KIR BU艁YCZOW
PRZEPA艢膯 BEZ DNA
„Bez pol puti do obryva”
(Prze艂o偶y艂: Eugeniusz D臋bski)
Data wydania polskiego: 2002
Data wydania oryginalnego: 2001
1
Kora i Weronika znajdowa艂y si臋 w centrum zainteresowania grupy studenckiej. Inne dziewczyny jako艣 nie potrafi艂y si臋 w niej zaadaptowa膰 i odpada艂y, poza Klomdididi, kt贸rej cia艂o pokrywa艂 kr贸ciutki, szmaragdowego koloru w艂os, a kt贸ra by艂a czu艂膮 i nie艣mia艂膮 przyjaci贸艂k膮 my艣liwego Granta. Nikt nie wiedzia艂, dlaczego te dwie przysta艂y do grupy, a sam Grant wyja艣nia艂 to kr贸tko: „Stado”.
Kora i Weronika by艂y podobne do siebie niczym bli藕niaczki, tyle 偶e Weronika jest brunetk膮, a Kora ciemn膮 blondynk膮, z ciemnymi brwiami. Przyjaci贸艂ki mia艂y jednakowo b艂臋kitne oczy.
Kora przywioz艂a ze sob膮 czarn膮 peruk臋, a Weronika - blond. Kiedy tylko mia艂y na to ochot臋 korzysta艂y z nich - albo stawa艂y si臋 nierozpoznawalne, albo zast臋powa艂y siebie na jakich艣 wa偶nych spotkaniach, albo nawet wymienia艂y si臋 na zwyczajnych randkach. Wyniki takich dzia艂a艅 chwilami by艂y zaskoczeniem nawet dla nich samych.
A lato by艂o weso艂e i radosne, i takie偶 panowa艂y dooko艂a humory.
Uda艂o im si臋 pozytywnie zaliczy膰 sesj臋, romanse i nerwy zosta艂y w przesz艂o艣ci, zdrowie i uroda dopisywa艂y im, jak ma艂o komu, losy ludzko艣ci ma艂o je obchodzi艂y w tym momencie. Niech si臋 ludzko艣膰 sama zajmuje swoimi sprawami.
Ju偶 w maju, kiedy zaliczy艂y histori臋 sztuki, zdecydowa艂y, 偶e polec膮 na Krym, do Ja艂ty albo Koktebla i dok艂adnie przez miesi膮c b臋d膮 si臋 byczy艂y, w miar臋 mo偶liwo艣ci nie oddalaj膮c si臋 od morza.
I nikt im nie b臋dzie potrzebny, ani m臋偶czyzna, ani ch艂opak, ani jaki艣 trzydziestoletni staruch. Takie walkirie jak one, potrzebuj膮 co jaki艣 czas ciszy i wolno艣ci.
Cisza i spok贸j, jakimi syci艂y si臋 przez pierwsze trzy dni, czwartego dnia dopiek艂y im do 偶ywego. O spok贸j musia艂y walczy膰 rozpaczliwie, a cisza a偶 hucza艂a w uszach.
Dziewczyny da艂y sobie spok贸j z cisz膮 i wolno艣ci膮, w zamian otrzymuj膮c kr贸lewskie przywileje w niewielkim, ale wyj膮tkowo wyrafinowanym towarzystwie, jakim si臋 otoczy艂y.
Towarzystwo sk艂ada艂o si臋 z dw贸ch poet贸w, mieszkaj膮cych w namiocie pod ska艂膮 Dewa, do tego: z barda Miszy Hofmana, in偶yniera-lotnika Wsiewo艂oda i my艣liwego Granta, kt贸remu towarzyszy艂a krucha ukochana Klomdididi, pokryta, jako si臋 rzek艂o, szmaragdowym futerkiem. Hofman do艂膮czy艂 do nich ostatni, mia艂 pulchne cia艂o, rude w艂osy, zielone oczy i problemy w 偶yciu prywatnym.
Cz艂onkowie kompanii mieszkali w odleg艂ych ko艅cach spokojnego, sennego Simeizu i spotykali si臋 po 艣niadaniu na w膮skiej, pokrytej g艂azami, ale przytulnej pla偶y, zako艅czonej niczym bry艂膮 cukru ska艂膮 Dewa, na kt贸r膮 mo偶na si臋 by艂o wspi膮膰 po nie maj膮cych ko艅ca schodach, wygryzionych w skale, a gdzieniegdzie wisz膮cych nad przepa艣ci膮.
W zale偶no艣ci od kaprysu d艂ugonogich w艂adczy艅 Simeizu, wylegiwanie si臋 na pla偶y zast臋powa艂 spacerek brzegiem morza do A艂upki, albo wyprawa po kumys czy na grzyby, lub - nawet - szkice z natury. Co prawda, na szkicowanie poszli tylko dwa razy, kiedy na morzu szala艂 sztorm, a dziewczyny chcia艂y pokaza膰 towarzyszom i wielbicielom, 偶e wsp贸艂czesna kobieta to nie tylko skarb w sensie fizycznym. Obie 艣licznotki by艂y nadziejami rosyjskiej architektury i nie zamierza艂y tego przed nikim ukrywa膰.
Lipiec tego roku by艂 niesta艂y i kapry艣ny, czasem pojawia艂y si臋 chmury, i wtedy przez ca艂y dzie艅 m偶y艂 ciep艂y, leniwy deszczyk, czasem zrywa艂 si臋 bezczelny wicher i zielone, niemal gor膮ce fale wtacza艂y si臋 na kamienie pla偶y, potem nagle dominowa艂a anielska wr臋cz pogoda, kiedy temperatura wzbija艂a si臋 ku biblijnym wysoko艣ciom i nawet w nocy cz艂owiek marzy艂 o tym, by zanurzy膰 si臋 w 藕r贸dle, co to pomrukiwa艂o w ska艂ach wisz膮cych nad domem Tamary Iwanownej, damy, kt贸ra wynajmowa艂a kole偶ankom domek w wi艣niowym sadzie.
Ale tego dnia, kiedy zaczyna si臋 ta opowie艣膰, by艂o umiarkowanie tylko gor膮co i umiarkowanie wietrznie. Tak wi臋c mo偶na by艂o nawet pogra膰 w dolnym parku w siatk贸wk臋 i potem och艂odzi膰 w morzu rozpalone cia艂a.
Kora namawia艂a do k膮pieli szmaragdow膮 ukochan膮 my艣liwego Granta, ale ta, bardziej lub mniej udanie, wyt艂umaczy艂a Korze, 偶e wczoraj widzia艂a w morzu meduz臋, kt贸ra wyda艂a si臋 jej niebywale strasznym i wstr臋tnym zwierzem. Ukochana my艣liwego mia艂a szeroki zadarty nieco nosek, wielkie pulchne usta i 偶贸艂te oczy. Futerko na twarzy by艂o niesamowicie delikatne, niczym puch, ale na plecach i r臋kach by艂o g臋stsze i d艂u偶sze. G艂askanie jej sprawia艂o przyjemno艣膰 przede wszystkim g艂aszcz膮cemu. Klomdididi zaczyna艂a wtedy mrucze膰 niczym kot, wygina艂a si臋 pod d艂oni膮, a my艣liwy Grant odzywa艂 si臋 w te s艂owy:
- Wystarczy ju偶, do艣膰, bo mi j膮 ca艂kiem rozpie艣cicie!
By艂 to wysoki, ale przygarbiony, 偶ylasty m臋偶czyzna, na twarzy i ramionach kt贸rego widnia艂y placki r贸偶owawej sk贸ry po niedawnych oparzeniach. Grant t艂umaczy艂, 偶e niedawno trafi艂 w 艣rodek po偶aru lasu. Mo偶e... Ale dziewczyny wola艂y wyobra偶a膰 sobie bardziej dramatyczn膮 przyczyn臋 oparze艅, na przyk艂ad, 偶e to s膮 艣lady ognistego oddechu smoka.
In偶ynier-lotnik Wsiewo艂od Toj siedzia艂 na p艂askim kamieniu, z nogami zwieszonymi nad wod臋, a kiedy kolejna fala g艂aska艂a je swym pienistym czubem u艣miecha艂 si臋 i wygl膮da艂 jak zadowolony z 偶ycia kot. Mo偶e i kot, ale przede wszystkim mocno zbudowany m臋偶czyzna, barczysty, z muskularnymi nogami. Twarz kontrastowa艂a z pot臋偶nym cia艂em - rzadkie brwi wykre艣li艂a natura nieco za wysoko nad oczami, dlatego ci膮gle wygl膮da艂 na zdziwionego. Mimo 偶e by艂 to cz艂owiek pewien siebie i swego.
In偶ynier czyta艂 wielk膮 star膮 ksi臋g臋, kt贸r膮 wczoraj zam贸wi艂 dla siebie w ja艂ta艅skiej bibliotece.
W Ja艂cie i innych miastach wybrze偶a mieszka艂o wielu emeryt贸w, kt贸rzy zachowali sentymentalne umi艂owanie do s艂owa pisanego. Zdarza艂o si臋 nawet, 偶e taki emeryt ca艂e 偶ycie sp臋dzi艂 przy monitorze i czyta艂 tylko z niego, ale kiedy przeni贸s艂 si臋 do takiego cichego uroczyska, zaczyna艂 zamawia膰 w bibliotekach kopie starych ksi膮g i spacerowa艂 sobie po nadbrze偶u z prawdziw膮 ksi膮偶k膮 pod pach膮.
Podobnie rzecz si臋 mia艂a z in偶ynierem, kt贸ry cho膰 nie by艂 jeszcze emerytem, zbli偶a艂 si臋 jednak do prze艂omowego, zdaniem dziewcz膮t, wieku lat trzydziestu - zam贸wi艂 on w bibliotece kopi臋 pracy z 1889 roku „Archeologiczne zagadki Krymu”, autorstwa niejakiego pana S艂adkowskiego.
- Ach - oznajmia艂 in偶ynier, poznawszy kolejn膮 zagadk臋 - nie macie poj臋cia, co za historia!
Okrzyk taki do nikogo w szczeg贸lno艣ci nie by艂 kierowany, bo te偶 w tak膮 pogod臋 nikt nie mia艂 g艂owy do staro偶ytnych zagadek.
Sam Wsiewo艂od zajmowa艂 si臋 wynalazczo艣ci膮 i konstruowaniem najl偶ejszych aparat贸w lataj膮cych, takich, co mog艂y wzbi膰 si臋 w powietrze poruszane tylko si艂膮 mi臋艣ni cz艂owieka. By艂y to rotoptery, ornitoptery i temu podobne kruche, z regu艂y, konstrukcje przypominaj膮ce wa偶ki. In偶ynier obieca艂, 偶e w najbli偶szych dniach zademonstruje dzia艂anie najnowszego swego aparatu, ale na razie czeka艂 a偶 przesy艂ka w postaci kompletu element贸w przyb臋dzie z Koktebla.
Tak wi臋c na razie siedzia艂 nad samym morzem, dotyka艂 palcami st贸p ciep艂ych fal i czyta艂 smuta艣n膮, z punktu widzenia towarzyszy, ksi膮偶k臋.
Poeci mieli na imi臋 Karik i Walik. Pewnie kiedy艣 przez ekrany w臋drowa艂 film o Kariku i Waliku, albo mo偶e modne by艂y wierszyki o nich, ale to 藕r贸d艂o uleg艂o zapomnieniu, a analogie w postaci poet贸w - pozosta艂y. Poeci byli chudzi, kr贸tko ostrzy偶eni, nosili d艂ugie pasiaste szorty, m贸wili do siebie per „szanowny panie” i tak mocno zaj臋ci byli w艂asnymi prze偶yciami i w艂asn膮 tw贸rczo艣ci膮, 偶e nawet po zmroku nie stanowili zagro偶enia dla dam.
Najbardziej niebezpiecznym osobnikiem by艂 kompozytor i piosenkarz Misza Hofman, kt贸ry nie tylko tworzy艂 nowe piosenki, ale prezentowa艂 stare, z jego punktu widzenia, znane i kochane utwory. By艂 to osobnik niewiarygodnie ruchliwy, gruby, rudy i piegowaty. Mia艂 te偶 kr贸tkie i opalone r臋ce, a paluszki mia艂 malutkie, ale bardzo sprawne, przez co wydawa艂o si臋, 偶e ma kilka dziesi膮tk贸w paluszk贸w, poniewa偶 wystarczy艂o str膮ci膰 z ramienia albo kolanka jedn膮 艂apk臋, a ju偶 na jej miejscu pojawia艂o si臋 innych pi臋膰, a wszystkie sprawne i chwytliwe. Kompozytor chichota艂 przy tym piskliwie. Misza by艂 stary, przekroczy艂 nawet trzydziestk臋, ale nie usuni臋to go z towarzystwa, bo by艂 to sw贸j ch艂op, mia艂 na podor臋dziu fur臋 weso艂ych historii, zna艂 wszystkich i m贸g艂 wprowadzi膰 do ka偶dej knajpy czy na koncert, nawet je艣li nie by艂o ju偶 ani jednego wolnego miejsca.
- Ciekawe - powiedzia艂 Wsiewo艂od, wskazuj膮c palcem jakie艣 miejsce w tek艣cie. - Tu mowa jest o naszej okolicy.
- Przeczytaj na g艂os - poprosi艂a Weronika. In偶ynier jej si臋 podoba艂, poniewa偶 by艂 powa偶ny, sk艂onny do zamy艣lania si臋 i bardzo m膮dry. Poza tym by艂 艂adnie zbudowany i m贸g艂 dop艂yn膮膰 za horyzont. Weronika nie mog艂a si臋 doczeka膰 chwili, kiedy zacznie w ko艅cu testowa膰 sw贸j ornitopter i ju偶 mia艂a jego s艂owo, 偶e pozwoli jej wzbi膰 si臋 na nim w niebo.
- Ju偶 jeste艣 gotowa si臋 w nim zakocha膰 - powiedzia艂a z lekkim wyrzutem Kora ubieg艂ego wieczora.
- A tobie on si臋 nie podoba?
- Podoba mi si臋.
- Ale czy tak przesadnie?
- Weroniko, przecie偶 mia艂y艣my prze偶y膰 miesi膮c bez osobistych prze偶y膰 - obruszy艂a si臋 Kora. - Wiem, czym to si臋 sko艅czy za trzy dni. Oka偶e si臋, 偶e on nie jest wystarczaj膮co mocno w tobie zakochany, albo niedostatecznie pogardliwie popatrzy艂 na nudystk臋 na s膮siedniej pla偶y, albo czyta, kiedy ty masz ochot臋 na ob艣ciskiwanie si臋, czy te偶, 偶e jest 偶onaty i kocha swoje dzieci.
- Jest 偶onaty? - wystraszy艂a si臋 Weronika, kt贸ra z monologu przyjaci贸艂ki wychwyci艂a tylko te s艂owa.
- Nie jest 偶onaty, ale to nie zmienia postaci rzeczy, poniewa偶 wynajdziesz sobie inny pow贸d do cierpienia.
- Dlaczego mam cierpie膰, skoro on nie jest 偶onaty? - zdziwi艂a si臋 Weronika. Oznacza艂o to, 偶e ju偶 zaczyna艂a si臋 zakochiwa膰 w lotniku i wkr贸tce spokojne 偶ycie si臋 sko艅czy. Bard wyzwie in偶yniera na pojedynek, kt贸ry艣 z poet贸w pope艂ni samob贸jstwo, my艣liwy Grant utopi swoj膮 szmaragdow膮 ukochan膮 i zaczn膮 si臋 inne kataklizmy.
Niczego nie podejrzewaj膮cy in偶ynier, kt贸remu, jak wydawa艂o si臋 Korze, ona sama podoba艂a si臋 znacznie bardziej ni偶 jej przyjaci贸艂ka, zacz膮艂 czyta膰 g艂o艣no, podnosz膮c g艂os, kiedy fala dociera艂a do brzegu i, szeleszcz膮c na 偶wirze, odpe艂za艂a z powrotem.
- ...niegdy艣 - czyta艂 - ska艂a Dewa mia艂a inny kszta艂t ni偶 ten dzisiejszy, i by艂a zako艅czeniem kamiennego grzebienia, bior膮cego pocz膮tek przy dzisiejszej dolnej drodze. Tam, gdzie grzbiet ska艂y wpija艂 si臋 w kontynent, ulokowana by艂a przybrze偶na twierdza, zbudowana jeszcze przed pojawieniem si臋 tu staro偶ytnych Grek贸w przez dzikie plemiona tauryjskie, zamieszkuj膮ce w贸wczas wybrze偶e Krymu. Twierdza ta, mimo 偶e wyr贸偶nia艂a si臋 niewielkimi rozmiarami i powinna by膰 nazywana raczej czatowni膮 czy punktem obserwacyjnym, odgrywa艂a niema艂膮 rol臋 w obronie p贸艂wyspu.
Kora unios艂a g艂ow臋 w my艣lach wytyczaj膮c przebieg linii od szczytu ska艂y Dewa do brzegu. In偶ynier jakby odgaduj膮c jej my艣li za艂o偶y艂 palcem stronic臋 i o艣wiadczy艂:
- To niedaleko st膮d, musimy koniecznie si臋 tam wybra膰, zobaczy膰, co z tego pozosta艂o.
Wcale nie wszyscy poddani kr贸lestwa Weroniki i Kory byli pokornymi i oddanymi s艂uchaczami Wsiewo艂oda. Misza Hofman spacerowa艂 na przyk艂ad w pewnym oddaleniu, wyszukuj膮c w 偶wirze wyrzucone przez nocny sztorm prze藕roczyste kamyczki. Poeci, mimo 偶e siedzieli obok, grali w szachy i raczej nie ws艂uchiwali si臋 w rewelacje in偶yniera, za艣 my艣liwy Grant sta艂 nad sam膮 wod膮 i wpatrywa艂 si臋 w horyzont. Pokryta futerkiem Klomdididi siedzia艂a u jego st贸p, obj膮wszy r臋kami we艂niste kolanka i te偶 patrzy艂a na horyzont. Weronika drzema艂a u st贸p Kory, wystawiwszy plecy na s艂o艅ce i nakrywszy g艂ow臋 papierowym kapeluszem. I nie wiadomo by艂o - s艂ucha, czy te偶 w my艣lach ca艂uje si臋 z lektorem.
- Prosz臋 czyta膰 dalej - 艂askawie przyzwoli艂a Kora, a in偶ynier pos艂usznie wykona艂 polecenie.
- Z tej twierdzy stra偶nicy widzieli pierwsze greckie statki, wolno p艂yn膮ce na p贸艂noc, ku tajemniczym hyperborejom, wpatrywali si臋 w po strz臋piony 偶agiel „Argo”, na pok艂adzie kt贸rego pi臋kna Meduza zabi艂a swego brata...
Weronika us艂ysza艂a ostatnie s艂owa i zapyta艂a:
- Po co zabi艂a swego brata?
In偶ynier zmiesza艂 si臋, ale my艣liwy Grant nieoczekiwanie odezwa艂 si臋:
- 呕eby tatu艣 nie dogoni艂 jej drogocennego Jazona.
Wszyscy byli usatysfakcjonowani wyja艣nieniem my艣liwego, i in偶ynier kontynuowa艂 wyk艂ad:
- Czatownia podupad艂a w czasach upadku kr贸lestwa Bosforu, ale zosta艂a odbudowana przez Got贸w. Z t膮 twierdz膮 zwi膮zana jest ma艂o znana, krymska legenda, bior膮ca pocz膮tek ju偶 w 艣redniowieczu. M贸wi si臋 w niej o tym, 偶e pi臋kna c贸rka miejscowego „kr贸lika” przez d艂ugie miesi膮ce oczekiwa艂a powrotu swego narzeczonego, co to by艂 si臋 wybra艂 za morze, by zyska膰 s艂aw臋 wojownika. I oto jego statek pojawi艂 si臋 na horyzoncie. Nie mog膮c d艂u偶ej czeka膰 ksi臋偶niczka wzi臋艂a rozbieg i skoczy艂a z urwiska do morza, ale nie zgin臋艂a, tylko zmieni艂a si臋 w bia艂膮 mew臋.
By艂 to koniec legendy, i nie wiadomo by艂o, co si臋 sta艂o dalej.
- Pewnie ten narzeczony - powiedzia艂a siadaj膮c Weronika - zgin膮艂. Dlatego ksi臋偶niczka skoczy艂a.
- Analogia do 艣mierci kr贸la Egeusza, od imienia kt贸rego pochodzi nazwa morza Egejskiego - o艣wiadczy艂 my艣liwy.
Wszyscy popatrzyli na niego, oczekuj膮c dalszej cz臋艣ci wyja艣nie艅. Milczenie podpowiedzia艂o my艣liwemu, czego od niego oczekuj膮, wi臋c kontynuowa艂: - Jego syn, Tezeusz, pop艂yn膮艂 na Kret臋 i zabi艂 tamtejszego Minotaura. Pami臋tacie ni膰 Ariadny?
Wszyscy zacz臋li kiwa膰 g艂owami, nawet szmaragdowa Klomdididi, kt贸ra raczej nie wiedzia艂a nic o nici Ariadny.
- Zawarli tak膮 umow臋 - powiedzia艂 my艣liwy - 偶e je艣li operacja si臋 uda, to na statku Tezeusza zostanie podniesiony bia艂y 偶agiel, a je艣li Minotaur zat艂ucze Tezeusza, to 偶agiel ma by膰 czarny! Z rado艣ci m艂odzie偶, kt贸ry pop艂yn臋艂a z Tezeuszem, pomyli艂a 偶agle, a mo偶e nawet zapomnia艂a o umowie - ojciec zobaczy艂 z wysokiego brzegu czarny 偶agiel i rzuci艂 si臋 z urwiska.
- My艣lisz, 偶e ten narzeczony te偶 mia艂 czarny 偶agiel? - zapyta艂a Weronika.
My艣liwy nie odpowiedzia艂. Ale Weronika doko艅czy艂a my艣l: - Nie wykluczam, 偶e w s艂owach Granta jest troch臋 sensu. No bo po co w innym przypadku m艂oda dziewczyna rzuca艂aby si臋 z urwiska?
Weronika by艂a mizern膮 studentk膮 i nie mia艂a wielkich literackich zapotrzebowa艅, ale lubi艂a wyra偶a膰 si臋 w spos贸b wyszukany i uczony.
In偶ynier Wsiewo艂od z leciute艅k膮 ironi膮 patrzy艂 na b艂臋kitnook膮 brunetk臋, a ta, przechwyciwszy jego spojrzenie, zarumieni艂a si臋. Jej cienka jasna sk贸ra 艂atwo pokrywa艂a si臋 rumie艅cem - mo偶e dlatego, 偶e nie pokry艂a si臋 jeszcze opalenizn膮, poza tym taki rodzaj cery 藕le si臋 opala.
- Chce pan co艣 powiedzie膰? - zapyta艂a.
- Nie - kr贸tko odpar艂 in偶ynier i ponownie pogr膮偶y艂 si臋 w lekturze.
2
Po obiedzie, zjedzonym wsp贸lnie w barze mlecznym na przystani, wr贸cili na pla偶臋 za ska艂膮 Dewa, gdzie mia艂y znajdowa膰 si臋 ruiny forpoczty czy mo偶e twierdzy, sk膮d rzuci艂a si臋 do wody zmieniaj膮c w ptaka, nieszcz臋sna ksi臋偶niczka. Podej艣cie by艂o 艂agodne, niemal niezauwa偶alne, upa艂 poskramia艂 lekki wiaterek, sp艂ywaj膮cy z g贸r, donosz膮c jednocze艣nie przenikliwe pokrzykiwania trenuj膮cych na urwiskach alpinist贸w.
Weronika zosta艂a z ty艂u, poci膮gaj膮c za sob膮 r贸wnie偶 Kor臋. I chocia偶 m臋偶czy藕ni zwolnili, 偶eby poczeka膰 na nie, Weronika pomacha艂a do nich r臋k膮, 偶e niby maj膮 i艣膰 dalej, nie s膮 im potrzebni. Kora pomy艣la艂a, 偶e bardzo si臋 zmieni艂y obie od czasu, kiedy mieszka艂y w sieroci艅cu dla galaktycznych znajd na Wyspie Dzieci. Teraz Weronika sta艂a si臋...
Kora nie zd膮偶y艂a doko艅czy膰 my艣li, nie sformu艂owa艂a w g艂owie, kim si臋 sta艂a Weronika, poniewa偶 Weronika zacz臋艂a na ten w艂a艣nie temat:
- Jak s膮dzisz - zapyta艂a przyjaci贸艂k臋, wpatruj膮c si臋 w jej twarz swymi b艂臋kitnymi oczyma - uda ci si臋 wtr膮ci膰 od niechcenia w rozmowie, 偶e mam pa艂ac w Luksemburgu? Tak od niechcenia...
- Zakochujesz si臋? - zapyta艂a Kora.
- Chc臋, by mi odpowiedzia艂 wzajemno艣ci膮, zanim ty go skusisz - odpowiedzia艂a przyjaci贸艂ka. - Obawiam si臋, 偶e mnie nie traktuje tak powa偶nie jak ciebie.
- I uzna艂a艣, 偶e je艣li si臋 dowie, 偶e jeste艣 pierwszym wianem Marsa, to od razu si臋 w tobie zakocha?
- Mi艂o艣膰 to uczucie - wyja艣ni艂a Weronika - kt贸rego nie spos贸b kupi膰. Ju偶 to przerabia艂am. Ale na pewno mo偶na zadziwi膰 m臋偶czyzn臋 bogactwem.
- Zadziw kompozytora Misz臋, ten kocha pa艂ace w Luksemburgu - poradzi艂a Kora. - Z Wsiewo艂odem ten numer nie przejdzie, uwierz w moje 偶yciowe do艣wiadczenie.
- Mamy jednakowe do艣wiadczenie - skontrowa艂a j膮 Weronika.
Od w艂a艣ciwej drogi odchodzi艂a w bok 艣cie偶ka, prowadz膮ca mi臋dzy ska艂ami, poro艣ni臋tymi dzikimi wi艣niami i akacjami, do urwiska nad morzem.
- Nie zb艂膮dzili艣my? - zapyta艂 rudy kompozytor, kt贸ry nienawidzi艂 pieszych w臋dr贸wek.
- Powinni艣my ju偶 by膰 blisko - odpar艂 poeta Karik, trzymaj膮cy w r臋ku mapnik z naklejonym na艅 schematem drogi wyrwanym z przewodnika.
Pewnie, mo偶na poszuka膰 twierdzy za pomoc膮 bardziej cywilizowanych metod, ale je艣li cz艂owiek jest romantykiem, to nie b臋dzie przecie偶 przywo艂ywa艂 lataj膮cego oka z ja艂ta艅skiego informatorium.
W krzewach brz臋cza艂y pszczo艂y, trzmiel wypad艂 z nich i jak pocisk p臋dzi艂 na Weronik臋, ta rzuci艂a si臋 na szyj臋 Wsiewo艂odowi, ale spud艂owa艂a. Kora doceni艂a elegancj臋 uniku in偶yniera, kt贸ry sprawnie wykona艂 odpowiedni manewr i trzyma艂 teraz dziewczyn臋 na wyci膮gni臋tej r臋ce.
- Jest prymitywny - powiedzia艂a Weronika, przysun膮wszy si臋 do przyjaci贸艂ki. - Popatrz, jakie ma ma艂pie r臋ce. I nozdrza jak ko艅. Wydaje mi si臋, 偶e w nocy musi chrapa膰.
艢cie偶ka wyprowadzi艂a ich na urwisko - 偶adnej forpoczty tu nie by艂o. By艂y tylko krzaki, kt贸re rozst膮piwszy si臋 ukaza艂y star膮 metalow膮 艂aweczk臋, na kt贸rej siedzia艂a jaka艣 staruszka i robi艂a na drutach. Inna sprawa, 偶e widok st膮d by艂 osza艂amiaj膮cy: morze dochodzi艂o do poziomu oczu, ale zaczyna艂o si臋 w niewiarygodnej g艂臋binie pod stopami. Zmienia艂o barw臋 od szarob艂臋kitnego do srebrnego, a na horyzoncie zlewa艂o si臋 z niebem w identycznym odcieniu b艂臋kitu. Po tej niemal niewidocznej granicy pe艂z艂 sobie ma艂y stateczek.
Towarzystwo zacz臋艂o ha艂a艣liwie okazywa膰 rozczarowanie z powodu braku twierdzy. Pretensje kierowano do in偶yniera Wsiewo艂oda, a najg艂o艣niej werbalizowa艂a swoje rozczarowanie Weronika. Kora westchn臋艂a: na podstawie wieloletniego do艣wiadczenia w przyja藕ni z Weronik膮 wiedzia艂a, 偶e takie ha艂a艣liwe i gwa艂towne sekowanie m臋偶czyzny oznacza艂o, 偶e Weronika ju偶 si臋 w niego wr膮ba艂a po uszy.
- Szukacie Ptasiej Twierdzy? - zapyta艂a babcia w czarnej sukience, oderwawszy wzrok od rob贸tki. - Chod藕cie, to j膮 wam poka偶臋.
Poderwa艂a si臋 rze艣ko z 艂aweczki, nikt si臋 nie sprzeciwi艂, nie zaoponowa艂.
- Jestem miejscowym m艂ynarzem - o艣wiadczy艂a babunia. - Moi przodkowie 偶yli w Fieodosii. Teraz jestem na emeryturze i pracuj臋 jako obserwator ptak贸w. St膮d 艂atwo jest je obserwowa膰.
Babcia wskaza艂a na pozostawiony na 艂awce przyrz膮d.
- Odnotowuj臋 loty cz艂onk贸w ptasich rodzin - powiedzia艂a. - Interesuj膮 mnie l膮dowe i drapie偶ne. Morskimi zajmuje si臋 m贸j szanowny kolega, kapitan Gromoboj. O-o-o, tam jest.
Wskaza艂a r臋k膮 w d贸艂, i wszyscy dojrzeli na powierzchni morza malutk膮 szalup臋 - py艂ek na oku morza.
- Kapitan rejestruje mewy i kormorany.
- A one was znaj膮? - zapyta艂 my艣liwy Grant.
Kora zauwa偶y艂a, jak zacisn臋艂y si臋 jego pi臋艣ci. My艣liwy nic nie m贸g艂 na to poradzi膰 - marzy艂o mu si臋 strzelanie do ptak贸w. Nie tak dawno, bo wczoraj, kompozytor Misza plotkowa艂, 偶e my艣liwy Grant w ataku nami臋tno艣ci wystrzela艂 wszystkich krewniak贸w Klomdididi i, dopiero gdy ta przybieg艂a ich op艂akiwa膰, domy艣li艂 si臋, 偶e zniszczy艂 ca艂e rozumne plemi臋. I jego mi艂o艣膰 do szmaragdowej dziewuszki by艂a jednocze艣nie skruch膮 i nadziej膮, 偶e urodzi ca艂e nowe pokolenie swoich wsp贸艂plemie艅c贸w i tym sposobem Grant przynajmniej w ma艂ym stopniu odkupi sw膮 ekologiczn膮 zbrodni臋.
Babcia poprowadzi艂a wyciszone nagle towarzystwo z powrotem po 艣cie偶ce i wskaza艂a w膮skie przej艣cie mi臋dzy olbrzymimi krzewami akacji. I kiedy ju偶 min臋li to przej艣cie, to znale藕li si臋 w w膮skim korytarzu, utworzonym przez 艣ciany u艂o偶one z niedbale ociosanych kamiennych blok贸w - okaza艂o si臋, 偶e to s膮 wrota do Ptasiej Twierdzy.
Sama twierdza niezbyt twierdz臋 przypomina艂a - to by艂 tylko zakurzony skalny placyk wielko艣ci trzypokojowego mieszkania, z wst臋gami zburzonych kamiennych fundament贸w. Od strony zwr贸conej do morza zachowa艂 si臋 r贸g 艣ciany si臋gaj膮cy wysoko艣ci膮 do piersi cz艂owieka, a przed nim niezbyt g艂臋boki d贸艂, z kt贸rego ukosem wystawa艂y dwie kamienne p艂yty. I to, mniej wi臋cej, by艂o wszystko.
Staruszka, jakby czuj膮c si臋 winn膮 za mizeri臋 tajemniczej twierdzy, zacz臋艂a szybko opowiada膰, 偶e w okolicznych krzewach mo偶na odszuka膰 inne p艂yty, poniewa偶 twierdza by艂a znacznie wi臋ksza, i jeszcze na pocz膮tku dziewi臋tnastego wieku zachowane by艂o dolne pi臋tro jednej z dwu wie偶. Ale nikomu si臋 nie chcia艂o penetrowa膰 krzak贸w w poszukiwaniu p艂yt i wie偶, wszyscy zgromadzili si臋 w k膮cie twierdzy, patrzyli na morze i niebo, a babusia ci膮gle jeszcze usprawiedliwia艂a twierdz臋, komunikuj膮c, 偶e wi膮偶e si臋 z ni膮 kilka legend, kt贸re co do sztuki opisuj膮 nag艂e znikni臋cia ludzi.
- Wiemy - powiedzia艂a Weronika, nie spuszczaj膮c uwa偶nego spojrzenia z oblicza in偶yniera. - S艂yszeli艣my o ksi臋偶nej Jaros艂awnie na miejskich murach Putiwla, co to czeka艂a na ksi臋cia Igora, nie doczeka艂a si臋, skoczy艂a w d贸艂 i odlecia艂a jako gawron.
- Bardzo to podobne do folkloru - u艣miechn臋艂a si臋 babcia - na dodatek 艣wiadczy o waszym oczytaniu.
- A bo co? - nastroszy艂a si臋 Weronika, kt贸ra zawsze obawia艂a si臋, 偶e jej s艂aba znajomo艣膰 literatury rosyjskiej zostanie przez kogo艣 odkryta i jeszcze publicznie wytkni臋ta.
- Mog臋 jeszcze przytoczy膰 dwa czy trzy takie przyk艂ady podobnego typu. Zreszt膮, s膮 one opisane w ksi膮偶ce, kt贸r膮 wasz przyjaciel tak ostro偶nie trzyma pod pach膮. Zamawia艂 j膮 pan w Ja艂cie?
- Tak - odpowiedzia艂 in偶ynier.
- Bardzo sensowna pozycja. W czasie, kiedy S艂adkowski j膮 pisa艂, 偶y艂o tu mn贸stwo plemion i narod贸w, i ka偶dy mia艂 swoje legendy. Wszystkie one splot艂y si臋 potem ze sob膮, a wiele z nich mia艂o swe korzenie w prawdziwych wydarzeniach. Jak na przyk艂ad legenda o kapitanie Pokrewskim.
- A co to za legenda? - zapyta艂a Kora.
- Ta historia przydarzy艂a si臋 tu p贸藕n膮 jesieni膮 1920 roku, kiedy czerwoni zaj臋li szturmem umocnienia Pieriekopu i ruszyli ku morzu. Tu, na p贸艂wyspie Krym, skupi艂a si臋 wielka armia bia艂ych i mn贸stwo cywili... I oto w miar臋 jak czerwoni posuwali si臋 na po艂udnie, sytuacja na Krymie stawa艂a si臋 coraz bardziej rozpaczliwa...
- Nale偶a艂o podpisa膰 pok贸j - powiedzia艂 poeta Walik. - Jak Bia艂a i Czerwona R贸偶a.
- Obie strony tej wojny tak si臋 nienawidzi艂y, 偶e o pokoju nie mog艂o by膰 mowy, musia艂a generalnie zwyci臋偶y膰 jedna albo druga strona.
- I kt贸ra zwyci臋偶y艂a? - zapyta艂 Karik.
- Czerwoni, czerwoni - szybko wtr膮ci艂 si臋 kompozytor Misza. - I rz膮dzili t膮 krain膮 przez wiele lat.
- Oczywi艣cie - powiedzia艂a Weronika. - A co si臋 tu sta艂o?
- Oddzia艂 pu艂kownika Machno p臋dzi艂 za szwadronem Pokrewskiego od samego Bachczyseraju. Kapitan dotar艂 do tej twierdzy i tu, gdzie teraz stoimy, dopad艂 go po艣cig. Wtedy ten skierowa艂 swego rumaka przez parapet - o tam, i do morza! Ko艅 pos艂usznie wykona艂 gigantyczny skok. I skok ten widzia艂o wielu... Kapitan skoczy艂, ale nie dolecia艂 do morza. Jego ko艅 rozbi艂 si臋 o ska艂y... ale bez je藕d藕ca.
- Zmieni艂 si臋 w mew臋 - o艣wiadczy艂a Weronika. - Jak ta ksi臋偶niczka.
Weronika usi艂owa艂a si臋 roze艣mia膰, ale nikt do niej nie do艂膮czy艂.
- Id臋 - powiedzia艂a babusia. - Je艣li nie wierzycie w t臋 opowie艣膰, to zajrzyjcie do monumentalnej pracy „Realia i legendy Krymu”. Jej autorem jest Muslimow. Znajdziecie j膮 w ka偶dej bibliotece, tam przytoczona jest legenda o kapitanie Pokrewskim.
- Ale jednak to tylko legenda! - z triumfem w g艂osie o艣wiadczy艂a Weronika, jakby zwyci臋偶y艂a niewidzialnego przeciwnika.
Staruszka wzruszy艂a ramionami i opu艣ci艂a towarzystwo: 艣pieszy艂a odnotowywa膰 zwyczaje miejscowych or艂贸w i soko艂贸w.
Pozostali przez jaki艣 czas stali na miejscu by艂ej twierdzy, a potem zdecydowali o powrocie nad morze. 呕eby jeszcze przed kolacj膮 za偶y膰 k膮pieli.
I zrealizowali sw贸j plan.
3
Kora spotka艂a staruszk臋, obserwatork臋 drapie偶nych ptak贸w, tego samego wieczora, obok placyku tanecznego. Do tego miejsca w parku ci膮gn臋艂y wieczorami t艂umy mieszka艅c贸w Simeizu, szed艂 tu ka偶dy i w ka偶dym wieku, niezale偶nie od tego czy lubi艂 i potrafi艂 ta艅czy膰 czy nie, po prostu ci膮gn臋艂o ludzi do ludzi, kiedy powietrze staje si臋 niebieskie i g臋ste od pie艣ni cykad, kiedy horyzont zanika, po偶erany przez ciemno艣膰, a 艣wiat kurczy si臋 do obszaru o艣wietlonego przez najbli偶sze latarnie.
Staruszka siedzia艂a na 艂aweczce przy kr臋gu tanecznym, rozkoszowa艂a si臋 muzyk膮 lekk膮 i niespiesznie oblizywa艂a ogromn膮 grud臋 lod贸w, usi艂uj膮c膮 sp艂yn膮膰 po 艣ciance waflowego sto偶ka.
- Przepraszam - Kora przysiad艂a na brzegu 艂aweczki. - Ale mo偶e kapitan wpad艂 w krzaki nad morzem - tam jest osypisko i krzewy...
- Pani trze藕wy umys艂 nie chce si臋 pogodzi膰 z legendami - roze艣mia艂a si臋 staruszka. - Ja te偶 by艂am swego czasu sceptycznie do nich nastawiona. Odszuka艂am wtedy syna jednego z tych, co 艣cigali kapitana. I legenda ta zyska艂a nagle nieoczekiwane potwierdzenie w postaci tego starego przygarbionego emeryta; ten tysi膮c razy s艂ysza艂 j膮 z ust ojca. Okaza艂o si臋, 偶e kiedy ten kapitan skoczy艂 na swoim rumaku z urwiska, ten szalony czyn widzieli r贸wnie偶 rybacy, nudz膮cy si臋 w 艂odziach w zatoce. Nieopodal brzegu przep艂ywa艂 w tym momencie tak zwany awizo - to znaczy pocztowy statek z Sewastopola. Z pok艂adu tego statku te偶 widziano 贸w samob贸jczy czyn bia艂ogwardzisty. Nawiasem m贸wi膮c, zosta艂 opisany w sewastopolskiej gazecie „G艂os Taurydy” i w „Sewastopolskich Nowinach”. Wszyscy ch贸ralnie twierdz膮, 偶e do morza kapitan nie dolecia艂 i na g艂azach si臋 nie rozbi艂. Dziesi膮tki ludzi widzia艂o, jak dos艂ownie rozp艂yn膮艂 si臋 w powietrzu. W jednej chwili - leci... W nast臋pnej - w powietrzu nie ma nikogo! Wyobra偶asz to sobie?
- Nie - przyzna艂a Kora. - Nie wyobra偶am.
- Jedyne racjonalne wyja艣nienie - powiedzia艂a babcia z chrz臋stem konsumuj膮c wafel - to przemiana Pokrewskiego w ptaka. W or艂a.
Kora zrozumia艂a, 偶e babcia woli wierzy膰 w legend臋. C贸偶, jej sprawa. Nale偶y to uszanowa膰, albo przynajmniej nie wy艣miewa膰 si臋 ze starczych dziwactw.
- Jeste艣 mi艂膮 dziewczyn膮 - powiedzia艂a starucha. - Inna na twoim miejscu nie wytrzyma艂aby, 偶eby nie poszydzi膰 sobie ze mnie.
- Ja ju偶 si臋 napatrzy艂am na r贸偶ne cuda - powiedzia艂a Kora. - Tylko wygl膮dam tak m艂odo. W rzeczywisto艣ci jestem wewn臋trznie starsza od pani.
- 艢wietnie powiedziane! - ucieszy艂a si臋 babcia. - Ile偶 zatem masz lat, moja staruszencjo?
- Nied艂ugo sko艅cz臋 dwadzie艣cia. A moja przyjaci贸艂ka Weronika ju偶 dwadzie艣cia sko艅czy艂a.
- Jeste艣cie studentkami?
- Tak, pobieramy nauki w Instytucie Surikowa. To by艂 taki staro偶ytny malarz, chocia偶 jako malarz wcale mi nie imponuje.
- S艂ysza艂am o nim - powiedzia艂a babcia. - To niez艂y kolorysta.
- Jest kiepskim koloryst膮 - zaprotestowa艂a Kora - poniewa偶 podporz膮dkowywa艂 tw贸rcze zadania spo艂ecznym celom, a to jest dla sztuki gilotyna.
- A Weronika uczy si臋 z tob膮?
- A gdzie偶by jeszcze? - zdziwi艂a si臋 Kora. - Razem 偶y艂y艣my w domu dziecka i razem si臋 stamt膮d wyrwa艂y艣my...
- Czy偶by w naszych czasach istnia艂y jeszcze domy dziecka?
- Dla galaktycznych znajd.
- Ach, przypominam sobie! Gdzie艣 o tym czyta艂am. Wydaje mi si臋, 偶e jedna z wychowanek sta艂a si臋 spadkobierczyni膮 jakiej艣 bajecznej fortuny.
- Niestety, to nie ja - powiedzia艂a Kora. - Ale na szcz臋艣cie - Weronika. Jej ojciec by艂 najwi臋kszym filatelist膮 Uk艂adu S艂onecznego. Zgin膮艂, a Weronika 偶yje teraz z procent贸w z jego kolekcji. Ale przecie偶 siedzenie z za艂o偶onymi r臋kami jest nudne, dlatego postanowi艂a, 偶e b臋dzie najzwyklejsz膮 dziewczyn膮.
- S艂usznie - zgodzi艂a si臋 staruszka. - Ja, na przyk艂ad, pochodz臋 z dynastii Romanowych. Jestem prawnuczk膮 ostatniego pretendenta do tronu. To znaczy, 偶e jestem 偶yw膮 nosicielk膮 romanowskich gen贸w.
- No to prosz臋 zaj膮膰 tron! Nikt nie b臋dzie oponowa艂!
- B臋d膮 - powiedzia艂a babunia. - Zawistni ludzie zawsze si臋 znajd膮. Na dodatek tron stoi w Petersburgu, a mnie bardziej odpowiada klimat Krymu.
Dziarski marynarz, taki z miejscowych, mo偶e z sewastopolskiej muzealnej floty, zaprosi艂 Kor臋 do ta艅ca i zacz膮艂 niezbyt trzymaj膮c si臋 rytmu opowiada膰 o jej urodzie. Kora poprosi艂a, by komplementowa艂 j膮 w rytmie muzyki, ale marynarz, niestety, pozbawiony by艂 muzycznego s艂uchu.
Kiedy wr贸ci艂a po ta艅cu na 艂awk臋, nast臋pczyni tronu ju偶 znikn臋艂a. A Kora, jak si臋 okaza艂o, nie zapyta艂a jej ani o imi臋, ani o patronimik. A przecie偶 do nast臋pczyni tronu nale偶a艂o si臋 zwraca膰 z imienia i imienia ojca.
Potem Kora odszuka艂a in偶yniera Wsiewo艂oda. W 艣wietle latar艅 jego twarz wygl膮da艂a powa偶niej ni偶 w s艂onecznym 艣wietle. Oczy kry艂y si臋 pod stromymi 艂ukami brwiowymi.
- Nie ta艅czy pan? - zapyta艂a Kora.
Muzyka umilk艂a, cykady jakby zdwoi艂y swe wysi艂ki usi艂uj膮c wype艂ni膰 pauz臋. W krzewach zaskrzecza艂 jaki艣 ptak.
- Dawno nie ta艅czy艂em - powiedzia艂 in偶ynier. - A ta艅ce tymczasem zmieni艂y si臋. A偶 艣mia膰 mi si臋 chce. No i ta r贸偶nica wieku mi臋dzy nami... W ka偶dym razie - widoczna bardzo z pani strony.
- Mo偶e z dziesi臋膰 lat - powiedzia艂a Kora. - Ju偶 wiem, 偶e to 偶adna r贸偶nica. Puszkin, na przyk艂ad, by艂 znacznie starszy od Natalii Niko艂ajewnej.
- I jak to si臋 sko艅czy艂o?.. - zauwa偶y艂 in偶ynier. Mia艂 艂adne d艂onie z d艂ugimi mocnymi palcami, d艂onie chirurga albo speca od otwierania sejf贸w.
I - oczywi艣cie - w tym momencie pojawi艂a si臋 Weronika. Jakby pods艂uchiwa艂a w krzakach.
- Wsiewo艂od nie b臋dzie ta艅czy艂 - o艣wiadczy艂a. - Wybierali艣my si臋 na spacer nad morze, prawda, Siowa?
Weronika roze艣mia艂a si臋 niskim gard艂owym 艣miechem kusicielki.
Kora zacz臋艂a gardzi膰 in偶ynierem, kt贸ry bez oporu da艂 si臋 uprowadzi膰 w ciemn膮 alej臋 wiod膮c膮 do morza. Ciemne aleje - gdzie艣 trafi艂 si臋 jej taki tytu艂. Pewnie jaki艣 ameryka艅ski horror.
Ciemne aleje. Dlaczego zawsze wtedy, kiedy podoba ci si臋 jaki艣 m臋偶czyzna, od razu rodzi si臋 jaka艣 wietrzna Weronika, kt贸ra przemyka si臋 z roku na rok studi贸w tylko dlatego, 偶e potrafi mi艂o u艣miecha膰 si臋 do 艂asych na takie u艣miechy staruszk贸w docent贸w albo czyni膰 aluzje do swej ogromnej fortuny starszawym paniom wyk艂adowczyniom. A sama...
Kora postanowi艂a przerwa膰 ten strumie艅 trywialnej nienawi艣ci do przyjaci贸艂ki. Nie potrzebuje wcale tego in偶yniera, kt贸ry dobrze jeszcze nie oddali艂 si臋 od goryla. I niech tu nie szpanuje swoj膮 inteligencj膮 - nie bardzo mu to wychodzi. Tak samo nieprzekonuj膮co, jak zapewnienia, 偶e potrafi konstruowa膰 rotoptery i ornitoptery - aparaty marze艅 dziewczyn...
Ale takie my艣li nie przywo艂uj膮 z powrotem in偶ynier贸w. Ci pozostaj膮 na brzegu w towarzystwie swojej kruczow艂osej Weroniki, kt贸ra, nale偶y to przyzna膰, pierwsza og艂osi艂a swoje prawa do in偶yniera, pierwsza zaklepa艂a t臋 dzia艂k臋 pokryt膮 dzik膮 ro艣linno艣ci膮, zawieraj膮c膮 hipotetyczne tylko 偶y艂y z艂ota.
Ponownie pojawi艂 si臋 marynarz. Jego oczy p艂on臋艂y. By艂 got贸w przep艂yn膮膰 Morze Czarne dla zyskania uczucia takiej dziewczyny, jak Kora. Ale Kora nie chcia艂a by przypadkowi marynarze majtali si臋 nocami po falach Morza Czarnego. Posz艂a wi臋c do domu.
Weronika zjawi艂a si臋 p贸藕no, kiedy Korze uda艂o si臋 u艣pi膰 sam膮 siebie i nawet jej serce ju偶 si臋 nie t艂uk艂o w zazdrosnej bezsilno艣ci. Nale偶y Weronice przyzna膰, 偶e by艂a na tyle pewna siebie, 偶e nie wymy艣la艂a niczego takiego, co nie mia艂o miejsca.
- A ja mu m贸wi臋: prosz臋 pos艂ucha膰 jak mi serce bije - dociera艂o do Kory przez sen. - A on cofa r臋k臋 z mojej stromej piersi i gaworzy o tym, o ile ornitopter jest ekonomiczniejszy od szybowca... Ja mu proponuj臋 k膮piel w stanie naturalnym, a ten odpowiada, 偶e nie chce, 偶ebym si臋 kr臋powa艂a. Ma usuni臋te do cna poczucie humoru. C贸偶, przed nami jeszcze niemal ca艂y miesi膮c. Czy偶bym mia艂a nie z艂ama膰 jego oporu i nie po艂o偶y膰 go na swej piersi w najlepszych tradycjach zapa艣niczych?
Kora nic odpowiedzia艂a, albowiem ka偶da odpowied藕 by艂aby albo wulgarna, albo nieszczera.
Weronika posz艂a do siebie i wkr贸tce zgasi艂a 艣wiat艂o. Kora pomy艣la艂a, 偶e kocha przyjaci贸艂k臋. Ale bardziej wtedy, kiedy nie wiedzie jej si臋 w mi艂o艣ci.
4
Rano okaza艂o si臋, 偶e in偶ynier znikn膮艂. Wyjecha艂 do Symferopola po swoje lataj膮ce zabawki. Obieca艂, 偶e pojawi si臋 wieczorem, by nazajutrz zaprezentowa膰 je przyjacio艂om. Zdecydowali, 偶e wypr贸buj膮 je na rozleg艂ym stoku Aj-Petri, gdzie pr膮dy powietrzne s膮 zr贸偶nicowane i niebezpieczne, czyli akurat takie, jakich potrzebuje prawdziwy oblatywacz.
Dzie艅 r贸wnie偶 zaskoczy艂 nieprzyjemnie: wia艂 taki wiatr, 偶e p臋dzi艂 po prowadz膮cej do centrum p艂askiej ulicy listowie i ga艂臋zie, a gdzie艣 wy偶ej pobiera艂 d藕wi臋k, dzi臋ki czemu hucza艂 niczym harfa Eola. Kora podejrzewa艂a mocno, 偶e huczy jak harfa Eola, chocia偶 nigdy jej nie s艂ysza艂a i nawet nie widzia艂a.
Wiatr z艂o艣ci艂 si臋, by艂 gor膮cy i wysusza艂 sk贸r臋, jakby przylecia艂 znad jakiej艣 Sahary, kt贸ra w nosie ma urlopy i urlopowicz贸w. Na Weronik臋 taka pogoda zawsze dzia艂a艂a fatalnie. A kiedy dotar艂a na pla偶臋 i nie znalaz艂a na niej Wsiewo艂oda, natychmiast przypomnia艂a sobie, 偶e w domu ma niedoko艅czon膮 kaset臋 i musi j膮 za wszelk膮 cen臋 obejrze膰 do ko艅ca. Przywo艂a艂a aerotaxi z Symferopola, 偶eby szybciej dolecie膰 do Moskwy. Misza Hofman zdo艂a艂 nak艂oni膰 j膮, by pozwoli艂a mu sobie towarzyszy膰: mia艂 do za艂atwienia w Moskwie jakie艣 pilne tw贸rcze sprawy. Czyn Weroniki natychmiast zburzy艂 iluzoryczn膮 izolacj臋 krymskiego 艣wiatka - okaza艂o si臋, 偶e jest to tylko to, czym by艂o naprawd臋 - kontynuacj膮 prawdziwego 艣wiata, mack膮 rzeczywisto艣ci. I dlatego Kora mia艂a Weronice za z艂e jej dzia艂anie - przecie偶 obieca艂y sobie solennie, 偶e nie b臋d膮 si臋 miota艂y do stolicy i z powrotem, bo w przeciwnym wypadku z wypoczynku wyjd膮 nici.
Nad morzem zrobi艂o si臋 nieprzytulnie, o k膮pieli nie by艂o mowy, szmaragdowa narzeczona Granta z jakiego艣 powodu pop艂akiwa艂a; Kora uzna艂a, 偶e przypomnia艂a sobie krewnych, zabitych omy艂kowo przez Granta. Potem my艣liwy poszed艂 odprowadzi膰 Klomdididi do domu. Kora te偶 zwia艂a i posz艂a do g贸ry, do Ptasiej Twierdzy. B贸g wie, co j膮 tam ci膮gn臋艂o - mo偶e po prostu mia艂a ochot臋 posiedzie膰 z babci膮, pos艂ucha膰 jej chropowatego, jakby nadp臋kni臋tego g艂osu wielkiej damy.
Na g贸rze na 艂aweczce nad urwiskiem nie by艂o nikogo. Ale le偶a艂a ksi膮偶ka - staranny reprint „Niebezpiecznych zwi膮zk贸w”. Kora nie wiadomo dlaczego uzna艂a, 偶e zostawi膰 j膮 mog艂a tylko staruszka, kt贸rej imienia nie uda艂o jej si臋 mimo sporych ch臋ci pozna膰.
Usiad艂a na 艂aweczce - niebo by艂o ogromne. P臋dzi艂y po nim postrz臋pione, bez艂adne ob艂oki, wygl膮daj膮ce jakby ucieka艂y przed niepogod膮.
Pachnia艂o deszczem, ale na deszcz ob艂ok贸w by艂o za ma艂o. Mog艂y tylko deszczem straszy膰.
- Kora - rozleg艂 si臋 znajomy g艂os. - Dawno si臋 nie widzieli艣my, moje dziecko.
Obok Kory na 艂aweczce usiad艂 sam komisarz Milodar, dow贸dca ziemskiego oddzia艂u Intergpolu, czyli Intergalaktycznej Policji, cz艂owiek, na d藕wi臋k imienia kt贸rego mdleli co wi臋ksi zb贸je i narkobaronowie. Okrutny, ale sprawiedliwy, ostro偶ny, ale odwa偶ny, wsz臋dobylski, ale nieuchwytny, nieub艂agany w stosunku do wrog贸w i nie zawsze sprawiedliwy w stosunku do przyjaci贸艂; Milodar by艂 osobowo艣ci膮 zadziwiaj膮c膮, wynikiem z艂o偶ono艣ci, osi膮gni臋膰 i problem贸w dwudziestego pierwszego wieku.
Kora zna艂a komisarza, poniewa偶 dorasta艂a na Wyspie Dzieci, w sieroci艅cu dla galaktycznych sierotek, dzieci zebranych, albo odnalezionych diabli wiedz膮 w jakich zak膮tkach Galaktyki, do kt贸rych nie wiadomo jakim sposobem si臋 dosta艂y. Dzieci tych obawiano si臋, poniewa偶 nie wiadomo by艂o, dlaczego i kto je podrzuci艂 w granice naszej kruchej cywilizacji. I bywa艂y takie przypadki, kiedy niepok贸j i zagro偶enie p艂yn膮ce od tych istot by艂y realne.
Przytu艂ek 贸w podlega艂 Intergpolowi, dlatego sam Milodar pe艂ni艂 kuratel臋 nad wysp膮, rozdzielaj膮c bod藕ce i dawkuj膮c natchnienie pracuj膮cym tam psychologom i genetykom. Trzy lata temu, kiedy dyskutowana by艂a sprawa spadku Weroniki, komisarz potrzebowa艂 pomocy ochotnika Kory. Kora w toku operacji niejednokrotnie ryzykowa艂a 偶ycie, ale przesz艂a ten test z honorem. Wypuszczaj膮c Kor臋 na wolno艣膰 po uzyskaniu przez ni膮 pe艂noletnio艣ci, a nawet spe艂niwszy obietnic臋 - ustaliwszy jej prawdziwe imi臋 i miejsce pobytu babci Nastii na Ziemi, Milodar obieca艂, a mo偶e zagrozi艂, 偶e ich spotkanie nie jest ostatnim. Z takiego materia艂u, jak Kora, pozyskuje si臋 w艂a艣nie agent贸w Intergpolu. Nadejdzie taki dzie艅, twierdzi艂 komisarz, 偶e Kora dobrowolnie lub niemal dobrowolnie zostanie wsp贸艂pracownikiem tej instytucji. Ale na razie ten moment jeszcze nie nast膮pi艂...
- A co pan tu robi? - zapyta艂a Kora Milodara. - Te偶 pan tu wypoczywa?
- To by by艂a przesada - przyzna艂 Milodar. - Ale odda艂bym miesi膮c 偶ycia, 偶eby m贸c teraz odpocz膮膰 ze dwa tygodnie.
- A nie miewa pan urlop贸w? - zapyta艂a dziewczyna.
Nagle po偶a艂owa艂a, 偶e ich spotkania nie widzi in偶ynier Wsiewo艂od. Chocia偶 niby sk膮d mia艂 wiedzie膰, 偶e ten skromnie wygl膮daj膮cy niewysoki m臋偶czyzna z szop膮 k臋dzierzawych, kruczoczarnych z nitkami siwizny w艂os贸w, jest tak naprawd臋 wszechpot臋偶nym komisarzem Milodarem?
- Spok贸j to nam si臋 tylko 艣ni - odpowiedzia艂 komisarz jakim艣 cytatem.
Kora mia艂a wra偶enie, 偶e powietrze lekko dr偶y nad stercz膮cym kolanem ubranego w szorty i t-shirt komisarza.
- To pan, czy pa艅ski hologram? - zapyta艂a.
- S膮 rzeczy, kt贸rych si臋 nie roztrz膮sa nawet z agentem - odpar艂 Milodar.
Na to Kora przesta艂a zajmowa膰 si臋 wygl膮dem komisarza, a zapyta艂a:
- Skoro pan nie wypoczywa, znaczy - pracuje. Kogo wi臋c chwytamy?
- Nie chwytamy, a jeste艣my zaniepokojeni.
- Czym?
- Mo偶liwym kontaktem ze 艣wiatem r贸wnoleg艂ym - odpowiedzia艂 komisarz. - Tego nam tylko jeszcze brakowa艂o!
Nie precyzowa艂 problemu, ale uprzedzi艂 Kor臋:
- Mo偶esz by膰 mi potrzebna, dziewczyno.
I natychmiast poderwa艂 si臋 z 艂awki i ruszy艂 ku krzewom, przez ga艂臋zie kt贸rych Kora dojrza艂a znajom膮 posta膰 ostatniej Romanowej. Staruszka skromnie czeka艂a na komisarza, i ten w biegu zawo艂a艂 do niej:
- No, gdzie si臋 podziewa艂a艣, Kseniu? Nie mog臋 przecie偶 marnowa膰 dnia z powodu twoich dziwactw...
- To nie dziwactwa, m贸j ch艂opcze, a moja praca - odpowiedzia艂a babusia.
Rozmawiaj膮c ze sob膮 oddalili si臋 艣cie偶k膮.
Okazuje si臋, 偶e to znajomi! Jak偶e ma艂y jest ten 艣wiat, i na dodatek nikomu, poza Weronik膮, nie mo偶na tego opowiedzie膰. Zreszt膮, co za sens m贸wi膰 jej o tym, kiedy ona po uszy pogr膮偶y艂a si臋 w sprawach sercowych? Nie wiadomo te偶, czy komisarz ucieszy si臋, je艣li Kora zacznie rozpowiada膰 o spotkaniu z nim. Przecie偶 najwa偶niejsz膮 zasada Intergpolu jest trzyma膰 j臋zyk za z臋bami. Je艣li da艂oby si臋 to narysowa膰, to zapewne j臋zyk za z臋bami sta艂by si臋 logo tej instytucji.
A z tej staruszki te偶 niez艂y numerek! Obserwatorka si臋 znalaz艂a, ptak贸w drapie偶nych! No?! A sama zupe艂nie inne drapie偶niki ma pod obserwacj膮! Ale czy nie za偶artowa艂 sobie Milodar? Je艣li potraktowa膰 jego s艂owa serio, to mo偶e si臋 okaza膰, 偶e mi臋dzy nami s膮 istoty ze 艣wiata r贸wnoleg艂ego? Kto to mo偶e by膰? Jak go mo偶na zobaczy膰? Jak膮 rol臋 w tym odgrywa Ksenia Romanowa?
Kora zerkn臋艂a w niebo. W b艂臋kicie, tu偶 pod szybuj膮cymi wzd艂u偶 urwiska ob艂okami, kr膮偶y艂y mewy. Babcia obserwowa艂a drapie偶ne ptaki... A mo偶e te ptaki to w艂a艣nie pos艂a艅cy z nieznanego 艣wiata?
Szele艣ci艂y li艣cie, gdzie艣 ruszy艂a ma艂a kamienna lawina, odezwa艂 si臋 dzwon w odleg艂ej cerkwi. 艢wiat wydawa艂 si臋 taki znajomy i stabilny, a 艣wiaty r贸wnoleg艂e nie istniej膮.
5
Wszyscy uciekinierzy wr贸cili przed noc膮. Jako pierwsza - Weronika; kupi艂a w Moskwie prawdziw膮 greck膮 tunik臋, oraz sanda艂y i diadem - w centrum greckiej wytw贸rczo艣ci na Arbacie produkowali je tak sprawnie, 偶e bez ekspertyzy nie da艂o si臋 ich odr贸偶ni膰 od prawdziwych. Dlaczego Weronika uzna艂a, 偶e w艂a艣nie tunika z艂amie serce powa偶nego in偶yniera? Nie wiadomo. W tunice, co prawda, by艂o jej wybitnie do twarzy, ale Tamara, ich gospodyni, ustosunkowa艂a si臋 do niej krytycznie i zapyta艂a, czy to prawda, 偶e w staro偶ytnej Grecji dziewoje nie nosi艂y bielizny? Weronika zaklina艂a si臋, 偶e tak w艂a艣nie by艂o, co nie przeszkodzi艂o przecie偶 Grekom w stworzeniu wspania艂ych rze藕b i filozofii. Tamara przypomnia艂a sobie, 偶e greckie rze藕by s膮 w stu procentach nagie, i uda艂a si臋 do kuchni, gdzie wy艂adowa艂a zdenerwowanie na naczyniach.
In偶ynier wr贸ci艂 ju偶 po zmroku, ale zadzwoni艂 do nich ze swojej kwatery, z pensjonatu. Telefon odebra艂a Kora, Wsiewo艂od nie kry艂 rado艣ci, 偶e s艂yszy jej g艂os, i Kora pomy艣la艂a, 偶e 艂atwo jest pomyli膰 mocno ciosane rysy z prymitywnymi. A ona wcale nie zauwa偶y艂a niczego prymitywnego w twarzy in偶yniera.
S艂ysz膮c dzwonek telefonu nadbieg艂a Weronika - widocznie czeka艂a na ten telefon i dlatego nie k艂ad艂a si臋 spa膰.
Mia艂a na sobie now膮 tunik臋, praw膮 pier艣 odkryt膮, w艂osy zebrane w kok i od przodu ozdobione diademem. Kora musia艂a z pewnym 偶alem przyzna膰, 偶e jej bogata przyjaci贸艂ka jest te偶 bajecznie pi臋kna. Odsun臋艂a si臋 od telefonu, a jej humor gwa艂townie si臋 pogorszy艂.
Weronika zawo艂a艂a:
- Siowa, gdzie艣 ty si臋 zapodzia艂? Tyle musz臋 ci opowiedzie膰!
Kora posz艂a do swojego pokoju; nie mia艂a ochoty s艂ucha膰 jak Weronika mami i kusi in偶yniera.
Rozumiej膮c z jednej strony, 偶e przesadza w takiej ocenie stopnia rozpusty swojej przyjaci贸艂ki, z drugiej - nie chcia艂a zmienia膰 niczego w tym stwierdzeniu. I gdyby mia艂a pisa膰 wspomnienia z 偶ycia w Simeizie, to napisa艂aby o wydarzeniach tej nocy w艂a艣nie tak - mami i kusi.
Kora po艂o偶y艂a si臋. Sk膮d艣 nadlecia艂 komar o niewiarygodnej z艂o艣liwo艣ci i przebieg艂o艣ci. 呕ycie si臋 nie uk艂ada艂o, i nic nie sta艂o na przeszkodzie, by zako艅czy膰 je wyrafinowanym samob贸jstwem, rzucaj膮c si臋 na przyk艂ad z urwiska Ptasiej Twierdzy na oczach wszystkich znajomych. I w po艂owie drogi w d贸艂 zmieni膰 si臋 w mew臋. Zreszt膮, nie, nie w mew臋, te s膮 przesadnie krzykliwe i bezczelne. Mo偶e lepiej w or艂a? W orlic臋, kt贸ra godzinami mo偶e, niemal nie poruszaj膮c skrzyd艂ami, szybowa膰 na wst臋puj膮cych strumieniach powietrza. I jej dom b臋dzie si臋 znajdowa艂 wysoko nad przepa艣ci膮, tam, gdzie nie dotrze nawet zr臋czny my艣liwy Grant...
I tak sobie zasn臋艂a, nie zdecydowawszy do ko艅ca jakim ptakiem b臋dzie, kiedy sko艅czy ze sob膮, a rano Weronika obudzi艂a si臋 przed ni膮 i by艂a tak podniecona, radosna i krz膮taj膮ca, ca艂kiem jak ta mewa, p臋dz膮ca za statkiem, z kt贸rego ciskaj膮 jej kawa艂ki chleba. Tunik臋 znowu w艂o偶y艂a tak, 偶e jedna pier艣 by艂a widoczna, i Tamara Iwanowna, zobaczywszy to, zapyta艂a:
- Co艣 si臋 dzi艣 tak poroznegli偶owywa艂a?
- Nie znasz si臋 na tym, jak powinno si臋 j膮 nosi膰 - odpowiedzia艂a Weronika, z rozkosz膮 wbijaj膮c z膮bki w kawa艂ek arbuza.
- Pewnie 偶eby wygodniej by艂o karmi膰 niemowl臋 - zauwa偶y艂a gospodyni, wcale nie dowcipkuj膮c, ale Weronika poprawi艂a tunik臋 i zrezygnowa艂a z pomys艂u zaszokowania towarzystwa na pla偶y, poniewa偶 nie by艂a gotowa do karmienia niemowl臋cia, a wyobra藕ni臋 mia艂a dobrze rozwini臋t膮.
Tamara nie zdo艂a艂a zepsu膰 jej humoru, bo zanim mog艂o si臋 to sta膰, z do艂u rozleg艂 si臋 g艂os barda Miszy Hofmana:
- Dziewczyny, pobudka! Kur zapia艂 dawno temu! Za p贸艂 godziny Siowa zaczyna oblatywa膰 sw贸j rotopter!
W tym momencie Weronika jakby dosta艂a ostrog臋 - innego por贸wnania Kora nie potrafi艂a znale藕膰 - szybko艣膰 jej ruch贸w zwi臋kszy艂a si臋 trzykrotnie, ale po偶ytku z tego by艂o ma艂o, poniewa偶 tunika przeszkadza艂a w jednoczesnym malowaniu warg i zawi膮zywaniu d艂ugich sznur贸wek sanda艂贸w. Szpilki mocuj膮ce diadem zbiorowo wysypa艂y si臋 pod wann臋... Kora nie poczeka艂a na przyjaci贸艂k臋, a ta p臋dzi艂a za nimi pod g贸r臋, ku艣tykaj膮c na jednej bosej nodze, tunika ods艂ania艂a wszystko, czego ods艂ania膰 nie nale偶a艂o, a otula艂a jedwabist膮 mg艂膮 wszystkie przyzwoite cz臋艣ci cia艂a.
Kiedy w ko艅cu p艂on膮ca oburzeniem wpad艂a na placyk Ptasiej Twierdzy i wyhamowa艂a, jej diadem spad艂 z g艂owy i gdyby nie rozpaczliwy skok ukochanej Granta, kt贸ra bez namys艂u skoczy艂a za nim z urwiska i - chwyciwszy - zawis艂a na korzeniu trzymaj膮c si臋 go szmaragdow膮 r膮czk膮... Babcia Ksenia Romanowa natychmiast poda艂a jej koniec swego szala, za drugi z艂apa艂 my艣liwy, i on w艂a艣nie wyci膮gn膮艂 ukochan膮 na placyk. Ani Klomdididi, ani Grant nie wypowiedzieli podczas tego incydentu ani s艂owa, tylko potem wzi臋li si臋 za r臋ce na znak wzajemnej do siebie sympatii.
- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂a kr贸tko Weronika, kt贸ra ma艂o co z tego widzia艂a, poniewa偶 wypatrywa艂a w niebie swojego in偶yniera.
A in偶ynier nadszed艂 z ty艂u, na piechot臋. Przywita艂 si臋 ze wszystkimi i powiedzia艂, 偶e jego ornitopter jest montowany na szosie, nieco powy偶ej twierdzy, i ch臋tni mog膮 go sobie obejrze膰. B臋d膮c cz艂owiekiem dobrze wychowanym in偶ynier zapyta艂 babcie Romanow膮, czy nie przeszkodzi to w jej badaniach, a ta odpowiedzia艂a, 偶e wr臋cz przeciwnie, bardzo j膮 to interesuje, i nauka te偶 powinna wiedzie膰, jak reaguj膮 kanie na loty ornitopter贸w.
In偶ynier wr贸ci艂 na drog臋, a pozostali, 艂膮cznie z Weronik膮, kt贸ra ju偶 doprowadzi艂a siebie do porz膮dku, a i tak by艂a kusz膮ca do absurdu, skierowali si臋 za nim.
Na poboczu, na trawie, le偶a艂y cz臋艣ci kruchego aparatu, w艂a艣ciwie nawet nie aparatu, a typowego modelu lataj膮cego, podobnego do tych, kt贸re robi si臋 na zaj臋ciach w szkolnych k贸艂kach i kt贸re bior膮 nawet udzia艂 w zawodach. Oczywi艣cie, cokolwiek uda艂oby si臋 zmontowa膰 z tych listewek cz艂owieka by nie unios艂o. Ale widocznie inaczej s膮dzi艂 m艂ody cz艂owiek o wygl膮dzie jajog艂owego, kt贸ry by艂, jak si臋 okaza艂o, asystentem Wsiewo艂oda i akurat w tym momencie otworzy艂 p艂ask膮 walizeczk臋 i wyj膮艂 z niej paj臋czyn臋, kt贸ra zmie艣ci艂a si臋 w jego d艂oni. Taki numer od wiek贸w wykonywany przez prestidigitator贸w. Potem rozwar艂 zaci艣ni臋t膮 pi臋艣膰, a paj臋czynka sta艂a si臋 pelerynk膮, kt贸r膮 mo偶na by艂o oklei膰 listewki.
- Marzenie ludzko艣ci - o艣wiadczy艂 Misza Hofman. - Chcia艂bym rozs艂awi膰 t臋 chwil臋, w kt贸rej cz艂owiekowi uda si臋 zmieni膰 w ptaka. Bez tych 艣mierdz膮cych czy po偶eraj膮cych tlen silnik贸w. Niech 偶yje Ikar!
- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂 in偶ynier. - Por贸wnanie z Ikarem, Michaile Lwowiczu, przyjmuj臋 tylko z szacunku do pa艅skiej tw贸rczo艣ci. W innym przypadku por贸wnanie by艂oby mi nieprzyjemne i nawet niebezpieczne z powodu przedwczesnego zgonu Ikara.
- O Bo偶e! - j臋kn膮艂 bard. - Przecie偶 ja w przeno艣ni, w sensie, 偶e tak powiem, wsp贸lnego obrazu heroicznego.
- Na dodatek - kontynuowa艂 dysput臋 Wsiewo艂od - zawsze na pierwszym miejscu stawiam problemy bezpiecze艅stwa, poniewa偶 chce doprowadzi膰 sw膮 prac臋 do ko艅ca, a nie ma nic g艂upszego, jak zepsu膰 wynik, nie uwzgl臋dniwszy takiego drobiazgu jak punkt topnienia wosku przy zbli偶aniu si臋 do S艂o艅ca.
Najprawdopodobniej Weronika nie domy艣li艂a si臋, 偶e wynalazca 偶artuje, poniewa偶 rzuci艂a si臋 jak furia na kompozytora:
- Jak mo偶esz! - krzykn臋艂a. - W takiej 偶yciowo wa偶nej chwili!
P贸ki Misza parowa艂 jej atak, in偶ynier z pomocnikiem ostro偶nie montowali kruchego ptaka, naci膮gaj膮c paj臋czyn臋, b臋d膮c膮, jak si臋 okaza艂o, mimo wiotkiego wygl膮du materia艂em nadspodziewanie mocnym. Znalaz艂o si臋 zaj臋cie i dla widz贸w, i wszyscy z przyjemno艣ci膮 zacz臋li pomaga膰, wy艂膮czywszy barda, kt贸ry by艂 leniw膮 postaci膮, a i spory brzuch nie pozwala艂 mu si臋 schyla膰, oraz Weronik臋, kt贸ra na g艂os o艣wiadczy艂a, 偶e nie mo偶e zwi臋ksza膰 zagro偶enia 偶ycia cz艂owieka, kt贸rego tak ceni i szanuje, pakuj膮c si臋 niedo艣wiadczonymi 艂apami we wn臋trze jego p艂odu. Tak dok艂adnie powiedzia艂a; Kora w pierwszej chwili nie zrozumia艂a, dlaczego jej przyjaci贸艂ce kojarzy si臋 to z aborcj膮, ale potem uzna艂a, 偶e Weronik臋 zawodzi czasem jej powierzchowne wykszta艂cenie, kt贸re usi艂uje zrekompensowa膰 niewielkim do艣wiadczeniem 偶yciowym. Ach, gdyby rzadziej ucieka艂a z ch艂opakami z lekcji na Wyspie Dzieci!
Gdzie艣 oko艂o dziesi膮tej ornitopter by艂 got贸w, Wsiewo艂od rozebra艂 si臋 do k膮piel贸wek, poniewa偶 w przypadku niepowodzenia m贸g艂 si臋 znale藕膰 w morzu, gdzie ka偶de ubranie jest zb臋dne. Staruszka pierwsza posz艂a do twierdzy, z kt贸rej lepiej mo偶na by艂o obserwowa膰 test, na 艂awce czeka艂a na ni膮 kamera wideo, za pomoc膮 kt贸rej filmowa艂a loty ptak贸w. Pozostali poczekali a偶 Wsiewo艂od Toj przycisn膮艂 do siebie jedno skrzyd艂o, a jego pomocnik zrobi艂 to samo z drugim, i, zataczaj膮c si臋 pod wp艂ywem podmuch贸w wiatru, ruszyli wszyscy po zboczu na g贸r臋. Tam, za os艂on膮 ogromnej ska艂y, in偶ynier przymocowa艂 skrzyd艂a, a jego pomocnik wyszed艂 na otwart膮 przestrze艅 i d艂ugo czeka艂 a偶 ucichnie wiatr. W ko艅cu doczeka艂 si臋 pauzy i wrzasn膮艂:
- Dawaj, Siowa, dawaj!
Wsiewo艂od wybieg艂 zza ska艂y i od razu wykona艂 mocny zamach. Skrzyd艂a pochwyci艂y go, jak d艂onie m臋偶czyzny chwytaj膮 kotka, i oderwa艂y od ziemi. In偶ynier wykona艂 nogami ruchy jak w wodzie, a skrzyd艂a by艂y 艣rodkiem do szybowania. Poruszaj膮c nimi lekko zacz膮艂 wzbija膰 si臋 w powietrze; tam, w g贸rze, wiatr wia艂 inaczej, wi臋c Wsiewo艂od skierowa艂 si臋 w stron臋 morza. Kora chcia艂a zapyta膰 czy dobrze mu tam w niebie, czy nie boi si臋. Ale sama zrozumia艂a, 偶e to g艂upi pomys艂, a na dodatek koresponduje z my艣lami Weroniki, kt贸ra o艣wiadczy艂a:
- Chyba tego nie prze偶yj臋. B臋dzie to niesamowite szcz臋艣cie, je艣li Siowa wr贸ci 偶ywy. Przecie偶 to szale艅stwo, naprawd臋 to szale艅stwo.
- Szale艅stwu 艣mia艂k贸w - zakomunikowa艂 bard Misza, naszpikowany odpowiednimi cytatami - 艣piewamy hymny.
- To robi wra偶enie - powiedzia艂a Weronika.
- Te s艂owa chyba nale偶膮 do Lermontowa. Chcia艂em kiedy艣 napisa膰 do nich muzyk臋 i powsta艂aby kantata.
- Poczekaj偶e! - sykn膮艂 nagle d艂ugi, blady poeta Karik. - Przeszkadzacie rozkoszowa膰 si臋 widokiem!
- Prosz臋 si臋 rozkoszowa膰. Kto panu przeszkadza! - obruszy艂 si臋 kompozytor. - Przecie偶 tylko m贸wi臋, a nie macham r臋kami... jak co poniekt贸rzy.
Kora posz艂a w kierunku twierdzy, wkr贸tce Wsiewo艂od doleci do niej.
W twierdzy by艂a ju偶 staruszka z rodziny Romanowych, filmuj膮ca lot Wsiewo艂oda na wideo. Kora od razu zerkn臋艂a w d贸艂, przez parapet - na morze. Tam, mi臋dzy bia艂ymi barankami, kiwa艂o si臋 na fali ziarnko kminku - 艂贸dka z obserwatorem.
Kora popatrzy艂a te偶 na krzewy, przyjrza艂a si臋 ska艂om za zburzonym murem - nie, komisarza Milodara nigdzie nie by艂o. Dzisiejsze wydarzenia widocznie go nie interesuj膮.
I nagle ornitopter in偶yniera pojawi艂 si臋 zza ska艂y. Kierowa艂 si臋 na twierdz臋. Wida膰 by艂o, 偶e Wsiewo艂od widzi stoj膮c膮 tam Kor臋 i kieruje si臋 w艂a艣nie ku niej - Weronika na razie zatrzyma艂a si臋 gdzie艣 na drodze, czy to sprzeczaj膮c si臋 z bardem, czy doprowadzaj膮c kolejny raz do porz膮dku swoj膮 toalet臋. Oczywi艣cie, in偶ynier m贸g艂 kierowa膰 si臋 r贸wnie偶 do babci, ale oto, podleciawszy bli偶ej, rytmicznie wymachuj膮c skrzyd艂ami, zakrzykn膮艂:
- Cze艣膰, Kora!
Nie pozostawia艂o to raczej w膮tpliwo艣ci, 偶e widzi w艂a艣nie j膮.
- Cze艣膰! - Kora wyci膮gn臋艂a r臋k臋, ucieszona jego sukcesem. - Dobrze ci tam?
- Dobrze! - Wiatr nieco st艂umi艂 odpowied藕, a potem gwa艂towny jego poryw odp臋dzi艂 Wsiewo艂oda. In偶ynier z trudem utrzyma艂 r贸wnowag臋, a potem przemkn膮艂 blisko Kory. 艢mia艂 si臋 i rozkoszowa艂 ptasim lotem.
- Jestem gotowa si臋 w nim zakocha膰! - zawo艂a艂a babunia z rodziny Romanowych. Ale poza Kor膮 nikt nie us艂ysza艂 tych s艂贸w.
Placyk twierdzy wype艂ni艂 si臋 lud藕mi na czele z Weronik膮. Wszyscy ju偶 tu przybiegli. Ale Wsiewo艂od wzbi艂 si臋 tak wysoko, wydawa艂 si臋 by膰 or艂em czy jastrz臋biem, wisz膮cym nad zboczem g贸ry.
- Niech pan ju偶 l膮duje! - krzykn臋艂a Weronika. - Zm臋cz膮 si臋 panu r臋ce!
- Prosz臋 si臋 nie niepokoi膰 - odezwa艂 si臋 asystent in偶yniera. - Przewidzieli艣my to. R臋ce spoczywaj膮 na specjalnych wysi臋gnikach.
Wyczekawszy a偶 os艂abnie wiatr, Wsiewo艂od postanowi艂 jeszcze raz zbli偶y膰 si臋 do swych przyjaci贸艂. Zacz膮艂 zni偶a膰 lot po spirali, a lot ten by艂 p艂ynny i nawet uroczysty. W ka偶dym razie tak si臋 wydawa艂o Korze.
Oto cz艂owiek ptak wykonuje kolejne ko艂o, zbli偶a si臋 do urwiska, do szczytu kt贸rego przytuli艂y si臋 ruiny Ptasiej Twierdzy, oto znowu bierze kurs na morze, a pod nim rozci膮ga si臋 przepa艣膰 o g艂臋boko艣ci kilkuset metr贸w...
I nagle wydarzy艂o si臋 co艣 potwornego!
Szkwa艂 czy te偶 mo偶e po prostu uderzenie masy powietrza zaskoczy艂o in偶yniera, i ten nie zd膮偶y艂 tak ustawi膰 skrzyde艂, by wznie艣膰 si臋 na powietrznej fali. Uderzywszy w skrzyd艂o fala wykr臋ci艂a r臋k臋 pilota, i Wsiewo艂od na sekund臋 straci艂 r贸wnowag臋. Wystarczy艂o to, by wiatr dopad艂 cz艂owieka z drugiej strony, i, odwr贸ciwszy go wy艂ama艂 cz臋艣膰 skrzyd艂a, rozwiewaj膮c po niebie strz臋py paj臋czyny, niczym chusteczki do nosa.
W jednej chwili ten ogromny i pewny siebie ptak zmieni艂 si臋 w nie wiadomo dok膮d p臋dz膮cy k艂膮b listewek, szmatek i ludzkiego cia艂a... K艂膮b ten jeszcze przez kilka chwil porusza艂 si臋 si艂膮 rozp臋du, ale by艂 przecie偶 ci臋偶szy od tego, co m贸g艂 unie艣膰 powietrzny 偶ywio艂.
I nowy Ikar najpierw wolno, ale z ka偶d膮 chwil膮 nabieraj膮c rozp臋du, run膮艂 w d贸艂, p臋dz膮c ku 艣mierci, w pasmo morza, gdzie fale rozbija艂y si臋 o kamienie u podn贸偶a ska艂y.
Przez jedn膮 przeci膮gaj膮c膮 si臋 chwil臋 - a czym j膮 mo偶na by zmierzy膰: u艂amkami sekund? - wszyscy stali nieruchomo, oszo艂omieni widokiem, jakby wbetonowani w kamie艅, niezdolni do wydania nawet pojedynczego d藕wi臋ku... Ale w tym momencie, kiedy cia艂o in偶yniera, oplatane resztkami ornitoptera w d膮偶eniu do 艣mierci, przelecia艂o obok twierdzy, wszyscy od偶yli i z og贸lnym, nies艂yszalnym dla ich uszu krzykiem, rzucili si臋 do g艂az贸w parapetu, oddzielaj膮cego ruiny twierdzy od przepa艣ci. I wszyscy widzieli jak, wolno wiruj膮c i stale przyspieszaj膮c, cia艂o in偶yniera leci w d贸艂...
Ale nie dolecia艂o do wody i nie wzbi艂o fontanny bryzg.
Nie dolecia艂o do przybrze偶nych g艂az贸w i nie rozp艂aszczy艂o si臋 na nich jak nieforemna szmacianka.
Znik艂o, nie doleciawszy, zaledwie kilka metr贸w od gruntu.
Niekt贸rzy zdo艂ali zauwa偶y膰 w tym punkcie malutk膮, ale jasn膮 eksplozj臋.
Inni twierdzili, 偶e w tym miejscu pojawi艂 si臋 ma艂y mglisty ob艂oczek - i te偶 b艂yskawicznie znikn膮艂.
Ale wszyscy byli pewni jednego - 偶e widzieli miejsce i znali t臋 chwil臋, kiedy in偶ynier znikn膮艂, tak samo jak i resztki ornitoptera, kt贸rym opl膮tane by艂o jego cia艂o.
6
To, co si臋 dzia艂o dalej, odbywa艂o si臋 jakby w poszczeg贸lnych strumieniach czasu. Kora zapami臋ta艂a wszystko w odcinkach - zreszt膮, tak mniej wi臋cej toczy艂y si臋 wydarzenia.
Najpierw zacz臋艂a krzycze膰 Weronika.
- Nie ustrzegli艣my! - krzycza艂a. - Nie ustrzegli艣my!
Ustrzec m贸g艂 tylko niezgraba asystent, a on akurat pierwszy przesadzi艂 resztki muru, najwyra藕niej zamierzaj膮c skoczy膰 za szefem i szuka膰 go w powietrzu.
My艣liwy Grant chwyci艂 go za pas i przyci膮gn膮艂 do siebie.
Babcia Romanowa wzywa艂a przez radiostacj臋 komisarza Milodara.
Poeci pobiegli 艣cie偶k膮 na brzeg, by tam poszuka膰 cia艂a lotnika.
Nast臋pnie Grant wyci膮gn膮艂 zza pasa cienk膮 ni膰 i, przywi膮zawszy do niej ci臋偶arek, cisn膮艂 koniec z urwiska. Szpulka w jego r臋ku rozwin臋艂a si臋 b艂yskawicznie, a jego ukochana wyj臋艂a nie wiadomo sk膮d r臋kawiczki i, tylko dotykaj膮c r臋kawiczkami nici, pomkn臋艂a w d贸艂, na dno urwiska. Kora zobaczy艂a, 偶e spod jej d艂oni ulatuje smu偶ka dymu.
艁贸dka, w kt贸rej siedzia艂 pomocnik babuni, zbli偶y艂a si臋 do brzegu i teraz miota艂a si臋 wzd艂u偶 linii przyboju, poszukuj膮c jakichkolwiek 艣lad贸w Wsiewo艂oda.
Po kilku minutach, mo偶e nawet szybciej, pojawi艂 si臋 flyer z komisarzem Milodarem, przemkn膮艂 nad g艂owami zgromadzonych w ruinach i stromo zapikowa艂 w d贸艂, niemal muskaj膮c 艣cian臋 urwiska. Potem znieruchomia艂 na w膮skim odcinku, mi臋dzy ska艂膮 a morzem, i wszyscy widzieli malusie艅k膮 posta膰 komisarza, jak rozmawia o czym艣 ze szmaragdow膮 Klomdididi, a nast臋pnie odwraca si臋 do siedz膮cego w 艂odzi obserwatora.
Ca艂a ta akcja, do kt贸rej przy艂膮czyli si臋 po chwili r贸wnie偶 ratownicy g贸rscy i morscy, niczego nowego do sprawy nie wnios艂a. Twierdza by艂a konsekwentna: kolejna jej ofiara zmieni艂a si臋 w ptaka.
Innego wyt艂umaczenia nie uda艂o si臋 sformu艂owa膰.
Chocia偶 uda艂o si臋 znale藕膰 pewne 艣lady Wsiewo艂oda. Na przyk艂ad, drzazga z ornitoptera i strz臋py paj臋czyny, kt贸re zaczepi艂y si臋 o kamienie i krzewy na urwisku. Ale tylko tyle.
Po dw贸ch godzinach komisarz Milodar znalaz艂 si臋 w ruinach twierdzy, kt贸re pozostawa艂y punktem zbornym wszystkich uczestnik贸w tragedii, i o艣wiadczy艂, 偶e zdaniem policji, kt贸ra - rzecz jasna - nie ustaje w poszukiwaniach cia艂a, lotnik Wsiewo艂od Toj zosta艂 porwany przez silny poryw wiatru i uniesiony daleko w morze, a widzowie stracili ten moment z oczu, poniewa偶 w tym momencie prosto w twarz 艣wieci艂o im s艂o艅ce, umy艣lnie w tym celu wyjrzawszy zza chmur.
Nikt nie uwierzy艂 w s艂owa Milodara, zw艂aszcza, 偶e ma艂o kto nie domy艣la艂 si臋, jak膮 instytucj臋 reprezentuje. Ale wszyscy udali, 偶e wierz膮 - szczeg贸lnie, 偶e nikt nie by艂 w stanie zaproponowa膰 innego wyt艂umaczenia, poza jakim艣 fantastyczno-mistycznym.
Mistyczne wyt艂umaczenie wysz艂o wieczorem od Weroniki.
- Wr贸ci - powiedzia艂a z wiar膮 w g艂osie. - Bo zosta艂 porwany przez duchy g贸r. Ta legenda, kt贸r膮 opowiada艂a starucha, wcale nie jest legend膮. Bo to ona jest zwiastunem duch贸w g贸r. Widzia艂a艣, jak wczoraj wieczorem go kusi艂a? To jest zmowa mrocznych mocy, i jestem przekonana, 偶e powinni艣my si臋 uda膰 do Symferopola i poszuka膰 Achmeta Wszech艣wietnego. On jest w艂adc膮 si艂 astralnych, widzia艂am tak膮 reklam臋 na dworcu w Symferopolu.
Kora, zm臋czona i oszo艂omiona, niemal nie s艂ucha艂a Weroniki. Wiedzia艂a, 偶e Wsiewo艂odowi przydarzy艂o si臋 co艣 strasznego, ale na pewno nie zwi膮zanego ani z si艂ami astralnymi, ani z Achmetem z Symferopola... Doskonale pami臋ta艂a rzucone w przeddzie艅 tragedii przez Milodara s艂owa o 艣wiecie r贸wnoleg艂ym. Rozumia艂a, 偶e obserwatorzy w twierdzy i na morzu r贸wnie偶 szukali wyja艣nienia tych zjawisk, kt贸re mog艂y wi膮za膰 si臋 z legendami, ale nie musia艂y. Ale w tej chwili musia艂a spotka膰 si臋 z Milodarem, kt贸ry odlatuj膮c poleci艂 jej milcze膰 i czeka膰... Czeka膰 i milcze膰. Pewnie, taki szef, to mo偶e sobie milcze膰, i tak jest zaj臋ty jednocze艣nie tysi膮cami spraw... A tu ca艂a druga po艂owa dnia min臋艂a w przygn臋bieniu z powodu 艣mierci in偶yniera.
Towarzystwo tego dnia si臋 rozpad艂o - jakby tak naprawd臋 czynnikiem cementuj膮cym je by艂 Siowa, a nie dwie moskiewskie 艣licznotki. Zreszt膮, kto w takim stanie m贸g艂 oceni膰, jak to by艂o naprawd臋?
Kora czeka艂a na pojawienie si臋 Milodara.
Wydawa艂o si臋 jej, 偶e na pewno zjawi si臋 p贸藕nym wieczorem.
Weronika zasn臋艂a wcze艣nie - wpakowa艂a w siebie niemal 艣mierteln膮 dawk臋 nasennych proszk贸w i teraz pochrapywa艂a za 艣cian膮. Ale Kora nie mog艂a zasn膮膰, wysz艂a wi臋c do ogrodu. W domu, w pokoju Tamary cicho mamrota艂 telewizor i od czasu do czasu ciska艂 kolorowym odblaskiem na czarne li艣cie drzew. Cykady og艂uszaj膮co brz臋cza艂y w uszach; z do艂u od czasu do czasu dochodzi艂 odg艂os uderzenia fal o brzeg - wiatr rozhu艣ta艂 morze i teraz, mimo bezwietrznej pogody, zwarte wa艂y wody miarowo t艂uk艂y w brzeg.
Zamkn膮wszy oczy Kora znowu zobaczy艂a, jak b艂ysn膮wszy zimn膮 iskr膮 znika Wsiewo艂od...
呕eby偶 ten Milodar ju偶 przyszed艂...
7
Obudzi艂o j膮 delikatne dotkni臋cie - tak budzi艂a j膮 mama do karmienia... „Bo偶e, pomy艣la艂a Kora budz膮c si臋, wynurzaj膮c z g艂臋bin snu, przecie偶 nie mog臋 pami臋ta膰, jak mnie budzi艂a mama...”
Dooko艂a panowa艂 mrok. Ksi臋偶yc o艣wietla艂 tylko brzeg szafki nocnej i zegarek. Zielone cyferki sekund, r贸wnomiernie pojawiaj膮c si臋 na cyferblacie, podkre艣la艂y miarowy rytm i spokojny przebieg nocy.
- Koro, wstawaj - szepn臋艂a babcia Romanowa. - Czekamy na ciebie.
Kora zamierza艂a usi膮艣膰 energicznie na 艂贸偶ku, ale babcia Ksenia Michaj艂owna, przytrzyma艂a j膮.
- Ubieraj si臋 cichutko i wyjd藕. Nikt nie powinien ci臋 widzie膰.
Kora w艂o偶y艂a sukienk臋, wsun臋艂a stopy w pantofelki i wysz艂a na taras przed domkiem. Drzwi do pokoju Weroniki by艂y przymkni臋te. Weronika niewyra藕nie powiedzia艂a co艣 przez sen.
Wypogodzi艂o si臋. Chmury przesta艂y p臋dzi膰 po niebosk艂onie, zrobi艂y si臋 szare i prze藕roczyste, niczym d艂ugie szmaty wlok艂y si臋 po czarnym niebie, kt贸re nad morzem na wschodzie zacz臋艂o ju偶 r贸偶owie膰. Wczorajsza niepogoda przegna艂a ciep艂e powietrze, by艂o ch艂odno i wilgotno. Cykady zamilk艂y, widocznie ukrywszy si臋 w swoich norkach. Niepewnie za艣piewa艂 jaki艣 ptak, ale zaraz przerwa艂 melodie.
Niewielki flyer kiwa艂 si臋 w powietrzu przed domem, nieca艂e pi臋膰 krok贸w od 艣ciany. Po艣wiata z tablicy przyrz膮d贸w wyci膮ga艂a z mroku rysy twarzy pilota, kt贸ry mru偶膮c oczy patrzy艂 na Kor臋 - pewnie jej jasna sukienka na rami膮czkach by艂a w ciemno艣ciach wyra藕nie widoczna.
- Idziemy! Nie zamykaj drzwi. Wr贸cisz wkr贸tce.
Kora pomaszerowa艂a za staruszk膮, rze艣k膮 nad podziw jak na swoje lata, wesz艂a po drabince na pok艂ad flyera.
- Komisarz oczekuje nas u siebie - o艣wiadczy艂a staruszka.
We flyerze by艂o do艣膰 ciasno. Ale za to by艂 absolutnie bezg艂o艣ny i nie mo偶na go by艂o ani dobrze zobaczy膰, ani zafiksowa膰 za pomoc膮 przyrz膮d贸w - ot, gumowa zabawka.
Kora marzy艂a o mo偶liwo艣ci wyczyszczenia z臋b贸w, to by艂a najwa偶niejsza czynno艣膰 po obudzeniu.
- Wytrzymaj pi臋膰 minut - odpowiedzia艂a jej my艣li babcia. - Tam wszystko jest.
Flyer mia艂 prze藕roczyst膮 pow艂ok臋, ale w takich ciemno艣ciach nie by艂o z tego po偶ytku: od czasu do czasu migota艂y w oddali jakie艣 艣wiat艂a, czasem ca艂e 艂a艅cuszki lamp, co艣 b艂yszcza艂o, potem dooko艂a zwiera艂 si臋 mrok, co艣 b艂ysn臋艂o w 艣wietle reflektora, potem zmiana ci艣nienia spowodowa艂a, 偶e wszyscy stracili na moment s艂uch. I zaraz flyer znieruchomia艂, wyl膮dowawszy na betonie, i s艂ycha膰 by艂o jak gdzie艣 z ty艂u, g艂o艣no furgocz膮c, zamykaj膮 si臋 jakie艣 wrota. Znale藕li si臋 jaskini Ali Baby.
Drzwi flyera odsun臋艂y si臋 w bok, komisarz Milodar we w艂asnej holograficznej postaci wita艂 je, stoj膮c na betonowej pod艂odze wyd艂ubanego w masywie g贸rskim hangaru. Kora przypomnia艂a sobie jak膮艣 powie艣膰 Juliusza Verne'a - bohaterowie utworu urz膮dzili si臋 w przestronnej pieczarze, by ukrywa膰 w niej jaki艣 statek lataj膮cy czy mo偶e baz臋 艂odzi podwodnych.
W g艂臋bi jaskini, za murem cyprys贸w, widnia艂a bia艂a 艣ciana pa艂acu. Tam skierowa艂 si臋 Milodar, zak艂adaj膮c, 偶e go艣cie pod膮偶膮 za nim.
Zaspokajaj膮c ciekawo艣膰 Kory t艂umaczy艂 w marszu:
- Ten dom wypoczynkowy zosta艂 zbudowany pod koniec dwudziestego wieku na miejscu kapliczki przy uzdrawiaj膮cym 藕r贸dle, odkrytym osobi艣cie przez poet臋 Puszkina i zapomnianym do lat dwudziestych ubieg艂ego wieku, kiedy usadowi艂 si臋 tu szef krymskiego Zjednoczonego Pa艅stwowego Zarz膮du Politycznego, kt贸ry zmieni艂 kapliczk臋 w miejsce spotka艅 z niejawnymi agentami. Jednak偶e zosta艂 wkr贸tce awansowany do Samary i nie zd膮偶y艂 nikomu opowiedzie膰 o swoim sekrecie, poniewa偶 nied艂ugo potem zosta艂 na nowym miejscu rozstrzelany. Kapliczk臋 odkryli ponownie partyzanci w okresie hitlerowskiej okupacji. Partyzanci przekopali z jaskini wyj艣cie do Kerczu, chc膮c po艂膮czy膰 si臋 z oddzia艂ami pu艂kownika Bre偶niewa, ale zdradzi艂 ich miejscowy fotograf. Kolejny raz jaskinia zosta艂a odkryta przez mi艂o艣nik贸w krajoznawstwa, odbywaj膮cych marsz 艣ladami s艂awy bojowej poszukuj膮c 偶elaznych krzy偶y i esesma艅skich sztylet贸w. Plotki o jaskini dotar艂y do Symferopola. Zosta艂a wi臋c tu zbudowana specwilla dla wypoczynku dow贸dztwa. Przez ostatnie sto lat wykorzystujemy jaskini臋 jako tajn膮 baz臋 Policji Intergalaktycznej. Z tego miejsca dowodz臋 operacj膮, mog膮c膮 wp艂yn膮膰 na los ca艂ej Galaktyki.
Milodar sko艅czy艂 opowiada膰 akurat w momencie, kiedy min膮wszy alej臋 cyprysow膮 rosn膮ca w sztucznym 艣wietle weszli w przeszklone drzwi bia艂ego pa艂acu.
Oficer bezpiecze艅stwa zasalutowa艂 i znikn膮艂 w korytarzu. Milodar zaprowadzi艂 babci臋 i Kor臋 do salonu, w kt贸rym dooko艂a niskiej 艂awy, obok niezapalonego kominka, sta艂y wygodne mi臋kkie fotele i kanapy, przeznaczone do towarzysko-oficjalnych rozm贸w. Obicia foteli by艂y stare, fioletowe r贸偶e na br膮zowym tle. Meble pachnia艂y kurzem i dawno zwietrza艂ymi ojczystymi perfumami „Czerwona Moskwa”. W fotelach zasiadali dwaj panowie, o tak nie rzucaj膮cej si臋 w oczy powierzchowno艣ci, 偶e Kora nie pozna艂aby ich nawet po p贸艂godzinie. Jednocze艣nie pochylili g艂owy w powitaniu.
Wskazawszy paniom dwa fotele, Milodar zasiad艂 w ostatnim wolnym i zapyta艂:
- Komu kaw臋, komu herbat臋?
Odpowiedzia艂 mu niewyra藕ny pomruk. Poczekawszy a偶 wszyscy wypowiedz膮 swoje 偶yczenia, Kora powiedzia艂a:
- P贸艂 kr贸lestwa za umywalk臋 i szczotk臋 do z臋b贸w.
- Prosto korytarzem i drugie drzwi na prawo.
Kiedy wr贸ci艂a, w kominku p艂on膮艂 ju偶 elektroniczny zimny ogie艅, nierzucaj膮cy si臋 w oczy panowie pili kaw臋, a babunia - herbat臋 w wielkiej porcelanowej fili偶ance. Milodar poda艂 r贸wnie偶 Korze fili偶ank臋. Zadowolony, 偶e tak zr臋cznie zadowoli艂 wszystkich go艣ci zacz膮艂:
- To, 偶e ludzie potrafi膮 znika膰, wiadomo od dawna. W ka偶dym 艣wiecie, na ka偶dym globie statystyki okre艣laj膮 dok艂adny procent takich znikni臋膰. Przyczyny s膮 bardzo prozaiczne. Poszukiwaniem zaginionych os贸b zajmuje si臋 policja i znajduje ich tylu, ilu powinna znale藕膰. Pozostali gin膮, rozpuszczaj膮 si臋 w wodzie albo kwasie. Ka偶dy ma to, na co zas艂u偶y艂.
Nieznaczni panowie pokiwali g艂owami. Problem ten nie by艂 im obcy.
- Jednak偶e wsp贸艂czesne s艂u偶by bezpiecze艅stwa uwa偶nie obserwuj膮 statystyk臋 znikni臋膰, poniewa偶 ka偶de zwi臋kszenie liczby zaginionych wzbudza podejrzenia. Teoretycznie dawno ju偶 udowodniono istnienie 艣wiat贸w r贸wnoleg艂ych. Jednak偶e, mimo 偶e problemem tym zajmuj膮 si臋 najt臋偶sze umys艂y, nie uda艂o si臋 nam przedosta膰 do 偶adnego z nich. Oczywi艣cie, przenikniemy tam, nie ma w膮tpliwo艣ci, potrzebujemy tylko czasu!
Nieznaczni go艣cie zgodnie pokiwali g艂owami. Wierzyli w si艂臋 nauki.
- Nauka to nauka - ci膮gn膮艂 komisarz. - A 偶ycie to 偶ycie.
Wypowiedziawszy te do艣膰 dziwne s艂owa, komisarz dopi艂 kaw臋 i odstawi艂 fili偶ank臋 na stolik. Pozostali go艣cie wzi臋li z niego przyk艂ad. Tylko babcia i Kora popija艂y swoj膮 herbat臋, 偶a艂uj膮c, 偶e na stole nie ma jakich艣 herbatnik贸w, ani konfitur, czy nawet cukru.
- Dysponujemy absolutnie tajnymi danymi z eksperymentu doktora Du Grie, mieszkaj膮cego w Centrum Galaktycznym, kt贸ry dowodzi, 偶e jeden z mo偶liwych 艣wiat贸w r贸wnoleg艂ych znajduje si臋 w styczno艣ci z nami i nie wyklucza, 偶e dochodzi mi臋dzy naszymi 艣wiatami do kontaktu.
- Nie mo偶e by膰! - zakrzykn臋艂a babunia z rodziny Romanowych, ale Korze wyda艂o si臋, 偶e jest w tym okrzyku element dzia艂ania teatralnego: babcia chcia艂a zwr贸ci膰 na siebie uwag臋.
- Mo偶e - powiedzia艂 powa偶nie Milodar. - I jak pani 艣wietnie wie, Kseniu Michaj艂owno, jeden z punkt贸w stycznych naszych 艣wiat贸w znajduje si臋 w okolicy osady Simeiz, nieco poni偶ej punktu umownie nazywanego Ptasi膮 Twierdz膮. To znaczy, kr贸tko m贸wi膮c, w okolicy urwiska, 艂膮cz膮cego twierdz臋 z powierzchni膮 Morza Czarnego.
Nikt si臋 tym razem nie zdziwi艂, jakby problem by艂 ju偶 w tym gronie rozpatrywany.
Milodar potwierdzi艂 owo podejrzenie Kory kontynuuj膮c:
- O 艣wiecie r贸wnoleg艂ym nieraz ju偶 dyskutowali艣my i wykonali艣my ogromn膮 prac臋 badawcz膮. Nawet wi臋cej powiem: wczorajszy epizod jest z naszego punktu widzenia bardzo po偶yteczny.
- Jaki epizod? - zapyta艂a Kora.
- Wiesz jaki - odpowiedzia艂 komisarz. - Przej艣cie in偶yniera Wsiewo艂oda Toja do 艣wiata r贸wnoleg艂ego.
- To znaczy, 偶e on nie zgin膮艂? - ucieszy艂a si臋 Kora.
- Brak nam podstaw do podejrzewania go o to - odpar艂 Milodar.
- Ale je艣li 艣wiaty si臋 stykaj膮 i on trafi艂 do tego r贸wnoleg艂ego - powiedzia艂a Kora - to tam te偶 m贸g艂 si臋 zabi膰?
Zapad艂a cisza, w trakcie kt贸rej wszyscy prze偶uwali hipotez臋 Kory.
Ta za艣 wyobrazi艂a sobie dwa 艣wiaty - nasz i ten drugi, nieznany. Wyobra偶a艂a je sobie jako dwie ba艅ki mydlane, kt贸re stykaj膮 si臋, a dzieli je tylko cieniutka mydlana t臋czowa b艂ona. I oto kto艣 wszechmocny przebija 艣ciank臋 cieniutk膮 ig艂膮, tak cienk膮, 偶e ba艅ki nie p臋kaj膮. Chocia偶 przy skali Ziemi otw贸r mo偶e by膰 nawet kilkumetrowy. Zreszt膮, wszystkie por贸wnania w fizyce teoretycznej s膮 naiwne i bezprzedmiotowe, poniewa偶 otw贸r mo偶e by膰 nie otworem, a diabli wiedz膮 czym.
- Najprawdopodobniej jednak si臋 nie rozbi艂 - powiedzia艂 Milodar jakby do siebie. - Tak, s膮dz臋, 偶e nasz in偶ynier 偶yje. Tak samo, jak 偶yj膮 ci, co wcze艣niej przedostali si臋 do r贸wnoleg艂ego 艣wiata przez ten sam tunel przej艣ciowy.
- Ta nazwa jest umowna - sprecyzowa艂 jeden z nierzucaj膮cych si臋 w oczy pan贸w.
- Oczywi艣cie, wszystko jest umowne - zgodzi艂 si臋 Milodar. - Niestety, wiemy o tym ma艂o i dlatego jeste艣my niemal bezsilni.
- Wiemy, 偶e istnieje, i 偶e oni nie chc膮 z nami kontaktu - powiedzia艂a babcia. - A to ju偶 jest informacja niepokoj膮ca.
- Dlaczego nie id膮 na kontakt? Sk膮d o tym wiecie? - zapyta艂a Kora. Skoro zosta艂a tu zaproszona, to nie powinni niczego przed ni膮 ukrywa膰.
- Z wszelkich naszych oblicze艅 - powiedzia艂 Milodar wynika, 偶e mieszka艅cy 艣wiata paralelnego 艣wietnie wiedz膮 o naszym istnieniu. Wi臋cej: ludzie, kt贸rzy tam trafiaj膮, nie s膮 przypadkowi, poniewa偶 konieczne jest zu偶ycie okre艣lonej ilo艣ci energii, by cz艂owiek przenikn膮艂 ze 艣wiata do 艣wiata. Wi臋c oni sobie ich wybieraj膮. My jeszcze nie wiemy, jak si臋 do tego zabra膰. Ale oni - tak!
- Czy nie za du偶o wniosk贸w wyprowadzacie z jednego przypadku? - zapyta艂a Kora, jednocze艣nie pragn膮c, by in偶ynier 偶y艂, niechby nawet i w innym 艣wiecie. Ale Kora by艂a dziewczyn膮 rozs膮dn膮 i rozumia艂a, 偶e teoria to jedno, a oboj臋tna rzeczywisto艣膰 do drugie.
- Dlaczego z jednego przypadku? - zapyta艂 Milodar.
- No, przecie偶 tylko in偶ynier Toj znikn膮艂, kiedy spada艂 obok ska艂y.
Teraz zdziwi艂a si臋 staruszka.
- A co z t膮 dziewczyn膮, kt贸ra rzuci艂a si臋 ze ska艂y i sta艂a si臋 ptakiem? A co z kapitanem Pokrewskim, kt贸ry skoczy艂 z twierdzy wraz z koniem? A co z tymi legendami, kt贸re zwi膮zane s膮 ze znikaniem ludzi i ich przemienianiem w ptaki?
- Ale偶 to s膮 legendy! - zawo艂a艂a Kora. - I nawet je艣li co艣 si臋 dzia艂o, to tysi膮c lat temu. Co nam do tego?
- Poczekaj - powstrzyma艂 szykuj膮c膮 si臋 do odpowiedzi babuni臋 Milodar. - Czasem m贸wimy o czym艣, zak艂adaj膮c, 偶e rozm贸wca wie tyle samo, co i my. A s艂uchacz mo偶e nie wiedzie膰, 偶e dla mieszka艅c贸w r贸wnoleg艂ego 艣wiata zwi膮zki czasowo-przestrzenne dzia艂aj膮 inaczej ni偶 u nas. To dla nas dziewczyna rzuci艂a si臋 ze ska艂y dwa tysi膮ce lat temu. A dla nich... - Milodar wskaza艂 oczami jaki艣 punkt na suficie - ...nasz czas nie istnieje. Dla nich tysi膮c lat temu, i dzisiaj - to jedno i to samo.
- Ale偶 to niemo偶liwe! - sprzeciwi艂a si臋 Kora.
- Dlaczego? - zdziwi艂 si臋 Milodar. - Przecie偶 wierzysz w podr贸偶e w czasie?
- Ka偶dy uczniak w to wierzy - odpowiedzia艂a Kora.
- Dla 艣wiata r贸wnoleg艂ego zetkni臋cie si臋 z naszym jest zetkni臋ciem z ca艂膮 jednoczesn膮 sum膮 minionego u nas czasu.
- Niezbyt to zrozumia艂e dla mnie - powiedzia艂a Kora - ale nie b臋d臋 si臋 sprzecza膰.
- S艂usznie. Zaoszcz臋dzisz w ten spos贸b sw贸j i nasz czas. Wystarczy, by艣 zrozumia艂a, 偶e te wszystkie udokumentowane i odzwierciedlone w legendach przypadki znikania ludzi w okolicy Ptasiej Twierdzy najprawdopodobniej s膮 wynikiem 艣wiadomej dzia艂alno艣ci uczonych z paralelnego 艣wiata, kt贸rzy potrafi膮 przeci膮ga膰 naszych ludzi do siebie.
- Jest pan tego pewien? - Kora s膮dzi艂a, 偶e znalaz艂a s艂aby punkt w argumentacji komisarza.
- Oczywi艣cie, 偶e nie! - odpowiedzia艂 za komisarza jeden z ma艂o widocznych ludzi. - Niczego nie jeste艣my pewni. To tylko teoria. Musimy j膮 potwierdzi膰 eksperymentalnie.
Zamilk艂 z min膮, jakby wygada艂 si臋 za ca艂y tydzie艅 do przodu.
- Powinni艣my wykona膰 do艣wiadczenie - podchwyci艂 pa艂eczk臋 Milodar. - Powinni艣my dosta膰 si臋 do nich i dowiedzie膰 si臋, jak oni to robi膮, co ju偶 potrafi膮 i do czego jest im to potrzebne. Nast臋pnie powinni艣my da膰 obywatelom Galaktycznej Federacji szans臋 na powr贸t do domu.
Wyg艂aszaj膮c ten monolog Milodar podni贸s艂 si臋 na palcach, wypi膮艂 pier艣 i zacz膮艂 naprawd臋 przypomina膰 jakiego艣 trybuna ludowego.
- W przeciwnym wypadku mo偶e nam zagra偶a膰 niebezpiecze艅stwo - cicho powiedzia艂 drugi z nieznacznych obywateli.
- Nasza niewiedza daje przewag臋 przeciwnikowi i zagra偶a nam - wyja艣ni艂 pierwszy pan.
- Naszym obowi膮zkiem jest wys艂a膰 tam cz艂owieka, kt贸ry wszystkiego si臋 dowie i postara si臋 wr贸ci膰 偶ywy.
- S艂usznie - zgodzi艂 si臋 pierwszy.
- Pomy艣leli艣my - powiedzia艂 Milodar i Kora nagle poczu艂a jak t艂ucze si臋 jej serce: dlaczego on tak na ni膮 patrzy? - Naradzili艣my si臋 i zdecydowali艣my, 偶e zaproponujemy to zaszczytne zadanie w艂a艣nie tobie, Koro Orwat. Ta wyprawa do 艣wiata r贸wnoleg艂ego, b臋dzie jednocze艣nie zaliczona jako tw贸j test przy przyjmowaniu na etat do Intergpolu w charakterze agenta polowego.
- Ja? Do r贸wnoleg艂ego 艣wiata? - t臋po powt贸rzy艂a Kora. - Niby dlaczego ja?
- Dlatego 偶e jeste艣 najlepszym kandydatem do tej afery - odpar艂 Milodar. - Jeste艣 m艂oda, jeszcze si臋 nie boisz 艣mierci...
- Boj臋 si臋 艣mierci!
- Nie przerywaj! Na razie jeszcze boisz si臋 艣mierci nie tak jak ja, jeste艣 lekkomy艣lna, co jest charakterystyczne dla m艂odo艣ci. Rzucasz si臋 w ka偶d膮 awantur臋 na 艂eb, na szyj臋.
- W 偶adnym wypadku!
- Po drugie, cho膰 to i paradoksalne, ale dysponujesz wystarczaj膮co zimnym umys艂em i trze藕wym rozs膮dkiem, co jest do艣膰 dziwne w twoim wieku...
- Prosz臋 przesta膰 mnie analizowa膰! Czy ja jestem jakim艣 kr贸likiem do艣wiadczalnym?!
- To por贸wnanie jest do艣膰 udane - zgodzi艂 si臋 komisarz, a nieznaczni obywatele pokiwali g艂owami, zgadzaj膮c si臋. Oni te偶 uwa偶ali, 偶e komisarz podchodzi do Kory jak do preparowanego kr贸lika, ale nie mieli nic przeciwko temu. - Ale wcale przez to nie staje si臋 mniej abstrakcyjne. W nosie mam czym jeste艣 - kr贸likiem czy hien膮, moj膮 trosk膮 jest los Ziemi. I pami臋taj, Koro, 偶e mam przeczucie, 偶e w ci膮gu najbli偶szych dwudziestu lat los Ziemi niejednokrotnie b臋dzie spoczywa艂 w twoich r臋kach i nie daj B贸g, by艣 go cho膰 raz upu艣ci艂a na pod艂og臋!
Kora z trudem powstrzyma艂a si臋 od u艣miechu, poniewa偶 tragiczne elementy w ustach komisarza jako艣 dziwnie splata艂y si臋 z fars膮 i tylko sam komisarz tego nie zauwa偶a艂.
- Jak mam to zrobi膰? - zapyta艂a Kora. - Nie mam ornitoptera, nie potrafi臋 lata膰.
- To drobiazg - machn膮艂 r臋k膮 komisarz. - Program wabienia rozpracuj膮 specjali艣ci. Ale w zasadzie wszystko ju偶 wiadomo.
- Co mianowicie?
- B臋dziesz musia艂a skoczy膰 z urwiska.
- Jak to?
- Skoczysz w przepa艣膰, i - miejmy nadziej臋 - tamci w r贸wnoleg艂ym 艣wiecie z艂api膮 ci臋 i przeci膮gn膮 do siebie.
- Czy pan rozumie co m贸wi, komisarzu? - obruszy艂a si臋 Kora, zdaj膮c sobie z przera偶eniem spraw臋, 偶e nikt w pokoju nie podtrzyma jej na duchu. Nawet babcia Romanowa uwa偶nie wpatrywa艂a si臋 w mokr膮 plam臋 na suficie - widocznie strop jaskini gdzie艣 przecieka艂.
- 艢wietnie rozumiem - osch艂ym tonem rzuci艂 Milodar. - A ty dopiero zrozumiesz.
- Chcecie, 偶ebym rzuci艂a si臋 z urwiska, niczym porzucona licealistka, licz膮c na to, 偶e w innym, by膰 mo偶e nieistniej膮cym 艣wiecie, zauwa偶膮 mnie, uratuj膮 i b臋d膮 ho艂ubi膰. A je艣li maj膮 przerw臋 obiadow膮? Albo nie zd膮偶膮? A je艣li, w ko艅cu, oni w og贸le nie istniej膮?
- Wszystko to mo偶liwe - odrzek艂 jeden z nieznacznych go艣ci. - Wszystko mo偶liwe.
I westchn膮艂 g艂臋boko, wsp贸艂czuj膮c Korze. Ale nic wi臋cej.
- Dlaczego wi臋c nie mo偶ecie si臋gn膮膰 po ochotnika z szereg贸w waszej dziarskiej instytucji? Ma艂o macie ochotnik贸w?
- A gdzie niby mamy ich mie膰? - zainteresowa艂 si臋 komisarz.
- A tu! - Kora zatoczy艂a r臋k膮 ko艂o wskazuj膮c ca艂y pok贸j, a nieznaczni panowie natychmiast zapadli si臋 w fotelach - nawet g艂owy im gdzie艣 wsi膮k艂y. Staruszka natomiast dosta艂a ataku tak wyra藕nie agonalnego kaszlu 偶e sta艂o si臋 jasne: nie prze偶yje tej nocy!
- A ja nie mog臋 z艂o偶y膰 siebie w ofierze - rzek艂 komisarz - poniewa偶 dysponuj臋 tak膮 liczb膮 tajemnic pa艅stwowych, 偶e na noc musz膮 mnie wk艂ada膰 do sejfu, 偶eby mnie kto艣 nie ukrad艂.
A kiedy nikt si臋 nie roze艣mia艂, komisarz wyja艣ni艂:
- To by艂 偶art...
Ale i to nie wywo艂a艂o 艣miechu w艣r贸d obecnych.
- A ju偶 serio m贸wi膮c - kontynuowa艂 Milodar - to zwr贸cenie si臋 do ciebie o pomoc wywo艂ane zosta艂o przez 偶yciow膮 konieczno艣膰. Mamy podstawy s膮dzi膰, 偶e mieszka艅cy tamtego 艣wiata dysponuj膮 mo偶liwo艣ci膮 obserwowania nas, w ka偶dym razie w granicach przej艣cia - powiedzmy, na przestrzeni kilometra od punktu styku 艣wiat贸w. Je艣li my nie jeste艣my g艂upcami, to oni tym bardziej durniami nie s膮. I rozumiej膮, 偶e pojawienie si臋 babci Kseni Michaj艂ownej z aparatur膮 do rejestracji ptaszk贸w i jej kuzyna, wykonuj膮cego identyczne obserwacje, nie jest przypadkow膮 akcj膮 mi艂o艣nik贸w przyrody. Mog膮 podejrzewa膰, 偶e zostali zdekonspirowani i znajduj膮 si臋 „pod kloszem”. Wi臋cej - widzieli te偶 i mnie ze dwa, trzy razy. Rozmawia艂em z obserwatorami, uczestniczy艂em w eksperymentach dotycz膮cych kontroli powietrza, wektor贸w grawitacyjnych, p贸l magnetycznych tych okolic - przecie偶 nie pierwszy tydzie艅 tu pracujemy. I znikni臋cie in偶yniera Toja mo偶e by膰 przedostatnim punktem w agresywnej dzia艂alno艣ci 艣wiata r贸wnoleg艂ego.
Nieznaczni panowie, wysun膮wszy g艂owy z przepastnych foteli, zacz臋li zgodnie nimi kiwa膰.
- Ale skoro prowadzimy obserwacj臋 dzia艂alno艣ci 艣wiata paralelnego, to najprawdopodobniej 贸w 艣wiat obserwuje nas jeszcze uwa偶niej ni偶 my jego. I mo偶emy za cud uwa偶a膰 fakt, 偶e do tej pory jestem jeszcze z wami, a nie zosta艂em zlikwidowany przez przeciwnika.
- To znaczy - zlikwidowany tw贸j hologram - zauwa偶y艂 pierwszy z nieznacznych, co spowodowa艂o, 偶e Milodar zaj膮kn膮艂 si臋 i przerwa艂 na chwil臋 peror臋. Ale potem kontynuowa艂, jak gdyby nigdy nic:
- Musimy pos艂a膰 tam cz艂owieka, kt贸ry nie wywo艂a podejrze艅 w 艣wiecie r贸wnoleg艂ym. Dlatego zorganizowali艣my przyjazd tutaj Kory Orwat, osoby sprawdzonej ju偶 w sprawie zab贸jstwa na Wyspie Dzieci.
- Jak to zorganizowali艣cie m贸j przyjazd? - zapyta艂a Kora.
- Wymaga艂o to pewnej zr臋czno艣ci z mojej strony, jak r贸wnie偶 wiedzy o naturze kobiet.
Ostatnia z Romanowych prychn臋艂a. Wida膰 by艂o, 偶e dobrze si臋 bawi!
- Sama tu przyjecha艂am i nikt mn膮 nie kierowa艂! - zakrzykn臋艂a Kora.
- A je艣li sobie przypomnisz, jak odbywa艂y si臋 przygotowania do waszego tu przyjazdu, odkryjesz, 偶e decyzje wymuszane by艂y przez twoj膮 lekkomy艣ln膮 przyjaci贸艂k臋, kt贸ra z w艂a艣ciw膮 sobie g艂upot膮 udawa艂a, 偶e to ty o wszystkim decydujesz w waszym tandemie.
- Czyli ta wyprawa by艂a przygotowana przez was? - Kora by艂a gotowa rozszarpa膰 Weronik臋.
- Weronika nawet nie podejrzewa, 偶e znajduje si臋 pod moj膮 kontrol膮 - skromnie zauwa偶y艂 komisarz. - By艂a 艣lepym narz臋dziem w moich 艂apach. Nie os膮dzaj wi臋c jej za surowo.
Kora nie odpowiedzia艂a. Stara艂a si臋 odtworzy膰 w pami臋ci jak odbywa艂o si臋 planowanie wyjazdu, jak obgadywa艂y go i decydowa艂y dok膮d pojad膮, sk膮d si臋 wzi膮艂 Simeiz, i, oczywi艣cie, nie przypomnia艂a sobie tylu szczeg贸艂贸w, by bez zastrze偶e艅 uwierzy膰 komisarzowi. Ale i tak by艂o ju偶 za p贸藕no.
A komisarz tymczasem ci膮gn膮艂 sw贸j monolog:
- Dla mnie najwa偶niejsz膮 rzecz膮 by艂o to, by Kora nie domy艣li艂a si臋, 偶e jedzie tu nie z w艂asnej woli. Powinna by艂a zachowywa膰 si臋 absolutnie normalnie: przez pierwsze dwa czy trzy dni mia艂a tylko spacerowa膰 z przyjaci贸艂k膮 po okolicy, udaj膮c, 偶e nie zauwa偶aj膮 m臋偶czyzn, ani jej, ani Weronice do niczego nie potrzebnych...
- W艂a艣nie! - zawo艂a艂a Kora, a reakcj膮 pozosta艂ych by艂 艣miech.
- Nast臋pnie - kontynuowa艂 komisarz - nagle wok贸艂 dw贸ch moskiewskich pi臋kno艣ci utworzy艂o si臋 samcze towarzystwo...
- A my艣liwy Grant? - nie zgodzi艂a si臋 z komisarzem Kora, usi艂uj膮c cho膰by jakim艣 jednym detalem zburzy膰 pewno艣膰 siebie komisarza. - Przecie偶 on nie pasuje do pa艅skiej koncepcji.
- Zgadzam si臋. Musz臋 powiedzie膰 jednak, 偶e to wyj膮tek, potwierdzaj膮cy og贸ln膮 regu艂臋.
- To znaczy, 偶e wszystko by艂o przygotowane?
- Wszystko. 艁膮cznie ze szczeg贸艂ami waszego zachowania i pierwszej wizyty w twierdzy na skale.
- To oznacza, 偶e w naszym towarzystwie by艂 szpieg!!
- Oczywi艣cie! Ale nie 艂am sobie nad tym g艂owy, nie zgadniesz. Najwa偶niejsze, 偶e wasze towarzystwo, z punktu widzenia r贸wnoleg艂owc贸w, nie wywo艂uje 偶adnych podejrze艅. Tak wi臋c mo偶esz spokojnie skaka膰 do paralelnego 艣wiata. Nie skrzywdz膮 ci臋. I spokojnie dokonasz bohaterskiego czynu.
- Nie chc臋 dokonywa膰 czyn贸w!
- Koro, kochanie - odezwa艂a si臋 babunia z Romanowych. - Komisarz tym razem nie 偶artuje i nawet nie przesadza. Rzeczywi艣cie - jeste艣 cz臋艣ci膮 obszernego i powa偶nego planu ratowania naszego ojczystego globu, a mo偶e i ca艂ej Galaktycznej Federacji od niemal nieznanego i by膰 mo偶e wszechpot臋偶nego agresora. 艢wiat r贸wnoleg艂y w nieznanym nam celu utworzy艂 punkty przej艣ciowe i wykorzystuje je aktywnie, porywaj膮c ziemskich ludzi. Jak nie dzi艣, to jutro stamt膮d do naszego 艣wiata mog膮 run膮膰 napastnicy, kt贸rych by膰 mo偶e nie b臋dziemy potrafili powstrzyma膰.
- A mo偶e przy艣wieca im dobry cel?
- Nie przerywaj starszym! - rykn膮艂 Milodar, ale babcia Romanowa unios艂a r臋k臋 i powstrzyma艂a gniew komisarza.
- Zada艂a艣 dobre pytanie, dziewczyno - powiedzia艂a. - Ale wed艂ug praw kontakt贸w kosmicznych, cywilizacja, maj膮ca szlachetny cel, zawsze jako pierwsza stara si臋 ustali膰 kontakt z drug膮. Tak by艂o cho膰by w przypadku kapitana Cooka, kt贸ry wi贸z艂 ze sob膮 koraliki dla tubylc贸w, a je艣li potrzebujesz przyk艂ad贸w wsp贸艂czesnych takiej dobrej woli, to my, ludzie, notowali艣my biopr膮dy m贸zg贸w delfin贸w. Skoro wi臋c cywilizacja co艣 robi, ale nie d膮偶y do kontaktu, to oznacza, 偶e sprawy maj膮 si臋 kiepsko.
- Kiepsko - potwierdzi艂 jeden z nieznacznych.
- A my nie mo偶emy sobie pozwoli膰 na wzbudzenie podejrze艅 - kontynuowa艂a staruszka, wcale nie - co ju偶 sta艂o si臋 widoczne - szeregowa obserwatorka i ornitolog amator. W tym momencie Kora jeszcze nie wiedzia艂a, 偶e maj膮c dziewi臋膰dziesi膮t lat Ksenia Michaj艂owna pewn膮 r臋k膮 kieruje Galaktyczn膮 S艂u偶b膮 Bezpiecze艅stwa, kt贸rej elementem jest rzeczony Intergpol. - Musieli艣my rozpracowa膰 operacje, kt贸rej celem jest przenikni臋cie naszego agenta do obcego 艣wiata. Operacja nie zosta艂a do ko艅ca opracowana, ale znikni臋cie in偶yniera Wsiewo艂oda Toja zmusza nas do po艣piechu. Obawiam si臋, 偶e czasu mamy bardzo, ale to bardzo niewiele - mo偶emy oczekiwa膰 niepomy艣lnych dla nas zdarze艅 w ka偶dej chwili. Pani, Koro, musi sta膰 si臋 oczami i uszami Ziemi. Musisz, dziecko, pozna膰 zamiary przeciwnika i pokrzy偶owa膰 je, albo przynajmniej przekaza膰 te plany nam.
- No, tu ju偶 chyba przesadzi艂a艣 - odezwa艂 si臋 jeden z nieznacznych pan贸w, b臋d膮cy, o czym Kora nie mog艂a wiedzie膰, wiceprezydentem Galaktycznej Federacji do spraw bezpiecze艅stwa, szar膮 eminencj膮 Galaktyki. - Zagalopowa艂a艣 si臋, Ksiusza. Przestraszysz nam agenta.
Prowokacja spe艂ni艂a swoje zadanie.
- Nie tak 艂atwo daj臋 si臋 zastraszy膰! - o艣wiadczy艂a Kora.
- Mi艂o mi s艂ysze膰, 偶e wasz agent jest pewny siebie - zauwa偶y艂a babunia.
- Testowali艣my Kor臋 w trudnych warunkach - z zadowoleniem o艣wiadczy艂 Milodar. - Postawi艂a si臋 ksi臋ciu Wolfgangowi Du Wolfe i jego bandzie na pok艂adzie „Sanssouci”. Nie ka偶dy da艂by rad臋.
- A nie ba艂a si臋 pani? - zapyta艂 niezauwa偶alny pan. Ten drugi by艂 komisarzem obrony Galaktycznej Federacji, czego Kora nawet si臋 nie domy艣la艂a.
- Nawet o tym nie my艣la艂am - przyzna艂a Kora. - Ale tam wszystko by艂o jasne i proste.
- Tu te偶 wszystko jest jasne - zaoponowa艂 komisarz przenikniesz do r贸wnoleg艂ego 艣wiata...
- My - przerwa艂a mu Ksenia Michaj艂owna - chcieliby艣my otrzyma膰 twoj膮 zgod臋 na niebezpieczny i ryzykowny czyn.
- Ziemia oczekuje na twoj膮 decyzj臋 - podtrzyma艂 babci臋 komisarz obrony Federacji.
- Ale czy naprawd臋 nikogo wi臋cej nie macie? - spr贸bowa艂a broni膰 si臋 Kora. Ju偶, zreszt膮, powoli si臋 poddaj膮c.
- Mo偶emy przygotowa膰 i wys艂a膰 innego agenta - cierpliwie t艂umaczy艂a babunia. - Ale nigdy nie uda si臋 nam znale藕膰 takiego wspania艂ego kwiatuszka, bezmy艣lnego i lekkomy艣lnego.
- Ja jestem bezmy艣lnym kwiatuszkiem? - z gro藕b膮 w g艂osie zapyta艂a Kora.
- Mamy nadziej臋, 偶e wszystkich wok贸艂 w艂a艣nie o tym przekona艂a艣. Przecie偶 bardziej bezmy艣lnego, g艂upiego i pustego sp臋dzania czasu naprawd臋 nie mo偶na wymy艣li膰 - powiedzia艂 Milodar. - Kiedy przegl膮da艂em ta艣my by艂o mi wstyd, 偶e jeste艣 moim potencjalnym wsp贸艂pracownikiem.
- A co si臋 tak panu strasznie nie spodoba艂o? - agresywnie zapyta艂a Kora. - Czy nie mam prawa do odpoczynku?
- Koro - j臋kn臋艂a m膮dra Ksenia Michaj艂owna - nie zwracaj uwagi na Milodara. Znam go od trzydziestu lat - bardziej nie wychowanego, grubosk贸rnego i nieczu艂ego cz艂owieka nie widzia艂am w 偶yciu. Gdyby nie jego zajad艂o艣膰, up贸r i zdolno艣ci intryganta, nigdy by nie doszed艂 do tak wysokiego stanowiska.
Kora ca艂kowicie zgadza艂a si臋 ze staruszk膮.
- Dobrze - powiedzia艂a. - Postaram si臋 mu wybaczy膰.
- Chcia艂em tylko powiedzie膰 - zauwa偶y艂 szary kardyna艂 Galaktyki - 偶e pani, Koro, b臋dzie mia艂a wspania艂膮 okazj臋 do uratowania 艣wietnego in偶yniera i mi艂ego kompana Wsiewo艂oda Toja. S膮dz臋, 偶e pani przyjaci贸艂ka Weronika p臋knie z zazdro艣ci.
Kora unios艂a brew - tak dog艂臋bnego przenikni臋cia do swojej duszy nie oczekiwa艂a od 偶adnego m臋偶czyzny. I wcale nie chcia艂a, by m臋偶czy藕ni do jej duszy przenikali.
- To nie nale偶y do sprawy - rzuci艂a ostro.
- S艂usznie - zgodzi艂 si臋 sprytny kardyna艂.
- Opowiedzcie mi, co mam zrobi膰 - powiedzia艂a Kora. - Przecie偶 zanim si臋 zgodz臋 musz臋 przynajmniej wiedzie膰, na co si臋 decyduje.
- Na czyn bohaterski - powiedzia艂a zwyczajnie Ksenia Michaj艂owna.
- Wszystko ci wyja艣ni komisarz Milodar - powiedzia艂 komisarz obrony.
8
Nast臋pnego ranka Kora obudzi艂a si臋 w swoim pokoju i w 偶aden spos贸b nie mog艂a zrozumie膰, jaka cz臋艣膰 z tego, co pami臋ta艂a, mia艂a miejsce w rzeczywisto艣ci, a jaka jej si臋 przy艣ni艂a. Najpierw przyj臋艂a, 偶e przy艣ni艂 si臋 jej tragiczny lot in偶yniera Toja na ornitopterze, ale zaraz us艂ysza艂a za 艣cian膮 g艂uche szlochanie Weroniki i zrozumia艂a, 偶e to, niestety, nie tak. Nie, uzna艂a Kora, przy艣ni艂y mi si臋 wydarzenia z nocy - wizyta Kseni Michaj艂ownej i rozmowa z Milodarem... Ale w miar臋, jak si臋 budzi艂a, coraz wyra藕niej rozumia艂a, 偶e nocnej rozmowy z szefami bezpiecze艅stwa Galaktyki raczej nie mo偶na uzna膰 za sen. Czy naprawd臋 偶yje w takim, zwariowanym 艣wiecie i zagra偶a jej inny 艣wiat, nie mniej zwariowany? O nie!
Ostatnia my艣l przybra艂a posta膰 okrzyku, i to tak g艂o艣nego, 偶e Weronika przesta艂a szlocha膰 i zapomniawszy si臋 ubra膰 przybieg艂a do pokoju Kory.
Weronika by艂a nieuczesana, oczy mia艂a zaczerwienione, zaryczane. „Biedna dziewczyna - pomy艣la艂a Kora. - Po raz drugi, jak j膮 znam, traci ukochanego! Jak偶e trudno to znie艣膰”.
- Co si臋 sta艂o? Przy艣ni艂o ci si臋 co艣 strasznego? - Weronika na dodatek troszczy艂a si臋 jeszcze o ni膮!
- Wybacz, je艣li ci臋 obudzi艂am - powiedzia艂a Kora. - Przy艣ni艂 mi si臋 jaki艣 koszmar.
- O Wsiewo艂odzie, prawda?
- O Wsiewo艂odzie.
- My艣lisz, 偶e zgina艂?
- Mam nadziej臋, 偶e 偶yje.
- Zmieni艂 si臋 w mew臋? - z gorycz膮 zapyta艂a Weronika.
Kora da艂a Milodarowi s艂owo, 偶e nikomu ze znajomych i przyjaci贸艂 nie powie o hipotezie Intergpolu. A tak膮 mia艂a ochot臋 uspokoi膰 Weronik臋.
- Zdecydowa艂am, 偶e wyje偶d偶am - powiedzia艂a ta, nie doczekawszy si臋 odpowiedzi Kory.
- S艂usznie - zgodzi艂a si臋 Kora.
- Jedziesz ze mn膮?
- Pojad臋 do Ja艂ty - powiedzia艂a Kora.
„Dlaczego musz臋 k艂ama膰? Po co da艂am to s艂owo?”
I od razu przypomnia艂y jej si臋 ostatnie s艂owa Milodara:
„B臋dziesz mia艂a ochot臋 podzieli膰 si臋 z kim艣 swoj膮 tajemnic膮. Najpewniej z Weronik膮. Ale zanim otworzysz usta, prosz臋, pomy艣l, 偶e od ka偶dego twego s艂owa, szczerze to m贸wi臋 i bez 偶art贸w, zale偶y los Ziemi. Weronika mo偶e okaza膰 si臋 nie Weronik膮, to raz. Po drugie, mo偶e was kto艣 pods艂ucha膰... Nie wiem, co jeszcze mo偶e si臋 wydarzy膰, nie jestem jasnowidzem, nie znam mo偶liwo艣ci naszego przeciwnika. B艂agam ci臋 wi臋c - po raz pierwszy w 偶yciu - b艂agam, by艣 nie zdradzi艂a si臋 ani s艂owem...”
- A co艣 ty zgubi艂a w Ja艂cie? - zdziwi艂a si臋 Weronika.
- Chc臋 jeszcze posiedzie膰 na po艂udniu... ale nie tu.
- Mo偶e pojad臋 z tob膮?
No masz, tego jeszcze brakowa艂o!
- Id藕 lepiej pod prysznic - poradzi艂a Kora przyjaci贸艂ce.
Weronika przeci膮gn臋艂a si臋 - w czasie pobytu tu opali艂a si臋 pi臋knie, 艣lad po majteczkach biel膮 odcina艂 si臋 od reszty opalonego cia艂a. Kora przypomnia艂a sobie niemal ju偶 zapomnian膮 scen臋: stoi w jasno o艣wietlonym taksydermicznym muzeum ksi臋cia Wolfganga Du Wolfe'a i patrzy na wypchan膮 pi臋kn膮 akrobatk臋 Clarence, zamordowan膮 przez ksi臋cia... Mia艂a tak膮 sam膮 figur臋 jak Weronika.
- Nie z艂o艣膰 si臋 - powiedzia艂a wyczuwaj膮ca co艣 Weronika. - Nie pojad臋 z tob膮 do Ja艂ty, nie b臋d臋 si臋 pakowa艂a w twoje 偶ycie osobiste... Polec臋 na Marsa, wiesz, 偶e buduj臋 tam pracowni臋. I w pracy poszukam ukojenia.
- A je艣li Wsiewo艂od si臋 odnajdzie, da膰 mu tw贸j adres na Marsie?
- Tego jeszcze brakowa艂o! - Weronika wyd臋艂a zmys艂owe wargi. - Nie wybaczam m臋偶czyznom, kt贸rzy powoduj膮, 偶e cierpi臋.
Pobieg艂a pod prysznic. Szybko znajdzie pociech臋 w marsja艅skich sprawach, zawiruje w otoczeniu admirator贸w i adorator贸w - w ko艅cu by艂a pierwsz膮 parti膮 Marsa!
W nocy Milodar powiedzia艂, 偶e pr贸ba przej艣cia Kory do paralelnego 艣wiata odb臋dzie si臋 za dwa dni. Ale ju偶 z samego rana wydarzenia nabra艂y tempa.
艢niadanie jad艂y, jak zwykle, w kawiarni.
Przy s膮siednim stoliku usiad艂a Ksenia Michaj艂owna. Wszyscy si臋 z ni膮 witali, ale Ksenia Michaj艂owna by艂a smutna.
- By艂am przeciwna po艣piechowi - powiedzia艂a do Kory, gdy obie nalewa艂y sobie herbaty ze wsp贸lnego samowara. - Ale przyjdzie ci uda膰 si臋 tam ju偶 dzisiaj.
Kora nie mog艂a uwierzy膰 w to, co us艂ysza艂a od babuni. Co prawda ju偶 wiedzia艂a, 偶e ob艂uda jest zalet膮 szpiega. A staruszka by艂a agentk膮 od siedemdziesi臋ciu chyba lat...
Nie doczekawszy si臋 przyjaznej reakcji ze strony kr贸lika, babusia szybko szepn臋艂a:
- Zosta艅 z ty艂u na g艂贸wnej alei. Tam b臋dzie kto艣 na ciebie czeka艂. Jasne?
- Jasne - odpowiedzia艂a Kora.
W tym momencie nienawidzi艂a wszystkich tych ludzi i tylko duma i godno艣膰 osobista nie pozwala艂y jej odlecie膰 z Krymu pierwszym samolotem.
Po 艣niadaniu wszyscy poszli na pla偶臋. Tego ranka nikt nie 偶artowa艂, nie 艣mia艂 si臋, jak gdyby in偶ynier m贸g艂 us艂ysze膰 to i rozz艂o艣ci膰 si臋.
Kora powiedzia艂a Weronice, 偶e zapomnia艂a w domu ksi膮偶k臋, kt贸r膮 chcia艂a doko艅czy膰, i, doczekawszy si臋, a偶 wszyscy znikn膮 za zakr臋tem, zacz臋艂a wolno wraca膰.
- Koro - szeptem zawo艂a艂a j膮 艂aweczka. Milodar ukrywa艂 si臋 za ni膮 w zwartym, zmontowanym z twardych listk贸w krzewie. - Usi膮d藕. Udawaj, 偶e si臋 opalasz.
Kora usiad艂a na 艂awce. Nie by艂o 艂atwo udawa膰, 偶e si臋 opala, poniewa偶 艂awka sta艂a w g臋stym cieniu.
- Mam polecenie Galaktycznego Centrum - szepta艂 Milodar. - Operacja otrzyma艂a status pilnej. Przygotowania zosta艂y skr贸cone. O trzeciej wykonamy przerzut.
- Jak to? - przestraszy艂a si臋 Kora. - Nie jestem jeszcze gotowa.
- Nie mo偶emy czeka膰.
- Ale偶 ja wcale nie jestem gotowa.
- Zaraz wstaniesz z 艂aweczki i p贸jdziesz w prawo po alejce, do pos膮gu Apolina. Obejdziesz pos膮g i poczekasz. Jasne?
- A mo偶e lepiej jutro? - j臋kn臋艂a Kora, spanikowana z powodu nieodwracalno艣ci operacji. Jakby powiedziano jej, 偶e wizyta u dentysty zostaje przeniesiona z pojutrza na dzi艣.
- Wsta艅 i id藕! - poleci艂 Milodar.
Nie pozosta艂o nic innego jak podporz膮dkowa膰 si臋.
Dosz艂a do bia艂ej marmurowej rze藕by Apollina. Obesz艂a j膮. Alejka, na szcz臋艣cie, by艂a pusta. Za plecami Apollina, stoj膮cego po艣rodku klombu, znajdowa艂a si臋 pokrywa studzienki kanalizacyjnej. Intuicja za偶膮da艂a, by Kora stan臋艂a na niej. W tej samej chwili pokrywa run臋艂a w d贸艂, Kora nawet nie zd膮偶y艂a wyci膮gn膮膰 r膮k, by chwyci膰 si臋 brzegu studzienki.
Pokrywa otworu zrzuci艂a z siebie pasa偶era na dnie studzienki i - wbrew prawom grawitacji - run臋艂a w g贸r臋 by, zaj膮wszy swoje sta艂e miejsce, odci膮膰 Kor臋 od 艣wiata. Na szcz臋艣cie dziewczyna nie pot艂uk艂a si臋, poniewa偶 na dnie studzienki pochwyci艂y j膮 silne m臋skie d艂onie.
Zapali艂o si臋 艣wiat艂o. Kora sta艂a na betonowej pod艂odze tunelu.
- Witamy w naszych progach - powiedzia艂 pulchniutki, kr膮glutki bard Misza Hofman.
- A ty co tu robisz? - zdziwi艂a si臋 Kora. - Przecie偶 by艂e艣 w kawiarence.
- Wybacz, 偶e nie przedstawi艂em si臋 od razu. Dopiero przed chwil膮 komisarz powiedzia艂 mi, 偶e pracujesz w naszej firmie - powiedzia艂 Misza. - My艣la艂em, 偶e jeste艣 cywilem, po prostu wypoczywaj膮ca tu laseczk膮.
- No i pomyli艂e艣 si臋 - wtr膮ci艂 si臋 Milodar. - A na ludziach powiniene艣 si臋 zna膰. Kora jest naszym sta艂ym wsp贸艂pracownikiem. Ma podzi臋kowanie dow贸dztwa za likwidacj臋 Karpuszy Du Wolfe'a.
- No to wybacz, kole偶anko - powt贸rzy艂 Misza. A spojrzenie jego, przedtem roztargnione i lekkomy艣lne, promienia艂o kole偶e艅skim ciep艂em. Kora, kt贸ra jeszcze nie tak dawno odrzuca艂a sam pomys艂 wsp贸艂pracy z policj膮, nagle odczu艂a wyra藕nie owo ciep艂o. Zawsze mi艂o jest dobrze wygl膮da膰 w obcych oczach, nawet w oczach agenta policji.
- Ch艂opcy i dziewcz臋ta - przywo艂a艂 ich do porz膮dku Milodar. - Pilnie udajemy si臋 do o艣rodka przygotowania do przerzut贸w. Mamy do dyspozycji trzy godziny. Potem Kora przemieszcza si臋 do paralelnego 艣wiata.
- No nie! - obruszy艂 si臋 Misza. - Tak nie wolno. Mimo pa艅skich zapewnie艅, komisarzu, wiem, 偶e Kora nie zosta艂a przygotowana do operacji polowych.
- Ona jest stworzona do operacji polowych!
- Nie pozwol臋 ryzykowa膰 偶ycia tej wspania艂ej dziewczyny!
Kora obdarzy艂a Misz臋 ciep艂ym spojrzeniem. I mimo 偶e bard by艂 znacznie ni偶szy od niej i gruby, Kora pomy艣la艂a, 偶e nie wygl膮d stanowi o m臋偶czy藕nie. Przecie偶 i Tamerlan, i Napoleon byli niewysocy. A jakie kobiety wi艂y si臋 u ich st贸p!
Milodar tymczasem szybko przemierza艂 niski tunel. Korytarz by艂 wykuty w skale, na pewno mia艂 jak膮艣 racjonaln膮 funkcj臋, b臋d膮c kolektorem r贸偶nych sieci - ci膮gn臋艂y si臋 nim najprzer贸偶niejsze kable i rury - a poza tym s艂u偶y艂 jako 艣rodek komunikacji s艂u偶b wywiadowczych i tajnych. Szczeg贸lnie mia艂 si臋 przyda膰 w operacji „艢wiat R贸wnoleg艂y”.
Jednak偶e o艣rodek dyspozycyjny operacji mie艣ci艂 si臋 nie w w膮skim i ciasnym tunelu, a nieco dalej, w piwnicy willi „Ksenia”, dok膮d dotarli po jakich艣 dwustu metrach.
Piwnica willi, jak wyja艣ni艂 po drodze Milodar, przez d艂ugie lata wykorzystywana by艂a jako magazyn sklepu, najmuj膮cego parter budynku. Teraz, w obliczu zagro偶enia ze 艣wiata r贸wnoleg艂ego, magazyn zosta艂 niezauwa偶alnie przeniesiony na drugie pi臋tro, a w obszernej piwnicy ulokowano aparatur臋 do pods艂uchu i podgl膮du, kt贸ra kontrolowa艂a zar贸wno Ptasi膮 Twierdz臋, jak i t臋 najbli偶sz膮 urwiska cz臋艣膰 morza.
Przy komputerach i ekranach siedzieli pracownicy Intergpolu, i nikt z nich nawet si臋 nie odwr贸ci艂, kiedy Milodar i jego towarzysze weszli do sali. Tylko wysoki staruch z br贸dk膮 dok艂adnie jak u ameryka艅skiego Wuja Sama, w niebieskim fartuchu, marszowym krokiem zbli偶y艂 si臋 do nich, poda艂 komisarzowi wydruk i zakomunikowa艂:
- Tu s膮 ostatnie dane co do napi臋cia pola i ucieczki masy.
Milodar uda艂, 偶e uwa偶nie przegl膮da liczby, nast臋pnie od艂o偶y艂 kartk臋 na najbli偶sze biurko i zwr贸ci艂 si臋 do starca:
- Wszystko to wygl膮da przyjemnie. Rzek艂bym nawet - przekonuj膮co. Ale prosz臋 mi lepiej powiedzie膰: czy mo偶emy narazi膰 naszego pracownika na 艣miertelne niebezpiecze艅stwo?
G艂os Milodara zadr偶a艂, chwyci艂 mocnymi palcami 艂okie膰 Kory i przesun膮艂 j膮 tak, by sta艂a przed starcem. Jakby po to, by ten lepiej si臋 przyjrza艂 cierpi臋tnicy.
Ale Kora ju偶 zaczyna艂a przyzwyczaja膰 si臋 do tego, 偶e komunikaty Milodara cz臋sto s膮 emocjonalnie wzmocnione i nie zawsze odpowiadaj膮 tej tragicznej tre艣ci, jak膮 nios膮.
- Nie odnotowali艣my jakich艣 zasadniczych zmian - odpowiedzia艂 starzec. - Ale stale odnotowujemy obecno艣膰 obcego mocnego pola.
- To znaczy, 偶e oni nie odeszli, zamykaj膮c za sob膮 przej艣cie?
Starzec z kozi膮 br贸dk膮, jakby ogarni臋ty zw膮tpieniem, odwr贸ci艂 si臋 do migocz膮cych ekran贸w i dobre dwie minuty uwa偶nie si臋 im przypatrywa艂, wolno przesuwaj膮c wzd艂u偶 ich szeregu.
- Wszystko w porz膮dku - zapewni艂 Milodara. - Ci膮gle tu s膮.
- Dla mnie to kamie艅 z serca - rzek艂 komisarz. - Bo to wiadomo, rzucimy pracownika z urwiska, a tamci zapomn膮 j膮 chwyci膰...
- Kogo pan umy艣li艂 rzuci膰, komisarzu? - zapyta艂 starzec.
- Oto ona, moja biedna dziewczynka - odpar艂 Milodar. - To j膮 b臋dziemy rzuca膰.
- Mo偶e jako艣 unikniemy tego okrutnego do艣膰 sposobu? - zapyta艂a u艣miechaj膮c si臋 krzywo Kora.
- Innego sposobu nie widzimy - odpowiedzia艂 Milodar. - Zwr贸膰 uwag臋 na istniej膮c膮 prawid艂owo艣膰 - nasi s膮siedzi s膮 w pewnym sensie humanitarni. O ile nam wiadomo, nie ukradli dotychczas ani jednego cz艂owieka, kt贸ry - powiedzmy - wyszed艂 po prostu pospacerowa膰 sobie po ulicy. W ka偶dym razie my nie znamy takich przypadk贸w. Chwytaj膮 natomiast i zabieraj膮 do siebie takich osobnik贸w, kt贸rzy z tego czy innego powodu znajduj膮 si臋 na, lub poza kraw臋dzi膮 艣mierci.
- Mamy tylko jeden przyk艂ad - in偶ynier Wsiewo艂od Toj - powiedzia艂a Kora.
- Bzdury! Zapominasz, czego ci臋 uczono. Niemal na pewno dla tych, co przenosz膮 naszych rodak贸w, czas nie stanowi nieprzeniknionej granicy. W oddzia艂ywaniu naszych 艣wiat贸w jest im dok艂adnie wszystko jedno - mia艂o miejsce dane wydarzenie tysi膮c lat temu, czy dopiero wczoraj, na przyk艂ad. Dla nich wa偶ne jest tylko miejsce zdarzenia. A czas jest oboj臋tny. I to jest wspania艂e odkrycie!
- Nie rozumiem - szczerze przyzna艂a Kora. - Ja, co prawda, powy偶ej czw贸rki z fizyki nie wylaz艂am, ale zapewne moje szkolne sukcesy, czy mo偶e ich brak, nie wp艂ywaj膮 na zrozumienie tego?
- Oczywi艣cie, 偶e nie - zapewni艂 j膮 Wujek Sam. - A przy tym, szczerze m贸wi膮c, nie znosz臋 prymus贸w.
- Och, jak ja pana rozumiem! - ucieszy艂a si臋 Kora.
- No to jak - nagadali艣cie si臋? - zapyta艂 Milodar. - Wi臋c chod藕my do medyk贸w. Nie powinni艣my marnowa膰 ani minuty.
Medycy zajmowali s膮siedni膮 piwnic臋. To tu znajdowa艂 si臋 jeszcze nie tak dawno magazyn drogerii, pachnia艂o myd艂em i szamponem. 艢ciany pokrywa艂a b艂yszcz膮ca bia艂a farba, nie by艂o to specjalnie przyjemne, poniewa偶 艣wiat艂o lamp odbija艂o si臋 od nier贸wno艣ci 艣cian i o艣lepia艂o.
Tutaj ponownie pojawi艂 si臋 Misza Hofman. Tym razem by艂 w samych k膮piel贸wkach i le偶a艂 na stole operacyjnym, skierowawszy ku sufitowi sw贸j oklapni臋ty brzuszek. Kora nie cierpia艂a niczego, co by艂o zwi膮zane z medycyn膮 i od razu poczu艂a si臋 gorzej.
- Co nam zrobicie? - zapyta艂a s艂abym g艂osem.
- Ka偶demu wed艂ug zas艂ug - odpowiedzia艂 Milodar. - Dobrze m贸wi臋?
Chirurg - goryl z przesadnie wielkim podbr贸dkiem i utopionymi w oczodo艂ach 艣lepiami - w milczeniu skin膮艂 g艂ow膮 i zwr贸ci艂 si臋 do Miszy Hofmana:
- Wytrzymasz, czy da膰 ci narkoz臋?
- A b臋dzie bola艂o? - zapyta艂 Misza.
Kora z pewn膮 ulg膮 pomy艣la艂a, 偶e nie tylko ona straci艂a ducha walki.
- Idziemy, idziemy - Milodar poci膮gn膮艂 Kor臋 do innego pomieszczenia, gdzie dosz艂o do nieoczekiwanego, ale mi艂ego spotkania.
- Ach! - zawo艂a艂a na widok Kory istota z ogromnymi fasetowymi, jak u wa偶ki, oczami, istota tak cienka w talii, 偶e wydawa艂o si臋, i偶 g贸rna po艂owa oderwie si臋 od dolnej i zacznie istnie膰 samodzielnie.
- Vanessa! - I Kora z ulg膮 u艣wiadomi艂a sobie, 偶e jej stara przyjaci贸艂ka, czarnosk贸ra mucha Vanessa, nie pozwoli jej skrzywdzi膰.
Obj臋艂y si臋 z Vaness膮, ku niezadowoleniu Milodara, kt贸ry nie znosi艂 marnowania czasu.
- Do roboty! - poleci艂.
- Naradzali艣my si臋 z profesorem Pirogowem - powiedzia艂a Vanessa - i zdecydowali艣my, 偶e obejdziemy si臋 bez implant贸w dla Kory Orwat.
- Akurat, jeszcze czego! Przecie偶 chodzi o to, 偶eby przez ni膮 otrzymywa膰 informacje.
- Je艣li oni s膮 wystarczaj膮co rozwini臋ci, by korzysta膰 z przej艣cia mi臋dzy paralelnymi 艣wiatami - zahucza艂 Pirogow, zdobny w ogromniaste bokobrody - to bez w膮tpienia dokonaj膮 badania cia艂a naszego agenta i wykryj膮 w nim aparatur臋. I tu nast膮pi koniec funkcjonowania agenta.
- Bez paniki. P贸ki oni b臋d膮 bada膰 i analizowa膰 - odrzek艂 Milodar - my b臋dziemy otrzymywa膰 bezcenne dane.
- Ale agent b臋dzie spisany na straty! - zawo艂a艂a Vanessa.
- Ten agent na razie nie jest czym艣 cennym - odpar艂 Milodar, a kiedy wszyscy obecni, poza Kor膮, zacz臋li sycze膰 i krzycze膰, o humanizmie, o zdrowym rozs膮dku, Milodar machn膮艂 r臋k膮 i powiedzia艂: - R贸bcie jak uwa偶acie! Wszyscy tu s膮 tacy m膮drzy, a jak przyjdzie co do czego, to ja b臋d臋 odpowiada艂.
Wyszed艂 z pokoju. Kora us艂ysza艂a jak w pokoju obok ze swego 艂o偶a bole艣ci Misza Hofman pyta go:
- Dlaczego pan wyszed艂, komisarzu? Chcia艂em panu zada膰 kilka pyta艅! A pan mi odpowie - tak albo nie!
Ale Milodar nie zatrzyma艂 si臋, jego kroki 艣cich艂y w oddali...
- Jedyne co zrobimy, kochana - zaszele艣ci艂a ciemnosk贸ra mucha Vanessa - to wprowadzimy w tw贸j organizm miniaturowy nadajnik - 偶eby艣my wiedzieli, 偶e 偶yjesz, i 偶eby mie膰 poj臋cie przynajmniej, w jakiej odleg艂o艣ci jeste艣 i w jakim kierunku od nas. Chocia偶, rzecz jasna, te dane mog膮 by膰 niedok艂adne: nie wiemy przecie偶 czy przestrze艅 w ich 艣wiecie nie zakrzywia si臋.
- No w艂a艣nie - powiedzia艂a Kora. - To mo偶e obejdziemy si臋 bez nadajnika?
- Jest malutki i wykonany z tkanki 偶ubrobizona, wi臋c 偶adne badania go w twoim organizmie nie wykryj膮. I mo偶e si臋 okaza膰, 偶e dla ratowania ciebie b臋dziemy musieli zna膰 twoje namiary.
W tym momencie Kora zaniecha艂a oporu i pozwoli艂a wykona膰 egzekucje - dano jej do po艂kni臋cia ma艂a ampu艂k臋, w kt贸rej ukryty by艂 wykonany z ko艣ci nadajnik.
Do pokoju zajrza艂 Misza Hofman, by艂 blady, ale dziarski.
- Ty te偶 przenikasz do paralelnego? - zapyta艂a go Kora, czuj膮c pewne takie uk膮szenie zawi艣ci - przecie偶 to ona mia艂a dokona膰 czynu bohaterskiego i w imi臋 pomy艣lno艣ci Galaktyki.
- Jestem kim艣 w rodzaju kosmonauty dublera - odpowiedzia艂 Misza. - Je艣li co艣 ci si臋, nie daj B贸g, przydarzy, to ja wal臋 za tob膮. Ju偶 nie mo偶emy pozwoli膰 sobie na niekontrolowanie tego obiektu.
Po zako艅czeniu operacji „Po艂ykanie” Kora zosta艂a kompleksowo zaszczepiona przeciwko wszystkim znanym bakteriom i wirusom. To tak na wszelki wypadek, gdyby kt贸r膮艣 czy kt贸rego艣 spotka艂a tam, za zakr臋tem. Nast臋pnie wykonano jeszcze jedn膮 seri臋 iniekcji - a mianowicie: od dzi艣 w przeci膮gu ca艂ego miesi膮ca zapotrzebowanie Kory na sen, po偶ywienie i wod臋 ulegn膮 dziesi臋ciokrotnemu zmniejszeniu w por贸wnaniu do stanu normalnego. Jednocze艣nie jej aktywno艣膰 i dobre samopoczucie ulegn膮 zwi臋kszeniu.
Po tych zabiegach Kora zasn臋艂a na p贸艂 godziny, a obudzi艂 j膮 dobrze znany mi艂y g艂os.
- Czas, Koro, czas - powiedzia艂a Ksenia Michaj艂owna, pochyliwszy si臋 nad le偶ank膮.
Kora poderwa艂a si臋 na r贸wne nogi z twardego legowiska. Czu艂a si臋 lekko i bezciele艣nie, jakby znowu mia艂a trzy latka, kiedy to mog艂a skaka膰 ca艂y dzie艅 bez przerwy, nie odczuwaj膮c zm臋czenia.
- Zapoznam ci臋 ze scenariuszem przej艣cia, a ty, prosz臋, sprzeczaj si臋, k艂贸膰 - mamy p贸艂 godziny na osi膮gniecie porozumienia.
- A komisarz Milodar wr贸ci tu jeszcze? - zapyta艂a Kora.
- Komisarz Milodar odlecia艂 - odpowiedzia艂a babcia. - I s膮dz臋, 偶e dobrze si臋 sta艂o, bo on dzia艂a ci na nerwy w sytuacjach stresowych.
U艣miechn臋艂a si臋 przebiegle, a Kora szczerze powiedzia艂a:
- Dzi臋kuj臋 pani, Kseniu Michaj艂owno.
I nagle Kora przypomnia艂a sobie, 偶e jest kobiet膮 doros艂a, m膮dr膮, kt贸rej zaproponowano udzia艂 w 艣miertelnie niebezpiecznej awanturze, motywuj膮c to konieczno艣ci膮 ratowania Ziemi i ca艂ej cywilizacji. A tak naprawd臋 to przyciskano tylko klawisz 偶膮dzy przyg贸d, kt贸ry zosta艂 odkryty w jej duszy.
- Prosz臋 mi wybaczy膰 - zwr贸ci艂a si臋 do Kseni Michaj艂ownej. - Przypu艣膰my, 偶e zgodzi艂am si臋 i trafi艂am do r贸wnoleg艂ego 艣wiata. To oznacza, 偶e on istnieje naprawd臋 i nawet wci膮ga st膮d naszych ludzi. No i trafi艂am tam. I co dalej?
- Dalej wszystko jest proste, jak w zwyczajnym romansie szpiegowskim - odpowiedzia艂a babunia z rodziny Romanowych. - Musisz wnikn膮膰 w ten 艣wiat, to znaczy w miar臋 mo偶liwo艣ci zrozumie膰, czego oni od nas chc膮, w miar臋 mo偶liwo艣ci oszacowa膰 zagra偶aj膮ce nam z powodu istnienia tego 艣wiata niebezpiecze艅stwo. Nast臋pnie przy pomocy Miszy Hofmana, albo sama, musisz da膰 nam zna膰 o sobie. I najwa偶niejsze, czego od ciebie wymagamy - wr贸ci膰 偶ywa by da膰 nam mo偶liwo艣膰 przes艂uchania ciebie i zbadania.
- A po co to badanie?
- Z kilku powod贸w, kt贸rych sama mo偶esz si臋 domy艣li膰. Po pierwsze, powinni艣my wiedzie膰, czy nie sta艂a艣 si臋 ofiar膮 obcych nam wirus贸w i chor贸b, czy nie jeste艣 Biologicznym zagro偶eniem dla Ziemi.
Kora wzdrygn臋艂a si臋. W艂asny los wydawa艂 jej si臋 teraz znacznie gorszy ni偶 jeszcze godzin臋 temu.
- Po drugie - ci膮gn臋艂a babcia 偶elaznym g艂osem - musimy si臋 upewni膰, czy nie jeste艣 agentem, by膰 mo偶e nie艣wiadomym agentem tego obcego nam 艣wiata, czy nie sta艂a艣 si臋 psychologicznym niewolnikiem? Przecie偶 to by by艂o niebezpieczne, prawda?
- A je艣li trzeba b臋dzie zlikwidowa膰 takiego agenta? - zapyta艂a Kora niemal powa偶nie.
I otrzyma艂a ca艂kowicie powa偶n膮 odpowied藕:
- Bardzo by艣my nie chcieli likwidowa膰 ciebie. Jeste艣 艣wietn膮 dziewczyn膮.
- Wszystko, jasne - powiedzia艂a Kora. - Jak rozumiem, o moje zdanie ju偶 nikt nie pyta!
- Chcieliby艣my, 偶eby ta decyzja by艂a ca艂kowicie dobrowoln膮. A na razie, jak gdyby nigdy nic, p贸jdziesz z ca艂ym swoim towarzystwem na obiad.
9
Kora posz艂a na obiad razem ze wszystkimi, do tatarskiego baru na dolnej drodze.
Misza Hofman, etatowa dusza towarzystwa, by艂 zasmucony - powiedzia艂, 偶e wzywaj膮 go do Moskwy, gdzie jego obecno艣膰 jest niezb臋dna na pr贸bie dnia Marynarki Wojennej. My艣liwy przyszed艂 bez dziewczyny, powiedzia艂, 偶e si臋 przezi臋bi艂a. Poeci wymieniali uwagi g艂o艣nym szeptem: wymy艣lili, 偶e pograj膮 w burime i to pozwoli im - tak膮 mieli nadzieje - stworzy膰 poemat o wsp贸艂czesnym Ikarze, kt贸ry sta艂 si臋 ptakiem.
Kiedy wyszli z baru, przy wyj艣ciu natkn臋li si臋 na grub膮 kobiet臋 z narzuconym na ramiona kaszmirowym szalem. Kobieta sprzedawa艂a wspania艂e dalie.
- Ach - powiedzia艂a Kora wyuczony tekst ze scenariusza. - Co za pi臋kne kwiaty!
Wszyscy zgodzili si臋, 偶e kwiaty s膮 naprawd臋 rewelacyjne.
Zgodziwszy si臋 ruszyli wolno deptakiem, rozwa偶aj膮c warianty spaceru - do morza czy w g贸ry. Takie zachowanie by艂o niezgodne ze scenariuszem Kseni Michaj艂ownej, kt贸ra uwa偶a艂a, 偶e kto艣 z towarzystwa na pewno kupi dalie u agentki Melanii Johnson, specjalnie podstawionej z koszem kwiecia z nikitskiego ogrodu botanicznego.
Ale Ksenia Michaj艂owna liczy艂a te偶 na lotno艣膰 Kory. I nie zawiod艂a si臋.
- Je艣li nikt z m臋偶czyzn nie domy艣li艂 si臋, 偶e mo偶na kupi膰 nam po kwiatku, to zrobi臋 to sama! - zawo艂a艂a i wybra艂a ogromny bukiet, z powodu roztargnienia zapomniawszy nawet udawa膰, 偶e p艂aci za dalie.
Uczyni艂 to Misza Hofman, kt贸ry domy艣li艂 si臋 ju偶 w tym momencie, 偶e zakup wchodzi w generalny plan Intergpolu.
Kilku zawstydzonych m臋偶czyzn zatrzyma艂o si臋, nie wiedz膮c - kupi膰 reszt臋 kwiat贸w, czy zwr贸ci膰 Miszy pieni膮dze. P贸ki zastanawiali si臋 Kora kontynuowa艂a gr臋:
- Weroniko - o艣wiadczy艂a. - Czuj臋, 偶e wiem, co powinny艣my zrobi膰 z tym bukietem!
I nagle Weronika, jakby odgaduj膮c my艣li Kory, podegra艂a jej odpowiedni膮 kwesti臋:
- Ja te偶 wiem! - powiedzia艂a. - Zaniesiemy je do Ptasiej Twierdzy i podarujemy Wsiewo艂odowi.
- W艂a艣nie! Podarujemy Wsiewo艂odowi.
Kora posz艂a przodem, nios膮c po艂ow臋 bukietu. O krok z ty艂u - Weronika, nios膮ca drug膮 po艂ow臋. Za nimi, leniwie rozmawiaj膮c o swoich sprawach, szli m臋偶czy藕ni.
- Gdybym dzi艣 znik艂a - skomentowa艂a ich zachowanie zadziwiaj膮co wyczulona na takie rzeczy Weronika - To jutro by ju偶 o mnie nie pami臋tali.
- O nie - postara艂a si臋 pocieszy膰 j膮 Kora. - Zbyt 艂adna jeste艣. Ciebie nie zapomn膮 tak od razu.
Weronika nie odpowiedzia艂a. Nie wiedzia艂a, czy ma by膰 wdzi臋czna Korze za uznanie jej urody, czy obrazi膰 si臋 za sformu艂owanie „tak od razu”, oznaczaj膮ce w sumie, 偶e zapomnienie jest nieuchronne.
S艂o艅ce ju偶 pozbawi艂o niebo porannego b艂臋kitu - gdy znale藕li si臋 na 艣cie偶ce prowadz膮cej do Ptasiej Twierdzy sta艂o si臋 jasne, 偶e dzie艅 zapowiada si臋 upalnie. Placyk z zachowanymi gdzieniegdzie kamiennymi p艂ytami ju偶 si臋 nagrza艂, py艂, wzbijany stopami ludzi pachnia艂 s艂odko i gor膮co. Daleko w dole, niebieskie w cieniu ska艂y Dewa, znieruchomia艂o morze.
Kora nie mia艂a odwagi pierwsza podej艣膰 do urwiska - to by艂o uczucie znane ka偶demu pocz膮tkuj膮cemu spadochroniarzowi, kt贸ry zawsze szuka jakiego艣 ciemnego k膮ta w trzewiach samolotu, maj膮c cich膮 nadziej臋, 偶e nie zauwa偶膮 go i zapomn膮 o nim.
Ale k膮tem oka nie mog艂a nie widzie膰 Kseni Michaj艂ownej, kt贸ra do艂膮czy艂a do towarzystwa, tej staruszki, tak wczoraj mi艂ej i dobrej, a dzi艣 wygl膮daj膮cej troch臋 jak kat, trzymaj膮cy w r臋ku zwini臋t膮 i czekaj膮c膮 okazji p臋tl臋.
Natomiast Weronika, ca艂kowicie nie艣wiadoma burzy uczu膰 w duszy Kory, odwa偶nie podesz艂a do urwiska i po艂o偶y艂a bukiet na kamiennej balustradzie, oddzielaj膮cej placyk od przepa艣ci.
- Kochany Wsiewo艂odzie - wyrecytowa艂a Weronika, wpatruj膮c si臋 w bezkresne niebo. - Gdyby艣 jakim艣 astralnym sposobem s艂ysza艂 nas, to wiedz, 偶e nasze uczucia i d藕wi臋ki mowy dochodz膮 do ciebie, do Walhalli.
- Jaka oczytana dziewuszka - Misza Hofman uzna艂 za konieczne skomentowanie s艂贸w Weroniki. On dobrze wiedzia艂, co to jest Walhalla, przerabia艂 to w studium ch贸ru na zaj臋ciach z literatury muzycznej. A poniewa偶 w domu r贸wnie偶 wyk艂adano to na lekcjach dla dzieci z muzycznym s艂uchem, to i Kora wiedzia艂a czym jest Walhalla, i Weronika.
- Nie przerywaj! - warkn臋艂a ta ostatnia. - Tak mo偶na zepsu膰 ka偶d膮 pie艣艅.
- Rzeczywi艣cie, ma racj臋, m艂ody cz艂owieku... - doda艂a z wyrzutem Ksenia Michaj艂owna.
Kora wyczuwa艂a, 偶e szefowa wywiadu jest zainteresowana w tym, by naiwna Weronika stworzy艂a sprzyjaj膮c膮 eksperymentowi atmosfer臋.
- O, niech leci dar nasz, drogi lotniku, niech odszuka cz艂owieka w艣r贸d ob艂ok贸w i ptak贸w, niech przylgnie do bezcielesnego serca...
Weronika chwyci艂a bukiet, zacz臋艂a wyszarpywa膰 ze艅 pojedyncze kwiaty i ciska膰 je w przestrze艅, jakby sia艂a pszenic臋.
- Ale czy oni stale dy偶uruj膮? - zapyta艂a cicho Kora, cho膰 problem ten by艂 nie raz podnoszony minionej nocy. - A jak nie zauwa偶膮?
- Na pewno kto艣 obserwuje - szepn臋艂a w odpowiedzi Ksenia Michaj艂owna. - Przecie偶 wiesz, 偶e dobrze ich pilnowa艂am!
- Boj臋 si臋.
- Rozumiem ci臋, ale tylko ty mo偶esz to zrobi膰. Naprz贸d!
Ostatnie s艂owo pasowa艂oby bardziej do konia, ale i Kora podporz膮dkowa艂a si臋 mu, jak ko艅. By膰 mo偶e zaaplikowano jej jakie艣 艣rodki, kt贸re spowodowa艂y oklapni臋cie jej ducha.
Teraz mia艂 nast膮pi膰 ten przypadek... weso艂e towarzystwo podesz艂o do urwiska, 偶eby uczci膰 pami臋膰 zaginionego wczoraj in偶yniera, ale nagle sta艂o si臋 co艣 nieprzewidzianego...
- Naprz贸d! - powt贸rzy艂a Ksenia Michaj艂owna, nie dbaj膮c o to, 偶e kto艣 j膮 us艂yszy.
- St贸j! - przypomnia艂a sobie Kora wyuczone s艂owa i dzia艂ania zaplanowane w scenariuszu. - Pozw贸l, 偶e i ja rzuc臋. Ja te偶 chc臋!
Wyrwa艂a z r膮k Weroniki ostatni kwiatek i zr臋cznie wskoczy艂a na kamienny parapet. Cisn臋艂a kwiatek daleko przed siebie, tak by straci膰 r贸wnowag臋... ale w ostatniej chwili instynkt samozachowawczy okaza艂 si臋 silniejszy.
Cia艂o jej, ju偶 niemal gotowe do upadku w przepa艣膰, zacz臋艂o konwulsyjnie wygina膰 si臋 na skraju urwiska, staraj膮c si臋 zachowa膰 r贸wnowag臋, i by膰 mo偶e nic by z tego skoku do piek艂a nie wysz艂o, gdyby nie niezgraba Misza Hofman, kt贸ry rzuci艂 si臋 do Kory z krzykiem:
- Uwa偶aj! Spadniesz!
Jednym skokiem znalaz艂 si臋 przy nogach dziewczyny i usi艂owa艂 chwyci膰 j膮, ale tak niezr臋cznie, 偶e pchn膮艂 j膮 przed siebie - wystarczaj膮co mocno, by Kora ostatecznie straci艂a r贸wnowag臋 i niczym ptak polecia艂a w przepa艣膰, wolno obracaj膮c si臋 w powietrzu, jakby nie by艂a cz艂owiekiem, a szmacian膮 laleczk膮, kt贸r膮 pochwyci艂 poryw wiatru i na chwil臋 niemal powstrzyma艂 jej opadanie w d贸艂, jakby stara艂 si臋 zwr贸ci膰 cia艂o na placyk twierdzy... ale bez powodzenia. I w straszliwej, fatalnej, koszmarnej ciszy, kt贸rej okropno艣膰 ogarn臋艂a nie tylko ludzi, ale i ptaki, a nawet owady, Kora zacz臋艂a opada膰 coraz szybciej, p臋dz膮c ku morzu czy kamieniom, odgradzaj膮cym ska艂臋 od wody.
A kiedy jej cia艂o zbli偶y艂o si臋 do wody, b艂ysn臋艂o nagle jaskrawym 艣wiat艂em, tak jasnym, 偶e wszyscy, wpatruj膮cy si臋 z przera偶eniem w owo spadanie, odruchowo zamkn臋li oczy. A kiedy je otworzyli - po sekundzie, czy kilku sekundach, po Korze zosta艂o tylko niejasne i nikn膮ce w oczach l艣nienie, powidok, pami臋膰 o l艣nieniu...
Ale morze nie zako艂ysa艂o si臋 od uderzenia we艅 cia艂a, krew nie bryzn臋艂a na g艂azy, i tylko kilka przestraszonych upadkiem dziewczyny mew odlecia艂o dalej w morze, i nie wiadomo by艂o, czy znajduje si臋 w艣r贸d nich duch Kory...
10
Na szcz臋艣cie dla siebie Kora nie zd膮偶y艂a dobrze u艣wiadomi膰 sobie, 偶e ginie, poniewa偶 w jej 艣wiadomo艣ci wymiesza艂y si臋: przekonanie o w艂asnym bezpiecze艅stwie, gwarantowane przez Kseni臋 Michaj艂own臋, i zwyczajny strach cz艂owieka, kt贸ry zosta艂 str膮cony z olbrzymiej ska艂y.
W miar臋 jednak spadania, a zaj臋艂o to jakie艣 dziesi膮te cz臋艣ci sekundy, gdy bezw艂adne cia艂o Kory zbli偶a艂o si臋 ku 艣mierci, rozum, nie mog膮c pokona膰 przera偶enia i przyci膮gania ziemskiego, odm贸wi艂 rejestrowania i rozumienia przebiegu zdarze艅. A w艂膮czy艂 si臋 dopiero po tym, jak Kora rozbi艂a si臋 o ska艂y, uton臋艂a w morzu czy zmieni艂a si臋 w ptaka - to znaczy po tym, jak sta艂o si臋 Co艣...
Kora otworzy艂a oczy.
Le偶a艂a na zboczu wzg贸rza czy g贸ry, a mo偶e po prostu na stoku. Tu偶 przy otwartych oczach ros艂a wysychaj膮ca, bura trawa, niebo wygl膮da艂o zwyczajnie, letnio, mo偶e nieco za bardzo szaro ni偶 powinno. Powietrze by艂o gor膮ce... nie, by艂o inne ni偶 u nas na Ziemi, dodano do艅 jakich艣 niezbyt mi艂ych zapach贸w, do czego przyjdzie si臋 przyzwyczai膰. Ale generalnie to 偶adnych specjalnych zmian w otaczaj膮cym 艣wiecie nie odnotowa艂a - to znaczy, 艣wiat r贸wnoleg艂y okaza艂 si臋 by膰 艣wiatem naprawd臋 r贸wnoleg艂ym, a nie przecinaj膮cym i nie sko艣nym, jak mo偶na si臋 by艂o tego obawia膰.
Nast臋pnie Kora zrozumia艂a, 偶e pot艂uk艂a si臋. Mimo wszystko by艂 to upadek - niezbyt silny, niezbyt bolesny, ale mia艂a podrapany 艂okie膰, a 艂ydk膮 uderzy艂a o kamie艅.
Usiad艂a masuj膮c 艂ydk臋.
Dooko艂a by艂o pusto. Nikt si臋 jej nie przygl膮da艂, nikt nie kr膮偶y艂 nad jej g艂ow膮, je艣li nie liczy膰 drapie偶nej kani czy jakiego艣 podobnego ptaka, szybuj膮cej wysoko nad g贸r膮 podobn膮 do Aj-Petri.
„Dziwne - pomy艣la艂a Kora. - Przypuszcza艂am, 偶e 艣wiaty r贸wnoleg艂e b臋d膮 identyczne. By艂am przekonana, 偶e znajd臋 si臋 na Krymie, w Simeizie, tylko nieco innym Simeizie, i nawet spotkam tam swoich przyjaci贸艂, a mo偶e nawet sam膮 siebie...”
Kora przyjrza艂a si臋 s艂o艅cu, by艂o jakie艣 matowe, wyblak艂e, jakby gdzie艣 nieopodal szala艂a burza piaskowa. Obok jej nogi przebieg艂a mr贸wka, zupe艂nie taka sama jak na Ziemi, wlok艂a ig艂臋 sosnow膮, te偶 identyczn膮 jak ziemska. Te podobie艅stwa by艂y pocieszaj膮ce. Chocia偶 nie wyklucza艂y wcale istnienia potwor贸w.
Przem贸g艂szy b贸l st艂uczonej 艂ydki Kora podnios艂a si臋. Z niewiadomego powodu nie odczuwa艂a strachu, mo偶e dlatego, 偶e by艂 艣rodek dnia, lato, 艣wieci艂o s艂o艅ce i mr贸wki zajmowa艂y si臋 swoimi sprawami.
艁okie膰 ju偶 prawie nie bola艂 i nie krwawi艂, 艂ydka skrzypia艂a, ale umiarkowanie.
Stoj膮c, Kora rozejrza艂a si臋.
Okolica jako艣 przypomina艂a krymsk膮, ale nie pejza偶 Simeizu, a bardziej na wsch贸d po艂o偶one brzegi, gdzie g贸ry przestaj膮 by膰 ostre, strome i sp艂ywaj膮 ku morzu, jak fale z owsianki. Ale morze pozosta艂o morzem r贸wnie偶 w paralelnym 艣wiecie - tak samo leniwie chwyta艂o na czubki fal o艣lepiaj膮ce s艂oneczne zaj膮czki.
Poniewa偶 nikt nie 艣pieszy艂 z zapraszaniem do rozkoszowania si臋 urod膮 i osi膮gni臋ciami nowego 艣wiata, ale te偶 nikt nie atakowa艂 Kory, to nie pozosta艂o jej nic innego, jak ruszy膰 gdzie艣 w g贸r臋, w g艂膮b l膮du.
Im wy偶ej podchodzi艂a, tym upa艂 stawa艂 si臋 bardziej niezno艣ny, tym gorliwiej brz臋cza艂y dooko艂a muchy i gzy, i tym mocniejsze by艂o wra偶enie, 偶e wszystko, co si臋 teraz z ni膮 dzieje jest jakim艣 g艂upim 偶artem, z艂o艣liwym dowcipem, czy to powsta艂ym w jakim艣 niedobrym celu w trzewiach policji, czy wymy艣lonym przez kt贸rego艣 z koleg贸w z weso艂ego towarzystwa.
Pierwsz膮 wi臋ksz膮 istot膮, na jak膮 natrafi艂a Kora na podej艣ciu, by艂 wygl膮daj膮cy spod kamienia skorpion - w 偶yciu nie widzia艂a na wybrze偶u skorpion贸w. Skorpion nie by艂 specjalnie wielki, ale wystraszy艂 j膮 mocno, znacznie mocniej ni偶 skok z urwiska. Dobrze przynajmniej, 偶e zosta艂a wyposa偶ona w odzie偶, kt贸ra - by nie zauwa偶y艂 nikt z otoczenia - przypomina艂a jej stare zwyczajne ubranie, ale r贸偶ni艂a si臋 od niego wytrzyma艂o艣ci膮 i by艂a przystosowana do ekstremalnych sytuacji. Pantofelki, na przyk艂ad, na oko by艂y takie same, jak te wczorajsze, a w rzeczywisto艣ci ich szorstka podeszwa, podobnie jak ta艣ma klej膮ca, mog艂a utrzyma膰 Kor臋 na pionowej skale czy 艣cianie. Podeszwy mia艂y wystarczy膰 na dziesi臋膰 tysi臋cy kilometr贸w drogi w najgorszym z mo偶liwych terenie.
Tak wi臋c Kora, omin膮wszy skorpiona du偶ym 艂ukiem i staraj膮c si臋 ju偶 wi臋cej nie zbli偶a膰 do podejrzanych kamieni, pogna艂a na szczyt wzg贸rza w nadziei na znalezienie drogi albo jakich艣 ludzi, kt贸rzy wreszcie wszystko jej wyja艣ni膮.
Dotar艂a tak do osypiska, szerokiego i jasnego, b艂yszcz膮cego lekko w s艂o艅cu. Nad osypiskiem lata艂y muchy, Kora zdecydowa艂a wi臋c, 偶e ominie to miejsce mo偶liwie ostro偶nie, poniewa偶 je艣li skorpiony, tarantule i 偶mije gdzie艣 tu si臋 lokowa艂y, to takie rumowisko musia艂o by膰 ich wymarzonym domem.
Ale nie odesz艂a daleko, poniewa偶 osypisko, a w艂a艣ciwie jego kamienie przyci膮gn臋艂y jej uwag臋. By艂y wyra藕nie obrobione, i to tak interesuj膮co, 偶e - mimo zagro偶enia - Kora ostro偶nie zbli偶y艂a si臋 do tego miejsca.
Ca艂e osypisko, maj膮ce jakie艣 dwie艣cie metr贸w d艂ugo艣ci i niemal tyle samo szeroko艣ci, sk艂ada艂o si臋 z wyrze藕bionych w marmurze, gipsie i br膮zie ludzkich g艂贸w oraz innych cz臋艣ci cia艂a, nale偶膮cych do tego samego cz艂owieka, chocia偶 co do tego ostatniego pewno艣ci nie by艂o. Wygl膮da艂o to najbardziej na odpady z pracowni zwariowanego rze藕biarza, kt贸rego ci膮gle nie satysfakcjonowa艂a w艂asna praca i, zako艅czywszy swoje kolejne dzie艂o, czyli popiersie sta艂ego modela, wpada艂 w sza艂, wali艂 w dzie艂o m艂otem, a potem zrzuca艂 z urwiska.
Kora przyjrza艂a si臋 zachowanej lepiej od innych g艂owie, ta tylko na nosie i w艂osach nosi艂a 艣lady uderze艅. Nale偶a艂a do cz艂owieka w 艣rednim wieku, z niskim wypuk艂ym czo艂em, kr贸tkimi jak we艂niany berecik w艂osami, pulchnymi murzy艅skimi wargami i w膮sami pod bulwiastym nosem. Oczy by艂y ma艂e i g艂臋boko osadzone, kry艂y si臋 w cieniu krzaczastych brwi.
Nieopodal le偶a艂 pos膮g tego samego cz艂owieka, tym razem rze藕ba przedstawia艂a ca艂膮 posta膰. Cz艂owiek ten mia艂 na sobie garnitur typu mundurowego, a mo偶e w艂a艣nie mundur, i trzyma艂 r臋ce splecione na brzuchu, brzuch wystawa艂 do przodu, wi臋c r臋ce znalaz艂y si臋 pod nim, jakby pomaga艂y w utrzymaniu tego balastu, by nie spe艂z艂 do kolan.
Ze sterty jednakowych g艂贸w stercza艂a te偶 r臋ka, wskazuj膮ca na niebo. Oczywiste si臋 sta艂o, 偶e w pa艅stwie, do kt贸rego trafi艂a Kora, mia艂a miejsce rewolucja i uwolniony od tyranii nar贸d uwolni艂 si臋 te偶 od pomnik贸w tyrana. Takie rzeczy niejednokrotnie mia艂y miejsce na Ziemi; a偶 do pojawienia si臋 kolejnego zbawiciela czy dyktatora spo艂ecze艅stwa przemierza艂y niebezpieczne 艣cie偶ki swob贸d demokratycznych, kiedy monumenty nie by艂y wznoszone. Ale to, co na Ziemi by艂o odleg艂膮 histori膮, tu, najwyra藕niej, mia艂o miejsce nie tak dawno.
Osypisko pos膮g贸w i g艂贸w przekona艂o Kor臋, 偶e nie jest ofiar膮 jakiego艣 偶artu, a naprawd臋 znalaz艂a si臋 w r贸wnoleg艂ym 艣wiecie.
Kiedy wesz艂a wy偶ej po zboczu, do miejsca, z kt贸rego wylewa艂 si臋 strumie艅 dyktatorskich cia艂 i g艂贸w, odkry艂a, 偶e znajduje si臋 na drodze, zapuszczonej, co prawda, gdzieniegdzie zasypanej kamieniami i poro艣ni臋tej traw膮, ale jednak prawdziwej, asfaltowej, kt贸ra dok膮d艣 prowadzi艂a.
Kora skierowa艂a si臋 drog膮 na wsch贸d, w kierunku ziemskiej Ja艂ty. Kilka minut sz艂a sobie spokojnie, bez 偶adnych przyg贸d, ale kiedy droga omin臋艂a wystaj膮c膮 ze zbocza ska艂臋, zobaczy艂a, ku swojemu zdziwieniu, kolejne osypisko z kamiennych g艂贸w i cia艂, ale - jak zaraz odkry艂a - wszystkie popiersia i pos膮gi nale偶a艂y do zupe艂nie innego cz艂owieka - o w膮skim czole i cienkich wargach. I co najwa偶niejsze - drugie zwa艂owisko powsta艂o znacznie wcze艣niej ni偶 pierwsze, g艂owy pozarasta艂y cierniste krzewy i chwasty, przysypa艂a je ziemia i kurz. Wygl膮da艂o, 偶e od dobrych kilku lat s艂o艅ce, wiatr i inne 偶ywio艂y zajmuj膮 si臋 przetwarzaniem tego sk艂adowiska w kamienne rumowisko. Ten proces by艂 jeszcze bardziej widoczny w trzecim rumowisku, na kt贸re Kora natrafi艂a po kolejnych pi臋ciu minutach. G艂owy brodatego starca z szop膮 k臋dzierzawych w艂os贸w, tworz膮ce ogromne wzg贸rze obok drogi, sk膮d turla艂y si臋 tysi膮cami do samego morza, przele偶a艂y tam pewnie dobre dziesi臋ciolecia, i 偶eby przyjrze膰 si臋 dok艂adniej rysom twarzy dawnego dyktatora, Kora musia艂a przykucn膮膰 i zdrapywa膰 wyschni臋t膮 ziemi臋 i odrywa膰 z rze藕b dar艅.
Zaczyna艂o to wszystko wygl膮da膰 na jaki艣 narodowy obyczaj, Kora uzna艂a, 偶e po kilkudziesi臋ciu krokach zobaczy jeszcze jedno osypisko i tym sposobem, stopniowo pogr膮偶aj膮c si臋 w otch艂ani wiek贸w, pozna z twarzy wszystkich w艂adc贸w tego kraju.
Jednak偶e na trzecim si臋 sko艅czy艂o - droga wyprowadzi艂a dziewczyn臋 w dolin臋, g贸ry rozst膮pi艂y si臋, nad Kor膮 pojawi艂 si臋 艣mig艂owiec, wyra藕nie zamierzaj膮cy l膮dowa膰, a po drodze, wzbijaj膮c kurz, p臋dzi艂 zielony samoch贸d, podobny do terenowego gazika, i jednocze艣nie niepodobny do niego.
艢wiat r贸wnoleg艂y szykowa艂 si臋 do powitania go艣cia, a Kora mog艂a mie膰 tylko nadziej臋, 偶e spotkanie b臋dzie mia艂o przyjazny charakter. A nie zanosi艂o si臋 na to. Czego艣 w tym powitaniu brakowa艂o - powiedzmy, orkiestry i powolno艣ci, kt贸ra zawsze towarzyszy procesjom o charakterze radosnego 艣wi臋ta.
Niestety, przypuszczenia Kory by艂y s艂uszne - w 艣wiecie paralelnym obowi膮zywa艂y do艣膰 surowe prawa: wzbijaj膮c kurz 艣mig艂owiec opad艂 na przydro偶ny p艂askowy偶, a z wn臋trza zacz臋li wysypywa膰 si臋 偶o艂nierze w maskuj膮cych mundurach, podobni do nich 偶o艂nierze wyskakiwali na drodze z gazika, a wszyscy oni p臋dzili w stron臋 Kory, ale kiedy brakowa艂o do niej kilkana艣cie metr贸w, zwalili si臋 na ziemi臋, roz艂o偶yli nogi i skierowali na ni膮 lufy automat贸w.
- R臋ce! - rykn膮艂 kto艣 przez chrypi膮cy megafon. - R臋ce do g贸ry, bo b臋dziemy strzela膰!
Kora obejrza艂a si臋, ale nikogo poza ni膮 na drodze nie by艂o, zrozumia艂a, 偶e rozkaz odnosi si臋 do niej. Podnios艂a wi臋c r臋ce, czuj膮c si臋 jak sko艅czona idiotka - stoi sobie cz艂owiek na po艂udniowym brzegu Krymu, ubrany niespecjalnie odpowiednio, nie uzbrojony, nawet bez mikrofonu, nie m贸wi膮c ju偶 o pistolecie gazowym, a atakuje go kompania desantowa.
Jako pierwszy odwa偶y艂 si臋 podej艣膰 do niej oficer - mia艂 na g艂owie czapk臋 z daszkiem i wspania艂ym herbem, poza tym z艂ote paski na ramionach, guziki z herbami i b艂yszcz膮ce buty oficerki. Wyposa偶ony by艂 te偶 w obwis艂e w膮sy i czerwony nos, co znamionowa艂o wiek i do艣wiadczenie 偶yciowe, czego nie mieli szeregowcy.
- R臋ce wyci膮gn膮膰 przed siebie! - poleci艂.
Kora domy艣li艂a si臋 ju偶, 偶e wlaz艂a mi臋dzy obce wrony ze swoim krakaniem, a to nie mog艂o do niczego dobrego doprowadzi膰, podporz膮dkowa艂a si臋 wi臋c rozkazowi, wyci膮gn臋艂a przed siebie r臋ce, nawet nie zadaj膮c sakramentalnych pyta艅, jakich - chyba - od niej oczekiwano: „Gdzie ja jestem? Co si臋 dzieje? Jak pan 艣mie?” Bez zb臋dnych pyta艅 i oporu oficer na艂o偶y艂 na przeguby Kory stalowe kajdanki i, tr膮ciwszy w rami臋, wskaza艂 kierunek poruszania - do gazika.
Tam znalaz艂o si臋 dla niej miejsce mi臋dzy dwoma spoconymi 偶o艂nierzami w dawno nie pranych kurtkach i spodniach. Oficer usiad艂 obok kierowcy, 艣mig艂owiec wzbi艂 si臋 w powietrze, a jeep pogna艂 za nim.
Samoch贸d by艂 wyposa偶ony w prymitywne ko艂a, jak w jakim艣 filmie historycznym, dlatego podskakiwa艂 na wszystkich nier贸wno艣ciach drogi, 偶o艂nierze kl臋li, i niekt贸re s艂owa by艂y dla Kory zrozumia艂e i znane jeszcze z czas贸w sieroci艅skich, ale inne by艂y ca艂kowicie zagadkowe. Ale tak czy siak, pierwszy i ostateczny wniosek Kory by艂 taki: 艣wiat r贸wnoleg艂y jest ca艂kowicie nie taki, jaki mia艂 by膰 i kompletnie niezgodny z przewidywaniami pracownik贸w policji i wywiadu, tak przestraszonych z powodu fenomenu ewentualnych nieproszonych go艣ci.
Nawet niedo艣wiadczone oko Kory wychwytywa艂o szczeg贸艂y, kt贸re 艣wiadczy艂y, 偶e 艣wiat ten bardzo jest cofni臋ty wzgl臋dem naszego w dziedzinie technologii, dodawa艂o to ca艂ej historii tajemniczo艣ci, kt贸r膮 w艂a艣nie Kora musia艂a rozwia膰, poniewa偶 jej pomocnik, a mo偶e nawet szef, Misza Hofman, dopiero szkoli艂 si臋 w willi „Ksenia”.
Na szcz臋艣cie, o ile nie by艂a to jaka艣 diabelska gra przeciwnika, rozmowa toczy艂a si臋 w j臋zyku rosyjskim, i mimo 偶e j臋zyk ten upstrzony by艂 wieloma obcymi, przestarza艂ymi, albo po prostu niezrozumia艂ymi s艂owami, to generalnie jednak by艂 to j臋zyk zrozumia艂y, a to oznacza艂o (zaciekle na ten temat dyskutowano na Ziemi przed wys艂aniem Kory do akcji), 偶e paralelny 艣wiat, do kt贸rego porywa si臋 ludzi, swoimi losami, swoj膮 histori膮 i zasadami og贸lnymi musi przypomina膰 Ziemi臋. W ka偶dym razie to by bardzo u艂atwi艂o prac臋 naszych agent贸w po艣r贸d tamtej spo艂eczno艣ci.
Tak rozmy艣la艂a Kora, nie zwracaj膮c specjalnej uwagi na niewygody podr贸偶y, nieznane zapachy, kurz, wulgarne 偶arty 偶o艂nierzy i nawet ich usi艂owania wykorzystania ciasnoty tylnego siedzenia do swoich cel贸w. A kiedy jeden z nich za bardzo si臋 rozzuchwali艂, Korze uda艂a si臋 taka wolta, w wyniku kt贸rej 贸w so艂dat hukn膮艂 czo艂em w czo艂o siedz膮cego po drugiej stronie je艅ca kolegi. Oficer zauwa偶y艂, 偶e za jego plecami odbywa si臋 wojna o charakterze lokalnym, wyrzuci艂 wi臋c 偶o艂nierzy z gazika i kaza艂 biec za nim. Tak wi臋c reszt臋 podr贸偶y Kora sp臋dzi艂a wygodnie rozwalona na mi臋kkim siedzeniu. 呕o艂nierze truchtali obok wozu i zapoznawali j膮 ze szczeg贸艂ami 偶ycia seksualnego jej matki, s艂o艅ce pra偶y艂o, kurz zatyka艂 p艂uca, w ko艅cu przed nimi pojawi艂 si臋 p艂ot z drutu kolczastego, w kt贸rym znajdowa艂a si臋 brama, przegrodzona szlabanem. Jeep min膮艂 wjazd i zwolni艂 przed d艂ugim parterowym betonowym barakiem, za kt贸rym wznosi艂 si臋 ponury trzypi臋trowy budynek z male艅kimi oknami, przes艂oni臋tymi na parterze 偶elaznymi kratami.
W艂a艣nie ku temu budynkowi skierowa艂 si臋 jeep.
Wystarczy艂o by w贸z zahamowa艂, gdy przez szklane drzwi wybieg艂a dziwna istota w d艂ugiej sukni, chusteczce z kokard膮 na g艂owie i w rze藕nickim fartuchu, spod kt贸rego stercza艂y czubki 偶o艂nierskich but贸w.
- Przywie藕li艣cie? - zawo艂a艂a istota.
- Schwytali艣my - odpowiedzia艂 oficer, wyskakuj膮c na asfalt, pokrywaj膮cy grunt mi臋dzy barakiem i trzypi臋trowym budynkiem.
- Kto to? - zapyta艂a Kora 偶o艂nierza, kt贸ry zasapa艂 si臋, ale dogoni艂 w ko艅cu samoch贸d.
- Piel臋gniarka - odpowiedzia艂 zapytany. - Nie zbli偶aj si臋, bo ci臋 ugryzie.
Pozostali zacz臋li rechota膰.
- To kobieta czy m臋偶czyzna? - zapyta艂a Kora.
- Co komu wypadnie - odpowiedzia艂 偶o艂nierz. - A ty wysiadaj, skoro ci m贸wi膮.
Kora pos艂usznie wysiad艂a z jeepa.
Piel臋gniarka mocno popchn臋艂a j膮 w stron臋 drzwi.
- Mo偶e nie tak ostro - uprzedzi艂a j膮 Kora. - Przecie偶 mog臋 upa艣膰.
- Upa艣膰? - zapyta艂a piel臋gniarka. - Mog臋 ci pom贸c.
Mocno pchni臋ta w plecy Kora polecia艂a do przodu, przez szklane drzwi, otwarte przez przewiduj膮cego portiera, i, przemkn膮wszy przez pusty westybul, ozdobiony tylko niebieskimi falistymi wzorami pod sufitem i portretami zadowolonego z siebie m臋偶czyzny z w膮skim czo艂em i wypomadowanym kokiem i br贸dk膮, nazywan膮 chyba kiedy艣 hiszpank膮, wyr偶n臋艂a w 艣cian臋.
- Hej, nadesz艂y posi艂ki! - krzykn臋艂a piel臋gniarka.
Og艂uszona lekko zderzeniem ze 艣cian膮 Kora patrzy艂a w prowadz膮cy z holu korytarz, pomalowany na b艂臋kitny sieroci艅ski kolor. Drzwi znajduj膮ce si臋 na jego d艂ugo艣ci by艂y niegdy艣 pomalowane bia艂膮 farb膮, mi臋dzy drzwiami sta艂y krzes艂a, a nad nimi na 艣cianach znajdowa艂y si臋 plakaty, opowiadaj膮ce o wymaganym podczas po偶aru lub alarmu atomowego zachowaniu. Plakaty by艂y kiepsko namalowane, prymitywnie, ale przekonuj膮co.
Na krzes艂ach, przy prawych drzwiach, siedzia艂o kilka os贸b w niebieskich fartuchach, jakby w kolejce do dentysty. Kora musia艂a si艂膮 powstrzyma膰 si臋 od pytania, kto tu jest ostatni, cho膰 pytanie by艂oby idiotyczne.
Jednak偶e Misza Hofman, siedz膮cy na krze艣le z brzegu, sam powiedzia艂:
- Ja jestem ostatni, obywatelko. Pani b臋dzie za mn膮. Kompozytor i piosenkarz Misza Hofman, kt贸ry nie mia艂 prawa tu by膰, poniewa偶 by艂 jeszcze w naszym 艣wiecie i nawet pomaga艂 Korze w spadaniu do tego 艣wiata, by艂 odziany w niebieski szpitalny szlafrok, spod kt贸rego wystawa艂y kalesony z rozwi膮zanymi troczkami, zwisaj膮ce jak w膮sy suma, na kapcie.
- Misza? - zapyta艂a Kora. - To pan?
Wydawa艂o jej si臋, 偶e tu nie ma co bawi膰 si臋 w konspiracj臋.
- Tak - odpowiedzia艂 Misza patrz膮c w pod艂og臋. - Czy my si臋 znamy?
- Tak, spotykali艣my si臋 - powiedzia艂a Kora i usiad艂a na wolnym krze艣le. Naprzeciwko niej znalaz艂a si臋 pi臋kna na pierwszy rzut oka smag艂a brunetka. W jej spl膮tanych k臋dzierzawych w艂osach p艂on膮艂 ma艂y diadem, a spod szpitalnego pikowanego szlafroka, za du偶ego o jakie艣 pi臋膰 numer贸w, co zmusi艂o jego posiadaczk臋 do zawini臋cia r臋kaw贸w, wystawa艂a szczup艂a delikatna stopka w haftowanym koralikami pantofelku.
- Dzie艅 dobry - przywita艂a si臋 Kora.
Dziewczyna zamruga艂a oczami i odpowiedzia艂a w nieznanym Korze j臋zyku.
Potem zacz臋艂a bezg艂o艣nie p艂aka膰, ale pozostali nie zwracali na ni膮 uwagi.
Kora przechwyci艂a uwa偶ne i czujne spojrzenie s膮siada - m艂odego, chudego, kr贸tko ostrzy偶onego; jego policzek przecina艂a szpec膮ca blizna, odci膮gaj膮ca w d贸艂 k膮cik ust. Specyfika jego ubioru polega艂a na tym, 偶e spod fartucha wystawa艂y mu niedbale wyczyszczone buty z ostrogami, co zbli偶a艂o go do piel臋gniarki.
- A dlaczego my tu siedzimy? - zapyta艂a Kora nie doczekawszy si臋 jakiejkolwiek reakcji na swoje przybycie.
- Na mi艂o艣膰 bosk膮, niech pani milczy! - zawo艂a艂 Misza Hofman. - Prosz臋 nie zwraca膰 na siebie uwagi.
- Ile偶 razy mam wam powtarza膰! - z rozdra偶nieniem w g艂osie odezwa艂 si臋 niem艂ody ju偶 m臋偶czyzna z mocnymi niemodnymi okularami na nosie, co powodowa艂o, 偶e jego oczy przypomina艂y dwie jasne studnie. - To nie ma znaczenia. Najwa偶niejsza rzecz - to nie zwraca膰 na siebie uwagi. Ignorowa膰!
- Dobrze panu ignorowa膰! - obruszy艂 si臋 ma艂y, szeroki w biodrach i ramionach obywatel z t臋p膮 nieruchom膮 twarz膮. - Wy艣cie z nimi nie rozmawiali.
- Ach, niech pan przestanie! - machn膮艂 r臋k膮 okularnik. Okularnik by艂 艂ysy, przysadzisty, mia艂 艂adne pulchne wargi i 艂agodnie zaokr膮glony podbr贸dek.
Drzwi obok Hofmana otworzy艂y si臋 i wyjrza艂 zza nich wysuszony bladolicy m臋偶czyzna w bia艂ym fartuchu na艂o偶onym na niebieski szlafrok.
- Hofman! - poleci艂 m臋偶czyzna. - Prosz臋 wchodzi膰.
Nast臋pnie obrzuci艂 wzrokiem pozosta艂ych i powiedzia艂:
- Pozostali b臋d膮 przyj臋ci po obiedzie.
Ale nagle jego spojrzenie trafi艂o na Kor臋 i bladolicy zdziwi艂 si臋 niezmiernie.
- A pani co tu robi? - zapyta艂.
- Przywieziono mnie - przyzna艂a si臋 Kora.
- Kto przywi贸z艂?
- 呕o艂nierze - powiedzia艂a Kora, udaj膮c pierwsz膮 naiwn膮. - Sz艂am po drodze, a oni mnie znale藕li i przywie藕li tu samochodem.
- Wi臋c pani jest miejscowa? - zapyta艂 bladolicy.
- Nie, jestem z Moskwy, na urlopie.
- Bo偶e, o jakiej Moskwie mowa! Co za bzdury? Prosz臋 mi powiedzie膰, czy pani jest w艂膮czona do kontyngentu, czy z personelu obs艂uguj膮cego?
Ca艂kowicie oszo艂omiona Kora patrzy艂a na Misze Hofmana.
- Taki w艂a艣nie burdel tu maj膮 - o艣wiadczy艂 Misza. Pod okiem mia艂 soczyste limo. - Sami nie wiedz膮, czego chc膮. Ale nad lud藕mi si臋 wyzwierz臋ca膰, to prosz臋 bardzo.
- Prosz臋 milcze膰, Hofman. Jestem bardzo zaniepokojony waszym losem - o艣wiadczy艂 bladolicy lekarz. - Nie da艂bym za niego nawet dw贸ch rezan贸w.
- Ja milcz臋, ale wcale mi to nie pomaga - odpowiedzia艂 Misza. - Natrafi艂em na atmosfer臋 wszechog贸lnej podejrzliwo艣ci i terroru.
- Nie mog臋 panu zaproponowa膰 innej atmosfery - o艣wiadczy艂 bladolicy. - Bo po prostu nie mamy innej. Tak wi臋c poza Hofmanem i now膮, wszyscy jeste艣cie wolni.
Nie wiadomo dlaczego pogrozi艂 Korze palcem i doda艂:
- Ale 偶eby tam naprzeciwko nawet pani noga nie posta艂a, ni-ni! Jasne?
Kora czu艂a si臋 bezbronna, jak zawsze bezbronny czuje si臋 cz艂owiek w szpitalu, gdzie nie ma znajomego lekarza czy przynajmniej piel臋gniarki, do kt贸rej m贸g艂by zwr贸ci膰 si臋 po imieniu i jakby przywo艂a膰 do obrony przeciwko duchowi chor贸b.
- Prosz臋 si臋 nie denerwowa膰, dziewczyno - powiedzia艂 okularnik z pulchnymi wargami. - W danej chwili naprawd臋 nie pragn膮 niczego wi臋cej poza powierzchown膮 znajomo艣ci膮 z pani膮.
U艣miechn膮艂 si臋 delikatnie i nawet nie艣mia艂o, napawaj膮c Kor臋 otuch膮.
Wszyscy pacjenci tej „przychodni” wstali i pomaszerowali pos艂usznie do wyj艣cia. Kora zosta艂a na korytarzu sama. Nie mog艂a usiedzie膰 na miejscu, wsta艂a i podesz艂a do drzwi, do kt贸rych nie pozwala艂 zbli偶a膰 si臋 bladolicy doktor. Skoro zabrania艂, to znaczy, 偶e za tymi drzwiami kryje si臋 co艣 ciekawego, a mo偶e nawet co艣 wa偶nego dla wywiadowcy Kory Orwat. Tak wi臋c Kora ws艂ucha艂a si臋, ale niczego, pr贸cz cichego warkotu nie us艂ysza艂a.
Wtedy ostro偶nie otworzy艂a drzwi.
Przy stole siedzia艂 inny lekarz. T臋gi m臋偶czyzna z zaczesanymi za uszy d艂ugimi siwymi w艂osami, w trudnym do okre艣lenia wieku, a mia艂 tak ogromny mi臋kki obwis艂y nos, 偶e upodabnia艂 lekarza do s艂onia morskiego.
- Prosz臋 wej艣膰 - mrukn膮艂 doktor. - Prosz臋 si臋 rozebra膰.
Podni贸s艂 g艂ow臋. Zobaczy艂 Kor臋 i zdziwi艂 si臋.
- Nie znam pani - powiedzia艂.
- Ja pana te偶 - zgodzi艂a si臋 z nim Kora. - Ale lekarz z naprzeciwka zabroni艂 mi tu wchodzi膰. Dlaczego?
Najwa偶niejsze - uzna艂a, to wyj艣膰 na czaruj膮ce g艂upi膮tko.
- Dlaczego? - S艂o艅 morski szybko si臋 rozjuszy艂. Jego ci臋偶ka tusza zawis艂a nad sto艂em. - A dlatego, 偶e te zmilitaryzowane konowa艂y nie mog膮 poj膮膰, po co tu siedz膮, i s膮dz膮, 偶e b臋d膮 mi rozkazywa膰! A Garbuj ich zmia偶d偶y jak pch艂y!
I z tym okrzykiem na ustach, omal nie stratowawszy Kory, s艂o艅 morski wypad艂 na korytarz, przeci膮艂 go i wpad艂 do gabinetu swojego bladolicego kolegi.
Na 艣rodku niewielkiego pomieszczenia sta艂 ca艂kowicie go艂y, siny z zimna czy strachu Misza Hofman, wyci膮gn膮wszy r臋ce przed siebie, ze z艂膮czonymi stopami. Mia艂 zamkni臋te oczy. Bladolicy, nie zwracaj膮c uwagi na przyby艂ych wydawa艂 polecenia:
- Podnie艣膰 praw膮 r臋k臋, nie otwieraj膮c oczu dotkn膮膰 palcem koniuszek nosa. No i prosz臋, pud艂o! Ile razy mo偶na! A teraz lew膮 r臋k膮... i niech pan tylko spr贸buje spud艂owa膰, od razu zapisz臋 pana do grupy personelu obs艂uguj膮cego i pozbawi臋 zwi臋kszonych porcji 偶ywieniowych... No tak, nie oczekiwa艂em od pana niczego sensownego. Gdzie ma pan nos? Przecie偶 to nie nos, to ucho!
- Doktorze Krelij! - przerwa艂 monolog s艂o艅 morski. - Zd膮偶y jeszcze pan rozezna膰 si臋 z tym neurastenikiem. A mnie interesuje, jakie ma pan prawo do przechwytywania przybyszy, kt贸rzy jeszcze nie zostali przeze mnie zbadani? Czy pan rozumie, 偶e wasze armijne intrygi w tym przypadku nie maj膮 znaczenia?
- Zrobi艂em to, co uzna艂em za stosowne. Dziewczyn臋 znale藕li nasi ludzie. Wy艣cie j膮 kompletnie przegapili. Gdzie by艂 ten pa艅ski Garbuj? Znowu zajmowa艂 si臋 polityk膮? Znowu jakie艣 膰moje-boje z prezydentem?
- Nie panu o tym s膮dzi膰!
- W艂a艣nie, 偶e mnie. Przysz艂o艣膰 jest nasza. A was wyrzucimy na 艣mietnik historii.
- Zanim nas wyrzucicie, sami przeniesiecie si臋 na cmentarz! - o艣wiadczy艂 s艂o艅 morski i rykn膮wszy straszliwie rzuci艂 si臋 na bladolicego.
Ale ten by艂 przygotowany na atak. Odrzuciwszy na bok malutkiego Misz臋 Hofmana, chwyci艂 metalowe krzes艂o i run膮艂 na s艂onia morskiego, kt贸ry wychwyci艂 z g贸rnej kieszeni rze藕nickiego fartucha wspaniale zaostrzon膮 pincet臋 i zacz膮艂 gwa艂townie ni膮 wymachiwa膰, usi艂uj膮c wyd艂uba膰 oczy przeciwnikowi.
Kora i Misza zwiali z gabinetu i znale藕li si臋 na korytarzu. Za nimi s艂ycha膰 by艂o ryki i wrzaski lekarzy.
Nie uda艂o im si臋 odej艣膰 daleko, nawet nie wymienili komentarzy do incydentu, poniewa偶 drzwi od ulicy otworzy艂y si臋 i hol przychodni wype艂ni艂y tupot, brz臋k i g艂o艣ne sapanie 偶o艂nierzy w mundurach polowych, kamizelkach kuloodpornych i z karabinami w r臋ku. Otoczony nimi kroczy艂 po korytarzu wysoki m臋偶czyzna z ma艂膮 g艂ow膮, hardo uniesion膮 do g贸ry, jakby jej w艂a艣ciciel dopiero co odsun膮艂 si臋 od 藕r贸d艂a fetoru, czy niebezpiecznego owada. Natura da艂a mu w膮skie ramiona, pod kt贸rymi tu艂贸w p艂ynnie przechodzi艂 w brzuch i biodra, tworz膮ce doln膮 cz臋艣膰 sto偶ka, a nogi - wyj膮tkowo kr贸tkie, jakby wr臋cz obci臋te.
W odr贸偶nieniu od 偶o艂nierzy nie mia艂 broni, poza szpad膮, zwisaj膮c膮 na z艂otym bandolecie, przecinaj膮cym po skosie ciemnopomara艅czowy mundur, haftowany srebrnymi d臋bowymi ga艂膮zkami. Na g艂owie oficer mia艂 na bakier na艂o偶on膮 czerwon膮 fura偶erk臋, ozdobion膮 pluma偶em z pawich pi贸r, kt贸ry ci膮gle zahacza艂 albo o futryn臋, albo o kinkiet, albo i o sufit.
Natkn膮wszy si臋 w progu na Kor臋 i Hofmana, w膮saty oficer na sekund臋 zamy艣li艂 si臋, potem o艣wiadczy艂:
- Ciebie znam. Ty jeste艣 Hofman, agent ziemskich wywiad贸w, wielka kanalia. Zadusz臋 ci臋 w艂asnymi r臋kami. Ale tej dziewoi nie mia艂em zaszczytu... Nie mia艂em zaszczytu, czy mia艂em mo偶e?
- Nie znamy si臋 - powiedzia艂a Kora.
- No w艂a艣nie. Wyprowadzam z tego wniosek, 偶e jeste艣 w艂a艣nie tym nowym naszym nabytkiem, kt贸ry g艂upole Garbuja przegapili, a moje soko艂y odnalaz艂y i przywioz艂y. Przywie藕li ci臋 偶o艂nierze, prawda?
- 呕o艂nierze.
Oficer mia艂 zachrypni臋ty g艂os, wyrzuca艂 z siebie s艂owa dynamicznie, energicznie.
- No to si臋 poznajmy - zaproponowa艂. - Pu艂kownik Raj-Raji, kawaler stopnia nieoczekiwanej napa艣ci.
- Kora - powiedzia艂a dziewczyna. - Kora Orwat, studentka surikowskiego instytutu.
- Masz stopie艅?
- Stopnia nie mam i nie wiem, co pan ma na my艣li.
- No bo u was jak jest jaki艣 instytut, to od razu doktorzy albo profesorzy. A偶 mdli od s艂uchania.
Niby rozmawiali po rosyjsku, ale rozm贸wcy nie bardzo si臋 rozumieli.
- Nie chcia艂em - ci膮gn膮艂 pu艂kownik Raj-Raji - 偶eby艣 najpierw trafi艂a w 艂apy zuch贸w Garbuja. Oni z ciebie wyci膮gn膮 wszystko, co im potrzebne, a z nami mog膮 si臋 nie podzieli膰... Rozumiesz?
Pu艂kownik wskaza艂 drzwi, zza kt贸rych dochodzi艂y ryki i odg艂osy t艂uczenia jakich艣 przedmiot贸w - pojedynek doktor贸w trwa艂.
- Te barany nawet szpiega nie potrafi膮 wykry膰 - o ma艂o ten - wskaza艂 Misze Hofmana, kt贸ry zadr偶a艂 - nie zosta艂by na wolno艣ci. I nawet nie wiemy, gdzie s膮 jego wsp贸lnicy.
- To jakie艣 tragiczne nieporozumienie - rzek艂 Hofman.
- Wyci膮gn臋 z ciebie dobrowolne przyznanie si臋 - zagrozi艂 pu艂kownik Raj-Raji i, tr膮ciwszy drzwi buciorem, wszed艂 do gabinetu, gdzie t艂ukli si臋 lekarze.
Ci nawet nie zauwa偶yli, 偶e pojawi艂a si臋 grupa widz贸w - ustawiwszy si臋 w przeciwleg艂ych k膮tach pomieszczenia ciskali w siebie ostrymi i ci臋偶kimi przedmiotami. Po twarzach doktor贸w ciek艂a krew, na czo艂ach i g艂owach puch艂y guzy.
- Do艣膰 mi tego! - rykn膮艂 pu艂kownik Raj-Raji.
Pierwszy opami臋ta艂 si臋 bladolicy.
- Wasza sta艂o艣膰! - zakrzykn膮艂. - Ja nie mog臋 d艂u偶ej pracowa膰 z tymi lud藕mi. Stawiaj膮 interesy swojej nauki ponad interesy obrony narodowej. Oni s膮 potencjalnymi zdrajcami.
- Wykonuje rozkazy rz膮du! - zahucza艂 s艂o艅 morski. - Oraz osobiste pana prezydenta.
Z tymi s艂owy s艂o艅 morski wykona艂 obszerny taneczny ruch p艂etw膮 i Kora zobaczy艂a, 偶e w k膮cie, ma艂o widoczne z powodu bieli 艣ciany, stoi wykonane z bia艂ego marmuru popiersie 艂ysego cz艂owieka z kaczym nosem i opask膮 na prawym oku.
S艂ysz膮c ostatnie s艂owa lekarza wszyscy obecni, poza Kor膮 i Misz膮, trzasn臋li obcasami i waln臋li si臋 praw膮 pi臋艣ci膮 w lewy bark.
- No, do艣膰! - rykn膮艂 pu艂kownik. - Zaczynamy przes艂uchanie, p贸ki nie przynios艂o tu tego Garbuja.
- Uwa偶am za sw贸j obowi膮zek, pu艂kowniku Raj-Raji - zagrozi艂 s艂o艅 morski - powiadomi膰 Przewodnicz膮cego Wysokiej Komisji do Spraw Przybyszy, pana Garbuja, 偶e kolejne do艣wiadczenie zosta艂o zako艅czone wybitnie pomy艣lnie i otrzymali艣my do dyspozycji 偶ywy okaz - wskaza艂 Kor臋.
- Odsu艅cie no mi go! - wrzasn膮艂 pu艂kownik, i 偶o艂nierze odepchn臋li s艂onia morskiego za rozbit膮 podczas lekarskiego boju szklan膮 szaf臋 z lekami.
- Kora Orwat, wyst膮p krok do przodu! - poleci艂 pu艂kownik.
Ale w tym momencie zauwa偶y艂 Hofmana i rozkaza艂:
- A tego, zdekonspirowanego, wsad藕cie do celi.
Pu艂kownik patrzy艂 na Kor臋, jak mu si臋 wydawa艂o, przenikliwym wzrokiem.
- No, opowiadaj - rzuci艂. - Jak 偶y艂a艣, po co do nas przenikn臋艂a艣. Kto ci kaza艂?
- Nie rozumiem pana - powiedzia艂a Kora. - Nigdzie nie przenika艂am. Spacerowa艂am, chcia艂am rzuci膰 z urwiska kwiaty na cze艣膰 in偶yniera Toja, ale nie utrzyma艂am r贸wnowagi i spad艂am...
- Zgadza si臋? - Pu艂kownik gwa艂townie odwr贸ci艂 si臋 do bladolicego.
- Mamy podobn膮 interpretacj臋 incydentu - pad艂a odpowied藕. - Stali tam, ca艂y t艂umek, na punkcie przerzutu. Najbli偶ej znajdowa艂 si臋 Hofman. Na ta艣mie filmowej wida膰, jak j膮 popchn膮艂.
- Niemo偶liwe! To taki mi艂y wujek! - zakrzykn臋艂a Kora. - Poza tym, prosz臋 mi wyja艣ni膰, dlaczego ja by艂am tam, a on ju偶 tu, dlaczego on tam by艂, a ja tu i on tu?
- No w艂a艣nie - poruszy艂 w膮sami pu艂kownik. - Jak to wyt艂umaczycie?
- Wyt艂umaczenie ma charakter matematyczny - powiedzia艂 s艂o艅 morski. - Mo偶na si臋 o nie zwr贸ci膰 do profesora Garbuja.
- No, doigrasz ty si臋 u mnie! - obruszy艂 si臋 pu艂kownik. - 呕aden Garbuj i nawet prezydent ci臋 nie uratuj膮. Tu ja rozkazuj臋!
- Ale i pan ma prze艂o偶onych - upiera艂 si臋 s艂o艅 morski, pu艂kownik musia艂 odczeka膰 minut臋 albo i dwie, zanim odzyska艂 dar mowy i m贸g艂 wznowi膰 przes艂uchanie Kory.
- Znaczy - jeste艣 niewinnym kwiatuszkiem, niczego nie wiesz, nic nie widzisz... - Pu艂kownik wypowiedzia艂 te s艂owa tak, jakby mia艂 nadziej臋, 偶e Kora z oburzeniem zacznie zaprzecza膰. Ale ta nie zaprzecza艂a. I pomy艣la艂a, 偶e kiedy艣, przygotowuj膮c si臋 do zaliczenia z historii sztuki, przegl膮da艂a album obraz贸w z dwudziestego wieku. I jej m艂od膮 wyobra藕ni膮 wstrz膮sn膮艂 obraz pod tytu艂em „Przes艂uchanie partyzantki”. Tak heroicznie sta艂a tamta dziewczyna, tak bezsilni byli faszy艣ci, otaczaj膮cy j膮! Wida膰 by艂o zupe艂nie jasno, 偶e niczego z niej nie wyci膮gn膮. I oto teraz nade sz艂a jej kolej...
Ale przes艂uchanie zako艅czy艂o si臋 jakim艣 zwyczajnym i nudnym akcentem.
- C贸偶 - powiedzia艂 pu艂kownik. - Mo偶e i nie tak znowu偶 dobra i czu艂a duszyczka do nas trafi艂a, ale my od 偶adnej si臋 nie odmawiamy. Nie wiadomo jeszcze na co mo偶na b臋dzie ciebie pu艣ci膰. Wszystko si臋 przyda w naszym obej艣ciu. Mo偶esz uwa偶a膰, 偶e mia艂a艣 szcz臋艣cie: trafi艂a艣 do naszego 艣wiata, jasnego, weso艂ego, sprawiedliwego. B臋dziesz przypisana do naszego przoduj膮cego ustroju. Dane fizyczne zapowiadaj膮 zainteresowanie twoj膮 osob膮 naszej p艂ci m臋skiej.
W tym momencie pu艂kownik pozwoli艂 sobie na pewne rozlu藕nienie - odrzuci艂 g艂ow臋 do ty艂u i roze艣mia艂 si臋 niedbale, a stoj膮cy pod 艣cianami 偶o艂nierze roze艣miali si臋 r贸wnie偶, ale bardziej wulgarnie ni偶 oficer. Bladolicy doktor Krelij ograniczy艂 si臋 do u艣miechu. S艂o艅 morski skrzywi艂 si臋.
- A teraz siadaj, go艂膮beczko, przy tym bia艂ym stoliku, we藕 papier i o艂贸wek i napisz nam sw贸j 偶yciorys: gdzie si臋 urodzi艂a艣, kim s膮 rodzice - odpowiesz po prostu na wszystkie pytania ankiety. Doktorze, ma pan ankiet臋?
- Jest, wasza sta艂o艣膰.
- I opisz nam te偶 siebie od strony medycznej: na co chorowa艂a艣, jakie wirusy nosisz w sobie, na co jeste艣 odporna. Nie chcieliby艣my fundowa膰 sobie epidemii z powodu jakich艣 brudnych przybyszy. I nie oponuj mi. Przecie偶 w艂a艣nie dlatego trzymamy was tu, w izolatorium!
Kora nie oponowa艂a. W ko艅cu informacje, dotycz膮ce jej 偶ycia na Ziemi, raczej do niczego nie przydadz膮 si臋 temu pu艂kownikowi.
Wkr贸tce pu艂kownik, wymieniwszy szeptem kilka uwag z doktorem Krelijem, wyszed艂. Ankieta mia艂a dziesi臋膰 stron, po艂owa pyta艅 by艂a g艂upia, a druga - bardzo g艂upia. Na dodatek mia艂a ta ankieta sygnatur臋 „艢ci艣le tajne. Rozpowszechnianie grozi kar膮”.
Czego uda艂o jej si臋 dowiedzie膰 w ci膮gu pierwszych godzin pobytu w r贸wnoleg艂ym 艣wiecie? To, 偶e okresowo wymieniani s膮 tu idole, i, s膮dz膮c z popiersia prezydenta, gapi膮cego si臋 na ni膮 z k膮ta pokoju, tymi idolami byli prezydenci lub dyktatorzy. A to znaczy, m贸j kochany, nieznany przyjacielu, 偶e i ty wkr贸tce trafisz na wysypisko historii. Co jeszcze? Tak, istniej膮 tu wewn臋trzne i to do艣膰 mocne sprzeczno艣ci mi臋dzy nieznanym jej Garbujem, kt贸ry korzysta z poparcia prezydenta i kt贸remu podporz膮dkowany jest lekarz podobny do s艂onia morskiego, i wojskowymi w osobie pu艂kownika z wiernym mu bladolicym doktorem. Nie za wiele tych danych... Poza, mo偶e, smutn膮 nowin膮: Misza Hofman, nie wiadomo jakim cudem ju偶 tu b臋d膮cy, jest w niebezpiecze艅stwie. Zosta艂 zdemaskowany jako ziemski szpieg i mog膮 go w jaki艣 spos贸b skrzywdzi膰. Ale jak m贸g艂 si臋 wsypa膰?
- Przybyszu Orwat - powiedzia艂 doktor Krelij. - Prosz臋 si臋 po艣pieszy膰 z ankiet膮. Nie b臋dziemy tu siedzieli do ko艅ca 艣wiata, bawili si臋 w ciuciubabk臋, gdy tymczasem w sto艂贸wce wszystko ze偶r膮.
- A pan tu nie mieszka? - zapyta艂a sprytna wywiadowczyni Kora.
- Mieszkam na p贸艂nocy - udzieli艂 mglistej odpowiedzi lekarz. - Jestem tu w delegacji z waszego powodu. Zwali艂o si臋 na nas szcz臋艣cie! - zako艅czy艂 sarkastycznie.
- My si臋 nie zwalamy - nie zgodzi艂a si臋 z nim Kora, wiedz膮c jednak, 偶e doktor ma racj臋: ona, cokolwiek by m贸wi膰, zwali艂a si臋 do tego 艣wiata.
- Zwalacie, i teraz musimy si臋 w tym grzeba膰, a Garbuj rzuca k艂ody pod nogi z t膮 swoj膮 cholern膮 nauk膮. Ju偶 dawno by艣my podj臋li kroki, jakby nie ten jego sabota偶.
- Kim jest ten Garbuj? - zapyta艂a Kora.
- Zapytaj Ka艂nina - tajemniczo odpowiedzia艂 doktor Krelij. - Eduarda Oskarowicza.
11
Kora bez najmniejszych przeszk贸d opu艣ci艂a trzypi臋trowy budynek, w kt贸rym pozna艂a lekarzy i pu艂kownika Raj-Raji, i wysz艂a na zalany s艂o艅cem plac, oddzielaj膮cy wielki gmach i d艂ugi parterowy pobielony barak. W cieniu tego ostatniego, na ci膮gn膮cym si臋 wzd艂u偶 budynku trawniku, le偶eli w swobodnych pozach, widocznie w oczekiwaniu na kolacj臋, przybysze z Ziemi. S艂owo „przybysze” utkwi艂o w pami臋ci Kory - kto艣 ju偶 tu go u偶y艂. Dwu z nich Kora zna艂a. Z Ziemi. Oto siedzi w kucki wychud艂y, jakby nie widziany od miesi膮ca, szary na twarzy Misza Hofman, wczorajszy 偶artowni艣, bajerant i etatowy weso艂ek. A obok wyci膮gn膮艂 si臋 na ca艂膮 d艂ugo艣膰 na trawie i drzemie, z przymkni臋tymi powiekami, in偶ynier Toj. Obok nich - jeszcze kilka innych os贸b.
Wszystkich ich 艂膮czy, jakby jednoczy w grup臋 to, 偶e maj膮 na sobie niebieskie pikowane szpitalne szlafroki, spod kt贸rych wystaje prymitywna s艂u偶bowa bielizna. Jakby wszyscy byli pacjentami archaicznego domu wariat贸w.
Kora zatrzyma艂a si臋, przyjrza艂a pacjentom. Pacjenci przygl膮dali si臋 jej.
- Po co oni to wszystko robi膮? - zapyta艂a Kora. Poniewa偶 nie zwraca艂a si臋 do nikogo konkretnie, min臋艂o dobre p贸艂 minuty, zanim odpowiedzia艂a jej g艂osem kucharki przysadzista, j臋drna i piersiasta kobieta z grubymi 艂ydkami, wystaj膮cymi spod przykr贸tkiego szlafroka. Kobieta ta by艂a kiedy艣 blondynk膮, ale od chwili jej ostatniej wizyty u fryzjera min臋艂o sporo czasu, i jej w艂osy, nier贸wno odrastaj膮ce, by艂y dwubarwne: blisko sk贸ry g艂owy by艂y bure, na ko艅cach - jasne. Od przodu w艂osy zachowa艂y resztki trwa艂ej, a z boku ju偶 nie, i ros艂y proste, jak 藕d藕b艂a s艂omy.
- Badaj膮 wszystko - powiedzia艂a kobieta. - A potem, albo dadz膮 zameldowanie, albo nie. Sprawdzaj膮.
- Gadanie fajne, Ninela - powiedzia艂 Misza Hofman - ale ma艂o wiarygodne. Potrzebni im jeste艣my do jakiego艣 z艂owieszczego celu. Ale ci膮gle nie potrafi臋 ich rozgry藕膰.
- S艂usznie. Nie wolno im wierzy膰 - zgodzi艂 si臋 m艂ody cz艂owiek z brzydk膮 blizn膮. - Nie ma ucieczki przed tymi bydlakami.
- Radzi艂bym zachowa膰 swoje uwagi dla siebie, panie kapitanie - o艣wiadczy艂 z gro藕b膮 w g艂osie niem艂ody ju偶 m臋偶czyzna, ten waciany w ramionach, szerokobiodry na dole. Jego szlafrok uporczywie rozchyla艂 si臋 na brzuchu, ukazuj膮c nie艣wie偶e kalesony.
Kora przyjrza艂a si臋 im - oto oni, dumni mieszka艅cy dumnej Ziemi!
- Najbardziej przypominacie mi stado kr贸w, czekaj膮ce na swoj膮 kolej pod rze藕ni膮 - o艣wiadczy艂a.
- Kr贸w nikt nie przes艂uchuje - odezwa艂 si臋 nie otwieraj膮c oczu in偶ynier Toj - a my jeste艣my ci膮gle przes艂uchiwani.
- Powinni艣cie dzia艂a膰!
- Jak? - zainteresowa艂 si臋 Misza Hofman. - Mo偶e nam podpowiesz?
- Najpierw musimy za艂o偶y膰 jak膮艣 organizacj臋 - powiedzia艂a Kora - a potem podejmowa膰 wsp贸lne decyzje.
- Wszyscy ju偶 to przerabiali艣my - powiedzia艂 Hofman. - Ale wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane.
- To dlatego, 偶e spasowali艣cie!
- Koro - odezwa艂 si臋 leniwie in偶ynier Toj - nie powinna艣 niedocenia膰 i upraszcza膰. Jeste艣 tu p贸艂 godziny, a ja ju偶 blisko miesi膮c.
- Bzdury! - oburzy艂a si臋 Kora. - Trafi艂e艣 tu dzie艅 przede mn膮. Ja tylko powt贸rzy艂am tw贸j ma艂y heroiczny czyn.
- Nie by艂o 偶adnego czynu. By艂o uderzenie wiatru, szkwa艂, przypadek, i, chwa艂a Bogu, z艂apali mnie. I sta艂o si臋 to, mo偶e miesi膮c temu, a mo偶e i tysi膮c lat wstecz.
- In偶ynier ma racj臋 - powiedzia艂 m臋偶czyzna z blizn膮. Jego buty wystawa艂y spod szpitalnego szlafroka. - Niemal wszyscy zwalili艣my si臋 tu miesi膮c temu. Ja robi臋 naci臋cia - jeden dzie艅, jedno naci臋cie.
- To niemo偶liwe - zdecydowanym tonem o艣wiadczy艂a Kora. - To burzy wszystkie prawa fizyki.
- O nie, obywatelko - odpar艂a zdecydowanie kobieta o imieniu Ninela. - Nie znasz w og贸le praw fizyki. Nie my艣my je wymy艣lili, nie my je b臋dziemy zmienia膰. Ale jeste艣my zobowi膮zani wykorzysta膰 je w interesach budownictwa socjalizmu i walki z mi臋dzynarodow膮 reakcj膮. Rozumiecie, obywatelko?
- Dobra - powiedzia艂a Kora spaceruj膮c wzd艂u偶 szeregu siedz膮cych pod 艣cian膮 pacjent贸w. - W takim razie chc臋 pozna膰 was wszystkich. Mam nadziej臋, 偶e nie macie nic przeciwko. Przecie偶, jak m贸wicie, jeste艣cie tu od dawna i znacie si臋. A ja was nie znam.
- My - r贸偶nie - cicho powiedzia艂 Misza Hofman.
- No to zaraz zobaczymy - z powag膮 dwudziestoletniej bogini sprawiedliwo艣ci o艣wiadczy艂a Kora.
- Wspaniale, towarzyszko! - nagle ucieszy艂a si臋 farbowana Ninela. - Ja r膮bn臋艂am doktorowi Krelji kartk臋 papieru. A o艂贸wek wzi臋艂am od 呕urby. Tak wi臋c ty ich przes艂uchuj, a ja b臋d臋 robi艂a notatki. Od dawna czeka艂am, 偶e przy艣l膮 nam tu jak膮艣 osob臋 kierownicz膮.
- Mo偶e nie nazywajmy tego przes艂uchaniem - zmiesza艂a si臋 Kora. - Chcia艂am porozmawia膰.
- Zuch - powiedzia艂 m臋偶czyzna z blizn膮. - Nie nazywajmy, oczywi艣cie. Ale nazwiemy, czy nie, i tak b臋dzie to przes艂uchanie, prawda?
Kora nie odpowiedzia艂a mu, a podesz艂a do ko艅ca szeregu wypoczywaj膮cych ludzi, gdzie le偶a艂 watowany w ramionach i szerokobiodry m臋偶czyzna z t臋p膮 t艂ust膮 twarz膮, wyhodowan膮 na dziesi膮tkach lat narad i bankiet贸w, pod艂ych manewr贸w i donos贸w.
Nie wiadomo dlaczego Korze wydawa艂o si臋, 偶e ten cz艂owiek odm贸wi rozmowy z ni膮, ale ten przychylnie odni贸s艂 si臋 do jej pomys艂u, nawet opar艂 si臋 na 艂okciach, a jego szlafrok ca艂kowicie si臋 rozjecha艂.
Tak w艂a艣nie zagai艂:
- A ja, obywatele, popieram pani inicjatyw臋. We wszystkim potrzebny jest porz膮dek. Bez listy nie mo偶emy stworzy膰 spo艂eczno艣ci i zorganizowa膰 oporu przeciwko wrogom ojczyzny, kt贸rzy pozbawili nas wolno艣ci.
- No to prosz臋 m贸wi膰, a ta... obywatelka b臋dzie notowa膰.
- Jestem gotowa - rzuci艂a czupurna Ninela.
Kora odwr贸ci艂a si臋 do szerokiego m臋偶czyzny z t臋pym obliczem, ale ten nie by艂 tak t臋py, jak si臋 zdawa艂o.
- A ja - powiedzia艂 wpijaj膮c spojrzenie ma艂ych oczek w Kor臋 - chcia艂bym wiedzie膰, kto mnie przes艂uchuje. O tobie, Ninelo, te偶 bym chcia艂 wi臋cej wiedzie膰. Bo inaczej, to b臋dzie ba艂agan. Ja nie mam nic przeciwko spisowi, ale w ka偶dej szlachetnej inicjatywie musi by膰 zaprowadzony porz膮dek.
- Prosz臋 o wybaczenie - powiedzia艂a Kora, rozumiej膮c, 偶e watowany urz臋das ma racj臋 - skoro cz艂owiek chce, 偶eby inni opowiedzieli o sobie, musi otworzy膰 si臋 sam. - Ja si臋 nazywam Kora Orwat. Jestem studentk膮...
- Zaczekaj! - przerwa艂 m臋偶czyzna. - Co to za nazwisko takie? W naszym powiecie by艂 taki jeden W臋gier, ale on si臋 nazywa艂 Horwat.
- Podobno mam polskie pochodzenie - potulnie powiedzia艂a Kora. - Ale tak w og贸le to jestem Rosjank膮, mam babci臋 pod Wo艂ogd膮, mieszka na wsi.
- A, znaczy z rolnik贸w? A ojciec co robi? - zapyta艂 urz臋dnik.
- Tego jeszcze brakowa艂o! - oburzy艂 si臋 m臋偶czyzna z blizn膮. - To nie s膮 wybory radnych, a pan nie jest policmajstrem.
- Musi by艣 porz膮dek - mrukn膮艂 urz臋das, ale nie upiera艂 si臋 przy szczeg贸艂owym zeznaniu Kory.
- Jestem studentk膮 - powt贸rzy艂a ta - studiuj臋 w Instytucie imienia Surikowa.
- A co to znowu za instytut? - zapyta艂 m艂odzieniec z blizn膮.
- Instytut Sztuk Pi臋knych - wyja艣ni艂 in偶ynier Toj.
- A jak tu trafi艂a艣? - zada艂 pytanie urz臋dnik.
- Jestem tu na wakacjach. Wypoczywam ze swoj膮 przyjaci贸艂k膮 w Simeizie. Niechc膮cy spad艂am z Ptasiej Twierdzy.
- Niechc膮cy?
- Mog臋 potwierdzi膰 - w艂膮czy艂 si臋 Misza Hofman. - By艂em przy tym obecny.
- To znaczy, 偶e tak jak i wszyscy - zauwa偶y艂 m艂ody m臋偶czyzna ze szram膮.
- Notuj臋? - zapyta艂a pomocnica Kory.
- Zaraz, poczekajcie - wtr膮ci艂 si臋 do rozmowy starszawy m臋偶czyzna w grubych okularach, powi臋kszaj膮cych bardzo mocno jego 藕renice. - Nie mog艂aby pani, Koro, powiedzie膰 nam, kiedy mia艂 miejsce... ten incydent z pani膮?
- Wczoraj - odpowiedzia艂a Kora. - Wczoraj, 27 lipca 2094 roku.
- Dzi臋kuj臋 - odpowiedzia艂 okularnik.
Kora odnotowa艂a, 偶e mia艂 pi臋kne wyraziste wargi.
- Bzdura - rzuci艂 urz臋dnik. - Wychodzi, 偶e trafili艣my tu w tym samym czasie, a u siebie 偶yjemy w r贸偶nych czasach. To dla mnie zagadka, nierozwi膮zywalna zagadka.
- No to co, przechodzimy do przes艂uchania? - zapyta艂a pomocnica Ninela.
- Nie-e-e! - za艣piewa艂 urz臋dnik. - Na to si臋 nie zgadzam. Ja chc臋 wiedzie膰 o tobie, bo ty jeste艣 osob膮 mglist膮. I 艣pieszysz si臋 z przes艂uchaniem mnie, 偶eby o tobie zapomniano.
Nagle wszyscy odwr贸cili si臋 i zacz臋li przygl膮da膰 pomocnicy Kory, jakby j膮 widzieli po raz pierwszy w 偶yciu. A Ninela wcale nie zmiesza艂a si臋 powszechnym zainteresowaniem; wr臋cz przeciwnie - wyprostowa艂a si臋, by i tak strome piersi mocniej napr臋偶y艂y tkanin臋 szlafroka.
- Trafi艂am tu z odleg艂ych czas贸w wojny - o艣wiadczy艂a. - Z danych z dowodu wynika, 偶e jestem Ninela Josifowna Kostianikina. Przyjaciele m贸wi膮 do mnie Ninela. Rosjanka. Cz艂onek partii od 1939 roku.
- Jakiej znowu partii? - zapyta艂 urz臋das. - Partii mamy mn贸stwo, co jedna to gorsza.
- Brawo! - zawo艂a艂 cz艂owiek z blizn膮. - Bardzo s艂uszna obserwacja.
- Parti臋 mamy jedn膮! - nagle roze藕li艂a si臋 Ninela. - Tak by艂o i tak b臋dzie zawsze. Z innymi, chwa艂a Bogu, rozprawili艣my si臋.
- No i prosz臋 - poskar偶y艂 si臋 urz臋dnik Korze - nawet wyja艣niaj膮, a dla mnie i tak wszystko to niemo偶liwe z艂amanie podstaw.
- Min臋艂y twoje czasy, urz臋dasie - warkn臋艂a Ninela.
- Przepraszam - znowu odezwa艂 si臋 m臋偶czyzna w okularach. - W jakim roku przenios艂a si臋 pani do tego 艣wiata?
Z niewiadomego powodu to proste pytanie oburzy艂o Ninel臋. A偶 tupn臋艂a grub膮, osadzon膮 na mocnej 艂ydce stop膮 i zacisn臋艂a d艂o艅 w pi臋艣膰.
- Jak to - przesz艂am? - zapyta艂a. - Do czego ta aluzja, co?
- Do niczego. Poza dat膮 kalendarzow膮.
- A ja ci nie odpowiem! Nie zdradzi艂am swojego obowi膮zku. Gdyby nie okoliczno艣ci, to z takimi, jak ty, rozmawia艂abym inaczej.
- Powiedz nam, powiedz - nagle wtr膮ci艂 si臋 do dialogu urz臋dnik. - Obowi膮zek sobie zostaw. Ale rozumiem, 偶e Eduard Oskarowicz chce dok艂adnie si臋 dowiedzie膰 szczeg贸艂贸w, wi臋c mu nie przeszkadzaj.
- Dobra, dobra - wpatruj膮c si臋 w przestrze艅 偶贸艂tymi guzikami oczu burkn臋艂a Ninela. Z jakiego艣 nieznanego powodu nie chcia艂a dzieli膰 si臋 informacj膮 kiedy i w jakich okoliczno艣ciach opu艣ci艂a Ziemi臋. - Zrzucono mnie na spadochronie bym pomog艂a partyzantom. Ale zosta艂am zdradzona. Niemcy str膮cili mnie z urwiska. Latem czterdziestego trzeciego. No wi臋c tu jestem.
- Jacy Niemcy? - zapyta艂 urz臋dnik.
- Trzeba by艂o uczy膰 si臋 historii!
- Jak m贸g艂 si臋 uczy膰 - sprzeciwi艂a si臋 Kora - skoro, by膰 mo偶e, 偶y艂 tam wcze艣niej.
- Torturowali mnie - powiedzia艂a Ninela - ale nie pami臋tam dok艂adnej daty.
- Nie chc臋 wi臋cej - powiedzia艂 Eduard Oskarowicz. - Tysi膮c dziewi臋膰set czterdziesty trzeci rok. Du偶y rozrzut.
- Czy to wszystko? - powa偶nie zapyta艂a Ninela.
Kora nie mog艂a pozby膰 si臋 wra偶enia, 偶e jej uczesanie i cienko wykre艣lone 艂uki brwi widzia艂a w jakim艣 filmie historycznym.
- Wszystko - zgodzi艂 si臋 urz臋dnik. - Wszystko prowadzi do wariactwa. Czy naprawd臋 Rosji jest to wszystko s膮dzone?
- Pana kolej - powiedzia艂a Ninela - rozmawiajmy o panu, obywatelu 呕urba.
- To s艂owo mi si臋 nie podoba. Ninelo, nie podoba. Powiem szczerze.
- A jakie si臋 podoba? - zapyta艂a Ninela.
- Nale偶y z szacunkiem, albowiem posiadam status radcy stanu.
- Mamut! - powiedzia艂a Ninela, zwracaj膮c si臋 do Kory po wsparcie. - On 偶y艂 przed rewolucj膮.
- A czy wy艣cie o tym wcze艣niej nie rozmawiali? - zdziwi艂a si臋 Kora. - Przecie偶 偶yjecie tu razem od dwu tygodni.
Zamiast Nineli, kt贸ra jako艣 nie 艣pieszy艂a si臋 z odpowiedzi膮, odpowiedzia艂 m臋偶czyzna w grubych okularach.
- Po pierwsze, przybyli艣my tu w r贸偶nym czasie, w r贸偶nych okoliczno艣ciach. Musz臋 powiedzie膰, 偶e niekt贸rzy z nas znajdowali si臋 w niezbyt normalnym stanie - mimo wszystko trauma by艂a zbyt mocna.
- Stary ma racj臋 - powiedzia艂 m艂odzieniec z blizn膮.
- By艂em przekonany, 偶e znajduj臋 si臋 na tamtym 艣wiecie. S艂owo honoru.
- Racja. Oczywi艣cie, 偶e ja te偶 my艣la艂em, 偶e trafi艂em do piek艂a. Albo do raju, jak wolicie - powiedzia艂 urz臋dnik. - Tym bardziej, 偶e przez ca艂y tydzie艅 trzymali mnie w pojedynczym pokoju czy celi - jak kto woli. Nikogo nie widzia艂em, poza tymi rze藕nikami.
Kora zrozumia艂a, 偶e ma na my艣li piel臋gniarki.
- Dopiero w ostatnim czasie zostali艣my po艂膮czeni - wyja艣ni艂 in偶ynier Toj.
- Dlaczego? - zapyta艂a Kora, nie oczekuj膮c odpowiedzi.
Ale m臋偶czyzna w okularach odpowiedzia艂:
- Oni sami nie wiedz膮, co maj膮 robi膰. Przecie偶 nie wierzyli Garbujowi, do ko艅ca mu nie wierzyli, 偶e istnieje kontakt z Ziemi膮. A teraz s膮 w po艂o偶eniu ch艂opczyka, kt贸ry wgryz艂 si臋 w zbyt du偶y kawa艂ek ciasta. Nie mo偶na si臋 cofn膮膰, a i艣膰 do przodu si臋 nie da. I p贸ki oni sami nie wyja艣ni膮 swoich w艂asnych stosunk贸w i uk艂ad贸w, nasz los te偶 si臋 nie wyja艣ni.
Wtedy Kora, ogarni臋ta w膮tpliwo艣ciami, zapyta艂a:
- A czy wszyscy tu rozumiej膮, gdzie trafili?
- Stara艂em si臋 wyja艣ni膰. Ale nie jestem pewien, czy wszyscy mnie rozumiej膮.
Ninela tr膮ci艂a Kor臋 w bok.
- W ten spos贸b, to my tu b臋dziemy m臋dzili do kolacji. Troch臋 szybciej, majorze.
- Co?
- No dobra, 偶artuj臋. Ale ja swoich zawsze wyczuwam.
- A pani mia艂a jaki艣 stopie艅? - zapyta艂a Kora.
- Sier偶ant bezpiecze艅stwa pa艅stwowego - odpowiedzia艂a Ninela. - Nie my艣l sobie, 偶e to drobiazg.
- Nie my艣l臋.
- No to prowad藕 to przes艂uchanie, skoro odda艂am ci inicjatyw臋.
Kora odwr贸ci艂a si臋 do urz臋dnika. Ten odpowiedzia艂 od razu:
- Ca艂ej tej abrakadabry o 艣wiatach r贸wnoleg艂ych, rzecz jasna, nie przyjmuj臋 do wiadomo艣ci, to s膮 jakie艣 judaszowe 偶arty. Ale znajduj臋 si臋 w k艂opocie, z tego wi臋c powodu d膮偶臋 do uporz膮dkowania. W chwili obecnej jestem przekonany, 偶e trafi艂em do niewoli kt贸rego艣 z naszych s膮siad贸w. Mo偶e do Niemc贸w albo Turk贸w. Dok艂adnie nie wiem.
- A kiedy si臋 pan urodzi艂? - zapyta艂a Kora.
Urz臋dnik zaj膮艂 si臋 uszczelnianiem szlafroka na brzuchu. Potem doko艅czy艂:
- Mia艂em honor urodzi膰 si臋 dnia jasnego uwolnienia wie艣niak贸w w pa艅stwie rosyjskim, a mianowicie 10 lutego 1861 od narodzenia Chrystusa.
Urz臋dnik obrzuci艂 wszystkich spojrzeniem, w kt贸rym Kora nieoczekiwanie dojrza艂a dum臋: urz臋dnik ten przez ca艂e 偶ycie uwa偶a艂 siebie za namaszczonego palcem bo偶ym.
- Dalej.
- Ochrzczono mnie W艂asem. W艂asem Fotjewiczem, i w ostatnim czasie przed nieszcz臋艣ciem, co to odby艂o si臋 dwudziestego trzeciego czerwca 1907 roku, pracowa艂em na niwie zarz膮dzania, pa艅stwem, ciesz膮c si臋 szacunkiem wsp贸艂obywateli miasta Babi艂owicze, w guberni mohylewskiej, gdzie by艂em policjantem.
- I co si臋 sta艂o? - doda艂a mu g艂osem otuchy Kora, widz膮c, 偶e urz臋dnik zasmuci艂 si臋.
- A sta艂o si臋, sta艂o. Sta艂o si臋, 偶e wypoczywaj膮c w Ja艂cie, w pensjonacie „Marina”, zdecydowali艣my o wizycie w Bajdarskich Wrotach, gdzie mieli艣my powita膰 wsch贸d s艂o艅ca z libacj膮 i weso艂o艣ci膮. Wzi臋li艣my ze sob膮 damy, wynaj臋li powozy... Panie, czy naprawd臋 by艂o to dopiero co, wczoraj?
- Kiedy wi臋c to by艂o? - zapyta艂a Kora.
Ninela szybko notowa艂a. Zr臋cznie, drobnym pismem, pod艂o偶ywszy pod kartk臋 kwadrat ze sklejki le偶膮cej na stercie pod 艣cian膮 - pewnie przed pojawieniem si臋 przybyszy planowany by艂 tu jaki艣 remont.
- Kiedy? - zapyta艂 W艂as Fotjewicz Ninel臋, kt贸ra by艂a mu w jaki艣 spos贸b bliska.
- Dwa dni po mnie, liczyli艣my to, Fotjewicz. To by艂o dwa tygodnie temu.
- A ja tego nie rozumiem - upiera艂 si臋 呕urba. - Pami臋tam jak z Bajdarskich Wr贸t jechali艣my sobie, kto艣 powiedzia艂, 偶e poka偶e nam twierdz臋 - poszli艣my do niej, a ja na murze nad urwiskiem zacz膮艂em po pijanemu pl膮sa膰. Bo ja to jak wypij臋, to bawi臋 si臋 na ca艂ego... I polecia艂em jak ptak po niebie czystym... - W g艂osie 呕urby pojawi艂y si臋 艂zy.
Oczywi艣cie, bardziej odleg艂膮 od ptasiego rodu istot臋 ni偶 W艂as Fotjewicz 呕urba trudno by艂o sobie wyobrazi膰. Ale nie to by艂o wa偶ne - ciekawszy by艂 dziwny ludzki a nawet rosyjski fenomen: wszyscy tu obecni - niezale偶nie od tego, w jakim stopniu mogli przyswoi膰 sobie wiedz臋, o tym, co si臋 z nimi sta艂o - z faktem przemieszczenia ze 艣wiata do 艣wiata si臋 pogodzili bez trudu. Dla jednych by艂a to wola boska, dla innych - kaprys losu, dla jeszcze innych - fenomen fizyczny, ale nikt nie zamierza艂 z tym walczy膰, buntowa膰 si臋, powstawa膰 i walczy膰 z Bogiem, losem, fenomenem... Czekali. Czekali a偶 Tam zdecyduj膮, jak nale偶y post臋powa膰 dalej.
Kiedy 呕urba otar艂 艂z臋, zrodzon膮 wspomnieniem lotu, chocia偶 lot by艂 pijacki i paskudny, Kora, zanim zwr贸ci艂a si臋 do kolejnej osoby, zapyta艂a:
- A w poci膮gu, znaczy w karecie, w powozie... by艂 pan sam?
- Ale sk膮d, na Boga! - odezwa艂 si臋 policjant. - Innokientij I艂艂arionowicz z ja艂ta艅skiej rady miejskiej...
Przerwa艂, a w jego oczach pojawi艂 si臋 strach przystaj膮cy liceali艣cie, kt贸ry niechc膮cy wygada艂 si臋 przed nauczycielem.
- Nie tra膰 czasu, Koro - powiedzia艂a Ninela. - Walimy dalej, bo do kolacji si臋 nie wyrobimy.
Kora podesz艂a do dziewczyny, siedz膮cej w kucki, co zdradza艂o, z punktu widzenia Nineli, jej wschodnie pochodzenie. Dlatego powiedzia艂a z przekonaniem:
- Musi Tatarka. Ale ci... jak z ni膮 rozmawiaj膮, to nazywaj膮 j膮 Parr膮. Bo tak w og贸le to ona nie zna j臋zyka.
- Parra? - zapyta艂a Kora.
Dziewczyna podnios艂a si臋 z gracj膮 i stan臋艂a przed Kor膮. Najbardziej pasowa艂o do niej s艂owo czarniawa - mia艂a t艂uste, od dawna nie czesane w艂osy z wetkni臋tym w nie ko艣cianym grzebieniem. Smag艂a cera i drobne rysy twarzy, opuszczone oczy jako艣 nie pozwala艂y przyjrze膰 si臋 twarzy, maskowa艂a j膮 szopa w艂os贸w. R臋ce dziewczyny - by艂a bardzo m艂oda - by艂y szczup艂e, s艂abe, z kruchymi palcami, bezsilnie zwisa艂y z bok贸w cia艂a. Na ma艂ym palcu prawej r臋ki mia艂a cieniutk膮 skr臋con膮 z艂ot膮 obr膮czk臋. I Kora nagle zrozumia艂a, 偶e dziewczyna nie jest jej wsp贸艂czesn膮, 偶e przyby艂a z odleg艂ej przesz艂o艣ci. Mo偶e w艂a艣nie to jest ta historyczna ksi臋偶niczka, kt贸ra jako pierwsza zmieni艂a si臋 w ptaka?
- Rozumiesz mnie? - zapyta艂a Kora po grecku - kiedy艣 uczy艂a si臋 tego j臋zyka, zafascynowana mitami Hellady, jeszcze podczas pobytu na Wyspie Dzieci.
Parra unios艂a wzrok. Oczy mia艂a br膮zowe, a jej oblicze natychmiast roz艣wietli艂 b艂ysk prawdziwej ukrytej wcze艣niej urody. Ale zaraz rz臋sy opad艂y. Parra nie odpowiedzia艂a.
- Ona jest gock膮 ksi臋偶niczk膮 - powiedzia艂 Eduard Oskarowicz, kt贸ry nie tylko wiedzia艂 wiele, ale nawet to, czego wiedzie膰 niby nie powinien. - Krymscy Goci to by艂 lud, o kt贸rym ma艂o wiadomo. Wspomina o nich autor „S艂owa o pu艂ku Igora”.
Kora westchn臋艂a. Pami臋ta艂a tytu艂 tego poematu, ale o czym jest i kto go napisa艂 - nie mia艂a poj臋cia; albo chorowa艂a tego dnia, albo zwia艂a z odpowiedniej lekcji.
- Czy ona te偶 trafi艂a tu niedawno? - zapyta艂a Kora.
- Nie mog艂a trafi膰 tu dawno, ju偶 m贸wi艂em - odpowiedzia艂 m臋偶czyzna w gruba艣nych okularach. - Oni wszyscy trafili tu wtedy, kiedy zaktywizowa艂o si臋 urz膮dzenie Garbuja. Zacz臋艂o przeci膮ga膰 tu ka偶dego, kto umiera艂 albo gin膮艂 bez 艣ladu w punkcie zetkni臋cia naszych 艣wiat贸w.
- Czyli ile lat ma ta dziewczyna?
- Ponad pi臋膰set pewnie.
Zrozumiawszy, 偶e rozmawiaj膮 o niej, Parra wypowiedzia艂a do Kory kilka s艂贸w. J臋zyk brzmia艂 艂adnie, d藕wi臋cznie, ale Kora nic nie zrozumia艂a.
- Zapiszemy wi臋c w艂a艣nie tak - gocka ksi臋偶niczka.
- Ju偶 zapisa艂am - odpowiedzia艂a Ninela. - I musz臋 powiadomi膰, 偶e ta obywatelka ma stosunki z Pokrewskim.
- A co nam do tego? - zapyta艂a Kora.
Nie wiedzia艂a jeszcze, kt贸r膮 osob膮 z obecnych jest Pokrewski; pozosta艂 jej, co prawda, tylko m艂ody m臋偶czyzna ze straszliw膮 blizn膮 na twarzy.
- Wszystko dla nas powinno by膰 wa偶ne - powiedzia艂a Ninela. - Jeste艣my komitetem do spraw zarz膮dzania rodakami za granic膮. Poziom moralny naszych obywateli powinien znajdowa膰 si臋 na wysokim pu艂apie. Wszak nie na pustyni siedzimy, tylko pod okiem obcej spo艂eczno艣ci. A jak wr贸cimy do domu, to zapytaj膮 nas: a jak si臋 tam prowadzili艣cie, nie stracili艣cie aby godno艣ci cz艂owieka radzieckiego?
Kora otworzy艂a usta, chc膮c udzieli膰 ufarbowanej pi臋kno艣ci godnej odpowiedzi, ale powstrzyma艂a si臋. Jej zadanie to obserwacja, zapami臋tywanie i rozumienie tego, co si臋 tu dzieje. A kto z kim si臋 k艂贸ci, kto kogo obserwuje - to nie jej sprawa.
- Pan Pokrewski? - zapyta艂a Kora u艣miechaj膮c si臋 i staj膮c tym sposobem po stronie Pokrewskiego, posiadaj膮cego prawo do przyja藕ni z dowoln膮 gock膮 ksi臋偶niczk膮.
- Tak - odpar艂 m艂odzieniec ze szram膮. Nadal le偶a艂 na ziemi, z zamkni臋tymi oczami, rozrzuciwszy nogi w wysokich butach.
- Nie podoba mi si臋 on - poinformowa艂a Kor臋 Ninela. - Bydl臋 niedobite.
- Pani, mademoiselle, te偶 mi si臋 nie podoba - odpar艂 m艂odzian. - Dlatego, 偶e jest pani szmat膮.
- No, widzisz!
- Prosz臋 opowiedzie膰 nam o sobie - poprosi艂a Kora. - To, co pan sam uzna za w艂a艣ciwe.
- Nic nie uznaj臋 za w艂a艣ciwe - odpowiedzia艂 Pokrewski, a kiedy Ninela na to rozdar艂a si臋, a o to w艂a艣nie m艂odzianowi chodzi艂o, to otworzy艂 on prawe oko. - Tylko nie pr贸buj mnie dotkn膮膰, bo odpowiem czynem.
- Mo偶na, zajm臋 si臋 nim? - zapyta艂a Ninela Nie by艂a pewna co do swoich aktualnych pe艂nomocnictw - uznawszy zwierzchnictwo Kory i znajduj膮c si臋 w centrum wydarze艅, jednocze艣nie wola艂a udawa膰 podw艂adn膮.
- Milcze膰! - rykn臋艂a Kora i nie pozna艂a swego g艂osu.
- Tak jest - milcze膰 - natychmiast podporz膮dkowa艂a si臋 Ninela. W jej oczkach zap艂on臋艂a dziwna przyja藕艅 do Kory, w kt贸rej zi艣ci艂 si臋 idea艂 pani. Mo偶na tak膮 kocha膰, i mo偶na si臋 jej podporz膮dkowa膰. Ale Ninela tak naprawd臋 przypomina艂a tresowan膮 panter臋: pos艂uszna, p贸ki widzi pejcz. I nie daj B贸g, by treser odwr贸ci艂 si臋 na sekund臋!
- Prosz臋 opowiedzie膰 o sobie - powt贸rzy艂a pro艣b臋 Kora.
- Znajduj臋 si臋 we 艣nie, z kt贸rego nie potrafi臋 wyle藕膰 - odpar艂 Pokrewski. - Nie wiem, jak inni, ale dla mnie to, co si臋 wydarzy艂o - 艣mier膰 i to, co nast臋puje po 艣mierci - jest straszne. Nawet my艣l臋, 偶e tu, w czy艣膰cu, mieszaj膮 si臋 dusze r贸偶ne - zebrano wszak nas razem - i ofiary, i kaci. I wczorajsi, i jutrzejsi. Gdybym by艂 g艂臋boko wierz膮cym cz艂owiekiem, to wbi艂bym si臋 w jaki艣 k膮t i modli艂, b艂aga艂 o wybaczenie za grzechy, i prosi艂 o prawo odej艣cia st膮d, od tych potwor贸w - i Pokrewski ruchem r臋ki wskaza艂 obecnych.
- Dobrze - zgodzi艂a si臋 Kora, powiedzia艂a to nieco g艂o艣niej, chc膮c zag艂uszy膰 zgrzyt z臋b贸w roze藕lonej ateistki Nineli. - Nie sprzeczajmy si臋 teraz, chcemy przecie偶 wszyscy zrozumie膰 dobrze nasz膮 sytuacj臋.
- Niezale偶nie od tego, czy jest to czy艣ciec, czy ju偶 piek艂o - wtr膮ci艂 si臋 Eduard Oskarowicz.
- Moje 偶ycia opisanie - powiedzia艂 Pokrewski - mie艣ci si臋 w dwu wersach: s艂u偶y艂em w pi臋tnastym grenadierskim tyfliskim, by艂em dwukrotnie ranny, w stopniu porucznika przeszed艂em na s艂u偶b臋 do genera艂a Korni艂owa, dokona艂em z nim 999 Lodowego Przej艣cia, a po 艣mierci genera艂a przy艂膮czy艂em si臋 do drozdowc贸w. Kariery nie zrobi艂em - ponownie zosta艂em ranny... - Pokrewski dotkn膮艂 blizny. - Potem zachorowa艂em na tyfus... Sko艅czy艂em wojn臋 w stopniu rotmistrza, jako dow贸dca szwadronu. Kiedy bolszewicy weszli na Krym, trafi艂em w zasadzk臋, ratowa艂em si臋 jak umia艂em, skoczy艂em z urwiska... trafi艂em tutaj. Konia mi szkoda. Ko艅 mnie tyle razy ratowa艂 z opresji... A co si臋 tyczy tej dziewczyny, nieszcz臋snej i szczeg贸lnie osamotnionej, to prosz臋 brudnymi 艂apskami w jej dusz臋 si臋 nie pakowa膰.
- Uwzgl臋dnimy twoje 偶yczenie - powiedzia艂a Ninela, wk艂adaj膮c w trzy s艂owa tyle jadu, 偶e powietrze zacz臋艂o gorzko smakowa膰.
- To znaczy, 偶e to mia艂o miejsce w dwudziestym roku? Jesieni膮? - zapyta艂 Ka艂nin.
- W listopadzie - sprecyzowa艂 rotmistrz.
- Zapisa艂a艣? - zapyta艂a Kora.
- Zapisa艂am.
Nast臋pny siedzia艂 in偶ynier Toj, wyci膮gn膮wszy przed siebie d艂ugie nogi.
- Wiesz wszystko - powiedzia艂 do Kory.
- Prosz臋 - poprosi艂a dziewczyna. - Opowiedz, jak wszyscy. 呕eby wszyscy wiedzieli.
- Dobrze. Wsiewo艂od Niko艂ajewicz Toj. In偶ynier. Trafi艂em tu w 2094 roku w czasie nieudanego oblatywania ornitoptera. Jeszcze nie wszystko rozumiem...
- W kt贸rym, przepraszam, roku? - To by艂 g艂os Ka艂nina. - Ju偶 s艂yszeli艣my t臋 dat臋.
- Ma pan racj臋 - powiedzia艂a Kora. - Ja tu trafi艂am nast臋pnego dnia po nim.
- No, tego to by膰 nie mo偶e! - rozdar艂a si臋 nagle bojowa Ninela. - In偶ynier jest tu ju偶 drugi tydzie艅. Przyby艂 zaraz po mnie.
- Nic w tym dziwnego - odezwa艂 si臋 m臋偶czyzna w grubych szk艂ach. - Na przej艣ciu mi臋dzy 艣wiatami dzia艂aj膮 zupe艂nie inne prawa kontinuum czasoprzestrzennego. I nie tyle wa偶ne jest, kto i po co tu trafi艂. Trafia膰 zacz臋li艣cie tu od chwili, kiedy zacz臋艂o pracowa膰 urz膮dzenie. A ono wyci膮ga ludzi z punktu przestrzeni, a nie z punktu czasowego. Dlaczego tak was zastanawia pojawienie si臋 in偶yniera o dzie艅 wcze艣niej czy p贸藕niej, a zupe艂nie nie dziwi to, 偶e ksi臋偶niczka Parra opu艣ci艂a Ziemi臋, jak si臋 wydaje, pi臋膰 wiek贸w temu, a przyby艂a tu razem z nami? A szanowny W艂as Fotjewicz wylecia艂 z punktu „a” do punktu „b” p贸艂 wieku przede mn膮?
Kora poczeka艂a a偶 Ka艂nin przestanie m贸wi膰, i od razu zwr贸ci艂a si臋 do艅 ze standardow膮 pro艣b膮:
- Prosz臋 teraz opowiedzie膰 o sobie. Kiedy pan tu trafi艂, i kim pan jest?
- Nazywam si臋 Eduard Oskarowicz - odpowiedzia艂 zapytany. - Jestem fizykiem teoretykiem. We wrze艣niu 1949 roku by艂em tu na urlopie, z kt贸rego ju偶 nie wr贸ci艂em. Niezupe艂nie z tego samego powodu, co pani, ale do艣膰 podobnego.
- Eduard Oskarowicz, a nazwisko? - za偶膮da艂a nagle bojowa kole偶anka Kory. Co艣 jej si臋 nie podoba艂o w imieniu fizyka.
- Nazwisko - Ka艂nin - spokojnie odpowiedzia艂 okularnik. - Ale pani nic to nie powie.
- Mnie wszystko i zawsze m贸wi - odparowa艂a bojowa kole偶anka. - I interesuje mnie, czy nie jeste艣cie w stosunkach rodzinnych z dow贸dc膮 dywizji Oskarem Ka艂ninem, kt贸ry by艂 s膮dzony w sprawie wojennych szkodnik贸w w przemy艣le zbrojeniowym na procesie pi臋膰dziesi臋ciu sze艣ciu w pa藕dzierniku 1938 roku?
- A pani sk膮d to wie?
- Ja tu zadaj臋 pytania - odpowiedzia艂a bojowniczka, a Kora nagle przestraszy艂a si臋, czy nie za szybko Ninela przejmuje w艂adz臋, dlatego postanowi艂a troch臋 przykr贸ci膰 cugli.
- Daj no, sprawdz臋, co tam naskroba艂a艣 - powiedzia艂a.
- Mam niewyra藕ne pismo.
- Dawaj, dawaj, jak ci m贸wi膮 - wtr膮ci艂 si臋 z pomoc膮 policmajster 呕urba. - Musi by膰 jaka艣 kontrola.
Jak mo偶na by艂o domniemywa膰, gramatyka i ortografia nie by艂y mocn膮 stron膮 wywiadowczym Nineli. Wersy ucieka艂y w d贸艂, widocznie zawstydzone ci臋偶arem licznych b艂臋d贸w.
- Potem to przepisz臋 - powiedzia艂a Ninela. Milczenie Kory odebra艂a jako zarzut. - Nie denerwuj si臋, wszystko b臋dzie jak nale偶y, protok贸艂, wyst膮pienia, ankiety.
- No to uwa偶aj - surowym tonem skwitowa艂a przegl膮d Kora i przechwyci艂a u艣miech Eduarda Oskarowicza. Jakby wszystko rozumia艂. A mo偶e i rozumia艂. Mia艂 pewnie pi臋膰dziesi膮tk臋 na karku - staruszek. A tak偶e do艣wiadczenie 偶yciowe. Rewolucj臋 prze偶y艂 i wojn臋 ojczy藕nian膮. Tylko jako艣 przy okazji trzeba b臋dzie zapyta膰 z jak膮 stron膮 trzyma艂 - z bia艂ymi, czy z czerwonymi? A mo偶e ju偶 nie pami臋ta?
Dziwne albo nie, ale nikt nie zakwestionowa艂 uprawnie艅 Kory do zadawania pyta艅. Zreszt膮 Kora rozumia艂a jedn膮 z przyczyn tego stanu: wszyscy ci ludzie przybyli tu z r贸偶nych epok i dlatego jeszcze nie u艣wiadomili sobie ruchu czasu i przepa艣ci ich dziel膮cej. Z wyj膮tkiem Parry wszyscy m贸wili w tym samym j臋zyku, a gdy tylko przebrano ich w jednakowe szmaty, stali si臋 pasa偶erami arki, na kt贸rej zepsu艂 si臋 zegar. Trudno w takim po艂o偶eniu jeszcze odgrywa膰 zucha i wymachiwa膰 zatopion膮 przesz艂o艣ci膮.
- Prosz臋 opowiedzie膰 kim pan jest - zwr贸ci艂a si臋 Kora do Miszy Hofmana.
Misza potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, jakby chcia艂 wytrz膮sn膮膰 wod臋 z ucha.
- Oni go ukarali - powiedzia艂a Ninela. - Podejrzewali, 偶e jest szpiegiem i odpowiednio potraktowali...
Kora poczu艂a, 偶e ca艂a sympatia Nineli jest po stronie si艂 porz膮dku, tych, co potrafi膮 potraktowa膰.
- Nie wolno panu m贸wi膰? - zapyta艂a Kora podsuwaj膮c Miszy wyj艣cie.
- Jeszcze czego! - oburzy艂a si臋 Ninela. - Inni to mog膮, a ten bryka na boki? Nie ma tak, kud艂ata jego ma膰.
Twarz Nineli, z wystaj膮cymi ko艣膰mi policzkowymi, w膮skimi oczami, ugryjska, wygl膮da艂aby kompletnie z ma艂ym zadartym nosem, ale natura sprezentowa艂a jej nos du偶y, zwisaj膮cy nad g贸rn膮 warg臋. W艂osy w postaci wa艂ka zwisaj膮ce nad stromym czo艂em, nie pami臋ta艂y grzebienia, a reszta, jak dwukolorowe sople wisia艂y za uszami.
- Nie sprzeciwiam si臋 - po艣pieszy艂 z odpowiedzi膮 Misza. - Odpowiem. Im te偶 odpowiedzia艂em. Jestem bardem. Rozumiecie, czy nie? Ja tylko tworz臋 piosenki i nie znam 偶adnych waszych wrog贸w!
- Misza - podskoczy艂a do niego Kora. - Nie denerwuj si臋. Przecie偶 rozumiem. Nikt nie czyni panu wyrzut贸w.
- Koro, kochanie - odezwa艂 si臋 in偶ynier Wsiewo艂od Toj - wyrzuty czyni膮 mu miejscowe w艂adze. Jak rozumiem, maj膮 mo偶liwo艣膰 obserwacji nas w miejscu kontaktu naszych 艣wiat贸w. Misze widzieli, i ciebie, i mnie... Ale Misz臋 zacz臋li podejrzewa膰, 偶e nie jest tylko t膮 osob膮, kt贸r膮 demonstruje...
- Pisz臋 piosenki! - wrzasn膮艂 Misza. - Chcecie, to napisz臋 dla was piosenk臋? Weso艂膮, radosn膮...
- Nie trzeba - powiedzia艂 Wsiewo艂od. - Przez dwa tygodnie ju偶 by艣my co艣 zauwa偶yli.
- No to tak - powiedzia艂a Kora, wyci膮gaj膮c d艂o艅, w kt贸r膮 domy艣lna Ninela w艂o偶y艂a kartk臋 z notatkami - podsumujmy widoczne go艂ym okiem wyniki. Oto kto tu si臋 znalaz艂. Ja, Kora Orwat, trafi艂am tu z ko艅ca dwudziestego pierwszego wieku. Z tego samego okresu s膮 tu jeszcze dwie osoby - Wsiewo艂od Toj i Misza Hofman.
Eduard Oskarowicz przyby艂 z po艂owy dwudziestego wieku. Nieco wcze艣niej opu艣ci艂a Ziemi臋 Ninela.
- O sze艣膰 lat - sprecyzowa艂a Ninela, jakby to mia艂o jakie艣 szczeg贸lne znaczenie.
- Na pocz膮tku wieku po偶egnali Ziemi臋 Pokrewski i W艂as Fotjewicz. I, w ko艅cu, kiedy艣 dawno temu - ksi臋偶niczka Parra. W sumie jest tu osiem os贸b. Zgadza si臋?
- Tak - powiedzia艂 Eduard Oskarowicz. - Osiem os贸b.
- I chcemy wr贸ci膰 do domu - powiedzia艂a Kora.
- Nie wiem - odpowiedzia艂 Pokrewski.
- Jak to? - zdziwi艂a si臋 Kora.
- Jak tylko wr贸c臋 do domu - powiedzia艂 rotmistrz - czerwoni 偶o艂nierze bandyty Machny dogoni膮 mnie, zar膮bi膮 szablami, co nie uda艂o im si臋 zrobi膰 dwa tygodnie temu. Ale tym razem nie b臋d臋 mia艂 swego wierzchowca...
- Tak og贸lnie, to on ma racj臋 - popar艂a rotmistrza Ninela. - Mnie te偶 dogoni膮. A przecie偶 lepiej ju偶 umrze膰, ni偶 podda膰 si臋 torturom.
- A ja chc臋 do domu - powiedzia艂 dziecinnym g艂osem Misza. - Oni mi robili takie rzeczy, tak bola艂o...
Zapad艂a niezr臋czna cisza. Okaza艂o si臋 nagle, 偶e powr贸t do domu, taki po偶膮dany, jak si臋 Korze wydawa艂o, podzieli艂 ludzi niczym przepa艣膰.
- Ja ju偶 lepiej zostan臋 tutaj - powiedzia艂 Pokrewski. - Parra te偶 nie ma tam nic do roboty.
Parra unios艂a g艂ow臋 na d藕wi臋k swego imienia, nie艣mia艂o u艣miechn臋艂a si臋 do rotmistrza, i Kora zrozumia艂a, 偶e plotki Nineli nie by艂y pozbawione podstaw.
Kora odwr贸ci艂a si臋 do Eduarda Oskarowicza:
- Nic nie rozumiem - powiedzia艂a. - Ale mo偶e pan, jako fizyk, wyja艣ni nam, czy mo偶emy wr贸ci膰 do domu. A je艣li nawet wr贸cimy, to dok膮d?
- Nikt jeszcze nie wraca艂 - powiedzia艂 profesor Ka艂nin. - Mam na my艣li ludzi...
- Nie wykonano jeszcze 偶adnych test贸w? Z ptakami, owadami, czy czym艣 takim?
- Istnieje taka hipoteza - powiedzia艂 wolno Ka艂nin. - Musicie wyobrazi膰 sobie czas. Czas jako fizyczn膮 realno艣膰...
Ale tym razem nie dane by艂o profesorowi rozwin膮膰 swojej idei. Przez zalany wieczornym ciep艂ym 艣wiat艂em plac przemierza艂a trawnik w ich kierunku piel臋gniarka.
- Kto tu si臋 nazywa Kora Orwat? - zapyta艂a.
- Ja.
- Do doktora Krelija na badanie - poleci艂a piel臋gniarka.
Kora odruchowo zwr贸ci艂a si臋 o poparcie do pozosta艂ych. Ale nikt nie ruszy艂 palcem w jej obronie.
- Nie robi膮 tam nic z艂ego - powiedzia艂 in偶ynier Wsiewo艂od. - Wszyscy byli艣my badani. Taki tu porz膮dek.
- Taki porz膮dek... - zawt贸rowa艂a Ninela. - Zostawi mi pani list臋?
- Nie. B臋dzie mi potrzebna.
12
Piel臋gniarka zaprowadzi艂a Kor臋 do budynku administracyjnego, do gabinetu bladolicego Krelija.
Doktor by艂 nastawiony przychylnie i wydawa艂o si臋, 偶e rzeczywi艣cie zamierza艂 Kor臋 zbada膰. Ale i tak dziewczyn臋 zdziwi艂o jego zachowanie: zamiast tego, by w艂膮czy膰 kompleks diagnostyczny, kt贸rego zadaniem by艂oby badanie Kory i dokonanie odpowiednich wniosk贸w, zaj膮艂 si臋 badaniem sam, jakby by艂 jakim艣 ukrytym rozpustnikiem, kt贸ry pod pretekstem badania korzysta z okazji, by dotyka膰, podszczypywa膰 i obraca膰 pacjentk臋. B臋d膮c dziewczyn膮 szczer膮, Kora zapyta艂a lekarza:
- Czy wszystkie kobiety tak s膮 przez pana badane, czy tylko m艂ode?
- Nie rozumiem - obruszy艂 si臋 doktor. - Co pani膮 tak oburza? Przecie偶 prowadz臋 badanie wed艂ug standardowego programu. Gdyby na pani miejscu by艂 jaki艣 staruszek, zachowywa艂bym si臋 tak samo.
W tym momencie Kora zrozumia艂a, 偶e medycyna w 艣wiecie r贸wnoleg艂ym by艂a bardzo zacofana w stosunku do ziemskiej: zobaczy艂a w r臋ku doktora niewielki tr贸jk膮tny lancet.
- Co pan chce zrobi膰? - zapyta艂a dr偶膮cym g艂osem. Wychowana na humanistycznych tradycjach medycyny dwudziestego pierwszego wieku, kt贸rej naczeln膮 zasad膮 jest „nie tnij”, Kora stan臋艂a twarz膮 w twarz z medycyn膮 zacofanego paralelnego 艣wiata, przedstawiciel kt贸rego zamierza艂 ja ci膮膰.
- Prosz臋 da膰 palec i nie urz膮dza膰 tu histerii. Nawet dzieci w 偶艂obku si臋 tego nie boj膮! - hukn膮艂 na Kor臋 doktor. Kora w panice podporz膮dkowa艂a si臋 poleceniu i wyci膮gn臋艂a do艅 r臋k臋. Krelij mocno chwyci艂 ma艂y palec, a Kora prze偶y艂a jedno z okropniejszych 偶yciowych do艣wiadcze艅: doktor chlasn膮艂 lancetem przez palec, i kropla jej drogocennej krwi pojawi艂a si臋 na sk贸rze.
- Po co ta tortura? - zapyta艂a Kora.
- Po to - odpar艂 doktor - by wykona膰 analiz臋 krwi.
- Ale czy w tym celu nale偶y ci膮膰 ludzi?
- Jeszcze pani nie poci膮艂em - o艣wiadczy艂 bladolicy Krelij. Zacz膮艂 ugniata膰 zraniony palec, wyciskaj膮c z niego sok - kropl臋 po kropli krwi swojej pacjentki.
Trudno i strasznie jest opisa膰 m臋ki, jakie przesz艂a agentka Intergpolu Kora Orwat w tej celi tortur. Do艣膰 powiedzie膰, 偶e nie nasyciwszy si臋 torturowaniem palca Kory, doktor wetkn膮艂 jej w zgi臋cie 艂okcia potworn膮 ig艂臋, t艂umacz膮c, 偶e musi pobra膰 krew z t臋tnicy. Dok艂adnie tak! Nast臋pnie... Nast臋pnie Kora zobaczy艂a to narz臋dzie tortur, kt贸re tu nazywano „strzykawk膮”.
- W okolicy mamy choler臋 - o艣wiadczy艂 lekarz. - Szczepimy wszystkich.
Kora znios艂a heroicznie r贸wnie偶 i to. Czyta艂a w ksi膮偶kach, widzia艂a na filmach, jak herosi i tajni agenci poddawani byli torturom i egzekucjom. Teraz nadesz艂a jej kolej.
- No i to by by艂o na razie wszystko - powiedzia艂 doktor, nasyciwszy si臋 torturami. - Jutro ci膮g dalszy.
- Tylko nie to! - odezwa艂a si臋 Kora. Zrozumia艂a wreszcie, jak straszliwa przepa艣膰 dzieli nasz cywilizowany, dobrze wychowany 艣wiat od dzikiego, agresywnego 艣wiata r贸wnoleg艂ego, do kt贸rego trafi艂a.
Inna sprawa, 偶e kiedy wr贸ci艂a do baraku i zacz臋艂a przy kolacji opowiada膰 Nineli, jakim torturom by艂a poddana, to najpierw Ninela, potem i inni s膮siedzi - Pokrewski, Eduard Oskarowicz a nawet policmajster 呕urba wy艣miali j膮, twierdz膮c, 偶e i na Ziemi nie tak znowu dawno cia艂o ludzkie nie by艂o otoczone takim, szacunkiem i by艂o k艂ute, ci臋te, szlachtowane w celach medycznych. Chocia偶, rzecz jasna, nijak to nie ratowa艂o ludzi przed straszliwymi chorobami i przedwczesn膮 艣mierci膮.
Co za szcz臋艣cie, my艣la艂a Kora, 偶e urodzi艂am si臋 we wsp贸艂czesnym 艣wiecie! Przecie偶 mog艂am przyj艣膰 na 艣wiat w dwudziestym wieku i m臋czy艂abym si臋 przez ca艂e swoje kr贸tkie osiemdziesi臋ciopi臋cioletnie 偶ycie.
- A co potem b臋dzie si臋 dzia艂o? - zapyta艂a Kora, kiedy ucich艂 b贸l.
- Po偶yje pani sobie u nas, odpocznie, dojdzie do siebie - wymrucza艂 Krelij. - Potem znajdziemy dla pani odpowiednie zaj臋cie.
- A teraz jestem wolna?
- W 偶adnym wypadku! - sprzeciwi艂 si臋 Krelij. - Na razie jest pani na kwarantannie, b臋d膮c 藕r贸d艂em bardzo niebezpiecznych bakterii.
- I d艂ugo tak b臋d臋 si臋 m臋czy艂a w tym wi臋zieniu?
- Aj! - obruszy艂 si臋 doktor. - Czy to wi臋zienie? Znajduje si臋 pani w towarzystwie swoich przyjaci贸艂. Tu jest bardzo ciekawie.
- Rozmawia pan ze mn膮, jak z jak膮艣 idiotk膮!
- Nikt do nas nie 偶ywi pretensji - nie dawa艂 za wygran膮 Krelij.
I pochyli艂 si臋 nad sto艂em, na kt贸rym le偶a艂y notatki zbadania Kory. Zag艂臋bi艂 si臋 w nich, jakby pozuj膮c do jakiego艣 historycznego p艂贸tna, na kt贸rym strateg, po chylony nad map膮, decyduje, w jakim miejscu zada decyduj膮ce uderzenie.
Na sygna艂, na pewno wys艂any przez doktora, cho膰 Kora nie zauwa偶y艂a jak to zrobi艂, pojawi艂y si臋 w pokoju dwie piel臋gniarki w rze藕nickich ceratowych fartuchach.
- Do obr贸bki - rzuci艂 Krelij nie unosz膮c g艂owy. - I odprowadzi膰 do pokoju numer osiem.
Siostry zr臋cznie chwyci艂y Kor臋 pod r臋ce, jakby oczekiwa艂y oporu i wynios艂y z pokoju. W korytarzu pchn臋艂y j膮 w kierunku uchylonych drzwi, za kt贸rymi znajdowa艂o si臋 w膮skie pomieszczenie z gin膮cym w mroku ko艅cem, przegrodzone biurkiem. Siedzia艂 przy nim jaki艣 s艂uga medycyny w znanym ju偶 ceratowym fartuchu, a wzd艂u偶 艣cian ci膮gn臋艂y si臋 p贸艂ki zastawione pude艂kami, skrzynkami, butelkami i innymi przedmiotami.
Cz艂owiek ten oczekiwa艂 Kory, wsta艂 na jej widok zza biurka, i stoj膮c - krzywy i przygarbiony - m臋tnie przyjrza艂 si臋 dziewczynie jedynym okiem, po czym krzykn膮艂:
- A gdzie ja dla niej mundur zdob臋d臋, co? Rozmiar czterdzie艣ci cztery, a wzrost sze艣膰 st贸p?
I natychmiast znikn膮艂 w przej艣ciu i zacz膮艂 wywala膰 na pod艂og臋 pud艂a, szpera膰 w nich i stamt膮d, z oddali dosz艂o do Kory pytanie:
- Jaki numer obuwia?
- Mam swoje - odpowiedzia艂a Kora. - Nie potrzebuj臋 obuwia.
- Taki regulamin - zauwa偶y艂a jedna z piel臋gniarek.
Magazynier ju偶 p臋dzi艂 ku nim korytarzem, cisn膮艂 na biurko niebieski fartuch, stert臋 aresztanckiej bielizny, po艅czochy nawini臋te na kartonik i za偶膮da艂:
- Orwat, podpiszcie si臋 tu. Tu. I tu.
Wszystkie te jej aresztanckie manele wrzuci艂 do szarego wora z jakimi艣 fioletowymi piecz膮tkami na tkaninie, poda艂 worek Korze i natychmiast ukry艂 zeszycik z jej podpisami do szuflady biurka. A piel臋gniarki ponownie chwyci艂y Kor臋 za r臋ce i powlok艂y wzd艂u偶 korytarza.
- Przecie偶 sama p贸jd臋! - roze藕li艂o Kor臋 takie traktowanie.
- Nie wolno. Nie zezwala si臋 - odpowiedzia艂a siostra. - Jeste艣cie tu na prawach chorego. Na leczeniu.
- Od czego? - zapyta艂a Kora.
Nie udzielono jej odpowiedzi. Ca艂a tr贸jka sturla艂a si臋 po schodach, znowu pobiegli po korytarzu. Tu okna znajdowa艂y si臋 pod sufitem. Okna, przes艂oni臋te kratami. Po drugiej stronie by艂y drzwi. Oto i numer osiem.
- Gdzie klucz? - zapyta艂a siostra.
- Gdzie klucz? - jeszcze g艂o艣niej zakrzykn臋艂a druga.
Klucz znajdowa艂 si臋 w drzwiach, Kora na wszelki wypadek przekr臋ci艂a go i wyj膮wszy z zamka, ukry艂a w gar艣ci. M贸g艂 si臋 jej przyda膰.
- Nie chowaj - powiedzia艂a piel臋gniarka, tr膮caj膮c drzwi. - Gdzie chcesz ucieka膰? Dooko艂a s膮 pogranicznicy.
Pok贸j, nale偶膮cy od tej chwili do Kory, nie by艂 du偶y - trzy metry d艂ugo艣ci, dwa szeroko艣ci. Akurat tyle, by zmie艣ci艂a si臋 w nim prycza zas艂ana kocem, z wizerunkiem tygrysa z rogami. By膰 mo偶e taki egzotyczny zwierz tu 偶y艂. Poza tym w pokoju by艂a muszla klozetowa i umywalka. Pozosta艂a przestrze艅 by艂a pewnie przeznaczona na spacery.
- A ten tygrys? - zapyta艂a Kora. - Macie tu takie zwierz臋, czy zosta艂o ju偶 wytrzebione?
- To jest wybris - odpar艂a siostra. - Jeszcze zachowa艂 si臋 w trudno dost臋pnych okolicach, ale daleko st膮d. Mo偶esz si臋 go nie ba膰.
- To mnie ucieszy艂o - powiedzia艂a Kora. - Bo ba艂am si臋 wychodzi膰 na spacer.
Piel臋gniarki odwr贸ci艂y si臋 i po chwili przepychanki w drzwiach wypad艂y na zewn膮trz. Paralelny 艣wiat zadziwi艂 Kor臋. Oczekiwa艂a po nim czego艣 innego. Mo偶e przynajmniej czego艣 bardziej wiarygodnego w dziedzinie technologii, troch臋 bardziej post臋powego. A tymczasem, s膮dz膮c z tego, co tu zobaczy艂a, ten 艣wiat odstawa艂 od Ziemi o jakie艣 sto lat z hakiem. No to po co zasysali tu ludzi, a nie na odwr贸t?
Ciekawe czy naprawd臋 zdemaskowali Misz臋 Hofmana? A ona, agentka, musi milcze膰 i udawa膰, 偶e nic si臋 nie sta艂o. Niez艂e trafi艂o si臋 towarzystwo!
Drzwi otworzy艂y si臋 na ca艂膮 szeroko艣膰, stan膮艂 w nich olbrzym z malutkimi w膮sami na drobnej twarzyczce. Pu艂kownik Raj-Raji przypomina艂 Korze Piotra Pierwszego w nabzdyczonej i g艂upiej wersji.
- Przebieraj si臋 - rzuci艂 od progu - bo musze ci臋 przes艂ucha膰, a ty jeste艣 w cywilnych szmatach.
- Mnie si臋 nie podobaj膮 wasze szlafroki - odpowiedzia艂a Kora. - Zalatuje od nich kiepskim myd艂em.
- Mnie te偶 si臋 wiele rzeczy nie podoba - o艣wiadczy艂 pu艂kownik. - Ale jestem komendantem obozu dla szczeg贸lnie niebezpiecznych przybyszy i odpowiadam za ich bezpiecze艅stwo oraz zdrowie - pu艂kownik roz艂o偶y艂 d艂ugie r臋ce, zako艅czone tak ma艂ymi i kszta艂tnymi palcami, 偶e powinny by艂y nale偶e膰 do jakiej艣 eleganckiej damy, bo tu wygl膮da艂y jak przyszyte do pu艂kownikowych d艂oni operacyjnie. Paluszki zdobi艂y liczne pier艣cienie i obr膮czki.
- Prosz臋 wyj艣膰 za drzwi i poczeka膰 tam - powiedzia艂a Kora.
- Dlaczego?
- Dlatego, 偶e nie lubi臋 przebiera膰 si臋 przy obcych m臋偶czyznach, szczeg贸lnie je艣li to przebieranie si臋 jest mi wstr臋tne.
- Jeste艣 g艂upia i naiwn膮 dziewczyn膮 - powiedzia艂 pu艂kownik. - Tobie si臋 wydaje, 偶e twoje cia艂o mo偶e mnie w jakim艣 stopniu interesowa膰. Bzdura! Mam kochanka, jestem z nim szcz臋艣liwy, i nie wykluczam, 偶e o偶eni臋 si臋 z nim, je艣li jego ciotka nie b臋dzie czyni艂a mi wstr臋t贸w. - W tym momencie pu艂kownika ogarn膮艂 straszliwy gniew, widocznie skierowany na ciotk臋 tego偶 kochanka. Pu艂kownik Raj-Raji wyszarpn膮艂 z pochwy szabl臋, ale nie odci膮艂 Korze g艂owy, tylko ze straszliwym trzaskiem z艂ama艂 szabl臋 o kolano.
- Nie martw si臋, to proteza - o艣wiadczy艂 z poczuciem w艂asnej godno艣ci i usiad艂 na brzegu 艂贸偶ka. - Dawaj, Koro, dawaj. Mam jeszcze mas臋 spraw do za艂atwienia, a musz臋 sprawdzi膰 szwy na twoim ubraniu.
- Jakie znowu szwy?
- Bo mo偶e ta babunia, co to udaje, 偶e obserwuje morze z Ptasiej Twierdzy, wszy艂a ci w szwy pisemne instrukcje.
„Oni tu sporo wiedz膮 - pomy艣la艂a Kora - oj, jak sporo!”
- Pod jednym warunkiem - powiedzia艂a. - Zostawiam na sobie bielizn臋. Nie mog臋 chodzi膰 w takich s艂u偶bowych manelach.
- Bzdury - powiedzia艂 pu艂kownik. - Ile czasu b臋dziesz tu chodzi艂a w swoich figach? B臋dziesz musia艂a je pra膰 przed snem i suszy膰 w celi. A w tym czasie b臋dziesz ca艂kowicie bezbronna przed gwa艂cicielami.
A niech go diabli! Kora zacz臋艂a si臋 rozbiera膰, przekonuj膮c sam膮 siebie, 偶e cela jest pusta. Pu艂kownik natychmiast zabra艂 si臋 do dzie艂a. Chwyci艂 rzeczy Kory i zacz膮艂 je ugniata膰, obw膮chiwa膰, drapa膰, g艂aska膰, potem odk艂ada艂 z艂o偶one na skraju pryczy i czeka艂 na nast臋pny detal.
Gdy ju偶 zosta艂a w samych figach, Kora westchn臋艂a z ulg膮, poniewa偶 zrozumia艂a, 偶e pu艂kownik ani razu na ni膮 nie zerkn膮艂 - ca艂膮 jego uwag臋 przykuwa艂o ubranie. Pu艂kownik by艂 cz艂owiekiem nader obowi膮zkowym.
- Wszystko - powiedzia艂. - Daj mi wszystkie rzeczy.
Kora podporz膮dkowa艂a si臋 i natychmiast wskoczy艂a w d艂ugie r贸偶owe s艂u偶bowe majtki - pantalony akurat do gry w pi艂k臋 no偶n膮; potem naci膮gn臋艂a koszul臋 - sk膮d oni bior膮 takie niewygodne i tak fatalnie wyprasowane rzeczy?
Przekonawszy si臋, 偶e wszystkie elementy odzie偶y Kory znajduj膮 si臋 w jego r臋kach, pu艂kownik rzuci艂:
- Koniec. Id臋 do laboratorium. B臋dziemy to bada膰!
Po co to badanie bielizny - nie powiedzia艂.
Drzwi zamkn臋艂y si臋 za nim. Kora podesz艂a do kawa艂ka lustra przybitego do 艣ciany. Widok w nim nie by艂 pocieszaj膮cy. Szlafrok by艂 za du偶y, ale strasznie kr贸tki, spod niego stercza艂a niedbale uszyta bzowego koloru koszulina, zamiast ko艂nierzyka mia艂a tasiemk臋. „Bo偶e, w naszym sieroci艅cu na Wyspie Dzieci - pomy艣la艂a Kora - za takie ubranie wyrzuciliby z pracy wszystkie kasztelanki i sama dyrektorka domu dziecka pani Aaltonen szy艂aby od nowa te wstr臋tne szmaty”.
Nie pukaj膮c do drzwi wszed艂 do celi doktor B艂aj, ten przypominaj膮cy s艂onia morskiego.
- Przebrana? - zapyta艂.
Zajmowa艂 swoim cielskiem ca艂y prze艣wit drzwi. W s艂abym o艣wietleniu sutereny jego cera by艂a szara i pokryta guzami.
- Przebrana - zgodzi艂a si臋 Kora.
- No to poprosz臋 pani ubranie i bielizn臋 - szybko, musz臋 i艣膰 do laboratorium zbada膰 je.
- Przepraszam, ale wszystko zabra艂 ju偶 wasz pu艂kownik, ten z w膮sikami.
- Raj-Raji?
- Tak si臋 chyba nazywa.
- Tak w艂a艣nie my艣la艂em!
Lekarz nie kry艂 swego rozczarowania.
- Nie k艂amie pani? - zapyta艂 z nadziej膮 w g艂osie.
- Nie. Gdzie mog艂abym je tu ukry膰? - powiedzia艂a Kora.
- Nie ma gdzie - zgodzi艂 si臋 z ni膮 B艂aj.
Lekarz wyszed艂, a Kora skierowa艂a si臋 do drzwi, 偶eby je zamkn膮膰.
Ale w drzwiach ju偶 sta艂a piel臋gniarka w bia艂ym ceratowym fartuchu.
- Po moje ubranie? - zapyta艂a Kora.
- Mam zanie艣膰 je do laboratorium.
- Prosz臋 pos艂ucha膰, moj膮 odzie偶 zabra艂 pu艂kownik Raj-Raji, potem przybieg艂 doktor B艂aj, teraz pani. Co w moim ubraniu jest takiego szczeg贸lnego? Sk膮d taka gorliwo艣膰?
- G艂upstwa pani gada - odpowiedzia艂a piel臋gniarka. - Ka偶dy chce co艣 mie膰 dla siebie od przybyszy. Czy z naszych wyp艂at mo偶na sobie pozwoli膰 na co艣 z importu?
- Chce pani powiedzie膰, 偶e pu艂kownik zabra艂 moje ubranie dla siebie? - szczerze zdziwi艂a si臋 Kora.
- A jak! Pani bielizna kosztuje maj膮tek.
W tym momencie rozleg艂 si臋 nieprzyjemny d藕wi臋k czego艣, co przypomina艂o 藕le nasmarowany budzik.
- Kolacja - rzuci艂a piel臋gniarka. - Prosz臋 i艣膰.
Pokaza艂a Korze drog臋 do jadalni na parterze. Mia艂a jednak zbola艂膮 min臋, nie kry艂a swego rozczarowania z powodu nieudanego szabru.
- Trzeba by艂o mnie uprzedzi膰 - powiedzia艂a Kora ju偶 przy drzwiach jadalni.
- A sk膮d mia艂am wiedzie膰, 偶e oni si臋 tak wycwani膮!
W sto艂贸wce, pomalowanej szar膮 farb膮, tak膮 sm臋tn膮, 偶e 偶adne, nawet najbardziej wyszukane jedzenie nie mog艂o tu smakowa膰, pod portretem jednookiego prezydenta zebrali si臋 ju偶 je艅cy z Ziemi.
Osiem os贸b.
Oto oni: od prawej siedzi pos臋pny, zapatrzony w przestrze艅 Eduard Oskarowicz Ka艂nin, nawet nie zauwa偶y艂, 偶e Kora przysz艂a odziana w szpitalny uniform. Obok siedzi przygarbiony, masuj膮cy swoj膮 blizn臋 Pokrewski. Zobaczy艂 Kor臋 i skin膮艂 jej g艂ow膮. Obok po艂o偶y艂 pot臋偶ne pie艣ci na stole by艂y policmajster 呕urba. Ninela szepce mu co艣 do ucha. In偶ynier na migi usi艂uje rozbawi膰 smutn膮 ksi臋偶niczk臋. Ale ksi臋偶niczka nie poddaje si臋 jego namowom. Misza Hofman zgina i prostuje aluminiowy widelec, wydaje si臋 by膰 poch艂oni臋ty tym zaj臋ciem.
Kora podesz艂a do swojego miejsca - wskaza艂a je Ninela, obok siebie.
- Przes艂uchiwali? - zapyta艂a.
- Nie, tylko lekarz mnie zbada艂. Nie masz poj臋cia, jak mnie torturowa艂!
- A widzia艂a艣 Garbuja?
- Kogo?
- No to znaczy, 偶e Garbuja nie widzia艂a艣.
Piel臋gniarka wtoczy艂a stolik na k贸艂kach, na nim, niebezpiecznie przechylone, sta艂y sterty misek. Przechodz膮c obok sto艂贸w siostra zr臋cznie ciska艂a miskami, te jecha艂y po niedbale przetartych drewnianych powierzchniach sto艂贸w i nieruchomia艂y przed jedz膮cym. Druga piel臋gniarka sz艂a za ni膮 i rzuca艂a przed ludzi 艂y偶ki. Wszystko to wygl膮da艂o na cyrkowy numer. Kora mia艂a ochot臋 nagrodzi膰 je oklaskami, ale nie zdoby艂a si臋 na to, poniewa偶 wszyscy zachowywali si臋 powa偶nie, wszyscy koncentrowali si臋 na zbli偶aj膮cym si臋 posi艂ku - tylko Kora nie mia艂a apetytu. Po pierwsze, pojawi艂a si臋 tu niedawno, po drugie - mia艂a na g艂owie inne problemy.
Zupa by艂a grochowa, niedosolona i niesmaczna. 呕urba zawo艂a艂:
- Gdzie s贸l, taka wasza ma膰! Ile razy trzeba o to samo prosi膰!
Nikt mu nie odpowiedzia艂. Nikt te偶 nie przyni贸s艂 mu soli, a kiedy po jakich艣 pi臋ciu czy dziesi臋ciu minutach pojawi艂y si臋 ponownie piel臋gniarki, to nios艂y obie wielki garnek. Siostra postawi艂a gar na brzegu sto艂u, a druga zacz臋艂a zaczerpywa膰 chochl膮 g臋st膮 kasze i wk艂ada膰 j膮 do pustych ju偶 misek.
Kiedy ta operacja zako艅czy艂a si臋, siostra wydoby艂a spod fartucha wielk膮 otwart膮 puszk臋 po konserwach, do po艂owy wype艂nion膮 偶贸艂taw膮 gruba sol膮.
Wszyscy zabrali si臋 za kasz臋, niekt贸rzy obficie j膮 solili. A poniewa偶 pierwszy g艂贸d, rz膮dz膮cy t膮 ma艂膮 koloni膮, zosta艂 zaspokojony, to ludziom nieco poprawi艂y si臋 humory, zacz臋li rozmawia膰.
- Co b臋dzie dzia艂o si臋 dalej? - zapyta艂a Kora Ninel臋.
- Pewnie kolejne badania. Oni nas przez ca艂y czas badaj膮, usi艂uj膮 si臋 wywiedzie膰, co my potrafimy. Wczoraj ganiali艣my po labiryncie. A mo偶e b臋d膮 przes艂uchiwa膰, rozmawia膰. - Nagle zmieni艂a temat: - Nie b臋dziesz kaszy jad艂a?
- Nie, nie mam ochoty.
- No to dawaj, ja zjem - powiedzia艂a Ninela. - Co ma si臋 marnowa膰?
- Jasne, bierz.
Ninela chwyci艂a misk臋 Kory, jedn膮, niemal pe艂n膮 艂y偶k臋 odst膮pi艂a swojemu s膮siadowi 呕urbie, kt贸ry patrzy艂 na kasz臋 Kory 艂akomie, reszt臋 zjad艂a sama.
Drzwi otworzy艂y si臋, ale zamiast oczekiwanych piel臋gniarek w rze藕niczych fartuchach wszed艂 dziwnie wygl膮daj膮cy m臋偶czyzna, widocznie i nieprzyjemnie kobiecy.
Mia艂 k臋dzierzawy w艂osy, jak jaki艣 gruby ch艂opczyk, kt贸rego babcia prowadza na zaj臋cia ze skrzypiec do drogiego wyk艂adowcy. Mia艂 te偶 wiele z zachowania takiego ch艂opczyka w ruchach. Tyle 偶e zamiast babci maszerowa艂 za nim pu艂kownik Raj-Raji i inny, nieznany dot膮d Korze, wojskowy. Nowy go艣膰 by艂 ubrany do艣膰 lekkomy艣lnie, w przepocon膮 bia艂膮 koszulk臋, d艂ugie szorty, bia艂e getry, na stopach mia艂 bia艂e p艂贸cienne pantofle.
Kiwaj膮c si臋 w biodrach m臋偶czyzna skierowa艂 si臋 na koniec sto艂u, gdzie usiad艂 na us艂u偶nie podstawionym przez inn膮 piel臋gniark臋 krze艣le.
- C贸偶 - powiedzia艂 cienkim g艂osem ch艂opczyk, wpatruj膮c si臋 w st贸艂. - Mo偶emy sobie pogratulowa膰?
- Tak, towarzyszu Garbuj - g艂o艣no powiedzia艂a Ninela. - Nadesz艂y posi艂ki.
- No, mo偶e nie posi艂ki, ale jednoosobowe wsparcie. Ale mo偶emy pani wybaczy膰, Ninelo, nie ma pani do艣wiadczenia wojskowego.
Garbuj pstrykn膮艂 grubymi paluchami, a pu艂kownik Raj-Raji natychmiast po艂o偶y艂 przed nim histori臋 choroby Kory. Pozna艂a j膮 na odleg艂o艣膰. Garbuj zacz膮艂 wertowa膰 zeszycik, poruszaj膮c wilgotnymi wargami.
- Wszystko jasne - powiedzia艂 w ko艅cu. - Poza Hofmanem i Tojem, jest pani najbardziej przesuni臋ta w czasie. B臋dziemy musieli ze sob膮 porozmawia膰. I to szczerze. Zgoda?
- Zgoda - powiedzia艂a Kora.
- No to 艣wietnie. Bo obywatel Hofman, Michai艂 Borisowicz, zacz膮艂 艂ga膰 i nawet przeczy膰 sam sobie. A nam jest potrzebna rzetelna informacja, na bazie kt贸rej b臋d膮 podj臋te odpowiednie decyzje. Rozumiemy si臋? - Garbuj zwr贸ci艂 si臋 z pytaniem do Kory.
Misza Hofman w milczeniu gmera艂 艂y偶k膮 w misce, zgarniaj膮c resztki kaszy.
- Niepotrzebnie go oszcz臋dzi艂em - powiedzia艂 z nienawi艣ci膮 w g艂osie pu艂kownik Raj-Raji.
- Och, kierowa艂 si臋 pan humanizmem, pu艂kowniku, rozumiem pana - 艣wi臋toszkowatym tonem wymamrota艂 Garbuj.
„Zaraz wpadnie tu jego mama, w okularach, w艂o偶y mu do r膮k skrzypeczki, i b臋dziemy musieli s艂ucha膰, jak wygrywa gamy” - pomy艣la艂a Kora.
- Teraz do rzeczy. - Garbuj zmieni艂 ton na przyw贸dczy. Lubi艂 ten rodzaj g艂osu. Kora nawet pomy艣la艂a, 偶e wcze艣niej nie dane mu by艂o dowodzi膰, ani w domu, ani w szkole - zawsze w okolicy znajdowa艂 si臋 jaki艣 inny, lepszy dow贸dca. - Dzisiaj, towarzysze, mamy trudny, obfity w wydarzenia, dzie艅. Badania odb臋d膮 si臋 w nast臋puj膮cym trybie. Obywatelka Orwat, jako nowa, idzie do labiryntu. In偶ynier Toj zostaje ze mn膮. Odb臋dzie si臋 przyjacielskie przes艂uchanie na temat stanu wiedzy w ma艂ym lotnictwie. Pozostali kontynuuj膮 kurs pozytywnie psychologicznych bada艅.
- Protestuj臋 - odezwa艂 si臋 W艂as Fotjewicz 呕urba. - To oznacza, 偶e znowu b臋dziecie nas m臋czy膰, a my ju偶 nie jeste艣my tacy m艂odzi i nie mamy za du偶o si艂.
- Bez tego nauka nie posunie si臋 do przodu - protekcjonalnie rzuci艂 Garbuj. - Bez tego nie znale藕liby艣cie si臋 w tym obozie, i tym bardziej bez tego nie b臋dziecie mogli powr贸ci膰 do swoich przyjaci贸艂 i bliskich.
- S艂odkie gadanie - szepn膮艂 Eduard Oskarowicz, i nikt, poza Kor膮, nie us艂ysza艂 tego. Zreszt膮, gruby ch艂opczyk Garbuj tak przegina艂 w odgrywaniu swojej roli troskliwego mentora, 偶e chyba, z niewielkimi wyj膮tkami, wszyscy widzieli oczywiste zak艂amanie w jego s艂owach i obietnicach.
W drzwiach, przez kt贸re zacz臋li wychodzi膰 pomrukuj膮cy je艅cy, na Kor臋 i dw贸ch jej towarzyszy czekali 偶o艂nierze, kt贸rych przyprowadzi艂 Garbuj.
13
Zapada艂 ju偶 zmierzch. Cienie wyd艂u偶y艂y si臋, ucich艂 wiatr, powietrze przetar艂o si臋 i poja艣nia艂o i sta艂y si臋 widoczne zwisaj膮ce nad brzegiem g贸rskie szczyty, gdzieniegdzie pokryte 偶贸艂kn膮cymi lasami. Odwr贸ciwszy si臋, Kora obrzuci艂a spojrzeniem niedbale pobielone 艣ciany baraku i pos臋pnego trzypi臋trowego sze艣cianu, w kt贸rym mieszkali i pracowali lekarze i naczelnicy, kt贸rzy zarz膮dzali kontaktami tego 艣wiata z Ziemi膮.
Te i, zapewne, inne budynki gospodarcze rozmieszczone zosta艂y na obszernym placu, przewa偶nie wyasfaltowanym, gdzieniegdzie poro艣ni臋tym rzadk膮 traw膮. Dooko艂a wszystko otoczone by艂o metalow膮 siatk膮, a przy jedynej bramie sta艂a budka wartownicza.
- Jak si臋 nazywa ten 艣wiat? - zapyta艂a Kora 偶o艂nierza.
Ten odpowiedzia艂:
- Ziemia, a jak inaczej? - Potem pomy艣la艂 chwil臋 i uzupe艂ni艂: - Zreszt膮, nie musicie tego wiedzie膰.
Kora zgodzi艂a si臋 z 偶o艂nierzem, tym bardziej, 偶e jej uwag臋 przyku艂 ju偶 labirynt, przed kt贸rym si臋 zatrzymali. Dziewczyna w pierwszej chwili nie u艣wiadomi艂a sobie, 偶e widzi prawdziwy labirynt, poniewa偶 dotychczas by艂 to dla niej tylko termin literacki - co艣 na kszta艂t olbrzymiego wzg贸rza, wewn膮trz kt贸rego m贸g艂 si臋 czai膰 Minotaur.
Tu natomiast labirynt by艂 nie maj膮c膮 ko艅ca szar膮 betonow膮 艣cian膮 bez otwor贸w, wysok膮 na jakie艣 trzy metry. Ci膮gn臋艂a si臋 chyba na p贸艂 kilometra, a wida膰 by艂o w niej tylko jedna luk臋, akurat ku niej kierowa艂a si臋 Kora z 偶o艂nierzem. Obok prawego rogu labiryntu wznosi艂a si臋 wysoka a偶urowa wie偶a, podobna do triangulacyjnej. Na szczycie znajdowa艂 si臋 niewielki balkon, otoczony balustrad膮. Na krzes艂ach siedzieli dwaj 偶o艂nierze. Mi臋dzy nimi i barierk膮 ulokowany zosta艂 karabin maszynowy i wielki teleskop.
Na widok procesji 偶o艂nierze zacz臋li macha膰 r臋kami i krzycze膰 co艣 na powitanie. Towarzysz Kory odpowiedzia艂 jakim艣 kr贸tkim okrzykiem i o艣wiadczy艂 nowicjuszce:
- Oni prowadz膮 obserwacj臋. Stamt膮d wida膰 wszystko, co si臋 dzieje w labiryncie. Je艣li zobacz膮 co艣, co jest niedozwolone, to mog膮 nawet strzela膰.
- Co pan ma na my艣li? - czujnie zapyta艂a Kora.
- Kto za du偶o wie, ten si臋 szybko starzeje - odpowiedzia艂 偶o艂nierz.
- A sk膮d ona ma wiedzie膰 - rzuci艂 drugi mundurowy.
- Po co ja mam tam wchodzi膰? - zapyta艂a Kora.
- Przecie偶 jeste艣cie badani! - odpowiedzia艂 pierwszy. - Zbadaj膮 was i do kot艂a!
呕o艂nierze roze艣miali si臋.
Zatrzymali si臋 przed luk膮 w szarej betonowej 艣cianie, na kt贸rej zachowa艂y si臋 艣lady drewnianego szalunku.
- Ty, dziewczyno - wyja艣ni艂 偶o艂nierz - masz przenikn膮膰 do 艣rodka labiryntu, wzi膮膰 pos艂anie i wynie艣膰 na zewn膮trz. Ca艂e przej艣cie jest utrwalane przez kamery i obserwowane przez wartownik贸w. Niewykonanie zadania jest karane.
- A co was obchodzi, czy przesz艂am labirynt, czy nie? - zapyta艂a Kora.
- Mam powiedzie膰 prawd臋?
- Tak.
- Przygotowuj膮 was do roli dywersant贸w. B臋d膮 was wysy艂a膰 na Ziemi臋 - szczerze wyzna艂 偶o艂nierz.
Podszed艂 do okr膮g艂ego zegara, umocowanego do 艣ciany, i nadusi艂 czerwony przycisk. Zegar zacz膮艂 brz臋cze膰, sekundowa wskaz贸wka ruszy艂a w drog臋.
- Jedna godzina - powiedzia艂 偶o艂nierz - sze艣膰dziesi膮t punkt贸w. Ka偶da dodatkowa minuta - jeden punkt...
- Jazda! - rozkaza艂 drugi. - Czas - start!
Popchn膮艂 Kor臋 w kierunku labiryntu niezbyt mocno, ale zdecydowanie.
Kora wykona艂a kilka krok贸w we wn臋trzu labiryntu i zatrzyma艂a si臋.
Mia艂a przed sob膮 korytarz, dok艂adnie takie same korytarze odchodzi艂y w prawo i lewo. 艢ciany by艂y betonowe, posadzka r贸wnie偶, sufitu labirynt nie mia艂. By艂by to najnudniejszy labirynt w 艣wiecie, gdyby nie niebo, b艂臋kitniej膮ce nad g艂ow膮 i pokazuj膮ce stadko bardzo 艂adnych cumulus贸w, pod膮偶aj膮cych w stron臋 morza.
Labirynt sk艂ada艂 si臋 z betonowych segment贸w i bardzo przypomina艂 te labirynty, jakie rysuje si臋 w dziecinnych czasopismach, umieszczaj膮c w 艣rodku labiryntu kawa艂eczek sera, a na zewn膮trz g艂odn膮 myszk臋, kt贸ra ma na ten kawa艂ek sera ochot臋. Zdarza艂y si臋 te偶 i inne wersje - w 艣rodku siedzia艂 kotek i czeka艂 na myszk臋.
- Hej! - krzykn臋艂a Kora maj膮c nadzieje, 偶e 偶o艂nierz nie us艂yszy. - A jak si臋 tu sprawy maj膮 z Minotaurem? Nie czeka na mnie?
呕o艂nierz nie odpowiedzia艂, Kora uzna艂a wi臋c, 偶e tu taki mit nie funkcjonuje. Pewnie zamiast tego powsta艂 inny, nie o labiryncie, a o skalnej jaskini.
Westchn膮wszy skierowa艂a si臋 w prawy korytarz, trzymaj膮c praw膮 r臋k臋 na prawej 艣cianie. Wkr贸tce korytarz skr臋ci艂 do 艣rodka, a po kolejnych dwudziestu krokach sko艅czy艂 si臋 艣lepym korytarzem. „Je艣li nie ma tu Ariadny z k艂臋bkiem nici - pomy艣la艂a Kora - to daj mi przynajmniej, Bo偶e, kawa艂ek o艂贸wka albo w臋g艂a. P贸艂 kr贸lestwa za o艂贸wek, 偶eby zaznacza膰 w艂asn膮 drog臋”.
Kora unios艂a g艂ow臋, nad ni膮, z boku, jakby p艂yn膮c po niebie, pod pr膮d 艂awicy ob艂ok贸w, zawis艂a wie偶a, z kt贸rej obserwowali myszk臋 dwaj 偶o艂nierze. Jeden patrzy艂 przyk艂adaj膮c d艂o艅 do czo艂a, drugi przez lunet臋.
Kora zrobi艂a krok ku 艣cianie - wie偶a znik艂a, no - przynajmniej nie wszystko widz膮.
Ale zaraz przekona艂a si臋, 偶e nie ma racji - w jej oczy uderzy艂 s艂oneczny zaj膮czek - gdzie艣 nad labiryntem istnia艂 system luster. Dobra, powiedzia艂a do siebie Kora, niech si臋 gapi膮. W ko艅cu taki labirynt nie mo偶e by膰 trudny do pokonania, tylko nie wiadomo po co im to badanie? Przecie偶 nie jestem kr贸likiem do艣wiadczalnym!
W odpowiedzi na to zza w臋g艂a pojawi艂 si臋 doktor B艂aj i uprzejmie zahucza艂:
- Nie ma pani nic przeciwko, 偶ebym szed艂 obok? Interesuj膮 mnie pani dzia艂ania.
- Prosz臋 bardzo - zgodzi艂a si臋 Kora. - W艂a艣nie sobie my艣la艂am: komu i do czego jest potrzebny ten test? Czy naprawd臋 pan i pa艅scy koledzy uwa偶acie, 偶e bardziej przypominamy myszy ni偶 ludzi?
- Szczerze m贸wi膮c - odpar艂 doktor - ten test, to skutek braku jednomy艣lno艣ci co do dalszego z wami post臋powania. Tak nieoczekiwanie i zdecydowanie zwalili艣cie si臋 nam na g艂ow臋, 偶e niekt贸rzy z nas woleliby, 偶eby w og贸le was tu nie by艂o. Inni chc膮 wykorzysta膰 was do swoich egoistycznych cel贸w. A my chcemy zrozumie膰, w jaki spos贸b da si臋 osi膮gn膮膰 wzajemn膮 korzy艣膰.
- Kto tu jest „my”?
- My - ludzie rozumni, nie ogarni臋ci mani膮 wielko艣ci. Knowania genera艂a Leja mog膮 doprowadzi膰 do zguby nasz w艂asny kraj. W prawo, bardzo prosz臋.
- S艂ucham?
- W prawo, bo znowu wejdziemy w 艣lep膮 uliczk臋 - powiedzia艂 doktor.
- Czy to znaczy, 偶e nie jest pan osamotniony?
- Jaki tam, do licha, osamotniony! Miesi膮c temu nie mia艂em poj臋cia o waszym 艣wiecie, o paralelnej Ziemi i nawet o tym, 偶e istnieje doktor Garbuj. By艂em szefem katedry psychologii na uniwersytecie. Nagle zadzwoni艂 do mnie kolega po fachu, nie zna go pani, i powiadomi艂 mnie o zadziwiaj膮cym odkryciu profesora Garbuja - i o tym, 偶e istnieje paralelny 艣wiat i 偶e nawet istnieje mo偶liwo艣膰 kontaktu z nim! Jasne, 偶e rzuci艂em wszystko, 偶eby tylko m贸c uczestniczy膰 w tym projekcie. Ach, jakie to by艂o 艣wi臋to wiedzy - doktor przymkn膮艂 oczy i poruszy艂 zwisaj膮cym organem powonienia, jakby wdychaj膮c bajeczny aromat. - To by艂 niewyobra偶alny skok w nauce. Jak radzi byli艣my, gdy przyrz膮dy zacz臋艂y dzia艂a膰, pozwalaj膮c obserwowa膰 punkt kontaktu mi臋dzy nami i wasz膮, drug膮 Ziemi膮!
- Moja Ziemia jest druga? - zapyta艂a Kora.
- Oczywi艣cie - odpowiedzia艂 s艂o艅 morski. - Potem zacz臋li艣my prace nad bezpieczn膮 przej艣ci贸wk膮 mi臋dzy naszymi 艣wiatami.
- W obie strony? - czujnie zapyta艂a Kora.
- Jasne! Co prawda ludzie jeszcze nie przetestowali tej drogi. Ale wysy艂ali艣my na drug膮 Ziemi臋 owady, ptaki i nawet drobne zwierz臋ta. Wszystkie przesz艂y do was bez szkody dla siebie. Wszystko by艂o przygotowane do wielkich wydarze艅, ale dwa tygodnie temu do艣wiadczenia zosta艂y wstrzymane.
- Dlaczego?
- Dlatego, 偶e zacz膮艂 prac臋 pierwszy ekran obserwacyjny, pojawili si臋 pierwsi przybysze i wszystko popsuli.
- Przybysze - to my? - zapyta艂a dziewczyna.
- Oczywi艣cie. Tak was okre艣laj膮 nawet w oficjalnych dokumentach.
Kora ostro偶nie zerkn臋艂a na g贸r臋 - 偶o艂nierze obserwowali ich z g贸ry. Od soczewki lunety odbi艂 si臋 s艂oneczny zaj膮czek.
- Czy to nie szkodzi, 偶e oni nas obserwuj膮? - zapyta艂a Kora.
- Z tej odleg艂o艣ci nic nie us艂ysz膮. A skoro widz膮 nas, to nie maj膮 powodu do niepokoju: doktor przes艂uchuje pacjentk臋. To si臋 tu zdarza. A labirynt to najpewniejsze miejsce, 偶eby troch臋 pokonspirowa膰.
- Ale co si臋 sta艂o?
- Pracowali艣my w willi „Raduga”. Nie by艂a tam pani?
- Kiedy? Jak? Przecie偶 jestem tu pierwszy dzie艅.
- To nieopodal. Tam znajdowa艂 si臋 nasz o艣rodek dyspozycyjny. Pan prezydent odwiedza nas co najmniej raz na tydzie艅. Z projektem „Ziemia - 2” 艂膮cz膮 si臋 jego bardzo powa偶ne plany.
- Jakie偶 to?
Doktor zerkn膮艂 na wie偶臋. 呕o艂nierze ci膮gle wytrzeszczali na nich oczy. Doktor 艣ciszy艂 g艂os.
- Bardzo ryzykuj臋 - o艣wiadczy艂. - Ale sytuacja robi si臋 dramatyczna. Tragiczna. Niebezpieczna nie tylko dla was, ale i dla naszej Ziemi. Dlatego musz臋 zwr贸ci膰 si臋 do pani o pomoc, Koro.
- Ale dlaczego do mnie? S膮 tu ludzie m膮drzejsi ode mnie, starsi.
- Cz艂owiek, kt贸remu ufam, powiedzia艂, 偶e mog臋 si臋 przed pani膮 ca艂kowicie ods艂oni膰.
- Co to za cz艂owiek?
- Wkr贸tce go pani zobaczy.
- No to chod藕my do niego.
- Zaraz. Najpierw wprowadz臋 pani膮 w ca艂o艣膰 sytuacji. My艣my nie wszystko wiedzieli, bo nie o wszystkim nam m贸wiono... Ale w trakcie pierwszych do艣wiadcze艅 i dostrajania 艂膮czno艣ci byli艣my przekonani, 偶e wszystkie 艣wiaty s膮 we wszystkim do siebie podobne. W rozwoju r贸wnie偶. To znaczy, s膮dzili艣my, 偶e wasza Ziemia znajduje si臋... no, jakby w po艂owie dwudziestego wieku wed艂ug naszego kalendarza. Nie wiedzieli艣my, nie podejrzewali艣my istnienia paradoksu czasu, 偶e podczas przej艣cia czas zanika...
- A jakie to mia艂o dla was znaczenie?
- Dla mnie, dla innych uczonych - 偶adnego. Ale dla prezydenta - ogromne.
- Dlaczego?
- Dlatego, 偶e wasza Ziemia okaza艂a si臋 g艂贸wnym argumentem w walce o w艂adz臋. Pan Garbuj zapewni艂 prezydenta, 偶e Ziemia-2 niczym nie r贸偶ni si臋 od Ziemi-1. 呕e mo偶na z ni膮 handlowa膰, komunikowa膰 si臋, 偶e mo偶na j膮 podbi膰...
- Podbi膰? Nas?
- Gdyby艣my si臋 dobrze przygotowali, gdyby艣my wiedzieli wszystko naprz贸d, gdyby艣my wykorzystali czynnik zaskoczenia - to dlaczego nie mia艂by si臋 sta膰 w艂adc膮 dwu planet?
- I wy艣cie to potraktowali serio?
- Do czasu, p贸ki nie zacz臋艂y pracowa膰 urz膮dzenia i p贸ki nie pojawili si臋 pierwsi przybysze. Bo dosz艂o do tragedii... Okaza艂o si臋, 偶e przybysze s膮 z r贸偶nych epok. Najstarsi z was 偶yj膮 w 艣wiecie, kt贸ry wyprzedza nas o p贸艂torej setki lat, kt贸ry opanowa艂 podr贸偶e do gwiazd i tak膮 wojenn膮 technologi臋, 偶e naszym dzielnym genera艂om nawet si臋 nie 艣ni艂a. I kiedy ju偶 ustabilizowali艣my obserwacj臋 waszej Ziemi, to nasze obawy si臋 potwierdzi艂y - zobaczyli艣my 艣wiat, w kt贸rym 偶yjecie dzi艣... Paradoks braku czasu zgubi艂 nas. I zburzy艂 wszystkie nasze plany.
- No, nic si臋 strasznego nie sta艂o - postara艂a si臋 uspokoi膰 wzburzonego rozm贸wc臋 Kora. - Jeszcze nie wszystko stracone. Je艣li wasz 艣wiat udowodni, 偶e nie ma wrogich zamiar贸w w stosunku do naszego, to z przyjemno艣ci膮 b臋dziemy z wami wsp贸艂pracowali - i to z obop贸ln膮 korzy艣ci膮.
- Po pierwsze, to si臋 nie spodoba naszym wojskowym - nie zgodzi艂 si臋 doktor. - Oni ju偶 przygotowali si臋 do podboju Ziemi-2 i zyskania s艂awy wieczystej. Nie b臋dzie 艂atwo przekona膰 ich do zmiany plan贸w. Raczej ju偶 wystrzelaj膮 wszystkich pacyfist贸w. Po drugie, to jest niebezpieczne dla naszego prezydenta i profesora Garbuja. Prezydent ju偶 si臋 po艣pieszy艂 i nada艂 sobie tytu艂 „W艂adca dw贸ch planet”. Garbuja uczyni艂 swoim pierwszym ministrem do spraw nauki. A teraz co? Przyzna膰 si臋, 偶e nasz 艣wiat wcale nie jest najbardziej post臋powy i przoduj膮cy we Wszech艣wiecie? Przyzna膰, 偶e kto艣 mo偶e nas zmia偶d偶y膰 jednym palcem? I jeszcze jedno - prezydent woli doci膮gn膮膰 do wybor贸w, wywalczy膰 drug膮 kadencj臋, a dopiero potem decydowa膰, co pocz膮膰 z Ziemi膮-2. A na razie - cisza... Ale raczej to mu si臋 nie uda. Nie uda艂o si臋 zachowa膰 ca艂kowitej tajemnicy. Genera艂 Lej wie, co si臋 sta艂o, i nie zamierza rezygnowa膰 ze swoich plan贸w - on ju偶 ma zmobilizowan膮 armi臋, kt贸ra ma zaj膮膰 Ziemi臋-2. A je艣li nie Ziemi臋-2, to przynajmniej w艂asny glob. Jak to m贸wi lud: „Nadszed艂 czas, by prezydenta z g贸ry zrzuca膰”.
Kora przypomnia艂a sobie gruzowiska jednakowych popiersi i monument贸w wzd艂u偶 g贸rskiej drogi. Nawet nie musia艂a pyta膰: jasne ju偶 by艂o, 偶e to w艂a艣nie tam zwo偶ono pomniki by艂ych prezydent贸w.
- Nie lubi膮 u was by艂ych prezydent贸w? - zapyta艂a Kora.
- A niby za co maj膮 lubi膰 poprzednika, skoro znacznie wygodniej jest zwali膰 na niego wszystkie grzechy i wpadki, a tak偶e ekonomiczne problemy, rosn膮c膮 przest臋pczo艣膰, 艣miertelno艣膰 w艣r贸d dzieci, korupcj臋, machinacje urz臋dnik贸w, niesprzyjaj膮cy klimat i obfito艣膰 karaluch贸w - wszystkiemu winien jest poprzednik! Precz z jego popiersiami!
- Bez wyj膮tku?
- Powiadaj膮, 偶e sto lat temu mieli艣my jednego naprawd臋 bez grzechu, ale ten mia艂 w艂adz臋 tylko przez p贸艂 roku, a i to nie wstawa艂 z 艂o偶a.
- To znaczy, 偶e wasz prezydent, jako cz艂owiek nieg艂upi...
- Nieg艂upi to nie jest w艂a艣ciwe okre艣lenie!
- Ale wojskowi si臋 nie zgadzaj膮?
- Oczywi艣cie, 偶e genera艂owie si臋 nie zgadzaj膮. Przecie偶 kiedy tocz膮 si臋 walki, gin膮 nie genera艂owie a 偶o艂nierze. Dla genera艂a zawsze znajdzie si臋 schron z ciep艂ym kiblem.
- To znaczy, 偶e wszystkie testy i labirynty s膮 wymy艣lone...
- To s膮 elementy programu Garbuja. To znaczy - prezydenta.
- Teraz mniej wi臋cej wszystko rozumiem. Ale kto poleca艂 mnie jako godn膮 zaufania osob臋? Z kim chce mnie pan skontaktowa膰?
- Idziemy - powiedzia艂 doktor. - To pani przyjaciel. Rozmowa z nim przekona艂a mnie, 偶e jeste艣my na z艂ej drodze.
Doktor prowadzi艂 Kor臋 po korytarzu, skr臋cili w jak膮艣 odnog臋, gdzie pod 艣cian膮, kryj膮c si臋 przed czujnym wzrokiem 偶o艂nierzy siedzia艂 Misza Hofman.
Co by艂o do przewidzenia.
- Przysz艂a艣 - powiedzia艂 bard. - Dzi臋kuj臋 panu, doktorze.
Doktor dyskretnie wycofa艂 si臋 na kilka krok贸w.
- Koro - szepn膮艂 kompozytor i pie艣niarz. - Na mnie wi臋cej nie licz. Wpakowali we mnie tyle 艣rodk贸w psychotropowych, 偶e 艂eb mi pracuje na trzy procenty. Nawet nie zagram wlaz艂 kotek jednym palcem...
- Musisz wraca膰.
- Nigdzie nie musz臋. Zrozum, 偶e przekazuj臋 ci wszystkie pe艂nomocnictwa - teraz ty tu reprezentujesz rz膮d Federacji Galaktycznej. Ale o tym wie tylko doktor...
- Uwaga! - rozleg艂 si臋 g艂os z wysoka i z daleka.
- Odnotowano skupienie elementu w rejonie 艣rodka labiryntu. 呕膮dam natychmiastowego podniesienia r膮k i wyj艣cia na otwart膮 przestrze艅.
- No to koniec - powiedzia艂 doktor. - Przecenili艣my swoje umiej臋tno艣ci konspiracji.
- Raczej niedoceniali艣cie mo偶liwo艣ci pu艂kownika - odpowiedzia艂 Misza.
- Rozchodzimy si臋 w r贸偶nych kierunkach - powiedzia艂 lekarz. - Oni najpierw strzelaj膮, a dopiero potem sprawdzaj膮, kto mia艂 racj臋, a kto jest winny. 呕egnajcie. By膰 mo偶e oni wykorzystaj膮 okazj臋, by si臋 mnie pozby膰. A ja nie mam na to ochoty.
I doktor szybko pomaszerowa艂 korytarzem.
Ale nie zdo艂a艂 doj艣膰 daleko.
Wzniecaj膮c py艂 po korytarzu wbiegli 偶o艂nierze z pu艂kownikiem Raj-Raj膮 na czele. Pu艂kownik by艂 tak wysoki, 偶e poziomo padaj膮ce promienie s艂o艅ca, o艣wietlaj膮ce tylko g贸rne brzegi 艣cian, z艂oci艂y jego rzadkie, rozczochrane w biegu w艂osy. On pierwszy odda艂 strza艂 do s艂onia morskiego. Doktor chwyci艂 si臋 za pier艣 i zachwia艂.
Hofman szarpn膮艂 Kor臋 za r臋k臋 i oboje upadli na betonowe pod艂o偶e.
- To nic - mamrota艂 Misza. - To gumowe pociski. Oczywi艣cie, 偶e gumowe...
Krew p艂yn臋艂a mi臋dzy palcami doktora, po jego piersi. Pu艂kownik wystrzeli艂 jeszcze raz. Doktor pos艂usznie i spokojnie u艂o偶y艂 si臋 u jego n贸g.
- No! - krzykn膮艂 pu艂kownik, odrzucaj膮c do ty艂u kszta艂tn膮 ma艂膮 g艂贸wk臋 i strosz膮c w膮siki jak kotek. - Naprz贸d! Po labiryncie do celu - naprz贸d!
Kora i Misza podnie艣li si臋 i pomaszerowali po korytarzu.
Doktor nie poruszy艂 si臋 wi臋cej.
14
Kora sz艂a w膮skim korytarzem mi臋dzy szarymi, betonowymi 艣ciankami, za ni膮 szura艂 podeszwami Misza Hofman. Gdzie艣 za nimi le偶a艂 martwy doktor B艂aj, dlatego wszystko inne wydawa艂o si臋 niewa偶ne. Nawet to, 偶e znajdowali si臋 w niewoli cywilizacji, kt贸ra z kolei tak ust臋powa艂a galaktycznej, 偶e nie mog艂a zagrozi膰 Ziemi. O tym nale偶a艂o powiadomi膰 Milodara i Kseni臋 Michaj艂own膮, ale, z drugiej strony, nie nale偶a艂o si臋 przesadnie 艣pieszy膰, bo zas贸b wiedzy o 艣wiecie r贸wnoleg艂ym by艂 zbyt sk膮py. Nie wysun臋艂a przecie偶 nawet czubka nosa poza granice obozu dla przybysz贸w.
Truchtali z Misz膮 korytarzem, a za nimi tupa艂 pu艂kownik Raj-Raji ze swoimi zuchami. Niewykluczone, 偶e jak dogoni膮, to zastrzel膮 r贸wnie偶 Misz臋 i Kor臋.
- St贸j! - ostrzeg艂 j膮 nagle Misza. Mo偶e i by艂 chory i os艂abiony, ale pierwszy zauwa偶y艂 podejrzane pasmo przed nimi.
Kora zatrzyma艂a si臋 tu偶 przed pasem innego pod艂o偶a i dotkn臋艂a go czubkiem pantofla. Pantofel pos艂usznie zag艂臋bi艂 si臋 w czym艣, co imitowa艂o beton.
- Bokiem! - rozkaza艂 Misza.
Rzucili si臋 w boczn膮 odnog臋 i zd膮偶yli zobaczy膰, 偶e 艣cigaj膮cy ich pognali g艂贸wnym korytarzem, a potem da艂 si臋 s艂ysze膰 ha艂as, plu艣ni臋cie, krzyki, od kt贸rych zadr偶a艂y 艣ciany labiryntu. Mo偶na by艂o s膮dzi膰, 偶e za zakr臋tem kilka os贸b walczy o 偶ycie, krusz膮c ten cud miejscowej architektury. W tym momencie czu艂e serce Kory nie wytrzyma艂o - dziewczyna pobieg艂a w kierunku, sk膮d dobiega艂y krzyki. Na szcz臋艣cie nie musia艂a biec daleko.
Wysoki pu艂kownik by艂 zasysany przez beton o metr od tej krechy, kt贸ra zaniepokoi艂a Misz臋. Pu艂kownik m艂贸ci艂 w betonowym cie艣cie wytwornymi, upier艣cienionymi palcami, wali艂 po g艂owach swoich ton膮cych 偶o艂nierzy, usi艂uj膮c oprze膰 si臋 na nich, ale 偶o艂nierze uchylali si臋 przed jego ciosami i starali si臋 sami wype艂zn膮膰 na twardy grunt, coraz mocniej pogr膮偶aj膮c si臋 w grz膮skim „betonie”.
Kora rzuci艂a si臋 na ziemi臋 i wyci膮gn臋艂a r臋k臋 do przodu - pu艂kownik natychmiast wczepi艂 si臋 w ni膮. Na szcz臋艣cie zd膮偶y艂 z pomoc膮 Misza - gdyby nie on, pu艂kownik natychmiast wci膮gn膮艂by dziewczyn臋 w grz臋zawisko.
呕o艂nierze trzymali si臋 pu艂kownika i po chwili rozpaczliwej walki grz臋zawisko, g艂o艣no mlasn膮wszy, wypu艣ci艂o ich wszystkich.
Pu艂kownik wype艂z艂 na suchy l膮d, nast臋pnie, pomagaj膮c sobie wzajemnie, wyle藕li z ciasta 偶o艂nierze. Przeklinali na czym 艣wiat stoi, pu艂kownik te偶 kl膮艂 i obiecywa艂, 偶e wyja艣ni, co za idiota narobi艂 tu pu艂apek. Ludzie s膮 potrzebni nie po to, by ton臋li w bagnach, a do walki. Z g贸ry, z wie偶y, musieli obserwowa膰 ten incydent. Widocznie w pu艂apkach labiryntu mia艂y gin膮膰 myszki, a nie koty, i to w stopniu pu艂kownika. Tupi膮c buciorami pogna艂a korytarzem pomoc, 偶o艂nierze wpadali do 艣lepych odn贸g, walili czo艂ami i 艂okciami w przegrody. Do czasu, kiedy dopadli koleg贸w, z g贸ry, z metalowego talerza, ju偶 sp艂yn膮艂 na spadochronie niski zwarty m臋偶czyzna w maskuj膮cym kombinezonie. Mia艂 kr贸tko ostrzy偶one w艂osy, na czo艂o opada艂a mu kr贸tka grzywka, oczy mia艂 szalone, bezczelne, usta szerokie, pozbawione warg, ko艣ci policzkowe mocno wystaj膮ce.
- Co tu robili艣cie? - zapyta艂 pu艂kownika.
Pu艂kownik nie m贸g艂 odpowiedzie膰, poniewa偶 beton, z kt贸rego przed chwil膮 wylaz艂, szybko stwardnia艂 i sku艂 jego cz艂onki, jak r贸wnie偶 zamkn膮艂 usta. Tylko przez nozdrza m贸g艂 oddycha膰, i jeszcze odrobin臋 uchyli艂 powiek. Jego 偶o艂nierze nie byli wcale w lepszym po艂o偶eniu - r贸wnie偶 w oczach zmieniali si臋 w pos膮gi poleg艂ych 偶o艂nierzy.
- Przesadzili艣cie, co? - zapyta艂 m臋偶czyzna z grzywk膮 Kor臋.
- Nie wiem - odpowiedzia艂a zapytana. - Przecie偶 to by艂o przeznaczone dla nas. A na nas wszystkie 艣rodki s膮 dobre.
- Tylko ludzi tracimy - rozz艂o艣ci艂 si臋 m臋偶czyzna z grzywk膮. Rozkaza艂 偶o艂nierzom, kt贸rzy przybiegli z wie偶y i stali na baczno艣膰, 偶eby wyprowadzili z labiryntu poszkodowanych, w tym poleci艂 zburzy膰 cz臋艣膰 艣cian.
艢ciany p臋ka艂y nad podziw 艂atwo, w powietrze wzbi艂y si臋 tumany py艂u, cz艂owiek z grzywk膮 gdzie艣 znikn膮艂.
Kora i Misza Hofman zostali sami. Misza ukry艂 si臋 w jakiej艣 odnodze i tam zapad艂 w drzemk臋, siedz膮c w kucki pod 艣cian膮, a Kora ostro偶nie posz艂a w kierunku 艣rodka labiryntu - ciekawa by艂a, co to za nagroda czeka na tego, kto pomy艣lnie wykona test.
Do celu by艂o ju偶 blisko, i droga prowadzi艂a na wprost, chocia偶 Kora patrzy艂a ju偶 teraz pod nogi, 偶eby nie wpa艣膰 w kolejn膮 pu艂apk臋, nie wiadomo po co zbudowan膮 - nawet pan pu艂kownik uwa偶a艂 to za g艂upstwo, do czasu, oczywi艣cie, p贸ki nie wpad艂 do niej, sam.
W centrum labiryntu znajdowa艂o si臋 ma艂e kwadratowe pomieszczenie, na jego 艣rodku sta艂 kamienny o艂tarz czy mo偶e st贸艂 - co kto woli. Na nim znajdowa艂o si臋 popiersie prezydenta, a przed nim sta艂a zatkana plastykowym korkiem, do po艂owy wype艂niona butelka, na jej etykietce widnia艂 du偶ymi literami wykonany napis: „Wino r贸偶owe z winogron”. Obok sta艂a szklanka. I przywalona kawa艂kiem ceg艂y karteczka: „Gratulujemy wykonania zadania. Mamy nadziej臋, 偶e wr贸cicie szcz臋艣liwie. Dow贸dztwo”.
Kora sta艂a chwil臋, patrzy艂a na nagrod臋, nie wypi艂a wina, ale notatk臋 zabra艂a i ukry艂a w kieszeni swojego niebieskiego pikowanego szlafroka. Przyda si臋, gdy b臋dzie sk艂ada膰 sprawozdanie komisarzowi.
Posz艂a z powrotem, ci膮gle patrz膮c pod nogi. I to niemal spowodowa艂o katastrof臋 - jakie艣 dziesi臋膰 metr贸w od 艣rodka labiryntu zwali艂 si臋 na ni膮 kawa艂 艣ciany - 藕le umocowany betonowy panel.
Kora, na szcz臋艣cie, zdo艂a艂a odskoczy膰, ale jej z艂o艣膰 na miejscowe w艂adze jeszcze si臋 spot臋gowa艂a.
Wysz艂a z labiryntu przez wywalone przed chwil膮 przej艣cie. Na placu, oddzielaj膮cym labirynt od budynk贸w mieszkalnych, nie by艂o ju偶 nikogo. S艂o艅ce zasz艂o i dooko艂a niemal pachnia艂 r贸偶owy cichy zach贸d s艂o艅ca, powietrze by艂o parne i nieruchome, ale z g贸r ju偶 nasuwa艂 si臋, wype艂nia艂 sob膮 niebo, wieczorny ch艂贸d. Ptaki milk艂y, nie by艂o te偶 s艂ycha膰 cykad.
Kora zesz艂a schodami kondygnacj臋 ni偶ej i korytarzem dotar艂a do mieszcz膮cej si臋 w suterenie celi numer 8.
Drzwi by艂y otwarte. Kora po艂o偶y艂a si臋 na pryczy.
W budynku panowa艂a cisza, tylko gdzie艣 daleko, na granicy s艂yszalno艣ci, kto艣 gra艂 na fortepianie.
Mo偶e p贸j艣膰 do salonu?
Nie, nie mia艂a ochoty nikogo widzie膰. I z t膮 my艣l膮 zasn臋艂a.
15
Do pokoju kto艣 wszed艂. Kora przez sen poczu艂a ruch w celi.
- Koro - ochryp艂y szept g艂ucho zabrzmia艂 w pomieszczeniu. Kora u艣wiadomi艂a sobie, 偶e 艣pi na kocu, nawet nie zrzuciwszy ubrania. Okno pod sufitem nie dawa艂o 艣wiat艂a - wida膰 w nim by艂o tylko granatowe niebo.
- Kto tu jest? - zapyta艂a Kora.
- Ciszej, to ja, Ninela, chc臋 troch臋 poszuka膰, masz co艣 przeciwko?
- Chod藕 tu - Kora poczu艂a ulg臋, 偶e to Ninela a nie jaki艣 gwa艂ciciel.
Prycza zaskrzypia艂a. Ninela by艂a kobiet膮 obfit膮, nie t艂ust膮, ale dobrze umi臋艣nion膮.
- Czemu si臋 po艂o偶y艂a艣 spa膰? - zapyta艂a Ninela. - 殴le si臋 czujesz?
- Nie, zm臋czona jestem.
- Nie jeste艣 ranna? S艂ysza艂am, 偶e wpadli艣cie z Miszk膮 w kaba艂臋?
- Tak.
- Doktora B艂aja zabi艂o?
- S膮dz臋, 偶e zgin膮艂.
- Szkoda. Ten by艂 taki ludzki, nie czepia艂 si臋.
- Pu艂kownik Raj-Raji go zabi艂.
- Pu艂kownik to dzikus, jak nie wiem co. Nale偶y si臋 go ba膰. Uczepi艂 si臋 mnie, a ja si臋 go boj臋 strasznie. Nie, nie my艣l sobie, to m臋偶czyzna postawny i w innej sytuacji to by mi wystarczy艂o. Ale tu si臋 go boj臋. I najwa偶niejsze - boj臋 si臋 zam臋tu.
- Oni wszystko o nas wiedz膮, wszystko widz膮 - szepn臋艂a Kora.
- Jeste艣my jak kr贸liki... albo myszki.
- Masz na my艣li labirynt?
- Labirynt te偶. Dlaczego pu艂kownik zabi艂 doktora?
- Sama chcia艂abym wiedzie膰. Ja tu jestem dopiero jeden dzie艅 i niewiele rozumiem.
Kora nie m贸wi艂a tego do ko艅ca szczerze: doktor by艂 wsp贸艂pracownikiem Garbuja. Najprawdopodobniej wi臋c wojskowi korzystali z ka偶dej okazji, 偶eby pozby膰 si臋 obcych.
- Jeden dzie艅, a ju偶 ustawi艂a艣 si臋 ponad wszystkimi - powiedzia艂a Ninela. - Czy to prawda, 偶e mieszkasz w przysz艂o艣ci?
- Przecie偶 m贸wi艂am.
- Mo偶e, ale i tak ci nie wierz臋 - szepta艂a Ninela. - Niby dlaczego mam ci ufa膰, skoro specjalnie do nas przyjecha艂a艣 z zadaniem prowokacyjnym, ale ty mi si臋, s艂owo honoru, podobasz - nie b臋d臋 ci ufa艂a, nie obra藕 si臋, 偶e nie b臋d臋 ci ufa艂a, ale powiedz mi jednak, jak tam u was jest?
- Trudno mi opowiedzie膰 wszystko, poniewa偶 mi臋dzy nami jest wiele lat r贸偶nicy.
- Ale powiedz mi o najwa偶niejszym, nie rozumiesz, o co ci臋 pytam?
- O co?
- O zwyci臋stwo komunizmu! Czy nie rozumiesz, 偶e o nie pytam?
O Bo偶e! - niemal zawo艂a艂a Kora, u艣wiadomiwszy sobie w ko艅cu, jaka olbrzymia przepa艣膰 le偶y mi臋dzy nimi. Przecie偶 Ninela i Eduard Oskarowicz przybyli tu z innego 艣wiata, niemal literackiego z powodu stopnia wydumania. Z tego 藕r贸d艂a, kt贸re jeszcze przez dziesi臋ciolecia po swojej 艣mierci podsyca艂o wrogo艣膰 i wojny nie tylko w r贸偶nych krajach, zara偶onych mocniej lub s艂abiej t膮 chorob膮, ale tak偶e na innych planetach, niby bezpo艣rednio nie maj膮cych zwi膮zku z ziemsk膮 histori膮, ale jakby d膮偶膮cych do tego, by wpa艣膰 w sid艂a tej samej 艂atwowierno艣ci, prowadz膮cej przecie偶 do ucisku.
- Komunizmu nie uda艂o si臋 zbudowa膰 - powiedzia艂a Kora bez szyderstwa czy kpiny, odpowiedzia艂a tak, jak odpowiedzia艂aby Aleksandrowi Macedo艅skiemu na pytanie czy uda mu si臋 podbi膰 Chiny, odpowiedzia艂aby, 偶e Chiny mu si臋 nie podporz膮dkuj膮.
- Wiedzia艂am, 偶e tak powiesz - westchn臋艂a Ninela. - Ja ci, oczywi艣cie, nie wierz臋, ale i tak powiedz mi, co si臋 wydarzy.
- To si臋 wydarzy, kiedy b臋dziesz ju偶 star膮 kobiet膮.
- Ale na razie 偶yj臋! 呕yj臋, a wszystko ju偶 si臋 sta艂o!
- Nie wiemy, jaki w tej chwili mamy naprawd臋 rok na Ziemi - zauwa偶y艂a Kora. - Przecie偶 jeste艣my z r贸偶nych czas贸w i wiek贸w, a przybyli艣my tu niemal jednocze艣nie.
- M贸wisz tak, jakby lepiej by艂o nam nie wraca膰 do siebie - powiedzia艂a Ninela.
- Do domu zawsze warto wr贸ci膰.
- A mo偶e ty nie chcesz wraca膰 do swoich czas贸w? - zapyta艂a Ninela. - Mo偶e chcesz do nas, w epok臋 heroicznej budowy socjalizmu?
- Nie, nie mam ochoty na heroiczn膮 epok臋 - powiedzia艂a Kora. - Drogo zap艂acili艣cie za heroizm.
- Bo nie ma taniego heroizmu - odpar艂a Ninela.
- Nie powiedzia艂am ci prawdy, dlaczego tu trafi艂am. Tak naprawd臋, to skoczy艂am w przepa艣膰 z powodu nieszcz臋艣liwej mi艂o艣ci do jednego czekisty. To d艂uga historia, a ty mnie nie wsyp.
- Nie powiem nikomu.
- I nie b臋dziesz mn膮 gardzi膰?
- Raczej powinno ci si臋 wsp贸艂czu膰.
- Ale ja nie chc臋 wsp贸艂czucia! - Ninela opanowa艂a si臋. - Lito艣膰 poni偶a cz艂owieka. Tak nas uczy艂 Gorki.
- Dlaczego tak g艂upio was uczy艂?
- Milcz, Koro, bo 藕le sko艅czysz. I jasn膮 przysz艂o艣膰 na艣wietlasz problematycznie, i wielkiego pisarza Gorkiego nie pami臋tasz. Mo偶e w tej waszej przysz艂o艣ci nie chodzi艂a艣 do szko艂y?
- Jako艣 tam chodzi艂am - potwierdzi艂a Kora. - Komputer mnie uczy艂, a ja go oszukiwa艂am. A co jeszcze ten tw贸j pisarz Gorki powiedzia艂?
- Powiedzia艂 to, co si臋 do ciebie odnosi: je艣li wr贸g si臋 nie poddaje, to nale偶y go zniszczy膰.
- Tobie to powiedzia艂? Czy Eduardowi Oskarowiczowi?
- Ca艂emu 艣wiatu powiedzia艂!
- No to powinien by艂 g艂o艣niej m贸wi膰 - odpowiedzia艂a Kora - bo do nas nie dotar艂o.
- Wiesz co? Wi臋cej nie b臋d臋 z tob膮 o polityce rozmawia艂a. I nie wierz臋 w ani jedno twoje s艂owo. Rozumiesz?
- Rozumiem - u艣miechn臋艂a si臋 Kora.
- Najpierw my艣la艂am, 偶e jeste艣 nasza, pomaga艂am ci. A ty jeste艣 elementem wrogim.
- Nie jestem dla nikogo elementem wrogim. I nie musisz mnie niszczy膰.
- No to 艣pij sobie - powiedzia艂a Ninela. - Mia艂a艣 trudny dzie艅. Zapyta艂abym ci臋 jeszcze o wiele rzeczy, ale si臋 boj臋.
Zagl膮danie w przysz艂o艣膰 wywo艂ywa艂o zdziwienie i strach. Nie wiadomo by艂o, czy wierzy膰 w to, 偶e przysz艂o艣膰 stanie si臋 obca, czy mo偶e zachowa膰 swoj膮 wiar臋 w czysto艣ci.
Ninela wsta艂a z pryczy. Prycza j臋kn臋艂a g艂o艣no.
Granat za oknem nieco poja艣nia艂, a mo偶e tylko si臋 tak Korze wydawa艂o.
Niepewnie odezwa艂 si臋 jaki艣 ptaszek, przerwa艂 pie艣艅, jakby zdziwiony w艂asn膮 odwag膮 czy gorliwo艣ci膮.
„Je艣li jeszcze kto艣 przyjdzie - pomy艣la艂a Kora - zabij臋”.
Ale nikt nie przyszed艂.
A偶 do rana.
- Pobudka, pobudka, wsta膰! - Kto艣 szed艂 po korytarzu i wrzeszcza艂.
A na zewn膮trz wy艂a syrena.
Upiorny ha艂as, jakby nie mo偶na by艂o obudzi膰 po ludzku.
Szczeg贸lnie przykre by艂o to, 偶e akurat 艣ni艂 jej si臋 mi艂y sen, w kt贸rym in偶ynier Toj wozi艂 j膮 na ornitopterze, a dla bezpiecze艅stwa musia艂 j膮 mocno obj膮膰. Kora troch臋 si臋 ba艂a, ale by艂o jej r贸wnocze艣nie bardzo przyjemnie - w dole, daleko od nich przesuwa艂y si臋 miasteczka i pojedyncze budynki nieznanego pi臋knego kraju. Malutkie ludziki macha艂y malu艣kimi r膮czkami, poznaj膮c Kor臋. Kora wiedzia艂a, 偶e lot na ornitopterze sko艅czy si臋 tam na tej zielonej 艂膮czce, gdzie im nikt nie b臋dzie przeszkadza艂...
Przeszkodzili! Za pomoc膮 syreny!
Kora opu艣ci艂a bose stopy na ch艂odn膮 pod艂og臋.
Na korytarzu rozleg艂 si臋 tupot but贸w, plaska艂y bose stopy.
Drzwi do celi Kory otworzy艂y si臋, wsun膮艂 si臋 pysk piel臋gniarki nieznanej p艂ci i pysk ten rykn膮艂:
- A dla ciebie co - oddzielne zaproszenie?!
Kora w艂o偶y艂a pantofle - dobrze, 偶e je zachowa艂a! Umywalki i toalety by艂y do艣膰 daleko, na ko艅cu korytarza. Jeden w臋ze艂 sanitarny dla wszystkich mieszka艅c贸w tego korytarza. Przy umywalce pod portretem prezydenta krz膮ta艂 si臋 powolny i pewny siebie W艂as Fotjewicz. Wtyka艂 palec do pude艂ka z kred膮 i potem palcem tar艂 z臋by.
Odwr贸ci艂 si臋 do Kory - usta ca艂e bia艂e - i rykn膮艂:
- Nie ma proszku do z臋b贸w!
- I papieru toaletowego - doda艂 kto艣 zza drzwi toalety.
Potem przysz艂a ksi臋偶niczka, ale zobaczywszy m臋偶czyzn臋 od razu uciek艂a.
- G艂upia - powiedzia艂 W艂as Fotjewicz. - My艣lisz, 偶e b臋dzie si臋 m臋czy艂a? Guzik tam, zaraz za r贸g poleci. Oni, Tatarzy, wszyscy tacy. Och, d艂ugo jeszcze b臋dziemy przyzwyczaja膰 ich do cywilizacji.
Z kabiny wyszed艂 Misza Hofman, przywita艂 si臋 z Kor膮 i powiedzia艂:
- Przepraszam, 偶e ci臋 przetrzyma艂em.
W艂as Fotjewicz zacz膮艂 p艂uka膰 usta. Spluwa艂, bulgota艂, i przy tym nie przestawa艂 m贸wi膰:
- Jakie na dzi艣 przewidziano tortury? Och, nie s膮dzi艂em, 偶e u schy艂ku 偶ywota dostanie mi si臋 taki krzy偶.
- Labirynt, je艣li o to chodzi, przesta艂 istnie膰 - pocieszy艂a go Kora.
- No to b臋d膮 testy - powiedzia艂 W艂as. - Doktor Krelij ju偶 w ubieg艂ym tygodniu odgra偶a艂 si臋, 偶e b臋d膮 testy. Wiesz, co to za cholerstwo, te testy?
- To nic strasznego - powiedzia艂 Hofman, odsuwaj膮c od umywalki pana 呕urb臋. - B臋d膮 pytali.
Hofman by艂 taki sam przymulony i zwi臋d艂y jak poprzedniego dnia.
- Po co?
- 呕eby si臋 dowiedzie膰, kto jest m膮dry, a kto g艂upi.
- To wiadomo i bez pyta艅 - roze艣mia艂 si臋 呕urba i skierowa艂 do poprzeczki, na kt贸rej wisia艂 jeden wsp贸lny r臋cznik. Zacz膮艂 szuka膰 na nim miejsca mo偶liwie suchego i czystego.
Wszed艂 bia艂ogwardzista Pokrewski. By艂 blady, a z powodu tej blado艣ci straszliwa blizna na twarzy by艂a jeszcze bardziej czerwona i widoczna.
- Ju偶 kolejka? - zapyta艂 ze z艂o艣ci膮. - Podstawowa cecha naszego re偶imu, wsz臋dzie kolejki.
- Jak wiadomo nam ze szk贸艂 - przypomnia艂 sobie szkolny podr臋cznik Misza Hofman - carski rz膮d upad艂 w艂a艣nie z powodu kolejek po chleb w lutym 1917 roku.
- Sk膮d mam wiedzie膰? - zawo艂a艂 rotmistrz i skierowa艂 si臋 do kabiny, ale w tym momencie Kora u艣wiadomi艂a sobie, 偶e w ten spos贸b stoj膮c i gadaj膮c przepu艣ci wszystkie kolejki, i rzuci艂a si臋 do kabiny pierwsza.
Pod艂oga wewn膮trz by艂a obficie wysypana jakim艣 bia艂ym proszkiem, cuchn膮cym mocno chlorem, prymitywny 艣rodek dezynfekuj膮cy.
Trzasn臋艂y drzwi. Kora domy艣li艂a si臋, 偶e to wyszed艂 Misza Hofman.
- Nie podoba mi si臋 ten Hofman - powiedzia艂 Pokrewski.
- Ciszej, panie rotmistrzu - odezwa艂 si臋 policmajster. - To mog膮 by膰 wsp贸lnicy. Chod藕my, pogadamy na zewn膮trz.
Kiedy Kora wysz艂a z kabiny, przy kranie nie by艂o nikogo. Zdecydowa艂a, 偶e skorzysta z pude艂ka z kred膮, wyczy艣ci艂a z臋by palcem, dziwi膮c si臋 zdolno艣ci ludzi z wszystkich epok do adaptacji do niewiarygodnych nawet warunk贸w.
- Dzie艅 dobry - przywita艂 si臋 Eduard Oskarowicz, wchodz膮c do umywalni.
Kora przekaza艂a mu kred臋, a Eduard Oskarowicz zdj膮艂 okulary i zacz膮艂 kred膮 je przeciera膰.
- Wie pani, 偶e to ciekawe - powiedzia艂 odsuwaj膮c okulary na d艂ugo艣膰 r臋ki i sprawdzaj膮c, czy dobrze je wyczy艣ci艂 - gdyby potrzymano nas tu z p贸艂 roku, to powsta艂oby wspania艂e wsp贸lne, czyli komunalne mieszkanie! Wie pani, co to jest?
- Nie, a co?
- Bo偶e, jak to si臋 sta艂o! - zakrzykn膮艂 Ka艂nin. - Jeste艣my jednakowi, a nie mamy ze sob膮 nic wsp贸lnego.
W tym momencie Kora zobaczy艂a, 偶e drzwi jakby leciutko si臋 uchyli艂y - kto艣 ich pods艂uchiwa艂! Podnios艂a palec do ust, ostrzegaj膮c Ka艂nina.
- Milcz臋! Chocia偶, szczerze m贸wi膮c, nie rozumiem, komu s膮 tu potrzebne donosy.
- To ten straszny Garbuj chce wiedzie膰 wszystko o nas i przygotowa膰 najazd na Ziemi臋.
- Prosz臋 nie przecenia膰 Garbuja - machn膮艂 r臋k膮 profesor - to pionek w cudzej grze.
- Zna go pan?
- Oczywi艣cie. On, podobnie jak ja, postawi艂 na z艂膮 kart臋. Historii nie da si臋 przewidzie膰. Odgadn膮膰 przysz艂o艣膰 to to samo, co wygra膰 na loterii milion rubli czy samoch贸d pobieda, rozumie pani? Gdybym m贸g艂 w swoim czasie uwolni膰 si臋 od hipnotycznej pewno艣ci o nie艣miertelno艣ci wodza, gdybym cho膰 raz zatrzyma艂 si臋 i popatrzy艂 trze藕wo na to, co Stalin - ten starzec, kt贸ry przez ca艂e 偶ycie katowa艂 sw贸j, i tak niezbyt mocny, organizm w贸dk膮, winem i rozpust膮, gdybym cho膰 raz u艣wiadomi艂 sobie, 偶e jak nie dzi艣 to jutro kopnie w kalendarz, to wszystkie swoje dzia艂ania modelowa艂bym inaczej. Ale by艂em tak samo zahipnotyzowany, jak ca艂a moja ojczyzna.
- Chce pan powiedzie膰, 偶e Stalin mia艂 by膰 wiecznie 偶ywy, ale umar艂?
- Tak.
- A co pan zrobi艂?
- Jak to co? Trafi艂em tutaj! Emigrowa艂em! Ukry艂em si臋.
- Ojej! - Kora prze偶y艂a wstrz膮s. - Czy to znaczy, 偶e ju偶 sto pi臋膰dziesi膮t lat temu 偶y艂 cz艂owiek, kt贸ry domy艣li艂 si臋, 偶e istnieje 艣wiat r贸wnoleg艂y i przeskoczy艂 tu?
- Mo偶e pani tak uwa偶a膰 do pewnego stopnia.
Z kabiny wyszed艂 rotmistrz Pokrewski i zabra艂 si臋 do mycia. Nie s艂ucha艂 rozmowy Kory z Eduardem Oskarowiczem, a je艣li nawet si臋 przys艂uchiwa艂, to w niczym si臋 z tym nie zdradzi艂.
- A jaka jest pa艅ska specjalizacja? - zapyta艂a Kora Ka艂nina.
- Jestem fizykiem. Moja domena to fizyka do艣wiadczalna. Czy to pani co艣 m贸wi, moja droga praprawnuczko?
- Oczywi艣cie - powiedzia艂a Kora. - To wy zrobili艣cie bomb臋 atomow膮.
Znowu odezwa艂 si臋 dzwon, do niego do艂膮czy艂a ze swoim ohydnym wyciem syrena.
- Wo艂aj膮 na 艣niadanie - powiedzia艂 Eduard Oskarowicz.
- Nie jest pan taki m艂ody... - ostro偶nie odezwa艂a si臋 Kora.
- By艂em profesorem - powiedzia艂 Eduard Oskarowicz. - I nawet mia艂em zosta膰 Cz艂onkiem Korespondentem Akademii Nauk. Ale nie zd膮偶y艂em.
- Dlatego, 偶e przeszed艂 pan tu?
Profesor nie odpowiedzia艂. Patrzy艂 na plecy rotmistrza, kt贸ry czeka艂 a偶 cienki strumyczek wody wype艂ni jego z艂o偶one d艂onie, i zanurza艂 w wodzie twarz.
Poszli na 艣niadanie.
16
Przy 艣niadaniu Kora znalaz艂a si臋 obok Pokrewskiego.
- Nie mam apetytu - powiedzia艂a Kora, kiedy piel臋gniarka cisn臋艂a jej misk臋 z kasz膮, na kopczyku kt贸rej, nieco z boku, sieroco, le偶a艂 mielony kotlecik.
- Ja te偶 - odpowiedzia艂 Pokrewski.
Ale wzi膮艂 talerz i poda艂 go siedz膮cej obok czarniawej ksi臋偶niczce.
- Najgorzej maj膮 nie mog膮ce m贸wi膰 zwierz膮tka - powiedzia艂.
Ptaszek powiedzia艂 co艣 do Pokrewskiego.
- Pan j膮 rozumie? - zapyta艂a Kora.
- A dlaczego nie - leniwie rzuci艂 Pokrewski. - Ona m贸wi, 偶e nie chce je艣膰 tego 艣wi艅stwa, ale z szacunku dla mnie wtrz膮chnie kotlecik.
Siostra postawi艂a przed Kor膮 kubek z herbat膮. Herbata by艂a dziwnie mocna. Ale nie s艂odzona.
- Oszcz臋dzaj膮 na nas - powiedzia艂a Kora.
- Kradn膮. Wszystko wynosz膮 do dom贸w.
Pokrewski pstrykn膮艂 palcami. Piel臋gniarka przynios艂a cukierniczk臋.
- S艂uchaj膮 pana?
- Boj膮 si臋 mnie. Przeszed艂em ten pieprzony labirynt od pierwszego podej艣cia i za艂atwi艂em ichniego 偶o艂nierza, kt贸ry udawa艂 smoka, czy jakie艣 tam inne dra艅stwo.
Poniewa偶 Kora nie odpowiedzia艂a i nie okaza艂a ani zachwytu, ani niedowierzania, rotmistrz zapyta艂 agresywnym tonem:
- Nie wierzy mi pani? Oczywi艣cie, 偶e nie! A ja wiem dlaczego - jeste艣cie selenitami. S艂ysza艂a pani o pisarzu - Herbercie Wellsie?
- Lubi艂am go, kiedy by艂a dzieckiem - powiedzia艂a Kora. - Mieli艣my w bibliotece kaset臋. „Wojna 艣wiat贸w”.
- A ja cytuj臋 ksi膮偶k臋 „Pierwsi ludzie na Ksi臋偶ycu”. Niedawno zosta艂a opublikowana.
- Albo i bardzo dawno... z mojego punktu widzenia.
Ksi臋偶niczka przykry艂a malutk膮 d艂oni膮 r臋k臋 rotmistrza.
- Jedz - powiedzia艂 do niej. - Diabli wiedz膮, ile jeszcze uda nam si臋 rozkoszowa膰 urokami spokojnego 偶ycia. Czy pani jest moskwiczank膮, Koro?
- Nie, jestem znajd膮 - powiedzia艂a Kora. - Z sieroci艅ca. Ale moja babcia mieszka pod Wo艂ogd膮.
- Co艣 dziwnie nie 艣piesz膮 si臋 dzi艣 z tym naszym sk膮pym 艣niadaniem - powiedzia艂 siedz膮cy naprzeciwko Kory 呕urba. St贸艂 by艂 jednak tak szeroki, 偶e dzieli艂 raczej ni偶 艂膮czy艂 wsp贸艂biesiadnik贸w.
- O 艣wicie przylecia艂y trzy 艣mig艂owce - powiedzia艂 in偶ynier.
Wygl膮da艂 艣wie偶o, by艂 ogolony, ostrzy偶ony, wydawa艂o si臋 nawet, 偶e dolatuje od niego zapach perfum. Pokrewski wychwyci艂 spojrzenie Kory i powiedzia艂:
- On ma tu szczeg贸lne wzgl臋dy. Jako konsultant z dziedziny maszyn lataj膮cych. A jak pani s膮dzi - lataj膮ce aparaty ci臋偶sze od powietrza naprawd臋 podbij膮 przestrze艅 powietrzn膮?
Kora popatrzy艂a na niego nie rozumiej膮c - 偶artuje sobie z niej czy nie. Przecie偶 ma nad ni膮 przewag臋 kilkudniowego tu pobytu. Ale spojrzenie rotmistrza by艂o jasne i szczere.
- Tak - odpowiedzia艂a wi臋c. - B臋dziemy te偶 potrafili lata膰 do gwiazd, tak jak to opisywa艂 pa艅ski ukochany Wells.
- Bzdura - powiedzia艂 Pokrewski.
Ksi臋偶niczka zacz臋艂a szarpa膰 go za rami臋, co艣 szybko m贸wi艂a; rotmistrz pochyli艂 si臋 ku niej, jakby usi艂owa艂 wychwyci膰 w jej szczebiocie jaki艣 sens. Twarz mia艂 bia艂膮, blizna przybra艂a ciemnoczerwon膮 barw臋, oczy poja艣nia艂y i sta艂y si臋 dzikie. Kosmyk w艂os贸w opada艂 na wysokie czo艂o, a rotmistrz nerwowo odsuwa艂 go.
Sennie wpe艂z艂a do sali sp贸藕niona Ninela.
Piel臋gniarka jakby czeka艂a na ni膮 - cisn臋艂a misk臋 i kubek, gdy tylko ta usiad艂a na swoim miejscu.
- Ostro偶niej mo偶e! - warkn臋艂a Ninela. - Nie lubi臋 takich numer贸w.
No nie, naprawd臋 bardziej przypomina wywiadowc臋, ni偶 ofiar臋 mi艂o艣ci.
- O, Korciu, gdyby艣 ty wiedzia艂a, co si臋 dzia艂o! - zaszepta艂a Korze na ucho.
- A co?
- Jak posz艂am do ciebie w nocy, czeka艂 na mnie. Straszny... taki ch艂op, nie spa艂am ani sekundy, nikt mnie jeszcze tak nie... bawi艂.
- O kim m贸wisz?
- No przecie偶 wiesz! Pu艂kownik Raj-Raji! Nasz pu艂kownik.
- Na pewno nie nasz.
- Do p贸艂nocy, jak si臋 okaza艂o, skuwali z niego beton. Opowiedzia艂 mi. Ledwie uszed艂 z 偶yciem, jak nic - usi艂owanie przekszta艂cenia specjalisty wojskowego w pos膮g.
Ninela roze艣mia艂a si臋 zara藕liwie. I tak g艂o艣no, 偶e wszyscy przy stole odwr贸cili si臋 do niej.
A Ninela skosztowa艂a herbaty i krzykn臋艂a do stercz膮cej w progu piel臋gniarki:
- Tego jeszcze brakowa艂o! Mam ch艂epta膰 zimn膮 herbat臋? Sama sobie pij te pomyje.
A poniewa偶 siostra nie ruszy艂a si臋 z miejsca, Ninela str膮ci艂a ze sto艂u kubek. Kubek hukn膮艂 o pod艂og臋 i rozbi艂 si臋, wielka ciemna ka艂u偶a z herbaty rozla艂a si臋 za krzes艂ami.
Wszyscy znieruchomieli. Mimo wszystko ka偶dy z nich czu艂 si臋 je艅cem.
Piel臋gniarka podesz艂a do Nineli i zatrzyma艂a si臋. Potem zacz臋艂a unosi膰 r臋k臋, zamierzaj膮c chyba uderzy膰 Ninel臋, a ta, czuj膮c, 偶e przesadzi艂a, zacz臋艂a si臋 uchyla膰, wykonywa膰 unik. Wszystko to dzia艂o si臋 w zwolnionym tempie, jak w trickowym filmie.
- No-no - odezwa艂 si臋 偶yczliwie pu艂kownik Raj-Raji, wchodz膮c do jadalni i samym wej艣ciem gasz膮c dojrzewaj膮cy konflikt. - Ninelo, ile偶 razy prosi艂em ci臋, 偶eby艣 nie 艣pieszy艂a si臋 z wnioskami. Jak to si臋 m贸wi - blisko艣膰 ludzi, to jeszcze nie pow贸d do znajomo艣ci.
I pu艂kownik roze艣mia艂 si臋, jakby zapraszaj膮c pozosta艂ych, by przy艂膮czyli si臋 do jego weso艂o艣ci.
Nast臋pnie zaj膮艂 swoje miejsce na szczycie sto艂u i powiedzia艂:
- Pocz膮wszy od dnia dzisiejszego b臋dziemy trenowali powr贸t na pozycje wyj艣ciowe. Do艣膰 ju偶 tej go艣ciny i wyjadania naszego chlebusia.
Nikt nie zrozumia艂 o co mu chodzi. Nast膮pi艂o wyja艣nienie:
- Wielki eksperyment, przeprowadzany przez moje pa艅stwo, zbli偶a, si臋 ku ko艅cowi. Zatem - dzi臋kujemy zagranicznym uczestnikom eksperymentu i przygotowujemy ich do powrotu do domu.
- Jak to - do domu! - nieoczekiwanie poderwa艂 si臋 kapitan Pokrewski. - Uciek艂em stamt膮d, wybieraj膮c 艣mier膰. Tak, 艣mier膰. A wy mnie chcecie tam zwr贸ci膰! Cz艂owiek mo偶e sko艅czy膰 ze sob膮 tylko raz, cz艂owiek tylko jedn膮 艣mier膰 posiada. A ja ju偶 jestem martwy.
- Ten problem jest jeszcze dyskutowany - o艣wiadczy艂 pu艂kownik. - Dzisiaj odb臋dzie si臋 narada na najwy偶szym szczeblu. Zajmujemy si臋 panem i pa艅ski los nie jest nam oboj臋tny. Ale wy, przyjaciele moi, te偶 musicie nas zrozumie膰: mamy swoje problemy, nie jeste艣my waszymi nia艅kami. Niech ka偶dy sam zarabia na sw贸j chleb.
Dopiwszy herbat臋 pu艂kownik defiladowym krokiem opu艣ci艂 sal臋. Ninela nawet pobieg艂a za nim, unosz膮c do g贸ry g艂ow臋, jakby spodziewa艂a si臋, 偶e j膮 pog艂aszcze albo pieszczotliwie potarmosi za w艂osy. Nie uda艂o si臋. A Kora, mimo 偶e pu艂kownik wywo艂ywa艂 w niej obrzydzenie, ucieszy艂a si臋 z poni偶enia Nineli - ta istota by艂a gorsza od pu艂kownika, bo ten mia艂 przynajmniej jakie艣 pogl膮dy, a Ninela - tylko oddanie. Kt贸rym, na dodatek, gotowa by艂a kupczy膰 jak kartoflami.
- Dziwne - powiedzia艂 Eduard Oskarowicz. Wsta艂 od sto艂u, trzymaj膮c w r臋ku kubek z herbat膮, i podszed艂 do okna. Najwyra藕niej g艂o艣no my艣la艂, a Kora by艂a bardzo zainteresowana jego my艣lami. - Dziwne - powt贸rzy艂 profesor. Zauwa偶y艂, 偶e Kora podesz艂a do niego, ale nie mia艂 nic przeciwko temu. - Wydawa艂o mi si臋, 偶e g贸r臋 we藕mie Garbuj. W ko艅cu uznaj膮 w nim szefa projektu. Z punktu widzenia zdrowego rozs膮dku, ka偶de ich dzia艂anie skierowane przeciwko Ziemi dwudziestego pierwszego wieku jest skazane na niepowodzenie.
- A je艣li naprawd臋 postanowili zrezygnowa膰 ze swoich plan贸w? - zapyta艂a Kora.
- To bardzo ciekawy pomys艂 - kapitan Pokrewski stan膮艂 obok nich trzymaj膮c za r臋k臋 ksi臋偶niczk臋. Wygl膮da艂 do艣膰 g艂upio, bo kto to widzia艂 nosi膰 wysokie buty z ostrogami do niebieskiego pikowanego szlafroka, przyma艂ego na dodatek o dwa numery. I do tego ksi臋偶niczka, wygl膮daj膮ca na jego udr臋czon膮 c贸rk臋.
- Obawiam si臋, 偶e to jest praktycznie niemo偶liwe - powiedzia艂 profesor. - Chcia艂bym wiedzie膰, czy o tym pomy艣le wie co艣 sam Garbuj.
- No, a je艣li wr贸cimy - zada艂 nurtuj膮ce wszystkich pytanie Pokrewski - to w jakie czasy?
- Pierwszy wariant - powiedzia艂 Eduard Oskarowicz - wszyscy pojawiaj膮 si臋 na Ziemi w tej samej chwili, kiedy znikn臋li.
- Ale przecie偶 na Ziemi oni ju偶 zgin臋li, albo niemal zgin臋li! - zawo艂a艂a Kora. - Wsiewo艂od rozbi艂 si臋 na kamieniach ze swoim ornitopterem. Pokrewski i ksi臋偶niczka skoczyli ze ska艂y...
- To oznacza, 偶e nie pozosta艂o im nic innego, jak zako艅czy膰 to, co rozpocz臋li - powiedzia艂 profesor. - Powinni dolecie膰 do kamieni i rozbi膰 si臋 na miazg臋.
- Zwariowa艂 pan! - rykn膮艂 呕urba. - A ja niby za co? Ja jecha艂em powozikiem z towarzystwem. Ani mi w g艂owie by艂o gin膮膰.
- Nie ja wymy艣li艂em ten wariant, ale z punktu widzenia harmonii i 艂adu przyrody jest on najprawdopodobniejszy. Przywraca status quo.
- Nic nie rozumiem! - powiedzia艂a Kora.
- Panuje tu zwyczajny burdel dwudziestego wieku - powiedzia艂 Eduard Oskarowicz, ze z艂o艣ci膮 b艂ysn膮wszy szk艂ami okular贸w. - A my mo偶emy sta膰 si臋 ofiarami tego ba艂aganu, o ile sprytny 艂ebski Garbuj nie wpadnie na kolejny pomys艂.
I natychmiast, jakby w odpowiedzi na s艂owa profesora, na szczycie sto艂u zamiast pu艂kownika zasiad艂 pan Garbuj - dobry pulchny ch艂opczyk, kt贸ry sko艅czy艂 swoje 膰wiczenia na skrzypeczkach, zjad艂 talerzyk p艂atk贸w owsianych z konfiturami i oto zosta艂 przez babuni臋 wypuszczony na podw贸rko, 偶eby si臋 pobawi艂 z ulicznymi ch艂opcami i dziewczynkami.
- Jeste艣my kolegami - o艣wiadczy艂 Garbuj. - My, uczeni, zebrani w tej peryferyjnej okolicy w celu zrozumienia jak funkcjonuje wszech艣wiat. Wielkie zadanie, postawione przed nami przez los, wymaga adekwatnego stosunku. Je艣li kto艣 chce kawy, prosz臋 unie艣膰 r臋k臋, zostanie zaserwowana.
Niemal wszyscy unie艣li r臋ce. Garbuj krzykn膮艂 do piel臋gniarek, obserwuj膮cych t臋 scen臋 od drzwi do kuchni:
- Kaw臋 prosz臋, dla wszystkich gor膮cej s艂odkiej kawy!
Siostry nie poruszy艂y si臋 nawet.
- S艂yszycie mnie? - krzykn膮艂 Garbuj.
- Nie ma kawy - odezwa艂a si臋 jedna z piel臋gniarek, wycieraj膮c silne m臋skie d艂onie o rze藕nicki fartuch. Czepek mia艂a nasuni臋ty a偶 na brwi, wystawa艂y spod niego nier贸wne pasma w艂os贸w. Kora ponownie zw膮tpi艂a czy te piel臋gniarki s膮 kobietami.
- Sko艅czy艂a si臋? - z nadziej膮 w g艂osie zapyta艂 Garbuj. - No to zaparzcie 艣wie偶ej.
- Nie sko艅czy艂a si臋, a nie ma - odpowiedzia艂a druga siostrzyczka.
Wszyscy zacz臋li si臋 gapi膰 na Garbuja.
A ten got贸w ju偶 by艂 da膰 spok贸j. I pewnie lepiej by by艂o, gdyby tak zrobi艂. Ale osiem par oczu, wpatrzonych we艅, spowodowa艂o, 偶e poderwa艂 si臋 gwa艂townie wywracaj膮c krzes艂o i drobnymi kroczkami pobieg艂 do kuchni. Garbuj p臋dzi艂 do drzwi niczym ci臋偶ka bilardowa bila, mocno uderzona kijem.
W progu zderzy艂 si臋 z piel臋gniarkami, kt贸re chwil臋 wcze艣niej jako艣 tak nieznacznie zwar艂y szeregi, zamykaj膮c dost臋p do kuchni, ale Garbuj uderzy艂 w nie jak siekiera w pie艅, roztr膮ci艂 je 艂okciami i ramionami, i znikn膮艂 w kuchni, sk膮d niemal natychmiast rozleg艂y si臋 protestuj膮ce g艂osy i brz臋k naczy艅.
Wszyscy czekali w milczeniu.
Po sekundzie czy dw贸ch - i tak nikt si臋 nie poruszy艂 - Garbuj wytoczy艂 si臋 z kuchni z wielkim miedzianym czajnikiem w r臋ku. Czajnik by艂 ci臋偶ki, Garbuj ledwo go d藕wiga艂.
Podszed艂 do sto艂u i, lew膮 r臋k膮 odsun膮wszy ksi臋偶niczk臋, zacz膮艂 nalewa膰 jej kawy do kubka, ale r臋ka mu dr偶a艂a, struga przelecia艂a obok kubka, ksi臋偶niczka pisn臋艂a, rzuci艂a si臋 w bok, upad艂a na rotmistrza, a Garbuj odskoczy艂, pokrywka czajnika brz臋kn臋艂a turlaj膮c si臋 po betonowej pod艂odze - gor膮ca kawa chlusn臋艂a i rozla艂a si臋 w ogromn膮 ka艂u偶臋, tak wielk膮, 偶e wszyscy siedz膮cy przy stole zmuszeni byli unie艣膰 nogi.
- Nic z tego, panie radco Garbuj - powiedzia艂 od drzwi nieznany Korze genera艂, kt贸ry w艂a艣nie wszed艂 w towarzystwie pu艂kownika Raj-Raji.
- Co pan tu robi? - ca艂kowicie straci艂 panowanie nad sob膮 Garbuj. - Dlaczego nie mog臋 w jaki艣 kulturalny spos贸b porozmawia膰 z przybyszami?
- To zb臋dne - rzuci艂 nowy genera艂. - Pan tylko wprowadza zam臋t w nasze plany.
Genera艂 mia艂 tak w膮sk膮 twarz, 偶e jednej czarnej brwi wystarczy艂oby dla obu oczu, wewn臋trzne k膮ciki kt贸rych niemal styka艂y si臋 ze sob膮, poniewa偶 nos wygl膮da艂 jak wyci臋ty z kartonu. Za to usteczka mia艂 genera艂 okr膮g艂e, karminowe, bardzo wygodne przy zasysaniu robak贸w.
- Najpierw ja przeprowadz臋 rozmowy z mieszka艅cami Ziemi - uroczy艣cie o艣wiadczy艂 Garbuj. - Mam na to pozwolenie samego pana prezydenta.
- Nic nam o tym nie wiadomo - odpar艂 pu艂kownik. - W艂a艣nie dlatego genera艂 dywizji Graj postanowi艂 osobi艣cie wzi膮膰 udzia艂 w takiej rozmowie.
- W takim razie musze was uprzedzi膰! - krzykn膮艂 Garbuj. - Nie wierzcie w ani jedno s艂owo tych genera艂贸w. Oni chc膮 wci膮gn膮膰 was, nas i ca艂y kraj w dzik膮 i krwaw膮 awantur臋.
- Odpowie pan za to, Garbuj! - rozdar艂 si臋 genera艂.
„Gruby i chudy” - to chyba Czechow napisa艂 opowiadanie pod takim tytu艂em - pomy艣la艂a Kora. Ale tak naprawd臋, to by艂a bardzo zaniepokojona: konflikt mi臋dzy r贸偶nymi si艂ami na tej Ziemi chyba si臋gn膮艂 punktu krytycznego i m贸g艂 zako艅czy膰 si臋 otwartym konfliktem zbrojnym. A takim przypadku ucierpi膮 przede wszystkim bezbronni.
- Nie b臋dziemy o tym tu rozmawiali! Natychmiast powiadomi臋 pana prezydenta o pa艅skiej samowoli! - Garbuj szybko wyturla艂 si臋 z sali, w艣ciekle zatrzasn膮wszy za sob膮 drzwi. Z sufitu odpad艂 kawa艂ek tynku i o ma艂o co nie trafi艂 w g艂ow臋 Ninel臋, kt贸ra pisn臋艂a tak, 偶e w膮skolicy genera艂 Graj zatka艂 uszy palcami.
- Taaak... - Po chwili genera艂 podszed艂 do sto艂u i wolno zmierzy艂 wzrokiem stoj膮cych wok贸艂 niego je艅c贸w. - Nadchodzi decyduj膮ca chwila. W takim momencie nie chcemy, by pod nogami pl膮tali si臋 nam r贸偶nego rodzaju awanturnicy.
Przemawia艂 mi臋kkim, spiskowym g艂osem, i Ninela, zawsze uwa偶nie ws艂uchuj膮ca si臋 w ton wypowiedzi prze艂o偶onych, odezwa艂a si臋 z ufno艣ci膮:
- S艂usznie! Jak偶e s艂usznie!
- Nie przerywa膰! - hukn膮艂 na ni膮 pu艂kownik.
- Dobrze, kotku - szepn臋艂a Ninela.
Pu艂kownik skrzywi艂 si臋, in偶ynier nieoczekiwanie zachichota艂.
Ale genera艂 Graj nie s艂ucha艂 przybysz贸w, maj膮c do wy艂uszczenia swoj膮 humanistyczn膮 koncepcj臋.
- Nasza opinia - zacz膮艂 - to os膮d nie tylko ministerstwa wojny i pokoju, ale r贸wnie偶 szeregowych ludzi naszego kraju, kt贸rzy z powodu kwarantanny nie znaj膮 was osobi艣cie, a z zainteresowaniem i wsp贸艂czuciem obserwuj膮 ka偶dy wasz krok. Tak, powiem uczciwie - r贸偶ne mieli艣my zdania. Na przyk艂ad, znany wam profesor drugiego stopnia Garbuj, kt贸ry, niestety, cieszy si臋 jeszcze pewnym wp艂ywem na ukochanego naszego prezydenta, zamierza艂 na wieki zamkn膮膰 was w tym baraku. Tak, w艂a艣nie tak! - I genera艂 uni贸s艂 ko艣cist膮 艂apk臋, wyciszaj膮c szmer oburzenia.
- Ale zwyci臋偶a zdrowy rozs膮dek. Musz臋 wam powiedzie膰 - 偶yjmy w pokoju, 偶yjmy w przyja藕ni! Wracajcie do dom贸w. Zanie艣cie s艂owo przyja藕ni i pokoju do rz膮d贸w i przyjaci贸艂. Jakie偶 wspania艂e perspektywy otwieraj膮 si臋 przed nami.
„Ciekawe - pomy艣la艂a Kora. - Po co tak naprawd臋 przyszed艂 tu genera艂?”
Jakby odpowiadaj膮c na jej my艣li, genera艂 Graj kontynuowa艂:
- Zapytacie, po co przyszed艂em do was? Czy tych samych s艂贸w nie mogli艣cie wys艂ucha膰 z ust naszego ulubionego pu艂kownika Raj-Raji? Oczywi艣cie, ale podejrzewam, 偶e pu艂kownik Raj-Raji jest ju偶 wam zbyt bliski, by cieszy膰 si臋 prawdziwym autorytetem.
- Nie, dlaczego - odezwa艂 si臋 policmajster 呕urba. - Jest autorytetem. Jakby co, to czemu nie.
- Ach, ale ja przecie偶 nie o tym - obruszy艂 si臋 genera艂. - Ja m贸wi臋 o humanizmie!
- No w艂a艣nie - powiedzia艂 呕urba, kt贸ry w swoim czasie nie pozna艂 takich s艂贸w.
- Najwa偶niejsze - zakrzykn膮艂 genera艂 Graj - 偶eby艣cie zrozumieli: wkr贸tce nast膮pi 艣wietlisty czas waszego powrotu. Uda艂o nam si臋 znale藕膰 w ko艅cu naukowe wyt艂umaczenie waszego pojawienia si臋 u nas i odkry膰 spos贸b, jak was wszystkich, bez szkody dla zdrowia zwr贸ci膰 do domu. I dlatego zwracam si臋 do was z pro艣b膮: nie przeszkadzajcie naszym medykom i specjalistom w przygotowaniu przej艣cia do domu, w dokonaniu ostatnich bada艅; testy i zastrzyki s膮 potrzebne dla waszego w艂asnego dobra. Bardzo obawiamy si臋, 偶eby艣cie nie przenie艣li do ojczyzny jakich艣 niebezpiecznych bakterii. Tak wi臋c b臋dziemy was zwraca膰 w absolutnie sterylnym stanie. Mamy nadziej臋, 偶e b臋dziecie z nami wsp贸艂pracowa膰.
Genera艂 odkaszln膮艂, orlim wzrokiem obrzuci艂 audytorium i zapyta艂:
- S膮 pytania?
- S膮 - natychmiast odpowiedzia艂 Pokrewski. Jego najwa偶niejsze pytanie nie dawa艂o mu spokoju od kilku dni. - Dok膮d nas zwr贸cicie?
- Jak to dok膮d? Na Ziemi臋-2 - odpar艂 genera艂, zadziwiony z powodu t臋poty przybysza z blizn膮.
- Nie o to chodzi, nie o to! - rozwrzeszcza艂a si臋 Ninela. - Prosz臋 nam powiedzie膰 do jakich czas贸w trafimy! Przecie偶 ka偶dy z nas jest z innego czasu, czy trudno to zrozumie膰?
- Oczywi艣cie! - Wygl膮da艂o, 偶e pytanie zaskoczy艂o genera艂a.
- No to gdzie trafimy? - powt贸rzy艂 pytanie rotmistrz.
- Ja tak rozumiem, 偶e do dzisiaj - odpowiedzia艂 genera艂 bez przekonania.
- Ja do tego nie dopuszcz臋! - surowym tonem o艣wiadczy艂 policmajster 呕urba. - Bo rozumiem, 偶e mi臋dzy nami s膮 te偶 tacy - wskaza艂 偶a艂osn膮 czarniaw膮 kud艂at膮 istot臋 w niedopasowanym szlafroku - gock膮 ksi臋偶niczk臋. - Dok膮d j膮 zwr贸cicie?
- Hm... Co pan o tym my艣li, pu艂kowniku? - zapyta艂 Graj swego koleg臋.
- S膮 r贸偶ne opinie - odpar艂 zapytany. - Z jednej strony, przej艣ciowa rama Garbuja jest nastrojona na nasz dzie艅.
- A z drugiej strony? - zapyta艂 powa偶nie genera艂.
- Z drugiej strony - diabli ich wszystkich wiedz膮.
- Co to, poza Garbujem nie mamy dobrych fizyk贸w? - rozz艂o艣ci艂 si臋 genera艂. - Ja ju偶 dzi艣 podnios臋 ten problem! Bo to prosz臋, przeprowadzaj膮 operacj臋 na skal臋 globaln膮, a - okazuje si臋 - nie maj膮 wiedzy o najprostszych rzeczach! Mianowicie gdzie b臋dzie przerzucany materia艂 ludzki!
Ostatnie s艂owa przyg艂upiego, ale wojowniczego genera艂a nie za bardzo si臋 Korze spodoba艂y. Upewni艂y j膮 natomiast, 偶e humanizm miejscowych wojskowych ma jak膮艣 pod艂膮 podbudow臋. Zerkn臋艂a na Misze Hofmana. Ten wpatrywa艂 si臋 w przestrze艅 przed sob膮 i jakby nie s艂ysza艂 o czym si臋 m贸wi. Wtedy Kora odwr贸ci艂a si臋 do Eduarda Oskarowicza. A ten natychmiast si臋 odezwa艂, jakby czyta艂 w my艣lach Kory:
- Widz臋, 偶e naprawd臋 nie przywi膮zuje si臋 wagi do tego problemu. A szkoda...
- 呕膮dam, by zwr贸cono mnie do domu! - wrzeszcza艂 tymczasem policmajster.
- Do diab艂a, nie mam zamiaru gin膮膰 dwa razy! Do艣膰 mam tego jednego! - wt贸rowa艂 mu Pokrewski.
To by艂y dwa najmocniej zaznaczone bieguny opinii. Pozostali w wi臋kszym czy mniejszym stopniu przy艂膮czali si臋 do jednej lub drugiej z tych partii.
- A tak przy okazji, ja tam mog臋 tu zosta膰 - powiedzia艂 Pokrewski. - Dajcie mi prac臋, ja si臋 偶adnej pracy nie boj臋. B臋dziemy tu 偶yli z Parr膮, nikomu nie b臋dziemy przeszkadza膰.
- Nie, nie i jeszcze raz nie! - Genera艂 Graj wsta艂 i skierowa艂 si臋 do wyj艣cia.
Pu艂kownik po艣piesznie pok艂usowa艂 za nim.
- Dlaczego mi nie zameldowano, 偶e tu panuje taki burdel? - w marszu zapyta艂 go genera艂.
- A ja, prosz臋 o wybaczenie, mam na barkach szko艂臋 piechoty, a nie uniwersytet - odgryz艂 si臋 pu艂kownik.
Wojskowi, przybijaj膮c ka偶dy krok, opu艣cili sal臋. Nast膮pi艂a cisza. Przede wszystkim z powodu zaskoczenia i oszo艂omienia - ka偶dy przymierza艂 do siebie nieznan膮, niezrozumia艂膮 przysz艂o艣膰.
- Dlaczego oni tak nagle zacz臋li si臋 艣pieszy膰, by si臋 od nas uwolni膰? - zada艂 pytanie Eduard Oskarowicz.
On pierwszy wyszed艂 na zewn膮trz, na plac. In偶ynier Toj wyszed艂 za nim.
- A ja si臋 ciesz臋, 偶e chc膮 si臋 od nas uwolni膰. Niezale偶nie od ich zamiar贸w ja wr贸c臋 do swojej pracy. Nudz臋 si臋 tu.
- A jest pan pewien, 偶e uda si臋 to panu? - zapyta艂 Eduard Oskarowicz.
- Mam tak膮 nadziej臋. - In偶ynier popatrzy艂 na niebo, jakby mia艂 nadziej臋 zobaczy膰 tam sw贸j ornitopter.
- Jak pan s膮dzi - nie艣mia艂o zapyta艂a Kora - do jakiego czasu trafimy?
- Z tego, co wiem - odpowiedzia艂 Eduard Oskarowicz - Garbuj dokonywa艂 ju偶 do艣wiadcze艅 - 偶ywe istoty, wysy艂ane przez niego na Ziemi臋, trafia艂y na t臋 chwil臋, kt贸r膮 osi膮ga艂a Ziemia w chwili obecnej.
- Czy to znaczy, 偶e policmajster 呕urba i ksi臋偶niczka nie maj膮 szans zobaczy膰 swoich rodzin?
- Niemal 偶adnych. Je艣li przyroda nie wykr臋ci nam jakiego艣 niedobrego numeru.
- A pan, przepraszam, zapomnia艂em - zapyta艂 Wsiewo艂od Toj - z jakiego czasu?
- Z po艂owy dwudziestego wieku - przypomnia艂 Ka艂nin.
- Nie za bardzo chcia艂bym hukn膮膰 w wasze czasy - westchn膮艂 in偶ynier. - Dziki czas. Ani materia艂贸w nie by艂o, ani technologii. Typowe 艣redniowiecze.
- Mnie si臋 wydaje, 偶e 艣redniowiecze min臋艂o jednak troch臋 wcze艣niej.
- M贸wi臋 w przeno艣ni. Wstyd by by艂o z tak膮 technologi膮 pakowa膰 si臋 w przestrze艅 kosmiczn膮.
- 艢redniowiecze ma inne przejawy.
- Rozumiem. Pan ma na my艣li stosunki spo艂eczne - zgodzi艂 si臋 Wsiewo艂od. - Ale kiedy zmar艂 wasz Stalin, od razu wyszli艣cie w kosmos.
- W kt贸rym roku zosta艂 wystrzelony pierwszy sputnik? - zapyta艂 Ka艂nin.
Odpowiedzi in偶yniera Kora nie us艂ysza艂a, a sama, niestety, zapomnia艂a - w szkole si臋 o tym m贸wi艂o, ale zapomnia艂a. Pami臋ta艂a tylko, 偶e m贸wi艂o si臋 r贸wnie偶 o jakim艣 kosmonaucie, kt贸ry potem zgina艂 w samolocie...
Pozostali powoli wychodzili z baraku, ale nikt nie oddala艂 si臋 od budynku.
- Prosz臋 mi powiedzie膰 - zwr贸ci艂a si臋 Kora do in偶yniera - co tu si臋 dzia艂o w... w poprzednich dniach?
- Z czynnych i wa偶nych os贸b kontaktowa艂 si臋 z nami tylko Garbuj - powiedzia艂 Wsiewo艂od. - Pu艂kownik pojawi艂 si臋 p贸藕niej. Z ca艂膮 ochron膮... A mieszkali艣my nawet nie tu, a nad samym morzem, w willi „Raduga”. I by艂o nas mniej - ja i porucznik.
- Rotmistrz - Pokrewski powa偶nie traktowa艂 sw贸j stopie艅.
„Gdyby m贸g艂 - pomy艣la艂a Kora - powiesi艂by krzy偶 Jerzego na niebieskim szlafroku”.
Pog艂aska艂 ksi臋偶niczk臋 po ramieniu, a ta przylgn臋艂a do niego, odrzuci艂a do ty艂u g艂ow臋, pokazuj膮c smag艂膮 twarz i ciemne oczy za d艂ugimi rz臋sami. Czy mo偶na powiedzie膰, 偶e jest pi臋kna, czy nie? Czy pi臋kno艣ci 偶yj膮 w przytu艂kach?
- A na ko艅cu do艂膮czy艂a pani i Eduard Oskarowicz - podsumowa艂 in偶ynier. - Oto ca艂e towarzystwo. Ciekawe, kto b臋dzie nast臋pny?
- S膮dz臋, 偶e wi臋cej nikogo nie b臋dzie - z przekonaniem powiedzia艂a Kora.
Ob艂oki p艂yn臋艂y nisko i wolno, emanowa艂a od nich ciep艂a, duszna, 艂onowa wilgo膰. Mewy fruwa艂y nad 艣mietnikiem w k膮cie podw贸rka i wy艂apywa艂y kawa艂ki po偶ywienia i papiery, jak byczki z wody.
- Najpierw wzbudzali艣my powszechne zdumienie - powiedzia艂 in偶ynier. - A my dziwili艣my si臋 im. Wzajemne odgadywanie siebie. Jak psy - znacie to: jeszcze si臋 nie znaj膮, boj膮 si臋, chodz膮 po okr臋gu i zezuj膮 na siebie.
Pokrewski roze艣mia艂 si臋. Ksi臋偶niczka, zerkn膮wszy na艅 u艣miechn臋艂a si臋 r贸wnie偶.
- Kilka dni temu by艂em zawszonym i zrozpaczonym oficerem pokonanej armii - powiedzia艂 Pokrewski, jakby usprawiedliwiaj膮c si臋 przed Kor膮. - Dotar艂em do 艣miertelnej granicy. A teraz mam obok siebie kobiet臋-dziecko, mojego ptaszka... Nie mo偶emy si臋 dogada膰, ale wszystko rozumiemy. 艢mieszne, prawda?
- 艢mieszne tylko o tyle, 偶e ona ma pi臋膰set lat wi臋cej ni偶 pan - powiedzia艂 in偶ynier.
- Dlatego tak si臋 wystraszy艂em dzi艣, kiedy dowiedzia艂em si臋, 偶e powr贸t mo偶e okaza膰 si臋 roz艂膮k膮. Bez cienia nadziei - powiedzia艂 Pokrewski.
Nad placem przelecia艂 艣mig艂owiec. Po nim drugi. L膮dowa艂y za p艂otem z drutu kolczastego.
Kora zbli偶y艂a si臋 do labiryntu. Nikt nie kiwn膮艂 przy nim palcem, rozwalone 艣cianki wygl膮da艂y, jakby przebi艂o si臋 przez nie stado s艂oni. Komu by艂y potrzebne te testy?
Eduard Oskarowicz, stoj膮c w cieniu 艣ciany i os艂aniaj膮c oczy d艂oni膮, przygl膮daj膮cy si臋 l膮duj膮cym maszynom, wyczu艂 zbli偶anie si臋 Kory.
- Dzi艣 si臋 wszystko zdecyduje - powiedzia艂. - Wsadzili艣my kij w mrowisko, i wszystkie mr贸wki p臋dz膮, by po偶re膰 g膮sienic臋.
- M贸wi pan zagadkami - powiedzia艂a Kora. - Dooko艂a same zagadki. Labirynt te偶 zagadka. Po co te wszystkie podchody?
- Widzia艂a pani kiedy艣 w muzeum szaty sybirskiego szamana? Tak? A pami臋ta pani, ile niepotrzebnych bransoletek j膮 zdobi? Te ozdobniki i te wszystkie podchody to wielka nauka.
Ka艂nin by艂 podenerwowany i ws艂uchiwa艂 si臋 w d藕wi臋ki, niejasne dla Kory. Szlafrok mia艂 mocno owini臋ty wok贸艂 cia艂a - dosta艂 mu si臋 bardzo obszerny egzemplarz - i opasany sznurem, Ka艂nin wygl膮da艂 w tym jak katolicki mnich 偶ebraczy. Nisko wisz膮ce s艂o艅ce odbija艂o si臋 w soczewkach mocnych grubych szkie艂.
- Widocznie kto艣, kto posiada informacj臋 o naszym istnieniu, nie jest zainteresowany przekazaniem tych danych do powszechnej wiadomo艣ci, i nawet obawia si臋 tego. Na dodatek, je艣li pojawi艂o si臋 niebezpiecze艅stwo, 偶e je艣li mog膮 dowiedzie膰 si臋 o nas rywale, to ten kto艣 straci przewag臋...
- Czy my mamy by膰 t膮 przewag膮 w walce o w艂adz臋?
- A widzi pani, nie zd膮偶y艂em powiedzie膰, 偶e to chodzi o w艂adz臋, a ju偶 pani sama si臋 tego domy艣li艂a. 呕e mo偶emy by膰 broni膮 w walce o ni膮.
- Dlaczego?
- Nie my sami, o nie. Ale sama wiadomo艣膰 o istnieniu Ziemi, istnieniu naszego 艣wiata. Przypu艣膰my, 偶e kto艣 chce zagra膰 na l臋ku przed nasz膮 Ziemi膮.
- Na l臋ku?
- Najpewniej partia prezydenta, czyli Garbuja. Inni, to znaczy wojskowi, zamierzaj膮 gry藕膰, przymkn膮wszy powieki.
Jeszcze jeden helikopter zatoczy艂 ko艂o nad obozem przybyszy i wyl膮dowa艂 za p艂otem.
Ob艂oki stopniowo parowa艂y i przepuszcza艂y do ziemi coraz wi臋cej bezpo艣redniego s艂onecznego 偶aru. Ju偶 zrodzi艂y si臋 cienie, i trzeba by艂o mru偶y膰 oczy patrz膮c w niebo.
Profesor patrzy艂 obok Kory. Tam, gdzie z ob艂oku py艂u wy艂oni艂 si臋 pierwszy 艣mig艂owiec z jasnymi znakami identyfikacyjnymi na boku.
- My艣l臋 sobie - powiedzia艂 profesor - 偶e lepiej b臋dzie jak si臋 tam przejd臋 i porozmawiam z Garbujem. Troch臋 jestem tym wszystkim zaniepokojony...
- No to ja z panem - o艣wiadczy艂a Kora.
- Tego jeszcze brakowa艂o! Naprawd臋 s膮dzi pani, 偶e wezm臋 sobie na kark dziewczyn臋, kt贸r膮 mo偶e z艂ama膰 powiew wiatru?
- Przepraszam - powiedzia艂a Kora - ale zapewniam pana, 偶e na Ziemi dwudziestego wieku by艂am jedn膮 z lepszych specjalistek od karate. Dziewczyna musi umie膰 broni膰 swej czci.
- Chodzi nie tylko o pani umiej臋tno艣ci?
- W艂a艣nie. Chc臋 wiedzie膰 kim jest Garbuj.
Profesor popatrzy艂 przez Kor臋 i powiedzia艂:
- W ko艅cu pani decyduje o swojej g艂owie. Ale nie b臋d臋 m贸g艂 pani pom贸c.
- Dzi臋kuj臋 za szczere ostrze偶enie - skwitowa艂a jego s艂owa Kora. - Przynajmniej wiem, na co mog臋 liczy膰.
17
Eduard Oskarowicz niespiesznie penetrowa艂 wzrokiem okolic臋. Je艅cy t艂oczyli si臋 w cieniu pod 艣cian膮 labiryntu, nikt nie patrzy艂 w stron臋 Kory i profesora. Ochrona tak偶e nie zwraca艂a na nich uwagi: posterunek na wie偶y nad labiryntem zosta艂 zlikwidowany, piel臋gniarki p艂ci nieidentyfikowalnej znik艂y w trzewiach kuchni i, jak s膮dzi艂a Kora, pociesza艂y siebie wzajemnie, dopijaj膮c kaw臋.
- Czy ja wiem - odezwa艂 si臋 Ka艂nin - mo偶e nawet b臋dzie lepiej, je艣li przespaceruj臋 si臋 po okolicy w pani towarzystwie. Pozwoli pani?
Wzi膮艂 Kor臋 pod r臋k臋.
Profesor nieco ust臋powa艂 Korze we wzro艣cie, ale by艂 dobrze umi臋艣niony, twardy i mia艂 pewne ruchy, tak wi臋c wcale nie wygl膮da艂 na s艂abego czy niskiego.
- Oburza mnie, 偶e zmuszaj膮 nas do noszenia tych aresztancko-szpitalnych chlamid - powiedzia艂. - Ale to jest dzia艂anie 艣wiadome. To bardzo interesuj膮cy psychologiczny fenomen. Otrzymuj膮c standardowe odzienie, najlepiej niewygodne i szpec膮ce, cz艂owiek od razu obsuwa si臋 w spo艂ecznej hierarchii. Jednolito艣膰 ubrania - symbol niewolnictwa. Nawet je艣li ta odzie偶 przypomina granatowy kitel wodza.
Tak peroruj膮c Ka艂nin skierowa艂 si臋 pewnym krokiem do zaro艣li akacji w odleg艂ym k膮cie placu. P艂ot za krzewami sta艂 przekrzywiony, zia艂y w nim tak ogromne dziury, jakby nigdy i nikomu nie przychodzi艂o do g艂owy sprawdzenie p艂otu.
Bez przeszk贸d wyszli na lesiste zbocze wzg贸rza. Prowadzi艂a na nie wydeptana 艣cie偶yna, wi臋c nie byli tu pierwsi. 艢cie偶ka prowadzi艂a zakolami, przecina艂a polany, na kt贸rych panowa艂 ju偶 upa艂. Eduard Oskarowicz coraz cz臋艣ciej zatrzymywa艂 si臋, by odsapn膮膰 i otrze膰 pot z czo艂a, wielk膮 czyst膮 chusteczk膮, kt贸rej samo istnienie by艂o tu jakie艣 nienaturalne.
- Prowadz臋 pani膮 tak膮 niewygodn膮 tras膮 - powiedzia艂 w pewnej chwili przerywaj膮c milczenie - 偶eby doj艣膰 do willi „Raduga” od g贸ry i mie膰 mo偶liwo艣膰 spokojnie przyjrze膰 si臋 temu, co si臋 tam dzieje.
Wielkie muchy bezczelnie brz臋cza艂y nad g艂owami, usi艂uj膮c wczepi膰 si臋 w r臋ce, pikowany szlafrok by艂 ci臋偶ki i sztywny, o tym, 偶e by艂o w nim potwornie gor膮co nawet nie trzeba m贸wi膰. Ale profesor Ka艂nin uparcie - wdrapywa艂 si臋 coraz wy偶ej i wy偶ej, niczym kozica.
W ko艅cu wyszli na otwarty ze wszystkich stron placyk, zwisaj膮cy nad stromym zboczem, poro艣ni臋tym k艂uj膮cymi krzewami, nad kt贸rymi kr膮偶y艂y z艂e osy, kt贸re od razu zacz臋艂y ostrzegawczo bzycze膰 nad intruzami. Ale Eduard Oskarowicz potrafi艂 odseparowa膰 si臋 od zewn臋trznych negatywnych bod藕c贸w.
- No i mamy - powiedzia艂 - wszystko jak na d艂oni.
Widok, dost臋pny oczom Kory by艂 bardzo interesuj膮cy.
Willa „Raduga” zbudowana zosta艂a na p艂askowy偶u, kt贸rego do morza prowadzi艂y szerokie schody. Wybudowano j膮 w nieznanym Korze stylu, zreszt膮 - jak mia艂 by膰 znany? Najbardziej willa przypomina艂a zamek rycerski, wymy艣lony przez ucznia cukiernika. By艂y tu i wie偶yczki, i balkony, i odcinki mur贸w z blankami, i okr膮g艂e okna, i w膮skie okna 艂ukowe, i okna kwadratowe, a tak偶e tarasy i schody wielu typ贸w. Wszystko to zosta艂o pomalowane w r贸偶ne kremowe kolory - to znaczy ten up贸r, z jakim ucze艅 ciastkarza chcia艂 upodobni膰 budynek do tortu by艂 tak wielki, 偶e nawet teraz, po kilku latach od remontu, przelatuj膮ce obok ptaki naiwnie rzuca艂y si臋 na will臋, w nadziei, 偶e capn膮 dla siebie kawa艂ek. 艢lady tych usi艂owa艅 widoczne by艂y na 艣cianach budynku, podziobanych a偶 do go艂ego betonu.
Przed will膮 sta艂 niezgrabny kolorowy posag „M艂ody prezydent zwyci臋偶a lwa”.
- Nikogo tam nie wida膰 - poinformowa艂a Kora profesora.
- No w艂a艣nie - zgodzi艂 si臋 ten. - Siedz膮 w sali konferencyjnej. To i lepiej. Miejmy nadziej臋, 偶e si臋 nam uda.
Z tymi s艂owy profesor wyj膮艂 z kieszeni niebieskiego szlafroka niewielkie lusterko i zacz膮艂 si臋 nim bawi膰 - puszcza膰 s艂oneczne zaj膮czki, staraj膮c si臋 trafi膰 w jedno z okien pi臋tra. Nie od razu mu si臋 to uda艂o, ale w ko艅cu trafi艂 w cel i triumfalnie zakrzykn膮艂:
- G贸r膮 nasi!
P贸ki zajmowa艂 si臋 t膮 zabaw膮, Kora przygl膮da艂a si臋 otoczeniu willi. Od frontu rozci膮ga艂o si臋 r贸wne zielone pole - trawnik wielko艣ci boiska pi艂karskiego i tak samo zagospodarowane - z bie偶ni膮 dooko艂a, bia艂ymi liniami i nawet z bramkami. Ale Kora by艂a przekonana, 偶e to oszustwo. Ludzie, zamieszkuj膮cy will臋, potrzebowali nie boiska, ale l膮dowiska dla 艣mig艂owc贸w.
Na boisku sta艂y cztery wojskowe helikoptery wymalowane w maskuj膮ce plamy i jeden 艣mig艂owiec cywilny, srebrzysty.
Obok maszyn leniwie kr膮偶yli mechanicy i ochroniarze, staraj膮c si臋 nie wychodzi膰 na s艂o艅ce i pozostawa膰 w cieniu.
- Patrz! - ucieszy艂 si臋 profesor.
W tej samej chwili Kora musia艂a zmru偶y膰 oczy, poniewa偶 w 藕renice uderzy艂 j膮 s艂oneczny zaj膮czek.
Kto艣 odpowiedzia艂 takim samym sygna艂em z willi. Profesor mia艂 tam przyjaci贸艂.
- W porz膮dku - powiedzia艂 profesor. - Idziemy na d贸艂. Tylko prosz臋 o zachowanie maksymalnej ostro偶no艣ci. Nie chcia艂bym by艣my z pani powodu zgin臋li o dwa kroki od celu.
Kora mia艂a ochot臋 zapyta膰, na czym polega ich cel, ale wystraszy艂a si臋, 偶e profesor uzna j膮 za osob臋 nietaktown膮.
艢cie偶ynka sta艂a si臋 jeszcze w臋偶sza, krzewy zwar艂y szeregi tak, 偶e musieli chwilami przedziera膰 si臋 przez nie, zostawiaj膮c na kolcach strz臋py odzie偶y i w艂asnej sk贸ry. Upa艂 w zaro艣lach spot臋gowa艂 si臋, pachnia艂o tu zgnilizn膮.
Wyszli na ty艂y willi w miejscu, gdzie znajdowa艂 si臋 艣mietnik. Brama, przez kt贸r膮 wje偶d偶a艂y i wyje偶d偶a艂y 艣mieciarki, by艂a otwarta. Stra偶nik贸w, czy to z powodu obrzydliwych miazmat贸w, dominuj膮cych w niecce, czy dlatego, 偶e byli zaj臋ci w innym miejscu - nie by艂o.
- M贸g艂bym udzieli膰 im kilku po偶ytecznych lekcji w dziedzinie bezpiecze艅stwa i zabezpiecze艅 - o艣wiadczy艂 profesor. - To niedopuszczalne zachowywa膰 si臋 tak lekkomy艣lnie w mojej obecno艣ci.
- Dlaczego, czy pan jest wywiadowc膮? - zapyta艂a Kora z nadziej膮 w g艂osie. Bardzo chcia艂a mie膰 w swoim otoczeniu mo偶liwie najwi臋cej pracownik贸w tej samej organizacji.
- Nie, ja si臋 trzymam z daleka od tego 艣wi艅stwa - nieoczekiwanie ostro zareagowa艂 Ka艂nin. - Ale mam g艂ow臋 na karku, a to jest co nieco warte.
Przy tym profesor patrzy艂 ponuro, a g艂os brzmia艂 zrz臋dliwie, jakby opisywa艂 nie艣wie偶y gulasz, podany w restauracji.
Zacz臋li i艣膰 dr贸偶k膮, kt贸ra zako艅czy艂a si臋 przy drzwiach do kuchni.
Profesor bez wahania pchn膮艂 drzwi i znale藕li si臋 w mrocznej spi偶arni. Znajomy g艂os zapyta艂:
- Nie przywlekli艣cie za sob膮 ogona?
- A kto b臋dzie 艂azi艂 po g贸rach w takim dniu? - zapyta艂 w odpowiedzi Ka艂nin.
- No to poczekajcie tu ze trzy minuty, dajcie mi uciec. Nikt nie powinien nas widzie膰 razem.
- Wiem - mrukn膮艂 Ka艂nin. - Nie trzeba mnie poucza膰.
Rozleg艂y si臋 szybkie kroki. Niewyra藕ny cie艅 pojawi艂 si臋 w drzwiach, ci臋偶kie kroki oddali艂y si臋 po korytarzu.
- Teraz nasza kolej - powiedzia艂 Ka艂nin. - Wiem, dok膮d nale偶y p贸j艣膰. Ju偶 tu by艂em. Tylko b艂agam: niczemu si臋 nie dziw, nie odzywaj si臋... Jeste艣, oczywi艣cie, przezi臋biona?
- Raczej nie.
- To tylko tak si臋 wydaje, 偶e nie, a w decyduj膮cej chwili zaczniesz kicha膰.
- To mam tu na pana poczeka膰? - zdenerwowa艂a si臋 Kora.
- To jeszcze gorzej - sykn膮艂 profesor. - 呕eby ci臋 zauwa偶y艂 przypadkowy lokaj czy ochroniarz i zacz膮艂 wypytywa膰 sk膮d si臋 tu wzi臋艂a艣, a ty rzecz jasna, wszystko im opowiesz? I w tym momencie kiwnie na nas kostucha.
- Jak w bajce?
- Jak w bajce, tylko bardziej bole艣nie - poprawi艂 j膮 Ka艂nin.
Poprowadzi艂 j膮 ciemnymi w膮skimi schodami na pi臋tro, potem korytarzem, gdzie sta艂y puste skrzynie.
- Wiesz, co to jest? - zapyta艂.
- Poj臋cia bladego nie mam.
- To skrzynie po 偶ywno艣ci, przeznaczonej dla naszego towarzystwa. Na wszelki wypadek wydano polecenie karmienia nas wysokokalorycznie i niczego nam nie odmawia膰. Miejscowe dow贸dztwo otrzymuje wi臋c tak膮 偶ywno艣膰, z rarytasami na czele, jakich nawet w stolicy nie ma, dla sze艣膰dziesi臋ciu os贸b. Przez co w pewnych oficjalnych kr臋gach uwa偶a si臋, 偶e jest nas tu prawie kompania i wyr贸偶niamy si臋 straszliwym apetytem.
- A dow贸dztwo zjada to wszystko, w艂asnor臋cznie, 偶e tak powiem?
- Zjada samo, i czelad藕 jego i kochanki.
- A je艣li to wyjdzie na jaw? Mo偶e przecie偶 przyjecha膰 komisja jaka艣...
- Tu w艂a艣nie znajduje si臋 najwy偶sza komisja, ta, co ponownie decyduje, co z nami pocz膮膰. Mo偶e w ko艅cu dzisiaj postanowi膮 co艣 ostatecznie.
Zatrzymali si臋 na galerii, opasuj膮cej ton膮c膮 w mroku sal臋. W przeciwleg艂ym ko艅cu tego balkonu znajdowa艂a si臋 - jak domy艣li艂a si臋 Kora - budka operatora filmowego; kiedy艣 i gdzie艣 widzia艂a, jak kr臋cono i demonstrowano filmy sto lat temu. Do tej w艂a艣nie budki prowadzi艂 Kor臋 profesor.
W jej wn臋trzu by艂o ciemno, pachnia艂o kurzem, ale nie dociera艂 tu upa艂.
Ka艂nin pierwszy zbli偶y艂 si臋 do jednego z dwu kwadratowych otwor贸w w przedniej 艣ciance budki i wyjrza艂 na zewn膮trz.
- Jeszcze si臋 nie zebrali. Jedz膮 obiad - poinformowa艂 Kor臋.
Usiad艂 na wysokim obrotowym krze艣le operatora, stamt膮d m贸g艂 wygodnie patrzy膰 w d贸艂. Kora podesz艂a do s膮siedniego otworu i zobaczy艂a, 偶e budka umieszczona jest pod sufitem sali, niewielkiej, ale obszernej i wysokiej.
Na dole sta艂 wielki owalny st贸艂, dooko艂a kt贸rego rozstawiono wygodne szerokie fotele.
Kiedy Kora przygl膮da艂a si臋 sali, zapali艂o si臋 w niej 艣wiat艂o i wesz艂y dwie kobiety w powa偶nych czarnych kostiumach. Popycha艂y przed sob膮 w贸zki, na kt贸rych sta艂y pojemniki z napojami i puchary, pi臋膰 sztuk, tyle, ilu by艂o uczestnik贸w spotkania. Kobiety zacz臋艂y ustawia膰 puchary na stole. Potem przysz艂a jeszcze jedna kobieta, ta przynios艂a kosz owoc贸w.
Potem nast膮pi艂a pauza.
Profesor wyjrza艂 przez okienko. Sala by艂a pusta.
- Mieszkali艣my w tej willi. Mia艂em pok贸j w zachodnim skrzydle.
- My艣la艂am, 偶e jest pan tu od dw贸ch tygodni, jak wszyscy?
- Nigdy nie wyr贸偶nia艂a mnie pani z reszty - u艣miechn膮艂 si臋 Ka艂nin. - Nawet wtedy, gdy powodowana m艂odzie艅cz膮 dum膮, postanowi艂a ustali膰 list臋 mieszka艅c贸w naszego irrealnego 艣wiata, staraj膮c si臋 wprowadzi膰 porz膮dek do regu艂 piek艂a.
- 殴le znosz臋 bezczynno艣膰 - przyzna艂a Kora.
- Chocia偶 nie wykluczam - zauwa偶y艂 profesor - 偶e wykonuje pani okre艣lone zadanie s艂u偶b bezpiecze艅stwa. Nie wiem, jak si臋 to wszystko b臋dzie nazywa艂o sto pi臋膰dziesi膮t lat po mojej 艣mierci, ale bezpieka zostanie. Mog膮 znikn膮膰 uniwersytety i konserwatoria, ale s艂u偶ba bezpiecze艅stwa zostanie. Zgadza si臋 pani ze mn膮?
- Tak - odpowiedzia艂a Kora. - Przecie偶 bez bezpieki si臋 nie da.
- No bo kto by aresztowa艂, przes艂uchiwa艂, torturowa艂 i rozstrzeliwa艂, prawda?
- Nie to chcia艂am powiedzie膰! - zawo艂a艂a Kora.
- A czym si臋 b臋dzie zajmowa膰 wywiad w pani czasach?
- A pan 偶y艂... przepraszam, zapisywa艂am, ale zapomnia艂am - to by艂o tak dawno!
Profesor poprawi艂 si臋 na twardym obrotowym taborecie, wyjrza艂 na zewn膮trz, ale nie zobaczy艂 nikogo i dopiero wtedy odpowiedzia艂 Korze:
- Przyby艂em tu w sierpniu 1949 roku, ale to nic pani nie powie.
- A dlaczego mia艂oby m贸wi膰?
- Dlatego, 偶e w tych czasach 艣wiat znajdowa艂 si臋 na progu atomowej zag艂ady. I nawet je艣li nie wiedzia艂em jak powstrzyma膰 to szale艅stwo, to wiedzia艂em, jak od niego uciec.
- Jak?
- Uciec tutaj - odpowiedzia艂 Eduard Oskarowicz.
- A wi臋c wiedzia艂 pan, 偶e mo偶na przej艣膰 do 艣wiata, r贸wnoleg艂ego?
- Dziecko moje - szczerze zdziwi艂 si臋 profesor, badawczo przypatruj膮c si臋 Korze. - Nie wydaje si臋 pani, 偶e dziwnie du偶o wie, jak na sw贸j m艂odzie艅czy wiek?
- A pan - odparowa艂a Kora - dziwnie du偶o wie, jak na pana staro偶ytne i zacofane czasy.
- Mo偶e z pani m艂odzie艅czego punktu widzenia ma pani racj臋 - powiedzia艂 profesor. - Ale bardzo prosz臋 uwzgl臋dni膰 i to: tysi膮c lat temu ludzie nie byli wcale g艂upsi od nas, a sto pi臋膰dziesi膮t lat temu, kiedy ja 偶y艂em na Ziemi, ludzie byli dok艂adnie tacy jak i wy, tyle 偶e bardziej zastraszeni.
- Dlaczego?
- Widocznie wagarowa艂a pani na lekcjach, podczas kt贸rych opowiadano wam o 偶yciu kraju o nazwie Zwi膮zek Radziecki. Istnia艂 od 1918 roku.
- A偶 do ko艅ca dwudziestego wieku - powiedzia艂a Kora. - By艂am zdrow膮 dziewczynk膮 i nie chorowa艂am. Zdarza艂o mi si臋, co prawda, wagarowa膰, ale to niczego nie zmienia艂o - po wagarach wieczorem w艂膮cza艂 si臋 komputer i zmusza艂 do przej艣cia programu opuszczonego dnia.
- Jak to zmusza艂? Gwa艂tem? Pod gro藕b膮 lania? - zaniepokoi艂 si臋 profesor.
- Nie, sama wiedzia艂am, 偶e musz臋 - wyja艣ni艂a Kora.
- Dobrze, jeszcze mi pani o tym opowie - rzek艂 profesor. - Ale teraz b臋dziemy musieli pos艂ucha膰 w艂adc贸w naszego losu.
Kora skoczy艂a do okienka w 艣cianie.
- Tylko prosz臋 o ca艂kowit膮 cisz臋 - nie mo偶emy si臋 nara偶a膰! - szepn膮艂 Ka艂nin.
Przez otw贸r w 艣cianie Kora widzia艂a, jak bez po艣piechu do sali wkraczaj膮 osoby, na oko po obfitym 艣niadaniu i pewne siebie. Ludzie ci zbli偶ali si臋 do foteli i zajmowali w nich miejsca. Promieniowa艂o od nich poczucie w艂asnej warto艣ci i r贸wno艣ci wobec siebie. Z wyj膮tkiem jednego - Garbuja. Kora od razu wyczu艂a napi臋cie, bij膮ce od jego postaci. Garbuj zaj膮艂 najdalszy od Kory fotel i wczepi艂 si臋 w jego pod艂okietniki z tak膮 si艂膮, 偶e palce zaton臋艂y w mi臋kkim obiciu.
Z pi膮tki ludzi, zebranych wok贸艂 owalnego sto艂u, troje mia艂o na sobie ol艣niewaj膮ce mundury, dwaj - skromne cywilne ubrania.
W sali pojawili si臋 lokaje, rozwozili na w贸zeczkach kaw臋 i fili偶anki. P贸ki rozlewali kaw臋 w sali panowa艂a cisza.
Trwa艂a r贸wnie偶 po wyj艣ciu lokaj贸w. Jakby nikt nie chcia艂 porywa膰 si臋 na start. Tak zdarza si臋 w wy艣cigach torowych, kiedy rywale szarpi膮 sobie nerwy, nie ruszaj膮c si臋 z miejsca. Kto pierwszy nie wytrzyma i runie do przodu, zazwyczaj przegrywa. Ale jeszcze cz臋艣ciej przegrywa ten, kto przegapi zryw rywala.
Pierwszy zak艂贸ci艂 cisz臋 siwow艂osy oty艂y genera艂 o niskim g艂osie:
- Generale Graj - powiedzia艂, raczej rozkazuj膮c, ni偶 prosz膮c. - Dopiero co by艂 pan w obozie przybyszy. Jakie s膮 pana wra偶enia?
- Nie wiem, co panu odpowiedzie膰, wasza sta艂o艣膰 - odpowiedzia艂 w膮skolicy genera艂 Graj. - Og贸lne wra偶enie jest 偶a艂osne, co si臋 zowie. Mimo 偶e s膮 tam wybrane egzemplarze z r贸偶nych okres贸w i r贸偶nych warunk贸w spo艂ecznych. Tak wi臋c na pierwszy rzut oka - to nie przeciwnik. Nie, to nie jest przeciwnik.
Genera艂 Graj a偶 westchn膮艂 i uni贸s艂 do g贸ry d艂ugie i szczup艂e jak u gibbona r臋ce, okazywa艂 tym, 偶e nijak nie jest winien temu, 偶e trafili si臋 tacy 偶a艂o艣ni przybysze.
„To dziwne - pomy艣la艂a Kora - s艂ysze膰, 偶e nazywaj膮 ci臋 przybyszem, siebie uwa偶aj膮c za aborygen贸w”.
- To znaczy, 偶e popiera pan plan, wysuni臋ty przez Sztab Generalny i Zarz膮d Kompleksu Militarno-Przemys艂owego? - zapyta艂 siwow艂osy.
- Tak jest, wasza sta艂o艣膰 - zgodzi艂 si臋 genera艂. - Ale powsta艂 tam pewien problem, na kt贸ry z niewiadomych powod贸w nie zwr贸ci艂 naszej uwagi pan Garbuj. I bardzo mnie interesuje odpowied藕 - dlaczego nie zwr贸ci艂 na to naszej uwagi?
- Pardon? - Garbuj wychyli艂 si臋 do przodu.
Zachowywa艂 si臋 jak grzeczny ch艂opczyk, kt贸ry znalaz艂 si臋 w go艣cinie u surowej ciotki.
- Otworzy艂 mi na to oczy pu艂kownik Raj-Raji. Okazuje si臋, 偶e nie ma 偶adnej gwarancji, 偶e trzymane tu egzemplarze ludzi ze 艣wiata paralelnego podczas powrotu trafi膮 na ten odcinek czasu, kt贸ry odpowiada prawdziwemu czasowi na Ziemi-2.
- Nigdy nie wolno ufa膰 cywilom! - odezwa艂 si臋 siwow艂osy genera艂, kt贸ry musia艂 szeroko roz艂o偶y膰 艂ydki, 偶eby brzuszysko mog艂o osun膮膰 si臋 mi臋dzy nie i nie zas艂ania膰 mu widoku. - Do艣膰 czekania! Do艣膰 bycia odszczepie艅cem we w艂asnym kraju ojczystym. Historia nie wybaczy nam zw艂oki! To jak, panie prezydencie? Zdecydowa艂 pan i w krzaki?
- Ach, prosz臋 poczeka膰, marsza艂ku Samsunij - machn膮艂 r臋k膮 jednooki prezydent, pos膮gi i popiersia kt贸rego obficie zdobi艂y okolic臋. W swoim czarnym kaftanie i spodniach z bia艂ymi lampasami wygl膮da艂 na piskl臋 gawrona, kt贸re trafi艂o do 艣wiata papug. - Historia zawsze i wszystko wybaczy m膮dremu. Historia wszystko wybaczy zwyci臋zcy. Ale nie ma w niej miejsca dla tego, kto si臋 艣pieszy i zagra偶a, gigantycznym planom narodu i ukochanego przeze艅 rz膮du.
- Masz racj臋, Gurij-uj, masz racj臋, prezydencie nasz - zahucza艂 marsza艂ek Samsunij. - Nieudan膮 wojn臋 zawsze mo偶emy sobie zafundowa膰 z Federacj膮. A potrzebujemy godnej, wygodnej i zwyci臋skiej operacji, kt贸ra rozwi膮偶e wszystkie nasze problemy za jednym zamachem.
- Oto w艂a艣nie w 艣wietle tego - ponownie odezwa艂 si臋 w膮skolicy Graj - wydaje mi si臋 szczeg贸lnie niebezpieczn膮 informacj膮, otrzymana od pu艂kownika. Przecie偶 nie wzi膮艂 jej z sufitu.
Wszyscy odwr贸cili si臋 do Garbuja. Grzeczny ch艂opczyk przek艂ada艂 papiery, jakby stawia艂 pasjans, od kt贸rego zale偶y czy uda mu si臋 wyg艂osi膰 wspania艂膮 mow臋. Ale pasjans ci膮gle nie wychodzi艂.
Profesor Ka艂nin z oburzeniem szepn膮艂 do Kory: „Na co on czeka!”. Widocznie od zachowania i pozycji Garbuja wiele zale偶a艂o. Ale Kora na razie nie wiedzia艂a - co.
W ko艅cu Garbuj, nie mog膮c znale藕膰 najpotrzebniejszego papierka, odsun膮艂 ca艂膮 stert臋 na bok, odkaszln膮艂 i zacz膮艂 cienkim g艂osikiem:
- Problem, jak wiadomo...
Tu g艂os mu si臋 za艂ama艂 i musia艂 zacz膮膰 jeszcze raz o ton ni偶ej.
- Stoj膮cy przed nami problem nie jest prosty - powiedzia艂.
Trzeci genera艂, znany ju偶 Korze z labiryntu, mocny 偶o艂dak Lej, z grzywk膮 na niskim czole, g艂o艣no prychn膮艂.
- Ty, profesor, nie graj na czas - rzuci艂.
- Bo znajdziemy na ciebie spos贸b - marsza艂ek Samsunij uni贸s艂 ci臋偶kie powieki. - U nas, w armii, cierpliwo艣膰 ma swoje granice.
- Problem to nie wy, nie wasze ambicje i wasze d膮偶enie do w艂adzy - o艣wiadczy艂 Garbuj. Powiedzia艂 to z zaskakuj膮c膮 energi膮 i z艂o艣ci膮. - Z jakiego艣 powodu jeste艣cie przekonani, 偶e - co zdarza艂o si臋 i tysi膮ce lat przed wami - wystarczy rozp臋dzi膰 parow贸z, by zmi贸t艂 wszystko ze swej drogi. Ale parow贸z jedzie po szynach i nie mo偶e z nich zboczy膰. A kiedy przed nim zapala, si臋 czerwone 艣wiat艂o, maszynista powinien wiedzie膰, 偶e trzeba go zatrzyma膰. Bo przed nim mo偶e by膰 艣lepy tor z urwiskiem na ko艅cu. Rozumie mnie pan, marsza艂ku?
- Rozumiem to, co dyktuje mi g艂owa - odpowiedzia艂 feldmarsza艂ek, ci臋偶ko sapi膮c i dysz膮c. - I nie strasz mnie semaforami. Od tego s膮 czo艂gi, 偶eby skosi艂y te semafory.
- R贸bcie co chcecie - powiedzia艂 Garbuj. - Ale ja odchodz臋 i kombinujcie sobie sami. Kiedy przyb臋d膮 tu oddzia艂y odwetowe z Ziemi, dla ka偶dego z was znajdzie si臋 sznur.
- A tego w艂a艣nie nie b臋dzie - rzuci艂 偶o艂dak Lej. - I twoje gro藕by nie maj膮 pokrycia. Ja w og贸le nie rozumiem, dlaczego prezydent trzyma obok siebie t臋 histeryczk臋.
- To nie histeria! - krzykn膮艂 Garbuj. - To pr贸ba powstrzymania was od samob贸jstwa!
- Nie takie przepa艣cie przekraczali nasi ukochani gwardzi艣ci! - uzna艂 za stosowne wtr膮ci膰 genera艂 Graj.
- Do艣膰 - rozleg艂 si臋 g艂os jednookiego prezydenta.
I wszyscy zamilkli.
- Je艣li kto艣 przyby艂 tu, by kolejny raz przedstawi膰 nam swoj膮 sta艂膮 i star膮 opini臋 - powiedzia艂 wysokim g艂osem wyrostka prezydent - to mo偶e sobie wyj艣膰 na korytarz, tam czekaj膮 adiutanci i referenci. Oni z przyjemno艣ci膮 wys艂uchaj膮 takiej perory. Ale my zebrali艣my si臋 tu, by podj膮膰 decyzje. Dlatego poprosz臋 najpierw o przedstawienie swoich punkt贸w widzenia przedstawicieli dw贸ch podstawowych opcji w naszym rz膮dzie. Najpierw proponuj臋 wys艂ucha膰 pana profesora Garbuja - szefa projektu „Dublet”. Nast臋pnie wys艂uchamy tego, co nam powie genera艂 Lej. Zgoda?
- Nie! - zakrzykn膮艂 marsza艂ek. - Tak nie mo偶na. Nie potrzebujemy referatu, my i tak wszystko wiemy!
- Jeste艣my tu r贸wni sobie - odpar艂 prezydent, wyra藕nie powstrzymuj膮c wybuch. - Gdyby nie profesor Garbuj, to w og贸le by艣my tu nie siedzieli. Na szcz臋艣cie, genera艂owie nadaj膮 si臋 tylko na wykonawc贸w.
- Niezupe艂nie tak, wasza sta艂o艣膰 - sprzeciwi艂 si臋 genera艂 Lej. M贸wi艂 ochryp艂ym i zduszonym czy to z gniewu czy ze zdenerwowania g艂osem. - Marsza艂ek ma racj臋 o tyle, 偶e nie mo偶na stawia膰 na jednym poziomie nas i jakiego艣 tam Garbuja. My p艂acimy mu, by my艣la艂. A jak b臋dzie my艣la艂 niew艂a艣ciwie, to zmienimy go na innego.
- A mamy innego? - zapyta艂 prezydent.
Genera艂 Lej wymrucza艂 co艣 pod nosem.
- Prosz臋 m贸wi膰 - zwr贸ci艂 si臋 prezydent do Garbuja.
Po kr贸tkiej pauzie Garbuj zacz膮艂 m贸wi膰, ju偶 bez pomocy papier贸w, podpowiedzi i planu - opanowa艂 swoje uczucia czy mo偶e strach.
- Nie b臋d臋 zag艂臋bia艂 si臋 w histori臋 - powiedzia艂, a t臋gi marsza艂ek ju偶 otworzy艂 usta, by jakim艣 szyderstwem zareagowa膰 na te s艂owa, ale prezydent zd膮偶y艂 unie艣膰 r臋k臋 i jakby wt艂oczy艂 te s艂owa z powrotem w usta grubasa. Ten zakrztusi艂 si臋, ale zmilcza艂. - Ale pozwol臋 sobie przypomnie膰, 偶e w艂a艣nie mnie uda艂o si臋 udowodni膰, a nast臋pnie zrealizowa膰 przej艣cie mi臋dzy dwoma paralelnymi 艣wiatami, to znaczy otworzy膰 okno z naszego 艣wiata do 艣wiata zwanego Ziemia-2. Nie oczekiwa艂em i nie oczekuj臋 wdzi臋czno艣ci za swoje odkrycie, chocia偶 s膮dz臋, 偶e na Ziemi-2 zosta艂oby ocenione bardzo wysoko.
- Na Ziemi-2 dawno by ci臋 powiesili - rzuci艂 genera艂 Lej.
- Prosz臋 mnie nie tyka膰, generale - odpar艂 t艂usty ch艂opczyk. - Ka偶dy genera艂 najpierw jest kapralem, potem majorem, potem genera艂em i wreszcie trupem, albo nikomu niepotrzebnym spoczynkowym na dzia艂ce.
- Gard艂o ci przegryz臋! - rykn膮艂 genera艂 Lej.
- Prosz臋 kontynuowa膰, szanowny Garbuju - powiedzia艂 prezydent, jakby wcale nie s艂ysza艂 wrzasku genera艂a. - Prosz臋 m贸wi膰, s艂uchamy uwa偶nie.
Garbuj odkaszln膮艂, wyj膮艂 z kieszeni grzebyk, doprowadzi艂 do 艂adu swoje rzadkie k臋dziorki. Kora pomy艣la艂a, 偶e biedak przez ca艂e 偶ycie usi艂uje wygl膮da膰 na starszego ni偶 jest naprawd臋, ale i tak do samej 艣mierci b臋dzie wygl膮da艂 jak ch艂opczyk. Nawet broda do pasa mu nie pomo偶e.
- W wyniku naszej dzia艂alno艣ci - kontynuowa艂 Garbuj - przej臋li艣my przez przej艣cie kilku przybyszy. Ale rozumiem, 偶e to dopiero pocz膮tek drogi. Wszystkich aspekt贸w i perspektyw tego sukcesu prymitywny umys艂 nie ogarnie. W chwili obecnej istniej膮 dwie planety, sprz臋偶one ze sob膮, jak sklejone dwie ba艅ki mydlane. Tylko my wiemy o tym fenomenie, i tylko my mo偶emy go wykorzysta膰.
- No to czemu zwlekamy? - wrzasn膮艂 marsza艂ek. - Ka偶da sekunda zw艂oki to 艣mier膰!
- Bez przesady, marsza艂ku Samsunij - odpar艂 Garbuj. - Nie pierwszy raz dyskutujemy o tym. Niech b臋dzie - zbierze pan oddzia艂 uderzeniowy, dobra - przejdziecie przez przej艣cie i w ko艅cu doczekacie si臋 kontruderzenia.
- 艢wietnie pan rozumie - wtr膮ci艂 si臋 genera艂 Lej - 偶e musimy si臋 艣pieszy膰 nie z powodu tej parszywej Ziemi-2, a z tego powodu, 偶e z ka偶dym dniem ro艣nie zagro偶enie tu, na naszym globie. Potrzebujemy ekspedycji na Ziemi臋-2 nie dla podboju, a po to, by podebra膰 tam wsp贸艂czesn膮 bro艅, kt贸rej nie maj膮 jeszcze nasi wrogowie. Potrzebujemy broni odwetu, by wywalczy膰 sobie panowanie na naszym globie.
- Prosz臋 nie krzycze膰, Lej - powiedzia艂 prezydent.
- Garbuj jeszcze nie sko艅czy艂.
- Lepiej niechby w og贸le nie ko艅czy艂 - mrukn膮艂 genera艂.
Do jego spoconego czo艂a przyklei艂a si臋 ca艂a krzywa grzywka.
- Cel mamy wsp贸lny - kontynuowa艂 Garbuj. - Wykorzystanie naszej wiedzy do osi膮gni臋cia korzy艣ci. P贸ki s膮dzili艣my, 偶e poziom rozwoju naszych glob贸w jest r贸wny, mogli艣my dyskutowa膰 o wojennej ekspedycji. Kiedy jednak okaza艂o si臋, 偶e oni maj膮 nad nami przewag臋 stu pi臋膰dziesi臋ciu lat, to ka偶da wyprawa jest samob贸jstwem. Droga, do kt贸rej przekonuj膮 nas nasi genera艂owie - droga agresji, podboju, grabie偶y, awantury - ta droga mnie nie urz膮dza. Bo doprowadzi ona do naszej zguby. Czy wy my艣licie, 偶e oni poddadz膮 si臋 bez walki? Mamy tylko jedn膮 drog臋 - ostro偶nego przenikania, wywiadu, wprowadzenia w艂asnej agentury. Cierpliwo艣膰 i jeszcze raz cierpliwo艣膰!
- To sabota偶 - skwitowa艂 jego s艂owa marsza艂ek.
- To patriotyzm - zaoponowa艂 prezydent. - Nie zamierzam ryzykowa膰 losu ca艂ego kraju w celu zaspokojenia generalskiej buty.
- Bzdury. Sprawdzali艣my je艅c贸w - zahucza艂 Lej.
- Nie posiadaj膮 przoduj膮cej ideologii. Stracili j膮. Mimo maszyn i zabawek. To wyrodki i zera. Powinni艣my ich zgnie艣膰, jak muchy. W historii nie raz bywa艂o tak, 偶e barbarzy艅cy podbijali wydelikaconych miastowych.
- My te偶 przygotowujemy si臋 do tego, by wykorzysta膰 Ziemi臋. Ale m膮drze. Z korzy艣ci膮 dla sprawy - nie zgodzi艂 si臋 z przedm贸wc膮 Garbuj.
- Do licha z tym! Armia nie ma zamiaru d艂u偶ej czeka膰! - rykn膮艂 marsza艂ek.
- W艂a艣nie widz臋. - Garbuj ju偶 opanowa艂 ca艂kowicie nerwy i przeszed艂 nawet do kontrataku: - Za poduszczeniem genera艂a Graja pu艂kownik Raj-Raji zabi艂 dzi艣 jednego z wi臋kszych specjalist贸w, mojego pomocnika, doktora B艂aja.
- Niemo偶liwe! - Prezydent odwr贸ci艂 si臋 do genera艂a Graja.
- To oszczerstwo - odpowiedzia艂 ten, wpatruj膮c si臋 w wyczyszczony do lustrzanego blasku czubek buta, w kt贸rym odbija艂a si臋 jego zdeformowana w膮ska facjata.
- Doktor B艂aj 偶yje, czy nie? - cicho zapyta艂 prezydent.
- To by艂 nieszcz臋艣liwy wypadek.
- Jeszcze jeden taki nieszcz臋艣liwy wypadek i zostan臋 ca艂kowicie bez pomocnik贸w - odpowiedzia艂 Garbuj. - W takich warunkach nie da si臋 pracowa膰. Poniewa偶 wkr贸tce przyjdzie i na mnie kolej.
- Nie wykluczam - rzuci艂 Lej. - Obejdziemy si臋 bez w膮tpi膮cych sabota偶yst贸w.
- Obejdziecie si臋? - Tym razem prezydent wsta艂 i ruszy艂 w powolny spacer dooko艂a sto艂u. M贸wi艂 w marszu, jakby do swoich my艣li. - Oni si臋 obejd膮. Oni my艣l膮, 偶e przed nimi otwarty zosta艂 luk do obcego bunkra, sk膮d mog膮 sobie gwizdn膮膰 wi膮zk臋 granat贸w. Oto, na jakim poziomie pracuj膮 umys艂y wojskowych szef贸w kraju.
Genera艂owie zas臋pili si臋, ale wytrzymali t臋 drwin臋.
- Czy nie rozumiecie nadal, 偶e na miejsce ka偶dego z was znajd臋 setk臋 takich samych, a mo偶e i lepszych? A gdzie znajd臋 innego Garbuja?
- No to prosz臋 szuka膰 na nasze miejsce - obrazi艂 si臋 marsza艂ek i zacz膮艂 wygrzebywa膰 si臋 z fotela.
Prezydent nie zatrzymywa艂 go. Z zainteresowaniem przygl膮da艂 si臋 jego wysi艂kom.
- Odchodzi pan? - zainteresowa艂 si臋, kiedy marsza艂ek w ko艅cu uwolni艂 si臋 od fotela i zawis艂 nad nim. - W takim razie prosz臋 nie zwraca膰 si臋 o emerytur臋. Prosz臋 uwa偶a膰, 偶e zosta艂 pan oddany pod s膮d za dezercj臋 w chwili prze艂omowej dla swojej ojczyzny, id膮cej drog膮 trzech cn贸t i sze艣ciu godno艣ci.
Marsza艂ek run膮艂 z powrotem w fotel, kt贸ry na szcz臋艣cie wytrzyma艂 to jako艣 i nie rozpad艂 si臋.
- Ale wiecie te偶 - zacz膮艂 genera艂 Lej, kt贸ry, jak wyczuwa艂a Kora, by艂 inicjatorem generalskiego buntu - 偶e opracowali艣my sw贸j wariant planu.
- No to dlaczego nic nie wiem o jakim艣 szczeg贸lnym planie wojskowych? - zapyta艂 Garbuj.
- Dlatego, 偶e istnieje co艣 takiego, jak tajemnica wojskowa! - wrzasn膮艂 Lej. - Ani jedna normalna armia nie dopu艣ci do swoich tajemnic brudnego awanturnika.
- A jak pan s膮dzi? - zapyta艂 Garbuj.
- A pan o kim my艣li? - zapyta艂 genera艂 rozci膮gaj膮c wargi w szyderczym u艣mieszku, a ten przeci膮艂 twarz na dwie po艂owy.
- Mo偶e ju偶 do艣膰, co? - krzykn膮艂 prezydent. - Zanim poprzegryzacie sobie gard艂a, chcia艂bym wys艂ucha膰 pana Garbuja w pewnej powa偶nej sprawie. Jak zameldowano mi dzisiaj, okazuje si臋, 偶e nie wiadomo, w jaki czas trafia cz艂owiek, wys艂any na Ziemi臋-2.
- Pracuj臋 w warunkach sta艂ego niedoboru wykszta艂conych fizyk贸w i matematyk贸w - powiedzia艂 Garbuj. - Niekt贸re problemy stosunk贸w czasoprzestrzennych pozostaj膮 dla nas tajemnic膮.
- Przepuszczacie tylko pieni膮dze - mrukn膮艂 marsza艂ek.
- Ale s膮dz膮c z naszych oblicze艅, niezale偶nie od tego, kiedy w臋drowiec opu艣ci艂 Ziemi臋-2, wr贸ci on tam dzisiaj... Ale gwarancji nie mamy.
- A kiedy b臋dziemy mieli? - zapyta艂 Lej.
- Nie wcze艣niej ni偶 za miesi膮c.
- Za p贸藕no - powiedzia艂 Graj.
Garbuj zas臋pi艂 si臋. Odpowied藕 Graj膮 nie spodoba艂a mu si臋. Tak samo jak nie spodoba艂a si臋 Korze.
- Do czasu, kiedy nie wy艣lemy na Ziemi臋-2 dw贸ch-trzech os贸b - powiedzia艂 Garbuj - nie b臋dziemy wiedzieli na pewno, do jakiego czasu trafi膮.
- A my potrzebujemy, 偶eby to by艂o tak zwane „dzisiaj”! - przerwa艂 mu Lej.
- Do tego potrzebne s膮 eksperymenty. Do tego potrzebny jest czas i ludzie. A nie armaty z w膮sami! - zawy艂 rozw艣cieczony Garbuj. A poniewa偶 w膮sy mia艂 tylko genera艂 Lej, to w艂a艣nie on waln膮艂 pi臋艣ci膮 w st贸艂, o艣wiadczy艂, 偶e armia zastrzega sobie prawo do decyzji, i wyszed艂 z sali, tupi膮c obcasami.
Obaj jego koledzy po fachu wyszli za nim. Feldmarsza艂ek - jak tylko uda艂o mu si臋 wyd艂uba膰 z fotela, a genera艂 Graj - nieco p贸藕niej, poniewa偶 znalaz艂 w sobie do艣膰 godno艣ci, by u艣cisn膮膰 d艂onie swoim cywilnym rozm贸wcom.
Kiedy ucich艂y odg艂osy krok贸w genera艂贸w i nasta艂a cisza, z gatunku tych, co nast臋puje na wielkim brukowanym placu po przej艣ciu wojskowych kolumn, Garbuj zapyta艂:
- Co oni zamy艣laj膮?
- W tej chwili wiem to tylko w og贸lnych zarysach - powiedzia艂 prezydent. - Jak tylko poznam szczeg贸艂y obiecuje zapozna膰 z nimi r贸wnie偶 pana.
- A czy nie b臋dzie za p贸藕no?
- Mam nadzieje, 偶e nie.
- Panie prezydencie - powiedzia艂 tonem wyznania Garbuj. - Stajemy si臋 w tej chwili podobni do stada ma艂p, kt贸re gmeraj膮 w rakiecie dalekiego zasi臋gu. Je艣li rakieta huknie, to nie zostanie ma艂pka, kt贸ra opowiedzia艂aby, kt贸rej 艣rubki nie wolno odkr臋ca膰.
- Postaram si臋 zapami臋ta膰 pa艅skie s艂owa i przy najbli偶szej okazji spowodowa膰, by dotar艂y do 艣wiadomo艣ci wojskowych - odpowiedzia艂 prezydent.
- Nie jest pan ze mn膮 szczery.
- A niby dlaczego mam si臋 przed panem zwierza膰? - zdziwi艂 si臋 prezydent. - Nie wykluczam, na przyk艂ad, 偶e jeste艣my w tej chwili pods艂uchiwani. Przez ludzi genera艂a Graja. Ja trzymam si臋 sto艂ka tak d艂ugo, jak d艂ugo udaje mi si臋 tworzy膰 nienawidz膮ce si臋 wzajemnie koterie. Nie pozwalam wam dogadywa膰 si臋 poza moimi plecami. Ale pokusa grabie偶y bogatej Ziemi mo偶e okaza膰 si臋 zbyt mocn膮 dla kraju, w kt贸rym nar贸d nie kie艂bas膮 si臋 od偶ywia, a przoduj膮c膮 ideologi膮.
- Mieszka艅cy naszego kraju, panie prezydencie - odpowiedzia艂 na to Garbuj - nie otrzymaj膮 po偶膮danej kie艂basy. A przyjdzie im natomiast gin膮膰, bo genera艂owie, mam nadziej臋, maj膮 porz膮dne schrony?
- Nawet lepsze ni藕li ja - powiedzia艂 prezydent. - Nawet przy daczach, nawet pod kiblami.
- No to prosz臋 mi powiedzie膰, dlaczego generalicja jest taka pewna siebie?
- Nie mog臋. S艂owo honoru, 偶e nie mog臋 - zapewni艂 go prezydent. - Moja przewaga nad wami i nad genera艂ami polega tylko na tym, 偶e wiem wi臋cej, ni偶 ka偶dy z was z osobna. Tak wi臋c w interesie narodu i naszej przoduj膮cej ideologii trzech cn贸t i sze艣ciu godno艣ci, musz臋 dochowywa膰 w艂asnych i cudzych tajemnic. Jest pan wolny, profesorze Garbuj.
- No to co ja mam robi膰? - krzykn膮艂 Garbuj w stron臋 wychodz膮cego prezydenta. - Nie mam ludzi, moje 偶ycie jest w niebezpiecze艅stwie! Nie jestem wcale pewien, czy pozwol膮 mi prowadzi膰 dalej badania.
- Prosz臋 pr贸bowa膰 - odpowiedzia艂 od drzwi prezydent. - Niewiele mog臋 panu pom贸c. Ale nasza si艂a polega na tym, 偶e oni te偶 nie s膮 pewni, co i czy w og贸le mog膮 co艣 zrobi膰 bez pana. Tak wi臋c o pa艅skie 偶ycie jestem spokojny... Na razie.
Prezydent opu艣ci艂 sal臋, a gruby brodaty ch艂opczyk usiad艂 w fotelu, opuszczonym przez feldmarsza艂ka, i opar艂 g艂ow臋 na r臋kach. Ni to zacz膮艂 p艂aka膰, ni to zasn膮艂...
- Idziemy? - zapyta艂a Kora.
- Oczywi艣cie - zgodzi艂 si臋 Eduard Oskarowicz. - Nie mamy tu ju偶 nic do roboty.
18
Wi臋ksz膮 cz臋艣膰 drogi do obozu Kora i Eduard Oskarowicz przebyli w milczeniu.
Panowa艂 w艣ciek艂y upa艂, nie porusza艂 si臋 ani jeden listek, brz臋cza艂y gzy, a ko艅skie muchy ca艂ymi eskadrami kr膮偶y艂y nad w臋drowcami.
Z boiska obok willi jeden po drugim startowa艂y 艣mig艂owce.
Dopiero kiedy 艣cie偶ka sta艂a si臋 szersza i poprowadzi艂a w d贸艂, Kora zapyta艂a:
- To spotkanie do niczego nie doprowadzi艂o, prawda?
- Mia艂a艣 nadziej臋, 偶e poznasz wszystkie sekrety pa艂acu w Madrycie?
- Na nic nie mia艂am nadziei, dlatego ciesz臋 si臋 z tego, czego si臋 dowiedzia艂am. A przy okazji - co to za przoduj膮ca ideologia?
- W historii ludzko艣ci by艂o wiele przoduj膮cych, najlepszych na 艣wiecie, jedynych, niepowtarzalnych ideologii. Najcz臋艣ciej wyk艂adane by艂y w ma艂ych ksi膮偶eczkach skierowanych do szeregowego idioty. Tu maj膮 co艣 podobnego. Przoduj膮ca ideologia pozwala rz膮dowi na stosowanie najokrutniejszych 艣rodk贸w przeciwko w艂asnemu narodowi, nazywaj膮c ka偶dy przejaw niezadowolenia atakiem na podstawowe pryncypia ustrojowe, a to pachnie stosem.
Eduard Oskarowicz by艂 zaniepokojony, zdenerwowany.
Sam wyja艣ni艂 przyczyny zdenerwowania:
- Nie wiem, co si臋 mo偶e wydarzy膰 jutro. Obawiam si臋, 偶e prezydent ci艣nie Garbuja jak ko艣膰 swoim psom, je艣li tylko poczuje zapach przypalanej w艂asnej sier艣ci.
- A czy oni mog膮 co艣 zrobi膰 bez niego?
- Co艣 tam mog膮. Przecie偶 nie pracowa艂 przez te p贸艂 roku sam i by艂 otoczony pomocnikami. Nauka jest tu mniej wi臋cej na tym poziomie co i nasza, a najt臋偶sze umys艂y, jak i u nas, id膮 do kompleksu militarnego.
Eduard Oskarowicz przerwa艂, porusza艂 jednak wargami. Co艣 w duchu oblicza艂.
- Ale w sumie to on ma racj臋: jego zadanie na dzi艣, to nie dopu艣ci膰 genera艂贸w do maszyny przej艣cia.
- Czy taka istnieje?
- Tak, istnieje, i jest to do艣膰 proste urz膮dzenie - powiedzia艂 Ka艂nin. - Przej艣cie mi臋dzy 艣wiatami istnieje obiektywnie. Zadaniem urz膮dzenia jest tylko 艣ledzenie punktu kontaktu w przestrzeni, aby w przypadku, je艣li kto艣 spadnie ze ska艂y, zd膮偶y膰 z przechwyceniem go i przeniesieniem do nas.
- A mo偶e przenie艣膰 cz艂owieka z powrotem?
- Pozb膮d藕 si臋 nadziei, 偶e mo偶esz to zrobi膰 sama - u艣miechn膮艂 si臋 Eduard Oskarowicz. - Potrzebowa艂aby艣 pomocnik贸w. Je艣li zamierzasz ucieka膰, to koniecznie mnie uprzed藕. Albo przekonam ci臋 do zrezygnowania z pomys艂u, albo b臋dziesz mia艂a towarzystwo.
- No to po co odk艂ada膰 to na przysz艂o艣膰?
- Bo ja nie 艣piesz臋 si臋 ucieka膰 st膮d - odpar艂 profesor. - I musz臋 ci powiedzie膰, 偶e - tak podpowiada mi moje 偶yciowe do艣wiadczenie - ty te偶 si臋 nie 艣pieszysz. Przecie偶 poproszono ci臋, by艣 by艂a tu mo偶liwie d艂ugo.
- Dlaczego pan tak s膮dzi?
- Dlatego, 偶e od dawna przygl膮dam si臋 ludziom i zauwa偶am, kiedy zachowuj膮 si臋 naturalnie, a kiedy udaj膮.
- A ja?
- Ty niezbyt udanie udajesz.
- Dopiero si臋 ucz臋 - spr贸bowa艂a obr贸ci膰 wszystko w 偶art Kora.
- To niebezpieczna nauka - powiedzia艂 Eduard Oskarowicz. - Nie chcia艂bym, by艣 straci艂a przy tym g艂ow臋.
- Bardzo pan ponury - powiedzia艂a Kora.
- Niestety, mam ku temu podstawy.
Wyszli na zbocze, pod kt贸rym znajdowa艂y si臋 baraki ich obozu. Krzewy rozst膮pi艂y si臋, w twarz powia艂 przyjemny 艣wie偶y, morski wiaterek. Morze by艂o blisko, a nad nim odbywa艂 si臋 wolny, ale nieustanny ruch powietrza, a ten zaniepokoi艂 i rozp臋dzi艂 gzy oraz muchy, a przy okazji - jak wtedy, gdy nagle przestaje bole膰 z膮b i nagle zmieniaj膮 si臋 my艣li - przysz艂a nadzieja, 偶e wszystko to sko艅czy si臋 dobrze.
- Oczywi艣cie - wsp贸艂czuj膮co odezwa艂a si臋 Kora - trafi艂 pan tutaj w okresie, kiedy w Rosji by艂y trudne czasy. Nawet moje wykszta艂cenie pozwala mi to stwierdzi膰.
- Co, mianowicie, pani wie? - zapyta艂 profesor. Usiad艂 na wielkim kamieniu, wdychaj膮c 艣wie偶o艣膰 morskiego powietrza, a Kora by艂a mu wdzi臋czna za t臋 odsapk臋. Ob贸z wygl膮da艂 na cichy i bezludny - po placu wolno przemaszerowa艂a piel臋gniarka, przyciskaj膮c do brzucha miedziany kocio艂, a przy bramie 偶o艂nierz wrzasn膮艂 na bezdomnego psa.
- To, czego uczono mnie w szkole - powiedzia艂a Kora. - A potem kiedy艣 przysz艂o mi podr贸偶owa膰 po P贸艂wyspie Kolskim. Tam jest specjalna kolej dla turyst贸w, wszystko wygl膮da jak za Stalina.
- W艂a艣nie na kolei? - zdziwi艂 si臋 Eduard Oskarowicz.
- Mamy specjalne historyczne drogi, hotele, trasy turystyczne i nawet kurorty. Wszyscy maj膮 hopla na punkcie historii. Moja najlepsza przyjaci贸艂ka Weronika w ubieg艂ym roku uczestniczy艂a w szturmie na Jeruzalem.
- Z Arabami? - zapyta艂 Eduard Oskarowicz.
- Arabami? A co tam maj膮 do szturmowania Arabowie? Nie, z krzy偶owcami. Odnios艂a nawet kontuzj臋. Dali im wszystkim kolczugi i he艂my, i suchy prowiant - wyobra偶a pan sobie? A potem trzeba by艂o w艂azi膰 do swojego hotelu po drabinie. Tyle, 偶e jaki艣 g艂膮b t臋 drabin臋 odepchn膮艂.
- Pewnie jaki艣 Saracen - podzieli艂 si臋 przypuszczeniem profesor.
- Pewnie tak - zgodzi艂a si臋 Kora, poniewa偶 nie wiedzia艂a kim byli Saraceni.
- No wi臋c co takiego zobaczy艂a艣, Koro, na P贸艂wyspie Kolskim? - zapyta艂 profesor.
- Jest tam wielka trasa. Zamiast hoteli - obozy, zamiast sypialnych wagon贸w „tiep艂uszki” i zamiast obs艂ugi - Wszechrosyjska S艂u偶ba Ochrony. Wie pan, co to takiego ten WSO?
- Wiem dobrze, co to jest WSO - powiedzia艂 profesor. - I takie podr贸偶e s膮 interesuj膮ce?
- Strasznie interesuj膮ce, dostaje si臋 tam spirytus i solone og贸rki. Ale mnie tam by艂o nie do rozrywek. Chwytali艣my pewnego przest臋pc臋. Dlatego nie bawili艣my si臋 w t臋 gr臋.
- Dziwne - powiedzia艂 profesor dra偶ni膮c si臋 s艂omk膮 z tarantul膮, wygl膮daj膮c膮 ze szczeliny mi臋dzy kamieniami - jak historia kpi sobie z naszych tragedii. Koszmar, kt贸ry zabi艂 tylu, dla was, naszych potomk贸w, staje si臋 tylko cyrkiem.
- No, niezupe艂nie ma pan racj臋 - nie zgodzi艂a si臋 Kora. - Nikt sobie z tego nie kpi. Ludzie chc膮 pami臋ta膰 i zrozumie膰, jak nasi przodkowie 偶yli na tym 艣wiecie. Przecie偶 przywykli艣my ju偶, 偶e nie ma obiadu bez kompociku i lod贸w. Trzeba wi臋c czasem zobaczy膰, 偶e to nie jest odwieczne prawo.
- Jak w zoo... - Eduard Oskarowicz nie s艂ucha艂 Kory.
- No to dlaczego nie przejmuje si臋 pan tymi, co szturmowali Jeruzalem? - zapyta艂a Kora. - Przecie偶 oni te偶 gin臋li?
- Dlaczego niby mam si臋 nimi przejmowa膰?
- W potwornym upale, bez wody, g艂odni, obdarci, pokryci wrzodami, w艂azili na mury i potem, je艣li nie zgin臋li w straszliwych m臋czarniach, zaczynali zabija膰 i grabi膰 tych, co mieszkali w mie艣cie. Czy to nie straszne?
- Sk膮d to wiesz? Wynale藕li艣cie machin臋 czasu?
- Machina czasu jest... w instytucie. Trudno tam si臋 dopcha膰. A zreszt膮 dzia艂a tylko w przedziale kilku lat.
- Mo偶na wybra膰 si臋 w przysz艂o艣膰 albo przesz艂o艣膰?
- W przesz艂o艣膰, oczywi艣cie. Przecie偶 przysz艂o艣ci jeszcze nie ma!
- A je艣li co艣 uszkodzisz w przesz艂o艣ci?
- Dlatego w艂a艣nie s膮 takie problemy z tymi podr贸偶ami... Nie wiem wszystkiego, ale uczono nas, 偶e je艣li wtr膮cisz si臋 do strumienia czasu, to po prostu znikasz... Jakby ci臋 w og贸le nie by艂o. W przeciwnym przypadku znikn臋liby wszyscy inni.
Tarantula w ko艅cu wyszarpn臋艂a s艂omk臋 z palc贸w profesora i zaci膮gn臋艂a do norki, by j膮 m臋czy膰, dr臋czy膰 i zabija膰.
Kora milcza艂a.
- W ko艅cu - po d艂ugiej chwili ciszy powiedzia艂 profesor - ci krzy偶owcy dobrowolnie wybierali si臋 na wypraw臋. Nikt ich si艂膮 nie ci膮gn膮艂.
- Oczywi艣cie, 偶e byli wci膮gani! Nie widzia艂 pan, jak ich obrabiano na mityngach i zebraniach, jacy tam dzia艂ali agitatorzy i propagandzi艣ci w ka偶dym soborze, w ka偶dym klasztorze, na ka偶dym placu. Ludzie my艣leli, 偶e jad膮 ku 艣wietlanej przysz艂o艣ci... Je艣li chce pan powiedzie膰, 偶e krzy偶owcy wiedzieli na co si臋 decyduj膮, a wy, towarzysze Stalina czy Hitlera nie wiedzieli艣cie, to ja wam nie wierz臋. Niszczyli艣cie si臋 wzajemnie.
- Ze strachu - odpar艂 profesor. - Nie wolno s膮dzi膰 cz艂owieka przed obliczem 艣mierci. A tak w og贸le, to jest to puste gadanie. Nie mo偶e ksi膮偶臋 zrozumie膰 偶ebraka, p贸ki nie znajdzie si臋 w jego sk贸rze.
Kora wzruszy艂a ramionami. Rzeczywi艣cie - trudno jej by艂o zrozumie膰 偶ebraka.
- P贸艂tora wieku temu domy艣li艂 si臋 pan, 偶e mo偶na w ten spos贸b uciec do r贸wnoleg艂ego 艣wiata?
- Tak - odpowiedzia艂 profesor.
- Ale jakim cudem? Przecie偶 nawet w moich czasach tam, w Simeizie, pracuje ca艂y instytut naukowy, kt贸ry usi艂uje zrozumie膰, jak to si臋 dzieje.
- Je艣li jeste艣 fachowcem i nasz艂o ci臋 natchnienie, to mo偶na dokona膰 prze艂omu w nauce.
- Jab艂ko upad艂o na Newtona.
- Tak, zabrak艂o tylko ostatniego punktu. Teoretycznie istnienie przej艣cia mi臋dzy r贸wnoleg艂ymi 艣wiatami mo偶na by艂o wyliczy膰 nawet na poziomie fizyki teoretycznej po艂owy dwudziestego wieku. Newton nie mia艂 aparatury, Einstein ju偶 m贸g艂by do艣膰 do takiego wniosku.
- Pan doszed艂?
- Nie tylko doszed艂em, ale wyprowadzi艂em te偶 wnioski...
Na dole, przy p艂ocie, przechwyci艂 ich nieznany, nowo przyby艂y oficer, kt贸ry rozdar艂 si臋 na profesora i grozi艂 rozstrzelaniem - widocznie sam nie zna艂 dok艂adnie ani swojej funkcji, ani stopnia swobody przybyszy - diabli ich wiedz膮 - mo偶e lepiej trzyma膰 towarzystwo w piwnicy albo, na odwr贸t, nie zwraca膰 na nich uwagi? Ostatni jednak wariant nie m贸g艂 zadowoli膰 偶adnego wojskowego i zosta艂 odrzucony z definicji, a winnych, mimo sprzeciwu profesora i 偶膮dania widzenia z samym pu艂kownikiem Raj-Raj膮, zap臋dzili do wi臋zienia.
Pod parterowym barakiem, gdzie mieszkali przybysze z Ziemi, znajdowa艂 si臋 schron przeciwlotniczy, dok艂adnie odtwarzaj膮cy nadziemn膮 cz臋艣膰 budowli. Zamiast jadalni by艂 tam pok贸j z 偶elaznymi drzwiami, kamienn膮 pod艂og膮 i niskimi pryczami. Jedyna s艂aba 偶ar贸wka pod sufitem o艣wietla艂a jeszcze jednego, mieszka艅ca podziemi - okaza艂 si臋 nim Pokrewski. Na ko艣ci policzkowej rotmistrza widnia艂 siniec, r臋kaw szlafroka by艂 oderwany i trzyma艂 si臋 tylko na kilku nitkach, w艂osy mia艂 w nie艂adzie i dzikie spojrzenie.
- Co si臋 panu sta艂o? - rzuci艂a si臋 do rotmistrza Kora.
- Bili pana?
- Bili - przytakn膮艂 rotmistrz. - I zosta艂em pozbawiony mo偶liwo艣ci ponownego odej艣cia.
- A kto panu pozwoli艂 na taki stosunek do siebie? - oburzy艂 si臋 profesor. - Jeste艣my poddanymi innego globu, i oni nie maj膮 prawa...
- Oni wzi臋li prawo w swoje r臋ce - z gorycz膮 zakrzykn膮艂 Pokrewski i, rzuciwszy si臋 na prycz臋, zakry艂 g艂ow臋 r臋kami.
- Ale mimo wszystko powinien pan opowiedzie膰 nam, co si臋 wydarzy艂o. Obiecuj臋, 偶e nie pozwol臋, by winni tego incydentu pozostali bezkarni - nalega艂 profesor.
- Tym bardziej - doda艂a Kora - 偶e za nami stoi Ziemia i ca艂a Federacja Galaktyczna, w tym komisarz Milodar. A ten nie zna si臋 na 偶artach.
- Jaka znowu federacja - zawo艂a艂 rotmistrz - za mn膮 nic nie stoi! Widzia艂em, jak ostatni parowiec wzi膮艂 kurs na Stambu艂! Wrangel nas porzuci艂...
- Prosz臋 odpowiedzie膰 - powiedzia艂 Eduard Oskarowicz tonem, jakiemu nie mo偶na by艂o nie podporz膮dkowa膰 si臋.
- Rano widzia艂em... - G艂uchy g艂os rotmistrza z trudem wydobywa艂 si臋 ze szczeliny miedzy siennikiem i wargami. - Przez ca艂膮 noc jej nie by艂o... a rano wysz艂a z jego apartament贸w!
- Poprosz臋 - rzek艂 profesor - by u偶ywa艂 pan, w miar臋 mo偶liwo艣ci, imion postaci. Pan wie co艣, czego my nie wiemy. Ale nie dzieli si臋 pan z nami wiedz膮.
- Bo偶e! - zawo艂a艂 rotmistrz i usiad艂 na pryczy. - Czy to nie jasne? Ksi臋偶niczka Parra wysz艂a rano z pokoju pu艂kownika Raj-Raji. Jak gdyby nigdy nic!
- Bo mo偶e i nie by艂o nic? - ostro偶nie podsun膮艂 Eduard Oskarowicz.
- By艂o! O, gdyby pan widzia艂, jaki u艣miech b艂膮ka艂 si臋 po jej rozpustnych ustach!
- A pan? - zapyta艂a Kora.
- Rzuci艂em si臋, 偶eby j膮 zabi膰!
- Ale nie zabi艂 pan?
- R臋ka mi si臋 nie podnios艂a.
- A ona? - zapyta艂a Kora, kt贸ra t臋 scen臋 widzia艂a w nieco komicznych barwach, ale powstrzymywa艂a si臋, by nie skrzywdzi膰 zakochanego Pokrewskiego.
- Ona 艣mia艂a si臋! Niczym kr贸lowa szemacha艅ska. Czyta艂a pani o niej?
- Przerabia艂am. W dzieci艅stwie - z dum膮 o艣wiadczy艂a Kora. - Napisa艂 to pewien poeta z Azerbejd偶anu.
Profesor zerkn膮艂 na Kor臋, nieco pochyliwszy g艂ow臋, i gdyby dziewczyna zobaczy艂a w tym momencie jego spojrzenie, to zdziwi艂aby si臋 widz膮c w nim tyle smutku. Profesor my艣la艂 o swoich odleg艂ych potomkach; najwidoczniej, w drodze do wysokiej cywilizacji musieli jednak ponie艣膰 pewne ofiary.
- To napisa艂 Puszkin! - zakrzykn膮艂 rotmistrz, na chwil臋 zapomniawszy nawet o swoim oburzeniu. - Nie mo偶e by膰, by uwa偶a艂a go pani za poet臋 z Azerbejd偶anu!
- Przepraszam - powiedzia艂a Kora, nie chc膮c wst臋powa膰 w sp贸r historyczny. - Co si臋 dzia艂o dalej?
- Prosz臋 mi wybaczy膰, ale skoro pani uwa偶a Puszkina za azerskiego poet臋, to ja nie mog臋 kontynuowa膰.
- Nigdy tego nie powiedzia艂am! - krzykn臋艂a oburzona Kora. - Poet膮 azerskim by艂 Ni偶ami, urodzony w Giand偶y w 1141 roku, gdzie r贸wnie偶 zmar艂 na r臋kach swojej po艂owieckiej 偶ony, wykupionej przeze艅 z niewoli w 1189 roku. Bajka o szemacha艅skiej kr贸lowej, mieszkaj膮cej jakoby w granicz膮cym z Giand偶膮 Szemachu, by艂a odkryta w艣r贸d r臋kopis贸w biblioteki w Madrycie dziesi臋膰 lat p贸藕niej. Nieznany poemat Nizamiego albo Nezamiego wywo艂a艂 sensacj臋 w艣r贸d specjalist贸w i zwyk艂ych mi艂o艣nik贸w poezji, poniewa偶 odkry艂 przed ludzko艣ci膮 nowe p艂aszczyzny talentu wielkiego azerskiego poety. Je艣li chce pan, to mog臋 zadeklamowa膰 kilka dwuwierszy z tego arcydzie艂a, ale prosz臋 pami臋ta膰, 偶e nie jestem mocna w arabskim, a w tym j臋zyku by艂a napisana „Szemacha艅ska kr贸lowa”, i moja wymowa na pewno b臋dzie kulawa...
Widz膮c oszo艂omienie na twarzy profesora Kora poczu艂a si臋 moralnie usatysfakcjonowana, po raz - zapewne - pierwszy od przybycia do r贸wnoleg艂ego 艣wiata. I przysi臋g艂a sobie, 偶e nikomu, nawet na torturach, nie przyzna si臋, 偶e wyg艂oszony przez ni膮 tekst przepisa艂a na ubieg艂orocznym egzaminie z literatury ze 艣ci膮gi, i jeszcze nie zd膮偶y艂a go po prostu zapomnie膰.
Rotmistrz Pokrewski usiad艂 na pryczy. W艂asny b贸l zblad艂 przed niewidzianym dotychczas talentem dziewczyny. Ale Kora szybko przywr贸ci艂a go do rzeczywisto艣ci.
- Prosz臋 kontynuowa膰, rotmistrzu - powiedzia艂a.
- Prosz臋 opowiada膰.
- A co tam opowiada膰 - machn膮艂 r臋k膮 Pokrewski.
- Rzuci艂em si臋 na pu艂kownika Raj-Raj臋, 偶eby wyzwa膰 go na pojedynek na dowolny rodzaj broni - w ko艅cu jestem do 艣mierci przyzwyczajony.
- A pu艂kownik?
- Pu艂kownik wyszed艂 i wulgarnymi s艂owy za偶膮da艂, bym poszed艂 precz. Wtedy unios艂em kij i zawo艂a艂em: „Bro艅 si臋 pan!”
- A on?
- A on nic nie odpowiedzia艂, poniewa偶 z tych samych drzwi wypad艂a pani kole偶anka Ninela.
- Z tych samych drzwi?
- A jak偶e. Wydawa艂a z siebie niezrozumia艂e d藕wi臋ki, wypad艂a i naskoczy艂a na mnie jak w艣ciek艂a furia, wyrwa艂a mi kij i zacz臋艂a mnie t艂uc, twierdz膮c, 偶e nie pozwoli skrzywdzi膰 swego ukochanego. Nast臋pnie przybieg艂y piel臋gniarki i przynios艂y mnie tutaj... w takim oto stanie. Ale przecie偶 nie mog艂em podnie艣膰 r臋ki na kobiet臋, nawet je艣li jest pospolit膮 chamk膮!
- Tajemnicza to historia - powiedzia艂 Ka艂nin - ale wydaje mi si臋, 偶e nie tak tragiczna, jak si臋 panu wyda艂a.
O ile pu艂kownik nie zabawia艂 si臋 z dwoma paniami jednocze艣nie.
- Och, tylko nie to! - zakrzykn膮艂 rotmistrz i 艣cisn膮艂 r臋koma skronie, jakby g艂owa p臋ka艂a mu z niewyobra偶alnego b贸lu.
- No to mi臋dzy nimi dosz艂o do czego艣 ca艂kowicie niewinnego - o艣wiadczy艂a Kora. - Dlatego Ninela tak si臋 na pana rozz艂o艣ci艂a.
- Nie - twardo rzek艂 kapitan. - Tam dzia艂o si臋 co艣 strasznego.
- Usi艂uj臋 pana przekona膰 - powiedzia艂 profesor - 偶e ksi臋偶niczka zmar艂a pi臋膰set lat temu, 偶e pan zgin膮艂 p贸艂tora wieku temu, a z tu obecnych tylko Kora jest istot膮 realn膮 i 偶yw膮. A my jeste艣my jedynie widmami, fantomami.
- Bzdura - mrukn膮艂 rotmistrz. Ale nie s艂ycha膰 by艂o przekonania w jego g艂osie. - Istnieje tylko ten dzie艅 i ta chwila.
Za okienkiem krzyczeli do siebie wartownicy.
- Co na obiad? - zawo艂a艂 bli偶szy, a drugi odpowiedzia艂 co艣 niewyra藕nie.
Rotmistrz milcza艂 le偶膮c na pryczy. Profesor przemierza艂 cel臋 po przek膮tnej. Kora zamy艣li艂a si臋 - usi艂owa艂a przekona膰 siebie, 偶e to, co si臋 tu dzieje, jest czym艣 prawdziwym, realnym, 偶e to nie sen. Ale trudno jej by艂o siebie przekona膰, poniewa偶 pami臋膰 Kory, jak i pami臋膰 Pokrewskiego, odmawia艂a przeniesienia si臋 do rzeczywisto艣ci. Pozostawiony przez nich 艣wiat by艂 zbyt bliski i bardziej realny od tych barak贸w, zaduchu i na pewno od furii rotmistrza z powodu zdrady 艣redniowiecznej gockiej ksi臋偶niczki.
- A podsumowuj膮c - powiedzia艂 nagle troch臋 nie na temat profesor, stoj膮c pod 艣cian膮 ze wzrokiem utkwionym w zakratowanym okienku - co艣 mi si臋 jednak tu nie podoba. Generalicja co艣 zaplanowa艂a. Garbuj ma racj臋, 偶e knuj膮. Zwr贸膰 uwag臋 - nie byli tak naprawd臋 zaniepokojeni, w jaki czas trafi膮 ludzie podczas powrotu na Ziemie - a przecie偶 to powinna by膰 sprawa kluczowa dla ich plan贸w. Je艣li zdecydowali si臋 na lokaln膮 inwazj臋 w celu porwania maszyn bojowych i technologii, to mimo 偶e jest to plan naiwny, oznacza, 偶e przewidzieli spos贸b obej艣cia niebezpiecze艅stwa odwetu. Ale jak?
- Mo偶e to tylko pu艂apka, gra, mo偶e wcale nie zamierzaj膮 podbija膰 naszego 艣wiata, bo wiedz膮, 偶e mog膮 straci膰 sw贸j?
Kora odczuwa艂a przyjemno艣膰 z faktu, 偶e mo偶e dyskutowa膰 jak r贸wna z profesorem, a ten nie stara si臋 dostosowa膰 do jej poziomu.
- Ciekawe - rzek艂 na to Eduard Oskarowicz. - A niby dlaczego?
- A dlatego - odezwa艂 si臋 do艣膰 niespodziewanie rotmistrz - 偶e im nie jest potrzebna wojna, w kt贸rej mog膮 ponie艣膰 pora偶k臋, a tylko dziarskie przygotowania do niej. Potrzebuj膮 obrazu, wyobra偶enia wroga. S艂yszeli艣cie co艣 o tym?
- Rozumiem, co chce pan powiedzie膰, rotmistrzu - zgodzi艂 si臋 Ka艂nin. - Zafundujemy sobie takie przygotowania do wojny, 偶e sama wojna ju偶 nie b臋dzie nam potrzebna. W ha艂asie i zamieszaniu posadzimy w obozach wszystkich buntownik贸w i przy okazji po偶remy z musztard膮 pana prezydenta.
- Ciekawe - odezwa艂a si臋 Kora - czy prezydent rozwa偶a艂 taki wariant?
- Mnie bardziej interesuje, czy rozwa偶a艂 go Garbuj. Bo je艣li on to rozumie, to mo偶e przekona prezydenta - powiedzia艂 Ka艂nin.
Szcz臋kn膮艂 rygiel, drzwi otworzy艂y si臋, sta艂 w nich pu艂kownik Raj-Raji.
- Wychodzi膰 - rozkaza艂. - Czas na obiad.
Rotmistrz Pokrewski odwr贸ci艂 si臋 do 艣ciany.
- Wszyscy wychodz膮 - poleci艂 pu艂kownik. - Pana, rotmistrzu te偶 to dotyczy. Ale je艣li jeszcze pan nalega na pojedynek ze mn膮, to nie mam nic przeciwko. Tylko sko艅cz臋 dzisiejsze sprawy i po kolacji mo偶emy spotka膰 si臋 na pla偶y.
- Nie 偶artuje pan? - Pokrewski poderwa艂 si臋 na r贸wne nogi.
- Ja w og贸le nie mam poczucia humoru - odpowiedzia艂 pu艂kownik. - Ale dla powszechnej jasno艣ci chcia艂bym zakomunikowa膰 panu, 偶e dzisiejszego ranka w moim pokoju dwie kobiety, znane panu kobiety, doprowadza艂y do porz膮dku m贸j mundur, zniszczony niemal doszcz臋tnie wczoraj, kiedy trafi艂em do betonowej pu艂apki. M贸wi臋 to nie po to, by si臋 usprawiedliwia膰, a 偶eby dotar艂o to do pewnych nerwowych os贸b. Ksi臋偶niczka natomiast jest zbyt czarna i brudna, by mnie skusi艂a, a przy tym ni cholery nie rozumie po rosyjsku.
- 艁偶e pan - powiedzia艂 rotmistrz.
- A ja s膮dzi艂em, 偶e w pa艅skiej armii og贸lnie przyj臋te by艂y zasady uprzejmo艣ci mi臋dzy oficerami. Tak wi臋c pan, rotmistrzu, zostaje pozbawiony obiadu z powodu niew艂a艣ciwego zachowania si臋 w stosunku do starszego stopniem.
Pokrewski wykona艂 ruch w kierunku drzwi - po pierwsze, by艂 g艂odny, po drugie, zrozumia艂, 偶e zachowuje si臋 niezbyt w艂a艣ciwie. Ale duma kaza艂a, mu zosta膰 w miejscu. Tak wi臋c sta艂 - wysoka posta膰 w niebieskim podartym szlafroku. I taki w celi pozosta艂.
W sercu pu艂kownika nie znalaz艂a, si臋 nawet krztyna lito艣ci. Kiedy weszli na pi臋tro powiedzia艂:
- Pokrewski chcia艂 i m贸g艂 mnie zabi膰. Zachowa艂 si臋 fatalnie w stosunku do mnie, cho膰 mnie si臋 zrobi艂o go 偶al - co mi szkodzi艂o zastrzeli膰 go na miejscu? Kto by mnie os膮dzi艂? Chyba 偶e pan, profesorze?
- Ja tak - zgodzi艂 si臋 profesor.
W sto艂贸wce czekali ju偶 pozostali przybysze. Ma艂a grupka ludzi z Ziemi, ca艂kowicie r贸偶nych i obcych dla siebie.
呕urba zahucza艂:
- Gdzie to wy sobie spacerujecie, prosz臋 pa艅stwa, je艣li mo偶na wiedzie膰?
- Koro, masz z ty艂u na sukience traw臋 - krzykn臋艂a Ninela.
Wyci臋艂a w szlafroku g艂臋boki dekolt i odci臋艂a r臋kawy - wysz艂a z tego koszmarna sukienka, ale przynajmniej odpowiada艂a klimatowi i demonstrowa艂a bezczelnie piersi wywiadowczyni.
Kora pos艂usznie zacz臋艂a otrzepywa膰 sukienk臋 z ty艂u, rozleg艂 si臋 rechot 呕urby, zawt贸rowa艂a mu Ninela. Misza Hofman u艣miechn膮艂 si臋 krzywo. Ksi臋偶niczka Parra przysun臋艂a do siebie misk臋 i bez pomocy 艂y偶ki zacz臋艂a z niej pi膰 zup臋. Ksi臋偶niczka mia艂a wspania艂y apetyt.
Przy wt贸rze 艣miechu Kora dosz艂a do sto艂u i zaj臋艂a swoje miejsce. Piel臋gniarki wyposa偶y艂y przyby艂ych w miski z groch贸wk膮. Pu艂kownik, kt贸ry mia艂 kaprys spo偶ycia posi艂ku z je艅cami, zamiast miski otrzyma艂 wielki porcelanowy talerz, a do zupy do艂膮czono wk艂adk臋 w postaci kawa艂ka boczku. C贸偶, on tu by艂 gospodarzem.
- Dzisiaj zaczniemy - powiedzia艂 Raj-Raji, opr贸偶niwszy talerz - pakowa膰 si臋 i do domu.
Potem poda艂 talerz po dok艂adk臋.
Poniewa偶 wszyscy rozumieli, 偶e pu艂kownik usiad艂 do wsp贸lnego sto艂u w jakim艣 celu, to nikt nie przepu艣ci艂 jego s艂贸w. A milczenie odebrano jako zaproszenie do zadawania pyta艅.
- Powr贸t na ochotnika? - zapyta艂 Eduard Oskarowicz.
- Ca艂kowicie dobrowolny. Ch臋tni do pozostania u nas mog膮 pozosta膰.
Pu艂kownik u艣miechn膮艂 si臋 szeroko i bezmy艣lnie - wyszed艂 z tego grymas, przeznaczony chyba specjalnie dla profesora.
- Czy kto艣 mo偶e zagwarantowa膰, 偶e wr贸cimy 偶ywi? - zapyta艂 in偶ynier Wiewo艂od.
- A jakie偶 tu mog膮 by膰 gwarancje? - zdziwi艂 si臋 pu艂kownik.
- Trafi艂em tu - powiedzia艂 in偶ynier - poniewa偶 mia艂em wypadek w powietrzu. M贸j ornitopter po艂ama艂 si臋. Jak rozumiem, podczas upadku ku ziemi, zosta艂em przechwycony przez wasz膮 aparatur臋 i wyl膮dowa艂em na mi臋kkim zboczu obok obozu. Je艣li przeniesiecie mnie do punktu, gdzie mia艂 miejsce wypadek, to ja z tego punktu upadn臋 na g艂azy i zabij臋 si臋. Nie mam na to ochoty.
- Mo偶e najpierw spr贸bowaliby艣cie z kr贸likami? - zapyta艂 zadumany 呕urba.
- Po co? - zapyta艂 pu艂kownik.
Udawa艂, 偶e nie zrozumia艂 pytania.
- Kr贸lika nie szkoda.
- A was, to my艣licie, 偶e szkoda? - zdziwi艂 si臋 Raj-Raji. - Dlaczego niby mam was 偶a艂owa膰?
- Dlatego, 偶e w艣r贸d ludzi istnieje co艣 takiego jak humanizm - powiedzia艂a Ninela. - Tak nas uczy partia. Nie jeste艣my kr贸likami, my - brzmi dumnie.
- Przes艂uchiwali艣my was i waszych towarzyszy - pu艂kownik uni贸s艂 do ust talerz i wypi艂 reszt臋 polewki. Potem doko艅czy艂: - I zrozumieli艣my, 偶e ten wasz humanizm z艂amanego gorsza nie jest wart. W odr贸偶nieniu od kr贸lik贸w mordowali艣cie siebie milionami. Nie macie wi臋c co gada膰 o lito艣ci.
- Wszystko pan popl膮ta艂 - rozz艂o艣ci艂a si臋 Ninela. - Niszczyli艣my wrog贸w w toku historycznej sprawiedliwo艣ci. Tak klasowych, jak i agresor贸w zewn臋trznych.
- No i my w艂a艣nie zniszczymy was w toku sprawiedliwo艣ci. Czy ja musz臋 my艣le膰 o waszym humanizmie, skoro waszym kosztem mog臋 uczyni膰 偶ycie moich ludzi bardziej sytym i lepszym? Prosz臋 mi odpowiedzie膰.
- Nie ma pan prawa zadawa膰 takiego pytania - powiedzia艂a Ninela. Grapefruity jej piersi niebezpiecznie zafalowa艂y, i pu艂kownik znieruchomia艂 zaczarowany tym widokiem, albowiem g贸rne po艂贸wki tych owoc贸w p艂ywa艂y w niebieskim dekolcie, jak w stawie. - Poniewa偶 nasze heroiczne 偶ycie jest nie mniej drogie, ni偶 偶ycie pana wsp贸艂pracownik贸w.
Ninela poprawi艂a szlafrok, ale tak niezr臋cznie, 偶e prawa pier艣 obna偶y艂a si臋 ca艂kowicie, co spowodowa艂o atak kaszlu pu艂kownika.
- Dobrze - powiedzia艂 po chwili pu艂kownik Raj-Raji - nasza sprawa to wojna, jak nam ka偶膮, tak strzelamy. Niech uczeni badaj膮, dow贸dztwo decyduje, a my poczekamy na ich m膮dre decyzje. Co dzi艣 mamy wed艂ug planu?
Pu艂kownik wyj膮艂 notes, otworzy艂 go na odpowiedniej stronie i przez jak膮艣 chwil臋 porusza艂 ustami, przetrawiaj膮c sens wypisanych tam s艂贸w.
- Jasne - powiedzia艂 w ko艅cu i zatrzasn膮艂 notes. - Najpierw robimy badania medyczne dotycz膮ce seksualnej zgodno艣ci naszych przybyszy. Wszyscy id膮 pod prysznic, tam zostawiacie odzie偶 i reszt臋 dnia macie sp臋dzi膰 nago w sali gimnastycznej.
- Obawiam si臋, 偶e to kiepski program - w pe艂nej os艂upienia ciszy wykrztusi艂 Eduard Oskarowicz. - Je艣li zapyta pan Garbuja, albo pu艂kownika Leja, to ci wyra偶膮 swoje niezadowolenie.
- Nic na to nie mog臋 poradzi膰. - Pu艂kownik zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi i zacz膮艂 krzycze膰, jakby wzywa艂 do ataku: - Co ja mog臋 zrobi膰, skoro rozkaz贸w przychodz膮 dziesi膮tki, dow贸dc贸w jest tysi膮c razy wi臋cej ni偶 was, a za wszystko ja odpowiadam! Garbuj i jego ludzie 偶膮daj膮, by艣my przeprowadzali badania i przes艂uchania. Moi szefowie chc膮 przygotowania was do akcji dywersyjnych! A ja si臋 miotam jak mysz w imadle! Na mnie si臋 wszyscy wy艂adowuj膮. Co wy sobie my艣licie, 偶e mi odpowiada wasze bieganie na golasa i grupowy seks po k膮tach? Rozbiera膰 mi si臋 wed艂ug planu!
- Panie pu艂kowniku, apeluj臋 do pa艅skiego rozs膮dku! - rozz艂o艣ci艂 si臋 Eduard Oskarowicz.
- Dobra. Zapiszemy, 偶e test si臋 odby艂. Ci uczeni nied艂ugo ju偶 b臋d膮 tu rz膮dzi膰. Wszyscy wolni. A pani, Ninelo, prosz臋 zosta膰 na rozmow臋.
- No masz, tego jeszcze brakowa艂o! - zawo艂a艂a Ninela z tak膮 rozkosz膮 w g艂osie, 偶e 呕urba rzuci艂:
- Ech, zaordynowa艂bym ci z dziesi膮tek r贸zg!
- Lepiej cicho b膮d藕, bo sam je zaliczysz - odparowa艂a Ninela.
19
Drug膮 po艂ow臋 dnia wype艂ni艂y zaskakuj膮ce wydarzenia.
Ale najpierw nic nie zapowiada艂o zmian. Mo偶e poza tym, 偶e upa艂 stopniowo przechodzi艂 w duchot臋, tak膮 przedburzow膮. Na niebie g臋stnia艂y ob艂oki, chwilami s艂o艅ce wynajdowa艂o w nich wy艂om i wtedy pali艂o gor膮cem zm臋czone cia艂a ludzi, ale zaraz potem zasnuwa艂y je ciemniej膮ce chmury i ju偶 gdzie艣 odzywa艂 si臋 grzmot, gdzie艣 bardzo daleko nad morzem, jakby tam, za horyzontem rozgorza艂a bitwa morska.
Ruchy ludzi stawa艂y si臋 wolne, ka偶dy krok prowadzi艂 do zadyszki, potu i dzwonienia w uszach. Tym dziwniejszy by艂 po艣piech, z jakim przeci臋li podw贸rze dwaj pu艂kownicy, a za nimi dwaj lekarze: bladolicy doktor Krelij i inny, nieznajomy, z niewielkim sakwoja偶em, przyby艂y chyba niedawno. Wszyscy znikli w budynku administracyjnym. Na minut臋 znowu zapad艂a nieruchoma cisza, w oddali zaburcza艂 grzmot. Z baraku wyszed艂 Eduard Oskarowicz. Nie zauwa偶ywszy stoj膮cej z boku Kory, udaj膮c, 偶e spaceruje, skierowa艂 si臋 ku znanym ju偶 Korze krzewom, kryj膮cym 艣cie偶k臋. Kor臋 kusi艂o, 偶eby p贸j艣膰 za profesorem, ale na my艣l, 偶e przyjdzie jej znowu wdrapywa膰 si臋 na zbocze przez k艂uj膮ce krzewy, poczucie obowi膮zku cichutko zwin臋艂o si臋 w k艂臋bek i znieruchomia艂o gdzie艣 w jej wn臋trzu, w nadziei, 偶e nikt go nie zauwa偶y.
- Idzie burza! - powiedzia艂 kto艣 tak nieoczekiwanie, 偶e dziewczyna drgn臋艂a.
To by艂 in偶ynier. Zdj膮艂 szlafrok i zosta艂 w d艂ugich pasiastych spodenkach. Mia艂 g艂adkie opalone cia艂o z p艂askim twardym brzuchem, bez grama t艂uszczu. Kora z przyjemno艣ci膮 patrzy艂a na niego. In偶ynier trzyma艂 w r臋ku d艂ugi prosty pr臋t, kt贸ry oczy艣ci艂 z kory.
- Patrz - powiedzia艂 - nie potrafi臋 si臋 powstrzyma膰. Ci膮gle zbieram materia艂y do swojego modelu. G艂upie to, prawda?
- Wcale nie - powiedzia艂a Kora wpatruj膮c si臋 w zbocze g贸ry. Mia艂a wra偶enie, 偶e widzi, jak wspina si臋 po 艣cie偶ce niem艂ody i niezgrabny Ka艂nin.
- Wydaje mi si臋, 偶e je艣li zbuduj臋 ornitopter i wzbij臋 si臋 w powietrze, to uda mi si臋 odlecie膰 z tego przekl臋tego kraju. 呕eby tylko m贸c wznie艣膰 si臋 odpowiednio wysoko.
- Wysoko to zaczynaj膮 lata膰 my艣liwce. Mo偶e nie s膮 specjalnie szybkie, ale na ciebie to wystarczy.
- Wiem - zgodzi艂 si臋 in偶ynier. - Ale i tak chcia艂bym polata膰. A ty jak s膮dzisz - uda si臋 nam st膮d wyrwa膰?
- My艣la艂e艣 o tym?
- Ca艂y czas o tym marz臋. Wpadli艣my w jakie艣 艣redniowiecze. Najpierw my艣la艂em, 偶e oni szukaj膮 mo偶liwo艣ci kontaktu, 偶e rozumiej膮, jakie wielkie odkrycie wpad艂o w ich r臋ce. Chyba przez ca艂y tydzie艅 tak si臋 艂udzi艂em... Ale w ko艅cu zrozumia艂em, 偶e trafi艂em w stado pawian贸w, 偶e one maj膮 swoje interesy, a ja swoje, ludzkie. Wiesz, czego one chc膮? One chc膮 podbi膰 Ziemi臋. W ich pawianich g艂贸wkach nie mo偶e zmie艣ci膰 si臋 fakt, 偶e ma艂piszony nie mog膮 zawojowa膰 Ziemi ludzi, poniewa偶 nie potrafi膮 m贸wi膰.
- W tej chwili oni maj膮 inny pomys艂 - odpowiedzia艂a Kora. - Pomys艂 na z艂odziejski wypad - wpa艣膰, ukra艣膰, zwia膰.
- Rozumiesz wi臋c, 偶e kto艣 musi przej艣膰 do nas, wr贸ci膰 i powiedzie膰, 偶e t臋 furtk臋 nale偶y przymkn膮膰.
- A reszta zostanie tu zatrza艣ni臋ta?
- Ale kto nas tu zatrza艣nie? - zdenerwowa艂 si臋 in偶ynier. - Oczywi艣cie, 偶e najpierw nas st膮d wyci膮gn膮.
In偶ynier by艂 zbudowany prosto i racjonalnie. Mia艂 silnie rozwini臋te poczucie sprawiedliwo艣ci, chcia艂 by zatriumfowa艂a, a potem pragn膮艂 wr贸ci膰 do swojego ornitoptera. Pewnie dobrze jest mie膰 takiego m臋偶a. Na pewno b臋dzie 偶on臋 kocha艂 i broni艂, b臋dzie spacerowa艂 z dzie膰mi i naprawia艂 w domu sprz臋ty, a na daczy wszystkie w艂膮czniki i tostery. Potem 偶ona od niego ucieknie.
- Najwa偶niejsza rzecz to nawi膮za膰 jak najszybciej kontakt z nasz膮 Ziemi膮, kto艣 musi si臋 tam przedrze膰 i uprzedzi膰, bo ci tu naprawd臋 wykr臋c膮 co艣 durnego. Ale jak to zrobi膰?
- Pewnie trzeba znowu skoczy膰 ze ska艂y - podzieli艂a si臋 przypuszczeniem Kora.
- Nie 艣piesz si臋 - powstrzyma艂 j膮 Wsiewo艂od. - To zbyt ryzykowne. Ale pomy艣l臋 nad tym. Trzeba zbada膰 to miejsce...
Odszed艂 mamrocz膮c co艣 pod nosem, zapomniawszy o Korze. Ale po dwudziestu krokach zatrzyma艂 si臋 i odwr贸ciwszy si臋 g艂o艣no o艣wiadczy艂:
- Ale my jeste艣my g艂upi, Koro! Tam, gdzie si臋 pojawili艣my nie ma przecie偶 偶adnej ska艂y! Ska艂a jest tylko na naszej Ziemi.
- Co to oznacza? - zapyta艂a Kora.
- To oznacza - powiedzia艂 in偶ynier - 偶e je艣li st膮d jest wyj艣cie do nas, to jest ono zbudowane zupe艂nie inaczej. Ale jak - musz臋 si臋 domy艣li膰. W ko艅cu jestem in偶ynierem.
Kiedy in偶ynier odszed艂, Kora zacz臋艂a wpatrywa膰 si臋 w krzewy na zboczu. Ale nie zobaczy艂a profesora. Widocznie dobrze si臋 ukry艂.
Na placu pojawi艂 si臋 znowu Misza Hofman. Tym razem maszerowa艂 szybko i, mijaj膮c Kor臋, rzuci艂 w przelocie:
- Je艣li co艣 mi si臋 stanie, to musisz tu zosta膰 mo偶liwie d艂ugo. Nie pr贸buj sama st膮d uciec, nawet je艣li b臋d膮 ci臋 namawia膰. Ty musisz dowiedzie膰 si臋 naprawd臋 wszystkiego...
呕eby m贸c powiedzie膰 wszystko, Misza przykucn膮艂 i udawa艂, 偶e zawi膮zuje sznur贸wk臋 na pa艅stwowym bucie.
- Wzywaj膮 mnie do lekarzy. Nie ufaj膮 mi. Ale ja b臋d臋 dalej r偶n膮艂 debila.
Ze sto艂贸wki wybieg艂a piel臋gniarka.
- Ach, tu jest pan, Hofman! - hukn臋艂a basem z wyrzutem. - Przecie偶 doktor na pana czeka. Czy tak trudno to zrozumie膰?
- Nie chc臋 i艣膰 do doktora - t臋pym g艂osem o艣wiadczy艂 Misza, oczy mia艂 szkliste, w k膮ciku ust pojawi艂a si臋 艣lina.
Piel臋gniarka chwyci艂a go za 艂okie膰 i powlok艂a do budynku administracyjnego.
„Biedy Misiek - pomy艣la艂a Kora”.
Nie wiedzia艂a jeszcze jak to si臋 sko艅czy, ale ba艂a si臋 o niego.
Zrobi艂o si臋 ciemniej. Zwarta, niemal nieprzenikliwa dla promieni s艂onecznych chmura ci臋偶ko przewali艂a si臋 przez 艣cian臋 g贸r i, przyspieszaj膮c, pomkn臋艂a po zboczu ku morzu. Popycha艂a przed sob膮 艣cian臋 powietrza, ta z kolei porywa艂a z ziemi i tworzy艂a chmury py艂u, ga艂膮zek, li艣ci i nawet drobnych kamyczk贸w.
Kora mia艂a wra偶enie, 偶e w budynku administracyjnym rozleg艂 si臋 krzyk.
Ale w tej samej chwili wszystkie d藕wi臋ki zosta艂y poch艂oni臋te przez d艂ugi warkotliwy grzmot, wywo艂any przez b艂yskawice, kt贸re jeszcze narazi膰 nie dotar艂y do szczytu g贸ry i tylko o艣wietla艂y chmur臋 ognistymi b艂yskami.
Jak musi si臋 czu膰 profesor tam, w g贸rach? A co b臋dzie, je艣li si臋 zgubi?
Dziwne, jak zmieniaj膮 si臋 stosunki ludzkie. Trzy dni temu rywalizowa艂a z Weronik膮 o serce in偶yniera Wsiewo艂oda Toja. Teraz on jest tu, obok, i sam si臋 sk艂ania ku niej. I nie ma rywalki. Ale nie, in偶ynier sta艂 si臋 nieinteresuj膮cym obiektem - by艂 tylko towarzyszem sp臋dzania wolnego czasu w cichym spokojnym miejscu, by艂 romantycznym dodatkiem do ornitoptera i uciele艣nieniem ryzyka...
I okaza艂o si臋 nagle, 偶e znacznie bardziej interesuj膮cy jest okularnik profesor z po艂owy ubieg艂ego wieku, kt贸ry dawno temu powinien lec w grobie. Z profesorem nie porozmawia艂a na tematy osobiste, inne sprawy by艂y wa偶niejsze. Nawet zapomnia艂a zapyta膰 jak profesor znalaz艂 si臋 tu - naprawd臋 wyliczy艂 sobie drog臋, czy 偶artuje tylko? Profesor r贸wnie偶 nie zwraca艂 jakiej艣 szczeg贸lnej uwagi na Kor臋 - by艂 po prostu cudowny.
Z powodu szumu wiatru i szelestu py艂u Kora nie zauwa偶y艂a w pierwszej chwili, 偶e przez bram臋 wjecha艂, w艂a艣ciwie wpad艂, samoch贸d, co艣 jak jeep, niebieski z zielonym dachem.
Taranuj膮c zderzakiem piach i ga艂膮zki, jeep p臋dzi艂 w kierunku budynku administracyjnego. B艂yskawica, oderwawszy si臋 od nieba, hukn臋艂a w ziemi臋 obok jeepa, jakby przyroda nie by艂a zadowolona z jego pojawienia si臋. Samoch贸d podskoczy艂, ale nie stan膮艂, zakr臋ci艂 dopiero przy wej艣ciu do budynku i tam zatrzyma艂 si臋. Wyskoczy艂 z niego genera艂 Lej. Poryw wiatru natychmiast zerwa艂 mu z g艂owy czapk臋, genera艂 pobieg艂 za ni膮.
Czapka z daszkiem polecia艂a w kierunku Kory, nie pozosta艂o jej wi臋c nic innego, jak w艂膮czy膰 si臋 do po艣cigu.
- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂 genera艂, wpatruj膮c si臋 przenikliwymi jasnymi oczami w kolana Kory. Ta wyprostowa艂a si臋 i cofn臋艂a o krok. - Ty jeste艣 z tych?..
- Tak, jestem z Ziemi - powiedzia艂a Kora.
- Aha, przypominam sobie! - powiedzia艂 genera艂. - Widzia艂em ci臋 w labiryncie.
Z bliska by艂 jeszcze bardziej 偶o艂dacki. Krepy, podobny do goryla, jego mocne r臋ce zwisa艂y niemal do kolan. Niskie czo艂o przykrywa艂a grzywka, ale patrz膮ce z g艂臋bokich oczodo艂贸w oczy by艂y m膮dre i 偶ywe, takie zdarzaj膮 si臋 r贸wnie偶 ma艂pom.
Stali naprzeciwko siebie - genera艂 ust臋powa艂 Korze wzrostem, ale by艂 tak szeroki i pewny siebie, 偶e Kora czu艂a si臋 jak trzcinka naprzeciw pnia drzewa.
- No i jak? - zapyta艂 genera艂, staraj膮c si臋 przekrzycze膰 szum wiatru. - Chcesz do domu?
- Nie wiem - odpowiedzia艂a Kora. - Je艣li to nie jest niebezpieczne, to chc臋.
- A czego si臋 boisz?
- 呕e si臋 rozbij臋 - odpowiedzia艂a szczerze Kora. - Dolecia艂am do po艂owy przepa艣ci, a jak mnie wy艣lecie z powrotem, to niewykluczone, 偶e przelec臋 reszt臋 drogi.
Genera艂 nic nie odpowiedzia艂, nacisn膮艂 fura偶erk臋 mocniej na g艂ow臋, a w tym momencie s艂o艅ce dosta艂o ostatni膮 tego dnia szans臋 b艂y艣ni臋cia w szczelinie z w膮t艂ego ko偶ucha chmur. Wykorzysta艂o t臋 szans臋 i cienki promie艅 zdo艂a艂 dotrze膰 do ziemi i pa艣膰 na znaczek na czapce genera艂a, znaczek przedstawiaj膮cy pi臋艣膰 w d臋bowym wie艅cu - god艂o gwardyjskiego pu艂ku, otrzymane przeze艅 w stuletni膮 rocznic臋 rozp臋dzenia niepokornych tubylc贸w w g贸rach Todrej Niwilej.
Lej skierowa艂 si臋 do budynku administracyjnego, twardo st膮paj膮c po ziemi krzywymi nogami kawalerzysty.
- Kiedy b臋dziecie nas przerzucali z powrotem? - zawo艂a艂a za nim Kora.
Genera艂 zatrzyma艂 si臋 dopiero po kilku krokach. Ale jednak zatrzyma艂 si臋 i odwr贸ci艂.
- Po kolei - powiedzia艂. - Z powodu niewiadomej co do miejsca przybycia.
Kora skin臋艂a g艂ow膮.
- Zaczniemy dzi艣 od pana Hofmana, podejrzewanego o szpiegostwo - o艣wiadczy艂 genera艂 i wszed艂 pod daszek nad wej艣ciem do budynku. Wi臋cej ju偶 si臋 nie odwraca艂.
To oznacza, 偶e Misza jest w tej chwili przygotowywany do powrotu. Ale sk膮d taki zaskakuj膮cy po艣piech? Trzeba odszuka膰 profesora. Ten mo偶e co艣 wiedzie膰.
Wpad艂a do jadalni i chwyci艂a szlafrok pozostawiony tam przez in偶yniera. Niech pos艂u偶y jako parasol.
I przekonawszy si臋, 偶e nikt jej nie widzi, a 偶o艂nierz przy bramie ukry艂 si臋 w budce, przygi臋ta, pobieg艂a do dziury w p艂ocie i pocz膮tku 艣cie偶ki. I trzy minuty p贸藕niej by艂a ju偶 bezpieczna na zaro艣ni臋tym szczelnie krzewami zboczu.
20
Kora ju偶 straci艂a nadziej臋 na odszukanie profesora. Wdrapa艂a si臋 ju偶 niemal do po艂owy wysoko艣ci zbocza, do miejsca, gdzie 艣cie偶ka rozdwaja艂a si臋 i zaczyna艂a od niej prowadzi膰 w膮ska 艣cie偶ynka do willi „Raduga”.
Wiatr uderza艂 porywami, i z g贸ry dobrze by艂o wida膰 jak nad morzem w艣ciekaj膮 si臋 dwie wielkie tr膮by powietrzne, leciutko dotykaj膮c wody gi臋tkimi palcami.
Deszcz zacz膮艂 pada膰, wzbi艂 py艂 w powietrze, ale zaraz usta艂, jakby jeszcze nie mia艂 odpowiedniego zapasu si艂.
I w tym momencie Kora zobaczy艂a Ka艂nina. Sta艂 na 艣cie偶ce, przywieraj膮c plecami do przysadzistej g贸rskiej sosny, dlatego sta艂 si臋 widoczny dopiero wtedy, gdy podesz艂o si臋 zupe艂nie blisko.
- Eduardzie Oskarowiczu! - zawo艂a艂a Kora.
Profesor odwr贸ci艂 si臋, w okularach odbi艂y si臋 niebieskie b艂yskawice.
- Kto to? Czego chcecie?
Pozna艂 Kor臋.
- Ale mnie pani wystraszy艂a - powiedzia艂, a potem u艣miechn膮艂 si臋.
- Ju偶 si臋 ba艂am, 偶e pana nie znajd臋 - powiedzia艂a Kora.
- Czy co艣 si臋 sta艂o?
- Przyjecha艂 genera艂 Lej.
- Po co? - zapyta艂 profesor i zaraz doda艂: - Sk膮d masz wiedzie膰...
- Rozmawia艂am z nim - wyja艣ni艂a Kora. - Powiedzia艂 mi, 偶e jutro wysy艂aj膮 nas do domu. Ale nie wszystkich naraz, tylko po kolei. Jako pierwszy idzie Misza Hofman.
- Jeste艣 pewna?
- Ca艂kowicie. Poniewa偶 kilka minut przed przylotem genera艂a Raj-Raji i dwaj lekarze zaprowadzili Misze do budynku administracyjnego.
- Mo偶e to jakie艣 kolejne badanie?
- Przecie偶 s艂ysza艂 pan, 偶e dzi艣 pu艂kownik zrezygnowa艂 z bada艅!
- Oni maj膮 co艣 do Hofmana. Uwa偶aj膮, 偶e m贸g艂 tu by膰 przys艂any umy艣lnie.
- Jaka jest przyczyna tej nieufno艣ci?
- To bardzo proste - odpowiedzia艂 profesor, przywieraj膮c do pnia olbrzymiego pnia, by unikn膮膰 wielkich kropel zaczynaj膮cego pada膰 deszczu. - Garbuj ma urz膮dzenie, pozwalaj膮ce obserwowa膰, co si臋 dzieje z tamtej strony... na Ziemi. Jak rozumiem, obserwatorzy odnotowali spotkania Hofmana z postronnymi lud藕mi.
- A kim s膮 ci postronni?
- To wszystko jest bardzo proste, Koro. Na przyk艂ad wiedz膮, 偶e ty i Wsiewo艂od przyjechali艣cie tam na wypoczynek i nawet to, 偶e na ska艂臋 trafili艣cie przypadkowo i nie pierwszego dnia, zreszt膮 upadek in偶yniera by艂 naturalny. To nie s膮 tacy durnie, jak ci si臋 wydaje.
- Wcale mi si臋 tak nie wydaje - zaprzeczy艂a Kora.
- Mo偶e chc膮 czego艣 dowiedzie膰 si臋 od Hofmana?
- Niczego dobrego nam to nie przyniesie.
- Dlaczego?
- Dlatego - odpar艂 Ka艂nin - 偶e nie mog臋 zrozumie膰, dlaczego niby oni, maj膮c takie plany zwi膮zane z Ziemi膮, nagle mieliby zrezygnowa膰 z nich, zapomnie膰 o wszystkim, i wys艂a膰 nas do domu.
- Czy to znaczy, 偶e nie ufamy im? - zapyta艂a Kora.
- Oczywi艣cie, 偶e nie ufamy.
- A pan tu na kogo艣 czeka?.. Mo偶e pan nie m贸wi膰, je艣li pan nie chce.
- Raczej nie masz wielkiego wyboru co do domys艂贸w - u艣miechn膮艂 si臋 profesor.
- To b臋dzie sam Garbuj?
- Masz racj臋 - przyzna艂 profesor. - Obieca艂, 偶e przyjedzie tu oko艂o pierwszej. Ju偶 prawie druga, a jego ci膮gle nie ma.
- Mo偶e jest 艣ledzony?
- Wszystko mo偶liwe. Ale wola艂bym, 偶eby si臋 nie sp贸藕nia艂.
- Pan go dobrze zna, prawda?
- Dobrze.
- To mo偶e sobie p贸jd臋?
- Id藕, dziewczyno - powiedzia艂 profesor. - S膮 rzeczy, o kt贸rych lepiej 偶eby艣 nie wiedzia艂a. I nie chc臋, by Garbuj zacz膮艂 co艣 podejrzewa膰.
Kora nie sprzecza艂a si臋. Szybkim krokiem pomaszerowa艂a z powrotem, maj膮c nadziej臋, 偶e zd膮偶y do obozu przed wisz膮c膮 nad g艂ow膮 ulew膮. Szlafrok zostawi艂a profesorowi.
Po kr贸tkiej, pe艂nej nieufno艣ci pauzie, kiedy nic si臋 nie porusza艂o - ani listek, ani ga艂膮zka, nawet owad, kiedy wszystko znieruchomia艂o, nawet fale zamar艂y na morzu, lun臋艂a prawdziwa ulewa. Nareszcie!
Kora ledwo zd膮偶y艂a wbiec na plac, ale przez sto metr贸w biegu zd膮偶y艂a przemokn膮膰 do suchej nitki. Wpad艂a do jadalni.
Przy oknie sta艂 rotmistrz Pokrewski.
- Najlepsza pora, by wyskoczy膰 na grzyby! - powiedzia艂.
Kora przemilcza艂a docinek. My艣la艂a o profesorze, wyrzuca艂a sobie, 偶e zostawi艂a go samego w lesie. Garbuj nie przyjdzie w tak膮 pogod臋.
- Nie ma pani czego艣 do jedzenia? - zapyta艂 rotmistrz.
Kora przypomnia艂a sobie, 偶e rotmistrz zosta艂 pozbawiony posi艂ku za nieuprzejme zachowanie wobec pu艂kownika. Na jego twarzy zachowa艂y si臋 艣lady ataku Nineli.
Przyzna艂a z 偶alem, 偶e nie ma nic i zaoferowa艂a si臋, 偶e skoczy do kuchni, ale w progu sta艂a jedna z tych wrednych piel臋gniarek, kt贸rym oberwa艂o si臋 wczoraj, nie mo偶na by艂o liczy膰 na wsp贸艂czucie z ich strony. Pokrewski te偶 to rozumia艂. Ale pojawi艂a si臋 nagle ksi臋偶niczka; podesz艂a do rotmistrza i poda艂a mu kawa艂ek chleba.
Jakie偶 to dziwne - nie maj膮 wsp贸lnego j臋zyka, rotmistrz rano niemal pobi艂 t臋 pi臋kno艣膰 z minionej epoki, a teraz ona sama, bo przecie偶 rotmistrz nie poprosi艂by jej o nic, domy艣li艂a si臋, 偶e jest g艂odny.
- Nie potrzebuj臋 - mrukn膮艂 Pokrewski, wci膮偶 jeszcze zagniewany na ksi臋偶niczk臋.
- Prosz臋 przesta膰, kornecie - powiedzia艂a Kora.
- Jestem rotmistrzem.
- A ja my艣la艂am, 偶e korneci to tacy m艂odzi i bardzo wra偶liwi kursanci.
- Dobra. - Pokrewski zmusi艂 si臋 do u艣miechu, chwyci艂 kromk臋 chleba z r膮k ksi臋偶niczki, a ta przygl膮da艂a si臋 jak je, staraj膮c si臋 czyni膰 to bez po艣piechu.
- Czy Misza Hofman nie wr贸ci艂? - zapyta艂a Kora.
- Sk膮d? - Pokrewski wyra藕nie nic nie wiedzia艂.
- Zaprowadzili go do bloku administracyjnego.
Ulewa ch艂osta艂a szyby okien, na zewn膮trz nie by艂o nic wida膰 - Kora tylko domy艣la艂a si臋 stoj膮cej w pobli偶u drzwi do budynku administracyjnego sylwetki jeepa genera艂a Leja. To znaczy艂o, 偶e genera艂 ci膮gle jeszcze tu jest. Co on tam robi? Przeczekuje ulew臋? Zreszt膮 - czemu nie, mo偶e po prostu przeczekuje?
I nagle Kora zobaczy艂a, a w艂a艣ciwie domy艣li艂a si臋, jak otworzy艂y si臋 drzwi do budynku i wyskoczy艂 stamt膮d, walcz膮c z wiatrem i deszczem, jaki艣 cz艂owiek w nisko nasuni臋tej na czo艂o fura偶erce. Przysadzisty i barczysty - genera艂 Lej.
Za nim wybieg艂 pu艂kownik Raj-Raji i wytarga艂 parasol, kt贸rym usi艂owa艂 os艂oni膰 genera艂a, ale parasol zosta艂 w jednej chwili z艂amany i wyszarpni臋ty z jego r臋ki. P贸ki walczy艂 z nim, genera艂, przytrzymuj膮c na g艂owie czapk臋, wpad艂 przez przewiduj膮co otwarte przez kierowc臋 drzwi do samochodu. Pu艂kownik podbieg艂 do nich, ale w贸z ruszy艂 z miejsca i, ochlapawszy i tak mokrego ju偶 pu艂kownika dodatkowo b艂otem spod k贸艂, odjecha艂.
Musia艂o wydarzy膰 si臋 co艣 nadzwyczajnego, skoro zmusi艂o genera艂a, by wybieg艂 z domu w tak膮 ulew臋!
Pu艂kownik mykn膮艂 z powrotem pod dach. Bezg艂o艣nie dla widz贸w zatrzasn臋艂y si臋 drzwi.
- Mimo wszystko, maj膮 mocno rozwini臋te poczucie obowi膮zku - powiedzia艂a Ninela, zbli偶aj膮c si臋 od ty艂u.
- To akurat wiemy! - filozoficznie zauwa偶y艂 Pokrewski.
- Jestem przez to pokrzywdzona - szepn臋艂a na ucho Korze Ninela. - Akurat 偶e艣my si臋 z Rajeczkiem urz膮dzili, jak wpakowa艂 si臋 ten 偶o艂dak.
Ciekawe, 偶e w jej oczach Lej te偶 jest 偶o艂dakiem.
- Us艂ysza艂a艣 mo偶e co艣? - zapyta艂 Kora.
- Nie. Od razu mnie przep臋dzili.
- Widzia艂a艣 tam mo偶e Misz臋 Hofmana?
- Nie, byli艣my w innym pokoju.
- Ale s艂ysza艂a艣?
- Co艣 si臋 tam dzia艂o. Nawet s艂ysza艂am jak krzykn膮艂, ale potem ju偶 nic wi臋cej nie m贸wi艂.
Przyszed艂 呕urba, prze偶uwa艂 suchar, gdzie艣 zachomikowany.
Wy艂adowawszy pierwsz膮 z艂o艣膰 deszcz wali艂 g臋sto, z ukosa, niemal r贸wnolegle do ziemi, ale ju偶 nie tak w艣ciekle. Wi臋c kiedy od strony lasu pojawi艂a si臋 sylwetka profesora, Kora od razu go dojrza艂a.
- Musimy znale藕膰 co艣 suchego - powiedzia艂a. - Mo偶e si臋 przezi臋bi膰.
- Co, ciekawam, zmusi艂o go do spaceru w tak膮 pogod臋 poza ob贸z? - g艂o艣no zastanawia艂a si臋 Ninela.
- A co ci do tego? - warkn臋艂a Kora.
- My tu jeste艣my wsp贸lnot膮 ziemskich mieszka艅c贸w - odpowiedzia艂 za Ninel臋 呕urba. - I jako tacy winni艣my przeciwstawia膰 si臋 zakusom obcych, czy to trudno zrozumie膰?
- 艁atwo.
- A kiedy niekt贸rzy z nas, nie informuj膮c w艂adz, wyruszaj膮 w ulewnym deszczu na spacer do lasu, to taki fakt wywo艂uje we mnie podejrzenie.
Profesor wszed艂 zataczaj膮c si臋 z lekka, powita艂y go okrzyki: „Gdzie pan by艂?”, „Przyda艂aby si臋 szklanka w贸dki”...
Profesor powiedzia艂, 偶e idzie do siebie. Na jego czole rozsiad艂 si臋 wyra藕ny mars.
Co oznacza艂o, 偶e Garbuj nie pojawi艂 si臋.
- Odprowadz臋 pana - powiedzia艂a Kora i poprowadzi艂a profesora pod r臋k臋. Nikt nie sprzeciwi艂 si臋 jej prawu do spaceru z przemokni臋tym profesorem.
- Zaraz sobie p贸jd臋 - powiedzia艂a Kora wprowadziwszy Ka艂nina do jego pokoiku. - Nie przyszed艂?
- Co oznacza, 偶e nie dzieje si臋 nic szczeg贸lnego - odpar艂 profesor. - A to ju偶 jest pocieszaj膮ce. A co tu si臋 dzieje?
- Nie wypu艣cili Miszy. Genera艂 Lej dopiero co odjecha艂. Nawet deszczu si臋 nie wystraszy艂.
- Dziwne, tutaj prowadzi niebezpieczna podczas deszczu droga.
- Co艣 si臋 dzieje.
- Czuj臋 to ca艂ym cia艂em - potwierdzi艂 profesor. - No dobra, prosz臋 i艣膰, odnotuj膮 pani d艂ug膮 nieobecno艣膰, zaczn膮 si臋 plotki.
„Jakie plotki? - chcia艂a zapyta膰 Kora. - O panu i o mnie?”
Ale, oczywi艣cie, nic nie powiedzia艂a.
21
Pu艂kownik Raj-Raji nie pojawi艂 si臋 na kolacji. Kasza by艂a niedosolona, zamiast mi臋towej herbaty, kt贸r膮 tu serwowano trzy razy dziennie, rozdano jak膮艣 brunatn膮 ciecz, widocznie kaw臋 dla biednych przybyszy.
Potem pojawi艂 si臋 jaki艣 oficer - pomocnik pu艂kownika Raj-Raji, przyni贸s艂 przepisane na maszynie protoko艂y przes艂ucha艅 je艅c贸w, 偶eby przeczytali i podpisali. Zadawane im pytania by艂y standardowe, dlatego, nawet po skompletowaniu wszystkich odpowiedzi, nie da艂oby si臋 opracowa膰 jakiej艣 jednej obiektywnej opinii o historii Ziemi czy panuj膮cych na niej stosunk贸w. Wiadomo艣ci przypomina艂y komunikat o tym, 偶e parow贸z wypuszcza par臋, gwi偶d偶e i jedzie po szynach. Ale jak dzia艂a kocio艂 parowy, za skarby 艣wiata z tych papier贸w nie wynika艂o.
- Je艣li oni chc膮 wpa艣膰 do nas, 偶eby ukra艣膰 samolot albo armat臋 - powiedzia艂 Wsiewo艂od - to b臋d膮 mogli wbija膰 nimi co najwy偶ej du偶e gwo藕dzie, albo t艂uc olbrzymie orzechy. Rozumiesz?
- Rozumiem - potwierdzi艂a Kora, kt贸ra sama dosz艂a do podobnego wniosku po przeczytaniu protoko艂贸w. - Ale i tak nie uwa偶am ich za ca艂kowitych idiot贸w. Oni na co艣 licz膮. Na zdrajc贸w?
- Zdrajcy pojawiaj膮 si臋 z regu艂y wtedy, kiedy twoja strona przeciwstawia si臋 silnemu przeciwnikowi. Kiedy grozi jej pora偶ka lub s膮 ludzie niezadowoleni z rz膮d贸w. Kiedy zdrajc臋 mo偶na kupi膰, bo jest za co. A tu?
- Strach - powiedzia艂 rotmistrz Pokrewski.
Pokrewski czyta艂 sw贸j protok贸艂, odfajkowuj膮c na marginesie niekt贸re miejsca. Potem zacz膮艂 wykre艣la膰 ca艂e linijki.
- Mo偶e nie tak ostro? - powiedzia艂 呕urba. - To w ko艅cu oficjalny dokument. W艂adze mog膮 na tej podstawie doj艣膰 do nieprzychylnych dla nas wniosk贸w.
- O, taki W艂as Fotjewicz m贸g艂by ze strachu sta膰 si臋 zdrajc膮 - zem艣ci艂 si臋 Pokrewski.
- Nie - powiedzia艂a Ninela, kt贸ra poch艂ania艂a drug膮 misk臋 kaszy, przeznaczon膮 pewnie dla Miszy Hofmana. - W艂as Fotjewicz ze strachu nikogo by nie zdradzi艂. Tylko na polecenie z g贸ry.
- W艂a艣nie - przytakn膮艂 呕urba. - Rozkaz z g贸ry zawsze wykonam.
- To jest w艂a艣nie strach - zauwa偶y艂 Eduard Oskarowicz. - Tyle 偶e przekszta艂cony w odruch bezwarunkowy.
- Te偶 mi akademik Paw艂ow - prychn臋艂a Ninela. Widocznie w swoim czasie czyta艂a wszystkie artyku艂y prasowe o naszych priorytetach w dziedzinie odruch贸w warunkowych.
Oficer zebra艂 protoko艂y, nawet nie zerkn膮wszy do nich. 呕urba by艂 rozczarowany.
- To nic - pocieszy艂 siebie - potem kto艣 zobaczy i wyci膮gnie odpowiednie wnioski.
Deszcz jakby troch臋 ustawa艂. Po prostu la艂 teraz miarowo, jakby chcia艂 rozci膮gn膮膰 przyjemno艣膰 na kilka lat.
- Jak w Makondo - powiedzia艂a Kora podchodz膮c do okna.
- Ale tam by艂o gor膮co - rzuci艂 in偶ynier, te偶 zaliczy艂 Marqueza.
Pozostali nie zrozumieli o czym mowa. Byli starsi od kolumbijskiego pisarza Marqueza.
Wszed艂 pu艂kownik Raj-Raji. Wszed艂 szybko, natkn膮艂 si臋 na st贸艂 i znieruchomia艂, wystukuj膮c palcami nerwowy werbel na jego brzegu.
- Cisza! - rozkaza艂. - Wa偶ny komunikat!
Wszyscy podeszli bli偶ej. Twarze by艂y powa偶ne i zdenerwowane - s膮dz膮c z miny pu艂kownika nie nale偶a艂o oczekiwa膰 niczego przyjemnego.
- Olbrzymia tragedia dosi臋g艂a nasze pa艅stwo, nasz膮 ojczyzn臋 - powiedzia艂 bardzo wyra藕nie, niczym lektor, pu艂kownik. - Dzi艣, w drodze z urlopu do stolicy, samolot naszego niezwykle szanowanego prezydenta mia艂 awari臋 i rozbi艂 si臋 w g贸rach. Szczeg贸艂y wydarzenia s膮 ustalane przez rz膮dow膮 komisj臋. Wraz z prezydentem zgin臋li cz艂onkowie jego 艣wity. Do czasu wybor贸w nowego prezydenta, kt贸re odb臋d膮 si臋 za miesi膮c, dla unikni臋cia ba艂aganu i separatystycznych wyst膮pie艅 w regionach mniejszo艣ciowych, w艂adz臋 przej膮艂 nadzwyczajny komitet, w sk艂ad kt贸rego wchodz膮 dow贸dca si艂 zbrojnych genera艂 Lej, szef s艂u偶by bezpiecze艅stwa pa艅stwowego, genera艂 korpusu Graj, a tak偶e pani Kufetti ar Rej, zarz膮dca autonomicznego regionu Rej-kolja.
Kora popatrzy艂a na profesora. Zblad艂 wyra藕nie.
- A Garbuj? - zawo艂a艂. - Czy te偶 tam by艂?
- Radca Garbuj na razie 偶yje - wyszczerzy艂 k艂y pu艂kownik.
Pozostali s艂uchali uwa偶nie, staraj膮c si臋 zrozumie膰 czy to wydarzenie ma zwi膮zek z ich losem, i kiedy pu艂kownik sko艅czy艂 odczytywanie komunikatu, 呕urba zapyta艂:
- Dlaczego nie pojecha艂 poci膮giem?
Nie otrzyma艂, rzecz jasna, odpowiedzi.
- Czy偶by samolot trafi艂 w burzowy front? - zada艂 pytanie in偶ynier.
- Mamy nadziej臋, 偶e nie by艂 to akt dywersji - odpar艂 pu艂kownik.
- Odpowiedni ludzie dotr膮 do prawdy - powiedzia艂a Ninela. - To ich zadanie. Nasza sprawa - nie miesza膰 si臋.
Kora przypomnia艂a sobie u艣mieszek genera艂a Leja. Teraz ju偶 nikt nie przeszkodzi mu w agresji na Ziemi臋 - niewa偶ne, jak idiotyczn膮 wydawa艂a si臋 ta akcja, i do jakich ofiar doprowadzi!
- Musimy napisa膰 list! - zawo艂a艂a nagle Ninela.
- Jaki list? - zdziwi艂 si臋 pu艂kownik.
- Not臋 kondolencyjn膮, jak si臋 nale偶y w takich wypadkach. Przecie偶 tu nie ma jeszcze naszego konsulatu, wi臋c to my powinni艣my wzi膮膰 na siebie jego funkcje. Tylko nie mamy odpowiedniego papieru. Ka偶e pan wyda膰 nam dobry papier, pu艂kowniku?
- Czy wy艣cie powariowali, czy jak? - rozdar艂 si臋 nagle pu艂kownik. Uderzy艂 pi臋艣ci膮 w st贸艂. - Nic nie rozumiecie?
- Co mamy rozumie膰? - zapyta艂 Pokrewski. - Niby co?
- 呕e w艂adza przesz艂a w r臋ce armii. Do w艂adzy nareszcie dosz艂y zdrowe si艂y narodu. Wystarczy tego odgrywania drugorz臋dnych r贸l przez nasz膮 armi臋, kt贸ra zbiera艂a okruchy ze sto艂贸w sprzedajnych politykier贸w! Mamy zamiar zaprowadzi膰 porz膮dek.
- 艁膮cznie z Ziemi膮? - zapyta艂a Kora.
- 艁膮cznie z Ziemi膮. Jakie艣 pytania?
- A jak b臋dziecie nas zwraca膰? - zapyta艂 in偶ynier.
- Przecie偶 jeszcze dzisiaj obiecywali艣cie.
- Jak tylko otrzymam instrukcje z centrum, powiadomi臋 was o podj臋tych decyzjach. S膮 jeszcze pytania? Bo musz臋 odej艣膰.
- Ja! Ja chc臋 zapyta膰: gdzie jest Hofman? Gdzie zagin膮艂? - zapyta艂a Kora.
- Przybysz Hofman przechodzi specjalne badania na okoliczno艣膰 powrotu na Ziemie.
- I wr贸ci tutaj?
- Kiedy sko艅cz膮 si臋 testy. S膮 jeszcze inne pytania?
Wi臋cej pyta艅 nie by艂o.
Profesor Ka艂nin sta艂 pu艂kownikowi na drodze.
- Chcia艂bym skontaktowa膰 si臋 z koleg膮 Garbujem. Czy mog臋 do niego zadzwoni膰?
- Nie wolno - odpar艂 pu艂kownik.
- Dlaczego? Czy jest chory?
- P贸ki nie zako艅czy si臋 艣ledztwo dotycz膮ce okoliczno艣ci 艣mierci naszego ukochanego prezydenta, b臋dzie trzymany pod stra偶膮, poniewa偶 znajdowa艂 si臋 w liczbie tych, kt贸rzy jako ostatni widzieli prezydenta przed odlotem z willi „Raduga”.
Pu艂kownik gwa艂townie odsun膮艂 profesora i wykona艂 co艣 niezwykle zaskakuj膮cego: podszed艂 do wysokiego postumentu, na kt贸rym ustawione by艂o popiersie prezydenta, przechyli艂 je na siebie, i - odchylony pod ci臋偶arem do ty艂u - wyni贸s艂 z jadalni.
Kora przypomnia艂a sobie gruzowisko posag贸w i popiersi przy g贸rskiej drodze. Teraz powstanie nowe.
Nie od razu odezwa艂y si臋 g艂osy. Ale potem zrobi艂o si臋 gwarnie, ha艂a艣liwie i bez sensu.
- To spisek!
- Zabili swojego w艂asnego prezydenta! Jak to si臋 mo偶e odbi膰 na naszych losach?
- Prosz臋 nie gada膰 bzdur! Dlaczego niby mieliby mordowa膰 prezydenta? Przecie偶 widzieli艣cie jaka by艂a burza - kto mu kaza艂 lata膰 w tak膮 pogod臋?
- Ale czy nas wypuszcz膮?
- Teraz mog膮 wypu艣ci膰.
- A mo偶e w艂a艣nie na odwr贸t - w艂a艣nie teraz nie wypuszcz膮?
- Niewygodnie jest buntowa膰 si臋 w niebieskich pikowanych fartuchach bez guzik贸w - powiedzia艂 Eduard Oskarowicz.
- Bzdury! - obruszy艂 si臋 nagle Pokrewski. - Mam mundur. Nie zamierzam wraca膰 w szlafroku.
- Musz臋 i艣膰 - powiedzia艂a Kora do profesora. - Trzeba znale藕膰 Misz臋 Hofmana. Obawiam si臋, 偶e oni w jaki艣 spos贸b go skrzywdz膮.
- Ale tam tak leje... - b膮kn膮艂 zmieszany profesor, jakby sam nie wr贸ci艂 dopiero co ze zbocza g贸ry.
- Prosz臋 mi powiedzie膰, jak mog臋 si臋 przedosta膰 do budynku administracyjnego? Nie chc臋, 偶eby mnie schwytali.
- Przykro mi, ale ja zawsze wchodzi艂em tam przez drzwi - odpowiedzia艂 profesor.
- Koro, kochanie - powiedzia艂a Ninela. - Je艣li chcesz, to ci powiem.
- A wiesz?
- No tak, bo jak sz艂am od pu艂kownika, to on mnie wyprowadzi艂, bo nie chce sobie psu膰 reputacji.
- Nie gadaj bzdur, Ninelo! - powstrzyma艂 j膮 呕urba. - Rozpustnico rodu ludzkiego. Wsadz臋 ci臋 jeszcze do ciemnicy!
- O Bo偶e, jak ja mam was wszystkich dosy膰! - j臋kn膮艂 Pokrewski.
Podesz艂a ksi臋偶niczka, Pokrewski ws艂ucha艂 si臋 w jej szczebiot. Kora pomy艣la艂a: jak jej wyja艣ni膰, 偶e nadszed艂 czas, by umy艂a g艂ow臋? Dzikie czasy, dzikie obyczaje! Najpewniej, ksi臋偶niczka nie wytrzymuje sytuacji nerwowo.
- Nie p贸jd臋 teraz - o艣wiadczy艂a Ninela. - Niech si臋 艣ciemni i sko艅czy deszcz. Wtedy ci poka偶臋, jak mo偶na si臋 tam przedosta膰.
Profesor zacz膮艂 kaszla膰. Kaszel by艂 suchy, niedobry. Kora posz艂a do kuchni. Piel臋gniarki poch艂ania艂y kur臋, pachnia艂a bardzo kusz膮co. Na Kor臋 nie zwr贸ci艂y najmniejszej uwagi; ta postawi艂a na piecu garnek, zagotowa艂a wod臋. Przez ten czas nikt nie ruszy艂 si臋 z jadalni, wszyscy czekali na rozw贸j wypadk贸w. 艢mier膰 prezydenta by艂a w ko艅cu jako艣 sprz臋gni臋ta z ich w艂asnym losem, na pewno, to rozumieli wszyscy. Rozumieli te偶, 偶e sami nic nie mog膮 zrobi膰. Kiedy Kora przysz艂a z gor膮c膮 wod膮, Ninela perorowa艂a - g艂o艣no i agresywnie, pewnie chc膮c zag艂uszy膰 w艂asny strach:
- Jestem przekonana, 偶e nas nie porzuc膮, nie zostawi膮. Ojczyzna nigdy nie pozostawia w k艂opotach swoich bohater贸w. We藕my, na przyk艂ad, epopej臋 papaninowc贸w,* kt贸rych posadzono na krze. Jak dzi艣 pami臋tam zachwyt ca艂ego kraju, kiedy zdj臋to ich z takiego kawa艂eczka lodu, 偶e nie by艂o gdzie nawet n贸偶ki postawi膰...
Kora podesz艂a do okna, za oknem nie艣mia艂o zapada艂 zmrok.
- Prosz臋 i艣膰 si臋 przespa膰 - powiedzia艂 profesor.
- A pan?
- Boj臋 si臋 przegapi膰 wiadomo艣膰 od Garbuja. Mo偶e kogo艣 przy艣le. Jestem zaniepokojony jego losem.
Kora posz艂a do siebie, po艂o偶y艂a si臋 i wkr贸tce zasn臋艂a, spokojnie i g艂臋boko; dobrze jest mie膰 dwadzie艣cia lat.
Obudzi艂a si臋 raptownie, jakby kto艣 j膮 tr膮ci艂. Za oknem by艂o ciemno. Sm臋tnie szumia艂 deszczyk.
Kora wsta艂a, strofuj膮c si臋 w duchu, 偶e przespa艂a tyle czasu i pobieg艂a do sto艂贸wki. By艂a pusta, je艣li nie liczy膰 in偶yniera, kt贸ry co艣 szkicowa艂 na papierze z w艂asnymi zeznaniami, kt贸rych nie zwr贸ci艂 oficerowi.
- Co艣 si臋 dzia艂o, kiedy mnie nie by艂o? - zapyta艂a Kora.
- G艂upie pytanie. Posz艂a艣 sobie o pi膮tej, a teraz jest dziesi膮ta. Radia nie mamy, gazet nie daj膮. Wszyscy siedz膮 w celach, czekaj膮 na kolacj臋, ale czy kolacja b臋dzie - 艣miem w膮tpi膰, poniewa偶 siostrzyczki si臋 nie pojawi艂y.
- Trudno, zaparzymy herbat臋, a potem poka偶esz mi, jak przedosta膰 si臋 do spi偶arni.
- To haniebne - powiedzia艂 in偶ynier i natychmiast pogr膮偶y艂 si臋 w projektowaniu kolejnego ornitoptera.
Kora posz艂a do Nineli. Na szcz臋艣cie ta nie spa艂a, tylko rozk艂ada艂a pasjans z w艂asnor臋cznie wykonanych kart.
- W艂as Fotjewicz mi narysowa艂 - wyja艣ni艂a. - Teraz 艣pi, ale po偶yczy艂 mi karty. Ubieg艂ej nocy r偶n臋li w preferansa z Pokrewskim i in偶ynierem. Mo偶esz sobie wyobrazi膰 - bia艂ogwardyjska swo艂ocz, policmajster i tw贸j przyjaciel z komunistycznej przysz艂o艣ci. To mi dopiero towarzystwo!
- Nie mamy komunistycznej przysz艂o艣ci, eksperyment si臋 nie uda艂, bitwa o urodzaj zosta艂a przegrana.
- Dobra, dobra, ju偶 to od Miszki Hofmana s艂ysza艂am. Zanim go zdemaskowali. A on ci膮gle tylko z 艂apami si臋 pcha艂.
- A w komunizmie nie pchaliby si臋 z 艂apami?
- W komunizmie wszystko by by艂o inaczej, tam bym nie odmawia艂a nikomu, bo wszyscy ludzie s膮 przyjaci贸艂mi i bra膰mi oraz siostrami.
Ninela mia艂a, jak si臋 okaza艂o, poczucie humoru i wygl膮da艂o, 偶e pora偶ka komunizmu nie przynios艂a jakiego艣 szczeg贸lnego uszczerbku jej psychice. Chocia偶 diabli wiedz膮, kiedy ta kobieta jest szczera, a kiedy udaje.
- Obiecywa艂a艣 zaprowadzi膰 mnie do Miszy Hofmana.
- A to by艂 tw贸j kocha艣?
- Nie gadaj g艂upot. Po prostu jestem niespokojna o niego.
- A moim zdaniem nie warto si臋 o niego niepokoi膰 - poradzi艂a Ninela. - Je艣li w drodze powrotnej trafi do nas, to nasi ju偶 si臋 nim zajm膮.
- Idziemy?
- Deszcz pada.
- Nie zd膮偶ysz zmokn膮膰 poruczniku bezpiecze艅stwa - powiedzia艂a Kora.
Ninela zesztywnia艂a.
- Sk膮d masz takie dane?
- Z twojej ankiety - sk艂ama艂a Kora, kt贸ra nigdy nie potrafi艂aby wyt艂umaczy膰, dlaczego obdarzy艂a Ninel臋 takim, a nie innym stopniem. Co艣 w jej duszy podpowiedzia艂o... potem przypomnia艂a sobie: p贸艂wysep Kola, kolej 偶elazna, tamtejszy dow贸dca - porucznik bezpiecze艅stwa...
- Nie mog艂a艣 widzie膰 mojej ankiety... - warkn臋艂a Ninela i natychmiast zapyta艂a: - To znaczy, 偶e wszystkie dane osobowe przechowano do waszych czas贸w, a wy przygotowali艣cie operacj臋?
- Idziesz czy nie?
- Id臋, id臋, czego krzyczysz? A stopie艅 mam sier偶anta, do porucznika jeszcze si臋 nie dochrapa艂am.
22
Ninela rzeczywi艣cie szybko i 艂atwo przeprowadzi艂a Kor臋 pod otwarte drzwi na ty艂ach budynku administracyjnego. Drzwi prowadzi艂y do piwnicy, do zsypu, sk膮d na pi臋tro prowadzi艂y schody. Tu si臋 rozsta艂y - Ninela nie chcia艂a ryzykowa膰.
W korytarzu, dziel膮cym budynek na dwie po艂owy, plafony 艣wieci艂y raczej symbolicznie. W odga艂臋zieniach by艂o ca艂kowicie ciemno.
Zreszt膮, to akurat sprzyja艂o Korze. Misza by艂 trzymany w piwnicy, Kora od razu domy艣li艂a si臋 gdzie to jest, poniewa偶 wej艣cie do niej przegradza艂o biurko, przy kt贸rym spa艂a muskularna siostrzyczka u艂o偶ywszy g艂ow臋 na skrzy偶owanych r臋kach. Chrapa艂a przy tym basem.
Za plecami piel臋gniarki znajdowa艂y si臋 szklane drzwi. Kora otworzy艂a je.
Odnalaz艂a Misz臋 w 艣lepej odnodze piwnicznego korytarza. Boks od korytarza oddziela艂a szklana komora. W boksie Miszy pali艂a si臋 lampa bez aba偶uru, co powodowa艂o, 偶e pomieszczenie wygl膮da艂o jakby odbywa艂 si臋 tam remont.
Misza siedzia艂 na wgniecionej pryczy na szarym kocu, mia艂 skrzy偶owane nogi i kiwa艂 si臋 miarowo.
Kora spr贸bowa艂a przedosta膰 si臋 do niego, ale te drzwi by艂y zamkni臋te.
Cicho zastuka艂a w szk艂o. Misza uni贸s艂 g艂ow臋, zdziwi艂 si臋, potem ucieszy艂.
Chcia艂 podbiec do szklanej 艣ciany, ale nie da艂 rady - zgi膮艂 si臋 we troje, chwyci艂 za brzuch. Na twarzy pojawi艂 si臋 grymas b贸lu.
- Co ci? - zapyta艂a Kora. - Zatru艂e艣 si臋?
Misza podszed艂 do okr膮g艂ego, przes艂oni臋tego g臋st膮 siatk膮 otworu w drzwiach.
- Nie, nie zatru艂em si臋 - powiedzia艂. - Oni mi wstrzykn臋li jakie艣 艣wi艅stwo, a teraz obserwuj膮, jak si臋 zwijam.
- Po co? Przecie偶 to absurd?
- Z nimi to nic nie wiadomo. Przypomnij sobie labirynt, przypomnij sobie inne idiotyczne i okrutne testy. Ach, ciebie wtedy jeszcze nie by艂o!
- My艣lisz, 偶e to jakie艣 badanie? Jeszcze jeden test?
- A co innego?
I zwymiotowa艂. Na czworakach rzuci艂 si臋 do wiadra, stoj膮cego w k膮cie pokoju. Opad艂 na kolana, za艂o偶y艂 r臋k臋 za plecy i gestem przep臋dzi艂 dziewczyn臋.
Za plecami Kory przez sen zacz臋艂a mamrota膰 piel臋gniarka.
Kora znieruchomia艂a.
- Przyjd臋 tu jeszcze - powiedzia艂a do komunikatora. - Nie martw si臋.
Ale Misza chyba jej nie s艂ysza艂.
Kora na palcach przemkn臋艂a obok piel臋gniarki, ju偶 niemal obudzonej, ale, na szcz臋艣cie, niech臋tnie 偶egnaj膮cej si臋 ze snem.
Dalsza droga do piwnicy i na zewn膮trz min臋艂a bez przyg贸d.
Kora bieg艂a do swojego baraku. Test? Badanie? Po co komu takie badanie?
Tak w艂a艣nie zapyta艂a le偶膮cego ju偶 w swoim 艂贸偶ku profesora.
- Otruli go! Na pewno go otruli! I wie pan, co sobie pomy艣la艂am? 呕e pewnie teraz, kiedy zacznie si臋 ba艂agan ze zmian膮 w艂adzy, postanowili si臋 nas pozby膰! Nie ma cz艂owieka, nie ma problemu.
- Dlaczego?
- Przecie偶 te偶 si臋 boj膮. S膮dz膮c z protoko艂贸w przes艂ucha艅, maj膮 pewne poj臋cie o tym, 偶e nasza cywilizacja prze艣cign臋艂a ich i to bardzo... bardzo. Tak wi臋c boksowa膰 si臋 z nami, to jak boksowa膰 si臋 z parowozem.
- Oni tak nie my艣l膮 - powiedzia艂 Ka艂nin.
- Ale dlaczego?
- Musz臋 si臋 zobaczy膰 z Garbujem. Je艣li 偶yje, to na pewno co艣 wie.
- Id臋 z panem - o艣wiadczy艂a Kora.
- Po co?
- Powiem pa艅skiemu Garbujowi, 偶e na Miszy Hofmanie wykonuj膮 jakie艣 eksperymenty! On musi ich powstrzyma膰. A je艣li nie, to niech pomo偶e mi wr贸ci膰.
- Obawiam si臋, 偶e to wszystko ju偶 nie le偶y w jego mo偶liwo艣ciach.
- Najpierw mnie pan zapewnia, 偶e jest wynalazc膮 tego systemu...
- Ale prezydenta zabito! A bez prezydenta, Garbuj jest tylko cieniem siebie samego.
- A my jeste艣my kr贸likami do艣wiadczalnymi?
Profesor odpowiedzia艂 enigmatycznie:
- Jestem tu, bo nie chcia艂em by膰 kr贸likiem do艣wiadczalnym, a tym bardziej martwym kr贸likiem.
- Skoro tak, to przynajmniej jest pan 偶ywy.
- Na razie 偶ywy.
Kora wyjrza艂a przez okno. Deszcz ci膮gle pada艂. By艂o ciemno, cho膰 oko wykol, wiatr nadlatywa艂 falami i przygina艂 do ziemi cienkie ga艂臋zie krzew贸w pod p艂otem z drutu kolczastego. P艂ot o艣wietla艂y reflektory - ob贸z z dziesi臋cioma bezsilnymi i bezradnymi przybyszami by艂 starannie chroniony. Chocia偶, tak naprawd臋, to uciec st膮d mog艂oby nawet dziecko.
- Jest ciemno i leje - powiedzia艂 profesor, jakby do siebie. - Ale je艣li do rana deszcz si臋 sko艅czy, to przejd臋 si臋 do willi.
Do pokoju bez pukania zajrza艂a Ninela i powiedzia艂a:
- Szybko chod藕cie do jadalni! Szybko, m贸wi臋! Pu艂kownik przeka偶e komunikat nadzwyczajny!
Zatupa艂a ci臋偶kimi nogami po korytarzu.
- Musimy i艣膰. - Eduard Oskarowicz z trudem wsta艂 z 艂贸偶ka.
- Prosz臋 wzi膮膰 koc i owin膮膰 si臋 nim - poradzi艂a Kora. - A mo偶e w og贸le niech pan nie wychodzi z 艂贸偶ka?
- Nie, za bardzo jestem ciekawski - sprzeciwi艂 si臋 Ka艂nin. - A w kocu wygl膮dam jako艣 tak po senatorsku.
Wszyscy pozostali byli ju偶 w sto艂贸wce. Pu艂kownik sta艂 przy szczycie sto艂u.
- No nareszcie - powiedzia艂 u艣miechn膮wszy si臋 wrednie na widok sp贸藕nialskich. - Dzi臋kuj臋, 偶e zaszczycili艣cie nas swoj膮 obecno艣ci膮.
- To granda! - powiedzia艂a g艂o艣no Ninela. - Ludzie si臋 staraj膮, a ci - zero uwagi.
Pu艂kownik postuka艂 w st贸艂 ma艂膮 pi膮stk膮, odrzuci艂 do ty艂u ma艂膮 w膮sat膮 g艂ow臋 i zacz膮艂, jakby rozpoczynaj膮c uroczyste przem贸wienie podczas jubileuszu:
- Ciesz臋 si臋, 偶e mog臋 wam powiedzie膰, 偶e dopiero co zako艅czy艂o si臋 posiedzenie Nadzwyczajnego Komitetu Tymczasowego. Dyskutowanych by艂o wiele problem贸w, z dziedziny ekonomiki i polityki, oraz spraw militarnych. Utworzony zosta艂 przej艣ciowy rz膮d, w sk艂ad kt贸rego wesz艂o wielu znanych dow贸dc贸w. Konkretnie, postanowiono zamkn膮膰, jako ekonomicznie nieuzasadniony, a politycznie nawet szkodliwy, projekt profesora Garbuja dotycz膮cy kontakt贸w ze 艣wiatem paralelnym. Rozumiecie mnie?
- Nie, nie rozumiemy - powiedzia艂 Pokrewski.
- B臋dziecie odes艂ani z powrotem. W najbli偶szym czasie. Nie mamy pieni臋dzy na pozbawione perspektyw kierunki w nauce.
- Chcecie odes艂a膰 ludzi nie sprawdziwszy najpierw, co si臋 z nimi stanie? - zapyta艂 Ka艂nin.
Pu艂kownik dobrodusznie roz艂o偶y艂 r臋ce.
- Nie docenia nas pan, profesorze - powiedzia艂. - Jest ochotnik, Michai艂 Hofman. Je艣li przekonamy si臋, 偶e znalaz艂 si臋 w dzisiejszym dniu, to b臋dzie to oznacza艂o, 偶e przepowiednie Garbuja si臋 sprawdzi艂y. Wtedy polecicie i wy. Jasne?
Wcale nie wszystko by艂o jasne. Przybysze zacz臋li oblega膰 pu艂kownika, ale ten gwa艂townie odwr贸ci艂 si臋 i opu艣ci艂 sal臋. Kora nie zd膮偶y艂a wykrzycze膰 swoich pyta艅 - co si臋 dzieje z Misz膮 i czy mo偶na go zobaczy膰.
Ale wiedzia艂a, 偶e dotrze do niego jeszcze przed wypraw膮 z profesorem do Garbuja. A je艣li b臋dzie z nim 藕le - spr贸buje mu pom贸c. Jeszcze nie wiedzia艂a jak, ale si臋 postara. Przecie偶 musi by膰 jakie艣 wyj艣cie nawet dla do艣wiadczalnych kr贸lik贸w.
Dwie minuty po wyj艣ciu pu艂kownika - nawet je艅cy nie zd膮偶yli jeszcze skomentowa膰 sytuacji - wesz艂y dwie piel臋gniarki z wielk膮 skrzyni膮. Grzmotn臋艂y ni膮 o pod艂og臋, a jedna z nich warkn臋艂a basem:
- Dzielcie si臋, to wasze.
Posz艂y do kuchni i stamt膮d zerka艂y, jak przybysze ruszyli do otwartej skrzyni, jakby by艂a bomb膮. Potem nagle ksi臋偶niczka zacz臋艂a szczebiota膰 po swojemu i rozp艂aka艂a si臋! Ciemn膮 ma艂pi膮 艂apk膮 wyci膮gn臋艂a ze sterty szmat i przedmiot贸w wype艂niaj膮cych skrzyni臋, d艂ugi str贸j z cekinami - wyci膮ga艂a go, odchodz膮c od skrzyni, i Pokrewski musia艂 przyj艣膰 jej z pomoc膮, uwalniaj膮c brzeg drugiej szaty z zapl膮tanych we艅 but贸w, nale偶膮cych, jak si臋 okaza艂o, do in偶yniera.
- Ludzie! - wrzasn膮艂 ten uradowany. - Barbarzy艅cy zwr贸cili nam ubrania!
I dopiero wtedy wszyscy zrozumieli, 偶e miejscowi nie 偶artuj膮 i naprawd臋 postanowili wypu艣ci膰 przybyszy do domu - bo po co w innym celu zwracaliby odzie偶, obuwie i inne rzeczy, posiadane przez go艣ci w chwili przemieszczenia.
- M贸j surdut! - rycza艂 呕urba, odpychaj膮c Kor臋. - Musz臋 sprawdzi膰!
Zag艂臋bi艂 si臋 w skrzyni, wyrzucaj膮c stamt膮d rzeczy - w poszukiwaniu surduta; wygl膮da艂 strasznie w tym swoim zapale, i sile u偶ytej do wykopalisk. Ale z tej dzia艂alno艣ci inni mieli korzy艣ci - W艂as Fotjewicz nie dopu艣ci艂, by wszyscy rzucili si臋 jednocze艣nie do skrzyni i zablokowali si臋 wzajemnie. Wylatuj膮ce z niej suknie, po艅czochy, pantofle, torby natychmiast odnajdywa艂y swoich w艂a艣cicieli - w ko艅cu nie by艂o tu t艂umu. I kiedy w ko艅cu wszystko, co wyrzuci艂 呕urba zosta艂o podzielone, a on sam znalaz艂 sw贸j bezcenny surdut i pasiaste spodnie, okaza艂o si臋, 偶e w skrzyni s膮 jeszcze rzeczy Miszy Hofmana. Wzi臋艂a je Kora, jakby spadkobierczyni Hofmana, i nikt nie oponowa艂.
Odepchn膮wszy piel臋gniark臋 呕urba poszed艂 do kuchni, a siostrzyczka nie sprzeciwia艂a si臋. W kuchni zacz膮艂 g艂o艣no wy艣piewywa膰 ludow膮 pie艣艅, nieznan膮 Korze z zaj臋膰 w szkole: „Ech, pe艂ny jest kuferek m贸j, mam jedwab, mam z艂otog艂贸w!”
„Co za szcz臋艣cie, 偶e艣cie wymarli - pomy艣la艂a Kora - zanim si臋 urodzi艂am. Wracajcie wy lepiej do siebie!”
Cz臋艣膰 towarzystwa pogna艂a do swoich pokoi, 偶eby si臋 przebra膰 w ciszy i spokoju, inni 艣pieszyli si臋 i przebierali od razu w sto艂贸wce. In偶ynier, na przyk艂ad, wcale si臋 nie kr臋powa艂. Natomiast ksi臋偶niczka zabra艂a stert臋 swojej odzie偶y - a nie by艂o jej ma艂o - do swojej norki.
Ale w ten czy inny spos贸b, ka偶dy 艣pieszy艂 si臋 pozby膰 poni偶aj膮cego aresztanckiego odzienia i szarej wi臋ziennej bielizny. Szlafrok nie by艂 jeszcze tak obrzydliwy godzin臋 temu, kiedy wszyscy byli r贸wni w poni偶eniu i nie by艂o z niego wyj艣cia. A teraz znowu byli r贸偶ni, jakby ju偶 ich wypuszczono na wolno艣膰.
Kora przebra艂a si臋 w swoim pokoju. Nie mia艂a wiele do przebierania. Szczeg贸lnie, 偶e nie zwr贸cono jej wszystkiego - wiele rzeczy zosta艂o ukradzionych. Co prawda, zosta艂a jej kurtka Miszy Hofmana - nie b臋dzie mia艂 nic przeciwko temu, 偶e na艂o偶y j膮 podczas nocnej i porannej wyprawy, kt贸re jeszcze j膮 czekaj膮. Tak wi臋c, jak na razie, Kora wygl膮da艂a jak kobieta w wieku i o statusie studenckim, wypoczywaj膮ca w Simeizie - odzie偶 na granicy ryzyka seksualnego, ale nie dalej.
Przebrana i ze zdziwieniem przejrzawszy si臋 w lustrze - przez te trzy dni tak dalece odwyk艂a od siebie, 偶e nie od razu siebie pozna艂a - Kora zrozumia艂a, 偶e nie chce i nie mo偶e by膰 sama w pokoju; chcia艂a nawet p贸j艣膰 do profesora, ale nogi same ponios艂y j膮 do jadalni. Nie tylko j膮.
- Ziemianie i Ziemianki!.. - tak okre艣li艂 ich in偶ynier Wsiewo艂od Toj.
Mia艂 na sobie proste ubranie, takie dla fachowego wynalazcy ornitopter贸w, jacy wzbijaj膮 si臋 w powietrze nad zboczami Aj-Petri: wszystko na nim by艂o elastyczne, ciasno przylegaj膮ce, bawe艂niane, we艂niane, z bulkami, ale przy ciele - cz艂owiek ptak!
Pokrewski zmieni艂 si臋 zewn臋trznie i od razu odmieni艂o si臋 jego zachowanie. Mia艂 na sobie czarny mundur, na lewym r臋kawie wyhaftowano tarcz臋 z czaszk膮, pod ni膮 mia艂 z艂ote szewrony, na piersi - srebrny krzy偶yk Jerzego. Mundur nie by艂 nowy, w jednym miejscu nadpruty, na kolanie czarne spodnie przetar艂y si臋. Czapki kapitan nie mia艂 - zgubi艂, ale pagony zosta艂y, tyle 偶e bez gwiazdek. Ale najwa偶niejsze, 偶e zmieni艂a si臋 jego postawa.
Wszed艂, odziany w surdut i pasiaste spodnie, 呕urba - z radosnym okrzykiem na ustach:
- Znalaz艂em! A nie chcieli najpierw oddawa膰! Oszu艣ci!
Trzyma艂 w r臋ku wielki czarny portfel ze z艂otym monogramem.
- Tam si臋 nosi艂o pieni膮dze? - zapyta艂a Kora.
- Ma艂o co zosta艂o. - 呕urba od razu przycich艂.
- No to schowaj - poradzi艂a Ninela. Jej ubranie by艂o proste, prymitywne nawet: kr贸tka sp贸dnica, przyci臋te poni偶ej kolan sk贸rzane buty, bluza mundurowa bez 偶adnych dystynkcji, ale 艣ci膮gni臋ta 偶o艂nierskim pasem. Zaczesa艂a wa艂ek z w艂os贸w nad czo艂em, rozczesa艂a loki i chyba w sumie najbardziej ze wszystkich si臋 zmieni艂a.
Pozostali przybyli do sto艂贸wki, przygl膮dali si臋 sobie z zainteresowaniem - kr臋cili g艂owami niemal jak widzowie na tenisowym meczu.
呕urba podszed艂 do sto艂u i, wyj膮wszy portfel, zacz膮艂 wyjmowa膰 z niego asygnaty, rozk艂ada膰 je na stole i wpatrywa膰 si臋 w nie, jakby to by艂o s艂odkie, od dawna po偶膮dane czytad艂o.
Profesor przyby艂 jako jeden z ostatnich. Niemal si臋 nie zmieni艂. Szlafrok zamieni艂 na starutki garnitur, zu偶yty, taki domowy, w kt贸rym lubi艂 pracowa膰 w swoim gabinecie.
Kora go zadziwi艂a.
- To si臋 b臋dzie nosi艂o za sto lat?
- A dlaczego pan pyta? - zmiesza艂a si臋 Kora. - Nie艂adne?
- Nie, co te偶 pani! Ka偶da epoka ma swoje gusta. Tylko jak na mnie... nieco za odwa偶ne.
- Nie mog臋 wp艂yn膮膰 na mod臋.
- Bo i nie chcesz! - odezwa艂 si臋 znad sto艂u 呕urba nie podnosz膮c g艂owy od swoich papierk贸w. Wszystko zauwa偶a艂 i nie wszystko aprobowa艂.
Jako ostatnia przysz艂a ksi臋偶niczka Got贸w. Pokrewski oczekiwa艂 jej, wpatrywa艂 si臋 w drzwi, nawet przysuwa艂 nieznacznie do nich, ale co艣 go powstrzymywa艂o od p贸j艣cia po ni膮.
Jej pojawienie si臋 zaanonsowa艂 zdziwiony okrzyk piel臋gniarki - ochrona zobaczy艂a ksi臋偶niczk臋 id膮c膮 po korytarzu.
Wesz艂a powoli - widocznie chcia艂a, by wszyscy dobrze si臋 jej przyjrzeli.
Musia艂a wycierpie膰 wi臋cej ni偶 inni - ma艂a brudna Cyganka, nie rozumiej膮ca ani s艂owa, a maj膮ca tylko jednego obro艅c臋 - okaleczonego, zeszpeconego straszliw膮 blizn膮, nerwowego i chudego bia艂ogwardzist臋, o kt贸rym ksi臋偶niczka nie wiedzia艂a, 偶e jest bia艂ogwardzist膮 - nie zna艂a go wcale i nie rozumia艂a zbytnio, ale ten si臋 o ni膮 troszczy艂 i nawet broni艂.
Ksi臋偶niczka zatrzyma艂a si臋 w progu i znieruchomia艂a, jakby nie maj膮c odwagi wej艣膰, gdzie obok pustego podrapanego drewnianego sto艂u stali zgrupowani wszyscy przybysze, wszyscy od niej wy偶si, ha艂a艣liwi, rozmowni, wszyscy z艂膮czeni znajomo艣ci膮 j臋zyka - nieszcz臋艣nicy, skradzeni swoim czasom, ale nie tak samotni, jak ta smag艂a dziewczyna.
Pewnie pod艣wiadomie, zbytnio przecie偶 by艂a oddalona od reszty i od my艣li o zem艣cie - ale uczesa艂a swoje twarde, czarne, wcze艣niej zwini臋te w niedba艂y w臋ze艂 w艂osy, rozpu艣ci艂a je na ramionach spod z艂otego diademu, z boku kt贸rego zwisa艂y ci臋偶kie, wymy艣lne, du偶e na d艂o艅, wisiory. Teraz jej twarz, jakby w z艂otym obramowaniu, wch艂ania艂a cz臋艣膰 艣wiat艂a emitowanego przez z艂oto i drogocenne kamienie. Jakim艣 z艂otym pudrem czy farb膮 ksi臋偶niczka Parra musn臋艂a powieki i nawet rz臋sy, srebrem wargi i sta艂a si臋 istot膮 sztuczn膮, dzie艂em jubilera. Oblicze ksi臋偶niczki jakby wynurza艂o si臋 ze z艂otej czary, z ko艂nierza, przechodz膮cego nast臋pnie w w膮sk膮 w ramionach, rozszerzaj膮c膮 si臋 niczym sto偶ek sukni臋 ze z艂otog艂owiu, w kolorze bzu, bogato po艂yskuj膮c膮 wschodnim ro艣linnym wzorem. Palce ksi臋偶niczki zdobi艂y liczne pier艣cienie, ale przenikliwe spojrzenie Kory natychmiast wychwyci艂o, 偶e 偶a艂oby spod paznokci nie zd膮偶y艂a usun膮膰. Albo nie domy艣li艂a si臋, 偶e powinna.
- Ksi臋偶niczko... wasza wysoko艣膰 - b膮kn膮艂 Pokrewski robi膮c krok w kierunku ksi臋偶niczki i stukaj膮c obcasami.
Biedak nie wiedzia艂, jakiego u偶y膰 tonu, do jakiej p艂aszczyzny sprowadzi膰 teraz stosunki mi臋dzy sob膮 i swoj膮 nieszcz臋sn膮 ukochan膮.
Ksi臋偶niczka odwr贸ci艂a si臋 do Kory, jakby j膮 pyta艂a, co czyni膰 dalej, kiedy ucichnie gwar zachwyconych i zadziwionych g艂os贸w. Kora zrozumia艂a, 偶e Parra oczekiwa艂a innej reakcji, innego zachowania ludzi. Dopiero co wszyscy byli nie lud藕mi, a niebieskimi szlafrokami, to znaczy niewolnikami i byd艂em. A nagle okaza艂o si臋, 偶e ka偶dy ma swoje odzienie, swoje zachowanie, w艂asne maniery. Ksi臋偶niczka wygl膮da艂a na biedn膮 dziewuszk臋, kt贸rej kupiono prawdziw膮 sukienk臋 i prawdziwe pantofelki, a ta, w艂o偶ywszy nowe rzeczy, wybieg艂a na podw贸rko, gdzie okaza艂o si臋, 偶e wszyscy dostali nowe buty - mo偶e nie tak wspania艂e, ale zupe艂nie nowe.
- Niech to licho - powiedzia艂 rotmistrz.
- Chyba j膮 uprowadz臋 - powiedzia艂 in偶ynier, i nie wiadomo by艂o czy to 偶art, czy zamiar szczery.
A 呕urba oderwa艂 si臋 od swoich papierk贸w i powiedzia艂:
- Czego tylko tu nie ma. Diabelskie sztuczki!
Nie by艂 zadowolony z widoku. To nie mie艣ci艂o si臋 w jego 艣wiatopogl膮dzie.
W ko艅cu ksi臋偶niczka zdecydowa艂a, 偶e sytuacja nie zmieni艂a si臋 a偶 tak, by zrezygnowa膰 z towarzystwa Pokrewskiego. I zrobi艂a krok w jego kierunku, a to jakby wy艂膮czy艂o uwag臋 obecnych. Wszyscy powr贸cili do swoich spraw. Ludzie zaczynali przygotowywa膰 si臋 do powrotu, jakby znajdowali si臋 w pokoju hotelowym - tyle 偶e nikt nie naby艂 偶adnych pami膮tek.
Skrajem ucha Kora us艂ysza艂a, jak Ninela, podchodz膮c do 呕urby, m贸wi:
- To jak, W艂asie Fotjewiczu, wracamy?
- Wracamy, je艣li to nie 偶arty - odpar艂 zapytany.
- A co robisz teraz?
- To, co widzisz - odpowiedzia艂 policmajster. - Pisz臋 sprawozdanie. Kr贸tkie takie. Tak rozumiem, 偶e burmistrz, pan Dumbadze, poprosi potem o pe艂ne sprawozdanie.
Ninela przycupn臋艂a na krze艣le obok Ka艂nina.
- Jakby co, potwierdzisz, towarzyszu Ka艂nin, 偶e艣my miana komunisty nie zha艅bili, co?
Ninela zamilk艂a, jakby z g贸ry oceniaj膮c mo偶liw膮 odpowied藕.
- Bo co? - u艣miechn膮艂 si臋 Eduard Oskarowicz.
- Masz powody do niepokoju?
- Jak mam to rozumie膰?
- Zdarzaj膮 si臋 tacy ludzie, kt贸rzy moralnie upadli w oczach towarzyszy, albo oddawali si臋 cudzoziemcowi. Zdarza si臋...
- Co te偶 wy, Eduardzie Oskarowiczu! - wystraszy艂a si臋 Ninela. - Kto niby upad艂 moralnie?
- Nie ja wszcz膮艂em t臋 rozmow臋.
- Pos艂uchajcie, Ka艂nin - zmieni艂a taktyk臋 Ninela - czy warto by艣my si臋 wrogo do siebie odnosili, skoro mo偶e to tylko ucieszy膰 naszych wrog贸w?
I rzuci艂a wyraziste spojrzenie w stron臋 ksi臋偶niczki i jej bia艂ogwardzisty - widocznych jak na d艂oni wrog贸w klasowych.
- B臋d臋 u siebie - powiedzia艂 cicho profesor do Kory.
- Pani mnie obudzi, czy ja pani膮?
- Ca艂a nadzieja w panu - powiedzia艂a Kora. - Ja jestem wielkim 艣piochem.
- A nie odczuwa pani niepokoju?
- Odczuwam, ale czy z tego powodu mo偶na straci膰 sen?
Ka艂nin roze艣mia艂 si臋.
- A wie pani z czego si臋 ciesz臋? - zapyta艂.
- Bo wkr贸tce b臋dzie pan w domu!
- Ale偶 nie, nie to! Ja akurat najmniej 艣piesz臋 si臋 do domu.
I dopiero teraz Kora u艣wiadomi艂a sobie, 偶e nigdy nawet nie zapyta艂a: jak 偶y艂 profesor, gdzie by艂 wcze艣niej, czy ma rodzin臋, dzieci? Niedobrze - niby tak d艂ugo ju偶 si臋 znaj膮... I nagle z艂apa艂a si臋 na logicznym b艂臋dzie: przecie偶 zna profesora dopiero od trzech dni. I kontaktowa艂a si臋 z nim przez te dni nie tak znowu cz臋sto.
- W marynarce znalaz艂em, zapasowe okulary. Kiedy tu przechodzi艂em, wzi膮艂em ze sob膮 okulary.
W tym momencie Kora nie zwr贸ci艂a uwagi na dziwne s艂owa profesora, ale kiedy wr贸ci艂a ju偶 do swojego pokoju, kiedy czeka艂a a偶 wszyscy zasn膮 i b臋dzie mog艂a przemkn膮膰 si臋 do Miszy Hofmana, zamy艣li艂a si臋, przypomniawszy sobie s艂owa Eduarda Oskarowicza. Co to mog艂o znaczy膰? Jakby z g贸ry wiedzia艂, dok膮d si臋 przeniesie i 偶e b臋d膮 mu potrzebne zapasowe okulary... I obawia艂 si臋, 偶e tu nie znajdzie dla siebie innych szkie艂. Dziwne... W pi臋膰dziesi膮tym roku nie m贸g艂 przepowiedzie膰 w艂asnego przej艣cia tu - czy nawet zrozumie膰 istoty 艣wiata paralelnego. Nie m贸g艂 i ju偶. W tamtych czasach, jak w ci膮gu kolejnych dziesi臋cioleci, poj臋cie to istnia艂o tylko w umys艂ach fantast贸w i satyryk贸w.
23
Nawet to i lepiej, 偶e deszcz pada艂 - nie tak mocny - przez to mrok zg臋stnia艂 jeszcze bardziej i wartownicy na wie偶y przy bramie nic nie widzieli. No i na dodatek barak zas艂ania艂 im widok.
By艂o ju偶 po p贸艂nocy - w baraku wszyscy spali. Tylko przechodz膮c obok pokoju Pokrewskiego us艂ysza艂a Kora g艂o艣ny szybki szept i j臋k rozkoszy. Musieli wi臋c by膰 tam razem. No i chwa艂a Bogu - kto wie czy do偶yjemy do jutrzejszego dnia?
Dlaczego ta my艣l zakie艂kowa艂a w umy艣le Kory? Wcze艣niej tak nie my艣la艂a.
Reflektor poruszy艂 si臋 - mo偶e wartownik na wie偶y zacz膮艂 co艣 podejrzewa膰 albo us艂ysza艂 chlupot wody, kiedy Kora wdepn臋艂a w ka艂u偶臋. Przykucn臋艂a, pewnie trzeba by艂o skoczy膰 w cie艅 艣ciany baraku, ale Kora tylko przycupn臋艂a. Promie艅 reflektora szcz臋艣liwie j膮 omin膮艂.
Potem, przygi臋ta, dotar艂a do budynku administracyjnego. Ale drzwi, ujawnione przez Ninel臋, teraz by艂y zamkni臋te - widocznie tej nocy nie przewidywano pojawienia si臋 dochodz膮cych kochanek. Kora wpad艂a w rozpacz: je艣li wszystkie okna na parterze s膮 pozamykane, to nie ma 偶adnych szans na wej艣cie do budynku. Sz艂a wzd艂u偶 艣ciany i usi艂owa艂a otworzy膰 ka偶de okno po kolei. Raz musia艂a znowu kucn膮膰 i przywrze膰 do 艣ciany, gdy 艣wiat艂o reflektora musn臋艂o jej sukienk臋, ale os艂oni艂 j膮 krzew r贸偶.
Nie wiadomo ju偶 kt贸re - dziesi膮te czy dwudzieste okno, kiedy ju偶 straci艂a nadziej臋, a kierowa艂 ni膮 tylko zawzi臋ty up贸r, nagle podda艂o si臋. Co prawda, rozpaczliwie zaskrzypia艂o.
Kora wesz艂a przez balkon.
Drzwi do pokoju, a by艂o tu tylko biurko i metalowe szafy wzd艂u偶 艣cian, by艂y zamkni臋te na zasuw臋. Kora wysz艂a na korytarz i sprawdzi艂a numer pokoju - 16. Jak nie zapami臋ta, b臋dzie si臋 tu miota艂a do bia艂ego 艣witu.
Ale w pokoju, w kt贸rym Kora ostatnio widzia艂a Misz臋, Hofmana nie by艂o. Pomieszczenie by艂o puste.
Kora zacz臋艂a sprawdza膰 pok贸j po pokoju trzypi臋trowego budynku. Przemierza艂a puste, g艂uche korytarze, sk膮po o艣wietlone m臋tnymi lampami spod sufitu. Budynek, nie taki znowu du偶y z zewn膮trz, podczas nocnej eskapady rozr贸s艂 si臋 i sta艂 si臋 budowl膮 niemal bez ko艅ca. Niekt贸re pokoje by艂y pozamykane, i Kora sta艂a pod nimi, albo wo艂aj膮c Misz臋 szeptem, albo ws艂uchuj膮c si臋 w ludzkie oddechy. I sz艂a dalej, a z ka偶dym krokiem pot臋gowa艂a si臋 jej rozpacz, poniewa偶 coraz mocniejsz膮 stawa艂a si臋 pewno艣膰, 偶e klucz do tajemnicy, do tego, co si臋 ma jutro sta膰, mia艂 jej przekaza膰 Misza. A on posiad艂 wiedz臋 o sekrecie, staj膮c si臋 jednocze艣nie ofiar膮 jakiego艣 straszliwego knowania.
Ale Misza m贸g艂 by膰 st膮d wywieziony - przecie偶 nie pilnowa艂a wyj艣cia z budynku. Ma艂o kto m贸g艂 tu by膰 przez ca艂y wiecz贸r i kawa艂ek nocy.
Ze dwa razy Kora musia艂a zamiera膰 i nawet ukrywa膰 si臋.
Na pi臋trze by艂 posterunek - tu widocznie mie艣ci艂y si臋 pokoje dow贸dztwa. Kora omal nie wpad艂a na wartownika, na szcz臋艣cie ten chrapa艂 przytulony do 艣ciany i nie obudzi艂 si臋, gdy podesz艂a. Kora postanowi艂a, 偶e ten odcinek korytarza zostawi sobie na koniec, gdyby gdzie indziej nie znalaz艂a Miszy - tu, w korytarzu dow贸dczym raczej nie mog艂o by膰 pokoju Miszy. Tu wszystkie pomieszczenia mia艂y drzwi obite sk贸r膮, z przytwierdzonymi czarnymi tabliczkami.
Przy drugim spotkaniu musia艂a ukry膰 si臋 w toalecie przed dwoma, wykonuj膮cymi obch贸d, piel臋gniarkami.
Kora nie od razu znalaz艂a schody do piwnicy. Drzwi do niej prowadz膮ce by艂y ma艂e i dziewczyna dwukrotnie mija艂a je, zanim w ko艅cu dostrzeg艂a w panuj膮cym tu koszarnianym p贸艂mroku.
Kora tr膮ci艂a nie rzucaj膮ce si臋 w oczy, pomalowane na bury kolor drzwi i po betonowych stopniach zesz艂a na d贸艂, gdzie panowa艂a wilgo膰, ale by艂o wi臋cej 艣wiat艂a. Pachnia艂o tu 艣rodkami dezynfekuj膮cymi i jakimi艣 lekarstwami. I Kora od razu zrozumia艂a, 偶e jest na w艂a艣ciwym tropie.
Po kilku krokach po piwnicznym korytarzu zatrzyma艂a si臋 przed drzwiami, zamkni臋tymi na szcz臋艣cie od zewn膮trz. Mo偶na by艂o i艣膰 dalej, ale nie mo偶na by艂o wyj艣膰. Za drzwiami korytarz by艂 bia艂y, 艣cianki wy艂o偶one bia艂ymi kafelkami.
Potem natkn臋艂a si臋 na jeszcze jedne drzwi - w艂a艣ciwie nie drzwi, a przegrod臋 z niet艂uk膮cego szk艂a, na kt贸rej rytmicznie pojawia艂 si臋 napis: „Niebezpiecze艅stwo! 艢miertelne niebezpiecze艅stwo! Ani kroku dalej!”
Misza tu jest, zrozumia艂a Kora. Nie podporz膮dkowa艂a si臋 napisowi, przekr臋ci艂a ko艂o sterowe, kt贸rym zamykane by艂y wewn臋trzne drzwi. Natychmiast odezwa艂 si臋 alarm, w piwnicy rozleg艂 si臋 dzwonek, zapali艂o si臋 czerwone 艣wiat艂o. Kora szybko wesz艂a do 艣rodka - je艣li j膮 tu zaraz znajd膮, to nie b臋dzie mia艂a gdzie si臋 ukry膰. Przed ni膮 by艂y jeszcze jedne szklane drzwi, niemal ca艂e zamazane bia艂膮 farb膮, tylko na poziomie oczu zostawiono prze藕roczysty kawa艂eczek - przypomina艂o to szczelin臋 w archaicznym czo艂gu.
Kora zatrzyma艂a si臋 przed tymi drzwiami. Za nimi wida膰 by艂o jasno o艣wietlony pok贸j bez okien, 艣lepy koniec piwnicznego korytarza. Sta艂a tam prycza, zas艂ana szarym kocem. Misza le偶a艂 na kocu, odwr贸cony do Kory plecami.
Zastuka艂a w przegrod臋. Misza nie porusza艂 si臋, jego bezruch by艂 przera偶aj膮cy.
I nagle Kora zobaczy艂a, 偶e na pod艂odze tu偶 przy drzwiach le偶y kartka papieru w linie, oderwana z jakiego艣 formularza albo wyrwana z zeszytu. Na niej widnia艂 nier贸wny, zlewaj膮cy si臋, wykonany bur膮 farb膮, kt贸rej plamy zosta艂y te偶 na pod艂odze, napis: „ZARA呕ONY BADALI WIRUSA ZAGRA呕A WAM ZIEMI”.
Na wi臋cej Hofmanowi nie starczy艂o si艂. Kora zrozumia艂a, 偶e napisa艂 to w艂asn膮 krwi膮. Potem m贸g艂 ju偶 tylko wle藕膰 na prycz臋, podkurczy膰 nogi i odwr贸ci膰 si臋 do 艣ciany.
I wtedy Kora zrozumia艂a, 偶e Misza jest nieprzytomny, a najprawdopodobniej - martwy, i 偶e nie uda jej si臋 poruszy膰 go krzykiem.
Ale nie mog艂a te偶 odej艣膰. Misza jest w niebezpiecze艅stwie. Jak mo偶e zmusi膰 wartownik贸w, by pomogli mu, dali, na przyk艂ad, jakie艣 lekarstwo... O jakim wirusie ostrzega艂 Misza? Trzeba koniecznie dotrze膰 do telefonu, zawo艂a膰 pu艂kownika, wezwa膰 ich dow贸dztwo - musz膮 przecie偶 ratowa膰 cz艂owieka.
Potem Kora pyta艂a komisarza Milodara czy Misza by艂 telepat膮. Milodar wykr臋ca艂 si臋 od odpowiedzi, twierdz膮c, 偶e telepatia w og贸le nie istnieje, 偶e to wymys艂 kuglarzy, ale doktor Vanessa, podczas jednej z wizyt u Kory, powiedzia艂a jej, 偶e telepatia, jako atawizm, jako system 艂膮czno艣ci, pomagaj膮cy ludziom pierwotnym w prze偶yciu, z ca艂膮 pewno艣ci膮 istnia艂a. I 偶e u niekt贸rych ludzi te zdolno艣ci mog膮 budzi膰 si臋 w chwili szczeg贸lnego zagro偶enia. Widocznie to w艂a艣nie sta艂o si臋 z Misz膮 Hofmanem, kt贸ry, umieraj膮c w szklanym podziemnym boksie, nie tylko przeczu艂, 偶e Kora przyjdzie i przeczyta jego episto艂臋, ale i to, co by艂o dla艅 najgorszym: nie b臋dzie wiedzia艂a, jakiego trudu i b贸lu musia艂 do艣wiadczy膰, by napisa膰 t臋 notk臋, zawieraj膮c膮 straszliwy domys艂, tycz膮cy jego w艂asnej 艣mierci i 艣mierci wszystkich ludzi...
W chwili, kiedy Kora rzuci艂a si臋 do odwrotu, chc膮c budzi膰 wszystkich, alarmowa膰 stra偶nik贸w, wzywa膰 pomocy, nie my艣la艂a o tym, 偶e swoimi dzia艂aniami mo偶e zniweczy膰 ostatni heroiczny czyn Hofmana. I, wyczuwaj膮c takie niebezpiecze艅stwo, Hofman zdo艂a艂 tylko pos艂a膰 za ni膮 swoj膮 ostatni膮 my艣l:
ST脫J! NIE M脫W NICZEGO MORDERCOM! TO 艢MIER膯 DLA WSZYSTKICH! POWIADOM... KOMISARZA!
Mo偶e s艂owa nie by艂y dok艂adnie te, albo niezupe艂nie te w艂a艣nie, ale ich sens unieruchomi艂 Kor臋.
Misza zakaza艂 wzywania pomocy, i to by艂 rozkaz. Kora nie mog艂a si臋 mu nie podporz膮dkowa膰 - tak wielka by艂a moc sygna艂u wys艂anego przez umys艂 Miszy Hofmana, kt贸ry w tym momencie zmar艂.
Kora patrzy艂a na niego przyciskaj膮c pi臋艣膰 do ust.
- Wybacz, Misza - powiedzia艂a w ko艅cu. Zrozumia艂a, 偶e Misza nie 偶yje i 偶e teraz wszystko zale偶y od niej, od tego, czy uda jej si臋 uciec z piwnicy i budynku nie zwracaj膮c na siebie uwagi, tak, by pu艂kownik nie domy艣li艂 si臋, co zobaczy艂a. Najwa偶niejsze to dotrze膰 do profesora Ka艂nina, on jej pomo偶e...
Na szcz臋艣cie d藕wi臋k alarmu, rozbrzmiewaj膮cy w piwnicy, nie zaniepokoi艂 stra偶nik贸w. A mo偶e po prostu nie chcieli schodzi膰 na d贸艂, mo偶e wiedzieli o wirusie?
Kora na palcach wr贸ci艂a na parter.
Korytarz, ledwo o艣wietlony s艂abiutkimi 偶ar贸wkami, gin膮艂 w p贸艂mroku. Do otwartego okna by艂o ju偶 niedaleko. Ale akurat wtedy, gdy zbli偶a艂a si臋 do drzwi pokoju z otwartym oknem, na schodach rozleg艂y si臋 kroki ludzi w ci臋偶kich butach. Kora w ostatniej chwili zd膮偶y艂a wpa艣膰 do pokoju i bezszelestnie przymkn膮膰 za sob膮 drzwi. Kroki rozbrzmia艂y obok. Dwaj ludzie rozmawiali cicho, nie chc膮c budzi膰 innych. Pewnie piel臋gniarki.
Kora wyskoczy艂a przez okno. Deszcz usta艂, i ju偶 nawet pierwsze, najodwa偶niejsze cykady, kr贸tkimi frazami pr贸bowa艂y, czy nie przezi臋bi艂y swych drogocennych instrument贸w muzycznych. Trawa by艂a mokra.
呕eby przesadnie nie ryzykowa膰 Kora ukry艂a si臋 za krzewem, rosn膮cym przy budynku, rozejrza艂a si臋. Reflektor 艣wieci艂 w stron臋 bramy, nikt na Kor臋 nie czeka艂.
Posz艂a wzd艂u偶 budynku tak d艂ugo, a偶 zr贸wna艂a si臋 z rogiem baraku. Teraz ten budynek os艂ania艂 j膮, i mo偶na by艂o 艣mia艂o biec do swojego pokoiku. Ale zamiast tego Kora zatrzyma艂a si臋 i dobr膮 minut臋 po prostu czeka艂a, zmagaj膮c si臋 ze straszliwym zm臋czeniem - nogi po prostu odm贸wi艂y wykonania cho膰by jednego kroku.
Nagle zupe艂nie obok rozleg艂 si臋 g艂o艣ny szept.
Kobiecy g艂os powiedzia艂:
- Mo偶e by艣 tak r臋ce trzyma艂 przy sobie, W艂asie Fotjewiczu. Jak nie b臋dziesz mnie szanowa艂 to zobaczysz - wr贸cimy, a ja od razu przedsi臋wezm臋 kroki. Za mn膮 stoi taka si艂a, 偶e padniesz!
- Nie gadaj bzdur, kruszynko moja. Kto ich tu wie, tych miejscowych. Mo偶e akurat u mnie wyl膮dujemy, zastan贸w si臋. Wtedy ja te偶 b臋d臋 m贸g艂 ci surowo艣膰 okaza膰. Ja tam waszych rewolucjonist贸w, socjalist贸w, nie cierpi臋 okrutnie. Szubienica za wami p艂acze.
- Ostro偶nie, W艂asie, oj powiadam ci - ostro偶nie! Nie wiesz ilu my takich, jak ty, na tamten 艣wiat 偶e艣my odprowadzili!
- A za co niby?
- A za to, 偶e swoje obowi膮zki zbyt gorliwie wykonywali.
- No i durni艣cie! - rozz艂o艣ci艂 si臋 policmajster. - Jeste艣my dla was najwa偶niejszymi specjalistami. W ka偶dej sprawie najwa偶niejsi s膮 specjali艣ci. Bo to ponabieracie dzieci kucharek, a ci wam ca艂e pa艅stwo rozkradn膮.
- W艂asie!
- Co W艂asie? Ju偶 pi臋膰dziesi膮t lat, jak si臋 tak zw臋.
- Gdzie mnie, W艂asie, 艂askoczesz?!
- A ja nie ciebie 艂askocz臋, a przysz艂膮 si艂臋 policyjn膮, zmian臋 warty w pionie ochrony porz膮dku i prawa.
- Nie 偶artuj sobie!.. Aj, 艂askocze!
- To dopiero pocz膮tek, b臋dzie lepiej!
- Nie wolno, jeste艣my z punktu widzenia klasowego elementami sobie wrogimi.
- B臋dziesz si臋 sprzeciwia艂a, to napisz臋 do twoich prze艂o偶onych, 偶e w rozpu艣cie by艂a艣 z zagranicznym pu艂kownikiem. Twoje szefostwo, jak rozumiem, nie znosi takich rzeczy.
- Ciszej! Milcz! Dobra, dam ci, dam... Tylko nie tu, pod krzakiem. Przecie偶 nie jeste艣my jakimi艣 studentami go艂ymi - jeste艣my pracownikami organ贸w sprawiedliwo艣ci.
- No w艂a艣nie! Chod藕my tedy do mnie, pogadamy, podyskutujemy.
Dwa ciemne cienie, po艂膮czone obj臋ciami w jedno, podnios艂y si臋 spod krzaka i udaj膮c czworonoga uda艂y si臋, ca艂uj膮c w biegu, do baraku.
Kora ruszy艂a za nimi.
Wszystko si臋 popl膮ta艂o, i ludzie, i wydarzenia...
Profesor 艣pi teraz. Nie warto mu przeszkadza膰.
Kora rozumia艂a, 偶e raczej nie uda si臋 uratowa膰 Miszy czy pom贸c mu. Ale nie mo偶na te偶 by艂o siedzie膰 ze z艂o偶onymi r臋kami. I chocia偶 by艂o jeszcze za wcze艣nie na spacer po zasnutych mrokiem g贸rach, zdecydowa艂a si臋 i zapuka艂a do drzwi profesora.
Na szcz臋艣nie Ka艂nin nie zamierza艂 spa膰.
Siedzia艂 na pryczy ze skrzy偶owanymi chudymi nogami. B艂ysk jego okular贸w powita艂 Kor臋, profesor powiedzia艂:
- Siadaj. By艂a艣 u Hofmana?
- Jak si臋 pan domy艣li艂?
- Zagl膮da艂em do ciebie, ale nie zasta艂em. Wysz艂o mi, 偶e posz艂a艣 do Hofmana. Co u niego?
- Bardzo si臋 boj臋 - przyzna艂a Kora.
I opowiedzia艂a, co widzia艂a. Przekaza艂a tre艣膰 listu Miszy.
- Jak w gotyckiej powie艣ci - powiedzia艂 profesor. - A tak ma艂o by艂o szans, 偶e ty pierwsza zobaczysz list.
- Kaza艂 mi ucieka膰. Prosz臋 nie my艣le膰, 偶e si臋 wystraszy艂am! Chcia艂am wezwa膰 pomoc, 偶eby podali mu lekarstwa albo co艣 zrobili! Nie wyobra偶a pan sobie, jakie to uczucie - widzie膰 co艣 takiego i nie m贸c nic zrobi膰. Ale on mi zabroni艂. Tu, w g艂owie, bez s艂贸w...
- Wierz臋 ci, dziecko - powiedzia艂 Eduard Oskarowicz. - Je艣li post膮pi艂aby艣 inaczej, znalaz艂aby艣 si臋 w tej samej piwnicy, co Misza. Hofman i tak by艂by martwy i tajemnica zosta艂aby zachowana. Teraz natomiast mamy szans臋. Bo wcze艣niej nie mieli艣my 偶adnej...
- Musimy i艣膰!
- Dok膮d?
- Powiedzia艂 pan, 偶e mo偶emy porozmawia膰 z Garbujem. 呕e on mo偶e przyjdzie do lasu...
- Nie zaprzeczam swoim s艂owom, Koro. P贸jdziemy do lasu maj膮c nadziej臋, 偶e odnajdziemy Garbuja, zgoda. Ale nie teraz. Nawet nie mamy latarki.
- Mo偶e jak p贸jdziemy wolno...
Zamilk艂a - sama zrozumia艂a, 偶e m贸wi g艂upio i naiwnie. Co mo偶na o tej porze zdzia艂a膰 w ciemnym i mokrym lesie? Kogo tam b臋d膮 szuka膰?
- Do willi „Raduga” nie uda nam si臋 dotrze膰 - powiedzia艂 profesor. - A Garbuj nie b臋dzie ca艂膮 noc sta艂 i czeka艂 na nas. W og贸le nie mam poj臋cia, gdzie jest i czy 偶yje. Tak samo nie mamy sposobu na zg艂臋bienie tajemnicy Hofmana... W ka偶dym wypadku musimy czeka膰 na 艣wit.
- Czy tu nie ma telefon贸w?
- Jest 艂膮czno艣膰 telegraficzna. W niekt贸rych elementach r贸偶nimy si臋 mi臋dzy sob膮.
- No to id臋 do siebie? - Kor膮 wstrz膮sn膮艂 dreszcz.
- Je艣li boisz si臋 by膰 sama w pokoju, zosta艅 tutaj. 艢pij na pryczy, ja si臋 urz膮dz臋 na pod艂odze.
- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂a Kora. - Ale p贸jd臋 jednak do siebie... - Milcza艂a chwil臋. - Ci膮gle mi si臋 wydaje, 偶e mog艂am co艣 dla Miszy zrobi膰.
- Zrobimy dla niego znaczenie wi臋cej, je艣li zrozumiemy jego ostrze偶enie i skorzystamy z niego.
- Dobrze. To id臋 do siebie.
- Id藕. I postaraj si臋 zasn膮膰. Jutro czeka nas ci臋偶ki dzie艅.
24
Ka艂nin zastuka艂 do drzwi pokoju Kory o pi膮tej rano. Jeszcze nawet nie zacz臋艂o 艣wita膰 - dopiero b艂臋kitnia艂o niebo. Zastuka艂 kostkami palc贸w, a Kora obudzi艂a si臋 natychmiast, chocia偶 spa艂a tylko dwie godziny. Pami臋ta艂a, 偶e ba艂a si臋 zasn膮膰, to znaczy - ba艂a si臋, 偶e b臋d膮 jej si臋 艣ni艂y koszmary.
Profesor mia艂 na sobie marynark臋, zapi臋t膮 na wszystkie guziki, szyj臋 owin膮艂 r臋cznikiem. Widz膮c pytanie w oczach Kory powiedzia艂:
- Mo偶e nieelegancko, ale przynajmniej gard艂o nie b臋dzie bola艂o.
Kiedy za艣 wyszli z baraku, doda艂 szeptem:
- Pewnie 艣mieszy pani膮, 偶e my艣l臋 o gardle w takiej chwili. Ale nie chcia艂bym si臋 rozchorowa膰 wtedy, kiedy zaczynaj膮 si臋 przygody.
M贸wi艂 to ca艂kowicie powa偶nie, Kora jednak nie by艂a pewna - m贸wi to serio i oczekuje przyg贸d, czy dodaje jej otuchy.
Nie pada艂o, ale przy ziemi unosi艂a si臋 mg艂a. W g臋stym jeszcze mroku wydawa艂a si臋 zwarta jak jasnoszara wata, i, zrobiwszy kilka krok贸w przed siebie. Kora wesz艂a w ni膮 do pasa.
- To nic - szepn臋艂a bardziej, 偶eby przekona膰 siebie ni偶 Eduarda Oskarowicza - wkr贸tce 艣wit, a teraz nawet lepiej, 偶e jest mg艂a, 艂atwiej b臋dzie wymkn膮膰 si臋 z obozu.
- O ile nie po艂amiemy n贸g - racjonalnie zauwa偶y艂 profesor Ka艂nin.
Nie po艂amali n贸g i nawet 艂atwo odnale藕li dziur臋 w siatce. A gdy tylko zacz臋li wspina膰 si臋 po zboczu, od razu wydostali si臋 z morza mg艂y. Zacz臋艂o 艣wita膰. Jakby witaj膮c zwyci臋stwo profesora i Kory nad si艂ami przyrody, wyrwa艂y si臋 ze snu i zacz臋艂y 艣piewa膰 ptaki, obudzony chyba ich 艣piewem 艣wie偶y wiaterek przyni贸s艂 lekki szelest li艣ci; co prawda mia艂o to i swoje z艂e strony: z drzew spada艂y krople wody i niemal wszystkie celowa艂y za ko艂nierz.
Kiedy zbli偶yli si臋 do rozwidlenia by艂o ju偶 ca艂kiem jasno, przedmioty, dot膮d nakre艣lone za pomoc膮 r贸偶nych odcieni szaro艣ci, sta艂y si臋 r贸偶nokolorowe, nawet niebo zb艂臋kitnia艂o.
Wybrali w膮sk膮 艣cie偶k臋, prowadz膮c膮 do „Radugi”, ale nie zacz臋li nawet schodzi膰 do willi, poniewa偶 czujna Kora nagle znieruchomia艂a: w poranne odg艂osy lasu wdar艂 si臋 obcy d藕wi臋k.
Kora unios艂a r臋k臋, profesor pos艂usznie znieruchomia艂.
Staraj膮c si臋 nie stawa膰 na ga艂膮zki, Kora wesz艂a w las i wyjrza艂a na otwieraj膮c膮 si臋 dos艂ownie po kilku krokach polan臋, a tam, pod sklepieniem pot臋偶nego d臋bu, zwini臋ty w k艂臋bek, spa艂 m臋偶czyzna, przykryty p艂aszczem, i chrapa艂 tak dono艣nie, 偶e p艂aszcz ten przy ka偶dym oddechu wydyma艂 si臋, jak nadmuchiwany balon.
- O Bo偶e - odezwa艂 si臋 ze zgroz膮 profesor. - Ten stary dure艅 na pewno si臋 przezi臋bi.
Przeci膮艂 polan臋, a Kora nie odwa偶y艂a si臋 go powstrzyma膰.
Eduard Oskarowicz pochyli艂 si臋 nad 艣pi膮cym, potrz膮sn膮艂 go za rami臋.
Ten obudzi艂 si臋 natychmiast, jakby wcale nie spa艂, a czeka艂 tylko na dotkni臋cie. Usiad艂. Kora pozna艂a Garbuja.
Szef projektu okry艂 si臋 p艂aszczem, niczym muzu艂manka chust膮, a jego okr膮g艂a r贸偶owa dziecinna twarz wygl膮da艂a odpowiednio - na kobiec膮.
Eduard Oskarowicz nie wygl膮da艂 na zdziwionego z powodu tego spotkania. Poczeka艂 a偶 Garbuj podniesie si臋 i zatrz臋sie od zgromadzonego w ciele zimna, przeczeka艂 seri臋 mrugni臋膰 i przecieranie oczu, i dopiero potem zapyta艂:
- D艂ugo na nas czekasz?
- Uciek艂em - o艣wiadczy艂 Garbuj. - Pewnie zaraz si臋 po艂api膮 i zaczn膮 mnie szuka膰. Mo偶e nawet z psami. A ty, jak zwykle, gdzie艣 sobie wypoczywasz.
- Czeka艂em na ciebie wieczorem. Kora mo偶e to potwierdzi膰.
- Niepotrzebnie wprowadzasz w to obce osoby - zmarszczy艂 czo艂o rozpieszczony ch艂opczyk.
- To nie podlega dyskusji. Kora bardziej si臋 przyda ni偶 ja. Zw艂aszcza teraz.
- Problem po偶ytku jest aktualnie bardziej abstrakcyjny. Ty, na przyk艂ad, usi艂ujesz udowodni膰, 偶e jeste艣 niepotrzebny w najbardziej nieodpowiedniej chwili.
- Nie sprzeczajmy si臋 teraz o to - zaproponowa艂 Eduard Oskarowicz, ale, jak wyczu艂a Kora, nie z powodu spolegliwego charakteru, tylko dlatego, 偶e chwila by艂a naprawd臋 krytyczna.
- Nie zamierzam si臋 spiera膰 - odpowiedzia艂 Garbuj.
Sta艂 na szeroko rozstawionych pulchnych kr贸tkich nogach, malowniczo owini臋ty p艂aszczem, na wz贸r p贸藕nych rzymskich imperator贸w, niepewnych, czy popr膮 ich zbuntowane legiony. Wilgotne pier艣cionki rudawych w艂os贸w otacza艂y jego r贸偶ow膮 艂ysink臋 niczym nimb, a ta 艂ysinka, cho膰 to mo偶e i dziwne, wygl膮da艂a jako艣 rozczulaj膮co i dziecinnie.
- Czego si臋 boisz? - zapyta艂 Eduard Oskarowicz.
- S膮dz臋, 偶e wojskowi postanowili si臋 mnie pozby膰 - odpowiedzia艂 Garbuj. - Do dzi艣 trzyma艂em si臋 na powierzchni podtrzymywany tylko przez spryt i si艂臋 prezydenta. By艂em mu potrzebny do utrzymania w艂adzy, i by艂em zagro偶eniem dla kompleksu militarnego. Teraz, kiedy zamordowali prezydenta...
- Zamordowali?
- Sprokurowali wypadek lotniczy. Wiem to dobrze, mia艂em rozmow臋 z jego adiutantem. Uprzedzi艂 mnie, 偶e b臋d臋 nast臋pny.
- Chcieli ci臋 zabi膰?
Gruby Garbuj podskakiwa艂 na jednej nodze, 偶eby si臋 troch臋 rozgrza膰.
- Przecie偶 boj膮 si臋 mnie. Ale to nie znaczy, 偶e nie zabij膮. Ale nijak nie potrafili uzgodni膰 jak to uczyni膰, 偶eby nie po艂膮czono 艣mierci prezydenta z moj膮. P贸ki si臋 zastanawiali - uciek艂em. Dzisiejszej nocy.
Kora zrobi艂a kilka krok贸w w kierunku morza, po艂yskuj膮cego przez ga艂臋zie drzew. Na dole wida膰 by艂o will臋 „Raduga”. Sta艂y przy niej dwa samochody wojskowe, siedzieli w nich 偶o艂nierze, z tej odleg艂o艣ci przypominali o艂owianych 偶o艂nierzyk贸w.
- Ju偶 si臋 zbieraj膮 do czynu - powiedzia艂a Kora.
Profesor zbli偶y艂 si臋 do niej.
- Wcze艣nie si臋 zbudzili. Pewnie zauwa偶yli, 偶e zwia艂. Maj膮 psy?
- Och, nie wiem - odpowiedzia艂 Garbuj.
- By艂e艣 pilnowany?
- Nie, s膮dzili, 偶e niczego nie podejrzewam.
- Aha, znaczy to, 偶e chc膮 ci臋 zabi膰, to tylko twoje przypuszczenie?
- Pewnie, a ci 偶o艂nierze to te偶 m贸j wymys艂?
- Mo偶e po prostu s膮 zaniepokojeni, 偶e zagin膮艂 szef projektu?
- Nie ple膰 bzdur, Edik - machn膮艂 r臋k膮 Garbuj.
- Jestem ca艂kowicie powa偶ny. Jestem pewien na dwie艣cie procent, 偶e w tej chwili nic ci nie grozi.
- Sk膮d ta pewno艣膰?
Samochody jeden za drugim ruszy艂y w stron臋 boiska. Nad morzem, na wschodzie niebo zacz臋艂o z艂oci膰 si臋 na powitanie s艂o艅ca.
- Wiesz, 偶e wojskowi zamierzaj膮 natychmiast, albo w najbli偶szym czasie wys艂a膰 nas wszystkich, na Ziemi臋?
- Bzdura! Taka sama jak ich pomys艂, 偶eby wys艂a膰 tam oddzia艂 komandos贸w po 艂upy. To s膮 zabawy dla dzieci.
- No to pos艂uchaj, co ci opowie Kora. Dwukrotnie w ci膮gu ostatniej doby rozmawia艂a z Hofmanem. Wiesz, kto to jest.
- Znam wszystkich. I co takiego przekaza艂 pani, moja mi艂a? - zapyta艂 Garbuj.
Dziwne, ale nie dawa艂o si臋 odgadn膮膰 jego wieku. Policzki baniaste, na t艂ustym obliczu ani jednej zmarszczki, a jednocze艣nie wydawa艂 si臋 by膰 starszym cz艂owiekiem.
- Hofman nie 偶yje - powiedzia艂a Kora, - Dlatego tak si臋 艣pieszyli艣my, 偶eby si臋 z panem zobaczy膰.
- Umar艂? Co si臋 z nim sta艂o? Dlaczego ja nic o tym nie wiem? - Ch艂opczyk rozz艂o艣ci艂 si臋, na chwil臋 zapomnia艂, 偶e stoj膮 przed nim nie podw艂adni mu medycy, a przybysze z r贸wnoleg艂ego 艣wiata.
- Opowiedz mu wszystko - poprosi艂 Kor臋 profesor.
- Wszystko?
- Wszystko i to szczeg贸艂owo, i nie marnuj czasu...
Kora odnotowa艂a w pami臋ci, 偶e profesor przeszed艂 z ni膮 na „ty”, i sta艂o si臋 to jako艣 zwyczajnie i naturalnie. Widz膮c, 偶e Kora jeszcze si臋 waha, poirytowany Ka艂nin doda艂:
- Masz innych wsp贸lnik贸w? Mo偶e zbawc贸w i ratownik贸w? Czy te偶 wolisz zwr贸ci膰 si臋 do pu艂kownika Raj-Raji?
Wtedy Kora opowiedzia艂a Garbujowi o swoich dwu wizytach u Miszy Hofmana, o notatce sporz膮dzonej krwi膮. K膮tem oka obserwowa艂a will臋 „Raduga” i przerwa艂a opowie艣膰 widz膮c, 偶e wychodz膮 z niej dwaj medycy w fartuchach, w towarzystwie oficer贸w. Oficerowie nie艣li za nimi walizeczki. Samoch贸d, do kt贸rego wsiedli, podobnie jak dwa pierwsze jeepy, wzi膮艂 kurs na ob贸z.
- Teraz si臋 po艂api膮: a gdzie jest nasz ukochany szef projektu? - rzek艂 Ka艂nin, jak si臋 wyda艂o Korze, z lekk膮 drwin膮.
- Milcz!
- Bo na razie jeszcze troszcz膮 si臋 o tw贸j sen - przecie偶 bez ciebie operacja powrotu uciekinier贸w do ojczyzny mo偶e si臋 nie uda膰. Czy mo偶e przygotowa艂e艣 swoich nast臋pc贸w?
- D艂ugo bym jeszcze musia艂 takich szkoli膰 - powiedzia艂 Garbuj i odwr贸ci艂 si臋 do Kory. - Prosz臋 opowiada膰 dalej. Znaczy, uzna艂a pani, 偶e Hofman jest martwy...
Doko艅czenie opowie艣ci zaj臋艂o Korze nieca艂e pi臋膰 minut. Dwukrotnie musia艂a przekaza膰 ostatnie my艣li Hofmana, te, kt贸re wychwyci艂a bez d藕wi臋ku.
S艂o艅ce ju偶 zawis艂o nad morzem i 艣wieci艂o prosto w oczy. Ptaki roz艣wiergota艂y si臋, jak na mityngu. Kora pomy艣la艂a, 偶e Misza ci膮gle pewnie le偶y tam, chocia偶, by膰 mo偶e, ci medycy, co to pojechali do obozu, teraz w艂a艣nie krz膮taj膮 si臋 wok贸艂 niego, usi艂uj膮c wyja艣ni膰 przyczyn臋 艣mierci.
- Nie rozumiem jednego - powiedzia艂 Garbuj. Ale nie zdo艂a艂 doko艅czy膰 swojej my艣li, poniewa偶 przerwa艂 mu Eduard Oskarowicz:
- Nie rozumiesz po co otruli Hofmana?!
- W艂a艣nie, zupe艂nie nie wiem dlaczego?
- A ja widz臋 dwa powody - powiedzia艂 Eduard Oskarowicz. - Pierwszy jest prosty, sam si臋 powiniene艣 domy艣li膰: chcieli sprawdzi膰, czy reakcja ludzkiego organizmu, mam na my艣li ziemski organizm, nie r贸偶ni si臋 od reakcji na pewnego wirusa aborygena.
- Nie by艂o mowy o 偶adnych 艣miertelnych wirusach - powiedzia艂 gruby ch艂opiec. - A drugi pow贸d?
- Drugi - to przekonanie, kt贸re wysz艂o od ciebie, m贸j aniele, 偶e Misza Hofman jest przys艂anym tu agentem z przysz艂o艣ci.
- Bali si臋 go?
- Uznali, 偶e lepiej po艣wi臋ci膰 jego, ni偶 mnie czy Kor臋.
- Eksperyment si臋 uda艂.
Garbuj odwr贸ci艂 si臋 do Kory.
- Kiedy, m贸wi艂a pani, zrobili mu zastrzyk?
- Wczoraj ju偶 by艂 chory.
- Jaki艣 nader skuteczny wirus. My takiego raczej nie przerabiali艣my.
- Nie mogli艣cie przerabia膰 - rzuci艂 Ka艂nin. - W tym celu trzeba by by艂o wybra膰 inny wydzia艂.
- Czyli tylko jedna doba na okres inkubacji i druga na w艂a艣ciw膮 chorob臋. Co tu gada膰 - niez艂e.
Kora przenosi艂a wzrok z jednego uczonego na drugiego, ale nie do ko艅ca udawa艂o si臋 jej nad膮偶a膰 za tokiem ich szybkiej wymiany my艣li.
- Ale wojna bakteriologiczna zale偶y od tak wielu czynnik贸w, 偶e ufa膰 w jej skuteczno艣膰, w to, 偶e zniszczy ludno艣膰 ca艂ego globu... to g艂upota. Albo przynajmniej zdezorganizuje jej obron臋, wierzy膰 w to raczej si臋 nie powinno.
- Nie wiemy, jak 偶ywotny jest ten wirus - powiedzia艂 Ka艂nin. - Nie wiemy jak szybko si臋 rozprzestrzenia. Jeszcze nic nie wiemy, a tylko ty mo偶esz si臋 wszystkiego dowiedzie膰.
- Czy powa偶nie proponujesz mi, 偶ebym wr贸ci艂?
- Bo nawet tam, gdzie nie przejdzie piechota - rzuci艂 zagadkowo Ka艂nin, ale Garbuj podchwyci艂 i doko艅czy艂:
Gdzie ugrz臋藕nie czo艂g przed atakiem,
Nawet tam, gdzie pancerny stanie w贸z,
Tam przelecisz swym stalowym ptakiem!
- Mo偶e pani doko艅czy膰? - zapyta艂 Garbuj Kor臋.
Kompletnie bez powodu powesela艂, odm艂odnia艂.
- Nie pami臋tam takiego wiersza - powiedzia艂a Kora.
- Nasz odleg艂y potomek - powiedzia艂 Garbuj - nie pami臋ta takiego wiersza. I nawet nie wie, 偶e to nie wiersz, a pie艣艅 bojowa. Uwa偶asz wi臋c, Edik, 偶e powinienem wr贸ci膰?
- Gdyby艣 nie nawarzy艂 tego piwa - powiedzia艂 Ka艂nin - to nie by艂oby i tego niebezpiecze艅stwa.
- Tylko mi nie m贸w, 偶e mnie ostrzega艂e艣.
- Bo ostrzega艂em ci臋 - powa偶nie odpar艂 Ka艂nin. - Ale ty nie mog艂e艣 mnie pos艂ucha膰.
- Nie mog艂em - zgodzi艂 si臋 Garbuj. - Dobra, a nie rozwal膮 mnie od razu na podej艣ciu?
- Wiesz, 偶e nie rozwal膮. Chocia偶 potem, kiedy wszystko si臋 u艂o偶y, rozwal膮 na pewno. Jak i twego ukochanego prezydenta.
- Lepiej by艣 pomilcza艂, Edik. Prezydent by艂 o艣wieconym cz艂owiekiem.
- Szczeg贸lnie jak si臋 nie pami臋ta, po jakich trupach doszed艂 do w艂adzy.
- To by艂o dwadzie艣cia lat temu.
- Czyli co - przeterminowanie?
Kora przygl膮da艂a si臋 dw贸m leciwym ch艂opcom, wypominaj膮cym sobie jakie艣 stare dziecinne grzeszki.
- No to id臋 - powiedzia艂 Garbuj. - Opowiedz Korze wszystko, co wiesz. Albo nie opowiadaj. Jeste艣 wolnym ptakiem.
- Nie jestem ptakiem, jestem krukiem - powiedzia艂 Ka艂nin.
- Jeste艣 pewien, 偶e mam wraca膰?
- Ja my艣l臋 o czym艣 innym. - Ka艂nin zdj膮艂 okulary, przeciera艂 je chusteczk膮 do nosa, mru偶膮c oczy jak kr贸tkowidz patrzy艂 na Garbuja. - My艣l臋 nad tym, jakie powinno by膰 w艂a艣ciwe zachowanie moje i Kory.
- Powinni艣cie zachowywa膰 si臋 tak, by niszczy膰 ich plany i nie pozwoli膰 im si臋 tego domy艣li膰.
- Dzi臋kuj臋 za celn膮 rad臋 - u艣miechn膮艂 si臋 Eduard Oskarowicz.
- Wracajcie do domu i czekajcie na rozw贸j wydarze艅 - ci膮gn膮艂 Garbuj. - A jak tylko b臋dziecie mi do czego艣 potrzebni - przybywajcie z odsiecz膮. Mam nadziej臋, 偶e rozumiecie - zosta艂em zupe艂nie sam.
- A co oni zamierzaj膮 teraz robi膰? - zapyta艂 profesor.
- Niestety, wiem nie wi臋cej ni偶 ty. - Gruby ch艂opczyk zacz膮艂 si臋 艣pieszy膰. - Pos艂uchaj, Edik, nie chc臋, by oni si臋 po艂apali, 偶e jestem nieobecny. Ju偶 si贸dma.
- S艂usznie - zgodzi艂 si臋 Ka艂nin. - Ale jednak odpowiedz mi, jak oni zamierzaj膮 zrealizowa膰 swoj膮 gro藕b臋? Jak b臋d膮 przesy艂ali wirusa na Ziemi臋?
Garbuj pochyli艂 g艂ow臋, i spode 艂ba wpatrywa艂 si臋 w Ka艂nina, jakby go zobaczy艂 pierwszy raz w 偶yciu.
- Wi臋c nie wiesz?
- Nie wiem.
- I nie masz 偶adnych podejrze艅?
- Mam podejrzenia.
- Podziel si臋 nimi z nami.
- A ty nie wiesz?
- Ja wiem na pewno.
- No to jak?
- Zadajmy to pytanie dziewczynie.
- Jakie pytanie? - zapyta艂a Kora. Podczas tego pojedynku na s艂owa zgubi艂a istot臋 k艂贸tni.
- W jaki spos贸b zamierzamy podbi膰 Ziemi臋, skoro jeste艣my znacznie bardziej zacofanym 艣wiatem ni偶 Ziemia? I nie mamy do dyspozycji wiele czasu.
- Ale macie do dyspozycji wirusa - przypomnia艂a Kora.
- No w艂a艣nie!
- Nale偶y przenie艣膰 wirus na Ziemi臋.
- Jak?
- Wraz z nosicielem. Z jakim艣 chorym zwierz臋ciem...
- Albo?
- Albo z cz艂owiekiem!
- Amen - powiedzia艂 Garbuj zwracaj膮c si臋 do Ka艂nina. - Z ust dzieci臋cia p艂ynie prawda. Je艣li mieli艣my jeszcze jakie艣 w膮tpliwo艣ci, to si臋 rozwia艂y. Zara偶amy wirusem naszych przybyszy...
- Dlatego wczoraj zwr贸cono nam nasze ubrania - wtr膮ci艂a si臋 Kora.
- Zwr贸cili ubrania? - Garbuj nie wiedzia艂 o tym, nie zauwa偶y艂 tego.
- Tak, zwr贸cili ubrania i powiedzieli, 偶e czas na nas.
- Do diab艂a, ale jak chc膮 was zarazi膰? - zastanawia艂 si臋 g艂o艣no Garbuj.
- Istnieje wiele sposob贸w na to - odpar艂 Ka艂nin. - Zale偶膮 one od tego, jak膮 drog膮 nast臋puje zaka偶enie. Tak wi臋c ty musisz przekona膰 ich, 偶e niczego si臋 nie domy艣lasz, i postaraj si臋 dowiedzie膰, jak膮 drog膮 przenosi si臋 ten wirus.
- Tak - zgodzi艂 si臋 Garbuj - masz racj臋, Ediku. Mog膮 go poda膰 w jedzeniu, za po艣rednictwem systemu wentylacyjnego...
- Ale tak, 偶eby sami si臋 nie zarazili.
- Nie wywa偶ajcie otwartych drzwi - powiedzia艂a Kora.
- Misza Hofman dosta艂 zastrzyk. Zaprowadz膮 nas jednego po drugim do piwnicy i zrobi膮 zastrzyki. Potem b臋dziemy mieli kilka godzin na okres inkubacji, i wtedy przerzuc膮 nas do domu. I je艣li maj膮 racje, to na Ziemi zapanuje chaos...
- No to id藕 ju偶 - powiedzia艂 Ka艂nin.
- A wy co b臋dziecie robi膰? - zapyta艂 Garbuj Edika.
- Wiem tylko jedno - powiedzia艂 profesor - 偶e do obozu nie mo偶emy na razie wraca膰.
- A co z pozosta艂ymi? - zapyta艂a Kora. - Chyba powinni艣my ich uprzedzi膰.
- Powiedz mi, o czym ich uprzedzisz? - zapyta艂 Ka艂nin.
- 呕eby uwa偶ali na zaka偶enie wirusem.
- Ale przecie偶 dop贸ki Wiktor nie powie nam, jakie s膮 drogi rozprzestrzeniania i przekazywania wirusa, nie wiemy, przed czym mamy ostrzega膰. Czego maj膮 nie robi膰? Nie je艣膰? Nie oddycha膰? Nie pozwala膰 robi膰 sobie iniekcji? Jak si臋 ratowa膰?
- Czy to znaczy, 偶e niech sobie gin膮, a my b臋dziemy 偶yli?
- Je艣li wy b臋dziecie 偶ywi - Garbuj wyprzedzi艂 profesora, zabieraj膮cego si臋 do dyskusji z Kor膮 - to b臋dziecie mogli pom贸c pozosta艂ym. Martwi za艣 nie b臋dziecie nikomu potrzebni, poza genera艂em Lejem, dla kt贸rego jeste艣cie tylko 藕r贸d艂em 艣miertelnej infekcji.
- No to co mamy robi膰? - zawo艂a艂a Kora.
- Zosta艅cie tu i czekajcie na wiadomo艣ci ode mnie - powiedzia艂 Garbuj.
- Mo偶e niezupe艂nie tak - sprecyzowa艂 profesor Ka艂nin. - Przejdziemy si臋 ze trzysta metr贸w w stron臋, sk膮d wida膰 ob贸z i baraki. Wa偶nie jest nie spuszcza膰 obozu z oczu. Mo偶e zobaczymy co艣 ciekawego.
- Dobrze - zgodzi艂 si臋 Garbuj.
- No to z Bogiem - po偶egna艂 go Ka艂nin. - Wracaj mo偶liwie szybko.
- Postaram si臋 - rzuci艂 Garbuj i odszed艂 szybkim krokiem.
Patrzyli za nim, jak znika, w zieleni.
- Jakbym ogl膮da艂a film - powiedzia艂a Kora, kiedy Garbuj znikn膮艂 im z oczu. - Czy Garbuj to jego prawdziwe nazwisko?
- Nie - powiedzia艂 Eduard Oskarowicz. - Nazywa si臋 Garbuz. Ale kiedy sta艂 si臋 tu fisz膮, jego nazwisko otrzyma艂o miejscowe brzmienie.
- Pan si臋 z nim uczy艂? - domy艣li艂a si臋 Kora.
- Chcia艂aby艣 wiedzie膰, jak to si臋 wszystko odby艂o naprawd臋? - zapyta艂 profesor.
- Oczywi艣cie!
- Mam nadziej臋, 偶e wystarczy nam czasu na opowie艣膰 w wersji skr贸conej - odpowiedzia艂 Ka艂nin. - Ale chod藕my na t臋 艣cie偶k臋, sk膮d mo偶emy obserwowa膰 ob贸z.
- No to prosz臋 zaczyna膰, ju偶 teraz.
- Dobrze.
Ruszyli w kierunku obozu. Dzie艅 ju偶 rozkwit艂, wype艂ni艂 si臋 艣piewem ptak贸w, weso艂ym wiatrem i uko艣nie bij膮cymi przez ga艂臋zie promieniami s艂o艅ca. Nisko nad g艂owami przelecia艂 jeden 艣mig艂owiec, za nim drugi.
- Znowu przylecia艂a generalicja? - zapyta艂a Kora.
Ale profesor nic nie odpowiedzia艂 a偶 do chwili, kiedy 艣cie偶ka nie wyprowadzi艂a ich na to miejsce zbocza, sk膮d mo偶na by艂o widzie膰 morze. St膮d zobaczyli, 偶e na boisku obok willi „Raduga” stoi kilka 艣mig艂owc贸w, a 偶o艂nierze wy艂adowuj膮 worki i skrzynie. Nieco dalej inna grupa 偶o艂nierzy montowa艂a co艣 przypominaj膮cego wielki mo藕dzierz. 呕o艂nierzy by艂o sporo, a od strony morza w kierunku willi zmierza艂 jeszcze oddzia艂 marynarzy w szarych mundurach z b艂臋kitnymi ko艂nierzami o falistych brzegach, w celu podkre艣lenia morskiego charakteru munduru.
- Oni tam zbieraj膮 ca艂膮 armi臋 - powiedzia艂a Kora.
- Jeste艣 spostrzegawcza! - zauwa偶y艂 profesor. - Ale po co?
- Jestem niemal pewna, 偶e chc膮 wys艂a膰 do nas tych ludzi. To by oznacza艂o, 偶e nie obawiaj膮 si臋 wirusa? 呕e maj膮 szczepionk臋?
- Mo偶e masz racj臋. Miejmy nadziej臋, 偶e Wiktor dowie si臋 tego.
- Wiktor Garbuz?
- Wiktor Filipowicz Garbuz, r贸wie艣nik Pa藕dziernika.
- Co to znaczy?
- To znaczy, 偶e urodzi艂 si臋 w 1917 roku. Czasami zadziwia mnie twoja niewiedza w tak zwyczajnych i oczywistych rzeczach.
- A powinnam wiedzie膰, co to jest r贸wie艣nik Pa藕dziernika?
- Pewnie nie. Ale pami臋tasz, co to Thermidor czy idy marcowe?
- W idy marcowe zabito Juliusza Cezara. Czyta艂am o tym w powie艣ci Thorntona Wildera.
- To wsp贸艂czesna powie艣膰?
- Nie, zosta艂a napisana w pa艅skich czasach. Mo偶e nawet zna艂 pan tego pisarza?
- Nie, nie s膮dz臋. Obawiam si臋, 偶e je艣li by艂 to obywatel ameryka艅ski i niespecjalnie progresywny, to nie t艂umaczono go na nasz j臋zyk.
- Czy偶by pisarze dzielili si臋 na progresywnych i agresywnych?
- Nie ple膰 bzdur! - obruszy艂 si臋 profesor. - Pisarze mog膮 by膰 post臋powi albo reakcyjni!.. Zreszt膮, nie s艂uchaj mnie, bo wygl膮da 偶e rozmawiamy w r贸偶nych j臋zykach.
- Czy to 藕le?
- Dla mnie wspaniale. Dla Garbuza - nie wiem. A dla Nineli pewnie tragedia. Tak wi臋c wszyscy, albo niemal wszyscy, s膮 gotowi wr贸ci膰 do swoich czas贸w. A dla mnie czterdziesty dziewi膮ty rok to 艣mier膰.
Wyszli na dr贸偶k臋 prowadz膮c膮 do obozu, i profesor Ka艂nin zacz膮艂 opowiada膰 o tym, jak fizycy Ka艂nin i Garbuz znale藕li si臋 w paralelnym 艣wiecie.
25
W臋dr贸wka do obozu zaj臋艂a 10 minut, ale to wystarczy艂o, by profesor opowiedzia艂 Korze zadziwiaj膮c膮 histori臋.
Eduard Oskarowicz Ka艂nin i Wiktor Filipowicz Garbuz byli r贸wie艣nikami Pa藕dziernika. Obaj byli ch艂opcami z rodzin podejrzanych spo艂ecznie: Garbuz wywodzi艂 si臋 z ma艂oruskich mieszczan, a Ka艂nin mia艂 za rodzic贸w 艁otysz贸w. Obaj ch艂opcy pasjonowali si臋 matematyk膮 i uda艂o im si臋 zda膰 na Uniwersytet Petersburski i uko艅czy膰 go pod koniec lat trzydziestych. Po czym rozstali si臋 - Garbuz osiad艂 w Charkowie, na Ukrainie, Ka艂nin pracowa艂 za艣 u s艂ynnego profesora Joffe w Piterze. Obaj byli zadowoleni z 偶ycia, poniewa偶 mogli zajmowa膰 si臋 ukochan膮 prac膮, a ci, co mieli ich pilnowa膰, nie mieli o ich pracy bladego poj臋cia.
- Podczas wojny nie wys艂ano nas na front, byli艣my chronieni przed poborem - m贸wi艂 profesor, a Kora mia艂a przed oczami jakie艣 ma艂e grupki 偶o艂nierzy, kt贸rzy wsz臋dzie chodzili za nimi i chronili, ale przed kim i przed czym? Poza tym - wojna, co to tak naprawd臋 jest? I kt贸ra - pierwsza, druga czy trzecia 艣wiatowa? Z dat wynika艂oby, 偶e to ta, kiedy tyran Hitler zaj膮艂 po艂ow臋 Rosji a tyran Stalin przep臋dzi艂 go.
- Po wojnie spotkali艣my si臋 i zaprzyja藕nili艣my w skrzynce pocztowej, w Symferopolu. Tu zaczyna si臋 w艂a艣ciwa opowie艣膰, a skrzynka pocztowa oznacza, 偶e pracowali艣my w szczeg贸lnym, utajnionym wojskowym obiekcie, nie maj膮cym nawet nazwy i adresu. Tylko numer skrzynki pocztowej.
- Dzi臋kuj臋 za wyja艣nienia - powiedzia艂a Kora. - Bo偶e, jak偶e to odleg艂e od naszej epoki!
I jak dziwne by艂o to uczucie - rozumienie 偶ycze艅 i uczu膰 ludzi, kt贸rych 偶ycie zako艅czy艂o si臋 niby dawno temu, a tak naprawd臋 wp艂ywa艂o na los Kory i ca艂ej Ziemi.
- Najpierw idea 艣wiata r贸wnoleg艂ego by艂a czyst膮 zwariowan膮 matematyczn膮 abstrakcj膮. Tak samo 艂atwo by艂o udowodni膰 jego istnienie, jak i zanegowa膰. Nasi koledzy szydzili z nas, ale dla nas z Garbuzem by艂a to gra intelektualna. A z czasem ta gra podbudowana zosta艂a coraz mocniejszymi podstawami matematycznymi. Zacz臋li艣my wierzy膰 w teoretyczn膮 mo偶liwo艣膰 艣wiata r贸wnoleg艂ego i nawet zacz臋li艣my pisa膰 prac臋 o nim...
Wyszli na os艂oni臋t膮 krzewami polank臋, znajduj膮c膮 si臋 wysoko nad obozem. St膮d do p艂otu by艂o ze sto metr贸w i jeszcze dwie艣cie do baraku.
Przez listowie wida膰 by艂o, 偶e przed budynkiem administracyjnym stoj膮 dwa jeepy. Z baraku wyszed艂 in偶ynier Toj. Za nim maszerowa艂 lekarz w rze藕nickim fartuchu. Poranne powietrze by艂o czyste i 艣wie偶e - widoczno艣膰 wspania艂a. In偶ynier skierowa艂 si臋 do budynku administracyjnego, kt贸ry w 艣wietle poranka wcale nie wygl膮da艂 jako艣 specjalnie z艂owieszczo, i trudno by艂o sobie nawet wyobrazi膰, 偶e gdzie艣 tam w piwnicy, le偶y martwy Misza Hofman.
- Zaczekajmy na Garbuja tutaj - zaproponowa艂a Kora.
- Dobrze, st膮d 艣wietnie wida膰 - zgodzi艂 si臋 profesor. I kontynuowa艂 opowie艣膰: - Witia pierwszy domy艣li艂 si臋, 偶e za naszymi wzorami mo偶e kry膰 si臋 fizyczna realno艣膰. 艢wiat r贸wnoleg艂y nie tylko istnieje, ale styka si臋 z Ziemi膮 i nawet w pewnym sensie wp艂ywa na jej pole grawitacyjne. A po roku pracy uda艂o nam si臋 nawet wyliczy膰 ten punkt styku 艣wiat贸w. Usi艂owali艣my podzieli膰 si臋 naszym odkryciem z kolegami, ale nasze odkrycie okaza艂o si臋 tak wielkie, i tak zaskakuj膮ce nawet dla nas - bo id膮c na wiewi贸rki natkn臋li艣my si臋 na nied藕wiedzia - 偶e nikt nas serio nie potraktowa艂. Nawet m贸wiono o nas, 偶e jeste艣my nie z tego 艣wiata. 艢mieszne, prawda?
- Czy ja wiem?
- M贸wisz tak, bo boisz si臋 pomyli膰? 呕e powiem co艣 nie 艣miesznego, a ty si臋 roze艣miejesz?
- Nie, nie obawiam si臋 tego.
Kora patrzy艂a na ob贸z i czu艂a, 偶e lepiej by jej by艂o, gdyby znajdowa艂a si臋 tam, niezale偶nie od tego, co j膮 czeka.
- Wytrzymaj jeszcze troch臋 - domy艣li艂 si臋 jej stanu Ka艂nin. - Garbuz wkr贸tce przyjdzie.
- A przyjdzie?
- Musimy mie膰 tak膮 nadziej臋. Nadzieja czyni nas silniejszymi.
- I pan mi to m贸wi?
- W艂a艣nie ja. Pozwolisz, 偶e doko艅cz臋 opowie艣膰?
- Przepraszam.
Na dole, w obozie, nic si臋 nie dzia艂o. Korze wydawa艂o si臋, 偶e s艂yszy pobrz臋kiwanie misek w kuchni - ale to musia艂 by膰 wytw贸r fantazji - do 艣niadania mieli jeszcze godzin臋. I pewnie nikt si臋 jeszcze nie zorientowa艂 w ich nieobecno艣ci.
- Jakkolwiek sprawdzali艣my nasze obliczenia - a pami臋taj, 偶e nie mieli艣my nawet najprostszej maszyny licz膮cej - ci膮gle wychodzi艂o nam, 偶e w okolicy po艂udniowego wybrze偶a Krymu jest punkt styku 艣wiat贸w. I je艣li dok艂adnie go okre艣limy, to mamy szans臋 nawi膮zania 艂膮czno艣ci z tym 艣wiatem, kt贸ry, naszym zdaniem, powinien w du偶ej cz臋艣ci odpowiada膰 naszemu, ale te偶 by膰 jednocze艣nie innym. Nie wyobra偶asz sobie, co to jest rado艣膰 z wielkiego odkrycia! Znajdowali艣my si臋 w euforii. Napisali艣my artyku艂 do czasopisma, usi艂owali艣my przekaza膰 istot臋 odkrycia naszym kolegom, ale ci zacz臋li nas unika膰. Nie wiadomo, jak by si臋 to wszystko sko艅czy艂o, ale Wychucholew us艂ysza艂 o wszystkim od Larysy.
- Kim jest Wychucholew?
- Drugi m膮偶 Larysy, a ta by艂a by艂膮 偶on膮 Garbuza. Odesz艂a od niego do Wychucholewa, a ten poj膮艂 to wszystko tak, 偶e drugi 艣wiat jest 艣wiatem imperializmu, a my chcemy do niego uciec.
- Po co? - zapyta艂a Kora.
- Wiadomo.
- Nie wiadomo!
- Wszyscy chcieli uciec!
- Dok膮d?
- O panie! - j臋kn膮艂 Ka艂nin ze zdziwieniem i jak膮艣 weso艂o艣ci膮. - Czy ty nie wiesz, 偶e Ziemia dzieli艂a si臋 na dwa 艣wiaty - na 艣wiat gnij膮cego kapitalizmu i na 艣wiat zwyci臋skiego socjalizmu.
- Zwyci臋skiego w jakim znaczeniu? Kogo zwyci臋偶y艂?
- Wi臋kszej ignorantki ni偶 ty, Koro, w dwudziestym wieku nie spotka艂em - o艣wiadczy艂 profesor. - Nie wiesz, jaki stopie艅 mia艂 ochotnik bezpieki Wychucholew, nie wiesz, 偶e 艣wiat triumfuj膮cego socjalizmu trzeba by艂o stale broni膰 przed 艣wiatem rozpadaj膮cego si臋 kapitalizmu, kt贸ry tak przyjemnie gni艂... Ale my艣my to wszystko wiedzieli.
- Postanowili艣cie ucieka膰?
- W tym momencie jeszcze niczego nie zdecydowali艣my, poniewa偶 nie wiedzieli艣my czym tak naprawd臋 dysponujemy. Ale rozumieli艣my jedno: ko艅czy艂 si臋 czterdziesty dziewi膮ty rok, a wiara we wszechmoc i 艣wi臋to艣膰 re偶imu zacz臋艂a p臋ka膰 i kruszy膰 si臋. Motorem by艂, oczywi艣cie, Wiktor. On mia艂 bardziej zdecydowany charakter ni偶 ja. Znale藕li艣my si臋 wi臋c w punkcie, kt贸ry wyliczyli艣my. Mieli艣my ze sob膮 przyrz膮dy, zbudowane w艂asnor臋cznie, okre艣lili艣my punkt styczny, posi艂kuj膮c si臋 r贸wnie偶 miejscowymi legendami... Ptasia Twierdza, ptasia ska艂a... Wiesz przecie偶.
- Oczywi艣cie.
- Ty przecie偶 te偶 znalaz艂a艣 si臋 tu 艣wiadomie?
Kora skin臋艂a g艂ow膮.
- Sp臋dzili艣my tam oko艂o dw贸ch tygodni... Nie wiadomo po co Wiktor zadzwoni艂 do pracy. A tam zdziwienie: czy偶by nas jeszcze nie aresztowano? Przecie偶 wszyscy znajomi ju偶 siedz膮!? Wiktor zadzwoni艂 do Larysy, a ta zacz臋艂a 偶膮da膰 w rozmowie, 偶eby odda艂 si臋 w r臋ce organ贸w 艣cigania. Wiktor zrozumia艂, 偶e by艂a 偶ona ostrzega go, jak tylko mo偶e. Nie wiedzieli艣my, kiedy po nas przyjd膮 - najprawdopodobniej w ci膮gu najbli偶szych godzin, nie wracali艣my wi臋c nawet do wynajmowanego pokoju, wzi臋li艣my tylko aparatur臋 i obliczenia... I rzucili艣my si臋 do ucieczki.
- Skoczyli艣cie z urwiska?
- Po co? - zdziwi艂 si臋 Ka艂nin. - Wiedzieli艣my, jak mo偶na z niego zej艣膰. Tam jest taki punkt, na wyst臋pie urwiska, gdzie znajduje si臋 styk... Nie, nie jeste艣my samob贸jcami.
- I przeszli艣cie?
- I znale藕li艣my si臋 na brzegu. Ani jednej znajomej twarzy dooko艂a. Pami臋tam, 偶e Wiktor powiedzia艂: „Lepsza pustynia tu, ni偶 gu艂ag u nas. Gorzej nie b臋dzie...”
In偶ynier Toj wraca艂 z budynku biurowego. Szed艂 sobie spokojnie rozmawiaj膮c z lekarzem, 偶o艂nierz maszerowa艂 za nimi. Idylla - in偶ynier w swoim letnim ubranku. S艂o艅ce grza艂o ju偶 niemal na ca艂ego. Co prawda, by艂o jeszcze do艣膰 wcze艣nie - nigdy wcze艣niej o takiej porze nie budzono ich i nie prowadzono na badania... A mo偶e pokazali mu Hofmana? Tylko po co?
- Mo偶e on... ju偶... - powiedzia艂a Kora.
- Poczekajmy, czy poprowadz膮 tam nast臋pnego.
- No to prosz臋 opowiada膰, co by艂o dalej - poprosi艂a Kora.
- Wkr贸tce spotkali艣my miejscowego komendanta... A po kilku kolejnych dniach zrozumieli艣my, 偶e tutejszy 艣wiat ma wiele wsp贸lnego z naszym. Najpierw, kiedy urz膮dzali艣my si臋 tu, nie wiedzieli艣my, 偶e trwa walka o nas, o nasze odkrycie i o w艂adz臋 nad Ziemi膮...
- Dlaczego oni pretenduj膮 do w艂adzy nad Ziemi膮?
- To jest kontynuacja ich walki wewn臋trznej.
- Ale powiedzia艂 pan, 偶e nie chcecie w tym uczestniczy膰.
- Co ty powiesz? A nie pomy艣la艂a艣, 偶e byli艣my uciekinierami, 偶e przynie艣li艣my odkrycie i chcieli艣my, 偶eby nas nie wtr膮cono do wi臋zienia i nie zabito jako obcych i wrog贸w. Dali nam laboratorium w willi „Raduga”, uda艂o nam si臋 przy pomocy miejscowych in偶ynier贸w zbudowa膰 aparatur臋, pozwalaj膮c膮 na obserwacj臋 tego odcinka Ziemi, gdzie 艣wiaty stykaj膮 si臋.
- Oni widz膮 Ziemi臋?
- Oczywi艣cie. Je艣li zrobi si臋 pierwszy krok, to nast臋pne przychodz膮 艂atwiej. Zbudowali艣my cywilizowane przej艣cie. Teraz nie trzeba skaka膰 w przepa艣膰, 偶eby si臋 tu znale藕膰. Wystarczy otworzy膰 drzwi.
Na dole z baraku wyprowadzono Ninel臋. Kobieta by艂a zaspana, senna, a偶 chwia艂a si臋 na nogach. Nie dali jej czasu, by ubra艂a si臋 do ko艅ca i uczesa艂a. Lekarz popycha艂 j膮, Ninela odpycha艂a jego r臋ce i k艂贸ci艂a si臋 - tyle 偶e poszczeg贸lne s艂owa nie dociera艂y tu zag艂uszane ptasimi trelami.
- Poprowadzili j膮! - zawo艂a艂a Kora. - Czy grozi jej to samo?
Profesor chwyci艂 j膮 za r臋kaw.
- Jak chcesz jej pom贸c?
- Uprzedz臋 j膮.
- O czym?
- Ale nie mo偶na tak... czeka膰...
- Najm膮drzejsze w tej sytuacji to czeka膰. Jedyna nasza szansa - czeka膰! - G艂os profesora stwardnia艂. Jakby jego ustami zacz膮艂 przemawia膰 inny cz艂owiek.
Ninela opieraj膮c si臋 wesz艂a do budynku biurowego. Min臋艂y dwie czy trzy minuty. Ka艂nin milcza艂. Kora przerwa艂a cisz臋.
- Prosz臋 sko艅czy膰 - powiedzia艂a. - Dlaczego si臋 pok艂贸cili艣cie?
- Pewnego pi臋knego dnia zrozumia艂em, 偶e wszystko, co si臋 tu dzieje jest z艂e. 呕e budujemy przej艣cie mi臋dzy 艣wiatami, 偶e montujemy obserwacj臋 naszej Ziemi i powoli zaczynamy otrzymywa膰...
- Pewnie dlatego, 偶e jeste艣cie uczonymi, a uczeni dokonuj膮 wielu strasznych rzeczy, byle tylko zaspokoi膰 w艂asn膮 ciekawo艣膰.
- Gdzie us艂ysza艂a艣 takie sformu艂owanie?
- Sama wymy艣li艂am.
Profesor oderwa艂 ga艂膮zk臋 z pnia niskiej sosny i zacz膮艂 ni膮 op臋dza膰 si臋 od namolnej osy.
- Nie, nie masz racji... Woleliby艣my by膰 s艂ynnymi lud藕mi u siebie. Ale nie mieli艣my szcz臋艣cia. Urodzili艣my si臋 i mieszkali艣my w takich czasach, kiedy wielkie odkrycia mog艂y zniszczy膰 i otoczenie i samego odkrywc臋. I prosz臋 nie przesadza膰 z nasz膮 艣wiadomo艣ci膮, Koro. My si臋 wystraszyli艣my, 偶e nas aresztuj膮 i rozstrzelaj膮 za to, czego wcale robi膰 nie zamierzali艣my.
- No i to jest w艂a艣nie dla mnie ca艂kowicie niezrozumia艂e! - przyzna艂a Kora.
- Wiele rzeczy u nas by艂o niezrozumia艂ych dla normalnego cz艂owieka. Mo偶e gdyby okoliczno艣ci u艂o偶y艂y si臋 inaczej, to w艂a艣nie ten glob sta艂by si臋 polem walki. Wszystko u艂o偶y艂oby si臋 na odwr贸t.
- Dziwne!
- 呕yjesz w 艣wiecie, kt贸ry, jak mniemam, ma ju偶 za sob膮 chorob臋 samozag艂ady. A ja 偶y艂em w 艣wiecie, gdzie jeden wariat m贸g艂 nacisn膮膰 guzik, a wrogie armie wyt艂uk艂yby nie tylko siebie wzajemnie, ale i wszystkich pokojowo nastawionych ludzi.
- Dobrze, 偶e do tego nie dosz艂o!
- Ale z nami sta艂o si臋 co innego. - Profesor wygra艂 z os膮, ta, pobrz臋kuj膮c z wyra藕nym 偶alem, zacz臋艂a kr膮偶y膰 nad Kor膮. - Ja i m贸j przyjaciel Wiktor, nieoczekiwanie dla siebie, wpadli艣my w inne tarapaty. Wyobra偶asz sobie - przechodzimy tu, 偶eby troch臋 odetchn膮膰, znale藕膰 przysta艅... A wpadamy w sytuacj臋 wypisz-wymaluj tak膮, od kt贸rej uciekli艣my. Oczywi艣cie, nie dok艂adnie tak膮 sam膮, ale wystarczaj膮co nieprzyjemn膮. Co prawda, w tutejszym kierownictwie te偶 by艂o kilku 艣wiat艂ych ludzi, kt贸rzy woleli nam wierzy膰. Pierwszym z nich by艂 nieboszczyk prezydent.
- My艣li pan, 偶e zosta艂 zabity?
- Bardzo mo偶liwe. Zgin膮艂 dok艂adnie wtedy, kiedy sta艂 si臋 ostatni膮 przeszkod膮 na drodze genera艂a Leja do w艂adzy.
- A co postanowi艂 prezydent?
- Prezydent uzna艂, 偶e wiedza i informacja s膮 najwa偶niejszym or臋偶em naszych czas贸w. I mia艂 racj臋. Uzna艂, 偶e sama dziura mi臋dzy 艣wiatami, nawet je艣li istnieje, nic mu nie da. A zanim si臋 ni膮 pos艂u偶ymy, nale偶y dobrze przemy艣le膰, jak j膮 mo偶na wykorzysta膰.
- Mia艂 racj臋 - oceni艂a Kora. - To samo bym zrobi艂a na jego miejscu.
- Ty nie masz takich mo偶liwo艣ci. W sumie tak: utajniono nas, dok艂adnie jak na Ziemi. Nast臋pnie na ca艂ym wybrze偶u ustawiono posterunki, willa „Raduga” sta艂a si臋 o艣rodkiem badawczym, a my dostali艣my po trzypokojowe cele z widokiem na morze, specjalny przydzia艂 wy偶ywienia i ubrania...
- Jak to?
- 呕artuj臋. Sk膮d masz wiedzie膰, co to jest? Wracam do opowie艣ci. Nasze badania sz艂y dobrze, znale藕li艣my tu sprawnych wykonawc贸w i niemal przyjaci贸艂... Ale nie dostrzegli艣my tej obrzydliwej i nieuniknionej chyba chwili, kiedy naszym projektem zainteresowali si臋 wojskowi. A im dalej, tym by艂o gorzej. A kiedy dojrza艂 w nich przecudowny pomys艂 odsuni臋cia od w艂adzy prezydenta i przej臋cia w艂adzy, nasz projekt „Ziemia-2” sta艂 si臋 g艂贸wnym celem w tej walce politycznej. Prezydent mia艂 ten atut na wszelkie okazje, a wojskowi chcieli go przej膮膰, by po napa艣ci na Ziemi臋 hurtem rozwi膮za膰 wszystkie swoje problemy. Oczywi艣cie upraszczam i nie wszystko mog臋 wyja艣ni膰... Ale najwa偶niejsze jest to, 偶e pewnego dnia obudzi艂em si臋 i zrozumia艂em, 偶e wi臋cej si臋 w to bawi膰 nie b臋d臋. Mia艂em przecie偶 do艣膰 tej zabawy w domu. Nie chcia艂em sta膰 po stronie tych, co zamierzaj膮 mordowa膰 moich rodak贸w, niewa偶ne - dobrych, z艂ych, ale rodak贸w. Ludzi, cokolwiek by o nich m贸wi膰! Powiedzia艂em to wszystko Witii Garbuzowi. Ale okaza艂o si臋, 偶e on nie widzi tego tak jak ja - uwa偶a, 偶e je艣li wszystko dobrze si臋 sko艅czy, to oni z prezydentem stopniowo za艂atwi膮 sojusz dw贸ch 艣wiat贸w, a je艣li nawet jako艣 przyjdzie waln膮膰 w nasz膮 ojczyzn臋, to trudno, sama sobie na to zas艂u偶y艂a.
- Znowu pan umy艣lnie przesadza?
- Troch臋 tak. Istota rzeczy polega na tym, 偶e Witia wystraszy艂 si臋 ponownego konfliktu z w艂adz膮, drugiego upadku z ob艂ok贸w na ziemi臋. Wystraszy艂 si臋, 偶e postawi膮 go pod 艣cian膮 miejscowi herosi. Jak w tej bajeczce, co to ko艂acz wo艂a: „Ja od babci uciek艂em, od dziadka uciek艂em, a od ciebie, lisie, tym bardziej uciekn臋!” I nie uda艂o mu si臋, rzecz jasna. Misza zacz膮艂 mnie przekonywa膰, a jeszcze bardziej - siebie, 偶e si艂y pokoju zwyci臋偶膮, 偶e military艣ci z nosami na kwint臋 wpe艂zn膮 do swoich nor... A ja nawet ju偶 z nim nie dyskutowa艂em. Odm贸wi艂em pracy nad projektem i koniec. Mo偶e troch臋 za p贸藕no, ale odm贸wi艂em!
- To nie by艂o 艂atwe...
- Oczywi艣cie, 偶e nie! Ale w sumie jestem bardziej lub mniej 偶ywy, we wsp贸lnym baraku z obietnic膮 zachowania tajemnicy. 呕ebra ju偶 mi si臋 zros艂y, si艅ce znik艂y. Dezerterzy z frontu nauki i walki nigdzie nie s膮 szczeg贸lnie lubiani.
U艣miecha艂 si臋. Ale bardzo smutny by艂 to u艣miech.
- Rozumiem - powiedzia艂a Kora,
- Co rozumiesz?
- Wiele rzeczy teraz rozumiem.
- W twoim g艂osie rozbrzmiewa os膮d.
- Nic nie rozbrzmiewa w moim g艂osie. Patrz臋 na ob贸z.
Ninela by艂a prowadzona z powrotem. Sz艂a spokojnie i nie wyk艂贸ca艂a si臋.
- Jak dawno tu pan s艂u偶y? - zapyta艂a Kora.
- No i czy nie m贸wi艂em, 偶e mnie os膮dzasz?
- Nie prze偶y艂am tego, co pan tu prze偶y艂. Ale mam pytanie, czy na pewno mo偶emy ufa膰 Garbuzowi?
- No, nie jest g艂upcem. Po 艣mierci prezydenta zrozumia艂, 偶e w ka偶dej chwili mog膮 go odstawi膰 na boczny tor. A jak uznaj膮, 偶e ju偶 sobie bez niego poradz膮 - natychmiast poszukaj膮 dla niego ga艂臋zi.
- Nie odpowiedzia艂 pan na moje pytanie.
- S艂u偶ymy tu... trzeci rok.
- A na Ziemi min臋艂o sto pi臋膰dziesi膮t lat.
- Natura nie jest do ko艅ca zdefiniowana.
Profesor zerkn膮艂 na zegarek.
- Zg艂odnia艂 pan - zapyta艂a Kora.
Ona sama by艂a straszliwie g艂odna.
- Jako艣 zapomnia艂em o tym - odpar艂 profesor.
- Mimo wszystko dokonali艣cie wspania艂ego odkrycia - powiedzia艂a Kora. - Niech pan sobie wyobrazi - min臋艂o sto pi臋膰dziesi膮t lat, a waszego odkrycia nikt nie powt贸rzy艂. Przecie偶 to zadziwiaj膮ce!
- Dzi臋kuj臋.
- Je艣li dotrzemy na Ziemi臋, to macie z Garbuzem nagrod臋 Nobla w kieszeni.
- A to jeszcze taka nagroda istnieje?
- Pewnie, i jest bardzo ceniona.
- Powiem to Garbuzowi. I przeka偶臋, 偶e pewna sprytna dziewczynka z dwudziestego pierwszego wieku bardzo nalega na to, 偶eby nie niszczy艂 Akademii Nauk, kt贸ra przydziela nagrody Nobla, i w og贸le - ludno艣ci naszej planety, bo nie b臋dzie mia艂 kto wr臋czy膰 mu nagrody.
Kora roze艣mia艂a si臋:
- Spryciarz z pana!
Przez ptasi膮 wrzaw臋 dotar艂 do nich odg艂os gongu wzywaj膮cego na 艣niadanie.
26
Wiktor Filipowicz Garbuz pojawi艂 si臋 w chwili, kiedy uznali, 偶e ju偶 nie przyjdzie na spotkanie. Ju偶 po tym, jak w obozie sta艂o si臋 wiadome, 偶e para przybyszy uciek艂a. Z g贸ry dobrze by艂o wida膰, jak przeszukiwano ca艂y teren, potem kilku 偶o艂nierzy zacz臋艂o przeszukiwa膰 krzaki obok p艂otu, ale nie wchodzili wy偶ej na zbocze: albo nie by艂o takiego rozkazu, albo czego艣 si臋 obawiali. Ale jasne by艂o, 偶e poszukiwania na tym si臋 nie sko艅cz膮 - i je艣li Garbuz si臋 nie pojawi, to przyjdzie im ucieka膰 w g贸ry albo podda膰 si臋.
Garbuz p臋dzi艂 po dr贸偶ce, jakby to p臋dzi艂o stado bawo艂贸w.
Sapa艂, 艂ama艂 stopami kruchy chrust, mamrota艂 co艣 pod nosem, a kiedy Ka艂nin zawo艂a艂 go, a偶 j臋kn膮艂 zaskoczony i wpad艂 na drzewo.
- Ale艣 mnie wystraszy艂 - o艣wiadczy艂. - Nie mo偶ecie ciszej krzycze膰? Mog膮 nas us艂ysze膰. - Jego koszula by艂a mokra od potu i krzywo zapi臋ta marszczy艂a si臋 okropnie.
- Je艣li chcieli us艂ysze膰, to ju偶 us艂yszeli. A ciebie nie 艣ledz膮?
- Nie przyprowadzi艂em ogona - powiedzia艂 Garbuz, przypomniawszy sobie te s艂owa z jakiej艣 archaicznej powie艣ci o rewolucjonistach.
- No to opowiadaj, bo mamy ma艂o czasu.
- Dlaczego?
- Bo ju偶 nas szukaj膮. Widzisz tamtych 偶o艂nierzy?
- Ciekawe - powiedzia艂 Garbuz. - Jeste艣cie pewni, 偶e to w艂a艣nie was szukaj膮?
- Nawet teraz jeste艣 egocentryczny - u艣miechn膮艂 si臋 profesor. - Nie dopuszczasz do siebie my艣li, 偶e kto艣 poza tob膮 mo偶e si臋 cieszy膰 wzmo偶on膮 uwag膮 otoczenia. Powiedz w ko艅cu, czego si臋 dowiedzia艂e艣.
Garbuz przyg艂adzi艂 d艂oni膮 k臋dziorki nad skroniami.
- W sumie, masz racj臋 - wykrztusi艂 z widocznym trudem. To burzy艂o resztki zap贸r, jakie zbudowa艂 mi臋dzy sob膮, wielkim uczonym, i rzeczywisto艣ci膮. - To s膮 bydl臋ta bez sumienia.
- Bardzo mi mi艂o - powiedzia艂 Ka艂nin. - Ju偶 dawno mia艂em honor ci to powiedzie膰. Dlatego ja siedz臋 w baraku, a ty jeste艣 na g贸rze.
- Gdybym nie zosta艂 na g贸rze, to kto by wam pom贸g艂? - zapyta艂 Garbuz.
- Znakomicie potrafi obr贸ci膰 na swoj膮 korzy艣膰 ka偶d膮 sytuacj臋 - powiedzia艂 Ka艂nin do Kory.
- Nie uwa偶am za celowe wpl膮tywanie kobiet i dzieci w nasze sprawy - obrazi艂 si臋 Garbuz. A偶 poczerwienia艂 z oburzenia. - Robi艂em wszystko, co mog艂em, i nawet wi臋cej, 偶eby ratowa膰 ludzi. I wybacz, prosz臋, ale ryzykuj臋 swoim 偶yciem.
- Obawiam si臋, 偶e pozostali te偶 ryzykuj膮 - odpar艂 profesor. - Ale ty decydowa艂e艣 si臋 na to 艣wiadomie, a pozostali stali si臋 ofiarami, niczego, tak naprawd臋, nie rozumiej膮c.
- A ty co, masz do dyspozycji wieczno艣膰? - zapyta艂 Garbuz.
- Nie mam do dyspozycji niczego. Czego si臋 dowiedzia艂e艣?
- Moje najgorsze obawy potwierdzi艂y si臋 - powiedzia艂 Garbuz i poci膮gn膮艂 nosem, dok艂adnie jak ura偶ony ch艂opczyk. - Ten bydlak, genera艂 Lej, praktycznie przechwyci艂 w艂adz臋 w kraju. Ale istnieje powa偶na opozycja, r贸wnie偶 w kr臋gach armii. Ju偶 nawi膮zuj臋 z nimi kontakt. I mam nadziej臋, 偶e uda nam si臋 go utr膮ci膰.
- Ale偶 Witia, to nie twoja gra! Jaki偶 z ciebie, do licha, polityk?
- Nie przesadzaj, przez trzy lata znajdowa艂em si臋 w elicie tego pa艅stwa. I nie藕le mi pewne rzeczy wychodzi艂y.
- Zapomnij, Witia, o tym, zapomnij! - usi艂owa艂 sprowadzi膰 go na ziemi臋 profesor. - By艂e艣 mocny, kiedy za twoimi plecami sta艂 silny prezydent.
- Nie zapominaj, 偶e w tym kraju pozosta艂y zdrowe si艂y, kt贸re nie dopuszcz膮 do awantury w postaci najazdu na Ziemi臋.
- Nie wiem, gdzie w tej chwili czaj膮 si臋 te twoje si艂y, najpewniej w stolicy albo nawet w sto艂ecznym wi臋zieniu. Ale lepiej popatrz sobie na d贸艂, widzisz ile tu wojska? A jak s膮dzisz, po co? Na mecz pi艂ki no偶nej?
- Mo偶emy przyj膮膰 - musia艂 przyzna膰 Garbuz - 偶e to w celu zachowania szczeg贸lnej ostro偶no艣ci oraz ochrony obozu...
- Sam w to nie wierzysz.
Garbuz przycupn膮艂 na pniu powalonego drzewa. Kiedy profesor powt贸rzy艂 pytanie o wirusa nie od razu odpowiedzia艂.
- To prawda - o艣wiadczy艂 w ko艅cu. - Przenosi si臋 wy艂膮cznie w okresie aktywnym. To znaczy, kiedy cz艂owiek jest ju偶 chory. W okresie inkubacji jest niegro藕ny. Okres inkubacyjny to doba albo nieco mniej, r贸偶nice s膮 indywidualne... Choroba zabija cz艂owieka w ci膮gu dwu dni. Symptomy...
- Poczekaj. O symptomach pogadamy za chwil臋 - przerwa艂 mu profesor. - Znacznie wa偶niejsze s膮 w tej chwili sposoby zara偶enia ludzi.
- Hofman dosta艂 zastrzyk.
- W艂a艣nie to nale偶a艂o udowodni膰! - Wydawa艂o si臋, 偶e Eduard Oskarowicz ucieszy艂 si臋 z tej wiadomo艣ci. - To znaczy, 偶e wprowadzaj膮 roztw贸r z wirusem do krwiobiegu, a cz艂owiek staje si臋 nosicielem choroby...
- Gdy tylko ko艅czy si臋 okres inkubacyjny. To znaczy po dwudziestu czterech godzinach.
- No to wszystko jasne! - profesor waln膮艂 pi臋艣ci膮 w pie艅 sosny. - A ja sobie g艂ow臋 艂ami臋 dlaczego in偶ynier wracaj膮c z budynku administracyjnego, gdzie wszczepili mu wirusa, medyk szed艂 sobie obok niego, by艂 ca艂kowicie spokojny... i 偶o艂nierzy nikt nie ewakuowa艂 z obozu.
- My艣lisz, 偶e ju偶 zacz臋li? - zdziwi艂 si臋 Garbuz. - Niemo偶liwe! Dali mi s艂owo, 偶e ca艂a operacja jest wyznaczona na jutro. Sam genera艂 Lej da艂 mi s艂owo.
- Nie mo偶e by膰! Sam osobi艣cie?! I c贸偶 takiego ci powiedzia艂? - zakpi艂 z kolegi profesor Ka艂nin.
- Obieca艂 mi, 偶e zbierze si臋 Rada Pa艅stwa i zaprosi mnie na swoje obrady. W Radzie Pa艅stwa mam swoich sojusznik贸w. Prawdziwych! I tam mo偶emy powalczy膰! Bez 偶adnych wirus贸w...
- Za p贸藕no - rzuci艂 Ka艂nin. - Zrozum, ch艂opie, za p贸藕no!
- Ale przecie偶 przerzutem ludzi na Ziemi臋 kieruj臋 ja. Jak oni, na mi艂o艣膰 bosk膮, zamierzaj膮 obej艣膰 si臋 beze mnie?
- Bo pewnie s膮dz膮, 偶e zrobisz wszystko co nale偶y.
- Wiesz co, mo偶e nie spierajmy si臋 tu i teraz? - j臋kn膮艂 Garbuz. Kora pomy艣la艂a, 偶e wyj膮tkowo ma racj臋. - Co proponujesz, 偶ebym zrobi艂?
- Zepsuj urz膮dzenie do przej艣cia - powiedzia艂 profesor.
- Nie b膮d藕 naiwny. Po pierwsze, nie jestem tam sam. Ich technicy i specjali艣ci znaj膮 to urz膮dzenie lepiej ode mnie.
- Ale musisz co艣 zrobi膰! - nalega艂 Ka艂nin.
- Jak wygl膮da to urz膮dzenie? - zapyta艂a Kora.
- Teraz nie czas na oprowadzanie wycieczek.
- Co艣 innego przysz艂o mi do g艂owy - powiedzia艂a Kora.
- Czy mo偶e pan wys艂a膰 do naszego 艣wiata co艣 poza cz艂owiekiem?
- A co na przyk艂ad?.. Czy czujecie, jak tu gor膮co? W lesie wcale gor膮co nie by艂o. Ranek jeszcze si臋 nie sko艅czy艂, od g贸r wia艂 ch艂odny wiaterek.
- Obawiam si臋, 偶e Kora wcale nie jest t膮 osob膮, jak膮 udaje - powiedzia艂 profesor.
- A kogo, pana zdaniem, udaj臋?
- Naiwn膮, wypoczywaj膮c膮 na wybrze偶u studentk臋 - powiedzia艂 Garbuz. - Tak przynajmniej s膮dzi genera艂 Graj.
Kora unios艂a r臋k臋, powstrzymuj膮c szykuj膮cego si臋 do monologu Ka艂nina.
- Do pan贸w wiadomo艣ci - powiedzia艂a - jestem nienawistnym wam pracownikiem bezpiecze艅stwa. Co prawda nie jestem jeszcze etatowym agentem. Mo偶e dlatego wasi mocodawcy uznali mnie za g艂upiutk膮 kurk臋.
- To si臋 tak musia艂o sko艅czy膰 - powiedzia艂 zrezygnowany Garbuz.
- Nie mo偶na siedzie膰 na dw贸ch krzes艂ach - powiedzia艂 Ka艂nin.
O Korze obaj uczeni jakby zapomnieli. Ta, zdenerwowana, tupn臋艂a nog膮.
- Prosz臋 przesta膰 si臋 k艂贸ci膰! Powiedzcie, czy za pomoc膮 tego urz膮dzenia mo偶na przekaza膰 wiadomo艣膰 na Ziemi臋?
Garbuz milcza艂, a Ka艂nin odpowiedzia艂:
- W zasadzie nie ma w tym nic niemo偶liwego. Nasza aparatura jest praktycznie oknem na Ziemi臋, ustawionym w punkcie styku. Przenosili艣my ju偶 przecie偶 pewne przedmioty... zwierz臋ta i ptaki... i obserwowali艣my je - przej艣cie nie jest niebezpieczne.
- No to prze艣lijcie tam li艣cik - powiedzia艂a Kora.
- Jaki list? - zapyta艂 profesor.
- Powinny w nim by膰 takie dane: dzi艣 wieczorem lub jutro rano za Ziemi臋 trafi o艣miu ludzi, zara偶onych 艣miertelnie niebezpiecznym wirusem dwudniowej d偶umy. Prosz臋 za艂atwi膰 izolacj臋 wszystkich przyby艂ych... Adresat - komisarz Intergpolu Milodar lub Ksenia Romanowa.
Fizycy uwa偶nie wys艂uchali monologu Kory, potem Garbuz powiedzia艂:
- R贸wnie dobrze mo偶na by wys艂a膰 notatk臋 z pro艣b膮 o natychmiastowe rozstrzelanie nas wszystkich.
- C贸偶, mo偶e tak w艂a艣nie b臋dzie - powiedzia艂 Ka艂nin.
- Przy tym nie mog臋 nawet wini膰 pani szefa, Koro. On te偶 ponosi ogromn膮 odpowiedzialno艣膰.
- No to ja zostaj臋 tutaj - powiedzia艂 Garbuz. - Przynajmniej mnie nie rozstrzelaj膮.
- Ciebie, jak s膮dz臋, nawet nie zara偶膮 wirusem - zauwa偶y艂 Ka艂nin. - Jeste艣 dla nich wa偶niejszy jako kolaborator.
- Nie rzucaj wyzwiskami, Edik! Uciek艂e艣 tu ze mn膮 razem i zaczynali艣my te偶 razem.
- Ale kiedy zrozumia艂em, czym mo偶e to grozi膰 Ziemi - da艂em sobie spok贸j...
- Umy艂e艣 r臋ce, Pi艂acie dwudziestego wieku!
- A co jeszcze mog艂em zrobi膰?
- Mo偶e zostawmy na razie rozliczenie? - zapyta艂a Kora. - Lepiej niech pan powie, czy prze艣le wiadomo艣膰?
- Nie wiem - powiedzia艂 Garbuz. - Tylko w przypadku, je艣li nie jestem podejrzany. W tym celu musz臋 szybko wraca膰. A do was mam pro艣b臋: zosta艅cie na razie tutaj, nie chc臋, 偶eby wam wszczepili wirusa.
- A co potem? B臋dziemy si臋 wa艂臋sali po g贸rach?
- Przynajmniej... mo偶e wszystko si臋 uda i nie zostaniecie kr贸likami do艣wiadczalnymi.
Garbuz m贸wi艂 z trudem, w ci膮gu kilku minut straszliwie zblad艂 na twarzy.
- Nie - powiedzia艂a Kora. - Zdecydowa艂am si臋. Nie b臋d臋 czeka艂a nie wiadomo na co. Id臋 do reszty je艅c贸w.
- Ale po co? Po co?
- 呕eby by膰 z nimi... - Kora nie wiedzia艂a jak ma wyt艂umaczy膰 Garbuzowi, dlaczego chce pozosta膰 z reszt膮. Pomoc nadesz艂a z nieoczekiwanej strony.
- Dziewczyna dobrze rozumuje - rozleg艂 si臋 niski, niemal grobowy g艂os. Obramowany sosnowymi ga艂臋ziami, z pistoletem w d艂oni, sta艂 genera艂 Lej. - Ka偶dy musi wybra膰 swoj膮 stron臋. A ja najbardziej nie znosz臋 m贸zgowc贸w, kt贸rzy miotaj膮 si臋 mi臋dzy nami i wami, 偶eby tylko zdoby膰 wi臋cej punkt贸w w tej konkurencji. To si臋 zawsze 藕le ko艅czy, radco Garbuj.
- Pan mnie 艣ledzi艂?
- Oczywi艣cie!
- Z艂o偶臋 skarg臋 do Rady Pa艅stwa!
- Prosz臋 bardzo! - wyszczerzy艂 si臋 genera艂 Lej. Wygl膮da艂o, 偶e jest z siebie bardzo zadowolony - sta艂 na tle wyrwy w drzewach, dwaj 偶o艂nierze o krok za nim - r臋ce pod boki, nogi w oficerkach szeroko rozstawione, kaszkiet, nasuni臋ty na czo艂o, kry艂 grzywk臋. - A w tym czasie za twoimi plecami b臋dzie sta艂 sanitariusz ze strzykaw膮 w r臋ku. Rozumiesz? Jak tylko zaczniesz si臋 wydurnia膰, zrobi ci taki malutki zastrzyk... i nie b臋dzie ju偶 mia艂 kto je藕dzi膰 do Rady Pa艅stwa i skar偶y膰 si臋 na swojego dobroczy艅c臋. Kapujesz, m贸zg贸wniarzu?
- To ci si臋 nie uda! - wrzasn膮艂 w odpowiedzi Garbuz, zapominaj膮c o realiach. - Nie uda si臋! Uczciwi ludzie dowiedz膮 si臋 o tym, co tu szykujecie!
- Je艣li nawet, to ciebie nie b臋dzie w ich gronie. Ty ju偶 w tym czasie zdechniesz... Co prawda, mo偶e nawet nie tu, a w swojej ojczy藕nie. Ja tak widz臋 t臋 scen臋: biegn膮 do ciebie bliscy i rodzina, a ty do nich krzyczysz: jestem 艣miertelnie niebezpieczny - zastrzelcie mnie, nie zbli偶ajcie si臋, ratujcie si臋 sami! Wyobra偶asz sobie taki widoczek?
- Nie zamierzam d艂u偶ej z panem rozmawia膰! - odci膮艂 Garbuz.
- I nie musisz - odpowiedzia艂 genera艂. - Wybacz, 偶e w艂asnor臋cznie ci臋 nakry艂em - postanowi艂em przypomnie膰 sobie te fajne czasy, kiedy by艂em pu艂kowym zwiadowc膮. Dzi臋kuj臋, 偶e naprowadzi艂e艣 mnie na Ka艂nina i t臋 kruszynk臋.
Ostatnie s艂owa dotyczy艂y Kory.
- Ma pan co艣 do powiedzenia? - zapyta艂 genera艂 Ka艂nina.
- Nie.
- Tak my艣la艂em. No to musimy si臋 rozdzieli膰. Radc臋 pa艅stwowego Garbuja z szacunkiem zapraszam ze sob膮, czas szykowa膰 aparatur臋 do desantu. Jak sami rozumiecie - wypuszczamy was po to, by艣cie porozmawiali ze swoimi w艂adzami, opowiedzieli im, w jakim pot臋偶nym i pok贸j mi艂uj膮cym pa艅stwie go艣cili艣cie, i jak mi艂o艣ciwie si臋 do was odnosili艣my. Rozumiecie? Id藕cie do obozu. Czekaj膮 tam na was lekarze.
- Po co nam lekarze? - szybko zapyta艂a Kora, kt贸ra zacz臋艂a podejrzewa膰, 偶e genera艂 Lej nie s艂ysza艂 ca艂ej ich rozmowy z Garbuzem i nie domy艣la si臋, 偶e wiedz膮 ju偶 wszystko o dwudniowej d偶umie.
- Zbadaj膮 was, zrobi膮 szczepienia, 偶eby艣cie czego艣 nie zawlekli do swojej ojczyzny. Post臋pujemy jak nale偶y w przoduj膮cym pa艅stwie - nie 偶a艂ujemy wydatk贸w. No, id藕cie ju偶, to jest pierwszy krok nowego rz膮du - rz膮du humanizmu.
- Dzi臋kujemy - powiedzia艂a Kora.
Z t臋sknot膮 popatrzy艂a na g臋ste krzaki na obrze偶u polanki, ale natychmiast pozby艂a si臋 w膮tpliwo艣ci - na ucieczk臋 nie mia艂a szans. Poza tym - co to jej da?
- No to idziemy, idziemy - hukn膮艂 na ni膮 偶o艂nierz i popchn膮艂 w plecy kolb膮 karabinu.
Kora z profesorem ruszyli w d贸艂 nie ogl膮daj膮c si臋.
27
Ka艂nin by艂 tak za艂amany, 偶e milcza艂 kiedy weszli na teren obozu. Tam 偶o艂nierz przekaza艂 go oczekuj膮cemu przy p艂ocie pu艂kownikowi Raj-Raji, kt贸ry zupe艂nie nie zwr贸ci艂 uwagi na Kor臋, ale profesora poprowadzi艂 sam, jak wa偶nego go艣cia. Zreszt膮 - zna艂 profesora od dawna...
Przez jaki艣 czas Kora zastanawia艂a si臋 nad swoim losem w kom贸rce baraku, za zamkni臋tymi drzwiami. Potem zajrza艂a do niej piel臋gniarka. Jej kitel by艂 ub艂ocony, siostra nie kry艂a z艂o艣ci.
- Wy艂a藕! - rzuci艂a.
Kora mia艂a nadziej臋, 偶e zobaczy kogo艣 w drodze z baraku przez plac. Ale by艂o pusto. Tylko od strony morza dochodzi艂y jakie艣 odg艂osy - musia艂 tam maszerowa膰 oddzia艂 偶o艂nierzy. Wysoko po niebie lecia艂 samolot wojskowy... Zaczyna艂 doskwiera膰 upa艂, a Kora na dodatek by艂a strasznie g艂odna - teraz, kiedy podniecenie z powodu spotkania z Garbuzem, a potem genera艂em Lejem opad艂o, m艂ody organizm 偶膮da艂 pokarmu.
Ale nie chcia艂a o nic prosi膰 niechlujnej ubrudzonej piel臋gniarki, a innych normalnych ludzi na placu nie by艂o.
Dopiero w budynku administracyjnym zobaczy艂a jakiego艣 medyka. Ten zapyta艂 j膮 o nazwisko i wpisa艂 je do zeszytu, niczym sekretarka podczas wizyty u dentysty.
- Zosta艂 jeden - powiedzia艂 do piel臋gniarki.
- Sam pu艂kownik go przyprowadzi, tak powiedzia艂 - rzuci艂a siostra.
Oczywi艣cie, mowa by艂a o profesorze.
Byle nie do piwnicy, b艂aga艂a w my艣lach piel臋gniark臋 Kora. Byle nie do piwnicy, gdzie by艂 Misza!
Jakby to co艣 zmienia艂o.
Zaprowadzono j膮 na d贸艂, do piwnicy, i Kora nawet nie bardzo mog艂a opowiedzie膰, co si臋 z ni膮 dzia艂o w tym czasie - zupe艂nie jakby zasn臋艂a i straci艂a kontakt z rzeczywisto艣ci膮. Rozumia艂a, 偶e je艣li zaraz zostanie jej wstrzykni臋ty wirus, to pewnie jest skazana na 艣mier膰, d艂ug膮 i w cierpieniu, a jednocze艣nie by艂o jej niemal wszystko jedno, co z ni膮 zrobi膮. B臋dzie, co ma by膰... Przecie偶 to wszystko i tak jej si臋 tylko wydaje, to jest jak kino, w kt贸rym nieszcz臋艣cia przydarzaj膮 si臋 tylko aktorom, a ona wszak jest widzem.
Zaprowadzono j膮 do szklanej przegrody, pod kt贸r膮 by艂a w nocy. Ale dalej skierowano nie na wprost korytarzem, a w prawo. Tam ju偶 czeka艂 bladolicy doktor Krelij - jak偶e mog艂a o nim zapomnie膰!
- Jak偶e mi mi艂o - powiedzia艂 lekarz. - Dawno pani nie widzia艂em.
- Tego drugiego lekarza zabito - powiedzia艂a Kora, wcale nie zamierzaj膮c urazi膰 Krelija, tylko stwierdzaj膮c fakt. - Jego zabito, a pan 偶yje? Pana te偶 zabij膮, poniewa偶 za du偶o pan wie.
- Nie gadaj bzdur - rzuci艂 doktor. - Nikt nikogo nie zabija. Takie rzeczy zdarzaj膮 si臋 w przygodowych filmach. Mojemu koledze przydarzy艂 si臋 nieszcz臋艣liwy wypadek.
- Nie, zabi艂 go sadysta pu艂kownik - powiedzia艂a Kora. - Sama to widzia艂am.
- Nieprawda, nie mog艂a pani widzie膰! I prosz臋 przesta膰 opowiada膰 takie bzdury! Pani mi przeszkadza.
- W czym?
- W badaniu. Czy nie wie pani, 偶e dzi艣 wracacie do swojego 艣wiata, co jest humanistyczn膮 akcj膮 naszego rz膮du?
- Humanitarn膮 akcj膮 - poprawi艂a go odruchowo Kora.
- U nas si臋 m贸wi humanistyczn膮! - obruszy艂 si臋 doktor.
Zaraz doprowadz臋 go do bia艂ej gor膮czki, a wtedy on odm贸wi wykonywania mi zastrzyku. Ale nie by艂o to takie proste.
- Prosz臋 podwin膮膰 r臋kaw sukienki - poleci艂 doktor. - Musz臋 zmierzy膰 pani ci艣nienie.
- Nie trzeba - powiedzia艂a Kora.
- Przeszkadza mi pani w pracy!
- A Misza Hofman umar艂 w s膮siednim boksie. Bada艂 pan p贸藕niej jego cia艂o?
- Co pani gada? Pani zwariowa艂a!
- Czy w艣r贸d pa艅skich pacjent贸w by艂 dzi艣 Michai艂 Hofman?
- Michai艂 Hofman zmar艂 na febr臋 kilka dni temu. Nie ja go prowadzi艂em, tylko doktor B艂aj.
- W艂a艣nie. Kt贸remu uda艂o si臋 zgin膮膰 jeszcze przed swoim pacjentem.
- Orwat, odmawiam badania pani!
- Mog臋 wi臋c odej艣膰?
- Na wszystkie cztery strony 艣wiata! - Doktor by艂 zmieszany i z艂y.
Kora, czuj膮c niewiarygodn膮 ulg臋, wysz艂a na korytarz, gdzie zderzy艂a si臋 z pu艂kownikiem Raj-Raj膮.
- A pani co tu robi? - zapyta艂. - Dlaczego sama?
- By艂am na zabiegu u doktora Krelija - powiedzia艂a Kora. - Zrobi艂 mi zastrzyk i zwolni艂...
- Tak - pu艂kownik nie promienia艂 ufno艣ci膮, ale zwolni艂 Kor臋: - No to prosz臋 i艣膰...
Kora zacz臋艂a wchodzi膰 po schodach, czuj膮c na plecach spojrzenie pu艂kownika.
- Orwat, sta膰! - rozkaza艂 po kilku krokach.
Kora, jakby oczekuj膮c tego okrzyku, skoczy艂a do przodu. Pu艂kownik g艂o艣no roze艣mia艂 si臋.
Na szczycie schod贸w sta艂a piel臋gniarka w brudnym rze藕niczym fartuchu.
- A mo偶e co艣 mi powiesz, dziewczyno - powiedzia艂 pu艂kownik k艂ad膮c d艂ugopalc膮 d艂o艅 na ramieniu Kory i mocno zaciskaj膮c na nim palce. - Mo偶e poka偶esz miejsce iniekcji?
- W r臋k臋 - powiedzia艂a Kora.
- Poka偶 to miejsce!
Kora waha艂a si臋 kr贸cej ni偶 sekund臋. Pu艂kownik rzuci艂 tylko okiem na g艂adk膮 sk贸r臋 w zgi臋ciu 艂okcia i powiedzia艂:
- Tak my艣la艂em.
Doktor Krelij jakby wyczu艂 co艣 niedobrego, uchyli艂 drzwi i wysun膮艂 g艂ow臋 na korytarz.
- Co si臋 dzieje? - zapyta艂. - O co chodzi?
- Zapomnia艂 pan zrobi膰 zastrzyk tej m艂odej damie?
- A jak mog艂em go zrobi膰 - odegra艂 oburzenie doktor - skoro mi uciek艂a? W艂a艣nie wychodzi艂em zawo艂a膰 stra偶e.
- No to prosz臋 robi膰 ten zastrzyk!
- Pani Orwat, zapraszam - 艣piewnie zamodulowa艂 doktor. G艂os mu dr偶a艂, nie panowa艂 nad nim... - Musimy zrobi膰 zastrzyk profilaktyczny, prosz臋 o pani pi臋kn膮 r膮czk臋.
Ju偶 nie by艂 bladolicy, tylko mroczny, niczym chmura gradowa - za chwil臋 p臋knie ze strachu.
- Nie! - zacz臋艂a szarpa膰 si臋 Kora. Ale za p贸藕no si臋 zdecydowa艂a - pu艂kownik by艂 przygotowany na tak膮 reakcj臋.
- Wiedzia艂a艣! - rykn膮艂. - Wiedzia艂a艣, przyznaj si臋!
- Nic nie wiedzia艂am!
Pu艂kownik zwali艂 si臋 na Kor臋, przycisn膮艂 j膮 do sto艂u. 艢mierdzia艂o od niego czosnkiem i potem. Doktor nape艂nia艂 strzykawk臋 i mamrota艂:
- Prosz臋 tylko mocno trzyma膰, mocno... 偶ebym ig艂y nie z艂ama艂!
- Nie ucieknie mi - odpowiedzia艂 pu艂kownik. - Mo偶esz 艂ama膰.
Wyra藕nie sprawia艂o mu przyjemno艣膰 przyciskanie Kory do sto艂u; dziewczynie zacz臋艂o brakowa膰 powietrza... Poczu艂a ig艂臋 w ciele - czu艂a jak trucizna rozchodzi si臋 po ca艂ym jej ciele, podda艂a si臋... By艂a gotowa na 艣mier膰...
- No i ju偶 - powiedzia艂 doktor. - Ju偶 po wszystkim.
- A偶 mi 偶al ci臋 puszcza膰 - powiedzia艂 pu艂kownik. - Ale musz臋. B臋d臋 musia艂 poszuka膰 sobie innej.
Poszed艂 w k膮t pokoju.
Kora wsta艂a, zachwia艂a si臋. Sta艂a trzymaj膮c si臋 r臋k膮 brzegu sto艂u.
- Ile przerobi艂e艣? - zapyta艂 pu艂kownik.
- Ona by艂a si贸dma.
- Wszyscy dostali zastrzyk?
- Oczywi艣cie, 偶e tak, pu艂kowniku.
- Mo偶e tak, jak ta Orwat?
- Ona by艂a wyj膮tkiem. Ale przecie偶 usi艂owa艂em j膮 schwyta膰.
- Widzia艂em, jak usi艂owa艂e艣.
- Co pan robi? Nie ma pan prawa...
Kora odwr贸ci艂a si臋 s艂ysz膮c ciche odg艂osy wystrza艂贸w. Pociski wbi艂y doktora w 艣cian臋, posypa艂o si臋 szk艂o z przeszklonej szafki z lekarstwami. Doktor ci膮gle nie chcia艂 umiera膰 - usi艂owa艂 si臋 podnie艣膰, dooko艂a by艂o ju偶 pe艂no krwi. Kor臋 zemdli艂o, wybieg艂a z pokoju - w艂a艣ciwie wydawa艂o si臋 jej, 偶e biegnie - wypad艂a na korytarz, i tam zwymiotowa艂a. Za ni膮, wk艂adaj膮c pistolet do kabury, wyszed艂 pu艂kownik i powiedzia艂 tak, jakby mowa by艂a o sadzeniu kapusty:
- Zrobi艂 wszystko, co do niego nale偶a艂o. I tak musia艂bym go sprz膮tn膮膰. Nie mo偶emy zostawi膰 艣wiadk贸w, nie mamy prawa do tego przed histori膮.
Na znak pu艂kownika piel臋gniarka zesz艂a na d贸艂 do piwnicy, chwyci艂a Kor臋 za 艂okie膰 i wyprowadzi艂a na g贸r臋.
28
Tym razem Kor臋 przyprowadzono do sto艂贸wki baraku. Zobaczy艂a w niej w艣ciek艂ego kapitana Pokrewskiego, z si艅cem pod okiem i podrapanym policzkiem - pi臋kny dodatek do blizny. Kapitan miota艂 si臋 po ca艂ym pomieszczeniu.
- Uprowadzili j膮! Ale dobior臋 si臋 do nich!
- Do nikogo si臋 pan nie dobierze - przemawia艂 do艅 in偶ynier.
Ninela te偶 tu by艂a, ale - co dziwne - brakowa艂o 呕urby.
Okaza艂o si臋, 偶e jego te偶 poprowadzono na „przygotowanie”.
- Zbadali ci臋? - zapyta艂a Ninela.
- Zbadali.
- I zastrzyk zrobili?
Co robi膰? Oto chwila, kiedy nale偶y si臋 zdecydowa膰 - m贸wi膰 prawd臋, czy nie.
Kora nie zd膮偶y艂a otworzy膰 ust, jak Pokrewski rzuci艂 inne pytanie:
- Czy to mo偶liwe, 偶e ka偶dy wr贸ci do swoich czas贸w? Nie zobacz臋 wi臋cej Parry?
- Obawiam si臋, 偶e sprawy wygl膮daj膮 gorzej ni偶 s膮dzicie - powiedzia艂a Kora.
- Ciekawe, co jeszcze mo偶e by膰 gorsze? - rzuci艂 in偶ynier.
- Wiecie, 偶e Misza Hofman nie 偶yje? - zapyta艂a Kora.
- A ty sk膮d to wiesz? - zapyta艂a Ninela.
- Widzia艂am.
- S艂abo go zna艂am - powiedzia艂a Ninela. - Zachorowa艂 czy co?
- Dosta艂 taki sam zastrzyk, jak i my.
- Jaki znowu zastrzyk? - zainteresowa艂 si臋 Pokrewski.
- Ten, co dostali艣my wszyscy.
- Ja te偶 - doda艂 in偶ynier.
- I ja. Szczepionka przeciwko t臋偶cowi - powiedzia艂a Ninela.
- To jest jaki艣 straszliwy wirus - o艣wiadczy艂a Kora.
- Stali艣my si臋 narz臋dziem, broni膮. Broni膮, kt贸r膮 chc膮 zarazi膰 ca艂膮 Ziemi臋 - my umrzemy, a z nami miliardy ludzi, a wtedy oni zajm膮 nasze miasta.
- No, przesadzi艂a艣 troch臋! - oburzy艂a si臋 Ninela.
- Co tu za kit ludziom wciskasz? Dobrze znam pu艂kownika, mo偶esz mi wierzy膰, 偶e przemawia艂 do mnie takimi czu艂ymi s艂owami... Czy jednocze艣nie m贸g艂by ukry膰 przede mn膮 takie rzeczy?
- Ten tw贸j pu艂kownik przed chwil膮 zastrzeli艂 doktora Krelija, 偶eby ten si臋 nie wygada艂...
- Zastrzeli艂 swojego?
- On nie ma swoich.
- Pos艂uchaj, Koro - roze藕li艂a si臋 Ninela, przez co jej biust zafalowa艂 nerwowo. - Przesta艅 nas tu kiwa膰. Nie wiem, co ty masz tu za艂atwi膰 i komu si臋 wys艂ugujesz, ale ja w ka偶dym s膮dzie potwierdz臋, 偶e od miejscowych towarzyszy zazna艂am tylko dobra i 偶e w pierwszej nadaj膮cej si臋 do tego chwili wys艂ali mnie oni do ojczyzny.
Pokrewski czeka艂 a偶 Ninela zako艅czy t臋 filipik臋, a potem zapyta艂:
- Oni naprawd臋 chc膮 opanowa膰 Ziemi臋?
- Pozbawi膰 j膮 krwi - powiedzia艂a Kora. - Zniszczy膰 mo偶liwie du偶o ludzi, zdezorganizowa膰, 偶eby艣my nie mogli si臋 sprzeciwia膰.
- Kim s膮 ci my? - Profesor wszed艂 do sali z pytaniem na ustach. Nie zd膮偶y艂 nawet jeszcze spu艣ci膰 r臋kawa koszuli, marynarki w og贸le nie mia艂. Przyciska艂 do zgi臋cia 艂okcia wacik.
- Ludzie. Kto panu zrobi艂 zastrzyk? - zapyta艂a Kora.
- Nieznany mi lekarz. W budynku administracyjnym Najpierw zawie藕li mnie do willi „Raduga”, zaproponowali prac臋 przy przerzucie wojska na Ziemi臋. Musz膮 rozszerzy膰 okno, a nie bardzo mog膮 liczy膰 na mojego przyjaciela. On jest w fatalnym stanie. Ma dusznic臋 bolesn膮...
Do nikogo poza Kor膮 nie dotar艂 prawdziwy sens tych s艂贸w.
Ale Kora wiedzia艂a na pewno, 偶e profesor Ka艂nin odm贸wi艂 wsp贸艂pracy, i dlatego do艂膮czy艂 do grona skaza艅c贸w.
- Profesorze - zwr贸ci艂 si臋 do Ka艂nina Toj. - Kora m贸wi, 偶e wszczepiono nam 艣miertelnie niebezpiecznego wirusa. Czy to prawda?
- Niestety, tak si臋 maj膮 sprawy.
- K艂amiecie! - wrzasn臋艂a Ninela.
By艂a 艣miertelnie przestraszona i krzycz膮c tak pr贸bowa艂a odczyni膰 urok, sprawi膰, 偶eby jej l臋k si臋 nie sprawdzi艂.
- To znaczy, 偶e i tak przysz艂o umrze膰 - powiedzia艂 Pokrewski. - A ja ucieka艂em przed 艣mierci膮, nawet my艣la艂em, 偶em mi艂o艣膰 spotka艂...
- Jeszcze nie wszystko stracone - powiedzia艂a Kora. - W moim czasie, a Wsiewo艂od Niko艂ajewicz to potwierdzi - wskaza艂a in偶yniera Toja - mo偶na dokona膰 o偶ywienia praktycznie zmar艂ych ju偶 ludzi. Nie macie poj臋cia na jakim poziomie stoi nasza medycyna.
- Jakakolwiek jest - powiedzia艂 Ka艂nin - to istnieje kres jej mo偶liwo艣ci.
- Dlatego w艂a艣nie powiedzia艂am wszystkim, co si臋 tu dzieje. I mam pewn膮 rad臋.
- Wiem - powiedzia艂 Pokrewski - sko艅czy膰 ze sob膮 tu, i wtedy nie b臋d膮 mieli kogo wys艂a膰. Ja si臋 zgadzam.
- Mo偶e to i efektowny pomys艂 - odpar艂a Kora - ale musi pan uwzgl臋dni膰, 偶e dwoje zara偶onych, Parra i 呕urba, ju偶 znajduj膮 si臋 pewnie na Ziemi. Niczego nie wiedz膮. Ka偶dy ich krok zwi臋ksza zagro偶enie.
- No to co mamy robi膰? - zapyta艂 in偶ynier.
- My艣l臋, 偶e ka偶dy z nas powinien pami臋ta膰: je艣li znajdzie si臋 w naszych czasach...
- A to na dwoje babka wr贸偶y艂a - warkn臋艂a szyderczo Ninela.
- ... to musicie powiedzie膰 od razu tym, kogo spotkacie, 偶e jeste艣cie chorzy zaka藕nie. I za偶膮da膰 aby natychmiast przeniesiono was do szpitala.
- A tam z miejsca nas rozstrzelaj膮 - wtr膮ci艂a Ninela.
- W膮tpi臋 - powiedzia艂 in偶ynier. - Mog臋 potwierdzi膰, 偶e powitanie b臋dzie raczej ciep艂e...
- Nie wiem, czy nas oczekuj膮 - powiedzia艂a Kora.
- Dlatego od nas zale偶y jak szybko zostaniemy odizolowani.
- Do艣膰 ju偶 mam tej izolacji! - zawo艂a艂a Ninela. - Lepiej tu zostan臋. Pu艂kownik mnie kocha.
- W艂a艣nie tego nie radz臋 - odezwa艂a si臋 na to Kora.
- Jeste艣 dla pu艂kownika 艣miertelnie niebezpieczn膮 osob膮. Narazie, podczas pierwszej doby, nie tak znowu niebezpieczna, ale potem b臋dziesz dos艂ownie tryska艂a zaraz膮.
- Kiedy to si臋 stanie? - zawy艂a przera偶ona Ninela.
- S膮dzimy, 偶e jutro rano.
- Mamy du偶o czasu w zapasie - powiedzia艂 profesor.
- To mnie niepokoi.
- Dlaczego? - zdziwi艂a si臋 Kora.
- No bo pomy艣l - po co b臋d膮 wysy艂ali nas na Ziemi臋, skoro podejrzewaj膮, 偶e mo偶emy domy艣li膰 si臋 wszystkiego, a wtedy plany wezm膮 w 艂eb.
- Niby dlaczego mieliby nas podejrzewa膰? Przecie偶 nikt nam nie powiedzia艂 o wirusie?
- A, to znaczy, 偶e k艂ama艂a艣? - ucieszy艂a si臋 Ninela.
- To wszystko lipa? Przyznaj si臋?
- Nie, to 艣wi臋ta prawda.
Pu艂kownik Raj-Raji stan膮艂 w drzwiach.
- Dobrze, 偶e postanowi艂em pos艂ucha膰, o czym sobie rozmawiacie. Omal nie pokrzy偶owa艂a nam pani plan贸w.
- Niby dlaczego? - zapyta艂 Pokrewski.
- Bo naprawd臋 s膮dzili艣my, 偶e niczego si臋 nie domy艣lacie. Natomiast w tej sytuacji wy od razu si臋 poddacie, a oni natychmiast was rozstrzelaj膮, a cia艂a spal膮. Nie zdo艂amy zrealizowa膰 naszych plan贸w.
- Przecie偶 m贸wi艂am! - rozdar艂a si臋 Ninela.
- Tylko si臋 do mnie nie zbli偶aj - ostrzeg艂 j膮 pu艂kownik. - Masz taki 偶ywio艂owy organizm, 偶e mo偶e ju偶 nawet zara偶asz.
- Kochany m贸j, co ty pleciesz?
- Odejd藕, bo strzelam!
Ninela cofn臋艂a si臋 i zacz臋艂a szlocha膰.
- To co w takim razie b臋dziemy robi膰? - zapyta艂 profesor.
- Gdyby to ode mnie zale偶a艂o - powiedzia艂 pu艂kownik - to rozstrzela艂bym was na miejscu i to od razu. Ale szefostwo mo偶e mie膰 inny punkt widzenia. Tak wi臋c zostawiam was, a my si臋 naradzimy.
- Prosz臋 poczeka膰! - zawo艂a艂a Kora do odchodz膮cego pu艂kownika. - Czy nie mogliby艣my czego艣 zje艣膰?
- Przecie偶 by艂o 艣niadanie?
- Ja i profesor nie jedli艣my!
- Prosz臋 sobie poszuka膰 czego艣 w kuchni, nie jest zamkni臋ta.
Pu艂kownik machn膮艂 r臋k膮 i wyszed艂 ze sto艂贸wki.
- No i prosz臋 - powiedzia艂 in偶ynier - tacy niby doro艣li, a beztroscy jak dzieci. Teraz nie daj臋 wam ani jednej szansy ze stu.
- Obawiam si臋, 偶e ma pan racj臋 - zgodzi艂a si臋 Kora. - Jeste艣my 艣ladami, kt贸re trzeba zniszczy膰.
- Nie - zaoponowa艂a Ninela. - Rajczu艣 co艣 wymy艣li. Nie macie poj臋cia, jaki on jest m膮dry. Nie b臋dzie nas mordowa艂, bo on mnie kocha.
- My ci臋 zamordujemy - powiedzia艂 Pokrewski. - I tak sobie my艣l臋, 偶e im pr臋dzej tym lepiej.
Kora posz艂a do kuchni. Le偶a艂o tam na stole kilka bochenk贸w chleba, w pojemniku by艂a woda.
Kora postawi艂a na kuchence baniak udaj膮cy czajnik. Znalaz艂a pude艂eczko z jakimi艣 zio艂ami. Z jadalni dobiega艂 gwar rozm贸w, ale Kora ich nie s艂ucha艂a. By艂a zm臋czona i chcia艂o jej si臋 spa膰.
A kiedy napili si臋 herbaty, Kora po艂o偶y艂a si臋 na 艂aweczce w jadalni i zasn臋艂a.
29
Obudzi艂o j膮 pojawienie si臋 w jadalni obcych ludzi - przez przymkni臋te powieki widzia艂a, jak 偶o艂nierze wyprowadzaj膮 ziemskich przybyszy - nie brutalnie, a rzeczowo i oboj臋tnie. A poniewa偶 nie by艂o w tym nic strasznego, a i czasu min臋艂o sporo - za oknem zapad艂 zmrok i g艂贸d by艂 dominuj膮cym po przebudzeniu uczuciem - wszyscy mieli do艣膰 czekania i po prostu ludzie 偶egnali si臋 i wychodzili.
- Mo偶e: na razie? - zapyta艂 Pokrewski.
- Jakby co, to nie z艂o艣膰cie si臋 na mnie - powiedzia艂a Ninela - chocia偶 jeste艣cie mi klasowo obcym elementem.
- Zale偶y gdzie si臋 spotkamy - oboj臋tnie rzuci艂 Pokrewski. - Albo ty mnie pod 艣cian臋, albo ja ciebie.
Nikt ju偶 nie m贸wi艂 o 艣mierci, chorobie, wirusie - jakby to by艂 tylko wymys艂 Kory.
Kora usiad艂a na 艂awce - ledwo powstrzyma艂a si臋 od krzyku, bo strasznie 艣cierp艂a jej noga - i powiedzia艂a:
- Jak tylko zobaczycie ludzi ostrzegajcie, 偶eby si臋 nie zbli偶ali!
- Dobra - ze z艂o艣ci膮 odezwa艂a si臋 Ninela. - Znowu kraczesz!
Oczywi艣cie, nie chc膮 nawet o tym my艣le膰!
- Kt贸ra godzina? - zapyta艂a Kora, jakby nie mia艂a na r臋ku zegarka.
- Si贸dma - odpowiedzia艂 profesor.
On te偶 by艂 w grupie tych wyprowadzanych. In偶ynier po偶egna艂 si臋 z Kor膮 i profesorem i powiedzia艂 z krzywym u艣miechem:
- Do zobaczenia.
- Przecie偶 pan wie, 偶e nic strasznego si臋 nie stanie - powiedzia艂a Kora.
- Obawiam si臋, 偶e nie wysy艂aj膮 nas na Ziemi臋.
- Co pan m贸wi? - zdziwi艂 si臋 profesor. - Dlaczego pan tak s膮dzi?
呕o艂nierz poci膮gn膮艂 in偶yniera za r臋kaw.
- Ju偶 id臋 - powiedzia艂 ten ugodowo - tylko dwa s艂owa... Skoro zrozumieli, 偶e wiemy o wirusie i ich planie, to jaki jest sens wysy艂a膰 nas na Ziemi臋? Po co? 呕eby艣my uprzedzili o niebezpiecze艅stwie i zak艂贸cili ca艂y plan? Teraz przecie偶 wszystko zale偶y od tego, dok膮d nas wy艣l膮. Je艣li to b臋dzie gdzie艣 daleko od willi „Raduga”, to znaczy, 偶e wywo偶膮 nas na rozwa艂k臋. To logiczne. Im nie wystarcz膮 ci, co ju偶 zostali wys艂ani. Ci przecie偶 s膮 niewinnymi jagni臋tami. Teraz w艂a艣nie obejmuj膮 si臋 z rodakami.
- To tylko dwoje ludzi - powiedzia艂a Kora, jakby to co艣 zmienia艂o.
- Do艣膰 - powiedzia艂 偶o艂nierz. - Idziemy. Samoch贸d czeka.
- Tak wi臋c, na ich miejscu, ja bym nas zlikwidowa艂 albo da艂 mo偶liwo艣膰 spokojnego zej艣cia na d偶um臋 - zako艅czy艂 in偶ynier.
I szybko pomaszerowa艂 do wyj艣cia nie odwracaj膮c si臋, jakby ju偶 nie zna艂 profesora ani Kory.
Ale Kora nie docenia艂a genera艂a Leja.
Nie zd膮偶y艂y zamkn膮膰 si臋 drzwi za in偶ynierem, jak wesz艂y dwie piel臋gniarki.
- Idziemy - powiedzia艂a pierwsza i wskaza艂 palcem Kor臋.
Nale偶a艂o tego oczekiwa膰, ale rozstanie z profesorem, takie definitywne, wystraszy艂o Kor臋.
- Nie chc臋 - j臋kn臋艂a. - Bardzo prosz臋, zostaniemy razem.
- Nie wolno - powiedzia艂a siostrzyczka. - Szybko.
Poci膮gn臋艂a Kor臋 za r臋k臋. Dziewczyna zacz臋艂a si臋 opiera膰. To by艂o naiwne - na pomoc pierwszej przysz艂a druga piel臋gniarka. Razem chwyci艂y Kor臋 i wytaszczy艂y na korytarz.
- Do widzenia, Koro - powiedzia艂 Ka艂nin. - Ja mam ci膮gle nadziej臋. Zawsze nale偶y mie膰 nadziej臋.
Ku swojemu wielkiemu zdziwieniu Kora po trzech minutach znalaz艂a si臋 w swojej celi. Drzwi zatrzasn臋艂y si臋.
Wszystkiego si臋 spodziewa艂a, tylko nie tego.
Usiad艂a na pryczy. Bo偶e, dlaczego w takiej chwili chce si臋 je艣膰?
Przecie偶 ju偶 jutro organizmowi 偶adne po偶ywienie nie b臋dzie potrzebne. Czy on tego nie rozumie? Kor臋 bardzo dziwi艂 w艂asny 偶o艂膮dek. Po艂o偶y艂a si臋. Czas p艂yn膮艂 strasznie wolno i w艂a艣ciwie sk艂ada艂 si臋 z d藕wi臋k贸w - dochodzi艂y z okienka pod sufitem, okratowanego i znajduj膮cego si臋 na poziomie gruntu.
Gdzie艣 daleko st膮d rozleg艂o si臋 buczenie, pewnie syrena statku. Jaki艣 ptak przysiad艂 na chwil臋 na ga艂臋zi krzewu obok kraty i wykona艂 dla Kory kr贸tk膮 ari臋 treli. Rozleg艂y si臋 g艂osy - w oddali sprzeczali si臋 偶o艂nierze, bo jeden z nich nie chcia艂 i艣膰 po koce... Ale do okna nie podchodzi艂 nikt, kto by chcia艂 i m贸g艂 z艂o偶y膰 jakie艣 wyja艣nienia co do los贸w Kory.
„Pewnie - my艣la艂a Kora - powinnam teraz w pami臋ci widzie膰 ca艂e swoje dzieci艅stwo, wywo艂a膰 s艂odkie obrazy Wyspy Dzieci...” Potem przypomnia艂a sobie t臋 straszn膮 rzecz: przecie偶 w jej organizmie 偶yje i rozmna偶a si臋 wirus - choroba... Oto w jej wn臋trzu wal膮 si臋 bastiony, p臋kaj膮 tamy - z艂o艣liwa postronna si艂a wbija si臋 w domki i 艣wi膮tynie, niszcz膮c pokojowo nastawionych mieszka艅c贸w... „Co za brednie szalej膮 mi po g艂owie? A co ma by膰, skoro mam dopiero dwadzie艣cia lat i jeszcze nie zd膮偶y艂am dobrze zacz膮膰 偶y膰 na tym 艣wiecie, a ju偶 mnie kto艣 chce zabi膰! Komu艣 potrzebna jest w艂adza, kto艣 obawia si臋, 偶e zostanie bez 艂upu - a ja mu stoj臋 na drodze. Dlaczego my, kr贸liki, zawsze zawadzamy wilkom? Trzeba by si臋 zbuntowa膰, pokaza膰 swoje d艂ugie przednie z臋biska...” Kora zasn臋艂a i obudzi艂a si臋 w 艣rodku nocy z powodu b贸lu g艂owy. B贸l by艂 tak m臋cz膮cy i obcy, 偶e od razu sta艂o si臋 jasne: zacz臋艂a si臋 choroba.
Usi艂owa艂a wsta膰 - dr臋czy艂o j膮 pragnienie. Ale os艂ab艂e nogi trzyma艂y j膮 z trudem. Dosz艂a do drzwi, opar艂a si臋 o nie, 偶eby z艂apa膰 oddech, potem zacz臋艂a wali膰 w drzwi. Ale jej uderzenia wyg艂usza艂a izolacja z g膮bki i tworzywa sztucznego.
- Pi膰! - krzykn臋艂a Kora.
Ale tylko jej si臋 wydawa艂o, 偶e krzyczy.
Dlaczego tak wcze艣nie zacz膮艂 si臋 okres chorobowy?.. Kora powlok艂a si臋 do okna - okno by艂o otwarte. Kto艣 w ko艅cu us艂yszy j膮 i przyjdzie. Kto艣 przecie偶 jest na zewn膮trz. Przyjdzie...
I p贸ki wlok艂a si臋 do okienka, zrozumia艂a, 偶e profesor mia艂 racj臋: zostawili j膮 tu, by umar艂a podobnie jak Misza Hofman. Okaza艂a si臋 kr贸likiem niepotrzebnym w tym do艣wiadczeniu. Zreszt膮, co to za do艣wiadczenie, skoro kr贸lik domy艣li艂 si臋, 偶e jest zara偶ony? Lepiej niech zdycha w samotno艣ci.
- Pomocy! - krzykn臋艂a Kora przez otwarte okienko. Na zewn膮trz panowa艂a cisza. Ob贸z spa艂.
Kora po omacku wr贸ci艂a na prycz臋. Jeszcze si臋 nie poddawa艂a, ale by艂a ju偶 bliska rozpaczy. Trzeba czeka膰... doczeka膰...
I zapad艂a w omdlenie.
Kolejny raz oprzytomnia艂a z powodu gwa艂townego 艣wiat艂a, kt贸re uderzy艂o j膮 w oczy. 艢wiat艂o uciek艂o - to by艂 promie艅 latarki.
- Prosz臋 j膮 sprawdzi膰, doktorze - da艂 si臋 s艂ysze膰 przyg艂uszony g艂os pu艂kownika.
- Nie musz臋 sprawdza膰 - odpowiedzia艂 nieznajomy g艂os - drugie stadium.
- No to bierzcie j膮.
Kora zosta艂a 艣ci膮gni臋ta z pryczy - rozumia艂a, 偶e r臋ce ludzi, k艂ad膮cych j膮 na nosze, os艂oni臋te s膮 gumowymi r臋kawiczkami - bali si臋 jej!
- Prosz臋 - wyszepta艂a - dajcie mi pi膰... rozumiecie, pi膰.
- Wkr贸tce si臋 napijesz - odpowiedzia艂 pu艂kownik Raj-Raji. - Przyjedziesz do domciu, do mamusi i od razu poprosisz j膮, 偶eby ci臋 napoi艂a... No, nie艣cie j膮!
Kora poczu艂a, 偶e zaczynaj膮 j膮 nie艣膰, nosze kiwa艂y si臋. Szli na g贸r臋... potem policzki och艂odzi艂o nocne powietrze... nios膮 j膮... dok膮d j膮 nios膮? Dlaczego jest tak ciemno?
- Z drogi! - krzycza艂 kto艣 z przodu. - Odsun膮膰 si臋, odsun膮膰! Szczeg贸lnie niebezpieczny 艂adunek! Do kogo m贸wi臋 - na bok!
Budynek administracyjny by艂 jasno o艣wietlony, 艣wiat艂o budzi艂o w Korze wstr臋t - takie ohydne bia艂e 艣wiat艂o!
- Prosz臋 wy艂膮czy膰 - poprosi艂a, ale nikt jej nie us艂ysza艂.
Wody te偶 nie dali? Ale co艣 obiecali? Obiecali, 偶e mamcia j膮 napoi. A gdzie mamusia?
Kor臋 zemdli艂o, marzy艂a o utracie przytomno艣ci, 偶eby nic nie s艂ysze膰 i nie czu膰... Ale jak na z艂o艣膰 ci膮gle by艂a przytomna, wszystko s艂ysza艂a i widzia艂a.
Nawet uda艂o jej si臋 przyjrze膰 tym, kt贸rzy j膮 nie艣li - w d艂ugich do pi臋t b艂yszcz膮cych kitlach, w maskach i he艂mach - ani centymetra ods艂oni臋tego cia艂a.
Pu艂kownik, kt贸rego mo偶na by艂o pozna膰 tylko z powodu wzrostu i po sposobie zadzierania do g贸ry g艂owy, by艂 opakowany tak samo jak i reszta.
Kor臋 niesiono po korytarzu na parterze. Potem nosze zosta艂y wniesione do przestronnego jasnego pomieszczenia, pod 艣cianami kt贸rego znajdowa艂y si臋 jakie艣 pomiarowe i steruj膮ce panele. To by艂a sala przypominaj膮ca pok贸j dowodzenia atomowej albo wodnej elektrowni z ubieg艂ego wieku.
Kilku ludzi w identycznych p艂aszczach i maskach podesz艂o do noszy.
- Wszystko gotowe? - zapyta艂 pu艂kownik.
Lekarz odezwa艂 si臋:
- Musimy jej da膰 stymulator dzia艂ania mi臋艣ni, bo zwali si臋 tam na ziemi臋, i oni wszystko od razu zrozumiej膮.
- A Pokrewskiemu to pomog艂o?
- Pokrewski by艂 niemal zdrowy... to znaczy panowa艂 nad cia艂em... my mu tylko wy艂膮czyli艣my pami臋膰...
- Zuchy, zuchy! - zahucza艂 zbli偶aj膮c si臋 genera艂 Lej, jego te偶 mo偶na by艂o zidentyfikowa膰 tylko na podstawie g艂osu. - Gdzie nasz radca Garbuj, kt贸ry tylko czeka, kiedy mnie utr膮c膮 i powiesz膮 na pierwszej ga艂臋zi? Gdzie jest ten nasz anio艂 str贸偶? Niech si臋 napatrzy, co musimy z jego winy wyczynia膰.
- Dlaczego z mojej winy? - Garbuz odezwa艂 si臋 zza szklanej przegrody, oddzielaj膮cej od sali galeri臋 pierwszego pi臋tra, jak re偶yserk臋 w telewizyjnym studio.
- Bo艣cie odkryli im nasz sekret, radco. Gdyby nie to, wypu艣ciliby艣my ich zdrowych, 偶eby mogli humanitarnie zej艣膰 na 艂onie rodziny w domu. A teraz wypuszczamy ich na ostatnim dechu... Przecie偶 to nie ludzie, a epicentra straszliwej zarazy. A偶 boj臋 si臋 o Ziemi臋! - zarechota艂.
- Prosz臋 przesta膰, generale - poprosi艂 Garbuz. - Nie mog臋 s艂ucha膰 takich s艂贸w.
- Jakich?
- S艂贸w zwierza nienawidz膮cego ludzi.
- Wie pan co, Garbuj? Jest pan t艂ustym ch艂opcem z dobrego domu, kt贸ry w sumie nigdy nie dor贸s艂. Potrafi pan za艂atwi膰 dla siebie zabawki, ale nie chce pan widzie膰, 偶e dooko艂a umieraj膮 i g艂oduj膮 ludzie. Nie podoba si臋 to panu? Z Ziemi te偶 pan uciek艂, bo liczy艂 na cukierki. Dobrze, ju偶 je pan dosta艂. Prosz臋 wys艂a膰 dziewczyn臋 do domu. Mamy jeszcze jednego kandydata. Czeka za drzwiami... No!
- Zabijecie mnie - powiedzia艂 Garbuz.
- Sam w ko艅cu umrzesz. Ze wstydu i nieczystego sumienia - odpar艂 Lej. - Ja ci臋 nawet palcem nie dotkn臋. Bo i po co mi to? Mo偶e nawet przydasz si臋 w przysz艂o艣ci. Wiem o tobie tyle, 偶e sam b臋dziesz wola艂 by膰 najbardziej pos艂usznym radc膮 pa艅stwowym naszego wielkiego kraju! Zrobi臋 ci臋 szefem zarz膮du 艂upami! B臋dziesz sortowa艂 zdobycze z Ziemi - przecie偶 艣wietnie si臋 znasz na tych ziemskich pierdo艂ach... No dobra, dzia艂aj!
- Generale...
- Nie pro艣 mnie o nic. I zrozum jedn膮 prost膮 rzecz - nie jeste艣 nawet moim sojusznikiem, tylko trabantem, towarzyszem podr贸偶y. Idziemy sobie razem, potem si臋 rozejdziemy. Zamiast zajmowa膰 si臋 teraz humanizmem, lepiej mi poka偶, co tam si臋 teraz u nich dzieje! U nich! Bo ju偶 tyle czasu min臋艂o, jak wypu艣cili艣my pierwszych, a ty ci膮gle co艣 przede mn膮 ukrywasz.
- Nie ukrywa艂em - obrazi艂 si臋 Garbuz. - Nie mam nic do ukrycia. Ale to za wcze艣nie, by spodziewa膰 si臋 ju偶 wynik贸w. To opinia naszych medyk贸w. Zgodna z reakcj膮 Hofmana. Za wcze艣nie, generale, przymierza si臋 pan do prezydentury dw贸ch planet. Mo偶e si臋 pan znale藕膰 dok艂adnie mi臋dzy nimi.
Genera艂 wyda艂 z siebie odg艂os, jakby skierowany do uprzykrzonego komara, kt贸rego zaraz zmia偶d偶y d艂oni膮, ale dopiero za chwil臋 - teraz jeszcze patrz膮 humani艣ci.
Zastrzyk zrobiony Korze zadzia艂a艂. Poczu艂a si臋 nieco lepiej. O tyle, 偶e mog艂a unie艣膰 g艂ow臋, kiedy na polecenie Garbuza technicy w艂膮czyli wielki ekran, wycelowany z g贸ry, pod p艂askim k膮tem na Simeiz, i to - jak si臋 niemal od razu domy艣li艂a - na ojczysty Simeiz, na Ziemi-2.
Dzia艂o si臋 tam co艣 dziwnego.
Czy kr臋cono tam jaki艣 film?... Film pod tytu艂em „Po wojnie”. Albo „Po nalocie”... Nie wiadomo dlaczego, na 艂aweczce obok pomnika, le偶a艂a m艂oda kobieta, jej r臋ka zwisa艂a bezw艂adnie do ziemi. Inne dwa cia艂a znajdowa艂y si臋 nieopodal, na ko艅cu alejki. 艢mig艂owiec pogotowia ratunkowego sta艂 na placyku obok, ale by艂 pusty, nieruchomy, drzwi otwarte - nikt z nich nie wychodzi艂, 偶eby pom贸c chorym. W oddali na skrzy偶owaniu pojawi艂a si臋 jeszcze jedna karetka, miejscowa, naziemna, szybko przemkn臋艂a przez ekran i znikn臋艂a...
Scena nie mia艂a podk艂adu d藕wi臋kowego, z g艂o艣nik贸w dochodzi艂 tylko syk.
Ten syk zag艂uszy艂 nagle triumfuj膮cy zwierz臋cy ryk genera艂a Leja:
- M贸wi艂em ci to, ma膰 twoja taka i owaka. Maj膮 nisk膮 odporno艣膰. Ju偶 tam zdychaj膮, a my marnujemy czas!
- Nie s膮dzi艂em - wymamrota艂 Garbuz.
- S膮dzi艂em - 艣m膮dzi艂em! Natychmiast szykowa膰 oddzia艂 awangardy! Nie marnujmy ani minuty! S艂yszysz co m贸wi臋?
Ale nawet je艣li zaskoczony Garbuz s艂ysza艂, nie potrafi艂 w niczym pom贸c genera艂owi. Ten run膮艂 biegiem z sali kontaktowej, a Garbuz wrzasn膮艂 za nim:
- A co robi膰 z Orwat?
- Z kim?
- Z Orwat i Ka艂ninem? Oni s膮 zara偶eni, ale jeszcze nie wys艂ani!
- Zastrzel - poradzi艂 Lej.
Ale nagle w progu zatrzyma艂 si臋 i doda艂:
- Zastrzeli膰 zawsze zd膮偶ymy. Pilnie wy艣lij ich na Ziemi臋-2. Ka偶dy wirus na wag臋 z艂ota. Kumasz?
Genera艂 zarechota艂 basem ze swojego 偶artu i znikn膮艂, trzasn膮wszy drzwiami.
Kora obserwowa艂a, co si臋 dzieje w Simeizie i zrozumia艂a, 偶e tak naprawd臋 mia艂 miejsce jaki艣 b艂膮d w obliczeniu okresu wykluwania choroby. Okres inkubacji okaza艂 si臋 znacznie kr贸tszy ni偶 s膮dzono. Dlatego epidemia zasta艂a Ziemi臋-2, czyli nasz膮 Ziemi臋 nie przygotowan膮. Ale dlaczego Milodar nie podj膮艂 krok贸w... I nagle Kora z przera偶eniem zrozumia艂a, 偶e od jej przej艣cia mog艂o na Ziemi min膮膰 diabli wiedz膮 ile czasu. Wzgl臋dno艣膰 przej艣cia mi臋dzy 艣wiatami, powoduj膮ca, 偶e Hofman przenosz膮cy si臋 zaraz po Korze, znalaz艂 si臋 u celu przed ni膮, mo偶e powodowa膰, 偶e min臋艂o tylko pi臋膰 minut... A tu - prosz臋, go艣cie. Chorzy go艣cie.
- Przepraszam - Kora rozumia艂a, 偶e nie mo偶e traci膰 ani sekundy czasu - mo偶e rzeczywi艣cie nas ju偶 tam wy艣lijcie?
- Nie radz臋 - odezwa艂 si臋 nagle Garbuz. - Znam malutki sekrecik: my tu mamy lekarstwo na dwudniow膮 d偶um臋, antidotum. Przynajmniej nie umrzecie, a tam - sami widzicie.
- Mo偶e zdo艂am kogo艣 uprzedzi膰, wyja艣ni膰, co si臋 dzieje!
- Bzdura. Sp贸藕nili艣cie si臋.
- No to prosz臋 powiedzie膰, gdzie mo偶na zdoby膰 szczepionk臋?
- Prosz臋 nie opowiada膰 bzdur! Przecie偶 trzeba by was by艂o zawie藕膰 do Instytutu na P贸艂nocy... a na to musimy mie膰 zgod臋 genera艂a Leja.
- Czyli nie mo偶e pan nam pom贸c? Szczepionka jest tylko dla was?
- Mo偶emy zaryzykowa膰. Najpierw was ukryjemy i gdy tylko dzia艂ania militarne przenios膮 si臋 na wasz 艣wiat, po kryjomu wy艣lemy was na P贸艂noc. Genera艂 Lej b臋dzie zaj臋ty czym innym, a my wtedy...
- Ona umrze - powiedzia艂 Ka艂nin.
Wszed艂 sam, piel臋gniarka go tylko podtrzymywa艂a. Ale wygl膮da艂 - jak m贸wi ludowe powiedzonko: 艂adniejszych do grobu wk艂adaj膮.
- Co? - nie dos艂ysza艂 Garbuz.
- Ja te偶 umr臋 - doda艂 Eduard Oskarowicz. - Zreszt膮, ciebie to nie rusza...
- Nieprawda! Korwat mo偶e potwierdzi膰...
- Kora Orwat!
- Nie czepiajmy si臋 drobiazg贸w. Kora mo偶e potwierdzi膰, 偶e sam zaproponowa艂em, by tu pozosta艂a. Jak tylko ruszy pierwsza fala ataku, przenios臋 was do kliniki, gdzie maj膮 odtrutk臋 na d偶um臋. Obiecuj臋!
Kora s艂ucha艂a tej rozmowy, w uszach jej szumia艂o, nie spuszcza艂a oczu z ekranu, na kt贸rym widoczny by艂 Simeiz. Kamera wolno przemieszcza艂a si臋, pokazuj膮c aktualnie pust膮 pla偶臋, tylko nieopodal brzegu kiwa艂 si臋 na falach nadmuchiwany pomara艅czowy materac, a na pla偶y le偶a艂o pasiaste prze艣cierad艂o...
Morze by艂o puste. Nie wiadomo, jak daleko si臋gn臋艂a ju偶 epidemia. Trzeba koniecznie jak najszybciej znale藕膰 Milodara i wszystko mu wyja艣ni膰!
- Wy艣lijcie mnie tam! - krzykn臋艂a. - Bydlaki, zab贸jcy!
- W 偶adnym wypadku! Nie jestem morderc膮! - powiedzia艂 z dum膮 Garbuz, zupe艂nie jakby odm贸wi艂 odci臋cia Korze g艂owy, jakby kat w艂o偶y艂 mu do 艂apy top贸r, a on ze wstr臋tem go odrzuci艂.
- Mnie te偶 - powiedzia艂 Ka艂nin. - Nie wierz臋 ci, Witia. Nie uda ci si臋 za艂atwi膰 dla nas kliniki, bo ciebie samego mog膮 tam nie wpu艣ci膰.
- Tu ju偶 przesadzi艂e艣! - Garbuz znowu si臋 obrazi艂. Ci膮gle chcia艂 by膰 cz艂owiekiem z w艂adz膮. Chcia艂 rozdziela膰 bonusy.
To by艂 sp贸r o pietruszk臋, pusty i szkodliwy; przerwa艂 go pu艂kownik Raj-Raji odziany w ochronny komplet z pistoletem w d艂ugiej 艂apce.
- Dlaczego oni jeszcze tu s膮? - wrzasn膮艂 wymachuj膮c broni膮. - Dlaczego nie s膮 wykonywane rozkazy genera艂a Leja? Sabota偶! Rozwal臋!
Pistolet niedwuznacznie celowa艂 w pana radc臋 Garbuza, i ten zrozumia艂, 偶e nie doczeka pojawienia si臋 jakich艣 silnych protektor贸w.
- Ju偶 przygotowuj臋... Sekund臋...
Nosze z Kor膮 stan臋艂y na suwad艂ach, Garbuz krz膮ta艂 si臋 przy pulpicie i co艣 do siebie mamrota艂 - Kora, w przeciwie艅stwie do pu艂kownika, s艂ysza艂a to mamrotanie:
- Odpowiesz mi za wszystko... Wszyscy zap艂acicie. Nie my艣l sobie, 偶e jest taki samotny...
- Gotowe! - zameldowa艂a piel臋gniarka.
- Zacz膮艂 si臋 przerzut - powiedzia艂 g艂o艣no Garbuz.
Piel臋gniarka pchn臋艂a nosze, a te, rozp臋dzaj膮c si臋, potoczy艂y si臋 w d贸艂, w kierunku otwartego okna przerzutnika.
Na mgnienie oka nieprzenikniony mrok otoczy艂 Kor臋.
Lecia艂a w niesko艅czono艣膰, w nieznan膮, nie spenetrowan膮 g艂臋bin臋.
I znalaz艂a si臋 w swoim 艣wiecie.
30
Le偶a艂a nieopodal morza - s艂ysza艂a jak na przybrze偶ny 偶wir nap艂ywaj膮 fale i spe艂zaj膮 z powrotem, poruszaj膮c kamyczki, uk艂adaj膮c je dla nast臋pnej fali, by zaszumia艂a r贸wno. Kora jakby spad艂a z urwiska, ale nie rozbi艂a si臋, tylko podchwycona przez silne r臋ce, opad艂a na kamyczki.
Je艣li nie liczy膰 r贸wnomiernego ruchu fal, panowa艂a cisza, cisza 艣mierci czy mo偶e milcz膮cego umierania. I wtedy, zrozumiawszy, 偶e wr贸ci艂a na swoj膮 Ziemi臋, ale wr贸ci艂a za p贸藕no, by jej pom贸c, i pewnie tylko po to, by tu umrze膰, wraz z mn贸stwem niewinnych ludzi, Kora unios艂a si臋 na 艂okciu, usiad艂a i z ca艂ej si艂y, kalecz膮c d艂o艅, zacz臋艂a uderza膰 r臋k膮 w kamienie.
- 艢winie! - wrzeszcza艂a. - Nie liczcie na 偶adn膮 lito艣膰! Skorpiony opite krwi膮, wampiry z pagonami! Bandyci z grzywkami! Hitlery domoros艂e!
- Poczekaj - przerwa艂 jej jaki艣 g艂os, cie艅 cz艂owieka pad艂 na kamyki przed ni膮. - 艁adnie si臋 wyra偶asz, ale para idzie w gwizdek! Przesta艅 mi tu histeryzowa膰!
G艂os nale偶a艂 do Milodara i komisarz by艂 naprawd臋 bardzo zagniewany, albo tylko udawa艂 gniew.
- Jestem winna - z trudem wykrztusi艂a Kora, poniewa偶 na widok zawis艂ej nad ni膮, trzymaj膮cej si臋 pod boki postaci komisarza Intergpolu, jakby usz艂o z niej powietrze i jednocze艣nie znik艂a ch臋膰 walki, ale te偶 strach i rozpacz. Zosta艂y tylko md艂o艣ci i senno艣膰. - Nic nie zrobi艂am, komisarzu. Nawet Miszy Hofmana nie uratowa艂am...
- Ach, to znaczy, 偶e potwierdzasz to? Mia艂em nadziej臋, 偶e ci pierwsi wys艂annicy co艣 popl膮tali.
- A epidemia... Dwudniowa d偶uma?
- Szkoda Miszy - powiedzia艂 komisarz. - No, wstawaj!
- Nie mog臋 - powiedzia艂a Kora.
- Ja ci dam „nie mog臋”! - zagrozi艂 Milodar. - Jeste艣 jedynym agentem, kt贸ry zna rozmieszczenie tamtych pomieszcze艅. P贸jdziesz tam.
- Nie p贸jd臋 - odpar艂a Kora.
Mimo skruchy i rozpaczy, czu艂a, 偶e jest tylko w po艂owie przytomna.
Obok niej sta艂 lekarz... znajomy jaki艣... Ach, widzia艂a go cztery dni temu w piwnicy willi „Ksenia”.
- Prosz臋 j膮 doprowadzi膰 do przytomno艣ci, doktorze - powiedzia艂 Milodar.
- To niemo偶liwe - powiedzia艂 doktor. - Przecie偶 pan widzi, 偶e ledwo zipie...
- Dzi臋kuj臋 panu - wychrypia艂a Kora.
- Nie straci艂a poczucia humoru - zaoponowa艂 komisarz. - Czyli b臋dzie 偶y膰. A ja wyja艣ni臋 panu wszystko po ludzku. Nie wiemy, co oni tam zrobili z cia艂em Miszy Hofmana. Mo偶e jest w komie, mo偶e zamrozili jego zw艂oki - mo偶e m贸zg nie zosta艂 jeszcze zniszczony przez chorob臋. Nie mo偶emy zostawia膰 agenta na pewn膮 艣mier膰, je艣li mamy cho膰by minimaln膮 szans臋 przeniesienia jego umys艂u do innego cia艂a.
- No to niech pan tam przerzuci innych agent贸w, pogada z tamtejszymi wojskowymi, wyja艣ni im, co si臋 dzieje...
- Doktorze, sam pan nie wierzy w to, co plecie. Ile zajmie nam to czasu uwzgl臋dniaj膮c, 偶e jeste艣my z nimi w stanie wojny, a oni uwa偶aj膮, 偶e Ziemia ju偶 jest przygotowana do inwazji. Musimy odeprze膰 atak, a pan mi tu m贸wi: „Pogadajcie z nimi! Wyt艂umaczcie, wyja艣nijcie!”! Bzdura, panie doktorze. Jest tylko jedna szansa - Kora Orwat!
- A jak pan to sobie wyobra偶a?
- Bardzo prosto. Pan doprowadza j膮 do stanu u偶ywalno艣ci. Przy okazji prosz臋 jej zaaplikowa膰 antidotum na d偶um臋.
- Nie da rady.
- Koro - poprosi艂 Milodar - je艣li podleczymy ci臋 teraz, zgadzasz si臋 skoczy膰 tam z powrotem? Tylko si臋 nie obawiaj, ja b臋d臋 przy tobie.
- Ja si臋 nie boj臋, komisarzu - powiedzia艂a Kora. - Ja po prostu nie mog臋.
- Zuch! - powiedzia艂 Milodar. - Nosze! 艢mig艂owiec! Flyer! Daj臋 panu, doktorze, pi臋膰 minut. Za pi臋膰 minut odlatujemy do 艣wiata paralelnego.
- To niemo偶liwe - odpowiedzia艂 lekarz, jednocze艣nie podejmuj膮c akcj臋 przywracania Kory do 偶ycia. Na podk艂adzie flyera, kiedy odbywa艂 si臋 przelot do bazy zarz膮du, Kora zosta艂a wprowadzona w g艂臋boki sen. Trzy sekundy takiego snu r贸wna艂y si臋 dziesi臋ciu minutom snu zwyk艂ego.
P贸ki spa艂a, zosta艂o wykonane ca艂kowite przetaczanie krwi, zregenerowano kom贸rki szpiku kostnego i oczyszczono tkanki wewn臋trzne z wirusa dwudniowej d偶umy.
Kiedy dosz艂a do siebie, prze艣wiadczona, 偶e spa艂a co najmniej dziesi臋膰 godzin; g艂owa bola艂a j膮 nie tyle z powodu d偶umy, co wyczynianych nad ni膮 egzorcyzm贸w medycznych, ale og贸lnie - cho膰 s艂aba, czu艂a si臋 gotowa do ka偶dego rodzaju walki o sprawiedliwo艣膰.
Podnios艂a si臋 i usiad艂a na 艂贸偶ku, lekarze cofn臋li si臋, poniewa偶 sami nie byli przygotowani na tak szybkie jej ozdrowienie, po piwnicach willi „Ksenia” przetoczy艂y si臋 dzwonki i syreny, wzywaj膮ce do Kory komisarza Milodara i najmilsz膮 ze staruszek, Kseni臋 Michaj艂own膮 Romanow膮, r贸wnie偶 przygotowan膮 do ostatniej fazy operacji.
- W porz膮dku? - Milodar wpad艂 do bunkra. Ubrany by艂 do艣膰 dziwnie i - jak dla Kory - niezwyczajnie. Nie b臋d膮c jeszcze etatowym pracownikiem Intergpolu nie podejrzewa艂a, 偶e ka偶dy agent, inspektor czy komisarz ma kilka mundur贸w na r贸偶ne okazje. Teraz w艂a艣nie przysz艂o jej zobaczy膰 komisarza Milodara w bojowym od艣wi臋tnym mundurze, przywdziewanym tylko na coroczn膮 parad臋 organizacji w Centrum Galaktycznym, a symbolizuj膮c膮 zwyci臋stwo nad si艂ami chaosu. Od jasnob艂臋kitnego, cz臋艣ciowo tylko odbijaj膮cego 艣wiat艂o, ciasno przylegaj膮cego do cia艂a munduru ze wspania艂ymi bufami, zdobionymi p艂on膮cymi, przelewaj膮cymi si臋 barwami epoletami, a偶 do wysokiego nakrycia g艂owy, maj膮cego sw贸j pierwowz贸r w tr贸jnogu Napoleona, ale przybranego bia艂ymi strusimi pi贸rami i obficie wyhaftowanego z艂ot膮 nici膮, a偶 do ci臋偶kich na oko wysokich but贸w z wpasowanymi w podeszwy wysuwanymi brzytwami, mog膮cymi przepi艂owa膰 stalowe drzwi, do order贸w i odznak, upi臋kszaj膮cych pier艣 komisarza, by艂 ten mundur marzeniem 偶o艂daka, bajk膮 dla nienasyconego w dzieci艅stwie zabawami feldmarsza艂ka i 藕r贸d艂em dr偶enia dla tego, kto a偶 do g艂臋bokiej staro艣ci pozostanie w duszy kapralem.
- Idziemy - powiedzia艂 Milodar do Kory. - P贸ki jeszcze przej艣cie jest otwarte. My im nie przeszkadzamy. Lada moment zamierzaj膮 pchn膮膰 przez przerzutnik swoje wojsko. Genera艂 Lej na bia艂ym rumaku ju偶 harcuje na placu po tamtej stronie.
- A my dok膮d? - s艂abym jeszcze g艂osem zapyta艂a Kora.
- Przecie偶 wiesz: uratowa膰 i okrutnie si臋 zem艣ci膰! - zakrzykn膮艂 Milodar, kt贸ry te偶 nie nabawi艂 si臋 do syta w dzieci艅stwie.
- Ach... - Kora wsta艂a i zachwia艂a si臋. Medycy podchwycili j膮, a garderobiani, kt贸rzy wbiegli za Milodarem wykorzystali t臋 chwil臋. W dwie minuty Kora zosta艂a wpakowana w uniform, przypominaj膮cy mundur Milodara, ust臋puj膮cy mu co prawda w liczbie naszywek i b艂yskotek. Szczup艂a, ze stromymi piersiami, posta膰 m艂odej agentki przykuwa艂a powszechn膮 uwag臋.
- Koniec! - krzykn膮艂 Milodar. - Koniec! Lecimy!
- Kt贸ra godzina? - zapyta艂a Kora, ci膮gle jeszcze zdezorientowana i zmieszana. - Ile czasu min臋艂o?
- Od chwili, kiedy wr贸ci艂a艣 - siedemna艣cie minut. Rozumiesz wi臋c, 偶e mamy bardzo ma艂o czasu.
- Osiemna艣cie minut? My艣la艂am, 偶e jakie艣 dziesi臋膰 godzin.
- To efekt b艂yskawicznego snu - wyja艣ni艂 doktor.
Kora nie marnowa艂a ju偶 czasu, a tym bardziej si艂 na rozmowy - zrozumia艂a, 偶e nie mo偶e, mimo jej niezaspokojonego 偶yczenia waln膮膰 si臋 w kilkudniowy sen, musi teraz i艣膰 i spe艂ni膰 rozkazy Milodara... Szczeg贸lnie, 偶e i ona tego pragnie! Je艣li istnia艂a cho膰by ma艂a szansa na uratowanie Miszy i przywr贸cenia go do 偶ycia, to musi z niej skorzysta膰...
- Sp贸jrz - poleci艂 Milodar, kiedy przechodzili obok lustra.
Kora zatrzyma艂a si臋, zamar艂a, nie mog膮 poj膮膰, co to za bajeczne, rajskie ptaki i przy tym gro藕ne istoty patrz膮 na ni膮 - przecie偶 to Milodar i ona... Milodar poci膮gn膮艂 Kor臋:
- Tylko nie tra膰 animuszu, kiedy ju偶 tam b臋dziemy!
Weszli do kolejnej sali.
- Przygotuj si臋 - powiedzia艂 Milodar.
Przed nimi sta艂y dwa sarkofagi. Sta艂y w pionie, na sztorc, i - poniewa偶 tak nigdy nie stoj膮 - Korze skojarzy艂o si臋 to miejsce z jakim艣 muzeum w trakcie ewakuacji.
Pokrywy sarkofag贸w rozchyli艂y si臋.
- No to idziemy - powiedzia艂 Milodar.
- Po co? - zapyta艂a Kora.
- Czy ty my艣lisz, 偶e udamy si臋 tam w naturalnych postaciach, 偶eby jaki艣 por膮bany pu艂kownik m贸g艂 nas zastrzeli膰?
Milodar jako pierwszy wszed艂 do swojego sarkofagu. Korze nie pozosta艂o nic innego, jak staraj膮c si臋 nie chwia膰 na nogach uczyni膰 to samo.
I nagle z jej cia艂em sta艂o si臋 co艣 dziwnego, co艣, co by艂o tak dobrze znane Milodarowi i niekt贸rym innym pracownikom Intergpolu, kt贸rzy zast臋powali siebie podczas odpowiedzialnych i niebezpiecznych misji w艂asnymi hologramami. Dla Kory by艂o to oczywi艣cie nowe do艣wiadczenie.
Rozumia艂a, 偶e co艣 si臋 z ni膮 dzieje w tym ciemnym sarkofagu.
Jakby, niczym larwa, wy艂azi艂a ze swojego twardego kokonu i nabiera艂a motylej lekko艣ci ruch贸w i mo偶liwo艣膰 szybowania nad 艣wiatem.
I kiedy pokrywa sarkofagu otworzy艂a si臋, a Kora znalaz艂a si臋 na ulicy przed will膮 „Ksenia”, to ta lekko艣膰 wyda艂a si臋 jej po prostu osza艂amiaj膮ca.
Popatrzy艂a na prawo - tam z identycznego sarkofagu wyszed艂 r贸wnie lekki i znany jej Komisarz. Ale teraz Kora ju偶 rozumia艂a, sk膮d si臋 bra艂a ta lekko艣膰 ruch贸w komisarza - bywa艂 wtedy w艂asnym hologramem.
Czy偶by i ona by艂a hologramem?
Zapyta艂a o to komisarza.
- Oczywi艣cie - odpar艂. - Przecie偶 ci臋 uprzedza艂em, 偶e kocham swoje 偶ycie i mam nadziej臋, 偶e to wzajemne uczucie.
- A ja?
- Ty te偶.
- To znaczy, 偶e jestem teraz hologramem?
- Oczywi艣cie.
- A gdzie jestem?
- Pytasz o t臋 prost膮, fizyczn膮, nieczyst膮 pow艂ok臋?
- Niech pan j膮 nazywa jak chce. Mnie si臋 podoba.
- Zosta艂a w przechowalni.
- W sarkofagu?
- My nazywamy je trumienkami. W ka偶dym moim gabinecie znajduje si臋 taka trumienka.
- Czy teraz mo偶na do mnie strzela膰?
- Tak!
- A czy mog臋 przechodzi膰 przez mury?
- To niezbyt bezpieczne i m艂odym pracownikom nie zaleca si臋 takich dzia艂a艅. Mo偶na straci膰 cz臋艣膰 swojej substancji w przeszkodzie, i tego si臋 ju偶 nie da odtworzy膰.
- A czy mog臋 straci膰 paluszek?
- Mo偶esz nawet g艂贸wk臋 - odpowiedzia艂 komisarz dostosowuj膮c si臋 do tonu Kory.
- To mo偶e nie rozmawiajmy o przykrych rzeczach - powiedzia艂a Kora. - Idziemy?
I pognali, ledwo dotykaj膮c ziemi stopami, w kierunku urwiska, gdzie znajdowa艂o si臋 przej艣cie mi臋dzy 艣wiatami i gdzie lada moment mia艂o si臋 zacz膮膰 gigantyczne natarcie genera艂a Leja.
Centralna aleja Simeizu wygl膮da艂a r贸wnie przygn臋biaj膮co jak podczas podgl膮dania jej z aparatury r贸wnoleg艂ej Ziemi. Na 艂aweczkach dygotali w agonii i skr臋cali si臋 umieraj膮cy ludzie, medycy w bia艂ych fartuchach usi艂owali im pom贸c, kilka karetek przemkn臋艂o obok, ale ca艂e nieszcz臋艣cie polega艂o na tym, 偶e i lekarze nie byli uodpornieni na d偶um臋 i jako艣 tak 艂atwo i szybko poddawali si臋 chorobie.
- Bo偶e! - zdenerwowa艂a si臋 Kora. - Czy偶by do tej pory nie mo偶na by艂o podj膮膰 odpowiednich krok贸w?
- Bo nie chcieli艣my - odpowiedzia艂 ra藕nie Milodar.
- Ale偶 ludzie cierpi膮, umieraj膮...
- To ciebie nie dotyczy, nimi zajmuj膮 si臋 specjali艣ci. A ty powinna艣 uratowa膰 jednego chorego, mojego pracownika.
- Mnie si臋 to bardzo nie podoba, komisarzu - odpar艂a Kora. - Pan do艣膰 bezczelnie dzieli 艣wiat na dwie cz臋艣ci...
- Na moich agent贸w i reszt臋 - doko艅czy艂 my艣l Kory Milodar. - Ale to w艂a艣nie jest prawdziwy profesjonalizm. Ka偶dy m贸j agent musi wiedzie膰, 偶e dzie艅 i noc troszcz臋 si臋 o niego. I je艣li przesta艂em nad nim czuwa膰 i troszczy膰 si臋 o niego, to oznacza to, 偶e agent jest ju偶 mi niepotrzebny, albo potrzebniejszy jest martwy.
Taki tupet zamkn膮艂 usta Kory; umilk艂a i milcza艂a a偶 do przerzutnika.
W miar臋 zbli偶ania si臋 do urwiska liczba chorych i umieraj膮cych, oraz le偶膮cych na ziemi cia艂 ros艂a.
- Co za koszmar! - j臋kn臋艂a Kora. - Dlaczego nie s膮 st膮d wywo偶eni?
- Nie mamy tylu samochod贸w i flyer贸w. Powiadomili艣my Moskw臋, pomoc nadchodzi!
- Tylko 偶eby艣cie nie zarazili ca艂ej Rosji! - rzuci艂a Kora, kt贸rej strasznie 偶al by艂o chorych, na dodatek nie wiedzia艂a, czy sama ju偶 jest wyleczona ostatecznie. Ale jeszcze bardziej wsp贸艂czu艂a tym, kt贸rzy dopiero mieli zachorowa膰.
Omin膮wszy flyer pogotowia, do kt贸rego sanitariusze wci膮gali trupa m艂odej dziewczyny, Kora i Milodar znale藕li si臋 nad przepa艣ci膮. Urwisko zmieni艂o wygl膮d. Zamiast pionowej 艣ciany znajdowa艂a si臋 teraz tu starannie wykonana, kr臋ta, ale jednak pochylnia, oplatana sznurowymi drabinkami. A samo miejsce przej艣cia do paralelnego 艣wiata otoczone by艂o s艂upkami, 偶ar贸wkami, miedzianym drutem i jakim艣 艣wiec膮cym pasmem, nie m贸wi膮c ju偶 o polu si艂owym.
- Trzymasz si臋? - zapyta艂 Milodar.
- Trzymam.
- Nie zapomnij, 偶e jeste艣 hologramem i nic ci nie grozi.
- Dobrze - odpowiedzia艂a Kora, i tak nie wszystko do ko艅ca rozumiej膮c.
- No to 艣pieszmy si臋. Musimy wej艣膰 do tamtego 艣wiata przynajmniej minut臋 przed ich wtargni臋ciem tutaj. Inaczej zacznie si臋 taka przepychanka, 偶e trzeba b臋dzie kogo艣 zastrzeli膰. Diabli wezm膮 humanizm. Ja nie wykaraskam si臋 bez nagany, a ty po偶egnasz si臋 z pierwszym w swoim 偶yciu dyplomem uznania od Ministra Galaktycznej Bezpieki.
Pracownicy Intergpolu, przywierali do 艣ciany urwiska, ale jednocze艣nie machali r臋kami, kiwali, mrugali i dawali inne znaki Korze i Milodarowi, akceptuj膮c ich dzia艂ania i daj膮c do zrozumienia, 偶e wiedz膮 jak niebezpieczne stoi przed nimi zadanie.
Trzask! - p臋k艂a b艂ona mi臋dzy 艣wiatami.
Trzask! - jeszcze raz p臋k艂a za plecami Kory.
To wszed艂 komisarz Milodar.
Kora zacisn臋艂a powieki. Oczekiwa艂a wszystkiego, tylko nie tego, 偶e stanie oko w oko, w艂a艣ciwie - nos w nos z bia艂ym ogierem, kierowanym przez je藕d藕ca ku wrotom przerzutnika.
A za je藕d藕cem widnia艂y t臋pe ryje transporter贸w opancerzonych, a jeszcze dalej wida膰 by艂o kolumny 偶o艂nierzy w lu藕nym do艣膰 szyku, wszyscy w strojach maskuj膮cych i w maskach przeciwgazowych.
Ale jeszcze bardziej pojawienie si臋 Kory i Milodara zdziwi艂o i wystraszy艂o je藕d藕ca na bia艂ym koniu, w paradnym mundurze i opancerzonym he艂mie, a mianowicie genera艂a Leja: oczka malutkie i p艂on膮ce jak w臋gielki, ko艣ci policzkowe zachodz膮ce a偶 pod he艂m i wyraz twarzy najbardziej bandycki z mo偶liwych, tylko usta i nos zakryte mask膮.
I nagle wyraz twarzy genera艂a zmieni艂 si臋. Od strachu przeszed艂 do urazy, takiej dziecinnej, jak膮 odczuwa dzieciak, kt贸ry wyci膮gn膮艂 r臋k臋 po cukierek i zobaczy艂, 偶e znacznie silniejszy ch艂opiec ju偶 ten cukierek mu sprzed nosa zabiera.
- Jestem hologramem, jestem hologramem - powt贸rzy艂a Kora w my艣lach, zanim opanowa艂a si臋 i stan臋艂a na drodze konia, a ten wybra艂 sobie w艂a艣nie t臋 chwil臋, by stan膮膰 d臋ba i zwali膰 na traw臋 Zdobywc臋 Ziemi.
To spowodowa艂o, 偶e natychmiast zatrzyma艂y si臋 rycz膮c silnikami czo艂gi i transportery, zbi艂a si臋 w kup臋 zuchwa艂a piechota.
A sta艂o si臋 to nawet nie tyle z powodu nieoczekiwanego upadku przyw贸dcy, co przez tajemnicze i obrzydliwe dla nieuzbrojonego oka l艣nienie, jakim emanowa艂y mundury Kory i jej niskiego towarzysza.
Dla ka偶dego 偶o艂nierza i oficera armii naje偶d偶aj膮cej nieznany 艣wiat, na dodatek maj膮cej maszerowa膰 w naci膮gni臋tej na nos masce ochronnej, wej艣cie do przerzutnika jest strasznym prze偶yciem: nale偶y zrobi膰 krok w nieznane, i nawet obecno艣膰 z przodu odwa偶nego genera艂a na bia艂ym koniu w niewystarczaj膮cym stopniu uspokaja艂a, poniewa偶 ka偶dy 偶o艂nierz wie, 偶e genera艂owie zawsze jako艣 potrafi膮 wr贸ci膰 do domu po wyp艂at臋, a 偶o艂nierze zostaj膮 na obczy藕nie pod mogilnym pag贸rkiem, jednym na ca艂y pluton.
Kora zatrzyma艂a si臋 obok genera艂a, usi艂uj膮cego - odpychaj膮c si臋 艂okciem od ziemi - wyci膮gn膮膰 nog臋 ze strzemienia, ale Milodar po francusku, 偶eby nie zrozumia艂 Lej, kaza艂 jej biec do budynku administracyjnego, by wyja艣ni膰 jak si臋 maj膮 sprawy z Misz膮. Czy spe艂ni si臋 s艂aba nadzieja na to, 偶e pora偶ony wirusem sp臋dzi艂 ostatni膮 dob臋 w g艂臋bokiej komie, przypominaj膮cej 艣mier膰, czy te偶 Misza zgina艂 ostatecznie i nie uda si臋 go o偶ywi膰?
- Biegnij tam - poleci艂 w obcym j臋zyku Milodar. - Mo偶esz to zrobi膰 szybciej od wszystkich. Je艣li go znajdziesz - od razu daj mi zna膰.
Kora omin臋艂a genera艂a i potruchta艂a do najbli偶szego czo艂gu.
Bardzo mi艂o jest wiedzie膰, 偶e 偶adna armata nie jest w stanie wyrz膮dzi膰 ci krzywdy. Jednak, cokolwiek by o tym m贸wi膰, kiedy cz艂owiek biegnie wprost na armat臋 i zagl膮da w jej luf臋, zw膮tpienie w si艂臋 hologramu czasem go nie opuszcza.
Dla 偶o艂nierzy, gotowych do podboju Ziemi, Kora by艂a jak膮艣 ca艂kowicie nadnaturaln膮 istot膮. Odziana w po艂yskuj膮cy mundur, odbijaj膮cy i jednocze艣nie przepuszczaj膮cy 艣wiat艂o, p臋dzi艂a ku budynkowi, a jedni 偶o艂nierze pryskali na boki, inni przykucali w panice, jedna z armat ju偶 mia艂a wystrzeli膰, ale znieruchomia艂a w oczekiwaniu - tylko z wn臋trza czo艂gu dochodzi艂y niewyra藕ne odg艂osy b贸jki.
Tak wi臋c, na podobie艅stwo no偶a w ma艣le, Kora przebi艂a si臋 przez kolumn臋 szturmowc贸w.
Z prawej mia艂a d艂ugi barak, w kt贸rym sp臋dzi艂a wiele gorzkich, ale i pouczaj膮cych chwil. W drzwiach baraku sta艂y dwie piel臋gniarki. Przykucn臋艂y na widok Kory, nie rozumiej膮c nawet, 偶e lepiej by艂oby zwia膰 do wn臋trza budynku. Kora pogrozi艂a im pi臋艣ci膮, ale nie zatrzymywa艂a si臋 - z piel臋gniarkami policzy si臋 p贸藕niej.
Oto i budynek administracji.
L艣ni膮ca posta膰 jak z powie艣ci fantastycznych zbli偶y艂a si臋 do bloku, stoj膮cy przed nim medycy i szczury sztabowe, obserwuj膮cy z oddali pocz膮tek uroczystego triumfalnego najazdu, prysn臋li na boki.
Kora wesz艂a do wn臋trza.
Na szcz臋艣cie wartownik przy wej艣ciu tak si臋 wystraszy艂, 偶e nie uciek艂.
- St贸j! - rozkaza艂a Kora.
Wartownik drgn膮艂, wyci膮gn膮艂 si臋 na baczno艣膰.
- Gdzie znajduje si臋 cia艂o zabitego przez was... - Oczy wartownika patrzy艂y kompletnie bezmy艣lnie. - Gdzie le偶y zmar艂y?
- Melduj臋, 偶e nie wiem.
- Gdzie dow贸dztwo? No, jest tu kto艣?
- Melduj臋, 偶e nie wiem.
- Gdzie jest tw贸j dow贸dca?
Wartownik wskaza艂 sufit. S艂owa nie przechodzi艂y mu przez gard艂o.
Kora wbieg艂a na pi臋tro, pobieg艂a mijaj膮c pootwierane drzwi - wsz臋dzie pusto. Nie st膮d kierowano operacj膮 podboju Ziemi. Mo偶e cia艂o Miszy te偶 ewakuowano?
Us艂ysza艂a jakie艣 g艂osy. G艂ucho rozbrzmia艂y w korytarzu. Trzasn臋艂o co艣, chyba drzwi.
To tu, przy klatce schodowej. Jaki艣 偶o艂nierz z kim艣 rozmawia艂. Mo偶e to dogoni艂 j膮 Milodar. Kora pobieg艂a z powrotem. Pusto. Wartownika te偶 ju偶 nie by艂o.
Ale co艣 nie pozwala艂o Korze opu艣ci膰 budynku. Cho膰by dla spokoju sumienia powinna zej艣膰 do piwnicy, gdzie w nocy le偶a艂 martwy Misza Hofman. Mo偶e tam znajdzie jakie艣 艣lady.
Cisza. Wszyscy s膮 na froncie...
Kora zesz艂a schodami do piwnicy i pobieg艂a korytarzem do szklanego boksu. Poruszenia tkaniny jej munduru rzuca艂y na 艣cian臋 r贸偶nobarwne zaj膮czki. Jakby zacz臋艂o si臋 jakie艣 艣wi臋to.
Drzwi w boksie by艂y uchylone, za nimi panowa艂 nie艂ad, jakby przerwano po艣pieszn膮 ewakuacj臋; mo偶e spenetrowali to miejsce niezr臋czni szabrownicy.
Druga wersja okaza艂a si臋 znacznie bli偶sza prawdzie.
Wystarczy艂o by Kora zrobi艂a krok za szklan膮 przegrod臋, jak przed ni膮 rozleg艂o si臋 szuranie, stukanie.
- Kto tu jest? - zapyta艂a g艂o艣no Kora.
Z pomieszczenia wyskoczy艂y dwie piel臋gniarki w 偶o艂nierskich butach i rze藕nickich fartuchach, pod kt贸rymi usi艂owa艂y ukry膰 tobo艂y z szabrem.
Na widok Kory zacz臋艂y piszcze膰, podkasa艂y d艂ugie fartuchy i rzuci艂y si臋 do ucieczki, omal nie wywr贸ciwszy Kory.
Ta nie zwraca艂a na nie uwagi poniewa偶 zobaczy艂a, 偶e ostatnie szklane drzwi, te prowadz膮ce go boksu, w kt贸rym umar艂 Hofman, by艂y strzaskane pociskami albo m艂otem... Kora w pierwszej chwili nie zrozumia艂a, co to mo偶e oznacza膰 - Misza nadal le偶a艂 jak i wtedy, kiedy go ostatnio widzia艂a, ale pochyla艂a si臋 nad nim wysoka posta膰 i zaj臋ta by艂a dziwn膮 czynno艣ci膮 - 艣ci膮ga艂a ze st贸p Miszy buty...
Kiedy Kora wpad艂a do boksu, Cz艂owiek zdejmuj膮cy obuwie, s艂ysz膮c wizg szabrowniczek, odwraca艂 si臋 w艂a艣nie, trzymaj膮c but w d艂oni.
I mimo 偶e pu艂kownik Raj-Raji by艂 w ubraniu ochronnym i masce, zas艂aniaj膮cej nos i usta, Kora pozna艂a go od pierwszego spojrzenia, on j膮 - chwil臋 p贸藕niej, poniewa偶 ona dopuszcza艂a my艣l, 偶e mo偶e go tu spotka膰, a on by艂 przekonany, 偶e 偶ywej ju偶 jej nie zobaczy. Tym bardziej - we wspania艂ym i chyba generalskim mundurze.
Nie potrafi艂 odm贸wi膰 sobie buta, ludzie na paralelnej Ziemi mieli lepkie r臋ce, pu艂kownik nie wypu艣ci艂 z r臋ki buta, ale zacz膮艂 wyci膮ga膰 z kabury pistolet.
- Przesta艅, pu艂kowniku - wolno powiedzia艂a Kora, 艣wiadoma ju偶 ca艂kowicie swej odporno艣ci na jego pociski. Na dodatek widzia艂a jasno, 偶e ten bydlak boi si臋 jej 艣miertelnie.
Jaka偶 kobieta przy spotkaniu z tak ohydnym m臋偶czyzn膮 nie lubi odczuwa膰 swojej przewagi!
- Precz! - pisn膮艂 pu艂kownik, ale ten pisk spod maski niemal by艂 nie s艂yszalny. Oczy, ci膮gle jeszcze czarne, rozpalone, przeszywaj膮ce, zamgli艂y si臋, ale nijak nie potrafi艂 rozsta膰 si臋 z butem i nagle, jakby przekazywa艂 komunikat o pogodzie, wyci膮gaj膮c but do Kory zagada艂:
- Naturalna sk贸ra, prawdziwa! U nas takich ju偶 si臋 nie robi!
I kiedy Kora zaskoczona tymi s艂owami wyci膮gn臋艂a r臋k臋, by pos艂usznie obmaca膰 but, pu艂kownik zacz膮艂 do niej strzela膰. Strzela艂 g臋sto, z szybko艣ci膮, na jak膮 pozwala艂 mu zginaj膮cy si臋 na spu艣cie wskazuj膮cy palec.
Oczywi艣cie, nie m贸g艂 zaszkodzi膰 przebywaj膮cej na innej Ziemi Korze, ale pewne oddzia艂ywanie pocisk贸w na substancj臋 holograficzn膮 mia艂o miejsce, dlatego mundur Kory i jej cia艂o gwa艂townie nasili艂y 艣wiecenie, Kora zap艂on臋艂a iskrz膮cym si臋 艣wiat艂em. O艣lepiony pu艂kownik strzela艂 z zaci艣ni臋tymi powiekami i przy tym wrzeszcza艂 pod mask膮, jakby to nie on strzela艂, a Kora go przypieka艂a.
Oczywi艣cie, incydent ten nie m贸g艂 uj艣膰 uwadze komisarza Milodara, kt贸rego zatrzyma艂y przy wej艣ciu do obcego 艣wiata sprawy pa艅stwowe, zwi膮zane z likwidacj膮 napa艣ci.
- Co si臋 tam u ciebie, dziecko, dzieje? - zapyta艂 zag艂uszaj膮c huk wystrza艂贸w i brz臋k rozpadaj膮cych si臋 kolb i przyrz膮d贸w.
- Rozstrzeliwuje mnie pewien miejscowy pu艂kownik. Sadysta i niegodziwiec.
- Po co on to robi?
- Bardzo si臋 przestraszy艂, kiedy go nakry艂am na okradaniu cia艂a Miszy.
- To znaczy, 偶e masz go? - krzykn膮艂 rado艣nie Milodar. - Czy jest mocno martwy?
- Nie mog臋 podej艣膰, pu艂kownik jeszcze nie wystrzela艂 wszystkich swoich naboj贸w - odpowiedzia艂a Kora, kt贸r膮 艂askota艂y wystrza艂y. By艂o to fa艂szywe odczucie, w rzeczywisto艣ci tylko wydawa艂o si臋 jej, 偶e odczuwa 艂askotki.
- Biegn臋 do ciebie! - o艣wiadczy艂 komisarz. - Tylko zabior臋 medyk贸w.
Wtedy Kora, spokojna o najbli偶sz膮 przysz艂o艣膰, skierowa艂a si臋 do pu艂kownika, jakby chcia艂a wzi膮膰 z jego dygoc膮cej d艂oni but, a pu艂kownik, wystrzelawszy wszystkie naboje, zrozpaczony zacz膮艂 wali膰 Kor臋 po g艂owie r臋koje艣ci膮 pistoletu. Tego akurat nie powinien by艂 robi膰 - jego r臋k膮 swobodnie przechodzi艂a przez g艂ow臋 i cia艂o Kory, ale zawarte w niej pole elektryczne, przekaza艂o na pu艂kownika cz臋艣膰 l艣nienia oraz wzmocni艂o jego podniecenie do niewyobra偶alnego poziomu, kt贸rego Kora nawet nie podejrzewa艂a.
Z dzikim wzrokiem, t臋po powtarzaj膮c:
- Zabij臋! Wszystkich pozabijam! - pu艂kownik przy艂o偶y艂 rewolwer do skroni i zacz膮艂 naciska膰 na spust.
Kora jak zaczarowana wpatrywa艂a si臋, jak po ka偶dym trzasku b臋ben rewolweru przesuwa si臋 o jedno gniazdo - a ono te偶 jest puste, rozlega si臋 suchy trzask, znowu obraca si臋 b臋ben. A po sz贸stym obrocie okaza艂o si臋, 偶e w b臋bnie jednak zachowa艂 si臋 jeden pocisk.
Pu艂kownik run膮艂 na pod艂og臋 jak d艂ugi, zwali艂 si臋 na prycz臋, na kt贸rej le偶a艂 zwini臋ty w k艂臋bek, niczym zmarzni臋te niemowl臋, Misza Hofman.
W艂a艣nie w tym momencie do piwnicy wbiegli dwaj medycy w pancernych strojach, z samobie偶nymi noszami na poduszce powietrznej.
- Kt贸ry z nich? - zapyta艂 pierwszy z nich spod opuszczonej przys艂ony he艂mu.
- Tego z g贸ry zostawcie. Zapytam komisarza, czy warto go o偶ywia膰.
- Nie uda si臋 - skrzywi艂 si臋 medyk. - Przecie偶 rozwali艂 sobie m贸zg.
- S艂usznie - zgodzi艂a si臋 Kora. - Sprawd藕cie wi臋c Misz臋 Hofmana. Milodar powiedzia艂, 偶e wed艂ug naszych bada艅, cz艂owiek drugiego dnia po zaka偶eniu d偶um膮 wpada w 艣pi膮czk臋... Czyli, mo偶e si臋 uda膰.
- Zobaczymy w domu - powiedzia艂 medyk.
Pokrywa noszy odchyli艂a si臋; manipulatory delikatnie przenios艂y do wn臋trza cia艂o Miszy.
Wszystko odby艂o si臋 b艂yskawicznie - pocisk noszy odfrun膮艂, przyspieszaj膮c, a za nim p臋dzili medycy.
Kora popatrzy艂a na pu艂kownika Raj-Raj臋.
Nie wzbudza艂 ju偶 strachu. Maska spad艂a z jego twarzy, usta rozchyli艂y si臋... W膮siki nad g贸rn膮 warg膮 wygl膮da艂y jak przyklejone.
Kora u艣wiadomi艂a sobie, 偶e wcale nie 偶a艂uje pu艂kownika, chocia偶by dlatego, 偶e i jemu takie uczucie by艂o nieznane.
Wysz艂a z budynku.
P贸ki sz艂a po korytarzach zastanawia艂a si臋: dlaczego ci ludzie zajmowali si臋 grabie偶膮? Przecie偶 milsze by艂oby grabienie Ziemi? Ale telewizor z malutkim czarno-bia艂ym ekranem, stoj膮cy przy posterunku w wej艣ciu i pokazuj膮cy szczeg贸艂y ataku na Ziemi臋-2, jednoznacznie ukazywa艂, 偶e wielki najazd p臋k艂 z r贸wnie wielkim hukiem. I pewnie pu艂kownik, zanim pobieg艂 po buty Hofmana, zd膮偶y艂 zobaczy膰 jak z konia zwali艂 si臋 sam genera艂 Lej.
Teraz ekranik pokazywa艂 zupe艂nie inn膮 i jeszcze dziwniejsz膮 scen臋.
Genera艂 Lej siedzia艂 na sk艂adanym polowym krzese艂ku. Naprzeciwko niego zasiada艂 na b臋bnie hologram komisarza Milodara, cho膰 genera艂 Lej nie wiedzia艂, 偶e to hologram. I wysokie strony dogadywa艂y si臋.
31
Na ulicy, na stopniach budynku siedzia艂 zgarbiony profesor Garbuz. Jakim艣 cudem zdo艂a艂 dobiec tu z willi „Raduga”.
Zobaczywszy Kor臋 zdziwi艂 si臋 rzecz jasna, potem zapyta艂:
- Dzie艅 dobry. Tak szybko pani膮 wyleczono?
- Nie, jeszcze musz臋 d艂ugo si臋 leczy膰 - odpar艂a Kora. - Ale musia艂am wr贸ci膰 po Misz臋 Hofmana.
- Tak - powiedzia艂 Garbuz - poszaleli艣my sobie w sk艂adzie porcelany. Oto co znaczy nie wierzy膰 w post臋p.
- Jak s膮dz臋, do pana - powiedzia艂a Kora - nikt nie 偶ywi niech臋ci. W ka偶dym razie my z Ka艂ninem b臋dziemy pana broni膰.
- Nie wiem tylko, czy to wystarczy - powiedzia艂 Garbuz. - Wszystko ucich艂o. S膮dz臋, 偶e prowadzone s膮 pertraktacje.
- Tak, dopiero co widzia艂am w telewizji, 偶e nasz komisarz ju偶 uk艂ada si臋 z genera艂em Lejem.
- To znaczy, 偶e po艂o偶臋 艂eb na pie艅ku - powiedzia艂 g艂osem skaza艅ca Garbuz.
Dzieli艂 si臋 ze swoj膮 kole偶ank膮 nieszcz臋艣ciem: zlej膮 ty艂ek za zgubione klucze do domu. B臋d膮 la膰...
- Jeszcze si臋 pan przyda - pocieszy艂a go Kora. - Wiem to na pewno. B臋d膮 si臋 o pana bili.
- Tak pan s膮dzi? - W oku Garbuza b艂ysn臋艂a nadzieja. - No tak, przecie偶 nie mo偶na mnie zaliczy膰 do zbrodniarzy wojennych?
- Chod藕my - powiedzia艂a Kora, widz膮c, 偶e do budynku zmierza jeszcze jeden jeep. - Mo偶e to maruderzy, a ja nie mog臋 pana obroni膰. Jestem przecie偶 tylko hologramem, w艂asn膮 tr贸jwymiarow膮 kopi膮.
- Naprawd臋? Nie wiedzia艂em. Jak to si臋 robi, na jakiej zasadzie to dzia艂a?
Garbuz pos艂usznie pobieg艂 za Kor膮 i chocia偶 dziewczyna nie mog艂a dok艂adnie wyja艣ni膰 mu szczeg贸艂贸w rozwoju holografii na przestrzeni ostatnich wiek贸w, to on sam wywleka艂 z jej bez艂adnej opowie艣ci potrzebne sobie detale i poj臋kiwa艂 z rado艣ci. Mo偶na by艂o pomy艣le膰, 偶e teraz rzuci wszystko i przejdzie do holograf贸w.
I tak, kryj膮c si臋 za barakami i krzewami, dotarli do przej艣cia.
By艂o tam cicho i spokojnie, pokojowo, ale scenografia - przekonuj膮ca.
Jak okiem si臋gn膮艂 do przej艣cia podci膮ga艂y i zatrzymywa艂y si臋 oddzia艂y pancerne, zmotoryzowana piechota, a nawet kawaleria. Pozbawione rozkaz贸w jednostki zwiera艂y szeregi i Kora z Garbuzem ledwo przedar艂a si臋 do miejsca pertraktacji Leja z Milodarem. Garbuz przywar艂 do Kory, a ta os艂ania艂a go swym l艣nieniem.
W ko艅cu uda艂o im si臋 dotrze膰 do Milodara.
Garbuz, w臋chem fizyka-eksperymentatora, od razu wyczu艂 w Milodarze prawdziwego szefa i zachwia艂 si臋, got贸w run膮膰 na kolana. Genera艂 Lej, wcale nie wygl膮daj膮cy na pobitego i poni偶onego, powiedzia艂:
- Aha, ju偶 si臋 podczepi艂e艣! Gdyby nie ty, nie cierpieliby ludzie.
- Oczywi艣cie... - Od razu zgodzi艂 si臋 Garbuz.
- Czy to on tu sprowadzi艂 armi臋? - rozz艂o艣ci艂a si臋 Kora, wskazuj膮c r臋kami wojskowe hordy Leja.
- Sprowokowa艂 nas - szybko odpowiedzia艂 genera艂.
32
Kiedy Kora z Garbuzem przeszli do naszego 艣wiata, spotka艂a ich tam Ksenia Michaj艂owna. Odm艂odnia艂a, wspaniale si臋 czu艂a i odrobi艂a swoje lekcje - okaza艂o si臋, 偶e nawet zapozna艂a si臋 z pewnymi pracami Garbuza. Ten topnia艂 powoli, wyzbywa艂 si臋 wielkiego strachu.
Ksenia Michaj艂owna poprowadzi艂a ich do przychodni pod will膮 „Ksenia”, gdzie dochodzili do siebie je艅cy paralelnego 艣wiata.
呕adnych trup贸w, umieraj膮cych, agonii, pogotowia i innych koszmar贸w zara偶onego 艣wiata nie by艂o nigdzie po drodze wida膰.
- A gdzie... - zacz臋艂a Kora, ale staruszka u艣miechn臋艂a si臋 i odpowiedzia艂a:
- Lepiej ci to wszystko wyja艣ni Milodar. Ale zasada naszego dzia艂ania polega艂a na tym, by nie zawie艣膰 oczekiwa艅 agresora. Je艣li ten zobaczy to, co chce zobaczy膰 i oczekuje, to jest moralnie rozbrojony. Nie dochodzi do 偶adnych nieoczekiwanych i niepo偶膮danych incydent贸w. Nie potrzebowali艣my ich. Musieli艣my wi臋c wykona膰 inscenizacj臋 pod tytu艂em „Wielka epidemia”...
- Nie by艂o tak naprawd臋 epidemii? - Kor臋 ju偶 m臋czy艂o dziwienie si臋 wszystkiemu.
- No co艣 ty? Ze zwyk艂ym wirusem mieliby艣my sobie nie poradzi膰? To by艂o znacznie 艂atwiejsze ni偶 pokona膰 panik臋, czy sparali偶owa膰 dzia艂anie tysi臋cy uzbrojonych gwardzist贸w genera艂a Leja.
- Po co wi臋c...
Babcia mia艂a zwyczaj nie wys艂uchiwania do ko艅ca pyta艅, i odpowiadania na nie:
- Wa偶ny by艂 indywidualny szok. Kto艣 chcia艂 wjecha膰 na Ziemi臋 na bia艂ym koniu i potem sta膰 jako posag na placu. Nale偶a艂o wi臋c str膮ci膰 go z tego konia. Dlatego ty i Milodar ubrani jeste艣cie niczym choinki noworoczne.
- Ach tak - zmiesza艂a si臋 Kora. - Ci膮gle jeszcze si臋 nie przebra艂am.
- Jeszcze si臋 przebierzesz - obieca艂a Ksenia Michaj艂owna. - Ale najpierw odwiedzimy by艂ych je艅c贸w.
Je艅cy, bardziej lub mniej ju偶 przytomni, st艂oczyli si臋 w obszernej piwnicy willi „Ksenia”, kt贸r膮 zmieniono w rodzaj szpitala dla uprzywilejowanych pacjent贸w.
Ka艂nin rzuci艂 si臋 do Garbuza.
- Witia, jak si臋 ciesz臋! - krzykn膮艂 wysokim g艂osem. - Tak si臋 ba艂em, 偶e zginiesz w tym ba艂aganie! Chcesz herbaty? Tu jest prawdziwa, cejlo艅ska. Nie masz poj臋cia jak dobra!
W艂osy wyk膮panej i od艣wie偶onej, mo偶e po raz pierwszy w 偶yciu, ksi臋偶niczki by艂y tak bujne, 偶e z ich ogromu wida膰 by艂o tylko nosek i b艂yszcz膮ce oczy. Mia艂a matowo-bia艂膮, szlachetn膮 cer臋.
- Obiecali mi zlikwidowa膰 t臋 szram臋 - o艣wiadczy艂 Pokrewski nie wypuszczaj膮c z r臋ki d艂oni ksi臋偶niczki. Widok Kory go nie speszy艂, wida膰 ksi臋偶niczka dla niego l艣ni艂a znacznie mocniej.
Ninela dziwi艂a si臋 umiarkowanie. Dopytywa艂a si臋 i to bardzo namolnie, kiedy st膮d b臋dzie mo偶na odjecha膰. Nie wiadomo dlaczego celem, do kt贸rego bardzo chcia艂a dotrze膰, by艂 ma艂y domek ciotki w Gelend偶yku.
I nagle Kora u艣wiadomi艂a sobie: wszystko, co m贸wi艂a ta kobieta o swojej s艂u偶bie, o 艣mierci - by艂o k艂amstwem czystej wody. Dlatego przez ca艂y czas wydaje si臋 jej, 偶e gdzie艣 dooko艂a czai si臋 s臋dzia albo 艣ledczy, czeka na ni膮 przez wszystkie te lata, i teraz b臋dzie m贸g艂 powiedzie膰:
- A teraz, znana ja艂ta艅ska z艂odziejko i wyw艂oko Ninelo, pozw贸l do suki. Czeka na ci臋 Wani艅ski port i pok艂ad statku ponurego.
Tylko 呕urba by艂 niezadowolony.
Siedzia艂 przy stole, pisa艂 pro艣b臋 na r臋ce prezydenta, a chodzi艂o mu w niej o zagwarantowanie mu powrotu do wspania艂ych czas贸w imperatora i ja艂ta艅skiego burmistrza Dumbadze, jak r贸wnie偶 o zwrot maj膮tku i odpowiedzialnego stanowiska wed艂ug stanu na rok 1907.
In偶ynier Wsiewo艂od Toj ju偶 chcia艂 wraca膰 do starego towarzystwa. Kora poprosi艂a by poczeka艂 a偶 ona rozm贸wi si臋 z Milodarem i odzyska ludzki wygl膮d.
W艂a艣nie wysz艂a z sarkofagu odzyskawszy w艂asne cia艂o, gdy pojawi艂 si臋 komisarz.
Milodar by艂 zadowolony, zaciera艂 d艂onie, mi臋dzy kt贸rymi przeskakiwa艂y ma艂e b艂yskawice.
- Sko艅czy艂a si臋 wojna? - zapyta艂a Kora, zdejmuj膮c z siebie wspania艂y uniform.
- Oczywi艣cie - odpowiedzia艂 Milodar. - Co by艂o do udowodnienia. Przeprowadzili艣my z babci膮 niez艂膮 operacj臋.
- A co oni zrobi膮 z genera艂em Lejem i genera艂em Grajem?
- A sk膮d mam wiedzie膰?
- Jak to? Nie wsadzili ich do wi臋zienia? Nie rozstrzelano? Przecie偶 to mordercy!
- To s膮 dzia艂acze pa艅stwowi, i nie nasz膮 spraw膮 jest miesza膰 si臋 do ich spraw wewn臋trznych!
- Ale oni si臋 wmieszali!
- Po pierwsze, oni s膮 jeszcze dzicy. Po drugie, nie zd膮偶yli zaszkodzi膰.
- Zd膮偶yli.
- Troch臋 zaszkodzili - zgodzi艂 si臋 Milodar.
- A Misza?
- Co Misza? Wszystko w porz膮dku. Misza jest w komie! Wyprowadz膮 go z niej jutro albo pojutrze. W Moskwie. Jest szansa, 偶e b臋dzie niemal ca艂kowicie odtworzony...
Milodar stara艂 si臋 nie patrze膰 Korze w oczy, zrozumia艂a, 偶e z Misza sprawy nie stoj膮 tak dobrze, jak przedstawia to komisarz.
- Ciesz臋 si臋 z jednego - powiedzia艂a Kora.
- Z czego?
- 呕e zabi艂am pu艂kownika Raj-Raj臋.
- To niemo偶liwe! - krzykn膮艂 Milodar. - By艂a艣 hologramem. Nie mog艂a艣...
- Wystraszy艂am go, sprowokowa艂am...
- No, to by艂o niepotrzebne. Moi agenci powinni by膰 ponad takie g艂upie uczucia. Jak naucza艂 pewien m贸j stary poprzednik: „Czekista winien mie膰 zimne r臋ce i gor膮ce serce.”
- Kto to powiedzia艂?
- Chyba Savanarola - niepewnie odpowiedzia艂 Milodar.
- Nie, Dzier偶y艅ski - powiedzia艂 lepiej wykszta艂cona Kora. - Ale nawet on mia艂 na my艣li nie r臋ce, a g艂ow臋. G艂ow臋.
- W艂a艣nie - natychmiast zgodzi艂 si臋 Milodar.
Przeszed艂 si臋 po pokoju, obrzuci艂 uwa偶nym spojrzeniem znawcy figur臋 Kory i powiedzia艂:
- Id藕 pod prysznic, wk艂adaj swoje ubranie i do艂膮cz do tego swojego wypoczywaj膮cego towarzystwa. A przed ko艅cem wakacji masz zapomnie膰 wszystko, co si臋 wydarzy艂o.
- A po wakacjach?
- Po wakacjach naprawd臋 o tym zapomnisz.
Przed wyj艣ciem z pokoju Kora zapyta艂a:
- A co b臋dzie z nimi? - Mia艂a na my艣li je艅c贸w.
- Najprawdopodobniej tu zostan膮. 呕adna machina czasu nie dzia艂a na przestrzeni p贸艂tora wieku, 偶eby cofn膮膰 呕urb臋 do jego czas贸w. Nic to, zrobimy go policjantem na jakiej艣 zacofanej planecie. B臋dzie zadowolony. Ninela te偶 sobie znajdzie miejsce... mo偶e nie na Ziemi, ale znajdzie. A pozostali to betka.
- Garbuz te偶?
- I on, i Ka艂nin zdecydowali, 偶e zostaj膮. Mimo, 偶e genera艂 Lej obieca艂 Garbuzowi z艂ote g贸ry, ten rozumie, jak ryzykowne jest 偶ycie Giordano Bruno. Na rzymskim dworze r贸wnie偶.
33
In偶ynier Wsiewo艂od Toj czeka艂 na Kor臋 przy wyj艣ciu z willi „Raduga”. Na jego obliczu widnia艂a udr臋ka.
- Ka偶da minuta wydaje mi si臋 wieczno艣ci膮 - o艣wiadczy艂. - M贸j asystent ma przywie藕膰 mi z Moskwy hiperlekkie materia艂y.
Poszli pieszo w kierunku morza, maj膮c nadziej臋, 偶e tam b臋dzie reszta towarzystwa.
- Wiesz - powiedzia艂a Kora - genera艂 Lej nie b臋dzie w 偶aden spos贸b ukarany.
- To logiczne - odpar艂 Toj. - Dla nas lepszy jest wystraszony s膮siad, ni偶 g艂upek.
W tym momencie zobaczyli, 偶e przed nimi niewielk膮 grupk膮, wlok膮 si臋 ich przyjaciele.
- Hej! - zawo艂a艂a Kora. - Poczekajcie! Nie dogonimy was!
Ci zatrzymali si臋 przerywaj膮c marsz z kawiarni na pla偶臋.
- Bo偶e! - krzykn臋艂a Weronika rzucaj膮c si臋 do Kory. - Jak mi by艂o bez ciebie 藕le! Nie uwierzysz!
Przy tym potrafi艂a znacz膮co popatrywa膰 na in偶yniera Wsiewo艂oda Toja.
- Jak tam by艂o w Ja艂cie? - zapyta艂 my艣liwy Grant.
Zielona Klomdididi przywiera艂a do niego. Patrzy艂a na Kor臋 czule i ta zrozumia艂a nagle, 偶e Klomdididi cieszy si臋 z jej powrotu.
Poeci Karik i Walik za偶膮dali, by wszyscy wys艂uchali fraszki, kt贸r膮 przygotowywali przez ca艂膮 noc, w nadziei na powr贸t kr贸lowej balu.
- Oczywi艣cie, 偶e jest pani nasz膮 kr贸low膮 balu - o艣wiadczy艂 my艣liwy. - Przyw贸dczyni stada. By艂o nam bardzo smutno, 偶e zatrzymano pani膮 w Ja艂cie.
- W jakiej Ja艂cie? - nie rozumia艂a Kora. Co oni plot膮? Przecie偶 widzieli, jak spad艂a ze ska艂y..
- Ksenia Michaj艂owna nam wszystko wyja艣ni艂a - powiedzia艂 poeta Karik. - Jak podmuch wiatru rzuci艂 ci臋 w morze, jak wy艂owi艂 ci臋 jej przyjaciel w szalupie i odwi贸z艂 do Ja艂ty, by wyleczy膰 z szoku. I dzi臋kujemy za pozdrowienia i winogrona, kt贸re nam wczoraj przys艂a艂a艣.
- Oczywi艣cie - dzi臋kujemy, dzi臋kujemy, dzi臋kujemy! - rozleg艂o si臋 dooko艂a.
- A ja... - zacz膮艂 in偶ynier Toj. Potem machn膮艂 r臋k膮. - Tak wi臋c byli艣my, Koro, w tej samej 艂贸dce.
W tym momencie zobaczy艂 na dr贸偶ce swojego asystenta, opieraj膮cego si臋 o p臋k metalowych pr臋t贸w - baz臋 jutrzejszego ornitoptera; in偶ynier wielkimi krokami run膮艂 przed siebie, ku rozczarowaniu Weroniki, kt贸ra w艂a艣nie zamierza艂a uwiesi膰 mu si臋 na szyi.
...Maj膮c s艂owo Wsiewo艂oda, 偶e wkr贸tce do艂膮czy do nich, towarzystwo posz艂o si臋 k膮pa膰.
Woda tego dnia by艂a ciep艂a, morze spokojne, a wiatr umiarkowany.
KONIEC CZ臉艢CI DRUGIEJ
przypis t艂um.: Papanin Iwan Dmitrijewicz (1894-1986), rosyjski badacz Arktyki, kontradmira艂. Kierowa艂 rosyjsk膮 stacj膮 arktyczn膮 (od 1932) i pierwsz膮 dryfuj膮c膮 na krze lodowej stacj膮 badawcz膮 - Biegun P贸艂nocny 1 (1937-1938).
??
??
??
??