Hans Hcllmut Kirst
Mane, tekel '39
(Wojna z Polską)
Meneh tekel u pharain
(Daniel 5, 25—28)
Jest to sprawozdanie w formie opowieści o pewnej baterii wielkoniemieckiego Wehrmachtu w wojnie przeciwko Polsce — w dniach od 1 do 28 września,
1 września 1939 roku rozpoczęła się, wywołana przez Trzecią Rzeszę, wojna, którą później nazwano drugą wojną światową.
Rozpoczęła się kampania przeciwko Polsce, trwająca niewiele dłużej niż trzy tygodnie. Ta kampania miała jednak już w sobie istotne elementy zniszczenia, totalnego unicestwienia, które rozciągnęły się na blisko sześć następnych, krwawych, apokaliptycznych lat.
Ten początek nie był jednak wolny od wydarzeń wcześniejszych, które nie musiały aż tak tragicznie się skończyć, nawet jeśli zakładały śmierć.
A jednak wielka część ludzkości została dotknięta grozą wojny.
Cele ataku w każdym razie zostały ustalone, początek 1 września 1939, godzina 4.45.
Na lądzie, morzu i z powietrza.
„Rozszerzenie przestrzeni życiowej na Wschodzie, zagwarantowanie wyżywienia Niemcom, rozwiązanie problemu Morza Bałtyckiego". Celem tej polityki było: „Unicestwienie Polski", co nazywało się: „Pozbawienie jej żywotnych sił". Ważne będzie „zlikwidowanie wroga". — „Dlatego nasza armia będzie musiała walczyć z całą bezwzględnością i zdecydowaniem. Decydujące będzie
9
nie prawo, ale zwycięstwo, które będzie po naszej stronie".
Adolf Hitler Führer i Kanclerz Rzeszy
Z rozkazu nr 1 do dowództwa wojennego Wehrmachtu, którego był Naczelnym Wodzem. Berlin, 31 sierpnia 1939 r.
„15 września 1939 roku otrzymałem polecenie objęcia administracji zdobytych ziem wschodnich. Z zadaniem specjalnym: bezwzględnego ich wykorzystania. To znaczy uczynienia z nich gospodarczej, socjalnej, kulturalnej i politycznej ruiny — przekształcenia w żywą kupę gruzów."
Dr praw Hans Frank Generalny Gubernator
Dni niecierpliwie oczekujących na wielkie bitwy
Miejsce akcji: południowo-wschodnie Prusy
Heil, panie starszy wachmistrzu! Przydzielony świeżo do jednostki podoficer sanitarny Guske zbliżył się z przyjaznym uśmiechem i udawał obcą wojsku naiwność, co mu zwykle wychodziło. Po krótkiej przerwie spowodowanej oczekiwaniem, szorstko potraktowany, powiedział:
Nie chcę w żadnym wypadku przeszkadzać. — I jednym tchem dodał, jak gdyby chciał jak najszybciej wyrzucić z siebie to, co go sprowadziło: — Chciałbym się tylko dowiedzieć, kto tu jest odpowiedzialny za trumny — gdyby się nam zdarzyły trupy?
Przede wszystkim, Guske, zapamiętaj sobie: Mnie nikt nie jest w stanie w niczym przeszkodzić! — Starszy wachmistrz Morgenrot przez całe dotychczasowe życie wyłącznie na państwowym wikcie, średnio otyły, dysponował, jeśli chciał, określoną suwerenną pobłażliwością, którą chętnie demonstrował: — Mówiąc wprost: Nigdy nie wolno mi przeszkadzać! Skapowano, Guske? — Co miało oznaczać: Jestem zawsze na służbie, tak w dzień, jak i w nocy; tak jak zresztą powinno być — szczególnie teraz, w tych wielkich czasach!
Morgenrot noszący przydomek „matki baterii", chętnie przez niego akceptowany, choć ostatnio już nie tak często jak dawniej, siedział rozkraczony, ważny, z błyszczącą różową twarzą, przy otwartych tylnych drzwiach samochodu sztabowego, który prawdopodobnie został niedawno przydzielony „jego" kompanii jako najnowsze osiągnięcie techniki. Stali w jakimś ogromnym lesie, wewnątrz samochodu widoczne były urządzenia kancelarii, jak i osobisty
bagaż oficerów baterii. A poza tym śpiwór Morgenrota, wyściełany włosianym materacem oraz wełnianymi kocami
— aktualnie tylko dwoma.
W tym momencie Morgenrot akurat zajęty był przelewaniem brantweinu z pękatego galonu do manierek
— z prostego taktycznego powodu — manierki dawały
się bezproblemowo przewozić. I coś takiego również na
leżało do jego obowiązków w ramach przygotowań wo
jennych. Po drugiej stronie bliskiej granicy czyhał już
z pewnością wróg.
Zajęty troskliwym rozdziałem alkoholu nawet nie spojrzał na pytającego — po co zresztą miał patrzeć, mógł tylko zobaczyć, jak ten obijający się gnuśny podoficer sanitarny stał nad nim lekko pochylony do przodu, z zamglonymi oczyma i z rękoma w kieszeniach.
On w każdym razie nie wybrał sobie tego szczupłego jak śledź, a jednocześnie wijącego się jak węgorz, nieco lakierowanego połcywila. Został mu jednak przydzielony do baterii niemal w ostatniej chwili, chyba po to, by jego pododdział — jak się sam tego domagał — jak najszybciej doprowadzić do pełnej gotowości bojowej.
No dobrze — ten Guske nie był w żadnym wypadku perłą w jego kompanii — miał ambicję, żeby zawsze była najlepsza. Ale abstrahując od tego, tak jak i jego poprzednikiem — dało się nim kierować; szczególnie jemu. Coś takiego było w końcu jego specjalnością — jeszcze do niedawna z sukcesem ćwiczonym na placach koszarowych; teraz prawdopodobnie również na polach bitew. Tego rodzaju mądralami, ponoć wykształconymi typami, lubił się zajmować, to było dowiedzione. Ale przy okazji — nawet szef baterii, ktoś ze zdaną tylko maturą, mógł jeszcze niejednej rzeczy się nauczyć od takich typów — co też skwapliwie wykorzystywał.
— A więc Guske, nastaw teraz swoje uszy jak wiewiórka! Posłuchaj dobrze, co ci mam do powiedzenia. Bo ja niechętnie powtarzam coś dwa razy. Mówię zawsze raz a porządnie to, co mam do powiedzenia. Jasne? — Morgenrot rozglądał się przy tym na otaczający ich idylliczną okolicę — niemieckie tereny leśne!
12
No, to zamieniam się teraz cały w słuch, panie starszy wachmistrzu.
Zapamiętaj sobie przede wszystkim to: że do członka Wehrmachtu nie mówi się „Heil". To jest przywilej partii i jej organizacji. — Rzucił przy tym znaczące spojrzenie poprzez korony drzew w kierunku nieba. — A poza tym mówi się „Heil Hitler!". Albo „Heil, mein Führer" — ale to pozdrowienie przysługuje jedynie naszemu Kanclerzowi Rzeszy i Naczelnemu Dowódcy. Jasne? A jeżeli czegoś ode mnie potrzebujesz, mów zwyczajnie: „Panie starszy wachmistrzu, proszę o pozwolenie rozmowy!"
Dziękuję! Teraz czuję się poinformowany. Zdaje się, że to było mi potrzebne — przyznał Guske, jakby mówiąc do siebie. — Człowiek wciąż się czegoś uczy, ja nawet z przyjemnością, panie starszy wachmistrzu.
Tego nawet dobrze się słuchało; Morgenrot utwierdził się w swoim przekonaniu. Nawet ten piękny gówniarz z pofałdowanym czołem, prawdopodobnie wysoce wykształcony, jeszcze czegoś się tu nauczy od niego — zwłaszcza pilnie maszerować. Już on mu wskaże odpowiedni kierunek; zresztą innej możliwości nie było i tylko tak musiało być, zwłaszcza teraz, w tej poważnej sytuacji. W końcu gotowy do ataku wściekły wróg znajdował się na ojczystej granicy; mówiąc inaczej zmuszał do gotowości odparcia ataku.
To, co nas czeka, Guske — Morgenrot zdążył już skończyć rozlewanie brantweinu — to będą wielkie wydarzenia!
Jeśli pan tak mówi, panie starszy wachmistrzu!
Przy czym jest kilka spraw do uwzględnienia! Przede wszystkim przygotowanie do włączenia się do akcji. Tak, żeby z tego wynikła nieuchronna walka! Jakimi środkami ją prowadzić? Po niej dopiero — zwycięstwo! Ono tylko nam może przypaść w udziale! Bo my, mój drogi, jesteśmy Niemcami — a tam, gdzie my jesteśmy, są Niemcy. To płynie w naszej krwi i tkwi w naszych kościach. Zrozumiano?
To brzmi niezwykle przekonywająco — ośmielił się zauważyć Guske. — Szczególnie w pańskich ustach, panie starszy wachmistrzu.
13
To niewątpliwe uznanie Morgenrot potraktował z początku nieco podejrzliwie, ale już po chwili z oczywistym zadowoleniem. Bo to było to! Nim bowiem wstąpił do Wehrmachtu, gdzie szybko awansował, oddawał się bez reszty Hitlerjugend — jako „Führer" oczywiście. Intensywnie szkolony, a może jeszcze bardziej — samemu doskonaląc się intensywnie. To dawało teraz owoce.
W takich czasach jak dzisiejsze, Guske, najważniejsze, żebyśmy potrafili mobilizować wszystkie nasze tak zwane narodowe wartości. — „Ten człowiek mógłby wygłaszać przymówienia na wiecach" — pomyślał Guske. — „Jakby czytał z «V61kischen Beobachter»". — A więc są to: Wiara w Niemcy — przekonanie, że służy się słusznej sprawie — i niezachwiany optymizm. On powinien nas, naszych żołnierzy — jak powiedział niedawno Hermann Góring — uskrzydlać i wyposażać w zdecydowanie i stanowczość!
To piękne! — zapewnił Guske, choć z pewnym trudem. — Coś takiego zawsze mi towarzyszy, jeśli się czegoś podejmuję.
Mam nadzieję, człowieku! Co jednak nie przeszkadza ci, ty mały krecie, rozsiewać wokół jakieś plotki! O jakichś zabitych, trumnach i czymś tam w tym rodzaju! Coś takiego, gdyby się rozniosło, mogłoby osłabić nastrój naszych chłopców, a do tego nie wolno dopuścić!
Morgenrot spoglądał teraz z zadowoleniem na rezultat swej pracy, rozlał już cały brantwein do tych praktycznych pojemników. Potem rzucił jeszcze okiem na gęsto otaczające ich drzewa. — Tylko pozytywne rzeczy się liczą, człowieku — nic poza tym! A więc ciągłe pogotowie, dupa ściągnięta, gęba zamknięta na kłódkę! Kapujecie, Guske?
T
ak było — a może nie było? — w tej 3 Baterii 11 Pułku Przeciwlotniczego, do której należał też starszy wachmistrz Morgenrot. Albo też ona do niego. Jednostce należącej do sił powietrznych, wchodzącej w skład korpusu armii. W owych ostatnich tygodniach
14
sierpnia 1939 roku znajdowała się ona w pełnej gotowości bojowej niedaleko południowo-wschodniej granicy Prus Wschodnich.
Granica Polski leżała w zasięgu ręki — zaledwie w odległości dwudziestu kilometrów. Można było do niej dotrzeć w kilka godzin. Zwłaszcza jeśli była to zmotoryzowana jednostka, taka jak ta, określana mianem „elitarnej" i będąca w ciągłej gotowości, jak to zostało nakazane.
I jeśli nawet ta bateria była tylko małym listkiem na ogromnym drzewie, mrówką w potężnym mrowisku, wplecioną w ogromną maszynerię, to była w równej mierze przydatna, jak cała piechota, artyleria, saperzy, wojska pancerne, czy łączności. W obronie ojczyzny — przygotowana do frontalnego ataku.
Tu zatem, i nie tylko tutaj w Prusach Wschodnich, zebrały się przygotowane do wojny przeróżne dywizje połączone w jedną Armię Północ. A równolegle formowano Armię Południe.
W każdym razie zgromadziły się tutaj — w tych ostatnich tygodniach sierpnia 1939 roku — wyborowe, uzbrojone po zęby pułki i dywizje, kompanie i baterie będące w ciągłej gotowości bojowej. I jeśli Prusy Wschodnie były nawet tylko „kawałkiem ziemi oderwanej" — było to czystą i jakże ważną strategią. Stąd bowiem do stolicy wroga — Warszawy, było najbliżej.
. Tak więc marszruta albo mówiąc inaczej — jeśli nawet oficjalnie tak tego nie nazywano — kierunek natarcia nastąpić miał z Prus Wschodnich.
Lecz ta, mówiąc wprost, koncentracja wojsk została — co w niemieckim wojsku rozumie się samo przez się — przeprowadzona według tradycyjnej sztuki wojennej. Była zatem zakamuflowana, zakamuflowana i jeszcze raz zakamuflowana!
Wszystko chowało się w stajniach, stodołach, szkołach, także w kościołach i lasach. Nierzadko również i pod od-łamanymi gałęziami, ściętymi drzewami — co dawało swego rodzaju dach nad głową, przez który trudno było dojrzeć, co działo się „na górze".
15
Tam więc drzemały w półmroku te gigantyczne, zebrane razem dywizje wojsk oczekując 1 września 1939 roku. A wśród nich, w samym centrum, także owa bateria, przez niektórych uważana za pępek owego wyjątkowego świata.
Co nieco z późniejszych wydarzeń wymaga wyjaśnienia. Ale nie wszystko naraz.
W
ciąż jeszcze, ku szczeremu oburzeniu starszego wachmistrza Morgenrota, ten natrętny podoficer sanitarny Guske — Eberhard, nazywany też Harry, a nawet „piękny Harry", nie zamierzał się oddalić.
Czyżby nie został jeszcze dostatecznie objaśniony? A może był, mimo swego wyższego wykształcenia, mało pojętny? W każdym razie uparcie trwał przy swoim temacie.
Gwarantuję panu, panie starszy wachmistrzu, że trupy będą. Bo jak to wszystko się tutaj zacznie, to niejeden, jak to się mówi, będzie musiał gryźć trawę od spodu. Będą to polegli na tak zwanym polu chwały! Ale wszystko jedno jak ich określimy, trzeba będzie ich pogrzebać, a więc zakopać w ziemi.
To, co przed chwilą powiedziałeś, Guske, to przedwczesne biadolenie! Wypraszam sobie tego rodzaju paplanie! — Morgenrot zareagował ze złością. — Co ciebie obchodzą, znachorku, ewentualni zabici? Za tych ja jestem odpowiedzialny — to mój interes.
Rzeczywiście, panie starszy wachmistrzu. Nie wiedziałem o tym, naprawdę nie wiedziałem. Wciąż uczę się czegoś nowego.
Martw się przede wszystkim o te rzeczy, za które odpowiadasz jako sanitariusz! Na przykład o materiały opatrunkowe, środki przeciwgorączkowe i przeczyszczające, a głównie o różnego rodzaju maści. Do tego należą też prezerwatywy. I coś takiego również potrzebne jest na wojnie. Ich używanie może nawet należy do jej przyjemniejszych stron. Tym się więc zajmuj!
Zajmuję się przecież, panie starszy wachmistrzu! Przy czym chodzi mi w tym wypadku o tak zwaną drugą stronę medalu. Niektórzy znajdą się jednak po drugiej stronie, o czym powinniśmy pamiętać. I będą pociągać za sobą następnych.
Skąd nagle takie przeświadczenie, człowieku! — Morgenrot był rozwścieczony, takiego gadania nie mógł znieść. — Akurat ty powinieneś myśleć bardziej dalekowzrocznie — jako człowiek medycznie wykształcony. A w ogóle, człowieku, Guske, ty żółtodziobie — co ty możesz o tym wiedzieć? Zajmij się lepiej tym, żeby żołnierze mieli gdzie spółkować, choć to może prowadzić do chorób, syfilisu czy czegoś takiego, co wróg z pewnością by nam chętnie podrzucił. Na to trzeba być przygotowanym!
Nie mogę sobie nawet wyobrazić, jak by on to miał zrobić, panie starszy wachmistrzu. Widocznie moja fantazja nie sięga tak daleko jak pańska.
Zdenerwowany Morgenrot, jakby musiał się nagle wzmocnić, pociągnął potężny łyk brantweinu z jednej dopiero co napełnionych przez niego manierek. Nie uznał za stosowne, żeby to samo zaproponować podoficerowi sanitarnemu. Na tego rodzaju poufałość ten jeszcze nie zasługiwał.
Ja — zapewniał teraz Guske głosem pełnym troski — robię, co do mnie należy i chyba to, co jest po pańskiej myśli, panie starszy wachmistrzu. Profilaktycznie zgromadziłem kilka tubek maści odkażającej i to najlepszego gatunku, chyba z dziesięć. Do tego również prezerwatywy marki „Bezpieczny stosunek" — one są niezawodne. Mam ich ze sześć tuzinów.
No jednak — mruknął Morgenrot zachęcony — to już przynajmniej jest coś.
Ale na dobrą sprawę, panie starszy wachmistrzu — jeśli ta wojna porządnie się rozkręci — to co to jest ta garść środków zapobiegawczych dla naszej baterii liczącej stu dwudziestu krzepkich mężczyzn, którzy znaleźli się tutaj pod moją opieką.
Pomału, Guske, zaczynasz chwytać, o co tu chodzi — wycedził Morgenrot, co miało oznaczać: — Zaczynasz mi
17
podpadać, człowieku — żeby nie powiedzieć, nawet denerwować mnie!
— W każdym razie — oświadczył jakby na zakończenie Morgenrot — mam tu znacznie ważniejsze rzeczy do zrobienia, niż wysłuchiwanie twoich bzdur. Również i ty jesteś tutaj po to, aby wykonywać swoje obowiązki — i nic poza tym. A kto nie podporządkuje się temu bezwarunkowo, będzie załatwiony. Jasne, Guske?
I to było chyba zupełnie jasne.
3
Bateria obozowała w owym czasie w Labruschken w Prusach Wschodnich. Nazwy tej miejscowości prawie nikt z żołnierzy nie znał, a nawet jeśli ktoś znał, to nie starał się jej zapamiętać. Tam w jednym z lasków znajdował się punkt dowodzenia, odpowiedzialny za zarządzanie i zaopatrzenie baterii. W jego skład wchodził również tak zwany „koniuszy", dbający o uzbrojenie i wszelkiego rodzaju remonty pojazdów owej 3 Baterii.
Oczywiście dominował tu — i nie tylko tu — starszy wachmistrz Morgenrot. Baczny i zawsze czujny, w każdej chwili gotowy do działania, człowiek nie do ominięcia przez nikogo, także przez mało kogo do przegadania.
Został więc określony, i to nieprzypadkowo, jako „pierwszy po Bogu", co przypominało co prawda stosunki w marynarce, ale tutaj w żargonie szczurów lądowych oznaczało, mówione szeptem, ale i nie bez respektu: Jego wysokość „świnia nr 1". Jedynym majestatem bowiem dla tej kategorii ludzi był w tym czasie Hitler.
Drugą co do wielkości część baterii, która w zasadzie powinna być wymieniona na początku, nazywano ogniową. Do niej należały fabrycznie nowe armaty kalibru 88 mm. Do tego nowoczesne urządzenia do kierowania ogniem — aparatura optyczna najwyższej precyzji, stanowiąca najnowsze zdobycze techniki. I jeszcze dwa, niedawno skonstruowane, działka szybkostrzelne, kalibru 22 mm. Tak
18
ukształtowana struktura bojowa mogła pełnić równocześnie dwie funkcje: była w równym stopniu przeznaczona do walki z samolotami, jak i do niszczenia czołgów. Siła ogniowa baterii została rozmieszczona w tym czasie na skraju ścierniska między krzakami wikliny, dodatkowo zamaskowana gałęziami wierzbowymi, a więc dokładnie ukryta, co przy tego rodzaju jednostce było absolutnie zrozumiałe. Przynajmniej dla starszego wachmistrza Morgenrota, jak i dowódcy baterii.
Oficjalnym dowodzącym ową 3 Baterią był niejaki porucznik Geiger. Uchodził za znaczącą osobistość, której przypisywano wybitne wojskowe zdolności. Nawet starszy wachmistrz Morgenrot potwierdzał to.
Porucznik Geiger był niejako taktycznie wyszkolonym praktykiem. Do jego zasad należała między innymi i ta: pierwszemu, a więc jemu, zawsze należy się wszystko co najlepsze! Tak więc i tym razem zatrzymał się w pewnym domku myśliwskim, w którym mógł zaznać pewnego rodzaju namiastki komfortu.
Tam też odszukał go starszy wachmistrz. Zastał dowódcę baterii przy raczej przyjemnym zajęciu pielęgnacji własnego ciała, które można było określić jako miłe dla oka, jeśli nie wręcz za wysportowane. Geiger zajęty był moczeniem nóg w wodzie z obfitym dodatkiem mydła i starannym obcinaniem paznokci. Robił to z całym oddaniem, jakby na potwierdzenie hasła: W zdrowym ciele zdrowy duch.
Nie przerywając sobie, porucznik spojrzał, ale tylko na chwilę, by skinąć głową swemu szefowi baterii. Nie był to jednak gest jakiejś specjalnej życzliwości, a raczej wymuszonego uznania. W końcu stojący przed nim w całej okazałości Morgenrot był typem zadufanym i pewnym siebie, ale dlaczego nie miałby nim być. Należał do ludzi, którzy byli mu niezbędni. Tak więc, choć nie darzył go specjalną sympatią, doceniał jednak jego wartość.
— O ile pana znam, mój drogi Morgenrot, przyszedł pan na pewno tylko po to, aby mi powiedzieć, że wszystko w baterii toczy się w jak najlepszym porządku. Niczego też więcej od pana nie oczekuję.
19
Tak jest, panie poruczniku! — odpowiedział Morgen-rot, przyjmując postawą zasadniczą. Do pewnej oficjalno-ści zawsze przywiązywał dużą wagę. — Przyniosłem panu raport dzienny dla sztabu dywizji, panie poruczniku.
Widzę, że sporządza go pan nadal sam, jak zwykle.
Dołączam też nasze zapotrzebowanie żywnościowe na najbliższe trzy dni, panie poruczniku.
No, chyba się wszystko zgadza, skoro pan jest takiego zdania.
Dowódca baterii nie miał w tym momencie zdaje się ważniejszych spraw niż troska o własne stopy. Mimo to wyczuł u Morgenrota pewne zakłopotanie w głosie. W końcu znali się już ładnych kilka miesięcy, ale czy już wystarczająco?
Czy mi się zdaje, czy też ma pan jakieś zmartwienie, mój drogi? — zapytał niemal z nadzieją, że może wreszcie coś takiego przytrafiło się jego Morgenrotowi.
Zmartwienie? Panie poruczniku, to mało precyzyjne określenie tego, co mi się tym razem przytrafiło. To raczej można by określić jako coś w rodzaju niedostatku myślenia, a więc coś szczególnie niepożądanego w naszych szeregach.
Geiger z zaciekawieniem uniósł głowę, przerywając nawet obcinanie paznokci. Była to bądź co bądź czynność ważna, żeby można było bez przeszkód maszerować, nawet jeśli jego jednostka należała już do w pełni zmotoryzowanych — w końcu nie wiadomo, do czego jeszcze nogi mogą się przydać.
Czy rzeczywiście dobrze zrozumiałem, mój najwspanialszy? Czy zdarzyło się panu coś przykrego, a może ktoś panu po prostu podpadł? Przecież radził pan sobie dotąd doskonale sam ze wszystkimi kłopotami?
I będę sobie radził nadal ze wszystkim, panie poruczniku, jak do tej pory!
Więc co się takiego stało?
Co się stało? Tym razem, zdaje mi się, że trafiłem na trzeszczące ogniwo w naszym łańcuchu, na śmierdzące cywilem indywiduum. I powiedziałem sobie: o, wystarczy taki jeden słaby element — a wszystko może się nam posypać.
20
— To brzmi nawet interesująco, mój drogi!
Porucznik Geiger wycierał starannie nogi ręcznikiem
frotowym najwyższej jakości, takim, jaki przysługiwał oficerom. -— Kogo ma pan na myśli?
Jak pan wie, panie poruczniku, starałem się zebrać w naszej baterii możliwie najlepszych z najlepszych. Ale tym razem, zdaje się, trafiliśmy na niewypał. Chodzi o podoficera sanitarnego.
Guske? — zapytał z niedowierzaniem Geiger, ten niebieskooki i zawsze pozytywnie do wszystkiego nastawiony chłopak. — Czy naprawdę jego ma pan na myśli?
Jego, panie poruczniku. On nie dorósł do swoich obowiązków. Sieje tylko plotki dokoła! Nie koncentruje się na tym, czym winien się zajmować — co to za sanitariusz! Trzeba by go wysiudać albo wymienić. Takie jest moje zdanie w tej sprawie.
— No właściwie, to ten Guske także i mnie podpadł.
Dowódca baterii, jak to już wielokrotnie się zdarzało,
zaczął być zgodny i w tej sprawie z Morgenrotem. — Nadzwyczajnym żołnierzem to on nie jest. No dobrze — ale to jeszcze nie oznacza, że nie może nim zostać. Chyba pan sobie z nim poradzi, co?
— Na pewno! To chyba jasne! — Morgenrot powiedział
to tak, jakby porucznik miał co do tego jakieś wątpliwości.
Po chwili zapytał: — A może chciał pan, panie poruczniku,
żebym miał dla niego jakieś specjalne zrozumienie?
— O mało co nie zapytał, czy porucznik nie czuje jakiejś
„słabości" do niego.
— Ależ nic podobnego! — Mało jeszcze ukształtowana
twarz młodego oficera — liczył zaledwie dwadzieścia
pięć lat, tyle samo co starszy wachmistrz — starała się
przybrać pełną powagi minę. — Ale z drugiej strony,
ten podoficer sanitarny, to zupełnie sympatyczny człowiek
— zawsze zadbany i czysty. Jak pan wie, przywiązuję
do tego wielką wagę.
— Ale czasami ma jakieś zupełnie niedorzeczne idee!
Próbował mi na przykład wmówić, że powinniśmy również
pomyśleć o trumnach — przewidując ewentualnych za
bitych.
21
Nie mógłbym powiedzieć, że nie ma w tym racji! — Porucznik Geiger okazał się w tym miejscu wyrozumiały. — Bo jeśli się dobrze nad tym zastanowić, to trudno sobie wyobrazić, żeby można się było bez nich obejść.
Bez trumien? — zapytał Morgenrot szyderczo. — Czy mam je może jeszcze przewozić naszym transportem — tak jak skrzynki z żywnością? A jeśli tak, no to ile? Może sześć? Tak, żeby mieć jakiś zapas? Ja w każdym razie nie mogę sobie wyobrazić, żeby tego rodzaju troska wpłynęła dobrze na samopoczucie chłopców w naszej baterii.
To na pewno — w tym ma pan niewątpliwie rację — przyznał dowódca baterii Geiger. W końcu jego starszy wachmistrz był doświadczonym praktykiem w swojej specjalności i jeśli na coś zwracał uwagę, to należało to uwzględnić. Ale z drugiej strony, jeśli człowiek go nie kontrolował, potrafił to bez żenady wykorzystywać. Czego oczywiście należało się wystrzegać.
No, może nie tak od razu całe trumny. Może tylko deski? Te dają się łatwo składować, także dobrze transportować. Nie sądzi pan, Morgenrot?
Nie, nie sądzę, panie poruczniku. — Powiedział to spontanicznie i bez zastanowienia. Po prostu tak mu się wydawało. Ale zaraz wyjaśnił: — W końcu nie jesteśmy zakładem pogrzebowym z wieńcami i szarfami. Jeśli miałoby kiedyś dojść do tego, że któryś z naszych kamratów musiałby powędrować do ziemi, to wystarczy zwykła pałatka.
To brzmi nawet przekonywająco, mój drogi. Przygotował pan zatem pałatki?
Nie ma niczego — odpowiedział — na co nie bylibyśmy przygotowani. Kilka tuzinów pałatek leży u mnie w magazynie — i na pewno wystarczy.
Te pałatki, aby być dokładnym, leżały pod jego śpiworem, tworząc przyjemną warstwę izolacyjną.
— Wobec tego niech tak będzie! — zgodził się wszech
stronnie wykształcony w taktyce wojskowej dowódca bate
rii. — Musimy w każdym razie liczyć się z tym, że wkrótce
możemy zetknąć się z tym problemem ze strony tych
wściekłych, żądnych krwi, napadających nas Polaków.
22
Te stwierdzenia nie zrobiły na Morgenrocie większego wrażenia. Co ma być, to będzie — co zostanie rozkazane, będzie wykonane. Na to był przygotowany w każdej chwili. I to z najgłębszym oddaniem.
Co się zaś tyczy tego podoficera sanitarnego Guske-go, panie poruczniku, to będę go miał na oku — tak jak pan sobie tego życzy. Dajmy mu szansę zrehabilitowania się. Jeśli mogę zaproponować w tym punkcie: On zdaje się, jak się mogłem o tym przekonać, niestety nie jest dostatecznie zaopatrzony w lekarstwa i środki opatrunkowe, maście lecznicze, bandaże i tym podobne. Jest cały szereg rzeczy, które musi pilnie uzupełnić.
Z pewnością tak jest, skoro pan to mówi, mój starszy wachmistrzu. Ale, jak pan sądzi, co mógłby on jeszcze w tej sprawie zrobić?
To było pytanie, na które Morgenrot miał także gotową odpowiedź, jakby był na nie przygotowany. — Jeżeli chcemy z tego Guskego mieć pożytek — a sądzę, że pan jest również tego zdania, panie poruczniku — to powinniśmy temu naszemu podoficerowi sanitarnemu wskazać źródło, jedno albo więcej, gdzie znalazłoby się to i owo z niezbędnych leków — dla nas, to znaczy dla naszej baterii.
O jakim źródle pan myśli?
Przynajmniej jedno i to wielce obiecujące mogę zaproponować. I to znajdujące się w najbliższej pipidówce.
Morgenrot miał na myśli leżącą w pobliżu, zaledwie trzy, cztery kilometry oddaloną od obozu, wschodnioprus-ką wieś. — Znajduje się tam szpital polowy — numer 815
jeśli się nie mylę, zlokalizowany w szkole. I z pewnością są tam skrzynie pełne medykamentów aż po sufit. Z tego powinno się coś dać urwać i to chyba bez większych przeszkód.
Morgenrot wiedział oczywiście, o czym mówi — jak zwykle dokładnie to sobie wszystko wcześniej przemyślał.
— Oni naturalnie, ma się rozumieć, niczego nam nie będą
chcieli podarować — nawet gdybyśmy czegoś pilnie po
trzebowali dla naszych chłopców, ale moglibyśmy im za
to coś dać z naszych zapasów — a to leżało już w jego
kompetencji. Powiedzmy, koniak i konserwy mięsne, także
23
ryby, no, coś takiego. Może być waga za wagę; funt za funt *— do pół metra włącznie.
No tak, no tak — stwierdził porucznik, ale z najwyższą powściągliwością. — W końcu możemy spróbować. Ostatecznie leży to w interesie naszej baterii.
Niewątpliwie opłaci się! A w dodatku może doprowadzić do zupełnie przyjemnych następstw. Bo, o ile jestem dobrze poinformowany — a był — w tym szpitalu polowym odpowiedzialna za medykamenty jest pewna lekarka. I to, jak słyszałem, niezwykle atrakcyjna osoba, niejaka pani doktor Beata Bernauer. Taka — jak to się mówi — która nie powinna ujść prawdziwemu mężczyźnie.
Tym samym porucznik Geiger poczuł się wprost zobligowany za takiego się uznać. W jaki sposób to się spełni — tego jeszcze w tym momencie nie wiedział. Ale wkrótce miał się o tym przekonać.
o południu tego przedwojennego jeszcze dnia podoficer sanitarny Eberhard Guske został zaproszony na stanowisko ogniowe do pierwszego wypadku. Jakiegoś raczej mniejszego, gdyż inaczej by go wzywano krzykiem.
Mimo to pospieszył z pomocą, jak tylko mógł najszybciej. Oczywiście wyekwipowany w specjalną walizeczkę, pełną środków opatrunkowych i leków, także w pojemnik ze spirytusem, jaki zwykle noszą przy sobie lekarze — którym Guske od dawna chciał być. Gdy przybył na miejsce, zameldował się, jak to było w zwyczaju, u oficera dowodzącego stanowiskiem ogniowym.
Był nim niejaki podporucznik Brahms — oficer rezerwy. Typ średniego urzędnika bankowego, z odpowiednim wykształceniem, lat około trzydziestu. Ubierał się jak nowicjusz i wiedziony przesadną uprzejmością giął się ciągle w ukłonach — co tu było błędem.
Brahms stał w tym momencie przy wierzbie patrząc w niebo, jakby wypatrywał samolotów. Ale niebo było
24
czyste, a o ewentualnym samolocie nieprzyjacielskim w ogóle nie mogło być mowy. Podporucznik załatwiał przy tym swoją potrzebę — odlewał się. Ale w tej czynności nie pozwolił sobie przeszkodzić jakiemuś podoficerowi, nawet gdy okazał się nim wezwany sanitariusz.
Gdy skończył, zapytał od razu: — Ma pan buteleczkę, którą pańscy poprzednicy zawsze mieli ze sobą? — I zaraz wyjaśnił Guskemu, o co chodziło. — Z tego waszego spirytusu wysokoprocentowego, którego używacie jako środka odkażającego, można zrobić całkiem niezły likier. Coś w każdym razie znacznie lepszego niż ten ordynarny bran-twein, który Morgenrot rozdziela tu między ludzi.
Podoficer Guske wydawał się być zachwycony tym pytaniem. — Co za interesująca propozycja! — powiedział. — Jeśli pan pozwoli, panie poruczniku, wrócimy do niej, gdy tylko udzielę pomocy lekarskiej rannemu. — Poprawił się natychmiast: — Po zaopatrzeniu sanitarnym poszkodowanego.
Niech pan więc czyni najpierw swoją powinność. — Podporucznik Brahms starał się uchodzić za człowieka wspaniałomyślnego, pełnego zrozumienia, szlachetnego, wyrozumiałego i skromnego.
Gdyby pan sobie życzył rozmawiać potem ze mną, albo w ogóle w przyszłości, to jestem do dyspozycji. Rannego znajdzie pan przy przyrządzie pomiarowym.
Podoficer sanitarny podziękował uprzejrnie, wyraźnie zadowolony z wielce obiecującego zainteresowania ze strony oficera, po czym, jakby nagle zaczęło mu się spieszyć, popędził do miejsca, gdzie znajdował się ranny.
Tu czekał na niego sierżant Runge. Był to człowiek o pogodnym usposobieniu i rubasznym wyglądzie — swoisty typ byka o łagodnym spojrzeniu owcy. Lekko zdenerwowany i niezadowolony wskazał ręką na mężczyznę siedzącego w kucki w dołku strzeleckim.
— Ten idiota przytrzasnął sobie łapę, na szczęście tylko
prawą, jest bowiem leworęczny. Ale ty Guske już mu ją
nastawisz tak, żeby nie było kłopotu.
Dość głęboka rana cięta, wciąż jeszcze krwawiąca, tak że trudno było cokolwiek diagnozować, została przez
25
podoficera sanitarnego fachowo i bez słowa opatrzona. Najpierw ją porządnie odkaził, potem posmarował jakąś maścią i zabandażował.
Opatrywany żołnierz, jakiś starszy szeregowy, również nie odezwał się przy tym ani jednym słowem — tym bardziej że sierżant bez przerwy bacznie go obserwował. W końcu żołnierze mieli się zachowywać jak prawdziwi mężczyźni i pokazać, że są nimi w każdej sytuacji. Tak jak on — żołnierz i to waleczny, a także prawy.
Po tym wszystkim „Sani", jak tu w skrócie nazywano podoficera sanitarnego, pociągnął sierżanta Rungego nieco na bok. Usiedli na ustawionych opodal skrzynkach z amunicją do dział 88 mm.
Guske zauważył: — Ten kolega, panie sierżancie, nie wygląda najlepiej. — Co miało innymi słowy oznaczać: nie wygląda dobrze dla ciebie. — Tego nie da się w oficjalnym meldunku zataić.
Człowieku, z powodu tego małego draśnięcia?
Takie małe to nie jest. To może doprowadzić, jeśli będziemy mieli pecha, do zakażenia krwi, a wtedy może pójść nawet cała ręka, jeśli nie więcej.
Sierżant Runge wytrzeszczył oczy: — Co chcesz przez to powiedzieć? Chyba nie chcesz obarczyć mnie odpowiedzialnością za to!
Runge próbował natychmiast oddać z powrotem tego czarnego Piotrusia, w końcu znał swój fach — szkoła Mor-genrota. — Człowieku, jeśli coś takiego się stanie, to dlatego że źle opatrzyłeś mojego żołnierza!
Tego rodzaju gry należały tutaj do normalnych, co zdążyło już dotrzeć do świadomości Guskego, przy czym nauczył się też odpowiednio reagować na nie. — Widocznie źle mnie zrozumiałeś, przyjacielu Runge — panie sierżancie. Ja powiedziałem, że w oficjalnym meldunku nie dałoby się tego pominąć, gdyby oczywiście taki został sporządzony. Ale ja wcale tego nie pragnę, w każdym razie niekoniecznie!
No i — dlaczego nie? — zapytał z nadzieją w głosie sierżant Runge.
Przede wszystkim z twojego powodu! Dlatego, że jesteś do mnie nastawiony przyjacielsko, co sobie szczególnie
26
cenię. A poza tym myślę sobie: Co to znaczy jedna zmiażdżona ręka w porównaniu z tym, co nas tu jeszcze czeka?
No więc, Guske! — zawołał sierżant z wyraźną ulgą, klepiąc siedzącego obok niego „Sani" po plecach, że ten omal nie zsunął się ze skrzynek. — Tak powinno być! To się nazywa przyjaźń. Człowieku, jeden za wszystkich! Szczególnie teraz, gdy się to wszystko, wszystko zacznie!
Co ty masz na myśli mówiąc to „wszystko, wszystko"?
Ja? Ojczyznę, człowieku! Nasz kraj, państwo, Rzeszę!
Do której, jak przypuszczam, Runge, twoje Prusy Wschodnie również należą. Jeśli jestem dobrze poinformowany, to pochodzisz stąd, urodziłeś się na tych ziemiach.
Tak jest, zgadza się! — Powiedział to tak, jakby chciał powiedzieć: Tu są moje korzenie, nigdzie indziej! I do tego jeszcze: Tak mi dopomóż Bóg. Amen! — I dlatego jestem, że tak powiem, zdecydowany bronić tego kraju — rękami i nogami.
A to przed kim? — zapytał Guske głosem jagnięcia.
No, przed wrogiem! — wyrzucił z siebie z całym przekonaniem Runge. Powiedział to, co myślał; co od lat mu wpajano, a teraz nawet udowodniono.
To chyba jest wszystko jasne, jak woda źródlana, jak nasze jeziora, jak powietrze, którym oddychamy. Nie pozwolimy się ograbiać!
To są wszystko opinie, Runge, Niemców z głębi kraju. Stale staram się ich zrozumieć — i jednocześnie kogoś takiego jak ty, człowieka z Prus Wschodnich. To, co się w tobie rozgrywa, chyba ma coś wspólnego z miłością ojczyzny. — Guske miał trudności ze znalezieniem właściwych sformułowań. Ten sierżant, jak o tym słyszał, był niezwykle uczuciowym i wrażliwym człowiekiem, nawiedzony poglądami, które uważał wprost za święte. — Może należałoby to, co ciebie tak porusza, określić w ten sposób: Jesteś po prostu częścią tej ziemi —- oddychasz nią, jak długo będziesz oddychał.
Tak jest, masz rację, tak jest! Cholernie się na tym poznałeś, Guske! — Nawet nie sądził, że ten mógł tak myśleć, w końcu pochodził z Królewca. — Z tego jednak wynikają jakieś zobowiązania i to absolutnie żelazne. W końcu,
człowieku, chodzi o mój ukochany kraj rodzinny, o moją ojczyznę, rozumiesz!
Nie mogę sobie tylko tak dokładnie wyobrazić. — Gus-ke dobierał słowa z dużą ostrożnością — gdzie ta twoja ojczyzna się zaczyna, a gdzie kończy? Czy kończy się dokładnie tam, gdzie na mapie znajduje się granica, czy wychodzi jeszcze poza nią? Czy pola po tamtej stronie nie są podobne, lasy porównywalne? Czy są tam inne jeziora, potoki, rzeki?
Człowieku, nie rozumiem cię, do czego zmierzasz?
Do niczego. Pytam tylko tak z czystej ciekawości. Przy czym interesuje mnie, Runge, czy jako syn chłopa, urodzony tu, na tej ziemi, możesz mi powiedzieć, czy jest jakaś różnica między wschodniopruską a polską gęsią? Pomiędzy bydłem tam a tutaj?
Runge reagował z coraz większym niezadowoleniem. To nie był temat dla niego, a już szczególnie w tych czasach. — Przecież nie chodzi o konie, kury czy jakieś tam świnie.
Zgadza się, chodzi o ludzi. Ale gdzie znajduje się wobec tego różnica pomiędzy Polakiem a Prusakiem? Na pewno w języku. Bo istotnie mało ludzi stąd mówi tak jak tam, ale w rejonie przygranicznym obie strony mówią tak samo. Twierdzi się też, że chłopi i rzemieślnicy po obydwu stronach nie są podobni do siebie, a dla mnie wyglądają czasami jak kuzyni.
Człowieku, Guske! — Runge zareagował instynktownie zaniepokojony. — Co to za aluzja! Nie słyszałem niczego takiego od ciebie!
Dobrze, dobrze — wobec tego nic nie słyszałeś, Runge! Tak najłatwiej! Nigdy nic nie słyszałeś o drugim kraju, który jest taki jak twój; nic nie słyszałeś o ludziach, z którymi w końcu przez wiele dziesiątków lat żyliście jak sąsiad z sąsiadem, niemal jak dobrzy znajomi. A więc nie ma też mowy o tym, że w rejonie przygranicznym doszło do wielu rodzinnych koligacji, co oznacza bardzo ścisłe powiązania. Czy mylę się? No, dobrze — w porządku! Jeśli rzeczywiście jesteś przekonany o tym, że nie mam racji, to wobec tego pomyliłem się.
W każdym razie nie możesz sobie teraz pozwalać na sentymenty! — Runge wystąpił teraz w roli niemieckiego
28
i wschodniopruskiego patrioty; jako taki nie da się przez nikogo przegadać. — Nawet, jeśli tak jak w moim przypadku, moja siostra, a mam tylko jedną i kiedyś bardzo ją kochałem, wyszła za mąż za Polaka. Przeprowadziła się nawet do niego i tam żyje.
Naprawdę? — Guske nastawił uszy jak wiewiórka czująca zagrożenie.
Gdzie?
No, po drugiej stronie granicy, mniej więcej trzydzieści kilometrów stąd. W Polsce zatem, w małej miejscowości koło Ciechanowa. Tam urzęduje z chłopem, który hoduje drób, przede wszystkim kaczki. Oczywiście ostrzegaliśmy ją. Ale w końcu daliśmy spokój, ile można było perswadować.
Ale teraz, przyjacielu Runge, spróbuj sobie to wyobrazić. Jeśli wojna rzeczywiście wybuchnie, to oni tam mogą zostać zrównani z ziemią, i to przez nas, rozumiesz, przez nasze własne oddziały. I nikt nie będzie się z nimi cackał. W każdym razie nie można wykluczyć, że zostaną załatwieni — to znaczy twoja kiedyś tak ukochana siostra. Ona i jej mąż, ten Polak.
Tak, Guske, do tego może naprawdę dojść! A co sobie innego wyobrażałeś?
To, o czym może i ty w tym momencie myślisz.
Nie mogę już dalej słuchać tego twojego bajdurzenia, przyjacielu! Zresztą, co oni mnie dzisiaj obchodzą! Dla mnie ważny jest przede wszystkim interes ojczyzny.
Usłyszawszy to stanowisko podoficer sanitarny poczuł się zawiedziony. Nie miał też już chęci zapytać: której ojczyzny? Aż tak odważny w każdym razie nie był.
We wczesnych godzinach wieczornych tego dnia— na kilka dni przed wojną 1 września 1939 roku, wkrótce historycznego dnia — dowódca baterii porucznik Geiger, zainspirowany przez Mo-rgenrota, udał się do leżącej w pobliżu wioski.
Ta, w której stacjonowali, nazywała się Labruschken, jak nazywała się ta druga, nie wiedział i nie pytał o to. Kazał Się tam zawieźć swoim mercedesem 300.
W zasadzie był to samochód przysługujący tylko wyższym dowódcom i generałom, wysokiej klasy samochód osobowy. Jemu jednak udało się zorganizować taki okazały egzemplarz również dla siebie, oczywiście nie bez pomocy starszego wachmistrza.
Pojechali od razu do szkoły, w której według wszystkowiedzącego Morgenrota miał znajdować się szpital polowy numer 815. Geiger wysiadł z samochodu zabierając ze sobą wypełnioną po brzegi teczkę.
Miał przy tym, jak to się mówi, szczęście. Właściwie nie było w tym nic szczególnego, w każdym razie nie dla gorliwych i oddanych w myśl sztuki Clausevitza, prawdziwych Prusaków. Już przy wejściu natknął się na właściwą osobę, będącą swego rodzaju duszą tego szpitala polowego.
A więc na lekarkę — doktor Beatę Bernauer. Nie tylko odpowiedzialną za opiekę nad chorymi, ale także bezpośrednio dysponującą zgromadzonymi w dużych ilościach medykamentami. Geiger trafił zatem od razu pod właściwy adres.
— Szanowna pani doktor! — próbował powiedzieć tonem zasłyszanym w kasynach, co jednak nie bardzo mu wyszło, gdyż jego sportowo-bojowa natura nie opanowała dotąd w pełni zwyczajów kasynowych. — Cieszę się, że mogłem panią od razu spotkać. Mam, że tak powiem, pewną sprawę do pani i żywię nadzieję, że znajdę zrozumienie.
Spojrzała na niego wymownie, z wyraźnym zainteresowaniem. Odniosła wrażenie, że nareszcie ma przed sobą prawdziwego mężczyznę i do tego jeszcze oficera. W dodatku był zupełnie inny niż ci wszyscy, którzy ją tutaj otaczali.
Inny niż jej naczelny lekarz, który swoją skłonność do niej, prawdopodobnie czysto fizyczną, skrywał za pseudo-filozoficznymi powiedzonkami. Także nieporównywalny z naczelnym lekarzem korpusu, pozującym na badacza i naukowca, organizującym ciągłe seminaria i konferencje,
30
traktującym ewentualną wojnę jako laboratorium doświadczalne dla ludzkich i medycznych możliwości. Także inny od pracującego tu jeszcze razem z nią lekarza, który, otoczony dwoma tuzinami pielęgniarek, bez powodzenia zabiegał po kolei o względy każdej z nich.
Lecz ten, który stał tu teraz przed nią, był naprawdę innym wizerunkiem mężczyzny, do tego wolnym i budzącym zaufanie. Ale czego mógł chcieć? Co to za sprawa, dla której oczekiwał od niej zrozumienia?
Co on w tym momencie myślał, nie bardzo mogła wywnioskować. Możliwe, że coś, co da się przyjemnie spożytkować. Zresztą mniej więcej tak, również tak, wyobrażała sobie wojnę. W każdym razie poczuła — i to od pierwszego wejrzenia — sympatię, która zdawała się być wzajemna.
— Zobaczymy — powiedziała jednak chłodno, mimo że chętnie powiedziałaby to w przyjemniejszej formie — czy da się coś zrobić dla pana, poruczniku!
Poprosiła Geigera, by poszedł za nią i zaprowadziła go do swego pomieszczenia; był to pokój należący do mieszkania obecnie wykwaterowanego dyrektora szkoły. Jeszcze do niedawna była w nim sypialnia, w której spał dyrektor na ogół ze swoją żoną, ale — o czym szeptano na wsi
— zapraszał do niej także swoich uczniów i to nie tylko
rodzaju żeńskiego. Prawdopodobnie, by ich oświecać.
Ten facet, jak się okazało i co również ochoczo upowszechniano, reprezentował więc nie tylko typ wschodnioprus-kiego mężczyzny. Został on tutaj przeniesiony z Nadrenii
— prawdopodobnie za karę — do tej, wydawałoby się,
zapomnianej przez Boga okolicy, w której w każdym razie
trudno byłoby znaleźć warunki do karnawałowych sza
leństw. Tak więc wykorzystano sytuację, by się go pozbyć.
Wehrmacht potrzebował kwatery!
Do tego zarekwirowanego pomieszczenia prowadziła więc pani doktor swojego oficjalnego gościa — oficera. A on posłusznie podążał za nią, nie przypuszczając nawet, na co dał się złapać. Ale i tak kierował się dewizą: nie istnieje nic, na co nie byłbym przygotowany!
Do tego Geiger niósł pod pachą wypchaną teczkę. Znajdowały się w niej dwie butelki szampana, żadnego
specjalnego gatunku, ale mimo wszystko był to przyzwoitej, średniej klasy niemiecki szampan, świetnie się nadający na niespodziewany poczęstunek; także do wypicia we dwoje. Morgenrot przezornie go w niego wyposażył.
Usiedli — nawet z początku dość daleko od siebie — na szerokim łożu małżeńskim byłego już dyrektora szkoły. Dokoła panował mały nieporządek, tu i ówdzie leżały porozrzucane części ekwipunku i damskiej garderoby. Prawdopodobnie miała na to wpływ atmosfera bliskiej wojny.
Porucznik zaproponował „buteleczkę". — Mały łyczek na zapoznanie, jeśli pani pozwoli? Ona nie powiedziała nie i sięgnęła po szklanki. Potem wypili obserwując się nawzajem z rosnącym zainteresowaniem.
— Czy rzeczywiście to się stanie? — zapytała z ufnością,
mając na myśli wojnę.
Porucznik Geiger starał się zawsze zachować spokój w takiej sytuacji. — Obojętnie, co z tego wyniknie — przeżyjemy to!
Na co Beata — z zachęcającym uśmieszkiem, jakim kobiety zwykle obdarowują mężczyzn, którzy się nimi opiekują — powiedziała: — Trochę się jej boję. — Lecz zaraz pod wpływem jego oficerskiego spojrzenia, poprawiła się: — Nie, chodzi nie tyle o strach, co pewnego rodzaju niepokój. Boję się, czy aby naprawdę podołam wszystkim czekającym nas obowiązkom. — Oczywiście z godnością, honorem i pełnym oddaniem; ale tego już nie musiała dodawać.
— Będziemy musieli z tym żyć, przyzwyczaić do tego —
do wszystkiego, co nas czeka! Być ponad to!
Przyznała mu rację, była nawet przekonana, że tak być musi. Zaczęła przysuwać się do niego, ufnie uśmiechać. A on objął ją ramieniem, na razie tylko jednym — widać jako zdecydowany jej obrońca.
Mieli przy tym okazję wysłuchać — był 23 sierpnia 1939 roku — jednego z ważniejszych wówczas dzienników ogó-lnoniemieckiego radia. Wiadomości docierały do nich z popularnego radioodbiornika — skrzecząc, rycząc, zagłuszając ich. Lektor triumfalnie informował:
— Minister Spraw Zagranicznych Wielkiej Niemieckiej
Rzeszy, Joachim von Ribbentrop, udał się do Moskwy na
32
zlecenie Führera; co oczywiście było zrozumiałe samo przez się, ale zostało mimo to z naciskiem podkreślone. Tam spotkał się ze Stalinem — też swego rodzaju Führerem, ale Sowietów — i wynegocjował z nim pakt o nieagresji, który wzajemnie uzgodniono, sformułowano i podpisano!
Czy to oznacza wojnę, czy może nie? — zapytała Beata Bernauer, jakby zaniepokojona i przejęta. W końcu również i podniecona obecnością porucznika. To był mężczyzna! I to jaki!
Ma się rozumieć! — wyjaśnił jej Geiger zdecydowanie. — Oznacza to wojnę! W takiej konstelacji, która powstała, możemy ją teraz prowadzić bez przeszkód przeciwko tym Polakom. Teraz poradzimy sobie z nimi śpiewająco. Oczywiście trzeba się liczyć z tym, że będą jakieś straty — i to także po naszej stronie. Ale chyba niespecjalnie duże.
Wobec tego mogą być ranni? — o ewentualnych zabitych nie wspomniała. — No tak, na to jesteśmy przygotowani. Zawsze musimy być przygotowani. — Przysunęła się jeszcze bliżej, jakby szukała ochrony i pomocy.
I po części otrzymała ją ze strony Geigera. — My — zapewnił ją, co przyjęła ochoczo — musimy żyć! Świadomie i konsekwentnie w każdej sytuacji. Musimy przeżyć wszystko i wszystkich!
Było to hasło, które obowiązywało wszystkich Niemców, a oni niewątpliwie do nich należeli. Gotowi do poświęceń, zespoleni ze sobą, przeświadczeni o słuszności sprawy. To było tu i teraz najważniejsze.
I nie bronili się przed tym. Spoglądali na siebie coraz gorętszym wzrokiem, i zaczęli dotykać się rozpalonymi dłońmi, co wkrótce przerodziło się w harmoniczne ruchy, ogarniające ich złączone ciała.
Pół godziny później — zwykle intymności tego rodzaju nie trwają dłużej, zwłaszcza w tak gorących czasach — porucznik Geiger podniósł się znowu, wyrażając uznanie: — Moje gratulacje, droga Beato, byłaś naprawdę wspaniała! To znaczy: rozumiemy się i pasujemy do siebie.
— Cieszę się, że tak sądzisz — zapewniła go z pewnym
ociąganiem się.
33
Uznała, że mimo wszystko, jak dla niej, to trochę za szybko to minęło! Ledwie zaczął, a już się od niej uwolnił. Od niej!
Zawsze było to coś, choć spotkało się ze skromnym z jej strony uznaniem. Być może nadmierny, jej zdaniem, pośpiech był prawdopodobnie wynikiem żołnierskich zwyczajów. A może też przeczuwaniem zbliżającego się zagrożenia.
Do tego musiała się jednak dopiero przyzwyczaić. — Jeśli ci odpowiadam, jak mówisz, to cieszę się. A jeśli taką byłam, to dzięki tobie.
No to wspaniale, Beato! — Wciągając z powrotem spodnie porucznik Geiger spoglądał na swoje błyszczące, wypolerowane oficerki, których ,,przy tym" nawet nie zdjął — świeciły nieskazitelnym połyskiem.
Teraz, moja droga, muszę pilnie wrócić do swoich chłopców, pewnie już na mnie czekają. Na pewno to zrozumiesz i nie pogniewasz się, jestem o tym przekonany. Pozostaniemy oczywiście dalej w kontakcie. Na twoją zgodę mogę chyba liczyć, co?
Ależ tak! I pamiętaj, że będę czekała. — Chętnie zwróciłaby się do niego po imieniu, ale go nie znała, w każdym razie jeszcze nie teraz. A w ogóle to nosił imiona Heinz-Herbert.
Heinz-Herbert Geiger stał teraz znów w pełnym umundurowaniu. Zapewniał ją, szczerze zadowolony: — Twoja gotowość, droga Beato, cieszy mnie niezmiernie. Ale tak właśnie powinno być, gdy spotykają się — chciał dodać: szlachetni i do tego jeszcze Niemcy, ale nie powiedział tego — ze sobą ludzie, którzy dobrze się rozumieją.
Zapadło krótkie milczenie. Beata jakby coś ważyła w myślach. Jej wargi lekko poruszały się, ale niezbyt długo. Geiger po chwili dodał jeszcze: — Mam nadzieję, że nasza znajomość będzie też miała praktyczne korzyści.
— Jakie korzyści masz na myśli? — Nie przyszło jej łat
wo zadać to pytanie i w ogóle zaakceptować wojskowo-
-konkretny sposób myślenia. Ale przełamała w sobie opór.
Wobec tego zaczął jej teraz wyjaśniać, o co mu chodzi. W innej sytuacji by tego nie czynił (szczerze mówiąc czuł
34
się trochę zawiedziony jej zachowaniem). — Dlatego, szanowna Beato, chciałbym uprzedzić, prosząc o twoją przychylność, że jutro odwiedzi cię mój podoficer sanitarny. Niejaki Guske.
I co miałabym z nim robić?
Nie omówiliśmy jeszcze tego? Nie? Racja, nie mieliśmy na to czasu, prawda? — Mówiąc to mrugał do niej znacząco. Ale zaraz dodał w tonacji jak dotychczas żartobliwej: — W końcu należymy do tych szybkich, w pełni zmotoryzowanych chłopaków! Guskego w każdym razie podeślę do ciebie, że tak powiem, z pełnym zaufaniem.
Z zaufaniem do czego?
Że go możliwie najpełniej wyposażysz w leki dla mojej baterii. To znaczy dla moich żołnierzy, wkrótce — było nie było — frontowców! Że dasz nam trochę lekarstw najwyższej klasy — z waszego, jak słyszałem, dobrze zaopatrzonego magazynu, którym ty zawiadujesz. Chodzi o środki opatrunkowe i leki. Pilnie tego potrzebujemy.
I więcej nic? — Było to pytanie skierowane bardzo osobiście, dotyczące, że tak powiem, sfery intymno-wewnętrznej.
Wszystko w swoim czasie! — wyjaśnił jej Heinz-Her-bert, teraz znów będący wyłącznie porucznikiem.
Stał już w otwartych drzwiach z pustą teczką pod lewą pachą i kiwał do niej prawą dłonią. Zadowolony po zakończonej przyjemnie misji, którą i ona uznała za udaną.
— Zawsze wszystko po kolei, moja piękna dziewczyno.
I to możliwie we właściwym porządku.
W późnych godzinach wieczornych 23 sierpnia 1939 roku — historycznego przecież dnia — starszy wachmistrz Morgenrot jeszcze nie myślał o odpoczynku. Zaprosił do siebie swoich najważniejszych podwładnych — będących jednocześnie jego najbardziej zaufanymi współpracownikami. Chciał ich po prostu wtajemniczyć w posiadane przez siebie poufne wiadomości.
Urządził to spotkanie w pobliżu swego samochodu sztabowego, w którym znajdował się zapas butelek. To na wypadek, gdyby ktoś zasłużył na docenienie jego oddania.
Ustawił więc za samochodem kilka składanych krzeseł. Przykryta kocem latarnia dawała przytłumione, ale wystarczające światło. Obecni mogli rozpiąć mundury, gdyż wczesnojesienne noce, jak zwykle w Prusach Wschodnich, były jeszcze ciepłe.
— Sądzę, przyjaciele, że słyszeliście dziś wszyscy przez
radio najświeższe wiadomości — zaczął Morgenrot. — I co,
pytam się was, udało się przez to załatwić naszemu jedyne
mu, najwspanialszemu Führerowi? Czyście się kapnęli,
o co chodzi?
W tego swojego Führera wierzył od najmłodszych lat — odpowiednio wychowywany przez ojca, z zawodu policjanta. Jego ukochana matka także go od tego nie odciągała. Tak więc było dla niego zupełnie zrozumiałe, że i wszyscy inni muszą w Adolfa Hitlera wierzyć. A w jego otoczeniu — obowiązkowo!
— Udało się — mówił dalej — naszemu wielce czcigod
nemu Führerowi porządnie usadzić tych podstępnych So
wietów! I to tak, że stoją teraz na miękkich kolanach i z wy
puszczonym powietrzem potulnie, jak barany zamknięte
w zagrodzie na ulewnym deszczu. A my możemy teraz
wreszcie opanować tych pyszałkowatych Polaków, to zna
czy totalnie ich zmiażdżyć — co też zrobimy! Będziemy
mogli wreszcie ten cholerny, prowokujący nas bez prze
rwy naród przemielić na papkę!
To przekonanie było dla niego zupełnie oczywiste. Dzielił się nim chętnie również ze swoimi najbliższymi i jednocześnie najbardziej uległymi współpracownikami. A ci go słuchali.
Był wśród nich podoficer nazwiskiem Leuchter. Mały, mądry, przebiegły, dobrze odżywiony i wrażliwy człowiek, odpowiedzialny w baterii za prowiant, przede wszystkim za kuchnię polową; sprytny zaopatrzeniowiec, potrafiący załatwić przy okazji różne sprawy. Niezastąpiony w zdobywaniu niemożliwych rzeczy.
36
Drugim w tym wewnętrznym trio był niejaki Fahnenbrat, starszy szeregowy. Siedział jak zając z nastawionymi uszami i cielęcym spojrzeniem. Już kilka razy otrzymał zapewnienie, że jest przewidziany do awansu. Oddanie z jego strony było więc zapewnione. Tutaj w każdym razie był gorliwym stróżem wszystkich akt kancelaryjnych baterii: dokumentów osobistych, książeczek żołdu, wykazów stanu posiadania i tym podobnych.
Starszy wachmistrz Morgenrot obydwu wybrał sobie sam i, że tak powiem, wychował, to znaczy odpowiednio dopasował do siebie. Był całkowicie pewien ich oddania. Obaj czynili też wszystko, wykonując każde polecenie, aby jego zaufanie do nich stale się pogłębiało.
Lecz na dobrą sprawę: co znaczyliby tutaj bez niego? Tyle co nic! Lecz z nim, a więc dzięki niemu, byli tu kimś. To z kolei czyniło ich wdzięcznymi, tworzyło przynajmniej pozory oddania.
Tego rodzaju gotowość należało pielęgnować, w miarę możliwości nawet wzmacniać. Morgenrot doskonale wiedział, jak to wprowadzać w praktykę. Poprzez obdarzanie wybranych poufnymi wiadomościami, dodatkowo wsparte trunkami, jakie stale miał pod ręką, przede wszystkim zaś dużą ilością piwa. I do tego od czasu do czasu serdeczny, przyjacielski toast ,,na zdrowie" — wznoszony małym brantweinem.
Był wśród nich jeszcze jeden faworyt tego zaprzysiężonego kręgu — sierżant Kroschke. Zatrudniony jako tak zwany koniuszy, czyli swego rodzaju główny mechanik odpowiedzialny za wszystkie pojazdy baterii — był rzeczywiście wyjątkowej klasy fachowcem. Poza tym z wyglądu raczej przypominający żółwia, z głową zawsze wciągniętą w ramiona, do tego zacięty milczek, pozbawiony poczucia humoru i elementarnych zasad zachowania się w towarzystwie. Bawił się akurat butelkami od piwa, jak lalkami, ustawiając je to w szereg, to w rząd przed sobą. Robił to z taką powagą, jakby go nic więcej nie interesowało na świecie.
— Na takiej wojnie, przyjaciele — nawet jeśli nie będzie ona wielka — czekają nas poważne zadania i będziemy musieli sobie z nimi poradzić!
37
Wszyscy przytaknęli mu zgodnie — tym chętniej, że każdy wlał już w siebie z pięć piw, co jednak oznaczało, że w piciu dobrnęli ledwie do półmetka. Starszy szeregowy Fahnenbrat, ów zarządca „makulatury", wyręczający starszego wachmistrza w wielu drobiazgach zapewniał: — W moim zakresie — wszystko jasne, nie będzie problemów! — A Leuchter, ten od wyżywienia, stwierdził z pełnym przekonaniem: — Moje zapasy — co oznaczało: przez niego zabezpieczone — starczą nie, jak to przewidują przepisy, na trzy, ale co najmniej na siedem dni, jeśli nawet nie na dziesięć.
— Brawo, moi niezawodni! — zawołał starszy wachmistrz
z uznaniem, wręczając każdemu szóstą butelkę piwa, na
którą zasłużyli. Do tego po kieliszku brantweinu, jako pre
mia specjalna, z jego prywatnej puli. — Tak musi być!
A więc — prosit!
Po czym kontynuował: — To właśnie nazywam poczuciem obowiązku! Do tego należy jeszcze ciągła czujność! Bo my musimy cholernie uważać na nasze ewentualne słabe strony.
— Uważamy na nie, starszy wachmistrzu! — zapewnili go
zgodnie. — Tylko jak myślisz, gdzie mamy ich szukać?
Po szóstym mniej więcej piwie pozwalał im mówić do siebie po imieniu, po dwunastym natomiast — to jest następnego ranka — już nie. Ta zasada była pilnie przestrzegana, jak wszystkie, które Morgenrot ustanawiał, uważając je — ze swojego punktu widzenia — za konieczne.
Tym razem jednak starszy wachmistrz Morgenrot uznał za stosowne — dla dobra baterii — niemal całkowite zbliżenie się do swoich najbliższych współpracowników. Bateria ta bowiem, o czym był święcie przekonany, była zbiorem najlepszych z najlepszych. Wybornie wyszkolonych i to co do jednego żołnierza. Ponadto konsekwentnych w dążeniu do celu, wychowanych w dyscyplinie! Co w końcu było to jego zasługą — choć niekoniecznie musi być stale podkreślane; o czym wiedzą tu prawie wszyscy. A może nie?
Czy wspaniale wyszkolona bateria, taka jak ich, z najnowszym, najwyższej klasy sprzętem — dostarczonym przez Kruppa, Siemensa, Henschela i innych fabrykantów
38
światowej sławy, zatem w pełni zmotoryzowana w ramach wspólnoty interesów — jest już absolutnie doskonała? Chyba nie. To wszystko razem musi zostać dopiero odpowiednio zespawane. I to tak, żeby nie było śladu po spawie. Nad tym pracuje on, Morgenrot — niezmordowanie i intensywnie!
Ale robić wszystko samemu, to w końcu i dla niego nieco za dużo. Ale od czego ma swoich zaufanych współpracowników? On ma tylko dwoje oczu, ale nawet gdyby były najby-strzejsze — co cztery pary oczu to nie jedna — pomyślał.
— A więc przyjaciele — żeby było jasne: Jeśli ktoś z was
zobaczy, że to czy owo nie jest w porządku — albo zauwa
ży w ogóle coś dziwnego — to, przyjaciele, jestem do wa
szej dyspozycji. A więc słucham.
Do tego zadania, które nie było niczym nadzwyczajnym, ale od dawna praktykowanym, zaufani byli należycie przygotowani. Przy czym starszy szeregowy Fahnenbrat, tak jak się to należy, w takich sytuacjach dawał zawsze pierwszeństwo podoficerowi Leuchterowi. A ten nigdy się specjalnie nie ociągał i informował o wszystkim, co uważał za godne uwagi.
— A więc — ten podporucznik Brahms. — To był ten od
stanowiska ogniowego, którego nie określał jako „nasz",
lecz tak, jakby mówił o nikim. — Należy nie tylko do łago
dnych, ale i „słodkich"! Ostatnio znów mnie molestował
o likier śmietankowy, najchętniej marki Bols. W końcu
przydzieliłem mu pół litra z moich najgłębszych zapasów.
Czy dobrze, szefie?
Starszy wachmistrz pokiwał głową. Zauważył, że i Fahnenbrat, ten młody, słomkowy blondynek ze swoimi bla-dowodnistymi oczyma drżącego wasala czekającego na wyrok, chciał coś na ten temat powiedzieć. Na pewno coś, co Morgenrot chętnie by usłyszał.
— Zdaje mi się, że na tego rodzaju słodkawo-lepkie na
pitki, dobre na drzemki, podporucznik Brahms jest bardzo
pazerny, jeśli w ogóle można go tak określić. W każdym
razie, jak słyszałem, zagadnął nawet w tej sprawie podofi
cera sanitarnego Guskego — pytając, czy nie potrafi prze
mienić spirytusu w likier.
39
Naprawdę? — starszy wachmistrz Morgenrot słuchał teraz bardzo uważnie. — No i co, przemienił?
- Tego nie wiem — przyznał Fahnenbrat, wyraźnie zmartwiony swoją niewiedzą. Wiem tylko tyle, że tak zupełnie tej propozycji nasz „Sani" nie odrzucił — ale wyraźnie tego nie zadeklarował.
— Ten medyk Guske — żartował Leuchter, ten od za
opatrzenia — chyba porządnie się tutaj nudzi! Łazi tylko,
udaje ważniaka, przeszkadza nam — on jest, szefie, naj
wyraźniej za mało obciążony. Ten pokręcony węszyciel za
pytał mnie dziś, czy w naszej kuchni polowej używamy so
dy? No, co to w ogóle ma znaczyć?
Co to miało znaczyć, podoficer Leuchter wiedział doskonale. To, że starszy wachmistrz nie orientował się, po co Guske pytał o sodę, zdziwiło go, ale oczywiście nie okazał tego. Bo mogło też być, że ten farbowany lis tylko udawał niewiedzę — by w ten sposób sprawdzić swoich najbliższych współpracowników.
Sodę stosowano w kuchniach polowych już w czasie wojny 1914—1918, jako środek chemiczny, tani i osiągalny w każdej ilości, nawet w czasach największej biedy.
A po co się jej używa?
Dodaje się do jedzenia. Mniej więcej trzysta gram na sto litrów wystarczy, aby osiągnąć zamierzony efekt. A mianowicie skuteczną obojętność.
W jakim znaczeniu? — uparcie dopytywał się starszy wachmistrz.
W punkcie pieprzenia — to znaczy, by osłabić ciągłą gotowość do tego. I żeby to powiedzieć zupełnie prosto: soda usypia potencję, osłabia ją. Kto sody dostanie, temu kutas już nie stanie!
Morgenrot zamilkł na kilka sekund. Po chwili spytał żywo: — I Guske cię namawiał, żeby coś takiego stosować? To do niego podobne.
— Czy tak zostało to zrozumiane? — ostrożnie dopytywał
się Leuchter.
— A chcesz stwierdzić, że ostrzegano cię przed tego ro
dzaju praktykami u nas? — W tym miejscu starszy wach-
40
mistrz sposępniał. Ten Guske znowu mu podpadł — teraz już na całego.
— A więc próbował ciebie do czegoś takiego namówić, tak? Do tego to on jest zdolny — czyż nie mam racji?
Tak więc znów jedna ważna kwestia została zauważona, jeśli nawet była to tylko jedna spośród wielu.
Następnego dnia, ale dopiero we wczesnych godzinach popołudniowych, podoficer sanitarny Guske dotarł, zgodnie z rozkazem, do szpitala polowego 815. A więc o czasie, w którym w tej instytucji, umiejscowionej w szkole w najbliższej wsi, panowała powszechna zbiorowa drzemka poobiednia.
No, dlaczego w zasadzie wszyscy nie mieliby odpoczywać po obiedzie — zapytał sam siebie Guske. Na razie ten świat był jeszcze wolny od rannych na wojnie, lecz Guske zdawał się to już wietrzyć — zresztą nie bez trwogi.
Zaraz przy wejściu do szpitala polowego, w korytarzu zainstalowano coś w rodzaju izby przyjęć. Znajdowało się tutaj wiele nie używanych jeszcze nigdy noszy; mających prawdopodobnie świadczyć o gotowości do przyjęcia rannych. Pod ścianą, wysoko aż pod sufit, poustawiano kartony z grubym czerwonym krzyżem na białym tle. Na pewno były wypełnione środkami opatrunkowymi — watą, bandażami, leukoplastami. Akurat tym, czego potrzebuję — pomyślał Guske.
Na samym środku pomieszczenia stał szeroki stół, na którym leżały rozrzucone różnego rodzaju bloczki i formularze. Za nim siedział, drzemiąc, pewien sierżant. Był wyraźnie niezadowolony, że mu przeszkadzano.
Kim jesteś, człowieku? — zapytał ziewając. — Czego tu szukasz o tej porze? — Ale nie chciał być tak zupełnie niekoleżeński, zwłaszcza w stosunku do kolegi frontowego, który stał teraz przed nim. Tym bardziej że był to podoficer sanitarny.
Chętnie bym porozmawiał z panią doktor Bernauer.
Co? Tak po prostu? — sierżant poprawił się na krześle, jakby chciał spławić petenta. Tę instytucję o tej porze reprezentował on, nie był zatem osobą do pominięcia. — Każdy mógłby sobie tak przyjść! — Najpierw powiedz, czego chcesz od niej? Ewentualnie dopiero potem...
Mój drogi — powiedział Guske z łagodną, ale stanowczą uprzejmością — ja jednak nie jestem każdy. A czego chcę od pani doktor, powiem jej sam. Zostałem u niej, przyjacielu, zaanonsowany i to przez porucznika Geigera, dowódcę baterii artylerii przeciwlotniczej, który z tą damą jest osobiście zaprzyjaźniony. Gdybyś chciał mi w tym przeszkodzić, to proszę, zrób to, ale wyłącznie na swoją odpowiedzialność. Chętnie ci tę rolę powierzę, tym bardziej że może mi tego i owego zaoszczędzisz.
Zaczekaj tu! — zadecydował sierżant. Podniósł się i pospiesznie oddalił, by po kilku minutach znów się pojawić. Był już w lepszym humorze i bardziej uprzejmy.
Pani doktor czeka na ciebie w swoim pokoju. Pójdziesz tylnymi schodami na górę i zaraz pierwsze drzwi na lewo. — Po czym, niemal z wyrzutem, dodał: — Mogłeś mi zaraz powiedzieć, że ty... z nią...
Chyba mnie z kimś pomyliłeś — odpowiedział Guske niedbale. — Z kimś z jej licznych wielbicieli — i nie oglądając się już na sierżanta, poszedł na górę.
Gdy jednak dotarł do pani doktor Bernauer, zauważył od razu, że jest to osoba zupełnie inna, niż oczekiwał. Zupełnie inaczej ją sobie wyobrażał — po owym męskim dwuznacznym uśmieszku, jaki pojawił się u porucznika, gdy mu ją opisywał. Sprawiała na nim wrażenie osoby zaskakująco delikatnej, o niezwykle czułym uśmiechu i stonowanej, smagłej piękności. Typowo germańskiej urody z pewnością nie reprezentowała.
Ta pani doktor mająca na imię Beata — tyle już wiedział — siedziała na łóżku i wyciągnęła w jego kierunku swoją prawą rękę, ale tylko po to, żeby odebrać wykaz leków i pozostałych środków opatrunkowych.
Podał jej go, starając się przy tym zachować przyzwoitą odległość. Rzuciła okiem na papier rejestrując osiemnaś-
42
cie pozycji, uczyniła to widać dokładnie, gdyż po chwili oświadczyła:
W zasadzie nie będzie z tym problemu. To wszystko da się załatwić. Nawet ten czysty spirytus — może tylko nie od razu całe pięćdziesiąt litrów. — Prawdopodobnie orientowała się, że z taką ilością spirytusu można by zainstalować małą fabryczkę brantweinu. — Dwadzieścia litrów powinno wam na razie wystarczyć — no dobrze, powiedzmy trzydzieści. — Wyraźnie chciała jak najbardziej wyjść naprzeciw. — Omówmy to bliżej, niech pan przysiadzie się do mnie.
Pardon, szanowna pani! — pozwolił sobie teraz zażartować Eberhard Guske, prawdopodobnie ośmielony jej zrozumieniem dla medycznych potrzeb. — Ale takie łóżko, na którym pani siedzi, zawsze mnie nieco onieśmiela. Należę bowiem do tych mężczyzn, których ów mebel od razu kusi i prowokuje do ataku. Jeśli zatem nie będę się mógł na nim położyć, to lepiej, jeśli sobie nadal postoję.
Dopiero teraz Beata zaczęła uważniej przyglądać się swemu gościowi — z coraz bardziej rosnącym zainteresowaniem. Nie ukrywała przy tym swego zadowolenia. U tego bardzo jeszcze młodego człowieka spostrzegła widoczną nieśmiałość. Pożerał ją rozmarzonym wzrokiem, głos jego lekko drżał, ponadto był inteligentny. Zupełnie różny, musiała to przyznać, od dominujących tu wokół przyszłych bohaterów wojennych.
Co z pana za jeden? — spytała, nie bez odrobiny wesołości w głosie.
Pewnie tylko jeden z wielu — pospieszył z odpowiedzią Eberhard Guske, jakby się przestraszył nadarzającej się okazji. — Takich, którzy pojawiają się i znikają, jest dużo — tysiące, setki tysięcy.
Ale pan — powiedziała niemal kokieteryjnie — na takiego mi nie wygląda. Z pewnością ma pan też wyższe wykształcenie — na pewno medyczne, prawda?
Studiowałem dwa semestry medycyny w Königsbergu!
No, widzi pan! Tak też myślałam!
Tylko teraz, szanowna pani, jestem tutaj jako zwykły sanitariusz i nic więcej! — Guske uśmiechał się i jedno-
43
cześnie cofał, prawie aż do drzwi sypialni. — W końcu — powiedział chcąc wyjaśnić swoją sytuację — żyjemy w czasach, w których wszystko jest dokładnie uregulowane. Należę niestety tylko do tych zwykłych śmiertelników, tak zwanych szaraczków, a więc żołnierzy najniższej rangi. A obok nas istnieją też ci lepsi! Oficerowie i osoby w randze oficerów — tacy jak pani.
Do których pan mógłby też należeć, gdyby tylko chciał! A może pan nie chce?
Chcę czy nie chcę, na dziś nie jestem dla pani odpowiednim partnerem! Również wewnętrznie nie usposobionym do tego, aby próbować dostać się do wyższych sfer. To mogłoby prowadzić do fatalnych dla mnie nieporozumień.
Jednak niekoniecznie — stwierdziła pani doktor Beata łagodnie. — Może powinien pan sobie to przemyśleć. Ewentualnie moglibyśmy to zrobić wspólnie. Co pan o tym sądzi?
Nie odważył się powiedzieć, co naprawdę w tym momencie myślał. Na pożegnanie powiedział jedynie: — Należę niestety do tych, którym trudno sobie wyobrazić, że wielbłądowi udałoby się przecisnąć przez ucho igielne, nawet jeśli wiem, że powiedzenie, iż coś jest niemożliwe, nie jest obecnie popularne. W związku z tym można sobie wyobrazić, co za okropności nas jeszcze czekają.
Dni zmagań ludzi zdecydowanych na wszystko
Kierunek natarcia: Z Prus Wschodnich — do centrum Polski, aż do Warszawy
N
areszcie nadszedł ten dzień — 1 września 1939 roku. Był pięknym jesiennym dniem. Przynajmniej dla żołnierzy Armii Północ, którzy zostali gęsto zgrupowani na pozycjach wyjściowych w pobliżu granicy z Polską w Prusach Wschodnich. Ta zmasowana milionowa siła uruchomiła teraz swoje dywizje i pułki, jak klin wbijając się w przeciwnika. Nie od razu jednak z udziałem baterii porucznika Geigera.
Ciepło tej nocy ogarniało jeszcze długo ludzi i zwierzęta tu zgromadzone. O wschodzie zarysował się krwistoczerwony horyzont, przeplatany srebrnymi wstęgami dymów. Żaden z poprzedzających go dni nie zaczął się dla żołnierzy tak wcześnie. Miał się on stać pierwszym z długich, nieskończenie długich dni nowej ery. Początkiem pewnego końca, którego w tym momencie nie wyobrażał sobie jeszcze żaden człowiek, a zwłaszcza Niemiec. To, co tu się stało, było ślepotą ślepego, w dodatku wrzuconego do głębokiej, odurzającej ciemności. Świadczyło to o kompletnym, braku przewidywania czegokolwiek.
J
eszcze przed świtem porucznik Geiger znalazł się w swoim punkcie dowodzenia. Również i on, jak wszystkie zgrupowane oddziały dookoła, został postawiony w stan alarmu. Stał więc teraz tutaj w pełnym polowym rynsztunku, przepełniony chęcią walki i na wszystko zdecydowany. Kazał zbudzić swoich żołnierzy,
jeśli którykolwiek z nich w ogóle jeszcze spał i oznajmił im donośnym, zdecydowanym głosem: — Nadeszła chwila, na którą czekaliśmy!
Następnie, po małej przerwie, pozostawionej chyba każdemu na krótką refleksję, rozkazał: — Zdjąć maskowanie! Przygotować działa! Amunicja ostra!
Wszyscy, przygotowani na to już od dawna, natychmiast wykonali wszystko bezbłędnie, wyćwiczonymi ruchami. Sierżant Runge, ciągle dbający o to, by świecić przykładem, osobiście instalował aparaturę pomiarową, kierując ją na przewidywane nieprzyjacielskie pozycje. A podporucznik Brahms jakoś dziwnie podejrzanie przemykał jak łasica pomiędzy stanowiskami, w tę i z powrotem, od jednego działa do drugiego. Prawdopodobnie był jeszcze pod wpływem wcześniej wypitego likieru. Czego tym razem jednak dowódca baterii wspaniałomyślnie starał się nie dostrzegać, zadowolony, że nareszcie, nareszcie coś się zaczęło. W takim przypadku drobne niedociągnięcia nie miały większego znaczenia. Od tej chwili liczyć się będą jedynie sukcesy, od których będą zależały odznaczenia, być może nawet jakieś wyższe, a może nawet te najwyższe! Był zatem gotowy do walki — razem ze swymi żołnierzami.
— Teraz, panowie — zakomenderował, co było zupełnie niepotrzebne — dopiero pokażemy, co potrafimy!
Tylko wroga jakoś nie było widać! I, co było może jeszcze gorsze, ich bateria nie od razu została włączona do akcji! Nie było z kim walczyć, wróg był po prostu nieobecny!
Czyżby nie było tak, jak nadawało wielkoniemieckie radio — któremu przecież należało wierzyć — że pozwalał on sobie na znaczne prowokacje, jeśli nie wręcz na bezczelne impertynencje? Jak chociażby podczas ubiegłej nocy napadając na niemiecką radiostację w Gliwicach — paląc, mordując, wysadzając! Na co oczywiście Niemcy, szczególnie pod rządami Hitlera, pozwalać nie powinni — nie mogą!
Oburzenie na tego rodzaju barbarzyński czyn było oczywiście ogromne. To, że mogła to zrobić specjalna jednostka SS, przebrana w polskie mundury, rozpalając ognisko
46
wojny, trudno było sobie w ogóle wyobrazić. W końcu wszyscy tutaj byli uczciwymi, porządnymi, walczącymi żołnierzami!
Morgenrot w każdym razie zadbał o to, aby podczas owego świtu również w baterii nikt nie mógł spać. Jemu nie wymykało się nic, jeśli nie chciał, żeby mu się wymknęło.
Tak więc obserwował przez lornetkę ze szkłami Zeiss--Jena — lepszą niż miał dowódca baterii — co się w tych wczesnych godzinach porannych przed nim działo. Liczne wozy bojowe sunęły w zwartym szyku do ataku, wyłaniały się z lasów, wiosek, posuwały się ciasno jeden za drugim polnymi drogami spowite tumanami kurzu. Z ryczącymi na cały głos silnikami, które wyrywały ze snu wszystko, co żyło.
Ta sytuacja dodatkowo jeszcze uskrzydlała Morgenrota.
— Wydać prowiant specjalny! — rozkazał. — Wszystkie
pojazdy zatankować do pełna! Kuchnię polową przygoto
wać do drogi! Musimy być w każdej chwili gotowi do wal
ki z wrogiem.
No tak — stwierdził przysłuchujący się z uwagą, stojący obok niego podoficer sanitarny Guske. I wyglądało to tak, jakby się z nim zgadzał. — Najważniejsze to być stale w pogotowiu! To już klasyczne, jeśli się nie mylę, niemieckie zawołanie. A inne, pasujące do niego głosi: Co nas nie zniszczy, czyni nas silniejszymi! Pochodzi ono nawet z ust samego Hitlera, o ile jestem dobrze poinformowany. — I pospiesznie dodał: — Naszego Führera,
Widzę, że znów pozwalasz sobie głośno myśleć!
— powiedział starszy wachmistrz, tymczasem jeszcze przy
jaznym tonem. — Tylko teraz koniec, człowieku, z takimi
subtelnymi myślami. Od dzisiaj liczyć się będą tylko czy
ny. Zapamiętaj to sobie. Nareszcie koła poszły w ruch.
Koła, które trudno już będzie zatrzymać, jak sądzę.
Co ty sądzisz, Guske, to tyle co wczorajszy lekki wiaterek! Uchowaj mnie w przyszłości od takich wyziewów! — Morgenrota podniecała rozkręcająca się wokół maszyneria wojenna, nic innego nie docierało do jego świadomości. I nikt nie mógł tego zakłócić, zwłaszcza taki
47
niedoświadczony gówniarz. — Teraz wreszcie, człowieku, wszystko jest jasne jak kryształ i przebiega prawidłowo. Führer dał rozkaz — a my go wykonamy! I ty, człowieku, naturalnie także.
To, co Führer tym razem rozkazał, jak zwykle niezupełnie jasno, stało się wyraźne w godzinach porannych owego historycznego dnia. Dokładnie zostało nagłośnione przez wszystkie radiostacje Rzeszy i było bez przerwy powtarzane. Wszędzie do usłyszenia, gdzie tylko się Niemcy znajdowali. Także na froncie ustawiono niezliczoną liczbę głośników przekazujących patriotyczne teksty.
Tego historycznego dnia, który potem przez wielu Niemców określony został jako „histeryczny", Führer i Kanclerz Rzeszy w jednej osobie, będący jednocześnie Naczelnym Wodzem Wehrmachtu, kazał zebrać wokół siebie Reichstag, który później powszechnie nazywano „chórem Rzeszy". Jedyną bowiem rzeczą, jaką ten posłuszny — podobno — zespół klakierów naprawdę opanował, były dwa hymny narodowe — ten oficjalny „Deutschland, Deutsch-land iiber alles" oraz pieśń Horsta-Wessela i to tylko po jednej zwrotce.
Najpierw jednak wysłuchano tego co zwykle. Powtórkę haseł o wielkoniemieckiej wartości takich, jak: państwo, naród, ojczyzna, Rzesza, honor i wierność. Zdobycze, które nigdy nie mogą być zakwestionowane, których należy strzec i bronić w razie potrzeby. I w ten sposób, on, Führer, doszedł do sedna swego wywodu: Istnieje wróg!
To on sprowokował broniących swej czci i godności, miłujących pokój i humanizm Niemców. Tak być nie może! — nigdy. I teraz już zabrzmiało owo groźne oświadczenie:
Od godziny piątej na ogień odpowiadamy ogniem!
I co ty teraz na to powiesz, Guske?
No tak, a co ja na to mogę powiedzieć? — Ten wił się jak dżdżownica. — To mnie po prostu zatyka, odbiera mowę, mogę tylko podziwiać naszego Führera!
Chciał jeszcze dodać — i cieszyć się, że dzięki temu będziemy mieli wkrótce rannych — ale już nauczył się, że przy starszym wachmistrzu należy używać tylko tych słów, które ten uznaje za słuszne i właściwe.
48
W
krótce wojna rozwinęła się na wszystkich torach. Oślepiające błyski rozdzierały horyzont nad Polską. Po nich następowały grzmoty, jak podczas burzy. Z czasem jedne zaczęły nachodzić na drugie, mieszały się ze sobą, tak że nawet wydawało się, iż grzmot następował przed błyskiem. Co za przedstawienie!
Tam polowa artyleria niemiecka ostrzeliwała wroga. Urządziła sobie gigantyczne huraganowe strzelanie. Przypominało w jakiś sposób Verdun. Ogień miał zniszczyć każdego, nawet pojedynczego żołnierza wroga. Co za niezwykły teatr! Burza żelaza!
Potem doszło do godnego podziwu następnego aktu. Niebo orały setki potężnych motorów błyszczących samolotów.
Według oficjalnych danych atakujące niemieckie lotnictwo dysponowało ponad trzema tysiącami dwustu maszynami, podczas gdy Polacy posiadali tylko siedemset dziewięćdziesiąt dwa samoloty, z czego ponad pięćdziesiąt procent uznawano za przestarzałe. I ci Polacy odważyli się wyzwać na pojedynek Niemców!
Poruszony tym porywającym przedstawieniem porucznik Geiger zerwał z głowy swoją polową czapkę i zaczął nią wymachiwać w kierunku nieba. Jego hełm bujał się przy pasie, przypięty tuż obok pistoletu służbowego. — Brawo! — krzyknął w uniesieniu. Jego żołnierze, którzy go otaczali, uczynili to samo.
Starszy wachmistrz Morgenrot kiwał z uznaniem głową, podziwiając tę demonstrację siły jego ukochanych Wielkich Niemiec. — No tak! Tak też musi być! Samoloty wydawały się przysłaniać światło wschodzącego słońca. Co za triumf!
A sierżant Runge, który to zapierające dech w piersiach przedstawienie obserwował przez swój dalmierz, stwierdził nagle z powagą: — Ludzie, przyjaciele — wyobrażacie sobie, gdyby to były samoloty przeciwnika! I my byśmy mogli do nich strzelać! Gwarantuję wam, że cholernie byśmy poszatkowali ten dywan.
Na razie jednak ta wysoce zmechanizowana i wyposażona w najnowsze urządzenia techniczne bateria przeciwlotnicza
49
musiała jeszcze czekać. Czekała ze wzrastającą niecierpliwością na samoloty przeciwnika, które nie nadlatywały. Czekali godzina za godziną. Nawet porucznik Geiger wydawał się hamować swoją żołnierską niecierpliwość.
Ale za to zostali przynajmniej dobrze zaopatrzeni, o co już osobiście dbał starszy wachmistrz. Cała bateria licząca stu dwudziestu żołnierzy, została troskliwie wyposażona w duże paczki prowiantowe. W tym także były papierosy marki „Juno".
Nawet podporucznik Brahms nie został tu zapomniany; w jego przydziale znajdowała się butelka likieru. Ucieszony, zaczął nią wymachiwać jak chorągiewką, potem pociągał z niej, nie kryjąc się z tym. Prawdopodobnie pił za zwycięstwo.
A wojna trwała już niemal jeden dzień — mimo że bateria Geigera nie oddała jeszcze ani jednego strzału. Niektórzy zaczęli nawet wątpić, czy w ogóle uda im się jeszcze zaistnieć na tej arenie.
W tym, niekoniecznie dłużącym się oczekiwaniu doszło następnie do pewnej różnicy zdań, do zdarzenia, które można by określić jako wstydliwe i mogące się nawet zakończyć fatalnie. Wywołał je w pobliżu kuchni polowej podoficer sanitarny Guske. Przypuszczał, że znajduje się w zaufanym gronie, do którego również należał starszy szeregowy Fahnenbrat — ten odpowiedzialny za akta i dokumenty baterii, jednocześnie jeden z najbliższych współpracowników Morgenrota.
Posłuchajcie, przyjaciele — powiedział Guske — jak ja widzę to wszystko, co tu może się teraz wydarzyć. Przedstawię wam to obrazowo: Gdzieś w jakimś kącie na tym świecie siedzi jakiś mały, nieświadomy niczego chłopiec, dla mnie jakiś tam smarkacz. W każdym razie zagubiony, pozostawiony samemu sobie i przez to mocno rozdrażniony.
Czy masz może na myśli tych Polaków? — zapytał zdziwiony Fahnenbrat.
Człowieku, tego ja nie powiedziałem! Próbuję tu przedstawić jedynie historyjkę pewnego smarkacza, który zostaje napadnięty przez olbrzyma. — Nie powiedział, że
50
zgwałcony. — I co się wtedy dzieje? Ten mały odważy się opluć go? A może pokaże mu tyłek? Na co ten, czując się sprowokowany, uderzy oczywiście tego małego. Da mu w mordę i będzie lał tak długo, dopóki tamten w ogóle będzie oddychał.
— Ja chyba się przesłyszałem, człowieku! — mruknął
odważny i czujny Fahnenbrat, bliski kompan i współpraco
wnik Morgenrota. — To, co ty, Guske, powiedziałeś przed
chwilą, nie może być przecież prawdą! Nie wiem, jak się
tego rodzaju gadki określa? Jako destrukcję!
Dopiero teraz, jak się wydaje, „Sani" zwrócił uwagę na tego słuchacza, spoglądając na niego życzliwie swymi wodnistymi oczyma. By w chwilę potem, chyba ku zaskoczeniu także czterech czy pięciu pozostałych zgromadzonych kamratów oświadczyć: — Z całą pewnością musiałeś się przesłyszeć, przyjacielu Fahnenbrat. Typki twego pokroju słyszą najchętniej tylko to, co sami myślą.
Czy wypierasz się tego, co przed chwilą powiedziałeś?
A co ja takiego powiedziałem? — zapytał Guske prostodusznie rozkładając ręce. Patrzył przy tym, oczekując zrozumienia, na zebranych kolegów. — Ja przecież tylko stwierdziłem, że ktoś komuś wypoleruje mordę — czyż nie tak?
Nie tak — próbował interweniować Fahnenbrat — tak tego poprzednio nie wyraziłeś. Nie tak! Nasi przyjaciele na pewno mogą to poświadczyć.
Oni jednak, jak Guske tego oczekiwał, unikali spojrzenia Fahnenbrata. — Co my tu takiego mamy poświadczyć? — odezwał się jeden.
A już przysięgać w żadnym przypadku. — Może przecież być tak, że się ktoś przesłyszał. Coś takiego może się przecież zdarzyć. Po czym oddalili się prędko, prawdopodobnie też chętnie.
Zostało tylko dwóch: Guske i Fahnenbrat. Spoglądali na siebie długo, nieprzychylnie mierząc się wzrokiem. W końcu starszy kancelista nie wytrzymał, przekonany o tym, że racja jest po jego stronie: — Jesteś rzeczywiście wyjątkowym gnojem! Taką opinię o tobie ma też Morgenrot.
Tego rodzaju komplementy możesz sobie darować, Fahnenbrat. I radzę ci dobrze: Nie bądź taki pewny swego! Bo kogo może to położyć na łopatki, to się dopiero okaże.
Co, odważasz się mi grozić, Guske?
Co też ty wygadujesz, człowieku! Próbuję ci tylko wyklarować — między innymi, że taka wojna jest ojcem różnych rzeczy. A jakie to mogą być rzeczy — jeszcze nie wiem; jeszcze nie — i ty chyba też nie. Więc stul przynajmniej pysk i trzymaj język za zębami. A może czujesz potrzebę pilnego i wcześniejszego wąchania trawki od spodu?
Tego oczywiście nie chciał. Pozna to jednak wkrótce. Co było albo przeznaczeniem, albo przypadkiem; zresztą obojętnie, jak to się nazwie. W końcu podczas wojny nie ma nic niemożliwego — może się zdarzyć po prostu wszystko.
N.
iecierpliwie wyczekiwany rozkaz zmiany pozycji — pierwszy podczas tej wojny — dotarł wreszcie do baterii. Było to następnego dnia, na krótko przed godziną 14.00.
— No to ruszamy! — zawołał porucznik Geiger. — Na
reszcie nadeszła nasza kolej!
Radosna wiadomość podekscytowała niemal wszystkich, uszczęśliwiła ich.
Wyznaczone stanowisko ogniowe znajdowało się już po drugiej stronie granicy — a więc na ziemi wroga.
— Teraz nic, tylko jak najprędzej tam dotrzeć — i hura
na tych Polaków! — wyrwało się radośnie z ust starszego
wachmistrza Morgenrota. Nie omieszkał przy tym uważnie
rozejrzeć się dookoła — w oczekiwaniu, że zobaczy zado
wolone twarze, które przy okazji zarejestruje sobie w pa
mięci.
Zresztą trudno było oczekiwać czegoś innego w tej sytuacji. Wojna bowiem rozwijała się pomyślnie, jeśli nie wręcz wspaniale! Wróg został, jak donosił w pierwszych
informacjach Wehrmacht, już po kilku godzinach odrzucony od swych granic, można powiedzieć — dokładnie wymieciony. Po bombardowaniach z ziemi i powietrza, przejechany gąsienicami, dobity w swoich okopach!
Groźba spotkania większego oporu już po niecałych dwudziestu czterech godzinach zamieniła się w obietnicę ponętnej przygody, w dodatku całkiem bezpiecznej. Podnosiło to tylko radosny nastrój żądnych wrażeń żołnierzy.
Możesz teraz zgnieść te swoje polskie wszy! — powiedział podoficer sanitarny starszemu szeregowemu, Fa-hnenbratowi; oczywiście w cztery oczy.
Zapamiętam to sobie — odburknął.
Najlepiej, jakbyś sobie założył akta tej sprawy. Zdaje się, że po jakimś czasie mogłoby nawet być ich sporo. I napisz sobie na nich tytuł: „Oszczerstwa zebrane przez Fahnenbrata".
Sukinsyn — syknął na Guskego.
Głupiec! — nazwał ten Fahnenbrata.
Wszyscy inni wokół byli natomiast weseli. Zadowolone, uśmiechnięte twarze, dowcipne, swobodne rozmowy. Odpowiadająca wojnie temperatura.
W każdym razie zmianę pozycji przeprowadzono tak, jak wielokrotnie to wcześniej ćwiczono, bezbłędnie, ściśle według planu.
Dowódca baterii wyciągnął swój, stale noszony stoper, uniósł go wysoko w prawej ręce tak, żeby był z daleka widoczny, a następnie trzykrotnie dał znak ostrym, długim gwizdkiem.
Ten sam sygnał wydany przez starszego wachmistrza zabrzmiał od strony wozu sztabowego.
I wtedy zaczęło się!
Żołnierze na stanowiskach bojowych krążyli wokół swych dział, usuwali zakotwiczenia, zakładali skórzane pokrowce na urządzenia optyczne i lufy. Jednocześnie załadowywano skrzynki z amunicją, rozbierano namioty, zasypywano dół po polowej latrynie.
Następnie umundurowali się zgodnie z regulaminem wojennym. Założyli pasy z przytroczoną do nich zapasową amunicją, z bagnetem z tyłu i przypiętą również manierką;
53
zresztą napełnioną. Następnie maski gazowe na specjalnych paskach — od prawego ramienia do lewego biodra. Słowem: kołnierzyk zapięty, rozporek sprawdzony, hełm na głowie.
Tymczasem z lasku, w którym stacjonowała bateria, wytoczyły się cztery większe ciągniki na gąsienicach, do których przyczepiono działa. Towarzyszył im warkot ciężkich samochodów transportowych. I to wszystko zaczęło się dziać zaledwie po kilku krótkich komendach i przebiegało tak sprawnie, jakby było jakimś normalnym, zwykłym ćwiczeniem, przeprowadzanym na placu koszarowym.
Starszy wachmistrz Morgenrot obserwował te poczynania nieco z boku, lecz nic nie mogło ujść jego uwadze. Chyba że sam tego chciał.
Tym razem spełniał zadania, które i tak należały do jego obowiązków.
Jako bystry obserwator zarejestrował: Kierowca numer dwa niepotrzebnie dał pełen gaz; numer cztery za długo jechał na ssaniu; trzeci, odpowiedzialny za działo szybkostrzelne 22 mm, odlewał się bezpośrednio z kabiny kierowcy na pole, nie zwracając uwagi na innych żołnierzy.
Tego rodzaju szczególiki Morgenrot postanowił sobie zapamiętać, aby dyscyplina nie doznała żadnego szwanku. Uchodził bowiem za „kosę", za służbistę, który nosił zawsze przy sobie w mundurze w górnej prawej, i do tego nie zapiętej, kieszeni — a więc w widocznym miejscu — gruby, oprawiony w skórę notatnik. Sięgał jednak po niego rzadko — prawdopodobnie, aby zademonstrować, że jego pamięć nie potrzebuje jeszcze notatek, jest wyśmienita, więc nic jej się nie wymknie. Co rzeczywiście było prawdą.
Za tych kierowców w zasadzie odpowiadał bezpośrednio sierżant Kroschke, jednak poczciwiec ten chętnie godził się, by nie robić użytku z tego rodzaju drobiazgów. Stał więc spokojnie, wyczekująco, na boku, udając zajętego, jak zwykle w tego rodzaju przypadkach. Tym razem bawił się skonstruowanym przez siebie przyrządem do liczenia kilometrów. Wolno mu było.
54
Starszy wachmistrz Morgenrot stał więc, bacząc na wszystko. Mimo drobnych uchybień, które da sią wyeliminować, ogólnie był zadowolony ze sprawności swoich podwładnych. Po chwili usłyszał za sobą głos podoficera Leu-chtera, jednego ze swoich współpracowników, który uznał, że należy mu zameldować: — Bateria gotowa do marszu, panie starszy wachmistrzu.
Ten jednak nie odwracając się nawet, odpowiedział mu:
— To przecież rozumie się samo przez się, Leuchter, i nie
musi być specjalnie meldowane! Zameldować należałoby
natomiast o każdym najmniejszym nawet opóźnieniu. Ale
trudno byłoby mi sobie wyobrazić taką sytuację.
Chciałem przez to tylko powiedzieć, panie starszy wachmistrzu, że myśmy, jak zwykle, byli gotowi wcześniej do wymarszu niż stanowiska ogniowe.
I to również, Leuchter — pouczył go Morgenrot — nie jest dla mnie żadną nowiną. — W końcu stanowiska ogniowe nie leżą w zakresie jego odpowiedzialności. — Tak musi być — dodał.
Na krótko przed odmarszem, dowódca baterii, porucznik Geiger, kazał się zawieźć swoim mercedesem do starszego wachmistrza Morgenrota. Nie kazał go poprosić do siebie ani też nie wezwał go gwizdkiem — po prostu pojechał do niego. Gest ten miał świadczyć o zaufaniu, jakim go obdarza.
Zostało to przez Morgenrota skwitowane, jak zawsze, ze ściśle żołnierską dyscypliną. Czuł się uhonorowany, choć uważał, że mu się to należy.
— Mój drogi Morgenrot — oznajmił mu dowódca baterii
marszruta i następny postój jest panu znany; omówiliśmy to. Ja w każdym razie pojadę naprzód, aby się rozejrzeć.
To, że będzie tam czekał na baterię — było oczywiste.
— Przez kogo będzie dowodzona? Podporucznika Brahm
sa? — Morgenrot dobrze wiedział, o co pyta, ale wiedział
też, że nie otrzyma odpowiedzi.
W końcu dowódca i szef baterii stanowili zgraną, doświadczoną parę praktyków.
Dlatego też nie zawsze wszystko musiało być dopowiedziane do końca. Milczenie porucznika oznaczało, że
55
„dowodzenie" przez porucznika Brahmsa nie wchodziło w rachubę.
I to wystarczyło.
W
ten sposób rozpoczęła się wielka marszruta wojenna baterii — jeśli nawet z początku na bardzo małym tylko odcinku. Opuścili wschodniopruską miejscowość, której nazwę dawno już wszyscy zapomnieli i ruszyli w kierunku południowowschodnim ku polskiej granicy. Mimo że znajdowała się w śmiesznej odległości zaledwie dziewiętnastu kilometrów, z trudem została osiągnięta.
Dowlekli się do niej, dosłownie doczołgali — pokonując spowite kurzem polne drogi, tylko po części posuwając się szosą. Drogi były pełne wybojów — stając się z dnia na dzień dosłownie tarką. Przeszło już po nich wiele jednostek pancernych, a jeszcze inne czekały na swoją kolej.
— Jak w dupie! — określił tę sytuację wściekły starszy wachmistrz, nie mogąc sobie wyobrazić dalszej marszruty w takich warunkach.
Byli przecież jednostką elitarną. Na jej czele jechał w małym odkrytym gaziku, siedząc sztywno wyprostowany, podporucznik Brahms. Naturalnie próbował miną pokazywać, kto tu jest szefem.
Za nim obydwa działka szybkostrzelne 22 mm, w każdej chwili gotowe do strzału. To dawało obsłudze pewne fory, siedzieli wygodnie i spokojnie drzemali.
Za nimi posuwały się cztery działa, potem wóz sztabowy, za którym znajdował się pierwszy samochód z amunicją, wiozący również większą część bagaży tak zwanego korpusu oficerskiego.
Potem jechał opel kadett używany przez starszego wachmistrza — najlepszy silnik, nowe ogumienie, świeża tapice-rka. Za nim podążało sześć ciężko załadowanych ciężarówek, sztabówka ze specjalnym wyposażeniem, wyżywienie z doczepioną kuchnią polową, za nią samochód naprawczy
z częściami zamiennymi, dwie cysterny z benzyną i wreszcie drugi samochód z amunicją oraz specjalistycznym uzbrojeniem. Na końcu kawalkady Kroschke, na motorze z przyczepą. Wspaniale to wszystko razem się prezentowało.
Tylko że nie posuwali się, nie posuwali się do przodu. Godzinami nawet stali, jak krowy na łące. Silnikom groziło przegrzanie. Nie przyszło nikomu do głowy, żeby je wyłączyć. Parcie do przodu było silniejsze. To doprowadziło nawet do tego, że zniecierpliwiony tą sytuacją starszy wachmistrz wysiadł w pewnym momencie ze swego opla. Nerwowo rozglądał się dookoła i zaczął przywoływać do siebie ręką „koniuszego". Ten podjechał natychmiast do niego swoim BMW z przyczepą, w której umieścił skrzynkę z narzędziami, a także warcaby i swoją rację żywnościową.
Morgenrot wcisnął się do przyczepy i polecił temu żółwiowi Kroschkemu: — Pojedziemy do przodu, tam z pewnością niektórzy drzemią.
Jechali śmiałymi zygzakami, często poboczem szosy, potem nawet polem, mijając pojazdy baterii, aż dotarli do małego łazika podporucznika Brahmsa. Przez ten czas, jak się zdaje, zrezygnował on ze swojej wojennej postawy, siedział z szeroko rozstawionymi kolanami, pochrapując zdrowo — prawdopodobnie po opróżnionej butelce likieru.
Lecz mimo to starszy wachmistrz chciał się od niego dowiedzieć: — Co tu się dzieje?
— Nie posuwamy się po prostu do przodu — odpowie
dział Brahms, wyraźnie zrezygnowany. — Prawdopodob
nie zablokowało się na skrzyżowaniu przed nami.
Ten Brahms — pomyślał Morgenrot — to rzeczywiście dupa wołowa. No trudno, muszą być i tacy. Dzięki temu, jak to już sugerował dowódca baterii Geiger, będzie można go bez większych przeszkód pomijać.
— Wobec tego, przyjacielu Kroschke, zobaczymy, co się
tam z przodu dzieje.
Pojechali więc dalej, ale tylko dwa kilometry, z trudem przeciskając się do zablokowanego skrzyżowania. Zobaczyli stojącego na nim sierżanta, który usiłował — jak na to
57
wyglądało — kierować ruchem. Ochrypł przy tym już niemal zupełnie. W każdym razie, jak Morgenrot od razu to ocenił, był to ktoś przypadkowy z tak zwanej średniej kadry — w żadnym wypadku nikt z żandarmerii polowej, a już na pewno nie oficer.
— A więc, przyjacielu Kroschke, my pokażemy, jak to
się robi! Zaraz to rozładujemy i to tak, jak teoretycznie
wielokrotnie to ćwiczyliśmy!
Obaj nieraz odgrywali na poligonach takie sytuacje; a gry ciągle nęciły Kroschkego, zwłaszcza gdy w ich trakcie można było wypić kilka butelek piwa i brantweinu do tego. Kierowanie ruchem było więc poniekąd ich specjalnością. Teraz nadarzała się wyśmienita okazja zademonstrowania tego.
Udało im się zresztą wybornie. Starszy wachmistrz Morgenrot wyciągnął z kabury pistolet zero osiem i stanął na samym środku skrzyżowania — bezpośrednio przed owym sierżantem. Ten wytrzeszczył oczy, najpierw na tego, jak się zdawało, zdecydowanego na wszystko mężczyznę, potem na jego odbezpieczoną broń. I wtedy dotarł do niego głos Morgenrota: — Zjeżdżaj stąd, człowieku! Od tego momentu my kierujemy tu ruchem.
Ale ja mam rozkaz...
Tu obowiązują teraz tylko nasze! Właśnie otrzymaliśmy rozkaz zabezpieczenia pierwszeństwa przejazdu pewnej jednostce, która została przewidziana do wykonania pilnego, ważnego zadania wojennego! Chyba nie chcesz nam w tym przeszkodzić? Nie radzę — to może wystrzelić!
Wskazał przy tym na towarzyszącego mu sierżanta Kroschkego. Ten również trzymał swój pistolet w ręku. Tylko jego oczy spoglądały naiwnie spod głęboko nasadzonego na głowę hełmu.
W tej sytuacji sierżant kierujący ruchem uznał za wskazane wycofać się i uczynił to, ale nie bez groźby: — Zamelduję o tym, to się tak nie skończy!
Morgenrot roześmiał się na głos, nie patrząc już jednak za odchodzącym sierżantem.
Jak było do przewidzenia, żaden as nie wtrącił się w tę wymianę zdań.
58
Tylko pewien oficer z jakiejś jednostki, która również tkwiła w korku, pokręcił na to wszystko głową i głośno powiedział: — To przecież nie może być prawdą! — Lecz Morgenrot udał, że nie dosłyszał tej uwagi.
U niego obowiązywała zasada: Wojna jest dla zawodowych żołnierzy, a nie jakichś tam rezerwistów, którzy często z przymrużeniem oka traktują swoje obowiązki. Wreszcie będzie można im pokazać, co to znaczy praktyka. Kros-chke to także uznał za swego rodzaju świetną zabawę.
W każdym razie skrzyżowanie zostało odblokowane dla baterii Morgenrot-Geiger. Przejechała przez nie bez żadnych już przeszkód, zostawiając za sobą polską granicę państwową — granicę, która na zawsze miała zostać wymazana z mapy.
— Widzi pan, panie poruczniku — objaśniał potem starszy wachmistrz podporucznikowi Brahmsowi — tak to się robi, gdy jest wojna. A teraz mamy wojnę!
B
ateria przeciwlotnicza Morgenrot-Geiger znalazła się w tym czasie na terenie Rzeczpospolitej Polskiej. Ta struktura — jak wówczas się oficjalnie o niej wyrażano — miała mniej więcej czterysta tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchni, zamieszkiwały ją blisko trzydzieści cztery miliony obywateli — w tym co najmniej trzy miliony Żydów i innych mniejszości narodowych.
Wojsko Polaków, łącznie z ochroną granic, miało mieć moc — „moc"? — około trzystu tysięcy żołnierzy.
Lecz nic takiego nie dało się zauważyć, ani zorganizowanej armii, ani jakiegoś widocznego oporu. Co najwyżej spotykali zabitych leżących w rowach wzdłuż drogi, którą posuwali się naprzód.
Nad nimi nie skowyczał nawet żaden pies — no nie, gdyż jeden albo drugi taki wałęsający się kundel został również zastrzelony! W końcu jednostki bojowe nie są jakimś tam towarzystwem ochrony zwierząt.
Wiele domów było spalonych, już nawet nie dymiły. Lecz te obskurne, zawalone chaty cuchnęły spalenizną i również padliną, rozkładającymi się końmi, krowami i owcami — ze zdruzgotanymi łbami, rozerwanymi brzuchami, oderwanymi kończynami.
Ale taka była ta wojna — co wkrótce zauważyli dzielni nacierający żołnierze. Zrozumieli też szybko, że w związku z tym muszą też być ofiary. Możliwe, że wyłącznie po tamtej stronie. Ale ludźmi okrutnymi nie byli. Kiwali nawet życzliwie głowami ze swych pojazdów do ludzi, których spotykali po drodze. Zwłaszcza do tych rodzaju żeńskiego i dzieci.
Musieli przy tym z przykrością stwierdzić, że ci pozostali przy życiu, do których chętnie wyciągnęliby swe dłonie, zdawali się ich gestu nie zauważać. Byli to widocznie źle poinformowani ludzie i dlatego odwracali głowy na ich widok. Wyglądali na zastraszonych, gotowych do ucieczki. Jak to — dziwiono się — przed nimi, przecież nie przyszli ich tu podbijać, ale wyzwalać! Co za fatalne nieporozumienie. W żadnym wypadku na to nie zasłużyli.
Po mniej więcej czterech godzinach intensywnego posuwania się naprzód, bateria zatrzymała się na krótki postój, zarządzony przez podporucznika Brahmsa. Przy tej okazji podoficer sanitarny Guske odszukał starszego pisarza baterii, Fahnenbrata. Z początku stali obaj zgodnie obok siebie na skraju szosy, oddając mocz do rowu.
Nieprawdopodobna ilość rozgniecionych wszy, co? I to, że tak powiem, już przy pierwszym podejściu! No, jak się z tym czujesz, zwycięzco — jeśli nawet na takiego nie wyglądasz. Zadowala cię to? A może czujesz się z tego powodu naprawdę szczęśliwy?
Nie zagaduj mnie wciąż w ten sposób — tymi twoimi głupimi dowcipami, ty parszywy łapiduchu! Ja w każdym razie mam w tej chwili ważniejsze sprawy do załatwienia.
Widzę — lejesz jak koń; możesz to potraktować jako komplement. Ale żeby wrócić do innych gatunków zwierząt, do tych twoich wszy — czy wiesz w ogóle, że mogą być bardzo groźne dla życia? Przenoszą bowiem różne
choroby, w tym także zakaźne, po których masowo można doskonale zdychać. Jak na przykład dżumę!
— Twoją przemądrzałą mordę prędzej czy później ktoś ci wypoleruje. Możesz być pewien! — I wiedział też, kto to zrobi.
Domyślał się tego również Guske, tyle że nie przejmował się tym. Okazał się jeszcze raz za mało rozważny. Spoglądał przy tym naiwnie na Fahnenbrata, co ten akurat przyjął za dobrą monetę.
— Naprawdę nie wiem, dlaczego wciąż mnie rozumiesz opacznie? Ja sobie znów tylko pozwoliłem na małe medy-czno-zoologiczne głośne myślenie.
W tym momencie zaopatrzeniowiec Leuchter, stojąc na stopniu kuchni polowej, ryknął na całe gardło: — Kto chce dokładkę? Dla każdego wystarczy! Napchajcie sobie żołądki, chłopy! Będziecie mogli potem lepiej srać!
We wczesnych godzinach wieczornych tego dnia— a był to jeszcze 2 września 1939 roku — bateria dotarła do swego pierwszego miejsca na tak zwanym froncie w Polsce.
Miejsce to znajdowało się około trzech kilometrów od Mławy. Zajęto je po dokładnym wcześniejszym rozpoznaniu, w jak najlepszym porządku i w dobrej atmosferze. Było to oczywiste dla tego rodzaju jednostki prowadzonej przez porucznika Geigera i starszego wachmistrza Morgenrota. Wszystko zgodnie z najnowszą wiedzą taktyczną i praktyczną.
Stanowiska ogniowe wyznaczono na łagodnym wzgórzu — jednym z nielicznych w tej nizinnej okolicy. Na punkt dowodzenia wybrano pobliski lasek. Po niecałej pół godzinie, tak jak należało tego oczekiwać, zameldowano gotowość bojową. Teraz wróg mógł ich zaatakować, ale wróg jakoś nie nadchodził.
Dla siebie osobiście Geiger wybrał na kwaterę pewien leżący w pobliżu dworek wiejski; po dobrze spełnionym
obowiązku należał mu się wygodny odpoczynek. Po czym okazało się, że kwatera była raczej wątpliwej wygody, do tego o przykrym zapachu. To były niedociągnięcia trudne do przewidzenia. Najpierw oczywiście humanitarną perswazją zmusili gospodarzy tej zapuszczonej budy do opuszczenia swej siedziby. Mogli, na co im wspaniałomyślnie zezwolono, przenieść się do chlewu czy stodoły.
Gdy to się stało, do akcji wkroczył podoficer Pensber-ger. Człowiek niewielkiego wzrostu, krępy, o okrągłej twarzy, oficjalnie kierowca dowódcy baterii. Z tego względu także i jego opiekun. Można by nawet to określić — cieszący się szczególnym zaufaniem.
Oczywiście działo się to za przyzwoleniem Morgenrota, jeśli nawet nie z jego błogosławieństwem. Miało to również swoje praktyczne rezultaty. Tak więc ten zaopatrzeniowiec dowódcy dysponował wieloma walizkami i kartonami. W nich znajdowały się i mydło, i środki do czyszczenia, także ręczniki i pościel.
Podoficer Pensberger energicznie i do tego bez słowa zabrał się do pracy. Jednak w gronie przyjaciół, zwłaszcza po ósmym piwie, trudno mu było zachowywać milczenie. Na ogół wiedział jednak: Znajdował się między dwoma, że tak powiem, biegunami — porucznik liczył na niego, ale starszy wachmistrz także. Wystarczy jedno niewłaściwe słowo, a znajdzie się na lodzie.
U Morgenrota zameldował się podoficer sanitarny Gus-ke, gotów do pomocy — do pełnej dyspozycji — jak oświadczył. W pierwszej chwili starszemu wachmistrzowi wydało się to nieco podejrzane i wprowadziło w zły nastrój.
Gdy jednak tym razem wysłuchał, z jakimi argumentami „Sani" przybył, zmienił zdanie, a nawet stwierdził, że oczekiwał od niego tego rodzaju aktywności. Chodziło bowiem o gruntowną dezynfekcję — możliwą do przeprowadzenia dzięki nagromadzonym środkom medycznym.
Morgenrot spontanicznie zdecydował: — Wykonać! Czystość, schludność, przezorność — dla tych spraw zawsze mam zrozumienie. Dowódca baterii także.
Tę dezynfekcję przeprowadzono najpierw w kwaterze dowódcy baterii. W tej chłopskiej chacie Guske okazał się niezwykle prężny w działaniu. Rozdmuchiwał biały proszek w pomieszczeniach, wlewał jakiś płyn w każdą najmniejszą szparkę i kazał zmyć podłogi szaroniebieską pianką. Potem wręczył Pensbergerowi jakiś zielonkawy smar i kazał mu się tym umyć — i to od razu.
W krótkim czasie unosił się w tej budzie zapach — żeby nie powiedzieć odór. Śmierdziało jak w należycie traktowanym pisuarze koszarowym. Podoficer tak samo. Co nawet do niego pasowało, gdyż nie był to żaden specjalnie wrażliwy na tego rodzaju zapachy człowiek.
Natychmiast zjeżdżaj stąd teraz, ty nędzny śmierdzielu! — Zdaje się, że Pensberger tymczasem z trudem łapał oddech po tych zabiegach.
Powinieneś być mi wdzięczny, że znajdujesz się tutaj w takiej przepisowej pod względem sanitarnym czystości. Czy nie potrafisz tego docenić?
W dupę cię kopnę, człowieku, i to mocno, jeśli zostanę oskarżony za twój smród!
Guske oddalił się bez oporu, po spełnionym obowiązku. Udał się na stanowiska ogniowe, by tam ucieszyć swoim przybyciem dowódcę baterii. Pod jego czujnym wzrokiem żołnierze budowali szańce, stawiali namioty, wykopali rów na latrynę. To, że w pozostałych plutonach baterii wszystko działo się równie planowo, było samo przez •się zrozumiałe. Nade wszystko dymiła znów pełną parą kuchnia polowa. Zasłużona dla wszystkich, kaloryczna kolacja — mająca się składać z grochu z wędzonym boczkiem i dodatkowo dwustu gramami wędliny na osobę — została zarządzona przez Morgenrota natychmiast po przybyciu.
Ponieważ wszystko przebiegało planowo, także i Geiger mógł wreszcie pozwolić sobie na zasłużony odpoczynek. Nie odszedł jednak bez uprzedniego pokiwania z uznaniem głową swoim ludziom, uczynił to również w kierunku podporucznika Brahmsa. Potem dopiero udał się, niemal zmęczonym krokiem, w kierunku swej kwatery. Tam zamierzał, ponieważ był człowiekiem niezwykle
63
dbającym o higienę, w pierwszym rzędzie wziąć solidną kąpiel.
W tym czasie podoficer sanitarny przesuwał się po stanowiskach ogniowych, w końcu miał tutaj rannego, tego z przytrzaśniętą ręką. W zasadzie to żaden szczególnie trudny przypadek, właściwie nie dla Guskego — ale zawsze taki, który dało się odpowiednio rozdąć; być może nawet dla zrobienia odpowiedniego wrażenia przede wszystkim na sierżancie Runge.
Ten kontuzjowany, który został teraz przez Guskego odszukany, obserwował przez lornetkę rozciągające się przed nimi na południowym wschodzie miasto Mławę. Na pytanie, co widać przez szkła, sierżant Runge pospieszył za niego z odpowiedzią: — Ta dziura pali się na wszystkich rogach i wszędzie. I będzie się palić, aż się wypali! Każdy powinien to sobie obejrzeć. Ty także!
Co też podoficer sanitarny Guske chętnie uczynił. Żeby zapanować nad tym obrazem zniszczenia, który zobaczył, potrzebował kilku minut.
Wreszcie powiedział: — Czy słyszałeś już kiedyś o tym, Runge, żeby już kiedykolwiek w przeszłości były tak spalone miasta? Chyba, że w 1914 — a więc przed dwudziestoma pięcioma laty, w tych twoich Prusach Wschodnich!
No tak mogło być — stwierdził tamten, zdziwiony nieco przypisaną mu wiedzą na ten temat. — Ale teraz mi nie wyjeżdżaj z tego rodzaju uwagami, człowieku! Wiesz, że niechętnie ich słucham. Zresztą jedno nie da się porównać z drugim, w końcu teraz znajdujemy się w Polsce!
Gdzie zresztą, jak mi powiedziałeś, żyje twoja niegdyś ukochana siostra.
Na szczęście nie tam, w tej płonącej Mławie, a zupełnie gdzie indziej, dalej stąd — koło Ciechanowa. Tutaj w każdym razie odbieramy to, co nam się należy i mnie nikt od tego nie odwiedzie!
No, ale komu i dlaczego? — drążył dalej Guske. — Może mówisz to wbrew własnemu przekonaniu, masz inne odczucia i wyobrażenie jako Wschodni Prusak?
Żadna odpowiedź na to nie padła, trudno też było jej oczekiwać.
64
S
ierżantowi Runge została na razie zaoszczędzona bezpośrednia reakcja na tego rodzaju psychiczny drenaż, gdyż usłyszeli trzykrotny, długi, sygnał gwizdka.
Był to sygnał od Geigera. Oznaczał: Uwaga — cisza — słuchać! Natychmiast też ucichły wszelkie rozmowy żołnierzy na stanowiskach ogniowych. Wszyscy zastygli, aby usłyszeć dowódcą baterii.
Ten zaś zawołał wyraźnym i ostrym, donośnym głosem:
— Podoficer sanitarny, Guske — natychmiast do mnie!
— Sam widzisz — powiedział ten, mrugając do Rungego
— jak jestem potrzebny! Już prawie nie znajduję czasu, aby
zamienić kilka budujących zdań ze swoim drogim, bliskim mi
przyjacielem. Ale nadrobimy sobie to przy następnej okazji.
A więc do rychłego zobaczenia. Heil! Wschodni Prusaku.
Guske pognał na wezwanie. Porucznik czekał na niego przed swoją siedzibą i najpierw bez słowa zmierzył go ostro od stóp do głów. To dało Guskemu możliwość stanięcia przed nim w nienagannej wojskowej postawie, a więc stworzenia wizerunku regulaminowego żołnierza. Co mu się poniekąd nawet udało.
Geiger mimo tego zły pokręcił swoją głową bohatera i po chwili stwierdził: — Czegoś takiego bym się po panu nie spodziewał — akurat po panu, Guske — w końcu po wpółcywilizowanym człowieku: Żeby mnie zaaplikować tego rodzaju smród!
To tylko konieczna dezynfekcja, panie poruczniku, niestety nie do uniknięcia. Ostatecznie znajdujemy się na wojnie, na ziemi przeciwnika. A ponadto do tego rodzaju środków sanitarnych można się szybko przyzwyczaić!
Coś takiego, człowieku, traktuję jako bezczelność wobec mojego zmysłu powonienia! To zatyka oddech! Wprost nie do uwierzenia, że ta śmierdziucha mogła się zrodzić w pańskiej głowie, Guske! Czy pan wymyślił to sobie specjalnie akurat dla moich osobistych pomieszczeń?
Pozwolę sobie zwrócić pańską uwagę, panie poruczniku, że istnieją przepisy, które nakazują użycie tych środków w określonych warunkach. A poza tym trzeba by przy rozpatrywaniu tego zagadnienia także uwzględnić panią
65
doktor Bernauer. Ona wyposażyła naszą baterię w te środki i jak sądzę nie bez pańskiej inspiracji. No a ponadto, jak zresztą mogłoby być inaczej, działałem w tej sprawie w ścisłym porozumieniu z panem starszym wachmistrzem. Teraz zawahał się Geiger, choć tylko na chwilę.
— To jest punkt, który będę musiał wyjaśnić! Pan może
zjeżdżać, Guske! Ale proszę czekać w pogotowiu. Na razie
jednak: Morgenrot do mnie!
Ten zjawił się natychmiast. Jego nigdy nie trzeba było długo szukać — był zawsze w pogotowiu. Lecz takim rykiem chyba go jeszcze dotąd nie wzywano. Guske bowiem nie omieszkał przekazać mu słowo w słowo żądania dowódcy baterii. Powtórzył: „Morgenrot — do mnie". Co tego oczywiście nieprzyjemnie nastawiło. Tym bardziej że wszystko wskazywało na dobrą współpracę, a jakieś demonstracyjne wywyższanie się nad podwładnym było dotąd niewyczuwalne.
Geiger zorientował się w tym instynktownie. W końcu wiedział, co ustalił ze swoim starszym wachmistrzem. Jeszcze nigdy zresztą nie doszło między nimi do żadnej ostrej konfrontacji. Tak więc powitał go w swej kwaterze ze zrozumiałą życzliwością i zaproponował nawet krzesło.
A więc, mój drogi, niech pan najpierw trochę sobie głęboko pooddycha, jeśli pan oczywiście może. No i co takiego pan czuje? Okropny zapach — jak z ubikacji koszarowej! Pochodzi ze środków dezynfekujących, użytych przez tego podoficera sanitarnego Guskego. Twierdzi on nawet, że został przez pana do tego zainspirowany. Bez pańskiej zgody w każdym razie nigdy by tego sam nie przedsięwziął. No — i jaki jest efekt? Jestem bliski rzygania! Nie da się tu normalnie oddychać, w spokoju wykąpać, a co dopiero spać!
Bardzo mi przykro, panie poruczniku — sztywno zareagował Morgenrot. — W każdym razie jest prawdą, że zapytany przez Guskego zgodziłem się na dezynfekcję i uznałem ją za konieczną. Ale oczywiście nawet w najśmielszym wyobrażeniu nie sądziłem, że pozwoli sobie na coś takiego! Tym bardziej iż wie, że posiada pańskie zaufanie. To, że będzie je sobie cenił i w związku z tym zachowa się odpowiedzialnie, było dla mnie zupełnie oczywiste.
66
Tę niemal dwuznaczną uwagę Geiger przyjął ze spokojem. Nakazał sobie zachować zimną krew. Położenie starszego wachmistrza na łopatki było niełatwe, być może nawet niemożliwe. W końcu nie musiało też koniecznie nastąpić — nie od razu. Po prostu był na niego skazany, bez niego nic by tu nie szło prawidłowo.
A więc, mój najlepszy, zdaje się, że mamy tu do czynienia z pewnym problemem, na szczęście tylko drobnym. Widocznie Guske próbuje na swój sposób robić nam tutaj dowcipy.
Dowcipy, panie poruczniku? To nie są dowcipy. Przynajmniej już od jakiegoś czasu. On raczej, mam takie wrażenie, produkuje się tutaj jako dzika świnia, a to nie są ludzkie istoty.
Odnoszę się z całym szacunkiem do pańskiej znajomości zoologii, mój drogi Morgenrot — łagodnie przyznał Geiger. Prawdopodobnie, aby podtrzymać wojskową solidarność, która niewątpliwie jest niezbędna dla wytworzenia w baterii właściwej atmosfery bojowej. — W każdym razie ten Guske znajduje się w pańskim obszarze działania, w którym zwykle wszystko jest w najlepszym porządku. Liczę więc, że i jego jeszcze pan sobie odpowiednio wychowa — na pańskie kopyto, z odpowiednią zręcznością i taktem.
Tak jest, panie poruczniku!
Starszy wachmistrz odniósł jednak wrażenie, że tego rodzaju lekko ironiczne podpowiedzi jak gdyby kwestionują jego umiejętności. Gdyby tak miało być, gdyby dowódca faktycznie tak myślał — miał wątpliwości co do jego kwalifikacji — no to jeszcze się okaże, kim on naprawdę był.
Ta pierwsza noc w Polsce — w kraju wroga— przebiegała jeszcze w jakiś sposób beztrosko. Leuchterowi, temu niezwykle pilnemu podoficerowi zaopatrzeniowemu, udało się bowiem zorganizować świniaka, który prezentował się w sposób niemal
pokazowy, jakby był uformowany z gliny. Ważył co najmniej około stu kilogramów.
Założył świni na szyję swój pas żołnierski, co udało mu się nawet bez specjalnego kwiku. Potem, żeby temu nadać rangę przedstawienia, wpadł na pomysł drażnienia prosiaka, podsuwając mu pod ryj marchew, tak że biedny prosiak leciał za nim albo obok niego, próbując tę marchew złapać. On zaś trzymał go na pasku, jak na smyczy.
— Z tym numerem — stwierdził Guske — mógłbyś wy
stępować w cyrku albo też gdzie indziej. Byłoby to przy
najmniej jakąś satysfakcją dla tego biednego świniaka.
Leuchter nie bardzo wiedział, czy Guske chciał mu przez to wyrazić swoje uznanie, czy też była to złośliwa uwaga z jego strony.
I jeśli nawet Guske miał na myśli to drugie, nie miało to dla przyglądających się temu widowisku żadnego znaczenia. Większość żołnierzy doskonale bawiła się tym przedstawieniem.
— Jutro, panowie — oznajmił radośnie mężczyzna ciąg
nący za sobą świnię — otrzymacie bób; oryginalny, pomo
rski, co oznaczało najlepszego gatunku — pływający w tłu
szczu, wymieszany z soczystymi kawałkami mięsa.
W tym samym czasie porucznik Geiger zajmował się higieną swojego szlachetnego ciała. Prawdopodobnie w oczekiwaniu dalszych osobistych przeżyć — spodziewanej wizyty pewnej damy.
Do otaczającego go zewsząd smrodu dezynfekcyjnego zdążył się już przyzwyczaić.
Podporucznik Brahms, drugi oficer w baterii, również przebywał o tej porze w swoim namiocie, znajdującym się opodal podległych mu plutonów ogniowych. Tam rozkoszował się przydzieloną mu butelką likieru, tym razem ananasowego, jeśli oczywiście ufać napisom na etykietach. Bełkotał przy tym pieśni z tak zwanego niemieckiego dorobku narodowego. Potem zwalił się na łóżko.
Tymczasem dobry, poczciwy sierżant Runge popadł w jakąś zadumę. Oparł się ciężko o główne przyrządy optyczne do kierowania ogniem przeciwlotniczym i oddał się myślom na temat swego wschodniopruskiego pochodze-
68
nia. Ostatnio coraz częściej go nawiedzały, a także — coraz bardziej dręczyły. I co tu kryć, wyciskały łzy tęsknoty.
Starszy wachmistrz Morgenrot poczuł nagle pilną potrzebę podtrzymania gotowości bojowej baterii. Był żołnierzem, który uważał za swój obowiązek dawanie w każdej sytuacji przykładu innym i demonstrowanie wszystkim, że wojna płynie w jego krwi.
Oczywiście nie omieszkał przed zaplanowaną przez siebie wyprawą odmeldować się wcześniej przepisowo u dowódcy baterii, ale nie po to, aby prosić go o pozwolenie na zamierzone działanie.
Zadzwonił do niego. Połączenia polowe pomiędzy stanowiskami ogniowymi a jego „sztabem" oraz linia bezpośredniej łączności między nim a dowódcą baterii działały bez zarzutu.
— Chciałbym teraz, panie poruczniku, odbyć małą wy
cieczkę rozpoznawczą po najbliżej okolicy. Czy mogę
przyjąć, że nie ma pan nic przeciwko temu?
Porucznikowi Geigerowi udawało się już nie reagować na inicjatywy Morgenrota; w każdym razie przyjmował je z pewną obojętnością. W końcu byli wzajemnie skazani na siebie — co wymagało niejednokrotnie pobłażliwości, jeśli nawet nie zawsze.
Tak więc odpowiedział: — Ach, mój drogi, proszę realizować swoje plany, jeśli to takie pilne! Najważniejsze, aby przy tej okazji nie postawić wokół pańskiej osoby całej baterii na nogi! Tego bym panu nigdy nie wybaczył!
Morgenrot przyjął to za komplement, za rodzaj uznania dla siebie. Nie ociągał się więc dłużej z udaniem się w rejon działania przeciwnika, dopóki zachodzące już tego dnia słońce jeszcze na to pozwalało.
Usiadł za kierownicą swego opla kadetta. Obok niego mógł zająć miejsce starszy szeregowy Fahnenbrat; Morgenrot nie omieszkał przy tym zaznaczyć, że ten ma okazję uczestniczenia w niezwykle ważnej, niemal heroicznej ekspedycji. Powinien traktować to jako szczególnego rodzaju wyróżnienie.
— A więc jedźmy do tej palącej się Mławy! — oznajmił
starszy wachmistrz. Po chwili zapytał energicznie: — No,
69
a w ogóle, jak się czujesz w tym momencie, Fahnenbrat? Możesz w każdej chwili wysiąść, gdybyś na którymś zakręcie poczuł, że masz pełne portki.
Ależ, panie starszy wachmistrzu, coś takiego mnie się nie trafia! — Ten mały, gruby blondynek spoglądał przy tym niemal pobłażliwie na Morgenrota, starając się przybrać postawę odważnego. — Na coś takiego jak dziś to ja tylko czekałem!
Dobrze wobec tego, Fahnenbrat, tak też powinno być — u mnie zawsze! Kto tak myśli, przyjacielu, należy do mnie.
Fahnenbrat wydawał się być dumny z tego.
— A więc jedziemy — wprost w paszczę przeciwnika!
Nie ujechali daleko, gdyż po mniej więcej dwóch kilometrach zobaczyli przed jakimś domem, stojącym tuż przy szosie, policjanta, który oparty o płot spoglądał obojętnie na jakieś małe zawiniątko — przypominające zwłoki ludzkie — leżące pod jego stopami.
Starszy wachmistrz natychmiast zahamował, wysiadł i podszedł do żandarma. Przez chwilę przypatrywał się zawiniątku, by wreszcie zapytać: — Czy mogę być w jakiś sposób pomocny?
— Dziękuję. To się już teraz samo rozwiąże. Czekamy
tutaj. — Razem z nim był jeszcze drugi żandarm, podofi
cer, który siedział w samochodzie zaparkowanym opodal.
Morgenrota trochę to zdziwiło, że tutaj, gdzie się dookoła paliło, stali spokojnie niemieccy żołnierze i czekali.
Na co?
Na oddział specjalny, który tego trupa pochowa — to rozkaz generała. Tylko że tych facetów wciąż nie ma, widocznie musieli ich gdzieś indziej zatrzymać!
Powiedz, czy ten generał ma wszystkie klepki po kolei w głowie — pogrzeby cywilne w czasie wojny? Gdzie to jest w ogóle możliwe?
Nawet gdybyś miał rację, nie masz prawa stawiać takiego pytania.
Starszy wachmistrz skinął głową, jeżeli nawet nie był zupełnie o tym przekonany. Tymczasem przypatrywał się nieco dokładniej zwłokom. — To — stwierdził po chwili,
70
bez specjalnego zdziwienia — było przecież jeszcze dziecko.
— Ale za to jakie! — odparł żandarm niemal ze złością.
— Ten chłopiec odważył się grozić niemieckim żołnierzom
— miał pełną gębę wrogich haseł przeciwko nam! Ta
mała bestia pozwoliła sobie nawet opluwać naszych żo
łnierzy i obrzucać ich kamieniami, co miało swój skutek,
jak widać.
Te skutki były widoczne gołym okiem. Temu wygrażającemu wojsku Dawidowi zmiażdżono po prostu kolbą czaszkę — jedno uderzenie wystarczyło.
I oto leżał teraz tu — z twarzą już nie do rozpoznania. No tak — w końcu to jest wojna.
— Tak jest — tak już jest!
Morgenrot nie wahał się nawet przez moment, żeby to stwierdzić. Również i jego Fahnenbrat, który stał teraz za nim, przytaknął. Niemniej w starszym wachmistrzu odezwał się teraz praktyk wojenny.
— Nie bardzo to rozumiem, do jasnej cholery — powie
dział — jest to zupełnie niepotrzebna strata czasu! A poza
tym wyglądasz tu akurat tak, jakbyś pełnił wartę honorową
— i to akurat nad takim nędznym pędrakiem!
— Bo mam taki rozkaz — odpowiedział żandarm sztywno
— mam tu czekać na ekipę grabarzy.
Teraz wkroczył do akcji starszy szeregowy Fahnenbrat, zainspirowany wypowiedzią swego starszego wachmistrza. Pozwolił sobie na uwagę, która zrobiła wrażenie.
W naszej baterii w każdym razie, panie sierżancie — żandarm był w stopniu sierżanta — dawno byśmy splunęli w dłonie, chwycili za łopaty i załatwili tę sprawę.
Co to za ton! — zawołał żandarm oburzony, jak sierżant do starszego szeregowego. — Jak chcesz, mądralo, możesz tu sobie pokopać.
I zrobiłby to — stwierdził stanowczo i jednocześnie pouczająco starszy wachmistrz — lecz nie mamy czasu, żeby wykonywać tu waszą robotę. Musimy już pędzić dalej, mamy do wykonania ważne zadanie bojowe.
Udali się z powrotem do swego opla kadetta, jakby bliżsi sobie. Wsiadając Morgenrot powiedział:
71
— Brawo, Fahnenbrat!
Starszy wachmistrz chwalił swojego bliskiego, zaufanego współpracownika. Okazał się być człowiekiem, na którego będzie się można niewątpliwie zdać podczas wojny! — Ty od razu zorientowałeś się, o co tu chodziło. Nie należy nigdy tolerować żadnych niedociągnięć; bądź zawsze czujny i myśl o wszystkim!
Tak jest, panie starszy wachmistrzu, i to w każdej chwili. — Zapewnienie to złożył niemal jednym tchem, jakby składał uroczystą przysięgę.
Dobrze, Fahnenbrat, bardzo dobrze! Tylko tak dalej, a twoje paski — mówiąc to miał na myśli dystynkcje podoficerskie — są pewne! Tym bardziej że już za chwilę będziesz miał kolejną okazję zdać na nie egzamin praktyczny.
A potem już dalej w tę wojnę.
W
krótce zrobiło się ciemno — co miało ten skutek, że pożary w Mławie zdawały się jeszcze jaśniej migotać. Miasto wyglądało jak tajemnicza scena operowa, na której można grać Wagnera.
W tej scenerii, w której pewnie w ciągu dnia odbyły się ciężkie walki o miasto, teraz paliły się już tylko zabudowania na obrzeżach. To jednak wystarczało, aby niebo nad Mławą malowało się ciemnoczerwone Zatrzymane przez dym światło rozlewało się nad miastem, jak gdyby paliły się w nim niezliczone latarnie. Tam, gdzie nie wiadomo, czy w ogóle były latarnie.
Również nad rynkiem, podobnym do rysunków pruskich miast, panowała jasność, która umożliwiała swobodne rozglądanie się.
Walczące oddziały zdążyły się już przesunąć dalej na wschód — po ich pojazdach w każdym razie nie było już śladu. A pozostali tutaj Polacy nie pokazywali się; ukrywali się albo też jakoś się ulotnili.
Tak więc należało się tutaj poruszać tylko z pistoletem w ręku — i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Oni
bowiem, to jest Morgenrot z przodu i Fahnenbrat, który podążał za nim — wybijali swymi ciężkimi buciorami drzwi; również i te, które nie były zamknięte na klucz. I choć .wydawało im się to bezsensowne, to jednak nie mogli do tej czynności użyć rąk, gdyż te były potrzebne dla pistoletu i latarki. Wykonywali z całym zapałem swoje zajęcie, traktując je jako przygodę wojenną, która, przynajmniej dla Morgenrota, była równoznaczna z odwagą wobec wroga.
Wpadłszy w trans posuwali się naprzód — nawet Fahnenbrat był po chwili nie do powstrzymania. Ten mały gruby blondynek chciał się zresztą przy tym sprawdzić, co nawet w jego sytuacji można było zrozumieć.
Najpierw — była pewna piekarnia, której regały były jednak kompletnie puste.
Następny obiekt ataku: sklep papierniczy — tam również nie było nic przydatnego.
Potem wdarli się do apteki — ale i ta widocznie została już przez inne oddziały dokładnie splądrowana — powyrywane szuflady, zniszczone gabloty, przeróżne medykamenty porozrzucane po podłodze, zdeptane, zniszczone, rozsypane.
— Szkoda — zauważył Fahnenbrat — że nie zabraliśmy
ze sobą naszego rzeczoznawcy, tego podoficera sanitarne
go, Guskego. Ale ten z pewnością podczas takiej ekspedy
cji — tu rozległ się głośny śmiech — już dawno miałby
pełno w portkach. Gwarantuję.
— Dalej! — zakomenderował bojowo Morgenrot.
Chwilę później znaleźli się w jakichś piwnicach, w któ
rych stały poustawiane skrzynki, kartony i walizki.
Większość z nich rozpruwali. Fahnenbrat działał energicznie, wykorzystując do tego swój bagnet. Musieli jednak jeszcze raz stwierdzić: — Nic tylko rupiecie, tandeta i odpadki!
W końcu, po rozwaleniu niemal wszystkich skrzyń i kartonów natknęli się na ukrywającą się za nimi kobietę i troje małych dzieci. Biednie odzianych, ze łzami w oczach i trzęsącymi się rękoma. Błagającym wzrokiem spoglądali na Morgenrota.
73
Ten z lekkim wstrętem krzyknął na nich: — Nie róbcie tylko zaraz w portki na nasz widok! Ukryjcie się znów. Nie jesteśmy potworami!
— Nie, my nie jesteśmy potworami! — wtórował Fah-
nenbrat.
To zdarzenie tu opisane, i to trzeba podkreślić, według oficjalnych opinii, do których również i głos Morgenrota się zaliczał, nie było żadnym plądrowaniem. — Nigdy — przysięgano — coś takiego nie wchodziło w rachubę i nie mogłoby mieć miejsca! Podejmowano jedynie próby odpowiedniego zabezpieczenia co wartościowszych rzeczy; w interesie ogółu.
Przeważnie jednak nie znajdowano przy tym nic przydatnego — nie u tych Polaków! To musiało oczywiście tych w pełni oddanych wojnie wojowników bardzo rozczarować, w każdym razie nie zachęcało do walki. Ale mogło to jeszcze potem nastąpić!
I coś w tym rodzaju trafiło się potem. Zanim, po tej penetracji pola walki, wrócili do baterii, przeżyli jeszcze jedno, dotąd z niczym nieporównywalne zdarzenie.
Dojeżdżali właśnie do znajdującego się mniej więcej dwa kilometry na zachód od Mławy, małego, gęstego lasku jodłowego, leżącego tuż przy głównej szosie, którą posuwały się wojska.
W blasku reflektorów zobaczyli domek, który przyciągał ich wzrok. Stało tam już kilkanaście pojazdów, wyłącznie samochodów osobowych, stłoczonych gęsto na poboczu. Nikt raczej nie próbował rozładować tego tłoku, odwrotnie
— wyglądało na to, że zaproszono je tutaj do parkowania.
Honory gospodarza czynił pewien oficer, jakiś kapitan nie
znanej formacji.
— Chodźcie tu, przyjaciele!
Starszego wachmistrza nie trzeba było dwa razy zapraszać. Wysiadł ze swego opla kadetta i zasalutował przepisowo. Po czym swoim zwyczajem zapytał uprzejmie:
— Czy możemy tutaj w czymś pomóc, panie kapitanie?
Kapitan machnął ręką. — Tutaj, przyjaciele, już nic nie
da się zrobić. Ale możecie zobaczyć, co się stało, tylko ostrzegam — okropny widok! Dowództwo armii udostęp-
74
niło to nawet do oglądania. I to nie tylko korespondentom wojennym, ale wszystkim żołnierzom. Bo i ci mają się przekonać, z jakim totalnie wynaturzonym wrogiem mamy do czynienia. Jest nawet wskazane, żeby to się rozeszło w naszych oddziałach.
To, co zobaczyli w świetle wielkiego reflektora, okazało się być zabitym skoczkiem. Prawdopodobnie ze strąconego samolotu; jeden z tych dzielnych pilotów wszechwładnie panującej w powietrzu Luftwaffe.
Najprawdopodobniej usiłował ratować się na spadochronie — po zestrzeleniu jego maszyny. Nie można było jednak stwierdzić, czy jego śmierć nastąpiła przed czy po zestrzeleniu samolotu. Niemniej wylądował u pod-ludzi — wśród tych zupełnie pozbawionych skrupułów Polaków.
Ta okropnie zbezczeszczona ofiara wojny była teraz z zainteresowaniem oglądana ze wszystkich stron. I to nie tylko przez stojących wokół kilkudziesięciu żołnierzy różnych stopni i rodzajów broni. Korespondenci wojenni mogli wreszcie swoje liczne reportaże opatrzyć autentycznym zdjęciem. Nawet operator cotygodniowej kroniki filmowej UFA pozwalał swej kamerze nieustannie pracować.
Potem jakiś lekarz sztabowy składał wyjaśnienie, nazywane przez niego — „oficjalnymi oględzinami", które miało zabrzmieć jak najbardziej fachowo. Wyglądało na to, że już po raz drugi czy trzeci referował to zdarzenie — w sposób demonstracyjny, przy leżących u jego stóp zwłokach nieszczęsnego pilota, oświetlonych ostrym światłem reflektora.
Wyjaśnienia zawierały następujące stwierdzenia: — Tego pilota, i to jeszcze przed śmiercią, ciężko okaleczono. Dokonano wprost trudno zrozumiałej barbarzyńskiej kastracji. Uszkodzono także odbytnicę, prawdopodobnie przez wbicie w nią pala. Niezależnie od tego biedakowi nożem wyjęto oczy.
Wszystko to było za każdym razem szczegółowo demonstrowane zebranym.
Coś niebywale okropnego, budzącego wstręt, wywołującego mdłości.
75
Starszy wachmistrz wycofał się z tego widowiska zaszokowany i wstrząśnięty. — Tego — powiedział zwracając się do swego starszego szeregowego — nie wolno nam nigdy zapomnieć, Fahnenbrat!
— Toż nigdy nie zapomnimy, panie starszy wachmistrzu, jak długo będziemy żyć. — Jego czas, czego w tym momencie oczywiście nie przeczuwał, był już jednak policzony.
W
krótce potem, po tej eskapadzie wojennej, obaj znów wrócili do baterii — przepełnieni niezwykłymi przeżyciami i doświadczeniem. Morgenrot od razu postanowił poinformować o tym najbardziej zaufanych.
— To był niezapomniany dzień! I dlatego musimy go
sensownie zakończyć w naszym wspaniałym gronie.
Co oznaczało: Po jego myśli! Zakończono go więc dużym wspólnym pijaństwem, możliwym dzięki zapasom Leuch-tera, które wszystkich uczyniły nieco swobodniejszymi.
Najpierw jednak — stwierdził Morgenrot chytrym tonem — Fahnenbrat wsiądzie do mojego opla i jeszcze raz uda się do Mławy — do tamtejszej apteki. Jeszcze to i owo dałoby się z niej wydostać, oczywiście tylko z pomocą fachowca. A więc twoją, Guske.
Gotów jestem natychmiast pojechać! — potwierdził Fahnenbrat.
Chciał pojechać, gdyż uznał to zadanie za szczególnie zaszczytne. A po wtóre, do wykonania tego zadania Morgenrot oddał mu swojego starannie pielęgnowanego opla kadetta, którego w zasadzie używał wyłącznie jako samochodu prywatnego. — No, a ty, Guske? — zapytał. — Odważysz się? Czy może już teraz masz pełne portki ze strachu?
— Jeśli nawet mam, to podłożę specjalny pokrowiec na
siedzenie, żebyś potem nie musiał czyścić po mnie.
Miał to być żart, który jednak nie bardzo udał się podoficerowi sanitarnemu. Niemniej po chwili dodał, wolno ce-
dząc: — Dlaczego nie miałbym pojechać z tobą, Fahnen-brat, skoro jest taki rozkaz?
Powiedział to prawdopodobnie po tym, jak starszy wachmistrz Morgenrot obrzucił go ostrym spojrzeniem.
Ale wymówił to tak, jakby chciał powiedzieć: To jest rozkaz, zatem nie mam innego wyboru.
Tak więc Fahnenbrat i Guske udali się do ledwie już teraz jarzącej żółtozielono i spowitej kłębami dymu Mławy. W tym czasie w baterii czyniono przygotowania do spotkania najbliższych współpracowników Morgenrota.
Po niecałych dwudziestu minutach Fahnenbrat i Guske dotarli do miasta. Zarządca aktami baterii, tym razem już jak stary bywalec frontowy, bezbłędnie orientował się w terenie. Zatrzymał samochód przed samą apteką, wskazał ręką na otwarte drzwi i powiedział:
— A więc, „Sani", wal do środka! Ja zostanę tutaj na wa
rcie i w razie czego zabezpieczę ci odwrót! A gdybyś so
bie nie poradził sam z dźwiganiem, to wystarczy zawołać.
Wtedy ja wkroczę do akcji.
Podoficer sanitarny bez specjalnego ociągania udał się do wnętrza walącego się domu. Zapalił latarkę i zaczął oświetlać wnętrze. Rozejrzał się, miał czas, nie spieszył się w każdym razie. Ogarnął go tylko wstręt, że musi się tym zajmować.
Potem zaczął wyciągać nieliczne niezniszczone szuflady. Sprawdzał ich zawartość i starannie wsuwał je z powrotem do szaf. Potem ukląkł i intensywnie przypatrywał się jakiemuś rozsypanemu na podłodze proszkowi. Nie wiedział, czy to rodzaj lekarstwa, czy też raczej jakiś kosmetyk.
Po czym podniósł się, starając się niczego nie ruszać.
Na lekko sztywnych nogach opuścił splądrowaną aptekę.
Nic — powiedział potem do Fahnenbrata. — Nic, co mogłoby nam się przydać.
No tak, człowieku, no tak! — potwierdził ten ochoczo. — Ale tak to już jest u tych nędznych Polaków! Nie mają niczego i sami też są niczym! — To były jego najnowsze spostrzeżenia zdobyte podczas tego jedynego w swoim rodzaju dnia. Takie miał wyobrażenie o wrogach. — I przyznasz mi chyba tym razem rację, co?
77
Być może zaczynam już teraz to i owo rozumieć — stwierdził Guske, jakby z zadumą. — Mówiąc tak zupełnie szczerze, przyjacielu Fahnenbrat, jestem zaskoczony, jak mogłeś w ogóle tutaj przystępować do jakiejkowiek akcji. Aż trudno uwierzyć, że bez zmrużenia oka oparłeś się tym wszystkim niebezpieczeństwom.
Czy ty mi może nie ufasz, co?
Nie od razu człowieku! Co w ogóle się z tobą stało? A może siedzi w tobie jakiś nadzwyczajny bohater?
Żartujesz sobie ze mnie? — Tego przypuszczenia Fahnenbrat nie uznał w tym momencie za najbardziej stosowne.
Mój drogi — i daję ci na to swoje słowo — nie mam żadnej ochoty ani potrzeby, żeby z tego rodzaju rzeczy robić sobie żarty. To, co powiedziałem, było jak najbardziej poważne z mojej strony.
Naprawdę? — Fahnenbrat zareagował niemal z nadzieją. Czyżby tego Guskego źle dotąd oceniał?
Ja w każdym razie — oświadczył podoficer sanitarny — nie jestem bohaterem. — To nawet zabrzmiało dość szczerze. — Przyznaję, że czasami się boję, co nie oznacza, że od razu mam pełne spodnie. Ale wtedy serce bije mi mocniej, ręce zaczynają mi się w takich sytuacjach pocić, a w nogach też nie czuję się wtedy mocny.
To się zdarza i zależy od indywidualnych predyspozycji — zauważył starszy szeregowy ze zrozumieniem, dodając po chwili: — Kto jak kto, ale ty akurat nie należysz do tych najsilniejszych.
Ty w zasadzie też nie, mimo to reagujesz na ogół zupełnie inaczej. Prawdopodobnie leży to w twojej psychice. Czasami zdaje mi się, że jesteś na wszystko przygotowany i wówczas na wszystko zdecydowany — przystępujesz, że tak powiem, do tej wojny, jak ksiądz do odprawienia mszy. Człowieku, ty masz w sobie coś, co może z ciebie uczynić bohatera albo przynajmniej kogoś w tym rodzaju.
No tak — przyznał Fahnenbrat zamyślony — rzeczywiście staram się pod każdym względem.
Twoje kwalifikacje są jednak przy tym niezupełnie przydatne — osądził Guske, pozostając pod pewnym wra-
78
żeniem. — Ciebie wojna pociąga jak magia, lecz czy wiesz, dokąd naprawdę zmierzasz? Rób tak dalej, a wszystko inne samo się znajdzie. Zresztą, jak zawsze.
D
la pomyślnego zakończenia tego w pełni cudownego dnia — północ była już blisko — starszy wachmistrz Morgenrot spotkał się w najściślejszym, a jednocześnie najbardziej zaufanym gronie współpracowników. I to przy kuchni polowej, w której specjalnie dla nich przygotowano aromatyczny poncz. Całe litry.
Udział w tym spotkaniu został tym razem również zagwarantowany podoficerowi sanitarnemu. Gdyż o nim Fahnen-brat mógł wcześniej w zaufaniu poinformować Morgenro-ta: — Jeśli temu mięczakowi nieraz nawet trzęsą się ze strachu ręce, co zresztą sam przyznaje — to potwierdziło się tylko to, co my obaj, czy raczej pan, panie starszy wachmistrzu, od dawna wie.
No i co z tego wynika?
Że ten „Sani" przyznaje teraz, że ci Polacy to tylko kupa gnoju, popłuczyny cywilizowanej ludzkości! I że niczego dobrego po nich nie należy się spodziewać. Nic z nich też nie wydostaniemy, nawet najzwyklejszych lekarstw. Guske również tak teraz uważa.
Może nareszcie to zrozumiał — powiedział zadowolony Morgenrot sam do siebie. — Widocznie coś zmienia się w nim na lepsze. Dobrze by było. Na razie jednak musimy go nadal pilnie obserwować. Ale w końcu pić z nami może, małostkowi nie jesteśmy.
Do wybranego przez starszego wachmistrza grona należeli — oprócz Fahnenbrata i Guskego — również i ci kamraci, którzy już wcześniej się określili. Dzięki Morgenroto-wi wiedzą teraz, co to znaczy nadążać za znakiem czasu.
Na pierwszej linii był to oczywiście Leuchter, główny zaopatrzeniowiec; chętnie biorący udział w tego rodzaju spotkaniach, choć na dobrą sprawę bywał gościem samego siebie.
Po nim zaraz Kroschke, „koniuszy", ten żółw bawiący się stale sam ze sobą, który teraz jak prawdziwy żongler rzucał kostkami tak, że wychodziły mu za każdym razem same szóstki. Obecny mógł być też kapral Harmke, tutaj kucharz i rzeźnik, nazywany też po prostu „rzeźnikiem", który sam wyglądał jak baran, nawet medalowy.
Pozwolono też przyłączyć się podoficerowi Schulzemu, radiotelegrafiście. I jeśli ten nawet formalnie podlegał bezpośrednio dowódcy baterii, to jednak nie przepuszczał żadnej okazji, aby znaleźć się w otoczeniu Morgenrota. Zresztą był w tym gronie zawsze chętnie widziany jako źródło informacji, przy czym sam nigdy nie uważał się za najważniejszego. Było mu to policzone na plus.
Podczas tego spotkania — po piątej szklance ponczu, co dla niektórych oznaczało już trochę za dużo — starszy wachmistrz uznał za stosowne udzielić kilku informacji od siebie, to znaczy rozpowszechnić pewne poglądy. We wstępie ogólniejszej natury mówił o zasadach, jakie powinny obowiązywać w zaprzysiężonej grupie. Stwierdził, że są na siebie zdani i wzajemnie należą do siebie. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Mówiąc „jednego" miał prawdopodobnie siebie na myśli.
Tutaj więc, żeby to sprecyzować, on — Morgenrot — zastępował Führera!
Po następnej kolejce ponczu zaczął się prezentować jako niezastąpiony praktyk w swojej profesji. I jeśli nawet jego wymowa w tym momencie nie była już zbyt wyraźna, to jednak głos brzmiał donośnie.
— W takich historycznych chwilach nawet nasze zegary chodzą inaczej! Przez co chcę powiedzieć, że to, co zwykle uchodzi za zwyczajne, normalne, przestaje istnieć — tutaj pozwolił sobie na małą efektowną przerwę — także w kwestii awansów.
Teraz nie czas na przestrzeganie służbowych wymogów i terminów. Liczyć się będą zasługi i osiągnięcia w wypełnianiu konkretnych zadań!
Wtedy wszyscy oczywiście nastawili uszu. Nawet Guske zaczął nasłuchiwać, mimo iż nie miał żadnego powodu, aby tego rodzaju stwierdzenia odnosić do siebie. Starszy wach-
80
mistrz nie patrzył nawet w tym momencie na niego — koncentrował swoją uwagę na innych i wiedział dokładnie na kim.
Morgenrot najpierw spoglądał długo na Kroschkego, na swego „koniuszego". — Tak więc i sierżant mógłby na przykład przed czasem być awansowany na starszego sierżanta. — Ten skinął potakująco głową i wyrzucił znów sześć szóstek.
Po czym zadowolone spojrzenie starszego wachmistrza powędrowało dalej, ku głównemu zaopatrzeniowcowi, Leuchterowi, i jednocześnie w kierunku radiotelegrafisty Schulzego. — A podoficer, przyjaciele, może być dziś, że tak powiem, też z dnia na dzień awansowany. Koledzy, obecnie wszystko jest możliwe!
No pięknie, ładnie, nader obiecująco. Potem jednak Morgenrot, zupełnie niespodziewanie, wypuścił coś w rodzaju kota z worka, można by nawet powiedzieć, że grubego kocura. — To wszystko, jak powiedziałem, może się stać, da się to zrobić, prędzej czy później. Oczywiście wtedy, gdy się na to zgodzę albo przygotuję konkretny wniosek w takiej sprawie. — Jasne, że bez błogosławieństwa Mor-genrota nic tu nie mogło się dziać.
A jeśli miało się „dziać", to już on się nigdy nie ociągał, dając to zawsze wyraźnie wszystkim do zrozumienia. Zrobił to także po następnej szklance ponczu, po czym oczywiście „oddanie" otaczających go jeszcze bardziej się wzmocniło. On jednak jeszcze raz pokazał im, kim był; z kim muszą się tutaj liczyć. Bo wyłącznie on był tym, który, jeśli tylko chciał, góry mógł przenosić.
— Do tych przyjaciół, którzy już dziś zdobyli sobie moje
uznanie, należy nasz starszy szeregowy Fahnenbrat.
Ten spoglądał na Morgenrota bałwochwalczo.
On już teraz zasłużył na przedterminowy awans na podoficera. I wkrótce się to stanie. Prawdopodobnie już jutro albo pojutrze.
Dziękuję, starszy wachmistrzu! — zawołał uszczęśliwiony Fahnenbrat.
Oczywiście wypito kilka kolejek za zdrowie przyszłego podoficera, których ten, nie przyzwyczajony do alkoholu,
81
już nie wytrzymał. Jeśli nawet jego duch jeszcze chciał, to ciało odmówiło posłuszeństwa.
Wstał, zatoczył się, pochylił do przodu — i wpadł pod kuchnię polową.
Wywołało to radosny, głośny śmiech. Bynajmniej nie ostatni raz w tych wojennych czasach.
Mój Boże — w końcu byli pijani.
W
chwilę potem każdy z nich gdzieś leżał. Tak, to była wyjątkowa noc. Więcej niż dwa tysiące takich było jeszcze przed nimi; przed tymi w każdym razie, którzy mieli je przeżyć. A nie wszystkim było to pisane!
Dzisiaj czuli się jednak pobłogosławionymi w swym pijaństwie, który to stan przeciągnął się dobrych parę godzin. Potem doszło do przebudzenia, którego nikt sobie w ten sposób nie wyobrażał. W końcu ich wyobraźnia nie była tak rozbudzona jak gotowość do energicznego włączania się do każdej nadarzającej się okazji. Był jednak wyjątek — Guske. Ten zdawał się dysponować obydwiema cechami.
W owych pijanych, krótkich godzinach nocnych starszy szeregowy Fahnenbrat w każdym razie poczuł się już całą gębą podoficerem. Nie wahał się więc użyć opla kadetta swego sprzyjającego mu starszego wachmistrza, by po-drzemać sobie w nim na nowo pokrytych, miękkich, tylnych siedzeniach, obejmując ramionami znaleziony tam pistolet swego idola.
Leuchter przedkładał ponad wszystko podlegającą mu kuchnię polową, wolał ją niż sypialnię. Leżały tam dobrze wygarbowane skóry zwierząt zamienionych na wałówkę. Było to uznawane powszechnie za najprzyjemniejsze miejsce do spania — szerokie i wygodne. Tam też już napierali na siebie „rzeźnik" i telegrafista.
Obaj zostali rozdzieleni przez Leuchtera, próbującego wygodnie ułożyć się między nimi. — No, mam nadzieję
— powiedział — że nie dojdzie tutaj do jakiegoś nieporo
zumienia. — Wkrótce cała trójka zgodnie, głośno pochra
pywała.
Gdzie natomiast schował się na noc tajemniczy „żółw" baterii ze swymi grami, tego nikt nie mógł przewidzieć. Bywało to zwykle w dziwnych miejscach: od samochodu naprawczego do cysterny z benzyną. Po intensywnym zapachu jego munduru można było rozpoznać, że w niej właśnie ostatnio na ogół sypiał. Mrugając szelmowsko twierdził nawet, że jeśli zechce, to będzie szczał także benzyną.
Starszy wachmistrz Morgenrot w każdym razie wgramo-lił się do swej sztabówki i to dość pewnymi jeszcze ruchami. Tam czekał na niego materac — włosiany, dwa koce wełniane i mocno nabita poduszka. Te, tak zwane akcesoria do spania były upchnięte między skrzynkami pełnymi akt, które go niemal zupełnie zasłaniały. Między nimi czuł się bezpieczny. Ściągnął więc tylko buty i rzucił się w ten swój „grobowiec".
Podoficer sanitarny Guske udał się do pojazdu, który, jak sądził, zapewni mu niezakłócony, błogi spokój. Samochód załadowany był do pełna zapasową amunicją do dział — które dotąd jeszcze nie strzelały ostrą amunicją i stały przykryte siatkami maskującymi. Tam, a więc w tym dość niezwykłym otoczeniu, ustawił sobie nosze, na których się teraz położył.
Tego wieczoru pojął chyba tak naprawdę po raz pierwszy, na czym spoczywa. Był to skład wysokiej klasy materiałów wybuchowych!
To zaniepokoiło go dopiero teraz, gdy sprawa stała się „poważna". Nawet sen nie uwolnił go tym razem od koszmarnych myśli.
Zaczął się nad wszystkim zastanawiać.
Lecz potem coś się stało. Ale co? Poszczególne zdarzenia nie dawały się do końca rozpoznać, jak też ich przebieg dokładnie zrekonstruować.
Niemniej udało się w przybliżeniu ustalić następujące rzeczy: Przede wszystkim miejscowość — a więc stanowiska ogniowe 3 Baterii rozłożone w niewielkim lasku, około pięciu kilometrów na północ od Mławy. Potem też czas — było około 4.30 rano.
83
Wschód słońca miał nastąpić dopiero za godzinę.
Cały ten „gówniany kram", jak to później określał starszy wachmistrz, zaczął się prawdopodobnie w następujący sposób: Najpierw padły dwa strzały, jeśli nie cztery; w każdym razie kilka.
Wystrzelone z broni nieznanego kalibru, broni ręcznej, jak należało sądzić. W każdym razie o alarmującej sile w tej nocnej ciszy.
A dalej — odpowiednio starannie zebrane wypowiedzi świadków, których jednak nawet starszemu wachmistrzowi nie udało się doprowadzić do pełnej zgodności. Jeden głos dało się słyszeć na pewno — ostry, przenikliwy, o bliżej nie określonej barwie. Ten ktoś wrzeszczał: „Napad!", „Do broni!", „Wróg wśród nas!" — coś w tym rodzaju.
Natychmiast rozwinęły się po tym rozmaite pojedyncze działania. W końcu będący na warcie i służbach zostali postawieni od razu na nogi. Krzyk był bowiem wyraźnie słyszalny, przez niektórych nawet odbierany jako rozkazy.
Jednocześnie padło wiele dalszych strzałów. W półmroku można było rozpoznać wielu żołnierzy, którzy przestraszeni i po części tylko w spodniach i skarpetkach bez ładu biegali po obozie, potrącając się wzajemnie i manipulując przy swoich karabinach.
Najbardziej aktywni byli przy tym żołnierze, którzy podjęli akcję na skraju stanowisk ogniowych, gdzie stały podwójne warty. Dopiero potem okazało się, że oni bez ociągania się, po krótkim tylko wahaniu, działali z absolutnym zdecydowaniem.
Rzucali się na wszystko, co wydawało się być wrogiem!
Ta strzelanina, wywołana energicznym okrzykiem alarmowym — nocna kanonada — jak ją później nazwano, trwała około czterech, może siedmiu minut. Według innych informacji: około piętnastu minut. Potem, w każdym razie zupełnie nagle, z sekundy na sekundę, zapadła wręcz paraliżująca cisza.
Dopiero teraz, jak udało się uważnie nasłuchującemu podoficerowi sanitarnemu odnotować, słychać było mocny głos starszego wachmistrza: — Co u diabła tu się dzieje!
84
Przed chwilą wyskoczył ze swej sztabówki, ledwie zdążywszy wciągnąć buty na nogi.
Stał teraz za to przepisowo umundurowany, spoglądając ostro na ukazujących się w pobliżu żołnierzy. Nie rozpoznał jednak nikogo — gdyż twarze ich rozpływały się w porannej mgle.
— Oczekuję meldunku! Natychmiast! — wrzeszczał.
— Wartownicy, do mnie!
Czuwający wartownicy jak gdyby czekali na ten rozkaz. Niezwłocznie podbiegli i zameldowali się przed starszym wachmistrzem. Przepisowo, na baczność, w przekonaniu, że dobrze spełnili swój obowiązek.
A więc — co, gdzie? — usłyszeli od swego szefa baterii.
Co się stało? Jak mogło do tego dojść?
Napad! — zapewnił jeden z nich, co zabrzmiało nawet przekonywająco. W każdym razie był on rzeczywiście o tym przekonany. — Napad, prawdopodobnie jakieś niedobitki polskiego wojska. Oczywiście przegnaliśmy to tałałajstwo — i to w kilka minut.
Czy zadaliście im przy tym jakieś straty?
Z całą pewnością, panie starszy wachmistrzu! Na pewno te załatwione przez nas sukinsyny gdzieś tu w pobliżu leżą.
No, miejmy nadzieję! Poszukajcie ich zaraz.
Lecz to, co podczas tej akcji szukania znaleziono, było co prawda trupem, lecz nie polskim, jak tego oczekiwano, ale niemieckim!
Tym trupem był starszy szeregowy Fahnenbrat. Miał przestrzeloną dwa razy klatkę piersiową. — Tego to spotkało! — Przy czym ten zabity, miał przy sobie pistolet swego idola z opróżnionym magazynkiem. Wciąż trzymał go kurczowo w zastygłych już rękach.
Klęczał przy nim Guske, podoficer sanitarny. — Został zabity na miejscu — oświadczył starszemu wachmistrzowi.
— Umarł też, jak sobie tego wczoraj życzył, niemal jak bo
hater. Podniosły to musiał być dla niego moment, choć tyl
ko przez bardzo krótką chwilę.
Starszy wachmistrz Morgenrot nie zwracał uwagi na paplaninę Guskego. Wyglądał, jak gdyby był pod niezwykłym
85
wrażeniem tego widoku. Lecz takim uczuciom nie powinien się poddawać. Tym bardziej że teraz wołał go do telefonu dowódca baterii — i to już od dłuższej chwili.
Okazało się, że ta mała zwłoka w reagowaniu na polecenia porucznika Geigera i wszystko, co dotyczyło jego osoby, miało swój określony cel. Ten był podobnie nastawiony do szefa swojej baterii. I dlatego zapytał też z lekką ironią w głosie:
No, Morgenrot — co to się właściwie u pana dzieje? Załatwiał pan może jakieś porachunki z pijakami? Miałbym nawet zrozumienie dla tego rodzaju akcji, ale nie chcę przez to powiedzieć, żeby mi się to podobało.
Byłem akurat przy przygotowywaniu raportu, panie poruczniku — bez jakiejkolwiek żenady zapewniał go Morgenrot. — Jakiś przykry wypadek, ale sprawę trzymam już w ręku. Potrzebuję jeszcze kilku szczegółów.
To usłyszał Geiger w odpowiedzi — w końcu znał już dobrze swego starszego wachmistrza. Poznał się na jego taktycznych umiejętnościach zamazywania faktów, zwłaszcza gdy sprawy dotyczyły jego obszaru działania. Zawsze wiedział, jak wyjść z opresji z nie zabrudzonymi rękami.
Czy dobrze słyszałem? Powiedział pan — wypadek? No, to proszę mi wobec tego wyjaśnić, co pan rozumie pod tym sformułowaniem?
Panie poruczniku — informował dalej Morgenrot, co zabrzmiało początkowo bardzo rzeczowo i fachowo — na naszych stanowiskach ogniowych miało miejsce coś w rodzaju napadu, na szczęście nieudanego, gdyż został natychmiast przez nas odparty. Oczywiście został on podjęty przez jakichś niedobitków z rozbitych polskich oddziałów; mniej więcej pół tuzina, jak przypuszczamy. Może też być, że oni po prostu pomylili drogi. Ale jak zwykle — mieli pecha.
Ze stratami, Morgenrot? — Tego nie słuchało się specjalnie przyjemnie.
Straty, panie poruczniku, dotychczas nie zostały rozpoznane, to znaczy, są nie do odnalezienia. Powstały jednak z całą pewnością. Po naszej stronie — jedno zejście — starszy szeregowy Fahnenbrat. On przede wszystkim
86
przeciwstawił się tym wrogim elementom i to najprawdopodobniej z bezprzykładną odwagą.
Nie żyje?
Poległ — tak jest.
No dobrze, Morgenrot, albo niedobrze! — Po chwili jeszcze dodał: — W każdym razie będzie pan musiał to zdarzenie dokładnie wyjaśnić. Powierzam panu to zadanie.
Dziękuję uprzejmie, panie poruczniku.
Liczę więc, że uda się panu wszystko sprowadzić do wspólnego mianownika. Gdyby pan miał jakieś kłopoty, postaram się panu natychmiast pomóc.
To, panie poruczniku, raczej nie będzie potrzebne!
Nie u niego, jeśli on będzie się tym zajmował. A zatem
odrzucenie propozycji: bardzo uprzejme, ale też i bardzo wyraźne.
A więc dobrze, Morgenrot! — tego słuchało się już lepiej. — Wobec tego pan to załatwi. Ja osobiście dziś, gdzieś koło dziewiątej zajrzę do pana. Daję więc panu dostatecznie dużo czasu, aby przedłożył mi pan jakiś przekonywający raport w tej sprawie.
Zostanie przygotowany, panie poruczniku — potwierdził Morgenrot.
Nowy poranek drzemał jeszcze. Powoli odsłaniał lasek w bladoszarym świetle, a tym samym. zgromadzone w nim pojazdy baterii i przynależących do nich ludzi — zmęczonych, połamanych. Był to poranek, z którego nie wiadomo jaki rozwinie się dzień.
Starszy wachmistrz Morgenrot, trapiony ciężkimi myślami, udał się przede wszystkim do trupa swego grzecznego starszego szeregowego — jakby magicznie przez niego przyciągany. Tam tkwił wciąż jeszcze uparcie czekając — na pewno na niego — podoficer sanitarny; wyjątkowy sukinsyn, z którym nawet on musiał obchodzić się w ręka-
wiczkach. Teraz wykazywał gotowość przekazania mu swojej opinii, którą wyrobił sobie na podstawie oględzin zwłok.
— Nie jestem w żadnym wypadku — rozpoczął z wyczu
walną ostrożnością — wyszkolonym kryminalistycznie fach-
manem od broni. Lecz to, co mogłem dotychczas ustalić
i czego jestem raczej pewien, to fakt, że kule, od których
zginął nasz Fahnenbrat, pochodzą z naszych karabinów.
Tych, w które wyposażone są nasze straże.
— No, tylko powoli z tym Guske — powoli!
Morgenrot zadał sobie trud, aby od początku właściwie
na to reagować. W końcu należał do ludzi, którzy dokładnie słuchają tylko tego, co chcieliby usłyszeć — zwłaszcza potwierdzenia własnych spostrzeżeń, bez tego nie byłby dzisiaj tym, kim jest.
Nie odpowiadały mu też sformułowania użyte przez Gus-kego: „jestem raczej pewien", „zginął od kul, które pochodzą z naszych karabinów" i tym podobne. A może próbuje on podjąć przeciwko niemu jakąś grą?
Morgenrot skontrował: — Co ty próbujesz mi tu wmawiać, człowieku? Nie wyjeżdżaj mi tu tylko z takimi oświadczeniami! Takich karabinów mogli w końcu użyć także Polacy, którzy nas napadli — może je gdzieś ukradli, lecz na pewno nie wyprodukowali! W każdym razie — jeśli cię dobrze zrozumiałem, a mam nadzieję, że tak — wyciągasz tego rodzaju wątpliwe przypuszczenia tylko tak dla ich ewentualnego rozważenia. Bo tak naprawdę, udowodnić nie da się tutaj nic. A więc — zostaw to lepiej!
— No, dlaczego nie — a może nawet chętnie, panie star
szy wachmistrzu. Jeśli pan sobie tego osobiście życs.y i je
śli może z tego coś sensownego wyniknąć. Dlaczego nie?
Morgenrot natychmiast zaczął węszyć. A może ten drań pozwala sobie na urządzanie jakiegoś przedstawienia? Żeby w ten sposób wychodzić naprzeciw? A może chce mu coś zaproponować?
Właśnie to można by ewentualnie wykorzystać.
W końcu Guske był tylko kundlem na łańcuchu, któremu wystarczy rzucić ochłap, żeby stał się od razu łagodniejszy niż pies pokojowy. — No więc, do czego zmierzasz?
88
Właśnie to próbował Guske uświadomić swemu starszemu wachmistrzowi; oczywiście z niezwykłą ostrożnością. Sądził, że może sobie już teraz chyba na to pozwolić.
Przypuszczam, że przy tym zdarzeniu jest wiele niewiadomych. Niektóre nawet dość delikatnej natury. Muszą one w każdym razie zostać wyjaśnione. Jestem gotów w tym pomóc, na ile oczywiście potrafię.
No, co tu w ogóle miałoby być takiego niejasnego? — „Ty wszo" — najchętniej dodałby Morgenrot.
Lecz taki ograniczony, żeby mówić, co mu ślina na język przyniesie, to on już nie był — przynajmniej wobec Gus-kego. — Co ty chcesz mi wmówić? — „Wcisnąć" byłoby jeszcze trafniejszym określeniem.
Nic. Tyle co nic, panie starszy wachmistrzu. Abstrahując od kilku dosłownie drobnostek. Przy czym na wstępie przyznaję, że naturalnie nie potrafię udowodnić, iż owe strzały pochodziły z broni jego własnych przyjaciół. Nie chcę też jednoznacznie twierdzić, że jestem absolutnie pewien, iż nie widziałem żadnego z tych domniemanych Polaków, którzy na nas napadli. Powiedzmy, że musiałem na moment odejść na stronę. Ale na dobrą sprawę byłem przy tym od początku.
Tak długo byłeś na stronie — złośliwie zażartował Morgenrot — aż tu było po wszystkim, co? Włączyć się do tej walki, to ty się nie włączyłeś, co?
Nie mogłem przecież. — Ostrożne pouczenie, ale chyba na miejscu, i to akurat w odniesieniu do Morgen-rota. — Jako podoficer sanitarny jestem z zasady nie uzbrojony, nie wolno mi. Tak więc nie pozostawało mi nic innego jak po prostu skryć się. Mogłem jednak z tego miejsca dokładnie obserwować wszystko.
No dalej, człowieku, dalej! — zachęcał go Morgenrot z nadzieją w głosie. Widocznie ten Guske już się zorientował, że istnieje pewna różnica między słowami „zobaczyłem" a „miałem zobaczyć". To całkiem inna para kaloszy, lecz tylko ta właściwa zostanie mu przydzielona.
Teraz podoficer sanitarny pozwolił sobie na pewną aluzję, po której z pewnością spodziewał się zarówno
89
gwarancji, jak i nagrody. — Ja w końcu nie należę do tych, którzy zawsze tylko to twierdzą i zeznają, co wydawało im się, że widzieli. A więc także i to, że pan sam, starszy wachmistrzu, dopiero po tej tak zwanej kanonadzie wyskoczył ze swej sztabówki — to jest wtedy, gdy tu już wszystko ucichło.
Stop, ty sukinsynu! — groźnie i zupełnie niespodziewanie zareagował Morgenrot. — Uważaj, żebyś sobie gęby nie sparzył, pamiętaj, że masz tylko jedną! — A potem, po małym opamiętaniu: — Człowieku, Guske, nigdy więcej czegoś takiego! Nigdy więcej czegoś takiego. Ja jestem cholernie spolegliwym człowiekiem, o czym z pewnością wiesz. Ale przy tego rodzaju głupich pomówieniach kończą się u mnie wszelkie żarty. A wtedy wszystko staje się śmiertelnie poważne! Kapujesz?
Ależ tak! Dlaczego akurat ja miałbym sobie pozwolić na tego rodzaju twierdzenie? Nie robię przecież tego! A już w ogóle nie, panie starszy wachmistrzu, jeśli pan daje mi do zrozumienia, że nie życzy sobie tego.
To brzmi już lepiej.
Morgenrot reagował teraz jak wielki praktyk w swoim zawodzie.
Ty po prostu źle widziałeś, człowieku! Ja natychmiast wyskoczyłem, zaraz po pierwszych strzałach i obserwowałem. Po chwili wszedłem ponownie do sztabówki, żeby poszukać swojej broni. Gdy wyszedłem po raz drugi, zobaczyłeś mnie.
Tak jest — tak mogło być — tak z pewnością było.
No więc! Pociągniesz teraz ze mną za ten sam powróz, tak?
Tak, mniej więcej, panie starszy wachmistrzu. Da się nawet bardzo łatwo wyjaśnić dlaczego. Przez ten czas zrozumiałem, że nie mogę sobie pozwolić, aby uchodzić w pana opinii za element niewygodny.
Tak, z tego mogłoby zawsze wyłonić się jakieś nieporozumienie. Zupełnie prawidłowo, muszę powiedzieć, doszedłeś wreszcie do tego. W moich oczach „niewyraźni" podwładni są porównywalni z podstępnymi wrogami! A takich typów nie cierpię. Dla takich nie ma miejsca wśród nas.
90
— Wiem, że pan tak myśli, panie starszy wachmistrzu. I dostosuję się do tego.
— A jak to wygląda w twojej głowie?
Nie spytał wprost pod jakimi warunkami, gdyż był przekonany, że jedyną osobą mogącą stawiać tu warunki, jest on sam.
Ja jestem skromny, panie starszy wachmistrzu, to jest w końcu oczywiste. Proponuję panu swoją współpracę — być może nawet bardzo potrzebną. Jeślibym mógł wyrazić tylko jedno życzenie...
No, jakie tam? Śmiało!
Chodziłoby mi o to, żeby pozwolił mi pan w moim obszarze działania żyć tak, jak chcę. To znaczy bez większych ograniczeń; naturalnie, na ile to jest możliwe. Za to byłbym panu wdzięczny.
Dlaczego nie! — Z otwartością zareagował Morgen-rot. Była to propozycja, którą sobie cenił — to mogłoby tutaj niejedno ułatwić, co w szczególnie ciężkich czasach powinno się opłacić. Najważniejsze to zaufanie! Ale czy na Guskem można polegać? — W końcu nie jestem bezdusznym człowiekiem, jak niektórzy to rozgłaszają. Mam jednak swoje zasady. Czuję się tu odpowiedzialnym za was.
To brzmi przekonywająco! — zapewnił Guske chętnie. — Czy mogę spytać, panie starszy wachmistrzu, jak pan to widzi?
Tu, że tak powiem, nie może być jednak dowolności. W ten sposób niczego nie zbudujemy! Jeśli jest twoim życzeniem, mój drogi Guske, wejść ną mój statek, to dlaczego miałbym cię na niego nie zabrać? Ale pod jednym warunkiem — jeśli stale będziesz pamiętał, kto wytycza jego kurs.
A jaki?
No mój — nie pytaj ciągle tak głupio, człowieku! W gruncie rzeczy wszystko jest bardzo proste. Jeśli ktoś chce ze mną współpracować, to dlaczego miałbym go odrzucać? W takim przypadku nie mam zastrzeżeń.
Rozumiem — bez wahania zapewnił go podoficer sanitarny. Jestem gotów, panie starszy wachmistrzu, zaciągnąć się na pański statek.
91
No, brawo! Wspaniale, Guske! Gwarantuję, że razem zajedziemy daleko, choć będę musiał dobrze się napracować, aby twój spryt, twoje możliwości skierować na właściwe tory.
Czegoś podobnego, panie starszy wachmistrzu, ja też bym chciał.
Wyglądało na to, że zawarto swego rodzaju pakt, który spoczywał jednak na dwóch zupełnie różnych biegunach, i to na trwałe. Lecz w końcu miało się to okazać nieporozumieniem i to brzemiennym w skutki.
Przed południem tego dnia — tak jak zapowiedział, a więc około godziny dziewiątej — przybył na stanowiska ogniowe dowódca baterii porucznik Geiger. Sprawiał wrażenie człowieka świeżego, tryskającego energią. Był w pełnym umundurowaniu, z przypiętym pistoletem służbowym w kaburze. Morgenrot czekał już na niego. Geiger z werwą, już z daleka zawołał do niego: — A więc, starszy wachmistrzu, podziałamy trochę!
Rano porucznik, jak zwykle, odbył swoją gimnastykę, o czym każdy tu wiedział. Dbał o to, aby ćwiczyć na świeżym powietrzu, żeby widzieli go przy tym jego żołnierze. Prawdopodobnie chciał im tym dać dobry przykład, co jednak nie skłaniało specjalnie do naśladownictwa. Jego to jednak nie zniechęcało. Demonstrował najpierw pięćdziesiąt przysiadów, potem dwadzieścia pięć do pięćdziesięciu pompek; do tego dochodziły jeszcze skłony i skręty, boksowanie z cieniem i wymachy ramion. Przy tym nie pojawiała się na jego czole ani jedna kropla potu — był zdumiewająco wysportowanym oficerem.
Teraz kroczył sprężyście wprost na Morgenrota. Ten ustawił przed swoją sztabówką rozkładany stół. Leżało na nim wiele papierów, przyciśniętych kamieniami, wokół niego stały trzy krzesła, również rozkładane. „Trzy osoby zatem" — zarejestrował w myślach dowódca baterii. Nim usiadł, nie prosząc oczywiście o pozwolenie, starszy
wachmistrz zwrócił się do niego z rozbrajającym uśmiechem: — Tak więc zaczyna pan, panie poruczniku, każdy dzień od porannej gimnastyki na świeżym powietrzu, tak jak ja zresztą. To ogromnie hartuje: W zdrowym ciele zdrowy duch, co? W związku z czym pozwalam sobie na pewną propozycję: Czy nie byłoby właściwe — dopóki nie jesteśmy zaangażowani w bezpośrednie walki — zarządzić dla całej baterii regularną gimnastykę poranną? Powiedzmy, około piętnastominutową?
Wyborna propozycja, Morgenrot! Niech pan to rozpracuje w szczegółach i przedstawi mi potem do zatwierdzenia. —- Lecz zbić się z tematu nie dał, w końcu poznał już różnorodne sztuczki swego szefa baterii; przynajmniej wierzył w to, że już go zna. — Wróćmy jednak najpierw do naszej sprawy! Jak ona wygląda?
Wciąż jeszcze to samo, panie poruczniku, jak pana o tym już informowałem. Wszystko sprawdziło się co do joty, w najdrobniejszych szczegółach. I zostało pisemnie stwierdzone, a więc oficjalnie zafiksowane. —- Wskazał przy tym na leżące na stole papiery.
Dopiero teraz porucznik Geiger zwrócił uwagę na trzecią osobę, która stała w pobliżu starszego wachmistrza
— jakby w jego cieniu. To wygląda nawet trochę dziwnie,
pomyślał dowódca baterii, zwłaszcza gdy rozpoznał w trze
ciej osobie swojego Guskego, podoficera sanitarnego.
— Czy nie byłoby wskazane, starszy wachmistrzu
— zwrócił się porucznik zapobiegliwie do szefa baterii i to
ściszonym głosem, co miało wprowadzić atmosferę zaufa
nia — gdybyśmy może najpierw wyjaśnili sobie w cztery
oczy przebieg tego zdarzenia?
Jeśli pan sobie tego życzy, proszę bardzo. Tylko dlaczego?
Może się zdarzyć, że wyjdzie na jaw coś, co powinniśmy najpierw sami między sobą wyjaśnić.
Według mnie, panie poruczniku — stwierdził jakby w zaufaniu Morgenrot — nie widzę żadnych wątpliwych spraw. Żeby to wszystko jeszcze bardziej uwiarygodnić, jeśli to w ogóle jest konieczne, na wszelki wypadek wziąłem Guskego — na obiektywnego i neutralnego świadka.
93
Sądzę, że pan osobiście również będzie respektował jego zeznania!
Zostało to potwierdzone krótkim skinieniem głowy. „Może być, a nawet w porządku" — pomyślał Geiger.
Guske tym bardziej jest przydatny, że potrafi też pisać na maszynie — będzie mógł zastąpić Fahnenbrata. Jeśli nawet nie w pełnym wymiarze, to jednak się przyda.
No dobrze. — Dowódca baterii próbował nie okazać swego zdziwienia z rozwijającej się sytuacji. — Mam nadzieję — powiedział — że pan sobie to dobrze wszystko przemyślał, Morgenrot!
To również zostało potwierdzone skinieniem głowy. Jednak nie obyło się bez pewnej małej niespodzianki; na szczęście tylko drobnej, nie przewidzianej jednak przez Morgen-rota. W każdym razie rozpoczęła się rozmowa wyjaśniająca, coś w rodzaju konferencji „trzech", na składanych krzesłach, przed samochodem sztabowym. Rodzaj inscenizowanego przedstawienia z wcześniej rozdanymi i już wyuczonymi rolami. Przedstawienia, w czasie którego zwłaszcza porucznik próbował opanować swoje wciąż rosnące zdziwienie.
To wszystko działo się w już niemieckim lasku, na północ od Mławy. Rosły w nim przede wszystkim jodły, także pojedyncze dęby, między nimi znajdowały się krzaki. Nad tym wisiało wczesnojesienne słońce, o którym można było powiedzieć, że starało się tu wszystko jasno i wyraźnie oświetlać. Temperatura była przyjemna, około dwudziestu stopni.
Starszy wachmistrz Morgenrot raz jeszcze powtórzył dokładnie to samo, co już wcześniej telefonicznie przekazał porucznikowi. Mówił rzeczowo, jakby wygłaszał referat szkoleniowy dla Hitlerjugend.
Napad, który został szybko odparty. Straty: jeden zabity — to znaczy jeden poległy, po naszej stronie. Chyba nieuniknione. Prawda, Guske?
W pełni nieuniknione — potwierdził, jeśli nawet po małym namyśle, to jednak przekonywająco. — Starszy szeregowy Fahnenbrat rzucił się z pewnością na domniemanego wroga. W sposób bohaterski, że tak powiem. No tak, i tyle z tego ma. — Ostatnia uwaga, była dodatkowym stwierdzeniem, które wcześniej nie było brane pod uwagę.
94
Wrogowi na pewno też zadano straty. — Starszy wachmistrz referował to, jakby opowiadał przebieg zabawy dla dzieci w piaskownicy. — Tu i tam były ślady krwi. Lecz mimo natychmiastowego, zarządzonego przeze mnie poszukiwania, nie znaleziono żadnego ciężko rannego ani zabitego.
Jest to naturalnie godne pożałowania. — Dowódca baterii był wyraźnie niezadowolony z tego rodzaju dowodów. — To wcale nie wygląda tak dobrze.
Na to Morgenrot miał wyjaśnienie, które w sposób przekonywający próbował przedstawić. — U tych — co miało oznaczać Polaków — mamy w końcu wszystko, ale nie normalnych żołnierzy. Do tego tałałajstwa nie trafiają, zdaje się, żadne konwencje haskie — wolą działać swoimi podstępnymi metodami. Można z absolutną pewnością przyjąć, że mieli tutaj swoich partyzantów, z pomocą których ranni, jak też i zabici zostali zabrani.
To oznaczało: Ci rabusie odważyli się zabrać z pola największej dla nas potyczki swe ofiary i ujść z nimi! Ale tacy oni już są — ci nieobliczalni podludzie! — o tym jest tu każdy przekonany — zgadza się, Guske?
— Ależ tak — przytaknął. — Tak mniej więcej mogło
być. Wszystko jest możliwe.
Zdarzenie uznano zatem za wyjaśnione. Nawet dowódca baterii Geiger był gotów przyjąć tak przekonywająco zaprezentowany jego przebieg i pobłogosławić.
Tylko co teraz?
Teraz nastąpiły zupełnie realistyczne rozważania, — Mamy wobec tego — jednego zabitego; to znaczy jednego poległego! — otworzył tę fazę rozmowy w niezmienionym składzie, porucznik. — Co teraz z nim zrobimy?
Morgenrot spojrzał na Guskego — teraz swojego Guskego, jakby go zachęcając do wygłoszenia referatu wyjaśniającego.
Istnieją punkty zbiorcze dla rannych i to od razu według rodzaju urazu lub choroby. Nie ma takich natomiast dla poległych. Tych pozostawia się nam — musimy ich sami pogrzebać.
Tak jest — potwierdził starszy wachmistrz, również i w tej materii ze znajomością rzeczy. — Odnośne przepisy, regulamin i wytyczne — znał je wszystkie — wymagają, przede wszystkim ze względów higienicznych, natychmiastowego pochówku.
Ale i możliwie godnego! — uzupełnił podoficer sanitarny.
A taki — chciał wiedzieć porucznik — jak powinien wyglądać?
Ponownie odpowiedział Guske: — Z kompanią honorową z naszej baterii. Jak powiedziałem: pogrzeb powinien być godny.
Jednak po żołniersku skromny! — wtrącił się Mor-genrot.
Wyobrażam sobie, że będzie to miejsce honorowe — referował dalej Guske — powiedzmy, między dwoma dębami, licznie rosnącymi w tym lesie.
Ta bezczelna propozycja została przez szefa baterii natychmiast odrzucona. — Dlaczego akurat między dwoma dębami — które tutaj stoją raczej przez pomyłkę! To nie dałoby się nawet zrealizować! Między dwoma dębami, gwarantuję, istnieją tak zrośnięte korzenie, których żołnierze ani łopatami, ani motykami nie przerabia — trzeba by je chyba wysadzić w powietrze. Ale to byłoby przecież przesadą.
Bardzo skomplikowane to wszystko, należy to dokładnie przemyśleć. — Porucznik wyglądał na niezwykle rozważnego, a może na strapionego, ale z pewnością był też trochę bezradny. Mój Boże! Co to są w końcu za problemy? Czy on musi wszystko sam rozwiązywać?
No, jeśli miejsce między dwoma dębami nie wchodzi w rachubę, z przedstawionych nam tu praktycznych powodów — proponował dalej podoficer sanitarny z nie dającą się ukryć czujnością — to może zrobimy grób naszemu poległemu pod jakimś krzakiem bzu, który przyszłej wiosny zakwitnie?
96
To dałoby się naturalnie zrobić — potwierdził Mor-genrot, tylko sam analizujący tę sprawę, zresztą z coraz mniejszą wytrwałością; w końcu poznał już obojętność swego dowódcy baterii na tego rodzaju detale.
Należy zadbać, aby naszego przyjaciela zawinięto w płachtę namiotową, obciążono kamieniami, położono co najmniej metr po ziemią — oczywiście w pełnym umundurowaniu, lecz bez przedmiotów wartościowych.
No, dlaczego jeszcze to? — Geiger pomału zaczynał tracić cierpliwość.
Dlatego, iż można przypuszczać, że ci pozbawieni ludzkich cech Polacy mogą wykopać naszego zabitego i zabrać mu to i owo, albo też tylko po to, aby zbezcześcić niemieckie zwłoki! Ale tego raczej nie zrobią, jeśli będą musieli przy tym wykonać ciężką pracę fizyczną.
Guske przejrzał taktykę starszego wachmistrza. Polegała ona na tym, aby dowódcę baterii maksymalnie wynudzić nadmierną ilością różnych szczegółów i doprowadzić go w ten sposób do systematycznego ziewania. Cel był prosty: Chodziło o to, żeby najprędzej odszedł stąd i wszystko przekazał do dalszego załatwienia Morgenrotowi. Ten miał jeszcze pomysły!
Aby skrócić to kuśtykające postępowanie, które i Gus-kemu zaczęło działać na nerwy, Morgenrot zaproponował:
— To może brzmi trochę skomplikowanie, ale jest nieod
zowne. Mimo wszystko da się jednak załatwić.
Wezmę w tym udział — mruknął z rosnącym niezadowoleniem Geiger. — Jeśli to rzeczywiście jest konieczne.
Niespecjalnie, panie poruczniku! — Morgenrot natychmiast się uczepił. — Tego rodzaju przygotowania może pan spokojnie mnie, albo powiedzmy, nam obu powierzyć! Razem z Guskem nadamy już bieg temu pogrzebowi bohatera. Powinien się odbyć w późnych godzinach popołudniowych, krótko przed zmierzchem.
Mamy przecież dosyć czasu, aby to wszystko w spokoju wziąć w swoje ręce — zapewnił podoficer sanitarny
— zwłaszcza że dziś, jak słyszałem, nie należy oczekiwać
zmiany miejsca pobytu.
97
Źródłem tych informacji był Schulze, radiotelegrafista, który usłyszał rozmowę dowódcy baterii z dowódcą artylerii pułkowej. — Chyba że zostaliśmy mylnie poinformowani?
— Nie, to się zgadza, niestety. — Geiger zrobił niezado
woloną minę z godnej pożałowania zakulisowej rozmowy.
To znaczy, że poza jego plecami kilku facetów rozpowsze
chnia hasła, które w dodatku są prawdziwe.
Ze zdziwieniem spostrzegł przy tym, że jego starszy wachmistrz na informację, że nie będzie dzisiaj żadnej zmiany pozycji — w ogóle się nie odezwał. Być może poczuł się przez swego dowódcę baterii niedoinformowany.
W każdym razie — oświadczył Geiger — jestem naturalnie na miejscu, gdybyście uznali, że beze mnie sobie nie poradzicie. Sądzę jednak, że nie zajdzie taka potrzeba!
Powstanie jednak, panie poruczniku, dość długi bezczynny okres oczekiwania — zauważył coraz bardziej spoufalający się Guske. — Może dałoby się to w jakiś przyjemny sposób skrócić. Miałbym nawet propozycję, jeśli pan pozwoli.
No, a jaką? — Geiger zapewne sądził, iż może powstała jakaś myśl, aby mu zaoszczędzić udziału w tym makabrycznym dla niego szykującym się cyrku pogrzebowym. — Więc co? — zapytał z nadzieją.
Przypuszczam, panie poruczniku, iż panu wiadomo, że w naszej okolicy, niecałe trzy kilometry stąd, znajduje się szpital polowy 815. Podobnie jak my został przesunięty bliżej frontu — w końcu należymy do tego samego korpusu armii.
Naprawdę? — zainteresował się Geiger, pytając: — Skąd pan o tym wie? — Nie mógł sobie odmówić, aby o to nie zapytać, podobnie zresztą jak i starszy wachmistrz. Obaj jednocześnie uświadomili sobie, że ich podwładni wiedzą dużo więcej niż oni sami. Wojna zdawała się przynosić osobliwe owoce.
— Sądzę, panie poruczniku, że wielce szanowna pani
doktor Bernauer również powinna zostać poinformowana
o pierwszej stracie po naszej stronie. Z pewnością ucieszyłaby się pana widokiem.
98
No tak, w zasadzie dlaczego nie? — Geiger był wyraźnie ożywiony. Nim jednak mógł się oddalić, starszy wachmistrz pozwolił sobie jeszcze na lapidarne stwierdzenie: — A więc, panie poruczniku, do późnego popołudnia, tak gdzieś około godziny osiemnastej. Do tego czasu wszystko będzie przygotowane. Pan będzie musiał jedynie wygłosić małą mowę nad grobem naszego poległego.
Co będę musiał? — zapytał Geiger niemal osłupiały.
— Mowę trzymać? Ja? Ależ to niemożliwe! — On był czło
wiekiem czynu i takim chciał właśnie teraz być. Do prze
mówień się nie nadawał.
Również i tę mowę, panie poruczniku, przygotuję, jeśli pan sobie tego życzy. — Morgenrot starał się zawsze wychodzić naprzeciw; proponował mu swoje najlepsze usługi.
Możemy ją przygotować podobnie jak na ostatnie zawody pułkowe, na których pozdrowił pan walczące drużyny. Przygotuję panu parę rzeczy w punktach, tym razem o naszym bohaterze. Jeśli pan sobie życzy, to nawet w pełnej formie. Będzie pan mógł po prostu w całości zacytować.
Jeśli tak, to dobrze, nawet bardzo dobrze! W końcu i ten cały kram z pisaniną jest pańskim piwem i mogę się chyba na pana zdać.
Lecz nim się oddalił — lekkim, sportowym krokiem, żeby nie powiedzieć: na skrzydłach — przekazał jeszcze swego rodzaju zaproszenie: — Jeśli pan ma ochotę, panie podoficerze sanitarny, może mnie pan odwiedzić dziś w późnych godzinach wieczornych w mojej kwaterze
— powiedzmy na partyjkę szachów. Przyjmuje pan?
— Chętnie, panie poruczniku, jeśli pan tylko ma na to
ochotę. — Spojrzał przy tym na Morgenrota. Ten był wyra
źnie zgaszony, przyjął to z widoczną niechęcią. Czy ozna
czało to — zmniejszone zaufanie, które między przełożo
nym a podwładnym zawsze jest nieco problematyczne?
Gdy znów byli sami, Morgenrot, myśląc o sobie „wielki", zapytał Guskego, teraz na razie noszącego u niego przydomek „dobry", bardzo życzliwym tonem: — No i jak teraz się czujesz? — mrugnął przy tym do niego porozumiewawczo.
99
W pewnym sensie jestem zadowolony, panie starszy wachmistrzu — odpowiedział Guske; bez przyjaznego mrugania. Na taką poufałość nie zdobył się. — Na szachy z panem porucznikiem specjalnie nie mam ochoty. Najlepiej, gdyby pan mógł mi podczas nich doradzać. Ale poza tym mam nadzieję, że wykonałem to, czego pan ode mnie oczekiwał. Czy się nie mylę?
Ty dzięciole — usłyszał w żartobliwej, mile brzmiącej odpowiedzi — to nie było nawet takie złe, a w wielu wypadkach wręcz nawet dobre. O co idzie w tej grze, z pewnością dokładnie już przejrzałeś. Jeśli chcesz iść do przodu, trzeba mieć możliwie wolną rękę! W każdym razie możemy teraz bez przeszkód zająć się pogrzebem. A niejednego wprawi on w zdumienie!
I to miało się sprawdzić — w jakiś sposób.
P
orucznik Heinz-Herbert Geiger kazał się zawieźć
do szpitala polowego 815.
Zostało to niechętnie wykonane przez podoficera
Pensbergera, kierowcę szefa. Krążył zatem po terenie, jak mu rozkazano, nie stawiając żadnych pytań, udzielając też tylko skąpych odpowiedzi, gdy był o coś pytany. Na nim można było polegać — co do tego starszy wachmistrz był przekonany.
Nawet najmniejsza przeszkoda nie utrudniła jazdy. Woził zatem dowódcę baterii głównymi szosami i polnymi drogami — zatrzymywał się, gdy ten tylko go o to poprosił, dosłownie na każde skinienie. Często musiał potem długo czekać, czasami nawet godzinami.
To nie miało jednak nic wspólnego z cierpliwością, czy też przywiązaniem. Temu kierowcy było raczej dokładnie wszystko jedno. Wisiało mu to.
Mógł sobie padać deszcz, śnieg, mogło prażyć słońce, mogła też być wokół ciemna noc. Mogli wsiadać do samochodu podchmieleni, a nawet pijani — on był zawsze nie-
100
obecny, wyznając tylko jedną zasadę. — Skoro już musi! To wszyscy mnie mogą...! Także i starszy wachmistrz.
Tym razem wiózł Geigera — nazywać go ,,swoim Geigerem" nigdy nawet nie próbował — do szpitala polowego, który był usytuowany w pewnej małej, zaniedbanej wiosce, ale tutaj wszystkie były takie. W jej centralnym punkcie stał kościół.
Porządnych domów, mruczał pod nosem kierowca dowódcy baterii, to tutaj jak na lekarstwo, za to kościołów pod dostatkiem. Ale tak już tutaj było. Należało więc to zmienić i przestawić na właściwe tory. I między innymi po to Führer prowadził tutaj wojnę.
Tu jednak ta kamienna budowla kochanego Boga miała swój sens i została przystosowana do potrzeb wojennych — zarekwirowana przez lekarzy Wehrmachtu. Centralne, największe pomieszczenie, zostało zamienione w salę operacyjną. Niezbędny w niej stół operacyjny został ustawiony bezpośrednio przed dużym ołtarzem.
Ranni i ci, którzy czekali, żeby się nimi zajęli lekarze, leżeli na ławkach albo pomiędzy ławkami — prawie milcząc — najprawdopodobniej pozostając pod wpływem środków uśmierzających.
Do tego pomieszczenia wkroczył porucznik Geiger, nie sprawiając jednak wrażenia, że przyszedł się tutaj pomodlić. Tu w końcu zajmowano się wyłącznie rannymi żołnierzami. Robili to oddani lekarze, których jedynym celem było ratowanie życia dla szybkiego powrotu poszkodowanego na front.
Czy mogę coś dla pana zrobić, poruczniku? — zapytał go jakiś lekarz sztabowy, który miał na sobie absolutnie nienaganny mundur. Wyglądał na kogoś z tutejszego kierownictwa. — Czy przyszedł pan odwiedzić któregoś z leżących tutaj oficerów? Naturalnie, mówiąc między nami, pielęgnujemy ich ze szczególną troską. No może nie tak idealnie — skorygował, uśmiechając się — jak tego należałoby sobie życzyć z uwagi na rangę.
Czy znajdują się tutaj już ranni oficerowie? — zdziwił się nieco Geiger. Tego się nie spodziewał; jeszcze nie teraz i nawet jeszcze nie w najbliższych dniach.
101
Na razie trzech — odpowiedział lekarz sztabowy, jakby informował o pogodzie. — Jeden był nawet bardzo ciężko ranny, z postrzałem w szyję; nic nie dało się już zrobić. Odszedł godzinę temu. Ale z jego powodu pan chyba nie przyszedł — chciał się dowiedzieć. — Dlaczego wobec tego przyszedł pan do nas?
By złożyć, jeśli to w ogóle możliwe, wizytę osobistą. Chodzi mianowicie o panią doktor Bernauer.
Ach, to pan! — Lekarz sztabowy głośno się roześmiał, jakby wiedział, z kim ma do czynienia. Nie trzymał dłużej w niepewności porucznika, tylko zwrócił się do niego: — Witam zatem dowódcę baterii przeciwlotniczej — pan nazywa się Geiger, prawda? Osoba, która należy do bliskich przyjaciół naszej szacownej ze wszech miar koleżanki. Zatem, panie kolego, serdecznie witam w naszym stowarzyszeniu.
Ostatnie zdanie zabrzmiało dla porucznika dosyć nieprzyjemnie. Wyczuwalny był podtekst, który jemu, jako człowiekowi honoru, nie przypadł do gustu. Dotyczył on kobiety, która jednoznacznie należała do jego środowiska, którą nawet mógłby zaprezentować swemu dowódcy pułku, a ten przywiązywał szczególną wagę do godności kobiecej.
Ale ta słodka lakierowana małpa, „półoficer" w jakimś szpitalu polowym, daleko za frontem, pozwolił sobie na aluzję, którą można by prawnie uznać za obrazę. O jakich przyjaciołach on mówi? Czyżby miał na myśli sobie podobnych? I co to miało oznaczać to „stowarzyszenie"?
Z tych względów Geiger demonstrował, i to najzupełniej wyraźnie, sztywną nieprzychylność. — Panie lekarzu sztabowy — zwrócił się oschle do niego — czy mogę pana prosić, aby powiadomiono panią doktor Bernauer o moim przybyciu, żebym mógł złożyć jej swoje uszanowanie? — Górnolotnie to sformułował, ale spontanicznie przyszło mu do głowy. — Gdyby pan jednak, panie lekarzu sztabowy
kontynuował Geiger — nie przekazał tego życzenia pani doktor, to jestem gotów natychmiast się stąd wycofać, ale zapamiętam to sobie. — Co innymi słowy miało znaczyć:
To porachujemy się jeszcze!
102
— Ależ nie tak od razu, panie poruczniku — lekarz szta
bowy natychmiast próbował zmienić ton rozmowy, stając
się bardziej przychylnym. — Proszę, mój drogi, aby pan
od razu nie osądzał mnie źle. Jestem rzeczywiście gotów
sprawić tym radość naszej wielce czcigodnej koleżance.
Tylko proszę o trochę cierpliwości — wszystko po kolei!
Lecz złość nagromadzona w Geigerze stopniała dopiero, jak śnieg na słońcu, gdy zobaczył swoją damę — Beatę Bernauer.
Wyglądała jak typowa pani doktor. Ubrana w śnieżnobiały fartuch, na którym widniały liczne ślady krwi.
Zbliżając się do siebie wyciągnęli ręce, mocno je ściskając. Potem pogłaskał czule, jakby była jego własnością, jedno z jej ramion. Jej oczy rozbłysły.
Jak dobrze — powiedziała — że mnie tu odnalazłeś. Traktuję to jak znak prawdziwej przyjaźni!
Bo cię podziwiam, Beato! — Oboje patrzyli na siebie pożądliwie. — Bo czuję się z tobą związany. — Najchętniej rzuciliby się teraz sobie w ramiona, lecz wiedzieli, co to znaczy zachować dobre maniery. — Przed chwilą spotkałem tutaj — powiedział, jakby chciał przejść do innego tematu — jakiegoś lekarza sztabowego. Odniosłem wrażenie, jakby miał coś przeciwko tobie.
Zgadza się! — oburzyła się. — Ja również mam to i owo przeciwko niemu, i to nawet sporo. Obnosi się tutaj jak koń paradny. A plotkuje jak ostatnia baba, a przy tym uważa siebie za dobrego organizatora. Taki nigdy nie zabrudzi sobie munduru — typowy laluś! Całą brudną robotę przerzuca na nas.
Dokładnie taki i mnie się wydał — zapewnił Geiger rozluźniony. Beata wyjęła mu jakby drzazgę z serca.
O nim można zapomnieć! — Zrozumiała, że Geiger chętnie na to przystał. — Proszę cię jeszcze o chwilę cierpliwości — uśmiechnęła się do niego. — Dosłownie za kilka chwil będę już całkiem do twojej dyspozycji, Heinz-He-rbert.
Znała zatem jego obydwa imiona? Musiał je Guske widocznie przekazać. To miło z jego strony; porządny, życzliwy chłop. — Tymczasem muszę się jeszcze zająć swo-
103
imi ciężko rannymi, ale to nie potrwa już długo. Mam ich tu pod opieką obecnie z pół tuzina — powiedziała nie bez pewnej dumy.
To przecież oczywiste, Beato. Wiem, że muszę być dla nich wyrozumiały. Jak mus, to mus. Poczekam.
Możesz, jeśli chcesz, pójść ze mną.
Chciał tego! Po pierwsze dlatego, żeby jej okazać, iż rozumie jej świat. A ponadto chciał też udowodnić, że nie boi się konfrontacji ze skutkami wojny — obojętnie, jakie by one były.
To, co teraz zobaczył — przypadek jeden spośród tuzina innych — to żołnierz najniższego stopnia, którego twarz była bardzo zniekształcona. Miał oderwany podbródek.
— To — objaśniała go — da się zrekonstruować dzięki
chirurgii plastycznej. Za kilka miesięcy będzie znów wy
glądał jak normalny człowiek.
Potem inny żołnierz. Jego podbrzusze było rozerwane, co groziło wydostaniem się jelit. Leżał obłożony specjalnymi opatrunkami, które musiały być ciągle zmieniane. Kilka paczek takich opatrunków leżało obok. — I to również nie jest żaden beznadziejny przypadek — stwierdziła pani doktor. — Trzeba będzie go tylko przez dłuższy czas sztucznie odżywiać kroplówkami, ale jego stan powinien się już teraz stabilizować. Zakładam, że ten sympatyczny chłopak dysponuje jeszcze jakąś rezerwą sił.
Na łóżku obok — pod specjalnym namiotem, przypominającym kościół, znaczonym grubymi czerwonymi krzyżami na białym tle — leżała kolejna ofiara wojny — tutaj tak troskliwie pielęgnowana. Na tę osobę Beata zwróciła mu uwagę: — Wspaniały, przykładny mężczyzna — spokojny, cierpliwy, bardzo dzielny! Ten chłopak sądzi, żeśmy mu amputowali nogę — ale niestety musieliśmy mu odjąć obydwie. Na szczęście są już wózki inwalidzkie.
Ależ oczywiście. — Geiger czuł się doinformowany. Na takich wózkach widział już ofiary z poprzedniej wojny, które Führer osobiście odznaczał. — Robi to każdego roku z okazji dnia ofiar wojny.
Ja w każdym razie robię tu to, co należy do moich obowiązków.
104
Zupełnie rozsądnie powiedziane. Po chwili dodała: — Wytrzymuję to, ale między innymi dlatego, że są ludzie tacy jak ty, którzy doceniają to trudne zadanie, starają się pomóc i próbują nam w tym ulżyć.
Chciałbym zawsze należeć do tych ludzi. — Do niej przede wszystkim, miał na myśli.
Bogu dzięki, Heinz-Herbert! — Czy go już kiedyś o tym nie zapewniała? No, a jeśli nawet! — Czy odprężymy się teraz troszkę?
Chciał. Potrzebował tego zresztą pilnie. Specyficzny zapach szpitala, leków, krwi i wojny zaczął działać mu na nerwy. Nie myślał teraz o tym, że śmierć stanie się dla niego codziennością.
Zaproponowała mu mocną, aromatyczną kawę — w jej obecnej kwaterze. Była to karetka do transportowania rannych, która jeszcze nie była używana do tego celu — a więc zupełnie nowa. Znajdowały się w niej dwa „łóż-kopodobne urządzenia", w zasadzie nosze, które łatwo dały się złączyć ze sobą. Tak powstała zapraszająca przestrzeń do leżenia.
Usiedli — i tam już pozostali. Lecz nim przystąpili do właściwej akcji, szepnęła do niego: — Heinz-Herbert, cieszę się, że tu jesteś, to czyni mnie szczęśliwą. Zawdzięczamy to twojemu kochanemu, dobremu Guskemu, za co powinieneś mu się odwdzięczyć. On jest szalenie wyrozumiałym i życzliwym człowiekiem.
Geiger uniósł się nieco do góry, troszeczkę jakby zdziwiony. — Masz z nim kontakt?
— Tylko służbowy! — zapewniła natychmiast. — Za
dzwonił do mnie w sprawie dalszych dostaw lekarstw dla
twojej baterii. I przy tej okazji pozwoliłam sobie zapytać
o ciebie.
Wobec tego chodziło jej o mnie! Ale mimo wszystko z Guskego musi być niezły intrygant. A może jest tak, że próbuje sprytnie odegrać rolę stręczyciela?
W każdym razie, pomyślał Geiger, nie czas w tej chwili na zajmowanie się takimi łamigłówkami. Jego dama była oczywiście tego samego zdania.
105
W
tym samym czasie — również przez ponad dwie godziny — czyniono w baterii przeciwlotniczej dalsze przygotowania do pochówku poległego. — Tak, jak pan sobie tego życzył, panie starszy wachmistrzu — informował Guske, przybierając minę oddanego człowieka — próbowałem działać zgodnie z pańskimi wytycznymi. Przygotowanie wieńca, jak też zbicie drewnianego krzyża — z tabliczką, na której zostanie potem wypisane nazwisko, miejsce urodzenia i śmierci naszego poległego — powierzyłem podoficerowi Leuch-terowi.
Co takiego? — Gdy Morgenrot słuchał, nic nie uchodziło jego uwadze — nic istotnego. — Co ty takiego przed chwilą powiedziałeś, człowieku? Ty próbowałeś przekazać komuś innemu do ciebie osobiście przeze mnie skierowane polecenie? I to Leuchterowi? A ten pewnie wyśmiał cię?
Dokładnie, panie starszy wachmistrzu — „Sani" silił się na udawanie zakłopotanego. — Czy nie wolno mi było tego powiedzieć? W zasadzie nie powiedział nie — ale coś takiego, że „on" to znaczy pan, może go...
To, co Guske — informując o tym uważał za normalne, starszy wachmistrz przyjął za wyzwanie — i prawdopodobnie pasowało mu to dokładnie do jego koncepcji. Jego motto brzmiało bowiem: Gdy tylko nadarzy się stosowna okazja, aby pokazać, kto tu ma coś do powiedzenia — to wtedy zobaczymy! Przyłożyć komuś to żaden problem. Niech tylko znajdzie się kozioł ofiarny. Z każdego można zrobić szmatę!
Teraz na takiego napraszał się Leuchter. Kazał go więc natychmiast wezwać do siebie, by go pouczyć, kto tu w zasadzie jest kim. Konieczne przypomnienie, potrzebne od czasu do czasu wybranym przez niego kompanom — żeby im czasem nie przychodziły do głowy głupie myśli.
— Podoficerze Leuchter — objaśniał starszy wachmistrz
zarówno ostrym i szyderczym głosem. — To ja pozwoliłem
sobie wyznaczyć panu zadanie. I obojętnie przez kogo zo
staje ono przekazane — rozkaz jest rozkazem. I jedyną od
powiedzią — żadną inną, którą powinienem usłyszeć
— powinno być „Tak jest!"
106
— Tak jest, panie starszy wachmistrzu! — Leuchter wy
glądał na lekko zdezorientowanego. Jednocześnie był
wściekły na Guskego, który mu to gówno wysmażył. Co za
sukinsyn!
Morgenrot niewzruszenie kontynuował z tym samym zacięciem: — Wcale nie żądałem od pana, co zostało panu właściwie przekazane, jak się dowiadywałem, żeby pan osobiście uplótł wieniec czy wyrzeźbił krzyż, wymalował tę tablicę z napisem. Pan miał to zorganizować i to z zaangażowaniem wszystkich możliwych sił. I do tego, do cholery, Leuchter, nadaje się pan przecież! A może nie?
— Tak jest, panie starszy wachmistrzu! — wyrzucił z sie
bie podoficer. — Za mniej więcej godzinę będzie pan miał
wszystko gotowe.
No więc i ten był załatwiony. Była to dziecinna gra dla takiego Morgenrota. I nawet ostrość, z jaką mówił, była zupełnie zbędna, ale widać przydała się. Teraz Leuchter funkcjonował jak za starych czasów. Nie musiał nawet na niego spojrzeć. Starszy wachmistrz pochylił się więc znów nad swoimi papierami — miał teraz ważniejszą sprawę do zrobienia.
Leuchter na odchodnym, nie omieszkał trącając Guskego szepnąć mu: — Ty przeklęta, wstrętna świnio! Ja cię jeszcze dopadnę!
— Jestem tylko ciekaw, komu z nas uda się to pierwsze
mu. Nigdy nie bądź za pewny.
To przekomarzanie się Morgenrot oczywiście usłyszał. Gdy chciał, miał uszy jak hiszpański ryś, który należy pod tym względem do najdoskonalszych w swoim gatunku. Tego rodzaju groźby raczej miło brzmiały w jego uszach, zwłaszcza gdy toczyły się po jego myśli, to znaczy wyrażały jego zasadę: Dziel i rządź. Gdzieś na ten temat coś kiedyś przeczytał. Teraz był zadowolony.
Szkoda czasu, aby na temat takiej drobnostki jeszcze rozmawiać, Guske. Zajmijmy się lepiej następnym punktem. Co to było?
Dla podniesienia atmosfery pogrzebu byłoby dobrze uzyskać pewne wsparcie z zewnątrz.
107
Propozycję tę przedstawił Guske patrząc z pełnym oddaniem prosto w oczy starszego wachmistrza.
Morgenrot natychmiast chciał wiedzieć: — Co takiego masz na myśłi?
Sądzę, że dobrze byłoby zaprosić jakiegoś duchownego z pułku — mógłby się nam tutaj zaprezentować. Tym bardziej że nie są jeszcze przeciążeni obowiązkami.
Do jakiego wyznania należał Fałmenbrat? — zapytał starszy wachmistrz, jeszcze nie w pełni przekonany.
— Czy chodzi tutaj o tak zwanego „niemieckiego chrześ
cijanina", czy może tego innego?
Istnieją między nimi zasadnicze różnice — o czym Guske wiedział. Wyraził podziw, że i ta dziedzina nie jest Mor-genrotowi obca, że orientuje się nawet w takich szczegółach. Szczególnie wychwalał to, że starszy wachmistrz nie jest jakimś tam tylko prymitywnym funkcyjnym rozkazodawcą, ale świadomym współrealizatorem obecnej polityki. Jest zatem wzorem godnym naśladowania.
„Niemieccy chrześcijanie" chcieli niewątpliwie stanowić duchowe ramię Hitlera, który był prawdopodobnie ich Bogowi bardzo oddany — albo jakiemuś innemu wyższemu bytowi w myśl prawdziwego chrześcijaństwa. Wychodziło na to samo.
Ich ówczesny zwierzchnik i wódz Kościoła, nazwiskiem Muller — osobiście został mianowany przez Hitlera „Biskupem Rzeszy" — familiarnie nazywanym też „rabi". On, jako najwyższy zastępca swego Boga, pobłogosławił żołnierzy — swoich żołnierzy — zachęcając ich do walki.
— W imię Boga naprzód, dla Führera! — Wspaniałe, jedy
ne w swoim rodzaju, pochodzące od samego „Boga" po
słanie!
— Prawdziwi chrześcijanie natomiast byli pod tym
względem bardziej samodzielni. Dla nich Bóg był zawsze
na pierwszym miejscu — zarówno w starym, jak i nowym
testamencie. Ich królestwo albo też niebo nie było jednak
z tego świata; a już tym bardziej obecnego. Lecz jedni
i drudzy równie wiernie służyli Führerowi. Co naturalnie
doprowadziło do znacznych nieporozumień.
108
Do którego więc „gatunku" należał duchowny, zatrudniony w sztabie pułku, tego — przyznał Guske — nikt tutaj nie wie i chyba nie może wiedzieć.
— Wobec tego — zdecydował starszy wachmistrz, mają
cy tylko ogólną orientację w religii — zrezygnujemy
z udziału tego pana, by nie spowodować jakichś nieporo
zumień, mogących zakłócić naszą uroczystość. A w końcu
nasz poległy i tak zdany jest w tej sprawie wyłącznie na
nas. — Nasza decyzja — jego decyzją! To jesteśmy nasze
mu Fahnenbratowi winni.
Poza tym podjęta została jeszcze jedna próba wmieszania się — i to z zupełnie niespodziewanej strony. Bo tym, który teraz nagle się pojawił, był podporucznik Brahms — proponujący swoje usługi. A może ten „zerowy" oficer został tutaj nasłany przez Geigera?
Jak by to było — powiedział Brahms — gdyby tak na przykład chór zaśpiewał? Mógłbym zarządzić przygotowanie jakiejś pieśni.
Dziękuję, panie podporuczniku — odparł starszy wachmistrz nawet dość uprzejmie. — Ale to już się nie mieści w przygotowanej koncepcji pogrzebu.
To może jakieś recytacje z niemieckiej liryki, może coś Hólderlina albo Weinhebera. Sam mógłbym powiedzieć jeden lub dwa wiersze. — Akurat wielce uduchowiony facet naszych czasów — pomyślał Morgenrot.
Jeszcze jedna odmowa; wciąż jednak jeszcze w ugrzecz-nionej formie. — Jeśli pan pozwoli, panie poruczniku, to zwrócę pańską uwagę na zarządzenie naszego dowódcy baterii, które wykonuję: Jak najskromniejsza uroczystość, godna wprawdzie, lecz możliwie jak najprostsza.
— Rozumiem — zapewnił Brahms. — W każdym razie
będzie pan mógł potwierdzić, że chciałem się włączyć. Je
śli pan tego nie potrzebuje — trudno. Jeśli jednak coś by
się zmieniło — jestem do dyspozycji.
O co w gruncie rzeczy podporucznikowi Brahmsowi chodziło, starszy wachmistrz pojął natychmiast: Rozglądał się on po prostu za nową butelką likieru. I otrzymał ją — tym razem nawet jeden z najlepszych wschodnio-pruskich gatunków, wysokoprocentowy Barenfang. Tym
109
samym jego uroczysty zapał został łatwo, ku jego własnemu zadowoleniu, zgaszony.
— A teraz — stwierdził fachowo Morgenrot — chyba wszystko zostało już wyjaśnione. — Guske patrzył mu w oczy, jakby był nim urzeczony. — Tak więc pozostaje nam już tylko przygotowanie błogosławiącego wszystko ostatecznie przemówienia porucznika Geigera. No, skoro ma być.
Wyglądało, jakby Morgenrot teraz zazdrościł wygłoszenia tej mowy dowódcy baterii. Czyż nie on powinien ją wygłosić? Czy nie był do tego najwłaściwszą, jedyną osobą, której powinno się to zaproponować? Tylko jemu!
W
reszcie nadszedł czas pochowania poległego w akcji odpierania zdradzieckiego napadu starszego szeregowego Fahnenbrata, pierwszego poległego bohatera, który w zasadzie już powinien być podoficerem. Teraz leżał tu przed nimi, owinięty płachtą namiotową, co wyglądało jak małe zawiniątko.
Miejsce akcji: lasek, w którym stacjonowała bateria. Wokół stały pojazdy i działa. Tam przygotowano, tuż przed dużym krzakiem, jednak w pobliżu dębów, głęboki dół, sprawiający przejmujące wrażenie.
Czas akcji: tak jak Morgenrot przewidywał, niemal co do minuty, godzina 18.00. Dzień wolno zbliżał się do końca — ustępując miejsca nadchodzącym godzinom wieczornym. Wciąż jeszcze jednak promienie słoneczne obejmowały drzewa, pojazdy i ludzi. Krzaki migotały złotożółtymi odcieniami, jakby same świeciły.
Obecni: oddział honorowy w sile dwunastu żołnierzy, wybranych z plutonów ogniowych, dowodzony przez sierżanta Rungego. Czuł się on z pewnością wyróżniony, że to jego wybrał Morgenrot, a nie podporucznika.
Plutony ogniowe — również na rozkaz starszego wachmistrza, także niemal w komplecie przybyły na pożegnanie — z małymi oczywiście wyjątkami. Tak na przykład
zostały na ten czas rozstawione aż trzy podwójne warty, w miejsce normalnych dwóch posterunków. Ponadto obsada kuchni otrzymała polecenie, również od Morgenrota, przygotowania tak zwanego poczęstunku pożegnalnego
tym razem dla całej baterii. Przygotowywano specjalny poncz: z jednej trzeciej rumu, jednej trzeciej czerwonego wina i takiej samej ilości wody. Do tego dochodziło kilka kilogramów cukru, jak też różne przyprawy korzenne
w sumie około sześćdziesięciu litrów. A więc około pół litra na głowę. Zapach ponczu powoli stawał się wyczuwalny.
Wszyscy obecni przybyli, zgodnie z rozkazem, w pełnym umundurowaniu polowym — uzbrojeni, w butach tak lśniących, że można się było w nich przejrzeć; spodnie w kancik.
I do tego hełmy, pod nimi niemal uroczyste twarze. Wyglądali więc prawie jak bracia; podobne gęby pod jednakowymi pokrywami.
Wobec tego: Do grobu! I również ten punkt przebiegał początkowo zgodnie z wcześniejszym planem. Teraz dopiero zjawił się porucznik Geiger. Czekał w pobliżu na ten moment i wyglądało tak, jakby dopiero teraz został przywołany przez swego starszego wachmistrza.
Jeśli dowódca baterii był bardzo blady na twarzy — co natychmiast zauważył Morgenrot, a także Guske, to chyba jednak nie z powodu smutku.
Był to niewątpliwie rezultat bardzo osobistego wyczynu, na który pozwolił sobie podczas popołudniowych odwiedzin w szpitalu polowym. Teraz jednak trudno mu było odmówić stalowego wyrazu twarzy — i był tego świadom.
A więc, przyjaciele, zaczynajmy! — zawołał porucznik rozkazująco.
Złożymy teraz — odezwał się zaraz po nim starszy wachmistrz — naszego dobrego przyjaciela do grobu.
To polecenie wynikało z wcześniej przygotowanego przez niego scenariusza.
Zostało ono wykonane przez podoficera Leuchtera. Ten za wszelką cenę starał się naprawić swoją wcześniejszą rzekomą wpadkę i osobiście spuszczał teraz na linie
111
Fahnenbrata, owiniętego w pokrowiec namiotowy, do wykopanego dołu. W którymś momencie wyśliznęła mu się jednak z ręki i poległy bohater poleciał w dół, uderzając z łoskotem o ziemię.
No cóż — zdarza się!
W końcu wszyscy poczuli się dopiero teraz w pełni żołnierzami i zaczęli pojmować, co to wojna!
Porucznik Geiger w każdym razie i w tym momencie chciał się okazać tym, kim chciał być: Panem w każdej sytuacji! Dlatego zarządził to, co prawdopodobnie widział kiedyś w kinie: — Połączymy się teraz, przyjaciele, w cichej modlitwie za naszego Fahnenbrata!
— Jednominutowej — uzupełnił natychmiast starszy wachmistrz, po czym zaczął uważnie spoglądać na swój zegarek ręczny. Gdy minęła minuta, Morgenrot oznajmił głośno: — Czy możemy teraz prosić pana porucznika o spełnienie swego obowiązku?
Ten zbliżył się nieco do grobu. Jego twarz, dotychczas blada, nieznacznie się zaróżowiła. Prawdopodobnie na skutek lekkiego zdenerwowania. Zasalutował wyprężony, w pełni przepisowo — przez przyłożenie prawej dłoni do daszka czapki; on jeden nie miał na głowie hełmu.
Potem wyciągnął prawą rękę w kierunku Morgenrota. Ten otworzył przyniesioną ze sobą teczkę, w której znajdowały się jakieś kartki. Wyciągnął jedną i podał dowódcy baterii. Obydwaj wyglądali na wzruszonych. Takie przynajmniej sprawiali wrażenie.
Geiger sięgnął po kartkę, stanął w rozkroku i po chwili zaczął odczytywać uroczystym głosem to, co dla niego zostało na niej napisane:
„Moi drodzy, zebrani tutaj, przyjaciele sportowcy..."
Lecz po piątym słowie zaczął się jąkać. Po szóstym przestał mówić, jakby chwilowo zaniemówił i zastygł w dziwacznej pozie. Do diabła, co to takiego? Przeleciał wzrokiem następne linijki i w mig się zorientował. To było jego przemówienie wygłoszone podczas ostatniego święta sportowego pułku.
Wtedy — zupełnie bezwiednie jego spłoszone spojrzenie przesunęło się z kartki na starszego wachmistrza.
112
No, a co to jest?
Widocznie pomyłka, panie poruczniku — niezwłocznie przyznał Morgenrot. — Prawdopodobnie zostały zamienione teksty. Proszę o wybaczenie.
Morgenrot spojrzał na Guskego, który stał tuż obok niego. Ten z trudem ukrywał swój szyderczy śmiech. Ten facet widocznie go rozszyfrował. Pozostali uczestnicy stali zdziwieni i nie byli zorientowani, co się przed nimi rozgrywało. Jedynie Guske pojął, co starszy wachmistrz ponownie chciał przez to zademonstrować, do czego był zdolny.
Tego rodzaju małe gry o władzę nie były Geigerowi jeszcze znane.
Morgenrot zrobił więc skruszoną minę i powiedział głośno, tak żeby wszyscy dookoła go usłyszeli: — No, to zostało pomyślane jako małe odprężenie dla naszych ogarniętych smutkiem żołnierzy — nikomu to chyba nie zaszkodzi. Ale teraz znów poważnie!
— Proszę drugą kartkę, panie poruczniku! Tę właściwą!
Geiger wziął ją, lecz tym razem najpierw rzucił okiem na
treść. Tym razem wszystko się zgadzało.
Przemówienie pożegnalne. Przygotowane przez starszego wachmistrza Morgenrota. Ciekawe, czy da się tego słuchać?
„Przyjacielu Fahnenbrat — musimy cię dzisiaj pożegnać. Przychodzi nam to z ciężkim sercem, w dostojnym smutku, z żołnierskim oddaniem. Czynimy to w prawdziwie niemieckim przekonaniu, jeszcze germańskiego pochodzenia..., że to ty zostałeś wybrany, przyjacielu, aby odejść..."
Gdzie, dokąd? Geiger musiał spojrzeć, zanim zrozumiał o co tu chodzi: „Odejść — do Walhalla!" — No coś takiego! Ale dlaczego też nie?
Potem jednak dalej: „Ty, przyjacielu Fahnenbrat, byłeś jednym z najlepszych z nas — wierny i dzielny, obowiązkowy i gotowy do poświęceń! Przykładem, godnym pozazdroszczenia. Ale tylko tak możemy przetrwać wszystko, co nas czeka. I z tym głębokim przeświadczeniem żegnamy się z naszym drogim Fahnenbratem! Tobie zostało dane przeistoczenie się w światło, które rozjaśniać będzie naszą przyszłość — jak rozwinięty sztandar".
113
Na zakończenie: „Przyjacielu Fahnenbrat, składamy dziś ukłon przed tobą. Teraz odchodzisz od nas, lecz pozostaniesz wiecznie w naszej pamięci!"
To tyle! Teraz musimy cię zasypać! — zawołał starszy wachmistrz, który zawsze chciał mieć ostatnie słowo. I tak też się stało. — Ziemia na Fahnenbrata! — krzyknął. Gdy pracowicie zasypano ciało cienką warstwą, rzucono kamienie, na to znowu ziemię. Na koniec wieniec, który powieszono na krzyżu z tabliczką z napisem. Wyglądało dobrze.
Uroczystość zakończona — stwierdził starszy wachmistrz.
Uczestnicy — rozejść się!
Wszystkim oczywiście dosyć się spieszyło, aby opuścić miejsce smutku, prawdopodobnie w związku z zapowiedzianym poczęstunkiem. Morgenrot zresztą serdecznie im tego życzył — w końcu wszyscy trzymali się bardzo dzielnie, dobrzy ludzie; to byli jego ludzie!
W przeciwieństwie do żołnierzy porucznik uznał za pożądane jeszcze na chwilę zatrzymać się obok swego starszego wachmistrza. To, że w jego pobliżu znajdował się również podoficer sanitarny, nie przeszkadzało mu specjalnie — widocznie Morgenrotowi również. Mogło też być tak, że obaj jednocześnie spodziewali się czegoś po Guskem.
Mam wrażenie — zaczął ostrożnie rozmowę dowódca baterii — że trochę się wygłupiłem, ale stało się to, Morgenrot, z pańskiego powodu i tę przez pana wykoncypo-waną mowę.
Przykro mi bardzo z tego powodu, panie poruczniku — zapewniał zupełnie serio. — Starałem się w każdym razie, aby w pańskie słowa kończące uroczystość pogrzebową naszego przyjaciela wpleść jak najczystsze nacjonalistyczne myśli z naszej tradycji. Pan je zresztą, mówiąc szczerze, niezwykle sugestywnie przeczytał.
Geiger przyjął ten komplement. Ale było to jeszcze za mało, aby z jego twarzy zniknęło widoczne niezadowolenie.
— Nie chcę od razu pana podejrzewać — powiedział
głosem ni to przychylnym, ni to groźnym — że chciał mnie
114
pan w ten sposób ośmieszyć. Niech pan nigdy więcej czegoś takiego nie robi, Morgenrot!
Po tych słowach Geiger odwrócił się i odszedł, nim Mor-geiurot zdążył wypowiedzieć słowa usprawiedliwienia. — Ależ nie, ja przecież... — Patrzył za oddalającym się porucznikiem, który wyprostowany udał się w kierunku stanowisk ogniowych.
Pojąłeś, człowieku, o co mu chodzi? — zwrócił się z pytaniem starszy wachmistrz, stojący już teraz swobodnie, do przypatrującego się mu podoficera sanitarnego.
O jasność sytuacji, klarowność, porządek — to jest nieodzowne. I o to też chodzi!
Wszystko, dosłownie wszystko, przebiegało w tej wojnie przeciwko Polsce dobrze; jeśli nie wspaniale. Przynajmniej to, co dotyczyło wielkonie-mieckiego Wehrmachtu.
Na czele wszystkiego stał Adolf Hitler, nie tylko jako Führer i Kanclerz Rzeszy, ale też i jako Naczelny Wódz Wehrmachtu.
Przy boku miał generała pułkownika Wilhelma Keitla — jeszcze wtedy nie przezywanego „Ścierwem" — jako szefa sztabu naczelnego dowództwa Wehrmachtu. Pod nim były: armia lądowa z generałem pułkownikiem von Brauchittschem; lotnictwo, z marszałkiem polnym Góringiem; marynarka wojenna z admirałem Raederem.
Już 3 września wszystkie stacje wielkoniemieckiego radia uznały, że mogą ogłosić, iż „przestrzeń powietrzna nad Polską jest opanowana!". Znajdujące się nad nią niebo można było tym samym uznać za „niemieckie", co bardzo skutecznie pomagało podnosić ducha bojowego żołnierzy.
Na drobne błędy informacyjne nikt nie zwracał uwagi. Co też wówczas dla Niemców znaczyło, że Francja już 1 września postawiła coś w rodzaju ultimatum — żądając wycofania się niemieckich oddziałów? Zaraz potem
— 3 września — dołączyła Wielka Brytania, grożąc wypowiedzeniem wojny. No — i co z tego?
Prezydent Roosevelt w imieniu Stanów Zjednoczonych Ameryki ogłosił kilka dni później neutralność swego bvaju. A „wielka Rosja" czy raczej Związek Radziecki? Z nimi było się w zmowie. Dla zapobiegliwych — wolna droga!
Tymczasem już 5 września generał Rydz-Śmigły, naczelny wódz wojska polskiego, rozkazał swoim oddziałom wycofanie się za Wisłę.
Teraz wystarczyło już tylko ruszyć za nimi.
Po pogrzebie Fahnenbrata nastąpiła przepiękna noc. Tymczasem podano podnoszące na duchu wiadomości — wojna przesunęła swoją pierwszą linię jeszcze o kilka kilometrów dalej do przodu. A więc tym samym oddaliła się od baterii Geigera.
Początkowo przyniosło to pewne rozczarowanie, zwłaszcza gdy zgiełk bitewny i związany z tym huk i ogień nieco przycichły. Było to dla niektórych powodem do zmartwień: — No, miejmy nadzieję, że nie zostaniemy włączeni za późno! A może też być, że już nie znajdziemy się w głównym rzucie!
W każdym razie tej nocy w baterii zapanowała całkiem przyjemna atmosfera pijacka, z której starszy wachmistrz wydawał się być zadowolony. Odczuwał nawet swego rodzaju przyjemną satysfakcję — stał się wspaniałomyślny. Zarządził nawet naruszenie zwykle bardzo strzeżonych przez niego rezerw.
Święta należy obchodzić uroczyście — wszystkie; co tym razem oznaczało: również pogrzeb poległego przyjaciela. A więc: Uczcijmy pamięć naszego Fahnenbrata! I robiono to możliwie fachowo.
Na stanowisku ogniowym też zawiązała się niezła kompania. Podporucznik Brahms i sierżant Runge zdaje się znaleźli siebie.
Szczęśliwi siedzieli w namiocie oficera, ramię w ramię — patrząc sobie w oczy. Przed nimi stało kilka butelek,
oświetlonych przez dwie migoczące świeczki. Obaj, jak na to wyglądało, zdążyli się już zbliżyć do siebie; prawdopodobnie dla umocnienia dobrej atmosfery w baterii.
Podporucznik zapragnął śpiewać niemieckie pieśni, co też robił nawet bez specjalnego fałszowania. Kilka razy powtórzył „Zobaczył chłopiec różę w polu!" Ta pieśń zabrzmiała co najmniej w dwóch wersjach. — Jedna — twierdził Brahms — pochodziła od Schuberta; druga od nie mniej znanego Lehara. — Słuchało się tego z cholernym wzruszeniem. Niektórzy żołnierze przy działach próbowali śpiewać razem z nim — może nie tak ładnie, ale za to głośno.
W tym samym czasie porucznik Geiger po wieczornej inspekcji, która wprowadziła go raczej w dobry nastrój, znalazł się w swojej kwaterze. Tam, starannie i z pełnym oddaniem, jak zwykle zresztą, zajął się pielęgnowaniem swego ciała. Tym razem ze szczególną troską o jego dolną partię.
Popijał przy tym szampana najlepszej niemieckiej produkcji. O tych szczegółach nieco później i dość skąpo opowiedział jego kierowca i adiutant Pensberger — oczywiście na żądanie starszego wachmistrza. — No, ładnie — pił szampana. — Tak jest — i to z ozdobnego kielicha. Człowiek z aspiracjami!
A co robił potem?
Długo studiował mapę, chętnie to robi.
Nie przeszkadzały mu w tym wrzaski? A raczej te śpiewy na stanowiskach ogniowych? — Pensberger pokręcił głową.
No a dalej? Co?
Potem rozmawiał przez telefon z adiutantem dowódcy artylerii przeciwlotniczej.
Po co?
Chciał się dowiedzieć, kiedy ewentualnie należy się spodziewać zmiany pozycji baterii — i dokąd.
I wie to już teraz?
Nie wiem — panie starszy wachmistrzu — zachciało mi się nagle... Gdy wróciłem, mniej więcej po pół godzinie, wciąż jeszcze rozmawiali ze sobą. A potem znów musiałem pędzić...
117
W czasie tej wyjątkowej nocy Morgenrot znów zgromadził wokół siebie swoją sforę; niemal w komplecie. Nawet Guske, który nie chciał, został do niej włączony. Zasilił ją też, jako nowy, podoficer łączności, Schulze. Przykładał on szczególną wagę do udziału w tego rodzaju zgromadzeniach towarzyskich. Ale przez to nie było go przy urządzeniach, nie mógł w związku z tym niczego podsłuchiwać. I akurat, jakby na złość, również tej rozmowy między dowódcą baterii a adiutantem dowódcy artylerii przeciwlotniczej, która potem okazała się brzemienna w skutkach.
Starszy wachmistrz, który niezmiennie stanowił środek, wokół którego wszystko się obracało — szczęśliwie mógł uraczyć swoich „przyjaciół" dalszymi, wzbudzającymi natychmiastowe emocje, racjami specjalnymi. Lecz tym razem, gdy jak zwykle przy tego rodzaju okazjach, wznoszono toasty za jego pomyślność, odpowiadał: — Te godziny należą się wyłącznie pamięci naszego poległego przyjaciela!
Potem zaczęły się, zainspirowane przez Morgenrota, wygłaszane po kolei, wychwalające „poległego" okrzyki, jak na przykład: „Ludzie, przyjaciele — nasz Fahnenbrat! To był nie tylko dobry żołnierz, ale przede wszystkim dobry kumpel. Przed nim można było się wyspowiadać, on miał na wszystko lekarstwo — to było jego wielką zaletą. Ciebie naśladować, starszy wachmistrzu, oto, co było jego celem".
Ktoś inny zauważył: — Nasz Fahnenbrat wiedział też, co to znaczy prawdziwe żołnierskie życie! Jak to gówno należy traktować. Często mawiał: Przede wszystkim, przyjaciele — trzeba dbać o regularne sranie. Dopiero wtedy czuje się prawdziwą ulgę.
Nieważne, czy Fahnenbrat to kiedykolwiek powiedział — najważniejsze, że można było mu coś takiego przypisać!
Aż wreszcie przyjemnie już podchmieleni przyjaciele zaczęli się prześcigać we wspomnieniach o poległym.
Po czym, w ostatniej już godzinie tej nocy, podoficer Leuchter wpadł na pomysł, który wydał mu się wspaniały. Chwiejąc się jak trzcina poruszana łagodnym nocnym wiatrem, oznajmił wszem i wobec donośnie:
118
— A teraz, przyjaciele, pójdziemy tak naprawdę uczcić
naszego kamrata. Na nasz własny, a jemu się należący,
sposób. Chodźcie za mną!
I podążyli za nim zataczając się niemal wszyscy. Pozostał tylko starszy wachmistrz. Ten już miał, zdaje się, wszystkiego dosyć — nareszcie i on też! I być może dlatego został również podoficer sanitarny, będąc niejako w pogotowiu przy jego boku.
Czyżby naszedł mnie jakiś zły stan? — zapytał.
Mogę panu na wszelki wypadek podać jakieś lekarstwo.
Bzdura! — bronił się zdecydowanie Morgenrot. — Człowieku, Guske — tyle powinien pan przecież już wiedzieć, że każdemu przełożonemu mogą zdarzyć się chwile, w których nie widzi dostatecznie ostro. Powiedzmy, po to, aby nie psuć zabawy — co później i tak musi zrobić.
O co, panie starszy wachmistrzu, tym razem znów chodzi?
Ach, człowieku, nie próbuj mi wmawiać, że nic nie rozumiesz! Nie zrobisz za mnie balona. Przecież doskonale wiesz, co nasi infantylni przyjaciele zamierzają zrobić! Nazywają to podlewaniem kwiatków. Ale — niech tam sobie! W każdym razie chciałbym się teraz przespać parę godzin. Czuję w pęcherzu, że jutro będzie ciężki dzień.
Pozostaje mi tylko — powiedział Guske — życzyć panu, panie starszy wachmistrzu, przyjemnej, choć już niestety krótkiej nocy.
Morgenrot pomachał mu ręką, niemal po ojcowsku, gdyż jego też już mógł zaliczyć teraz do „swoich" — choć jeszcze z pewnymi zastrzeżeniami.
I udał się do swego grobowca w samochodzie sztabowym.
Guske pospieszył natomiast niezwłocznie, z ciekawości przede wszystkim, za Leuchterem i jego kompanią. Tego przedstawienia, które tam z udziałem gotowych na wszystko przyjaciół miało zostać zainscenizowane, nie chciał przeoczyć.
119
I zobaczył je. Spostrzegł Leuchtera i jego kamratów już przy grobie Fehnenbrata. Mieli przy sobie tylko dwie latarki, które dawały dość skąpe światło, co jednak sprzyjało pożądanemu nastrojowi. Gdy doszli do miejsca wiecznego spoczynku „swojego" Fahnenbrata, a było ich ośmiu
— ustawili się w tak zwanej pozycji wyjściowej — po czte
rech z każdej strony. Z początku patrzyli swoimi szklanymi
oczyma żałośnie na grób, jakby wzruszeni.
— No teraz, przyjaciele — zawołał uroczystym głosem,
lekko przy tym bełkocząc — uczcijmy pamięć naszego po
ległego bohatera. W najbardziej męski sposób. A miano
wicie tak, jak to niegdyś czynili w średniowieczu przy po
chówkach nasi dzielni germańscy przodkowie.
Guske, który z zachowaniem dużej ostrożności obserwował ich, sam pozostając w ukryciu, nie chciał wierzyć własnym uszom. Bo to on był tym, który im kiedyś podczas podobnej popijawy opowiadał ową historyjkę z Germanami. O niebo! — czyżby ci faceci rzeczywiście teraz chcieli...?
Tak — chcieli! Najpierw jednak Leuchter wygłosił coś w rodzaju osobliwego pouczenia. — Zrobimy wokół grobu obramowanie — na około dziesięć centymetrów szerokie. Proszę starać się na tę miarę możliwie dokładnie uważać, przyjaciele! A to z trzech powodów: Po pierwsze — dzięki temu powstanie naturalna granica przeciwko ewentualnemu robactwu, mrówkom i tym podobnym. Po drugie
— będzie to to zarazem swego rodzaju nawóz pod kwiaty,
które mają przecież tutaj w dużej ilości zakwitnąć. I wresz
cie, po trzecie — tym samym przekażemy też naszemu ko
chanemu poległemu szczególne pozdrowienie — wyraz
naszego szacunku i uznania. To chyba jasne, co? Przekaże
my mu w ten sposób coś z tego, co ma na jego cześć dziś
wlaliśmy w siebie. A więc gotowi?
Byli gotowi! Leuchter, chcąc dać przykład, rozpiął spodnie i odsłonił to, co można było się spodziewać, że odsłoni. Pozostali poszli za jego przykładem.
— Ale dokładnie celować, przyjaciele — jeśli mogę was
prosić!
Po chwili wszyscy zaczęli lać — starając się bardzo dokładnie obramować grób. Nie wszystkim to się udawało,
120
ponieważ ciśnienie było zbyt silne. Nie należało się specjalnie temu dziwić, po takiej rzece alkoholu — która musiała gdzieś znaleźć ujście.
— To wszystko na twoją cześć, przyjacielu Fahnenbrat! — wołano. Potem także: — Nigdy cię nie zapomnimy! — Jeśli nawet jego, to na pewno nie zdarzenie.
Noc zbliżała się ku końcowi. Totalnie zmęczeni żałobnicy leżeli teraz pokotem wokół grobu — zupełnie jak nieżywi. Następny dzień zaczynał się powoli — świtało.
Następnego dnia, i to już wcześnie rano, wszystko wyglądało inaczej — zupełnie inaczej. Łagodne jeszcze słońce zaczęło ukazywać się zza horyzontu, wysoka temperatura zapowiadała piękny dzień złotej jesieni.
Ten dzień zastał starszego wachmistrza, który od samego rana był w ciągłym ruchu, w pełnej gotowości. Musiał się jedynie umyć porządnie w zimnej wodzie, by być znów w dobrej formie. Nawet nie potrzebował przecierać oczu, by „jasno" wszystko przez nie widzieć.
I podczas gdy jego sfora szlajała się jeszcze po baterii, pochrapując głośno na stojąco, on był od samego rana gotów do pełnienia swych obowiązków. Siedział teraz przy rozłożonym stole przed swoim miejscem zakwaterowania, skrobiąc jakieś pismo. Miały to być kondolencje; oficjalne powiadomienie najbliższej rodziny o śmierci tak niezwykle dzielnego Fahnenbrata.
Niebawem obok Morgenrota zjawił się, bez przywołania, ale tym razem chętnie widziany, podoficer sanitarny Gu-ske. Tym chętniej widziany, że wyrażał gotowość służenia pomocą. W końcu ten młody człowiek rozwinął się pod jego skrzydłami na współmyślącego współpracownika; a ponadto posiadał akurat przydatne tu kwalifikacje pisarskie.
— Ty spróbuj, no — zagadnął go Morgenrot, znaleźć dla rodziny naszego bohatera jakieś przekonywające słowa
współczucia. Powinni odnieść wrażenie, że był dla nas bardzo wartościowym żołnierzem — tak że mogą być z niego dumni. Dla nich był kochanym synem, bratem czy kim tam — dla nas szanowanym kamratem i przyjacielem.
No tak — pozwolił sobie zauważyć Guske — to już zanotowałem. Ale mogło też być, że był przez swych rodziców, rodzeństwo i krewnych nieco inaczej postrzegany. Gdy go po raz ostatni widzieli, miał dziewiętnaście lat; szczupły, nieco blady, o miłym, spokojnym usposobieniu. Możliwe, że dla odbiorców tych kondolencji może być trudno zrozumiałe, w jaki sposób ich chłopiec, ich dziecko, niemal z dnia na dzień, mogło się tak przeistoczyć — i to od razu w promienistego bohatera.
Ależ człowieku, co to nas może obchodzić, że tam egzystują jeszcze jacyś mało rozgarnięci cywile, którym dotąd nie było dane przeżywać dumy i smutku jednocześnie?
No tak, i tego trzeba się nauczyć, i to z pewnością teraz szybko nastąpi. My w każdym razie już jesteśmy o tym przekonani — prawda, panie starszy wachmistrzu?
Tak jest, Guske — to są w tej chwili najważniejsze sprawy. Każdy musi zrozumieć, o co w tych kondolencjach chodzi! Rozumiesz, Guske?
Tak, panie starszy wachmistrzu — potwierdził, co Mo-rgenrot odnotował pozytywnie. — Przyznaję, że zaczynam coraz więcej kapować z tego, co mi jeszcze do zrozumienia pozostało. Jestem zresztą na to otwarty.
B
ezpośrednio po tej rozmowie wyjaśniającej podoficer sanitarny Guske został wezwany do stawienia się u porucznika Geigera. Trudno ustalić, czy było to życzenie, propozycja czy też osobiste zaproszenie. A może po prostu rozkaz. Lecz bez względu na formę — należało to wykonać.
Guske udał się do miejsca zakwaterowania dowódcy baterii, gdzie — wydaje się — został serdecznie powitany.
— Jest pan zatem, Guske! Niech pan usiądzie. Zje pan ze
mną śniadanie. Ma pan ochotę?
Miał. Zwłaszcza że śniadanie dowódcy baterii było ogromnie nęcące: Jajka na szynce, do tego biały, ciepły jeszcze niemal chleb; poza tym pieczone parówki, kilka plasterków surowej szynki — prawdopodobnie westfalskiej. Guske nie ociągał się więc, aby spróbować tych smakołyków. Wkrótce niemal westchnął z rozkoszy, zachowując jednak czujność.
— Bardzo pana lubię i cenię, Guske — że tak to określę.
— Po czym Geiger zaczął testować podoficera sanitarnego:
— Mam panu wiele do zawdzięczenia. Zresztą bardzo
przyjemnego. Chodzi szczególnie o skontaktowanie mnie
z wielce szanowną panią doktor Bernauer.
— Cieszę się, że wszystko dobrze się układa.
Była to ogólnikowa odpowiedź, którą dowódca baterii jeszcze bez większych podejrzeń przyjął. — Ja w każdym razie — próbował wyjaśnić Geiger — na moim stanowisku, nie mogę sobie pozwolić na stałe kontakty z panią doktor. Panu byłoby łatwiej — chociażby ze względu na zawodowe powiązania, ciągłość współpracy ze szpitalem.
Będę się starał, panie poruczniku — zwłaszcza jeśli jest to pańskim życzeniem. A poza tym, co jeszcze? — zapytał Guske, po drugiej dużej porcji jedzenia.
Mam wrażenie, mój drogi Guske, że się dobrze rozumiemy — bardzo się z tego cieszę. Pewnie dziwi się pan? No, określmy to tak. Wyznaję zasadę, że zaufanie wymaga zaufania. Przy czym moje w stosunku do pana jest niemal stuprocentowe. A jak pan odnosi się do tej kwestii?
Zupełnie tak samo, panie poruczniku!
No, a co poza tym? — Guske wyczuł, że musi poruszać się teraz jak artysta na linie zawieszonej gdzieś wysoko pod kopułą, pod którą nie ma nawet żadnej siatki ochronnej. — Poniekąd, panie poruczniku — powiedział
— wyłania się tutaj bardzo istotne pytanie. Kto tu w zasa
dzie komu jest podporządkowany?
— Bardzo rzeczowe pytanie! — przyznał niezwłocznie
Geiger. Po tym sutym śniadaniu zaproponował jeszcze kieli
szek oryginalnego steinhagera na wzmocnienie. Propozycja
123
nie została odrzucona, bo nie wypadało odmówić. — Nie odnoszę wrażenia, aby mnie pan oceniał jako swego rodzaju pogrobowca czy przestarzałego wojskowego z przeszłości.
Nigdy bym sobie na to nie pozwolił, panie poruczniku — zupełnie serio zapewnił Guske. — Nasz pan starszy wachmistrz, używając swojego żargonu, pewnie by powiedział: Taki głupi to ja jeszcze nie jestem.
Nie podejrzewałbym też pana o to, Guske. — Mam jednak wrażenie, że nie docenia mnie pan. Wiem niejedno, Guske, w każdym razie dużo więcej, niż pan przypuszcza. I to także na temat tej nieszczęsnej nocy na stanowisku ogniowym. O tym wszystkim, co się tam dzieje. — Nie zawsze pokrywa się to z tym, co przekazuje mi nasz starszy wachmistrz.
A dlaczego nie?
Ponieważ dokładnie wiem, co się tam działo. Niech mi pan pozwoli być przez chwilę trochę bardziej szczerym, Guske. — Ta cała historia z tym alarmem — i do tego fałszywym. I to wszystko, co się tam działo potem.
To, panie poruczniku, jeśli wolno mi w ogóle coś takiego powiedzieć, brzmi zupełnie nieprawdopodobnie. Komu chce pan w tej sprawie zaufać?
No, komu, Guske? — Panu!
To w żadnym wypadku nie jest jeszcze dowodem.
Nie, Guske — i też nie musi być. Nie wiem, czy tego w ogóle potrzebuję. Ja chciałem przez to tylko zauważyć, że dręczy mnie pewna wątpliwość. Ale można by o tym w zasadzie zapomnieć — pan rozumie?
W ten sposób dotarło do podoficera sanitarnego, czego w zasadzie od niego oczekuje, a nawet wręcz żąda — żeby się zdecydował, dla kogo pracuje. Jeśli dla jednego, to wobec tego przeciwko drugiemu! Lecz tego nie da się z nim zrobić — nie z nim; a już na pewno nie od razu.
— Czego, panie poruczniku, oczekuje pan ode mnie?
Oczywiście gotów jestem bez wahania stanąć po pańskiej
stronie, tylko co panu z tego przyjdzie? Prawdopodobnie
niewiele. Za to można sobie wyobrazić — co by mnie cze
kało? Cała masa nieprzyjemności. Nie, tego nie mogę so
bie po prostu zafundować.
124
Widzę, że starszy wachmistrz siedzi już nam porządnie na głowie, co? — A może pan się go boi?
To byłoby za dużo powiedziane, panie poruczniku. — Ale abstrahując od tego — niedocenianie go byłoby lekkomyślnością, a pomijanie też jest niemożliwe. On — to instytucja, którą my, zwykli żołnierze, musimy respektować. W każdym razie nie sądzą, aby pan ode mnie oczekiwał, żeby z moją pomocą przyczepić się do niego.
Nie, nic takiego, Guske!
Porucznik sprawiał wrażenie, że to rozumie; lecz szczególnej przychylności już nie okazywał.
W końcu nie było moim celem w jakikolwiek sposób wpłynąć na pana. Nie zamierzałem też wykorzystać pana w rozgrywkach przeciwko bezpośredniemu przełożonemu. Tego rodzaju metody nie leżą w moich zwyczajach.
Przyjmuję to z ulgą, panie poruczniku.
Radzę panu tylko przy okazji jeszcze raz zastanowić się nad tym wszystkim. Może dojdzie pan do innych wniosków, które wydadzą się interesujące panu, a także i mnie. Wierzę w to, aby nie powiedzieć: oczekują tego nawet od pana, Guske.
W tym samym niemal czasie do starszego wachmistrza zadzwonił adiutant dowódcy artylerii przeyiwlotnicyej. I mimo iż był w randze podporucznika, w oczach Morgenrota uchodził jedynie za pilnego zbieracza akt, o którym się wiedziało, że lubił udawać ważniaka.
Ten podporucznik zażądał, i to z uporczywą gorliwością, wyjaśnienia pewnego zdarzenia.
— Starszy wachmistrzu, Morgenrot — zaczął tonem przełożonego — stwierdzam brak ostatniego raportu dziennego z waszej baterii, za który pan osobiście jest odpowiedzialny. — Chciał przez to dać do zrozumienia, że jest to absolutnie niedopuszczalne przeoczenie, zupełnie dla niego niezrozumiałe!
Starszy wachmistrz Morgenrot potrafił czytać między wierszami, ale oczywiście nie dał tego po sobie poznać adiutantowi. Jednak w ten sposób, takim tonem, w żadnym razie nie można było z nim, Morgenrotem, rozmawiać! Niemniej zadał sobie trud, aby reagować na to chłodno i w miarę spokojnie.
— Panie podporuczniku — powiedział z naciskiem
— jeśli ten poszukiwany przez pana raport nie wpłynął,
to, że tak powiem stało się, z powodu wyższej albo też
niższej przyczyny. — Dało się łatwo zauważyć, że Morgen
rot kpił sobie. — Odpowiedzialny za to starszy pisarz
wczoraj wykitował, to znaczy został wyeliminowany, że tak
powiem, przez wrogie elementy, które na nas napadły.
Jeśli w ogóle wolno mi zwrócić na to pańską uwagę, panie
poruczniku.
— Niech pan mi tu nie wyjeżdża z taką paplaniną, czło
wieku! — Adiutant wyraźnie poczuł się zlekceważony.
Spróbował wobec tego odbić piłeczkę. — Tego rodzaju
wymówki gówno mnie obchodzą! Nawet jeśli tu jest wojna
— albo właśnie dlatego — oczekuję od pana codziennego
meldunku dla sztabu, i to bardzo dokładnego. Przekazuje
my go potem bezzwłocznie dalej, do dowództwa pułku. Co
tym razem, starszy wachmistrzu Morgenrot, nie nastąpiło,
a to przez pańskie niedbalstwo. Muszę z tego, niestety,
wyciągnąć konsekwencje.
Konsekwencje? — zapytał ostentacyjnie ziewając.
Tak jest, człowieku! — Szczekał adiutant przenikliwym głosem do telefonu. — Aby skończyć z tym bałaganem i zaprowadzić jako taki porządek, rozkazuję panu, starszy wachmistrzu, osobiście meldować się u mnie z raportem przez następne trzy dni. I to o piątej. Rano!
Piątej rano? Czy się nie przesłyszałem, panie poruczniku?
Nie, nie przesłyszał się pan, starszy wachmistrzu! — odkrzyknął ostro. — To jest rozkaz! Godzina piąta rano — i to przez trzy dni — na razie; jeśli wszystko będzie w porządku. I zaczniemy z tym od jutra. Nie życzę sobie więcej żadnego słowa, Morgenrot, wypraszam sobie każde usprawiedliwienie! Koniec.
126
Morgenrot próbował sobie wykalkulować, co tego rodzaju atak mógł oznaczać.
Przy tym, jak przypuszczał, w rachubę mogła wchodzić w zasadzie tylko jedna sprawa — swego rodzaju złe traktowanie owego gryzipiórka ze sztabu artylerii przez jego dowódcę baterii. Trudno uwierzyć — ale wszystko jest możliwe!
Morgenrot odszukał więc niezwłocznie porucznika Geigera i zadał mu — jak należałoby to określić — bezpośrednie pytanie: — Czy rozkaz tego adiutanta — chciałbym to wiedzieć, został wydany za pańskim przyzwoleniem, panie poruczniku?
Pytanie w zasadzie było aroganckie, lecz Geiger jak zwykle zareagował na nie spokojnie, udając najpierw, że nie wie, o co chodzi. — O czym pan mówi, mój drogi? Proszę wyjaśnić mi najpierw, o co tu w ogóle chodzi!
Tym samym — zgodnie ze starą sprawdzoną taktyką — Morgenrot został zmuszony najpierw do przedstawienia konkretnych faktów. Co też uczynił, bo musiał. Wbrew oczekiwaniu zrobił to dość wyraźnie, z niepohamowanym oburzeniem i używając mocnych słów: — To jednak ten... — tu zabrzmiały odpowiednie epitety — pozwolił sobie..., nieprawdopodobne, że się na to odważył.
Rzeczywiście coś takiego zrobił? — Geiger wydawał się być zaskoczony i to zupełnie szczerze. — Czegoś takiego nie spodziewałbym się po nim.
Ale odważył się na to! Mimo wszystko! Nie ma żadnego prawa do tego! Nie jest żadnym moim bezpośrednim przełożonym, nie należy do naszej baterii, to znaczy do pańskiej baterii. Musi to zatem być za pańskim pozwoleniem. Ale że pan dał mu tego rodzaju upoważnienie, trudno mi to sobie w ogóle wyobrazić.
Nie musi pan też, Morgenrot.
Porucznik próbował manewrować, nie wiedząc dokładnie, co z tego wyniknie. Czy nie znalazł się przez to sam w opałach?
Przypuszczenie to okazało się trafne. I żeby to dać do zrozumienia swojemu dowódcy baterii, starszy wachmistrz nie wahał się ani chwili:
127
Czy mogę przyjąć, panie poruczniku, że zadba pan teraz o to, aby tego rodzaju ingerencje w pański bezpośredni zakres władzy nie miały miejsca? Abstrahując od tego, że są absurdalne.
No tak, no tak! — Geiger wił się jak piskorz. — W zasadzie ma pan nawet rację, mój drogi — rozumiem pana, stoję nawet poniekąd po pańskiej stronie. Ale jednocześnie muszę zapytać siebie — i również pana, czy rzeczywiście wypada, żeby pan teraz, my, zaczęliśmy się odwoływać?
Nie rozumiem, dlaczego nie mamy zdecydować się na interwencję, skoro wynika ona z elementarnych zasad hierarchii wojskowej.
Być może, mój drogi — odparł porucznik, co akurat było miłe dla ucha Morgenrota — należałoby na to popatrzeć nieco inaczej. Powiedzmy, że ten adiutant — co zawsze może się zdarzyć — w imię wykonywania swoich obowiązków, troszeczkę przesadził... I przyjmijmy, że w najlepszej wierze. Czy w związku z tym — i to w drodze oficjalnej — należy go od razu pociągać do odpowiedzialności?
No, może wystarczyłoby, gdyby pan przyczepił się do niego o to, iż pozwolił sobie na decyzję, z której musi się teraz wycofać. Z przeprosin z jego strony gotów jestem ewentualnie zrezygnować.
Geiger wił się dalej. Jego nerwy zdawały się wytrzymywać wszystko. — Albo załóżmy, że jest po prostu niedouczonym kabotynem, tak zapatrzonym w swoje stanowisko, że wydaje mu się, iż działając niejako z upoważnienia dowódcy artylerii pułkowej może wydawać rozkazy, komu tylko chce.
Tak jest, ale to należy do dowódcy! — Na tego rodzaju niuansach starszy wachmistrz doskonale się znał. — No dobrze, ale nie do jego adiutanta!
Jeśli jednak — tu nie wolno nam niczego w tym rozumowaniu pominąć — dowódca artylerii stanie po stronie adiutanta? Mniej więcej tak, jak ja jestem to gotów zrobić w każdej chwili. To co wtedy? Mój drogi, zna pan przecież naszego majora Kramera tak samo dobrze jak ja — w zasa-
128
dzie jest to wrażliwy, spolegliwy człowiek. Gdy jednak odniesie wrażenie, że chcemy mu zaserwować jakąś kontrą, to wtedy stanie się żelazny! I z tego mogłoby wyniknąć sporo komplikacji, masą niepotrzebnych brudów. To, mówiąc szczerze, nie byłoby dla nas dobre! I pan, mój drogi Morgenrot, z pewnością też by tego nie chciał.
To, czego przede wszystkim nie chcę — i to absolutnie, w ogóle nie — to tego upokarzającego cyrku porannego. Na to nie mogę przystać. Jeśli coś takiego by się rozniosło, moi chłopcy mogliby to potraktować jako jakieś fatalne nieporozumienie między nami. I dlatego nie wolno do tego dopuścić, panie poruczniku.
Ależ proszę pana, mój drogi starszy wachmistrzu, kto jak kto, ale akurat pan nie ma przecież najmniejszego powodu, aby czuć się w jakikolwiek sposób niedowartościowany. A wracając do tego porannego cyrku, jak go pan niezupełnie słusznie nazywa, należą do niego bądź co bądź dwie osoby — pan i tamten jednocześnie! I tak, jak pana znam, jest pan w stanie temu adiutantowi szybko uświadomić, jakie naprawdę, skąd i dokąd wieją tu wiatry! Temu należałoby, mówiąc to innymi słowy, dać przy okazji porządną lekcję. Co, wierzę, niewątpliwie pan zrobi! I to byłoby chyba najlepsze rozwiązanie dla nas wszystkich — tak sądzę. Trzeba załatwić to po naszej myśli.
Teraz starszy wachmistrz zaczynał, zdaje się, pojmować to, czego wcześniej w ogóle nie dopuszczał do siebie — że tu z całą pewnością podjęto próbę jakiejś wspólnej akcji — przeciwko niemu! W zasadzie to śmieszne, że tak traktują go ci mający się za elitę oficerkowie. Żeby go tak nie doceniać!
— No tak, panie poruczniku — powiedział — jeśli pan
naprawdę sądzi, że w ten sposób sprawa będzie najlepiej
załatwiona i zachęca mnie do tego, abym przy okazji wy
korzystał swoje metody — to w zasadzie dlaczego nie?
Morgenrota natychmiast opadło wiele przeróżnych myśli, lecz to, na co się w końcu zdecydował, przerosło, zdaje się, wyobrażenia tej małej oficerskiej kliki.
— A więc dobrze — powiedział — wobec tego załatwię
to.Jeszcze i to.
129
N
areszcie, późnym wieczorem, znowu zarządzono zmianę pozycji. Bateria wymaszerowała w kierunku wschodnim, a więc niewątpliwie w kierunku Warszawy. I jeśli nawet tym razem posunęli się zaledwie o piętnaście kilometrów — to jednak przybliżyli się do frontu.
Porucznik Geiger jak zwykle popędził naprzód. Na zwiad — w kierunku wroga! W każdym razie nie było go w baterii. Ta kołysała się za nim powoli. Z szybkością od dziesięciu do dwudziestu kilometrów na godzinę. Oficjalnie dowodzona przez podporucznika Brahmsa. A ponieważ ten i tym razem był porządnie nasączony, lecz w żadnym wypadku pijany, na zlecenie starszego wachmistrza strzegł go sierżant Runge. Miał mu w każdej chwili służyć pomocą.
Gdy tylko notoryczny zwiadowca Geiger zniknął, Morgenrot, jak to było w jego zwyczaju, dał wszystkim do zrozumienia, kto tę grupę bojową prowadzi! Przy czym nie potrzebował się niemal zajmować swoim „taborem". Ten toczył się sam, i tak podążając za całą masą innych pododdziałów. Od czasu do czasu starszy wachmistrz osobiście jednak pojawiał się na czele baterii, na co Brahms bez słowa pozwalał. Czasami też Morgenrot zatrzymywał się na poboczu, żeby pozwolić całemu towarzystwu przedefilować obok siebie — oczywiście pod jego bacznym spojrzeniem. Nawet gdy nic się nie działo, zawsze coś zauważył.
Starszy wachmistrz wpadł tym razem na pomysł, aby towarzyszył mu jego podoficer sanitarny. Nazwał go nawet oficjalnie swoim współpasażerem, tak więc pozwolił na siedzenie obok siebie w oplu kadecie. Guske siedział w nim sztywno, jakby przed chwilą narobił w spodnie — prawdopodobnie powodem tego była zuchwała, bezpardonowa jazda Morgenrota.
Tym, co jednak najbardziej doskwierało „Saniemu", doprowadzając go niemal do mdłości, było to wszystko, na co przyszło mu patrzeć po drodze.
Wypalone domy, których mury wciąż jeszcze wydzielały śmierdzący czad.
— To zapach wojny! — zauważył Morgenrot lekceważąco. Z pewnością chciał w ten sposób rozweselić trochę
130
smutnego Guskego. Zdechłe zwierzęta leżały w rowach i na polach ze sterczącymi nogami. — Nawet zwierząt nie potrafiły te polskie świnie przeprowadzić w bezpieczne miejsce. Martwili się wyłącznie o własne tyłki!
Starszy wachmistrz na wszystko miał zawsze gotowy pogląd — do tego jeszcze przekonywający; przynajmniej w jego mniemaniu.
— To wszystko jest straszne! — stwierdził Guske.
— Zwierzęta są jeszcze bardziej bezradne niż ludzie, umie
rają więc w jeszcze większych mękach — nie wiedzą, do
kąd uciekać, jak i gdzie się ukryć.
Wciąż jeszcze pewnie wyją, gdzieś w tej głuchej nocy, może z rozerwanymi brzuchami, oderwanymi kończynami, okaleczonymi głowami. I nie ma nikogo, kto mógłby im pomóc.
— Nie bądź raptem taki sentymentalny, człowieku — po
lecił Morgenrot, czerpiąc z pewnością ze studni swych na
zbieranych przez lata doświadczeń. — Tak już jest, mój
chłopcze, na wojnie! Na wszystko trzeba być przygotowa
nym, absolutnie na wszystko.
Marsz baterii do jej następnego miejsca przeznaczenia był raz po raz stopowany. Odbywało się to jednak zgodnie z planem. Na przebycie tych piętnastu kilometrów zostały przeznaczone mniej więcej trzy godziny; no, może cztery. A noc była jeszcze długa; nie potrzeba więc było się spieszyć.
Tym razem ten bojowy pododdział został zupełnie przypadkowo zatrzymany w samym środku pewnej małej miejscowości, której nazwa była i pozostała dla nich nieznana.
Tutaj, na placu przed kościołem spostrzegli dość sporą gromadkę stłoczonych ciasno ludzi — około setki. Pilnowanych przez około pół tuzina mężczyzn z pistoletami maszynowymi, które, gotowe do użycia, wisiały na ich szyjach. Wprawdzie ci opanowani strażnicy nosili mundury, ale nie Wehrmachtu — należeli do oddziałów SS.
Podoficer sanitarny wyskoczył nagle z opla. Morgenrot był przekonany, że widocznie pilnie musi popędzić na stronę — wysikać się czy też wyrzygać. To Guskemu w końcu mogło się przytrafić.
131
Ten jednak nie pobiegł na bok, lecz udał się wprost do najbliżej stojącego strażnika. Zatrzymał się przed nim i spytał: — Co tu się dzieje?
SS-mann spojrzał na niego nieco zdziwiony i z niedowierzaniem: — A co chcesz wiedzieć? Co się tu dzieje? A więc coś, co nie powinno cię obchodzić! Te sprawy możesz spokojnie nam pozostawić. Trzymaj się od tego raczej z daleka!
— Co to są za ludzie? — mimo to chciał wiedzieć Guske.
— Spędziliście ich tutaj do kupy, gorzej niż zwierzęta!
— Stul pysk, człowieku! — zareagował wielce oburzony
wartownik SS. — I tak z tego nic nie zrozumiesz.
Teraz wysiadł także starszy wachmistrz. Kręcił głową słuchając rozmowy Guskego z wartownikiem. Na jego twarzy pojawił się szyderczy uśmiech. — Ten facet, zdaje się
pomyślał — wciąż chyba nie wie, na jakim świecie żyje.
Odciągnął go z powrotem, co SS-mann przyjął z wyraźnym zadowoleniem.
— Czy nie słyszałeś, ty ciekawski dupku, że masz się nie
mieszać do spraw, których i tak nie zrozumiesz. Zjeżdżaj
więc stąd — znikaj, marsz do opla. A jeśli musisz rzygać,
to akurat nie tutaj!
Morgenrot w każdym razie ponownie udowodnił, że dorósł do takich sytuacji. SS-mann skinął z uznaniem głową w kierunku Morgenrota, niemal przyjaźnie. Ten rozumiał go przynajmniej, docenił jego obowiązki i wiedział o ostrym nakazie, że tak musi być!
Widzę, kolego — zwrócił się do niego Morgenrot bez jakichkolwiek uprzedzeń — że wyłapaliście trochę elementów, które mogłyby naszemu zwycięstwu zagrozić. No, jeśli nawet nie zagrozić, co trudno w ogóle sobie wyobrazić, to powiedzmy, że tym obskurnym gnojom można by co najmniej zarzucić, że chcieli nasz zwycięski pochód nieco utrudnić opóźniając go. Czy rozumuję dobrze, co?
Nawet bardzo dobrze! — SS-mann poczuł się dowartościowany, co wyraźnie dało się widzieć na jego twarzy.
— My działamy po prostu profilaktycznie! Wyłapujemy
wszystko, co jest podejrzane o ewentualne napadanie na
nasze oddziały na tyłach. To ci, którzy nadpiłowują drew-
132
niane mosty, podpalają domy i na różne sposoby blokują posuwanie się naszych wojsk do przodu.
O, do diabła! — to aż takie zdradzieckie nasienie! Do tego ci Polacy są zdolni, co? Tylko nie do stawiania czoła w otwartej walce — to raczej kupa zwykłych, ordynarnych oprychów, zgadza się?
Ci, którymi musimy się tutaj zajmować — mówiąc tak w zaufaniu, między nami, sierżantami — to jeszcze dużo gorszy element! To są istni podludzie — Żydzi! A tych plączą się tutaj całe stada, wszędzie ich pełno, jak pluskiew.
Rozumiem, kolego — potwierdził Morgenrot, dając do zrozumienia, że jest to poniekąd wspólna, duża sprawa. On, zdaje się, faktycznie rozumiał tego rodzaju środki zaradcze. — Tu chodzi przede wszystkim o czystość, doprowadzenie do porządku, zabezpieczenie się — no, i co tam jeszcze. Powodzenia, kolego!
Zasalutowali sobie wzajemnie.
Po czym starszy wachmistrz wsiadł znowu do swego wypielęgnowanego opla kadetta. Pachniało w nim przyjemnie; a więc wciąż jeszcze tą dobrą pastą do czyszczenia, której zapach nie został stłumiony przez siedzącego w środku podoficera sanitarnego. Morgenrot zasiadł za kierownicą i wyjaśnił: — W zasadzie nic szczególnego, tylko Żydzi.
Tylko Żydzi? — Guske pozwolił sobie na wypowiedzenie tego z dużym naciskiem, dodając po małej chwili tym samym tonem: — Czy to nie są też ludzie?
Ale nie tacy, jak my!
Tego nie słucha się dobrze, panie starszy wachmistrzu. — Podoficer sanitarny próbował pozostać przy tym drażliwym temacie, co było oczywiście lekkomyślnością czy też głupotą z jego strony. — Czy mogą ludzie nie być ludźmi, mówiąc tak ogólnie?
Co za głupie pytanie, chłopcze! Ty chyba jesteś przedwczorajszy. — Morgenrot zareagował z wyraźnym niezadowoleniem. — Czy słyszałeś już kiedykolwiek o tak zwanych podludziach?
Słyszeć, słyszałem, ale nic konkretnego nie mogłem sobie pod tym pojęciem wyobrazić! — Guske uparcie
133
próbował pozostać przy swoim, zaczynając drążyć jeszcze bardziej. — Chętnie dałbym sobie wytłumaczyć, gdyby mi ktoś chciał to objaśnić, jak robi się tego rodzaju podział. Bo jeśli istnieją podludzie, jak pan mówi, to powinno też istnieć coś takiego jak nadludzie. — Ludzie władzy czy po-nadludzie, tego nie powiedział. — A obok nich tak zwani między- albo środludzie. Kto potrafi tego rodzaju gatunki dokładnie rozróżnić albo też bezbłędnie określić? Może pan to potrafi, starszy wachmistrzu?
To, Guske, jest pytanie do tak zwanego szóstego zmysłu, wyczucia instynktu, pewnego określonego wewnętrznego przekonania, albo czegoś takiego. — Na tę ślizgawkę Morgenrot nie dał się wprowadzić; obchodził ją. — Człowieku, Guske, spróbuj po prostu całkiem spokojnie i rzeczowo zanalizować to, co wydaje ci się, że przed chwilą widziałeś.
I jak by to wyglądało?
No, całkiem prosto. Tam znalazły się spędzone do kupy przez jakąś jednostkę SS wszystkie wałęsające się tu po okolicy wrogie elementy — między nimi niechybnie też i Żydzi. Jakie to ma znaczenie dla naszej praktyki wojennej? W ten sposób zostają po prostu zabezpieczone nasze tyły! W ten sposób chroni się nas przed możliwym strzałem zza płotu, i innymi groźnymi dla życia głupotami. Bierzemy więc takich na wszelki wypadek w areszt — również dla ich własnego bezpieczeństwa. Tak jest — tak humanitarnie myślimy, człowieku!
To wyjaśnienie — niezwykle obrazowe, ale i też logicznie rozważne — raczej trafiło Guskemu do przekonania. Ale czy miał inny wybór? Nie, nie miał. A więc zamilkł na jakiś czas.
Baterii Geiger-Morgenrot udało się wreszcie na krótko przed godziną drugą, a więc o godzinę wcześniej niż zaplanowano, dotrzeć do nowego, wyznaczonego jej miejsca pobytu. I to naturalnie bez większych komplikacji. W końcu pracował ten cały aparat wojenny, jeszcze niemal bezbłędnie.
Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Nie, przy tak wysoce taktycznie uzdolnionym dowódcy baterii, wspieranym
134
przez ogromne pitatetyetette doświadczenie swego starszego wachmistrza. Ż&dnej pomyłki, żadnej wątpliwości! A może jednak?
T
ej nocy starszy wachmistrz nie pozwolił sobie na spanie ani na małą chwilę odprężenia. Mógł, jeśli trzeba było, nie spać nawet przez kilka dni, jakby był mieszaniną lisa, psa i szakala.
Gdy tylko jego bateria dotarła do nowego miejsca postoju, większość żołnierzy, zmęczona, natychmiast rzuciła się spać.
A niech sobie śpią! W końcu ci zmęczeni chłopcy nie muszą się od razu dowiadywać, jakie akcje przewiduje dla nich ich przywódca stada.
Ale teraz, gdy minęła już czwarta, ruszył, aby — jak mu rozkazano — o piątej „zaszczycić" sztab artylerii pułkowej. Konkretnie miał spotkać się tam z jego adiutantem. W drodze do sztabu był sam. Odrzucił wszystkie propozycje odprowadzenia go. Nie chciał mieć świadków. Sądził, że uda mu się dość szybko, jak też gruntownie wyjaśnić sprawę. Po jego myśli oczywiście.
Sztab artylerii pułkowej, którego adiutant upierał się, aby go odwiedził, zakwaterował nie opodal jakiejś małej miejscowości. Sam sztab umiejscowiono w obskurnym budynku szkoły, jego członkowie zaś rozlokowali się w okolicznych domach. I ci faceci po udanej zmianie miejsca postoju sądzili, że mogą sobie teraz pozwolić na niezakłócony sen.
Lecz tutaj natarł teraz na nich starszy wachmistrz Mor-genrot. Człowiek, który był obeznany ze wszystkimi wojskowymi zagrywkami i zdecydowany wykorzystać je na swój sposób. Znał bezbłędnie swoją profesję — we wszystkich nawet najdrobniejszych szczegółach.
Na wstępie natknął się na wartownika, który próbował mu zagrodzić drogę. Takich ludzi załatwiał rześkim, władczym tonem: — Jestem umówiony z adiutantem! Gdzie mogę go teraz znaleźć?
Prawdopodobnie w namiocie, obok jego mercedesa. Przypuszczalnie stoi w ogrodzie — zaraz na lewo od wejścia do szkoły.
No dobrze, już ja go znajdę, przyjacielu. I proszę dalej dobrze uważać na wszystko; również na mój luksusowy samochód, jeśli mogę prosić. I na butelkę, która leży na przednim siedzeniu — to bowiem najlepszego gatunku brantwein.
Po czym starszy wachmistrz udał się już bez żadnych przeszkód do jaskini tych małych często już bezzębnych lwów. Lecz nie od razu tam, gdzie mógł przebywać adiutant — jak sugerował mu wartownik.
A więc była to nieścisła, nieprecyzyjna informacja. Jego ludziom nigdy by się coś takiego nie zdarzyło. Ale tym razem ta nieścisłość była mu akurat na rękę, jakby dostarczona na zamówienie.
Morgenrot maszerował więc w poszukiwaniu adiutanta dowódcy artylerii pułkowej, udając się najpierw do budynku szkolnego. Oczywiście był zdecydowany obudzić bez żadnych skrupułów każdego, kto tam spał. Dwóch z nich wyrwał spod kocy oślepiającym światłem trzymanej w ręku latarki.
Gdy już się porządnie obudzili, przecierając jeszcze oczy, zapewnił ich głosem tak serdecznym, jak i donośnym. — Proszę sobie w żadnym wypadku nie przeszkadzać, przyjaciele. Ja rozglądam się tutaj jedynie za adiutantem. Gdzie mogę go znaleźć?
— Ależ nie tu, człowieku! — odpowiedziano mu z wście
kłością. — O tej porze możesz nas...
Propozycja ta Morgenrotowi oczywiście nie była obca, ale nie zareagował na nią, gdyż wprowadziła go tym razem w dobry nastrój. Delektował się ich niezadowoleniem. Jednocześnie rozglądał się za dalszymi możliwościami sprawienia kłopotów. Następne pomieszczenie mogło w tej sprawie okazać się wielce obiecujące.
I tak było rzeczywiście. Tam, gdzie teraz Morgenrot wszedł, była osobista kwatera dowódcy artylerii pułkowej, majora Kramera. Ten leżał, śpiąc, na miękkim materacu przykryty pod szyję co najmniej dwoma kocami — ale nie
136
takimi, jakie były w wyposażeniu Wehrmachtu. Były widać jego osobistą własnością, wełniane, miękkie, ponadwymiarowe, w kolorze brązowym.
Starszy wachmistrz nie zawahał się, aby również majora Kramera wyrwać ze snu, a nawet oświetlić go latarką. — Ależ pardon, panie majorze — zawołał uniżenie — nie chcę w żadnym wypadku zakłócić panu nocnego odpoczynku! Jestem tu, proszę o wyrozumiałość, w poszukiwaniu pańskiego adiutanta.
Ale przecież nie u mnie! — major Kramer głośno sapał. A może chodzi o jaką pilną kłopotliwą wiadomość? — pomyślał. — Wypraszam sobie! Proszę stąd natychmiast odejść!
Ależ chętnie, panie majorze! Próbuję tylko ustalić, gdzie mogę znaleźć pańskiego adiutanta. On wezwał mnie do siebie — pilnie. Gdzie jednak teraz...
On teraz — zaspany i wściekły wykrzyczał — powinien znajdować się w pobliżu swego mercedesa. Człowieku, niech pan wreszcie stąd zjeżdża!
Dziękuję za wskazówkę, panie majorze. Proszę jeszcze raz o wybaczenie, że panu przeszkodziłem. Pozwalam sobie jeszcze życzyć panu dobrego odpoczynku.
Dopiero po tych wyrafinowanych wojskowych sztuczkach doszło do nakazanego spotkania między owym adiutantem a starszym wachmistrzem. I teraz była prawie co do minuty, jak rozkazano, godzina piąta. Adiutanta dało się oczywiście bez najmniejszego kłopotu odnaleźć!
— Melduję się punktualnie, panie poruczniku. Chyba nie
musimy sprawdzać zegarków.
Zagadnięty zakaszlał, potem kilka razy chrząknął, próbując wyswobodzić się z koców. I jeżeli nawet jeszcze czuł się śpiący, gdy tylko udało mu się rozpoznać swego gościa — a ten nie był mu nieznany — chciał być od razu elegancki. Co prawda nie spodziewał się go zaraz dzisiaj, raczej dopiero jutro rano, ale nie przyznał się do tego. Żeby tylko teraz nie okazać swego zdenerwowania — pomyślał. Nie przed tak wyrafinowanym podwładnym, którego zamierzał przywołać trochę do porządku.
— Przyniosłem wczorajszy raport, panie poruczniku.
137
Morgenrot wyciągnął w jego kierunku kartkę papieru.
— Zgodnie z rozkazem — jak pan zarządził; tego jednak
nie dopowiedział — przemilczał.
Adiutant zapalił w swoim namiocie lampę, do której prąd najprawdopodobniej płynął z akumulatora mercedesa. Po czym sięgnął, gestem człowieka zaspanego, po wyciągnięty w jego kierunku raport. Po krótkim rzuceniu okiem na papier powiedział: — No, widzi pan! U was jest zatem wszystko w porządku! Może pan odejść.
— Czy mogę, panie poruczniku — głos Morgenrota za
brzmiał uprzejmie; jego twarz pozostawała w ciemności —
poprosić o pokwitowanie? Jeśli pan nie ma nic przeciwko
temu, to pozwoliłem sobie — jak to jest w zwyczaju
— przygotować takie pokwitowanie.
— No dobrze, dlaczego nie? — W zwyczaju to raczej nie
było; lecz adiutant nie przywiązywał do tego żadnej wagi,
żeby nie tracić na to niepotrzebnie czasu. Nawet on, „du
sza sztabu", jak sam siebie nazywał, musi przecież też kie
dyś się wyspać.
Tak więc podpisał odruchowo podsunięte mu pokwitowanie, wciąż jeszcze zaspany, nie zwracając specjalnie uwagi na to, co podpisuje.
Powinien jednak o tym pamiętać, znając starszego wachmistrza, i wiedząc, czego można się po nim spodziewać.
Umieścił on na pokwitowaniu nie tylko miejscowość i datę — ale i dokładny czas przekazania meldunku: Godzina 05.00. Z tego miały wyniknąć później pewne nieprzyjemności.
Morgenrot starannie schował pokwitowanie — nawet się nie uśmiechając.
A więc załatwione! Zaraz potem starszy wachmistrz, dobrze wiedzący, jak pociągać za sznurki, pozwolił sobie na pewną jeszcze jedną małą dogrywkę. Udał się ponownie, dokładnie wiedząc w jakim celu, do owego pomieszczenia, w którym spał major Kramer. Ponownie go obudził.
Ten, nieprawdopodobnie zaskoczony, próbował uwolnić się ze swoich własnych kocy. Popatrzył ze zdziwieniem na Morgenrota i burknął ze złością: — Co to, człowieku? Znów tutaj? Czego pan jeszcze chce?
138
— Chciałem tylko panu donieść, panie majorze — co za
brzmiało niezmiernie poczciwie — że udało mi się, dzięki
pana wskazówce, odnaleźć pańskiego adiutanta. Za co
chciałem jeszcze raz panu jak najuprzejmiej podziękować.
— Major, po raz drugi wyrwany ze snu, z trudem, głównie
ze złości, próbował łapać powietrze.
— Won stąd! Won i to natychmiast! Niech pan znika stąd
wreszcie! Bałwan! Natychmiast!
Co też niebawem starszy wachmistrz uczynił — wielce zadowolony z tego, czego udało mu się dokonać. Najpierw jednak zatrzymał się jeszcze na chwilę ukryty w ciemnościach budzącego się dopiero wolno dnia, by być świadkiem przewidywanego efektu swoich starań. Dane mu było to przeżyć.
Dwukrotnie obudzony, za drugim razem zdaje się skutecznie, major Kramer ryczał na swojego adiutanta.
Adiutant, chcąc jak najszybciej zareagować na jego wołanie, w pośpiechu nie zdążył się przepisowo ubrać. Miał co prawda na sobie polową żołnierską bluzę, ale jego długie kalesony komicznie dyndały wokół wysokich butów. Już to wprowadziło go w stan niepewności. Do tego musiał jeszcze przeżyć furię swego szefa — jakiej dotąd jeszcze u niego nie widział. Gdyż ten, zwykle bardzo, aż do przesady nawet uprzejmy, ryknął na niego:
— Kto to był! Kogo pan na mnie napuścił! Jakieś niesa
mowite monstrum! Coś takiego nie powinno się zdarzyć
— przynajmniej nie u nas!
Adiutant natychmiast zorientował się, o kogo chodziło.
Ja myślałem, panie majorze...
Na pewno niedobrze pan myślał! To nie powinno się było zdarzyć! Niech pan natychmiast wyrzuci tego durnia! Na zieloną trawę z nim albo gdziekolwiek. Takich bydlaków niech pan w każdym razie trzyma z daleka ode mnie!
Ale...
Żadne ale — i żadne kiedy! Niech pan zadba o to, aby tego rodzaju potwory już nigdy więcej się tu nie pojawiły. Czynię pana za to osobiście odpowiedzialnym — jeśli chce pan nadal być moim adiutantem.
139
— Tak jest, panie majorze, będzie wykonane. — Adiutant gotował się cały. Z jego planów wyszły nici.
Tym samym udało się Morgenrotowi — dzięki zastosowanym manipulacjom — osiągnąć przynajmniej to, że jego pierwsza wizyta w tym sztabie — pierwsza z trzech zaplanowanych — była zarazem ostatnią! No jasne, tak to już było. Z nim.
W
ojna toczyła się dalej.
Już 8 września pierwsze posuwające się na szpicy pododdziały 4 Dywizji Pancernej dotarły do przedmieść Warszawy i tam się rozlokowały. Front pozostający za nimi musiał najpierw zostać oczyszczony.
Katastrofa Polski wydała się być przesądzona. Nie tylko dla armii polskiej, ale i dla żyjącej tam ludności. Relacje naocznych świadków to potwierdzały: „Zmęczeni i bez wiary wycofywali się" „Cierpienie i głód maluje się im na twarzach" „Uciekali boso, gdyż ich obuwie było zniszczone" „Wszędzie żebrzące kobiety i dzieci — przerażeni ludzie".
No tak — tak to już jest na wojnie. Na wojnie, w której nasza bateria wciąż jeszcze nie brała udziału; nie było jej dane ani przedtem, ani teraz, przeżyć bezpośredniego spotkania z wrogiem.
Czyniły to za nich wciąż inne jednostki, wypluwając niezliczone ilości amunicji. Zadaniem baterii Geigera było poruszać się za frontem, utrzymywać czyste niebo przed ewentualnymi nalotami Polaków. Lecz one nie następowały.
A wojna trwała już tydzień. Lecz wciąż jeszcze cztery działa tej tak gorączkowo oczekującej walki baterii nie zostały użyte. Nie oddały żadnego strzału, nawet jednego! Miało to ujemne skutki — przede wszystkim powodowało niezadowolenie żołnierzy. Czuli się niedowartościowani —
140
wręcz pogardzani. Zagrażało to ich dobremu imieniu, pogłębiało frustrację; choć nie u wszystkich.
Porucznik Geiger, dowódca baterii, zdawał się ćwiczyć w żołnierskiej cierpliwości — co jednak jemu też nie przychodziło łatwo. W każdym razie przedłużał codziennie swoją gimnastykę poranną, jak też zwiększał dbałość o higienę ciała. Mimo to wkrótce i na jego twarzy widoczne było zmartwienie, zwłaszcza gdy spoglądał na ciągle czyste niebo.
Następstwem tego była zwykle próba tak zwanego „rozerwania się", szczególnie wtedy, gdy szpital polowy 815 znajdował się w bezpośredniej bliskości. Wówczas Geiger ani przez chwilę nie wahał się odwiedzić swojej pani doktor. Ta prawdopodobnie chętnie widziałaby w nim wziętego bohatera prosto z frontu — lecz na razie obojgu było to oszczędzone.
Tymczasem porucznika Brahmsa tego rodzaju zmartwienia nie obchodziły. Zakładał, że każdy czas można zawsze przyjemnie spędzić dzięki likierowi, co zawdzięczał Mor-genrotowi, który wielkodusznie mu to umożliwiał.
U podporucznika ujawniły się bowiem cechy, które starszy wachmistrz niewątpliwie bardzo cenił. Brahms okazał się człowiekiem kultury, niemieckiej oczywiście, a więc najwyższej kultury.
Stało się to dzięki przeprowadzonemu rozpoznaniu. Starszy wachmistrz twierdził: prawdziwej kultury ci Polacy nie mają. Nie wiszą u nich żadne obrazy na ścianach, prawie nigdzie nie było łazienki, nawet czynnego WC — stąd chyba ten permanentny smród.
Na tego rodzaju spostrzeżenia żołnierze niższej szarży reagowali nieporównanie spokojniej. Leuchter na przykład, podoficer żywieniowy, miał zupełnie inne zmartwienia. Któregoś dnia przyszedł mu nawet do głowy twórczy pomysł. Był on związany z polskimi gęsiami, których wszędzie wokół były setki, jeśli nie tysiące. Postanowił je ubić i zakonserwować! Problem był tylko w czym. Nie w słoikach, które były trudne do transportowania, lecz w blaszanych puszkach — ale skąd je brać?
Tymczasem „koniuszy" Kroschke, ziewając z nudów, zajmował się swoimi pojazdami, chociaż nie musiał, gdyż
141
wszystkie były jeszcze na razie w pełni sprawne. Sprawdzone w czasie zmian pozycji.
Tak więc znów bawił się swoimi zabawkami, tym razem małą kolejką, którą sam skonstruował. Oliwił właśnie, i to z pełnym oddaniem, kółka wykonanej przez siebie lokomotywy.
Guske natomiast biegał węsząc po okolicy, szczególnie chętnie zajmował się sierżantem Rungem, podsuwając mu bulwersujące tematy do myślenia. Nie było to wcale takie trudne, gdyż Runge, ostatnio częsty partner podporucznika Brahmsa do śpiewania, chętnie wysłuchiwał wszelkich podszeptów, szczególnie dotyczących Polaków.
Co to za okropny, zapuszczony kraj — zastanawiał się głośno. — Bez jakiejkolwiek kultury! — To z pewnością usłyszał ostatnio od Brahmsa. — Zaniedbane pola, śmierdzące domy i zasmrodzone ulice, po których z ledwością można się poruszać.
Zupełnie inaczej niż w twoich Prusach Wschodnich, co?
Ty to powiedziałeś, Guske, ale tak jest!
Ale teraz wyobraź sobie, Runge, że taka wojna przetacza się przez twoje ukochane Prusy; że jakieś armie wszystko dokładnie miażdżą — robią papkę z tego, co im się trafi pod gąsienice, i wszystko co żywe zabijają. To wtedy i tam — w tych twoich ukochanych Prusach Wschodnich — leciałyby wióry, paliły się domy, panował smród od zabitych zwierząt i ludzi!
No, wypluj to, do diabła, Guske! — Runge zaprotestował ostro i wzdrygnął się. — Człowieku, nie wyjeżdżaj z czymś takim! Aż strach o tym pomyśleć.
Oczywiście, ale można! Dlaczego w zasadzie nie?
Bo to jest bez sensu, człowieku!
A co tu jest z sensem?
Ta rozmowa wydała się Rungemu wyjątkowo niepokojąca. Zamierzał poinformować o niej jak najszybciej Morgen-rota. Nie żeby oskarżać kolegę, gdyż ten z pewnością rozmawiał z nim po przyjacielsku, w zaufaniu, ale by wysłuchać rad starszego wachmistrza, a może i stosownych wyjaśnień.
142
Informacji tej starszy wachmistrz wysłuchał dosyć spokojnie, mając własne zdanie na ten temat. Po czym kazał przywołać do siebie podoficera sanitarnego. Przybyłego zmierzył ostrym wzrokiem:
Czego to musiałem wysłuchiwać, przyjacielu Guske? Znów pozwoliłeś sobie na bzdety — akurat z tym naszym kochanym, porządnym sierżantem Runge. Muszę powiedzieć, że nie podoba mi się to, człowieku.
Musiał mnie źle zrozumieć. A poza tym nie mogę sobie wyobrazić, żeby nasz dobry Runge mógł donieść na mnie.
Nie, nie zrobił tego, wiesz o tym! Ale teraz opowiedz mi, co takiego znów mu naopowiadałeś.
Już nie pamiętam, już nie tak dokładnie — w każdym razie nic szczególnego, jak sądzę. Ot, takie małe uwagi na marginesie. Taka zwykła rozmowa między przyjaciółmi. Nieraz po prostu sobie gadamy, jeśli nie ma nic innego do roboty — a dzień jest długi. Ale ja zawsze chcę tylko dobrze, panie starszy wachmistrzu. Ale wojna, jeśli nawet jest tylko małą wojną, zawiera w sobie i tak dużo zagadek.
Te — bądź spokojny — już my rozwiążemy. Wszak ta wojna nieraz jeszcze wyda się okropnością; to może niewłaściwe określenie — lepiej powiedzmy: wyda się jeszcze wspaniałą!
A jak to było z tymi muchami?
Ach to! Muchami, panie starszy wachmistrzu, też określa się Polaków; na co mu zwróciłem uwagę. Nie żeby się temu od razu przeciwstawiać. A dlaczego miałbym przeciwko temu oponować?
Starszy wachmistrz kręcił głową, jakby miał jakieś wątpliwości. — Wciąż nie wiem, Guske, nie jestem pewien, jak mam oceniać te twoje tyrady. Czasami wynikają jakby z czystej głupoty, ale miejscami brzmią trochę lekkomyślnie — o co ciebie nie podejrzewam. Ale w tym twoim gadulstwie, człowieku, można by się bez jakichkolwiek większych trudności dopatrzyć tego, co nazywa się osłabianiem ducha bojowego. Przynajmniej coś w tym rodzaju. Ale człowieku, trudno mi sobie wyobrazić, że to właśnie chcesz zrobić.
143
Dziękuję za zrozumienie, panie starszy wachmistrzu, za które mogę być tylko wdzięczny — i też jestem. W jakim sensie — to proszę już pozostawić mnie. Zastanowię się nad tym.
Guske, człowieku — nie zapominaj, że pozwoliłem ci w ostatnim czasie blisko współpracować ze mną; chyba z pożytkiem dla ciebie — jak mogłeś to stwierdzić. Lecz jeśli mam to kontynuować, to musisz podporządkować się mojej dobrej radzie: Zaniechaj, i to od zaraz, otwierania tej swojej mordy, jak krowa bezwiednie dupy, z której i tak nic poza gównem nie wylatuje. Nie musisz tego koniecznie robić, Guske. Jasne?
Kapuję, panie starszy wachmistrzu. Będę się wobec tego starał trzymać mordę — to znaczy dupę na kłódkę.
Wyglądało na to, że się dogadali — przynajmniej takie można było odnieść wrażenie.
' '.. ' (. .;;. $;,'. ', ' • . .; ' '
W
dziesiątym dniu wojny, która tak beznadziejnie wlokła się dla baterii, miało dojść do niezwykłego zdarzenia. Wywołało ono okropne niezadowolenie i zamieszanie, chociaż wszystko odbyło się szybko i gwałtownie.
Teraz wojna nareszcie i ich wciągnęła do tego w sposób trudny do przewidzenia i niespotykany. Co prawda nie przyleciała do nich na skrzydłach orła — raczej dotarła chodem kaczki, do tego z podciętymi skrzydłami.
Bateria Geigera znowu zmieniła pozycję. Już szóstą w tym marszu przez tę obskurną i opuszczoną Polskę.
Była to znowu pozycja, którą dowódca baterii osobiście wybrał — według swojej najlepszej strategicznej koncepcji. Stanowiska ogniowe sprawnie rozmieszczono na małym pagórku, których w tej okolicy było jak na lekarstwo. Rozciągał się z niego doskonały widok aż po horyzont. Resztę baterii jak zwykle usytuowano na skraju znajdującego się w pobliżu lasku, których tutaj także nie było za wiele. Wszystko wydawało się być w najlepszym porządku.
144
Wartownicy niezmordowanie krążyli wokół baterii, przy czym czuli się ciągle obserwowanymi; oczywiście przez Morgenrota — jakże mogło być inaczej. Geiger jak zwykle oddawał się swoim ćwiczeniom gimnastycznym. Brahms eksponował swoją wiedzę o kulturze, mając nawet kilku słuchaczy. A Runge stał oparty o dalmierz rozmyślając z pewnością o swoich Prusach Wschodnich i swojej ukochanej siostrze, która miała to nieszczęście być teraz z tym Polakiem.
Kilku zmieniających się co godzinę żołnierzy zgodnie z rozkazem prowadziło stałą obserwację nieba.
Było ich zawsze czterech, po jednym na każdą stronę świata, wyposażonych w lornetki najlepszej produkcji — oczywiście Zeissa. Wypatrywali tego, czego tutaj najmniej można się było spodziewać — wroga, to znaczy jego samolotów.
Aż wreszcie pojawił się — zupełnie niespodziewanie i to tylko jeden jedyny latający obiekt. Leciał jakby skradając się podstępnie bardzo nisko nad ziemią. To, co się zbliżało, było strasznie łomocącą skrzynią, z dymiącym, grze-choczącym silnikiem.
No, co to mogłoby być?
Należało przypuszczać — jeśli nawet z takim fatalnym opóźnieniem, po przezwyciężeniu nieprawdopodobnego zdziwienia — że był to wrogi samolot. To znaczy: polski! I z pewnością siedział w nim całkiem obłąkany pilot. Musiało tu chodzić o jakąś zupełnie niezrozumiałą próbę — chyba samobójczą! Inaczej trudno to było sobie wytłumaczyć.
I ten totalnie zacietrzewiony, skradający się kretyn, w tej swojej rozlatującej się skrzynce, będący chyba w jakimś amoku, odważył się jeszcze zrzucić bombę.
W każdym razie jakiś materiał wybuchowy z zapalnikiem — wyglądający na niezwykle prymitywny. Ale działający nawet skutecznie.
Rezultat tego naprawdę podłego, obrzydliwego i podstępnego czynu, dokonanego wbrew normalnym obyczajom wojennym — żaden niemiecki bohater nie pozwoliłby sobie na taki zdradziecki napad! — musiał oczywiście
145
zostać zarejestrowany. Ładunek eksplodował w bezpośredniej bliskości trzeciego działa. Bilans: jeden zabity na miejscu; drugi zmarł po kilku minutach; do tego trzech rannych, w tym dwóch ciężko. Jeden na szczęście tylko z lżejszymi obrażeniami. Rozległy się krzyki, co oczywiście zagłuszyło rozkazy.
W każdym razie stwierdzono: Skrytobójczo zamordowano żołnierzy! I to w taki sposób, że ich koledzy z baterii nie zdążyli nawet oddać żadnego strzału! Co za okropne świństwo! Tego dopuścili się ci nieludzcy Polacy! To znaczy: w zasadzie tylko jeden.
Na domiar złego okazało się jeszcze, że tym lżej rannym był podporucznik Brahms. Zdenerwowany, ale dumny, osobiście chwalił się tym każdemu, kto tylko nawinął mu się pod rękę. Jakiś malutki odłamek ugodził go — i to w tyłek, co zaraz rozniosło się po całej baterii.
Tym samym zasłużył na „medal za rany", czarną, bardzo ozdobną blaszkę. Teraz mu się należała.
Wszystko, co dalej się działo — przede wszystkim za sprawą pospiesznie przybyłego na miejsce porucznika Geigera, wciąż jeszcze będącego w swoim sportowym stroju — było raczej efektem naprędce zdobytych doświadczeń niż rutyny.
— Połóżcie zabitych na boku — krzyknął porucznik Gei
ger. — Rannych proszę natychmiast odtransportować do
najbliższego szpitala polowego.
To, że był to szpital polowy 815, było oczywiście zupełnie przypadkowe.
— Alarm dla całej baterii! — zawołał jeszcze.
Transportem rannych, dzielnych chłopaków, którzy nawet nie jęczeli — możliwe, że byli nieprzytomni — musiał się zająć pilnie wezwany podoficer sanitarny. Założył im fachowo pierwsze opatrunki i każdemu dał po zastrzyku. „Koniuszy", na polecenie Morgenrota, kazał natychmiast rozładować jeden z samochodów z amunicją. Organizacja była jeszcze wciąż wspaniała!
Na miejscu pozostali, poza rannym bohaterem Brahmsem, który przez jakiś czas nie mógł siedzieć — dwaj polegli na polu chwały. Zaliczenie ich w poczet poległych bo-
146
haterów było w tej godzinie najważniejsze. Geiger zdążył się już nauczyć, jak to należy robić — szybko, ale z godnością! Tym bardziej że znał już, przekazane mu w zaufaniu, po przyjacielsku przez adiutanta dowódcy artylerii pułkowej, miejsce następnego pobytu baterii. Także termin, w którym to nastąpi.
— Proszę kazać przygotować dwa groby — rozkazał
wciąż stękającemu podporucznikowi Brahmsowi. — Propo
nuję, aby ostatnie miejsce ich spoczynku było w pobliżu
działa, tam przy tej brzozie. Proszę kazać wykopać dwa
groby co najmniej metrowej głębokości, dla bezpieczeńst
wa. Niech pan też zajmie się uroczystością. Wszystko po
winno się odbyć mniej więcej w ciągu godziny.
Tak też — szybko i planowo wszystko się odbyło. Ci dwaj polegli zginęli mniej więcej piętnaście minut po piętnastej, a już na siedemnastą został zarządzony ich pogrzeb. Jeśli tak miało być — musiało być wykonane!
Obydwaj zabici przez wroga żołnierze spoczywali już w swoich grobach, owinięci w niezawodne płótno namiotowe w kolorze maskującym — wzajemnie nachodzących na siebie szarości, żółci i zieleni.
Nad ich głowami stało coś w rodzaju chóru bateryjnego, naprędce zebranego przez rannego, niemniej prosto się w tej chwili trzymającego podporucznika Brahmsa, który był odpowiedzialny za zorganizowanie ceremonii pogrzebowej. I ten właśnie chór zameldował teraz Brahms porucznikowi Geigerowi. — Zaśpiewamy: „Miałem kiedyś przyjaciela..." — wszystkie zwrotki.
— Nie, wystarczy jedna — rozkazał porucznik.
Na lewo od grobów — jak do apelu — ustawili się koledzy ze stanowisk ogniowych, a więc w pełnym umundurowaniu i uzbrojeniu. Co najmniej tuzin ludzi, dowodzonych przez sierżanta Rungego, który wzruszony patrzył w głąb grobów. Na prawo stało szefostwo baterii — sześć osób, na czele z Morgenrotem. Jego twarz wyglądała na otępiałą, ale nie z powodu smutku, lecz tego, co tu się odbywało bez jego udziału.
Dowódca baterii, któremu asystował sam podporucznik, czuł się tym razem centralną postacią, co i starszy wachmistrz
147
musiał przyznać, aczkolwiek niechętnie. Geiger był w pełnym umundurowaniu. Jego niebieskie oczy ukradkiem spoglądały na Morgenrota.
Po odśpiewaniu jednej zwrotki: „Miałem kiedyś przyjaciela..." Geiger wygłosił coś w rodzaju mowy pożegnalnej
— i to z pamięci. Jego mowa, co Morgenrot zauważył
— chyba jako jedyny — nieznacznie tylko różniła się od tej
dla uczczenia Fahnenbrata.
Porucznik używał zatem sformułowań, które on, starszy wachmistrz, osobiście wykoncypował i mu napisał. To należałoby chyba określić, jako kradzież jego myśli, a to w żadnym wypadku nie podobało się Morgenrotowi. Nie
— tego już nie mógł ścierpieć!
— Iw ten sposób uczciliśmy, chyba należycie, pamięć
naszych drogich poległych przyjaciół! — wołał dowódca
baterii, jakby ich chwalił po dobrze wykonanym zadaniu.
— Zasypmy ich teraz ziemią, pod którą będą mogli odpo
czywać w pokoju. Niezapomniani — po wsze czasy! Jesz
cze raz pochylamy przed wami nasze smutne czoła! — Że
gnamy was z dumą!
Teraz wyznaczeni przez Brahmsa ludzie energicznie złapali za łopaty i zaczęli na ciała sypać ziemię. Na to kamienie, których tutaj nie brakowało. Małe wzniesienie na wierzchu, niby korony na fosie, wieńczące dzieło. Tego rodzaju groby budowali już Germanie. Te wyglądały podobnie, to znaczy, że zostały wykonane według starej niemieckiej tradycji.
— Uroczystość zakończona! — stwierdził porucznik po
niecałych piętnastu minutach. — Zarządzam stan gotowości
do wymarszu dla całej baterii! Lada chwila możemy spo
dziewać się zmiany pozycji.
Teraz, po długim milczeniu, odezwał się Morgenrot. Miał do powiedzenia coś bardzo ważnego — jego zdaniem. — Do załatwienia pozostała jeszcze drobna sprawa.
— Mówiąc to tym razem nie patrzył w kierunku dowódcy
baterii, ale raczej zwrócił się bezpośrednio do podporucz
nika Brahmsa, który był odpowiedzialny za całą ceremo
nię. — Proszę o tabliczki rozpoznawcze.
— Tabliczki identyfikacyjne? — Brahms patrzył przed
siebie, zdaje się, że nie rozumiał, co oznaczało to pytanie.
148
— A co ma być z tymi tabliczkami? — O tych tabliczkach
wiedział tyle, że żartobliwie nazywane były przez żołnie
rzy „pieskimi numerami". Noszone na sznurku lub łańcu
szku. Ale — o co chodzi?
Te tabliczki rozpoznawcze — wyjaśniał starszy wachmistrz życzliwie podporucznikowi — a jednocześnie także swemu porucznikowi, który powierzył przygotowanie uroczystości Brahmsowi — składają się z górnej i dolnej części. Można je bez trudu oddzielić od siebie. Specjalnie zostały tak skonstruowane, by w razie śmierci właśnie oderwać dolną część — dla urzędowej rejestracji — jest to obowiązek. Mogę wobec tego prosić o te tabliczki, panie poruczniku?
To — zaczął się jąkać podporucznik — nie było mi znane.
Geiger zareagował szybko i chętnie.
— Co ja słyszę, Brahms? Pan tego nie wiedział? — Nawet
tego? — o mało mu się nie wyrwało. Lecz nie chciał go
upokorzyć przed jego własnymi żołnierzami, tym bardziej
że sprawa wiązała się z Morgenrotem — który znów pró
bował przedstawić się jako wszystkowiedzący. I do tego
w sposób demonstracyjnie złośliwy.
Ten właśnie teraz tłumaczył, z widocznym na twarzy drwiącym uśmieszkiem:
— Gdyby faktycznie się okazało, w co nie chce mi się
wprost wierzyć, że zapomniano oderwać naszym poległym
bohaterom dolną część tabliczki rozpoznawczej — to trze
ba to teraz nadrobić.
Co oznaczało w praktyce: Zabitych trzeba jeszcze raz wykopać! Można było tego uniknąć, gdyby jego, starszego wachmistrza, wcześniej o to zapytano.
— Można było temu zapobiec! — powiedział starszy
wachmistrz.
Geiger nie patrzył jednak na Morgenrota, uznał, że wystarczy, jeśli zwróci się do Brahmsa. — To, panie poruczniku, jest teraz wyłącznie pańska sprawa! Niech więc pan zrobi coś z tym przykrym przeoczeniem, i to bezzwłocznie.
— Powiedziawszy to Geiger odwrócił się i odszedł na szty
wnych nogach.
149
Tak więc ponownie odkopano dopiero co zasypanych. Podporucznik Brahms, którego widocznie znów opadły silne boleści jego dolnej części ciała, szczekał na wyznaczonych do tego żołnierzy. Morgenrot stał z boku, przyglądając się chłodno całej tej scenie — nie bez zadowolenia. Ale nie tyle z samego przedstawienia, co z tego, że napsuł niektórym trochę krwi. O to głównie chodziło.
Panie! — próbował zaszczekać teraz Brahms na Mor-genrota. — Powinien był mi pan wcześniej powiedzieć!
Wystarczyłoby, gdyby pan się do mnie zwrócił, panie podporuczniku. Zawsze jestem chętny do pomocy. Może przy następnej okazji przypomni pan sobie o tym — zawczasu.
Po tym podwójnym pogrzebie bohaterów, Morgenrot oddalił się szczerze zadowolony, pobrzękując trzymanymi w dłoniach blaszkami rozpoznawczymi.
Udał się do namiotu, w którym radiotelegrafista — podoficer Schulze zainstalował swoje urządzenia łączności. Od jakiegoś czasu namiot ten ustawiał w pobliżu sztabówki starszego wachmistrza, a nie jak uprzednio na stanowisku ogniowym. To, że tutaj czuł się lepiej zaopatrzony, było tylko jednym z powodów. Starszy wachmistrz doceniał fachowe umiejętności Schulzego i potrafił mu to okazać. Szczerze mówiąc, nie było to także bez znaczenia.
W końcu Schulze był nie tylko niezawodnym fachmanem łączności, ale ponadto — co było ważne — zaufanym przyjacielem wielu innych funkcjonujących wokół łącznościowców. Pomiędzy nimi, zaliczonymi do „godnych zaufania", zawiązało się coś w rodzaju grupy zaprzysiężonych. I ci siedzieli teraz w swoich namiotach przy aparatach i nasłuchiwali.
Byli wszędzie — w pododdziałach i sztabach pułków, dywizji, aż do dowództwa grupy armii. Poznali się na szkoleniu specjalistycznym. — Jednym z gniazd tego rodzaju
ośrodków dla łącznościowców było Halle nad Saalą. I ponieważ byli trudnymi do skontrolowania specjalistami, czuli się nieco ważniejsi od normalnych żołnierzy, poniekąd nawet jakby ich przełożonymi. Przekazywali też sobie nawzajem podsłuchane wiadomości, jakby to były ich własne.
Prowadziło to nieraz do komicznych sytuacji. Gdy jedni rozgrywali między sobą korespondencyjne szachy, inni zajmowali się przekazywaniem prognoz pogody, jeszcze inni zbierali informacje o poległych żołnierzach. Na razie jednak ta wojna wciąż jeszcze przynosiła więcej blasku niż cieni — przynajmniej z niemieckiego punktu widzenia.
Największą frajdę i korzyść mieli „pajęczarze" z podsłuchiwania błahych rozmów. Przy zastosowaniu tej metody nieraz udawało się wyłapać z eteru różne pikantne wiadomości, ale także budujące szczegóły: o przystawkach i deserach, o pogodzie i winie, o praniu brudnej bielizny i możliwościach kąpieli; jak również o zmianach pozycji pododdziałów i jednostek, o planowanych akcjach i przewidywanych stratach.
Do tego rodzaju zabawy, gdy tylko nadarzała się po temu okazja, dopuszczał Schulze także swego szefa Mo-rgenrota. Oparci o siebie, ze słuchawkami na uszach, rozkoszowali się podsłuchiwanym przedstawieniem — a czasami i nie.
Tak na przykład usłyszeli któregoś wieczoru głos pewnego generała, który z innym ucinał sobie pogawędkę. Przy czym dało się usłyszeć to i owo, co pozostawało w sprzeczności z tym, co oficjalnie głosili: — Kim on chce być? Führerem? Mój Boże! — przeraził się Morgenrot, rozmawiali o jego Hitlerze! — On jest przecież tylko kapralem
— i pozostanie nim!
No, a co to takiego! — gwałtownie zawołał starszy wachmistrz z największym oburzeniem. — Kto to powiedział? Kto to był? Da się to ustalić?
Ależ nie, nie — nawet w przybliżeniu. — Schulze pospieszył uspokoić Morgenrota. — To był jakiś tam generał
— jeden spośród setki innych; szwenda ich się dużo po
naszym terenie i gadają między sobą różne głupstwa. Jeśli
151
wylewają z siebie nieraz taki gnój, to tylko dlatego, że nie mają co robić, nie są dostatecznie obciążeni pracą, a w takich sytuacjach zawsze przychodzą głupie myśli do głowy.
Kto takie rzeczy rozgłasza, to po prostu szkodliwy egzemplarz — stopień nie gra tu żadnej roli! — Morgenrot był szczerze oburzony. — Człowieku, to przecież są wrogowie, zdrajcy! Trzeba wyłączać wszystkich takich sukinsynów z obiegu — pozbyć się ich, załatwić raz na zawsze!
Być może — Schulze próbował nadal łagodzić wzburzenie Morgenrota. — Ale takie proste to nie jest, niełatwo im cokolwiek udowodnić, a już na pewno nie przypadkowo podsłuchaną rozmową telefoniczną. Tym bardziej że jest to zabronione.
Trudno mi w to wprost uwierzyć, człowieku! Takich typów nie wolno nam tolerować!
Ale są tacy — i to nie od dziś. Przypominam sobie sprawą, którą przeżyłem dwa albo trzy lata temu. Byłem wtedy przydzielony do pewnego kasyna jako łącznościowiec. I byłem świadkiem, jak pewien dowódca pułku, pełny pułkownik, podczas przemówienie Führera przez radio puścił głośno bąka.
Co zrobił?
Pierdnął i to tak, że tylko zagrzmiało!
Na co pan pułkownik zapewnił stojących obok oficerów, także nas, łącznościowców: — To, moi panowie, w żadnym przypadku nie było komentarzem do mowy Hitlera. W końcu nie jestem żadnym politykiem, tylko żołnierzem, który musiał przed chwilą oddać nadmiar gazów. No tak, są tacy, na szczęście nie wszyscy.
To były wyjątkowo odrażające przypadki, o których starszy wachmistrz teraz rozmyślał. Na usta cisnęło mu się pytanie: Czy niektórych oficerów nie opanowała jakaś zaraza, jak tych dwóch generałów, jeśli w ogóle mogą sobie pozwolić na tego rodzaju wątpliwości? Albo tego pieprzącego o jakichś niepolitycznych ludziach, będących żołnierzami? Czegoś takiego w ogóle nie powinno być! Przecież jedno i drugie jest ze sobą ściśle powiązane. A co dopiero teraz.
152
Na to trzeba będzie obecnie zwrócić pilną uwagą! Wygląda na to, że krąg fatalnych oficerów, którzy wyłącznie mienią się być żołnierzami, pomijając wszystkie światopoglądowe sprawy, ostatnio dziwnie się rozszerzył. Przyszło teraz Morgenrotowi do głowy, czy jego dowódca baterii choć raz powołał się na jakieś wielkoniemieckie tradycje? Albo czy zacytował którąś z wytycznych Führera? Warto by to ustalić. Może to nie mieć większego znaczenia, ale nie należy tego w żadnym wypadku lekceważyć.
Potem — co za przypadek! — starszy wachmistrz mógł przysłuchać się jeszcze jednej rozmowie telefonicznej. Tą, zdaje się, Schulze sprawił mu przyjemność. Adiutant dowódcy artylerii pułkowej dzwonił bowiem do dowódcy baterii, by dowiedzieć się — niemal z natarczywą bezczelnością, jak stwierdził podsłuchujący rozmowę Morgenrot, następującej rzeczy.
Jak, przyjacielu Geiger, zachowuje się teraz pański starszy wachmistrz? Muszę powiedzieć, że to, co on u nas wyprawiał ubiegłej nocy, to było coś okropnego. Nawet nie oszczędził mojego szefa, który nazwał pańskiego starszego wachmistrza bałwanem!
Ostrzegałem pana, drogi przyjacielu, mam nadzieję, że pan sobie to przypomina? Z tym facetem lepiej nie żartować, nie da się go tak po prostu przydusić. Nie każdemu.
Adiutant zrezygnował z tego, co już cisnęło mu się na język i nie dodał: Ale ja nie jestem każdy! Powiedział natomiast: — Ja, panie Geiger, liczyłem na pańskie wsparcie. I wciąż jeszcze na nie liczę.
— Może też pan! O ile nie popełni pan znowu takiej gafy.
— Ale tego porucznik już nie dopowiedział.
A więc mogę przyjąć, że weźmie go pan do galopu.
Co za pytanie! Ja tu jestem dowódcą baterii, a on jest tylko u mnie w baterii. To chyba mówi samo za siebie!
Morgenrot, uważnie przysłuchujący się rozmowie, uśmiechnął się do siebie: — Te typy mogły mu skoczyć
— każdy z nich!
Na koniec usłyszał jeszcze pytanie porucznika Geigera:
— Kiedy możemy spodziewać się zmiany pozycji?
153
Za godzinę — odpowiedział adiutant.
Coś się jednak nie zgadza — zauważył Schulze.
W końcu wiedział on lepiej od innych, co w trawie piszczy. W tej sprawie podsłuchał wcześniej rozmowy na szczeblu dywizji. — Następna zmiana pozycji nastąpi za dwie godziny, najwcześniej — poinformował Morgenrota.
W ten sposób mieli jeszcze dostatecznie dużo czasu, aby zabawić się troszeczkę na swój sposób. Morgenrot zafundował Schulzemu — w uznaniu za jego specjalne zasługi
— butelkę wiśniówki. „Schwarzwalder Kirschwasser" —
najlepszego gatunku, a przede wszystkim wysokoprocen
towej. Był to w tym czasie również ulubiony trunek star
szego wachmistrza. Prawdopodobnie sam chciał się napić
teraz po tym wszystkim. W każdym razie zgodnie odkor-
kowali ją.
Pół godziny później, co odpowiadało mniej więcej połowie opróżnionej butelki, nastąpiła rozmowa telefoniczna, którą starszy wachmistrz uznał za dość godną uwagi. Do baterii zadzwoniła kobieta. I to pani doktor Bernauer. Miękkim, łagodnym głosikiem o brzmieniu fletu zapytała, czy mogłaby zostać połączona z podoficerem Guskem. Chciała z nim rozmawiać, oczywiście służbowo.
Życzenie to Morgenrot bezzwłocznie postanowił osobiście spełnić. — Cieszę się ogromnie, wielce szanowna pani
— zagrzmiał do słuchawki — mogąc usłyszeć pani delikat
ny głos, jeśli wolno mi tak powiedzieć.
Przepraszam, z kim ja rozmawiam?
Moje nazwisko — powiedział z najwyższym uniesieniem, jakby kłaniał się przed nią — Morgenrot. Jestem szefem tej baterii.
Zaraz tak sobie pomyślałam, że to pan.
Miło mi to usłyszeć, szanowna pani doktor — to dla mnie zaszczyt. Jestem w każdej chwili do pani usług! — W tym momencie myślał — „jeśli ci oficerowie potrafią, to ja tym bardziej". — Bardzo żałuję — mówił dalej — ale nie mogę pani w tej chwili dać podoficera Guskego. Gdzieś jest w drodze. Pan porucznik Geiger zresztą także. Jeśli jednak mogę któremuś z tych panów coś przekazać — to słucham.
154
Niekoniecznie — powiedziała pani doktor wymijająco. — W każdym razie dziękuję panu za dobre chęci, panie starszy wachmistrzu.
Jestem zawsze do dyspozycji, szanowna pani! — powiedział z werwą. — Jeśli pani ma jakiekolwiek życzenie, proszę tylko powiedzieć, a spełnię każde. Nie ma co dziękować, to przecież zupełnie zrozumiałe. Może pani absolutnie na mnie polegać! W każdej chwili.
Mimo to, jeszcze mu dziękowała. Poczuł się dowartościowany, co jeszcze bardziej wzmogło apetyt na kieliszek wiśniówki. Teraz był znów w transie.
N
astąpiła kolejna zmiana pozycji — i to nie po godzinie, ale po dwóch. I w tej sprawie czuł się starszy wachmistrz lepiej poinformowany niż jego dowódca. Poczciwy podoficer Schulze w każdym razie należał teraz do tych, którzy mogli liczyć na awans ze strony starszego wachmistrza. Morgenrot nie krył tego.
I przy tej zmianie pozycji wszystko odbyło się jak zwykle; czysta, wspaniale funkcjonująca rutyna wojenna. Porucznik Geiger na zwiadzie gdzieś daleko przed baterią
— a bateria pod komendą Morgenrota posuwała się za
nim. Tym razem mieli do przebycia szesnaście kilometrów
w kierunku wschodnim.
Lecz wciąż jeszcze nie udało się im być w bezpośredniej bliskości frontu.
Tak więc znowu: Żadnych wrogów, żadnych wystrzałów
— tylko łopaty! Wszystko po staremu. Wielogodzinne ki
wanie się po zakurzonych drogach. Potem działa na jakiś
pagórek, reszta baterii w najbliższym lasku. Wszystko usy
piająco nudne, bez nerwów i emocji.
I tak by pewnie było, gdyby podoficer Leuchter, zainspirowany przez Morgenrota, nie postarał się o obfite jedzenie. W czasie tak zwanych dni bojowych przygotowywał po dwa ciepłe posiłki dziennie — niezwykle pożywne, a przede wszystkim z dużą zawartością tłuszczu.
155
Do tego dochodziła jeszcze — jeśli nawet nie codziennie, to jednak po każdej zmianie pozycji — manierka na dobry sen. Również dzięki Morgenrotowi. Jemu to właśnie, z wykazaniem dużego sprytu, osobiście udało się w tym czasie zdobyć dodatkowo galony rumu — w każdym po pięćdziesiąt litrów. To na razie powinno wystarczyć, przynajmniej na kilka wojennych dni.
Na usta cisnęło się pytanie: Ile tych wojennych dni należało jeszcze oczekiwać? chyba niewiele — jeśli tak wszystko potoczy się dalej.
Czuli się wzgardzeni. Niemniej sen mieli dobry. Może dlatego, że zachowali jeszcze czyste sumienie.
N
astępnego popołudnia, po kolejnej nocy bez tak zwanego „zetknięcia się z nieprzyjacielem", starszy wachmistrz, wezwał do siebie podoficera sanitarnego, Guskego, którego postanowił delikatnie wybadać.
Tak, mój drogi! Wiem, że chętnie zająłbyś się naszymi rannymi przyjaciółmi, którzy znajdują się w szpitalu polowym 815. Odwiedź zatem tych dzielnych chłopaków i pociesz ich!
Chętnie, panie starszy wachmistrzu, ale...
Jakie znowu ale, człowieku?
Guske przez chwilę się zastanawiał. — Nie wiem, czy tego rodzaju odwiedziny miałyby jakiś sens. Nasi przyjaciele, o ile jestem dobrze poinformowany, znajdują się między życiem a śmiercią. Do czego mają w tej chwili bliżej — trudno powiedzieć.
To możliwe, Guske. Ale w żadnym wypadku nikt nie powinien odnieść wrażenia, że się nie interesujemy naszymi przyjaciółmi — raczej powinno być odwrotnie! Opiekujemy się nimi, jak długo znajdują się w naszym zasięgu.
Lecz jak to praktycznie zrealizować? Oni znajdują się w szpitalu polowym, a więc absolutnie odizolowani.
Co ty też pleciesz, Guske! Udasz się do naszych grzecznych chłopców i przekażesz im od nas najserdeczniejsze życzenia. Powiesz im też, że mamy nadzieję wkrótce znów ich zobaczyć w baterii. A ponadto przekażesz naszym przyjaciołom paczkę z porządną wałówką. Zawieziesz każdemu po jednej — ma się rozumieć — co najmniej po jednej flaszce i trzy konserwy. Przekażemy to, co mamy najlepszego. To ich z pewnością ucieszy.
To bardzo szlachetne z pana strony, panie starszy wachmistrzu.
Mimo to „Sani" bronił się jeszcze przed tym zadaniem
— niemal instynktownie. — Bardzo mi ciężko dostrzec
w tym jakikolwiek praktyczny sens — nawet jeśli tego ro
dzaju wizyta byłaby niewątpliwie czymś wspaniałomyślnym.
Ale jeden z naszych rannych ma uszkodzone jelita i trudno
przypuszczać, aby mógł cokolwiek przyjmować doustnie.
A ten drugi ma naruszony mózg, jest wciąż nieprzytomny,
jemu zdaje się nie będzie już potrzebny alkohol.
— No, straszne to wszystko!
Trudno było jednak przypuszczać, aby tego rodzaju wyjaśnienia mogły zniechęcić kogoś takiego jak Morgenrot.
— Tak czy inaczej powinniśmy być dla nich szczodrzy! I je
śli nie da się tego zrobić wprost, to trzeba spróbować
okrężną drogą.
Co proszę, jak mam to rozumieć?
No, całkiem prosto człowieku, Guske: — Jeżeli nie jest możliwe bezpośrednie zaopiekowanie się naszymi przyjaciółmi, to zaopiekujemy się ich opiekunami! Jasne?
Guske mógł w tym przypadku jedynie skinąć głową. Starszy wachmistrz zapędził go dokładnie tam, dokąd chciał go wpędzić. Morgenrot wszystko wcześniej sobie wykal-kulował.
Wobec tego, mój drogi, do dobroczynnego dzieła! Żebyś przy tym nie omieszkał odszukać pewnej czarownej damy, która niewątpliwie ma wpływ na poprawę zdrowia naszych przyjaciół — być może nawet decydujący.
Czego więc oczekuje pan ode mnie?
No, czego, Guske! Do wykonania tego zadania daję ci nawet do dyspozycji swego opla. Znajdziesz w nim na
157
przednim siedzeniu pierwszorzędną paczkę przeznaczoną specjalnie dla owej damy. Będą w niej dwie butelki szampana i trzy paczki szyjek rakowych — obydwa produkty najwyższej jakości, po których nawet dowódca dywizji oblizałby sobie wszystkie dziesięć palców.
Ale mimo to sądzę, że nie będzie wcale tak łatwo zaimponować czymś pani doktor.
Lecz tobie to się uda, mój przyjacielu! Z tą twoją ukła-dnością, taktem, wrażliwością, Guske, daleko zajdziesz. Ale to wszystko — pamiętaj — robimy wyłącznie dla szybkiej poprawy zdrowia naszych rannych przyjaciół! Tak więc — do obowiązków!
W
godzinach popołudniowych tego pięknego dnia złotej jesieni — jakby wymarzonej przez Führera pogody wojennej — dowódca baterii osobiście prowadząc mercedesa, postanowił odszukać w baterii starszego wachmistrza. Stało się to za sprawą jakiegoś interesu.
— Tu w pobliżu, jak mi powiedziano — wyjaśniał porucznik — jakieś pięć, sześć kilometrów stąd — ma znajdować się coś wyjątkowego do obejrzenia. Podobno jakiś szczególny rodzaj pola bitwy, co ma być nietypowe nawet jak na takie miejsce. Chciałem to obejrzeć. Ma pan ochotę potowarzyszyć mi?
Miał! Takich próśb Morgenrot nigdy nie odrzucał, a ta była mu nawet na rękę. Przyszło mu na myśl, iż dowódca baterii widocznie pragnie w ten sposób znów zbliżyć się do niego. No, przynajmniej wyglądało na to, chciał jemu — starszemu wachmistrzowi — sprawić przyjemność.
Udali się wobec tego w drogę do tego — jak powiedział — niezwykłego pobojowiska. Geiger za kierownicą swego mercedesa, obok niego Morgenrot, z rozłożoną na kolanach mapą. A z tyłu drzemiący na siedzeniu kierowca dowódcy baterii.
158
Szosa, jak należało się tego spodziewać, była kompletnie zniszczona, jakby składała się wyłącznie z dziuri lejów po bombach i odłamkach. I jak zwykle: owe cuchnące ofiary wojny w rowach, ludzie i zwierzęta — leżący bez życia.
Zaraz na początku, gdy tylko ruszyli, porucznik zaczął rozmowę ze starszym wachmistrzem w taki sposób, jakby był zmartwiony, a przynajmniej mu współczuł. — Miał pan, mój drogi, jak słyszałem, pewne trudności z tym adiutantem dowódcy artylerii pułkowej?
To chyba jakaś pomyłka, panie poruczniku — zareagował Morgenrot z zupełnym spokojem, będąc i tym razem pewien swego. — Jeśli można tu mówić o jakichś kłopotach — to raczej on miał je ze mną.
Ależ tego nie powinno w ogóle być! — Geiger wydawał się być pojednawczy. — To wszystko razem wzięło się z pewnego nieporozumienia i w ogóle nie powinno się zdarzyć w waszych wzajemnych stosunkach. Chodzi przecież o dobry klimat w naszej ekipie dowodzącej. I chyba pan jest również tego samego zdania, Morgenrot?
To, panie poruczniku, nie zależy ode mnie.
Starszy wachmistrz wiedział bardzo dokładnie, w co próbowało się tutaj teraz grać — w końcu podsłuchiwał rozmowę i miał czas zastanowić się nad nią.
Jeżeli tylko pan adiutant będzie się do mnie odnosił tak, jak mam prawo oczekiwać, to będzie wszystko w porządku i załatwione.
Teraz jeszcze tego by brakowało, żeby pan oczekiwał przeprosin ze strony adiutanta. Człowieku, Morgenrot, niechże pan się opamięta! Wciąż próbuje się pan wychylać!
Na to Morgenrot uśmiechnął się szyderczo i powiedział: — To byłoby, zdaje się, najlepszym rozwiązaniem.
Rozzłościło to nieco Geigera: — Niech pan to sobie przemyśli — odparł krótko.
— Chętnie, panie poruczniku, jeśli pan sobie tego życzy.
Ale chyba nie od razu?
Starszy wachmistrz zmienił teraz nagle temat. Miał w zanadrzu jeszcze inny pasztet. — Niech pan popatrzy na te widoki, na ten tak zwany krajobraz — co pan o tym sądzi?
159
— Nic! Zupełnie nic! — Dowódca baterii był zły na swe
go starszego wachmistrza, że ten próbował zmienić rozpo
czętą przez niego rozmowę, wywinąć się z niej jak piskorz.
Lecz kiedyś, jeśli nawet jeszcze nie teraz, już on go po
skromi i pięknie urządzi! Wszystko jednak w swoim czasie,
a teraz — ten krajobraz!
Ale czyż może być pytanie, na które on, dowódca baterii, nie miałby odpowiedzi? W końcu ktoś tu musi zajmować stanowisko. Odpowiedział więc: — Wyludniony, zapuszczony, bez jakiegokolwiek uroku — płaski jak deska, która wolno gnije.
— Dokładnie takie jest i moje zdanie, panie poruczniku.
— Potwierdzenie, którego nawet słuchało się z respektem.
Ale istnieją na ten temat, jak słyszałem i inne zasadniczo różne od tej opinie. Na przykład nasz sierżant Run-ge, skądinąd zupełnie porządny, trzeźwo myślący człowiek, twierdzi, że ten kraj jest niczym innym, jak rozwinięciem jego ukochanych Prus Wschodnich. Jemu wydaje się on bliźniaczo podobny do Prus.
Ależ to czysta głupota! — Geiger zareagował jak typowy Niemiec. — Tego przecież nie da się ze sobą porównać! I coś takiego twierdzi nasz poczciwy Runge! Akurat on? To przecież nie mogło wylęgnąć się samo w jego głowie.
Chyba nie, panie poruczniku. Pan zupełnie prawidłowo wnioskuje — skomplementował go Morgenrot. — Ale mamy wśród nas takich pięknoduchów — nie myślę o podporuczniku Brahmsie, prędzej o naszym Guskem; ten chętnie zajmuje się humanistycznymi wrażeniami. Nie byłoby w tym w zasadzie nic złego, gdyby tylko trzymał się pewnych granic.
Czy chce pan przez to powiedzieć, starszy wachmistrzu, że Guske próbuje mieszać się do spraw, które nie powinny go obchodzić? Czy to on podsunął Rungemu tego rodzaju bzdury, a może nawet mu je wmówił? Czy to o to chodzi, na to chce mi pan zwrócić uwagę?
Aż tak daleko nie chciałbym się posuwać, panie poruczniku! — Nie miało to być żadne oskarżające podejrzenie
— raczej głośne, zapobiegliwe myślenie. Więcej nic. Ja
160
pozwalam sobie jedynie zasygnalizować problem. W takiej sytuacji jak nasza trzeba mieć po prostu oko na wszystko.
Na tym rozmowa gwałtownie się urwała. Teraz ich uwaga skoncentrowała się na czymś zupełnie innym. Dojeżdżali właśnie do tego pola bitwy czy raczej pobojowiska.
Już na sam jego widok zamurowało ich. Obu — i to na dłuższą chwilę.
Pobojowisko, które rozciągało się przed nimi, było kawałkiem płaskiego, równinnego terenu — można by go porównać do dużej, gigantycznej sceny: nędzne, kamieniste pole, obramowane lasami, po-szatkowane łąkami. Można by je też określić jako dolinę martwych koni.
Leżały ich setki, a może nawet tysiące. Teraz były niczym innym jak tylko ofiarami wojny — z rozerwanymi brzuchami, odstrzelonymi kończynami, zmiażdżonymi głowami.
— To przecież jest okropne! — zawołał porucznik Geiger, gdy już nasycił się widokiem tego pobojowiska.
— Jak to się mogło stać?
Ta masa zmasakrowanych „ofiar" wojny wydzielała już natrętny, słodkawy zapach rozchodzący się po okolicy.
Nad usuwaniem padliny pracowano już pilnie. Uwijały się tu grupy nędznie wyglądających ludzi precyzyjnie podzielone i pilnowane przez niemieckich żołnierzy. Jakiś oficer nadzorował prace. Podoficerowie przekazywali jego rozkazy dalej, żołnierze zaś pilnowali ich wykonania, a pracujący Polacy machali widłami i łopatami, pochyleni, odziani w brudne łachmany.
Porucznik Geiger poprosił nadzorującego oficera o bliższe informacje. Ten — również porucznik, ale od saperów
poczuł się po koleżeńsku zagadnięty. Nie wahał się więc specjalnie, aby udzielić stosownego wyjaśnienia
bardzo konkretnego i rzeczowego. Prawdopodobnie wypraktykował to już z kilkadziesiąt razy.
— Przedwczoraj, w godzinach popołudniowych — po
wiedział — nastąpił tutaj frontalny atak Polaków i to atak
— tu przerwał, żeby się głośno roześmiać — kawaleryjski!
Że coś tak idiotycznego zostało zaplanowane, o tym słysze
liśmy, ale że nastąpi, tego nie braliśmy nigdy poważnie
pod uwagę. Generał dowodzący naszym korpusem armii
wysłał w bój przeciwko nim około pięćdziesięciu czołgów.
I wyobraźcie sobie, że ci Polacy rzucili się do ataku na
czołgi — z wyciągniętymi do przodu lancami, tak około
sześciuset do ośmiuset Don Kichotów. Trzeba było ich tyl
ko umieścić w celowniku i po kolei wystrzelać. Bezbronne
postacie przeciwko stali Kruppa. Po prostu nie miali żad
nych szans.
To przecież istna głupota — co ci zwariowani Polacy zrobili! — To określenie uznał Morgenrot za zupełnie na miejscu. — Czy oni chcieli przenieść wojnę z ubiegłego stulecia w dwudziesty wiek?
Na to wygląda — potwierdził oficer od saperów, wyraźnie znudzony.
Z końmi przeciwko czołgom — co za niesamowita głupota! Mówi się, iż polskie dowództwo wzięło nasze czołgi za atrapy. Czy ktoś słyszał już o podobnym nonsensie? Następstwa tego niedorozwoju umysłowego musimy teraz uprzątać. Od wczoraj bez przerwy jesteśmy tutaj w akcji
— my i nasi żołnierze.
O Polakach, którzy faktycznie wykonywali robotę, nie wspomniał ani słowem. Uznał to chyba za zbyteczne.
— Imponująca robota w każdym razie, panie kolego —
powiedział Geiger. Oficer saperów uznał, że to jego doty
czył komplement, i poczuł się doceniony. — Choć, jak się
okazuje, nie jest to takie proste zasypać setki tych rozwalo
nych koni. Ich jeźdźcy też nie lepiej znieśli tę rzeź, ale
z nimi uporaliśmy się już w ciągu wczorajszego dnia. Tyl
ko jeszcze te zwierzęta! To jest kupa mięsa — tony, sami
widzicie. Ale i z tym też sobie poradzimy. — Porucznik od
saperów zasalutował i oddalił się z powrotem do swoich
czynności.
Byli na swój sposób wstrząśnięci — porucznik i jego starszy wachmistrz. Smród tych rozkładających się koni po
162
jakichś dziesięciu minutach przywrócił ich do rzeczywistości.
Wtedy Geiger zapytał, jakby samego siebie: — Mój Boże! — sformułowanie to mógł sobie darować — co to za ludzie, którym przychodzą do głowy takie pomysły? Kawaleria przeciwko czołgom?
— To właśnie Polacy! — odpowiedź Morgenrota była na
tychmiastowa. — I to chyba mówi wszystko.
Porucznik kręcił nawet z uznaniem głową, co jednak nie znalazło żadnego potwierdzenia w słowach, raczej tylko rozgrywało się w jego myślach.
Ja w latach swojej młodości — powiedział po chwili — często siedziałem na grzbietach tych szlachetnych zwierząt, a nawet trochę jeździłem. Były to chwile naprawdę dużej radości. Mój Boże, jak można było te cudowne zwierzęta i ich jeźdźców wysłać na taką bezsensowną śmierć? Ale ten atak był w jakiś sposób bohaterskim wyczynem.
Mówi pan bohaterskim, panie poruczniku?
W jakiś sposób — powiedziałem, Morgenrot! Trzeba pamiętać, że u Polaków żołnierze i konie stanowią jeszcze często wojsko. Mają wciąż jeszcze takie kawaleryjskie jednostki i jedna z nich została tutaj wysłana do boju. Powiedzmy lepiej: otrzymała taki rozkaz — nawet jeśli ten atak z góry skazany był na niepowodzenie. Wie pan, mój drogi, co mi to przypomina — tak troszeczkę — naszą sagę o Ni-belungach.
Ależ panie poruczniku! — Tego rodzaju szlachetny wyczyn jest tylko niemieckim wynalazkiem, w żadnym wypadku polskim!
Morgenrot, który wierzył, że zna się na tego rodzaju sprawach, miał niejakie trudności z ukryciem niezadowolenia z tego, na co nieraz pozwalał sobie dowódca baterii w tych swoich niedouczonych wypowiedziach. Tego po prostu nie dało słuchać.
— W każdym razie — stwierdził Morgenrot na zakończe
nie — mamy tutaj do czynienia, o czym stale powinniśmy
pamiętać, z niezwykle prymitywnymi ludźmi, którzy nie
posiadają żadnych wyższych ludzkich odruchów. I ci lu
dzie w całej swojej bezmyślności nie mieli nawet żadnych
163
skrupułów posyłając na niechybną śmierć tak szlachetne zwierzęta. Musimy liczyć się z tym, że są zdolni do najpod-lejszych czynów — ale nas tym nie przestraszą.
Powrót z owej doliny śmierci do baterii odbywał się w milczeniu. Porucznik i starszy wachmistrz siedzieli obok siebie. Prawdopodobnie rozmyślając jeszcze o tym, co widzieli, ale także o sobie. Gdy dojeżdżali do aktualnego miejsca pobytu baterii, Geiger zamierzał jedynie wysadzić Morgenrota i zaraz pojechać dalej. Ten jednak począł dziękować za wyjątkowe przeżycie, które niewątpliwie długo pozostanie mu w pamięci. Jednocześnie rozglądał się za swoim oplem, którego zostawił do dyspozycji Guskemu. Samochodu jednak jeszcze nie było. I to nasunęło starszemu wachmistrzowi pewien pomysł.
— Przypuszczam, panie poruczniku — zaczął — że zain
teresują pana informacje na temat stanu zdrowia naszych
rannych przebywających w szpitalu polowym. Pozwoliłem
sobie wysłać Guskego, by się zorientował, co się u nich
dzieje. — Geiger oczywiście okazał zainteresowanie.
Morgenrot donośnym głosem zaczął przywoływać Guskego, choć doskonale wiedział, że ten jeszcze nie wrócił do obozu: — Podoficer sanitarny do mnie! — zawołał.
Zamiast Guskego pojawił się natychmiast podoficer Leuchter, który podczas nieobecności Morgenrota zastępował zwykle szefa baterii. — Sanitariusz Guske ciągle jeszcze nie wrócił z tego szpitala polowego, panie starszy wachmistrzu.
Co on może tam robić tak długo? — zareagował spontanicznie starszy wachmistrz, kątem oka bacznie obserwując porucznika. Zauważył lekki niepokój na jego twarzy, dlatego postanowił dolać oliwy do ognia. — To chyba już ze trzy godziny, jak go nie ma...
Co najmniej cztery, jeśli nie więcej! — stwierdził Leuchter z dwuznacznym uśmieszkiem.
164
Zupełnie nie rozumiem, dlaczego tak długo? — Morgenrot wydawał się być zaniepokojony, podobnie jak Geiger.
No, wiadomo, co on tam może robić?
Tak to wyglądało, jakby Leuchter wcześniej został przez Morgenrota poinstruowany i odpowiednio ustawiony, a teraz odgrywał tylko swoją rolę.
W końcu w tym szpitalu są chyba jakieś kobiety, panie starszy wachmistrzu — siostry, salowe od kaczek i jakieś tam jeszcze. A nasz Guske, mimo że nie wygląda na takiego, niech tam sobie trochę użyje!
Przestań z tego rodzaju podejrzeniami, człowieku! — starszy wachmistrz udawał oburzonego, co nie uspokoiło porucznika, wręcz przeciwnie.
A może nasz Guske miał jakiś defekt po drodze, albo zatrudnili go tam na stałe jako sanitariusza?
Zdaje się, że lepszy z niego cwaniak. Potrafi podłożyć swoje jajka do cudzego gniazda! — zagalopował się Leuchter.
Dość! — pohamował go Morgenrot nawet ostrym tonem.
To oczywiście wystarczyło, aby Geigera zupełnie wyprowadzić z równowagi, gdyż po chwili jakby sam do siebie powiedział: — Czy to możliwe, żeby ten Guske kombinował z moją dziewczyną?
T
en osobisty niepokój musiał tymczasem ustąpić zwykłym kłopotom, które niosła wojna. Co dwa dni bateria zmieniała teraz swoje miejsce położenia. I mimo że posuwała się coraz dalej na wschód w kierunku Warszawy, to jednak — do diabła — wlokła się tylko za frontem.
Mimo to miała już swoich poległych bohaterów — i to nawet czterech. W szpitalu polowym bowiem, zmarł tymczasem jeden z dwóch ciężko rannych, nie wylizawszy się z ran. A oni — to znaczy bateria — wciąż jeszcze nie oddali
choćby jednego strzału. Cztery wyborne działa 88 mm, które posiadali, dotąd nie były jeszcze ani razu użyte.
— Wciąż cnotliwe — jak to wyraził dosadnie Guske; co
jednak w warunkach wojny było raczej wstydem.
Dowódca baterii jak zwykle wciąż przebywał „w drodze". Z zatroskaną miną jeździł z jednej odprawy na drugą; a to do sztabu pułku, a to znów do dywizji; ostatnio nawet do sztabu korpusu armii. Co jednak niekoniecznie zawsze było związane z wojenno-służbowymi obowiązkami. Urodziny dowódcy artylerii pułkowej również stały się okazją do wyjazdu. I tak schodził mu czas, nawet niekiedy dość przyjemnie, zwłaszcza ten świętowany w wąskim kręgu zaufanych oficerów. Mimo to porucznik Geiger bywał coraz bardziej zamyślony, często nawet wręcz niezadowolony, żeby nie powiedzieć: w złym humorze.
W baterii tymczasem następowały coraz częstsze braterskie spotkania, niby oficjalnego zastępcy dowódcy baterii
— podporucznika Brahmsa z podoficerem Leuchterem,
oczywiście solidnie zakrapiane likierem. Morgenrot nie
przeszkadzał temu brataniu się, wręcz przeciwnie — po
swojemu wspierał, co oczywiście groziło osłabieniem du
cha bojowego podległych Brahmsowi plutonów.
— Jak dotąd, nie wynaleziono na to żadnego lekarstwa
— stwierdził Guske, gotów jak zwykle zmierzać do sedna
sprawy. — Jedyną, niezawodną i sprawdzoną metodą na
nudę jest dawanie żołnierzom dużej ilości wódki i żarcia.
Tyle Morgenrot wiedział i bez niego. Z alkoholem jednak nie należało przesadzać. Z żarciem to co innego; w zasadzie nie było w tym żadnego ograniczenia. Wykopanie dołów pod nowe latryny nie stanowiło wielkiego problemu.
Problem jednak leżał w tym, że kuchnia polowa nie umożliwiała zróżnicowania posiłków. Wszystko stale szło do jednego kotła! I jedzenie różniło się tylko tym, że od czasu do czasu zmieniano przyprawy: a to dodawano więcej maggi, to znowu liści laurowych, goździków i tym podobnych. Pewne niezadowolenie sprawiało też ciągłe jedzenie z menażek!
166
Każdy żołnierz posiadał taką menażkę, składającą się z dwóch części, dolnej — do tego co z kotła, i górnej na ewentualne dodatki, na przykład konserwowane owoce. Do tego posługiwano się również tylko blaszanym niewygodnym niezbędnikiem.
Nasz dowódca artylerii pułkowej, jak słyszałem — zaczął znów ten niezmordowany Guske — wozi ze sobą w bagażu specjalną skrzynkę. I wiecie, co w niej jest? Najlepszego gatunku porcelanowe talerze — płaskie i głębokie; łyżki — duże i małe; noże, widelce — wszystkiego po sześć sztuk. Do tego lniane obrusy i serwetki. A ponieważ pan major jest, że tak powiem, dla nas wzorem...
To wszystko gówno, człowieku! — przerwał mu Leu-chter, lekko poirytowany tą gadaniną. — Kto by tutaj przywiązywał wagę do tego rodzaju konwenansów, i tak wszystko idzie do jednego żołądka. A nóż każdy ma w kieszeni. Ręce można w końcu wytrzeć o spodnie, albo o koszulę, ostatecznie też w trawę. To, co dla nas byłoby ewentualnie ważne, panie starszy wachmistrzu, to bardziej delikatne i urozmaicone żarcie.
Takie możliwości właśnie się nadarzyły teraz, w Polsce. Dookoła pełno było wspaniałego mięsa: prosiąt i tuczników; wołów z soczystą polędwicą, cieląt i krów; dobrze wypasiony eh i tłustych kaczek i gęsi. Tylko sięgać i wybierać. Należało to jednak praktycznie wykorzystać.
Pierwsza duża uczta odbyła się dla tak zwanej kadry dzięki organizacyjnej zapobiegliwości Leuchtera. Bezpośrednio nad olbrzymim ogniskiem pieczono, duszono, smażono. Zachęcający zapach roznosił się po całej okolicy, docierając także do stanowisk ogniowych, powodując tam tylko tak zwaną złą krew. — No, co to? Znów oni? A my?
Słowem, nieprzyjemna sytuacja!
Potrafił ją jednak starszy wachmistrz Morgenrot natychmiast rozładować. Po błyskawicznej nocnej akcji — z towarzyszeniem Guskego, który został do niej włączony — zdobyto dla baterii dużą ilość sprzętu do pieczenia z porzuconej fabryki produkującej patelnie. — Trzeba tylko zawsze wiedzieć, gdzie szukać! — chwalił się starszy wachmistrz.
167
Patelnie te zostały rozdzielone na stanowiska ogniowe, na każdy pluton po jednej, dla plutonu dowodzenia nawet dwie. Do tego Leuchter dostarczył wszystkim mięsa i to nie tylko podzielonego już na gotowe, solidne porcje, lecz także z uwzględnieniem życzeń co do rodzaju — zwłaszcza gdy pochodziły one od zaprzyjaźnionych podoficerów.
I tak smażono, duszono, pieczono już teraz niemal wszędzie. Ta wojna, mimo że ich dotąd nie zaangażowała, mogła zatem mieć i swoje przyjemne strony — w tej jedynej swego rodzaju baterii. I tak zachęcające zapachy rozchodziły się jeszcze dalej, całymi kilometrami, zwabiając do baterii nawet żołnierzy z innych, stacjonujących w pobliżu pododdziałów. Przykład chłopców z baterii Geiger--Morgenrot czy też odwrotnie — szybko znalazł naśladowców.
Guske skwitował to: — Tu zrobiło się prawie tak pięknie, jak w starożytnej Grecji! I tam składano ofiary — zabijano zwierzęta i ofiarowywano jakiemuś bogu. Ale tak naprawdę po co to robiono? Prawdopodobnie po to, aby przy okazji porządnie się najeść, a potem sobie jeszcze do tego pogruchać!
Innego zdania był jednak porucznik Geiger, zwłaszcza gdy znajdował czas między odprawami wojennymi a świętami sztabowymi — jeśli już starożytna Grecja, to w żadnym wypadku Ateny — to raczej Sparta! Ta ostatnia była zresztą bliska jego naturze.
Kazał w związku z tym zawołać do siebie starszego wachmistrza i zarządził, to znaczy rozkazał mu, bez jakiegokolwiek wyjaśnienia: — Nie podoba mi się to, Morgenrot! I panu z pewnością też nie! Przynajmniej nie na taką skalę! Niech pan z tym zrobi jak najszybciej porządek! W końcu nie jesteśmy tu po to, aby ucztować, tylko aby walczyć.
— Tak jest, panie poruczniku — natychmiast potwierdził. — Jeśli pan jest takiego zdania, to postaram się to jak najszybciej zrealizować. — Jak również, żeby się rozniosło po okolicy, komu należy zawdzięczać ten rozkaz — ale tego oczywiście Morgenrot już nie wypowiedział.
Zaraz potem starszy wachmistrz oświadczył swemu zaopatrzeniowcowi: — A więc — koniec z tym! Na razie. Mi-
168
mo że nie podzielam w tej sprawie poglądu dowódcy baterii — co mu zresztą powiedziałem — on obstawał przy swoim. — Po chwili Morgenrot jeszcze dodał: — A może tylko dziś usiadło mu coś na wątrobie.
Wątrobie? — Ależ panie starszy wachmistrzu, trafił pan w sedno! — podchwycił Leuchter. — Gdyż porucznik właśnie na dziś zamówił sobie na kolację wątróbkę cielęcą — ale jej nie otrzymał — cholerne przeoczenie, ale nie przeze mnie! Odpowiedzialny za to idiota dostarczył mu wątróbkę wieprzową zamiast cielęcej. Z czego w zasadzie też powinien być zadowolony. No bo co za różnica? W każdym razie była to nawalanka! Czy mam tego faceta, który to zrobił, wziąć trochę w obroty?
Daj spokój, powinniśmy być w tym przypadku wyrozumiali. — Tym razem kara, zdaniem starszego wachmistrza, nie była konieczna. — To przecież może się zdarzyć, Leuchter, ale naturalnie tylko raz.
Następne miejsce pobytu baterii wyznaczono w bezpośredniej bliskości niedużego, niczym nie wyróżniającego się miasteczka — mimo to też całkiem zniszczonego i splądrowanego. Całe miasto składało się z pojedynczo stojących, w większości drewnianych domów, z których tylko nieliczne miały więcej niż jedno piętro. No tak — Polska!
Miejscowość ta nazywała się Ciechanów.
W związku z tą nazwą podoficer sanitarny Guske przypomniał sobie, że przecież tutaj, gdzieś w pobliżu tego Ciechanowa, mieszkała siostra sierżanta Rungego. Zamężna — z pewnym Polakiem. „Sani" nie zawahał się więc, aby o tym poinformować starszego wachmistrza i to z prowokującą propozycją: — Może mógłbym wobec tego wybrać się z nim...
— A może tak jeszcze moim oplem, co?
Morgenrot wydawał się być zupełnie tą sprawą nie zainteresowany. — Mały wypad rodzinny, co? — śmiał się. — Muszę to sobie najpierw przemyśleć.
Po czym natychmiast odszukał porucznika Geigera, by mu, że tak powiem, z pewną troską w głosie zaproponować: — Może byłoby wskazane, nawet mógłby to być przyjacielski gest, gdybyśmy naszemu — skądinąd bardzo
169
cenionemu — sierżantowi Rungemu umożliwili nawiązanie kontaktu z jego siostrą, która podobno mieszka tu gdzieś w pobliżu. Byłbym nawet gotów tam z nim pojechać.
Ta gotowość nie spodobała się specjalnie dowódcy baterii, który coraz bardziej stawał się nieufny wobec swego starszego wachmistrza. — W zasadzie jest to nawet dobry pomysł, Morgenrot, ale pan jest mi tu zawsze potrzebny na miejscu. — Dlaczego — nie musiał starszemu wachmistrzowi tłumaczyć. Ten przyjął to jako komplement. — Niech to zrobi podporucznik Brahms, może nawet w tym celu wziąć mój samochód. Zdaje się, że to byłoby jakieś rozwiązanie.
Naturalnie, panie poruczniku. Ale ma pan tyle zaufania do podporucznika Brahmsa? Ja, szczerze mówiąc, nie. Ale pan jest tutaj tym, który podejmuje ostateczną decyzję.
Sam pan to przyznaje, Morgenrot — więc niech tak będzie.
W ten sposób doszło do wyprawy Brahmsa i Rungego w najbliższą okolicę. I to służbowym mercedesem samego dowódcy baterii. — Daję wam do dyspozycji mój samochód na dwie godziny — oczywiście z kierowcą. Podporucznik i sierżant siedzieli zatem z tyłu; jakby ze sobą zaprzyjaźnieni.
Nawet z początku nie bardzo chciałem — informował Runge. — Ale teraz zaczynam się już cieszyć, że zobaczę swoją siostrę.
Do której pan jest z pewnością bardzo przywiązany. Czy jest pana jedyną siostrą? — Brahms został już wcześniej o wszystkim zapobiegliwie poinformowany przez Gu-skego.
Wiem, że była was tylko dwójka w domu, że razem się wychowywaliście, razem chodziliście do szkoły — to wszystko bardzo zbliża. Wyobrażam sobie, Runge, jak bardzo musisz być przywiązany do swojej siostry — nie mam racji?
Niewątpliwie. — Tylko że ona, panie poruczniku, wyrządziła moim rodzicom, jak i mnie, dużą krzywdę — wy-
170
c
chodząc wbrew naszym radom, naszej woli za tego Polaka. W dodatku poszła za nim. Ja w każdym razie byłem gotów o niej zapomnieć! Ale na razie nie potrafię.
— Tego by chyba nikt nie potrafił! Bo krew, jak to już
nasz wielki Goethe powiedział — mój Boże, podporucznik
znów chciał się pokazać jako intelektualista — zobowiązu
je! Tak to już jest z tymi więzami krwi.
Słowa te skłoniły sierżanta Rungego do jeszcze jednego wyznania, być może też i zbałamuciły. — No tak, ma pan rację. I obojętnie, czego dopuściłaby się moja siostra, jestem jej gotów przebaczyć. Ponieważ — to już wypowiedział szeptem — ją kocham. I tego nie mogę zmienić!
I tak powinno być! — powiedział Brahms w odruchu zwykłej ludzkiej sympatii.
Ta wojna wyzwala też szlachetne uczucia.
Lecz potem zobaczyli siostrę sierżanta Rungego — o której dopiero co z taką miłością opowiadał. Leżała przed wejściem do swego domu — obok męża. Zabita.
Twarz miała zakrwawioną, jakby wcześniej była bita, oczy przerażone, bluzkę i spódnicę pomiętoszoną i zabrudzoną — jakby do tego jeszcze została wcześniej zgwałcona.
Runge na ten widok zastygł najpierw w bezruchu — niczym głaz, jakich pełno było na kamiennych polach jego rodziców w Prusach Wschodnich. Potem runął na zwłoki siostry jak ścięte drzewo. I leżał tak obok niej — bez życia, jak ona.
— Ależ człowieku! — wyrwało się do głębi wzruszone
mu podporucznikowi Brahmsowi. — Weź się w garść,
przyjacielu! Chociaż wiem, że nie przyjdzie ci to łatwo!
W tym samym czasie — dokładnie o tej samej godzinie — porucznik Geiger postanowił odwiedzić damę swego serca, panią doktor Bernauer.
Zadzwoniła do niego, tym razem zastając go — i dyskretnie dała do zrozumienia, że tęskni za nim.
Ponieważ jego samochód jeszcze nie wrócił z Brahmsem i Rungem, wziął opla swego szefa baterii, który oczywiście chętnie mu go udostępnił. Tak więc tym pojazdem udał się Geiger do szpitala polowego, który tym razem ulokowano w budynku gminy — swego rodzaju urzędu burmistrza, z dużą salą zebrań. I tam też oczekiwała go niecierpliwie pani doktor Bernauer.
Nareszcie jesteś! — zawołała, wyciągając do niego ręce. — Długo kazałeś mi tym razem — powiedziała z lekkim wyrzutem — czekać na siebie, Heinz-Herbert.
Nie chciałem ci niepotrzebnie zawracać głowy, Beato, przy tylu twoich obowiązkach! Także przy twoich innych zajęciach.
Co chcesz przez to powiedzieć?
Powiedziała to tak, jakby miała zamiar wprost zapytać — jakie inne zajęcia ma na myśli? — Nie robię tu niczego więcej ponad to, co należy do moich obowiązków.
— Żadnych innych, prócz tego, nie masz spraw?
— chciał dowiedzieć się porucznik. — Nic, co by cię od
nich odciągało?
Co za podejrzliwe pytanie? Nie chciała się jednak dać sprowokować. Dlatego wykazywała w dalszym ciągu dużą obojętność. — Mnie miałoby coś stąd odciągać? O czym ty w ogóle myślisz? No, a jeśli już nawet — to wyłącznie ty mógłbyś to zrobić, Heinz-Herbert! Nikt tu się nie liczy poza tobą!
Naprawdę nikt?
Może ktoś ci coś głupiego nagadał na mój temat, a ty zaraz w to uwierzyłeś. O to bym cię nie podejrzewała. Ty przecież nie należysz do mężczyzn, którzy ulegają byle jakim podszeptom, w dodatku przekazywanym ci przez jakichś chłopskich plotkarzy! Wiesz o tym doskonale, że jestem tu wyłącznie dla ciebie. Jako kobieta, ma się rozumieć.
Wobec tego — zawołał spontanicznie — udowodnij mi to! Sprawisz mi tym radość!
Była na to przygotowana i czekała niecierpliwie na tę chwilę — zapewniała go z największą powagą.
Nie mogło to jednak nastąpić od razu z powodu warunków, w jakich się tu znajdowała.
172
Nie dysponowała tym razem żadnym własnym pokojem ani też nie używaną jeszcze karetką — wszystko było teraz w ciągłym ruchu; zgodnie zresztą z przeznaczeniem. Tymczasem dysponowała tylko małym, wydzielonym za parawanem miejscem w rogu dużej sali, otoczonym zewsząd będącymi pod jej opieką rannymi.
Dlatego nie od razu mieli sią gdzie położyć — chociaż w tym momencie oboje tego bardzo pragnęli — w każdym razie nie natychmiast i nie w biały dzień. I to próbowała mu teraz wytłumaczyć. Natomiast jak się ściemni albo jeszcze później, w nocy, będzie to możliwe. Obojętnie gdzie, może być w samochodzie, gdzieś oparta o dom, może być na trawie, pod drzewem. Było jej wszystko jedno. Pytanie było tylko: Czy on zaczeka, aż się ściemni, czy przyjedzie jeszcze raz wieczorem?
Wojny mogą być także paskudne.
ierżant Runge wciąż jeszcze — jakby nieprzytomny — leżał obok swej zabitej siostry. Leżeli jakby byli nierozerwalnie złączeni ze sobą; jego twarz spoczęła na jej twarzy, ale nie dotykając jej sinych już warg.
I wszelkie próby podporucznika Brahmsa przyjacielskiego pocieszania rozpaczającego Rungego, tłumaczenia, że to wszystko nie ma sensu, że już nic nie da się zrobić, nie przynosiły rezultatu. Tu, zdaje się, nic na razie nie dało się zrobić.
Prawdopodobnie ten skądinąd twardy dotąd młody człowiek, chciał w tym momencie być jak najbliżej swojej nie żyjącej już siostry, jakby chciał jeszcze coś dobrego dla niej zrobić na pożegnanie. Mogło to być i tak, że ten posłuszny żołnierz posiadał także cechy, jakie w zasadzie zdarzały się tylko mazurskim płaczkom. Te kobiety, jak słyszał Brahms, potrafiły niemal tak lamentować, jak te na Sycylii. Ale tego rodzaju myśli Brahms jako oficer nie chciał nawet dopuścić do siebie.
173
W końcu przyjechał tu z Rungem przede wszystkim jako podporucznik wielkoniemieckiego Wehrmachtu, a nie żeby rozpaczać — czuł się jednak w obowiązku wyjaśnić, co tu się też stało.
Zaczął więc rozglądać się dookoła, dopytywać o wydarzenia świadków. Niektórzy nawet zaczęli opowiadać to i owo.
Ale szybko okazało się, że każdy — mimo że się zaklinał — widział wydarzenia inaczej. Raz jeszcze potwierdziło się stare porzekadło — że każdy medal ma dwie strony — na wojnie tym bardziej.
Z tego, co udało mu się ustalić, wyłaniały się co najmniej trzy wersje. W końcu i on miał swoją własną wyobraźnię, jeśli nawet nie doskonałą, to na tyle wystarczającą, żeby się nie dać zbałamucić, zwłaszcza oczywistymi bredniami.
Pierwsza wersja była najbardziej prawdopodobna. Wynikało z niej coś zupełnie normalnego. Nic, tylko oczywisty przypadek, taki, jaki na każdej wojnie jest możliwy. W końcu gdzieś muszą wybuchać pociski.
Według drugiej — złożonej pod przysięgą przez jakiegoś niemieckiego żołnierza — również całe zajście wyglądało na wielce prawdopodobne, przynajmniej w ocenie podporucznika.
Według niej, w tej wiosce, w tym kraju, z chwilą wybuchu wojny uznano siostrę Rungego za szpiega i dlatego została przez Polaków bestialsko zamordowana. Takie już są te kreatury. Jakby tego było mało — załatwiono także za jednym zamachem jej męża — za to, że sprowadził tutaj „obce ciało".
Ale była jeszcze trzecia wersja, również przez wielu świadków opowiadana, choć nie tak wiarygodnych jak poprzednich. Ta wersja była po prostu makabryczna i wprost trudno było podporucznikowi uwierzyć w jej prawdziwość.
Przedstawiała się ona następująco:
Żołnierze niemieccy przybyli tu, aby wioskę — jak to na wojnie — dokładnie przeczesać! I w związku z tym wyciągano z domów po prostu wszystkich mężczyzn, a w tym przypadku histerycznie krzycząca kobieta zasłoniła swoim
174
ciałem tego Polaka i to wszystko. W dodatku, wcześniej opluwała i wyzywała żołnierzy Wehrmachtu! A to przecież nie mogło pozostać bez konsekwencji! Ale w te konsekwencje podporucznik Brahms jakoś nie mógł uwierzyć.
Po wyjaśnieniu tego wszystkiego Brahms stwierdził, że dany im czas prawie już mijał. Dowódca baterii wyraźnie zaznaczył, że daje im samochód tylko na dwie godziny.
Pospieszył zatem z powrotem do sierżanta Rungego. Ten co prawda zdążył już wstać z ziemi, ale wciąż bardzo był przejęty zastaną sytuacją. Gdy zobaczył przed sobą podporucznika, jakby się ocknął: — Proszę pana, podporuczniku, o pozwolenie, abym mógł jeszcze trochę tutaj pozostać ze swoją siostrą, a następnie pochować ją. To już ostatnia rzecz, jaką mogę dla niej zrobić.
„Na to trzeba się zgodzić" — pomyślał Brahms, tym razem z pełnym szacunkiem. Dlatego podjął błyskawicznie dwie decyzje:
Pierwsza: Zostawić Rungego, aby mógł ochłonąć i załatwić to, co miał jeszcze tutaj do załatwienia.
Druga: On sam bez zwłoki uda się do baterii, przede wszystkim po to, by na czas oddać porucznikowi samochód.
Tak postanowił — i wykonał.
Podporucznik Brahms wracał zatem sam do baterii, by o tym fatalnym wypadku, a jednocześnie przeprowadzonym przez niego dochodzeniu jak najszybciej poinformować dowódcę baterii. Z przykrością musiał jednak stwierdzić, iż porucznika nie było w baterii; miał inne ważne sprawy do załatwienia! Tak więc, chcąc nie chcąc, udał się ze swymi wiadomościami do starszego wachmistrza Morgenrota.
— Naszego dobrego Rungego — zaczął — spotkało wielkie nieszczęście. Zupełnie postradał zmysły, co mogę jednak zrozumieć w związku z tym, co się przytrafiło jego siostrze.
A co jest z jego siostrą?
Została przez Polaków brutalnie zamordowana, krew musiała bryzgać na wszystkie strony. Jest też możliwe
— co miejscowi dawali do zrozumienia — że i niemieccy
żołnierze maczali w tym palce. W każdym razie, mój drogi,
cholerny był to widok!
I nasz Runge tam jeszcze pozostał?
Bardzo prosił mnie o to — czyż mogłem mu odmówić?
Zostawił go pan samego? — Morgenrot okazał niepokój, przynajmniej takie sprawiał wrażenie. — Zostawić człowieka samego ze zwłokami? Do tego w obcym, wrogim kraju? Przecież tam Polacy wciąż jeszcze swobodnie sobie hasają — wykorzystują każdą nadarzającą się okazję, żeby nam dokuczyć. Czy mogę zapytać — w głosie jego brzmiało wyraźne podejrzenie — co pan w ogóle sobie przy tym myślał, panie podporuczniku, podejmując taką decyzję?
W końcu — próbował się ten bronić — byłem odpowiedzialny za samochód naszego dowódcy, który dał go nam tylko na dwie godziny, a te niestety bardzo szybko przeleciały.
Po to, żeby przyprowadzić z powrotem samochód, panie podporuczniku, wystarczył sam kierowca.
Morgenrot zdaje się postanowił bez skrupułów wykorzystać nadarzającą się okazję, aby poznęcać się nad tym oficerem rezerwy.
— To znaczy, że pan — inaczej nie da się tego określić
— zostawił, że tak powiem, naszego najlepszego przyjacie
la i to w ciężkiej dla niego godzinie — ot tak, po prostu na
łasce losu! Żeby tylko — pan go przecież wystawił na cel
krążącym po okolicy wrogim bandom. — Mogą go załat
wić w każdej chwili!
— Ależ, proszę pana — ja o tym nawet nie pomyślałem,
w żadnym wypadku nie było to zamierzone! — To za
brzmiało niemal błagalnie. — Naprawdę nie — panie
starszy wachmistrzu! Co pan radzi, co powinniśmy teraz
zrobić?
— Niech pan to już pozostawi mnie. — Morgenrot starał
się teraz okazać wyrozumiałość, ale jednocześnie także
176
energiczne zdecydowanie. — Proszę, żeby pan się dalej już do tego nie mieszał. Załatwię to po swojemu.
Mimo to starszy wachmistrz wręczył podporucznikowi butelkę likieru. I tym razem pośledniego gatunku, co i tak spotkało się z wdzięcznością za strony podporucznika. Brahms natychmiast oddalił się do swego namiotu, który jak zwykle usytuowany był w pobliżu stanowisk ogniowych.
Potem Morgenrot kazał zawołać do siebie podoficera sanitarnego Guskego, by z nim omówić sytuację. — Znów muszę wyprostować czyjąś głupotę — będziesz mi mógł w tym towarzyszyć? Ma się rozumieć, że z torbą lekarską.
— Z którą? — zapytał z ochotą. — Zorganizowałem już
dwie: małą i dużą.
Starszy wachmistrz uśmiechnął się znacząco, ale poniekąd także z lekkim uznaniem — tego rodzaju wyposażenie „Sani" mógł jedynie zawdzięczać harmonijnie układającym się stosunkom z panią doktor Bernauer. Nie zazdrościł mu ich, przeciwnie — w końcu leżało to w interesie baterii. — Weźmiesz tę torbę, w której znajduje się jakiś zastrzyk uspokajający — i to mocny, środek nasenny mogący uśpić potężnie rozjuszonego byka.
Po czym udali się do samochodu dowódcy baterii, którego kierowca dokładnie wiedział, gdzie znajduje się owa polska wieś i dom, w którym sierżant Runge się zatrzymał. Ten stał wciąż jeszcze przy zwłokach swojej siostry — i jeśli to nawet wyda się krzywdzące — sprawiał wrażenie absolutnie zalanego faceta, który stracił kontakt z otoczeniem i nie bardzo wiedział, co się wokół niego dzieje.
— Muszę to załatwić sam, przyjaciele — wybełkotał
z trudem do Morgenrota i Guskego. — Pozwólcie mi to
zrobić.
Ten dobry, grzeczny, nigdy nie sprawiający nawet najmniejszego kłopotu Runge, jak stwierdził starszy wachmistrz, był kompletnie nieprzytomny. Stał z wytrzeszczonymi podkrążonymi oczyma patrząc w pustkę — jakby za chwilę miał ruszyć w tym amoku z wyciągniętym pistoletem i rzucić się na wszystko co polskie.
177
To byłoby nawet zrozumiałe, lecz do tego nie można było dopuścić.
Natychmiast wracasz z nami! — zadecydował Morgenrot. — Jesteś pilnie potrzebny na stanowiskach ogniowych... Dowódca baterii znów jest gdzieś w drodze, a podporucznik Brahms zdolny jest do wszystkiego, tylko nie do wojaczki.
Ale moja siostra — przecież nie mogę jej tutaj tak...
Wiem, Runge! I przy całym szacunku, człowieku — nie jest to w końcu twoje piwo; za to odpowiedzialne są tu miejscowe jednostki. Ja ich zaraz trochę popędzę — im zdaje się trzeba dać trochę czadu. Wszystko jasne?
To wszystko brzmiało nawet dość przekonywająco, lecz było to nierealne. Starszy wachmistrz chciał w ten sposób tylko uspokoić roztrzęsione nerwy swego dobrego, niezawodnego dotąd współpracownika. — Będziemy z nimi w telefonicznym kontakcie! Zadbam też o to, aby grób twojej siostry został wykonany solidnie, będziesz mógł go przy najbliższej okazji odwiedzić. Na razie jednak wracasz z nami. Obowiązki cię wzywają — jesteś potrzebny!
Po czym starszy wachmistrz podszedł energicznie do sierżanta, objął Rungego wpół i przytulił mocno do swojej piersi. W tym czasie Guske, jak wcześniej uzgodniono, mógł uskutecznić swoje dzieło — wbił mu w pośladek zastrzyk uspokajający. I na to dobry Runge nawet nie zareagował — jedynie po chwili osunął się na ziemię.
I to było na tyle. Położono go nieprzytomnego na tylnym
siedzeniu mercedesa — jak dużą paczkę.
I zawieziono bezpiecznie do ,,domu".
Prymy ten czas zaopatrzeniowcowi Leuchterowi udało się — bez większego ryzyka — powiększyć zapasy mięsa, i to znacznie. Wałęsające się wszędzie dokoła bydło jakby się samo o to prosiło — zupełnie jak na targu zwierzęcym.
Wystarczyło tylko wybrać, a już superrzeźnik baterii miał do tego oko.
178
Ponadto Leuchter czuł się do tego stale zachęcany przez starszego wachmistrza, który skądinąd bywał ostatnio bardzo zajęty.
Niemniej podsunął mu pomysł, aby w tym celu powołać nawet specjalną grupę ,,myśliwych", którzy wkrótce zabrali się ochoczo do działania. Prędko wyszło na jaw, że ci „traperzy" bardziej martwili się o smaczne kąski dla siebie — młode kozy, owce, prosiaki — niźli o bydło dla całej baterii.
Takie młode sztuki nie biegały jednak same, raczej znajdowały się w pobliżu ludzi, którym trzeba było je odebrać. Z tego oczywiście wynikało wiele komicznych sytuacji. Zdarzało się bowiem i to dość często, że kobiety — właścicielki tych zwierząt — niejednokrotnie własnym ciałem ich broniły. Przy tym potwornie hałasowały, wrzeszczały, kopały, szarpały się. Było jasne, że trzeba było je uspokajać i to nieraz za pomocą przyjemnych środków.
Co za komiczne sceny! Nieraz były i fotografowane — stanowiąc dla wielu cenną pamiątkę, czasem robioną z myślą o tych, co pozostali w domu — dla kochanej żony czy narzeczonej, dobrych rodziców, dzieci czy ich dzieci.
Świadectwa wielkich czasów!
Również „koniuszy" poznał się na tych znakach czasu — na swój oczywiście sposób. Zdarzało się, że do pomocy zgłaszali się Polacy — zwłaszcza dzieci i osoby starsze — za tak zwane paczki z prowiantem. Ich to potrafił wykorzystać sierżant Kroschke — ten ciągle zajęty swoimi zabawkami — wykorzystać do cna. Kazał im pucować na wysoki połysk wszystkie po kolei pojazdy. No w końcu, dlaczego nie?
Czy ci ludzie nie posiadali żadnego honoru? Nie — bo byli głodni. A w takich sytuacjach honor staje się fatalnym luksusem. Proste stwierdzenie, o którym nikt z wciąż czekających na prawdziwą wojnę żołnierzy nie miał jeszcze żadnego pojęcia.
Dopiero kilka lat później mieli tego doświadczyć na własnej skórze.
A jak to było z tymi kobietami — dwiema czy trzema, które same przyszły na stanowiska ogniowe? Trzeba przyznać, że były to całkiem niezłe baby — to nic że Polki, trudno było przejść obok nich obojętnie!
179
Również i one zaofiarowały tutaj swoje usługi jako towar wymienny. Chleb, konserwy mięsne, masło — zawsze po około sto gram. Za to można było je mieć — ile się chciało
— mówiąc z grubsza, co najmniej dwa tuziny razy w prze
ciągu dwóch, trzech godzin — zaraz na miejscu, niemal na
skraju stanowisk ogniowych.
W tym samym czasie podporucznik Brahms wyśpiewywał w swoim namiocie, przynajmniej usiłował śpiewać
— niemieckie pieśni romantyczne; podczas gdy sierżant
Runge wciąż jeszcze oszołomiony, stał oparty o dalmierz,
patrząc gdzieś w dal. Dowódca baterii Geiger nadal prze
bywał gdzieś w „terenie".
Wszystko to miał na oku starszy wachmistrz Morgenrot
— ale Guske także.
Tego jednak dnia w godzinach popołudniowych starszy wachmistrz czekał niecierpliwie na powrót porucznika ze szpitala polowego. Ten zaś planował — gdyby w baterii wszystko było w porządku — ponownie udać się do szpitala na noc, gdzie czekano na niego z niecierpliwością.
Lecz gdy tylko pojawił się w baterii, natychmiast wyłonił się przed nim Morgenrot.
Stał niby opuszczony szlaban, z twarzą nie zwiastującą dobrej nowiny. — Czy coś się stało? — zapytał Geiger
z miną raczej niezadowoloną i nieco przestraszony.
Coś nie tak, panie starszy wachmistrzu?
Nie tylko coś, ale cała masa, panie poruczniku.
Do cholery! Czy nie mogę na godzinę czy dwie spokojnie oddalić się od baterii? Czy zawsze musi tu zrobić się jakieś gówno?
Nie przeze mnie! — Niemal ostrzegawczo, sztywno, z wyrzutem odpowiedział Morgenrot.
Oczywiście, że nie przez pana, to się chyba rozumie samo przez się! — natychmiast zareagował porucznik. — A kto tu znowu narozrabiał?
To, co stwierdziłem, panie poruczniku, nie będzie radosne. Po pierwsze: Podporucznik Brahms leży w swoim namiocie kompletnie zalany i śpiewa jakieś niedorzeczne pieśni. Po drugie: Sierżant Runge jest totalnie załatwiony, jakby dostał świra. Trzeba było mu zaaplikować zastrzyk uspokajający i to dość silny. A po trzecie: Na stanowiskach ogniowych pojawiły się kurwy — kto wie, czy nie z jakimś zadaniem szpiegowskim. Te Polki, jak by to powiedzieć... zostały tam porządnie wyruchane.
Pfuj, do diabła, Morgenrot — to wszystko razem jest okropne! -— Porucznik Geiger wydał się być załamany. — Jak mogło do tego wszystkiego dojść? — W jego, jak sądził, wzorowej baterii! — Nic mi tu, starszy wachmistrzu, nie zostaje zaoszczędzone! Trzeba natychmiast tym wszystkim się zająć. Tylko — jak? Co pan sądzi?
Niech pan mi da, panie poruczniku, przez godzinę, absolutnie wolną rękę. — To więc znów było to: trudności zostały zaanonsowane, możliwości ich rozwiązania zasygnalizowane z jednym jedynym wariantem ich rozwiązania. Oczywiście tylko on — Morgenrot. Jeżeli będzie miał wolną rękę, nigdy nie będzie żadnych problemów.
A jeżeli pańskiej propozycji, która w zasadzie była żądaniem, nie zaakceptuję, to co wtedy?
Nic — i też dobrze!
Tej rozmowie — z nastawionymi uszami przysłuchiwał się z pewnej odległości podoficer sanitarny Guske. Próbował teraz znaleźć kogoś, z kim mógłby, jak gdyby od razu, podzielić się tym swoim najnowszym spostrzeżeniem. Lecz znalezienie kogoś nie było tutaj wcale taką łatwą rzeczą.
W końcu znalazł chętnego — podoficera Leuchtera, tego od zaopatrzenia. Co prawda akurat przebywał u niego „koniuszy", ten artysta od zabawek i gier ze samym sobą. Siedzieli w jak najlepszej komitywie pałaszując sznycle i popijając piwem; wyglądali na zadowolonych, którym niczego więcej nie trzeba było do szczęścia. Gdy pojawił się Guske, zaprosili go z radością na ucztę.
— Szkoda, żeście, moi drodzy, tego nie widzieli! — zaczął
zaraz po powitaniu Guske. — Porucznik i starszy wachmistrz
znów starli się jak dwa koguty. Jeden próbował drugiemu
181
udowodnić, kto tu naprawdę rządzi. To była prawdziwa wymiana ognia!
— Człowieku — odezwał się „koniuszy", bawiąc się jak
zwykle butelkami — a mnie, szczerze ci powiem, to wszy
stko wisi. — Wszystko? — to by się zgadzało — z wyjąt
kiem oczywiście pojazdów i zabawek.
Również i zaopatrzeniowiec zareagował jakby z niezadowoleniem. — Czy ty zawsze musisz przychodzić z jakimś gównem! Nie wiesz, że nam to przeszkadza — przy jedzeniu i piciu oczywiście. Bierz się lepiej za jedzenie i jeśli możesz, zamknij na ten czas swoją gębę. W końcu jesteś u swoich najlepszych przyjaciół.
Wiem. Nie chciałem też wam w żadnym wypadku przeszkodzić. Naprawdę. — Zabrzmiało to prawie jak przeproszenie; po czym sięgnął po sznycel, lecz po chwili znów zagadnął: — Czy wiecie, że wojna w zasadzie już od starożytności uchodzi za ojca wszystkich rzeczy? Dosłownie wszystkich! To znaczy rodzi nie tylko żołnierzy i bohaterów, ale też skurwysynów i kryminalistów! I niejeden na wojnie się dorabia! A iluż to obwiesza sobie pierś odznaczeniami. Kosztem innych.
Ja o niczym takim nigdy nie słyszałem i nie chcę słyszeć! — stwierdził „koniuszy". — Człowieku, ty chyba fantazjujesz!
Do tego, co gorsza, odbierasz nam apetyt — dodał pospiesznie zaopatrzeniowiec, robiąc kwaśną minę. — Zdecyduj się, albo będziesz tu z nami żarł, dając nam spokój z tymi twoimi nędznymi gadkami, albo zjeżdżaj stąd i poszukaj sobie innego towarzystwa!
W każdym razie coś tu się święci, mówię wam — Gu-ske jakby nie zważając na to ciągnął dalej swoje.
Ten facet na siłę chce nas uszczęśliwić — powiedział „koniuszy". — Człowieku, przecież z tego, co ty tutaj wygadujesz, można pękać ze śmiechu. — Wojna ma być ojcem wszystkiego! Wiesz, Guske, jak się tego słucha? Gadasz, jakbyś tu miał przed sobą naszego starszego wachmistrza! On by był zadowolony, gdyby to słyszał.
Ja — zareagował szybko Guske — tego nie powiedziałem — ty to powiedziałeś. Coś takiego może się zro-
182
dzić tylko w twojej głowie. A propos — kto dostarczył ostatnio Brahmsowi tyle likieru? Przecież ten facet jest bliski zatrucia alkoholowego, Leuchter?
— To przecież nie ja, wariacie!
Ten kręcił z niedowierzaniem głową — czy ten Guske wciąż musi wsadzać palce między drzwi?
Za to, człowieku, odpowiedzialny jest nasz starszy wachmistrz. Czy ty koniecznie chcesz mnie z nim porównywać?
No, już dobrze! — Guske na chwilę zamilkł jak przyczajony pies, który i tak zostanie obrzucony kamieniami.
— Ja chcę tylko powiedzieć, że alkohol zawsze pozostawia
ślad, jeśli spożywa się go w za dużych ilościach — zwłasz
cza u osób nie mających mocnej głowy. My na szczęście
do nich nie należymy. Czy mogę wobec tego poprosić
o nalanie mi jeszcze jednego, najlepiej pełną szklankę.
Czuję, że muszę się porządnie napić!
Nalali mu pełną szklankę. W końcu nie byli to przyjaciele, którzy łatwo się obrażali, raczej odwrotnie — zwłaszcza gdy na patelni pojawiły się kotlety schabowe i otwarta została nowa butelka wysokoprocentowej „wody" — to ich uskrzydlało. I Guske pił, nareszcie milcząc — i czekał, choć nie bardzo wiedział na co. Kto wie — czy nie na coś w rodzaju cudu.
Dokładnie coś takiego, albo coś w każdym razie zbliżonego do cudu rzeczywiście miało się za kilka godzin zdarzyć.
Był to rozkaz! I to taki, który wszystkie aktualne niepokoje zlikwidował; można by nawet powiedzieć — to i dobrze!
Ten rozkaz brzmiał: Bateria ma natychmiast zmienić swoje położenie, ale nie jak dotychczas przesunąć się z miejsca na miejsce — z jednej wioski do drugiej, z miasteczka do miasteczka. Tym razem jej celem — aż trudno uwierzyć
— była Warszawa! Tak jest Warszawa — stolica Polski!
Co prawda nie mieli od razu do niej wkraczać — ale
w każdym razie zostało im wyznaczone miejsce na przedmieściu. A to już było wielce obiecujące. Może nareszcie uda im się być w bezpośredniej bliskości wojny. No — wreszcie!
183
Dni zwycięzców - im przypisane, przez nich oczekiwane
Miejsce postoju: Praga — przedmieście Warszawy
Wcześniej —17 września, zanotowano wejście Armii Czerwonej w sile dwóch grup armii do Polski. Uzasadniono to koniecznością objęcia ochroną ludności zamieszkującej wschodnie tereny Polski, ludność białoruską i ukraińską. Tym samym los Polski był przesądzony — „czwarty rozbiór Polski" został podpisany 26 sierpnia.
Owego 17 września w Wilnie spotkali się niemieccy i sowieccy oficerowie w trosce o stosowne porozumienie. Wymieniano toasty i papierosy, podziwiano wzajemnie spryt wojenny — obydwie strony traktowały się jak dobrzy znajomi. W Białymstoku odbyły się rozmowy na temat linii demarkacyjnej.
Polska armia polowa została okrążona na zachód od Bugu przez oddziały niemieckie. Lwów miał zostać przekazany Armii Czerwonej.
Głównodowodzący zaś nie istniejącej już raczej armii polskiej, generał Rydz-Śmigły, zaczął się wycofywać. Żeby to powiedzieć wprost: szukał bezpiecznego miejsca dla siebie. Wkrótce zresztą wyemigrował do Rumunii.
Rozpoczęły się ostatnie dni tej trzytygodniowej wojny. Została ona określona jako „błyskawiczna" — na dowód wielkoniemieckiej potęgi.
Sowieci, którzy początkowo jak gdyby wstrzymali oddech, teraz wmieszali się dość energicznie.
W bezpośredniej bliskości centrum Warszawy wojna nabrała także realnych kształtów dla 3 Baterii. Ta, zdaje się, zasłużyła na to swoim długim cierpliwym oczekiwaniem. Teraz wróg znajdował się w zasięgu ręki. Pierwsza linia
— złożona z oddziałów piechoty — znajdowała się zaledwie parę kilometrów przed nimi — było ją słychać, można było także obserwować przez lornetkę, dalmierz i urządzenia pomiarowe na działach.
Stanowiska ogniowe baterii — miały to być już ostatnie podczas tej kampanii, jak poinformowano o tym porucznika Geigera — tym razem znajdowały się w willowej części przedmieścia — trudno było uwierzyć, że to w Polsce. Mniej więcej pięć kilometrów od centrum Warszawy. Na mapie dzielnica ta widniała pod nazwą Praga.
Geiger wybrał na miejsce pobytu niewielki park, w którym zainstalował wszystkie urządzenia baterii. Było oczywiste, że musiano przy tym zniszczyć okalające go ogrodzenie, jak też usunąć przeszkadzające drzewa. Tym samym dla baterii, która dotąd nie oddała jeszcze z dział żadnego strzału, stworzone zostały doskonałe warunki obserwacji celów: przed nimi rozciągała się panorama Warszawy po drugiej stronie Wisły — wszędzie murowane domy i liczne kościoły.
Także na Pradze, oprócz willi, znajdowały się porządnie utrzymane bloki mieszkalne z wypielęgnowaną wokół zielenią, czystymi chodnikami, świeżo odmalowanymi fasadami. Budynki te zostały w większości opuszczone przez uciekających w popłochu lokatorów. Nikt nie zdążył zabrać ze sobą zbyt wiele. Wszystko stało otworem, jakby dopiero co wywieziono z tych mieszkań ich właścicieli. Oczywiście nie wszyscy zniknęli, część została i tak jak w poprzednich miejscowościach wyczekiwała, ale w zasadzie gotowa była nawet do pomocy.
W tym miejskim otoczeniu — w dość przyzwoitych warunkach — mogła zatem zakwaterować się, po raz pierwszy podczas tej wojny, bateria Geiger-Morgenrot. Tym razem porucznikowi, wspieranemu energicznie przez starszego wachmistrza, udało się zarekwirować dla baterii okazały kompleks willowy. Wokół znajdowały się starannie wypielęgnowane, bajecznie kolorowe rabaty.
Geiger zajął dla siebie i Pensbergera, swego kierowcy i lokaja zarazem, okazałą willę, położoną obok niewielkiego urokliwego stawu.
186
Morgenrot wyszukał dla swej ekipy nie mniej okazały obiekt, w którym na dodatek znajdowała się dobrze zaopatrzona kuchnia i nie do końca splądrowana piwnica.
Przy tym poszczęściło się „koniuszemu", gdyż w tym wybranym przez Morgenrota obiekcie odkrył, i to zupełnie przypadkowo, pokój pełen kolejek. Aż zawołał z zachwytu: Boże!
Willa, położona na terenie parku, w którym zainstalowano stanowiska ogniowe, została przydzielona Brahmsowi i jego ludziom. Ta jednak, nim mogli ją zająć, najpierw musiała zostać opróżniona z jej właścicieli. Co to za ludzie, którzy ośmielili się tu pozostać! Ale Morgenrot nie patyczkował się z nimi — wykwaterował ich w ciągu zaledwie minut.
Tak więc i podporucznik Brahms miał tym razem do dyspozycji wprost rozleniwiającą kwaterę — dla siebie i swoich ludzi, do których oczywiście należał sierżant Runge. Stracił on wiele ze swojej wcześniejszej pewności siebie i teraz życzył sobie tylko jednego: Coś do wypicia! Aby zapomnieć!
Do intensywnego wspierania go w tym nie trzeba było nigdy namawiać podporucznika Brahmsa. Teraz jednak, skoro znalazł się już w tak okazałym obiekcie, zaczął od przeszukania jego wnętrza.
Jako znawca sztuki oniemiał, oczy mu niemal wychodziły z orbit.
już w holu, nad którym znajdowało się co najmniej jeszcze jedno piętro zarejestrował: kuty świecznik z błyszczącymi kryształowymi ozdobami, na ścianach lustra w pozłacanych ramach. Pomiędzy nimi wisiały obrazy. W większości, co Brahms natychmiast zauważył, byli to francuscy impresjoniści, między innymi Renoir, Cezanne. W centralnym punkcie tego holu stał okazały fortepian koncertowy, i to dość stary, ale w sposób widoczny troskliwie zadbany.
Willa ta, jak się potem okazało, należała do dyrektora generalnego Polskich Kolei Państwowych, który nazywał się prawdopodobnie Lothe. Lub mówiąc ściślej — kiedyś do niego należała. Teraz tu byli oni — jako zwycięzcy
187
i wyzwoliciele, a także obrońcy europejskiej kultury — wszystkiego, co dało się pod tym pojęciem umieścić.
Stąd zatem w jednym pokoju ta cudowna kolekcja kolejek! I jeśli można sobie było wyobrazić autentycznie szczęśliwego zwycięzcę, to był nim niewątpliwie „koniuszy". Natychmiast zaczął się bawić małymi parowozami, wagonami osobowymi i towarowymi, które co do joty przypominały oryginały. Były dokładną ich miniaturką, jak nieodrodne dzieci. Zamknął się w tym pokoju, nikogo nie wpuszczał — jakby zapomniał o wojnie.
Starszy wachmistrz — o dziwo — tolerował to nawet ze wzruszeniem. W ten sposób było o jednego mniej, kto ewentualnie mógł mu się wmieszać do jego rozgrywek. Tym bardziej że wszystkie plany zdawały się zmierzać do pomyślnego końca — zgodnie zresztą z przepowiedniami, co niektórych przyjaciół Morgenrota jeszcze bardziej scaliło wokół jego osoby.
U podporucznika Brahmsa ujawniły się zupełnie nieznane dotąd ambicje. Wprawdzie nadal wspólnie z sierżantem Runge oddawał się przyjemnemu, pozwalającemu zapomnieć, kieliszkowi likieru, to jednak ten stymulował coraz intensywniej jego zainteresowanie owymi obrazami, znajdującymi się w zarekwirowanej willi. Początkowo z pewnym wahaniem, ale z każdą chwilą z coraz większym przekonaniem myślał o nich.
Tak więc w którymś momencie sięgnął nagle po swoją brzytwę i zaczął nią z niezwykłą gorliwością wyjmować z ram jeden obraz po drugim.
— To są dzieła sztuki, które trzeba przewieźć w bezpieczne miejsce — powtarzał z przekonaniem. — Nie wolno dopuścić, aby kiedykolwiek znalazły się w niewłaściwych rękach! To jesteśmy winni naszej odpowiedzialności za kulturę.
Oczywiście pijanemu Rungemu zwisało to obojętnie. Co go obchodziły te pomazane farbą płótna? On nadal przeżywał wewnętrznie utratę swojej ukochanej, jedynej siostry.
I uskuteczniał to przy pomocy kolejnych zdobycznych butelek wódki, o których nie zawsze od razu dowiadywał się teraz podporucznik Brahms. On zabezpieczał swoje
188
zwinięte w rulonik dzieła sztuki, starannie dopakowując je do swego oficerskiego bagażu.
Tego rodzaju praktyki działały jako przykłady — stawały się wprost szkołą do naśladowania. Tak więc krojono również dywany perskie, które zaczęły służyć jako dywaniki w samochodach wojskowych. Wełniane kołdry, koce, futra z norek, karakułów, piżmowców i tym podobnych służyły do wyściełania siedzeń w samochodach wojskowych, podkładano je pod śpiwory. A to, co się dało — upychano w bagażach, i wysyłano do Rzeszy. Należało się to zwycięzcom — czy nie?
Wspaniałe możliwości stwarzała zatem ta wojna — dzięki boskiej, a raczej Hitlera pomocy. Morgenrot rozglądał się za dobrymi gatunkami szampana dla siebie; także dla swego dowódcy baterii. Gospodarka zabezpieczająca była w pełnym rozkwicie!
I Rungemu wreszcie udało się — prawdopodobnie dzięki temu — wyrwać się z depresji, tak że nie przeszkadzał już Brahmsowi w zabezpieczaniu dalszych dzieł sztuki. Leuchter porobił zapasy nie nadające się już nawet do transportu. Dzięki temu wyżywienie było znakomite, co oczywiście miało wpływ na nastroje. Nieco później miały one ujawnić się w całej pełni.
W tym otoczeniu, którego nie sposób było nazwać biednym, bardzo szybko znalazły się również różne kobiety. Tym razem jednak nie wszystkie kładły się od razu do łóżka. Przy tego rodzaju nagromadzeniu potencjału męskiego było to jednak tylko kwestią czasu. Co do tego nie było żadnych wątpliwości.
Po czym oczywiście znacznie zwiększyły się tajemne wizyty u podoficera sanitarnego. Naturalnie nie dla profilaktyki, ale głównie, aby mu z dumą zaprezentować efekty miłosnych przygód. I „Sani" miał pełne ręce roboty — dezynfekując „trafionych" ostro cuchnącymi maściami.
Guske tracił na to nieraz całe noce, czego jednak nie uznawał za stratę czasu, głównie ze względu na reprezentacyjną listę odwiedzających go osób — ale także, że doprowadziło go to do wniosku, iż ciągłe zagrożenie życia
189
stwarza podświadomą wprost potrzebę zwiększenia aktywności seksualnej.
Przeczucie śmierci i intensywność życia warunkują się wzajemnie — jak u Szekspira — są ze sobą związane.
Podczas tej pierwszej nocy, w której Warszawa była widoczna jak na dłoni, podporucznik Brahms, gdy zabezpieczył już swoją zdobycz, zaczął grać godzinami na fortepianie. Godzinami — bez należytego opanowania instrumentu. Pijany walił w klawisze z całej mocy. Mimo to Runge zasnął głęboko. Wytrwałość Brahmsa wydawała się nie mieć granic. Wprost zachwycał się swoją grą.
Nie wiedział naturalnie, dlaczego instrument wyzwalający w nim tyle energii stał w centralnym miejscu tego tak zadbanego i wypielęgnowanego domu.
Na tym fortepianie grał kiedyś Chopin. Użycie go zatem przez podporucznika było swego rodzaju profanacją i to pod każdym względem.
I to właśnie — takie banalne, i nie tylko takie sprawy, miał Guske na myśli, mówiąc, że wojna jest ojcem wszystkich rzeczy!
O tym wszystkim, co działo się w baterii, porucznik Geiger oczywiście wiedział, lecz udawał, że niczego nie dostrzega. Codziennie w parku uprawiał gimnastykę, podnosząc sprawność swego ciała, która w każdej chwili mogła być potrzebna baterii. Kondycja i nienaganne zdrowie — to było w tej chwili jego priorytetem.
Ten pogląd był także w pełni podzielany przez starszego wachmistrza. — Tak, panie poruczniku — zapewniał go
tak już jest na wojnie! Jeśli niektórzy chcą ryzykować
to czego im żałować; w końcu po to tutaj mamy Gus-kego. Ja w każdym razie nie spuszczam z niego oka. A jeśli niektórzy zamiast tego wolą się upić albo bawić kolejkami czy rzępolić na fortepianie — to czemu nie? W końcu wiecznie tak nie będzie! Jeśli zajdzie taka potrzeba, w każdej
chwili możemy to bractwo wziąć z powrotem w karby. Zajmiemy się tym w odpowiednim momencie.
— Wiem, że mogę na panu polegać, Morgenrot.
To było oczywiste, że Geiger mógł na nim polegać — tego zdania był także starszy wachmistrz. — Najważniejsze, panie poruczniku, żeby zachować ciągłą gotowość bojową baterii i mieć stałą kontrolę nad wszystkim. I po to tu jestem — pod tym względem może pan spać bez obaw.
No, dobrze, mój drogi! Czuję się zatem uspokojony. — Było to niewątpliwie uznanie dla Morgenrota wyrażone nie bez wyraźnego celu. — Jeśli pan wobec tego nie ma nic przeciwko temu, chętnie w tej chwili zrobiłbym małą wycieczkę rozpoznawczą.
Ależ panie poruczniku, niech pan swobodnie dysponuje czasem! — zapewnił starszy wachmistrz.
Morgenrot dobrze wiedział, co dowódca baterii miał na myśli: odszukać panią doktor Bernauer. Życzył mu nawet tego, gdyż w ten sposób przynajmniej pozbywał się Geigera z baterii. Wtedy mógł sam doglądać wszystkiego.
Dowódca baterii udał się zatem w poszukiwaniu damy swego serca. Tym razem miała z tego wyłonić się nawet przyjemna sytuacja. Dlatego, że tymczasem i panią doktor Bernauer zakwaterowano w willi, gdzie otrzymała do dyspozycji dwa duże pokoje. Toteż oczekiwała porucznika w radosnym uniesieniu.
Następnego dnia — 22 września -— w godzinach przedpołudniowych doszło do pewnego tragicznego w skutkach zdarzenia. Wszystko rozegrało się na pierwszej linii frontu, doskonale widocznej z punktu rozlokowania baterii. Obserwował to przez dwumetrowej szerokości urządzenie optyczne sierżant Runge. Jego ramiona niemal zawisły na bokach rozłożystego dalmierza, zaspane oczy tkwiły w soczewkach — w pewnym momencie aż jęknął.
Front odległy był zaledwie o 4,3 kilometra. Nagle dało się słyszeć wystrzały i wybuchy granatów. Jakiś niesamowity ruch ni stąd ni zowąd ożywił tkwiących tam w okopach żołnierzy.
Runge poinformował o tym Brahmsa. Ten przedłożył meldunek Geigerowi, który natychmiast pojawił się na stanowisku ogniowym.
To, co się wydarzyło, natychmiast rozeszło się echem po całej baterii. Mianowicie tam z przodu został zabity pewien generał. A więc śmierć nie omijała także oficerów najwyższej rangi.
Poległ! Ugodzony przez zabłąkaną nie wiadomo skąd kulę. Generał po prostu nagle przewrócił się, nie zdążywszy już powiedzieć żadnego słowa. Leżał teraz cicho mimo swej wielkości.
Stało się to, gdy generał ten wizytował bezpośrednio podległy mu pułk piechoty. Chciał osobiście sprawdzić gotowość bojową i samopoczucie żołnierzy!
Poległego generała, owiniętego w płótno namiotowe, przeniesiono w chwilę później do furgonetki, jak to już wcześniej niejednokrotnie praktykowano.
Mówiono, że była to laweta i że przykryto go flagą Rzeszy.
Ale obojętnie co było — niektórzy twierdzili, że widzieli wzruszenie na twarzy generała, gdy przejeżdżał koło nich udając się na inspekcję.
Jeszcze inni mówili później, że byli przy tym, gdy umierał śmiercią bohatera. Porucznik Geiger aż salutował na wiadomość o tym, mimo że był bez nakrycia głowy.
— Gdyby mnie coś takiego miało się przytrafić, też wolałbym od razu zginąć. Zupełnie jak w powieściach.
Generał, który przybył na pierwszą linię frontu, był najwyższej rangi dowódcą — generałem broni, a nazywał się baron von Fritsch.
Wcześniej był głównodowodzącym armii, ale na skutek fatalnej intrygi — mówiono, że podobno był homoseksualistą — został odsunięty od funkcji. Hitler niby go zrehabilitował, do poprzedniej funkcji jednak nie przywrócił.
W zamian za to został uroczyście mianowany „honorowym dowódcą pułku piechoty", który znajdował się wów-
192
czas na pierwszej linii frontu — na przedmieściach Warszawy. I właśnie ten pułk wizytował, by, że tak powiem, zginąć śmiercią bohatera na oczach żołnierzy.
Ale mimo wszystko, co za wzruszający widok! — powiedział porucznik Geiger, bardzo przejęty tą śmiercią. — Co za opanowanie, spokój, odwaga!
Tak jest! — potwierdził Morgenrot, który w tym momencie stał obok porucznika. — Poległ za Führera i Rzeszę! — Jeszcze było kilka innych określeń zwykle stosowanych: za wielkoniemiecką Rzeszę, za ukochane Niemcy, za świętą ojczyznę i tak dalej i tak dalej. Ale nie było to konieczne. — Najważniejsze — powiedział Morgenrot — że zginął za Führera. Tak musi być!
Bohater! — wymknęło się w tym wzruszeniu porucznikowi.
Co tak niezupełnie się zgadzało. Gdyż generał broni, baron von Fritsch — jak później zeznano i to pod przysięgą — poszedł tam po prostu po swoją śmierć. Szedł na tę śmierć z otwartymi oczyma; z podniesionym czołem. Gdyż w Rzeszy, pod Fiiihrerem, który go tak sponiewierał — nie chciał i nie mógł już żyć. Innego wyboru nie miał.
— Tak jest — bohater! — powtórzył za swoim porucz
nikiem Morgenrot. — Mieć takich wśród nas — oto, do
czego powinniśmy dążyć! Jeżeli wszyscy niemieccy żołnie
rze będą pełni poświęcenia dla Führera i Rzeszy, o przy
szłość możemy być spokojni.
Wieczorem tego doprawdy pamiętnego dnia, gdy tylko zaczęło się ściemniać, podoficer sanitarny Guske wybrał się na spacer po willowej części warszawskiej dzielnicy Praga. Nie spodziewał się niczego specjalnego, nie szukał nikogo — był tylko ciekaw, sam nie wiedząc czego.
Szedł więc spacerkiem, tak jak się idzie po prostu bez celu przed siebie, ale jak zawsze w czasie wojny — robił to z otwartymi oczyma i uszami. Nawet nie myślał o tym,
aby spotkać po drodze jakąś piękną, przyjemną dziewczynę, choć tego nigdy nie da się wykluczyć. Ale czy o tej porze można spotkać porządną dziewczynę? A może — kto to wie?
Nagle z drugiej strony ulicy doleciał go głos i to właśnie kobiecy: — Harry? Czy to ty? Niemożliwe? A jednak! Harry!
Guske zatrzymał się, jakby go zamurowało. Z „Harrym", choć miał na imię Eberhard, wiązały się przyjemne wspomnienia. Tylko bardzo niewielu ludzi wołało tak na niego. Jego matka prawie zawsze; najbliżsi przyjaciele — jeśli w ogóle kiedykolwiek takich miał; także niektóre przyjaciółki od czasu do czasu zwracały się tak do niego.
I teraz nagle ktoś tutaj — w tych zapadających ciemnościach.
To była Maria, z trudnym do wymówienia nazwiskiem: Raciński, Roszelski... czy coś w tym rodzaju.
Ale w każdym razie zawsze: Maria! Znał ją jeszcze z Berlina. Studiowali razem medycynę przez dwa semestry. Potem los — a w zasadzie „rozwój bieżących wydarzeń" — rozdzielił ich. Każde wysłał w inną stronę.
I ta Maria stała teraz przed nim.
Jak wtedy: niezwykle ponętne stworzenie — jeśli nawet były to tylko pozory; zbyt była dumna i niedostępna. Jej urok jednak pozostawił niezatarte wspomnienia.
Skąd tu się wzięłaś? — zapytał.
Ja tu mieszkam, nie wiedziałeś o tym, Harry?
Co, Mario? — zapytał ostrożnie. Zresztą, co ludzie nawzajem o sobie tak naprawdę wiedzą!
Wejdź do mnie — zachęcała go — mam tu co prawda tylko jeden pokój, ale zapraszam cię serdecznie — jeżeli masz ochotę, Harry.
Dlaczego nie miałbym mieć ochoty?
Delikatnie powiedziane; nie wahał się chwycić wyciągniętej ku niemu ręki.
Pociągnęła go, uśmiechając się, do dobrze utrzymanego bloku mieszkalnego, w którym miała pokój. Było to wąskie jak kiszka pomieszczenie z małym oknem, do którego prowadziły grube drzwi. Ale sprawiało przyjemne wrażenie.
To, co tutaj po krótkich wstępnych pieszczotach nastąpi-
194
ło, było do przewidzenia. Oboje zresztą zdaje się pragnęli tego. Przywarli do siebie mocno — on szukał w tym przede wszystkim zapomnienia.
Tego, Mario — próbował jej po tym wszystkim wyjaśnić — zawsze od ciebie wtedy w Berlinie chciałem, ale nie stało się. Dzisiaj za to tak łatwo mi się oddałaś, w ogóle się nie broniłaś i jeśli nawet w tej chwili jestem szczęśliwy, to jednak zapytam — skąd ta zmiana?
To, Harry — zapewniła go z powagą — da się prosto wyjaśnić. Tutaj wszystko jest inaczej, zupełnie inaczej niż wówczas, ale ty, szczerze mówiąc, nie zmieniłeś się, pozostałeś niemal taki sam. — Ale zaraz, zaraz, drogi przyjacielu! — zawołała. — O co ty mnie posądzasz?
Guske słysząc teraz jej niepewny głos żałował, że ją o to zapytał, ale nie miał przecież nic złego na myśli — po prostu zapytał.
Zapewniam cię, Harry, nie musisz się niczego obawiać. Ale jest w tym pewna rzecz, która już wtedy pchała mnie w twoje ramiona.
I co to takiego było, Mario?
Bo ty — powiedziała z przekonaniem, choć nieco prowokacyjnie — nie jesteś nazistą. Nigdy nim nie byłeś!
Nie jestem? No dobrze, przyjmijmy, że masz rację — odpowiedział niezdecydowanie. — Ale nie zapominaj, że mimo to jestem Niemcem, w dodatku jeszcze w mundurze. Nawet jeśli nie chciałem go przywdziać.
Harry, ty po prostu nie pasujesz do tych wielkonie-mieckich panów! Ty raczej należysz do nas ze swoim usposobieniem.
Do kogo? — zapytał przeciągając słowa.
Do mnie, do nas, do moich przyjaciół — gdyż oni w gruncie rzeczy są i twoimi przyjaciółmi. A więc powinieneś nam pomagać — tyle, ile będziesz mógł — w walce przeciwko tym nazistom! Przecież oni nie mają z tobą nic wspólnego! Jestem pewna, że nas — ani mnie — nie zawiedziesz. Nie mógłbyś.
Teraz jednak odsunął się od Marii, i to gwałtownie.
— Co to wszystko ma znaczyć, moja droga? Za kogo
ty mnie masz? Chyba nie za fanatycznego przeciwnika,
195
za kogoś, kto chciałby być bohaterem ruchu oporu albo podkładać bomby? Chyba nie uważasz mnie za kogoś takiego!
Ale masz chyba swoje zdanie o tym wszystkim, co się tu dzieje?
Nie da się zaprzeczyć. Ale nie jestem, niestety, człowiekiem czynu! Wszystkim innym, ale nie takim idiotycznym bohaterem, jeśli chcesz wiedzieć.
Ja wiem tylko — i to zabrzmiało spontanicznie szczerze — że cię kocham, Harry. Teraz już o tym wiem. Czy jest ci to obojętne?
Oczywiście, że nie — przyznał.
Dlaczego nie chcesz mi zatem pomóc, Harry? Mnie i moim przyjaciołom? Moim zdaniem powinieneś się zgodzić, jeśli coś dla ciebie znaczę!
Widzisz Mario, to jest tak. Jedyne, co mogę zrobić, to zapomnieć o tym, co mi przed chwilą zaproponowałaś. Niczego takiego nie powiedziałaś — a ja niczego nie słyszałem. Bo inaczej, dziewczyno — uśmiechnął się do niej pewny siebie — musiałbym się tobą zająć inaczej -— aresztować cię i zaprowadzić na posterunek, oskarżyć. Właśnie jako niemiecki żołnierz.
Którym w końcu nie jesteś, Harry. — Uśmiechnęła się do niego nadzwyczaj ciepło. — Czy mogę na ciebie liczyć?
Na mnie nie, Mario! — Powiedział to z naciskiem, ale nie z pełnym przekonaniem. — Na mnie nie.
A na kogo mam liczyć? — Udawała, że nie rozumie, o co mu chodzi. Jeśli nie na niego, to na kogo? A może ma jakąś propozycję w tej sprawie? — Na kogo zatem?
Zobaczymy — powiedział Guske po namyśle. — To zależy. Może by się ktoś do tego nadawał. Ja na pewno nie. Nawet jeśli cię kocham, Mario. Ale czekaj, może nam obojgu uda się położyć na łopatki chociaż jednego prawdziwego nazistę.
Z przyjemnością — ucieszyła się — ale nie chciałabym przy tym stracić swojej głowy. Jeśli zatem nie ty, to kto?
Spróbuję ci jakoś pomóc, Mario, choć nic konkretnego nie mogę ci w tej chwili przyrzec. Zobaczymy, jak się te sprawy będą tutaj rozwijać.
196
Lecz to, co się tutaj najpierw rozwinęło, wywołało dużo radości. Bateria, która przez trzy długie tygodnie była w ciągłej gotowości bojowej, ale trzymana dotąd z daleka od frontu, mogła — nareszcie, nareszcie — wkroczyć do akcji.
Radosny rozkaz, który dotarł do nich już niemal na samym finiszu, brzmiał krótko: Ognia — na Warszawę! W samo centrum zatem! I to ze wszystkich czterech dział jednocześnie. Do tego na całą masę konkretnie przydzielonych celów.
Działo się to w ramach wielkiej zaplanowanej operacji. Od 21 do 23 września niemieckie oddziały wycofały się na uzgodnioną z Armią Czerwoną linię demarkacyjną. 24 września rozpoczął się atak lotniczy na Warszawę w sile 1190 samolotów.
Zaraz potem ten rozkaz: Ognia ze wszystkich dział!
W tym zmasowanym ataku niszczycielskim wzięły udział wszystkie pododdziały artylerii, zgrupowane na przedmieściach Warszawy. Miało to być ostatnie ostrzeżenie dla wciąż broniących miasta oddziałów polskich. Był to grzmiący koncert, demonstracja siły niemieckiej potęgi. Straszliwa, niepotrzebna demonstracja! Nawet jeśli trwała tylko godzinę — od 11.00 do 12.00.
Geiger przeżywał kanonadę jak najszczęśliwszą chwilę w dotychczasowej wojnie, stojąc w samym środku stanowisk ogniowych.
— Ognia, ze wszystkich czterech! — Możliwie dokładnie celować, nie marnować amunicji! — Pokażcie, chłopcy, teraz, co potraficie!
Pierwszy cel: Wieża ciśnień na skraju miasta została „zgolona". Geiger skoncentrował ogień najpierw na fundamentach budowli, po czym nadbudowa niemal sama się zawaliła, tworząc kupę gruzów. Wspaniale! Brawo!
Cel numer dwa: Jeden z licznych kościołów. I jeśli nawet był względnie małym obiektem, to przypuszczalnie musiało się tam zgromadzić dużo ludzi. Geiger tym razem zastosował inną metodę. Obiekt ten, że tak powiem, „golił" z góry na dół, metr po metrze. Również perfekcyjna robota artyleryjskiego rzemiosła. Ludzie, co za precyzja!
197
Trzeci cel był swego rodzaju obiektem ataku kilku połączonych baterii — jeden z wieżowców w centrum miasta. Mimo skoncentrowanego ognia nie od razu udało się go zamienić w gruzy, w każdym razie nie w stu procentach.
Przypuszczalnie z braku czasu, w końcu nie da się wszystkiego zrobić w ciągu jednej godziny. W każdym razie nie w przypadku takich potężnych budowli — ale i tak kano-nierzy Geigera spisali się na medal. Co klasa, to klasa! Ostatecznie i on się przyczynił do tego. Był o tym głęboko przekonany.
— Dzięki ci Boże, że pozwoliłeś mi coś takiego przeżyć! Wreszcie życie nabrało głębokiego sensu! — powiedział ktoś obok w radosnym uniesieniu. Jeśli nawet powiedziane to było tylko do siebie, to jednak tak, żeby wszyscy wokół dokładnie słyszeli.
T
ylko starszemu wachmistrzowi Morgenrotowi nie bardzo podobały się efekty tej strzelaniny. Ale nie dlatego, że odbyły się bez jego bezpośredniego udziału — kto by myślał o czymś tak niskim! Miał na głowie o wiele ważniejsze zmartwienie.
Czego mu tu zabrakło, to wielkoniemieckiego ducha. Taka bezładna strzelanina z całą pewnością nie mogła zadowolić tego ideologicznego idealisty. Nie jego!
Dlatego kazał przywołać do siebie podoficera sanitarnego Guskego. Gdyż na nim — o czym się ostatnio wielokrotnie przekonał — można było polegać. Przynajmniej takie wrażenie udało się Guskemu teraz na Morgenrocie wywołać.
— A więc, Guske — zaczął Morgenrot — musimy i tutaj
postarać się, aby wszystko, co robimy, miało swój cel. Li-
fCzą przy tym na twoją aktywną pomoc. T —Jasne, panie starszy wachmistrzu, zawsze, w każdej
sytuacji może pan na mnie liczyć. O co tym razem chodzi?
— spytał Guske z wyrazem psiej wierności w oczach.
— Ten nasz „koniuszy" wciąż jeszcze bawi się swoją ko
lejką. Nawet strzelanina podobno mu w tym nie przeszko-
198
dziła, o ile zostałem dobrze poinformowany przez podoficera Leuchtera. Mógłbym o tym napisać już całą powieść, gdybym oczywiście chciał.
Na pewno by chciał. Guske doskonale zrozumiał, o co Morgenrotowi chodziło.
Ten jednak nigdy nie mówił od razu wprost, o co chodzi. Guske zdążył już rozszyfrować jego metody. Morgenrot zawsze zwlekał z tym do ostatniej chwili. — Jeszcze coś, panie starszy wachmistrzu?
Morgenrot oczywiście chciał się dowiedzieć jak najwięcej, najlepiej wszystkiego.
Guske zatem stopniowo zaczął zaspokajać jego potrzeby. — Słyszałem — zaczął — że podporucznik Brahms jest w swojej willi bardzo zajęty jakimiś obrazami — w przeciwieństwie do sierżanta Rungego.
Sądzi pan, że on to potwierdzi?
Nie musi, jeśli nie będzie chciał. Ale dlaczego miałby nie chcieć? W końcu jeżeli tego nie zrobi, mógłby stać się współwinnym. A przed tym musimy naszego dobrego przyjaciela Rungego uchronić. Sądzę, że pan, panie starszy wachmistrzu, jest tego samego zdania.
Był.
— To dobrze, że pan tak samo myśli, panie starszy
wachmistrzu.
Teraz dopiero widząc, że Guske mówi trochę nie na temat, w każdym razie nie to, czego w tym momencie od niego oczekiwano, Morgenrot powiedział wprost:
Nie możemy pozwolić, mój drogi, aby każdy bezkarnie robił to, co chce. Ale a propos, chętnie bym się dowiedział, którzy z żołnierzy odwiedzają cię teraz, po tych ich wyczynach seksualnych z Polkami.
Tak jest — odpowiedział Guske z lekkim wahaniem.
A poza tym — ciągnął Morgenrot — interesuje mnie pani doktor Bernauer. Znajdź mi, przy robieniu tych porządków trochę jej danych osobowych. Zwłaszcza chodzi o jej stan rodzinny. Słyszałem, że jest zamężna, ale chciałbym coś na ten temat dokładnie wiedzieć.
Zrobi się, panie starszy wachmistrzu. Z całą pewnością zdobędę dla pana te informacje. — Morgenrot
199
z przyjemnością odnotował gotowość Guskego do wszechstronnej kooperacji. — Tyle że będę na to potrzebował trochę czasu.
Oczywiście, Guske, to przecież zupełnie zrozumiałe.
Sądzę, panie starszy wachmistrzu, że cztery — pięć godzin powinno na to wystarczyć.
Teraz Guske poczynił dyskretną propozycję, po której, zdaje się, wiele sobie obiecywał. — Przez ten czas i pan, panie starszy wachmistrzu, mógłby się trochę odprężyć. Wydaje mi się, że nadarza się taka świetna okazja, jeśli wolno mi coś takiego w ogóle zaproponować.
— Co to za okazja, człowieku?
Morgenrot demonstrował żołnierską obojętność, w każdym razie nie zdradził się, że propozycją tą byłby ewentualnie zainteresowany. Tajemnicza wypowiedź Guskego jednak go zaciekawiła.
Co masz, człowieku, na myśli?
Wczoraj wieczorem zupełnie przypadkowo spotkałem pewną studentkę, którą przed kilkoma laty poznałem w Berlinie. Jest to Polka mówiąca doskonale po niemiecku. I mieszka niemal w pobliżu. A przy tym jest niebywale atrakcyjną dziewczyną.
To dobrze, że coś takiego jest! I tą osóbką wczoraj wieczorem się zajmowałeś?
Nie tak, jak pan myśli, panie starszy wachmistrzu, niestety nie. — Powiedział to, nie wzbudzając żadnych podejrzeń! — Ta dziewczyna — ma na imię Maria — jest godna zainteresowania. Ona też zerka w naszą stronę i jak to się mówi — ma na nas oko.
Na kogoś z nas dwóch?
Nie na mnie, ma się rozumieć. Niestety. Na porucznika Geigera również nie, a już w żadnym wypadku nie na podporucznika Brahmsa, co się chyba rozumie samo przez się.
No to na kogo? — z coraz większym zaciekawieniem dopytywał się starszy wachmistrz.
— Można powiedzieć, że jej oko padło na pana.
Morgenrot jako mężczyzna i starszy wachmistrz uznał to
za zupełnie normalne. W końcu nieźle się prezentował.
200
Ach, człowieku, te baby, baby! — powiedział jakby z wielkim zadowoleniem Czego oczekuje ode mnie ta cizia? Starszy wachmistrz, o dziwo, nie użył zwykle stosowanego przez siebie określenia: „ta kurwa"; w tym przypadku zachował się niespodziewanie inaczej, jakby to było zapowiedzią czekającej go przygody.
Czego Maria — zresztą skądinąd nietuzinkowa dziewczyna — oczekuje od pana, szczerze mówiąc nie wiem. Trudno też byłoby mi powiedzieć, czego pan może się po niej spodziewać. Naprawdę nie wiem. Mimo wszystko powinien pan ją odwiedzić. — Guske opowiedział teraz, gdzie mieszka, jaki ma pokój. — W każdym razie jest to niedaleko stąd. Sądzę, że nie pożałuje pan tego!
No, może!
Morgenrot był zdecydowany odszukać tę dziewczynę, ale nie chciał tego tak wyraźnie dać poznać po sobie: — Może — później. Na razie mam pilne sprawy wojenne do załatwienia — porucznik Geiger czeka na pewne akta.
Panie starszy wachmistrzu! Sądzę, że porucznik Geiger mógłby poczekać sobie trochę na te akta. Tym bardziej że zajęty jest planowaniem nowego ataku baterii na wroga, a poza tym spieszy się chyba do tej swojej pani doktor. W czym nie powinniśmy mu przeszkadzać. Dzięki temu i pan mógłby sobie pozwolić na chwilę przyjemnego odpoczynku.
I pan uważa, że Maria pozwoli się...?
Ależ tak, jestem tego niemal pewien. Przy czym chciałem jeszcze raz podkreślić, że nie jest ona w żadnym wypadku dziewczyną, która leci na każdego; nie, to porządna pod każdym wzglądem osoba.
No dobrze. — Morgenrot nie krył już teraz swego coraz większego zainteresowania. — W końcu obejrzeć ją można. To nic jeszcze nie kosztuje.
Żeby to miało coś kosztować, niech pan to w ogóle wyłączy ze swego rozumowania, panie starszy wachmistrzu. Jeśli pan wspomni przy niej o jakiejkolwiek zapłacie, to raczej w ogóle odmówi panu. Nie radzę więc, panie starszy wachmistrzu, wyjeżdżać z czymś takim.
201
Zapewnienie to jeszcze bardziej umocniło wolę Morgen-rota — zapowiadało rzeczywiście niezwyczajne spotkanie. — Człowieku, tego się słucha niemal jak bajki!
Starszy wachmistrz nie zwlekał już dłużej z udaniem się pod wskazany adres. Uznał to nawet za swoją powinność służbową. A więc sięgnął po kilka akt, które leżały przed nim rozłożone na stole, włożył je starannie do teczki, i przycisnął mocno ramieniem.
Spotkanie zatem mogło się odbyć. Dokładnie tak, jak zostało zaplanowane. Tym razem jednak nie przez niego.
To, co się wówczas tego popołudnia zdarzyło — gdy już wojna z Polską zbliżała się w tej kampanii ku końcowi, nie da się do końca dokładnie wyjaśnić. A już w żadnym wypadku udowodnić. Wiele szczegółów pozostanie na zawsze jakąś tajemnicą, i nie są to sprawy przyjemne.
W każdym razie pewne jest to, że starszy wachmistrz Morgenrot przyjął zaproponowaną ofertę. Udał się
— w końcu nie tak daleko od miejsca postoju baterii — do
wskazanego domu. I tam już przy wejściu spotkał ową Ma
rię, jakby na niego czekała.
Uśmiechnęła się do niego; jego spojrzenie jakby ją onieśmielało — jednocześnie zachęcała go. — Jak to dobrze, że mogę pana poznać, panie Morgenrot!
Starszy wachmistrz szczerze się nią zachwycił! Ta dziewczyna była jeszcze atrakcyjniejsza, niż ją sobie wyobrażał po opowiadaniu Guskego. No i co z tego, że była Polką
— w końcu też miała jakieś wykształcenie i kulturę. W do
datku mówiła doskonale po niemiecku, to mu się podoba
ło. Tak więc Maria nie była zwyczajną...
Dlatego uznał, że powinien być wobec niej szarmancki i wspaniałomyślny. — Cieszę się, że mogę panią poznać, panno...? — Do diabła, wyleciało mu z pamięci, jak ma na imię! Maria! Rzeczywiście. — Słyszałem o pani dużo dob-
202
rego. — Mój Boże, jak się podlizywał! — Jeśli pani pozwoli, chętnie bliżej panią poznam.
— Niekoniecznie musi to być tutaj, na klatce schodowej
— jej uśmiech stał się jeszcze bardziej zachęcający.
— A może pan pozwoli się zaprosić? Mieszkam w tym do
mu, lecz uprzedzam, mój pokoik jest bardzo skromny. Nie
mniej możemy tam sobie trochę porozmawiać.
Morgenrot nie ociągał się z przyjęciem zaproszenia. Szedł za nią schodami do góry, aż na poddasze. Maleńki pokoik sprawiał przytulne wrażenie — co nie uszło jego wachmistrzowskiej uwadze. Wobec tego dobrze — tutaj.
Najpierw wywiązała się niewinna, błaha rozmowa, w zasadzie o niczym, trwająca około dziesięciu minut. Przy czym nie omieszkał ją zapytać, czy mógłby okazać się w jakiś sposób pomocny, oczywiście w określonych sprawach. Dysponował przecież różnorodnymi możliwościami, którymi chętnie by się z nią podzielił. Zapewniała go, że niczego podobnego nie potrzebuje, poza czasem, który mógłby jej ofiarować, ale ten, niestety zbyt szybko mija i jeśli nie zostanie odpowiednio wykorzystany, w zasadzie jest nie do odrobienia.
I to był, zdaje się, decydujący moment. Jakby mu dała do zrozumienia, po co go tu zaprosiła — tym bardziej że usiadła na łóżku, chyba nie tylko z powodu ciasnoty w pokoju. Chwycił ją zatem wpół i przyciągnął do siebie. Nie broniła się.
— Masz rację, Mario, wojna wymaga szybkich decyzji.
I nie należy nigdy zwlekać z ich zdecydowanym podejmo
waniem.
—Jeśli tak twierdzisz — odpowiedziała mu zachęcającym uśmiechem. — Ja mogę ci tylko przyznać rację.
To, co teraz miało nastąpić, nie byłoby zwykłym zbliżeniem — żadnym przypadkowym oddaniem. Nie, na pewno nie! To była miłość! — pomyślał Morgenrot. — Tak jest. Miłość od pierwszego wejrzenia!
Dlatego nieważne było, kto pierwszy powiedział: — Rozbierz się!
W każdym razie Morgenrot się rozebrał. Wydało mu się przy tym, że podziwiała jego muskulaturę. To wprowadziło
203
go oczywiście w dobry nastrój. I jakby się już znali od dawna, powiedziała do niego: — Zaczekaj minutę, muszę cię na chwilę zostawić. Zaraz wrócę.
Morgenrot leżał więc nago. Gdy Maria wróci, powie jej, że on ma na imię Wilhelm, w skrócie Willi. Willi i Mary — to nawet nieźle brzmiało! Ale obok niego na łóżku leżały w tej chwili tylko przyniesione przez niego akta.
Czekał na jej powrót. Z lekko rozchylonymi kolanami i rozłożonymi ramionami, gotowymi do objęcia jej ciała.
Przez pierwsze dziesięć minut jego napięcie ciągle rosło.
Po półgodzinie jednak zaczął się niepokoić. Nie wracała! Gdzie była tak długo?
Teraz podniósł się, wciąż jeszcze nagi i podszedł do drzwi, by stwierdzić, że są zamknięte. Zaczął nimi szarpać, początkowo ostrożnie, ale zaraz stwierdził, iż zostały zaryglowane z zewnątrz. No i co teraz?
Ogarnęły go jakieś złe przeczucia, w każdym razie poczuł się zagrożony. Zaczął się rozglądać dookoła, jak uwięzione w klatce zwierzę. Rzut oka na maleńkie okno w dachu wystarczył, aby stwierdzić, że przez nie także się nie wydostanie. Utknąłby w nim, tak było wąskie. Czyżby znalazł się w sytuacji bez wyjścia? On? Właśnie on?
Potrzebował kilku minut, aby się jakoś uspokoić, zastanowić nad położeniem, a przede wszystkim ubrać się! Drżącymi rękoma wciągał spodnie, zapinał bluzę — klnąc pod nosem.
Teraz dopiero dotarło do niego, że musi spróbować za wszelką cenę wydostać się stąd i to jak najszybciej. Nic, tylko zwiewać stąd!
Zaczął więc walić w drzwi. Z początku płaską dłonią; potem pięściami. Prawdopodobnie nikt tego nie słyszał. Następnie próbował kilka razy staranować drzwi własnym ciałem, ale również bez skutku. Były bardzo masywne. By je wysadzić, rozwalić, obojętnie jak — zabrakło mu sił. Jak oszalały zaczął szukać jakiegoś przedmiotu, który by mu w tym pomógł, ale niczego takiego nie znalazł.
Gdy Morgenrot po raz czwarty czy piąty rzucił się całym ciałem na drzwi, te nagle się otworzyły. Ktoś przekręcił
204
klucz tkwiący w zamku od zewnątrz i odsunął podwójny rygiel. Morgenrot natychmiast próbował się opanować. Chwycił leżące na łóżku akta i przycisnął je lewym ramieniem. Sądził, że nareszcie znów stąd wyjdzie — na wolność! — z tej przeklętej pułapki.
L
ecz ku swemu przerażeniu starszy wachmistrz zobaczył dwóch żandarmów — że też od razu dwóch musiało ich przyjść! To nic, że obaj byli niższej rangi, jeden starszym sierżantem, drugi podoficerem;
patrzyli na niego złowrogim urzędowym spojrzeniem.
A on mierzył ich!
— Nareszcie! — zawołał Morgenrot, próbując zapano
wać nad sobą, co mu się nawet udało. — Przychodzicie
akurat we właściwym momencie, przyjaciele!
Ale żaden z żandarmów nie zareagował na tego rodzaju zawołanie. — Na razie zostajesz tu, bracie — zarządził starszy sierżant, polecając jednocześnie towarzyszącemu mu podoficerowi: — Rozejrzyj się dobrze po tej budzie.
Podoficer skwapliwie przystąpił do działania. Energicznym krokiem wszedł do wąskiego pomieszczenia i nie zwlekając zaczął wszystko, co tylko się dało przewracać do góry nogami. Ściągnął z łóżka kołdrę, prześcieradło, zajrzał pod materac; następnie począł zrywać odklejające się od ścian tapety, obstukał podłogę, wybił kolbą malutkie okno czy raczej otwór w dachu; wyjrzał przez nie, jakby spodziewał się, że ktoś się tam ukrywa. Po chwili lakonicznie oznajmił: — Nic.
— Co, panowie — zawołał Morgenrot, który z wolna od
zyskiwał pewność siebie. — Co się tu dzieje?
Na to pytanie na razie nie było odpowiedzi. Starszy sierżant żandarmerii okazał się nieprzystępny; szybko się wyjaśniło, dlaczego — na dole, przy drzwiach, stał jego przełożony.
Chwilę potem starszy sierżant wyszedł na klatkę schodową i przechyliwszy się przez poręcz zawołał w dół: — Nic,
205
panie poruczniku! Ptaszyna, zdaje się, zdążyła już wyfrunąć. Za to w gnieździe zastaliśmy jakiegoś starszego wachmistrza.
— No to dawać go tu! — zawołał ten z dołu ożywionym
głosem.
Zaprowadzono więc Morgenrota do niego. Porucznik był niewielkiego wzrostu, za to pełen energii i werwy, o czym świadczył już sam jego głos. — Coś takiego! — powiedział patrząc ze zdziwieniem na Morgenrota. — Aż trudno uwierzyć!
Jeśli mogę coś w tej sprawie powiedzieć, panie poruczniku...
Nie tylko może pan, ale będzie pan musiał! Ale to później. Na razie musimy tu zakończyć nasze poszukiwania. Panie starszy sierżancie, do roboty! Niech pan każe przeczesać swoim ludziom całą tę budę z góry na dół i z dołu do góry. Najważniejsze, żeby znaleźć to, czego szukamy. A jak trzeba, to nawet rozebrać tę chałupę. Spędzić wszystkich ludzi i porządnie przepytać — co widzieli, słyszeli, zresztą pan wie, jak to się robi.
Wiem. Będzie zrobione! — Starszy sierżant oddalił się szybko. Zawsze był dobrym policjantem. Co dopiero teraz, kiedy nosił mundur wielkoniemieckiego Wehrmachtu. Policyjna blacha na jego piersi zdawała się połyskiwać w słońcu. Do tego pół tuzina zdecydowanych na wszystko, podporządkowanych mu żołnierzy, gotowych wykonać każdy rozkaz.
A teraz, jeśli chodzi o pana.
Porucznik żandarmerii jakby niewiele dotąd interesował się starszym wachmistrzem. I to nie tylko jako oficer, ale również jako prokurator wojskowy. Natychmiast zorientował się, że stojący przed nim żołnierz należy do kadry kierowniczej któregoś z pododdziałów, gdyż na ulicy zauważył stojący samochód, jakim zwykle jeżdżą tego rodzaju dygnitarze.
Tym bardziej więc był zdziwiony, że akurat podczas tej akcji musiał się natknąć na kogoś takiego. Coś mu się w tym nie podobało.
— Niech pan mi wyjaśni — powiedział szorstko — jak
człowiek w pańskim stopniu mógł się znaleźć w tym gównie.
206
— Nie wiem, panie poruczniku, co pan ma na myśli —
zapytał starszy wachmistrz grzecznie, niemal usłużnie, jak
by w ten sposób deklarował gotowość do współpracy.
— Czy mogą prosić, aby pan mi nieco więcej powiedział,
co mam rozumieć przez użyte przez pana określenie „gó
wno"? Czy też użył go pan tylko przypadkowo?
Ten spojrzał uważnie na Morgenrota. Zdawał się myśleć:
— Zaraz wiedziałem, że to facet z manierami, więc lepiej
uważać na niego. Ostrożność nigdy nie zawadzi!
Starszy wachmistrz wyczuł to wahanie. Zawsze był uważny i czujny, jak zagrożony lis.
No dobrze, panie starszy wachmistrzu, nazywa się pan Morgenrot, zgadza się? Wobec tego wyjaśnię panu, czego tu szukamy. Liczę na to, że i pan będzie wobec mnie szczery.
Oczywiście, panie poruczniku! Jeśli tylko potrafię, może pan na mnie liczyć. — Co miało znaczyć: Jeśli się tylko dowiem, o co tu chodzi.
A więc, panie starszy wachmistrzu, mniej więcej pół godziny temu odebraliśmy meldunek, był to jakiś anonimowy telefon. — Że był to głos jakiegoś mężczyzny, tego oczywiście porucznik nie powiedział. — W każdym razie zasygnalizowano nam, że w tym domu, bardzo dokładnie opisanym, znajduje się radiostacja. Wroga oczywiście. I że zainstalowana jest w lokalu Marii takiej i takiej. Ta osoba ma trudne do powtórzenia nazwisko, tak że teraz go panu nie podam. To jakiś taki polski dziwoląg.
— I to wystarczyło, aby zająć się tą sprawą?
Morgenrot bez żenady zaatakował porucznika w swoim
stylu. — Jeśli nawet zdarza się coś takiego na wojnie, to czy nie uważacie, że ktoś mógł wam zrobić kawał?
I pan sądzi, że akurat tak było w pana przypadku, co? Intryguje mnie pan, panie starszy wachmistrzu. Jakże pan, wobec tego, wytłumaczy swoją obecność tutaj?
To bardzo proste, panie poruczniku.
No, mam nadzieję, że zrobi pan to przekonywająco i bez krętactwa! Tylko coś takiego spodziewam się od pana usłyszeć. Od tego będzie zależała moja decyzja.
Co miało oznaczać — ewentualnie zaaresztuję pana!
207
Morgenrot wyczuł to, ale nie chciał do tego w żadnym wypadku dopuścić. Cholernie głupie sytuacja — pomyślał
— że też musiałem w taki gnój wdepnąć.
Teraz najważniejszym było dla niego, żeby jak najprędzej się z tego wydostać.
Może, panie poruczniku, należałoby tę sprawę rozpatrzyć najpierw z mojego punktu widzenia. — Porucznik skinął głową. — W końcu znajduję się tutaj jak gdyby bezpośrednio na terenie swojej baterii. Nasze stanowiska ogniowe znajdują się zaledwie kilkaset metrów stąd.
I co, może powie mi pan, że do tej baterii należy również ta Maria?
Do tej osóbki, że tak powiem, przybyłem służbowo, absolutnie służbowo. Dokładniej mówiąc, w trosce o jednego ze swych żołnierzy. — Nie powiedział przy tym, że chodzi o jego podoficera sanitarnego. Po co od razu wystrzelać wszystkie naboje, przestrzegał skrupulatnie tej starej zasady żołnierskiej! — W każdym razie uznałem za pożądane odwiedzenie tej kobiety.
I co mianowicie chciał pan z nią zrobić?
Żeby jej, że tak powiem, przemówić do sumienia, jeśli oczywiście takie ma. Tyle tylko — nic więcej!
Czy to wystarczy porucznikowi? Czy go to przekona? Zdaje się, że nie.
Odszukał pan zatem tę osóbkę. Zostańmy na chwilę przy tym. Wyjaśnijmy tę sprawę bliżej. Przyszedł pan, żeby jej, jak pan powiedział — przemówić do sumienia. I co, udało się?
Niestety nie, panie poruczniku.
A dlaczego nie, panie starszy wachmistrzu?
Dlatego, że zwiodła mnie. Początkowo udawała miłą, ale później perfidnie oszukała. Jak pan widzi — czego nie powiedziałem — zaskoczyła mnie tutaj. To małe gówno, nie mogę sobie tego inaczej wytłumaczyć, musiało się mnie porządnie przestraszyć.
Być może. — Porucznik patrzył teraz na starszego wachmistrza ze zrozumieniem. Po chwili jednak stwierdził:
— To jest sytuacja, która musi być wyjaśniona w najdrob
niejszych szczegółach. Oczywiście leży to w pańskim inte-
208
resie, panie starszy wachmistrzu, żeby oczyścił się pan z wszelkich, nawet najmniejszych podejrzeń.
Bardzo mi na tym zależy, panie poruczniku, chciałbym o to pana nawet bardzo prosić.
Wobec tego proponuję, abyśmy się teraz wspólnie udali do pańskiego dowódcy baterii, jeśli rzeczywiście znajduje się ona w pobliżu. Ma pan coś przeciwko temu?
Oczywiście, że nie — zgodził się natychmiast Morgen-rot, nie okazując zaskoczenia.
I jeśli nawet trudno mu było przełknąć w tej chwili tę żabę, w zasadzie nie miał wyboru. Pozostała więc tylko nadzieja, że porucznika Geigera nie zastaną w baterii. Może jest znów gdzieś w terenie?
Porucznik żandarmerii kazał więc swemu kierowcy zawieźć się do dowódcy 3 Baterii Przeciwlotniczej. Starszy wachmistrz siedział za nim sztywno na tylnym siedzeniu. Porucznik Geiger powinien — jeśli oczywiście był w baterii — znajdować się w swojej rezydencji pałacowej. Był to przypadek, w którym spotykają się ze sobą nie tylko dwaj równi stopniem, ale i podobnie myślący oficerowie.
Obaj pod tym względem byli podobni do siebie. Jak najmniej komplikacji na własnym obszarze działania. Zdaje się, że też szybko by się dogadali. Po co utrudniać sobie życie? Nie lubili tego.
Tym bardziej że nie musieli zważać na starszego wachmistrza, który stał teraz przed rezydencją porucznika, razem z kierowcą porucznika z żandarmerii. Dokładniej: musiał tam czekać i to dłużej niż piętnaście minut, bo taki dostał rozkaz. Wielu żołnierzy widziało go czekającego.
Ciekawski sierżant Runge podszedł wtedy do Morgen-rota, zobaczyć co się stało: — Człowieku, co to za przedstawienie?
Został odprawiony natychmiast: Nic cię to nie powinno obchodzić, zjeżdżaj! Tu się odbywa tajna akcja! — Rungemu
209
nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Nie chciał mieć nic do czynienia z tajnymi sprawami.
Po jakimś czasie starszy wachmistrz został wezwany do środka — zabrzmiało to już jak rozkaz. Gdy zobaczył obu siedzących oficerów, zgadł od razu, że się dogadali. Ale w którą stronę? Korzystnie dla niego czy też nie? Tego nie mógł się domyślić.
Barwa głosu, jaką powitał go jego porucznik, nie wskazywała na nic dobrego. Jak on śmiał przemawiać w ten sposób?
Czego to ja się dowiaduję, Morgenrot, przyjacielu. Nie wierzyłem własnym uszom! Pan, akurat pan, taki dotychczas przykładny wielkoniemiecki wzorzec, zadawał się z jakąś podejrzaną Polką.
Nie zadawałem się, panie poruczniku! — twardo odrzucił zarzut Morgenrot. — I nawet trudno mi uwierzyć, żeby ktokolwiek mógł mi coś takiego zarzucić. — Spoglądał przy tym na porucznika żandarmerii, jakby szukając zaprzeczenia.
Niech pan, jeśli mogę prosić, panie starszy wachmistrzu, nie przejmuje się tym zarzutem Nikt go zresztą panu nie stawia.
Margenrot nagle stał się bardziej czujny niż przedtem — teraz dokładnie wiedział, w jakim kierunku zmierzał Geiger. A już szczególnie dotknęło go sformułowanie „taki dotychczas przykładny wielkoniemiecki wzorzec". Nie, na coś takiego to on sobie nie powinien pozwalać!
No więc — odpowiedział, wolno akcentując słowa — widzę, że tutaj doszło do zupełnie ciekawych konkluzji.
Tak jakby — powiedział ostrożnie Geiger.
Niekoniecznie — porucznik żandarmerii przywiązywał co prawda wagę do osiągnięcia w miarę pełnego porozumienia z dowódcą baterii, ale nie za cenę poróżnienia z Morgenrotem. Dlatego również wymijająco oświadczył:
Trzeba będzie jeszcze to i owo dokładnie wyjaśnić
a nie są to sprawy, które da się załatwić z godziny na godzinę.
Dla Morgenrota stało się jasne, co przez to próbowano osiągnąć. Trzymać go przez jakiś czas w stanie niepewno-
210
ści — a może chodziło o wywarcie na nim jakiejś presji? Zastraszenie! Groźba?
Ale jeśli tak, to przez kogo?
Przez chwilę wyglądało na to, jakby i porucznik żandarmerii zadawał sobie teraz te same pytania.
Powiedział bowiem: — Całą tę sprawę dotyczącą pańskiej osoby, panie starszy wachmistrzu, z pełnym zaufaniem przekazałem pańskiemu dowódcy baterii. Porucznik Geiger nie musiał jej ode mnie przyjmować — podjął się jednak tej sprawy. Jestem mu za to wdzięczny. Sądzę, że pan też.
— Zrobiłem to w imię dobra naszej całości — oświad
czył Geiger.
W ten sposób Morgenrot został przekazany w ręce dowódcy baterii. Ten mógł teraz zrobić z nim, co zechce. Może nawet go odwoła? Tak, gdyby chciał. Ale — czy chciał tego?
— A więc, mój przyjacielu — powiedział porucznik żan
darmerii do „przyjaciela" porucznika dowódcy baterii —
teraz każdy z nas zada sobie trud, aby wyjaśnić leżące
w jego gestii zdarzenia. — Co miało oznaczać: „załatwi"
i wsadzi do worka sprawiedliwości według własnego wi
dzimisię. Na pożegnanie dodał jeszcze: — W każdym razie
pozostaniemy w kontakcie. — Po czym niedbale oddalił
się, jak po dobrze wykonanej robocie.
Na tarasie willi porucznika siedzieli więc naprzeciwko siebie dowódca baterii i jego starszy wachmistrz. Morgenrot, gdy tylko porucznik żandarmerii wyszedł, przesiadł się nie proszony z krzesła na wygodny fotel, gdzie przedtem siedział porucznik. Poza tym Morgenrot, również bez zezwolenia, nalał sobie kieliszek szampana, który stał na stole — degustowany podczas rozmowy obu poruczników.
Po tym stwierdził bez żadnego wstępu: — Wiem, że wdepnąłem w paskudną sytuację, z której, gdyby pan chciał, trudno byłoby mi się wydostać. Ale gotów jestem ponieść wszelkie konsekwencje — gdyby miały przez to wyniknąć dla pana i naszej baterii jakieś kłopoty.
— No, tak, to w sumie taka mała nieprzyjemna sprawa!
— Porucznik wpadł w ton swego starszego wachmistrza.
211
— Rzeczywiście, gdyby człowiek chciał, mogłyby z tego wyniknąć jakieś dalsze niemiłe konsekwencje.
Wszystko wezmę na siebie, panie poruczniku, proszę się niczego nie obawiać. Możemy nawet ustalić, że pan przekaże mnie do jakiejś innej jednostki.
Ależ człowieku, Morgenrot! Co panu przychodzi do głowy! — Porucznik wydawał się być szczerze niezadowolony ze stanowiska starszego wachmistrza. Nie, nie żeby odszedł — aż tak to nie! Chętnie by go widział trochę załamanego czy skruszonego — ale stracić go nie chciał! Na to nie mógł sobie pozwolić.
Spokojnie, mój drogi starszy wachmistrzu! — zostało to powiedziane niemal serdecznie. — Nie podejrzewa pan chyba, że manipuluję, aby wyłączyć pana z gry. Nie, nie wolno panu tak myśleć! Nie od razu w ten sposób, mój drogi. Przeciwnie — jestem zainteresowany zatrzymaniem pana dla baterii, dla nas wszystkich — czy nie czuje pan tego?
Właśnie dlatego, panie poruczniku, nie chciałbym zaszkodzić dobremu imieniu naszej baterii, naszych żołnierzy — czy pan tego nie rozumie? — Zostało to powiedziane dobitnie, jasno, bez jakiejkolwiek dwuznaczności. — Przy tym muszę jednak panu zasygnalizować, że to zdarzenie świadczy o tym, że czekają nas jeszcze bardzo trudne chwile i to z zupełnie niespodziewanej strony.
Co pan chce przez to powiedzieć? Czyżbym nie został dostatecznie poinformowany? Czy popełniłem może jakiś błąd? Nie dopatrzyłem czegoś? Na litość boską — niechże pan wreszcie mówi!
Z całą pewnością coś bardzo ważnego nie zostało w porę dostrzeżone, panie poruczniku — odpowiedział Morgenrot po namyśle. — Nie przez pana, panie poruczniku, i nie przez porucznika żandarmerii.
Co to oznacza, że on nie wie o czymś bardzo istotnym?
Tego, o czym ja w tej chwili myślę, on z pewnością nie wie! Ponieważ nie pytał mnie o to, nawet nie mogłem mu dać w tej sprawie żadnej konkretnej odpowiedzi. A nie chciałem mu podawać jakichś niesprawdzonych szczegó-
212
łów. Może pan mnie więc zapytać, jeśli pan oczywiście tego chce!
Do diabła, człowieku, Morgenrot, chce pan moje nerwy wystawić na próbę! Gadaj pan wreszcie! Umieram wprost z ciekawości. — Powiedział to pół żartem, pół serio. — A zatem czego to dotyczy?
Tego drania, który mnie w to wpuścił, kazał mi tę osóbkę odszukać, że aż trzeba mnie było z tego pomieszczenia wyzwalać. On też prawdopodobnie zaalarmował naszą żandarmerię polową. Nie chce mnie pan o niego zapytać?
Kto to jest? — zapytał zniecierpliwiony już teraz dowódca baterii. — Powie mi pan wreszcie, o kogo chodzi?
O kogoś, kogo pan z pewnością nawet nie podejrzewa o związek z tą całą sprawą. I mnie jest przykro donieść na niego, ale jeśli pan w dalszym ciągu nalega...
Kto, człowieku, mów wreszcie!
A więc dobrze, panie poruczniku. Chodzi o naszego podoficera sanitarnego, a więc o mojego, jak i pańskiego zarazem Guskego. Któremu obaj tak bezgranicznie ufaliśmy.
Czy to aby nie przesada? — wyrwało się Geigerowi.
To tylko przypuszczenie — natychmiast skorygował Morgenrot uprzejmie. — Chwilowo tylko przypuszczenie. Na razie.
Tego jednak nie da się spokojnie słuchać! — zdenerwował się porucznik. — Wygląda na to, i takie wrażenie mogła też odnieść żandarmeria, że próbuje pan przerzucić odpowiedzialność na kogoś innego, aby samemu się oczyścić. Czy rzeczywiście jest to konieczne?
Nie, niekonieczne, panie poruczniku, jeśli pan sobie oczywiście życzy.
Ale jak pan wie, lubię jasne sytuacje. Myślę też wówczas zawsze o panu. Bo to by oznaczało przykrą dla pana konfrontację — między panem a Guskem; w mojej obecności. Czy rzeczywiście chciałby pan czegoś takiego?
Nalegam nawet, by ją przeprowadzić. Choćby tylko po to, by pan miał jasność co do niektórych spraw, panie poruczniku.
213
I to bez względu na pana osobistą reputację?
To, panie poruczniku, należy rozpatrywać w co najmniej dwóch aspektach. Przede wszystkim chodzi o to, aby naszą baterię uchronić przed jakimikolwiek podejrzeniami. — Morgenrot był znowu cały sobą; sądził nawet, że znów stał się panem sytuacji i tej również. — Proszę wezwać od razu Guskego — i natychmiast przeprowadzić konfrontację. Jestem przekonany, że wtedy wszystko się wyjaśni.
Żądanie zostało natychmiast spełnione. Dowódca baterii polecił wezwać podoficera sanitarnego, mimo że zrobił to niechętnie, z pewnym wahaniem. W obawie, że dopiero teraz mogą wystąpić trudne do przewidzenia komplikacje. Nie przewidywane także przez Morgenrota.
W każdym razie rozkaz został wydany: — Guske — natychmiast do mnie!
L
ecz podoficera sanitarnego, Eberharda Guskego — nazywanego też „Sanim", albo pięknisiem, kochanym, drogim, sympatycznym — Harrym — nie można było nigdzie znaleźć. Szukano go wszędzie tak, jak w zabawie w chowanego. Najpierw trochę z rozbawieniem, potem z coraz większą troską i starannością, jakby tropione zwierzę. Jednak wszędzie, w tym także na stanowiskach ogniowych, stwierdzano: — Nie zostawił żadnego śladu po sobie — co najmniej od dwóch godzin.
Pewnie się gdzieś po cichu ulotnił — przypuszczano. Tylko dokąd? — Na pewno poszedł gdzieś na baby — śmiejąc się stwierdził podoficer Leuchter, co nie budziło raczej zastrzeżeń.
Takie informacje docierały do dowódcy baterii, podczas gdy starszy wachmistrz siedział w fotelu popijając szampana. Morgenrot siedział jak bokser wagi ciężkiej, czekając na przeciwnika, porucznika tymczasem zaczęły ponosić nerwy. — Co to może znaczyć, że go nie ma?
214
Nie od razu musi coś znaczyć — oznajmił Morgenrot — w każdym razie nic szczególnego. Może Guske po prostu gdzieś się szwenda po okolicy, nie odmeldowawszy się u pana, ani u mnie, ani u podporucznika Brahmsa. To przede wszystkim jedno jest pewne i stwierdzone.
Już my mu pokażemy, człowieku, gdzie pieprz rośnie, gdy wróci. Przekręcimy go porządnie przez maszynkę, niech się tylko pokaże. Daję panu wolną rękę, żeby to załatwić, mój drogi starszy wachmistrzu.
Jeśli — zaakcentował dobitnie Morgenrot — tu się jeszcze kiedykolwiek pokaże! Po nim wszystkiego można się spodziewać.
Do diabła, niech pan nie wywołuje wilka z lasu, Morgenrot!
Jeszcze nie, panie poruczniku. Ale musimy być na niejedno przygotowani, także i na to, że Guske po prostu ciał drapaka — i to prawdopodobnie z wiadomego powodu. Ciężko mi to mówić, zresztą pan wie, panie poruczniku, jak bardzo go ceniłem. W każdym razie nie jest wykluczone, że Guske, mówiąc to najprościej po prostu się ulotnił.
Wszystko tylko nie to! Mój Boże, nie to!
W to porucznik nie mógł uwierzyć, nie chciał! Wszystko jedno z jakich powodów, ale to w jego baterii nie powinno się było zdarzyć — nie w jego!
Możliwe, że miał jakiś wypadek albo dostał się w ręce wroga, albo gdzieś odsypia kaca. Wszystko przecież jest możliwe!
Oczywiście, że wszystko jest jeszcze możliwe! — potwierdził Morgenrot i to pewnym głosem. — Ale temu Gu-skemu takie głupoty nie były w głowie. Nie jemu!
Po chwili do porucznika dotarł nowy meldunek. Twierdzono w nim, że widziano Guskego na Pradze, w drodze ze stanowisk ogniowych do dowództwa baterii i to dźwigającego jednocześnie ze sobą obydwie torby lekarskie. Potem wszelki ślad się urwał. Nic, tylko po prostu zniknął. Przepadł bez wieści.
Najgorsze było w tym wszystkim to, że zdarzyło się to w czasie, gdy Morgenrot przebywał u porucznika
215
Geigera. Ten ostatni nie potrafił ukryć swego coraz większego zdenerwowania, gdy tymczasem Morgenrot delektował się tą sytuacją. I teraz już nawet nie ukrywał swego zadowolenia z tego powodu.
Wszystko miało swoje złe i dobre strony. Guskego nie udało się nigdzie odszukać ani też wytropić! Szukano i wypytywano o niego wszędzie. Nie było go także w sztabie pułku, ani w dywizji u „duszpasterza", z którym od czasu do czasu rozgrywał partyjkę szachów; nie było go także w szpitalu polowym u pani doktor Bernauer.
Zapytał ją o to osobiście porucznik Geiger. Morgenrot bezczelnie przysłuchiwał się rozmowie telefonicznej. Po jej zakończeniu Geiger powiedział: — Ach, temu facetowi, na dobrą sprawę, nigdy nie dowierzałem! Zawsze zachowywał się tak jakoś dziwnie! Nigdy nie dało się go jednoznacznie określić!
Tej opinii Morgenrot wysłuchał z przyjemnością. Starszy wachmistrz mógł jedynie ją potwierdzić. I jak zwykle w takich sytuacjach powoływał się na Goethego, którego myśli na swój sposób cytował: — Jeśli nie wiesz, co się święci, spytaj o to baby, ale ona ci i tak nic nie powie.
Dowódca baterii spoglądał ponuro na starszego wachmistrza. Czy on faktycznie nie widzi w tym nic dziwnego? A może sądzi, że to wyłącznie moje zmartwienie? Albo znał już wyjście z tej sytuacji — jedyne właściwe — jak zwykle?
Nie należy niczego specjalnie komplikować, panie poruczniku. Porucznik żandarmerii pozostawił panu wolną rękę w wyjaśnieniu mojej kwestii. Sądzę, że tym samym została ona ostatecznie wyjaśniona. Czy dobrze rozumiem?
To oczywiste, starszy wachmistrzu, ale co będzie z tym Guskem?
A co ma być, panie poruczniku? Po prostu nie ma go. Poszukiwania nie dały rezultatu. Zniknął. Jest na to specjalny druczek — jeszcze nie używaliśmy go dotąd. Ale w tym przypadku będzie to chyba konieczne. Ma nawet nagłówek: Zaginiony. Po prostu wypełnimy go i odeślemy tam, gdzie trzeba, podobnie jak z poległymi. Druki mam, zdaje się, że należy je zrobić w trzech egzemplarzach. Podpisze pan i tyle.
216
A więc będę musiał jeszcze podpisać? — pomyślał porucznik.
No dobrze, i tę żabę jeszcze zjemy!
Tak jest, panie poruczniku! Zjemy tę żabę, to znaczy ja i pan. Ale zdaje się, że możemy na sobie polegać, co?
Oczywiście, że mogli! I tym samym znów znaleźli się razem na jednej łodzi. Przy czym nie było jasne — bo nie zostało to ustalone — kto będzie trzymał ster, a kto wiosłował. Ale i to, zdaje się, chcieli teraz robić wspólnie; przynajmniej przez jakiś czas — związani nie wypowiedzianym porozumieniem.
Pewne jedynie było to, że Guske zniknął! Przepadł bez wieści. Zaginął.
I teraz trzeba było już tylko sporządzić meldunek. Pierwszy taki w tej baterii. Podoficer sanitarny Eberhard Guske zaginął bez wieści podczas ostatniego ataku artyleryjskiego na Warszawę. Tak więc ta wojna miała o jednego bohatera więcej!
Guske nie pojawił się już nigdy więcej. Dopiero w 1945 roku ktoś go podobno spotkał w Karlsruhe — jak później zeznawano — gdzie żył z jakąś Polką. Chciał zostać lekarzem, studiował zatem medycynę.
Wkrótce zakończyła się — choć wyrażenie „zakończyła się" nie jest chyba w tym przypadku trafne— pierwsza wielka niemiecka kampania przeciwko Polsce. W nocy z 27 na 28 września skapitulowała Warszawa. Około siedmiuset tysięcy osób zostało wziętych do niewoli. Tylko trzy tygodnie trwała ta wojna — ale później nieoficjalnie dalej czołgała się między tymi wrogami dalej.
Lecz nareszcie swastyka stała się symbolem aryjskiej rasy panów!
Wiele osób zostało z tej okazji awansowanych. W końcu wnieśli swój wkład w to totalne, nie mające sobie równych, triumfalne zwycięstwo. Zasłużyli na nie!
217
Żelazne Krzyże posypały się na żołnierzy jak ulewny deszcz — to nic, że większość tylko klasy II. Trzy z nich dotarły także do 3 Baterii Przeciwlotniczej.
Pierwszy odebrał porucznik Geiger — dla siebie. Z pewnością zasłużony, o tym był przekonany. Przede wszystkim za wzorowe przeprowadzenie baterii przez wiele niebezpiecznych sytuacji, jak też za wyniki ataku artyleryjskiego na Warszawę.
Drugi Żelazny Krzyż — II klasy, przypadł w udziale starszemu sierżantowi Rungemu — temu poczciwemu, dobremu, posłusznemu żołnierzowi. Chodził z nim, cały szczęśliwy. To odznaczenie pozwoliło mu nawet zapomnieć o niedawnych okropnościach. Uzasadnienie przyznania mu tego krzyża brzmiało: Za bohaterską postawę podczas pewnego pojedynczego nalotu wroga.
Trzeci Żelazny Krzyż II klasy zawieszono na piersi starszego wachmistrza Morgenrota. Zażądał go wręcz dla siebie wysuwając przekonywające argumenty. Wymienił w nich, między innymi, swoją postawę podczas pewnego nocnego napadu na baterię, któremu przeciwstawił się z narażeniem własnego życia. To nic, że zginął wtedy wysoko ceniony kamrat — w końcu zginął śmiercią bohatera.
Tak jest — tak było!
B
ezpośrednio po tej kampanii Adolf Hitler wygłosił znowu znamienne, krzepiące przemówienie jako Führer i Kanclerz Rzeszy, a jednocześnie wódz wielkoniemieckiego Wehrmachtu. Tak oficjalnie nazywano go teraz.
Zebrał też ponownie wokół siebie parlament Rzeszy, innymi słowy „chór Rzeszy", który ponownie odśpiewał uroczyście obydwa hymny narodowe.
Podczas tego przemówienia Hitler zgłosił propozycje „pokojowe" wobec mocarstw zachodnich — jak oficjalnie podano to wielokrotnie we wszystkich dziennikach radiowych.
218
Hitler użył w przemówieniu takich określeń, jak: „dla zapewnienia pokoju", „przyszłości", ba nawet „całej ludzkości"!
Później, ale dopiero dużo później, pojawiły się w różnych opracowaniach, pamiętnikach, wspomnieniach — głównie generałów — słowa pogardliwe nazywające go „kapralem", że od razu się na nim poznali i tak dalej i tym podobnie.
Czy aby na pewno? Czy można im wierzyć? Zaufać? Że to, co się stało, było tylko jego wymysłem?
W każdym razie później, dużo później, ci czcigodni, dostojni generałowie byli gotowi do składania podobnych oświadczeń. I to niemal pod uroczystą przysięgą. Mój Boże, jak oni to wszystko przewidzieli! Jakimi byli jasnowidzami!
Lecz co wówczas naprawdę widzieli, czuli, myśleli?
Jeden z nich zapewniał — dużo, dużo później — o czymś bardzo ważnym. Nazwisko tego generała nie jest w tym momencie takie ważne! W każdym razie twierdził on, że już podczas tego uroczystego przemówienia Hitlera, wygłoszonego po tym totalnym zwycięstwie nad Polską — dostrzegł u Führera „oznaki choroby umysłowej". Ten generał napisał w swoich pamiętnikach: „Jego przemówienie w Reichstagu było jednym wielkim kłamstwem wobec narodu niemieckiego!"
Prawidłowe spostrzeżenie. Prawdziwe. I jakie z tego zostały wówczas wyciągnięte wnioski?
Żadne.
Spis treści
Dni niecierpliwie oczekujących na wielkie bitwy . 11
Dni zmagań ludzi zdecydowanych na wszystko . . 45
Dni zwycięzców — im przypisane, przez nich oczekiwane 185