Kirst Hans Hellmut Mane tekel '39 (Wojna z Polską)


Hans Hcllmut Kirst

Mane, tekel '39

(Wojna z Polską)


Meneh tekel u pharain

(Daniel 5, 25—28)


Jest to sprawozdanie w formie opowieści o pewnej baterii wielkoniemieckiego Wehrmachtu w wojnie przeciwko Polsce — w dniach od 1 do 28 września,


1 września 1939 roku rozpoczęła się, wywołana przez Trzecią Rzeszę, wojna, którą później nazwano drugą wojną światową.

Rozpoczęła się kampania przeciwko Polsce, trwająca niewiele dłużej niż trzy tygodnie. Ta kampania miała jed­nak już w sobie istotne elementy zniszczenia, totalnego uni­cestwienia, które rozciągnęły się na blisko sześć następ­nych, krwawych, apokaliptycznych lat.

Ten początek nie był jednak wolny od wydarzeń wcześ­niejszych, które nie musiały aż tak tragicznie się skończyć, nawet jeśli zakładały śmierć.

A jednak wielka część ludzkości została dotknięta grozą wojny.

Cele ataku w każdym razie zostały ustalone, początek 1 września 1939, godzina 4.45.

Na lądzie, morzu i z powietrza.

„Rozszerzenie przestrzeni życiowej na Wschodzie, za­gwarantowanie wyżywienia Niemcom, rozwiązanie proble­mu Morza Bałtyckiego". Celem tej polityki było: „Unicest­wienie Polski", co nazywało się: „Pozbawienie jej żywo­tnych sił". Ważne będzie „zlikwidowanie wroga". — „Dlatego nasza armia będzie musiała walczyć z całą bezwzględnością i zdecydowaniem. Decydujące będzie

9


nie prawo, ale zwycięstwo, które będzie po naszej stro­nie".

Adolf Hitler Führer i Kanclerz Rzeszy

Z rozkazu nr 1 do dowództwa wojennego Wehrmachtu, którego był Naczelnym Wodzem. Berlin, 31 sierpnia 1939 r.

„15 września 1939 roku otrzymałem polecenie objęcia administracji zdobytych ziem wschodnich. Z zadaniem specjalnym: bezwzględnego ich wykorzystania. To znaczy uczynienia z nich gospodarczej, socjalnej, kulturalnej i po­litycznej ruiny — przekształcenia w żywą kupę gruzów."

Dr praw Hans Frank Generalny Gubernator


Dni niecierpliwie oczekujących na wielkie bitwy

Miejsce akcji: południowo-wschodnie Prusy

Heil, panie starszy wachmistrzu! Przydzielony świeżo do jednostki podoficer sanitarny Guske zbliżył się z przyjaznym uśmiechem i udawał obcą wojsku naiwność, co mu zwykle wy­chodziło. Po krótkiej przerwie spowodowanej oczekiwa­niem, szorstko potraktowany, powiedział:

Morgenrot noszący przydomek „matki baterii", chętnie przez niego akceptowany, choć ostatnio już nie tak często jak dawniej, siedział rozkraczony, ważny, z błyszczącą ró­żową twarzą, przy otwartych tylnych drzwiach samochodu sztabowego, który prawdopodobnie został niedawno przy­dzielony „jego" kompanii jako najnowsze osiągnięcie te­chniki. Stali w jakimś ogromnym lesie, wewnątrz samo­chodu widoczne były urządzenia kancelarii, jak i osobisty


bagaż oficerów baterii. A poza tym śpiwór Morgenrota, wyściełany włosianym materacem oraz wełnianymi kocami

— aktualnie tylko dwoma.

W tym momencie Morgenrot akurat zajęty był przele­waniem brantweinu z pękatego galonu do manierek

— z prostego taktycznego powodu — manierki dawały
się bezproblemowo przewozić. I coś takiego również na­
leżało do jego obowiązków w ramach przygotowań wo­
jennych. Po drugiej stronie bliskiej granicy czyhał już
z pewnością wróg.

Zajęty troskliwym rozdziałem alkoholu nawet nie spoj­rzał na pytającego — po co zresztą miał patrzeć, mógł tyl­ko zobaczyć, jak ten obijający się gnuśny podoficer sanita­rny stał nad nim lekko pochylony do przodu, z zamglony­mi oczyma i z rękoma w kieszeniach.

On w każdym razie nie wybrał sobie tego szczupłego jak śledź, a jednocześnie wijącego się jak węgorz, nieco lakierowanego połcywila. Został mu jednak przydzielony do baterii niemal w ostatniej chwili, chyba po to, by jego pododdział — jak się sam tego domagał — jak najszybciej doprowadzić do pełnej gotowości bojowej.

No dobrze — ten Guske nie był w żadnym wypadku pe­rłą w jego kompanii — miał ambicję, żeby zawsze była najlepsza. Ale abstrahując od tego, tak jak i jego poprzed­nikiem — dało się nim kierować; szczególnie jemu. Coś takiego było w końcu jego specjalnością — jeszcze do nie­dawna z sukcesem ćwiczonym na placach koszarowych; teraz prawdopodobnie również na polach bitew. Tego ro­dzaju mądralami, ponoć wykształconymi typami, lubił się zajmować, to było dowiedzione. Ale przy okazji — nawet szef baterii, ktoś ze zdaną tylko maturą, mógł jeszcze nie­jednej rzeczy się nauczyć od takich typów — co też skwap­liwie wykorzystywał.

— A więc Guske, nastaw teraz swoje uszy jak wiewiór­ka! Posłuchaj dobrze, co ci mam do powiedzenia. Bo ja niechętnie powtarzam coś dwa razy. Mówię zawsze raz a porządnie to, co mam do powiedzenia. Jasne? — Mor­genrot rozglądał się przy tym na otaczający ich idylliczną okolicę — niemieckie tereny leśne!

12


Tego nawet dobrze się słuchało; Morgenrot utwierdził się w swoim przekonaniu. Nawet ten piękny gówniarz z pofałdowanym czołem, prawdopodobnie wysoce wy­kształcony, jeszcze czegoś się tu nauczy od niego — zwła­szcza pilnie maszerować. Już on mu wskaże odpowiedni kierunek; zresztą innej możliwości nie było i tylko tak mu­siało być, zwłaszcza teraz, w tej poważnej sytuacji. W koń­cu gotowy do ataku wściekły wróg znajdował się na ojczy­stej granicy; mówiąc inaczej zmuszał do gotowości odpar­cia ataku.

13


To niewątpliwe uznanie Morgenrot potraktował z począt­ku nieco podejrzliwie, ale już po chwili z oczywistym zado­woleniem. Bo to było to! Nim bowiem wstąpił do Wehr­machtu, gdzie szybko awansował, oddawał się bez reszty Hitlerjugend — jako „Führer" oczywiście. Intensywnie szkolony, a może jeszcze bardziej — samemu doskonaląc się intensywnie. To dawało teraz owoce.

Morgenrot spoglądał teraz z zadowoleniem na rezultat swej pracy, rozlał już cały brantwein do tych praktycznych pojemników. Potem rzucił jeszcze okiem na gęsto otaczają­ce ich drzewa. — Tylko pozytywne rzeczy się liczą, czło­wieku — nic poza tym! A więc ciągłe pogotowie, dupa ściągnięta, gęba zamknięta na kłódkę! Kapujecie, Guske?


T

ak było — a może nie było? — w tej 3 Baterii 11 Pułku Przeciwlotniczego, do której należał też star­szy wachmistrz Morgenrot. Albo też ona do niego. Jednostce należącej do sił powietrznych, wchodzą­cej w skład korpusu armii. W owych ostatnich tygodniach

14


sierpnia 1939 roku znajdowała się ona w pełnej gotowości bojowej niedaleko południowo-wschodniej granicy Prus Wschodnich.

Granica Polski leżała w zasięgu ręki — zaledwie w od­ległości dwudziestu kilometrów. Można było do niej do­trzeć w kilka godzin. Zwłaszcza jeśli była to zmotory­zowana jednostka, taka jak ta, określana mianem „eli­tarnej" i będąca w ciągłej gotowości, jak to zostało nakazane.

I jeśli nawet ta bateria była tylko małym listkiem na ogromnym drzewie, mrówką w potężnym mrowisku, wplecioną w ogromną maszynerię, to była w równej mie­rze przydatna, jak cała piechota, artyleria, saperzy, wojska pancerne, czy łączności. W obronie ojczyzny — przygoto­wana do frontalnego ataku.

Tu zatem, i nie tylko tutaj w Prusach Wschodnich, ze­brały się przygotowane do wojny przeróżne dywizje połą­czone w jedną Armię Północ. A równolegle formowano Armię Południe.

W każdym razie zgromadziły się tutaj — w tych ostatnich tygodniach sierpnia 1939 roku — wyborowe, uzbrojone po zęby pułki i dywizje, kompanie i baterie będące w ciągłej gotowości bojowej. I jeśli Prusy Wschodnie były nawet tyl­ko „kawałkiem ziemi oderwanej" — było to czystą i jakże ważną strategią. Stąd bowiem do stolicy wroga — Warsza­wy, było najbliżej.

. Tak więc marszruta albo mówiąc inaczej — jeśli nawet oficjalnie tak tego nie nazywano — kierunek natarcia na­stąpić miał z Prus Wschodnich.

Lecz ta, mówiąc wprost, koncentracja wojsk została — co w niemieckim wojsku rozumie się samo przez się — prze­prowadzona według tradycyjnej sztuki wojennej. Była za­tem zakamuflowana, zakamuflowana i jeszcze raz zakamuf­lowana!

Wszystko chowało się w stajniach, stodołach, szkołach, także w kościołach i lasach. Nierzadko również i pod od-łamanymi gałęziami, ściętymi drzewami — co dawało swe­go rodzaju dach nad głową, przez który trudno było doj­rzeć, co działo się „na górze".

15


Tam więc drzemały w półmroku te gigantyczne, zebrane razem dywizje wojsk oczekując 1 września 1939 roku. A wśród nich, w samym centrum, także owa bateria, przez niektórych uważana za pępek owego wyjątkowego świata.

Co nieco z późniejszych wydarzeń wymaga wyjaśnienia. Ale nie wszystko naraz.


W

ciąż jeszcze, ku szczeremu oburzeniu starszego wachmistrza Morgenrota, ten natrętny podofi­cer sanitarny Guske — Eberhard, nazywany też Harry, a nawet „piękny Harry", nie zamierzał się oddalić.

Czyżby nie został jeszcze dostatecznie objaśniony? A mo­że był, mimo swego wyższego wykształcenia, mało pojętny? W każdym razie uparcie trwał przy swoim temacie.

Zdenerwowany Morgenrot, jakby musiał się nagle wzmocnić, pociągnął potężny łyk brantweinu z jednej do­piero co napełnionych przez niego manierek. Nie uznał za stosowne, żeby to samo zaproponować podoficerowi sanitarnemu. Na tego rodzaju poufałość ten jeszcze nie zasługiwał.

17


podpadać, człowieku — żeby nie powiedzieć, nawet dene­rwować mnie!

— W każdym razie — oświadczył jakby na zakończenie Morgenrot — mam tu znacznie ważniejsze rzeczy do zro­bienia, niż wysłuchiwanie twoich bzdur. Również i ty jesteś tutaj po to, aby wykonywać swoje obowiązki — i nic poza tym. A kto nie podporządkuje się temu bezwarunkowo, będzie załatwiony. Jasne, Guske?

I to było chyba zupełnie jasne.


3

Bateria obozowała w owym czasie w Labruschken w Prusach Wschodnich. Nazwy tej miejscowości prawie nikt z żołnierzy nie znał, a nawet jeśli ktoś znał, to nie starał się jej zapamiętać. Tam w jednym z lasków znajdował się punkt dowodze­nia, odpowiedzialny za zarządzanie i zaopatrzenie baterii. W jego skład wchodził również tak zwany „koniuszy", dbający o uzbrojenie i wszelkiego rodzaju remonty pojaz­dów owej 3 Baterii.

Oczywiście dominował tu — i nie tylko tu — starszy wachmistrz Morgenrot. Baczny i zawsze czujny, w każdej chwili gotowy do działania, człowiek nie do ominięcia przez nikogo, także przez mało kogo do przegadania.

Został więc określony, i to nieprzypadkowo, jako „pier­wszy po Bogu", co przypominało co prawda stosunki w marynarce, ale tutaj w żargonie szczurów lądowych oznaczało, mówione szeptem, ale i nie bez respektu: Jego wysokość „świnia nr 1". Jedynym majestatem bowiem dla tej kategorii ludzi był w tym czasie Hitler.

Drugą co do wielkości część baterii, która w zasadzie powinna być wymieniona na początku, nazywano ogniową. Do niej należały fabrycznie nowe armaty kalibru 88 mm. Do tego nowoczesne urządzenia do kierowania ogniem — aparatura optyczna najwyższej precyzji, stanowiąca naj­nowsze zdobycze techniki. I jeszcze dwa, niedawno skon­struowane, działka szybkostrzelne, kalibru 22 mm. Tak

18


ukształtowana struktura bojowa mogła pełnić równocześ­nie dwie funkcje: była w równym stopniu przeznaczona do walki z samolotami, jak i do niszczenia czołgów. Siła ognio­wa baterii została rozmieszczona w tym czasie na skraju ścierniska między krzakami wikliny, dodatkowo zamasko­wana gałęziami wierzbowymi, a więc dokładnie ukryta, co przy tego rodzaju jednostce było absolutnie zrozumiałe. Przynajmniej dla starszego wachmistrza Morgenrota, jak i dowódcy baterii.

Oficjalnym dowodzącym ową 3 Baterią był niejaki poru­cznik Geiger. Uchodził za znaczącą osobistość, której przy­pisywano wybitne wojskowe zdolności. Nawet starszy wachmistrz Morgenrot potwierdzał to.

Porucznik Geiger był niejako taktycznie wyszkolonym praktykiem. Do jego zasad należała między innymi i ta: pierwszemu, a więc jemu, zawsze należy się wszystko co najlepsze! Tak więc i tym razem zatrzymał się w pewnym domku myśliwskim, w którym mógł zaznać pewnego ro­dzaju namiastki komfortu.

Tam też odszukał go starszy wachmistrz. Zastał dowódcę baterii przy raczej przyjemnym zajęciu pielęgnacji wła­snego ciała, które można było określić jako miłe dla oka, jeśli nie wręcz za wysportowane. Geiger zajęty był moczeniem nóg w wodzie z obfitym dodatkiem mydła i starannym obcinaniem paznokci. Robił to z całym od­daniem, jakby na potwierdzenie hasła: W zdrowym ciele zdrowy duch.

Nie przerywając sobie, porucznik spojrzał, ale tylko na chwilę, by skinąć głową swemu szefowi baterii. Nie był to jednak gest jakiejś specjalnej życzliwości, a raczej wymu­szonego uznania. W końcu stojący przed nim w całej oka­załości Morgenrot był typem zadufanym i pewnym siebie, ale dlaczego nie miałby nim być. Należał do ludzi, którzy byli mu niezbędni. Tak więc, choć nie darzył go specjalną sympatią, doceniał jednak jego wartość.

— O ile pana znam, mój drogi Morgenrot, przyszedł pan na pewno tylko po to, aby mi powiedzieć, że wszystko w baterii toczy się w jak najlepszym porządku. Niczego też więcej od pana nie oczekuję.

19


Dowódca baterii nie miał w tym momencie zdaje się waż­niejszych spraw niż troska o własne stopy. Mimo to wyczuł u Morgenrota pewne zakłopotanie w głosie. W końcu znali się już ładnych kilka miesięcy, ale czy już wystarczająco?

Geiger z zaciekawieniem uniósł głowę, przerywając na­wet obcinanie paznokci. Była to bądź co bądź czynność ważna, żeby można było bez przeszkód maszerować, na­wet jeśli jego jednostka należała już do w pełni zmotoryzo­wanych — w końcu nie wiadomo, do czego jeszcze nogi mogą się przydać.

20


— To brzmi nawet interesująco, mój drogi!
Porucznik Geiger wycierał starannie nogi ręcznikiem

frotowym najwyższej jakości, takim, jaki przysługiwał ofi­cerom. -— Kogo ma pan na myśli?

— No właściwie, to ten Guske także i mnie podpadł.
Dowódca baterii, jak to już wielokrotnie się zdarzało,

zaczął być zgodny i w tej sprawie z Morgenrotem. — Nad­zwyczajnym żołnierzem to on nie jest. No dobrze — ale to jeszcze nie oznacza, że nie może nim zostać. Chyba pan sobie z nim poradzi, co?

— Na pewno! To chyba jasne! — Morgenrot powiedział
to tak, jakby porucznik miał co do tego jakieś wątpliwości.
Po chwili zapytał: — A może chciał pan, panie poruczniku,
żebym miał dla niego jakieś specjalne zrozumienie?

— O mało co nie zapytał, czy porucznik nie czuje jakiejś
„słabości" do niego.

— Ależ nic podobnego! — Mało jeszcze ukształtowana
twarz młodego oficera — liczył zaledwie dwadzieścia
pięć lat, tyle samo co starszy wachmistrz — starała się
przybrać pełną powagi minę. — Ale z drugiej strony,
ten podoficer sanitarny, to zupełnie sympatyczny człowiek

— zawsze zadbany i czysty. Jak pan wie, przywiązuję
do tego wielką wagę.

— Ale czasami ma jakieś zupełnie niedorzeczne idee!
Próbował mi na przykład wmówić, że powinniśmy również
pomyśleć o trumnach — przewidując ewentualnych za­
bitych.

21


Te pałatki, aby być dokładnym, leżały pod jego śpiwo­rem, tworząc przyjemną warstwę izolacyjną.

— Wobec tego niech tak będzie! — zgodził się wszech­
stronnie wykształcony w taktyce wojskowej dowódca bate­
rii. — Musimy w każdym razie liczyć się z tym, że wkrótce
możemy zetknąć się z tym problemem ze strony tych
wściekłych, żądnych krwi, napadających nas Polaków.

22


Te stwierdzenia nie zrobiły na Morgenrocie większego wrażenia. Co ma być, to będzie — co zostanie rozkazane, będzie wykonane. Na to był przygotowany w każdej chwi­li. I to z najgłębszym oddaniem.

To było pytanie, na które Morgenrot miał także gotową odpowiedź, jakby był na nie przygotowany. — Jeżeli chce­my z tego Guskego mieć pożytek — a sądzę, że pan jest również tego zdania, panie poruczniku — to powinniśmy temu naszemu podoficerowi sanitarnemu wskazać źródło, jedno albo więcej, gdzie znalazłoby się to i owo z niezbęd­nych leków — dla nas, to znaczy dla naszej baterii.

Morgenrot wiedział oczywiście, o czym mówi — jak zwykle dokładnie to sobie wszystko wcześniej przemyślał.

— Oni naturalnie, ma się rozumieć, niczego nam nie będą
chcieli podarować — nawet gdybyśmy czegoś pilnie po­
trzebowali dla naszych chłopców, ale moglibyśmy im za
to coś dać z naszych zapasów — a to leżało już w jego
kompetencji. Powiedzmy, koniak i konserwy mięsne, także

23


ryby, no, coś takiego. Może być waga za wagę; funt za funt *— do pół metra włącznie.

Tym samym porucznik Geiger poczuł się wprost zobli­gowany za takiego się uznać. W jaki sposób to się spełni — tego jeszcze w tym momencie nie wiedział. Ale wkrótce miał się o tym przekonać.


0x01 graphic

o południu tego przedwojennego jeszcze dnia podoficer sanitarny Eberhard Guske został zapro­szony na stanowisko ogniowe do pierwszego wy­padku. Jakiegoś raczej mniejszego, gdyż inaczej by go wzywano krzykiem.

Mimo to pospieszył z pomocą, jak tylko mógł najszyb­ciej. Oczywiście wyekwipowany w specjalną walizeczkę, pełną środków opatrunkowych i leków, także w pojemnik ze spirytusem, jaki zwykle noszą przy sobie lekarze — któ­rym Guske od dawna chciał być. Gdy przybył na miejsce, zameldował się, jak to było w zwyczaju, u oficera dowo­dzącego stanowiskiem ogniowym.

Był nim niejaki podporucznik Brahms — oficer rezerwy. Typ średniego urzędnika bankowego, z odpowiednim wy­kształceniem, lat około trzydziestu. Ubierał się jak nowic­jusz i wiedziony przesadną uprzejmością giął się ciągle w ukłonach — co tu było błędem.

Brahms stał w tym momencie przy wierzbie patrząc w niebo, jakby wypatrywał samolotów. Ale niebo było

24


czyste, a o ewentualnym samolocie nieprzyjacielskim w ogóle nie mogło być mowy. Podporucznik załatwiał przy tym swoją potrzebę — odlewał się. Ale w tej czynności nie pozwolił sobie przeszkodzić jakiemuś podoficerowi, nawet gdy okazał się nim wezwany sanitariusz.

Gdy skończył, zapytał od razu: — Ma pan buteleczkę, którą pańscy poprzednicy zawsze mieli ze sobą? — I zaraz wyjaśnił Guskemu, o co chodziło. — Z tego waszego spiry­tusu wysokoprocentowego, którego używacie jako środka odkażającego, można zrobić całkiem niezły likier. Coś w każdym razie znacznie lepszego niż ten ordynarny bran-twein, który Morgenrot rozdziela tu między ludzi.

Podoficer Guske wydawał się być zachwycony tym py­taniem. — Co za interesująca propozycja! — powiedział. — Jeśli pan pozwoli, panie poruczniku, wrócimy do niej, gdy tylko udzielę pomocy lekarskiej rannemu. — Poprawił się natychmiast: — Po zaopatrzeniu sanitarnym poszko­dowanego.

Podoficer sanitarny podziękował uprzejrnie, wyraźnie zadowolony z wielce obiecującego zainteresowania ze strony oficera, po czym, jakby nagle zaczęło mu się spie­szyć, popędził do miejsca, gdzie znajdował się ranny.

Tu czekał na niego sierżant Runge. Był to człowiek o po­godnym usposobieniu i rubasznym wyglądzie — swoisty typ byka o łagodnym spojrzeniu owcy. Lekko zdenerwo­wany i niezadowolony wskazał ręką na mężczyznę siedzą­cego w kucki w dołku strzeleckim.

— Ten idiota przytrzasnął sobie łapę, na szczęście tylko
prawą, jest bowiem leworęczny. Ale ty Guske już mu ją
nastawisz tak, żeby nie było kłopotu.

Dość głęboka rana cięta, wciąż jeszcze krwawiąca, tak że trudno było cokolwiek diagnozować, została przez

25


podoficera sanitarnego fachowo i bez słowa opatrzona. Najpierw ją porządnie odkaził, potem posmarował jakąś maścią i zabandażował.

Opatrywany żołnierz, jakiś starszy szeregowy, również nie odezwał się przy tym ani jednym słowem — tym bar­dziej że sierżant bez przerwy bacznie go obserwował. W końcu żołnierze mieli się zachowywać jak prawdziwi mężczyźni i pokazać, że są nimi w każdej sytuacji. Tak jak on — żołnierz i to waleczny, a także prawy.

Po tym wszystkim „Sani", jak tu w skrócie nazywano podoficera sanitarnego, pociągnął sierżanta Rungego nie­co na bok. Usiedli na ustawionych opodal skrzynkach z amunicją do dział 88 mm.

Guske zauważył: — Ten kolega, panie sierżancie, nie wygląda najlepiej. — Co miało innymi słowy oznaczać: nie wygląda dobrze dla ciebie. — Tego nie da się w oficjal­nym meldunku zataić.

Sierżant Runge wytrzeszczył oczy: — Co chcesz przez to powiedzieć? Chyba nie chcesz obarczyć mnie odpowie­dzialnością za to!

Runge próbował natychmiast oddać z powrotem tego czarnego Piotrusia, w końcu znał swój fach — szkoła Mor-genrota. — Człowieku, jeśli coś takiego się stanie, to dlate­go że źle opatrzyłeś mojego żołnierza!

Tego rodzaju gry należały tutaj do normalnych, co zdąży­ło już dotrzeć do świadomości Guskego, przy czym nauczył się też odpowiednio reagować na nie. — Widocznie źle mnie zrozumiałeś, przyjacielu Runge — panie sierżancie. Ja powiedziałem, że w oficjalnym meldunku nie dałoby się te­go pominąć, gdyby oczywiście taki został sporządzony. Ale ja wcale tego nie pragnę, w każdym razie niekoniecznie!

26


cenię. A poza tym myślę sobie: Co to znaczy jedna zmiaż­dżona ręka w porównaniu z tym, co nas tu jeszcze czeka?

człowieku, chodzi o mój ukochany kraj rodzinny, o moją ojczyznę, rozumiesz!

Runge reagował z coraz większym niezadowoleniem. To nie był temat dla niego, a już szczególnie w tych czasach. — Przecież nie chodzi o konie, kury czy jakieś tam świnie.

28


i wschodniopruskiego patrioty; jako taki nie da się przez nikogo przegadać. — Nawet, jeśli tak jak w moim przypa­dku, moja siostra, a mam tylko jedną i kiedyś bardzo ją kochałem, wyszła za mąż za Polaka. Przeprowadziła się na­wet do niego i tam żyje.

Usłyszawszy to stanowisko podoficer sanitarny poczuł się zawiedziony. Nie miał też już chęci zapytać: której oj­czyzny? Aż tak odważny w każdym razie nie był.

We wczesnych godzinach wieczornych tego dnia— na kilka dni przed wojną 1 września 1939 roku, wkrótce historycznego dnia — dowódca ba­terii porucznik Geiger, zainspirowany przez Mo-rgenrota, udał się do leżącej w pobliżu wioski.


Ta, w której stacjonowali, nazywała się Labruschken, jak nazywała się ta druga, nie wiedział i nie pytał o to. Kazał Się tam zawieźć swoim mercedesem 300.

W zasadzie był to samochód przysługujący tylko wyż­szym dowódcom i generałom, wysokiej klasy samochód osobowy. Jemu jednak udało się zorganizować taki okazały egzemplarz również dla siebie, oczywiście nie bez pomo­cy starszego wachmistrza.

Pojechali od razu do szkoły, w której według wszystko­wiedzącego Morgenrota miał znajdować się szpital polowy numer 815. Geiger wysiadł z samochodu zabierając ze so­bą wypełnioną po brzegi teczkę.

Miał przy tym, jak to się mówi, szczęście. Właściwie nie było w tym nic szczególnego, w każdym razie nie dla gor­liwych i oddanych w myśl sztuki Clausevitza, prawdziwych Prusaków. Już przy wejściu natknął się na właściwą osobę, będącą swego rodzaju duszą tego szpitala polowego.

A więc na lekarkę — doktor Beatę Bernauer. Nie tylko odpowiedzialną za opiekę nad chorymi, ale także bezpo­średnio dysponującą zgromadzonymi w dużych ilościach medykamentami. Geiger trafił zatem od razu pod właściwy adres.

— Szanowna pani doktor! — próbował powiedzieć to­nem zasłyszanym w kasynach, co jednak nie bardzo mu wyszło, gdyż jego sportowo-bojowa natura nie opanowała dotąd w pełni zwyczajów kasynowych. — Cieszę się, że mogłem panią od razu spotkać. Mam, że tak powiem, pe­wną sprawę do pani i żywię nadzieję, że znajdę zrozu­mienie.

Spojrzała na niego wymownie, z wyraźnym zaintereso­waniem. Odniosła wrażenie, że nareszcie ma przed sobą prawdziwego mężczyznę i do tego jeszcze oficera. W do­datku był zupełnie inny niż ci wszyscy, którzy ją tutaj ota­czali.

Inny niż jej naczelny lekarz, który swoją skłonność do niej, prawdopodobnie czysto fizyczną, skrywał za pseudo-filozoficznymi powiedzonkami. Także nieporównywalny z naczelnym lekarzem korpusu, pozującym na badacza i naukowca, organizującym ciągłe seminaria i konferencje,

30


traktującym ewentualną wojnę jako laboratorium doświad­czalne dla ludzkich i medycznych możliwości. Także inny od pracującego tu jeszcze razem z nią lekarza, który, oto­czony dwoma tuzinami pielęgniarek, bez powodzenia za­biegał po kolei o względy każdej z nich.

Lecz ten, który stał tu teraz przed nią, był naprawdę in­nym wizerunkiem mężczyzny, do tego wolnym i budzącym zaufanie. Ale czego mógł chcieć? Co to za sprawa, dla któ­rej oczekiwał od niej zrozumienia?

Co on w tym momencie myślał, nie bardzo mogła wy­wnioskować. Możliwe, że coś, co da się przyjemnie spożyt­kować. Zresztą mniej więcej tak, również tak, wyobrażała sobie wojnę. W każdym razie poczuła — i to od pierwsze­go wejrzenia — sympatię, która zdawała się być wzajemna.

— Zobaczymy — powiedziała jednak chłodno, mimo że chętnie powiedziałaby to w przyjemniejszej formie — czy da się coś zrobić dla pana, poruczniku!

Poprosiła Geigera, by poszedł za nią i zaprowadziła go do swego pomieszczenia; był to pokój należący do miesz­kania obecnie wykwaterowanego dyrektora szkoły. Jesz­cze do niedawna była w nim sypialnia, w której spał dyre­ktor na ogół ze swoją żoną, ale — o czym szeptano na wsi

— zapraszał do niej także swoich uczniów i to nie tylko
rodzaju żeńskiego. Prawdopodobnie, by ich oświecać.

Ten facet, jak się okazało i co również ochoczo upowsze­chniano, reprezentował więc nie tylko typ wschodnioprus-kiego mężczyzny. Został on tutaj przeniesiony z Nadrenii

— prawdopodobnie za karę — do tej, wydawałoby się,
zapomnianej przez Boga okolicy, w której w każdym razie
trudno byłoby znaleźć warunki do karnawałowych sza­
leństw. Tak więc wykorzystano sytuację, by się go pozbyć.
Wehrmacht potrzebował kwatery!

Do tego zarekwirowanego pomieszczenia prowadziła więc pani doktor swojego oficjalnego gościa — oficera. A on posłusznie podążał za nią, nie przypuszczając nawet, na co dał się złapać. Ale i tak kierował się dewizą: nie istnieje nic, na co nie byłbym przygotowany!

Do tego Geiger niósł pod pachą wypchaną teczkę. Znajdowały się w niej dwie butelki szampana, żadnego


specjalnego gatunku, ale mimo wszystko był to przyzwoi­tej, średniej klasy niemiecki szampan, świetnie się nadają­cy na niespodziewany poczęstunek; także do wypicia we dwoje. Morgenrot przezornie go w niego wyposażył.

Usiedli — nawet z początku dość daleko od siebie — na szerokim łożu małżeńskim byłego już dyrektora szkoły. Dokoła panował mały nieporządek, tu i ówdzie leżały po­rozrzucane części ekwipunku i damskiej garderoby. Praw­dopodobnie miała na to wpływ atmosfera bliskiej wojny.

Porucznik zaproponował „buteleczkę". — Mały łyczek na zapoznanie, jeśli pani pozwoli? Ona nie powiedziała nie i sięgnęła po szklanki. Potem wypili obserwując się nawza­jem z rosnącym zainteresowaniem.

— Czy rzeczywiście to się stanie? — zapytała z ufnością,
mając na myśli wojnę.

Porucznik Geiger starał się zawsze zachować spokój w takiej sytuacji. — Obojętnie, co z tego wyniknie — prze­żyjemy to!

Na co Beata — z zachęcającym uśmieszkiem, jakim ko­biety zwykle obdarowują mężczyzn, którzy się nimi opie­kują — powiedziała: — Trochę się jej boję. — Lecz zaraz pod wpływem jego oficerskiego spojrzenia, poprawiła się: — Nie, chodzi nie tyle o strach, co pewnego rodzaju niepo­kój. Boję się, czy aby naprawdę podołam wszystkim czeka­jącym nas obowiązkom. — Oczywiście z godnością, hono­rem i pełnym oddaniem; ale tego już nie musiała dodawać.

— Będziemy musieli z tym żyć, przyzwyczaić do tego —
do wszystkiego, co nas czeka! Być ponad to!

Przyznała mu rację, była nawet przekonana, że tak być musi. Zaczęła przysuwać się do niego, ufnie uśmiechać. A on objął ją ramieniem, na razie tylko jednym — widać jako zdecydowany jej obrońca.

Mieli przy tym okazję wysłuchać — był 23 sierpnia 1939 roku — jednego z ważniejszych wówczas dzienników ogó-lnoniemieckiego radia. Wiadomości docierały do nich z popularnego radioodbiornika — skrzecząc, rycząc, za­głuszając ich. Lektor triumfalnie informował:

— Minister Spraw Zagranicznych Wielkiej Niemieckiej
Rzeszy, Joachim von Ribbentrop, udał się do Moskwy na

32


zlecenie Führera; co oczywiście było zrozumiałe samo przez się, ale zostało mimo to z naciskiem podkreślone. Tam spotkał się ze Stalinem — też swego rodzaju Führerem, ale Sowietów — i wynegocjował z nim pakt o nieagresji, który wzajemnie uzgodniono, sformułowano i podpisano!

I po części otrzymała ją ze strony Geigera. — My — za­pewnił ją, co przyjęła ochoczo — musimy żyć! Świadomie i konsekwentnie w każdej sytuacji. Musimy przeżyć wszy­stko i wszystkich!

Było to hasło, które obowiązywało wszystkich Niemców, a oni niewątpliwie do nich należeli. Gotowi do poświęceń, zespoleni ze sobą, przeświadczeni o słuszności sprawy. To było tu i teraz najważniejsze.

I nie bronili się przed tym. Spoglądali na siebie coraz gorętszym wzrokiem, i zaczęli dotykać się rozpalonymi dłońmi, co wkrótce przerodziło się w harmoniczne ruchy, ogarniające ich złączone ciała.

Pół godziny później — zwykle intymności tego rodzaju nie trwają dłużej, zwłaszcza w tak gorących czasach — po­rucznik Geiger podniósł się znowu, wyrażając uznanie: — Moje gratulacje, droga Beato, byłaś naprawdę wspaniała! To znaczy: rozumiemy się i pasujemy do siebie.

— Cieszę się, że tak sądzisz — zapewniła go z pewnym
ociąganiem się.

33


Uznała, że mimo wszystko, jak dla niej, to trochę za szy­bko to minęło! Ledwie zaczął, a już się od niej uwolnił. Od niej!

Zawsze było to coś, choć spotkało się ze skromnym z jej strony uznaniem. Być może nadmierny, jej zdaniem, po­śpiech był prawdopodobnie wynikiem żołnierskich zwy­czajów. A może też przeczuwaniem zbliżającego się zagro­żenia.

Do tego musiała się jednak dopiero przyzwyczaić. — Je­śli ci odpowiadam, jak mówisz, to cieszę się. A jeśli taką byłam, to dzięki tobie.

Heinz-Herbert Geiger stał teraz znów w pełnym umun­durowaniu. Zapewniał ją, szczerze zadowolony: — Twoja gotowość, droga Beato, cieszy mnie niezmiernie. Ale tak właśnie powinno być, gdy spotykają się — chciał dodać: szlachetni i do tego jeszcze Niemcy, ale nie powiedział tego — ze sobą ludzie, którzy dobrze się rozumieją.

Zapadło krótkie milczenie. Beata jakby coś ważyła w my­ślach. Jej wargi lekko poruszały się, ale niezbyt długo. Ge­iger po chwili dodał jeszcze: — Mam nadzieję, że nasza znajomość będzie też miała praktyczne korzyści.

— Jakie korzyści masz na myśli? — Nie przyszło jej łat­
wo zadać to pytanie i w ogóle zaakceptować wojskowo-
-konkretny sposób myślenia. Ale przełamała w sobie opór.

Wobec tego zaczął jej teraz wyjaśniać, o co mu chodzi. W innej sytuacji by tego nie czynił (szczerze mówiąc czuł

34


się trochę zawiedziony jej zachowaniem). — Dlatego, sza­nowna Beato, chciałbym uprzedzić, prosząc o twoją przy­chylność, że jutro odwiedzi cię mój podoficer sanitarny. Niejaki Guske.

Stał już w otwartych drzwiach z pustą teczką pod lewą pachą i kiwał do niej prawą dłonią. Zadowolony po zakoń­czonej przyjemnie misji, którą i ona uznała za udaną.

— Zawsze wszystko po kolei, moja piękna dziewczyno.
I to możliwie we właściwym porządku.

W późnych godzinach wieczornych 23 sierpnia 1939 roku — historycznego przecież dnia — starszy wachmistrz Morgenrot jeszcze nie myślał o odpo­czynku. Zaprosił do siebie swoich najważniej­szych podwładnych — będących jednocześnie jego najbar­dziej zaufanymi współpracownikami. Chciał ich po prostu wtajemniczyć w posiadane przez siebie poufne wiadomości.


Urządził to spotkanie w pobliżu swego samochodu szta­bowego, w którym znajdował się zapas butelek. To na wypadek, gdyby ktoś zasłużył na docenienie jego od­dania.

Ustawił więc za samochodem kilka składanych krzeseł. Przykryta kocem latarnia dawała przytłumione, ale wystar­czające światło. Obecni mogli rozpiąć mundury, gdyż wczesnojesienne noce, jak zwykle w Prusach Wschodnich, były jeszcze ciepłe.

— Sądzę, przyjaciele, że słyszeliście dziś wszyscy przez
radio najświeższe wiadomości — zaczął Morgenrot. — I co,
pytam się was, udało się przez to załatwić naszemu jedyne­
mu, najwspanialszemu Führerowi? Czyście się kapnęli,
o co chodzi?

W tego swojego Führera wierzył od najmłodszych lat — odpowiednio wychowywany przez ojca, z zawodu polic­janta. Jego ukochana matka także go od tego nie odciągała. Tak więc było dla niego zupełnie zrozumiałe, że i wszyscy inni muszą w Adolfa Hitlera wierzyć. A w jego otoczeniu — obowiązkowo!

— Udało się — mówił dalej — naszemu wielce czcigod­
nemu Führerowi porządnie usadzić tych podstępnych So­
wietów! I to tak, że stoją teraz na miękkich kolanach i z wy­
puszczonym powietrzem potulnie, jak barany zamknięte
w zagrodzie na ulewnym deszczu. A my możemy teraz
wreszcie opanować tych pyszałkowatych Polaków, to zna­
czy totalnie ich zmiażdżyć — co też zrobimy! Będziemy
mogli wreszcie ten cholerny, prowokujący nas bez prze­
rwy naród przemielić na papkę!

To przekonanie było dla niego zupełnie oczywiste. Dzie­lił się nim chętnie również ze swoimi najbliższymi i jedno­cześnie najbardziej uległymi współpracownikami. A ci go słuchali.

Był wśród nich podoficer nazwiskiem Leuchter. Mały, mądry, przebiegły, dobrze odżywiony i wrażliwy czło­wiek, odpowiedzialny w baterii za prowiant, przede wszy­stkim za kuchnię polową; sprytny zaopatrzeniowiec, potra­fiący załatwić przy okazji różne sprawy. Niezastąpiony w zdobywaniu niemożliwych rzeczy.

36


Drugim w tym wewnętrznym trio był niejaki Fahnenbrat, starszy szeregowy. Siedział jak zając z nastawionymi usza­mi i cielęcym spojrzeniem. Już kilka razy otrzymał zapew­nienie, że jest przewidziany do awansu. Oddanie z jego strony było więc zapewnione. Tutaj w każdym razie był gorliwym stróżem wszystkich akt kancelaryjnych baterii: dokumentów osobistych, książeczek żołdu, wykazów stanu posiadania i tym podobnych.

Starszy wachmistrz Morgenrot obydwu wybrał sobie sam i, że tak powiem, wychował, to znaczy odpowiednio dopasował do siebie. Był całkowicie pewien ich oddania. Obaj czynili też wszystko, wykonując każde polecenie, aby jego zaufanie do nich stale się pogłębiało.

Lecz na dobrą sprawę: co znaczyliby tutaj bez niego? Tyle co nic! Lecz z nim, a więc dzięki niemu, byli tu kimś. To z kolei czyniło ich wdzięcznymi, tworzyło przynajmniej pozory oddania.

Tego rodzaju gotowość należało pielęgnować, w miarę możliwości nawet wzmacniać. Morgenrot doskonale wie­dział, jak to wprowadzać w praktykę. Poprzez obdarzanie wybranych poufnymi wiadomościami, dodatkowo wsparte trunkami, jakie stale miał pod ręką, przede wszystkim zaś dużą ilością piwa. I do tego od czasu do czasu serdeczny, przyjacielski toast ,,na zdrowie" — wznoszony małym brantweinem.

Był wśród nich jeszcze jeden faworyt tego zaprzysiężo­nego kręgu — sierżant Kroschke. Zatrudniony jako tak zwany koniuszy, czyli swego rodzaju główny mechanik od­powiedzialny za wszystkie pojazdy baterii — był rzeczywi­ście wyjątkowej klasy fachowcem. Poza tym z wyglądu ra­czej przypominający żółwia, z głową zawsze wciągniętą w ramiona, do tego zacięty milczek, pozbawiony poczucia humoru i elementarnych zasad zachowania się w towarzys­twie. Bawił się akurat butelkami od piwa, jak lalkami, usta­wiając je to w szereg, to w rząd przed sobą. Robił to z taką powagą, jakby go nic więcej nie interesowało na świecie.

— Na takiej wojnie, przyjaciele — nawet jeśli nie będzie ona wielka — czekają nas poważne zadania i będziemy musieli sobie z nimi poradzić!

37


Wszyscy przytaknęli mu zgodnie — tym chętniej, że każ­dy wlał już w siebie z pięć piw, co jednak oznaczało, że w piciu dobrnęli ledwie do półmetka. Starszy szeregowy Fahnenbrat, ów zarządca „makulatury", wyręczający star­szego wachmistrza w wielu drobiazgach zapewniał: — W moim zakresie — wszystko jasne, nie będzie prob­lemów! — A Leuchter, ten od wyżywienia, stwierdził z peł­nym przekonaniem: — Moje zapasy — co oznaczało: przez niego zabezpieczone — starczą nie, jak to przewidują przepisy, na trzy, ale co najmniej na siedem dni, jeśli na­wet nie na dziesięć.

— Brawo, moi niezawodni! — zawołał starszy wachmistrz
z uznaniem, wręczając każdemu szóstą butelkę piwa, na
którą zasłużyli. Do tego po kieliszku brantweinu, jako pre­
mia specjalna, z jego prywatnej puli. — Tak musi być!
A więc — prosit!

Po czym kontynuował: — To właśnie nazywam poczu­ciem obowiązku! Do tego należy jeszcze ciągła czujność! Bo my musimy cholernie uważać na nasze ewentualne sła­be strony.

— Uważamy na nie, starszy wachmistrzu! — zapewnili go
zgodnie. — Tylko jak myślisz, gdzie mamy ich szukać?

Po szóstym mniej więcej piwie pozwalał im mówić do siebie po imieniu, po dwunastym natomiast — to jest na­stępnego ranka — już nie. Ta zasada była pilnie przestrze­gana, jak wszystkie, które Morgenrot ustanawiał, uważając je — ze swojego punktu widzenia — za konieczne.

Tym razem jednak starszy wachmistrz Morgenrot uznał za stosowne — dla dobra baterii — niemal całkowite zbliże­nie się do swoich najbliższych współpracowników. Bateria ta bowiem, o czym był święcie przekonany, była zbiorem najlepszych z najlepszych. Wybornie wyszkolonych i to co do jednego żołnierza. Ponadto konsekwentnych w dążeniu do celu, wychowanych w dyscyplinie! Co w końcu było to jego zasługą — choć niekoniecznie musi być stale podkreś­lane; o czym wiedzą tu prawie wszyscy. A może nie?

Czy wspaniale wyszkolona bateria, taka jak ich, z naj­nowszym, najwyższej klasy sprzętem — dostarczonym przez Kruppa, Siemensa, Henschela i innych fabrykantów

38


światowej sławy, zatem w pełni zmotoryzowana w ramach wspólnoty interesów — jest już absolutnie doskonała? Chy­ba nie. To wszystko razem musi zostać dopiero odpowied­nio zespawane. I to tak, żeby nie było śladu po spawie. Nad tym pracuje on, Morgenrot — niezmordowanie i in­tensywnie!

Ale robić wszystko samemu, to w końcu i dla niego nieco za dużo. Ale od czego ma swoich zaufanych współpracowni­ków? On ma tylko dwoje oczu, ale nawet gdyby były najby-strzejsze — co cztery pary oczu to nie jedna — pomyślał.

— A więc przyjaciele — żeby było jasne: Jeśli ktoś z was
zobaczy, że to czy owo nie jest w porządku — albo zauwa­
ży w ogóle coś dziwnego — to, przyjaciele, jestem do wa­
szej dyspozycji. A więc słucham.

Do tego zadania, które nie było niczym nadzwyczajnym, ale od dawna praktykowanym, zaufani byli należycie przy­gotowani. Przy czym starszy szeregowy Fahnenbrat, tak jak się to należy, w takich sytuacjach dawał zawsze pierw­szeństwo podoficerowi Leuchterowi. A ten nigdy się spec­jalnie nie ociągał i informował o wszystkim, co uważał za godne uwagi.

— A więc — ten podporucznik Brahms. — To był ten od
stanowiska ogniowego, którego nie określał jako „nasz",
lecz tak, jakby mówił o nikim. — Należy nie tylko do łago­
dnych, ale i „słodkich"! Ostatnio znów mnie molestował
o likier śmietankowy, najchętniej marki Bols. W końcu
przydzieliłem mu pół litra z moich najgłębszych zapasów.
Czy dobrze, szefie?

Starszy wachmistrz pokiwał głową. Zauważył, że i Fah­nenbrat, ten młody, słomkowy blondynek ze swoimi bla-dowodnistymi oczyma drżącego wasala czekającego na wyrok, chciał coś na ten temat powiedzieć. Na pewno coś, co Morgenrot chętnie by usłyszał.

— Zdaje mi się, że na tego rodzaju słodkawo-lepkie na­
pitki, dobre na drzemki, podporucznik Brahms jest bardzo
pazerny, jeśli w ogóle można go tak określić. W każdym
razie, jak słyszałem, zagadnął nawet w tej sprawie podofi­
cera sanitarnego Guskego — pytając, czy nie potrafi prze­
mienić spirytusu w likier.

39


Naprawdę? — starszy wachmistrz Morgenrot słuchał teraz bardzo uważnie. — No i co, przemienił?

- Tego nie wiem — przyznał Fahnenbrat, wyraźnie zmartwiony swoją niewiedzą. Wiem tylko tyle, że tak zupe­łnie tej propozycji nasz „Sani" nie odrzucił — ale wyraźnie tego nie zadeklarował.

— Ten medyk Guske — żartował Leuchter, ten od za­
opatrzenia — chyba porządnie się tutaj nudzi! Łazi tylko,
udaje ważniaka, przeszkadza nam — on jest, szefie, naj­
wyraźniej za mało obciążony. Ten pokręcony węszyciel za­
pytał mnie dziś, czy w naszej kuchni polowej używamy so­
dy? No, co to w ogóle ma znaczyć?

Co to miało znaczyć, podoficer Leuchter wiedział dosko­nale. To, że starszy wachmistrz nie orientował się, po co Guske pytał o sodę, zdziwiło go, ale oczywiście nie okazał tego. Bo mogło też być, że ten farbowany lis tylko udawał niewiedzę — by w ten sposób sprawdzić swoich najbliż­szych współpracowników.

Morgenrot zamilkł na kilka sekund. Po chwili spytał ży­wo: — I Guske cię namawiał, żeby coś takiego stosować? To do niego podobne.

— Czy tak zostało to zrozumiane? — ostrożnie dopytywał
się Leuchter.

— A chcesz stwierdzić, że ostrzegano cię przed tego ro­
dzaju praktykami u nas? — W tym miejscu starszy wach-

40


mistrz sposępniał. Ten Guske znowu mu podpadł — teraz już na całego.

— A więc próbował ciebie do czegoś takiego namówić, tak? Do tego to on jest zdolny — czyż nie mam racji?

Tak więc znów jedna ważna kwestia została zauważona, jeśli nawet była to tylko jedna spośród wielu.

Następnego dnia, ale dopiero we wczesnych godzinach popołudniowych, podoficer sanitarny Guske dotarł, zgodnie z rozkazem, do szpitala polowego 815. A więc o czasie, w którym w tej instytucji, umiejscowionej w szkole w najbliższej wsi, pa­nowała powszechna zbiorowa drzemka poobiednia.

No, dlaczego w zasadzie wszyscy nie mieliby odpoczy­wać po obiedzie — zapytał sam siebie Guske. Na razie ten świat był jeszcze wolny od rannych na wojnie, lecz Guske zdawał się to już wietrzyć — zresztą nie bez trwogi.

Zaraz przy wejściu do szpitala polowego, w korytarzu zainstalowano coś w rodzaju izby przyjęć. Znajdowało się tutaj wiele nie używanych jeszcze nigdy noszy; mających prawdopodobnie świadczyć o gotowości do przyjęcia ran­nych. Pod ścianą, wysoko aż pod sufit, poustawiano karto­ny z grubym czerwonym krzyżem na białym tle. Na pewno były wypełnione środkami opatrunkowymi — watą, ban­dażami, leukoplastami. Akurat tym, czego potrzebuję — pomyślał Guske.

Na samym środku pomieszczenia stał szeroki stół, na którym leżały rozrzucone różnego rodzaju bloczki i formu­larze. Za nim siedział, drzemiąc, pewien sierżant. Był wy­raźnie niezadowolony, że mu przeszkadzano.

Gdy jednak dotarł do pani doktor Bernauer, zauważył od razu, że jest to osoba zupełnie inna, niż oczekiwał. Zu­pełnie inaczej ją sobie wyobrażał — po owym męskim dwuznacznym uśmieszku, jaki pojawił się u porucznika, gdy mu ją opisywał. Sprawiała na nim wrażenie osoby za­skakująco delikatnej, o niezwykle czułym uśmiechu i sto­nowanej, smagłej piękności. Typowo germańskiej urody z pewnością nie reprezentowała.

Ta pani doktor mająca na imię Beata — tyle już wiedział — siedziała na łóżku i wyciągnęła w jego kierunku swoją prawą rękę, ale tylko po to, żeby odebrać wykaz leków i pozostałych środków opatrunkowych.

Podał jej go, starając się przy tym zachować przyzwoitą odległość. Rzuciła okiem na papier rejestrując osiemnaś-

42


cie pozycji, uczyniła to widać dokładnie, gdyż po chwili oświadczyła:

Dopiero teraz Beata zaczęła uważniej przyglądać się swemu gościowi — z coraz bardziej rosnącym zaintereso­waniem. Nie ukrywała przy tym swego zadowolenia. U te­go bardzo jeszcze młodego człowieka spostrzegła widocz­ną nieśmiałość. Pożerał ją rozmarzonym wzrokiem, głos jego lekko drżał, ponadto był inteligentny. Zupełnie różny, musiała to przyznać, od dominujących tu wokół przyszłych bohaterów wojennych.

43


cześnie cofał, prawie aż do drzwi sypialni. — W końcu — powiedział chcąc wyjaśnić swoją sytuację — żyjemy w czasach, w których wszystko jest dokładnie uregulowa­ne. Należę niestety tylko do tych zwykłych śmiertelników, tak zwanych szaraczków, a więc żołnierzy najniższej rangi. A obok nas istnieją też ci lepsi! Oficerowie i osoby w ran­dze oficerów — tacy jak pani.

Nie odważył się powiedzieć, co naprawdę w tym mo­mencie myślał. Na pożegnanie powiedział jedynie: — Na­leżę niestety do tych, którym trudno sobie wyobrazić, że wielbłądowi udałoby się przecisnąć przez ucho igielne, nawet jeśli wiem, że powiedzenie, iż coś jest niemożliwe, nie jest obecnie popularne. W związku z tym można sobie wyobrazić, co za okropności nas jeszcze czekają.


Dni zmagań ludzi zdecydowanych na wszystko

Kierunek natarcia: Z Prus Wschodnich — do centrum Polski, aż do Warszawy


N

areszcie nadszedł ten dzień — 1 września 1939 roku. Był pięknym jesiennym dniem. Przynaj­mniej dla żołnierzy Armii Północ, którzy zostali gęsto zgrupowani na pozycjach wyjściowych w pobliżu granicy z Polską w Prusach Wschodnich. Ta zmasowana milionowa siła uruchomiła teraz swoje dywizje i pułki, jak klin wbijając się w przeciwnika. Nie od razu jednak z udziałem baterii porucznika Geigera.

Ciepło tej nocy ogarniało jeszcze długo ludzi i zwierzęta tu zgromadzone. O wschodzie zarysował się krwistoczer­wony horyzont, przeplatany srebrnymi wstęgami dymów. Żaden z poprzedzających go dni nie zaczął się dla żoł­nierzy tak wcześnie. Miał się on stać pierwszym z długich, nieskończenie długich dni nowej ery. Początkiem pewne­go końca, którego w tym momencie nie wyobrażał sobie jeszcze żaden człowiek, a zwłaszcza Niemiec. To, co tu się stało, było ślepotą ślepego, w dodatku wrzuconego do głębokiej, odurzającej ciemności. Świadczyło to o komple­tnym, braku przewidywania czegokolwiek.


J

eszcze przed świtem porucznik Geiger znalazł się w swoim punkcie dowodzenia. Również i on, jak wszystkie zgrupowane oddziały dookoła, został po­stawiony w stan alarmu. Stał więc teraz tutaj w peł­nym polowym rynsztunku, przepełniony chęcią walki i na wszystko zdecydowany. Kazał zbudzić swoich żołnierzy,


jeśli którykolwiek z nich w ogóle jeszcze spał i oznajmił im donośnym, zdecydowanym głosem: — Nadeszła chwila, na którą czekaliśmy!

Następnie, po małej przerwie, pozostawionej chyba każ­demu na krótką refleksję, rozkazał: — Zdjąć maskowanie! Przygotować działa! Amunicja ostra!

Wszyscy, przygotowani na to już od dawna, natychmiast wykonali wszystko bezbłędnie, wyćwiczonymi ruchami. Sierżant Runge, ciągle dbający o to, by świecić przykła­dem, osobiście instalował aparaturę pomiarową, kierując ją na przewidywane nieprzyjacielskie pozycje. A podporu­cznik Brahms jakoś dziwnie podejrzanie przemykał jak ła­sica pomiędzy stanowiskami, w tę i z powrotem, od jed­nego działa do drugiego. Prawdopodobnie był jeszcze pod wpływem wcześniej wypitego likieru. Czego tym ra­zem jednak dowódca baterii wspaniałomyślnie starał się nie dostrzegać, zadowolony, że nareszcie, nareszcie coś się zaczęło. W takim przypadku drobne niedociągnięcia nie miały większego znaczenia. Od tej chwili liczyć się bę­dą jedynie sukcesy, od których będą zależały odznaczenia, być może nawet jakieś wyższe, a może nawet te najwyższe! Był zatem gotowy do walki — razem ze swymi żołnierzami.

— Teraz, panowie — zakomenderował, co było zupełnie niepotrzebne — dopiero pokażemy, co potrafimy!

Tylko wroga jakoś nie było widać! I, co było może je­szcze gorsze, ich bateria nie od razu została włączona do akcji! Nie było z kim walczyć, wróg był po prostu nie­obecny!

Czyżby nie było tak, jak nadawało wielkoniemieckie ra­dio — któremu przecież należało wierzyć — że pozwalał on sobie na znaczne prowokacje, jeśli nie wręcz na bez­czelne impertynencje? Jak chociażby podczas ubiegłej no­cy napadając na niemiecką radiostację w Gliwicach — pa­ląc, mordując, wysadzając! Na co oczywiście Niemcy, szczególnie pod rządami Hitlera, pozwalać nie powinni — nie mogą!

Oburzenie na tego rodzaju barbarzyński czyn było oczy­wiście ogromne. To, że mogła to zrobić specjalna jedno­stka SS, przebrana w polskie mundury, rozpalając ognisko

46


wojny, trudno było sobie w ogóle wyobrazić. W końcu wszyscy tutaj byli uczciwymi, porządnymi, walczącymi żoł­nierzami!

Morgenrot w każdym razie zadbał o to, aby podczas owego świtu również w baterii nikt nie mógł spać. Jemu nie wymykało się nic, jeśli nie chciał, żeby mu się wy­mknęło.

Tak więc obserwował przez lornetkę ze szkłami Zeiss--Jena — lepszą niż miał dowódca baterii — co się w tych wczesnych godzinach porannych przed nim działo. Liczne wozy bojowe sunęły w zwartym szyku do ataku, wyłaniały się z lasów, wiosek, posuwały się ciasno jeden za drugim polnymi drogami spowite tumanami kurzu. Z ryczącymi na cały głos silnikami, które wyrywały ze snu wszystko, co żyło.

Ta sytuacja dodatkowo jeszcze uskrzydlała Morgenrota.

— Wydać prowiant specjalny! — rozkazał. — Wszystkie
pojazdy zatankować do pełna! Kuchnię polową przygoto­
wać do drogi! Musimy być w każdej chwili gotowi do wal­
ki z wrogiem.

— powiedział starszy wachmistrz, tymczasem jeszcze przy­
jaznym tonem. — Tylko teraz koniec, człowieku, z takimi
subtelnymi myślami. Od dzisiaj liczyć się będą tylko czy­
ny. Zapamiętaj to sobie. Nareszcie koła poszły w ruch.

47


niedoświadczony gówniarz. — Teraz wreszcie, człowieku, wszystko jest jasne jak kryształ i przebiega prawidłowo. Führer dał rozkaz — a my go wykonamy! I ty, człowieku, naturalnie także.

To, co Führer tym razem rozkazał, jak zwykle niezupeł­nie jasno, stało się wyraźne w godzinach porannych owe­go historycznego dnia. Dokładnie zostało nagłośnione przez wszystkie radiostacje Rzeszy i było bez przerwy po­wtarzane. Wszędzie do usłyszenia, gdzie tylko się Niemcy znajdowali. Także na froncie ustawiono niezliczoną liczbę głośników przekazujących patriotyczne teksty.

Tego historycznego dnia, który potem przez wielu Nie­mców określony został jako „histeryczny", Führer i Kanc­lerz Rzeszy w jednej osobie, będący jednocześnie Naczel­nym Wodzem Wehrmachtu, kazał zebrać wokół siebie Reichstag, który później powszechnie nazywano „chórem Rzeszy". Jedyną bowiem rzeczą, jaką ten posłuszny — po­dobno — zespół klakierów naprawdę opanował, były dwa hymny narodowe — ten oficjalny „Deutschland, Deutsch-land iiber alles" oraz pieśń Horsta-Wessela i to tylko po jednej zwrotce.

Najpierw jednak wysłuchano tego co zwykle. Powtórkę haseł o wielkoniemieckiej wartości takich, jak: państwo, naród, ojczyzna, Rzesza, honor i wierność. Zdobycze, któ­re nigdy nie mogą być zakwestionowane, których należy strzec i bronić w razie potrzeby. I w ten sposób, on, Führer, doszedł do sedna swego wywodu: Istnieje wróg!

To on sprowokował broniących swej czci i godności, mi­łujących pokój i humanizm Niemców. Tak być nie może! — nigdy. I teraz już zabrzmiało owo groźne oświadczenie:

Chciał jeszcze dodać — i cieszyć się, że dzięki temu bę­dziemy mieli wkrótce rannych — ale już nauczył się, że przy starszym wachmistrzu należy używać tylko tych słów, które ten uznaje za słuszne i właściwe.

48


W

krótce wojna rozwinęła się na wszystkich torach. Oślepiające błyski rozdzierały horyzont nad Pol­ską. Po nich następowały grzmoty, jak podczas burzy. Z czasem jedne zaczęły nachodzić na drugie, mieszały się ze sobą, tak że nawet wydawało się, iż grzmot następował przed błyskiem. Co za przedstawienie!

Tam polowa artyleria niemiecka ostrzeliwała wroga. Urządziła sobie gigantyczne huraganowe strzelanie. Przy­pominało w jakiś sposób Verdun. Ogień miał zniszczyć ka­żdego, nawet pojedynczego żołnierza wroga. Co za nie­zwykły teatr! Burza żelaza!

Potem doszło do godnego podziwu następnego aktu. Niebo orały setki potężnych motorów błyszczących samo­lotów.

Według oficjalnych danych atakujące niemieckie lotnic­two dysponowało ponad trzema tysiącami dwustu maszy­nami, podczas gdy Polacy posiadali tylko siedemset dzie­więćdziesiąt dwa samoloty, z czego ponad pięćdziesiąt procent uznawano za przestarzałe. I ci Polacy odważyli się wyzwać na pojedynek Niemców!

Poruszony tym porywającym przedstawieniem porucz­nik Geiger zerwał z głowy swoją polową czapkę i zaczął nią wymachiwać w kierunku nieba. Jego hełm bujał się przy pasie, przypięty tuż obok pistoletu służbowego. — Brawo! — krzyknął w uniesieniu. Jego żołnierze, którzy go otaczali, uczynili to samo.

Starszy wachmistrz Morgenrot kiwał z uznaniem głową, podziwiając tę demonstrację siły jego ukochanych Wiel­kich Niemiec. — No tak! Tak też musi być! Samoloty wyda­wały się przysłaniać światło wschodzącego słońca. Co za triumf!

A sierżant Runge, który to zapierające dech w piersiach przedstawienie obserwował przez swój dalmierz, stwier­dził nagle z powagą: — Ludzie, przyjaciele — wyobrażacie sobie, gdyby to były samoloty przeciwnika! I my byśmy mogli do nich strzelać! Gwarantuję wam, że cholernie byś­my poszatkowali ten dywan.

Na razie jednak ta wysoce zmechanizowana i wyposażona w najnowsze urządzenia techniczne bateria przeciwlotnicza

49


musiała jeszcze czekać. Czekała ze wzrastającą niecierp­liwością na samoloty przeciwnika, które nie nadlatywały. Czekali godzina za godziną. Nawet porucznik Geiger wy­dawał się hamować swoją żołnierską niecierpliwość.

Ale za to zostali przynajmniej dobrze zaopatrzeni, o co już osobiście dbał starszy wachmistrz. Cała bateria licząca stu dwudziestu żołnierzy, została troskliwie wyposażona w duże paczki prowiantowe. W tym także były papierosy marki „Juno".

Nawet podporucznik Brahms nie został tu zapomniany; w jego przydziale znajdowała się butelka likieru. Ucieszo­ny, zaczął nią wymachiwać jak chorągiewką, potem pocią­gał z niej, nie kryjąc się z tym. Prawdopodobnie pił za zwycięstwo.

A wojna trwała już niemal jeden dzień — mimo że bate­ria Geigera nie oddała jeszcze ani jednego strzału. Nie­którzy zaczęli nawet wątpić, czy w ogóle uda im się jesz­cze zaistnieć na tej arenie.

W tym, niekoniecznie dłużącym się oczekiwaniu doszło następnie do pewnej różnicy zdań, do zdarzenia, które można by określić jako wstydliwe i mogące się nawet za­kończyć fatalnie. Wywołał je w pobliżu kuchni polowej podoficer sanitarny Guske. Przypuszczał, że znajduje się w zaufanym gronie, do którego również należał starszy szeregowy Fahnenbrat — ten odpowiedzialny za akta i do­kumenty baterii, jednocześnie jeden z najbliższych współ­pracowników Morgenrota.

50


zgwałcony. — I co się wtedy dzieje? Ten mały odważy się opluć go? A może pokaże mu tyłek? Na co ten, czując się sprowokowany, uderzy oczywiście tego małego. Da mu w mordę i będzie lał tak długo, dopóki tamten w ogóle będzie oddychał.

— Ja chyba się przesłyszałem, człowieku! — mruknął
odważny i czujny Fahnenbrat, bliski kompan i współpraco­
wnik Morgenrota. — To, co ty, Guske, powiedziałeś przed
chwilą, nie może być przecież prawdą! Nie wiem, jak się
tego rodzaju gadki określa? Jako destrukcję!

Dopiero teraz, jak się wydaje, „Sani" zwrócił uwagę na tego słuchacza, spoglądając na niego życzliwie swymi wo­dnistymi oczyma. By w chwilę potem, chyba ku zaskocze­niu także czterech czy pięciu pozostałych zgromadzonych kamratów oświadczyć: — Z całą pewnością musiałeś się przesłyszeć, przyjacielu Fahnenbrat. Typki twego pokroju słyszą najchętniej tylko to, co sami myślą.

Oni jednak, jak Guske tego oczekiwał, unikali spojrzenia Fahnenbrata. — Co my tu takiego mamy poświadczyć? — odezwał się jeden.

A już przysięgać w żadnym przypadku. — Może prze­cież być tak, że się ktoś przesłyszał. Coś takiego może się przecież zdarzyć. Po czym oddalili się prędko, prawdopo­dobnie też chętnie.

Zostało tylko dwóch: Guske i Fahnenbrat. Spoglądali na siebie długo, nieprzychylnie mierząc się wzrokiem. W koń­cu starszy kancelista nie wytrzymał, przekonany o tym, że racja jest po jego stronie: — Jesteś rzeczywiście wyjątko­wym gnojem! Taką opinię o tobie ma też Morgenrot.


Tego oczywiście nie chciał. Pozna to jednak wkrótce. Co było albo przeznaczeniem, albo przypadkiem; zresztą obo­jętnie, jak to się nazwie. W końcu podczas wojny nie ma nic niemożliwego — może się zdarzyć po prostu wszystko.


N.

iecierpliwie wyczekiwany rozkaz zmiany pozycji — pierwszy podczas tej wojny — dotarł wresz­cie do baterii. Było to następnego dnia, na krót­ko przed godziną 14.00.

— No to ruszamy! — zawołał porucznik Geiger. — Na­
reszcie nadeszła nasza kolej!

Radosna wiadomość podekscytowała niemal wszystkich, uszczęśliwiła ich.

Wyznaczone stanowisko ogniowe znajdowało się już po drugiej stronie granicy — a więc na ziemi wroga.

— Teraz nic, tylko jak najprędzej tam dotrzeć — i hura
na tych Polaków! — wyrwało się radośnie z ust starszego
wachmistrza Morgenrota. Nie omieszkał przy tym uważnie
rozejrzeć się dookoła — w oczekiwaniu, że zobaczy zado­
wolone twarze, które przy okazji zarejestruje sobie w pa­
mięci.

Zresztą trudno było oczekiwać czegoś innego w tej sytu­acji. Wojna bowiem rozwijała się pomyślnie, jeśli nie wręcz wspaniale! Wróg został, jak donosił w pierwszych


informacjach Wehrmacht, już po kilku godzinach odrzuco­ny od swych granic, można powiedzieć — dokładnie wy­mieciony. Po bombardowaniach z ziemi i powietrza, prze­jechany gąsienicami, dobity w swoich okopach!

Groźba spotkania większego oporu już po niecałych dwudziestu czterech godzinach zamieniła się w obietnicę ponętnej przygody, w dodatku całkiem bezpiecznej. Pod­nosiło to tylko radosny nastrój żądnych wrażeń żołnierzy.

Wszyscy inni wokół byli natomiast weseli. Zadowolone, uśmiechnięte twarze, dowcipne, swobodne rozmowy. Od­powiadająca wojnie temperatura.

W każdym razie zmianę pozycji przeprowadzono tak, jak wielokrotnie to wcześniej ćwiczono, bezbłędnie, ściśle według planu.

Dowódca baterii wyciągnął swój, stale noszony stoper, uniósł go wysoko w prawej ręce tak, żeby był z daleka widoczny, a następnie trzykrotnie dał znak ostrym, długim gwizdkiem.

Ten sam sygnał wydany przez starszego wachmistrza za­brzmiał od strony wozu sztabowego.

I wtedy zaczęło się!

Żołnierze na stanowiskach bojowych krążyli wokół swych dział, usuwali zakotwiczenia, zakładali skórzane po­krowce na urządzenia optyczne i lufy. Jednocześnie zała­dowywano skrzynki z amunicją, rozbierano namioty, zasy­pywano dół po polowej latrynie.

Następnie umundurowali się zgodnie z regulaminem wojennym. Założyli pasy z przytroczoną do nich zapasową amunicją, z bagnetem z tyłu i przypiętą również manierką;

53


zresztą napełnioną. Następnie maski gazowe na specjal­nych paskach — od prawego ramienia do lewego biodra. Słowem: kołnierzyk zapięty, rozporek sprawdzony, hełm na głowie.

Tymczasem z lasku, w którym stacjonowała bateria, wytoczyły się cztery większe ciągniki na gąsienicach, do których przyczepiono działa. Towarzyszył im warkot ciężkich samochodów transportowych. I to wszystko za­częło się dziać zaledwie po kilku krótkich komendach i przebiegało tak sprawnie, jakby było jakimś normalnym, zwykłym ćwiczeniem, przeprowadzanym na placu kosza­rowym.

Starszy wachmistrz Morgenrot obserwował te poczyna­nia nieco z boku, lecz nic nie mogło ujść jego uwadze. Chyba że sam tego chciał.

Tym razem spełniał zadania, które i tak należały do jego obowiązków.

Jako bystry obserwator zarejestrował: Kierowca numer dwa niepotrzebnie dał pełen gaz; numer cztery za długo jechał na ssaniu; trzeci, odpowiedzialny za działo szybko­strzelne 22 mm, odlewał się bezpośrednio z kabiny kiero­wcy na pole, nie zwracając uwagi na innych żołnierzy.

Tego rodzaju szczególiki Morgenrot postanowił sobie zapamiętać, aby dyscyplina nie doznała żadnego szwanku. Uchodził bowiem za „kosę", za służbistę, który nosił za­wsze przy sobie w mundurze w górnej prawej, i do tego nie zapiętej, kieszeni — a więc w widocznym miejscu — gruby, oprawiony w skórę notatnik. Sięgał jednak po niego rzadko — prawdopodobnie, aby zademonstrować, że jego pamięć nie potrzebuje jeszcze notatek, jest wy­śmienita, więc nic jej się nie wymknie. Co rzeczywiście było prawdą.

Za tych kierowców w zasadzie odpowiadał bezpośred­nio sierżant Kroschke, jednak poczciwiec ten chętnie go­dził się, by nie robić użytku z tego rodzaju drobiazgów. Stał więc spokojnie, wyczekująco, na boku, udając zajęte­go, jak zwykle w tego rodzaju przypadkach. Tym razem bawił się skonstruowanym przez siebie przyrządem do li­czenia kilometrów. Wolno mu było.

54


Starszy wachmistrz Morgenrot stał więc, bacząc na wszy­stko. Mimo drobnych uchybień, które da sią wyelimino­wać, ogólnie był zadowolony ze sprawności swoich pod­władnych. Po chwili usłyszał za sobą głos podoficera Leu-chtera, jednego ze swoich współpracowników, który uznał, że należy mu zameldować: — Bateria gotowa do ma­rszu, panie starszy wachmistrzu.

Ten jednak nie odwracając się nawet, odpowiedział mu:

— To przecież rozumie się samo przez się, Leuchter, i nie
musi być specjalnie meldowane! Zameldować należałoby
natomiast o każdym najmniejszym nawet opóźnieniu. Ale
trudno byłoby mi sobie wyobrazić taką sytuację.

Na krótko przed odmarszem, dowódca baterii, porucz­nik Geiger, kazał się zawieźć swoim mercedesem do star­szego wachmistrza Morgenrota. Nie kazał go poprosić do siebie ani też nie wezwał go gwizdkiem — po prostu poje­chał do niego. Gest ten miał świadczyć o zaufaniu, jakim go obdarza.

Zostało to przez Morgenrota skwitowane, jak zawsze, ze ściśle żołnierską dyscypliną. Czuł się uhonorowany, choć uważał, że mu się to należy.

— Mój drogi Morgenrot — oznajmił mu dowódca baterii

— Przez kogo będzie dowodzona? Podporucznika Brahm­
sa? — Morgenrot dobrze wiedział, o co pyta, ale wiedział
też, że nie otrzyma odpowiedzi.

W końcu dowódca i szef baterii stanowili zgraną, do­świadczoną parę praktyków.

Dlatego też nie zawsze wszystko musiało być dopo­wiedziane do końca. Milczenie porucznika oznaczało, że

55


„dowodzenie" przez porucznika Brahmsa nie wchodziło w rachubę.

I to wystarczyło.


W

ten sposób rozpoczęła się wielka marszruta wo­jenna baterii — jeśli nawet z początku na bardzo małym tylko odcinku. Opuścili wschodniopruską miejscowość, której nazwę dawno już wszyscy zapomnieli i ruszyli w kierunku południowowschodnim ku polskiej granicy. Mimo że znajdowała się w śmiesznej od­ległości zaledwie dziewiętnastu kilometrów, z trudem zo­stała osiągnięta.

Dowlekli się do niej, dosłownie doczołgali — pokonując spowite kurzem polne drogi, tylko po części posuwając się szosą. Drogi były pełne wybojów — stając się z dnia na dzień dosłownie tarką. Przeszło już po nich wiele jedno­stek pancernych, a jeszcze inne czekały na swoją kolej.

— Jak w dupie! — określił tę sytuację wściekły starszy wachmistrz, nie mogąc sobie wyobrazić dalszej marszruty w takich warunkach.

Byli przecież jednostką elitarną. Na jej czele jechał w małym odkrytym gaziku, siedząc sztywno wyprostowa­ny, podporucznik Brahms. Naturalnie próbował miną po­kazywać, kto tu jest szefem.

Za nim obydwa działka szybkostrzelne 22 mm, w każdej chwili gotowe do strzału. To dawało obsłudze pewne fory, siedzieli wygodnie i spokojnie drzemali.

Za nimi posuwały się cztery działa, potem wóz sztabowy, za którym znajdował się pierwszy samochód z amunicją, wiozący również większą część bagaży tak zwanego kor­pusu oficerskiego.

Potem jechał opel kadett używany przez starszego wach­mistrza — najlepszy silnik, nowe ogumienie, świeża tapice-rka. Za nim podążało sześć ciężko załadowanych ciężaró­wek, sztabówka ze specjalnym wyposażeniem, wyżywienie z doczepioną kuchnią polową, za nią samochód naprawczy


z częściami zamiennymi, dwie cysterny z benzyną i wre­szcie drugi samochód z amunicją oraz specjalistycznym uzbrojeniem. Na końcu kawalkady Kroschke, na motorze z przyczepą. Wspaniale to wszystko razem się prezen­towało.

Tylko że nie posuwali się, nie posuwali się do przodu. Godzinami nawet stali, jak krowy na łące. Silnikom groziło przegrzanie. Nie przyszło nikomu do głowy, żeby je wyłą­czyć. Parcie do przodu było silniejsze. To doprowadziło nawet do tego, że zniecierpliwiony tą sytuacją starszy wachmistrz wysiadł w pewnym momencie ze swego opla. Nerwowo rozglądał się dookoła i zaczął przywoływać do siebie ręką „koniuszego". Ten podjechał natychmiast do niego swoim BMW z przyczepą, w której umieścił skrzyn­kę z narzędziami, a także warcaby i swoją rację żywnoś­ciową.

Morgenrot wcisnął się do przyczepy i polecił temu żół­wiowi Kroschkemu: — Pojedziemy do przodu, tam z pew­nością niektórzy drzemią.

Jechali śmiałymi zygzakami, często poboczem szosy, po­tem nawet polem, mijając pojazdy baterii, aż dotarli do małego łazika podporucznika Brahmsa. Przez ten czas, jak się zdaje, zrezygnował on ze swojej wojennej postawy, sie­dział z szeroko rozstawionymi kolanami, pochrapując zdro­wo — prawdopodobnie po opróżnionej butelce likieru.

Lecz mimo to starszy wachmistrz chciał się od niego do­wiedzieć: — Co tu się dzieje?

— Nie posuwamy się po prostu do przodu — odpowie­
dział Brahms, wyraźnie zrezygnowany. — Prawdopodob­
nie zablokowało się na skrzyżowaniu przed nami.

Ten Brahms — pomyślał Morgenrot — to rzeczywiście dupa wołowa. No trudno, muszą być i tacy. Dzięki temu, jak to już sugerował dowódca baterii Geiger, będzie moż­na go bez większych przeszkód pomijać.

— Wobec tego, przyjacielu Kroschke, zobaczymy, co się
tam z przodu dzieje.

Pojechali więc dalej, ale tylko dwa kilometry, z trudem przeciskając się do zablokowanego skrzyżowania. Zoba­czyli stojącego na nim sierżanta, który usiłował — jak na to

57


wyglądało — kierować ruchem. Ochrypł przy tym już nie­mal zupełnie. W każdym razie, jak Morgenrot od razu to ocenił, był to ktoś przypadkowy z tak zwanej średniej kad­ry — w żadnym wypadku nikt z żandarmerii polowej, a już na pewno nie oficer.

— A więc, przyjacielu Kroschke, my pokażemy, jak to
się robi! Zaraz to rozładujemy i to tak, jak teoretycznie
wielokrotnie to ćwiczyliśmy!

Obaj nieraz odgrywali na poligonach takie sytuacje; a gry ciągle nęciły Kroschkego, zwłaszcza gdy w ich trak­cie można było wypić kilka butelek piwa i brantweinu do tego. Kierowanie ruchem było więc poniekąd ich specjal­nością. Teraz nadarzała się wyśmienita okazja zademonst­rowania tego.

Udało im się zresztą wybornie. Starszy wachmistrz Mor­genrot wyciągnął z kabury pistolet zero osiem i stanął na samym środku skrzyżowania — bezpośrednio przed owym sierżantem. Ten wytrzeszczył oczy, najpierw na tego, jak się zdawało, zdecydowanego na wszystko mężczyznę, po­tem na jego odbezpieczoną broń. I wtedy dotarł do niego głos Morgenrota: — Zjeżdżaj stąd, człowieku! Od tego mo­mentu my kierujemy tu ruchem.

Wskazał przy tym na towarzyszącego mu sierżanta Kro­schkego. Ten również trzymał swój pistolet w ręku. Tylko jego oczy spoglądały naiwnie spod głęboko nasadzonego na głowę hełmu.

W tej sytuacji sierżant kierujący ruchem uznał za wska­zane wycofać się i uczynił to, ale nie bez groźby: — Zamel­duję o tym, to się tak nie skończy!

Morgenrot roześmiał się na głos, nie patrząc już jednak za odchodzącym sierżantem.

Jak było do przewidzenia, żaden as nie wtrącił się w tę wymianę zdań.

58


Tylko pewien oficer z jakiejś jednostki, która również tkwiła w korku, pokręcił na to wszystko głową i głośno powiedział: — To przecież nie może być prawdą! — Lecz Morgenrot udał, że nie dosłyszał tej uwagi.

U niego obowiązywała zasada: Wojna jest dla zawodo­wych żołnierzy, a nie jakichś tam rezerwistów, którzy częs­to z przymrużeniem oka traktują swoje obowiązki. Wresz­cie będzie można im pokazać, co to znaczy praktyka. Kros-chke to także uznał za swego rodzaju świetną zabawę.

W każdym razie skrzyżowanie zostało odblokowane dla baterii Morgenrot-Geiger. Przejechała przez nie bez żad­nych już przeszkód, zostawiając za sobą polską granicę państwową — granicę, która na zawsze miała zostać wyma­zana z mapy.

— Widzi pan, panie poruczniku — objaśniał potem star­szy wachmistrz podporucznikowi Brahmsowi — tak to się robi, gdy jest wojna. A teraz mamy wojnę!

B

ateria przeciwlotnicza Morgenrot-Geiger znalazła się w tym czasie na terenie Rzeczpospolitej Pol­skiej. Ta struktura — jak wówczas się oficjalnie o niej wyrażano — miała mniej więcej czterysta tysięcy kilomet­rów kwadratowych powierzchni, zamieszkiwały ją blisko trzydzieści cztery miliony obywateli — w tym co najmniej trzy miliony Żydów i innych mniejszości narodowych.

Wojsko Polaków, łącznie z ochroną granic, miało mieć moc — „moc"? — około trzystu tysięcy żołnierzy.

Lecz nic takiego nie dało się zauważyć, ani zorganizowa­nej armii, ani jakiegoś widocznego oporu. Co najwyżej spotykali zabitych leżących w rowach wzdłuż drogi, którą posuwali się naprzód.

Nad nimi nie skowyczał nawet żaden pies — no nie, gdyż jeden albo drugi taki wałęsający się kundel został również zastrzelony! W końcu jednostki bojowe nie są ja­kimś tam towarzystwem ochrony zwierząt.


Wiele domów było spalonych, już nawet nie dymiły. Lecz te obskurne, zawalone chaty cuchnęły spalenizną i ró­wnież padliną, rozkładającymi się końmi, krowami i ow­cami — ze zdruzgotanymi łbami, rozerwanymi brzuchami, oderwanymi kończynami.

Ale taka była ta wojna — co wkrótce zauważyli dzielni nacierający żołnierze. Zrozumieli też szybko, że w związku z tym muszą też być ofiary. Możliwe, że wyłącznie po tam­tej stronie. Ale ludźmi okrutnymi nie byli. Kiwali nawet życzliwie głowami ze swych pojazdów do ludzi, których spotykali po drodze. Zwłaszcza do tych rodzaju żeńskiego i dzieci.

Musieli przy tym z przykrością stwierdzić, że ci po­zostali przy życiu, do których chętnie wyciągnęliby swe dłonie, zdawali się ich gestu nie zauważać. Byli to wi­docznie źle poinformowani ludzie i dlatego odwracali głowy na ich widok. Wyglądali na zastraszonych, goto­wych do ucieczki. Jak to — dziwiono się — przed nimi, przecież nie przyszli ich tu podbijać, ale wyzwalać! Co za fatalne nieporozumienie. W żadnym wypadku na to nie zasłużyli.

Po mniej więcej czterech godzinach intensywnego posu­wania się naprzód, bateria zatrzymała się na krótki postój, zarządzony przez podporucznika Brahmsa. Przy tej okazji podoficer sanitarny Guske odszukał starszego pisarza ba­terii, Fahnenbrata. Z początku stali obaj zgodnie obok sie­bie na skraju szosy, oddając mocz do rowu.

choroby, w tym także zakaźne, po których masowo można doskonale zdychać. Jak na przykład dżumę!

— Twoją przemądrzałą mordę prędzej czy później ktoś ci wypoleruje. Możesz być pewien! — I wiedział też, kto to zrobi.

Domyślał się tego również Guske, tyle że nie przejmo­wał się tym. Okazał się jeszcze raz za mało rozważny. Spo­glądał przy tym naiwnie na Fahnenbrata, co ten akurat przyjął za dobrą monetę.

— Naprawdę nie wiem, dlaczego wciąż mnie rozumiesz opacznie? Ja sobie znów tylko pozwoliłem na małe medy-czno-zoologiczne głośne myślenie.

W tym momencie zaopatrzeniowiec Leuchter, stojąc na stopniu kuchni polowej, ryknął na całe gardło: — Kto chce dokładkę? Dla każdego wystarczy! Napchajcie sobie żołą­dki, chłopy! Będziecie mogli potem lepiej srać!

We wczesnych godzinach wieczornych tego dnia— a był to jeszcze 2 września 1939 roku — bateria dotarła do swego pierwszego miejsca na tak zwanym froncie w Polsce.

Miejsce to znajdowało się około trzech kilometrów od Mławy. Zajęto je po dokładnym wcześniejszym rozpozna­niu, w jak najlepszym porządku i w dobrej atmosferze. By­ło to oczywiste dla tego rodzaju jednostki prowadzonej przez porucznika Geigera i starszego wachmistrza Morgenrota. Wszystko zgodnie z najnowszą wiedzą taktyczną i praktyczną.

Stanowiska ogniowe wyznaczono na łagodnym wzgórzu — jednym z nielicznych w tej nizinnej okolicy. Na punkt dowodzenia wybrano pobliski lasek. Po niecałej pół godzi­nie, tak jak należało tego oczekiwać, zameldowano goto­wość bojową. Teraz wróg mógł ich zaatakować, ale wróg jakoś nie nadchodził.

Dla siebie osobiście Geiger wybrał na kwaterę pewien leżący w pobliżu dworek wiejski; po dobrze spełnionym


obowiązku należał mu się wygodny odpoczynek. Po czym okazało się, że kwatera była raczej wątpliwej wygody, do tego o przykrym zapachu. To były niedociągnięcia trudne do przewidzenia. Najpierw oczywiście humani­tarną perswazją zmusili gospodarzy tej zapuszczonej budy do opuszczenia swej siedziby. Mogli, na co im wspa­niałomyślnie zezwolono, przenieść się do chlewu czy stodoły.

Gdy to się stało, do akcji wkroczył podoficer Pensber-ger. Człowiek niewielkiego wzrostu, krępy, o okrągłej twarzy, oficjalnie kierowca dowódcy baterii. Z tego wzglę­du także i jego opiekun. Można by nawet to określić — cie­szący się szczególnym zaufaniem.

Oczywiście działo się to za przyzwoleniem Morgenrota, jeśli nawet nie z jego błogosławieństwem. Miało to rów­nież swoje praktyczne rezultaty. Tak więc ten zaopatrze­niowiec dowódcy dysponował wieloma walizkami i karto­nami. W nich znajdowały się i mydło, i środki do czysz­czenia, także ręczniki i pościel.

Podoficer Pensberger energicznie i do tego bez słowa zabrał się do pracy. Jednak w gronie przyjaciół, zwłaszcza po ósmym piwie, trudno mu było zachowywać milczenie. Na ogół wiedział jednak: Znajdował się między dwoma, że tak powiem, biegunami — porucznik liczył na niego, ale starszy wachmistrz także. Wystarczy jedno niewłaściwe słowo, a znajdzie się na lodzie.

U Morgenrota zameldował się podoficer sanitarny Gus-ke, gotów do pomocy — do pełnej dyspozycji — jak oświadczył. W pierwszej chwili starszemu wachmistrzowi wydało się to nieco podejrzane i wprowadziło w zły na­strój.

Gdy jednak tym razem wysłuchał, z jakimi argumentami „Sani" przybył, zmienił zdanie, a nawet stwierdził, że oczekiwał od niego tego rodzaju aktywności. Chodziło bo­wiem o gruntowną dezynfekcję — możliwą do przeprowa­dzenia dzięki nagromadzonym środkom medycznym.

Morgenrot spontanicznie zdecydował: — Wykonać! Czy­stość, schludność, przezorność — dla tych spraw zawsze mam zrozumienie. Dowódca baterii także.


Tę dezynfekcję przeprowadzono najpierw w kwaterze dowódcy baterii. W tej chłopskiej chacie Guske okazał się niezwykle prężny w działaniu. Rozdmuchiwał biały pro­szek w pomieszczeniach, wlewał jakiś płyn w każdą naj­mniejszą szparkę i kazał zmyć podłogi szaroniebieską pianką. Potem wręczył Pensbergerowi jakiś zielonkawy smar i kazał mu się tym umyć — i to od razu.

W krótkim czasie unosił się w tej budzie zapach — żeby nie powiedzieć odór. Śmierdziało jak w należycie trakto­wanym pisuarze koszarowym. Podoficer tak samo. Co na­wet do niego pasowało, gdyż nie był to żaden specjalnie wrażliwy na tego rodzaju zapachy człowiek.

Guske oddalił się bez oporu, po spełnionym obowiązku. Udał się na stanowiska ogniowe, by tam ucieszyć swoim przybyciem dowódcę baterii. Pod jego czujnym wzrokiem żołnierze budowali szańce, stawiali namioty, wykopali rów na latrynę. To, że w pozostałych plutonach baterii wszystko działo się równie planowo, było samo przez •się zrozumiałe. Nade wszystko dymiła znów pełną parą kuchnia polowa. Zasłużona dla wszystkich, kaloryczna kolacja — mająca się składać z grochu z wędzonym bo­czkiem i dodatkowo dwustu gramami wędliny na osobę — została zarządzona przez Morgenrota natychmiast po przybyciu.

Ponieważ wszystko przebiegało planowo, także i Gei­ger mógł wreszcie pozwolić sobie na zasłużony odpoczy­nek. Nie odszedł jednak bez uprzedniego pokiwania z uznaniem głową swoim ludziom, uczynił to również w kierunku podporucznika Brahmsa. Potem dopiero udał się, niemal zmęczonym krokiem, w kierunku swej kwate­ry. Tam zamierzał, ponieważ był człowiekiem niezwykle

63


dbającym o higienę, w pierwszym rzędzie wziąć solidną kąpiel.

W tym czasie podoficer sanitarny przesuwał się po sta­nowiskach ogniowych, w końcu miał tutaj rannego, tego z przytrzaśniętą ręką. W zasadzie to żaden szczególnie tru­dny przypadek, właściwie nie dla Guskego — ale zawsze taki, który dało się odpowiednio rozdąć; być może nawet dla zrobienia odpowiedniego wrażenia przede wszystkim na sierżancie Runge.

Ten kontuzjowany, który został teraz przez Guskego od­szukany, obserwował przez lornetkę rozciągające się przed nimi na południowym wschodzie miasto Mławę. Na pytanie, co widać przez szkła, sierżant Runge pospieszył za niego z odpowiedzią: — Ta dziura pali się na wszystkich rogach i wszędzie. I będzie się palić, aż się wypali! Każdy powinien to sobie obejrzeć. Ty także!

Co też podoficer sanitarny Guske chętnie uczynił. Żeby zapanować nad tym obrazem zniszczenia, który zobaczył, potrzebował kilku minut.

Wreszcie powiedział: — Czy słyszałeś już kiedyś o tym, Runge, żeby już kiedykolwiek w przeszłości były tak spa­lone miasta? Chyba, że w 1914 — a więc przed dwudzies­toma pięcioma laty, w tych twoich Prusach Wschodnich!

Żadna odpowiedź na to nie padła, trudno też było jej oczekiwać.

64


S

ierżantowi Runge została na razie zaoszczędzona bezpośrednia reakcja na tego rodzaju psychiczny drenaż, gdyż usłyszeli trzykrotny, długi, sygnał gwizdka.

Był to sygnał od Geigera. Oznaczał: Uwaga — cisza — słuchać! Natychmiast też ucichły wszelkie rozmowy żołnie­rzy na stanowiskach ogniowych. Wszyscy zastygli, aby usłyszeć dowódcą baterii.

Ten zaś zawołał wyraźnym i ostrym, donośnym głosem:

— Podoficer sanitarny, Guske — natychmiast do mnie!

— Sam widzisz — powiedział ten, mrugając do Rungego

— jak jestem potrzebny! Już prawie nie znajduję czasu, aby
zamienić kilka budujących zdań ze swoim drogim, bliskim mi
przyjacielem. Ale nadrobimy sobie to przy następnej okazji.
A więc do rychłego zobaczenia. Heil! Wschodni Prusaku.

Guske pognał na wezwanie. Porucznik czekał na niego przed swoją siedzibą i najpierw bez słowa zmierzył go ostro od stóp do głów. To dało Guskemu możliwość stanię­cia przed nim w nienagannej wojskowej postawie, a więc stworzenia wizerunku regulaminowego żołnierza. Co mu się poniekąd nawet udało.

Geiger mimo tego zły pokręcił swoją głową bohatera i po chwili stwierdził: — Czegoś takiego bym się po panu nie spodziewał — akurat po panu, Guske — w końcu po wpółcywilizowanym człowieku: Żeby mnie zaaplikować te­go rodzaju smród!

65


doktor Bernauer. Ona wyposażyła naszą baterię w te śro­dki i jak sądzę nie bez pańskiej inspiracji. No a ponadto, jak zresztą mogłoby być inaczej, działałem w tej sprawie w ścisłym porozumieniu z panem starszym wachmistrzem. Teraz zawahał się Geiger, choć tylko na chwilę.

— To jest punkt, który będę musiał wyjaśnić! Pan może
zjeżdżać, Guske! Ale proszę czekać w pogotowiu. Na razie
jednak: Morgenrot do mnie!

Ten zjawił się natychmiast. Jego nigdy nie trzeba było długo szukać — był zawsze w pogotowiu. Lecz takim ry­kiem chyba go jeszcze dotąd nie wzywano. Guske bowiem nie omieszkał przekazać mu słowo w słowo żądania dowó­dcy baterii. Powtórzył: „Morgenrot — do mnie". Co tego oczywiście nieprzyjemnie nastawiło. Tym bardziej że wszystko wskazywało na dobrą współpracę, a jakieś de­monstracyjne wywyższanie się nad podwładnym było do­tąd niewyczuwalne.

Geiger zorientował się w tym instynktownie. W końcu wiedział, co ustalił ze swoim starszym wachmistrzem. Jesz­cze nigdy zresztą nie doszło między nimi do żadnej ostrej konfrontacji. Tak więc powitał go w swej kwaterze ze zro­zumiałą życzliwością i zaproponował nawet krzesło.

66


Tę niemal dwuznaczną uwagę Geiger przyjął ze spoko­jem. Nakazał sobie zachować zimną krew. Położenie star­szego wachmistrza na łopatki było niełatwe, być może na­wet niemożliwe. W końcu nie musiało też koniecznie na­stąpić — nie od razu. Po prostu był na niego skazany, bez niego nic by tu nie szło prawidłowo.

Starszy wachmistrz odniósł jednak wrażenie, że tego ro­dzaju lekko ironiczne podpowiedzi jak gdyby kwestionują jego umiejętności. Gdyby tak miało być, gdyby dowódca faktycznie tak myślał — miał wątpliwości co do jego kwali­fikacji — no to jeszcze się okaże, kim on naprawdę był.

Ta pierwsza noc w Polsce — w kraju wroga— przebiegała jeszcze w jakiś sposób beztrosko. Leuchterowi, temu niezwykle pilnemu podoficero­wi zaopatrzeniowemu, udało się bowiem zorgani­zować świniaka, który prezentował się w sposób niemal


pokazowy, jakby był uformowany z gliny. Ważył co naj­mniej około stu kilogramów.

Założył świni na szyję swój pas żołnierski, co udało mu się nawet bez specjalnego kwiku. Potem, żeby temu nadać rangę przedstawienia, wpadł na pomysł drażnienia prosia­ka, podsuwając mu pod ryj marchew, tak że biedny pro­siak leciał za nim albo obok niego, próbując tę marchew złapać. On zaś trzymał go na pasku, jak na smyczy.

— Z tym numerem — stwierdził Guske — mógłbyś wy­
stępować w cyrku albo też gdzie indziej. Byłoby to przy­
najmniej jakąś satysfakcją dla tego biednego świniaka.

Leuchter nie bardzo wiedział, czy Guske chciał mu przez to wyrazić swoje uznanie, czy też była to złośliwa uwaga z jego strony.

I jeśli nawet Guske miał na myśli to drugie, nie miało to dla przyglądających się temu widowisku żadnego znacze­nia. Większość żołnierzy doskonale bawiła się tym przed­stawieniem.

— Jutro, panowie — oznajmił radośnie mężczyzna ciąg­
nący za sobą świnię — otrzymacie bób; oryginalny, pomo­
rski, co oznaczało najlepszego gatunku — pływający w tłu­
szczu, wymieszany z soczystymi kawałkami mięsa.

W tym samym czasie porucznik Geiger zajmował się hi­gieną swojego szlachetnego ciała. Prawdopodobnie w oczekiwaniu dalszych osobistych przeżyć — spodziewa­nej wizyty pewnej damy.

Do otaczającego go zewsząd smrodu dezynfekcyjnego zdążył się już przyzwyczaić.

Podporucznik Brahms, drugi oficer w baterii, również przebywał o tej porze w swoim namiocie, znajdującym się opodal podległych mu plutonów ogniowych. Tam rozko­szował się przydzieloną mu butelką likieru, tym razem ananasowego, jeśli oczywiście ufać napisom na etykietach. Bełkotał przy tym pieśni z tak zwanego niemieckiego doro­bku narodowego. Potem zwalił się na łóżko.

Tymczasem dobry, poczciwy sierżant Runge popadł w jakąś zadumę. Oparł się ciężko o główne przyrządy op­tyczne do kierowania ogniem przeciwlotniczym i oddał się myślom na temat swego wschodniopruskiego pochodze-

68


nia. Ostatnio coraz częściej go nawiedzały, a także — coraz bardziej dręczyły. I co tu kryć, wyciskały łzy tęsknoty.

Starszy wachmistrz Morgenrot poczuł nagle pilną potrze­bę podtrzymania gotowości bojowej baterii. Był żołnie­rzem, który uważał za swój obowiązek dawanie w każdej sytuacji przykładu innym i demonstrowanie wszystkim, że wojna płynie w jego krwi.

Oczywiście nie omieszkał przed zaplanowaną przez sie­bie wyprawą odmeldować się wcześniej przepisowo u do­wódcy baterii, ale nie po to, aby prosić go o pozwolenie na zamierzone działanie.

Zadzwonił do niego. Połączenia polowe pomiędzy stano­wiskami ogniowymi a jego „sztabem" oraz linia bezpośre­dniej łączności między nim a dowódcą baterii działały bez zarzutu.

— Chciałbym teraz, panie poruczniku, odbyć małą wy­
cieczkę rozpoznawczą po najbliżej okolicy. Czy mogę
przyjąć, że nie ma pan nic przeciwko temu?

Porucznikowi Geigerowi udawało się już nie reagować na inicjatywy Morgenrota; w każdym razie przyjmował je z pewną obojętnością. W końcu byli wzajemnie skazani na siebie — co wymagało niejednokrotnie pobłażliwości, jeśli nawet nie zawsze.

Tak więc odpowiedział: — Ach, mój drogi, proszę reali­zować swoje plany, jeśli to takie pilne! Najważniejsze, aby przy tej okazji nie postawić wokół pańskiej osoby całej baterii na nogi! Tego bym panu nigdy nie wybaczył!

Morgenrot przyjął to za komplement, za rodzaj uznania dla siebie. Nie ociągał się więc dłużej z udaniem się w re­jon działania przeciwnika, dopóki zachodzące już tego dnia słońce jeszcze na to pozwalało.

Usiadł za kierownicą swego opla kadetta. Obok niego mógł zająć miejsce starszy szeregowy Fahnenbrat; Mor­genrot nie omieszkał przy tym zaznaczyć, że ten ma okazję uczestniczenia w niezwykle ważnej, niemal heroicznej eks­pedycji. Powinien traktować to jako szczególnego rodzaju wyróżnienie.

— A więc jedźmy do tej palącej się Mławy! — oznajmił
starszy wachmistrz. Po chwili zapytał energicznie: — No,

69


a w ogóle, jak się czujesz w tym momencie, Fahnenbrat? Możesz w każdej chwili wysiąść, gdybyś na którymś za­kręcie poczuł, że masz pełne portki.

Fahnenbrat wydawał się być dumny z tego.

— A więc jedziemy — wprost w paszczę przeciwnika!

Nie ujechali daleko, gdyż po mniej więcej dwóch kilo­metrach zobaczyli przed jakimś domem, stojącym tuż przy szosie, policjanta, który oparty o płot spoglądał obojętnie na jakieś małe zawiniątko — przypominające zwłoki ludz­kie — leżące pod jego stopami.

Starszy wachmistrz natychmiast zahamował, wysiadł i podszedł do żandarma. Przez chwilę przypatrywał się zawiniątku, by wreszcie zapytać: — Czy mogę być w jakiś sposób pomocny?

— Dziękuję. To się już teraz samo rozwiąże. Czekamy
tutaj. — Razem z nim był jeszcze drugi żandarm, podofi­
cer, który siedział w samochodzie zaparkowanym opodal.

Morgenrota trochę to zdziwiło, że tutaj, gdzie się dooko­ła paliło, stali spokojnie niemieccy żołnierze i czekali.

Starszy wachmistrz skinął głową, jeżeli nawet nie był zu­pełnie o tym przekonany. Tymczasem przypatrywał się nieco dokładniej zwłokom. — To — stwierdził po chwili,

70


bez specjalnego zdziwienia — było przecież jeszcze dzie­cko.

— Ale za to jakie! — odparł żandarm niemal ze złością.

— Ten chłopiec odważył się grozić niemieckim żołnierzom

— miał pełną gębę wrogich haseł przeciwko nam! Ta
mała bestia pozwoliła sobie nawet opluwać naszych żo­
łnierzy i obrzucać ich kamieniami, co miało swój skutek,
jak widać.

Te skutki były widoczne gołym okiem. Temu wygrażają­cemu wojsku Dawidowi zmiażdżono po prostu kolbą czasz­kę — jedno uderzenie wystarczyło.

I oto leżał teraz tu — z twarzą już nie do rozpoznania. No tak — w końcu to jest wojna.

— Tak jest — tak już jest!

Morgenrot nie wahał się nawet przez moment, żeby to stwierdzić. Również i jego Fahnenbrat, który stał teraz za nim, przytaknął. Niemniej w starszym wachmistrzu ode­zwał się teraz praktyk wojenny.

— Nie bardzo to rozumiem, do jasnej cholery — powie­
dział — jest to zupełnie niepotrzebna strata czasu! A poza
tym wyglądasz tu akurat tak, jakbyś pełnił wartę honorową

— i to akurat nad takim nędznym pędrakiem!

— Bo mam taki rozkaz — odpowiedział żandarm sztywno

— mam tu czekać na ekipę grabarzy.

Teraz wkroczył do akcji starszy szeregowy Fahnenbrat, zainspirowany wypowiedzią swego starszego wachmistrza. Pozwolił sobie na uwagę, która zrobiła wrażenie.

Udali się z powrotem do swego opla kadetta, jakby bliżsi sobie. Wsiadając Morgenrot powiedział:

71


— Brawo, Fahnenbrat!

Starszy wachmistrz chwalił swojego bliskiego, zaufanego współpracownika. Okazał się być człowiekiem, na którego będzie się można niewątpliwie zdać podczas wojny! — Ty od razu zorientowałeś się, o co tu chodziło. Nie należy ni­gdy tolerować żadnych niedociągnięć; bądź zawsze czujny i myśl o wszystkim!

A potem już dalej w tę wojnę.


W

krótce zrobiło się ciemno — co miało ten skutek, że pożary w Mławie zdawały się jeszcze jaśniej migotać. Miasto wyglądało jak tajemnicza scena operowa, na której można grać Wagnera.

W tej scenerii, w której pewnie w ciągu dnia odbyły się ciężkie walki o miasto, teraz paliły się już tylko zabudowa­nia na obrzeżach. To jednak wystarczało, aby niebo nad Mławą malowało się ciemnoczerwone Zatrzymane przez dym światło rozlewało się nad miastem, jak gdyby paliły się w nim niezliczone latarnie. Tam, gdzie nie wiadomo, czy w ogóle były latarnie.

Również nad rynkiem, podobnym do rysunków pruskich miast, panowała jasność, która umożliwiała swobodne roz­glądanie się.

Walczące oddziały zdążyły się już przesunąć dalej na wschód — po ich pojazdach w każdym razie nie było już śladu. A pozostali tutaj Polacy nie pokazywali się; ukrywali się albo też jakoś się ulotnili.

Tak więc należało się tutaj poruszać tylko z pistoletem w ręku — i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Oni


bowiem, to jest Morgenrot z przodu i Fahnenbrat, który podążał za nim — wybijali swymi ciężkimi buciorami drzwi; również i te, które nie były zamknięte na klucz. I choć .wydawało im się to bezsensowne, to jednak nie mo­gli do tej czynności użyć rąk, gdyż te były potrzebne dla pistoletu i latarki. Wykonywali z całym zapałem swoje za­jęcie, traktując je jako przygodę wojenną, która, przynaj­mniej dla Morgenrota, była równoznaczna z odwagą wo­bec wroga.

Wpadłszy w trans posuwali się naprzód — nawet Fah­nenbrat był po chwili nie do powstrzymania. Ten mały gruby blondynek chciał się zresztą przy tym sprawdzić, co nawet w jego sytuacji można było zrozumieć.

Najpierw — była pewna piekarnia, której regały były jednak kompletnie puste.

Następny obiekt ataku: sklep papierniczy — tam również nie było nic przydatnego.

Potem wdarli się do apteki — ale i ta widocznie została już przez inne oddziały dokładnie splądrowana — powyry­wane szuflady, zniszczone gabloty, przeróżne medyka­menty porozrzucane po podłodze, zdeptane, zniszczone, rozsypane.

— Szkoda — zauważył Fahnenbrat — że nie zabraliśmy
ze sobą naszego rzeczoznawcy, tego podoficera sanitarne­
go, Guskego. Ale ten z pewnością podczas takiej ekspedy­
cji — tu rozległ się głośny śmiech — już dawno miałby
pełno w portkach. Gwarantuję.

— Dalej! — zakomenderował bojowo Morgenrot.
Chwilę później znaleźli się w jakichś piwnicach, w któ­
rych stały poustawiane skrzynki, kartony i walizki.

Większość z nich rozpruwali. Fahnenbrat działał ener­gicznie, wykorzystując do tego swój bagnet. Musieli jed­nak jeszcze raz stwierdzić: — Nic tylko rupiecie, tandeta i odpadki!

W końcu, po rozwaleniu niemal wszystkich skrzyń i kar­tonów natknęli się na ukrywającą się za nimi kobietę i troje małych dzieci. Biednie odzianych, ze łzami w oczach i trzę­sącymi się rękoma. Błagającym wzrokiem spoglądali na Morgenrota.

73


Ten z lekkim wstrętem krzyknął na nich: — Nie róbcie tylko zaraz w portki na nasz widok! Ukryjcie się znów. Nie jesteśmy potworami!

— Nie, my nie jesteśmy potworami! — wtórował Fah-
nenbrat.

To zdarzenie tu opisane, i to trzeba podkreślić, według oficjalnych opinii, do których również i głos Morgenrota się zaliczał, nie było żadnym plądrowaniem. — Nigdy — przysięgano — coś takiego nie wchodziło w rachubę i nie mogłoby mieć miejsca! Podejmowano jedynie próby od­powiedniego zabezpieczenia co wartościowszych rzeczy; w interesie ogółu.

Przeważnie jednak nie znajdowano przy tym nic przyda­tnego — nie u tych Polaków! To musiało oczywiście tych w pełni oddanych wojnie wojowników bardzo rozczaro­wać, w każdym razie nie zachęcało do walki. Ale mogło to jeszcze potem nastąpić!

I coś w tym rodzaju trafiło się potem. Zanim, po tej pene­tracji pola walki, wrócili do baterii, przeżyli jeszcze jedno, dotąd z niczym nieporównywalne zdarzenie.

Dojeżdżali właśnie do znajdującego się mniej więcej dwa kilometry na zachód od Mławy, małego, gęstego las­ku jodłowego, leżącego tuż przy głównej szosie, którą po­suwały się wojska.

W blasku reflektorów zobaczyli domek, który przyciągał ich wzrok. Stało tam już kilkanaście pojazdów, wyłącznie samochodów osobowych, stłoczonych gęsto na poboczu. Nikt raczej nie próbował rozładować tego tłoku, odwrotnie

— wyglądało na to, że zaproszono je tutaj do parkowania.
Honory gospodarza czynił pewien oficer, jakiś kapitan nie­
znanej formacji.

— Chodźcie tu, przyjaciele!

Starszego wachmistrza nie trzeba było dwa razy zapra­szać. Wysiadł ze swego opla kadetta i zasalutował przepi­sowo. Po czym swoim zwyczajem zapytał uprzejmie:

— Czy możemy tutaj w czymś pomóc, panie kapitanie?
Kapitan machnął ręką. — Tutaj, przyjaciele, już nic nie

da się zrobić. Ale możecie zobaczyć, co się stało, tylko ostrzegam — okropny widok! Dowództwo armii udostęp-

74


niło to nawet do oglądania. I to nie tylko korespondentom wojennym, ale wszystkim żołnierzom. Bo i ci mają się prze­konać, z jakim totalnie wynaturzonym wrogiem mamy do czynienia. Jest nawet wskazane, żeby to się rozeszło w na­szych oddziałach.

To, co zobaczyli w świetle wielkiego reflektora, okazało się być zabitym skoczkiem. Prawdopodobnie ze strącone­go samolotu; jeden z tych dzielnych pilotów wszechwład­nie panującej w powietrzu Luftwaffe.

Najprawdopodobniej usiłował ratować się na spado­chronie — po zestrzeleniu jego maszyny. Nie można było jednak stwierdzić, czy jego śmierć nastąpiła przed czy po zestrzeleniu samolotu. Niemniej wylądował u pod-ludzi — wśród tych zupełnie pozbawionych skrupułów Polaków.

Ta okropnie zbezczeszczona ofiara wojny była teraz z za­interesowaniem oglądana ze wszystkich stron. I to nie tylko przez stojących wokół kilkudziesięciu żołnierzy różnych stopni i rodzajów broni. Korespondenci wojenni mogli wreszcie swoje liczne reportaże opatrzyć autentycznym zdjęciem. Nawet operator cotygodniowej kroniki filmowej UFA pozwalał swej kamerze nieustannie pracować.

Potem jakiś lekarz sztabowy składał wyjaśnienie, nazy­wane przez niego — „oficjalnymi oględzinami", które mia­ło zabrzmieć jak najbardziej fachowo. Wyglądało na to, że już po raz drugi czy trzeci referował to zdarzenie — w sposób demonstracyjny, przy leżących u jego stóp zwłokach nieszczęsnego pilota, oświetlonych ostrym świat­łem reflektora.

Wyjaśnienia zawierały następujące stwierdzenia: — Te­go pilota, i to jeszcze przed śmiercią, ciężko okaleczono. Dokonano wprost trudno zrozumiałej barbarzyńskiej kast­racji. Uszkodzono także odbytnicę, prawdopodobnie przez wbicie w nią pala. Niezależnie od tego biedakowi nożem wyjęto oczy.

Wszystko to było za każdym razem szczegółowo demon­strowane zebranym.

Coś niebywale okropnego, budzącego wstręt, wywołują­cego mdłości.

75


Starszy wachmistrz wycofał się z tego widowiska zaszo­kowany i wstrząśnięty. — Tego — powiedział zwracając się do swego starszego szeregowego — nie wolno nam nigdy zapomnieć, Fahnenbrat!

— Toż nigdy nie zapomnimy, panie starszy wachmistrzu, jak długo będziemy żyć. — Jego czas, czego w tym momen­cie oczywiście nie przeczuwał, był już jednak policzony.


W

krótce potem, po tej eskapadzie wojennej, obaj znów wrócili do baterii — przepełnieni niezwyk­łymi przeżyciami i doświadczeniem. Morgenrot od razu postanowił poinformować o tym najbardziej zaufanych.

— To był niezapomniany dzień! I dlatego musimy go
sensownie zakończyć w naszym wspaniałym gronie.

Co oznaczało: Po jego myśli! Zakończono go więc dużym wspólnym pijaństwem, możliwym dzięki zapasom Leuch-tera, które wszystkich uczyniły nieco swobodniejszymi.

Chciał pojechać, gdyż uznał to zadanie za szczególnie zaszczytne. A po wtóre, do wykonania tego zadania Mo­rgenrot oddał mu swojego starannie pielęgnowanego opla kadetta, którego w zasadzie używał wyłącznie jako sa­mochodu prywatnego. — No, a ty, Guske? — zapytał. — Odważysz się? Czy może już teraz masz pełne portki ze strachu?

— Jeśli nawet mam, to podłożę specjalny pokrowiec na
siedzenie, żebyś potem nie musiał czyścić po mnie.

Miał to być żart, który jednak nie bardzo udał się podofi­cerowi sanitarnemu. Niemniej po chwili dodał, wolno ce-


dząc: — Dlaczego nie miałbym pojechać z tobą, Fahnen-brat, skoro jest taki rozkaz?

Powiedział to prawdopodobnie po tym, jak starszy wachmistrz Morgenrot obrzucił go ostrym spojrzeniem.

Ale wymówił to tak, jakby chciał powiedzieć: To jest roz­kaz, zatem nie mam innego wyboru.

Tak więc Fahnenbrat i Guske udali się do ledwie już teraz jarzącej żółtozielono i spowitej kłębami dymu Mławy. W tym czasie w baterii czyniono przygotowania do spot­kania najbliższych współpracowników Morgenrota.

Po niecałych dwudziestu minutach Fahnenbrat i Guske dotarli do miasta. Zarządca aktami baterii, tym razem już jak stary bywalec frontowy, bezbłędnie orientował się w terenie. Zatrzymał samochód przed samą apteką, wska­zał ręką na otwarte drzwi i powiedział:

— A więc, „Sani", wal do środka! Ja zostanę tutaj na wa­
rcie i w razie czego zabezpieczę ci odwrót! A gdybyś so­
bie nie poradził sam z dźwiganiem, to wystarczy zawołać.
Wtedy ja wkroczę do akcji.

Podoficer sanitarny bez specjalnego ociągania udał się do wnętrza walącego się domu. Zapalił latarkę i zaczął oświetlać wnętrze. Rozejrzał się, miał czas, nie spieszył się w każdym razie. Ogarnął go tylko wstręt, że musi się tym zajmować.

Potem zaczął wyciągać nieliczne niezniszczone szuflady. Sprawdzał ich zawartość i starannie wsuwał je z powrotem do szaf. Potem ukląkł i intensywnie przypatrywał się jakie­muś rozsypanemu na podłodze proszkowi. Nie wiedział, czy to rodzaj lekarstwa, czy też raczej jakiś kosmetyk.

Po czym podniósł się, starając się niczego nie ruszać.

Na lekko sztywnych nogach opuścił splądrowaną aptekę.

77


78


żeniem. — Ciebie wojna pociąga jak magia, lecz czy wiesz, dokąd naprawdę zmierzasz? Rób tak dalej, a wszy­stko inne samo się znajdzie. Zresztą, jak zawsze.


D

la pomyślnego zakończenia tego w pełni cudowne­go dnia — północ była już blisko — starszy wach­mistrz Morgenrot spotkał się w najściślejszym, a je­dnocześnie najbardziej zaufanym gronie współpra­cowników. I to przy kuchni polowej, w której specjalnie dla nich przygotowano aromatyczny poncz. Całe litry.

Udział w tym spotkaniu został tym razem również zagwa­rantowany podoficerowi sanitarnemu. Gdyż o nim Fahnen-brat mógł wcześniej w zaufaniu poinformować Morgenro-ta: — Jeśli temu mięczakowi nieraz nawet trzęsą się ze stra­chu ręce, co zresztą sam przyznaje — to potwierdziło się tylko to, co my obaj, czy raczej pan, panie starszy wach­mistrzu, od dawna wie.

Do wybranego przez starszego wachmistrza grona nale­żeli — oprócz Fahnenbrata i Guskego — również i ci kam­raci, którzy już wcześniej się określili. Dzięki Morgenroto-wi wiedzą teraz, co to znaczy nadążać za znakiem czasu.

Na pierwszej linii był to oczywiście Leuchter, główny zaopatrzeniowiec; chętnie biorący udział w tego rodzaju spotkaniach, choć na dobrą sprawę bywał gościem same­go siebie.


Po nim zaraz Kroschke, „koniuszy", ten żółw bawiący się stale sam ze sobą, który teraz jak prawdziwy żongler rzu­cał kostkami tak, że wychodziły mu za każdym razem sa­me szóstki. Obecny mógł być też kapral Harmke, tutaj ku­charz i rzeźnik, nazywany też po prostu „rzeźnikiem", któ­ry sam wyglądał jak baran, nawet medalowy.

Pozwolono też przyłączyć się podoficerowi Schulzemu, radiotelegrafiście. I jeśli ten nawet formalnie podlegał bez­pośrednio dowódcy baterii, to jednak nie przepuszczał ża­dnej okazji, aby znaleźć się w otoczeniu Morgenrota. Zre­sztą był w tym gronie zawsze chętnie widziany jako źródło informacji, przy czym sam nigdy nie uważał się za najważ­niejszego. Było mu to policzone na plus.

Podczas tego spotkania — po piątej szklance ponczu, co dla niektórych oznaczało już trochę za dużo — starszy wachmistrz uznał za stosowne udzielić kilku informacji od siebie, to znaczy rozpowszechnić pewne poglądy. We wstępie ogólniejszej natury mówił o zasadach, jakie po­winny obowiązywać w zaprzysiężonej grupie. Stwierdził, że są na siebie zdani i wzajemnie należą do siebie. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Mówiąc „jednego" miał prawdopodobnie siebie na myśli.

Tutaj więc, żeby to sprecyzować, on — Morgenrot — za­stępował Führera!

Po następnej kolejce ponczu zaczął się prezentować jako niezastąpiony praktyk w swojej profesji. I jeśli nawet jego wymowa w tym momencie nie była już zbyt wyraźna, to jednak głos brzmiał donośnie.

— W takich historycznych chwilach nawet nasze zegary chodzą inaczej! Przez co chcę powiedzieć, że to, co zwykle uchodzi za zwyczajne, normalne, przestaje istnieć — tutaj pozwolił sobie na małą efektowną przerwę — także w kwestii awansów.

Teraz nie czas na przestrzeganie służbowych wymogów i terminów. Liczyć się będą zasługi i osiągnięcia w wypeł­nianiu konkretnych zadań!

Wtedy wszyscy oczywiście nastawili uszu. Nawet Guske zaczął nasłuchiwać, mimo iż nie miał żadnego powodu, aby tego rodzaju stwierdzenia odnosić do siebie. Starszy wach-

80


mistrz nie patrzył nawet w tym momencie na niego — kon­centrował swoją uwagę na innych i wiedział dokładnie na kim.

Morgenrot najpierw spoglądał długo na Kroschkego, na swego „koniuszego". — Tak więc i sierżant mógłby na przykład przed czasem być awansowany na starszego sie­rżanta. — Ten skinął potakująco głową i wyrzucił znów sześć szóstek.

Po czym zadowolone spojrzenie starszego wachmistrza powędrowało dalej, ku głównemu zaopatrzeniowcowi, Leuchterowi, i jednocześnie w kierunku radiotelegrafisty Schulzego. — A podoficer, przyjaciele, może być dziś, że tak powiem, też z dnia na dzień awansowany. Koledzy, obecnie wszystko jest możliwe!

No pięknie, ładnie, nader obiecująco. Potem jednak Mo­rgenrot, zupełnie niespodziewanie, wypuścił coś w rodza­ju kota z worka, można by nawet powiedzieć, że grubego kocura. — To wszystko, jak powiedziałem, może się stać, da się to zrobić, prędzej czy później. Oczywiście wtedy, gdy się na to zgodzę albo przygotuję konkretny wniosek w takiej sprawie. — Jasne, że bez błogosławieństwa Mor-genrota nic tu nie mogło się dziać.

A jeśli miało się „dziać", to już on się nigdy nie ociągał, dając to zawsze wyraźnie wszystkim do zrozumienia. Zro­bił to także po następnej szklance ponczu, po czym oczy­wiście „oddanie" otaczających go jeszcze bardziej się wzmocniło. On jednak jeszcze raz pokazał im, kim był; z kim muszą się tutaj liczyć. Bo wyłącznie on był tym, któ­ry, jeśli tylko chciał, góry mógł przenosić.

— Do tych przyjaciół, którzy już dziś zdobyli sobie moje
uznanie, należy nasz starszy szeregowy Fahnenbrat.

Ten spoglądał na Morgenrota bałwochwalczo.

Oczywiście wypito kilka kolejek za zdrowie przyszłego podoficera, których ten, nie przyzwyczajony do alkoholu,

81


już nie wytrzymał. Jeśli nawet jego duch jeszcze chciał, to ciało odmówiło posłuszeństwa.

Wstał, zatoczył się, pochylił do przodu — i wpadł pod kuchnię polową.

Wywołało to radosny, głośny śmiech. Bynajmniej nie ostatni raz w tych wojennych czasach.

Mój Boże — w końcu byli pijani.


W

chwilę potem każdy z nich gdzieś leżał. Tak, to była wyjątkowa noc. Więcej niż dwa tysiące ta­kich było jeszcze przed nimi; przed tymi w każ­dym razie, którzy mieli je przeżyć. A nie wszy­stkim było to pisane!

Dzisiaj czuli się jednak pobłogosławionymi w swym pi­jaństwie, który to stan przeciągnął się dobrych parę go­dzin. Potem doszło do przebudzenia, którego nikt sobie w ten sposób nie wyobrażał. W końcu ich wyobraźnia nie była tak rozbudzona jak gotowość do energicznego włą­czania się do każdej nadarzającej się okazji. Był jednak wyjątek — Guske. Ten zdawał się dysponować obydwie­ma cechami.

W owych pijanych, krótkich godzinach nocnych starszy szeregowy Fahnenbrat w każdym razie poczuł się już całą gębą podoficerem. Nie wahał się więc użyć opla kadetta swego sprzyjającego mu starszego wachmistrza, by po-drzemać sobie w nim na nowo pokrytych, miękkich, tyl­nych siedzeniach, obejmując ramionami znaleziony tam pi­stolet swego idola.

Leuchter przedkładał ponad wszystko podlegającą mu kuchnię polową, wolał ją niż sypialnię. Leżały tam dobrze wygarbowane skóry zwierząt zamienionych na wałówkę. Było to uznawane powszechnie za najprzyjemniejsze miejs­ce do spania — szerokie i wygodne. Tam też już napierali na siebie „rzeźnik" i telegrafista.

Obaj zostali rozdzieleni przez Leuchtera, próbującego wygodnie ułożyć się między nimi. — No, mam nadzieję


— powiedział — że nie dojdzie tutaj do jakiegoś nieporo­
zumienia. — Wkrótce cała trójka zgodnie, głośno pochra­
pywała.

Gdzie natomiast schował się na noc tajemniczy „żółw" baterii ze swymi grami, tego nikt nie mógł przewidzieć. Bywało to zwykle w dziwnych miejscach: od samochodu naprawczego do cysterny z benzyną. Po intensywnym za­pachu jego munduru można było rozpoznać, że w niej wła­śnie ostatnio na ogół sypiał. Mrugając szelmowsko twier­dził nawet, że jeśli zechce, to będzie szczał także benzyną.

Starszy wachmistrz Morgenrot w każdym razie wgramo-lił się do swej sztabówki i to dość pewnymi jeszcze rucha­mi. Tam czekał na niego materac — włosiany, dwa koce wełniane i mocno nabita poduszka. Te, tak zwane akceso­ria do spania były upchnięte między skrzynkami pełnymi akt, które go niemal zupełnie zasłaniały. Między nimi czuł się bezpieczny. Ściągnął więc tylko buty i rzucił się w ten swój „grobowiec".

Podoficer sanitarny Guske udał się do pojazdu, który, jak sądził, zapewni mu niezakłócony, błogi spokój. Samochód załadowany był do pełna zapasową amunicją do dział — któ­re dotąd jeszcze nie strzelały ostrą amunicją i stały przykryte siatkami maskującymi. Tam, a więc w tym dość niezwykłym otoczeniu, ustawił sobie nosze, na których się teraz położył.

Tego wieczoru pojął chyba tak naprawdę po raz pierw­szy, na czym spoczywa. Był to skład wysokiej klasy mate­riałów wybuchowych!

To zaniepokoiło go dopiero teraz, gdy sprawa stała się „poważna". Nawet sen nie uwolnił go tym razem od kosz­marnych myśli.

Zaczął się nad wszystkim zastanawiać.

Lecz potem coś się stało. Ale co? Poszczególne zdarze­nia nie dawały się do końca rozpoznać, jak też ich prze­bieg dokładnie zrekonstruować.

Niemniej udało się w przybliżeniu ustalić następujące rzeczy: Przede wszystkim miejscowość — a więc stanowis­ka ogniowe 3 Baterii rozłożone w niewielkim lasku, około pięciu kilometrów na północ od Mławy. Potem też czas — było około 4.30 rano.

83


Wschód słońca miał nastąpić dopiero za godzinę.

Cały ten „gówniany kram", jak to później określał star­szy wachmistrz, zaczął się prawdopodobnie w następujący sposób: Najpierw padły dwa strzały, jeśli nie cztery; w ka­żdym razie kilka.

Wystrzelone z broni nieznanego kalibru, broni ręcznej, jak należało sądzić. W każdym razie o alarmującej sile w tej nocnej ciszy.

A dalej — odpowiednio starannie zebrane wypowiedzi świadków, których jednak nawet starszemu wachmistrzowi nie udało się doprowadzić do pełnej zgodności. Jeden głos dało się słyszeć na pewno — ostry, przenikliwy, o bliżej nie określonej barwie. Ten ktoś wrzeszczał: „Na­pad!", „Do broni!", „Wróg wśród nas!" — coś w tym rodzaju.

Natychmiast rozwinęły się po tym rozmaite pojedyncze działania. W końcu będący na warcie i służbach zostali po­stawieni od razu na nogi. Krzyk był bowiem wyraźnie sły­szalny, przez niektórych nawet odbierany jako rozkazy.

Jednocześnie padło wiele dalszych strzałów. W półmro­ku można było rozpoznać wielu żołnierzy, którzy przestra­szeni i po części tylko w spodniach i skarpetkach bez ładu biegali po obozie, potrącając się wzajemnie i manipulując przy swoich karabinach.

Najbardziej aktywni byli przy tym żołnierze, którzy pod­jęli akcję na skraju stanowisk ogniowych, gdzie stały po­dwójne warty. Dopiero potem okazało się, że oni bez ocią­gania się, po krótkim tylko wahaniu, działali z absolutnym zdecydowaniem.

Rzucali się na wszystko, co wydawało się być wrogiem!

Ta strzelanina, wywołana energicznym okrzykiem alar­mowym — nocna kanonada — jak ją później nazwano, trwała około czterech, może siedmiu minut. Według in­nych informacji: około piętnastu minut. Potem, w każdym razie zupełnie nagle, z sekundy na sekundę, zapadła wręcz paraliżująca cisza.

Dopiero teraz, jak udało się uważnie nasłuchującemu podoficerowi sanitarnemu odnotować, słychać było mocny głos starszego wachmistrza: — Co u diabła tu się dzieje!

84


Przed chwilą wyskoczył ze swej sztabówki, ledwie zdą­żywszy wciągnąć buty na nogi.

Stał teraz za to przepisowo umundurowany, spoglądając ostro na ukazujących się w pobliżu żołnierzy. Nie rozpo­znał jednak nikogo — gdyż twarze ich rozpływały się w porannej mgle.

— Oczekuję meldunku! Natychmiast! — wrzeszczał.

— Wartownicy, do mnie!

Czuwający wartownicy jak gdyby czekali na ten rozkaz. Niezwłocznie podbiegli i zameldowali się przed starszym wachmistrzem. Przepisowo, na baczność, w przekonaniu, że dobrze spełnili swój obowiązek.

Lecz to, co podczas tej akcji szukania znaleziono, było co prawda trupem, lecz nie polskim, jak tego oczekiwano, ale niemieckim!

Tym trupem był starszy szeregowy Fahnenbrat. Miał przestrzeloną dwa razy klatkę piersiową. — Tego to spot­kało! — Przy czym ten zabity, miał przy sobie pistolet swe­go idola z opróżnionym magazynkiem. Wciąż trzymał go kurczowo w zastygłych już rękach.

Klęczał przy nim Guske, podoficer sanitarny. — Został zabity na miejscu — oświadczył starszemu wachmistrzowi.

— Umarł też, jak sobie tego wczoraj życzył, niemal jak bo­
hater. Podniosły to musiał być dla niego moment, choć tyl­
ko przez bardzo krótką chwilę.

Starszy wachmistrz Morgenrot nie zwracał uwagi na pa­planinę Guskego. Wyglądał, jak gdyby był pod niezwykłym

85


wrażeniem tego widoku. Lecz takim uczuciom nie powinien się poddawać. Tym bardziej że teraz wołał go do telefonu dowódca baterii — i to już od dłuższej chwili.

Okazało się, że ta mała zwłoka w reagowaniu na polece­nia porucznika Geigera i wszystko, co dotyczyło jego oso­by, miało swój określony cel. Ten był podobnie nastawio­ny do szefa swojej baterii. I dlatego zapytał też z lekką ironią w głosie:

To usłyszał Geiger w odpowiedzi — w końcu znał już dobrze swego starszego wachmistrza. Poznał się na jego taktycznych umiejętnościach zamazywania faktów, zwłasz­cza gdy sprawy dotyczyły jego obszaru działania. Zawsze wiedział, jak wyjść z opresji z nie zabrudzonymi rękami.

86


przeciwstawił się tym wrogim elementom i to najprawdopodobniej z bezprzykładną odwagą.

Nowy poranek drzemał jeszcze. Powoli odsłaniał lasek w bladoszarym świetle, a tym samym. zgromadzone w nim pojazdy baterii i przynależących do nich ludzi — zmęczonych, połama­nych. Był to poranek, z którego nie wiadomo jaki rozwinie się dzień.

Starszy wachmistrz Morgenrot, trapiony ciężkimi myśla­mi, udał się przede wszystkim do trupa swego grzecznego starszego szeregowego — jakby magicznie przez niego przyciągany. Tam tkwił wciąż jeszcze uparcie czekając — na pewno na niego — podoficer sanitarny; wyjątkowy sukinsyn, z którym nawet on musiał obchodzić się w ręka-


wiczkach. Teraz wykazywał gotowość przekazania mu swojej opinii, którą wyrobił sobie na podstawie oględzin zwłok.

— Nie jestem w żadnym wypadku — rozpoczął z wyczu­
walną ostrożnością — wyszkolonym kryminalistycznie fach-
manem od broni. Lecz to, co mogłem dotychczas ustalić
i czego jestem raczej pewien, to fakt, że kule, od których
zginął nasz Fahnenbrat, pochodzą z naszych karabinów.
Tych, w które wyposażone są nasze straże.

— No, tylko powoli z tym Guske — powoli!
Morgenrot zadał sobie trud, aby od początku właściwie

na to reagować. W końcu należał do ludzi, którzy dokład­nie słuchają tylko tego, co chcieliby usłyszeć — zwłaszcza potwierdzenia własnych spostrzeżeń, bez tego nie byłby dzisiaj tym, kim jest.

Nie odpowiadały mu też sformułowania użyte przez Gus-kego: „jestem raczej pewien", „zginął od kul, które po­chodzą z naszych karabinów" i tym podobne. A może pró­buje on podjąć przeciwko niemu jakąś grą?

Morgenrot skontrował: — Co ty próbujesz mi tu wma­wiać, człowieku? Nie wyjeżdżaj mi tu tylko z takimi oświa­dczeniami! Takich karabinów mogli w końcu użyć także Polacy, którzy nas napadli — może je gdzieś ukradli, lecz na pewno nie wyprodukowali! W każdym razie — jeśli cię dobrze zrozumiałem, a mam nadzieję, że tak — wyciągasz tego rodzaju wątpliwe przypuszczenia tylko tak dla ich ewentualnego rozważenia. Bo tak naprawdę, udowodnić nie da się tutaj nic. A więc — zostaw to lepiej!

— No, dlaczego nie — a może nawet chętnie, panie star­
szy wachmistrzu. Jeśli pan sobie tego osobiście życs.y i je­
śli może z tego coś sensownego wyniknąć. Dlaczego nie?

Morgenrot natychmiast zaczął węszyć. A może ten drań pozwala sobie na urządzanie jakiegoś przedstawienia? Że­by w ten sposób wychodzić naprzeciw? A może chce mu coś zaproponować?

Właśnie to można by ewentualnie wykorzystać.

W końcu Guske był tylko kundlem na łańcuchu, któremu wystarczy rzucić ochłap, żeby stał się od razu łagodniejszy niż pies pokojowy. — No więc, do czego zmierzasz?

88


Właśnie to próbował Guske uświadomić swemu sta­rszemu wachmistrzowi; oczywiście z niezwykłą ostroż­nością. Sądził, że może sobie już teraz chyba na to po­zwolić.

Lecz taki ograniczony, żeby mówić, co mu ślina na język przyniesie, to on już nie był — przynajmniej wobec Gus-kego. — Co ty chcesz mi wmówić? — „Wcisnąć" byłoby jeszcze trafniejszym określeniem.

Teraz podoficer sanitarny pozwolił sobie na pewną aluzję, po której z pewnością spodziewał się zarówno

89


gwarancji, jak i nagrody. — Ja w końcu nie należę do tych, którzy zawsze tylko to twierdzą i zeznają, co wydawało im się, że widzieli. A więc także i to, że pan sam, starszy wach­mistrzu, dopiero po tej tak zwanej kanonadzie wyskoczył ze swej sztabówki — to jest wtedy, gdy tu już wszystko ucichło.

Morgenrot reagował teraz jak wielki praktyk w swoim zawodzie.

90


— Wiem, że pan tak myśli, panie starszy wachmistrzu. I dostosuję się do tego.

— A jak to wygląda w twojej głowie?

Nie spytał wprost pod jakimi warunkami, gdyż był prze­konany, że jedyną osobą mogącą stawiać tu warunki, jest on sam.

91


Wyglądało na to, że zawarto swego rodzaju pakt, który spoczywał jednak na dwóch zupełnie różnych biegunach, i to na trwałe. Lecz w końcu miało się to okazać nieporozu­mieniem i to brzemiennym w skutki.


Przed południem tego dnia — tak jak zapowiedział, a więc około godziny dziewiątej — przybył na stano­wiska ogniowe dowódca baterii porucznik Geiger. Sprawiał wrażenie człowieka świeżego, tryskają­cego energią. Był w pełnym umundurowaniu, z przypię­tym pistoletem służbowym w kaburze. Morgenrot czekał już na niego. Geiger z werwą, już z daleka zawołał do nie­go: — A więc, starszy wachmistrzu, podziałamy trochę!

Rano porucznik, jak zwykle, odbył swoją gimnastykę, o czym każdy tu wiedział. Dbał o to, aby ćwiczyć na świe­żym powietrzu, żeby widzieli go przy tym jego żołnierze. Prawdopodobnie chciał im tym dać dobry przykład, co jednak nie skłaniało specjalnie do naśladownictwa. Jego to jednak nie zniechęcało. Demonstrował najpierw pięćdzie­siąt przysiadów, potem dwadzieścia pięć do pięćdziesięciu pompek; do tego dochodziły jeszcze skłony i skręty, bok­sowanie z cieniem i wymachy ramion. Przy tym nie poja­wiała się na jego czole ani jedna kropla potu — był zdu­miewająco wysportowanym oficerem.

Teraz kroczył sprężyście wprost na Morgenrota. Ten ustawił przed swoją sztabówką rozkładany stół. Leżało na nim wiele papierów, przyciśniętych kamieniami, wokół niego stały trzy krzesła, również rozkładane. „Trzy osoby zatem" — zarejestrował w myślach dowódca baterii. Nim usiadł, nie prosząc oczywiście o pozwolenie, starszy


wachmistrz zwrócił się do niego z rozbrajającym uśmie­chem: — Tak więc zaczyna pan, panie poruczniku, każdy dzień od porannej gimnastyki na świeżym powietrzu, tak jak ja zresztą. To ogromnie hartuje: W zdrowym ciele zdrowy duch, co? W związku z czym pozwalam sobie na pewną propozycję: Czy nie byłoby właściwe — dopóki nie jesteśmy zaangażowani w bezpośrednie walki — zarządzić dla całej baterii regularną gimnastykę poranną? Powiedz­my, około piętnastominutową?

Dopiero teraz porucznik Geiger zwrócił uwagę na trze­cią osobę, która stała w pobliżu starszego wachmistrza

— jakby w jego cieniu. To wygląda nawet trochę dziwnie,
pomyślał dowódca baterii, zwłaszcza gdy rozpoznał w trze­
ciej osobie swojego Guskego, podoficera sanitarnego.

— Czy nie byłoby wskazane, starszy wachmistrzu

— zwrócił się porucznik zapobiegliwie do szefa baterii i to
ściszonym głosem, co miało wprowadzić atmosferę zaufa­
nia — gdybyśmy może najpierw wyjaśnili sobie w cztery
oczy przebieg tego zdarzenia?

93


Sądzę, że pan osobiście również będzie respektował jego zeznania!

Zostało to potwierdzone krótkim skinieniem głowy. „Mo­że być, a nawet w porządku" — pomyślał Geiger.

To również zostało potwierdzone skinieniem głowy. Jed­nak nie obyło się bez pewnej małej niespodzianki; na szczę­ście tylko drobnej, nie przewidzianej jednak przez Morgen-rota. W każdym razie rozpoczęła się rozmowa wyjaśniająca, coś w rodzaju konferencji „trzech", na składanych krzes­łach, przed samochodem sztabowym. Rodzaj inscenizowa­nego przedstawienia z wcześniej rozdanymi i już wyuczony­mi rolami. Przedstawienia, w czasie którego zwłaszcza poru­cznik próbował opanować swoje wciąż rosnące zdziwienie.

To wszystko działo się w już niemieckim lasku, na północ od Mławy. Rosły w nim przede wszystkim jodły, także poje­dyncze dęby, między nimi znajdowały się krzaki. Nad tym wisiało wczesnojesienne słońce, o którym można było po­wiedzieć, że starało się tu wszystko jasno i wyraźnie oświet­lać. Temperatura była przyjemna, około dwudziestu stopni.

Starszy wachmistrz Morgenrot raz jeszcze powtórzył do­kładnie to samo, co już wcześniej telefonicznie przekazał porucznikowi. Mówił rzeczowo, jakby wygłaszał referat szkoleniowy dla Hitlerjugend.

94


Na to Morgenrot miał wyjaśnienie, które w sposób prze­konywający próbował przedstawić. — U tych — co miało oznaczać Polaków — mamy w końcu wszystko, ale nie nor­malnych żołnierzy. Do tego tałałajstwa nie trafiają, zdaje się, żadne konwencje haskie — wolą działać swoimi pod­stępnymi metodami. Można z absolutną pewnością przyjąć, że mieli tutaj swoich partyzantów, z pomocą których ranni, jak też i zabici zostali zabrani.

To oznaczało: Ci rabusie odważyli się zabrać z pola naj­większej dla nas potyczki swe ofiary i ujść z nimi! Ale tacy oni już są — ci nieobliczalni podludzie! — o tym jest tu każdy przekonany — zgadza się, Guske?

— Ależ tak — przytaknął. — Tak mniej więcej mogło
być. Wszystko jest możliwe.

Zdarzenie uznano zatem za wyjaśnione. Nawet dowódca baterii Geiger był gotów przyjąć tak przekonywająco za­prezentowany jego przebieg i pobłogosławić.

Tylko co teraz?

Teraz nastąpiły zupełnie realistyczne rozważania, — Mamy wobec tego — jednego zabitego; to znaczy jednego poległego! — otworzył tę fazę rozmo­wy w niezmienionym składzie, porucznik. — Co teraz z nim zrobimy?

Morgenrot spojrzał na Guskego — teraz swojego Guskego, jakby go zachęcając do wygłoszenia referatu wyjaś­niającego.


Ponownie odpowiedział Guske: — Z kompanią honoro­wą z naszej baterii. Jak powiedziałem: pogrzeb powinien być godny.

Ta bezczelna propozycja została przez szefa baterii na­tychmiast odrzucona. — Dlaczego akurat między dwoma dębami — które tutaj stoją raczej przez pomyłkę! To nie dałoby się nawet zrealizować! Między dwoma dębami, gwa­rantuję, istnieją tak zrośnięte korzenie, których żołnierze ani łopatami, ani motykami nie przerabia — trzeba by je chyba wysadzić w powietrze. Ale to byłoby przecież przesadą.

96


Guske przejrzał taktykę starszego wachmistrza. Polegała ona na tym, aby dowódcę baterii maksymalnie wynudzić nadmierną ilością różnych szczegółów i doprowadzić go w ten sposób do systematycznego ziewania. Cel był pros­ty: Chodziło o to, żeby najprędzej odszedł stąd i wszystko przekazał do dalszego załatwienia Morgenrotowi. Ten miał jeszcze pomysły!

Aby skrócić to kuśtykające postępowanie, które i Gus-kemu zaczęło działać na nerwy, Morgenrot zaproponował:

— To może brzmi trochę skomplikowanie, ale jest nieod­
zowne. Mimo wszystko da się jednak załatwić.

— zwłaszcza że dziś, jak słyszałem, nie należy oczekiwać
zmiany miejsca pobytu.

97


Źródłem tych informacji był Schulze, radiotelegrafista, który usłyszał rozmowę dowódcy baterii z dowódcą arty­lerii pułkowej. — Chyba że zostaliśmy mylnie poinfor­mowani?

— Nie, to się zgadza, niestety. — Geiger zrobił niezado­
woloną minę z godnej pożałowania zakulisowej rozmowy.
To znaczy, że poza jego plecami kilku facetów rozpowsze­
chnia hasła, które w dodatku są prawdziwe.

Ze zdziwieniem spostrzegł przy tym, że jego starszy wachmistrz na informację, że nie będzie dzisiaj żadnej zmiany pozycji — w ogóle się nie odezwał. Być może po­czuł się przez swego dowódcę baterii niedoinformowany.

— Sądzę, panie poruczniku, że wielce szanowna pani
doktor Bernauer również powinna zostać poinformowana

o pierwszej stracie po naszej stronie. Z pewnością ucieszy­łaby się pana widokiem.

98


— Mowę trzymać? Ja? Ależ to niemożliwe! — On był czło­
wiekiem czynu i takim chciał właśnie teraz być. Do prze­
mówień się nie nadawał.

Lecz nim się oddalił — lekkim, sportowym krokiem, że­by nie powiedzieć: na skrzydłach — przekazał jeszcze swego rodzaju zaproszenie: — Jeśli pan ma ochotę, panie podoficerze sanitarny, może mnie pan odwiedzić dziś w późnych godzinach wieczornych w mojej kwaterze

— powiedzmy na partyjkę szachów. Przyjmuje pan?

— Chętnie, panie poruczniku, jeśli pan tylko ma na to
ochotę. — Spojrzał przy tym na Morgenrota. Ten był wyra­
źnie zgaszony, przyjął to z widoczną niechęcią. Czy ozna­
czało to — zmniejszone zaufanie, które między przełożo­
nym a podwładnym zawsze jest nieco problematyczne?

Gdy znów byli sami, Morgenrot, myśląc o sobie „wie­lki", zapytał Guskego, teraz na razie noszącego u niego przydomek „dobry", bardzo życzliwym tonem: — No i jak teraz się czujesz? — mrugnął przy tym do niego porozu­miewawczo.

99


I to miało się sprawdzić — w jakiś sposób.


P

orucznik Heinz-Herbert Geiger kazał się zawieźć

do szpitala polowego 815.

Zostało to niechętnie wykonane przez podoficera

Pensbergera, kierowcę szefa. Krążył zatem po te­renie, jak mu rozkazano, nie stawiając żadnych pytań, udzielając też tylko skąpych odpowiedzi, gdy był o coś pytany. Na nim można było polegać — co do tego starszy wachmistrz był przekonany.

Nawet najmniejsza przeszkoda nie utrudniła jazdy. Woził zatem dowódcę baterii głównymi szosami i polnymi dro­gami — zatrzymywał się, gdy ten tylko go o to poprosił, dosłownie na każde skinienie. Często musiał potem długo czekać, czasami nawet godzinami.

To nie miało jednak nic wspólnego z cierpliwością, czy też przywiązaniem. Temu kierowcy było raczej dokładnie wszystko jedno. Wisiało mu to.

Mógł sobie padać deszcz, śnieg, mogło prażyć słońce, mogła też być wokół ciemna noc. Mogli wsiadać do samo­chodu podchmieleni, a nawet pijani — on był zawsze nie-

100


obecny, wyznając tylko jedną zasadę. — Skoro już musi! To wszyscy mnie mogą...! Także i starszy wachmistrz.

Tym razem wiózł Geigera — nazywać go ,,swoim Geige­rem" nigdy nawet nie próbował — do szpitala polowego, który był usytuowany w pewnej małej, zaniedbanej wios­ce, ale tutaj wszystkie były takie. W jej centralnym punk­cie stał kościół.

Porządnych domów, mruczał pod nosem kierowca do­wódcy baterii, to tutaj jak na lekarstwo, za to kościołów pod dostatkiem. Ale tak już tutaj było. Należało więc to zmienić i przestawić na właściwe tory. I między innymi po to Führer prowadził tutaj wojnę.

Tu jednak ta kamienna budowla kochanego Boga miała swój sens i została przystosowana do potrzeb wojennych — zarekwirowana przez lekarzy Wehrmachtu. Centralne, największe pomieszczenie, zostało zamienione w salę ope­racyjną. Niezbędny w niej stół operacyjny został ustawiony bezpośrednio przed dużym ołtarzem.

Ranni i ci, którzy czekali, żeby się nimi zajęli lekarze, leżeli na ławkach albo pomiędzy ławkami — prawie mil­cząc — najprawdopodobniej pozostając pod wpływem środków uśmierzających.

Do tego pomieszczenia wkroczył porucznik Geiger, nie sprawiając jednak wrażenia, że przyszedł się tutaj pomod­lić. Tu w końcu zajmowano się wyłącznie rannymi żołnie­rzami. Robili to oddani lekarze, których jedynym celem było ratowanie życia dla szybkiego powrotu poszkodowa­nego na front.

101


Ostatnie zdanie zabrzmiało dla porucznika dosyć nie­przyjemnie. Wyczuwalny był podtekst, który jemu, jako człowiekowi honoru, nie przypadł do gustu. Dotyczył on kobiety, która jednoznacznie należała do jego środowiska, którą nawet mógłby zaprezentować swemu dowódcy puł­ku, a ten przywiązywał szczególną wagę do godności ko­biecej.

Ale ta słodka lakierowana małpa, „półoficer" w jakimś szpitalu polowym, daleko za frontem, pozwolił sobie na aluzję, którą można by prawnie uznać za obrazę. O jakich przyjaciołach on mówi? Czyżby miał na myśli sobie podo­bnych? I co to miało oznaczać to „stowarzyszenie"?

Z tych względów Geiger demonstrował, i to najzupełniej wyraźnie, sztywną nieprzychylność. — Panie lekarzu szta­bowy — zwrócił się oschle do niego — czy mogę pana prosić, aby powiadomiono panią doktor Bernauer o moim przybyciu, żebym mógł złożyć jej swoje uszanowanie? — Górnolotnie to sformułował, ale spontanicznie przyszło mu do głowy. — Gdyby pan jednak, panie lekarzu sztabowy

102


— Ależ nie tak od razu, panie poruczniku — lekarz szta­
bowy natychmiast próbował zmienić ton rozmowy, stając
się bardziej przychylnym. — Proszę, mój drogi, aby pan
od razu nie osądzał mnie źle. Jestem rzeczywiście gotów
sprawić tym radość naszej wielce czcigodnej koleżance.
Tylko proszę o trochę cierpliwości — wszystko po kolei!

Lecz złość nagromadzona w Geigerze stopniała dopiero, jak śnieg na słońcu, gdy zobaczył swoją damę — Beatę Bernauer.

Wyglądała jak typowa pani doktor. Ubrana w śnieżno­biały fartuch, na którym widniały liczne ślady krwi.

Zbliżając się do siebie wyciągnęli ręce, mocno je ścis­kając. Potem pogłaskał czule, jakby była jego własnością, jedno z jej ramion. Jej oczy rozbłysły.

Znała zatem jego obydwa imiona? Musiał je Guske wi­docznie przekazać. To miło z jego strony; porządny, ży­czliwy chłop. — Tymczasem muszę się jeszcze zająć swo-

103


imi ciężko rannymi, ale to nie potrwa już długo. Mam ich tu pod opieką obecnie z pół tuzina — powiedziała nie bez pewnej dumy.

Chciał tego! Po pierwsze dlatego, żeby jej okazać, iż ro­zumie jej świat. A ponadto chciał też udowodnić, że nie boi się konfrontacji ze skutkami wojny — obojętnie, jakie by one były.

To, co teraz zobaczył — przypadek jeden spośród tuzina innych — to żołnierz najniższego stopnia, którego twarz była bardzo zniekształcona. Miał oderwany podbródek.

— To — objaśniała go — da się zrekonstruować dzięki
chirurgii plastycznej. Za kilka miesięcy będzie znów wy­
glądał jak normalny człowiek.

Potem inny żołnierz. Jego podbrzusze było rozerwane, co groziło wydostaniem się jelit. Leżał obłożony specjal­nymi opatrunkami, które musiały być ciągle zmieniane. Ki­lka paczek takich opatrunków leżało obok. — I to również nie jest żaden beznadziejny przypadek — stwierdziła pani doktor. — Trzeba będzie go tylko przez dłuższy czas sztu­cznie odżywiać kroplówkami, ale jego stan powinien się już teraz stabilizować. Zakładam, że ten sympatyczny chło­pak dysponuje jeszcze jakąś rezerwą sił.

Na łóżku obok — pod specjalnym namiotem, przypomi­nającym kościół, znaczonym grubymi czerwonymi krzyża­mi na białym tle — leżała kolejna ofiara wojny — tutaj tak troskliwie pielęgnowana. Na tę osobę Beata zwróciła mu uwagę: — Wspaniały, przykładny mężczyzna — spokojny, cierpliwy, bardzo dzielny! Ten chłopak sądzi, żeśmy mu amputowali nogę — ale niestety musieliśmy mu odjąć oby­dwie. Na szczęście są już wózki inwalidzkie.

104


Zupełnie rozsądnie powiedziane. Po chwili dodała: — Wytrzymuję to, ale między innymi dlatego, że są ludzie tacy jak ty, którzy doceniają to trudne zadanie, starają się pomóc i próbują nam w tym ulżyć.

Chciał. Potrzebował tego zresztą pilnie. Specyficzny za­pach szpitala, leków, krwi i wojny zaczął działać mu na nerwy. Nie myślał teraz o tym, że śmierć stanie się dla niego codziennością.

Zaproponowała mu mocną, aromatyczną kawę — w jej obecnej kwaterze. Była to karetka do transportowania ran­nych, która jeszcze nie była używana do tego celu — a więc zupełnie nowa. Znajdowały się w niej dwa „łóż-kopodobne urządzenia", w zasadzie nosze, które łatwo da­ły się złączyć ze sobą. Tak powstała zapraszająca prze­strzeń do leżenia.

Usiedli — i tam już pozostali. Lecz nim przystąpili do właściwej akcji, szepnęła do niego: — Heinz-Herbert, cie­szę się, że tu jesteś, to czyni mnie szczęśliwą. Zawdzięcza­my to twojemu kochanemu, dobremu Guskemu, za co po­winieneś mu się odwdzięczyć. On jest szalenie wyrozumia­łym i życzliwym człowiekiem.

Geiger uniósł się nieco do góry, troszeczkę jakby zdzi­wiony. — Masz z nim kontakt?

— Tylko służbowy! — zapewniła natychmiast. — Za­
dzwonił do mnie w sprawie dalszych dostaw lekarstw dla
twojej baterii. I przy tej okazji pozwoliłam sobie zapytać
o ciebie.

Wobec tego chodziło jej o mnie! Ale mimo wszystko z Guskego musi być niezły intrygant. A może jest tak, że próbuje sprytnie odegrać rolę stręczyciela?

W każdym razie, pomyślał Geiger, nie czas w tej chwili na zajmowanie się takimi łamigłówkami. Jego dama była oczywiście tego samego zdania.

105


W

tym samym czasie — również przez ponad dwie godziny — czyniono w baterii przeciwlotniczej dalsze przygotowania do pochówku poległego. — Tak, jak pan sobie tego życzył, panie starszy wachmistrzu — informował Guske, przybierając minę od­danego człowieka — próbowałem działać zgodnie z pa­ńskimi wytycznymi. Przygotowanie wieńca, jak też zbicie drewnianego krzyża — z tabliczką, na której zostanie potem wypisane nazwisko, miejsce urodzenia i śmierci naszego poległego — powierzyłem podoficerowi Leuch-terowi.

To, co Guske — informując o tym uważał za normalne, starszy wachmistrz przyjął za wyzwanie — i prawdopodo­bnie pasowało mu to dokładnie do jego koncepcji. Jego motto brzmiało bowiem: Gdy tylko nadarzy się stosowna okazja, aby pokazać, kto tu ma coś do powiedzenia — to wtedy zobaczymy! Przyłożyć komuś to żaden problem. Niech tylko znajdzie się kozioł ofiarny. Z każdego można zrobić szmatę!

Teraz na takiego napraszał się Leuchter. Kazał go więc natychmiast wezwać do siebie, by go pouczyć, kto tu w za­sadzie jest kim. Konieczne przypomnienie, potrzebne od czasu do czasu wybranym przez niego kompanom — żeby im czasem nie przychodziły do głowy głupie myśli.

— Podoficerze Leuchter — objaśniał starszy wachmistrz
zarówno ostrym i szyderczym głosem. — To ja pozwoliłem
sobie wyznaczyć panu zadanie. I obojętnie przez kogo zo­
staje ono przekazane — rozkaz jest rozkazem. I jedyną od­
powiedzią — żadną inną, którą powinienem usłyszeć
— powinno być „Tak jest!"

106


— Tak jest, panie starszy wachmistrzu! — Leuchter wy­
glądał na lekko zdezorientowanego. Jednocześnie był
wściekły na Guskego, który mu to gówno wysmażył. Co za
sukinsyn!

Morgenrot niewzruszenie kontynuował z tym samym zacięciem: — Wcale nie żądałem od pana, co zostało panu właściwie przekazane, jak się dowiadywałem, żeby pan osobiście uplótł wieniec czy wyrzeźbił krzyż, wy­malował tę tablicę z napisem. Pan miał to zorganizować i to z zaangażowaniem wszystkich możliwych sił. I do tego, do cholery, Leuchter, nadaje się pan przecież! A mo­że nie?

— Tak jest, panie starszy wachmistrzu! — wyrzucił z sie­
bie podoficer. — Za mniej więcej godzinę będzie pan miał
wszystko gotowe.

No więc i ten był załatwiony. Była to dziecinna gra dla takiego Morgenrota. I nawet ostrość, z jaką mówił, była zupełnie zbędna, ale widać przydała się. Teraz Leuchter funkcjonował jak za starych czasów. Nie musiał nawet na niego spojrzeć. Starszy wachmistrz pochylił się więc znów nad swoimi papierami — miał teraz ważniejszą sprawę do zrobienia.

Leuchter na odchodnym, nie omieszkał trącając Guske­go szepnąć mu: — Ty przeklęta, wstrętna świnio! Ja cię jeszcze dopadnę!

— Jestem tylko ciekaw, komu z nas uda się to pierwsze­
mu. Nigdy nie bądź za pewny.

To przekomarzanie się Morgenrot oczywiście usłyszał. Gdy chciał, miał uszy jak hiszpański ryś, który należy pod tym względem do najdoskonalszych w swoim gatunku. Te­go rodzaju groźby raczej miło brzmiały w jego uszach, zwłaszcza gdy toczyły się po jego myśli, to znaczy wyraża­ły jego zasadę: Dziel i rządź. Gdzieś na ten temat coś kie­dyś przeczytał. Teraz był zadowolony.

107


Propozycję tę przedstawił Guske patrząc z pełnym od­daniem prosto w oczy starszego wachmistrza.

Morgenrot natychmiast chciał wiedzieć: — Co takiego masz na myśłi?

— Czy chodzi tutaj o tak zwanego „niemieckiego chrześ­
cijanina", czy może tego innego?

Istnieją między nimi zasadnicze różnice — o czym Guske wiedział. Wyraził podziw, że i ta dziedzina nie jest Mor-genrotowi obca, że orientuje się nawet w takich szczegó­łach. Szczególnie wychwalał to, że starszy wachmistrz nie jest jakimś tam tylko prymitywnym funkcyjnym rozkazoda­wcą, ale świadomym współrealizatorem obecnej polityki. Jest zatem wzorem godnym naśladowania.

„Niemieccy chrześcijanie" chcieli niewątpliwie stanowić duchowe ramię Hitlera, który był prawdopodobnie ich Bo­gowi bardzo oddany — albo jakiemuś innemu wyższemu bytowi w myśl prawdziwego chrześcijaństwa. Wychodziło na to samo.

Ich ówczesny zwierzchnik i wódz Kościoła, nazwiskiem Muller — osobiście został mianowany przez Hitlera „Bis­kupem Rzeszy" — familiarnie nazywanym też „rabi". On, jako najwyższy zastępca swego Boga, pobłogosławił żoł­nierzy — swoich żołnierzy — zachęcając ich do walki.

— W imię Boga naprzód, dla Führera! — Wspaniałe, jedy­
ne w swoim rodzaju, pochodzące od samego „Boga" po­
słanie!

— Prawdziwi chrześcijanie natomiast byli pod tym
względem bardziej samodzielni. Dla nich Bóg był zawsze
na pierwszym miejscu — zarówno w starym, jak i nowym
testamencie. Ich królestwo albo też niebo nie było jednak
z tego świata; a już tym bardziej obecnego. Lecz jedni
i drudzy równie wiernie służyli Führerowi. Co naturalnie
doprowadziło do znacznych nieporozumień.

108


Do którego więc „gatunku" należał duchowny, zatrud­niony w sztabie pułku, tego — przyznał Guske — nikt tutaj nie wie i chyba nie może wiedzieć.

— Wobec tego — zdecydował starszy wachmistrz, mają­
cy tylko ogólną orientację w religii — zrezygnujemy
z udziału tego pana, by nie spowodować jakichś nieporo­
zumień, mogących zakłócić naszą uroczystość. A w końcu
nasz poległy i tak zdany jest w tej sprawie wyłącznie na
nas. — Nasza decyzja — jego decyzją! To jesteśmy nasze­
mu Fahnenbratowi winni.

Poza tym podjęta została jeszcze jedna próba wmiesza­nia się — i to z zupełnie niespodziewanej strony. Bo tym, który teraz nagle się pojawił, był podporucznik Brahms — proponujący swoje usługi. A może ten „zerowy" oficer został tutaj nasłany przez Geigera?

Jeszcze jedna odmowa; wciąż jednak jeszcze w ugrzecz-nionej formie. — Jeśli pan pozwoli, panie poruczniku, to zwrócę pańską uwagę na zarządzenie naszego dowódcy baterii, które wykonuję: Jak najskromniejsza uroczystość, godna wprawdzie, lecz możliwie jak najprostsza.

— Rozumiem — zapewnił Brahms. — W każdym razie
będzie pan mógł potwierdzić, że chciałem się włączyć. Je­
śli pan tego nie potrzebuje — trudno. Jeśli jednak coś by
się zmieniło — jestem do dyspozycji.

O co w gruncie rzeczy podporucznikowi Brahmsowi chodziło, starszy wachmistrz pojął natychmiast: Rozglądał się on po prostu za nową butelką likieru. I otrzymał ją — tym razem nawet jeden z najlepszych wschodnio-pruskich gatunków, wysokoprocentowy Barenfang. Tym

109


samym jego uroczysty zapał został łatwo, ku jego własne­mu zadowoleniu, zgaszony.

— A teraz — stwierdził fachowo Morgenrot — chyba wszystko zostało już wyjaśnione. — Guske patrzył mu w oczy, jakby był nim urzeczony. — Tak więc pozostaje nam już tylko przygotowanie błogosławiącego wszystko ostatecznie przemówienia porucznika Geigera. No, skoro ma być.

Wyglądało, jakby Morgenrot teraz zazdrościł wygłosze­nia tej mowy dowódcy baterii. Czyż nie on powinien ją wygłosić? Czy nie był do tego najwłaściwszą, jedyną oso­bą, której powinno się to zaproponować? Tylko jemu!


W

reszcie nadszedł czas pochowania poległego w akcji odpierania zdradzieckiego napadu star­szego szeregowego Fahnenbrata, pierwszego poległego bohatera, który w zasadzie już powi­nien być podoficerem. Teraz leżał tu przed nimi, owinięty płachtą namiotową, co wyglądało jak małe zawiniątko.

Miejsce akcji: lasek, w którym stacjonowała bateria. Wo­kół stały pojazdy i działa. Tam przygotowano, tuż przed dużym krzakiem, jednak w pobliżu dębów, głęboki dół, sprawiający przejmujące wrażenie.

Czas akcji: tak jak Morgenrot przewidywał, niemal co do minuty, godzina 18.00. Dzień wolno zbliżał się do końca — ustępując miejsca nadchodzącym godzinom wieczornym. Wciąż jeszcze jednak promienie słoneczne obejmowały drzewa, pojazdy i ludzi. Krzaki migotały złotożółtymi od­cieniami, jakby same świeciły.

Obecni: oddział honorowy w sile dwunastu żołnierzy, wybranych z plutonów ogniowych, dowodzony przez sier­żanta Rungego. Czuł się on z pewnością wyróżniony, że to jego wybrał Morgenrot, a nie podporucznika.

Plutony ogniowe — również na rozkaz starszego wach­mistrza, także niemal w komplecie przybyły na pożegna­nie — z małymi oczywiście wyjątkami. Tak na przykład


zostały na ten czas rozstawione aż trzy podwójne warty, w miejsce normalnych dwóch posterunków. Ponadto ob­sada kuchni otrzymała polecenie, również od Morgenrota, przygotowania tak zwanego poczęstunku pożegnalnego

Wszyscy obecni przybyli, zgodnie z rozkazem, w peł­nym umundurowaniu polowym — uzbrojeni, w butach tak lśniących, że można się było w nich przejrzeć; spodnie w kancik.

I do tego hełmy, pod nimi niemal uroczyste twarze. Wy­glądali więc prawie jak bracia; podobne gęby pod jed­nakowymi pokrywami.

Wobec tego: Do grobu! I również ten punkt przebiegał początkowo zgodnie z wcześniejszym planem. Teraz do­piero zjawił się porucznik Geiger. Czekał w pobliżu na ten moment i wyglądało tak, jakby dopiero teraz został przy­wołany przez swego starszego wachmistrza.

Jeśli dowódca baterii był bardzo blady na twarzy — co natychmiast zauważył Morgenrot, a także Guske, to chyba jednak nie z powodu smutku.

Był to niewątpliwie rezultat bardzo osobistego wyczynu, na który pozwolił sobie podczas popołudniowych odwie­dzin w szpitalu polowym. Teraz jednak trudno mu było odmówić stalowego wyrazu twarzy — i był tego świadom.

To polecenie wynikało z wcześniej przygotowanego przez niego scenariusza.

Zostało ono wykonane przez podoficera Leuchtera. Ten za wszelką cenę starał się naprawić swoją wcześniejszą rzekomą wpadkę i osobiście spuszczał teraz na linie

111


Fahnenbrata, owiniętego w pokrowiec namiotowy, do wy­kopanego dołu. W którymś momencie wyśliznęła mu się jednak z ręki i poległy bohater poleciał w dół, uderzając z łoskotem o ziemię.

No cóż — zdarza się!

W końcu wszyscy poczuli się dopiero teraz w pełni żoł­nierzami i zaczęli pojmować, co to wojna!

Porucznik Geiger w każdym razie i w tym momencie chciał się okazać tym, kim chciał być: Panem w każdej sy­tuacji! Dlatego zarządził to, co prawdopodobnie widział kiedyś w kinie: — Połączymy się teraz, przyjaciele, w ci­chej modlitwie za naszego Fahnenbrata!

— Jednominutowej — uzupełnił natychmiast starszy wachmistrz, po czym zaczął uważnie spoglądać na swój zegarek ręczny. Gdy minęła minuta, Morgenrot oznajmił głośno: — Czy możemy teraz prosić pana porucznika o spełnienie swego obowiązku?

Ten zbliżył się nieco do grobu. Jego twarz, dotychczas blada, nieznacznie się zaróżowiła. Prawdopodobnie na skutek lekkiego zdenerwowania. Zasalutował wyprężony, w pełni przepisowo — przez przyłożenie prawej dłoni do daszka czapki; on jeden nie miał na głowie hełmu.

Potem wyciągnął prawą rękę w kierunku Morgenrota. Ten otworzył przyniesioną ze sobą teczkę, w której znaj­dowały się jakieś kartki. Wyciągnął jedną i podał dowódcy baterii. Obydwaj wyglądali na wzruszonych. Takie przy­najmniej sprawiali wrażenie.

Geiger sięgnął po kartkę, stanął w rozkroku i po chwili zaczął odczytywać uroczystym głosem to, co dla niego zo­stało na niej napisane:

„Moi drodzy, zebrani tutaj, przyjaciele sportowcy..."

Lecz po piątym słowie zaczął się jąkać. Po szóstym prze­stał mówić, jakby chwilowo zaniemówił i zastygł w dziwa­cznej pozie. Do diabła, co to takiego? Przeleciał wzrokiem następne linijki i w mig się zorientował. To było jego prze­mówienie wygłoszone podczas ostatniego święta sporto­wego pułku.

Wtedy — zupełnie bezwiednie jego spłoszone spojrze­nie przesunęło się z kartki na starszego wachmistrza.

112


Morgenrot spojrzał na Guskego, który stał tuż obok nie­go. Ten z trudem ukrywał swój szyderczy śmiech. Ten fa­cet widocznie go rozszyfrował. Pozostali uczestnicy stali zdziwieni i nie byli zorientowani, co się przed nimi rozgry­wało. Jedynie Guske pojął, co starszy wachmistrz ponow­nie chciał przez to zademonstrować, do czego był zdolny.

Tego rodzaju małe gry o władzę nie były Geigerowi je­szcze znane.

Morgenrot zrobił więc skruszoną minę i powiedział głoś­no, tak żeby wszyscy dookoła go usłyszeli: — No, to zo­stało pomyślane jako małe odprężenie dla naszych ogar­niętych smutkiem żołnierzy — nikomu to chyba nie zaszko­dzi. Ale teraz znów poważnie!

— Proszę drugą kartkę, panie poruczniku! Tę właściwą!
Geiger wziął ją, lecz tym razem najpierw rzucił okiem na

treść. Tym razem wszystko się zgadzało.

Przemówienie pożegnalne. Przygotowane przez starsze­go wachmistrza Morgenrota. Ciekawe, czy da się tego słuchać?

„Przyjacielu Fahnenbrat — musimy cię dzisiaj pożegnać. Przychodzi nam to z ciężkim sercem, w dostojnym smutku, z żołnierskim oddaniem. Czynimy to w prawdziwie niemie­ckim przekonaniu, jeszcze germańskiego pochodzenia..., że to ty zostałeś wybrany, przyjacielu, aby odejść..."

Gdzie, dokąd? Geiger musiał spojrzeć, zanim zrozumiał o co tu chodzi: „Odejść — do Walhalla!" — No coś takie­go! Ale dlaczego też nie?

Potem jednak dalej: „Ty, przyjacielu Fahnenbrat, byłeś jednym z najlepszych z nas — wierny i dzielny, obowiąz­kowy i gotowy do poświęceń! Przykładem, godnym poza­zdroszczenia. Ale tylko tak możemy przetrwać wszystko, co nas czeka. I z tym głębokim przeświadczeniem żegna­my się z naszym drogim Fahnenbratem! Tobie zostało da­ne przeistoczenie się w światło, które rozjaśniać będzie naszą przyszłość — jak rozwinięty sztandar".

113


Na zakończenie: „Przyjacielu Fahnenbrat, składamy dziś ukłon przed tobą. Teraz odchodzisz od nas, lecz pozosta­niesz wiecznie w naszej pamięci!"

Wszystkim oczywiście dosyć się spieszyło, aby opuścić miejsce smutku, prawdopodobnie w związku z zapowie­dzianym poczęstunkiem. Morgenrot zresztą serdecznie im tego życzył — w końcu wszyscy trzymali się bardzo dziel­nie, dobrzy ludzie; to byli jego ludzie!

W przeciwieństwie do żołnierzy porucznik uznał za po­żądane jeszcze na chwilę zatrzymać się obok swego sta­rszego wachmistrza. To, że w jego pobliżu znajdował się również podoficer sanitarny, nie przeszkadzało mu spe­cjalnie — widocznie Morgenrotowi również. Mogło też być tak, że obaj jednocześnie spodziewali się czegoś po Guskem.

Geiger przyjął ten komplement. Ale było to jeszcze za mało, aby z jego twarzy zniknęło widoczne niezadowo­lenie.

— Nie chcę od razu pana podejrzewać — powiedział
głosem ni to przychylnym, ni to groźnym — że chciał mnie

114


pan w ten sposób ośmieszyć. Niech pan nigdy więcej cze­goś takiego nie robi, Morgenrot!

Po tych słowach Geiger odwrócił się i odszedł, nim Mor-geiurot zdążył wypowiedzieć słowa usprawiedliwienia. — Ależ nie, ja przecież... — Patrzył za oddalającym się porucznikiem, który wyprostowany udał się w kierunku stanowisk ogniowych.

Wszystko, dosłownie wszystko, przebiegało w tej wojnie przeciwko Polsce dobrze; jeśli nie wspaniale. Przynajmniej to, co dotyczyło wielkonie-mieckiego Wehrmachtu.

Na czele wszystkiego stał Adolf Hitler, nie tylko jako Führer i Kanclerz Rzeszy, ale też i jako Naczelny Wódz Wehrmachtu.

Przy boku miał generała pułkownika Wilhelma Keitla — jeszcze wtedy nie przezywanego „Ścierwem" — jako szefa sztabu naczelnego dowództwa Wehrmachtu. Pod nim były: armia lądowa z generałem pułkownikiem von Brauchittschem; lotnictwo, z marszałkiem polnym Góringiem; mary­narka wojenna z admirałem Raederem.

Już 3 września wszystkie stacje wielkoniemieckiego ra­dia uznały, że mogą ogłosić, iż „przestrzeń powietrzna nad Polską jest opanowana!". Znajdujące się nad nią nie­bo można było tym samym uznać za „niemieckie", co bar­dzo skutecznie pomagało podnosić ducha bojowego żoł­nierzy.

Na drobne błędy informacyjne nikt nie zwracał uwagi. Co też wówczas dla Niemców znaczyło, że Francja już 1 września postawiła coś w rodzaju ultimatum — żądając wycofania się niemieckich oddziałów? Zaraz potem


— 3 września — dołączyła Wielka Brytania, grożąc wypo­wiedzeniem wojny. No — i co z tego?

Prezydent Roosevelt w imieniu Stanów Zjednoczonych Ameryki ogłosił kilka dni później neutralność swego bvaju. A „wielka Rosja" czy raczej Związek Radziecki? Z nimi by­ło się w zmowie. Dla zapobiegliwych — wolna droga!

Tymczasem już 5 września generał Rydz-Śmigły, naczel­ny wódz wojska polskiego, rozkazał swoim oddziałom wy­cofanie się za Wisłę.

Teraz wystarczyło już tylko ruszyć za nimi.

Po pogrzebie Fahnenbrata nastąpiła przepiękna noc. Tymczasem podano podnoszące na duchu wiadomości — wojna przesunęła swoją pierwszą linię jeszcze o kilka kilometrów dalej do przodu. A więc tym samym oddaliła się od baterii Geigera.

Początkowo przyniosło to pewne rozczarowanie, zwłaszcza gdy zgiełk bitewny i związany z tym huk i ogień nieco przyci­chły. Było to dla niektórych powodem do zmartwień: — No, miejmy nadzieję, że nie zostaniemy włączeni za późno! A mo­że też być, że już nie znajdziemy się w głównym rzucie!

W każdym razie tej nocy w baterii zapanowała całkiem przyjemna atmosfera pijacka, z której starszy wachmistrz wydawał się być zadowolony. Odczuwał nawet swego ro­dzaju przyjemną satysfakcję — stał się wspaniałomyślny. Zarządził nawet naruszenie zwykle bardzo strzeżonych przez niego rezerw.

Święta należy obchodzić uroczyście — wszystkie; co tym razem oznaczało: również pogrzeb poległego przyjaciela. A więc: Uczcijmy pamięć naszego Fahnenbrata! I robiono to możliwie fachowo.

Na stanowisku ogniowym też zawiązała się niezła kom­pania. Podporucznik Brahms i sierżant Runge zdaje się znaleźli siebie.

Szczęśliwi siedzieli w namiocie oficera, ramię w ramię — patrząc sobie w oczy. Przed nimi stało kilka butelek,


oświetlonych przez dwie migoczące świeczki. Obaj, jak na to wyglądało, zdążyli się już zbliżyć do siebie; prawdopo­dobnie dla umocnienia dobrej atmosfery w baterii.

Podporucznik zapragnął śpiewać niemieckie pieśni, co też robił nawet bez specjalnego fałszowania. Kilka razy po­wtórzył „Zobaczył chłopiec różę w polu!" Ta pieśń za­brzmiała co najmniej w dwóch wersjach. — Jedna — twier­dził Brahms — pochodziła od Schuberta; druga od nie mniej znanego Lehara. — Słuchało się tego z cholernym wzrusze­niem. Niektórzy żołnierze przy działach próbowali śpiewać razem z nim — może nie tak ładnie, ale za to głośno.

W tym samym czasie porucznik Geiger po wieczornej inspekcji, która wprowadziła go raczej w dobry nastrój, znalazł się w swojej kwaterze. Tam, starannie i z pełnym oddaniem, jak zwykle zresztą, zajął się pielęgnowaniem swego ciała. Tym razem ze szczególną troską o jego dolną partię.

Popijał przy tym szampana najlepszej niemieckiej pro­dukcji. O tych szczegółach nieco później i dość skąpo opo­wiedział jego kierowca i adiutant Pensberger — oczywiś­cie na żądanie starszego wachmistrza. — No, ładnie — pił szampana. — Tak jest — i to z ozdobnego kielicha. Czło­wiek z aspiracjami!

117


W czasie tej wyjątkowej nocy Morgenrot znów zgroma­dził wokół siebie swoją sforę; niemal w komplecie. Nawet Guske, który nie chciał, został do niej włączony. Zasilił ją też, jako nowy, podoficer łączności, Schulze. Przykładał on szczególną wagę do udziału w tego rodzaju zgromadze­niach towarzyskich. Ale przez to nie było go przy urządze­niach, nie mógł w związku z tym niczego podsłuchiwać. I akurat, jakby na złość, również tej rozmowy między do­wódcą baterii a adiutantem dowódcy artylerii przeciwlot­niczej, która potem okazała się brzemienna w skutkach.

Starszy wachmistrz, który niezmiennie stanowił środek, wokół którego wszystko się obracało — szczęśliwie mógł uraczyć swoich „przyjaciół" dalszymi, wzbudzającymi na­tychmiastowe emocje, racjami specjalnymi. Lecz tym ra­zem, gdy jak zwykle przy tego rodzaju okazjach, wzno­szono toasty za jego pomyślność, odpowiadał: — Te go­dziny należą się wyłącznie pamięci naszego poległego przyjaciela!

Potem zaczęły się, zainspirowane przez Morgenrota, wy­głaszane po kolei, wychwalające „poległego" okrzyki, jak na przykład: „Ludzie, przyjaciele — nasz Fahnenbrat! To był nie tylko dobry żołnierz, ale przede wszystkim dobry kumpel. Przed nim można było się wyspowiadać, on miał na wszystko lekarstwo — to było jego wielką zaletą. Ciebie naśladować, starszy wachmistrzu, oto, co było jego ce­lem".

Ktoś inny zauważył: — Nasz Fahnenbrat wiedział też, co to znaczy prawdziwe żołnierskie życie! Jak to gówno nale­ży traktować. Często mawiał: Przede wszystkim, przyjacie­le — trzeba dbać o regularne sranie. Dopiero wtedy czuje się prawdziwą ulgę.

Nieważne, czy Fahnenbrat to kiedykolwiek powiedział — najważniejsze, że można było mu coś takiego przypisać!

Aż wreszcie przyjemnie już podchmieleni przyjaciele zaczęli się prześcigać we wspomnieniach o poległym.

Po czym, w ostatniej już godzinie tej nocy, podoficer Leuchter wpadł na pomysł, który wydał mu się wspaniały. Chwiejąc się jak trzcina poruszana łagodnym nocnym wiat­rem, oznajmił wszem i wobec donośnie:

118


— A teraz, przyjaciele, pójdziemy tak naprawdę uczcić
naszego kamrata. Na nasz własny, a jemu się należący,
sposób. Chodźcie za mną!

I podążyli za nim zataczając się niemal wszyscy. Pozostał tylko starszy wachmistrz. Ten już miał, zdaje się, wszy­stkiego dosyć — nareszcie i on też! I być może dlatego został również podoficer sanitarny, będąc niejako w pogo­towiu przy jego boku.

Morgenrot pomachał mu ręką, niemal po ojcowsku, gdyż jego też już mógł zaliczyć teraz do „swoich" — choć jeszcze z pewnymi zastrzeżeniami.

I udał się do swego grobowca w samochodzie szta­bowym.

Guske pospieszył natomiast niezwłocznie, z ciekawości przede wszystkim, za Leuchterem i jego kompanią. Tego przedstawienia, które tam z udziałem gotowych na wszy­stko przyjaciół miało zostać zainscenizowane, nie chciał przeoczyć.

119


I zobaczył je. Spostrzegł Leuchtera i jego kamratów już przy grobie Fehnenbrata. Mieli przy sobie tylko dwie lata­rki, które dawały dość skąpe światło, co jednak sprzyjało pożądanemu nastrojowi. Gdy doszli do miejsca wiecznego spoczynku „swojego" Fahnenbrata, a było ich ośmiu

— ustawili się w tak zwanej pozycji wyjściowej — po czte­
rech z każdej strony. Z początku patrzyli swoimi szklanymi
oczyma żałośnie na grób, jakby wzruszeni.

— No teraz, przyjaciele — zawołał uroczystym głosem,
lekko przy tym bełkocząc — uczcijmy pamięć naszego po­
ległego bohatera. W najbardziej męski sposób. A miano­
wicie tak, jak to niegdyś czynili w średniowieczu przy po­
chówkach nasi dzielni germańscy przodkowie.

Guske, który z zachowaniem dużej ostrożności obserwo­wał ich, sam pozostając w ukryciu, nie chciał wierzyć włas­nym uszom. Bo to on był tym, który im kiedyś podczas po­dobnej popijawy opowiadał ową historyjkę z Germanami. O niebo! — czyżby ci faceci rzeczywiście teraz chcieli...?

Tak — chcieli! Najpierw jednak Leuchter wygłosił coś w rodzaju osobliwego pouczenia. — Zrobimy wokół grobu obramowanie — na około dziesięć centymetrów szerokie. Proszę starać się na tę miarę możliwie dokładnie uważać, przyjaciele! A to z trzech powodów: Po pierwsze — dzięki temu powstanie naturalna granica przeciwko ewentualne­mu robactwu, mrówkom i tym podobnym. Po drugie

— będzie to to zarazem swego rodzaju nawóz pod kwiaty,
które mają przecież tutaj w dużej ilości zakwitnąć. I wresz­
cie, po trzecie — tym samym przekażemy też naszemu ko­
chanemu poległemu szczególne pozdrowienie — wyraz
naszego szacunku i uznania. To chyba jasne, co? Przekaże­
my mu w ten sposób coś z tego, co ma na jego cześć dziś
wlaliśmy w siebie. A więc gotowi?

Byli gotowi! Leuchter, chcąc dać przykład, rozpiął spod­nie i odsłonił to, co można było się spodziewać, że odsłoni. Pozostali poszli za jego przykładem.

— Ale dokładnie celować, przyjaciele — jeśli mogę was
prosić!

Po chwili wszyscy zaczęli lać — starając się bardzo do­kładnie obramować grób. Nie wszystkim to się udawało,

120


ponieważ ciśnienie było zbyt silne. Nie należało się spec­jalnie temu dziwić, po takiej rzece alkoholu — która musia­ła gdzieś znaleźć ujście.

— To wszystko na twoją cześć, przyjacielu Fahnenbrat! — wołano. Potem także: — Nigdy cię nie zapomnimy! — Jeśli nawet jego, to na pewno nie zdarzenie.

Noc zbliżała się ku końcowi. Totalnie zmęczeni żałobnicy leżeli teraz pokotem wokół grobu — zupełnie jak nieżywi. Następny dzień zaczynał się powoli — świtało.

Następnego dnia, i to już wcześnie rano, wszystko wyglądało inaczej — zupełnie inaczej. Łagodne jeszcze słońce zaczęło ukazywać się zza horyzontu, wysoka temperatura zapowiadała piękny dzień złotej jesieni.

Ten dzień zastał starszego wachmistrza, który od same­go rana był w ciągłym ruchu, w pełnej gotowości. Musiał się jedynie umyć porządnie w zimnej wodzie, by być znów w dobrej formie. Nawet nie potrzebował przecierać oczu, by „jasno" wszystko przez nie widzieć.

I podczas gdy jego sfora szlajała się jeszcze po baterii, pochrapując głośno na stojąco, on był od samego rana go­tów do pełnienia swych obowiązków. Siedział teraz przy rozłożonym stole przed swoim miejscem zakwaterowania, skrobiąc jakieś pismo. Miały to być kondolencje; oficjalne powiadomienie najbliższej rodziny o śmierci tak niezwykle dzielnego Fahnenbrata.

Niebawem obok Morgenrota zjawił się, bez przywołania, ale tym razem chętnie widziany, podoficer sanitarny Gu-ske. Tym chętniej widziany, że wyrażał gotowość służenia pomocą. W końcu ten młody człowiek rozwinął się pod jego skrzydłami na współmyślącego współpracownika; a ponadto posiadał akurat przydatne tu kwalifikacje pisa­rskie.

— Ty spróbuj, no — zagadnął go Morgenrot, znaleźć dla rodziny naszego bohatera jakieś przekonywające słowa


współczucia. Powinni odnieść wrażenie, że był dla nas bardzo wartościowym żołnierzem — tak że mogą być z niego dumni. Dla nich był kochanym synem, bratem czy kim tam — dla nas szanowanym kamratem i przyja­cielem.

B

ezpośrednio po tej rozmowie wyjaśniającej pod­oficer sanitarny Guske został wezwany do stawie­nia się u porucznika Geigera. Trudno ustalić, czy było to życzenie, propozycja czy też osobiste zaproszenie. A może po prostu rozkaz. Lecz bez względu na formę — należało to wykonać.

Guske udał się do miejsca zakwaterowania dowódcy ba­terii, gdzie — wydaje się — został serdecznie powitany.


— Jest pan zatem, Guske! Niech pan usiądzie. Zje pan ze
mną śniadanie. Ma pan ochotę?

Miał. Zwłaszcza że śniadanie dowódcy baterii było ogro­mnie nęcące: Jajka na szynce, do tego biały, ciepły jeszcze niemal chleb; poza tym pieczone parówki, kilka plaster­ków surowej szynki — prawdopodobnie westfalskiej. Gus­ke nie ociągał się więc, aby spróbować tych smakołyków. Wkrótce niemal westchnął z rozkoszy, zachowując jednak czujność.

— Bardzo pana lubię i cenię, Guske — że tak to określę.

— Po czym Geiger zaczął testować podoficera sanitarnego:

— Mam panu wiele do zawdzięczenia. Zresztą bardzo
przyjemnego. Chodzi szczególnie o skontaktowanie mnie
z wielce szanowną panią doktor Bernauer.

— Cieszę się, że wszystko dobrze się układa.

Była to ogólnikowa odpowiedź, którą dowódca baterii jeszcze bez większych podejrzeń przyjął. — Ja w każdym razie — próbował wyjaśnić Geiger — na moim stanowisku, nie mogę sobie pozwolić na stałe kontakty z panią doktor. Panu byłoby łatwiej — chociażby ze względu na zawodo­we powiązania, ciągłość współpracy ze szpitalem.

— wyłania się tutaj bardzo istotne pytanie. Kto tu w zasa­
dzie komu jest podporządkowany?

— Bardzo rzeczowe pytanie! — przyznał niezwłocznie
Geiger. Po tym sutym śniadaniu zaproponował jeszcze kieli­
szek oryginalnego steinhagera na wzmocnienie. Propozycja

123


nie została odrzucona, bo nie wypadało odmówić. — Nie odnoszę wrażenia, aby mnie pan oceniał jako swego rodzaju pogrobowca czy przestarzałego wojskowego z przeszłości.

W ten sposób dotarło do podoficera sanitarnego, czego w zasadzie od niego oczekuje, a nawet wręcz żąda — żeby się zdecydował, dla kogo pracuje. Jeśli dla jednego, to wobec tego przeciwko drugiemu! Lecz tego nie da się z nim zrobić — nie z nim; a już na pewno nie od razu.

— Czego, panie poruczniku, oczekuje pan ode mnie?
Oczywiście gotów jestem bez wahania stanąć po pańskiej
stronie, tylko co panu z tego przyjdzie? Prawdopodobnie
niewiele. Za to można sobie wyobrazić — co by mnie cze­
kało? Cała masa nieprzyjemności. Nie, tego nie mogę so­
bie po prostu zafundować.

124


Porucznik sprawiał wrażenie, że to rozumie; lecz szcze­gólnej przychylności już nie okazywał.

W tym samym niemal czasie do starszego wachmistrza zadzwonił adiutant dowódcy artylerii przeyiwlotnicyej. I mimo iż był w randze podporucz­nika, w oczach Morgenrota uchodził jedynie za pilnego zbieracza akt, o którym się wiedziało, że lubił uda­wać ważniaka.

Ten podporucznik zażądał, i to z uporczywą gorliwością, wyjaśnienia pewnego zdarzenia.

— Starszy wachmistrzu, Morgenrot — zaczął tonem prze­łożonego — stwierdzam brak ostatniego raportu dzienne­go z waszej baterii, za który pan osobiście jest odpowie­dzialny. — Chciał przez to dać do zrozumienia, że jest to absolutnie niedopuszczalne przeoczenie, zupełnie dla nie­go niezrozumiałe!


Starszy wachmistrz Morgenrot potrafił czytać między wierszami, ale oczywiście nie dał tego po sobie poznać adiutantowi. Jednak w ten sposób, takim tonem, w żadnym razie nie można było z nim, Morgenrotem, rozmawiać! Niemniej zadał sobie trud, aby reagować na to chłodno i w miarę spokojnie.

— Panie podporuczniku — powiedział z naciskiem

— jeśli ten poszukiwany przez pana raport nie wpłynął,
to, że tak powiem stało się, z powodu wyższej albo też
niższej przyczyny. — Dało się łatwo zauważyć, że Morgen­
rot kpił sobie. — Odpowiedzialny za to starszy pisarz
wczoraj wykitował, to znaczy został wyeliminowany, że tak
powiem, przez wrogie elementy, które na nas napadły.
Jeśli w ogóle wolno mi zwrócić na to pańską uwagę, panie
poruczniku.

— Niech pan mi tu nie wyjeżdża z taką paplaniną, czło­
wieku! — Adiutant wyraźnie poczuł się zlekceważony.
Spróbował wobec tego odbić piłeczkę. — Tego rodzaju
wymówki gówno mnie obchodzą! Nawet jeśli tu jest wojna

— albo właśnie dlatego — oczekuję od pana codziennego
meldunku dla sztabu, i to bardzo dokładnego. Przekazuje­
my go potem bezzwłocznie dalej, do dowództwa pułku. Co
tym razem, starszy wachmistrzu Morgenrot, nie nastąpiło,
a to przez pańskie niedbalstwo. Muszę z tego, niestety,
wyciągnąć konsekwencje.

126


Morgenrot próbował sobie wykalkulować, co tego ro­dzaju atak mógł oznaczać.

Przy tym, jak przypuszczał, w rachubę mogła wchodzić w zasadzie tylko jedna sprawa — swego rodzaju złe trak­towanie owego gryzipiórka ze sztabu artylerii przez jego dowódcę baterii. Trudno uwierzyć — ale wszystko jest możliwe!

Morgenrot odszukał więc niezwłocznie porucznika Gei­gera i zadał mu — jak należałoby to określić — bezpośre­dnie pytanie: — Czy rozkaz tego adiutanta — chciałbym to wiedzieć, został wydany za pańskim przyzwoleniem, panie poruczniku?

Pytanie w zasadzie było aroganckie, lecz Geiger jak zwykle zareagował na nie spokojnie, udając najpierw, że nie wie, o co chodzi. — O czym pan mówi, mój drogi? Proszę wyjaśnić mi najpierw, o co tu w ogóle chodzi!

Tym samym — zgodnie ze starą sprawdzoną taktyką — Morgenrot został zmuszony najpierw do przedstawienia konkretnych faktów. Co też uczynił, bo musiał. Wbrew oczekiwaniu zrobił to dość wyraźnie, z niepohamowanym oburzeniem i używając mocnych słów: — To jednak ten... — tu zabrzmiały odpowiednie epitety — pozwolił sobie..., nieprawdopodobne, że się na to odważył.

Porucznik próbował manewrować, nie wiedząc dokład­nie, co z tego wyniknie. Czy nie znalazł się przez to sam w opałach?

Przypuszczenie to okazało się trafne. I żeby to dać do zrozumienia swojemu dowódcy baterii, starszy wachmistrz nie wahał się ani chwili:

127


Geiger wił się dalej. Jego nerwy zdawały się wytrzymy­wać wszystko. — Albo załóżmy, że jest po prostu niedo­uczonym kabotynem, tak zapatrzonym w swoje stanowisko, że wydaje mu się, iż działając niejako z upoważnienia do­wódcy artylerii pułkowej może wydawać rozkazy, komu tylko chce.

128


dzie jest to wrażliwy, spolegliwy człowiek. Gdy jednak od­niesie wrażenie, że chcemy mu zaserwować jakąś kontrą, to wtedy stanie się żelazny! I z tego mogłoby wyniknąć sporo komplikacji, masą niepotrzebnych brudów. To, mó­wiąc szczerze, nie byłoby dla nas dobre! I pan, mój drogi Morgenrot, z pewnością też by tego nie chciał.

Teraz starszy wachmistrz zaczynał, zdaje się, pojmować to, czego wcześniej w ogóle nie dopuszczał do siebie — że tu z całą pewnością podjęto próbę jakiejś wspólnej akcji — przeciwko niemu! W zasadzie to śmieszne, że tak trak­tują go ci mający się za elitę oficerkowie. Żeby go tak nie doceniać!

— No tak, panie poruczniku — powiedział — jeśli pan
naprawdę sądzi, że w ten sposób sprawa będzie najlepiej
załatwiona i zachęca mnie do tego, abym przy okazji wy­
korzystał swoje metody — to w zasadzie dlaczego nie?

Morgenrota natychmiast opadło wiele przeróżnych my­śli, lecz to, na co się w końcu zdecydował, przerosło, zdaje się, wyobrażenia tej małej oficerskiej kliki.

— A więc dobrze — powiedział — wobec tego załatwię
to.Jeszcze i to.

129


N

areszcie, późnym wieczorem, znowu zarządzono zmianę pozycji. Bateria wymaszerowała w kie­runku wschodnim, a więc niewątpliwie w kie­runku Warszawy. I jeśli nawet tym razem posu­nęli się zaledwie o piętnaście kilometrów — to jednak przybliżyli się do frontu.

Porucznik Geiger jak zwykle popędził naprzód. Na zwiad — w kierunku wroga! W każdym razie nie było go w baterii. Ta kołysała się za nim powoli. Z szybkością od dziesięciu do dwudziestu kilometrów na godzinę. Oficjal­nie dowodzona przez podporucznika Brahmsa. A ponieważ ten i tym razem był porządnie nasączony, lecz w żadnym wypadku pijany, na zlecenie starszego wachmistrza strzegł go sierżant Runge. Miał mu w każdej chwili służyć pomocą.

Gdy tylko notoryczny zwiadowca Geiger zniknął, Mor­genrot, jak to było w jego zwyczaju, dał wszystkim do zro­zumienia, kto tę grupę bojową prowadzi! Przy czym nie potrzebował się niemal zajmować swoim „taborem". Ten toczył się sam, i tak podążając za całą masą innych podod­działów. Od czasu do czasu starszy wachmistrz osobiście jednak pojawiał się na czele baterii, na co Brahms bez sło­wa pozwalał. Czasami też Morgenrot zatrzymywał się na poboczu, żeby pozwolić całemu towarzystwu przedefilo­wać obok siebie — oczywiście pod jego bacznym spojrze­niem. Nawet gdy nic się nie działo, zawsze coś zauważył.

Starszy wachmistrz wpadł tym razem na pomysł, aby to­warzyszył mu jego podoficer sanitarny. Nazwał go nawet oficjalnie swoim współpasażerem, tak więc pozwolił na siedzenie obok siebie w oplu kadecie. Guske siedział w nim sztywno, jakby przed chwilą narobił w spodnie — prawdopodobnie powodem tego była zuchwała, bez­pardonowa jazda Morgenrota.

Tym, co jednak najbardziej doskwierało „Saniemu", do­prowadzając go niemal do mdłości, było to wszystko, na co przyszło mu patrzeć po drodze.

Wypalone domy, których mury wciąż jeszcze wydzielały śmierdzący czad.

— To zapach wojny! — zauważył Morgenrot lekceważą­co. Z pewnością chciał w ten sposób rozweselić trochę

130


smutnego Guskego. Zdechłe zwierzęta leżały w rowach i na polach ze sterczącymi nogami. — Nawet zwierząt nie potrafiły te polskie świnie przeprowadzić w bezpieczne miejsce. Martwili się wyłącznie o własne tyłki!

Starszy wachmistrz na wszystko miał zawsze gotowy po­gląd — do tego jeszcze przekonywający; przynajmniej w jego mniemaniu.

— To wszystko jest straszne! — stwierdził Guske.
— Zwierzęta są jeszcze bardziej bezradne niż ludzie, umie­
rają więc w jeszcze większych mękach — nie wiedzą, do­
kąd uciekać, jak i gdzie się ukryć.

Wciąż jeszcze pewnie wyją, gdzieś w tej głuchej nocy, może z rozerwanymi brzuchami, oderwanymi kończynami, okaleczonymi głowami. I nie ma nikogo, kto mógłby im pomóc.

— Nie bądź raptem taki sentymentalny, człowieku — po­
lecił Morgenrot, czerpiąc z pewnością ze studni swych na­
zbieranych przez lata doświadczeń. — Tak już jest, mój
chłopcze, na wojnie! Na wszystko trzeba być przygotowa­
nym, absolutnie na wszystko.

Marsz baterii do jej następnego miejsca przeznaczenia był raz po raz stopowany. Odbywało się to jednak zgodnie z planem. Na przebycie tych piętnastu kilometrów zostały przeznaczone mniej więcej trzy godziny; no, może cztery. A noc była jeszcze długa; nie potrzeba więc było się spieszyć.

Tym razem ten bojowy pododdział został zupełnie przy­padkowo zatrzymany w samym środku pewnej małej miej­scowości, której nazwa była i pozostała dla nich nieznana.

Tutaj, na placu przed kościołem spostrzegli dość sporą gromadkę stłoczonych ciasno ludzi — około setki. Pilnowa­nych przez około pół tuzina mężczyzn z pistoletami maszy­nowymi, które, gotowe do użycia, wisiały na ich szyjach. Wprawdzie ci opanowani strażnicy nosili mundury, ale nie Wehrmachtu — należeli do oddziałów SS.

Podoficer sanitarny wyskoczył nagle z opla. Morgenrot był przekonany, że widocznie pilnie musi popędzić na stronę — wysikać się czy też wyrzygać. To Guskemu w końcu mogło się przytrafić.

131


Ten jednak nie pobiegł na bok, lecz udał się wprost do najbliżej stojącego strażnika. Zatrzymał się przed nim i spytał: — Co tu się dzieje?

SS-mann spojrzał na niego nieco zdziwiony i z niedo­wierzaniem: — A co chcesz wiedzieć? Co się tu dzieje? A więc coś, co nie powinno cię obchodzić! Te sprawy możesz spokojnie nam pozostawić. Trzymaj się od tego raczej z daleka!

— Co to są za ludzie? — mimo to chciał wiedzieć Guske.

— Spędziliście ich tutaj do kupy, gorzej niż zwierzęta!

— Stul pysk, człowieku! — zareagował wielce oburzony
wartownik SS. — I tak z tego nic nie zrozumiesz.

Teraz wysiadł także starszy wachmistrz. Kręcił głową słuchając rozmowy Guskego z wartownikiem. Na jego twa­rzy pojawił się szyderczy uśmiech. — Ten facet, zdaje się

— Czy nie słyszałeś, ty ciekawski dupku, że masz się nie
mieszać do spraw, których i tak nie zrozumiesz. Zjeżdżaj
więc stąd — znikaj, marsz do opla. A jeśli musisz rzygać,
to akurat nie tutaj!

Morgenrot w każdym razie ponownie udowodnił, że do­rósł do takich sytuacji. SS-mann skinął z uznaniem głową w kierunku Morgenrota, niemal przyjaźnie. Ten rozumiał go przynajmniej, docenił jego obowiązki i wiedział o os­trym nakazie, że tak musi być!

— My działamy po prostu profilaktycznie! Wyłapujemy
wszystko, co jest podejrzane o ewentualne napadanie na
nasze oddziały na tyłach. To ci, którzy nadpiłowują drew-

132


niane mosty, podpalają domy i na różne sposoby blokują posuwanie się naszych wojsk do przodu.

Zasalutowali sobie wzajemnie.

Po czym starszy wachmistrz wsiadł znowu do swego wy­pielęgnowanego opla kadetta. Pachniało w nim przyjem­nie; a więc wciąż jeszcze tą dobrą pastą do czyszczenia, której zapach nie został stłumiony przez siedzącego w śro­dku podoficera sanitarnego. Morgenrot zasiadł za kiero­wnicą i wyjaśnił: — W zasadzie nic szczególnego, tylko Żydzi.

133


próbował pozostać przy swoim, zaczynając drążyć jeszcze bardziej. — Chętnie dałbym sobie wytłumaczyć, gdyby mi ktoś chciał to objaśnić, jak robi się tego rodzaju podział. Bo jeśli istnieją podludzie, jak pan mówi, to powinno też istnieć coś takiego jak nadludzie. — Ludzie władzy czy po-nadludzie, tego nie powiedział. — A obok nich tak zwani między- albo środludzie. Kto potrafi tego rodzaju gatunki dokładnie rozróżnić albo też bezbłędnie określić? Może pan to potrafi, starszy wachmistrzu?

To wyjaśnienie — niezwykle obrazowe, ale i też logicz­nie rozważne — raczej trafiło Guskemu do przekonania. Ale czy miał inny wybór? Nie, nie miał. A więc zamilkł na jakiś czas.

Baterii Geiger-Morgenrot udało się wreszcie na krótko przed godziną drugą, a więc o godzinę wcześniej niż za­planowano, dotrzeć do nowego, wyznaczonego jej miejsca pobytu. I to naturalnie bez większych komplikacji. W koń­cu pracował ten cały aparat wojenny, jeszcze niemal bez­błędnie.

Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Nie, przy tak wyso­ce taktycznie uzdolnionym dowódcy baterii, wspieranym

134


przez ogromne pitatetyetette doświadczenie swego starsze­go wachmistrza. Ż&dnej pomyłki, żadnej wątpliwości! A może jednak?


T

ej nocy starszy wachmistrz nie pozwolił sobie na spanie ani na małą chwilę odprężenia. Mógł, jeśli trzeba było, nie spać nawet przez kilka dni, jakby był mieszaniną lisa, psa i szakala.

Gdy tylko jego bateria dotarła do nowego miejsca po­stoju, większość żołnierzy, zmęczona, natychmiast rzuciła się spać.

A niech sobie śpią! W końcu ci zmęczeni chłopcy nie muszą się od razu dowiadywać, jakie akcje przewiduje dla nich ich przywódca stada.

Ale teraz, gdy minęła już czwarta, ruszył, aby — jak mu rozkazano — o piątej „zaszczycić" sztab artylerii pułkowej. Konkretnie miał spotkać się tam z jego adiutantem. W dro­dze do sztabu był sam. Odrzucił wszystkie propozycje od­prowadzenia go. Nie chciał mieć świadków. Sądził, że uda mu się dość szybko, jak też gruntownie wyjaśnić sprawę. Po jego myśli oczywiście.

Sztab artylerii pułkowej, którego adiutant upierał się, aby go odwiedził, zakwaterował nie opodal jakiejś małej miejs­cowości. Sam sztab umiejscowiono w obskurnym budynku szkoły, jego członkowie zaś rozlokowali się w okolicznych domach. I ci faceci po udanej zmianie miejsca postoju są­dzili, że mogą sobie teraz pozwolić na niezakłócony sen.

Lecz tutaj natarł teraz na nich starszy wachmistrz Mor-genrot. Człowiek, który był obeznany ze wszystkimi wojs­kowymi zagrywkami i zdecydowany wykorzystać je na swój sposób. Znał bezbłędnie swoją profesję — we wszy­stkich nawet najdrobniejszych szczegółach.

Na wstępie natknął się na wartownika, który próbował mu zagrodzić drogę. Takich ludzi załatwiał rześkim, wład­czym tonem: — Jestem umówiony z adiutantem! Gdzie mo­gę go teraz znaleźć?


Po czym starszy wachmistrz udał się już bez żadnych przeszkód do jaskini tych małych często już bezzębnych lwów. Lecz nie od razu tam, gdzie mógł przebywać adiu­tant — jak sugerował mu wartownik.

A więc była to nieścisła, nieprecyzyjna informacja. Jego ludziom nigdy by się coś takiego nie zdarzyło. Ale tym razem ta nieścisłość była mu akurat na rękę, jakby dostar­czona na zamówienie.

Morgenrot maszerował więc w poszukiwaniu adiutanta dowódcy artylerii pułkowej, udając się najpierw do bu­dynku szkolnego. Oczywiście był zdecydowany obudzić bez żadnych skrupułów każdego, kto tam spał. Dwóch z nich wyrwał spod kocy oślepiającym światłem trzymanej w ręku latarki.

Gdy już się porządnie obudzili, przecierając jeszcze oczy, zapewnił ich głosem tak serdecznym, jak i donoś­nym. — Proszę sobie w żadnym wypadku nie przeszka­dzać, przyjaciele. Ja rozglądam się tutaj jedynie za adiutan­tem. Gdzie mogę go znaleźć?

— Ależ nie tu, człowieku! — odpowiedziano mu z wście­
kłością. — O tej porze możesz nas...

Propozycja ta Morgenrotowi oczywiście nie była obca, ale nie zareagował na nią, gdyż wprowadziła go tym ra­zem w dobry nastrój. Delektował się ich niezadowoleniem. Jednocześnie rozglądał się za dalszymi możliwościami sprawienia kłopotów. Następne pomieszczenie mogło w tej sprawie okazać się wielce obiecujące.

I tak było rzeczywiście. Tam, gdzie teraz Morgenrot wszedł, była osobista kwatera dowódcy artylerii pułkowej, majora Kramera. Ten leżał, śpiąc, na miękkim materacu przykryty pod szyję co najmniej dwoma kocami — ale nie

136


takimi, jakie były w wyposażeniu Wehrmachtu. Były widać jego osobistą własnością, wełniane, miękkie, ponadwymia­rowe, w kolorze brązowym.

Starszy wachmistrz nie zawahał się, aby również majora Kramera wyrwać ze snu, a nawet oświetlić go latarką. — Ależ pardon, panie majorze — zawołał uniżenie — nie chcę w żadnym wypadku zakłócić panu nocnego odpo­czynku! Jestem tu, proszę o wyrozumiałość, w poszukiwa­niu pańskiego adiutanta.

Dopiero po tych wyrafinowanych wojskowych sztucz­kach doszło do nakazanego spotkania między owym adiu­tantem a starszym wachmistrzem. I teraz była prawie co do minuty, jak rozkazano, godzina piąta. Adiutanta dało się oczywiście bez najmniejszego kłopotu odnaleźć!

— Melduję się punktualnie, panie poruczniku. Chyba nie
musimy sprawdzać zegarków.

Zagadnięty zakaszlał, potem kilka razy chrząknął, próbu­jąc wyswobodzić się z koców. I jeżeli nawet jeszcze czuł się śpiący, gdy tylko udało mu się rozpoznać swego gościa — a ten nie był mu nieznany — chciał być od razu elegan­cki. Co prawda nie spodziewał się go zaraz dzisiaj, raczej dopiero jutro rano, ale nie przyznał się do tego. Żeby tyl­ko teraz nie okazać swego zdenerwowania — pomyślał. Nie przed tak wyrafinowanym podwładnym, którego za­mierzał przywołać trochę do porządku.

— Przyniosłem wczorajszy raport, panie poruczniku.

137


Morgenrot wyciągnął w jego kierunku kartkę papieru.

— Zgodnie z rozkazem — jak pan zarządził; tego jednak
nie dopowiedział — przemilczał.

Adiutant zapalił w swoim namiocie lampę, do której prąd najprawdopodobniej płynął z akumulatora mercede­sa. Po czym sięgnął, gestem człowieka zaspanego, po wy­ciągnięty w jego kierunku raport. Po krótkim rzuceniu okiem na papier powiedział: — No, widzi pan! U was jest zatem wszystko w porządku! Może pan odejść.

— Czy mogę, panie poruczniku — głos Morgenrota za­
brzmiał uprzejmie; jego twarz pozostawała w ciemności —
poprosić o pokwitowanie? Jeśli pan nie ma nic przeciwko
temu, to pozwoliłem sobie — jak to jest w zwyczaju

— przygotować takie pokwitowanie.

— No dobrze, dlaczego nie? — W zwyczaju to raczej nie
było; lecz adiutant nie przywiązywał do tego żadnej wagi,
żeby nie tracić na to niepotrzebnie czasu. Nawet on, „du­
sza sztabu", jak sam siebie nazywał, musi przecież też kie­
dyś się wyspać.

Tak więc podpisał odruchowo podsunięte mu pokwito­wanie, wciąż jeszcze zaspany, nie zwracając specjalnie uwagi na to, co podpisuje.

Powinien jednak o tym pamiętać, znając starszego wach­mistrza, i wiedząc, czego można się po nim spodziewać.

Umieścił on na pokwitowaniu nie tylko miejscowość i da­tę — ale i dokładny czas przekazania meldunku: Godzina 05.00. Z tego miały wyniknąć później pewne nieprzyjem­ności.

Morgenrot starannie schował pokwitowanie — nawet się nie uśmiechając.

A więc załatwione! Zaraz potem starszy wachmistrz, dob­rze wiedzący, jak pociągać za sznurki, pozwolił sobie na pewną jeszcze jedną małą dogrywkę. Udał się ponownie, dokładnie wiedząc w jakim celu, do owego pomieszczenia, w którym spał major Kramer. Ponownie go obudził.

Ten, nieprawdopodobnie zaskoczony, próbował uwolnić się ze swoich własnych kocy. Popatrzył ze zdziwieniem na Morgenrota i burknął ze złością: — Co to, człowieku? Znów tutaj? Czego pan jeszcze chce?

138


— Chciałem tylko panu donieść, panie majorze — co za­
brzmiało niezmiernie poczciwie — że udało mi się, dzięki
pana wskazówce, odnaleźć pańskiego adiutanta. Za co
chciałem jeszcze raz panu jak najuprzejmiej podziękować.

— Major, po raz drugi wyrwany ze snu, z trudem, głównie
ze złości, próbował łapać powietrze.

— Won stąd! Won i to natychmiast! Niech pan znika stąd
wreszcie! Bałwan! Natychmiast!

Co też niebawem starszy wachmistrz uczynił — wielce zadowolony z tego, czego udało mu się dokonać. Najpierw jednak zatrzymał się jeszcze na chwilę ukryty w ciemno­ściach budzącego się dopiero wolno dnia, by być świad­kiem przewidywanego efektu swoich starań. Dane mu było to przeżyć.

Dwukrotnie obudzony, za drugim razem zdaje się skute­cznie, major Kramer ryczał na swojego adiutanta.

Adiutant, chcąc jak najszybciej zareagować na jego wo­łanie, w pośpiechu nie zdążył się przepisowo ubrać. Miał co prawda na sobie polową żołnierską bluzę, ale jego dłu­gie kalesony komicznie dyndały wokół wysokich butów. Już to wprowadziło go w stan niepewności. Do tego musiał jeszcze przeżyć furię swego szefa — jakiej dotąd jeszcze u niego nie widział. Gdyż ten, zwykle bardzo, aż do prze­sady nawet uprzejmy, ryknął na niego:

— Kto to był! Kogo pan na mnie napuścił! Jakieś niesa­
mowite monstrum! Coś takiego nie powinno się zdarzyć

— przynajmniej nie u nas!

Adiutant natychmiast zorientował się, o kogo chodziło.

139


— Tak jest, panie majorze, będzie wykonane. — Adiu­tant gotował się cały. Z jego planów wyszły nici.

Tym samym udało się Morgenrotowi — dzięki zastoso­wanym manipulacjom — osiągnąć przynajmniej to, że jego pierwsza wizyta w tym sztabie — pierwsza z trzech zapla­nowanych — była zarazem ostatnią! No jasne, tak to już było. Z nim.


W

ojna toczyła się dalej.

Już 8 września pierwsze posuwające się na szpi­cy pododdziały 4 Dywizji Pancernej dotarły do przedmieść Warszawy i tam się rozlokowały. Front pozostający za nimi musiał najpierw zostać oczysz­czony.

Katastrofa Polski wydała się być przesądzona. Nie tylko dla armii polskiej, ale i dla żyjącej tam ludności. Relacje naocznych świadków to potwierdzały: „Zmęczeni i bez wiary wycofywali się" „Cierpienie i głód maluje się im na twarzach" „Uciekali boso, gdyż ich obuwie było zniszczone" „Wszędzie żebrzące kobiety i dzieci — przerażeni lu­dzie".

No tak — tak to już jest na wojnie. Na wojnie, w której nasza bateria wciąż jeszcze nie brała udziału; nie było jej dane ani przedtem, ani teraz, przeżyć bezpośredniego spotkania z wrogiem.

Czyniły to za nich wciąż inne jednostki, wypluwając niezliczone ilości amunicji. Zadaniem baterii Geigera było poruszać się za frontem, utrzymywać czyste niebo przed ewentualnymi nalotami Polaków. Lecz one nie na­stępowały.

A wojna trwała już tydzień. Lecz wciąż jeszcze cztery działa tej tak gorączkowo oczekującej walki baterii nie zo­stały użyte. Nie oddały żadnego strzału, nawet jednego! Miało to ujemne skutki — przede wszystkim powodowało niezadowolenie żołnierzy. Czuli się niedowartościowani —

140


wręcz pogardzani. Zagrażało to ich dobremu imieniu, po­głębiało frustrację; choć nie u wszystkich.

Porucznik Geiger, dowódca baterii, zdawał się ćwiczyć w żołnierskiej cierpliwości — co jednak jemu też nie przy­chodziło łatwo. W każdym razie przedłużał codziennie swoją gimnastykę poranną, jak też zwiększał dbałość o higienę ciała. Mimo to wkrótce i na jego twarzy widoczne było zmar­twienie, zwłaszcza gdy spoglądał na ciągle czyste niebo.

Następstwem tego była zwykle próba tak zwanego „ro­zerwania się", szczególnie wtedy, gdy szpital polowy 815 znajdował się w bezpośredniej bliskości. Wówczas Geiger ani przez chwilę nie wahał się odwiedzić swojej pani dok­tor. Ta prawdopodobnie chętnie widziałaby w nim wzięte­go bohatera prosto z frontu — lecz na razie obojgu było to oszczędzone.

Tymczasem porucznika Brahmsa tego rodzaju zmartwie­nia nie obchodziły. Zakładał, że każdy czas można zawsze przyjemnie spędzić dzięki likierowi, co zawdzięczał Mor-genrotowi, który wielkodusznie mu to umożliwiał.

U podporucznika ujawniły się bowiem cechy, które star­szy wachmistrz niewątpliwie bardzo cenił. Brahms okazał się człowiekiem kultury, niemieckiej oczywiście, a więc najwyższej kultury.

Stało się to dzięki przeprowadzonemu rozpoznaniu. Star­szy wachmistrz twierdził: prawdziwej kultury ci Polacy nie mają. Nie wiszą u nich żadne obrazy na ścianach, prawie nigdzie nie było łazienki, nawet czynnego WC — stąd chy­ba ten permanentny smród.

Na tego rodzaju spostrzeżenia żołnierze niższej szarży reagowali nieporównanie spokojniej. Leuchter na przy­kład, podoficer żywieniowy, miał zupełnie inne zmartwie­nia. Któregoś dnia przyszedł mu nawet do głowy twórczy pomysł. Był on związany z polskimi gęsiami, których wszę­dzie wokół były setki, jeśli nie tysiące. Postanowił je ubić i zakonserwować! Problem był tylko w czym. Nie w słoi­kach, które były trudne do transportowania, lecz w blasza­nych puszkach — ale skąd je brać?

Tymczasem „koniuszy" Kroschke, ziewając z nudów, za­jmował się swoimi pojazdami, chociaż nie musiał, gdyż

141


wszystkie były jeszcze na razie w pełni sprawne. Spraw­dzone w czasie zmian pozycji.

Tak więc znów bawił się swoimi zabawkami, tym razem małą kolejką, którą sam skonstruował. Oliwił właśnie, i to z pełnym oddaniem, kółka wykonanej przez siebie loko­motywy.

Guske natomiast biegał węsząc po okolicy, szczególnie chętnie zajmował się sierżantem Rungem, podsuwając mu bulwersujące tematy do myślenia. Nie było to wcale takie trudne, gdyż Runge, ostatnio częsty partner podporuczni­ka Brahmsa do śpiewania, chętnie wysłuchiwał wszelkich podszeptów, szczególnie dotyczących Polaków.

Ta rozmowa wydała się Rungemu wyjątkowo niepokoją­ca. Zamierzał poinformować o niej jak najszybciej Morgen-rota. Nie żeby oskarżać kolegę, gdyż ten z pewnością roz­mawiał z nim po przyjacielsku, w zaufaniu, ale by wysłu­chać rad starszego wachmistrza, a może i stosownych wyjaśnień.

142


Informacji tej starszy wachmistrz wysłuchał dosyć spo­kojnie, mając własne zdanie na ten temat. Po czym kazał przywołać do siebie podoficera sanitarnego. Przybyłego zmierzył ostrym wzrokiem:

Starszy wachmistrz kręcił głową, jakby miał jakieś wąt­pliwości. — Wciąż nie wiem, Guske, nie jestem pewien, jak mam oceniać te twoje tyrady. Czasami wynikają jakby z czystej głupoty, ale miejscami brzmią trochę lekkomyśl­nie — o co ciebie nie podejrzewam. Ale w tym twoim ga­dulstwie, człowieku, można by się bez jakichkolwiek więk­szych trudności dopatrzyć tego, co nazywa się osłabianiem ducha bojowego. Przynajmniej coś w tym rodzaju. Ale człowieku, trudno mi sobie wyobrazić, że to właśnie chcesz zrobić.

143


Wyglądało na to, że się dogadali — przynajmniej takie można było odnieść wrażenie.

' '.. ' (. .;;. $;,'. ', ' • . .; ' '

W

dziesiątym dniu wojny, która tak beznadziejnie wlokła się dla baterii, miało dojść do niezwyk­łego zdarzenia. Wywołało ono okropne niezado­wolenie i zamieszanie, chociaż wszystko odbyło się szybko i gwałtownie.

Teraz wojna nareszcie i ich wciągnęła do tego w sposób trudny do przewidzenia i niespotykany. Co prawda nie przyleciała do nich na skrzydłach orła — raczej dotarła chodem kaczki, do tego z podciętymi skrzydłami.

Bateria Geigera znowu zmieniła pozycję. Już szóstą w tym marszu przez tę obskurną i opuszczoną Polskę.

Była to znowu pozycja, którą dowódca baterii osobiście wybrał — według swojej najlepszej strategicznej koncep­cji. Stanowiska ogniowe sprawnie rozmieszczono na ma­łym pagórku, których w tej okolicy było jak na lekarstwo. Rozciągał się z niego doskonały widok aż po horyzont. Re­sztę baterii jak zwykle usytuowano na skraju znajdującego się w pobliżu lasku, których tutaj także nie było za wiele. Wszystko wydawało się być w najlepszym porządku.

144


Wartownicy niezmordowanie krążyli wokół baterii, przy czym czuli się ciągle obserwowanymi; oczywiście przez Morgenrota — jakże mogło być inaczej. Geiger jak zwykle oddawał się swoim ćwiczeniom gimnastycznym. Brahms eksponował swoją wiedzę o kulturze, mając nawet kilku słuchaczy. A Runge stał oparty o dalmierz rozmyślając z pewnością o swoich Prusach Wschodnich i swojej uko­chanej siostrze, która miała to nieszczęście być teraz z tym Polakiem.

Kilku zmieniających się co godzinę żołnierzy zgodnie z rozkazem prowadziło stałą obserwację nieba.

Było ich zawsze czterech, po jednym na każdą stronę świata, wyposażonych w lornetki najlepszej produkcji — oczywiście Zeissa. Wypatrywali tego, czego tutaj najmniej można się było spodziewać — wroga, to znaczy jego samo­lotów.

Aż wreszcie pojawił się — zupełnie niespodziewanie i to tylko jeden jedyny latający obiekt. Leciał jakby skradając się podstępnie bardzo nisko nad ziemią. To, co się zbliża­ło, było strasznie łomocącą skrzynią, z dymiącym, grze-choczącym silnikiem.

No, co to mogłoby być?

Należało przypuszczać — jeśli nawet z takim fatalnym opóźnieniem, po przezwyciężeniu nieprawdopodobnego zdziwienia — że był to wrogi samolot. To znaczy: polski! I z pewnością siedział w nim całkiem obłąkany pilot. Mu­siało tu chodzić o jakąś zupełnie niezrozumiałą próbę — chyba samobójczą! Inaczej trudno to było sobie wytłu­maczyć.

I ten totalnie zacietrzewiony, skradający się kretyn, w tej swojej rozlatującej się skrzynce, będący chyba w jakimś amoku, odważył się jeszcze zrzucić bombę.

W każdym razie jakiś materiał wybuchowy z zapalni­kiem — wyglądający na niezwykle prymitywny. Ale dzia­łający nawet skutecznie.

Rezultat tego naprawdę podłego, obrzydliwego i pod­stępnego czynu, dokonanego wbrew normalnym obycza­jom wojennym — żaden niemiecki bohater nie pozwoliłby sobie na taki zdradziecki napad! — musiał oczywiście

145


zostać zarejestrowany. Ładunek eksplodował w bezpośre­dniej bliskości trzeciego działa. Bilans: jeden zabity na miejscu; drugi zmarł po kilku minutach; do tego trzech rannych, w tym dwóch ciężko. Jeden na szczęście tylko z lżejszymi obrażeniami. Rozległy się krzyki, co oczywiście zagłuszyło rozkazy.

W każdym razie stwierdzono: Skrytobójczo zamordowa­no żołnierzy! I to w taki sposób, że ich koledzy z baterii nie zdążyli nawet oddać żadnego strzału! Co za okropne świń­stwo! Tego dopuścili się ci nieludzcy Polacy! To znaczy: w zasadzie tylko jeden.

Na domiar złego okazało się jeszcze, że tym lżej rannym był podporucznik Brahms. Zdenerwowany, ale dumny, osobiście chwalił się tym każdemu, kto tylko nawinął mu się pod rękę. Jakiś malutki odłamek ugodził go — i to w ty­łek, co zaraz rozniosło się po całej baterii.

Tym samym zasłużył na „medal za rany", czarną, bardzo ozdobną blaszkę. Teraz mu się należała.

Wszystko, co dalej się działo — przede wszystkim za sprawą pospiesznie przybyłego na miejsce porucznika Geigera, wciąż jeszcze będącego w swoim sportowym stroju — było raczej efektem naprędce zdobytych doświa­dczeń niż rutyny.

— Połóżcie zabitych na boku — krzyknął porucznik Gei­
ger. — Rannych proszę natychmiast odtransportować do
najbliższego szpitala polowego.

To, że był to szpital polowy 815, było oczywiście zupeł­nie przypadkowe.

— Alarm dla całej baterii! — zawołał jeszcze.

Transportem rannych, dzielnych chłopaków, którzy na­wet nie jęczeli — możliwe, że byli nieprzytomni — musiał się zająć pilnie wezwany podoficer sanitarny. Założył im fachowo pierwsze opatrunki i każdemu dał po zastrzyku. „Koniuszy", na polecenie Morgenrota, kazał natychmiast rozładować jeden z samochodów z amunicją. Organizacja była jeszcze wciąż wspaniała!

Na miejscu pozostali, poza rannym bohaterem Brahm­sem, który przez jakiś czas nie mógł siedzieć — dwaj pole­gli na polu chwały. Zaliczenie ich w poczet poległych bo-

146


haterów było w tej godzinie najważniejsze. Geiger zdążył się już nauczyć, jak to należy robić — szybko, ale z god­nością! Tym bardziej że znał już, przekazane mu w zaufa­niu, po przyjacielsku przez adiutanta dowódcy artylerii pułkowej, miejsce następnego pobytu baterii. Także ter­min, w którym to nastąpi.

— Proszę kazać przygotować dwa groby — rozkazał
wciąż stękającemu podporucznikowi Brahmsowi. — Propo­
nuję, aby ostatnie miejsce ich spoczynku było w pobliżu
działa, tam przy tej brzozie. Proszę kazać wykopać dwa
groby co najmniej metrowej głębokości, dla bezpieczeńst­
wa. Niech pan też zajmie się uroczystością. Wszystko po­
winno się odbyć mniej więcej w ciągu godziny.

Tak też — szybko i planowo wszystko się odbyło. Ci dwaj polegli zginęli mniej więcej piętnaście minut po pięt­nastej, a już na siedemnastą został zarządzony ich pogrzeb. Jeśli tak miało być — musiało być wykonane!

Obydwaj zabici przez wroga żołnierze spoczywali już w swoich grobach, owinięci w niezawodne płótno namioto­we w kolorze maskującym — wzajemnie nachodzących na siebie szarości, żółci i zieleni.

Nad ich głowami stało coś w rodzaju chóru bateryjnego, naprędce zebranego przez rannego, niemniej prosto się w tej chwili trzymającego podporucznika Brahmsa, który był odpowiedzialny za zorganizowanie ceremonii pogrze­bowej. I ten właśnie chór zameldował teraz Brahms poru­cznikowi Geigerowi. — Zaśpiewamy: „Miałem kiedyś przyjaciela..." — wszystkie zwrotki.

— Nie, wystarczy jedna — rozkazał porucznik.

Na lewo od grobów — jak do apelu — ustawili się kole­dzy ze stanowisk ogniowych, a więc w pełnym umunduro­waniu i uzbrojeniu. Co najmniej tuzin ludzi, dowodzonych przez sierżanta Rungego, który wzruszony patrzył w głąb grobów. Na prawo stało szefostwo baterii — sześć osób, na czele z Morgenrotem. Jego twarz wyglądała na otępiałą, ale nie z powodu smutku, lecz tego, co tu się odbywało bez jego udziału.

Dowódca baterii, któremu asystował sam podporucznik, czuł się tym razem centralną postacią, co i starszy wachmistrz

147


musiał przyznać, aczkolwiek niechętnie. Geiger był w peł­nym umundurowaniu. Jego niebieskie oczy ukradkiem spo­glądały na Morgenrota.

Po odśpiewaniu jednej zwrotki: „Miałem kiedyś przyja­ciela..." Geiger wygłosił coś w rodzaju mowy pożegnalnej

— i to z pamięci. Jego mowa, co Morgenrot zauważył

— chyba jako jedyny — nieznacznie tylko różniła się od tej
dla uczczenia Fahnenbrata.

Porucznik używał zatem sformułowań, które on, starszy wachmistrz, osobiście wykoncypował i mu napisał. To na­leżałoby chyba określić, jako kradzież jego myśli, a to w żadnym wypadku nie podobało się Morgenrotowi. Nie

— tego już nie mógł ścierpieć!

— Iw ten sposób uczciliśmy, chyba należycie, pamięć
naszych drogich poległych przyjaciół! — wołał dowódca
baterii, jakby ich chwalił po dobrze wykonanym zadaniu.

— Zasypmy ich teraz ziemią, pod którą będą mogli odpo­
czywać w pokoju. Niezapomniani — po wsze czasy! Jesz­
cze raz pochylamy przed wami nasze smutne czoła! — Że­
gnamy was z dumą!

Teraz wyznaczeni przez Brahmsa ludzie energicznie zła­pali za łopaty i zaczęli na ciała sypać ziemię. Na to kamienie, których tutaj nie brakowało. Małe wzniesienie na wierzchu, niby korony na fosie, wieńczące dzieło. Tego rodzaju groby budowali już Germanie. Te wyglądały podobnie, to znaczy, że zostały wykonane według starej niemieckiej tradycji.

— Uroczystość zakończona! — stwierdził porucznik po
niecałych piętnastu minutach. — Zarządzam stan gotowości
do wymarszu dla całej baterii! Lada chwila możemy spo­
dziewać się zmiany pozycji.

Teraz, po długim milczeniu, odezwał się Morgenrot. Miał do powiedzenia coś bardzo ważnego — jego zda­niem. — Do załatwienia pozostała jeszcze drobna sprawa.

— Mówiąc to tym razem nie patrzył w kierunku dowódcy
baterii, ale raczej zwrócił się bezpośrednio do podporucz­
nika Brahmsa, który był odpowiedzialny za całą ceremo­
nię. — Proszę o tabliczki rozpoznawcze.

— Tabliczki identyfikacyjne? — Brahms patrzył przed
siebie, zdaje się, że nie rozumiał, co oznaczało to pytanie.

148


— A co ma być z tymi tabliczkami? — O tych tabliczkach
wiedział tyle, że żartobliwie nazywane były przez żołnie­
rzy „pieskimi numerami". Noszone na sznurku lub łańcu­
szku. Ale — o co chodzi?

Geiger zareagował szybko i chętnie.

— Co ja słyszę, Brahms? Pan tego nie wiedział? — Nawet
tego? — o mało mu się nie wyrwało. Lecz nie chciał go
upokorzyć przed jego własnymi żołnierzami, tym bardziej
że sprawa wiązała się z Morgenrotem — który znów pró­
bował przedstawić się jako wszystkowiedzący. I do tego
w sposób demonstracyjnie złośliwy.

Ten właśnie teraz tłumaczył, z widocznym na twarzy drwiącym uśmieszkiem:

— Gdyby faktycznie się okazało, w co nie chce mi się
wprost wierzyć, że zapomniano oderwać naszym poległym
bohaterom dolną część tabliczki rozpoznawczej — to trze­
ba to teraz nadrobić.

Co oznaczało w praktyce: Zabitych trzeba jeszcze raz wykopać! Można było tego uniknąć, gdyby jego, starszego wachmistrza, wcześniej o to zapytano.

— Można było temu zapobiec! — powiedział starszy
wachmistrz.

Geiger nie patrzył jednak na Morgenrota, uznał, że wy­starczy, jeśli zwróci się do Brahmsa. — To, panie porucz­niku, jest teraz wyłącznie pańska sprawa! Niech więc pan zrobi coś z tym przykrym przeoczeniem, i to bezzwłocznie.

— Powiedziawszy to Geiger odwrócił się i odszedł na szty­
wnych nogach.

149


Tak więc ponownie odkopano dopiero co zasypanych. Podporucznik Brahms, którego widocznie znów opadły sil­ne boleści jego dolnej części ciała, szczekał na wyznaczo­nych do tego żołnierzy. Morgenrot stał z boku, przygląda­jąc się chłodno całej tej scenie — nie bez zadowolenia. Ale nie tyle z samego przedstawienia, co z tego, że napsuł nie­którym trochę krwi. O to głównie chodziło.


Po tym podwójnym pogrzebie bohaterów, Mor­genrot oddalił się szczerze zadowolony, pobrzę­kując trzymanymi w dłoniach blaszkami rozpo­znawczymi.

Udał się do namiotu, w którym radiotelegrafista — pod­oficer Schulze zainstalował swoje urządzenia łączności. Od jakiegoś czasu namiot ten ustawiał w pobliżu sztabówki sta­rszego wachmistrza, a nie jak uprzednio na stanowisku og­niowym. To, że tutaj czuł się lepiej zaopatrzony, było tylko jednym z powodów. Starszy wachmistrz doceniał fachowe umiejętności Schulzego i potrafił mu to okazać. Szczerze mówiąc, nie było to także bez znaczenia.

W końcu Schulze był nie tylko niezawodnym fachmanem łączności, ale ponadto — co było ważne — zaufanym przy­jacielem wielu innych funkcjonujących wokół łącznościow­ców. Pomiędzy nimi, zaliczonymi do „godnych zaufania", zawiązało się coś w rodzaju grupy zaprzysiężonych. I ci siedzieli teraz w swoich namiotach przy aparatach i nasłu­chiwali.

Byli wszędzie — w pododdziałach i sztabach pułków, dy­wizji, aż do dowództwa grupy armii. Poznali się na szko­leniu specjalistycznym. — Jednym z gniazd tego rodzaju


ośrodków dla łącznościowców było Halle nad Saalą. I po­nieważ byli trudnymi do skontrolowania specjalistami, czuli się nieco ważniejsi od normalnych żołnierzy, po­niekąd nawet jakby ich przełożonymi. Przekazywali też sobie nawzajem podsłuchane wiadomości, jakby to były ich własne.

Prowadziło to nieraz do komicznych sytuacji. Gdy jedni rozgrywali między sobą korespondencyjne szachy, inni zaj­mowali się przekazywaniem prognoz pogody, jeszcze inni zbierali informacje o poległych żołnierzach. Na razie jed­nak ta wojna wciąż jeszcze przynosiła więcej blasku niż cieni — przynajmniej z niemieckiego punktu widzenia.

Największą frajdę i korzyść mieli „pajęczarze" z pod­słuchiwania błahych rozmów. Przy zastosowaniu tej meto­dy nieraz udawało się wyłapać z eteru różne pikantne wia­domości, ale także budujące szczegóły: o przystawkach i deserach, o pogodzie i winie, o praniu brudnej bielizny i możliwościach kąpieli; jak również o zmianach pozycji pododdziałów i jednostek, o planowanych akcjach i prze­widywanych stratach.

Do tego rodzaju zabawy, gdy tylko nadarzała się po temu okazja, dopuszczał Schulze także swego szefa Mo-rgenrota. Oparci o siebie, ze słuchawkami na uszach, roz­koszowali się podsłuchiwanym przedstawieniem — a cza­sami i nie.

Tak na przykład usłyszeli któregoś wieczoru głos pew­nego generała, który z innym ucinał sobie pogawędkę. Przy czym dało się usłyszeć to i owo, co pozostawało w sprzeczności z tym, co oficjalnie głosili: — Kim on chce być? Führerem? Mój Boże! — przeraził się Morgenrot, roz­mawiali o jego Hitlerze! — On jest przecież tylko kapralem

— i pozostanie nim!

— jeden spośród setki innych; szwenda ich się dużo po
naszym terenie i gadają między sobą różne głupstwa. Jeśli

151


wylewają z siebie nieraz taki gnój, to tylko dlatego, że nie mają co robić, nie są dostatecznie obciążeni pracą, a w takich sytuacjach zawsze przychodzą głupie myśli do głowy.

Na co pan pułkownik zapewnił stojących obok oficerów, także nas, łącznościowców: — To, moi panowie, w żadnym przypadku nie było komentarzem do mowy Hitlera. W końcu nie jestem żadnym politykiem, tylko żołnierzem, który musiał przed chwilą oddać nadmiar gazów. No tak, są tacy, na szczęście nie wszyscy.

To były wyjątkowo odrażające przypadki, o których sta­rszy wachmistrz teraz rozmyślał. Na usta cisnęło mu się pytanie: Czy niektórych oficerów nie opanowała jakaś za­raza, jak tych dwóch generałów, jeśli w ogóle mogą sobie pozwolić na tego rodzaju wątpliwości? Albo tego pieprzą­cego o jakichś niepolitycznych ludziach, będących żołnie­rzami? Czegoś takiego w ogóle nie powinno być! Przecież jedno i drugie jest ze sobą ściśle powiązane. A co dopiero teraz.

152


Na to trzeba będzie obecnie zwrócić pilną uwagą! Wy­gląda na to, że krąg fatalnych oficerów, którzy wyłącznie mienią się być żołnierzami, pomijając wszystkie światopo­glądowe sprawy, ostatnio dziwnie się rozszerzył. Przyszło teraz Morgenrotowi do głowy, czy jego dowódca baterii choć raz powołał się na jakieś wielkoniemieckie tradycje? Albo czy zacytował którąś z wytycznych Führera? Warto by to ustalić. Może to nie mieć większego znaczenia, ale nie należy tego w żadnym wypadku lekceważyć.

Potem — co za przypadek! — starszy wachmistrz mógł przysłuchać się jeszcze jednej rozmowie telefonicznej. Tą, zdaje się, Schulze sprawił mu przyjemność. Adiutant do­wódcy artylerii pułkowej dzwonił bowiem do dowódcy ba­terii, by dowiedzieć się — niemal z natarczywą bezczel­nością, jak stwierdził podsłuchujący rozmowę Morgenrot, następującej rzeczy.

Adiutant zrezygnował z tego, co już cisnęło mu się na język i nie dodał: Ale ja nie jestem każdy! Powiedział nato­miast: — Ja, panie Geiger, liczyłem na pańskie wsparcie. I wciąż jeszcze na nie liczę.

— Może też pan! O ile nie popełni pan znowu takiej gafy.

— Ale tego porucznik już nie dopowiedział.

Morgenrot, uważnie przysłuchujący się rozmowie, uśmiechnął się do siebie: — Te typy mogły mu skoczyć

— każdy z nich!

Na koniec usłyszał jeszcze pytanie porucznika Geigera:

— Kiedy możemy spodziewać się zmiany pozycji?

153


W końcu wiedział on lepiej od innych, co w trawie pisz­czy. W tej sprawie podsłuchał wcześniej rozmowy na szczeblu dywizji. — Następna zmiana pozycji nastąpi za dwie godziny, najwcześniej — poinformował Morgenrota.

W ten sposób mieli jeszcze dostatecznie dużo czasu, aby zabawić się troszeczkę na swój sposób. Morgenrot zafun­dował Schulzemu — w uznaniu za jego specjalne zasługi

— butelkę wiśniówki. „Schwarzwalder Kirschwasser" —
najlepszego gatunku, a przede wszystkim wysokoprocen­
towej. Był to w tym czasie również ulubiony trunek star­
szego wachmistrza. Prawdopodobnie sam chciał się napić
teraz po tym wszystkim. W każdym razie zgodnie odkor-
kowali ją.

Pół godziny później, co odpowiadało mniej więcej poło­wie opróżnionej butelki, nastąpiła rozmowa telefoniczna, którą starszy wachmistrz uznał za dość godną uwagi. Do baterii zadzwoniła kobieta. I to pani doktor Bernauer. Miękkim, łagodnym głosikiem o brzmieniu fletu zapytała, czy mogłaby zostać połączona z podoficerem Guskem. Chciała z nim rozmawiać, oczywiście służbowo.

Życzenie to Morgenrot bezzwłocznie postanowił osobiś­cie spełnić. — Cieszę się ogromnie, wielce szanowna pani

— zagrzmiał do słuchawki — mogąc usłyszeć pani delikat­
ny głos, jeśli wolno mi tak powiedzieć.

154


Mimo to, jeszcze mu dziękowała. Poczuł się dowartościo­wany, co jeszcze bardziej wzmogło apetyt na kieliszek wiś­niówki. Teraz był znów w transie.


N

astąpiła kolejna zmiana pozycji — i to nie po go­dzinie, ale po dwóch. I w tej sprawie czuł się star­szy wachmistrz lepiej poinformowany niż jego do­wódca. Poczciwy podoficer Schulze w każdym ra­zie należał teraz do tych, którzy mogli liczyć na awans ze strony starszego wachmistrza. Morgenrot nie krył tego.

I przy tej zmianie pozycji wszystko odbyło się jak zwyk­le; czysta, wspaniale funkcjonująca rutyna wojenna. Poru­cznik Geiger na zwiadzie gdzieś daleko przed baterią

— a bateria pod komendą Morgenrota posuwała się za
nim. Tym razem mieli do przebycia szesnaście kilometrów
w kierunku wschodnim.

Lecz wciąż jeszcze nie udało się im być w bezpośredniej bliskości frontu.

Tak więc znowu: Żadnych wrogów, żadnych wystrzałów

— tylko łopaty! Wszystko po staremu. Wielogodzinne ki­
wanie się po zakurzonych drogach. Potem działa na jakiś
pagórek, reszta baterii w najbliższym lasku. Wszystko usy­
piająco nudne, bez nerwów i emocji.

I tak by pewnie było, gdyby podoficer Leuchter, zain­spirowany przez Morgenrota, nie postarał się o obfite je­dzenie. W czasie tak zwanych dni bojowych przygotowy­wał po dwa ciepłe posiłki dziennie — niezwykle pożywne, a przede wszystkim z dużą zawartością tłuszczu.

155


Do tego dochodziła jeszcze — jeśli nawet nie codziennie, to jednak po każdej zmianie pozycji — manierka na dobry sen. Również dzięki Morgenrotowi. Jemu to właśnie, z wy­kazaniem dużego sprytu, osobiście udało się w tym czasie zdobyć dodatkowo galony rumu — w każdym po pięćdzie­siąt litrów. To na razie powinno wystarczyć, przynajmniej na kilka wojennych dni.

Na usta cisnęło się pytanie: Ile tych wojennych dni nale­żało jeszcze oczekiwać? chyba niewiele — jeśli tak wszy­stko potoczy się dalej.

Czuli się wzgardzeni. Niemniej sen mieli dobry. Może dlatego, że zachowali jeszcze czyste sumienie.


N

astępnego popołudnia, po kolejnej nocy bez tak zwanego „zetknięcia się z nieprzyjacielem", star­szy wachmistrz, wezwał do siebie podoficera sa­nitarnego, Guskego, którego postanowił delikat­nie wybadać.

Guske przez chwilę się zastanawiał. — Nie wiem, czy tego rodzaju odwiedziny miałyby jakiś sens. Nasi przyja­ciele, o ile jestem dobrze poinformowany, znajdują się między życiem a śmiercią. Do czego mają w tej chwili bli­żej — trudno powiedzieć.

Mimo to „Sani" bronił się jeszcze przed tym zadaniem

— niemal instynktownie. — Bardzo mi ciężko dostrzec
w tym jakikolwiek praktyczny sens — nawet jeśli tego ro­
dzaju wizyta byłaby niewątpliwie czymś wspaniałomyślnym.
Ale jeden z naszych rannych ma uszkodzone jelita i trudno
przypuszczać, aby mógł cokolwiek przyjmować doustnie.
A ten drugi ma naruszony mózg, jest wciąż nieprzytomny,
jemu zdaje się nie będzie już potrzebny alkohol.

— No, straszne to wszystko!

Trudno było jednak przypuszczać, aby tego rodzaju wy­jaśnienia mogły zniechęcić kogoś takiego jak Morgenrot.

— Tak czy inaczej powinniśmy być dla nich szczodrzy! I je­
śli nie da się tego zrobić wprost, to trzeba spróbować
okrężną drogą.

Guske mógł w tym przypadku jedynie skinąć głową. Sta­rszy wachmistrz zapędził go dokładnie tam, dokąd chciał go wpędzić. Morgenrot wszystko wcześniej sobie wykal-kulował.

157


przednim siedzeniu pierwszorzędną paczkę przeznaczoną specjalnie dla owej damy. Będą w niej dwie butelki szam­pana i trzy paczki szyjek rakowych — obydwa produkty najwyższej jakości, po których nawet dowódca dywizji ob­lizałby sobie wszystkie dziesięć palców.

W

godzinach popołudniowych tego pięknego dnia złotej jesieni — jakby wymarzonej przez Führera pogody wojennej — dowódca baterii osobiście prowadząc mercedesa, postanowił od­szukać w baterii starszego wachmistrza. Stało się to za sprawą jakiegoś interesu.

— Tu w pobliżu, jak mi powiedziano — wyjaśniał poru­cznik — jakieś pięć, sześć kilometrów stąd — ma znajdo­wać się coś wyjątkowego do obejrzenia. Podobno jakiś szczególny rodzaj pola bitwy, co ma być nietypowe nawet jak na takie miejsce. Chciałem to obejrzeć. Ma pan ochotę potowarzyszyć mi?

Miał! Takich próśb Morgenrot nigdy nie odrzucał, a ta była mu nawet na rękę. Przyszło mu na myśl, iż dowódca baterii widocznie pragnie w ten sposób znów zbliżyć się do niego. No, przynajmniej wyglądało na to, chciał jemu — starszemu wachmistrzowi — sprawić przyjemność.

Udali się wobec tego w drogę do tego — jak powiedział — niezwykłego pobojowiska. Geiger za kierownicą swego mercedesa, obok niego Morgenrot, z rozłożoną na kola­nach mapą. A z tyłu drzemiący na siedzeniu kierowca do­wódcy baterii.

158


Szosa, jak należało się tego spodziewać, była kompletnie zniszczona, jakby składała się wyłącznie z dziuri lejów po bombach i odłamkach. I jak zwykle: owe cuchnące ofiary wojny w rowach, ludzie i zwierzęta — leżący bez życia.

Zaraz na początku, gdy tylko ruszyli, porucznik zaczął rozmowę ze starszym wachmistrzem w taki sposób, jakby był zmartwiony, a przynajmniej mu współczuł. — Miał pan, mój drogi, jak słyszałem, pewne trudności z tym adiutan­tem dowódcy artylerii pułkowej?

Starszy wachmistrz wiedział bardzo dokładnie, w co pró­bowało się tutaj teraz grać — w końcu podsłuchiwał roz­mowę i miał czas zastanowić się nad nią.

Na to Morgenrot uśmiechnął się szyderczo i powiedział: — To byłoby, zdaje się, najlepszym rozwiązaniem.

Rozzłościło to nieco Geigera: — Niech pan to sobie prze­myśli — odparł krótko.

— Chętnie, panie poruczniku, jeśli pan sobie tego życzy.
Ale chyba nie od razu?

Starszy wachmistrz zmienił teraz nagle temat. Miał w za­nadrzu jeszcze inny pasztet. — Niech pan popatrzy na te widoki, na ten tak zwany krajobraz — co pan o tym sądzi?

159


— Nic! Zupełnie nic! — Dowódca baterii był zły na swe­
go starszego wachmistrza, że ten próbował zmienić rozpo­
czętą przez niego rozmowę, wywinąć się z niej jak piskorz.
Lecz kiedyś, jeśli nawet jeszcze nie teraz, już on go po­
skromi i pięknie urządzi! Wszystko jednak w swoim czasie,
a teraz — ten krajobraz!

Ale czyż może być pytanie, na które on, dowódca bate­rii, nie miałby odpowiedzi? W końcu ktoś tu musi zajmo­wać stanowisko. Odpowiedział więc: — Wyludniony, zapu­szczony, bez jakiegokolwiek uroku — płaski jak deska, która wolno gnije.

— Dokładnie takie jest i moje zdanie, panie poruczniku.

— Potwierdzenie, którego nawet słuchało się z respektem.

— raczej głośne, zapobiegliwe myślenie. Więcej nic. Ja

160


pozwalam sobie jedynie zasygnalizować problem. W takiej sytuacji jak nasza trzeba mieć po prostu oko na wszystko.

Na tym rozmowa gwałtownie się urwała. Teraz ich uwa­ga skoncentrowała się na czymś zupełnie innym. Dojeżdża­li właśnie do tego pola bitwy czy raczej pobojowiska.

Już na sam jego widok zamurowało ich. Obu — i to na dłuższą chwilę.


Pobojowisko, które rozciągało się przed nimi, było kawałkiem płaskiego, równinnego terenu — moż­na by go porównać do dużej, gigantycznej sceny: nędzne, kamieniste pole, obramowane lasami, po-szatkowane łąkami. Można by je też określić jako dolinę martwych koni.

Leżały ich setki, a może nawet tysiące. Teraz były ni­czym innym jak tylko ofiarami wojny — z rozerwanymi brzuchami, odstrzelonymi kończynami, zmiażdżonymi gło­wami.

— To przecież jest okropne! — zawołał porucznik Gei­ger, gdy już nasycił się widokiem tego pobojowiska.

— Jak to się mogło stać?

Ta masa zmasakrowanych „ofiar" wojny wydzielała już natrętny, słodkawy zapach rozchodzący się po okolicy.

Nad usuwaniem padliny pracowano już pilnie. Uwijały się tu grupy nędznie wyglądających ludzi precyzyjnie po­dzielone i pilnowane przez niemieckich żołnierzy. Jakiś ofi­cer nadzorował prace. Podoficerowie przekazywali jego rozkazy dalej, żołnierze zaś pilnowali ich wykonania, a pracujący Polacy machali widłami i łopatami, pochyleni, odziani w brudne łachmany.

Porucznik Geiger poprosił nadzorującego oficera o bliż­sze informacje. Ten — również porucznik, ale od saperów

— Przedwczoraj, w godzinach popołudniowych — po­
wiedział — nastąpił tutaj frontalny atak Polaków i to atak

— tu przerwał, żeby się głośno roześmiać — kawaleryjski!
Że coś tak idiotycznego zostało zaplanowane, o tym słysze­
liśmy, ale że nastąpi, tego nie braliśmy nigdy poważnie
pod uwagę. Generał dowodzący naszym korpusem armii
wysłał w bój przeciwko nim około pięćdziesięciu czołgów.
I wyobraźcie sobie, że ci Polacy rzucili się do ataku na
czołgi — z wyciągniętymi do przodu lancami, tak około
sześciuset do ośmiuset Don Kichotów. Trzeba było ich tyl­
ko umieścić w celowniku i po kolei wystrzelać. Bezbronne
postacie przeciwko stali Kruppa. Po prostu nie miali żad­
nych szans.

— my i nasi żołnierze.

O Polakach, którzy faktycznie wykonywali robotę, nie wspomniał ani słowem. Uznał to chyba za zbyteczne.

— Imponująca robota w każdym razie, panie kolego —
powiedział Geiger. Oficer saperów uznał, że to jego doty­
czył komplement, i poczuł się doceniony. — Choć, jak się
okazuje, nie jest to takie proste zasypać setki tych rozwalo­
nych koni. Ich jeźdźcy też nie lepiej znieśli tę rzeź, ale
z nimi uporaliśmy się już w ciągu wczorajszego dnia. Tyl­
ko jeszcze te zwierzęta! To jest kupa mięsa — tony, sami
widzicie. Ale i z tym też sobie poradzimy. — Porucznik od
saperów zasalutował i oddalił się z powrotem do swoich
czynności.

Byli na swój sposób wstrząśnięci — porucznik i jego sta­rszy wachmistrz. Smród tych rozkładających się koni po

162


jakichś dziesięciu minutach przywrócił ich do rzeczywis­tości.

Wtedy Geiger zapytał, jakby samego siebie: — Mój Bo­że! — sformułowanie to mógł sobie darować — co to za ludzie, którym przychodzą do głowy takie pomysły? Kawa­leria przeciwko czołgom?

— To właśnie Polacy! — odpowiedź Morgenrota była na­
tychmiastowa. — I to chyba mówi wszystko.

Porucznik kręcił nawet z uznaniem głową, co jednak nie znalazło żadnego potwierdzenia w słowach, raczej tylko rozgrywało się w jego myślach.

Morgenrot, który wierzył, że zna się na tego rodzaju sprawach, miał niejakie trudności z ukryciem niezadowo­lenia z tego, na co nieraz pozwalał sobie dowódca baterii w tych swoich niedouczonych wypowiedziach. Tego po prostu nie dało słuchać.

— W każdym razie — stwierdził Morgenrot na zakończe­
nie — mamy tutaj do czynienia, o czym stale powinniśmy
pamiętać, z niezwykle prymitywnymi ludźmi, którzy nie
posiadają żadnych wyższych ludzkich odruchów. I ci lu­
dzie w całej swojej bezmyślności nie mieli nawet żadnych

163


skrupułów posyłając na niechybną śmierć tak szlachetne zwierzęta. Musimy liczyć się z tym, że są zdolni do najpod-lejszych czynów — ale nas tym nie przestraszą.


Powrót z owej doliny śmierci do baterii odbywał się w milczeniu. Porucznik i starszy wachmistrz siedzieli obok siebie. Prawdopodobnie rozmyśla­jąc jeszcze o tym, co widzieli, ale także o sobie. Gdy dojeżdżali do aktualnego miejsca pobytu baterii, Geiger zamierzał jedynie wysadzić Morgenrota i zaraz po­jechać dalej. Ten jednak począł dziękować za wyjątkowe przeżycie, które niewątpliwie długo pozostanie mu w pa­mięci. Jednocześnie rozglądał się za swoim oplem, które­go zostawił do dyspozycji Guskemu. Samochodu jednak jeszcze nie było. I to nasunęło starszemu wachmistrzowi pewien pomysł.

— Przypuszczam, panie poruczniku — zaczął — że zain­
teresują pana informacje na temat stanu zdrowia naszych
rannych przebywających w szpitalu polowym. Pozwoliłem
sobie wysłać Guskego, by się zorientował, co się u nich
dzieje. — Geiger oczywiście okazał zainteresowanie.

Morgenrot donośnym głosem zaczął przywoływać Gus­kego, choć doskonale wiedział, że ten jeszcze nie wrócił do obozu: — Podoficer sanitarny do mnie! — zawołał.

Zamiast Guskego pojawił się natychmiast podoficer Leuchter, który podczas nieobecności Morgenrota zastę­pował zwykle szefa baterii. — Sanitariusz Guske ciągle je­szcze nie wrócił z tego szpitala polowego, panie starszy wachmistrzu.

164


Tak to wyglądało, jakby Leuchter wcześniej został przez Morgenrota poinstruowany i odpowiednio ustawiony, a te­raz odgrywał tylko swoją rolę.

To oczywiście wystarczyło, aby Geigera zupełnie wy­prowadzić z równowagi, gdyż po chwili jakby sam do sie­bie powiedział: — Czy to możliwe, żeby ten Guske kom­binował z moją dziewczyną?


T

en osobisty niepokój musiał tymczasem ustąpić zwykłym kłopotom, które niosła wojna. Co dwa dni bateria zmieniała teraz swoje miejsce położenia. I mimo że posuwała się coraz dalej na wschód w kierunku Warszawy, to jednak — do diabła — wlokła się tylko za frontem.

Mimo to miała już swoich poległych bohaterów — i to nawet czterech. W szpitalu polowym bowiem, zmarł tym­czasem jeden z dwóch ciężko rannych, nie wylizawszy się z ran. A oni — to znaczy bateria — wciąż jeszcze nie oddali


choćby jednego strzału. Cztery wyborne działa 88 mm, które posiadali, dotąd nie były jeszcze ani razu użyte.

— Wciąż cnotliwe — jak to wyraził dosadnie Guske; co
jednak w warunkach wojny było raczej wstydem.

Dowódca baterii jak zwykle wciąż przebywał „w dro­dze". Z zatroskaną miną jeździł z jednej odprawy na drugą; a to do sztabu pułku, a to znów do dywizji; ostatnio nawet do sztabu korpusu armii. Co jednak niekoniecznie zawsze było związane z wojenno-służbowymi obowiąz­kami. Urodziny dowódcy artylerii pułkowej również stały się okazją do wyjazdu. I tak schodził mu czas, nawet niekiedy dość przyjemnie, zwłaszcza ten świętowany w wąskim kręgu zaufanych oficerów. Mimo to porucznik Geiger bywał coraz bardziej zamyślony, często nawet wręcz niezadowolony, żeby nie powiedzieć: w złym hu­morze.

W baterii tymczasem następowały coraz częstsze brater­skie spotkania, niby oficjalnego zastępcy dowódcy baterii

— podporucznika Brahmsa z podoficerem Leuchterem,
oczywiście solidnie zakrapiane likierem. Morgenrot nie
przeszkadzał temu brataniu się, wręcz przeciwnie — po
swojemu wspierał, co oczywiście groziło osłabieniem du­
cha bojowego podległych Brahmsowi plutonów.

— Jak dotąd, nie wynaleziono na to żadnego lekarstwa

— stwierdził Guske, gotów jak zwykle zmierzać do sedna
sprawy. — Jedyną, niezawodną i sprawdzoną metodą na
nudę jest dawanie żołnierzom dużej ilości wódki i żarcia.

Tyle Morgenrot wiedział i bez niego. Z alkoholem je­dnak nie należało przesadzać. Z żarciem to co innego; w zasadzie nie było w tym żadnego ograniczenia. Wyko­panie dołów pod nowe latryny nie stanowiło wielkiego problemu.

Problem jednak leżał w tym, że kuchnia polowa nie umo­żliwiała zróżnicowania posiłków. Wszystko stale szło do je­dnego kotła! I jedzenie różniło się tylko tym, że od czasu do czasu zmieniano przyprawy: a to dodawano więcej maggi, to znowu liści laurowych, goździków i tym podob­nych. Pewne niezadowolenie sprawiało też ciągłe jedzenie z menażek!

166


Każdy żołnierz posiadał taką menażkę, składającą się z dwóch części, dolnej — do tego co z kotła, i górnej na ewentualne dodatki, na przykład konserwowane owoce. Do tego posługiwano się również tylko blaszanym niewy­godnym niezbędnikiem.

Takie możliwości właśnie się nadarzyły teraz, w Polsce. Dookoła pełno było wspaniałego mięsa: prosiąt i tuczni­ków; wołów z soczystą polędwicą, cieląt i krów; dobrze wypasiony eh i tłustych kaczek i gęsi. Tylko sięgać i wybie­rać. Należało to jednak praktycznie wykorzystać.

Pierwsza duża uczta odbyła się dla tak zwanej kadry dzięki organizacyjnej zapobiegliwości Leuchtera. Bezpo­średnio nad olbrzymim ogniskiem pieczono, duszono, smażono. Zachęcający zapach roznosił się po całej okolicy, docierając także do stanowisk ogniowych, powodując tam tylko tak zwaną złą krew. — No, co to? Znów oni? A my?

Słowem, nieprzyjemna sytuacja!

Potrafił ją jednak starszy wachmistrz Morgenrot natych­miast rozładować. Po błyskawicznej nocnej akcji — z to­warzyszeniem Guskego, który został do niej włączony — zdobyto dla baterii dużą ilość sprzętu do pieczenia z porzuconej fabryki produkującej patelnie. — Trzeba tyl­ko zawsze wiedzieć, gdzie szukać! — chwalił się starszy wachmistrz.

167


Patelnie te zostały rozdzielone na stanowiska ogniowe, na każdy pluton po jednej, dla plutonu dowodzenia nawet dwie. Do tego Leuchter dostarczył wszystkim mięsa i to nie tylko podzielonego już na gotowe, solidne porcje, lecz także z uwzględnieniem życzeń co do rodzaju — zwłaszcza gdy pochodziły one od zaprzyjaźnionych podoficerów.

I tak smażono, duszono, pieczono już teraz niemal wszę­dzie. Ta wojna, mimo że ich dotąd nie zaangażowała, mo­gła zatem mieć i swoje przyjemne strony — w tej jedynej swego rodzaju baterii. I tak zachęcające zapachy rozcho­dziły się jeszcze dalej, całymi kilometrami, zwabiając do baterii nawet żołnierzy z innych, stacjonujących w pobliżu pododdziałów. Przykład chłopców z baterii Geiger--Morgenrot czy też odwrotnie — szybko znalazł naślado­wców.

Guske skwitował to: — Tu zrobiło się prawie tak pięk­nie, jak w starożytnej Grecji! I tam składano ofiary — zabi­jano zwierzęta i ofiarowywano jakiemuś bogu. Ale tak na­prawdę po co to robiono? Prawdopodobnie po to, aby przy okazji porządnie się najeść, a potem sobie jeszcze do tego pogruchać!

Innego zdania był jednak porucznik Geiger, zwłaszcza gdy znajdował czas między odprawami wojennymi a świę­tami sztabowymi — jeśli już starożytna Grecja, to w żad­nym wypadku Ateny — to raczej Sparta! Ta ostatnia była zresztą bliska jego naturze.

Kazał w związku z tym zawołać do siebie starszego wach­mistrza i zarządził, to znaczy rozkazał mu, bez jakiegokol­wiek wyjaśnienia: — Nie podoba mi się to, Morgenrot! I panu z pewnością też nie! Przynajmniej nie na taką skalę! Niech pan z tym zrobi jak najszybciej porządek! W końcu nie jesteśmy tu po to, aby ucztować, tylko aby walczyć.

— Tak jest, panie poruczniku — natychmiast potwier­dził. — Jeśli pan jest takiego zdania, to postaram się to jak najszybciej zrealizować. — Jak również, żeby się rozniosło po okolicy, komu należy zawdzięczać ten rozkaz — ale te­go oczywiście Morgenrot już nie wypowiedział.

Zaraz potem starszy wachmistrz oświadczył swemu za­opatrzeniowcowi: — A więc — koniec z tym! Na razie. Mi-

168


mo że nie podzielam w tej sprawie poglądu dowódcy ba­terii — co mu zresztą powiedziałem — on obstawał przy swoim. — Po chwili Morgenrot jeszcze dodał: — A może tylko dziś usiadło mu coś na wątrobie.

Następne miejsce pobytu baterii wyznaczono w bezpo­średniej bliskości niedużego, niczym nie wyróżniającego się miasteczka — mimo to też całkiem zniszczonego i splą­drowanego. Całe miasto składało się z pojedynczo stoją­cych, w większości drewnianych domów, z których tylko nieliczne miały więcej niż jedno piętro. No tak — Polska!

Miejscowość ta nazywała się Ciechanów.

W związku z tą nazwą podoficer sanitarny Guske przy­pomniał sobie, że przecież tutaj, gdzieś w pobliżu tego Ciechanowa, mieszkała siostra sierżanta Rungego. Zamęż­na — z pewnym Polakiem. „Sani" nie zawahał się więc, aby o tym poinformować starszego wachmistrza i to z pro­wokującą propozycją: — Może mógłbym wobec tego wy­brać się z nim...

— A może tak jeszcze moim oplem, co?

Morgenrot wydawał się być zupełnie tą sprawą nie zain­teresowany. — Mały wypad rodzinny, co? — śmiał się. — Muszę to sobie najpierw przemyśleć.

Po czym natychmiast odszukał porucznika Geigera, by mu, że tak powiem, z pewną troską w głosie zapropono­wać: — Może byłoby wskazane, nawet mógłby to być przyjacielski gest, gdybyśmy naszemu — skądinąd bardzo

169


cenionemu — sierżantowi Rungemu umożliwili nawiązanie kontaktu z jego siostrą, która podobno mieszka tu gdzieś w pobliżu. Byłbym nawet gotów tam z nim pojechać.

Ta gotowość nie spodobała się specjalnie dowódcy ba­terii, który coraz bardziej stawał się nieufny wobec swego starszego wachmistrza. — W zasadzie jest to nawet dobry pomysł, Morgenrot, ale pan jest mi tu zawsze potrzebny na miejscu. — Dlaczego — nie musiał starszemu wachmistrzo­wi tłumaczyć. Ten przyjął to jako komplement. — Niech to zrobi podporucznik Brahms, może nawet w tym celu wziąć mój samochód. Zdaje się, że to byłoby jakieś rozwiązanie.

W ten sposób doszło do wyprawy Brahmsa i Rungego w najbliższą okolicę. I to służbowym mercedesem samego dowódcy baterii. — Daję wam do dyspozycji mój samochód na dwie godziny — oczywiście z kierowcą. Podporucznik i sierżant siedzieli zatem z tyłu; jakby ze sobą zaprzyjaźnieni.

170

c


chodząc wbrew naszym radom, naszej woli za tego Polaka. W dodatku poszła za nim. Ja w każdym razie byłem gotów o niej zapomnieć! Ale na razie nie potrafię.

— Tego by chyba nikt nie potrafił! Bo krew, jak to już
nasz wielki Goethe powiedział — mój Boże, podporucznik
znów chciał się pokazać jako intelektualista — zobowiązu­
je! Tak to już jest z tymi więzami krwi.

Słowa te skłoniły sierżanta Rungego do jeszcze jednego wyznania, być może też i zbałamuciły. — No tak, ma pan rację. I obojętnie, czego dopuściłaby się moja siostra, jes­tem jej gotów przebaczyć. Ponieważ — to już wypowie­dział szeptem — ją kocham. I tego nie mogę zmienić!

Lecz potem zobaczyli siostrę sierżanta Rungego — o któ­rej dopiero co z taką miłością opowiadał. Leżała przed wejściem do swego domu — obok męża. Zabita.

Twarz miała zakrwawioną, jakby wcześniej była bita, oczy przerażone, bluzkę i spódnicę pomiętoszoną i zabru­dzoną — jakby do tego jeszcze została wcześniej zgwa­łcona.

Runge na ten widok zastygł najpierw w bezruchu — ni­czym głaz, jakich pełno było na kamiennych polach jego rodziców w Prusach Wschodnich. Potem runął na zwłoki siostry jak ścięte drzewo. I leżał tak obok niej — bez życia, jak ona.

— Ależ człowieku! — wyrwało się do głębi wzruszone­
mu podporucznikowi Brahmsowi. — Weź się w garść,
przyjacielu! Chociaż wiem, że nie przyjdzie ci to łatwo!

W tym samym czasie — dokładnie o tej samej godzinie — porucznik Geiger postanowił odwiedzić damę swego serca, panią doktor Bernauer.

Zadzwoniła do niego, tym razem zastając go — i dyskretnie dała do zrozumienia, że tęskni za nim.


Ponieważ jego samochód jeszcze nie wrócił z Brahmsem i Rungem, wziął opla swego szefa baterii, który oczywiście chętnie mu go udostępnił. Tak więc tym pojazdem udał się Geiger do szpitala polowego, który tym razem ulokowano w budynku gminy — swego rodzaju urzędu burmistrza, z dużą salą zebrań. I tam też oczekiwała go niecierpliwie pani doktor Bernauer.

Powiedziała to tak, jakby miała zamiar wprost zapytać — jakie inne zajęcia ma na myśli? — Nie robię tu niczego więcej ponad to, co należy do moich obowiązków.

— Żadnych innych, prócz tego, nie masz spraw?
— chciał dowiedzieć się porucznik. — Nic, co by cię od
nich odciągało?

Co za podejrzliwe pytanie? Nie chciała się jednak dać sprowokować. Dlatego wykazywała w dalszym ciągu dużą obojętność. — Mnie miałoby coś stąd odciągać? O czym ty w ogóle myślisz? No, a jeśli już nawet — to wyłącznie ty mógłbyś to zrobić, Heinz-Herbert! Nikt tu się nie liczy poza tobą!

Była na to przygotowana i czekała niecierpliwie na tę chwilę — zapewniała go z największą powagą.

Nie mogło to jednak nastąpić od razu z powodu warun­ków, w jakich się tu znajdowała.

172


Nie dysponowała tym razem żadnym własnym pokojem ani też nie używaną jeszcze karetką — wszystko było teraz w ciągłym ruchu; zgodnie zresztą z przeznaczeniem. Tym­czasem dysponowała tylko małym, wydzielonym za para­wanem miejscem w rogu dużej sali, otoczonym zewsząd będącymi pod jej opieką rannymi.

Dlatego nie od razu mieli sią gdzie położyć — chociaż w tym momencie oboje tego bardzo pragnęli — w każdym razie nie natychmiast i nie w biały dzień. I to próbowała mu teraz wytłumaczyć. Natomiast jak się ściemni albo jesz­cze później, w nocy, będzie to możliwe. Obojętnie gdzie, może być w samochodzie, gdzieś oparta o dom, może być na trawie, pod drzewem. Było jej wszystko jedno. Pytanie było tylko: Czy on zaczeka, aż się ściemni, czy przyjedzie jeszcze raz wieczorem?

Wojny mogą być także paskudne.


0x01 graphic

ierżant Runge wciąż jeszcze — jakby nieprzytom­ny — leżał obok swej zabitej siostry. Leżeli jakby byli nierozerwalnie złączeni ze sobą; jego twarz spoczęła na jej twarzy, ale nie dotyka­jąc jej sinych już warg.

I wszelkie próby podporucznika Brahmsa przyjacielskie­go pocieszania rozpaczającego Rungego, tłumaczenia, że to wszystko nie ma sensu, że już nic nie da się zrobić, nie przynosiły rezultatu. Tu, zdaje się, nic na razie nie dało się zrobić.

Prawdopodobnie ten skądinąd twardy dotąd młody czło­wiek, chciał w tym momencie być jak najbliżej swojej nie żyjącej już siostry, jakby chciał jeszcze coś dobrego dla niej zrobić na pożegnanie. Mogło to być i tak, że ten posłu­szny żołnierz posiadał także cechy, jakie w zasadzie zda­rzały się tylko mazurskim płaczkom. Te kobiety, jak słyszał Brahms, potrafiły niemal tak lamentować, jak te na Sycylii. Ale tego rodzaju myśli Brahms jako oficer nie chciał na­wet dopuścić do siebie.

173


W końcu przyjechał tu z Rungem przede wszystkim jako podporucznik wielkoniemieckiego Wehrmachtu, a nie że­by rozpaczać — czuł się jednak w obowiązku wyjaśnić, co tu się też stało.

Zaczął więc rozglądać się dookoła, dopytywać o wy­darzenia świadków. Niektórzy nawet zaczęli opowiadać to i owo.

Ale szybko okazało się, że każdy — mimo że się zaklinał — widział wydarzenia inaczej. Raz jeszcze potwierdziło się stare porzekadło — że każdy medal ma dwie strony — na wojnie tym bardziej.

Z tego, co udało mu się ustalić, wyłaniały się co najmniej trzy wersje. W końcu i on miał swoją własną wyobraźnię, jeśli nawet nie doskonałą, to na tyle wystarczającą, żeby się nie dać zbałamucić, zwłaszcza oczywistymi bredniami.

Pierwsza wersja była najbardziej prawdopodobna. Wy­nikało z niej coś zupełnie normalnego. Nic, tylko oczywisty przypadek, taki, jaki na każdej wojnie jest możliwy. W końcu gdzieś muszą wybuchać pociski.

Według drugiej — złożonej pod przysięgą przez jakie­goś niemieckiego żołnierza — również całe zajście wyglą­dało na wielce prawdopodobne, przynajmniej w ocenie podporucznika.

Według niej, w tej wiosce, w tym kraju, z chwilą wybu­chu wojny uznano siostrę Rungego za szpiega i dlatego została przez Polaków bestialsko zamordowana. Takie już są te kreatury. Jakby tego było mało — załatwiono także za jednym zamachem jej męża — za to, że sprowadził tutaj „obce ciało".

Ale była jeszcze trzecia wersja, również przez wielu świadków opowiadana, choć nie tak wiarygodnych jak poprzednich. Ta wersja była po prostu makabryczna i wprost trudno było podporucznikowi uwierzyć w jej pra­wdziwość.

Przedstawiała się ona następująco:

Żołnierze niemieccy przybyli tu, aby wioskę — jak to na wojnie — dokładnie przeczesać! I w związku z tym wycią­gano z domów po prostu wszystkich mężczyzn, a w tym przypadku histerycznie krzycząca kobieta zasłoniła swoim

174


ciałem tego Polaka i to wszystko. W dodatku, wcześniej opluwała i wyzywała żołnierzy Wehrmachtu! A to przecież nie mogło pozostać bez konsekwencji! Ale w te konsek­wencje podporucznik Brahms jakoś nie mógł uwierzyć.

Po wyjaśnieniu tego wszystkiego Brahms stwierdził, że dany im czas prawie już mijał. Dowódca baterii wyraźnie zaznaczył, że daje im samochód tylko na dwie godziny.

Pospieszył zatem z powrotem do sierżanta Rungego. Ten co prawda zdążył już wstać z ziemi, ale wciąż bardzo był przejęty zastaną sytuacją. Gdy zobaczył przed sobą pod­porucznika, jakby się ocknął: — Proszę pana, podporucz­niku, o pozwolenie, abym mógł jeszcze trochę tutaj pozo­stać ze swoją siostrą, a następnie pochować ją. To już ostat­nia rzecz, jaką mogę dla niej zrobić.

„Na to trzeba się zgodzić" — pomyślał Brahms, tym ra­zem z pełnym szacunkiem. Dlatego podjął błyskawicznie dwie decyzje:

Pierwsza: Zostawić Rungego, aby mógł ochłonąć i załat­wić to, co miał jeszcze tutaj do załatwienia.

Druga: On sam bez zwłoki uda się do baterii, przede wszystkim po to, by na czas oddać porucznikowi sa­mochód.

Tak postanowił — i wykonał.

Podporucznik Brahms wracał zatem sam do baterii, by o tym fatalnym wypadku, a jednocześnie przeprowadzonym przez niego dochodzeniu jak najszybciej poinformować dowódcę baterii. Z przy­krością musiał jednak stwierdzić, iż porucznika nie było w baterii; miał inne ważne sprawy do załatwienia! Tak więc, chcąc nie chcąc, udał się ze swymi wiadomościami do starszego wachmistrza Morgenrota.

— Naszego dobrego Rungego — zaczął — spotkało wie­lkie nieszczęście. Zupełnie postradał zmysły, co mogę jed­nak zrozumieć w związku z tym, co się przytrafiło jego siostrze.


— co miejscowi dawali do zrozumienia — że i niemieccy
żołnierze maczali w tym palce. W każdym razie, mój drogi,
cholerny był to widok!

Morgenrot zdaje się postanowił bez skrupułów wykorzy­stać nadarzającą się okazję, aby poznęcać się nad tym ofi­cerem rezerwy.

— To znaczy, że pan — inaczej nie da się tego określić

— zostawił, że tak powiem, naszego najlepszego przyjacie­
la i to w ciężkiej dla niego godzinie — ot tak, po prostu na
łasce losu! Żeby tylko — pan go przecież wystawił na cel
krążącym po okolicy wrogim bandom. — Mogą go załat­
wić w każdej chwili!

— Ależ, proszę pana — ja o tym nawet nie pomyślałem,
w żadnym wypadku nie było to zamierzone! — To za­
brzmiało niemal błagalnie. — Naprawdę nie — panie
starszy wachmistrzu! Co pan radzi, co powinniśmy teraz
zrobić?

— Niech pan to już pozostawi mnie. — Morgenrot starał
się teraz okazać wyrozumiałość, ale jednocześnie także

176


energiczne zdecydowanie. — Proszę, żeby pan się dalej już do tego nie mieszał. Załatwię to po swojemu.

Mimo to starszy wachmistrz wręczył podporucznikowi butelkę likieru. I tym razem pośledniego gatunku, co i tak spotkało się z wdzięcznością za strony podporu­cznika. Brahms natychmiast oddalił się do swego namiotu, który jak zwykle usytuowany był w pobliżu stanowisk ogniowych.

Potem Morgenrot kazał zawołać do siebie podoficera sa­nitarnego Guskego, by z nim omówić sytuację. — Znów muszę wyprostować czyjąś głupotę — będziesz mi mógł w tym towarzyszyć? Ma się rozumieć, że z torbą lekarską.

— Z którą? — zapytał z ochotą. — Zorganizowałem już
dwie: małą i dużą.

Starszy wachmistrz uśmiechnął się znacząco, ale ponie­kąd także z lekkim uznaniem — tego rodzaju wyposażenie „Sani" mógł jedynie zawdzięczać harmonijnie układają­cym się stosunkom z panią doktor Bernauer. Nie zazdrościł mu ich, przeciwnie — w końcu leżało to w interesie bate­rii. — Weźmiesz tę torbę, w której znajduje się jakiś za­strzyk uspokajający — i to mocny, środek nasenny mogący uśpić potężnie rozjuszonego byka.

Po czym udali się do samochodu dowódcy baterii, któ­rego kierowca dokładnie wiedział, gdzie znajduje się owa polska wieś i dom, w którym sierżant Runge się zatrzy­mał. Ten stał wciąż jeszcze przy zwłokach swojej siostry — i jeśli to nawet wyda się krzywdzące — sprawiał wra­żenie absolutnie zalanego faceta, który stracił kontakt z otoczeniem i nie bardzo wiedział, co się wokół niego dzieje.

— Muszę to załatwić sam, przyjaciele — wybełkotał
z trudem do Morgenrota i Guskego. — Pozwólcie mi to
zrobić.

Ten dobry, grzeczny, nigdy nie sprawiający nawet naj­mniejszego kłopotu Runge, jak stwierdził starszy wach­mistrz, był kompletnie nieprzytomny. Stał z wytrzeszczony­mi podkrążonymi oczyma patrząc w pustkę — jakby za chwilę miał ruszyć w tym amoku z wyciągniętym pistole­tem i rzucić się na wszystko co polskie.

177


To byłoby nawet zrozumiałe, lecz do tego nie można by­ło dopuścić.

To wszystko brzmiało nawet dość przekonywająco, lecz było to nierealne. Starszy wachmistrz chciał w ten sposób tylko uspokoić roztrzęsione nerwy swego dobrego, nieza­wodnego dotąd współpracownika. — Będziemy z nimi w telefonicznym kontakcie! Zadbam też o to, aby grób two­jej siostry został wykonany solidnie, będziesz mógł go przy najbliższej okazji odwiedzić. Na razie jednak wracasz z nami. Obowiązki cię wzywają — jesteś potrzebny!

Po czym starszy wachmistrz podszedł energicznie do sierżanta, objął Rungego wpół i przytulił mocno do swojej piersi. W tym czasie Guske, jak wcześniej uzgodniono, mógł uskutecznić swoje dzieło — wbił mu w pośladek za­strzyk uspokajający. I na to dobry Runge nawet nie zarea­gował — jedynie po chwili osunął się na ziemię.

I to było na tyle. Położono go nieprzytomnego na tylnym
siedzeniu mercedesa — jak dużą paczkę.

I zawieziono bezpiecznie do ,,domu".


Prymy ten czas zaopatrzeniowcowi Leuchterowi uda­ło się — bez większego ryzyka — powiększyć za­pasy mięsa, i to znacznie. Wałęsające się wszędzie dokoła bydło jakby się samo o to prosiło — zupełnie jak na targu zwierzęcym.

Wystarczyło tylko wybrać, a już superrzeźnik baterii miał do tego oko.

178


Ponadto Leuchter czuł się do tego stale zachęcany przez starszego wachmistrza, który skądinąd bywał ostatnio bar­dzo zajęty.

Niemniej podsunął mu pomysł, aby w tym celu powołać nawet specjalną grupę ,,myśliwych", którzy wkrótce zabrali się ochoczo do działania. Prędko wyszło na jaw, że ci „trape­rzy" bardziej martwili się o smaczne kąski dla siebie — mło­de kozy, owce, prosiaki — niźli o bydło dla całej baterii.

Takie młode sztuki nie biegały jednak same, raczej znaj­dowały się w pobliżu ludzi, którym trzeba było je odebrać. Z tego oczywiście wynikało wiele komicznych sytuacji. Zdarzało się bowiem i to dość często, że kobiety — właś­cicielki tych zwierząt — niejednokrotnie własnym ciałem ich broniły. Przy tym potwornie hałasowały, wrzeszczały, kopały, szarpały się. Było jasne, że trzeba było je uspoka­jać i to nieraz za pomocą przyjemnych środków.

Co za komiczne sceny! Nieraz były i fotografowane — stanowiąc dla wielu cenną pamiątkę, czasem robioną z my­ślą o tych, co pozostali w domu — dla kochanej żony czy narzeczonej, dobrych rodziców, dzieci czy ich dzieci.

Świadectwa wielkich czasów!

Również „koniuszy" poznał się na tych znakach czasu — na swój oczywiście sposób. Zdarzało się, że do pomocy zgłaszali się Polacy — zwłaszcza dzieci i osoby starsze — za tak zwane paczki z prowiantem. Ich to potrafił wykorzystać sierżant Kroschke — ten ciągle zajęty swoimi zabawkami — wykorzystać do cna. Kazał im pucować na wysoki połysk wszystkie po kolei pojazdy. No w końcu, dlaczego nie?

Czy ci ludzie nie posiadali żadnego honoru? Nie — bo byli głodni. A w takich sytuacjach honor staje się fatalnym luksusem. Proste stwierdzenie, o którym nikt z wciąż cze­kających na prawdziwą wojnę żołnierzy nie miał jeszcze żadnego pojęcia.

Dopiero kilka lat później mieli tego doświadczyć na wła­snej skórze.

A jak to było z tymi kobietami — dwiema czy trzema, które same przyszły na stanowiska ogniowe? Trzeba przy­znać, że były to całkiem niezłe baby — to nic że Polki, trudno było przejść obok nich obojętnie!

179


Również i one zaofiarowały tutaj swoje usługi jako towar wymienny. Chleb, konserwy mięsne, masło — zawsze po około sto gram. Za to można było je mieć — ile się chciało

— mówiąc z grubsza, co najmniej dwa tuziny razy w prze­
ciągu dwóch, trzech godzin — zaraz na miejscu, niemal na
skraju stanowisk ogniowych.

W tym samym czasie podporucznik Brahms wyśpiewy­wał w swoim namiocie, przynajmniej usiłował śpiewać

— niemieckie pieśni romantyczne; podczas gdy sierżant
Runge wciąż jeszcze oszołomiony, stał oparty o dalmierz,
patrząc gdzieś w dal. Dowódca baterii Geiger nadal prze­
bywał gdzieś w „terenie".

Wszystko to miał na oku starszy wachmistrz Morgenrot

— ale Guske także.

Tego jednak dnia w godzinach popołudniowych starszy wachmistrz czekał niecierpliwie na powrót porucznika ze szpitala polowego. Ten zaś plano­wał — gdyby w baterii wszystko było w porządku — ponownie udać się do szpitala na noc, gdzie czekano na niego z niecierpliwością.

Lecz gdy tylko pojawił się w baterii, natychmiast wyłonił się przed nim Morgenrot.

Stał niby opuszczony szlaban, z twarzą nie zwiastującą dobrej nowiny. — Czy coś się stało? — zapytał Geiger

Tej rozmowie — z nastawionymi uszami przysłuchiwał się z pewnej odległości podoficer sanitarny Guske. Próbo­wał teraz znaleźć kogoś, z kim mógłby, jak gdyby od razu, podzielić się tym swoim najnowszym spostrzeżeniem. Lecz znalezienie kogoś nie było tutaj wcale taką łatwą rzeczą.

W końcu znalazł chętnego — podoficera Leuchtera, tego od zaopatrzenia. Co prawda akurat przebywał u niego „koniuszy", ten artysta od zabawek i gier ze samym sobą. Siedzieli w jak najlepszej komitywie pałaszując sznycle i popijając piwem; wyglądali na zadowolonych, którym ni­czego więcej nie trzeba było do szczęścia. Gdy pojawił się Guske, zaprosili go z radością na ucztę.

— Szkoda, żeście, moi drodzy, tego nie widzieli! — zaczął
zaraz po powitaniu Guske. — Porucznik i starszy wachmistrz
znów starli się jak dwa koguty. Jeden próbował drugiemu

181


udowodnić, kto tu naprawdę rządzi. To była prawdziwa wy­miana ognia!

— Człowieku — odezwał się „koniuszy", bawiąc się jak
zwykle butelkami — a mnie, szczerze ci powiem, to wszy­
stko wisi. — Wszystko? — to by się zgadzało — z wyjąt­
kiem oczywiście pojazdów i zabawek.

Również i zaopatrzeniowiec zareagował jakby z niezado­woleniem. — Czy ty zawsze musisz przychodzić z jakimś gównem! Nie wiesz, że nam to przeszkadza — przy jedze­niu i piciu oczywiście. Bierz się lepiej za jedzenie i jeśli możesz, zamknij na ten czas swoją gębę. W końcu jesteś u swoich najlepszych przyjaciół.

182


dzić tylko w twojej głowie. A propos — kto dostarczył ostatnio Brahmsowi tyle likieru? Przecież ten facet jest bli­ski zatrucia alkoholowego, Leuchter?

— To przecież nie ja, wariacie!

Ten kręcił z niedowierzaniem głową — czy ten Guske wciąż musi wsadzać palce między drzwi?

— Ja chcę tylko powiedzieć, że alkohol zawsze pozostawia
ślad, jeśli spożywa się go w za dużych ilościach — zwłasz­
cza u osób nie mających mocnej głowy. My na szczęście
do nich nie należymy. Czy mogę wobec tego poprosić
o nalanie mi jeszcze jednego, najlepiej pełną szklankę.
Czuję, że muszę się porządnie napić!

Nalali mu pełną szklankę. W końcu nie byli to przyjacie­le, którzy łatwo się obrażali, raczej odwrotnie — zwłaszcza gdy na patelni pojawiły się kotlety schabowe i otwarta zo­stała nowa butelka wysokoprocentowej „wody" — to ich uskrzydlało. I Guske pił, nareszcie milcząc — i czekał, choć nie bardzo wiedział na co. Kto wie — czy nie na coś w rodzaju cudu.

Dokładnie coś takiego, albo coś w każdym razie zbli­żonego do cudu rzeczywiście miało się za kilka godzin zdarzyć.

Był to rozkaz! I to taki, który wszystkie aktualne niepoko­je zlikwidował; można by nawet powiedzieć — to i dobrze!

Ten rozkaz brzmiał: Bateria ma natychmiast zmienić swo­je położenie, ale nie jak dotychczas przesunąć się z miejs­ca na miejsce — z jednej wioski do drugiej, z miasteczka do miasteczka. Tym razem jej celem — aż trudno uwierzyć

— była Warszawa! Tak jest Warszawa — stolica Polski!
Co prawda nie mieli od razu do niej wkraczać — ale

w każdym razie zostało im wyznaczone miejsce na przed­mieściu. A to już było wielce obiecujące. Może nareszcie uda im się być w bezpośredniej bliskości wojny. No — wreszcie!

183


Dni zwycięzców - im przypisane, przez nich oczekiwane

Miejsce postoju: Praga — przedmieście Warszawy

Wcześniej —17 września, zanotowano wejście Armii Czerwonej w sile dwóch grup armii do Polski. Uzasadniono to koniecznością objęcia ochro­ną ludności zamieszkującej wschodnie tereny Polski, ludność białoruską i ukraińską. Tym samym los Pol­ski był przesądzony — „czwarty rozbiór Polski" został podpisany 26 sierpnia.

Owego 17 września w Wilnie spotkali się niemieccy i so­wieccy oficerowie w trosce o stosowne porozumienie. Wy­mieniano toasty i papierosy, podziwiano wzajemnie spryt wojenny — obydwie strony traktowały się jak dobrzy zna­jomi. W Białymstoku odbyły się rozmowy na temat linii demarkacyjnej.

Polska armia polowa została okrążona na zachód od Bu­gu przez oddziały niemieckie. Lwów miał zostać przekaza­ny Armii Czerwonej.

Głównodowodzący zaś nie istniejącej już raczej armii polskiej, generał Rydz-Śmigły, zaczął się wycofywać. Żeby to powiedzieć wprost: szukał bezpiecznego miejsca dla siebie. Wkrótce zresztą wyemigrował do Rumunii.

Rozpoczęły się ostatnie dni tej trzytygodniowej wojny. Została ona określona jako „błyskawiczna" — na dowód wielkoniemieckiej potęgi.

Sowieci, którzy początkowo jak gdyby wstrzymali od­dech, teraz wmieszali się dość energicznie.

W bezpośredniej bliskości centrum Warszawy wojna na­brała także realnych kształtów dla 3 Baterii. Ta, zdaje się, zasłużyła na to swoim długim cierpliwym oczekiwaniem. Teraz wróg znajdował się w zasięgu ręki. Pierwsza linia


— złożona z oddziałów piechoty — znajdowała się zaled­wie parę kilometrów przed nimi — było ją słychać, można było także obserwować przez lornetkę, dalmierz i urzą­dzenia pomiarowe na działach.

Stanowiska ogniowe baterii — miały to być już ostatnie podczas tej kampanii, jak poinformowano o tym porucz­nika Geigera — tym razem znajdowały się w willowej czę­ści przedmieścia — trudno było uwierzyć, że to w Polsce. Mniej więcej pięć kilometrów od centrum Warszawy. Na mapie dzielnica ta widniała pod nazwą Praga.

Geiger wybrał na miejsce pobytu niewielki park, w któ­rym zainstalował wszystkie urządzenia baterii. Było oczy­wiste, że musiano przy tym zniszczyć okalające go ogro­dzenie, jak też usunąć przeszkadzające drzewa. Tym sa­mym dla baterii, która dotąd nie oddała jeszcze z dział żadnego strzału, stworzone zostały doskonałe warunki ob­serwacji celów: przed nimi rozciągała się panorama War­szawy po drugiej stronie Wisły — wszędzie murowane do­my i liczne kościoły.

Także na Pradze, oprócz willi, znajdowały się porządnie utrzymane bloki mieszkalne z wypielęgnowaną wokół zie­lenią, czystymi chodnikami, świeżo odmalowanymi fasada­mi. Budynki te zostały w większości opuszczone przez uciekających w popłochu lokatorów. Nikt nie zdążył za­brać ze sobą zbyt wiele. Wszystko stało otworem, jakby dopiero co wywieziono z tych mieszkań ich właścicieli. Oczywiście nie wszyscy zniknęli, część została i tak jak w poprzednich miejscowościach wyczekiwała, ale w zasa­dzie gotowa była nawet do pomocy.

W tym miejskim otoczeniu — w dość przyzwoitych wa­runkach — mogła zatem zakwaterować się, po raz pierw­szy podczas tej wojny, bateria Geiger-Morgenrot. Tym ra­zem porucznikowi, wspieranemu energicznie przez star­szego wachmistrza, udało się zarekwirować dla baterii okazały kompleks willowy. Wokół znajdowały się starannie wypielęgnowane, bajecznie kolorowe rabaty.

Geiger zajął dla siebie i Pensbergera, swego kierowcy i lokaja zarazem, okazałą willę, położoną obok niewielkie­go urokliwego stawu.

186


Morgenrot wyszukał dla swej ekipy nie mniej okazały obiekt, w którym na dodatek znajdowała się dobrze zaopa­trzona kuchnia i nie do końca splądrowana piwnica.

Przy tym poszczęściło się „koniuszemu", gdyż w tym wybranym przez Morgenrota obiekcie odkrył, i to zupeł­nie przypadkowo, pokój pełen kolejek. Aż zawołał z za­chwytu: Boże!

Willa, położona na terenie parku, w którym zainstalowa­no stanowiska ogniowe, została przydzielona Brahmsowi i jego ludziom. Ta jednak, nim mogli ją zająć, najpierw musiała zostać opróżniona z jej właścicieli. Co to za ludzie, którzy ośmielili się tu pozostać! Ale Morgenrot nie patycz­kował się z nimi — wykwaterował ich w ciągu zaledwie minut.

Tak więc i podporucznik Brahms miał tym razem do dys­pozycji wprost rozleniwiającą kwaterę — dla siebie i swo­ich ludzi, do których oczywiście należał sierżant Runge. Stracił on wiele ze swojej wcześniejszej pewności siebie i teraz życzył sobie tylko jednego: Coś do wypicia! Aby zapomnieć!

Do intensywnego wspierania go w tym nie trzeba było nigdy namawiać podporucznika Brahmsa. Teraz jednak, skoro znalazł się już w tak okazałym obiekcie, zaczął od przeszukania jego wnętrza.

Jako znawca sztuki oniemiał, oczy mu niemal wychodziły z orbit.

już w holu, nad którym znajdowało się co najmniej jesz­cze jedno piętro zarejestrował: kuty świecznik z błysz­czącymi kryształowymi ozdobami, na ścianach lustra w pozłacanych ramach. Pomiędzy nimi wisiały obrazy. W większości, co Brahms natychmiast zauważył, byli to francuscy impresjoniści, między innymi Renoir, Cezanne. W centralnym punkcie tego holu stał okazały fortepian koncertowy, i to dość stary, ale w sposób widoczny trosk­liwie zadbany.

Willa ta, jak się potem okazało, należała do dyrektora generalnego Polskich Kolei Państwowych, który nazywał się prawdopodobnie Lothe. Lub mówiąc ściślej — kiedyś do niego należała. Teraz tu byli oni — jako zwycięzcy

187


i wyzwoliciele, a także obrońcy europejskiej kultury — wszystkiego, co dało się pod tym pojęciem umieścić.

Stąd zatem w jednym pokoju ta cudowna kolekcja kole­jek! I jeśli można sobie było wyobrazić autentycznie szczę­śliwego zwycięzcę, to był nim niewątpliwie „koniuszy". Natychmiast zaczął się bawić małymi parowozami, wago­nami osobowymi i towarowymi, które co do joty przypomi­nały oryginały. Były dokładną ich miniaturką, jak nieodro­dne dzieci. Zamknął się w tym pokoju, nikogo nie wpusz­czał — jakby zapomniał o wojnie.

Starszy wachmistrz — o dziwo — tolerował to nawet ze wzruszeniem. W ten sposób było o jednego mniej, kto ewentualnie mógł mu się wmieszać do jego rozgrywek. Tym bardziej że wszystkie plany zdawały się zmierzać do pomyślnego końca — zgodnie zresztą z przepowiedniami, co niektórych przyjaciół Morgenrota jeszcze bardziej sca­liło wokół jego osoby.

U podporucznika Brahmsa ujawniły się zupełnie niezna­ne dotąd ambicje. Wprawdzie nadal wspólnie z sierżantem Runge oddawał się przyjemnemu, pozwalającemu zapom­nieć, kieliszkowi likieru, to jednak ten stymulował coraz intensywniej jego zainteresowanie owymi obrazami, znaj­dującymi się w zarekwirowanej willi. Początkowo z pew­nym wahaniem, ale z każdą chwilą z coraz większym prze­konaniem myślał o nich.

Tak więc w którymś momencie sięgnął nagle po swoją brzytwę i zaczął nią z niezwykłą gorliwością wyjmować z ram jeden obraz po drugim.

— To są dzieła sztuki, które trzeba przewieźć w bezpie­czne miejsce — powtarzał z przekonaniem. — Nie wolno dopuścić, aby kiedykolwiek znalazły się w niewłaściwych rękach! To jesteśmy winni naszej odpowiedzialności za ku­lturę.

Oczywiście pijanemu Rungemu zwisało to obojętnie. Co go obchodziły te pomazane farbą płótna? On nadal przeży­wał wewnętrznie utratę swojej ukochanej, jedynej siostry.

I uskuteczniał to przy pomocy kolejnych zdobycznych butelek wódki, o których nie zawsze od razu dowiadywał się teraz podporucznik Brahms. On zabezpieczał swoje

188


zwinięte w rulonik dzieła sztuki, starannie dopakowując je do swego oficerskiego bagażu.

Tego rodzaju praktyki działały jako przykłady — stawa­ły się wprost szkołą do naśladowania. Tak więc krojono również dywany perskie, które zaczęły służyć jako dywa­niki w samochodach wojskowych. Wełniane kołdry, koce, futra z norek, karakułów, piżmowców i tym podobnych służyły do wyściełania siedzeń w samochodach wojsko­wych, podkładano je pod śpiwory. A to, co się dało — upychano w bagażach, i wysyłano do Rzeszy. Należało się to zwycięzcom — czy nie?

Wspaniałe możliwości stwarzała zatem ta wojna — dzięki boskiej, a raczej Hitlera pomocy. Morgenrot rozglądał się za dobrymi gatunkami szampana dla siebie; także dla swe­go dowódcy baterii. Gospodarka zabezpieczająca była w pełnym rozkwicie!

I Rungemu wreszcie udało się — prawdopodobnie dzię­ki temu — wyrwać się z depresji, tak że nie przeszkadzał już Brahmsowi w zabezpieczaniu dalszych dzieł sztuki. Leuchter porobił zapasy nie nadające się już nawet do transportu. Dzięki temu wyżywienie było znakomite, co oczywiście miało wpływ na nastroje. Nieco później miały one ujawnić się w całej pełni.

W tym otoczeniu, którego nie sposób było nazwać bied­nym, bardzo szybko znalazły się również różne kobiety. Tym razem jednak nie wszystkie kładły się od razu do łóż­ka. Przy tego rodzaju nagromadzeniu potencjału męskiego było to jednak tylko kwestią czasu. Co do tego nie było żadnych wątpliwości.

Po czym oczywiście znacznie zwiększyły się tajemne wizyty u podoficera sanitarnego. Naturalnie nie dla pro­filaktyki, ale głównie, aby mu z dumą zaprezentować efekty miłosnych przygód. I „Sani" miał pełne ręce ro­boty — dezynfekując „trafionych" ostro cuchnącymi ma­ściami.

Guske tracił na to nieraz całe noce, czego jednak nie uznawał za stratę czasu, głównie ze względu na reprezen­tacyjną listę odwiedzających go osób — ale także, że do­prowadziło go to do wniosku, iż ciągłe zagrożenie życia

189


stwarza podświadomą wprost potrzebę zwiększenia aktyw­ności seksualnej.

Przeczucie śmierci i intensywność życia warunkują się wzajemnie — jak u Szekspira — są ze sobą związane.

Podczas tej pierwszej nocy, w której Warszawa była wi­doczna jak na dłoni, podporucznik Brahms, gdy zabezpie­czył już swoją zdobycz, zaczął grać godzinami na fortepia­nie. Godzinami — bez należytego opanowania instrumen­tu. Pijany walił w klawisze z całej mocy. Mimo to Runge zasnął głęboko. Wytrwałość Brahmsa wydawała się nie mieć granic. Wprost zachwycał się swoją grą.

Nie wiedział naturalnie, dlaczego instrument wyzwalają­cy w nim tyle energii stał w centralnym miejscu tego tak zadbanego i wypielęgnowanego domu.

Na tym fortepianie grał kiedyś Chopin. Użycie go zatem przez podporucznika było swego rodzaju profanacją i to pod każdym względem.

I to właśnie — takie banalne, i nie tylko takie sprawy, miał Guske na myśli, mówiąc, że wojna jest ojcem wszy­stkich rzeczy!

O tym wszystkim, co działo się w baterii, porucznik Geiger oczywiście wiedział, lecz udawał, że niczego nie dostrzega. Codziennie w parku uprawiał gimnastykę, podnosząc sprawność swego ciała, która w każdej chwili mogła być potrzebna baterii. Kondy­cja i nienaganne zdrowie — to było w tej chwili jego prio­rytetem.

Ten pogląd był także w pełni podzielany przez starsze­go wachmistrza. — Tak, panie poruczniku — zapewniał go

chwili możemy to bractwo wziąć z powrotem w karby. Za­jmiemy się tym w odpowiednim momencie.

— Wiem, że mogę na panu polegać, Morgenrot.

To było oczywiste, że Geiger mógł na nim polegać — tego zdania był także starszy wachmistrz. — Najważniej­sze, panie poruczniku, żeby zachować ciągłą gotowość bo­jową baterii i mieć stałą kontrolę nad wszystkim. I po to tu jestem — pod tym względem może pan spać bez obaw.

Morgenrot dobrze wiedział, co dowódca baterii miał na myśli: odszukać panią doktor Bernauer. Życzył mu nawet tego, gdyż w ten sposób przynajmniej pozbywał się Geigera z baterii. Wtedy mógł sam doglądać wszy­stkiego.

Dowódca baterii udał się zatem w poszukiwaniu damy swego serca. Tym razem miała z tego wyłonić się nawet przyjemna sytuacja. Dlatego, że tymczasem i panią doktor Bernauer zakwaterowano w willi, gdzie otrzymała do dys­pozycji dwa duże pokoje. Toteż oczekiwała porucznika w radosnym uniesieniu.

Następnego dnia — 22 września -— w godzinach przedpołudniowych doszło do pewnego tragi­cznego w skutkach zdarzenia. Wszystko rozegrało się na pierwszej linii frontu, doskonale wi­docznej z punktu rozlokowania baterii. Obserwował to przez dwumetrowej szerokości urządzenie optyczne sier­żant Runge. Jego ramiona niemal zawisły na bokach roz­łożystego dalmierza, zaspane oczy tkwiły w soczewkach — w pewnym momencie aż jęknął.


Front odległy był zaledwie o 4,3 kilometra. Nagle dało się słyszeć wystrzały i wybuchy granatów. Jakiś niesamo­wity ruch ni stąd ni zowąd ożywił tkwiących tam w oko­pach żołnierzy.

Runge poinformował o tym Brahmsa. Ten przedłożył me­ldunek Geigerowi, który natychmiast pojawił się na stano­wisku ogniowym.

To, co się wydarzyło, natychmiast rozeszło się echem po całej baterii. Mianowicie tam z przodu został zabity pewien generał. A więc śmierć nie omijała także oficerów najwyż­szej rangi.

Poległ! Ugodzony przez zabłąkaną nie wiadomo skąd ku­lę. Generał po prostu nagle przewrócił się, nie zdążywszy już powiedzieć żadnego słowa. Leżał teraz cicho mimo swej wielkości.

Stało się to, gdy generał ten wizytował bezpośrednio podległy mu pułk piechoty. Chciał osobiście sprawdzić gotowość bojową i samopoczucie żołnierzy!

Poległego generała, owiniętego w płótno namiotowe, przeniesiono w chwilę później do furgonetki, jak to już wcześniej niejednokrotnie praktykowano.

Mówiono, że była to laweta i że przykryto go flagą Rzeszy.

Ale obojętnie co było — niektórzy twierdzili, że widzieli wzruszenie na twarzy generała, gdy przejeżdżał koło nich udając się na inspekcję.

Jeszcze inni mówili później, że byli przy tym, gdy umie­rał śmiercią bohatera. Porucznik Geiger aż salutował na wiadomość o tym, mimo że był bez nakrycia głowy.

— Gdyby mnie coś takiego miało się przytrafić, też wo­lałbym od razu zginąć. Zupełnie jak w powieściach.

Generał, który przybył na pierwszą linię frontu, był naj­wyższej rangi dowódcą — generałem broni, a nazywał się baron von Fritsch.

Wcześniej był głównodowodzącym armii, ale na skutek fatalnej intrygi — mówiono, że podobno był homoseksuali­stą — został odsunięty od funkcji. Hitler niby go zrehabili­tował, do poprzedniej funkcji jednak nie przywrócił.

W zamian za to został uroczyście mianowany „honoro­wym dowódcą pułku piechoty", który znajdował się wów-

192


czas na pierwszej linii frontu — na przedmieściach War­szawy. I właśnie ten pułk wizytował, by, że tak powiem, zginąć śmiercią bohatera na oczach żołnierzy.

Co tak niezupełnie się zgadzało. Gdyż generał broni, baron von Fritsch — jak później zeznano i to pod przysię­gą — poszedł tam po prostu po swoją śmierć. Szedł na tę śmierć z otwartymi oczyma; z podniesionym czołem. Gdyż w Rzeszy, pod Fiiihrerem, który go tak sponiewierał — nie chciał i nie mógł już żyć. Innego wyboru nie miał.

— Tak jest — bohater! — powtórzył za swoim porucz­
nikiem Morgenrot. — Mieć takich wśród nas — oto, do
czego powinniśmy dążyć! Jeżeli wszyscy niemieccy żołnie­
rze będą pełni poświęcenia dla Führera i Rzeszy, o przy­
szłość możemy być spokojni.

Wieczorem tego doprawdy pamiętnego dnia, gdy tylko zaczęło się ściemniać, podoficer sanitarny Guske wybrał się na spacer po willowej części warszawskiej dzielnicy Praga. Nie spodziewał się niczego specjalnego, nie szukał niko­go — był tylko ciekaw, sam nie wiedząc czego.

Szedł więc spacerkiem, tak jak się idzie po prostu bez celu przed siebie, ale jak zawsze w czasie wojny — robił to z otwartymi oczyma i uszami. Nawet nie myślał o tym,


aby spotkać po drodze jakąś piękną, przyjemną dziewczy­nę, choć tego nigdy nie da się wykluczyć. Ale czy o tej porze można spotkać porządną dziewczynę? A może — kto to wie?

Nagle z drugiej strony ulicy doleciał go głos i to właśnie kobiecy: — Harry? Czy to ty? Niemożliwe? A jednak! Harry!

Guske zatrzymał się, jakby go zamurowało. Z „Harrym", choć miał na imię Eberhard, wiązały się przyjemne wspo­mnienia. Tylko bardzo niewielu ludzi wołało tak na niego. Jego matka prawie zawsze; najbliżsi przyjaciele — jeśli w ogóle kiedykolwiek takich miał; także niektóre przyja­ciółki od czasu do czasu zwracały się tak do niego.

I teraz nagle ktoś tutaj — w tych zapadających ciemno­ściach.

To była Maria, z trudnym do wymówienia nazwiskiem: Raciński, Roszelski... czy coś w tym rodzaju.

Ale w każdym razie zawsze: Maria! Znał ją jeszcze z Ber­lina. Studiowali razem medycynę przez dwa semestry. Po­tem los — a w zasadzie „rozwój bieżących wydarzeń" — rozdzielił ich. Każde wysłał w inną stronę.

I ta Maria stała teraz przed nim.

Jak wtedy: niezwykle ponętne stworzenie — jeśli nawet były to tylko pozory; zbyt była dumna i niedostępna. Jej urok jednak pozostawił niezatarte wspomnienia.

Delikatnie powiedziane; nie wahał się chwycić wyciąg­niętej ku niemu ręki.

Pociągnęła go, uśmiechając się, do dobrze utrzymanego bloku mieszkalnego, w którym miała pokój. Było to wąskie jak kiszka pomieszczenie z małym oknem, do którego pro­wadziły grube drzwi. Ale sprawiało przyjemne wrażenie.

To, co tutaj po krótkich wstępnych pieszczotach nastąpi-

194


ło, było do przewidzenia. Oboje zresztą zdaje się pragnęli tego. Przywarli do siebie mocno — on szukał w tym prze­de wszystkim zapomnienia.

Guske słysząc teraz jej niepewny głos żałował, że ją o to zapytał, ale nie miał przecież nic złego na myśli — po pro­stu zapytał.

Teraz jednak odsunął się od Marii, i to gwałtownie.

— Co to wszystko ma znaczyć, moja droga? Za kogo
ty mnie masz? Chyba nie za fanatycznego przeciwnika,

195


za kogoś, kto chciałby być bohaterem ruchu oporu albo podkładać bomby? Chyba nie uważasz mnie za kogoś ta­kiego!

196


Lecz to, co się tutaj najpierw rozwinęło, wywołało dużo radości. Bateria, która przez trzy długie tygo­dnie była w ciągłej gotowości bojowej, ale trzyma­na dotąd z daleka od frontu, mogła — nareszcie, nareszcie — wkroczyć do akcji.

Radosny rozkaz, który dotarł do nich już niemal na sa­mym finiszu, brzmiał krótko: Ognia — na Warszawę! W sa­mo centrum zatem! I to ze wszystkich czterech dział jedno­cześnie. Do tego na całą masę konkretnie przydzielonych celów.

Działo się to w ramach wielkiej zaplanowanej operacji. Od 21 do 23 września niemieckie oddziały wycofały się na uzgodnioną z Armią Czerwoną linię demarkacyjną. 24 września rozpoczął się atak lotniczy na Warszawę w sile 1190 samolotów.

Zaraz potem ten rozkaz: Ognia ze wszystkich dział!

W tym zmasowanym ataku niszczycielskim wzięły udział wszystkie pododdziały artylerii, zgrupowane na przedmie­ściach Warszawy. Miało to być ostatnie ostrzeżenie dla wciąż broniących miasta oddziałów polskich. Był to grzmiący koncert, demonstracja siły niemieckiej potęgi. Straszliwa, niepotrzebna demonstracja! Nawet jeśli trwała tylko godzinę — od 11.00 do 12.00.

Geiger przeżywał kanonadę jak najszczęśliwszą chwilę w dotychczasowej wojnie, stojąc w samym środku stano­wisk ogniowych.

— Ognia, ze wszystkich czterech! — Możliwie dokładnie celować, nie marnować amunicji! — Pokażcie, chłopcy, te­raz, co potraficie!

Pierwszy cel: Wieża ciśnień na skraju miasta została „zgolona". Geiger skoncentrował ogień najpierw na fun­damentach budowli, po czym nadbudowa niemal sama się zawaliła, tworząc kupę gruzów. Wspaniale! Brawo!

Cel numer dwa: Jeden z licznych kościołów. I jeśli nawet był względnie małym obiektem, to przypuszczalnie musia­ło się tam zgromadzić dużo ludzi. Geiger tym razem za­stosował inną metodę. Obiekt ten, że tak powiem, „golił" z góry na dół, metr po metrze. Również perfekcyjna robo­ta artyleryjskiego rzemiosła. Ludzie, co za precyzja!

197


Trzeci cel był swego rodzaju obiektem ataku kilku połą­czonych baterii — jeden z wieżowców w centrum miasta. Mimo skoncentrowanego ognia nie od razu udało się go zamienić w gruzy, w każdym razie nie w stu procentach.

Przypuszczalnie z braku czasu, w końcu nie da się wszys­tkiego zrobić w ciągu jednej godziny. W każdym razie nie w przypadku takich potężnych budowli — ale i tak kano-nierzy Geigera spisali się na medal. Co klasa, to klasa! Ostatecznie i on się przyczynił do tego. Był o tym głęboko przekonany.

— Dzięki ci Boże, że pozwoliłeś mi coś takiego przeżyć! Wreszcie życie nabrało głębokiego sensu! — powiedział ktoś obok w radosnym uniesieniu. Jeśli nawet powiedziane to było tylko do siebie, to jednak tak, żeby wszyscy wokół dokładnie słyszeli.


T

ylko starszemu wachmistrzowi Morgenrotowi nie bardzo podobały się efekty tej strzelaniny. Ale nie dlatego, że odbyły się bez jego bezpośredniego udziału — kto by myślał o czymś tak niskim! Miał na głowie o wiele ważniejsze zmartwienie.

Czego mu tu zabrakło, to wielkoniemieckiego ducha. Ta­ka bezładna strzelanina z całą pewnością nie mogła zado­wolić tego ideologicznego idealisty. Nie jego!

Dlatego kazał przywołać do siebie podoficera sanitarnego Guskego. Gdyż na nim — o czym się ostatnio wielokrotnie przekonał — można było polegać. Przynajmniej takie wra­żenie udało się Guskemu teraz na Morgenrocie wywołać.

— A więc, Guske — zaczął Morgenrot — musimy i tutaj
postarać się, aby wszystko, co robimy, miało swój cel. Li-

fCzą przy tym na twoją aktywną pomoc. T —Jasne, panie starszy wachmistrzu, zawsze, w każdej

sytuacji może pan na mnie liczyć. O co tym razem chodzi?

— spytał Guske z wyrazem psiej wierności w oczach.

— Ten nasz „koniuszy" wciąż jeszcze bawi się swoją ko­
lejką. Nawet strzelanina podobno mu w tym nie przeszko-

198


dziła, o ile zostałem dobrze poinformowany przez podofi­cera Leuchtera. Mógłbym o tym napisać już całą powieść, gdybym oczywiście chciał.

Na pewno by chciał. Guske doskonale zrozumiał, o co Morgenrotowi chodziło.

Ten jednak nigdy nie mówił od razu wprost, o co chodzi. Guske zdążył już rozszyfrować jego metody. Morgenrot zawsze zwlekał z tym do ostatniej chwili. — Jeszcze coś, panie starszy wachmistrzu?

Morgenrot oczywiście chciał się dowiedzieć jak najwię­cej, najlepiej wszystkiego.

Guske zatem stopniowo zaczął zaspokajać jego potrze­by. — Słyszałem — zaczął — że podporucznik Brahms jest w swojej willi bardzo zajęty jakimiś obrazami — w przeci­wieństwie do sierżanta Rungego.

Był.

— To dobrze, że pan tak samo myśli, panie starszy
wachmistrzu.

Teraz dopiero widząc, że Guske mówi trochę nie na te­mat, w każdym razie nie to, czego w tym momencie od niego oczekiwano, Morgenrot powiedział wprost:

199


z przyjemnością odnotował gotowość Guskego do wszech­stronnej kooperacji. — Tyle że będę na to potrzebował trochę czasu.

Teraz Guske poczynił dyskretną propozycję, po której, zdaje się, wiele sobie obiecywał. — Przez ten czas i pan, panie starszy wachmistrzu, mógłby się trochę odprężyć. Wydaje mi się, że nadarza się taka świetna okazja, jeśli wolno mi coś takiego w ogóle zaproponować.

— Co to za okazja, człowieku?

Morgenrot demonstrował żołnierską obojętność, w każ­dym razie nie zdradził się, że propozycją tą byłby ewen­tualnie zainteresowany. Tajemnicza wypowiedź Guskego jednak go zaciekawiła.

— Można powiedzieć, że jej oko padło na pana.
Morgenrot jako mężczyzna i starszy wachmistrz uznał to

za zupełnie normalne. W końcu nieźle się prezentował.

200


Morgenrot był zdecydowany odszukać tę dziewczynę, ale nie chciał tego tak wyraźnie dać poznać po sobie: — Może — później. Na razie mam pilne sprawy wojenne do załatwienia — porucznik Geiger czeka na pewne akta.

201


Zapewnienie to jeszcze bardziej umocniło wolę Morgen-rota — zapowiadało rzeczywiście niezwyczajne spotkanie. — Człowieku, tego się słucha niemal jak bajki!

Starszy wachmistrz nie zwlekał już dłużej z udaniem się pod wskazany adres. Uznał to nawet za swoją powinność służbową. A więc sięgnął po kilka akt, które leżały przed nim rozłożone na stole, włożył je starannie do teczki, i przycisnął mocno ramieniem.

Spotkanie zatem mogło się odbyć. Dokładnie tak, jak zo­stało zaplanowane. Tym razem jednak nie przez niego.

To, co się wówczas tego popołudnia zdarzyło — gdy już wojna z Polską zbliżała się w tej kampanii ku końcowi, nie da się do końca dokładnie wyjaśnić. A już w żadnym wypadku udowodnić. Wiele szczegółów pozostanie na zawsze jakąś tajemnicą, i nie są to sprawy przyjemne.

W każdym razie pewne jest to, że starszy wachmistrz Morgenrot przyjął zaproponowaną ofertę. Udał się

— w końcu nie tak daleko od miejsca postoju baterii — do
wskazanego domu. I tam już przy wejściu spotkał ową Ma­
rię, jakby na niego czekała.

Uśmiechnęła się do niego; jego spojrzenie jakby ją onie­śmielało — jednocześnie zachęcała go. — Jak to dobrze, że mogę pana poznać, panie Morgenrot!

Starszy wachmistrz szczerze się nią zachwycił! Ta dziew­czyna była jeszcze atrakcyjniejsza, niż ją sobie wyobrażał po opowiadaniu Guskego. No i co z tego, że była Polką

— w końcu też miała jakieś wykształcenie i kulturę. W do­
datku mówiła doskonale po niemiecku, to mu się podoba­
ło. Tak więc Maria nie była zwyczajną...

Dlatego uznał, że powinien być wobec niej szarmancki i wspaniałomyślny. — Cieszę się, że mogę panią poznać, panno...? — Do diabła, wyleciało mu z pamięci, jak ma na imię! Maria! Rzeczywiście. — Słyszałem o pani dużo dob-

202


rego. — Mój Boże, jak się podlizywał! — Jeśli pani pozwo­li, chętnie bliżej panią poznam.

— Niekoniecznie musi to być tutaj, na klatce schodowej

— jej uśmiech stał się jeszcze bardziej zachęcający.

— A może pan pozwoli się zaprosić? Mieszkam w tym do­
mu, lecz uprzedzam, mój pokoik jest bardzo skromny. Nie­
mniej możemy tam sobie trochę porozmawiać.

Morgenrot nie ociągał się z przyjęciem zaproszenia. Szedł za nią schodami do góry, aż na poddasze. Maleńki pokoik sprawiał przytulne wrażenie — co nie uszło jego wachmistrzowskiej uwadze. Wobec tego dobrze — tutaj.

Najpierw wywiązała się niewinna, błaha rozmowa, w za­sadzie o niczym, trwająca około dziesięciu minut. Przy czym nie omieszkał ją zapytać, czy mógłby okazać się w ja­kiś sposób pomocny, oczywiście w określonych sprawach. Dysponował przecież różnorodnymi możliwościami, który­mi chętnie by się z nią podzielił. Zapewniała go, że nicze­go podobnego nie potrzebuje, poza czasem, który mógłby jej ofiarować, ale ten, niestety zbyt szybko mija i jeśli nie zostanie odpowiednio wykorzystany, w zasadzie jest nie do odrobienia.

I to był, zdaje się, decydujący moment. Jakby mu dała do zrozumienia, po co go tu zaprosiła — tym bardziej że usiadła na łóżku, chyba nie tylko z powodu ciasnoty w po­koju. Chwycił ją zatem wpół i przyciągnął do siebie. Nie broniła się.

— Masz rację, Mario, wojna wymaga szybkich decyzji.
I nie należy nigdy zwlekać z ich zdecydowanym podejmo­
waniem.

—Jeśli tak twierdzisz — odpowiedziała mu zachęcają­cym uśmiechem. — Ja mogę ci tylko przyznać rację.

To, co teraz miało nastąpić, nie byłoby zwykłym zbliże­niem — żadnym przypadkowym oddaniem. Nie, na pewno nie! To była miłość! — pomyślał Morgenrot. — Tak jest. Miłość od pierwszego wejrzenia!

Dlatego nieważne było, kto pierwszy powiedział: — Roz­bierz się!

W każdym razie Morgenrot się rozebrał. Wydało mu się przy tym, że podziwiała jego muskulaturę. To wprowadziło

203


go oczywiście w dobry nastrój. I jakby się już znali od dawna, powiedziała do niego: — Zaczekaj minutę, muszę cię na chwilę zostawić. Zaraz wrócę.

Morgenrot leżał więc nago. Gdy Maria wróci, powie jej, że on ma na imię Wilhelm, w skrócie Willi. Willi i Mary — to nawet nieźle brzmiało! Ale obok niego na łóżku leżały w tej chwili tylko przyniesione przez niego akta.

Czekał na jej powrót. Z lekko rozchylonymi kolanami i rozłożonymi ramionami, gotowymi do objęcia jej ciała.

Przez pierwsze dziesięć minut jego napięcie ciągle rosło.

Po półgodzinie jednak zaczął się niepokoić. Nie wracała! Gdzie była tak długo?

Teraz podniósł się, wciąż jeszcze nagi i podszedł do drzwi, by stwierdzić, że są zamknięte. Zaczął nimi szarpać, początkowo ostrożnie, ale zaraz stwierdził, iż zostały zary­glowane z zewnątrz. No i co teraz?

Ogarnęły go jakieś złe przeczucia, w każdym razie po­czuł się zagrożony. Zaczął się rozglądać dookoła, jak uwię­zione w klatce zwierzę. Rzut oka na maleńkie okno w da­chu wystarczył, aby stwierdzić, że przez nie także się nie wydostanie. Utknąłby w nim, tak było wąskie. Czyżby zna­lazł się w sytuacji bez wyjścia? On? Właśnie on?

Potrzebował kilku minut, aby się jakoś uspokoić, zasta­nowić nad położeniem, a przede wszystkim ubrać się! Drżącymi rękoma wciągał spodnie, zapinał bluzę — klnąc pod nosem.

Teraz dopiero dotarło do niego, że musi spróbować za wszelką cenę wydostać się stąd i to jak najszybciej. Nic, tylko zwiewać stąd!

Zaczął więc walić w drzwi. Z początku płaską dłonią; po­tem pięściami. Prawdopodobnie nikt tego nie słyszał. Na­stępnie próbował kilka razy staranować drzwi własnym ciałem, ale również bez skutku. Były bardzo masywne. By je wysadzić, rozwalić, obojętnie jak — zabrakło mu sił. Jak oszalały zaczął szukać jakiegoś przedmiotu, który by mu w tym pomógł, ale niczego takiego nie znalazł.

Gdy Morgenrot po raz czwarty czy piąty rzucił się całym ciałem na drzwi, te nagle się otworzyły. Ktoś przekręcił

204


klucz tkwiący w zamku od zewnątrz i odsunął podwójny rygiel. Morgenrot natychmiast próbował się opanować. Chwycił leżące na łóżku akta i przycisnął je lewym ramie­niem. Sądził, że nareszcie znów stąd wyjdzie — na wol­ność! — z tej przeklętej pułapki.


L

ecz ku swemu przerażeniu starszy wachmistrz zo­baczył dwóch żandarmów — że też od razu dwóch musiało ich przyjść! To nic, że obaj byli niższej ran­gi, jeden starszym sierżantem, drugi podoficerem;

patrzyli na niego złowrogim urzędowym spojrzeniem.

A on mierzył ich!

— Nareszcie! — zawołał Morgenrot, próbując zapano­
wać nad sobą, co mu się nawet udało. — Przychodzicie
akurat we właściwym momencie, przyjaciele!

Ale żaden z żandarmów nie zareagował na tego rodzaju zawołanie. — Na razie zostajesz tu, bracie — zarządził star­szy sierżant, polecając jednocześnie towarzyszącemu mu podoficerowi: — Rozejrzyj się dobrze po tej budzie.

Podoficer skwapliwie przystąpił do działania. Energicz­nym krokiem wszedł do wąskiego pomieszczenia i nie zwlekając zaczął wszystko, co tylko się dało przewracać do góry nogami. Ściągnął z łóżka kołdrę, prześcieradło, zaj­rzał pod materac; następnie począł zrywać odklejające się od ścian tapety, obstukał podłogę, wybił kolbą malutkie okno czy raczej otwór w dachu; wyjrzał przez nie, jakby spodziewał się, że ktoś się tam ukrywa. Po chwili lakonicz­nie oznajmił: — Nic.

— Co, panowie — zawołał Morgenrot, który z wolna od­
zyskiwał pewność siebie. — Co się tu dzieje?

Na to pytanie na razie nie było odpowiedzi. Starszy sier­żant żandarmerii okazał się nieprzystępny; szybko się wy­jaśniło, dlaczego — na dole, przy drzwiach, stał jego prze­łożony.

Chwilę potem starszy sierżant wyszedł na klatkę schodo­wą i przechyliwszy się przez poręcz zawołał w dół: — Nic,

205


panie poruczniku! Ptaszyna, zdaje się, zdążyła już wyfru­nąć. Za to w gnieździe zastaliśmy jakiegoś starszego wach­mistrza.

— No to dawać go tu! — zawołał ten z dołu ożywionym
głosem.

Zaprowadzono więc Morgenrota do niego. Porucznik był niewielkiego wzrostu, za to pełen energii i werwy, o czym świadczył już sam jego głos. — Coś takiego! — po­wiedział patrząc ze zdziwieniem na Morgenrota. — Aż trudno uwierzyć!

Porucznik żandarmerii jakby niewiele dotąd interesował się starszym wachmistrzem. I to nie tylko jako oficer, ale również jako prokurator wojskowy. Natychmiast zorientował się, że stojący przed nim żołnierz należy do kadry kierowni­czej któregoś z pododdziałów, gdyż na ulicy zauważył stoją­cy samochód, jakim zwykle jeżdżą tego rodzaju dygnitarze.

Tym bardziej więc był zdziwiony, że akurat podczas tej akcji musiał się natknąć na kogoś takiego. Coś mu się w tym nie podobało.

— Niech pan mi wyjaśni — powiedział szorstko — jak
człowiek w pańskim stopniu mógł się znaleźć w tym gównie.

206


— Nie wiem, panie poruczniku, co pan ma na myśli —
zapytał starszy wachmistrz grzecznie, niemal usłużnie, jak­
by w ten sposób deklarował gotowość do współpracy.

— Czy mogą prosić, aby pan mi nieco więcej powiedział,
co mam rozumieć przez użyte przez pana określenie „gó­
wno"? Czy też użył go pan tylko przypadkowo?

Ten spojrzał uważnie na Morgenrota. Zdawał się myśleć:

— Zaraz wiedziałem, że to facet z manierami, więc lepiej
uważać na niego. Ostrożność nigdy nie zawadzi!

Starszy wachmistrz wyczuł to wahanie. Zawsze był uważ­ny i czujny, jak zagrożony lis.

— I to wystarczyło, aby zająć się tą sprawą?
Morgenrot bez żenady zaatakował porucznika w swoim

stylu. — Jeśli nawet zdarza się coś takiego na wojnie, to czy nie uważacie, że ktoś mógł wam zrobić kawał?

Co miało oznaczać — ewentualnie zaaresztuję pana!


207


Morgenrot wyczuł to, ale nie chciał do tego w żadnym wypadku dopuścić. Cholernie głupie sytuacja — pomyślał

— że też musiałem w taki gnój wdepnąć.

Teraz najważniejszym było dla niego, żeby jak najprę­dzej się z tego wydostać.

Czy to wystarczy porucznikowi? Czy go to przekona? Zdaje się, że nie.

— To jest sytuacja, która musi być wyjaśniona w najdrob­
niejszych szczegółach. Oczywiście leży to w pańskim inte-

208


resie, panie starszy wachmistrzu, żeby oczyścił się pan z wszelkich, nawet najmniejszych podejrzeń.

I jeśli nawet trudno mu było przełknąć w tej chwili tę żabę, w zasadzie nie miał wyboru. Pozostała więc tylko nadzieja, że porucznika Geigera nie zastaną w baterii. Mo­że jest znów gdzieś w terenie?


Porucznik żandarmerii kazał więc swemu kierowcy zawieźć się do dowódcy 3 Baterii Przeciwlotniczej. Starszy wachmistrz siedział za nim sztywno na tyl­nym siedzeniu. Porucznik Geiger powinien — jeśli oczywiście był w baterii — znajdować się w swojej rezy­dencji pałacowej. Był to przypadek, w którym spotykają się ze sobą nie tylko dwaj równi stopniem, ale i podobnie myślący oficerowie.

Obaj pod tym względem byli podobni do siebie. Jak naj­mniej komplikacji na własnym obszarze działania. Zdaje się, że też szybko by się dogadali. Po co utrudniać sobie życie? Nie lubili tego.

Tym bardziej że nie musieli zważać na starszego wach­mistrza, który stał teraz przed rezydencją porucznika, ra­zem z kierowcą porucznika z żandarmerii. Dokładniej: mu­siał tam czekać i to dłużej niż piętnaście minut, bo taki do­stał rozkaz. Wielu żołnierzy widziało go czekającego.

Ciekawski sierżant Runge podszedł wtedy do Morgen-rota, zobaczyć co się stało: — Człowieku, co to za przed­stawienie?

Został odprawiony natychmiast: Nic cię to nie powinno obchodzić, zjeżdżaj! Tu się odbywa tajna akcja! — Rungemu

209


nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Nie chciał mieć nic do czynienia z tajnymi sprawami.

Po jakimś czasie starszy wachmistrz został wezwany do środka — zabrzmiało to już jak rozkaz. Gdy zobaczył obu siedzących oficerów, zgadł od razu, że się dogadali. Ale w którą stronę? Korzystnie dla niego czy też nie? Tego nie mógł się domyślić.

Barwa głosu, jaką powitał go jego porucznik, nie wska­zywała na nic dobrego. Jak on śmiał przemawiać w ten sposób?

Margenrot nagle stał się bardziej czujny niż przedtem — teraz dokładnie wiedział, w jakim kierunku zmierzał Gei­ger. A już szczególnie dotknęło go sformułowanie „taki dotychczas przykładny wielkoniemiecki wzorzec". Nie, na coś takiego to on sobie nie powinien pozwalać!

Dla Morgenrota stało się jasne, co przez to próbowano osiągnąć. Trzymać go przez jakiś czas w stanie niepewno-

210


ści — a może chodziło o wywarcie na nim jakiejś presji? Zastraszenie! Groźba?

Ale jeśli tak, to przez kogo?

Przez chwilę wyglądało na to, jakby i porucznik żandar­merii zadawał sobie teraz te same pytania.

Powiedział bowiem: — Całą tę sprawę dotyczącą pa­ńskiej osoby, panie starszy wachmistrzu, z pełnym zaufa­niem przekazałem pańskiemu dowódcy baterii. Porucznik Geiger nie musiał jej ode mnie przyjmować — podjął się jednak tej sprawy. Jestem mu za to wdzięczny. Sądzę, że pan też.

— Zrobiłem to w imię dobra naszej całości — oświad­
czył Geiger.

W ten sposób Morgenrot został przekazany w ręce do­wódcy baterii. Ten mógł teraz zrobić z nim, co zechce. Może nawet go odwoła? Tak, gdyby chciał. Ale — czy chciał tego?

— A więc, mój przyjacielu — powiedział porucznik żan­
darmerii do „przyjaciela" porucznika dowódcy baterii —
teraz każdy z nas zada sobie trud, aby wyjaśnić leżące
w jego gestii zdarzenia. — Co miało oznaczać: „załatwi"
i wsadzi do worka sprawiedliwości według własnego wi­
dzimisię. Na pożegnanie dodał jeszcze: — W każdym razie
pozostaniemy w kontakcie. — Po czym niedbale oddalił
się, jak po dobrze wykonanej robocie.

Na tarasie willi porucznika siedzieli więc naprzeciwko siebie dowódca baterii i jego starszy wachmistrz. Morgen­rot, gdy tylko porucznik żandarmerii wyszedł, przesiadł się nie proszony z krzesła na wygodny fotel, gdzie przed­tem siedział porucznik. Poza tym Morgenrot, również bez zezwolenia, nalał sobie kieliszek szampana, który stał na stole — degustowany podczas rozmowy obu poruczników.

Po tym stwierdził bez żadnego wstępu: — Wiem, że wdepnąłem w paskudną sytuację, z której, gdyby pan chciał, trudno byłoby mi się wydostać. Ale gotów jestem ponieść wszelkie konsekwencje — gdyby miały przez to wyniknąć dla pana i naszej baterii jakieś kłopoty.

— No, tak, to w sumie taka mała nieprzyjemna sprawa!
— Porucznik wpadł w ton swego starszego wachmistrza.

211


— Rzeczywiście, gdyby człowiek chciał, mogłyby z tego wyniknąć jakieś dalsze niemiłe konsekwencje.

212


łów. Może pan mnie więc zapytać, jeśli pan oczywiście te­go chce!

213


Żądanie zostało natychmiast spełnione. Dowódca baterii polecił wezwać podoficera sanitarnego, mimo że zrobił to niechętnie, z pewnym wahaniem. W obawie, że dopiero teraz mogą wystąpić trudne do przewidzenia komplikacje. Nie przewidywane także przez Morgenrota.

W każdym razie rozkaz został wydany: — Guske — na­tychmiast do mnie!


L

ecz podoficera sanitarnego, Eberharda Guskego — nazywanego też „Sanim", albo pięknisiem, ko­chanym, drogim, sympatycznym — Harrym — nie można było nigdzie znaleźć. Szukano go wszędzie tak, jak w zabawie w chowanego. Najpierw trochę z rozbawieniem, potem z coraz większą troską i starannością, jakby tropione zwierzę. Jednak wszę­dzie, w tym także na stanowiskach ogniowych, stwierdza­no: — Nie zostawił żadnego śladu po sobie — co najmniej od dwóch godzin.

Pewnie się gdzieś po cichu ulotnił — przypuszczano. Ty­lko dokąd? — Na pewno poszedł gdzieś na baby — śmie­jąc się stwierdził podoficer Leuchter, co nie budziło raczej zastrzeżeń.

Takie informacje docierały do dowódcy baterii, podczas gdy starszy wachmistrz siedział w fotelu popijając szam­pana. Morgenrot siedział jak bokser wagi ciężkiej, czeka­jąc na przeciwnika, porucznika tymczasem zaczęły ponosić nerwy. — Co to może znaczyć, że go nie ma?

214


W to porucznik nie mógł uwierzyć, nie chciał! Wszystko jedno z jakich powodów, ale to w jego baterii nie powinno się było zdarzyć — nie w jego!

Po chwili do porucznika dotarł nowy meldunek. Twier­dzono w nim, że widziano Guskego na Pradze, w drodze ze stanowisk ogniowych do dowództwa baterii i to dźwiga­jącego jednocześnie ze sobą obydwie torby lekarskie. Po­tem wszelki ślad się urwał. Nic, tylko po prostu zniknął. Przepadł bez wieści.

Najgorsze było w tym wszystkim to, że zdarzyło się to w czasie, gdy Morgenrot przebywał u porucznika

215


Geigera. Ten ostatni nie potrafił ukryć swego coraz więk­szego zdenerwowania, gdy tymczasem Morgenrot delek­tował się tą sytuacją. I teraz już nawet nie ukrywał swego zadowolenia z tego powodu.

Wszystko miało swoje złe i dobre strony. Guskego nie udało się nigdzie odszukać ani też wytropić! Szukano i wy­pytywano o niego wszędzie. Nie było go także w sztabie pułku, ani w dywizji u „duszpasterza", z którym od czasu do czasu rozgrywał partyjkę szachów; nie było go także w szpitalu polowym u pani doktor Bernauer.

Zapytał ją o to osobiście porucznik Geiger. Morgenrot bezczelnie przysłuchiwał się rozmowie telefonicznej. Po jej zakończeniu Geiger powiedział: — Ach, temu facetowi, na dobrą sprawę, nigdy nie dowierzałem! Zawsze zachowy­wał się tak jakoś dziwnie! Nigdy nie dało się go jednozna­cznie określić!

Tej opinii Morgenrot wysłuchał z przyjemnością. Starszy wachmistrz mógł jedynie ją potwierdzić. I jak zwykle w ta­kich sytuacjach powoływał się na Goethego, którego myśli na swój sposób cytował: — Jeśli nie wiesz, co się święci, spytaj o to baby, ale ona ci i tak nic nie powie.

Dowódca baterii spoglądał ponuro na starszego wach­mistrza. Czy on faktycznie nie widzi w tym nic dziwnego? A może sądzi, że to wyłącznie moje zmartwienie? Albo znał już wyjście z tej sytuacji — jedyne właściwe — jak zwykle?

216


A więc będę musiał jeszcze podpisać? — pomyślał poru­cznik.

Oczywiście, że mogli! I tym samym znów znaleźli się ra­zem na jednej łodzi. Przy czym nie było jasne — bo nie zostało to ustalone — kto będzie trzymał ster, a kto wio­słował. Ale i to, zdaje się, chcieli teraz robić wspólnie; przynajmniej przez jakiś czas — związani nie wypowie­dzianym porozumieniem.

Pewne jedynie było to, że Guske zniknął! Przepadł bez wieści. Zaginął.

I teraz trzeba było już tylko sporządzić meldunek. Pierw­szy taki w tej baterii. Podoficer sanitarny Eberhard Guske zaginął bez wieści podczas ostatniego ataku artyleryjskie­go na Warszawę. Tak więc ta wojna miała o jednego boha­tera więcej!

Guske nie pojawił się już nigdy więcej. Dopiero w 1945 roku ktoś go podobno spotkał w Karlsruhe — jak później zeznawano — gdzie żył z jakąś Polką. Chciał zostać leka­rzem, studiował zatem medycynę.

Wkrótce zakończyła się — choć wyrażenie „zakończyła się" nie jest chyba w tym przypadku trafne— pierwsza wielka niemiecka kampania prze­ciwko Polsce. W nocy z 27 na 28 września skapi­tulowała Warszawa. Około siedmiuset tysięcy osób zostało wziętych do niewoli. Tylko trzy tygodnie trwała ta wojna — ale później nieoficjalnie dalej czołgała się między tymi wrogami dalej.

Lecz nareszcie swastyka stała się symbolem aryjskiej ra­sy panów!

Wiele osób zostało z tej okazji awansowanych. W końcu wnieśli swój wkład w to totalne, nie mające sobie równych, triumfalne zwycięstwo. Zasłużyli na nie!

217


Żelazne Krzyże posypały się na żołnierzy jak ulewny deszcz — to nic, że większość tylko klasy II. Trzy z nich dotarły także do 3 Baterii Przeciwlotniczej.

Pierwszy odebrał porucznik Geiger — dla siebie. Z pe­wnością zasłużony, o tym był przekonany. Przede wszy­stkim za wzorowe przeprowadzenie baterii przez wiele niebezpiecznych sytuacji, jak też za wyniki ataku artyleryj­skiego na Warszawę.

Drugi Żelazny Krzyż — II klasy, przypadł w udziale star­szemu sierżantowi Rungemu — temu poczciwemu, dobre­mu, posłusznemu żołnierzowi. Chodził z nim, cały szczęś­liwy. To odznaczenie pozwoliło mu nawet zapomnieć o nie­dawnych okropnościach. Uzasadnienie przyznania mu tego krzyża brzmiało: Za bohaterską postawę podczas pewnego pojedynczego nalotu wroga.

Trzeci Żelazny Krzyż II klasy zawieszono na piersi star­szego wachmistrza Morgenrota. Zażądał go wręcz dla sie­bie wysuwając przekonywające argumenty. Wymienił w nich, między innymi, swoją postawę podczas pewnego nocnego napadu na baterię, któremu przeciwstawił się z narażeniem własnego życia. To nic, że zginął wtedy wy­soko ceniony kamrat — w końcu zginął śmiercią bohatera.

Tak jest — tak było!


B

ezpośrednio po tej kampanii Adolf Hitler wygłosił znowu znamienne, krzepiące przemówienie jako Führer i Kanclerz Rzeszy, a jednocześnie wódz wielkoniemieckiego Wehrmachtu. Tak oficjalnie nazywano go teraz.

Zebrał też ponownie wokół siebie parlament Rzeszy, in­nymi słowy „chór Rzeszy", który ponownie odśpiewał uro­czyście obydwa hymny narodowe.

Podczas tego przemówienia Hitler zgłosił propozycje „pokojowe" wobec mocarstw zachodnich — jak oficjalnie podano to wielokrotnie we wszystkich dziennikach ra­diowych.

218


Hitler użył w przemówieniu takich określeń, jak: „dla zapewnienia pokoju", „przyszłości", ba nawet „całej ludz­kości"!

Później, ale dopiero dużo później, pojawiły się w róż­nych opracowaniach, pamiętnikach, wspomnieniach — głównie generałów — słowa pogardliwe nazywające go „kapralem", że od razu się na nim poznali i tak dalej i tym podobnie.

Czy aby na pewno? Czy można im wierzyć? Zaufać? Że to, co się stało, było tylko jego wymysłem?

W każdym razie później, dużo później, ci czcigodni, do­stojni generałowie byli gotowi do składania podobnych oświadczeń. I to niemal pod uroczystą przysięgą. Mój Bo­że, jak oni to wszystko przewidzieli! Jakimi byli jasnowi­dzami!

Lecz co wówczas naprawdę widzieli, czuli, myśleli?

Jeden z nich zapewniał — dużo, dużo później — o czymś bardzo ważnym. Nazwisko tego generała nie jest w tym momencie takie ważne! W każdym razie twierdził on, że już podczas tego uroczystego przemówienia Hitlera, wy­głoszonego po tym totalnym zwycięstwie nad Polską — do­strzegł u Führera „oznaki choroby umysłowej". Ten gene­rał napisał w swoich pamiętnikach: „Jego przemówienie w Reichstagu było jednym wielkim kłamstwem wobec na­rodu niemieckiego!"

Prawidłowe spostrzeżenie. Prawdziwe. I jakie z tego zo­stały wówczas wyciągnięte wnioski?

Żadne.


Spis treści

  1. Dni niecierpliwie oczekujących na wielkie bitwy . 11

  2. Dni zmagań ludzi zdecydowanych na wszystko . . 45

  3. Dni zwycięzców — im przypisane, przez nich ocze­kiwane 185



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kirst Hans Hellmut Awanturnicza rewolta bombardiera Ascha
Kirst Hans Hellmut Bunt żołnierzy
Kirst Hans Hellmut Wilki
Kirst Hans Hellmut Morderstwo manipulowane
Kirst Hans Hellmut Morderstwo manipulowane
Kirst Hans Hellmut Kamraci
Kirst Hans Hellmut Rok 1945 koniec 01 Chaos upadku
Kirst Hans Hellmut  t 3
Kirst Hans Hellmut ?bryka oficerow(z txt)
Kirst Hans Hellmut Prawo?usta
Kirst Hans Hellmut Kultura 5 i czerwony poranek
Kirst Hans Hellmut Opowieść o przyjacielu
Kirst Hans Hellmut  t 2
Kirst Hans Hellmut Noc długich noży
Kirst Hans Hellmut Noc generałów
Kirst Hans Hellmut Powojenni zwycięzcy
Kirst Hans Hellmut Pan Bóg śpi na Mazurach
Kirst Hans Hellmunt Błyskawiczne dziewczyny

więcej podobnych podstron