Vonnegut Kurt Tabakiera z篻ombo


Kurt Vonnegut

„Tabakiera z Bagombo”

Z angielskiego prze艂o偶y艂a El偶bieta Zychowicz

Przedmowa

Kurt Vonnegut zyska艂 szerokie uznanie jako jeden z najlepszych pisarzy ameryka艅skich drugiej po艂owy dwudziestego wieku powie艣­ciami Rze藕nia numer pi臋膰, Kocia ko艂yska, 艢niadanie mistrz贸w i Sino­brody. Jego talent tw贸rcy kr贸tkich form by艂 mniej doceniony. W pierwszej dekadzie jego kariery pisarskiej i p贸藕niej opowiadania Vonneguta cieszy艂y si臋 powodzeniem u szerokiej rzeszy czytelnik贸w w najpoczytniejszych czasopismach.
W latach pi臋膰dziesi膮tych oraz na pocz膮tku lat sze艣膰dziesi膮tych napisa艂 wiele opowiada艅, kt贸re zosta艂y opublikowane w „Collier's”, „The Saturday Evening Post”, „Cosmopolitan”, „Argosy”, „Redbook” oraz innych magazynach. Dwadzie艣cia trzy opowiadania zosta艂y zebrane w
Witajcie w ma艂­piarni, a teraz inne znalaz艂y si臋 w obecnym zbiorze.

Nowele Vonneguta trafi艂y na podatny rynek, poniewa偶 ukazy­wa艂y si臋 w najlepszych ilustrowanych czasopismach o szerokim zasi臋gu, i cieszy艂y si臋 powodzeniem, gdy te periodyki si臋 rozwija艂y. By艂y pomys艂owe, zr贸偶nicowane i 艣wietnie napisane. Zebrane w Wi­tajcie w ma艂piarni, nadal mia艂y ogromn膮 rzesz臋 czytelnik贸w. By艂y pe艂ne 偶ycia, humoru i m膮dro艣ci. Jest rzecz膮 nader wa偶n膮, 偶e dwadzie艣cia kilka znanych opowiada艅, kt贸re nie znalaz艂y si臋 w Wi­tajcie w ma艂piarni, b臋dzie wydanych w formie ksi膮偶kowej, poniewa偶 mieszcz膮 si臋 w kanonie Vonneguta tak niezawodnie, jak jego uznane powie艣ci. W艂a艣nie w tych opowiadaniach, gdzie doskonali艂 swoje pisarskie umiej臋tno艣ci, widzimy dojrzewanie talentu Vonneguta oraz tematy i techniki, rozwini臋te w jego p贸藕niejszej pracy.

Vonnegut zacz膮艂 pisa膰 opowiadania pod koniec lat czterdzies­tych, pracuj膮c w biurze prasowym General Electric w Schenectady, w stanie Nowy Jork. Wcze艣niej ostrzy艂 swoje pi贸ro, stawiaj膮c pierwsze kroki w pracy dziennikarskiej, gdy ucz臋szcza艂 do liceum Shortridge High School w Indianapolis (1936-1940). By艂 sta艂ym autorem tekst贸w i naczelnym redaktorem ukazuj膮cej si臋 codziennie szkolnej gazetki „The Shortridge Echo”, a
w college'u pisa艂 dla „Cornell Daily Sun”. W swych rubrykach tworzy wyraziste postacie i zaczynamy dostrzega膰 humor i dowcipne spo艂eczne obrazobur­stwo w pe艂ni widoczne w jego dojrza艂ej tw贸rczo艣ci. Przeszkodzi艂a mu wojna, stwarzaj膮c dramatyczne okoliczno艣ci, kt贸re pos艂u偶y艂y za kanw臋 arcydzie艂a
Rze藕nia numer 5, jednak偶e podwaliny pod jego pisarstwo zosta艂y po艂o偶one.

Po wojnie nast膮pi艂 w Stanach Zjednoczonych rozkwit popular­nych czasopism, drukuj膮cych opowiadania. Pod koniec lat czter­dziestych i na pocz膮tku pi臋膰dziesi膮tych telewizja wci膮偶 jeszcze by艂a w powijakach, istnia艂 wi臋c ogromny popyt na zabawne teksty do czytania. W 1949 roku Vonnegut wys艂a艂 Raport w sprawie efektu Barnhouse'a do „Collier's”. Knox Burger, b臋d膮cy tam redaktorem literackim, zwr贸ci艂 uwag臋 na nazwisko autora, kt贸rego zna艂 z Cor­nell, gdzie Burger by艂 redaktorem satyrycznego czasopisma cam­pusu, „The Widow”, i zainteresowa艂 si臋 opowiadaniem. Po wpro­wadzeniu kilku zmian zosta艂o ono przyj臋te jako pierwsze opowia­danie Vonneguta do druku. Burger przedstawi艂 r贸wnie偶 Vonneguta Kennethowi Littauerowi i Maxowi Wilkinsonowi, dw贸m agentom o du偶ym do艣wiadczeniu w kierowaniu m艂odymi ambitnymi pisa­rzami. Ich rady w dziedzinie pisania dobrze skonstruowanej prozy by艂y wr臋cz nieocenione (i nawet zosta艂y uwzgl臋dnione przez Von­neguta
w jego o艣miu zasadach, kt贸re przedstawi艂 we wst臋pie do niniejszego zbioru). Po wydaniu wi臋kszej liczby opowiada艅 i wyra藕­nym popycie na jego utwory Vonnegut zrezygnowa艂 z pracy w Ge­neral Electric, przeni贸s艂 si臋 na Cape Cod i po艣wi臋ci艂 si臋 ca艂kowicie pisarstwu.

Niniejszy zbi贸r zawiera kilka opowiada艅, w kt贸rych znalaz艂y odzwierciedlenie do艣wiadczenia Vonneguta
z okresu drugiej wojny 艣wiatowej. Wydarzenia, na kt贸rych zosta艂a oparta
Rze藕nia nu­mer 5, s膮 obecnie og贸lnie znane - jak Vonnegut zosta艂 wzi臋ty przez Niemc贸w do niewoli podczas kontrofensywy niemieckiej w Ardenach pod koniec 1944 roku, by艂 przetrzymywany jako jeniec wojenny w Dre藕nie, znalaz艂 schronienie w podziemnym magazynie mi臋sa, gdy miasto p艂on臋艂o wskutek zmasowanych atak贸w po­wietrznych, a po kl臋sce nazist贸w w臋drowa艂 kr贸tko z uciekinierami niemieckimi, dop贸ki nie przy艂膮czy艂 si臋 do wojsk ameryka艅skich. Der Arme Dolmetscher, Pami膮tka i Rejs „Weso艂ego Rogera” opo­wiadaj膮 o nast臋pstwach wojny z humorem, ale i przejmuj膮co.

Wiele z opowiada艅 daje nam fascynuj膮cy wgl膮d w zachowanie i obsesje Amerykan贸w w latach pi臋膰dziesi膮tych. Motto obowi膮zu­j膮ce w General Electric brzmia艂o: „Post臋p jest naszym najwa偶niej­szym produktem”. By艂 to slogan, kt贸ry stanowi艂 sum臋 optymizmu tamtej dekady i przed艂u偶enia wojennego nastroju „potrafi臋 zrobi膰”. Panowa艂a w贸wczas og贸lna wiara w wielkie mo偶liwo艣ci nauki i techniki w dziedzinie ulepszania 偶ycia codziennego. Koncepcja stabilnego spo艂ecze艅stwa, kt贸re mo偶e zaoferowa膰 przeci臋tnej ro­dzinie szcz臋艣liwy dom, coraz lepsza sytuacja finansowa, 艂atwiejsze warunki 偶yciowe i coraz bardziej fascynuj膮ce sprz臋ty mechaniczne, dostarczy艂a pomys艂u na wspomniane ni偶ej opowiadania. Vonnegut podwa偶a t臋 艣wietlan膮 wizj臋, wykazuj膮c, 偶e taki rzekomy post臋p mo偶e by膰 przeprowadzany ludzkim kosztem. A zatem bohaterowie Pakietu odkrywaj膮, 偶e nie odpowiada im blichtr ich nowego, wyposa偶onego w wymy艣lne urz膮dzenia domu w drogiej eleganckiej podmiejskiej dzielnicy, i dochodz膮 do wniosku, 偶e woleli solidno艣膰 swego dawnego 偶ycia. Podobnie mieszka艅cy Biednego bogatego miasteczka przedk艂adaj膮 dawne sposoby nad nowe, a skromne 艣rodki nad dostatek, obiecywany przez inwestor贸w. Ten sam temat powtarza si臋 w pierwszej powie艣ci Vonneguta, pisanej r贸wnocze艣­nie, Pianoli (1952), oraz w wielu p贸藕niejszych utworach.

Vonnegut ostro rozprawia si臋 w tych historyjkach z pozorami. Ludzie, kt贸rzy wynosz膮 si臋 ponad innych, s膮 zwykle demaskowani, cz臋sto przez dzieci. Dzieciaki demaskuj膮 gangstera-egotyst臋 w Pre­zencie dla Wielkiego 艢wi臋tego Nicka, a dziewi臋ciolatek przy艂apuje na b艂臋dzie popisuj膮cego si臋 akwizytora w Tabakierze z Bagombo. Czasami pozory staj膮 si臋 sposobem na uporanie si臋 z 偶yciowymi problemami, jak w przypadku m臋偶a s艂awnej gwiazdy w Bezp艂atnym konsultancie, kt贸ry wynajduje sobie wyimaginowan膮 rol臋, by za­chowa膰 poczucie w艂asnej warto艣ci. Kitty Cahoun z Panny m艂odej na zam贸wienie buntuje si臋 przeciwko wyst臋powaniu w roli Fallo­leen,
w kt贸r膮 wt艂oczy艂 j膮 m膮偶 projektant. A m艂ody Kiah
z Niebies­koszarego smoka zostaje odarty ze z艂udze艅, gdy pr贸buje udawa膰 przynale偶no艣膰 do bardziej wyrafinowanego 艣wiata, kupuj膮c egzotyczny sportowy samoch贸d. Te opowiadania zapowiadaj膮 ostrze­偶enie zawarte w Matce nocy: „Jeste艣my tym, za kogo chcemy uchodzi膰, tote偶 musimy by膰 bardzo ostro偶ni, kogo udajemy”.

Podobnie jak w powie艣ciach, zaj臋cie cz臋sto okre艣la to偶samo艣膰 ­przynajmniej w przypadku m臋偶czyzn. Stosunki ojciec-syn, kt贸ry to w膮tek powtarza si臋 cz臋sto tak偶e w powie艣ciach, mog膮 pom贸c w okre艣leniu to偶samo艣ci zar贸wno ojca, jak i syna - patrz: Ten m贸j syn. Owe stosunki rzadko bywaj膮 艂atwe, cz臋艣ciowo z powodu sk艂onno艣ci ojc贸w, by narzuca膰 synom, kim maj膮 zosta膰, a cz臋艣ciowo dlatego, 偶e ojcowie boj膮 si臋 tego, jak s膮 odbierani przez swoje dzieci.

Jest pewien aspekt tych opowiada艅, kt贸ry bardziej ni偶 cokolwiek innego sprawia, 偶e wydaj膮 si臋 troch臋 przebrzmia艂e, a mianowicie chodzi o rol臋 kobiet. Przecie偶 w tamtych czasach wiele zam臋偶nych kobiet nie pracowa艂o poza domem i cz臋sto kierowa艂y si臋 przy wyborze tego, jak maj膮 si臋 ubiera膰, gotowa膰, urz膮dza膰 mieszkanie, z jakich korzysta膰 rozrywek, jak post臋powa膰 z dzie膰mi, lektur膮 czasopism, w kt贸rych ukazywa艂y si臋 te opowiadania. Chocia偶 trudno oczekiwa膰 od opowiada艅 pisanych w latach pi臋膰dziesi膮tych, by wykazywa艂y wra偶liwo艣膰 na sprawy kobiet, tak silnie wyra偶on膮 w powie艣ciach Galapagos i Sinobrody, d膮偶膮 ju偶 w tym kierunku. Nawet romantyczne historie, Noc dla mi艂o艣ci i Znajd藕 dla mnie marzenie, pokazuj膮 uci膮偶liwe oczekiwania 艣wiata m臋偶czyzn wobec kobiet. Nowela Anonimowi kochankowie, opublikowana w 1963 roku, traktuje z humorem spo艂eczne zak艂opotanie, spowodowane nowo powsta艂ym ruchem „wyzwolenia kobiet”.

Kr贸tkie formy literackie wymagaj膮 szybkiego nakre艣lenia postaci i w艂a艣nie one ujawniaj膮 bieg艂o艣膰 Vonneguta w zarysowaniu in­dywidualnej osobowo艣ci w kilku akapitach. Ta umiej臋tno艣膰 widocz­na jest r贸wnie偶
w powie艣ciach, gdzie posta膰 cz臋stokro膰 wydaje si臋 podporz膮dkowana przes艂aniu. I rzeczywi艣cie, bardziej skompliko­wane psychologicznie postacie, jak na przyk艂ad Howard Campbell
w Matce nocy czy Rabo Karabekian w Sinobrodym, s膮 tworzone niemal z pomini臋ciem opisu ich cech fizycznych. Niekt贸re portrety z opowiada艅 - przychodzi mi tu na my艣l dyrygent szkolnej orkiestry, George M. Helmholtz, wyst臋puj膮cy w trzech nowe­lach - mo偶e by膰 prototypem tych powie艣ciowych bohater贸w.

W niekt贸rych opowiadaniach wyst臋puje narrator, na przyk艂ad sprzedawca zimowych okien czy doradca finansowy, kt贸ry ma dost臋p do rozmaitych 艣rodowisk spo艂ecznych. Taka osoba od­wiedza domy bogatych znakomito艣ci, jak to si臋 dzieje w Pannie m艂odej na zam贸wienie i Bezp艂atnym konsultancie, i czyni rzeczowe uwagi. Owi narratorzy nadaj膮 wi臋ksz膮 autentyczno艣膰 relacji dzi臋ki bezpo艣rednio艣ci przekazu. Cz臋sto bywaj膮 g艂osem zdrowego roz­s膮dku, kt贸ry neutralizuje dziwactwa dnia codziennego, a ich iro­niczny komentarz lub drwi膮cy ton s膮 藕r贸d艂em humoru.

Zabawne opowiadania Vonneguta pasuj膮 do ameryka艅skiej tradycji nieprawdopodobnych historii, kt贸rych reprezentantem by艂 Mark Twain. Pies Edisona, nowela zawarta w Witajcie w ma艂piarni, jest klasycznym przyk艂adem tej formy. Zar贸wno Mnemonika, jak i Ka偶da godziwa propozycja w niniejszym zbiorze ko艅cz膮 si臋 niespodziewan膮 偶artobliw膮 puent膮. Nowatorskie u Vonneguta jest zastosowanie humoru w opowiadaniach science fiction. W swoisty spos贸b wykorzystuje zabawne sytuacje pozaziemskich uk艂ad贸w i dziwnych wydarze艅 typowych dla science fiction. Thanasfera nale偶y do kategorii humorystycznej prozy fantastycznej, opowiada o podr贸偶y kosmicznej (w tamtych czasach by艂a to jedynie pod­niecaj膮ca perspektywa) w po艂膮czeniu z konwencjonalnymi wyob­ra偶eniami duch贸w przebywaj膮cych „tam w g贸rze”. Fakt, 偶e humor opowiadania ma cierpki posmak, jest r贸wnie偶 charakterystyczny dla Vonneguta. Fabu艂a Pianoli i Syren z Tytana, powie艣ci napisa­nych w konwencji science fiction, obfituje w wydarzenia, kt贸re s膮 jednocze艣nie zabawne i przykre, podobnie jak klasyczne opowia­danie Epicac, wchodz膮ce w sk艂ad antologii Witajcie w ma艂piarni.

Telewizja przyczyni艂a si臋 do zako艅czenia kariery Vonneguta jako autora kr贸tkich form literackich. Czasopisma, kt贸re ch臋tnie kupowa艂y jego opowiadania, zacz臋艂y skar偶y膰 si臋 na brak czytel­nik贸w i dochod贸w z reklam. Dotychczasowi odbiorcy coraz cz臋艣ciej szukali rozrywki w telewizji, a zleceniodawcy reklam, kt贸rzy sta­nowili g艂贸wne 藕r贸d艂o zysk贸w dla owych periodyk贸w, uznali to nowe medium za nieodparte. Niekt贸re czasopisma zrobi艂y klap臋, inne zmieni艂y szat臋 zewn臋trzn膮, jeszcze inne obj臋to艣膰. Vonnegut przestawi艂 si臋 na pisanie powie艣ci - najpierw wydawane w mi臋k­kich ok艂adkach, jak Syreny z Tytana (1959) i Matka noc (1961), a nast臋pnie
w twardych, pocz膮w
szy od Kociej ko艂yski (1963). Wszystkie jego powie艣ci, obecnie w liczbie czternastu, s膮 ci膮gle w sprzeda偶y.

Jak ju偶 wspomnia艂em wcze艣niej, antologia Witajcie w ma艂piarni (1968) zawiera艂a dwadzie艣cia trzy opowiadania. Jedena艣cie z nich ukaza艂o si臋 we wcze艣niejszym zbiorze Canary in a Cat House (1961), ale obecnie nak艂ad jest wyczerpany. Cudowna lampa Hala Irwina, kt贸ra by艂a zawarta w tamtym zbiorze, ale nie ukaza艂a si臋 w Witajcie w ma艂piarni, znajduje si臋 r贸wnie偶 w niniejszym zbiorze, cho膰 w wersji znacznie r贸偶ni膮cej si臋 od orygina艂u. Pozosta艂e opowiadania nigdy dot膮d nie by艂y publikowane w wydaniu ksi膮偶kowym. Pisz膮c studium The Short Fiction of Kurt Vonnegut.(Greenwood Press, 1997), trafi艂em do st臋ch艂ych archiw贸w i odszuka艂em publikacje Vonneguta w takich periodykach, jak: „The Saturday Evening Post” czy „Collier's”. Wyda艂o mi si臋 oczywiste, 偶e te rozproszone opowie艣ci zas艂uguj膮 na osobne wydanie, nie mniej od zebranych w Witajcie w ma艂piarni. Naturalnie, by艂em zachwycony, 偶e Kurt Vonnegut podzieli艂 m贸j entuzjazm w tej materii.

Chcia艂bym zdradzi膰 pewn膮 ciekawostk臋 tym, kt贸rzy interesuj膮 si臋 szczeg贸艂ami literackimi. Opowiadanie Der Arme Dolmetscher figuruje na stronie copyrightowej Wit膮jcie w ma艂piarni, ale nie znalaz艂o si臋 w zbiorze. Ze wzmianki dowiadujemy si臋, 偶e zosta艂o zamieszczone w „The Atlantic Monthly” pod tytu艂em Das Ganz Arm Dolmetscher, cho膰 w rzeczywisto艣ci „Atlantic” u偶y艂 kr贸tszego, gramatycznie poprawnego tytu艂u. I jeszcze jedna ciekawostka. Aczkolwiek opowiadanie ukaza艂o si臋 dopiero w lipcu 1955 roku, mog艂o by膰 przyj臋te znacznie wcze艣niej; w przedmowie bowiem jest mowa o tym, 偶e Vonnegut pracuje w General Electric, gdy tym­czasem odszed艂 stamt膮d w 1950 roku.

Peter Reed

Wst臋p

M贸j d艂ugoletni przyjaciel i krytyk, profesor Peter Reed, wy­k艂adowca na wydziale filologii angielskiej University of Minnesota, uzna艂 za sw贸j obowi膮zek zebranie tych opowiada艅 z odleg艂ej przesz艂o艣ci. W przeciwnym razie nigdy nie ujrza艂yby 艣wiat艂a dzien­nego. Ja sam nie zachowa艂em nawet skrawka papieru z tamtego okresu mojego 偶ycia. W naj艣mielszych marzeniach nie przypusz­cza艂em, 偶e do czego艣 dojd臋. Chcia艂em jedynie utrzyma膰 rodzin臋.

Peter podszed艂 do swoich poszukiwa艅 w spos贸b naukowy. Mimo to poprosi艂em go, 偶eby zrobi艂 dla mnie co艣 wi臋cej, a mianowicie opatrzy艂 nieoficjalnym wst臋pem to, co w gruncie rzeczy jest raczej jego ni偶 moim zbiorem.

Niech ci臋 B贸g b艂ogos艂awi, doktorze Reed.

Te opowiadania, jak r贸wnie偶 dwadzie艣cia trzy opowiadania podobnego rodzaju, wydane w zbiorze Witajcie w ma艂piarni, po­wsta艂y pod koniec z艂otego wieku literatury drukowanej w czaso­pismach w naszym kraju. Przez mniej wi臋cej pi臋膰dziesi膮t lat, po­wiedzmy a偶 do 1953 roku, podobne historyjki stanowi艂y 艂agodn膮, acz popularn膮 form臋 rozrywki w milionach dom贸w, nie wy艂膮czaj膮c mojego.

Stary cz艂owiek musi mie膰 nadziej臋, 偶e niekt贸re, je艣li nie wszystkie jego najwcze艣niejsze opowie艣ci, mimo swej 艂agodno艣ci i niewinno艣ci, mog膮 wci膮偶 bawi膰 w tych trudnych czasach.

Nie by艂yby teraz wznowione, gdyby powie艣ci, kt贸re napisa艂em mniej wi臋cej w tym samym okresie, nie zyska艂y, lepiej p贸藕no ni偶 wcale, zainteresowania krytyk贸w. Moje dzieci by艂y ju偶 w贸wczas doros艂e, a ja w 艣rednim wieku. Spodziewa艂em si臋, 偶e te opowiadania, drukowane w czasopismach p臋kaj膮cych w szwach od tego typu utwor贸w i najrozmaitszych reklam, czasopismach, kt贸re obecnie w wi臋kszo艣ci ju偶 nie istniej膮, b臋d膮 mia艂y r贸wnie d艂ugie 偶ycie jak robaczki 艣wi臋toja艅skie.

To, 偶e wszystko, co napisa艂em, nadal znajduje si臋 w sprzeda偶y, zawdzi臋czam staraniom jednego wydawcy, Seymoura „Sama” Lawrence'a (1927 -1994). Gdy w 1965 roku, kompletnie sp艂u­kany, nie drukowany, prowadzi艂em warsztaty pisarskie w Univer­sity of Iowa, gdzie pojecha艂em sam, zostawiwszy rodzin臋 na Cape Cod, po to by zarobi膰 na jej utrzymanie, Sam kupi艂 za bezcen od wydawc贸w prawa do moich ksi膮偶ek, zar贸wno tych w twar­dych, jak i mi臋kkich ok艂adkach, i przela艂 je na mnie. To Sam podsun膮艂 z powrotem moje ksi膮偶ki pod kr贸tkowzroczne oczy czytelnik贸w.

Sercowo-p艂ucna reanimacja autora, kt贸ry by艂 ju偶 prawie martwy!

Tak to podniesiony na duchu 艁azarz napisa艂 dla Sama Rze藕ni臋 numer 5. Ta ksi膮偶ka uczyni艂a mnie znanym. Jestem humanist膮, nie mam wi臋c prawa spodziewa膰 si臋 偶ycia pozagrobowego dla siebie ani dla kogokolwiek. Jednak偶e podczas nabo偶e艅stwa 偶a艂obnego Seymoura Lawrence'a w New York City's Harvard Club powie­dzia艂em z pe艂nym przekonaniem: „Sam jest teraz w niebie”.

Nawiasem m贸wi膮c, 7 pa藕dziernika 1998 roku wr贸ci艂em do Drez­na, miejsca akcji Rze藕ni numer S. Zaprowadzono mnie do piwnicy, w kt贸rej, wraz z setk膮 innych ameryka艅skich je艅c贸w wojennych, przetrwa艂em straszliw膮 po偶og臋 powsta艂膮 w wyniku zrzucenia bomb zapalaj膮cych, kiedy to udusi艂o si臋 lub sp艂on臋艂o oko艂o stu trzydziestu pi臋ciu tysi臋cy os贸b. Florencja nad 艁ab膮 przypomina艂a po niej ksi臋偶ycowy krajobraz.

Gdy znalaz艂em si臋 jeszcze raz w tamtej piwnicy, przesz艂a mi przez g艂ow臋 nast臋puj膮ca my艣l: „Poniewa偶 偶yj臋 tak d艂ugo, jestem jednym z niewielu ludzi na Ziemi, kt贸rzy widzieli Atlantyd臋, zanim pogr膮偶y艂a si臋 na zawsze w falach”.

Kr贸tkie formy literackie bywaj膮 naprawd臋 wspania艂e. Niekt贸re opowiadania zrobi艂y na mnie ogromne wra偶enie jeszcze w czasach, gdy by艂em w szkole 艣redniej. My艣l臋 tutaj o Kr贸tkim szcz臋艣liwym 偶yciu Franciszka Macombera Ernesta Hemingwaya, Otwartym oknie Sakiego, Mirrze, kadzidle i z艂ocie O'Henry'ego i Przy mo艣cie nad Sowim Potokiem Ambrose'a Bierce'a. Ja natomiast nie preten­duj臋 do wielko艣ci ani je艣li idzie o opowiadania zamieszczone w niniejszym zbiorze, ani w innym.

Mimo to jednak moje nowele mog膮 by膰 interesuj膮ce, jako relikty epoki „przedtelewizyjnej”, kiedy autor m贸g艂 utrzyma膰 rodzin臋 dzi臋ki pisaniu opowiada艅, kt贸re podoba艂y si臋 bezkrytycznym czy­telnikom, i w ten spos贸b zyskiwa艂 do艣膰 wolnego czasu na pisanie powa偶nych powie艣ci. Gdy w 1950 roku sta艂em si臋 „pe艂noetatowym” wolnym strzelcem, spodziewa艂em si臋, 偶e b臋d臋 to robi艂 przez reszt臋 mojego 偶ycia.

Cieszy艂a mnie ta perspektywa, znajdowa艂em si臋 bowiem w do­borowym towarzystwie. Hemingway pisywa艂 dla „Esquire”, F. Scott Fitzgerald dla „The Saturday Evening Post”, William Faulkner dla „Collier's”, John Steinbeck dla „Woman's Home Companion”!

M贸wcie sobie o mnie, co chcecie, nie napisa艂em nigdy niczego dla czasopisma o nazwie „Woman's Home Companion”, ale by艂 czas, kiedy uczyni艂bym to z najwy偶sz膮 przyjemno艣ci膮. Chcia艂bym jeszcze doda膰 t臋 my艣l: to, 偶e kobieta tkwi z konieczno艣ci w domu wtedy, gdy jej m膮偶 jest w pracy, a dzieci w szkole, nie oznacza bynajmniej, 偶e jest imbecylem.

Publikacja niniejszej ksi膮偶ki sk艂ania mnie do rozwa偶a艅 na temat dobroczynnego wp艂ywu, jaki wci膮偶 mo偶e wywiera膰 na nas lektura opowiada艅, co czyni je tak r贸偶nymi od powie艣ci, filmu, sztuki teatralnej czy przedstawienia telewizyjnego.

Je艣li mam jednak przedstawi膰 m贸j punkt widzenia, musicie wyobrazi膰 sobie najpierw razem ze mn膮 dom z mojego dzieci艅stwa i m艂odo艣ci w Indianapolis, w samym 艣rodku wielkiego kryzysu. Poprzedni wielki kryzys trwa艂 od krachu na gie艂dzie dwudziestego czwartego pa藕dziernika 1929 roku a偶 do momentu, gdy Japo艅czycy wy艣wiadczyli nam przys艂ug臋, bombarduj膮c nasz膮 znajduj膮c膮 si臋 w stanie 艣pi膮czki flot臋 wojenn膮 w Pearl Harbor, si贸dmego grudnia 1941 roku. Ma艂e 偶贸艂te sukinsyny, jak ich nazywali艣my, by艂y 艣mier­telnie znudzone wielkim kryzysem. My r贸wnie偶.

Wyobra藕my sobie, 偶e jest znowu 1938 rok. Mam szesna艣cie lat. Wracam do domu po kolejnym okropnym dniu w Shortridge High School. Matka, kt贸ra nie pracuje poza domem, m贸wi mi, 偶e na ma艂ym stoliku le偶y nowy numer „The Saturday Evening Post”. Na dworze pada deszcz, a ja czuj臋 si臋 nie lubiany. Ale nie mog臋 w艂膮czy膰 czasopisma, tak jak si臋 w艂膮cza odbiornik telewizyjny. Musz臋 wzi膮膰 je z blatu stolika albo b臋dzie tam nadal le偶a艂o, martwe jak kamie艅. Bez mojego udzia艂u nie funkcjonuje.

Gdy ju偶 je podnios艂em, musz臋 usadowi膰 wygodnie osiemdziesi膮t kilogram贸w 偶ywej wagi m艂odego m臋skiego cia艂a w fotelu klubo­wym. Nast臋pnie musz臋 przewraca膰 strony, by trafi膰 na opowiadanie o inspiruj膮cym tytule i ciekawych ilustracjach.

W z艂otym wieku ameryka艅skiej prozy drukowanej w czasopis­mach graficy otrzymywali tyle samo pieni臋dzy co autorzy, kt贸rych opowiadania ilustrowali. Cz臋stokro膰 byli r贸wnie albo nawet bar­dziej znani od autor贸w. Ich Micha艂em Anio艂em by艂 Norman Rockwell.

Gdy rozgl膮dam si臋 za opowiadaniem, moje oczy trafiaj膮 r贸wnie偶 na reklamy samochod贸w, papieros贸w, krem贸w do r膮k i tak dalej. To zleceniodawcy reklam, nie czytelnicy, p艂acili prawdziwe koszty takich n臋c膮cych publikacji. I niech ich B贸g za to b艂ogos艂awi. Ale pomy艣lcie tylko, jak膮 niewiarygodn膮 rzecz ja sam z kolei musz臋 zrobi膰. W艂膮czam m贸j m贸zg!

A to przecie偶 dopiero pocz膮tek. Gdy m贸j m贸zg pracuje ju偶 na pe艂nych obrotach, przyst臋puj臋 do niemal niemo偶liwej rzeczy, kt贸r膮 ty w tej chwili robisz, drogi czytelniku. Nadaj臋 sens idiosynkratycz­nym uk艂adom w linii horyzontalnej, licz膮cym zaledwie dwadzie艣cia sze艣膰 fonetycznych symboli, dziesi臋膰 cyfr arabskich i mo偶e osiem znak贸w przestankowych, na wybielonej i sp艂aszczonej miazdze drzewnej!

Ale kiedy zaczynam czyta膰, puls mi si臋 uspokaja, oddech staje si臋 wolniejszy. Szkolne k艂opoty gdzie艣 odp艂ywaj膮. Znajduj臋 si臋 w przyjemnym stanie, czym艣 po艣rednim mi臋dzy snem a odpo­czynkiem.

Co wy na to?

A potem, po jakim艣 czasie - ile mo偶e zaj膮膰 czytanie opowiada­nia, dziesi臋膰 minut? - zrywam si臋 z fotela. Odk艂adam „The Saturday Evening Post” z powrotem na stolik, dla kogo艣 innego.

Co wy na to?

Wtedy m贸j tata architekt przychodzi do domu po pracy, a raczej po braku pracy, albowiem ma艂e 偶贸艂te sukinsyny nie zbombardowa艂y jeszcze Pearl Harbor. M贸wi臋 mu, 偶e przeczyta艂em opowiadanie, kt贸re mo偶e mu si臋 spodoba膰. Zapraszam go, by usiad艂 w fotelu klubowym, kt贸rego mi臋kkie poduszki wci膮偶 jeszcze s膮 wg艂臋bione i ciep艂e od mojego m艂odzie艅czego ty艂ka.

Tata siada. Bior臋 czasopismo i otwieram je na tamtym opowia­daniu. Tata jest zm臋czony i przygn臋biony. Zaczyna czyta膰, puls mu si臋 uspokaja, oddech staje si臋 wolniejszy. K艂opoty gdzie艣 odp艂ywaj膮. I tak dalej.

Tak! I co udowadnia, drogi czytelniku, nasza ma艂a domowa jednoakt贸wka, odgrywana w latach trzydziestych? Ot贸偶 udowad­nia, 偶e opowiadanie, z powodu swego fizjologicznego oraz psy­chologicznego wp艂ywu na cz艂owieka, jest bli偶ej zwi膮zane z bud­dyjskimi stylami medytacji ni偶 z jak膮kolwiek inn膮 form膮 nar­racyjnej rozrywki.

A zatem, przy lekturze niniejszego zbioru, podobnie jak ka偶dego innego zbioru opowiada艅, znajdziesz sposobno艣膰 do kr贸tkiej bud­dyjskiej medytacji.

Gdy czytasz, na przyk艂ad, Wojn臋 i pok贸j, takiej sposobno艣ci nie masz. Poniewa偶 powie艣膰 jest bardzo d艂uga, czytanie przypo­mina ma艂偶e艅stwo na ca艂e 偶ycie z kim艣, kogo nikt inny nie zna albo kto nikogo nie obchodzi. Zdecydowanie nie jest to po­krzepiaj膮ce!

Och, jasne, zanim nasta艂a telewizja, mieli艣my radio. Ale radio nie potrafi艂o przyci膮gn膮膰 na d艂u偶ej naszej uwagi ani zapanowa膰 nad naszymi emocjami, z wyj膮tkiem czas贸w wojny. Radio nie potrafi sprawi膰, by艣my siedzieli spokojnie. W przeciwie艅stwie do materia艂贸w drukowanych, przedstawie艅, film贸w i telewizji, radio nie daje nam niczego, na czym mog艂yby spocz膮膰 nasze niespokojne oczy.

Pos艂uchajcie. Gdy wr贸ci艂em do domu po zako艅czeniu drugiej wojny 艣wiatowej, jako dwudziestojednoletni kapral, nie zamierza­艂em zosta膰 pisarzem. Po艣lubi艂em moj膮 ukochan膮 jeszcze z dzieci艅­stwa, Jane Marie Cox, kt贸ra r贸wnie偶 pochodzi艂a z Indianapolis, a obecnie znajduje si臋 w niebie, i zapisa艂em si臋 jako absolwent szko艂y 艣redniej na wydzia艂 antropologii University of Chicago. Ale wcale nie chcia艂em te偶 zosta膰 antropologiem. Mia艂em jedynie nadziej臋 dowiedzie膰 si臋 czego艣 wi臋cej o istotach ludzkich. Po­stanowi艂em zosta膰 dziennikarzem!

W tym celu podj膮艂em r贸wnie偶 prac臋 w charakterze dziennikarza policyjnego w Chicago City News Bureau. W tamtych czasach News Bureau by艂o utrzymywane przez wszystkie cztery chicagow­skie gazety codzienne, jako czujnik przekazywania wiadomo艣ci, penetruj膮cy miasto we dnie i w nocy, i jako teren szkoleniowy. Jedynym sposobem dostania pracy w kt贸rej艣 z tych gazet, gdzie nie istnia艂o zjawisko nepotyzmu, by艂o przej艣cie najpierw przez ci臋偶k膮 har贸wk臋 w News Bureau.

Sta艂o si臋 jednak oczywiste, 偶e przez nast臋pne kilka lat nie b臋dzie wolnych posad w gazetach w Chicago czy gdziekolwiek indziej. Dziennikarze wracali po wojnie do domu i chcieli odzyska膰 swoje stanowiska, ale kobiety, kt贸re ich zast臋powa艂y, nie zamierza艂y zrezygnowa膰 z pracy. Kobiety by艂y wspania艂e. Nie powinny by艂y odchodzi膰.

A potem wydzia艂 antropologii odrzuci艂 moj膮 prac臋 magistersk膮, kt贸ra dowodzi艂a, 偶e nie nale偶y lekcewa偶y膰 podobie艅stw mi臋dzy paryskimi przedstawicielami kubizmu z 1907 roku a przyw贸dcami Native American Party lub przyw贸dcami powsta艅 Indian pod koniec dziewi臋tnastego wieku. Na wydziale stwierdzono, 偶e praca jest nieprofesjonalna.

Powoli, lecz pewnie, Przeznaczenie, kt贸re oszcz臋dzi艂o moje 偶ycie w Dre藕nie, obecnie zacz臋艂o tworzy膰 ze mnie pisarza i nieudacznika, a偶 do wieku czterdziestu siedmiu lat! Najpierw jednak musia艂em pracowa膰 przez pewien czas w biurze prasowym General Electric w Schenectady, w stanie Nowy Jork.

Moim szefem podczas pracy w General Electric, polegaj膮cej na pisaniu tekst贸w reklamowych, by艂 facet o imieniu George. George przyklei艂 na drzwiach swego gabinetu, na zewn膮trz, satyryczne rysunki, kt贸re jego zdaniem mia艂y zwi膮zek z firm膮 lub rodzajem wykonywanej przez nas pracy. Jeden z nich przedstawia艂 dw贸ch m臋偶czyzn w biurze fabryki produkuj膮cej baty do ma艂ych powozi­k贸w. Wykres na 艣cianie pokazywa艂, 偶e sprzeda偶 ich produkt贸w spad艂a do zera. Jeden m贸wi艂 do drugiego: „Tu nie mo偶e chodzi膰 o jako艣膰 naszych wyrob贸w. Produkujemy najlepsze na 艣wiecie baty do powoz贸w”. George wywiesi艂 ten rysunek, by uczci膰 fakt, 偶e GE ze swoimi wspania艂ymi nowymi produktami sprawia, 偶e wiele firm czuje si臋, jak gdyby pr贸bowa艂y sprzedawa膰 baty do powozik贸w.

Za艂amany aktor filmowy, Ronald Reagan, pracowa艂 w贸wczas w General Electric. Przez ca艂y czas by艂 w trasie, wyk艂adaj膮c w izbach handlowych i pot臋偶nych firmach na temat szkodliwo­艣ci socjalizmu. Nigdy si臋 nie spotkali艣my, tote偶 pozosta艂em so­cjalist膮.

W 1950 roku, gdy m贸j przysz艂y prezydent dw贸ch kadencji kipia艂 w艣ciek艂o艣ci膮 na bankietach z pod艂ym 偶arciem, ja zacz膮艂em pisa膰 opowiadania nocami i podczas weekend贸w. Mieli艣my w贸wczas z Jane dw贸jk臋 dzieci. Potrzebowa艂em wi臋cej pieni臋dzy, ni偶 zarabia­艂em w General Electric. Chcia艂em r贸wnie偶 mie膰 w miar臋 mo偶no艣ci wi臋cej szacunku dla samego siebie.

W latach pi臋膰dziesi膮tych by艂 szalony popyt na kr贸tkie opowia­dania. Cztery tygodniki zamieszcza艂y po kilka w ka偶dym numerze. Sze艣膰 miesi臋cznik贸w czyni艂o to samo.

Zatrudni艂em agenta. Gdy przysy艂a艂em mu opowiadanie, kt贸remu co艣 brakowa艂o, kt贸re nie zadowoli艂oby czytelnika, m贸wi艂 mi, jak mam je przerobi膰. Agenci i wydawcy w tamtych czasach mogli m贸wi膰 autorowi, w jaki spos贸b ma podrasowa膰 tekst, jak gdyby byli mechanikami, a utwory samochodami wy艣cigowymi. Z pomoc膮 agenta sprzeda艂em jedno opowiadanie, potem dwa, a nast臋pnie trzy, i zarobi艂em wi臋cej pieni臋dzy, ni偶 wynosi艂o moje roczne wyna­grodzenie w General Electric.

Rzuci艂em prac臋 w General Electric i zacz膮艂em pracowa膰 nad moj膮 pierwsz膮 powie艣ci膮, czyli Pianol膮. Jest to satyra na GE. Ugryz艂em d艂o艅, kt贸ra mnie karmi艂a. Ksi膮偶ka przepowiada艂a to, co naprawd臋 musia艂o nadej艣膰, dzie艅, kiedy maszyny z racji tego, 偶e s膮 takie niezawodne, wydajne, niestrudzone i coraz ta艅sze, odbior膮 ludziom po艂ow臋 przyzwoitych miejsc pracy.

Nasza czteroosobowa rodzina przenios艂a si臋 na Cape Cod, najpierw do Provincetown. Pozna艂em tam Normana Mailera. By艂 w moim wieku. Podobnie jak ja by艂 szeregowym piechoty z wy偶­szym wykszta艂ceniem i zyska艂 ju偶 艣wiatowy rozg艂os dzi臋ki swej wspania艂ej powie艣ci wojennej Nadzy i martwi. Podziwia艂em go w贸wczas i podziwiam obecnie. Jest majestatyczny. Jest kr贸lewski. Taka by艂a Jacqueline Onassis. Taki by艂 r贸wnie偶 Joe DiMaggio. Taki jest Muhammad Ali. Taki jest Arthur Miller.

Przenie艣li艣my si臋 z Provincetown do Osterville, nadal na Cape. Nie min臋艂y jednak nawet trzy lata, odk膮d opu艣ci艂em Schenectady, gdy zleceniodawcy reklam zacz臋li wycofywa膰 swoje pieni膮dze z czasopism. Opowiadania, kt贸re schodzi艂y z mojej maszyny do pisania, stawa艂y si臋 tak przestarza艂e jak baty do powozik贸w.

Pewien miesi臋cznik, kt贸ry kupi艂 ode mnie kilka opowiada艅, „Cosmopolitan”, obecnie egzystuje jako wstrz膮saj膮co niedwuznacz­ny podr臋cznik seksu.

W tym samym 1953 roku Ray Bradbury wyda艂 swoj膮 powie艣膰 Fahrenheit 451. Tytu艂 odnosi si臋 do temperatury zap艂onu papieru. Do takiej temperatury trzeba rozgrza膰 ksi膮偶k臋 lub czasopismo, 偶eby stan臋艂y w p艂omieniach. G艂贸wna posta膰 m臋ska stawia sobie za cel 偶yciowy palenie wszelkich drukowanych materia艂贸w. Nikt ju偶 nie czyta. Wiele zwyk艂ych tanich dom贸w, takich jak m贸j i Raya, ma pok贸j ze 艣cianami pokrytymi od g贸ry do do艂u ekranami telewi­zyjnymi i z jednym krzes艂em ustawionym po艣rodku.

Aktorzy i aktorki na czterech telewizyjnych 艣cianach s膮 przygo­towani do zaakceptowania ka偶dego, kto usi膮dzie na tym krze艣le, nawet je艣li nikt na nim nie siedzi, jako przyjaciela lub krewnego. 呕ona m臋偶czyzny, kt贸ry podpala艂 papier, jest nieszcz臋艣liwa. Sta膰 go zaledwie na trzy ekrany. 呕ona cierpi, poniewa偶 nie wie, co dzieje si臋 na brakuj膮cym czwartym ekranie, a telewizyjni aktorzy i aktorki s膮 jedynymi lud藕mi, kt贸rych kocha, jedynymi, kt贸rzy j膮 obchodz膮.

Fahrenheit 451 by艂 wydany, zanim my i wi臋kszo艣膰 naszych s膮siad贸w w Osterville stali艣my si臋 posiadaczami telewizor贸w. Sam Ray Bradbury chyba go nie mia艂 i by膰 mo偶e nie ma go do tej pory. Do dzisiaj Ray nie potrafi prowadzi膰 samochodu i nienawidzi lata膰 samolotami.

W ka偶dym razie Ray by艂 cholernie przewiduj膮cy. Podobnie jak ludzie z zaburzeniem czynno艣ci nerek otrzymuj膮 w dzisiejszych czasach w szpitalu nowe, doskona艂e nerki, Amerykanie z zaburze­niami 偶ycia towarzyskiego, tak jak w ksi膮偶ce Raya, dostaj膮 ideal­nych przyjaci贸艂 i krewnych z odbiornik贸w telewizyjnych. I to przez dwadzie艣cia cztery godziny na dob臋!

Ray pomyli艂 si臋 jedynie co do liczby ekran贸w, kt贸re s膮 potrzebne do udanej transplantacji ludzi. Jeden n臋dzny ma艂y sony w zupe艂­no艣ci do tego wystarczy, noc膮 i dniem. Potrzeba do tego jedynie aktor贸w i aktorek, kt贸rzy przekazuj膮 wiadomo艣ci i karmi膮 nas bzdurami w mydlanych operach lub czym艣 w tym rodzaju i kt贸rzy traktuj膮 ka偶dego, kto ich ogl膮da, jak cz艂onka rodziny.

„Piek艂o to inni ludzie” - powiedzia艂 Jean-Paul Sartre. „Piek艂o to inni prawdziwi ludzie” - powinien by艂 powiedzie膰.

Nie mo偶na walczy膰 z post臋pem. Mo偶na go najwy偶ej ignorowa膰, dop贸ki ostatecznie nie odbierze nam 艣rodk贸w do 偶ycia i szacunku do samych siebie. Po pewnym czasie firma General Electric musia艂a poczu膰 si臋 jak fabryka bat贸w do powozik贸w, gdy Bell Labs oraz inne firmy zmonopolizowa艂y patenty na tranzystory i ich wykorzy­stanie, a ona nadal bocznikowa艂a elektrony w pr贸偶niowych lam­pach elektronowych.

Jednak偶e, w przeciwie艅stwie do mnie, zbyt wielka, by upa艣膰, GE wysz艂a z kryzysu wystarczaj膮co dobrze, by zwolni膰 z pracy tysi膮ce ludzi i zatru膰 rzek臋 Hudson dwufenylem polichlorowanym.

W 1953 roku mieli艣my z Jane ju偶 tr贸jk臋 dzieci. Uczy艂em wi臋c angielskiego w szkole z internatem na Cape. Potem pisa艂em teksty reklamowe dla agencji przemys艂owej w Bostonie. Napisa艂em dwie powie艣ci wydane w mi臋kkich ok艂adkach: Syreny z Tytana i Matka noc. Nigdy nie zosta艂y zrecenzowane. Otrzyma艂em za ka偶d膮 z nich tyle, ile dostawa艂em zwykle za jedno opowiadanie.

Pr贸bowa艂em sprzeda膰 kilka z pierwszych samochod贸w marki Saab, kt贸re wchodzi艂y na nasz rynek. Drzwi otwiera艂y si臋 pod wiatr. Za przedni膮 krat膮 znajdowa艂a si臋 os艂ona, kt贸r膮 mo偶na by艂o zwija膰 za pomoc膮 艂a艅cucha pod tablic膮 rozdzielcz膮. Mia艂a za zadanie chroni膰 w zimie silnik przed wyzi臋bieniem. W pierwszych saabach trzeba by艂o miesza膰 olej z benzyn膮 za ka偶dym razem, gdy nape艂nia艂o si臋 bak. Gdyby si臋 o tym zapomnia艂o, silnik nadawa艂by si臋 na z艂om. Gdy pewnego razu wyd艂uba艂em za pomoc膮 d艂uta i m艂ota kowalskiego silnik z saaba, przypomina艂 wygl膮dem meteor!

Je艣li saab sta艂 zaparkowany d艂u偶ej ni偶 dzie艅, olej opada艂 na dno zbiornika benzyny jak syrop klonowy. Gdy w艂膮cza艂o si臋 silnik, wydech z rury zatruwa艂 do nieprzytomno艣ci ca艂e s膮siedztwo. Kiedy艣 za艂atwi艂em w ten spos贸b Woods Hole. Kas艂a艂em jak wszyscy inni i nie potrafi艂em zrozumie膰, sk膮d si臋 bierze ca艂y ten dym.

Nast臋pnie uczy艂em tw贸rczego pisania, najpierw w Iowa, potem w Harvardzie, jeszcze p贸藕niej w City College w Nowym Jorku. Joseph Heller, autor Paragrafu 22, r贸wnie偶 wyk艂ada艂 w City College. Powiedzia艂 mi, 偶e gdyby nie wojna, pracowa艂by w bran­偶y pralni chemicznych. Ja odpowiedzia艂em mu na to, 偶e gdyby nie wojna, prowadzi艂bym dzia艂 ogrodniczy w „Indianapolis Star”.

A teraz prosz臋 s艂ucha膰 uwa偶nie. Oto zasady tw贸rczego pisania:

1. Wykorzystuj czas ca艂kiem obcej osoby w taki spos贸b, 偶eby nie mia艂a wra偶enia, 偶e zmarnowa艂a ten czas.

2. Daj czytelnikowi przynajmniej jedn膮 posta膰, kt贸rej m贸g艂by si臋 trzyma膰.

3. Ka偶da posta膰 powinna czego艣 chcie膰, nawet je艣li jest to tylko szklanka wody.

4. Ka偶de zdanie musi s艂u偶y膰 jednej z dw贸ch rzeczy-ujawnianiu charakteru lub rozwijaniu akcji.

5. Zaczynaj tak blisko ko艅ca, jak to tylko mo偶liwe.

6. B膮d藕 sadyst膮. Niewa偶ne, jak urocze i niewinne s膮 twoje g艂贸wne postacie, stawiaj je w sytuacjach, w kt贸rych przytrafiaj膮 im si臋 okropne rzeczy - aby czytelnik m贸g艂 zobaczy膰, z jakiej gliny s膮 ulepione.

7. Pisz w taki spos贸b, by zadowoli膰 tylko jedn膮 osob臋. Je艣li otworzysz okno i, nazwijmy to, b臋dziesz kocha膰 si臋 z ca艂ym 艣wia­tem, twoje opowiadanie nabawi si臋 zapalenia p艂uc.

8. Podaj czytelnikom jak najwi臋cej informacji w jak najkr贸tszym czasie. Do diab艂a z suspensem. Czytelnicy powinni mie膰 tak pe艂ne rozeznanie w tym, co si臋 dzieje, gdzie i dlaczego, 偶eby mogli sami doko艅czy膰 opowiadanie, gdyby karaluchy po偶ar艂y ostatnich kilka stron.

Najwybitniejsz膮 autork膮 kr贸tkich form literackich z mojego pokolenia by艂a Flannery O'Connor (1925-1964). 艁ama艂a prak­tycznie wszystkie moje zasady, z wyj膮tkiem pierwszej. Wielcy pisarze maj膮 tak膮 tendencj臋.

Pani O'Connor mo偶e 艂ama艂a moj膮 si贸dm膮 zasad臋, a mo偶e wcale nie. „Pisz w taki spos贸b, by zadowoli膰 tylko jedn膮 osob臋”. Nie uda nam si臋 dowiedzie膰 si臋 tego z ca艂膮 pewno艣ci膮, chyba 偶e jednak istnieje niebo i ona tam jest. Je艣li tam r贸wnie偶 p贸jdziemy, b臋dziemy mogli j膮 o to spyta膰.

Ja jestem jednak niemal pewny, 偶e nie z艂ama艂a si贸dmej zasady. Nie偶yj膮cy ju偶 ameryka艅ski psychiatra, doktor Edmund Bergler, kt贸ry twierdzi艂, 偶e traktuje pisarzy bardziej profesjonalnie od innych lekarzy jego specjalno艣ci, napisa艂 w swojej ksi膮偶ce Pisarz a psychoanaliza, 偶e wi臋kszo艣膰 pisarzy tworzy, by zadowoli膰 jedn膮 osob臋, kt贸r膮 znaj膮 dobrze, nawet je艣li nie zdaj膮 sobie z tego sprawy. Nie jest to 偶adna sztuczka, lecz naturalna ludzka rzecz, niezale偶nie od tego, czy wychodzi to opowiadaniu na dobre, czy te偶 nie.

Doktor Bergler uwa偶a艂, 偶e zwykle potrzebna by艂a psychoanaliza, by jego pacjenci u艣wiadomili sobie, dla kogo pisali. Ale ja natych­miast po sko艅czeniu ksi膮偶ki i zaledwie kilkuminutowym namy艣le, wiedzia艂em, 偶e pisa艂em dla mojej siostry Allie. To dla niej s膮 przeznaczone opowiadania zamieszczone w tej ksi膮偶ce. Wykre艣­la艂em wszystko, co moim zdaniem nie podoba艂oby si臋 Allie. Zo­stawia艂em wszystko, co mog艂oby sprawi膰 jej frajd臋.

Allie jest obecnie w niebie, razem z moj膮 pierwsz膮 偶on膮 Jane, Samem Lawrence'em, Flannery O'Connor i doktorem Berglerem, ale ja wci膮偶 pisz臋, by sprawi膰 jej przyjemno艣膰. Allie by艂a zabawna, co upowa偶nia mnie, bym r贸wnie偶 by艂 zabawny. Allie i ja byli艣my sobie bardzo bliscy.

Moim zdaniem, opowiadanie napisane dla jednej osoby sprawia przyjemno艣膰 czytelnikowi, poniewa偶 czyni go uczestnikiem akcji. Sprawia, 偶e czuje si臋 - sam nawet o tym nie wiedz膮c - jak gdyby pods艂uchiwa艂 fascynuj膮c膮 rozmow臋 pomi臋dzy dwojgiem ludzi przy s膮siednim stoliku, powiedzmy, w restauracji.

Tak przynajmniej przypuszczam.

A oto jeszcze jeden pow贸d. Czytelnik lubi opowiadania, pisane dla jednej osoby, poniewa偶 wyczuwa - znowu nie zdaj膮c sobie z tego sprawy - 偶e opowiadanie ma granice, jak boisko. Nie mo偶e po prostu zmierza膰 dok膮dkolwiek. To w艂a艣nie, tak mi si臋 wydaje, zaprasza czytelnik贸w, by zeszli z linii bocznych i w艂膮czyli si臋 do gry z autorem. Jak potoczy si臋 dalej opowiadanie? Dok膮d nas za­prowadzi? Nie fair! Beznadziejna sytuacja! Przy艂o偶enie!

Pami臋tacie moj膮 zasad臋 numer osiem? „Podaj czytelnikom jak najwi臋cej informacji w jak najkr贸tszym czasie”. Tak 偶eby mogli sami doko艅czy膰 opowiadanie. Gdzie, poza gajem Akademosa, kto艣 mo偶e lubi膰 opowiadanie, w kt贸rym tak wiele informacji jest zatajonych, a czytelnicy nie mog膮 w 偶aden spos贸b rozwik艂a膰 tajemnic?

Granice boiska moich opowiada艅 oraz powie艣ci by艂y niegdy艣 granicami duszy mojej jedynej siostry. Ona nadal 偶yje w ten spos贸b. Amen.

Kurt Vonnegut

Thanasfera

W po艂udnie, dwudziestego sz贸stego lipca, w ma艂ych g贸r­skich miasteczkach hrabstwa Sevier w stanie Tennessee szyby w oknach zadr偶a艂y od wstrz膮su spowodowanego dalekim wybuchem. Grzmot, kt贸ry przetoczy艂 si臋 po p贸艂nocnych zboczach Great Smokies, nadszed艂 od strony pilnie strze偶o­nej przez si艂y powietrzne eksperymentalnej bazy po艂o偶onej w lesie, pi臋tna艣cie kilometr贸w na p贸艂noc od Elkmont.

Rzecznik prasowy si艂 powietrznych o艣wiadczy艂: „Bez ko­mentarza”.

Tego wieczoru astronomowie amatorzy z Omaha w stanie Nebraska oraz z Glenwood w stanie Iowa niezale偶nie do­nie艣li, 偶e o 9.57 przez tarcz臋 Ksi臋偶yca przemie艣ci艂 si臋 ciemny punkt. W mediach zapanowa艂o wrzenie. Astronomowie wi臋kszych obserwatori贸w Ameryki P贸艂nocnej twierdzili, 偶e nie zaobserwowali niczego.

K艂amali.

W Bostonie, w czwartek rano dwudziestego si贸dmego lipca, przedsi臋biorczy dziennikarz odnalaz艂 doktora Ber­narda Groszingera, m艂odego konsultanta si艂 powietrznych do spraw pocisk贸w rakietowych.

- Czy mo偶liwe, 偶e ten punkt, kt贸ry zaobserwowano na tle ksi臋偶ycowej tarczy, by艂 statkiem kosmicznym? - spyta艂 dziennikarz.

Doktor Groszinger wybuchn膮艂 艣miechem.

- Moim zdaniem zaczyna si臋 kolejny okres psychozy lataj膮cych spodk贸w - powiedzia艂. - Tym razem wszyscy widz膮 statki kosmiczne mi臋dzy Ksi臋偶ycem a naszym globem. Mo偶e pan, przyjacielu, powiedzie膰 swoim czytelnikom: co najmniej przez dwadzie艣cia lat 偶aden statek kosmiczny nie opu艣ci Ziemi.

K艂ama艂.

Wiedzia艂 znacznie wi臋cej, ni偶 si臋 przyzna艂, ale nieco mniej, ni偶 mu si臋 wydawa艂o. Nie wierzy艂 w duchy - i dopiero mia艂 si臋 dowiedzie膰 o Thanasferze.

Doktor Groszinger opar艂 d艂ugie nogi na blacie zagraco­nego biurka i patrzy艂, jak sekretarka otwiera rozczarowane­mu dziennikarzowi zamkni臋te na klucz drzwi i przeprowadza go obok uzbrojonych stra偶nik贸w. Zapali艂 papierosa i spr贸­bowa艂 odpr臋偶y膰 si臋 przed powrotem do st臋ch艂ego powietrza i napi臋tej atmosfery radiostacji. CZY ZAMKN膭艁E艢 SW脫J SEJF? - pyta艂 napis na 艣cianie, przypi臋ty przez jakiego艣 gorliwego stra偶nika. Napis irytowa艂 go jak diabli. Stra偶nicy, przepisy bezpiecze艅stwa, wszystko to spowalnia艂o tylko jego prac臋, prowokowa艂o go do my艣lenia o sprawach, o kt贸rych nie mia艂 czasu my艣le膰.

Poufne dokumenty w sejfie nie zawiera艂y 偶adnej tajemnicy. M贸wi艂y to, co jest znane od wiek贸w: zgodnie z podstawo­wymi prawami fizyki, pocisk wystrzelony w przestrze艅 w kie­runku X, z pr臋dko艣ci膮 Y kilometr贸w na godzin臋, b臋dzie porusza艂 si臋 po 艂uku Z. Zmodyfikowa艂 r贸wnanie: zgodnie z podstawowymi prawami fizyki i przy nak艂adzie miliarda dolar贸w...

Zagra偶aj膮ca wojna dostarczy艂a mu okazji, by przeprowa­dzi膰 eksperyment. Gro藕ba wojny by艂a dla niego jedynie incydentem, otaczaj膮cy go wojskowi irytuj膮cym warunkiem pracy - sedno sprawy stanowi艂 e k s p e r y m e n t.

Nie ma niewiadomych, rozmy艣la艂, znajduj膮c zadowolenie w niezawodno艣ci 艣wiata materialnego. M艂ody doktor Gro­szinger u艣miechn膮艂 si臋 na my艣l o Krzysztofie Kolumbie i jego za艂odze, kt贸rzy nie mieli poj臋cia, co si臋 rozpo艣ciera przed nimi, kt贸rzy byli 艣miertelnie przera偶eni nie istniej膮cymi morskimi potworami. Mo偶e przeci臋tny wsp贸艂czesny cz艂owiek czuje to samo w odniesieniu do przestrzeni kosmicznej. Epoka zabobon贸w wci膮偶 jeszcze si臋 nie sko艅czy艂a.

Ale m臋偶czyzna w statku kosmicznym, znajduj膮cym si臋 w odleg艂o艣ci trzech i p贸艂 tysi膮ca kilometr贸w od Ziemi, nie mia艂 偶adnych niewiadomych, kt贸rych by si臋 obawia艂. Ponury major Allen Rice nie przekazywa艂 w swoich raportach ni­czego zaskakuj膮cego. M贸g艂 jedynie potwierdzi膰 to, co ju偶 zosta艂o odkryte na temat przestrzeni kosmicznej.

Wi臋ksze ameryka艅skie obserwatoria astronomiczne, kt贸re 艣ci艣le wsp贸艂pracowa艂y w ramach projektu, komunikowa艂y, 偶e statek okr膮偶a obecnie Ziemi臋 po przewidywanej orbicie z przewidywan膮 pr臋dko艣ci膮. W pomieszczeniu radiostacji spodziewano si臋 teraz w ka偶dej chwili pierwszej wiadomo艣ci z kosmosu. Przekaz radiowy mia艂 nast膮pi膰 w pa艣mie UHF, na kt贸rym nikt dot膮d nie przekazywa艂 ani nie odbiera艂 偶adnych komunikat贸w.

Pierwszy przekaz si臋 op贸藕ni艂, ale nic si臋 nie sta艂o - nic nie mog艂o si臋 sta膰, zapewnia艂 sam siebie doktor Groszinger. To mechanizmy kierowa艂y lotem, a nie cz艂owiek. Cz艂owiek by艂 zaledwie obserwatorem, pilotowanym do samotnego dogodnego punktu obserwacji przez nieomylne m贸zgi elek­troniczne, szybsze od m贸zgu ludzkiego. Mia艂, oczywi艣cie, na swoim statku zesp贸艂 przyrz膮d贸w sterowniczych, ale wy­艂膮cznie do 艣lizgania si臋 przez warstw臋 atmosfery, gdy spro­wadz膮 go do niej z kosmosu. By艂 wyekwipowany na kilku­letni pobyt w kosmosie.

Nawet sam m臋偶czyzna w najwy偶szym stopniu przypomina maszyn臋, pomy艣la艂 z satysfakcj膮 doktor Groszinger. Jest szybki, silny, opanowany. Psychiatrzy wybrali majora Rice'a spo艣r贸d setki ochotnik贸w, przewiduj膮c, 偶e b臋dzie funkcjonowa艂 tak doskonale jak silniki statku, jego metalowy kad艂ub i elektroniczny uk艂ad sterowniczy. Wyci膮g z akt: silna budo­wa cia艂a, dwadzie艣cia dziewi臋膰 lat, pi臋膰dziesi膮t pi臋膰 misji w ca艂ej Europie podczas drugiej wojny 艣wiatowej, bez oznak zm臋czenia, bezdzietny wdowiec, samotny, ponurak, 偶o艂nierz zawodowy, demon pracy.

Misja majora? Prosta: przekazywanie informacji na temat warunk贸w meteorologicznych nad terytorium wroga i ob­serwacja dok艂adno艣ci sterowanych pocisk贸w atomowych w wypadku wojny.

Obecnie major Rice znajdowa艂 si臋 w systemie s艂onecznym, trzy i p贸艂 tysi膮ca kilometr贸w nad Ziemi膮, w艂a艣ciwie ca艂kiem blisko - taka bowiem odleg艂o艣膰 dzieli Nowy Jork od Salt Lake City - na tyle blisko, 偶e widzia艂 nawet pokryw臋 lodow膮 na obu biegunach. Za pomoc膮 teleskopu Rice m贸g艂 bez trudu dostrzec ma艂e miasteczka i kilwatery statk贸w. To musi by膰 niesamowite uczucie patrze膰 na ogromn膮 niebies­kozielon膮 kul臋, widzie膰, jak podkrada si臋 do niej noc, jak k艂臋bi膮 si臋 wok贸艂 niej chmury, szalej膮 burze.

Doktor Groszinger zgasi艂 papierosa, z roztargnieniem zapali艂 natychmiast kolejnego i ruszy艂 korytarzem w kierun­ku ma艂ego laboratorium, w kt贸rym znajdowa艂 si臋 sprz臋t radiowy.

Genera艂 porucznik Franklin Dane, szef projektu „Cyk­lop”, siedzia艂 obok radiooperatora. Mundur mia艂 pognie­ciony, ko艂nierzyk rozpi臋ty. Wpatrywa艂 si臋 wyczekuj膮co w znajduj膮cy si臋 przed nim g艂o艣nik. Na pod艂odze ponie­wiera艂y si臋 papierki po kanapkach i niedopa艂ki papieros贸w. Przed genera艂em i radiooperatorem sta艂y papierowe kubki z kaw膮, a obok le偶ak, na kt贸rym Groszinger sp臋dzi艂
w oczekiwaniu ca艂膮 noc.

Genera艂 Dane skin膮艂 Groszingerowi g艂ow膮 i nakaza艂 mu milczenie gestem d艂oni.

- Able Baker Fox, tu Dog Easy Charley. Able Baker Fox, tu Dog Easy Charley... - powtarza艂 monotonnie kod wywo艂awczy radiooperator. Mia艂 zm臋czony g艂os. - Czy mnie s艂yszysz, Able Baker Fox? Czy mnie...

W g艂o艣niku co艣 zatrzeszcza艂o, po czym, nastawiony na najwy偶sz膮 moc, rykn膮艂:

- Tu Able Baker Fox. Nadawaj, Dog Easy Charley. Odbi贸r.

***

Genera艂 Dane zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi i chwyci艂 w obj臋cia Groszingera. Obaj 艣miali si臋 g艂upkowato i klepali si臋 nawza­jem po plecach. Genera艂 wyrwa艂 mikrofon radiooperatorowi.

- Uda艂o si臋, Able Baker Fox! Dok艂adnie na kursie! Jak tam jest, ch艂opcze? Co czujesz? Odbi贸r.

Doktor Groszinger pochyli艂 si臋 do przodu, obejmuj膮c za ramiona genera艂a, z uchem zaledwie kilka centymetr贸w od g艂o艣nika. Radiooperator wyregulowa艂 d藕wi臋k, dzi臋ki czemu g艂os majora Rice'a brzmia艂 bardziej naturalnie.

Major odezwa艂 si臋 znowu, m贸wi艂 cicho, niepewnie. Do­ktor Groszinger zaniepokoi艂 si臋 - oczekiwa艂 ostrego, rze­czowego tonu.

- Ta strona Ziemi jest teraz ciemna, bardzo ciemna. Mam uczucie, 偶e spadam - tak jak pan przewidywa艂. Odbi贸r.

- Czy co艣 si臋 sta艂o? - spyta艂 z obaw膮 genera艂. - Masz taki g艂os, jak gdyby...

- O, o, teraz! S艂yszeli艣cie to? - wtr膮ci艂 major, nie daj膮c mu doko艅czy膰 zdania.

- Able Baker Fox, niczego nie s艂yszymy - odpar艂 gene­ra艂, spogl膮daj膮c z zak艂opotaniem na doktora Groszinge­ra. - Co to jest - jakie艣 zak艂贸cenia w twoim odbiorniku? Odbi贸r.

- Dziecko - powiedzia艂 major. - S艂ysz臋 p艂acz dziecka. Nie s艂yszycie go? A teraz - s艂uchajcie! - teraz staruszek pr贸buje je pocieszy膰. - Jego g艂os zdawa艂 si臋 dobiega膰 z dalszej odleg艂o艣ci, jak gdyby major przesta艂 m贸wi膰 wprost do mikrofonu.

- To niemo偶liwe, bzdura! -powiedzia艂 doktor Groszin­ger. - Sprawd藕 sw贸j aparat, Able Baker Fox, sprawd藕 sw贸j aparat. Odbi贸r.

- S膮 coraz wyra藕niejsze. G艂osy s膮 coraz wyra藕niejsze. Zag艂uszaj膮 mi was. Zupe艂nie jak gdybym sta艂 w艣r贸d t艂umu i wszyscy naraz chcieli zwr贸ci膰 moj膮 uwag臋. To tak, jak... ­Po czym g艂os zamar艂. S艂yszeli tylko jakie艣 szumy dobiegaj膮ce z g艂o艣nika. Nadajnik majora by艂 nadal w艂膮czony.

- Czy mnie s艂yszysz, Able Baker Fox? Odpowiedz! Czy mnie s艂yszysz? - wo艂a艂 genera艂 Dane.

Szumy usta艂y. Genera艂 i doktor Groszinger gapili si臋 t臋po na g艂o艣nik.

- Able Baker Fox, tu Dog Easy Charley - wywo艂ywa艂 radiooperator. - Able Baker Fox, tu Dog Easy Charley...

***

Doktor Groszinger le偶a艂 w ubraniu na 艂贸偶ku polowym, kt贸re dla niego przyniesiono, zas艂oniwszy gazet膮 oczy od ra偶膮cego 艣wiat艂a sufitowej lampy w pomieszczeniu radio­stacji. Co kilka minut przeczesywa艂 d艂ugimi szczup艂ymi palcami potargane w艂osy i kl膮艂 pod nosem. Jego maszyna dzia艂a艂a bez zarzutu, po prostu bez zarzutu. Zawiod艂a jedyna rzecz, kt贸rej nie projektowa艂, a mianowicie ten cholerny facet siedz膮cy w 艣rodku, kt贸ry zniweczy艂 ca艂y eksperyment.

Przez sze艣膰 godzin pr贸bowali nawi膮za膰 na nowo kontakt z szale艅cem, kt贸ry patrzy艂 z g贸ry na Ziemi臋 ze swego ma艂ego stalowego ksi臋偶yca i s艂ysza艂 g艂osy.

- Mamy go znowu, panie generale - powiedzia艂 radio­operator. - Tu Dog Easy Charley. Nadawaj, Able Baker Fox. Odbi贸r.

- Tu Able Baker Fox. Nad strefami siedem, jedena艣cie, dziewi臋tna艣cie i dwadzie艣cia trzy pogodnie. Strefy jeden, dwa, trzy, cztery, pi臋膰 i sze艣膰-zachmurzenie. Burze tworz膮 si臋 nad strefami osiem i dziewi臋膰 i przesuwaj膮 si臋 na po艂udnie i po艂udniowy zach贸d z pr臋dko艣ci膮 oko艂o trzydziestu kilo­metr贸w na godzin臋. Odbi贸r.

- Ju偶 mu przesz艂o - rzek艂 z ulg膮 genera艂.

Doktor Groszinger nie ruszy艂 si臋 z pol贸wki, g艂ow臋 nadal mia艂 przykryt膮 gazet膮.

- Prosz臋 go zapyta膰 o g艂osy - powiedzia艂.

- Able Baker Fox, nie s艂yszysz ju偶 g艂os贸w, prawda?

- Co ma pan na my艣li, m贸wi膮c, 偶e ich nie s艂ysz臋? S艂ysz臋 je lepiej ni偶 pana. Odbi贸r.

- Odbi艂o mu - powiedzia艂 Groszinger, wstaj膮c.

- S艂ysza艂em - odpar艂 spokojnie major Rice. - Mo偶e i mi odbi艂o. Mo偶na b臋dzie z 艂atwo艣ci膮 si臋 o tym przekona膰. Musi­cie tylko sprawdzi膰, czy Andrew Tobin zmar艂 w Evansville w stanie Indiana siedemnastego lutego tysi膮c dziewi臋膰set dwudziestego si贸dmego roku. Odbi贸r.

- Nie bardzo rozumiem, Able Baker Fox - rzek艂 nie­pewnie genera艂. - Kim by艂 Andrew Tobin? Odbi贸r.

- On jest jednym z g艂os贸w. - Nast膮pi艂a niezr臋czna cisza. Major Rice odchrz膮kn膮艂. - Twierdzi, 偶e zamordowa艂 go brat. Odbi贸r.

Radiooperator podni贸s艂 si臋 powoli ze swego sto艂ka, twarz mia艂 kredowobia艂膮. Groszinger popchn膮艂 go z powrotem i wyj膮艂 mikrofon z bezw艂adnej d艂oni genera艂a.

- Albo straci艂e艣 rozum, albo jest to najbardziej sztubacki kawa艂 w historii ludzko艣ci, Able Baker Fox - powiedzia艂 niecierpliwie doktor Groszinger. - Rozmawiasz z G r o­s z i n g e r e m i jeste艣 g艂upszy, ni偶 s膮dzi艂em, je艣li wydaje ci si臋, 偶e potrafisz nabi膰 mnie w butelk臋. - Kiwn膮艂 g艂ow膮 dla potwierdzenia mocy swych s艂贸w. - Odbi贸r.

- Nie s艂ysz臋 was dobrze, Dog Easy Charley. Przykro mi, ale g艂osy staj膮 si臋 coraz dono艣niejsze.

- Rice! Opanuj si臋! - zawo艂a艂 Groszinger.

- Pos艂uchajcie, uda艂o mi si臋 co艣 wy艂apa膰: Pamela Ritter chce, 偶eby jej m膮偶 powt贸rnie si臋 o偶eni艂 dla dobra dzieci. On mieszka...

- Przesta艅!

- ...mieszka przy tysi膮c pi臋膰set siedemdziesi膮t siedem Damon Place, Scotia, Nowy Jork. Koniec przekazu.

***

Genera艂 Dane potrz膮sn膮艂 lekko za rami臋 doktora Gro­szingera.

- Spa艂 pan pi臋膰 godzin - powiedzia艂. - Ju偶 p贸艂­noc. - Poda艂 mu kubek kawy. - Mamy kilka nowych przekaz贸w. Interesuje to pana?

Doktor Groszinger upi艂 艂yk kawy.

- Wci膮偶 wariuje?

- Nadal s艂yszy g艂osy, je艣li o to panu chodzi. - Genera艂 rzuci艂 dwie nie otwarte depesze na kolana Groszingera. ­S膮dzi艂em, 偶e to pan powinien je otworzy膰.

Doktor Groszinger roze艣mia艂 si臋 cicho.

- Sprawdzili艣cie Scoti臋 i Evansville, tak? Niech B贸g ma w opiece nasz膮 armi臋, je艣li wszyscy genera艂owie s膮 tacy zabobonni jak pan, m贸j przyjacielu.

- Dobra, dobra, to pan jest naukowcem, m贸zgowcem. W艂a艣nie dlatego chc臋, 偶eby pan pierwszy otworzy艂 depesze i powiedzia艂 mi, co, u diab艂a, si臋 tu dzieje.

Doktor Groszinger u艣miechn膮艂 si臋 protekcjonalnie i otwo­rzy艂 telegramy.

HARVEY RITTER, ZAMIESZKA艁Y 1577 DAMON PLACE, SCOTIA. IN呕YNIER GEOLOG. WDOWIEC, DWOJE DZIECI. ZMAR艁A 呕ONA MIA艁A NA IMI臉 PAMELA. CZY POTRZEBUJECIE WI臉CEJ INFORMACJI? R. B. FAILEY, SZEF POLICJI, SCOTIA.

Doktor Groszinger wzruszy艂 ramionami i poda艂 depesz臋 genera艂owi Dane'owi, a sam przeczyta艂 drugi telegram:

ZGODNIE Z ZAPISEM W AKTACH POLICYJNYCH, ANDREW TOBIN ZGIN膭艁 W WYPADKU PODCZAS POLOWANIA SI脫DMEGO LUTEGO 1927 ROKU. BRAT PAUL JEST RZUTKIM BIZNESMENEM, W艁A艢CICIELEM FIRMY G脫RNICZEJ, KT脫R膭 ZA艁O呕Y艁 ANDREW. MO呕EMY DOSTARCZY膯 BARDZIEJ SZCZEG脫艁OWYCH INFORMACJI.

E. B. JOHNSON, SZEF POLICJI W EVANSVILLE.

- Nie jestem zaskoczony - rzek艂 oboj臋tnie doktor Gro­szinger. - Spodziewa艂em si臋 czego艣 w tym rodzaju. Przy­puszczam, 偶e jest pan w tej chwili g艂臋boko przekonany, 偶e nasz przyjaciel major Rice odkry艂, i偶 kosmos zamieszkuj膮 duchy?

- C贸偶, raczej to on jest pewien, 偶e co艣 go zamieszkuje - ­odpowiedzia艂 genera艂, czerwieni膮c si臋.

Doktor Groszinger zmi膮艂 w kulk臋 drugi telegram i rzuci艂 go przez d艂ugo艣膰 pokoju, nie trafiaj膮c do kosza. Z艂o偶y艂 r臋ce i przybra艂 poz臋 cierpliwego kaznodziei, jak膮 przyjmowa艂 zawsze, wyk艂adaj膮c fizyk臋 studentom pierwszego roku.

- Najpierw, przyjacielu, mieli艣my do wyboru dwie ewen­tualno艣ci: albo major Rice oszala艂, albo dopu艣ci艂 si臋 spek­takularnej mistyfikacji. - Kr臋ci艂 m艂ynka palcami, czekaj膮c, by genera艂 przetrawi艂 t臋 informacj臋. - Obecnie, gdy wiemy, 偶e jego komunikaty przekazywane przez duchy dotycz膮 realnych os贸b, musimy wyci膮gn膮膰 wniosek, 偶e realizuje dawno zaplanowan膮 mistyfikacj臋. Zdoby艂 nazwiska i adresy jeszcze przed startem. B贸g jeden wie, co ma nadziej臋 przez to osi膮gn膮膰. B贸g jeden wie, co mo偶emy zrobi膰, by go po­wstrzyma膰. Zreszt膮, to pa艅ski problem.

- A zatem pr贸buje upupi膰 projekt, tak? - spyta艂 gene­ra艂, mru偶膮c oczy. - Zobaczymy, zobaczymy. - Radio­operator drzema艂. Genera艂 poklepa艂 go po ramieniu. - Do pracy, sier偶ancie, do pracy. Wywo艂uj Rice'a, dop贸ki go nie z艂apiesz, zrozumia艂e艣?

Radiooperator musia艂 wywo艂a膰 go tylko raz.

- Tu Able Baker Fox. Nadawaj, Dog Easy Charley - ­odezwa艂 si臋 major Rice. Mia艂 zm臋czony g艂os.

- Tu Dog Easy Charley - powiedzia艂 ostrym tonem genera艂 Dane. - Mamy po dziurki w nosie twoich g艂os贸w, Able Baker Fox, zrozumia艂e艣? Nie chcemy wi臋cej o nich s艂ysze膰. Poznali艣my si臋 na twoich gierkach. Nie wiem, co knujesz, ale wiem z ca艂膮 pewno艣ci膮, 偶e 艣ci膮gn臋 ci臋 na d贸艂 i wyl膮dujesz na ska艂ach w Leavenworth tak szybko, 偶e zostawisz z臋by w kosmosie. Zrozumieli艣my si臋? - Genera艂 odgryz艂 z w艣ciek艂o艣ci膮 koniuszek nowego cygara. - Odbi贸r.

- Czy sprawdzili艣cie tamte nazwiska i adresy? Odbi贸r.

Genera艂 popatrzy艂 na doktora Groszingera, kt贸ry skrzywi艂 si臋 i pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Jasne, 偶e tak, ale to niczego nie dowodzi. Masz tam na g贸rze list臋 nazwisk i adres贸w. I co z tego? Odbi贸r.

- M贸wi pan, 偶e sprawdzili艣cie nazwiska? Odbi贸r.

- M贸wi臋 ci, 偶eby艣 przesta艂 si臋 w to bawi膰, Rice. Natych­miast. Zapomnij o g艂osach, s艂ysza艂e艣? Podaj komunikat meteorologiczny. Odbi贸r.

- Rozpogodzenia nad strefami jedena艣cie, pi臋tna艣cie i szesna艣cie. Gruba warstwa chmur nad strefami jeden, dwa i trzy. Nad pozosta艂ymi strefami pogodnie. Odbi贸r.

- Tak ju偶 lepiej, Able Baker Fox - rzek艂 przyja藕nie genera艂. - Zapomnimy o g艂osach, co? Odbi贸r.

- Starsza kobieta m贸wi co艣 z niemieckim akcentem. Czy jest tam doktor Groszinger? Chyba go wzywa. Prosi, 偶eby zbytnio si臋 nie anga偶owa艂 w prac臋... 偶eby nie...

Doktor Groszinger pochyli艂 si臋 nad ramieniem radio­operatora i wy艂膮czy艂 odbiornik.

- C贸偶 za tani, beznadziejny chwyt - warkn膮艂 ze z艂o艣ci膮.

- Pos艂uchajmy, co ma do powiedzenia - rzek艂 genera艂, u艣miechaj膮c si臋 lekko. - My艣la艂em, 偶e jest pan naukowcem.

Doktor Groszinger zmierzy艂 go buntowniczym spojrze­niem, w艂膮czy艂 z powrotem odbiornik i stan膮艂, wspieraj膮c d艂onie na biodrach.

- ...m贸wi co艣 po niemiecku - rozleg艂 si臋 zn贸w g艂os majora Rice'a. - Nic nie rozumiem. Mo偶e wy zrozumiecie. Powt贸rz臋 tak, jak idzie: Alles geben die G枚tter, die Unend­lichen, ihren Lieblingen, ganz. Alle...

Doktor Groszinger 艣ciszy艂 odbiornik.

- Alle Freuden, die Unendlichen: alle Schmerzen, die Unend­lichen, ganz - powiedzia艂 cicho. - Tak si臋 to ko艅czy. ­Usiad艂 na 艂贸偶ku. - Ulubiony cytat mojej matki - z Goethego.

- Mog臋 go jeszcze raz postraszy膰 - powiedzia艂 genera艂.

- Po co? - Groszinger wzruszy艂 ramionami, u艣miecha­j膮c si臋. - Kosmos jest pe艂en g艂os贸w. - Za艣mia艂 si臋 ner­wowo. - To co艣, co o偶ywi艂oby podr臋cznik fizyki.

- To znak, panie generale, to znak - wybuchn膮艂 nagle radiooperator.

- Jaki, u diab艂a, znak ma pan na my艣li? - spyta艂 gene­ra艂. - A wi臋c przestrze艅 kosmiczna pe艂na jest duch贸w. To mnie nie dziwi.

- Wobec tego nic ju偶 pana nie zdziwi - rzek艂 doktor Groszinger.

- To prawda. W przeciwnym razie nie nadawa艂bym si臋 na genera艂a. O ile wiem, ksi臋偶yc jest zbudowany z twarogu. I co z tego? Chc臋 tylko, 偶eby facet, tam w g贸rze, powiedzia艂 mi, 偶e trafiam w to, do czego celuj臋. Guzik mnie obchodzi, co si臋 dzieje w kosmosie.

- Nie rozumie pan? - spyta艂 operator. - Nie rozumie pan? To znak. Gdy ludzie dowiedz膮 si臋 o tych duchach, zapomn膮 o wojnie. Nie b臋d膮 my艣leli o niczym poza nimi.

- Spokojnie, sier偶ancie - rzek艂 sucho genera艂. - Nikt si臋 o nich nie dowie, zrozumiano?

- Nie mo偶e pan zatai膰 takiego odkrycia - powiedzia艂 zdumiony Groszinger.

- Jest pan stukni臋ty, je艣li wydaje si臋 panu, 偶e nie mog臋­ - odpar艂 genera艂. - Jak chcia艂by pan powiedzie膰 ludziom o tej sprawie, nie wspominaj膮c jednocze艣nie o statku kos­micznym?

- Maj膮 prawo wiedzie膰 - gor膮czkowa艂 si臋 radioope­rator.

- Gdyby 艣wiat dowiedzia艂 si臋 o naszym statku kosmicz­nym, mieliby艣my trzeci膮 wojn臋 艣wiatow膮 - rzek艂 genera艂. - ­Powiedz mi teraz, 偶e tego w艂a艣nie chcesz. Nieprzyjaciel nie b臋dzie mia艂 wyboru, spr贸buje zdmuchn膮膰 nas z powierzchni Ziemi, zanim zd膮偶ymy wykorzysta膰 do czegokolwiek majora Rice'a. A wtedy nam nie pozostanie nic innego, jak ich uprzedzi膰. Czy o to ci chodzi?

- Nie, panie generale - odpar艂 radiooperator. - Chyba nie. - Siedzia艂 apatycznie, z r臋kami z艂o偶onymi na kolanach.

- C贸偶, tak czy owak mo偶emy dalej eksperymentowa膰­ - powiedzia艂 doktor Groszinger. - Dowiemy si臋 jak najwi臋cej na temat tych duch贸w. Mo偶emy wys艂a膰 Rice'a na szersz膮 orbit臋, 偶eby dowiedzie膰 si臋, na jak膮 odleg艂o艣膰 s艂yszy g艂osy i czy...

- Nie, nie mo偶emy, a przynajmniej nie z fundusz贸w si艂 powietrznych - pokr臋ci艂 g艂ow膮 genera艂 Dane. - Nie po to si臋 tam znalaz艂. Nie sta膰 nas na zajmowanie si臋 g艂upstwami. Ma zosta膰 tam, gdzie jest.

- Dobrze, dobrze - zgodzi艂 si臋 Groszinger. - Wobec tego pos艂uchajmy, co ma do powiedzenia.

- Z艂ap go, sier偶ancie - poleci艂 genera艂.

- Tak jest, panie generale. - Radiooperator manipulo­wa艂 apatycznie pokr臋t艂ami. - Chyba w tej chwili nie nada­je. - W g艂o艣niku rozleg艂 si臋 szum. - Zdaje si臋, 偶e go mam. Able Baker Fox, tu Dog Easy Charley...

- King Two X ray William Love, tu William Five Zebra Zebra King z Dallas - odezwa艂 si臋 g艂o艣nik. Wywo艂uj膮cy mia艂 g艂os znacznie wy偶szy od g艂osu majora Rice'a i przeci膮g艂膮 wymow臋, charakterystyczn膮 dla mieszka艅c贸w po艂udniowych stan贸w.

- Tu King Two X ray William Love z Albany - od­powiedzia艂 bas. - Nadawaj, WSZZK, s艂ysz臋 ci臋 dobrze. A ty jak mnie s艂yszysz? Odbi贸r.

- Wyra藕nie jak gdyby艣 siedzia艂 obok, K2XWL - cz臋stotliwo艣膰 dwadzie艣cia pi臋膰 tysi臋cy megaherc贸w. Pr贸buj臋 ograniczy膰 odchylenie do...

- Nie s艂ysz臋 ci臋 wyra藕nie, Dog Easy Charley - us艂yszeli g艂os majora Rice'a. - G艂osy s膮 w tej chwili bardzo dono艣ne. Rozr贸偶niam poszczeg贸lne s艂owa. Grantland Whitman, aktor hollywoodzki, krzyczy, 偶e jego testament zosta艂 sfa艂szowany przez jego bratanka Carla. M贸wi...

- Powt贸rz, K2XWL - rzek艂 wy偶szy g艂os. - Musia艂em 藕le ci臋 zrozumie膰. Odbi贸r.

- Ja nic nie m贸wi艂em, WSZZK. Co to by艂o o Grantlan­dzie Whitmanie? Odbi贸r.

- T艂um si臋 ucisza - powiedzia艂 major Rice. - Teraz s艂ycha膰 tylko jeden g艂os - chyba m艂odej kobiety. Jest tak cichutki, 偶e nie mog臋 zrozumie膰, co m贸wi.

- Co si臋 dzieje, K2XWL? Czy mnie s艂yszysz, K2XWL?

- Powtarza moje imi臋. S艂yszycie? Wo艂a mnie - rzek艂 z podnieceniem major Rice.

- Zag艂usz t臋 cz臋stotliwo艣膰, do cholery! - wykrzykn膮艂 gor膮czkowo genera艂. - Wrzeszcz, gwi偶d偶 - r贸b co艣!

***

Samochody, sun膮ce wczesnym rankiem ulic膮, przy kt贸rej znajdowa艂 si臋 uniwersytet, zatrzyma艂y si臋, tr膮bi膮c ze z艂o艣­ci膮, gdy doktor Groszinger przeszed艂 w zamy艣leniu ulic臋 na czerwonym 艣wietle, wracaj膮c do pracy i do pomiesz­czenia radiostacji. Doktor podni贸s艂 zdumiony wzrok, wymamrota艂 jakie艣 przeprosiny i wszed艂 艣piesznie na chod­nik. Zjad艂 samotnie 艣niadanie w ca艂odobowym barze, dwie przecznice od budynku laboratorium, i poszed艂 na d艂ugi spacer. Mia艂 nadziej臋, 偶e dzi臋ki temu rozja艣ni mu si臋 troch臋 w g艂owie - ale nadal w jego my艣lach panowa艂 kompletny zam臋t, czu艂 si臋 bezradny. Czy 艣wiat ma prawo si臋 dowie­dzie膰, czy nie?

Nie by艂o wi臋cej przekaz贸w od majora Rice'a. Na rozkaz genera艂a cz臋stotliwo艣膰 zosta艂a zag艂uszona. Teraz niespodzie­wani pods艂uchuj膮cy radioamatorzy nie s艂ysz膮 niczego poza ci膮g艂ym buczeniem na cz臋stotliwo艣ci dwudziestu pi臋ciu ty­si臋cy megaherc贸w. Kr贸tko po p贸艂nocy genera艂 Dane z艂o偶y艂 w Waszyngtonie meldunek o impasie. By膰 mo偶e rozkazy, co zrobi膰 z majorem Rice'em, dotar艂y ju偶 do laboratorium.

Groszinger przystan膮艂 w promieniu s艂o艅ca padaj膮cym na schody prowadz膮ce do budynku laboratorium i przeczyta艂 jeszcze raz wiadomo艣ci z pierwszej strony, pod nag艂贸wkiem: TAJEMNICZY KOMUNIKAT RADIOWY UJAWNIA PRAWDOPODOBNE SFA艁SZOWANIE TESTAMEN­TU. Artyku艂 opowiada艂 o dw贸ch radioamatorach, kt贸rzy eksperymentuj膮c nielegalnie na podobno nie u偶ywanej cz臋s­totliwo艣ci UHF, ze zdumieniem us艂yszeli, jak jaki艣 m臋偶czyz­na m贸wi o g艂osach i testamencie. Radioamatorzy z艂amali prawo, nadaj膮c na nie przydzielonym pa艣mie cz臋stotliwo艣ci, jednak偶e nie trzymali buzi na k艂贸dk臋 i rozg艂osili swe od­krycie. Teraz radioamatorzy na ca艂ym 艣wiecie b臋d膮 pr贸bo­wali z艂apa膰 t臋 cz臋stotliwo艣膰.

- Dzie艅 dobry panu. 艁adny poranek, prawda? - po­wiedzia艂 stra偶nik schodz膮cy ze s艂u偶by, gruby weso艂y Ir­landczyk.

- Rzeczywi艣cie 艂adny - zgodzi艂 si臋 doktor Groszin­ger. - Troch臋 si臋 chyba chmurzy na zachodzie. - Za­stanawia艂 si臋, jaka by艂aby reakcja stra偶nika, gdyby powie­dzia艂 mu, co wie. Prawdopodobnie wy艣mia艂by go.

Sekretarka doktora Groszingera odkurza艂a w艂a艣nie jego biurko, gdy wszed艂.

- M贸g艂by si臋 pan troch臋 przespa膰 - powiedzia艂a. - Na­prawd臋 nie rozumiem, czemu wy, m臋偶czy藕ni, tak ma艂o dbacie o siebie. Gdyby mia艂 pan 偶on臋, zrobi艂aby pana...

- Nigdy w 偶yciu nie czu艂em si臋 lepiej - odrzek艂 Groszin­ger. - S膮 jakie艣 wiadomo艣ci od genera艂a Dane'a?

- Szuka艂 pana z dziesi臋膰 minut temu. Wr贸ci艂 do radio­stacji. Rozmawia艂 przez p贸艂 godziny telefonicznie z Waszyng­tonem.

Mia艂a jedynie mgliste poj臋cie, czego dotyczy艂 projekt. I zn贸w doktor Groszinger poczu艂 nieprzepart膮 ch臋膰, by opowiedzie膰 jej o majorze Risie i o g艂osach, 偶eby zobaczy膰, jaki efekt wywrze ta wiadomo艣膰 na kim艣 innym. Mo偶liwe, 偶e sekretarka zareagowa艂aby tak jak on, apatycznie, bez podniecenia, albo tak jak genera艂 - wzruszeniem ramion. By膰 mo偶e to jest duch czasu, tego 艣wiata bomby atomo­wej, bomby wodorowej, B贸g-wie-jakiej-kolejnej-bomby ­nie dziwi膰 si臋 niczemu. Nauka da艂a ludzko艣ci pot臋偶ne 艣rodki wystarczaj膮ce do zniszczenia globu ziemskiego. Polityka za艣 da艂a ludzko艣ci s艂uszne przekonanie, 偶e te 艣rodki zostan膮 u偶yte. Trudno by znale藕膰 wi臋kszy pow贸d do l臋ku. Ale dow贸d, 偶e istnieje 艣wiat duch贸w, prawdopo­dobnie by mu dor贸wna艂. Mo偶e takiego w艂a艣nie wstrz膮su potrzebowa艂 艣wiat. Mo偶e g艂os duch贸w zmieni艂by samob贸j­czy bieg historii.

Genera艂 Dane podni贸s艂 ze znu偶eniem wzrok, gdy doktor Groszinger wszed艂 do pomieszczenia radiostacji.

- 艢ci膮gaj膮 go - powiedzia艂. - Nie mo偶emy zrobi膰 nic innego. Nie jest dla nas w tej chwili przydatny do niczego.

G艂o艣nik, 艣ciszony do maksimum, bucza艂 monotonnie, zag艂uszaj膮c cz臋stotliwo艣膰. Radiooperator spa艂, opar艂szy g艂o­w臋 na z艂o偶onych r臋kach.

- Pr贸bowali艣cie zn贸w go wywo艂a膰?

- Dwukrotnie. Kompletnie mu odbi艂o. Usi艂owa艂em po­leci膰 mu, by zmieni艂 cz臋stotliwo艣膰, on jednak papla艂 bez przerwy - jak gdyby w og贸le mnie nie s艂ysza艂 - o tamtym kobiecym g艂osie.

- Czy powiedzia艂, kim jest ta kobieta?

Genera艂 Dane popatrzy艂 na niego z dziwn膮 min膮.

- Twierdzi, 偶e to jego 偶ona, Margaret. To chyba wy­starczy, 偶eby za艂ama膰 kogo艣, nie s膮dzi pan? - Genera艂 uni贸s艂 brwi. - Okazali艣my si臋 niezwykle bystrzy, wysy艂aj膮c tam faceta bez wi臋z贸w rodzinnych. - Wsta艂 i przeci膮gn膮艂 si臋. - Wychodz臋 na chwil臋. Prosz臋 trzyma膰 r臋ce z dala od nadajnika. - Zatrzasn膮艂 za sob膮 drzwi.

Radiooperator drgn膮艂, budz膮c si臋 z drzemki.

- Sprowadzaj膮 go na d贸艂 - powiedzia艂 ochryp艂ym g艂osem.

- Wiem - skin膮艂 g艂ow膮 doktor Groszinger.

- To go zabije, prawda?

- Ma urz膮dzenia sterownicze do 艣lizgu, gdy wejdzie w warstw臋 atmosfery.

- U偶yje ich, je艣li b臋dzie chcia艂.

- To prawda. Sprowadz膮 go z orbity z powrotem do atmosfery za pomoc膮 silnik贸w rakietowych, a potem od niego b臋dzie zale偶a艂o, czy przejmie inicjatyw臋 i wyl膮duje.

Umilkli obaj. W pokoju rozlega艂 si臋 jedynie st艂umiony sygna艂 zag艂uszania, dobiegaj膮cy z g艂o艣nika.

- On nie chce 偶y膰, zdaje pan sobie z tego spraw臋, praw­da? - powiedzia艂 nagle radiooperator. - A pan by chcia艂?

- To jest chyba co艣, czego cz艂owiek nie wie, dop贸ki sam si臋 z tym nie zetknie - odrzek艂 wymijaj膮co doktor Groszin­ger, b艂膮dz膮c my艣lami zupe艂nie gdzie indziej. Pr贸bowa艂 wyob­razi膰 sobie przysz艂y 艣wiat - 艣wiat b臋d膮cy w sta艂ym kontakcie z duchami, 偶ycie nieroz艂膮cznie zwi膮zane ze 艣mierci膮. Tak si臋 musi sta膰. Inni ludzie, wys艂ani w kosmos, z pewno艣ci膮 odkryj膮 to samo co oni. Czy 偶ycie stanie si臋 wtedy niebem, czy piek艂em? W艂贸cz臋dzy i geniusze, przest臋pcy i bohaterzy, przeci臋tni ludzie i szale艅cy stan膮 si臋 na zawsze cz臋艣ci膮 ludz­ko艣ci - b臋d膮 doradza膰, k艂贸ci膰 si臋, wsp贸艂dzia艂a膰, 艂agodzi膰...

Radiooperator zerkn膮艂 ukradkiem na drzwi.

- Chce pan go us艂ysze膰 jeszcze raz?

Doktor Groszinger pokr臋ci艂 przecz膮co g艂ow膮.

- Ka偶dy 艂apie teraz t臋 cz臋stotliwo艣膰. Mieliby艣my wszyscy du偶e k艂opoty, gdyby przesta艂 pan zag艂usza膰. - Nie chcia艂 us艂ysze膰 nic wi臋cej. By艂 zak艂opotany, przygn臋biony. Zadawa艂 sobie pytanie, czy zdemaskowana 艢mier膰 przywiod艂aby ludzi do samob贸jstwa, czy te偶 przynios艂aby now膮 nadziej臋? Czy 偶yj膮cy porzuciliby swoich przyw贸dc贸w i zwr贸cili si臋 o rad臋 do umar艂ych? Do Cezara... Charlemagne'a... Piotra Wielkiego... Napoleona... Bismarcka... Lincolna... Roosevelta? Do Jezusa Chrystusa? Czy zmarli byli m膮drzejsi od...

Nim Groszinger zdo艂a艂 go powstrzyma膰, sier偶ant wy艂膮czy艂 oscylator, kt贸ry zag艂usza艂 ich cz臋stotliwo艣膰.

Us艂yszeli nagle g艂os majora Rice'a, wysoki i dr偶膮cy z pod­niecenia.

- ...s膮 ich tysi膮ce, tysi膮ce, otaczaj膮 mnie, unosz膮 si臋 w powietrzu, migotliwi jak zorza p贸艂nocna - pi臋kna, zata­czaj膮ca 艂uk w przestrzeni, spowijaj膮ca Ziemi臋 niczym skrz膮ca si臋 mg艂a. Widz臋 ich, s艂yszycie? Teraz ich widz臋. Widz臋 Margaret. Daje mi znaki d艂oni膮, u艣miecha si臋, mglista, niebia艅ska, pi臋kna. Gdyby艣cie mogli to zobaczy膰, gdyby...

Radiooperator, s艂ysz膮c odg艂os czyich艣 krok贸w w koryta­rzu, b艂yskawicznie pstrykn膮艂 przyciskiem zag艂uszania.

Do pomieszczenia radiostacji wkroczy艂 genera艂 Dane. Popatrzy艂 na zegarek.

- Za pi臋膰 minut zaczn膮 go 艣ci膮ga膰 - powiedzia艂. Wsa­dzi艂 r臋ce g艂臋boko do kieszeni i zgarbi艂 si臋 z przygn臋bieniem. ­Tym razem nam si臋 nie uda艂o. Nast臋pnym razem, z pomoc膮 Bo偶膮, powiedzie nam si臋. Nast臋pny cz艂owiek, kt贸ry tam poleci, b臋dzie wiedzia艂, co go czeka - b臋dzie na to przygotowany.

Po艂o偶y艂 d艂o艅 na ramieniu doktora Groszingera.

- To najwa偶niejsze zadanie, jakie mia艂 pan kiedykolwiek do wykonania: trzyma膰 buzi臋 na k艂贸dk臋 i nie pisn膮膰 nikomu ani s艂owa na temat tamtych duch贸w, rozumie pan? Nie chcemy, 偶eby nieprzyjaciel dowiedzia艂 si臋 o naszym statku w kosmosie ani o tym, co tam napotkaj膮, je艣li uda im si臋 tam dotrze膰. Bezpiecze艅stwo naszego kraju zale偶y od tego, czy dochowamy tajemnicy. Czy wyra偶am si臋 jasno?

- Tak jest, panie generale - odpowiedzia艂 cicho doktor Groszinger, wdzi臋czny, 偶e nie ma wyboru, lecz musi za­chowa膰 milczenie. Nie chcia艂 by膰 tym, kto poinformowa艂by 艣wiat. 呕a艂owa艂, 偶e ma cokolwiek wsp贸lnego z wys艂aniem Rice'a w kosmos. Nie mia艂 poj臋cia, jaki wp艂yw na ludzko艣膰 wywar艂oby odkrycie strefy zmar艂ych, ale wstrz膮s by艂by z pewno艣ci膮 straszliwy. Teraz musia艂 wraz z innymi oczeki­wa膰 nerwowo nast臋pnego burzliwego zakr臋tu historii.

Genera艂 spojrza艂 zn贸w na zegarek.

- 艢ci膮gaj膮 go w tej chwili - powiedzia艂.

***

W pi膮tek, dwudziestego 贸smego lipca, o godzinie 13.39 brytyjski liniowiec „Capricorn”, znajduj膮cy si臋 w odleg艂o艣ci dwustu osiemdziesi臋ciu mil morskich od Nowego Jorku i zmierzaj膮cy do Liverpoolu, przekaza艂 drog膮 radiow膮 wia­domo艣膰, 偶e nie zidentyfikowany obiekt wpad艂 do oceanu, wzbijaj膮c na horyzoncie ogromny gejzer wody, po prawej stronie burty statku. Niekt贸rzy pasa偶erowie twierdzili, 偶e widzieli, jak co艣 b艂yszcz膮cego spada z nieba. „Capricorn” doni贸s艂 te偶, 偶e po dop艂yni臋ciu na miejsce upadku zauwa偶ono martwe i og艂uszone ryby unosz膮ce si臋 na powierzchni ocea­nu, wzburzon膮 wod臋, ale ani 艣ladu jakichkolwiek szcz膮tk贸w.

Gazety sugerowa艂y, 偶e „Capricorn” by艂 艣wiadkiem kata­strofy rakiety eksperymentalnej, wystrzelonej dla spraw­dzenia zasi臋gu. Sekretarz Obrony natychmiast stanowczo zaprzeczy艂, by prowadzono tego rodzaju pr贸by nad Atlan­tykiem.

W Bostonie doktor Bernard Groszinger, m艂ody konsultant si艂 powietrznych do spraw pocisk贸w rakietowych, o艣wiadczy艂 dziennikarzom, 偶e to, co zaobserwowa艂 „Capricorn”, mog艂o by膰 spadaj膮cym meteorem.

- To wydaje si臋 nader prawdopodobne - powiedzia艂. - ­Je艣li to by艂 istotnie meteor, fakt, 偶e dotar艂 do powierzchni Ziemi, powinien by膰 wed艂ug mnie jednym z najwa偶niejszych wydarze艅 roku w nauce. Zwykle meteory spalaj膮 si臋 do­szcz臋tnie, jeszcze zanim przedostan膮 si臋 przez warstw臋 strato­sfery.

- Przepraszam pana - przerwa艂 mu dziennikarz. - Czy istnieje co艣 poza stratosfer膮, to znaczy, czy ma to jak膮艣 nazw臋?

- C贸偶, w艂a艣ciwie termin „stratosfera” jest do艣膰 przypad­kowy. Jest to zewn臋trzna warstwa atmosfery. Nie mo偶na okre艣li膰 dok艂adnie, dok膮d si臋ga. Poza ni膮 jest, powiedzmy, martwa przestrze艅.

- Martwa przestrze艅 - czy to w艂a艣ciwa nazwa? - spyta艂 dziennikarz.

- Je艣li woli pan co艣 bardziej wymy艣lnego, mo偶emy prze­艂o偶y膰 j膮 na grecki - odrzek艂 偶artobliwie doktor Groszin­ger. - Thanatos oznacza po grecku „艣mier膰”. Mo偶e zamiast „martwej przestrzeni” woli pan „thanasfer臋”. Brzmi bardziej naukowo, nie s膮dzi pan?

Dziennikarze przyj臋li jego s艂owa uprzejmym 艣miechem.

- Doktorze Groszinger, kiedy pierwszy statek kosmiczny zostanie wys艂any w kosmos? - spyta艂 inny dziennikarz.

Doktor Groszinger machn膮艂 niecierpliwie r臋k膮.

- Naczytali艣cie si臋, panowie, zbyt wiele komiks贸w. Wr贸膰cie za dwadzie艣cia lat, mo偶e wtedy b臋d臋 mia艂 wam co艣 interesuj膮cego do zakomunikowania.

Mnemonika

Alfred Moorhead wyrzuci艂 sprawozdanie do kosza na 艣mieci, u艣miechaj膮c si臋 na my艣l, 偶e mo偶e sprawdzi膰 pewne fakty, nie zagl膮daj膮c do notatek i akt. Sze艣膰 tygodni temu by艂o to nieosi膮galne. Obecnie, odk膮d ucz臋szcza艂 do dwu­dniowej kliniki pami臋ci w swej firmie, nazwiska, fakty i liczby trzyma艂y si臋 jego umys艂u jak rzep psiego ogona. Po艣rednio klinika wyja艣ni艂a wszystkie wi臋ksze problemy w jego nie­skomplikowanym 偶yciu, z wyj膮tkiem jednego - niemo偶no­艣ci prze艂amania lod贸w z w艂asn膮 sekretark膮, Ellen, kt贸r膮 uwielbia艂 potajemnie od dw贸ch lat...

***

- Mnemonika jest sztuk膮 poprawiania pami臋ci - po­wiedzia艂 instruktor kliniki. - Wykorzystuje dwa podsta­wowe fakty psychologiczne: cz艂owiek zapami臋tuje lepiej rzeczy, kt贸re go interesuj膮, od tych, kt贸re go nie interesuj膮. Obrazy tkwi膮 d艂u偶ej w pami臋ci ni偶 odizolowane fakty. Wykorzystamy pana Moorheada jako naszego kr贸lika do­艣wiadczalnego.

Alfred poruszy艂 si臋 z zak艂opotaniem, gdy m臋偶czyzna prze­czyta艂 bezsensown膮 list臋 wyraz贸w i kaza艂 mu je zapami臋ta膰: „Dym, d膮b, sedan, butelka, wilga”. Instruktor m贸wi艂 przez pewien czas o czym艣 innym, nast臋pnie wskaza艂 na Alfreda.

- Panie Moorhead, prosz臋 powt贸rzy膰 list臋.

- Dym, wilga, eee... - Alfred u艣miechn膮艂 si臋 i wzruszy艂 bezradnie ramionami.

- Prosz臋 si臋 nie zniech臋ca膰. Jest pan absolutnie normal­ny - rzek艂 instruktor. - Popatrzmy jednak, czy nie uda si臋 panu pom贸c. Prosz臋 stworzy膰 w wyobra藕ni jaki艣 przyjemny obraz, co艣, co chcia艂by pan zapami臋ta膰. Dym, d膮b, sedan, ­widz臋 m臋偶czyzn臋 odpoczywaj膮cego pod zielonym d臋bem. Pali fajk臋, a
w tle wida膰 jego samoch贸d, 偶贸艂ty sedan. Widzi pan to, panie Moorhead?

- Uhum. - Alfred widzia艂 to jak za mg艂膮.

- Dobrze. Teraz co do butelki i wilgi. Obok m臋偶czyzny stoi butelka z mro偶on膮 kaw膮, a na ga艂臋zi nad g艂ow膮 艣piewa wilga. Mo偶emy zapami臋ta膰 ten szcz臋艣liwy obrazek bez k艂o­potu, prawda? - Alfred skin膮艂 niepewnie g艂ow膮.

Instruktor przeszed艂 do innych spraw, po czym nagle zn贸w kaza艂 Alfredowi powt贸rzy膰 list臋.

- Dym, sedan, butelka, eee... - Alfred unika艂 wzroku instruktora.

Gdy ucich艂y pogardliwe parskni臋cia, instruktor rzek艂 iro­nicznie:

- Pewnie my艣licie, 偶e pan Moorhead udowodni艂, i偶 mne­monika to banialuki. Wcale nie. Pom贸g艂 mi poruszy膰 jeszcze jedn膮 wa偶n膮 kwesti臋. Obrazy stosowane do wspomagania pami臋ci r贸偶ni膮 si臋 znacznie
w zale偶no艣ci od osoby. Ot贸偶 osobowo艣膰 pana Moorheada jest ca艂kowicie inna ni偶 moja. Nie powinienem by艂 zmusza膰 go, 偶eby zapami臋ta艂 obrazy stworzone przeze mnie. Powt贸rz臋 ca艂膮 list臋, panie Moorhead, i tym razem poprosz臋, 偶eby pan stworzy艂 sw贸j w艂asny obraz.

Pod koniec zaj臋膰 instruktor jeszcze raz wywo艂a艂 Alfreda. Alfred wyrecytowa艂 list臋 jak pacierz.

Technika by艂a tak skuteczna, rozmy艣la艂 Alfred, 偶e zapa­mi臋ta艂 bezsensown膮 list臋 na ca艂e 偶ycie. Widzia艂, jak siedzi z Rit膮 Hayworth pod pot臋偶nym d臋bem i pali papierosa. Nape艂nia jej kieliszek szlachetnym czerwonym winem z bu­telki, a gdy kobieta pije, wilga muska jej policzek skrzyde艂­kiem. Nast臋pnie Alfred ca艂uje j膮. A co do sedana, to po偶yczy艂 go Aly Khanowi.

Jego nowa umiej臋tno艣膰 zosta艂a b艂yskawicznie i hojnie wynagrodzona. Awans zawdzi臋cza艂 niew膮tpliwie znajomo艣ci szczeg贸艂贸w zawartych w aktach.

- Moorhead, nigdy nie uwierzy艂bym, 偶e cz艂owiek mo偶e tak si臋 zmieni膰 w ci膮gu kilku tygodni - powiedzia艂 jego szef, Ralph Thriller. - Rewelacja!

Czu艂 niezm膮cone szcz臋艣cie, z jednym wyj膮tkiem - melan­cholijnego stosunku do swej sekretarki, Ellen. Podczas gdy jego pami臋膰 by艂a niezawodna jak szwajcarski zegarek, ulega艂 parali偶owi na sam膮 my艣l, 偶e mia艂by wyzna膰 mi艂o艣膰 spokojnej brunetce.

Alfred westchn膮艂 i wzi膮艂 do r臋ki plik faktur. Pierwsza by艂a adresowana do Davenport Spot-welding Company. Za­mkn膮艂 oczy i natychmiast ukaza艂 mu si臋 migotliwy 偶ywy obraz. Stworzy艂 go dwa dni temu, gdy pan Thriller da艂 mu specjalne instrukcje. Naprzeciwko siebie sta艂y dwa tapcza­ny* (Davenport - tapczan /przyp. t艂um). Na jednym le偶a艂a Lana Turner, w obcis艂ej lamparciej sk贸rze. Na drugim Jane Russell, w sarongu z depesz. Obie przesy艂a艂y poca艂unki Alfredowi, kt贸ry kontemplowa艂 je przez chwil臋, a nast臋pnie z oci膮ganiem pozwoli艂, by znikn臋艂y.

Naskroba艂 notatk臋 dla Ellen: „Prosz臋 si臋 upewni膰, czy Davenport Spot-welding Company i Davenport Wire and Cable Company nie zosta艂y pomylone w naszych fakturach”. Sze艣膰 tygodni temu ta sprawa bez w膮tpienia wylecia艂aby mu z g艂owy. „Kocham pani膮” - dopisa艂, po czym starannie zamaza艂 te s艂owa szerok膮 atramentow膮 krech膮.

***

Pod pewnym wzgl臋dem jego dobra pami臋膰 by艂a przekle艅­stwem. Poniewa偶 oszcz臋dza艂 wiele godzin, kt贸re traci艂 przed­tem na grzebanie w aktach, mia艂 wi臋cej czasu na zamartwia­nie si臋 z powodu Ellen. Najwspanialszymi chwilami w jego 偶yciu by艂y - nawet zanim zacz膮艂 ucz臋szcza膰 do kliniki pami臋ci - marzenia na jawie. Najrozkoszniejsze z nich dotyczy艂y Ellen. Gdyby da艂 jej okazj臋, 偶eby go odrzuci艂a, co niew膮tpliwie by zrobi艂a, nigdy wi臋cej nie pojawi艂aby si臋 w jego marzeniach. Alfred nie m贸g艂 nara偶a膰 si臋 na takie ryzyko.

Zadzwoni艂 telefon.

- Pan Thriller - zaanonsowa艂a Ellen.

- Moorhead - odezwa艂 si臋 pan Thriller - nagroma­dzi艂o mi si臋 troch臋 drobiazg贸w do za艂atwienia. Mo偶e pan przej膮膰 cz臋艣膰 z nich?

- Z przyjemno艣ci膮, szefie. Niech pan strzela.

- Ma pan o艂贸wek?

- Niepotrzebny, szefie - rzek艂 ze znudzeniem Alfred.

- Nie, m贸wi臋 powa偶nie - rzek艂 ponuro pan Thriller. - ­Lepiej niech pan zapisze. Jest tego okropnie du偶o.

W pi贸rze Alfreda zabrak艂o atramentu, a nie chcia艂o mu si臋 wsta膰, by wzi膮膰 d艂ugopis, wzruszy艂 wi臋c tylko ramionami i sk艂ama艂:

- W porz膮dku. Prosz臋 strzela膰.

- Po pierwsze, dostajemy mn贸stwo subkontrakt贸w na du偶e prace w dziedzinie obronno艣ci. Zastosujemy dla nich now膮 seri臋 numer贸w kodowych. Ka偶dy numer zaczynaj膮cy si臋 od 16A b臋dzie oznacza艂, 偶e to jedna z nich. Lepiej prosz臋 powiadomi膰 o tym telegraficznie nasze zak艂ady.

W pami臋ci Alfreda Ava Gardner wykona艂a zr臋czny ma­newr strzelb膮. Na jej swetrze widnia艂 du偶y nadruk: „16A”.

- Tak jest, szefie.

- A tu mam wykaz od...

W pi臋tna艣cie minut p贸藕niej Alfred, spocony jak ruda mysz, powiedzia艂 po raz czterdziesty trzeci: „Tak jest, szefie” i od艂o偶y艂 s艂uchawk臋. Przed jego oczami rozgrywa艂o si臋 wi­dowisko przewy偶szaj膮ce wszelkie najbardziej ekstrawagan­ckie fantazje Cecila B. de Mille'a. Otacza艂y go wszystkie gwiazdy filmowe, jakie kiedykolwiek widzia艂, ka偶da z nich mia艂a co艣 na sobie lub nios艂a co艣, wymachiwa艂a czym艣 lub siedzia艂a okrakiem na czym艣, za co Alfred m贸g艂by zosta膰 zwolniony, gdyby o tym zapomnia艂. Obraz by艂 gigantyczny i najmniejszy wstrz膮s m贸g艂by spowodowa膰, 偶e roztrzaska艂by si臋 na drobne kawa艂ki. Musi znale藕膰 papier i o艂贸wek, zanim zdarzy si臋 tragedia. Przeszed艂 bezszelestnie przez pok贸j, zgarbiony, skradaj膮cym si臋 krokiem jak my艣liwy do zwie­rzyny.

- Panie Moorhead, dobrze si臋 pan czuje? - spyta艂a zaniepokojona Ellen.

- Mmm, mmm! - mrukn膮艂 Alfred, marszcz膮c brwi.

Odetchn膮艂, chwyciwszy o艂贸wek i notatnik. Obraz zasnuwa艂 si臋 mg艂膮, ale wci膮偶 jeszcze by艂 widoczny. Alfred przygl膮da艂 si臋 kolejno wszystkim kobietom, zapisywa艂 komunikaty, kt贸re mia艂y do przekazania, i pozwala艂 im znikn膮膰.

W miar臋 zmniejszania si臋 tego t艂umu op贸藕nia艂 odej艣cie 艣licznotek, by napawa膰 si臋 ich widokiem. Oto Ann Sheridan, przedostatnia w kolejce, jad膮ca na oklep na kucyku, po­stuka艂a go w czo艂o 偶ar贸wk膮, 偶eby przypomnie膰 mu nazwisko wa偶nego po艣rednika w General Electric - pana Bronka. Zarumieni艂a si臋 pod jego spojrzeniem, zsiad艂a z kucyka i znikn臋艂a.

Ostatnia kobieta sta艂a przed nim, trzymaj膮c w r臋ku plik papier贸w. Alfreda ogarn臋艂a chwilowa konsternacja. Papiery wydawa艂y si臋 jedyn膮 wskaz贸wk膮, a nie nasuwa艂y mu 偶adnych skojarze艅. Z roztargnieniem wyci膮gn膮艂 ramiona i przytuli艂 dziewczyn臋 do siebie.

- A tobie, ma艂a - powiedzia艂 szeptem - co chodzi po g艂owie?

- Och, panie Moorhead - westchn臋艂a Ellen.

- O rany! - j臋kn膮艂 Alfred, puszczaj膮c j膮. - Ellen, bardzo przepraszam, zapomnia艂em si臋.

- C贸偶, dzi臋ki Bogu, wreszcie przypomnia艂 pan sobie o mnie.

Ka偶da godziwa propozycja

Kilka dni temu, zanim przyjecha艂em tutaj, do Newport, na wakacje, pomimo 偶e by艂em sp艂ukany, doszed艂em do wniosku, 偶e nie istnieje zaj臋cie - czy te偶 kant lub cokolwiek innego - w kt贸rym dostaje si臋 wi臋ksze ci臋gi od klient贸w ni偶 w handlu nieruchomo艣ciami. Je艣li stoisz spokojnie, wal膮 ci臋 pa艂k膮; je艣li biegniesz, strzelaj膮.

By膰 mo偶e denty艣ci maj膮 trudniejsze stosunki z pacjentami, ale w膮tpi臋. Je艣li da si臋 cz艂owiekowi mo偶liwo艣膰 wyboru mi臋­dzy wyrwaniem z臋ba a utrat膮 prowizji, za ka偶dym razem wybierze szczypce i nowokain臋.

We藕my Delahanty'ego. Dwa tygodnie temu Dennis De­lahanty poprosi艂 mnie, 偶ebym sprzeda艂 mu dom. Powiedzia艂, 偶e chce za niego dwadzie艣cia tysi臋cy.

Tamtego popo艂udnia pokaza艂em dom ewentualnemu klientowi. Klient obejrza艂 go raz, stwierdzi艂, 偶e mu si臋 podo­ba i 偶e go kupuje. Tego samego wieczoru zawar艂 transakcj臋. Z Delahantym. Za moimi plecami.

W贸wczas wys艂a艂em Delahanty'emu rachunek na nale偶n膮 mi prowizj臋 - pi臋膰 procent od ceny sprzeda偶y, tysi膮c do­lar贸w.

- Kim ty, u diab艂a, jeste艣? - spyta艂 mnie. - Rozchwy­tywanym gwiazdorem filmowym?

- Wiedzia艂e艣, jak膮 bior臋 prowizj臋.

- Jasne, jasne. Ale pracowa艂e艣 zaledwie godzin臋. Tysi膮c dolc贸w za godzin臋! Czterdzie艣ci tysi臋cy tygodniowo, dwa miliony rocznie! W艂a艣nie obliczy艂em.

- Bywaj膮 lata, 偶e wyci膮gam dziesi臋膰 milion贸w - rzek­艂em ze znu偶eniem.

- Ja pracuj臋 sze艣膰 dni w tygodniu, pi臋膰dziesi膮t tygodni w roku, a potem p艂ac臋 jakiemu艣 m艂odemu g贸wniarzowi w twoim rodzaju tysi膮c za godzin臋 u艣miech贸w, kr贸tk膮 roz­m贸wk臋 i p贸艂 kwarty benzyny. Zamierzam napisa膰 do mojego kongresmana. Je艣li to jest legalne, to z pewno艣ci膮 nie powin­no by膰.

- On jest r贸wnie偶 moim kongresmanem, a ty podpisa艂e艣 umow臋. Przeczyta艂e艣 j膮, prawda?

Od艂o偶y艂 s艂uchawk臋. Do tej pory mi nie zap艂aci艂.

Zaraz po Delahantym zadzwoni艂a stara pani Hellbrunner. Jej dom by艂 wystawiony na sprzeda偶 od trzech lat. To niemal wszystko, co pozosta艂o z rodzinnej fortuny Hellbrunner贸w. Dwadzie艣cia siedem pokoi, dziewi臋膰 艂azienek, sala balowa, pracownia, gabinet, pok贸j muzyczny, solarium, wie偶yczki z otworami dla kusznik贸w, pozorowany most zwodzony, spuszczana krata w bramie i sucha fosa. Podejrzewam, 偶e gdzie艣 w piwnicach znajduje si臋 sala tortur i szubienica dla niepos艂usznej s艂u偶by.

- Co艣 tu jest nie w porz膮dku - powiedzia艂a pani Hell­brunner. - Pan Delahanty sprzeda艂 t臋 swoj膮 paskudn膮 ma艂膮 ruder臋 w ci膮gu jednego dnia i dosta艂 cztery tysi膮ce wi臋cej, ni偶 za ni膮 zap艂aci艂. Dobry Bo偶e, ja chc臋 dosta膰 za m贸j dom tylko jedn膮 czwart膮 warto艣ci odszkodowania ubezpiecze­niowego.

- No c贸偶, pani dom mo偶e zainteresowa膰 jedynie bardzo szczeg贸lnego klienta, pani Hellbrunner - powiedzia艂em, maj膮c na my艣li szale艅ca zbieg艂ego z domu wariat贸w. - Ale nadejdzie czas, 偶e taki kto艣 si臋 zjawi. Podobno s膮 domy dla ka偶dego i ludzie, kt贸rym odpowiada ka偶dy dom. Nie co dzie艅 trafia si臋 kto艣, kto szuka posiad艂o艣ci wartej setki tysi臋cy dolar贸w. Ale pr臋dzej czy p贸藕niej...

- Gdy pan Delahanty zosta艂 pa艅skim klientem, zabra艂 si臋 pan od razu do pracy i zarobi艂 swoj膮 prowizj臋 - rzek艂a z wyrzutem. - Czemu nie mo偶e pan zrobi膰 tego samego dla mnie?

- Musimy by膰 po prostu cierpliwi. To...

Ona r贸wnie偶 rzuci艂a s艂uchawk臋. Podni贸s艂szy oczy, zoba­czy艂em wysokiego siwow艂osego d偶entelmena stoj膮cego w progu mego biura. Co艣 w nim - a mo偶e we mnie ­sprawi艂o, 偶e przyku艂 moj膮 uwag臋. Wci膮gn膮艂em obwis艂y brzuch.

- Czym mog臋 s艂u偶y膰? - spyta艂em z o偶ywieniem.

- Czy to pa艅skie og艂oszenie? - spyta艂, podaj膮c mi wycinek z porannej gazety. Trzyma艂 go w dw贸ch palcach, jak gdyby to by艂a brudna chusteczka, kt贸ra wypad艂a mi z kieszeni.

- Tak jest, prosz臋 pana. Posiad艂o艣膰 Hurtych. To moje og艂oszenie.

- To tutaj, Pam - powiedzia艂 i natychmiast podesz艂a do niego wysoka, ciemno ubrana kobieta. Nie patrzy艂a wprost na mnie, lecz gdzie艣 ponad moim lewym ramieniem, jak gdybym by艂 szefem kelner贸w lub jakim艣 pomniejszym urz臋dnikiem.

- Mo偶e chcieliby pa艅stwo dowiedzie膰 si臋, ile w艂a艣ciciele 偶膮daj膮 za dom, zanim tam pojedziemy - powiedzia艂em.

- Czy basen dzia艂a? - spyta艂a kobieta.

- Tak, prosz臋 pani. Zosta艂 wybudowany zaledwie dwa lata temu.

- A stajnie? - zainteresowa艂 si臋 m臋偶czyzna.

- Pan Hurty trzyma tam w tej chwili swoje konie. Stajnie s膮 艣wie偶o pobielone, ognioodporne i tak dalej. Pan Hurty chce za swoj膮 posiad艂o艣膰 osiemdziesi膮t pi臋膰 tysi臋cy i jest to ostateczna cena. Czy mie艣ci si臋 ona w skali pa艅skich mo偶­liwo艣ci?

Wyd膮艂 pogardliwie wargi.

- Wspomnia艂em o skali cen, poniewa偶 niekt贸rzy...

- Czy wygl膮damy na takich? - spyta艂a kobieta.

- Nie, z pewno艣ci膮 nie. - I rzeczywi艣cie nie wygl膮dali. Z ka偶d膮 sekund膮 perspektywa prowizji w wysoko艣ci czterech tysi臋cy dwustu pi臋膰dziesi臋ciu dolar贸w wydawa艂a si臋 bardziej realna. - Zaraz zadzwoni臋 do pana Hurty'ego.

- Prosz臋 mu powiedzie膰, 偶e pu艂kownik Bradley Peckham oraz jego 偶ona s膮 zainteresowani kupnem posiad艂o艣ci.

***

Peckhamowie przyjechali taks贸wk膮, tote偶 zawioz艂em ich do posiad艂o艣ci Hurty'ego moim starym dwudrzwiowym sedanem. Przeprosi艂em ich za to i po ich minach pozna艂em, 偶e post膮pi艂em s艂usznie.

Wyja艣nili, 偶e w ich samochodzie co艣 denerwuj膮co pisz­cza艂o, oddali go wi臋c do miejscowego warsztatu, kt贸rego w艂a艣ciciel por臋czy艂 sw膮 reputacj膮, 偶e usunie nieprzyjemny pisk.

- Czym pan si臋 zajmuje, pu艂kowniku? - spyta艂em, pr贸buj膮c nawi膮za膰 rozmow臋.

- Czym? - Peckham uni贸s艂 brwi. - Wszystkim, co mnie bawi. Albo, w chwilach kryzysu, tym, co jest najbar­dziej potrzebne mojemu krajowi.

- Obecnie wprowadza ulepszenia w National Steel Foundry - powiedzia艂a pani Peckham.

- Dziwna zabawa - zauwa偶y艂 pu艂kownik - ale jako艣 leci, jako艣 leci.

Pan Hurty otworzy艂 nam drzwi ubrany w tweedowy gar­nitur i buty z ostrogami. Jego rodzina przebywa艂a w Europie. Gdy dokona艂em oficjalnej prezentacji, pu艂kownik oraz jego 偶ona kompletnie przestali zwraca膰 na mnie uwag臋. Mimo to Peckhamom nie艂atwo by艂o obrazi膰 moj膮 dum臋 wart膮 cztery tysi膮ce dolar贸w.

Siedzia艂em cicho jak mysz pod miot艂膮 i s艂ucha艂em po­gaw臋dki tych, kt贸rzy kupowali i sprzedawali z uprzejm膮 niedba艂o艣ci膮 posiad艂o艣ci warte osiemdziesi膮t pi臋膰 tysi臋cy dolar贸w.

Nie by艂o 偶adnych niskich pyta艅, ile kosztuje utrzymanie czy ogrzewanie domu, jakie s膮 podatki lub czy piwnica jest sucha. Za nic w 艣wiecie.

- Ogromnie si臋 ciesz臋, 偶e jest tu cieplarnia - powiedzia艂a pani Peckham. - Mia艂am wielkie nadzieje co do tej posiad­艂o艣ci, ale w og艂oszeniu nie wspomniano o cieplarni i po prostu modli艂am si臋, 偶eby tu by艂a.

„Nigdy nie nale偶y nie docenia膰 pot臋gi modlitwy” - po­my艣la艂em sobie.

- Tak, uwa偶am, 偶e 艣wietnie pan to wszystko urz膮dzi艂 - ­rzek艂 taktownie pu艂kownik. - Ciesz臋 si臋, 偶e ma pan tu basen z prawdziwego zdarzenia, a nie jedn膮 z tych ob­ramowanych betonem ka艂u偶.

- Mo偶e pana zainteresowa膰 - wtr膮ci艂 Hurty - 偶e woda nie jest chlorowana, lecz poddana dzia艂aniu promieni ultra­fioletowych.

- Nale偶a艂oby si臋 tego spodziewa膰 - powiedzia艂 pu艂­kownik.

- Hm - mrukn膮艂 Hurty.

- Czy macie pa艅stwo labirynt? - spyta艂a pani Peckham.

- A co to takiego? - zdziwi艂 si臋 Hurty.

- Labirynt zbudowany z 偶ywop艂otu z bukszpanu. S膮 niesamowicie malownicze.

- Przykro mi, ale nie mamy - odpowiedzia艂 Hurty, przygryzaj膮c nerwowo w膮sy.

- C贸偶, nie szkodzi - rzek艂 pu艂kownik, dzielnie robi膮c dobr膮 min臋 do z艂ej gry. - Mo偶emy go sami za艂o偶y膰.

- Tak - potwierdzi艂a 偶ona. - O Bo偶e - szepn臋艂a, k艂ad膮c d艂o艅 na sercu. Wywr贸ci艂a oczy i zacz臋艂a osuwa膰 si臋 na pod艂og臋.

- Kochanie! - Pu艂kownik podtrzyma艂 j膮, obejmuj膮c w talii.

- Prosz臋... - zach艂ysn臋艂a si臋.

- Jaki艣 艣rodek pobudzaj膮cy! - zakomenderowa艂 pu艂­kownik. - Brandy! Cokolwiek!

Wytr膮cony z r贸wnowagi Hurty chwyci艂 karafk臋 i nala艂 spor膮 porcj臋 alkoholu.

Pu艂kownik wla艂 odrobin臋 p艂ynu do ust 偶ony. Po chwili rumieniec powr贸ci艂 na jej policzki.

- Jeszcze troch臋, kochanie? - spyta艂.

- 艁yczek - wyszepta艂a.

Gdy wypi艂a wszystko, pu艂kownik pow膮cha艂 pusty kie­liszek.

- Ho, ho, jaki wspania艂y bukiet! - Wyci膮gn膮艂 do Hur­ty'ego kieliszek z udr臋czon膮, dociekliw膮 min膮 uczonego na tropach absolutnej prawdy. Gospodarz nape艂ni艂 go.

- Na Jowisza! - mrucza艂 pu艂kownik, smakuj膮c trunek, wdychaj膮c jego aromat.-Pierwsza klasa. Mmm. Wie pan, tylko gin膮ca rasa ma cierpliwo艣膰, by delektowa膰 si臋 wybor­nymi rzeczami w 偶yciu. Wi臋kszo艣膰 艂yka je po艣piesznie i pusz­cza si臋 zn贸w za nimi w szalony po艣cig.

- Z pewno艣ci膮 - zgodzi艂 si臋 Hurty, zatykaj膮c karafk臋.

- Lepiej si臋 czujesz, kochanie? - spyta艂 pu艂kownik 偶on臋.

- O wiele lepiej. Wiesz, jak to jest. Przychodzi i mija.

- No c贸偶, panie Hurty - rzek艂 pu艂kownik, bior膮c ksi膮偶­k臋 z p贸艂ki i spogl膮daj膮c na ok艂adk臋, by upewni膰 si臋, 偶e to pierwsze wydanie, po czym odk艂adaj膮c j膮 z powrotem - ­chyba zorientowa艂 si臋 pan, jak bardzo podoba nam si臋 pa艅ski dom. Oczywi艣cie, wprowadzimy pewne zmiany, ale na og贸艂...

Hurty spojrza艂 na mnie pytaj膮co. Odchrz膮kn膮艂em.

- Sporo ludzi interesuje si臋 t膮 posiad艂o艣ci膮 - sk艂ama­艂em - zreszt膮, jak mogli si臋 pa艅stwo spodziewa膰. Lepiej za艂atwi膰 formalno艣ci jak najszybciej, je艣li rzeczywi艣cie dom pa艅stwu odpowiada.

- Chyba nie zamierza pan sprzeda膰 go byle komu? ­- spyta艂 pu艂kownik.

- Jasne, 偶e nie! - wtr膮ci艂 Hurty, pr贸buj膮c odzyska膰 dawn膮 werw臋, kt贸r膮 straci艂 podczas sceny z labiryntem i brandy.

- No c贸偶 - rzek艂 pu艂kownik - za艂atwimy formalno艣ci szybko, gdy przyjdzie na to czas. Ale najpierw, je艣li nie ma pan nic przeciwko temu, chcieliby艣my pozna膰 klimat tego miejsca - czerpa膰 przyjemno艣膰 z jego nowo艣ci.

- Ale偶 oczywi艣cie, jasne - odpowiedzia艂 Hurty, lekko zak艂opotany.

- A zatem nie b臋dzie panu przeszkadza艂o, je艣li pokr臋cimy si臋 tutaj troch臋, jak gdyby posiad艂o艣膰 nale偶a艂a ju偶 do nas?

- Chyba nie. To znaczy, z pewno艣ci膮 nie. Prosz臋 bardzo.

***

I Peckhamowie udali si臋 na zwiedzanie posiad艂o艣ci, tym­czasem ja czeka艂em, nudz膮c si臋 w salonie, a Hurty zamkn膮艂 si臋 w gabinecie. Oswajali si臋 z nowym miejscem przez ca艂e popo艂udnie, karmi膮c konie marchewkami, okopuj膮c ro艣liny w cieplarni, wygrzewaj膮c si臋 na s艂o艅cu przy basenie.

Raz czy dwa pr贸bowa艂em si臋 do nich przy艂膮czy膰, by zwr贸ci膰 ich uwag臋 na t臋 lub inn膮 spraw臋, oni jednak traktowali mnie, jak gdybym by艂 impertynenckim lokajem, wycofa艂em si臋 wi臋c.

O czwartej poprosili s艂u偶膮c膮 o herbat臋 i dostali j膮 - z ma­艂ymi ciasteczkami. O pi膮tej Hurty wyszed艂 z gabinetu. Wspa­niale ukry艂 zdumienie na ich widok i przyrz膮dzi艂 wszystkim koktajle.

Pu艂kownik powiedzia艂, 偶e zawsze ka偶e swojemu s艂u偶膮cemu naciera膰 wn臋trze kieliszk贸w do martini czosnkiem, po czym spyta艂, czy znajdzie si臋 r贸wny teren do gry w polo.

Pani Peckham poruszy艂a problemy parkowania podczas du偶ych przyj臋膰 i spyta艂a, czy miejscowy klimat nie ma szkodliwego wp艂ywu na olejne obrazy.

O si贸dmej Hurty, ziewaj膮c ukradkiem, przeprosi艂 i uda艂 si臋 na kolacj臋, m贸wi膮c Peckhamom, 偶e je艣li chc膮, mog膮 dalej ogl膮da膰 sobie posiad艂o艣膰. Peckhamowie zagl膮dali mu w talerz, kr臋c膮c si臋 to tu, to tam, po czym wreszcie o 贸smej si臋 po偶egnali.

Poprosili mnie, 偶ebym podrzuci艂 ich do najlepszej re­stauracji w mie艣cie.

- Rozumiem, 偶e s膮 pa艅stwo zainteresowani - powie­dzia艂em.

- Chcieliby艣my jeszcze om贸wi膰 z 偶on膮 t臋 spraw臋 - od­rzek艂. - W ka偶dym razie cena nie stanowi tu przeszkody. Damy panu zna膰.

- Jak mog臋 si臋 z panem skontaktowa膰, panie pu艂kow­niku?

- Przyjecha艂em tu odpocz膮膰. Wola艂bym nie podawa膰 nikomu, gdzie si臋 zatrzyma艂em, je艣li nie ma pan nic przeciw­ko temu. Zadzwoni臋 do pana.

- 艢wietnie.

- Prosz臋 mi powiedzie膰 - spyta艂a pani Peckham - w ja­ki spos贸b pan Hurty zarabia swoje pieni膮dze?

- Ma najwi臋kszy w tym stanie punkt sprzeda偶y u偶ywa­nych samochod贸w.

- Aha! - wykrzykn膮艂 pu艂kownik. - Wiedzia艂em! Czuje si臋 tutaj atmosfer臋 nowych pieni臋dzy.

- Czy to znaczy, 偶e w ko艅cu nie zamierza pan kupi膰 tego domu? - spyta艂em.

- Nie, niezupe艂nie. Po prostu musimy przyzwyczai膰 si臋 do tej my艣li i zobaczy膰, co da si臋 zrobi膰, je艣li w og贸le si臋 da.

- Czy mo偶e pan okre艣li膰 dok艂adnie, co si臋 panu nie podoba?

- Je艣li pan sam tego nie widzi - powiedzia艂a pani Peckham - nikt panu tego nie u艣wiadomi.

- Och!

- Damy panu zna膰 - rzek艂 pu艂kownik.

Min臋艂y trzy dni. Jak zwykle mia艂em sporo telefon贸w od Delahanty'ego i pani Hellbrunner, natomiast pu艂kownik Peckham i jego 偶ona nie dawali znaku 偶ycia.

Czwartego dnia po po艂udniu, gdy zamyka艂em biuro, za­dzwoni艂 Hurty.

- Kiedy, do diab艂a - powiedzia艂 - ci Peckhamowie zamierzaj膮 sfinalizowa膰 spraw臋?

- B贸g jeden wie - odpar艂em. - Nie mam z nimi absolutnie 偶adnego kontaktu. Pu艂kownik obieca艂 zadzwo­ni膰 do mnie.

- Mo偶e pan skontaktowa膰 si臋 z nimi w ka偶dej chwili.

- W jaki spos贸b?

- Po prostu prosz臋 zadzwoni膰 do mnie. Pl膮cz膮 si臋 tutaj od trzech dni, czerpi膮c klimat nowo艣ci z tego miejsca, a przy okazji goszcz膮c si臋 u mnie. Czy koszty alkoholu, cygar i jedzenia zostan膮 pokryte z pa艅skiej prowizji?

- Je艣li dostan臋 prowizj臋.

- Chce pan powiedzie膰, 偶e ma pan jakiekolwiek w膮tpli­wo艣ci? 艁azi tutaj, jak gdyby trzyma艂 pieni膮dze w kieszeni i tylko czeka艂 na w艂a艣ciw膮 chwil臋, by mi je wr臋czy膰.

- Skoro nie rozmawia ze mn膮, mo偶e pan sam troch臋 go przyci艣nie. Prosz臋 mu powiedzie膰, 偶e emerytowany w艂a艣ciciel browaru z Toledo zgodzi艂 si臋 zap艂aci膰 za pa艅ski dom siedem­dziesi膮t pi臋膰 tysi臋cy dolar贸w. To powinno podzia艂a膰.

- Dobrze. B臋d臋 musia艂 zaczeka膰, a偶 przyjd膮 z basenu na koktajl.

- Niech pan do mnie zadzwoni, jaka by艂a jego reakcja, a ja zjawi臋 si臋 natychmiast z gotowym formularzem umowy.

Zadzwoni艂 w dziesi臋膰 minut p贸藕niej.

- Wie pan co, m膮dralo?

- Z艂apa艂 haczyk?

- Zamierzam znale藕膰 sobie nowego agenta handlu nie­ruchomo艣ciami.

- Och?

- Tak, w艂a艣nie tak. Poszed艂em za rad膮 ostatniego i roz­grzany do czerwono艣ci klient wraz z 偶on膮 opu艣cili m贸j dom z wynios艂ymi minami.

- Niemo偶liwe! Czemu?

- Pu艂kownik Peckham oraz jego 偶ona 偶yczyli sobie, by przekaza膰 panu, 偶e nie mog艂oby ich zainteresowa膰 nic, co podoba si臋 emerytowanemu w艂a艣cicielowi browaru z Toledo.

***

Posiad艂o艣膰 i tak by艂a okropna, roze艣mia艂em si臋 wi臋c rado艣­nie i zaj膮艂em si臋 czym艣 solidniejszym, takim jak rezydencja Hellbrunner贸w. Zamie艣ci艂em bezwstydne og艂oszenie, za­chwalaj膮ce rozkosze 偶ycia w warownym zamku.

Nazajutrz, podni贸s艂szy wzrok znad mojej pracy, zoba­czy艂em wspomniane og艂oszenie, wydarte z gazety, w d艂ugich czystych palcach pu艂kownika Peckhama.

- Czy to pa艅skie og艂oszenie?

- Dzie艅 dobry, panie pu艂kowniku. Tak jest, moje.

- Wydaje nam si臋, 偶e w艂a艣nie o co艣 takiego nam cho­dzi - us艂ysza艂em g艂os pani Peckham.

Przeszli艣my przez pozorowany most zwodzony, pod za­rdzewia艂膮 spuszczan膮 krat膮, i znale藕li艣my si臋 w i c h wy­marzonej posiad艂o艣ci.

Pani Hellbrunner z miejsca ich polubi艂a. Bez w膮tpienia dlatego, 偶e byli - jestem tego ca艂kiem pewny - pierwszymi od pokole艅 lud藕mi, kt贸rzy zachwycali si臋 jej domem. Co wi臋cej, na ka偶dym kroku dawali do zrozumienia, 偶e zamie­rzaj膮 go kupi膰.

- Przywr贸cenie mu dawnej 艣wietno艣ci kosztowa艂oby p贸艂 miliona - powiedzia艂a pani Hellbrunner.

- Tak - rzek艂 pu艂kownik. - Teraz ju偶 nie buduje si臋 takich dom贸w.

- Och! - j臋kn臋艂a pani Peckham. Pu艂kownik podtrzyma艂 j膮, gdy osuwa艂a si臋 na ziemi臋.

- Pr臋dko! Brandy! Cokolwiek! - zawo艂a艂 pu艂kownik Peckham...

Gdy odwozi艂em Peckham贸w do 艣r贸dmie艣cia, byli we wspania艂ych nastrojach.

- Czemu, u licha, nie pokaza艂 nam pan najpierw tej posiad艂o艣ci? - spyta艂 pu艂kownik.

- Otrzyma艂em propozycj臋 sprzeda偶y dopiero wczoraj ­- wyja艣ni艂em - i spodziewam si臋, 偶e przy takiej cenie nie b臋d臋 d艂ugo czeka艂 na oferty.

Pu艂kownik 艣cisn膮艂 d艂o艅 ma艂偶onki.

- Tak te偶 mi si臋 wydaje, prawda, kochanie?

Pani Hellbrunner nadal dzwoni艂a do mnie co dzie艅, ale teraz jej ton by艂 radosny i przypochlebny. Donios艂a mi, 偶e Peckhamowie przyje偶d偶aj膮 do niej codziennie wczesnym po­po艂udniem i wydaj膮 si臋 coraz bardziej zakochani w jej domu.

- Traktuj臋 ich po prostu, jak gdyby byli Hellbrunne­rami - powiedzia艂a przebiegle.

- To w艂a艣nie to.

- Kupi艂am nawet dla niego cygara.

- Tylko tak dalej. Wszystko odlicza si臋 od podatku ­- ucieszy艂em si臋.

Pi膮tego wieczoru zadzwoni艂a zn贸w do mnie z wiadomo艣­ci膮, 偶e Peckhamowie przychodz膮 na kolacj臋.

- Mo偶e wpad艂by pan troch臋 p贸藕niej niby przypadkiem i przyni贸s艂 formularz umowy?

- Czy m贸wili o jakiej艣 kwocie?

- Tylko tyle, 偶e jest absolutnie zdumiewaj膮ce, co mo偶na kupi膰 za sto tysi臋cy.

Tego samego wieczoru, po kolacji, od艂o偶y艂em moj膮 ak­t贸wk臋 w pokoju muzycznym w rezydencji Hellbrunner贸w i powiedzia艂em:

- Witam.

Pu艂kownik, siedz膮cy na sto艂ku przy fortepianie, zagrze­chota艂 kostkami lodu w swoim drinku.

- Jak si臋 pani miewa, pani Hellbrunner? - spyta艂em. Wystarczy艂 jeden rzut oka, by stwierdzi膰, 偶e nigdy w 偶yciu nie czu艂a si臋 gorzej.

- 艢wietnie - rzek艂a ochryp艂ym g艂osem. - Us艂ysza艂am w艂a艣nie bardzo interesuj膮c膮 wiadomo艣膰. Ot贸偶 Departament Stanu wysy艂a go do Bangkoku w celu jakiej艣 mediacji.

- Jeszcze raz pod sztandarami, tym razem jako cywil. - ­Pu艂kownik wzruszy艂 ze smutkiem ramionami.

- Wyje偶d偶amy jutro - poinformowa艂a mnie pani Peck­ham - 偶eby zamkn膮膰 nasz dom w Filadelfii...

- I zako艅czy膰 sprawy w National Steel Foundry - do­da艂 pu艂kownik.

- A potem lec膮 do Bangkoku - powiedzia艂a dr偶膮cym g艂osem pani Hellbrunner.

- M臋偶czy藕ni musz膮 pracowa膰, a kobiety musz膮 p艂a­ka膰- rzek艂a dzielnie pani Peckham.

- Taak - wycedzi艂em.

Nazajutrz rano, gdy otwiera艂em drzwi do mego biura, us艂ysza艂em, 偶e dzwoni telefon.

By艂a to pani Hellbrunner. Natarczywa. Nie przypomina­j膮ca w niczym przedstawicielki starego rodu.

- Nie wierz臋, 偶e wyje偶d偶a do Bangkoku - w艣cieka艂a si臋. - Chodzi艂o o cen臋. By艂 zbyt uprzejmy, by si臋 targowa膰.

- Obni偶a pani cen臋? - Dotychczas by艂a nieust臋pliwa, nie chcia艂a nawet s艂ysze膰 o cenie ni偶szej od stu tysi臋cy.

- Czy obni偶am? - W jej g艂osie brzmia艂y b艂agalne to­ny. - Bo偶e... wezm臋 i pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy, 偶eby pozby膰 si臋 tego dziwol膮ga! - Zamilk艂a na chwil臋. - Czterdzie艣ci. Trzydzie艣ci. Tylko prosz臋 go sprzeda膰!

Wys艂a艂em zatem telegram do pu艂kownika na adres Natio­nal Steel Foundry w Filadelfii.

Nie otrzyma艂em odpowiedzi, spr贸bowa艂em wi臋c zadzwo­ni膰.

- National Steel Foundry - odezwa艂 si臋 kobiecy g艂os. - Poprosz臋 z pu艂kownikiem Peckhamem.

- Z kim?

- Z Peckhamem. Pu艂kownikiem Bradleyem Peckhamem.

- Mamy tylko B. C. Peckhama w kre艣larni.

- Jest kierownikiem?

- Nie wiem, prosz臋 pana. Niech pan sam go spyta.

- Us艂ysza艂em cichy trzask - prze艂膮czy艂a mnie do kre艣larni.

- Kre艣larnia - odezwa艂 si臋 kobiecy g艂os.

- Ten pan chce rozmawia膰 z panem Peckhamem - w艂膮­czy艂a si臋 telefonistka.

- Z pu艂kownikiem Peckhamem - podkre艣li艂em.

- Panie Melrose - zawo艂a艂a druga kobieta. - Czy Peckham ju偶 wr贸ci艂?

- Peckham! - krzykn膮艂 Melrose. - Rusz ty艂ek! Telefon!

Przez gwar g艂os贸w w pokoju us艂ysza艂em, jak kto艣 pyta:

- Dobrze si臋 bawi艂e艣?

- Tak sobie - odpowiedzia艂 troch臋 znajomy daleki g艂os. -Nast臋pnym razem spr贸bujemy w Newport. Z autobusu wygl膮da zach臋caj膮co.

- Jak, u diab艂a, udaje ci si臋 zaliczy膰 takie eleganckie miejscowo艣ci przy twoich zarobkach?

- Wymaga to troch臋 zachodu. - G艂os si臋 przybli偶y艂 i sta艂 si臋 okropnie znajomy. - Peckham przy telefonie. Kre艣larnia.

Rzuci艂em s艂uchawk臋 na wide艂ki.

Poczu艂em si臋 nagle straszliwie zm臋czony i zda艂em sobie spraw臋, 偶e nie mia艂em wakacji od ko艅ca wojny. Musz臋 wyrwa膰 si臋, zostawi膰 to wszystko cho膰 na troch臋 albo zwa­riuj臋. Ale Delahanty nie zap艂aci艂 mi do tej pory, by艂em wi臋c kompletnie sp艂ukany.

I nagle zacz膮艂em my艣le膰 o tym, co pu艂kownik Bradley Peckham powiedzia艂 na temat Newport. Naprawd臋 by艂o tam mn贸stwo pi臋knych dom贸w - wszystkie wspaniale wyposa偶one, urz膮dzone,
z widokiem na morze - i na sprzeda偶.

We藕my na przyk艂ad posiad艂o艣膰 Van Tuyla. Ma praktycz­nie wszystko - prywatn膮 pla偶臋, basen, teren do gry w polo, dwa trawiaste korty, stajnie, padok, francuskiego szefa kuchni, przynajmniej trzy niezwykle urodziwe irlandzkie pokoj贸wki, angielskiego lokaja, piwnic臋 艣wietnie zaopatrzo­n膮 w wina...

Labirynt to r贸wnie偶 interesuj膮cy obiekt. Gubi臋 si臋 w nim prawie ka偶dego dnia. Wtedy przychodzi agent handlu nie­ruchomo艣ciami, szukaj膮c mnie, i b艂膮dzi w艂a艣nie, gdy ja odnajduj臋 drog臋. Prosz臋 mi wierzy膰, rezydencja warta jest ka偶dego centa ceny ofertowej. Nie zamierzam si臋 targowa膰 nawet przez chwil臋. Gdy nadejdzie pora, kupi臋 j膮 lub wyjad臋.

Musz臋 jednak pozna膰 to miejsce lepiej - oswoi膰 si臋 z jego nowo艣ci膮 - zanim powiadomi臋 agenta o mojej decyzji. Na razie sp臋dzam wspaniale czas. Szkoda, 偶e was tu nie ma.

Pakiet

- I co na to powiesz? - spyta艂 Earl Fenton. Zdj膮艂 z ramienia fotograficzny aparat stereoskopowy, potem zrzu­ci艂 p艂aszcz i od艂o偶y艂 je na zestaw szafkowy mieszcz膮cy tele­wizor, radio i gramofon. - Wybieramy si臋 w podr贸偶 do­oko艂a 艣wiata, Maude, a w dwie minuty po naszym przyje藕­dzie do nowego domu dzwoni telefon. To cywilizacja do ciebie.

- Do pana, panie Fenton - powiedzia艂a pokoj贸wka.

- M贸wi Earl Fenton... Kto...? Czy na pewno o tego Fentona panu chodzi? Brudd Fenton, San Bonito Boule­vard... Tak, zgadza si臋, chodzi艂em. Rocznik tysi膮c dziewi臋膰­set dziesi膮ty... Zaczekaj! Nie! Jasne! Pos艂uchaj, Charley, powiedz w hotelu, 偶eby si臋 wypchali. Jeste艣 moim go艣ciem... Czy znajdzie si臋 dla ciebie pok贸j?

Earl zas艂oni艂 d艂oni膮 s艂uchawk臋 i u艣miechn膮艂 si臋 szeroko do swojej 偶ony, Maude.

- Chce wiedzie膰, czy b臋dzie mia艂 gdzie si臋 u nas za­trzyma膰. - Po czym rzek艂 zn贸w do telefonu:
- Pos艂uchaj, Charley, mamy pokoje, jakich w 偶yciu nie widzia艂em. Nie 偶artuj臋. W艂a艣nie si臋 wprowadzili艣my - pi臋膰 minut temu... Nie, wszystko jest za艂atwione. Dekoratorka urz膮dzi艂a prze­pi臋knie wn臋trza zgodnie z naszymi 偶yczeniami ju偶 kilka tygodni temu, a s艂u偶膮cy dopilnowali, 偶eby wszystko chodzi艂o jak w zegarku, tak 偶e jeste艣my gotowi. We藕 taks贸wk臋, s艂yszysz...? Nie, sprzeda艂em fabryk臋
w zesz艂ym roku. Dzieci s膮 ju偶 doros艂e, odesz艂y na swoje - Earl junior jest lekarzem. Kupi艂 du偶y dom
w Santa Monica. Ted zosta艂 w艂a艣nie ad­wokatem i zacz膮艂 pracowa膰 u swego wujka George'a... Taak, a Maude i ja postanowili艣my skorzysta膰 wreszcie z zas艂u偶o­nej... Ale do licha, czemu rozmawiamy przez telefon? Przy­je偶d偶aj natychmiast. Rany! Mamy tyle do nadrobienia! - ­Od艂o偶y艂 s艂uchawk臋 i mlasn膮艂 kilka razy j臋zykiem.

Maude przygl膮da艂a si臋 tablicy prze艂膮cznik贸w w holu.

- Nie mam poj臋cia, czy to co艣 uruchamia klimatyzacj臋, otwiera drzwi gara偶owe, okna, czy jeszcze co艣 innego - ­powiedzia艂a.

- 艢ci膮gniemy tutaj Lou Converse'a, 偶eby pokaza艂 nam, jak to wszystko dzia艂a - obieca艂 Earl. Converse by艂 wyko­nawc膮, kt贸ry postawi艂 dla nich zaprojektowany bez jedno­litego planu, wielopoziomowy dom w rustykalnym stylu, podczas gdy oni bawili za granic膮.

Earl popatrzy艂 w zamy艣leniu przez okno panoramiczne na wy艂o偶ony p艂ytami taras i grill, ton膮ce w kalifornijskim s艂o艅cu, na przesuwn膮 bram臋, za kt贸r膮 znajdowa艂 si臋 podjazd z t艂ucznia, na gara偶 z gniazdem jask贸艂ki, wiatrowskazem i dwoma cadillacami.

- M贸j Bo偶e, Maude - powiedzia艂 - w艂a艣nie sko艅­czy艂em rozmow臋 z duchem.

- S艂ucham? - spyta艂a z roztargnieniem Maude. - Aha! Sp贸jrz, okno panoramiczne idzie do g贸ry, a zas艂ona w d贸艂. Z duchem? Z jakim duchem, u licha?

- Z Freemanem, Charleyem Freemanem. Nazwisko z przesz艂o艣ci, Maude. W pierwszej chwili trudno mi by艂o uwierzy膰. Charley by艂 cz艂onkiem bractwa Phi Beta i najwa偶­niejszym facetem rocznika tysi膮c dziewi臋膰set dziesi膮tego. Gwiazdor bie偶ni, przewodnicz膮cy bractwa, wydawca gazety Phi Beta.

- Dobry Bo偶e! Co si臋 sta艂o, 偶e chce zaszczyci膰 sw膮 obec­no艣ci膮 nasze n臋dzne progi? - spyta艂a 偶artobliwie Maude.

Earl nie odwzajemni艂 u艣miechu. Mia艂 przed oczyma k艂o­potliwy obrazek z przesz艂o艣ci, kt贸ry tkwi艂 g艂臋boko w jego pami臋ci przez wiele lat: Earl, w stroju kelnera, nakrywa st贸艂 przed elegancko ubranym 艣wiatowcem Charleyem Freema­nem. Gdy zaprosi艂 Charleya do swego domu, jego entuzjazm by艂 w du偶ej mierze spontaniczny, odruch cz艂owieka, kt贸ry szczyci si臋, 偶e pomimo wszystkich sukces贸w pozosta艂 otwar­tym, zwyk艂ym, przyjaznym facetem. Teraz, przypominaj膮c sobie ich stosunki w college'u, Earl poczu艂, 偶e perspektywa przyjazdu Charleya wprawia go w zak艂opotanie.

- By艂 cholernie bogaty - powiedzia艂 do 偶ony. - Jeden z tych facet贸w - w g艂osie Earla zabrzmia艂a gorycz - kt贸rzy maj膮 wszystko. Znasz takich, prawda?

- C贸偶, kochanie - zauwa偶y艂a Maude - nie by艂e艣 ostat­ni w kolejce, gdy los przydziela艂 urod臋 i rozum.

- Nie, ale gdy im dawa艂 pieni膮dze, mnie przypad艂 w udziale str贸j kelnera i 艣cierka. - 呕ona popatrzy艂a na niego ze wsp贸艂­czuciem, co zach臋ci艂o go do dalszych wynurze艅. - Do licha, Maude, cz艂owiekowi wszystko wywraca si臋 w 艣rodku, gdy musi obs艂ugiwa膰 facet贸w w tym samym wieku, sprz膮ta膰 po nich, patrze膰, jak szastaj膮 fors膮, nosz膮 eleganckie ciuchy, wyje偶d偶aj膮 w lecie do kurort贸w, podczas gdy on sam musi harowa膰, 偶eby zarobi膰 na czesne za nast臋pny rok. - Earl by艂 zaskoczony emocjami, kt贸re ujawni艂y si臋 w jego g艂osie. - I przez ca艂y czas patrz膮 na ciebie z g贸ry, jak gdyby ludzie, kt贸rym nie podano pieni臋dzy na srebrnej tacy, byli czym艣 gorszym.

- No wiesz, doprowadza mnie to do sza艂u! - wykrzyk­n臋艂a Maude, prostuj膮c z oburzeniem ramiona, jak gdyby zamierza艂a broni膰 Earla przed tymi, kt贸rzy poni偶ali go w college'u - Je艣li ten wielki Charley Freeman zadziera艂 wobec ciebie nosa w dawnych latach, nie widz臋 powodu, dla kt贸rego mieliby艣my go teraz go艣ci膰 w naszym domu.

- Och, do diab艂a, pu艣膰my to w niepami臋膰 - rzek艂 ponu­ro Earl. - Ju偶 mnie to nie rusza. Najwyra藕niej mia艂 ochot臋 wpa艣膰, a ja bez wzgl臋du na wszystko pr贸bowa艂em by膰 dobrym koleg膮.

- A co nad臋ty pan Freeman porabia teraz?

- Nie mam poj臋cia. Pewnie jest jak膮艣 szyszk膮. Studiowa艂 medycyn臋, a ja wr贸ci艂em tutaj i stracili艣my kontakt. - W ra­mach eksperymentu Earl nacisn膮艂 guzik w 艣cianie. Z piwnicy dobieg艂o ich st艂umione pstrykni臋cie i warkot, gdy maszyny przej臋艂y kontrol臋 nad temperatur膮, wilgotno艣ci膮 i czysto艣ci膮 otaczaj膮cego ich powietrza. - Ale nie spodziewam si臋, by powodzi艂o mu si臋 lepiej ni偶 nam.

- A co konkretnie masz mu do zarzucenia? - naciska艂a oburzona nadal Maude.

Earl machn膮艂 lekcewa偶膮co d艂oni膮. Nie by艂o jakich艣 szcze­g贸lnych incydent贸w, o kt贸rych m贸g艂by opowiedzie膰 Maude. Ludzie pokroju Charleya Freemana nie upokarzali go, gdy ich obs艂ugiwa艂, ale jednocze艣nie by艂 pewien, 偶e patrz膮 na niego z g贸ry, i got贸w by艂 przyj膮膰 ka偶dy zak艂ad, 偶e gdy jest za daleko, by s艂ysze膰, co m贸wi膮, obgaduj膮 go...

Pokr臋ci艂 g艂ow膮, pr贸buj膮c otrz膮sn膮膰 si臋 z pos臋pnego na­stroju, i u艣miechn膮艂 si臋 do 偶ony.

- No, mamu艣ka, co powiesz na ma艂ego drinka i wyciecz­k臋 po ca艂ym domu? Skoro zamierzam pokaza膰 go Charleyo­wi, powinienem zorientowa膰 si臋, jak dzia艂aj膮 te wszystkie efektowne sztuczki, w przeciwnym razie pomy艣li, 偶e poczciwy Earl czuje si臋 w tym otoczeniu jak u siebie w domu w takim samym stopniu jak emerytowany str贸偶, kelner czy kto艣 w tym rodzaju. Cholera, znowu telefon! Cywilizacja do ciebie.

- Pan Converse do pana, panie Fenton - powiedzia艂a pokoj贸wka.

- Cze艣膰, Lou, stary z艂odziejaszku. W艂a艣nie ogl膮damy z Maude twoje dzie艂o. B臋dziemy musieli oboje wr贸ci膰 do college'u, by podj膮膰 studia na wydziale elektrycznym, cha, cha, cha... Co? Kto...? Nie 偶artuj. Naprawd臋 chc膮...? C贸偶, chyba jest to jedna z rzeczy, przez kt贸re trzeba przej艣膰. Je艣li si臋 upieraj膮, to trudno, zgoda. Objechali艣my z Maude ca艂y 艣wiat, a w dwie minuty po powrocie do domu mamy wra偶enie, 偶e znajdujemy si臋 w samym centrum Grand Central Station.

Od艂o偶y艂 s艂uchawk臋 i podrapa艂 si臋 w g艂ow臋 z udawanym zdumieniem i znu偶eniem. W rzeczywisto艣ci by艂 ogromnie zadowolony z tego, 偶e co艣 si臋 dzieje, 偶e dowodzi to dobitnie, i偶 dopiero zacz臋艂o si臋 jego nowe 偶ycie, zupe艂nie r贸偶ne od zarz膮dzania w艂asn膮 fabryk膮, wychowywania dzieci i podr贸偶y dooko艂a 艣wiata.

- Co znowu? - spyta艂a Maude.

- Ach, Converse m贸wi, 偶e jakie艣 idiotyczne miejscowe czasopismo chce napisa膰 o naszym domu. Przyjad膮 dzi艣 po po艂udniu zrobi膰 troch臋 zdj臋膰.

- Niez艂a zabawa!

- Taak... chyba. Nie wiem. Nie chc臋 wygl膮da膰 na wszyst­kich zdj臋ciach jak jaki艣 zarozumia艂y g艂upiec.
- 呕eby poka­za膰, jak ma艂o go to obchodzi, zainteresowa艂 si臋 czym艣 in­nym. - Fakt, 偶e zap艂acili艣my dekoratorce kup臋 pieni臋dzy, ale musz臋 przyzna膰, 偶e naprawd臋 pomy艣la艂a o wszystkim, prawda?
- Otworzy艂 ma艂膮 szafk臋 przy drzwiach wychodz膮­cych na taras i wyj膮艂 z niej fartuch, czepiec kucharza i azbes­towe r臋kawice. - Do licha, ca艂kiem nie藕le. Widzisz ten nadruk na far
tuchu, Maude?

- Dowcipny - odpowiedzia艂a Maude i przeczyta艂a na g艂os: - „Nie strzelaj do kucharza, stara si臋, jak mo偶e”. Wygl膮dasz teraz jak szef kuchni z hotelu „Waldorf”, Earl. W艂贸偶 jeszcze czepiec.

Earl u艣miechn膮艂 si臋 pow艣ci膮gliwie, obracaj膮c czepiec w d艂oniach.

- Prawd臋 m贸wi膮c, nie jestem pewien, jak si臋 wk艂ada co艣 tak idiotycznego. Czuj臋 si臋 jak przybysz z Marsa.

- Dla mnie wygl膮dasz cudownie. Nie odda艂abym ci臋 za stu nad臋tych Charley贸w Freeman贸w.

Ruszyli tarasem pod r臋k臋 w stron臋 grilla, kamiennej budowli, kt贸r膮 z daleka mo偶na by wzi膮膰 za fili臋 urz臋du pocztowego. Poca艂owali si臋, jak to robili przed piramid膮 Cheopsa, Koloseum, Tad偶 Mahal.

- Wiesz co, Maude? - powiedzia艂 Earl, poddaj膮c si臋 przepe艂niaj膮cym go uczuciom. - Kiedy艣 偶a艂owa艂em, 偶e m贸j staruszek nie by艂 bogaty i nie mogli艣my mie膰 takiego domu, gdy sko艅czy艂em college i pobrali艣my si臋. Ale nie prze偶yli­by艣my w贸wczas takich chwil jak teraz, gdy spogl膮damy za siebie i mo偶emy z dum膮 stwierdzi膰, 偶e doszli艣my do wszyst­kiego sami. I rozumiemy tych, kt贸rzy maj膮 niewiele, ponie­wa偶 sami byli艣my w takiej sytuacji. Z pewno艣ci膮 nikt, kto urodzi艂 si臋 w czepku, nie ma takiej 艣wiadomo艣ci. Mn贸stwo ludzi podczas naszego rejsu wycieczkowego nie chcia艂o ogl膮da膰 tej straszliwej biedy w Azji, jak gdyby gryz艂o ich sumienie. Ale my, kt贸rzy przeszli艣my tak膮 trudn膮 drog臋, patrz膮c na tych biedak贸w, potrafimy w pewnym sensie ich zrozumie膰.

- Uhum - zgodzi艂a si臋 powa偶nie Maude. Earl poruszy艂 palcami w grubych r臋kawicach.

- A dzisiaj wieczorem mam zamiar upiec dla ciebie, Charleya i dla mnie befsztyk z pol臋dwicy, gruby jak ksi膮偶ka telefoniczna Manhattanu, i zas艂uguj臋 na ka偶dy jego gram.

- Nie rozpakowali艣my si臋 nawet.

- I co z tego? Nie jestem zm臋czony. Mamy jeszcze wiele do prze偶ycia i im szybciej si臋 do tego zabierzemy, tym wi臋cej zrobimy.

Earl i Maude znajdowali si臋 w salonie, Earl nadal w stro­ju kucharza, gdy pokoj贸wka zaanonsowa艂a Charleya Free­mana.

- Do licha! -wykrzykn膮艂 rado艣nie Earl. - To Charley we w艂asnej osobie!

Charley by艂 nadal szczup艂y i trzyma艂 si臋 prosto, g艂贸wn膮 oznak膮 up艂ywu czasu by艂y siwe pasma w jego g臋stych w艂o­sach. Na pokrytej zmarszczkami twarzy malowa艂a si臋 jak kiedy艣 pewno艣膰 siebie i przem膮drza艂o艣膰 oraz, zdaniem Earla, lekkie szyderstwo. Z dawnego Charleya pozosta艂o tak wiele, 偶e ich stosunki ze studenckich czas贸w, martwe od czter­dziestu lat, o偶y艂y nag艂e w pami臋ci Earla. Wbrew sobie, poczu艂 si臋 obrzydliwie s艂u偶alczy, prymitywny i t臋py. Jego jedyn膮 obron膮 by艂a, tak jak niegdy艣, skrywana uraza oraz nadzieja, 偶e wszystko si臋 wkr贸tce zmieni.

- Kawa艂 czasu, prawda, Earl? - powiedzia艂 Charley wci膮偶 m臋skim, g艂臋bokim g艂osem. - Wygl膮dasz 艣wietnie.

- Sporo wody up艂yn臋艂o przez czterdzie艣ci lat - pokiwa艂 g艂ow膮 Earl. Pog艂adzi艂 nerwowo d艂oni膮 obicie kanapy i w ko艅cu przypomnia艂 sobie o Maude, kt贸ra sta艂a za nim, sztywna, z zaci艣ni臋tymi wargami.
- Och, przepraszam, Charley, to moja 偶ona, Maude.

- To przyjemno艣膰, kt贸r膮 musia艂em od艂o偶y膰 na wiele lat - rzek艂 Charley. - Mam wra偶enie, 偶e pani膮 znam. Earl tyle opowiada艂 o pani w college'u.

- Jak si臋 pan miewa? - spyta艂a oboj臋tnie Maude.

- Znacznie lepiej, ni偶bym m贸g艂 si臋 spodziewa膰 p贸艂 roku temu - odpowiedzia艂 Charley. - Rany, co za pi臋kny dom! - Opar艂 d艂o艅 na szafkowym zestawie, mieszcz膮cym telewizor, radio i gramofon. - Jak,
u licha, si臋 to nazywa?

- To? - zdziwi艂 si臋 Earl. - Odbiornik TV. A do czego jest podobne?

- TV? - spyta艂 Charley, marszcz膮c brwi. - T V? Och, skr贸t od telewizji, tak?

- 呕arty sobie stroisz ze mnie, Charley?

- Nie, m贸wi臋 ca艂kiem serio. Zapewne istnieje przesz艂o p贸艂tora miliarda os贸b, kt贸re nigdy nie widzia艂y czego艣 po­dobnego, a ja si臋 do nich zaliczam. Czy zaboli mnie, je艣li dotkn臋 szklanej cz臋艣ci?

- Telewizora? - Earl roze艣mia艂 si臋 z zak艂opotaniem. - ­Do licha, nie. Spr贸buj.

- Pan Freeman ma zapewne w domu telewizor pi臋膰 razy wi臋kszy od naszego - powiedzia艂a Maude
z lodowatym u艣miechem - i stroi sobie z nas 偶arty, 偶e nie wie, co to jest, poniewa偶 nasz telewizor jest taki ma艂y.

- No c贸偶, Charley - rzek艂 Earl, przerywaj膮c niezr臋czn膮 cisz臋, kt贸ra zapad艂a po uwadze Maude - czemu zawdzi臋­czamy twoj膮 wizyt臋?

- Przez pami臋膰 na dawne czasy - odpowiedzia艂 Charley. - Znalaz艂em si臋 przypadkiem w twoim mie艣cie i przy­pom...

Charley nie zdo艂a艂 doko艅czy膰 zdania, albowiem przerwa艂o mu pojawienie si臋 grupy z艂o偶onej z Lou Converse'a, foto­grafa z „Home Beautiful” i m艂odej, 艂adnej dziennikarki.

***

Fotograf, kt贸ry przedstawi艂 si臋 po prostu jako Slotkin, przej膮艂 dow贸dztwo nad ca艂膮 grup膮 i - jak to mia艂 czyni膰 podczas ca艂ego swojego pobytu - szybko uci膮艂 wszelkie rozmowy i zaj臋cia nie zwi膮zane
z robieniem zdj臋膰 do cza
so­pisma.

- A wi臋c - powiedzia艂 Slotkin - ca艂y ten wic tutaj to pakejt, tak?

- S艂ucham? - nie zrozumia艂 Earl.

- Pakiet - podpowiedzia艂a kobieta. - Widzi pan, punktem wyj艣cia ca艂ej historii jest fakt, 偶e po powrocie z podr贸偶y dooko艂a 艣wiata otrzymujecie pa艅stwo gotowy pakiet - wszystko, czego cz艂owiek m贸g艂by chcie膰, by cieszy膰 si臋 pe艂ni膮 偶ycia.

- Och!

- Jest tu rzeczywi艣cie wszystko - powiedzia艂 Lou Con­verse - dos艂ownie wszystko, 艂膮cznie z doskonale zaopa­trzon膮 w wina piwnic膮 i spi偶arni膮 pe艂n膮 smako艂yk贸w. No­wiute艅kie samochody, nowiute艅kie wszystko.

- Aha! Wigrali gongurs.

- Earl sprzeda艂 fabryk臋 i odszed艂 na emerytur臋 - wyja艣­ni艂 Converse.

- Doszli艣my z Maude do wniosku, 偶e jeste艣my co艣 sobie winni - oznajmi艂 Earl. - Odmawiali艣my sobie przez tyle lat, inwestowali艣my pieni膮dze w nasz interes, a p贸藕niej, gdy dzieci doros艂y i zaoferowano nam atrakcyjn膮 cen臋 za fabry­k臋, nagle nam odbi艂o i powiedzieli艣my sobie: „Czemu nie?”. I po prostu zam贸wili艣my wszystko, na co mieli艣my kiedykol­wiek ochot臋.

Earl zerkn膮艂 na Charleya Freemana, kt贸ry sta艂 nieco na uboczu, u艣miechaj膮c si臋 lekko, najwyra藕niej zafascynowany ca艂膮 scen膮.

- Zaczynali艣my z Maude w dwupokojowym mieszkaniu w pobli偶u portu. Prosz臋 to umie艣ci膰
w artykule - rzek艂 do dziennikarki.

- Mieli艣my nasz膮 mi艂o艣膰 - powiedzia艂a nie艣mia艂o Maude.

- Tak- przyzna艂 Earl. - I nie chc臋, by ludzie my艣leli, 偶e jestem jeszcze jednym zarozumia艂ym g艂upcem, kt贸ry urodzi艂 si臋 z kup膮 pieni臋dzy i wszystko przysz艂o mu bez najmniejszego trudu. Nie, prosz臋 pa艅stwa! To jest koniec d艂ugiej ci臋偶kiej drogi. Prosz臋 to napisa膰. Charley pami臋ta mnie z dawnych lat, gdy musia艂em pracowa膰, 偶eby zarobi膰 na szko艂臋.

- To by艂y trudne czasy dla Earla - przyzna艂 uprzejmie Charley.

Teraz, gdy sta艂 si臋 o艣rodkiem zainteresowania, Earl po­czu艂, 偶e wraca mu pewno艣膰 siebie, i zacz膮艂 widzie膰 powr贸t Charleya do swego 偶ycia w tej w艂a艣nie chwili jako szcz臋艣liwe zrz膮dzenie losu, wspania艂膮 okazj臋 do wyr贸wnania dawnych rachunk贸w.

- To nie z powodu pracy prze偶ywa艂em trudne chwile - ­powiedzia艂 znacz膮co.

Charley wydawa艂 si臋 zdziwiony podnieceniem Earla.

- W porz膮dku - rzek艂 przyja藕nie - skoro tak twier­dzisz. To by艂o tak dawno, 偶e mog艂o mi si臋 co艣 pomyli膰.

- Mam na my艣li to, 偶e trudno by艂o mi znie艣膰 wynios艂y stosunek niekt贸rych koleg贸w do mnie, tylko dlatego 偶e nie urodzi艂em si臋 w czepku - wyja艣ni艂 uszczypliwie Earl.

- Earl! - zawo艂a艂 Charley, u艣miechaj膮c si臋 z niedo­wierzaniem. - Mimo 偶e mieli艣my tylu ba艂wan贸w
w naszym bractwie, 偶aden z nich ani przez chwil臋 nie traktowa艂 wy­nio艣le...

- Dekst to 艂atwa zprawa - przerwa艂 mu niecierpliwie Slotkin. - Brzygotujcie si臋 do zdj臋膰. Zacznijmy od grilla­: chleb, za艂ata i du偶y krwisty blaster miensa.

S艂u偶膮ca przynios艂a z lod贸wki dwukilogramowy puc mi臋sa i Earl przytrzyma艂 go w g贸rze nad grillem.

- Prosz臋 si臋 po艣pieszy膰 - ponagli艂 dobrodusznie foto­grafa - nie mog臋 trzyma膰 tej krowy
w wyci膮gni臋tych r臋kach przez ca艂y dzie艅. - Jednak偶e za jego u艣miechem kry艂a si臋 irytacja z powodu tak lekkiego stosunku Charleya do jego studenckich krzywd.

- Jeden moment! - powiedzia艂 Slotkin. B艂ysn膮艂 flesz. ­- Topra!

Nast臋pnie ca艂e towarzystwo przenios艂o si臋 do 艣rodka. Tam Earl i Maude, a czasami s艂u偶膮ca, pozowali w kolejnych pokojach, podlewaj膮c ro艣liny w solarium, czytaj膮c najnow­sz膮 ksi膮偶k臋 przy kominku
w salonie, otwieraj膮c okna auto­matycznym przyciskiem, rozmawiaj膮c ze s艂u偶膮c膮 przy super­nowoczesnej pralce, planuj膮c menu, popijaj膮c drinki w po­koju do gier i zabaw, pi艂uj膮c deski w warsztacie, odkurzaj膮c kolekcj臋 broni Earla w gabinecie.

Wsz臋dzie towarzyszy艂 im dyskretnie Charley Freeman, nie opuszczaj膮c niczego. Najwyra藕niej dobrze si臋 bawi艂, patrz膮c, jak Maude i Earl demonstruj膮 sw贸j pakiet 偶ycio­wych wyg贸d. Pod spojrzeniem Charleya Earl stawa艂 si臋 coraz bardziej niespokojny i skr臋powany, a偶 wreszcie Slotkin zgani艂 go za fa艂szywy u艣miech.

- M贸j Bo偶e, Maude - powiedzia艂 Earl, poc膮c si臋 w g艂贸wnej sypialni - gdybym kiedy艣 musia艂 podj膮膰 na nowo prac臋 - odpuka膰 w nie malowane drewno - m贸g艂bym zatrudni膰 si臋 w telewizji jako transformista. Do licha, oby to ju偶 by艂o ostatnie zdj臋cie. Czuj臋 si臋 jak cholerny stojak do wietrzenia ubra艅.

Musia艂 jednak przebra膰 si臋 jeszcze raz na polecenie Slot­kina, tym razem w smoking. Slotkin chcia艂 koniecznie zrobi膰 zdj臋cie podczas kolacji przy 艣wiecach. Zas艂ony w jadalni mia艂y by膰 zaci膮gni臋te, oczywi艣cie automatycznie, dla ukrycia faktu, 偶e naprawd臋 jest dopiero popo艂udnie.

- Charley chyba si臋 napatrzy艂 - zauwa偶y艂 Earl, krzy­wi膮c si臋 przy zapinaniu ko艂nierzyka. - My艣l臋, 偶e mu choler­nie zaimponowali艣my - doda艂 bez przekonania. Popatrzy艂 z nadziej膮 na Maude, oczekuj膮c jej potwierdzenia.

Maude siedzia艂a przy toaletce, przygl膮daj膮c si臋 bezlito艣nie swemu odbiciu w lustrze i przymierzaj膮c bi偶uteri臋.

- Hmm?

- Powiedzia艂em, 偶e dom zrobi艂 na Charleyu du偶e wra­偶enie.

- Ten ca艂y Charley - odpowiedzia艂a stanowczo - je艣li chcesz wiedzie膰, jest zbyt ugrzeczniony. Po tym jak zadziera艂 wobec ciebie nosa na studiach, teraz przyje偶d偶a ca艂y w u艣mie­chach i prezentuje nienaganne maniery.

- Taak - westchn膮艂 Earl. - Psiakrew, sprawia艂, 偶e czu艂em si臋 zawsze przy nim jak kto艣 gorszy, i dalej tak jest. Patrzy na nas, jakby艣my si臋 popisywali, a nie po prostu pr贸bowali pom贸c ludziom z czasopisma. I s艂ysza艂a艣 jego odpowied藕, gdy wygarn膮艂em wprost, co nie podoba艂o mi si臋 w college'u?

- Zachowywa艂 si臋 tak, jak gdyby艣 sobie to wszystko wymy艣li艂, jak gdyby to by艂a sprawa twojej chorej wyobra藕ni. Och, to spryciarz, dobrze, ale ja nie dam si臋 wyprowadzi膰 z r贸wnowagi - rzek艂a dzielnie Maude. - To mia艂 by膰 najszcz臋艣liwszy dzie艅 w naszym 偶yciu, tak si臋 zacz膮艂 i tak si臋 sko艅czy. Chcesz wiedzie膰 co艣 jeszcze?

- Co takiego? - Dzi臋ki wsparciu Maude Earl czu艂, 偶e nabiera zn贸w wigoru. Nie by艂 absolutnie pewny, 偶e Charley 艣mieje si臋 z nich w duchu, ale Maude najwidoczniej tak uwa偶a艂a i r贸wnie偶 j膮 to w艣cieka艂o.

- Te jego wynios艂e tony i mydlenie nam oczu, 偶e nie widzia艂 w 偶yciu telewizora - powiedzia艂a, zni偶aj膮c g艂os do szeptu. - Mimo to nie s膮dz臋, 偶eby Charley Freeman by艂 w tej chwili na topie. Przyjrza艂e艣 si臋
z bliska jego garniturowi?

- Nie, Slotkin tak nas pop臋dza艂, 偶e nie mia艂em na to czasu.

- Ale mo偶esz by膰 pewny, 偶e ja to zrobi艂am, Earl - ­oznajmi艂a triumfuj膮cym tonem Maude. - Jest wytarty i wy艣wiecony, a mankiety - strach patrze膰! Umar艂abym ze wstydu, gdyby艣 w艂o偶y艂 na siebie co艣 takiego.

Earl by艂 zaskoczony. Przyj膮艂 od pocz膮tku tak膮 defensywn膮 postaw臋, 偶e nie przesz艂o mu nawet przez my艣l, 偶e Charleyowi mog艂oby si臋 powodzi膰 gorzej ni偶 w college'u.

- Mo偶e to jego ukochany garnitur, kt贸rego nie ma serca wyrzuci膰 - powiedzia艂 wreszcie. - Bogaci ludzie bywaj膮 czasami ekscentryczni w takich sprawach.

- Ma r贸wnie偶 ukochan膮 star膮 koszul臋 i ukochane stare buty.

- Nie wierz臋 - mrukn膮艂 cicho Earl. Uchyli艂 zas艂on臋, by zerkn膮膰 na ba艣niowy taras i grill, gdzie sta艂 Charley Freeman, gaw臋dz膮c ze Slotkinem, Converse'em i dziennikark膮. Earl zauwa偶y艂 ze zdumieniem, 偶e mankiety spodni Charleya s膮 naprawd臋 wytarte, a obcasy but贸w 艣ci臋te. Earl nacisn膮艂 odpowiedni guzik i okno sypialni rozsun臋艂o si臋.

- To sympatyczne miasto - m贸wi艂 Charley. - M贸g艂­bym si臋 r贸wnie dobrze osiedli膰 tu, jak i gdzie indziej, ponie­wa偶 nie mam szczeg贸lnych powod贸w, by wybra膰 jaki艣 kon­kretny region kraju.

- Zbit drogo! - rzek艂 Slotkin.

- Tak - zgodzi艂 si臋 Charley. - Pewnie m膮drze zrobi艂­bym, przenosz膮c si臋 w g艂膮b kraju, gdzie moje pieni膮dze maj膮 troch臋 wi臋ksz膮 warto艣膰 nabywcz膮. Bo偶e m贸j, nie do wiary, ile wszystko dzisiaj kosztuje!

Maude po艂o偶y艂a d艂o艅 na ramieniu Earla.

- Nie wydaje to ci si臋 troch臋 podejrzane? - spyta艂a szeptem. - Nie mia艂e艣 z nim kontaktu przez czterdzie艣ci lat, a tu nagle zjawia si臋, wygl膮daj膮c jak kloszard, by nam z艂o偶y膰 przyjacielsk膮 wizyt臋. O co mu chodzi?

- Powiedzia艂, 偶e po prostu chcia艂 si臋 ze mn膮 zobaczy膰 przez wzgl膮d na dawne czasy - odrzek艂 niepewnie Earl.

- Wierzysz w to...? - parskn臋艂a Maude.

Jadalnia wygl膮da艂a jak otwarta skrzynia ze skarbami, p艂omienie 艣wiec odbija艂y si臋 w tysi膮cu r贸偶nych powierzch­ni - srebra, porcelany, fasetach kryszta艂贸w, rubinach Maude, kt贸re Earl kupi艂 w Bombaju,
w pe艂nych dumy oczach obojga ma艂偶onk贸w. S艂u偶膮ca postawi艂a przed nimi na stole paruj膮c膮 zup臋, przygotowan膮 specjalnie ze wzgl臋du na zdj臋cia.

- Toskonale! - ucieszy艂 si臋 Slotkin. - Topra! Teraz m贸wicz.

- O czym? - spyta艂 Earl.

- O czymkolwiek - podpowiedzia艂a dziennikarka. ­- Chodzi o to, 偶eby zdj臋cie nie sprawia艂o wra偶enia upozowa­nego. Rozmawiajcie o podr贸偶y. Jak wygl膮da sytuacja w Azji?

By艂o to pytanie, kt贸rego Earl nie mia艂 ochoty zbywa膰 lekk膮 rozmow膮.

- By艂e艣 w Azji? - spyta艂 Charley.

Earl u艣miechn膮艂 si臋 skromnie.

- W Indiach, Birmie, Japonii, na Filipinach. W sumie sp臋dzili艣my tam chyba dwa miesi膮ce, przygl膮daj膮c si臋 sy­tuacji.

- Je藕dzili艣my z Earlem na wszelkie mo偶liwe dodatkowe wycieczki - doda艂a Maude. - Musia艂 po prostu zobaczy膰 wszystko na w艂asne oczy.

- K艂opot z Departamentem Stanu polega na tym, 偶e wszyscy oni patrz膮 na 艣wiat z wy偶yn wie偶y z ko艣ci s艂onio­wej - powiedzia艂 Earl.

Za b艂yszcz膮cym obiektywem aparatu fotograficznego i re­flektorem lampy b艂yskowej widzia艂 oczy Charleya Freemana. Fachowa rozmowa na temat istotnych problem贸w zawsze stanowi艂a jedn膮 z wielu mocnych stron Charleya w college'u, a Earl m贸g艂 jedynie pokornie s艂ucha膰, przytakiwa膰 i po­dziwia膰. Obecnie przysz艂a kolej na Earla, to on rozprawia艂 swobodnie, ze swad膮.

- Tak jest - podsumowa艂 - sytuacja wydawa艂a si臋 prawie beznadziejna wszystkim uczestnikom rejsu poza Maude i mn膮 i dopiero po pewnym czasie zrozumieli艣my, dlaczego tak si臋 dzieje. Zdali艣my sobie spraw臋, 偶e w艂a艣ciwie tylko my doszli艣my do wszystkiego dzi臋ki w艂asnej pracy, ­偶e tylko my naprawd臋 rozumiemy, i偶 bez wzgl臋du na to, w jakim do艂ku si臋 cz艂owiek znajduje, zawsze mo偶e si臋 wywin­dowa膰 na sam szczyt. - Umilk艂 na chwil臋. - W Azji nie dzieje si臋 nic takiego, czemu nie zaradzi艂aby odrobina odwagi, zdrowego rozs膮dku i wiedzy.

- Ciesz臋 si臋, 偶e to takie proste - rzek艂 spokojnie Char­ley. - Ju偶 zaczyna艂em si臋 obawia膰, 偶e sytuacja jest znacznie bardziej skomplikowana.

Earl, kt贸ry s艂usznie uwa偶a艂 siebie za jednego z naj艂agod­niejszych, naj艂atwiejszych w obej艣ciu ludzi na ca艂ej kuli ziemskiej, znalaz艂 si臋 w nietypowej dla siebie sytuacji, a mia­nowicie by艂 okropnie w艣ciek艂y na drugiego cz艂owieka. Char­ley Freeman, kt贸ry wyra藕nie straci艂 sw膮 pozycj臋 w 艣wiecie, tak jak Earl j膮 zyska艂, otwarcie bagatelizowa艂 jedno z osi膮g­ni臋膰 Earla, z kt贸rych by艂 najbardziej dumny, a mianowicie jego znajomo艣膰 Azji.

- Widzia艂em to na w艂asne oczy, Charley! - powie­dzia艂. - Nie zabieram g艂osu z pozycji jeszcze jednego choler­nego stratega, g艂upca, kt贸ry nie rusza ty艂ka ze swojego fotela, nie wytyka nosa poza w艂asne miasto!

Slotkin b艂ysn膮艂 fleszem.

- Ein mal.

- Oczywi艣cie, Earl - rzek艂 przepraszaj膮cym tonem Charley. - To by艂o niegrzeczne z mojej strony. To, co m贸wisz, jest w pewnym sensie prawdziwe, ale w znacznym uproszczeniu. Samo w sobie jest niebezpiecznym sposobem my艣lenia. Nie powinienem by艂 ci przerywa膰. Po prostu jest to temat, kt贸ry mnie g艂臋boko interesuje.

Earl poczu艂, 偶e si臋 czerwieni, gdy Charley, pozornie prze­praszaj膮c, wyst膮pi艂 jako wi臋kszy znawca azjatyckich prob­lem贸w od niego.

- Pomy艣l, Charley, 偶e by膰 mo偶e mam prawo do wyda­wania pewnych opinii o Azji. Styka艂em si臋 tam
z wieloma lud藕mi, poznawa艂em ich spos贸b my艣lenia.

- Trzeba go by艂o widzie膰, jak rozmawia艂 z chi艅skimi go艅cami hotelowymi w Manili - wtr膮ci艂a Maude, mierz膮c wyzywaj膮cym wzrokiem Charleya.

- A teraz chcieliby艣my - powiedzia艂a dziennikarka, sprawdzaj膮c list臋 - zrobi膰 ostatnie zdj臋cie - wchodzicie oboje przez drzwi frontowe z walizkami, jak gdyby艣cie w艂a艣nie przyjechali, i macie ogromnie zaskoczone miny...

Znalaz艂szy si臋 znowu w g艂贸wnej sypialni, Earl i Maude przebrali si臋 pos艂usznie w ubrania, kt贸re mieli na sobie gdy przyjechali do domu. Earl przygl膮da艂 si臋 swemu odbiciu w lustrze, 膰wicz膮c miny wyra偶aj膮ce mi艂e zaskoczenie i pr贸buj膮c wm贸wi膰 sobie, 偶e obecno艣膰 Charleya Freemana nie popsuje mu tego wspania艂ego dnia.

- Czy on zostanie na kolacj臋 i na noc? - spyta艂a Maude.

- Och, do licha, przecie偶 stara艂em si臋 by膰 przez telefon dobrym koleg膮. Bez zastanowienia zaprosi艂em go, 偶eby zatrzyma艂 si臋 u nas zamiast w hotelu. Powinienem by艂 przedtem odgry藕膰 sobie j臋zyk.

- Bo偶e drogi, on mo偶e zosta膰 nawet przez tydzie艅.

- Kto wie? Slotkin nie da艂 mi okazji, bym spyta艂 Char­leya o cokolwiek.

Maude pokiwa艂a ponuro g艂ow膮.

- Earl, to wszystko sk艂ada si臋 na dziwny obraz.

- To znaczy?

- Je艣li po艂膮czysz elementy uk艂adanki - stare ubranie, jego blado艣膰, uwag臋, 偶e ma si臋 teraz lepiej, ni偶 m贸g艂by oczekiwa膰 jeszcze p贸艂 roku temu, ksi膮偶ki, telewizor... Czy s艂ysza艂e艣, jak pyta艂 Converse'a o ksi膮偶ki?

- Tak, to mnie r贸wnie偶 uderzy艂o, poniewa偶 Charley zawsze by艂 po偶eraczem ksi膮偶ek.

- Same bestsellery, a on nie s艂ysza艂 o 偶adnym! I wcale nie 偶artowa艂 na temat telewizora. Naprawd臋 widzia艂 go po raz pierwszy. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 na pewien czas wypad艂 z obiegu.

- Mo偶e chorowa艂 - powiedzia艂 Earl.

- Albo siedzia艂 w wi臋zieniu.

- Dobry Bo偶e! Chyba nie podejrzewasz...

- Chyba 藕le si臋 dzieje w pa艅stwie du艅skim - odrzek艂a Maude - i nie mam ochoty znosi膰 d艂u偶ej jego obecno艣ci, je艣li tylko uda nam si臋 znale藕膰 jaki艣 spos贸b, by si臋 go pozby膰. Pr贸buj臋 wykombinowa膰, co go tutaj sprowadza, i przychodzi mi na my艣l tylko jeden prawdopodobny pow贸d, a mianowi­cie, 偶e zamierza ci臋 oskuba膰 z pieni臋dzy.

- Dobrze, dobrze - powiedzia艂 Earl, kiwaj膮c na 偶on臋, by m贸wi艂a ciszej. - Zachowujmy si臋 tak przyja藕nie, jak tylko damy rad臋, a potem pozb膮d藕my si臋 go delikatnie.

- W jaki spos贸b? - spyta艂a Maude.

I wsp贸lnie obmy艣lili subtelny, ich zdaniem, plan pozbycia si臋 Charleya jeszcze przed kolacj膮.

***

- Bar-zo, bar-zo - powiedzia艂 Slotkin. - Zienki. ­Mrugn膮艂 serdecznie do Earla i Maude, jak gdyby po raz pierwszy zobaczy艂 w nich istoty ludzkie. - Zienki bar-zo. 艁adny pakejt wy mieszkacie. - Zrobi艂 ostatnie zdj臋cie. Spakowa艂 sw贸j sprz臋t, sk艂oni艂 si臋 i wyszed艂 z Lou Conver­se'em i dziennikark膮.

Odwlekaj膮c chwil臋 pogaw臋dki z Charleyem, Earl w艂膮czy艂 si臋 do polowania s艂u偶膮cej i Maude na 偶ar贸wki b艂yskowe, kt贸re Slotkin porozrzuca艂 po ca艂ym domu. Gdy znaleziono ostatni膮, przygotowa艂 dwie porcje martini i usadowi艂 si臋 na kanapie stoj膮cej naprzeciwko drugiej kanapy, na kt贸rej siedzia艂 Charley.

- No, jestem ju偶, Charley.

- Ty te偶 przeby艂e艣 d艂ug膮 drog臋, co, Earl? - zauwa偶y艂 Charley, czyni膮c gest maj膮cy podkre艣li膰 jego podziw dla wymarzonego domu. - Widz臋 na twoich p贸艂kach sporo fantastyki naukowej. Ten dom sam jest jak z bajki.

- Chyba - rzek艂 Earl. Zaczyna艂y si臋 pochlebstwa, kt贸re prawdopodobnie by艂y wst臋pem do g艂贸wnego natarcia. Earl postanowi艂 nie da膰 si臋 oczarowa膰 uk艂adno艣ci Charleya. - ­To 艂atwe do przewidzenia
w Ameryce, zw艂aszcza w przypad­ku kogo艣, kto nie boi si臋 pracy.

- Doprawdy?

Earl obrzuci艂 go艣cia bacznym spojrzeniem, zastanawiaj膮c si臋, czy Charley nie pr贸buje zn贸w pomniejszy膰 jego zas艂ug.

- Je艣li sprawia艂em wra偶enie, 偶e si臋 troch臋 przechwalam podczas wizyty pracownik贸w tego g艂upiego czasopisma ­- powiedzia艂 - to my艣l臋, 偶e mam si臋 czym chwali膰. Ten dom to co艣 wi臋cej ni偶 dom. To historia mojego 偶ycia, Charley, co艣 w rodzaju mojej osobistej piramidy.

Charley podni贸s艂 kieliszek w toa艣cie.

- Niech trwa r贸wnie d艂ugo jak piramida Cheopsa w Gizie.

- Dzi臋ki - rzek艂 podejrzliwie Earl. Pomy艣la艂, 偶e nad­szed艂 najwy偶szy czas, 偶eby zepchn膮膰 Charleya na pozycje obronne. - Jeste艣 lekarzem, Charley?

- Tak. Zrobi艂em dyplom w tysi膮c dziewi臋膰set szesnastym roku.

- Uhum. Gdzie praktykujesz?

- Jestem troch臋 za stary, 偶eby wr贸ci膰 do praktykowania medycyny, Earl. W ci膮gu ostatnich lat tyle si臋 w niej zmieni艂o tutaj w kraju, 偶e niestety pozosta艂em w tyle.

- Rozumiem. - Earl rozwa偶a艂 w my艣lach list臋 spraw, kt贸re mog艂yby spowodowa膰, 偶e lekarz popad艂
w konflikt z prawem. Spyta艂, staraj膮c si臋, by jego g艂os brzmia艂 oboj臋t­nie: - Jak wpad艂e艣 na pomys艂, 偶eby mnie odwiedzi膰?

- M贸j statek zawin膮艂 tutaj do portu, a ja przypomnia艂em sobie, 偶e to twoje rodzinne miasto. - Charley wzruszy艂 ze skr臋powaniem ramionami. - Nie mam rodziny, tote偶 pr贸­buj膮c zacz膮膰 zn贸w 偶ycie po tej stronie 艣wiata, postanowi艂em zobaczy膰 si臋 z niekt贸rymi dawnymi przyjaci贸艂mi ze studenc­kich czas贸w. Poniewa偶 statek przybi艂 w艂a艣nie tutaj, odwie­dzi艂em ci臋 pierwszego.

A wi臋c taka b臋dzie historyjka Charleya, pomy艣la艂 Earl, ­nie by艂o go od bardzo dawna w kraju. Zaraz przejdzie do natarcia.

- Ja sam raczej nie zaprz膮tam sobie my艣li studenck膮 paczk膮 - powiedzia艂, nie mog膮c powstrzyma膰 si臋 od lek­kiego prztyczka. - Banda snob贸w. Ciesz臋 si臋, 偶e nie mam z nimi do czynienia, wola艂em o nich zapomnie膰.

- Niech ich B贸g ma w swojej opiece, je艣li nie wyro艣li dot膮d z ho艂dowania idiotycznej hierarchii towarzyskiej stu­denckich czas贸w - rzek艂 Charley.

Earl by艂 zaskoczony ostrym tonem Charleya i, nie rozu­miej膮c go, 艣piesznie zmieni艂 temat.

- By艂e艣 za granic膮, Charley? Gdzie konkretnie?

- Earl! - zawo艂a艂a Maude z jadalni, zgodnie z pla­nem. - Sta艂o si臋 co艣 strasznego.

- Co takiego?

Stan臋艂a w drzwiach.

- Angela... Moja siostra, Angela - wyja艣ni艂a Char­leyowi - zadzwoni艂a w艂a艣nie z wiadomo艣ci膮, 偶e przyje偶d偶a z Arturem i dzie膰mi tu偶 przed kolacj膮. Chcieliby u nas przenocowa膰.

- O, psiako艣膰, nie bardzo mo偶emy ich przyj膮膰 - powie­dzia艂 Earl. - Jest ich pi臋cioro, a my mamy tylko dwa pokoje go艣cinne, jest Charley...

- Nie, nie - rzek艂 Charley, czerwieni膮c si臋. - Oczywi艣­cie, prosz臋 im powiedzie膰, 偶eby przyjechali. I tak zamierza艂em zatrzyma膰 si臋 w hotelu, poza tym mam kilka spraw do za艂atwienia, wi臋c raczej nie m贸g艂bym zosta膰.

- Dobrze, skoro tak m贸wisz - powiedzia艂 niech臋tnie Earl.

- Jak mus, to mus - rzek艂a filozoficznie Maude.

- Tak, mam du偶o roboty. Przykro mi. - Charley ruszy艂 w stron臋 drzwi, zostawiaj膮c nie dopitego drinka. - Dzi臋kuj臋. Mi艂o by艂o spotka膰 si臋 z wami. Zazdroszcz臋 wam waszego „pakietu”.

- Wszystkiego dobrego - powiedzia艂 Earl, zamykaj膮c drzwi z dreszczem i z westchnieniem.

Gdy Earl wci膮偶 jeszcze sta艂 w holu, zastanawiaj膮c si臋, co te偶 mo偶e sta膰 si臋 z cz艂owiekiem przez czterdzie艣ci lat, rozleg艂 si臋 g艂臋boki, melodyjny d藕wi臋k gongu przy drzwiach. Earl otworzy艂 ostro偶nie. Na progu sta艂 Lou Converse. Po drugiej stronie ulicy Charley Freeman wsiada艂 do taks贸wki.

Lou pokiwa艂 d艂oni膮 Charleyowi, po czym odwr贸ci艂 si臋 do Earla.

- Cze艣膰! Nie wpraszam si臋 na kolacj臋. Wr贸ci艂em po kapelusz. Zostawi艂em go chyba w solarium.

- Wchod藕, wchod藕 - zaprosi艂 go Earl, patrz膮c, jak taks贸wka odje偶d偶a z Charleyem w kierunku centrum mias­ta. - W艂a艣nie mieli艣my uczci膰 co艣 z Maude. Mo偶e zosta艂by艣 na kolacji i przy okazji pokaza艂 nam, jak dzia艂aj膮 te wszystkie urz膮dzenia?

- Dzi臋ki, ale czekaj膮 na mnie w domu. Mog臋 zosta膰 na chwil臋 i wyt艂umaczy膰 to, czego nie rozumiecie. Szkoda, 偶e nie uda艂o wam si臋 zatrzyma膰 na d艂u偶ej Freemana.

Maude pu艣ci艂a oko do Earla.

- Prosili艣my go, ale powiedzia艂, 偶e ma mn贸stwo spraw do za艂atwienia.

- Taak, chyba bardzo si臋 艣pieszy艂. Wiesz - rzek艂 w za­my艣leniu Converse - faceci pokroju Freemana s膮 dziwni. Sprawiaj膮, 偶e czujesz si臋 jednocze艣nie i dobrze, i 藕le.

- Wiesz co艣 na ten temat, Maude? - u艣miechn膮艂 si臋 Earl. - Lou instynktownie odni贸s艂 podobne wra偶enie co do Charleya! Czy mo偶esz wyja艣ni膰, o co dok艂adnie ci chodzi?

- No c贸偶, czuj臋 si臋 dobrze, poniewa偶 ciesz臋 si臋, 偶e zda­rzaj膮 si臋 jeszcze tacy ludzie na 艣wiecie - odpowiedzia艂 Converse. - A 藕le... hm, kiedy si臋 spotyka takiego faceta, cz艂owiek nie mo偶e si臋 oprze膰 refleksji, czego, u diab艂a, dokona艂 sam w swoim 偶yciu.

- Nie rozumiem - rzek艂 Earl.

Converse wzruszy艂 ramionami.

- Och, B贸g 艣wiadkiem, 偶e nie mogli艣my wszyscy po­艣wi臋ci膰 si臋 tak jak on. Nie wszyscy mog膮 by膰 bohaterami. Ale gdy my艣l臋 o Freemanie, czuj臋, 偶e pewnie m贸g艂bym zrobi膰 co艣 wi臋cej, ni偶 zrobi艂em.

Earl i Maude wymienili niepewne spojrzenia.

- A co Charley opowiedzia艂 ci o swoim 偶yciu, Lou?

- Nie uda艂o nam si臋 ze Slotkinem wyci膮gn膮膰 z niego wiele. Mieli艣my zaledwie kilka minut, gdy przebierali艣cie si臋 z Maude. My艣la艂em, 偶e kiedy艣 dowiem si臋 o wszystkim od ciebie. Powiedzia艂 nam tylko, 偶e przez ostatnie trzydzie艣ci lat mieszka艂 w Chinach. Wtedy przypomnia艂em sobie, 偶e w porannej gazecie by艂 o nim obszerny artyku艂, tylko jego nazwisko wypad艂o mi z pami臋ci. W艂a艣nie st膮d dowiedzia艂em si臋, 偶e utopi艂 wszystkie swoje pieni膮dze w tamtejszym szpitalu i prowadzi艂 go, dop贸ki komuni艣ci go nie zamkn臋li i w ko艅cu wyrzucili. Niesamowita historia.

- Uff - st臋kn膮艂 ponuro Earl po chwili przyt艂aczaj膮cej ciszy - rzeczywi艣cie, niesamowita. - Otoczy艂 ramieniem Maude, kt贸ra wlepi艂a nieobecne spojrzenie w grill za oknem. U艣cisn膮艂 j膮 lekko. - Powiedzia艂em, 偶e to niesamowita historia, nie s膮dzisz, mamu艣ka?

- Naprawd臋 namawiali艣my go, 偶eby zosta艂 - odpowie­dzia艂a z przygn臋bieniem.

- To niepodobne do nas, Maude, a je艣li tak, nie chc臋, 偶eby tak nadal by艂o. No, kochanie, stawmy temu czo艂o.

- Zadzwo艅 do niego do hotelu! - powiedzia艂a Maude. - Tak w艂a艣nie powinni艣my post膮pi膰. Powiemy mu, 偶e z moj膮 siostr膮 to nieporozumienie, 偶e... - 艢wiadomo艣膰, i偶 nie da si臋 taktownie naprawi膰 sytuacji, sprawi艂a, 偶e g艂os jej si臋 za艂ama艂. - Och, Earl, kochanie, czemu zjawi艂 si臋 akurat dzisiaj? Przez ca艂e 偶ycie pracowali艣my na ten dzie艅, a on musia艂 przyj艣膰 i wszystko popsu膰.

- Stara艂 si臋, jak m贸g艂, 偶eby tego nie zrobi膰 - westchn膮艂 Earl. - Ale znajdowa艂 si臋 w beznadziejnej sytuacji.

Converse przygl膮da艂 im si臋 ze wsp贸艂czuciem, nie rozumie­j膮c, w czym rzecz.

- C贸偶, do licha, skoro mia艂 sprawy do za艂atwienia, to trudno - pocieszy艂 ich. - Nie przynosi to ujmy waszej go艣cinno艣ci. Dobry Bo偶e, nikt w ca艂ym kraju nie ma lepszych warunk贸w do przyjmowania go艣ci od was. Wystarczy tylko pstrykn膮膰 prze艂膮cznikiem lub wcisn膮膰 guzik i macie wszyst­ko, czego dusza zapragnie.

Earl przeszed艂 przez puszysty dywan do tablicy wy艂膮cz­nik贸w, znajduj膮cej si臋 obok p贸艂ek z ksi膮偶kami. Nacisn膮艂 apatycznie jeden z nich, zapalaj膮c reflektory ukryte w krze­wach wok贸艂 domu.

- To nie ten - powiedzia艂 cicho. Gdy nacisn膮艂 kolejny, otworzy艂y si臋 z 艂oskotem drzwi gara偶u. - Nie. -Po naci艣­ni臋ciu trzeciego w progu stan臋艂a s艂u偶膮ca.

- Dzwoni艂 pan, panie Fenton?

- Przepraszam, to pomy艂ka - odpar艂 Earl. - Szuka艂em czego艣 innego.

Converse zmarszczy艂 brwi.

- A czego szukasz, Earl?

- Chcieli艣my z Maude zacz膮膰 dzisiaj wszystko od po­cz膮tku - rzek艂 Earl z ironicznym u艣miechem. - Poka偶 nam, Lou, kt贸ry guzik mamy wcisn膮膰.

Beztalencie

By艂a jesie艅 i li艣cie na drzewach wok贸艂 Lincoln High School przybiera艂y ten sam rdzawy kolor, jaki mia艂y ceglane 艣ciany sali, w kt贸rej odbywa艂 pr贸by zesp贸艂. George M. Helmholtz, szef sekcji muzycznej i dyrygent zespo艂u, sta艂 w kr臋gu sk艂a­danych krzese艂 i futera艂贸w instrument贸w. Na wszystkich krzes艂ach siedzieli bardzo m艂odzi ludzie, ka偶dy z nich przy­gotowywa艂 si臋 nerwowo do tego, by w co艣 zad膮膰 lub,
w przy­padku instrument贸w perkusyjnych, w co艣 uderzy膰, gdy tylko pan Helmholtz opu艣ci bia艂膮 pa艂eczk臋.

Pan Helmholtz, m臋偶czyzna ko艂o czterdziestki, kt贸ry uwa­偶a艂 sw贸j wielki brzuch za oznak臋 zdrowia, si艂y i godno艣ci, u艣miecha艂 si臋 anielsko, jak gdyby spodziewa艂 si臋 us艂ysze膰 za chwil臋 najwspanialsze pod s艂o艅cem d藕wi臋ki. Opu艣ci艂 pa艂eczk臋.

- Pluuuuum! - zagrzmia艂y suzafony.

- Bla! Bla! - zawt贸rowa艂y waltornie i zesp贸艂 zacz膮艂 gra膰 rozwlek艂ego, piskliwego, p艂aczliwego walca.

Mina pana Helmholtza nie zmieni艂a si臋 ani troch臋, gdy blaszane instrumenty d臋te kompletnie si臋 pogubi艂y, drew­niane zawiod艂a odwaga i raczej wola艂y gra膰 prawie niedo­s艂yszalnie, ni偶 偶eby s艂yszano, jak fa艂szuj膮, a sekcja perkusyjna wpad艂a w marszowy rytm, kt贸ry zna艂a lepiej i zdecydowanie bardziej jej le偶a艂.

- A-a-a-a-ta-ta, a-a-a-a-a-a, ta-ta-ta-ta! - za艣piewa艂 g艂o艣no tenorem pan Helmholtz parti臋 pierwszego kornetu, gdy pierwszy kornecista, zarumieniony i spocony, podda艂 si臋 i siedzia艂 oklapni臋ty na krze艣le, trzymaj膮c sw贸j instrument na kolanach.

- Saksofony, chc臋 was us艂ysze膰 - zawo艂a艂 pan Helm­holtz. - Dobrze!

By艂 to zesp贸艂 C i jak na jego mo偶liwo艣ci, wykonanie by艂o dobre. Nie mog艂o by膰 bardziej dopracowane w pi膮tej pr贸bie w tym roku szkolnym. Wi臋kszo艣膰 ch艂opc贸w dopiero zaczy­na艂a gra膰 w zespole i mieli przed sob膮 ca艂e lata, by doj艣膰 do wprawy i przenie艣膰 si臋 do zespo艂u B, kt贸ry, wed艂ug grafiku, spotyka艂 si臋 za godzin臋. Wreszcie najlepsi z nich znajd膮 si臋 w b臋d膮cym chlub膮 miasta zespole Lincoln High „Dziesi臋膰 do Kwadratu”.

Dru偶yna futbolowa przegra艂a po艂ow臋 mecz贸w, a dru偶yna koszyk贸wki dwie trzecie, ale szkolna orkiestra, podczas dziesi臋ciu lat, kiedy kierowa艂 ni膮 pan Helmholtz, nie ust臋­powa艂a 偶adnej innej a偶 do ubieg艂ego czerwca. Pierwsza w stanie by艂a poprzedzana przez dziewcz臋ta z chor膮giew­kami, pierwsza wykonywa艂a zar贸wno utwory ch贸ralne, jak i instrumentalne, pierwsza gra艂a staccato na instrumentach d臋tych za pomoc膮 j臋zyka, pierwsza maszerowa艂a w zapie­raj膮cym dech tempie, pierwsza pod艣wietli艂a od 艣rodka sw贸j b臋ben basowy. Lincoln High przyzna艂a cz艂onkom zespo艂u A prawo noszenia na swetrach inicja艂贸w szko艂y, co by艂o powodem do s艂usznej dumy. Zesp贸艂 wygrywa艂 we wszystkich konkursach licealnych zespo艂贸w muzycznych organizowa­nych w ca艂ym stanie przez ostatnie dziesi臋膰 lat -
z wyj膮tkiem tego w czerwcu.

Gdy cz艂onkowie zespo艂u C, jeden po drugim, wypadali z walca, jak gdyby z kana艂贸w wentylacyjnych wydobywa艂 si臋 gaz musztardowy, pan Helmholtz, wci膮偶 u艣miechni臋ty, wymachiwa艂 pa艂eczk膮, dyryguj膮c tymi, kt贸rzy pozostali, i rozmy艣laj膮c jednocze艣nie nad czerwcow膮 pora偶k膮 swego zespo艂u, kiedy to liceum z Johnstown zwyci臋偶y艂o za pomoc膮 tajnej broni, a mianowicie b臋bna basowego o przesz艂o dwumetrowej 艣rednicy. S臋dziowie, kt贸rzy nie byli muzykami, lecz politykami, interesowali si臋 wy艂膮cznie tym 贸smym cu­dem 艣wiata i od tamtej pory pan Helmholtz zastanawia艂 si臋 nad ma艂ymi innowacjami. Jednak偶e bud偶et szkolny by艂 ju偶 przeci膮偶ony wydatkami na zesp贸艂. Gdy na jego rozpaczliwe b艂agania rada szko艂y wyasygnowa艂a mu ostatni膮 sum臋 na specjalny cel - ozdobienie pi贸r u kapeluszy muzykant贸w 偶ar贸wkami pod艂膮czonymi do baterii podczas nocnych wy­st臋p贸w - kazano mu przysi膮c na Boga, jak na艂ogowemu pijakowi, 偶e to ju偶 ostatni raz.

W chwili obecnej gra艂o ju偶 tylko dw贸ch cz艂onk贸w zespo­艂u C, klarnecista i dobosz - obaj g艂o艣no, dumnie, pewnie i straszliwie fa艂szuj膮c. Pan Helmholtz, budz膮c si臋 ze swych t臋sknych marze艅 o b臋bnie basowym wi臋kszym od tego, kt贸ry go pokona艂, wymierzy艂 walcowi coup de gr盲ce, ude­rzaj膮c pa艂eczk膮 o pulpit do nut.

- Dobrze, dobrze - powiedzia艂 weso艂o i skin膮艂 g艂ow膮, gratuluj膮c dw贸m zawzi臋tym, kt贸rzy dotrwali do ko艅ca.

Walter Plummer, klarnecista, sk艂oni艂 si臋 niczym solista bior膮cy udzia艂 w koncercie, kt贸ry dzi臋kuje za owacj臋 kie­rowan膮 przez dyrygenta orkiestry symfonicznej. By艂 niewy­soki, lecz mia艂 szerok膮 klatk臋 piersiow膮, co by艂o skutkiem cz臋stego przebywania na basenie, i potrafi艂 ci膮gn膮膰 nut臋 d艂u偶ej od ka偶dego cz艂onka zespo艂u A, ale by艂a to jedyna jego umiej臋tno艣膰. Rozchyli艂 zm臋czone, zaczerwienione od wysi艂ku wargi, ukazuj膮c dwa du偶e przednie z臋by, kt贸re nadawa艂y mu wygl膮d wiewi贸rki, wyregulowa艂 stroik
w instrumencie, wygi膮艂 palce i czeka艂 na nast臋pne wyzwanie dla swej wirtuozerii.

To b臋dzie ju偶 trzeci rok Plummera w zespole C, pomy艣la艂 pan Helmholtz z mieszanin膮 wsp贸艂czucia i obawy. Najwy­ra藕niej nic nie jest w stanie ostudzi膰 determinacji Plummera, by zdoby膰 prawo noszenia jednej z u艣wi臋conych liter zespo­艂u A, tak straszliwie odleg艂e.

Pan Helmholtz pr贸bowa艂 u艣wiadomi膰 Plummerowi, 偶e niew艂a艣ciwie ulokowa艂 swoje ambicje, zaleca艂 inne dziedzi­ny, w kt贸rych m贸g艂by wykorzysta膰 swoje wspania艂e p艂uca i entuzjazm, gdzie niewa偶na jest wysoko艣膰 tonu. Ale Plum­mer by艂 艣lepo zakochany nie w muzyce, lecz w inicja艂ach na swetrze, a poniewa偶 s艂o艅 nadepn膮艂 mu na ucho, nie znajdowa艂 w swej grze nic, co by go zniech臋ci艂o do dal­szych pr贸b.

- Pami臋tajcie - powiedzia艂 pan Helmholtz do cz艂onk贸w zespo艂u C - 偶e pi膮tek jest dniem pr贸by, tote偶 dajcie z siebie wszystko. Krzese艂ka, na kt贸rych siedzicie, zosta艂y przydzie­lone przypadkowo. W dniu wsp贸艂zawodnictwa od was b臋­dzie zale偶a艂o udowodnienie, na kt贸re z nich zas艂ugujecie. - ­Unika艂 spojrzenia w przymru偶one, pewne siebie oczy Plum­mera, kt贸ry zaj膮艂 krzese艂ko pierwszego klarnecisty, nie sprawdzaj膮c planu rozmieszczenia, podanego w biuletynie rady. Dni wsp贸艂zawodnictwa mia艂y miejsce co dwa tygodnie, a wtedy ka偶dy muzykant m贸g艂 konkurowa膰 o pozycj臋 z lep­szym od siebie. Pan Helmholtz by艂 w tych zmaganiach absolutnie bezstronnym s臋dzi膮.

Plummer podni贸s艂 r臋k臋, pstrykaj膮c natarczywie palcami.

- S艂ucham, Plummer? - spyta艂 pan Helmholtz z ponu­rym u艣miechem. Dosz艂o do tego, 偶e z powodu Plummera dr偶a艂 z obawy przed dniem wsp贸艂zawodnictwa i zacz膮艂 my艣le膰 o nim jako o dniu Plummera. Plummer nigdy nie rzuci艂 wyzwania nikomu w zespole C albo nawet B, lecz przypuszcza艂 szturm na sam szczyt, wyzywaj膮c do wsp贸艂­zawodnictwa - co niestety by艂o przywilejem wszystkich - ­jedynie cz艂onk贸w zespo艂u A. Ju偶 samo marnowanie czasu zespo艂u A by艂o wystarczaj膮co k艂opotliwe, jednak偶e dla pana Helmholtza niesko艅czenie bardziej przykry by艂 widok pe艂­nego niedowierzania os艂upienia na twarzy Plummera, gdy wys艂uchiwa艂 jego wyroku, 偶e nie gra艂 lepiej od ch艂opc贸w, z kt贸rymi rywalizowa艂. I w taki to spos贸b pan Helmholtz prze偶ywa艂 katusze nie tylko w dniach, gdy odbywa艂o si臋 wsp贸艂zawodnictwo, ale codziennie, tu偶 przed kolacj膮, gdy Plummer dostarcza艂 wieczorne gazety. - Chcesz mi powie­dzie膰 co艣 na temat dnia wsp贸艂zawodnictwa? - spyta艂 z za­k艂opotaniem.

- Prosz臋 pana - odrzek艂 spokojnie Plummer - chcia艂­bym wzi膮膰 udzia艂 w sesji zespo艂u A.

- Dobrze... je艣li czujesz si臋 na si艂ach. - Plummer zawsze czu艂 si臋 na si艂ach i sprawi艂by wi臋ksz膮 niespodziank臋 o艣wiad­czeniem, 偶e nie zjawi si臋 na sesji zespo艂u A.

- Chc臋 wyzwa膰 do wsp贸艂zawodnictwa Flammera.

Usta艂 szelest nut i szcz臋k zamk贸w przy futera艂ach instru­ment贸w. Flammer by艂 pierwszym klarnecist膮
w zespole A, geniuszem, kt贸remu nawet cz艂onkowie zespo艂u A nie mieliby 艣mia艂o艣ci rzuci膰 wyzwania.

- Podziwiam twoj膮 odwag臋, Plummer - rzek艂, odchrz膮k­n膮wszy, pan Helmholtz - ale czy to nie zbyt ambitne zadanie jak na pierwszy rok? Mo偶e powiniene艣 zacz膮膰, powiedzmy, od zmierzenia si臋 z Edem Delaneyem. - Dela­ney zajmowa艂 ostatnie miejsce w zespole B.

- Niczego pan nie rozumie - odpowiedzia艂 cierpliwie Plummer. - Nie zauwa偶y艂 pan, 偶e mam nowy klarnet.

- Hmmm? Och, rzeczywi艣cie.

Plummer pog艂adzi艂 czarny l艣ni膮cy instrument, jak gdyby to by艂 miecz kr贸la Artura, daj膮cy magiczn膮 si艂臋 ka偶demu, w czyim posiadaniu si臋 znajdzie.

- Jest r贸wnie dobry jak klarnet Flammera - powie­dzia艂. - A nawet lepszy.

W jego g艂osie zabrzmia艂y ostrzegawcze nuty, m贸wi膮ce panu Helmholtzowi, 偶e sko艅czy艂y si臋 dni dyskryminacji i nikt o zdrowym umy艣le nie o艣mieli si臋 zabroni膰 gry cz艂owiekowi, kt贸ry posiada taki instrument.

- Hm - mrukn膮艂 pan Helmholtz - c贸偶, zobaczymy, zobaczymy.

Po 膰wiczeniach natkn膮艂 si臋 zn贸w na Plummera w za­t艂oczonym holu. Ch艂opiec z ponur膮 min膮 rozmawia艂 z wiel­kookim cz艂onkiem zespo艂u z pierwszej klasy.

- Wiesz, czemu zesp贸艂 przegra艂 w czerwcu zesz艂ego roku z liceum z Johnstown? - spyta艂 Plummer, na poz贸r nie zdaj膮c sobie sprawy z obecno艣ci pana Helmholtza. - Po­niewa偶 - wyja艣ni艂 z triumfem - przestali anga偶owa膰 do zespo艂u wy艂膮cznie na zasadzie kwalifikacji. Poczekaj tylko do pi膮tku, a zobaczysz.

***

George M. Helmholtz 偶y艂 w 艣wiecie muzyki i nawet b贸l pulsowa艂 rytmicznie w jego g艂owie, niczym niskie dud­nienie basowego b臋bna o przesz艂o dwumetrowej 艣rednicy. By艂o p贸藕ne popo艂udnie pierwszego dnia wsp贸艂zawodni­ctwa w nowym roku szkolnym. Siedzia艂 w salonie, zas艂o­niwszy d艂oni膮 oczy, i czeka艂 na inny rodzaj 艂omotu ­a mianowicie spowodowanego przez uderzenie o oszalowa­ne 艣ciany domu wieczornej gazety rzuconej przez Waltera Plummera.

Pan Helmholtz my艣la艂 w艂a艣nie, 偶e raczej wola艂by, aby Plummer nie dostarcza艂 mu gazety w dniu wsp贸艂zawodnic­twa, gdy pakiet uderzy艂 o 艣cian臋 z hukiem g艂o艣niejszym od wystrza艂u armatniego.

- Plummer! -zawo艂a艂 z w艣ciek艂o艣ci膮, wzdrygn膮wszy si臋.

- S艂ucham, prosz臋 pana? - odkrzykn膮艂 niespokojnie Plummer z chodnika.

Pan Helmholtz pocz艂apa艂 do drzwi w swoich mi臋kkich papuciach.

- M贸j ch艂opcze, prosz臋 - odezwa艂 si臋 偶a艂osnym to­nem - czy nie mo偶emy zosta膰 przyjaci贸艂mi?

- Jasne, czemu nie? - odrzek艂 Plummer, wzruszaj膮c ramionami. - Pu艣膰my to w niepami臋膰. - Jego pe艂en gory­czy 艣mieszek mia艂 by膰 namiastk膮 przyjaznego. - Co si臋 sta艂o, to si臋 nie odstanie. Min臋艂y ju偶 dwie godziny od momen­tu, gdy wbito mi n贸偶 w serce.

- Masz chwil臋? - spyta艂 z westchnieniem pan Helm­holtz. - Czas, by艣my ze sob膮 porozmawiali, m贸j ch艂opcze.

Plummer ustawi艂 kopni臋ciem rower na podp贸rce, schowa艂 w krzakach gazety i wszed艂 nachmurzony do domu. Pan Helmholtz wskaza艂 mu najwygodniejsze krzes艂o w pokoju, to, na kt贸rym sam poprzednio siedzia艂, ale Plummer wybra艂 najtwardsze i usiad艂 na jego brzegu, wyprostowany.

Pan Helmholtz, dobieraj膮c starannie s艂owa w my艣li, zanim si臋 odezwa艂, roz艂o偶y艂 gazet臋 i po艂o偶y艂 j膮 na niskim stoliku.

- M贸j ch艂opcze - powiedzia艂 w ko艅cu - B贸g stworzy艂 ludzi r贸偶nego rodzaju: jedni potrafi膮 szybko biega膰, inni pisz膮 wspania艂e historie, jeszcze inni maluj膮 obrazy, nie­kt贸rzy maj膮 偶y艂k臋 handlow膮, a niekt贸rzy maj膮 niezwyk艂e zdolno艣ci muzyczne. Nie stworzy艂 jednak nikogo, kto po­trafi艂by robi膰 wszystko. Cz臋艣ci膮 procesu dorastania jest u艣wiadomienie sobie, co potrafimy, a czego nie potrafimy robi膰 dobrze. - Poklepa艂 lekko Plummera po ramieniu. - ­U艣wiadomienie sobie, czego nie potrafimy robi膰, jest podczas dorastania najbole艣niejsze, ale ka偶dy musi stawi膰 temu czo艂o, a nast臋pnie odnale藕膰 swoje prawdziwe „ja”.

G艂owa opada艂a Plummerowi coraz ni偶ej na piersi i pan Helmholtz postara艂 si臋 艣piesznie udowodni膰, 偶e nie ma tego z艂ego, co by na dobre nie wysz艂o.

- Na przyk艂ad, Flammer nigdy nie umia艂by prowadzi膰 interesu, nie poradzi艂by sobie z robot膮 papierkow膮, aktami, zdobywaniem nowych klient贸w. To nie ten rodzaj umys艂u, nie potrafi艂by robi膰 偶adnej z tych rzeczy, nawet gdyby zale偶a艂o od tego jego 偶ycie.

- Trafi艂 pan w samo sedno - rzek艂 Plummer, podnosz膮c nieoczekiwanie rozja艣niony wzrok. - Facet musi by膰 okrop­nie jednostronny, 偶eby by膰 tak dobrym w jednej dziedzinie jak Flammer. My艣l臋, 偶e warto raczej stara膰 si臋 by膰 bardziej og艂adzonym. Flammer wygra艂 ze mn膮 dzisiaj sprawiedliwie i nie chc臋, 偶eby pan my艣la艂, 偶e nie potrafi臋 przej艣膰 nad tym do porz膮dku dziennego. Nie jestem z tego powodu zdenerwowany.

- To bardzo dojrza艂e z twojej strony - pochwali艂 go pan Helmholtz. - Ale ja pr贸bowa艂em zwr贸ci膰 twoj膮 uwag臋 na fakt, 偶e wszyscy mamy s艂abe strony i...

Plummer wyrozumiale machn膮艂 r臋k膮.

- Nie musi si臋 pan przede mn膮 t艂umaczy膰, prosz臋 pana. Ma pan tyle roboty, 偶e zakrawa艂oby na cud, gdyby robi艂 pan wszystko dobrze...

- Chwileczk臋, Plummer! - przerwa艂 mu pan Helmholtz.

- Ja tylko prosz臋, 偶eby spr贸bowa艂 pan wej艣膰 w moje po艂o偶enie - rzek艂 Plummer. - Ledwie wr贸ci艂em z przes艂u­cha艅 materia艂u zespo艂u A, gdzie wypruwa艂em z siebie flaki, by da膰 z siebie wszystko, a ju偶 pan napu艣ci艂 na mnie dzieciaki z zespo艂u C. I pan, i ja wiemy, 偶e stworzyli艣my im po prostu klimat rywalizacji i 偶e by艂em skonany. Ale czy pan im o tym powiedzia艂? Do licha, nie, i teraz wszystkie te dzieciaki uwa偶aj膮, 偶e potrafi膮 gra膰 lepiej ode mnie. Dlatego czuj臋 tak膮 uraz臋. Uwa偶aj膮, 偶e to ma jakie艣 znaczenie - ja na ostatnim miejscu w zespole C.

- Plummer - odezwa艂 si臋 spokojnie pan Helmholtz - ­pr贸bowa艂em powiedzie膰 ci co艣 najuprzejmiej, jak tylko po­trafi臋, ale najwyra藕niej jedynym sposobem, by do ciebie trafi膰, jest wy艂o偶enie kawy na 艂aw臋.

- Prosz臋 bardzo, niech pan odwo艂a krytyk臋 - rzek艂 Plummer, wstaj膮c.

- Odwo艂a?

- Tak jest, odwo艂a - potwierdzi艂 stanowczo Plummer, kieruj膮c si臋 do drzwi. - Prawdopodobnie zaprzepaszczam w tej chwili szans臋 dostania si臋 do zespo艂u A, ale szczerze m贸wi膮c, w艂a艣nie z powodu takich incydent贸w, jaki zdarzy艂 mi si臋 dzisiaj, zesp贸艂 przegra艂 w ubieg艂orocznym czerwcowym konkursie.

- Przyczyn膮 by艂 b臋ben basowy o 艣rednicy dw贸ch me­tr贸w!

- Prosz臋 zdoby膰 taki dla Lincoln High School i zoba­czymy, co z tego wyjdzie.

- Da艂bym sobie za niego uci膮膰 praw膮 r臋k臋! - powiedzia艂 pan Helmholtz, zapominaj膮c, o co chodzi艂o, i pami臋taj膮c jedynie o swym najwi臋kszym marzeniu.

Plummer zatrzyma艂 si臋 na progu.

- Za taki, jakiego u偶ywaj膮 Rycerze Kandaharu podczas swoich parad?

- W艂a艣nie! - Pan Helmholtz wyobrazi艂 sobie ogromny b臋ben Rycerzy Kandaharu, wspania艂膮 atrakcj臋 ka偶dej miej­scowej parady. Pr贸bowa艂 wyobrazi膰 go sobie z namalowan膮 na nim czarn膮 panter膮 Lincoln High School. - Tak jest! ­- Gdy wr贸ci艂 na ziemi臋, Plummer siedzia艂 ju偶 na rowerze.

Pan Helmholtz zacz膮艂 wo艂a膰 do niego, chc膮c go zawr贸ci膰 i powiedzie膰 mu bez ogr贸dek, 偶e nie ma najmniejszej szansy, by wyj艣膰 kiedykolwiek poza zesp贸艂 C, 偶e nigdy nie potrafi zrozumie膰, i偶 misj膮 zespo艂u jest nie tylko produkowanie d藕wi臋k贸w, lecz produkowanie szczeg贸lnego rodzaju d藕wi臋­k贸w. Ale Plummera ju偶 nie by艂o.

Czuj膮c chwilow膮 ulg臋 a偶 do nast臋pnego dnia wsp贸艂zawod­nictwa, pan Helmholtz usiad艂, by nacieszy膰 si臋 swoj膮 gazet膮 i przeczyta膰, 偶e skarbnik Rycerzy Kandaharu, szacowny obywatel, znikn膮艂 wraz z pieni臋dzmi organizacji, pozosta­wiaj膮c nie zap艂acone rachunki za ostatnie p贸艂tora roku. „Je艣li b臋dziemy do tego zmuszeni, sprzedamy ca艂y nasz dobytek za p贸艂 ceny, z wyj膮tkiem 艢wi臋tej Bu艂awy” - przy­toczono s艂owa Wielkiego Szambelana Kapitu艂y.

Pan Helmholtz nie zna艂 偶adnej osoby zwi膮zanej ze spraw膮, ziewn膮艂 wi臋c i przeszed艂 do czytania k膮cika humoru. Nagle z艂apa艂 z trudem oddech, zajrza艂 z powrotem na pierwsz膮 stron臋 gazety, znalaz艂 numer telefonu i po艣piesznie go wy­kr臋ci艂.

- Bip-bip-bip-bip - us艂ysza艂 w s艂uchawce. Niestety, linia by艂a zaj臋ta. Rzuci艂 ze z艂o艣ci膮 s艂uchawk臋 na wide艂ki. Z pew­no艣ci膮 setki ludzi pr贸buj膮 skontaktowa膰 si臋 w tej chwili z Wielkim Szambelanem. Spojrza艂 na 艂uszcz膮cy si臋 sufit, modl膮c si臋 bezg艂o艣nie. Oby nikomu nie przysz艂o na my艣l kupi膰 ogromny basowy b臋ben!

Nakr臋ca艂 cierpliwie numer, ale wci膮偶 by艂o zaj臋te, w ko艅cu wyszed艂 na werand臋, 偶eby nieco zmniejszy膰 narastaj膮ce w nim napi臋cie. B臋dzie jedynym ch臋tnym do zakupu b臋bna, wmawia艂 sobie, i to on podyktuje cen臋. Dobry Bo偶e! Je艣li zaoferuje pi臋膰dziesi膮t dolar贸w, przypuszczalnie stanie si臋 w艂a艣cicielem b臋bna! Wy艂o偶y w艂asne pieni膮dze i nak艂oni szko艂臋, by mu je zwr贸ci艂a za trzy lata, gdy pi贸ra z elektrycz­nymi 偶ar贸weczkami zostan膮 ca艂kowicie sp艂acone.

Zapali艂 papierosa i roze艣mia艂 si臋 jak 艢wi臋ty Miko艂aj z do­mu towarowego, ciesz膮c si臋 z tego niespodziewanego u艣mie­chu losu. Gdy wypuszcza艂 rado艣nie powietrze, jego wzrok pad艂 na trawnik, gdzie w艣r贸d krzak贸w le偶a艂y nie dostarczone przez Plummera gazety.

Wszed艂 do domu i jeszcze raz wykr臋ci艂 numer Wielkiego Szambelana, z takim samym jak poprzednio skutkiem. 呕eby wype艂ni膰 czym艣 czas oczekiwania i wy艣wiadczy膰 chrze艣cija艅­sk膮 przys艂ug臋, zadzwoni艂 do domu Plummera, aby powia­domi膰 go, gdzie zapodzia艂 gazety. Ale telefon Plummera r贸wnie偶 by艂 zaj臋ty.

Przez pi臋tna艣cie minut wykr臋ca艂 na zmian臋 numer Plum­mera i Wielkiego Szambelana, zanim wreszcie si臋 dodzwoni艂.

- S艂ucham? - odezwa艂a si臋 pani Plummer.

- M贸wi George Helmholtz. Czy zasta艂em Waltera?

- By艂 jeszcze przed chwil膮. Rozmawia艂 d艂ugo przez tele­fon, po czym wylecia艂 jak kamie艅 z procy.

- Szuka艂 gazet? Zostawi艂 je pod moj膮 tawu艂膮.

- Doprawdy? Bo偶e drogi, nie mam poj臋cia, dok膮d po­szed艂. Nic nie wspomnia艂 o gazetach, ale s艂ysza艂am chyba, jak m贸wi艂 co艣 o sprzeda偶y klarnetu. - Westchn臋艂a, po czym roze艣mia艂a si臋 nerwowo.
- Posiadanie w艂asnych pieni臋dzy sprawia, 偶e staj膮 si臋 okropnie niezale偶ni. Nigdy o niczym mi nie m贸wi.

- C贸偶, prosz臋 mu przekaza膰, 偶e uwa偶am sprzeda偶 klar­netu za bardzo s艂uszn膮 decyzj臋. I 偶e znalaz艂em jego gazety. Nowina o tym, 偶e Plummer zrozumia艂 w ko艅cu, i偶 nie ma czego szuka膰 w bran偶y muzycznej, by艂a zaskakuj膮ca i dobra, tote偶 pan Helmholtz zadzwoni艂 zn贸w do domu Wielkiego Szambelana po jeszcze lepsz膮 wiadomo艣膰. Tym razem si臋 dodzwoni艂, prze偶y艂 jednak natychmiast wielkie rozczarowa­nie, dowiaduj膮c si臋, 偶e Szambelan w艂a艣nie wyszed艂 za艂atwi膰 jaki艣 interes.

***

Przez ca艂e lata panu Helmholtzowi udawa艂o si臋 u艣miecha膰 i traktowa膰 z przymru偶eniem oka 膰wiczenia zespo艂u C. Ale nazajutrz, po dniu bezskutecznych pr贸b dowiedzenia si臋 czegokolwiek na temat b臋bna basowego Rycerzy Kandaha­ru, jego system obronny zawi贸d艂 i ohydna muzyka dociera艂a w g艂膮b jego duszy.

- Nie, nie, nie! - zawo艂a艂 gniewnie i cisn膮艂 bia艂膮 batut膮 o 艣cian臋. Spr臋偶ysta pa艂eczka odbi艂a si臋 od ceglanego muru i upad艂a na puste sk艂adane krzes艂o w tylnej cz臋艣ci sekcji klarnet贸w - krzes艂o Plummera.

Gdy pan Helmholtz, czerwony jak burak i skruszony, podni贸s艂 pa艂eczk臋, poczu艂 si臋 nieoczekiwanie zdenerwowany widokiem owego pustego krzes艂a. Zda艂 sobie spraw臋, 偶e nikt inny, bez wzgl臋du na to, jak bardzo jest niezdolny, nie zape艂ni nigdy ostatniego miejsca tak idealnie jak Plummer. Pod­ni贸s艂szy wzrok, zorientowa艂 si臋, 偶e wielu cz艂onk贸w zespo艂u r贸wnie偶 wpatruje si臋 w to krzes艂o, jak gdyby czuli, 偶e znikn臋艂o co艣 wielkiego w niezwyk艂y spos贸b i 偶e z tego powodu 偶ycie b臋dzie teraz znacznie nudniejsze.

Podczas dziesi臋ciu minut przerwy mi臋dzy pr贸bami ze­spo艂贸w C i B pan Helmholtz pop臋dzi艂 do swego gabinetu i jeszcze raz spr贸bowa艂 skontaktowa膰 si臋 z Wielkim Szam­belanem Rycerzy Kandaharu. Niestety, zn贸w powiedziano mu to samo, co ju偶 s艂ysza艂 kilkakrotnie poprzedniego wie­czoru i rano.

- B贸g jeden wie, gdzie mo偶e teraz by膰. By艂 tu przez chwil臋, ale zaraz wyszed艂. Poda艂em mu pa艅skie nazwisko, s膮dz臋 wi臋c, 偶e zadzwoni do pana, gdy tylko znajdzie woln膮 chwil臋. To pan dzwoni艂 w sprawie b臋bna, prawda?

- Tak, to ja.

W korytarzu rozleg艂 si臋 d藕wi臋k dzwonka zapowiadaj膮cy pocz膮tek kolejnej lekcji. Pan Helmholtz wola艂by zosta膰 przy telefonie, dop贸ki nie z艂apie wreszcie Wielkiego Szambelana i nie ubije z nim interesu, ale czeka艂 na niego zesp贸艂 B, a po nim zesp贸艂 A.

Nagle go ol艣ni艂o. Zadzwoni艂 do Western Union i wys艂a艂 telegram z ofert膮 pi臋膰dziesi臋ciu dolar贸w za b臋ben i pro艣b膮 o odpowied藕 na koszt adresata.

Jednak偶e w czasie 膰wicze艅 z zespo艂em B nie nadesz艂a 偶adna odpowied藕. Nie nadesz艂a te偶 do po艂owy zaj臋膰 z ze­spo艂em A. Cz艂onkowie zespo艂u, wra偶liwi, uczuciowi ch艂opcy, z miejsca zorientowali si臋, 偶e ich dyrygent jest czym艣 roz­dra偶niony, i pr贸ba sz艂a kulawo. Pan Helmholtz by艂 do tego stopnia zdenerwowany z powodu b臋bna, 偶e przerwa艂 marsz w po艂owie, s艂ysz膮c lekki ha艂as dochodz膮cy zza wielkich podw贸jnych drzwi w drugim ko艅cu sali, gdzie kto艣 naj­wyra藕niej pr贸bowa艂 otworzy膰 zamek.

- Dobrze, dobrze, zaczekajmy, dop贸ki ha艂as ca艂kiem nie ucichnie, 偶eby艣my s艂yszeli si臋 nawzajem - powiedzia艂.

W tym momencie ucze艅-pos艂aniec przyni贸s艂 mu telegram. Pan Helmholtz rozpromieni艂 si臋, rozdar艂 niecierpliwie koper­t臋 i przeczyta艂:

B臉BEN SPRZEDANY STOP MO呕E REFLEKTUJE PAN NA WYPCHANEGO WIELB艁膭DA NA K脫艁­KACH STOP

Drewniane drzwi otworzy艂y si臋 ze skrzypem zawias贸w i ostry jesienny podmuch zasypa艂 cz艂onk贸w zespo艂u li艣膰mi. Na progu sta艂 Plummer, zziajany i spocony, zaprz臋偶ony do b臋bna na k贸艂kach, w kt贸rym zmie艣ci艂by si臋 tuzin ch艂opc贸w jego wzrostu.

- Wiem, 偶e to nie dzie艅 wsp贸艂zawodnictwa - wysa­pa艂 - ale pomy艣la艂em, 偶e w moim przypadku m贸g艂by pan zrobi膰 wyj膮tek.

Wszed艂 do 艣rodka z majestatyczn膮 godno艣ci膮, ci膮gn膮c za sob膮 wielki instrument.

Pan Helmholtz rzuci艂 mu si臋 na spotkanie i zmia偶d偶y艂 w u艣cisku praw膮 d艂o艅 Plummera.

- Plummer, ch艂opcze! Zdoby艂e艣 go dla nas. Kochany ch艂opak! Niewa偶ne, ile za niego zap艂aci艂e艣, zwr贸c臋 ci co do grosza - wykrzykn膮艂, po czym z rado艣ci doda艂 pochop­nie: - A nawet z ma艂ym procentem. Kochany ch艂opak!

Plummer za艣mia艂 si臋 skromnie.

- Mia艂bym go sprzeda膰? Do licha, podaruj臋 go panu, gdy sko艅cz臋 szko艂臋 - rzek艂 wynio艣le. - Chc臋 tylko gra膰 na nim w zespole A, dop贸ki si臋 ucz臋.

- Ale偶, Plummer - powiedzia艂 z zak艂opotaniem pan Helmholtz - przecie偶 ty nie masz zielonego poj臋cia o b臋b­nach.

- B臋d臋 膰wiczy艂 jak szalony - odrzek艂 uspokajaj膮co Plum­mer. Zacz膮艂 przepycha膰 sw贸j instrument do ty艂u przej艣ciem pomi臋dzy tr膮bkami a puzonami - niczym kierowca wycofu­j膮cy ci臋偶ar贸wk臋 z naczep膮 w膮sk膮 uliczk膮 - w kierunku sekcji perkusyjnej, gdzie zdumieni muzycy po艣piesznie robili dla niego miejsce.

- Zaraz, zaraz, chwileczk臋. - Pan Helmholtz za艣mia艂 si臋 cicho, jak gdyby s艂owa ch艂opca by艂y 偶artem, cho膰 dobrze wiedzia艂, 偶e nim nie s膮. - Gra na b臋bnie to co艣 wi臋cej ni偶 tylko m艂贸cenie we艅, gdy przyjdzie ci na to fantazja. Trzeba wielu lat, 偶eby opanowa膰 t臋 sztuk臋.

- No c贸偶 - rzek艂 weso艂o Plummer - im szybciej si臋 do tego zabior臋, tym szybciej b臋d臋 dobry.

- Chcia艂em powiedzie膰, 偶e niestety przez pewien czas nie b臋dziesz got贸w do gry w zespole A.

- Jak d艂ugo? - spyta艂 podejrzliwie Plummer, zatrzy­muj膮c si臋 w przej艣ciu.

- Och, mo偶e uda ci si臋 to kiedy艣, gdy b臋dziesz w wy偶szej klasie. Tymczasem zesp贸艂 m贸g艂by korzysta膰 z twojego b臋bna, dop贸ki nie nabierzesz wprawy.

Pan Helmholtz dosta艂 g臋siej sk贸rki, gdy Plummer zmierzy艂 go lodowatym, taksuj膮cym wzrokiem.

- To znaczy, na 艣wi臋tego nigdy? - spyta艂 w ko艅cu.

- Niestety, masz chyba racj臋 - odpar艂 pan Helmholtz z westchnieniem, kr臋c膮c ze smutkiem g艂ow膮. - W艂a艣nie to usi艂owa艂em ci wyja艣ni膰 wczoraj po po艂udniu - nikt nie potrafi robi膰 dobrze wszystkiego i musimy pogodzi膰 si臋 z naszymi ograniczeniami. Jeste艣 艣wietnym ch艂opakiem, Plummer, ale nigdy nie b臋dziesz muzykiem - nawet za milion lat. Pozostaje ci tylko jedno, zreszt膮 wszyscy od czasu do czasu jeste艣my zmuszeni tak post膮pi膰: u艣miechnij si臋, wzrusz ramionami i powiedz: „Trudno, to jedna z tych rzeczy, kt贸re nie s膮 dla mnie”.

艁zy stan臋艂y Plummerowi w oczach, nie rozp艂aka艂 si臋 jednak. Ruszy艂 powoli z powrotem w stron臋 drzwi, ci膮gn膮c za sob膮 b臋ben. Zatrzyma艂 si臋 na moment w progu, rzuca­j膮c ostatnie t臋skne spojrzenie na zesp贸艂 A, w kt贸rym nigdy nie znajdzie si臋 dla niego miejsce. U艣miechn膮艂 si臋 s艂abo i wzruszy艂 ramionami.

- Niekt贸rzy maj膮 dwuip贸艂metrowe b臋bny - rzek艂 grzecznie - a inni ich nie maj膮, takie po prostu jest 偶ycie. Jest pan 艣wietnym facetem, panie Helmholtz, ale nie dostanie pan tego b臋bna nawet za milion lat, poniewa偶 zamierzam go podarowa膰 mojej mamie, by jej s艂u偶y艂 jako stolik do kawy.

- Plummer! - krzykn膮艂 pan Helmholtz. Jego 偶a艂osny g艂os uton膮艂 w dudnieniu i turkocie ogromnego b臋bna, kt贸ry toczy艂 si臋 za swym ma艂ym w艂a艣cicielem po betonowym podje藕dzie.

Pan Helmholtz pobieg艂 za ch艂opcem, ku艣tykaj膮c i potyka­j膮c si臋. Gdy Plummer zatrzyma艂 si臋 ze swym b臋bnem na skrzy偶owaniu, czekaj膮c na zmian臋 艣wiate艂, pan Helmholtz wreszcie go dogoni艂 i chwyci艂 za rami臋.

- Musimy mie膰 ten b臋ben - wysapa艂. - Ile chcesz za niego?

- Prosz臋 si臋 u艣miechn膮膰 - powiedzia艂 Plummer. ­- Wzruszy膰 ramionami! Tak jak ja zrobi艂em. - Plummer zrobi艂 to jeszcze raz. - Rozumie pan? Ja nie mog臋 dosta膰 si臋 do zespo艂u A, zatem pan nie mo偶e dosta膰 b臋bna. Kogo to obchodzi? Wszystko jest elementem dorastania.

- Tych sytuacji nie da si臋 por贸wna膰! - zawo艂a艂 z w艣ciek­艂o艣ci膮 pan Helmholtz. - S膮 absolutnie inne!

- Ma pan racj臋 - zgodzi艂 si臋 Plummer. - Ja dorastam, a pan nie.

艢wiat艂o si臋 zmieni艂o i Plummer odszed艂, zostawiaj膮c na rogu os艂upia艂ego pana Helmholtza.

Nauczyciel by艂 zmuszony jeszcze raz za nim pobiec.

- Plummer - rzek艂 przyja藕nie - nigdy nie nauczysz si臋 gra膰 na nim dobrze.

- Prosz臋 mi to w k贸艂ko wypomina膰! - powiedzia艂 z go­rycz膮 Plummer.

- Ale zachowa艂e艣 si臋 wspaniale, zdobywaj膮c dla nas ten b臋ben, poza tym nie s膮dz臋, 偶eby uda艂o nam si臋 znale藕膰 kogo艣 innego.

Plummer zatrzyma艂 si臋, zawr贸ci艂, okr臋caj膮c instrument na w膮skim chodniku z niezwyk艂膮 szybko艣ci膮 oraz precyzj膮, i ruszy艂 z powrotem do Lincoln High School, podskoczywszy raz, by zr贸wna膰 krok z panem Helmholtzem.

Gdy zbli偶ali si臋 do szko艂y, kt贸r膮 obaj kochali, napotkali grup臋 ch艂opc贸w z zespo艂u C, nios膮cych instrumenty w nie­skazitelnych futera艂ach i rozmawiaj膮cych nie艣mia艂o o mu­zyce.

- W tym roku przysz艂a do nas grupka ca艂kiem fajnych dzieciak贸w - powiedzia艂 rozs膮dnie Plummer. - Potrzebuj膮 tylko lekkiego szlifu.

Biedne bogate miasteczko

Newell Cady by艂 wytwornym, bogatym, wp艂ywowym m臋偶czyzn膮 w 艣rednim wieku, o urodzie wyidealizowanego Juliusza Cezara. Przede wszystkim jednak posiada艂 wiedz臋, i to wiedz臋 tak ogromnie r贸偶norodn膮, tak bezcenn膮, 偶e wielkie koncerny produkcyjne zabiega艂y o jego us艂ugi niczym bliscy 艣mierci su艂tanowie oferuj膮cy po艂ow臋 kr贸lestwa za uleczenie.

Cady potrafi艂 przespacerowa膰 si臋 po zak艂adzie, kt贸ry przynosi艂 straty od pokole艅, zerkn膮膰 do ksi膮g rachunko­wych, ziewn膮膰 i powiedzie膰 kierownikowi, jak ma zaoszcz臋­dzi膰 p贸艂 miliona rocznie na materia艂ach, zredukowa膰 per­sonel o jedn膮 trzeci膮, potroi膰 produkcj臋 i sprzeda膰 to, co by艂o wyrzucane jako odpady, za cen臋 wy偶sz膮 od koszt贸w zainstalowania klimatyzacji i muzyki w zak艂adzie. Klimaty­zacja i muzyka mia艂y zwi臋kszy膰 indywidualn膮 wydajno艣膰 przynajmniej o dziesi臋膰 procent i zmniejszy膰 o jedn膮 pi膮t膮 pretensje zwi膮zkowc贸w.

Ostatni膮 firm膮, kt贸ra go zatrudni艂a, by艂a Federal Ap­paratus Corporation, kt贸ra nada艂a mu rang臋 wiceprezesa i wys艂a艂a do Ilium w stanie Nowy Jork, gdzie mia艂 dopil­nowa膰, czy nowa centrala korporacji jest budowana prawid­艂owo od fundament贸w. Gdy budowa biurowc贸w zostanie zako艅czona, setki kierownik贸w najwy偶szego szczebla prze­prowadz膮 swoje biura z Nowego Jorku do Ilium, miasta, kt贸re niemal umar艂o, gdy fabryki w艂贸kiennicze przenios艂y si臋 na po艂udnie po drugiej wojnie 艣wiatowej.

W Ilium nasta艂a wielka rado艣膰, gdy po艂o偶ono fundamenty pod now膮 central臋, ale najwi臋ksze uniesienie zapanowa艂o w miejscowo艣ci Spruce Falls, pi臋tna艣cie kilometr贸w od Ilium, poniewa偶 tam w艂a艣nie Newell Cady wynaj膮艂, z prawem do kupna, jedn膮 z rezydencji, kt贸re znajdowa艂y si臋 przy wysa­dzanej drzewami g艂贸wnej ulicy. Rezydencje te powsta艂y u schy艂ku wieku, przed wprowadzeniem podatku dochodo­wego i przed odkryciem, 偶e k膮piele w ciep艂ych mineralnych 藕r贸d艂ach Spruce Falls nie tylko nie maj膮 dzia艂ania lecz­niczego, ale najwyra藕niej powoduj膮 przykr膮 chorob臋 sk贸ry, kt贸ra zosta艂a nazwana przez dermatologa, bez szacunku dla warto艣ci nieruchomo艣ci, „tr膮dzikiem Spruce Falls”.

Od czasu odkrycia podatku dochodowego i tr膮dziku Spruce Falls przeznaczenie omija艂o miasteczko, pozosta­wiwszy je tutejszym mieszka艅com, kt贸rzy wiedli uczciwe 偶ycie dzi臋ki sobie nawzajem oraz ziemi, zwyczajem przod­k贸w wystrzegali si臋 藕r贸de艂, kupowali za bezcen posiad艂o艣ci opuszczone przez bogaczy i mieli przeci臋tnie po sypialni z kominkiem dla ka偶dego cz艂onka rodziny oraz zwykle po jednym psie. Gdy jednak Newell Cady wprowadzi艂 si臋 do rezydencji, kt贸r膮 ewentualnie zamierza艂 kupi膰, uczucie prze­znaczenia wype艂ni艂o Spruce Falls.

- Je艣li uda nam si臋 sprawi膰, 偶e Newell Cady zasmakuje w rozkoszach wiejskiego 偶ycia - powiedzia艂 komendant stra偶y po偶arnej, Stanley Atkins, przemawiaj膮c na nadzwy­czajnym zebraniu cz艂onk贸w ochotniczej stra偶y po偶arnej w sobot臋 po po艂udniu - wykorzysta prawo kupna i Spruce Falls stanie si臋 modn膮 miejscowo艣ci膮, w kt贸rej zechce za­mieszka膰 kierownictwo Federal Apparatus Corporation. Bez dalszych wst臋p贸w - doda艂 wylewnie komendant Atkins - ­zach臋cam, aby przyzna膰 panu Newellowi Cady'emu pe艂ne cz艂onkostwo w stra偶y po偶arnej i wybra膰 go g艂贸wnym s臋dzi膮 w dorocznym Konkursie Hobbyst贸w.

- Audaces fortuna iuvat! - powiedzia艂 Upton Beaton, wysoki sze艣膰dziesi臋ciopi臋ciolatek, sprawiaj膮cy wra偶enie cho­leryka. By艂 ostatnim potomkiem pierwszej niegdy艣 rodziny w Spruce Falls. - Los odwa偶nym sprzyja - przet艂umaczy艂 po chwili - to prawda. Ale, panowie... - zawiesi艂 z艂owiesz­czo g艂os. Komendant Atkins wygl膮da艂 na zmartwionego, a inni cz艂onkowie stra偶y po偶arnej poruszyli si臋 niespokojnie na sk艂adanych krzes艂ach. Podobnie jak jego przodkowie, Beaton posiada艂 ekskluzywne harwardzkie wykszta艂cenie i podobnie jak oni mieszka艂 w Spruce Falls, poniewa偶 艂atwo mu by艂o tutaj b艂yszcze膰 i czu膰 si臋 facetem, kt贸remu dobrze si臋 powodzi, nawet w贸wczas, gdy wiele lat temu rz膮d za­broni艂 Beatonom butelkowania i sprzedawania 藕r贸dlanej wody z powodu tr膮dziku Spruce Falls, wskutek czego ro­dzinny maj膮tek znacznie podupad艂.

- Ale - powiedzia艂 Beaton, wstaj膮c - czy o taki los nam chodzi? Prosz膮 nas, by艣my w przypadku pana Cady'ego odst膮pili od wymogu trzyletniego zamieszkiwania w naszej miejscowo艣ci, co jest warunkiem cz艂onkostwa w stra偶y po­偶arnej. Tym samym warto艣膰 cz艂onkostwa nas wszystkich ulega obni偶eniu. Je艣li mog臋 tak powiedzie膰, funkcja s臋dziego w Konkursie Hobbyst贸w ma o wiele wi臋ksze znaczenie, ni偶 wydawa艂oby si臋 osobom postronnym. W naszej ma艂ej mie艣­cinie mo偶emy uhonorowa膰 naszych prze艣wietnych jedynie w skromny spos贸b, ale od wielu pokole艅 zadawali艣my sobie trud, by zachowa膰 te drobne zaszczyty dla tych z nas, kt贸rzy okazali tak膮 wielko艣膰, jak to mo偶liwe do osi膮gni臋cia w oczach tej miejscowo艣ci. 艢piesz臋 doda膰, 偶e te zaszczyty, kt贸re mnie spotka艂y, s膮 艣wiadectwem szacunku dla mojej rodziny i mojego wieku, nie dla mnie samego, i stanowi膮 wyj膮tki, kt贸re prawdopodobnie zostan膮 ograniczone.

Westchn膮艂 g艂o艣no.

- Je艣li zaniechamy tej dumnej tradycji, najpierw jednego, potem drugiego, a wszystko dla pieni臋dzy, wkr贸tce odkryje­my, 偶e nie zosta艂o nam nic do wymachiwania poza bia艂膮 flag膮 na znak bezwarunkowej kapitulacji we wszystkim, co uwa偶amy za warto艣ciowe! - Usiad艂 ze z艂o偶onymi ramiona­mi i wlepi艂 wzrok w pod艂og臋.

Komendant Atkins robi艂 si臋 coraz bardziej czerwony w trakcie tej przemowy i unika艂 spojrzenia na Beatona.

- Agenci handlu nieruchomo艣ciami - wymamrota艂 ­- przysi臋gaj膮, 偶e ceny rezydencji w Spruce Falls wzrosn膮 czterokrotnie, je艣li Cady zostanie.

- Jaka b臋dzie korzy艣膰 dla miasteczka, je艣li nastanie dobra koniunktura na nieruchomo艣ci, ale straci ono swoj膮 dusz臋? - spyta艂 cicho Beaton.

Komendant Atkins odchrz膮kn膮艂.

- Oddaj臋 wniosek pod g艂osowanie - rzek艂 ponuro. ­- Czy jest dla niego poparcie?

- Popieram - powiedzia艂 p贸艂g艂osem kto艣, kto siedzia艂 ze spuszczon膮 g艂ow膮.

- Wszyscy g艂osuj膮 za? - spyta艂 Atkins.

Zaszura艂y krzes艂a i rozleg艂y si臋 st艂umione g艂osy, jak gdyby dobiega艂y z oddalonego o kilometr boiska.

- Kto przeciw?

Beaton milcza艂. Dynastia Beaton贸w w Spruce Falls stra­ci艂a sw贸j autorytet. Jej ojcowskie przyw贸dztwo, nie napoty­kaj膮ce sprzeciwu od czterech pokole艅, zosta艂o w艂a艣nie prze­g艂osowane.

- Wniosek przeszed艂 - powiedzia艂 Atkins. Zacz膮艂 co艣 m贸wi膰, potem nagle poprosi艂 gestem o cisz臋. - C艣艣艣! ­- Urz膮d pocztowy mie艣ci艂 si臋 w tym samym budynku co sala zebra艅, tu偶 za cienkim przepierzeniem. Pan Newell Cady przyszed艂 w艂a艣nie po swoj膮 korespondencj臋.

- To wszystko, pani Dickie? - spyta艂 naczelniczk臋 poczty.

- Jest tego wi臋cej, ni偶 niekt贸rzy dostaj膮 w ci膮gu ca艂ego roku - odpowiedzia艂a pani Dickie. - Mam jeszcze troch臋 zwyk艂ych list贸w do roz艂o偶enia. Mo偶e s膮 w艣r贸d nich jakie艣 dla pana.

- Mmm - mrukn膮艂 Cady. - To w taki spos贸b rz膮d uczy ludzi sortowania?

- Oni mieliby mnie uczy膰? - rzek艂a dumnie pani Di­ckie. - Chcia艂abym zobaczy膰, jak kto艣 uczy mnie czegokol­wiek w tym biznesie. Jestem naczelniczk膮 poczty od dwu­dziestu pi臋ciu lat, od 艣mierci mojego m臋偶a.

- Hm, czy nie przeszkadza艂oby pani, gdybym wszed艂 na zaplecze i wzi膮艂 na chwil臋 te listy? - spyta艂 Cady.

- Przykro mi, ale przepisy na to nie pozwalaj膮 - od­par艂a pani Dickie.

Mimo to drzwi do pokoiku pani Dickie otworzy艂y si臋 ze skrzypem.

- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂 Cady. - A teraz przypu艣膰my, 偶e zamiast trzyma膰 te koperty w taki spos贸b jak
w tej chwili, u艂o偶y je pani tak... i, ach, prosz臋 w艂o偶y膰 gumowy ochraniacz na kciuk zamiast na palec wskazuj膮cy...

- To moje podw贸rko! - wykrzykn臋艂a pani Dickie. - ­A pan wtyka tu sw贸j nos!

- Praca sz艂aby jeszcze sprawniej - nie ust臋powa艂 Ca­dy - gdyby nie ta sterta skrzynek pocztowych na pod艂odze. Czemu nie przesun膮膰 ich tutaj, 偶eby znalaz艂y si臋 na wysoko­艣ci wzroku? I co, u licha, robi z ty艂u ten st贸艂?

- To dla moich dzieci - odpowiedzia艂a defensywnie pani Dickie.

- Pani dzieci bawi膮 si臋 tutaj?

- Nie prawdziwe dzieci - wyja艣ni艂a t臋sknie pani Di­ckie. - Tak nazywam kwiatki stoj膮ce na stole - ma艂y m膮dry fio艂ek alpejski, figlarna maranta, pe艂na temperamentu sansewieria...

- Czy zdaje sobie pani spraw臋 - przerwa艂 jej pan Ca­dy - 偶e traci pani codziennie dwadzie艣cia minut i B贸g wie ile energii na okr膮偶anie tego sto艂u?

- C贸偶 - powiedzia艂a pani Dickie - to ogromnie mi艂o z pana strony, 偶e okazuje mi pan takie zainteresowanie, ale czu艂abym si臋 troch臋 zagubiona bez...

- Nie potrafi臋 powstrzyma膰 si臋 od wtr膮cania w takie sprawy - rzek艂 Cady. - Odczuwam autentyczny fizyczny b贸l, widz膮c, 偶e kto艣 robi co艣 w niew艂a艣ciwy spos贸b, gdy tymczasem tak 艂atwo jest wszystko skorygowa膰. Ach! Prze­sun臋艂a pani kciuk z powrotem tam, gdzie nie powinna go pani trzyma膰! Przecie偶 m贸wi艂em pani.

- Komendancie Atkins - szepn膮艂 Upton Beaton w sali zebra艅.

- S艂ucham?

- Prosz臋 nie drapa膰 si臋 w g艂ow臋 w taki spos贸b - pouczy艂 go Beaton. - Prosz臋 rozcapierzy膰 palce, o tak! Nast臋pnie mo偶e pan przyst膮pi膰 do drapania. Dzi臋ki temu za艂atwi pan dwa razy wi臋ksz膮 powierzchni臋 czaszki w dwukrotnie kr贸t­szym czasie.

- Z ca艂ym szacunkiem dla pana - rzek艂 Atkins - temu miasteczku dobrze zrobi odrobina post臋pu i o偶ywienia.

- Nigdy w 偶yciu nie stan膮艂bym na drodze post臋powi - ­powiedzia艂 Beaton.

- Cady przeszed艂 na drug膮 stron臋 ulicy, ogl膮da nasz w贸z stra偶acki - poinformowa艂 zebranych Ed Newcomb, pracuj膮cy od dwudziestu 艂at jako sekretarz w stra偶y po偶arnej. Agent handlu nieruchomo艣ciami z Ilium, kt贸ry omami艂 obietnicami wszystkich z wyj膮tkiem Beatona, zapewni艂 New­comba, 偶e cena pi臋膰dziesi臋ciu tysi臋cy dolar贸w za jego dwu­dziestosze艣ciopokojowy georgia艅ski dom, po niewielkim remoncie, wyda艂aby si臋 kierownictwu korporacji 艣miesznie niska. - Zanie艣my mu dobr膮 nowin臋!

Stra偶acy podeszli do swego najnowszego kolegi stoj膮cego przy wozie stra偶ackim i pogratulowali mu nowo uzyskanego cz艂onkostwa.

- Dzi臋kuj臋 - odpowiedzia艂 z roztargnieniem Cady, majstruj膮c przy urz膮dzeniu przymocowanym do boku wiel­kiego czerwonego samochodu. - Do licha, ale偶 tu wszystko b艂yszczy od chromu - zauwa偶y艂.

- Prosz臋 zaczeka膰, a偶 zobaczy pan nowy! - rzek艂 z du­m膮 Ed Newcomb.

- Robi膮 te cholerne samochody takie bajeranckie jak karuzele - powiedzia艂 z niesmakiem Cady. - Mo偶na by pomy艣le膰, 偶e mamy do czynienia z zabawkami. Bo偶e! O ile te wszystkie chromy i efekciarskie ozd贸bki musz膮 podnosi膰 koszt! Nowy, m贸wicie?

- Jasne - powiedzia艂 Newcomb. - Jeszcze nie prze­g艂osowano zakupu, ale jestem pewien, 偶e przejdzie. - Ra­do艣膰 z tej perspektywy widnia艂a na ka偶dej twarzy.

- Siedem i p贸艂 tysi膮ca litr贸w na minut臋! - rzek艂 z unie­sieniem stra偶ak.

- Dwa reflektory! - doda艂 inny.

- Oddzielna szoferka!

- Pi臋cioip贸艂metrowe drabiny!

- Zbiornik dwutlenku w臋gla!

- I obrotowa dysza w wie偶yczce! - przekrzycza艂 wszyst­kich Atkins.

W ciszy, kt贸ra nast膮pi艂a po hymnie pochwalnym na cze艣膰 nowego wozu bojowego, rozleg艂 si臋 g艂os Cady'ego:

- Niedorzeczne - powiedzia艂. - Ten w贸z jest w tych warunkach idealny, absolutnie wystarczaj膮cy.

- Pan Cady ma ca艂kowit膮 racj臋 - popar艂 go Upton Beaton. - To praktyczny, mocny samoch贸d, ma za sob膮 wiele lat niezawodnej s艂u偶by. Pomys艂 zad艂u偶enia ca艂ego okr臋gu na nast臋pne dwadzie艣cia lat po to, by kupi膰 kosz­town膮 zabawk臋 dla naszej jednostki, by艂 idiotyzmem z naszej strony. Pan Cady trafi艂
w samo sedno.

- To jedna z tych spraw, o jakie walczy艂em przez p贸艂 偶ycia w przemy艣le - rzek艂 ze smutkiem Cady. - Ludzie kochaj膮 pozory, a nie prac臋, kt贸ra ma by膰 wykonana. Jedynym celem stra偶y po偶arnej powinno by膰 gaszenie po偶a­r贸w, i to w mo偶liwie ekonomiczny spos贸b.

Beaton poklepa艂 komendanta Atkinsa po ramieniu.

- Uczymy si臋 codziennie czego艣 nowego, prawda, szefie?

- Atkins u艣miechn膮艂 si臋 bole艣nie, jak gdyby go w艂a艣nie postrzelono w brzuch.

***

Doroczny Konkurs Hobbyst贸w w Spruce Falls odby艂 si臋 w suterenie ko艣cio艂a w trzy tygodnie po wyborze Newella Cady'ego na cz艂onka stra偶y po偶arnej. Podczas tych dwu­dziestu jeden dni Hal Brayton, w艂a艣ciciel sklepu spo偶yw­czego, przesta艂 podlicza膰 nale偶no艣ci na papierowych torbach i kupi艂 maszyn臋 sumuj膮c膮, poza tym ustawi艂 swoje lady w taki spos贸b, 偶eby miejsce dla klient贸w przekszta艂ci膰 z ka­nionu pude艂 w tor wy艣cigowy. Zasmucona pani Dickie, naczelniczka poczty, wynios艂a ze swego boksu st贸艂 i swoje zielone dzieci, a najni偶szy stos skrzynek pocztowych si臋ga艂 wysoko艣ci oczu. Stra偶acy przeg艂osowali, 偶e czerwone i nie­bieskie peleryny s膮 niepotrzebne przy gaszeniu po偶ar贸w. Dziwne osoby pojawi艂y si臋 na szkolnym zebraniu, udowad­niaj膮c, 偶e bez w膮tpienia utrzymanie szko艂y podstawowej
w Spruce Falls kosztuje rocznie siedem dolar贸w i dwadzie艣­cia dziewi臋膰 cent贸w na ka偶dego ucznia wi臋cej, ni偶 koszto­wa艂oby przewo偶enie dzieci do du偶ej, efektywnej, scentrali­zowanej szko艂y w Ilium.

Ca艂a spo艂eczno艣膰 miasteczka sprawia艂a wra偶enie, jak gdy­by otrzyma艂a pot臋偶ny bodziec. Ludzie chodzili i je藕dzili szybciej, oczy mieli wi臋ksze i bardziej b艂yszcz膮ce - a nawet troch臋 szalone. A w tym nowym odwa偶nym 艣wiecie poruszali si臋 dumnie dwaj m臋偶czy藕ni, kt贸rzy go kszta艂towali, obecnie nieroz艂膮czni przyjaciele po godzinach pracy. Newell Cady i Upton Beaton. Zadaniem Beatona by艂o informowanie Cady'ego o r贸偶nych zakulisowych faktach i liczbach doty­cz膮cych dzia艂alno艣ci miasteczka, a nast臋pnie gor膮ce popie­ranie realistycznych propozycji reform Cady'ego, kt贸re na­st臋powa艂y po faktach i liczbach jak noc po dniu.

S臋dziami w Konkursie Hobbyst贸w byli Newell Cady, Upton Beaton i komendant Stanley Atkins. Szli wolno wzd艂u偶 sto艂贸w, na kt贸rych wy艂o偶one by艂y prace konkur­sowe. Atkins, kt贸ry wydawa艂 si臋 chudszy i bardziej apa­tyczny, od kiedy opinia publiczna zwr贸ci艂a si臋 przeciw zakupowi nowego wozu stra偶ackiego z obrotow膮 dysz膮 w wie偶yczce, trzyma艂 w r臋ku pude艂ko po butach, w kt贸rym znajdowa艂y si臋 starannie u艂o偶one niebieskie wst膮偶eczki dla nagrodzonych.

- Z pewno艣ci膮 nie b臋dziemy potrzebowali wszystkich tych wst膮偶ek - powiedzia艂 Cady.

- Nie starczy艂oby, gdyby艣my chcieli nagrodzi膰 ka偶de­go - odpar艂 Atkins. - Pewnego roku tak zrobili艣my i kosz­towa艂o to kup臋 forsy.

- Mamy tu wiele kategorii prac konkursowych - wyja艣­ni艂 Beaton. - W ka偶dej przyznajemy pierwsz膮 nagrod臋. ­Wyci膮gn膮艂 d艂o艅 do Atkinsa. - Poprosz臋 wst膮偶eczk臋 ze szpilk膮, komendancie. - Przypi膮艂 wst膮偶k臋 do brudnej szarej kuli o p贸艂torametrowej 艣rednicy.

- Zaraz, zaraz - powiedzia艂 Cady - czy nie mo偶emy tego przedyskutowa膰? Uwa偶am, 偶e nie wolno nam wszystkim robi膰, co si臋 nam 偶ywnie podoba, i powinni艣my wymienia膰 pogl膮dy, zanim gdzie艣 przypniemy wst膮偶k臋. Na mi艂o艣膰 bos­k膮, przyznajecie pierwsz膮 nagrod臋 tej ohydnej bryle, a ja nawet nie mam poj臋cia, co to jest.

- Sznur - odpowiedzia艂 Atkins. - Sznur Teda Bats­forda. Czy uwierzy pan, 偶e pierwszy kawa艂ek, od kt贸rego zacz膮艂 nawijanie, w samym 艣rodku kuli, pochodzi z czas贸w drugiej administracji Clevelanda?

- Hm - mrukn膮艂 Cady - i zdecydowa艂 si臋 przyst膮pi膰 do konkursu w tym roku.

- Przyst臋powa艂 do wszystkich konkurs贸w, odk膮d si臋gam pami臋ci膮 - zauwa偶y艂 Beaton. - Znam ten przedmiot od czas贸w, gdy nie by艂 wi臋kszy od kuli do kr臋gli.

- To znaczy, 偶e powinni艣my go w ko艅cu nagrodzi膰 za t臋p膮 wytrwa艂o艣膰? - spyta艂 ze znu偶eniem Cady.

- W ko艅cu? - zdumia艂 si臋 Beaton. - Zawsze zdobywa艂 pierwsz膮 nagrod臋 w nawijaniu sznurka.

Cady zamierza艂 uszczypliwie to skomentowa膰, ale co艣 odwr贸ci艂o jego uwag臋.

- Dobry Bo偶e! - wykrzykn膮艂. - A co to s膮 za 艣mieci, kt贸rym przyznajecie w tej chwili pierwsz膮 nagrod臋?

Atkins popatrzy艂 na niego z zak艂opotaniem.

- Jak to? Oczywi艣cie, kompozycja kwiatowa pani Di­ckie.

- Ten galimatias nazywacie kompozycj膮 kwiatow膮? - ­zdumia艂 si臋 Cady. - Poradzi艂bym sobie lepiej
z zardzewia­艂ym wiadrem i gar艣ci膮 muchomor贸w. A wy dajecie jej pierw­sz膮 nagrod臋! A jakie s膮 prace konkurencji?

- Nikt nie startuje w kategorii kogo艣 innego - wyja艣ni艂 cierpliwie Beaton, k艂ad膮c wst膮偶k臋 na podwy偶szonym po­k艂adzie nie doko艅czonego modelu statku.

Nagle Cady zerwa艂 wst膮偶k臋 z modelu.

- Chwileczk臋! Wszyscy dostaj膮 nagrody... mam racj臋?

- Och, tak, ka偶dy w swojej kategorii - odrzek艂 Beaton.

- Jaki jest wi臋c sens konkursu?

- Sens? - spyta艂 Beaton. - Przecie偶 to tylko konkurs. Czy trzeba si臋 w nim doszukiwa膰 sensu?

- Do diab艂a z tym wszystkim - rozz艂o艣ci艂 si臋 Cady. - ­Uwa偶am, 偶e powinien spe艂nia膰 pewn膮 misj臋 - rozwija膰 zainteresowanie sztuk膮 i r臋kodzie艂em czy co艣 w tym rodzaju. Albo doskonali膰 umiej臋tno艣ci - by cz艂owiek stawa艂 si臋 lepszy w jakiej艣 dziedzinie tw贸rczo艣ci. - Machn膮艂 r臋k膮 w kierunku wystawionych prac. - To 艣mieci, same 艣mieci, ­a ci pomyle艅cy przez lata otrzymywali najwy偶sze nagrody, jak gdyby nie musieli si臋 ju偶 niczego uczy膰 albo jak gdyby jedyn膮 rzecz膮 godn膮 uznania by艂a cierpliwo艣膰 w zwijaniu sznurka od czas贸w drugiej administracji Clevelanda.

Atkins by艂 wyra藕nie wstrz膮艣ni臋ty i ura偶ony.

- C贸偶 - powiedzia艂 Beaton - pan jest s臋dzi膮. Zr贸bmy zgodnie z pa艅sk膮 wol膮.

- Prosz臋 pos艂ucha膰, panie Cady - odezwa艂 si臋 At­kins. - Po prostu nie mo偶emy nie da膰...

- Staje pan na drodze post臋pu - rzek艂 ostro Beaton.

- Wed艂ug mnie - o艣wiadczy艂 Cady - w ca艂ej sali jest tylko jedna rzecz, w kt贸rej wida膰 cho膰by lekki przeb艂ysk inwencji tw贸rczej i ambicji...

***

Niewiele 艣wiate艂 w Spruce Falls zgas艂o przed p贸艂noc膮 w dniu otwarcia Konkursu Hobbyst贸w, cho膰 zwykle ju偶 o dziesi膮tej okna by艂y ciemne. Kilka os贸b nie bior膮cych udzia艂u w konkursie, kt贸re wpad艂y do ko艣cio艂a, by obejrze膰 prace konkursowe, a nie s艂ysza艂y o s臋dziowaniu, ze zdumie­niem odkry艂o, 偶e
w suterenie znajduje si臋 jedyny obiekt, haftowana kopia ok艂adki kobiecego czasopisma, z przypi臋t膮 do niej niebiesk膮 wst膮偶k膮 - nagrod膮 dnia. Inni uczestnicy konkursu zabrali ze z艂o艣ci膮 do domu odrzucone eksponaty, a jedyna zwyci臋偶czyni przysz艂a potajemnie p贸藕nym wieczo­rem, zak艂opotana, i r贸wnie偶 wynios艂a swoj膮 prac臋, zosta­wiaj膮c na miejscu niebiesk膮 wst膮偶k臋.

Jedynie Newell Cady i Upton Beaton spali spokojnie tej nocy, zadowoleni z wykonania solidnej, wartej zachodu pra­cy. Ale gdy nadszed艂 poniedzia艂ek, w miasteczku panowa艂a pe艂na determinacji rado艣膰, poniewa偶 w niedziel臋, jak gdyby dla zr贸wnowa偶enia pogromu na Konkursie Hobbyst贸w, zja­wi艂 si臋 agent handlu nieruchomo艣ciami. Napisa艂 do kierowni­ctwa Federal Apparatus Corporation w Nowym Jorku, opo­wiadaj膮c o rezydencjach w Spruce Falls, kt贸re mo偶na kupi膰 w艂a艣ciwie za bezcen od naiwnych mieszka艅c贸w i kt贸re znajdu­j膮 si臋 w bliskim s膮siedztwie przysz艂ego domu ich szacownego kolegi, pana Newella Cady'ego. W niedziel臋 贸w agent pokaza艂 kilka list贸w od cz艂onk贸w kierownictwa, kt贸rzy mu uwierzyli.

P贸藕nym popo艂udniem w poniedzia艂ek powiedziano ostat­nie przykre s艂owa na temat Konkursu Hobbyst贸w i rozmowa skoncentrowa艂a si臋 na wyliczeniu podatku od zysk贸w kapi­ta艂owych, na bezwzgl臋dnym niszczeniu przez stanow膮 i fe­deraln膮 administracj臋 motywacji do osi膮gania zysku, na oburzaj膮cych kosztach budowy ma艂ych dom贸w...

- Ale powiem ci - rzek艂 z o偶ywieniem komendant Atkins - w 艣wietle tego nowego prawa nie musisz p艂aci膰 偶adnego podatku od zysku ze sprzeda偶y swego domu. Ca艂y ten zysk jest tylko zyskiem na papierze, prost膮, zwyk艂膮 inflacj膮, i nie opodatkuj膮 ci臋, poniewa偶 nie by艂oby to fair. - On, Upton Beaton i Ed Newcomb rozmawiali w urz臋dzie pocztowym, podczas gdy pani Dickie sortowa艂a popo艂udniow膮 korespondencj臋.

- Przykro mi - powiedzia艂 Beaton - ale musisz kupi膰 inny dom za tyle samo albo wi臋cej, ni偶 dostaniesz za stary, aby obj臋艂o ci臋 to prawo.

- Czego mia艂bym chcie膰 z domem wartym pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy dolar贸w? - rzek艂 z respektem Newcomb.

- Mo偶esz za to kupi膰 m贸j - odpowiedzia艂 Atkins. - ­W ten spos贸b unikn膮艂by艣 w og贸le p艂acenia podatku.

- I mia艂bym dwa razy wi臋cej termit贸w i cztery razy wi臋cej st臋chlizny ni偶 w moim - burkn膮艂 Newcomb.

Atkins nie u艣miechn膮艂 si臋. Zamkn膮艂 kopniakiem uchylone drzwi poczty.

- Ty cholerny idioto! Przecie偶 jaki艣 przypadkowy prze­chodzie艅 m贸g艂by us艂ysze膰, co m贸wisz o moim domu.

Beaton stan膮艂 pomi臋dzy nimi.

- Uspok贸jcie si臋! Na zewn膮trz nie ma nikogo poza starym Mikiem Mansfieldem, a on jest g艂uchy jak pie艅 od czasu wybuchu kot艂a. Bo偶e, je艣li post臋p w naszym miasteczku sprawia, 偶e wszyscy s膮 tacy zdenerwowani, co si臋 stanie, gdy b臋dziemy mie膰 takiego Cady'ego w ka偶dym du偶ym domu?

- Pan Cady jest wytwornym d偶entelmenem - rzek艂 ponuro Atkins.

Pani Dickie sapa艂a i przeklina艂a pod nosem w swoim boksie.

- Schyla艂am si臋 i podnosi艂am paczki przez dwadzie艣cia pi臋膰 艂at, si臋gaj膮c do stoj膮cych na pod艂odze skrzynek pocz­towych, i nie mog臋 si臋 powstrzyma膰, by wci膮偶 tego nie robi膰, cho膰 ich tam ju偶 nie ma. Psiako艣膰! - Korespondencja wypad艂a jej z r膮k na pod艂og臋. - Widzicie, co si臋 dzieje, gdy trzymam kciuk
w taki spos贸b, jak mi kaza艂?

- Niewa偶ne - ostrzeg艂 j膮 Beaton. - Trzymaj go tak, jak ci poleci艂, poniewa偶 za chwil臋 si臋 tu zjawi.

D艂ugi czarny samoch贸d Cady'ego zatrzyma艂 si臋 przed budynkiem poczty.

- 艁adny dzie艅, panie Cady - rzek艂 Atkins z ujmuj膮cym u艣miechem.

- Hmm? Och, chyba tak. My艣la艂em o czym艣 innym - podszed艂 do boksu pani Dickie po swoj膮 korespondencj臋, nadal jednak rozmawia艂 przez rami臋 z m臋偶czyznami, nie zaszczycaj膮c kobiety nawet jednym spojrzeniem. - W艂a艣nie obliczy艂em, 偶e codziennie zbaczam z drogi o osiem dziesi膮­tych kilometra, 偶eby odebra膰 moj膮 poczt臋.

- Dobry pretekst, 偶eby sp臋dzi膰 troch臋 czasu ze znajo­mymi - zauwa偶y艂 Newcomb.

- To daje w przybli偶eniu dwie艣cie czterdzie艣ci dziewi臋膰 i sze艣膰dziesi膮tych kilometra rocznie - m贸wi艂 dalej powa偶nie Cady - co przy o艣miu centach na kilometr tworzy sum臋 dziewi臋tnastu dolar贸w i dziewi臋膰dziesi臋ciu siedmiu cent贸w rocznie.

- Mi艂o mi s艂ysze膰, 偶e uda si臋 panu w dzisiejszych cza­sach kupi膰 co艣 warto艣ciowego za dziewi臋tna艣cie dolar贸w i dziewi臋膰dziesi膮t siedem cent贸w - powiedzia艂 uszczypliwie Beaton.

Cady odczuwa艂 przyp艂yw inwencji tw贸rczej i najwyra藕niej nie zdawa艂 sobie sprawy z napi臋cia narastaj膮cego w ma艂ym pomieszczeniu.

- Przynajmniej sto innych os贸b przyje偶d偶a tutaj po swoj膮 korespondencj臋, co oznacza w sumie roczny wydatek tysi膮ca dziewi臋ciuset dziewi臋膰dziesi臋ciu siedmiu dolar贸w, nie wspominaj膮c o stracie czasu. Przemy艣lcie to!

- Ha! - rzek艂 lodowatym tonem Beaton, gdy tymcza­sem Atkins i Newcomb szurali nogami, szykuj膮c si臋 do wyj艣cia. - A偶 strach pomy艣le膰, ile wydajemy na krem do golenia. - Uj膮艂 Cady'ego pod r臋k臋. - Mo偶e wst膮pi pan na chwil臋 do mnie do domu? Mam co艣, co mo偶e pana...

Cady nie rusza艂 si臋 z miejsca.

- Krem do golenia to co艣 zupe艂nie innego - powie­dzia艂. - M臋偶czy藕ni musz膮 si臋 goli膰, a krem do golenia jest do tego celu najlepszy. I, oczywi艣cie, musimy odbiera膰 poczt臋, ale odkry艂em co艣, o czym widocznie nikt tutaj nie wie.

- Chod藕my do mnie do domu - rzek艂 stanowczo Bea­ton. - Tam porozmawiamy o tym.

- To takie proste, 偶e nie ma potrzeby tego roztrz膮sa膰­ - oznajmi艂 Cady. - Przecie偶 Spruce Falls mo偶e uzyska膰 bezp艂atn膮 dostaw臋 korespondencji. Wystarczy tylko zg艂osi膰 zapotrzebowanie w urz臋dzie pocztowym w Ilium i umie艣ci膰 skrzynki pocztowe przed ka偶dym domem, tak jak we wszyst­kich s膮siednich miejscowo艣ciach. To system sprawdzony od lat! - U艣miechn膮艂 si臋 i spojrza艂 z roztargnieniem na d艂onie pani Dickie. -Ach, ach, ach! - skarci艂 j膮. - Wracamy do dawnych nawyk贸w, pani Dickie, prawda?

Atkins i Newcomb przytrzymali drzwi, niczym para stra偶­nik贸w przy wej艣ciu do celi egzekucyjnej, tymczasem Upton Beaton wypchn膮艂 Cady'ego na zewn膮trz.

- Bardzo korzystne jest, gdy si臋 patrzy na pewne sprawy z boku, tak jak ja - m贸wi艂 Cady, nie艣wiadom faktu, 偶e go wypychaj膮 za drzwi. - Ludzie zaanga偶owani w pewne sytuacje s膮 tacy 艣lepi z powodu przyzwyczaje艅. Na przyk艂ad, wy wszyscy tutaj utrzymujecie urz膮d pocztowy, a mo偶ecie zapewni膰 sobie znacznie lepsze us艂ugi znacznie ni偶szym kosztem i zaoszcz臋dzi膰 k艂opotu. - Za艣mia艂 si臋 skromnie, gdy Atkins zamkn膮艂 za nim drzwi urz臋du. - Mo偶na by rzec, jednooki w krainie 艣lepc贸w.

- Jednooki mo偶e by膰 r贸wnie偶 艣lepy - oznajmi艂 Upton Beaton - je艣li nie przygl膮da si臋 ludzkim twarzom i nie daje wiary uczuciom, jakie 偶ywi膮.

- O czym pan, u diab艂a, m贸wi? - spyta艂 Cady.

- Gdyby spojrza艂 pan w twarz pani Dickie, zamiast patrze膰 jej na r臋ce, zauwa偶y艂by pan, 偶e p艂aka艂a - powiedzia艂 Beaton. - Jej m膮偶 zgin膮艂 w p艂omieniach, ratuj膮c kilku tych ludzi, kt贸rych nazywa pan 艣lepcami. M贸wi pan wiele o mar­notrawstwie czasu, panie Cady. Je艣li chce pan go straci膰 wi臋cej, prosz臋 przej艣膰 si臋 pewnego dnia po naszym miastecz­ku i znale藕膰 kogo艣, kto nie wie, 偶e mo偶e mie膰 poczt臋 dostar­czon膮 do domu, kiedy tylko zechce.

***

Drugie nadzwyczajne zebranie cz艂onk贸w ochotniczej stra­偶y po偶arnej, zwo艂ane w ci膮gu miesi膮ca, w艂a艣nie si臋 zako艅­czy艂o. Wszyscy cz艂onkowie, z wyj膮tkiem jednego, kt贸ry nie zosta艂 zaproszony, sprawiali wra偶enie odpr臋偶onych i zado­wolonych po raz pierwszy od wielu tygodni. Cel zebrania zosta艂 osi膮gni臋ty szybko, patriarcha Spruce Falls, Upton Beaton, stawia艂 wnioski pod g艂osowanie, a wszyscy popierali je ch贸rem. Teraz czekali na jedynego nieobecnego cz艂onka, Newella Cady'ego, kt贸ry mia艂 przyjecha膰 po swoj膮 sobotni膮 korespondencj臋 do urz臋du pocztowego znajduj膮cego si臋 po drugiej stronie cienkiej 艣ciany.

- Oto i on - szepn膮艂 Ed Newcomb stoj膮cy przy oknie.

W chwil臋 p贸藕niej us艂yszeli za 艣cian膮 niski g艂os.

- Dobry Bo偶e, znowu pani ustawi艂a tutaj wszystkie swoje ro艣liny!

- Po prostu czu艂am si臋 samotna - wyja艣ni艂a pani Dickie.

- Ale偶 droga pani Dickie - powiedzia艂 Cady - prosz臋 pomy艣le膰...

- A zatem wniosek przeszed艂 - rzek艂 tubalnym g艂osem komendant Atkins. - Pan Beaton, jako jednoosobowy komitet, ma poinformowa膰 pana Cady'ego, 偶e niestety cz艂on­kostwo w stra偶y po偶arnej zosta艂o przyznane mu z narusze­niem lokalnych zarz膮dze艅, zgodnie z kt贸rymi zainteresowany powinien mieszka膰 w Spruce Falls przez trzy lata, nim uzyska prawo wyboru do stra偶y.

- Wyja艣ni臋 mu - powiedzia艂 r贸wnie g艂o艣no Beaton - ­偶e nie mo偶e tu by膰 mowy o osobistej zniewadze, 偶e jest to wy艂膮cznie sprawa podporz膮dkowania si臋 naszym lokalnym zarz膮dzeniom, kt贸re obowi膮zuj膮 od lat.

- Upewnij si臋, 偶e rozumie, i偶 wszyscy go lubimy - doda艂 Ed Newcomb. - I powiedz, 偶e jeste艣my dumni z tego, 偶e taki wa偶ny cz艂owiek chce tutaj zamieszka膰.

- Zrobi臋 to - zar臋czy艂 Beaton. - To niezwykle in­teligentny cz艂owiek i jestem pewien, 偶e dostrze偶e m膮dro艣膰 wymogu d艂u偶szego zamieszkiwania w naszym miasteczku. To nie fabryka, po kt贸rej mo偶na si臋 przej艣膰 i zobaczy膰, co si臋 w niej robi, a nast臋pnie zajrze膰 do ksi膮偶ek i stwierdzi膰, czy jest to dobre, czy z艂e dzia艂anie. My nie wytwarzamy ani nie sprzedajemy niczego. Pr贸bujemy razem 偶y膰. Ka偶dy cz艂o­wiek musi tu by膰 ekspertem dla siebie, a to zajmuje lata.

Na tym zebranie si臋 sko艅czy艂o.

***

Agent handlu nieruchomo艣ciami z Ilium by艂 zdenerwo­wany, poniewa偶 nie zasta艂 w Spruce Falls nikogo, z kim chcia艂 rozmawia膰. Sta艂 w sklepie spo偶ywczym Hala Brayto­na, wygl膮daj膮c na opustosza艂膮 ulic臋 i bawi膮c si臋 wiecznym pi贸rem.

- Wszyscy pojechali na pr贸bn膮 jazd臋 ze sprzedawc膮 wozu stra偶ackiego? - spyta艂 z niedowierzaniem.

- Zamierzaj膮 sp艂aca膰 ten samoch贸d przez nast臋pne dwadzie艣cia lat - powiedzia艂 Upton Beaton, kt贸ry do­gl膮da艂 sklepu, podczas gdy Brayton wybra艂 si臋 na prze­ja偶d偶k臋 wozem stra偶ackim.

- Ewentualni napaleni klienci zaczn膮 tu przyje偶d偶a膰 za tydzie艅, a oni wybieraj膮 si臋 na przeja偶d偶k臋 - rzek艂 z nie­smakiem agent. Otworzy艂 nap贸j ch艂odz膮cy i pozwoli艂, by pokrywka opad艂a z powrotem. - Co jest, lod贸wka nie dzia艂a? Wszystko jest ciep艂e.

- Nie, Brayton po prostu nie pofatygowa艂 si臋, by j膮 w艂膮czy膰 po przestawieniu na dawne miejsce.

- M贸wi艂 pan, 偶e to on jest tym facetem, kt贸ry nie chce sprzeda膰 swojego domu?

- Jednym z wielu - odpowiedzia艂 Beaton.

- Kto jeszcze?

- Wszyscy.

- 呕artuje pan!

- Nie, sk膮d偶e - rzek艂 Beaton. - Postanowili艣my za­czeka膰 i popatrze膰, jak pan Cady si臋 tutaj zaadaptuje, zanim wystawimy na sprzeda偶 co艣 innego. Jest mu ci臋偶ko, ale ma chyba dobre serce, a my wszyscy go dopingujemy.

Pami膮tka

Joe Bane, w艂a艣ciciel lombardu, gruby, leniwy, 艂ysy m臋偶­czyzna, mia艂 twarz lekko skrzywion膮 z jednej strony, ponie­wa偶 przez ca艂e 偶ycie patrzy艂 na 艣wiat przez jubilersk膮 lup臋. By艂 samotny, nieutalentowany
i nie chcia艂by wie艣膰 偶ycia, w kt贸rym nie m贸g艂by codziennie - z wyj膮tkiem niedziel ­- prowadzi膰 gry,
w kt贸rej by艂 po prostu 艣wietny, a mianowicie kupowa膰 przedmiot贸w za bezcen i sprzedawa膰 ich po znacz­nie wy偶szej cenie. Ta gra poch艂ania艂a go ca艂kowicie, stano­wi艂a okazj臋, kt贸r膮 stworzy艂o mu 偶ycie, 偶eby m贸g艂 by膰 lepszy od koleg贸w. Chodzi艂o przede wszystkim o gr臋, pieni膮dze by艂y spraw膮 drugoplanow膮, sposobem na utrzymanie pew­nego poziomu 偶ycia.

Gdy Joe Bane otworzy艂 sw贸j sklep w poniedzia艂ek rano, nad dolin膮 wisia艂 pu艂ap ciemnych deszczowych chmur, za­mykaj膮c miasto w masie nieruchomego wilgotnego powie­trza. Ledwie Bane zd膮偶y艂 powiesi膰 p艂aszcz i kapelusz, od­stawi膰 parasol, zdj膮膰 kalosze i usadowi膰 sw膮 pot臋偶n膮 posta膰 na sto艂ku za kontuarem, do sklepu wszed艂 m艂ody m臋偶czyzna w kombinezonie, nie艣mia艂y i ciemnosk贸ry jak Indianin, bez w膮tpienia biedny i czuj膮cy si臋 niepewnie w mie艣cie, oferuj膮c mu fantastyczny zegarek kieszonkowy za pi臋膰set dolar贸w.

- Nie, prosz臋 pana - rzek艂 uprzejmie m艂ody farmer. - ­Nie chc臋 po偶yczy膰 pieni臋dzy pod zastaw. Chc臋 sprzeda膰 ten zegarek, o ile dostan臋 za niego odpowiedni膮 cen臋. - Wyra藕­nie nie mia艂 ochoty odda膰 zegarka Bane'owi, trzyma艂 go przez chwil臋 czule w stulonej d艂oni, po czym po艂o偶y艂 na prostok膮cie czarnego aksamitu. - Mia艂em nadziej臋 zacho­wa膰 go i podarowa膰 najstarszemu synowi, ale bardzo s膮 nam w tej chwili potrzebne pieni膮dze.

- Pi臋膰set dolar贸w to mn贸stwo pieni臋dzy - powiedzia艂 ze znu偶eniem Bane, tonem cz艂owieka, kt贸ry zbyt cz臋sto pada ofiar膮 swej uprzejmo艣ci. Ogl膮da艂 kamienie, kt贸rymi by艂 wysadzany zegarek, nie zdradzaj膮c swego zachwytu. Obraca艂 go w palcach, podziwiaj膮c b艂yski, rzucane przez brylanciki zaznaczaj膮ce godziny i otaczaj膮ce pokr臋t艂o, oraz wz贸r na odwrocie zegarka - par臋 splecionych d艂oni, jedn膮 czerwon膮
z ma艂ych rubin贸w, drug膮 zielon膮 z ma艂ych szmaragd贸w. Same kamienie, pomy艣la艂 Bane, s膮 warte przynajmniej dzie­si臋ciokrotnie wi臋cej, ni偶 偶膮da艂 farmer.

- Nie mam wielkiego popytu na tego rodzaju przedmio­ty - powiedzia艂 Bane. - Je艣li utopi臋 w nim pi臋膰set dolar贸w, mog臋 czeka膰 przez ca艂e lata, zanim trafi si臋 na艅 amator, je艣li w og贸le si臋 trafi. - Obserwuj膮c ogorza艂膮 twarz farmera, wyczyta艂 z niej, 偶e uda mu si臋 kupi膰 zegarek znacznie taniej.

- Takiego drugiego nie ma w ca艂ym hrabstwie - rzek艂 powa偶nie farmer, nieporadnie wypr贸bowuj膮c swe umiej臋t­no艣ci przekonywania.

- W艂a艣nie o to chodzi - odpar艂 Bane. - Kto zechce kupi膰 taki zegarek? - Prawd臋 m贸wi膮c, Bane chcia艂 go mie膰 dla siebie i przymierza艂 si臋 do niego pod tym k膮tem. Wcisn膮艂 przycisk z boku koperty i ws艂ucha艂 si臋 w ciche tykanie mechanizmu, wygrywaj膮cego z wybiciem najbli偶szej godziny delikatne kuranty.

- Kupuje pan czy nie? - spyta艂 farmer.

- Zaraz, zaraz - odpar艂 Bane - to nie jest rodzaj transakcji, kt贸r膮 zawiera si臋 bez zastanowienia. Musz臋 wie­dzie膰 co艣 wi臋cej o tym zegarku, zanim si臋 zdecyduj臋. ­Otworzywszy kopert臋, znalaz艂 wewn膮trz wygrawerowany napis w obcym j臋zyku. - Wie pan, co tu jest napisane?

- Pokazywa艂em ten napis nauczycielce w naszych stro­nach - odrzek艂 m艂ody cz艂owiek - ale ona potrafi艂a mi tylko powiedzie膰, 偶e to chyba po niemiecku.

Bane po艂o偶y艂 na inskrypcji bibu艂k臋 i pociera艂 j膮 o艂贸wkiem w t臋 i z powrotem, dop贸ki nie uzyska艂 czytelnej kopii. Da艂 kopi臋 oraz dziesi臋膰 cent贸w pucybutowi kr臋c膮cemu si臋 w po­bli偶u lombardu i wys艂a艂 go przecznic臋 dalej, 偶eby poprosi艂 niemieckiego restauratora o t艂umaczenie.

Pierwsze krople deszczu zacz臋艂y rozpryskiwa膰 si臋 na brud­nych szybach, gdy Bane rzek艂 od niechcenia do farmera:

- Policjanci maj膮 艣cis艂y nadz贸r nad tym, co si臋 tutaj dzieje.

Farmer zaczerwieni艂 si臋.

- Zegarek jest moj膮 w艂asno艣ci膮 - o艣wiadczy艂 z powa­g膮. - Zdoby艂em go na wojnie.

- Uhum. I ui艣ci艂 pan op艂at臋 celn膮?

- Op艂at臋?

- Oczywi艣cie. Nie wolno wwozi膰 bi偶uterii do naszego kraju bez op艂acenia podatku. To przemyt.

- Po prostu w艂o偶y艂em go do plecaka i przywioz艂em do domu, jak to robili wszyscy - powiedzia艂 farmer. By艂 zaskoczony i zmartwiony, tak jak przewidywa艂 Bane.

- Kontrabanda - rzek艂 z艂owr贸偶bnie Bane. - To niemal to samo co kradzie偶. - Podni贸s艂 uspokajaj膮cym gestem obie r臋ce. - Nie chc臋 przez to powiedzie膰, 偶e go nie mog臋 kupi膰, po prostu chcia艂em zwr贸ci膰 panu uwag臋, 偶e trudno mi b臋dzie znale藕膰 nabywc臋. Gdyby zechcia艂 pan sprzeda膰 mi go, powiedzmy, za sto dolar贸w, by膰 mo偶e zaryzykowa艂bym i spr贸bowa艂 panu pom贸c. Staram si臋, kiedy tylko mog臋, dawa膰 szans臋 weteranom.

- Sto dolar贸w! Tylko tyle?

- Tyle jest wart, a ja prawdopodobnie jestem frajerem, 偶e chc臋 tak du偶o zap艂aci膰 - odpar艂 Bane. U艣miechn膮艂 si臋 ufnie. - Przecie偶, do diab艂a, ta st贸wa 艂atwo panu przysz艂a, nie? Sk膮d pan ma ten zegarek? Zabra艂 go pan jakiemu艣 niemieckiemu je艅cowi czy znalaz艂 gdzie艣 w艣r贸d ruin?

- Nie, prosz臋 pana - odrzek艂 farmer ponuro - to by艂o troch臋 trudniejsze.

Bane, kt贸ry by艂 ogromnie wyczulony na takie rzeczy, zauwa偶y艂, 偶e gdy farmer zacz膮艂 opowiada膰,
w jaki spos贸b wszed艂 w posiadanie zegarka, stopniowo odzyskiwa艂 nie­ust臋pliw膮 pewno艣膰 siebie, kt贸ra opu艣ci艂a go, gdy zostawi艂 sw膮 farm臋 i uda艂 si臋 do miasta, by dokona膰 transakcji.

***

- M贸j najlepszy kumpel Buzzer i ja - opowiada艂 far­mer - byli艣my je艅cami wojennymi w g贸rzystym regionie Niemiec - kto艣 powiedzia艂 mi, 偶e nosi on nazw臋 Sudety. Pewnego ranka Buzzer obudzi艂 mnie i oznajmi艂, 偶e wojna si臋 sko艅czy艂a, stra偶nicy uciekli, bramy obozu s膮 otwarte.

Z pocz膮tku Joe Bane zirytowa艂 si臋, 偶e musi s艂ucha膰 tej opowie艣ci, ale farmer snu艂 j膮 z tak膮 swad膮
i dum膮, 偶e Bane, kt贸ry z braku w艂asnych przyg贸d lubi艂 poznawa膰 przygody innych, ujrza艂 z zazdro艣ci膮 oczyma wyobra藕ni, jak pogod­nego wiosennego poranka, 贸smego maja 1945 roku, w dniu, gdy sko艅czy艂a si臋 druga wojna 艣wiatowa, dwaj 偶o艂nierze wychodz膮 przez otwarte bramy obozu i ruszaj膮 przed siebie wiejsk膮 drog膮 przez wzg贸rza.

M艂ody farmer, kt贸ry mia艂 na imi臋 Eddie, oraz jego naj­lepszy przyjaciel Buzzer wkroczyli w pok贸j i wolno艣膰 chudzi, obdarci, brudni i g艂odni, ale bez wrogo艣ci wobec kogokol­wiek. Poszli na wojn臋 z dumy, a nie z zawzi臋to艣ci. Teraz wojna si臋 sko艅czy艂a, zadanie zosta艂o wykonane, chcieli jak najszybciej wr贸ci膰 do domu.

Zamierzali zwiedzi膰 najbli偶sz膮 okolic臋 obozu, a nast臋pnie wr贸ci膰 i zaczeka膰 wraz z reszt膮 je艅c贸w na przybycie oficjal­nych wyzwolicieli. Ale plan spali艂 na panewce, gdy dwaj je艅cy kanadyjscy zaprosili ich, by uczci膰 wsp贸lnie zwyci臋stwo butelk膮 brandy, kt贸r膮 znale藕li we wraku niemieckiej ci臋­偶ar贸wki.

W ich skurczonych brzuchach rozla艂o si臋 cudowne ciep艂o, w g艂owach im si臋 kr臋ci艂o. Przepe艂nieni wielk膮 ufno艣ci膮 i mi­艂o艣ci膮 do ca艂ej ludzko艣ci, Eddie i Buzzer znale藕li si臋 nagle w艣r贸d rozpychaj膮cego si臋, 偶a艂osnego t艂umu niemieckich uciekinier贸w, kt贸rzy t艂oczyli si臋 na g艂贸wnej g贸rskiej drodze, pierzchaj膮c
w strachu przed rosyjskimi czo艂gami, warcz膮cymi monotonnie i nie napotykaj膮cymi oporu w dolinie za nimi i poni偶ej. Nadje偶d偶a艂y, by zaj膮膰 ostatni nie broniony skrawek niemieckiej ziemi.

- Przed czym uciekamy? - spyta艂 Buzzer. - Przecie偶 wojna si臋 sko艅czy艂a, prawda?

- Wszyscy uciekaj膮 - odpowiedzia艂 Eddie - my艣l臋 wi臋c, 偶e lepiej b臋dzie, je艣li p贸jdziemy ich 艣ladem.

- Nie wiem nawet, gdzie jeste艣my - rzek艂 Buzzer. - Kanadyjczycy m贸wili, 偶e w Sudetach.

- Gdzie to jest?

- Tu gdzie jeste艣my - odrzek艂 Eddie. - Fajne ch艂opaki ci Kanadyjczycy.

- Chc臋 co艣 oznajmi膰 ca艂emu 艣wiatu! Ludzie - zawo艂a艂 Buzzer - kocham dzisiaj wszystkich. Fiuuu! Chcia艂bym zdoby膰 butelk臋 brandy, za艂o偶y膰 na ni膮 smoczek i p贸j艣膰 z ni膮 do 艂贸偶ka na ca艂y tydzie艅.

Eddie dotkn膮艂 艂okcia wysokiego m臋偶czyzny o czarnych przylizanych w艂osach i zmartwionej twarzy, kt贸ry mia艂 na sobie cywilne ubranie, za ma艂e na niego.

- Dok膮d uciekamy, prosz臋 pana? Czy wojna si臋 nie sko艅czy艂a?

M臋偶czyzna spiorunowa艂 go wzrokiem, burkn膮艂 co艣 pod nosem i przepchn膮艂 si臋 dalej.

- Nie rozumie po angielsku - rzek艂 Eddie.

- Czemu, u diab艂a, ch艂opie - skarci艂 go Buzzer - czemu nie m贸wisz do tych ludzi w ich ojczystym j臋zyku? Nie chowaj 艣wiecy pod korcem. Poszprechaj troch臋 do tego faceta.

Przechodzili w艂a艣nie obok niskiego czarnego otwartego samochodu, kt贸ry sta艂 unieruchomiony na wzniesieniu drogi. M艂ody muskularny m臋偶czyzna o kwadratowej twarzy maj­strowa艂 przy niesprawnym silniku. Na przednim sk贸rzanym fotelu samochodu siedzia艂 starszy m臋偶czyzna. Twarz mia艂 pokryt膮 kurzem i kilkudniowym ciemnym zarostem, kape­lusz nasuni臋ty na oczy.

Eddie i Buzzer przystan臋li.

- Dobra - rzek艂 Eddie. - Tylko pos艂uchaj. Wie geht's? - zwr贸ci艂 si臋 do blondyna. By艂y to jedyne niemieckie s艂owa, jakie zna艂.

- Gut, gut - mrukn膮艂 z roztargnieniem Niemiec. Po czym, zdaj膮c sobie spraw臋 z absurdalno艣ci swej automatycz­nej odpowiedzi na pozdrowienie, odpowiedzia艂 ze straszliw膮 gorycz膮 oraz ironi膮: - Ja! Geht's gut!

- M贸wi, 偶e wszystko 艣wietnie.

- Och, ale偶 ty biegle gadasz w tym j臋zyku - rzek艂 Buzzer.

- Owszem, wiele podr贸偶owa艂em - u艣miechn膮艂 si臋 Eddie.

Starszy m臋偶czyzna nagle si臋 o偶ywi艂 i krzykn膮艂 co艣 ostro i gro藕nie do m臋偶czyzny grzebi膮cego w silniku.

Blondyn wyra藕nie si臋 przestraszy艂 i zaj膮艂 si臋 prac膮 nad silnikiem ze zdwojon膮 energi膮 i desperacj膮.

Oczy starszego m臋偶czyzny, przed chwil膮 niezbyt przytom­ne, teraz by艂y szeroko otwarte i bystre. Niekt贸rzy uciekinie­rzy, mijaj膮c ich, odwracali si臋 i gapili na niego.

Starszy m臋偶czyzna wodzi艂 wyzywaj膮cym wzrokiem od twarzy do twarzy, nabieraj膮c tchu w p艂uca, 偶eby co艣 do nich krzykn膮膰. Zrezygnowa艂 jednak z westchnieniem, opu艣ci艂a go odwaga. Ukry艂 twarz
w d艂oniach.

- Co powiedzia艂? - spyta艂 Buzzer.

- Nie m贸wi w znanym mi dialekcie - odpowiedzia艂 Eddie.

- M贸wi jak Niemiec z do艂贸w spo艂ecznych, co? - rzek艂 Buzzer. - C贸偶, nie zamierzam si臋 st膮d ruszy膰, dop贸ki nie znajdziemy kogo艣, kto nam powie, co si臋 dzieje. Jeste艣my Amerykanami, ch艂opcze. To nasi wygrali, no nie? Co my tu robimy z tymi wszystkimi frycami?

- Wy... wy, Amerykanie - powiedzia艂 niespodziewanie blondyn po angielsku, nie podnosz膮c g艂owy znad silnika. - ­Teraz wy b臋dziecie musieli z nimi walczy膰.

- On m贸wi po angielsku! - uradowa艂 si臋 Buzzer.

- W dodatku ca艂kiem dobrze - zauwa偶y艂 Eddie.

- Nie藕le, naprawd臋 nie藕le - zgodzi艂 si臋 Buzzer. - Z kim marny walczy膰?

- Z Rosjanami - wyja艣ni艂 m艂ody Niemiec, najwyra藕niej rozkoszuj膮c si臋 t膮 my艣l膮. - Was te偶 pozabijaj膮, je艣li was z艂api膮. Zabijaj膮 wszystkich, kt贸rzy wejd膮 im w drog臋.

- Do diab艂a, cz艂owieku - 偶achn膮艂 si臋 Buzzer. - Jeste艣my po ich stronie.

- Jak d艂ugo jeszcze? Uciekajcie, ch艂opcy, uciekajcie. ­- Zakl膮艂 i cisn膮艂 kluczem francuskim w silnik. Odwr贸ci艂 si臋 do starszego m臋偶czyzny i powiedzia艂 co艣 do niego bezradnie, wyra藕nie trz臋s膮c przed nim portkami.

Tamten obrzuci艂 go stekiem niemieckich wyzwisk, wzru­szy艂 ramionami, wysiad艂 z samochodu i zatrzasn膮艂 drzwi. Obaj popatrzyli z obaw膮 w kierunku, z kt贸rego mia艂y nad­jecha膰 czo艂gi, po czym ruszyli pieszo drog膮.

- Dok膮d idziecie? - spyta艂 Eddie.

- Do Pragi. Amerykanie s膮 w Pradze.

Eddie i Buzzer poszli za nimi.

- Straszny mamy dzisiaj m臋tlik z geografi膮, co, Eddie? - ­powiedzia艂 Buzzer. Potkn膮艂 si臋, Eddie go podtrzyma艂. ­- Och, och, Eddie, ta stara gorza艂a uderzy艂a mi do g艂owy.

- Tak - przyzna艂 Eddie, czuj膮c sam coraz wi臋kszy zawr贸t g艂owy. - Do diab艂a z Prag膮. Je艣li nie pojedziemy, nie p贸jdziemy, i tyle.

- Jasne. Znajdziemy sobie jaki艣 cienisty k膮cik, usi膮dzie­my i zaczekamy na Rosjan. Poka偶emy im po prostu nasze znaczki identyfikacyjne - rzek艂 triumfalnie Buzzer - a gdy je zobacz膮, mog臋 si臋 za艂o偶y膰, 偶e zaprosz膮 nas na wielk膮 fet臋. - W艂o偶y艂 r臋k臋 za pazuch臋 i wyci膮gn膮艂 znaczki zawie­szone na sznurku.

- Och, tak - powiedzia艂 z przek膮sem blondyn, kt贸ry najwyra藕niej s艂ucha艂 uwa偶nie ich rozmowy - wydadz膮 wspania艂y bankiet na wasz膮 cze艣膰.

Kolumna pieszych porusza艂a si臋 coraz wolniej i wolniej, coraz bardziej st艂oczona. Nagle zatrzyma艂a si臋, s艂ycha膰 by艂o tylko szuranie i st艂umione rozmowy.

- Pewnie kobieta id膮ca z przodu pr贸buje odczyta膰 map臋 drogow膮 - rzek艂 Buzzer.

Z oddali dobieg艂y krzyki przypominaj膮ce szum fal roz­bijaj膮cych si臋 o brzeg. Po kilku pe艂nych niepokoju chwilach wyja艣ni艂a si臋 ich przyczyna - kolumna napotka艂a inn膮, uciekaj膮c膮 w przera偶eniu
z przeciwnej strony. Rosjanie otoczyli teren. Obie kolumny po艂膮czy艂y si臋, tworz膮c bez艂adny wir
w samym sercu ma艂ej wioski, wylewaj膮c si臋 bocznymi uliczkami i wspinaj膮c zboczami z obu jej stron.

- Tak czy owak nie znam nikogo w Pradze - powiedzia艂 ochryp艂ym g艂osem Buzzer, zboczy艂 z drogi
i usiad艂 ci臋偶ko obok bramy otoczonego murem gospodarskiego podw贸rza.

Eddie poszed艂 za jego przyk艂adem.

- M贸j Bo偶e, Buzzer - j臋kn膮艂 - mo偶e powinni艣my zosta膰 tutaj i otworzy膰 sklep z broni膮. - Pokaza艂 gestem d艂oni strzelby i pistolety le偶膮ce na trawie, zapewne porzucone przez jak膮艣 niewielk膮 jednostk臋 niemieck膮, kt贸ra straci艂a w tej chwili ca艂e zainteresowanie wojn膮. - Amunicja i wszystko.

- Europa to ca艂kiem niez艂e miejsce na otwarcie sklepu z broni膮 - zgodzi艂 si臋 Buzzer. - Maj膮 tutaj fio艂a na punkcie pukawek.

Nie zwa偶aj膮c na coraz wi臋ksz膮 panik臋 w艣r贸d ludzi kr臋c膮­cych si臋 wok贸艂 nich, Buzzer zapad艂 w pijacki sen. Eddiemu r贸wnie偶 oczy si臋 klei艂y.

- Aha! - dobieg艂 ich z drogi czyj艣 g艂os. - Oto i nasi ameryka艅scy przyjaciele.

Podni贸s艂szy wzrok, Eddie zobaczy艂 dw贸ch Niemc贸w, muskularnego m艂odzie艅ca oraz starszego choleryka, kt贸rzy u艣miechali si臋 do nich.

- Cze艣膰 - powiedzia艂 apatycznie Eddie. Mija艂o roz­weselaj膮ce dzia艂anie brandy, ust臋puj膮c miejsca md艂o艣ciom.

M艂ody Niemiec otworzy艂 bram臋 na podw贸rze.

- Wejd藕my tutaj, prosz臋 - zwr贸ci艂 si臋 do Eddiego. ­Mamy wam co艣 wa偶nego do powiedzenia.

- M贸wcie tutaj - odpar艂 Eddie.

Blondyn sk艂oni艂 g艂ow臋.

- Chcemy si臋 wam podda膰.

- Co takiego?

- Poddajemy si臋 - powt贸rzy艂 blondyn. - Jeste艣my waszymi je艅cami - je艅cami ameryka艅skiej armii.

Eddie wybuchn膮艂 艣miechem.

- Powa偶nie!

- Buzzer! - Eddie tr膮ci艂 przyjaciela czubkiem buta. - ­Hej, Buzzer, musisz to us艂ysze膰 na w艂asne uszy.

- Hmmm?

- W艂a艣nie wzi臋li艣my do niewoli dw贸ch facet贸w.

Buzzer otworzy艂 oczy i spojrza艂 z ukosa na Niemc贸w.

- Jestem pijany, a ty jeszcze bardziej, Eddie, skoro trujesz o pojmaniu je艅c贸w, Eddie - powiedzia艂 wreszcie. - ­Ty cholerny idioto, wojna si臋 sko艅czy艂a. - Machn膮艂 wspa­nia艂omy艣lnie r臋k膮. - Pu艣膰 ich wolno.

- Przeprowad藕cie nas przez linie Rosjan do Pragi jako ameryka艅skich je艅c贸w, a zostaniecie bohaterami - rzek艂 blondyn. Zni偶y艂 g艂os. - To znany niemiecki genera艂. Po­my艣lcie tylko - wy dwaj dostarczycie waszym takiego je艅ca!

Buzzer przyjrza艂 si臋 ciekawie starszemu m臋偶czy藕nie.

- To naprawd臋 genera艂? - spyta艂 z niedowierzaniem. ­- Heil Hitler, papciu.

Stary podni贸s艂 d艂o艅 w skr贸conym pozdrowieniu.

- Niewiele ikry w nim zosta艂o - powiedzia艂 Buzzer.

- Z tego, co s艂ysza艂em - rzek艂 Eddie - Buzzer i ja zostaniemy bohaterami, je艣li uda nam si臋 samym przedosta膰 przez linie Rosjan. Nie zamierzamy taszczy膰 ze sob膮 na barana niemieckiego genera艂a i jego totumfackiego.

Blondyn przet艂umaczy艂 te s艂owa starszemu m臋偶czy藕nie, kt贸ry najwyra藕niej by艂 w艣ciek艂y. Widocznie uwa偶a艂, 偶e pro­pozycja jest nie do odrzucenia, 偶e Buzzera i Eddiego spotyka wielki zaszczyt.

Warkot rosyjskich czo艂g贸w by艂 coraz bli偶szy.

- Dobrze, dobrze - powiedzia艂 艣piesznie blondyn ­- wobec tego sprzedajcie nam swoje mundury. Zostan膮 wam przecie偶 znaczki, poza tym mo偶ecie wzi膮膰 nasze ubrania.

- Wol臋 raczej by膰 biedny ni偶 martwy - odpowiedzia艂 Eddie. - A ty, Buzzer?

- Chwileczk臋, Eddie - powstrzyma艂 go Buzzer. - A co nam za to dacie?

Niemcy nabrali chyba nadziei, ale rzucali ukradkowe spojrzenia na t艂umy k艂臋bi膮ce si臋 wok贸艂.

- Wejd藕my na podw贸rze - zaproponowa艂 muskularny m艂odzieniec. - Nie mo偶emy pokaza膰 wam tutaj, przy tych wszystkich ludziach.

- S艂ysza艂em, 偶e w okolicy mo偶na nawet spotka膰 nazis­t贸w - odpar艂 Buzzer. - Dajcie nam rzuci膰 okiem tutaj.

- I kto tu jest cholernym g艂upcem? - spyta艂 Eddie.

- Chc臋 tylko m贸c opowiedzie膰 moim wnukom, jak膮 okazj臋 przepu艣ci艂em - upiera艂 si臋 Buzzer.

Blondyn poszpera艂 w kieszeniach i wyj膮艂 gruby zwitek niemieckich banknot贸w.

- Pieni膮dze sprzymierze艅c贸w! - zauwa偶y艂 Buzzer. - ­A co masz jeszcze?

Blondyn zaproponowa艂 w nast臋pnej kolejno艣ci pi臋kny pistolet maszynowy ze swastykami po obu stronach r臋koje艣ci z ko艣ci s艂oniowej, wysadzanymi drogimi kamieniami.

Buzzer dotkn膮艂 na chwil臋 czubkami palc贸w tego skarbu.

- Taak - westchn膮艂 cicho i cofn膮艂 z oci膮ganiem d艂o艅.­ - Ale jako艣 nie wydaje mi si臋, 偶eby dzisiaj by艂o na tyle gor膮co, by w艂贸czy膰 si臋 po okolicy z pistoletem.

- Poza tym swastyki wysz艂y chyba z mody, Buzzer ­- zauwa偶y艂 Eddie.

- Masz co艣 innego, papciu? - spyta艂 Buzzer.

Starszy m臋偶czyzna zacz膮艂 przetrz膮sa膰 kieszenie. Nagle u艣miechn膮艂 si臋, gdy jego palce natrafi艂y na jaki艣 przed­miot. Wyj膮艂 go, ale trzyma艂 zamkni臋ty w d艂oni, dop贸ki jego pi臋艣膰 nie znalaz艂a si臋 o kilka centymetr贸w od twarzy Buzzera.

- Zo!- powiedzia艂, otwieraj膮c d艂o艅.

- O rany! - j臋kn膮艂 Buzzer.

Na d艂oni starszego m臋偶czyzny le偶a艂 du偶y z艂oty zegarek kieszonkowy z brylancikami oznaczaj膮cymi godziny i ota­czaj膮cymi pokr臋t艂o.

Blondyn r贸wnie偶 by艂 pod wra偶eniem, widocznie nigdy przedtem nie widzia艂 tego zegarka.

Stary, u艣miechaj膮c si臋 jak czarownik, nacisn膮艂 przycisk z boku koperty i kuranty wybi艂y najbli偶sz膮 godzin臋.

- Sp贸jrz tylko, Eddie! - rzek艂 o napi臋ciem Buzzer. Wyci膮gn膮艂 r臋k臋, ale Niemiec cofn膮艂 d艂o艅, kr臋c膮c g艂ow膮. Pokaza艂 na mundur Buzzera.

- Tw贸j te偶 - powiedzia艂 blondyn do Eddiego. - Chce­my mie膰 oba.

- I co, u diab艂a, na to powiesz, Eddie? - spyta艂 Buz­zer. Wsta艂, chwiej膮c si臋 na nogach. - Daj spok贸j, bracie, taka okazja nigdy nam si臋 ju偶 nie trafi, wiesz dobrze. Pcha si臋 do nas drzwiami i oknami. - Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 do starego Niemca. - Daj nam ten zegarek.

- Jak dostaniemy mundury - powiedzia艂 blondyn. Po­kaza艂 na bram臋.

Ziemia dr偶a艂a od 艂oskotu czo艂g贸w.

- Chod藕my - rzek艂 Buzzer, wchodz膮c przez bram臋 na zat艂oczone podw贸rze. Niemcy oraz Eddie post臋powali tu偶 za nim.

Z trzech stron otacza艂y ich opuszczone zabudowania gospodarcze koloru b艂ota oraz dom. Po czwartej stronie, za ich plecami, gruby mur oraz masywna brama t艂umi艂y dobie­gaj膮ce z zewn膮trz odg艂osy.
W p贸艂mroku stajni majaczy艂y puste boksy. W ma艂ych oknach domu wiatr tylko porusza艂 lekko zas艂onami. Samotna kura przefrun臋艂a przez podw贸r­ko, strasz膮c grup臋 m臋偶czyzn, zatrzyma艂a si臋, by dziobn膮膰 niepewnie 呕elazny Krzy偶, b艂yszcz膮cy na ziemi, po czym skry艂a si臋 w sanktuarium stajni.

- Mamy wszystko dla siebie - powiedzia艂 blondyn. Odwr贸ci艂 si臋, spogl膮daj膮c na bram臋, kt贸r膮 pchn膮艂 tak, 偶e si臋 prawie zamkn臋艂a.

Starszy Niemiec podni贸s艂 do g贸ry zegarek, demonstruj膮c go Eddiemu i Buzzerowi, i nacisn膮艂 zn贸w przycisk.

Buzzer, kt贸ry rozpina艂 w艂a艣nie koszul臋, przekrzywi艂 g艂ow臋, s艂uchaj膮c kurantu.

- Rany, chyba zrobili to dla jakiego艣 kr贸la - rzek艂 z zachwytem. - Eddie, staruszku, kiedy po...

Jego g艂os uton膮艂 w ryku silnik贸w czo艂g贸w wje偶d偶aj膮cych do wioski, strzelaninie i dzikim, radosnym 艣piewie przy g艂o艣nym akompaniamencie akordeon贸w.

I Buzzer pad艂 na ziemi臋 zabity strza艂em w g艂ow臋 przez blondyna, kt贸ry teraz wycelowa艂 spokojnie
w Eddiego i strzeli艂.

Kula drasn臋艂a Eddiego w g艂ow臋, gdy za艣 odwr贸ci艂 si臋 i rzuci艂 do ucieczki, druga przebi艂a mu lew膮 r臋k臋.

P臋dzi艂 w stron臋 p贸艂mroku stajni, blondyn za nim. Eddie da艂 nura w s艂om臋 w ciemnym k膮cie. Niemiec sta艂 w progu, z pistoletem gotowym do strza艂u, niczym my艣liwy poluj膮cy z zimn膮 krwi膮 na zwierzyn臋.

W s艂omie, obok Eddiego, le偶a艂y wid艂y. Si臋gn膮艂 po nie. Jego d艂o艅 znalaz艂a si臋 w smudze 艣wiat艂a i Niemiec zauwa偶y艂 k膮tem oka ten ruch.

- Och? - powiedzia艂 艂agodnie i post膮pi艂 kilka krok贸w w kierunku ciemnego k膮ta.

Eddie trzyma艂 w zdrowej r臋ce d艂ugie stylisko wide艂. Niemiec strzeli艂 na chybi艂 trafi艂 w kierunku k膮ta i podszed艂 ostro偶nie bli偶ej, a偶 znalaz艂 si臋 w odleg艂o艣ci dw贸ch metr贸w od Eddiego.

Eddie podni贸s艂 nagle wid艂y, wzbijaj膮c fontann臋 py艂u i s艂o­my, kt贸r膮 w pierwszej chwili mo偶na by艂o wzi膮膰 za skacz膮cego cz艂owieka.

Niemiec wystrzeli艂 dwukrotnie w kierunku zjawy. W tym samym momencie Eddie zerwa艂 si臋 i wbi艂 wid艂y w pier艣 m臋偶czyzny.

Chwyci艂 bogato zdobiony pistolet martwego blondyna i, chory z b贸lu i w艣ciek艂o艣ci, powl贸k艂 si臋 do wr贸t stajni. Zobaczy艂 swego przyjaciela le偶膮cego nago na twardej go艂ej ziemi. Nad nim sta艂 starszy Niemiec w wymi臋tym mundurze Buzzera i w艂a艣nie wk艂ada艂 przez g艂ow臋 jego 偶o艂nierski znaczek.

M臋偶czyzna trzyma艂 w r臋ku zegarek i Eddie postanowi艂 strzeli膰 w chwili, gdy stary b臋dzie wk艂ada艂 go do kieszeni. Ale Niemiec zrobi艂 co艣 dziwnego. Spojrza艂 na zegarek, u艣miechn膮艂 si臋 cierpko i rzuci艂 go na ziemi臋. Wyprostowa艂 si臋, za艂o偶y艂 kciuki za pas i krzykn膮艂 w艂adczo na swego ochroniarza.

- Wie geht's?- spyta艂 Eddie, a gdy stary odwr贸ci艂 si臋 do niego, by powiedzie膰, 偶e wszystko w porz膮dku, zastrzeli艂 go.

***

Oberwanie chmury nad lombardem Joe'ego Bane'a stra­ci艂o sw膮 intensywno艣膰. Ogromna chmura, niczym mokry pies uk艂adaj膮cy si臋 do snu, strzepn臋艂a kilka ostatnich grubych kropel i zawis艂a zn贸w spokojnie nad miastem.

- Ubra艂em z powrotem Buzzera w jego mundur - ko艅­czy艂 sw膮 opowie艣膰 Eddie - i zostawi艂em genera艂a le偶膮cego tam, jak go Pan B贸g stworzy艂. Wyszed艂szy na zewn膮trz, napotka艂em czterech australijskich je艅c贸w wojennych, kt贸­rzy obanda偶owali mi r臋k臋, i zabrali艣my Buzzera do Pragi.

- A co z Rosjanami? - spyta艂 Joe.

- Rosjanie byli tacy pijani i szcz臋艣liwi z powodu zako艅­czenia wojny, 偶e nas przepu艣cili bez problem贸w - wyja艣ni艂 Eddie. - S艂ysza艂em, 偶e p贸藕niej w nocy wprowadzili ob­ostrzenia, ale pierwszego dnia odnosi艂em wra偶enie, 偶e nawet samemu Adolfowi Hitlerowi uda艂oby si臋 wydosta膰 z Nie­miec. W taki sam spos贸b jak Amerykanom. Pierwszego dnia Niemcy mogli sobie chodzi膰, gdzie im si臋 偶ywnie podoba艂o, niekt贸rzy nawet poodje偶d偶ali ameryka艅skimi ci臋偶ar贸wkami.

Eddie wzi膮艂 zegarek i wsun膮艂 go do kieszeni, zanim Bane zdo艂a艂 go powstrzyma膰.

- W ka偶dym razie dzi臋kuj臋, 偶e powiedzia艂 mi pan, ile jest wart - powiedzia艂.

- M贸g艂bym podnie艣膰 cen臋 do dwustu dolar贸w - rzek艂 艣piesznie Bane.

- To mi艂o z pa艅skiej strony - podzi臋kowa艂 mu Eddie z autentyczn膮 wdzi臋czno艣ci膮 - ale jako pami膮tka po Buz­zerze jest wart znacznie wi臋cej. Nie wiem, co mnie nasz艂o, 偶e chcia艂em go sprzeda膰.

- Trzysta dolc贸w - powiedzia艂 Bane. - Chyba oszala­艂em, niech pan bierze, zanim si臋 rozmy艣l臋.

Eddie zdawa艂 si臋 nie s艂ysze膰 oferty.

- Dzi臋kuj臋, 偶e po艣wi臋ci艂 mi pan tyle czasu - rzek艂 uprzejmie.

- Pi臋膰set! - wykrzykn膮艂 Bane.

Ale Eddie wtopi艂 si臋 w t艂um ludzi wychodz膮cych spod daszk贸w i z dom贸w na l艣ni膮ce po deszczu chodniki.

Bane wcisn膮艂 klawisz kasy rejestruj膮cej, po czym zatrzas­n膮艂 ze z艂o艣ci膮 szuflad臋.

- Uparty jak kozio艂, durny wie艣niak! - parskn膮艂.

Wszed艂 pucybut, niechlujny i przemoczony. Podni贸s艂 tri­umfalnie do g贸ry kawa艂ek bibu艂ki, na kt贸rej Bane skopiowa艂 inskrypcj臋 wygrawerowan膮 wewn膮trz zegarka.

- Ju偶 wiem, co to znaczy - powiedzia艂.

Bane wyrwa艂 mu szybko kartk臋 z r臋ki, nie by艂o na niej jednak t艂umaczenia.

- Spodziewa艂em si臋, 偶e pan si臋 tak zachowa, wi臋c nau­czy艂em si臋 tego na pami臋膰 - rzek艂 ch艂opiec. - Prosz臋 mi zap艂aci膰 trzydzie艣ci cent贸w.

- Ju偶 ci zap艂aci艂em! - wykrzykn膮艂 z oburzeniem Bane. - Co tam jest napisane?

- Nie zap艂aci艂 mi pan za 艂a偶enie po deszczu - powiedzia艂 ch艂opiec, zachowuj膮c bezpieczn膮 odleg艂o艣膰. - Nie w艂贸cz臋 si臋 podczas ulewy za marnego dziesi膮taka.

- Pewnie - rozz艂o艣ci艂 si臋 Bane. - Nie zap艂ac臋 ci ani grosza wi臋cej. Ten kmiotek zatrzyma艂 sw贸j zegarek.

- Niech pan robi, co chce - wzruszy艂 ramionami ch艂o­piec i ruszy艂 do wyj艣cia.

- Chod藕 tutaj! - rozkaza艂 Bane. - Dam ci jeszcze jednego dziesi膮taka i ani grosza wi臋cej. Bierz albo si臋 wyno艣.

- Dwadzie艣cia.

- Dych臋 - nie ust臋powa艂 Bane, oczy mu b艂yszcza艂y.

- Dwadzie艣cia!

- Podzielmy reszt臋 na po艂ow臋 - rzek艂 Bane.

- Niech ci b臋dzie pi臋tna艣cie, krwiopijco - zgodzi艂 si臋 z rezygnacj膮 ch艂opiec.

- Masz, ty brudny, ma艂y rekinie. - Bane nuci艂 na lad臋 pi臋tna艣cie cent贸w. By艂 przygotowany, by
w najgorszym wypadku ust膮pi膰 do dwudziestu. - A teraz gadaj, i to radz臋, dok艂adnie.

Ch艂opiec wyprostowa艂 ramiona. jego oczy nabra艂y oboj臋t­nego wyrazu, gdy zacz膮艂 recytowa膰:

- Genera艂owi Neinzowi Guderianowi, Szefowi Sztabu Generalnego, kt贸ry nie spocznie, dop贸ki ostatni nieprzyja­cielski 偶o艂nierz nie zostanie przep臋dzony ze 艣wi臋tej ziemi Trzeciej Rzeszy Niemieckiej - ADOLF HITLER.

Ch艂opiec ruszy艂 do wyj艣cia, po czym obejrza艂 si臋 na Bane'a.

- Nie wyda艂e艣 pieni臋dzy na marne, co, ojczulku?

Rejs „Weso艂ego Rogera“

Podczas Wielkiego Kryzysu Nathan Durant by艂 bezdomny, dop贸ki nie znalaz艂 domu w armii ameryka艅skiej. Sp臋dzi艂 w tej偶e armii siedemna艣cie lat, my艣l膮c o ziemi jako o terenie, o wzg贸­rzach i dolinach jako o ogniu flankowym i ochronie przed ogniem flankowym, o horyzoncie jako o czym艣, na czego tle cz艂owiek nie powinien stawa膰, o domach, lasach i zaro艣lach jako o schronieniu. By艂o to dobre 偶ycie i kiedy czu艂 si臋 zm臋czo­ny my艣lami o wojnie, bra艂 sobie dziewczyn臋 i butelk臋, a naza­jutrz rano by艂 got贸w po艣wi臋ci膰 zn贸w wi臋cej uwagi wojnie.

Gdy mia艂 trzydzie艣ci sze艣膰 lat, nieprzyjacielski pocisk trafi艂 w stanowisko dowodzenia w艣r贸d wzg贸rz
w Korei, znajduj膮ce si臋 pod grub膮 zielon膮 os艂on膮 maskuj膮c膮. Podmuch wyrzuci艂 majora Duranta, jego mapy i jego karier臋 wojskow膮 przez 艣cian臋 namiotu.

Zawsze zak艂ada艂. 偶e umrze m艂odo i walecznie. Nie umar艂 jednak. Nagle 艣mier膰 znalaz艂a si臋 daleko, bardzo daleko i Durant stan膮艂 przed perspektyw膮 wielu nieznanych i prze­ra偶aj膮cych spokojnych lat.

W szpitalu m臋偶czyzna z s膮siedniego 艂贸偶ka m贸wi艂 bez przerwy o statku, kt贸ry chce kupi膰, gdy ju偶 ca艂kiem po­sk艂adaj膮 go do kupy. Z braku w艂asnych podniecaj膮cych marze艅 na czas pokoju, z braku domu, rodziny i cywilnych przyjaci贸艂, Durant przej膮艂 marzenie s膮siada.

Z g艂臋bok膮 blizn膮 przecinaj膮c膮 policzek, bez prawego p艂atka ucha, ze sztywn膮 nog膮, poku艣tyka艂 do stoczni jach­towej w New London, porcie znajduj膮cym si臋 najbli偶ej szpitala, i kupi艂 u偶ywany turystyczny jacht motorowy. Nau­czy艂 si臋 nim sterowa膰 w tym偶e porcie, nada艂 mu nazw臋 „Weso艂y Roger”, kt贸r膮 podsun臋艂y mu dzieciaki wa艂臋saj膮ce si臋 w stoczni, i wyruszy艂 przypadkowo w stron臋 wyspy Martha's Vineyard.

Pozosta艂 tam zaledwie jeden dzie艅, przygn臋biony spoko­jem i monotoni膮, uczuciem g艂臋bokiego, sennego bezmiaru czasu, kobietami i m臋偶czyznami tak wtopionymi w cisz臋 tego miejsca, 偶e nie mieli nic do powiedzenia staremu 偶o艂­nierzowi poza zdawkowymi uwagami na temat pogody.

Durant pop艂yn膮艂 do Chatham, na p贸艂wysep Cape Cod, gdzie spotka艂 pi臋kn膮 kobiet臋 u podn贸偶a latarni morskiej. Mia艂 na sobie sw贸j stary mundur, wygl膮da艂 tak, jak chcia艂by wygl膮da膰 w dawnych latach, tu偶 przed niebezpieczn膮 misj膮, w kt贸r膮 mogliby si臋 uda膰 razem z ow膮 kobiet膮. Kiedy艣 kobiety traktowa艂y go jak ma艂ego ch艂opczyka, kt贸remu pozwala艂y zliza膰 lukier z ciastka. Ale ona odwr贸ci艂a wzrok, nie przejawiaj膮c najmniejszego zainteresowania. By艂 nikim i niczym. Iskra zgas艂a.

***

Jego wcze艣niejszy zawadiacki nastr贸j powr贸ci艂 na godzin臋 lub dwie, gdy walczy艂 z porywistym wiatrem u wschodniego wydmowego wybrze偶a Cape Cod. Nie by艂o z nim jednak na pok艂adzie nikogo, kto m贸g艂by podziwia膰 ten widok, tote偶 gdy dotar艂 do zacisznego portu w Provincetown i zszed艂 na brzeg, by艂 znowu pustym w 艣rodku cz艂owiekiem, kt贸ry nie musia艂 nigdzie by膰 w 偶adnym czasie i kt贸ry mia艂 ca艂e 偶ycie za sob膮.

- Prosz臋 spojrze膰 w g贸r臋 - powiedzia艂 m艂ody, krzyk­liwie ubrany m臋偶czyzna z aparatem fotograficznym i dziew­czyn膮 uwieszon膮 na jego ramieniu.

Zaskoczony Durant wykona艂 polecenie, rozleg艂o si臋 pstryk­ni臋cie migawki.

- Dzi臋kuj臋 - rzek艂 pogodnie m艂odzieniec.

- Jest pan malarzem? - spyta艂a dziewczyna.

- Malarzem? - zdziwi艂 si臋 Durant. - Nie, sk膮d偶e, jestem emerytowanym oficerem armii ameryka艅skiej.

Para z trudem usi艂owa艂a ukry膰 swoje rozczarowanie.

- Przykro mi - powiedzia艂 Durant, czuj膮c irytacj臋 i przygn臋bienie.

- Och - roze艣mia艂a si臋 weso艂o dziewczyna - tam jest kilku prawdziwych malarzy.

Durant zerkn膮艂 na artyst贸w, trzech m臋偶czyzn i jedn膮 kobiet臋. Wszyscy dobiegali trzydziestki. Siedzieli na na­brze偶u, oparci plecami o posrebrzone, pe艂ne drzazg pale, i szkicowali. Kobieta, 艂adna, opalona brunetka, patrzy艂a prosto na Duranta.

- Czy ma pan co艣 przeciwko temu, 偶ebym pana naryso­wa艂a? - spyta艂a go.

- Nie... nie, chyba nie - odpowiedzia艂 Durant, troch臋 gburowato. Zastyg艂 w bezruchu, zastanawiaj膮c si臋, co te偶 znalaz艂a w nim na tyle interesuj膮cego, by to uwieczni膰 na papierze. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e my艣li o lunchu, o ma艂ym kambuzie na „Weso艂ym Rogerze”, o czterech pomarszczo­nych par贸wkach, dwudziestu dekagramach sera i n臋dznej resztce piwa, kt贸re tam na niego czeka艂y.

- Prosz臋 - powiedzia艂a - widzi pan? - Poda艂a mu rysunek.

Durant zobaczy艂 pot臋偶nego, z艂aknionego m臋偶czyzn臋 z wiel­k膮 blizn膮, zgarbionego i niepocieszonego jak zagubione dziecko.

- Czy naprawd臋 wygl膮dam tak okropnie? - spyta艂 z wymuszonym u艣miechem.

- Naprawd臋 czuje si臋 pan tak okropnie?

- My艣la艂em o lunchu. Lunch te偶 mo偶e by膰 czym艣 ok­ropnym.

- Nie tam, gdzie go jadamy - powiedzia艂a. - Mo偶e wybierze si臋 pan z nami?

Major Durant poszed艂 z nimi, z Edem, Teddym i Lou, ta艅cz膮cymi przez 偶ycie, kt贸re wydawa艂o si臋 pe艂ne zabawnych tajemnic, oraz z Marion. By艂 przyzwyczajony do obcowania z du偶ymi grupami ludzi, rzadko chadza艂 sam i teraz szed艂 ra藕no, czuj膮c ulg臋, 偶e znowu jest w艣r贸d ludzi.

Podczas lunchu ca艂a czw贸rka rozprawia艂a swobodnie na temat malarstwa, baletu i teatru, a偶 wreszcie Durant poczu艂 znu偶enie udawaniem zainteresowania, trzyma艂 si臋 jednak dzielnie.

- Czy偶 jedzenie nie jest tutaj 艣wietne? - spyta艂a uprzej­mie i zdawkowo Marion.

- Uhum - potwierdzi艂 Durant. - Ale sos krewetkowy jest troch臋 nijaki. Brakuje... - Podda艂 si臋. Ca艂a czw贸rka pogr膮偶y艂a si臋 zn贸w w weso艂ej paplaninie.

- Czy przyjecha艂 pan samochodem? - spyta艂 Teddy, widz膮c, 偶e Durant patrzy na niego z dezaprobat膮.

- Nie - odpar艂 Durant. - Przyp艂yn膮艂em moim statkiem.

- Statkiem! - wykrzykn臋li ch贸rem w podnieceniu i Du­rant poczu艂, 偶e sta艂 si臋 nagle o艣rodkiem zainteresowania.

- Jakiego rodzaju? - spyta艂a z o偶ywieniem Marion.

- Jacht motorowy - odrzek艂 dumnie Durant.

Miny im zrzed艂y.

- Och - powiedzia艂a Marion -jedna z tych turystycz­nych pyrkawek, co to zapalasz silnik i telepiesz si臋 powoli naprz贸d.

- No c贸偶 - rzek艂 Durant, chc膮c im opowiedzie膰 o wie­trze, z kt贸rym musia艂 walczy膰 - z pewno艣ci膮 przestaje to by膰 piknikiem, kiedy...

- Jak si臋 nazywa pa艅ski jacht? - spyta艂 Lou.

- „Weso艂y Roger” - odpowiedzia艂 Durant.

M艂odzi ludzie wymienili porozumiewawcze spojrzenia, po czym wybuchn臋li 艣miechem, powtarzaj膮c nazw臋 jachtu, ku zdziwieniu i konsternacji Duranta.

- Gdyby mia艂 pan psa - powiedzia艂a Marion - za艂o偶臋 si臋, 偶e nazwa艂by go pan Azorem.

- To chyba ca艂kiem odpowiednie imi臋 dla psa - odrzek艂 Durant, czerwieni膮c si臋.

Marion wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i poklepa艂a go po d艂oni.

- Aaach, poczciwcze, niech pan nie zwraca na nas uwa­gi, - By艂a impulsywn膮, uczuciow膮 kobiet膮 i widocznie nie mia艂a poj臋cia, jak g艂臋boko jej dotyk poruszy艂 samotnego Duranta, mimo urazy, kt贸r膮 czu艂. - Gadamy i gadamy, a panu nie dajemy doj艣膰 do s艂owa. Co pan robi w wojsku?

Durant by艂 zaskoczony, nie wspomina艂 bowiem, 偶e jest wojskowym, a na jego sp艂owia艂ym mundurze nie by艂o 偶ad­nych odznak.

- By艂em przez pewien czas w Korei - odpowiedzia艂. - ­Zosta艂em ranny i zwolniono mnie z armii.

Jego s艂owa zrobi艂y na m艂odych ludziach du偶e wra偶enie, popatrzyli na niego z szacunkiem.

- Czy sprawia panu przykro艣膰 m贸wienie o tym? - spy­ta艂 delikatnie Ed.

Durant westchn膮艂. Nie mia艂 ochoty opowiada膰 o tym Edowi, Teddy'emu i Lou, ale bardzo chcia艂, 偶eby Marion us艂ysza艂a ca艂膮 histori臋 - chcia艂 jej pokaza膰, 偶e chocia偶 nie potrafi m贸wi膰 jej j臋zykiem, potrafi m贸wi膰 w艂asnym, 偶ywym.

- Nie - odpowiedzia艂 - s膮 pewne sprawy, kt贸re nale偶y pomin膮膰 milczeniem, ale w przewa偶aj膮cej cz臋艣ci nie widz臋 powodu, 偶eby o nich nie m贸wi膰. - Durant usiad艂 wygodnie, zapali艂 papierosa i popatrzy艂 przez zmru偶one oczy w prze­sz艂o艣膰, jak przez grub膮 zas艂on臋 zaro艣li ze stanowiska obser­wacyjnego.

- A wi臋c - zacz膮艂 - byli艣my na wschodnim wybrze­偶u... - Nigdy nie pr贸bowa艂 opowiada膰 o swoim 偶yciu i teraz, chc膮c sprawi膰 wra偶enie grzecznego i wygadanego, zawar艂 w swej historii wiele rozmaitych szczeg贸艂贸w, w miar臋 jak mu si臋 przypomina艂y, a偶 wreszcie sta艂a si臋 ona be艂kotliwym, niezbornym opisem wojny, tak jak naprawd臋 wygl膮da艂a; ­bezsensowny, zagmatwany chaos tej narracji by艂 niezwykle realistyczny, lecz stanowi艂 marn膮 rozrywk臋.

M贸wi艂 ju偶 od dwudziestu minut i jego s艂uchacze zd膮偶yli wypi膰 kaw臋, zje艣膰 deser i wypali膰 po dwa papierosy. Kelner­ka zacz臋艂a si臋 ju偶 niecierpliwi膰 z powodu nie zap艂aconego rachunku. Durant, zarumieniony i z艂y na siebie, pr贸bowa艂 w tej chwili pozbiera膰 tysi膮ce ludzi rozproszonych na sze艣膰­dziesi臋ciu pi臋ciu tysi膮cach kilometr贸w kwadratowych w Ko­rei Po艂udniowej, a jego s艂uchacze z zaszklonymi oczami rozja艣niali si臋 za ka偶dym razem, gdy zanosi艂o si臋, 偶e wreszcie mu si臋 to uda i historia dobiegnie ko艅ca. Ale sygna艂y zawsze by艂y fa艂szywe i wreszcie, gdy Marion po raz trzeci dyskretnie ziewn臋艂a, Durant przeszed艂 nieoczekiwanie do momentu, kiedy pocisk trafi艂 w stanowisko dowodzenia i podmuch wyrzuci艂 go przez 艣cian臋 namiotu, po czym nagle umilk艂.

- No c贸偶 - powiedzia艂 Teddy - nam, kt贸rzy nie ze­tkn臋li艣my si臋 z wojn膮, trudno to sobie wyobrazi膰.

- S艂owa nie oddadz膮 wszystkiego - rzek艂a Marion, poklepuj膮c zn贸w Duranta po d艂oni. - Przeszed艂 pan tak wiele, a jest pan taki skromny.

- Doprawdy nie ma o czym m贸wi膰 - wzruszy艂 ramio­nami Durant.

Po chwili milczenia Marion wsta艂a.

- Rozmowa by艂a bez w膮tpienia przyjemna i interesuj膮ca, majorze - powiedzia艂a. - Wszyscy 偶yczymy panu szcz臋艣­liwej podr贸偶y na „Weso艂ym Rogerze”.

I tak to si臋 sko艅czy艂o.

***

Wr贸ciwszy na „Weso艂ego Rogera”, Durant dopi艂 zwie­trza艂e piwo i pomy艣la艂, 偶e jest sk艂onny si臋 podda膰 - sprzeda膰 jacht, wr贸ci膰 do szpitala, w艂o偶y膰 szlafrok, gra膰 w karty i przegl膮da膰 czasopisma a偶 do dnia S膮du Ostatecznego.

Studiowa艂 ponuro mapy, by sprawdzi膰 kurs powrotny do New London. W艂a艣nie wtedy zda艂 sobie spraw臋, 偶e dzieli go zaledwie kilka kilometr贸w od rodzinnego miasteczka przy­jaciela, kt贸ry zgin膮艂 podczas drugiej wojny 艣wiatowej. Prze­sz艂o mu przez my艣l, 偶e powinien w drodze powrotnej z艂o偶y膰 wizyt臋 temu duchowi.

Przyp艂yn膮艂 do miasteczka wczesnym rankiem w wiosennej mgle, na dzie艅 przed Dniem Pami臋ci. Sam czu艂 si臋 jak duch. Przybi艂 fatalnie do przystani, a偶 zadr偶a艂y deski pomostu, po czym przycumowa艂 „Weso艂ego Rogera”, niezdarnie wi膮偶膮c w臋ze艂.

Gdy znalaz艂 si臋 na g艂贸wnej ulicy, by艂a pusta i spokojna, lecz udekorowana flagami. Spotka艂 jedynie dw贸ch przechod­ni贸w, kt贸rzy obrzucili przelotnym spojrzeniem pot臋偶nego, ponurego nieznajomego.

Wst膮pi艂 na poczt臋 i zacz膮艂 rozmawia膰 z energiczn膮 starsz膮 kobiet膮, kt贸ra sortowa艂a poczt臋.

- Przepraszam - rzek艂 grzecznie Durant. - Szukam rodziny o nazwisku Pefko.

- Pefko? Pefko? - powt贸rzy艂a naczelniczka poczty. ­- Tutaj chyba nie mieszka nikt o takim nazwisku. Pefko? Mo偶e to letnicy?

- Nie... nie s膮dz臋. Jestem pewien, 偶e nie. Mogli si臋 wyprowadzi膰 jaki艣 czas temu.

- Hm, gdyby tu mieszkali, pewnie bym ich zna艂a. Przy­chodziliby odbiera膰 korespondencj臋. Mieszka nas tu tylko czterysta os贸b przez okr膮g艂y rok i nigdy nie s艂ysza艂am o 偶adnym Pefce.

Sekretarka z kancelarii adwokackiej, mieszcz膮cej si臋 po przeciwnej stronie ulicy, wesz艂a do urz臋du, ukl臋k艂a obok Duranta i wybra艂a kombinacj臋 cyfrow膮 szyfru swojej skrzyn­ki pocztowej.

- Annie - spyta艂a naczelniczka poczty - znasz kogo艣 w okolicy, kto nazywa si臋 Pefko?

- Nie - odpowiedzia艂a Annie - chyba 偶e to ci, kt贸rzy maj膮 ten letni domek za wydmami. Trudno doj艣膰, do kogo nale偶y. W艂a艣ciciele zmieniaj膮 si臋 co chwila.

Wsta艂a, a Durant dostrzeg艂. 偶e jest poci膮gaj膮ca w zdecy­dowanie praktyczny spos贸b, bez sztuczek i ozd贸bek. Ale by艂 obecnie tak przekonany o w艂asnej nieatrakcyjno艣ci, 偶e potraktowa艂 j膮 od niechcenia.

- Prosz臋 pos艂ucha膰 - powiedzia艂 - nazywam si臋 Du­rant, major Nathan Durant. Pochodzi艂 st膮d jeden
z moich najlepszych przyjaci贸艂 z wojska. George Pefko - wiem, 偶e by艂 st膮d. Tak mi powiedzia艂 i tak by艂o zapisane w dokumen­tach. Jestem tego pewien.

- Aach, chwileczk臋, chwileczk臋! - wykrzykn臋艂a An­nie. - Ma pan racj臋... z pewno艣ci膮. Teraz sobie przypominam.

- Zna艂a go pani? - spyta艂 z o偶ywieniem Durant.

- S艂ysza艂am o nim - odrzek艂a Annie. - Wiem, o kim pan m贸wi - o tym, kt贸ry zgin膮艂 na wojnie.

- Walczy艂em z nim - powiedzia艂 Durant.

- A ja nadal go sobie nie przypominam - zauwa偶y艂a naczelniczka poczty.

- Nie pami臋tasz jego, ale pewnie pami臋tasz rodzin臋. I faktycznie mieszkali za wydmami. Bo偶e, to by艂o tak daw­no - dziesi臋膰 lub pi臋tna艣cie lat temu. Przypominasz sobie t臋 du偶膮 rodzin臋, kt贸ra nam贸wi艂a Paula Eldredge'a, 偶eby po­zwoli艂 im mieszka膰 przez ca艂膮 zim臋 w jednym z jego letnich domk贸w? Mieli chyba sze艣cioro dzieciak贸w albo i wi臋cej. Nazywali si臋 Pefko. Cud, 偶e nie zamarzli na 艣mier膰, nie maj膮c do ogrzewania domu niczego poza kominkiem. Staruszek przyjecha艂 tutaj zbiera膰 bor贸wki i zosta艂 przez ca艂膮 zim臋.

- Trudno to nawet nazwa膰 jego rodzinnym miastem­ - powiedzia艂a naczelniczka.

- George tak je nazywa艂 - rzek艂 Durant.

- No c贸偶, my艣l臋, 偶e dla m艂odego George'a to rodzinne miasto by艂o r贸wnie dobre jak ka偶de inne - stwierdzi艂a Annie. - To by艂a rodzina w臋drowc贸w.

- George zaci膮gn膮艂 si臋 do wojska z tego miasta - wyja艣­ni艂 Durant. - Przypuszczam, 偶e tak postanowi艂. - Rozu­muj膮c w podobny spos贸b, Durant wybra艂 Pittsburgh na swoje rodzinne miasto, cho膰 mog艂oby r贸wnie dobrze do tego pretendowa膰 tuzin innych miast.

- To jeden z tych facet贸w, dla kt贸rych armia sta艂a si臋 domem - powiedzia艂a naczelniczka poczty. - Ko艣cisty, twardy ch艂opak. Teraz sobie przypominam. Jego rodzina nigdy nie dosta艂a 偶adnego listu. Tak, nie pami臋ta艂am ich, poniewa偶 nie chodzili do ko艣cio艂a. Tu艂acze. Musia艂 by膰 mniej wi臋cej w wieku twojego brata, Annie.

- Wiem. Ale ja snu艂am si臋 bez przerwy za moim bratem w tamtych latach, a Pefko nigdy nie mia艂 nic wsp贸lnego z jego paczk膮. Oni zawsze trzymali si臋 na uboczu, ci Pef­kowie.

- Musi by膰 kto艣, kto go dobrze pami臋ta - rzek艂 Du­rant. - Kto艣, kto... - Przerwa艂, zawieszaj膮c g艂os, by pozo­stawi膰 wra偶enie nacisku. To nie do zniesienia, 偶e po George'u zagin膮艂 wszelki 艣lad.

- Gdy tak sobie teraz my艣l臋 - powiedzia艂a Annie ­- jestem prawie pewna, 偶e mamy plac nazwany jego imieniem.

- Plac? - spyta艂 Durant.

- No, nie ca艂kiem - odrzek艂a Annie. - Tak go po prostu nazywaj膮. Gdy m臋偶czyzna z naszej okolicy ginie na wojnie, miasto nazywa jego imieniem jaki艣 niewielki obiekt, na przyk艂ad rondo czy co艣 w tym rodzaju. Umieszczaj膮 tam tablic臋 z jego nazwiskiem. Jestem niemal pewna, 偶e imieniem pa艅skiego przyjaciela zosta艂 nazwany tr贸jk膮t obok przystani.

- Trudno jest w dzisiejszych czasach 艣ledzi膰 ich wszyst­kich - powiedzia艂a naczelniczka poczty.

- Czy chcia艂by pan zobaczy膰 to miejsce? - spyta艂a Annie. - Z ch臋ci膮 pana zaprowadz臋.

- Tablic臋? Mniejsza o to. - Otrzepa艂 d艂onie. - Gdzie tu jest restauracja - taka z barem?

- Po pi臋tnastym czerwca, dok膮d tylko zwr贸ci pan kro­ki - odpowiedzia艂a naczelniczka. - Ale teraz wszystko jest zamkni臋te na cztery spusty. Mo偶e pan kupi膰 kanapk臋 w drugstorze.

- R贸wnie dobrze mog臋 st膮d wyjecha膰 - odpar艂 Durant.

- Skoro ju偶 pan tu jest, mo偶e zosta艂by pan na para­dzie? - zaproponowa艂a Annie.

- Po siedemnastu latach w wojsku to by艂aby prawdziwa przyjemno艣膰 - powiedzia艂 Durant. - A jaka to parada?

- Z okazji Dnia Pami臋ci.

- Dzie艅 Pami臋ci wypada chyba jutro - zauwa偶y艂 Durant.

- Dzieci maszeruj膮 dzisiaj. Jutro szko艂a jest zamkni臋­ta - wyja艣ni艂a Annie, po czym doda艂a z u艣miechem: ­- Obawiam si臋, 偶e b臋dzie pan musia艂 艣cierpie膰 jeszcze jedn膮 parad臋, majorze, poniewa偶 dzieci s膮 ju偶 tutaj.

Durant pod膮偶y艂 za ni膮 apatycznie i stan膮艂 na chodniku. S艂ysza艂 d藕wi臋ki marsza, ale uczestnik贸w parady nie by艂o jeszcze wida膰. Kilkana艣cie os贸b czeka艂o na przemarsz po­chodu.

- Maszeruj膮 od placu do placu - powiedzia艂a Annie. ­- Naprawd臋 powinni艣my zaczeka膰 na nich przy placu George'a.

- Prosz臋 bardzo - zgodzi艂 si臋 Durant. - B臋d臋 bli偶ej jachtu.

Ruszyli w d贸艂 ku przystani, gdzie sta艂 przycumowany „Weso艂y Roger”.

- Miasto utrzymuje te placyki bardzo 艂adnie - rzek艂a Annie.

- Zawsze tak robi膮, zawsze tak robi膮.

- 艢pieszy si臋 pan, 偶eby dotrze膰 gdzie艣 jeszcze dzisiaj?

- Ja? - spyta艂 Durant z gorycz膮. - Ja? Nikt na mnie nigdzie nie czeka.

- Ach, tak - powiedzia艂a Annie, zaskoczona. - Prze­praszam.

- To nie pani wina.

- Nie rozumiem.

- Jestem 偶o艂nierskim w艂贸cz臋g膮. To mnie powinni byli zastrzeli膰 i uhonorowa膰 tabliczk膮. Nie znacz臋 absolutnie nic dla nikogo.

- Oto i plac - powiedzia艂a 艂agodnie Annie.

- Gdzie? Ach, tutaj. - Plac by艂 tr贸jk膮tem murawy o bokach d艂ugo艣ci trzech metr贸w ka偶dy, wypadkow膮 prze­ci臋cia si臋 uliczek i 艣cie偶ki. Po艣rodku znajdowa艂 si臋 niski g艂az z przytwierdzon膮 do niego metalow膮 tabliczk膮, kt贸r膮 艂atwo by艂o przegapi膰. - Plac imienia George'a Pefki - przeczyta艂 Durant. - O rany, ciekawe, co by George na to powiedzia艂!

- Podoba艂oby mu si臋, prawda? - spyta艂a Annie.

- Pewnie 艣mia艂by si臋 do rozpuku.

- Nie widz臋 w tym nic 艣miesznego.

- Nic, absolutnie nic - poza tym, 偶e nie ma to z niczym nic wsp贸lnego, prawda? Kogo obchodzi George? I czemu mia艂by kogo艣 obchodzi膰? W艂a艣nie tego oczekuje si臋 od lu­dzi - 偶eby wywiesza膰 tabliczki.

Zza rogu wyszed艂 w艂a艣nie o艣mioosobowy zesp贸艂 muzyczny z艂o偶ony z nastolatk贸w. Szli nie w nog臋, czyni膮c dumny, optymistyczny, g艂o艣ny i niesk艂adny ha艂as, kt贸ry w zamierze­niu mia艂 by膰 muzyk膮.

Przed nimi jecha艂 policjant, ci臋偶ki od w艂adzy, b艂yszcz膮cej sk贸ry, pistoletu, naboj贸w, kajdank贸w, pa艂ki i odznaki. By艂 wspaniale zaabsorbowany swym dymi膮cym, strzelaj膮cym motocyklem, jad膮c zygzakiem przed maszeruj膮cymi.

Za ma艂膮 orkiestr膮, zza rogu wyla艂a si臋 rzeka 偶贸艂ci i fioletu, kt贸ra zdawa艂a si臋 p艂yn膮膰 jaki艣 metr nad ziemi膮. Po obu stronach tej barwnej rzeki szli chodnikiem nauczyciele, wysocy i surowi jak ko艣cio艂y w Nowej Anglii, wydaj膮c polecenia dzieciom z nar臋czami kwiat贸w.

- Bez i forsycja zakwit艂y wcze艣nie w tym roku - powie­dzia艂a Annie. - Czasami o tej porze jeszcze nie kwitn膮. To nigdy nie jest pewne.

- Doprawdy?

Nauczycielka wyj臋艂a gwizdek i da艂a nim sygna艂. Poch贸d zatrzyma艂 si臋 i kilkana艣cioro dzieci ruszy艂o
w stron臋 Duranta, nios膮c kwiaty. Oczy im b艂yszcza艂y, sz艂y, podnosz膮c wysoko
kolana.

Durant odsun膮艂 si臋 na bok.

Tr臋bacz odegra艂 fa艂szywie uroczysty capstrzyk.

Dzieci u艂o偶y艂y starannie kwiaty przed tablic膮 g艂osz膮c膮: „Plac imienia George'a Pefki”.

- Czy to nie urocze? - szepn臋艂a Annie.

- Owszem - przyzna艂 Durant. - Nawet pos膮g nie powstrzyma艂by si臋 od 艂ez. Ale co to znaczy?

- Tom - zawo艂a艂a Annie do ma艂ego ch艂opca, kt贸ry w艂a艣nie po艂o偶y艂 kwiaty - czemu to robisz?

Ch艂opiec rozejrza艂 si臋 dooko艂a z min膮 winowajcy.

- Co robi臋?

- K艂adziesz tutaj kwiaty - rzek艂a Annie.

- Powiedz im, 偶e sk艂adasz ho艂d jednemu z naszych wa­lecznych bohater贸w, kt贸rzy bezinteresownie oddali 偶ycie - podpowiedzia艂a nauczycielka.

Tom spojrza艂 na ni膮 oboj臋tnie, po czym przeni贸s艂 wzrok na kwiaty.

- Nie wiesz? - spyta艂a Annie.

- Jasne, 偶e wiem - odpowiedzia艂 wreszcie. - Zgin膮艂, walcz膮c o to, 偶eby艣my my mogli 偶y膰 wolni i bezpieczni, A my dzi臋kujemy mu, sk艂adaj膮c kwiaty, poniewa偶 by艂 to pi臋kny uczynek. - Popatrzy艂 ze zdziwieniem na Annie, 偶e w og贸le o to pyta. - Wszyscy to wiedz膮.

Policjant niecierpliwie doda艂 gazu. Nauczycielka ustawi艂a reprezentacj臋 z powrotem w szeregu i poch贸d ruszy艂 dalej.

- No i co - odezwa艂a si臋 Annie - czy 偶a艂uje pan, majorze, 偶e musia艂 pan 艣cierpie膰 jeszcze jedn膮 parad臋?

- To wszystko prawda, czy偶 nie? - rzek艂 cicho Du­rant. - To takie cholernie proste i tak 艂atwo o tym zapom­nie膰. - Przygl膮daj膮c si臋 tyczkowatym nogom, podnosz膮cym si臋 i opadaj膮cym w marszowym kroku, w powodzi kwiat贸w, nagle u艣wiadomi艂 sobie, 偶e 偶yje, dostrzeg艂 pi臋kno i znaczenie miasteczka
w czasie pokoju. - Mo偶e nigdy nie wiedzia­艂em - nigdy nie mia艂em okazji, 偶eby si臋 dowiedzie膰. O to w艂a艣nie chodzi w wojnie. O to.

Wybuchn膮艂 nagle 艣miechem.

- George, ty bezdomny, rogaty, stary, szalony pijaku - ­powiedzia艂 do tabliczki na kamieniu. - Niech mnie diabli, je艣li nie zostaniesz 艣wi臋tym!

Dawny 偶ar powr贸ci艂. Major Durant, w domu, z dala od wojen, by艂 kim艣.

- Czy nie zjad艂aby pani ze mn膮 lunchu? - zapropono­wa艂. - Potem mogliby艣my wybra膰 si臋 na ma艂膮 wycieczk臋 moim jachtem.

Panna m艂oda na zam贸wienie

Jestem doradc膮 indywidualnych klient贸w w firmie kon­sultacyjnej do spraw inwestycji. W艂a艣nie zaczynam zdoby­wa膰 klientel臋 i widzie膰 jasno, w jaki spos贸b powinienem ­skromnie - zasi臋ga膰 dobrej porady, kt贸r膮 sprzedaj臋. M贸j str贸j - szary garnitur, filcowy kapelusz i granatowy p艂aszcz - jest zap艂acony, a gdy dostan臋 jeszcze p贸艂 tuzina bia艂ych koszul, zamierzam kupi膰 troch臋 akcji.

Zadajemy w firmie konsultacyjnej do spraw inwestycji standardowe pytanie, kt贸re brzmi: „Panie X, zanim doko­namy analiz i przedstawimy zalecenia, chcieliby艣my wie­dzie膰, czego oczekuje pan od swojego portfela - jest pan nastawiony na zysk czy rozw贸j?”. Portfel s膮 to oszcz臋dno艣ci w formie akcji
i obligacji. Pytanie ma na celu ustalenie, czy klient chce umie艣ci膰 swoje oszcz臋dno艣ci tam, gdzie b臋d膮 si臋 pomna偶a艂y, ale pocz膮tkowo b臋dzie otrzymywa艂 niskie dy­widendy, czy te偶 woli, aby oszcz臋dno艣ci pozosta艂y mniej wi臋cej na tym samym poziomie, ale dywidendy od pocz膮tku by艂y wysokie.

Najcz臋艣ciej klient odpowiada, 偶e chce, by oszcz臋dno艣ci si臋 pomna偶a艂y i akcje od pocz膮tku dawa艂y wysokie dywidendy. Pragnie szybko si臋 wzbogaci膰. Zdarzaj膮 si臋 jednak r贸wnie偶 odpowiedzi nietypowe, zw艂aszcza tych klient贸w, kt贸rzy ­z powodu pewnego rodzaju umys艂owej blokady - nie po­trafi膮 traktowa膰 powa偶nie abstrakcyjnych pieni臋dzy. W贸w­czas na moje pytanie o zysk lub rozw贸j m贸wi膮 o czym艣, czego zakup ich korci - samoch贸d, wycieczka, jacht, dom.

Gdy postawi艂em takie pytanie klientowi, kt贸ry nazywa艂 si臋 Otto Krummbein, odpowiedzia艂, 偶e chcia艂by uszcz臋艣liwi膰 dwie kobiety: Kitty i Falloleen.

Otto Krummbein jest geniuszem, projektantem krzes艂a Krummbeina, dwumodularnego 艂贸偶ka Krummbeina, karo­serii samochodu wy艣cigowego Marittima-Frascati oraz ca艂ej linii urz膮dze艅 kuchennych Mercury.

Jest do tego stopnia zafascynowany pi臋knem, i偶 jego rozw贸j umys艂owy w sprawach finansowych zatrzyma艂 si臋 na poziomie t臋pego dziewi臋ciolatka. Gdy pokaza艂em mu po raz pierwszy za艣wiadczenie o liczbie akcji, kt贸re zakupi艂em do jego portfela, chcia艂 je natychmiast sprzeda膰, poniewa偶 nie podoba艂 mu si臋 wz贸r na formularzu.

- Ale偶, Otto, co za r贸偶nica, jak wygl膮da za艣wiadcze­nie? - spyta艂em skonsternowany. - Najwa偶niejsze, 偶e firma, kt贸ra si臋 za nim kryje, jest dobrze zarz膮dzana, rozwija si臋 i ma przyzwoit膮 rezerw臋 got贸wkow膮.

- Ka偶da firma - o艣wiadczy艂 Otto - kt贸ra wybra艂aby jako sw贸j symbol to okropie艅stwo umieszczone
w nag艂贸wku swojego formularza, t臋 t艂ust膮 Meduz臋 siedz膮c膮 okrakiem na rurze kanalizacyjnej i opl膮tan膮 kablem, jest bez w膮tpienia bezlitosna, ordynarna i g艂upia.

Gdy Otto zosta艂 moim klientem, nie mia艂 艣rodk贸w na za艂o偶enie portfela. Pozna艂 mnie z Ottonem jego prawnik, a m贸j przyjaciel, Hal Murphy.

- Zobaczy艂em go po raz pierwszy dwa dni temu - wy­ja艣ni艂 Hal. - Przyszed艂 do mnie i powiedzia艂 od niechcenia, w mglisty spos贸b, 偶e mo偶e by膰 mu potrzebna niewielka pomoc. - Hal roze艣mia艂 si臋 nieszczerze. - M贸wiono mi, 偶e ten Krummbein jest geniuszem, ale ja my艣l臋, 偶e pochodzi z dzielnicy n臋dzy. W ci膮gu ostatnich siedmiu lat zarobi艂 ponad dwie艣cie trzydzie艣ci pi臋膰 tysi臋cy dolar贸w i...

- Wobec tego, super, jest geniuszem! - zawo艂a艂em.

- Przepu艣ci艂 ka偶dego centa z tych pieni臋dzy na przyj臋cia, nocne lokale, dom i stroje dla 偶ony - oznajmi艂 Hal.

- Hurra! - wykrzykn膮艂em. - Zawsze chcia艂em udzieli膰 takiej rady co do inwestowania pieni臋dzy, ale nikt by mi za ni膮 nie zap艂aci艂.

- No c贸偶, Krummbein jest absolutnie zadowolony ze swych inwestycji - powiedzia艂 Hal. - Pomy艣la艂, 偶e mo偶e potrzebowa膰 pomocy, poniewa偶 dosta艂 wezwanie z urz臋du skarbowego.

- Ohoho, za艂o偶臋 si臋, 偶e zapomnia艂 wype艂ni膰 szacunkow膮 deklaracj臋 podatkow膮 na nadchodz膮cy rok - domy艣li艂em si臋.

- Przegra艂e艣 zak艂ad - rzek艂 Hal. - Ten geniusz nigdy nie zap艂aci艂 nawet centa podatku dochodowego - nigdy! Powiedzia艂, 偶e wci膮偶 czeka, 偶eby przys艂ali mu rachunek, a oni si臋 nie kwapi膮. - Hal j臋kn膮艂. - No c贸偶, bracie, w ko艅cu si臋 do niego dobrali. Wystawili mu niez艂y rachunek!

- Co mog臋 zrobi膰? - spyta艂em.

- Przez ca艂y czas nap艂ywaj膮 do niego stosy pieni臋dzy, ­tantiemy - wyja艣ni艂 Hal. - Zajmiesz si臋 nimi, a ja tym­czasem spr贸buj臋 wybroni膰 go od wi臋zienia. Wspomnia艂em mu o tobie, a on chce, 偶eby艣 wpad艂 do niego do domu jak najszybciej.

- Z us艂ug kt贸rego banku korzysta? - spyta艂em.

- 呕adnego - odpowiedzia艂 Hal. - Korzysta z wik­linowego kosza pod swoim sto艂em kre艣larskim. Jed藕 tam i zdob膮d藕 ten kosz.

***

Dom Ottona, b臋d膮cy zarazem siedzib膮 jego firmy, znaj­duje si臋 czterdzie艣ci pi臋膰 kilometr贸w od miasta, na pustkowiu obok wodospadu. Przypomina z grubsza pude艂ko od zapa艂ek spoczywaj膮ce na szpulce. Pi臋tro, pude艂ko od zapa艂ek, jest oszklone ze wszystkich stron, a parter, szpulka, jest ceglanym cylindrem bez okien.

Gdy przyjecha艂em tam po raz pierwszy, na parkingu dla go艣ci znajdowa艂y si臋 cztery inne samochody. W艂a艣nie od­bywa艂o si臋 niedu偶e cocktail party. Gdy kr膮偶y艂em wok贸艂 domu, zastanawiaj膮c si臋, jak si臋 do niego dosta膰, us艂ysza艂em puka­nie w szyb臋 na pi臋trze. Podnios艂em wzrok i zobaczy艂em najbardziej zaskakuj膮c膮 i w dziwaczny spos贸b najpi臋kniejsz膮 kobiet臋, jak膮 w 偶yciu widzia艂em.

By艂a wysoka i smuk艂a, pod pasiastym trykotem rysowa艂y si臋 delikatne mi臋艣nie. Ufarbowane na srebrny kolor w艂osy mia艂y lekko niebieskawy odcie艅, w bia艂ym, idealnym owalu twarzy b艂yszcza艂y zielone oczy pod 艂ukami czarnych jak w臋gle, mocno umalowanych brwi. Jedyn膮 jej ozdob臋 stanowi艂 kolczyk - z艂ota barbarzy艅ska obr臋cz w lewym uchu. Kobieta wykonywa艂a koliste ruchy d艂oni膮 i w ko艅cu zrozumia艂em, 偶e mam wej艣膰 po spiralnej rampie otaczaj膮cej ceglany cylinder.

Rampa zaprowadzi艂a mnie na w膮ski pomost ci膮gn膮cy si臋 wzd艂u偶 szklanych 艣cian. Ogromny, energiczny m臋偶czyzna tu偶 po trzydziestce odsun膮艂 szklan膮 p艂yt臋 i zaprosi艂 mnie do 艣rodka. Mia艂 na sobie nylonowy lawendowy kombinezon i sanda艂y. By艂 zdenerwowany, z jego g艂臋boko osadzonych oczu wyziera艂o zm臋czenie.

- Pan Krummbein? - spyta艂em.

- A kt贸偶 by inny? - burkn膮艂 Otto. - A pan jest zapewne czarodziejem od wielkich finans贸w. Przejd藕my do mojej pracowni, gdzie nikt nam nie b臋dzie przeszkadza艂, a potem wypije pan z nami drinka.

Jego pracownia mie艣ci艂a si臋 wewn膮trz ceglanego cylindra. Zaprowadzi艂 mnie do niej inn膮 spiraln膮 ramp膮. W pomiesz­czeniu nie by艂o okien, tylko sztuczne o艣wietlenie.

- To chyba najnowocze艣niejszy dom, w jakim kiedykol­wiek by艂em - zauwa偶y艂em.

- Co te偶 pan m贸wi - pokr臋ci艂 g艂ow膮 Otto. - Jest ju偶 przestarza艂y o dwadzie艣cia lat, ale na tyle starczy艂o mi wyobra藕ni. Wszystko inne jest zacofane co najmniej o sto lat, st膮d bierze si臋 niepok贸j, bieganie do psychiatr贸w, rozbite rodziny, wojny. Nie nauczyli艣my si臋 projektowania 偶ycia stosownie do czas贸w,
w kt贸rych 偶yjemy. Nasze 偶ycie koliduje z naszymi czasami. Prosz臋 spojrze膰 na pa艅skie ubranie! 呕ywcem
z tysi膮c dziewi臋膰set dziesi膮tego roku. Nie jest pan ubrany stosownie do tysi膮c dziewi臋膰set pi臋膰dziesi膮tego czwartego roku.

- Mo偶e i nie - odpar艂em pojednawczo - ale za to stosownie do pracy, kt贸r膮 wykonuj臋.

- Jest pan st艂amszony przez tradycj臋 - rzek艂 Otto. - ­Czemu nie powie pan: „Zbuduj臋 sobie 偶ycie na miar臋 czas贸w, w kt贸rych 偶yj臋, i uczyni臋 je dzie艂em sztuki”? Pa艅skie 偶ycie nie jest dzie艂em sztuki - jest wiktoria艅sk膮 eta偶erk膮 z trzeciej r臋ki, na kt贸rej stoi czyja艣 kolekcja morskich muszli i r臋cznie rze藕bionych s艂oni.

- Tak - powiedzia艂em, siadaj膮c na sze艣ciometrowej kanapie - to moje 偶ycie, zgadza si臋.

- Prosz臋 zaprojektowa膰 swoje 偶ycie tak, by przypomi­na艂o tamt膮 fi艅sk膮 karafk臋 - rzek艂 Otto - czyst膮, harmo­nijn膮, o偶ywion膮 ch艂odnym, cierpkim umi艂owaniem racjonal­no艣ci w naszych czasach. Podobn膮 do Falloleen.

- Spr贸buj臋 - obieca艂em odwa偶nie. - Jest to g艂贸wnie kwestia poradzenia sobie z k艂opotami finansowymi. Co to jest Falloleen, nowe cudowne w艂贸kno?

- Moja 偶ona - odpowiedzia艂 Otto. - Bez w膮tpienia zauwa偶y艂 j膮 pan - to ta w trykocie.

- Rzeczywi艣cie zauwa偶y艂em.

- Czy widzia艂 pan kiedykolwiek kobiet臋 tak wspaniale wkomponowan膮 w tego rodzaju otoczenie - kt贸ra sama uwa偶a, 偶e jest stworzona do wsp贸艂czesnego 偶ycia? - spyta艂 Otto. - To niezwykle rzadkie, prosz臋 mi wierzy膰. Bywa艂o tu wiele znanych pi臋kno艣ci, ale Falloleen jest jedyn膮, kt贸ra nie wygl膮da na tle tego domu jak prze艂adowany mebel z tysi膮c dziewi臋膰set dwudziestego roku.

- Od jak dawna jest pan 偶onaty? - spyta艂em.

- 艢wi臋tujemy na g贸rze, poniewa偶 min膮艂 w艂a艣nie miesi膮c naszego rozkosznego ma艂偶e艅stwa - odrzek艂 Otto. - To miodowy miesi膮c, kt贸ry si臋 nigdy nie sko艅czy.

- Jak mi艂o - powiedzia艂em. - A teraz co do pa艅skich finans贸w...

Otto popatrzy艂 na mnie z niepokojem.

- Prosz臋 mi obieca膰 jedno - 偶e nie b臋dzie mnie pan frustrowa艂. Nie mog臋 pracowa膰, gdy jestem przygn臋biony. Najdrobniejsza rzecz potrafi mnie wytr膮ci膰 z r贸wnowagi, ­na przyk艂ad, ten pa艅ski krawat. Okropnie mnie razi. Nie potrafi臋 jasno my艣le膰, gdy na niego patrz臋. Czy m贸g艂by pan zrobi膰 mi t臋 uprzejmo艣膰 i zdj膮膰 go? Pa艅skim kolorem jest cytrynowo偶贸艂ty, a nie ten ohydny bordo.

***

W p贸艂 godziny p贸藕niej, bez krawata, czu艂em si臋 jak cz艂o­wiek grasuj膮cy na miejskim wysypisku 艣mieci otoczonym przez tl膮ce si臋 zwa艂y opon, zardzewia艂e spr臋偶yny 艂贸偶ek i sterty puszek, poniewa偶 tak w艂a艣nie wygl膮da艂 obraz finans贸w Ottona Krummbeina. Nie prowadzi艂 ksi膮g, kupowa艂 wszyst­ko, na co mu przysz艂a ochota, nie zwa偶aj膮c na koszty, by艂 posiadaczem rujnuj膮cych rachunk贸w z ca艂ego miasta za ubrania dla Falloleen i nie mia艂 nawet centa na rachunku oszcz臋dno艣ciowym, na rachunku ubezpieczeniowym ani w portfelu.

- Jestem przera偶ony - powiedzia艂 Otto - nie chc臋 i艣膰 do wi臋zienia. Nie mia艂em zamiaru robi膰 niczego z艂ego. Dosta艂em nauczk臋. - Wzi膮艂 z p贸艂ki Bibli臋 i po艂o偶y艂 na niej d艂o艅. - Przysi臋gam, 偶e zrobi臋 wszystko, co mi pan ka偶e, absolutnie wszystko! Tylko prosz臋, niech mnie pan nie przygn臋bia.

- Je艣li potrafi pan nie traci膰 dobrego nastroju z powodu tych k艂opot贸w, to B贸g mi 艣wiadkiem, 偶e i ja go nie strac臋. My艣l臋, 偶e musimy uratowa膰 pana przed samym sob膮 - po­zwoli mi pan zarz膮dza膰 swoimi dochodami, a pan b臋dzie otrzymywa艂 kieszonkowe.

- Doskonale - ucieszy艂 si臋 Otto. - Podziwiam odwa偶­ne podej艣cie do problemu. Dzi臋ki temu b臋d臋 mia艂 spokojn膮 g艂ow臋 do zrealizowania pomys艂u, na kt贸ry wpad艂em podczas miesi膮ca miodowego, pomys艂u, kt贸ry przyniesie miliony. Zetr臋 te wszystkie d艂ugi jednym 艣miertelnym ciosem!

- Prosz臋 tylko pami臋ta膰 - zauwa偶y艂em - 偶e b臋dzie pan musia艂 od tego r贸wnie偶 p艂aci膰 podatki. Jest pan pierw­szym facetem, kt贸remu przyszed艂 do g艂owy zyskowny pomys艂 podczas miesi膮ca miodowego. Czy to tajemnica?

- Kosmetyki sterowane 艣wiat艂em ksi臋偶yca - wyja艣ni艂 Otto - zaprojektowane specjalnie w taki spos贸b, zgodnie z zasadami 艣wiat艂a i koloru, 偶eby kobieta wygl膮da艂a najlepiej w blasku ksi臋偶yca. Miliony, tryliony!

- Wspaniale - powiedzia艂em - tymczasem jednak chcia艂bym przejrze膰 pa艅skie rachunki, 偶eby zorientowa膰 si臋 dok艂adnie, jak powa偶na jest pa艅ska sytuacja, i wyliczy膰 minimalne kieszonkowe.

- M贸g艂by wybra膰 si臋 pan dzi艣 z nami na kolacj臋 - za­proponowa艂 Otto - a potem wr贸ci膰 tutaj i zaj膮膰 si臋 moimi sprawami. W pracowni nikt nie b臋dzie panu przeszkadza艂. Przykro mi, 偶e musimy i艣膰 do restauracji, ale kucharz ma dzisiaj wychodne.

- To mi nawet odpowiada - odrzek艂em. - W ten spos贸b b臋d臋 mia艂 pana pod r臋k膮. Mam do pana mn贸stwo pyta艅. Na przyk艂ad, ile jest w koszu?

Otto zblad艂.

- Och, a wi臋c wie pan o koszu? Niestety, nie mo偶emy z niego skorzysta膰. Jest przeznaczony na specjalne cele.

- To znaczy? - spyta艂em.

- Potrzebuj臋 go nie dla siebie, lecz dla Falloleen - wy­ja艣ni艂 Otto. - Czy nie m贸g艂bym zatrzyma膰 tego, co tam jest, i przesy艂a膰 panu wszystkich tantiem, kt贸re b臋d膮 wp艂y­wa膰 od dnia dzisiejszego? To by艂oby nie
w porz膮dku, gdyby Falloleen cierpia艂a z powodu moich b艂臋d贸w. Prosz臋 mnie do tego nie zmusza膰. Niech pan nie odziera mnie z szacunku do samego siebie jako do m臋偶a.

Mia艂em do艣膰, wsta艂em zniecierpliwiony.

- Nie odzieram pana z niczego, panie Krummbein - ­powiedzia艂em. - Postanowi艂em, 偶e nie b臋d臋 u pana praco­wa艂. Nie jestem zreszt膮 zarz膮dc膮 maj膮tkowym. Obieca艂em wy艣wiadczy膰 przys艂ug臋 Halowi Murphy'emu, ale nie mia艂em poj臋cia, jak fatalne s膮 warunki pracy. Wyrazi艂 si臋 pan, 偶e pr贸buj臋 pana
z czego艣 odrze膰, tymczasem prawda jest taka, 偶e zanim si臋 tutaj zjawi艂em, pa艅skie nagie ko艣ci le偶a艂y na pustyni pa艅skiego marnotrawstwa. Czy jest jakie艣 inne ukryte wyj艣cie z tego silosu, czy mam wyj艣膰 st膮d t膮 sam膮 drog膮, kt贸r膮 przyszed艂em?

- Nie, nie, nie - rzek艂 Otto przepraszaj膮cym tonem. ­- Prosz臋 usi膮艣膰. Musi mi pan pom贸c. Po prostu prze偶y艂em wstrz膮s. Trudno mi przywykn膮膰 do my艣li, 偶e sprawy maj膮 si臋 a偶 tak 藕le. Przypuszcza艂em, 偶e ka偶e mi pan rzuci膰 papiero­sy czy co艣 w tym rodzaju. - Wzruszy艂 ramionami. - Prosz臋 wzi膮膰 kosz i wyp艂aci膰 mi kieszonkowe. - Zas艂oni艂 oczy d艂oni膮. - Utrzymywa膰 Falloleen z kieszonkowego to tak jak „poi膰” mercedesa pepsi-col膮.

***

W koszu znajdowa艂o si臋 ponad pi臋膰 tysi臋cy dolar贸w w cze­kach z tytu艂u tantiem od producent贸w
i oko艂o dwustu dola­r贸w got贸wk膮. Gdy wypisywa艂em pokwitowanie dla Ottona, drzwi pracowni na g贸rze otworzy艂y si臋 i Falloleen, kt贸ra na zawsze ju偶 b臋dzie kojarzy膰 mi si臋 z fi艅sk膮 karafk膮, zesz艂a z wdzi臋kiem na d贸艂, nios膮c tac臋 z trzema kieliszkami martini.

- Pomy艣la艂am, 偶e pewnie zasch艂o wam w gardle - po­wiedzia艂a.

- G艂os jak kryszta艂owy d藕wi臋k kurant贸w - rzek艂 z za­chwytem Otto.

- Mam wyj艣膰 czy mog臋 zosta膰? - spyta艂a Falloleen. - ­To takie nudne przyj臋cie bez ciebie, Ottonie, czuj臋 si臋 skr臋­powana, nie wiem, o czym mam rozmawia膰.

- Pi臋kno nie potrzebuje j臋zyka - powiedzia艂 Otto.

Otrzepa艂em d艂onie.

- My艣l臋, 偶e na razie ustalili艣my pewne sprawy. Zabior臋 si臋 powa偶nie do pracy wieczorem.

- Jestem kompletnym tumanem w sprawach finanso­wych - przyzna艂a Falloleen. - Zostawiam je ca艂kowicie Ottonowi - jest taki inteligentny, prawda?

- Tak - odrzek艂em.

- Pomy艣la艂am, 偶e b臋dzie 艣wietna zabawa, je艣li przenie­siemy si臋 z naszym ca艂ym towarzystwem do „Chez Arman­do” na kolacj臋 - rzek艂a Falloleen.

Otto popatrzy艂 na mnie bezradnie.

- W艂a艣nie rozmawiali艣my o mi艂o艣ci i o pieni膮dzach - ­wyja艣ni艂em Falloleen. - Powiedzia艂em, 偶e je艣li kobieta kocha m臋偶czyzn臋, nie jest dla niej wa偶ne, ile pieni臋dzy na ni膮 wydaje. Zgadza si臋 pani?

Otto pochyli艂 si臋 z napi臋ciem, czekaj膮c na jej odpowied藕.

- Gdzie si臋 pan wychowywa艂? - spyta艂a Falloleen. - ­Na kurzej fermie w Saskatchewan?

Otto odchyli艂 si臋 na oparcie kanapy i u艣miechn膮艂 si臋 bole艣nie, jak gdyby otrzyma艂 cios w splot s艂oneczny.

Falloleen spojrza艂a na niego z przestrachem.

- Wyra藕nie dzieje si臋 tu co艣, o czym nie mam poj臋cia­ - wyszepta艂a. - 呕artowa艂am. Powiedzia艂am co艣 a偶 tak strasz­nego? Pytanie o mi艂o艣膰 i pieni膮dze wyda艂o mi si臋 okropnie g艂upie. - Na jej twarzy odmalowa艂o si臋 nag艂e zrozumie­nie. - Ottonie - spyta艂a spokojnie - czy jeste艣 sp艂ukany?

- Kompletnie - odrzek艂 Otto.

Falloleen dzielnie wyprostowa艂a 艣liczne ramiona.

- Wobec tego powiedz reszcie towarzystwa, 偶eby poszli sobie do „Chez Armando” bez nas, 偶e dla odmiany chcemy sp臋dzi膰 spokojny wiecz贸r w domu.

- Ty powinna艣 by膰 tam, gdzie jest du偶o ludzi i dobra zabawa - powiedzia艂 Otto.

- Zm臋czy艂o mnie to - rzek艂a Falloleen. - Zabierasz mnie ka偶dego wieczora B贸g wie gdzie. Ludzie podejrzewaj膮 chyba, 偶e boimy si臋 zosta膰 sam na sam.

***

Otto poszed艂 na g贸r臋 odprawi膰 go艣ci, zostawiaj膮c mnie z Falloleen na d艂ugiej kanapie. Oszo艂omiony jej perfumami oraz urod膮 i maj膮c wra偶enie, 偶e m贸wi臋 do porcelanowej lalki, spyta艂em:

- Czy pracuje pani w bran偶y rozrywkowej, pani Krum­mbein?

- Czasami tak si臋 czuj臋 - przyzna艂a Falloleen. Popa­trzy艂a z zak艂opotaniem na swoje niebieskie paznokcie. - Z pewno艣ci膮 robi臋 z siebie widowisko, dok膮dkolwiek p贸jd臋, prawda?

- To wspania艂y widok - zauwa偶y艂em.

- Pewnie - rzek艂a z westchnieniem. - Przecie偶 zo­sta艂am stworzona przez najwi臋kszego projektanta na 艣wiecie, tw贸rc臋 dwumodularnego 艂贸偶ka Krummbeina.

- Pani m膮偶 stworzy艂 pani膮?

- Nie wiedzia艂 pan o tym? - zdziwi艂a si臋 Falloleen. - ­By艂am szar膮 myszk膮, kt贸r膮 on przemieni艂
w ksi臋偶niczk臋. Pana te偶 zaprojektuje, je艣li tylko b臋dzie mia艂 okazj臋. Widz臋, 偶e ju偶 nak艂oni艂 pana do zdj臋cia krawata. Za艂o偶臋 si臋, 偶e powiedzia艂 panu r贸wnie偶, jaki jest pa艅ski kolor.

- Cytrynowo偶贸艂ty - potwierdzi艂em.

- Za ka偶dym razem, gdy widzi cz艂owieka - powiedzia艂a Falloleen - czyni drobne sugestie maj膮ce poprawi膰 jego wygl膮d. - Przesun臋艂a beznami臋tnie d艂o艅mi po swej fantas­tycznej figurze. - Krok po kroku przechodzi si臋 d艂ug膮 drog臋.

- Pani nigdy nie by艂a szar膮 myszk膮 - zaprotestowa艂em.

Falloleen u艣miechn臋艂a si臋 nieznacznie.

- Rok temu by艂am zwyk艂膮 zaniedban膮 dziewczyn膮 o ciemnych w艂osach, prosto po szkole sekretarek, zaczyna­j膮c膮 prac臋 u wielkiego Krummbeina.

- Mi艂o艣膰 od pierwszego wejrzenia? - spyta艂em.

- Z mojej strony tak - odpowiedzia艂a Falloleen. - Dla Ottona by艂a to kwestia pewnej wizji na pierwszy rzut oka. Dra偶ni艂o go we mnie wiele rzeczy i nie potrafi艂 jasno my艣le膰 w mojej obecno艣ci. Zmienili艣my to po kolei i nikt nie wie, co si臋 sta艂o z Kitty Cahoun.

- Kitty Cahoun? - zdziwi艂em si臋.

- Zwyk艂膮 zaniedban膮 dziewczyn膮 o ciemnych w艂osach, prosto po szkole sekretarek - wyja艣ni艂a Falloleen.

- Falloleen nie jest pani prawdziwym imieniem'?

- To wymys艂 Krummbeina. Kitty Cahoun nie pasowa艂a do wystroju. - Zwiesi艂a g艂ow臋, przejawiaj膮c nag艂e przygn臋bienie. - Mi艂o艣膰...- powiedzia艂a - prosz臋 nie zadawa膰 mi wi臋cej g艂upich pyta艅 na temat mi艂o艣ci.

***

- Poszli do „Chez Armando” - rzek艂 Otto, wracaj膮c do pracowni. Poda艂 mi 偶贸艂t膮 jedwabn膮 chustk臋. - To dla pana. Prosz臋 w艂o偶y膰 j膮 do butonierki. O偶ywi ten ciemny garnitur tak jak 偶onkile las.

Pos艂ucha艂em go, po czym przejrza艂em si臋 w lustrze. Chust­ka rzeczywi艣cie dodawa艂a mi odrobiny fantazji, bez agre­sywno艣ci.

- Dzi臋kuj臋 bardzo - powiedzia艂em. - Sp臋dzi艂em mi艂o czas z pa艅sk膮 偶on膮, rozmawiaj膮c o tajemniczym znikni臋ciu Kitty Cahoun.

- A co si臋 z ni膮 sta艂o? - spyta艂 powa偶nie Otto. Gdy u艣wiadomi艂 sobie, co powiedzia艂, zrobi艂 straszliwie g艂upi膮 min臋 i spr贸bowa艂 obr贸ci膰 wszystko w 偶art. - Zadziwiaj膮cy i zabawny dow贸d na to, jak dzia艂a ludzki m贸zg, prawda?­ - za艣mia艂 si臋 g艂o艣no. - Przywyk艂em my艣le膰 o tobie wy艂膮cznie jako o Falloleen, kochanie. - Zmieni艂 艣piesznie temat. - ­A teraz maestro zamierza przygotowa膰 dla nas wszystkich kolacj臋. - Po艂o偶y艂 mi d艂o艅 na ramieniu. - Usilnie nalegam, 偶eby pan zosta艂. Kurczak 盲 la Krummbein, szparagi 盲 la Krummbein, ziemniaki 盲 la Krummbein...

- My艣l臋, 偶e to ja powinnam co艣 upichci膰 - przerwa艂a mu Falloleen. - Najwy偶szy czas, 偶eby m艂oda ma艂偶onka ugotowa艂a sw贸j pierwszy posi艂ek.

- Nie ma mowy - rzek艂 Otto. - Nie pozwol臋, 偶eby艣 cierpia艂a z powodu mojego braku predyspozycji do prowa­dzenia spraw finansowych. Czuj臋 si臋 okropnie. Falloleen nie pasuje do kuchni.

- Ju偶 wiem - powiedzia艂a Falloleen - przygotujemy kolacj臋 razem. Czy to nie b臋dzie mi艂e, tylko my, we dwoje?

- Nie, nie, nie, nie - zaprotestowa艂 Otto. - Chc臋, 偶eby wszystko by艂o niespodziank膮. Zosta艅 tu z panem J. P. Morganem, dop贸ki ci臋 nie zawo艂am. I prosz臋 nie podgl膮da膰.

***

- Nie zamierzam si臋 martwi膰 o to wszystko - oznajmi艂 Otto, gdy posprz膮tali艣my wszyscy razem po kolacji. - Nie potrafi臋 pracowa膰, gdy jestem przygn臋biony, a je艣li nie b臋d臋 m贸g艂 pracowa膰, nie zdob臋d臋 pieni臋dzy, by wydosta膰 si臋 z finansowych tarapat贸w.

- Wa偶ne, by kto艣 si臋 o to martwi艂 - powiedzia艂em - ­i w艂a艣nie po to tu jestem. Zostawiam was, papu偶ki nieroz­艂膮czki, tutaj na g贸rze w cieplarni, a sam zabieram si臋 do pracy.

- Cz艂owiek musi sp臋dza膰 po艂ow臋 swego czasu z Natu­r膮 - rzek艂 Otto - a po艂ow臋 z sob膮 samym.
W wi臋kszo艣ci dom贸w istnieje tylko b艂otnista, mroczna wypadkowa. ­Chwyci艂 mnie za r臋kaw. - Prosz臋 si臋 nie 艣pieszy膰. Praca nie zaj膮c, nie ucieknie. Mo偶e urz膮dzimy sobie we tr贸jk臋 mi艂e spotkanie towarzyskie, poznamy si臋 lepiej, a jutro zabierze si臋 pan do pracy?

- To mi艂o z pa艅skiej strony - powiedzia艂em - ale im szybciej przyst膮pi臋 do pracy, tym szybciej uporamy si臋 z pa艅skimi k艂opotami. Poza tym, nowo偶e艅cy nie lubi膮, gdy si臋 im przeszkadza podczas pierwszego wieczoru w domu.

- Na mi艂o艣膰 bosk膮! - rzek艂 serdecznie Otto. - Przecie偶 nie jeste艣my ju偶 nowo偶e艅cami.

- Owszem, jeste艣my - 艂agodnie poprawi艂a go Falloleen.

- Jasne, 偶e tak - popar艂em j膮, otwieraj膮c moj膮 akt贸w­k臋. - I z pewno艣ci膮 macie sobie mn贸stwo do powiedzenia.

- Uhum - mrukn膮艂 Otto.

Zapad艂o niezr臋czne milczenie. Otto i Falloleen wpatrywali si臋 w mrok przez szklane 艣ciany, unikaj膮c spojrzenia sobie w oczy.

- Czy przebieraj膮c si臋 do kolacji, Falloleen nie za艂o偶y艂a o jeden kolczyk za du偶o? - spyta艂 Otto.

- Mia艂am wra偶enie, 偶e z jednym wygl膮dam asymetrycz­nie - wyja艣ni艂a.

- Pozw贸l, 偶e ja to os膮dz臋 - rzek艂 Otto. - Nie rozumiesz sensu ca艂ej kompozycji - tutaj lekki brak r贸wnowagi, ale tam, pomy艣lcie, idealna przeciwwaga.

- Zatem nie grozi pani przewr贸cenie si臋 do g贸ry noga­mi - powiedzia艂em, otwieraj膮c drzwi do pracowni. - Bawcie si臋 dobrze.

- Nie rozdra偶ni艂o ci臋 to, Ottonie, prawda? - spyta艂a ze zmieszaniem Falloleen.

Zamkn膮艂em za sob膮 drzwi.

***

Pracownia by艂a d藕wi臋koszczelna i gdy siedzia艂em w niej pierwszego wieczoru w domu Krummbein贸w, grzebi膮c w szcz膮tkach ich finans贸w, nie dochodzi艂y do mnie 偶adne odg艂osy.

Przeszkodzi艂em im tylko raz, z d艂ug膮 list膮 pyta艅. Na g贸rze panowa艂a prawie absolutna cisza, zak艂贸cona jedynie 艂agodn膮 muzyk膮 z gramofonu i szelestem ci臋偶kiego drogiego mate­ria艂u. Ubrana we wspania艂膮 sukni臋 wieczorow膮 Falloleen wirowa艂a w leniwym ta艅cu. Le偶膮cy na kanapie Otto przy­gl膮da艂 jej si臋 spod zmru偶onych powiek, puszczaj膮c k贸艂ka z dymu.

- Pokaz mody? - spyta艂em.

- Pomy艣la艂am, 偶e b臋d臋 si臋 dobrze bawi艂a, przymierzaj膮c wszystkie ubrania, kt贸re kupi艂 mi Otto i kt贸rych nie mia艂am okazji w艂o偶y膰 - powiedzia艂a Falloleen. Mimo mocnego makija偶u wygl膮da艂a mizernie. - Podoba si臋 panu? - spyta艂a.

- Bardzo - u艣miechn膮艂em si臋 do niej, po czym wy­rwa艂em Ottona z odr臋twienia, by odpowiedzia艂 na moje pytania.

- Czy nie powinienem zej艣膰 na d贸艂 i popracowa膰 z pa­nem? - zaofiarowa艂 si臋 z o偶ywieniem.

- Dzi臋ki, ale nie. Potrzebny mi absolutny spok贸j.

Otto by艂 wyra藕nie rozczarowany.

- Prosz臋 nie mie膰 偶adnych obiekcji i da膰 mi zna膰, gdyby pan czego艣 potrzebowa艂.

***

W godzin臋 p贸藕niej Falloleen i Otto zeszli do pracowni z fili偶ankami i dzbankiem kawy. U艣miechali si臋, ale w ich oczach czai艂a si臋 nuda.

Falloleen mia艂a na sobie niebiesk膮 aksamitn膮 sukni臋 bez rami膮czek, oblamowan膮 gronostajami na dole i wok贸艂 dekol­tu, z kt贸rego wyziera艂y bia艂e ramiona, ale garbi艂a si臋 i po­w艂贸czy艂a nogami. Sprawia艂a wra偶enie osoby, kt贸ra 偶a艂uje, 偶e nie ma kieszeni, do kt贸rych mog艂aby schowa膰 r臋ce. Otto ledwie zaszczyca艂 j膮 spojrzeniem.

- A-a-ach! - ucieszy艂em si臋. - Kawa! O tym marzy艂em! Pokaz mody trwa nadal?

- Sko艅czy艂y mi si臋 suknie - odpowiedzia艂a Falloleen.

Nala艂a kawy do fili偶anek, zrzuci艂a buty i po艂o偶y艂a si臋 w jednym ko艅cu kanapy. Otto rozpar艂 si臋 w drugim ko艅cu, chrz膮kaj膮c. Spok贸j tej sceny by艂 zwodniczy. Ani Otto, ani Falloleen nie czuli si臋 zrelaksowani. Falloleen zaciska艂a i rozlu藕nia艂a pi臋艣ci, Otto za艣 szcz臋ka艂 co kilka sekund z臋bami.

- Wygl膮da pani naprawd臋 uroczo, Falloleen - powie­dzia艂em. -Czy przypadkiem kosmetyki, kt贸rych pani u偶y艂a, nie s膮 sterowane 艣wiat艂em ksi臋偶yca?

- Tak - potwierdzi艂a ze znu偶eniem Falloleen. - Otto przygotowa艂 troch臋 pr贸bek, jestem chodz膮cym laborato­rium. Fascynuj膮ca praca.

- Nie pada na pani膮 blask ksi臋偶yca, mimo to jednak uwa偶am, 偶e eksperyment odni贸s艂 fantastyczny sukces.

Otto usiad艂, pokrzepiony pozytywn膮 ocen膮 jego pracy.

- Naprawd臋 pan tak uwa偶a? Przez wi臋kszo艣膰 naszego miodowego miesi膮ca 艣wieci艂 ksi臋偶yc i pomys艂, praktycznie rzecz bior膮c, sam mi si臋 nasun膮艂.

Falloleen r贸wnie偶 usiad艂a, zainteresowana sentymentalnie tematem miesi膮ca miodowego.

- Bardzo lubi艂am wychodzi膰 wieczorami do rozmaitych ol艣niewaj膮cych miejsc - powiedzia艂a - ale najmilej wspo­minam wiecz贸r, gdy p艂ywali艣my 艂贸dk膮 po jeziorze, tylko we dwoje, 艣wieci艂 ksi臋偶yc.

- Przygl膮da艂em si臋 jej wargom w blasku ksi臋偶yca - do­da艂 Otto - i...

- Ja patrzy艂am w twoje oczy - wtr膮ci艂a Falloleen.

Otto pstrykn膮艂 palcami.

- I wtedy wpad艂em na ten pomys艂! Do licha, zwyk艂e kosmetyki wygl膮da艂y 藕le w 艣wietle ksi臋偶yca. Uwidacznia艂y si臋 bardziej niew艂a艣ciwe kolory, ziele艅 i b艂臋kit. Falloleen wygl膮da艂a, jak gdyby wyci膮gni臋to j膮 w lutym z kana艂u La Manche.

Falloleen spoliczkowa艂a go z ca艂ej si艂y.

- Czemu to zrobi艂a艣? - wykrzykn膮艂 Otto z twarz膮 zaczerwienion膮 od uderzenia. - Wydaje ci si臋, 偶e nie od­czuwam b贸lu?

- A tobie si臋 wydaje, 偶e ja nie odczuwam? - spyta艂a z rozpacz膮 Falloleen. - Wed艂ug ciebie jestem zrobiona ze sklejki i plastiku?

Otto j臋kn膮艂 g艂o艣no.

- Mam do艣膰 bycia Falloleen i nieustannego pokazu elegancji. - Zni偶y艂a g艂os do szeptu. - Ona jest g艂upia i p艂ytka, przestraszona i zagubiona, nieszcz臋艣liwa i nieko­chana.

Wyszarpn臋艂a 偶贸艂t膮 chusteczk臋 z mojej butonierki i wytar艂a ni膮 gwa艂townie twarz, zostawiaj膮c na niej czerwone, r贸偶owe, bia艂e, niebieskie i czarne smugi.

- Zaprojektowa艂e艣 j膮, zas艂u偶y艂e艣 na ni膮 i oto j膮 masz! - ­Wcisn臋艂a zaplamion膮 chustk臋 do bezw艂adnej d艂oni Ottona i pobieg艂a na g贸r臋 spiraln膮 ramp膮. - 呕egnaj!

- Falloleen! - krzykn膮艂 Otto.

Przystan臋艂a na chwil臋 w progu.

- Nazywam si臋 Kitty Cahoun Krummbein - oznajmi­艂a. - Falloleen nale偶y do ciebie.

Otto machn膮艂 na ni膮 chusteczk膮.

- Jest w takim samym stopniu twoja, jak i moja. Chcia艂a艣 by膰 Falloleen. Zrobi艂a艣 wszystko, 偶eby ni膮 by膰.

- Poniewa偶 ci臋 kocha艂am - rzek艂a Kitty z oczami pe艂­nymi 艂ez. - Stworzy艂e艣 j膮, by艂a ca艂a dla ciebie.

Otto podni贸s艂 z pokor膮 r臋ce do g贸ry.

- Krummbein nie jest nieomylny - powiedzia艂. - Krew si臋 pola艂a obficie, gdy ameryka艅ska gospodyni domowa przytkn臋艂a do piersi obrotowy otwieracz do konserw Krummbeina. - Wzruszy艂 ze smutkiem ramionami. - ­My艣la艂em, 偶e bycie Falloleen uczyni ci臋 szcz臋艣liw膮, tym­czasem ty jeste艣 nieszcz臋艣liwa. Przykro mi. Niewa偶ne, co z tego wysz艂o, robi艂em wszystko z mi艂o艣ci.

- Kochasz Falloleen - rzek艂a Kitty tragicznym tonem.

- Podoba mi si臋 z wygl膮du - powiedzia艂 Otto, nast臋pnie doda艂 po chwili wahania: - Naprawd臋 jeste艣 znowu Kitty?

- Czy Falloleen pokaza艂aby twarz, gdyby tak wygl膮da艂a?

- Nigdy - odpar艂 Otto. - Wobec tego powiem ci, Kitty, 偶e Falloleen by艂a potwornie nudna, gdy nie przybie­ra艂a jakiej艣 pozy albo nie robi艂a teatralnego wej艣cia lub wyj艣cia. 呕y艂em w strachu, 偶eby nie zosta膰 z ni膮 sam na sam.

- Falloleen nie wiedzia艂a, kim lub czym jest - zaszlo­cha艂a Kitty. - Nie da艂e艣 jej 偶adnego wn臋trza.

Otto podszed艂 do niej i wzi膮艂 w ramiona.

- Kochanie - powiedzia艂 - Kitty Cahoun mia艂a zosta膰 w 艣rodku, ale kompletnie znikn臋艂a.

- Nic ci si臋 w niej nie podoba艂o - rzek艂a niepocieszona Kitty.

- Moja droga, urocza 偶ono, na kuli ziemskiej s膮 tylko cztery rzeczy, kt贸re nie wymagaj膮 przeprojektowania, a jed­n膮 z nich jest dusza Kitty Cahoun. My艣la艂em, 偶e jest bezpo­wrotnie stracona.

Przytuli艂a si臋 do niego niepewnie.

- A trzy pozosta艂e? - spyta艂a.

- Jajko - odpowiedzia艂 Otto. - Ford T i powierz­chowno艣膰 Falloleen.

Otto obr贸ci艂 j膮 delikatnie w stron臋 drzwi.

- Mo偶e si臋 od艣wie偶ysz, w艂o偶ysz sw贸j lawendowy negli偶, wepniesz r贸偶臋 we w艂osy, a ja tymczasem uporz膮dkuj臋 tu pewne sprawy z tym biczem bo偶ym z Wall Street?

- Och, kochanie - szepn臋艂a - zaczynam czu膰 si臋 znowu jak Falloleen.

- Nie b贸j si臋 tego - uspokoi艂 j膮 Otto. - Upewnij si臋 tylko, 偶e tym razem Kitty prze艣wieca przez ni膮
w ca艂ym swoim blasku.

Wysz艂a, absolutnie szcz臋艣liwa.

- Zaraz sobie p贸jd臋 - powiedzia艂em. - Teraz wiem, 偶e chce pan zosta膰 z ni膮 sam.

- Szczerze m贸wi膮c, tak.

- Jutro otworz臋 rachunek kontrolny i skrytk臋 w banku depozyt贸w na pa艅skie nazwisko - obieca艂em.

- Wygl膮da na to, 偶e robi pan to, na czym si臋 pan zna. 呕ycz臋 dobrej zabawy - rzek艂 Otto.

Ambitny drugoklasista

George M. Helmholtz, szef sekcji muzycznej i dyrygent zespo艂u muzycznego liceum Lincoln High School, by艂 po­czciwym grubym facetem, kt贸ry nie widzia艂 z艂a, nie s艂ysza艂 o nim ani te偶 nie m贸wi艂 nic z艂ego, poniewa偶 cokolwiek robi艂, jego dusz臋 wype艂nia艂 prawdziwy czy wyimaginowany huk, 艂omot, grzmot zespo艂u muzycznego. Nie by艂o w niej miejsca na nic innego, tote偶 zesp贸艂 „Dziesi臋膰 do Kwadratu” Lincoln High School, kt贸ry prowadzi艂, by艂 w konsekwencji r贸wnie dobry jak ka偶dy inny na kuli ziemskiej.

Czasami, gdy s艂ysza艂 przyt艂umione, t臋skne pasa偶e, praw­dziwe lub wyimaginowane, Helmholtz zastanawia艂 si臋, czy to nie nieprzyzwoito艣膰 z jego strony, 偶e czuje si臋 taki szcz臋艣­liwy w tych okropnych czasach. Ale w贸wczas blaszane instrumenty d臋te oraz perkusja podchwytywa艂y melodi臋 i grzmia艂y j膮 rado艣nie, a pan Helmholtz widzia艂, 偶e owo szcz臋艣cie i jego 藕r贸d艂o mog膮 by膰 dla wszystkich jedynie czym艣 dobrym, wspania艂ym i pe艂nym nadziei.

Helmholtz cz臋sto sprawia艂 wra偶enie cz艂owieka zatopione­go w marzeniach, ale w pewnych sytuacjach przypomina艂 nosoro偶ca. Okazywa艂 si臋 niezwykle twardy, gdy chodzi艂o o gromadzenie funduszy dla szkolnej orkiestry, bombar­dowa艂 bezlito艣nie rad臋 szko艂y, komitet rodzicielski, Izb臋 Handlow膮, Kiwanis, Rotary & Lions, przekonuj膮c ich, 偶e dobro, wspania艂o艣膰 i nadzieja, kt贸re inspiruj膮 jego zesp贸艂, sporo kosztuj膮. W swych przemowach maj膮cych na celu wyd臋bienie pieni臋dzy przypomina艂 swoim s艂uchaczom czarne dni dru偶yny futbolowej Lincoln High School, dni, kiedy to sektory szko艂y by艂y ciche, za艂amane i zawstydzone.

- Przerwa w meczu - m贸wi艂 cicho, zwieszaj膮c g艂ow臋.

Nagle wyci膮ga艂 gwizdek z kieszeni i dmucha艂 we艅 z ca艂ej si艂y.

- Orkiestra szkolna „Dziesi臋膰 do Kwadratu” Lincoln High! - krzycza艂. - Naaprz贸d marsz! Bum! Ta-ta-ta ta­aaaaa!

Helmholtz, 艣piewaj膮c, maszeruj膮c w miejscu, na艣ladowa艂 dziewczyn臋 tamburmajora, doboszy, blaszane instrumenty d臋te, drewniane instrumenty d臋te, dzwonki i ca艂膮 reszt臋. Zanim przemaszerowa艂 jako jednoosobowy zesp贸艂 przez wyimaginowane boisko do futbolu, jego s艂uchacze byli roz­radowani i mokrzy z wra偶enia, sk艂onni kupi膰 dla zespo艂u wszystko, czego tylko zapragnie.

Bez wzgl臋du jednak na to, ile pieni臋dzy wp艂ywa艂o, zesp贸艂 zawsze mia艂 za ma艂o funduszy. Helmholtz by艂 rozrzutny, je艣li idzie o wszelakie wyposa偶enie orkiestry, i kapelmistrzo­wie konkurencyjnych zespo艂贸w nazywali go „Hazardzist膮” i „Diamentowym Jimem”.

Jednym z wielu obowi膮zk贸w Stewarta Haleya, wicedy­rektora Lincoln High, by艂o sprawowanie nadzoru nad finan­sami orkiestry szkolnej. Ilekro膰 Haley by艂 zmuszony poroz­mawia膰 z Helmholtzem o sprawach finansowych, pr贸bowa艂 go przyprze膰 do muru tam, gdzie ten nie m贸g艂 maszerowa膰, wymachuj膮c ramionami.

Helmholtz wiedzia艂 o tym i poczu艂 si臋 schwytany w pu艂ap­k臋, gdy ujrza艂 w drzwiach swego ma艂ego gabinetu Haleya wywijaj膮cego rachunkiem opiewaj膮cym na dziewi臋膰dziesi膮t pi臋膰 dolar贸w. Za wicedyrektorem sta艂 pos艂aniec z zak艂adu krawieckiego z pud艂em. Gdy Haley zamkn膮艂 za sob膮 drzwi, Helmholtz zgarbi艂 si臋 nad desk膮 kre艣larsk膮, udaj膮c g艂臋bokie skupienie.

- Helmholtz - powiedzia艂 Haley - mam tutaj ca艂­kowicie niespodziewany, ca艂kowicie bezprawny rachunek za...

- C艣艣艣! - sykn膮艂 Helmholtz. - Zaraz sko艅cz臋 i po艣wi臋c臋 panu wi臋cej uwagi. - Przeci膮gn膮艂 kropkowan膮 lini臋 przez wykres, kt贸ry stanowi艂 ju偶 w tej chwili g膮szcz czarnych kresek. - W艂a艣nie dokonuj臋 ostatecznego szlifu uk艂adu na Dzie艅 Matki. Pr贸buj臋 zaprojektowa膰 strza艂臋 wbit膮 w serce, a nast臋pnie s艂owo „Mama”. To nie jest bynajmniej 艂atwe.

- Bardzo mi艂o - powiedzia艂 Haley, szeleszcz膮c rachun­kiem - i lubi臋 matki nie mniej od pana, ale w艂a艣nie wbi艂 pan dziewi臋膰dziesi臋ciopi臋ciodolarow膮 strza艂臋 w pa艅stwow膮 kas臋.

Helmholtz nie podni贸s艂 wzroku.

- Zamierza艂em powiedzie膰 panu o tym - rzek艂, rysuj膮c nast臋pn膮 kresk臋 - poniewa偶 jednak w艂a艣nie przygotowuje­my si臋 do stanowego festiwalu zespo艂贸w oraz do Dnia Matki, wyda艂o mi si臋 to niewa偶ne. Wszystko w swoim czasie.

- Niewa偶ne! - oburzy艂 si臋 Haley. - Uderza pan w czu艂e struny, namawiaj膮c nasz膮 spo艂eczno艣膰 do zakupu stu nowych mundurk贸w dla zespo艂u, a teraz...

- Teraz? - spyta艂 艂agodnie Helmholtz.

- Ten m臋偶czyzna przynosi mi rachunek za sto pierwszy mundurek! - wybuchn膮艂 Haley. - Daj komu艣 palec...

Haley przerwa艂, poniewa偶 kto艣 otworzy艂 drzwi do gabine­tu. W progu stan膮艂 Leroy Duggan, nie艣mia艂y, zabawny drugoklasista o spadzistych ramionach. Leroy by艂 do tego stopnia nie艣mia艂y, 偶e gdy kto艣 zwraca艂 na niego spojrzenie, wykonywa艂 jaki艣 dziwny taniec, ukrywaj膮c si臋, najlepiej jak m贸g艂, za teczk膮 z nutami i futera艂em pikuliny.

- Wejd藕, Leroy - rzek艂 pogodnie Helmholtz.

- Zaczekaj chwil臋 na zewn膮trz, Leroy - sprzeciwi艂 si臋 Haley. - To raczej pilna sprawa.

Leroy wycofa艂 si臋, mrucz膮c pod nosem s艂owa przeprosin, a Haley zamkn膮艂 znowu drzwi.

- Moje drzwi s膮 zawsze otwarte dla cz艂onk贸w zespo艂u - ­powiedzia艂 Helmholtz.

- B臋d膮, gdy tylko wyja艣nimy tajemnic臋 sto pierwszego mundurka.

Helmholtz podni贸s艂 po raz pierwszy wzrok znad deski kre艣larskiej.

- Jestem szczerze zdziwiony i ura偶ony z powodu braku wiary zarz膮du w moj膮 ocen臋 sytuacji - powiedzia艂. - ­Prowadzenie szczeg贸lnej organizacji stu wysoce utalento­wanych m艂odych ludzi nie jest tak proste, jak si臋 wszystkim wydaje.

- Proste! - wykrzykn膮艂 Haley. - Kto uwa偶a to za proste! To zdecydowanie najbardziej zagmatwany, tajem­niczy, kosztowny ba艂agan w ca艂ym szkolnym systemie. M贸wi pan o setce ch艂opc贸w, ale ten pos艂aniec dostarczy艂 w艂a艣nie sto pierwszy mundurek. Czy偶by do zespo艂u „Dziesi臋膰 do Kwadratu” do艂膮czy艂 wolny strzelec?

- Nie - odpar艂 Helmholtz. - Jest ich nadal stu, cho膰 chcia艂bym mie膰 wi臋cej, potrzebuj臋 wi臋cej. Na przyk艂ad, zastanawia艂em si臋, jak wykona膰 Whistler's Mother, maj膮c do dyspozycji sto os贸b, i okaza艂o si臋 to po prostu niemo偶­liwe. - Zmarszczy艂 w zamy艣leniu brwi. - Gdyby uda艂o nam si臋 zaprosi膰 do udzia艂u dziewcz臋ta z klubu „Dziewcz臋ca Rado艣膰”, mo偶e jako艣 podo艂aliby艣my temu zadaniu. Jest pan inteligentny i ma pan dobry gust. Mo偶e podrzuci艂by mi pan kilka pomys艂贸w co do festiwalu zespo艂贸w i Dnia Matki?

Haley straci艂 panowanie nad sob膮.

- Niech pan nie pr贸buje robi膰 mi wody z m贸zgu, Helm­holtz! Po co ten dodatkowy mundurek?

- Dla wi臋kszej s艂awy Lincoln High! - rzek艂 Helmholtz z nieoczekiwanym zapa艂em. - Dla trzeciej rundy i posiada­nia na sta艂e trofeum stanowego festiwalu szkolnych zespo艂贸w muzycznych! - Zni偶y艂 g艂os do szeptu, zerkaj膮c ukradkiem na drzwi. - A w szczeg贸lno艣ci dla Leroya Duggana, praw­dopodobnie najlepszego pikulinisty we wszech艣wiecie. Roz­mawiajmy cicho, poniewa偶 nie mo偶emy porusza膰 sprawy mundurka, nie m贸wi膮c o Leroyu.

Od tej chwili rozmowa toczy艂a si臋 nerwowym szeptem.

- O co chodzi z Leroyem, przecie偶 ma ju偶 sw贸j mun­durek? - spyta艂 Haley.

- Leroy ma figur臋 w kszta艂cie dzwonu - wyja艣ni艂 Helm­holtz. - Nie mamy mundurka, kt贸ry by na niego paso­wa艂 - albo go kr臋puj膮, albo wisz膮 lu藕no.

- To szko艂a publiczna, a nie broadwayowski musical! - ­rzek艂 ostro Haley. - Nasi uczniowie przypominaj膮 nie tylko dzwony, lecz r贸wnie偶 s艂upy telefoniczne, butelki, szympansy, greckich bog贸w. Rzecz jasna, nie ob臋dzie si臋 bez tego, by mundurki niekt贸rych kr臋powa艂y, a na niekt贸rych wisia艂y lu藕no.

- Moim obowi膮zkiem - zawo艂a艂 Helmholtz, wstaj膮c majestatycznie - jest wyzwolenie najlepszej gry u ka偶dego, kto do mnie przychodzi. Je艣li wygl膮d zewn臋trzny ch艂opca przeszkadza mu w muzykowaniu, moim obowi膮zkiem jest takie skorygowanie jego figury, kt贸re sprawi, 偶e b臋dzie gra艂 jak anio艂. W艂a艣nie to zrobi艂em. - Usiad艂 z powrotem. ­- Je艣li zostan臋 zmuszony, bym tego 偶a艂owa艂, nie b臋d臋 w艂a艣­ciwym cz艂owiekiem na to stanowisko.

- Specjalny mundurek sprawi, 偶e Leroy b臋dzie gra艂 lepiej? - spyta艂 Haley.

- Na pr贸bach, gdy otaczaj膮 go wy艂膮cznie inni cz艂on­kowie zespo艂u - odpowiedzia艂 Helmholtz - Leroy gra tak wspaniale i z takim uczuciem, 偶e zala艂by si臋 pan 艂zami. Ale gdy maszeruje pod spojrzeniami nieznajomych, zw艂aszcza dziewcz膮t, myli krok, potyka si臋 i nie potrafi zagra膰 nawet Row, Row, Row Your Boat. - Helmholtz uderzy艂 pi臋艣ci膮 w blat biurka. - A to nie mo偶e si臋 sta膰 podczas stanowego festiwalu szkolnych zespo艂贸w muzycznych!

Rachunek w d艂oni Haleya by艂 teraz mokry i zmi臋ty.

- Wiadomo艣膰, z kt贸r膮 przyszed艂em dzisiaj - powiedzia艂 spokojnie - pozostaje nie zmieniona: z piasku bicza nie ukr臋cisz. Ca艂y maj膮tek zespo艂u wynosi siedemdziesi膮t pi臋膰 dolar贸w i nie ma sposobu - absolutnie 偶adnego sposobu­ - 偶eby szko艂a pokry艂a pozosta艂e dwadzie艣cia.

Odwr贸ci艂 si臋 do pos艂a艅ca.

- To smutna wiadomo艣膰 r贸wnie偶 dla pana - stwierdzi艂.

- Pan Kornblum powiedzia艂, 偶e i tak traci na tym ­ - rzek艂 nerwowo pos艂aniec. - 呕e pan Helmholtz przyszed艂 i tak go zagada艂, 偶e zanim si臋 zorientowa艂...

- Nie martw si臋 - powiedzia艂 spokojnie Helmholtz. Wyj膮艂 ksi膮偶eczk臋 czekow膮 i wypisa艂 z u艣miechem i z roz­machem czek na dwadzie艣cia dolar贸w.

Haley zblad艂.

- Przykro mi, 偶e sprawy przybra艂y taki obr贸t - rzek艂 cicho.

Helmholtz nie zwr贸ci艂 na niego najmniejszej uwagi. Wzi膮艂 paczk臋 od pos艂a艅ca i zawo艂a艂 na Leroya:

- Wejd藕, prosz臋, ch艂opcze!

Leroy wszed艂 powoli, szuraj膮c nogami, wykonuj膮c sw贸j zwyk艂y taniec z futera艂em pikuliny oraz teczk膮 na nuty i przepraszaj膮c.

- Pomy艣la艂em, Leroy, 偶e mo偶e chcia艂by艣 przymierzy膰 sw贸j nowy mundurek na festiwal - powiedzia艂 Helmholtz.

- Chyba lepiej, 偶ebym nie maszerowa艂 - odpar艂 Le­roy. - Pomyl臋 nog臋 i wszystko zepsuj臋.

Helmholtz otworzy艂 pud艂o teatralnym gestem.

- Ten mundurek jest specjalny, Leroy.

- Za ka偶dym razem, gdy widz臋 kt贸ry艣 z tych mundur­k贸w - powiedzia艂 Haley - potrafi臋 my艣le膰 wy艂膮cznie o trupie objazdowej z „Czekoladowego 呕o艂nierza”. Takie stroje nosz膮 gwiazdy estrady, ale pan musia艂 kupi膰 ich sto - przepraszam, sto jeden.

Helmholtz zdj膮艂 delikatnie Leroyowi marynark臋. Ch艂o­piec sta艂 pokornie w koszuli z kr贸tkimi r臋kawami, uwol­niony od futera艂u pikuliny i teczki z nutami, komiczny, nie widz膮cy absolutnie nic zabawnego w swojej figurze w kszta艂cie dzwonu.

Helmholtz w艂o偶y艂 bluz臋 nowego mundurka na w膮skie ramiona Leroya. Zapi膮艂 du偶e mosi臋偶ne guziki i poprawi艂 z艂ote fr臋dzle przy epoletach.

- Prosz臋, Leroy.

- Bomba! - rzek艂 z zachwytem ch艂opiec. - Rany, wygl膮dam bombowo!

Leroy przenosi艂 wzrok z jednego pot臋偶nego, stercz膮cego ramienia na drugie, a potem na zdumiewaj膮ce zw臋偶enie ku biodrom.

- Rocky Marciano! - powiedzia艂 Haley.

- Przejd藕 si臋 w t臋 i z powrotem po korytarzu - poleci艂 ch艂opcu rado艣nie Helmholtz. - Poczuj go.

Leroy wypad艂 za drzwi, zaczepiaj膮c epoletami o framug臋.

- Bokiem - podpowiedzia艂 Helmholtz - b臋dziesz mu­sia艂 nauczy膰 si臋 przechodzi膰 przez drzwi bokiem.

- Zaledwie dziesi臋膰 procent tego, co znajduje si臋 pod mundurkiem, jest Leroyem - rzek艂 Haley, gdy ch艂opiec nie m贸g艂 go us艂ysze膰.

- To ca艂y Leroy - zaprotestowa艂 Helmholtz. - Niech pan tylko zaczeka do chwili, gdy b臋dziemy maszerowa膰 przed stanowiskiem s臋dziowskim na festiwalu i Leroy poka­偶e, co potrafi.

Leroy wr贸ci艂 do gabinetu marszowym krokiem, podno­sz膮c wysoko kolana. Stan膮艂 i stukn膮艂 obcasami. Brod臋 trzy­ma艂 uniesion膮, oddycha艂 p艂ytko.

- Mo偶esz zdj膮膰 mundurek, Leroy - powiedzia艂 Helm­holtz. - Je艣li nie czujesz si臋 na si艂ach maszerowa膰 podczas festiwalu, to trudno. - Si臋gn膮艂 przez biurko i rozpi膮艂 pierw­szy mosi臋偶ny guzik mundurka ch艂opca.

Leroy podni贸s艂 szybko d艂o艅, os艂aniaj膮c reszt臋 guzik贸w.

- Prosz臋 - powiedzia艂 - chyba jednak potrafi臋 maszero­wa膰.

- To uda si臋 za艂atwi膰 - rzek艂 Helmholtz. - Mam co艣 do powiedzenia w sprawach zespo艂u.

Leroy zapi膮艂 z powrotem guzik.

- Rany - powiedzia艂 - gdy przechodzi艂em obok gabi­netu sportowego, trener Jorgenson wylecia艂 stamt膮d jak wystrzelony z procy.

- I co mia艂 do powiedzenia ten ma艂om贸wny Szwed?­ - spyta艂 Helmholtz.

- Powiedzia艂, 偶e tylko w tej szkole, zwariowanej na punkcie zespo艂u, mogli zrobi膰 pikulinist臋 z faceta o po­sturze lokomotywy - odpowiedzia艂 Leroy. - Jego sek­retarka te偶 wysz艂a.

- Czy pannie Bearden podoba艂 si臋 mundurek? - zain­teresowa艂 si臋 Helmholtz.

- Nie wiem. Nie powiedzia艂a nic, tylko sta艂a i patrzy艂a, patrzy艂a...

***

P贸藕niej, tego samego popo艂udnia, George M. Helmholtz zjawi艂 si臋 w gabinecie Harolda Crane'a, kierownika sekcji j臋zyka angielskiego, trzymaj膮c w r臋ku ci臋偶k膮 ozdobn膮 z艂o­con膮 ram臋 do obrazu. By艂 lekko zak艂opotany.

- Nie bardzo wiem, od czego zacz膮膰 - powiedzia艂. ­Ja... pomy艣la艂em sobie, 偶e mo偶e sprzeda艂bym panu ram臋 do obrazu. - Obraca艂 j膮 we wszystkie strony. - To 艂adna rama, prawda?

- Owszem, bardzo 艂adna - odrzek艂 Crane. - Cz臋sto podziwia艂em j膮 w pa艅skim gabinecie. To w niej znajdowa艂 si臋 portret Johna Philipa Sousy, prawda?

Helmholtz pokiwa艂 sm臋tnie g艂ow膮.

- Pomy艣la艂em, 偶e mo偶e chcia艂by pan oprawi膰 w ni膮 portret jakiego艣 odpowiednika Johna Philipa Sousy w pa艅­skiej dziedzinie - Shakespeare'a czy Edgara Rice'a Bur­roughsa.

- To mog艂oby by膰 mi艂e - rzek艂 Crane - ale szczerze m贸wi膮c, nie odczuwam na razie zbyt silnej potrzeby.

- Ta rama kosztowa艂a trzydzie艣ci dziewi臋膰 dolar贸w - ­powiedzia艂 Helmholtz. - Oddam j膮 panu za dwadzie艣cia.

- Prosz臋 pos艂ucha膰, je艣li ma pan jakie艣 k艂opoty, ch臋tnie panu...

- Nie, nie, nie - wykrzykn膮艂 Helmholtz, podnosz膮c d艂o艅. Na jego twarzy odmalowa艂 si臋 przestrach. - Gdybym zacz膮艂 po偶ycza膰 pieni膮dze, B贸g wie, czym by si臋 to sko艅czy艂o.

Crane pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- To naprawd臋 艂adna rama i 艣wietna okazja, ale nie jestem przygotowany na to, by wy艂o偶y膰 dwadzie艣cia dolar贸w na co艣 w tym rodzaju. Musz臋 kupi膰 po po艂udniu now膮 opon臋 za dwadzie艣cia trzy dolary i...

- Jaki rozmiar?

- Rozmiar? - powt贸rzy艂 Crane. - Sze艣膰 siedemdziesi膮t, pi臋tna艣cie. A czemu pan pyta?

- Sprzedam j膮 panu za dwadzie艣cia dolar贸w - rzek艂 Helmholtz. - Kompletnie nie u偶ywana.

- Sk膮d pan j膮 ma?

- 艁ut szcz臋艣cia. Mam jedn膮 wi臋cej.

- Chyba nie m贸wi pan o kole zapasowym? - spyta艂 Crane.

- Owszem - odpowiedzia艂 Helmholtz - ale nie jest mi potrzebne. B臋d臋 ostro偶nie wybiera艂 drogi do jazdy. Prosz臋, musi pan j膮 kupi膰. Te pieni膮dze s膮 nie dla mnie, lecz na cele zespo艂u.

- A na co innego mog艂yby by膰? - westchn膮艂 bezradnie Crane. Wyj膮艂 z kieszeni portfel.

***

Helmholtz wk艂ada艂 w艂a艣nie z powrotem Johna Philipa Sous臋 do ramy, gdy do jego gabinetu wszed艂, pogwizduj膮c, Leroy. Mia艂 wci膮偶 na sobie bluz臋 od mundurka.

- Jeszcze tutaj jeste艣, Leroy? - zdziwi艂 si臋 Helmholtz. - ­My艣la艂em, 偶e ju偶 dawno poszed艂e艣 do domu.

- Nie mog艂em zdj膮膰 mundurka - wyja艣ni艂 Leroy. - ­Przeprowadzi艂em rodzaj eksperymentu.

- Tak?

- Maszeruj膮c korytarzem i gwi偶d偶膮c parti臋 pikuliny w Stars and Stripes Forever, min膮艂em gromadk臋 dziewcz膮t­ - oznajmi艂 Leroy.

- I? - spyta艂 Helmholtz.

- Nie pomyli艂em kroku i nie sfa艂szowa艂em - odrzek艂 dumnie Leroy.

***

G艂贸wna ulica miasta by艂a udekorowana flagami na cze艣膰 艣mietanki stanowej m艂odzie偶y, szkolnych zespo艂贸w muzycz­nych, ruch zamkni臋to na odcinku kilku przecznic. Na jednym ko艅cu trasy marszu znajdowa艂 si臋 du偶y plac i sta­nowisko s臋dziowskie. Na drugim ko艅cu szkolne orkiestry sta艂y ukryte
w bocznych uliczkach, czekaj膮c na rozkaz wymarszu.

Zesp贸艂, kt贸ry najbardziej spodoba si臋 s臋dziom, otrzyma wspania艂e trofeum ufundowane przez Izb臋 Handlow膮. Tro­feum liczy艂o dwa lata i nosi艂o nazw臋 dwukrotnego zwyci臋zcy, Lincoln High School.

W bocznych uliczkach dwudziestu pi臋ciu kapelmistrz贸w szykowa艂o sekretn膮 bro艅, za kt贸rej pomoc膮 mieli nadziej臋 zapobiec trzeciemu zwyci臋stwu Lincoln High - efekty spe­cjalne z magnezj膮, p艂on膮cymi pa艂eczkami dyrygenckimi, 艣licznymi kowbojkami i co najmniej jednym dzia艂em kaliber siedemdziesi膮t pi臋膰. Wsz臋dzie jednak unosi艂 si臋 smog po­ra偶ki, z wyj膮tkiem barwnych szereg贸w Lincoln High.

Obok tych zadowolonych z siebie szereg贸w sta艂 Stewart Haley, zast臋pca dyrektora, oraz dyrygent George M. Helm­holtz ubrany w str贸j, kt贸ry Haley nazywa艂 po cichu mun­durem bu艂garskiego kontradmira艂a.

Orkiestra szkolna Lincoln High sta艂a w jednej uliczce z trzema innymi zespo艂ami, bia艂e 艣ciany dom贸w po obu stronach odbija艂y echo pisk贸w i pomruk贸w zespo艂贸w stro­j膮cych instrumenty.

Helmholtz zapala艂 hubki zapalniczk膮 Haleya, dmucha艂 na nie i podawa艂 je co czwartemu muzykantowi, z kt贸rych ka偶dy mia艂 pod szarf膮 prosty, cylindryczny fajerwerk.

- Najpierw podam komend臋: „Got贸w do odpalenia!” - ­powiedzia艂. - W dziesi臋膰 sekund p贸藕niej: „Odpal!”. Gdy uderzycie lew膮 nog膮 o ziemi臋, dotknijcie hubk膮 do ko艅c贸wki zapalnika. Gdy dotrzecie przed stanowiska s臋dziowskie, chc臋, 偶eby reszta z was przerwa艂a nagle gr臋, jak gdyby艣cie dostali postrza艂 mi臋dzy oczy, a Leroy...

Helmholtz wykr臋ci艂 szyj臋, wypatruj膮c Leroya. W tej samej chwili u艣wiadomi艂 sobie, 偶e kapelmistrz konkurencyjnego zespo艂u, wy艣wiechtany i szary w por贸wnaniu z rajskimi ptakami Lincoln High, s艂ucha jego ka偶dego s艂owa.

- Czym mog臋 s艂u偶y膰? - zwr贸ci艂 si臋 do niego.

- Czy to zjazd portier贸w? - spyta艂 kapelmistrz.

Helmholtz nie u艣miechn膮艂 si臋.

- Prosz臋 lepiej wr贸ci膰 do swojej orkiestry - odpowie­dzia艂 rzeczowym tonem. - Wyra藕nie potrzebujecie wi臋cej praktyki, no i powinni艣cie si臋 troch臋 wystroi膰, a czas ucieka.

Kapelmistrz odszed艂, chichocz膮c i kr臋c膮c bezczelnie pa­艂eczk膮.

- Gdzie tym razem podzia艂 si臋 Leroy? - denerwowa艂 si臋 Helmholtz. - Mam z nim problemy dyscyplinarne za ka偶dym razem, gdy wk艂ada ten mundurek. Nowy cz艂owiek.

- Ma pan na my艣li Pleciug臋 Duggana? - spyta艂 Haley. Wskaza艂 na szerokie plecy Leroya w samym 艣rodku innej orkiestry. Ch艂opiec m贸wi艂 co艣 z o偶ywieniem do ich pikulinis­ty, kt贸ry okaza艂 si臋 bardzo 艂adn膮 dziewczyn膮 o z艂ocistych w艂osach wymykaj膮cych si臋 spod czapeczki. - Ma pan na my艣li Casanov臋 Duggana? - poprawi艂 si臋 Haley.

- Wszystko opiera si臋 na Leroyu - powiedzia艂 nerwowo Helmholtz. - Je偶eli co艣 mu 藕le p贸jdzie, b臋dziemy mieli szcz臋艣cie, je艣li uplasujemy si臋 na ostatnim... Leroy!

Leroy nie zwr贸ci艂 na niego najmniejszej uwagi.

By艂 zbyt zaabsorbowany, by s艂ysze膰 swego nauczyciela. By艂 te偶 zbyt zaabsorbowany, by zauwa偶y膰, 偶e bezczelny kapelmistrz, kt贸ry przed chwil膮 nazwa艂 orkiestr臋 Helmholtza zjazdem portier贸w, przygl膮da艂 si臋 teraz z ciekawo艣ci膮 szero­kim plecom ch艂opca.

Kapelmistrz d藕gn膮艂 gumowym ko艅cem pa艂eczki jedn膮 z poduszek na ramionach Leroya. Ch艂opiec nawet nie drgn膮艂. Kapelmistrz po艂o偶y艂 mu d艂o艅 na ramieniu i powoli zag艂臋bi艂 palce w materiale na kilka centymetr贸w. Leroy rozmawia艂 dalej.

Zbiera艂o si臋 coraz wi臋cej gapi贸w. Kapelmistrz wykona艂 seri臋 pr贸b pa艂eczk膮. Zacz膮艂 od zewn臋trznej strony ramienia Leroya i posuwa艂 si臋 ku 艣rodkowi, usi艂uj膮c zlokalizowa膰 punkt, w kt贸rym ko艅czy si臋 wywatowanie, a zaczyna Leroy.

W ko艅cu batuta natrafi艂a na 偶ywe cia艂o i Leroy odwr贸ci艂 si臋, zaskoczony.

- O co chodzi? - spyta艂.

- Upewniam si臋, 偶e ca艂y „farsz” znajduje si臋 na miejscu, generale - odpowiedzia艂 jowialnie kapelmistrz. - Przy naj­drobniejszym uszkodzeniu materia艂u znajdziemy si臋 wszyscy po kolana
w trocinach.

Leroy sp艂on膮艂 rumie艅cem.

- Nie wiem, o czym pan m贸wi.

- Popro艣 swego ch艂opaka, niech zdejmie bluz臋, 偶eby艣my wszyscy mogli zobaczy膰 jego wspania艂e musku艂y - powie­dzia艂 kapelmistrz do nowej dziewczyny Leroya. - Dalej - ­podjudza艂 - 艣ci膮gaj bluz臋!

- No, zmu艣 mnie do tego - odpar艂 Leroy.

- Dobrze, dobrze - rzek艂 pojednawczo Helmholtz, staj膮c mi臋dzy nimi.

- My艣lisz, 偶e nie mog臋? - spyta艂 kapelmistrz.

Leroy prze艂kn膮艂 艣lin臋 i my艣la艂 przez d艂ug膮 chwil臋.

- Oczywi艣cie, 偶e nie - odpowiedzia艂 wreszcie.

Kapelmistrz odepchn膮艂 na bok Helmholtza i chwyci艂 blu­z臋 Leroya za ramiona. Najpierw odpad艂y epolety, potem ozdobny sznur, w ko艅cu szarfa. Odskoczy艂y guziki i ukaza艂 si臋 podkoszulek Leroya.

- A teraz po prostu - rzek艂 kapelmistrz - po prostu zdejmiemy bluz臋 i...

Nag艂e Leroy eksplodowa艂. Waln膮艂 kapelmistrza w nos, zerwa艂 mu medale, guziki i galon, r膮bn膮艂 go
w brzuch i wyrwa艂 mu pa艂eczk臋 z wyra藕nym zamiarem zat艂uczenia go na 艣mier膰.

- Leroy! Przesta艅! - wykrzykn膮艂 z udr臋k膮 Helmholtz, wyrywaj膮c mu pa艂eczk臋. - Sp贸jrz tylko na siebie! Popatrz na sw贸j nowy mundurek - ca艂y w strz臋pach! - Dotyka艂 z 偶a艂osn膮 min膮 dziur, nitek pozosta艂ych po guzikach, znisz­czonej wy艣ci贸艂ki. Podni贸s艂 r臋ce w ge艣cie rezygnacji. - To koniec! Poddajemy si臋 - Lincoln High si臋 poddaje!

- Nic mnie to nie obchodzi! - wrzasn膮艂 gniewnie Leroy, nie przejawiaj膮c najmniejszej skruchy. - Ciesz臋 si臋!

Helmholtz przywo艂a艂 innego cz艂onka zespo艂u i da艂 mu kluczyki do swego samochodu.

- Mam tam zapasowy mundurek - rzek艂 bezsilnie - ­przynie艣 go Leroyowi.

***

Orkiestra szkolna Lincoln High „Dziesi臋膰 do Kwadratu” sun臋艂a 偶wawo ulic膮 w kierunku kolorowych transparent贸w stanowiska s臋dziowskiego. George M. Helmholtz u艣miecha艂 si臋 dzielnie, maszeruj膮c chodnikiem obok swego zespo艂u, ale w g艂臋bi duszy by艂 niespokojny, w艣ciek艂y i pe艂en najgor­szych obaw. Jednym okrutnym ciosem przeznaczenie prze­obrazi艂o jego plan zdobycia trofeum w najbardziej absurdalne rozczarowanie w historii zespo艂u.

Nie m贸g艂 zmusi膰 si臋, by spojrze膰 na m艂odzie艅ca, na kt贸re­go postawi艂 wszystko. Potrafi艂 wyobrazi膰 sobie Leroya z przera偶aj膮c膮 jasno艣ci膮 - wl贸k艂 si臋 zgarbiony, w 藕le dopa­sowanym mundurku, galimatias nerwicy i kosztownego materia艂u. Leroy mia艂 zagra膰 solo, gdy zesp贸艂 b臋dzie mija艂 stanowisko s臋dziowskie. Helmholtz pomy艣la艂 z przygn臋bie­niem, 偶e Leroy nie b臋dzie w tej chwili pami臋ta艂 nawet w艂as­nego nazwiska.

Zbli偶ali si臋 do znak贸w, kt贸re Helmholtz uczyni艂 wcze艣niej kred膮 na kraw臋偶niku, znak贸w, kt贸re informowa艂y dok艂adnie o odleg艂o艣ci od stanowiska s臋dziowskiego.

Helmholtz zasygnalizowa艂 gwizdkiem, 偶e w艂a艣nie min臋li znak i orkiestra zagra艂a Stars and Stripes Forever, z zaan­ga偶owaniem, wibruj膮co, przejmuj膮co. Widzowie, z zaru­mienionymi policzkami, wspi臋li si臋 na palce. S臋dziowie wychylili si臋 ze swego stanowiska w radosnym oczekiwaniu na maj膮ce nast膮pi膰 wspania艂e atrakcje.

Helmholtz min膮艂 kolejny znak.

- Got贸w do odpalenia! - zawo艂a艂. I w chwil臋 p贸藕­niej: - Odpal!

Helmholtz u艣miechn膮艂 si臋 sm臋tnie. Za pi臋膰 sekund jego orkiestra znajdzie si臋 przed stanowiskiem s臋dzi贸w, muzyka umilknie, fajerwerki wystrzel膮 ameryka艅skie flagi zawieszone na spadochronach.
A nast臋pnie Leroy odegra swoje solo patetycznie, komicznie, o ile w og贸le uda mu si臋 wydoby膰 g艂os ze swej pikuliny.

Muzyka umilk艂a. Fajerwerki wystrzeli艂y ameryka艅skie flagi na spadochronach. Zesp贸艂 szkolny Lincoln High „Dzie­si臋膰 do Kwadratu” przeszed艂 przed stanowiskiem s臋dzi贸w, w r贸wnych szeregach, z wysoko uniesionymi pi贸ropuszami, b艂yszcz膮c mosi臋偶nymi guzikami.

Helmholtz omal nie wybuchn膮艂 p艂aczem, gdy ameryka艅­skie flagi zawis艂y w powietrzu, a w艣r贸d nich rozprysn臋艂y si臋 d藕wi臋ki srebrzystego porywaj膮cego solowego pikola Leroya.

***

Szkolne orkiestry zgrupowano przed stanowiskiem s臋­dziowskim. George M. Helmholtz sta艂 przed swoim ze­spo艂em, pomi臋dzy ogromnym transparentem z czarn膮 pan­ter膮 Lincoln High na szkar艂atnym polu a sztandarem na­rodowym USA.

Gdy wezwano go, by odebra艂 trofeum, przemaszerowa艂 przez szeroki plac przy akompaniamencie b臋benka i pi­kuliny. Gdy wraca艂, zataczaj膮c si臋 lekko pod ci臋偶arem pi臋t­nastu kilogram贸w br膮zu i orzecha w艂oskiego, orkiestra gra艂a jego kompozycj臋 Przeciwnicy Lincoln High zap艂acz膮 dzi艣 wieczorem.

Gdy uroczysto艣膰 si臋 sko艅czy艂a, Haley 艣piesznie wynurzy艂 si臋 z t艂umu, by u艣cisn膮膰 d艂o艅 Helmholtza.

- Niech pan pogratuluje Leroyowi - rzek艂 Helm­holtz. - To on jest bohaterem dnia. - Rozpromieniony, poszuka艂 ch艂opca wzrokiem i zobaczy艂 go zn贸w z 艂adn膮, jasnow艂os膮 pikulinistk膮, bardziej o偶ywionego ni偶 kiedykol­wiek. Reakcja dziewczyny by艂a nadzwyczaj ciep艂a.

- Wyra藕nie nie przeszkadzaj膮 jej mniej wydatne ramio­na - powiedzia艂 Helmholtz.

- To dlatego, 偶e i on si臋 tym nie przejmuje - zauwa偶y艂 Haley. - Teraz jest m臋偶czyzn膮 i kszta艂t jego figury nie ma dla niego znaczenia.

- Z pewno艣ci膮 da艂 z siebie wszystko dla Lincoln High ­- rzek艂 Helmholtz. - Podziwiam w nim to oddanie dla szko艂y.

- To nie by艂o oddanie dla szko艂y - roze艣mia艂 si臋 Ha­ley - lecz pie艣艅 mi艂osna prawdziwego ameryka艅skiego samca. Czy nie wie pan nic o mi艂o艣ci?

Helmholtz rozmy艣la艂 o mi艂o艣ci, gdy wraca艂 do samochodu, uginaj膮c si臋 pod ci臋偶arem ogromnego trofeum. Je艣li mi艂o艣膰 jest 艣lepa, obsesyjna, wymagaj膮ca, pozbawiona rozs膮dku i tak szalona, jak m贸wi膮 ludzie, to nigdy jej nie pozna艂. Westchn膮艂, podejrzewaj膮c, 偶e co艣 straci艂, nie zaznawszy nami臋tno艣ci ani romantycznych uniesie艅.

Gdy dotar艂 do swego samochodu, okaza艂o si臋, 偶e siad艂a mu jedna opona. Przypomnia艂 sobie, 偶e nie ma ko艂a zapaso­wego. Nie czu艂 jednak nic poza lekkim dyskomfortem. Wsiad艂 do tramwaju, znalaz艂 wolne miejsce, usadowi艂 si臋 z trofeum na kolanach i u艣miechn膮艂 si臋. Znowu s艂ysza艂 muzyk臋.

Tabakiera z Bagombo

- To nowy lokal, prawda? - spyta艂 Eddie Laird.

Siedzia艂 w barze w centrum miasta. By艂 jedynym klientem i rozmawia艂 z barmanem.

- Nie pami臋tam tego baru, a zna艂em ka偶dy lokal w mie艣­cie - powiedzia艂.

Laird by艂 pot臋偶nym trzydziestotrzyletnim m臋偶czyzn膮 o sympatycznie zuchwa艂ej, okr膮g艂ej jak ksi臋偶yc twarzy. Mia艂 na sobie granatowy flanelowy garnitur, najwyra藕niej nowiu­te艅ki. Przygl膮da艂 si臋 swemu odbiciu w niebieskawym lustrze. Od czasu do czasu odstawia艂 szklaneczk臋, by przyg艂adzi膰 g艂adk膮 klap臋 marynarki.

- Nie taki zn贸w nowy - rzek艂 barman, ospa艂y gruby m臋偶czyzna po pi臋膰dziesi膮tce. - Kiedy ostatni raz by艂 pan w mie艣cie?

- Podczas wojny - odpowiedzia艂 Laird.

- Kt贸rej wojny?

- Kt贸rej? - powt贸rzy艂 Laird. - Pewnie musi pan pyta膰 o to dzisiaj ludzi, gdy m贸wi膮 o wojnie. Podczas drugiej wojny 艣wiatowej. Stacjonowa艂em w Cunnigham Field. Wpa­da艂em tu, gdy tylko mog艂em.

Wspomnia艂 z 艂agodnym smutkiem swoje odbicie w innych barowych lustrach w tamtych dniach; b艂ysk oku膰 na wst膮偶ce odznacze艅 i srebrnych skrzyde艂ek.

- Ten lokal otwarto w czterdziestym sz贸stym i od tamtego czasu by艂 dwukrotnie remontowany - powiedzia艂 barman.

- Dwukrotnie remontowany - rzek艂 z zadum膮 Laird. - ­W naszych czasach wszystko zu偶ywa si臋 bardzo szybko, prawda? Czy nadal mo偶na zje艣膰 艣wie偶y stek za dwa dolary „U Charleya”?

- Przypalony - odrzek艂 barman. - Obecnie restauracja nazywa si臋 „U J. C. Penneya”.

- Gdzie wi臋c sp臋dzaj膮 teraz czas lotnicy? - zaciekawi艂 si臋 Laird.

- Nie ma ich tu. Zlikwidowano Cunnigham Field - od­powiedzia艂 barman.

Laird wzi膮艂 swojego drinka i podszed艂 do okna, by obser­wowa膰 przechodni贸w.

- Spodziewa艂em si臋, 偶e tutejsze kobiety nadal b臋d膮 nosi艂y kr贸tkie sp贸dniczki - powiedzia艂. - Gdzie si臋 podzia艂y te wszystkie 艣liczne r贸偶owe kolanka? - Zab臋bni艂 palcami po szybie. Przechodz膮ca kobieta spojrza艂a na niego i przy­艣pieszy艂a kroku.

- Mam tu gdzie艣 偶on臋 - oznajmi艂 Laird. - Jak pan my艣li, co mog艂o si臋 z ni膮 sta膰 przez jedena艣cie lat?

- 呕on臋?

- By艂膮 偶on臋. To jedna z tych rzeczy, kt贸re zdarzaj膮 si臋 podczas wojny. Ja mia艂em dwadzie艣cia dwa lata, ona osiem­na艣cie. Ma艂偶e艅stwo trwa艂o sze艣膰 miesi臋cy.

- Co si臋 popsu艂o?

- Popsu艂o? - powt贸rzy艂 Laird. - Po prostu nie chcia­艂em by膰 niczyj膮 w艂asno艣ci膮, i koniec. Dla mnie by艂o wa偶ne, 偶ebym m贸g艂 w艂o偶y膰 szczoteczk臋 do z臋b贸w do kieszeni spodni i wybra膰 si臋, dok膮dkolwiek mnie ci膮gn臋艂o. Ale jej si臋 to nie podoba艂o. A wi臋c... - U艣miechn膮艂 si臋 szeroko. - Adieu. 呕adnych 艂ez, 偶adnych pretensji.

Podszed艂 do szafy graj膮cej.

- Jaka jest w tej chwili najpopularniejsza piosenka?

- Niech pan w艂膮czy siedemnastk臋 - odpowiedzia艂 bar­man. - Chyba dam rad臋 wys艂ucha膰 jej jeszcze raz.

Laird pu艣ci艂 siedemnastk臋, 艂zaw膮 ballad臋 o utraconej mi艂o艣ci. S艂ucha艂 jej skoncentrowany. Pod koniec tupn膮艂 nog膮 i mrugn膮艂, tak jak wiele lat temu.

- Jeszcze jeden drink - powiedzia艂 - i, na Boga, za­dzwoni臋 do mojej by艂ej 偶ony. Wszystko w porz膮dku, praw­da? - spyta艂 barmana. - Czy nie mog臋 zadzwoni膰 do niej, skoro mam ochot臋? - Roze艣mia艂 si臋. - „Droga Emily Post - mam ma艂y problem zwi膮zany z dobrymi maniera­mi”... Nie widzia艂em mojej by艂ej 偶ony ani nie zamieni艂em z ni膮 s艂owa przez jedena艣cie lat. Teraz znalaz艂em si臋 w tym samym mie艣cie co ona...

- Sk膮d pan wie, 偶e wci膮偶 tu mieszka? - spyta艂 barman.

- Zadzwoni艂em rano po przyje藕dzie do starego kumpla. Powiedzia艂 mi, 偶e jest ustawiona - dosta艂a to, czego chcia艂a: zarabiaj膮cego m臋偶a niewolnika, domek obro艣ni臋ty blusz­czem, z poddaszem, kt贸re mo偶na rozbudowa膰, dwoje dzieci i 膰wier膰 akra trawnika tak zielonego jak na cmentarzu Arlington.

Podszed艂 do telefonu i po raz czwarty tego dnia sprawdzi艂 numer by艂ej 偶ony pod nazwiskiem jej drugiego m臋偶a, trzy­maj膮c dziesi膮tk臋 tu偶 nad otworem na monet臋. Tym razem pozwoli艂, by wpad艂a do 艣rodka.

- Nie wiem, po co to robi臋 - powiedzia艂 Laird i wykr臋ci艂 numer.

Telefon odebra艂a kobieta. W oddali by艂o s艂ycha膰 p艂acz dziecka i graj膮ce radio.

- Amy? - spyta艂 Laird.

- S艂ucham? - Amy by艂a wyra藕nie skonsternowana.

Na twarzy Lairda rozla艂 si臋 idiotyczny u艣miech.

- Hej, zgadnij, kto m贸wi. Eddie Laird.

- Kto?

- Eddie Laird... Eddie! - Zachichota艂.

- Prosz臋 chwileczk臋 zaczeka膰, dobrze? - powiedzia艂a Amy. - Dziecko okropnie ha艂asuje, radio gra, ja mam ciasteczka w piekarniku, w艂a艣nie szykuj臋 si臋 do wyj艣cia. Mo偶e pan zaczeka膰?

- Jasne.

- Teraz s艂ucham -powiedzia艂a bez tchu. - Kto m贸wi?

- Eddie Laird.

- Naprawd臋? - wykrztusi艂a.

- Naprawd臋 - odrzek艂 weso艂o Laird. - W艂a艣nie wpad­艂em z Cejlonu, przez Bagdad, Rzym i Nowy Jork.

- Dobry Bo偶e - powiedzia艂a Amy. - Co za wstrz膮s. Nie wiedzia艂am nawet, czy 偶yjesz, czy nie.

- Nie mog膮 mnie zabi膰, cho膰 B贸g 艣wiadkiem, 偶e usilnie pr贸bowali - roze艣mia艂 si臋 serdecznie Laird.

- Co porabia艂e艣 przez ten czas?

- Ooch, zajmowa艂em si臋 wszystkim po trochu. W艂a艣nie rzuci艂em prac臋. Lata艂em do Cejlonu po sprz臋t do po艂owu pere艂. Teraz zak艂adam w艂asn膮 firm臋. B臋dziemy prowadzi膰 poszukiwania z艂贸偶 uranu w okolicy Klondike. Przed Cej­lonem poszukiwa艂em diament贸w w amazo艅skich lasach deszczowych, a jeszcze wcze艣niej lata艂em u szejka w Iraku.

- Niemal jak w Ba艣niach z tysi膮ca i jednej nocy - po­wiedzia艂a Amy. - Mo偶e si臋 zakr臋ci膰 w g艂owie.

- No c贸偶, nie miej 偶adnych ol艣niewaj膮cych z艂udze艅 ­rzek艂 Laird. Sprawia艂 wra偶enie, jak gdyby si臋 postarza艂 w ci膮gu kilku sekund. - To w wi臋kszo艣ci ci臋偶ka, brudna i niebezpieczna praca. - Westchn膮艂. - A ty, jak si臋 mie­wasz, Amy?

- Ja? Tak jak ka偶da gospodyni domowa. Zn臋kana.

Dziecko zacz臋艂o znowu p艂aka膰.

- Amy - spyta艂 Laird chrapliwym g艂osem - czy wszyst­ko jest w porz膮dku - mi臋dzy nami?

- Czas leczy wszystkie rany - odpowiedzia艂a cicho. - ­Na pocz膮tku bola艂o, Eddie, bardzo bola艂o. Zrozumia艂am jednak, 偶e tak b臋dzie lepiej. Nic na to nie poradzisz, 偶e jeste艣 niespokojnym duchem. Taki si臋 urodzi艂e艣. Przypomina艂e艣 or艂a uwi臋zionego w klatce, miotaj膮cego si臋, trac膮cego pi贸ra.

- A ty, Amy, jeste艣 szcz臋艣liwa?

- Bardzo - odpowiedzia艂a Amy z ca艂ego serca. - Cza­sami dostaj臋 kr臋膰ka z dzieciakami, ale kiedy mam chwil臋 dla siebie, widz臋, 偶e wszystko jest kochane i dobre. Tego zawsze pragn臋艂am. Zatem w ko艅cu oboje mamy to, czego chcie­li艣my, prawda? Orze艂 i kura domowa.

- Amy - poprosi艂 Laird - mo偶e m贸g艂bym wpa艣膰 i zobaczy膰 si臋 z tob膮? Przez pami臋膰 na dawne czasy?

- Och, Eddie, w domu panuje straszny ba艂agan, a ja wygl膮dam jak czarownica. Nie znios艂abym, gdyby艣 zobaczy艂 mnie w takim stanie - po podr贸偶y z Cejlonu przez Bagdad, Rzym i Nowy Jork. Co za przykry kontrast. Stevie mia艂 w zesz艂ym tygodniu odr臋, a male艅stwo nie da艂o spa膰 Har­ry'emu i mnie przez ca艂膮 noc...

- No, no - przerwa艂 jej Laird 艂agodnie. - I tak przez to wszystko prze艣wiecasz prawdziwa ty. Wpadn臋 o pi膮tej, przywitam si臋 i zaraz wyjad臋 z powrotem, dobrze?

***

Jad膮c taks贸wk膮 do domu Amy, Laird stara艂 si臋 wzbudzi膰 w sobie sentymentalne uczucia z powodu spotkania po latach. Pr贸bowa艂 odtworzy膰 w pami臋ci swoje najlepsze dni z Amy, ale wywo艂a艂 jedynie obraz nimf przypominaj膮cych gwiazdki filmowe, o czerwonych wargach i nieobecnym spojrzeniu, ta艅cz膮cych wok贸艂 niego. Ten niedostatek wyob­ra藕ni, podobnie jak wszystko inne tego dnia, by艂 przejawem cofni臋cia si臋 do szczeni臋cych lat w lotnictwie. Wszystkie 艂adne kobiety wydawa艂y mu si臋 ulepione z tej samej gliny.

Laird kaza艂 taks贸wkarzowi, 偶eby na niego zaczeka艂.

- Wizyta b臋dzie kr贸tka i przyjemna - powiedzia艂.

Gdy podszed艂 do ma艂ego, zwyczajnego domku Amy, uda艂o mu si臋 przywo艂a膰 na usta u艣miech smutnej dojrza艂o艣ci, u艣miech cz艂owieka, kt贸ry krzywdzi艂 i by艂 krzywdzony, kt贸ry widzia艂 wszystko, wiele si臋 nauczy艂 i kt贸ry ca艂kiem przypad­kowo zarobi艂 po drodze mn贸stwo pieni臋dzy.

Zapuka艂 i czekaj膮c na otwarcie drzwi, skuba艂 艂uszcz膮c膮 si臋 farb臋 na framudze.

M膮偶 Amy, Harry, niski, zwalisty m臋偶czyzna o mi艂ej twa­rzy, zaprosi艂 go do 艣rodka.

- Przewijam dziecko - zawo艂a艂a z g艂臋bi domu Amy. ­- Zaraz do was przyjd臋.

Harry by艂 wyra藕nie onie艣mielony okaza艂膮 postur膮 Lairda, kt贸ry popatrzy艂 na niego przyja藕nie z g贸ry i poklepa艂 po kole偶e艅sku po ramieniu.

- Zapewne wiele os贸b uzna艂oby, 偶e to dziwna sytu­acja - powiedzia艂. - Ale to, co zasz艂o mi臋dzy mn膮 a Amy, to daleka przesz艂o艣膰. Byli艣my wtedy par膮 szalonych dziecia­k贸w, teraz wszyscy jeste艣my starsi i m膮drzejsi. Mam nadziej臋, 偶e mo偶emy zosta膰 przyjaci贸艂mi.

Harry skin膮艂 g艂ow膮.

- Jasne, czemu nie? - odpowiedzia艂. - Napijesz si臋 czego艣? Niestety, nie mamy wielkiego wyboru. 呕ytni贸wka czy piwo?

- Nic nie szkodzi, Harry - machn膮艂 r臋k膮 Laird. - Pi­艂em kaw臋 z Maorysami, szkock膮 z Anglikami, szampana z Francuzami, kakao z Tupi. Napij臋 si臋 z tob膮 偶ytni贸wki albo piwa. Gdy by艂em w Rzymie... - Si臋gn膮艂 do kieszeni i wyj膮艂 z niej tabakier臋 inkrustowan膮 p贸艂szlachetnymi ka­mieniami. - Przywioz艂em drobiazg dla ciebie i Amy. ­- Wcisn膮艂 pude艂eczko Harry'emu do r臋ki. - Kupi艂em to za bezcen w Bagombo.

- Bagombo? - spyta艂 oszo艂omiony Harry.

- Cejlon - wyja艣ni艂 swobodnie Laird. - Lata艂em tam po sprz臋t do po艂owu pere艂. Kas臋 robi艂em fantastyczn膮, 艣rednia temperatura wynosi艂a dwadzie艣cia trzy stopnie, ale nie znosi艂em monsun贸w. Nie mog艂em wytrzyma膰 czekania w jednym pokoju, a偶 deszcz przestanie pada膰. M臋偶czyzna musi by膰 aktywny albo schodzi na psy - staje si臋 rozlaz艂y i niem臋ski.

- Uhum - mrukn膮艂 Harry.

Ma艂y dom, kuchenne zapachy i rodzinny ba艂agan za­czyna艂y ju偶 przyt艂acza膰 Lairda, sprawiaj膮c, 偶e chcia艂 jak najpr臋dzej da膰 st膮d drapaka.

- Macie mi艂y dom - powiedzia艂.

- Troch臋 ma艂y - odrzek艂 Harry. - Ale...

- Przytulny - doko艅czy艂 Laird. - Zbyt du偶a przestrze艅 mo偶e doprowadzi膰 cz艂owieka do sza艂u, znam dobrze to uczucie. W Bagombo mia艂em dwadzie艣cia sze艣膰 pokoj贸w i dwana艣cioro s艂u偶by do utrzymywania w nich porz膮dku, ale nie czu艂em si臋 tam szcz臋艣liwy. Prawd臋 m贸wi膮c, dra偶ni艂o to mnie. - Wzruszy艂 ramionami. - Ale wynajmowa艂em ten dom za siedem dolar贸w miesi臋cznie i nie mog艂em przepu艣ci膰 takiej okazji, prawda?

Harry szed艂 ju偶 do kuchni, ale zatrzyma艂 si臋 w progu, jak ra偶ony piorunem.

- Siedem dolar贸w miesi臋cznie za dwadzie艣cia sze艣膰 po­koj贸w? - rzek艂 z niedowierzaniem.

- Okaza艂o si臋, 偶e zosta艂em oszukany. Poprzedni najemca p艂aci艂 trzy dolary.

- Trzy - powt贸rzy艂 cicho Harry. - Powiedz mi - spy­ta艂 z wahaniem - czy na Amerykan贸w czeka
w takich okolicach wiele miejsc pracy? Mo偶na si臋 gdzie艣 za艂apa膰?

- Przecie偶 nie zostawi艂by艣 rodziny, prawda?

Harry poczu艂 wyrzuty sumienia.

- Och, nie! My艣la艂em, 偶e m贸g艂bym ich zabra膰.

- Nie, nie - zaprzeczy艂 Laird. - Anga偶uj膮 tylko kawa­ler贸w. Zreszt膮, jeste艣 tu mi艂o urz膮dzony. Poza tym, 偶eby ubiega膰 si臋 o du偶e pieni膮dze, musia艂by艣 mie膰 jaki艣 odpo­wiedni fach. Powiniene艣 umie膰 lata膰, sterowa膰 艂odzi膮, zna膰 j臋zyki. Zwykle werbuj膮 do pracy w barach w Singapurze, Algierii lub w podobnych miejscach. Aleja teraz zamierzam poszukiwa膰 na w艂asn膮 r臋k臋 z艂贸偶 uranu w Klondike i po­trzebuj臋 dw贸ch dobrych technik贸w znaj膮cych si臋 na liczniku Geigera. Potrafisz naprawi膰 licznik Geigera, Harry?

- Nie - odpar艂 ponuro Harry.

- C贸偶, i tak chc膮 zatrudni膰 kawaler贸w - powiedzia艂 Laird. - To pi臋kne okolice, obfituj膮ce w 艂osie i 艂ososia, ale warunki trudne. Nie ma tam miejsca dla kobiet i dzieci. A czym ty si臋 zajmujesz?

- Och - rzek艂 sm臋tnie Harry - jestem kierownikiem dzia艂u kredyt贸w w domu towarowym.

- Harry - zawo艂a艂a Amy - czy mo偶esz podgrza膰 kasz­k臋 dla dziecka i sprawdzi膰, czy fasola jest gotowa?

- Dobrze, kochanie - odpowiedzia艂 napi臋tym g艂osem Harry.

- Co powiedzia艂e艣, skarbie?

- Powiedzia艂em: tak! - rykn膮艂 Harry.

W domu zapanowa艂a pe艂na zdumienia cisza.

***

Potem wesz艂a Amy i Laird natychmiast j膮 sobie przypo­mnia艂. Wsta艂. Amy, 艣liczna kobieta o czarnych w艂osach i ciemnych, m膮drych, czu艂ych oczach, wygl膮da艂a wci膮偶 m艂o­do, lecz na jej twarzy widnia艂o zm臋czenie. By艂a 艂adnie ubra­na, starannie umalowana i bardzo skr臋powana.

- Eddie, jak mi艂o - powiedzia艂a z pe艂n膮 rezerwy weso­艂o艣ci膮. - 艢wietnie wygl膮dasz!

- Ty r贸wnie偶 - odwzajemni艂 si臋 Laird.

- Doprawdy? Czuj臋 si臋 taka wiekowa.

- Nie powinna艣. 呕ycie wyra藕nie ci s艂u偶y.

- Jeste艣my bardzo szcz臋艣liwi - rzek艂a Amy.

- Wygl膮dasz tak pi臋knie jak paryska modelka, jak gwiazda filmowa w Rzymie.

- Nie m贸wisz serio - powiedzia艂a mile po艂echtana Amy.

- W艂a艣nie 偶e tak. Widz臋 ci臋 w chanelowskim kostiumie, jak idziesz po Champs Elys茅es, stukaj膮c wysokimi ob­casami, 艂agodny wiosenny wiatr rozwiewa twoje czarne w艂osy, a wszyscy gapi膮 si臋 na ciebie - nawet 偶andarmi salutuj膮!

- Och, Eddie! - wykrzykn臋艂a Amy.

- By艂a艣 w Pary偶u? - spyta艂 Laird.

- Nie - odrzek艂a t臋sknie Amy.

- Niewa偶ne. W Nowym Jorku mo偶na prze偶y膰 znacznie bardziej egzotyczne emocje. Potrafi臋 sobie wyobrazi膰 ciebie w艣r贸d t艂umu, w teatrze, wszyscy m臋偶czy藕ni milkn膮 i od­wracaj膮 si臋, by po偶era膰 ci臋 wzrokiem. Kiedy by艂a艣 ostatnio w Nowym Jorku?

- Hmmm? - spyta艂a Amy, spogl膮daj膮c nieobecnym wzrokiem w dal.

- Kiedy by艂a艣 ostatnio w Nowym Jorku? - powt贸rzy艂 Laird.

- Och, nigdy tam nie by艂am. Harry by艂 tam s艂u偶bowo.

- Czemu nie zabra艂 ci臋 ze sob膮? - spyla艂 szarmancko Laird. - Nie mo偶esz pozwoli膰, 偶eby m艂odo艣膰 ci uciek艂a bez odwiedzenia Nowego Jorku. To miasto m艂odych ludzi.

- Kochanie - zawo艂a艂 Harry z kuchni - jak mam sprawdzi膰, czy fasola ju偶 dosz艂a?

- Wetknij w ni膮 cholerny widelec! - wrzasn臋艂a Amy.

Harry stan膮艂 w progu z drinkami, ze zdumieniem i uraz膮 mrugaj膮c oczami.

- Czy musisz na mnie krzycze膰? - spyta艂.

Amy przetar艂a d艂oni膮 oczy.

- Przepraszam - powiedzia艂a. - Jestem zm臋czona. Oboje jeste艣my zm臋czeni.

- Prawie nie spali艣my - doda艂 Harry. Poklepa艂 偶on臋 po ramieniu. - Jeste艣my oboje troch臋 zdenerwowani.

Amy wzi臋艂a m臋偶a za r臋k臋 i 艣cisn臋艂a j膮 lekko. Na dom sp艂yn膮艂 zn贸w 艂agodny spok贸j.

Harry poda艂 drinki, a Laird wzni贸s艂 toast.

- Jedzmy, pijmy i weselmy si臋 - powiedzia艂 - albowiem jutro umrzemy.

Harry i Amy skrzywili si臋, po czym wypili chciwie swoje drinki.

- Eddie przywi贸z艂 nam tabakier臋 z Bagombo, skar­bie - poinformowa艂 偶on臋 Harry. - Czy wym贸wi艂em to prawid艂owo?

- Z lekkim ameryka艅skim akcentem - rzek艂 pob艂a偶liwie Laird. - Ale mniej wi臋cej dobrze. - Zasznurowa艂 war­gi. - Bagombo.

- Bardzo 艂adna - powiedzia艂a Amy. - Postawi臋 j膮 na toaletce i nie pozwol臋 dzieciakom si臋 do niej zbli偶a膰. Bagombo.

- W艂a艣nie! - ucieszy艂 si臋 Laird. - Amy wym贸wi艂a to prawid艂owo. Zabawne. Niekt贸rzy ludzie maj膮 smyka艂k臋 do j臋zyk贸w. Us艂ysz膮 co艣 raz i natychmiast wychwytuj膮 wszyst­kie subtelno艣ci. A niekt贸rym s艂o艅 nadepn膮艂 na ucho i nigdy nie z艂api膮 w艂a艣ciwej melodii. Amy, pos艂uchaj, a potem po­wt贸rz to, co powiem: Toli! Pakka sahn nebul rokka ta. Si notte loni gin ta tonic.

Amy powt贸rzy艂a ostro偶nie zdanie.

- Doskonale! Wiesz, co w艂a艣nie powiedzia艂a艣 w Buhna­-Simca? „M艂oda kobieto, przykryj dziecko i przynie艣 mi d偶in z tonikiem na po艂udniowy taras”. Teraz, Harry, twoja kolej, Powt贸rz: Pilla! Sibba tu bang-bang. Libbin hru donna steek!

Harry, marszcz膮c brwi, powt贸rzy艂 zdanie.

Laird rozsiad艂 si臋 wygodnie, u艣miechaj膮c si臋 wsp贸艂czuj膮co do Amy.

- No, nie wiem, Harry. To mog艂oby nawet znale藕膰 zrozumienie, tyle 偶e tubylcy 艣mialiby si臋 za twoimi plecami.

- A co takiego powiedzia艂em? - spyta艂 ura偶ony Harry.

- „Ch艂opcze! -przet艂umaczy艂 Laird. - Daj mi strzelb臋. Tam, przed nami, w k臋pie drzew, czai si臋 tygrys”.

- Pilla! - rzek艂 w艂adczym tonem Harry. - Sibba tu bang-bang. Libbin hru donna steek! - Gdy wyci膮gn膮艂 r臋k臋 po strzelb臋, dr偶a艂a jak ryba trzepoc膮ca si臋 na piasku.

- Lepiej, znacznie lepiej! - pochwali艂 go Laird.

- To by艂o naprawd臋 dobre - doda艂a Amy.

Harry pomin膮艂 milczeniem ich pochlebstwa. By艂 pos臋pny, praktyczny.

- Powiedz mi, czy tygrysy s膮 problemem w okolicach Bagombo?

- Czasami, gdy zabraknie zwierzyny w d偶ungli, tygrysy pojawiaj膮 si臋 na peryferiach miast - wyja艣ni艂 Laird. - Wte­dy trzeba wybra膰 si臋 na polowanie.

- Masz s艂u偶b臋 w Bagombo, prawda? - spyta艂a Amy.

- Jasne, i p艂ac臋 po sze艣膰 cent贸w dziennie m臋偶czyznom i po cztery centy dziennie kobietom - odrzek艂 Laird.

Kto艣 opar艂 ze stukotem rower o zewn臋trzn膮 艣cian臋 bu­dynku.

- Stevie wr贸ci艂 do domu - powiedzia艂 Harry.

- Chc臋 jecha膰 do Bagombo - oznajmi艂a Amy.

- To nie jest odpowiednie miejsce do wychowywania dzieci - odpar艂 Laird. - To jego wielki minus.

Drzwi frontowe otworzy艂y si臋 i do domu wpad艂 艂adny muskularny dziewi臋cioletni ch艂opiec, zgrzany i spocony. Rzuci艂 czapk臋 na haczyk w 艣ciennej szafie i ruszy艂 biegiem po schodach na g贸r臋.

- Powie艣 porz膮dnie czapk臋, Stevie! - powiedzia艂a ostro Amy. - Nie jestem s艂u偶膮c膮, kt贸ra b臋dzie chodzi膰 i zbiera膰 wszystko po tobie.

- I podno艣 nogi! - doda艂 Harry.

Stevie zszed艂 po schodach skradaj膮cym si臋 krokiem, za­szokowany i zdumiony.

- Co w was nagle wst膮pi艂o?

- Nie b膮d藕 bezczelny - skarci艂 go Harry. - Chod藕 tutaj i przywitaj si臋 z panem Lairdem.

- Majorem Lairdem - poprawi艂 go grzecznie Eddie.

- Cze艣膰 - powiedzia艂 Stevie. - Czemu nie nosisz mun­duru, skoro jeste艣 majorem?

- Poniewa偶 jestem oficerem rezerwy - odrzek艂 Laird. Poczu艂, 偶e szczere, lekcewa偶膮ce i trze藕we spojrzenie ch艂opi臋­cych oczu wprawia go w zak艂opotanie, zaczyna czu膰 si臋 naprawd臋 nieswojo. U艣miechn膮艂 si臋 sztucznie. - Macie mi艂ego synka.

- Ach, t e g o r o d z a j u major - wycedzi艂 Stevie. Zauwa偶y艂 tabakier臋 i wzi膮艂 j膮 do r臋ki.

- Stevie - powiedzia艂a Amy - od艂贸偶 to. To jeden ze skarb贸w mamusi, nie chc臋, 偶eby艣 go upu艣ci艂 i popsu艂. Na­tychmiast to od艂贸偶.

- Dobrze, dobrze - rzek艂 pojednawczo Stevie. Odstawi艂 pude艂ko z wystudiowan膮 ostro偶no艣ci膮. - Nie mia艂em poj臋­cia, 偶e to takie cenne.

- Major Laird przywi贸z艂 j膮 z Bagombo - wyja艣ni艂a Amy.

- Bagombo w Japonii? - spyta艂 Stevie.

- Na Cejlonie, Stevie - powiedzia艂 Harry. - Bagombo znajduje si臋 na Cejlonie.

- Wobec tego sk膮d si臋 wzi膮艂 napis na spodzie „Made in Japan”?

Laird zblad艂.

- Eksportuj膮 swoje wyroby do Japonii, a Japo艅czycy sprzedaj膮 je dla nich - odpowiedzia艂.

- Widzisz, Stevie, nauczy艂e艣 si臋 czego艣 dzisiaj - za­uwa偶y艂a Amy.

- Wobec tego, czemu nie pisz膮, 偶e to wyprodukowano na Cejlonie? - pyta艂 uparcie Stevie.

- Umys艂y ludzi Wschodu b艂膮dz膮 kr臋tymi 艣cie偶kami - ­rzek艂 Harry.

- W艂a艣nie - potwierdzi艂 desperacko Laird. - Zawar艂e艣 w tym jednym zdaniu ca艂膮 psychik臋 ludzi Wschodu.

- Wo偶膮 te wszystkie rzeczy z Afryki do Japonii? - spy­ta艂 Stevie.

Lairda ogarn臋艂y straszliwe w膮tpliwo艣ci. Mapa 艣wiata wirowa艂a mu w oczach, kontynenty trzepota艂y i zmienia艂y kszta艂ty, wyspa Cejlon ucieka艂a przez siedem m贸rz. Tylko dwa punkty zajmowa艂y niewzruszon膮 pozycj臋, a by艂y to niebieskie oczy Steviego o lekcewa偶膮cym spojrzeniu.

- Zawsze my艣la艂am, 偶e Cejlon le偶y obok Indii - powie­dzia艂a Amy.

- Zabawne, ile rzeczy wylatuje cz艂owiekowi z g艂owy, je艣li zaczyna o nich zbyt intensywnie my艣le膰 - zauwa偶y艂 Harry. - Teraz Cejlon pomiesza艂 mi si臋 z Madagaskarem.

- I z Sumatr膮, i z Borneo - doda艂a Amy. - Tak to jest, gdy nigdy nie ruszamy si臋 z domu.

Teraz ju偶 cztery wyspy 偶eglowa艂y po sko艂atanej g艂owie Lairda.

- A wi臋c jaka jest odpowied藕 na to pytanie, Eddie? ­- dr膮偶y艂a Amy. - Gdzie le偶y Cejlon?

- Obok Afryki - odpowiedzia艂 pewnym tonem Ste­vie. - Uczyli艣my si臋 tego.

Laird rozejrza艂 si臋 po pokoju. Na wszystkich twarzach malowa艂 si臋 brak pewno艣ci, z wyj膮tkiem Steviego. Od­chrz膮kn膮艂.

- Ch艂opiec ma racj臋 - wychrypia艂.

- Zaraz przynios臋 atlas i poka偶臋 wam - rzek艂 dumnie Stevie i pobieg艂 na g贸r臋.

Laird wsta艂. Czu艂, 偶e ma mi臋kkie kolana.

- Musz臋 p臋dzi膰.

- Tak szybko? - powiedzia艂 Harry. - Mam nadziej臋, 偶e znajdziesz mn贸stwo uranu. Da艂bym sobie r臋k臋 uci膮膰 za to, by m贸c pojecha膰 z tob膮 - doda艂, unikaj膮c wzroku 偶ony.

- Kiedy艣, gdy dzieci dorosn膮 - rzek艂a z melancholi膮 Amy - mo偶e b臋dziemy jeszcze do艣膰 m艂odzi, 偶eby nacieszy膰 si臋 urokami Pary偶a i Nowego Jorku oraz innych miejsc ­i by膰 mo偶e osi膮艣膰 na emeryturze
w Bagombo.

- Mam nadziej臋 - powiedzia艂 odwa偶nie Laird. Wyszed艂 szybko za drzwi i ruszy艂 chodnikiem, kt贸ry zdawa艂 si臋 nie mie膰 ko艅ca, do taks贸wki.

- Jedziemy - poleci艂 kierowcy.

- Krzycz膮 co艣 do pana - rzek艂 kierowca. Opu艣ci艂 szyb臋, 偶eby Laird m贸g艂 s艂ysze膰.

- Hej, majorze! - wo艂a艂 Stevie. - To mamusia ma racj臋, a my si臋 mylili艣my. Cejlon le偶y obok Indii.

Rodzina, kt贸r膮 Laird tak niedawno rozproszy艂 na wietrze w r贸偶ne strony, zn贸w by艂a razem, zjednoczona w uciesze na progu domu.

- Pilla - krzycza艂 rado艣nie Harry. - Sibba tu bang­-bang. Libbin hru donna steek!

- Toli! - wt贸rowa艂a mu Amy. - Pakka sahn nebul rokka ta. Si notte loni gin ta tonic.

Taks贸wka odjecha艂a.

***

Tego samego wieczoru, w pokoju hotelowym, Laird odby艂 mi臋dzymiastow膮 rozmow臋 ze sw膮 drug膮 偶on膮, Selm膮, znaj­duj膮c膮 si臋 w tej chwili daleko, daleko st膮d, w ma艂ym domku w Levittown, na Long Island w stanie Nowy Jork.

- Czy Arthur robi post臋py w czytaniu, Selmo? - spyta艂.

- Nauczyciel twierdzi, 偶e nie jest t臋py, ale leniwy, i 偶e je艣li tylko zechce, bardzo szybko nadrobi zaleg艂o艣ci - od­powiedzia艂a Selma.

- Porozmawiam z nim, gdy wr贸c臋 do domu - obieca艂 Laird. - A bli藕niaki? Pozwalaj膮 ci cho膰 na chwil臋 zasn膮膰?

- No c贸偶, nazwijmy to w ten spos贸b, 偶e staram si臋 usun膮膰 je z drogi jednym ciosem. - Selma ziewn臋艂a roz­dzieraj膮co. - Jak podr贸偶?

- Pami臋tasz, jak m贸wili, 偶e nie da si臋 sprzeda膰 chips贸w ziemniaczanych w Dubuque?

- Pami臋tam.

- A mnie si臋 to uda艂o - rzek艂 triumfuj膮co Laird. - ­Zamierzam stworzy膰 histori臋 na tym terenie. Zawojuj臋 to miasto.

- Czy... - Selma zawaha艂a si臋. - Czy zadzwonisz do n i ej, Eddie?

- Nieee - odpar艂 Laird. - Po co rozgrzebywa膰 po­pieliska?

- Nie jeste艣 nawet ciekawy, co si臋 z ni膮 dzieje?

- Nieee. Prawie si臋 nie znali艣my. Ludzie si臋 zmieniaj膮, ludzie si臋 zmieniaj膮. - Pstrykn膮艂 palcami. - Och, by艂bym zapomnia艂. Co powiedzia艂 dentysta o z臋bach Dawn?

- Musi nosi膰 aparat - oznajmi艂a z westchnieniem Selma.

- Kup koniecznie - rzek艂 stanowczo Laird. - Zasko­czy艂em, Selmo. Zaczynamy wreszcie 偶y膰. Kupi艂em sobie nowy garnitur.

- Najwy偶szy czas - powiedzia艂a Selma. - Od dawna by艂 ci potrzebny. Do twarzy ci w nim?

- Chyba tak. Kocham, ci臋, Selmo.

- Kocham ci臋, Eddie. Dobranoc.

- T臋skni臋 za tob膮. Dobranoc - po偶egna艂 si臋 Laird.

Niebieskoszary smok

Szczup艂y m艂odzieniec o du偶ych brudnych d艂oniach prze­szed艂 na drug膮 stron臋 ulicy, po mi臋kkim od s艂o艅ca asfalcie, z salonu sprzeda偶y samochod贸w, w kt贸rym pracowa艂, na poczt臋. Miasteczko by艂o niegdy艣 portem wielorybniczym, obecnie jego mieszka艅cy obs艂ugiwali w艂a艣cicieli oraz najem­c贸w letnich rezydencji po艂o偶onych wzd艂u偶 pla偶y.

M艂odzieniec wys艂a艂 kilka list贸w i kupi艂 znaczki dla swego szefa. Nast臋pnie wst膮pi艂 do drogerii, 偶eby za艂atwi膰 swoj膮 prywatn膮 spraw臋. W drzwiach min膮艂 opalon膮 par臋 w jego wieku. Byli to letnicy. Zmierzy艂 ich ponurym spojrzeniem, jak gdyby ich zdrowie, zamo偶no艣膰 i gnu艣na pewno艣膰 siebie by艂y wymierzone przeciwko niemu, szydzi艂y z niego.

Poprosi艂 w艂a艣ciciela drogerii, kt贸ry go dobrze zna艂, 偶eby zrealizowa艂 czek na pi臋膰 dolar贸w, wystawiony na jego konto w banku w s膮siednim mie艣cie. W ich rodzinnej miejscowo艣ci nie by艂o banku. Mia艂 na imi臋 Kiah.

Kiah przeni贸s艂 swoje pieni膮dze, ca艂kiem spor膮 sum臋, z rachunku oszcz臋dno艣ciowego na czekowy. Czek, kt贸ry poda艂 drogerzy艣cie, by艂 pierwszym, jaki w og贸le wypisa艂. Nosi艂 numer jeden. Kiah nie potrzebowa艂 tych pi臋ciu dola­r贸w. Pracowa艂 na czarno u samochodowego dealera i do­stawa艂 zap艂at臋
w got贸wce. Chcia艂 si臋 po prostu upewni膰, 偶e mo偶e spieni臋偶y膰 sw贸j czek, 偶e to naprawd臋 dzia艂a.

- Na g贸rze napisane jest moje nazwisko - powiedzia艂.

- Widz臋 - rzek艂 drogerzysta. - Z pewno艣ci膮 wchodzisz w 艣wiat.

- Prosz臋 si臋 nie martwi膰 - uspokoi艂 go Kiah - czek ma pokrycie. - I to jeszcze jakie! Kiah pomy艣la艂, 偶e droge­rzysta chyba zemdla艂by, gdyby wiedzia艂, jak solidne jest to pokrycie.

- Czemu mia艂bym si臋 martwi膰 czekiem od najuczciw­szego, najci臋偶ej pracuj膮cego ch艂opaka w mie艣cie? Dzi臋ki rachunkowi czekowemu sta艂e艣 si臋 teraz wa偶nym facetem, tak jak J. P. Morgan.

- Jakim samochodem je藕dzi? - spyta艂 Kiah.

- Kto?

- J. P. Morgan.

- On nie 偶yje. Oceniasz ludzi na podstawie samochod贸w, kt贸rymi je偶d偶膮? - Drogerzysta mia艂 siedemdziesi膮t lat, by艂 bardzo zm臋czony i poszukiwa艂 kogo艣, kto zechcia艂by kupi膰 jego sklep. - W takim razie musisz mie膰 o mnie bardzo kiepsk膮 opini臋, poniewa偶 je偶d偶臋 u偶ywanym chevroletem. ­Poda艂 Kiahowi pi臋膰 jednodolarowych banknot贸w.

- Malibu. - Kiah bez chwili wahania poda艂 model samochodu.

- Czasami my艣l臋, 偶e przez t臋 prac臋 u Daggetta odbi艂o ci na punkcie samochod贸w. - Daggett by艂 w艂a艣cicielem salonu samochodowego znajduj膮cego si臋 po przeciwnej stronie ulicy. Sprzedawa艂 zagraniczne samochody sportowe i mia艂 drugi salon sprzeda偶y w Nowym Jorku. - W ilu miejscach poza Daggettem pracujesz?

- W weekendy jestem kelnerem w „Quarterdeck”, a w nocy pracuj臋 na stacji benzynowej u Eda. - Kiah by艂 sierot膮, mieszka艂 w pensjonacie. Jego ojciec pracowa艂 u pro­jektanta teren贸w zielonych, matka by艂a pokoj贸wk膮 w „Ho­ward Johnson's” przy autostradzie. Oboje zgin臋li w kata­strofie samochodowej tu偶 przed „Howard Johnson's”, gdy Kiah mia艂 szesna艣cie lat. Policja twierdzi艂a, 偶e wypadek nast膮pi艂 z ich winy. Rodzice nie mieli pieni臋dzy, a ich u偶y­wany plymuth Fury uleg艂 ca艂kowitemu zniszczeniu, tote偶 nie zostawili Kiahowi nawet samochodu.

- Martwi臋 si臋 o ciebie, Kiah - rzek艂 drogerzysta. - ­Wci膮偶 tylko praca i praca, 偶adnej rozrywki. Nie zaoszcz臋­dzi艂e艣 jeszcze do艣膰, by kupi膰 samoch贸d? - By艂o og贸lnie wiadomo, 偶e Kiah zapracowuje si臋 po to, by kupi膰 sobie samoch贸d. Nie mia艂 dziewczyny.

- S艂ysza艂 pan kiedy艣 o Marittima-Frascati?

- Nie. I nie s膮dz臋, 偶eby ktokolwiek inny o nim s艂ysza艂.

Kiah popatrzy艂 na niego ze wsp贸艂czuciem.

- Wygra艂 szosowy wy艣cig w Awinionie dwa lata temu ­z jaguarami, mercedesami i wszystkimi innymi. Wyci膮ga ponad dwie艣cie kilometr贸w na godzin臋 na prostej drodze. Najpi臋kniejszy samoch贸d na 艣wiecie. Daggett ma taki jeden w swoim sklepie w Nowym Jorku. - Zarumieni艂 si臋 z pod­niecenia. - Nikt tutaj nigdy nie widzia艂 tego cacka. Nikt.

- Czemu nie m贸wisz o fordach, chevroletach lub czym艣 w tym rodzaju? Marittima-Frascati!

- Nie maj膮 klasy. Dlatego o nich nie wspominam.

- Klasy! Patrzcie no, kto tu m贸wi przez ca艂y czas o kla­sie. Myje pod艂ogi, pucuje samochody, pracuje jako kelner, obs艂uguje dystrybutory z benzyn膮, ale musi mie膰 klas臋 albo nic!

- Pan ma swoje marzenia, a ja swoje - powiedzia艂 Kiah.

- Mam swoje marzenie - rzek艂 z podnieceniem droge­rzysta. - Marz臋, 偶eby by膰 takim m艂odym jak ty
w miejsco­wo艣ci tak 艂adnej i mi艂ej jak ta. Mo偶esz sobie wzi膮膰 klas臋
i...

***

Daggett, korpulentny nowojorczyk, kt贸ry otwiera艂 fili臋 swego salonu samochodowego w miasteczku tylko na lato, sprzedawa艂 w艂a艣nie samoch贸d wytwornemu d偶entelmenowi w tweedowym garniturze, gdy wszed艂 Kiah.

- Wr贸ci艂em, panie Daggett - powiedzia艂.

Daggett nie zwr贸ci艂 na niego uwagi. Kiah usiad艂 na krze艣le i marzy艂 na jawie. Czu艂, 偶e serce bije mu bardzo szybko.

- To nie dla mnie, prosz臋 zrozumie膰 - m贸wi艂 klient. Przygl膮da艂 si臋 ze zdumieniem niskiemu przysadzistemu MG. - To dla mojego syna. M贸wi艂 o jednym z tego rodzaju samochod贸w.

- Ten jest naprawd臋 艣wietny dla m艂odego m臋偶czyzny - ­rzek艂 Daggett. - I ma rozs膮dn膮 cen臋 jak na sportowy samoch贸d.

- M贸j ch艂opak marzy teraz o jakim艣 innym samocho­dzie, Mara-co艣 tam.

- Marittima-Frascati - powiedzia艂 Kiah.

Daggett oraz klient wydawali si臋 zdziwieni tym, 偶e opr贸cz nich kto艣 jeszcze jest w salonie.

- Mhm, tak, w艂a艣nie tak si臋 nazywa - potwierdzi艂 klient.

- Nie mam go tutaj w tej chwili, ale sprowadzam w艂a艣nie jedn膮 sztuk臋 z Nowego Jorku. Powinna nadej艣膰 na pocz膮tku przysz艂ego tygodnia.

- Jaka cena?

- Pi臋膰 tysi臋cy sze艣膰set pi臋膰dziesi膮t jeden dolar贸w - po­wiedzia艂 Kiah.

Daggett roze艣mia艂 si臋 bezbarwnie, niesympatycznie.

- Masz dobr膮 pami臋膰, Kiah.

- Pi臋膰 sze艣膰set! - j臋kn膮艂 klient. - Kocham mojego syna, ale i mi艂o艣膰 ma pewne granice. Bior臋 ten - oznajmi艂, wyjmuj膮c z kieszeni ksi膮偶eczk臋 czekow膮.

D艂ugi cie艅 Kiaha pad艂 na czek, kt贸ry bra艂 od klienta Daggett.

- Kiah, prosz臋, zas艂aniasz 艣wiat艂o.

Kiah nie ruszy艂 si臋 z miejsca.

- Czego chcesz, ch艂opcze? Zajmij si臋 zamiataniem albo czym艣 innym.

- Chcia艂em tylko powiedzie膰 - rzek艂 Kiah, oddychaj膮c szybko - 偶e gdy sko艅czy pan za艂atwia膰 transakcj臋 z tym d偶entelmenem, chcia艂bym zam贸wi膰 Marittima-Frascati.

- Co takiego? - spyta艂 ze z艂o艣ci膮 Daggett.

Kiah wyj膮艂 ksi膮偶eczk臋 czekow膮.

- Wyno艣 si臋! - warkn膮艂 Daggett.

Klient roze艣mia艂 si臋 cicho.

- Robi pan ze mn膮 interes czy nie? - nalega艂 z uporem Kiah.

- Zajm臋 si臋 tym, ch艂opcze, ale na razie usi膮d藕 i zaczekaj.

Kiah, w艣ciek艂y na klienta, 偶e potraktowa艂 ten incydent jako komedi臋, usiad艂 i czeka艂, a偶 wyjdzie.

Daggett podszed艂 do niego z zaci艣ni臋tymi pi臋艣ciami.

- A teraz, m艂odzie艅cze, chcia艂em ci powiedzie膰, 偶e przez tw贸j wyg艂up omal nie straci艂em klienta.

- Daj臋 panu dwie minuty, panie Daggett, na telefon do banku i sprawdzenie, czy dysponuj臋 tak膮 sum膮 pieni臋dzy, albo kupi臋 samoch贸d u kogo艣 innego.

Daggett spojrza艂 na niego niepewnie, potem zerkn膮艂 na zegarek. Zadzwoni艂 do banku.

- George, tu Bill Daggett. - Roze艣mia艂 si臋 wynio艣le. ­Pos艂uchaj, George, Kiah Higgins chce wypisa膰 mi czek na pi臋膰 tysi臋cy sze艣膰set dolar贸w... Tak, w艂a艣nie to m贸wi艂em. Przysi臋gam, 偶e on... Dobrze, zaczekam. - B臋bni艂 palcami po blacie biurka, unikaj膮c spojrzenia na Kiaha.

- 艢wietnie, George. Dzi臋ki. - Od艂o偶y艂 s艂uchawk臋.

- I co? - spyta艂 Kiah.

- Zadzwoni艂em, 偶eby zaspokoi膰 ciekawo艣膰 - wyja艣ni艂 Daggett. - Moje gratulacje. Jestem pod wra偶eniem. Wracaj do pracy.

- To moje pieni膮dze. Uczciwie je zarobi艂em - powie­dzia艂 Kiah. - Pracowa艂em i oszcz臋dza艂em przez cztery la­ta - cztery koszmarne, d艂ugie lata. Teraz chc臋 mie膰 samoch贸d.

- Chyba 偶artujesz!

- Potrafi臋 my艣le膰 tylko o tym samochodzie, a teraz b臋dzie m贸j, najwspanialsze auto, jakie kiedykolwiek tu widziano.

Daggett by艂 kompletnie wyprowadzony z r贸wnowagi.

- Kiah! Samoch贸d, kt贸rego tak pragniesz - na Boga, ch艂opcze! - jest zabawk膮 maharad偶贸w i teksa艅skich mag­nat贸w naftowych. Pi臋膰 tysi臋cy sze艣膰set dolar贸w, ch艂opcze! Ile ci zostanie oszcz臋dno艣ci?

- Wystarczy na ubezpieczenie i kilka tankowa艅. Je艣li nie chce pan zrobi膰 ze mn膮 interesu...

- Naprawd臋 ci odbi艂o - powiedzia艂 bezradnie Daggett.

- Zrozumia艂by pan, gdyby si臋 pan wychowa艂 tutaj, panie Daggett, a pa艅scy rodzice byliby kompletnie sp艂ukani.

- Bzdura! Nie m贸w mi o sp艂ukaniu, dop贸ki nie zo­staniesz bez grosza w du偶ym mie艣cie. Tak czy owak, na co ci ten samoch贸d?

- Dzi臋ki niemu b臋d臋 si臋 cholernie dobrze bawi艂. Zamie­rzam troch臋 nacieszy膰 si臋 偶yciem, panie Daggett.

- Ty szalony dzieciaku, prowadzenie samochodu trudno nazwa膰 偶yciem.

- Pocz膮tek przysz艂ego tygodnia, panie Daggett?

***

Popo艂udniow膮 cisz臋 miasteczka zak艂贸ci艂 warkot startera i rasowy pomruk wspania艂ego silnika.

Kiah, rozparty na cytrynowo偶贸艂tych sk贸rzanych podusz­kach niebieskoszarego Marittima-Frascati, s艂ucha艂 rozkosz­nego grzmotu, kt贸ry nast臋powa艂 po ka偶dym delikatnym wci艣ni臋ciu peda艂u gazu. By艂 wyszorowany do czysta i mia艂 艣wie偶o ostrzy偶one w艂osy.

- Nie szar偶uj z szybko艣ci膮 przez p贸艂tora tysi膮ca kilomet­r贸w, s艂yszysz? - powiedzia艂 Daggett. By艂
w 艣wi膮tecznym nastroju, pogodzony z dziwacznym cudem, kt贸rego dokona艂 Kiah.- Pod mask膮 masz wspania艂y klejnot i lepiej traktuj go w艂a艣ciwie. Nie przekraczaj sze艣膰dziesi臋ciu pi臋ciu kilometr贸w na godzin臋 przez pierwsze tysi膮c pi臋膰set kilometr贸w, a osiem­dziesi臋ciu do pi臋ciu tysi臋cy. - Roze艣mia艂 si臋. - I nie pr贸buj, co to cacko naprawd臋 potrafi, dop贸ki nie b臋dziesz mia艂 na liczniku o艣miu tysi臋cy. - Poklepa艂 Kiaha po ramieniu. - ­B膮d藕 cierpliwy, ch艂opcze. Nie martw si臋 - nie zawiedzie ci臋!

Kiah w艂膮czy艂 ponownie silnik, pozornie oboj臋tny na ga­pi贸w, kt贸rzy zebrali si臋 wok贸艂 samochodu.

- Jak pan s膮dzi, ile takich maszyn jest w kraju? - spyta艂 Daggetta.

- Dziesi臋膰, mo偶e dwana艣cie. - Daggett mrugn膮艂 do niego. - Nie martw si臋. Wszystkie pozosta艂e s膮
w Dallas i Hollywood.

Kiah skin膮艂 g艂ow膮 rozs膮dnie, bez triumfu. Chcia艂 jedynie sprawia膰 wra偶enie cz艂owieka, kt贸ry dokona艂 sensownego, rutynowego zakupu i teraz, zadowolony z nabytku, zamierza zabra膰 go do domu.

Zarzuci艂 d艂ugie rami臋 na oparcie siedzenia i rozejrza艂 si臋 dooko艂a, got贸w do wycofania samochodu
w 艣wiat.

- Przepraszam - m贸wi艂 uprzejmie do stoj膮cych mu na drodze ludzi. Nie pogania艂 ich klaksonem, lecz dodawa艂 lekko gazu na luzie. - Dzi臋kuj臋.

***

Gdy Kiah znalaz艂 si臋 na sze艣ciopasmowej autostradzie, przesta艂 czu膰 si臋 jak intruz we wszech艣wiecie. By艂 jego cz膮st­k膮, r贸wnie nieod艂膮czn膮 jak chmury, s艂o艅ce i s贸l. Z udawan膮 skromno艣ci膮 boga podr贸偶uj膮cego incognito, pozwoli艂 wy­przedzi膰 si臋 cadillacowi. Siedz膮ca w kabriolecie 艂adna dziew­czyna o z艂otych w艂osach u艣miechn臋艂a si臋 do niego z g贸ry.

Kiah doda艂 lekko gazu i przemkn膮艂 obok niej. Roze艣mia艂 si臋, widz膮c, jak staje si臋 ma艂膮 plamk膮 we wstecznym lusterku. Wska藕nik temperatury skoczy艂 gwa艂townie i Kiah zwolni艂, wybaczaj膮c sobie ten jeden raz swoj膮 s艂abo艣膰. To si臋 nie powt贸rzy - ale warto by艂o. To jest 偶ycie!

Dziewczyna w cadillacu zn贸w go wyprzedzi艂a. U艣miechn臋艂a si臋 i pokaza艂a lekcewa偶膮cym gestem d艂oni na pot臋偶n膮 mask臋 przed sob膮. Kocha艂a jego samoch贸d. Nienawidzi艂a swojego.

Przy skr臋cie w kolisty podjazd do hotelu dziewczyna da艂a mu znak, kiwn膮wszy zapraszaj膮co d艂oni膮. Jak gdyby znaj­duj膮c drog臋 do domu, Marittima-Frascati skr臋ci艂 za ni膮 i wjecha艂 z cichym warkotem przez bram臋 na parking. M臋偶czyzna w liberii u艣miechn膮艂 si臋 z zachwytem i skierowa艂 Kiaha na wolne miejsce obok cadillaca. Kiah zobaczy艂, 偶e dziewczyna wchodzi do koktajlbaru, jej ka偶dy krok by艂 zaproszeniem, by za ni膮 pod膮偶y艂.

Gdy ruszy艂 w tamt膮 stron臋 po bia艂ym 偶wirze, chmura przes艂oni艂a s艂o艅ce i Kiah zwolni艂 kroku, przej臋ty nag艂ym ch艂odem. Nagle poczu艂, 偶e znalaz艂 si臋 w obcym, wrogim 艣wiecie. Zatrzyma艂 si臋 na stopniach do baru i obejrza艂 si臋 przez rami臋 na samoch贸d. A ten czeka艂 na swego pana, niski, smuk艂y, 偶膮dny kilometr贸w - samoch贸d Kiaha Hig­ginsa.

Pokrzepiony, Kiah wszed艂 do ch艂odnej salki. Dziewczyna siedzia艂a sama przy naro偶nym stoliku, oczy mia艂a spusz­czone. Bawi艂a si臋 drewnian膮 pa艂eczk膮 do mieszania koktajli, 艂ami膮c j膮 na kawa艂ki. Jedyn膮 osob膮 w barze poza ni膮 by艂 barman, czytaj膮cy gazet臋 w s艂abym pomara艅czowym 艣wietle okr臋towej latarni.

- Szukasz kogo艣, synu?

Synu? Kiah poczu艂, 偶e ch臋tnie wjecha艂by swoim Marit­tima-Frascati do baru. Mia艂 nadziej臋, 偶e dziewczyna nie s艂ysza艂a.

- Poprosz臋 o d偶in z tonikiem - powiedzia艂 zimno. - ­I prosz臋 nie zapomnie膰 o limonce.

Podnios艂a wzrok. Kiah u艣miechn膮艂 si臋 w poczuciu kole偶e艅­stwa wynikaj膮cego z uprzywilejowania, mocy koni mecha­nicznych i szerokiej drogi.

- Prosz臋, synu. - Barman postawi艂 przed nim drinka. Zaszele艣ci艂 gazet膮 i wr贸ci艂 do jej lektury.

Kiah wypi艂, odchrz膮kn膮艂 i powiedzia艂 do dziewczyny:

- 艁adna pogoda.

Nie zareagowa艂a. Kiah odwr贸ci艂 si臋 do barmana, jak gdyby to do niego by艂y skierowane jego poprzednie s艂owa.

- Lubi pan prowadzi膰? - spyta艂.

- Czasami - odpowiedzia艂 barman.

- W tak膮 pogod臋 cz艂owiek ma ochot臋 popu艣ci膰 cugli swojej maszynie. - Barman bez komentarza odwr贸ci艂 stron臋 gazety. - Ale w艂a艣nie j膮 docieram i nie mog臋 przekracza膰 sze艣膰dziesi膮tki.

- Jasne.

- Strasznie mnie korci, poniewa偶 pr臋dko艣膰 maksymal­na podana przez producenta wynosi ponad dwie艣cie kilo­metr贸w.

Barman od艂o偶y艂 z irytacj膮 gazet臋.

- Jaka pr臋dko艣膰?

- Mojego nowego samochodu, Marittima-Frascati.

Dziewczyna podnios艂a z zaciekawieniem wzrok.

- Twojego czego? - spyta艂 barman.

- Marittima-Frascati. To w艂oski samoch贸d.

- Z pewno艣ci膮 nazwa nie brzmi po ameryka艅sku. U ko­go je藕dzisz?

- U kogo je偶d偶臋?

- Tak. Kto jest w艂a艣cicielem?

- Jak to kto jest w艂a艣cicielem? Oczywi艣cie, 偶e ja.

Barman wzi膮艂 z powrotem gazet臋.

- On jest w艂a艣cicielem. Jasne, on jest w艂a艣cicielem, a samoch贸d wyci膮ga ponad dwie艣cie na godzin臋. Szcz臋艣­ciarz.

Kiah w odpowiedzi odwr贸ci艂 si臋 do niego ty艂em.

- Cze艣膰 - powiedzia艂 do dziewczyny z wi臋ksz膮 pewno艣­ci膮 siebie, ni偶 si臋 spodziewa艂. - Jak ci臋 traktuje Cad?

- M贸j samoch贸d, m贸j narzeczony czy m贸j ojciec? - spy­ta艂a, 艣miej膮c si臋.

- Tw贸j samoch贸d - odrzek艂 Kiah, z艂y na siebie, 偶e nie przysz艂a mu na my艣l jaka艣 dowcipna riposta.

- Cadillaki zawsze traktuj膮 mnie dobrze. Teraz sobie ciebie przypominam. Jecha艂e艣 t膮 b艂臋kitn膮 艣licznotk膮 z 偶贸艂tymi siedzeniami. Jako艣 nie skojarzy艂am ci臋 z samochodem. Wy­gl膮dasz inaczej. Jak膮 nazw臋 wymieni艂e艣?

- Marittima-Frascati.

- Mmm. Nigdy nie nauczy艂abym si臋 wymawia膰 tej nazwy.

- To bardzo znana marka w Europie - powiedzia艂 Kiah. Wszystko sz艂o jak z p艂atka. - Wygra艂 wy艣cig szosowy w Awinionie dwa lata temu.

U艣miechn臋艂a si臋 czaruj膮co.

- Nie! Nie mia艂am o tym poj臋cia.

- Wyci膮ga ponad dwie艣cie kilometr贸w na godzin臋.

- O rany! Nie przypuszcza艂am, 偶e samoch贸d mo偶e jecha膰 tak szybko.

- Jest ich tylko oko艂o dwunastu w ca艂ej Ameryce.

- To rzeczywi艣cie niedu偶o, prawda? Przepraszam za niedyskretne pytanie, ale ile kosztuje takie cude艅ko?

Kiah opar艂 si臋 plecami o bar.

- Prosz臋 bardzo, ch臋tnie ci odpowiem. Chyba gdzie艣 tak mi臋dzy pi臋膰 a sze艣膰 tysi臋cy.

- Och, mi臋dzy? Niez艂a suma jak na „mi臋dzy”.

- Och, ta maszyna jest warta ka偶dego centa, kt贸rego za ni膮 zap艂aci艂em. Z pewno艣ci膮 nie mam uczucia, 偶e wyrzuci艂em pieni膮dze w b艂oto.

- To bardzo wa偶ne.

Kiah pokiwa艂 rado艣nie g艂ow膮 i zatopi艂 spojrzenie w prze­pi臋knych oczach, w kt贸rych malowa艂 si臋 bezbrze偶ny podziw. Otworzy艂 usta, chc膮c wtr膮ci膰 jak膮艣 b艂yskotliw膮 uwag臋, by ta rozkoszna gra nadal trwa艂a, nagle jednak zda艂 sobie spraw臋, 偶e nie ma nic wi臋cej do powiedzenia.

- 艁adna pogoda - powt贸rzy艂 jeszcze raz.

- Aha. - Oczy dziewczyny zasnu艂y si臋 nud膮. - Ma pan zegarek? - spyta艂a barmana.

- Tak, prosz臋 pani. Jest siedem po czwartej.

- Co pan powiedzia艂? - rzek艂 Kiah, tylko po to, by us艂ysze膰 sw贸j g艂os.

- Czwarta, synu.

Przeja偶d偶ka, pomy艣la艂 Kiah, mo偶e chcia艂aby przejecha膰 si臋 ze mn膮 moim samochodem.

Drzwi otworzy艂y si臋 szeroko i do baru wszed艂 przystojny m艂odzieniec w spodenkach do tenisa, szeroko u艣miechni臋ty, pewny siebie, arogancki i o偶ywiony.

- Marion! - wykrzykn膮艂. - Dzi臋ki Bogu, jeszcze ci臋 tu zasta艂em. Jeste艣 anio艂em, 偶e zaczeka艂a艣!

Na twarzy dziewczyny malowa艂o si臋 ciel臋ce uwielbienie.

- Nie sp贸藕ni艂e艣 si臋 bardzo, Paul. Wybaczam ci.

- Jak idiota da艂em si臋 wci膮gn膮膰 w debla i gra ci膮gn臋艂a si臋 niemi艂osiernie. Wreszcie przerwa艂em mecz. Ba艂em si臋, 偶e ci臋 strac臋 na zawsze. Co porabia艂a艣, czekaj膮c na mnie?

- Niech pomy艣l臋. Po艂ama艂am pa艂eczk臋 do mieszania koktajli i... oooch! Spotka艂am niezwykle interesuj膮cego d偶en­telmena, kt贸ry ma samoch贸d, osi膮gaj膮cy dwie艣cie kilomet­r贸w na godzin臋.

- No to trafi艂a艣 na oszusta, kochanie, poniewa偶 ten facet sk艂ama艂 na temat swojego samochodu.

- To bardzo mocne s艂owa - powiedzia艂a Marion.

Paul wygl膮da艂 na zadowolonego.

- Doprawdy?

- Zw艂aszcza 偶e m臋偶czyzna, kt贸rego nazwa艂e艣 k艂amc膮, znajduje si臋 w tym pomieszczeniu.

- Co艣 takiego! - Paul rozejrza艂 si臋 dooko艂a z udawanym przestrachem. Obrzuci艂 przelotnym spojrzeniem Kiaha i bar­mana. - Jest nas tu tylko czworo.

Dziewczyna wskaza艂a na Kiaha.

- To ten ch艂opak. Czy m贸g艂by艣 opowiedzie膰 Paulowi o swoim Vanilla Frappe?

- Marittima-Frascati - odpowiedzia艂 ledwie dos艂y­szalnie Kiah, po czym powt贸rzy艂 g艂o艣niej: - Marittima­-Frascati.

- Hm - wycedzi艂 Paul - musz臋 przyzna膰, 偶e brzmi to tak, jak gdyby wyci膮ga艂 dwie艣cie na sekund臋. Masz go tutaj?

- Na zewn膮trz - odrzek艂 Kiah.

- O to mi chodzi艂o - powiedzia艂 Paul. - Musz臋 si臋 nauczy膰 wyra偶a膰 ja艣niej. - Wyjrza艂 na parking. - Ohoho, widz臋. Ta ma艂a niebieska zabawka. Bar-rdzo 艂adna. Prze­艣liczna. I jest twoja?

- Przecie偶 m贸wi艂em.

- W doskona艂ym stanie - rzek艂 w zamy艣leniu Paul. ­To mo偶e by膰 drugi co do szybko艣ci samoch贸d w tej okolicy. Prawdopodobnie jest.

- Czy偶by? - spyta艂 sarkastycznie Kiah. - Chcia艂bym zobaczy膰 ten pierwszy.

- Tak? Prosz臋 bardzo. Te偶 stoi na parkingu. Tamten zielony.

By艂 to angielski hampton, d艂ugi i przysadzisty. Kiah zna艂 dobrze ten samoch贸d. To na niego zacz膮艂 zbiera膰 pieni膮dze, zanim Daggett pokaza艂 mu zdj臋cie Marittima­-Frascati.

- Da mu rad臋 - powiedzia艂 Kiah.

- Doprawdy? - roze艣mia艂 si臋 Paul. - Nie ma mowy, przyjmuj臋 ka偶dy zak艂ad.

- Pos艂uchaj - rzek艂 ostrym tonem Kiah. - Postawi艂­bym na m贸j samoch贸d wszystko, gdyby by艂 dotarty.

- Szkoda - powiedzia艂 Paul. - Wobec tego innym razem. Jest niedotarty - wyja艣ni艂 Marion. - Idziemy, kochanie?

- Jestem gotowa, Paul - odrzek艂a dziewczyna - tylko powiem parkingowemu, 偶e wr贸c臋 po cadillaca,
w przeciw­nym razie pomy艣li, 偶e zosta艂am porwana.

- I b臋dzie mia艂 racj臋 - u艣miechn膮艂 si臋 Paul. - Do zobaczenia, Ralph. - Najwyra藕niej dobrze si臋 znali.

- Zawsze mi艂o ci臋 widzie膰, Paul - odpowiedzia艂 Ralph.

Tak wi臋c Kiah zna艂 imiona ca艂ej tr贸jki, ale oni nie mieli poj臋cia, jak on si臋 nazywa. Nikt go o to nie zapyta艂. Nikogo to nie obchodzi艂o. Jakie znaczenie mia艂o jego imi臋?

Kiah patrzy艂 przez okno, jak Marion rozmawia z parkin­gowym, a nast臋pnie wsuwa si臋 na siedzenie obok kierowcy nisko zawieszonego hamptona.

Ralph zada艂 bezimiennemu kilka pyta艅:

- Jeste艣 mechanikiem? Kto艣 zostawi艂 u ciebie samoch贸d, 偶eby艣 przeprowadzi艂 test szosowy? Lepiej zamknij dach, bo zanosi si臋 na deszcz.

Spod tylnych k贸艂 niebieskoszarego smoka z cytrynowo偶贸艂­t膮 sk贸rzan膮 tapicerk膮 trysn臋艂y fontanny 偶wiru, obsypuj膮c nogi parkingowego. Od藕wierny przy bramie wjazdowej da艂 sygna艂 kierowcy, 偶eby zwolni艂, po czym samoch贸d wyrwa艂 jak szalony do przodu.

- Dalej, dziecinko - szepta艂 Kiah cicho s艂owa dopin­gu. - No, dalej, ma艂a, kocham ci臋.

Trzyma艂 kierownic臋 i manipulowa艂 zsynchronizowanymi biegami, tak by samoch贸d p艂ynnie nabiera艂 szybko艣ci, ale czu艂, 偶e to wszystko jest naprawd臋 niepotrzebne, 偶e jego Marittima-Frascati wie lepiej od niego, dok膮d jecha膰 i jak robi膰 to, do czego jest stworzony.

***

Jedyny Marittima-Frascati w promieniu tysi臋cy kilomet­r贸w przemyka艂 obok samochod贸w osobowych i ci臋偶ar贸wek, jak gdyby sta艂y w miejscu. Wska藕nik temperatury na obitej sk贸r膮 tablicy rozdzielczej zbli偶a艂 si臋 niebezpiecznie do ko艅ca czerwonego pola.

- Dobra dziewczynka - powiedzia艂 Kiah. Przemawia艂 czasami do samochodu, jak gdyby by艂 kobiet膮, czasami za艣 m贸wi艂 jak do m臋偶czyzny.

Wyprzedzi艂 zielonego hamptona, kt贸ry przekracza艂 jedy­nie o w艂os limit pr臋dko艣ci. Musia艂 znacznie zwolni膰, 偶eby jecha膰 z nim maska w mask臋. Podni贸s艂 do g贸ry palec, zapraszaj膮c Paula i Marion, by si臋
z nim 艣cigali.

Paul pokr臋ci艂 przecz膮co g艂ow膮 i machn膮艂 r臋k膮, po czym wcisn膮艂 hamulec i zosta艂 daleko z ty艂u. Wy艣cigu nie b臋dzie.

- Ten facet jest bez ikry, dziecino - zawo艂a艂 Kiah. ­Poka偶my 艣wiatu, jak si臋 daje czadu! - Wcisn膮艂 peda艂 gazu do oporu. Trzyma艂 go tak d艂ugo, a偶 krajobraz zacz膮艂 mu si臋 rozmazywa膰 przed oczami.

Silnik wy艂 teraz przera藕liwie w agonii i Kiah powiedzia艂 rzeczowym tonem:

- Eksploduj, eksploduj.

Ale silnik nie wybuchn膮艂 ani si臋 nie zapali艂. Po prostu jego cenne wn臋trzno艣ci stopi艂y si臋 i silnik przesta艂 by膰 silnikiem. Tak jak sprz臋g艂o przesta艂o by膰 sprz臋g艂em. Kiah pozwoli艂, by samoch贸d stoczy艂 si臋 resztkami si艂y rozp臋du na awaryjny pas autostrady.

Wypatrywa艂 hamptona z Paulem za kierownic膮 oraz z Ma­rion, ale nie przejechali obok niego. Musieli skr臋ci膰 du偶o wcze艣niej w jakie艣 odga艂臋zienie autostrady, pomy艣la艂 Kiah.

***

Kiah zostawi艂 samoch贸d na miejscu jego zag艂ady. Wr贸ci艂 do miasteczka autostopem, nie opowiadaj膮c o niczym kie­rowcy, kt贸ry go podwi贸z艂. Wr贸ci艂 do salonu sprzeda偶y Daggetta i zachowywa艂 si臋 tak, jak gdyby przyszed艂 nor­malnie do pracy. MG nadal znajdowa艂o si臋 w sprzeda偶y. M臋偶czyzna, kt贸ry zamierza艂 kupi膰 je swojemu synowi, roz­my艣li艂 si臋.

- Da艂em ci wolne na ca艂y dzie艅 - powiedzia艂 Daggett.

- Wiem - odpar艂 Kiah.

- A gdzie samoch贸d?

- Zabi艂em go.

- Co zrobi艂e艣?

- Wydusi艂em z niego dwie艣cie czterdzie艣ci na godzin臋.

- Nie wyg艂upiaj si臋!

- Sam pan zobaczy - powiedzia艂 Kiah. - To komplet­nie martwy sportowy samoch贸d. Musi pan wys艂a膰 po niego pomoc drogow膮 i wzi膮膰 go na hol.

- M贸j Bo偶e, ch艂opcze, czemu艣 to zrobi艂?

- Prosz臋 m贸wi膰 do mnie Kiah.

- Kiah - powt贸rzy艂 Daggett, przekonany, 偶e ma do czynienia z szale艅cem.

- Kto wie, czemu ludzie robi膮 r贸偶ne rzeczy? - rzek艂 Kiah. - Nie mam poj臋cia, czemu go zabi艂em. Wiem tylko, i偶 si臋 ciesz臋 z tego, 偶e nie 偶yje.

Prezent dla Wielkiego 艢wi臋tego Nicka

O Wielkim Nicku m贸wi艂o si臋, 偶e jest ostatnim spadko­bierc膮 w艂adzy Al Capone'a. Odmawia艂 potwierdzenia lub zaprzeczenia tego faktu, podaj膮c jako pow贸d, 偶e m贸g艂by obci膮偶y膰 samego siebie.

Kupowa艂 wszystko, na co mu tylko przysz艂a fantazja, dwudziestotrzypokojowy dom pod Chicago, siedemnasto­pokojowy dom w Miami, konie wy艣cigowe, dwudziestosied­miometrowy jacht, sto pi臋tna艣cie garnitur贸w oraz, mi臋dzy innymi, pakiet kontrolny walk boksera o nazwisku Bernie O'Hare, pseudo Dynamit z Shenandoah.

Gdy O'Hare, prawie u szczytu kariery, straci艂 wzrok w jednym oku, Wielki Nick do艂膮czy艂 go do grupy swych ochroniarzy.

Wielki Nick wydawa艂 co roku, na dwa tygodnie przed 艣wi臋tami Bo偶ego Narodzenia, przyj臋cie dla dzieci swych pracownik贸w i w dniu przyj臋cia Bernie O'Hare, Dynamit z Shenandoah, wybra艂 si臋 na zakupy w centrum Chicago ze sw膮 bystr膮, 艂adn膮 偶on膮 Wand膮 i czteroletnim synem Willym.

Ca艂a tr贸jka by艂a w sklepie jubilerskim, gdy ma艂y Willy zacz膮艂 narzeka膰 i uchwyci艂 si臋 kurczowo spodni ojca niczym pijany dzwonnik sznura.

Bernie, m艂ody, pokryty bliznami, pos艂uszny rzezimieszek, od艂o偶y艂 wy艣cielon膮 aksamitem tack臋
z zegarkami i przytrzyma艂 spodnie w pasie.

- Pu艣膰 moje spodnie, Willy! No, puszczaj! - Odwr贸ci艂 si臋 do Wandy. - Jak mam wybra膰 gwiazdkowy prezent dla Wielkiego Nicka, skoro Willy 艣ci膮ga mi portki? Zabierz go, Wan. Co dolega temu dzieciakowi?

- Gdzie艣 tu musi by膰 艢wi臋ty Miko艂aj - powiedzia艂a Wanda.

- U jubilera nie ma 艢wi臋tych Miko艂aj贸w - rzek艂 Ber­nie. - Nie macie tu 艢wi臋tych Miko艂aj贸w, prawda? - spyta艂 ekspedienta.

- Nie, prosz臋 pana - odpowiedzia艂 m臋偶czyzna. Twarz rozpromieni艂a mu si臋 w u艣miechu, przechyli艂 si臋 przez lad臋 do Willy'ego. - Ale je艣li ch艂opczyk chcia艂by porozmawia膰 z poczciwym 艢wi臋tym Miko艂ajkiem, my艣l臋, 偶e znajdzie sta­rego weso艂ego elfa tu偶 obok...

- Zamknij si臋! - warkn膮艂 Bernie.

Ekspedient zblad艂.

- Chcia艂em tylko powiedzie膰, prosz臋 pana, 偶e w domu towarowym tu偶 obok maj膮 艢wi臋tego Miko艂aja i ma艂y...

- Nie widzisz, 偶e tylko pogarszasz spraw臋? - spyta艂 ze z艂o艣ci膮 Bernie. Ukl膮k艂 obok Willy'ego. - Willy, synku, nie ma tu 偶adnego Miko艂aja w promieniu kilometr贸w. Ten facet gada bzdury. W pobli偶u nie ma 艢wi臋tego Miko艂aja.

- Tam, tatusiu, tam - zawo艂a艂 Willy, wskazuj膮c palcem malutk膮 czerwon膮 figurk臋 stoj膮c膮 obok zegara za lad膮.

- Rany! - rzek艂 ze znu偶eniem Bernie, klepi膮c si臋 po kolanie. - Ten malec ma sokoli wzrok, je艣li idzie o Miko艂a­j贸w. - Roze艣mia艂 si臋 nieszczerze. - No, synku, zadziwiasz mnie. To przecie偶 tylko ma艂y plastikowy Miko艂aj. Nie zrobi ci krzywdy.

- Nienawidz臋 go! - krzykn膮艂 Willy.

- Ile pan chce za to byle co? - spyta艂 Ernie sprzedawc臋.

- Za tego plastikowego Miko艂aja, prosz臋 pana? - spyta艂 skonsternowany ekspedient. - To tylko dekoracja. Przypu­szczam, 偶e dostanie pan co艣 takiego w ka偶dym tanim sklepie.

- Ja chc臋 tego - powiedzia艂 Bernie. - Natychmiast.

Sprzedawca poda艂 mu plastikow膮 figurk臋. R臋ka mu dr偶a艂a.

Bernie rzuci艂 Miko艂aja na kamienn膮 posadzk臋.

- Popatrz, co tatu艣 zrobi ze starym w膮saczem, Willy ­- powiedzia艂. Opu艣ci艂 z ca艂ej si艂y pi臋t臋. - Trrrraaach!

Willy u艣miechn膮艂 si臋 nie艣mia艂o, po czym wybuchn膮艂 艣mie­chem, gdy obcas ojca mia偶d偶y艂 bezlito艣nie figurk臋.

- Teraz twoja kolej, Willy - zach臋ci艂 ch艂opca Ber­nie. - Kto si臋 go boi, co?

- Rozwal臋 mu ten stary 艂eb! - wykrzykn膮艂 rado艣nie Willy. - Roztrzaskam go na drobne kawa艂ki! - Depta艂 czerwone plastikowe szcz膮tki, warcz膮c jak pies.

- To by艂o naprawd臋 bardzo m膮dre - zauwa偶y艂a Wan­da. - Najpierw ka偶esz mi przez ca艂y rok robi膰 wszystko, 偶eby polubi艂 艢wi臋tego Miko艂aja, a potem wyprawiasz takie g艂upstwa.

- Musia艂em co艣 zrobi膰, 偶eby si臋 przymkn膮艂, no nie? - ­westchn膮艂 Bernie. - Dobra, dobra. Mo偶e mogliby艣my teraz mie膰 chwil臋 spokoju, 偶eby obejrze膰 zegarki. Ile kosztuje ten z brylantowymi cyferkami?

- Trzysta dolar贸w, 艂膮cznie z podatkiem, prosz臋 pana - ­odpowiedzia艂 ekspedient piskliwym ze zdenerwowania g艂o­sem.

- Czy 艣wieci w ciemno艣ci? - spyta艂 Bernie ostrym tonem. - Powinien 艣wieci膰 w ciemno艣ci.

- Tak, prosz臋 pana, ma pod艣wietlany cyferblat.

- Bior臋 go - zdecydowa艂 Bernie.

- Trzysta dolc贸w! - j臋kn臋艂a Wanda. - Rany koguta, Bernie!

- Co to znaczy, „rany koguta”? - oburzy艂 si臋 Ber­nie. - Wstyd mi, 偶e daj臋 mu taki 艣mie膰. Co znaczy dla Wielkiego Nicka zegarek za trzysta dolar贸w? - Poczer­wienia艂 ze z艂o艣ci. - Teraz si臋 krzywisz, ale nie s艂ysza艂em, 偶eby艣 mia艂a co艣 przeciwko temu, 偶e stan oszcz臋dno艣ci na naszym koncie stale si臋 powi臋ksza. Wielki Nick jest 艢wi臋tym Miko艂ajem, czy ci si臋 to podoba, czy nie.

- Nie podoba mi si臋 - powiedzia艂a Wanda. - Ani Willy'emu. Sp贸jrz na to biedne dziecko - ca艂膮 Gwiazdk臋 ma popsut膮.

- Aaach, daj spok贸j, nie jest tak 藕le - mitygowa艂 j膮 Bernie. - To naprawd臋 zacnie ze strony Wielkiego Nicka, 偶e wydaje przyj臋cie dla dzieciak贸w. To znaczy, niewa偶ne, jak to wygl膮da w praniu, pomys艂 by艂 dobry.

Wanda skrzywi艂a si臋 pogardliwie.

- Zacnie! - sykn臋艂a. - Dobry pomys艂! Ubiera si臋 w str贸j 艢wi臋tego Miko艂aja, 偶eby dzieciaki go wielbi艂y. A ju偶 szczytem jest, 偶e zmusza je, by donosi艂y na rodzic贸w.

Bernie pokiwa艂 ze strapieniem g艂ow膮, spogl膮daj膮c na swe pot臋偶ne d艂onie.

- Co mo偶na zrobi膰?

- Rzu膰 prac臋 u niego - powiedzia艂a Wanda. - Zacznij pracowa膰 u kogo艣 innego.

Bernie wzruszy艂 ramionami.

- A co innego potrafi臋 robi膰, Wan? Zawsze by艂em bok­serem, a gdzie indziej uda mi si臋 zarobi膰 tyle co u Wielkiego Nicka? Gdzie?

Do s膮siedniej lady podszed艂 wysoki elegancki d偶entelmen z niedu偶ym w膮sikiem, w towarzystwie 偶ony w futrze z norek oraz synka w wieku Willy'ego. Ch艂opiec sapa艂 przez nos i zerka艂 boja藕liwie przez rami臋 na drzwi. Wysoki d偶entelmen by艂 wytwornie ubrany i zachowywa艂 si臋 tak, jak gdyby podejrzewa艂, 偶e gdzie艣 w pobli偶u p臋k艂a rura kanalizacyjna.

Z nie ukrywan膮 ulg膮 ekspedient uwolni艂 si臋 od Berniego, Wandy oraz Willy'ego i po艣pieszy艂 obs艂u偶y膰 nowo przy­by艂ych.

- Sp贸jrz - rzek艂 Bernie - to pa艅stwo Pullmanowie. Na pewno pami臋tasz ich z pierwszego przyj臋cia gwiazd­kowego, Wan.

- Ksi臋gowy Wielkiego Nicka? - spyta艂a Wanda.

- Nie, jego prawnik. - Bernie pomacha艂 Pullmanowi r臋k膮. - Witam, panie Pullman.

- Och, dzie艅 dobry - odpowiedzia艂 bez entuzjazmu Pullman. - To ochroniarz Wielkiego Nicka - wyja艣ni艂 偶onie. - Na pewno pami臋tasz go z ostatniego przyj臋cia gwiazdkowego.

- Widz臋, 偶e robi pan zakupy 艣wi膮teczne r贸wnie p贸藕no jak wszyscy inni - zauwa偶y艂 Bernie.

- Tak - przyzna艂 Pullman. Spojrza艂 z g贸ry na swego synka, Richarda. - Czy m贸g艂by艣 przesta膰 si膮ka膰 nosem? - ­spyta艂 ze z艂o艣ci膮. - Sapiesz i sapiesz.

- To psychosomatyczne - powiedzia艂a pani Pull­man. - Zaczyna sapa膰 za ka偶dym razem, gdy zobaczy 艢wi臋tego Miko艂aja, a przecie偶 nie da si臋 p贸j艣膰 z dzieckiem do 艣r贸dmie艣cia w porze Bo偶ego Narodzenia, 偶eby nie spot­ka膰 gdzie艣 Miko艂aja. Tamten wypad艂 z baru i przyczepi艂 si臋 do nas, zanim si臋 zorientowali艣my.

- M贸j syn nie b臋dzie sapa艂! - warkn膮艂 Pullman. - Ri­chardzie, zachowuj si臋 jak m臋偶czyzna! 艢wi臋ty Miko艂aj jest twoim przyjacielem, moim przyjacielem, przyjacielem ka偶dego.

- Wola艂bym, 偶eby zosta艂 na biegunie p贸艂nocnym - po­wiedzia艂 Richard.

- I odmrozi艂 sobie nos - doda艂 Willy.

Obaj ch艂opcy wymienili porozumiewawcze spojrzenia, zjednoczeni wsp贸ln膮 nienawi艣ci膮, a nad nimi ich matki popatrzy艂y na siebie z ostro偶n膮 sympati膮.

- I zosta艂 zjad艂y przez nied藕wiedzia polarnego - zawo艂a艂 Richard.

- Zjedzony - poprawi艂a pani Pullman.

- Czy zach臋casz ch艂opca, 偶eby nienawidzi艂 艢wi臋tego Miko艂aja? - spyta艂 pan Pullman.

- Po co udawa膰? - powiedzia艂a pani Pullman. - Nasz 艢wi臋ty Miko艂aj j e s t wstr臋tnym, wulgarnym, brudnym, w艣cibskim, cuchn膮cym oszustem o niewyparzonej g臋bie.

Sprzedawcy oczy omal nie wysz艂y z orbit.

- Czasami, moja droga - rzek艂 strofuj膮co Pullman ­- zastanawiam si臋, czy pami臋tasz, jak wygl膮da艂o nasze 偶ycie, zanim spotkali艣my 艢wi臋tego Miko艂aja. Nie rozbudowany strych, 偶adnych perspektyw.

- Daj mi wszystko albo mnie zabij - powiedzia艂a pani Pullman.

- To pakiet propozycji - rzek艂 Pullman. - Bierzesz ca艂o艣膰, a oni dorzucaj膮 ci 艣mier膰 z g艂odu, nawet je艣li o to nie prosisz. Pami臋tasz?

- A teraz - powiedzia艂 Pullman do sprzedawcy, otrze­puj膮c d艂onie - prosz臋 mi znale藕膰 co艣 o straszliwie wyg贸ro­wanej cenie, w fatalnym gu艣cie i, je艣li to tylko mo偶liwe, 偶eby 艣wieci艂o w ciemno艣ci i mia艂o barometr. Czy wyczuwa pan, o co mi chodzi?

Sprzedawca zmarszczy艂 z niesmakiem nos.

- Mamy chromowany model „Mayflower” z czerwony­mi 艣wiate艂kami w iluminatorach - zaproponowa艂. - Ale w nim jest zamontowany zegar, a nie barometr. Dysponuje­my r贸wnie偶 srebrn膮 statuetk膮 wojownika z rubinowymi oczami, w kt贸r膮 wbudowany jest barometr.

- Ciekawa jestem - powiedzia艂a w zamy艣leniu pani Pullman - czy nie mo偶na by przyspawa膰 wojownika do rufy „Mayflower”?

- Zmierzasz we w艂a艣ciwym kierunku - rzek艂 Pull­man. - Zaskakujesz mnie. Nie s膮dzi艂em, 偶e kiedykolwiek zrozumiesz osobowo艣膰 Wielkiego Nicka. - Przetar艂 oczy, nagle straszliwie zm臋czony. - O, Bo偶e, co mo偶e mu si臋 przyda膰, czego mo偶e potrzebowa膰? Masz jakie艣 pomys艂y, Bernie?

- Nie - odpar艂 Bernie. - Op艂ywa we wszystko. Ale utrzymuje, 偶e wci膮偶 lubi dostawa膰 prezenty, po to, by przy­pomina艂y mu o wszystkich przyjacio艂ach, kt贸rych ma.

- Uwa偶a, 偶e jest to spos贸b na policzenie ich, prawda? - ­powiedzia艂 Pullman.

- Przyjaciele s膮 wa偶ni dla Wielkiego Nicka - rzek艂 Bernie. - Trzeba mu powtarza膰 po sto razy dziennie, 偶e wszyscy go kochaj膮, w przeciwnym razie zaczyna rozwala膰 meble i pracownik贸w.

Pullman pokiwa艂 g艂ow膮.

- Richardzie - spyta艂 surowo - czy pami臋tasz, co masz powiedzie膰 艢wi臋temu Miko艂ajowi, gdy zapyta, co mamusia i tatu艣 s膮dz膮 o Wielkim Nicku?

- Mamusia i tatu艣 kochaj膮 Wielkiego Nicka - odpo­wiedzia艂 Richard - i uwa偶aj膮 go za prawdziwego d偶en­telmena.

- Co powiesz, Willy? - spyta艂 ze znu偶eniem Bernie.

- Mamusia i tatu艣 m贸wi膮, 偶e zawdzi臋czaj膮 bardzo du偶o Wielkiemu Nickowi. Wielki Nick jest 偶yczliwym, hojnym cz艂owiekiem.

- Wszy-scy ko-cha-j膮 Wielkiego Nicka - podpowie­dzia艂a zgry藕liwie Wanda.

- Albo wyl膮duj膮 w jeziorze Michigan z kamieniem u szyi - doda艂 Pullman. U艣miechn膮艂 si臋 do ekspedienta, kt贸ry w艂a艣nie przyni贸s艂 mu „Mayflower” i wojownika. - ­S膮 dobrzy, dop贸ki mu pasuj膮. Ale czy 艣wiec膮 w ciemno艣ci?

***

Bernie O'Hare, niegdysiejszy Dynamit z Shenandoah, patrzy艂 przez niedu偶y wizjer w grubych frontowych drzwiach Wielkiego Nicka, jak pa艅stwo Pullmanowie z synem Richar­dem id膮 o艣wietlonym reflektorami chodnikiem do rezydencji, potykaj膮c si臋 o ukryte alarmy. Odryglowa艂 zamek i zdj膮艂 艂a艅cuch.

- Ho, ho, ho - powiedzia艂 cicho.

- Ho, ho, ho - odrzek艂 Pullman, wr臋czaj膮c Berniemu sw贸j filcowy kapelusz i p艂aszcz.

- No, Richard - powiedzia艂 Bernie do m艂odego Pull­mana - widz臋, 偶e si臋 uspokoi艂e艣.

- Tatu艣 da艂 mi tabletk臋 nasenn膮 - wyja艣ni艂 Richard.

- Czy pan domu jest po du偶ej libacji? - spyta艂a pani Pullman.

- S艂ucham? - rzek艂 Bernie.

- Czy jest pijany?

Bernie rozejrza艂 si臋 ukradkiem.

- A czy ryby p艂ywaj膮? - spyta艂.

- Czy s艂o艅ce wschodzi? - doda艂 pan Pullman.

Zabrz臋cza艂 ma艂y interkom na 艣cianie. Bernie podni贸s艂 ostro偶nie s艂uchawk臋.

- S艂ucham, Nick?

- Czy wszyscy ju偶 s膮? - spyta艂 przepity zadziorny g艂os.

- Tak, Nick. Pullmanowie w艂a艣nie przyjechali. S膮 ju偶 ostatni. Pozostali czekaj膮 w salonie.

- R贸b, co do ciebie nale偶y. - Nick odwiesi艂 s艂uchawk臋.

Bernie westchn膮艂, wyj膮艂 z szafy sznur dzwonk贸w do sa艅, wy艂膮czy艂 system alarmowy i wyszed艂 na dw贸r, kryj膮c si臋 w krzakach.

Potrz膮sn膮艂 dzwoneczkami i krzykn膮艂:

- Hej, to 艢wi臋ty Miko艂aj! I wszystkie renifery! O rany! L膮duj膮 na dachu! A teraz Miko艂aj wchodzi przez okno sypialni na pi臋trze!

Wr贸ci艂 do domu, schowa艂 dzwonki, zaryglowa艂 drzwi i zamkn膮艂 je na 艂a艅cuch, w艂膮czy艂 z powrotem system alar­mowy, po czym wszed艂 pokornie do salonu, gdzie dwana艣­cioro dzieci i osiem par rodzic贸w siedzia艂o w milczeniu, patrz膮c z pos臋pnym l臋kiem na schody.

Wszyscy m臋偶czy藕ni pracowali dla Nicka. Jedynie Bernie wygl膮da艂 jak bandzior. Pozostali mieli wygl膮d zwyk艂ych szacownych biznesmen贸w. Pracowali g艂贸wnie w centrali, gdzie brutalno艣膰 by艂a bardzo odleg艂a. Prowadzili mu ksi臋go­wo艣膰, doradzali w interesach i kwestiach prawnych, wdra偶ali najnowocze艣niejsze metody zarz膮dzania w jego rozmaitych przedsi臋biorstwach. Stanowili niewielk膮 cz臋艣膰 jego pracow­nik贸w, tych, kt贸rzy mieli dzieci na tyle ma艂e, by wci膮偶 wierzy艂y w 艢wi臋tego Miko艂aja.

- Weso艂ych 艢wi膮t! O-ho-ho-ho-ho! - powiedzia艂 艢wi臋ty Miko艂aj ochryp艂ym g艂osem, tupi膮c ci臋偶ko wielkimi czarnymi buciorami po schodach.

Willy wyrwa艂 si臋 matce i pobieg艂 p臋dem do Berniego, szukaj膮c bezpieczniejszego schronienia. Bernie zbudowa艂 dla Willy'ego fort ze swych pot臋偶nych ramion. Czu艂 si臋 podle, nie potrafi艂 spojrze膰 Wandzie
w oczy.

艢wi臋ty Miko艂aj opar艂 si臋 o s艂upek por臋czy schod贸w, cyga­ro zwisa艂o mu z wacianej brody, ma艂e oczka w臋drowa艂y z艂o艣liwie od twarzy do twarzy. By艂 gruby, przysadzisty, mia艂 blad膮 nalan膮 twarz. Rozsiewa艂 wok贸艂 siebie opary alkoholu.

- W艂a艣nie zlaz艂em z mojego warsztatu na biegunie p贸艂­nocnym - rzek艂 wyzywaj膮co. - Czy nikt nie zamierza powita膰 starego 艢wi臋tego Miko艂aja?

Rodzice szturchn臋li swoje pociechy i w salonie rozleg艂 si臋 cichutki ch贸r pozdrowie艅.

- No, gadajcie co艣! - powiedzia艂 Miko艂aj. - To nie kostnica. - Wycelowa艂 bezceremonialnie palec, na kt贸rym b艂yszcza艂 wielki brylant, w Richarda Pullmana. - By艂e艣 grzecznym ch艂opcem?

Pan Pullman 艣cisn膮艂 swego syna jak kobz臋.

- Tak - pisn膮艂 Richard.

- Jeste艣 pewny? - spyta艂 podejrzliwie 艢wi臋ty Miko­艂aj. - Nie zachowywa艂e艣 si臋 bezczelnie wobec doros艂ych?

- Nie - odpar艂 Richard.

- W porz膮dku - powiedzia艂 Miko艂aj. - Mo偶e mam dla ciebie elektryczn膮 kolejk臋, a mo偶e nie. - Zacz膮艂 szpera膰 w stercie paczek pod choink膮. - Gdzie ja wetkn膮艂em t臋 cholern膮 kolejk臋? - Znalaz艂 paczk臋
z imieniem Richarda i poda艂 j膮 prowokacyjnym gestem. - Chcesz j膮?

- Tak - odrzek艂 apatycznie Richard.

- Wobec tego zachowuj si臋, jakby ci si臋 podoba艂a ­- powiedzia艂 Miko艂aj.

Ma艂y Richard prze艂kn膮艂 z trudem 艣lin臋.

- Wiesz, ile to kosztuje? - spyta艂 艢wi臋ty Miko艂aj. - ­Sto dwadzie艣cia cztery pi臋膰dziesi膮t. - Zrobi艂 dramatyczn膮 pauz臋. - W hurcie. - Pochyli艂 si臋 ku Richardowi. - ­Chcia艂bym us艂ysze膰 s艂owa podzi臋kowania.

Pan Pullman 艣cisn膮艂 Richarda.

- Dzi臋kuj臋 - wykrztusi艂 Richard.

- „Dzi臋kuj臋”. No, my艣l臋 - rzek艂 Miko艂aj z gryz膮c膮 ironi膮. - Nigdy nie dostaniesz kolejki za sto dwadzie艣cia cztery dolary pi臋膰dziesi膮t cent贸w od swojego staruszka, to ci mog臋 powiedzie膰. Powiem ci te偶, ch艂opcze, 偶e gdyby nie ja, tw贸j ojciec nadal by艂by nikim, marnym urz臋dniczyn膮. I niech nikt o tym nie zapomina.

Pan Pullman powiedzia艂 co艣 cicho do syna.

- O co chodzi? Co ci szepcze tw贸j staruszek na ucho? - ­spyta艂 Miko艂aj.

- Powiedzia艂, 偶e kije i kamienie mog膮 po艂ama膰 mu ko艣ci, ale s艂owa nigdy go nie zrani膮 - powt贸rzy艂 s艂owa ojca Richard. Wydawa艂 si臋 za偶enowany z jego powodu, podobnie jak pani Pullman, kt贸ra z trudem chwyta艂a powietrze.

- Ha! - rzek艂 艢wi臋ty Miko艂aj. - Mocne s艂owa. Za艂o偶臋 si臋, 偶e powtarza je sto razy dziennie. Co m贸wi
w domu o Wielkim Nicku? No, Richard, rozmawiasz ze 艢wi臋tym Miko艂ajem, a ja prowadz臋 na biegunie p贸艂nocnym spis dzieci, kt贸re nie m贸wi膮 prawdy. Co naprawd臋 my艣li o Wielkim Nicku?

Pullman odwr贸ci艂 wzrok, jak gdyby odpowied藕 Richarda w og贸le go nie dotyczy艂a, ale jego d艂o艅 zacisn臋艂a si臋 kurczowo na ramieniu ch艂opca.

- Mamusia i tatu艣 m贸wi膮, 偶e Wielki Nick jest praw­dziwym d偶entelmenem - wyrecytowa艂 Richard. - Mamu­sia i tatu艣 kochaj膮 Wielkiego Nicka.

- Dobrze, dziecko - rzek艂 serdecznie Miko艂aj - oto twoja kolejka. Jeste艣 grzecznym ch艂opcem.

- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂 Richard.

- Teraz mam du偶膮 lalk臋 dla ma艂ej Gwen Zerbe. - Mi­ko艂aj wyj膮艂 kolejn膮 paczk臋 spod choinki. - Ale najpierw podejd藕 tu, Gwen, 偶eby艣my mogli porozmawia膰 sobie tak, by nikt nas nie s艂ysza艂.

Gwen, popchni臋ta przez ojca, g艂贸wnego ksi臋gowego Wiel­kiego Nicka, podrepta艂a do Miko艂aja. Jej ojciec, niski, korpulentny m臋偶czyzna, u艣miechn膮艂 si臋 blado, wyt臋偶y艂 s艂uch i pozielenia艂 na twarzy. Pod koniec przes艂uchania Zerbe odetchn膮艂 z ulg膮, odzyskuj膮c naturalny kolor twarzy, po­niewa偶 艢wi臋ty Miko艂aj u艣miecha艂 si臋. Gwen dosta艂a swoj膮 lalk臋.

- Willy O'Hare! - zagrzmia艂 艢wi臋ty Miko艂aj. - Po­wiedz Miko艂ajowi prawd臋, a dostaniesz ode mnie pi臋kny okr臋t. Co twoi staruszkowie m贸wi膮 o Wielkim Nicku?

- 呕e wiele mu zawdzi臋czaj膮 - odpowiedzia艂 pos艂usznie Willy.

艢wi臋ty Miko艂aj roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no.

- No chyba, ch艂opcze! Wiesz, Willy, gdzie by艂by tw贸j staruszek, gdyby nie Wielki Nick? Kr臋ci艂by si臋 w k贸艂ko, gada艂 do siebie i nic nie pozosta艂oby z jego s艂awy. Masz tu, dziecko, sw贸j okr臋t i weso艂ych 艣wi膮t.

- Weso艂ych 艣wi膮t - rzek艂 uprzejmie Willy. - Czy m贸g艂bym dosta膰 jeszcze 艣cierk臋?

- 艢cierk臋? - zdziwi艂 si臋 Miko艂aj.

- Prosz臋 - powiedzia艂 Willy. - Chcia艂bym umy膰 okr臋t.

- Willy! - krzykn臋li ostrzegawczo Bernie i Wanda.

- Chwileczk臋, chwileczk臋 - powstrzyma艂 ich Miko­艂aj. - Pozw贸lcie dziecku m贸wi膰. Czemu chcesz go umy膰, Willy?

- Chc臋 zetrze膰 z niego krew i brud - rzek艂 po prostu Willy.

- Krew! - powt贸rzy艂 艢wi臋ty Miko艂aj. - Brud!

- Willy! - zawo艂a艂 Bernie z udr臋k膮.

- Mama m贸wi, 偶e na wszystkim, co dostajemy od Mi­ko艂aja, jest krew - powiedzia艂 Willy. Pokaza艂 palcem pani膮 Pullman. - A ta pani m贸wi, 偶e jest brudny.

- Nic takiego nie m贸wi艂am, nie m贸wi艂am - zaprzeczy艂a pani Pullman.

- A w艂a艣nie, 偶e tak - potwierdzi艂 s艂owa Willy'ego Ri­chard. - Sam s艂ysza艂em.

- M贸j tata - powiedzia艂a Gwen Zerbe, przerywaj膮c przera藕liw膮 cisz臋 - m贸wi, 偶e ca艂owanie 艢wi臋tego Miko艂aja nie jest gorsze od ca艂owania psa.

- Gwen! - krzykn膮艂 jej ojciec.

- Zawsze ca艂uj臋 psa - doko艅czy艂a z determinacj膮 swoj膮 my艣l Gwen - i nigdy nie robi mi si臋 niedobrze, Willy.

- Chyba uda nam si臋 zmy膰 krew i brud, gdy ju偶 wr贸cimy do domu - rzek艂 Willy.

- Ach, ty bezczelny ma艂y chuliganie! - rykn膮艂 艢wi臋ty Miko艂aj, podnosz膮c r臋k臋, by uderzy膰 Willy'ego.

Bernie poderwa艂 si臋 b艂yskawicznie i chwyci艂 Miko艂aja za r臋ce.

- Prosz臋 - powiedzia艂 - dziecko nie mia艂o nic z艂ego na my艣li.

- Zabierz ode mnie swoje brudne 艂apy! - wrzasn膮艂 Miko艂aj. - Chcesz pope艂ni膰 samob贸jstwo?

Bernie rozejrza艂 si臋 bezradnie po pokoju pod pe艂nymi wyrzutu, przera偶onymi spojrzeniami ojc贸w, pe艂nymi podzi­wu spojrzeniami matek, zachwyconymi spojrzeniami dzieci.

- Licz臋 do pi臋ciu, mistrzu - warkn膮艂 Miko艂aj. - Je艣li mnie nie pu艣cisz, jeste艣 martwy. Raz, dwa, trzy, cztery...

Bernie z rezygnacj膮 pu艣ci艂 jego r臋ce.

Na twarzach ojc贸w odmalowa艂a si臋 ulga, matki odwr贸­ci艂y wzrok, dzieci popatrzy艂y na niego
z niesmakiem. Willy skuli艂 si臋.

- Nie masz mi nic do powiedzenia? - rzek艂 z pogard膮 Miko艂aj. - Chyba nale偶膮 mi si臋 ma艂e przeprosiny.

- Bardzo przepraszam, 艢wi臋ty Miko艂aju - powiedzia艂 pokornie Bernie. Jego pot臋偶na pi臋艣膰 zmia偶d偶y艂a cygaro Miko艂aja, rozsmarowuj膮c mu je po ca艂ej twarzy. Miko艂aj zatoczy艂 si臋 na choink臋 i padaj膮c, 艣ci膮gn膮艂 z niej ozdoby.

Dzieci臋ce okrzyki rado艣ci wype艂ni艂y salon. Bernie u艣miech­n膮艂 si臋 szeroko i gestem mistrza uni贸s艂 ponad g艂ow臋 za­plecione d艂onie.

- Ucisz te bachory! - wybe艂kota艂 艢wi臋ty Miko艂aj, pluj膮c resztkami cygara. - Ucisz je albo wszyscy jeste艣cie martwi!

Zapanowa艂 straszliwy harmider. Rodzice szarpali si臋 z dzie膰mi, pr贸buj膮c je uspokoi膰, one za艣 wyrywa艂y si臋, wyj膮c, szydz膮c z Miko艂aja i wygwizduj膮c go.

- Ka偶 mu zje艣膰 w膮sy, Bernie!

- Nakarm nim renifery!

- Jeste艣cie wszyscy sko艅czeni! Ju偶 nie 偶yjecie! - wrzesz­cza艂 艣wi臋ty Miko艂aj, le偶膮c wci膮偶 na plecach. -Mog臋 sprz膮t­n膮膰 takich jak wy za dwadzie艣cia pi臋膰 dolc贸w. Wynocha!

Dzieci by艂y szale艅czo szcz臋艣liwe! Ta艅czy艂y wok贸艂 domu bez p艂aszczyk贸w, krzycz膮c: „Dzwoni膮 dzwony, ty stary durniu” i „Napchaj si臋 lamety, Miko艂aju”. By艂y zbyt niewinne, by zdawa膰 sobie spraw臋, 偶e nic si臋 nie zmieni艂o w strukturze ekonomicznej, w kt贸rej tkwili nadal ich rodzice. W wielu filmach, kt贸re widzia艂y, jeden cios pi臋艣ci膮 w twarz z艂ego faceta, wymierzony przez dobrego, zamienia艂 piek艂o
w raj na ziemi.

艢wi臋ty Miko艂aj, wymachuj膮c r臋kami, wygania艂 za nimi rodzic贸w.

- Znajd臋 was wsz臋dzie, bez wzgl臋du na to, dok膮d p贸j­dziecie! - wrzeszcza艂 z furi膮 Miko艂aj, stoj膮c
w progu. - ­By艂em dla was dobry i takie otrzyma艂em za to podzi臋kowa­nie. No c贸偶, i wy dostaniecie ode mnie podzi臋kowanie, najlepsze, na jakie mnie b臋dzie sta膰. Zostaniecie wszyscy starci na proch, darmozjady!

- M贸j tata kopn膮艂 艢wi臋tego Miko艂aja w ty艂ek! - pia艂 z zachwytu Willy.

- Jestem ju偶 martwy - powiedzia艂 Bernie O'Hare do swej 偶ony.

- Ja te偶 jestem martwa - rzek艂a Wanda - ale mimo wszystko warto by艂o. Sp贸jrz, jakie dzieci s膮 szcz臋艣liwe.

Mogli si臋 spodziewa膰, 偶e zostan膮 zabici przez p艂atnego morderc臋, chyba 偶e uciekn膮 do jakiego艣 zapomnianego przez Boga i ludzi kraju, gdzie nie si臋gaj膮 wp艂ywy mafii. W takiej samej sytuacji znajdowali si臋 Pullmanowie.

艢wi臋ty Miko艂aj znikn膮艂 na chwil臋 w domu, po czym ukaza艂 si臋 w drzwiach z nar臋czem prezent贸w opakowanych w 艣wi膮­teczny papier. Jego bia艂a waciana broda by艂a poplamiona krwi膮. Rozerwa艂 niecierpliwie papier na pierwszej paczce i wyj膮艂 z niej triumfalnie zapalniczk臋 w kszta艂cie rycerza
w zbroi. Przeczyta艂 na g艂os za艂膮czon膮 kartk臋: „Wielkiemu Nickowi, jedynemu i najwspanialszemu. Kocham ci臋 do szale艅stwa”. Na kartce widnia艂 podpis znanej hollywoodz­kiej gwiazdy.

艢wi臋ty Miko艂aj podni贸s艂 do g贸ry kolejn膮 paczk臋 z pre­zentem.

- Ta przysz艂a do mnie od przyjaciela z W艂och. - Wielki Nick ma przyjaci贸艂 w takich stronach 艣wiata, o kt贸rych nigdy nawet nie s艂yszeli艣cie! - Rozerwa艂 czerwon膮 wst膮偶k臋 i szarpn膮艂 mocno opakowanie.

Nast膮pi艂 o艣lepiaj膮cy b艂ysk i huk, spad艂 deszcz tynku i szk艂a, po czym zapad艂a kompletna cisza. Wybuch nie tylko zdmuchn膮艂 zakrwawion膮 brod臋 i oblamowany futrem czer­wony kapelusz Miko艂aja, lecz pozbawi艂 go do艂u twarzy oraz nosa. Co za paskudztwo! Co za okropny widok dla dzieci, mo偶na by pomy艣le膰, one jednak nie chcia艂yby za 偶adne skarby, 偶eby je omin膮艂.

***

Gdy policja wreszcie odjecha艂a, a zw艂oki, ubrane od szyi w d贸艂 w str贸j 艢wi臋tego Miko艂aja, zosta艂y zabrane do kost­nicy, 偶ona Berniego O'Hare, Wanda, powiedzia艂a:

- Nie s膮dz臋, 偶eby dzieci pr臋dko zapomnia艂y t臋 Gwiazd­k臋. Jestem pewna, 偶e b臋d膮 j膮 pami臋ta艂y bardzo d艂ugo.

Ich syn, Willy, mia艂 pami膮tk臋, kt贸ra nie pozwoli mu zapomnie膰 o tej szczeg贸lnej Gwiazdce. Znalaz艂 kartk臋 z 偶y­czeniami, za艂膮czon膮 do „bombowego” prezentu. Le偶a艂a w krzakach. Dedykacja g艂osi艂a: „Wszystkiego najlepszego z okazji 艣wi膮t Bo偶ego Narodzenia dla najwspanialszego faceta na 艣wiecie”. Podpis: „Rodzina”.

Oczywi艣cie, przebudzenie nie b臋dzie nale偶a艂o do przy­jemnych. Ojcowie b臋d膮 musieli poszuka膰 nowej pracy, ho, ho, ho.

Bezp艂atny konsultant

Wi臋kszo艣膰 zam臋偶nych kobiet nie spotyka si臋 z dawnymi adoratorami na drinku, nie wysy艂a im kart 艣wi膮tecznych, nawet nie patrzy im prosto w oczy. Je艣li jednak zdarzy si臋, 偶e taka kobieta potrzebuje czego艣, co dawny adorator sprze­daje - pocz膮wszy od 偶aluzji, a ko艅cz膮c na usuni臋ciu wyrost­ka robaczkowego - wdziera si臋 w jego 偶ycie, r贸偶owa i ca艂a w u艣miechach, 偶eby to dosta膰 po cenie hurtowej albo ni偶szej.

Gdyby Don Juan zaj膮艂 si臋 sprzeda偶膮 sprz臋tu gospodarstwa domowego, uwiedzione przez niego wcze艣niej kobiety zruj­nowa艂yby go w ci膮gu roku.

Ja zajmuj臋 si臋 doradztwem w zakresie akcji i obligacji. Po艣rednicz臋 mi臋dzy klientem a firm膮 doradcz膮 do spraw inwestycji i kobiety, kt贸re utraci艂em, nawet walkowerem, nigdy nie wahaj膮 si臋 przyj艣膰 do mnie ze swymi problemami w sferze inwestycji.

Jestem kawalerem i w zamian za moje us艂ugi, kt贸re zreszt膮 nic mnie nie kosztuj膮, ofiarowuj膮 mi czasami bezcenny klejnot - domowy posi艂ek.

Najwi臋kszym portfelem, jaki kiedykolwiek bada艂em, w za­mian za nostalgi臋 i kurcz臋ta po wiejsku, by艂 portfel Celeste Divine. Straci艂em Celeste w liceum i nie zamienili艣my s艂owa przez siedemna艣cie lat, dop贸ki nie zadzwoni艂a pewnego dnia do mojego biura, by mi powiedzie膰:

- Kop臋 lat.

Celeste Divine jest piosenkark膮. Ma czarne k臋dzierzawe w艂osy, du偶e br膮zowe oczy, pe艂ne wilgotne wargi. Umalowa­na, ozdobiona b艂yskotkami, w opi臋tej sukni ze z艂otej lamy, Celeste przez jedn膮 godzin臋 w tygodniu stoi przed kamerami telewizyjnymi, kochaj膮c si臋 z ca艂ym 艣wiatem. Za t臋 s艂u偶b臋 publiczn膮 dostaje pi臋膰 tysi臋cy dolar贸w tygodniowo.

- Mia艂am na my艣li, 偶e dawno si臋 nie widzieli艣my. Co by艣 powiedzia艂 na domowego kurczaka, ziemniaki pieczone w folii i kruchy placek z truskawkami?

- Mmmm - odpowiedzia艂em.

- A po kolacji - doda艂a Celeste - usiedliby艣cie sobie z Harrym przed ogniem trzaskaj膮cym w kominku i pogada­liby艣cie jak starzy przyjaciele o dawnych czasach.

- Wspaniale - powiedzia艂em. Oczyma wyobra藕ni wi­dzia艂em odblask p艂on膮cego w kominku ognia na kolumnach cyfr, na „The Wall Street Journal”, na wykresach i materia­艂ach informacyjnych o organizacji i finansowych podstawach sp贸艂ek akcyjnych. S艂ysza艂em, jak Celeste i jej m膮偶 Harry rozmawiaj膮 cicho o zapachu 艣wie偶o skoszonego siana, pre­ferencjach American Brake Shoe, ksi臋偶ycowych nocach w Wabash, trzyprocentowych obligacjach Consolidated Edi­son, kukurydzianym chlebie, wsp贸lnych cechach Chicago, Milwaukee, St. Paul i Pacific.

- Nie by艂o nas w kraju zaledwie dwa lata - m贸wi艂a Celeste - ale mnie si臋 wydaje, 偶e ca艂e 偶ycie - tak wiele si臋 zdarzy艂o. Mi艂o b臋dzie spotka膰 si臋 z dawnym przyjacielem.

- Naprawd臋 zrobi艂a艣 b艂yskawiczn膮 karier臋, Celeste - ­rzek艂em z podziwem.

- Czuj臋 si臋 jak Kopciuszek - przyzna艂a Celeste. - ­Jednego dnia borykali艣my si臋 z trudno艣ciami, utrzymuj膮c si臋 wy艂膮cznie z pensji Harry'ego w Joe's Greasing Palace, a nast臋pnego wszystko, czego dotkn臋艂am, zamienia艂o si臋 w z艂oto.

Dopiero gdy od艂o偶y艂em s艂uchawk臋, zacz膮艂em si臋 zastana­wia膰, jak w tym wszystkim czuje si臋 Harry.

Harry by艂 facetem, kt贸ry zabra艂 mi Celeste. Zapami臋ta艂em go jako niewysokiego, przystojnego, sennego ch艂opaka, kt贸ry nie chcia艂 od 偶ycia niczego poza naj艂adniejsz膮 偶on膮 w mie艣cie i dobr膮 prac膮
w charakterze mechanika samo­chodowego. Zdoby艂 jedno i drugie w tydzie艅 po uko艅czeniu szko艂y.

***

Gdy przyszed艂em do nich na kolacj臋, otworzy艂a mi sama Celeste, o ciele bogini mi艂o艣ci i twarzy lalki Barbie.

Gniazdko, kt贸re kupi艂a dla siebie i swego towarzysza 偶ycia, by艂o star膮 posiad艂o艣ci膮 nad rzek膮, r贸wnie du偶膮 i brzyd­k膮 jak dworzec kolejowy Schenectady.

Poda艂a mi d艂o艅 do poca艂owania, a ja pos艂usznie j膮 poca­艂owa艂em, oszo艂omiony urod膮 i perfumami Celeste.

- Harry? Harry! - zawo艂a艂a. - Zgadnij, kto przyszed艂!

Spodziewa艂em si臋 zobaczy膰 zw艂oki lub jo艂opa, to, co pozosta艂o z dawnego Harry'ego.

Ale Harry si臋 nie pojawi艂.

- Jest w swojej pracowni - wyja艣ni艂a Celeste. - Jak ten facet potrafi si臋 koncentrowa膰! Gdy co艣 mu wpadnie do g艂owy, to tak jak gdyby znalaz艂 si臋 w innym 艣wiecie. - Ot­worzy艂a ostro偶nie drzwi do pracowni. - Widzisz?

Na tygrysiej sk贸rze le偶a艂 na wznak Harry. Patrzy艂 w su­fit. Obok niego sta艂 oszroniony dzban martini. Harry trzy­ma艂 w palcach pusty kieliszek i obraca艂 w nim w k贸艂ko oliwk臋.

- Kochanie - powiedzia艂a do niego Celeste - nie znosz臋 ci przeszkadza膰, ale...

- S艂ucham? Co si臋 sta艂o? - spyta艂 przestraszony Harry. Usiad艂. - Och, przepraszam. Nie s艂ysza艂em, 偶e przyszed­艂e艣. - Wsta艂 i u艣cisn膮艂 mi serdecznie d艂o艅. Minione lata nie pozostawi艂y na nim 艣ladu.

Wydawa艂 si臋 czym艣 bardzo podniecony, ale pod tym podnieceniem kry艂o si臋 senne zadowolenie, kt贸re pami臋ta艂em z liceum.

- Nie mam prawa odpoczywa膰 - powiedzia艂. - Wszys­cy w tym cholernym przemy艣le odpoczywaj膮. Je艣li ja b臋d臋 odpoczywa艂, wszystko si臋 zawali. Dziesi臋膰 tysi臋cy ludzi pozostanie bez pracy. - 艢cisn膮艂 mnie za rami臋. - Dolicz do tego ich rodziny, a b臋dziesz mia艂 miasto wielko艣ci Terre Haute, wisz膮ce na w艂osku.

- Nie rozumiem - powiedzia艂em. - Czemu wisz膮 na w艂osku?

- Przemys艂! - rzek艂 z o偶ywieniem Harry.

- Jaki przemys艂?

- Keczupowy - odrzek艂a Celeste.

Harry popatrzy艂 na mnie wyzywaj膮co.

- Jak ty to nazywasz? Keczup? Keczap? Ketchup?

- R贸偶nie w r贸偶nych czasach - odpar艂em.

Harry uderzy艂 d艂oni膮 o blat niskiego stolika.

- Oto historia tego przemys艂u w skr贸cie! Nie potrafi膮 nawet ustali膰, jak powinno si臋 wymawia膰 nazw臋 produktu. Je艣li nie sta膰 nas nawet na to - rzek艂 ponuro - nie do­jdziemy do wsp贸lnych wniosk贸w w 偶adnej sprawie. Czy jeden producent samochod贸w nazywa je „autochodami” drugi „samoko艂ami” jeszcze inny „samobilami”?

- Nie - odpowiedzia艂em.

- Jasne, 偶e nie - potwierdzi艂 Harry. Nape艂ni艂 sobie kieliszek, wskaza艂 nam gestem fotele, po czym zn贸w po艂o偶y艂 si臋 na tygrysiej sk贸rze.

- Harry odnalaz艂 siebie - rzek艂a Celeste. - Czy to nie wspania艂e? Tak d艂ugo nie mia艂 zaj臋cia. Okropnie si臋 k艂贸cili艣my, gdy艣my si臋 tu wprowadzili, prawda, ko­chanie?

- Brakowa艂o mi dojrza艂o艣ci - powiedzia艂 Harry. - ­Przyznaj臋.

- A potem - doda艂a Celeste - w艂a艣nie gdy sprawy wygl膮da艂y najgorzej, Harry rozkwit艂! Mam ca艂kiem nowego m臋偶a!

Harry skuba艂 k艂aki sier艣ci z dywanu, zwija艂 je w ma艂e kulki i wrzuca艂 do kominka.

- Cierpi臋 na kompleks ni偶szo艣ci - wyja艣ni艂. - My艣­la艂em, 偶e mog臋 zosta膰 tylko mechanikiem. - Odprawi艂 machni臋ciem r臋ki ciche protesty moje i Celeste. - Potem odkry艂em, 偶e zdrowy ch艂opski rozum jest najrzadsz膮 cech膮 w 艣wiecie biznesu. Przy wi臋kszo艣ci facet贸w w keczupowym przemy艣le przypominam Einsteina.

- Skoro ju偶 m贸wimy o rozkwicie - wtr膮ci艂em - to Celeste z minuty na minuty staje si臋 coraz bardziej ol艣nie­waj膮ca.

- Hmmm? - mrukn膮艂 z roztargnieniem Harry.

- Powiedzia艂em, 偶e Celeste naprawd臋 zrobi艂a karier臋 - jest jedn膮 z najpi臋kniejszych i najs艂awniejszych kobiet w kra­ju. Szcz臋艣ciarz z ciebie.

- Tak, tak... z pewno艣ci膮 - potwierdzi艂 Harry, b艂膮dz膮c my艣lami ca艂kiem gdzie indziej.

- Wiedzia艂a艣, czego chcesz, i dosta艂a艣 to, prawda? - ­zwr贸ci艂em si臋 do Celeste.

- Ja... - zacz臋艂a Celeste.

- Powiedz mi, Celeste, jak wygl膮da teraz twoje 偶ycie? - ­spyta艂em. - Za艂o偶臋 si臋, 偶e jest cudownie burzliwe. Napi臋ty program, wyst臋py w nocnym klubie, reklama i tak dalej.

- To jest... - powiedzia艂a Celeste - to najbardziej...

- Bardzo przypomina przemys艂 - przerwa艂 jej Harry. - ­Przedstawienie musi si臋 toczy膰, keczup musi by膰 produko­wany. Miliony ludzi przyjmuj膮 telewizj臋 za rzecz naturaln膮, miliony przyjmuj膮 keczup za rzecz naturaln膮. Jedz膮 go, gdy maj膮 ochot臋. Musi by膰 - i musi by膰 dobry. Nie obchodzi ich, sk膮d si臋 tu wzi膮艂. Kompletnie ich to nie interesuje. ­- Wbi艂 palce w uda. - Ale nie mieliby telewizji i nie mieliby keczupu, gdyby nie by艂o ludzi, kt贸rzy wypruwaj膮 z siebie flaki, 偶eby to dla nich zdoby膰.

- Bardzo mi si臋 podoba艂a twoja p艂yta Samotno艣膰, Celes­te - powiedzia艂em. - Ten ostatni ch贸rek, gdzie ty...

Harry klasn膮艂 g艂o艣no w d艂onie.

- Jasne, 偶e jest dobra. Do diab艂a, powiedzia艂em, 偶e b臋dziemy j膮 sponsorowa膰, je艣li przemys艂 kiedykolwiek b臋dzie mia艂 wsp贸lne zdanie na temat czegokolwiek. - Przekr臋ci艂 si臋 i popatrzy艂 na Celeste. - Co tam z 偶arciem, mamu艣­ka? - spyta艂.

***

Przy kolacji przerzucali艣my si臋 z tematu na temat, zawsze jednak wraca艂a jak bumerang sprawa przemys艂u keczu­powego.

Celeste pr贸bowa艂a poruszy膰 kwesti臋 swoich inwestycji, ale za ka偶dym razem ten temat, zwykle elektryzuj膮cy, wyga­sa艂 i ton膮艂 w morzu keczupu.

- Zarabiam obecnie pi臋膰 tysi臋cy tygodniowo - powie­dzia艂a Celeste - i jest co najmniej milion ludzi gotowych poradzi膰 mi, co mam zrobi膰 z tymi pieni臋dzmi. Aleja wol臋 spyta膰 przyjaciela - starego przyjaciela.

- Wszystko zale偶y od tego, czego oczekujesz od swoich inwestycji. Czy chodzi ci o pomna偶anie kapita艂u? A mo偶e stabilno艣膰? Czy zale偶y ci na szybkim zysku w postaci dy­widend?

- Nie inwestuj w przemys艂 keczupowy - rzek艂 Harry. - ­Je艣li si臋 obudz膮, je艣li uda mi si臋 ich obudzi膰, wtedy tak, powiem, inwestuj w keczup i zosta艅 przy tym. Ale przy obecnym stanie rzeczy r贸wnie dobrze mo偶esz utopi膰 pieni膮­dze w grobowcu Granta.

- Hm - powiedzia艂em. - No, c贸偶, Celeste, w twojej sytuacji podatkowej nie s膮dz臋, 偶eby zale偶a艂o ci na dywiden­dach tak bardzo jak na pomna偶aniu kapita艂u.

- Te podatki to czyste szale艅stwo - przyzna艂a Celes­te. - Harry obliczy艂, 偶e bardziej by mu si臋 op艂aca艂o praco­wa膰 za darmo.

- Dla idei - doda艂 Harry.

- Z kt贸r膮 firm膮 wsp贸艂pracujesz, Harry? - spyta艂em.

- Jestem konsultantem dla ca艂ego przemys艂u - odrzek艂 Harry.

Zadzwoni艂 telefon i s艂u偶膮ca przysz艂a powiedzie膰 Celeste, 偶e chce z ni膮 rozmawia膰 jej agent.

Gdy zosta艂em sam z Harrym, przekona艂em si臋, 偶e nie­zwykle trudno powiedzie膰 co艣, co nie by艂oby banalne w obliczu zagra偶aj膮cego upadku przemys艂u keczupo­wego.

Rozejrza艂em si臋 po pokoju, nuc膮c co艣 nerwowo pod no­sem. Gdy m贸j wzrok pad艂 na 艣cian臋 za mn膮, zobaczy艂em, 偶e ca艂a jest pokryta jakimi艣 zapewne wa偶nymi dokumentami. By艂y poplamione lakiem, ozdobione wst膮偶kami, widnia艂y na nich du偶e, czarne, zakr臋cone podpisy. Pochodzi艂y od najrozmaitszych os贸b, a wszystkie g艂osi艂y co艣 mi艂ego o Celes­te. By艂a latarni膮 morsk膮 dla m艂odzie偶y, inspiratork膮 tygo­dnia stra偶y po偶arnej, sympati膮 pu艂ku, odkryciem telewizyj­nym roku.

- Co za dziewczyna! - powiedzia艂em z podziwem.

- Widzisz, ile si臋 tego nazbiera艂o? - spyta艂 Harry. - ­Naprawd臋, wygl膮da to imponuj膮co, prawda?

- Jak pakty o nieagresji - doda艂em.

- Kiedy kto艣 dostaje takie wyr贸偶nienie, wydaje mu si臋, 偶e ono naprawd臋 wiele znaczy - nawet je艣li s膮 to tylko bzdury i w dodatku w fatalnym angielskim - rzek艂 Har­ry. - Poprawia mu to samopoczucie. Sprawia, 偶e czuje si臋 wa偶ny.

- Chyba tak - zgodzi艂em si臋 - ale z pewno艣ci膮 te pochwa艂y s膮 dowodem mi艂o艣ci i szacunku.

- Tak w艂a艣nie powinna wygl膮da膰 nagroda za propo­zycj臋 - rzek艂 Harry. - To jedna ze spraw, kt贸re staram si臋 przeprowadzi膰. Kiedy facet pracuj膮cy w przemy艣le keczupowym wynajduje lepszy spos贸b przeprowadzenia czego艣, powinien dosta膰 co艣 w rodzaju certyfikatu, pochwa艂臋, kt贸r膮 m贸g艂by oprawi膰
w ramki i pokazywa膰 wszystkim.

Wr贸ci艂a Celeste, wyra藕nie czym艣 podniecona.

- Kochanie... - odezwa艂a si臋 do Harry'ego.

- W艂a艣nie m贸wi臋 mu o nagrodach za propozycje - rzek艂 cierpliwie Harry. - Czy to mo偶e chwil臋 zaczeka膰? - Od­wr贸ci艂 si臋 z powrotem do mnie. - Zanim zrozumiesz, o co mi chodzi z t膮 propozycj膮 - kontynuowa艂 - musisz zrozumie膰, w jaki spos贸b produkuje si臋 keczup. Zaczniemy od pomidor贸w na plantacji...

- Kochanie - przerwa艂a mu Celeste - przykro mi, 偶e wam przeszkodzi艂am, ale dosta艂am w艂a艣nie propozycj臋 za­grania Dolly Madison w filmie.

- Przyjmij j膮, je艣li chcesz - wzruszy艂 ramionami Har­ry. - Je艣li ci nie le偶y, odrzu膰 j膮. Zaraz, na czym to sta­n膮艂em?

- Na keczupie - powiedzia艂em.

***

Gdy wyszed艂em z domu Divine'贸w, ogarn臋艂o mnie prze­czucie, 偶e zawis艂o nad nami jakie艣 fatum. Udzieli艂y mi si臋 obawy Harry'ego zwi膮zane z przemys艂em keczupowym. Wiecz贸r z Harrym przypomina艂 roczny pobyt w izolatce ­kadzi z keczupem. 呕aden cz艂owiek nie mo偶e odej艣膰 stam­t膮d bez wyrobionej, zdecydowanej opinii na temat ke­czupu.

- Mo偶e um贸wiliby艣my si臋 na lunch, Harry - zapropo­nowa艂em, wychodz膮c. - Jaki jest tw贸j numer do pracy?

- Jest zastrze偶ony - odrzek艂 Harry. Poda艂 mi numer bardzo niech臋tnie. - B臋d臋 wdzi臋czny, je艣li zachowasz go dla siebie.

- Gdyby ludzie znali jego numer, bez przerwy dzwoni­liby do niego, by podbiera膰 mu pomys艂y - wyja艣ni艂a Ce­leste.

- Dobranoc, Celeste - powiedzia艂em. - Ciesz臋 si臋 z twoich sukces贸w. Nie mog艂o ci si臋 nie uda膰 z tak膮 twa­rz膮, takim g艂osem, w dodatku jeszcze nazywasz si臋 Celes­te Divine. Nie musia艂a艣 kompletnie niczego zmienia膰, prawda?

- Ca艂kiem odwrotnie jest z keczupem - wtr膮ci艂 Har­ry. - Pierwotny keczup nie przypomina艂 w niczym tego, co nazywamy dzi艣 keczupem, keczapem czy ketchupem. Po­cz膮tkowo produkowa艂o si臋 go
z grzyb贸w, orzech贸w w艂oskich i mn贸stwa innych sk艂adnik贸w. Wszystko zacz臋艂o si臋 na Malajach. W ich j臋zyku oznacza „smak”. Niewiele os贸b o tym wie.

- Ja z pewno艣ci膮 nie wiedzia艂em. No c贸偶, dobranoc - ­powiedzia艂em.

***

Nie potrafi艂em zebra膰 si臋, by zadzwoni膰 do Harry'ego. Zrobi艂em to dopiero w kilka tygodni p贸藕niej, gdy przysz艂y klient, pan Arthur J. Bunting, wpad艂 do mojego biura tu偶 po po艂udniu. Pan Bunting by艂 imponuj膮cym starszym d偶entelme­nem, korpulentnym, ponad metr osiemdziesi膮t wzrostu. Mia艂 siwe w膮sy i surowe spojrzenie starego india艅skiego wojownika.

Pan Bunting sprzeda艂 swoj膮 fabryk臋, kt贸ra nale偶a艂a do rodziny od trzech pokole艅, i chcia艂 prosi膰 mnie o rad臋, jak zainwestowa膰 pieni膮dze, kt贸re za ni膮 otrzyma艂. By艂a to fabryka produkuj膮ca keczup.

- Cz臋sto si臋 zastanawia艂em - rzek艂em od niechcenia - ­jakim cudem pierwotny keczup trafi艂 do naszego kraju ­zwa偶ywszy na spos贸b, w jaki przyrz膮dzaj膮 go na Malajach.

Jeszcze przed chwil膮 pan Bunting by艂 zgry藕liwym starusz­kiem, ponuro porz膮dkuj膮cym swoje 偶ycie. Teraz dos艂ownie promienia艂.

- Zna pan keczup? - spyta艂.

- Tylko jako amator - odrzek艂em.

- Czy pa艅ska rodzina jest zwi膮zana z przemys艂em ke­czupowym? - spyta艂.

- Przyjaciel.

Twarz pana Buntinga zasnu艂 smutek.

- Ja i m贸j ojciec - rzek艂 ochryp艂ym g艂osem - i ojciec mojego ojca produkowali艣my najlepszy keczup na 艣wiecie. Nigdy nie szli艣my na 艂atwizn臋, je艣li idzie o jako艣膰. - Wes­tchn膮艂 z udr臋k膮. - 呕a艂uj臋, 偶e sprzeda艂em fabryk臋! To temat dla jakiego艣 pisarza: cz艂owiek sprzedaje co艣 bezcennego za cen臋, kt贸rej nie potrafi si臋 oprze膰.

- Chyba zdarza si臋 mn贸stwo takich sytuacji - zauwa­偶y艂em.

- Wiele os贸b 艣mieszy keczupowy interes - powiedzia艂 pan Bunting. - Ale, do licha, gdyby wszyscy wykonywali swoj膮 prac臋 tak solidnie jak m贸j dziadek, m贸j ojciec i ja, 艣wiat by艂by doskona艂y! Prosz臋 mi wierzy膰!

Skin膮艂em g艂ow膮 i wykr臋ci艂em zastrze偶ony numer Harry'ego.

- Mam przyjaciela, z kt贸rym bardzo chcia艂bym pana pozna膰, panie Bunting - powiedzia艂em. - Mam nadziej臋, 偶e b臋dzie m贸g艂 zje艣膰 z nami lunch.

- Dobrze, doskonale - odrzek艂 z roztargnieniem pan Bunting. - A teraz dorobek trzech pokole艅 -
w ca艂o艣ci - ­jest w obcych r臋kach.

Telefon odebra艂 m臋偶czyzna o bardzo wysokim g艂osie.

- S艂ucham?

- Poprosz臋 z panem Harrym Divine'em - powiedzia­艂em.

- Wyszed艂 na lunch. Wr贸ci o pierwszej - poinformowa艂 mnie m臋偶czyzna.

- Psiako艣膰, to bardzo niedobrze, panie Bunting - po­wiedzia艂em, odk艂adaj膮c s艂uchawk臋. - Wspaniale by艂oby zetkn膮膰 pan贸w.

- Kim jest ten cz艂owiek?

- Kim jest? - powt贸rzy艂em, 艣miej膮c si臋. - Harry Divine to pan Keczup we w艂asnej osobie!

Pan Bunting sprawia艂 wra偶enie cz艂owieka, kt贸ry zainka­sowa艂 cios w splot s艂oneczny.

- Pan Keczup? - spyta艂 g艂uchym tonem. - Tak w艂a艣nie mnie nazywali. Dla kogo pracuje?

- Jest konsultantem dla ca艂ego przemys艂u - odrzek艂em.

K膮ciki ust pana Buntinga opad艂y.

- Nigdy o nim nie s艂ysza艂em - powiedzia艂. - M贸j Bo偶e, wszystko dzieje si臋 tak szybko w dzisiejszych czasach!

Gdy zasiedli艣my wreszcie do lunchu, pan Bunting nadal by艂 bardzo przygn臋biony.

- Prosz臋 pana - rzek艂em przepraszaj膮cym tonem ­- u偶y艂em okre艣lenia „pan Keczup” bardzo lu藕no. Jestem pewien, 偶e Harry nie ro艣ci sobie praw do tego tytu艂u. Po prostu chcia艂em powiedzie膰, 偶e keczup znaczy bardzo du偶o r贸wnie偶 w jego 偶yciu.

Pan Bunting doko艅czy艂 drinka z ponur膮 min膮.

- Nowe nazwiska, nowe twarze - powiedzia艂. - Ci sprytni m艂odzi ludzie, szybko robi膮cy karier臋, niedo艣wiadczeni, znaj膮cy wszystkie odpowiedzi, panosz膮cy si臋 - czy oni wiedz膮, 偶e otrzymali spu艣cizn臋, kt贸r膮 powinni szanowa膰 i chroni膰?

W restauracji nast膮pi艂o poruszenie. W drzwiach sta艂a Celeste, rajski ptak, wzbudzaj膮c og贸ln膮 sensacj臋.

Obok niej drepta艂 Harry, m贸wi膮c co艣 z o偶ywieniem, do­magaj膮c si臋, by ca艂膮 uwag臋 skupia艂a na nim.

Pomacha艂em do nich i oboje przeszli przez sal臋, by usi膮艣膰 przy naszym stoliku. Eskortowa艂 ich kierownik sali, emablu­j膮c Celeste. Wszystkie twarze, pe艂ne uwielbienia, obraca艂y si臋 ku niej.

Harry, najwyra藕niej 艣lepy na to wszystko, krzycza艂 co艣 do Celeste o przemy艣le keczupowym.

- Wiesz, co im powiedzia艂em? - spyta艂 Harry, gdy znale藕li si臋 przy naszym stoliku.

- Nie, kochanie - odpowiedzia艂a Celeste.

- 呕e pozosta艂o im tylko jedno - spali膰 na popi贸艂 ca艂y ten cholerny przemys艂 keczupowy. A gdy go b臋dziemy bu­dowa膰 na nowo, my艣lmy, na mi艂o艣膰 bosk膮!

Pan Bunting wsta艂, blady jak 艣ciana, nerwy mia艂 napi臋te jak struny.

Przedstawi艂em ich sobie.

- Mi艂o mi pa艅stwa pozna膰 - rzek艂 sztywno pan Bunting. Celeste u艣miechn臋艂a si臋 mi艂o, lecz jej u艣miech zgas艂, gdy zobaczy艂a, 偶e pan Bunting patrzy na Harry'ego z jawn膮 nienawi艣ci膮.

Harry by艂 zbyt nakr臋cony, 偶eby to zauwa偶y膰.

- Przeprowadzam obecnie analiz臋 historyczn膮 przemys艂u keczupowego - oznajmi艂 - 偶eby okre艣li膰, czy nigdy nie opu艣ci艂 epoki 艣redniowiecza, czy te偶 j膮 opu艣ci艂, a nast臋pnie stoczy艂 si臋 tam z powrotem.

Zachichota艂em idiotycznie.

- Panie Bunting - powiedzia艂em - bez w膮tpienia wi­dzia艂 pan Celeste w telewizji. Jest...

- System komunikacji - m贸wi艂 dalej Harry - osi膮gn膮艂 taki poziom, 偶e mog臋 wys艂a膰 zdj臋cie mojej 偶ony przez fale eteru do czterdziestu milion贸w dom贸w. A przemys艂 keczupowy nadal grz臋藕nie, pr贸buj膮c zwalczy膰 tiksotropi臋.

- Mo偶e ludzie nie chc膮, 偶eby tiksotropia zosta艂a zwal­czona! - wybuchn膮艂 pan Bunting. - Mo偶e woleliby raczej mie膰 dobry keczup, a tiksotropia guzik ich obchodzi! Wa偶ny jest dla nich aromat! Jako艣膰! Walczcie z tiksotropi膮, a b臋­dziecie mieli jak膮艣 now膮 obrzydliw膮 ciecz sprzedawan膮 pod dumn膮 star膮 nazw膮! - Dr偶a艂 na ca艂ym ciele.

Harry by艂 wyra藕nie wstrz膮艣ni臋ty.

- Wie pan, co to jest tiksotropia? - spyta艂 cicho.

- Oczywi艣cie, 偶e wiem! - odpowiedzia艂 Bunting, pur­purowy z w艣ciek艂o艣ci. - I wiem, czym jest dobry keczup. Wiem tak偶e, kim pan jest - aroganckim, agresywnym, samolubnym zerem! - Odwr贸ci艂 si臋 do mnie. - Towarzy­stwo, jakie cz艂owiek sobie dobiera, 艣wiadczy o nim. Do widzenia! - Wymaszerowa艂 majestatycznym krokiem z re­stauracji.

- Mia艂 艂zy w oczach - zauwa偶y艂a skonsternowana Ce­leste.

- Jego dziadek, jego ojciec i on sam po艣wi臋cili 偶ycie keczupowi - wyja艣ni艂em. - By艂em pewny, 偶e Harry wie o tym. My艣la艂em, 偶e nie ma w tym przemy艣le cz艂owieka, kt贸ry nie wiedzia艂by, kim jest Arthur J. Bunting.

Harry patrzy艂 na mnie z nieszcz臋艣liw膮 min膮.

- Naprawd臋 go urazi艂em - j臋kn膮艂. - B贸g mi 艣wiad­kiem, 偶e tego nie chcia艂em.

Celeste po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na ramieniu.

- Przypominasz Ludwika Pasteura, kochanie - powie­dzia艂a. - On te偶 musia艂 zrani膰 uczucia wielu starych ludzi.

- Tak - rzek艂 ponuro Harry. - Jestem zupe艂nie jak Pasteur...

- Odwieczny konflikt mi臋dzy m艂odo艣ci膮 a staro艣ci膮 ­- stwierdzi艂em.

- To by艂 powa偶ny klient, prawda? - spyta艂 Harry.

- Niestety, tak - przyzna艂em.

- Bardzo mi przykro - sumitowa艂 si臋 Harry. - Nie masz poj臋cia, jak bardzo. Zadzwoni臋 do niego i spr贸buj臋 wszystko naprawi膰.

- Nie chc臋, 偶eby艣 m贸wi艂 cokolwiek, co by艂oby w sprzecz­no艣ci z twoimi zasadami, Harry - powiedzia艂em. - Nie ze wzgl臋du na mnie.

***

Pan Bunting zadzwoni艂 nazajutrz, 偶eby powiadomi膰 mnie, i偶 przyj膮艂 przeprosiny Harry'ego.

- Wyzna艂 mi, w jaki spos贸b wda艂 si臋 w ca艂y ten keczu­powy interes, i obieca艂, 偶e si臋 wycofa. Je艣li o mnie chodzi, sprawa jest zamkni臋ta.

Zadzwoni艂em natychmiast do Harry'ego.

- Harry, przyjacielu, pos艂uchaj! - powiedzia艂em. - ­Transakcja z panem Buntingiem nie jest dla mnie a偶 tak wa偶na. Je艣li ty masz racj臋 w sprawie keczupu, a Bunting si臋 myli, obstawaj przy swoim, walcz!

- Wszystko jest w porz膮dku - odpar艂 Harry. - Niedo­brze mi si臋 robi艂o od tego keczupu. I tak zamierza艂em zrezygnowa膰. - Od艂o偶y艂 s艂uchawk臋.

Zadzwoni艂em do niego, ale powiedziano mi, 偶e wyszed艂 na lunch.

- Czy wie pan, gdzie zwykle jada?

- Tak, po drugiej stronie ulicy. Widzia艂em, jak tam idzie.

Dosta艂em adres restauracji i przywo艂a艂em taks贸wk臋.

Restauracja by艂a tani膮, brudn膮 jad艂odajni膮 naprzeciw­ko gara偶u. Rozgl膮da艂em si臋 przez chwil臋, szukaj膮c Har­ry'ego, zanim zda艂em sobie spraw臋, 偶e siedzi na sto艂ku przy kontuarze, obserwuj膮c mnie w lustrze automatu z papierosami.

Mia艂 na sobie kombinezon. Odwr贸ci艂 si臋 na swoim sto艂ku i wyci膮gn膮艂 do mnie d艂o艅. Wok贸艂 paznokci widnia艂y czarne obw贸dki.

- Harry, ty pracujesz jako mechanik - powiedzia艂em.

- Nie dalej jak p贸艂 godziny temu - rzek艂 Harry - facet z zepsut膮 pomp膮 paliwow膮 dzi臋kowa艂 Bogu, 偶e mnie spotka艂. Usi膮d藕, prosz臋.

- A co z interesem keczupowym? - spyta艂em.

- Uratowa艂 moje ma艂偶e艅stwo i moje 偶ycie - odrzek艂 Harry. - Jestem wdzi臋czny pionierom w rodzaju Buntin­g贸w, kt贸rzy go stworzyli.

- A teraz po prostu go rzuci艂e艣, ot tak? - pstrykn膮艂em palcami.

- Nigdy w nim nie by艂em - odpowiedzia艂 Harry. - ­Bunting obieca艂 zatrzyma膰 to dla siebie i b臋d臋 ci wdzi臋czny, je艣li zrobisz to samo.

- Ale wiesz tak du偶o o keczupie!

- Przez osiemna艣cie miesi臋cy po tym, jak Celeste zrobi艂a maj膮tek - rzek艂 Harry - chodzi艂em po ulicach, szukaj膮c pracy odpowiedniej dla m臋偶a znanej i pi臋knej Celeste.

Wspominaj膮c tamte czarne dni, przetar艂 oczy i si臋gn膮艂 po keczup.

- Pewnego razu, gdy si臋 zm臋czy艂em, zmarz艂em i prze­mok艂em, wst膮pi艂em do biblioteki publicznej i zacz膮艂em stu­diowa膰 r贸偶ne sposoby zarabiania na 偶ycie. Produkcja ke­czupu by艂a jednym z nich.

Potrz膮sn膮艂 gwa艂townie butelk膮 z keczupem nad swoim hamburgerem. Cho膰 by艂a ca艂kiem pe艂na, nic
z niej nie wyle­cia艂o.

- Widzisz? - powiedzia艂. - Kiedy wstrz膮sasz keczup w taki spos贸b, zachowuje si臋 jak cia艂o sta艂e. Je艣li zrobisz to inaczej - jak p艂ynne. - Potrz膮sn膮艂 delikatnie butelk膮 i keczup wyla艂 si臋 bez problemu. - Wiesz, jak to si臋 nazywa?

- Nie - odpar艂em.

- Tiksotropia - wyja艣ni艂 Harry. Poklepa艂 mnie 偶artob­liwie po ramieniu. - Widzisz - nauczy艂e艣 si臋 dzisiaj czego艣 nowego.

Der Arme Dolmetscher

Pewnego dnia w 1944 roku, w samym 艣rodku frontowego piek艂a, dowiedzia艂em si臋 ze zdumieniem, 偶e zosta艂em miano­wany t艂umaczem, je艣li wolicie, Dolmetscher, dla ca艂ego ba­talionu i mam by膰 zakwaterowany w domu belgijskiego burmistrza, po艂o偶onym w zasi臋gu artylerii Linii Zygfryda.

Nigdy nie przysz艂o mi do g艂owy, 偶e posiadam odpowiednie kwalifikacje na t艂umacza. Zlecono mi t臋 funkcj臋, gdy czeka­艂em na przeniesienie z Francji na lini臋 frontu. B臋d膮c studen­tem, nauczy艂em si臋 na pami臋膰 pierwszej zwrotki Die Lorelei od kolegi, z kt贸rym dzieli艂em pok贸j, i gdy przypadkowo zawzi臋cie j膮 recytowa艂em, us艂ysza艂 mnie dow贸dca batalionu. Pu艂kownik (detektyw hotelowy z Mobile) spyta艂 swego za­st臋pc臋 (sprzedawc臋 wyrob贸w pasmanteryjnych z Knoxville), w jakim j臋zyku jest ten tekst. Zast臋pca wstrzyma艂 si臋 z opini膮, dop贸ki nie wydeklamowa艂em nieudolnie Der Gipfel des Berges foo-unk-kelt im Abendsonnenschein.

- To chyba szwabski, pu艂kowniku - powiedzia艂 w ko艅­cu.

Te jedyne s艂owa, jakie zna艂em po niemiecku, oznacza艂y: „Nie wiem, czemu jestem taki smutny. Nie mog臋 wyrzuci膰 z my艣li dawnej legendy. Powietrze jest ch艂odne i zapada zmrok, powoli p艂yn膮 wody Renu. Szczyt g贸ry skrzy si臋 w zachodz膮cym s艂o艅cu”.

Pu艂kownik uwa偶a艂, 偶e jego rola polega na obowi膮zku wydawania szybkich, stanowczych decyzji. Podj膮艂 kilka pierwszorz臋dnych, zanim spuszczono lanie Wehrmachto­wi, ale moj膮 ulubion膮 by艂a w艂a艣nie ta, kt贸r膮 podj膮艂 tam­tego dnia.

- Skoro to szwabski, to co ten cz艂owiek tutaj robi? - ­spyta艂.

W dwie godziny p贸藕niej pisarz kompanijny kaza艂 mi od艂o偶y膰 wiadra, poniewa偶 od tej pory jestem t艂umaczem batalionu.

Wkr贸tce potem nadszed艂 rozkaz wymarszu. Moi zwierzch­nicy byli zbyt udr臋czeni, by dotar艂y do nich moje o艣wiad­czenia o braku kompetencji.

- Na nasze potrzeby ca艂kiem wystarczy - powiedzia艂 zast臋pca dow贸dcy. - Nie b臋dziemy mieli czasu na rozmowy z Niemiaszkami. - Poklepa艂 czule m贸j karabin. - To b臋dzie najlepiej za ciebie t艂umaczy艂o - doda艂. Zast臋pca, kt贸ry uczy艂 si臋 wszystkiego od pu艂kownika, wyobra偶a艂 sobie, 偶e armia ameryka艅ska w艂a艣nie pobi艂a Belg贸w i 偶e mia艂em by膰 za­kwaterowany w domu burmistrza po to, by si臋 upewni膰, 偶e nie spr贸buje nas oszuka膰. - Poza tym - zako艅czyli moi prze艂o偶eni - nikt inny tutaj nie szprecha.

Pojecha艂em na farm臋 burmistrza jedn膮 ci臋偶ar贸wk膮 z trze­ma rozczarowanymi Niemcami z Pensylwanii, kt贸rzy kilka miesi臋cy wcze艣niej starali si臋 o prac臋 t艂umacza. Gdy wyja艣­ni艂em im, 偶e nie stanowi臋 dla nich 偶adnej konkurencji i mam nadziej臋, 偶e zostan臋 zwolniony w ci膮gu dwudziestu czterech godzin, rozkrochmalili si臋 na tyle, by dostarczy膰 interesuj膮c膮 informacj臋, 偶e jestem Dolmetscher. Na moj膮 pro艣b臋 rozszyf­rowali r贸wnie偶 Die Lorelei. Dzi臋ki temu opanowa艂em oko艂o czterdziestu s艂贸w (na poziomie dwulatka), za 偶adne skarby jednak nie potrafi艂em skleci膰 jakiejkolwiek ich kombinacji.

Ka偶dy obr贸t k贸艂 ci臋偶ar贸wki przynosi艂 nowe pytanie:

- Jak jest po niemiecku „wojsko”...? Jak mam zapyta膰 o 艂azienk臋...? Jak jest „chory”...? „dobrze”...? „potrawa”...? „brat”...? „but”?

Moi flegmatyczni nauczyciele zm臋czyli si臋 w ko艅cu i jeden z nich da艂 mi broszurk臋, kt贸ra podobno mia艂a u艂atwi膰 nauk臋 niemieckiego ka偶demu 偶o艂nierzowi w okopie.

- Niekt贸rych stron brakuje - wyja艣ni艂 ofiarodawca, gdy zeskoczy艂em z ci臋偶ar贸wki przed kamiennym wiejskim domem burmistrza. - U偶ywali艣my ich do skr臋t贸w.

By艂o jeszcze ciemno, gdy zapuka艂em do drzwi burmistrza. Sta艂em na progu niczym graj膮cy ogony aktor za kulisami, a w g艂owie, poza tym pustej, ko艂ata艂a mi si臋 jedna linijka, kt贸r膮 mia艂em wyrecytowa膰. Drzwi si臋 otworzy艂y.

- Dolmetscher - powiedzia艂em.

Sam burmistrz, szczup艂y starszy pan w nocnej koszuli, zaprowadzi艂 mnie do sypialni na parterze, kt贸r膮 mia艂em zaj膮膰. Wymamrota艂 s艂owa powitania, odgrywaj膮c jednocze艣nie ma艂膮 pantomim臋, na co odpowiedzia艂em stosownym na t臋 okazj臋 danke sch枚n. By艂em przygotowany na zd艂awienie dalszej rozmowy stwierdzeniem: Ich weiss nicht, was soll es bedeuten, dass ich so traurig bin. To powinno sk艂oni膰 go do po艂o偶enia si臋 spa膰 z przekonaniem, 偶e jego Dolmetscher p艂ynnie m贸wi po niemiec­ku, cho膰 cierpi na Weltschmerz. Ale fortel nie by艂 konieczny. Zostawi艂 mnie samego, bym m贸g艂 skonsolidowa膰 moje zasoby.

Najwa偶niejsza w艣r贸d tych zasob贸w by艂a okaleczona bro­szura. Studiowa艂em kolejno ka偶d膮 z jej cennych stron, za­chwycony 艂atwo艣ci膮 przetransponowania angielskiego na niemiecki. Maj膮c j膮, musia艂em tylko sun膮膰 palcem wzd艂u偶 kolumny po lewej stronie, dop贸ki nie znalaz艂em angielskiego zwrotu, o kt贸ry mi chodzi艂o, a nast臋pnie trajkota艂em non­sensowne sylaby wydrukowane naprzeciwko w prawej ko­lumnie. Na przyk艂ad, „Ile macie granatnik贸w?” brzmia艂o po niemiecku: „Wi fil grenada werfer haben zi?”. Nienagan­nym niemieckim odpowiednikiem zdania „Gdzie s膮 wasze kolumny czo艂g贸w?” by艂o w艂a艣ciwie niek艂opotliwe: „Wo zind ire pancer szpicen?”. Deklamowa艂em z patosem: „Gdzie s膮 wasze haubice? Ile macie karabin贸w maszynowych? Pod­dajcie si臋! Nie strzela膰! Gdzie ukry艂e艣 sw贸j motocykl? R臋ce do g贸ry! Z kt贸rej jeste艣 jednostki?”.

Broszura nagle si臋 sko艅czy艂a, a ja z podniecenia popad艂em w depresj臋. Niemiec z Pensylwanii zu偶y艂 na skr臋ty wszystkie uprzejmo艣ci stosowane na ty艂ach, zawarte w pierwszej po艂o­wie broszury, a mnie pozosta艂y jedynie ci臋te odpowiedzi w walce wr臋cz.

Gdy le偶a艂em w 艂贸偶ku, nie mog膮c zmru偶y膰 oka, w mojej wyobra藕ni rozwija艂a si臋 jedyna sztuka,
w kt贸rej m贸g艂bym zagra膰...

***

DOLMETSCHER (do C脫RKI BURMISTRZA): Nie wiem, co si臋 ze mn膮 dzieje, jestem taki smutny. (Obejmuje j膮).

C脫RKA BURMISTRZA (z uleg艂膮 nie艣mia艂o艣ci膮): Powietrze jest ch艂odne, zapada zmrok, wody Renu p艂yn膮 tak spokojnie.

(DOLMETSCHER porywa C脫RK臉 BURMISTRZA, niesie j膮 do swego pokoju).

DOLMETSCHER (cicho): Poddaj si臋.

BURMISTRZ (wymachuj膮c lugerem): R臋ce do g贸ry!

DOLMETSCHER i C脫RKA BURMISTRZA: Nie strzelaj!

(Z kieszeni na piersi BURMISTRZA wypada du偶a mapa pokazuj膮ca rozmieszczenie wojsk ameryka艅skich).

DOLMETSCHER (na stronie, po angielsku): Sk膮d si臋 wzi臋艂a u podobno proalianckiego burmistrza mapa z roz­mieszczeniem wojsk ameryka艅skich? (Wyci膮ga spod poduszki automatyczny pistolet kalibru 45 i celuje z niego w BURMIS­TRZA).

BURMISTRZ i C脫RKA BURMISTRZA: Nie strzelaj! (BURMISTRZ rzuca bro艅, kuli si臋, u艣miecha si臋 szyderczo).

DOLMETSCHER: Z kt贸rej jeste艣 jednostki? (BUR­MISTRZ nie odpowiada, z pos臋pn膮 min膮. C脫RKA BUR­MISTRZA przypada do jego boku, p艂acz膮c cicho. DOLMET­SCHER staje przed C脫RK膭 BURMISTRZA). Gdzie ukry­艂a艣 sw贸j motocykl? (Odwraca si臋 zn贸w do BURMISTRZA). Gdzie s膮 wasze haubice, co? Gdzie s膮 kolumny czo艂g贸w? Ile rakietnic macie?

BURMISTRZ (za艂amuj膮c si臋 pod .straszliwym ogniem pyta艅): Ja...

(Wchodzi stra偶 z艂o偶ona z Niemc贸w z Pensylwanii, dla dokonania rutynowej kontroli, w sam膮 por臋, by us艂ysze膰, jak BURMISTRZ i C脫RKA BURMISTRZA wyznaj膮, 偶e s膮 agentami nazistowskimi, kt贸rzy wyl膮dowali na spadochronach za lini膮 frontu, po .stronie zaj臋tej przez wojska ameryka艅skie).

***

Johann Christoph Friedrich von Schiller nie wykorzysta艂­by lepiej tych samych s艂贸w, a by艂y to jedyne s艂owa, jakie zna艂em. Nie mia艂em szansy, by jako艣 sobie poradzi膰, nie odczuwa艂em najmniejszej przyjemno艣ci z powodu bycia t艂umaczem dla ca艂ego batalionu w grudniu, nie mog膮c po­wiedzie膰 nawet: „Weso艂ych 艢wi膮t”.

Po艣cieli艂em 艂贸偶ko, zaci膮gn膮艂em sznurki w moim worku, rozsun膮艂em zaciemniaj膮ce zas艂ony i wymkn膮艂em si臋 w noc.

Czujni wartownicy skierowali mnie do kwatery g艂贸wnej batalionu, gdzie odnalaz艂em wi臋kszo艣膰 naszych oficer贸w studiuj膮cych mapy lub 艂aduj膮cych bro艅. Panowa艂a 艣wi膮tecz­na atmosfera, zast臋pca dow贸dcy ostrzy艂 osiemnastocalowy n贸偶 my艣liwski, nuc膮c pod nosem: Are you from Dixie?

- Niech mnie kule bij膮 - powiedzia艂, zauwa偶ywszy mnie w drzwiach - je艣li to nie nasz stary „szprechen zi dojcz”. Co si臋 sta艂o, ch艂opcze? Czy nie powiniene艣 by膰 teraz w domu burmistrza?

- To niemo偶liwe - odpar艂em. - Oni wszyscy m贸wi膮 j臋zykiem potocznym, a ja literackim.

Najwyra藕niej zrobi艂o to na zast臋pcy du偶e wra偶enie.

- Jeste艣 dla nich za dobry, co? - Powi贸d艂 palcem po ostrzu swego morderczego no偶a. - S膮dz臋, 偶e ca艂kiem nied艂u­go natkniemy si臋 na tych, kt贸rzy znaj膮 ekskluzywny niemiec­ki - powiedzia艂, po czym doda艂: - Jeste艣my okr膮偶eni.

- Spu艣cimy im lanie, tak jak im spu艣cili艣my w Karolinie P贸艂nocnej i Tennessee - odezwa艂 si臋 pu艂kownik, kt贸ry nigdy nie traci艂 kontenansu. - Zostaniesz tutaj, synu. B臋dziesz t艂umaczy艂 dla moich podw艂adnych.

Dwadzie艣cia minut p贸藕niej znalaz艂em si臋 zn贸w w wirze t艂umaczenia. Cztery tygrysy podjecha艂y pod drzwi kwatery g艂贸wnej i zeskoczy艂o z nich ponad dwudziestu niemieckich 偶o艂nierzy piechoty. Otoczyli nas, trzymaj膮c w d艂oniach pis­tolety maszynowe.

- Powiedz co艣 - rozkaza艂 pu艂kownik, nie przejawiaj膮c odrobiny strachu.

Przebieg艂em wzrokiem lew膮 kolumn臋 w mojej broszurze, a偶 wreszcie znalaz艂em zwrot, kt贸ry najw艂a艣ciwiej odzwier­ciedla艂 nasze uczucia.

- Nie strzela膰 - powiedzia艂em.

Niemiecki czo艂gista z pewn膮 siebie min膮 zerkn膮艂 na co艣, co trzyma艂 w r臋ku. By艂a to broszura, nieco mniejsza od mojej.

- Gdzie s膮 wasze haubice? - spyta艂.

Ch艂opak, kt贸ry nienawidzi艂 dziewcz膮t

George M. Helmholtz, szef sekcji muzycznej i dyrygent szkolnej orkiestry Lincoln High School, umia艂 na艣ladowa膰 d藕wi臋ki wszystkich instrument贸w. Potrafi艂 udawa膰 klarnet, puzon, tr膮bk臋, nadyma艂 sw贸j pot臋偶ny brzuch i rycza艂 jak suzafon, zaciska艂 wargi, zamyka艂 oczy i gwizda艂 delikatnie jak pikulina.

W pewien 艣rodowy wiecz贸r, o 贸smej, maszerowa艂 wok贸艂 szkolnej sali, w kt贸rej odbywa艂y si臋 pr贸by, piszcz膮c, mrucz膮c, wrzeszcz膮c, rycz膮c i gwi偶d偶膮c Semper Fidelis.

Nie mia艂 z tym najmniejszego k艂opotu. Przez niemal po艂ow臋 swych czterdziestu lat tworzy艂 orkiestry szkolne z rzeki ch艂opc贸w, kt贸ra przep艂yn臋艂a przez liceum. 艢piewa艂 z nimi wszystkimi. 艢piewa艂 tak d艂ugo i tak gor膮co 偶yczy艂 swoim zespo艂om zwyci臋stwa, 偶e jego 偶ycie by艂o nierozerwal­nie z nimi zwi膮zane.

Obok krzepkiego r贸偶owiutkiego kapelmistrza maszerowa艂 niezgrabny szesnastolatek, Bert Higgens. Mia艂 du偶y nos i podkr膮偶one oczy. Bert maszerowa艂, machaj膮c niezdarnie r臋kami, jak samica flaminga, kt贸ra udaje rann膮, by odci膮g­n膮膰 aligatory od gniazda z piskl臋tami.

- Bum-bum, ratatata, bum-bum ratatata - 艣piewa艂 Helmholtz. - Lewa, prawa, lewa, Bert! 艁okcie do bok贸w, Bert! Nie patrz na stopy, Bert! R贸wnaj krok, Bert! Nie odwracaj g艂owy, Bert! Lewa, prawa, lewa, Bert! St贸j - ­raz, dwa!

Helmholtz u艣miechn膮艂 si臋 niewyra藕nie do Berta.

- My艣l臋, 偶e chyba idzie ci troch臋 lepiej.

Bert pokiwa艂 g艂ow膮.

- Z pewno艣ci膮 bardzo mi pan pomaga, 膰wicz膮c ze mn膮.

- Dop贸ki chcesz nad tym pracowa膰, jestem do twojej dyspozycji - powiedzia艂 Helmholtz. By艂 zdezorientowany, nie rozumia艂 zmiany, kt贸ra zasz艂a w ch艂opcu w ubieg艂ym tygodniu. Mo偶na by s膮dzi膰, 偶e cofn膮艂 si臋 o dwa lata w roz­woju, sta艂 si臋 taki jak w pierwszej klasie liceum - niezgrab­ny, boja藕liwy, samotny, nudny.

- Bert - spyta艂 Helmholtz - jeste艣 pewny, 偶e nie cho­rowa艂e艣 ostatnio, nie odnios艂e艣 偶adnego urazu? - Zna艂 Berta bardzo dobrze, przez dwa lata dawa艂 mu lekcje gry na tr膮bce. Obserwowa艂, jak wyrasta na dumnego, uczciwego m艂odzie艅­ca. Nie m贸g艂 wprost uwierzy膰 w jego nag艂y upadek ducha, brak koordynacji ruch贸w.

Bert wyd膮艂 dziecinnie policzki, my艣l膮c intensywnie. By艂a to maniera, kt贸r膮 Helmholtz wypleni艂 z niego bardzo dawno. Teraz ch艂opiec wr贸ci艂 do dawnego nawyku. Wypu艣ci艂 ze 艣wistem powietrze.

- Nie - odpowiedzia艂.

- Nauczy艂em tysi膮ce ch艂opc贸w maszerowa膰 - rzek艂 Helmholtz - a ty jeste艣 pierwszym i jedynym, kt贸ry zapo­mnia艂, jak to si臋 robi. - Przed oczami Helmholtza przesu­n臋艂y si臋 kolorowe szeregi ci膮gn膮ce si臋
w niesko艅czono艣膰, proste jak promienie s艂o艅ca. - Mo偶e powinni艣my poroz­mawia膰 o tym ze szkoln膮 piel臋gniark膮 - powiedzia艂 z trosk膮, gdy nagle przysz艂a mu do g艂owy radosna my艣l. - Chyba 偶e chodzi tu o k艂opot z dziewczyn膮.

Bert podni贸s艂 jedn膮 nog臋, potem drug膮.

- Nie - zaprzeczy艂. - Nie chodzi o 偶aden k艂opot tego rodzaju.

- Ca艂kiem niebrzydka ma艂a - rzek艂 Helmholtz.

- Kto? - spyta艂 Bert.

- Ta delikatna r贸偶owa stokrotka, kt贸r膮 odprowadzasz do domu - odpowiedzia艂 Helmholtz.

Bert skrzywi艂 si臋 lekcewa偶膮co.

- A-a-ach... ona - wycedzi艂. - Charlotte.

- Charlotte nie jest do艣膰 dobra? - zdziwi艂 si臋 Helmholtz.

- Nie wiem. Chyba jest w porz膮dku. My艣l臋, 偶e jest fajna. Nie mam nic przeciwko niej. Nie wiem.

Helmholtz potrz膮sn膮艂 lekko Bertem, jak gdyby mia艂 na­dziej臋 nastawi膰 poluzowane cz臋艣ci.

- Czy cho膰 troch臋 to pami臋tasz - uczucie, jakie mia艂e艣, gdy maszerowa艂e艣 tak dobrze, przed upadkiem?

- My艣l臋, 偶e to rodzaj powrotu - odpowiedzia艂 Bert.

- Nauczy艂e艣 si臋 艣wietnie maszerowa膰 w zespole C, a po­tem B - rzek艂 Helmholtz. By艂y to zespo艂y szkoleniowe, z kt贸rych wywodzi艂a si臋 setka cz艂onk贸w orkiestry szkolnej „Dziesi臋膰 do Kwadratu” Lincoln High.

- Nie wiem, na czym polega problem - powiedzia艂 Bert - mo偶e po prostu jestem podniecony, 偶e dosta艂em si臋 do szkolnej orkiestry. - Znowu wyd膮艂 policzki. - A mo偶e dzieje si臋 tak dlatego, 偶e przerwa艂em lekcje z panem.

Gdy trzy miesi膮ce temu Bert zakwalifikowa艂 si臋 do zespo艂u „Dziesi臋膰 do Kwadratu”, Helmholtz skierowa艂 go do naj­lepszego nauczyciela gry na tr膮bce w mie艣cie, Larry'ego Finka, kt贸ry mia艂 dokona膰 ostatecznego retuszu wdzi臋ku i barwy.

- Fink daje ci nie藕le popali膰, prawda? - spyta艂 Helm­holtz.

- Nie - odrzek艂 Bert. - Jest bardzo mi艂ym cz艂owie­kiem. - Wywr贸ci艂 oczy. - Prosz臋 pana, gdyby艣my mogli prze膰wiczy膰 maszerowanie jeszcze kilka razy, my艣l臋, 偶e wszystko b臋dzie dobrze.

- Do licha, Bert - powiedzia艂 Helmholtz - nie wiem, czy uda mi si臋 gdzie艣 ciebie wcisn膮膰. Kiedy przeszed艂e艣 do Finka, wzi膮艂em innego ch艂opca. Dzisiaj mia艂em troch臋 czasu, poniewa偶 si臋 rozchorowa艂. Ale w przysz艂ym tygo­dniu...

- Kto to jest? - zainteresowa艂 si臋 Bert.

- Norton Shakely - odrzek艂 Helmholtz. - Niedu偶y, o bladej cerze. Przypomina ciebie, gdy zaczyna艂e艣 gra膰 w zespole. Brakuje mu wiary w siebie. W膮tpi, czy kiedykol­wiek zakwalifikuje si臋 do „Dziesi臋膰 do Kwadratu”, ale mog臋 za to r臋czy膰.

- Zakwalifikuje si臋 - zgodzi艂 si臋 Bert. - Z ca艂膮 pew­no艣ci膮.

Helmholtz poklepa艂 ch艂opca po ramieniu, by doda膰 mu otuchy.

- Broda do g贸ry! - za艣piewa艂. - Ramiona wypros­towane! Id藕 po p艂aszcz, odwioz臋 ci臋 do domu.

Gdy Bert wk艂ada艂 p艂aszcz, Helmholtz pomy艣la艂 o oknach domu ch艂opca - pustych jak oczy martwego cz艂owieka. Ojciec Berta wyjecha艂 wiele lat temu, a matka bywa艂a tam rzadkim go艣ciem. Helmholtz zastanawia艂 si臋, czy nie w tym w艂a艣nie tkwi problem.

Zrobi艂o mu si臋 przykro.

- Mo偶e wpadniemy po drodze na szklank臋 soku, a po­tem pogramy w ping-ponga w mojej suterenie? - zapropo­nowa艂. Gdy dawa艂 Bertowi lekcje gry na tr膮bce, by艂o to ich zwyczajem. - Chyba 偶e wolisz spotka膰 si臋 z Charlotte czy co艣 w tym rodzaju.

- 呕artuje pan? - parskn膮艂 Bert. - Czasami nienawidz臋 tego, co m贸wi.

***

Nazajutrz rano Helmholtz odby艂 rozmow臋 z pann膮 Peach, szkoln膮 piel臋gniark膮. By艂o to sympozjum dwojga pulchnych serdecznych ludzi, schludnych i pe艂nych zdro­wego rozs膮dku. Z ty艂u sta艂 rozebrany do pasa Bert, rachi­tyczny i zmieszany.

- Czy przez s艂owo „fajtn膮艂” rozumiesz, 偶e Bert ze­mdla艂? - spyta艂a panna Peach.

- Nie widzia艂a艣 go podczas meczu z Whitestone w ubieg­艂y pi膮tek?

- Nie by艂am na tym meczu - odpowiedzia艂a panna Peach.

- To sta艂o si臋 tu偶 po ustawieniu si臋 w szyku w kszta艂cie drukowanej litery L, gdy maszerowali艣my po boisku, by uformowa膰 wiatraczek, z kt贸rego z kolei powsta艂a pantera Lincoln High i orze艂 Whitestone - wyja艣ni艂 Helmholtz. ­Orze艂 wydawa艂 z siebie krzyk, a pantera go po偶era艂a.

- I co zrobi艂 Bert? - zaciekawi艂a si臋 panna Peach.

- Maszerowa艂 razem z zespo艂em, wszystko sz艂o 艣wiet­nie - powiedzia艂 Helmholtz. - A potem nagle si臋 wy艂ama艂. I zako艅czy艂 sam.

- Co wtedy czu艂e艣, Bert? - spyta艂a panna Peach.

- Najpierw to by艂o jak sen - odrzek艂 Bert. - Naprawd臋 pi臋kny. A potem si臋 obudzi艂em i by艂em sam. - U艣miechn膮艂 si臋 s艂abo. - I wszyscy 艣miali si臋 ze mnie.

- Jak z twoim apetytem, Bert? - naciska艂a dalej panna Peach.

- Wczoraj wieczorem spa艂aszowa艂 hamburgera i wypi艂 sok - powiedzia艂 Helmholtz.

- A jak u ciebie z koordynacj膮 ruch贸w w r贸偶nych grach sportowych?

- Nie uprawiam sportu - rzek艂 Bert. - Ca艂y czas po艣wi臋cam tr膮bce.

- Nie grywasz nigdy w pi艂k臋 ze swoim ojcem? - zdziwi艂a si臋 panna Peach.

- Nie mam ojca - odpar艂 Bert.

- Spu艣ci艂 mi wczoraj wieczorem niez艂e lanie w ping­-ponga - powiedzia艂 Helmholtz.

- Czyli troch臋 sobie pohulali艣cie? - spyta艂a panna Peach.

- Sp臋dzamy w taki spos贸b ka偶dy 艣rodowy wiecz贸r - ­odrzek艂 Bert.

- Zawsze to robi臋 z wszystkimi ch艂opcami, kt贸rych ucz臋 - wyja艣ni艂 Helmholtz.

Panna Peach przechyli艂a g艂ow臋.

- Z Bertem te偶?

- Obecnie bior臋 lekcje u pana Finka - powiedzia艂 Bert.

- Gdy ch艂opiec zostaje cz艂onkiem orkiestry szkolnej „Dziesi臋膰 do Kwadratu” - rzek艂 Helmholtz - przestaj臋 dawa膰 mu indywidualne lekcje. Nie traktuj臋 go ju偶 d艂u偶ej jak ch艂opca, lecz jak m臋偶czyzn臋. I jest artyst膮. Od tej pory tylko taki artysta jak Fink mo偶e go czegokolwiek nauczy膰.

- „Dziesi臋膰 do Kwadratu” - powt贸rzy艂a panna Peach. - Dziesi臋膰 rz臋d贸w po dziesi臋ciu muzyk贸w
w ka偶dym? Wszyscy tak samo ubrani, wszyscy poruszaj膮 si臋 zgod­nie, jak trybiki jednej maszyny?

- S膮 jednakowi jak znaczki pocztowe z jednego blocz­ka - rzek艂 dumnie Helmholtz.

- Oho-ho - powiedzia艂a panna Peach. - I wszyscy pobieraj膮 lekcje u ciebie?

- Na mi艂o艣膰 bosk膮, nie - 偶achn膮艂 si臋 Helmholtz. ­- Starcza mi jedynie czasu na indywidualne lekcje dla pi臋ciu ch艂opc贸w.

- Szcz臋艣liwa pi膮tka - u艣miechn臋艂a si臋 panna Peach. ­Przez kr贸tka chwil臋.

Drzwi gabinetu otworzy艂y si臋 i wszed艂 Stewart Haley, zast臋pca dyrektora. Zaczyna艂 sw膮 karier臋 jako b艂yskotliwy m艂ody cz艂owiek, ale teraz, po dziesi臋ciu latach borykania si臋 z wyg贸rowanymi ambicjami, przy niskich zarobkach, jego b艂yskotliwo艣膰 zblad艂a, nabra艂a md艂ego zabarwienia stopu cyny z o艂owiem. Wi臋kszo艣膰 tego po艂ysku straci艂 w s艂ownych potyczkach z Helmholtzem na temat wydatk贸w na zesp贸艂.

Trzyma艂 w r臋ku rachunek.

- C贸偶, Helmholtz - powiedzia艂 - gdybym wiedzia艂, 偶e tu jeste艣, przyni贸s艂bym jeszcze jeden interesuj膮cy rachunek. Pi臋膰 szpul z przewodami elektrycznymi z wojennych nad­wy偶ek oddzia艂贸w 艂膮czno艣ci. Czy co艣 ci to m贸wi?

- Owszem - potwierdzi艂 Helmholtz, bynajmniej nie zbity z tropu. - I czy wolno mi zauwa偶y膰...

- P贸藕niej - przerwa艂 mu Haley. - Teraz mam spraw臋 do panny Peach... przy niej twoja malwersacja to ma艂e piwo. - Zaszele艣ci艂 rachunkiem w stron臋 kobiety. - Panno Peach, czy zamawia艂a pani ostatnio du偶e ilo艣ci banda偶y?

Panna Peach zblad艂a.

- Ja... ja zam贸wi艂am trzydzie艣ci metr贸w sterylnej ga­zy - odpowiedzia艂a. - Nadesz艂a dzisiaj rano. Trzydzie艣ci metr贸w.

Haley usiad艂 na bia艂ym sto艂ku.

- Zgodnie z tym rachunkiem - powiedzia艂 - kto艣 z tej wspania艂ej instytucji zam贸wi艂 i odebra艂 dwie艣cie metr贸w srebrnej nylonowej wst膮偶ki o szeroko艣ci o艣miu centymet­r贸w - zaimpregnowanej w taki spos贸b, by 艣wieci艂a w ciem­no艣ci.

M贸wi膮c to, patrzy艂 oboj臋tnie na Helmholtza. Nie spusz­cza艂 z niego wzroku, czerwieniej膮c coraz bardziej.

- Jeszcze raz dzie艅 dobry, Helmholtz.

- Cze艣膰.

- N臋ka ci臋 g艂贸d narkotykowy? Nie za偶y艂e艣 jeszcze dzien­nej dawki kokainy? - spyta艂 Haley.

- Kokainy? - zdumia艂 si臋 Helmholtz.

- Jak inaczej cz艂owiek m贸g艂by marzy膰 o wykupieniu 艣wiatowej produkcji nylonowej wst膮偶ki, zaimpregnowanej tak, by 艣wieci艂a w ciemno艣ci?

- Taka impregnacja kosztuje znacznie mniej, ni偶 mog­艂oby si臋 wydawa膰 - powiedzia艂 Helmholtz.

- A wi臋c to twoja sprawka! - wybuchn膮艂 Haley, wstaj膮c.

Helmholtz po艂o偶y艂 d艂o艅 na ramieniu Haleya i spojrza艂 mu prosto w oczy.

- Stewart, pytanie, kt贸re ci艣nie si臋 na usta wszystkim, brzmi: „Jak 禄Dziesi臋膰 do Kwadratu芦 mo偶e uatrakcyjni膰 sw贸j wyst臋p na meczu z Westfield?”.

- Najwa偶niejsze pytanie brzmi ca艂kiem inaczej - rzek艂 Haley. - „Jak szko艂臋 艣redni膮 o skromnym bud偶ecie, takim jak nasz, mo偶e by膰 sta膰 na tak膮 megaloma艅sk膮 maszyn臋 Cecila B. DeMille'a do robienia muzyki?”. A odpowied藕 jest prosta - rykn膮艂 Haley. - Nie sta膰 nas! - Kr臋ci艂 w zapami臋taniu g艂ow膮. - Mundurki po dziewi臋膰dziesi膮t pi臋膰 dolar贸w! Najwi臋kszy b臋ben w ca艂ym stanie! Pod艣wiet­lone pa艂eczki i kapelusze! Wszystko specjalnie impregnowa­ne, 偶eby 艣wieci艂o w ciemno艣ci! Do licha! - zawo艂a艂 rozw艣cieczony. - Najwi臋ksza szafa graj膮ca na 艣wiecie!

To wyliczenie wyra藕nie uradowa艂o Helmholtza.

- Kochasz to - rzek艂 dumnie. - Wszyscy to kochaj膮, Zaczekaj, a偶 us艂yszysz, co zamierzamy zrobi膰
z tymi szpulami i wst膮偶kami!

- Czekam - powiedzia艂 Haley. - Czekam.

- Do tej pory - wyja艣ni艂 Helmholtz - ka偶da orkiest­ra potrafi uformowa膰 drukowane litery. To najstarsza sztuczka. O ile wiem, w tej chwili jedynie nasz zesp贸艂 posiada odpowiednie wyposa偶enie do formowania pisma r臋cznego.

W pe艂nej konsternacji ciszy, kt贸ra nast膮pi艂a po jego s艂o­wach, rozleg艂 si臋 nagle g艂os zapomnianego Berta. W艂o偶y艂 z powrotem koszul臋.

- Czy sko艅czyli艣cie ze mn膮? - spyta艂.

- Mo偶esz i艣膰, Bert - odezwa艂a si臋 panna Peach. - Nie znalaz艂am nic niepokoj膮cego w twoim stanie zdrowia.

- Do widzenia - powiedzia艂 Bert, bior膮c za klamk臋. - ­Do zobaczenia, prosz臋 pana.

- Do zobaczenia - odrzek艂 Helmholtz. - No i co o tym s膮dzisz? - zwr贸ci艂 si臋 do Haleya. - Pismo r臋czne!

Ju偶 za drzwiami Bert wpad艂 na Charlotte, r贸偶ow膮 sto­krotk臋, z kt贸r膮 cz臋sto wraca艂 do domu.

- Bert - zagadn臋艂a go Charlotte - s艂ysza艂am, 偶e jeste艣 u piel臋gniarki. My艣la艂am, 偶e mia艂e艣 jaki艣 wypadek. Dobrze si臋 czujesz?

Bert min膮艂 j膮 bez s艂owa, pochylony, jak gdyby walczy艂 z zimnym wilgotnym wiatrem.

***

- Co s膮dz臋 o wst膮偶ce? - spyta艂 Haley Helmholtza. ­S膮dz臋, 偶e na tym powinno zako艅czy膰 si臋 marnotrawstwo pieni臋dzy na „Dziesi臋膰 do Kwadratu”!

- Nie tylko z tym nale偶a艂oby sko艅czy膰 - rzek艂a ponuro panna Peach.

- Co masz na my艣li? - spyta艂 Helmholtz.

- Tylko tyle - odpowiedzia艂a panna Peach - 偶e jest to igranie z uczuciami dzieciak贸w. - Zmarszczy艂a brwi. - ­George, obserwuj臋 ci臋 od lat - przygl膮dam si臋, jak stosujesz wszelkie emocjonalne ksi膮偶kowe sztuczki, by twoi ch艂opcy maszerowali i grali.

- Staram si臋 z nimi zaprzyja藕ni膰 - rzek艂 Helmholtz z niezm膮conym spokojem.

- Starasz si臋 robi膰 znacznie wi臋cej - powiedzia艂a panna Peach. - Jeste艣 zawsze wszystkim, czego potrzebuje jaki艣 dzieciak. Ojcem, matk膮, siostr膮, bratem, Bogiem, niewol­nikiem albo psem. Dziwne, 偶e to, co przydarzy艂o si臋 Bertowi, nie zdarzy艂o si臋 tysi膮c razy.

- Co gryzie Berta? - spyta艂 Helmholtz.

- Zawojowa艂e艣 go - odrzek艂a panna Peach. - O to tutaj chodzi. Kompletnie go zawojowa艂e艣 - jest ca艂y tw贸j.

- Z pewno艣ci膮 mnie lubi - przyzna艂 Helmholtz. - ­W ka偶dym razie mam tak膮 nadziej臋.

- Darzy ci臋 takim uczuciem jak syn ojca - powiedzia艂a panna Peach. - Dla ciebie jest to niezobowi膮zuj膮ce.

Helmholtz nie potrafi艂 poj膮膰, o co chodzi w tej sprzecz­ce. Wszystko, o czym m贸wi艂a panna Peach, by艂o takie oczywiste.

- To przecie偶 ca艂kiem naturalne, prawda? - 偶achn膮艂 si臋. - Bert nie ma ojca, szuka wi臋c ojca zast臋pczego. Prze­jdzie mu to, oczywi艣cie, gdy znajdzie jak膮艣 dziewczyn臋, kt贸ra zawr贸ci mu w g艂owie i...

- Przejrzyj wreszcie na oczy i zobacz, co zrobi艂e艣 z 偶yciem Berta - powiedzia艂a panna Peach. - Popatrz tylko, jak si臋 stara艂, 偶eby zwr贸ci膰 twoj膮 uwag臋, gdy umie艣ci艂e艣 go w zespole „Dziesi臋膰 do Kwadratu”, a nast臋pnie skierowa艂e艣 go do pana Finka i ca艂kiem o nim zapomnia艂e艣. Wola艂 zosta膰 po艣miewiskiem wszystkich, 偶eby艣 tylko znowu skupi艂 na nim swoj膮 uwag臋.

- Nikt nie twierdzi, 偶e dojrzewanie ma by膰 bezboles­ne - rzek艂 Helmholtz. - Niemowl臋 to jedno, dziecko drugie, a m臋偶czyzna jeszcze co innego. Przechodzenie z jed­nej fazy do drugiej powoduje znany zam臋t. - Otworzy艂 szeroko oczy. - Je艣li my o tym nie wiemy, to kto ma wiedzie膰.

- Dorastanie nie powinno by膰 piek艂em! - powiedzia艂a panna Peach.

Helmholtz popatrzy艂 na ni膮 zaszokowany.

- Co chcesz, 偶ebym zrobi艂?

- To nie moja sprawa - odpar艂a panna Peach - lecz twoja osobista. To ty spowodowa艂e艣 t臋 sytuacj臋. Tak pracu­jesz. Uwa偶am, 偶e m贸g艂by艣 przynajmniej zrozumie膰, jaka jest r贸偶nica mi臋dzy zapl膮taniem si臋
w ch艂opca a zapl膮taniem si臋 we wst膮偶ki. Wst膮偶k臋 mo偶esz przeci膮膰. Nie mo偶esz zrobi膰 tego z ch艂
opcem.

- Co do wst膮偶ki... - zacz膮艂 Haley.

- Spakujemy j膮 i ode艣lemy - przerwa艂 mu Helmholtz. Przesta艂o go to interesowa膰. Wyszed艂 z gabinetu, uszy go pali艂y.

Helmholtz zachowywa艂 si臋, jak gdyby nie zrobi艂 nic z艂e­go, ale w g艂臋bi duszy mia艂 du偶e poczucie winy. W swoim malutkim gabinecie obok sali, w kt贸rej odbywa艂y si臋 pr贸by zespo艂u, zdj膮艂 stert臋 nut z umywalki w rogu i ochlapa艂 twarz zimn膮 wod膮, w nadziei, 偶e wyrzuty sumienia nie b臋d膮 gryz艂y go przynajmniej przez nast臋pn膮 godzin臋. By艂a to godzina pr贸by orkiestry szkolnej „Dziesi臋膰 do Kwad­ratu”.

Helmholtz zatelefonowa艂 do swego dobrego przyjaciela, Larry'ego Finka, nauczyciela gry na tr膮bce.

- Jaki problem masz tym razem, George? - spyta艂 Fink.

- Szkolna piel臋gniarka naskoczy艂a na mnie przed chwil膮, 偶e jestem zbyt mi艂y dla moich ch艂opc贸w. Twierdzi, 偶e za bardzo si臋 anga偶uj臋 i 偶e jest to nader niebezpieczne.

- Och?

- Psychologia to wspania艂a dziedzina wiedzy - rzek艂 Helmholtz. - Bez niej ka偶dy pope艂nia艂by wci膮偶 te same okropne b艂臋dy - by艂by mi艂y dla innych.

- Kto wywo艂a艂 ten temat? - spyta艂 Fink.

- Bert - odpowiedzia艂 Helmholtz.

- Zwolni艂em go wreszcie w zesz艂ym tygodniu - oznaj­mi艂 Fink. - Nie 膰wiczy艂, przychodzi艂 na lekcje nie przy­gotowany. Szczerze m贸wi膮c, George, wiem, 偶e mia艂e艣 o nim wysokie mniemanie, ale ch艂opak nie jest szczeg贸lnie utalentowany. O ile si臋 orientuj臋, nie bardzo nawet lubi muzyk臋.

Helmholtz zaprotestowa艂 z ca艂ego serca.

- Ten ch艂opak przeby艂 drog臋 od zespo艂u C do „Dziesi臋膰 do Kwadratu” w ci膮gu dw贸ch lat! Pali艂 si臋 do muzyki i sz艂o mu jak po ma艣le.

- Je艣li chcesz zna膰 moj膮 opini臋, to raczej jak po gru­dzie - rzek艂 Fink. - Ten ch艂opiec flaki sobie dla ciebie wypruwa艂, George. A ty z艂ama艂e艣 mu serce, gdy odda艂e艣 go mnie. Szkolna piel臋gniarka ma racj臋. Musisz bardziej uwa偶a膰 na to, dla kogo jeste艣 mi艂y.

- Wyszed艂 nawet z wprawy w maszerowaniu. Pomyli艂 krok i zepsu艂 ca艂y szyk, zapomnia艂, dok膮d mia艂 i艣膰 w przerwie meczu.

- M贸wi艂 mi o tym - powiedzia艂 Fink.

- Czy si臋 jako艣 wyt艂umaczy艂?

- By艂 zdziwiony, 偶e nie wpadli艣cie na to z piel臋gniark膮. A mo偶e piel臋gniarka si臋 zorientowa艂a, tylko nie chcia艂a, 偶eby kto艣 inny si臋 o tym dowiedzia艂.

- Nadal nie rozumiem - rzek艂 Helmholtz.

- On by艂 pijany, George. Wyzna艂, 偶e zdarzy艂o mu si臋 to po raz pierwszy, i obieca艂, 偶e to si臋 nigdy nie powt贸rzy. Niestety, nie wierz臋, 偶e mo偶na na to liczy膰.

- Ale on nadal nie potrafi maszerowa膰 - powiedzia艂 wstrz膮艣ni臋ty Helmholtz. - Gdy 膰wiczymy tylko we dw贸jk臋 i nikt nie patrzy, nie udaje mu si臋 i艣膰 w nog臋 ze mn膮. Czy to znaczy, 偶e jest pijany przez ca艂y czas?

- George, ty i twoja niewinno艣膰 zmieni艂y cz艂owieka, kt贸ry nigdy nie powinien by艂 zosta膰 muzykiem,
w aktora - ­rzek艂 Fink.

***

Z sali pr贸b s膮siaduj膮cej z gabinetem Helmholtza zacz膮艂 dobiega膰 skrzyp i trzask krzese艂 ustawianych dla zespo艂u „Dziesi臋膰 do Kwadratu”. Robili to cz艂onkowie zespo艂u w czasie przerwy w zaj臋ciach. Zwykle ta nadchodz膮ca go­dzina by艂a doskona艂a dla kapelmistrza, znajdowa艂 si臋 niemal w stanie niewa偶ko艣ci, nuc膮c parti臋 to jednego, to drugiego instrumentu, podczas gdy jego muzycy grali. Ale teraz ba艂 si臋 tego.

B臋dzie musia艂 znowu stan膮膰 twarz膮 w twarz z Bertem, tym razem maj膮c 艣wiadomo艣膰, jak bardzo m贸g艂 zrani膰 ch艂op­ca. Mo偶e innych r贸wnie偶.

Czy b臋dzie ponosi艂 win臋, je艣li Bert wpadnie w alkoholizm? Pomy艣la艂 o przesz艂o tysi膮cu ch艂opcach, wobec kt贸rych za­chowywa艂 si臋 jak ojciec, niezale偶nie od tego, czy mieli ro­dzonego ojca, czy te偶 nie. O ile wiedzia艂, kilku z nich sta艂o si臋 p贸藕niej pijakami. Dw贸ch zosta艂o aresztowanych za nar­kotyki, jeden za w艂amanie. Z wi臋kszo艣ci膮 nie mia艂 ju偶 potem 偶adnego kontaktu. Paru ch艂opc贸w odwiedzi艂o go po uko艅czeniu szko艂y. By艂o to co艣 innego, o czym nale偶a艂o teraz pomy艣le膰.

Weszli pozostali cz艂onkowie zespo艂u, w艣r贸d nich r贸wnie偶 Bert. Helmholtz podszed艂 do niego i powiedzia艂 najciszej, jak m贸g艂:

- Wpadnij na chwil臋 do mojego gabinetu po lekcjach.

W tej chwili nie mia艂 jeszcze poj臋cia, co powie ch艂opcu.

Podszed艂 do pulpitu dyrygenckiego i postuka艂 we艅 pa艂ecz­k膮. Natychmiast zapad艂a cisza.

- Zacznijmy od Przeciwnicy Lincoln High zap艂acz膮 dzi艣 wieczorem.

Autorem s艂贸w i muzyki by艂 sam Helmholtz. Napisa艂 je w pierwszym roku kierowania zespo艂em, kiedy to orkiestra szkolna, wyst臋puj膮c podczas imprez sportowych i parad, liczy艂a zaledwie pi臋膰dziesi膮t os贸b. Mundurki pasowa艂y na niekt贸rych jej cz艂onk贸w tylko przez przypadek i wygl膮dali w nich, jak to okre艣li艂 kiedy艣 sam Helmholtz, na „dezerter贸w z Valley Forge”. By艂o to dwadzie艣cia lat temu.

- Wszyscy gotowi? - spyta艂. - 艢wietnie! Fortissimo. Con brio! A-jeden, a-dwa, a-trzy, a-cztery! - Tym razem Helmholtz sta艂 obiema nogami na ziemi. Wa偶y艂 ton臋.

***

Gdy Bert wst膮pi艂 po lekcjach do gabinetu Helmholtza, kapelmistrz mia艂 ju偶 gotowy plan. Chcia艂, 偶eby samotny ch艂opiec przekona艂 si臋 do Charlotte. Wydawa艂a si臋 bardzo ciep艂膮 os贸bk膮, kt贸ra mog艂aby wprowadzi膰 Berta w 偶ycie towarzyskie, poza zespo艂em i Helmholtzem. Uwa偶a艂 r贸wnie偶, 偶e wa偶n膮 spraw膮 jest przedyskutowanie niebezpiecze艅stw zwi膮zanych z nadu偶ywaniem alkoholu.

Jednak偶e rozmowa potoczy艂a si臋 nie tak, jak sobie zapla­nowa艂. Wyczu艂, 偶e tak b臋dzie, ju偶 w chwili, gdy Bert usiad艂. Ch艂opiec przejawia艂 poczucie w艂asnej godno艣ci w stopniu, jakiego Helmholtz nigdy do tej pory u niego nie widzia艂. Co艣 musia艂o si臋 sta膰, pomy艣la艂 Helmholtz. Bert patrzy艂 mu prosto w oczy, wyzywaj膮co, jak gdyby byli r贸wni, doro艣li obaj.

- Bert - zacz膮艂 Helmholtz - nie b臋d臋 owija艂 w bawe艂n臋. Wiem, 偶e by艂e艣 pijany podczas meczu futbolu.

- Pan Fink panu powiedzia艂?

- Tak i bardzo mnie to zmartwi艂o.

- Czemu nie zorientowa艂 si臋 pan od razu? - spyta艂 Bert. - Wszyscy inni to widzieli. 艢miali si臋 z pana, poniewa偶 my艣la艂 pan, 偶e jestem chory.

- Tyle spraw zaprz膮ta mi g艂ow臋 - rzek艂 Helmholtz.

- Muzyka - powiedzia艂 Bert z obrzydzeniem, jak gdyby to by艂o nieprzyzwoite s艂owo.

- Naturalnie, 偶e muzyka - potwierdzi艂 zaskoczony Helmholtz. - M贸j Bo偶e!

- W y 艂 膮 c z n i e muzyka - rzek艂 Bert, przeszywaj膮c go spojrzeniem ostrym jak promienie lasera.

- Cz臋sto tak bywa, czemu nie? - Jeszcze raz doda艂 z niedowierzaniem: - M贸j Bo偶e!

- Charlotte mia艂a racj臋.

- My艣la艂em, 偶e jej nienawidzisz.

- Bardzo j膮 lubi臋, poza tym, co m贸wi艂a o panu. Teraz widz臋, 偶e naprawd臋 si臋 nie myli艂a, i nie tylko j膮 lubi臋, lecz j膮 kocham.

Helmholtz, nieprzywyk艂y do takich sytuacji, by艂 wyra藕nie przera偶ony. Scena by艂a dla niego niepomiernie przykra.

- Cokolwiek o mnie m贸wi艂a, nie s膮dz臋, by mnie to obchodzi艂o.

- Nie powiem panu, poniewa偶 us艂ysza艂by pan wy艂膮cznie muzyk臋. - Bert po艂o偶y艂 tr膮bk臋 w futerale na biurku kapel­mistrza. By艂a w艂asno艣ci膮 szko艂y. - Prosz臋 da膰 j膮 komu艣 innemu, kto pokocha j膮 bardziej ode mnie - powiedzia艂. - ­Kocha艂em j膮 wy艂膮cznie dlatego, 偶e pan by艂 dla mnie taki dobry i nam贸wi艂 mnie do tego. - Wsta艂. - Do widzenia.

Bert by艂 ju偶 przy drzwiach, gdy Helmholtz kaza艂 mu zatrzyma膰 si臋, popatrze膰 mu zn贸w prosto w oczy i powt贸rzy膰 s艂owa Charlotte.

Bert zrobi艂 to z satysfakcj膮. By艂 z艂y, jak gdyby Helmholtz w jaki艣 spos贸b go oszuka艂.

- Powiedzia艂a, 偶e jest pan kompletnie oderwany od rzeczywisto艣ci i tylko udaje pan, 偶e obchodz膮 go ludzie. Twierdzi艂a, 偶e interesuje pana jedynie muzyka i nawet je艣li ludzie nie graj膮, s艂yszy j膮 pan ci膮gle
w g艂owie. M贸wi, 偶e jest pan stukni臋ty.

- Stukni臋ty? - powt贸rzy艂 ze zdumieniem Helmholtz.

- Kaza艂em jej przesta膰 wygadywa膰 takie rzeczy, ale wtedy sam pan udowodni艂, 偶e ma pan niez艂ego 艣wira.

- Prosz臋, powiedz mi dlaczego, musz臋 wiedzie膰 - rzek艂 Helmholtz. Ale orkiestra w jego g艂owie gra艂a w艂a艣nie Uwer­tur臋 1812 Czajkowskiego, 艂膮cznie z hukiem dzia艂. Jedyne, co m贸g艂 zrobi膰, to powstrzyma膰 si臋 od 艣piewania.

- Kiedy 膰wiczy艂 pan ze mn膮 maszerowanie - wyja艣ni艂 Bert - a ja udawa艂em pijanego, nawet nie zauwa偶y艂 pan, jakie to by艂o szalone. Nie by艂o tam pana!

Po crescendo muzyki w g艂owie kapelmistrza nast膮pi艂a kr贸tka cisza. Musia艂 zada膰 to pytanie:

- A sk膮d Charlotte mo偶e wiedzie膰 cokolwiek o mnie?

- Umawia si臋 z wieloma innymi cz艂onkami orkiestry szkolnej - wyja艣ni艂 Bert. - Wyci膮ga od nich naprawd臋 zabawne historie na pana temat.

***

Przed wyj艣ciem do domu o zachodzie s艂o艅ca tego samego dnia Helmholtz z艂o偶y艂 wizyt臋 szkolnej piel臋gniarce. Powie­dzia艂, 偶e koniecznie musi o czym艣 z ni膮 porozmawia膰.

- Czy chodzi znowu o Berta Higgensa? - spyta艂a.

- Niestety, szukaj znacznie bli偶ej - odrzek艂. - Tym razem chodzi o mnie. O mnie.

Ten m贸j syn

Fabryka produkowa艂a najlepsze pompy od艣rodkowe na 艣wiecie, a Merle Waggoner by艂 jej w艂a艣cicielem. Za艂o偶y艂 j膮. General Forge and Foundry Company zaproponowa艂a mu w艂a艣nie za ni膮 dwa miliony dolar贸w. Nie mia艂 偶adnych akcjonariuszy i nie by艂 nikomu winien ani centa. Pi臋膰dziesi臋ciojednolatek, wdowiec, mia艂 jedynego spadkobierc臋 ­syna o imieniu Franklin. Ch艂opcu nadano imi臋 na cze艣膰 Benjamina Franklina.

Pewnego pi膮tkowego popo艂udnia ojciec i syn udali si臋 z gabinetu Merle'a na teren fabryki. Przeszli korytarzem do tokarki Rudy'ego Linberga.

- Rudy - powiedzia艂 Merle - ch艂opak przyjecha艂 z col­lege'u do domu na trzy dni i pomy艣la艂em sobie, 偶e mogliby艣my jutro pojecha膰 we czw贸rk臋 - ty, m贸j syn, tw贸j syn i ja - na farm臋, 偶eby postrzela膰 troch臋 do rzutk贸w.

Rudy podni贸s艂 spojrzenie swych b艂臋kitnych jak niebo oczu na Merle'a i m艂odego Franklina. By艂
w wieku Merle'a, cechowa艂a go g艂臋boka, skromna godno艣膰 cz艂owieka, kt贸ry wcze艣nie pozna艂 swoje ograniczenia- i nigdy nie pr贸bowa艂 ich przekroczy膰. Te ograniczenia dotyczy艂y jego narz臋dzi, jego fletu i jego dubelt贸wki.

- Mo偶emy spr贸bowa膰 do wron - powiedzia艂.

Rudy sta艂 na baczno艣膰 tak jak dobry 偶o艂nierz, kt贸rym by艂. I tak jak stary 偶o艂nierz, czyni艂 to bez pokory, daj膮c do zrozumienia, 偶e jest przecie偶 w 偶yciu wielkim zwyci臋zc膮. By艂 pierwszym pracownikiem Merle'a. Kiedy艣 m贸g艂 zosta膰 jego wsp贸lnikiem - za dwa tysi膮ce dolar贸w. I Rudy mia艂 got贸w­k臋. Ale interes wydawa艂 mu si臋 ryzykowny. Teraz nie wyda­wa艂 si臋 偶a艂owa膰 swojej decyzji.

- Mo偶emy wykorzysta膰 moj膮 sow臋 - powiedzia艂 Rudy. Mia艂 wypchan膮 sow臋 do wabienia wron. Spreparowa艂 j膮 razem ze swym synem, Karlem.

- Do polowania na wrony potrzebna nam strzelba - ­rzek艂 Merle. - Znaj膮 doskonale t臋 wasz膮 sow臋. Nie zbli偶ymy si臋 do nich nawet na kilometr.

- To mog艂aby by膰 niez艂a zabawa, gdyby艣my spr贸bowali za艂atwi膰 je z tej odleg艂o艣ci - rzek艂 cicho Franklin. By艂 wysoki i szczup艂y. Mia艂 na sobie kaszmirowy sweter i szare flanelowe spodnie. By艂 lekko sko艂owany z nie艣mia艂o艣ci i poczucia winy. W艂a艣nie powiedzia艂 ojcu, 偶e chce zosta膰 aktorem, nie zamierza pracowa膰 w fabryce. By艂 tak wstrz膮艣ni臋ty w艂asnymi s艂owami, 偶e natychmiast doda艂, mimo woli, okropnie pusty zwrot: - Mimo wszystko dzi臋kuj臋.

Ojciec nie zareagowa艂 - na razie. Rozmowa zesz艂a na faun臋, strzelanie, na Rudy'ego i Karla, nowe kombi Karla, a teraz na wrony.

- Spytajmy mojego ch艂opaka, co zaplanowa艂 na jutro - ­powiedzia艂 Rudy. By艂a to czysta formalno艣膰. Karl zawsze post臋powa艂 zgodnie z 偶yczeniem ojca, a robi艂 to z g艂臋bokiej mi艂o艣ci.

Rudy, Merle i Franklin podeszli korytarzem do tokarki, znajduj膮cej si臋 mniej wi臋cej dziesi臋膰 metr贸w od tokarki Rudy'ego. Merle mia艂 brod臋 zadart膮 do g贸ry, Rudy patrzy艂 prosto przed siebie, Franklin szed艂 ze wzrokiem wlepionym w ziemi臋.

Karl by艂 wiern膮 kopi膮 ojca, tak wiern膮, 偶e stawy zdawa艂y si臋 dokucza膰 mu troch臋 z powodu wieku. Sprawia艂 wra偶enie ustatkowanego pi臋膰dziesi臋ciolatka, cho膰 mia艂 zaledwie dwa­dzie艣cia lat. Chyba instynktownie by艂 ostro偶ny wobec niebez­piecze艅stw czyhaj膮cych w pracy, kt贸re zosta艂y wyelimino­wane w fabryce, zanim jeszcze nauczy艂 si臋 chodzi膰. Karl sta艂 na baczno艣膰 bez pokory, podobnie jak jego ojciec.

- Chcia艂by艣 wybra膰 si臋 jutro na farm臋 troch臋 postrze­la膰? - spyta艂 Rudy.

- Do czego?

- Do wron. Do rzutk贸w - odpowiedzia艂 Rudy. - Mo­偶e do 艣wistak贸w.

- Nie mam nic przeciwko temu - rzek艂 Karl. Skin膮艂 kr贸tko g艂ow膮 Merle'owi i Franklinowi. - B臋dzie mi mi艂o.

- We藕miemy kilka befsztyk贸w i zjemy kolacj臋 na miej­scu - powiedzia艂 Merle. - Przygotujesz sos do befszty­k贸w, Rudy?

- Nie mam nic przeciwko temu - odrzek艂 Rudy. By艂 znany ze swych umiej臋tno艣ci i przekaza艂 sw贸j sekret sy­nowi. - B臋dzie mi mi艂o.

- Mam flaszk臋 dwudziestoletniego bourbona, kt贸r膮 za­chowa艂em na specjaln膮 okazj臋 - powiedzia艂 Merle. ­My艣l臋, 偶e 艣wietnie si臋 nada na jutro. - Zapali艂 cygaro i Franklin zobaczy艂, 偶e r臋ka ojca dr偶y. - Urz膮dzimy sobie bal.

Merle da艂 synowi niezgrabnego m臋skiego kuksa艅ca w nerki, chc膮c go sprowokowa膰 do 艣miechu, i natychmiast tego po偶a艂owa艂. Roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no, 偶eby pokaza膰, i偶 nie ma to znaczenia, wypuszczaj膮c k艂臋by dymu, kt贸re podra偶ni艂y mu oczy. Zach艂ysn膮艂 si臋 dymem. Przyjemno艣膰 umkn臋艂a. Nie m贸g艂 przesta膰 si臋 艣mia膰.

- Sp贸jrz na niego, Rudy - powiedzia艂 Merle, opano­wuj膮c wreszcie weso艂o艣膰. - Trzydzie艣ci centymetr贸w wy偶szy od swego staruszka i prezes czego w Cornell?

- Naczelnej rady bractw studenckich - prawie wyszep­ta艂 zak艂opotany Franklin. Unikali z Karlem spojrzenia sobie w oczy. Ojcowie zabierali ich na wsp贸lne polowanie mo偶e ze sto razy, ale ch艂opcy niemal si臋 do siebie nie odzywali, kiwali jedynie lub kr臋cili g艂owami bez u艣miechu przy trafionych i chybionych.

- A ile jest bractw w Cornell? - spyta艂 Merle.

- Sze艣膰dziesi膮t dwa - odpowiedzia艂 Franklin jeszcze ciszej ni偶 przedtem.

- A ilu cz艂onk贸w licz膮 bractwa? - nie ust臋powa艂 Merle.

- Przeci臋tnie czterdziestu - odrzek艂 Franklin, podno­sz膮c z pod艂ogi ostry spiralny stalowy wi贸r. - Jakie to 艂ad­ne - zauwa偶y艂. Wiedzia艂, jaka b臋dzie reakcja ojca. S艂ysza艂 pierwsze ostrzegawcze nuty w jego g艂osie.

- Powiedzmy, sze艣膰dziesi膮t bractw po czterdziestu cz艂on­k贸w ka偶de... - rzek艂 dumnie Merle. - Z czego jasno wynika, 偶e mojemu ch艂opcu podlega dwa tysi膮ce czterystu ch艂opak贸w, Rudy! Gdy by艂em w jego wieku, mia艂em pod sob膮 zaledwie sze艣ciu ludzi.

- Oni mi nie podlegaj膮, ojcze - wyja艣ni艂 Franklin. - ­Prowadz臋 tylko zebrania rady i...

Spodziewany wybuch nast膮pi艂.

- To ty masz w艂adz臋! - rykn膮艂 Merle. - Mo偶esz nazy­wa膰 to tak grzecznie, jak ci si臋 podoba, ale to ty masz w艂adz臋!

Nikt nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem.

Merle pr贸bowa艂 si臋 u艣miechn膮膰, ale u艣miech przechodzi艂 w grymas, jak gdyby m臋偶czyzna mia艂 si臋 rozp艂aka膰. Uj膮艂 w palce pasek kombinezonu Rudy'ego i potar艂 wyblak艂y drelich, patrz膮c w jego b艂臋kitne jak niebo oczy.

- Ch艂opak chce zosta膰 aktorem, Rudy - oznajmi艂, po czym rykn膮艂 znowu: - Tak w艂a艣nie mi powiedzia艂! - Od­wr贸ci艂 si臋 i pobieg艂 z powrotem do swego gabinetu.

Zanim Franklin zmusi艂 si臋 do jakiegokolwiek ruchu, Rudy spyta艂 go jak gdyby nigdy nic:

- Macie do艣膰 naboj贸w?

- S艂ucham?

- Czy macie dosy膰 naboj贸w? Mo偶e chcecie, 偶eby艣my troch臋 przywie藕li?

- Nie - odpar艂 Franklin. - Mamy mn贸stwo naboj贸w. Gdy ostatnio patrzy艂em, by艂o p贸艂 skrzynki.

Rudy skin膮艂 g艂ow膮. Sprawdzi艂 efekty pracy Karla na tokarce i postuka艂 si臋 palcami w skro艅. By艂 to gest, kt贸ry Franklin widzia艂 niejednokrotnie podczas polowa艅. Ozna­cza艂, 偶e Karl spisa艂 si臋 na medal.

Rudy dotkn膮艂 lekko 艂okcia Kar艂a. Sygnalizowa艂 mu w ten spos贸b, 偶e ma wr贸ci膰 do pracy. Rudy i Karl podnie艣li zagi臋te palce w ge艣cie pozdrowienia. Franklin r贸wnie偶 wiedzia艂, co to oznacza: „Do widzenia, kocham ci臋”.

Franklin popatrzy艂 na nich przez chwil臋, po czym ruszy艂 na poszukiwanie swojego ojca.

***

Gdy Franklin wszed艂 do gabinetu, Merle ze spuszczon膮 g艂ow膮 siedzia艂 przy biurku. W lewej d艂oni trzyma艂 metalow膮 p艂ytk臋 o powierzchni szesnastu centymetr贸w kwadratowych. Po艣rodku znajdowa艂 si臋 otw贸r wielko艣ci czterech centymet­r贸w kwadratowych. W prawej d艂oni Merle mia艂 stalow膮 kostk臋, kt贸ra pasowa艂a idealnie do otworu.

Na biurku le偶a艂y dwa czarne aksamitne woreczki, u偶ywane przez jubiler贸w, jeden na p艂ytk臋, drugi na kostk臋. Co dziesi臋膰 sekund Merle przesuwa艂 kostk臋 przez otw贸r w p艂ytce.

Franklin usiad艂 ostro偶nie na twardym krze艣le pod 艣cian膮. Gabinet niewiele si臋 zmieni艂 przez lata. By艂a to jeszcze jedna hala fabryczna, z nagimi rurami nad g艂ow膮 - te z zimn膮 wod膮 by艂y zroszone, z gor膮c膮 - suche. Przewody ci膮gn臋艂y si臋 od jednego metalowego pude艂ka do nast臋pnego. Zielone 艣ciany i kremowe wyko艅czenie by艂y gdzieniegdzie szorstkie jak sk贸ra s艂onia, tyle pokrywa艂o je naprzemiennych warstw farby i brudu.

Nigdy nie by艂o czasu, by zeskroba膰 poprzednie warstwy, ledwie go starcza艂o, by ochlapa膰 przez noc 艣ciany now膮 farb膮. Nie by艂o nawet mowy, 偶eby wyko艅czy膰 surowe p贸艂ki stoj膮ce pod 艣cianami.

Franklin wci膮偶 widzia艂 to miejsce oczyma dziecka. Dla niego by艂 to pok贸j zabaw. Pami臋ta艂, jak ojciec szpera艂 po p贸艂kach, szukaj膮c zabawek dla swego synka. Owe zabawki nadal tam le偶a艂y: modele pomp
w przekroju, pr贸bki od komiwoja偶er贸w, magnesy, para pop臋kanych okular贸w ze szk艂a nierozpryskowego, kt贸re kiedy艣 chroni艂y b艂臋kitne oczy Rudy'ego Linberga.

Zabawk膮, kt贸r膮 Franklin zapami臋ta艂 najlepiej - najlepiej, poniewa偶 ojciec pokazywa艂 mu j膮, ale nigdy nie pozwoli艂 dotkn膮膰 - by艂y przedmioty, kt贸rymi Merle bawi艂 si臋 w tej chwili.

Merle przesun膮艂 jeszcze raz kostk臋 przez kwadratowy otw贸r.

- Wiesz, co to jest? - spyta艂.

- Tak, ojcze - odpowiedzia艂 Franklin. - Zrobi艂 je Rudy Linberg, gdy odbywa艂 praktyk臋 w Szwecji.

Kostk臋 mo偶na by艂o przesun膮膰 przez otw贸r na dwadzie艣cia cztery r贸偶ne sposoby, w ka偶dej z tych pozycji pasowa艂y do siebie idealnie.

- Niewiarygodny kunszt - rzek艂 z szacunkiem Frank­lin. - Teraz nie ma ju偶 takich rzemie艣lnik贸w. - Tak na­prawd臋 nie czu艂 wielkiego szacunku, lecz po prostu m贸wi艂 to, co chcia艂 us艂ysze膰 ojciec. Kostka i otw贸r wydawa艂y mu si臋 karygodnym marnotrawstwem czasu i wielkim nudziar­stwem. - Niewiarygodny - powt贸rzy艂.

- Rzeczywi艣cie uznasz to za niewiarygodne, kiedy po­wiem ci, 偶e to nie Rudy je zrobi艂 - rzek艂 Merle - kiedy dowiesz si臋, z jakiego pokolenia pochodzi cz艂owiek, kt贸ry je wykona艂.

- Ach, tak? A kto to taki?

- Syn Rudy'ego - powiedzia艂 Merle. - Ch艂opak z two­jego pokolenia. - Rozkruszy艂 cygaro. - Da艂 mi je
w prezen­cie na moje ostatnie urodziny. Le偶a艂y na moim biurku obok tamtych, kt贸re dosta艂em od Rudy'ego
wiele lat temu.

Franklin wys艂a艂 ojcu telegram na urodziny. Przypuszczal­nie r贸wnie偶 le偶a艂 na biurku. Ca艂a jego tre艣膰 zawiera艂a si臋 w s艂owach: „Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, ojcze”.

- Omal si臋 nie rozp艂aka艂em, ch艂opcze, gdy zobaczy艂em te dwie p艂ytki i dwie kostki obok siebie - powiedzia艂 Merle. - Potrafisz to zrozumie膰? - spyta艂. - Potrafisz zrozumie膰, dlaczego zebra艂o mi si臋 na p艂acz?

- Tak, ojcze - odrzek艂 Franklin.

- I chyba nawet zap艂aka艂em - doda艂 Merle, otwieraj膮c szeroko oczy - uroni艂em kilka 艂ez. A wiesz dlaczego, synu?

- Nie - odpar艂 Franklin.

- Poniewa偶 odkry艂em, 偶e kostka, wykonana przez Karla, pasuje do otworu w p艂ytce Rudy'ego! - oznajmi艂 Merle. ­- By艂y wymienne!

- Rany! - powiedzia艂 Franklin. - Niech mnie licho! Naprawd臋?

Teraz on poczu艂, 偶e za chwil臋 si臋 rozp艂acze, poniewa偶 nic go to nie obchodzi艂o, nie potrafi艂 si臋 do tego zmusi膰 - a da艂­by sobie uci膮膰 praw膮 r臋k臋, 偶eby go to pasjonowa艂o. Fabryka wali艂a, hucza艂a, skrzecza艂a
w potwornej absurdalno艣ci ­wszystko, absolutnie wszystko nale偶y do Franklina, je艣li tylko powie s艂owo.

- Co z tym zrobisz - kupisz teatr w Nowym Jorku? ­- spyta艂 nagle Merle.

- Z czym, ojcze? - zdziwi艂 si臋 Franklin.

- Z pieni臋dzmi, kt贸re dostan臋 za fabryk臋, je艣li j膮 sprze­dam - z pieni臋dzmi, kt贸re dostaniesz po mojej 艣mierci - ­odpar艂 Merle, akcentuj膮c ostro s艂owo „艣mierci”. - Na co zostanie zamieniona Fabryka Pomp Waggonera? Na Teatr Waggonera? Szko艂臋 Teatraln膮 Waggonera? Dom Opieki Waggonera dla Za艂amanych Aktor贸w?

- Ja... nie my艣la艂em o tym - odpowiedzia艂 Franklin. Nigdy nie przyszed艂 mu do g艂owy pomys艂 zamiany Fabryki Pomp Waggonera na co艣 r贸wnie skomplikowanego i w tej chwili przerazi艂o go to. 呕膮dano od niego, by jego entuzjazm do czegokolwiek dor贸wna艂 entuzjazmowi ojca dla fabryki. A Franklin nie pasjonowa艂 si臋 niczym - nawet teatrem.

Nie mia艂 nic poza gorzko-s艂odkimi, w艂a艣ciwie bezkszta艂t­nymi pragnieniami m艂odo艣ci. M贸wienie, 偶e chce zosta膰 aktorem, nadawa艂o tym pragnieniom pozory wi臋kszej rangi, ni偶 by艂o to w rzeczywisto艣ci.

- Nic na to nie poradz臋, 偶e mnie to troch臋 interesuje - rzek艂 Merle. - Masz co艣 przeciwko temu?

- Nie, ojcze - odpowiedzia艂 Franklin.

- Kiedy Fabryka Pomp Waggonera stanie si臋 jednym z wielu wydzia艂贸w General Forge and Foundry i przy艣l膮 tutaj watah臋 m艂odych bystrych ludzi, 偶eby j膮 przej臋li i upo­rz膮dkowali wszystko po swojemu, chc臋 mie膰 o czym my艣­le膰 - cokolwiek zamierzasz robi膰.

Franklin poczu艂, 偶e go sw臋dzi ca艂e cia艂o.

- Tak, ojcze - powiedzia艂. Spojrza艂 na zegarek i wsta艂. - ­Je艣li wybieramy si臋 jutro, 偶eby postrzela膰, chyba p贸jd臋 zobaczy膰 si臋 dzi艣 po po艂udniu z cioci膮 Margaret. - Margaret by艂a siostr膮 Merle'a.

- Id藕 - zgodzi艂 si臋 Merle - a ja zadzwoni臋 do General Forge and Foundry i powiem, 偶e przyjmujemy ich ofert臋. ­Sun膮艂 palcem po swym notatniku, dop贸ki nie znalaz艂 na­zwiska i numeru telefonu. - Je艣li zdecydujemy si臋 na sprze­da偶, mam zadzwoni膰 do niejakiego Guya Fergusona pod numerem wewn臋trznym pi臋膰set dziewi臋膰 w firmie, kt贸ra nazywa si臋 General Forge and Foundry Company i mie艣ci si臋 gdzie艣 w Ilium, w stanie Nowy Jork. - Obliza艂 wargi. ­Zadzwoni臋 do niego i niech on oraz jego przyjaciele bior膮 sobie Fabryk臋 Pomp Waggonera.

- Nie sprzedawaj jej z uwagi na mnie - rzek艂 Franklin.

- A z uwagi na kogo powinienem j膮 zatrzyma膰? - spyta艂 Merle.

- Musisz sprzeda膰 j膮 dzisiaj? - W g艂osie Franklina brzmia艂o przera偶enie.

- Zawsze mawiam - kuj 偶elazo, p贸ki gor膮ce - odrzek艂 Merle. - Dzisiaj postanowi艂e艣 zosta膰 aktorem i tak szcz臋艣­liwie si臋 z艂o偶y艂o, 偶e otrzymali艣my doskona艂膮 ofert臋 za doro­bek mego 偶ycia.

- Nie mo偶emy zaczeka膰?

- Na co? - spyta艂 Merle. Teraz on dobrze si臋 bawi艂.

- Ojcze! - wykrzykn膮艂 Franklin. - Na mi艂o艣膰 bosk膮, ojcze, prosz臋! - Zwiesi艂 g艂ow臋 i pokr臋ci艂 ni膮 desperacko. ­Nie wiem, co b臋d臋 robi艂. Na razie sam nie mam jeszcze sprecyzowanych plan贸w. Po prostu bawi臋 si臋 pomys艂ami, pr贸buj膮c odnale藕膰 siebie. Ojcze, prosz臋, nie sprzedawaj dorobku swego 偶ycia, nie wyrzucaj go tylko dlatego, 偶e ja nie jestem pewien, czy chc臋, 偶eby fabryka sta艂a si臋 r贸wnie偶 tre艣ci膮 mojego 偶ycia! B艂agam! - Franklin podni贸s艂 g艂o­w臋. - Nie jestem Karlem Linbergiem - powiedzia艂. - Nic na to nie poradz臋. Przykro mi, ale nie jestem Karlem Lin­bergiem.

Smutek po艂o偶y艂 si臋 cieniem na twarzy Merle'a, po czym znikn膮艂.

- Ja... nie czyni艂em 偶adnych obra藕liwych por贸wna艅 - ­rzek艂 Merle. M贸wi艂 to ju偶 wiele razy przedtem. Franklin zmusza艂 go do tego, podobnie jak w tej chwili, przepraszaj膮c, 偶e nie jest Karlem Linbergiem. - Wcale nie chcia艂bym, 偶eby艣 by艂 Karlem Linbergiem. Ciesz臋 si臋, 偶e jeste艣, jaki jeste艣. Ciesz臋 si臋, 偶e masz w艂asne wielkie marzenia. - U艣miechn膮艂 si臋. - Poka偶 im wszystkim, ch艂opcze - i b膮d藕 sob膮! Zawsze ci to powtarza艂em, prawda?

- Tak, ojcze - przyzna艂 Franklin. Straci艂 ostatni okruch nadziei na realizacj臋 w艂asnych marze艅. Nie ma co marzy膰 o czymkolwiek wartym dwa miliony dolar贸w, nie ma co marzy膰 o czymkolwiek wartym unicestwienia marze艅 ojca. Aktor, dziennikarz, pracownik opieki spo艂ecznej, kapitan statku - Franklin nie da nikomu bobu.

- Lepiej p贸jd臋 do ciotki Margaret - powiedzia艂.

- Dobrze. A ja si臋 wstrzymam do poniedzia艂ku z poin­formowaniem Fergusona, czy jak mu tam, o naszej de­cyzji. - Merle wydawa艂 si臋 ca艂kiem spokojny.

***

Id膮c przez parking do swego samochodu, Franklin min膮艂 nowe kombi Rudy'ego i Karla. Ojciec zachwyca艂 si臋 nim i teraz Franklin mia艂 okazj臋 dok艂adnie mu si臋 przyjrze膰 ­tak jak przygl膮da艂 si臋 dok艂adnie wszystkim rzeczom, kt贸re ojciec kocha艂.

Kombi by艂o niemieckiej produkcji, jasnoniebieskie, z bia­艂ymi po bokach oponami i silnikiem z ty艂u. Przypomina艂o z wygl膮du ma艂y autobus - nie mia艂o z przodu maski, wysoki p艂aski dach, przesuwane drzwi, po obu stronach rz臋dy kwad­ratowych okien.

Wn臋trze stanowi艂o 艣wiadectwo zami艂owania do porz膮dku Rudy'ego i Karla oraz ich mistrzostwa
w zagospodarowaniu schowka na baga偶e, wn臋k, p贸艂ek. By艂o tam miejsce na wszystko i wszystko znajdowa艂o si臋 na miejscu - strzelby, sprz臋t w臋dkarski, przybory kuchenne, kuchenka turystyczna, lod贸wka turystyczna, koce, 艣piwory, latarnie, apteczka. By艂y nawet dwie wn臋ki, w kt贸rych wisia艂y przypi臋te futera艂y z klarnetem Karla i fletem Rudy'ego.

Gdy tak zagl膮da艂 z podziwem do 艣rodka, nasun臋艂o mu si臋 dziwne skojarzenie. Kombi Linberg贸w przywiod艂o mu na my艣l wielki okr臋t, kt贸ry zosta艂 odkopany w Egipcie po tysi膮cach lat. Okr臋t wyposa偶ony we wszystkie artyku艂y pierwszej potrzeby w podr贸偶y do Raju - wszystkie z wyj膮t­kiem 艣rodk贸w potrzebnych, by si臋 tam dosta膰.

- Panie Waggoner, prosz臋 bardzo! - us艂ysza艂 czyj艣 g艂os i warkot silnika.

Franklin odwr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂 parkingowego, kt贸ry, widz膮c go, przyprowadzi艂 mu samoch贸d. Zaoszcz臋dzi艂o mu to konieczno艣ci przej艣cia ostatnich dw贸ch metr贸w.

Parkingowy wysiad艂 z samochodu i zasalutowa艂 偶artob­liwie.

- Czy to cacko naprawd臋 wyci膮ga dwie艣cie kilometr贸w na godzin臋, tak jak ma na pr臋dko艣ciomierzu? - spyta艂.

- Nigdy nie pr贸bowa艂em - odpowiedzia艂 Franklin, wsuwaj膮c si臋 za kierownic臋. By艂 to dwuosobowy sportowy samoch贸d, przewiewny i niespokojny. Franklin kupi艂 go z drugiej r臋ki, wbrew 偶yczeniu ojca, kt贸ry nigdy do niego nie wsiad艂. By艂 wyposa偶ony na podr贸偶 do Raju w trzy zaplamione szmink膮 serwetki, otwieracz do puszek z piwem, pe艂n膮 popielniczk臋 i map臋 samochodow膮 stanu Illinois.

Za偶enowany Franklin zobaczy艂, 偶e parkingowy wyciera w艂asn膮 chusteczk膮 przedni膮 szyb臋.

- Dobrze, dobrze - powiedzia艂. - Daj spok贸j. - Wy­dawa艂o mu si臋, 偶e pami臋ta imi臋 m艂odego cz艂owieka, ale nie by艂 pewien. Postanowi艂 zaryzykowa膰. - Dzi臋kuj臋 za wszystko, Harry.

- George, prosz臋 pana! - poprawi艂 go parkingowy. - ­George Miramar Jackson, prosz臋 pana!

- Oczywi艣cie - rzek艂 Franklin. - Przepraszam, George. Wybacz.

George Miramar Jackson u艣miechn膮艂 si臋 promiennie. - Nie szkodzi, panie Waggoner! Prosz臋 tylko zapami臋ta膰 na przysz艂o艣膰 - George Miramar Jackson! - W oczach George'a p艂on臋艂o marzenie przysz艂ych czas贸w, kiedy to Franklin zostanie szefem i otworz膮 si臋 wielkie mo偶liwo艣ci nowej pracy. W tym marzeniu Franklin powie do swej sekretarki: „Panno Taka-a-taka, prosz臋 pos艂a膰 po...”. I tu padnie magiczne, wspania艂e, niezapomniane nazwisko.

Franklin wyjecha艂 z parkingu, nie maj膮c marze艅, kt贸re dor贸wnywa艂yby nawet marzeniom George'a Miramara Jacksona.

***

Przy kolacji, przyt臋piony dwoma mocnymi koktajlami i oszo艂omiony 偶ywio艂owym matkowaniem ciotki Margaret, Franklin powiedzia艂 ojcu, 偶e w odpowiednim czasie pragnie przej膮膰 fabryk臋. Zostanie Waggonerem w Fabryce Pomp Waggonera, kiedy ojciec b臋dzie gotowy do wycofania si臋.

Bezbole艣nie, Franklin wzruszy艂 ojca tak g艂臋boko, jak Karl Linberg stalow膮 p艂ytk膮, stalow膮 kostk膮 i B贸g wie iloma latami cierpliwego skrobania pilnikiem.

- Jeste艣 jedynym... wiesz? - zach艂ysn膮艂 si臋 Merle. ­- Jedynym... przysi臋gam!

- Jedynym kim, ojcze? - spyta艂 Franklin.

- Jedynym synem, kt贸ry jest wierny temu, co zbudowa艂 jego ojciec albo dziadek, a czasami nawet pradziadek. - ­Merle pokr臋ci艂 ze smutkiem g艂ow膮. - Nie ma Hudsona w Fabryce Pi艂 Hudsona. Nie ma Flemminga w Fabryce Narz臋dzi i Matryc Flemminga. Nie ma Warnera na Warner Street. Nie ma Hawksa, Hinkleya ani Bowmana w Hawks, Hinkley i Bowman.

Merle machn膮艂 d艂oni膮 w kierunku zachodnim.

- Zastanawiasz si臋, kim s膮 ci wszyscy ludzie, kt贸rzy mieszkaj膮 w tych du偶ych domach po zachodniej stronie? Maj膮 takie domy, a my nigdy ich nie spotykamy, nie spoty­kamy nawet nikogo, kto ich zna. To s膮 ci, kt贸rzy prowadz膮 interesy zamiast swoich syn贸w. Miasto jest na sprzeda偶 i oni je kupuj膮. Teraz to ich miasto - ludzi o nazwisku Ferguson z Ilium. Co si臋 dzieje z ich synami? - spyta艂 Merle. - To twoi koledzy, ch艂opcze. Dorasta艂e艣 z nimi. Znasz ich lepiej ni偶 ich ojcowie. Sk膮d to si臋 bierze? Wszystkie te awantury? Picie?

- Nie mam poj臋cia, ojcze - odpar艂 Franklin, wybiera­j膮c naj艂atwiejsze wyj艣cie. Z艂o偶y艂 serwetk臋 ze starann膮 sta­nowczo艣ci膮. Wsta艂. - Chyba p贸jd臋 do klubu troch臋 po­ta艅czy膰.

- Id藕, id藕, ch艂opcze - rzek艂 Merle.

Ale Franklin wcale tam nie poszed艂. Wjecha艂 na parking podmiejskiego klubu, jednak nie wysiad艂
z samochodu.

Nagle straci艂 ochot臋 na spotkanie z kolegami - zab贸jcami marze艅 ojc贸w. Ich m艂ode twarze by艂y twarzami staruszk贸w wisz膮cych do g贸ry nogami, o groteskowym, nieodgadnio­nym wyrazie. Zawieszeni do g贸ry nogami, kr膮偶yli od baru do sali balowej, do gry w ko艣ci, a nast臋pnie z powrotem do baru. Nikt ich nie 偶a艂owa艂 w tej wielkiej ludzkiej dzwonnicy, poniewa偶 mieli by膰 bogaci, je艣li ju偶 nie byli. Nie musieli marzy膰, nie musieli nawet kiwn膮膰 palcem.

Franklin poszed艂 sam do kina. Niestety nie znalaz艂 w filmie recepty na ulepszenie swego 偶ycia. Film podpowiada艂, 偶e powinien by膰 偶yczliwy, kochaj膮cy i skromny, a jaki by艂 Franklin, je艣li nie 偶yczliwy, kochaj膮cy i skromny.

***

Nazajutrz farma przybra艂a barwy s艂omy i szronu. Ziemia nale偶膮ca do Merle'a by艂a p艂aska jak st贸艂 do bilarda. Kurtki i czapki Merle'a, Franklina, Rudy'ego i Karla stanowi艂y jedyny akcent 偶ywych kolor贸w na polu.

Franklin ukl膮k艂 na 艣ciernisku, ustawiaj膮c wyrzutni臋, kt贸ra wysy艂a艂a rzutki w powietrze.

- Got贸w - powiedzia艂.

Merle przy艂o偶y艂 strzelb臋 do ramienia, przymru偶y艂 oko, celuj膮c, skrzywi艂 si臋 i obni偶y艂 jeszcze bardziej luf臋.

- Pal! - wyda艂 komend臋.

Franklin szarpn膮艂 sznur spustowy wyrzutni. Rzutek po­szybowa艂 w g贸r臋.

Merle wystrzeli艂 raz, po czym gdy rzutek znalaz艂 si臋 poza polem zasi臋gu, b艂aze艅sko wypali艂 do drugiego. Chybi艂. Nie uda艂o mu si臋 trafi膰 przez ca艂e popo艂udnie, ale nie sprawia艂 wra偶enia szczeg贸lnie tym zmartwionego. Mimo to by艂 prze­cie偶 szefem.

- Zreszt膮 - powiedzia艂 - za bardzo si臋 stara艂em. - ­Z艂ama艂 strzelb臋, wysypuj膮c na ziemi臋 艂uski. - Kto nast臋p­ny? - spyta艂. - Karl?

Franklin za艂adowa艂 nast臋pne rzutki. Pierwszy by艂 trafiony. Nast臋pny r贸wnie偶. Karl nie spud艂owa艂 ani razu przez ca艂e popo艂udnie, podobnie jak Rudy.

O dziwo, nie spud艂owa艂 r贸wnie偶 Franklin. Nie przejmuj膮c si臋, pogodzi艂 si臋 z wszech艣wiatem. Odkry艂, 偶e przy takiej g艂upkowatej harmonii po prostu nie mo偶e nie trafi膰.

Gdyby nie to, 偶e strza艂y Merle'a by艂y bez艂adne, jedyne s艂owa, jakie wypowiadali m臋偶czy藕ni, wyznaczy艂yby sta艂y rytm: „Got贸w... Pal... Got贸w... Pal”. Nie by艂o mowy o u艣mierceniu skromnego marzenia Franklina - marzenia o zostaniu aktorem. Merle nie oznajmi艂 triumfalnie, 偶e m艂odzieniec definitywnie zdecydowa艂 si臋 przej膮膰 pewnego dnia fabryk臋.

W swoim ma艂ym 艣wiecie, zgarbiony nad wyrzutni膮, Franklin mia艂 w pewnej chwili koszmarne uczucie, 偶e strze­laj膮 do rzutk贸w od lat, 偶e jest to jedyna rzecz, jak膮 robi膮 w 偶yciu, i tylko 艣mier膰 mo偶e po艂o偶y膰 temu kres.

Stopy mia艂 zimne jak l贸d.

- Got贸w - rzek艂 Franklin.

- Pal - powiedzia艂 Karl.

Rzutek znalaz艂 si臋 w powietrzu. Pad艂 strza艂 i rzutek roz­prysn膮艂 si臋 w drobny mak.

Rudy postuka艂 si臋 w skro艅, po czym uni贸s艂 w g贸r臋 zagi臋ty palec. Karl odwzajemni艂 gest. I tak by艂o przez ca艂e popo艂u­dnie - bez 艣ladu u艣miechu. Karl cofn膮艂 si臋, Rudy zaj膮艂 jego miejsce, nast臋pny z膮b
w kole z臋batym maszyny do str膮cania rzutk贸w.

Teraz przysz艂a kolej Karla przy obs艂udze wyrzutni. Gdy zamieniali si臋 na miejsca, Franklin klepn膮艂 Karla w rami臋 z cynicznym u艣miechem. Zawar艂 w tym klepni臋ciu i w tym u艣miechu wszystko - ojc贸w i syn贸w, marzenia m艂odych i marzenia starych, szef贸w i podw艂adnych, zzi臋bni臋te stopy, nud臋 i proch strzelniczy.

By艂o to szalone ze strony Franklina. Nigdy dot膮d nie pozwoli艂 sobie na tak intymny gest wobec Karla. Gest rozpaczliwy. Musia艂 wiedzie膰, czy Karl jest istot膮 ludzk膮, a je艣li tak, to jak膮.

Karl zdradzi艂 tylko odrobin臋 swego wn臋trza. Okaza艂o si臋, 偶e potrafi si臋 rumieni膰. I przez u艂amek sekundy da艂 do zrozumienia, 偶e jest co艣, co chcia艂by wyja艣ni膰 Frank­linowi.

Wszystko jednak trwa艂o bardzo kr贸tko. Nie odwzajemni艂 u艣miechu.

- Got贸w - powiedzia艂.

- Pal - zawo艂a艂 Rudy.

Rzutek znalaz艂 si臋 w powietrzu. Pad艂 strza艂 i rzutek roz­prysn膮艂 si臋 w drobny mak.

- Musimy znale藕膰 co艣 trudniejszego dla was i 艂atwiej­szego dla mnie - rzek艂 Merle. - Nie mog臋 skar偶y膰 si臋 na strzelb臋, poniewa偶 ta cholerna zabawka kosztowa艂a mnie sze艣膰set dolar贸w. Potrzebna mi pukawka za sze艣膰 dolc贸w, na kt贸r膮 b臋d臋 m贸g艂 zwali膰 ca艂膮 win臋.

- S艂o艅ce jest coraz ni偶ej. Mamy coraz gorsze 艣wiat艂o - ­zauwa偶y艂 Rudy.

- Chyba powinni艣my na tym zako艅czy膰 - zapropono­wa艂 Merle. - Nie ma w膮tpliwo艣ci, 偶e Rudy jest mistrzem w kategorii staruszk贸w. Ale ch艂opcy id膮 艂eb w 艂eb. Mo偶e urz膮dzimy im co艣 w rodzaju dogrywki?

- Mog膮 popr贸bowa膰 z karabinem - rzek艂 Rudy. Kara­bin z celownikiem optycznym sta艂 oparty o p艂ot, got贸w do polowania na wrony. By艂 w艂asno艣ci膮 Merle'a.

Merle wyj膮艂 z kieszeni pust膮 paczk臋 po papierosach i ze­rwa艂 z niej foli臋. Poda艂 j膮 Karlowi.

- Przyczepcie to, ch艂opcy, jakie艣 dwie艣cie metr贸w st膮d.

Franklin i Karl powlekli si臋 wzd艂u偶 linii p艂otu, odliczaj膮c dwie艣cie metr贸w. Przywykli do tego, 偶e wysy艂ano ich obu po to, by wykonali razem jak膮艣 czynno艣膰, kt贸r膮 z powodze­niem m贸g艂 wykona膰 jeden
z nich - przywykli do uroczys­tego reprezentowania w艂asnego pokolenia w przeciwstawie­niu do pokolenia ich ojc贸w.

呕aden z nich si臋 nie odezwa艂, dop贸ki nie przymocowali folii do s艂upka p艂otu. Gdy odchodzili od celu, Karl powie­dzia艂 co艣 tak nie艣mia艂o, 偶e Franklin nie dos艂ysza艂.

- M贸wi艂e艣 co艣? - spyta艂.

- Ja... ciesz臋 si臋, 偶e nie zamierzasz przej膮膰 fabryki - ­rzek艂 Karl. - To dobrze, to 艣wietnie. Mo偶e gdy przyjedziesz kiedy艣 do miasta z jakim艣 przedstawieniem, przyjd臋 za kulisy zobaczy膰 ci臋. Pozwolisz? B臋dziesz mnie pami臋ta艂?

- Czy b臋d臋 ci臋 pami臋ta艂? - zdumia艂 si臋 Franklin. ­Rany go艣cia, Karl! - Przez moment czu艂 si臋 jak aktor, kt贸rym chcia艂 by膰 przez kr贸tk膮 chwil臋.

- Wyrwij si臋 spod kurateli ojca - powiedzia艂 Karl ­- koniecznie powiniene艣 to zrobi膰. Chcia艂em ci tylko o tym powiedzie膰 - na wypadek, gdyby ci przysz艂o do g艂owy, 偶e uwa偶am inaczej.

- Dzi臋ki, Karl - odrzek艂 Franklin, kr臋c膮c g艂ow膮. ­- Ale ja nie zostan臋 aktorem. Zamierzam przej膮膰 fabryk臋, gdy ojciec przejdzie na emerytur臋. Powiedzia艂em mu o tym wczoraj wieczorem.

- Ale dlaczego? - spyta艂 Karl. - Dlaczego? - By艂 z艂y.

- Uszcz臋艣liwi艂em tym staruszka, a brakuje mi lepszych pomys艂贸w.

- Mo偶esz to zrobi膰 - powiedzia艂 Karl. - Mo偶esz odej艣膰. Mo偶esz zosta膰, kimkolwiek zechcesz!

Franklin z艂o偶y艂 r臋ce, po czym rozpostar艂 je w ge艣cie fatalizmu.

- Tak jak ka偶dy.

Karl otworzy艂 szeroko oczy.

- Ja nie mog臋 - j臋kn膮艂. - Nie mog臋! Tw贸j ojciec ma nie tylko ciebie. Ma sw贸j wielki sukces. - Odwr贸ci艂 si臋, tak 偶e Franklin nie widzia艂 jego twarzy. - A ja jestem wszyst­kim, co ma m贸j staruszek.

- Och, pos艂uchaj - rzek艂 Franklin. - Hej, pos艂uchaj!

Karl spojrza艂 na niego.

- Jestem tym, co wybra艂 zamiast po艂owy Fabryki Pomp Waggonera, kt贸r膮 m贸g艂 mie膰 za dwa tysi膮ce dolar贸w! - ­rzek艂 porywczo. - Nie by艂o dnia, 偶eby mi o tym nie przypo­mina艂. Nie by艂o dnia!

- Do licha, Karl, mi臋dzy tob膮 a twoim ojcem istnieje pi臋kna wi臋藕 - wybuchn膮艂 Franklin.

- Moim ojcem? - spyta艂 z niedowierzaniem Karl. - ­Twoim... twoim. To jego podziw i mi艂o艣膰 mam zdoby膰. To on powinien gry藕膰 si臋, 偶e nie ma takiego syna jak ja. Tu le偶y pies pogrzebany. - Machn膮艂 r臋k膮. - Kombi, duet, strzelby, kt贸re nigdy nie chybiaj膮, cholernie durny syn, kt贸ry daje znaki d艂oni膮 - tego wszystkiego ma pragn膮膰 tw贸j ojciec.

Franklin patrzy艂 na niego z autentycznym zdumieniem.

- Karl, to wszystko istnieje wy艂膮cznie w twojej g艂owie. Bez w膮tpienia tw贸j ojciec woli ciebie od po艂owy Fabryki Pomp Waggonera czy czegokolwiek!

- Te偶 tak my艣la艂em - powiedzia艂 Karl.

- P艂ytka i kostka, kt贸re zrobi艂e艣 - rzek艂 Franklin - ­i kt贸re podarowa艂e艣 mojemu ojcu, naprawd臋 by艂y prezentem dla twojego. I c贸偶 za wspania艂y prezent od syna dla ojca! Ja nigdy nie da艂em mojemu ojcu niczego takiego - niczego, w co w艂o偶y艂bym serce i dusz臋. Nie mog艂em!

Karl zaczerwieni艂 si臋 i zn贸w si臋 odwr贸ci艂.

- Ja ich nie zrobi艂em - przyzna艂. Przeszy艂 go dreszcz.­ - Pr贸bowa艂em. Bo偶e, jak pr贸bowa艂em.

- Nie rozumiem.

- To m贸j ojciec musia艂 je zrobi膰! - powiedzia艂 z gorycz膮 Karl. - A ja zrozumia艂em, 偶e dla niego nie ma znaczenia, kto je zrobi艂, dop贸ki tw贸j ojciec jest przekonany, 偶e to ja.

Franklin wyda艂 smutny, niski gwizd.

- Kiedy m贸j staruszek to zrobi艂, wypomnia艂 mi w ten spos贸b, jakie to dla niego wa偶ne. - Karl wytar艂 nos r臋ka­wem kurtki.

- Ale, Karl... - zacz膮艂 Franklin.

- Och, do diab艂a - przerwa艂 mu Karl, wyra藕nie zm臋­czony. - Nie obwiniam go. Przepraszam, 偶e w og贸le cokol­wiek powiedzia艂em. Wszystko w porz膮dku, czuj臋 si臋 dobrze. Prze偶yj臋. - Pstrykn膮艂 palcami
w foliowy cel. - Spud艂uj臋 i do diab艂a z nimi.

Nie powiedzia艂 nic wi臋cej. Obaj pocz艂apali z powrotem do swych ojc贸w. Franklin mia艂 wra偶enie, 偶e zostawili za sob膮 wszystko, co powiedzieli, 偶e zrywaj膮cy si臋 wiatr rozproszy艂 ich ponure my艣li. Gdy dotarli do linii strza艂u, Franklin my艣la艂 ju偶 tylko o whisky, befsztyku i gor膮cym piecu.

Gdy strzelali z Karlem do folii, Franklin trafi艂 w r贸g, a Karl w sam 艣rodek. Rudy postuka艂 si臋 w skro艅, a nast臋pnie podni贸s艂 do g贸ry zagi臋ty palec w ge艣cie pozdrowienia. Karl odwzajemni艂 gest.

Po kolacji duet Rudy i Karl da艂 koncert gry na flecie oraz klarnecie. Grali bez nut, pi臋knie i wyrafinowanie. Franklin i Merle mogli im jedynie towarzyszy膰, wybijaj膮c rytm pal­cami o blat sto艂u i maj膮c nadziej臋, 偶e przypomina to d藕wi臋k b臋bn贸w.

Franklin spojrza艂 na ojca. Gdy ich oczy si臋 spotka艂y, uznali, 偶e b臋bnienie tylko przeszkadza. Natychmiast obaj przestali.

Maj膮c chwil臋 czasu na przemy艣lenie pewnych spraw, na przyjemne 艂amanie sobie g艂owy, Franklin doszed艂 do wnios­ku, 偶e muzyka m贸wi chyba wi臋cej nie tylko o Rudym i Karlu, lecz o wszystkich ojcach i synach. M贸wi艂a to, co m贸wili oni sami, z wahaniem, niekiedy z b贸lem, niekiedy z gniewem i okrucie艅stwem, a niekiedy z mi艂o艣ci膮: 偶e ojcowie i synowie stanowi膮 jedno艣膰.

M贸wi艂a te偶, 偶e zbli偶a si臋 czas duchowego rozdzielenia ­bez wzgl臋du na to, jak blisko ludzie s膮 zwi膮zani, bez wzgl臋du na to, jak bardzo si臋 kto艣 stara.

Noc dla mi艂o艣ci

Blask ksi臋偶yca jest odpowiedni dla m艂odych kochank贸w i kobiety chyba nigdy nie maj膮 go do艣膰. Ale gdy m臋偶czyzna si臋 starzeje, zwykle uwa偶a, 偶e ksi臋偶ycowa po艣wiata jest zbyt zimna i blada. Turley Whitman w艂a艣nie tak my艣la艂, stoj膮c w oknie sypialni i czekaj膮c na powr贸t do domu swojej c贸rki Nancy.

By艂 pot臋偶nym, 偶yczliwym, przystojnym m臋偶czyzn膮. Wy­gl膮da艂 jak mi艂o艣ciwy kr贸l, ale by艂 tylko gliniarzem odpowia­daj膮cym za parking Fabryki Materia艂贸w 艢ciernych Reinbe­cka. Jego pa艂ka, pistolet, naboje i kajdanki znajdowa艂y si臋 na krze艣le przy 艂贸偶ku. Turley by艂 skonsternowany i zdener­wowany.

Jego 偶ona, Milly, le偶a艂a w 艂贸偶ku. Chyba po raz pierw­szy od ich trzydniowego miesi膮ca miodowego
w 1936 ro­ku Milly nie zakr臋ci艂a na wa艂ki w艂os贸w, kt贸re rozsypa艂y si臋 na poduszce. Sprawi艂o to, 偶e wygl膮da艂a m艂odo, subtelnie i tajemniczo. Nikt od lat nie wygl膮da艂 tajemniczo w tej sypialni. Milly wpatrywa艂a si臋 szeroko otwartymi oczyma w ksi臋偶yc.

Jej zachowanie wytr膮ci艂o Turleya z r贸wnowagi. Milly w og贸le nie przej臋艂a si臋 tym, co mog艂o przydarzy膰 si臋 gdzie艣 Nancy tak p贸藕no tej ksi臋偶ycowej nocy. Milly zapad艂a w sen, nawet o tym nie wiedz膮c, potem obudzi艂a si臋 i wpatrzy艂a w ksi臋偶yc, oddaj膮c si臋 rozmy艣laniom. Nie zdradzi艂a jednak Turleyowi, o czym my艣li, a nast臋pnie znowu zasn臋艂a.

- Obudzi艂a艣 si臋? - spyta艂 Turley.

- S艂ucham?

- Postanowi艂a艣 si臋 obudzi膰?

- Ja wcale nie 艣pi臋 - odrzek艂a sennie Milly. Jej g艂os brzmia艂 jak g艂os dziewczynki.

- Wydaje ci si臋, 偶e nie spa艂a艣? - spyta艂 Turley.

- Musia艂am bezwiednie si臋 zdrzemn膮膰 - odpowiedzia艂a.

- Chrapa艂a艣 jak naj臋ta przez godzin臋 - rzek艂 Turley Zrobi艂 to specjalnie, 偶eby poczu艂a si臋 nieatrakcyjna we w艂asnych oczach, poniewa偶 chcia艂 j膮 ca艂kiem rozbudzi膰. Chcia艂 rozbudzi膰 j膮 na tyle, 偶eby z nim porozmawia艂a, zamiast gapi膰 si臋 w ksi臋偶yc. Wcale nie chrapa艂a podczas snu. Wygl膮da艂a bardzo pi臋knie i spokojnie.

Milly by艂a niegdy艣 miejscow膮 pi臋kno艣ci膮. Obecnie by艂a ni膮 jej c贸rka.

- Musz臋 ci powiedzie膰, 偶e okropnie si臋 denerwuj臋 - powiedzia艂 Turley.

- Och, kochanie - uspokoi艂a go Milly - nic im si臋 nie sta艂o. S膮 rozs膮dni. To nie zwariowane dzieciaki.

- Dasz mi gwarancj臋, 偶e nie wyl膮dowali rozbici w jakim艣 rowie? - spyta艂 Turley.

To obudzi艂o Milly. Usiad艂a, marszcz膮c brwi i mrugaj膮c powiekami, by odp臋dzi膰 senno艣膰.

- Naprawd臋 my艣lisz...

- Naprawd臋 my艣l臋! - wybuchn膮艂 Turley. - Obieca艂 mi solennie, 偶e odprowadzi j膮 do domu za dwie godziny.

Milly wysun臋艂a si臋 z po艣cieli, stawiaj膮c bose stopy na pod艂odze.

- Dobrze - powiedzia艂a. - Przepraszam. Ju偶 si臋 ca艂­kiem obudzi艂am. Martwi臋 si臋.

- Najwy偶szy czas - burkn膮艂 Turley. Odwr贸ci艂 si臋 do niej ty艂em i udramatyzowa艂 sw膮 odpowiedzialn膮 stra偶 przy oknie, stawiaj膮c du偶膮 stop臋 na kaloryferze.

- Czy... czy po prostu martwimy si臋 i czekamy? ­- spyta艂a Milly.

- A co proponujesz? Je艣li masz na my艣li, 偶e powinienem dzwoni膰 na policj臋 i spyta膰, czy nie wydarzy艂 si臋 jaki艣 wypadek, to ju偶 si臋 tym zaj膮艂em, podczas gdy ty smacznie chrapa艂a艣.

- Nie by艂o 偶adnego wypadku? - szepn臋艂a Milly.

- Przynajmniej o 偶adnym nie wiedz膮 - odrzek艂 Turley.

- No, c贸偶... to... to troch臋 pocieszaj膮ce.

- Mo偶e dla ciebie - powiedzia艂 Turley. - Ale nie dla mnie. - Odwr贸ciwszy si臋 do niej przodem, zobaczy艂, 偶e jest ju偶 wystarczaj膮co rozbudzona, by wys艂ucha膰 tego, co mu le偶y na w膮trobie od pewnego czasu. - Wybacz, 偶e to m贸wi臋, ale traktujesz ca艂膮 t臋 sytuacj臋 jak jakie艣 艣wi臋to. Zachowujesz si臋, jak gdyby to, 偶e Nancy wypu艣ci艂a si臋 z tym m艂odym :bogatym bezczelnym elegancikiem w jego samochodzie z sil­nikiem o mocy trzystu koni, by艂o najwspanialsz膮 rzecz膮, jaka si臋 kiedykolwiek wydarzy艂a.

Milly wsta艂a, wstrz膮艣ni臋ta i ura偶ona.

- 艢wi臋to? - wyszepta艂a. - Ja?

- Rozpu艣ci艂a艣 w艂osy, prawda? Zrobi艂a艣 to w tym celu, 偶eby wygl膮da膰 艂adnie, gdyby przypadkiem spojrza艂 na ciebie, kiedy wreszcie przywiezie j膮 do domu?

Milly przygryz艂a wargi.

- Pomy艣la艂am sobie tylko, 偶e gdyby wywi膮za艂a si臋 awan­tura, nie chc臋 pogarsza膰 sytuacji przez to, 偶e mam wa艂ki we w艂osach.

- Chyba nie my艣lisz serio, 偶e mog艂oby doj艣膰 do awan­tury? - spyta艂 Turley.

- Ty jeste艣 g艂ow膮 rodziny. To ty... ty robisz to, co uwa偶asz za stosowne. - Milly podesz艂a do niego, muskaj膮c go palcami. - Kochanie - powiedzia艂a - ja nie uwa偶am tego za dobre. M贸wi臋 szczerze - nie uwa偶am. Pr贸buj臋 tylko ze wszelkich si艂 wymy艣li膰 co艣, co powinni艣my zrobi膰.

- Na przyk艂ad? - spyta艂 Turley.

- Czemu nie zadzwonisz do jego ojca? Mo偶e on wie, gdzie s膮 albo jakie maj膮 plany.

Jej propozycja wywar艂a dziwny skutek. Turley nadal g贸rowa艂 wzrostem nad Milly, ale nie panowa艂 ju偶 nad do­mem, pokojem czy nawet nad sw膮 drobn膮 bosonog膮 偶ony

- Och, wspania艂y pomys艂! - odpowiedzia艂 g艂o艣no, lecz jego g艂os brzmia艂 g艂ucho jak b臋ben basowy.

- Czemu nie? - spyta艂a Milly.

Turley nie potrafi艂 patrze膰 jej d艂u偶ej w oczy. Podj膮艂 zn贸w wart臋 przy oknie.

- To by艂oby po prostu super - powiedzia艂 do miasta zalanego blaskiem ksi臋偶yca. - L. C. Reinbeck wyrwany z 艂贸偶ka. „Halo, L. C.? Tu m贸wi T. W. Co, u diab艂a. tw贸j syn robi z moj膮 c贸rk膮?” - Turley roze艣mia艂 si臋 gorzko.

Milly zdawa艂a si臋 niczego nie rozumie膰.

- Masz absolutne prawo zadzwoni膰 do niego czy ko­gokolwiek innego, je艣li naprawd臋 uwa偶asz, 偶e sytuacja jest krytyczna. To znaczy, wszyscy s膮 wolni i r贸wni o tej porze nocy.

- M贸w za siebie - rzek艂, szar偶uj膮c, Turley. - Mo偶e ty by艂a艣 wolna i r贸wna z wielkim L. C. Reinbeckiem, ale ja nigdy. I co wi臋cej, nigdy nie b臋d臋.

- M贸wi臋 tylko, 偶e on jest cz艂owiekiem - powiedzia艂a Milly.

- Jeste艣 w tej dziedzinie znawczyni膮 - prychn膮艂 Tur­ley. - A ja z pewno艣ci膮 nie. Nigdy nie zabiera艂 mnie na ta艅ce do klubu podmiejskiego.

- Mnie te偶 nie zabiera艂 na ta艅ce do klubu. Nie lubi ta艅czy膰. A przynajmniej nie lubi艂 - poprawi艂a si臋 Milly.

- Przesta艅 bawi膰 si臋 ze mn膮 w szczeg贸艂y techniczne o tej porze nocy - ofukn膮艂 j膮 Turley. - Zatem zaprasza艂 ci臋 gdzie艣 tam i robi艂 wszystko, na co mia艂 ochot臋. Tak czy owak, jeste艣 znawczyni膮, je艣li idzie o niego.

- Kochanie - powiedzia艂a z udr臋k膮 Milly - raz po­sz艂am z nim na kolacj臋 do „Blue Mill”, a raz do kina. Zabra艂 mnie na Po艣cig za cieniem. On m贸wi艂, a ja s艂ucha艂am. Nie by艂a to ani troch臋 romantyczna rozmowa. Dotyczy艂a tego, w jaki spos贸b zamierza przekszta艂ci膰 z powrotem fabryk臋 materia艂贸w 艣ciernych w fabryk臋 porcelany. Mia艂 przygotowa膰 projekt. Nigdy nie zrobi艂 nic podobnego, nie jestem wi臋c znawczyni膮, je艣li idzie o wielkiego Louisa C. Reinbecka. - Po艂o偶y艂a r臋k臋 na piersi. - Jestem znawczyni膮, je艣li idzie o ciebie - powiedzia艂a - skoro ju偶 chcesz wie­dzie膰, w jakiej dziedzinie jestem bieg艂a.

Turley wyda艂 z siebie zwierz臋cy pomruk.

- S艂ucham, kochanie? - spyta艂a Milly.

- O mnie? - rzek艂 niecierpliwie Turley. - A w jakiej to dziedzinie?

Milly machn臋艂a bezradnie r臋k膮, czego Turley nie widzia艂.

Sta艂 nieporuszony jak ska艂a, coraz bardziej wewn臋trznie spi臋ty. Nagle odwr贸ci艂 si臋 gwa艂townie jak ogromna nakr臋­cana zabawka. Podszed艂 do telefonu stoj膮cego na szafce przy 艂贸偶ku.

- W艂a艣ciwie dlaczego nie mia艂bym do niego zadzwo­ni膰? - zagrzmia艂. - Dlaczego?

Zacz膮艂 szuka膰 w ksi膮偶ce telefonicznej numeru Louisa C. Reinbecka, my艣l膮c o czasach, gdy firma Reinbecka zrywa艂a go ze snu w 艣rodku nocy.

Wykr臋ci艂 z艂y numer, od艂o偶y艂 s艂uchawk臋 i zbiera艂 si臋 w sobie, 偶eby zadzwoni膰 ponownie. Odwaga opuszcza艂a go w szybkim tempie.

Milly nie mog艂a znie艣膰 tego widoku.

- Nie b臋dzie spa艂 - powiedzia艂a. - W艂a艣nie odbywa si臋 u nich przyj臋cie.

- Co si臋 u nich odbywa? - spyta艂 Turley.

- Reinbeckowie wydaj膮 dzisiaj przyj臋cie... albo w艂a艣nie si臋 sko艅czy艂o.

- Sk膮d wiesz?

- Przeczyta艂am w porannej gazecie, w rubryce towarzys­kiej. Poza tym - m贸wi艂a dalej Milly - mo偶esz p贸j艣膰 do kuchni i sprawdzi膰, czy pali si臋 u nich 艣wiat艂o.

- Z naszej kuchni wida膰 dom Reinbecka? - zdziwi艂 si臋 Turley.

- Jasne - odrzek艂a Milly. - Musisz troch臋 opu艣ci膰 g艂ow臋 i przechyli膰 j膮 lekko w bok, a wtedy zobaczysz ich dom w rogu okna.

Turley pokiwa艂 zagadkowo g艂ow膮, przygl膮daj膮c si臋 Milly i my艣l膮c o niej intensywnie. Wykr臋ci艂 jeszcze raz numer, odczeka艂 dwa sygna艂y, po czym od艂o偶y艂 s艂uchawk臋. Znowu panowa艂 nad 偶on膮, domem, pokojami.

Milly zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e w ci膮gu ostatnich trzy­dziestu sekund pope艂ni艂a fataln膮 pomy艂k臋. Mia艂a ochot臋 odgry藕膰 sobie j臋zyk.

- Czy za ka偶dym razem, gdy Reinbeckowie cokolwiek organizuj膮 - spyta艂 Turley - czytasz o tym od deski do deski w gazecie?

- Kochanie - odpowiedzia艂a Milly - wszystkie kobiety czytuj膮 rubryk臋 towarzysk膮. To nie ma znaczenia. Po prostu taki g艂upi nawyk, gdy si臋 dostaje gazet臋. Wszystkie kobiety to robi膮.

- Jasne - sykn膮艂 Turley. - Jasne. Ale ile z nich mo偶e sobie powiedzie膰: „Mog艂am by膰 pani膮 Louisow膮 C. Rein­beckow膮”?

Turley uczyni艂 wielki wysi艂ek, by zachowa膰 spok贸j, po­traktowa膰 Milly po ojcowsku i z g贸ry jej wybaczy膰.

- Chcesz stawi膰 czo艂o tej sytuacji z dzieciakami, kt贸re w艂贸cz膮 si臋 gdzie艣 w 艣wietle ksi臋偶yca? - spyta艂. - Czy mo偶e wolisz dalej udawa膰, 偶e ka偶de z nas uwa偶a to za rzecz przypadku?

Milly zamar艂a.

- Nie rozumiem, o co ci chodzi - powiedzia艂a.

- Sto razy dziennie pochylasz g艂ow臋, 偶eby popatrze膰 na tamten du偶y bia艂y dom w rogu kuchennego okna, i nie wiesz, o co mi chodzi? - spyta艂 ironicznie Turley. - Nasza c贸rka snuje si臋 gdzie艣 w t臋 ksi臋偶ycow膮 noc z ch艂opakiem, kt贸ry odziedziczy kiedy艣 ten dom, a ty nie wiesz, o co mi chodzi? Rozpu艣ci艂a艣 w艂osy i gapi艂a艣 si臋 w ksi臋偶yc, nie s艂ysz膮c prawie s艂owa z tego, co do ciebie m贸wi艂em, i nie wiesz, o co mi chodzi? - Turley pokr臋ci艂 du偶膮, kr贸lewsk膮 g艂ow膮. - ­Nic ci nie wpada do g艂owy?

***

W bia艂ym domu na wzg贸rzu telefon zadzwoni艂 dwa razy i umilk艂. Louis C. Reinbeck siedzia艂 na bia艂ym 偶elaznym krze艣le na trawniku w 艣wietle ksi臋偶yca. Patrzy艂 na niedo­rzecznie 艣liczne faliste pole golfowe, a za nim, poni偶ej, miasto. Wszystkie 艣wiat艂a w domu by艂y wygaszone. My艣la艂, 偶e jego 偶ona, Natalie, ju偶 艣pi.

Louis pi艂. My艣la艂, 偶e w blasku ksi臋偶yca 艣wiat nie wy­gl膮da lepiej. Doszed艂 do wniosku, 偶e w blasku ksi臋偶yca 艣wiat wygl膮da gorzej, sprawia wra偶enie martwego, tak jak ksi臋偶yc.

To, 偶e telefon zadzwoni艂 dwa razy, a potem umilk艂, pasowa艂o 艣wietnie do nastroju Louisa. Telefon by艂 dobrym dodatkiem - pilna sprawa, kt贸ra mog艂a czeka膰 w niesko艅­czono艣膰.

- Zrujnowa膰 wiecz贸r, a potem od艂o偶y膰 s艂uchawk臋 - po­wiedzia艂 g艂o艣no Louis.

Wraz z domem oraz Fabryk膮 Materia艂贸w 艢ciernych Reinbecka Louis odziedziczy艂 po swym ojcu i dziadku g艂臋bokie i satysfakcjonuj膮ce uczucie, 偶e zosta艂 zepsuty przez handel. I podobnie jak oni, Louis my艣la艂 o sobie jako o wra偶liwym producencie porcelany, a nie tarcz 艣ciernych, kt贸ry urodzi艂 si臋
w nieodpowiednim czasie i nieodpowiednim
miejscu.

Gdy telefon zadzwoni艂 dwa razy we w艂a艣ciwym czasie, 偶ona Louisa, Natalie, zjawi艂a si臋 jak na zawo艂anie. Natalie by艂a ch艂odn膮, smuk艂膮 dziewczyn膮 z Bostonu. Jej rola pole­ga艂a na nierozumieniu Louisa. Robi艂a to prze艣licznie, roz­bieraj膮c na cz臋艣ci, niczym mechanik, jego refleksyjne na­stroje.

- Louis, s艂ysza艂e艣, 偶e dzwoni艂 telefon? - spyta艂a.

- Hm? Ach, tak. Uhum - odpowiedzia艂.

- Dzwoni艂, a potem przesta艂 - rzek艂a Natalie.

- Wiem - potwierdzi艂 Louis. Westchn膮艂, ostrzegaj膮c j膮 w ten spos贸b, 偶e nie ma ochoty na rozmow臋 o telefonach lub czymkolwiek innym w rzeczowym, jankesowskim tonie.

Natalie zlekcewa偶y艂a to ostrze偶enie.

- Nie jeste艣 ciekaw, kto dzwoni艂?

- Nie - odpar艂 Louis.

- Mo偶e to go艣膰, kt贸ry czego艣 zapomnia艂. Nie zauwa偶y­艂e艣, 偶eby kto艣 tutaj co艣 zostawi艂?

- Nie.

- Mo偶e kolczyk albo co艣 w tym rodzaju?

Natalie mia艂a na sobie bladoniebieski negli偶, przypomi­naj膮cy ob艂oczek. Prezent od Louisa. Pozbawi艂a jednak zna­czenia fakt, 偶e go w艂o偶y艂a, ci膮gn膮c przez trawnik ci臋偶kie 偶elazne krzes艂o i stawiaj膮c je obok krzes艂a Louisa. Por臋cze stukn臋艂y o siebie. Louis zd膮偶y艂 cofn膮膰 palce w sam膮 por臋, by nie zosta艂y zmia偶d偶one.

Natalie usiad艂a.

- Cze艣膰 - powiedzia艂a.

- Cze艣膰 - odrzek艂 Louis.

- Widzisz ksi臋偶yc? - spyta艂a.

- Tak - odpowiedzia艂 Louis.

- My艣lisz, 偶e ludzie dobrze si臋 dzisiaj bawili?

- Nie wiem - odpar艂 Louis - i jestem pewny, 偶e nie. - ­Mia艂 przez to na my艣li, 偶e zawsze jest jedynym artyst膮 i filozofem na wydawanych przez siebie przyj臋ciach. Wszyscy inni s膮 biznesmenami.

Natalie by艂a do tego przyzwyczajona. Pu艣ci艂a jego s艂owa mimo uszu.

- O kt贸rej wr贸ci艂 Charlie? - zainteresowa艂a si臋. Charlie by艂 ich jedynakiem. W pe艂nym brzmieniu: Louis Charles Reinbeck junior.

- Naprawd臋 nie wiem - odpowiedzia艂 Louis. - Nie zameldowa艂 si臋 u mnie. Nigdy tego nie robi.

Natalie, kt贸ra napawa艂a si臋 widokiem ksi臋偶yca, nagle usiad艂a, zdenerwowana.

- Jest w domu, prawda? - spyta艂a.

- Nie mam zielonego poj臋cia - odrzek艂 Louis.

Natalie zerwa艂a si臋 z krzes艂a.

Wpatrzy艂a si臋 z napi臋ciem w ciemno艣膰, pr贸buj膮c dojrze膰, czy samoch贸d Charliego stoi w gara偶u.

- Z kim si臋 wypu艣ci艂? - spyta艂a.

- Nie rozmawia ze mn膮 - odpowiedzia艂 Louis.

- Z kim jest? - powt贸rzy艂a z uporem Natalie.

- Je艣li nie sam, to zapewne z kim艣, kogo nie aprobu­jesz.

Ale Natalie nie s艂ysza艂a jego odpowiedzi. Bieg艂a w stron臋 domu. W贸wczas telefon zn贸w zadzwoni艂 i dzwoni艂, dop贸ki Natalie nie podnios艂a s艂uchawki.

Przynios艂a aparat Louisowi.

- Jaki艣 facet o nazwisku Turley Whitman. M贸wi, 偶e jest jednym z twoich policjant贸w.

- Co艣 si臋 sta艂o w fabryce? - spyta艂 Louis, bior膮c od niej s艂uchawk臋. - Po偶ar?

- Nie - odrzek艂a Natalie. - Nic a偶 tak powa偶nego. ­Louis wyczyta艂 z jej miny, 偶e zdarzy艂o si臋 co艣 znacznie gorszego. - Nasz syn wypu艣ci艂 si臋 chyba gdzie艣 z c贸rk膮 pana Turleya. Powinni by膰 ju偶 dawno
w domu. Oczywi艣cie, pan Turley martwi si臋 niezmiernie o c贸rk臋.

- Pan Turley? - powiedzia艂 Louis do s艂uchawki.

- Mam na imi臋 Turley, prosz臋 pana, a nazywam si臋 Whitman.

- Id臋 na g贸r臋 do telefonu - rzek艂a szeptem Natalie. Podkasa艂a negli偶 i wbieg艂a jak m臋偶czyzna po schodach.

- Prawdopodobnie zna mnie pan z widzenia - oznajmi艂 Turley. - Pilnuj臋 g艂贸wnego parkingu fabryki.

- Oczywi艣cie, 偶e pana znam - z widzenia i z nazwis­ka - powiedzia艂 Louis. By艂o to k艂amstwo. - Co to za historia z moim synem i pa艅sk膮 c贸rk膮?

Turley nie by艂 jeszcze przygotowany na przej艣cie do sedna sprawy. Nadal tkwi艂 na etapie przedstawiania siebie i swojej rodziny.

- Zapewne zna pan moj膮 偶on臋 znacznie lepiej ni偶 mnie - o艣wiadczy艂.

Rozleg艂 si臋 cichy kobiecy krzyk zaskoczenia.

Przez kr贸tk膮 chwil臋 Louis nie by艂 pewien, czy wyrwa艂 si臋 jego 偶onie, czy te偶 偶onie Turleya. Gdy jednak us艂ysza艂 odg艂osy szamotaniny, jak gdyby kto艣 chcia艂 za wszelk膮 cen臋 od艂o偶y膰 s艂uchawk臋, domy艣li艂 si臋, 偶e to z tamtej strony telefo­nu. Najwyra藕niej 偶ona Turleya nie chcia艂a, 偶eby wmieszano do rozmowy jej nazwisko.

Jednak偶e Turley by艂 zdecydowany postawi膰 na swoim i uda艂o mu si臋.

- Zna艂 j膮 pan, oczywi艣cie, pod panie艅skim nazwis­kiem - powiedzia艂. - Milly... Mildred O'Shea.

Wszelkie protesty po stronie Turleya zamar艂y. Louis prze­偶y艂 wstrz膮s, kt贸ry spot臋gowa艂o wspomnienie m艂odej, czu艂ej i 艣licznej, zadziwiaj膮cej Milly O'Shea. Nie my艣la艂 o niej od wielu lat, nie mia艂 poj臋cia, jak potoczy艂y si臋 jej losy.

Gdy jednak us艂ysza艂 jej imi臋, odni贸s艂 wra偶enie, 偶e my艣la艂 o niej stale od chwili, gdy poca艂owa艂a go na po偶egnanie dawno temu, pewnej ksi臋偶ycowej nocy.

- Tak... tak - rzek艂 Louis. - Tak... pami臋tam j膮 dobrze. - Mia艂 ochot臋 zap艂aka膰 nad przemijaniem czasu, starzeniem si臋, nad nieszcz臋snym ko艅cem dzielnych m艂odych kochank贸w.

Od chwili gdy wspomnia艂 imi臋 Milly, Turley dzier偶y艂 prym w rozmowie z wielkim Louisem C. Reinbeckiem. Spe艂ni艂 si臋 cud r贸wno艣ci. Turley i Louis rozmawiali jak m臋偶czyzna z m臋偶czyzn膮, ojciec
z ojcem, przy czym to Louis przeprasza艂 i mamrota艂 krytyczne s艂owa wobec syna.

Louis podzi臋kowa艂 Turleyowi za to, 偶e zadzwoni艂 na policj臋. On r贸wnie偶 do nich zadzwoni. Je艣li dowie si臋 czego­kolwiek, natychmiast powiadomi Turleya. Zwraca艂 si臋 do niego per pan.

***

Odwiesiwszy s艂uchawk臋, Turley by艂 w si贸dmym niebie.

- Przesy艂a ci serdeczne pozdrowienia, Milly - powie­dzia艂. Gdy si臋 odwr贸ci艂, okaza艂o si臋, 偶e m贸wi do 艣ciany. Milly wymkn臋艂a si臋 cichaczem z pokoju, st膮paj膮c ostro偶nie na palcach.

Turley znalaz艂 j膮 w kuchni. Podgrzewa艂a kaw臋 na elek­trycznej kuchence Globemaster, kt贸ra mia艂a bezsensownie skomplikowany uk艂ad regulacji. Owa kuchenka by艂a spe艂­nieniem t臋sknego marzenia Milly. Spe艂ni艂o si臋 niewiele jej marze艅 o 艂adnych rzeczach.

Kawa gotowa艂a si臋, dzbanek prycha艂 i skwiercza艂, ale Milly tego nie widzia艂a, mimo 偶e wpatrywa艂a si臋 we艅 ze straszliw膮 koncentracj膮. Kawa prysn臋艂a jej na r臋k臋, parz膮c j膮. Milly rozp艂aka艂a si臋 i przy艂o偶y艂a oparzon膮 d艂o艅 do ust. I w tej samej chwili zobaczy艂a Turleya.

Pr贸bowa艂a prze艣lizgn膮膰 si臋 obok niego i wymkn膮膰 si臋 z kuchni, ale chwyci艂 j膮 za rami臋.

- Kochanie - powiedzia艂 oszo艂omiony. Wy艂膮czy艂 wol­n膮 r臋k膮 rozgrzan膮 p艂ytk臋. - Milly.

Milly rozpaczliwie pragn臋艂a uciec, ale pot臋偶ny Turley przytrzymywa艂 j膮 z tak膮 艂atwo艣ci膮, 偶e prawie nie zdawa艂 sobie sprawy, i偶 to robi. W ko艅cu Milly si臋 podda艂a, jej urocza twarz by艂a zaczerwieniona i wykrzywiona.

- Czy... czy nie powiesz mi, co si臋 sta艂o, kochanie? - ­spyta艂 Turley.

- Nie przejmuj si臋 mn膮 - burkn臋艂a Milly. - Martw si臋 o ludzi umieraj膮cych w rowach.

Turley pu艣ci艂 j膮.

- Powiedzia艂em co艣 niew艂a艣ciwego? - By艂 autentycznie zdziwiony.

- Och, Turley, Turley - westchn臋艂a cicho Milly. ­- Nigdy nie przypuszcza艂am, 偶e zrobisz mi tak膮 przykro艣膰... tak bardzo mnie zranisz. - Stuli艂a d艂onie, jak gdyby trzy­ma艂a w nich jaki艣 niezwykle cenny przedmiot. Nast臋pnie pozwoli艂a, by wypad艂 z nich, czymkolwiek by艂 w jej wy­obra藕ni.

Turley patrzy艂, jak spada, po czym spyta艂:

- Tylko dlatego, 偶e wspomnia艂em mu twoje imi臋?

- Kiedy... kiedy wspomnia艂e艣 mu moje imi臋, powiedzia­艂e艣 mu znacznie wi臋cej. - Stara艂a si臋 wybaczy膰 Turleyowi. ale by艂o to zbyt trudne. - Nie s膮dz臋, 偶e zdawa艂e艣 sobie spraw臋 z tego, co mu m贸wisz. Nie mog艂e艣 zdawa膰 sobie sprawy.

- Wymieni艂em tylko twoje imi臋 - broni艂 si臋 Turley.

- A to znaczy艂o dla Louisa C. Reinbecka - powie­dzia艂a Milly - 偶e pewna kobieta z tego samego miasta mia艂a z nim dwadzie艣cia lat temu dwie g艂upie randki i od tamtej pory nie m贸wi o niczym innym. A jej m膮偶 r贸wnie偶 wie o tych dw贸ch g艂upich randkach - i jest z nich tak samo dumny jak ona. A nawet jeszcze bar­dziej!

Milly opu艣ci艂a g艂ow臋 i przechyli艂a j膮 na bok, wskazuj膮c na plam臋 jasnego 艣wiat艂a w g贸rnym rogu okna.

- Tam - rzek艂a cicho - w艣r贸d tych 艣wiate艂 jest gdzie艣 wielki Louis C. Reinbeck, kt贸ry my艣li teraz, 偶e kocha艂am go przez wszystkie te lata. - Reflektory w do­mu Reinbeck贸w pogas艂y. - Teraz siedzi tam gdzie艣 w 艣wietle ksi臋偶yca, my艣l膮c o tej nieszcz臋snej kobiecie, tym nieszcz臋snym m臋偶czy藕nie i ich nieszcz臋snej c贸rce. - Milly wzdrygn臋艂a si臋. - A my nie jeste艣my 偶adnymi nieszcz臋艣­nikami. Przynajmniej nie byli艣my do dzisiejszego wie­czora.

***

Wielki Louis C. Reinbeck wr贸ci艂 do swego drinka i bia艂ego 偶elaznego krzes艂a na trawniku. Zadzwoni艂 na policj臋, gdzie powiedziano mu to samo co wcze艣niej Tur­leyowi - 偶e nie zdarzy艂 si臋 偶aden wypadek, o kt贸rym by wiedzieli.

Natalie usiad艂a zn贸w obok niego. Pr贸bowa艂a zmusi膰 go, 偶eby na ni膮 spojrza艂, 偶eby zobaczy艂 jej matczyny, 偶artobliwy u艣miech. Ale Louis odwraca艂 wzrok.

- Ty... zna艂e艣 matk臋 tej dziewczyny, prawda? - spyta艂a.

- Zna艂em - odpowiedzia艂 Louis.

- Umawia艂e艣 si臋 z ni膮 podczas takich nocy jak ta? Pe艂nia ksi臋偶yca i tak dalej?

- Mo偶emy odnale藕膰 kalendarz sprzed dwudziestu lat i sprawdzi膰, jakie by艂y fazy ksi臋偶yca - rzek艂 cierpko Louis. - Nie da si臋 unikn膮膰 pe艂ni. Tak czy owak zdarza si臋 raz w miesi膮cu.

- W jakiej fazie by艂 ksi臋偶yc podczas naszej nocy po艣lub­nej? - spyta艂a Natalie.

- W pe艂ni?

- W nowiu - odpowiedzia艂a Natalie.

- Kobiety s膮 bardziej wra偶liwe na takie sprawy - rzek艂 Louis. - Dostrzegaj膮 r贸偶ne rzeczy.

Zdziwi艂 si臋, 偶e w jego g艂osie zabrzmia艂a irytacja. Sumienie sp艂ata艂o mu figla, albowiem pami臋ta艂 niewiele z podr贸偶y po艣lubnej z Natalie.

Pami臋ta艂 natomiast ze szczeg贸艂ami tamt膮 noc, gdy space­rowali z Milly po polu golfowym. Tamt膮 noc z Milly, gdy ksi臋偶yc by艂 w pe艂ni.

Teraz Natalie co艣 m贸wi艂a. Gdy sko艅czy艂a, Louis musia艂 poprosi膰 j膮, by powt贸rzy艂a. Nie us艂ysza艂 ani s艂owa.

- Spyta艂am: „Jak to jest?” - powiedzia艂a Natalie.

- Co jak jest?

- Jak to jest by膰 m艂odym Reinbeckiem - krewkim, z g艂ow膮 pe艂n膮 marze艅, kt贸ry zbiega ze wzg贸rza, porywaj膮c 艣liczn膮 m艂od膮 dziewczyn臋 z miasteczka i upajaj膮c si臋 z ni膮 blaskiem ksi臋偶yca. - Roze艣mia艂a si臋 drwi膮co. - Musia艂e艣 czu膰 si臋 jak m艂ody b贸g.

- Nie - odpar艂 Louis.

- Nie czu艂e艣 si臋 jak b贸g?

- B贸g? Nigdy w 偶yciu nie czu艂em si臋 bardziej ludzki! - ­Louis rzuci艂 pusty kieliszek w stron臋 pola golfowego. 呕a艂o­wa艂, 偶e nie jest na tyle silny, by dorzuci膰 do miejsca, gdzie Milly poca艂owa艂a go na po偶egnanie.

- Miejmy wi臋c nadziej臋, 偶e Charlie o偶eni si臋 z t膮 ma艂膮 nami臋tn膮 dziewczyn膮 z miasta - powiedzia艂a Natalie. - ­Niech nast膮pi koniec zimnych, nieludzkich 偶on Reinbeck贸w podobnych do mnie. - Wsta艂a. - Staw czo艂o tej praw­dzie - by艂by艣 tysi膮c razy szcz臋艣liwszy, gdyby艣 o偶eni艂 si臋 ze swoj膮 Milly O'Shea.

Posz艂a spa膰.

***

- Kto tutaj kogo nabiera? - spyta艂 Turley Whitman 偶on臋. - By艂aby艣 milion razy szcz臋艣liwsza, gdyby艣 wysz艂a za Louisa Reinbecka. - Zaj膮艂 z powrotem sw贸j posterunek przy oknie sypialni, z wielk膮 stop膮 na kaloryferze.

Milly siedzia艂a na brzegu 艂贸偶ka.

- Nie milion razy, nie dwa razy, nie najmniejsz膮 liczb臋, jak istnieje, razy szcz臋艣liwsza - powiedzia艂a Milly. Czu艂a si臋 okropnie. - Turley, prosz臋, nie m贸w wi臋cej takich rzeczy. Nie mog臋 tego znie艣膰, to po prostu szale艅stwo.

- C贸偶, przecie偶 w kuchni sama nazwa艂a艣 rzeczy po imieniu - odrzek艂 Turley - robi膮c mi piek艂o za to, 偶e wspomnia艂em wielkiemu Louisowi Reinbeckowi twoje imi臋. Pozw贸l wi臋c, 偶e ja r贸wnie偶 nazw臋 rzeczy po imieniu i po­wiem, 偶e 偶adne z nas nie chcia艂oby, 偶eby nasza c贸rka pope艂­ni艂a taki sam b艂膮d jak ty.

Milly podesz艂a do niego i zarzuci艂a mu ramiona na szyj臋.

- Turley, prosz臋, to najgorsza rzecz, jak膮 mog艂e艣 mi powiedzie膰.

Zaczerwieni艂 si臋, uparty, niewzruszony jak pos膮g.

- Pami臋tam wszystkie wielkie obietnice, kt贸re ci sk艂ada­艂em, wszystkie te ambitne plany - powiedzia艂. - 呕adne z nas nie uwa偶a posady gliniarza pilnuj膮cego parkingu w firmie za najwspanialsze zaj臋cie dla m臋偶czyzny.

Milly bez powodzenia pr贸bowa艂a nim potrz膮sn膮膰.

- Nie obchodzi mnie, gdzie pracujesz - wykrzykn臋艂a.

- Zamierza艂em zbi膰 wi臋ksz膮 fortun臋 ni偶 wielki L. C. Reinbeck - rzek艂 Turley - i zamierza艂em doj艣膰 do niej sam. Pami臋tasz, Milly? To naprawd臋 ci臋 przekona艂o, mo偶e nie?

R臋ce jej opad艂y.

- Nie - odpar艂a.

- A co, moja s艂ynna uroda? - spyta艂 Turley.

- Mia艂a z tym wiele wsp贸lnego - przyzna艂a Milly. Jego m臋ska uroda pasowa艂a doskonale do urody naj艂ad­niejszej dziewczyny w mie艣cie. - Ale przede wszyst­kim - powiedzia艂a - by艂 to wielki Louis C. Reinbeck oraz ksi臋偶yc.

***

Wielki Louis C. Reinbeck znajdowa艂 si臋 w sypialni. Jego 偶ona le偶a艂a na 艂贸偶ku z ko艂dr膮 naci膮gni臋t膮 na g艂ow臋. Pok贸j by艂 sprytnie urz膮dzony, by stwarza膰 z艂udzenie romansu i nie艣miertelnej prawdziwej mi艂o艣ci, bez wzgl臋du na to, co si臋 w nim naprawd臋 dzia艂o.

A偶 do tej chwili niemal wszystko, co si臋 w nim dzia艂o, by艂o dosy膰 przyjemne. Teraz okaza艂o si臋, 偶e ma艂偶e艅stwo Louisa i Natalie dobieg艂o ko艅ca. Gdy Louis zmusi艂 j膮, by ods艂oni艂a twarz, zobaczy艂, 偶e jest obrzmia艂a od p艂aczu. Najwyra藕niej tak si臋 sprawy maj膮. To koniec.

Louis by艂 przygn臋biony - nie m贸g艂 zrozumie膰, jak to si臋 sta艂o, 偶e wszystko rozpad艂o si臋 tak b艂yskawicznie.

- Nie... nie my艣la艂em o Milly O'Shea od dwudziestu lat - powiedzia艂.

- Prosz臋... nie. Nie k艂am. Nie t艂umacz si臋 - wyszepta艂a Natalie.

- Przysi臋gam - rzek艂 Louis. - Nie widzia艂em jej od dwudziestu lat.

- Wierz臋 ci - powiedzia艂a Natalie. - I to w艂a艣nie jeszcze pogarsza spraw臋. Szkoda, 偶e jej nie widywa艂e艣 - tak cz臋sto, jak tylko mia艂e艣 ochot臋. To ju偶 by艂oby lepsze od tego ca艂ego... tego... - Usiad艂a, szukaj膮c
w my­艣li w艂a艣ciwego s艂owa. - Od ca艂ego tego okropnego, pu­stego, bolesnego, dokuczliwego 偶alu. - Po艂o偶y艂a si臋 z po­wrotem.

- Z powodu Milly? - spyta艂 Louis.

- Z powodu Milly, mnie, fabryki materia艂贸w 艣ciernych. z powodu wszystkich tych rzeczy, kt贸rych pragn膮艂e艣, a kt贸­rych nie dosta艂e艣, a tak偶e tych, kt贸re dosta艂e艣, a kt贸rych nie pragn膮艂e艣. Milly i ja - to doskona艂y przyk艂ad na to. Trudno o lepszy.

- Ja... ja jej nie kocham. Nigdy nie kocha艂em - powie­dzia艂 Louis.

- Musia艂 ci si臋 podoba膰 ten jeden jedyny raz w 偶yciu, gdy czu艂e艣 si臋 cz艂owiekiem - rzek艂a Natalie. - Cokolwiek zdarzy艂o si臋 w 艣wietle ksi臋偶yca, musia艂o by膰 przyjemne ­znacznie przyjemniejsze od wszystkiego, co kiedykolwiek razem prze偶yli艣my.

Koszmar Louisa pog艂臋bi艂 si臋, wiedzia艂 bowiem, 偶e Natalie m贸wi prawd臋. Nigdy nie prze偶y艂 niczego przyjemniejszego od tamtego spotkania z Milly w 艣wietle ksi臋偶yca.

- Nic si臋 wtedy nie zdarzy艂o, co mog艂o by膰 cho膰by zacz膮tkiem mi艂o艣ci - zaklina艂 si臋 Louis. - Byli艣my sobie w贸wczas kompletnie obcy. Zna艂em j膮 tak ma艂o, jak w tej chwili.

Mi臋艣nie Louisa napi臋艂y si臋, m贸wi艂 z wielkim trudem, poniewa偶 mia艂 wra偶enie, 偶e zmusza si臋 do powiedzenia czego艣 ogromnie wa偶nego.

- Przypuszczam, 偶e ona jest symbolem mojego rozcza­rowania samym sob膮, symbolem wszystkiego, czym m贸g艂­bym by膰.

Podszed艂 do okna. W po艣wiacie zachodz膮cego ksi臋偶yca jego twarz mia艂a niezdrowy wygl膮d. Promienie ksi臋偶yca pada艂y teraz p艂asko, rzucaj膮c d艂ugie cienie na pole golfowe i karykaturalnie wyolbrzymiaj膮c naturaln膮 rze藕b臋 terenu. Tu i 贸wdzie powiewa艂y flagi, oznaczaj膮c mniej ni偶 nic. W艂a艣nie tutaj rozegra艂a si臋 wielka scena mi艂osna.

Nagle zrozumia艂.

- 艢wiat艂o ksi臋偶yca - powiedzia艂 cicho.

- S艂ucham? - spyta艂a Natalie.

- To musia艂o by膰 to. - Louis roze艣mia艂 si臋, poniewa偶 wyja艣nienie by艂o tak wstrz膮saj膮co proste. - Musieli艣my by膰 zakochani przy takim ksi臋偶ycu, w takim 艣wiecie. Winien by艂 ksi臋偶yc.

Natalie usiad艂a, jej nastr贸j znacznie si臋 poprawi艂.

- Najbogatszy ch艂opak w mie艣cie i naj艂adniejsza dziew­czyna - powiedzia艂 Louis - nie mogli艣my zawie艣膰 ksi臋偶yca, prawda?

Zn贸w wybuchn膮艂 艣miechem, wyci膮gn膮艂 偶on臋 z 艂贸偶ka i zmu­si艂, by popatrzy艂a razem z nim na ksi臋偶yc.

- A ja a偶 do tej pory my艣la艂em, 偶e mi臋dzy mn膮 a Milly zdarzy艂o si臋 co艣 naprawd臋 wielkiego. - Pokr臋ci艂 g艂ow膮. ­Tymczasem wszystko by艂o to czyste, pi臋kne, zalane 艣wiat艂em ksi臋偶yca oszuka艅stwo.

Poprowadzi艂 偶on臋 do 艂贸偶ka.

- Jeste艣 jedyn膮 kobiet膮, kt贸r膮 kiedykolwiek kocha艂em. Godzin臋 temu nie wiedzia艂em o tym. Teraz wiem.

I wszystko sko艅czy艂o si臋 dobrze.

***

- Nie b臋d臋 k艂ama艂a - powiedzia艂a Milly Whitman do m臋偶a. - Przez kr贸tk膮 chwil臋 kocha艂am wielkiego Louisa C. Reinbecka. Wtedy na zalanym 艣wiat艂em ksi臋偶yca polu gol­fowym. Musia艂am po prostu si臋 zakocha膰. Czy potrafisz to zrozumie膰 - 偶e musia艂am si臋 w nim zakocha膰, mimo 偶e nawet zbytnio si臋 nie lubili艣my?

Turley przyzna艂, 偶e wyobra偶a sobie, jak to si臋 sta艂o, nie by艂 jednak szcz臋艣liwy z tego powodu.

- Poca艂owali艣my si臋 tylko raz - powiedzia艂a Milly. - ­I gdyby poca艂owa艂 mnie tak, jak trzeba, pewnie rzeczywi艣cie by艂abym dzisiaj pani膮 Louisow膮 C. Reinbeckow膮. - Poki­wa艂a g艂ow膮. - Skoro nazywamy dzisiaj rzeczy po imieniu, s膮dz臋, 偶e i o tym mo偶emy m贸wi膰 bez ogr贸dek. Na chwil臋 przed tym, jak mnie poca艂owa艂 na polu golfowym, my艣la艂am, jakim jest nieszcz臋艣liwym bogatym ch艂opcem i o ile bardziej mog臋 go uszcz臋艣liwi膰 ni偶 jaka艣 zimna, zadzieraj膮ca nosa dziewczyna z podmiejskiego klubu. I w艂a艣nie wtedy mnie poca艂owa艂, a ja zrozumia艂am, 偶e on nie jest zakochany, nie potrafi艂by nigdy si臋 zakocha膰. Postanowi艂am wi臋c, 偶e b臋dzie to poca艂unek po偶egnalny.

- I pope艂ni艂a艣 wielk膮 pomy艂k臋 - rzek艂 Turley.

- Nie - odpar艂a Milly - poniewa偶 nast臋pny ch艂opak, kt贸ry mnie poca艂owa艂, zrobi艂 to, jak nale偶y, udowodni艂 mi, 偶e wie, co to mi艂o艣膰, mimo 偶e noc nie by艂a wtedy ksi臋偶ycowa. A potem 偶y艂am sobie szcz臋艣liwie a偶 do dzisiejszego wieczo­ra. - Obj臋艂a mocno Turleya. - A teraz poca艂uj mnie zn贸w w taki spos贸b jak za pierwszym razem i wszystko b臋dzie dobrze.

Turley uczyni艂 to, o co go prosi艂a, i wszystko by艂o dobrze.

***

Mniej wi臋cej w dwadzie艣cia minut p贸藕niej w obu domach zadzwoni艂y telefony, przekazuj膮c pomy艣ln膮 wiadomo艣膰: Charlie Reinbeck i Nancy Whitman czuj膮 si臋 dobrze. Zasto­sowali jednak w艂asn膮 wyk艂adni臋 ksi臋偶ycowego blasku. Uzna­li, 偶e Kopciuszek i Ksi膮偶臋 maj膮 tak膮 sam膮 szans臋 jak wszyscy inni na prawdziwie szcz臋艣liwe 偶ycie. Tote偶 pobrali si臋.

A wi臋c powsta艂a nowa rodzina. Czy wszystko by艂o, jak nale偶y, dopiero si臋 oka偶e. Ksi臋偶yc zaszed艂.

Znajd藕 dla mnie marzenie

Je艣li komuni艣ci kiedykolwiek spodziewali si臋, 偶e wyprze­dz膮 pa艅stwa demokratyczne w produkcji rur kanalizacyj­nych, z pewno艣ci膮 b臋d膮 zmuszeni dobrze si臋 wysili膰, ponie­wa偶 tylko jedna fabryka
w Creonie, w Pensylwanii, produ­kuje wi臋cej rur w ci膮gu sze艣ciu miesi臋cy ni偶 Rosji i Chinom udaje si臋 wyprodukowa膰 razem w ci膮gu roku. T膮 wspania艂膮 fabryk膮 jest Creon Works, zak艂ad nale偶膮cy do General Forge and Foundry Company.

Arvin Borders, dyrektor zak艂adu, zwyk艂 m贸wi膰 ka偶demu nowo przyjmowanemu in偶ynierowi:

- Je艣li nie lubisz rur kanalizacyjnych, nie polubisz Creo­nu. - Sam Borders, czterdziestosze艣cioletni kawaler, by艂 znany w ca艂ym przemy艣le jako „Mr Pipe” - „Pan Rura”.

Creon nazywaj膮 Pipe City. Szkolna dru偶yna futbolu przy­bra艂a nazw臋 „Creon Pipers”. Jedyny klub podmiejski to „Pipe City Golf and Country Club”. W holu klubowym znajduje si臋 sta艂a ekspozycja rur, a zesp贸艂, kt贸ry przygrywa do ta艅ca w pi膮tkowe wieczory, nosi nazw臋 „Andy Middleton and His Creon Pipe-Dreamers”.

Pewnej letniej pi膮tkowej nocy Andy Middleton zrobi艂 sobie kr贸tk膮 przerw臋, powierzaj膮c zesp贸艂 swojemu piani艣cie. Wyszed艂 na pole golfowe, by za偶y膰 chwili spokoju i zaczerp­n膮膰 艣wie偶ego powietrza. Zaskoczy艂 tam 艂adn膮 m艂od膮 kobiet臋. P艂aka艂a. Andy nie widzia艂 jej nigdy wcze艣niej. Mia艂 wtedy dwadzie艣cia pi臋膰 lat.

Spyta艂, czy mo偶e jej jako艣 pom贸c.

- Jestem okropn膮 idiotk膮 - powiedzia艂a. - Wszystko w porz膮dku. Po prostu jestem niem膮dra.

- Rozumiem - rzek艂 Andy.

- Mam oczy na mokrym miejscu - p艂acz臋 nawet wtedy, gdy nie mam powodu do p艂aczu - wyja艣ni艂a.

- Mo偶e to wprawia膰 w zak艂opotanie ludzi, kt贸rzy s膮 z pani膮 - powiedzia艂 Andy.

- Okropno艣膰 - przyzna艂a.

- Ale mo偶e si臋 przyda膰, gdyby musia艂a pani kiedy艣 wzi膮膰 udzia艂 w pogrzebie kogo艣, kogo pani nienawidzi - pocieszy艂 j膮 Andy.

- Nie przyda si臋 jednak raczej w przemy艣le produkcji rur - odrzek艂a.

- A pani pracuje w przemy艣le produkcji rur? - spyta艂.

- A czy wszyscy mieszka艅cy Creonu nie s膮 w nim za­trudnieni?

- Ja nie - odpowiedzia艂 Andy.

- To co pan robi, 偶eby nie umrze膰 z g艂odu?

- Macham pa艂eczk膮, stoj膮c przed zespo艂em... daj臋 lekcje muzyki... i takie tam rzeczy.

- O, Bo偶e - muzyk - powiedzia艂a, odwracaj膮c si臋 do niego ty艂em.

- To 艣wiadczy na moj膮 niekorzy艣膰? - spyta艂.

- Nie chc臋 ju偶 mie膰 do czynienia z 偶adnym muzykiem, dop贸ki 偶yj臋 - o艣wiadczy艂a.

- W takim razie - rzek艂 Andy - prosz臋 zamkn膮膰 oczy, a ja oddal臋 si臋 na palcach. - Nie odszed艂 jednak.

- To pa艅ski zesp贸艂 gra dzisiaj? - spyta艂a. D藕wi臋ki muzyki s艂ycha膰 by艂o ca艂kiem wyra藕nie.

- Tak jest - odpowiedzia艂.

- Mo偶e pan zosta膰.

- S艂ucham?

- Nie jest pan muzykiem - powiedzia艂a - w przeciw­nym razie gra tego zespo艂u sprawi艂aby, 偶e zwin膮艂by si臋 pan w k艂臋bek i umar艂.

- Jest pani pierwsz膮 osob膮, kt贸ra go w og贸le s艂ucha - ­rzek艂 Andy.

- Za艂o偶臋 si臋, 偶e to faktycznie prawda - prychn臋艂a. ­Ci ludzie nie s艂ysz膮 niczego, co nie wi膮偶e si臋
z rurami. Czy kiedy ta艅cz膮, udaje im si臋 cho膰 troch臋 utrzyma膰 rytm?

- Kiedy co robi膮? - spyta艂.

- Kiedy ta艅cz膮 - powt贸rzy艂a.

- Jak mog膮 ta艅czy膰 - odpowiedzia艂 - skoro m臋偶­czy藕ni sp臋dzaj膮 ca艂y wiecz贸r w szatni, pij膮c, graj膮c
w ko­艣ci i rozmawiaj膮c o rurach kanalizacyjnych, a kobiety siedz膮 na tarasie, plotkuj膮c o tym, co pods艂ucha艂y na temat rur, o rzeczach, kt贸re kupi艂y za pieni膮dze zarobio­ne w zak艂adzie produkuj膮cym rury, lub o rzeczach, kt贸re chcia艂yby kupi膰 za pieni膮dze zarobione w zak艂adzie pro­dukuj膮cym rury.

Kobieta zn贸w si臋 rozp艂aka艂a.

- Znowu jest pani po prostu niem膮dra? - spyta艂 Andy. - Nadal wszystko w porz膮dku?

- Tak, wszystko w porz膮dku - odrzek艂a. Ma艂y zdemo­ralizowany, niezgrany zesp贸艂 ko艅czy艂 w pustej sali balowej kolejny kawa艂ek, niemi艂osiernie fa艂szuj膮c. - Jezu, ale偶 ta kapela nie cierpi muzyki! - doda艂a.

- Nie zawsze tak by艂o - rzek艂 Andy.

- Co si臋 sta艂o? - zainteresowa艂a si臋.

- Zrozumieli, 偶e nigdy nigdzie nie wyjad膮 z Creonu, a w Creonie nikt nie b臋dzie ich s艂ucha艂. Gdybym poszed艂 do nich i powiedzia艂, 偶e s艂ucha ich pi臋kna kobieta i pop艂a­kuje tutaj na dworze, by膰 mo偶e odzyskaliby cz臋艣膰 dawnego kunsztu - i ofiarowaliby go pani w prezencie.

- Na jakim instrumencie pan gra?

- Na klarnecie - odpowiedzia艂. - Czy ma pani ja­kie艣 specjalne 偶yczenie - jakie艣 melodie, kt贸re dobiega艂y­by z sali klubowej, podczas gdy pani b臋dzie szlocha膰 w sa­motno艣ci?

- Nie - odpar艂a. - To bardzo mi艂e, ale nie chc臋 偶adnej muzyki.

- 艢rodek uspokajaj膮cy? Aspiryn臋? - spyta艂. - Papiero­sa, gum臋 do 偶ucia, cukierek?

- Drinka - odpowiedzia艂a.

***

Przepychaj膮c si臋 do zat艂oczonego baru, kt贸ry nosi艂 nazw臋 „The Jolly Piper”, Andy dowiedzia艂 si臋 wielu rzeczy o bran偶y rur kanalizacyjnych. M贸wiono, 偶e Cleveland kupi艂 mn贸stwo tanich rur od innej firmy i b臋dzie tego 偶a艂owa艂 przez nast臋pne dwadzie艣cia lat. Marynarka zam贸wi艂a rury produkowane w Creonie do wszystkich wznoszonych obecnie budynk贸w i nikt nie b臋dzie tego 偶a艂owa艂. Us艂ysza艂, 偶e ma艂o ludzi wie, i偶 ca艂y 艣wiat ma stracha przed mo偶liwo艣ciami Amerykan贸w w zakresie produkcji rur.

Dowiedzia艂 si臋 r贸wnie偶, kim jest kobieta, kt贸r膮 spotka艂 na polu golfowym. Przywi贸z艂 j膮 na dansing Arvin Borders, kawaler, dyrektor Creon Works. Borders pozna艂 j膮 w No­wym Jorku. By艂a podrz臋dn膮 aktork膮, wdow膮 po muzyku jazzowym, matk膮 dw贸ch ma艂ych dziewczynek.

Wszystkie te wiadomo艣ci „sprzeda艂” mu barman. Arvin Borders, „Mr Pipe” we w艂asnej osobie, wszed艂 do baru, wykr臋caj膮c szyj臋 i najwyra藕niej kogo艣 szukaj膮c. Trzyma艂 w d艂oniach dwie wysokie szklanki
z whisky z wod膮. L贸d w obu szklankach dawno si臋 rozpu艣ci艂.

- Nie widzia艂em jej jeszcze, panie Borders - zawo艂a艂 do niego barman.

Borders skin膮艂 g艂ow膮 z nieszcz臋艣liw膮 min膮 i wyszed艂.

- Kogo nie widzia艂e艣? - spyta艂 Andy barmana. Wtedy barman opowiedzia艂 mu wszystko, co wiedzia艂 o wdowie. Zdradzi艂 mu r贸wnie偶 p贸艂g臋bkiem opini臋, 偶e cen­trala General Forge and Foundry Company
w Ilium, w sta­nie Nowy Jork, wie o romansie i odnosi si臋 do艅 bardzo niech臋tnie.

- Powiedz mi, gdzie w ca艂ym Creonie - rzek艂 bar­man do Andy'ego - mo偶e pasowa膰 m艂oda nowojorska aktorka.

Andy dowiedzia艂 si臋, 偶e kobieta pos艂uguje si臋 swoim nazwiskiem scenicznym, Hildy Matthews. Barman nie mia艂 poj臋cia, kim by艂 jej m膮偶.

Gdy Andy przeszed艂 do sali balowej, by powiedzie膰 swoim „Pipe-Dreamers”, 偶eby grali nieco lepiej dla zap艂akanej damy na polu golfowym, spotka艂 tam Arvina Bordersa. Borders, powa偶ny, przysadzisty m臋偶czyzna, prosi艂 w艂a艣nie orkiestr臋, by zagra艂a bardzo g艂o艣no Indian Love Call.

- G艂o艣no? - zdziwi艂 si臋 Andy.

- Tak, 偶eby us艂ysza艂a, gdziekolwiek jest, i przysz艂a - ­wyja艣ni艂 Borders. - Nie mam poj臋cia, dok膮d j膮 ponios艂o. Zostawi艂em j膮 na chwil臋 na tarasie z innymi paniami - a ona po prostu wyparowa艂a jak kamfora.

- Mo偶e mia艂a do艣膰 ca艂ego tego gadania o rurach - po­wiedzia艂 Andy.

- Bardzo j膮 to interesuje - rzek艂 Borders. - Nie pode­jrzewa艂by pan o to kobiety o takim wygl膮dzie, ale potrafi s艂ucha膰 godzinami, jak m贸wi臋 o sprawach s艂u偶bowych, i nigdy jej to nie m臋czy.

- Indian Love Call 艣ci膮gnie j膮 tu z powrotem? - spyta艂 Andy.

Borders wymamrota艂 co艣 niezrozumia艂ego.

- S艂ucham pana?

Borders zaczerwieni艂 si臋 i zadar艂 brod臋 do g贸ry.

- Powiedzia艂em - rzek艂 szorstko - 偶e to nasza melodia.

- Rozumiem - pokiwa艂 g艂ow膮 Andy.

- R贸wnie dobrze mo偶ecie si臋 o tym dowiedzie膰... Za­mierzam po艣lubi膰 t臋 dziewczyn臋 - oznajmi艂 Borders. - ­Chcemy og艂osi膰 dzisiaj nasze zar臋czyny.

Andy sk艂oni艂 si臋 lekko.

- Moje gratulacje - powiedzia艂. Postawi艂 swoje dwa drinki na krze艣le i wzi膮艂 do r臋ki klarnet. -Indian Love Call, ch艂opcy - i to naprawd臋 g艂o艣no - zarz膮dzi艂.

Zesp贸艂 reagowa艂 opieszale. Najwyra藕niej nikt nie przeja­wia艂 zbytniej ochoty do grania, natomiast ka偶dy pr贸bowa艂 co艣 powiedzie膰 Andy'emu.

- O co chodzi? - zniecierpliwi艂 si臋 Andy.

- Zanim zagramy, Andy - rzek艂 pianista - powiniene艣 wiedzie膰, dla kogo gramy, dla wdowy po kim gramy.

- A mianowicie po kim? - spyta艂 Andy.

- Nie mia艂em poj臋cia, 偶e by艂 taki s艂awny - powiedzia艂 Borders. - Wspomnia艂em jego nazwisko twoim ch艂opcom, a oni niemal pospadali z krzese艂.

- No, kto to by艂?

- Narkoman, alkoholik, damski bokser i podrywacz, kt贸ry zosta艂 zastrzelony w zesz艂ym roku przez zazdrosnego m臋偶a - rzek艂 z oburzeniem Borders. - Nigdy nie zro­zumiem, jak kto艣 mo偶e widzie膰 co艣 wspania艂ego w takim facecie. - I wymieni艂 nazwisko m臋偶czyzny, kt贸ry by艂 praw­dopodobnie najwi臋kszym muzykiem jazzowym, jakiego zie­mia nosi艂a.

***

- My艣la艂am, 偶e pan nigdy nie wr贸ci - powiedzia艂a, wy艂aniaj膮c si臋 z cienia.

- Musia艂em zagra膰 na specjaln膮 pro艣b臋 - wyja艣ni艂 Andy. - Kto艣 chcia艂, 偶ebym zagra艂 Indian Love Call tak g艂o艣no, jak tylko si臋 da.

- Och - powiedzia艂a.

- S艂ysza艂a pani i nie przybieg艂a do niego? - spyta艂.

- Czy tego ode mnie oczekiwa艂?

- Powiedzia艂, 偶e to wasza melodia.

- To on wymy艣li艂. Uwa偶a, 偶e jest to najpi臋kniejsza pio­senka, jak膮 kiedykolwiek napisano.

- Jak si臋 poznali艣cie? - spyta艂 Andy.

- By艂am kompletnie sp艂ukana, szuka艂am jakiejkolwiek pracy - odpowiedzia艂a. - W Nowym Jorku odbywa艂o si臋 zebranie handlowe General Forge and Foundry Company. Potrzebowali aktorki do skeczu, kt贸ry mieli wystawi膰. Do­sta艂am rol臋.

- Jak膮 rol臋? - zainteresowa艂 si臋 Andy.

- Ubrali mnie w z艂ot膮 lam臋, w艂o偶yli koron臋 z armatury i przedstawili jako „Miss mo偶liwo艣ci produkcji rur w z艂otych latach sze艣膰dziesi膮tych” - wyja艣ni艂a. - By艂 tam Arvin Borders. - Opr贸偶ni艂a szklank臋. - Kismet - powiedzia艂a.

- Kismet - powt贸rzy艂 Andy.

Wyj臋艂a mu z d艂oni szklank臋 z whisky.

- Przepraszam, ale b臋d臋 potrzebowa艂a jeszcze tego drin­ka - oznajmi艂a.

- I kolejnych dziesi臋ciu?

- Je艣li dopiero po kolejnych dziesi臋ciu uda mi si臋 wr贸ci膰 do wszystkich tych ludzi, 艣wiate艂, rur, to wypij臋 jeszcze dziesi臋膰.

- Podr贸偶 jest taka trudna? - spyta艂 Andy.

- Och, gdybym nie zab艂膮ka艂a si臋 tutaj! - j臋kn臋艂a. - ­Gdybym zosta艂a tam!

- Chyba jedn膮 z najgorszych pomy艂ek, jakie mo偶e pope艂­ni膰 cz艂owiek - powiedzia艂 Andy - jest pr贸ba ucieczki od ludzi i oddanie si臋 rozmy艣laniom. W ten spos贸b traci si臋 p臋d do przodu.

- Orkiestra gra tak cicho, 偶e prawie nie s艂ysz臋 muzy­ki - zauwa偶y艂a.

- Wiedz膮, po kim wdowa ich s艂ucha - rzek艂 Andy ­- i graj膮 tak, 偶eby pani ich nie s艂ysza艂a.

- Ach, wiedz膮 - powiedzia艂a. - I pan wie.

- On... nic pani nie zostawi艂?

- D艂ugi. Dwie c贸reczki... za kt贸re jestem naprawd臋 bardzo wdzi臋czna.

- Tr膮bk臋?

- Zosta艂a przy nim. Prosz臋... czy mog艂abym dosta膰 jeszcze jednego drinka?

- Jeszcze jeden drink - powiedzia艂 Andy - i b臋dzie pani musia艂a wraca膰 do narzeczonego na czworakach.

- Doskonale potrafi臋 sama troszczy膰 si臋 o siebie - rzek­艂a stanowczo. - Nie musi pan bawi膰 si臋 w moj膮 nia艅k臋.

- Przepraszam.

Czkn臋艂a cichutko, melodyjnie.

- Nie mia艂o mnie kiedy z艂apa膰 - powiedzia艂a. - To nie ma nic wsp贸lnego z piciem.

- Wierz臋 pani.

- Nie wierzy mi pan. Prosz臋 podda膰 mnie jakiej艣 pr贸bie. Na przyk艂ad, niech mi pan ka偶e przej艣膰 po linii prostej albo powiedzie膰 co艣 skomplikowanego.

- Dajmy temu spok贸j - machn膮艂 r臋k膮.

- Nie wierzy pan r贸wnie偶, 偶e kocham Arvina Bordersa, prawda? C贸偶, powiem panu, 偶e mi艂o艣膰 to jedna z rzeczy, kt贸re potrafi臋 robi膰 najlepiej. Mam na my艣li nie udawanie mi艂o艣ci, lecz prawdziw膮 mi艂o艣膰. Kiedy kogo艣 kocham, nie cofam si臋 przed niczym. Id臋 na ca艂o艣膰, a teraz akurat kocham Arvina Bordersa.

- Szcz臋艣ciarz - powiedzia艂 Andy.

- Czy chcia艂by pan us艂ysze膰 dok艂adnie, ile ju偶 nauczy艂am si臋 o rurach? - spyta艂a.

- Prosz臋 bardzo.

- Przeczyta艂am ca艂膮 ksi膮偶k臋 o rurach. Posz艂am do biblioteki publicznej i wypo偶yczy艂am ksi膮偶k臋 o rurach, o niczym wi臋cej, tylko o rurach.

- I co tam by艂o napisane?

Od strony kortu tenisowego dobieg艂y ich s艂abe, j臋kliwe nawo艂ywania. Borders przeczesywa艂 teren klubu w poszukiwaniu swojej Hildy.

- Hildyyyy - wo艂a艂. - Hildy?

- Chce pani, 偶ebym krzykn膮艂 „ju-hu-hu”? - spyta艂 Andy.

- C艣艣艣! - uciszy艂a go. I znowu czkn臋艂a cichutko, melodyjnie.

Arvin Borders pow臋drowa艂 na parking, jego g艂os ucich艂 w spowijaj膮cej go ciemno艣ci.

- Mia艂a pani opowiedzie膰 mi o rurach - przypomnia艂 Andy.

- Porozmawiajmy o panu - powiedzia艂a.

- Co chcia艂aby pani o mnie wiedzie膰? - spyta艂.

- Trzeba zadawa膰 panu pytania, bo inaczej nie potrafi pan rozmawia膰?

Wzruszy艂 ramionami.

- Jestem podrz臋dnym muzykiem. Nigdy nie by艂em 偶onaty. Kiedy艣 mia艂em wielkie marzenia. Wszystkie przemin臋艂y z wiatrem.

- Wielkie marzenia o czym? - spyta艂a.

- 呕eby zosta膰 muzykiem w po艂owie tak dobrym jak pani m膮偶 - odpowiedzia艂. - Chce pani us艂ysze膰 wi臋cej?

- Uwielbiam s艂ucha膰 o marzeniach innych ludzi - powiedzia艂a.

- No dobrze, marzy艂em o mi艂o艣ci.

- I nigdy jej pan jej nie prze偶y艂?

- Nie tak膮, kt贸r膮 bym zauwa偶y艂.

- Czy mog臋 zada膰 panu bardzo osobiste pytanie? - spyta艂a.

- O moich mo偶liwo艣ciach jako wielkiego kochanka?

- Nie - powiedzia艂a. - To by艂oby idiotyczne pytanie. My艣l臋, 偶e ka偶dy ma zadatki na wielkiego kochanka. Potrzebuje tylko szansy.

- Prosz臋, mo偶e mi pani zada膰 osobiste pytanie - zgodzi艂 si臋 Andy.

- Czy zarabia pan jakie艣 pieni膮dze?

Andy nie odpowiedzia艂 od razu.

- Czy to zbyt osobiste pytanie?

- Nie s膮dz臋, 偶ebym pad艂 trupem, odpowiadaj膮c na nie. - Andy dokona艂 w pami臋ci pewnych oblicze艅, po czym z艂o偶y艂 jej dok艂adny raport.

- Ca艂kiem nie藕le - powiedzia艂a.

- Wi臋cej ni偶 nauczyciel, mniej ni偶 wo藕ny - zauwa偶y艂.

- Wynajmuje pan mieszkanie czy jak? - spyta艂a.

- Mam du偶y dom odziedziczony po rodzinie - odrzek艂 Andy.

- Gdyby si臋 pan nad tym zastanowi艂, to doszed艂by pan do wniosku, 偶e jest pan ca艂kiem nie藕le sytuowany - powiedzia艂a. - Czy lubi pan ma艂e dzieci - ma艂e dziewczynki?

- Mo偶e lepiej b臋dzie, je艣li wr贸ci pani do narzeczonego?

- Moje pytania staj膮 si臋 coraz bardziej osobiste - rzek­艂a. - Nie mog臋 nic na to poradzi膰, moje w艂asne 偶ycie by艂o takie osobiste. Przez ca艂y czas przydarzaj膮 mi si臋 szalone, osobiste rzeczy.

- Chyba lepiej sko艅czmy z tym - przerwa艂 jej.

Nie zwr贸ci艂a uwagi na jego s艂owa.

- Na przyk艂ad - powiedzia艂a - modl臋 si臋, 偶eby ludzie pewnego rodzaju zjawiali si臋 w moim 偶yciu - i zjawiaj膮 si臋. Pewnego razu, gdy by艂am bardzo m艂oda, modli艂am si臋, 偶eby zjawi艂 si臋 wielki muzyk i zakocha艂 si臋 we mnie - i tak te偶 si臋 sta艂o. Ja go te偶 kocha艂am, mimo 偶e by艂 najgorszym m臋偶em, jakiego mo偶na sobie wyobrazi膰. Taka jestem dobra w mi­艂o艣ci.

- Hura! - rzek艂 cicho Andy.

- A potem - m贸wi艂a dalej - gdy umar艂 m贸j m膮偶 i nie mia艂y艣my co je艣膰, i niedobrze mi si臋 robi艂o od dzikich, szalonych nocy i dni, modli艂am si臋 o solidnego, rozs膮dnego, bogatego biznesmena.

- I zjawi艂 si臋 - powiedzia艂 Andy.

- A potem, gdy wybieg艂am na pole golfowe, uciekaj膮c od wszystkich tych ludzi, kt贸rzy tak kochaj膮 rury - czy pan wie, o co si臋 modli艂am?

- Nie - odpar艂.

- Modli艂am si臋, 偶eby m臋偶czyzna przyni贸s艂 mi drinka. O nic wi臋cej. Daj臋 panu s艂owo honoru, 偶e tylko o to.

- A ja przynios艂em pani dwa drinki.

- Ale to jeszcze nie wszystko - powiedzia艂a.

- Tak?

- My艣l臋, 偶e mog艂abym pana bardzo pokocha膰.

- To by艂oby do艣膰 trudne.

- Nie dla mnie. S膮dz臋, 偶e mia艂by pan szans臋 zosta膰 bardzo dobrym muzykiem, gdyby kto艣 pana do tego dopin­gowa艂. A ja mog艂abym da膰 panu t臋 wielk膮 i pi臋kn膮 mi艂o艣膰, kt贸rej pan pragnie. Mia艂by to pan jak w banku.

- Czy to propozycja ma艂偶e艅stwa? - spyta艂 Andy.

- Tak - potwierdzi艂a. - I nie wiem, co zrobi臋, je艣li j膮 pan odrzuci. Wczo艂gam si臋 pod krzaki i po prostu umr臋. Nie mog臋 wr贸ci膰 do tych wszystkich ludzi, kt贸rych interesuj膮 wy艂膮cznie rury, a tu nie ma gdzie i艣膰.

- Mam powiedzie膰 „tak”? - spyta艂.

- Je艣li ma pan na to ochot臋, prosz臋 powiedzie膰 „tak” ­- odrzek艂a.

- Dobrze... - odpowiedzia艂 wreszcie - tak.

- B臋dziemy oboje szcz臋艣liwi, 偶e tak si臋 sta艂o.

- A co z Arvinem Bordersem? - spyta艂 Andy.

- Wy艣wiadczamy mu przys艂ug臋.

- Doprawdy?

- O, tak. Jaka艣 kobieta, kt贸ra wysz艂a na taras, powie­dzia艂a, 偶e Arvin zrujnuje sobie karier臋, po艣lubiaj膮c tak膮 kobiet臋 jak ja - i pan prawdopodobnie zdaje sobie z tego r贸wnie dobrze spraw臋.

- Z tego powodu wyl膮dowa艂a pani w ciemno艣ci na polu golfowym?

- Tak - przyzna艂a. - To by艂o ogromnie przygn臋biaj膮­ce. Nie chcia艂am zniszczy膰 niczyjej kariery.

- To 艂adnie z pani strony.

- Ale panu... - rzek艂a, ujmuj膮c go pod r臋k臋 - panu stworz臋 naprawd臋 cudowne 偶ycie. Prosz臋 tylko zaczeka膰. Zobaczy pan.

Ucieczki

Zostawili list, w kt贸rym napisali, 偶e nastolatki s膮 tak samo zdolne do prawdziwej mi艂o艣ci jak wszyscy inni - a nawet bardziej. A nast臋pnie wyjechali w niewiadomym kierunku.

Wyjechali starym niebieskim fordem ch艂opca. Na wstecz­nym lusterku dynda艂y niemowl臋ce buciki, na pop臋kanym tylnym siedzeniu pi臋trzy艂a si臋 sterta komiks贸w.

Natychmiast og艂oszono alarm policyjny, ich zdj臋cia uka­za艂y si臋 w gazetach i w telewizji. Nie z艂apano ich jednak przez dwadzie艣cia cztery godziny. Zdo艂ali dojecha膰 do Chi­cago. Policjant na patrolu wypatrzy艂 ich, gdy robili razem zakupy w supermarkecie. Wygl膮da艂o to na zapas s艂odyczy, kosmetyk贸w, napoj贸w orze藕wiaj膮cych i mro偶onych pizz na ca艂e 偶ycie.

Ojciec dziewczyny wyp艂aci艂 policjantowi nagrod臋 w wy­soko艣ci dwustu dolar贸w. Ojcem dziewczyny by艂 Jesse K. Southard, gubernator stanu Indiana.

Dlatego sprawa by艂a taka g艂o艣na. To niezwykle podnie­caj膮ce, gdy by艂y wychowanek poprawczaka, ch艂opak, kt贸ry obs艂ugiwa艂 kosiark臋 w podmiejskim klubie gubernatora, uciek艂 z c贸rk膮 tego偶 gubernatora.

Gdy stanowa policja przywioz艂a dziewczyn臋 do rezydencji gubernatora w Indianapolis, gubernator Southard o艣wiad­czy艂, 偶e podejmie natychmiastowe kroki w celu uzyskania uniewa偶nienia. Dziennikarz,
z wyra藕nym lekcewa偶eniem, zauwa偶y艂, 偶e nie mo偶e by膰 mowy o uniewa偶nieniu, poniewa偶 nie by艂o ma艂偶e艅stwa.

Gubernator wpad艂 we w艣ciek艂o艣膰.

- Ten ch艂opak nigdy nie tkn膮艂 jej nawet palcem - ­rykn膮艂 - poniewa偶 nie pozwoli艂aby mu na to! I spuszcz臋 t臋gie lanie ka偶demu, kto o艣mieli si臋 powiedzie膰, 偶e by艂o inaczej .

Dziennikarze oczywi艣cie chcieli rozmawia膰 z dziewczyn膮 i gubernator powiedzia艂, 偶e b臋dzie mia艂a dla nich gotowe o艣wiadczenie za mniej wi臋cej godzin臋. Mia艂a to by膰 ju偶 nie pierwsza jej wypowied藕 na temat eskapady. W Chicago ona i jej ch艂opiec wyg艂osili wobec dziennikarzy oraz policji wy­k艂ad na temat mi艂o艣ci, hipokryzji, prze艣ladowania nastolat­k贸w, nieczu艂o艣ci rodzic贸w, a nawet rakiet, Rosji i bomby wodorowej. ­

Gdy dziewczyna zesz艂a na d贸艂 ze swoim nowym o艣wiad­czeniem, zaprzeczy艂a wszystkiemu, co powiedzia艂a w Chi­cago. Przeczyta艂a trzystronicowy, napisany na maszynie tekst, twierdz膮c, 偶e podr贸偶 by艂a istnym koszmarem, 偶e nie kocha i nigdy nie kocha艂a ch艂opca, z kt贸rym uciek艂a, 偶e musia艂a by膰 szalona i nie chce go ju偶 nigdy wi臋cej wi­dzie膰.

Powiedzia艂a, 偶e jedynymi lud藕mi, kt贸rych kocha, s膮 jej rodzice, 偶e nie wie, jak ma im wynagrodzi膰 wszystkie stra­pienia i przykro艣ci, na kt贸re ich narazi艂a, 偶e zamierza skon­centrowa膰 si臋 na nauce, poniewa偶 b臋dzie zdawa艂a na studia. Doda艂a, 偶e nie chce, by robiono jej zdj臋cia, poniewa偶 wy­gl膮da okropnie po tych przej艣ciach.

Wcale nie wygl膮da艂a szczeg贸lnie okropnie, poza tym 偶e ufarbowa艂a w艂osy na rudo, a ch艂opiec ostrzyg艂 j膮 brzydko, chc膮c zmieni膰 jej wygl膮d. Troch臋 p艂aka艂a. Nie by艂a chyba zm臋czona. Wygl膮da艂a m艂odo, buntowniczo i sprawia艂a wra­偶enie zwierz膮tka schwytanego w potrzask.

Mia艂a na imi臋 Annie. Annie Southard.

Gdy dziennikarze wyszli, udaj膮c si臋 do ch艂opca, by poka­za膰 mu ostatnie o艣wiadczenie dziewczyny, gubernator od­wr贸ci艂 si臋 do c贸rki i powiedzia艂:

- Chcia艂bym ci naprawd臋 podzi臋kowa膰. Nie wiem, jak ci si臋 kiedykolwiek odwdzi臋cz臋.

- Dzi臋kujesz mi za to, 偶e nagada艂am takich k艂amstw? ­- spyta艂a Annie.

- Za to, 偶e uczyni艂a艣 pierwsz膮 niewielk膮 pr贸b臋 napra­wienia szk贸d, kt贸re wyrz膮dzi艂a艣 - odpowiedzia艂 ojciec.

- M贸j rodzony ojciec, gubernator stanu Indiana ­- powiedzia艂a Annie - kaza艂 mi k艂ama膰. Nigdy o tym nie zapomn臋.

- To nie jest ostatnie polecenie, kt贸re ci wydam - ­ostrzeg艂 j膮.

Annie nie powiedzia艂a nic g艂o艣no, ale w my艣li przekl臋艂a rodzic贸w. Nie jest im ju偶 nic winna. B臋dzie zimna i oboj臋tna przez reszt臋 swoich dni. Wprowadzi艂a natychmiast swoje postanowienie w czyn.

Matka Annie, Mary, zesz艂a na d贸艂 kr臋conymi schodami. S艂ucha艂a k艂amstw c贸rki z g贸rnego podestu.

- Uwa偶am, 偶e 艣wietnie sobie z tym poradzi艂e艣 - powie­dzia艂a do m臋偶a.

- Na tyle, na ile mog艂em w tej sytuacji - odrzek艂.

- 呕a艂uj臋 jedynie, 偶e nie mogli艣my wyj艣膰 i powiedzie膰 tego, co naprawd臋 mamy do powiedzenia - o艣wiadczy艂a matka Annie. - Gdyby艣my tylko mieli sposobno艣膰 zapew­ni膰, 偶e nie jeste艣my przeciwko mi艂o艣ci ani przeciwko ludziom, kt贸rzy nie maj膮 pieni臋dzy. - Chcia艂a pog艂aska膰 krzepi膮co c贸rk臋, ale wstrzyma艂 j膮 wyraz oczu Annie. - Nie jeste艣my snobami, kochanie, i nie jeste艣my te偶 niewra偶liwi na mi艂o艣膰. Mi艂o艣膰 jest najwspanialsz膮 rzecz膮 na 艣wiecie.

Gubernator odwr贸ci艂 si臋 i wyjrza艂 przez okno.

- W i e r z y m y w mi艂o艣膰 - zapewni艂a matka An­nie. - Wiesz przecie偶, jak bardzo kocham twojego ojca i jak bardzo tw贸j ojciec kocha mnie - i jak bardzo kochamy ci臋 oboje.

- Je艣li zamierzasz wyj艣膰 i co艣 powiedzie膰, zr贸b to te­raz - rzek艂 gubernator.

- Chcia艂am to zrobi膰.

- M贸w o pieni膮dzach, m贸w o wychowaniu, m贸w o nau­ce, m贸w o przyjacio艂ach, m贸w o interesach - powiedzia艂 gubernator - a potem mo偶esz wr贸ci膰 do mi艂o艣ci, je艣li chcesz. - Spojrza艂 na kobiety. - M贸w o szcz臋艣ciu, na mi艂o艣膰 bosk膮. Zobacz si臋 znowu z tym ch艂opcem, ci膮gnij t臋 histori臋, wyjd藕 za niego, gdy b臋dziesz to mog艂a zrobi膰 legal­nie, kiedy nie b臋dziemy mogli ci臋 powstrzyma膰 - powiedzia艂 do Annie - a nie tylko ty staniesz si臋 najnieszcz臋艣liwsz膮 kobiet膮 na 艣wiecie, ale i on najnieszcz臋艣liwszym m臋偶czyzn膮. B臋dziesz mog艂a by膰 naprawd臋 dumna z ba艂aganu, kt贸ry narobi艂a艣, poniewa偶 wyjdziesz za m膮偶, nie maj膮c poj臋cia, jak mo偶e wygl膮da膰 szcz臋艣liwe ma艂偶e艅stwo. Co planowa艂a艣 zrobi膰 dla przyjaci贸艂? - spyta艂. - Dla jego paczki z sali bilardowej lub twojej paczki z klubu podmiejskiego? Czy zacz臋艂aby艣 od kupienia mu 艂adnego domu, mebli i samo­chodu, czy te偶 zaczeka艂aby艣, a偶 sam kupi te rzeczy, za kt贸re b臋dzie got贸w zap艂aci膰 na 艣wi臋tego nigdy? Czy lubisz komiksy tak bardzo jak on? Czy lubisz ten sam rodzaj komiks贸w? ­- wykrzykiwa艂 gubernator. - Za kogo si臋 uwa偶asz? - spyta艂 Annie. - Wydaje ci si臋, 偶e jeste艣 Ew膮, dla kt贸rej B贸g stworzy艂 jedynego Adama?

- Tak - odpowiedzia艂a Annie i posz艂a na g贸r臋 do swego pokoju. Zatrzasn臋艂a z hukiem drzwi. W chwil臋 p贸藕niej dobieg艂y stamt膮d d藕wi臋ki muzyki. Annie pu艣ci艂a p艂yt臋.

Gubernator oraz jego 偶ona stali za drzwiami, s艂uchaj膮c s艂贸w piosenki.

M贸wi膮, 偶e nie wiemy, czym jest mi艂o艣膰,

Du-la-la-la, 艂o-艂o je.

Ale my wiemy, co mamy zapisane w gwiazdach,

Du-la-la-la, 艂o-艂o-je.

Przytul mnie mocno, kochanie,

A moje serce za艣piewa,

Bo wszystko, co ci m贸wi膮, kochanie,

Nie ma 偶adnego znaczenia.

***

Dwana艣cie kilometr贸w dalej w kierunku po艂udniowym, po drugiej stronie 艣r贸dmie艣cia, dziennikarze t艂oczyli si臋 na werandzie domu rodzic贸w ch艂opca.

By艂 to stary tani drewniany bungalow z 1926 roku. Frontowe okna wychodzi艂y na wiecznie wilgotn膮 i ciemn膮 ogromn膮 werand臋. Boczne okna dzieli艂o od okien s膮siad贸w zaledwie trzy metry. 艢wiat艂o wpada艂o do 艣rodka tylko przez okno z ty艂u domu. Traf chcia艂, 偶e o艣wietla艂o malutk膮 spi偶arni臋.

Ani ch艂opiec, ani jego rodzice nie s艂yszeli pukania dzien­nikarzy. Telewizor w salonie oraz radio
w kuchni by艂y nastawione bardzo g艂o艣no, a rodzina k艂贸ci艂a si臋 w jadalni, znajduj膮cej si臋 po艣rodku.

K艂贸tnia dotyczy艂a wszystkiego pod s艂o艅cem, ale w tej chwili chodzi艂o konkretnie o w膮sy ch艂opca. Zapuszcza艂 je od miesi膮ca i zosta艂 w艂a艣nie przy艂apany przez ojca na czer­nieniu ich past膮 do but贸w.

Ch艂opiec nazywa艂 si臋 Rice Brentner. Gazety pisa艂y praw­d臋 - Rice sp臋dzi艂 troch臋 czasu w domu poprawczym. Od tamtej pory min臋艂y trzy lata. Jego przest臋pstwo polega艂o na tym, 偶e w wieku trzynastu lat ukrad艂 szesna艣cie samochod贸w w ci膮gu tygodnia. Od tamtego incydentu nie pakowa艂 si臋 w 偶adne k艂opoty, pomijaj膮c eskapad臋 z Annie.

- Natychmiast marsz do 艂azienki - poleci艂a ostrym tonem matka. - Masz zgoli膰 to ohydztwo.

Rice nie pomaszerowa艂. Nie ruszy艂 si臋 z miejsca.

- S艂ysza艂e艣, co powiedzia艂a matka - rzek艂 ojciec. Gdy Rice nadal nawet nie drgn膮艂, ojciec spr贸bowa艂 zrani膰 go pogard膮. - Pewnie czuje si臋 z tymi w膮sami jak m臋偶czyz­na - jak doros艂y m臋偶czyzna.

- Tylko 偶e wcale nie wygl膮da z nimi jak m臋偶czyzna ­- powiedzia艂a matka - ale jak jakie艣 B贸g-wie-co.

- Trafi艂a艣 w samo sedno - przyzna艂 ojciec. - W艂a艣nie tym jest: B贸g-wie-czym! - Okre艣lenie syna tym mianem wyra藕nie przynios艂o ulg臋 ojcu ch艂opca. By艂 - jak poda艂a najpierw jedna z gazet, a za ni膮 wszystkie inne - zarabiaj膮­cym osiemdziesi膮t dziewi臋膰 dolar贸w i sze艣膰dziesi膮t dwa centy tygodniowo zaopatrzeniowcem w centrali systemu szk贸艂 publicznych. Mia艂 pow贸d do oburzenia na skrupulatno艣膰 dziennikarza, kt贸ry wygrzeba艂 t臋 liczb臋 z archiwum pa艅­stwowego. Owe sze艣膰dziesi膮t dwa centy szczeg贸lnie go roz­dra偶ni艂y. - Zaopatrzeniowiec z pensj膮 osiemdziesi臋ciu dzie­wi臋ciu dolar贸w i sze艣膰dziesi臋ciu dw贸ch cent贸w tygodniowo ma syna B贸g-wie-kogo - powiedzia艂. - Rodzina Brent­ner贸w 艣wi臋ci dzisiaj sw贸j dzie艅 chwa艂y.

- Czy zdajesz sobie spraw臋, jakie masz szcz臋艣cie, 偶e nie b臋dziesz gni艂 w wi臋zieniu? - spyta艂a matka Rice'a. - ­Gdyby zapakowali ci臋 do wi臋zienia, nie tylko zgoliliby ci w膮sy, nie pytaj膮c o pozwolenie, lecz ostrzygliby ci w艂osy na 艂ys膮 pa艂臋!

Rice prawie ich nie s艂ucha艂. Nurtowa艂a go my艣l o samo­chodzie. Zap艂aci艂 za艅 zarobionymi przez siebie pieni臋dzmi. Rodzice nie do艂o偶yli ani grosika. Przysi膮g艂 sobie w tej chwili, 偶e gdyby rodzice pr贸bowali mu go zabra膰, opu艣ci dom na dobre.

- Wie, co oznacza wi臋zienie - powiedzia艂 ojciec. - Sie­dzia艂 ju偶 w nim.

- Pozw贸l mu zostawi膰 w膮sy, skoro tak mu na tym zale­偶y - rzek艂a matka. - Chcia艂abym tylko, 偶eby spojrza艂 w lustro i zobaczy艂, jak idiotycznie w nich wygl膮da.

- Dobrze, niech je zachowa - zgodzi艂 si臋 ojciec - ale powiem ci, 偶e jest jedna rzecz, kt贸rej z pewno艣ci膮 nie za­chowa, daj臋 ci na to moje s艂owo honoru, a mianowicie samochodu!

- Amen! - powiedzia艂a matka. - Ma pomaszerowa膰 do komisu samochodowego i sprzeda膰 samoch贸d, a potem pomaszerowa膰 do banku i w艂o偶y膰 pieni膮dze na rachunek oszcz臋dno艣ciowy, a nast臋pnie pomaszerowa膰 do domu i od­da膰 nam ksi膮偶eczk臋 bankow膮. - Wypowiadaj膮c to skom­plikowane polecenie, przybiera艂a coraz bardziej kapralski ton, a pod koniec maszerowa艂a w miejscu jak John Philip Sousa.

- Dobrze mu powiedzia艂a艣 - rzek艂 ojciec.

Gdy ju偶 raz pojawi艂 si臋 temat samochodu, sta艂 si臋 domi­nuj膮cy i najg艂o艣niejszy. Stary niebieski ford by艂 dla rodzic贸w Rice'a tak przera偶aj膮cym symbolem katastrofalnej wolno艣ci, 偶e mogli biadoli膰 o nim bez ko艅ca.

- No, c贸偶, samoch贸d odje偶d偶a - powiedzia艂a w ko艅cu bez tchu matka Rice'a.

- To koniec samochodu - doda艂 ojciec.

- I m贸j koniec - rzek艂 Rice. Wyszed艂 drzwiami kuchen­nymi, wsiad艂 do samochodu, w艂膮czy艂 radio i odjecha艂.

Pop艂yn臋艂a muzyka. Piosenka m贸wi艂a o dwojgu nastolat­k贸w, kt贸rzy zamierzali si臋 pobra膰, mimo 偶e byli kompletnie sp艂ukani. Refren brzmia艂 tak:

Nie dla nas drogie zas艂ony,

Kuchenki, lod贸wki, dywany.

Lecz nasze gniazdko b臋dzie skrawkiem nieba,

Bo mi艂o艣膰 jest wszystkim, czego nam trzeba.

Rice podjecha艂 do budki telefonicznej, znajduj膮cej si臋 w odleg艂o艣ci p贸艂tora kilometra od rezydencji gubernatora. Zadzwoni艂 na prywatny numer rodziny gubernatora.

Zmienionym, wy偶szym o p贸艂 oktawy g艂osem poprosi艂 do telefonu Annie.

Telefon odebra艂 kamerdyner.

- Przepraszam pana - powiedzia艂 - ale nie s膮dz臋, 偶eby panienka mog艂a teraz podej艣膰. Czy zechce pan zostawi膰 swoje nazwisko?

- Prosz臋 jej powiedzie膰, 偶e dzwoni Bob Counsel - rzek艂 Rice. Counsel by艂 synem cz艂owieka, kt贸ry wzbogaci艂 si臋 na pralniach na monety. Wi臋kszo艣膰 czasu sp臋dza艂 w klubie podmiejskim. By艂 zakochany
w Annie.

- W pierwszej chwili nie pozna艂em pa艅skiego g艂osu, panie Counsel - powiedzia艂 kamerdyner. - Prosz臋 za­czeka膰, je艣li pan tak uprzejmy.

W chwil臋 p贸藕niej do telefonu podesz艂a matka Annie. Tak rozpaczliwie pragn臋艂a wierzy膰, 偶e rozm贸wc膮 jest grzeczny, atrakcyjny i przyzwoity Bob Counsel, 偶e nawet nie pode­jrzewa艂a oszustwa. To ona m贸wi艂a prawie przez ca艂y czas, tak 偶e Rice musia艂 tylko chrz膮ka膰 od czasu do czasu.

- Och, Bob, och, Bob, och, Bob, drogi ch艂opcze - za­ch艂ystywa艂a si臋. - Jak to mi艂o, jak bardzo mi艂o, 偶e za­dzwoni艂e艣. W艂a艣nie o to si臋 modli艂am! Annie musi poroz­mawia膰 z kim艣 w jej wieku. Och, ja i m膮偶 rozmawiali艣my z ni膮 i chyba nas s艂ysza艂a, ale w dzisiejszych czasach istnieje taka przepa艣膰 mi臋dzy pokoleniami...

- To... to, co zrobi艂a Annie - trajkota艂a dalej - to co艣 w rodzaju za艂amania nerwowego, nic wi臋cej. Nie prawdziwe za艂amanie nerwowe, ale nie by艂a sob膮, nie by艂a t膮 Annie, kt贸r膮 znamy. Czy rozumiesz, co chc臋 powiedzie膰?

- Tak - odrzek艂 Rice.

- Och, Annie z pewno艣ci膮 si臋 ucieszy, 偶e zadzwoni艂e艣, Bob, z rado艣ci膮 dowie si臋, 偶e dawni przyjaciele, prawdziwi przyjaciele, jej nie opu艣cili. S艂ysz膮c tw贸j g艂os - powiedzia艂a 偶ona gubernatora - nasza Annie zrozumie, 偶e wszystko znowu wraca do normalno艣ci.

Posz艂a po Annie - i Rice s艂ysza艂 dalekie odg艂osy ostrej sprzeczki. Annie wykrzykiwa艂a, 偶e nienawidzi Boba Coun­sela, uwa偶a go za palanta, zarozumia艂ego g艂upca i mamin­synka. W tej samej chwili kto艣 po艂apa艂 si臋, by zas艂oni膰 s艂uchawk臋 d艂oni膮, i Rice nie us艂ysza艂 wi臋cej ani s艂owa, dop贸ki Annie nie podesz艂a do telefonu.

- Halo - powiedzia艂a zrezygnowanym tonem.

- Pomy艣la艂em, 偶e mo偶e mia艂aby艣 ochot臋 na ma艂膮 prze­ja偶d偶k臋, 偶eby zapomnie膰 o k艂opotach - rzek艂 Rice.

- S艂ucham?

- M贸wi Rice. Powiedz matce, 偶e jedziesz do klubu po­gra膰 w tenisa ze starym poczciwym Bobem Counselem. Spotkamy si臋 na stacji benzynowej na skrzy偶owaniu Czter­dziestej Sz贸stej i Illinois.

Tak wi臋c w p贸艂 godziny p贸藕niej wyjechali znowu starym niebieskim fordem ch艂opca, w kt贸rym na wstecznym lusterku dynda艂y niemowl臋ce buciki, a na tylnym siedzeniu pi臋trzy艂a si臋 sterta komiks贸w.

Gdy Annie i Rice opuszczali miasto, z radia w samo­chodzie p艂yn臋艂a piosenka:

Och, dziecinko, dziecinko moja,

Co za szcz臋艣liwy, wspania艂y dzie艅,

Twoja s艂odka mi艂o艣膰 i poca艂unki

Odp臋dzaj膮 wszelkie smutki.

I radosny po艣cig zn贸w si臋 rozpocz膮艂.

***

Annie i Rice przekroczyli granic臋 Ohio i jad膮c boczn膮 drog膮, s艂uchali radia, kt贸re zag艂usza艂 lekko stukot 偶wiru o b艂otniki samochodu.

Wys艂uchali z niecierpliwo艣ci膮 wiadomo艣ci o rozruchach w Bangalurze, o katastrofie samolotu
w Irlandii, o m臋偶u, kt贸ry wysadzi艂 w powietrze za pomoc膮 nitrogliceryny swoj膮 偶on臋 w Wirginii Zachodniej. Prezenter zachowa艂 na koniec najwi臋ksz膮 nowin臋 - 偶e Annie i Rice, Julia i Romeo, znowu bawi膮 si臋 w kotka i myszk臋.

Prezenter nazywa艂 Rice'a „Rickiem”. Nikt do tej pory tak si臋 do niego nie zwraca艂 i Rice'owi i Annie bardzo si臋 to spodoba艂o.

- Od tej pory b臋d臋 do ciebie m贸wi艂a Rick - powiedzia艂a Annie.

- Nie mam nic przeciwko temu - odrzek艂 Rick.

- Wygl膮dasz bardziej na Ricka ni偶 na Rice'a. Jak to si臋 sta艂o, 偶e dali ci na imi臋 Rice?

- Nigdy ci nie m贸wi艂em? - spyta艂 Rice.

- Je艣li nawet, to zapomnia艂am.

W rzeczywisto艣ci Rice m贸wi艂 jej z dziesi臋膰 razy, dlaczego nadano mu takie imi臋, ale ona tak naprawd臋 nigdy go nie s艂ucha艂a. Zreszt膮 i Rice tak naprawd臋 nigdy jej nie s艂ucha艂. Oboje zanudziliby si臋 na 艣mier膰, gdyby s艂uchali si臋 nawzajem, oszcz臋dzili sobie jednak tego.

Tote偶 ich rozmowy by艂y cudem braku zwi膮zku. Mieli tylko dwa wsp贸lne tematy - rozczulanie si臋 nad sob膮 i co艣, co nazywa si臋 mi艂o艣ci膮.

- Moja matka mia艂a kiedy艣 jakiego艣 przodka o imieniu Rice - wyja艣ni艂 ch艂opiec. - By艂 lekarzem, chyba bardzo znanym, z tego co wiem.

- Doktor Siebolt jest jedynym cz艂owiekiem, kt贸ry kie­dykolwiek stara艂 si臋 mnie zrozumie膰 - powiedzia艂a Annie. Doktor Siebolt by艂 lekarzem rodziny gubernatora.

- Moja matka mia艂a te偶 innych znanych przodk贸w - ­rzek艂 Rice. - Nie wiem, co robili, ale p艂yn臋艂a
w nich szlachet­na krew.

- Doktor Siebolt zawsze s艂ucha艂 tego, co pr贸bowa艂am powiedzie膰 - m贸wi艂a Annie. - Moi rodzice nigdy nie mieli czasu, by mnie wys艂ucha膰.

- W艂a艣nie z tego powodu m贸j staruszek zawsze w艣cieka si臋 na mnie - 偶e p艂ynie we mnie tyle krwi matki. Wiesz ­chc臋 robi膰 r贸偶ne rzeczy, mie膰 r贸偶ne rzeczy, 偶y膰 i podejmowa膰 ryzyko, a rodzina z jego strony jest zupe艂nie inna.

- Mog臋 rozmawia膰 z doktorem Sieboltem o mi艂o艣ci, mo­g臋 rozmawia膰 z nim o wszystkim - powiedzia艂a Annie. - ­Natomiast z rodzicami w wielu sprawach musz臋 trzyma膰 buzi臋 na k艂贸dk臋.

- Bezpiecze艅stwo na pierwszym miejscu - oto jest ich motto. No, c贸偶, nie jest to moje motto. Chc膮, 偶ebym sko艅czy艂 tak jak oni, a ja jestem zupe艂nie innym typem cz艂owieka.

- To okropne kaza膰 komu艣 t艂umi膰 w sobie wszystko. Ci膮gle p艂acz臋, a moi rodzice nigdy nie domy艣laj膮 si臋 dlaczego.

- Dlatego ukrad艂em tamte samochody. Pewnego dnia nagle kompletnie mi odbi艂o. Zmuszali mnie, 偶ebym zacho­wywa艂 si臋 jak ojciec, a ja przecie偶 nie jestem taki jak on. Nigdy mnie nie rozumieli. Nadal mnie nie rozumiej膮.

- Ale najgorsz膮 rzecz膮 by艂o, gdy m贸j ojciec kaza艂 mi k艂ama膰. W艂a艣nie wtedy zrozumia艂am, 偶e moich rodzic贸w nie obchodzi prawda. Obchodzi ich wy艂膮cznie, co pomy艣l膮 sobie ludzie.

- Tego lata zarabia艂em wi臋cej ni偶 m贸j stary i moi bracia. To ich naprawd臋 wkurzy艂o. Nie mogli tego znie艣膰.

- Moja matka wyg艂osi艂a mi kazanie na temat mi艂o艣ci, a ja z trudem powstrzyma艂am si臋, by nie wykrzycze膰: „Nie masz poj臋cia, co to jest mi艂o艣膰! Nigdy jej jeszcze nie pozna艂a艣!”.

- Moi rodzice wci膮偶 mi powtarzali, 偶e mam si臋 zacho­wywa膰 jak m臋偶czyzna, a kiedy rzeczywi艣cie zacz膮艂em si臋 tak zachowywa膰, w艣ciekli si臋 jak diabli. Co powinien robi膰 facet?

- Nawet gdy wrzeszcza艂am na ni膮, wcale nie s艂ucha艂a. Nigdy nie s艂ucha. Chyba boi si臋 s艂ucha膰. Wiesz, co mam na my艣li?

- M贸j starszy brat by艂 ulubie艅cem rodziny. Nigdy nie robi艂 nic z艂ego, w przeciwie艅stwie do mnie, kt贸ry zawsze broi艂em, oczywi艣cie ich zdaniem. Nie pozna艂a艣 mojego brata, prawda?

- M贸j ojciec zabi艂 co艣 we mnie, gdy kaza艂 mi k艂ama膰.

- Naprawd臋 mamy szcz臋艣cie, 偶e si臋 w 偶yciu spotka­li艣my - o艣wiadczy艂 Rice.

- S艂ucham? - spyta艂a Annie.

- Powiedzia艂em: „Naprawd臋 mamy szcz臋艣cie, 偶e si臋 w 偶y­ciu spotkali艣my” - odrzek艂 Rice.

Annie wzi臋艂a go za r臋k臋.

- O tak, o tak, o tak - potwierdzi艂a 偶arliwie. - Gdy spotkali艣my si臋 po raz pierwszy tam, na polu golfowym, omal nie umar艂am. Od razu wiedzia艂am, 偶e jeste艣my dla siebie stworzeni. Poza doktorem Sieboltem, jeste艣 pierwszym cz艂owiekiem, kt贸ry jest mi bliski.

- Doktorem jakim? - spyta艂 Rice.

***

W gabinecie, w rezydencji gubernatora, gubernator Sout­hard mia艂 w艂膮czone radio. Annie i Rice zostali w艂a艣nie zatrzymani, trzydzie艣ci kilometr贸w na zach贸d od Cleveland, i Southard chcia艂 us艂ysze膰, co nowe serwisy maj膮 na ten temat do powiedzenia.

Na razie nadawano tylko muzyk臋 i gubernator s艂ucha艂 s艂贸w piosenki:

Nie id藕my do szko艂y dzi艣,

Moje ty s艂odko艣ci.

Ukryjmy si臋 w lesie i bawmy si臋,

Bawmy si臋, bawmy mi艂o艣ci膮.

Gubernator wy艂膮czy艂 radio.

- Jak oni 艣mi膮 puszcza膰 takie rzeczy przez radio? - rzek艂 z oburzeniem. - Ca艂y ameryka艅ski przemys艂 rozrywkowy nie robi nic innego, tylko m贸wi dzieciakom, jak zabija膰 rodzic贸w - i je same przy okazji.

Postawi艂 to pytanie 偶onie i Brentnerom, rodzicom ch艂opca, kt贸rzy siedzieli z nim w gabinecie.

Brentnerowie pokr臋cili g艂owami, co mia艂o oznacza膰, 偶e nie znaj膮 odpowiedzi na pytanie gubernatora. Nie m贸wili prawie nic - nic poza uni偶onymi, chaotycznymi przeprosi­nami na samym pocz膮tku, gdy tylko przyszli. Potem siedzieli, zgadzaj膮c si臋 t臋po ze wszystkim, co powiedzia艂 gubernator.

A powiedzia艂 wiele, walcz膮c z tym, co nazwa艂 najtrudniej­sz膮 decyzj膮 w 偶yciu. Pr贸bowa艂 zdecydowa膰 za zgod膮 偶ony oraz Brentner贸w, co zrobi膰, 偶eby uciekinierzy doro艣li na tyle, by zdali sobie spraw臋, co robi膮, jak ich urz膮dzi膰, 偶eby ju偶 nigdy nie uciekli.

- Ma pan jakie艣 propozycje, panie Brentner? - spyta艂 ojca Rice'a.

Pan Brentner wzruszy艂 ramionami.

- Nie mam nad nim 偶adnej w艂adzy, prosz臋 pana - powiedzia艂. - Gdyby kto艣 podsun膮艂 mi spos贸b opanowania tego ch艂opaka, wypr贸bowa艂bym go z rado艣ci膮, ale... - Po­zwoli艂, 偶eby zdanie zawis艂o
w powietrzu.

- Ale co? - chcia艂 wiedzie膰 gubernator.

- On jest ju偶 prawie doros艂ym m臋偶czyzn膮, panie guber­natorze - wyja艣ni艂 ojciec Rice'a - i tak 艂atwo nim kierowa膰 jak ka偶dym innym m臋偶czyzn膮, to znaczy nie艂atwo. - Mruk­n膮艂 jeszcze pod nosem co艣, czego gubernator nie zrozumia艂, po czym znowu wzruszy艂 ramionami.

- S艂ucham? - spyta艂 gubernator.

- Powiedzia艂em, 偶e on ma mnie za nic - powt贸rzy艂 ojciec Rice'a nieco g艂o艣niej ni偶 za pierwszym razem.

- Do licha, z pewno艣ci膮 szanowa艂by pana, gdyby mia艂 pan odwag臋 narzuci膰 mu swoj膮 wol臋 i egzekwowa艂 pos艂u­sze艅stwo! - rzek艂 gubernator z 偶arliwym poczuciem s艂usz­no艣ci.

Matka Rice'a uczyni艂a w tej chwili najodwa偶niejsz膮 rzecz w swoim 偶yciu. Wzbiera艂 w niej coraz wi臋kszy gniew, 偶e zrzuca si臋 ca艂膮 win臋 na jej syna, i nie pozosta艂a d艂u偶na gubernatorowi Indiany.

- Mo偶e gdyby艣my wychowali naszego syna w taki spo­s贸b, jak pa艅stwo swoj膮 c贸rk臋, nie mieliby艣my dzisiejszego k艂opotu.

Gubernator sprawia艂 wra偶enie zaskoczonego. Usiad艂 przy biurku.

- Dobrze powiedziane, prosz臋 pani - rzek艂. Spojrza艂 na 偶on臋. - Z pewno艣ci膮 powinni艣my zdradzi膰 艣wiatu tajem­nic臋 wychowywania dzieci.

- Annie nie jest z艂膮 dziewczynk膮 - powiedzia艂a szybko.

- Ani nasz syn nie jest z艂ym ch艂opcem - doda艂a z o偶y­wieniem matka Rice'a, zadowolona, 偶e zada艂a gubernatoro­wi bobu.

- Jestem... jestem pewna, 偶e nie - zgodzi艂a si臋 偶ona gubernatora.

- On nie jest ju偶 z艂ym ch艂opcem. Jest prawie doros艂y ­- wypali艂 ojciec Rice'a. Id膮c za przyk艂adem 偶ony, zebra艂 si臋 na odwag臋 i doda艂: - I wasza ma艂a dziewczynka te偶 nie jest ju偶 wcale ma艂a.

- Proponuje pan, 偶eby si臋 pobrali? - spyta艂 z niedowie­rzaniem gubernator.

- Nie wiem, co proponuj臋 - odpar艂 ojciec Rice'a. - ­Nie jestem tutaj od proponowania. Ale mo偶e oni rzeczywi艣­cie si臋 kochaj膮. Mo偶e naprawd臋 s膮 dla siebie stworzeni. Mo偶e b臋d膮 szcz臋艣liwi ze sob膮 przez reszt臋 偶ycia, pocz膮wszy od tej chwili, je艣li im na to pozwolimy. - Roz艂o偶y艂 bezradnie r臋ce. - Nie wiem - powiedzia艂. - A pa艅stwo?

***

Annie i Rice rozmawiali z dziennikarzami w koszarach policji stanowej pod Cleveland. Czekali, a偶 zostan膮 od­stawieni do domu. Twierdzili, 偶e s膮 nieszcz臋艣liwi, ale wy­gl膮da艂o na to, 偶e ca艂kiem nie藕le si臋 bawi膮. W tej chwili m贸wili o pieni膮dzach.

- Ludzie za bardzo goni膮 za pieni臋dzmi - powiedzia艂a Annie. - Czym s膮 pieni膮dze, je艣li naprawd臋 przestanie si臋 o nich my艣le膰?

- Nie chcemy pieni臋dzy od jej rodzic贸w - doda艂 Rice. - Przypuszczam, 偶e oni my艣l膮, 偶e chodzi mi o ich pieni膮dze. A ja pragn臋 tylko ich c贸rki.

- Mam to w nosie, mog膮 mnie wydziedziczy膰, je艣li chc膮 - wzruszy艂a ramionami Annie. - Z mojego do艣wiad­czenia dziecka, kt贸re wyrasta艂o w艣r贸d bogatych ludzi, wy­nika, 偶e pieni膮dze przynosz膮 ludziom same zmartwienia i nieszcz臋艣cia. Ci, kt贸rzy maj膮 mn贸stwo pieni臋dzy, tak martwi膮 si臋 ci膮gle, 偶e mog膮 je kiedy艣 straci膰, i偶 zapominaj膮 o 偶yciu.

- Potrafi臋 zawsze zarobi膰 do艣膰, 偶eby zapewni膰 nam dach nad g艂ow膮 i 偶eby艣my mieli co w艂o偶y膰 do garnka - rzek艂 Rice. - Zarabiam wi臋cej ni偶 m贸j staruszek. Sam sp艂aci艂em sw贸j samoch贸d. Jest m贸j, bez 偶adnych obci膮偶e艅.

- Ja te偶 potrafi臋 zarobi膰 pieni膮dze - zapewni艂a An­nie. - B臋d臋 znacznie bardziej dumna z pracy ni偶 z tego, czego oczekuj膮 ode mnie rodzice, a mianowicie w艂贸czenia si臋 z innymi zepsutymi dzieciakami i zbijania b膮k贸w.

Wszed艂 stanowy policjant i powiedzia艂 Annie, 偶e dzwoni jej ojciec. Gubernator Indiany chcia艂 rozmawia膰 z c贸rk膮.

- Co dobrego mo偶e przynie艣膰 taka rozmowa? - spyta艂a Annie. - Ich pokolenie nie rozumie naszego pokolenia i nigdy nie zrozumie. Nie mam ochoty z nim rozmawia膰.

Policjant wyszed艂, po czym wr贸ci艂 po kilku minutach.

- Wci膮偶 czeka przy telefonie? - zdziwi艂a si臋 Annie.

- Nie, prosz臋 pani - odrzek艂 policjant. - Mam prze­kaza膰 pani wiadomo艣膰 od niego.

- O, rany - j臋kn臋艂a Annie. - To z pewno艣ci膮 co艣 super.

- To r贸wnie偶 wiadomo艣膰 od twoich rodzic贸w - powie­dzia艂 policjant do Rice'a.

- Nie mog臋 si臋 doczeka膰, 偶eby j膮 us艂ysze膰 - rzek艂 ironicznie Rice.

- Oto jej tre艣膰 - oznajmi艂 policjant z oficjalnie oboj臋tn膮 min膮. - Wracajcie do domu waszym samochodem, kiedy b臋dziecie mieli na to ochot臋. Po powrocie chc膮, 偶eby艣cie si臋 jak najszybciej pobrali i wiedli odt膮d szcz臋艣liwe 偶ycie.

Annie i Rice wyruszyli do domu starym niebieskim for­dem, z niemowl臋cymi bucikami dyndaj膮cymi na wstecznym lusterku, ze stert膮 komiks贸w, pi臋trz膮c膮 si臋 na tylnym siedze­niu. Jechali g艂贸wnymi autostradami. Nikt ich ju偶 nie szuka艂.

Mieli w艂膮czone radio, wszystkie dzienniki przekazywa艂y radosn膮 wiadomo艣膰: Annie i Rice maj膮 si臋 pobra膰 w naj­bli偶szym czasie. Prawdziwa mi艂o艣膰 odnios艂a jeszcze jedno osza艂amiaj膮ce zwyci臋stwo.

Nim kochankowie dotarli do granicy Indiany, us艂yszeli nowiny o swym nieopisanym szcz臋艣ciu kilkana艣cie razy. Zaczynali przypomina膰 sprzedawc贸w w domu towarowym w okresie 艣wi膮t Bo偶ego Narodzenia, zdenerwowanych i wy­czerpanych bezustannymi przyp艂ywami wielkiej rado艣ci.

Rice wy艂膮czy艂 radio. Annie westchn臋艂a mimo woli z ulg膮. Nie rozmawiali wiele w drodze do domu. Nie bardzo by艂o o czym rozmawia膰: wszystko zosta艂o ustalone, jak to si臋 m贸wi w interesach - sfinalizowane.

Annie i Rice utkn臋li w korku ulicznym w Indianapolis i raz za razem stawali pod czerwonymi 艣wiat艂ami obok samochodu, w kt贸rym g艂o艣no p艂aka艂o niemowl臋. Rodzice dziecka byli bardzo m艂odzi. 呕ona beszta艂a m臋偶a, a on spra­wia艂 wra偶enie, jak gdyby za chwil臋 mia艂 wyrwa膰 kierownic臋
„z korzeniami” i rozwali膰 ni膮 偶onie czaszk臋.

Rice w艂膮czy艂 z powrotem radio, w kt贸rym nadawano w艂a艣nie piosenk臋:

Pluj膮 sobie teraz w brod臋 ci,

Kt贸rzy w膮tpili w nasz膮 mi艂o艣膰.

Ty masz mnie, ja mam ciebie

Teraz ju偶 na zawsze, na wieczno艣膰.

By艂o to jakie艣 szale艅stwo, Annie mia艂a nerwy napi臋te jak struny, Rice zmienia艂 bez przerwy stacje. Ka偶da z nich tr膮bi艂a albo o zwyci臋stwie, albo o prze艣ladowaniu m艂odzie艅czej mi艂o艣ci. O tym w艂a艣nie trajkota艂o radio, gdy stary niebieski ford zatrzyma艂 si臋 przed wjazdem do rezydencji gubernatora.

Na powitanie m艂odych wyszed艂 tylko policjant strzeg膮cy wej艣cia.

- Moje gratulacje, prosz臋 pana... prosz臋 pani - powie­dzia艂 oboj臋tnie.

- Dzi臋kuj臋 - odrzek艂 Rice. Wy艂膮czy艂 silnik i radio umilk艂o. Ostatnie z艂udzenie przygody prysn臋艂o, gdy silnik zamar艂, a wraz z nim paplanina prezenter贸w.

Policjant otworzy艂 ze skrzypem drzwi od strony Annie. Z samochodu wypad艂y dwie galaretki, jedna zielona, druga bia艂a, z przyklejonymi do nich skrawkami gazy.

- Rice - powiedzia艂a Annie.

- S艂ucham? - spyta艂.

- Przepraszam, nie uda mi si臋 przez to przebrn膮膰 - j臋k­n臋艂a.

Rice wyda艂 z siebie d藕wi臋k przypominaj膮cy daleki gwizd poci膮gu towarowego. By艂 wdzi臋czny za to, 偶e go uwolni艂a.

- Chcieliby艣my porozmawia膰 chwil臋 na osobno艣ci - po­wiedzia艂a Annie do policjanta.

- Bardzo prosz臋 - odrzek艂 policjant, wycofuj膮c si臋.

- Uda艂oby si臋 nam? - spyta艂a Annie Rice'a.

Ch艂opiec wzruszy艂 ramionami.

- Przez kr贸tki czas.

- Wiesz co?

- Co takiego?

- Jeste艣my zbyt m艂odzi - powiedzia艂a Annie.

- Nie zbyt m艂odzi, by si臋 kocha膰 - zaprotestowa艂 Rice.

- Nie - zgodzi艂a si臋 Annie - nie jeste艣my zbyt m艂odzi, by si臋 kocha膰, ale zbyt m艂odzi na wszystko inne, co si臋 wi膮偶e z mi艂o艣ci膮. - Poca艂owa艂a go. - 呕egnaj, Rice, kocham ci臋.

- Kocham ci臋 - powt贸rzy艂 jak echo.

Annie wysiad艂a, Rice odjecha艂.

Gdy w艂膮czy艂 silnik, odezwa艂o si臋 zn贸w radio. Gra艂o teraz star膮 piosenk臋, kt贸rej s艂owa brzmia艂y:

Nadszed艂 czas s艂odkiego po偶egnania

Tego, co istnie膰 nie mia艂o szans,

Obietnic nie do dotrzymania,

Czaru, kt贸ry 艂膮czy艂 nas.

Nie pr贸bujmy dowie艣膰 naszej mi艂o艣ci,

Bo narazimy j膮 na szwank,

Niech dotrwa bezpiecznie wieczno艣ci,

呕egnaj, nieznajoma, bye, bye.

2BR02B

艢wiat by艂 absolutnie doskona艂y.

Nie by艂o wi臋zie艅, slums贸w, szpitali psychiatrycznych, kalek, n臋dzy, wojen.

Zwalczono wszystkie choroby. Podobnie staro艣膰. 艢mier膰, wyj膮wszy wypadki, by艂a przygod膮 dla ochotnik贸w. Liczba mieszka艅c贸w Stan贸w Zjednoczonych zosta艂a usta­bilizowana na poziomie czterdziestu milion贸w.

Pewnego pogodnego poranka, w szpitalu po艂o偶niczym w Chicago, pewien m臋偶czyzna o nazwisku Edward K. Weh­ling jr. czeka艂, a偶 偶ona urodzi mu dziecko. By艂 jedynym oczekuj膮cym. Niewiele dzieci rodzi艂o si臋 codziennie.

Wehling mia艂 pi臋膰dziesi膮t sze艣膰 lat. By艂 niemal m艂odzie艅­cem w spo艂ecze艅stwie, w kt贸rym 艣rednia wieku wynosi艂a sto dwadzie艣cia dziewi臋膰 lat.

Prze艣wietlenie wykaza艂o, 偶e jego 偶ona urodzi trojaczki. Mia艂y by膰 pierwszymi dzie膰mi Wehlinga.

M艂ody Wehling siedzia艂 zgarbiony w fotelu, kryj膮c twarz w d艂oniach. By艂 taki wymi臋ty, taki nieruchomy i taki bez­barwny, 偶e praktycznie zlewa艂 si臋 z otoczeniem. Jego kamuf­la偶 by艂 doskona艂y, poniewa偶 w poczekalni panowa艂a r贸wnie偶 atmosfera nieporz膮dku i zniech臋cenia. Fotele i popielniczki by艂y odsuni臋te od 艣cian. Pod艂og臋 zakrywa艂a ochronna folia zachlapana farbami.

Pok贸j by艂 odnawiany. Remontowano go dla uczczenia pami臋ci m臋偶czyzny, kt贸ry zg艂osi艂 si臋 na ochotnika, by umrze膰.

Sardoniczny starszy m臋偶czyzna, licz膮cy sobie oko艂o dwustu lat, siedzia艂 na drabince, maluj膮c fresk, kt贸ry mu si臋 nie podoba艂. W dawnych latach, gdy ludzie starzeli si臋 w spos贸b widoczny, dawano by mu pewnie ze trzydzie艣ci pi臋膰 lat. Na tyle dotkn臋艂o go starzenie si臋, zanim wynaleziono na nie lekarstwo.

Malowid艂o 艣cienne, nad kt贸rym pracowa艂, przedstawia艂o bardzo uporz膮dkowany ogr贸d. M臋偶czy藕ni i kobiety w bieli, lekarze i piel臋gniarki, spulchniali ziemi臋, sadzili rozmaite ro艣liny, niszczyli sprayem szkodniki, rozsiewali nawozy. Kobiety i m臋偶czy藕ni w fioletowych kombinezonach wyrywali chwasty, wycinali stare, chore ro艣liny, grabili li艣cie, nie艣li 艣mieci do spalarni.

Nigdy, nigdy, nigdy - nawet w 艣redniowiecznej Holandii lub staro偶ytnej Japonii - ogr贸d nie by艂 bardziej tradycyjny, lepiej uprawiany. Ka偶da ro艣lina mia艂a ilast膮 gleb臋, 艣wiat艂o, wod臋, powietrze oraz odpowiednie od偶ywianie.

Szpitalnym korytarzem szed艂 sanitariusz, nuc膮c cicho pod nosem popularn膮 piosenk臋:

Je艣li nie chcesz mych poca艂unk贸w,

Oto co zrobi臋, kochanie:

P贸jd臋 do dziewczyny w fioletowym mundurku

I poca艂uj臋 j膮 na po偶egnanie.

Je艣li nie chcesz mojej mi艂o艣ci,

Po co mam na pr贸偶no zajmowa膰 miejsce?

Porzuc臋 t臋 star膮 kolebk臋 ludzko艣ci,

Ust膮pi臋 miejsca s艂odkiemu male艅stwu.

Sanitariusz popatrzy艂 na malowid艂o oraz artyst臋.

- To takie realistyczne - powiedzia艂 - 偶e potrafi臋 sobie w艂a艣ciwie wyobrazi膰, 偶e jestem w 艣rodku.

- A czemu uwa偶asz, 偶e nie jeste艣? - spyta艂 malarz. U艣miechn膮艂 si臋 ironicznie. - Wiesz przecie偶, 偶e ten fresk nosi tytu艂 „Szcz臋艣liwy ogr贸d 偶ycia”.

- To zas艂uga doktora Hitza - powiedzia艂 sanitariusz.

Mia艂 na my艣li jedn膮 z m臋skich postaci w bieli, kt贸ra przedstawia艂a doktora Benjamina Hitza, g艂贸wnego po艂o偶­nika szpitala. Hitz by艂 ol艣niewaj膮co przystojnym m臋偶czyzn膮.

- Nadal jeszcze pozosta艂o wiele twarzy do wype艂nie­nia - rzek艂 sanitariusz. Chodzi艂o mu o to, 偶e twarze wielu postaci na malowidle s膮 puste. Mia艂y by膰 wype艂nione port­retami wa偶nych osobisto艣ci albo ze szpitala, albo chicagow­skiej filii Federalnego Biura Eliminacji.

- Umiej臋tno艣膰 malowania takich obraz贸w musi sprawia膰 wiele przyjemno艣ci - zauwa偶y艂 sanitariusz.

Twarz artysty wykrzywi艂 grymas pogardy.

- My艣lisz, 偶e jestem dumny z tej szaro艣ci? My艣lisz, 偶e wed艂ug mnie tak w艂a艣nie wygl膮da 偶ycie?

- A jak pana zdaniem wygl膮da?

Malarz pokaza艂 na brudn膮 foli臋.

- To doskona艂y przyk艂ad - powiedzia艂. - Opraw to w ramy, a uzyskasz obraz znacznie prawdziwszy od mojego.

- Jest pan starym ponurakiem, prawda? - spyta艂 sani­tariusz.

- Czy to zbrodnia?

- Je艣li ten 艣wiat tak si臋 panu nie podoba, dziadku... - ­Sanitariusz zako艅czy艂 sw膮 my艣l numerem telefonu, jaki powinni wykr臋ci膰 ludzie, kt贸rzy nie chc膮 d艂u偶ej 偶y膰. Zero w tym numerze zast膮pi艂 s艂owem „not”.

A by艂 to numer 2BR02B.

Nale偶a艂 do instytucji, kt贸rej nadawano wymy艣lne prze­zwiska, mi臋dzy innymi: „Automat”, „Ptasi raj”, „Fabryka konserw”, „艁apka na myszy”, „Odwszawialnia”, „Lekko, 艂atwo i przyjemnie”, „呕egnaj, mamo”, „Szcz臋艣liwy chuli­gan”, „Ca艂uj mnie szybko”, „Szcz臋艣ciarz Pierre”, „Dezyn­fekuj膮ca k膮piel dla owiec”, „Nie p艂acz wi臋cej” i „Czemu si臋 martwisz?”.

„To be or not to be” by艂o numerem telefonu miejskiej komory gazowej w Federalnym Biurze Eliminacji.

W odpowiedzi malarz zagra艂 na nosie.

- Kiedy dojd臋 do wniosku, 偶e czas odej艣膰 - o艣wiad­czy艂 - z pewno艣ci膮 nie skorzystam z us艂ug „Fabryki kon­serw”.

- Aha, za艂atwisz to we w艂asnym zakresie, co? - rzek艂 sanitariusz. - Fatalna sprawa. Nie liczysz si臋 ani troch臋 z lud藕mi, kt贸rzy musz膮 po tobie sprz膮ta膰?

Malarz uczyni艂 nieprzyzwoity gest, kt贸ry mia艂 wyra偶a膰 je­go brak zainteresowania troskami ludzi, kt贸rzy go prze偶yj膮.

- 艢wiat poradzi sobie ze znacznie wi臋kszym ba艂aga­nem - powiedzia艂.

Sanitariusz roze艣mia艂 si臋 i odszed艂.

Wehling, przysz艂y ojciec, wymamrota艂 co艣, nie podnosz膮c g艂owy, po czym umilk艂.

Prostacka, budz膮ca groz臋 kobieta wparadowa艂a na szpil­kach do poczekalni. Jej buty, po艅czochy, p艂aszcz, torebka i fura偶erka by艂y w kolorze fioletowym, kt贸ry malarz nazwa艂 „kolorem winogron w dniu S膮du Ostatecznego”.

Medalion na jej torbie by艂 piecz臋ci膮 Wydzia艂u Us艂ug Federalnego Biura Eliminacji. Przedstawia艂 or艂a siedz膮cego na ko艂owrocie.

Kobieta mia艂a do艣膰 bujne ow艂osienie na twarzy - a zw艂a­szcza wyra藕ny w膮sik. Przedziwna sprawa, ale hostessom kom贸r gazowych, bez wzgl臋du na to, jak urocze i kobiece by艂y, gdy je przyjmowano do pracy, w ci膮gu mniej wi臋cej pi臋ciu lat wyrasta艂y w膮siki.

- Czy tutaj w艂a艣nie mia艂am przyj艣膰? - spyta艂a malarza.

- Wiele zale偶y od tego, w jakiej sprawie - odpowie­dzia艂. - Nie spodziewa si臋 pani dziecka, prawda?

- Powiedziano mi, 偶e mam pozowa膰 do jakiego艣 obra­zu - wyja艣ni艂a. - Nazywam si臋 Leora Duncan. - Czeka艂a na jego reakcj臋.

- Leora rozwora - mrukn膮艂 pod nosem.

- S艂ucham?

- Nie, nic nie m贸wi艂em.

- To naprawd臋 pi臋kny obraz - powiedzia艂a. - Wy­gl膮da jak niebo albo co艣 w tym rodzaju.

- Co艣 w tym rodzaju - odrzek艂 malarz. Wyj膮艂 z kieszeni kitla kartk臋 z wykazem nazwisk. - Duncan, Duncan, Dun­can - powtarza艂, przegl膮daj膮c list臋. - Tak, mam tu pani膮. Ma pani prawo do tego, by j膮 uwieczni膰. Widzi pani jak膮艣 posta膰 bez twarzy, kt贸rej chcia艂aby pani podarowa膰 swoj膮 twarz? Zosta艂o jeszcze kilka do wyboru.

Przygl膮da艂a si臋 freskowi.

- Rany - powiedzia艂a - wszystkie s膮 dla mnie jed­nakowe. Nie mam zielonego poj臋cia o sztuce.

- Cia艂a jak cia艂a, co? - mrukn膮艂. - No, dobra. Jako magister sztuk pi臋knych, polecam to cia艂o. - Pokaza艂 kobiec膮 posta膰 bez twarzy, nios膮c膮 suche 艂odygi do spa­larni.

- C贸偶 - rzek艂a Leora Duncan - to raczej ludzie, zajmuj膮cy si臋 usuwaniem. Ja nie mam z tym nic wsp贸lnego, pracuj臋 w obs艂udze.

Malarz klasn膮艂 w d艂onie z udawanym zachwytem.

- M贸wi pani, 偶e nie zna si臋 na sztuce, a w chwil臋 p贸藕niej udowadnia, 偶e wie o niej wi臋cej ode mnie! Oczywi艣cie, 偶e hostessa nie mo偶e wynosi膰 snopk贸w! Odpowiedniejsze b臋dzie dla pani ciachanie, przycinanie. - Wskaza艂 na posta膰 ob­cinaj膮c膮 such膮 ga艂膮藕 na jab艂oni. - A co powie pani na ni膮? - spyta艂. - Podoba si臋 pani?

- M贸j Bo偶e... - powiedzia艂a z pokor膮, czerwieni膮c si臋 jak piwonia. - To... to przecie偶 doktor Hitz. Mam by膰 tu偶 obok niego?

- Czy to pani膮 denerwuje?

- Ale偶 sk膮d! - wykrzykn臋艂a. - To dla mnie wielki zaszczyt.

- Ach, podziwia go pani?

- A kto go nie podziwia? - zauwa偶y艂a, wpatruj膮c si臋 z uwielbieniem w portret Hitza. By艂 to portret opalonego, siwow艂osego, wszechmocnego Zeusa w wieku dwustu czter­dziestu lat. - Kto go nie podziwia? - powt贸rzy艂a. - To on stworzy艂 pierwsz膮 komor臋 gazow膮 w Chicago.

- Z najwy偶sz膮 przyjemno艣ci膮 umieszcz臋 pani膮 obok niego na wieczne czasy - rzek艂 malarz. - Odcinanie kona­r贸w - to wydaje si臋 pani absolutnie stosowne?

- Mniej wi臋cej tym si臋 zajmuj臋 - odpowiedzia艂a. By艂a to nader skromna odpowied藕. Jej zadaniem by艂o komfor­towe wyprawianie ludzi na tamten 艣wiat.

Gdy Leora Duncan pozowa艂a do portretu, do pocze­kalni wszed艂 energicznym krokiem sam doktor Hitz. Mia艂 ponad dwa metry wzrostu, tryska艂 rado艣ci膮 偶ycia, emano­wa艂o z niego poczucie w艂asnej wa偶no艣ci, wielkich osi膮g­ni臋膰.

- Ach, panna Duncan! - zawo艂a艂. - Panno Duncan, co pani tutaj robi? Tutaj ludzie nie odchodz膮 z tego 艣wiata, lecz na艅 przychodz膮! - za偶artowa艂.

- B臋dziemy razem na tym samym obrazie - powiedzia艂a nie艣mia艂o.

- 艢wietnie! - rzek艂 doktor Hitz. - Czy偶 to nie jest kapitalny obraz?

- To dla mnie naprawd臋 wielki zaszczyt, 偶e jestem na nim obok pana - odpowiedzia艂a.

- Ja r贸wnie偶 jestem zaszczycony, 偶e znalaz艂em si臋 w pani towarzystwie. Bez takich kobiet jak pani ten cudowny 艣wiat, w kt贸rym 偶yjemy, nie by艂by mo偶liwy.

Zasalutowa艂 jej i podszed艂 do drzwi prowadz膮cych do sali porodowej.

- Niech pani zgadnie, kto si臋 w艂a艣nie urodzi艂 - powie­dzia艂.

- Nie mam poj臋cia - odpar艂a.

- Trojaczki!

- Trojaczki! - powt贸rzy艂a jak echo. Wiedzia艂a dosko­nale, jakie s膮 prawne implikacje tego faktu.

Prawo stanowi艂o, 偶e 偶adne nowo narodzone dziecko nie mo偶e prze偶y膰, je艣li rodzice nie znajd膮 kogo艣, kto umrze na ochotnika. Je艣li mia艂y prze偶y膰 trojaczki, potrzebni byli trzej ochotnicy.

- Czy rodzice znale藕li trzech ochotnik贸w? - spyta艂a Leora Duncan.

- S艂ysza艂em ostatnio - odrzek艂 doktor Hitz - 偶e maj膮 jednego i pr贸buj膮 wygrzeba膰 spod ziemi pozosta艂ych dw贸ch.

- Nie s膮dz臋, by si臋 im to uda艂o - powiedzia艂a. - Nikt nie zg艂osi艂 trzech os贸b. Do dzi艣 by艂y wy艂膮cznie pojedyncze zg艂oszenia, chyba 偶e kto艣 zadzwoni艂 po moim wyj艣ciu. Jak nazwisko?

- Wehling - odpowiedzia艂 siedz膮cy w poczekalni m臋偶­czyzna. Mia艂 zaczerwienione oczy i odzie偶
w nie艂adzie. - ­Nazwisko przysz艂ego szcz臋艣liwego ojca brzmi Edward K. Wehling.

Podni贸s艂 praw膮 d艂o艅, spojrza艂 na plam臋 na 艣cianie i roze­艣mia艂 si臋 ochryple, z udr臋k膮.

- Obecny - powiedzia艂.

- Och, panie Wehling - rzek艂 doktor Hitz. - Nie zauwa偶y艂em pana.

- Niewidzialny cz艂owiek - wyszepta艂 Wehling.

- Przed chwil膮 dzwonili do mnie, 偶e urodzi艂y si臋 panu trojaczki - powiedzia艂 doktor Hitz. - Czuj膮 si臋 dobrze, matka r贸wnie偶. W艂a艣nie id臋 je zobaczy膰.

- Hura - rzek艂 oboj臋tnie Wehling.

- Nie s艂ycha膰, 偶eby by艂 pan bardzo szcz臋艣liwy - za­uwa偶y艂 doktor Hitz.

- Jaki m臋偶czyzna na moim miejscu by艂by szcz臋艣liwy? ­- spyta艂 Wehling. Roz艂o偶y艂 bezradnie r臋ce. - Pozosta艂o mi jedynie wybra膰, kt贸re z trojaczk贸w b臋dzie 偶y艂o, nast臋pnie dostarczy膰 dziadka ze strony matki do „Szcz臋艣liwego Chuli­gana” i wr贸ci膰 tu z pokwitowaniem.

Doktor Hitz pochyli艂 si臋 gro藕nie nad Wehlingiem.

- Nie wierzy pan w regulacj臋 liczby ludno艣ci, panie Wehling? - spyta艂.

- Uwa偶am, 偶e jest bardzo ostra - odrzek艂 Wehling.

- Wola艂by pan wr贸ci膰 do dawnych dobrych czas贸w, gdy ludno艣膰 Ziemi osi膮gn臋艂a liczb臋 dwudziestu miliard贸w, z perspektyw膮 szybkiego osi膮gni臋cia czterdziestu, a nast臋pnie osiemdziesi臋ciu i stu sze艣膰dziesi臋ciu miliard贸w? Wie pan, co to jest pestka, panie Wehling?

- Nie - odpar艂 ponuro Wehling.

- Pestka, panie Wehling, to jedno z drobniutkich ziare­nek w mi膮偶szu je偶yny - wyja艣ni艂 doktor Hitz. - Gdyby nie regulacja liczby ludno艣ci, ludzko艣膰 by艂aby teraz st艂oczona na powierzchni tej starej planety jak pestki w je偶ynie! Niech pan tylko pomy艣li!

Wehling nie odrywa艂 wzroku od plamy na 艣cianie.

- W dwutysi臋cznym roku - m贸wi艂 dalej Hitz - zanim uczeni ustanowili i zacz臋li rygorystycznie stosowa膰 prawo, brakowa艂o wsz臋dzie wody do picia, a po偶ywienie stanowi艂y wy艂膮cznie wodorosty - a mimo to ludzie trwali uparcie przy swoim prawie do rozmna偶ania si臋 jak kr贸liki. Jak r贸wnie偶 prawie do tego, by - je艣li to mo偶liwe - 偶y膰 wiecznie.

- Chc臋 mie膰 te dzieciaki - powiedzia艂 Wehling. - Chc臋 mie膰 ca艂膮 tr贸jk臋.

- Oczywi艣cie, 偶e pan chce - rzek艂 doktor Hitz. - Jest pan tylko cz艂owiekiem.

- Nie chc臋 te偶, 偶eby umar艂 m贸j dziadek - doda艂 We­hling.

- Nikt naprawd臋 nie jest szcz臋艣liwy, gdy musi zaprowa­dzi膰 kogo艣 z rodziny do „艁apki na myszy” - pokiwa艂 g艂ow膮 ze wsp贸艂czuciem doktor Hitz.

- Wola艂abym, 偶eby ludzie tak tego nie nazywali - po­wiedzia艂a Leora Duncan.

- S艂ucham? - zdziwi艂 si臋 doktor Hitz.

- Wola艂abym, 偶eby ludzie nie nazywali tego „艁apk膮 na myszy” czy „Odwszawialni膮” - powt贸rzy艂a. - To robi bardzo z艂e wra偶enie.

- Ma pani absolutn膮 s艂uszno艣膰 - zgodzi艂 si臋 doktor Hitz. - Prosz臋 mi wybaczy膰. - Poprawi艂 si臋, wymieniaj膮c oficjaln膮 nazw臋 miejskich kom贸r gazowych, kt贸ra nigdy nie by艂a u偶ywana w rozmowach. - Powinienem by艂 powiedzie膰 „Laboratorium etycznych samob贸jstw”.

- To brzmi znacznie lepiej - przyzna艂a Leora Duncan.

- Pa艅skie dziecko - kt贸rekolwiek postanowi pan za­trzyma膰, panie Wehling - rzek艂 doktor Hitz - b臋dzie 偶y艂o na szcz臋艣liwej, przestronnej, czystej, bogatej planecie, a wszystko to dzi臋ki regulacji liczby ludno艣ci. W ogrodzie podobnym do tego na fresku. - Pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Dwa wieki temu, gdy by艂em m艂odym m臋偶czyzn膮, straszne by艂o, 偶e nikt nie my艣la艂, i偶 mo偶e prze偶y膰 jeszcze dwadzie艣cia lat. Teraz stoj膮 przed nami otworem stulecia pokoju i zasobno­艣ci, gdzie tylko zechce si臋gn膮膰 nasza wyobra藕nia.

U艣miechn膮艂 si臋 promiennie.

Jego u艣miech zblad艂, gdy zobaczy艂 rewolwer w d艂oni Wehlinga.

Wehling zastrzeli艂 doktora Hitza.

- Jest miejsce dla jednego - kogo艣 wspania艂ego - rzek艂.

Nast臋pnie zastrzeli艂 Leor臋 Duncan.

- To tylko 艣mier膰 - powiedzia艂 do niej, gdy osuwa艂a si臋 na pod艂og臋. - Prosz臋! Jest ju偶 miejsce dla dwojga.

Po czym sam si臋 zastrzeli艂, ust臋puj膮c miejsca swemu trze­ciemu dziecku.

Nikt nie nadbieg艂. Najwyra藕niej nikt nie s艂ysza艂 strza艂贸w. Malarz, siedz膮cy na szczycie drabiny, spogl膮da艂 w za­my艣leniu na przykr膮 scen臋. Zastanawia艂 si臋 nad smutn膮 zagadk膮 偶ycia, kt贸re wymaga, by cz艂owiek si臋 urodzi艂, a po­tem by艂 p艂odny... rozmna偶a艂 si臋 i 偶y艂 jak najd艂u偶ej - a robi艂 to wszystko na bardzo ma艂ej planecie, kt贸ra musi trwa膰 wiecznie.

Wszystkie odpowiedzi, kt贸re mu si臋 nasuwa艂y, by艂y po­nure. Bardziej nawet ponure od „艁apki na myszy”, „Szcz臋艣­liwego chuligana” czy „Fabryki konserw”. Pomy艣la艂 o woj­nie. Pomy艣la艂 o zarazie. Pomy艣la艂 o g艂odzie.

Wiedzia艂, 偶e nic wi臋cej ju偶 nigdy nie namaluje. Pozwoli艂, by p臋dzel spad艂 na foli臋 na pod艂odze. A nast臋pnie uzna艂, 偶e ma do艣膰 szcz臋艣liwego ogrodu 偶ycia, i zszed艂 powoli z drabiny.

Wyj膮艂 rewolwer z d艂oni Wehlinga, naprawd臋 zamierzaj膮c si臋 zastrzeli膰. Zabrak艂o mu jednak odwagi.

Zauwa偶y艂 w rogu sali automat telefoniczny. Podszed艂 do niego i wykr臋ci艂 dobrze zapami臋tany numer: 2BR02B.

- Federalne Biuro Eliminacji - odezwa艂 si臋 ciep艂y g艂os hostessy.

- Jak szybko m贸g艂bym um贸wi膰 si臋 na spotkanie? - spy­ta艂, starannie wymawiaj膮c s艂owa.

- Prawdopodobnie na dzisiejsze popo艂udnie, w nieco p贸藕niejszych godzinach, prosz臋 pana - odpowiedzia艂a hos­tessa. - Mo偶e nawet wcze艣niej, je艣li kto艣 zrezygnuje.

- Dobrze - rzek艂 malarz - prosz臋 mnie 艂askawie zapi­sa膰. - I poda艂 jej swoje nazwisko, literuj膮c je.

- Dzi臋kuj臋 panu - powiedzia艂a hostessa. - Dzi臋kuje panu pa艅skie miasto, pa艅ski kraj, pa艅ska planeta. Ale najg艂臋bsze podzi臋kowania sk艂adaj膮 panu przysz艂e pokolenia.

Anonimowi kochankowie

Herb White prowadzi ksi臋gowo艣膰 dla r贸偶nych firm w na­szym mie艣cie i wype艂nia praktycznie dla wszystkich zeznania podatkowe. Nasze miasto to North Crawford, w stanie New Hampshire. Herb nigdy nie uko艅czy艂 studi贸w, kt贸re bez w膮tpienia sz艂yby mu 艣wietnie. Nauczy艂 si臋 prowadzenia ksi膮g rachunkowych oraz spraw podatkowych korespondencyjnie. Herb walczy艂 w Korei, wr贸ci艂 do domu jako bohater. O偶eni艂 si臋 z Sheil膮 Hinckley, bardzo 艂adn膮, inteligentn膮 kobiet膮, o kt贸rej po艣lubieniu marzyli w艂a艣ciwie wszyscy m臋偶czy藕ni mniej wi臋cej w moim wieku. To znaczy, obecnie mamy trzydzie艣ci trzy, trzydzie艣ci cztery i trzydzie艣ci pi臋膰 lat.

W dniu 艣lubu Sheili mieli艣my dwadzie艣cia jeden, dwadzie艣­cia dwa i dwadzie艣cia trzy lata. W noc po艣lubn膮 Sheili poszli艣my wszyscy do gospody w North Crawford i upili艣my si臋. Pewien nieszcz臋sny facet wdrapa艂 si臋 na bar i zacz膮艂 przemawia膰:

- Panowie, przyjaciele, bracia, jestem pewien, 偶e wszyscy 偶yczymy nowo偶e艅com samego tylko szcz臋艣cia, ale musz臋 jednocze艣nie przyzna膰, 偶e b贸l j膮trz膮cy nasze serca nigdy nie minie. Proponuj臋 wi臋c, 偶eby艣my powo艂ali do 偶ycia bractwo wiecznych cierpi臋tnik贸w i pomagali sobie nawzajem na wszelkie mo偶liwe sposoby, cho膰 B贸g 艣wiadkiem, 偶e niewiele da si臋 zrobi膰 w przypadku takiego cierpienia jak nasze.

Zebrani uznali to za 艣wietny pomys艂.

Hay Boyden, kt贸ry p贸藕niej zosta艂 przedsi臋biorc膮 zajmu­j膮cym si臋 przeprowadzkami i wyburzaniem starych budyn­k贸w, powiedzia艂, 偶e powinni艣my nazwa膰 si臋 Bractwem Fa­cet贸w, Kt贸rzy Byli Zbyt T臋pi, By Zrozumie膰, 呕e Sheila Hinckley Mo偶e Chcie膰 Zosta膰 Gospodyni膮 Domow膮. Hay mia艂 pijackie, skomplikowane powody, by zaproponowa膰 t臋 nazw臋. Sheila by艂a najzdolniejsz膮 dziewczyn膮 w szkole 艣redniej i pali艂a si臋 do studi贸w na Uniwersytecie w Vermont. Wszyscy przyj臋li艣my za艂o偶enie, 偶e umizgi nie maj膮 sensu, dop贸ki nie sko艅czy college'u.

A tu nagle, w po艂owie trzeciego roku, przerwa艂a studia i wysz艂a za m膮偶 za Herba.

- Bracie Boyden - powiedzia艂 pijany facet przy ba­rze - s膮dz臋, 偶e jest to godna podziwu propozycja. Ale z ca艂膮 pokor膮 proponuj臋 inn膮 nazw臋 dla naszej organizacji, nazw臋 pod ka偶dym wzgl臋dem gorsz膮 od twojej, tyle 偶e tysi膮c razy 艂atwiejsz膮 do wym贸wienia. Panowie, przyjaciele, bracia, proponuj臋, 偶eby艣my nazwali siebie „Anonimowymi kochan­kami”.

Wniosek przeszed艂. Pijanym facetem przy barze by艂em ja.

I jak wiele innych szale艅stw w ma艂ych staromodnych miasteczkach, „Anonimowi kochankowie” przetrwali. Ile­kro膰 kilku z nas, ze starej paczki, zbiera si臋 razem, kto艣 obowi膮zkowo m贸wi: „Anonimowi kochankowie, otwieramy zebranie”. Stereotypowy 偶art w mie艣cie nawo艂uje wszystkich, kt贸rym z艂amano ostatnio serce, 偶eby przy艂膮czyli si臋 do bractwa. Prosz臋 mnie 藕le nie zrozumie膰. Nikt w „Anonimo­wych kochankach” nie usycha obecnie z t臋sknoty za Sheil膮. Przewa偶nie mamy ju偶 w艂asne Sheile. My艣limy o Sheili wi臋cej ni偶 o naszych innych dawnych dziewczynach prawdopodob­nie z powodu tych zwariowanych „Anonimowych kochan­k贸w”. Ale jak powiedzia艂 kiedy艣 hydraulik, Will Battola: „Sheila Hinckley jest teraz bia艂o艣cienn膮 zapasow膮 opon膮 w thunderbirdzie moich marze艅”.

Potem moja kochana 偶ona zaserwowa艂a mi paskudn膮 nowin臋 wraz z poobiedni膮 kaw膮 i makaronikami. Powie­dzia艂a, 偶e Herb i Sheila przestali ze sob膮 rozmawia膰.

- I po co opowiadasz takie idiotyczne plotki? - spy­ta艂em.

- My艣la艂am, 偶e to m贸j obowi膮zek wobec ciebie - od­rzek艂a - skoro jeste艣 prezesem „Anonimowych kochan­k贸w”.

- By艂em jedynie obecny przy za艂o偶eniu bractwa - zapro­testowa艂em - i jak dobrze wiesz, by艂o to wiele, wiele lat temu.

- C贸偶, s膮dz臋, 偶e mo偶esz zacz膮膰 je rozwi膮zywa膰 - po­wiedzia艂a.

- Pos艂uchaj, niewiele jest 偶yciowych prawid艂owo艣ci, kt贸­re przetrwa艂y przez wieki, ale jedna
z pewno艣ci膮 tak: ludzie, kt贸rzy zastanawiaj膮 si臋 nad rozwodem, nie kupuj膮 podw贸j­nych okien zimowych w aluminiowych ramach z siatkami do pi臋tnastopokojowego domu. - Tym si臋 w艂a艣nie zajmu­j臋 - sprzeda偶膮 podw贸jnych okien zimowych w aluminio­wych ramach z siatkami, niekiedy r贸wnie偶 armatury 艂azienkowej. Faktem by艂o, 偶e w ostatnich dniach Herb kupi艂 trzydzie艣ci siedem pierwszorz臋dnych okien. Fleetwooda do pi臋tnastopokojowej arki, kt贸r膮 nazywa domem.

- Rodziny, kt贸re nawet nie jadaj膮 razem, nie przetrwaj膮 d艂ugo - zawyrokowa艂a moja 偶ona.

- Co ty mo偶esz wiedzie膰 o ich nawykach 偶ywienio­wych? - zainteresowa艂em si臋.

- Nic poza tym, czego dowiedzia艂am si臋 przez przy­padek - odpowiedzia艂a. - Zbiera艂am wczoraj pieni膮dze na Fundusz Serc. - Wczoraj by艂a niedziela. - Tak si臋 z艂o偶y艂o, 偶e trafi艂am do nich w porze niedzielnego obiadu. Sheila i dziewczynki siedzia艂y przy stole, jedz膮c obiad, ale Herba tam nie by艂o.

- Prawdopodobnie za艂atwia艂 jakie艣 interesy - zbagate­lizowa艂em spraw臋.

- Pomy艣la艂am to samo, ale id膮c do nast臋pnego domu, przesz艂am przez ich star膮 przybud贸wk臋 - tam, gdzie trzy­maj膮 drzewo na opa艂 i narz臋dzia ogrodowe.

- I co?

- I Herb siedzia艂 tam na kartonie, jedz膮c lunch po­stawiony na wy偶szym pudle. Nigdy nie widzia艂am kogo艣 tak smutnego.

Nazajutrz Kennard Pelk, cz艂onek naszego bractwa i ko­mendant policji, wszed艂 do mojego salonu sprzeda偶y i zacz膮艂 si臋 uskar偶a膰 na okna, kt贸re kupi艂 okazyjnie od firmy, kt贸ra zwija艂a interes.

- Szyby s膮 porysowane, a siatka zardzewia艂a - powie­dzia艂 - aluminium za艣 pokryte czym艣, co wygl膮da jak niebieski cukier.

- To doprawdy wstyd - zauwa偶y艂em.

- Zwracam si臋 do ciebie, bo nie mam poj臋cia, gdzie indziej mog臋 liczy膰 na serwis.

- Czy nie mo偶esz, przy twoich koneksjach - spyta­艂em - dowiedzie膰 si臋, do kt贸rego wi臋zienia wsadzaj膮 pro­ducent贸w?

Zgodzi艂em si臋 w ko艅cu przyj艣膰 do niego i zrobi膰, co w mojej mocy, pod warunkiem jednak, 偶e zrozumie, i偶 nie reprezentuj臋 ca艂ego przemys艂u.

- Jedyne okna, za kt贸re bior臋 odpowiedzialno艣膰 - po­wiedzia艂em - to te, kt贸re sprzedaj臋.

Potem opowiedzia艂 mi o dziwnej rzeczy, kt贸r膮 widzia艂 ubieg艂ej nocy w starej przybud贸wce Herba White'a. Kennard wraca艂 do domu patrolowym radiowozem policyjnym oko艂o drugiej w nocy, gdy nagle zauwa偶y艂 blask 艣wiecy w przybu­d贸wce.

- Chodzi mi o to, 偶e ten stary dom ma pi臋tna艣cie poko­j贸w, nie licz膮c przybud贸wki - wyja艣ni艂 Kennard - i za­jmuje go rodzina sk艂adaj膮ca si臋 z czterech os贸b - no, pi臋ciu, wliczaj膮c w to psa. Nie mog艂em zrozumie膰, po co kto艣, zw艂aszcza o tej porze, mia艂by siedzie膰 w przybud贸wce. Po­my艣la艂em, 偶e mo偶e kto艣 si臋 w艂ama艂.

- Jedyn膮 rzecz膮, kt贸r膮 warto ukra艣膰 w tym domu, s膮 okna Fleetwooda.

- Tak czy owak, moim obowi膮zkiem by艂o sprawdzi膰, co si臋 dzieje - rzek艂 Kennard. - Podkrad艂em si臋 do okna i zajrza艂em do 艣rodka. I co zobaczy艂em? Herba le偶膮cego na materacu na pod艂odze. Obok niego sta艂a butelka whisky i szklanka, w drugiej butelce by艂a zatkni臋ta 艣wieca, przy kt贸rej czyta艂 jakie艣 czasopismo.

- Majstersztyk policyjnej roboty - powiedzia艂em.

- Dostrzeg艂 mnie za oknem, tote偶 podszed艂em bli偶ej, 偶eby zobaczy艂, 偶e to ja. Okno by艂o otwarte, powiedzia艂em wi臋c: „Cze艣膰 - zastanawia艂em si臋 w艂a艣nie, kto tu mo偶e by膰”, a on na to: „Robinson Crusoe”.

- Robinson Crusoe? - zdziwi艂em si臋.

- Tak. Ca艂y czas ironizowa艂 - odrzek艂 Kennard. - Spy­ta艂 mnie, czy reszta bractwa „Anonimowych kochank贸w” jest ze mn膮. Odpowiedzia艂em, 偶e nie. Wtedy spyta艂 znowu, czy dom nadal jest twierdz膮 cz艂owieka, o ile dotyczy to policji, czy ostatnio co艣 si臋 zmieni艂o.

- I co mu odpowiedzia艂e艣?

- A co mia艂em odpowiedzie膰? Zapi膮艂em kabur臋 i poje­cha艂em do domu.

Ledwie Kennard zd膮偶y艂 wyj艣膰, w moim salonie sprzeda偶y pojawi艂 si臋 Herb White we w艂asnej osobie. Wygl膮da艂 na tak zdrowego, szcz臋艣liwego i o偶ywionego, jak czasem wygl膮da cz艂owiek, kt贸ry przeszed艂 obustronne zapalenie p艂uc.

- Chc臋 kupi膰 jeszcze trzy okna Fleetwooda - o艣wiad­czy艂.

- Te okna s膮 z pewno艣ci膮 produktem, kt贸ry mo偶e wzbu­dzi膰 og贸lny entuzjazm - powiedzia艂em - ale przekraczasz chyba granice rozs膮dku. Masz w ka偶dym pokoju okna Fleetwooda.

- Chc臋 zamontowa膰 je w przybud贸wce - odrzek艂.

- Dobrze si臋 czujesz, Herb? - spyta艂em. - Nie masz nawet mebli w po艂owie pokoj贸w, kt贸re ju偶 zabezpieczyli艣my przed silnymi wiatrami. Poza tym wygl膮dasz, jakby艣 mia艂 gor膮czk臋.

- W艂a艣nie dokona艂em gruntownego podsumowania mo­jego 偶ycia, to wszystko. Robisz ze mn膮 interes czy nie?

- Interes musi by膰 oparty na zdrowym rozs膮dku - ­odpowiedzia艂em - i staram si臋 tego trzyma膰. Za艂o偶臋 si臋, 偶e w twojej starej przybud贸wce nie robi艂o si臋 niczego od pi臋膰dziesi臋ciu lat. Oszalowanie 艣cian jest obluzowane, nie ma parapet贸w, wiatr gwi偶d偶e przez szpary. R贸wnie do­brze m贸g艂by艣 zamontowa膰 podw贸jne okna w dziurawym serze.

- W艂a艣nie odnawiam przybud贸wk臋 - wyja艣ni艂.

- Czy Sheila spodziewa si臋 dziecka?

Spojrza艂 na mnie, mru偶膮c powieki.

- Mam szczer膮 nadziej臋, 偶e nie - odpar艂 - przez wzgl膮d na ni膮, na mnie oraz na dziecko.

Jad艂em tego dnia lunch w drugstorze, podobnie jak przy­najmniej po艂owa cz艂onk贸w bractwa „Anonimowi kochan­kowie”. Gdy usiad艂em, Selma Deal spyta艂a zza lady:

- C贸偶, wielki kochanku, macie teraz kworum. Co za­mierzacie przeg艂osowa膰?

Hay Boyden, przedsi臋biorca zajmuj膮cy si臋 przeprowadz­kami i wyburzaniem starych dom贸w, popatrzy艂 na mnie.

- Jaki艣 nowy interes, panie prezesie?

- Chcia艂bym, 偶eby艣cie przestali nazywa膰 mnie preze­sem - powiedzia艂em. - Moje ma艂偶e艅stwo nigdy nie by艂o stuprocentowo idealne, a to jeszcze dolewa oliwy do ognia.

- Skoro ju偶 mowa o idealnych ma艂偶e艅stwach - rzek艂 hydraulik, Will Battola - to czy przypadkiem nie sprzeda艂e艣 znowu ostatnio okien Herbowi White'owi?

- Sk膮d wiesz?

- Tak przypuszcza艂em - odpowiedzia艂. - Por贸wny­wali艣my notatki i okaza艂o si臋, 偶e Herb da艂 ka偶demu cz艂on­kowi „Anonimowych kochank贸w” zam贸wienia na r贸偶ne prace remontowe.

- Zbieg okoliczno艣ci - powiedzia艂em.

- Uwa偶a艂bym tak samo - rzek艂 Will - gdyby uda艂o mi si臋 znale藕膰 kogokolwiek innego poza cz艂onkami bractwa, kto dosta艂 jakie艣 zam贸wienie.

Oszacowali艣my, 偶e Herb zamierza w艂o偶y膰 w przybud贸wk臋 oko艂o sze艣ciu tysi臋cy dolar贸w. To mn贸stwo pieni臋dzy do wyskrobania dla cz艂owieka w jego sytuacji.

- Przer贸bka nie kosztowa艂aby wi臋cej ni偶 trzy tysi膮ce dolar贸w, gdyby Herb nie chcia艂 zainstalowa膰
w przybud贸wce kuchni i 艂azienki - rzek艂 Will. - Ma ju偶 przecie偶 i kuchni臋, i 艂azienk臋 trzy metry od drzwi dziel膮cych przybud贸wk臋 i dom.

- Zgodnie z planami, kt贸re Herb da艂 mi dzi艣 rano - po­wiedzia艂 Al Tedler, stolarz - mi臋dzy przybud贸wk膮 a domem nie b臋dzie 偶adnych drzwi, lecz podw贸jna 艣ciana z syntetycz­nych desek, wzmocniona s艂upkami i wype艂niona w 艣rodku we艂n膮 mineraln膮.

- Po co ma by膰 podw贸jna? - spyta艂em.

- Herb chce, 偶eby by艂a d藕wi臋koszczelna.

- To w jaki spos贸b b臋dzie si臋 przechodzi艂o z domu do przybud贸wki? - zainteresowa艂em si臋.

- Trzeba b臋dzie wyj艣膰 na zewn膮trz, przej艣膰 oko艂o dwu­dziestu metr贸w trawnikiem i wej艣膰 do 艣rodka przez frontowe drzwi przybud贸wki - odpowiedzia艂 Al.

- Dosy膰 przykra podr贸偶 w mro藕n膮 zimow膮 noc - za­uwa偶y艂em. - Niewiele os贸b zdecyduje si臋 j膮 odby膰 na bosaka.

I w艂a艣nie wtedy wesz艂a Sheila Hinckley White.

Cz臋sto s艂yszy si臋, jak kto艣 m贸wi, 偶e pani Taka-a-taka jest 艣wietnie zakonserwowana. W dziewi臋ciu przypadkach na dziesi臋膰 pani Taka-a-taka okazuje si臋 chud膮 kobiet膮, z usta­mi wymalowanymi na r贸偶owo, kt贸ra wygl膮da, jak gdyby wyk膮pa艂a si臋 w lanolinie. Ale Sheila naprawd臋 wygl膮da rewelacyjnie. Tamtego dnia w drugstorze nie da艂bym jej wi臋cej ni偶 dwadzie艣cia dwa lata.

- Na Boga - rzek艂 Al Tedler - gdybym musia艂 gotowa膰 dla siebie, nie fundowa艂bym sobie dw贸ch kuchni.

Zwykle, gdy Sheila wchodzi艂a do pomieszczenia, w kt贸rym znajdowa艂o si臋 kilku cz艂onk贸w naszego bractwa, robili艣my troch臋 zamieszania, 偶eby zwr贸ci膰 jej uwag臋, ona za艣 rewan­偶owa艂a si臋 w r贸wnie idiotyczny spos贸b - porusza艂a brwiami lub mruga艂a do nas. By艂o to kompletnie bez znaczenia.

Ale tamtego dnia w drugstorze nie pr贸bowali艣my przy­ci膮gn膮膰 jej spojrzenia, a ona udawa艂a, 偶e nas nie widzi. By艂a bardzo powa偶na. Mia艂a ze sob膮 du偶膮 czerwon膮 ksi膮偶k臋 wielko艣ci pustaka. Zwr贸ci艂a j膮 do wypo偶yczalni znajduj膮cej si臋 w sklepie, zap艂aci艂a i wysz艂a.

- Ciekawe, o czym jest ta ksi膮偶ka - powiedzia艂 Hay.

- Ma czerwon膮 ok艂adk臋 - spekulowa艂em - wi臋c za­pewne dotyczy produkcji woz贸w stra偶ackich.

By艂 to 偶art, kt贸ry si臋ga艂 daleko wstecz - a dok艂adnie do tego, co Sheila napisa艂a pod swoim zdj臋ciem
w roczniku szkolnym po uko艅czeniu liceum. Ka偶dy mia艂 przewidzie膰, jaki rodzaj pracy podejmie
w przysz艂o艣ci. Sheila napisa艂a, 偶e odkryje now膮 planet臋 albo zostanie pierwsz膮 kobiet膮 s臋dzi膮 S膮du Najwy偶szego, ewentualnie prezesem firmy produkuj膮­cej wozy stra偶ackie.

Oczywi艣cie 偶artowa艂a, ale wszyscy - prawdopodobnie 艂膮cznie z sam膮 Sheil膮 - byli przekonani, 偶e zostanie, kim­kolwiek sobie postanowi.

Pami臋tam, 偶e na jej 艣lubie z Herbem spyta艂em j膮:

- No i co teraz b臋dzie z produkcj膮 woz贸w stra偶ackich?

- B臋dzie musia艂a kule膰 beze mnie - odpowiedzia艂a Sheila, 艣miej膮c si臋. - Podejmuj臋 prac臋 tysi膮c razy wa偶niej­sz膮 - b臋d臋 zajmowa艂a si臋 moim m臋偶czyzn膮, 偶eby by艂 zdrowy i szcz臋艣liwy, i wychowywa艂a jego dzieci.

- A co z miejscem, kt贸re zarezerwowali dla ciebie w S膮­dzie Najwy偶szym?

- Najszcz臋艣liwszym miejscem dla mnie oraz dla ka偶dej kobiety wartej miana prawdziwej kobiety - odrzek艂a - jest przytulna kuchnia z gromadk膮 dzieci u st贸p.

- Pozwolisz, 偶eby kto艣 inny odkry艂 now膮 planet臋, Sheilo?

- Planety to martwe kamienie - powiedzia艂a Sheila. ­Ja chc臋 odkrywa膰 mojego m臋偶a, moje dzieci, a przez nich ­siebie. Niech kto inny uczy si臋, czego tylko mo偶e, z kamieni.

Gdy Sheila wysz艂a z drugstore'u, podszed艂em do wypo偶y­czalni, 偶eby sprawdzi膰, o czym traktuje czerwona ksi膮偶ka. By艂a napisana przez dyrektora pewnego 偶e艅skiego college'u. Nosi艂a tytu艂: Kobieta, zmarnowana ple膰 lub oszuka艅czy cha­rakter instytucji gospodyni domowej.

Zajrza艂em do spisu tre艣ci i przeczyta艂em tytu艂y pi臋ciu cz臋艣ci:

I. 5 000 000 p.n.e.- 1865 n.e., Instynktownie nie­wolnicza p艂e膰

II. 1866-1919, P艂e膰 niewolnicza wzniesiona na piedesta艂y

III. 1920-1945, Pozorna r贸wno艣膰 - od podfru­wajki do robotnicy fabrycznej

IV. 1946-1963, 艢wiadomie niewolnicza p艂e膰, od balii z pieluchami do sputnika

V. Eksplozja i utopia

Reva Owley, kobieta, kt贸ra sprzedaje kosmetyki i prowa­dzi wypo偶yczalni臋, podesz艂a do mnie i spyta艂a, czy mo偶e mi w czym艣 pom贸c.

- Jasne - odrzek艂em - mo偶e pani wrzuci膰 ten 艣mie膰 do najbli偶szego rynsztoka.

- To bardzo popularna ksi膮偶ka - powiedzia艂a.

- Mo偶liwe - rzek艂em ze z艂o艣ci膮 - whisky i wielostrza艂owe karabiny cieszy艂y si臋 wielkim powodzeniem u czer­wonosk贸rych. Je艣li ten drugstore chce zrobi膰 du偶e pieni膮dze, prosz臋 wy艂o偶y膰 na ladzie haszysz i heroin臋 dla nastolatk贸w.

- Przeczyta艂 pan t臋 ksi膮偶k臋? - spyta艂a.

- Tylko spis tre艣ci - odpar艂em.

- Przynajmniej otworzy艂 pan ksi膮偶k臋. To wi臋cej, ni偶 uczyni艂 kt贸rykolwiek z cz艂onk贸w „Anonimowych kochan­k贸w” przez ostatnie dziesi臋膰 lat.

- Chc臋 pani powiedzie膰, 偶e czytam bardzo du偶o - po­wiedzia艂em.

- Nie wiedzia艂am, 偶e napisano tyle ksi膮偶ek o podw贸j­nych oknach zimowych. - Reva jest bardzo bystr膮 wdow膮.

- Czasami potrafi pani by膰 bardzo nieuprzejma - wy­tkn膮艂em jej.

- To dzi臋ki ksi膮偶kom na temat tego, jaki ba艂agan zrobili ze 艣wiata m臋偶czy藕ni - o艣wiadczy艂a.

Sko艅czy艂o si臋 na tym, 偶e przeczyta艂em to dzie艂o.

C贸偶 to by艂a za ksi膮偶ka! Przebrni臋cie przez ni膮 zaj臋艂o mi p贸艂tora tygodnia, a im d艂u偶ej czyta艂em, tym bardziej czu艂em si臋, jakbym mia艂 na sobie barchanow膮 bielizn臋.

Pewnego razu Herb White wpad艂 do mojego salonu sprze­da偶y i przy艂apa艂 mnie na czytaniu jej.

- Widz臋, 偶e doskonalisz umys艂 - powiedzia艂.

- Nie mam poj臋cia, co m贸g艂bym udoskonali膰 dzi臋ki tej ksi膮偶ce - odpar艂em. - Przeczyta艂e艣 j膮, prawda?

- Rzeczywi艣cie, z du偶膮 przyjemno艣ci膮 i satysfakcj膮 - ­odrzek艂. - W kt贸rym miejscu jeste艣?

- W艂a艣nie przegryz艂em si臋 przez najgorsze pi臋膰 milion贸w lat, w jakich mo偶na by艂o 偶y膰 - powiedzia艂em. - I jaki艣 facet wreszcie zauwa偶y艂, 偶e by膰 mo偶e sytuacja nie jest dla kobiet tak dobra, jak mog艂aby by膰.

- Theodore Parker?

- Tak - potwierdzi艂em. Parker by艂 kaznodziej膮 w Bos­tonie mniej wi臋cej w okresie wojny domowej.

- Przeczytaj, co g艂osi艂 - poprosi艂 Herb.

Przeczyta艂em wi臋c g艂o艣no:

- „Domowa rola kobiety nie wyczerpuje jej si艂. Zmu­szanie po艂owy rodzaju ludzkiego do zu偶ywania energii jako gospodyni domowej, 偶ony i matki jest potwornym marno­trawstwem najcenniejszego materia艂u, jaki B贸g kiedykolwiek stworzy艂”.

Herb s艂ucha艂 mnie z zamkni臋tymi oczami. Gdy sko艅­czy艂em, nadal ich nie otworzy艂.

- Czy rozumiesz, jak uderzy艂y mnie te s艂owa, wzi膮wszy pod uwag臋, jak膮 mam 偶on臋?

- No, c贸偶 - powiedzia艂em - wszyscy wiemy, 偶e co艣 ci臋 trafi艂o, ale 偶aden z nas nie domy艣la si臋 co.

- Ta ksi膮偶ka pa艂臋ta艂a si臋 w domu przez wiele tygodni ­- rzek艂 Herb. - Sheila j膮 czyta艂a. Najpierw nie zwr贸ci艂em na ni膮 uwagi. Potem kt贸rego艣 wieczoru ogl膮dali艣my kana艂 drugi. - Kana艂 drugi to edukacyjna stacja telewizyjna w Bostonie. - Toczy艂a si臋 dyskusja mi臋dzy profesorami pewnego college'u na temat r贸偶nych teorii narodzin systemu s艂onecznego. Ni st膮d, ni zow膮d Sheila wybuchn臋艂a p艂aczem, powiedzia艂a, 偶e jej m贸zg zamieni艂 si臋 w papk臋 i nie ma ju偶 najmniejszego poj臋cia o niczym.

Herb otworzy艂 szeroko oczy.

- Nie potrafi艂em jej pocieszy膰. Po艂o偶y艂a si臋 spa膰. Ksi膮偶ka le偶a艂a na stoliku obok fotela, w kt贸rym siedzia艂a. Gdy j膮 podnios艂em, otworzy艂a si臋 na stronie, kt贸r膮 w艂a艣nie czyta艂e艣.

- Herb - powiedzia艂em - to kompletnie nie moja sprawa, ale...

- To twoja sprawa - poprawi艂 mnie. - Czy偶 nie jeste艣 prezesem „Anonimowych kochank贸w”?

- Chyba nie s膮dzisz powa偶nie, 偶e co艣 takiego istnieje!

- Je艣li idzie o mnie - rzek艂 Herb - „Anonimowi ko­chankowie” s膮 r贸wnie realni jak weterani wojenni. Jak potraktowa艂by艣 klub, kt贸rego jedynym celem jest pilnowa­nie, 偶eby艣 traktowa艂 dobrze swoj膮 偶on臋?

- Herb - przerwa艂em mu - daj臋 ci s艂owo honoru...

Nie pozwoli艂 mi doko艅czy膰.

- Zda艂em sobie spraw臋 teraz, po dziesi臋ciu latach - po­wiedzia艂 - 偶e zrujnowa艂em 偶ycie tej wspania艂ej kobiety, przeze mnie zmarnowa艂a ca艂膮 sw膮 inteligencj臋 i talent... na co? - Wzruszy艂 ramionami, roz艂o偶y艂 r臋ce. - Na prowadze­nie domu ma艂omiasteczkowemu ksi臋gowemu, kt贸remu led­wie uda艂o si臋 sko艅czy膰 szko艂臋 艣redni膮 i kt贸ry nigdy nie b臋dzie nikim wi臋cej ni偶 w dniu swego 艣lubu.

Popuka艂 si臋 w czo艂o. Przypuszczam, 偶e kara艂 si臋 w ten spos贸b, a mo偶e pr贸bowa艂 zmusi膰 sw贸j m贸zg do sprawniej­szego funkcjonowania.

- Dobra - powiedzia艂 - wzywam was wszystkich, anonimowych kochank贸w, do kt贸rych mog臋 si臋 zwr贸ci膰, 偶eby艣cie pomogli mi to naprawi膰. Oczywi艣cie nigdy nie uda mi si臋 zrekompensowa膰 jej dziesi臋ciu zmarnowanych lat. Gdy wyremontujemy przybud贸wk臋, nie b臋d臋 przynajmniej pl膮ta艂 si臋 jej pod nogami, wymagaj膮c, 偶eby co艣 mi ugoto­wa艂a, uszy艂a i zrobi艂a wszystkie inne rzeczy, kt贸rych zwykle m膮偶 oczekuje od 偶ony. B臋d臋 mia艂 sw贸j ma艂y dom - m贸wi艂 dalej - i sam b臋d臋 dla siebie w pewnym stopniu gospodyni膮 domow膮. Kiedykolwiek Sheila zechce, mo偶e zapuka膰 do moich drzwi i przekona膰 si臋, 偶e nadal j膮 kocham. Mo偶e znowu zacz膮膰 studiowa膰 ksi膮偶ki, zosta膰 oceanografem czy kimkolwiek jej si臋 spodoba. A je艣li b臋dzie kiedykolwiek potrzebowa艂a, 偶eby kto艣 wykona艂 jakie艣 drobne prace w jej starym domu, jej s膮siad z艂ota r膮czka - to znaczy ja ­- zawsze got贸w b臋dzie s艂u偶y膰 pomoc膮.

Z bardzo ci臋偶kim sercem uda艂em si臋 tamtego popo艂udnia do domu Herba, by zmierzy膰 okna
w przybud贸wce. Herb by艂 w pracy, a bli藕niaczki w szkole. Wydawa艂o mi si臋, 偶e Sheili r贸wnie偶 nie ma
w domu. Zapuka艂em do drzwi kuchen­nych, ale jedynym d藕wi臋kiem, kt贸ry us艂ysza艂em, by艂 szum pralk
i automatycznej.

Skoro ju偶 tu przyszed艂em, postanowi艂em upewni膰 si臋, 偶e okna Fleetwooda, kt贸re zainstalowa艂em, spisuj膮 si臋 dobrze. Zerkn膮艂em przypadkiem przez okno do salonu i zobaczy艂em, 偶e Sheila le偶y na kanapie. Wok贸艂 niej na pod艂odze by艂y rozrzucone ksi膮偶ki. P艂aka艂a.

Gdy okr膮偶y艂em dom, by dosta膰 si臋 do przybud贸wki, zauwa偶y艂em, 偶e Herb naprawd臋 si臋 tam urz膮dzi艂. Na stercie drewna sta艂a niedu偶a kuchenka naftowa, obok garnk贸w, patelni i konserw.

Znajdowa艂 si臋 tam r贸wnie偶 klubowy fotel, nad kt贸rym zwisa艂a lampa benzynowa, obok niego sta艂 du偶y pieniek. Le偶a艂y na nim czasopisma Herba, jego fajka i tyto艅. Urz膮dzi艂 sobie na pod艂odze prowizoryczne 艂贸偶ko, ale by艂o ono schlud­nie zas艂ane, po艣ciel starannie z艂o偶ona. Na 艣cianach wisia艂y zdj臋cia Herba
w wojsku, w szkolnej dru偶ynie baseballowej oraz wspania艂a kolorowa odbitka pogromcy Indian, George'a Custera.

Drzwi mi臋dzy przybud贸wk膮 a g艂贸wnym domem by艂y zamkni臋te, tote偶 nie mia艂em skrupu艂贸w, by wej艣膰 przez okno, nie zak艂贸caj膮c spokoju Sheili. Chcia艂em sprawdzi膰, jaki jest stan ram okiennych od wewn膮trz. Przycupn膮艂em w klubo­wym fotelu i zrobi艂em par臋 notatek.

Nast臋pnie rozsiad艂em si臋 wygodnie i zapali艂em papierosa. Fotel klubowy to dobra rzecz. Nie zauwa偶y艂em nawet, 偶e do przybud贸wki wesz艂a Sheila.

- Przytulnie, prawda? - spyta艂a. - My艣l臋, 偶e ka偶dy m臋偶czyzna w twoim wieku powinien mie膰 w艂asn膮 kryj贸wk臋. Herb zam贸wi艂 podw贸jne zimowe okna do swojego raju na ziemi, tak?

- Okna Fleetwooda - potwierdzi艂em.

- 艢wietnie - ucieszy艂a si臋. - Wszyscy wiedz膮, 偶e okna Fleetwooda s膮 najlepsze. - Spojrza艂a w g贸r臋 od spodu na spr贸chnia艂膮 konstrukcj臋 dachu. Przez drobne szpary prze­艣witywa艂o niebo. - Przypuszczam, 偶e to, co si臋 dzieje mi臋dzy mn膮 a Herbem, nie jest tajemnic膮 - powiedzia艂a.

Nie mia艂em poj臋cia, co odpowiedzie膰.

- Mo偶esz poinformowa膰 „Anonimowych kochank贸w” i wspomagaj膮ce ich damy, 偶e Herb i ja nigdy nie byli艣my szcz臋艣liwsi.

W dalszym ci膮gu brakowa艂o mi j臋zyka w g臋bie. Wydawa艂o mi si臋, 偶e przeprowadzka Herba do przybud贸wki by艂a wielk膮 tragedi膮 dzisiejszych czas贸w.

- Mo偶esz im r贸wnie偶 powiedzie膰, 偶e to Herb pierwszy poczu艂 si臋 szcz臋艣liwy. Mieli艣my idiotyczn膮 sprzeczk臋 o to, 偶e m贸j m贸zg zamieni艂 si臋 w papk臋. Potem posz艂am na g贸r臋 i czeka艂am, a偶 przyjdzie spa膰 do sypialni - a on nie przy­szed艂. Nazajutrz rano odkry艂am, 偶e zatarga艂 materac do przybud贸wki i 艣pi jak suse艂. Popatrzy艂am na niego, takiego szcz臋艣liwego tutaj, i rozp艂aka艂am si臋. Zda艂am sobie spraw臋, 偶e by艂 niewolnikiem przez ca艂e 偶ycie, robi艂 rzeczy, kt贸rych nienawidzi艂, 偶eby utrzyma膰 matk臋, a potem mnie i dziew­czynki. Jego pierwsza noc tutaj by艂a prawdopodobnie pierw­sz膮 noc膮 w 偶yciu, kiedy po艂o偶y艂 si臋 spa膰, zastanawiaj膮c si臋, kim m贸g艂by by膰, co m贸g艂by robi膰, kim nadal mo偶e zosta膰.

- Przypuszczam, 偶e powodem tego, i偶 艣wiat niekiedy staje na g艂owie - powiedzia艂em - jest fakt, 偶e ka偶dy uwa偶a, i偶 robi co艣 ze wzgl臋du na drugiego cz艂owieka. Herb wykom­binowa艂 sobie, 偶e przerabiaj膮c t臋 ca艂膮 przybud贸wk臋, wy­艣wiadcza ci przys艂ug臋.

- Wszystko, co go uszcz臋艣liwia, jest dla mnie rado艣­ci膮 - o艣wiadczy艂a.

- Przeczyta艂em t臋 absurdaln膮 ksi膮偶k臋 - a raczej czytam j膮 - powiedzia艂em.

- Instytucja gospodyni domowej jest wielkim oszuka艅­stwem, je艣li kobiet臋 sta膰 na wi臋cej - rzek艂a
z moc膮 Sheila.

- A ty zamierzasz robi膰 co艣 wi臋cej? - spyta艂em.

- Tak - odrzek艂a. I przedstawi艂a mi plan, kt贸ry za­k艂ada艂, 偶e za dwa lata uko艅czy studia. Osi膮gnie to dzi臋ki kombinacji kurs贸w korespondencyjnych, kurs贸w dla eks­ternist贸w oraz kilku letnich sesji
w Durham, gdzie znajduje si臋 uniwersytet stanowy. Potem zamierza uczy膰.

- Nigdy nie zdoby艂abym si臋 na takie plany - przyzna­艂a - gdyby Herb nie zmusi艂 mnie do odkrycia kart. Kobiety potrafi膮 okropnie mydli膰 oczy. Zacz臋艂am si臋 uczy膰 - m贸wi艂a dalej. - Wiem, 偶e zajrza艂e艣 przez okno i widzia艂e艣, jak le偶臋 na kanapie w艣r贸d moich wszystkich ksi膮偶ek i p艂acz臋.

- Nie przypuszcza艂em, 偶e mnie zobaczy艂a艣 - powie­dzia艂em. - Nie zamierza艂em wtr膮ca膰 nosa w cudze sprawy. Kennard Pelk i ja musimy czasami zagl膮da膰 przez okno z powod贸w s艂u偶bowych.

- P艂aka艂am, poniewa偶 u艣wiadomi艂am sobie, jak膮 by艂am blagierk膮 w szkole. W tamtym idiotycznym okresie udawa­艂am tylko, 偶e interesuje mnie to, czego si臋 ucz臋. Teraz interesuje mnie naprawd臋. Dlatego p艂aka艂am. P艂aka艂am o wiele za p贸藕no, ale to by艂 dobry, oczyszczaj膮cy p艂acz. Wi膮za艂 si臋 z prze艂omem,
z dojrza艂膮 rado艣ci膮.

Musia艂em przyzna膰, 偶e rozwi膮zanie, kt贸re zastosowali Sheila i Herb, by艂o interesuj膮ce. Zaniepokoi艂a mnie jednak pewna sprawa, ale nie istnia艂 elegancki spos贸b zapytania o ni膮. Zastanawia艂em si臋, czy zamierzali przesta膰 w og贸le ze sob膮 sypia膰.

Sheila zaspokoi艂a moj膮 ciekawo艣膰 z w艂asnej woli, nie musia艂em o nic pyta膰.

- Nie ma z艂ej drogi do swej niebogi - powiedzia艂a.

W jaki艣 tydzie艅 p贸藕niej zabra艂em ksi膮偶k臋 Kobieta, zmar­nowana p艂e膰 lub oszuka艅czy charakter instytucji gospodyni domowej do drugstore'u na spotkanie przy lunchu bractwa „Anonimowi kochankowie”. Uda艂o mi si臋 w ko艅cu zm臋czy膰 to dzie艂o i przekaza艂em je innym.

- Nie pozwoli艂e艣 przeczyta膰 tego swojej 偶onie, co? ­- spyta艂 Hay Boyden.

- Jasne, 偶e pozwoli艂em - odpowiedzia艂em.

- Odejdzie od ciebie i dzieciak贸w - prorokowa艂 Hay - ­i zostanie kontradmira艂em.

- Nie - odpar艂em.

- Daj kobiecie do r膮k tak膮 ksi膮偶k臋- rizk艂 AI Tedler­ - a mo偶esz si臋 spodziewa膰 samych k艂opot贸w.

- Niekoniecznie - powiedzia艂em. - Daj膮c jej to dzie艂o, do艂膮czy艂em magiczn膮 zak艂adk臋. - Pokiwa艂em g艂ow膮. - Ta magiczna zak艂adka sprawi艂a, 偶e przez ca艂y czas uda艂o jej si臋 zachowa膰 rozs膮dek.

Wszyscy chcieli koniecznie dowiedzie膰 si臋, jaka to by艂a zak艂adka.

- Jedno z jej starych 艣wiadectw szkolnych - odpo­wiedzia艂em.

Cudowna lampa Hala Irwina

Hal Irwin zbudowa艂 swoj膮 cudown膮 lamp臋 w suterenie domu w Indianapolis, w lecie 1929 roku. Mia艂a wygl膮da膰 jak lampa Aladyna. By艂 to stary blaszany czajnik z kawa艂­kiem waty w dziobku zamiast knota. Hal wywierci艂 w czaj­niku dziur臋 i zainstalowa艂 w niej przycisk dzwonka, do kt贸rego by艂y przymocowane w 艣rodku dwie baterie od latarki i brz臋czyk. Podobnie jak wielu 贸wczesnych m臋偶贸w, mia艂 w suterenie warsztat.

Mia艂 to by膰 oryginalny spos贸b wzywania s艂u偶膮cych. Pociera艂e艣 czajnik, jak gdyby by艂 magiczn膮 lamp膮, przycis­kaj膮c jednocze艣nie guzik z boku. W艂膮cza艂 si臋 brz臋czyk i s艂u偶膮ca - o ile j膮 mia艂e艣 - przychodzi艂a i pyta艂a, czego sobie 偶yczysz.

Hal nie mia艂 s艂u偶膮cej, ale zamierza艂 po偶yczy膰 j膮 od przyja­ciela. Hal obs艂ugiwa艂 klient贸w w firmie maklerskiej i zna艂 sw贸j fach na wylot. Zarobi艂 p贸艂 miliona dolar贸w na gie艂dzie i nikt o tym nie wiedzia艂. Nawet jego 偶ona.

Skonstruowa艂 cudown膮 lamp臋 jako niespodziank臋 dla 偶ony. Zamierza艂 powiedzie膰, 偶e ma ona magiczne w艂a艣ciwo­艣ci. A nast臋pnie chcia艂 j膮 potrze膰 i za偶yczy膰 sobie du偶ego nowego domu. Potem zamierza艂 udowodni膰, 偶e lampa na­prawd臋 jest cudowna, albowiem spe艂nia ka偶de 偶yczenie.

Gdy konstruowa艂 lamp臋, dekorator wn臋trz ko艅czy艂 urz膮­dza膰 du偶y nowy francuski zamek, kt贸ry Hal kaza艂 wybudo­wa膰 przy North Meridian Street.

Kiedy Hal pracowa艂 nad lamp膮, mieszkali z Mary w brzyd­kim domu przy rogu Siedemnastej i Illinois Street. Byli ma艂偶e艅stwem od dw贸ch lat, a Hal wypu艣ci艂 si臋 gdzie艣 z 偶on膮 zaledwie pi臋膰, g贸ra sze艣膰 razy. Nie by艂 sk膮py. Oszcz臋dza艂, 偶eby kupi膰 jej szcz臋艣cie, o jakim marzy ka偶da dziewczyna, i zamierza艂 je podarowa膰 jej za jednym zamachem.

Hal by艂 o dziesi臋膰 lat starszy od Mary, tote偶 艂atwo mu by艂o onie艣mieli膰 j膮 wieloma rzeczami, z kt贸rych jedn膮 by艂y pieni膮­dze. Nie rozmawia艂 z ni膮 o nich, nigdy nie ogl膮da艂a 偶adnego rachunku czy wyci膮gu bankowego, nigdy nie informowa艂 jej o swoich dochodach ani co robi z pieni臋dzmi. Mary dyspono­wa艂a jedynie niewielk膮 pensj膮, kt贸r膮 dawa艂 jej na prowadzenie domu, tote偶 przypuszcza艂a, 偶e s膮 goli jak 艣wi臋ty turecki.

Mary to nie przeszkadza艂o. Dziewczyna by艂a tak zdrowa jak brzoskwinia i szklanka mleka. Fakt, 偶e by艂a biedna, pozwoli艂 jej zwr贸ci膰 si臋 bardziej ku religii. Gdy nadchodzi艂 koniec miesi膮ca, a oni jedli ca艂kiem nie藕le i nie prosi艂a Hala nawet o dodatkowy grosik, czu艂a si臋, jakby z艂apa艂a Pana Boga za nogi. I my艣la艂a, 偶e Hal jest szcz臋艣liwy, mimo i偶 nawet nie 艣mierdzi groszem, poniewa偶 obdarowywa艂a go mi艂o艣ci膮 wart膮 sto milion贸w dolar贸w.

Je艣li idzie o brak pieni臋dzy, jedna tylko sprawa martwi艂a Mary, a mianowicie to, 偶e Hal najwyra藕niej my艣la艂, 偶e chcia艂aby by膰 bogata. Robi艂a, co mog艂a, 偶eby go przekona膰, i偶 jest inaczej.

Kiedy Hal opowiada艂, jak dobrze si臋 powodzi innym ludziom, zachwyca艂 si臋 ekskluzywnym 偶yciem
w klubach podmiejskich i nad jeziorami, Mary m贸wi艂a o milionach ludzi w Chinach, kt贸rzy nie maj膮 dachu nad g艂ow膮 i g艂oduj膮.

- Radz臋 sobie bardzo dobrze jak na Chi艅czyka - rzek艂 Hal pewnego wieczoru.

- Radzisz sobie bardzo dobrze jak na Amerykanina albo kogokolwiek! - powiedzia艂a Mary. U艣ciska艂a go, 偶eby czu艂 si臋 dumny, silny i szcz臋艣liwy.

- No, c贸偶, tw贸j wspaniale prosperuj膮cy Chi艅czyk ma dla ciebie nowin臋 - oznajmi艂 Hal. - Od jutra b臋dziemy mieli kuchark臋. Poprosi艂em w biurze zatrudnienia, 偶eby nam jak膮艣 przys艂ano.

W rzeczywisto艣ci Ella Rice, osoba, kt贸ra mia艂a si臋 zjawi膰 nazajutrz, wcale nie by艂a kuchark膮 ani nie przys艂a艂o jej biuro zatrudnienia. Pracowa艂a ju偶 u przyjaciela Hala, kt贸rego Mary nie zna艂a. Przyjaciel da艂 jej wychodne, 偶eby mog艂a odegra膰 rol臋 d偶inna.

Hal odby艂 z ni膮 pr贸b臋 w domu przyjaciela i obieca艂 dobrze zap艂aci膰. Potrzebowa艂a dodatkowych pieni臋dzy, poniewa偶 spodziewa艂a si臋 dziecka za sze艣膰 tygodni. Mia艂a tylko w od­powiedniej chwili w艂o偶y膰 turban, a gdy Hal poka偶e Mary swoj膮 cudown膮 lamp臋, potrze j膮 i w艂膮czy si臋 brz臋czyk, powinna spyta膰: „Jestem d偶innem. Czego sobie 偶yczysz?”.

W贸wczas Hal zacznie prosi膰 o drogie rzeczy, kt贸rych jest ju偶 w艂a艣cicielem, a kt贸rych Mary nie widzia艂a. Jego pierw­szym 偶yczeniem b臋dzie luksusowy samoch贸d, zaparkowany wcze艣niej przed domem. Za ka偶dym razem, gdy wypowie 偶yczenie, poczynaj膮c od tego pierwszego, Ella Rice b臋dzie m贸wi艂a: „Jest tw贸j”.

Ale to mia艂o nast膮pi膰 jutro, a dzie艅 dzisiejszy by艂 dniem dzisiejszym i Mary pomy艣la艂a, 偶e Halowi nie smakuje jej kuchnia. A gotowa艂a wspaniale.

- Kochanie - powiedzia艂a - czy naprawd臋 tak fatalnie gotuj臋?

- Ale偶 sk膮d. Jak na razie nie mam najmniejszych za­strze偶e艅.

- Po c贸偶 wi臋c potrzebna nam kucharka?

Popatrzy艂 na ni膮, jak gdyby by艂a g艂ucha, t臋pa i 艣lepa.

- Nie pomy艣la艂a艣 nigdy o mojej dumie? - spyta艂. Za­s艂oni艂 jej d艂oni膮 usta. - Kochanie, nie opowiadaj mi zn贸w o ludziach umieraj膮cych jak muchy w Chinach. Jestem tym, kim jestem, tu, gdzie jestem, i mam swoj膮 dum臋.

Mary by艂a bliska p艂aczu. Pomy艣la艂a, 偶e chc膮c sprawi膰, by Hal poczu艂 si臋 lepiej, doprowadzi艂a do tego, 偶e poczu艂 si臋 gorzej.

- Jak ci si臋 wydaje, co czuj臋, widz膮c Be臋 Muller czy Nancy Gossett, paraduj膮ce po centrum miasta
w futrach i wykupuj膮ce domy towarowe? - spyta艂 Hal. - My艣l臋 o tobie, tkwi膮cej w tym domu. My艣l臋, c贸偶, faktem jest, 偶e by艂em prezesem bractwa ich m臋偶贸w! Faktem jest, 偶e ja, Harve Muller i George Gossett byli艣my wielkim triumwi­ratem. Tak nazywano nasz膮 tr贸jk臋 w college'u - wielkim triumwiratem! Rz膮dzili艣my ca艂ym college'em, wcale nie 偶ar­tuj臋. Za艂o偶yli艣my Klub Sowy, a ja zosta艂em jego prezesem. Popatrz, gdzie oni mieszkaj膮, a gdzie my - m贸wi艂 dalej Hal. - Powinni艣my by膰 ich s膮siadami przy rogu Pi臋膰dzie­si膮tej Si贸dmej i North Meridian! Powinni艣my mie膰 letni domek obok ich domku nad jeziorem Maxinkuckee! Przy­najmniej tyle mog臋 zrobi膰, 偶eby zafundowa膰 偶onie kuchark臋.

***

Ella Rice zjawi艂a si臋 nazajutrz w ich domu o trzeciej po po艂udniu, zgodnie z planem. Turban, kt贸ry da艂 jej Hal, mia艂a schowany w papierowej torbie. Hala nie by艂o jeszcze w domu. Ella mia艂a udawa膰, 偶e jest now膮 kuchark膮, a nie d偶innem, dop贸ki Hal nie wr贸ci z pracy o wp贸艂 do czwartej. Tak te偶 uczyni艂a.

Jednego Hal nie przewidzia艂, a mianowicie, 偶e Mary uzna Ell臋 za nader sympatyczn膮 osob臋, nie kuchark臋, lecz po­krewn膮 istot臋, kt贸ra znalaz艂a si臋 w okropnych k艂opotach. Spodziewa艂 si臋, 偶e p贸jd膮 do kuchni, 偶eby pogada膰 o tym i o tamtym, co Hal lubi je艣膰 i tak dalej. Tymczasem Mary zacz臋艂a wypytywa膰 Ell臋 o jej tak bardzo widoczn膮 ci膮偶臋. Ella, kt贸ra nie by艂a aktork膮 i znajdowa艂a si臋 u kresu wy­trzyma艂o艣ci, wybuchn臋艂a p艂aczem. Tak wi臋c dwie kobiety, bia艂a i czarna, pozosta艂y w salonie, rozmawiaj膮c o swym 偶yciu.

Ella nie by艂a m臋偶atk膮. Ojciec jej dziecka pobi艂 j膮 dotkliwie, gdy dowiedzia艂 si臋, 偶e dziewczyna jest
w ci膮偶y, i wyjecha艂 w nieznanym kierunku. Bola艂o j膮 ca艂e cia艂o, nie mia艂a krew­nych, nie wiedzia艂a, jak uda jej si臋 d艂u偶ej sprz膮ta膰. Po­wt贸rzy艂a to, co m贸wi艂a Halowi, 偶e ma urodzi膰 za mniej wi臋cej sze艣膰 tygodni. Mary powiedzia艂a, 偶e bardzo chcia艂aby mie膰 dziecko, ale nie mo偶e.

Gdy Hal zaparkowa艂 nowy samoch贸d od frontu i wszed艂 do domu, 偶adna z kobiet nie potrafi艂aby cieszy膰 si臋 przed­stawieniem, kt贸re zaplanowa艂. Obie by艂y w fatalnym stanie. Pomy艣la艂 jednak, 偶e jego cudowna lampa rozweseli je. Po­szed艂 na g贸r臋, by wyj膮膰 j膮 z szafy, gdzie by艂a schowana, nast臋pnie wkroczy艂 z ni膮 do salonu i powiedzia艂:

- M贸j Bo偶e! Popatrzcie tylko, co znalaz艂em. To chyba cudowna lampa. Mo偶e gdy j膮 potr臋, zjawi si臋 d偶inn i spe艂ni nasze 偶yczenia.

Nie wzi膮艂 ani przez chwil臋 pod uwag臋 mo偶liwo艣ci, by wynaj膮膰 czarnosk贸rego m臋偶czyzn臋 do zagrania d偶inna. Ba艂 si臋 czarnosk贸rych m臋偶czyzn.

Ella Rice zareagowa艂a na jego sygna艂 i wsta艂a z kanapy, 偶eby zrobi膰 dziwn膮 rzecz, za kt贸r膮 p艂aci艂 bia艂y m臋偶czyzna. Za pieni膮dze - wszystko. Stanie po przesiedzeniu p贸艂 go­dziny sprawia艂o jej b贸l. Nawet Hal to widzia艂.

Hal za偶yczy艂 sobie luksusowego samochodu, na co d偶inn w osobie Elli odpowiedzia艂:

- Jest tw贸j.

Wszyscy troje wyszli na ulic臋 i Hal powiedzia艂, 偶e samo­ch贸d nale偶y do niego, 偶e zap艂aci艂 za niego ka偶dego centa i zaprosi艂 obie kobiety, 偶eby wsiad艂y. Gdy usadowi艂y si臋 z ty艂u, Mary powiedzia艂a do Elli, nie do Hala:

- Wielkie dzi臋ki. To wspania艂e. Chyba za chwil臋 oszalej臋.

Hal jecha艂 North Meridian Street, pokazuj膮c na okaza艂e domy po obu stronach ulicy. Za ka偶dym razem, gdy to robi艂, Mary m贸wi艂a, 偶e nie chce nic takiego, 偶e je艣li o ni膮 chodzi, Hal mo偶e wyrzuci膰 swoj膮 cudown膮 lamp臋 przez okno. W rzeczywisto艣ci by艂a ogromnie zdenerwowana, 偶e jej m膮偶 wykorzystuje i upokarza jej now膮 przyjaci贸艂k臋, Ell臋.

Hal zatrzyma艂 samoch贸d przed francuskim zamkiem, kt贸ry w艂a艣nie wyka艅czali robotnicy. Wy艂膮czy艂 silnik, potar艂 lamp臋, uruchomi艂 brz臋czyk i za偶膮da艂:

- D偶innie, daj mi nowy dom przy North Meridian Street pi臋膰 tysi臋cy sze艣膰set czterdzie艣ci cztery.

- Nie musisz tego robi膰 - powiedzia艂a Mary do Elli. ­- Nie odpowiadaj mu.

- Zap艂acono mi za to! - rozz艂o艣ci艂a si臋 na ni膮 Ella. Jej wymowa i akcent by艂y typowe dla jej rasy, klasy i stopnia wykszta艂cenia. Nagle j臋kn臋艂a. Zaczyna艂 si臋 por贸d.

***

Zawie藕li Ell臋 Rice do szpitala miejskiego, jedynego, kt贸ry przyjmowa艂 Murzyn贸w. Urodzi艂a zdrowego ch艂opczyka. Za szpital zap艂aci艂 Hal.

Hal i Mary zabrali j膮 z dzieckiem do swego nowego domu. Stary zosta艂 wystawiony na sprzeda偶. Mary, kt贸ra sama nie mog艂a mie膰 dziecka, przeznaczy艂a jedn膮 z siedmiu sypial艅 dla matki i niemowl臋cia. By艂a 艣licznie umeblowana, wytape­towana i wyposa偶ona w mn贸stwo zabawek, kt贸rymi dziecko nie mog艂o si臋 bawi膰, poniewa偶 by艂o jeszcze za ma艂e. Matka i dziecko mieli oddzieln膮 艂azienk臋.

Niemowl臋 zosta艂o ochrzczone w murzy艅skim ko艣ciele, Mary uczestniczy艂a w uroczysto艣ci, Hal nie. Prawie ze sob膮 nie rozmawiali. Ella da艂a male艅stwu na imi臋 Irwin, na cze艣膰 ludzi, kt贸rzy byli dla niej tacy dobrzy. Nazwisko ch艂opczyk nosi艂 po niej. Nazywa艂 si臋 Irwin Rice.

Mary nigdy nie kocha艂a Hala, ale udawa艂o jej si臋 go lubi膰. To by艂a jej praca. W tamtych czasach kobiety mia艂y niewiele sposob贸w zarabiania pieni臋dzy, ona za艣 nie odziedziczy艂a 偶adnego spadku i nie odziedziczy, dop贸ki Hal nie umrze. Hal nie by艂 g艂upszy od wi臋kszo艣ci m臋偶czyzn, kt贸rych zna艂a, a
z pewno艣ci膮 nie chcia艂a by膰 sama. Mieli czarnego ogrodni­ka, czarn膮 praczk臋 i bia艂膮 s艂u偶膮c膮 z Irlandii, kt贸ra mieszka艂a w rezydencji. Mary upar艂a si臋, 偶e b臋dzie gotowa膰. Ella Rice proponowa艂a, 偶e b臋dzie to robi艂a, przynajmniej dla siebie, ale nikomu poza Mary nie wolno by艂o zajmowa膰 si臋 garnkami.

Mary tak straszliwie nienawidzi艂a nowego domu i gigan­tycznego samochodu, kt贸ry j膮 偶enowa艂, 偶e nie potrafi艂a ju偶 nawet lubi膰 Hala. Ta sytuacja by艂a dla Hala trudna do zniesienia, bardzo trudna, jak zreszt膮 艂atwo sobie wyobrazi膰. Kobieta, kt贸r膮 po艣lubi艂, nie tylko nie darzy艂a go mi艂o艣ci膮 czy nawet jej namiastk膮, lecz przela艂a j膮 w zwielokrotnionym stopniu na dziecko czarne jak as pikowy!

Hal nie zdradzi艂 nikomu w pracy, jak wygl膮da jego domo­wa sytuacja, poniewa偶 wyszed艂by na mi臋czaka. S艂u偶膮ca Irlandka tak w艂a艣nie go traktowa艂a, jak gdyby to Mary stanowi艂a prawdziw膮 si艂臋, szalona jak pluskwa.

Oczywi艣cie, Ella Rice s艂a艂a swoje 艂贸偶ko i utrzymywa艂a swoj膮 sypialni臋 i 艂azienk臋 w absolutnej czysto艣ci. Nie uwa­偶a艂a, 偶e sytuacja jest normalna, ale co mog艂a na to poradzi膰? Ella karmi艂a dziecko, tote偶 jedzenie dla niej by艂o przed­miotem szczeg贸lnej troski. Nie jada艂a na dole z Irwinami. Mary nie dopuszcza艂a nawet my艣li, 偶eby jad艂a ze s艂u偶膮cymi w kuchni. Ella zabiera艂a na g贸r臋 wszystko, co Mary dla niej ugotowa艂a, i jad艂a w sypialni.

W pracy Hal zarabia艂 coraz wi臋cej, handluj膮c akcjami i obligacjami innych ludzi, ale te偶 sam inwestowa艂 ostro na boku w akcje i w obligacje. „Na boku” oznacza艂o, 偶e p艂aci艂 jedynie cz臋艣膰 pe艂nej ceny papier贸w warto艣ciowych, a reszt臋 by艂 winien biuru maklerskiemu, w kt贸rym pracowa艂. A wte­dy warto艣膰 akcji sz艂a w g贸r臋, poniewa偶 inni ludzie rzucali si臋 na nie, i Hal je sprzedawa艂. Sp艂aca艂 d艂ug w biurze makler­skim, a reszt臋 zysku zatrzymywa艂.

M贸g艂 w ten spos贸b kupi膰 wi臋cej akcji „na boku”.

***

W trzy miesi膮ce po epizodzie z cudown膮 lamp膮 nast膮pi艂 krach na gie艂dzie. Akcje, kt贸re Hal kupi艂 na boku, sta艂y si臋 bezwarto艣ciowe. Nieoczekiwanie wszyscy doszli do wniosku, 偶e s膮 zbyt drogie za ka偶d膮 cen臋. W ten spos贸b to, co Hal by艂 winien biuru maklerskiemu i z kolei biuro maklerskie ban­kowi, przekroczy艂o warto艣膰 wszystkiego, co posiada艂 - no­wego domu, nie sprzedanego starego domu, mebli, samo­chodu i tak dalej. I tyle!

Nawet w dobrych czasach nie kochano go w domu, tote偶 Hal wyszed艂 przez okno na siedemnastym pi臋trze bez spado­chronu. W ca艂ym kraju niekochani m臋偶czy藕ni, wykonuj膮cy podobn膮 prac臋 jak Hal, wyskoczyli z okien bez spadochro­n贸w. Bank przej膮艂 ca艂e mienie - obydwa domy, jak r贸wnie偶 samoch贸d. Nast臋pnie bank splajtowa艂 i ka偶dy, kto trzyma艂 w nim oszcz臋dno艣ci, r贸wnie偶.

Mary mia艂a gdzie si臋 uda膰, a mianowicie do domu na farmie jej owdowia艂ego ojca w pobli偶u miasta Crawfords­ville. Jedynym miejscem, o kt贸rym mog艂a my艣le膰 Ella Rice, by艂 murzy艅ski ko艣ci贸艂, w kt贸rym ma艂y zosta艂 ochrzczony. Mary pojecha艂a z nimi. Spa艂o tam wiele matek z ma艂ymi dzie膰mi, staruszk贸w, kalek, a nawet absolutnie zdrowych m艂odych ludzi. Jedzenia by艂o do艣膰. Mary nie pyta艂a, sk膮d je maj膮. Tutaj po raz ostatni widzia艂a Ell臋 i Irwina Rice'贸w. Ella jad艂a, po czym mia艂a nakarmi膰 dziecko.

W domu ojca Mary przecieka艂 dach i wy艂膮czono pr膮d. Ale ojciec przyj膮艂 j膮. Jak偶e mog艂o by膰 inaczej? Opowiedzia艂a mu o bezdomnych w murzy艅skim ko艣ciele. Spyta艂a go, jak my艣li, co stanie si臋 z nimi
w tych okropnych czasach.

- Biedacy zaopiekuj膮 si臋 biedakami - odpowiedzia艂.

Coda do mojego pisarstwa dla periodyk贸w

Niekt贸re z zamieszczonych tutaj opowiada艅 zosta艂y zredagowane specjalnie do tej ksi膮偶ki, z mniejszymi lub wi臋kszymi modyfika­cjami. Powinienem by艂 to zrobi膰 wraz z redaktorami, jeszcze zanim ukaza艂y si臋 po raz pierwszy w druku. Ponowna lektura trzech z nich tak mnie przygn臋bi艂a - albowiem przes艂anki i postacie by艂y ogromnie obiecuj膮ce, natomiast rozwi膮zanie sytuacji kompletnie idiotyczne - 偶e praktycznie napisa艂em zako艅czenie od nowa, zanim zdo艂a艂em si臋 powstrzyma膰. Niewielka redakcja! By艂y to: Niebies­koszary smok, Ch艂opiec, kt贸ry nienawidzi艂 dziewcz膮t i Cudowna lampa Hala Irwina. Tak jak skamieliny s膮 fa艂szerstwem
w rodzaju cz艂owieka z Piltdown, ja by艂em na wp贸艂 istot膮 ludzk膮, na wp贸艂 orangutanem.

Niezale偶nie od tego, jak niezr臋cznie pisa艂em w swoich pocz膮t­kach, zdarza艂y si臋 czasopisma, kt贸re publikowa艂y wypociny takich orangutan贸w. By艂y r贸wnie偶 takie, kt贸re nie dotkn臋艂yby moich tekst贸w nawet w gumowych r臋kawiczkach. Nie czu艂em si臋 obra偶ony ani si臋 nie wstydzi艂em. Rozumia艂em to. By艂em niczym, a najwy偶ej kim艣 nader skromnym. Pami臋tam film rysunkowy, kt贸ry widzia艂em dawno temu. Psychiatra m贸wi w nim do pacjenta: „Nic ma pan kompleksu ni偶szo艣ci. J e s t pan gorszy”. Skoro pacjenta sta膰 na psychiatr臋, zarabia jako艣 na 偶ycie, mimo wrodzonej po艣lednio艣ci. To r贸wnie偶 m贸j przypadek i dow贸d na to, 偶e si臋 poprawi艂em.

Dzi臋ki popularnym czasopismom wdro偶y艂em si臋 do pracy literac­kiej. Taka p艂atna praktyka pisarska, przy niskich wymaganiach, je艣li idzie o realizacj臋, ju偶 od dawna nie istnieje. Moja by艂a sposob­no艣ci膮, bym pozna艂 siebie lepiej. Ci, kt贸rzy pisali po to, by nie艣mia艂o publikowa膰 utwory literackie, odnosili t臋 korzy艣膰, poza rozwijaniem talentu i wyrabianiem si臋, 偶e wiedzieli ju偶, na co ich sta膰 i kim s膮.

By膰 mo偶e wi臋cej ni偶 kiedykolwiek Amerykan贸w wyrusza obecnie w podr贸偶 ku poznaniu samego siebie przez pisanie opowiada艅, bez wzgl臋du na konsekwencje. Ka偶dego roku prowadz臋 wyk艂ady w o艣miu college'ach i uniwersytetach i robi臋 to ju偶 od dwudziestu lat. Po艂owa z tych stu sze艣膰dziesi臋ciu instytucji ma pisarza zwi膮zane­go z ni膮, ale nie prowadzi 偶adnych kurs贸w tw贸rczego pisania. Gdy zrezygnowa艂em z pracy w General Electric, by po艣wi臋ci膰 si臋 pisaniu, istnia艂y tylko dwa takie kursy, jeden na Uniwersytecie w Iowa, drugi w Stanford, gdzie studiuje obecnie c贸rka mojego prezydenta.

Wzi膮wszy pod uwag臋, 偶e nie ma w dzisiejszych czasach mo偶­liwo艣ci, by utrzyma膰 si臋 z pisania opowiada艅, a je艣li chodzi o powie­艣ci szanse powodzenia wynosz膮 jeden do tysi膮ca, kursy tw贸rczego pisania by艂yby postrzegane jako oszustwo, tak jak traktowano by kursy farmaceutyczne, gdyby nie by艂o aptek. Tak czy inaczej, studenci sami 偶膮dali organizowania kurs贸w tw贸rczego pisania, w贸wczas gdy walczyli o wiele innych spraw, nami臋tnie i chaotycz­nie, podczas wojny wietnamskiej.

Uzyskali wtedy to, co maj膮 obecnie ich dzieci, a mianowicie t a n i spos贸b uzewn臋trzniania tego, co w nich siedzi, zobaczenia czarno­-bia艂ego obrazu, kim s膮 i kim mog膮 zosta膰. Wyr贸偶ni艂em s艂owo „tani”, poniewa偶 nakr臋cenie filmu czy przedstawienia telewizyjnego poch艂a­nia mas臋 pieni臋dzy. Nie m贸wi膮c o tym, 偶e cz艂owiek musi mie膰 do czynienia z wszelk膮 szumowin膮, gdy pr贸buje co艣 zrobi膰.

Jest wiele o艣rodk贸w uniwersyteckich, a tak偶e miejscowych gazet, tygodnik贸w lub miesi臋cznik贸w, kt贸re publikuj膮 opowiadania, ale nie p艂ac膮 za nie. Do licha, przecie偶 zajmowanie si臋 sztuk膮 nie jest sposobem zarabiania pieni臋dzy. To spos贸b na wewn臋trzne wzbo­gacanie cz艂owieka.

Bon voyage.

Nadal pisuj臋 od czasu do czasu do periodyk贸w, ale tylko w贸w­czas, gdy mnie kto艣 o to poprosi, i nie s膮 to utwory literackie. Nie jestem ju偶 dynamicznym zapale艅cem jak niegdy艣. 艢wietny alter­natywny tygodnik
z Indianapolis, „NUVO”, poprosi艂 mnie zaled­wie miesi膮c temu, 偶ebym napisa艂 nieodp艂atnie esej o tym, jak to jest by膰 rodowitym mieszka艅cem 艢rodkowego Zachodu. Odpowiedzia­艂em w spos贸b nast臋puj膮cy:

Jest-偶e gdzie cz艂owiek, s膮-偶 gdzie samoluby,

Co nigdy w sercu, nigdy w my艣lach swoich,

Nie rzekli z czuciem mi艂o艣ci i chluby:

„To jest ojczyzna, to kraj ojc贸w moich!”

Znane wys艂awianie bezmy艣lnego patriotyzmu przez Szkota, sir Waltera Scotta (1771-1832), odarte
z szowinistycznego roman­tyzmu, sprowadza si臋 jedynie do tego: ludzie przychodz膮 na ten 艣wiat dla w艂asnego dobra, instynktownie terytorialni jak szare wilki lub pszczo艂y. Niedawno ludzie, kt贸rzy zab艂膮kali si臋 zbyt daleko od miejsca urodzenia i krewnych, podobnie jak wszystkie inne zwierz臋ta, pope艂niali samob贸jstwo.

Obawa, by nie przekroczy膰 w艂a艣ciwie poj臋tych granic geograficz­nych, nadal ma uzasadnienie w wielu cz臋艣ciach 艣wiata, na przyk艂ad w europejskiej Jugos艂awii czy w afryka艅skiej Rwandzie. Dzi臋ki Bogu jednak
w przewa偶aj膮cej cz臋艣ci Ameryki P贸艂nocnej jest to obecnie zb臋dny instynktowny baga偶. Egzystuje w tym kraju, jak to cz臋sto bywa z zanikaj膮cymi instynktami prze偶ycia, jako uczucia i zachowa­nia, w wi臋kszo艣ci nieszkodliwe, kt贸re mog膮 by膰 nawet zabawne.

Dlatego ja oraz miliony podobnych mnie m贸wi膮 nieznajomym, 偶e pochodz膮 ze 艢rodkowego Zachodu, jak gdyby nale偶a艂 nam si臋 za to jaki艣 medal. Wszystko, co mog臋 powiedzie膰 na nasz膮 obron臋, to 偶e rodowici teksa艅czycy lub brookly艅czycy zachowuj膮 si臋 jeszcze bardziej niedorzecznie i s膮 jeszcze bardziej pr贸偶ni, je艣li idzie o ich przynale偶no艣膰 terytorialn膮.

Niezliczone filmy o Teksa艅czykach i brookly艅czykach stanowi膮 lekcj臋 dla takich ludzi, jak maj膮 zachowywa膰 si臋 bardziej stereo­typowo. Dlaczego nie ma film贸w o podobno typowych bohaterach 艢rodkowego Zachodu, modelach, do kt贸rych mogliby si臋 w贸wczas upodabnia膰?

W tej chwili wyr贸偶nia mnie jedynie niezno艣nie nosowa wymowa.

Co do mojej wymowy: gdy by艂em w wojsku podczas drugiej wojny 艣wiatowej, bia艂y po艂udniowiec spyta艂 mnie: „Czy musisz m贸wi膰 w taki spos贸b?”.

Mog艂em mu odpowiedzie膰: „Tak? Moi przodkowie przynajmniej nigdy nie mieli niewolnik贸w”, ale 膰wiczenia w strzelaniu w Fort Bragg w Karolinie P贸艂nocnej nie wyda艂y mi si臋 ani odpowiedni膮 chwil膮, ani odpowiednim miejscem, 偶eby si臋 z nim rozprawi膰.

Mog艂em doda膰, 偶e wiele najwspanialszych przem贸wie艅 w historii Ameryki zosta艂o wyg艂oszonych przez ludzi o takiej nosowej wy­mowie, z typowym 偶ydowskim 艣piewnym akcentem, nie wy艂膮czaj膮c mowy Abrahama Lincolna w Gettysburgu, w stanie Illinois, albo przem贸wienia Eugene'a V. Debsa w Terre Haute, w stanie Indiana: „Dop贸ki istnieje klasa ni偶sza, jestem w niej; dop贸ki istniej膮 elemen­ty przest臋pcze, jestem poza nimi; dop贸ki jest cho膰 jeden cz艂owiek w wi臋zieniu, nie jestem wolny”.

Zachowa艂em dla siebie, 偶e gdy by艂em ma艂ym ch艂opcem, w grani­cach Indiany znajdowa艂o si臋 nie tylko miejsce urodzenia Eugene'a V. Debsa, lecz r贸wnie偶 kwatera g艂贸wna Ku Klux Klanu.

Illinois mia艂o Carla Sandburga i Ala Capone.

Wszelkie rasy i podrasy oraz ich mieszanki zamieszkuj膮 艢rodkowy Zach贸d. Ja sam jestem czystej krwi Niemcem. Nasza wymowa nie jest absolutnie jednolita. Moje m贸wienie z akcentem nosowym jest do艣膰 typowe tylko dla Amerykan贸w pochodzenia europejskiego, wycho­wuj膮cych si臋 w pewnej odleg艂o艣ci na p贸艂noc od dawnych Skonfedero­wanych Stan贸w Ameryki. Gdy zacz膮艂em pisa膰 ten esej, wyda艂o mi si臋, 偶e daremnie trac臋 czas, 偶e mo偶na nas opisa膰 en masse, zaznaczaj膮c tylko, kim nie jeste艣my. A nie jeste艣my Teksa艅czykami, brookly艅czykami, Kalifornijczykami, po艂udniowcami i tak dalej.

Aby udowodni膰 sobie samemu szale艅stwo odr贸偶niania nas od Amerykan贸w urodzonych gdziekolwiek indziej, wyobrazi艂em sobie t艂um na Pi膮tej Alei w Nowym Jorku, gdzie teraz mieszkam, oraz inny t艂um na State Street
w Chicago, gdzie ucz臋szcza艂em na uniwer­sytet i pracowa艂em jako dziennikarz p贸艂 wieku temu. Nie myli艂em si臋 co do podobie艅stwa twarzy, ubra艅 i widoczn
ych nastroj贸w.

Im d艂u偶ej jednak my艣la艂em o mieszka艅cach Chicago, tym bardziej uderza艂a mnie ich ogromna liczebno艣膰. To by艂o niemal jak muzyka, kt贸rej nie s艂ycha膰 w Nowym Jorku, Bostonie, San Francisco czy Nowym Orleanie.

Przypomina艂o mi to jezioro Michigan, bezmiar czystej wody.

Nigdzie indziej na p贸艂kuli p贸艂nocnej nie ma tak ogromnych akwen贸w czystej wody, jak nasze Wielkie Jeziora,
z wyj膮tkiem Azji, gdzie jest tylko jezioro Bajka艂. A zatem jednak co艣 wyr贸偶nia rodowitych mieszka艅c贸w 艢rodkowego Zachodu. Tam, gdzie si臋 urodzili艣my, otacza艂y nas niewiarygodne ilo艣ci s艂odkiej wody, w jeziorach, strumieniach i rzekach, w kroplach deszczu i 艣nie偶nych zaspach. I nigdzie ani kropli s艂onej wody!

Nawet moje kubki smakowe s膮 typowe dla tego regionu kraju. Gdy za偶ywam k膮pieli w Atlantyku czy Pacyfiku, woda ma dla mnie ohydny smak, mimo 偶e w rzeczywisto艣ci nie jest bardziej obrzydliwa - dop贸ki jej nie po艂kniesz - od roso艂u z kury.

W czasach naszego dzieci艅stwa otacza艂y nas i nasze matki r贸wnie偶 miliony akr贸w ziemi uprawnej, tak p艂askiej jak st贸艂 bilardowy i tak t艂ustej jak ciasto czekoladowe. 艢rodkowy Zach贸d nie jest pustyni膮.

Gdy si臋 urodzi艂em w 1922 roku, prawie w sto lat po tym, jak Indiana zosta艂a dziewi臋tnastym stanem Unii, 艢rodkowy Zach贸d ju偶 szczyci艂 si臋 konstelacj膮 miast z orkiestrami symfonicznymi, muzeami, bibliotekami, wy偶szymi uczelniami, szko艂ami muzycz­nymi, akademiami sztuk pi臋knych, przypominaj膮cych monarchi臋 austro-w臋giersk膮 przed pierwsz膮 wojn膮 艣wiatow膮. Mo偶na by po­wiedzie膰, 偶e Chicago by艂o naszym Wiedniem, Cincinnati naszym Budapesztem, a Cleveland naszym Bukaresztem.

Dla mnie, kt贸ry wyrasta艂em w takim mie艣cie, instytucje kul­turalne by艂y czym艣 tak powszednim jak posterunki policji czy stra偶 po偶arna. Dlatego nie by艂o niczym dziwnym, 偶e m艂ody cz艂owiek marzy艂 o tym, by zosta膰 artyst膮 lub intelektualist膮, je艣li nie poli­cjantem czy stra偶akiem. Ja o tym marzy艂em. I wielu innych podob­nych do mnie.

Takie prowincjonalne stolice, jak by je nazywano w Europie, by艂y uroczo samowystarczalne w dziedzinie sztuk pi臋knych. Cza­sami dyrygent Orkiestry Symfonicznej Indianapolis bywa艂 u nas na kolacji, podobnie zreszt膮 jak pisarze, malarze i architekci (kt贸rym by艂 r贸wnie偶 m贸j ojciec), ciesz膮cy si臋 lokaln膮 s艂aw膮.

Uczy艂em si臋 gry na klarnecie u najlepszego klarnecisty z naszej orkiestry symfonicznej. Pami臋tam jej wykonanie Uwertury l8I2 Czajkowskiego, gdzie huk dzia艂 imitowa艂 policjant strzelaj膮cy 艣lepymi nabojami do pustego pojemnika na 艣mieci. Zna艂em tego policjanta. Czasami strzeg艂 przej艣cia dla pieszych, z kt贸rego korzys­tali uczniowie szko艂y numer 43, mojej szko艂y, szko艂y imienia Jamesa Whitcomba Rileya.

W tej sytuacji nie dziwi fakt, 偶e 艢rodkowy Zach贸d jest kolebk膮 tylu artyst贸w r贸偶nej rangi, od 艣wiatowej klasy do przeci臋tnych, co prowincjonalne stolice i miasta w Europie.

Nie widz臋 powodu, 偶eby ten zadowalaj膮cy stan rzeczy nie mia艂 trwa膰 w niesko艅czono艣膰, chyba 偶e zostan膮 wycofane fundusze na nauk臋 i celebrowanie sztuki, zw艂aszcza w systemie szk贸艂 pu­blicznych.

Uczestniczenie w sztuce nie jest po prostu jednym z wielu mo偶­liwych sposob贸w zarabiania na 偶ycie, zanikaj膮cym zawodem na progu dwutysi臋cznego roku. Uczestniczenie w sztuce, w gruncie rzeczy, nie ma nic wsp贸lnego z zarabianiem na utrzymanie. Uczest­niczenie w sztuce, mimo 偶e nie nagrodzone bogactwem czy s艂aw膮, jest drog膮 rozwoju wewn臋trznego, co jest zgodne z inspirowaniem przez 艢rodkowy Zach贸d swojej m艂odzie偶y do odkrywania samych siebie.

Jednak偶e 偶adni arty艣ci, sk膮dkolwiek pochodzili, nawet Szekspir, Beethoven, James Whitcomb Riley, nie zmienili biegu 偶ycia tak wielu ludzi na ca艂ej planecie, jak nasi czterej prostacy w Ohio, dwaj w Dayton i dwaj
w Akron. Jak偶e 偶a艂owa艂em, 偶e Dayton i Akron nie le偶膮 w Indianie! Ohio mog艂o mie膰 Kokomo i Gary.

Orville i Wilbur Wright mieszkali w Dayton w 1903 roku, gdy wynale藕li aeroplan.

Doktor Robert Holbrook Smith i William Griffith Wilson miesz­kali w Akron w 1935 roku, gdy obmy艣lili dwana艣cie krok贸w do trze藕wo艣ci Anonimowych Alkoholik贸w. W por贸wnaniu ze Smithem i Wilsonem, Zygmunt Freud by艂 cz艂owiekiem bez fantazji, je艣li idzie o leczenie zaburze艅 umys艂owych.

To przechodzi ludzkie poj臋cie! Reszta 艣wiata musi to jako艣 prze艂kn膮膰. A Cole Porter, Hoagy Carmichael, Frank Lloyd Wright, Louis Sullivan, Twyla Tharp, Bob Fosse, Ernest Hemingway, Saul Bellow, Mike Nichols, Elaine May. Toni Morrison!

Larry Bird!

Nowy Jork, Boston i inne nadatlantyckie porty uwa偶aj膮 Europ臋 za wp艂ywowego, cz臋sto natr臋tnego s膮siada. Mieszka艅cy 艢rodko­wego Zachodu - nie. Wielu z nas, kt贸rych przodkowie pochodz膮 z Europy, nie ma poj臋cia o przesz艂o艣ci naszych rodzin w Starym 艢wiecie i tamtej kulturze. Nasze jedyne dziedzictwo jest ameryka艅­skie. Gdy Niemcy wzi臋li mnie do niewoli podczas drugiej wojny 艣wiatowej, jeden z nich spyta艂 mnie: „Czemu walczysz ze swoimi bra膰mi?”. Nie mia艂em poj臋cia, o czym m贸wi...

Anglo-Amerykanie i Afro-Amerykanie, kt贸rych przodkowie przybyli na 艢rodkowy Zach贸d z Po艂udnia, zwykle s膮 bardziej 艣wiadomi swego pochodzenia ni偶 ja - oczywi艣cie w Dixie, a nie na Wyspach Brytyjskich czy w Afryce.

Po艂o偶enie geograficzne mo偶e da膰 wszystkim mieszka艅com 艢rod­kowego Zachodu - je艣li na to pozwol膮 - opr贸cz s艂odkiej wody i 偶yznej gleby, respekt dla urodzajnego kontynentu rozci膮gaj膮cego si臋 we wszystkich kierunkach.

Sprawia, 偶e stajesz si臋 religijny. Zapiera ci dech w piersi.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Vonnegut Kurt Tabakiera z?gombo (2)
Vonnegut Kurt Tabakiera z?gombo
Vonnegut Kurt Tabakiera z Bagombo
Vonnegut Kurt [Galapagos]
Vonnegut, Kurt Matka noc
Vonnegut Kurt Kocia Kolyska
Vonnegut Kurt Galapagos
Vonnegut Kurt Rzeznia numer piec
Vonnegut Kurt Rze藕nia numer pi臋膰
Vonnegut Kurt Matka Noc
Vonnegut Kurt Kocia Ko艂yska
Vonnegut Kurt Niech pana B贸g b艂ogos艂awi, panie Rosewater
Vonnegut Kurt Pies Tomasza Edisona
Vonnegut Kurt Losy gorsze od smierci
Vonnegut Kurt Galapagos (SCAN dal 688)
Vonnegut Kurt Niech pana B贸g b艂ogoslawi, panie Rosewater
Vonnegut Kurt Losy gorsze od 艣mierci
Vonnegut Kurt Niech pana Bog blogoslawi
Vonnegut Kurt Wampetery, foma i granfalony

wi臋cej podobnych podstron