109


20 września 2009 Dyktatura egalitarystów... Przypadek to, czy konieczność? Według duchowego przywódcy rządzących dzisiaj w Stanach Zjednoczonych i Europie- socjalistów, Karola Marksa- życie nasze jest zdeterminowane przez konieczność, bo prawdziwa wolność- to uświadomiona konieczność. Tak jak prawdziwa niewola- to wolność. Przypomnę państwu orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego w sprawie przymusowego zapinania pasów bezpieczeństwa, a tak naprawdę pasów niebezpieczeństwa. „Pasy ograniczają wolność, ale poprawiają bezpieczeństwo”(????) To tak naprawdę wszyscy- według tej formuły- powinnyśmy siedzieć w więzieniach, bo tam - przynajmniej teoretycznie - jest bezpiecznie, a wolność(???) Co prawda w polskich więzieniach jest o tyle niebezpiecznie, że szaleje w nich  plaga samobójstw, ale to jest oczywiście przypadek, pardon - konieczność? Bo konieczność truje sobie drogę poprzez przypadki więziennych samobójstw.. Chociaż są wyjątkowe przypadki nieocierające się o konieczność.. Pewna para w Wielkiej Brytanii naprawdę nie miała szczęścia przed ślubem. Rzecz zaczęła się od przygotowania ceremonii. Hotel, w którym zamówili przyjęcie weselne został zamknięty, zbankrutował. Potem zbankrutował sklep z sukniami dla druhen(???). Przypadek czy konieczność? Następnie zbankrutowała linia lotnicza, którą nowożeńcy mieli polecieć w podróż poślubną do Grecji(????)  Jakby sam Pan Bóg przestrzegał nowożeńców, żeby się nie wiązali.. I jakby tego było mało, państwo młodzi chcieli w czasie miesiąca miodowego pójść na koncert Michaela Jacksona… Ale ten zmarł! Para się nie poddała- zobaczymy, jaka ją czeka przyszłość. Natomiast my musimy poddać się nowemu zaleceniu  Unii Europejskiej, a zalecenie to dotyczy wymiany wszystkich wind(????)… Których żywotność przekroczyła dwadzieścia lat(???).

A „Góral ma na głowie kapelusz, spodnie i kierpce”- napisał jakiś geniusz w wypracowaniu, wychowany i nauczony w państwowej szkole. Wymiana wind, to rzecz oczywiście  chwalebna, potrzebna i niezbędna. I cieszę się, że Komisja Europejska się takimi sprawami zajmuje. Jest dla nas jak ojciec, jak kochająca nas matka, jak sentymentalny wuj… Chce dla nas dobrze! Dobrze, że zalecenie nie dotyczy wind dziesięcioletnich, albo i młodszych. Bo wtedy byłby problem większy, a tak jest mniejszy. No i dobrze, że Komisja Europejska  ma takie kompetencje. Bo sami byśmy tego nie zrobili. Zostaniemy zdyscyplinowani i nareszcie będziemy jeździć bezpiecznymi windami.. To tak jak z  samochodami. Ciągle gdzieś w tubach propagandowych słyszę, że zalewają nas stare samochody, to znaczy stare - to są te powyżej dziesięciu lat żywotności.(!!!). Chciałbym, żeby każdy Polak miał” starego” dziesięcioletniego mercedesa, audi czy BMW.. Daj  Boże! Ale swojego, zapłaconego i nie na kredyt, czy leasing.. ale własnego.. BO straszenie starością ma na celu napędzenie klientów na kupowanie nowych samochodów. I dobrze, że jeszcze nie ma przymusu jeżdżenia samochodami nowymi, bo nie każdego byłoby stać. Ale jak zajdzie taka potrzeba, to decydenci socjalistyczni i reglamentujący  wprowadzą administracyjny przymus jeżdżenia na przykład minimum pięcioletnimi, i co zrobimy, wobec takiej tyranii? Wmówią propagandowo,  że stare samochody niszczą nowe drogi i każdy będzie musiał- jak będzie chciał jeździć- wymienić stary samochód na nowy.. Na razie dopłacają z pieniędzy wszystkich podatników do likwidowania starych, żeby móc sobie kupić nowe... Nie znam oczywiście stanu polskich wind, ale chyba właściciele domów, na których stanie  są te windy najlepiej wiedzą, co mają z nimi robić, żeby się nie pourywały i nie pozabijały ludzi. Zresztą windy  mają chyba jakieś zabezpieczenia i  są, - chociaż w minimalnym stopniu - konserwowane. To znaczy, że cała ta robota- psu na budę się  zdaje! Czerwoni komisarze europejscy wiedzą lepiej! I przymuszają, na razie zaleceniami, tak jak Parlament Europejski, wydając zalecenie w sprawie homoseksualistów w 2002 roku, nie wiedział, że sędzina wydając wyrok w Szczecinie w sprawie kobiety, która homoseksualistę nazwała nieładnie „pedałem”,  spowoduje, że wspomniana sędzina oprze się jedynie na zaleceniu, a nie na prawie(????). I dołożyła delikwentce, na dokładkę 15 000 złotych do zapłacenia(????). Już nawet nie uchwalają demokratycznie przegłosowując większościowo. Wystarczy zalecenie! Idziemy w kierunku kompletnej uznaniowości, jeśli chodzi o Lewo, paradon- Prawo. Bo jak mówi i pisał duchowy przywódca rządzących obecnie Europą socjalistów, socjaldemokrata Włodzimierz Ilijcz Lenin” Prawo to przeżytek burżuazyjny”(???) I słuszna jego racja.. Po co prawo - wystarczą trybunały z rewolucyjną czujnością, i niech orzekają po uważaniu.. Żeby tylko było sprawiedliwie i rewolucyjnie i społecznie.. I możemy sobie krzyczeć ile dusza zapragnie, że bezprawie, że anarchia, że uznaniowość.. Tak jak ten uczeń pod drzwiami, o którym nauczycielka opowiadała rodzicom:” Państwa syn krzyczał pod drzwiami, ty ch….. aż ochrypł”(!!!) Na razie będzie trwał proces wymiany wind, potem samochodów, potem przystanków autobusowych wraz z autobusami,  kajaków, statków, samolotów i innych gadżetów współczesnej cywilizacji, ale nie spokojnie, w miarę zrównoważonych decyzji właścicieli, ale administracyjnie, pod dyktando i dyktaturę  egalitarystów europejskich.. W międzyczasie nastąpi w Scotland Yardzie wymiana policjantów, bo do tego zobowiązują  policję jakieś tam zalecenia  czy przepisy europejskie. Chodzi o to,  że policja angielska musi zatrudnić u siebie określoną  liczbę Cyganów do pełnienia w niej służby(???). Kiedyś mówiło się, że „Cygan tylko raz przejdzie przez wieś”. Dzisiaj już tego powiedzenia się nigdzie nie usłyszy.. Obowiązuje nowy rodzaj cenzury, polit- poprawnościowej.. I nie ważnym jest, czy dany Cygan coś potrafi, czy też nie.. Ważne jest, że musi- przy pomocy parytetu narodowościowego - być policjantem! Jak tak dalej pójdzie, to w Scotland Yardzie będą musieli być parytetowo potraktowani: homoseksualiści obydwu płci, Murzyni, Chińczycy, muzułmanie, filateliści, kobiety,  Mormoni, recydywiści- w ramach resocjalizacji, niepełnoprawni i ruchowo i umysłowo oraz wędkarze? Ktoś  z decydentów socjalistycznych musi mieć wysoką ideologiczną gorączkę, która - jak ktoś słusznie zauważył- „spływała mu z czoła”(???) I nie zbił termometru, jak radził swojego czasu pan Lech Wałęsa… I nie pomoże tutaj, kolejna hucpa pt. „Solidarność kobiet w demokracji”(???) Nie dość, że solidarność, to jeszcze w demokracji(???). Nie będzie z tego nic dobrego; ani z faszyzmu, pod przykrywką solidarności, ani z demokracji.-. pod przykrywką wolności. Albo demokracja- albo wolność! Tertium non datur! WJR

Point de reveries! Trudno było wybrać gorszy moment na ogłoszenie odstąpienia od projektu umieszczenia tarczy antyrakietowej w Polsce i w Czechach, niż 17 września, - kiedy w Polsce wspomina się rocznicę sowieckiego „noża w plecy” w 1939 roku. Ale prezydent Obama zdecydował się na ogłoszenie swojej decyzji właśnie tego dnia, więc mamy dwie możliwości; albo stało się to przypadkiem, albo data zakomunikowania tej decyzji została wybrana specjalnie, by przy pomocy tej ostentacji przekonać nas, żebyśmy pozbyli się wszystkich iluzji. „Point de reveries, messieurs”(żadnych marzeń, panowie) - jak powiedział rosyjski cesarz Aleksander II 23 maja 1856 roku, podczas wizyty w Warszawie. Jak ta historia się powtarza! Żeby było jasne - nie tyle chodzi o tarczę antyrakietową, która od pewnego czasu, a konkretnie - od czasu, kiedy amerykański Kongres nie dał na nią pieniędzy - funkcjonowała w retoryce politycznej jako rodzaj kwiatu paproci, ale o zasadniczą zmianę amerykańskiej polityki, która oznacza wycofanie się USA z aktywnej polityki w Europie. Zapowiedzią tego, co dzisiaj zostało tylko oficjalnie potwierdzone, było berlińskie przemówienie kandydata Partii Demokratycznej na prezydenta USA Baracka Obamy, które 250 tysięcy Niemców wynagrodziło frenetyczną owacją. Zresztą nie tylko jego. Jeszcze w grudniu ubiegłego roku Kondoliza oświadczyła, że Stany Zjednoczone nie będą forsowały uczestnictwa Gruzji i Ukrainy w NATO, a tylko „umacniały tam demokrację”. Wizyta prezydenta Obamy z Moskwie, kiedy prosił on prezydenta Miedwiediewa już tylko o „poszanowanie suwerenności Gruzji i Ukrainy” nie pozostawiała wątpliwości, że obecna administracja amerykańska, a zwłaszcza - kierująca Departamentem Stanu Hilaria Clintonowa, kontynuuje linię polityczną swego męża, który podczas swojej wizyty w Niemczech wezwał Niemcy do wzięcia większej odpowiedzialności za Europę. W przełożeniu na język ludzki oznaczało to amerykańską zgodę na urządzanie Europy przez Niemcy po swojemu. A ponieważ kamieniem węgielnym niemieckiej polityki w Europie jest strategiczne partnerstwo z Rosją, taka zachęta oznacza, że Stany Zjednoczone godzą się na urządzanie Europy przez strategicznych partnerów. A strategiczni partnerzy nawiązują do rozwiązań wypróbowanych i sprawdzonych; jeśli podział Europy Środkowo-Wschodniej na strefy wpływów był dobry 23 sierpnia 1939 roku, kiedy to minister Ribbentrop podpisał w Moskwie słynne porozumienie z ministrem Mołotowem to, dlaczego ma być niedobry dzisiaj? Dzisiaj też jest dobry, a najlepszym tego dowodem jest respektowanie zasady: my nie wtrącamy się do waszej - wy nie wtrącacie się do naszej - przez obydwu strategicznych partnerów. Przemówienie wygłoszone przez premiera Putina 1 września na Westerplatte nie pozostawia żadnych wątpliwości. Polityka poprzedniej administracji amerykańskiej skierowana była na wzniecanie zarzewia konfliktu między Cesarstwem Rosyjskim, a tworzącym się pod egidą Niemiec Cesarstwem Europejskim, - bo gdyby udało się taki konflikt rozpalić, to Cesarstwo Europejskie musiałoby zabiegać o przyjaźń Cesarstwa Amerykańskiego, które w ten prosty sposób zostałoby arbitrem europejskiej polityki. Do tego celu potrzebni byli Ameryce dywersanci, którzy by tego rodzaju usługi wykonywali. Gruzja, Ukraina i Polska takiej roli się podjęły, z tym, ze w przypadku Polski było to, jak się wydaje, całkowicie bezinteresowne. Ta bezinteresowność była ciężkim błędem, - co jest interpretacją bardzo uprzejmą, - ponieważ podjęcie się roli dywersanta jest dosyć ryzykowne, a ryzyko to zwiększa się jeszcze z powodu zmienności cechującej amerykańską politykę. Dlatego też podejmując się roli amerykańskiego dywersanta, Polska powinna zadbać o inkasowanie honorarium z góry, ponieważ z powodu owej zmienności, „dołu” może nie być. Tak właśnie robi Turcja. Nigdy nie odmawia Amerykanom, ale zawsze inkasuje honorarium z góry, uniezależniając w ten sposób swoją sytuację od losów amerykańskich przedsięwzięć. Niestety Polska nie zadbała o to, ani za podwójnej kadencji prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, ani za prezydentury Lecha Kaczyńskiego. No a teraz... - Nie bez powodu Stanisław Cat-Mackiewicz napisał, że tylko język polski wynalazł makabryczne powiedzenie: marzenia ściętej głowy. Na tym tle szczególnie bezczelnie brzmi komentarz byłego premiera Leszka Millera, który dziękuje prezydentowi Obamie za decyzję w sprawie tarczy. Gdyby Leszek Miller był rzeczywiście agentem KGB, o co podejrzewał go w swoim czasie nawet jego partyjny kolega Włodzimierz Cimoszewicz i nie chciał oddychać tym samym, co i on powietrzem na sali sejmowej, to taka deklaracja byłaby całkowicie zrozumiała. Jeśli jednak prawdą jest, co powiadają, że Leszek Miller przewerbował się do razwiedki amerykańskiej, to sprawa wygląda gorzej. Po pierwsze, dlatego, że Leszek Miller, jako premier rządu podjął decyzję o wysłaniu polskiego wojska do Iraku. Spełnił w ten sposób prośbę Amerykanów o wyświadczenie im przysługi politycznej i to jest w porządku, natomiast nie zadbał o to, by Amerykanie spełnili polską prośbę o jakąś przysługę wzajemną. A można było poprosić, chociaż o zgodę na militarną konwersję polskiego długu zagranicznego oraz poufną deklarację, że rząd USA nie będzie naciskał Polski w sprawie żydowskich roszczeń wysuwanych przez organizacje przemysłu holokaustu. Ale ani on, ani prezydent Kwaśniewski o żaden polski interes państwowy nie zadbali, bo nie można za taką zapobiegliwość uznać załatwienie zamówień dla osobliwej firemki Ostrowski Arms, za pośrednictwem, której amerykańscy bezpieczniacy, według wszelkiego prawdopodobieństwa, dokonywali rozliczeń finansowych ze swoimi polskimi agentami. Po drugie, dlatego, że Amerykanie politykują z Polską przy pomocy swoich agentów, co musi odbywać się kosztem polskich interesów państwowych. Obecnie, kiedy wycofują się z aktywnej polityki w Europie, pozostawiając jej urządzanie strategicznym partnerom, Polskę traktują już tylko jako skarbonkę żydowskich organizacji przemysłu holokaustu, o czym świadczy również wysunięcie kandydatury Lee Feinsteina na ambasadora USA w Warszawie. Trzeba przy tym wyraźnie powiedzieć, że nie można oczekiwać od Amerykanów, że będą polskimi patriotami. Od polskiego patriotyzmu są Polacy, zaś o polskie interesy państwowe powinni dbać nie amerykańscy, tylko polscy dygnitarze. Ale jeśli w Polsce prezydentem zostaje dwukrotnie taki Aleksander Kwaśniewski, który za iluzje, że zostanie sekretarzem generalnym ONZ, a w ostateczności - sekretarzem generalnym NATO, gotów był poświęcić - i poświęcił - polskie interesy państwowe, to możemy mieć pretensję tylko do samych siebie, - że nie zdobyliśmy się na ujawnienie agentury i oczyszczenie z niej struktur państwa. W Turcji agentów bez ceregieli biorą na powróz, podczas gdy u nas stanowią oni sól ziemi czarnej. W rezultacie po ogłoszonej 17 września decyzji prezydenta Obamy, znaleźliśmy się o krok bliżej do najczarniejszego scenariusza, w myśl, którego, po odzyskaniu przez Niemcy - oczywiście w sposób absolutnie pokojowy - „ziem utraconych”, na pozostałej części, czyli tzw. „polskim terytorium etnograficznym”, zostanie ustanowiony Żydoland, - bo ktoś przecież będzie musiał pilnować tubylczego narodu, a strategicznym partnerom ze względów historycznych byłoby to wyjątkowo niezręcznie. SM

Koszmarem Izraela jest możliwość straty monopolu nuklearnego na Bliskim Wschodzie W USA jest „tajemnicą publiczną” („public secret”) fakt, że Izraela posiada monopol nuklearny na Bliskim Wschodzie. Prasa izraelska otwarcie tę sprawę dyskutuje i na przykład 5go czerwca, 2009 korespondent pisma Haaretz, Yossi Meloman zatytułował swój artykuł: „Koszmar Izraela to strata monopolu nuklearnego na Bliskim Wschodzie” („Loss of nuclear monopoly - an Izraeli nightmare”) i pisze, że nie jest jasne czy niedawne wzywanie Izraela do podpisania traktatu o nie-rozpowszechnianiu broni nuklearnych przez zastępcę sekretarza stanu, faktycznie oznacza zmianę polityki Waszyngtonu w stosunku do izraelskiego programu nuklearnego. Być może prezydent Obama nawet nie zna szczegółów tej sprawy, według Melmana. Jak wiadomo USA w sposób wyjątkowy traktuje Izrael i Waszyngton rozpościera nad Izraelem skrzydła opiekuńcze oraz blokuje międzynarodową debatę o broni nuklearnej w izraelskim arsenale, mimo tego, że cały świat jest przekonany, że Izrael ma broń nuklearną. Od roku 1969 prezydent Richard Nixon i jego sekretarz stanu Henry Kissinger wstrzymali inspekcje nuklearnego reaktora w Dimona na pustyni, Negev, które zarządził prezydent John F. Kennedy i które po jego śmierci nie były skrupulatnie stosowane według Abba Eban'a. W latach 1960tych Shimon Peres wymyślił chytre i dwuznaczne hasło, że: „Izrael nie zainicjuje wprowadzania broni nuklearnych na Bliskim Wschodzie.” Hasło to stwierdzało, że Izrael jest państwem zdolnym do posiadania broni nuklearnych, ale jak dotąd jedynie państwa arabskie i Iran domagają się w ONZ i w jego agencji atomowej, żeby otwarcie wprowadzić ten problem na forum publiczne, według warunków traktatu przygotowanego w latach 1960tych i 70tych. Izrael jest jedynym państwem na świecie, które posiada broń nuklearną, ale faktu tego nie ogłasza. Izrael twierdzi, że program nuklearny Iranu, chociaż we wczesnym stadium, „jest zagrożeniem bytu Izraela.” Natomiast Iran pyta potęgi zachodnie: „Dlaczego żądacie od Iranu zaniechania broni nuklearnych, ale nie żądacie tego samego od Izraela?” Tak, więc w rezultacie presji przeciwko Iranowi powoli wzrastają obiekcje przeciwko regionalnemu monopolowi nuklearnemu Izraela, według Melman'a. Izrael nie chce dyskutować o „Bliskim Wschodzie wolnym od broni nuklearnych” póki nie ma pokoju na Bliskim Wschodzie, ale jednocześnie Izrael nie dopuszcza do pokoju, innego jak pod dyktatem Izraela a w żadnym wypadku nie pokoju według granic z 1967 roku, jak na to zgadzają się wszystkie państwa arabskie. Izrael stawia warunek wstępny przed rokowaniami, uznania prawa Izraela do istnienia, ale takiego warunku wstępnego Izrael nie chce przyznać Palestyńczykom, jak też nie zgadza się oficjalnie wyznaczyć, jakie faktycznie są granice Izraela. Amerykanie stoją wobec dylematu, który stwarza zagrożenie świata bronią nuklearną, której ilość musi ulegać redukcji, w celu ostatecznej jej eliminacji dla dobra ludzkości, która po raz pierwszy w historii, ma w postaci arsenałów nuklearnych, środki do popełnienia samobójstwa jak nigdy przed tym. Izrael boi się, że z czasem po Iranie, Egipt, Arabia Saudyjska i Turcja też będą miały małe arsenały nuklearne, które zniszczyłyby dzisiejszą przewagę Izraela. Naturalnie inne państwa mające małą ilość bomb nuklearnych nie mają szansy wygrać walki z Izraelem wyposażonym w około 100 takich bomb. Dlatego niektórzy oficerowie amerykańscy, tacy jak generał John Abizaid, były dowódca na Bliskim Wschodzie, twierdzą, że mały arsenał Iranu będzie działał raczej odstraszająco, niż zastraszająco wobec Izraela. Mimo tego stanu rzeczy, istnieje „koszmar Izraela i USA, w postaci samej możliwości, że nastąpi strata monopolu nuklearnego Izraela na Bliskim Wschodzie,” według artykułu w Haaretz pod tytułem: „Koszmar Izraela to strata monopolu nuklearnego na Bliskim Wschodzie.” Naturalnie w artykule tym rozważne jest głównie dobro Izraela. Epoka nuklearna jest groźna nie tylko dla Izraela, ale dla całej ludzkości, czego autor nie rozważa. Mimo tego, Yossi Melmn przysłużył się wszystkim, pisząc zupełnie otwarcie, że obecnie koszmarem Izraela jest możliwa strata izraelskiego monopolu nuklearnego na Bliskim Wschodzie. Ciekawe, czy media w Polsce podejmą dyskusję tego ważny tematu. Iwo Cyprian Pogonowski

O ateizującej depolonizacji Świat popadł w głęboki kryzys nie tylko gospodarczy, ale i duchowo-moralny. Przede wszystkim gubi swoją tożsamość i ucieka we wszystkich dziedzinach od przeszłości. To jakby psychoza lękowa po utracie stałego gruntu religijnego. Jest ona bardzo wieloobjawowa. Tutaj będą poruszone tylko pewne symptomy uciekania części polityków i inteligencji od Polski, zwłaszcza religijnej.

Antypolonizm od zewnątrz Daje się u nas zauważyć coraz większy lęk przed różnymi atakami słownymi i rzeczowymi ze strony Rosjan, Niemców, Ukraińców, Litwinów, Żydów, a nawet Amerykanów. Polska klasyczna ma coś w sobie, za co ją wszyscy łatwo krytykują i atakują, zrzucając zarazem wszelkie winy z siebie. A nasze czynniki, zwłaszcza z PO i SLD, chcą w odpowiedzi iść na daleki kompromis i dystansować się od przeszłości i bardzo cieniować klasyczną polskość. Rosja i Niemcy już w roku 1922 porozumiewały się w sprawie obalenia traktatu wersalskiego, który ustanowił państwo polskie. Uważały, że Polska powstała na ich ziemiach i w konsekwencji w roku 1939 dokonały IV rozbioru Polski. I Niemcy, i Rosjanie zapoczątkowali ludobójstwo Polaków na różne sposoby, Stalin już od roku 1937 na rosyjskich terenach. 70 lat po wybuchu wojny, kiedy pamięć o niej bardzo się już zatarła, próbują w perfidny sposób zrzucić niemal całą odpowiedzialność za wojnę i jej okropieństwa właśnie na Polskę, na jej rzekomą megalomanię, wrogość, wojowniczość i prowokacyjny mesjanizm katolicki. Przy tym niemal całkowicie wybielają siebie. Jest to, oczywiście, diaboliczne. Dziś Polska musi dążyć z całych sił i wielkodusznie do jak najlepszego ułożenia swoich stosunków z oboma tymi państwami, jednak nie za cenę utraty swej tożsamości, godności i bez przyjmowania oszustw i bredni propagandowych za prawdę. Wszakże zadanie dobrej współpracy będzie bardzo ciężkie, gdyż polityka tych państw nadal nie kieruje się w pełni zasadami moralnymi. Litwini mają ciągle uraz unijny do nas. Często uważają, że unia Polski z Litwą zahamowała ich rozwój i przyniosła dominację Polakom, mimo że faktycznie unia uratowała Litwę przed Krzyżakami, Moskwą i Szwecją. Stąd do dziś mniejszość polska na Litwie nie może uzyskać odpowiednich praw, ugody między rządem polskim i litewskim pozostają w większości na papierze, zawziętą niechęć do Polaków wspierają nawet liczni katoliccy duchowni litewscy. Jest zgoła groteskowe, że niektórzy ich historycy uważają, iż zwycięstwo pod Grunwaldem osiągnęły ich wojska. Stąd na 600-lecie bitwy pod Grunwaldem w roku przyszłym Litwini zapraszają już wszystkich swoich sąsiadów, tylko nie Polaków, mimo że król polski Władysław Jagiełło był Litwinem. Zresztą i u nas z wiedzą historyczną jest tragicznie, jeden z maturzystów w tym roku był pewny, że pod Grunwaldem walczył... Bolesław Chrobry, czyli Waleczny. Z kolei Ukraina, pozostająca całe wieki pod panowaniem Tatarów, Litwinów, Polaków i Rosjan, ma traumę braku własnej narodowości i państwowości. Toteż na początku XX w nastąpiła potężna erupcja nacjonalizmu i wrogości wobec sąsiadów, jednak Ukraińcy na ogół czują się bliżsi Rosji niż Polsce, choć po Unii Lubelskiej w 1569 r. prosili o przyłączenie do Korony, bo mieli więcej wolności niż pod Wielkim Księstwem Litewskim. Ale u czynników przywódczych ukształtowała się potworna mentalność azjatycka. Już w XVII wieku, w czasie buntów chłopskich, Kozacy głosili, że Polacy są najokrutniejszym narodem, że palą i mordują całe wsie ukraińskie, że np. dzieci chłopów ukraińskich gotują w kotłach na oczach ich matek. Rosja ich znacznie wyciszyła. Ale po wkroczeniu Niemców na tzw. Zachodniej Ukrainie wybuchła niespotykana nienawiść do Polaków, dochodząca aż do potwornego ludobójstwa Polaków na Wołyniu i we wschodniej Małopolsce. Ale co znaczy skorupa mentalna. Wielu intelektualistów, z którymi rozmawiałem, utrzymuje, że dziś należą się im ziemie polskie po San i Wieprz, że nie oni mordowali Polaków, tylko partyzantka sowiecka, a wreszcie, że to Armia Krajowa paliła wsie ukraińskie, spokojne i niewinne. Dlatego przywódcy OUN i UPA są największymi bohaterami narodowymi i najwspanialszymi ludźmi. Niektórzy Polacy powiadają, że prezydent Wiktor Juszczenko powinien potępić ludobójstwo na Wołyniu i przeprosić Polskę w imieniu narodu ukraińskiego. Otóż nie rozumieją oni, że prezydent następnego dnia zostałby przez wiodące czynniki usunięty. Trzeba rozumieć, co znaczy wypaczona mentalność społeczna, jaka wystąpiła też np. u hitlerowców, Sowietów i innych. A jeszcze dodam, że pewien uczony Ukrainiec mówił do mnie, że pod Grunwaldem to oni pobili Krzyżaków, a rycerstwo polskie śpiewało ukraiński hymn o Bogurodzicy. Co znaczy mentalność! Na Zachodzie nawet czynniki kościelne niczego nie rozumieją o Wschodzie. Oczywiście, musimy rozwijać jakieś zbratanie się, ale musimy pamiętać, że mentalność zmienić się może dopiero za dziesiątki lat, a może i później. Dowodem na to jest wiekowa nienawiść grekokatolików do łacinników, choć jedni i drudzy są katolikami. Popsuły się też nasze stosunki z Ameryką, choć politycy PO wiwatują. Obawiamy się, że lobby żydowskie, które ma istotny wpływ na politykę amerykańską, wzięło sobie Polskę na kieł z powodu niezapłacenia kontrybucji za mienie żydowskie, zniszczone przez Niemców, Rosjan i Żydów komunistycznych. Mimo że Ameryka była dla nas idolem, że daliśmy jej wielu zasłużonych ludzi, że wspieramy ich w nieszczęsnej wojnie irackiej i afgańskiej, to jednak w sumie polityka amerykańska stała się dla nas nieżyczliwa: zostaliśmy wyrugowani w kontraktach gospodarczych z Irakiem, zostaliśmy pokrzywdzeni w offsecie za samoloty F-16, w USA ciągle się pisze o "polskich obozach koncentracyjnych", jako jedyni z UE nie otrzymaliśmy ruchu bezwizowego, choć Amerykanie przyjeżdżają do nas bez wiz, są produkowane ciągle różne filmy antypolskie, przygotowuje się nam stronniczego ambasadora, delegacja na 70-lecie napaści Niemiec na Polskę i początek II wojny światowej była dosyć lekceważąca nas. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze szereg posunięć antykatolickich, jak np. w sprawie zezwolenia na aborcję tuż przed narodzeniem i na eksperymenty na embrionach ludzkich. Wprawdzie niektórzy nasi naiwni politycy mówią, że to tylko "deszczyk pada", jednak trzeba to wszystko otwarcie Ameryce wyłożyć.

Wewnętrzna deprecjacja polskości "Zapanowała - pisze słusznie Temida Stankiewicz-Podhorecka - jakaś dzika moda na deprecjonowanie wszystkiego, co jest nasycone polskością, polskim duchem narodowym, a więc niszczenie naszego najlepszego dorobku w dziedzinie kultury, najwybitniejszych polskich twórców, pisarzy, kompozytorów i co znamienne, dotyczy to tylko tych, których dzieła są promocją polskości i wartości moralnych" ("Nasz Dziennik", 9.09.2009 r.). Dotyczy to właśnie Henryka Sienkiewicza, Juliusza Słowackiego, Fryderyka Chopina i innych. Bożyszczami natomiast stają się totalni krytykanci polskości, jak Witold Gombrowicz. A wybitniejsze postacie duchownych XX wieku przedstawia się jako antysemitów: św. Maksymiliana Marię Kolbego, ks. kard. Adama Sapiehę, Prymasa Stefana Wyszyńskiego i innych. I tak cała nasza obecna kultura nie jest w polskiej gestii ani w polskich rękach. PO, SLD, częściowo PSL i niektóre inne ugrupowania głoszą, że są za suwerennością Polski, a jednocześnie szaleją za traktatem lizbońskim, który nam taką suwerenność odbiera. Trzeba, zatem mocno poprzeć apel "Naszej Polski": "Rząd PO swoją polityką społeczną i gospodarczą chce doprowadzić do likwidacji naszej suwerenności. Czas powiedzieć: 'Dość'" ("Nasza Polska", 11.08.2009 r.). Istotnie zatrważające jest to, co pisał peowski minister spraw zagranicznych w związku z uroczystościami na Westerplatte: że II Rzeczpospolitą Polską zgubiły "jagiellońskie ambicje mocarstwowe". To, co? Mieliśmy się poddawać Niemcom czy Rosji, że teraz PO tworzy "nowoczesne państwo narodowe, nie etniczne, lecz obywatelskie" - jakiś nowy rodzaj narodu: "obywatelski"; że cały sens Polski to "integracja z UE" i wreszcie, że nie należy "wkładać korony cierniowej", co trzeba chyba rozumieć tak, żebyśmy się nie robili cierpiętnikami, bo wszyscy nasi wrogowie i nam niechętni, także Niemcy, Rosja i Ameryka, mają swoje racje ("Gazeta Wyborcza", 29-30.08.2009 r.)? I tak rozumuje polski minister? Jeszcze gorzej. Na uroczystościach 15 sierpnia, w Święto Wojska Polskiego i uratowania naszej niepodległości, nie było premiera, marszałka Sejmu, ministra spraw wewnętrznych, ministra spraw zagranicznych, szefa policji, podobno się obrazili, że prezydent odmówił nominacji generalskich jednemu czy drugiemu długoletniemu zomowcowi. To jest nowy patriotyzm; wszyscy ważniejsi zomowcy winni dostać ordery Polonia Restituta. Niestety, taka deprecjacja polskości rozlała się szeroko. Oto 15 sierpnia korespondent TV zapytał pewną panią, dlaczego wzięła ze sobą dzieci na uroczystość. "Niech dzieci pobędą trochę na powietrzu" - padła odpowiedź. Chyba celowo taką wypowiedź wyemitowano. Są ciągle pozostałości po PRL. Kiedy, jak wiemy, pewien minister oskarżył w Sejmie premiera o agenturę na rzecz Rosji, to prokuratura w 2002 r. oskarżyła ministra o "wyjawienie tajemnicy państwowej". Nie oskarżyła o nieprawdę, lecz o złamanie tajemnicy państwowej, tak jakby ów człowiek był naszym agentem przeciwko Rosji. Proces niedawno się zakończył. Nie wiadomo, jak tłumaczyć stałe osłabianie wszystkich formacji armii. Dziś - przepraszam za porównanie - gdyby np. napadło na nas takie państwo jako Kosowo, to już "moglibyśmy się" bronić cały tydzień. PO zmierza wyraźnie do zlikwidowania Instytutu Pamięci Narodowej broniącego Polski, a przynajmniej chce obezwładnić jego prezesa. I nie ściga się, a nawet często się wspiera, złych ludzi z przeszłości i bagatelizuje się zbrodnie na Narodzie Polskim bolszewików, Niemców, naszych władz bezpieczeństwa i różnych przestępców politycznych. Co więcej, coraz częściej zaczyna się im na nowo oddawać cześć przez nazwy ulic, pomniki, patronaty? Odchodzi się coraz dalej od polskości. I dzieje się coraz gorzej w rządzie, wojsku, sądach, prokuraturach, szkołach, gospodarce, w kształtowaniu stosunków międzynarodowych, w kulturze i sztuce. Władze nie mają idei Polski, jej programu, profilu całościowego. Władza robi się dosyć arogancka, nieodpowiedzialna, kłamliwa, no jakby spętana przez jakieś układy, grupy baronów partyjnych, agentów, rekinów gospodarczych. Władza robi wrażenie, jakby stała pod inną jakąś władzą. Szok z tą powszechną prywatyzacją. Ma nie być niczego państwowego: szpitale, szkoły, zasoby ziemi i podziemi, koleje, energetyka, autostrady, poczta, komunikacja lokacyjna itd. - wszystko ma być prywatne. Wobec tej utopii liberalistycznej trzeba by sprywatyzować partie, parlament, no i cały rząd. Tylko czy by się znalazł odpowiednio hojny inwestor strategiczny? Jak pamiętamy, 19 września 2008 r. Trybunał Konstytucyjny uznał, że ustawa o obronie dobrego imienia przed mediami jest niekonstytucyjna, bo narusza wolność słowa? A tymczasem dziwne jest związanie w mediach filosemityzmu z antypolonizmem. Kiedy bronimy polskości, to zarzuca się ipso facto antysemityzm? Antysemityzm we właściwym znaczeniu jest grzechem, ale nie możemy się zgodzić, że antypolonizm jest cnotą, i że jeśli ktoś czuje się Polakiem, to ciężko grzeszy, że w imię prawdziwej miłości do Żydów, naszych braci, trzeba jednocześnie poniewierać Polską. Oczywiście, takie myślenie przynosi wielkie szkody właśnie światu żydowskiemu. TVN wyemitowała program, w którym było włożenie polskiej flagi w atrapę psich odchodów. W procesie nadawca wygrał. Sąd postępowy orzekł, że nie było to znieważenie polskiej flagi, bo nadawca "nie chciał jej znieważyć". Podobne są wyroki w sprawach obrazy uczuć religijnych od 1993 roku. Po prostu według tej "nowoczesnej" logiki chcący znieważać nie chce znieważać, tylko reklamuje swoje dzieło. W ten sposób Polacy muszą myśleć po europejsku. Wracają znów ciężkie problemy wsi polskiej, w przeciwieństwie do Zachodu. UE wspiera w pewnych drobiazgach, ale w perspektywie globalnej niszczy wieś przez tłamszenie jej gospodarki ogólnej. Słusznie przemawiał ks. bp Jan Styrna, że nasze władze winny chronić nasze rolnictwo przed pseudorynkiem. Polscy rolnicy są dyskryminowani w Europie i potężne koncerny zachodnie niszczą nasze rolnictwo w całości, ale szczególnie ogrodnictwo, sadownictwo, mleczarstwo, hodowlę i przetwórstwo. Na chłopach żerują też bardzo nasi pośrednicy: nieraz produkt bywa 10 razy tańszy u producenta niż w sklepie. I ciągle ceny uzyskiwane przez producenta są niższe od kosztów produkcji. W sumie więcej importujemy żywności, niż eksportujemy. Podobnie rząd nie broni przed zalewem żywności po cenach dumpingowych, np. z Chin. Ministerstwo rolnictwa każe chłopom bronić się samym. Niby mają pójść z kosami na Chiny? Chyba raczej na ministerstwo. Do tego dochodzi jeszcze niechęć do wsi, a nawet pogarda. Polityka PSL jest asekuracyjna i słaba. W rezultacie jest to też przejaw antypolonizmu, bo wieś jest nadal grzybnią Narodu. Wydaje się, że władze liberalne robią tak świadomie. Przykładem tego może być także skok na SKOK-i (Spółdzielcze Kasy Oszczędnościowo-Kredytowe), chyba, dlatego, że bazują na polskim kapitale i nawiązują do tradycji polskiej, której liberałowie się wstydzą, sądząc, że sami już stworzyli nowy świat. Różnych decyzji władz centralnych należy się naprawdę bać, bo bywają nieraz dziwnie wyskokowe, jak np. w przyjęciu idiotycznej decyzji UE, żeby żarówki wymienić w całości na świetlówki. Przy tym sprzeczność to dla nich "motor rozwoju": znoszą termometry, bo "mają rtęć", a wprowadzają na rynek na ogromną skalę żarówki właśnie z rtęcią. Bardzo szkodliwa jest zmiana języka z komunikacyjnego na podstępny. Nowi ideologowie mówią niby językiem polskim, ale wkładają weń treści ideologii liberalnej. I tak np. demokracja oznacza już ukrytą walkę o własną korzyść; wolność oznacza swobodę dorabiania się na wszelkie sposoby i uwolnienie się od zewnętrznych norm etycznych; prawda - zgodność rzeczy z własnym poglądem; sprawiedliwość - zrealizowanie własnych postulatów; męstwo - rzucenie się w wir życia; cnota - zgodność z poprawnością polityczną; religia to nie wiązanie się człowieka z Bogiem, lecz egzystencjalna psychoza lękowa. Wszystko to zakłada koncepcję człowieka jako "zwierzęcia wolnego, zdrowego i bogatego - animal liberum, sanum et dives". Takie zmiany semantyczne rodzą ogromne zamieszanie i zamęt komunikacyjny. Dotyczy to spraw bardzo konkretnych. Oto pewna sędzina nie połapała się w tej dwuznaczności semantycznej i skazała pewną biedną kobietę na 15 tys. zł grzywny za to, że ta nazwała swego sąsiada "pedałem". Nie zauważyła, że dziś jest to epitet pozytywny, wręcz pieszczotliwy, negatywny i ubliżający byłby natomiast epitet: "ty homofobie" czy "ty heteroseksualisto". Co do semantyki specjalnej, to trzeba jeszcze pamiętać, że my w innym znaczeniu używamy słowa "holokaust", a Żydzi w innym. Dla Żydów "holokaust" (szoah) to tylko mordowanie Żydów jako Żydów, choćby w niezbyt wielkiej liczbie, natomiast nie może być określone słowem "holokaust" mordowanie innych, choćby wielkimi milionami. Toteż holokaustem nie są ani Katyń, ani ukraińskie rzezie na Polakach, ani głodzenie na śmierć milionów Ukraińców przez Stalina, ani straszne mordy Turków na Ormianach, ani żadna niemiecka eksterminacja Polaków, ani mordowanie nienarodzonych. Stąd np. protesty nawet przeciwko prezydentowi, kiedy ten nazwał zbrodnię katyńską holokaustem.

Depolonizacja przez antykatolicyzm Depolonizacja dokonuje się też przez atakowanie Kościoła katolickiego, do którego należy chyba ponad 90 proc. Polaków. Działania depolonizacyjne widzimy doskonale od lat w atakach niektórych partii i innych czynników oficjalnych na Kościół polski. Rozwój życia katolickiego, jak np. przez Rodzinę Radia Maryja w pielgrzymowaniach na Jasną Górę, doprowadza wrogów polskości do wściekłości. Po tej też myśli bardzo pochwalono ks. abp. Alfonsa Nossola za to, że nie chciał być kiedyś wyświęcony na biskupa na Jasnej Górze. Elementy antykatolicyzmu przewijają się w naszej wierchuszce ciągle. Nawet krytyka ziemskiej strony Kościoła, skądinąd potrzebna, przeradza się - zwłaszcza u apostatów - w próbę niszczenia Kościoła. Obecnie szczególnie PO i SLD nie dostrzegają Kościoła polskiego. Na przykład ostatnio w wykazie uniwersytetów polskich Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego nie umieściło Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II, nie, dlatego, żeby nie był uniwersytetem, lecz zapewne, dlatego, że jest katolicki. Ale głównie rozwija się atak na katolickie rozumienie małżeństwa, rodziny i etyki seksualnej. Przejmowana jest za liberalizmem starożytna idea platońska, że dzieci winny być "produkowane" i wychowywane poza rodziną. Dziwne, że nawet inteligencja tego nie dostrzega. Oto przykład: sąd odbiera ojcu jego dziecko, argumentując, że ojciec jest zapracowany i nie ma czasu zajmować się dzieckiem - jeśli taki wyrok jest poprawny, to trzeba by pozbawić praw rodzicielskich wszystkich sędziów, członków rządu, parlamentarzystów, polityków, uczonych, biznesmenów, ponieważ jako rodzice są zbyt zajęci i zapracowani, żeby mogli wychowywać swoje dzieci. Innym razem sąd odbiera dziecko rodzicom, bo są biedni i mają jeszcze inne dzieci. Jakie znowu tutaj kryje się "genialne" założenie? Ano, że dzieci nie mogą mieć ludzie ubodzy i że nie wolno posiadać więcej dzieci niż dwoje, niemal jak w Chinach. Żeby mieć dzieci, trzeba być bogatym, tymczasem ludzie bogaci właśnie nie chcą mieć dzieci, bo naruszają one ich wygodny i luksusowy styl życia. Ostatnio szaleje antykatolicyzm na punkcie zapładniania in vitro. Przypadki niepłodności zdarzały się zawsze, ale dziś stają się one coraz częstsze w antybiologicznej cywilizacji technicznej. U nas, co siódme małżeństwo nie może mieć dzieci. W Polsce pierwszy raz zastosował zapłodnienie in vitro (w probówce) prof. Marian Szamatowicz z Białegostoku w roku 1987. Obecnie dokonuje się in vitro w kraju od 5 do 7 tys. rocznie. Nie ma regulacji prawnych. Wielu ludzi, także niestety katolików, chce poszerzać ten proceder, i to z pieniędzy podatników, bo jest bardzo kosztowny. Etyka naturalna i Kościół sprzeciwiają się metodzie in vitro z powodów zasadniczych: zabiegi tego rodzaju łamią strukturę małżeństwa i rodziny, włączane są osoby trzecie oraz towarzyszy im zabijanie embrionów, co następuje w procedurze implantacji oraz zamrażania. Zwolennicy tej metody, niekatoliccy, mówią, że samo małżeństwo jest tylko tworem światopoglądowym, nie rozumieją też, że zamrożenie embrionów oznacza ich zabicie. Ze strony ludzi rozumnych i etycznych szuka się wyjścia nie tylko przez tradycyjne leczenie lub adopcję, ale ostatnio także przez metodę naprotechnologii (Natural Procreative Technology), którą zapoczątkował dr Thomas W. Hilgers z Instytutu Papieskiego w Omaha w USA. Metoda ta łączy edukację w zakresie odpowiedzialnego rodzicielstwa z całym procesem leczenia z niepłodności kobiet i mężczyzn przez technologię medyczną. Metoda ta w ostatnich miesiącach przyszła i do Polski. W dniach 12-13 września w 2009 r. odbyła się międzynarodowa konferencja poświęcona naprotechnologii, zorganizowana na Uniwersytecie Medycznym w Lublinie przez dr. Macieja Barczentewicza, pod patronatem prof. Jana Oleszczuka. Ksiądz arcybiskup prof. dr hab. Józef Życiński podaje, że stosowanie in vitro jest skuteczne tylko w ok. 26-30 proc. i daje często ciąże mnogie, natomiast leczenie niepłodności metodą naprotechnologii jest skuteczne w blisko 44-50 procentach. Doktor Thomas W. Hilgers mówi, że swoją metodą leczy także te kobiety, u których in vitro się nie udało, jemu udaje się je wyleczyć w blisko 80 procentach. Jednakże trzeba stwierdzić ze smutkiem, że metoda naukowa, lecznicza i całkowicie moralna napotyka na wielki opór zagorzałych zwolenników in vitro, którzy tej metody nie znają. I tutaj dochodzi do głosu na szeroką skalę brak zmysłu katolickiego. Polskość jest dziś zagrożona z wielu stron i przez wiele czynników, choć głównie przez postkomunizm, liberalizm i ateizm. W rezultacie stoimy wobec wielkiej groźby doprowadzenia całej Polski do głębokiego upadku, nie bez winy rządu, który na nasze nieszczęście żyje ideologią liberalną, dokonuje finlandyzacji naszej polityki, nie posiada właściwego zmysłu polskości i wierzy w nową utopię, jak choćby w przypadku mitycznego, katarskiego inwestora stoczni. Najgroźniejsze jest niecenienie suwerenności, choćby w ubóstwianiu traktatu lizbońskiego zmierzającego do ustanowienia jednego stricte państwa europejskiego. Już ordynacja wyborcza do Parlamentu Europejskiego (DzU nr 25, poz. 219; za K. Barłowskim) stanowi, że deputowani (po wyborach) stają się w Parlamencie Europejskim przedstawicielami określonych frakcji politycznych, a nie reprezentantami Polski. Toteż na zakończenie chciałoby się posłużyć słowami Cycerona przeciwko Katylinie, ubiegającemu się w Rzymie w roku 63 przed Chrystusem o najwyższą władzę konsula, także siłą i propagandą, obiecującemu zniesienie długów i szukającemu poparcia poza granicami kraju: "Quo usque tandem abutere, Catilina, patientia nostra?" - Dokądże wreszcie będziesz nadużywał, Katylino, naszej cierpliwości? Ks. prof. Czesław S. Bartnik

Przedawniony czek in blanco? Sprawa wystawiania rządowi Izraela czeków in blanko przez Stany Zjednoczone, była często poruszana od wielu lat. Ostatnio stało się to 15go września, 2009 w gazecie Asia Times w artykule Sreeram'a Chaulia, pod tytułem „Netayahu bawi się w skakankę po rosyjsku” („Netanyahu plays a Russian rope trick”). Tak nisko upadło zaufanie skrajnie prawicowego rządu Netanyahu do prezydenta Obamy, że konsul generalny Izraela w Bostonie, Nadav Tamir, napisał poufne memorandum, w którym użalał się, że rosnący „dystans między nami [Izraelem] i rządem USA powoduje poważne strategiczne szkody Izraelowi.” Nielegalni osadnicy żydowscy w Palestynie szerzą karykatury prezydenta Barck'a Husseina'a Obamy w turbanie jako muzułmanina, który stoi po stronie Palestyńczyków. Karykatury te połączone są z zaciekłymi atakami na starania prezydenta Obamy o doprowadzenie do faktycznych pertraktacji pokojowych między Izraelem i Palestyńczykami. Żydzi w Izraelu boją się, że największa na świecie polisa ubezpieczeniowa wydana przez Waszyngton i gwarantująca agresywną ekspansję Izraela na ziemie Palestyńczyków, zaczyna mieć wszelkie znamiona przedawnionego czeku wystawionego in blanko przez rząd USA radykalnym syjonistom. Sama myśl o przedawnionym „czeku in blanko” przeraża Żydów w Izraelu. Nastrój głębokiej niepewności graniczącej z paniką w Izraelu wywoło jednodniowe zniknięcie premiera Netanyaku w dniu 7go września, 2009. Z początku nazywało się, że premier był  w tajnej izraelskiej bazie służb specjalnych, czyli Mossadu. Najbardziej prawdopodobną była plotka, że jeden z oligarchów i miliarderów izraelskich, posłał premiera swoim prywatnym samolotem do Moskwy, na 15sto godzinną podróż, w sprawie rosyjskiego statku „Arctic Sea” na Bałtyku wiozącego przeciwlotnicze rakiety typu S-300 lub Kh-55 sprzedane jakoby przez mafię rosyjską Iranowi, prawdopodobnie za wiedzą Moskwy. Naturalnie, gdyby Moskwie bardzo zależało na tym, żeby rakiety przeciwlotnicze doszły z Rosji do Iranu, to dostawy takie mogłyby być przesłane „prywatną” drogą morską z jednego z portów rosyjskich nad Morzem Kaspijskim wprost do Iranu. Stało się inaczej i dało to okazję do rozmaitych dwuznacznych wypowiedzi w Rosji i w Izraelu. Izraelska gazeta Ha'aretz, która niedawno miała sensacyjny artykuł pod tytułem: „Koszmarem Izraela jest możliwość straty monopolu nuklearnego na Bliskim Wschodzie” obecnie twierdzi, że Netanyahu był w Moskwie w celu omówienia sprawy dostaw broni z Rosji nie tylko do Iranu, ale również do Syrii i do Hezbollah w Libanie. Rząd Izraela intensywnie stara się zapobiec sprzedaży rosyjskich rakiet przeciwlotniczych zwłaszcza typu S-300 do Iranu. Fakt, że  „Koszmarem Izraela jest możliwość straty monopolu nuklearnego na Bliskim Wschodzie” jak dotąd pojawił się jedynie na łamach prasy w Izraelu i nigdzie indziej. System S-300 miesza szyki planistom izraelskim, zawzięcie przygotowującym atak lotniczy na Iran, jako na bieżące zagrożenie bytu Izraela po Iraku, który przed napadem USA był określany jako największe zagrożenie istnienia Izraela. Rakiety przeciwlotnicze typu S-300 lub Kh-55 były wymienione jako ładunek rosyjskiego statku Arctic Sea przez Komisarza Unii Europejskiej do spraw piratów oraz przez generała rosyjskiego. Obydwaj oni sugerowali, że mafia rosyjska sprzedała ładunek rakiet przeciwlotniczych Iranowi. Wypowiedziom tym zaprzeczył Sergiej Lawrow, minister spraw zagranicznych Rosji. Krąży pogłoska, że w sprawę statku Arctic Sea zamieszani byli agenci Mossadu. Nasuwa się pytanie, dlaczego nie załatwiano sprawy statku Arctic Sea drogą dyplomatyczną bez tajemniczej podróży Netayahu? Można było sprawę załatwić telefonicznie. Niektórzy tłumaczą zachowanie się Netrayahu nastrojem paniki związanym z szerzącym się w Izraelu przekonaniem, że dotychczasowa polisa ubezpieczeniowa działająca jako główna gwarancja ekspansji Izraela w formie gwarancji amerkańskich jak czeku in blanko staje się obecnie przedawniona. Iwo Cyprian Pogonowski

Kolejna afera w ZUS ZUS forsował najdroższą ofertę. Wycofał się po interwencji posła PO Antoniego Mężydły. - Jest kryzys, trzeba oszczędzać, a ZUS lekką ręką chciał przepłacić 2,5 mln zł. To publiczne pieniądze, dlatego zainteresowałem się sprawą - mówi „Rzeczpospolitej” poseł Antoni Mężydło (PO). Na początku roku ZUS ogłosił przetarg na dostawę 8 mln sztuk kart - identyfikatorów dla emerytów. Miały być laminowane, z hologramem. Kryterium: cena. Do przetargu stanęły cztery firmy. Najtańsza była oferta spółki QARTIS z Bydgoszczy - 1,1 mln zł. 2,5 mln zł zaproponowała Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych. Najdroższą ofertę - 3,7 mln zł - przedstawiła firma Intertrading Systems Technology z Warszawy. Ta ostatnia wygrała już poprzednie zlecenie na dostawę kart dla emerytów. Zleciła wówczas ich produkcję podwykonawcy. A ten zamówił karty w... bydgoskiej spółce QARTIS. W kwietniu ZUS rozstrzygnął przetarg i wybrał najdroższą propozycję. - Wybór należy do zamawiającego. Nie mamy najmniejszego wpływu na to, że ZUS nas wybrał. Nie zawsze oferta najtańsza jest najkorzystniejsza - mówi „Rz” Marek Dziewicki, dyrektor handlowy Intertrading Systems Technology odpowiedzialny za sektor publiczny. Przedstawiciele firmy QARTIS usłyszeli w ZUS, że ich oferta przegrała, bo zaproponowali „rażąco niską cenę”. Bydgoska spółka i PWPW złożyły protesty do ZUS, ale je odrzucono. QARTIS odwołała się do Krajowej Izby Odwoławczej i uzyskała korzystne rozstrzygnięcie. ZUS musiał powtórzyć przetarg. Ale ponownie wybrał najdroższą ofertę firmy Intertrading. - Z ZUS dostaliśmy pismo z dziwną informacją, że wykluczono nas z powodu „nieprzedłużenia terminu związania ofertą”. Szukano dziury w całym, twierdząc, że nie dopełniliśmy wymogów formalnych - mówi „Rz” Anna Ludwig, wiceprezes QARTIS. Firma znowu się odwołała, a sprawą zainteresowała posła Mężydłę. Ten w maju  napisał do ministra Jarosława Dudy, pełnomocnika rządu ds. osób niepełnosprawnych. „Odrzucenie wiarygodnej oferty jest niezrozumiałe” - zaznaczył w piśmie poseł. Nie przyniosło to żadnego efektu. W lipcu na posiedzeniu Sejmowej Komisji Finansów Mężydło nagłośnił sprawę. - Pytałem, dlaczego ZUS chce przepłacić 2,5 mln zł i w dodatku wybiera pośrednika, a odrzuca najtańszą ofertę producenta kart - opowiada parlamentarzysta. Niedługo potem Mężydło został zaproszony na spotkanie od zatrzymanego we wtorek pod zarzutem korupcji prezesa ZUS Sylwestra R. Posła próbowano przekonać, że zakład nie może wybrać tego, co tanie. - Spotkanie w lipcu odbyło się w luksusowej siedzibie ZUS, byli: prezes, wiceprezes i dwie urzędniczki - relacjonuje poseł. - Mówiono mi, że QARTIS przekroczyła jakiś termin i musi odpaść, bo takie są przepisy.

Ale po spotkaniu, 24 lipca, ZUS uwzględnił protest bydgoskiej spółki i przyznał się do „błędu”. - Błąd powstał po naszej stronie - mówi „Rz” Artur Brzóska, członek zarządu ZUS. - Po analizie treści protestu i ponownym przeliczeniu terminu związania ofertą komisja stwierdziła, iż dokonała nieprawidłowego wyliczenia terminu - wyjaśnia Przemysław Przybylski, rzecznik ZUS. Kilka dni temu QARTIS dostała z ZUS pismo informujące o wyborze jej oferty. Ale tym razem do sądu odwołała się spółka Intertrading.

180 funkcjonariuszy ABW w akcji Sąd aresztował wczoraj na trzy miesiące Sylwestra R., prezesa ZUS. Do aresztu trafili też Leszek Sz., szef jednego ze szczecińskich referatów ZUS, lokalny biznesmen Henryk M. i Tadeusz D, szef szczecińskiego oddziału ZUS. Wszyscy są podejrzani o korupcję w związku z organizowanymi przez ZUS przetargami. Grozi im do dziesięciu lat więzienia. Funkcjonariusze ABW zatrzymali ich we wtorek rano. Kilka godzin później na konferencji prasowej premier Donald Tusk poinformował o dymisji Sylwestra R. Do momentu wyboru nowego szefa zakładu obowiązki prezesa pełni Elżbieta Łopacińska. Prokuratura Okręgowa w Szczecinie, która prowadzi śledztwo w sprawie korupcji w ZUS, od wtorku przesłuchała 80 świadków. Zlecila także przeprowadzenie 34 przeszukań w różnych instytucjach i u osób prywatnych. We wszystkich tych czynnościach wzięło udział 180 funkcjonariuszy ABW.

Grażyna Zawadka

Spadaj - i cicho-sza P.Konrad Daniel przysłał mi list: „W ostatnim wpisie na blogu "Grad nie spadł" napisał Pan przy okazji, że przeczuwa aferę polityczno-gospodarczą w sprawie odwołania prezesa ZUSu... Tym razem sprawdziło się to już po kilkunastu godzinach, oto wiadomość z „Rzeczpospolitej" z dzisiejszego poranka: Kolejna afera w ZUS. Niestety: to nie całkiem jest to. To jest śmieszna sprawa - za 2 mln. zł. Moim zdaniem posłuży to tylko do usunięcia prezesa ZUS - a jest śmieszna, bo bezpieka trzyma w zanadrzu znacznie większe. P.Sylwester R. zostanie skazany za ten przekręt - a będzie siedział cicho, bo jakby puścił parę, to Mu się wyciągnie następne. I On o tym wie. Cytat z komunikatu” „Wszyscy są podejrzani o korupcję w związku z organizowanymi przez ZUS przetargami” zawiera symptomatyczną liczbę mnogą... A dlaczego były już prezes ma siedzieć cicho? Bo - takie jest moje podejrzenie - w tym roku miało dojść do znacznie poważniejszych rozstrzygnięć. I ktoś inny, a nie p.R, ma skonsumować związane z tym konfitury. Stawiam $9 przeciwko dolarowi, że tak właśnie jest. JKM

Dom w konserwie Motto: A pod ta gruszką / Siusiał Kościuszko, (…) Więc krzyczą: „Nie tykaj gruszki!” I znos tu człeku/ W XX wieku Koszta rebelii Kościuszki! Tadeusz Żeleński (ps.”Boy”), Gdy ćwierć wieku temu wyjechałem do Pizy na kongres partyj liberalnych (na miejscu okazało się, że to raczej komuniści…), wielkie wrażenie wywarł na mnie wygląd miasta. Bardzo dużo XVI budynków - zwykłych kamieniczek mieszkalnych, bynajmniej nawet nie ozdobnych. Ale po prostu: ładnych. I zadawałem pytanie: jak się nazywał Naczelny Architekt m. Pizy, który zatwierdzał wygląd tych budynków? Oczywiście zadawałem je prowokacyjnie: każdy wiedział, że projekty zatwierdzali właściciele tych domów. Żadnego „architekta miejskiego” wtedy nie bywało… Ale potem zadawałem kolejne pytanie: jakim cudem te XVI-wieczne domy dotrwały do XX wieku? I dawałem odpowiedź: bo nikt ich nie wyburzył w wieku XVII… I zaraz potem szło pytanie o nazwisko Miejskiego Konserwatora Zabytków, który nie dopuścił do tego, by w XVII, XVIII ani XIX wieku te domy wyburzono… To pytanie znów jest retoryczne: nikogo takiego, oczywiście, nie było. A jednak jakoś ich nie wyburzono… Powstaje pytanie: dlaczego? Odpowiedź jest prosta: wystarczy pójść na dowolny targ staroci. Ludzie za spore pieniądze kupują stare łyżki i widelce - bynajmniej nie po to, by przetopić je na nowiutkie i błyszczące. Nie: starożytność jest w cenie… I to samo dotyczy budynków. Minęły już czasy, gdy wyrzucało się wygodny fotel po prababuni, zastępując to nowoczesnym siedziskiem, która to nazwa oznacza mebel wyglądający nowocześnie - tyle, że nie daje się na nim siedzieć… Mieszkania w starych domach są dziś cenione znacznie wyżek, niż klitki w nowoczesnych żelbetoceglakach. A jeśli jakiś dom nie jest ceniony? Jeśli opłaca się go wyburzyć, - bo np. w domu tym w sposób nieusuwalny śmierdzi stęchlizna? No, to trzeba go wyburzyć! Od podjęcia takiej decyzji jest właściciel. Miasto - czy ktokolwiek zresztą - może powiedzieć właścicielowi: „Nam się ten dom bardzo podoba; gotowi jesteśmy dopłacać 2000 miesięcznie, byle go Pan nie rozbierał… Nie? No, to 3000… Nie…? Szkoda, - ale mieszkańcy więcej płacić nie chcą… Trudno - rozbieraj Pan!”. Być może znajdzie się dodatkowy sponsor gotów dopłacić jeszcze 2000. Wszystko ma swoją cenę… W kamienicy śmierdzącej stęchlizną komorne musi być niższe, niż w normalnym. Jeśli właścicielowi te 5000 pokryje straty na czynszu - to w porządku; jeśli nie pokryje…Jak ktoś mi powie, że „wartości historycznej nie da się przeliczyć na pieniądze” - to ja się pozwolę grzecznie nie zgodzić. Różnica w sumach spływających z czynszu jest jak najbardziej konkretna - i dlaczego ma ją pokrywać właściciel? Parę tysięcy mieszkańców miasta i turystów przechodzi obok tego budynku - i jeśli jest on rzeczywiście tak cenny, że chcą go oglądać - to niech zrzuca się po złotówce - i pokryją tę różnicę! Jest to elementarne, - ale nie u nas. U nas koszt utrzymania takiego domu zwala się na właściciela. A jeśli magistrat m. Bronkowiec Wielki wpadnie na pomysł, że samochody mają rozpylać wszystkie wonności Arabii - to niewątpliwie burmistrz wyda rozporządzenie, że właściciel każdego samochodu ma go w taki rozpylacz wyposażyć. Rzecz jasna: na własny koszt! I nawet do głowy mu nie przyjdzie, że płacić za to powinni mieszkańcy, którzy pragną sobie wdychać woń drzewa sandałowego lub kwiatu hibiskusu. Wracając do konserwatorów miejskich, powiatowych, wojewódzkich i innych: funkcje te trzeba zlikwidować - i wtedy nie będzie problemów, czy kamienica na ul. Dworcowej jest zabytkiem - czy nie jest. Bo wszyscy świetnie wiedza, że zabytek to klasy - powiedzmy - średniej, wszyscy się zgadzają, że warto by ją wyburzyć… ale, cóż: Konserwator wpisał do Rejestru Zabytków - i Schluß! Jak Władza chce prowadzić jakąś politykę - to powinna płacić! Nie: pensje konserwatorom, tylko rekompensaty właścicielom! JKM

Lenin wiecznie żywy - Bastiat chwilowo martwy Byłem dziś (i wczoraj) na sympozjum poświęconym życiu i twórczości Klaudiusza Fryderyka (używał drugiego imienia) Bastiata. Co mnie na nim uderzyło, to dość bezradne stwierdzenie faktu, ze Jego twórczość jest dziś zupełnie zapomniana? Cóż: PAFERE coś robi, by zapomniana nie została. I my tez powinniśmy się do tego dołożyć. Pięknie jest, że PAFERE wydała „Dzieła Zebrane”. O wiele ważniejsze jednak, by powstała seria broszur, które dotrą do uczniów szkół średnich - a nawet gimnazjów. Uczestnicy konferencji podpisali nawet apel, by Minister Edukacji i Minister Kultury te dzieła wpisały na listę lektur nad'obowiązkowych. Moim zdaniem: ważniejsze jest puszczanie tego jako dzieł zakazanych. To przyciągnie najcenniejszych odbiorców: nonkonformistów. JKM

21 września 2009 Trudno sobie wyobrazić liczenie bez zera... Pisząc dzisiejszy felieton, kątem ucha  zobaczyłem, że coś dzieje się w Józefowie, tam gdzie mieszka pan  Janusz Korwin- Mikke.  Był jakiś protest mieszkańców, chodzili  po pasach na przejściu, coś protestującym przeszkadzało. Początkowo pomyślałem, że przeszkadza im pan Janusz Korwin- Mikke… Ale nie… Odetchnąłem z ulgą. Przeszkadza im jakiś szkoła, która się rozbudowuje i przeszkadzają im parkujące samochody. Panie Januszu trzymam za pana kciuki. Mam nadzieję, że nie będzie pan nikomu przeszkadzał. Natomiast w Chile przeszkadza rządzącym nieżyjący już gen Pinochet. Ściślej mówiąc przeszkadzają im ludzie generała, którzy ponad trzydzieści lat temu przywrócili w Chile normalność. Co prawda siłą, ale jak mieli to zrobić? Kraj znajdował się na skraju lewicowej katastrofy, pogrążony w chaosie dzięki rządom lewicowych marksistów; inflacja, bezrobocie,  beznadziejność.. Gen. Pinochet w książce Zdzisława Marca „ Umierać za Chile” powiedział tak:” Demokracja formalna jest zaprzeczeniem naturalnej formuły państwa i stanowi sztuczny twór myśli ludzkiej. Stanem naturalnym jest poszanowanie autorytetu, który nie stanowi przeciwieństwa wolności, lecz tylko anarchii. My katolicy wiemy, że istnienie autorytetu jest czymś normalnym, gdyż wywodzi się od Boga”(!!!!) Nic dodać, nic ująć.. Admirał Jose Torbo Merino, dowódca marynarki wojennej, po powrocie z kościoła pogrążył się lekturze, gdy ktoś zadzwonił i powiedział, że w telewizji pokazują właśnie Carlosa Altamirano, przywódcę socjalistów, który przemawiał na wiecu w Santiago. Słysząc, że lewicowy senator  przepowiada, że Chile stanie się nowym Wietnamem, sięgnął po kartkę i napisał list, „od którego zaczął się 11 września”. List skierowany był do generała, Augusto Pinocheta Ugarte, naczelnego dowódcy wojska i generała Gustavo Leigh, głównodowodzącego lotnictwa. „Gustavo i Augusto: Ręczę słowem honoru, że dniem D będzie 11, a godziną H 06.00. Jeśli nie zdołacie wykonać zadania wszystkimi siłami, którymi dowodzicie w Santiago, dajcie znać na odwrocie. Admirał Sergio Huidobro jest upoważniony, aby omówić z Wami wszystkie sprawy. Pozdrawiam w nadziei  na zrozumienie. J.T. Merino” Na odwrocie admirał dopisał: „Gustavo: to ostatnia okazja J.T. Augusto: Jeśli nie użyjesz wszystkich sił w Santiago, nie doczekamy jutra. Pepe” Po tylu latach chilijski wymiar sprawiedliwości nakazał aresztowanie 129 osób podejrzanych o pomoc w usuwaniu krytyków „ reżimu gen. Augusta Pinocheta”. Podejrzani to policjanci, wojskowi i piloci, którzy za czasów dyktatury pracowali dla tajnych służb Dina. Posądza się ich o udział w zabójstwach i „ zaginięciach” dziesiątek działaczy lewicy i opozycji. Lewica nie odpuszcza nawet po latach. Zemsta musi być. Zatrzymać  postęp komunizmu… Tego się nie wybacza. W 1973 roku za rządów prezydenta Allende inflacja dochodziła do 163%. Pułap nienotowany nigdzie na świecie, zapasy dewiz prawie zupełnie wyczerpane, stopa wzrostu- o dziwo- wynosiła jeszcze 0,8 %( w 1971 -8%), produkcja przemysłowa zamarła, produkcja rolna, niżej i niżej.. Salvador Allenie mówił:” Trzeba zmienić oblicze ojczyzny, uwolnić ją z okopów obcego kapitału, skończyć z wyzyskiem człowieka przez człowieka, dać chłopom ziemię, dokonać przeobrażeń kulturowych, przekształcić Chile w rzeczywiście wolną i niezależną republikę. Słowem, należało dokonać rewolucji, która otworzyłaby drogę do socjalizmu- najbardziej postępowego i sprawiedliwego ustroju na ziemi”(???) Jak sprawiedliwy - to sprawiedliwy? Socjalistyczny prezydent Allenie zwiększył najniższe płace, zapowiedział   obniżone” uposażenia urzędników państwowych najwyższych szczebli”, przyrzekł wybudowanie 100 000 mieszkań i przestrzegł przed dzikim zajmowaniem cudzych mieszkań, ale mimo to „dzicy” zajmowali luksusowe apartamenty, na przykład w Santiago zajęto ich pięć tysięcy(???) Podczas gdy socjalistyczny rząd skupił się na sprowadzeniu zza granicy ` darmowego” mleka dla dzieci za 50 milionów dolarów, w sklepach już brakowało ponad 500 artykułów, które zwykle znajdowały się w sprzedaży. „Przemianom” w zakresie wywłaszczania majątków ziemskich nadano rozmach, a przy tym  zaczęło się wykupowanie  przez państwo akcji obcych przedsiębiorstw zajmujących się wydobywaniem miedzi. 11 lipca 1971 roku parlament chilijski ogłosił, że wszystkie bogactwa  naturalne kraju stanowią” absolutną, niezbywalna i wyłączną” własność państwa(???)

Gdy kopalnie stały się własnością państwa Allenie ogłosił, że firmy z USA są winne Chile kilkaset milionów  dolarów, ponieważ w latach 1955-70 osiągnęły nadmierne zyski(???). Nie wiem jak on to wyliczył, ale najważniejsze,  że upaństwowił i oddał kopalnie w ręce tamtejszej biurokracji. „Reformę „rolną rozpoczął w Chile jeszcze  poprzednik Alllende, prezydent Fernando Frei, który przepchnął ustawę, na mocy, której wywłaszczano majątki powyżej 80 ha, a właściciele mogli zachować jedynie inwentarz i maszyny. Przez trzy lata wywłaszczył około 1400 majątków, a Allende wywłaszczył ich ponad 3600- też w ciągu trzech lat. Nad całą operacją  wywłaszczania czuwała Korporacja ds. Reformy Rolnej, która odbierając ziemię „ obszarnikom” nie dawała jej chłopom. Owszem chłopi na niej pracowali, ale biurokracja zawłaszczała zyski. Bardzo dobry pomysł, nieprawdaż? Zaczęto sprowadzać żywność z zagranicy, ale ponieważ kończyły się pieniądze budżetowe, pojawiły się problemy. A na problemy w socjalizmie najlepsza jest propaganda. Komunistyczny dziennik „El Siglo” zagrzewał do dalszej walki z „reakcją i faszyzmem”. Za coraz większe dziadostwo na rynku odpowiadali  oczywiście” kupcy, którzy pochowali najbardziej pokupne towary i spowodowali sztuczne trudności na rynku właśnie w celu rozjątrzenia ludności. Jednakże gospodynie domowe w paryskich toaletach i rozpierające się w wytwornych samochodach amerykańskich, nie odczuwały żadnych trudności, a ich gniew nie był wymierzony przeciw spekulantom i sabotażystom, lecz przeciwko rządowi, który walczył z tymi wrogami chilijskiego ludu”( Wojciech Klewiec” Proces pokazowy- oskarżony Augusto Pinochet, str. 27). Potem był Marsz Pustych Garnków, dochodziło do krwawych starć, nawet kobiety zagrzewały swoich mężów, że muszą coś zrobić. Toczyła się walka z kułakami, cinkciarzami, spekulantami,.. System komunizmu wytworzył wszelkie patologie, które nieznane są w innych ustrojach. Rząd Allende ogłosił, że podejmuje nadzór nad rozdziałem żywności. Wydawano oraz więcej Marksa,, Engelsa i Lenina.. Powołano Urząd do spraw Rozprowadzania i Handlu, który kontrolował prywatne hurtownie i zawierał z prywatnymi przedsiębiorstwami umowy, które zapewniały państwu” wyłączność odbioru produkcji, tak by trafiała ona do handlu jedynie kanałami państwowymi”(????). Stworzono Rady Zaopatrzenia i Cen(???) Oprócz tego powołano państwową Dyrekcję Przemysłu i Handlu. Przeprowadzano akcje kontrolne w skepach, magazynach, na dworcach kolejowych i drogach. Były to ludowe komisje specjalne do walki z czarnym rynkiem i spekulacją Propagowano jedzenie dorsza. Rząd przywiązywał do tego wielka wagę. Tak jak u nas swojego czasu propagowano skorupiaki kryle. Zamieniano ministrów w rządzie, Zaczęły się strajki  oraz wielki burdel i serdel. Jak to przy budowie socjalizmu?. I co miał zrobić człowiek, który  widział, że jego kraj rozpada się na jego oczach, i który ten kraj kochał? Mając w ręku  instrumenty postanowił go ratować.. Gen. Pinochet wprowadził w Chile wolny rynek, przeprowadził prywatyzację, spowodował wolność gospodarczą, przy pomocy ludzi ze  środowiska  Chicago Boys. Przez wiele lat Chile było w czołówce krajów rozwijających się. Poprawiło się Chilijczykom. Zlikwidował komunizm. Teraz aresztuje się jego ludzi, którzy dali swoim rodakom wolność od socjalizmu, sadza się ich na ławach oskarżonych, piętnuje.. Socjalizm znowu zatriumfuje w Chile. To tylko kwestia czasu. Drogą do socjalizmu jest oczywiście demokracja, przy pomocy, której przegłosować można wszystko. Jak mówił Marks? Najpierw demokracja, a potem socjalizm.. No i tak dzieje się w całym demokratyczny świecie.. Tylko twórcy demokracji nie używają słowa socjalizm.. Na razie! WJR

Polityka III RP - w strzępach Politycy III RP próbują robić dobre miny do złej gry. A prawda jest smutna... Zareagowałem na to tekstem: I co teraz Do tej pory politycy III RP uważali, że mogą obrażać się jednocześnie i na Rosję, i na Niemcy (nie wspominając o Białorusinach, Czechach, Litwinach, Słowakach i Ukraińcach...) - Bo obroni nas Wielki Brat zza wielkiej wody. Niestety: wuja Sama zmienił wuj Tom - i koncepcja legła w gruzach. Zamiast dwustronnego traktatu z USA, (jaki ma Izrael), przypieczętowanego ew. tarczą, nie staraliśmy się nawet o traktat - a teraz i tarczy nie będzie... Jesteśmy sami między Niemcami i Rosją. Przy czym połowa "polskich" polityków to agenci BND lub FSB... Co zrobią jeszcze lepiej usadowieni agenci CIA? Jaki mamy wybór? Zawetować traktat lizboński? OK, jestem, za - ale co dalej? Razem z Rosją? Razem z Niemcami? A jeśli oni już są zblatowani przeciwko nam? Może, wzorem Rumunii za Mikołaja Ceausescu, sojusz wojskowy z ChRL? A może odwrotnie: zrezygnować z niepodległości Polski i podpisać ten traktat? Ostatecznie Kalifornia nie jest niepodległa - a jakoś tam się żyje... E - jak mawiał dobry wojak Szwejk: "Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było!"... JKM

Upadek politycznych iluzji Wyobraźmy sobie taką sytuację. Jest rok 2008, Polacy negocjują z Amerykanami instalację tarczy antyrakietowej. Jednakże ze względów koniunkturalnych po cichu negocjują również z Rosją, obiecując jej rezygnację z tarczy w zamian za różnorakie koncesje. Rosjanie przystaliby na propozycję Polski, a Polacy pod pretekstem "trudności technologicznych" zrezygnowaliby z tarczy. Powiedzielibyśmy: "Polska zdradziła swego największego sojusznika, tak się nie godzi". Dziś dokładnie to samo zrobili z nami Amerykanie. Podpisali tarczę, narażając nas na strumień różnorakich ataków ze wschodu. Po podpisaniu zaczęli jednak negocjacje z Rosją. Ich treść do końca nie jest znana, jednakże przy dość zgodnej opinii analityków ceną za rezygnację z tarczy jest domniemana pomoc Rosji w wojnie afgańskiej i w kwestii irańskiej (likwidacja instalacji nuklearnych). Można, zatem powiedzieć, że przy naszym wspólnym z Ameryką przedsięwzięciu, które nosiło nazwę tarczy antyrakietowej, Amerykanie bez porozumienia z Polakami i Czechami negocjowali rezygnację z jej instalacji w dużym stopniu naszym kosztem.

Gdzie nasze gwarancje? Niektórzy mówią, że wycofanie się z tarczy jest wynikiem zmiany ekipy rządzącej w Waszyngtonie. Gdyby rządzili republikanie, sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej. Problem jednak w tym, że umowy międzynarodowe oraz politykę zagraniczną w kwestiach strategicznych prowadzi się niezależnie od bieżących konfiguracji politycznych. Trudno sobie np. wyobrazić, ażeby obecna ekipa Baracka Obamy radykalnie zmieniła swoje nastawienie do sojusznika izraelskiego. Sojusz Waszyngtonu z Tel Awiwem jest niezależny od wewnętrznej koniunktury w USA. W Polsce dominowało do niedawna przekonanie o wyjątkowości naszych relacji z Ameryką. Tarcza miała tylko potwierdzić chęć trwałego zaangażowania Waszyngtonu w środkową Europę. W zamian za instalację tarczy, broniącej USA przed atakiem rakietowym, mieliśmy uzyskać długoletnie gwarancje amerykańskie dla naszej środkowoeuropejskiej suwerenności. Gwarancje tym większe, że Amerykanie zaangażowaliby się w tym rejonie świata militarnie. Okazało się jednak, iż zmiana ekipy władzy w Waszyngtonie obnażyła iluzoryczność tego typu diagnozy. Ostatnie wypadki pokazały, że jesteśmy dla USA trzeciorzędnym sojusznikiem, który może mieć taktyczne znaczenie dla doraźnych zaangażowań Ameryki. Kiedy Niemcy, Francuzi i Rosjanie sprzeciwili się wojnie w Iraku, Polska była potrzebna, by pokazać, że Europa wspiera USA w irackiej interwencji? Gdy konflikt iracki przestał dzielić, bo przestał mieć tak kluczowe znaczenie dla świata zachodniego, powróciliśmy na marginalną pozycję w relacjach z amerykańskim sojusznikiem.

Lepsze bolesne realia niż mrzonki Postawmy, zatem pytanie, jak powinniśmy układać relacje z USA? Przede wszystkim należy sobie zdać sprawę z naszego miejsca w szeregu. Nasz stosunek do Ameryki przypominał marzenia panny na wydaniu, która oczekiwała na względy królewicza z bajki. Jej marzenia jednak nijak się miały do rzeczywistości, a zainteresowanie królewicza było okazjonalne. Lepiej sobie to uświadomić i poszukać realnego narzeczonego, puste marzycielstwo może się, bowiem zakończyć staropanieństwem. Lepiej układać politykę wedle twardych, choć nieraz bolesnych realiów, a nie budować jej na mrzonkach. Kiedy Condoleezza Rice przyjechała do Polski podpisywać tarczę, wśród rządzących w Warszawie zapanowała euforia, nabudowana na nieuzasadnionym przekonaniu, że oto wkraczamy na drogę pogłębionych relacji z USA. 17 września 2009 r. obnażył dogłębnie fikcyjność takich stwierdzeń?

Ile Polska znaczy dziś dla USA? Data ogłoszenia decyzji o rezygnacji z tarczy przez Amerykanów (17 września) została dobrana bardzo nieszczęśliwie. Może to mieć realnie symboliczny wymiar. Pamiętajmy, że właśnie wtedy Polacy obchodzą bardzo tragiczną rocznicę napaści wojsk sowieckich na Polskę (17 września 1939 r.). Wiemy również, jak ostre towarzyszą tej dacie spory polsko-rosyjskie. Głośna nieobecność Baracka Obamy na obchodach 70 rocznicy wybuchu II wojny światowej oraz ogłoszenie rezygnacji z tarczy antyrakietowej 17 września mogą mieć istotne, symboliczne znaczenie (wszak w polityce rzadkie są przypadki w tego typu sytuacjach). Dla Polaków ogłoszenie rezygnacji z tarczy przez amerykańskiego prezydenta było tak głośnym wydarzeniem politycznym, że przyćmiło obchody rocznicy agresji sowieckiej. Przypomnijmy, że dla Polaków II wojna światowa to nie tylko agresja niemiecka i sowiecka, to również zdrada Zachodu (postanowienia jałtańskie). Zakładając jednak wariant pozytywny, że powyższa zbieżność dat wynika jedynie z niefrasobliwości administracji amerykańskiej, to mimo wszystko pokazuje ona rzeczywisty stosunek USA do Polski, tzn. w Waszyngtonie nikt się nie przejmuje wrażliwością historyczną i polityczną Polaków, nawet w tak ważnych kwestiach jak kluczowe rocznice z II wojny światowej. Właśnie ten brak amerykańskiej wrażliwości mówi wyraźnie, ile Polska znaczy dziś dla USA. Jak już wspomniałem, chodzi o to, aby ocena naszych relacji z Ameryką była realna. Ten bolesny realizm może nam pomóc w przyszłości. Z USA trzeba utrzymywać możliwie najlepsze stosunki. Jednakże w sytuacjach, kiedy naprawdę jesteśmy USA potrzebni (a tak się zdarza od czasu do czasu - przykład: wojna w Iraku, pomarańczowa rewolucja itp.), powinniśmy żądać zapłaty (konkretnej pomocy) z góry. Oczekiwanie na amerykańską wdzięczność w nieokreślonej przyszłości jest złudne. Polska, zatem musi budować swoją siłę (przede wszystkim ekonomiczną), wykorzystując różnorakie możliwości współpracy z różnymi partnerami. Dopiero, gdy osiągniemy znaczącą siłę w Europie, możemy mówić o bardziej trwałych i bardziej realnych sojuszach z Ameryką i rzeczywistych możliwościach skupiania wokół siebie państw środkowoeuropejskich. Na pewno trzeba się pozbyć iluzji, ponieważ polityka oparta na iluzjach już nieraz sprowadziła nas na manowce. Prof. Mieczysław Ryba

Na szczęście: jest kryzys... Pojęcie „eteru” powstało w 1889 roku  by wyjaśnić rozchodzenie się fal elektromagnetycznych. Już po 40 latach udowodniono, że żadnego „eteru” nie ma i nigdy nie było. Co nie przeszkadza nam słuchać  audycyj nadawanych „na falach eteru”. Pojęcia mają długi żywot. A gdyby jeszcze w 1920 powołano Państwowy Ośrodek Wykorzystywania Eteru z paromilionowym budżetem, to do dziś nikt nie wątpiłby, że eter istnieje. No, bo jakże: tyle pieniędzy wydano na badania czegoś, co nie istnieje?!? Wydawałoby się, że Teoria Globalnego Pocieplenia została już zgodnie wyśmiana przez wszystkich. Niestety: na „walkę z GLOBCIem” przeznaczono już wiele miliardów dolarów, - więc ci, co je otrzymują (a także ci, co je dają!) za Chiny nie mogą przyznać, że GLOBCIo to mit. Przeciwnie: ilość pieniędzy wydawanych na zwalczanie GLOBCIa zwiększa się. Jak bowiem pouczał generalissimuss Józef Stalin: „W miarę postępów w budowie socjalizmu walka klasowa zaostrza się?. Na szczęście: przyszedł Kryzys. To znaczy: Kryzys dopiero nadejdzie, - ale już dziś walka z (nieistniejącym) Kryziem powoduje  ubożenie społeczeństwa…. i to właśnie jest dobre. Nic tak, bowiem nie uczy rozumu, jak głód. Rok temu Komisja Europejska ogłosiła, że rozszerzy walkę z GLOBCIEM na Afrykę. Co prawda wydawałoby się, że kraje  afrykańskie powinny same walczyć z GLOBCIem, - bo to na równiku byłoby za gorąco?. Na szczęście Murzyni już wiedzą, że GLOBCIo to mit wytworzony przez chore umysły Wa'Bwana Kubwów - jednak, jeśli  Biały Sahib im  zapłaci, to mogą walczyć.. Biali ludzie odparli czym prędzej, że bardzo chętnie (tylko proszę o 5% w formie bakczysu dla dającego - co Czarni przyjęli ze zrozumieniem...) - i tu okazało się, że przecież Kryzio... Rozmaitym, eko-bandziorom i zielonym wydrwigroszom obiecano, że Europa przeznaczać będzie na walka z GLOBCIem w Afryce $40 mld (!) - Rocznie. Unia jednak jeszcze nie istnieje, więc nadal pieniądze dawane są dobrowolnie przez państwa...) - a te spostrzegły, że idea ratowania eskimosa przed ociepleniem przestała cieszyć się poparciem społecznym... oj, jak to źle! Firemka jednego tylko p.Aberta Gor'a na „handlu prawami do emisji” zarabiała rocznie $100 mln - więc rzecz jasna nie można było tego odpuścić. Ale, by nie rozwścieczyć poddanych, bonzowie gospodarki zjechali się - i uradzili, że pieniądze dawać trzeba... ale mniejsze. Nie, 40 - ale tylko 2 miliardy... Gdy więc Prześwietna Komisya to ogłosiła, w „zielone” towarzycho strzelił piorun. Jak powiedział  p.Joris den Blanken, jeden z szefów osławionej „GreenPeace, „zamiast zapłacić za obiad, dają napiwek”. Ładny mi „napiwek”... Jednak, gdyby nie Kryzio, ONI obrabowaliby nas na 40 mld €urosów. Błogosławiony Kryzio! JKM

Szef ABW otrzymywał wynagrodzenie od Ery Jak podaje TVN24 Szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Krzysztof Bondaryk ujawnił, że po rozwiązaniu umowy o pracę z telefonią komórkową Era, otrzymał świadczenia wysokości prawie 450 tys. zł, wypłacane, co kwartał. Bondaryk pobierał te pieniądze będąc jednocześnie szefem ABW. Według informacji, do których w listopadzie dotarła Gazeta Wyborcza, w liście przekazanym premierowi szef CBA Mariusz Kamiński napisał, że Bondaryk "otrzymuje ze spółki Polska Telefonia Cyfrowa wynagrodzenie znacząco przekraczające miesięczne pobory uzyskiwane przez niego w ABW", a funkcjonariuszom odmawia udzielenia żądanych informacji. Bondaryk - po wcześniejszym odejściu z UOP pracował na kierowniczym stanowisku związanym z ochroną informacji w spółce Polska Telefonia Cyfrowa (PTC), która jest operatorem Ery GSM.Według mediów, po trwającej od 14 marca 2007 r. kontroli majątku szefa ABW, CBA oskarżyło Bondaryka, że ukrył wysokość wypłaty, którą przyznano mu, gdy odchodził z dyrektorskiej funkcji w PTC (operator komórkowy Era). Suma ta miała wynosić - według "GW" - 1,5 mln zł.

Bondaryk ujawnia kwotę Szef ABW w swoim piśmie poinformował także, że uzyskał zgodę PTC na ujawnienie części informacji zawartych w umowie menedżerskiej z dnia 15 maja 2006 r. Jak podkreślił, umowę ze spółką zawarł półtora roku przed objęciem funkcji Szefa ABW, a rozwiązał 16 listopada 2007 r. umowa ta została rozwiązana za porozumieniem stron 16 listopada ubiegłego roku i do momentu rozwiązania stosunku pracy nie uległa zmianie, kontrakt zawierał klauzulę o zakazie konkurencji oraz zobowiązanie pracownika do ochrony tajemnicy przedsiębiorstwa, informacja o fakcie pobierania świadczeń z tytułu rozwiązanego kontraktu menedżerskiego została zgłoszona 19 listopada 2007 r. do Rejestru Korzyści prowadzonego przez Państwową Komisję Wyborczą, wypłacanie świadczeń było przewidziane co kwartał przez okres jednego roku po rozwiązaniu umowy, wysokość świadczeń z tytułu zakazu konkurencji, nagrody rocznej oraz ekwiwalentu za urlop wynosi ogółem 449.537,33 PLN (netto).

Konflikt interesów? Gdy ujawniono, że Bondaryk pobiera odprawę od Ery, media zarzucały szefowi ABW konflikt interesów. "Dziennik" przypominał, że przed zostaniem szefem ABW, Bondaryk od kilku lat był związany z firmami należącymi do imperium Zygmunta Solorza (pracował w Erze, Invest-Banku i Elektrimie). Zdaniem "Dziennika" śledztwa prowadzone przeciw spółkom należącym Gdy ujawniono, że Bondaryk pobiera odprawę od Ery, media zarzucały szefowi ABW konflikt interesów. "Dziennik" przypominał, że przed zostaniem szefem ABW, Bondaryk od kilku lat był związany z firmami należącymi do imperium Zygmunta Solorza (pracował w Erze, Invest-Banku i Elektrimie). Zdaniem "Dziennika" śledztwa prowadzone przeciw spółkom należącym do właściciela Polsatu za kadencji Bondaryka w ABW wytraciły impet - pisze TVN24.pl.

Strajk w Enei przeciwko dzikiej prywatyzacji 16 września w Enei SA odbędzie się referendum strajkowe, na 22 września, w godz. 7-9 zaplanowano strajk ostrzegawczy. Związkowcy protestują w ten sposób przeciwko mającym występować nieprawidłowościom podczas prywatyzacji Enei. - Nie ma zgody na stosowanie dzikiej prywatyzacji przeprowadzonej w atmosferze skandalu! Czas upomnieć się o swoje prawa! Fundowana przez Rząd RP posezonowa wyprzedaż w całości naszego majątku innym państwom w trybie zaproponowanym przez Ministerstwo Skarbu Państwa prowadzi do sytuacji, że pracownicy pozostaną bez gwarancji i praw pracowniczych. Dotychczasowe doświadczenia z prywatyzacji spółek dystrybucyjnych jednoznacznie pokazują, że co trzeci z nas traci pracę - napisali w odezwie do załogi Enei SA organizatorzy referendum strajkowego, czyli zakładowa Solidarność oraz Międzyzakładowy ZZ Pracowników Grupy Kapitałowej Enea. Przygotowane przez Solidarność i MZZPGK Enea pytanie referendalne brzmi: „Czy jesteś za przystąpieniem do strajku w Grupie Kapitałowej Enea w związku z proponowaną przez Ministerstwo Skarbu Państwa prywatyzacją Enea SA, która pozbawi pracowników praw i pracy a los obywateli odda w ręce innego kraju?” Organizatorzy referendum przekonują, że notoryczne pomijanie zgłaszanych do resortu skarbu przejawów patologii w procesie prywatyzacji Enei, wraz ze - zdaniem związkowców - udokumentowanymi podejrzeniami przestępstwa gospodarczego, jest świadomym działaniem rządu, polegającym na przyzwoleniu na nieprawidłowości podczas prywatyzacji. O łamaniu prawa ma świadczyć m.in. odwołanie z funkcji wiceprezesa zarządu Enei Czesława Koltermanna. - Co rząd ma do ukrycia, że musi pozbywać się ze składu zarządu legalnie wybranego przez pracowników przedstawiciele załogi? Kolejnym ruchem ministra będzie prawdopodobnie odwołanie naszych przedstawicieli w Radzie Nadzorczej Enea SA. Nie możemy pozwolić na tak jawną arogancję, zmierzającą do całkowitego wyeliminowania kontroli społecznej w spółkach z większościowym (jeszcze) udziałem państwa - piszą organizatorzy referendum. W pismach do Ministerstwa Skarbu Państwa i premiera Donalda Tuska Solidarność z Enei oraz MZZPGK Enea przekonywali, że prywatyzacja spółki powinna odbywać się w sposób transparentny. Zdaniem związkowców, oczywistym jest fakt, że kupujący znając trudną sytuację budżetową kraju będzie się starał wykorzystać tą wiedzę oferując minimalna cenę zakupu a nie maksymalną. Zgodnie z dewizą rządu nie da się oszukać reguł rynku ani naturalnych mechanizmów cenowych. Ponadto w zaproszeniu do negocjacji zostały umieszczone zapisy, które zdaniem związkowców, osłabiają mechanizmy konkurencyjności pomiędzy potencjalnymi oferentami, co osłabia pozycję negocjacyjną Ministra Skarbu. Związkowcy przekonują, że w kasie Enei pozostaje 2 mld. zł. z pierwszego etapu prywatyzacji, które po dokapitalizowaniu osiągają wartość ok. 4 mld. zł. W tej sytuacji sprzedaż spółki będzie się, odbywać z uwzględnieniem różnicy cenowej, która umniejszy ostateczną zaoferowaną wartość. W pismach do resortu skarbu związkowcy z Enei zapewniają, że nigdy nie kwestionowali sensu prywatyzacji, jako suwerennej decyzji właściciela, zwracali natomiast uwagę, że nieprawidłowości, jakie mają miejsce w spółce i jej otoczeniu oraz sytuacja gospodarcza, nie sprzyja obecnie proponowanym projektom prywatyzacyjnym.

Solorz: Enei nie stać na PAK Rozmowy z Eneą o PAK to strata czasu? Tak uważa Zygmunt Solorz-Żak. Minister skarbu sądzi inaczej, ale obawia się intencji Elektrimu. Głucha cisza w sprawie odkupienia od Elektrimu akcji Zespołu Elektrowni Pątnów-Adamów-Konin (PAK) przez poznańską Eneę to zły znak. Preferowanemu przez skarb państwa nabywcy PAK wyraźnie nie klei się współpraca ze sprzedającym. Można wręcz powiedzieć, że nie ma żadnej współpracy - napisał "Puls Biznesu". Paweł Mortas, prezes państwowej Enei, woli nie rozmawiać z prasą o zakupie PAK. Czy przyczyną zastoju są wątpliwości Zygmunta Solorza-Żaka, pośrednio głównego akcjonariusza Elektrimu i szefa jego rady nadzorczej, co do transakcji z poznańską spółką, czy brak entuzjazmu samej Enei? Tak czy inaczej, nie widać, by po kilku tygodniach od kierunkowej decyzji Ministerstwa Skarbu Państwa (MSP), że to Enea ma odkupić PAK od Elektrimu, negocjacje posunęły się do przodu - czytamy w "Pulsie Biznesu". Według informacji "Pulsu Biznesu", grupa energetyczna z Poznania ograniczyła się na razie do podpisania z PAK porozumienia w sprawie wykorzystania analiz przygotowanych w ubiegłym roku przez KGHM - niedoszłego nabywcę elektrowni. Stało się to kilka tygodni temu. Jak twierdzi Zygmunt Solorz-Żak, od tego czasu doszło tylko do spotkania z przedstawicielami MSP (w ubiegłym tygodniu), nie odbyło się natomiast żadne spotkanie z zarządem Enei. Główny akcjonariusz dodaje jednak, że rozmowy o transakcji to teraz sprawa zarządcy, który kieruje upadającym Elektrimem. Zdaniem właściciela, z ewentualnych negocjacji i tak nic nie wyniknie, bo Enei nie stać na inwestycję w PAK - napisał "PB". - To przedsięwzięcie wymaga wielomiliardowych nakładów. Potrzebne są inwestycje w samej elektrowni - w modernizację Pątnowa I, i w kopalniach - w nowe odkrywki. Enea musiałaby też wyłożyć gotówkę na odkupienie akcji od Elektrimu i od skarbu państwa, a na głowie ma jeszcze budowę nowego bloku w Elektrowni Kozienice. Nie stać jej na sfinansowanie tego projektu, nie widzę takiej możliwości - ocenia Zygmunt Solorz-Żak. Jego zdaniem, rozmowy z poznańską spółką byłyby stratą czasu. - Skończyłoby się na kolejnym due diligence. Wycena sporządzona na zlecenie Enei nie różniłaby się niczym od przygotowanej dla KGHM, bo w PAK nic się nie zmieniło. Szkoda na to czasu. Elektrim ma swoje problemy, a PAK potrzebuje inwestycji, co wymaga pilnych decyzji. Zamiast negocjować z Eneą, lepiej rozejrzeć się za innym partnerem. Chętnych nie brakuje - dodaje główny akcjonariusz Elektrimu. Wśród zainteresowanych PAK są m.in. czeski CEZ, szwedzki Vattenfall, niemieckie RWE i hiszpańska Endesa. Aleksander Grad, minister skarbu, zupełnie inaczej ocenia sytuację. - Z rozmów z bankami inwestycyjnymi wynika, że Enea jest w stanie udźwignąć wszystkie projekty związane z PAK i zrealizować plany w Kozienicach. Spółka ma widoki na kapitał z giełdy. Ma również ogromne możliwości finansowania inwestycji długiem. Pytanie tylko o intencje sprzedającego - komentuje Aleksander Grad.

Enea chce na giełdę razem z PAK. Paweł Mortas, prezes Enei, wierzy, że przejęcie zespołu elektrowni nie opóźni debiutu. Za cel stawia sobie początek 2008 r. Paweł Mortas, od kilku miesięcy prezes grupy energetycznej Enea, jest optymistą. Choć rynek ma wątpliwości, on wierzy, że spółka zdoła zadebiutować na giełdzie już w I kwartale przyszłego roku. To, co najmniej kilka miesięcy wcześniej, niż planują pozostałe państwowe grupy, ale i tak później niż pierwotnie zapowiadał właściciel, czyli skarb państwa.

Doradca u bram — Data debiutu była kilkakrotnie przekładana. Musieliśmy poczekać na rozstrzygnięcia w sprawie konsolidacji z Elektrownią Kozienice i kopalnią Bogdanka. Program rządowy przewidywał utworzenie spółki holdingowej. Potem okazało się, że to jednak Enea przejmuje Kozienice. Po drodze rezygnację złożył członek zarządu odpowiedzialny za finanse, który koordynował przygotowania do giełdy. To też spowodowało opóźnienie — tłumaczy Paweł Mortas. Szef Enei deklaruje, że grupa jest już gotowa do podpisania umowy z doradcą. — Czekamy tylko aż wypowie się skarb państwa. Sądzę, że ostateczne rozstrzygnięcie nastąpi w ciągu miesiąca — zapowiada prezes. Enea nie ujawnia, jakie oferty trafiły do finału przetargu. „Puls Biznesu” dowiedział się nieoficjalnie, że w końcowej rywalizacji biorą udział dwa banki inwestycyjne — Goldman Sachs i Credit Suisse First Boston (CSFB). Według naszych informatorów, pozycję CSFB osłabia konsorcjum z  BZ WBK, który był doradcą skarbu państwa w giełdowej prywatyzacji  Zelmera badanej na wniosek NIK przez prokuraturę.

Intratna akwizycja Model prywatyzacji Enei nie będzie odbiegał od formuły przyjętej przez resort skarbu dla wszystkich państwowych grup energetycznych. — W pierwszym etapie na giełdę trafi niewielki pakiet 10-15 proc. akcji nowej emisji. Obecnie wycena grupy wynosi około 10 mld zł, jednak na wysokość faktycznych wpływów z emisji będzie miało wpływ to, jakie będą aktywa grupy w chwili debiutu — mówi Paweł Mortas. A zmienić się może sporo. Skarb państwa już zapowiedział, że wniesie do Enei dwie kopalnie węgla brunatnego — Konin i Adamów. A to tylko przygrywka do przejęcia przez poznańską grupę Zespołu Elektrowni Pątnów-Adamów-Konin (PAK). — Mamy już przygotowane założenia i projekcje. Wynika z nich, że przejęcie PAK nam się opłaci. Obecnie grupa ma niedobór źródeł wytwórczych w stosunku do zapotrzebowania. Brakuje nam również własnych kopalni. Szacujemy, że na tej konsolidacji zyskamy około 400 mln zł w ciągu czterech lat — mówi prezes Enei.

Zły czas wyborów Paweł Mortas zapewnia, że jest już po wstępnych rozmowach z wychodzącym z PAK Elektrimem, kontrolowanym przez Zygmunta Solorza-Żaka. — Inwestor zgodził się rozmawiać z nami o sprzedaży akcji PAK. W tym tygodniu chcielibyśmy spotkać się z przedstawicielami  KGHM, żeby poznać zamiary zarządu. Chcemy wykorzystać materiały zgromadzone przez tę spółkę w trakcie due diligence PAK i przygotowaną przez ich doradcę wycenę zespołu elektrowni. Jesteśmy też gotowi rozmawiać z KGHM o wspólnej inwestycji w PAK. Propozycja przedstawiona przez spółkę miedziową skarbowi państwa przewidywała nasz udział w tym procesie. Chcielibyśmy poznać szczegóły tej oferty— dodaje szef Enei. Zdaniem Pawła Mortasa, zakup PAK nie spowoduje kolejnego opóźnienia debiutu Enei na giełdzie. — Warunek to szybkie przeprowadzenie rozmów. Musimy wiedzieć, w jaki sposób uwzględnić planowane przejęcie PAK w warunkach emisji — zastrzega prezes. Problem w tym, że Zygmunt  Solorz-Żak niekoniecznie będzie się spieszył do negocjacji z Eneą. Może zdecydować się na odłożenie rozmów na okres po wyborach, bo jeśli zmieni się rząd, zmianie może ulec strategia państwa wobec PAK.

Prywatyzacja spółek ENEA S.A. i PGE S.A. Ministerstwo Skarbu Państwa informuje, że proces prywatyzacji spółek ENEA S.A. i PGE Polska Grupa Energetyczna S.A. prowadzony jest zgodnie z przyjętym przez Radę Ministrów w dniu 22 kwietnia 2008 roku “Planem prywatyzacji na lata 2008 - 2011”. Zgodnie z zamierzeniami MSP I-szy etap prywatyzacji spółki ENEA S.A. w trybie podwyższenia kapitału zakładowego Spółki, poprzez nową emisję akcji na Giełdzie Papierów Wartościowych zostanie zrealizowany w październiku 2008 roku. IPO i I-szy etap prywatyzacji spółki PGE Polska Grupa Energetyczna S.A. w trybie podwyższenia kapitału zakładowego Spółki, poprzez nową emisję akcji na Giełdzie Papierów Wartościowych planowany jest w 1 kwartale 2009 roku. Oferta publiczna akcji ENEA S.A. Spowoduje podwyższenie kapitału spółki o ok. 30%. Zostanie ona skierowana do polskich i zagranicznych inwestorów. Środki uzyskane z oferty publicznej zostaną w całości przeznaczone na realizację projektów inwestycyjnych. Po zakończeniu I-go etapu prywatyzacji spółki ENEA S.A., Minister Skarbu Państwa zamierza zbyć cały pakiet akcji ENEA S.A. Należących do Skarbu Państwa w 2009 roku, co pozwoli uprawnionym pracownikom nieodpłatnie nabyć akcje Spółki. Jednocześnie widząc potrzebę budowy nowych mocy wytwórczych, doceniając wagę realizacji inwestycji w spółkach KWB Konin S.A., KWB Adamów S.A. i Zespole Elektrowni Pątnów Adamów Konin S.A. oraz uwzględniając współzależność technologiczno-produkcyjną kopalni węgla brunatnego w Adamowie i Koninie ze spółką Zespół Elektrowni Pątnów Adamów Konin S.A. Minister Skarbu Państwa zamierza realizować proces prywatyzacji w/w Spółek jednocześnie z II etapem prywatyzacji spółki Enea S.A.

TANDEM - (1) Gdybym szukał uzasadnienia dla tezy, że ludzie policji politycznej PRL zmonopolizowali po roku 1989 najważniejsze segmenty gospodarki i uzyskali nad nimi pełną kontrolę, wskazałbym na obecność w życiu politycznym III RP Andrzeja Olechowskiego i Gromosława Czempińskiego. Aktywność tych dwóch ludzi - zwłaszcza w latach 2001-2009 może być dowodem, że zostało im powierzone zadanie doprowadzenia do końca procesu rozbioru majątku narodowego i ochrony interesów środowisk związanych z komunistycznymi służbami. Przed kilkoma tygodniami Antoni Macierewicz sformułował opinię, że deklaracje poparcia dla partii Pawła Piskorskiego, wyrażane przez Olechowskiego i Czempińskiego wskazują na realną ocenę sytuacji gospodarczej przez ludzi peerelowskich służb i są wyrazem dezaprobaty tych środowisk wobec obecnej polityki rządu Tuska. (1) Jeśli dla większości społeczeństwa tego rodzaju tezy brzmią nieprawdopodobnie, a zwolennikom Platformy wydają się obrazoburczymi „teoriami spisku” - trzeba wyjątkowo mocno zamykać oczy na rzeczywistość, by uzasadnić takie postawy. Warto, zatem wskazać, że istnieją mocne podstawy dowodzące prawdziwości tych ocen. Jestem nawet przekonany, że wszelkie dywagacje polityczne Andrzeja Olechowskiego, którymi ekscytuje opinię publiczną od wielu miesięcy stanowią wyłącznie zasłonę medialną, skrywającą rzeczywisty obszar zainteresowań tego pana, a jego zaangażowanie w budowanie kolejnych partii politycznych, ma na celu zapewnienie politycznej reprezentacji interesom środowisk układu specsłużb PRL. Co więcej - aktywność Olechowskiego i Czempińskiego ma bezpośredni związek z realizacją najważniejszego projektu autorstwa tego układu - zawłaszczenia sektora paliwowego i przejęcia płynących z niego zysków, a w dalszej perspektywie - trwałego uzależnienia Polski od Rosji w sferze energetycznej. Planu tego nie zdołała zrealizować w latach ubiegłych ekipa Leszka Millera, gdy na mocy porozumienia Kwaśniewski - Kulczyk - Miller - Kaczmarek, przy udziale UOP i prokuratury dążyła do przekazania Rosji polskiego sektora paliwowego i prywatyzacji koncernu Orlen. Raport sejmowej „komisji orlenowskiej” z roku 2005 wskazuje na skalę tego patologicznego zjawiska, które w każdym praworządnym państwie zostałoby uznane za zdradę stanu. Otóż, szczególną rolę w tych planach odegrał wówczas Jan Kulczyk, działając z upoważnienia prezydenta Kwaśniewskiego jako przedstawiciel Skarbu Państwa i główny decydent w sprawach sektora paliwowego w rozmowach z Rosjanami. Z opublikowanej w roku 2004 notatki szefa wywiadu Zbigniewa Siemiątkowskiego dotyczącej spotkania Kulczyka z Ałganowem wynikało, że Rosjanie poprzez firmy Rotch Energy i ŁUKOIL mieli przejąć Rafinerię Gdańską. Prywatyzacja RG miała zaś stanowić pierwszy etap przedsięwzięcia, którego finalnym celem było zbycie akcji PKN Orlen. W notatce Siemiątkowskiego znajduje się również następujący zapis: „J. Kulczyk twierdzi, iż osobą, która pośredniczyła w kontaktach z przedstawicielami, Rotch Energy, był Gromosław Czempiński, koordynujący ponadto kontakty pomiędzy tą firmą i Łukoilem, za co był przez niewynagradzany. Nie najlepsze obecnie relacje J.K. z G. Czempińskim wynikają z roszczeń tego ostatniego do kwoty 1 mln USD za pomoc przy prywatyzacji TP SA". Podczas przesłuchania przed komisją w styczniu 2005 roku Czempiński potwierdził fakt zaangażowania służb specjalnych w prywatyzacji PKN Orlen. Stenogram z 40 posiedzenia komisji „orlenowskiej” z 12.01.2005 roku zawiera tekst przesłuchania Czempińskiego przez Antoniego Macierewicza i ujawnia rolę byłego esbeka w procesie prywatyzacji sektora paliwowego.(2,3) Jak wiemy organizatorami wiedeńskiego spotkania Kulczyka i Ałganowa byli panowie Andrzej Kuna i Aleksander Żagiel, a podczas przesłuchań przed komisją na światło dziennie wyszły powiązania tzw. grupy wiedeńskiej złożonej z biznesmenów, gangsterów i ludzi służb specjalnych? W tej grupie, oprócz Kulczyka, Ałganowa, Kuny czy Żagla był również Wojciech Czerniak - naczelnik Wydziału I (niemieckiego) Departamentu I MSW, w latach 1981 - 1985 konsul w polskiej ambasadzie w Wiedniu, a w latach 1996-1997 dyrektor Zarządu Wywiadu UOP - przyjaciel Gromosława Czempińskiego. Nazwisko Czerniaka wymienia się, jako jednego z organizatorów wiedeńskiego spotkania Kulczyka z Ałganowem. W czasie, gdy Czerniak kierował wywiadem, ze służby odeszła grupa oficerów rozpracowująca Ałganowa. Obecnie emerytowany esbek kieruje firmą Concordia Development, której właścicielami są Kuna i Żagiel. Jego żona, Anna, jest szefem Fundacji „Dr Clown”, którą założyli... Kuna i Żagiel. Na liście darczyńców Fundacji znajdują się m.in: PFRON, Prokom Ryszarda Krauzego, fundacja Dar Serca Orlenu, Plus GSM, Giełda Papierów Wartościowych, Port Lotniczy im. Chopina w Warszawie czy też firma J&S, która dostarcza rosyjską ropę do Orlenu i Rafinerii Gdańskiej.(4) Warto pamiętać, że płk Wojciech Czerniak był w styczniu 2001 roku jednym z uczestników spotkania w warszawskim gmachu Intraco, do którego doszło z inicjatywy Czempińskiego. Zebranych wówczas „przyjaciół jednej służby”, pułkowników: Krzysztofa Smolińskiego, Romana Deryłę, Marka Szewczyka, Zygmunta Cebulę i Wojciecha Czerniaka - Czempiński namawiał do wsparcia Platformy Obywatelskiej i zachęcał do budowania wokół tej partii grupy doradców, ­specjalistów od służb specjalnych. To dzięki tego rodzaju inicjatywom, mógł Czempiński po latach przyznać, że sformułował koncepcję powołania Platformy Obywatelskiej, a dopiero później przekonał do pomysłu Andrzeja Olechowskiego i Pawła Piskorskiego. Trudno nie zwrócić uwagi na fakt, że mocne zaangażowanie Czempińskiego i ludzi z Departamentu I MSW w proces prywatyzacji sektora paliwowego w latach 2001-2005 pozostaje w ścisłej relacji z wieloma wypowiedziami Andrzeja Olechowskiego z późniejszego okresu. Trudno też nie dostrzec, że biznesowa droga Czempińskiego po odejściu z UOP w roku 1996 sytuuje go w roli reprezentanta interesów ekonomicznych środowiska służb PRL. Jak zaznacza Sławomir Cenckiewicz, - „ Wkrótce po odejściu z tajnych służb Czempiński założył firmę Doradztwo GC i działał na styku biznesu prywatnego i państwowego. Kilka lat temu czasopismo „Profit” próbowało zliczyć wszystkie przedsięwzięcia gospodarcze Czempińskiego. Okazało się, że lista firm i spółek, w zarządach, których zasiadał ten były oficer SB i UOP, nie ma końca. Łączyły go związki biznesowe z ludźmi z listy najbogatszych, m.in. Janem Kulczykiem i Sobiesławem Zasadą. Dziennikarze zdołali ustalić związek Czempińskiego z ponad 20 podmiotami gospodarczymi, zarówno państwowymi, jak i prywatnymi, w tym m.in. z Polskimi Liniami Lotniczymi LOT, Zakładami Samochodów Ciężarowych w Starachowicach, Polskimi Zakładami Lotniczymi w Mielcu, Aeroklubem Warszawskim, BRE Bankiem SA i The Quest Group”. (5)Do tej listy należałoby dodać społkę Energopol-Oil, w której Czempiński był przewodniczącym rady nadzorczej. Nie bez znaczenia dla oceny zachowań Czempińskiego i Olechowskiego będzie również fakt, że przez szereg lat PRL łączył ich stosunek służbowo - agenturalny, gdzie ten pierwszy był oficerem prowadzącym TW Musta - kontaktu operacyjnego Wydziału X Departamentu I MSW. Wolno twierdzić, że korelacja działań obu gentelmenów ma związek z tym okresem, a dążenie do wspólnego celu potwierdza trwałość ówczesnych więzi. Spróbujmy prześledzić wydarzenia lat 2007-2009 i na ich podstawie sformułować tezę o prawdziwych źródłach rzekomych „przemian” politycznych pana Olechowskiego.Zapewne niewiele osób już pamięta, że tuż po wygranych przez Platformę wyborach 2007 roku, kandydatem na szefa PKN Orlen miał zostać właśnie Andrzej Olechowski.(6) Na stanowisku prezesa miał zastąpić Piotra Kownackiego, kojarzonego ze środowiskiem PiS. Ten ostatni stanowczo lobbował za połączeniem Orlenu z gdańskim Lotosem, co - zdaniem ministra skarbu z rządu PiS-u Wojciecha Jasińskiego - lepiej zabezpieczałoby polski interes energetyczny. Nowa koalicja PO i PSL miała jednak inne plany. chcąc, by koncerny działały samodzielnie, ale założyły spółkę do pozyskiwania i eksploatacji złóż ropy. Nie wiemy, z jakich powodów Olechowski nie został wówczas prezesem Orlenu, ale jestem przekonany, że ten fakt zdecydował o rzekomo politycznym odwrocie od Platformy. Niewykluczone, że objęcie fotela szefa spółki było warunkiem pozostania Olechowskiego w PO i jedną z ostatnich prób ukierunkowania decyzji gospodarczych. Świadczyć może o tym fakt, że już pod koniec października 2007 roku Olechowski zadeklarował wsparcie dla Pawła Piskorskiego w zakładaniu nowej partii.(7)Oficjalną intencją Olechowskiego miało być „ożywienie debaty w PO”. Współtwórca Platformy powiedział wówczas, - „Jeżeli ta debata się nie rozwinie albo pójdzie w kierunku, z którego ja będę niezadowolony, to jakąś opcją jest nowa partia”. Dalszy przebieg zdarzeń zdaje się jednoznacznie wskazywać, że pod pojęciem „debaty” Andrzej Olechowski pojmował przede wszystkim decyzje dotyczące prywatyzacji, a szczególnie prywatyzacji sektora paliwowego. Pierwszy wyraźny sygnał pochodzi już ze stycznia 2007 roku, gdy w liście otwartym do Bronisława Komorowskiego, Olechowski pytał - Czy Platformę stać na słowność”? i precyzował : „Jakie jest stanowisko Platformy wobec prywatyzacji? W przeszłości bywało ono niejasne (np. w sprawach PKO BP, PZU, gazociągów). Czy obecnie Platforma gotowa jest zobowiązać się do radykalnej prywatyzacji, w tym pełnego upublicznienia takich “strategicznych” aktywów, jak: PKN Orlen, PZU, PGNiG i PKO BP? Czy gotowa jest upublicznić państwowe media?” (8) Swoje obawy związane z projektami prywatyzacyjnymi Platformy Olechowski powtórzył miesiąc później, w wywiadzie dla „Życia Warszawy” twierdząc, że „Platforma znacznie oddaliła się od mojego ideału, tak w sprawie praw obywatelskich, jak i w dziedzinie gospodarczej. Zdążyła np. już kilkakrotnie niejasno wypowiedzieć się na temat prywatyzacji, nie zdradza, jaki jest jej cel w tej dziedzinie.” (9) W kilka miesięcy później, w październiku 2007 roku Olechowski nakłaniał Platformę do zawarcia koalicji z LiD-em, uzasadniając jej potrzebę perspektywą odrzucania ewentualnego weta prezydenta i „ strategicznym porozumieniem wobec jakiś konkretnych spraw”. (10) To „strategiczne porozumienie” dotyczyło procesu prywatyzacji i wynikało z obawy, że sprzeciw prezydenta Kaczyńskiego może pokrzyżować plany związane z przejęciem sektora energetycznego. Obawy słuszne, o czym świadczyło skuteczne weto prezydenta wobec nowelizacji ustawy o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw z sierpnia 2008 roku. Wkrótce po sformowaniu rządu PO-PSL, nowy minister Skarbu Państwa Aleksander Grad ogłosił „powrót do prywatyzacji” informując, że „w pierwszej kolejności zostaną sprywatyzowane spółki, w których przygotowania są już zaawansowane - Enea, dwie firmy wielkiej syntezy chemicznej, chociaż proces ten w przypadku ZA Tarnów jest bardziej zaawansowany, a w przypadku ZA Kędzierzyn mniej. Oprócz tego są oczywiście stocznie, jest Sklejka Pisz, Huta Łabędy, Kopalnia Bolesław, LOT, dokończenie prywatyzacji Ruchu. To są prywatyzacje, które muszą się odbyć jak najszybciej w interesie tych spółek”.(11) Ciosem dla planów Olechowskiego i Czempińskiego musiało być oświadczenie Krzysztofa Żuka - wiceministra Skarbu Państwa z kwietnia 2008 roku, w którym padła zapowiedź, że „do końca 2011 roku rząd nie przewiduje żadnych działań prywatyzacyjnych w odniesieniu do największych podmiotów sektora naftowego”. Minister stwierdził ponadto, że „na dzień dzisiejszy zachowujemy w sektorze naftowym status quo, to znaczy zakładamy, że prywatyzacji, jeśli chodzi o PKN Orlen i Grupę Lotos nie będziemy przeprowadzać, natomiast z całą pewnością chcemy domknąć przekształcenia własnościowe w rafineriach południowych, czyli sprzedać resztówki Grupie Lotos oraz wnieść na podniesienie kapitału akcje Petrobalticu”.(12) Informacje o 4-letnim planie prywatyzacyjnym Platformy potwierdził wkrótce The Wall Street Journal Polska, donosząc, że „W rękach państwa pozostanie Naftoport, PERN Przyjaźń i Operator Logistyczny Paliw Płynnych OLPP. To samo z PGNiG, w przypadku, którego sprzedana zostanie tylko jedna akcja, by udostępnić pakiet należący się pracownikom. Wbrew przedwyborczym obietnicom PO nie będzie także dalszej prywatyzacji Orlenu i Lotosu. Oznacza to, że najbogatsze spółki dalej poddawane będą politycznej kontroli. Zwłaszcza, że z dalszych przekształceń własnościowych wyłączono także KGHM”. (13) Niemal natychmiast rząd został ostro zganiony przez Leszka Balcerowicza, który uznał plan prywatyzacji za zbyt skromny i stwierdził - „Nie ma żadnych powodów ekonomicznych dla opóźniania przekształceń. Dlaczego nie prywatyzujemy szerzej górnictwa, KGHM, Orlenu ani kilku innych spółek? Zwlekanie z prywatyzacją jest działaniem na szkodę społeczeństwa, a odpowiedzialność za zaniechania ponosi cały rząd”. (14)

TANDEM - (2) STUDIUM KOMBINACJI Ogłoszenie w kwietniu ubiegłego roku planu prywatyzacyjnego Platformy, musiało mieć wagę zdarzenia decydującego o zerwaniu przez Olechowskiego związków z tą partią. Chronologia późniejszych faktów wskazuje, że od tego momentu nasilała się krytyka Platformy, a jednocześnie rozpoczęto medialną akcję „dyscyplinowania”. Jeszcze w czerwcu 2008 roku wiceminister skarbu Joanna Szmid zapowiadała przyśpieszenie prywatyzacji. Rząd miał przygotować dla inwestorów akcje ENEI, zapowiadano wejście na giełdę Polskiej Grupy Energetycznej oraz wybór doradców prywatyzacyjnych dla PLL LOT i prywatyzację tej spółki do końca lutego 2009 roku. Na 2009 rok zapowiadano również debiut giełdowy spółek z grup energetycznych Tauron i Energa. (1) Determinacji rządu miała nie osłabić nawet kiepska koniunktura i wahania giełdowe. "Sytuacja na giełdzie nie zmieni naszej determinacji, jeśli chodzi o prywatyzację spółek Skarbu Państwa" - deklarował w lipcu 2008 roku premier Tusk. Jednak w miesiąc później, Rzeczpospolita donosiła, iż „skarb państwa nie śpieszy się z prywatyzacją, a sprzedaż państwowych resztówek nie idzie tak szybko, jak zakładał minister skarbu. Na razie zrealizowano tylko 26 spośród 77 zaplanowanych transakcji”. Jak wskazuje wypowiedź ministra Grada z września 2008 roku, decydujący wpływ na rezygnację z planów prywatyzacyjnych Platformy mogła mieć świadomość, że proces ten spotyka się z negatywną oceną społeczną, może, zatem przyczynić się do spadku sondażowych notowań partii? W tej sytuacji, nie trzeba było długo czekać na reakcję Olechowskiego. W październiku 2008 roku, w wywiadzie dla portalu wnp.pl, Olechowski przedstawił otwarcie swoje oczekiwania wobec Platformy. Pytany o ocenę dokonań ministra Grada stwierdził: „Jestem człowiekiem, który cierpliwie oczekuje na przyspieszenie działań związanych z prywatyzacją. Cały czas potwierdza się to, że pozostawienie wielu przedsiębiorstw pod skrzydłami państwa przynosi straty, a nie korzyści. W związku z tym oczekiwałbym od mojej partii, że będzie w tym zakresie wyraźny postęp. Na razie tego postępu nie widać, a więc cierpliwie nań czekam. Moja cierpliwość jeszcze się nie wyczerpała.  Natomiast muszę przyznać, że jestem poirytowany polityką zarządzania przedsiębiorstwami, w których Skarb Państwa ma swoje udziały. Oczekiwałem istotnej, wręcz kulturowej zmiany, liczyłem na to, że Skarb Państwa nie będzie się zajmował bieżącym zarządzaniem gospodarką. Jednak mocno się rozczarowałem. Zarówno jeśli chodzi o decyzje kadrowe, jak i wtrącanie się do decyzji komercyjnych firm. Kolejnym, bardzo czytelnym sygnałem dla Platformy, był artykuł Olechowskiego z marca 2009 roku zamieszczony w „Gazecie Wyborczej”. Opublikowany został pod wymownym tytułem - „Czy politycy będą nas przepraszać za kryzys?” „Niebezpieczeństw można było uniknąć, polska gospodarka by sobie poradziła. Gdyby nie karygodna lekkomyślność polityków. Brak prywatyzacji. Bałagan w inwestycjach. I euro - które najpierw było ofiarą ideologicznej niechęci PiS, a potem - przez prawie rok! - Niechęci Tuska do ambitnych przedsięwzięć” - atakował wprost Olechowski. „Prywatyzacja od kilku lat zamarła” - pisał współtwórca PO - „Przedsiębiorstwa są rozpaczliwie nieefektywne (PKP nie są w stanie zmodernizować kilku dworców na Euro 2012!). Zarządzanie ulega stałej degrengoladzie” Istotną nowością tego wystąpienia był atak personalny na Donalda Tuska i wskazanie premiera jako osoby winnej obecnej sytuacji. Olechowski napisał: „Pytany o przyczyny zastąpienia pochodzącego z konkursu prezesa PKN Orlen politycznym nominatem (przez zarząd i radę nadzorczą tego koncernu w ciągu niespełna dziesięcioletniej historii przewinęło się ponad 100 osób, osiem na stanowisku prezesa, w tym trzy w 2008 r.!) premier, Tusk odpowiedział: "Jest grupa spółek, w których będziemy bezwzględnie egzekwować interes państwa, nawet gdybym miał za to odpowiadać przed sądem" ("Polityka", 4.10.08). Zdumiewające, zważywszy na liberalne korzenie premiera, ale przede wszystkim na to, że kapitał PKN Orlen w trzech czwartych należy do prywatnych akcjonariuszy i państwo włada nim niepodzielnie w zasadzie prawem kaduka. Trudno zgadnąć, co powie premier, jeśli po roku od tej wypowiedzi zostanie zapytany, jakie to interesy państwa miał na myśli, skoro spółka odniosła pierwsze w swojej historii straty, obniżyła swą wiarygodność kredytową i zubożyła swoich akcjonariuszy.” Trzy miesiące później, w czerwcu br. Olechowski w wywiadzie dla Polska The Times przedstawił swój plan ratowania budżetu: „Trzecim rozwiązaniem, by ratować budżet, jest sprzedaż państwowych udziałów w dużych spółkach notowanych na Giełdzie Papierów Wartościowych. To nie jest wcale działanie egzotyczne, tylko jak najbardziej realne i rozważne. Każdy człowiek czy rodzina w sytuacji kryzysowej, gdy brakuje pieniędzy, zaczyna myśleć nad sprzedażą dywanów, mebli, antyków. Państwo powinno pomyśleć w ten sam sposób: udziały, np. w PKN Orlen są łatwo zbywalne. Zawsze, nawet w najgłębszym kryzysie, znajdzie się chętny na zakup akcji dużej spółki. Ot, choćby bank inwestycyjny. Spowolnienie gospodarcze to najgorszy moment na sprzedaż. Można narazić budżet na wielomiliardowe straty, bo nie uzyska się dobrej ceny. Ale są różne możliwości sprzedaży - można oddać udziały w komis, można sprzedać spółkę w ratach i umówić się z kupującym, co do podziału zysków po transakcji, opracować kalendarz sprzedaży. To jest tak: jeśli pilnie potrzebuję gotówki, to sprzedaję za każdą cenę. Gdybym ja był ministrem finansów, to natychmiast zażądałbym raportu w sprawie udziałów w spółkach Skarbu Państwa. O ile mi wiadomo, majątek, który można dziś sprzedać, jest wart kilkadziesiąt miliardów złotych (ok. 45 mld zł - przyp. red.). Nie wahałbym się ani chwili, tylko sprzedawałbym.” W maju br, mamy jeszcze do czynienia z nieudaną inicjatywą Janusza Palikota, próbującego skusić Olechowskiego posadą komisarza w UE. Ta próba pacyfikacji „tenora” Platformy, musiała okazać się nieskuteczna wobec rzeczywistych aspiracji Olechowskiego. Od tego momentu następuje wyraźne przyśpieszenie akcji dyscyplinowania Platformy, a z pomocą Olechowskiemu śpieszy Gromosław Czempiński. Obaj panowie od dawna wykazywali zainteresowanie i zabiegali o poszerzanie wpływów - szczególnie w przemyśle petrochemicznym. Poza przedstawionymi już w pierwszej części okolicznościami, warto przypomnieć, że w latach 90 -tych, gdy Olechowski objął stanowisko doradcy Wałęsy i tworzył program Bezpartyjnego Bloku Wspierania Reform, jego konsultantem został Kazimierz Klęk - w latach 80-81 r. podsekretarz stanu w Ministerstwie Przemysłu Chemicznego, dyrektor naczelny MZRiP (Mazowieckie Zakłady Rafineryjne i Petrochemiczne) w Płocku (dawna nazwa PKN Orlen), w latach 1982-86 radca handlowy Ambasady PRL w Rzymie. To człowiek (podobnie jak Olechowski) związany z Departamentem I MSW. Klęk przewinął się jeszcze w latach 1986-90 przez Ministerstwo Handlu Zagranicznego, Współpracy Gospodarczej z Zagranicą i Przemysłu, a w latach 2000-2005 był przewodniczącym rady nadzorczej spółki paliwowej PETROLOT. W tej samej spółce, zaopatrującej samoloty w paliwo, której udziałowcami są PKN Orlen i Polskie Linie Lotnicze LOT wieloletnim wiceprezesem był Jan Kujawa - również związany z wywiadem PRL. W lipcu 2007 roku Kujawa został odwołany z funkcji członka zarządu PETROLOTU, a jako przyczynę odwołania nieoficjalnie wymieniano związki Kujawy z oficerami Departamentu I. - „Owszem, znam Gromosława Czempińskiego - przyznał wówczas Kujawa. - Zasiadaliśmy w Radzie Nadzorczej, ja byłem przedstawicielem załogi, zaś Czempińskiego wyznaczył Lech Wałęsa”. Ale nie tylko, bowiem obu panów można było również spotkać w zarządzie Aeroklubu Polskiego, gdzie od 2003 roku Czempiński był prezesem, a Kujawa jego zastępcą. Jak wynika z prac sejmowej komisji „orlenowskiej”, ludzie Departamentu I MSW (Czerniak, Czempiński) odgrywali ważną rolę w planach przejęcia przez Rosjan sektora paliwowego, a pan Czempiński kreował się na specjalistę od prywatyzacji, pośrednicząc w kontaktach między firmą Rotch i Łukoilem. Warto też pamiętać, że w latach 2005-2006 Olechowski był członkiem rady nadzorczej Orlenu. Można, zatem uznać, że zainteresowanie prywatyzacją największej spółki polskiego przemysłu paliwowego wynikało z niemal naturalnej dyspozycji obu zainteresowanych. Dalszy porządek zdarzeń wskazuje, że sprawnie przeprowadzona kombinacja operacyjna zaczęła przynosić efekty. Oto 7 lipca br. na antenie „Polsat News” Czempiński nieoczekiwanie informuje - „Miałem dość duży udział, w tym, że powstała Platforma, mogę powiedzieć, że odbyłem wtedy olbrzymią liczbę rozmów, a przede wszystkim musiałem przekonać Olechowskiego i Piskorskiego do pewnej koncepcji, którą później oni świetnie realizowali". Dzień później rozwija ten wątek w rozmowie z Niezależną.pl. I chociaż główne media starały się przemilczeć lub zbagatelizować tę wypowiedź, groźba ujawnienia prawdziwych okoliczności powołania Platformy wywołała natychmiastową reakcję. Już w dwa dni po wypowiedzi Czempińskiego, Donald Tusk po spotkaniu z prezydentem Kaczyńskim poinformował: „Rząd chce w 2010 r. przyspieszyć proces prywatyzacji” i dodał, że minister skarbu Aleksander Grad dostał od niego takie zadanie na przyszły rok, ale przyspieszenie ma dotyczyć głównie projektów planowanych na późniejsze terminy. "Prywatyzacja jest szansą na zwiększenie wpływów budżetowych i jestem zdania, że należy ją zdynamizować. Minister Grad otrzymał zadanie przyspieszenia programu prywatyzacji w 2010r. „ - stwierdził Tusk. Pozostaje w tym miejscu zwrócić uwagę, że wypowiedź Czempińskiego nosi wszelkie znamiona celowej prowokacji i stanowi element kombinacji operacyjnej - rozumianej jako zespół działań zmierzających do uzyskania konkretnego efektu. Świadczy o tym przede wszystkim wybór terminu, w którym Czempiński zdecydował się na wyznanie. Taka konieczność nie istniała jeszcze przed trzema laty, gdy w maju 2006 roku, Czempiński na antenie TVN-u komentował wypowiedź prezydenta Kaczyńskiego na temat powołania parlamentarnej komisji, która zbadałaby okoliczności powołania trzech partii - w tym Platformy Obywatelskiej. Wówczas - według słów Czempińskiego - nie istniała w Polsce partia, która powstałaby przy pomocy czynnych funkcjonariuszy służb specjalnych. Czempiński stwierdził: - „Oczywiście mówię za służby cywilne - służby nie miały do czynienia z sytuacją, w której miałyby wpływ na to, czy tworzy się partia, czy nie tworzy się partia. Ci oficerowie, którzy byli w aktywnej służbie, nie brali udziału w zakładaniu jakiejkolwiek partii. Co nie znaczy, że ci, którzy odeszli ze służb, nie zostali powołani przez późniejszych członków partii do tego, by działać politycznie. Chciałbym zobaczyć przykład jednej partii politycznej, która nie korzystała z porad dotyczących problematyki służb, z byłych funkcjonariuszy służb specjalnych”- dodał. Obecna wypowiedź Czempińskiego o roli, jaką odegrał w powołaniu Platformy padła niemal równocześnie z opuszczeniem tej partii przez Olechowskiego i dołączeniem do SD Pawła Piskorskiego. 16 lipca br. w wywiadzie dla „Dziennika” na pytanie - „Czy uważa pan, że Paweł Piskorski nie będzie otaczał się swoimi ludźmi, nie będzie budował własnej nomenklatury, co zarzuca pan teraz kierownictwu PO?” - Olechowski udzielił odpowiedzi, której sens wyraźnie wskazuje na prawdziwą przyczynę decyzji o opuszczeniu Platformy: „Jedyna rzecz, która to gwarantuje, to prywatyzacja. Nie widzę innych zabezpieczeń, bo okazuje się, że to jest taka natura homo politicus, działacza partyjnego. Ja już straciłem złudzenia, co do możliwości zbudowania takiej partii, która by nie połaszczyła się na stanowiska. Ale mimo to jestem zdegustowany skalą tego, co obecnie się dzieje w spółkach Skarbu Państwa. Jestem rozczarowany polityką prywatyzacyjną Platformy. Po prostu rozpacz. Premier sam dał do zrozumienia, że będzie ręcznie kierował PKN Orlen!” Analiza kolejnych decyzji polityków Platformy, podjętych po wypowiedzi Czempińskiego i odejściu Olechowskiego jednoznacznie wskazuje, że wbrew wcześniejszym deklaracjom, wbrew groźbie niepokojów społecznych, a nawet spadku notowań w sondażach - partia Tuska próbuje za wszelką cenę przyśpieszyć i rozszerzyć proces prywatyzacyjny - a tym samym przywrócić przychylność układu, reprezentowanego przez współzałożycieli Platformy. Po zapowiedzi Tuska, iż minister Grad otrzymał zadanie przyśpieszenia prywatyzacji i sporządzenia aktualizacji listy firm, nie upłynęły trzy tygodnie jak rząd poinformował o zmianach priorytetów prywatyzacyjnych. Lista kluczowych projektów, zawartych w rządowym „Planie prywatyzacji na lata 2008-2011” obejmuje m.in. sektor energetyki i chemii oraz sprzedaż części udziałów Skarbu Państwa w spółkach giełdowych, w tym części akcji KGHM i Lotos. "Najważniejsze projekty zaktualizowanego programu to prywatyzacja spółek Enea, Tauron, PGE, Energa i ZE PAK z branży energetycznej oraz Ciech, Zakłady Chemiczne Police, Zakłady Azotowe Puławy, Zakłady Azotowe Tarnów i Zakłady Azotowe Kędzierzyn z branży chemicznej, prywatyzacja Giełdy Papierów Wartościowych i sprzedaż udziałów w spółkach TP, Pekao S.A., LW Bogdanka, Ruch i Lotos" - podało w komunikacie MSP. Trafną ocenę gwałtownych pomysłów prywatyzacyjnych Platformy oddaje tytuł z „Dziennika” - „Rząd sprzedaje, co się da”. Czytamy w nim m.in.: „Takich planów sprzedaży państwowych spółek nie było w Polsce od ponad dekady. Ministerstwo Skarbu Państwa chce w ciągu 18 miesięcy pozbyć się najważniejszych firm w branży chemicznej i energetycznej, ale także pakietów akcji Grupy Lotos i KGHM Polska Miedź. W ciągu najbliższych 18 miesięcy chce zarobić na prywatyzacji aż 36,7 mld zł, z czego ponad 25 mld w przyszłym roku. Skąd tyle pieniędzy? Bo na liście spółek gotowych do sprzedaży znalazło się wiele firm, które mają doskonałą pozycję na rynku. Pod młotek mają pójść wszystkie najważniejsze spółki branży chemicznej oraz, co zaskakujące, wszystkie energetyczne. Dotąd przewidywano sprzedaż jedynie grupy Enea i koncernu Tauron. To tylko nasza propozycja - zastrzega minister Aleksander Grad. Ale zaraz dodaje, że pieczołowicie przygotowana i wyliczona. - To pozbywanie się spółek ważnych ze względu na bezpieczeństwo energetyczne państwa. Tego nie robi nikt w Europie - oburza się Dawid Jackiewicz, poseł PiS i były wiceminister skarbu. MSP zapewnia jednak, że spółki strategiczne pozostaną w rękach państwa. Tylko, że dotąd na tej liście były i KGHM, i Lotos. W jaki sposób rząd zamierza sprywatyzować tak wiele spółek w tak krótkim czasie? Plan przedstawiony przez Grada zakłada „elastyczne dostosowywanie terminów i trybów prywatyzacji”. Na marginesie - warto przypomnieć, że rządowy 4-letni program prywatyzacji z roku 2008 zakładał wyłączenie całego sektora nafty i gazu. W rękach państwa miał pozostać Naftoport, PERN Przyjaźń i Operator Logistyczny Paliw Płynnych OLPP. To samo z PGNiG, Orlenem i Lotosem. Projekt ten wykluczał również przekształcenia własnościowe w KGHM. Cóż, zatem mogło wydarzyć się w ostatnim czasie, co spowodowało tak gwałtowną i gruntowną zmianę planów prywatyzacyjnych? Czy powyższe zestawienie nie uprawnia do sformułowania mocno zasadnej tezy, iż powodem obecnych decyzji rządu jest groźba utraty poparcia ze strony środowisk służb specjalnych PRL, współtworzących oligarchię III RP oraz pozbawienia obecnego układu rządowego parasola ochronnego ze strony mediów? Czy zachowania i wypowiedzi panów Olechowskiego i Czempińskiego, nie wskazują jednoznacznie na zakres oczekiwań, jakie układ biznesowo - agenturalny ma wobec partii Donalda Tuska?Byłoby aktem naiwności, braku wyobraźni i realizmu poznawczego nie dostrzegać korelacji między działaniami Olechowskiego i Czempińskiego, a decyzjami prywatyzacyjnymi obecnego rządu. W tej kwestii istnieje oczywisty związek kauzalny, którego nie wolno pomijać milczeniem ani bagatelizować - bez groźby postawienia fałszywej diagnozy. Świadczy on, bowiem o najgłębszych i autentycznych mechanizmach sprawowania władzy w Polsce i dowodzi, iż pod pozorem rzekomych „różnic programowych” i politycznych roszad toczy się faktyczna walka o wpływy na proces prywatyzacji i podział resztek majątku narodowego. Agnieszka Berger

Ciemna strona instytutu. Mieli kontakty z tajnymi służbami, bywali w agencjach towarzyskich. „Rz” ustaliła, że osoby związane z Instytutem księdza prałata Henryka Jankowskiego odwiedzały agencję towarzyską przy ul. Wilczej w Warszawie. Wizyty składano po mocno zakrapianych imprezach, w których uczestniczyli także m.in. politycy i biznesmeni. Niektóre libacje odbywały się w siedzibie instytutu.

W agencji piłem kawę Agencję towarzyską mieli odwiedzać zawieszony niedawno prezes Mariusz Olchowik oraz wiceprezes Stanisław Słabiński, który potwierdza, że kilkakrotnie bywał na Wilczej. - Nie korzystałem jednak z usług agencji, bo takie rzeczy mnie brzydzą. Piłem tam kawę - tłumaczy Słabiński. Z kolei Olchowik mówi krótko:, - Po co płacić za coś, co można mieć za darmo. Nowy metropolita gdański abp Leszek Sławoj Głódź nie chciał komentować sprawy. Zaskoczenia nie krył z kolei, ks. Jankowski. - Sprawdzę, kto za tym stoi. Ktoś chce mnie skompromitować - mówi prałat.

Od prostytutek do tajnych służb Ze śledztwa „Rz” wynika, że na Wilczej filmowano klientów spotykających się z prostytutkami. - Zresztą ukryte kamery działają w większości takich lokali w stolicy. Potem taśmy mogą okazać się bardzo silną kartą przetargową - mówi nam oficer CBŚ. Nie wiadomo jednak, czy istnieją nagrania z wizyt w agencji ludzi z instytutu oraz osób bawiących się razem z nimi na imprezach. Rozmówcy „Rz” przyznają, że do wizyt w agencji najczęściej namawiał Adrian Accordi-Krawiec legitymujący się wizytówką pełnomocnika instytutu ds. finansów, właściciel firmy TFS zajmującej się bezpieczeństwem informacyjnym. - Czasem mówił, że pojedziemy w miasto, co kończyło się wizytą na Wilczej - opowiadał nam jeden z uczestników imprez. Informacje potwierdza Słabiński: - Accordi wyciągał ludzi na Wilczą, czuł się tam bardzo swojsko, prawie jakby był u siebie. Nawet kilka razy zażartował, że ma udziały w tej agencji. Także Olchowik przyznaje, że Accordi proponował wspólne wyjazdy, jednoznacznie sugerując ich cel. Sam Accordi twierdzi, że nie miał nigdy styczności z żadną agencją towarzyską. - Nie bywałem w takich miejscach - zarzeka się.

Tajemnicza spółka Kim jest 30-letni właściciel TFS? - Znam go z widzenia, raz byłem u niego w domu - mówi ks. Jankowski. „Rz” przyjrzała się działalności Accordiego. Okazuje się, że zna oficerów tajnych służb, a jego działalność biznesowa budzi wątpliwości.

Z naszych ustaleń wynika, że spółka TFS, w której był zatrudniony Słabiński, próbowała zawierać umowy o usługi z zakresu bezpieczeństwa informacyjnego m.in. ze spółkami Skarbu Państwa oraz państwowymi instytucjami. - Pan Accordi był u nas z prezentacją swojej oferty, podobnie jak przedstawiciele innych firm - mówi „Rz” Stanisław Kamiński, były szef Agencji Rynku Rolnego. - Nie wyłoniono jednak zwycięzcy konkursu, ponieważ nie mieliśmy na to pieniędzy. W ostatniej chwili zmniejszono nasz budżet. Accordi starał się również wejść ze swoimi usługami m.in. do przedsiębiorstw zbrojeniowych takich jak Bumar i Cenzin. Bez skutku. Jego firma TFS zawarła jednak umowę m.in. z Polmosem Józefów. Ludzie Accordiego usiłowali zbliżyć się do byłego wiceministra gospodarki Pawła Poncyljusza z PiS. - Dostałem sygnał od jednego z ludzi związanych z Platformą Obywatelską, że jeden z moich dawnych znajomych, jeszcze z harcerstwa, powołuje się na znajomość ze mną, twierdząc, że może załatwić sprawy związane z górnictwem. Pracuje on dla firmy Accordiego - mówi „Rz” Poncyljusz. Chodziło o przeforsowanie TFS jako firmy, która miała się zajmować bezpieczeństwem informatycznym w Katowickim Holdingu Węglowym. Poncyljusz po otrzymaniu ostrzeżenia zerwał kontakty ze znajomym. Doprowadził też do zerwania rozmów TFS z KHW. W rezultacie firma Accordiego nie dostała kontraktu. Jak opowiada, Poncyljusz słyszał również, że spółka TFS kręciła się wokół przemysłu stoczniowego i miała kontakty z Instytutem prałata, Jankowskiego? - Wiele śladów wskazywało na to, że w istocie za TFS stoją ludzie służb - mówi były wiceminister. - O każdej tego typu spółce można powiedzieć, że jest związana z tajnymi służbami- komentuje sprawę Accordi i zaznacza, że w firmie nie jest zatrudniony żaden pracownik służb.

Generał od „Olina” Do grona znajomych Accordiego należy m.in. były szef biura śledczego UOP gen. Wiktor Fąfara. Ten sam, który w 1995 r. brał udział w ujawnieniu tzw. afery „Olina”. Accordi przyznaje, że traktuje generała jak swojego mentora. - Rozmawiam z nim, aby poznać tajniki wiedzy związanej z bezpieczeństwem - tłumaczy. Z kolei gen. Fąfara przyznał w rozmowie z „Rz”, że zna Accordiego, ale nic nie wie na temat jego działalności oraz firmy TFS. Gen. Fąfara to także znajomy ks. Jankowskiego. Bywał m.in. na urodzinach duchownego oraz na uroczystym otwarciu instytutu. Z ustaleń „Rz” wynika również, że planowana sieć komórkowa Prałat Mobile miała być realizowana we współpracy z firmą związaną z generałem. Zawieszony niedawno prezes Olchowik podpisał umowę w tej sprawie z MNI Mobile. Jej właścicielem jest spółka MNI Telecom. Jak wynika ze strony internetowej tej firmy w jej radzie nadzorczej zasiada właśnie gen. Fąfara.

Jak Accordi trafił do instytutu ks. Jankowskiego? - Gdy powstawał instytut, Accordi został jego pełnomocnikiem i miał pozyskiwać dla nas pieniądze z funduszy Unii Europejskiej. Jednak projekty, na których nam szczególnie zależało, nie doszły do skutku - opowiada Olchowik. Słabiński dodaje: - Był takim łącznikiem między gen. Fąfarą a instytutem.Sam zainteresowany stara się umniejszać swoje związki z instytutem. - Nigdy nie otrzymałem z instytutu pełnomocnictwa, kiedyś wydrukowano mi tylko wizytówki - mówi Accordi. Tymczasem to właśnie dzięki niemu członkowie zarządu instytutu zaczęli poznawać ludzi związanych z tajnymi służbami.

Po dotację od handlarzy bronią Z informacji „Rz” wynika, że właśnie on na początku 2007 r. próbował załatwić dla instytutu 250 tys. zł dotacji z Cenzinu - spółki zajmującej się handlem bronią. - Przez Accordiego poznałem członka zarządu instytutu, który zwrócił się do mnie z prośbą o dotację. Uchwała w tej sprawie nie została jednak podjęta - mówi „Rz” Krzysztof Tonderski, oficer UOP a potem Agencji Wywiadu, były członek zarządu Cenzinu. Accordi pomagał też Słabińskiemu, który przez krótki czas w 2006 r. był zatrudniony w Stoczni Gdyńskiej. Spółka borykała się wówczas z brakiem pracowników. Słabiński, który - jak sam mówi - był doradcą zarządu stoczni, miał przygotować plan rozwiązania problemu. Accordi umówił go więc z Jacques'em Tourelem z firmy World Trade Center Warsaw. - Podpisaliśmy coś na kształt listu intencyjnego, dotyczył on sprowadzenia do stoczni pracowników z Korei Północnej oraz Białorusi - przyznaje Stanisław Słabiński. - Pomysł był jednak zbyt kontrowersyjny i do jego realizacji nie doszło. To nie koniec kontrowersji dotyczących instytutu. W 2006 r. Olchowik, Słabiński oraz ks. Henryk Jankowski spotkali się m.in. z gen. Henrykiem Jasikiem, byłym oficerem I Departamentu MSW, w latach 90. szefem wywiadu UOP. W spotkaniu, które odbyło się w restauracji Dom Polski na warszawskiej Saskiej Kępie, uczestniczył także Zbigniew Kulig związany z firmą Pollex, zamieszaną w aferę paliwową, współpracujący również z Bumarem (z jego profilu na portalu Nasza-Klasa wynika, że obecnie przebywa w Afryce). - Panowie przekonywali, że będą pomagać instytutowi, chcieli nawet dostać blankiety umożliwiające dokonywanie wpłat na konto instytutu. Potem nie mieli jednak żadnej styczności z instytutem - mówi prezes Olchowik.Podczas spotkania gen. Jasik zabiegał również u ks. Jankowskiego o wstawiennictwo za Romanem Baczyńskim, który miał być wówczas odwołany z funkcji prezesa Bumaru. - Instytut miał już jednak na temat Baczyńskiego swoje, raczej negatywne, zdanie - zaznacza Olchowik. Adrian Accordi-Krawiec według władz instytutu był łącznikiem między nimi a byłym szefem biura śledczego UOP Cezary Gmyz, Piotr Kubiak, Piotr Nisztor

T. Wahlborg, Vattenfall: dziwne zachowanie MSP ws. Enei Przedłużeniu RWE czasu na zbadanie Enei wygląda trochę dziwnie. Vattenfall nie będzie zainteresowany kupnem akcji PGE - mówi Torbjörn Wahlborgi, prezes Vattenfall Poland. Ministerstwo Skarbu Państwa (MSP) zadecydowało o przedłużeniu RWE czasu na zbadanie Enei. Jak Pan ocenia tę decyzję? - To jest decyzja MSP, wydaje mi się jednak, że RWE miał już bardzo dużo czasu na zbadanie Enei. Wygląda to trochę dziwnie. To nie jest nasza sprawa, oczywiście pod warunkiem, że RWE i MSP szanują prawa mniejszościowych akcjonariuszy. Przypuszczam, że inni potencjalni kupcy dostaną podobne możliwości zbadania Enei. Teraz tylko jeden inwestor ma pełny wgląd w Eneę, a to nie jest raczej zgodne z zasadami obowiązującymi firmy notowane na giełdzie.
Vattenfall chyba także ma wiele informacji o Enei, jest jej sporym udziałowcem i posiada swojego przedstawiciela w Radzie Nadzorczej.
- Członkowie Rady Nadzorczej nie mają pełnego wglądu w to, co się dzieje w przedsiębiorstwie.
Czyli teraz RWE będzie miał więcej informacji o Enei niż Vattenfall? - Trudno ocenić, jakie informacje RWE znajdzie w Enei. RWE posiada zupełnie inne możliwości, aby uzyskać informacje o Enei niż inni inwestorzy.
Czy Vattenfall jest nadal zainteresowany przejęciem Enei? - Ciągle interesujemy się polskim rynkiem. Nie chcę komentować naszego zaangażowania się w Enei, mogę jedynie powiedzieć, że Enea jest interesującą firmą.
Przedstawiciele MSP mówili, że spodziewają się od Vattenfall kontroferty na kupno Enei. - Nie mogę na ten temat nic powiedzieć.
Czy trwają rozmowy pomiędzy Vattenfall a MSP dotyczące Enei? - Nie ma takich negocjacji.
Jakie są plany Vattenfall dotyczące Enei? - Nie mogę na to odpowiedzieć. To tajemnica handlowa.
Pod koniec roku na giełdę mają trafić akcje PGE. Czy Vattenfall będzie nimi zainteresowany? -Nie będziemy zainteresowani akcjami PGE. Z tego co wiadomo to nie będzie możliwości, aby nad PGE przejąć kontrolę operacyjną, a to jest dla nas kluczowa sprawa.
Rozmawiał: Dariusz Ciepiela

POZNAŃ - W poznańskiej spółce Enea można było podpiąć pluskwę Na jutrzejszym posiedzeniu rady nadzorczej spółki Enea może paść wniosek o odwołanie prezesa Macieja Owczarka. Powodem mają być rzekome nieprawidłowości w funkcjonowaniu poznańskiego giganta energetycznego. Konkretnie chodzi o współpracę Enei ze spółką doradczą TFS i zarzuty o to, że ta druga swymi działaniami mogła umożliwić szpiegostwo przemysłowe w poznańskiej spółce. Poufne dane, które interesowały TFS, mogły trafić do inwestora zainteresowanego kupnem Enei. To z kolei mogłoby wpłynąć na niższą cenę większościowego pakietu akcji Enei. Taki scenariusz wydarzeń przedstawiają związki zawodowe z Enei w pismach skierowanych do premiera i ministra skarbu. O tym, że we współpracy Enei z TFS faktycznie doszło do nieprawidłowości, świadczy raport firmy audytorskiej Ernst& Young. Jutro mają o nim dyskutować członkowie rady nadzorczej Enei. Udało nam się poznać szczegóły tego dokumentu. W opinii audytorów, działania podejmowane przez TFS mogły narazić Eneę na ryzyko wycieku poufnych danych. Kontrolerzy stwierdzili, że „procedury podejmowane przez TFS w obszarze teleinformatyki Spółki, mogły potencjalnie narazić spółkę na ryzyko instalacji oprogramowania umożliwiającego nieautoryzowany dostęp do zasobów Spółki”. Wynika z tego, że TFS, której zadaniem miała być ochrona i zabezpieczenie poufnych informacji w Enei, w rzeczywistości potencjalnie umożliwiła założenie informatycznej pluskwy. Dzięki niej wyciekałyby poufne informacje. Przy okazji złamana została ustawa o ochronie danych osobowych. W raporcie napisano, że zawarta umowa nie spełniała „businessowych standardów przyjętych w praktyce obrotu, a gwarantujących bezpieczeństwo podmiotu ujawniającego informacje poufne (w tym wypadku Spółki)”. Stwierdzono ponadto, że przedstawiciele TFS rozpoczęli swe działania 16 czerwca, czyli dzień przed zawarciem umowy. Kontrolerzy firmy Ernst& Young przez kilka dni pracowali w spółce. Przygotowany przez nich raport trafił do sejfu. Stało się tak wskutek interwencji z Ministerstwa Skarbu. To po telefonach z Warszawy przygotowany dokument został utajniony. - Nie nazywałbym tego utajnieniem - mówi Michał Łagoda, przewodniczący rady nadzorczej. - Chodziło o to, by członkowie rady mogli się ze spokojem zapoznać z tym dokumentem. Żebyśmy wspólnie mogli nad nim obradować, a nie przeczytać o tym w gazecie. Rada zbierze się jutro, choć pierwotnie miała obradować 24 sierpnia. Tamto posiedzenie zwołał Tadeusz Dachowski, wiceprzewodniczący rady i jednocześnie przedstawiciel załogi. Na spotkanie przybył tylko on, drugi przedstawiciel załogi oraz Michał Łagoda. Nie dotarł żaden z członków rady reprezentujących Skarb Państwa. Raport ma zostać przedstawiony jutro, bo na ten dzień Łagoda zwołał posiedzenie rady. Porządek obrad został poszerzony o odwołanie z funkcji Tadeusza Dachowskiego. - Inicjatywa w tej sprawie pojawiła się ze strony Skarbu Państwa - potwierdza nasze przypuszczenia Łagoda. Czy raport E&Y doprowadzi do odwołania Macieja Owczarka, prezesa Enei? - Podczas posiedzenia rady nadzorczej taki wniosek może paść - twierdzi jej przewodniczący Michał Łagoda. - W porządku obrad jest analiza dokumentu oraz wnioski, jakie mogą z niej płynąć. Wydaje się jednak, że próba odwołania prezesa ma małe szanse powodzenia. W praktyce o wyniku głosowania może zdecydować telefon od urzędnika Ministerstwa Skarbu Państwa. MSP nie zależy na szumie wokół spółki, zwłaszcza, że właśnie prowadzi negocjacje w sprawie sprzedaży pakietu akcji ENEA SA niemieckiemu koncernowi energetycznemu RWE. Formalnie to jedyny podmiot zainteresowany kupnem akcji? Przedstawiciele związków zawodowych z Enei są zdania, że na dostępie do poufnych danych ich firmy, które miała pozyskać TFS, mogło zależeć właśnie niemieckiej RWE. Znajomość tajnych danych mogłaby jej pomóc w przedstawieniu korzystnej, z jej punktu widzenia, oferty zakupu Enei. Wątpliwości wzmagają informacje o powiązaniach prezesa Owczarka z Januszem Morozem, wiceprezesem RWE Polska. Obaj panowie znają się z okresu pracy w Telekomunikacji Polskiej. Ich relacje są znacznie bliższe, niż te wynikające ze standardowych kontaktów biznesowych. Maciej Owczarek w rozmowie z nami przyznał, że w przeszłości spędzał wspólne wakacje z Morozem. Obecnie zdarza się, że wyskoczą na wspólne piwo. Szef Enei twierdzi jednak, że z tej znajomości nie należy wyciągać daleko idących wniosków. - Do dziś, podobnie jak z wieloma innymi poznanymi w przeszłości menedżerami, utrzymuję z nim sporadyczne kontakty towarzyskie. Znajomość ta nie ma żadnego wpływu na podejmowane przeze mnie decyzje biznesowe, a tym bardziej na przebieg procesu prywatyzacji spółki, którą kieruję - zapewnia Maciej Owczarek. Prezes Owczarek szefem Enei jest stosunkowo krótko. Swe urzędowanie formalnie rozpoczął od 1 czerwca. W praktyce, ze względu na zwolnienie lekarskie, w firmie pojawił się kilka dni później. Już następnego dnia prowadził rozmowy z Adrianem Accordi-Krawcem, właścicielem spółki TFS zajmującej się m.in. audytami bezpieczeństwa. Firma ta ma wątpliwą reputację. W zeszłym roku jej szef był bohaterem artykułu w „Rzeczpospolitej”. Dziennik napisał o Accordi-Krawcu jako osobie związanej z instytutem ks. prałata Jankowskiego i stałym bywalcu warszawskiej agencji towarzyskiej. Według „Rz”, TFS miała także kontakty z osobami powiązanymi ze służbami specjalnymi. Accordi-Krawiec uznał te zarzuty za bezpodstawne. Umową Enei z TFS pewnie nikt by się nie zainteresował, gdyby nie fakt, że Accordi-Krawiec zaczął się domagać poufnych dokumentów. To zdarzenie zaniepokoiło kadrę kierowniczą Enei. Z naszych informacji wynika, że menedżerowie z Enei odmówili przekazania tajnych informacji. Wówczas, w sukurs TFS przyszedł… prezes Owczarek. Zwołał swoich dyrektorów i nakazał im, by przekazywali dane firmie TFS. Wtedy sprawą zainteresowały się związki zawodowe. Zaczęły wysyłać alarmujące listy do premiera i Ministerstwa Skarbu. Związkowcy wskazywali w nich, że w Enei prowadzony jest nielegalny proces due diligence (wszelkie działania mające na celu zgromadzenie jak największej ilości informacji, co jest potrzebne przy wszelkiego rodzaju analizach potencjalnych inwestycji). Rada nadzorcza Enei powołała ze swego grona komisję, która miała zbadać sprawę. Na początku sierpnia gotowy był protokół. Komisja doszła do ciekawych ustaleń. Stwierdziła, że umowa była negocjowana i podpisana w imieniu TFS Sp. z o.o. przez prezesa Andrzeja Glinkę. Kłopot w tym, że prawdopodobnie tego dnia nie było go w ogóle w siedzibie Enei. Świadczy o tym brak stosownego wpisu w księdze wejść do budynku. Po stronie Enei podpisali się prezes Owczarek oraz wiceprezes Sławomir Jankiewicz. Ten ostatni zaprzecza jednak, by brał udział w jakichkolwiek ustaleniach. Umowę podpisał, ale jak twierdzi, nie pamięta daty ani okoliczności, w jakich to zrobił. - Na pewno jednak, gdy podpisywałem umowę, widniał na niej podpis pana prezesa Owczarka - podkreśla Jankiewicz. Sama umowa budzi wiele kontrowersji. O jej istnieniu nie wiedzieli pozostali członkowie zarządu, choć w tej sprawie powinna zostać podjęta uchwała. Nie bardzo wiadomo, po co została podpisana, po co dane mają być gromadzone, w jakim zakresie i w jaki sposób przetwarzane? Owczarek tłumacząc się przed radą nadzorczą, twierdził, że umowa została zatajona z uwagi „na brak zaufania do pozostałych członków zarządu”. Argument wydaje się dziwaczny, zważywszy, że w tejże umowie wskazane są „ważne kanały kontaktowe”, którymi są… ogólnie dostępny numer faksu i takiż adres e-mail Enei. Owczarek tłumaczył także, dlaczego nakazał przekazywanie danych swoim podwładnym. Otóż „chciał sprawdzić, czy jednostki wydadzą dokumenty obcemu podmiotowi”… Dotarliśmy do pisma, w którym Owczarek określił zakres dokumentacji, która miała zostać przekazana TFS. Lista obejmuje ok. 120 pozycji. Na polecenie prezesa przekazywane miały być np. dane dotyczące umów handlowych z głównymi klientami. Przedstawiciele TFS przeglądali m.in. teczki pracowników, przepisując dane osobowe. Sprawę bada prokuratura i ABW.

Łukasz Cieśla, Piotr Talaga

Wszczęto śledztwo w sprawie szpiegostwa przemysłowego w Eneid Prokuratura Okręgowa w Poznaniu i Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego wszczęła śledztwo w sprawie szpiegostwa gospodarczego w spółce ENEA S.A. - poinformowała rzeczniczka tej prokuratury Magdalena Mazur-Prus. "Postanowiono wszcząć śledztwo i powierzyć jego prowadzenie Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Postępowanie dotyczy złamania prawa kodeksu spółek handlowych i zwalczania nieuczciwej konkurencji" - powiedziała Mazur-Prus Zarząd ENEI w czerwcu tego roku podpisał ze spółką doradczą TFS umowę na świadczenie usług w zakresie bezpieczeństwa informacyjnego i informatycznego. Sposób działania spółki doradczej wzbudził jednak niepokój rady nadzorczej firmy, która w sierpniu złożyła doniesienie do prokuratury. Jednocześnie rada zleciała innej firmie doradczej przeprowadzenie audytu w tej sprawie. Rada złożyła doniesie do prokuratury. 0x01 graphic
0x01 graphic
"Z audytu nie wynika, że doszło do przestępstwa, ale działania spółki TFS mogły w przyszłości doprowadzić do łamania ustawy o ochronie danych osobowych i danych niejawnych, w tym strategicznych dla działalności firmy. Dlatego zawiadomiliśmy prokuraturę i zlecieliśmy wykonanie audytu" - powiedział PAP przewodniczący Rady nadzorczej ENEI Michał Łagoda. PAP nie uzyskał komentarza na temat przedmiotu śledztwa od firmy TSF, która jest zarejestrowana w Warszawie i nie dysponuje informacjami kontaktowymi na stronie internetowej, ani książce telefonicznej. Tymczasem w koncernie od 9 września trwa spór zbiorowy związkowców z zarządem firmy. Ich zdaniem, zarząd nie wywiązuje się z obowiązku informowania załogi o procesie prywatyzacyjnym. W przeprowadzonym w minioną środę referendum za strajkiem opowiedziały się - według związkowców - 94 proc. osób biorących w nim udział, co daje związkowcom prawo do zorganizowania strajku. Ministerstwo Skarbu Państwa twierdzi, że w referendum wzięło udział jedynie nieco ponad 48 proc. wszystkich pracowników ENEI i tym samym nie można stwierdzić, że pracownicy całego koncernu sprzeciwiają się prywatyzacji tej spółki. ENEA jest jedną z czterech grup energetycznych w Polsce; dystrybuuje energię elektryczną w północno-zachodniej części kraju. Jej udział w krajowym rynku energii elektrycznej wynosi 15 proc.; spółka sprzedaje prąd niemal 2,5 mln klientów. Do ENEI należy m.in. Elektrownia Kozienice. Obecnie zakupem akcji ENEA S.A. zainteresowany jest niemiecki koncern energetyczny RWE. Został on dopuszczony do kolejnego etapu negocjacji w sprawie zakupu akcji.

PRYWATYZACJA POD DYKTANDO SŁUŻB Przed kilkoma dniami Prokuratura Okręgowa w Poznaniu poinformowała o wszczęciu śledztwa w sprawie szpiegostwa gospodarczego w spółce ENEA S.A. i powierzeniu jego prowadzenia Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Choć informacja nie wzbudziła szerszego zainteresowania mediów, warto przyjrzeć się jej bliżej, bo możemy mieć do czynienia z kolejną aferą prywatyzacyjną - tym razem przy współudziale ludzi peerelowskich służb specjalnych. Sprawa dotyczy podpisanej w czerwcu tego roku przez Zarząd ENEI umowy ze spółką doradczą TFS na świadczenie usług w zakresie bezpieczeństwa informacyjnego i informatycznego. Sposób działania spółki TFS wzbudził niepokój rady nadzorczej ENEI, dlatego w sierpniu br. złożyła ona doniesienie do prokuratury. Jednocześnie rada zleciała firmie doradczej Ernst& Young przeprowadzenie audytu w tej sprawie. "Z audytu nie wynika, że doszło do przestępstwa, ale działania spółki TFS mogły w przyszłości doprowadzić do łamania ustawy o ochronie danych osobowych i danych niejawnych, w tym strategicznych dla działalności firmy” - poinformowała rada nadzorcza ENEI, a prokuratura ujawniła jedynie, że „postępowanie dotyczy złamania prawa kodeksu spółek handlowych i zwalczania nieuczciwej konkurencji”. Więcej informacji o sprawie można znaleźć na regionalnym portalu nasze miasto.pl. Dziennikarze „Głosu Wielkopolski” którzy dotarli do audytu firmy Ernst& Young twierdzą, iż w opinii audytorów, działania podejmowane przez TFS mogły narazić ENEĘ na ryzyko wycieku poufnych danych. Kontrolerzy stwierdzili, że „procedury podejmowane przez TFS w obszarze teleinformatyki Spółki, mogły potencjalnie narazić spółkę na ryzyko instalacji oprogramowania umożliwiającego nieautoryzowany dostęp do zasobów Spółki”. Wynika z tego, że TFS, której zadaniem miała być ochrona i zabezpieczenie poufnych informacji w ENEI, w rzeczywistości potencjalnie umożliwiła założenie informatycznej pluskwy. Dzięki niej wyciekałyby poufne informacje. Przy okazji złamana została ustawa o ochronie danych osobowych. W raporcie napisano, że zawarta z TFS umowa nie spełniała „businessowych standardów przyjętych w praktyce obrotu, a gwarantujących bezpieczeństwo podmiotu ujawniającego informacje poufne (w tym wypadku Spółki)”. Kontrolerzy Ernst& Young przez kilka dni pracowali w spółce. Przygotowany przez nich raport trafił jednak do sejfu. Stało się tak wskutek interwencji z Ministerstwa Skarbu. Po telefonach z Warszawy przygotowany dokument został utajniony. MSP nie zależy na szumie wokół ENEI, głównie, dlatego, że prowadzone są właśnie negocjacje w sprawie sprzedaży pakietu akcji przedsiębiorstwa niemieckiemu koncernowi energetycznemu RWE. Formalnie to jedyny podmiot zainteresowany kupnem akcji. Choć same okoliczności zawarcia umowy budzą już liczne zastrzeżenia, sprawą nikt pewnie by się nie zainteresował, gdyby nie fakt, że TFS zaczęła domagać się dostępu do poufnych informacji. Gdy menadżerowie ENEI odmówili ich ujawnienia, otrzymali w tej sprawie polecenie od prezesa spółki Macieja Owczarka, który nakazał przekazanie TFS m.in. danych dotyczących umów handlowych z głównymi klientami ENEI oraz ujawnienie teczek pracowniczych, z których przedstawiciele TFS przepisywali dane osobowe. O sprawie związki zawodowe informowały premiera i Ministerstwo Skarbu. Związkowcy wskazywali, że w ENEI prowadzony jest nielegalny proces due diligence (gromadzenie jak największej ilości informacji, potrzebnych przy wszelkiego rodzaju analizach potencjalnych inwestycji). Przedstawiciele związków zawodowych z ENEI są zdania, że na dostępie do poufnych danych ich firmy, które miała pozyskać TFS, mogło zależeć niemieckiemu koncernowi RWE. Znajomość tajnych danych mogłaby pomóc w przedstawieniu korzystnej, z punktu widzenia Niemców oferty zakupu ENEI. To dość racjonalne wyjaśnienie, zwłaszcza, że zwraca się uwagę na powiązaniach prezesa ENEI Macieja Owczarka z Januszem Morozem, wiceprezesem RWE Polska. Obaj panowie znają się z okresu pracy w Telekomunikacji Polskiej, a ich relacje są znacznie bliższe, niż te wynikające ze standardowych kontaktów biznesowych. Interesująco w tym kontekście brzmi również informacja, że MSP zadecydowało przed kilkoma dniami o przedłużeniu RWE czasu na zbadanie ENEI. Decyzja ta spotkała się z komentarzem Torbjörn Wahlborgi - prezesa firmy Vattenfall Poland - jednego z udziałowców ENEI, zainteresowanego wcześniej przejęciem udziałów w spółce. Wahlborgi ocenia zachowanie ministerstwa jako dziwne i zwraca uwagę, że „teraz tylko jeden inwestor ma pełny wgląd w ENEĘ, a to nie jest raczej zgodne z zasadami obowiązującymi firmy notowane na giełdzie”. Jeśli byłoby prawdą, że spółka TFS zdobywając informacje, o ENEI działała na rzecz niemieckiego inwestora, wspieranego również przez MSP - mielibyśmy do czynienia ze skandalicznym dowodem „ręcznej” regulacji procesów prywatyzacyjnych jednej z największych grup energetycznych w Polsce i sytuacją świadczącą o korupcyjnym charakterze prywatyzacji. Gdy jednak bliżej przyjrzeć się okolicznościom sprawy - pojawia się jeszcze inne wytłumaczenie. Warto, bowiem zwrócić uwagę na firmę TFS Consulting, z którą ENEA podpisała umowę o świadczenie usług w zakresie bezpieczeństwa informacyjnego. Założona w roku 2003 spółka prowadzi działalność w zakresie informatyki i doradztwa. Jej właścicielem jest 31-letni Adrian Accordi Krawiec - członek warszawskiego Rotary Club, przyjęty niedawno przez gen. Czempińskiego do równie elitarnej sekcji samolotowej Areoklubu Warszawskiego. Ten młody człowiek zarządza także spółką IMG Multiservice, działającą w branży gastronomicznej i restauracyjnej, zajmującej się drukiem gazet i działalnością introligatorską. O spółce TFS Consulting stało się głośno w maju ubiegłego roku, gdy w artykule „Ciemna strona instytutu” dziennikarze „Rzeczpospolitej” opisali osoby związane z Instytutem księdza prałata Henryka Jankowskiego, które odwiedzały agencję towarzyską przy ul. Wilczej w Warszawie. Ze śledztwa „Rzeczpospolitej” wynikało, że na Wilczej filmowano klientów spotykających się z prostytutkami, a nagrania mogły służyć do szantażu. Rozmówcy dziennikarzy twierdzili, że do wizyt w agencji najczęściej namawiał Adrian Accordi-Krawiec - legitymujący się wizytówką pełnomocnika instytutu ds. finansów. Gdy dziennikarze przyjrzeli się bliżej postaci biznesmena okazało się, że mimo młodego wieku ma on bardzo wpływowych znajomych, a spółka TFS próbowała już wcześniej zawierać umowy o usługi z zakresu bezpieczeństwa informacyjnego m.in. ze spółkami Skarbu Państwa oraz państwowymi instytucjami. Accordi starał się również wejść ze swoimi usługami m.in. do przedsiębiorstw zbrojeniowych takich jak Bumar i Cenzin. „Ludzie Accordiego usiłowali zbliżyć się do byłego wiceministra gospodarki Pawła Poncyljusza z PiS. - Dostałem sygnał od jednego z ludzi związanych z Platformą Obywatelską, że jeden z moich dawnych znajomych, jeszcze z harcerstwa, powołuje się na znajomość ze mną, twierdząc, że może załatwić sprawy związane z górnictwem. Pracuje on dla firmy Accordiego - mówi „Rz” Poncyljusz. Chodziło o przeforsowanie TFS jako firmy, która miała się zajmować bezpieczeństwem informatycznym w Katowickim Holdingu Węglowym. Poncyljusz po otrzymaniu ostrzeżenia zerwał kontakty ze znajomym. Doprowadził też do zerwania rozmów TFS z KHW. W rezultacie firma Accordiego nie dostała kontraktu. Jak opowiada Poncyljusz słyszał również, że spółka TFS kręciła się wokół przemysłu stoczniowego i miała kontakty z Instytutem prałata Jankowskiego? - Wiele śladów wskazywało na to, że w istocie za TFS stoją ludzie służb - mówi były wiceminister” - mogliśmy przeczytać przed rokiem w „Rzeczpospolitej”. Do grona znajomych Accordiego należy m.in.gen. Wiktor Fąfara - były szef biura śledczego UOP, jeden z oficerów biorących udział w kombinacji operacyjnej znanej jako tzw. afera „Olina”. Accordi przyznaje, że traktuje generała jak swojego mentora, a sam Fąfara okazuje się rownież dobrym znajomym księdza Jankowskiego. To na skutek znajomości z Accordim i Fąfarą ludzie z Instytutu spotykali się m.in. z gen. Henrykiem Jasikiem, byłym dyrektorem Departamentu I MSW, w latach 90 szefem wywiadu UOP (również jednym z głównych aktorów sprawy Olina), oraz ze Zbigniewem Kuligiem związanym z firmą Pollex - zamieszaną w aferę paliwową, współpracownikiem firmy zbrojeniowej Bumar. Według władz instytutu Adrian Accordi-Krawiec był łącznikiem między nimi a byłym szefem biura śledczego UOP. Można oczywiście zastanawiać się, - dlaczego wokół młodego biznesmena i jego spółki TFS kręci się tylu ludzi służb specjalnych i na czym polega „mentorstwo” gen. Fąfary? Ponieważ odpowiedź na to pytanie, byłaby obarczona zbyt wielkim ryzykiem spekulacji - nie podejmę się udzielenia odpowiedzi. Wydaje mi się jedynie, że swoje szczególne kontakty i znajomości pan Accordi - Krawiec może zawdzięczać rodzinnym koneksjom. Warto również pamiętać, że generałowie Fąfara i Jasik to ludzie blisko związani z gen. Gromosławem Czempińskim - jednym ze współzałożycieli Platformy Obywatelskiej. Drugą ważną okolicznością, której warto się przyjrzeć jest proces prywatyzacji ENEI. Przypomnę, że błyskawicznie zaktualizowany rządowy plan prywatyzacyjny do roku 2010 wymieniał ENEĘ jako pierwszy i najważniejszy projekt prywatyzacyjny. W tekstach z cyklu TANDEM pisałem obszernie o wpływie Andrzeja Olechowskiego i Gromosława Czempińskiego na przyśpieszenie rządowych planów prywatyzacyjnych. Gdy w sierpniu 2008 roku Ministerstwo Skarbu Państwa ogłosiło plan prywatyzacji ENEI S.A i PGE Polska Grupa Energetyczna S.A, w komunikacie znalazły się następujące słowa: „ [...] widząc potrzebę budowy nowych mocy wytwórczych, doceniając wagę realizacji inwestycji w spółkach KWB Konin S.A., KWB Adamów S.A. i Zespole Elektrowni Pątnów Adamów Konin S.A. oraz uwzględniając współzależność technologiczno-produkcyjną kopalni węgla brunatnego w Adamowie i Koninie ze spółką Zespół Elektrowni Pątnów Adamów Konin S.A. Minister Skarbu Państwa zamierza realizować proces prywatyzacji w/w Spółek jednocześnie z II etapem prywatyzacji spółki Enea S.A”. Projekt przejęcia przez ENNĘ w/w spółek powstał jeszcze za rządów poprzedniej ekipy. Zespół Elektrowni Pątnów-Adamów-Konin (PAK) jest drugim, co do wielkości producentem energii elektrycznej w kraju. Dostarcza na rynek około 12 proc. energii. Zgodnie z podpisaną w 1999 roku umową prywatyzacyjną 39 proc. akcji spółki należy do Elektrimu SA kontrolowanego przez właściciela Polsatu Zygmunta Solorza. Reszta jest w posiadaniu skarbu państwa i pracowników. Resort skarbu od kilku miesięcy próbuje pozbyć się Zygmunta Solorza z PAK. Rozmowy na ten temat prowadziła z głównym udziałowcem Elektrimu już poprzednia ekipa, zarzucając Solorzowi, że nie wywiązał się z umowy prywatyzacyjnej. Przypomnę jedynie, że chodzi o wieloletniego współpracownika Departamentu I MSW (wywiad), a prawdopodobnie - od roku 1989 również Wojskowej Służby Wewnętrznej, następnie WSI. Według gazety „Nasz Dziennik” Solorz dzięki współpracy z wywiadem wojskowym, a wcześniej ze Służbą Bezpieczeństwa, cieszył się wsparciem służb specjalnych w działalności gospodarczej. Po dojściu do władzy Platformy, MSP wymyśliło, że poznańska ENEA przedstawi ofertę odkupienia akcji PAK, a tym samym SP pozbędzie się Solorza jako udziałowca. Wcześniej rolę inwestora miał spełniać, KGHM, ale cena, którą zaproponował Solorz była zbyt wysoka na możliwości koncernu. Wkrótce okazało się, że obie strony transakcji nie wykazują nią żadnego zainteresowania. Solorz uznał, że przedsięwzięcie wymaga wielomiliardowych nakładów, na które ENEI nie stać i oceniał rozmowy z poznańską spółką jako stratę czasu. „Skończyłoby się na kolejnym due diligence. Wycena sporządzona na zlecenie Enei nie różniłaby się niczym od przygotowanej dla KGHM, bo w PAK nic się nie zmieniło. Szkoda na to czasu. Elektrim ma swoje problemy, a PAK potrzebuje inwestycji, co wymaga pilnych decyzji. Zamiast negocjować z Eneą, lepiej rozejrzeć się za innym partnerem. Chętnych nie brakuje” - twierdził w marcu 2008 roku główny akcjonariusz Elektrimu. Wśród zainteresowanych przejęciem PAK wymieniano już wówczas czeski CEZ, szwedzki Vattenfall, niemieckie RWE i hiszpańską Endesę. Zupełnie inaczej oceniał sytuację minister Aleksander Grad : „Z rozmów z bankami inwestycyjnymi wynika, że Enea jest w stanie udźwignąć wszystkie projekty związane z PAK i zrealizować plany w Kozienicach. Spółka ma widoki na kapitał z giełdy. Ma również ogromne możliwości finansowania inwestycji długiem. Pytanie tylko o intencje sprzedającego”. Intencje Solorza były oczywiste - chodziło o zachowanie pakietu kontrolnego w PAK i uprzywilejowanej pozycji podczas procesu prywatyzacyjnego. Przez ostatnie dwa lata Solorz prowadził z MSP udaną grę, opóźniając negocjacje z ENEĄ lub skutecznie podważając wybór doradcy prywatyzacyjnego. Jeszcze na początku lipca br. roku wiceminister skarbu, zapewniał, że harmonogram prywatyzacji w energetyce jest niezagrożony. Jego zdaniem wszystko wskazywało na to, że planowana na jesień oferta PGE i ENEI będzie sukcesem. W sierpniu podjęto decyzję o dopuszczeniu do kolejnego etapu procesu prywatyzacji spółki ENEA potencjalnego inwestora - niemiecki koncern energetyczny RWE. Podczas obrad sejmowej Komisji Skarbu Państwa minister Grad powiedział, że „RWE ma wyłączność na badanie spółki. Po zakończeniu negocjacji, procedura jest taka, że RWE ogłosi wezwanie, ale jest możliwość ogłoszenia kontrwezwania”. Ponieważ RWE jest jedynym kandydatem do zakupu 67,05 proc. ENEI należących do Skarbu Państwa, w momencie sfinalizowania transakcji, spółka będzie musiała ogłosić tzw. wezwanie na wszystkie akcje ENEI. W wyniku ubiegłorocznej emisji akcji szwedzki koncern energetyczny Vattenfall objął 18,7 proc. akcji ENEI, jednak wbrew oczekiwaniom ministerstwa nie złożył oferty zakupu akcji należących do Skarbu Państwa. Ministerstwo liczyło, zatem, że kiedy RWE ogłosi wezwanie na ENEĘ, szwedzki Vattenfall ogłosi, tzw. kontrwezwanie na akcje tej spółki, - co spowoduje wzrost cen akcji należących do SP. Wypowiedź Torbjörn Wahlborgi - prezesa firmy Vattenfall Poland, którą przytoczyłem na początku tekstu, na którą wpływ miała niewątpliwie informacja o działaniach spółki TFS - zdaje się przekreślać te plany. Jednocześnie sytuację komplikuje trwające w ENEI pogotowie strajkowe. Związkowcy protestują w ten sposób przeciwko mającym występować nieprawidłowościom podczas prywatyzacji spółki. - Nie ma zgody na stosowanie dzikiej prywatyzacji przeprowadzonej w atmosferze skandalu! Czas upomnieć się o swoje prawa! Fundowana przez Rząd RP posezonowa wyprzedaż w całości naszego majątku innym państwom w trybie zaproponowanym przez Ministerstwo Skarbu Państwa prowadzi do sytuacji, że pracownicy pozostaną bez gwarancji i praw pracowniczych.[...] - Co rząd ma do ukrycia, że musi pozbywać się ze składu zarządu legalnie wybranego przez pracowników przedstawiciele załogi? Kolejnym ruchem ministra będzie prawdopodobnie odwołanie naszych przedstawicieli w Radzie Nadzorczej Enea SA. Nie możemy pozwolić na tak jawną arogancję, zmierzającą do całkowitego wyeliminowania kontroli społecznej w spółkach z większościowym (jeszcze) udziałem państwa” -napisali w odezwie do załogi ENEI SA organizatorzy referendum strajkowego, czyli zakładowa Solidarność oraz Międzyzakładowy ZZ Pracowników Grupy Kapitałowej ENEA. Nietrudno się domyśleć, że wszczęte przez prokuraturę śledztwo będzie miało istotny wpływ na dalsze postępowanie prywatyzacyjne i - wbrew intencjom rządu - może doprowadzić do wyeliminowania niemieckiego koncernu. Atmosfera skandalu towarzysząca działaniom spółki  TFS, odstręczy z pewnością również innych, potencjalnych inwestorów, - co już jest widoczne po zachowaniu szwedzkiego Vattenfall. Śledztwo - zgodnie z decyzją Prokuratury Okręgowej ma być prowadzone przez ABW. Na czele tej służby stoi były pracownik licznych spółek Zygmunta Solorza, który - jak wiemy -od jednej z nich otrzymywał 450.000 zł, pełniąc już obowiązki szefa ABW. Gdy spojrzymy na zdarzenia ostatnich miesięcy, z perspektywy, jaką przedstawiłem powyżej- może się okazać, że głównym wygranym w „aferze szpiegostwa gospodarczego” będzie Zygmunt Solorz. Wówczas sprawa działalności spółki TFS - powierzona w ręce szefa ABW - może znaleźć całkiem oczekiwany finał. Aleksander Ścios

22 września 2009 Zakaz spacerem po moście bez określonego celu... Swojego czasu mówiło się, że” miał być premier  w kapeluszu z Krakowa- jest premier z kapelusza z Gorzowa”(????). No i był. Gdy Platforma Obywatelska dochodziła do władzy miało być liberalnie, a nie solidarnie, a jest socjalistycznie - jak jasna cholera. Na początku stycznia 2009 roku pan Donad Tusk powołał u siebie  gronko prawników, których celem miało być wyręczanie ministerstw w „ tworzeniu radosnej twórczości”(???) - cokolwiek miałoby to  wyręczanie oznaczać. Samo „wyręczanie„ już budzi poważne wątpliwości, bo przecież nie powinno chodzić o wyręczanie, a rozsądne uchwalanie ustaw zgodnych z prawem naturalnym i ze zdrowym rozsądkiem, a nie płodzenie ustaw- i to w rządzie - ciele wykonawczym, zamiast w Sejmie - ciele ustawodawczym, na wszystkie strony soc-głupoty. Bo im więcej ustaw- to mniej sprawiedliwości, a chaos jest skutkiem interwencji ustawowej w gospodarkę i nasze życie. Im więcej przepisów- tym bardziej chore jest państwo, co widać, na co dzień już gołym, że tak powiem okiem. W ramach „oddzielania” władzy ustawodawczej  od  wykonawczej  rząd Platformy Obywatelskiej, tej „liberalnej” powołał Rządowe Centrum Legislacji, które na początku swojego istnienia w swoich szeregach zatrudniał kilkunastu” prawników”- obecnie jest ich już dziewięćdziesięciu.(!!!!) Tylko w ciągu niecałego roku! Strach pomyśleć, co będzie dalej. Im więcej prawników zatrudnionych na państwowych etatach, czyli  wysupłujących pieniądze z naszych kieszeni, tym więcej  skonstruują ustaw.  Bo każdy będzie się chciał czymś wykazać. A co jest najlepszym sposobem na wykazanie się prawnika rządowego? Przepchnięcie jak największej ilości ustaw!. Za to być może będą premie i gratyfikacje, bo jak się napracują, to nagroda się należy. Przecież nie będzie im się płacić za to, ze leniuchują.. Chociaż, jak zwierzył się prasie pan Maciej Berek:” Nie opracowaliśmy jeszcze żadnego projektu ustawy. Uczymy się nowego systemu, który jest na etapie rozruchu”(???). Berek berkiem, ale wyjdzie z tego wesoły oberek- jak pisze pan Stanisław Michalkiewicz. No i co będzie jak ten system się rozrucha..To już wolałem, jak  ich było  mniej w niepotrzebnych ministerstwach i  konstruowali mniej ustaw, ze względu na skromniejsze siły wytwórcze mało pojemnych ministerstw. Bo jak ktoś jest prawnikiem, to, na co go przerobić, jak żyjemy nie w państwie prawa, tylko prawników, i gdyby ktoś uznał, że jest ich nadmiar a wszyscy nie pomieszczą się w Rządowym Centrum Legislacji, tak jak  my w jaskiniach, gdyby lewicy udało się zepchnąć nas  na powrót do Wspólnoty Pierwotnej, nie mylić ze Wspólnotami Europejskimi? Obok Rządowego Centrum  Studiów Strategicznych, pardon Centrum Legislacji, jest Rządowe Centrum Studiów Strategicznych, zamienione z dawnego Urzędu Planowania. Zajmuje się prawie tym samym, ale inaczej. Wcześniej wdrażało, a teraz wytycza.. Tak jak kiedyś urzędnik  sprawował, i piastował, a teraz kieruje.. Jeszcze za  życia, ale w pełni sił wytwórczych, pan profesor Zbigniew Religa, znany kardiochirurg, zwolennik likwidacji polskich” nierentownych „kopalń, proponował przerobienie Bytomia, z miasta górniczego na miasto uniwersyteckie(????). I nikt wtedy nie podnosił sprawy, że może pan profesor Religa jest niespełna rozumu.. Chociaż posługuje się rozumem, a jak to ludzie rozumowego Oświecenia, wszystko chcą załatwić od góry, planując  i konstruując. Bo nie sprywatyzować kopalń, żeby wydobycie węgla zracjonalizować ekonomicznie i rynkowo, tylko zamienić kopalnie na uniwersytety. Dla socjalistów to oczywiście nic trudnego. Nie takie rzeczy robili. Zmienić stare koryto rzeki, na nowe też żaden problem!. Bo samo życie nie może układać się harmonijnie bez ingerencji „ oświeconych”, w „ korycie wolności”? - jak to ktoś słusznie zauważył.Wszystko musi być sterowane, układane, planowane i programowane. Na samą myśl, że Rządowe Centrum Legislacji ruszy pełną parą, dostaję gęsiej skórki. I jeszcze jak zacznie współpracować, też z niedawno powołaną Kancelarią Sprawiedliwości Społecznej, gdzie rej wodzi pan poseł Piotr Ikonowicz z Polskiej Partii Sprawiedliwości  Społecznej, pardon Polskiej Partii Socjalistycznej- to dopiero będzie mieszanka wybuchowa.! Wybuchowa nie społecznie, tylko biurokratycznie. A co robi bednarz, gdy rozmowa się nie klei? - Zaczyna z innej beczki. No, więc zacznijmy… W Ministerstwie Spraw Zagranicznych i Parzenia Kawy następują pozytywne zmiany, przynajmniej w zakresie spraw socjalnych. Pan minister Sikorski, wobec fiaska  prowadzonej przez siebie polityki, bo przecież nie jest to polityka zgodna z polską racją stanu, ale z amerykańskim interesem globalnym, z nudów i skłonności do picia kawy, kazał zakupić do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Parzenia Kawy, 22 nowiutkie kawowe ekspresy(???). Trzeba przyznać, że niedrogo, bo po 8000 złotych każdy, a mógł przecież kupić takie po  20 000, i tak korona by nam podatnikom z głów nie pospadała. Nie takie zakupy wytrzymaliśmy- to wytrzymamy jeszcze ten! Na przykład zakup amerykańskich  F-16, o których niektórzy piszą, że będą nas w sumie kosztowały 4,8 miliarda dolarów(!!!!), to i tak mniej jak  żądania Kongresu Amerykańskich Żydów, którzy chcą od nas, jako formę zadośćuczynienia za  grzechy Niemców, którzy ich mordowali- tylko 65 miliardów złotych, czyli około dwudziestu paru miliardów dolarów.. Ale przestrzegam pana ministra; przychodzi taki moment, że niewielka słomka może złamać grzbiet wielbłąda. I nawet nie zauważy, kiedy! Ekspresy kawowe będą wyposażone w wyświetlacz graficzny, który będzie pokazywał komunikaty w języku polskim(???). A dlaczego tylko w polskim? A nie we wszystkich  językach europejskich? Wszak pan minister jest również Europejczykiem, bo popierał wstąpienie Polski do Wspólnot Europejskich, co jest  w interesie amerykańskim,  a przeciw ewentualnie Rosji.. Co prawda na razie szykuje się partnerstwo Rosyjsko-Niemieckie, ale historia lubi płatać  figle?. Wygląda na to, że Amerykanie a razie porzucają Europę, a NATO już dawno  nie jest wymierzone w Rosję.. Przemeblowanie Europy następuje szybko i zdecydowanie w interesie Niemiec i marny będzie nasz los. Dzięki takiej polityce, którą prowadzi pod skrzydłami Platformy Obywatelskiej, pan minister Radek Sikorski. Wszyscy ci „politycy' chyba już dawno się pogubili sami, co jest grane, bo sami nie decydują, tylko się wysługują, a tu patrzcie państwo.. Zmiany polityki! Miała być tarcza, a jesteśmy na tarczy.! Ale w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i Parzenia Kawy ekspresy kawowe będą również mieć programatory pozwalające ściśle określić ilość wody oraz urządzenia automatyczne rozpoznające kamień (???) Będzie można parzyć dwie filiżanki za jednym zamachem, a nawet ustawić sobie określoną mieszankę(????) A ciekawe, czy będzie coś można zdrobnić z kamieniem młyńskim, który „ nasz” rząd,  zawiesił nam na szyi? Najwyżej dokupi się ekspresy kawowe, w innych ministerstwach, i koniecznie w Kancelarii Sprawiedliwości Społecznej.. Bo bez sprawiedliwości jeszcze da się żyć…, Ale bez ekspresów kawowych - nigdy! I po mostach  bez specjalnego celu można jeszcze  sobie pospacerować.. Rządowe Centrum Legislacji jeszcze nie pracuje…. Ale jak tych dziewięćdziesięciu prawników ruszy z kopyta? Nie, widomo co im przyjdzie do kapuścianych głów się.. WJR

Dzień bez samochodu, - czyli: jeszcze większe korki Komuniści z Brukseli zarządzili obchodzenie „Dnia bez samochodu”. Świadczy to po tym, że „Wraca Nowe” - ale wraca w wersji łagodnej i umiarkowanej, Bo za śp.Bolesława Bieruta, (ps. „tow.Tomasz”) i śp. Władysława Gomułki (ps.”tow.Wiesław”) władza uprawiała politykę 365 Dni Bez Samochodu - uważając, i słusznie, że samochód to wytwór i narzędzie kapitalizmu, mające służyć do omamienia klasy robotniczej. W komunizmie i „socjalizmie siermiężnym” samochodami mieli jeździć wyłącznie dygnitarze partyjni - reszta, czyli klasa robotnicza i inne odłamy społeczeństwa, miały jeździć pociągami, tramwajami i autobusami. Ewentualnie taksówkami. Dzisiejsi euro-socjaliści marzą o tym samym, - ale nie mają odwagi zakazać ludziom posiadania samochodów - a, poza tym, akcyza od benzyny to jeden z najważniejszych składników przychodu budżetu... Więc z konieczności samochody tolerują. Ale ich posiadaczy i kierowców tępią na najrozmaitsze sposoby. Pod koniec dyskusji z p.Dyrektorem Zarządu Transportu Miejskiego m.st.W-wy udało mi się zadać pytanie: „Ile miasto dopłaca do transportu miejskiego - w tym metro?”. Odpowiedź brzmiała: 60% ceny - a to jest mało, bo Paryż czy Madryt dopłacają 75%, a w wielu krajach to państwo funduje metro i inne luksusy. Ten nieszczęsny człowiek nawet nie zdawał sobie sprawy, że właśnie udowodnił, że żyjemy w państwach komunistycznych. Bo w kraju kapitalistycznym obywatel pragnący dostać się z A do B sam rozwiązuje ten problem (z pomocą prywatnych przedsiębiorców - całych szczęśliwych, że za parę groszy mogą mu dopomódz) - a państwa (ani na ogół miasta) w ogóle to nie obchodzi.

Przypominam, że jeszcze 60 lat temu medycyna w USA była prywatna - a w Europie: już nie. Efekt: jak ktoś miał naprawdę poważna chorobę lub operację, jechał do USA... i to samo dotyczy transportu. Prywatne autobusy rozwiązałyby problem - a gdyby metro było potrzebne, to prywaciarze wybudowaliby i metro. A gdyby nie było opłacalne? To znaczy, ze nie należy go budować. Może tańsze są dwupoziomowe jezdnie? Albo prywatne mini-helikopterki? Być może już byśmy się czymś takim poruszali, - bo jak coś jest naprawdę potrzebne, to prywaciarze zaraz to robią - gdyby nie to, ze miasto dotuje metro i takie helikopterki są nieopłacalne? No, i regulacje... rady miejskie na pewno żądałyby, by - ze względów bezpieczeństwa - przed każdym helikopterem biegł chłopiec z czerwona chorągiewka... Wracając do rzeczywistości: najbardziej podobała mi się odpowiedź p.Dyrektora na pytanie p.Redaktorki: „To o ile więcej wysłaliście w Dniu bez Samochodu autobusów i tramwajów na ulice?” „Tyle samo” „To znaczy: nie spodziewaliście się zwiększonej liczby pasażerów?” „Nie...” Choć się tak starają. Miasto W-wa wydzieliło z trzech pasów na Trasie Łazienkowskiej jeden dla autobusów. Na pozostałych powstały potworne korki. Może niektórzy kierowcy przesiada się do autobusów? Przypominam: w tak i sam sposób komuniści w 1949 roku wygrali z prywaciarzami „bitwę o handel”... Dyskusję można obejrzeć dziś na WOT ( TVP Info na Warszawę - a w całym kraju poprzez satelitę i - zapewne - Sieć) o 1820. Również w TVP Info jest (nie wiem, o której?) sprawozdanie z manifestacji UPR nad Trasą Łazienkowska - pod hasłem: „Jeśli p.Hanna Gronkiewicz-Waltzowa twierdzi, że poruszanie się autobusem jest lepsze, niż samochodem - to niech Rada Miejska uchwali, ze urzędnicy miejscy (z p.HGW na czele) mają poruszać się wyłącznie miejskimi środkami transportu!” JKM

Dzieci sprzątają przy okrągłym stole Wygląda na to, że najwięcej rocznic będziemy mieli we wrześniu. Akurat do tradycyjnie już obchodzonych doszła jeszcze jedna - rocznica zatwierdzenia przez tubylczego przywódcę komunistów, generała Jaruzelskiego, rządu „pierwszego niekomunistycznego premiera” Tadeusza Mazowieckiego. Z tej okazji, obok uroczystości ku czci Jubilata w Sejmie, odprawiona została uroczysta Msza Święta koncelebrowana z udziałem aż dwóch arcybiskupów i jednego biskupa, zarejestrowanych - oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody”, jakże by inaczej! - w charakterze tajnych współpracowników komunistycznej Służby Bezpieczeństwa. Co tu dużo gadać; nawet samemu Panu Bogu nieczęsto trafia się taka gratka, więc dziękczynna intencja mszalna z całą pewnością zostanie z Niebiesiech zauważona, zaś Tadeusz Mazowiecki, który w ramach słynnej „postawy służebnej” skwapliwie się tym celebracjom poddaje, może zostać nawet santo subito - oczywiście po najdłuższym życiu. Zresztą - nie wszystek umrze, a pisząc to nie mam na myśli nieśmiertelnej duszy Tadeusza Mazowieckiego, bo nieśmiertelną duszę miał też wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler i sławne globalne ocieplenie, z jakim podobnież mamy walczyć, jest, być może, następstwem zgrzytania zębów, jakiemu dzisiaj, wbrew apokatastatycznym opiniom, lansowanym u nas przez przewielebnego księdza Hryniewicza, oddawać się muszą socjalistyczni potępieńcy, reprezentujący zarówno nurt nazistowski, jak i bolszewicki. Przypuszczając, że Tadeusz Mazowiecki nie wszystek umrze, mam oczywiście na myśli pana redaktora Wojciecha Mazowieckiego, który w niezawodnej w robieniu ludziom wody z mózgu „Gazecie Wyborczej” wezwał niedawno do „posprzątania” najnowszej historii Polski, „zaśmieconej spiskowymi mitami”. Pan red. Wojciech Mazowiecki niezłomnie stoi na nieubłaganym gruncie postępu, z czym wiążą się pewne serwituty, niczym u Brysia z mickiewiczowskiej ballady „Pies i wilk”. Jak pamiętamy, Bryś miał pod dostatkiem „okruchów, kostek, poliwek”, ale za to musiał nosić obróżkę no i oczywiście - pilnować folwarku? Toteż i pan red. Wojciech Mazowiecki posłusznie odrzuca wszelkie „spiskowe mity” - no, chyba, żeby red. Michnik zarządził dyspensę, jak podczas sławnej wizyty Lwa Rywina, co to w ramach straszliwego spisku przeciwko spółce „Agora” złożył był słynną „propozycję korupcyjną” - i wierzy, że wszystko, co się u nas w 1989 roku, a także wcześniej i później wydarzyło, to pełny spontan i odlot. Podobno dzieci często bywają głupsze od sławnych rodziców, w co podczas lektury artykułu pana red. Wojciecha Mazowieckiego „Sprzątanie przy Okrągłym Stole” bardzo łatwo uwierzyć. Rzecz w tym, że pan red. Wojciech Mazowiecki, pisząc o okrągłym stole, zupełnie nie zauważa słonia w menażerii, w postaci powszechnie przecież znanych przygotowań do ewakuacji sowieckiego imperium z Europy Środkowej, w których uczestniczyli z jednej strony prezydent Ronald Reagan, a z drugiej - sowiecki gensek Michał Gorbaczow. Pierwszą jaskółką zwiastującą „jesień ludów” była propozycja traktatu rozbrojeniowego, jaka M. Gorbaczow złożył prezydentowi Reaganowi w 1985 roku w Genewie. W następnym roku, podczas spotkania w Rejkjaviku na Islandii, obydwaj przywódcy zaczęli konkretyzować zasady tej ewakuacji, która z jednej strony musiała wyglądać zupełnie naturalnie i spontanicznie, ale z drugiej - cały czas być pod kontrolą, żeby nawet przypadkowo nie uruchomić Machiny Sądu Ostatecznego. Kolejne spotkanie obydwu przywódców miało miejsce w 1987 roku w Waszyngtonie, rok później - w Moskwie, a w roku 1989, kiedy Ronald Reagan prezydentem USA być już przestał, z Michałem Gorbaczowem spotkał się na okręcie w pobliżu Malty nowy amerykański prezydent Jerzy Bush. Wydarzenia w Polsce były, zatem tylko niewielkim fragmentem ogólnego planu demontowania systemu komunistycznego i likwidacji niektórych następstw II wojny światowej w Europie. Jest oczywiste, że sowieckie namiestnictwa we wszystkich „demoludach”, a zwłaszcza namiestnictwo polskie, otrzymały od ruskich szachistów stosowne zadania, do których włączyły również demokratyczną opozycję - a zwłaszcza tę jej część, którą razwiedka sobie wyhodowała tak samo, jak myśliwi dokarmiają łowną zwierzynę, żeby mieli, na co polować. Właśnie ta okoliczność powoduje taką alergię tych środowisk na lustrację. Warto zwrócić uwagę, że „jesień ludów” nastąpiła nawet tam, gdzie żadnej demokratycznej opozycji, nawet wyhodowanej, nie było, a co najwyżej - jak np. w Bułgarii - tzw. „dysydenci śniadaniowi”, np. Żeliu Żelew. Tam zaś, gdzie bezpieczniacy nie zadbali nawet o „dysydentów śniadaniowych”, jak np. w Rumunii - kiedy już ustalenia weszły w fazę realizacji - tam sami musieli robić za demokratyczną opozycję. Ale pan red. Wojciech Mazowiecki sprawia wrażenie, jakby tego nie wiedział i wierzył, że ruskich szachistów przechytrzył Kuroń Michnik (Michnik to oczywiście nazwisko), „drogi Bronisław” - no i ma się rozumieć - „pierwszy niekomunistyczny premier”. Biedne dziecko! Rocznica zatwierdzenia rządu premiera Tadeusza Mazowieckiego z pewnością nie tylko wejdzie do kalendarza polskich uroczystości, ale pewnie - podobnie jak inne hagiograficzne fragmenty najnowszej historii - doczeka się zabezpieczenia odpowiedzialnością sądową. Każdego, kto nie uwierzy w wersję zatwierdzoną po „posprzątaniu” ze „spiskowych mitów”, niezawisłe sądy potraktują wedle rozkazu. Żeby jednak wszystko grało, niczym gruźlikowi w płucach, wymiar sprawiedliwości musi trochę potrenować, bo tylko trening czyni mistrza. Ponieważ stalinowskie wprawki na kontrrewolucjonistach i wrogach ludu mogły już pójść w zapomnienie, niezawisłe sądy wprawiają się na zwalczaniu antysemityzmu i języka nienawiści. 22 września w Lublinie rozpocznie się proces red. Grzegorza Wysoka, z doniesienia red. Adamaszka z „Gazety Wyborczej”, zaś 25 września w Warszawie - proces prof. Bogusława Wolniewicza. A wyciągając wnioski z warszawskiej rocznicowej koncelebry, nie można wykluczyć, że dokręcenie śruby odczujemy również na religijnym odcinku frontu ideologicznego. SM

O świadomości historycznej - polemicznie Poglądy, jakie zaprezentował premier Federacji Rosyjskiej Władimir Putin podczas tegorocznych obchodów 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej na Westerplatte, z konieczności muszą niepokoić. Mnie jednak równie mocno, a może jeszcze mocniej niepokoi fakt, że od wielu lat tego rodzaju wersja najnowszej historii upowszechniana jest przez niektórych polskich publicystów. Szczególnie symptomatyczna jest w tym zakresie publicystyka uprawiana na łamach "Polityki" przez Adama Krzemińskiego, specjalizującego się w polsko-niemieckiej problematyce historycznej. W pełni się zgadzam z tezami prof. Andrzeja Nowaka, przedstawionymi w wywiadzie pt. "To był policzek dla Polski", opublikowanym w "Naszym Dzienniku" (nr 208, 2009 r.), krytycznie oceniającymi niebezpieczne dla Polski wypowiedzi premiera Putina, a szczególnie z następującym fragmentem: "Najważniejszym elementem politycznym przemówienia było (...) przypomnienie traktatu wersalskiego jako głównego winowajcy rozpętania II wojny światowej. Jednak w przemówieniu jeszcze mocniej zabrzmiało stwierdzenie, że główną "zbrodnią" tego traktatu było poniżenie "wielkiego narodu niemieckiego". Zdaniem Putina to właśnie stało się przyczyną II wojny światowej".

Skąd my to znamy? Niestety, zacytowany fragment wypowiedzi Putina brzmi znajomo. Już 10 lat temu Adam Krzemiński pisał w "Polityce" (nr 26, 1999 r.), w artykule "Polska beneficjentem układu wersalskiego", że konstrukcja wersalska była od początku ułomna, bo tworzyła dwóch pariasów: Niemcy i wyłączoną z Europy bolszewicką Rosję. W dalszej części artykułu Krzemiński mówił o "krzywdzie" terytorialnej Niemiec. Zastanówmy się przez moment: "nieskrzywdzenie" Niemiec to zostawienie im Wielkopolski, części odzyskanego Śląska i Pomorza, bo Alzację i Lotaryngię pokonani jakoś by przeboleli. Czy można się dziwić, że wypowiedzi te zyskały uznanie władz niemieckich, które odznaczyły Krzemińskiego orderem państwowym? Z okazji 70-lecia agresji niemieckiej (i sowieckiej) Krzemiński po raz kolejny zabrał głos w "Polityce" (nr 35, 2009 r.), publikując artykuł "Pamięć i pamiętliwość". Wynika z niego, że sąsiadom przypisuje pamięć, a Polakom pamiętliwość historyczną. Oto fragment jego tekstu: "Według badań jesteśmy przekonani, że w XX w. - tym najgorszym stuleciu w dziejach Europy - Polacy byli narodem bohaterskim, ofiarą agresji sąsiadów i wiarołomstwa sojuszników. A równocześnie mamy kłopoty z uznaniem faktów wstydliwych: mocarstwowej bufonady przed wybuchem wojny, bezhołowia w kampanii wrześniowej, donosicielstwa w czasie okupacji, obojętności na los Żydów, nie mówiąc już o Jedwabnem. Po bez mała dekadzie narodowej ofensywy w polityce historycznej nasza pamięć zbiorowa zakrawa na starannie konserwowaną pamiętliwość. Nie bardzo pobudza do krytycznej refleksji nad błędami przedwojennej polityki, która tak fatalnie skalkulowała rachunek strat i zysków. Stereotypowi polskiej ofiary, 'która uratowała Europę', nierzadko towarzyszy moralność Kalego: ukraińska walka o własne państwo to bandytyzm, ale nasze powstania śląskie po niekorzystnym plebiscycie są w porządku".

"Polityka" a prawda Co jest niewłaściwego w opisanych przekonaniach Polaków? - Czy byliśmy narodem bohaterskim? Byliśmy. Zarówno polska armia we wrześniu 1939 r., jak i polskie jednostki na Zachodzie i Wschodzie, na lądzie, w powietrzu i na morzu są tego dowodem. Świadczą o tym również istnienie Polskiego Państwa Podziemnego, walki partyzanckie, organizacja polskiego szkolnictwa i bohaterstwo ludzi ginących za to, że byli Polakami. Czy byliśmy ofiarą agresji sąsiadów? Tak. 1 i 17 września 1939 r. napadli na Polskę nie Hitler i Stalin, jak to czasem ujmują nasze podręczniki, ale Niemcy i ZSRS. Czy byliśmy ofiarą wiarołomstwa sojuszników? Tak. 16 Września Wielka Brytania i Francja zdecydowały, że nie udzielą Polsce pomocy, a 17 września zaatakował (nie "wkroczył") Związek Sowiecki. Dziwna zbieżność. Może ktoś Stalina o tym poinformował? Nie jest też prawdą, że Polacy skrywali fakty i zachowania negatywne niektórych jednostek. Prawdą jest, że były one moralnie potępiane, a w miarę możliwości również karane. Złe zachowania ujawniają się w sytuacjach trudnych w każdym narodzie, ale analiza faktów historycznych dowodzi, że w naszym społeczeństwie, które w latach 1918-1939 mogło wychować w wolności tylko jedno pokolenie, ilość tego typu zachowań była wyjątkowo mała. Stwierdzenie "bezhołowie kampanii wrześniowej" jest nadużyciem. Niemcy w Polsce wypróbowali nową strategię prowadzenia wojny, polegającą zarówno na równoległym zastosowaniu szybkich zagonów pancernych i terroryzmu lotniczego skierowanego na obiekty wojskowe, jak i bombardowaniu otwartych miast i mordowaniu na drogach uciekinierów. Tego sposobu prowadzenia wojny nasze państwo i naród doświadczyły jako pierwsze. Czy po roku, kiedy już można było wykorzystać te doświadczenia w kampanii francuskiej, a po dwóch latach w czasie ataku na Związek Sowiecki, "bezhołowie" było mniejsze? Wszystko dowodzi, że raczej większe. Więc, o co te pretensje, redaktorze Krzemiński? "Obojętność na los Żydów" - tego typu generalizowanie można porównać jedynie do skandalicznych wypowiedzi Alicji Całej. Ile jeszcze tysięcy drzewek z polskimi nazwiskami powinno być posadzonych w Yad Vashem, żebyście przestali, redaktorze, pisać te kłamstwa? Byłem tam przed rokiem. Już brakuje miejsca. Po 7 czy 8 tys. drzewek dla Polaków dla kolejnych funduje się już tylko nazwiska na tablicach, a równocześnie w Warszawie rządząca koalicja pod wpływem jakiegoś lobby (chętnie dowiedziałbym się, jakiego) nie pozwala postawić na placu Grzybowskim pomnika upamiętniającego Polaków pomordowanych za udzielanie pomocy ludności żydowskiej. Sprawę Jedwabnego, mimo tysięcy potępiających wypowiedzi prasowych, mimo "zrobienia nam gęby" w całym świecie zachodnim, mimo mówienia jednym tchem o zbrodniach niemieckich i polskich, nie uważam do końca za naukowo wyjaśnioną. Ale o tym i o stosunkach polsko-żydowskich trzeba by napisać oddzielnie. A jak ocenić stwierdzenie o polskiej "moralności Kalego", według której "ukraińska walka o własne państwo to bandytyzm, ale nasze powstania po niekorzystnym plebiscycie są w porządku". Tu już należałoby gruntownie zbadać stan wiedzy historycznej redaktora Krzemińskiego. Prawda wygląda tak, że w okresie od 1918 do 1921 r. państwo polskie było za powstaniem niepodległej Ukrainy, albo jako części federacji z Polską, Litwą i Białorusią, nawiązującą do czasów I Rzeczypospolitej, albo jako państwa niepodległego. Problemem były granice, a te ze względu na ogromną płynność narodowościową między Odrą a Dnieprem musiały być kwestią sporną. Lwów to przecież miasto przez wieki "semper fidelis" (zawsze wierne) Rzeczypospolitej, a w XIX wieku centrum polszczyzny. Natomiast okolice Lwowa były przeważnie ukraińskie (rusińskie). Ukraińcy sięgali po Chełm i Przemyśl, a Polacy po Żytomierz, Kijów i Winnicę. Razem z Polakami walczyły w 1920 roku ukraińskie jednostki Petlury. To samo, zmieniając nazwy, można powiedzieć o Białorusi. Natomiast nie bandytyzmem, a zbrodniami przeciw ludzkości były mordy popełniane na polskiej ludności cywilnej w latach 30., w czasie terroru stalinowskiego oraz w czasie II wojny światowej na Kresach, szczególnie na Wołyniu i w Galicji (Małopolsce) Wschodniej. Charakter Powstań Śląskich był inny. Ich korzenie sięgają odrodzenia narodowego na Śląsku. Podobne procesy zachodziły w Czechach, na Ukrainie, Słowacji i Litwie Żmudzkiej. Bezpośrednim impulsem były prześladowania polskiego ruchu narodowego, co spowodowało wybuch I i II Powstania Śląskiego. Natomiast III powstanie nie było sprzeciwem wobec przegranego plebiscytu, tylko wobec "cudów nad urną", jakbyśmy powiedzieli dzisiejszym językiem, spowodowanych sprowadzeniem z Rzeszy 200 tys. wyborców i gigantycznej propagandy niemieckiej. Zresztą państwa zachodnie okazały się mało hojne, dając nam 1/3 obszaru plebiscytowego i zostawiając po stronie niemieckiej np. wybitnie polski powiat strzelecki. To dla powstańców z tego terenu weimarskohitlerowska Rzesza wybudowała ogromne więzienie w Strzelcach Opolskich. Władza komunistyczna wykorzystała ten kompleks, osadzając tam m.in. bogatych chłopów-autochtonów, skutecznie obrzydzając im Polskę. Wiem coś o tym, bo jeździłem na widzenia do ojca, który odsiadywał tam 10-letni wyrok, aresztowany w 1952 roku we Wrocławiu z rozkazu zbrodniarza płk. Badnera, posługującego się wtedy imieniem i nazwiskiem Filip Barski. Krzemiński zarzuca Polakom "(...) brak refleksji nad błędami przedwojennej polityki". W ostatniej części swojego artykułu analizuje "warianty niedokonane tejże polityki w 1939 r.", np. ewentualną współpracę Polaków z Niemcami w 1939 r., powołując się na "błyskotliwy esej" Tomasza Łubieńskiego "Rok 1939". Jak zaznacza autor artykułu, Łubieński, krytykując politykę ministra Becka, przyznaje jednocześnie, że?”`(...) Przymierze z Hitlerem skończyłoby się dla Polski nie tylko klęską, ale i hańbą współudziału w walce z całą cywilizacją europejską, do której Polacy przecież się poczuwali'". Z tego jednak wynika, że przedwojenne władze polskie miały rację, a inne polityczne scenariusze nie wchodziły w grę! O wariancie fińskim omawianym przez Łubieńskiego i Krzemińskiego nie ma co nawet wspominać. Nasze położenie geopolityczne, duży potencjał demograficzny i posiadany system wartości były takie, że ani Niemcy, ani Rosja sowiecka nawet by go nie rozpatrywały. Po tak wielkiej tromtadracji - jak widać sprzecznej wewnętrznie, autor dochodzi w końcu do wielkiej syntezy, stanowiącej "oczywistą oczywistość": "Polska rzeczywiście przerwała pasmo pokojowych podbojów Hitlera i rzeczywiście nie poszła razem z Hitlerem na Moskwę. Nie ma więc powodu, by dzisiaj w Moskwie nadal usprawiedliwiano pakt Hitlera ze Stalinem i udział Armii Czerwonej we wrześniowej agresji na Polskę". Tu zgoda. Tylko jak się to ma do sformułowanego na początku artykułu poglądu o "fatalnym skalkulowaniu rachunku strat i zysków"? Nijak. To po prostu oszczerstwo pod adresem Polski i Polaków. W 1939 roku nie mieliśmy alternatywy. Dlatego uważam pamięć historyczną moich rodaków za właściwą.

Przyszłość pokaże Wydawałoby się, że to powinien być koniec całej wypowiedzi Krzemińskiego. Tymczasem nie: rzeczywistą konkluzję stanowi ostatnie zdanie publicysty. "(...) Nie ma (...) Powodu, by nasza pamiętliwość zamykała nam oczy na początek zmian w rosyjskim rozumieniu początku II wojny światowej. Już sama wizyta niemieckiej pani kanclerz i rosyjskiego premiera 1 września na Westerplatte ma niebagatelne znaczenie". Wolne żarty. Radość z faktu, że nas "zaszczycili", to chyba jednak za mało. Ważne, co powiedzieli i co będą robić. Wystąpienie Angeli Merkel oceniam pozytywnie, podobnie jak przeproszenie za bezczynność ze strony brytyjskiej. A gdzie schowali się Francuzi? Gdzie nasi wielbieni od czasów Napoleona sojusznicy? Niestety, wystąpienie Putina było takie, jak ocenił je prof. Andrzej Nowak. W najbliższym półroczu realnie sprawdzimy, czy Rosja i Niemcy podpisały ostateczne porozumienie o rurociągu przez Bałtyk, który stanowi ogromne zagrożenie ekonomiczne i polityczne dla Polski. Czy zostanie podpisane porozumienie gazowe Polska - Rosja z uwzględnieniem interesów obydwu stron? Czy zostaną udostępnione rosyjskie archiwalia ze śledztwa katyńskiego? Czy zacznie się proces oddawania zbiorów sztuki i polskich zbiorów archiwalnych zagrabionych podczas II wojny światowej? To będą dowody, jak rzeczywiście jesteśmy traktowani. Również i ja chciałbym zakończyć tę polemikę trzema uogólnieniami. Szkoda, że pozycję Polski pomiędzy dwoma silnymi sąsiadami osłabiają swymi wyznaniami "europejscy kosmopolici", których nieliczna grupa ulokowana m.in. w "Polityce" i w "Gazecie Wyborczej" nadaje ton polskiej publicystyce międzynarodowej. Tych, którzy chcieliby mnie pozwać, traktując tę nazwę jako epitet, informuję, że wziąłem ją z artykułu Aleksandra Smolara zamieszczonego w "Dzienniku", gdzie tenże traktuje "europejski kosmopolityzm" równie pozytywnie jak przed 50 laty w tekstach jego mamy, Walentyny Najdus-Smolar, był oceniany "marksistowski internacjonalizm". Problematyka historyczna wbrew pozorom nie jest dla dziennikarzy łatwa. Aby się nią zajmować, trzeba posiadać dość wysoką wiedzę, rzetelność w dobieraniu argumentów oraz przyjęty w naszym kręgu kulturowym system wartości. Niestety, wielu publicystom tych zalet brakuje. Potrzebna jest w Polsce, jak to jest u Żydów, Niemców i Rosjan, państwowo-narodowa polityka historyczna. Zaplanowana na dziesięciolecia, zawierająca cele, metody, środki materialne i kompetentne kadry. A ci, którzy czują ważność tych działań i potrafią to robić, powinni mieć poparcie społeczne, a nie spotykać się z pogardą i epitetami "europejczyków". To, co powiedziałem powyżej, nie stoi w żadnej sprzeczności z koniecznością budowania autentycznej europejskiej świadomości historycznej opartej jednakże na prawdzie historycznej, a nie politycznej poprawności. Prof. Janusz Rulka

Odtajniono teczkę agenta Suboticia Wśród dokumentów IPN odnaleziono dowody na to, że dziennikarz telewizyjny Milan Subotić był wojskowym agentem. "Dotarliśmy m.in. do deklaracji współpracy z wojskowym wywiadem PRL, którą Subotić podpisał w marcu 1984 r." - podano w piątek wieczorem w wydaniu internetowym "Życie Warszawy". Subotić miał się w niej zobowiązać "sumiennie i lojalnie wykonywać stawiane (...) Zadania, zgodnie z posiadanymi możliwościami oraz przekazywać wywiadowi tylko prawdziwe informacje, niczego nie zatajając". Według gazety, pierwsze rozmowy dotyczące współpracy z wywiadem dziennikarz przeprowadzał już na przełomie 1980 i 1981 roku - wojsko skierowało go jako "zdyscyplinowanego, sumiennego i dyspozycyjnego" do pracy w TVP. Po 1989 r. miał nadal pozostać współpracownikiem wojskowych służb specjalnych. Jak pisze "ŻW", teczka dotycząca współpracy Suboticia (TW "Milan") ze służbami specjalnymi PRL należała do zbioru zastrzeżonego IPN, ale przed kilkoma dniami została odtajniona. "ŻW" opublikowało też oświadczenie zarządu telewizji TVN, który zapowiada, że "zbada wnikliwie wszelkie dokumenty dotyczące współpracy Milana Suboticia ze służbami specjalnymi w okresie istnienia PRL". "Sprawą najbardziej istotną jest jednak jednoznaczne stwierdzenie, czy taka współpraca była kontynuowana w wolnej Rzeczypospolitej, czemu sam zainteresowany kategorycznie zaprzecza. Ocena działalności Milana Suboticia w wolnej Polsce będzie podstawą do podjęcia ewentualnych decyzji personalnych" - pisze TVN. "Można i trzeba krytycznie oceniać - nie będącą przecież tajemnicą - pracę Milana Suboticia dla Dziennika Telewizyjnego TVP w latach 80. Tym bardziej za naganną trzeba uznać współpracę ze służbami specjalnymi w tamtym okresie" - stwierdza cytowane oświadczenie. "Należy jednak podkreślić, że od 1997 roku, kiedy Milan Subotić rozpoczął pracę w TVN, nigdy nie odnotowaliśmy, by jego przeszłość miała jakikolwiek wpływ na pracę w naszej stacji" - głosi opublikowane oświadczenie. TVN podkreśla obiektywizm, bezstronność i profesjonalizm Suboticia. "Pozostajemy nadal przekonani, że w czasie swej pracy w TVN Milan Subotić był lojalny jedynie wobec naszej stacji i nie dopuścił się współpracy z jakimikolwiek służbami specjalnymi" - dodaje. Na początku października "Gazeta Polska" - powołując się na informacje z Komisji Weryfikacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych - napisała, że sekretarz programowy TVN Milan Subotić to agent WSI. "Gazeta Wyborcza" podała, że może chodzić o inną osobę nazywającą się tak samo - o konsultanta komórki WSI przy polskiej misji wojskowej w Chorwacji. Przewodniczący sejmowej komisji ds. służb specjalnych Marek Biernacki złożył do prokuratury zawiadomienie o złamaniu tajemnicy państwowej. Sam Subotić zaprzeczył, że był agentem WSI. Oświadczył, że jego "jedyny kontakt z WSI miał miejsce w I połowie 1992 r.", gdy pracował w Wiadomościach TVP, a WSI bezskutecznie próbowały go zwerbować. Publikacja "GP" nastąpiła po emisji programu TVN "Teraz My", w którym pokazano sfilmowane z ukrytych kamer rozmowy posłanki Renaty Beger z ministrami w Kancelarii Premiera Adamem Lipińskim i Wojciechem Mojzesowiczem o jej przejściu z Samoobrony do PiS w zamian za stanowiska dla niej i innych działaczy. "Gazeta Polska" pisała wtedy o "postkomunistycznym rodowodzie" szefów TVN. Telewizja TVN i autorzy programu "Teraz My" oświadczyli, że Subotić "nie miał wpływu na treść programu"; stacja złożyła w prokuraturze zawiadomienie o zniesławieniu. W internecie dziennikarz Maciej Gawlikowski napisał, że w maju "1992 roku w mieszkaniu W.W. (Wiesława Walendziaka - PAP) doszło do spotkania, na którym pokazano papiery dowodzące niezbicie, że Milan S. został oddelegowany do pracy w komunistycznej telewizji przez „wojskówkę". Walendziak powiedział, że nie przypomina sobie, by natrafił na "jakiekolwiek dowody", że Subotić był współpracownikiem tajnych służb.

Subotić zwolniony z funkcji zastępcy dyrektora programowego TVN. Milan Subotić został zwolniony z funkcji zastępcy dyrektora programowego TVN i będzie pracował w dziale techniki stacji - poinformowały Fakty. Jak poinformowała telewizja TVN taka decyzja wynika z oceny działalności Milana Suboticia w latach 80- tych i z faktu, że nie poinformował on stacji o podpisaniu w 1984 roku dokumentu o współpracy z wywiadem wojskowym PRL. TVN tłumaczy też, że stacja nie ma żadnych dowodów na to, iż podczas zatrudnienia w niej w latach 1997 - 2006 Subotić prowadził jakąkolwiek działalność na rzecz służb specjalnych a przeciwko interesom TVN. TVN podkreśliła, że nadal będzie się domagać odtajnienia akt Suboticia z okresu po 1989 roku, jeśli takie akta istnieją. Stacja zaapelowała też do władz o całkowite odtajnienie akt dotyczących jakichkolwiek osób inwigilujących środowisko medialne. 0x01 graphic
Teczka dotycząca współpracy Suboticia (TW "Milan") ze służbami specjalnymi PRL należała do zbioru zastrzeżonego IPN, ale w ubiegły piątek została odtajniona przez ministra obrony narodowej Radosława Sikorskiego.

Subotić: Podpisywałem dokumenty dla wywiadu, ale nigdy nie złożyłem żadnego raportu Wśród ujawnionych dokumentów znajdują się dwa podpisane przez Suboticia - zobowiązanie do zachowania tajemnicy państwowej po spotkaniu z oficerem wywiadu i deklaracja o dobrowolnej współpracy z wywiadem wojskowym PRL. Oba pochodzą z początku 1984 r. Odtajnione dokumenty to głównie notatki: analizy przydatności Suboticia dla wywiadu, opis kariery, zachowania wobec przełożonych. Wywiad chciał, żeby agent rozpracowywał środowisko TVP, cudzoziemców utrzymujących kontakt z telewizją, a także by informował o nastrojach w pracy. Subotić w rozmowie z "Rzeczpospolitą" potwierdził, że dwa razy podpisał dokumenty dla wywiadu, ale podkreślił, że nigdy nie złożył żadnego raportu. Sprawę agenturalnej przeszłości Suboticia ujawniła dwa tygodnie temu "Gazeta Polska". Artykuł sugerował, że związki sekretarza programowego TVN ze służbami specjalnymi mogły mieć wpływ na program "Teraz My”, w którym dziennikarze tej stacji ujawnili taśmy z tajnych negocjacji PiS z posłanką Renatą Beger. "Gazeta Polska" nie przedstawiła jednak dowodów współpracy, a TVN i sam Subotić zdecydowanie zaprzeczał wszystkim zarzutom.

"Teraz My!" niczym "Śledzik" Morozowskiego i Sekielskiego niegdyś ceniłem. Żartobliwie są nazywani Filpem i Flapem, biorąc pod uwagę ich postury, natomiast na pewno byli "materiałem" na ciekawy program polityczny. I czekałem na coś nowego, czym miało być "Teraz My!". Dzisiaj wiem, że tytuł można rozszerzyć do: "Teraz My...mamy gdzieś rzetelność dziennikarską!" albo "Teraz My... Wykopiemy PiS!". Nawiązuję w tym miejscu oczywiście do wczorajszego odcinka programu, którego gościem był Napieralski, ale po kolei. Od początku zastanawiał mnie sam tytuł programu i kiedyś wyczytałem, że nawiązuje do słów Jarosława Kaczyńskiego z 1997r. - TKM  (Teraz Kur...  My!).Sekielski i Morozowski powinni się dobrze uzupełniać, niestety - wielokrotnie zamiast pokazywać rzeczywistość, próbowali ją kreować. Ich program zresztą odbiegał formułą od reszty, bo bardziej przypominał talk-show, ale dopóki prowadzący nie zaczęli odprawiać cyrków - zupełnie mi to nie przeszkadzało. A pierwszym takim były tzw. "taśmy Beger". Całą noc i późniejszy dzień, we wszystkich stacjach informacyjnych, "leciał" czerwony pasek na dole z informacjami dot. korupcji politycznej PiS. Gwoli przypomnienia trzeba dodać, że właśnie wówczas sekretarzem programowym stacji TVN był Milan Subotić - współpracownik służb wosjkowych PRL i agent WSI, powiązany z pośrednio z Andrzejem Lepperem, gdyż jego oficerem prowadzącym był w tamtym okresie współpracownik szefa Samoobrony, Konstanty Malejczyk, szef Wojskowych Służb Informacyjnych. "Gazeta Polska" ustaliła, że kilka dni przed emisją programu spotkał się on z Januszem Maksymiukiem. Na  początku TVN zaprzeczał stawianym zarzutom o agenturalną przeszłość swojego pracownika. Pociągający za sznurki w tej stacji twierdzili, że nie spotkali się z informacjami odnośnie jakiejkolwiek współpracy swojego pracownika ze służbami w wolnej Polsce. Mimo wszystko, afera wybuchła a Subotić został przeniesiony za karę do działu... kamer. Słuch po nim zaginął, jednak nie wiadomo do końca, jaki wpływ miał na realizację spektaklu pt. "Korupcyjna kompromitacja PiS". W to wszystko wplątali się właśnie Morozowski z Sekielskim, a za kontrowersyjny program otrzymali nawet nagrody. Problem w tym, że posłanka Beger za prowokację musiała później przepraszać na wniosek Komisji Etyki Poselskiej. Od tego momentu, dziennikarzom uderzyła sodówka. Potraktowanie wówczas w studiu Jacka Kurskiego było zagraniem poniżej pasa. Wyśmiewanie a nawet ignorancja gościa to coś, czego wcześniej w tak popularnym, politycznym programie nie widziałem. Sekielski i Morozowski pokazali, że włączają się w nagonkę przeciwko PiS. I tak naprawdę ona trwa w ich wykonaniu do dzisiaj. Moment "taśm Beger" był swego rodzaju zaczątkiem. Nie lubię Napieralskiego i właściwie nigdy się z nim nie zgadzam. Opinię podtrzymałem, kiedy poznałem go osobiście. Odniosłem wrażenie, iż takim chojrakiem, krzyczącym niczym mąż stanu o śmierci Barbary Blidy, o lustracji jako czymś zagrażającym prawom człowieka, totalitarnych metodach PiS, jest tylko w telewizji. Kiedy musi pokazać się przed szeroką publicznością, epatowaną codziennie jakimiś doniesieniami, "kompromitującymi" partię Kaczyńskiego? Kiedy musi powalczyć o wynik wyborczy SLD. Właśnie wczoraj spotkało się w jednym studiu dwóch nierzetelnych dziennikarzy i bezpłciowy poglądowo poseł lewicy. O ile wcześniej formuła programu nie nakazywała wyśmiewać swoich gości, a wynikało to raczej z podejścia prowadzących, o tyle na dzień dzisiejszy to się zmieniło. Pisała niedawno na ten temat Janina Jankowska, która opisywała zachowanie dwójki dziennikarzy wobec Pawła Piskorskiego. Sekielski i Morozowski non stop podtrzymywali koalicyjny wręcz mit SLD z PiS. I bynajmniej nie po to, by uderzyć w lewicę a w partię Kaczyńskiego. Napieralski potrafi się tylko uśmiechać i wykrzykiwać banały, aczkolwiek jedno, co im powiedział, na pewno dwójkę dziennikarrzy zabolało - to, co robią, jest nieprzyzwoite? Niestety, szef SLD odniósł to tylko do teorii prowadzących, że lewica tak krytykowała PiS choćby za śmierć Barbary Blidy, a dzisiaj się z posłami tej partii spokojnie dogaduje ws. Mediów publicznych. Nie wiedziałem, że kiedykolwiek stanę w obronie Napieralskiego. Po prostu  nie podoba mi się, kiedy dziennikarz wyśmiewa gościa. Dobitnym tego przykładem było puszczenie klipu wyborczego LiD z 2007 roku, gdzie politycy tej formacji zapowiadali nudę w Polsce - czyli brak Leppera, Giertycha i Kaczyńskiego na najważniejszych stanowiskach. Morozowski i Sekielski wprost śmiali się Napieralskiemu w twarz, a ten drugi z ironią i odrobiną niezadowolenia powtarzał:  "nuuudaa". Robienie się na show-manów i Kubę Wojewódzkiego nie jest chyba tym, czego powinniśmy oczekiwać od poważnych dziennikarzy. A wszystko zaczęło się właśnie od "taśm Beger". Duet Morozowski Sekielski chciał "zmienić" polską politykę, a raczej przyłożyć ręce do wysadzenia tamtej koalicji, ale mu nie wyszło. Do dzisiaj próbuje trąbić w PiS przy każdej okazji. Dlaczego nawiązuję w tytule do "Śledzika"? Bo ich metody są tak samo ciekawe i nieprzewidywalne, jak kolejne łańcuszki z prośbami do administracji naszej-klasy, by usunęła "śledzia". Morozowski & Sekielski niejako chcą zmienić rzeczywistość tak, by nie było w niej miejsca dla braci Kaczyńskich. Wycieranie gęby przez polityków i dziennikarzy Barbarą Blidą to jednak coś więcej. To po prostu nieprzyzwoitość. A szkoda, bo ów duet zmarnował potencjał na ciekawy program. gw1990

Koniec Tarczy w Polsce Spadek wpływów Izraela w USA, idzie w parze z odwołaniem projektu Tarczy w Polsce i w Czechach. Neo-konserwatyści syjoniści w rządzie Bush, podobnie traktowali ten projekt jak Sowieci w 1962 roku, traktowali wyrzutnie na Kubie z tą różnicą, że Sowietom udało się zainstalować rakiety i użyć je jako kapitału w przetargach z USA. Uzyskali oni wówczas usuniecie wyrzutni USA z Włoch i Turcji jak też zobowiązanie, że USA nie usunie siła reżymu Fidela Castro od władzy na Kubie. W dniu 17go września, 2009, w siedemdziesiąt lat po najeździe Sowietów na Polskę, USA zupełnie niezależnie od tej rocznicy, odwołało projekt Tarczy w Polsce i najwyraźniej nie ma zamiaru szachować Rosji pociskami nuklearnymi w wyrzutniach na Pomorzu, z odległości o połowę mniejszej, niż był dystans z Kuby do Waszyngtonu. Nonsens całego projektu Tarczy jest oczywisty biorąc pod uwagę gwarantowane obopólne zniszczenie na wypadek wymiany salw nuklearnych przez USA i Rosję. Artykuł profesora Carpentera z Cato Institute w Waszyngtonie pod tytułem  „Limits of Detarrance” czyli „Granice Możliwości Odstraszania” wyraża przekonanie, że wszystkie gwarancje bezpieczeństwa udzielane przez USA blisko stu państwom, są tyle warte, co czeki bez pokrycia. Natomiast w sprawie zagrożenia USA i Polski przez rakiety należące do Iranu jest bardzo dobry artykuł Peter'a Spiegel'a w The Wall Street Journal z 17 września, 2009 roku, pod tytułem „USA to Shelve Missile Shield” czyli „USA Odkłada Projekt Tarczy,” w sensie że „odkłada na zawsze” raczej niż że „odkłada na później.” Koniec Tarczy zbiega się z odejściem od władzy w USA neokonserwatystów syjonistów, którzy podobnie jak kiedyś Irak był nazywany „zagrożeniem bytu Izraela,” obecnie twierdzą, że z kolei Iran jest „zagrożeniem bytu Izraela.” Najwyraźniej prezydent Obama bierze te wypowiedzi znacznie mniej poważnie, niż je brał prezydent Bush. Niektórzy twierdzą nawet, że przedawniona jest gwarancja bezpieczeństwa Izraela i swoboda tego państwa do traktowania podobnie Palestyńczyków i innych Arabów, tak jak Niemcy traktowali Żydów w gettach w czasie wojny. Co do alarmów opartych na kłamstwie, że Iran może zagrażać Nowemu Jorkowi głowicami nuklearnymi w niedalekiej przyszłości, to artykuł Spiegel'a zupełnie temu zaprzecza i nawet ilustruje na mapie zasięg najdalszy rakiet w posiadaniu Iranu. Rakiety te sięgają tylko wschodnich części Morza Czarnego daleko od Odessy i Stambułu. Natomiast dzisiejsze rakiety Iranu sięgają do Jerozolimy i do elektrowni nuklearnych w Izraelu. To znaczy, że na wypadek ataku Izraela na Iran, salwa odwetowa Iranu jest w stanie uczynić z Izraela teren radioaktywny, skażony zawartością reaktorów na terenie Izraela. Faktycznie Iran stosuje się do warunków paktu, który podpisał zobowiązując się do nie produkowania broni nuklearnych i do przyzwalania na częste inspekcje Agencji Atomowej ONZetu. Rząd Busha-Cheney'a wymógł na Radzie Bezpieczeństwa zaostrzenie wymogów wobec państw nieposiadających broni nuklearnych w sprawie wzbogacania uranu, mimo tego, że wzbogacenie uranu w celach produkcji energii elektrycznej jest małym ułamkiem wzbogacenia potrzebnego do produkcji bomb nuklearnych. Napór na Iran w tej sprawie obecnie znacznie zmalał. Natomiast w piśmie Haaretz w Jerozolimie pojawiają się panikarskie artykuły stwierdzające, że ”Koszmarem Izraela jest utrata monopolu nuklearnego na Bliskim Wschodzie.” Były prezydent USA Jimmy Carter twierdzi, że Izrael pogwałcił wymagania traktatu o nie rozpowszechnianiu broni nuklearnych i wyprodukował około 150 bomb atomowych. Obecnie konwencjonalne pociski rakietowe w arsenale Iranu neutralizują groźby Izraela dotyczące nuklearnego bombardowania Iranu. Rosja korzysta z presji wywieranej na Iran i z ograniczeń eksportu paliwa z Iranu do Europy w konkurencji z paliwem a zwłaszcza gazem ziemnym, eksportowanym z Rosji do Europy. Jednocześnie Rosja jest w stanie sprzedawać Iranowi systemy rakiet przeciwlotniczych, które zagrażałyby samolotom z Izraela w czasie planowanych od dawna ataków na instalacje nuklearne w Iranie, w przeciwieństwie do tego jak kiedyś lotnictwo Izraela bezkarnie zbombardowało elektrownię nuklearną w Iraku. Obecnie obrona przeciwko w przyszłości produkowanym rakietom w Iranie jest powierzona państwom europejskim w NATO. Główne państwa Unii Europejskiej są mniej wrażliwe na propagandę Izraela niż były dotąd Stany Zjednoczone pod rządami Bush'a-Cheney'a. Mimo zmian prasa tak w USA jak i w Europie, poza Rosją, nie śmie drukować takich tytułów jak na przykład: ”Koszmarem Izraela jest utrata monopolu nuklearnego na Bliskim Wschodzie.” Iwo Cyprian Pogonowski

Krytyka prawa korporacyjnego w USA Konstytucja amerykańska gwarantuje obywatelom wolność religii, słowa i prasy, jak też prawo do zwracania się do rządu ze skargami w tak zwanej Pierwszej Poprawce (Amendment 1). Obecnie nowo mianowana na sędziego sądu najwyższego USA, pani Sonia Sotomayor zakwestionowała sprawę uprawnień i uprzywilejowania korporacji w ramach konstytucji. Uwagi pani Sotomayor kwestionują uprawnienia korporacji jako osób prawnych, na których opiera się amerykański „ludożerczy kapitalizm” jak kapitalizm ten określił papież Jan Paweł II. Konserwatyści w USA popierają w ramach wolności słowa prawo tych instytucji do wydawania nieograniczonych sum w kampaniach wyborczych na rzecz popieranych przez nich kandydatów, którzy mają reprezentować ich interesy. Jak wiadomo kampanie wyborcze w USA są niezwykle kosztowne, tak że deputowani i senatorowie poświęcają większość czasu na zdobywanie funduszów na propagandę wyborczą. Korporacje korzystają z tego stanu rzeczy i nieraz są w stanie dyktować treść ustaw odbiorcom ich pomocy finansowej. Wielu obywatelom nie podoba się taki stan rzeczy i żądają oni ograniczeń sum, które korporacje mogą inwestować w kampanie wyborcze. Obecny system jest krytykowany przez sędziego Sotomayor, ponieważ według niej jest zupełnie nie słuszne przyznawanie korporacjom takich praw, jakie mają pojedynczy obywatele. Prawo amerykańskie z 19go wieku przyznaje korporacjom identyczne prawa takie, jakie mają poszczególni obywatele. Według niej wówczas sędziowie stworzyli status korporacji jako osób prawnych takich samych, jakimi są żywi ludzie. Najwyraźniej wówczas sędziowie amerykańscy pomylili się i ustanowili wiążący do dziś błędny precedens prawny. Jak wiadomo w USA nie ma żadnego kodeksu prawnego, takiego jaki obowiązuje w Europie, poza W. Brytanią. Według pani Sotomayor, rodem z Puerto Rico, ówczesna decyzja sądu powinna być odrzucona, ponieważ w żaden sposób, nie można traktować stanowych struktur prawnych, tak jak żywych obywateli i przypisywać im cechy żywych ludzi. Naturalnie takie uwagi sędziego sądu najwyższego powodują konsternację obrońców kapitalizmu amerykańskiego w jego obecnej formie. Natomiast Ośrodek Konstytucyjnej Odpowiedzialności (Constitutional Accountability Center) popiera krytykę pani Sotomayor i twierdzi, że korporacje mają zbyt wielki wpływ na ustawodawstwo i politykę USA. Nic dziwnego, że lobby korporacji zarzuca pani Sotomayor brak zaufania i szacunku dla przywilejów korporacji i formowanego przez te korporacje obecnego kapitalizmu amerykańskiego. Od stuleci korporacje amerykańskie były uznawane jako oddzielne osoby prawne od ludzi, którzy byli ich właścicielami. Korporacje mają prawo zawierać kontrakty i być właścicielami firm, nieruchomości, patentów, etc. Początkowo korporacje miały określony zakres i sposób działania. Już w 1819 roku szef sądu najwyższego USA, John Marshall stwierdził, że korporacje są tworami sztucznymi i niewidzialnymi oraz powinny działać tylko według regulaminu, zatwierdzonego przy zakładaniu ich. Niestety rewolucja przemysłowa spowodowała nie tylko wzrost ilości korporacji, ale również różnorodność ich działalności, zawsze kierowanej motywem zysku dla inwestorów, ich właścicieli, zainteresowanych żeby bronić majątku korporacji, zwłaszcza przed opodatkowaniem i ograniczaniem ich wpływów politycznych. W 1928 roku sąd najwyższy zniósł pewne opodatkowania korporacji, ponieważ „korporacje mają takie same uprawnienia wobec prawa, jakie mają pojedynczy obywatele.” Decyzja ta była przez sędziów kwestionowana w 1973 roku tak, że obecnie jest całkowite zamieszanie w tej sprawie, ale zawsze ważnym czynnikiem jest stan gospodarki USA w danym momencie. W 1979 roku sędzia William Rehnquist protestował przeciwko uprawnieniu korporacji do działalności politycznej. Według doniesień prasowych, nadal konserwatywni sędziowie sądu najwyższego popierają działalność polityczną korporacji. Trzeba kilku nowych nominacji prezydenta Obamy, żeby pani Sotomayor nie była w mniejszości krytykującej potęgę polityczną korporacji amerykańskich. Na razie konserwatywni sędziowie upierają się, że korporacje mają wielką wiedzę o środowisku, sprawach transportu etc. i nie powinne być, według nich, wyłączone z procesu wyborczego. Ironią losu jest fakt, że amerykański „kapitalizm korporacyjny” jest kontrolowany przez najemnych biurokratów, którzy eksploatują korporacje i wyznaczają sami sobie kolosalne, wielomilionowe gaże ponad głowami inwestorów. Właściciele korporacji, inwestorzy nie mają praktycznej kontroli nad polityką przedsiębiorstw, które są jakoby ich własnością.

Iwo Cyprian Pogonowski

PZPN ZAKAŻE MAZURKA DĄBROWSKIEGO Na nadzwyczajnym posiedzeniu zebrać ma się jutro Wydział Dyscypliny PZPN. Jak powiedział nam jego szef Andrzej Bińkowski, podczas posiedzenia omówiona ma być sprawa wyjątkowo bulwersującej przyśpiewki kibolskiej - Mazurka Dąbrowskiego. Zdaniem działaczy PZPN narusza ona aż trzy punkty regulaminu rozgrywek. Po pierwsze, Mazurek Dąbrowskiego ma charakter ewidentnie polityczny, co jest sprzeczne z przepisami UEFA, zakazującymi mieszania sportu z polityką. Wymieniony w tytule utworu Dąbrowski, przebywający czasowo na ziemi włoskiej, mieszał się do polityki, organizując tzw. legiony. Co gorsza, w czasie chuligańskich zajść z 1794 roku ów osiłek uzbrojony w niebezpieczne narzędzia bił się z Rosjanami, za które to naruszenie zasad bezpieczeństwa, porządku publicznego oraz ustawy o imprezach masowych zgodnie z obowiązującym prawem trafił za kratki. Po drugie, utwór stanowi akcent „niezwiązany z meczem i rozgrywkami”, czego regulamin wyraźnie zabrania. Gdyby Dąbrowski, zamiast organizować na ziemi włoskiej bojówkę, grał w piłkę w AC Milan, złamania regulaminu by nie było. Po trzecie, wymieniona kibolska przyśpiewka ewidentnie nawołuje do przemocy. I to nie do umówionej w lesie ustawki, podczas której jej uczestnicy biją się na gołe pięści, tylko do walki z użyciem niebezpiecznych ostrych narzędzi, tzw. „sprzętu”, czego dowodem sformułowanie „szablą odbierzemy”. Co najgorsze - działacze PZPN ustalili to po konsultacjach ze stowarzyszeniem „Nigdy Więcej” - jest to nawoływanie do przemocy na tle narodowościowym, jątrzenie przeciwko obcym, o czym świadczą niezbicie słowa „co nam obca przemoc wzięła”. W tej sytuacji zakaz śpiewania tego ewidentnie chuligańskiego utworu, przynajmniej dopóki jego treść nie zostanie zmodyfikowana zgodnie z zaleceniami PZPN, jest przesądzony. Kluby, których kibice nie podporządkują się zakazowi, będą automatycznie karane grzywną 5 tysięcy złotych, natomiast wobec samych kibiców wydawany będzie zakaz stadionowy. Jak powiedział nam prezes Legii Warszawa Leszek Miklas, jest on gotowy na kompromis z kibicami - kary wobec nich za wymieniony czyn wymierzać będzie nie on sam, a niezawisła sędzia Anna Maria Wesołowska z TVN? Pomysł PZPN zdecydowanie popiera Michał Szadkowski z „Gazety Wyborczej”. Działania PZPN są oczywiście spóźnione, ale lepiej późno niż wcale. Wszyscy moi koledzy z „Gazety Wyborczej” chodziliby na mecze z dziećmi, żonami, babciami, dziadkami, ciociami, partnerkami i partnerami, gdyby nie fakt, że nie mają ochoty wysłuchiwać, jak nad uchem wydziera im się pijany nasterydowany troglodyta, wykrzykujący, kogo to on nie potnie szablą i jak bardzo nienawidzi obcych - czytamy na blogu Szadkowskiego. Piotr Lisiewicz

Bezpieczeństwo w kopalniach Jak Państwo może zauważyli, reżymowe media, gdy wypadek nastąpi, na np. prywatnych kolejach brytyjskich, nieustannie podkreślają, że to, dlatego, że są prywatne, - więc w pogoni za zyskiem nie przykłada się wagi do bezpieczeństwa. Gdy obecnie wypadek nastąpił w reżymowej kopalni, to nikt jakoś nie podkreśla, że to, dlatego, że państwowa (a więc niczyja) i nikt na tej katastrofie nie straci kilku milionów... Gdyby był ktoś taki (dawniej nazywało się go „właścicielem”...) to by bardzo się starał, by do wypadku nie doszło, bo dla niego to, czy zarobi milion, czy straci siedem milionów jest BARDZO WAŻNE. Dla pracującego setkami miliardów państwa (udającego nieudolnie „właściciela”): jakby mniej... Bardzo proszę o podkreślanie tego na wszystkich możliwych forach. Nieoceniony p.P.J.O.Wykopał z Sieci ciekawy list podpisany {~przodowy/strzałowy}: Coś się święci! Za bardzo nam tym wypadkiem świecą w oczy; szykuje się przekręt. To dla przypomnienia. Długopis sprowadzony przez kopalnię kosztował cztery lata temu 11zł (!! W kiosku przykopalnianym 3zł). Drewniana skrzynia zbita z prostych desek, do przechowywania materiału wybuchowego na dole - 5000 (pięć tysięcy) zł, gdyby wystrugał ją podhalański artysta ludowy z jednego pnia, byłaby tańsza! Lufa na zapalniki - prosty kawałek ebonitowej rury z dnem i zamknięciem - w której strzałowy przenosi zapalniki: 1000 (tysiąc) zł! To ceny sprzed czterech lat: same bzdury. A ile płaci kopalnia za silniki, maszyny itd? Kosmos!!! I teraz pytanie; właścicielem kopalń jest Państwo Polskie; kto odpowiada za taki stan rzeczy?! Górnik?! To, że węgiel jest taki drogi, to wina górnika?! Toż to dodatkowy podatek ściągany nie tylko ze ŚLĄSKA, ale z całej POLSKI!!! Robol - fakt: ciemny, co widać na forum; ale wypowiadają się głównie robole, nie górnicy. Górników niewielu, bo większość z tych, co tu szczekają, to ludzie pracujący na kopalni, ale niemający zielonego pojęcia o temacie. Tu 1/4 dołowców orze na całą bandę lebrów i darmozjadów, którzy teraz mają najwięcej do powiedzenia i znają jedno hasło: CZUJNIK. I choćbyś tłumaczył, że mogło być całkiem inaczej, ten od CZUJNIKA wie swoje. Jest wiele zawodów, których nie chciałbym wykonywać. Zawód górnika nie jest ostatnim kawałkiem chleba - to robota dająca satysfakcję, bezpieczeństwo socjalne i wcale nie bardziej niebezpieczna od innych - WIERSZYKI TEGO NIE ZMIENIĄ Otóż to właśnie. A kierowców ginie dziennie więcej, niż górników rocznie. Co ciekawe: więcej górników ginie w domu od porażenia prądem, upadku z drabiny lub z nadużycia alkoholu - niż na grubie? JKM

Upadek Tarczy w 70 rocznicę ataku Sowietów na Polskę Upadek projektu wyrzutni amerykańskiego systemu Tarczy dokładnie w 70 rocznicę ataku Sowietów na Polskę jest prawdopodobnie przypadkową zbieżnością. Niemniej warto jest zwrócić uwagę na fakt, że data ataku sowieckiego 17go września 1939 jest mało dyskutowana w Polsce. Na pytanie, jaka jest prawda? Trzeba sobie przypomnieć, jak z początkiem sierpnia 1939 Czerwona Armia pod dowództwem generała Żukowa dokonała skutecznego ataku na siły japońskie w Mandżurii, w celu likwidacji przeszło dwuletniego frontu sowiecko-japońskiego, co było wówczas osiągalne, wobec zdrady Hitlera paktu Niemiec i Japonii zawartego 25go listopada 1936. Stalin zaprosił Hitlera do współpracy już w dniu 19 marca 1939, w swoim przemówieniu do 28go zjazdu partii komunistycznej Rosji. Celem Stalina było sprowokowanie Hitlera do zdrady Japonii, z którą Niemcy podpisały traktat przeciwko Rosji. Stało się to z na kilka miesięcy po odrzuceniu przez Polskę, w dniu 26go stycznia, 1939, czteroletnich presji Berlina, żeby Polska przyłączyła się do Niemiec i Japonii w ataku na Związek Sowiecki. Terytorium Polski mogło być bazą druzgoczącego ataku na Rosją albo służyć jak zapora na drodze do budowy 1000 letniego Reichu od Renu do Dniepru, który to Reich z czasem miał być zaludniony wyłącznie przez „rasowych Niemców.” Najwyraźniej powszechna niewiedza o tych zaszłościach w Polsce jest dowodem, jak wielka jest trudność w wyświetlaniu skomplikowanej prawdy, wypieranej propagandą posługującą się prostymi kłamstwami, lub po prostu zabijanej przemilczaniem faktów nie wygodnych dla Sowietów. W 1939 roku toczyła się, nieznana w Polsce gra między Stalinem i Hitlerem, „kto kogo zmusi do walki na dwa fronty.” Hitler chciał uderzyć na Związek Sowiecki z zachodu i tym samym przyłączyć się do ataków japońskich na Rosję rozpoczętych w 1937go roku. Odrzucenie przez Polskę paktu z Niemcami, w dniu 26go stycznia, 1939, otworzyło możliwość uwikłania Niemiec na froncie zachodnim we Francji, sprzymierzonej z Polską. Stalin spodziewał się przewlekłej wojny pozycyjnej na linii Maginota i miał nadzieję, że wtedy uda mu się nadrobić brak 44,000 oficerów sowieckich, wymordowanych w czystkach w latach 1930tych. Salin starał się za wszelką cenę odłożyć wojnę z Rosji z Niemcami. Wojna ta była celem życiowym Hitlera, który mówił o Rosji jako o Afryce i uważał Rosjan za murzynów. Trudno wytłumaczyć brak podstawowych informacji w Polsce na ten temat. Naturalnie Liga Narodów starała się nie dopuścić do wojny do ostatniej chwili. Na te starania przedstawiciela Ligi Narodów, otrzymał on ważną i podstawową wypowiedź Hitlera w dniu 11go sierpnia 1939 roku. Wypowiedź ta była skierowana do Wysokiego Komisarza Ligi Narodów, Jacob'a Burkhardt'a: „Wszystkie moje plany i przedsięwzięcia są skierowane przeciwko Rosji; jeżeli Zachód jest zbyt głupi i ślepy, żeby to pojąć, będę musiał ułożyć się z Rosją, wspólnie pokonać Zachód, a po jego klęsce, zaatakuję Związek Sowiecki, wszystkimi moimi siłami. Konieczna jest mi Ukraina, tak żeby nie mogli mnie wziąć głodem, jak to się stało w ostatniej wojnie.” (Roy Dennan: „Missed Chances,” Indigo, Londyn 1997, str. 65). Ofensywa sowiecka w sierpniu 1939 na japońską Armię Kwantungu w Mandżuko, pod wodzą generała G. Żukow'a, była pierwszym w historii zastosowaniem taktyk „blitz-krieg,'u,” które były wprowadzane przez Niemców i Sowietów na sowieckich poligonach, po zawarciu traktatu w Rapallo, 16go kwietnia, 1922 roku, przez zdominowaną przez Żydów Republikę Weimarską z Sowiecką Rosją. Stalin starał się uniknąć wojny na dwa fronty i dlatego posłał genarała Żukowa, żeby on niespodzianie uderzył na Japończyków, za pomocą 35 batalionów piechoty, 20 szwadronów kawalerii, 500 samolotów i 500 nowych czołgów. Stalin był świadomy nadchodzącego ataku Niemiec na Polskę. Żukow zaatakował 20go sierpnia, 1939 roku i zadał wielkie straty Japończykom skoordynowanym ogniem czołgów, armat i samolotów, czyli stosując blitz-krieg po raz pierwszy w historii. Ponad 18,000 Japończyków poległo (P. Snow: Nomohan - the Unknown Victory,” History Today, lipiec, 1990). Według autora Laurie Braber („Chek-mate at the Russian Border:  Japanese Conflict before Pearl Harbour” 2000): „Pakt nazistów z Sowietami z 23 sierpnia, 1939, był zdradą Japonii, która  atakowała Rosję od 1937 roku. Współpraca Hitlera ze Stalinem była uważna przez rząd Japonii z zdradę Paktu Anty-Kominternowskiego. W konkluzji Japończycy uważali, że Hitlerem trzeba manipulować na korzyść Japonii, ale nigdy mu nie ufać. Natomiast Amerykanie znali tego samego dnia tajne klauzule tego paktu i wiedzą tą nie podzielili się z Polską. Pakt Niemców ze Sowietami był ogłoszony w czasie klęski wojsk japońskich. Formalnie walki japońsko-sowieckie skończyły się zawieszeniem broni 16go września 1939. Sowieci po zakończeniu walk przeciwko Japonii, 17go września uderzyli na Polskę w pełnej świadomości, że Francja nie spełni obietnicy i nie zaatakuje Niemiec, w czasie, kiedy 70% sił niemieckich walczyło w Polsce, a jednocześnie Francja miała więcej czołgów niż Niemcy. Z powyższego zestawienia wynika, że odmowa Polski przyłączenia się do ataków Niemiec i Japonii na Rosję, była zbawienna dla Rosji, która stała w obliczu pewnej klęski. Dowódcy rosyjscy dobrze o tym wiedzą, ale boją się przyznać to publicznie i wyrazić wdzięczność Polsce za jej odmowę przyłączenia się do ataku Hitlera na Rosję już w 1939 roku, jak też spowodowanie wypowiedzenia wojny Niemcom przez Francję i Brytanię. Obecnie niewdzięczni Rosjanie rozpisują się o braku wdzięczności Polaków za wypędzenie Niemców z Polski i narzucenie Polsce jarzma sowieckiego, które stworzyło w Rosji archipelag gułagu.

Iwo Cyprian Pogonowski

Koniec Tarczy. Iran i odnowa przyjaźni USA-Rosja Koniec planów budowy w Polsce wyrzutni amerykańskich „Tarczy” z powodu oficjalnej oceny, że faktycznie od początku było nonsensem opowiadać o zagrożeniu Nowego Jorku przez pociski nuklearne Iranu, ma obecnie rozmaite skutki. Przez całe lata trwała propaganda żydowska, że Iran jest zagrożeniem bytu Izraela i dlatego musi być poskromiony. Z powodu tej propagandy ekstremistom-syjonistom udawało się przesadnie przypisywać Iranowi znacznie większe możliwości wojskowe, niż Iran faktycznie ma i w ten sposób dodawać Iranowi regionalnego prestiżu, który maleje wobec likwidacji, zwariowanego planu budowy wyrzutni pocisków Tarczy o kilka minut lotu od Moskwy. Polska nie tylko straciła prestiż pochopnym podpisywaniem się pod projektem Tarczy, ale jednocześnie naraziła się skreślenie przez Moskwę miliardowych kontraktów na żywność. Kontrakty te zostały przejęte przez innych członków NATO. Natomiast Polska nie dostanie żadnej kompensaty za swoje straty podobnie jak nie otrzymała żadnego udziału w kontraktach na odbudowę Iraku. Plan Tarcz był nie do wykonania, ponieważ od dawna panuje uznawany przez Waszyngton i Moskwę fakt „obopólnego wzajemnego zniszczenia” na wypadek wymiany salw nuklearnych przez USA i Rosję. Dobrze posumował tą sytuację prezes prestiżowego instytutu CATO w Waszyngtonie, profesor Carpinter w artykule „Granice Odstraszania” („Limits of Deterrance”), w którym autor wyjaśnia, dlaczego wszystkie obietnice obrony przez USA dawane około stu państwom i państewkom nie, mają żadnej wartości i naprawdę są tyle warte, co czeki bez pokrycia. Naturalnie dla Polski jest bez porównania lepiej, że nie będzie w regionie Kaliningradu-Królewca wyrzutni rakiet z głowicami nuklearnymi typu, „Iskander,” ale niepotrzebnie rząd polski dał się nabrać na udzielanie pomocy USA w fikcyjnej obronie Nowego Jorku przez rakietami Iranu w ramach gry wynikłej z „Koszmaru Izraela z powodu możliwej utraty monopolu nuklearnego na Bliskim Wschodzie,” jak o tym niedawno było w gazecie Haaretz w Jerozolimie. Wszystko jedno, jakie zapewnienia daje Moskwa Iranowi, że nie zrobi zakulisowego geszeftu z Waszyngtonem, Teheran czuje się zaniepokojony. Szerzy się opinia, że decyzja prezydenta Obamy likwidacji Tarczy jest bardzo dobrze widziana w Moskwie, która może być mniej oporna w sprawie pożądanych przez Izrael sankcji przeciwko Iranowi. Od początku Rosja stała na stanowisku, że Tarcza w Polsce zagrażała ośrodkom dowodzenia i kontroli w Moskwie. Uzasadnienie decyzji prezydenta Obamy o likwidacji Tarczy bardzo zmniejszyło prestiż regionalny Iranu w chwili, kiedy ogłoszono zmianę oceny Iranu przez USA i konkluzję, że Iran nie przedstawia żadnego wiarogodnego zagrożenia Nowego Jorku za pomocą pocisków nuklearnych dalekiego zasięgu. Jednocześnie Iran nie zajmował nigdy wrogiego stanowiska wobec Europu i wręcz przeciwnie chciałby konkurować z Rosją w dostawach do Europy gazu ziemnego i ropy naftowej, ale nie jest w stanie tego robić w czasie, kiedy musi korzystać z poparcia Rosji, przeciwko polityce osi USA-Izrael. Iran nigdy nie pogwałcił warunków traktatu o nie-rozpowszechnianiu broni nuklearnych, który podpisał. Obecnie zmiany wymuszone przez rząd Bush-Cheney'a na ONZcie stawiają warunki inne wobec Iranu niż takich państw jak Niemcy lub Japonia. Oba te państwa mają prawo wzbogacania uranu w celu produkcji elektryczności na warunkach obecnie zabronionych Iranowi. Naturalnie duma narodowa Iranu karze Teheranowi domagać się takich samych warunków, z jakich korzystają inne państwa. Poprawa stosunków Waszyngtonu z Moskwą może doprowadzić do postępu w rokowaniach dotyczących zmniejszania arsenałów nuklearnych na świecie, zwłaszcza w USA i w Rosji. Ciekawe, jak będzie traktowana sprawa pokaźnego arsenału nuklearnego Izraela, o którym prasa cenzurowana przez Żydów milczy, ale tacy ludzie jak były prezydent USA, Jimmy Carter różnie oceniają arsenał nuklearny Izraela od stu do stu pięćdziesięciu bomb gotowych do użytku. Na marginesie można wspomnieć, że politolog w Izraelu odgrażał się na Internecie, że jeżeli Europa pozwoli na zniszczenie Izraela przez Arabów to, tak jak legendarny Samson, Izrael zabierze ze sobą, czyli zniszczy bombami nuklearnymi stolice Europy począwszy od Rzymu, najbardziej znienawidzonego w tradycji Talmudu. Tymczasem poprawa stosunków USA-Rosja prawdopodobnie będzie proporcjonalna do osłabiania poparcia Rosji dla Iranu. Likwidacja Tarczy ma miejsce na tydzień przed „prywatnym” spotkaniem w Nowym Jorku prezydenta Barak'a Hussein'a Obamu z prezydentem Rosji, Dymitrym Miedwiediewem z okazji ogólnego zebrania Narodów Zjednoczonych. Natomiast sekretarz generalny NATO Anders Foch Rasmussen nawoływał do „otwartego jak nigdy” dialogu z Rosją w celu zmniejszenia napięć w Europie i stawienia wspólnego z Rosją oporu przeciwko wspólnym zagrożeniom oraz zapowiedział, że przewodniczący NATO pojadą do Moskwy, żeby poradzić się jaki powinien być rozwój strategii NATO na przyszłość. Rasmussen powiedział „Chcemy dialogu z Rosją i chcemy wysłuchać, jakie stanowisko i wymagania mają Rosjanie, tak żeby stworzyć prawdziwe strategiczne partnerstwo NATO-Rosja w Afganistanie i w zwalczaniu terroryzmu i korsarstwa.” Obiecał on, że NATO zawsze będzie szanować bezpieczeństwo Rosji i jest gotów na rokowania spraw nowej struktury bezpieczeństwa Europy proponowanego przez Miedwiediewa. Mimo tych zabiegów Rosja nadal jest przeciwna jakimkolwiek sankcjom ONZ przeciwko Iranowi i twierdzi, że plany Tarczy były błędne od początku i dopiero kryzys ekonomiczny spowodował ich wycofanie przez USA. Na początku września 2009 Rosja podpisała gwarancje obrony Abhazji i Osetii w zamian za bazy na ich terenie, takie jak w porcie Gudauta na Morzu Czarnym, na wypadek gdyby pro-USA rząd w Kijowie utrudniał operację rosyjską w Sewastopolu na Krymie. Rosja nie pozwoli żeby obrócić Morze Czarne w „jeziorko należące do NATO.” Mimo zapaści demograficznej Rosja uważa USA za więdnącą potęgę i uważa że ogniskowa polityki światowej zmierza na wschód do Azji. Waszyngton chce uzyskać pomoc Rosji przeciwko Afganistanowi i Iranowi, ale nadal prowadzi swoją politykę wobec Ukrainy i Gruzji. Prawdopodobnie prezydent Obama włączy likwidację planów Tarczy do nowej fazy „zaczynania na nowo od początku lepszych stosunków USA z Rosją.” Iwo Cyprian Pogonowski

23 września 2009 Celem propagandy jest wtargnięcie w wolną wolę człowieka...... Idąc w sobotę przez  Krakowskie Przedmieście w Warszawie  niedaleko hotelu” Bristol”, uświadomiłem sobie,  że  po  jego przeciwnej stronie znajdowało się kiedyś biurokratyczne  siedlisko miłośników  państwowej kinematografii i nazywało się chyba… Urząd Kinematografii.(???) Jest nadal, ale pod spodem pojawiła się nowa nazwa:” Departament Mecenatu Państwa”(???). Przyznam się państwu, że znowu przegapiłem inaugurację nowej biurokracji.. A tak chciałem państwa poinformować pierwszy… Nie wiem, kto ją utworzył, ale wiem, że jej nie było.. Nie widziałem  natomiast szyldu: Departamentu Strategii i Analiz, Departamentu Funduszy Europejskich i Departamentu Szkolnictwa Artystycznego i Edukacji Kulturalnej. A co to jest edukacja kulturalna? Czy chodzi o to?.  żeby uczący się kultury  był kulturalny, czy  chodzi o to, żeby edukacja była na wysokim poziomie kulturalnym..? Lew Trocki był najdzikszym z bolszewików, ale biurokrację zwalczał zaciekle, przedtem jednak ją stworzył.! To jest ta nowa szlachta, która uważa się za przodowników ludu. Uważa się za „intelektualistów', którzy wytyczają nam świetlisty szlak.. Ci akurat  w zakresie” kultury.” A wiecie państwo, co myślał o „ intelektualistach” Władimir Bukowski, słynny dysydent radziecki? „Intelektualiści stworzeni są po to, by być głupcami. To jedyna warstwa społeczna, która żyje ze swej tępoty” („ Partyzant prawdy”, t II, str 120). Jedyne, co w tym zdaniu jest nieprawdą, to to, że  zostali stworzeni… Sami się wykreowali! Im bardziej coś skomplikowali, tym bardziej są intelektualni. Kultura jest rzeczą zbyt prostą dla wysublimowanych umysłów... Dlaczego na dworcu  śmierdzi? - Bo tam jest rozkład. Natomiast zdrowym rozsądkiem wykazał się Trybunał Konstytucyjny odrzucając pomysł zabierania  wszystkim alimenciarzom praw jazdy, za to, że nie płacą alimentów(???) Za tamtej komuny, okazuje się, że w wielu punktach rozsądniejszej niż obecnie- nam panująca, człowiek, który nie płacił alimentów, szedł do więzienia( wtedy jeszcze były więzienia!) i tam pracując odpracowywał należne pieniądze, a te przekazywane były jego dzieciom, poprzez małżonkę. Socjaliści odwrócili role… Nas podatników zmusili do wpłacania na państwowy Fundusz Alimentacyjny pieniędzy zabranych nam pod przymusem, a tych co dzieciaki porobili nie można w żaden sposób zmusić do płacenia… Wobec coraz straszniejszej sytuacji gospodarczej kraju i nas , wynikłej z permanentnego podnoszenia podatków i kosztów od dwudziestu lat, od tzw. przemian przez rządzących nami bezwzględnych socjalistów- tysiące ludzi wpadło w pętlę zadłużeniową. Podatkowe łakomstwo państwa musi mieć swoje konsekwencje, tak jak każda idea, zarówno ta sensowna, jak i ta niesensowana. Mamy, więc sytuację, że w więzieniach , połowa więźniów to alimenciarze, którzy nie dość, że nie pracują i nie przekazują pieniędzy swojej rodzinie, to jeszcze dokładamy do nich- jako podatnicy- ponad 2200 złotych miesięcznie(???).

Istny cyrk! Nie mając nawet najmniejszej przyjemności towarzyszącej konstruowaniu nowego życia, musimy płacić w dwójnasób; raz na Fundusz Alimentacyjny, którym zarządzają urzędnicy biurokratyczni, którzy też pozostają na naszym utrzymaniu, to jeszcze musimy utrzymywać więźnia(????). A niczemu nie jesteśmy winni. Przerzucono całą winę na nas- Bogu ducha winnych! Zgodnie z zasadą tow. Lenina” Uświadomiona mniejszość ma prawo narzucać swoją wiedzę nieuświadomionej większości”(????). No i nam narzucają! Tak jak z poprawczakami… Cackając się z młodocianymi przestępcami, dokładamy do każdego dziennie - uwaga! - 267zł (według ostatniego raportu NIK(????). Coś potwornego skonstruowano, obciążając młodocianymi urwisami, miliony biedaków w Polsce, którzy nikomu nic nie zrobili, a muszą płacić. Bo jaki biedny człowiek może wydać na swoje utrzymanie  dziennie 267 zł??? Jak ma wszystkiego  1000 złotych, jeśli oczywiście pracuje, a nie tuła się po labiryncie socjalistycznych zasiłków.. Wszystko w imię utopijnych praw człowieka, które faworyzują i uprzywilejowują nierobów i leni, a dobijają ludzi, którzy mają na grzbiecie ustawowy obowiązek utrzymywania młodocianych przestępców, nieznanych im dzieciaków, porzuconych  żon i wszelkich urzędniczych obiboków, którzy przy okazji praw człowieka i obywatela, dla wyżej wymienionych, sami uszczkną z tego niecnego procederu parę ładnych groszy. To się nazywa po socjalistycznemu solidarnością społeczną, i aż dziw bierze, że do tej pory nie powołano urzędu odpowiedniego do rangi problemu o roboczej nazwie Kancelaria Solidarności Społecznej - bo Kancelaria Sprawiedliwości Społecznej już jest! A później upaństwowieni urzędnicy zależni od rządu służą do wygadywania różnych głupstw, w ramach utopii zwanej sprawiedliwością społeczną i  solidarnością społeczną.. Kto płaci - ten wymaga? A płaci rząd, tyle, że nie własnymi, lecz naszymi pieniędzmi. I tym sposobem socjalizm się rozwija bez przeszkód, bo socjaliści biorą od nas ile jest im potrzeba na budowę najszczęśliwszego ustroju świata.. Biorą ile im potrzeba także na budowę utopijnych( państwowych) stadionów, za jak najbardziej realne pieniądze, bo znowu odebrane nam pod przymusem. Stadion Narodowy przed wyborami miał kosztować 300 milionów złotych, obecnie pan minister Drzewiecki z Platformy Obywatelskiej, jak najbardziej, rzucił cyfrę- uwaga! -2,2 mld zł (???). A że do roku 2012 jest jeszcze  trochę czasu - to taki stadion będzie kosztował, że ho, ho, ho… Może nawet z dziesięć miliardów. Ale będzie! Będziemy się mogli  w czasie igrzysk zabawić.. Niech orkiestra gra, zanim Tytanik zatonie.. Po wydaniu wszystkiego, co posiadamy, a nawet więcej, wszyscy przekwalifikujemy się  na ziewających z nudów, bo ruina kraju idzie wielkimi krokami, w rytm defiladowego kroku socjalizmu. - Dlaczego Robin Hood? - Bo za mało jadł. My będziemy chudli z przejedzenia, z biurokratycznej rozrzutności, z wielkiego marnotrawstwa, jakie funduje nam okupująca nas biurokracja. Jedni schodzą do podziemia, inni uciekają do innych krajów, gdzie socjalizmu jest mniej, albo jeszcze jest trochę bogactwa do przejedzenia, a jeszcze inni już nie mają siły walczyć z wszechogarniającym ich państwem i popadają w pijaństwo, narkomanię, bezrobocie i lenistwo.. „Bo socjalizm wszystkim nosa utrze. Bogatym dzisiaj, a biednym pojutrze”- jak pisał wielki konserwatysta, Aleksander Fredro. I ta wszechogarniająca propaganda, której celem jest wtargnięcie w wolną wolę człowieka. Człowiek socjalizmu, nowy człowiek skonstruowany przez socjalistów nie będzie miał wolnej woli. Będzie miał wolę przetrwania, jeśli jeszcze będzie miał odrobinę woli, żeby przerwać… Rozum może jeszcze będzie miał, ale woli już nie. A przecież w chrześcijaństwie każdy dostał rozum i wolną wolę od samego Pana Boga. Ale chrześcijaństwo trzeba zniszczyć, żeby wolny kiedyś człowiek, nie posiadał już wolnej woli, i żeby zabić w nim wszystko, co go czyni człowiekiem. Niewolnik będzie posłuszny, ale czy będzie z niego jakikolwiek pożytek? Bo socjalizm to droga do niewolnictwa.. Prawda, panie profesorze Hayek? WJR

Kłopoty z nowymi grzechami „Przemyt to grzech i się nie opłaca, bo troska o budżet i nasze życie - to celników praca” - takie zbawienne prawdy i pouczenia zawiera wierszyk skomponowany w ramach wspólnej akcji Episkopatu i Służby Celnej. Pokazuje on, że współdziałanie państwa ze związkami wyznaniowymi może pozostawić ślady nie tylko w literaturze, ale również, a może nawet przede wszystkim - w teologii. Chodzi oczywiście o nowy grzech w postaci przemytu. A co to jest przemyt? Ano - przemyt, to przewożenie, czy przenoszenie przez granicę towaru bez płacenia cła. Wynika z tego, że istotą nowego grzechu jest nie tyle samo przemieszczenie towaru przez granicę, co uchylenie się od zapłacenia cła. A contrario wynika z tego, że płacenie cła ma charakter również powinności moralnej. Ale wierszyk nie ogranicza się wyłącznie do dokumentacji moralnej. Sięga również do argumentacji ekonomicznej, która - co tu ukrywać - specjalnie przekonująca nie jest. Jakże, bowiem można serio mówić, że przemyt się „nie opłaca”, kiedy przecież każde dziecko wie, że jest odwrotnie; opłaca się, jak najbardziej? Użycie bez skrępowania oczywiście fałszywej argumentacji ekonomicznej niewątpliwie przyczynia się do utraty zaufania w rzetelność argumentacji teologicznej - czy przemyt, aby na pewno jest grzechem?

Takie wątpliwości nie są całkiem bezzasadne, bo z nowymi grzechami stykaliśmy się już w przeszłości. Oto na przykład w roku 1995, w okresie między pierwszą i drugą turą wyborów prezydenckich, w których kandydowali Lech Wałęsa i Aleksander Kwaśniewski, ogłoszony został nowy grzech. Grzechem było mianowicie powstrzymanie się od udziału w głosowaniu. Nowy grzech ogłosił JE bp Tadeusz Pieronek, a słyszałem go na własne uszy na antenie Radia Watykańskiego. Oczywiście zaniepokoiło mnie to, bo właśnie zamierzałem wziąć ten grzech na swoje sumienie. Na szczęście, zaraz po drugiej turze wyborów, JE bp Tadeusz Pieronek nie tylko ten nowy grzech odwołał, ale w dodatku, na łamach „Życia Warszawy” skarcił surowo tych, którzy w celach politycznych nadużywali uczuć religijnych - m.in. strasząc wyborców nowymi grzechami. Nie jest, zatem wykluczone, że i teraz, kiedy już akcja „Otoczmy troską życie” dobiegnie końca, przemyt grzechem być przestanie i wszystko zakończy się wesołym oberkiem. Bo Służba Celna zwalcza grzeszny przemyt właśnie w ramach tej akcji. W związku z tym kładzie nacisk na troskę o życie - eksponując na przykład pochodzące z przemytu „rakotwórcze klapki”, albo „łatwopalne lampki”. Tymczasem, gdyby za takie klapki cło zostało zapłacone, to od razu przestałyby być „rakotwórcze”, podobnie jak lampki - „łatwopalne”. Oto jak „troska o budżet” przekłada się na „troskę o życie”. Przewidział to jeszcze przed wojną Konstanty Ildefons Gałczyński pisząc, że „mówiła żony ciotka: tych, co płacą - nic nie spotka”. No dobrze, ale skąd tu Episkopat? Ano stąd, że delegatem Episkopatu ds. Służby Celnej jest JE bp Tadeusz Płoski, - bo decyzją Konferencji Episkopatu z 25 października 2006 roku, Służba Celna została włączona do duszpasterstwa wojskowego. W związku z tym jest dziekan oraz kapelani w Izbach Celnych, które „zabezpieczają środki finansowe na pokrycie ich wydatków osobistych i rzeczowych”. W tej sytuacji okazywanie przez Episkopat coraz większej „troski o budżet” jest całkowicie zrozumiałe. Przemyt jest, jak wiadomo, nielegalny. Ale zgodnie z Prawem Murphy`ego, nielegalne jest „wszystko, co dobre”. Gdyby tak było rzeczywiście, to czy przemyt, jako rzecz dobra, mógłby być grzechem? Być może zależy to od kontekstu sytuacyjnego; na przykład w czasie okupacji w Generalnym Gubernatorstwie za zabicie świni groziła kara śmierci, ale dzięki przemytnikom, którzy z dużym osobistym ryzykiem dowozili do miast rąbankę, nikt, kto był na wolności, nie umarł z głodu. Były nawet projekty wzniesienia po wojnie przez wdzięczny naród pomnika „Nieznanego Przemytnika”, ale widocznie nasi okupanci ze względów pedagogicznych rzecz zablokowali i pomnika nie ma. Ale jeśli przemyt w pewnych okolicznościach jest dobry, to może nie jest zły również w ogóle? „Już w podziemiach synagog wszystko złoto leży, amunicję przenoszą czarni przemytnicy, naradzają się szeptem berlińscy bankierzy, dzwoni tajny telefon w warszawskiej bóżnicy” - pisał Julian Tuwim. W czasie Powstania Styczniowego powstańcy używali przemycanej broni i amunicji. Nawiasem mówiąc, w ten przemyt zaangażowany był Leopold Kronenberg (dał milion rubli), który po upadku powstania dostał od cara order, bodajże św. Włodzimierza i stanął na czele żydowskiego konsorcjum, za bezcen skupującego majątki skonfiskowane za udział w tym powstaniu. Ale abstrahując w tej chwili od dwuznacznej roli Leopolda Kronenberga, jest oczywiste, że bez przemytu broni i amunicji do Powstania Styczniowego w ogóle by nie doszło. Skoro tedy czcimy Powstanie Styczniowe, jakże możemy potępiać ów przemyt, bez którego nie byłoby ono w ogóle możliwe? No tak, powie ktoś, - ale w obydwu tych przykładach mieliśmy do czynienia z obcymi okupantami, którzy swoje prawa ustanawiali w trosce o własny interes, a nie interes Polaków. To jest argument poważny, który jednak zmusza nas do odpowiedzi na pytanie, w czyim interesie ustanawiane są prawa III Rzeczypospolitej, a w szczególności - zasady obrotu towarowego z zagranicą. Jaki interes mają w Polsce konsumenci? Taki, żeby mieli do dyspozycji duży wybór tanich i dobrych towarów. Z tego punktu widzenia wszelkie ograniczenia ilości towarów dostępnych na rynku można uznać za sprzeczne z interesem polskich konsumentów, zaś prawa blokujące swobodny obrót towarowy z zagranicą - za sprzeczne z interesem Polaków. Argument tzw. ochrony rynku wewnętrznego należy zdecydowanie odrzucić, bo żeby polski konsument kupił zagraniczny towar, musi najpierw mieć, czym za niego zapłacić, a pieniądze na to może mieć jedynie stąd, że wcześniej coś za granicę sprzedał. Innymi słowy - import w normalnej sytuacji nie może być większy wartościowo od eksportu - chyba, że jest dotowany lub kredytowany. „Ochrona rynku wewnętrznego” oznacza w tej sytuacji wyłącznie zmuszenie krajowych konsumentów do kupowania droższych, a niekiedy i gorszych towarów od krajowego producenta, czy grupy producentów, którzy załatwili sobie ze skorumpowanymi politykami ten przywilej w postaci zakazu importu, albo ceł zaporowych. Inaczej mówiąc, politycy pozwolili im rabować krajowych konsumentów stwarzając na potrzeby tego rabunku pozory legalności w postaci odpowiednich ustaw. Jest rzeczą oczywistą, że tego rabunku nie można uznać za działanie w interesie Polaków, a zatem, również i prawa, które go umożliwiają i legalizują, trzeba uznać za sprzeczne z polskim interesem. Wynika z tego, że okupantami mogą być zarówno obcy politycy, jak i swoi, tyle, że zdemoralizowani i skorumpowani. I wreszcie cła, których płacenie w zacytowanym wierszyku urasta do rangi obowiązku moralnego. Jeśli cła są dobre, to powinniśmy ustanowić obowiązek ich płacenia również od towarów przekraczających granice województw, powiatów, a nawet gmin. Jeśli natomiast są złe, no to są złe bez względu na charakter granic, na których obowiązują. Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby granice celną ustanowiono na Wiśle i od wszystkich towarów przejeżdżających z lewego brzegu na prawy i odwrotnie, Służba Celna pobierała cło. Jedynym rezultatem tej operacji byłby wzrost cen towarów po obydwu stronach Wisły, a zatem - ograniczenie zdolności nabywczej ludzi. Bo cła, wbrew pozorom, są rodzajem podatku nakładanego na KRAJOWEGO nabywcę zagranicznych towarów, a nie haraczem nakładanym na zagranicznych eksporterów, czy krajowych importerów. Ci, bowiem stawkę celną doliczą do ceny detalicznej, którą zapłaci konsument krajowy. Jeśli zatem zgodzimy się, że celem gospodarki jest konsumpcja, (bo niby cóż innego?), to tego rodzaju ograniczenie siły nabywczej ludzi jest oczywiście szkodliwe. Zatem cła nie są dobre, a w tej sytuacji usiłowanie nadania ich płaceniu charakteru obowiązku moralnego, i piętnowanie przemytu, czyli uchylania się przed ich płaceniem jako „grzechu”, jest jakimś nieporozumieniem. Na szczęście mamy do czynienia tylko z akcją, która kiedyś się skończy i esperons, że wtedy ten nowy grzech zostanie odwołany. SM

Nie ma tego złego... Zamieszanie wokół państwowej telewizji przekracza granice groteski. W poniedziałek „były neonazista” prezes Farfał zabarykadował się w gmachu przy ul. Woronicza w Warszawie, zaś pan Szwedo, który z intencją przejęcia władzy po „byłym neonaziście” do gmachu tego wpuszczony nie został, zwolnił go ze stanowiska, w dodatku - dyscyplinarnie. Ale przebieg wydarzeń pokazuje, iż pracownicy telewizji słuchają raczej poleceń „byłego neonazisty”, niż dekretów, jakie przeciwko trzęsieniom ziemi wydaje pan Szwedo. Jest to sytuacja bardzo podobna do ostatniego zajazdu na Litwie, kiedy podczas przygotować Klucznik Gerwazy twierdził, że „wygraj w polu, a wygrasz i w sądzie”. Jest to bardzo prawdopodobne i dzisiaj, zwłaszcza gdyby niezawisły sąd dostał od władz Platformy Obywatelskiej stosowne rozkazy. Ale chociaż zamieszanie wokół państwowej telewizji przekracza granice groteski, to przecież nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki temu, bowiem możemy zobaczyć, do czego służy CAŁY państwowy sektor, nie tylko w branży przemysłu rozrywkowego, ale w całej gospodarce. Otóż jest to żerowisko dla łobuzerii, która w zamian za podtrzymywanie w Polsce kompradorskiego kapitalizmu, z którego bez wysiłku grubą rentę ciągnie razwiedka, z jej nadania piastuje tak zwane zewnętrzne znamiona władzy. Oczywiście ujawnić tego niepodobna, więc częstowani jesteśmy opowieściami o „misji” lub „sektorach strategicznych”, ale możemy spokojnie włożyć je między bajki. Dzięki temu, że w przypadku telewizji, w klubie gangsterów doszło do nieporozumień, możemy zobaczyć, o co chodzi naprawdę. SM

Tylko silna Polska Analizując przebieg jubileuszu 70-lecia wybuchu II wojny światowej na Westerplatte oraz aktualne stosunki międzynarodowe, trudno nie zauważyć, że zmieniła się sytuacja geopolityczna Polski. Dobrze się, zatem stało, że odbyły się te uroczystości, które w błysku fleszów ujawniły nowe-stare trendy oraz tendencje niebezpieczne dla Polski. Tak jak nas nie ochroniły gwarancje brytyjskie i francuskie w 1939 roku, tak samo dziś członkostwo w Unii Europejskiej oraz NATO wcale nie jest gwarancją naszej niepodległości i suwerenności. Obchody 1 września ukazały w pełni, jak współczesne kraje wykorzystują przeszłość do uprawiania polityki historycznej. I mimo że straszliwe totalitaryzmy XX wieku: hitleryzm i komunizm, upadły, nie oznacza to, że w dzisiejszej Europie odeszła w przeszłość pokusa manipulowania historią i jej relatywizowanie oraz ideologizowanie dla celów bieżącej polityki. Najwyraźniej nadal żywa - i to nie tylko w Federacji Rosyjskiej - jest doktryna Michaiła Nikołajewicza Pokrowskiego (1868-1932), rosyjskiego historyka-marksisty, a w latach 1918-1932 zastępcy ludowego komisarza oświaty i kultury, który głosił, że historia to polityka, ale uprawiana wstecz. Tymczasem w Polsce w wielu środowiskach kwestionuje się potrzebę tworzenia polskiej polityki historycznej i silny jest tzw. nurt antyhistoryczny. A przecież tendencje u naszych sąsiadów są zupełnie odwrotne. Prezydent Lech Kaczyński, komentując w radiu publicznym przebieg jubileuszu 70-lecia, przestrzegał przed nową odsłoną Paktu Ribbentrop - Mołotow. Dodał, że wątpi, by w Europie mogła wybuchnąć kolejna wojna, chociaż "nic nie jest wykluczone". Stwierdził: "Ale to nie oznacza, że niektóre państwa nie mogą być całkowicie zdominowane przez obce wpływy". Prezydent nie powiedział, wprost, kogo się obawia. Ale z jego słów jasno wynikało, że miał na myśli Rosję i Niemcy. Europa - jak zauważył prezydent - też nie jest taka sama. Unia Europejska powstała po to, by uchronić kontynent właśnie od powtórki z 1939 roku. Brak jasnej, spoistej, konsekwentnej i wspólnej polityki całej Unii Europejskiej wobec Moskwy oraz brak jednolitej linii polskich elit politycznych wobec naszego wschodniego sąsiada jest niepokojącym symptomem. Tym bardziej, że objawia się coraz ściślejsza współpraca między Rosją, (która nie jest w UE ani w NATO) a Niemcami, (które są najsilniejszym członkiem UE oraz bardzo ważnym członkiem NATO). Czy zatem obawy głowy państwa są słuszne?

Pochwała rozbiorów Premier Federacji Rosyjskiej w swoim przemówieniu na Westerplatte wypowiedział bardzo charakterystyczne słowa: "Wojna [chodzi o II wojnę światową] ma swój początek w traktacie wersalskim, który doprowadził do poniżenia Niemiec po zakończeniu I wojny światowej". Tym samym Władimir Putin - który konsekwentnie od lat prowadzi politykę odbudowy imperium rosyjskiego i stworzenia na terenach byłych republik sowieckich oraz krajów satelickich skonsolidowanej strefy wpływów Moskwy, interpretując przyczyny wojny - wsparł niemiecki punkt widzenia. Pośrednio potwierdził alibi dla polityki Hitlera, a także usprawiedliwił Stalina i pakt Ribbentrop - Mołotow. Nie bez powodu, bo Moskwa zdaje sobie sprawę z tego, że dla realizacji swej mocarstwowej polityki potrzebuje najsilniejszego państwa Unii Europejskiej, z którym musi się podzielić strefami wpływów w Europie Środkowowschodniej. To w Niemczech w okresie międzywojennym we wszystkich środowiskach politycznych dominował pogląd, że kraj ten został wyjątkowo źle potraktowany przez traktat wersalski, a "państwa sezonowe", takie jak Polska, powinny zniknąć z mapy Europy. Takich tez propagandowych używał również Adolf Hitler. Współczesny historyk niemiecki prof. Heinrich August Winkler mówi o tym otwarcie i bardzo jasno: "Nastawienie Niemiec do Polski było, mówiąc delikatnie, niezbyt pozytywne. Niemcy uważali się za skrzywdzonych traktatem wersalskim i nie mieli poczucia winy w związku z poprzedzającymi wojnę rozbiorami Polski. Wynikało to z polityki i propagandy okresu Bismarcka, nie mówiąc już o okresie wilhelmińskim, kiedy większość Niemców była przekonana o wyższości własnej kultury nad polską. Można wręcz mówić o rasistowskim nastawieniu wobec Słowian". I mimo dramatu II wojny światowej nadal przedstawiciele różnych środowisk politycznych podzielają podobny sposób myślenia o Polsce. Władimir Putin, mówiąc o traktacie wersalskim jako o przyczynie wybuchu II wojny światowej, stwierdził tym samym, że zarówno Niemcy, jak i Rosja mają szczególne prawo do uprawiania agresywnej imperialnej polityki ekspansji i aneksji kosztem innych narodów i państw. Premier Rosji potwierdził też słuszność rozbiorów Polski w XVIII wieku. Nie bez przyczyny współpraca niemiecko-rosyjska na polu likwidacji państwa polskiego w 1939 r. bywa nazywana IV rozbiorem Polski.

Wielka Europa Przemówienie Putina zostało poprzedzone publikacją jego przesłania do Polaków w "Gazecie Wyborczej". Oba wystąpienia stanowią pewną całość oraz zapowiedź istotnych przesunięć w polityce europejskiej. Premier Rosji, co prawda, w swoim tekście potępił pakt Ribbentrop - Mołotow, ale jednocześnie uzasadnił konieczność jego zawarcia. Obarczył jednak winą za ten zbrodniczy układ państwa zachodniej Europy, które kooperowały z Hitlerem i pozostawiały osamotniony Związek Sowiecki. Usprawiedliwiał agresję i ekspansjonizm Niemiec faktem, że traktat pokojowy z 1919 r. pozostawił mnóstwo "ładunków z opóźnionym zapłonem", z których najważniejszy "to nie tylko fakt klęski Niemiec, lecz również ich upokorzenie". Najistotniejszy fragment przesłania Putina dotyczy porównania obecnych stosunków niemiecko-rosyjskich do relacji niemiecko-francuskich po II wojnie światowej. Premier Rosji napisał: "Powojenne pojednanie historyczne Francji i Niemiec utorowało drogę do powstania Unii Europejskiej. Z kolei mądrość i wspaniałomyślność narodów rosyjskiego i niemieckiego oraz przezorność działaczy państwowych obu krajów pozwoliły uczynić zdecydowany krok w kierunku budowy Wielkiej Europy. (...) I dzisiaj rosyjsko-niemiecka współpraca odgrywa wielce ważną, pozytywną rolę w polityce międzynarodowej i europejskiej". Według Putina, Unia Europejska zostanie, zatem zastąpiona przez kondominium niemiecko-rosyjskie określone jako "Wielka Europa". Z wywodu premiera Rosji wynika, że Niemcy i Rosja już przeszły do etapu realizacji projektu stworzenia nowego ładu europejskiego i Polska może, co najwyżej do niego przystąpić, ale na warunkach określonych przez Berlin i Moskwę. Wspólna budowa Gazociągu Północnego stanowi próbę generalną. Czyżby, zatem brukselski projekt europejski był zaledwie wstępem do tworzenia "Wielkiej Europy składającej się z 'Wielkich Niemiec' i z 'Wielkiej Rosji'"? Nie przypadkiem Władimir Putin swoje słowa na Westerplatte kierował do Niemców i Rosjan ponad głowami Polaków. Nie przypadkiem ogłoszenie tej nowej konstrukcji odbyło się 1 września w miejscu wybuchu II wojny światowej, ale również kolebki "Solidarności", która wyzwoliła impulsy do zakończenia zimnej wojny i zjednoczenia Niemiec. Tak jak w okresie powojennym silne były impulsy do tworzenia w oparciu o współpracę francusko-niemiecką wspólnej Europy, tak dziś, gdy rewizjonizm historyczny reinterpretuje historię Europy, Niemcy i Rosja poczuły się na tyle silne, aby ujawnić europejskiej opinii publicznej swoje cele i dać do zrozumienia, że dotychczasowy ład europejski musi ulec zmianie. Istotę "Wielkiej Europy" wyjaśnił w ubiegłym roku prezydent Federacji Rosyjskiej Dmitrij Miedwiediew. W świetle tej koncepcji ład globalny powinien być wielobiegunowy. Rola USA w polityce światowej powinna się zmniejszyć, wzmocnić ma się natomiast pozycja Europy, a szczególnie Rosji. Główni gracze światowi winni uznać dawne republiki i kraje satelickie za strefę "uprzywilejowanych interesów" Moskwy. Niemcy stały się najważniejszym partnerem USA w Europie kontynentalnej. Równocześnie, by potwierdzić status mocarstwa, konsekwentnie zabiegają o stałe członkostwo w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, a także prowadzą politykę mającą na celu wycofanie wojsk amerykańskich (pozostałość II wojny światowej) ze swego terytorium. Solidarnie z Rosją pracują na rzecz minimalizowania obecności amerykańskiej w Europie. Wspólnota poglądów i celów Moskwy i Berlina stanowi bardzo silne spoiwo współpracy. To współdziałanie mogące stanowić polityczne zagrożenie dla Polski jest ostrzeżeniem nie tylko dla niej, ale także innych krajów europejskich. Co prawda Władimir Putin dał sygnał, że Moskwa uwzględnia w swoich planach Warszawę, ale na własnych zasadach. Już pojawiły się wypowiedzi polityków niemieckich oraz komentarze w prasie niemieckiej, w których sugerowano, że Niemcy mogą być negocjatorem między Polską a Rosją. Zgodnie z zasadą, że skoro stosunki niemiecko-rosyjskie są lepsze niż polsko-rosyjskie, a stosunki polsko-niemieckie są dobre, więc w sposób niejako naturalny Berlin powinien odgrywać rolę pośrednika w dialogu między Warszawą a Moskwą. Cytowany przez "Deutsche Welle" Karl-Georg Wellmann, odpowiedzialny w klubie poselskim CDU/CSU za stosunki bilateralne z Polską, wysoko ocenia współpracę niemiecko-rosyjską: "Nasza współpraca rozwija się do tej pory wedle zasady 'handel i transformacja' ("Handel und Wandel"). Ale to jeszcze nie jest szczyt możliwości".

Koniec polityki złudzeń Obecności i absencje podczas obchodów jubileuszu 70-lecia stanowią ważną wskazówkę, jaki stosunek do Polski oraz do tragicznej przeszłości Europy mają poszczególne kraje. Znamienne, że na Westerplatte nie było prezydenta Francji i premiera Wielkiej Brytanii, a więc najważniejszych rangą przedstawicieli państw sojuszniczych Polski w 1939 roku. Londyn i Paryż najwyraźniej uznały, że Europa Środkowowschodnia to obszar tradycyjnej aktywności Berlina i Moskwy i szkoda czasu na przyjeżdżanie. Zresztą już raz zostało powiedziane: "Nie będziemy umierali za Gdańsk". Désintéressement Francji i Wielkiej Brytanii oraz lekceważący stosunek ze strony USA (brak Baracka Obamy, Joego Bidena czy Hillary Clinton i wielotygodniowa łapanka, kogo wysłać do Polski) jest kolejną wskazówką, że coś się zmienia na mapie geopolitycznej. Dla USA II wojna światowa rozpoczęła się 7 grudnia 1941, a nie 1 września 1939 roku. Amerykanie o uroczystościach mogli się dowiedzieć, co najwyżej z małych notek, w których jednak pisano bardziej o wizycie Putina niż o jubileuszu 70-lecia. Obecna administracja Białego Domu zmienia swoją politykę zagraniczną. Coraz bardziej wycofuje się z Europy, co z zadowoleniem jest przyjmowane w Berlinie i w Moskwie oraz w różnych środowiskach europejskich posiadających olbrzymie wpływy i nastawionych antyamerykańsko. USA potrzebują Rosji dla swoich globalnych rozgrywek na Bliskim Wschodzie, w tym przede wszystkim z Iranem i w Azji, gdzie coraz potężniejsze są Chiny. Dlatego rakiem wycofały się z drażniącego Rosję projektu tarczy antyrakietowej. Oficjalnie prezydent Obama przedstawił swoje stanowisko w sprawie tarczy 17 września, a więc w dniu 70. rocznicy bestialskiej napaści Rosji sowieckiej na Polskę i dokonanego przez Hitlera i Stalina IV rozbioru Rzeczypospolitej. Ta decyzja została uznana za akt kapitulacji Waszyngtonu i wielkie zwycięstwo Moskwy, która konsekwentnie i - jak widać - skutecznie zablokowała tarczę. W ten sposób Rosja wzmocniła swoją pozycję w Europie i w relacjach ze Stanami Zjednoczonymi, a nasze bezpieczeństwo - oparte na sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi - uległo pogorszeniu. Waszyngton złamał przy tym własne i podpisane z Polską oraz Czechami zobowiązania, podważając swoją wiarygodność. A styl i forma poinformowania strony polskiej świadczą o lekceważącym stosunku obecnej administracji do Polski. Charakterystyczne były reakcje przedstawicieli państw, które 70 lat temu były naszymi wrogami oraz tych sojuszniczych. Kanclerz Merkel i premier Wielkiej Brytanii przyjęli z zadowoleniem decyzję USA, prezydent Francji entuzjastycznie oświadczył: "To doskonała decyzja z każdego punktu widzenia. Mam nadzieję, że nasi rosyjscy przyjaciele przywiążą do niej dużą wagę". W Moskwie nie ukrywano satysfakcji, a państwowe media amerykańską decyzję uznały za "fiasko antyrosyjskiej polityki". Prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew bardzo ciepło przyjął oświadczenie prezydenta USA Baracka Obamy o - jak to ujął - "korekcie podejścia USA do problemu systemu obrony przeciwrakietowej". Symbolika 17 września nabiera, zatem zaktualizowanego odniesienia. Jeszcze niedawno polscy politycy przekonywali nas, że relacje z Waszyngtonem są oparte niemal na statusie Polski jako "strategicznego partnera" USA w regionie. Porównywano nasze stosunki do szczególnych relacji amerykańsko-izraelskich opartych faktycznie na uznaniu Tel Awiwu za strategicznego sojusznika Waszyngtonu na Bliskim Wschodzie. Towarzyszyło temu nasze bezkrytyczne zaangażowanie po stronie Wuja Sama, okraszone polityką pustych gestów i wzajemnego poklepywania, co wyjątkowo słono kosztowało polskiego podatnika. Byliśmy jednym z najwierniejszych sojuszników w ogólnie antyamerykańskiej Europie, płacąc za to ogromne koszty polityczne i gospodarcze. Sternicy polskiej polityki zagranicznej na przestrzeni ostatniej dekady wykazali się nieumiejętnością samodzielnego i elastycznego działania w oparciu o realia polityki międzynarodowej oraz konstruowanie strategii alternatywnych. Projekt budowy tarczy uznano za panaceum na wszelkie problemy i na nim oparto sens współpracy ze Stanami Zjednoczonymi w sferze bezpieczeństwa. Mają rację ci analitycy, którzy zwracają uwagę, że tarcza, czyli globalny system mający na celu ochronę terytorium USA (a nie Polski i Czech), sama w sobie nie służy bezpieczeństwu Polski. Zamiast koncentrować się, zatem na samej tarczy, należało przede wszystkim zadbać o precyzyjne sformułowanie dwustronnej polsko-amerykańskiej agendy, w której zawarte byłyby wiarygodne gwarancje polityczne dla Polski oraz takie instalacje wojskowe, które rzeczywiście służyłyby obronie naszego kraju. Obecnie gołym okiem widać, że strategicznym partnerem dla Waszyngtonu w Europie oficjalnie jest cała Unia Europejska. W rzeczywistości jednak Rosja oraz Niemcy jako największy kraj UE. 17 września nastąpił koniec bezkrytycznej polityki złudzeń i okazało się także, jak niewiele wynika dla Polski ze współpracy z Wujem Samem. Nawet najwięksi entuzjaści niegdysiejszego "strategicznego sojuszu" przyznają, że wydaliśmy miliardy dolarów na zakup zawodnych F-16 i mamy ogromne kłopoty z offsetem. Jakie odnieśliśmy korzyści z zaangażowania w Iraku? A jakie z zaangażowania w Afganistanie, który coraz bardziej przypomina drugi Wietnam? Nawet nie została załatwiona sprawa wiz dla polskich obywateli wybierających się do Stanów Zjednoczonych. Kolejny mit to naiwny ukrainofilizm, który był uprawiany przez lata zarówno przez tzw. prawicę, jak i lewicę. Jego miałkość ujawnia się obecnie z całą wyrazistością. Kierunek na oderwanie Kijowa od Moskwy miał wzmacniać naszą pozycję w Europie i osłabiać "tradycyjnego przeciwnika", czyli Moskwę. Dlatego w ciemno była prowadzona polityka przybliżenia Ukrainy do szeroko rozumianego Zachodu. Piotr Wołejko na swoim blogu stan wzajemnych relacji ocenia następująco: "(...) Stosunki polsko-ukraińskie, wbrew pozorom, dalekie są od bardzo dobrych. Wiele wydarzeń historycznych pozostaje powodem niezgody obu narodów, a niektóre wywołują żywy sprzeciw i oburzenie. Przyjęta przez władze Polski i Ukrainy taktyka przemilczenia trudnych chwil we wspólnej przeszłości nie przynosi spodziewanych rezultatów. Jak w każdej sytuacji, trudno na kłamstwach, półprawdach i przymuszonej historycznej amnezji zbudować trwałe, zdrowe i silne wzajemne relacje. Nie dość, że jest to kontrproduktywne, to jeszcze daje innym państwom do ręki jak najbardziej uzasadnione argumenty o hipokryzji i braku konsekwencji zachowań Warszawy". Z geopolitycznego punktu widzenia współpraca polsko-ukraińska przyniosła nam niewiele, a wektory polityki Kijowa są zmienne. Już wiadomo, że kolejny prezydent Ukrainy nie będzie podkreślał potrzeby szczególnych stosunków z Polską, a Kijów bardziej zorientuje się na Moskwę. Członkostwo Ukrainy w NATO i Unii Europejskiej jest nierealne. Oczywiście powinniśmy budować dobre relacje z Ukrainą, ale na zasadach realizmu politycznego, a nie ideologicznego prometeizmu. Nie można kogoś uszczęśliwiać na siłę, i to w sytuacji, gdy władze w Kijowie same nie wiedzą, czego chcą.

Polska na wzburzonym morzu Od wielu pokoleń w Polsce trwa spór między "romantykami" i "realistami". Z jednej strony, utarło się przekonanie, że "nam się coś należy" z samego faktu naszego istnienia. Z drugiej, "realiści" powiadają, że tak jak nie ma darmowych lunchów, tak samo nikt nam niczego za darmo nie da. Wuj Sam albo jakiś inny protektor nie załatwi za nas naszych spraw, bo nie ma drogi na skróty. Tylko ciężką i długotrwałą pracą można coś osiągnąć. Powinniśmy pozytywnie i twórczo wykorzystać nasze członkostwo w Unii Europejskiej, żmudnie budować dobre relacje z sąsiadami i mieć zdolność do nawiązania gry z najważniejszymi ośrodkami władzy na świecie. Mamy pewne atuty. Bo tak naprawdę tylko silna Polska blisko współpracująca z innymi średnimi i mniejszymi krajami w Europie Środkowowschodniej - gwarantuje status quo naszego regionu. W przeciwnym razie Europę czeka powtórka z historii w uwspółcześnionej wersji. W tej chwili Polska jest za silna, by dać się w pełni połknąć przez Berlin i Moskwę, ale za słaba, by odgrywać rolę stabilizatora w Europie Środkowowschodniej. Tymczasem nie tylko w naszym interesie, ale w interesie całej Europy jest, aby Polska była zdolna do odgrywania tej roli; aby Polska, wykorzystując swoje położenie geopolityczne, była pośrednikiem w relacjach Wschód - Zachód i abyśmy mieli pomysł na Rosję realizowany w Europie. Lecz do tego potrzebny jest nie tylko dynamiczny rozwój oraz długofalowe budowanie naszej pozycji gospodarczej i politycznej, ale przede wszystkim wspólne i solidarne działanie wszystkich nurtów politycznych. Potrzebne jest jasne zdefiniowanie polskiego interesu narodowego, naszych celów i środków, które do nich miałyby prowadzić. Potrzebny jest konsensus, a nie kłótnie, waśnie i swary. Jeżeli sobie sami nie pomożemy, to nie pomogą nam inni. Sytuacja przypomina, niestety, okres przedrozbiorowy, gdy niektórzy lokowali przyszłość w Prusach, inni w objęciach carycy Katarzyny. Jedynie część patriotycznie nastawionych elit zdawała sobie sprawę, że trzeba prowadzić realistyczną politykę zagraniczną, ale przede wszystkim należy liczyć na siebie, a do tego trzeba naprawić chore państwo. Jan Maria Jankowski

DZIEŃ POLSKIEGO TERRORU Im bliżej wyborów prezydenckich na Ukrainie, tym bardziej byli i obecni komuniści szermują propagandą antypolską. Nawet na portalu Nasza-Klasa założono konto "Ukraińska Armia Powstańcza", ozdobione wspólnym zdjęciem prezydentów Lecha Kaczyńskiego i Wiktora Juszczenki. Jeszcze Juszczenko nie wyjechał z Polski, a już wszystko zaczęło się od nowa. Nacjonalistyczna ukraińska partia "Swoboda" zaatakowała organizatorów motocyklowego Rajdu Katyńskiego, który odwiedził miejsce, gdzie znajdowała się polska wieś Huta Pieniacka, wymordowana przez SS "Galizien". Partia w swoim oświadczeniu napisała, że oddanie czci pomordowanym "było zorganizowane w celu wykrzywienia historii stosunków ukraińsko-polskich, tłoczenia antyukraińskiej histerii, wypaczenia faktów okupacyjnej polityki Polski, przemilczania przestępstw Armii Krajowej i innych polskich wojskowych (formacji), które działały przeciw ukraińskiej ludności". Co więcej, "Swoboda" domaga się, aby w przyszłości zabronić tego typu przedsięwzięć. Oczywiście nacjonaliści ukraińscy (tak jak swego czasu w Polsce "rycerze" spod znaku Mieczysława Moczara) są w większości przypadków przefarbowanymi komunistami. Stosują prymitywną retorykę, według której kto popiera banderowców, ten jest patriotą, a kto chce uczcić ich ofiary, jest ukrainożercą. Retoryka prosta jak konstrukcja cepa, stosowana przez Goebbelsa czy Stalina, którzy również wszelkie próby mówienia prawdy o zbrodniach nazywali histerią - pierwszy antyniemiecką, drugi antyradziecką. Podobnie było w PRL - kto krytykował PZPR, był "elementem antysocjalistycznym" i "sługusem CIA". Wydarzenia antypolskie sypią się jak z rękawa. Nawet na portalu Nasza-Klasa założono konto "Ukraińska Armia Powstańcza", ozdobione wspólnym zdjęciem prezydentów Lecha Kaczyńskiego i Wiktora Juszczenki. Konto to nosi hasło: "Witajcie przyjaciele UPA i OUN". W profilu zapisano: "plujemy Lachom kolejny raz w twarz". Założyciele konta chwalą się, że mogło ono powstać dzięki wsparciu prezydenta Juszczenki, ambasady Ukrainy i Związku Ukraińców w Polsce. Powyższe instytucje powinny oddać sprawę do sądu, aby oczyścić się z pomówień. Ustalenie użytkowników profilu jest bardzo proste, więc ABW po sprawdzeniu danych powinno wyniki śledztwa podać do wiadomości publicznej, tym bardziej, że poprzez owo zdjęcie został naruszony majestat prezydenta RP. Inna sprawa, że sam jestem wciąż atakowany. I to w sposób bezkarny. Dla przykładu, moderatorzy wspomnianego konta określają mnie swoim największym wrogiem. Czyżby szykowali już banderowski topór? Z kolei deputowany Ostap Kozak ze Lwowa odgraża się w niewybredny sposób, nazywając mnie - uwaga! - "szarą eminencją polskiej polityki". Pogróżek się nie obawiam, ale bezkarność atakujących świadczy o słabości Trzeciej RP. Do tej paranoi dołączyła także Cerkiew greckokatolicka, która wymyśliła, że beatyfikuję ojca Stepana Bandery. Za co? Chyba za to, że wychował syna na zbrodniarza. Jest takie powiedzenie, że jak kogoś Pan Bóg ma pokarać, to mu rozum odbiera. Szczytem chamstwa jest też działanie deputowanego Pankiewicza, który niedawno na sesji lwowskiej obwodowej rady oskarżył Wojsko Polskie, że we wrześniu, 1939 r. mordowało ukraińską ludność cywilną. Co więcej, postulował, aby każdą drugą niedzielę września ogłosić?.. „Dniem Pamięci o Ofiarach Polskiego Terroru". Nie lepszy jest kandydat komunistów na prezydenta, Wiktor Janukowycz, który stwierdził, że dzień 17 września 1939 r. był dniem "zjednoczenia Ukrainy". A co na to Donald Tusk i polskie MSZ? Chowają głowę w piasek. Jak zwykle zresztą ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Wraca Nowe, wraca... Za tzw. „komuny” reżym pozwalał na otwieranie prywatnych warsztatów rzemieślniczych - acz było to mocno kłopotliwe. Zezwolenia, łapówki, kontrole (najpierw po to, by firmę, albo i właściciela zamknąć - w miarę degeneracji komunizmu już tylko po to, by wyłudzić łapówki...) - gehenna. Jeśli jednak ktoś przez to przebrnął, to żył jak pączek w maśle - nie zapominając o dzieleniu się z bliźnimi - tymi na urzędniczych stołkach... A było tak, dlatego, że Władzuchna dbała o „racjonalną alokację środków produkcji” - i jeśli w danej okolicy „popyt na usługi szewskie był zaspokojony” (zdaniem Władzy...) to nie wydawała zgody na otwarcie konkurencyjnego warsztatu... Dzięki temu lokalny monopolista miał nadmiar pieniędzy, którymi dzielił się z Przedstawicielami Władzy. I wszyscy (poza klientami, oczywiście...) byli zadowoleni. I oto ta szlachetna zasada wraca. Oto czytam w rzeszowskich „Nowinach”, że z PUPy można wydoić i 17.000 zł na otwarcie własnej firmy można - ale: „Do wniosku należy też dołączyć biznesplan, w którym opiszemy, w jaki sposób chcemy działać. Jeśli uważamy, że nasze usługi będą konkurencyjne w porównaniu z tymi, które oferują inne firmy w tym regionie, musimy podać konkretne nazwy tych firm. Ponadto powinny się tam znaleźć dane odnośnie cen usług czy bazy naszych klientów (...)” Cudowne - nie? Pozornie jest to tylko prowadzenie dziecka za rączkę, by się nie wywróciło, - ale jest w tym i ukryte żądło. Dzięki temu urzędnik z Powiatowego Urzędu Pracy może przekazać istniejącym firmom informacje o zagrożeniu, a nawet bazy klientów konkurenta!!! I to jest rys drapieżnego kapitalizmu... Po czym, oczywiście, można - jak to w socjalizmie - nie zapewnic tego dofinansowania. I kto udowodni, że to było w interesie zaprzyjaźnionej, juz działającej, firmy? JKM

Afera z e-szlugami W Warszawskim Ośrodku Telewizyjnym dowiedziałem się, że PT Posłowie, którzy walczą z paleniem papierosów, postanowili z rozpędu zakazać również... e-szlugów. Czyli czegoś, co ma ludzi od'uczać od palenia. Zdębiałem, - ale wygłosiłem na ten temat kilka zdań. I zareagowałem tekstem: ONI co chwila wydają jakieś bzdurne zarządzenie. Czasem wiadomo, po co: pomysł zakazu sprzedaży e-papierosów to zapewne efekt łapówki wręczonej przez przemysł tytoniowy szefom jakichś klubów poselskich. Ale czym motywować, np. zakaz palenia we własnym samochodzie? Po chwili namysłu - i odrzuceniu innych wyjaśnień - nasuwa się tylko jedno: "Bo ONI coś robić MUSZĄ". To już nawet nie chodzi o względy wyborcze - czytaj: podlizywanie się motłochowi; chodzi o to, że urzędnik czy poseł, jak bierze pensję czy dietę, to uważa, że brałby ją za darmo, gdyby CZEGOŚ nie wymyślił. Więc wymyślają. To COŚ ma z reguły formę ZAKAZU. Dlaczego zakazu? Omówię to dokładniej w felietonie - tu tylko zauważam, że np. przebudowa drogi, by była bezpieczna, kosztuje - a wydanie zakazu jazdy powyżej 20 km/h jest "za darmo". Jeśli nie liczyć strat, jakie ponosimy wszyscy - przez to, że coś się - tu o parę minut, tam o parę minut - opóźni. Ale to już ICH nie interesuje... W TVP INFO zauważyłem jeszcze, że regulamin Sejmu wymaga, by Poseł zgłaszając projekt ustawy podał jednocześnie źródło sfinansowania jej skutków. Należy, więc rozważyć dwie możliwości: 1) Ustawa ograniczająca palenie nie wydłuża średniego życia ludzkiego; w takim razie: po co ja wprowadzać? 2) Ustawa wydłuża; to proszę podać, skąd mają wziąć się pieniądze na wypłaty emerytur w dodatkowych latach życia? JKM

Dzieci sprzątają przy okrągłym stole Wygląda na to, że najwięcej rocznic będziemy mieli we wrześniu. Akurat do tradycyjnie już obchodzonych doszła jeszcze jedna - rocznica zatwierdzenia przez tubylczego przywódcę komunistów, generała Jaruzelskiego, rządu „pierwszego niekomunistycznego premiera” Tadeusza Mazowieckiego. Z tej okazji, obok uroczystości ku czci Jubilata w Sejmie, odprawiona została uroczysta Msza Święta koncelebrowana z udziałem aż dwóch arcybiskupów i jednego biskupa, zarejestrowanych - oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody”, jakże by inaczej! - w charakterze tajnych współpracowników komunistycznej Służby Bezpieczeństwa. Co tu dużo gadać; nawet samemu Panu Bogu nieczęsto trafia się taka gratka, więc dziękczynna intencja mszalna z całą pewnością zostanie z Niebiesiech zauważona, zaś Tadeusz Mazowiecki, który w ramach słynnej „postawy służebnej” skwapliwie się tym celebracjom poddaje, może zostać nawet santo subito - oczywiście po najdłuższym życiu. Zresztą - nie wszystek umrze, a pisząc to nie mam na myśli nieśmiertelnej duszy Tadeusza Mazowieckiego, bo nieśmiertelną duszę miał też wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler i sławne globalne ocieplenie, z jakim podobnież mamy walczyć, jest, być może, następstwem zgrzytania zębów, jakiemu dzisiaj, wbrew apokatastatycznym opiniom, lansowanym u nas przez przewielebnego księdza Hryniewicza, oddawać się muszą socjalistyczni potępieńcy, reprezentujący zarówno nurt nazistowski, jak i bolszewicki. Przypuszczając, że Tadeusz Mazowiecki nie wszystek umrze, mam oczywiście na myśli pana redaktora Wojciecha Mazowieckiego, który w niezawodnej w robieniu ludziom wody z mózgu „Gazecie Wyborczej” wezwał niedawno do „posprzątania” najnowszej historii Polski, „zaśmieconej spiskowymi mitami”. Pan red. Wojciech Mazowiecki niezłomnie stoi na nieubłaganym gruncie postępu, z czym wiążą się pewne serwituty, niczym u Brysia z mickiewiczowskiej ballady „Pies i wilk” . Jak pamiętamy, Bryś miał pod dostatkiem „okruchów, kostek, poliwek”, ale za to musiał nosić obróżkę no i oczywiście - pilnować folwarku. Toteż i pan red. Wojciech Mazowiecki posłusznie odrzuca wszelkie „spiskowe mity” - no, chyba, żeby red. Michnik zarządził dyspensę, jak podczas sławnej wizyty Lwa Rywina, co to w ramach straszliwego spisku przeciwko spółce „Agora” złożył był słynną „propozycję korupcyjną” - i wierzy, że wszystko, co się u nas w 1989 roku, a także wcześniej i później wydarzyło, to pełny spontan i odlot. Podobno dzieci często bywają głupsze od sławnych rodziców, w co podczas lektury artykułu pana red. Wojciecha Mazowieckiego „Sprzątanie przy Okrągłym Stole” bardzo łatwo uwierzyć. Rzecz w tym, że pan red. Wojciech Mazowiecki, pisząc o okrągłym stole, zupełnie nie zauważa słonia w menażerii, w postaci powszechnie przecież znanych przygotowań do ewakuacji sowieckiego imperium z Europy Środkowej, w których uczestniczyli z jednej strony prezydent Ronald Reagan, a z drugiej - sowiecki gensek Michał Gorbaczow. Pierwszą jaskółką zwiastującą „jesień ludów” była propozycja traktatu rozbrojeniowego, jaka M. Gorbaczow złożył prezydentowi Reaganowi w 1985 roku w Genewie. W następnym roku, podczas spotkania w Rejkjaviku na Islandii, obydwaj przywódcy zaczęli konkretyzować zasady tej ewakuacji, która z jednej strony musiała wyglądać zupełnie naturalnie i spontanicznie, ale z drugiej - cały czas być pod kontrolą, żeby nawet przypadkowo nie uruchomić Machiny Sądu Ostatecznego. Kolejne spotkanie obydwu przywódców miało miejsce w 1987 roku w Waszyngtonie, rok później - w Moskwie, a w roku 1989, kiedy Ronald Reagan prezydentem USA być już przestał, z Michałem Gorbaczowem spotkał się na okręcie w pobliżu Malty nowy amerykański prezydent Jerzy Bush. Wydarzenia w Polsce były zatem tylko niewielkim fragmentem ogólnego planu demontowania systemu komunistycznego i likwidacji niektórych następstw II wojny światowej w Europie. Jest oczywiste, że sowieckie namiestnictwa we wszystkich „demoludach”, a zwłaszcza namiestnictwo polskie, otrzymały od ruskich szachistów stosowne zadania, do których włączyły również demokratyczną opozycję - a zwłaszcza tę jej część, którą razwiedka sobie wyhodowała tak samo, jak myśliwi dokarmiają łowną zwierzynę, żeby mieli na co polować. Właśnie ta okoliczność powoduje taką alergię tych środowisk na lustrację. Warto zwrócić uwagę, że „jesień ludów” nastąpiła nawet tam, gdzie żadnej demokratycznej opozycji, nawet wyhodowanej, nie było, a co najwyżej - jak np. w Bułgarii - tzw. „dysydenci śniadaniowi”, np. Żeliu Żelew. Tam zaś, gdzie bezpieczniacy nie zadbali nawet o „dysydentów śniadaniowych”, jak np. w Rumunii - kiedy już ustalenia weszły w fazę realizacji - tam sami musieli robić za demokratyczną opozycję . Ale pan red. Wojciech Mazowiecki sprawia wrażenie, jakby tego nie wiedział i wierzył, że ruskich szachistów przechytrzył Kuroń Michnik (Michnik to oczywiście nazwisko), „drogi Bronisław” - no i ma się rozumieć - „pierwszy niekomunistyczny premier”. Biedne dziecko! Rocznica zatwierdzenia rządu premiera Tadeusza Mazowieckiego z pewnością nie tylko wejdzie do kalendarza polskich uroczystości, ale pewnie - podobnie jak inne hagiograficzne fragmenty najnowszej historii - doczeka się zabezpieczenia odpowiedzialnością sądową. Każdego, kto nie uwierzy w wersję zatwierdzoną po „posprzątaniu” ze „spiskowych mitów”, niezawisłe sądy potraktują wedle rozkazu. Żeby jednak wszystko grało, niczym gruźlikowi w płucach, wymiar sprawiedliwości musi trochę potrenować, bo tylko trening czyni mistrza. Ponieważ stalinowskie wprawki na kontrrewolucjonistach i wrogach ludu mogły już pójść w zapomnienie, niezawisłe sądy wprawiają się na zwalczaniu antysemityzmu i języka nienawiści. 22 września w Lublinie rozpocznie się proces red. Grzegorza Wysoka, z doniesienia red. Adamaszka z „Gazety Wyborczej”, zaś 25 września w Warszawie - proces prof. Bogusława Wolniewicza. A wyciągając wnioski z warszawskiej rocznicowej koncelebry, nie można wykluczyć, że dokręcenie śruby odczujemy również na religijnym odcinku frontu ideologicznego. SM



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
BYT 109 D faza projektowania
2 (109)
Dz U 1997 109 704 R S u ba bezpiecze stwa i higi 3
p19 109
88 109
109 - Kod ramki, RAMKI NA CHOMIKA, Miłego dnia
109- Kod ramki - szablon, RAMKI NA CHOMIKA, nowe kody bogusiad23
109 JFET charakterystyka
109 4id 11972
3 109 saddlebag
109 329 2 PB
109
02 zabawy z wizytowkami 109 77 Nieznany
KD2 60 109
plik (109)
04 2006 109 111
BC107 108 109 4
Bańka Psychologia jakości życia str 11 109, 165 178 rozdz 1 3, 7(1)
109 teoria
Zestaw Nr 109

więcej podobnych podstron