Hans Hellmut Kirst
Fabryka oficer贸w
Autor znanej w Polsce powie艣ci "088/15" wprowadza tym razem czytelnika do "Fabryki oficer贸w". Produkowanie oficer贸w w hitlerowskiej szkole podchor膮偶ych odbywa si臋 ta艣mowo: par臋 miesi臋cy drylu szkolnego i na front! I odbywa si臋 oczywi艣cie wed艂ug ideologicznego wzorca narodowego socjalizmu. Kto si臋 przeciwko temu wzorcowi buntuje, oboj臋tne, z jakich wzgl臋d贸w i oboj臋tne kto - czy to b臋dzie "ostatni Prusak" genera艂 Modersohn, kt贸rego zdaniem hitleryzm zha艅bi艂 pruski idea艂 偶o艂nierza, czy porucznik Krafft, kt贸ry na w艂asn膮 r臋k臋 pr贸buje walczy膰 o "inne Niemcy" - ten musi zgin膮膰. Postaraj膮 si臋 ju偶 o to tacy 偶arliwi zwolennicy Hitlera, jak podchor膮偶y Hochbauer i s臋dzia wy偶szego s膮du wojennego Wirrmann. Sensacyjna akcja ksi膮偶ki toczy si臋 w roku 1944. G艂贸wny jej w膮tek stanowi 艣ledztwo, kt贸rego wynik odpowiedzie膰 ma na pytanie: Kto i dlaczego zabi艂 podporucznika Barkowa, syna genera艂a - komendanta Szko艂y Wojennej w Wildlingen nad Menem? Autor nie ogranicza jednak tre艣ci tej bardzo gorzkiej i wstrz膮saj膮cej powie艣ci do lat wojny. Z pewnych dygresji dowiadujemy si臋, 偶e ci, kt贸rzy kiedy艣 wiernie s艂u偶yli Hitlerowi i t臋pili najmniejszy nawet przejaw oporu, r贸wnie偶 po wojnie 偶yj膮 i dzia艂aj膮 jak za najlepszych swych czas贸w. Zdradzonemu pokoleniu ku pami臋ci M艂odzie偶y dzisiejszej ku przestrodze Jest to historia porucznika Kraffta. Je艣li nawet wielu twierdzi膰 b臋dzie, 偶e nie taki by艂 jej rzeczywisty przebieg - istnieje jeszcze paru ludzi, kt贸rzy j膮 pami臋taj膮. Wielu wyda si臋 to po偶a艂owania godne, ale na to nie ma rady. Nawet 艣mier膰 przecie偶 ma prawo si臋 po艣mia膰 i nawet morderca nie musi by膰 cz艂owiekiem bez poczucia humoru. Porucznik Krafft w ka偶dym razie wiedzia艂, co to weso艂o艣膰. I zap艂aci艂 za to wysok膮 cen臋. Ta jego historia wydarzy艂a si臋 podczas 16 kursu kszta艂cenia oficer贸w wojennych, kt贸ry trwa艂 od 10 stycznia do 31 marca 1944 roku. Widowni膮 jej by艂a Szko艂a Wojenna nr 5 w Wildlingen nad Menem. Do opisu tego wszystkiego do艂膮czy艂em kilka wyci膮g贸w z akt s膮du wojennego, list贸w, dokument贸w i 偶yciorys贸w. Nazwiska trzeba by艂o zmieni膰. I je艣li nawet prawda ma liczne twarze - odrysowa艂em tu przynajmniej kilka z nich. Nie jest to widok buduj膮cy. Ale to nie ma by膰 偶adnym usprawiedliwieniem - mo偶e s艂u偶y膰 jedynie jako ostrze偶enie. Cz臋艣膰 I 1 Pogrzeb podporucznika Porucznik Krafft bieg艂 przez cmentarz. Z fruwaj膮cymi po艂ami p艂aszcza wygl膮da艂 jak nagle sp艂oszona oferma. Grono 偶a艂obnik贸w patrzy艂o na niego z zainteresowaniem. Zarysowywa艂a si臋 perspektywa ca艂kiem przyjemnej rozrywki w trakcie tej nad wyraz nudnej ceremonii 偶a艂obnej. - Prosz臋 o pozwolenie przej艣cia! - zawo艂a艂 porucznik Krafft przyt艂umionym nieco g艂osem. I zgrabnie prze艣lizn膮艂 si臋 mi臋dzy otwartym grobem a grup膮 oficer贸w. - Prosz臋 o pozwolenie przej艣cia! Skinieniem g艂owy wyra偶ono zgod臋 na pro艣b臋 Kraffta. Ale nikt nie zrobi艂 mu miejsca, by膰 mo偶e w nadziei, 偶e po艣li沤nie si臋 i wpadnie w d贸艂. To by艂by dalszy krok na drodze do upragnionej rozrywki. Przeci膮gaj膮cy si臋 pogrzeb bowiem jest dla twardych wojak贸w r贸wnie niepokoj膮cy, co d艂ugotrwa艂e nabo偶e艅stwo, przy czym to ostatnie ma przynajmniej t臋 zalet臋, 偶e mo偶na siedzie膰, i to pod dachem. - Co panu tak spieszno? - dopytywa艂 si臋 kapitan Feders. - Czy偶by wyprodukowano ju偶 nowego trupa? - Jeszcze nie - powiedzia艂, przepychaj膮c si臋, porucznik Krafft - o ile mi wiadomo. - Je艣li tak dalej p贸jdzie - u艣wiadamia艂 bez 偶enady swoje otoczenie kapitan Feders - to wkr贸tce przestaniemy by膰 szko艂膮 wojenn膮, a zaczniemy egzystowa膰 jako towarzystwo pogrzebowe. Z odpowiedzialn膮 ograniczono艣ci膮. Ale cho膰 kapitan Feders nawet tutaj sypa艂 nonszalancko uwagami - robi艂 to jednak g艂osem przyt艂umionym. Po drugiej stronie grobu bowiem sta艂 genera艂. * * * Genera艂 major Modersohn sta艂 w g艂owach otwartego grobu: wysoki, wyprostowany, kanciasty. Zupe艂nie bez ruchu. Zdawa艂 si臋 nie zauwa偶a膰, co si臋 wok贸艂 niego dzieje. Nie rzuci艂 okiem ani na przepychaj膮cego si臋 ku niemu porucznika Kraffta, ani te偶 nie reagowa艂 na uwagi kapitana Federsa. Sta艂, jak gdyby pozowa艂 rze沤biarzowi. I 偶e zobacz膮 go pewnego dnia gdzie艣 w charakterze pomnika - do tej my艣li przywykli wszyscy, kt贸rzy go znali. Gdziekolwiek znajdowa艂 si臋 genera艂 major Modersohn, zawsze i wsz臋dzie by艂 punktem centralnym. Barwy wok贸艂 niego zdawa艂y si臋 blakn膮膰, a s艂owa stawa艂y si臋 nieistotne. Niebo i krajobraz by艂y tylko t艂em. Trumna u jego st贸p, zawis艂a na deskach nad otwartym grobem, by艂a jedynie rekwizytem. Grupa oficer贸w po jego prawicy, t艂um podchor膮偶ych po jego lewicy, adiutant i dow贸dca kursu z ty艂u, w odleg艂o艣ci dw贸ch krok贸w za nim - wszyscy oni spadli do roli mniej lub bardziej dekoracyjnych statyst贸w. Byli jakby ram膮 do udanego portretu genera艂a, utrzymanego w ch艂odnych, 偶elazistych barwach, wyzutego z wszelkiego przepychu. Ten genera艂 to by艂y wcielone Prusy; za takiego przynajmniej mia艂o go wielu ludzi. Genera艂 znakomicie opanowa艂 sztuk臋 nakazywania szacunku. Wszystko, co ludzkie, zdawa艂o mu si臋 by膰 obce. Na przyk艂ad pogoda by艂a mu zawsze oboj臋tna - ale mundur nigdy. I cho膰by lodowatozimny wiatr, hulaj膮cy nad cmentarzem, zmieszany by艂 z ziarnistym lodem - on mimo to nie podni贸s艂by ko艂nierza swego p艂aszcza. Nie chowa艂 te偶 nigdy r膮k do kieszeni. By艂 zawsze wzorem. Jego oficerom nie pozostawa艂o nic innego, jak i艣膰 za jego przyk艂adem. Marzli okropnie, bo by艂o zimno. A ca艂a ta impreza zdawa艂a si臋 niepotrzebnie przeci膮ga膰. Z im wi臋kszym jednak niepokojem i im bardziej wyczekuj膮co otoczenie genera艂a spogl膮da艂o ku niemu, tym sztywniejszy i tym bardziej nieprzyst臋pny wydawa艂 si臋 genera艂. - Je艣li mnie wszystkie znaki na ziemi i na niebie nie myl膮 - szepn膮艂 kapitan Feders najbli偶ej stoj膮cym - stary zaj臋ty jest wymy艣laniem czego艣 ekstra zwariowanego. Ostatnio jest zamkni臋ty jak kasa pancerna. Pytanie tylko: kto si臋 do niej w艂amie? * * * Porucznik Krafft przepycha艂 si臋 dalej do przodu - ku czo艂owej grupie. Oficerowie strzygli uszami i szturchali si臋 ostro偶nie w bok. Mieli nadziej臋, 偶e ten porucznik dotrze bezpo艣rednio do genera艂a. Wtedy nieuniknione by艂oby ma艂e przedstawionko. Ale porucznik Krafft mia艂 do艣膰 rozumu, 偶eby nie napastowa膰 pomnika. Trzyma艂 si臋 raczej drogi s艂u偶bowej, kt贸ra przewa偶nie okazywa艂a si臋 najwygodniejsz膮 drog膮 do celu. Zwr贸ci艂 si臋 do kapitana Katera, dow贸dcy kompanii administracyjnej: - Melduj臋 pos艂usznie, panie kapitanie, 偶e kapelan wojskowy si臋 sp贸沤ni, zwichn膮艂 sobie nog臋. Lekarz jest ju偶 u niego. Meldunek ten zmartwi艂 Katera. To, 偶e oficer z jego kompanii zmusza go do przekazania nieprzyjemnej nowiny - na dobitk臋 przed ca艂ym korpusem oficerskim! - sprawia艂o mu przykro艣膰. Kater bowiem zna艂 swego genera艂a. Spojrzy na niego zimno i przenikliwie, prawdopodobnie bez jednego s艂owa, co b臋dzie jednoznaczne z druzgoc膮c膮 nagan膮. Tu bowiem sz艂o o ceremonia艂 ustalony z g贸ry we wszystkich szczeg贸艂ach - tu nie mog艂o by膰 偶adnego naruszenia czy sp贸沤nienia w wykonaniu. Cholernie delikatna sytuacja, w kt贸rej postawi艂 go porucznik Krafft, czy te偶 ten utykaj膮cy kapelan wojskowy. Chc膮c zyska膰 na czasie, spyta艂 szorstko: - W jaki spos贸b ten cz艂owiek m贸g艂 zwichn膮膰 sobie nog臋? - Prawdopodobnie by艂 znowu zalany! - wybuchn膮艂 艣wi臋tym oburzeniem kapitan Ratshelm. Adiutant chrz膮kn膮艂 ostrzegawczo. I aczkolwiek genera艂 major Modersohn sta艂 nadal bez ruchu - nawet powieka mu nie drgn臋艂a - zawsze pos艂uszny kapitan Ratshelm wyczu艂 w tym nagan臋. Na pewno dobrze my艣la艂, tylko niew艂a艣ciwie si臋 wyrazi艂. A znajdowa艂 si臋 przecie偶 w szkole wojennej. By艂 cenionym opiekunem i wychowawc膮 przysz艂ych oficer贸w. Do jego obowi膮zk贸w nale偶a艂o wi臋c obwieszczanie nawet przykrych prawd stylem mo偶liwie wytwornym. - Prosz臋 wybaczy膰 - powiedzia艂 wi臋c dzielnie, lecz podniesionym nieco g艂osem. - Powiedzia艂em "zalany", ale mia艂em oczywi艣cie na my艣li "pijany". - Ksi膮dz w og贸le nie m贸g艂 by膰 zalany - powiedzia艂 na to kapitan Feders, wyk艂adowca taktyki, rozporz膮dzaj膮cy sprawnie funkcjonuj膮cym umys艂em, co nie zawsze by艂o takie przyjemne. - Aby to zrozumie膰, wystarczy odrobina logiki. On mianowicie jest prawie zawsze zalany, a w tym stanie nigdy mu si臋 dot膮d nic nieprzyjemnego nie przydarzy艂o. Mo偶e to spokojnie przypisa膰 swemu anio艂owi str贸偶owi. Je艣li wi臋c, jak us艂yszeli艣my, zwichn膮艂 sobie teraz nog臋, nale偶y przyj膮膰, 偶e nie by艂 zalany czy te偶 pijany. W tym stanie musia艂 si臋 prawdopodobnie obej艣膰 bez swego anio艂a str贸偶a, co odbi艂o si臋 na jego nodze. Teraz genera艂 major odwr贸ci艂 g艂ow臋. Dzia艂o si臋 to w tempie niebezpiecznie powolnym i przypomina艂o luf臋 armatni膮 obracaj膮c膮 si臋 wylotem ku celowi. Oczy komendanta by艂y nadal bez wyrazu. Oficerowie uciekali od tego spojrzenia i wpatrywali si臋 nieomal uroczy艣cie w d贸艂. Jeden Feders patrzy艂 na genera艂a - pytaj膮co i z ledwo dostrzegalnym u艣miechem. Adiutant zacisn膮艂 oczy i usta. Oczekiwa艂 burzy. Przypuszczalnie z艂o偶y si臋 na ni膮 tylko jedno s艂owo genera艂a, ale b臋dzie ona na tyle silna, 偶e wymiecie cmentarz do czysta. S艂owo to jednak nie pad艂o. Okoliczno艣膰, kt贸ra sk艂oni艂a adiutanta do wzmo偶onego wysi艂ku umys艂owego. Doszed艂 wreszcie do wniosku, 偶e musia艂o tu odegra膰 pewn膮 rol臋 wyznanie duchownego - genera艂 mia艂 chyba inny 艣piewnik. Je艣li w og贸le mia艂 艣piewnik. Lecz w pewnej chwili genera艂 powolnym, okr膮g艂ym ruchem podni贸s艂 lew膮 r臋k臋. Spojrza艂 na zegarek. Potem opu艣ci艂 r臋k臋. I w tym wzgl臋dnie sk膮pym ge艣cie zawiera艂 si臋 alarmuj膮cy wyrzut. * * * Kapitan Kater posuwa艂 si臋 ku genera艂owi - nie mia艂 ju偶 wyboru. Oczy ca艂ego korpusu oficerskiego oraz podchor膮偶ych sz艂y za nim. Ci臋偶ka droga czeka tego faceta, my艣leli sobie. Kater by艂 bowiem odpowiedzialny za przebieg ceremonia艂u - a z tym co艣 nie klapowa艂o. W oczach genera艂a: druzgoc膮cy wyrok. Kater zebra艂 ca艂膮 swoj膮 odwag臋. Mia艂 nadziej臋, 偶e uda mu si臋 z艂o偶y膰 meldunek bez potkni臋膰, 偶e g艂os mu nie zabrzmi niepewnie ani nie zadr偶y, ani te偶 si臋 nie za艂amie. Gdy偶, jak wykaza艂o do艣wiadczenie, najwa偶niejsz膮 rzecz膮 by艂 jasny, d沤wi臋czny meldunek bez zaj膮knienia. Wszystko inne potem si臋 ju偶 jako艣 samo uk艂ada艂o. W ka偶dym razie kapitan Kater, dow贸dca kompanii administracyjnej, zameldowa艂 genera艂owi wszystko to, co ten ju偶 i tak wiedzia艂 - w ko艅cu mia艂 przecie偶 uszy. W dodatku uszy, o kt贸rych m贸wiono z szacunkiem, 偶e s膮 czu艂e jak aparaty nas艂uchowe. Genera艂 major Modersohn przyj膮艂 melddunek ze spkojem; nieruchomy niby samotna ska艂a, g贸ruj膮ca nad dolin膮. Lecz potem nast膮pi艂o to, czego Kater tak bardzo si臋 obawia艂. Genera艂 sk膮pym ruchem d艂oni podsun膮艂 mu z powrotem Czarnego Piotrusia. - Prosz臋 podj膮膰 odpowiednie kroki. Powiedzia艂 tylko. Oficerowie zacz臋li si臋 z艂o艣liwie u艣miecha膰. Podchor膮偶owie z zaciekawieniem podnosili swe ch艂opi臋ce twarze. A na kapitana Katera bi艂y zimne poty. Musia艂 bezzw艂ocznie podj膮膰 jakie艣 kroki - ale jakie? Wiedzia艂, 偶e istnieje co najmniej p贸艂 tuzina mo偶liwo艣ci, ale co najmniej pi臋膰 z nich by艂oby chybionych - w oczach genera艂a, a jedynie to by艂o wa偶ne. Porucznik Krafft by艂 bliski wsp贸艂czucia dla Katera. To dlatego, 偶e go jeszcze za ma艂o zna艂; Krafft by艂 w szkole wojennej dopiero od dw贸ch tygodni. Mia艂 jednak tyle sprytu, 偶e bardzo szybko przejrza艂 panuj膮ce tu regu艂y gry. Przede wszystkim chodzi艂o zawsze o to, by wydawa膰 zarz膮dzenia, wypowiada膰 rozkazy - tylko to by艂o dowodem umiej臋tno艣ci podejmowania s艂usznej, szybkiej decyzji. Czy te zarz膮dzenia okazywa艂y si臋 potem sensowne, a rozkazy celowe, to ju偶 by艂o spraw膮 drugorz臋dn膮. Dlatego to r贸wnie偶 kapitan Kater wyda艂 z miejsca rozkaz. - Dziesi臋膰 minut przerwy - zawo艂a艂. By艂a to oczywi艣cie koszmarna bzdura, pomys艂 poniek膮d kacowaty. * Oficer贸w ogarn臋艂a weso艂o艣膰, kt贸rej prawie wcale nie ukrywali - rozkosz sprawia艂 im niezmiennie widok innych ponosz膮cych 偶a艂osn膮 kl臋sk臋; wp艂ywa艂o to dodatnio na ich samopoczucie. Nawet kilku podchor膮偶ych kr臋ci艂o g艂owami. A kapitan Ratshelm, ten zacny m膮偶, burkn膮艂 z przek膮sem: - Idiotyzm! Nieprzet艂umaczalna gra s艂贸w - Kater znaczy kocur, a tak偶e kac. Lecz genera艂 odwr贸ci艂 si臋 i utkwi艂, jak si臋 zdawa艂o, oczy w niebo. Nie wyrzek艂 ani s艂owa. W ka偶dym razie usankcjonowa艂 w ten spos贸b rozkaz Katera. Dlaczego, to pozosta艂o jego tajemnic膮. Istnia艂y co najmniej dwie motywacje. Jedna: genera艂 nie chcia艂 objecha膰 Katera w obecno艣ci podchor膮偶ych, a wi臋c jego podw艂adnych. Druga: genera艂 szanowa艂 艣wi臋to艣膰 miejsca, o czym wyra沤nie by艂a mowa w odno艣nym punkcie regulaminu wojskowego. Najwa偶niejsze jednak: rozkaz to rozkaz. A zatem rzecz 艣wi臋ta - zdaniem wielu ludzi. W ka偶dym razie: przerwa! Dziesi臋膰 minut przerwy! * * * Genera艂 major Modersohn odwr贸ci艂 si臋 - poszed艂 par臋 krok贸w w kierunku jednej z mogi艂. Adiutant i obaj dow贸dcy kurs贸w poszli za nim. Pe艂ni szacunku, w odst臋pie dw贸ch krok贸w. A poniewa偶 genera艂 nic nie m贸wi艂, oni r贸wnie偶 nie odzywali si臋 ani s艂owem. Genera艂 wodzi艂 wzrokiem po ca艂ym horyzoncie, jak gdyby zamierza艂 opracowa膰 plan bitwy. Zna艂 przy tym dok艂adnie ka偶dy najdrobniejszy szczeg贸艂 terenu: 艂agodne wzg贸rza, poros艂e winnicami, w艣r贸d nich wst臋ga Menu, poni偶ej miasto Wildlingen, jakby zbudowane z klock贸w, powy偶ej, nad tym wszystkim, wzg贸rze 201, a na nim: Szko艂a Wojenna nr 5. Cmentarz le偶a艂 nieco na uboczu, mia艂 jednak wygodne doj艣cie. Marszem od koszar sz艂o si臋 nieca艂e 15 minut. Okoliczno艣膰 korzystna r贸wnie偶 dlatego, 偶e czeka艂a ich droga powrotna. - 钮adny kawa艂 ziemi - powiedzia艂 genera艂. - Rzeczywi艣cie 艂adny - pospieszy艂 go zapewni膰 major Frey, dow贸dca II kursu. I zdumiewaj膮co du偶o miejsca, panie generale. POd tym wzgl臋dem nie b臋dziemy mieli tu przypuszczalnie trudno艣ci; chyba 偶e gro偶膮 nam naloty bombowe. Ale i w贸wczas b臋dzie mo偶na znale沤膰 jeszcze jakie艣 rozwi膮zanie. GEnera艂 m贸wi艂 o krajobrazie Menu. Major mia艂 na my艣li cmentarz. Znowu zamilkli. To zaoszcz臋dzi艂o im dalszych nieporozumie艅. * * * Oficerowie z艂amali szyk, w jakim byli ustawieni - i to zupe艂nie samodzielnie. Znak da艂 kapitan Feders. Wyszed艂 z szeregu i uda艂 si臋 na tylny plan, aby, jak twierdzi艂, rozchodzi膰 sobie troch臋 nogi. Znik艂 za cisowym 偶ywop艂otem. Oficerowie zacz臋li si臋 przechdza膰 grupkami. Niew膮tpliwie mogli sobie na to pozwoli膰. Trzeba by艂o tylko robi膰 to, co genera艂. Je艣li on pr贸bowa艂 rozchodzi膰 sobie nogi, oni tak偶e mogli. - Panie poruczniku Krafft - powiedzia艂 kapitan Kater z kwa艣n膮 min膮 - jak pan m贸g艂 mi co艣 takiego zrobi膰? - A co takiego? - spyta艂 Krafft niefrasobliwie. - Czy to ja zwichn膮艂em sobie nog臋? Czy to ja odpowiadam za przebieg tej uroczysto艣ci? - W pewnym sensie tak - powiedzia艂 Kater z艂y. - Podlega mi pan bezpo艣rednio jako oficer kompanii administracyjnej. Je偶eli wi臋c ja jestem odpowiedzialny, to pan tym bardziej. - Oczywi艣cie - odpar艂 Krafft - istnieje jednak jedna male艅ka r贸偶nica: ja jestem odpowiedzialny przed panem, a pan przed genera艂em. To znaczy, 偶e mnie si臋 nic nie mo偶e sta膰, nie uwa偶a pan? - Wprost nie do wiary - warkn膮艂 kapitan Kater - 偶e co艣 takiego pos艂ano na szko艂臋 wojenn膮! - Ale偶 prosz臋 pana - powiedzia艂 Krafft weso艂o. - Pan przecie偶 te偶 tu jest! Kapitan Kater prze艂kn膮艂 艣lin臋. Zaledwie mu si臋 noga powin臋艂a, a ju偶 m艂odzi oficerowie pozwalali sobie na zuchwa艂o艣膰 wobec niego. Ale on ju偶 temu gagatkowi poka偶e. POszuka艂 wzrokiem genera艂a i stan膮艂, celem zamaskowania si臋, za jak膮艣 tuj膮. Wyj膮艂 z kieszeni p艂ask膮 flaszk臋, otworzy艂 j膮 i poci膮gn膮艂 sobie, 偶eby si臋 pokrzepi膰. Krafftowi nie da艂 ani jednego 艂yka. Kiedy jednak chcia艂 wetkn膮膰 flaszk臋 z powrotem do kieszeni, otoczy艂a go ca艂a zgraja oficer贸w, z nieuniknionym kapitanem Federsem na czele. Oni r贸wnie偶 chcieli si臋 troch臋 rozgrza膰. - Mo偶e by pan tak dla odmiany spr贸bowa艂 zachowa膰 si臋 po kole偶e艅sku, Kater - radzi艂 Feders, 艣miej膮c si臋 od ucha do ucha. - Pu艣膰 no pan w ruch t臋 swoj膮 flach臋. Nie powinno to panu przyj艣膰 znowu tak ci臋偶ko, przy pa艅skich zapasach! - Jeste艣my na cmentarzu - pozwoli艂 sobie zauwa偶y膰 Kater. - Czy to nasza wina - rzek艂 Feders - 偶e genera艂owi zachcia艂o si臋 nagle takich szumnych ceregieli pogrzebowych, jak w czasie pokoju? Ale w ko艅cu jest wojna. Ja ju偶 niejeden raz jada艂em w艣r贸d trup贸w. No, dawaj pan flach臋, ob艂udniku. Panu zawdzi臋czamy t臋 przerw臋, to teraz pa艅skim obowi膮zkiem jest zadba膰 o to, by j膮 mo偶liwie czym艣 przyjemnym wype艂ni膰. * * * Podchor膮偶owie grupy szkolnej H - w sumie czterdziestu ludzi - ci膮gle jeszcze stali na swoim miejscu. Oni nie mogli sobie pozwoli膰 na tak膮 swobod臋 jak oficerowie - jeszcze nie. Nie mogli tak po prostu szwenda膰 si臋 po cmentarzu, zach臋ceni przyk艂adem genera艂a. Im potrzebny by艂 do tego wyra沤ny rozkaz, a takiego oczywi艣cie nie by艂o. A wi臋c stali: w trzech rz臋dach, karabin u nogi, he艂m na g艂owie, w postawie "spocznij". Czterdzie艣ci szczeni臋cych, g艂adkich twarzy - ale niekt贸re z oczami starych, do艣wiadczonych ludzi. A przy tym prawie 偶aden z nich nie mia艂 wi臋cej ni偶 dwadzie艣cia lat. Na tym kursie oni byli najm艂odsi. - Chcia艂bym tylko wiedzie膰 - powiedzia艂 podchor膮偶y Hochbauer do swoich s膮siad贸w - sk膮d panowie oficerowie bior膮 alkohol. Od tygodnia ju偶 nie by艂o przydzia艂u w贸dki. - Mo偶e oni s膮 tacy oszcz臋dni - za艣mia艂 si臋 podchor膮偶y M~osler. - Jedno mog臋 wam w ka偶dym razie powiedzie膰: je偶eli mi potrzeba jeszcze jakiego艣 bod沤ca, 偶eby zosta膰 oficerem, to ta flacha jest jednym z najbardziej przekonywaj膮cych argument贸w. - To po prostu korupcja - powiedzia艂 podchor膮偶y Hochbauer do艣膰 ostro. - Powinno si臋 tego zabroni膰. POwinno si臋 co艣 zrobi膰 w tej sprawie. - Wysad沤 po prostu w powietrze to ca艂e towarzystwo - radzi艂 podchor膮偶y Rednitz. - B臋dziemy mieli w贸wczas zbiorowy pogrzeb, a korzy艣膰 b臋dzie z tego taka, 偶e nie b臋dziemy musieli ciurkiem lata膰 na cmentarz. - Trzymaj sw贸j niewyparzony pysk - odpar艂 podchor膮偶y Hochbauer szorstko. - Zostaw 艂askawie te brudne aluzje, bo jak nie, to b臋dziesz mia艂 okazj臋 ze mn膮 si臋 zapozna膰. - Nie trud沤 si臋 - rzek艂 podchor膮偶y Rednitz - ja i tak ci臋 dobrze znam. - Spok贸j w bajzlu! - powiedzia艂 podchor膮偶y Weber. - Jestem tu w 偶a艂obie i prosi艂bym, 偶eby to uszanowano. POdchor膮偶owie zaczynali si臋 ju偶 troch臋 uspokaja膰. Rozejrzeli si臋 ostro偶nie: genera艂 by艂 daleko, a oficerowie ci膮gle jeszcze usi艂owali wytupa膰 sobie zi膮b z n贸g. Butelka w贸dki kapitana Katera opr贸偶ni艂a si臋 tymczasem, kapitan Feders nie przestawa艂 jednak zabawia膰 towarzystwa dwuznacznymi kalamburami. O tym, 偶e sta艂a tu trumna, nikt ju偶 widocznie nie my艣la艂. Ale oto by艂 kapitan Ratshelm, dzielny, niezmordowany ojciec podchor膮偶ych - dow贸dca 6 oddzia艂u, w sk艂ad kt贸rego wchodzi艂a grupa szkolna H. Mimo 偶e sta艂 po drugiej stronie do艂u, nie spuszcza艂 z nich oka. Spojrzenia jego pe艂ne by艂y niewinnej serdeczno艣ci. Kapitan Ratshelm spogl膮da艂 na swoich podchor膮偶ych z ojcowsk膮 mi艂o艣ci膮. Co prawda zachowywali si臋 teraz, jego zdaniem, nieco za g艂o艣no, ale to w艂a艣nie wyda艂o mu si臋 pi臋knym 艣wiadectwem ich cech 偶o艂nierskich. Przybyli tu, by odda膰 ostatni膮 pos艂ug臋 swemu instruktorowi, podporucznikowi Barkowowi. A przy tym, co by艂o objawem pocieszaj膮cym, nie zachowywali si臋 jak zawodowe p艂aczki, lecz prawie jak prawdziwi 偶o艂nierze, dla kt贸rych 艣mier膰 winna by膰 najnaturalniejsz膮 rzecz膮 na 艣wiecie - towarzyszem nie odst臋puj膮cym cz艂owieka na krok. Najwierniejszym ze wszystkich towarzyszy, by tak rzec. A je艣li ju偶 nie nale偶a艂o jej patrze膰 w oczy weso艂o - pewna r贸wnowaga ducha w obliczu 艣mierci by艂a jak najbardziej godna polecenia. Tyle Ratshelm. - Na froncie - m贸wi艂 tymczasem podchor膮偶y Weber, drapi膮c si臋 przy tym - zu偶ywali艣my zaledwie pi臋膰 minut na pogrzeb, pomijaj膮c kopanie grobu. A tu w kraju zaraz taki wielki huk. NIe mam nic przeciwko temu, ale je艣li ju偶 robi膰 co艣 z wszystkimi szykanami, no to i z wszystkimi konsekwencjami. Do nich za艣 nale偶y wolne popo艂udnie, a to by mi si臋 bardzo przyda艂o. Na dole w miasteczku bowiem poderwa艂em sobie pierwszokla艣n膮 cizi臋, Annemarie jej na imI臋. Powiedzia艂em jej, 偶e si臋 z ni膮 o偶eni臋... jak zostan臋 genera艂em. W艣r贸d podchor膮偶ych, kt贸rzy ju偶 si臋 nieco uspokoili, znowu zrobi艂 si臋 ruch. Wi臋kszo艣膰 jednak sta艂a bezmy艣lnie i energicznie rusza艂a palcami u n贸g. Tupa膰 ca艂ymi stopami dla rozgrzewki nie mieli odwagi, ale pociera膰 r臋ce mogli - a jeden, w trzecim rz臋dzie, wsun膮艂 je nawet g艂臋boko do kieszeni. Tylko pierwszy szereg, na kt贸rym zatrzymywa艂y si臋 spojrzenia prze艂o偶onych, musia艂 trzyma膰 fason. Tu niekt贸rzy udawali, 偶e patrz膮 na trumn臋 ze smutkiem. Rejestrowali jednak tylko jej wyr贸b - imitacja d臋bu, a wi臋c przypuszczalnie sosna; okucia ze sztancowanej blachy; matowo po艂yskuj膮ca farba, niezdarne n贸偶ki. I po raz osiemnasty ju偶 czytali napisy na szarfach wie艅c贸w, przewa偶nie czerwonych i ozdobionych swastykami, wydrukowane 偶贸艂toz艂otymi albo czarnymi jak smo艂a literami: "Naszemu drogiemu koledze Barkowowi - 艣pij w spokoju - korpus oficerski S$w nr 5" "Niezapomnianemu nauczycielowi - z g艂臋bok膮 czci膮 - jego wdzi臋czni uczniowie" - Bogi wiedz膮, kto teraz b臋dzie naszym instruktorem - powiedzia艂 jeden z podchor膮偶ych w zamy艣leniu, b艂膮dz膮c wzrokiem po pl膮taninie krzy偶y, kamieni, krzak贸w i wzg贸rk贸w, z kt贸rych sk艂ada艂 si臋 cmentarz. - E tam - przerwa艂 mu drugi szorstko - dali艣my rad臋 temu podporucznikowi Barkowowi, to i damy rad臋 ka偶demu innemu. Najwa偶niejsze, 偶eby nikt nie skrewi艂, wtedy nam si臋 wszystko uda. * * * - Te ch艂opaczki s膮 moim zdaniem zdolne do wszystkiego - u艣wiadamia艂 swoje otoczenie kapitan Feders, wszechwiedz膮cy i przenikliwy wyk艂adowca taktyki. - Uwa偶am za zupe艂nie mo偶liwe, 偶e wysadzili w powietrze swego instruktora. Podporucznik Barkow nie by艂 przecie偶 ani idiot膮, ani samob贸jc膮; a na sprz臋cie saperskim to on si臋 zna艂. Tylko na swojej bandzie wida膰 si臋 nie pozna艂, i to by艂 jego pech. Ostrzega艂em go, nawet wielokrotnie. Ale zacietrzewieni ideali艣ci, kt贸rzy nie maj膮 poj臋cia o 偶yciu, s膮 beznadziejni. - To by艂 wzorowy oficer - zapewnia艂 kapitan Ratshelm z g艂臋bokim przekonaniem. - W艂a艣nie dlatego - rzek艂 Feders lakonicznie i kopn膮艂 noskiem buta kamyk. Kamyk potoczy艂 si臋 do otwartego grobu. - Nie mo偶na powiedzie膰, 偶eby pan grzeszy艂 delikatno艣ci膮 - powiedzia艂 Ratshelm niemile dotkni臋ty. - Nie podoba mi si臋 ta pompa i parada pogrzebowa - powiedzia艂 Feders. - A od tych ciep艂ych klusek, od tych k艂amstw nad cia艂em zmar艂ego rzyga膰 mi si臋 chce. Ale jednocze艣nie zadaj臋 sobie pytanie: Jaki cel ma w tym genera艂? On musi mie膰 przecie偶 w tym jaki艣 cel, ale jaki? - Nie jestem genera艂em - odpar艂 Ratshelm sztywno. - Ale nied艂ugo nim pan zostanie - rzek艂 Feders zaczepnie. - Im parszywsze czasy, tym 艂atwiej o awans. Sp贸jrz pan tylko na t臋 zgraj臋 oficer贸w, robi膮 wszystko, co im ka偶膮. I wszystko z idealn膮 regularno艣ci膮 maszyn, czy to w kasynie, czy na sali wyk艂adowej, czy na cmentarzu. Mo偶na na nich polega膰, to wszystko. Na g艂upcach te偶 mo偶na polega膰. - Pan pi艂, Feders - powiedzia艂 kapitan Ratshelm. - Tak jest, i dlatego jestem taki 艂agodny i zgodliwy. Nawet widok kapitana Katera budzi we mnie dzi艣 przyjazne uczucia. Kapitan Kater chodzi艂 niespokojnie tam i z powrotem mi臋dzy dwiema p艂ytami nagrobnymi. Zastanawia艂 si臋, jak opanowa膰 sytuacj臋. By艂 nieomal sk艂onny wzywa膰 na pomoc niebiosa, mianowicie ten wydzia艂, kt贸remu podlega艂o wyznanie kapelana wojskowego. Ale nadzieja, 偶e Pan B贸g jeszcze zd膮偶y na czas naprawi膰 nog臋 swego s艂ugi, szybko si臋 rozwia艂a. Obrzuca艂 t臋sknymi spojrzeniami bram臋 cmentarza. Czu艂 si臋 jak kot, kt贸remu kto艣 przywi膮za艂 艣wi艅ski p臋cherz do ogona. Wreszcie spyta艂 porucznika Kraffta: - Czy istnieje mo偶liwo艣膰, 偶eby kapelan wojskowy powr贸ci艂 do formy, i to w por臋? - W膮tpi臋 - odpar艂 Krafft uprzejmie. - No to co robi膰?! - zawo艂a艂 Kater zrozpaczony. - A wi臋c, m贸j drogi - powiedzia艂 kapitan Feders. - Istnieje tu, jak zwykle, kilka mo偶liwo艣ci. Trzeba tylko wybra膰. Mo偶e pan na przyk艂ad przed艂u偶y膰 przerw臋. Albo odroczy膰 pogrzeb. Albo zast膮pi膰 kapelana. Albo zamelduje pan genera艂owi, 偶e nie ma pan nic do meldowania. Mo偶e pan r贸wnie偶 pa艣膰 z miejsca trupem, wtedy pozb臋dzie si臋 pan wszystkich zmartwie艅. Kater rozgl膮da艂 si臋 w艣ciek艂ym wzrokiem wok贸艂 siebie, niczym wilk, kt贸ry widzi si臋 nagle osaczony przez gromad臋 my艣liwych. Oficerowie przypatrywali mu si臋 z umiarkowanym zainteresowaniem; po wszystkim, co w tym czasie sta艂o si臋 na tym cmentarzu, nie stanowi艂 on ju偶 atrakcyjnej zwierzyny. Porucznik Krafft ich zdaniem, wmanewrowa艂 Katera w sytuacj臋, z kt贸rej ten nie m贸g艂 ju偶 wyj艣膰 bez szwanku. Przypuszczalnie Krafft chcia艂 zaj膮膰 jego miejsce. Tak zreszt膮 zwykle bywa艂o: pomy艂ki jednych przynosi艂y zysk drugim. Teraz jednak zgromadzeni zamilkli wyczekuj膮co. Genera艂 major Modersohn zwr贸ci艂 si臋 znowu twarz膮 do t艂umu 偶a艂obnik贸w. Wodzi艂 po nich swoimi oczami rekina, a偶 zapanowa艂o zupe艂ne milczenie. Wreszcie wzrok jego zatrzyma艂 si臋 na kapitanie Katerze. - Koniec przerwy! - zawo艂a艂 ten natychmiast. Genera艂 skin膮艂 ledwo dostrzegalnie g艂ow膮. Oficerowie ustawili si臋 znowu w szyku, a podchor膮偶owie zamarli bez ruchu. Poza tym nic si臋 dalej na razie nie dzia艂o. Nad orszakiem 偶a艂obnym zaleg艂a niemal uroczysta cisza. Tylko kapitan Kater, obok kt贸rego sta艂 porucznik Krafft, sapa艂 g艂o艣no. - A wi臋c w imi臋 Bo偶e! - powiedzia艂 genera艂. Kater wzdrygn膮艂 si臋 przera偶ony - by艂 odpowiedzialny za ceremonia艂, a nie wiedzia艂, co teraz ma nast膮pi膰. Ale poniewa偶 ci膮gle jeszcze zdecydowany by艂 zwali膰 na Kraffta rozwi膮zanie problemu, spojrza艂 na niego b艂agalnie, a jednocze艣nie rozkazuj膮co. Szepn膮艂: - Zr贸b pan co艣, Krafft! - I jak gdyby chcia艂 jeszcze podkre艣li膰 sw贸j rozkaz, bo to by艂 jednak rozkaz, popchn膮艂 Kraffta lekko do przodu. Krafft znowu o ma艂y w艂os nie wpad艂 do do艂u. Zatrzyma艂 si臋 jednak w por臋 i powiedzia艂 do podchor膮偶ych trzymaj膮cych wart臋 przy trumnie: - Spu艣膰cie go! Podchor膮偶owie bezzw艂ocznie wykonali rozkaz. Trumna z 艂oskotem stoczy艂a si臋 do grobu. Za ni膮 spada艂y grudki zmarzni臋tej na ko艣膰 ziemi. Obecni 艣ledzili to tak nadspodziewanie szybko tocz膮ce si臋 widowisko z bardzo mieszanymi uczuciami. - Po艂膮czmy si臋 teraz w niemej modlitwie - zaprorponowa艂 porucznik Krafft. Na szcz臋艣cie to do艣膰 mgliste sformu艂owanie zabrzmia艂o jak rozkaz. I 偶a艂obnicy natychmiast mu si臋 podporz膮dkowali. Opu艣cili g艂owy, wzrok utkwili przed siebie i usi艂owali nada膰 swoim twarzom wyraz mo偶liwie powa偶ny. O podporuczniku Barkowie, le偶膮cym w tej teraz ju偶 ledwo widocznej trumnie, prawie nikt z oficer贸w nie my艣la艂 - znali go tylko powierzchownie. Podporucznik Barkow, jak wielu innych oficer贸w_instruktor贸w, przebywa艂 w tej szkole wojennej dopiero od czternastu dni. Wyprostowana, zawsze zachowuj膮ca dystans posta膰, nieprzenikniona m艂odzie艅cza twarz, rybie oczy i energicznie zaci艣ni臋te usta; oficer jak z ksi膮偶eczki z obrazkami: Wierna m艂odzie偶 Niemiec - gotowa na wszystko. A wi臋c i na to. Logiczne. Jeden z podchor膮偶ych mrukn膮艂 pod nosem: - Nic innego przecie偶 nie chcia艂. - Zabrzmia艂o to prawie jak modlitwa - przynajmniej z pewnej odleg艂o艣ci. - Amen - powiedzia艂 porucznik Krafft g艂o艣no. - W ty艂 zwrot - powiedzia艂 genera艂 major Modersohn. Na taki rozkaz genera艂a obecni nie byli przygotowani. Uderzy艂 w nich jak strza艂 z pistoletu, oddany gdzie艣 z bliska. Podnie艣li oczy, niekt贸rzy zmieszani, inni szczerze zmartwieni. Ten rozkaz mia艂 w sobie co艣 z niespodziewanego kopniaka w ty艂ek, i do tego jeszcze w ty艂ek podw艂adnych, kt贸rzy udawali, 偶e odmawiaj膮 modlitw臋. Powoli ci najbardziej oblatani 偶a艂obnicy zaczynali pojmowa膰, na czym polega wyj膮tkowo艣膰 tego rozkazu - by艂 sprzeczny z ceremonia艂em. Bo jeszcze nie rzucono ziemi na trumn臋, nie po艂o偶ono na grobie wie艅c贸w i nie wystrzelono salwy honorowej. Starannie zaplanowany, czterokrotnie wypr贸bowany przebieg uroczysto艣ci zosta艂 nagle zak艂贸cony - jednym jedynym s艂owem. Ale to s艂owo by艂o rozkazem. - Panowie oficerowie s膮 wolni - zarz膮dzi艂 natychmiast dow贸dca kursu, jako drugi z rz臋du najstarszy stopniem. Okazja sprzyja艂a wykazaniu inicjatywy. Genera艂 potrafi to oceni膰, do inicjatywy bowiem przyk艂ada艂 szczeg贸ln膮 wag臋. - Podchor膮偶owie udaj膮 si臋 do swoich kwater. Dalsze zaj臋cia wed艂ug planu. * * * Prawie zaraz potem orszak 偶a艂obny si臋 rozwi膮za艂. Oficerwie grupkami pok艂usowali w kierunku bramy. Kapitan Ratshelm prowadzi艂 sw贸j oddzia艂. Kapitan Kater sta艂 jeszcze przez kilka sekund na swym miejscu jak wbity w ziemi臋. Potem i on si臋 oddali艂, i szed艂 za porucznikiem Krafftem, kt贸remu zamierza艂 porz膮dnie natrze膰 uszu. Bo jak偶eby m贸g艂 istnie膰 dalej w tej szkole, je艣liby nie uda艂o mu si臋 znale沤膰 winnego? Dot膮d mu si臋 to zawsze udawa艂o. Na cmentarzu zosta艂 sam genera艂 major Modersohn. Genera艂 post膮pi艂 par臋 krok贸w naprz贸d i zajrza艂 do grobu. Zobaczy艂 brunatnoczarne deski, przysypane ju偶 troch臋 ziemi膮. Brudny, wydeptany 艣nieg wok贸艂 siebie - a w 艣niegu jaskrawoczerwona, teraz ju偶 zeskorupia艂a wst臋ga od wie艅ca, wdeptana butem w ziemi臋. Twarda, nieruchoma twarz genera艂a nie zdradza艂a 偶adnego uczucia. Usta jego wygl膮da艂y jak jedna krecha. A oczy by艂y zamkni臋te - tak si臋 przynajmniej wydawa艂o. Jak gdyby nie chcia艂, 偶eby kto艣 zajrza艂 w g艂膮b jego duszy. Oficerowie i podchor膮偶owie maszeruj膮cy ku dolinie, do swoich koszar, i przemierzaj膮cy w艂a艣nie du偶y zakr臋t, ujrzeli z daleka swego dow贸dc臋 ci膮gle jeszcze stoj膮cego na cmentarzu: ostra, w膮ska sylwetka na tle lodowatozimnego, 艣nie偶nie b艂臋kitnego nieba, jak skamienia艂a w gro沤nej, lodowatej nieprzyst臋pno艣ci. - Przez najbli偶sze dni b臋dzie tu wia艂 cholernie zimny wiatr - rzek艂 kapitan Feders. - Bo co艣 tu 艣mierdzi w tej sprawie, m贸wcie co chcecie. Genera艂 nie jest cz艂owiekiem, kt贸ry by reagowa艂 na byle jakie g艂upstwo; je艣li jest niezadowolony, to musia艂o si臋 sta膰 jakie艣 ogromne 艣wi艅stwo. Ale jakie? NO, tego dowiemy si臋 wcze艣niej, ni偶 by艣my sobie 偶yczyli. 2 Zgwa艂cenie - Drogi poruczniku Krafft - powiedzia艂 kapitan Kater, id膮c z nim przez koszary w kierunku bloku kompanii administracyjnej. - Taka szko艂a wojenna to tw贸r bardzo skomplikowany, i 艣wi臋tej pami臋ci Pytia w por贸wnaniu z naszym genera艂em by艂a skromn膮 wr贸偶k膮, przepowiadaj膮c膮 z fus贸w. - Tym bardziej dziwi mnie, 偶e w艂a艣nie pan tu wyl膮dowa艂 - powiedzia艂 porucznik Krafft szczerze. - Nie wybiera艂em sobie tego stanowiska - rzek艂 kapitan Kater z nieco wymuszonym u艣miechem. - Ale skoro ju偶 tu jestem, to chc臋 tu zosta膰. Rozumie pan? Nie chcia艂bym, 偶eby pan robi艂 sobie z艂udne nadzieje pod tym wzgl臋dem. To by艂oby zbyt nieprzyjemne dla pana, a zbyt m臋cz膮ce dla mnie. Je艣li jest pan m膮dry, b臋dzie pan si臋 stara艂 zaprzyja沤ni膰 ze mn膮. - C贸偶 robi膰 - powiedzia艂 porucznik Krafft beztrosko - nie jestem ani m膮dry, ani pilny. Nie mam ambicji i lubi臋 spok贸j. - I dziewczynki! - dorzuci艂 kapitan, mrugaj膮c porozumiewawczo okiem. Nie mia艂 zaufania do Kraffta, jako 偶e z zasady nie mia艂 zaufania do nikogo. Ka偶dy czego艣 od niego chcia艂: genera艂 dyscypliny i znajomo艣ci regulamin贸w, oficerowie w贸dki i dodatkowych racji - a ten Krafft prawdopodobnie jego stanowiska. M艂odszych, nie do艣wiadczonych jeszcze oficer贸w trudno by艂o przyhamowa膰, je艣li trafi艂a im si臋 szansa wyparcia swoich prze艂o偶onych. A oficerowie szk贸艂 wojennych byli elit膮; nie tylko palili si臋 do zrobienia kariery - posiadali r贸wnie偶 偶y艂k臋 do tego. Ale istnia艂y jeszcze b膮d沤 co b膮d沤 dziewczynki. - NIe przesadzajmy - powiedzia艂 Krafft. - O dziewczynkach nie mo偶e by膰 chyba mowy, mnie wystarczy jedna. Od przypadku do przypadku. - NIe jestem potworem - zapewni艂 go kapitan Kater. - I m贸wi臋 zawsze: 偶y膰 i pozwoli膰 innym 偶y膰. Ja w ka偶dym razie jestem dow贸dc膮 kompanii administracyjnej, a pan jest oficerem przydzielonym do mojej kompanii, sprawa jest jasna. Nieprawda偶? * * * Razem weszli do kancelarii kompanii administracyjnej - kapitan Kater pierwszy, jak nale偶a艂o. Pisarze, kapral i dwaj starsi szeregowcy wstali, lecz 偶e艅ska si艂a pomocnicza siedzia艂a dalej - i to w spos贸b dosy膰 wyzywaj膮cy. Kater udawa艂, 偶e jej nie widzi. Mimo to nie usz艂o jego uwagi, 偶e ta bardzo efektowna dziewczyna - niejaka Elfrieda Rademacher - widzia艂a tylko porucznika Kraffta. U艣miecha艂a si臋 do niego z tak wyra沤n膮 poufa艂o艣ci膮, jak gdyby by艂a z nim sama na 艣wiecie. Kater patrzy艂 gdzie艣 w bok. - Fili偶ank臋 kawy? - spyta艂a Elfrieda. Pytanie by艂o skierowane do kapitana Katera, a mrugn臋艂a przy tym do porucznika Kraffta. Krafft odmrugn膮艂 jej. Mr贸z cmentarny powoli wype艂za艂 z jego ko艣ci. - Dobrze, prosz臋 zrobi膰 kawy - powiedzia艂 Kater wspania艂omy艣lnie. - Ale dla mnie prosz臋 z koniakiem. W ten spos贸b kapitan Kater demonstrowa艂 sw贸j oryginalny gust. Przy ka偶dej nadarzaj膮cej si臋 okazji dawa艂 do zrozumienia swemu otoczeniu, 偶e jest wyra沤n膮, oryginaln膮 indywidualno艣ci膮. Przynajmniej co si臋 tyczy wyboru trunk贸w. - Koniak mi si臋 teraz bardzo przyda - ci膮gn膮艂 dalej i opad艂 z trzaskiem na fotel przy swoim biurku. Wskaza艂 porucznikowi Krafftowi stoj膮ce obok krzes艂o. - Po tym grand guignolu na cmentarzu musz臋 si臋 pokrzepi膰. Genera艂 staje si臋 powoli zmor膮 dla koszar, przy ca艂ym szacunku dla niego. Czego on w艂a艣ciwie chce? GDyby艣my ka偶dego umarlaka chowali z tak膮 pomp膮, to w ko艅cu nie mieliby艣my czasu na prowadzenie wojny. A bez koniaku cz艂owiek by w og贸le zdech艂. - Tak - powiedzia艂a Elfrieda z niezm膮con膮 pogod膮 ducha - wojna staje si臋 z dnia na dzie艅 trudniejsza. - Nakry艂a biurko serwetk膮 i przynios艂a dwie fili偶anki. - Najlepiej b臋dzie, je艣li postawi臋 tu od razu ca艂膮 butelk臋 koniaku. - Czy za tym si臋 co艣 kryje? - spyta艂 Kater, ten wiecznie nieufny. Zbyt ochocza propozycja Elfriedy by艂a niepokoj膮ca. - Czy wydarzy艂o si臋 jeszcze jakie艣 艣wi艅stwo? - Potr贸jne nawet - powiedzia艂a Elfrieda serdecznie i postawi艂a kieliszki, obdarzaj膮c przy tym porucznika promiennym u艣miechem. Kapitan nawet na to nie zwr贸ci艂 uwagi. Fotel trzeszcza艂 pod nim. Kater wdycha艂 zimny dym i wo艅 zgni艂ej wody, myd艂a do prania i zmursza艂ych desek. Troch臋 nerwowo wci膮gn膮艂 brzuch i z艂o偶y艂 na nim swoje gruba艣ne palce. Potem dopiero spojrza艂 na Elfried臋 Rademacher, zas艂u偶on膮 i wielostronnie uzdolnion膮 biuralistk臋, ze znu偶on膮 niech臋ci膮. Ta Elfrieda Rademacher wygl膮da艂a wcale interesuj膮co. By艂a nieco za pulchna i j臋drne jej kszta艂ty rozsadza艂y sukni臋: przypomina艂a klacz o usposobieniu krowy. Promieniowa艂a soczyst膮 wiejsko艣ci膮 i kojarzy艂a si臋 z woln膮 przestrzeni膮, szumem lasu lub stogami siana - z wszystkim tym zreszt膮, co kapitan Kater niezbyt sobie ceni艂; 艂atwo bowiem si臋 przezi臋bia艂. Niestety nie nale偶a艂 ju偶 do najm艂odszych i wskutek tego sprawia艂 niekiedy wra偶enie cz艂owieka nieomal poczciwego. - Prosz臋 m贸wi膰 bez 偶enady, panno Rademacher - powiedzia艂, zapalaj膮c cygaro; hawa艅skie, ale wyj膮tkowo 艂agodny gatunek. - Pani wie, 偶e jestem cz艂owiekiem wyrozumia艂ym. - W tym wypadku b臋dzie to te偶 konieczne - zapewni艂a go Elfrieda i znowu mrugn臋艂a do Kraffta, oblizuj膮c wargi koniuszkiem j臋zyka. - A wi臋c 艣mia艂o, panno Rademacher - niecierpliwi艂 si臋 kapitan Kater - 艣mia艂o. No i powiedzia艂a ca艂kiem po prostu, jak gdyby chodzi艂o o najzwyczajniejsz膮 rzecz pod s艂o艅cem: - Zgwa艂cenie... wczoraj w nocy. Kapitan Kater wzdrygn膮艂 si臋. R贸wnie偶 porucznik Krafft pochyli艂 si臋 do przodu - jakkolwiek ju偶 do艣膰 dawno temu postanowi艂 sobie, 偶e nic go ju偶 nie zadziwi, cho膰by wielkoniemiecka wojna nie wiadomo co jeszcze postawi艂a na nogi. - Ha艅ba! - zawo艂a艂 kapitan Kater. - Ha艅ba, co ci podchor膮偶acy wyrabiaj膮! - To nie by艂 nikt z podchor膮偶ych - sprostowa艂a uprzejmie Elfrieda Rademacher. - Czy偶by kto艣 z kompanii administracyjnej? - spyta艂 kapitan, jeszcze bardziej zaniepokojony. Gwa艂c膮cy podchor膮偶owie bowiem byliby dla Katera jeszcze do strawienia, jako 偶e nie podlegali mu bezpo艣rednio; prawdopodobnie uzale偶niona s艂u偶bowo od niego by艂a tylko zgwa艂cona, gdy偶 wszyscy pracownicy cywilni podlegali bezpo艣rednio jemu. Je艣li jednak by艂a to sprawka kt贸rego艣 z oficer贸w kompanii administracyjnej - po prostu katastrofa! To mog艂o ju偶 ostatecznie przypiecz臋towa膰 gro偶膮cy Katerowi upadek, m贸g艂 nawet zarobi膰 na tym odkomenderowanie gdzie艣 w pobli偶e frontu, po tym wszystkim, co si臋 sta艂o na cmentarzu. Kater rzuci艂 wi臋c b艂agalne spojrzenie Krafftowi. Mia艂 ogromn膮 ch臋膰 umo偶liwi膰 mu czynny udzia艂 w swoich k艂opotach. S艂uga bo偶y, kt贸ry w decyduj膮cej chwili zwichn膮艂 sobie nog臋, obro艅ca ojczyzny, kt贸ry da艂 si臋 z艂apa膰 w trakcie dokonywania gwa艂tu - to ju偶 by艂y rzeczy alarmuj膮ce. - Kto to jest, ta 艣winia, kt贸ra mi tego narobi艂a? - dopytywa艂 si臋. - Kapral Krottenkophf. To jego zgwa艂cono - oznajmi艂a Elfrieda. I u艣miechn臋艂a si臋 nieomal rozradowana. - Wiecznie tylko s艂ysz臋: kapral Krottenkopf! wykrzykn膮艂 Kater skonfundowany. - Przecie偶 to absurd! To niemo偶liwe! - To jest prawda - powiedzia艂a Elfrieda; i wida膰 by艂o po niej, 偶e sytuacja ta sprawia jej wyra沤nie przyjemno艣膰. - Kapral Krottenkopf dzi艣 w nocy, mi臋dzy godzin膮 pierwsz膮 a drug膮, zosta艂 zgwa艂cony, zgodnie z jego w艂asnymi zeznaniami. A mianowicie w piwnicy budynku komendy szko艂y, w centrali telefonicznej, przez trzy pracuj膮ce tam telefonistki. - To przecie偶 nie mo偶e by膰 prawd膮! - wykrzykn膮艂 kapitan Kater. - Co pan na to, poruczniku Krafft? - Usi艂uj臋 sobie to wyobrazi膰, panie kapitanie - o艣wiadczy艂 Krafft i potrz膮sn膮艂 ze zdziwienia swoj膮 ch艂opsk膮 艂epetyn膮. - Boj臋 si臋 jednak, 偶e moja wyobra沤nia tak daleko nie si臋ga. - 艣wi艅stwo! - wybuchn膮艂 Kater zdenerwowany; chodzi艂o mu nie tyle o sam fakt, ile o ewentualne jego konsekwencje. - A co ten Krottenkopf ma w nocy do roboty w centrali, nawet je艣li jest podoficerem 艂膮czno艣ci? I jakim to sposobem a偶 trzy baby naraz znajduj膮 si臋 w centrali, nocn膮 s艂u偶b臋 pe艂ni膮 przecie偶 zawsze we dwie? I dlaczego musz膮 si臋 zabiera膰 akurat do Krottenkopfa, skoro w koszarach jest do艣膰 podchor膮偶ych, kt贸rzy z wielk膮 przyjemno艣ci膮 dostarczyliby im tego, czego pragn膮? Pomijaj膮c ju偶 fakt, 偶e co艣 takiego musia艂o si臋 wydarzy膰 akurat podczas s艂u偶by! Kapitan Kater dr偶膮cymi r臋kami nala艂 sobie koniaku. Koniak z przepe艂nionego kieliszka pop艂yn膮艂 na jaki艣 dokument i utworzy艂 malutkie pachn膮ce jeziorko o 艂agodnych brzegach. Ale Katerowi dokument ten by艂 zupe艂nie oboj臋tny, i koniakowe jezioro tak偶e - my艣la艂 tylko o tym dziwacznym gwa艂cie i jego gro沤nych konsekwencjach. Wlewa艂 w siebie alkohol, nie odczuwaj膮c ulgi. Najch臋tniej z miejsca by si臋 ur偶n膮艂. Ale najpierw musia艂 powzi膮膰 decyzj臋, najlepsz膮 z mo偶liwych, a wi臋c tak膮, kt贸ra by mu zaoszcz臋dzi艂a k艂opot贸w i trudu. Kt贸ra by mu pozwoli艂a zwali膰 z siebie odpowiedzialno艣膰. Dlatego rzek艂: - Krafft, pan si臋 zajmie t膮 spraw膮. Moim zdaniem historia jest absolutnie niewiarygodna, lecz zrobimy wszysto, co w naszej mocy, 偶eby j膮 wyja艣ni膰. Mam nadziej臋, 偶e pan rozumie, co chc臋 przez to powiedzie膰: po prostu nie mog臋 sobie wyobrazi膰, 偶eby co艣 takiego mog艂o si臋 wydarzy膰 w mojej kompanii administracyjnej. Ju偶 czysto biologicznie jest to nieprawdopodobne. A z wojskowego punktu widzenia mo偶na to uwa偶a膰 jedynie za nieporozumienie. Tym samym Kater zrobi艂 wszystko, 偶eby m贸c si臋 z tego wymiga膰. Mia艂 pewno艣膰, 偶e przede wszystkim spe艂ni艂 sw贸j obowi膮zek. Zrobi艂 to, co si臋 zwykle w takich wypadkach robi. Odda艂 spraw臋 w inne r臋ce i przezornie nada艂 jej taki bieg, aby nie mia艂a zbyt przykrego rezonansu dla niego. Je偶eli teraz zdarz膮 si臋 b艂臋dy, nie b臋dzie to ju偶 jego win膮. Wtedy Krafft beknie. A temu nauczka nie zaszkodzi. Zanim jednak Kater wyszed艂, powiedzia艂 do Kraffta: - Nie wolno przy tym pomin膮膰 jednego drobiazgu, m贸j drogi. Pytanie bowiem brzmi: dlaczego Krottenkopf zg艂asza to 艣wi艅stwo dopiero teraz po po艂udniu? Winien by艂 to uczyni膰 najp贸沤niej we wczesnych godzinach rannych; taka jest regu艂a. Co ten cz艂owiek w艂a艣ciwie sobie my艣li? Co on sobie wyobra偶a, z kim ma tu do czynienia? Niech go pan objedzie z g贸ry na d贸艂! Kto narusza przepisy s艂u偶bowe, jest zawsze podejrzany. Krafft patrzy艂 w 艣lad za Katerem nie bez pewnego uznania. To cwaniak nie z tej ziemi, ale nic dziwnego - czy偶 w przeciwnym razie utrzyma艂by si臋 w szkole wojennej? Uwaga Katera, 偶e poszkodowany, czyli kapral Krottenkopf, naruszy艂 przepisy wojskowe, by艂a r贸wnie pod艂a, co zr臋czna. W ten spos贸b Krottenkopf znalaz艂 si臋 od samego pocz膮tku w niekorzystnej sytuacji. - Mam wielk膮 ochot臋 - powiedzia艂 porucznik Krafft - rzuci膰 ten ca艂y kram Katerowi pod nogi. - Czy to wszystko - powiedzia艂a Elfrieda, zbli偶aj膮c si臋 do niego - czy to wszystko, na co masz ochot臋? * * * - Czy nie powinni艣my raczej zamkn膮膰 drzwi na klucz? - spyta艂 porucznik Krafft, stoj膮c tu偶 przy Elfriedzie. - Nie da rady - powiedzia艂a g艂osem lekko ochryp艂ym. - W tych drzwiach nie ma klucza. - Sk膮d wiesz? - spyta艂 b艂yskawicznie. - Ju偶 to wypr贸bowa艂a艣? Za艣mia艂a si臋 cicho i przylgn臋艂a ciasno do niego, jak gdyby chcia艂a nie dopu艣ci膰 do dalszych pyta艅. R臋ce jego obj臋艂y j膮 mocno. Cia艂o jej podda艂o si臋 bezwolnie. Z zamkni臋tymi oczami opar艂a si臋 o biurko, przy kt贸rym zwyk艂 by艂 siadywa膰 dow贸dca kompanii administracyjnej. Pewn膮 r臋k膮 odsun臋艂a na bok fili偶anki, a偶eby nie spad艂y na pod艂og臋. - Nikt nie wejdzie nie wezwany - powiedzia艂a. - A Kater jest w kasynie. Oczy porucznika Kraffta prze艣lizn臋艂y si臋 z jej twarzy na le偶膮cy na stole notatnik. Napisane tam by艂o: Ro dzw. 25833 - co prawdopodobnie znaczy艂o: zadzwoni膰 do Rotundy, w艂a艣ciciela gospody "Kolorowy Pies" - 偶eby przys艂a艂 25 butelek, i to koniecznie rocznik 1933. Ale Krafft zamkn膮艂 oczy, jak gdyby nie chcia艂 widzie膰 tych cyfr i liter - jak gdyby nie chcia艂 widzie膰 ju偶 niczego. Tylko czu膰, jak intensywnie by艂o mu jeszcze dane 偶y膰. Oddychali ci臋偶ko, podczas gdy na dworze grupa podchor膮偶ych 艣piewa艂a: "Nie masz na 艣wiecie pi臋kniejszego kraju". 艣piew ten, podkre艣lany ra沤nym tupotem but贸w, by艂 dosy膰 g艂o艣ny, i to w艂a艣nie by艂o przyjemne, bo w koszarach, budowanych przecie偶 nie na wieki, 艣ciany bywaj膮 zwykle cienkie. - Ciesz臋 si臋 ju偶 na dzisiejsz膮 noc - powiedzia艂a Elfrieda na zako艅czenie. Karl Krafft mia艂 ju偶 tylko tyle si艂y, 偶eby kiwn膮膰 g艂ow膮. * * * Kapral Krottenkopf, rzekoma ofiara gwa艂tu, czeka艂 na porucznika Kraffta w korytarzu. Popatrzy艂 na swego prze艂o偶onego z wyra沤n膮 m臋k膮; potem, zgarbiwszy si臋 nieco, spu艣ci艂 wstydliwie g艂ow臋. A przy tym kapral Krottenkopf nie by艂 bynajmniej mimoz膮, 艣wierszczem za kominem, cherlawym piecuchem - by艂 to m臋偶czyzna z bulwiastym nosem, ustami grubymi jak poduchy, ma艂pimi 艂apami i siedzeniem jak stodo艂a - taki podw贸rkowy faun z Dolnej Saksonii. - Zadzwoni艂y do mnie - opowiada艂 ze sztucznym oburzeniem i tonem mocno pokrzywdzonego. - W 艣rodku nocy zadzwoni艂y do mnie i twierdzi艂y, 偶e centrala nie dzia艂a. Powiedzia艂em im, 偶eby mnie poca艂owa艂y gdzie艣. A na to one: Ale przecie偶 nie przez telefon. Ju偶 to samo powinno by艂o wyda膰 mi si臋 podejrzane. Ja jednak my艣la艂em tylko o swoim obowi膮zku, o panu generale i o centrali - co to b臋dzie, je偶eli zechce zatelefonowa膰, a tu centrala nie dzia艂a! Za co艣 takiego mo偶na zarobi膰 przeniesienie do oddzia艂u budowlanego albo na front. W ka偶dym razie poszed艂em tam, bo s艂u偶ba to s艂u偶ba. Ale zaledwie przest膮pi艂em pr贸g piwnicy, rzuci艂y si臋 na mnie. Wszystkie trzy, jak furie. Zdar艂y formalnie ze mnie ubranie, nawet buty, i strasznie przy tym sapa艂y, bo moje buty s膮 cholernie ciasne; kto nie zna sposobu, musi si臋 diabelnie napracowa膰, 偶eby je 艣ci膮gn膮膰. Ale tych bab nic nie by艂o w stanie odstraszy膰! - Dobrze ju偶, dobrze - przyhamowa艂 go Krafft, nie przyk艂ada艂 bowiem wagi do bli偶szych szczeg贸艂贸w w tej sprawie. - A dlaczego dopiero teraz z tym przychodzicie? Przecie偶 ju偶 w godzinach rannych powinni艣cie byli mie膰 uczucie, 偶e padli艣cie ofiar膮 brutalnego gwa艂tu. - Niby tak - powiedzia艂 Krottenkopf i pozwoli艂 sobie na poufa艂y m臋ski u艣miech - ale nie jestem potworem. Nie jestem r贸wnie偶 drobiazgowy, nigdy nie by艂em. Potrafi臋 znie艣膰 niezgorszy bajzel. I kiedy te baby wyczynia艂y ze mn膮 swoje kawa艂ki, a pijane by艂y przy tym jak bele, pomy艣la艂em sobie: no dobrze, no pi臋knie, nie jestem znowu taki obra偶alski. Kiedy kto艣 jest na gazie, to mu to na m贸zg uderza, a niekt贸rzy robi膮 si臋 wtedy jurni jak koz艂y. By艂o, nie by艂o, pomy艣la艂em sobie. Taka wojna jest ci臋偶ka i wymaga ofiar. Taki jestem wyrozumia艂y. Ale to jeszcze nie by艂o najgorsze, najgorsze przysz艂o p贸沤niej. Teraz te g贸wniary pozwalaj膮 sobie nazywa膰 mnie po imieniu; Waldemar, m贸wi膮 do mnie! Teo to ju偶 stanowczo za wiele. Po prostu przesta艂y si臋 mnie s艂ucha膰; ci膮gle tylko chichoc膮, wyra偶aj膮 si臋 i wy艣miewaj膮 nawet moje rozkazy, nazywaj膮 mnie kochanie! S艂ysza艂 to kto! Kochanie, m贸wi膮 do mnie, wobec wszystkich, i nie tylko te trzy z wczorajszej nocy, ale wszystkie inne te偶, ca艂a centrala. A na to jako kapral, a tak偶e jako cz艂owiek, ja sobie nie pozwol臋. - No wi臋c dobrze - powiedzia艂 porucznik Krafft - zajm臋 si臋 t膮 spraw膮, je艣li tak koniecznie przy tym obstajecie, Krottenkopf. - Nie obstaj臋 przy niczym - zacz膮艂 go zapewnia膰 kapral.. - Ale co ja mam robi膰, ca艂e koszary si臋 ze mnie 艣miej膮! I do tego jeszcze nazywa膰 mnie Waldemarem... Na imi臋 mi mianowicie Alfred. Niech pan co艣 na to poradzi, panie poruczniku! - A czy nie istnieje mo偶liwo艣膰, 偶e艣cie si臋 pomylili? - Niech pan zapyta o to te trzy furie, one wiedz膮 najlepiej! * * * W poszukiwaniu pocieszenia i pokrzepienia kapitan Kater uda艂 si臋 do kasyna. Tu by艂o jego w艂a艣ciwe kr贸lestwo: kuchnia, piwnica i kasyno podlega艂y mu jako dow贸dcy kompanii administracyjnej. Tylko genera艂 m贸g艂 tu jeszcze wydawa膰 zarz膮dzenia - ale po po艂udniu nie by艂o co si臋 go tu obawia膰. - Koledzy - powiedzia艂 kapitan Kater z o偶ywieniem - czym mog臋 was uradowa膰? Mo偶ecie mi spokojnie zawierzy膰 swoje 偶yczenia. Po tak m臋cz膮cej uroczysto艣ci 偶a艂obnej ka偶demu chyba przyda si臋 co艣 na pokrzepienie. Polecam armagnaca, 偶e tak powiem prosto ze starej beczki, ma co najmniej dwadzie艣cia lat. Koledzy pos艂uchali jego rady, bo zna艂 si臋 na napojach. Nauczy艂 si臋 tego we Francji. Kater sam nalewa艂 panom kolegom; nie powierzy艂by tego nikomu innemu. Poza tym nie by艂o to zanadto pracoch艂onne, bo o tej porze znajdowa艂o si臋 w kasynie stosunkowo niewielu oficer贸w - garstka wyk艂adowc贸w taktyki, dw贸ch czy trzech dow贸dc贸w oddzia艂贸w. I jeszcze go艣膰 szko艂y: niejaki Wirrmann, s臋dzia wy偶szego s膮du wojennego, podleg艂y inspektorowi szk贸艂 wojennych, obecnie odkomenderowany do Wildlingen nad Menem z poleceniem zbadania bli偶szych okoliczno艣ci 艣mierci podporucznika Barkowa. Ale zainteresowania tego ma艂ego czujnego pana zdawa艂y si臋 obraca膰 g艂贸wnie wok贸艂 kasyna i jego piwnicy, tak 偶e Katerowi uda艂o si臋 nawi膮za膰 pierwszorz臋dny kontakt z przedstawicielem sprawiedliwo艣ci wojennej. Dlatego kieliszek Wirrmanna zosta艂 nape艂niony wr臋cz rozrzutnie. - Panowie - rzek艂 Kater, zajmuj膮c miejsce w gronie oficer贸w - to mia艂 by膰 pogrzeb! Nie wiadomo w ko艅cu, co lepiej, le偶e膰 w trumnie czy te偶 by膰 skazanym przez genera艂a na m臋ki przed trumn膮! - Pan wygl膮da艂by wspaniale w charakterze trupa - powiedzia艂 kapitan Feders pogodnie. - Jestem o tym przekonany. W dodatku tak zwany weso艂y trup. Wystarczy pomy艣le膰 o pa艅skich zapasach, kt贸re by艂yby w贸wczas bezpa艅skie. - Panie kapitanie! - odpowiedzia艂 mu Kater niech臋tnie - dziwi臋 si臋 w og贸le, 偶e zastaj臋 pana o tej porze w kasynie. W ko艅cu jest pan 偶onaty, mo偶e 偶ona na pana czeka. Przez chwil臋 si臋 zdawa艂o, 偶e Feders straci panowanie nad sob膮. Wszelka weso艂o艣膰 zgas艂a na jego twarzy. Oficerowie patrzyli na niego badawczo: wszyscy znali 贸w czu艂y punkt, w kt贸rym naj艂atwiej by艂o Federsa zrani膰. Ale nikt z nich nie wpad艂by na tak ryzykowny pomys艂, 偶eby Federsa w ten spos贸b ugodzi膰 i sprowokowa膰. Post臋powanie Katera by艂o co najmniej lekkomy艣lno艣ci膮. Feders zacz膮艂 si臋 艣mia膰, zabrzmia艂o to jednak szorstko i niebezpiecznie. - Kater - powiedzia艂 wreszcie - je艣li pana dziwi, 偶e zastaje mnie pan o tej porze w kasynie, to mog臋 powiedzie膰 tylko tyle: to ja si臋 dziwi臋 panu! Normalnie powinien pan by膰 teraz w swoim chlewie i regulowa膰 tam ruch, m贸wi膮c delikatnie. Ale przypuszczalnie zwali艂 pan to znowu na kogo艣 innego, prawdopodobnie na tego Kraffta. On ma przecie偶 szerokie bary! Ale te bary, Kater, s膮 tak szerokie, 偶e on bez wi臋kszego wysi艂ku mo偶e na nich wynie艣膰 r贸wnie偶 i pana. Je艣li zechce! Ten Krafft to ostry pies go艅czy - je艣li mnie wszystkie znaki na ziemi i na niebie nie myl膮 - przed nim 偶adne kocury nie s膮 bezpieczne. Kapitan wsta艂, ju偶 nieco mniej pewny siebie. Pr贸bowa艂 si臋 za艣mia膰 z poczuciem wy偶szo艣ci i powiedzia艂: - Niepoprawny z pana dowcipni艣, Feders! - Ale zabrzmia艂o to niezbyt przekonywaj膮co. Kater wyszed艂, pono膰 po to, 偶eby zatroszczy膰 si臋 o dalsze posi艂ki. Kiedy wszed艂 do kuchni kasyna i bra艂 w艂a艣nie co艣 na pokrzepienie, przyst膮pi艂 do niego s臋dzia wy偶szego s膮du wojennego Wirrmann i spyta艂 wsp贸艂czuj膮co: - Ma pan jakie艣 zmartwienia, drogi panie Kater? - Nie ma o czym m贸wi膰 - zapewni艂 go ten偶e. - No c贸偶 - rzek艂 Wirrmann uprzejmie - tym 艂atwiej powinno panu przyj艣膰 zwierzenie si臋 cz艂owiekowi 偶ywi膮cemu wobec pana przyjazne uczucia. A na mnie mo偶e pan liczy膰, m贸j drogi; je艣li idzie o sprawiedliwo艣膰, to trafi艂 pan pod w艂a艣ciwy adres. * * * A zatem, moje panie - powiedzia艂 porucznik Krafft - starajcie si臋 nie widzie膰 we mnie m臋偶czyzny ani oficera. - To nam 艂atwo nie przyjdzie - powiedzia艂a jedna z trzech dziewcz膮t, kt贸re mia艂 przes艂uchiwa膰. - Prosz臋 mimo to spr贸bowa膰 - radzi艂 Krafft. - Przyjmijcie, 偶e jestem czym艣 bezosobowym, prawem wcielonym, je艣li chcecie. Mo偶ecie panie m贸wi膰 ze mn膮 zupe艂nie otwarcie, bez fa艂szywego wstydu. - Tego i tak nie mamy - powiedzia艂a druga z dziewcz膮t. Porucznik znajdowa艂 si臋, je艣li tak mo偶na rzec, na miejscu zbrodni - w piwnicy komendy szko艂y, w centrali telefonicznej: szereg 艂膮cznic, przed nimi krzes艂a, nad nimi tablice rozdzielcze i nieodzowny plakat: "Wr贸g pods艂uchuje!" W jednym k膮cie st贸艂, na kt贸rym sta艂y fili偶anki, dzban i grzejnik elektryczny. Ten ostatni by艂 oficjalnie zabroniony, i to na terenie ca艂ych koszar; zakaz wyda艂 jednak kapitan Kater, a nie genera艂 Modersohn - i dlatego nikt sobie z niego nic nie robi艂. W drugim k膮cie sta艂o 艂贸偶ko polowe - poniek膮d corpus delicti, n臋dzne, powyginane, prze偶arte rdz膮 艂贸偶ko 偶elazne z materacem i kocami. Przed Krafftem, kt贸ry sta艂 za 艂膮cznicami, siedzia艂y te trzy dziewczyny: dobrze zbudowane, o mi艂ych, naiwnych twarzach i ciekawych, nader przyjaznych oczach - mog艂y mie膰 najwy偶ej po dwadzie艣cia lat. Nie by艂y ani szczeg贸lnie zmieszane, ani zdenerwowane - ani 艣ladu poczucia winy. - Co wy艣cie sobie przy tym w艂a艣ciwie my艣la艂y, moje panie? zacz膮艂 porucznik Krafft ostro偶nie. - Nic - powiedzia艂a jedna z dziewczyn, i brzmia艂o to bardzo przekonywaj膮co. - Pi臋knie - rzek艂 Krafft - przyznaj臋, 偶e w tej sytuacji niekonieczny jest wyt臋偶ony wysi艂ek umys艂owy, ale tak bez 偶adnego udzia艂u m贸zgu te偶 si臋 to w ko艅cu nie odbywa. Na przyk艂ad: Dlaczego akurat kapral Krottenkopf? - Dla nas ka偶dy by艂by dobry - powiedzia艂a jedna z dziewczyn, i zdoby艂a si臋 nawet na to, by si臋 u艣miechn膮膰 do Kraffta. - A ten Krottenkopf akurat nawin膮艂 si臋 nam pod r臋k臋. Krafft musia艂 usi膮艣膰. Ca艂a sprawa wydawa艂a mu si臋 mocno skomplikowana, albo te偶 zdumiewaj膮co prosta - co czasem na jedno wychodzi. - W ka偶dym razie - powiedzia艂 wreszcie - dosz艂o do r臋koczyn贸w, tak czy nie? Dziewcz臋ta spojrza艂y po sobie. Obgada艂y na pewno mi臋dzy sob膮 do艣膰 szczeg贸艂owo, co b臋d膮 m贸wi膰. Krafft nie mia艂 nic przeciwko temu - tak bardzo si臋 zn贸w nie pali艂, 偶eby zrobi膰 z tego wielk膮 afer臋. Dlatego obdarzy艂 zdziwione dziewcz臋ta zach臋caj膮cym u艣miechem. - Istotnie - powiedzia艂a jedna z dziewczyn, 艂adniutkie dziecko, z szerokim u艣miechem ma艂ej dzidzi i poczciwym spojrzeniem, taki rodzaj sp贸沤nionej szelmutki z czas贸w babuni, sprzed pierwszej wojny 艣wiatowej. - Istotnie, rozebra艂y艣my go, a potem chcia艂y艣my go wyrzuci膰. To mia艂a by膰 z naszej strony pewnego rodzaju demonstracja. On jednak upar艂 si臋, 偶eby zosta膰. - Popatrz, popatrz - powiedzia艂 Krafft zdziwiony - a wi臋c chodzi艂o o pewnego rodzaju demonstracj臋? - Tak jest! - potwierdzi艂a dziewczyna o niewinnym wygl膮dzie - bo tak ju偶 dalej w koszarach by膰 nie mo偶e. Blisko tysi膮c podchor膮偶ych i pi臋膰dziesi膮t dziewcz膮t, ale nikomu nie wolno si臋 nami zaj膮膰. Wsz臋dzie zakazy, zamkni臋te drzwi, warty i stra偶nicy. A przy tym chodzi nam przecie偶 tylko o jakie艣 偶ycie towarzyskie. Nie chcemy tu skwa艣nie膰 na amen! Ale u tego genera艂a wszyscy ludzie s膮 tylko kuk艂ami, z nami on si臋 nic a nic nie liczy. To si臋 powinno raz otwarcie powiedzie膰! No to z艂apa艂y艣my sobie tego Krottenkopfa. Nie po to, 偶eby z nim co艣 mie膰, chcia艂y艣my tylko urz膮dzi膰 demonstracj臋. Czy pan to rozumie? Porucznika Kraffta zacz臋艂a ca艂a ta historia bawi膰. Mimo to postanowi艂 by膰 ostro偶nym. - Pos艂uchajcie no - rzek艂 - opowiem wam co艣. Za czas贸w mojej m艂odo艣ci, gdy mieszka艂em jeszcze na wsi, razu pewnego przespacerowa艂o si臋 przez stosunkowo bia艂膮 bielizn臋 naszych s膮siad贸w stado g臋si. S膮siad wni贸s艂 skarg臋. Istnia艂o kilka mo偶liwo艣ci. Pierwsza: g臋si by艂y z艂o艣liwe; druga: kto艣 je umy艣lnie napu艣ci艂 na t臋 bielizn臋; albo te偶: po prostu zmyli艂y drog臋! To ostatnie wyja艣nienie by艂o najprostsze i najlepsze, i wcale nietrudno by艂o przekona膰 o tym s膮d. Z艂o艣liwe g臋si natomiast albo g臋si podst臋pnie wykorzystane - to by narobi艂o mas臋 k艂opot贸w. A g臋si rzadko kiedy wychodz膮 z takich opresji ca艂o. Czy to jasne, czy te偶 mam m贸wi膰 jeszcze wyra沤niej. Dziewcz臋ta przypatrywa艂y si臋 Krafftowi badawczo. Potem obrzuci艂y si臋 nawzajem pytaj膮cymi spojrzeniami. Wreszcie ta, kt贸ra wygl膮da艂a najniewinniej, ale przypuszczalnie by艂a najbardziej cwana z nich wszystkich, powiedzia艂a: - Pana zdaniem powinny艣my po prostu powiedzie膰: To niedopatrzenie, czy co艣 w tym rodzaju? - Niezupe艂nie - radzi艂 Krafft - ale m贸g艂 to by膰 przecie偶 niewinny, cho膰 nieco ryzykowny 偶art, dowcipny akt zemsty na tym tyranie Krottenkopfie, akt zemsty z nieprzewidzianym zako艅czeniem. W ten spos贸b odci膮偶y艂yby艣cie siebie, nie obci膮偶aj膮c r贸wnocze艣nie nikogo. Je艣li to by艂 偶art, no to b臋d膮 zagniewane miny, ale g艂owy wam z tego powodu nikt nie urwie. Je艣li to jednak by艂a sprawa nieco powa偶niejsza, napad, rodzaj czy odmiana gwa艂tu, no to cze艣膰 pie艣ni, pi臋kne panie. To si臋 mo偶e sko艅czy膰 wi臋zieniem. A wi臋zienie mo偶e by膰 jeszcze gorsze od koszar. - Pan jest bardzo mi艂y - powiedzia艂a jedna z dziewcz膮t z wdzi臋czno艣ci膮. Reszta skwapliwie jej przytakn臋艂a. Zrozumia艂y od razu, 偶e dosta艂y si臋 spod rynny na 艂agodny deszczyk. - Z panenm to mo偶na konie kra艣膰, co? - Mo偶liwe - odpar艂 porucznik Krafft. - Wola艂bym jednak, 偶eby paniom nie przysz艂o do g艂owy porozmawia膰 ze mn膮 o tym wtedy, kiedy zechce si臋 wam znowu skr贸ci膰 sobie w przyjemny spos贸b nudny dy偶ur nocny. * * * Kiedy porucznik Krafft wr贸ci艂 do kancelarii kompanii administracyjnej, zasta艂 tam niskiego cherlawego pana, podryguj膮cego jak wiewi贸rka, o spiczastym nosie i ciekawskich, rozbieganych oczach drapie偶nego ptaka. - Pan pozwoli: Wirrmann - przedstawi艂 si臋. S臋dzia wy偶szego s膮du wojennego. Interesuje mnie sprawa Krottenkopfa. - Sk膮d pan wie o tym? - spyta艂 Krafft ostro偶nie. - Od pa艅skiego szefa, pana kapitana Katera - wyja艣ni艂 ma艂y cz艂owieczek g艂osem 艂agodnym, ale z naciskiem. - Poza tym jest to temat rozm贸w ca艂ego kasyna, i to rozm贸w najordynarniejszego gatunku, co zreszt膮 nie jest wcale dziwne. Tym szybciej i gruntowniej trzeba spraw臋 zlikwidowa膰. Szef pa艅ski prosi艂 mnie o rad臋, i zapewni艂em go, 偶e mo偶e liczy膰 na moje ca艂kowite poparcie. Sprawa mnie interesuje - z prawnego, a tak偶e czysto ludzkiego punktu widzenia. Prosi艂bym o umo偶liwienie mi wgl膮du w pa艅skie dochodzenie. Jak na gust Kraffta - troch臋 za wiele ludzkiego zainteresowania w ci膮gu tak kr贸tkiego czasu. On te偶 zapragn膮艂 nagle poczu膰 si臋 po prostu cz艂owiekiem. Do tego ten Wirrmann by艂 mu niesympatyczny, cho膰 przypomina艂 wiewi贸rk臋. Namaszczony g艂os tego przedstawiciela sprawiedliwo艣ci wojennej dzia艂a艂 mu na nerwy. I dlatego Krafft o艣wiadczy艂 bez ogr贸dek: - Nie uwa偶am, 偶eby by艂 pan w tej sprawie kompetentny, panie s臋dzio. - M贸j drogi - rzek艂 ten, przy czym oczy mu si臋 zw臋zi艂y - czy to nale偶y do moich kompetencji, czy nie, tego pan nie mo偶e os膮dzi膰. Poza tym dzia艂am w porozumieniu z pa艅skim prze艂o偶onym. - Kapitan Kater nie zawiadomi艂 mnie o swojej zgodzie na to ani ustnie, ani pisemnie. A dop贸ki to nie nast膮pi, zmuszony b臋d臋 decydowa膰 wed艂ug w艂asnego uznania. To znaczy: b臋d臋 bada艂 t臋 rzekom膮 spraw臋 na razie sam, dop贸ki nie otrzymam innego polecenia; w miar臋 mo偶no艣ci od genera艂a Modersohna. - To jest do zrobienia, m贸j drogi - o艣wiadczy艂 Wirrmann bez wahania. Jego g艂os brzmia艂 teraz jak zardzewia艂a kosa, przecinaj膮ca na pr贸b臋 powietrze. - Czy pan obstaje przy tym? Krafft obserwowa艂 ma艂ego suchego cz艂owieczka z pewnym niepokojem. Nawet powo艂anie si臋 na genera艂a Modersohna, ten postrach ca艂ego Wildlingen, zdawa艂o si臋 nie robi膰 偶adnego szczeg贸lnego wra偶enia na tym rw膮cym si臋 do czynu prawniku wojennym. - Wi臋c jak? - pyta艂 Wirrmann natarczywie. - Czy pan mi z w艂asnej woli poka偶e protok贸艂 przes艂uchania, czy te偶 musz臋 zmobilizowa膰 do tego genera艂a? - Mobilizuj pan, kogo pan chcesz! - wybuchn膮艂 Krafft w艣ciek艂y. - Je艣li o mnie idzie, nawet naczelnego dow贸dc臋 Wehrmachtu. - Na razie wystarczy genera艂 - powiedzia艂 s臋dzia wy偶szego s膮du wojennego 艂agodnie. Potem odwr贸ci艂 si臋 nagle na pi臋cie, jak chor膮giewka na dachu pod silnym podmuchem wiatru, i wylecia艂 z pokoju jak z procy. * * * - Przypuszczalnie - powiedzia艂 porucznik Krafft do Elfriedy - mog臋 teraz spakowa膰 manatki. M贸j kr贸tki wyst臋p go艣cinny w szkole wojennej chyba si臋 ju偶 sko艅czy艂. - Czy kto艣 nas przedtem widzia艂? - spyta艂a Elfrieda zmartrwiona. - Gdyby o to chodzi艂o - odpar艂 Krafft - to by艂oby przynajmniej jakie艣 uczciwe uzasadnienie. - A ja mog艂abym zawsze jeszcze powiedzie膰, 偶e pr贸bowa艂am ci臋 zgwa艂ci膰. To teraz najnowsza moda. - Oczywi艣cie - powiedzia艂 Krafft - i na dobitk臋 jeszcze co艣 takiego, co poderwa艂oby na r贸wne nogi genera艂a. - Tego nigdy nic nie poderwie - o艣wiadczy艂a Elfrieda stanowczo. - Niech si臋 dzieje co chce, on si臋 nawet nie skrzywi. Niedawno wdepn膮艂 podczas kontroli do pokoju, w kt贸rym akurat le偶a艂a parka. I jak my艣lisz, co zrobi艂? Przeszed艂 przez pok贸j jak gdyby nigdy nic. - Nie powiedzia艂 ani s艂owa? - Ani mru_mru. Nie by艂o to zreszt膮 potrzebne. Pozna艂 oboje od razu. - I wyrzuci艂 ich z hukiem za drzwi? - Po偶eni艂 ich ze sob膮. - Jeszcze gorzej - powiedzia艂 Krafft ponuro. - Powiadaj膮, 偶e s膮 nawet bardzo szcz臋艣liwi. - Elfrieda u艣miechn臋艂a si臋 i spojrza艂a w okno. Porucznik Krafft by艂 ju偶 przygotowany na wszystko. Sp贸r z przedstawicielem s膮du wojennego, je艣li b臋dzie mia艂 pecha, sko艅czy膰 si臋 mo偶e tylko tym, 偶e wyleci z trzaskiem - kierunek: front wschodni. W tej chwili jednak zgodzi艂by si臋 na ka偶dy kierunek, aby tylko wyrwa膰 si臋 z tej mena偶erii drapie偶nych zwierz膮t. Niech wi臋c genera艂 ryczy. Porucznik Krafft musia艂 w milczeniu wys艂ucha膰 ju偶 tyle ryku, 偶e przesta艂 odczuwa膰 przy tym cokolwiek pr贸cz b贸lu w uszach. Po niespe艂na p贸艂godzinie, kt贸rej wi臋ksz膮 cz臋艣膰 porucznik sp臋dzi艂 pal膮c papierosa w toalecie, genera艂, jak nale偶a艂o si臋 tego spodziewa膰, zawezwa艂 Kraffta. Ale dziwna rzecz, Modersohn nie przyk艂ada艂 wagi do tego, by porucznik zameldowa艂 si臋 u niego osobi艣cie - w mundurze s艂u偶bowym, jak nakazywa艂 zwyczaj. Genera艂 chcia艂 tylko pom贸wi膰 z Krafftem przez telefon. A rozmowa ta by艂a tak kr贸tka, 偶e porucznik dopiero poczu艂 si臋 zbity z tropu. "Pan nie chcia艂 udost臋pni膰 s臋dziemu s膮du wojennego Wirrmannowi wgl膮du do sprawy - powiedzia艂 Modersohn bez 偶adnych wst臋p贸w - kt贸r膮 si臋 pan obecnie zajmuje?" - Tak jest, panie generale. "Dlaczego?" - Dlatego, 偶e moim zdaniem sprawa ta nie le偶y w kompetencjach pana s臋dziego wy偶szego s膮du wojennego, panie generale. "W porz膮dku", powiedzia艂 Modersohn. I to by艂o wszystko; przynajmniej na razie. 3 Grupa szkolna H uprawia sport Sala gimnastyczna rozbrzmiewa艂a zgie艂kiem m艂odzie艅czych g艂os贸w. Unosi艂 si臋 w niej mocny zapach m臋skiego potu. Tu kapitan Ratshelm czu艂 si臋 w swoim 偶ywiole. Kapitan Ratshelm, dow贸dca 6 oddzia艂u, sprawowa艂 osobi艣cie nadz贸r nad swoimi trzema grupami szkolnymi. Robi艂 to zawsze, gdy w planie by艂y gry sportowe. W szortach i koszulce gimnastycznej uwiaja艂 si臋 w艣r贸d swoich podchor膮偶ych dziarski, zagrzewaj膮cy innych i przyk艂adny, o tyle, o ile by艂o to mo偶liwe. Mia艂 bowiem tendencj臋 do tycia. I sk贸ra jego po艂yskiwa艂a r贸偶owo w艣r贸d 艣niadych muskularnych cia艂. Specjaln膮 trosk膮 otacza艂 grup臋 szkoln膮 H. Bo ta, wskutek nag艂ej 艣mierci podporucznika Barkowa, by艂a chwilowo osierocona, nie mia艂a instruktora_opiekuna. Do czasu mianowania przez genera艂a nast臋pcy na miejsce zmar艂ego spe艂nia艂 t臋 funkcj臋 dobrowolnie i z wyra沤n膮 gorliwo艣ci膮 dow贸dca oddzia艂u. Ratshelm by艂 zawsze szcz臋艣liwy, kiedy m贸g艂 si臋 nieco intensywnej zajmowa膰 swoimi m艂odocianymi podchor膮偶ymi. Szczeg贸lnie lubi艂 gra膰 z nimi w pi艂k臋. Skaka艂 w艣r贸d nich, odbija艂 pi艂k臋 pi臋艣ci膮 i ociera艂 si臋 ramionami o ramiona kt贸rego艣 ze swych m艂odocianych towarzyszy, aby mie膰 lepsze pole ostrza艂u. Czu艂 wilgotn膮 g艂adko艣膰 ich tors贸w, emanuj膮cy z nich cierpki, delikatny zapach dziczyzny. I czu艂 w sobie si艂臋 i rado艣膰, i wzmaga艂o si臋 w nim poczucie g艂臋bokiego kole偶e艅stwa - zw艂aszcza na widok podchor膮偶ego Hochbauera. - Tylko tak dalej! - zach臋ca艂 go. - To podanie by艂o wspania艂e. - Bo te偶 pan kapitan wzorowo przyj膮艂 pi艂k臋 - zapewni艂 go Hochbauer z b艂yszcz膮cymi oczami. * * * - Ten Hochbauer a偶 ze sk贸ry wy艂azi na treningu - rzek艂 podchor膮偶y M~osler tonem znawcy. - Trenuje w艂a偶enie dow贸dcy w dup臋. Podchor膮偶y M~osler znany by艂 jako kawalarz. By艂o to o tyle dla niego korzystne, 偶e wszystkie jego uwagi przyjmowano jako 偶art. W ten spos贸b oszcz臋dza艂 sobie k艂opot贸w. Podchor膮偶y Rednitz, stoj膮cy u jego boku, powiedzia艂 zamy艣lony: - Hochbauer b臋dzie si臋 musia艂 pospieszy膰, bo za du偶y 艣cisk. - No tak, 偶eby zosta膰 oficerem, trzeba ponosi膰 rozmaite ofiary - o艣wiadczy艂 M~osler, przy czym nie omieszka艂 u艣miechn膮膰 si臋 niewinnie. Stali na uboczu, na tylnej linii boiska. M~osler - ma艂y, 偶ylasty facecik z bystrymi oczami, ogl膮daj膮cymi si臋 najch臋tniej za wszystkim, co by艂o p艂ci 偶e艅skiej. Rednitz - 艣redniego wzrostu, szczup艂y, lecz poruszaj膮cy si臋 jak nied沤wied沤, prawie zawsze zadowolony i u艣miechni臋ty, ale nigdy nie 艣miej膮cy si臋. Tego si臋 ju偶 oduczy艂. - To skandal, 偶e nie ma tu 偶e艅skiego narybku oficerskiego - stwierdzi艂 M~osler. - Z takim czym艣 z rozkosz膮 bym uprawia艂 sport! - Wystarczy - odpar艂 Rednitz ch艂odno - 偶e tu niekt贸rzy zachowuj膮 si臋 jak baby. A mo偶e chcia艂by艣 zarobi膰 sobie podporucznika w 艂贸偶ku? - Zale偶y z kim - powiedzia艂 M~osler, szczerz膮c z臋by. - Takiego majora rodzaju 偶e艅skiego poni偶ej trzydziestki z 艂贸偶ka bym nie wyrzuci艂. To nie by艂aby wcale ta najgorsza ofiara, jak膮 mo偶na by jeszcze dla ojczyzny ponie艣膰. - Baczno艣膰! - zawo艂a艂 kapitan Ratshelm. - Zmiana pola! Dru偶yny zamieni艂y si臋 polami - M~osler i Rednitz znowu czmychn臋li do ty艂u. G艂贸wne pole walki pozostawili bez zawi艣ci wielkim sportowcom. Obaj, M~osler i Rednitz, mimo swoich dwudziestu jeden lat, mieli ju偶 za sob膮 pewne do艣wiadczenie wojskowe. Rozwin膮艂 si臋 ju偶 w nich jaki艣 sz贸sty zmys艂, kt贸rym wyczuwali, czy spoczywa na nich oko prze艂o偶onego, czy nie. Instynktownie wybierali miejsca, gdzie nie grozi艂o niebezpiecze艅stwo, 偶e nieprzyjaciel ich dostrze偶e. A uwag臋 kapitana Ratshelma odwracali w przyjemny spos贸b od obowi膮zku nadzoru gra i gracze. Jego plecy stanowi艂y widok mi艂y dla ich oka. I je艣li mimo to obaj podchor膮偶owie robili par臋 krok贸w, czasem nawet biegali troch臋 za pi艂k膮, to tylko dlatego, 偶e zmusza艂 ich do tego zi膮b styczniowy. Nie chcieli si臋 zanadto rozgrza膰, je艣li to nie by艂o koniecznie potrzebne, ale marzn膮膰 te偶 nie mieli ochoty. - Hochbauer na pewno zostanie oficerem - powiedzia艂 M~osler. - Ten mo偶e i genera艂em zostanie - zgodzi艂 si臋 z nim Rednitz. - Pod warunkiem oczywi艣cie, 偶e wojna potrwa dostatecznie d艂ugo i 偶e znajdzie do艣膰 prze艂o偶onych, kt贸rzy b臋d膮 czuli mi臋t臋 do niego. * * * - Uwaga, panie kapitanie - zawo艂a艂 podchor膮偶y Hochbauer jasnym d沤wi臋cznym g艂osem. - 艣rodek! - Zrobione! krzykn膮艂 kapitan Ratshelm. Przyj膮艂 pi艂k臋, podbiegaj膮c do niej eleganckim tanecznym krokiem, jak mu si臋 zdawa艂o, a potem waln膮艂 ni膮 w pole przeciwnika. Tam jaki艣 podchor膮偶y odskoczy艂 na bok, nie wiadomo z jakich przyczyn, i pi艂ka posz艂a na aut. Jeszcze jeden punkt zdobyty. Dru偶yna kapitana zwyci臋偶a艂a - jak偶e mog艂o by膰 inaczej. Dla Ratshelma by艂 to jeszcze jeden dow贸d jego wszechstronnych zdolno艣ci. - Zwyci臋stwo ju偶 w kieszeni! - wo艂a艂 Hochbauer rado艣nie. - A przy tym przeciwnik bije si臋 dzielnie, to trzeba przyzna膰! Dostojny kapitan Ratshelm by艂 偶o艂nierzem z powo艂ania, oficerem z przekonania, a dow贸dc膮 oddzia艂u ca艂ym cia艂em i dusz膮. Podlega艂y mu trzy grupy szkolne oznaczone literami G, H, i I - ka偶da z艂o偶ona z czterdziestu podchor膮偶ych, jednego instruktora_opiekuna i jednego wyk艂adowcy taktyki. A Ratshelmowi dane by艂o jednoczy膰 w swojej osobie wszystko, czego wymaga艂 proces kszta艂cenia przysz艂ych oficer贸w. Kapitan opanowa艂 wszystkie niezb臋dne umiej臋tno艣ci: planowa艂, uczy艂, wychowywa艂 - by艂 koleg膮 w艣r贸d koleg贸w. Cho膰 by艂 tylko o kilka lat starszy od swoich podchor膮偶ych, czu艂 si臋 w stosunku do nich jak ojciec. Ojcowska te偶 by艂a mi艂o艣膰 i troska, jak膮 ich darzy艂; przynajmniej tak sobie uparcie wmawia艂. - Bardzo dobrze, Hochbauer! - zawo艂a艂 z uznaniem i troch臋 zasapany, kiedy znowu zdoby艂 punkt. - Znakomite podanie, Hochbauer! - Pan kapitan znalaz艂 si臋 znowu w znakomitej pozycji wyj艣ciowej! - odpar艂 Hochbauer. Jego promienne spojrzenie wyra偶a艂o podziw i szacunek. Nie, dla kapitana Ratshelma, to nie by艂o pochlebstwo, tylko dow贸d tego, 偶e jest doceniany, a to mu wystarcza艂o. Darzy艂 co prawda swoich podchor膮偶ych ojcowsk膮 mi艂o艣ci膮, nie oczekiwa艂 jednak w zamian niczego innego poza szacunkiem. Jego ociekaj膮ce uczuciem serce - o tym by艂 przekonany - nie zagra偶a艂o dyscyplinie nawet na sekund臋. Wtem pi艂ka uderzy艂a go prosto w g艂ow臋. Zachwia艂 si臋 lekko, nogi si臋 pod nim ugi臋艂y. Mimo to usi艂owa艂 si臋 u艣miechn膮膰, jak przysta艂o na oficera sportowca. Ale we 艂bie pot臋偶nie mu hucza艂o. - Przepraszam! - powiedzia艂 podchor膮偶y Weber z drugiego pola. - Ja wcale tak mocno nie chcia艂em. - To by艂o nie fair! - zawo艂a艂 podchor膮偶y Hochbauer, niezw艂ocznie staj膮c po stronie swego kapitana. Podchor膮偶y Weber, Egon, wielki i masywny jak szafa gotycka, przysun膮艂 si臋, sapi膮c, bli偶ej. Czu艂 si臋 dotkni臋ty - on te偶 mia艂 swoj膮 ambicj臋 sportow膮. - A sk膮d ty mo偶esz wiedzie膰, co jest nie fair - powiedzia艂 do Hochbauera - skoro nie masz w og贸le poj臋cia, co to znaczy fair. Hochbauer zrobi艂 ruch, jakby si臋 chcia艂 na niego rzuci膰. Potem jednak poszuka艂 wzrokiem swego kapitana, kt贸ry ci膮gle jeszcze trzyma艂 si臋 za g艂ow臋. Lecz to mu wcale nie przeszkodzi艂o spe艂ni膰 tego, co uwa偶a艂 za sw贸j obowi膮zek sportowy. - Weber - rzek艂 surowo kapitan - nie 偶ycz臋 sobie k艂贸tni podczas gry. Jeste艣cie zdyskwalifikowani! - Halo, koledzy - powiedzia艂 podchor膮偶y Weber, podchodz膮c ci臋偶kim krokiem do M~oslera i Rednitza - s艂yszeli艣cie? Zosta艂em zdyskwalifikowany. Nie沤le, co? Przynajmniej okazja, 偶eby sobie troch臋 odsapn膮膰. Dam sobie opatentowa膰 ten wynalazek! - Tak - powiedzia艂 M~osler - je偶eli tw贸j przyjaciel Hochbauer ma do wyboru naszego kapitana i ciebie, no to wiadomo, na kogo si臋 zdecyduje. - Nic nie szkodzi! - powiedzia艂 Weber wielkodusznie. - Najwa偶niejsze, 偶e wyr偶n膮艂em Ratshelma w 艂eb, zupe艂nie po sportowemu, koledzy! A rezultat? Nareszcie mam spok贸j. - W ka偶dym razie - zastrzeg艂 si臋 ostro偶nie Rednitz - Hochbauer twierdzi, 偶e jeste艣 nie fair. - Zgadza si臋 - przyzna艂 si臋 Weber beztrosko - w takich sytuacjach zawsze jestem nie fair. Tylko 偶e przed tymi ko艂tunami nie b臋d臋 si臋 do tego otwarcie przyznawa艂. Taki by艂 podchor膮偶y Weber, Egon. Mia艂 usposobienie wielkiego psa pasterskiego, by艂 niewzruszony i rozbrajaj膮co poczciwy. Nie艂atwo by艂o wymaca膰 u niego s艂abe miejsce. A w sprawach s艂u偶bowych jego grubosk贸rno艣膰 wydawa艂a si臋 by膰 wprost doskona艂a. Uchodzi艂 za dobrego 偶o艂nierza. - Mo偶e zagramy pi艂k膮 lekarsk膮? - zaproponowa艂. M~osler i Rednitz przyj臋li propozycj臋. Pi艂ka lekarska by艂a najlepsz膮 form膮 markierowania - rozgrzewa艂a i nie m臋czy艂a zanadto, podobna by艂a do grzecznej gry dzieci臋cej. Trzej podchor膮偶owie oddalili si臋 od dru偶yn pi艂ki r臋cznej. Nikt nie zwraca艂 na nich uwagi. Ratshelm by艂 ca艂kowicie poch艂oni臋ty gr膮. Dawa艂 przyk艂ad i by艂 pewny, 偶e wszyscy b臋d膮 go na艣ladowa膰. Kompleksu ni偶szo艣ci na razie jeszcze nie mia艂. - Znacie ju偶 najnowsze wie艣ci? - zagadn膮艂 podchor膮偶y Weber. - Co tu jeszcze mo偶e by膰 nowego? - zapyta艂 Rednitz ze 艣miechem. - Poza tym, 偶e jeste艣 nie fair, zdaniem twego przyjaciela Hochbauera. - E tam - machn膮艂 dobrodusznie r臋k膮 Weber. - Wiem przecie偶, 偶e nie znosisz tego Hochbauera, nie wiem tylko, dlaczego. - Z uzasadnionych przyczyn! - rzuci艂 mu w odpowiedzi Rednitz. - I ty dobrze znasz te przyczyny. - Cz艂owieku - powiedzia艂 Weber niewzruszony - jestem tu, 偶eby sko艅czy膰 kurs, a nie po to, 偶eby udawa膰 rycerza bez skazy. Je艣li o mnie idzie, ka偶dy mo偶e tu zdoby膰 szcz臋艣cie lub wykitowa膰, grunt, 偶ebym zosta艂 oficerem. Wszystko inne mi wisi! Rednitz tylko si臋 u艣miechn膮艂. Zdj膮艂 z p贸艂ki pi艂k臋 medyczn膮 i rzuci艂 j膮 M~oslerowi. Zacz臋艂o si臋 markierowanie. - A wi臋c - spyta艂 M~osler - co nowego? - Grubsza sprawa - powiedzia艂 tajemniczo Weber. A pod wp艂ywem badawczego spojrzenia Rednitza doda艂: - Tak jak mi si臋 to widzi. Jedno w ka偶dym razie nie ulega w膮tpliwo艣ci: baby oszala艂y! - To nic nowego - stwierdzi艂 M~osler fachowo. - Ale o jakich babach ty m贸wisz? - No o tych tu w koszarach! - odpar艂 Weber. - M贸wi si臋, 偶e lataj膮 nago po okolicy. - Co najwy偶ej w 艂a沤ni - osadzi艂 go Rednitz. - Bo gdzie偶by indziej? - Akurat! - powiedzia艂 Weber. - W piwnicy komendy, zdaje si臋 w centrali telefoniczenej. Hurtem. Co najmniej po trzy! Je艣li nie po pi臋膰. I nikt nie jest przed nimi bezpieczny. Bli偶sze informacje mam jeszcze otrzyma膰 p贸沤niej. Tego艣cie si臋 nie spodziewali, wy buce, co? - Koledzy! - powiedzia艂 podchor膮偶y M~osler niemal偶e uroczy艣cie. - To wymaga od nas czyn贸w. Proponuj臋 wsp贸lny atak, i to ju偶 dzi艣 w nocy. * * * - Grajcie dalej beze mnie, koledzy! - rzuci艂 kapitan Ratshelm swoim podchor膮偶ym. - Damy sobie rad臋 - pospieszy艂 go natychmiast zapewni膰 podchor膮偶y Hochbauer. - Dzi臋ki panu kapitanowi nikt nam ju偶 nie zdo艂a wydrze膰 zwyci臋stwa. - Kilku podchor膮偶ych przytakn臋艂o mu skwapliwie. Kapitan Ratshelm zdoby艂 ju偶 do艣膰 punkt贸w. Inni koledzy te偶 mieli prawo do sukces贸w; nie by艂 zn贸w taki, 偶eby im tego nie u偶yczy膰. Poza tym troch臋 si臋 ju偶 zm臋czy艂. Mia艂 przyspieszony oddech i czu艂 lekkie k艂ucie w prawym biodrze - prawdopodobnie skutki owych najci臋偶szych czas贸w wojennych na przedniej linii. Uda艂 si臋 na tylny plan, wystarczaj膮co daleko, aby przeszkadza膰 podchor膮偶ym M~oslerowi, Rednitzowi i Weberowi, ale na tyle blisko, aby m贸c obserwowa膰 podchor膮偶ego Hochbauera. Zdaniem Ratshelma Hochbauer by艂 w艂a艣nie z tego kruszcu, z kt贸rego wykuwa si臋 oficer贸w. Zapowiada艂 si臋 ju偶 jako indywidualno艣膰 o trze沤wym, precyzyjnie funkcjonuj膮cym umy艣le, indywidualno艣膰 pe艂na energii i wytrwa艂o艣ci, ch臋tna, umiej膮ca dostosowa膰 si臋 do ka偶dej sytuacji i dbaj膮ca o swoj膮 godno艣膰. Kr贸tko m贸wi膮c: ten Hochbauer wyposa偶ony by艂 we wszystkie cechy, jakie powinien posiada膰 urodzony dow贸dca. Pewna m艂odzie艅cza zatwardzia艂o艣膰 st臋pi si臋 z czasem, 贸w nieco sztywny idealizm nabierze z biegiem czasu odpowiedniej gi臋tko艣ci. Ratshelm spojrza艂 przelotnie na dwie pozosta艂e grupy, G i I. Przedstawia艂y zwyk艂y obraz: porucznik Webermann kr膮偶y艂 wok贸艂 swej gromadki niezmordowanie jak owczarek; podporucznik Dietrich natomiast zaj膮艂 pozycj臋, z kt贸rej m贸g艂 ogarn膮膰 wzrokiem ca艂膮 czterdziestk臋 swoich podchor膮偶ych. Obaj pos艂ugiwali si臋 co prawda r贸偶nymi metodami, ale osi膮gali podobne rezultaty: utrzymywali swoich podchor膮偶ych w ruchu, nie uczestnicz膮c jednak w przyk艂adny spos贸b w grze. Dlatego te偶 mieli na sobie grube dresy, podczas gdy Ratshelm w stroju gimnastycznym by艂 sportowcem i partnerem swoich wychowank贸w. Rozmy艣lania te zwr贸ci艂y jego uwag臋 na panuj膮cy w sali gimnastycznej ch艂贸d, kt贸ry by艂 do艣膰 dotkliwy. R贸wnie偶 i jemu zrobi艂o si臋 ju偶 zimno; postanowi艂 wi臋c zarz膮dzi膰 bieg doko艂a sali. Przywo艂a艂 skinieniem r臋ki starszego grupy szkolnej i rzek艂: - Kramer, za jakie艣 pi臋膰 minut przerwiemy 膰wiczenia indywidualne i zako艅czymy je wsp贸lnym biegiem doko艂a sali. * * * - S艂yszeli艣cie? - powiedzia艂 podchor膮偶y M~osler do swoich przyjaci贸艂 Rednitza i Webera. - Za pi臋膰 minut zaczyna si臋 bieg idiot贸w. Ale bez nas, jasne? To by艂o jasne. Bieg wok贸艂 hali to nie by艂o zaj臋cie dla starych wiarus贸w. Ten monotonny maraton, w dodatku jeszcze m臋cz膮cy, nale偶a艂 do 偶elaznego programu kapitana. By艂 to popisowy numer oficerskich koni cyrkowych: kapitan Ratshelm sta艂 w 艣rodku mane偶u, a oni cwa艂owali w k贸艂ko; co najmniej pi臋tna艣cie minut. Chc膮c tego unikn膮膰, podchor膮偶owie M~osler, Rednitz i Weber do艂膮czyli do podchor膮偶ego Kramera, pe艂ni膮cego czasowo funkcj臋 starszego grupy szkolnej. M~osler powiedzia艂, jakby to by艂o samo przez si臋 zrozumia艂e: - Kramer, zajmiemy si臋 sprz臋tem sportowym, dobra? - Znowu? - powiedzia艂 Kramer niezadowolony. - I a偶 trzech naraz? Ci膮gle by艣cie si臋 tylko dekowali! Na d艂u偶sz膮 met臋 ja si臋 na to nie pisz臋. To ju偶 rzuca si臋 w oczy! - No, je艣li tylko to rzuca si臋 w oczy - powiedzia艂 przyja沤nie Rednitz - to masz jeszcze szcz臋艣cie. - Znowu mi grozicie! - Kramer by艂 oburzony; by艂 starszym sier偶antem i jako taki mia艂 prawo 偶膮da膰, 偶eby mu okazywano szacunek. Chcia艂, 偶eby go uprzejmie pytano o pozwolenie, w贸wczas nie omieszka艂by wspania艂omy艣lnie powiedzie膰 "tak". Ale zachowanie tych trzech podchor膮偶ych nabiera艂o powoli cech regularnego szanta偶u. - Nie udawajcie chojrak贸w - mrukn膮艂. - I zostawcie wreszcie te niebezpieczne spekulacje. Tak i tak nie mo偶ecie niczego udowodni膰, 艣mier膰 podporucznika Barkowa by艂a zupe艂nie normalna. - To zale偶y od punktu widzenia - powiedzia艂 Weber. - 艣mier膰 jest zawsze najnormalniejsz膮 spraw膮 w 艣wiecie, tak czy inaczej! - Pogadamy o tym przy okazji - o艣wiadczy艂 M~osler, krzywi膮c g臋b臋 w u艣miechu. - Dzisiaj chcemy ci tylko zaoszcz臋dzi膰 paru przykro艣ci; a my jeste艣my jedyni, kt贸rzy to potrafi膮. Bo je艣li my nie zajmiemy si臋 sprz臋tem sportowym, to gwarantuj臋, 偶e zawieruszy si臋 gdzie艣 jedna pi艂ka medyczna. Kramer by艂 na tyle do艣wiadczony, 偶e od razu zrozumia艂 aluzj臋. Tej tr贸jce widocznie uda艂o si臋 tak schowa膰 jedn膮 z pi艂ek lekarskich, 偶e tylko oni potrafiliby j膮 znale沤膰. Je艣li chcia艂 sobie zaoszcz臋dzi膰 niepotrzebnych i czasoch艂onnych k艂opot贸w, nie pozosta艂o mu nic innego, jak przysta膰 na propozycj臋 tych nygus贸w. P贸艂g艂osem powiedzia艂 im, gdzie maj膮 go poca艂owa膰, a potem ju偶 g艂o艣no rozkaza艂: - M~osler, Weber i Rednitz zaopiekuj膮 si臋 sprz臋tem sportowym. Tym samym dla tej tr贸jki gry sportowe si臋 sko艅czy艂y, zanim je w og贸le rozpocz臋li. Zbieranie i zwrot sprz臋tu sportowego zaj臋艂yby niedo艣wiadczonemu rekrutowi dziesi臋膰 minut; ale 偶e oni byli do艣wiadczonymi wojakami, potrzebowali na to dobre p贸艂 godziny. A do tego czasu 贸w cyrk powinien si臋 sko艅czy膰. - Przyjaciele! - powiedzia艂 podchor膮偶y Weber. - Musimy dok艂adnie om贸wi膰 plan bitwy, mamy teraz do艣膰 czasu na to. A jedno wam powiem: Ta historia z babami nie daje mi spokoju. 铆e te biedne, ma艂e dziewczynki biegaj膮 po 艣wiecie opuszczone, nieszcz臋艣liwe i niedopieszczone, to po prostu jest sprzeczne z moim m臋skim honorem. * * * - S艂uchajcie, koledzy - powiedzia艂 kapitan Ratshelm, spojrzawszy na zegarek. - Czas pozwala nam jeszcze na kr贸tkie 膰wiczenie umys艂u. Zawsze w my艣l dewizy: w zdrowym ciele zdrowy duch. Jasne? Nie by艂o chyba podchor膮偶aka, dla kt贸rego to nie by艂oby jasne. Przd wielkim ko艅cowym numerem, przed ostatnim "wsp贸lnym" aktem hartowania cia艂a tego dnia kapitan Ratshelm zamierza艂 wtr膮ci膰 jeszcze swoje teoretyczne trzy grosze. Podoficerom wystarczy艂o mo偶e wiedzie膰, jak si臋 co艣 robi; oficer musia艂 si臋 jednak orientowa膰, dlaczego si臋 co艣 robi. W tym celu kapitan kaza艂 podchor膮偶ym ustawi膰 si臋 w p贸艂kole. I zapyta艂: - Dlaczego w艂a艣ciwie uprawiamy sport? - Ja bym te偶 chcia艂 to wiedzie膰! - szepn膮艂 jaki艣 podchor膮偶y gdzie艣 w tyle. Kapitan Ratshelm nie s艂ysza艂 tego szeptu, boby mu nawet do g艂owy nie przysz艂o, 偶e kto艣 艣mie szepta膰 w jego obecno艣ci. Przygl膮da艂 si臋 swoim podchor膮偶ym i widzia艂 w ich twarzach radosn膮 gotowo艣膰 do odpowiedzi. Jedno z hase艂 szko艂y wojennej, rzucone przez komendanta kursu, brzmia艂o bowiem: nie ma takich pyta艅, na kt贸re oficer nie potrafi odpowiedzie膰. Ratshelm spojrza艂 na Hochbauera i serce 偶ywiej mu zabi艂o na 贸w wspania艂y widok, jaki przedstawia艂 ten gorliwy podchor膮偶y. W jego pi臋knych b艂臋kitnych oczach, patrz膮cych na uwielbianego dow贸dc臋 oddzia艂u jak w t臋cz臋, by艂a ufno艣膰 i uleg艂o艣膰 - tak chyba musia艂 wygl膮da膰 Zygfryd, kiedy wzrok jego spoczywa艂 na Krymhildzie. Hochbauer wysun膮艂 do przodu sw膮 mocn膮, ju偶 bardzo m臋sk膮 szcz臋k臋 - gest jednoznaczny z podniesieniem r臋ki przez ucznia: pali艂 si臋 wprost do tego, 偶eby go zapytano. - A wi臋c, Hochbauer? - spyta艂 kapitan. Dreszcz przeszy艂 cia艂o podchor膮偶ego, wypr臋偶y艂 si臋 w przepisowej postawie, spojrza艂 swemu prze艂o偶onemu 艣mia艂o i otwarcie w oczy i wyrecytowa艂: - Sport hartuje cia艂o. W zdrowym ciele za艣 偶yje zdrowy duch. Sport uczy dzielno艣ci, a dzielno艣膰 jest jedn膮 z najpi臋kniejszych cech charakteru Niemc贸w. Brzmia艂o to tak, jakby by艂o wysztancowane przez maszyn臋 - zwi臋沤le, precyzyjnie, ostro. Jednym s艂owem: wzorowo. Ratshelm by艂 zadowolony. Skin膮艂 g艂ow膮 i powiedzia艂: - Dobrze, Hochbauer. Hochbauer zdawa艂 si臋 rosn膮膰 ze szcz臋艣cia. MImo to twarz jego pozosta艂a zdecydowanie opanowana, postawa przepisowa, na wargach pojawi艂 si臋 tylko sk膮py u艣miech, ale oczy patrzy艂y ciep艂o. Obna偶y艂 ledwo widocznie z臋by, te swoje wspania艂e z臋by, kt贸re nadawa艂yby si臋 艣wietnie na reklam臋 wody do ust: Zdrowe z臋by, zdrowy duch - oficerowie wol膮 blendol. Ratshelm w dalszym ci膮gu oddawa艂 si臋 rozwa偶aniom teoretycznym. Nast臋pne jego pytanie brzmia艂o: - Czy oficer jest w tym zainteresowany, aby zajmowa膰 si臋 sportem? - Tylko o tyle, o ile uprawiaj膮 go podw艂adni - szepn膮艂 贸w podchor膮偶y w tyle. Ale jaki艣 podchor膮偶y na przedzie wyrecytowa艂 oczekiwan膮 odpowied沤, kt贸ra winna brzmie膰: - Oficer zainteresowany jest wszystkim, co s艂u偶y podniesieniu sprawno艣ci bojowej, wzmacnia dyscyplin臋 i zachowuje lub polepsza og贸lny stan zdrowotny. Sport jest znakomitym 艣rodkiem na podnoszenie dyscypliny. Oficer popiera sport i sam go uprawia, poniewa偶 powinien by膰 wzorem w ka偶dej sytuacji 偶yciowej. To, zdaniem Ratshelma, wyczerpywa艂o ju偶 program teoretyczny. Odpowiedzi by艂y na poziomie owych pi臋knych wynik贸w sprzed paru minut. M贸g艂 by膰 zadowolony z tej grupy, pozosta艂o tylko sobie 偶yczy膰 i mie膰 nadziej臋, 偶e po 艣mierci podporucznika Barkowa dostanie si臋 ona w dobre r臋ce. Tak wspania艂y materia艂 ludzki zas艂ugiwa艂 na to, by obrabiano go w najlepszy z mo偶liwych sposob贸w. Kapitan Ratshelm zarz膮dzi艂 bieg okr臋偶ny, na kt贸ry przewidywa艂 dwadzie艣cia minut. Aby zabezpieczy膰 odpowiednio 偶ywe tempo, postawi艂 na czele Hochbauera i kaza艂 mu prowadzi膰, a r贸wnocze艣nie, aby nie dopu艣ci膰 do zbyt wielkiego rozci膮gni臋cia si臋 grupy wzd艂u偶, postawi艂 na ko艅cu starszego grupy szkolnej Kramera. Tak rozpocz膮艂 si臋 bieg. Ratshelm, kiedy spojrzenie jego w臋drowa艂o od st贸p podchor膮偶ych do ich g艂贸w, stwierdza艂 jako艣 brak prawdziwej rado艣ci na ich twarzach. Na pr贸偶nno szuka艂 owej pi臋knej, pe艂nej radosnego oczekiwania m臋skiej weso艂o艣ci, jaka powinna cechowa膰 przysz艂ych oficer贸w, zw艂aszcza za艣 tych, kt贸rzy mieli szcz臋艣cie wyrasta膰 na stuprocentowych m臋偶czyzn pod jego kierunkiem. Ale mo偶e nag艂a 艣mier膰 podporucznika Barkowa by艂a tego przyczyn膮, mo偶e podchor膮偶owie pogr膮偶eni byli ci膮gle jeszcze w 偶a艂obie. Mo偶liwe by艂o r贸wnie偶, 偶e to ten nie doko艅czony ceremonia艂 pogrzebowy dzi艣 po po艂udniu podzia艂a艂 na nich tak przygn臋biaj膮co. A poza tym istnia艂o jeszcze przecie偶 to nieprzyjemne 艣ledztwo, prowadzone przez s臋dziego wy偶szego s膮du wojennego w sprawie: "Nieszcz臋艣liwy wypadek podporucznika Barkowa" - mo偶e zreszt膮 nieuniknione, ale i ono mog艂o posia膰 zamieszanie. Rozmy艣lania te g艂臋boko wzburzy艂y Ratshelma. M艂odzi ludzie, powiedzia艂 sobie w duchu, w dodatku tacy, kt贸rych przeznaczeniem jest zosta膰 oficerami, powinni zawczasu wiedzie膰, czym mo偶e by膰 kole偶e艅ska solidarno艣膰 w ko艂ach, do kt贸rych si臋 pi臋li. Tak wi臋c, w spontanicznym natchnieniu, zebra艂 wok贸艂 siebie grup臋 H. Podchor膮偶owie nader skwapliwie us艂uchali wezwania swego dow贸dcy. Byli zadowoleni z przerwy w tym m臋cz膮cym biegu d艂ugodystansowym. A poza tym wi臋kszo艣膰 z nich by艂a ciekawa; przekonali si臋 bowiem bardzo dawno, 偶e po kapitanie Ratshelmie mo偶na si臋 spodziewa膰 rzeczy najbardziej nieoczekiwanych. Cz艂owiek ten mia艂 taki spos贸b przemawiania, jak gdyby 偶ywcem cytowa艂 z podr臋cznik贸w wojskowych, i to mia艂o swoje weso艂e strony. - S艂uchajcie - powiedzia艂 Ratshelm z powag膮, w艂a艣nie jak oficer, kt贸ry szykuje si臋 do gruntownego pouczenia swoich 偶o艂nierzy. - Pochowali艣my dzi艣 naszego podporucznika Barkowa. By艂 to zacny cz艂owiek. C贸偶, wszyscy musimy kiedy艣 umrze膰. I dobry 偶o艂nierz, naturalnie r贸wnie偶 oficer, powinien by膰 zawsze na to przygotowany. Do tego momentu wszystko jest w porz膮dku. Ale my 偶o艂nierze musimy nie tylko walczy膰 i umiera膰, lecz prowadzi膰 tak偶e wojn臋 papierkow膮. To te偶 ma sw贸j sens, aczkolwiek nie czas teraz na omawianie tego szczeg贸艂owo. Jest przy tym nieuniknione, 偶e czasem trzeba przeprowadzi膰 艣ledztwo, kiedy kto艣 umrze. Ale takie 艣ledztwo jest spraw膮 czysto formaln膮. Zrozumiano? Nic si臋 za tym nie kryje. Po prostu istniej膮 rzeczy, kt贸re w ko艂ach oficerskich nie istniej膮. Kapujecie? A to znaczy, dla tych durni贸w, kt贸rzy nie kapuj膮: podporucznik Barkow umar艂 艣mierci膮 normaln膮, 艣mierci膮 偶o艂niersk膮, 偶e tak powiem. By艂 to nieszcz臋艣liwy wypadek, to nie ulega najmniejszej w膮tpliwo艣ci. Kto jest innego zdania, ten nie zrozumia艂 jeszcze, co to znaczy by膰 oficerem. I ten b臋dzie mia艂 ze mn膮 do czynienia! W Prrrawo zwrrrot! Biegiem marsz! Interludium I 铆yciorys Porucznika Karla Kraffta czyli: K艂opoty cz艂owieka uczciwego "Nazywam si臋 Karl Krafft. Urodzi艂em si臋 8 listopada 1916 roku w Policach pod Szczecinem na Pomorzu jako syn inspektora pocztowego Josepha Kraffta i jego 艣lubnej 偶ony Margarety, z domu Panzer. Dzieci艅stwo sp臋dzi艂em w swoim mie艣cie rodzinnym." Niebo jest ciemne; prawie zawsze jest ciemno - i cz臋sto pada deszcz. Moje oczy s膮 szare, a lustro, w kt贸rym je widz臋, nie b艂yszczy. Ziemistoszare s膮 domy na ulicy, i szara jak popi贸艂 jest twarz mego ojca. Kiedy obejmuj臋 matk臋, r臋ce moje prze艣lizguj膮 si臋 nad jej czo艂em; Jej w艂osy s膮 twarde i suche, szare jak stare srebro, prawie tak szare, jak o艂贸w. Kiedy pada deszcz, p艂yn膮 po ulicach m臋tnoszare, mlecznoszare strugi wody. Op艂ukuj膮 bose stopy a偶 do kostek. Nasze r臋ce babrz膮 si臋 w piasku, w ziemi ogrodowej i b艂ocie ulicznym, miesz膮 to wszystko, klepi膮, a偶 robi si臋 z tego ciastowata masa. Tak powstaj膮 wa艂y. A woda si臋 spi臋trza, uspokaja, rozszerza, zalewa chodnik, zagra偶a piwnicom. Ludzie wymy艣laj膮 nam, a my si臋 艣miejemy; potem rozdeptujemy tamy i uciekamy - a偶 nie wida膰 ju偶 i nie s艂ycha膰 pomstuj膮cych ludzi. Znowu p艂ynie woda. Tym razem jest to rzeka na skraju miasta, zwana Odr膮. Jej fale, ss膮c i dr膮偶膮c, pr膮 naprz贸d po艣r贸d piasku i ziemi, porywaj膮 je z sob膮 - a my gapimy si臋 na t臋 kipiel. Sk艂adamy du偶e banknoty z wieloma zerami na go艂ych kolanach i zamieniamy je w papierowe okr臋ty. A one p艂ywaj膮; ta艅cz膮, ko艂ysz膮c si臋 na wszystkie strony, kr臋c膮 si臋 jak pijane, staj膮 w poprzek - ale p艂ywaj膮. Papier, kt贸ry jest pieni膮dzem, 艣wietnie si臋 do tego nadaje. "Pieni膮dze nadaj膮 si臋 ju偶 tylko do podcierania ty艂ka!" M贸wi to cz艂owiek, kt贸ry jest moim wujkiem. "Nie - m贸wi ojciec - tak nie jest!" - "Wszystko, co wydrukowane i zapisane, kr贸tko m贸wi膮c: wszystko, co jest papierem - m贸wi wujek - nadaje si臋 tylko do podcierania ty艂ka." - "Nie wolno ci tak m贸wi膰! - wo艂a ojciec oburzony. - W ka偶dym razie nie w obecno艣ci dzieci." Ojciec nigdy du偶o nie m贸wi. Matka nie m贸wi prawie wcale. W naszym ma艂ym domku jest zawsze bardzo cicho. Tylko kiedy mowa jest o czym艣, co ojciec nazywa "wy偶szymi sprawami", potrafi si臋 zapala膰 - o ojczy沤nie na przyk艂ad albo o poczcie. "To, co wielu ludzi kocha i szanuje - m贸wi ojciec - na pewno godne jest mi艂o艣ci i szacunku. Zapami臋taj to sobie, synu m贸j." A potem ojciec staje na baczno艣膰, w naszym ma艂ym ogr贸dku, bo obok przechodzi kierownik poczty pan Gieblemeier. "Bardzo 艂adnie, panie Krafft! - wo艂a pan Giebelmeier do mego ojca. - Naprawd臋 bardzo 艂adnie, pa艅skie kwiaty stoj膮 wyprostowane jak 偶o艂nierze. Jest na co popatrze膰. Tylko tak dalej, Krafft!" "Otynkujemy nasz domek - m贸wi ojciec po d艂ugim namy艣le. - 铆eby by艂o na co popatrze膰!" Nast臋pnie ojciec kupuje farb臋 wapienn膮, glin臋 do wi膮zania i dwa p臋dzle do malowania - ten mniejszy jest dla mnie. A potem zaczynamy malowa膰. Na b艂臋kitno - b艂臋kitno jak niebo. A potem znowu przechodzi ko艂o nas pan kierownik poczty, ten Giebelmeier, i m贸wi: "Co pan robi, Krafft? Co to ma znaczy膰?" - "Upi臋kszam, panie kierowniku", m贸wi ojciec i staje na baczno艣膰. "Nie mo偶e pan przecie偶 czego艣 takiego robi膰 - m贸wi Giebelmeier stanowczo - to zanadto rzuca si膮 w oczy, po prostu jest za bardzo wyzywaj膮ce, cz艂owieku. Gdyby pan przynajmniej wzi膮艂 偶贸艂ty kolor, kolor naszej poczty, to bym jeszcze ewentualnie rozumia艂, ale b艂臋kit! To po prostu krzyczy! W ka偶dym razie mog臋 tylko jedno powiedzie膰: nie jest to post臋powanie w艂a艣ciwe jak na mojego urz臋dnika." "Tak jest, panie kierowniku", powiada ojciec. A kiedy Giebelmeier ju偶 sobie poszed艂, ojciec m贸wi do mnie: "By艂 oficerem rezerwy, rozumiesz?" - "Nie rozumiem - powiadam - bo co oficer rezerwy ma wsp贸lnego z tynkowaniem domu?" - "P贸沤niej - m贸wi ojciec - zrozumiesz i to." Nasz dom pozostaje szary. "Od 1922 roku chodzi艂em do o艣mioklasowej szko艂y ludowej w moim mie艣cie rodzinnym i ze 艣rednimi wynikami przechodzi艂em z klasy do klasy." Moje ksi膮偶ki s膮 zniszczone i podarte. Pe艂no w nich plam od moich r膮k, poc膮cych si臋 i niezupe艂nie czystych. S膮 pomazane o艂贸wkami; o艂贸wki podkre艣la艂y, robi艂y znaki, dopisywa艂y s艂owa, malowa艂y r贸wnie偶 figurki m臋偶czyzn - a raz nawet kobiet臋, tak膮, jak膮 widzia艂em na 艣cianie ubikacji na dworcu: z rozkraczonymi nogami i piersiami wielkimi jak g贸ry. Zawsze kiedy ogl膮dam ten rysunek, wstyd mi - to nie jest dobry rysunek. Rysunek 贸w widzi jeden z naszych nauczycieli, kt贸ry nazywa si臋 Grabowski, a kt贸rego nazywamy zawsze "Kijem", bo najwyra沤niej nie mo偶e si臋 rozsta膰 ze swoj膮 trzcink膮. "Popatrz, popatrz, co za prosiak! - m贸wi Kij rado艣nie i wywija mi trzcink膮 przed nosem. - Ma艂a zepsuta 艣winka, co?" - "Odrysowa艂em to - m贸wi臋. - To jest namalowane na 艣cianie ubikacji na dworcu." - "Popatrz, popatrz - m贸wi Kij - Ogl膮dasz wi臋c nieprzyzwoite rysunki w ubikacjach?" - "Oczywi艣cie - m贸wi臋 - to przecie偶 ca艂kiem naturalne." - "Ch艂opaczku - m贸wi Kij - ja ci臋 teraz naucz臋, co jest naturalne. K艂ad沤 si臋 tam na 艂awce. Nadstaw ty艂ek. O tak, dobrze." A potem bije mnie swoj膮 trzcin膮 tak d艂ugo, a偶 dostaje zadyszki. "Tak - powiada - to b臋dzie dla ciebie nauczka, smarkaczu!" A ja my艣l臋 sobie: Tak to b臋dzie dla mnie nauczka - wi臋cej ju偶 takiego rysunku u mnie nie znajdziesz. "B膮d沤 zawsze pos艂uszny - m贸wi ojciec - pos艂uszny wobec Boga i wobec w艂adz. W贸wczas b臋dziesz mia艂 spokojne sumienie i zapewnion膮 przysz艂o艣膰." Ale nowe w艂adze pozbawiaj膮 go chleba, bo by艂 pos艂uszny starym w艂adzom. "Musisz si臋 nauczy膰 kocha膰 - m贸wi matka. - Przyrod臋, zwierz臋ta, a tak偶e ludzi. W贸wwczas b臋dziesz zawsze wes贸艂 i b臋dziesz m贸g艂 patrze膰 w przysz艂o艣膰 z ufno艣ci膮." Ale kiedy na ojca spada to nieszcz臋艣cie, matka ci膮gle p艂acze. A jej spos贸b kochania niekiedy mnie smuci. Odt膮d ju偶 nigdy nie jest weso艂a ani dobrej my艣li. Nawet wtedy nie, kiedy ojciec ma okazj臋 by膰 pos艂usznym r贸wnie偶 nowym w艂adzom. On w ka偶dym razie jest bardzo dumny z tego. Twarze nauczycieli s膮 podobne do siebie, bo ich usta wykonuj膮 te same ruchy; s艂owa, jakie formuj膮, brzmi膮 g艂adko i okr膮g艂o i wszystkie ju偶 kiedy艣 by艂y gdzie艣 zapisane. R臋ce ich r贸wnie偶 s膮 podobne do siebie, maj膮 przewa偶nie skrzywione palce, trzymaj膮 w nich kawa艂ek kredy, obsadk臋, linijk臋 albo kij. Tylko jeden nauczyciel jest inny. Nazywa si臋 Schenkenfeind. Zna na pami臋膰 wiele wierszy, a ja ucz臋 si臋 wszystkich, kt贸re on cytuje. I jeszcze paru innych. To mi nie przychodzi zbyt trudno, a Schenkenfeind nie sk膮pi mi uznania. Znam na pami臋膰 nawet wiersz o bitwie pod Leuthen - ma pi臋膰dziesi膮t dwie zwrotki. I Schenkenfeind m贸wi: "Wybitne dzie艂o!" A ja mu wierz臋, bo jest tak g艂臋boko o tym przekonany. Sam zreszt膮 ten poemat napisa艂. Nauczycielka, kt贸ra nazywa si臋 Scharf, przysiada si臋 do mnie na 艂awk臋. Jest mi臋kka i ciep艂a - jej cia艂o wydaje si臋 by膰 z gumy, a mnie ogarnia przemo偶na ch臋膰, 偶eby j膮 dotkn膮膰 i przekona膰 si臋, czy naprawd臋 jest z gumy. Ale nie robi臋 tego - siedzi bowiem tu偶 przy mnie i czuj臋 zapach jej potu. Odsuwam si臋 od niej, mdli mnie. "Duszno - m贸wi臋 - co艣 艣mierdzi." Wstaje gwa艂townie i od tego czasu ju偶 wi臋cej na mnie nie patrzy. Bardzo dobrze - nie lubi臋 jej. W wiele dni p贸沤niej widz臋 j膮 wieczorem w parku. Chcia艂em 艂apa膰 robaczki 艣wi臋toja艅skie. Ale na 艂awce widz臋 w ciemno艣ciach pann臋 Scharf. Le偶y tam z nauczycielem, z Schenkenfeindem, kt贸ry przecie偶 pisze tak wielkie, d艂ugie i wznios艂e poematy. To, co m贸wi teraz, brzmi ca艂kiem inaczej. M贸wi rzeczy, jakie zwykle m贸wi tylko wo沤nica Meerkatz do swojej klaczy. W ka偶dym razie odchodzi mi ochota uczenia si臋 od niego. "Cz艂owiek musi si臋 uczy膰, je艣li chce si臋 przebi膰 przez 偶ycie", m贸wi Schenkenfeind. "Ja si臋 nie chc臋 uczy膰", powiadam. "Wolisz szpiegowa膰 - m贸wi Schenkenfeind - skradasz si臋 przez park i czatujesz na pary mi艂osne, ju偶 ja ci臋 znam!" - "Ja pana te偶 znam", powiadam. "Jeste艣 na wskro艣 zepsutym nicponiem - powiada Schenkenfeind - masz robaczywe i brudne my艣li, ale ja ju偶 to z ciebie wyp臋dz臋. Za kar臋 przepiszesz dziesi臋膰 razy wiersz "B膮d沤 zawsze wierny i uczciwy". A poza tym przeprosisz natychmiast pann臋 Scharf, twoj膮 nauczycielk臋." Ale ja jej nie przeprosi艂em. "Po uko艅czeniu szko艂y podstawowej chodzi艂em od 1930 roku do szko艂y handlowej w Szczecinie. P贸沤niej pracowa艂em w rachubie maj膮tku Varsen pod Policami, gdzie zajmowa艂em si臋 przede wszystkim sporz膮dzaniem list p艂acy i wydawaniem ordynarii." Staruszka mieszkaj膮ca wysoko nad nami w izdebce na poddaszu mija mnie na klatce schodowej, schodzi w d贸艂, potem przystaje. Stoi. I nagle upada, jakby nogi z艂ama艂y si臋 jej jak zapa艂ki. Le偶y niczym t艂umoczek 艂achman贸w i nie rusza si臋. Powoli podchodz臋 do niej, nachylam si臋, kl臋kam na jedno kolano i ogl膮dam j膮. Oczy jej s膮 martwe i 偶贸艂te; w膮skie, suche, pop臋kane usta, okolone sieci膮 zmarszczek, te skurczone usta s膮 otwarte i nitka 艣liny ci膮gnie si臋 a偶 na brudn膮 pod艂og臋. Nie oddycha ju偶. K艂ad臋 r臋k臋 na jej zwi臋d艂ej piersi, tam, gdzie cz艂owiek ma serce. Nie bije ju偶. Kierownik Giebelmeier obsztorcowuje mojego ojca, przy ludziach, w hallu poczty, przez jaki艣 ekspress, kt贸ry nie zosta艂 dor臋czony na czas. Stoj臋, zupe艂nie przypadkowo, za filarem. A kierownik Giebelmeier ryczy, wymachuje dziko r臋kami i robi si臋 czerwony jak burak. Ojciec za艣 nie m贸wi ani s艂owa, stoi tylko: ma艂y, skurczony, dr偶膮cy. Ale na baczno艣膰. Patrzy nieco z ukosa w g贸r臋, na Giebelmeiera, kt贸ry stoi przed nim wyprostowany i dumny. I ryczy. Przez jaki艣 tam ekspress. A ojciec milczy pokornie. Wieczorem ojciec siedzi w domu milcz膮cy jak zawsze. 铆膮da piwa. Wypija je w milczeniu. 铆膮da jeszcze jednego piwa. I jeszcze jednego. "Karl - powiada ojciec do mnie - prawdziwy m臋偶czyzna musi by膰 dumny, musi mie膰 sw贸j honor. Honor to wa偶na rzecz, decyduj膮ca. Trzeba go zawsze broni膰, rozumiesz! Nigdy nie da膰 si臋 zastraszy膰, kiedy si臋 ma racj臋. Tyle przynajmniej cz艂owiek jest winien swemu m臋skiemu honorowi." - "E tam - powiadam - czasem trzeba milcze膰 i schowa膰 obraz臋 do kieszeni, cho膰by dla 艣wi臋tego spokoju." - "Nigdy - m贸wi ojciec wzburzony - nigdy, s艂yszysz! Bierz przyk艂ad ze mnie, synu m贸j. Mia艂em dzisiaj na poczcie starcie z kierownikiem z tym Giebelmeierem. Ten ci zacz膮艂 z wysoka! Ale nie wysz艂o mu to na dobre. Zjecha艂em go, zjecha艂em jak si臋 patrzy." - "Dobrze ju偶, ojcze", m贸wi臋 i wychodz臋. Wstyd mi za niego. Trzymam w d艂oni r臋k臋 mego przyjaciela Heinza. R臋ka ta jest zimna, lodowatozimna. Podnosz臋 jego g艂ow臋 ku sobie, przechylam j膮 nieco na bok i patrz臋 na roztrzaskan膮 czaszk臋, na wodnist膮 krew i wylewaj膮cy si臋 m贸zg, 偶贸艂ty i szary. Delikatnie k艂ad臋 z powrotem g艂ow臋 mego przyjaciela na ziemi; r臋ce moje lepi膮 si臋 od kleikowatej krwi. A potem ogl膮dam bro艅 le偶膮c膮 na ziemi - karabin wz贸r 98, i pocisk, mia艂 odpi艂owany szpic. Przyjaciel m贸j nie chcia艂 ju偶 d艂u偶ej 偶y膰. Ile to r贸偶nych rzeczy musi si臋 sta膰, my艣l臋 sobie, 偶eby cz艂owiek nie chcia艂 ju偶 d艂u偶ej 偶y膰? I ta my艣l nie daje mi spokoju. Dziewczyna przyciska si臋 do mnie; czuj臋 j膮 poprzez gruby materia艂 mego ubrania. Nie widz臋 nic poza blaskiem jej oczu, ale czuj臋 jej oddech, jej wilgotne usta, i r臋ce moje 艣lizgaj膮 si臋 po jej plecach i uderzaj膮 o deski p艂otu, do kt贸rego j膮 przycisn膮艂em. Zalewa mnie fala gor膮cej krwi, i nie wiem ju偶, co robi臋. Potem nachodzi mnie wielkie znu偶enie, i s艂ysz臋 g艂os, kt贸ry pyta: "Jak si臋 w艂a艣ciwie nazywasz?". "By艂o dwie艣cie cetnar贸w kartofli", m贸wi臋 do rendanta. Ten nie patrzy na mnie i m贸wi jakby nigdy nic: "By艂o sto cetnar贸w. Kapujesz pan?" - "Nie kapuj臋 - m贸wi臋. - Dostarczono dwie艣cie cetnar贸w." - "Ale zaksi臋guje si臋 tylko sto - m贸wi rendant. - Zaksi臋guje si臋 to, co ja ka偶臋. Jasne? S艂ysza艂 pan kiedy o ci臋偶kiej sytuacji w rolnictwie, Krafft? Pomy艣la艂 pan cho膰 z raz o tym, 偶e trzymamy si臋 ju偶 ledwo_ledwo? I chce pan pa艅stwu, akurat temu pa艅stwu! wpakowa膰 w paszcz臋 ci臋偶ko zapracowane pieni膮dze? To czyste samob贸jstwo. A wi臋c - sto cetnar贸w! Niech pan pisze." - "Niech sobie pan sam pisze - m贸wi臋 i podsuwam mu dokumenty. - A mnie niech pan b臋dzie 艂askaw nie zawraca膰 g艂owy jakim艣 tam gadaniem o ci臋偶kiej sytuacji!" - "Krafft - m贸wi na to rendant - obawiam si臋, 偶e si臋 pan nie nadaje do tego zawodu. Nie potrafi si臋 pan podporz膮dkowywa膰. Nie my艣li pan solidarnie." - "Nie b臋d臋 prowadzi艂 fa艂szywej ksi臋gowo艣ci", powiadam. "Panie - powiada rendant - czy pan mi insynuuje, 偶e dopuszczam si臋 defraudacji? Niech pan spojrzy - co tu napisane? Co ja tu zapisa艂em? Dwie艣cie! no widzi pan, chcia艂em pana tylko wypr贸bowa膰. I nie mog臋 oczywi艣cie tolerowa膰, 偶eby mnie podejrzewano i oskar偶ano o takie rzeczy. Z panem nie mo偶na wsp贸艂pracowa膰. Wyci膮gn臋 z tego konsekwencje!" "Tw贸j syn Karl - m贸wi wujek do ojca, kiedy siedzimy wieczorem razem - widocznie jeszcze nie zrozumia艂 ducha czasu. Chodzi za ma艂o do ko艣cio艂a i nic nie robi w tym kierunku, 偶eby za艂o偶y膰 rodzin臋. Dlatego przychodz膮 mu niepotrzebne my艣li do g艂owy. Najlepiej, 偶eby go wzi臋li natychmiast do wojska. Tam mu dadz膮 szko艂臋." "W 1937 roku rozpocz膮艂em s艂u偶b臋 wojskow膮. Po dw贸ch latach otrzyma艂em awans do stopnia kaprala i zosta艂em zwolniony do rezerwy, ale ju偶 wkr贸tce potem, latem 1939, powo艂ano mnie ponownie. Od wybuchu wojny pozostawa艂em w sk艂adzie wojsk walcz膮cych, po zako艅czeniu kampanii polskiej zosta艂em awansowany do stopnia plutonowego, a po zako艅czeniu kampanii francuskiej do stopnia podporucznika. Podczas kampanii rosyjskiej dowodzi艂em kompani膮 374 pp, otrzyma艂em awans do stopnia porucznika, a na pocz膮tku stycznia 1944 odkomenderowany zosta艂em do szko艂y wojennej. Posiadam nast臋puj膮ce odznaczenia: Krzy偶 铆elazny I klasy, Krzy偶 铆elazny II klasy, Srebrne okucie za walk臋 wr臋cz, Oksydowan膮 odznak臋 za rany." Kapral Reinshagen, instruktor szkol膮cy nas poborowych, ma rzeczywi艣cie kwalifikacje - jest urodzonym 偶o艂nierzem. Energiczny, w艂adczy i oddany wojsku cia艂em i dusz膮, ale prochu nie wynalaz艂. Tak na przyk艂ad zna dok艂adnie regulamin musztry, wiele innych jednak nie. Tu za to ja si臋 dobrze orientuj臋, przede wszystkim je艣li idzie o r贸偶ne przepisy regulaminowe, prawo do za偶ale艅 i traktowanie podw艂adnych. Cytuj臋 je od czasu do czasu, czego on bardzo nie lubi. Nast臋puj膮 wnioski praktyczne - wr臋czam mu starannie wypracowane obszerne za偶alenie. Na niego! Celem dalszego przekazania drog膮 s艂u偶bow膮. Najpierw ryczy, jakby go nadziewali na ro偶en. Potem 艂agodnieje i okazuje nawet przyjazne uczucia. "Tego mi przecie偶 nie zrobicie" - powiada poczciwie. "Je艣li pan si臋 b臋dzie przyzwoicie zachowywa膰, to nie", powiadam. Obiecuje, 偶e si臋 b臋dzie przyzwoicie zachowywa艂. W rzadkich wolnych chwilach dziewcz臋ta - przewa偶nie podrywane w knajpie "Przysta艅 W臋dkarza": s艂u偶膮ce, sprzedawczynie, maszynistki. Par臋 ta艅c贸w, par臋 kieliszk贸w likieru, kr贸tki spacer do pobliskiego parku - a tam szybkie, ale gruntowne zaspokojenie. Znowu do knajpy, jeszcze troch臋 ta艅ca, sp艂ukanego piwem, a potem koszary. A偶 do nast臋pnej soboty. Potem Ewa_Maria. C贸rka urz臋dnika. Poznana w kinie - jaki艣 film z barczyst膮 kobiet膮 o lwiej grzywie, kt贸ra ma m臋ski g艂os i zawodzi piosenki mi艂osne. Odmiana pilnie wskazana - na szcz臋艣cie Ewa_Maria siedzi obok mnie. Zabiera mnie potem do siebie do domu - czyste, kulturalne mieszkanie; solidne. Rodzice wyjechali. Cudowne beztroskie godziny. Dziwnie upajaj膮ce uczucie szcz臋艣cia. Kiedy wracam p贸沤no - bardzo p贸沤no - do koszar, chce mi si臋 g艂o艣no 艣piewa膰. Taki jestem szcz臋艣liwy! Ale ta noc si臋 ju偶 nie powtarza - przynajmniej nie ze mn膮. "Nie b膮d沤my sentymentalni", m贸wi. "Ale偶 ja ci臋 kocham!", wo艂am. Pierwszy raz w 偶yciu m贸wi臋 co艣 takiego. "Inni mi to te偶 m贸wi膮", wyja艣nia Ewa_Maria. I odchodzi; z innym. Stoj臋 noc膮 na ulicy naszego miasteczka garnizonowego i ws艂uchuj臋 si臋 w ciemno艣膰. Podnosz臋 g艂ow臋 i widz臋 przyt艂umione 艣wiat艂o za zas艂oni臋tymi oknami. Kiedy zamykam oczy, widz臋 j膮 przed sob膮, i wszystko, co robi, wszystko, co si臋 z ni膮 dzieje, widz臋 jej u艣miech, w kt贸rym rozb艂yskuje jednocze艣nie szcz臋艣cie, rozkosz i l臋k, widz臋 jej dr偶膮ce, po偶膮dliwe i udr臋czone usta, widz臋 jej piersi, kt贸re zakrywa r臋kami, widz臋 jej pi臋knie sklepione cia艂o. I zamykam oczy i widz臋 siebie obok niej - w owej jedynej, nie powt贸rzonej ju偶 nigdy nocy. I powiadam sobie: "Nigdy wi臋cej nie powiem kobiecie, 偶e j膮 kocham. Nigdy wi臋cej" Potem jest wojna. Przede mn膮 kuli si臋 za studni膮 jaki艣 m臋偶czyzna; skr臋ca si臋, jak gdyby mia艂 b贸le i cierpia艂 bezg艂o艣nie. W艂osy mu wystaj膮 spod czapki. Jest w nim strach, a cia艂o i odzie偶 lepi si臋 od brudu. Widz臋 go ponad muszk膮 mego karabinu, jakie艣 sze艣膰dziesi膮t metr贸w przed sob膮, i lufa mojej broni podnosi si臋 na wysoko艣膰 jego g艂owy, wycelowana w skro艅, nad kt贸r膮 mierzwi膮 si臋 rozczochrane w艂osy. Powoli zgina si臋 palec wskazuj膮cy mojej prawej r臋ki - ale nie mog臋 wystrzeli膰. Nie mog臋! Lecz cz艂owiek przy studni strzela. I obok mnie drgn膮艂 cz艂owiek, przez kilka sekund ma oczy utkwione w pr贸偶ni臋, potem tryska mu mi臋dzy oczami krew, i cz艂owiek 贸w zwala si臋 na ziemi臋. "Masz tu jeden chleb poza przydzia艂em", m贸wi do mnie plutonowy Taschenmacher. "Nie chc臋 tego chleba", powiadam. Plutonowy Taschenmacher kaza艂 zw臋dzi膰 z ci臋偶ar贸wki dwa tuziny bochenk贸w chleba - na prywatny u偶ytek. "Chod沤, chod沤 - m贸wi dobrodusznie, potrafi by膰 bardzo dobroduszny, kiedy chce - nie b臋dziesz nam przecie偶 psu艂 zabawy, bierz偶e ten chleb. Za to mo偶esz mie膰 niejedno, nawet gwarantowan膮 dziewic臋, je艣li ci na tym zale偶y. Dam ci nawet adres na dodatek, taki ze mnie wspania艂omy艣lny cz艂owiek." - "Nie wchodzi w rachub臋", m贸wi臋. Teraz jest on ju偶 o wiele mniej dobroduszny. "Cz艂owieku - powiada - czy艣 ty z byka spad艂? Czego ty w艂a艣ciwie chcesz? Dwa bochenki? No, niech ci b臋dzie." - "Nie", powiadam. "A wi臋c trzy bochenki - m贸wi w艣ciek艂y - ale to ju偶 moje ostatnie s艂owo." - "铆膮dam - m贸wi臋 - 偶eby te dwa tuziny chleb贸w wr贸ci艂y tam, gdzie by膰 powinny. To moje ostatnie s艂owo. Je艣li nie, z艂o偶臋 raport." Kln膮c, plutonowy Taschenmacher za艂adowuje na w贸z dwa tuziny chleb贸w, i to w艂asnor臋cznie. Dziecko chce podej艣膰 do mnie, podnosi r膮czk臋 i otwiera usteczka. Ale oficer wyp臋dza je, dziecko, i matk臋 te偶. Potem ka偶e podpali膰 gospodarstwo, rzekomo po to, 偶eby oczy艣ci膰 pole ostrza艂u. Obrzydliwe, podryguj膮ce 艂agodnie k艂臋by dymu pe艂zn膮 prosto na mnie, kipi膮 偶贸艂ci膮 o odcieniu ropy i jadowit膮 zieleni膮, op艂ywaj膮 moj膮 twarz. Stoj臋 bez ruchu i usi艂uj臋 nie oddycha膰; s艂ysz臋 d艂awi膮cy p艂acz kobiety i zadyszany oddech dziecka. Ale nie ruszam si臋 i nie oddycham. "Trzeba zabija膰, 偶eby nie zosta膰 zabitym - m贸wi oficer. - Takie jest prawo wojny i nikt nie jest w stanie go omin膮膰." "Odwied沤 moj膮 kochan膮 偶on臋 - powiedzia艂 do mnie kolega. - Zabierz t臋 paczk臋 dla niej, uda艂o mi si臋 zaoszcz臋dzi膰 par臋 racji. Pozdr贸w j膮 ode mnie i powiedz jej, 偶e zawsze o niej my艣l臋." A potem siedz臋 naprzeciwko ukochanej 偶ony mego kolegi. Opowiadam jej o nim, ona si臋 cieszy, pijemy. Chc臋 wyj艣膰, lecz ona mnie nie puszcza. "Teraz, kiedy si臋 nam tu tak przyjemnie siedzi", powiada. W pokoju jest ciep艂o, coraz cieplej, i ona m贸wi: "Niech si臋 pan wygodniej rozgo艣ci, tak si臋 nam przyjemnie siedzi". No wi臋c dobrze, zdejmuj臋 kurtk臋 mundurow膮. Ale po co ona zdejmuje zaraz bluzk臋, i po艅czochy na dodatek? Aha, jest gor膮co, a nam si臋 tak przyjemnie siedzi, jak ona ci膮gle powtarza, a poza tym ma do mnie zaufanie. To mi si臋 podoba i na t臋 intencj臋 pijemy. A potem ona nagle m贸wi, przysuwaj膮c si臋 do mnie bli偶ej: "Czy ty zawsze tak d艂ugo czekasz? Albo mo偶e ju偶 zapomnia艂e艣, jak to si臋 robi? Albo mo偶e ci si臋 nie podobam?" - "Nie - powiadam - nie podobasz mi si臋." A potem bij臋 j膮 w t臋 艂adn膮, g艂upi膮, po偶膮dliw膮 twarz. "Teraz jest pan oficerem - m贸wi do mnie dow贸dca. - Mam nadziej臋, 偶e si臋 pan oka偶e godnym tej promocji, podporuczniku Krafft." - "B臋d臋 si臋 stara艂", m贸wi臋. Stu dwudziestu 偶o艂nierzy - podleg艂ych mi, powierzonych mi, zdanych na mnie. Maszeruj臋 z nimi, 艣pi臋 po艣r贸d nich, dzielimy si臋 wsp贸lnie jedzeniem, papierosami, za艂atwiamy obok siebie potrzeby naturalne i zabijamy razem: rami臋 przy ramieniu, dzie艅 i noc, miesi膮c za miesi膮cem. Kilku mnie opuszcza, dochodz膮 nowi - sporo umiera. Umieraj膮 przypadkowo, na podstawie rozkaz贸w lub dlatego, 偶e nie chc膮 d艂u偶ej 偶y膰. 艣mier膰 jest zawsze z nami. Ale o mnie si臋 tylko ociera. Aby mnie oszcz臋dzi膰. Je艣li tak - to po co? "Teraz zosta艂 pan ju偶 nawet porucznikiem, Krafft - m贸wi do mnie dow贸dca. - Mam nadziej臋, 偶e oka偶e si臋 pan godnym tego awansu." On to m贸wi, ja s艂ucham, ale nic mu nie odpowiadam. Co to znaczy - godny? Ojczyzna - czy raczej to, co si臋 nazywa ojczyzn膮: miasteczko, niegdy艣 ma艂e, troch臋 senne, zmieni艂o si臋 wprost nie do poznania. Wyros艂a tu jak spod ziemi elektrownia wodna. Zbiorniki i rury na przestrzeni ca艂ych kilometr贸w kwadratowych. Do tego osiedla, dla in偶ynier贸w. I baraki, dla robotnik贸w i pracownik贸w umys艂owych. I baraki mieszkalne na Odrze, stare 艂odzie, p艂ywaj膮ce stodo艂y dla robotnik贸w niekwalifikowanych i obcokrajowc贸w. Od czasu do czasu kilku z nich ko艂ysze si臋 na stryczku na widocznym z daleka przednim pok艂adzie - za sabota偶, szpiegostwo, dywersj臋 i jak to si臋 tam wszystko nazywa. W艣r贸d nich 偶yj膮 organa nadzoru i bezpiecze艅stwa. I wreszcie dwana艣cie baterii przeciwlotniczych naoko艂o. A koniec tego wszystkiego: bomby! Jedna jedyna noc, dok艂adnie trzydzie艣ci pi臋膰 minut, i ma艂a ojczyzna przesta艂a istnie膰. I rodzice nie 偶yj膮. Lata znaczone przez kampanie wojskowe i kobiety; trupy i mi艂o艣膰; mord i seks. Polska, zachodnie przedmie艣cie Warszawy: na p贸艂 zw臋glona, 艣mierdz膮ca rudera, w niej kobieta imieniem Ania - czas trwania: dwa dni. Francja, Pary偶, jaki艣 hotelik na Montmartrze, nie opodal kr臋ci si臋 Raymonde - czas trwania: cztery noce w ci膮gu sze艣ciu tygodni. Rosja, Jasna Polana, w pobli偶u Tu艂y, gdzie 偶y艂 To艂stoj, w muzeum dziewczyna, kt贸rej imienia nie pami臋tam - czas trwania: dwadzie艣cia minut. Wszystko to za 偶ywno艣膰, w贸dk臋, przepustki. Prawie zawsze potem wstr臋t - wstr臋t do samego siebie. Nigdy nie kocha艂em naprawd臋 - nawet wtedy, gdy wchodzi艂y w gr臋 niemieckie dziewcz臋ta, na przyk艂ad raz w nocy w poci膮gu, na ci臋偶ar贸wce, kt贸r膮 wo偶ono 偶e艅sk膮 s艂u偶b臋 pomocnicz膮; w namiocie operacyjnym, kiedy lekarz odsypia艂 swoje pija艅stwo. I wreszcie dziewczyna, kt贸ra mnie niepokoi. Przyjemnie by膰 z ni膮 razem. Mo偶na jej tak偶e i potem patrze膰 w oczy. Ma dobry, wyzwalaj膮cy 艣miech. Nie ma w tym nic przygn臋biaj膮cego, nic, co by wywo艂ywa艂o obrzydzenie. Budzi si臋 we mnie nawet uczucie, kt贸re mo偶na by nazwa膰 t臋sknot膮. Albo powiedzmy: po偶膮daniem! Po偶膮danie bez 艂apczywo艣ci, rzecz niezwykle dziwna. W sumie niemal niepokoj膮ca - po tym wszystkim, co si臋 dzia艂o przez te lata. I co najgorsze: niejednokrotnie kusi mnie, 偶eby powiedzie膰 co艣, czego postanowi艂em nigdy wi臋cej nie m贸wi膰: kocham ci臋! I te偶 nigdy tego nie powiem! Ze wzgl臋du na ni膮 nie powiem. Dziewczyna ta nazywa si臋 Elfrieda Rademacher. 4 Trening oficerski przesuwa si臋 na p贸沤niej - Panowie - powiedzia艂 major Frey do zebranych oficer贸w - mam panom zakomunikowa膰, 偶e pan genera艂 zamierza po kolacji przeprowadzi膰 trening oficerski. - Pan genera艂 sam? - pad艂o z miejsca pytanie z ust uprzejmie u艣miechni臋tego kapitana Federsa. - Pan genera艂 wraz z ca艂ym korpusem oficerskim - sprostowa艂 major nie bez pewnej surowo艣ci w g艂osie. Frey nie lubi艂, 偶eby podw艂adni mu przerywali, kiedy m贸wi艂 - a ju偶 tym bardziej nie lubi艂, 偶eby go poprawiano. A ten kapitan Feders zachowywa艂 si臋 czasem tak, jak gdyby mia艂 monopol na ca艂膮 m膮dro艣膰 wojskow膮. No c贸偶, trzeba mu niejedno wybaczy膰. Bo po pierwsze, kapitan Feders by艂 bezsprzecznie najlepszym wyk艂adowc膮 taktyki w szkole. Po drugie, mia艂 ostry j臋zyk, kt贸rego si臋 wszyscy bali. A poza tym istnia艂a jeszcze ta strasznie przykra historia z jego 偶on膮. A wi臋c - nie nadeptywa膰 mu na odciski, mo偶liwie z daleka omija膰; Feders by艂 bowiem niebezpieczny. Niebezpieczny by艂 w ka偶dym razie zwyczaj Federsa stawiania szczerych pyta艅. Zawsze chcia艂 wszystko wiedzie膰. Chcia艂 nawet wiedzie膰, czy ten, kt贸remu stawia艂 pytanie, nic nie wie. - Czy podano temat treningu, panie majorze? - Nie - odpar艂 zapytany. - A przewidywany czas trwania treningu? - Te偶 nie - powiedzia艂 major Frey z lekk膮 irytacj膮. Tymi dwoma zupe艂nie niewinnie brzmi膮cymi pytaniami Feders udowodni艂 zgromadzonym oficerom, 偶e major nie jest niczym wi臋cej jak jednym ze zwyk艂ych ogniw w przekazywaniu rozkaz贸w - przynajmniej w zasi臋gu w艂adzy genera艂a Modersohna. - No pi臋knie - powiedzia艂 Feders - znowu zabawimy si臋 w przedszkole. W ka偶dym razie szanse na spokojn膮 noc r贸wnaj膮 si臋 zeru. Jak ju偶 genera艂 zabiera si臋 do treningu, to pr臋dzej nie spocznie, dop贸ki nie ustrzeli przynajmniej stada jeleni. Wypada mi wi臋c tylko powiedzie膰: smacznego, panowie! Zgromadzeni w hallu kasyna oficerowie szko艂y wojennej - dow贸dcy kurs贸w, dow贸dcy oddzia艂贸w, wyk艂adowcy taktyki i instruktorzy grup szkolnych, poza tym pracownicy administracji, planowania i organizacji, 艂膮cznie ponad czterdzie艣ci os贸b - mieli wygl膮d do艣膰 ponury. B艂yskawiczne decyzje genera艂a wisia艂y nad nimi jak chmury gradowe. B艂yszcza艂y r贸偶ne odznaczenia. Jak okiem si臋gn膮膰 ani jednej piersi, kt贸ra nie by艂aby udekorowana przynajmniej Krzy偶em 铆elaznym. Okucia za walk臋 wr臋cz, odznaki za zniszczenie czo艂g贸w, ordery za poszczeg贸lne kampanie, krzy偶e zas艂ugi i medale za wys艂ug臋 lat - to by艂o samo przez si臋 zrozumia艂e. Z艂oty Krzy偶 Niemiecki nie by艂 tu niczym nadzwyczajnym. Nad t膮 l艣ni膮c膮 wspania艂o艣ci膮 na og贸艂 powa偶ne, zamkni臋te twarze zawodowc贸w. A w oczach obawa, czasem tylko cie艅 troski, nader rzadko oboj臋tno艣膰. - Panowie - rzek艂 kapitan Feders - proponuj臋 po prostu zaczyna膰. W ko艅cu genera艂 te偶 zawsze zasiada punktualnie do sto艂u, bez wzgl臋du na to, czy wszyscy s膮 obecni. - To kiepski 偶art, panie kapitanie Feders - powiedzia艂 z nagan膮 w g艂osie major Frey, dow贸dca II kursu. Spo艣r贸d pozosta艂ych oficer贸w r贸wnie偶 nikt nie by艂 sk艂onny zdoby膰 si臋 na zrozumienie dla tego rodzaju dowcip贸w. Nawet w jaskrawym 艣wietle elektrycznym twarze ich by艂y pos臋pne. Najbardziej milcz膮ca by艂a ta grupa, kt贸ra sta艂a tu偶 przy drzwiach sali jadalnej. By艂y to ofiary codziennego porz膮dku, jaki obowi膮zywa艂 w zajmowaniu miejsc przy stole. Porz膮dek ten ustanawia艂 z wielk膮 drobiazgowo艣ci膮 i w wielkim trudzie adiutant z pomoc膮 kaprala, w cywilu profesora gimnazjum, przed ka偶dym posi艂kiem, zgodnie z dewiz膮: Ka偶dy oficer po kolei przy stole dow贸dcy! Nikomu nie by艂 oszcz臋dzony ten honor. Tylko czasami genera艂, ku gwa艂townemu zaniepokojeniu zainteresowanych, wyra偶a艂 specjalne 偶yczenia i sam dobiera艂 sobie wsp贸艂biesiadnik贸w. Tak w艂a艣nie rzecz si臋 mia艂a dzi艣. Pod kapitanem Katerem ugina艂y si臋 kolana, a 偶o艂膮dek grozi艂 buntem. Przewidziano bowiem dla niego miejsce po lewicy genera艂a. Znaczenie tego poci膮gni臋cia wyja艣nia艂a wywieszka z porz膮dkiem zajmowania miejsc: po prawicy genera艂a zasi膮艣膰 mia艂 s臋dzia wy偶szego s膮du wojennego Wirrmann. R贸wnie偶 dla porucznika Kraffta by艂o przewidziane miejsce - naprzeciw genera艂a. - No, panowie - rzek艂 kapitan Feders, zbli偶aj膮c si臋 z wyrazem zainteresowania na twarzy do ofiar dzisiejszego porz膮dku - jak si臋 czujecie? W ko艅cu nazwiska wasze znajduj膮 si臋 na karcie. - Ja jestem do艣膰 艂ykowaty - powiedzia艂 porucznik Krafft. - Nie艂atwy, zdaje si臋, do strawienia. - Gdybym ja by艂 genera艂em - powiedzia艂 Feders, mierz膮c Katera zaczepnie oczyma - wola艂bym dobrze przero艣ni臋t膮 piecze艅 z dzika. - Ale nie jest pan genera艂em - warkn膮艂 Kater z艂y. - Jest pan tu tylko wyk艂adowc膮 taktyki, i w dodatku 偶onatym. - Ale偶 panowie - wtr膮ci艂 s臋dzia wy偶szego s膮du wojennego pojednawczo. - Zupe艂nie nie wiem, o co wam chodzi! Porz膮dek zajmowania miejsc przy stole nie jest przecie偶 spraw膮 pa艅stwowej wagi. - Na og贸艂 nie - przyzna艂 mu racj臋 Feders. - Ale u naszego genera艂a nawet jedno kr贸tkie spojrzenie mo偶e by膰 wst臋pem do pogrzebu na koszt pa艅stwa. Trafi艂 pan na jednego z pa艅skich najwi臋kszych konkurent贸w, Wirrmann. Pan tylko interpretuje prawa. Genera艂 je ustanawia. - Ale nie dla mnie - powiedzia艂 Wirrmann i u艣miechn膮艂 si臋, jak mu si臋 zdawa艂o, z wy偶szo艣ci膮. * * * Na skinienie plutonowego - szefa kasyna zjawili si臋 ordynansi. Taskali wazy z zup膮. Pow臋drowali do jadalni. By艂 to znak, 偶e do kasyna zbli偶a si臋 genera艂 - kto艣, kto specjalnie pe艂ni艂 rol臋 czujki, widocznie ju偶 go dostrzeg艂. Teraz zamilkli nawet ci nieliczni, kt贸rzy dot膮d rozmawiali. Panowie oficerowie ustawili si臋 w szyku. Najni偶sze stopnie automatycznie usun臋艂y si臋 na dalszy plan, aby spojrzenie genera艂a mog艂o pa艣膰 najpierw na wy偶sze rangi. - Panowie, pan genera艂! - zawo艂a艂 major Frey. By艂o to zupe艂nie zb臋dne. Panowie stali ju偶 i tak jak skamieniali - duch dyscypliny zdawa艂 si臋 ich zamienia膰 w beton. Genera艂 major Modersohn nadchodzi艂 miarowym krokiem. Towarzyszy艂 mu adiutant, ale nikt nie zwraca艂 na niego uwagi. Oficerowie widzieli tylko genera艂a. Ten zatrzyma艂 si臋 dok艂adnie na krok przed progiem i z tego miejsca ogarn膮艂 taksuj膮cym spojrzeniem obecnych, jak gdyby zamierza艂 ich policzy膰 i ka偶dego z osobna zarejestrowa膰. Potem dopiero przy艂o偶y艂 r臋k臋 do daszka czapki i powiedzia艂: - Dobry wiecz贸r, panowie. - Dobry wiecz贸r, panie generale! - odpowiedzieli oficerowie ch贸rem. Genera艂 skin膮艂 g艂ow膮, bez wi臋kszego entuzjazmu, lecz kwituj膮co. Albowiem wsp贸艂brzmienie g艂os贸w w ch贸rze by艂o precyzyjne i dostatecznie dono艣ne. - Prosz臋 spocz膮膰 - powiedzia艂. Panowie bezzw艂ocznie us艂uchali tego wezwania, w ka偶dym razie wysun臋li lew膮 nog臋 troch臋 w bok i jednocze艣nie troch臋 w prz贸d, i przybrali ju偶 nieco swobodniejsz膮 postaw臋. Nikt jednak nie 艣mia艂 otworzy膰 ust. Nast臋pnie genera艂 Modersohn zdj膮艂 czapk臋, rozpi膮艂 i zdj膮艂 p艂aszcz, podaj膮c jedno po drugim stoj膮cemu sztywno w wyczekuj膮cej postawie ordynansowi. Z przyczyn zasadniczych nie pozwala艂 sobie pomaga膰 w tak przyziemnych czynno艣ciach. Oficerowie 艣ledzili ka偶dy ruch genera艂a w napi臋ciu. Zobaczyli, 偶e wyci膮gn膮艂 karteczk臋 zza mankietu, rozwin膮艂 j膮 i przeczyta艂. Wygl膮da艂o to prawie tak, jak gdyby zaznajamia艂 si臋 z jedn膮 z owych depesz, od kt贸rych zaczynaj膮 si臋 wojny. Wreszcie genera艂 podni贸s艂 wzrok i rzek艂: - Temat dzisiejszego treningu: Wielki po偶ar w koszarach. Tym samym og贸lna konsternacja dosz艂a do pierwszego punktu szczytowego. Podany temat bowiem naje偶ony by艂 najdzikszymi niespodziankami - do艣wiadczeni oficerowie wyczuli to natychmiast. Potrafili prowadzi膰 oddzia艂y do ataku, zajmowa膰 kompaniami nakazane pozycje i w razie potrzeby rozwija膰 w szyki marszowe ca艂e dywizje, ale po偶ar w koszarach - tego nie by艂o w ich programach szkoleniowych, nie mieli te偶 najmniejszego do艣wiadczenia w tej dziedzinie. - Czy zrobili艣cie ju偶 testamenty, panowie? - spyta艂 Feders uszcz臋艣liwiony, aczkolwiek 艣ciszonym g艂osem. - Boj臋 si臋, 偶e przy tym po偶arze niejeden si臋 usma偶y jak prosiak na ro偶nie. Zjawi艂 si臋 szef kasyna - co艣 w rodzaju starszego kelnera z pe艂nym wyszkoleniem wojskowym. Za nim dwaj ordynansi otworzyli rozsuwane drzwi, prowadz膮ce do sali jadalnej. Plutonowy zbli偶a艂 si臋 do genera艂a takim krokiem, jakby mia艂 stan膮膰 przed obliczem majestatu. Stan膮艂, wypi膮艂 pier艣, przy艂o偶y艂 palce do szw贸w spodni i powiedzia艂: - Melduj臋, panie generale, 偶e zupa podana! Modersohn lekko skin膮艂 g艂ow膮, w stosunku do ni偶szych podw艂adnych bowiem zachowywa艂 si臋 zawsze troch臋 kordialnie. Przeszed艂 przez szpaler ust臋puj膮cych mu z drogi czterdziestu sze艣ciu oficer贸w i uda艂 si臋 do jadalni. Oficerowie przydzieleni na dzi艣 do jego sto艂u post臋powali tu偶 za nim - ca艂a do艣膰 poka沤na reszta wp艂yn臋艂a za nimi do sali. Ci膮gle jeszcze nikt nie 艣mia艂 wyrzec s艂owa. Sala jadalna by艂a nie pozbawiona pewnego wielkoniemieckiego przepychu: jasnozielony, nieco wytarty dywan, 艣ciany wy艂o偶one boazeri膮 z imitacji forniru d臋bowego, nie bez g艂臋bszego sensu przyozdobione szlaczkiem w li艣cie d臋bowe; bia艂y niegdy艣 sufit z grub膮 sztukateri膮, przedstawiaj膮c膮 r贸wnie偶 li艣cie d臋bowe. Na 艣rodku sali zwisaj膮cy z sufitu 偶yrandol z mosi臋偶nej blachy i z fajansowymi 艣wiecami. Dooko艂a na 艣cianach portrety tak zwanych wodz贸w i m臋偶贸w stanu z najnowszego okresu historii Niemiec, imponuj膮cych rozmiar贸w - pod wzgl臋dem formatu - obraz贸w. A na g艂贸wnej 艣cianie portret co najmniej trzy razy tak du偶y: F~uhrer, w oleju. - Czujcie si臋 zupe艂nie swobodnie, panowie, jak zwykle. - Powiedzia艂 to st艂umionym g艂osem major Frey. Sprawy organizacyjne ni偶szego rz臋du genera艂 zwyk艂 pozostawia膰 oficerom stoj膮cym pod wzgl臋dem rangi o stopie艅 ni偶ej od niego. Oficerowie - swobodnie jak zwykle - rozdzielili si臋 na poszczeg贸lne sto艂y. Najbli偶ej genera艂a: dow贸dcy oddzia艂贸w wraz z wyk艂adowcami taktyki. Nast臋pnie instruktorzy grup szkolnych. Na koniec reszta: trzej intendenci, czyli oficerowie finansowi, dwaj lekarze, jeden in偶ynier z warsztat贸w remontowych szko艂y, jeden oficer do spraw specjalnych. Major Frey powiedzia艂: - Panie generale, melduj臋, 偶e korpus oficerski gotowy jest do kolacji. Genera艂 Modersohn skin膮艂 ledwo dostrzegalnie g艂ow膮 i usiad艂; czterdziestu sze艣ciu oficer贸w uczyni艂o to samo. Genera艂 si臋gn膮艂 po 艂y偶k臋, czterdziestu sze艣ciu oficer贸w r贸wnie偶. Genera艂 zamoczy艂 艂y偶k臋 w zupie, wszyscy obecni poszli za jego przyk艂adem. Siedzieli zrazu w milczeniu, je艣li nie bra膰 pod uwag臋 rozlegaj膮cego si臋 tu i 贸wdzie siorbania. Genera艂 bowiem nie powiedzia艂 dot膮d s艂owa ani te偶 nie udzieli艂 zezwolenia na rozmow臋. Od czasu do czasu Modersohn obrzuca艂 swoich oficer贸w badawczym spojrzeniem. Zauwa偶y艂 niewielu takich, kt贸rzy by jedli z przyjemno艣ci膮. Przyczyn膮 tego by艂a zapewne nie tylko cienka, md艂a kartoflanka. Oficerowie przygotowywali si臋 wewn臋trznie do maj膮cego nast膮pi膰 po kolacji treningu, do owego po偶aru w koszarach. To im psu艂o nieco apetyt. Dopiero gdy podano drugie danie, wo艂owin臋 z zielon膮 fasolk膮, genera艂 zacz膮艂 m贸wi膰. Zwr贸ci艂 si臋 do s臋dziego wy偶szego s膮du wojennego Wirrmanna. I cedz膮c s艂owa zapyta艂: - Wi臋c chce pan przej膮膰 drug膮 spraw臋 na moim terenie, nie uko艅czywszy jeszcze pierwszej? Wirrmann poczu艂 si臋 jak wyzwolony. Nareszcie pozwolono mu m贸wi膰. Rozrusza艂 si臋 od razu i rzek艂: - Dochodzenie przyczyn, kt贸re doprowadzi艂y do 艣mierci podporucznika Barkowa, pozostaje oczywi艣cie moim g艂贸wnym celem, panie generale. Co za艣 si臋 tyczy tego zgwa艂cenia... - Rzekomego zgwa艂cenia - skorygowa艂 go porucznik Krafft spokojnie, ale dobitnie. Genera艂 obrzuc艂 porucznika kr贸tkim badawczym spojrzeniem. Potem zabra艂 si臋 z powrotem do jedzenia. Nie ulega艂o jednak w膮tpliwo艣ci, 偶e s艂ucha uwa偶nie. S臋dzia wy偶szego s膮du wojennego pospiesznie ci膮gn膮艂 dalej: - A wi臋c dobrze, co si臋 tyczy tego rzekomego gwa艂tu, chcia艂em tylko odda膰 do dyspozycji moj膮 wiedz臋 fachow膮, przyj艣膰 z pomoc膮, co inspirowa艂 i powita艂 z rado艣ci膮 kapitan Kater, a co porucznik Krafft zdaje si臋 odrzuca膰. - Z uzasadnionych przyczyn - powiedzia艂 Krafft, nie daj膮c zbi膰 si臋 z tropu. - Bo jeszcze nic nie zosta艂o wyja艣nione, a tym bardziej udowodnione. - Pan wybaczy - wtr膮ci艂 Wirrmann - ale nie b臋d膮c prawnikiem nie mo偶e pan tego chyba oceni膰. - Mo偶liwe - powiedzia艂 Krafft niewzruszenie. - Tak si臋 jednak z艂o偶y艂o, 偶e mi powierzono ocen臋 tej sprawy, i dlatego oceniam j膮 tak, jak uwa偶am za s艂uszne. - Za stosowne - skorygowa艂 go genera艂. Nie podni贸s艂 jednak przy tym oczu znad talerza. Ca艂膮 sw膮 uwag臋 zdawa艂 si臋 po艣wi臋ca膰 kartoflowi, kt贸ry powoli rozgniata艂 widelcem. Wobec tego nieoczekiwanego wmieszania si臋 genera艂a do rozmowy jego wsp贸艂biesiadnicy na chwil臋 zamilkli. Kapitan Kater o ma艂o co nie ud艂awi艂 si臋 kawa艂kiem wo艂owiny. Wirrmann gor膮czkowo usi艂owa艂 rozgry沤膰 s艂owa genera艂a i wyci膮gn膮膰 z nich wnioski. Krafft by艂 jedynie zdumiony, 偶e Modersohn tak uwa偶nie s艂ucha艂 - prawdopodobnie nawet najl偶ejsze niuanse nie uchodzi艂y jego uwagi. - Tego rodzaju incydent, panie generale - powiedzia艂 wreszcie Wirrmann - wymaga moim zdaniem nieco innego traktowania ni偶 to, jakie jest w wojsku we zwyczaju. Dlatego poczuwa艂em si臋 po prostu do obowi膮zku przyj艣膰 panu kapitanowi Katerowi z pomoc膮. Tu przecie偶 nie chodzi o przest臋pstwa zdarzaj膮ce si臋 codziennie, jak odmowa wykonania rozkazu, okradanie kolegi czy dezercja, tu najdrobniejsze szczeg贸艂y mog膮 mie膰 decyduj膮ce znaczenie prawne. Do aktu gwa艂tu 艣ci艣le wed艂ug litery prawa nale偶膮 zasadniczo trzy rzeczy: sam akt sp贸艂kowania, stosowanie przemocy i brak zgody. We沤my na przyk艂ad taki moment, kt贸rego wa偶no艣ci laik zwykle nie docenia: bielizna. Powstaje pytanie: kto j膮 zdj膮艂? Jak silny stawiano przy tym op贸r? Czy w og贸le strona poszkodowana mia艂a na sobie bielizn臋; je偶eli nie, to od jakiego momentu? - Panie Wirrmann - powiedzia艂 genera艂 g艂osem co prawda nie podniesionym, ale ostrym jak brzytwa - jeste艣my przy stole. Usta s臋dziego wy偶szego s膮du wojennego zamkn臋艂y si臋 automatycznie, jakby by艂y na zawiasach. Jego i tak ju偶 w膮skie wargi by艂y teraz tylko jedn膮 kresk膮. S臋dzia zrobi艂 si臋 czerwony jak burak. Czu艂 si臋 bowiem jak sztubak skarcony przed ca艂膮 klas膮 - a to mu si臋 jeszcze nie zdarzy艂o od czas贸w pierwszej gimnazjalnej. Oficerowie najwyra沤niej napawali si臋 tym widokiem, aczkolwiek z nale偶yt膮 pow艣ci膮gliwo艣ci膮. Genera艂 niewzruszenie jad艂 dalej. Porucznik Krafft od艂o偶y艂 na bok n贸偶 i widelec i po raz pierwszy zacz膮艂 si臋 przygl膮da膰 Modersohnowi dok艂adniej: zobaczy艂 pod艂u偶n膮 kanciast膮 czaszk臋, szorstk膮 jak porowaty kamie艅, ale ukszta艂towan膮 wyra沤nie i przejrzy艣cie. Kilka g艂臋bokich zmarszczek, biegn膮cych od nozdrzy do ust i dalej do brody, granitowoszare oczy, wysokie czo艂o pod kr贸tko przystrzy偶onymi bia艂ymi w艂osami. Krafftowi przypomina艂 on w jaki艣 mglisty spos贸b szlachetnego, ale nieobliczalnego ogiera pruskiego. - Dzi臋kuj臋, panowie - powiedzia艂 genera艂 i wsta艂. - Dzi臋kujemy, panie generale! - zawo艂a艂 ch贸r oficer贸w. - Zapowiedziany trening - obwie艣ci艂 adiutant z zaaferowan膮 min膮 - odb臋dzie si臋 za pi臋tna艣cie minut w tej sali. * * * - Panie s臋dzio - zapyta艂 kapitan Feders uprzejmie - jak smakowa艂a panu kolacja? - Jak na m贸j gust troch臋 zbyt pieprzna - rzek艂 Wirrmann 艣miej膮c si臋, jak gdyby chcia艂 podkre艣li膰, 偶e ma poczucie humoru. Tylko 偶e ten 艣miech zabrzmia艂 bardzo sztucznie. Traktowa膰 siebie potrafi艂 tylko 艣miertelnie powa偶nie. Wi臋kszo艣膰 oficer贸w wycofa艂a si臋 do hallu, ju偶 cho膰by dlatego, 偶eby znikn膮膰 genera艂owi z pola widzenia. Skorzystali z przerwy, by szybko wypali膰 jeszcze papierosa. Pr贸bowali r贸wnie偶 zdoby膰 jakie艣 bli偶sze dane o tym treningu - naturalnie przede wszystkim od kapitana Federsa. - Panowie - broni艂 si臋 Feders - trafili艣cie pod niew艂a艣ciwy adres. Sk膮d偶e ja mam wiedzie膰, co si臋 robi podczas po偶aru w koszarach? Dopiero gdy b臋d臋 zna艂 bli偶sze szczeg贸艂y treningu, wpadn膮 mi mo偶e do g艂owy jakie艣 pomys艂y. Ale jasnowidzem jeszcze nie jestem, mimo 偶e jestem wyk艂adowc膮 taktyki w szkole wojennej. Niepok贸j w艣r贸d oficer贸w narasta艂. Unosi艂y si臋 nad nimi g臋ste k艂臋by dymu. Zagl膮dali przez otwarte drzwi do jadalni, kt贸r膮 ordynansi zamieniali w tej chwili w co艣 w rodzaju szk贸艂ki: na tylnym planie tablica, do tego dwie mapy na stojakach, przed nimi st贸艂 genera艂a - jak katedra. Sto艂y i krzes艂a oficer贸w by艂y ustawione jak 艂awy szkolne. - W ka偶dym razie - powiedzia艂 Wirrmann - ciesz臋 si臋, 偶e przynajmniej to mi zostanie oszcz臋dzone. - A jeszcze bardziej by si臋 pan cieszy艂, gdyby dosta艂 pan zezwolenie na wzi臋cie pod lup臋 tych trzech przedsi臋biorczych dziewoj, co? - Panie kapitanie Feders - rzek艂 Wirrmann karc膮co - chodzi mi o faktyczny przebieg sprawy, a nie o trzy podejrzane stworzenia p艂ci 偶e艅skiej. - Ale jednego od drugiego nie da si臋 przecie偶 oddzieli膰, kiedy pan bada zboczenia seksualne. - Panie kapitanie, ja jestem prawnikiem! - W艂a艣nie dlatego! - powiedzia艂 Feders weso艂o. - Gdyby by艂 pan medykiem, na przyk艂ad psychiatr膮 czy ginekologiem, to bym sobie mo偶e powiedzia艂: no c贸偶, to jego fach, jest do tego przyzwyczajony. Ale gdy zjawia si臋 prawnik, kt贸ry ci膮gn膮艂 dot膮d za j臋zyk tylko starych wojak贸w, a tu nagle musi zagl膮da膰 pod sp贸dnice trzem m艂odym dziewczynom - wtedy, szanowny panie, mog臋 si臋 tylko z niedowierzaniem pod艣miechiwa膰. - Ubolewam nad pa艅sk膮 wyobra沤ni膮 - powiedzia艂 Wirrmann ch艂odno. I mia艂 ochot臋 doda膰: genera艂 ma podobn膮. Milcza艂 jednak. Znosi艂 takie podejrzenia z godno艣ci膮 - ale ich nie zapomina艂. Przejrza艂 na wskro艣 ten typ oficera. Taki cz艂owiek jak ten Modersohn sprzyja艂 - 艣wiadomie czy nie艣wiadomie - ideom rozk艂adowym. Z zasady on, Wirrmann, musia艂 uwa偶a膰 takich ludzi za wysoce niebezpiecznych. - Nie ma pan zaufania do odpowiedzialnych organ贸w pa艅stwowych - powiedzia艂 jeszcze, zanim wyszed艂. Kapitan Feders popatrzy艂 w 艣lad za nim i powiedzia艂 przy tym: - Trzeba przyzna膰, 偶e g艂upi to on nie jest. Ale to nie zawsze jest zalet膮. * * * - Panowie s膮 proszeni na trening - og艂osi艂 adiutant. I panowie nie dali si臋 d艂ugo prosi膰. Oficerowie zgasili pospiesznie papierosy, przerwali rozmowy i udali si臋 do sali jadalnej - do szk贸艂ki dla elity oficerskiej. Usiedli na swoich miejscach i patrzyli wyczekuj膮co na genera艂a. Genera艂 Modersohn siedzia艂 przy swojej katedrze i pracowa艂. Wej艣cie oficer贸w najwidoczniej wcale mu nie przeszkadza艂o. Przegl膮da艂 dokumenty przyniesione przez adiutanta i pokrywa艂 le偶膮cy obok notes notatkami. Adiutant obwie艣ci艂: - Trening poprowadzi pan major Frey, dow贸dca II kursu. Tym samym wyznaczona zosta艂a pierwsza ofiara wieczoru. Po niej mia艂y pa艣膰 inne. Sens tego rodzaju treningu bowiem by艂 podw贸jny. Po pierwsze, trzeba by艂o sprawdzi膰 r贸wnie偶 teoretycznie wszystkie sytuacje mo偶liwe w praktyce. Poza tym chodzi艂o o obarczenie mo偶liwie jak najwi臋kszej ilo艣ci obecnych zadaniami specjalnymi. Dopiero potem mo偶na by艂o przyst膮pi膰 do prze膰wiczenia, krok za krokiem, walki z po偶arem. Ka偶dy, kto otrzyma艂 zadanie, mia艂 opisa膰 zwi臋沤le, lecz wyczerpuj膮co, co uczyni艂by lub zarz膮dzi艂by na wypadek po偶aru na przyk艂ad jako dow贸dca oddzia艂u lokalizacji po偶aru, oddzia艂u gaszenia po偶aru, jako szef magazynu sprz臋tu i tak dalej. Gdyby Modersohn chcia艂, to tak przez ca艂膮 noc. A kapitan Feders, do艣wiadczony wyk艂adowca taktyki, obwie艣ci艂 swoim uwa偶nie s艂uchaj膮cym s膮siadom: - Przegrany tym razem b臋dzie ten, komu przypadnie rola oficera dy偶urnego. - Oficer dy偶urny - odczyta艂 adiutant z kartki, na kt贸rej genera艂 notowa艂 - porucznik Krafft. Krafft musia艂 si臋 ugry沤膰 w j臋zyk, 偶eby nie powiedzie膰 paru mocnych s艂贸w. R贸wnie偶 i on, jako stary 偶o艂nierz, zorientowa艂 si臋 od razu, 偶e przypad艂o mu najniewdzi臋czniejsze w tym ca艂ym treningu zadanie. Genera艂 widocznie zagi膮艂 sobie parol na niego, i to z艂o艣ci艂o Kraffta. - Czy mog臋 prosi膰 o instrukcj臋 oficera dy偶urnego? - spyta艂. Genera艂 skin膮艂 g艂ow膮. Adiutant poda艂 j膮 Krafftowi. Oficerowie przygl膮dali si臋 z zainteresowaniem tej najbardziej prawdopodobnej ofierze wieczoru. Nie udawali przy tym fa艂szywego wsp贸艂czucia - kto艣 przecie偶 musia艂 by膰 koz艂em ofiarnym. A wi臋c tym razem Krafft. Bo nie trzeba si臋 wtr膮ca膰 przy stole do rozmowy genera艂a, je艣li nie jest si臋 pytanym. Adiutant przeczyta艂 d艂ug膮 list臋 uczestnik贸w - nie pomini臋to nikogo. Ka偶dy otrzyma艂 bardziej lub mniej wa偶n膮 funkcj臋 albo bli偶ej nie okre艣lon膮 funkcj臋 specjaln膮. Oficerowie zacz臋li si臋 lekko poci膰. Pu艂apki zosta艂y zastawione - kto jeszcze poza Krafftem w nie wpadnie? Adiutant przedstawi艂 sytuacj臋 wyj艣ciow膮: - Za艂o偶enie: wielki po偶ar na terenie czwartego oddzia艂u. Przyczyna nieznana. Rozmiary: na razie nieznane. Dzie艅: niedziela. Dok艂adny czas: godzina pierwsza minut trzydzie艣ci osiem. Trening nale偶y uwa偶a膰 za rozpocz臋ty. Kapitan Feders u艣miecha艂 si臋 uszcz臋艣liwiony. Widzia艂 ju偶 jak na d艂oni najniebezpieczniejsze rafy tego 膰wiczenia. - Czwarty oddzia艂 - szepn膮艂 swoim s膮siadom - znajduje si臋 prawie dok艂adnie w samym 艣rodku koszar, c贸偶 za sprzyjaj膮ca okoliczno艣膰 dla rozszerzenia si臋 po偶aru! I to akurat w niedziel臋 w 艣rodku nocy, kiedy jeszcze ani jeden kutas nie wr贸ci艂 z nocnej przepustki. To ci b臋d膮 komplikacje! To si臋 b臋dzie dymi艂o! Ju偶 z g贸ry czuj臋 ten smr贸d. - Prosz臋, panie majorze Frey - powiedzia艂 adiutant na spojrzenie genera艂a Modersohna - trening rozpocz臋ty. Alarm! - powiedzia艂 major Frey g艂osem lekko zduszonym. Pocz膮tek by艂 zrobiony. Frey musia艂 teraz tylko jeszcze znale沤膰 kogo艣, kto by podj膮艂 gr臋. - Pali si臋 wi臋c na czwartym oddziale. Co robi czwarty oddzia艂? - Przekazuj臋 alarm dalej - powiedzia艂 oficer, kt贸remu powierzono t臋 funkc臋. - Alarmuj臋 z kolei oficera dy偶urnego. Wszystkie oczy zwr贸ci艂y si臋 teraz na porucznika Kraffta. Ten opar艂 si臋 o krzes艂o. By艂 zdecydowany si臋 broni膰; nie chcia艂 by膰 tym jagni膮tkiem, kt贸re pozostali wsp贸lnymi si艂ami p臋dzili do rze沤ni. I dlatego spyta艂: - Czy ta instrukcja jest miarodajna? - Naturalnie - odpowiedzia艂 bezzw艂ocznie major Frey. - Instrukcja jest instrukcj膮. - Czy to znaczy - pyta艂 Krafft uparcie dalej - 偶e musz臋 si臋 stosowa膰 do tej instrukcji? - Ale偶 oczywi艣cie! - zawo艂a艂 Frey z pewn膮 ostro艣ci膮 w g艂osie i bardzo niezadowolony. - Przepisy musz膮 by膰 respektowane. Ka偶dy rozkaz ma moc prawa. A ju偶 rozkaz pisemny jest tym bardziej prawem. Wyraz twarzy Kraffta nie pozostawia艂 偶adnych w膮tpliwo艣ci, 偶e Krafft uwa偶a sformu艂owania majora za szczyt g艂upoty. Oficerowie ju偶 wietrzyli sensacj臋 w dalszym rozwoju wypadk贸w. Po cz臋艣ci z przera偶eniem, po cz臋艣ci z radosnym oczekiwaniem biegali oczyma od Kraffta do majora Freya, a od majora Frey do Modersohna. I genera艂 o艣wiadczy艂 niewzruszenie: - Ta instrukcja jest obowi膮zuj膮ca, panie poruczniku Krafft. - W takim razie, panie generale, trening ten nie ma najmniejszego sensu - powiedzia艂 porucznik, post臋pek r贸wnaj膮cy si臋 w oczach obecnych czystemu samob贸jstwu. - Ta instrukcja bowiem nie ma r膮k ani n贸g. Cisza, jaka zawis艂a teraz nad sal膮, zdawa艂a si臋 czeka膰 na grom. Nawet rado艣nie u艣miechni臋ta twarz kapitana Federsa zmartwia艂a. Potem kapitan Kater sapn膮艂 przera偶ony. Wiecz贸r osi膮gn膮艂 sw贸j drugi punkt kulminacyjny. A genera艂 powiedzia艂 niebezpiecznie 艂agodnym g艂osem: - Mo偶e pan to jako艣 bli偶ej wyja艣ni, poruczniku Krafft. Krafft skin膮艂 g艂ow膮 z niejakim wysi艂kiem. Lwia odwaga zdawa艂a si臋 go r贸wnie nagle opuszcza膰, jak nagle go napad艂a. Mia艂 d艂awi膮ce uczucie, 偶e posun膮艂 si臋 troch臋 za daleko. - A wi臋c? - spyta艂 genera艂 druzgoc膮co uprzejmie. - S艂ucham pana. - Panie generale - rzek艂 wreszcie Krafft. - Ta instrukcja jest niedok艂adna nie tylko w poszczeg贸lnych rozdzia艂ach; przeczy sama sobie nawet w bardzo istotnych punktach. Tak na przyk艂ad kolejno艣膰 wprowadzenia do akcji hydrant贸w okre艣lona jest cyframi 1, 2, 3, 4, ale z po艂o偶enia hydrant贸w wynika, 偶e to nie ma najmniejszego sensu. Gdyby oficer dy偶urny trzyma艂 si臋 tej instrukcji, musia艂by bez przerwy biega膰 tam i z powrotem i traci膰 niepotrzebnie czas i si艂y. Jedyn膮 za艣 s艂uszn膮 kolejno艣ci膮, jaka powinna obowi膮zywa膰 przy uruchamianiu hydrant贸w, by艂yby cyfry: 4, 1, 3, 2. - Jeszcze co艣, panie poruczniku? - zapyta艂 genera艂 denerwuj膮co 艂agodnie. Krafft przytoczy艂 jeszcze cztery dalsze punkty w dow贸d b艂臋d贸w zawartych w instrukcji: niedostateczne urz膮dzenia alarmowe, b艂臋dne napisy na ga艣nicach, niew艂a艣ciwie po艂o偶ony magazyn z materia艂ami wybuchowymi, niedostateczne zaopatrzenie wartowni w haki, 艂opaty i siekiery. - Je艣li wi臋c oficer dy偶urny rzeczywi艣cie b臋dzie si臋 trzyma艂 tej instrukcji, ca艂e koszary sp艂on膮, zanim zd膮偶y si臋 pod艂膮czy膰 w臋偶e gumowe. - Prosz臋 mi da膰 t臋 instrukcj臋 - powiedzia艂 genera艂. Podano j膮 Modersohnowi. Zacz膮艂 j膮 wertowa膰 i 艣lizga膰 si臋 wzrokiem po zakwestionowanych punktach. Nic w jego twarzy nie zdradza艂o, co sobie przy tym my艣la艂. By艂 tak samo nieporuszony i oboj臋tny, jak przedtem przy kolacji. Wszystkie oczy utkwione by艂y w nim - genera艂 reagowa艂 na to tak, jakby 艣wieci艂o na niego s艂o艅ce. Wreszcie podni贸s艂 g艂ow臋, spojrza艂 na Kraffta i spyta艂: - Kiedy pan zwr贸ci艂 uwag臋 na braki tej instrukcji, panie poruczniku? - Trzy dni temu - powiedzia艂 Krafft - kiedy by艂em oficerem dy偶urnym. - Wobec tego - rzek艂 genera艂 Modersohn - powinienem by艂 o tym wiedzie膰 ju偶 od dw贸ch dni. Nie z艂o偶y艂 pan we w艂a艣ciwym czasie odpowiedniego meldunku. Zamelduje si臋 pan u mnie jutro o dziesi膮tej do raportu. - Tak jest, panie generale. - Zreszt膮 - powiedzia艂 genera艂 - ta instrukcja jest rzeczywi艣cie do niczego. Nie mo偶na z czym艣 takim pracowa膰. Nowa wersja b臋dzie gotowa za kilka dni. Wobec tego trening oficerski przesuwamy na p贸沤niej. Dobranoc, panowie. 5 Noc po pogrzebie Pod艂u偶ne wzniesienie nad Menem: Tu sta艂y koszary mieszcz膮ce szko艂臋 wojenn膮. Na mapach topograficznych punkt ten by艂 oznaczony jako wzg贸rze 201. I niema艂a ilo艣膰 ludzi uwa偶a艂a go za p臋pek 艣wiata. Poni偶ej, w p艂askiej kotlinie, na brzegach zakr臋caj膮cego w tym miejscu Menu, le偶a艂o miasteczko Wildlingen: wij膮ce si臋, ciasne uliczki, podobne do poskr臋canych kiszek. Nad tym wszystkim wisia艂o bladoniebieskie 艣wiat艂o ksi臋偶yca. 艣nieg by艂 niby chusta. O艂owiany sen zdawa艂 si臋 panowa膰 nad t膮 noc膮. Albowiem wielka wojna by艂a daleko. 铆adna z jej dr贸g nie prowadzi艂a jeszcze dot膮d przez Wildlingen nad Menem. A mimo to tu, na uboczu, w ukryciu, produkowano nowe kom贸rki fachowego systemu niszczenia. Ale teraz wielka machina szko艂y wojennej sta艂a. In偶ynierowie odpoczywali i ich narz臋dzia te偶. Je艣li nawet wojna nie zna艂a snu - jej wojownicy nie mogli si臋 bez niego obej艣膰. A dla wielu sen ten by艂 tylko przej艣ciem do 艣mierci. Lecz 艣mier膰 na og贸艂 trzyma艂a si臋 z dala od podchor膮偶ych szko艂y wojennej. Dlaczego mia艂aby przeszkadza膰 w czym艣, co w ko艅cu s艂u偶y艂o jej samej? Tu ofiar jej by艂o niewiele. Inkasowa艂a je poniek膮d z czystego przyzwyczajenia, tak jakby jej zale偶a艂o na tym, 偶eby nie zapomniano o jej wszechobecno艣ci. Cmentarz pod Wildlingen nad Menem, rozpo艣cieraj膮cy si臋 mi臋dzy miastem a koszarami, ci膮gle jeszcze b艂yska艂 w oczy przewag膮 takich cyfr na nagrobkach, kt贸re 艣wiadczy艂y o s臋dziwym wieku zmar艂ych. Taki podporucznik Barkow ze swoimi dwudziestoma dwoma latami robi艂 w tym otoczeniu wra偶enie wr臋cz nienaturalne. Ale i ten drobny feler mia艂 by膰 wkr贸tce usuni臋ty. Ksi臋偶ycowi w ka偶dym razie by艂o wszystko jedno, nad czym 艣wieci. Na wszystko patrzy艂 r贸wnie oboj臋tnie, jak zawsze - na pary mi艂osne i na trupy, na stare miasto i na nowe hale fabryczne wojny. Niech sobie ci ludzie pisuj膮 wiersze o nim, wznosz膮 oczy do niego, przeklinaj膮 jego obecno艣膰. On przychodzi艂 i odchodzi艂, chud艂 i ty艂. Wartownik przy bramie koszar by艂 py艂kiem, stare miasto zwini臋tym w k艂臋bek robakiem, szko艂a wojenna pustym orzechem. Ale w tej szkole wojennej oddycha艂o tysi膮c ludzi. Tysi膮c ludzi spa艂o i trawi艂o. Strumienie krwi leniwie spe艂nia艂y sw膮 robot臋. Miliony por贸w filtrowa艂y powietrze, jak warstwy oczyszczaj膮ce w maskach przeciwgazowych. 铆aden promie艅 艣wiat艂a nie przenika艂 przez zaciemnione szyby. Za zamkni臋tymi oknami gromadzi艂 si臋 s艂odkawy wyziew cia艂 i zgni艂awy od贸r koc贸w, materac贸w i desek pod艂ogi. Zapachy nocne zlewa艂y si臋 ze sob膮, zag臋szcza艂y, aby niby lepka, leniwa, zapieraj膮ca dech masa spowija膰 艣pi膮cych, wt艂oczonych w ciasne pomieszczenia. Ale nie wszystkim dany by艂 sen. Nie ka偶dy chcia艂 spa膰. Niekt贸rym nie wolno by艂o spa膰. Wartownik przy bramie, zwyk艂y podchor膮偶y, czu艂 zimno, zm臋czenie i nud臋. Poza tym nic wi臋cej nie czu艂. I powiedzia艂 g艂o艣no: "Przekl臋te g贸wno". Co mia艂 przy tym na my艣li, tego sam dok艂adnie nie wiedzia艂. Jedyne, co wiedzia艂 naprawd臋, to to, 偶e musi zosta膰 oficerem. Ale dlaczego tak by膰 musia艂o, nad tym ju偶 od dawna si臋 nie zastanawia艂. Odwala艂 swoj膮 s艂u偶b臋. R贸wnie偶 warta by艂a jej cz臋艣ci膮. To wszystko. * * * - Nie jeste艣 jeszcze zm臋czona? - spyta艂a Elfrieda Rademacher dziewczyn臋 siedz膮c膮 na jej 艂贸偶ku. - W twoim wieku ju偶 dawno spa艂am o tej porze. - Jeste艣 przecie偶 tylko o kilka lat ode mnie starsza - powiedzia艂a dziewczyna. - A im p贸沤niejsza pora, tym si臋 robisz weselsza. Elfrieda przegl膮da艂a si臋 w stoj膮cym przed ni膮 lusterku. Czesa艂a starannie w艂osy. Obserwowa艂a przy tym dziewczyn臋 za swymi plecami, odbijaj膮c膮 si臋 w lustrze. Dziewczyna by艂a w koszarach dopiero od kilku dni: nowy narybek w kuchni nr 1, zatrudniona przy pracach pomocniczych. I tylko w dzie艅. Ta Irena Jablonski by艂a jeszcze bardzo m艂oda, mia艂a zaledwie szesna艣cie lat. Uwzgl臋dniano to przy przydzielaniu jej pracy. - Jeszcze dzi艣 gdzie艣 wychodzisz? - dopytywa艂a si臋 dziewczyna. - Mam jeszcze robot臋 - uci臋艂a Elfrieda. - Wyobra偶am sobie, co ty masz jeszcze do roboty - powiedzia艂a dziewczyna. - Mog艂aby艣 sobie zaoszcz臋dzi膰 tego rodzaju my艣li - powiedzia艂a Elfrieda opryskliwie. - Lepiej by艣 w贸wczas spa艂a. Irena Jablonski odburkn臋艂a co艣 i rzuci艂a si臋 na 艂贸偶ko. Czu艂a si臋 doros艂膮 i chcia艂a by膰 odpowiednio traktowana. Potem oblecia艂 j膮 strach przed tym. Prawda: ostatnio sypia艂a coraz gorzej. Elfrieda udawa艂a, 偶e nie zwraca na ni膮 uwagi. Ta Irena Jablonski by艂a jedn膮 z pi臋ciu dziewcz膮t, z kt贸rymi dzieli艂a ten pok贸j. Szczup艂e, delikatne, kruche stworzenie, z du偶ymi oczyma i uderzaj膮co pe艂nymi piersiami. Przedwcze艣nie dojrza艂a - je艣li s膮dzi膰 po tym biu艣cie. Dziecko - je艣li spojrze膰 na twarz. - Czy nie mog艂abym cho膰 raz p贸j艣膰 z tob膮, jak wychodzisz wieczorem? - spyta艂a dziewczyna. - Nie - odpar艂a Elfrieda stanowczo. - Je艣li mnie nie zabierzesz, p贸jd臋 po prostu z innymi. Te inne to by艂y pozosta艂e cztery wsp贸艂lokatorki: dwie z nich pracowa艂y w centrali telefonicznej, jedna w kancelarii, jedna w izbie chorych. Doros艂e by艂y wszystkie, do艣wiadczone i beztroskie a偶 do granic oboj臋tno艣ci - co zdawa艂o si臋 by膰 wprost nieuniknione po dw贸ch, trzech latach koszarowego 偶ycia. Teraz spa艂y ju偶 - ale tylko dwie we w艂asnym 艂贸偶ku. - To, co wam wolno - rzek艂a Irena gniewnie - to mnie te偶. - Wybij to sobie z g艂owy - powiedzia艂a Elfrieda. - Na to jeste艣 jeszcze o wiele za m艂oda. Rozejrza艂a si臋 po ca艂ym pokoju: meble jak we wszystkich koszarach, ale 艣redniej klasy; nie takie jak dla szeregowc贸w, raczej jak dla kaprali i sier偶ant贸w. By艂y tu nawet nocne stoliki, nale偶膮ce si臋 w艂a艣ciwie tylko oficerom. Mimo to wszystko tu by艂o standardowe. Tylko 偶e jednostajny obraz 艂agodzi艂y narzuty, papierowe kwiaty, ozd贸bki. Zna膰 by艂o kobiec膮 r臋k臋. Jeszcze nie by艂y zupe艂nie zrezygnowane. - Pos艂uchaj - powiedzia艂a Elfrieda do Ireny - mo偶e by艂oby lepiej, gdyby艣 nie robi艂a sobie 偶adnych nadziei... w tej sprawie, kt贸ra ci le偶y... powiedzmy, na sercu. Jeste艣 na to za m艂oda... i szkoda ci臋 na to. Ja te偶 by艂am kiedy艣 taka jak ty, taka sama. I robi艂am mniej wi臋cej to wszystko, o czym ty marzysz w swoich najskrytszych snach. No i nie op艂aci艂o si臋... rozumiesz? To nie ma sensu. - Ale mimo to robisz to dalej, prawda? - Tak - powiedzia艂a Elfrieda otwarcie. - Bo nareszcie mam nadziej臋, 偶e mo偶e si臋 jednak op艂aci. - A czy cz艂owiekowi nie wydaje si臋 tak zawsze? Elfrieda skin臋艂a potakuj膮co g艂ow膮. Odwr贸ci艂a si臋 i pomy艣la艂a sobie: A je艣li nie ma ju偶 偶adnej nadziei... co wtedy? Co potem? I doda艂a po cichu: - On jest inny ni偶 wszyscy... przynajmniej tak mi si臋 zdaje. * * * Kapitan Ratshelm uwa偶a艂 to, co mu nie dawa艂o zasn膮膰, za poczucie obowi膮zku. Przygotowa艂 si臋 do zaj臋膰 na nast臋pny dzie艅, napisa艂 matce podnios艂y list, a potem, zadumany, ws艂uchiwa艂 si臋 w ostatnie szmery poprzedzaj膮ce capstrzyk. Bose stopy biegn膮ce po korytarzu. Szum wody w umywalni i toalecie. Kr贸tka wymiana zda艅. Par臋 偶artobliwych uwag. Zdrowy 艣miech m艂odych m臋偶czyzn. A potem kroki pe艂ni膮cego dy偶ur oficera kontrolnego, obchodz膮cego izby zajmowane przez podchor膮偶ych: mocne st膮pni臋cia, lekki brz臋k, gdy 偶elazne gwo沤dzie nabite na obcasy trafia艂y na kamie艅. Kr贸tkie urywane meldunki. Wreszcie cisza, jakby sztuczna i wymuszona. By艂a taka zasada: Kto z podchor膮偶ych chcia艂 teraz, o godzinie dwudziestej drugiej, spa膰, temu nie wolno by艂o przeszkadza膰. To znaczy: koledzy nie mieli prawa mu przeszkadza膰! Prze艂o偶eni, 膰wiczenia alarmowe czy specjalne kontrole - w ka偶dej chwili. Kto jeszcze chcia艂 sobie popracowa膰, m贸g艂 to robi膰 do godziny dwudziestej czwartej. Ale pod 偶adnym pozorem nie wolno mu by艂o wywo艂ywa膰 ha艂asu i przeszkadza膰 innym. I oto nadchodzi艂a godzina Ratshelma. Kapitan przyj膮艂 bowiem nast臋puj膮c膮 zasad臋: Powierzeni ci podchor膮偶owie powinni wiedzie膰, 偶e ka偶dej chwili jeste艣 got贸w zatroszczy膰 si臋 o nich. Przyst臋powa艂 zawsze do akcji wed艂ug jemu tylko znanego i jego zdaniem dobrze przemy艣lanego planu: Raz wczesnym rankiem, natychmiast po pobudce, kiedy nadzorowa艂 toalet臋 i gimnastyk臋 porann膮; drugi raz, tak jak teraz, p贸沤nym wieczorem. Ratshelm opu艣ci艂 sw贸j pok贸j. Przeszed艂 spr臋偶ystym krokiem korytarz budynku swego oddzia艂u, przeszed艂 bram臋, plac zbi贸rek, g艂贸wn膮 ulic臋, obszed艂 magazyn amunicji i skierowa艂 si臋 prosto ku jednemu z barak贸w. Kwaterowa艂a tu grupa szkolna H. Barak tej grupy by艂 poniek膮d zapchajdziur膮. Koszary bowiem stawa艂y si臋 powoli za ma艂e w stosunku do swoich wielkich zada艅. Trzeba wi臋c by艂o jeszcze zbudowa膰 baraki. I najm艂odsi spo艣r贸d przysz艂ych oficer贸w, wcieleni do grupy H, z natury rzeczy pierwsi odczuli na w艂asnej sk贸rze to 艣cie艣nienie. Tego rodzaju stajnie mieszkalne Ratshelm nie uwa偶a艂 jeszcze za nieszcz臋艣cie. Ale sta艂y troch臋 na uboczu, a to ju偶 budzi艂o zastrze偶enia. I wymaga艂o szczeg贸lnego nadzoru. Ratshelm wszed艂 w w膮ski korytarz baraku. Rozejrza艂 si臋 ciekawie. To jednak, co ujrza艂, a raczej, czego nie ujrza艂, rozczarowa艂o go. W 偶adnej z izb, do kt贸rych prowadzi艂y oszklone drzwi, nie pali艂o si臋 艣wiat艂o. Podchor膮偶owie wida膰 rzeczywi艣cie spali. To jednak znaczy艂o, 偶e nie zale偶a艂o im na tym, aby jeszcze sobie o tej porze popracowa膰 - mimo 偶e to by艂o wyra沤nie dozwolone. Nast臋pnie wszed艂 do izby numer 7. Mieszkaj膮ca tu czw贸rka podchor膮偶ak贸w spa艂a rzeczywi艣cie - przynajmniej nic nie wskazywa艂o na to, 偶e tak nie by艂o. Jeden nawet chrapa艂 na swoim wyrku. Inni le偶eli cicho i bez ruchu, jak zdani na 艂ask臋 losu, zmo偶eni zm臋czeniem, omal偶e nie偶ywi. B膮d沤 co b膮d沤 izba by艂a porz膮dnie sprz膮tni臋ta. Ratshelm oceni艂 to jednym kr贸tkim fachowym spojrzeniem. W jego oczach zab艂ys艂o uznanie. O艣wietla艂 latark膮 kieszonkow膮 艂贸偶ka polowe. I natkn膮艂 si臋 przy tym na par臋 otwartych oczu, patrz膮cych na niego ca艂kiem przytomnie. - No, Hochbauer - powiedzia艂 Ratshelm st艂umionym g艂osem i podszed艂 bli偶ej. - Jeszcze nie 艣picie? - Pracowa艂em do tej pory, panie kapitanie - rzek艂 Hochbauer, r贸wnie偶 przyt艂umionym g艂osem. Kapitan u艣miechn膮艂 si臋 rozmarzony, podobnie jak u艣miechaj膮 si臋 znawcy, kiedy staj膮 w galerii obraz贸w przed swoim ulubionym p艂贸tnem. By艂 szcz臋艣liwy, 偶e mia艂 w swoim oddziale takich wspania艂ych ludzi. - A nad czym艣cie tak p贸沤no jeszcze pracowali, Hochbauer? - spyta艂 zaciekawiony. W jego d沤wi臋cznym barytonie brzmia艂a nuta ojcowskiej 偶yczliwo艣ci. - Czyta艂em Clausewitza - powiedzia艂 podchor膮偶y. - Bardzo przyzwoita lektura - zgodzi艂 si臋 Ratshelm. - Obawiam si臋 tylko, panie kapitanie, - powiedzia艂 Hochbauer ufnie - 偶e natkn膮艂em si臋 na par臋 niejasno艣ci. Nie znaczy to wcale, 偶ebym nie dowierza艂 Clausewitzowi, ale jest tam kilka miejsc, kt贸re nie bardzo rozumiem. - Je艣li tylko o to chodzi, m贸j drogi Hochbauer, to mo偶ecie spokojnie przyj艣膰 z tym do mnie. Kt贸rego艣 dnia po zaj臋ciach. Mo偶e to by膰 nawet jutro wieczorem. Wiecie przecie偶, gdzie mieszkam. Ja wam pomog臋. Przecie偶 po to tu jeste艣my! - Dzi臋kuj臋, panie kapitanie - rzek艂 podchor膮偶y uszcz臋艣liwiony. I wypr臋偶y艂 si臋, wypi膮艂 pier艣, jak gdyby chcia艂 na le偶膮co zasalutowa膰. Nocna koszula rozsun臋艂a mu si臋 na piersi, ukazuj膮c matowo l艣ni膮c膮 sk贸r臋 i znak rozpoznawczy. Ratshelm skin膮艂 mu g艂ow膮 i wyszed艂. By艂o mu nagle bardzo pilno. Przypuszczalnie wzywa艂 go obowi膮zek. * * * Genera艂 major Modersohn siedzia艂 przy biurku. Ostre 艣wiat艂o lampy pada艂o na jego kanciast膮 twarz. Wydawa艂o si臋 nieomal, 偶e siedzi tu zamiast niego figura woskowa. Ale to genera艂 pracowa艂. Mia艂 przed sob膮 otwart膮 teczk臋 z aktami. A na teczce napisane by艂o grubymi drukowanymi literami: Krafft, Karl, porucznik. Modersohn zajmowa艂 w tak zwanym domu go艣cinnym, przylegaj膮cym do kasyna, dwa pokoje. W jednym pracowa艂, w drugim spa艂. A odk膮d tu mieszka艂, nie zdarzy艂o si臋 jeszcze nigdy, 偶eby jeden pok贸j zosta艂 nadu偶yty do czynno艣ci zastrze偶onych dla drugiego. Genera艂 siedzia艂 przy biurku ubrany od st贸p do g艂贸w. Nie mo偶na go by艂o sobie wyobrazi膰 w rozpi臋tej koszuli czy z zakasanymi r臋kawami. Nawet jego ordynans rzadko kiedy mia艂 okazj臋 ogl膮da膰 Modersohna w szelkach czy skarpetkach. Dla genera艂a istnieli tylko ubrani 偶o艂nierze lub rozebrani - ubrani niedbale nie mieli prawa w og贸le istnie膰. Dlatego by艂o dla niego rzecz膮 samo przez si臋 zrozumia艂膮, 偶e po艣rodku nocy, b臋d膮c sam w pokoju, zachowywa艂 tak膮 sam膮 nienagann膮 postaw臋, jak podczas inspekcji czy na defiladzie. Kurtka genera艂a, z kamgarnu, lekko wytarta na 艂okciach, ju偶 nieco znoszona, ale bez najmniejszej plamki, by艂a i teraz zapi臋ta pod szyj臋. Z艂ote li艣cie d臋bowe na ko艂nierzu zdawa艂y si臋 偶arzy膰 w 艣wietle jasnej 偶ar贸wki magicznym blaskiem. Generalski orze艂 na lewej piersi by艂 wyblak艂y i sprany. Modersohn nie nosi艂 偶adnego orderu, 偶adnej baretki, mimo 偶e posiada艂 prawie wszystkie, jakie tylko istnia艂y. Genera艂 przyk艂ada艂 wag臋 do tego, by oddzia艂ywa膰 wy艂膮cznie poprzez swoj膮 osobowo艣膰, a nie z艂otkiem. Mimo to twarz genera艂a by艂a teraz nieco zmieniona - sk膮pe ust臋pstwo na konto tego, 偶e by艂 zupe艂nie sam. Patrzy艂 z pewnym zamy艣leniem na le偶膮ce przed nim akta personalne. Uwa偶nie czyta艂 i konfrontowa艂 jedn膮 opini臋 s艂u偶bow膮 po drugiej. Wreszcie doszed艂 do wniosku, 偶e s膮 one dzie艂em partaczy. Bo je艣li wierzy膰 tym opiniom, dzisiejszy porucznik Krafft by艂 zawsze cz艂owiekiem bez cech szczeg贸lnych, dobry, prawie poczciwy 偶o艂nierz, solidny i ch臋tny. Co艣 si臋 tu nie zgadza艂o. Genera艂 jeszcze raz zacz膮艂 czyta膰 te opinie. Szuka艂 teraz systematycznie pewnych okre艣lonych zwrot贸w, owych charakterystycznych sformu艂owa艅 jakby na marginesie - i znalaz艂 je. I u艣miechn膮艂 si臋 ledwo dostrzegalnie. W opinii s艂u偶bowej by艂ego kaprala Kraffta przeczyta艂 na przyk艂ad, co nast臋puje: "...odznacza si臋 szczeg贸lnym uporem - jego poczucie dyscypliny nie jest jeszcze tak wyrobione, jakby nale偶a艂o sobie tego 偶yczy膰 - cechuje go stanowczo艣膰..." A opinia s艂u偶bowa podporucznika Kraffta brzmia艂a: "...potrafi rozwi膮zywa膰 samodzielnie zadania - jest uparty, posiada energi臋, nie umie jej jednak jeszcze we w艂a艣ciwy spos贸b wykorzystywa膰 - doskona艂y dow贸dca, kt贸ry pod kierunkiem zr臋cznego prze艂o偶onego mo偶e dokona膰 rzeczy niezwyk艂ych..." Ostatnia opinia, napisana kr贸tko przed przeniesieniem Kraffta do szko艂y wojennej, zawiera艂a nast臋puj膮c膮 znamienn膮 uwag臋: "...umys艂 sk艂onny do krytykowania - wielostronnie uzdolniony, aczkolwiek nieszczeg贸lnie wygodny podw艂adny - obdarzony du偶ym poczuciem sprawiedliwo艣ci..." W sumie zaledwie kilka s艂贸w, wy艂uskanych z mn贸stwa neutralnych, nic nie m贸wi膮cych sformu艂owa艅, tanich og贸lnik贸w i zwrot贸w grzeczno艣ciowych. Ale te sk膮pe s艂owa pozwala艂y przypuszcza膰, 偶e Krafft by艂 zjawiskiem niecodziennym. Podejrzanie cz臋sto musia艂 zmienia膰 stanowiska s艂u偶bowe - ale prawie ani razu bez s艂贸w uznania. Prawdopodobnie wychwalano go, aby si臋 go tym 艂atwiej pozby膰. A teraz wyl膮dowa艂 akurat tutaj, w tej szkole wojennej - w zasi臋gu w艂adzy genera艂a Modersohna, popularnie "lodowcem" albo te偶 "ostatnim Prusakiem" zwanego. Modersohn zamkn膮艂 akta personalne Kraffta. Kartka w notesie le偶膮cym w zasi臋gu jego r臋ki pozosta艂a nie zapisana. Genera艂 zamkn膮艂 na chwil臋 oczy, jak gdyby go razi艂o jaskrawe 艣wiat艂o lampy stoj膮cej na biurku. Ci膮gle jeszcze w jego twarzy nie by艂o nic, co by zdradza艂o jego my艣li. Ale lekki u艣mieszek pozosta艂. Modersohn podni贸s艂 si臋 i poszed艂 do swojej sypialni. Sta艂o tu 艂贸偶ko polowe, do tego krzes艂o i szafa. I jeszcze umywalka - nic poza tym. Genera艂 rozpi膮艂 kurtk臋 i wyj膮艂 portfel. Otworzy艂 go i ujrza艂 zdj臋cie w formacie poczt贸wkowym. Przedstawia艂o m艂odego cz艂owieka - oficera o ostro zarysowanej twarzy; jego du偶e oczy spogl膮da艂y otwarcie i pytaj膮co; nie by艂o w nich weso艂o艣ci, tylko cicha, pe艂na wiary stanowczo艣膰. Kiedy genera艂 ogl膮da艂 to zdj臋cie, jego oczy nabiera艂y jak gdyby ciep艂a. Surowo艣膰 zdawa艂a si臋 ust臋powa膰 miejsca jakiemu艣 ledwo uchwytnemu smutkowi. Zdj臋cie przedstawia艂o podporucznika Barkowa, kt贸rego w tym dniu pochowano. * * * Porucznik Krafft r贸wnie偶 nie m贸g艂 tej nocy spa膰. Ale nie sumienie by艂o tym, co mu nie dawa艂o zasn膮膰, lecz Elfrieda. - Mam nadziej臋, 偶e ci臋 nikt nie widzia艂 - powiedzia艂 zatroskany. - A jak tak, to co? - odpar艂a Elfrieda pozornie oboj臋tnie i przysiad艂a si臋 do niego na 艂贸偶ko. Wiedzia艂a, czego potrzeba m臋偶czy沤nie: niewzruszonej pogody ducha. Tylko nie problem贸w! - Co powiedz膮 twoje wsp贸艂lokatorki? - Dok艂adnie to samo, co ja m贸wi臋 o nich, gdy nie 艣pi膮 we w艂asnym 艂贸偶ku, mianowicie nic. Krafft ws艂uchiwa艂 si臋 w noc, ale nie by艂o w niej nic niepokoj膮cego - z wyj膮tkiem Elfriedy, kt贸ra zacz臋艂a w艂a艣nie zdejmowa膰 sukni臋. Krafft musia艂 stwierdzi膰, 偶e w koszarach tych panuj膮 do艣膰 dziwne obyczaje, dziwne cho膰by dlatego, 偶e pod okiem takiego genera艂a jak Modersohn by艂y w og贸le mo偶liwe. - Na to nie ma lekarstwa - powiedzia艂a Elfrieda, 艣ci膮gaj膮c przez biodra halk臋. Robi艂a to z wielk膮 naturalno艣ci膮, co - jak Krafft mniema艂 - 艣wiadczy艂o o pewnej praktyce. Krafft nie m贸g艂 tej dziewczyny rozgry沤膰. W艂a艣ciwie wszystko odby艂o si臋 bardzo prosto, zupe艂nie bez komplikacji, na szcz臋艣cie bez problem贸w. Ale nie by艂a taka, za jak膮 chcia艂a uchodzi膰. Krafft czu艂 to. Raz po raz 艂apa艂 si臋 na tym, 偶e zastanawia si臋 nad ni膮. A mo偶e, powiedzia艂 sobie, mo偶e jej chodzi nie tyle o w艂asn膮 przyjemno艣膰, ile o niego. To, co robi艂a w tej chwili, mia艂o wiele wsp贸lnego z kobiec膮 troskliwo艣ci膮. - Czy ty w艂a艣ciwie nie masz 偶adnych skrupu艂贸w? - spyta艂 Krafft. - Dlaczego? - odpowiedzia艂a pytaniem na pytanie. - Lubimy si臋, to chyba wystarczy. - Mnie tak - powiedzia艂 Krafft. - Ale co b臋dzie, je艣li taki kapitan Kater dowie si臋, jak sp臋dzasz noce? W ko艅cu odpowiada oficjalnie za ciebie i pozosta艂e dziewcz臋ta. Elrfieda zacz臋艂a si臋 艣mia膰. By艂 to 艣miech niefrasobliwy i brzmia艂 niebezpiecznie g艂o艣no. - Akurat Kater potrzebuje tu odgrywa膰 str贸偶a moralno艣ci! - A mo偶e z nim masz te偶 jakie艣 specjalne do艣wiadczenia? - zapyta艂 Krafft. I stwierdzi艂 ze zdziwieniem, 偶e ta my艣l niemal go zabola艂a. Elfrieda przerwa艂a swoje czynno艣ci. Wyprostowa艂a si臋, zmierzyp艂a go ciemnymi oczami i powiedzia艂a: - Jestem tu od dw贸ch lat, odk膮d istnieje ta szko艂a wojenna. Mieszkam z ponad czterdziestoma dziewcz臋tami w budynku komendy szko艂y, w oddzielnym, zamkni臋tym korytarzu; mamy nawet osobn膮 bram臋. W dzie艅 pracujemy w kancelariach, w kantynach, w centrali telefonicznej, w magazynach i warsztatach. Jeste艣my 偶e艅skim personelem cywilnym, obowi膮zanym do s艂u偶by wojskowej w czasie wojny. Dzie艅 w dzie艅 stykamy si臋 z m臋偶czyznami, tysi膮c m臋偶czyzn kr臋ci si臋 naoko艂o nas. Nie ma wi臋c w tym nic dziwnego, 偶e mamy czasem ochot臋 by膰 z m臋偶czyznami r贸wnie偶 noc膮. - W takim razie ciesz臋 si臋, 偶e spo艣r贸d tego tysi膮ca wybra艂a艣 akurat mnie. - Z kilku przyczyn - powiedzia艂a Elfrieda, 艣ci膮gaj膮c po艅czochy. - Po pierwsze dlatego, 偶e tw贸j pok贸j znajduje si臋 w tym samym budynku, co m贸j. To znacznie upraszcza spraw臋. Poza tym dlatego, 偶e oboje pracujemy w tym samym miejscu, w kompanii administracyjnej. W ten spos贸b 艂atwiej nam si臋 do siebie dostosowa膰, je艣li idzie o wolne wieczory. A poza tym istnieje jeszcze jedna przyczyna, Karl, wcale niebagatelna: podobasz mi si臋. Nie chc臋 przez to powiedzie膰, 偶e ci臋 kocham. Nie lubi臋 takich wielkich s艂贸w; zreszt膮 one ju偶 si臋 bardzo zdeprecjonowa艂y, w tych wielkich czasach, w kt贸rych wypad艂o nam 偶y膰. Ale bardzo ci臋 lubi臋. I tylko dlatego, 偶e tak jest, robi臋 to, co robi臋. Kapitan Kater w ka偶dym razie nie figuruje na mojej stosunkowo kr贸tkiej li艣cie i nigdy figurowa膰 nie b臋dzie. Elfrieda prawie w po艣piechu zdj臋艂a biustonosz. Krafft przygl膮da艂 si臋 jej z czu艂o艣ci膮 i po偶膮daniem, i ju偶_ju偶 chcia艂 w艂adczo wyci膮gn膮膰 po ni膮 r臋ce, gdy ona potrz膮sn臋艂a g艂ow膮 i spojrza艂a na niego nieomal smutnie. Potem powiedzia艂a: - Nie jestem bynajmniej chodz膮c膮 cnot膮 i nie musz臋 ci臋 chyba o tym zapewnia膰. Ale to wcale nie jest tak samo przez si臋 zrozumia艂e, 偶e tu jestem, 偶e wszystko mi臋dzy nami posz艂o tak g艂adko - to ci jednak musz臋 powiedzie膰. Ale jest jeszcze co艣. Oddycha艂a z trudem, i on to 沤le zrozumia艂. - Chod沤 do mnie! - powiedzia艂 niecierpliwie. Elfrieda potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. - Ale jest jeszcze co艣 - powiedzia艂a g艂osem prawie ochryp艂ym. - Co艣 jakby strach. To pewnie g艂upio z mojej strony, 偶e to m贸wi臋. Ale od pierwszej chwili mam takie uczucie, 偶e wszystko mi臋dzy nami b臋dzie kr贸tko trwa艂o. Nie 艣miej si臋 ze mnie, Karl. Wiem przecie偶, 偶e w tej wojnie nie mo偶e nic d艂ugo trwa膰. Wszyscy przychodz膮 i odchodz膮, kochaj膮 i oszukuj膮, chc膮 zapomnie膰 i ulegaj膮 zapomnieniu. No c贸偶, z tym trzeba si臋 pogodzi膰. Ale to nie tylko to... tym razem nie tylko to. - Chod沤 do mnie - powt贸rzy艂 jeszcze raz i wzi膮艂 j膮 w ramiona. Po偶膮danie uderzy艂o mu do g艂owy, jej s艂owa nie dochodzi艂y ju偶 do niego. Usta jego prze艣lizn臋艂y si臋 do jej ucha, zdawa艂o mu si臋, 偶e s艂yszy szum jej krwi. - Ty marzniesz, dziewczyno. Chod沤, zagrzej臋 ci臋. - Boj臋 si臋 - powiedzia艂a. Dr偶a艂a w jego ramionach. Jemu si臋 zdawa艂o, 偶e to z zimna. Nie chcia艂 my艣le膰, nie chcia艂 s艂ysze膰 ani widzie膰. Chcia艂 tylko czu膰 - i zapomnie膰. I dlatego nie s艂ysza艂, jak powiedzia艂a: - Boj臋 si臋... o ciebie. * * * - Tak to ju偶 jest - powiedzia艂 kapitan Kater pe艂en ponurych my艣li. - Cz艂owiek niestrudzenie spe艂nia sw贸j obowi膮zek, a jaka go za to spotyka nagroda? Jest zapoznany! Ma trudno艣ci! I tylko dlatego, 偶e istnieje gdzie艣 kto艣, kto ma si臋 za ostatniego Prusaka i dla kogo przepisy s膮 wa偶niejsze ni偶 warto艣ci czysto ludzkie. Kapitan Kater siedzia艂 w jednym z tylnych pokoj贸w kasyna, w najodleglejszym k膮cie. 钮agodne 艣wiat艂o stoj膮cej lampy pada艂o na jego okr膮g艂膮 jak ksi臋偶yc twarz. Naprzeciw siedzia艂 Wirrmann, s臋dzia wy偶szego s膮du wojennego. Obaj mieli kwa艣ne miny. Spogl膮dali ponuro na butelk臋 wina, kt贸ra zas艂ugiwa艂aby przecie na bardziej radosne twarze - by艂 to bowiem pommard, jedno z najszlachetniejszych win, jakie dojrzewa w s艂o艅cu Francji. Kater mia艂 jeszcze kilka takich skrzy艅 w piwnicy, ale ba艂 si臋, 偶e nie zd膮偶y ju偶 ich wypi膰. Wydawa艂o si臋 bowiem, 偶e genera艂 nie da mu spokojnie 偶y膰. A przy tym Kater w swoim w艂asnym przekonaniu by艂 cz艂owiekiem niezwykle dobrodusznym i do tego jeszcze 艣wietnym organizatorem. Ale Modersohn nie umia艂 docenia膰 takich subtelno艣ci. W ca艂ym Wehrmachcie nie by艂o chyba drugiego takiego typa! I akurat ten jeden musia艂 zosta膰 komendantem szko艂y wojennej, w kt贸rej kapitan Kater by艂 dow贸dc膮 kompanii administracyjnej! - Genera艂 - powiedzia艂 Wirrmann - jest, zdaje si臋, cz艂owiekiem nader samowolnym. - Sformu艂owanie to zosta艂o wypowiedziane bardzo ostro偶nie; nie zabrzmia艂o ani jak prowokacja, ani jak wyrzut. Taka ju偶 by艂a taktyka Wirrmanna. W doborze s艂贸w by艂 zawsze ostro偶ny; tote偶 zabrzmia艂y one prawie jak s艂owa dojrza艂e do protoko艂u. Z tonu tych s艂贸w Kater m贸g艂 jednak si臋 domy艣li膰, co si臋 dzieje w sercu Wirrmanna. S臋dzia wy偶szego s膮du wojennego Wirrmann, przydzielony inspektoratowi szk贸艂 wojennych, do艣wiadczony prawnik i lojalny s艂uga pa艅stwa, nagi miecz sprawiedliwo艣ci, maj膮cy na swoim koncie ponad dwa tuziny wyrok贸w 艣mierci - i akurat jego Modersohn zjecha艂 jak g艂upiego, podrz臋dnego urz臋dnika s膮dowego. Przd ca艂ym korpusem oficerskim! Kater musia艂 wi臋c si艂膮 rzeczy widzie膰 w Wirrmannie sojusznika. - M贸wi膮c mi臋dzy nami - powiedzia艂 Kater i nachyli艂 si臋 poufnie do przodu - genera艂 jest nie tylko samowolny, jest ca艂kiem po prostu nieobliczalny. Brak mu, 偶e tak powiem, rado艣ci 偶ycia. Gardzi najszlachetniejszymi winami, najwyborniejszymi cygarami, jego spojrzenie nie 艂agodnieje, kiedy pada na przyjemn膮 dla oka dziewczyn臋. - Trudno jednak nie dostrzec jego zainteresowania pewnymi m艂odymi oficerami - przerwa艂 Wirrmann. I u艣miechn膮艂 si臋 przy tym, niezwykle subtelnie, jak mu si臋 zdawa艂o, ze znawstwem. Bardzo 艂agodnie i ostro偶nie uchyli艂 r膮bka smutnej prawdy - jego zdaniem. Kapitan Kater zakrztusi艂 si臋 troch臋. Czerwone wino kapn臋艂o mu na mundur, ale nie zwraca艂 na to uwagi. My艣l jego pracowa艂a intensywnie. Zdanie wypowiedziane dopiero co przez s臋dziego by艂o samo w sobie do艣膰 niewinne. Ale kontekst, w jakim zosta艂o wypowiedziane - i to umy艣lnie - by艂 alarmuj膮cy. Kapitan Kater spyta艂 ostro偶nie: - Pan naprawd臋 my艣li... - Ja w og贸le nic nie my艣l臋 - uci膮艂 natychmiast Wirrmann. - Nie pr贸bowa艂em nawet robi膰 aluzji. Snu艂em jedynie rozwa偶ania zmierzaj膮ce mniej wi臋cej w tym kierunku: 偶e chyba 偶aden cz艂owiek, z wyj膮tkiem oczywi艣cie naszego F~uhrera, nie jest w swych decyzjach nieomylny. Chyba 偶e jest w tej szcz臋艣liwej sytuacji, 偶e mo偶e si臋 kierowa膰 obowi膮zuj膮cymi ustawami. Chcia艂em wi臋c powiedzie膰 tylko tyle: pewne czysto ludzkie s艂abo艣ci nawet u genera艂贸w s膮 nieuniknione. - I nie zawsze tak ca艂kiem bezpieczne, ma pan racj臋. - Kater kiwn膮艂 potakuj膮co g艂ow膮. - I to wszystko nierzadko ze szkod膮 dla cz艂owieka uczciwego, skromnego, solidnego oficera. W moim szczeg贸lnym przypadku dochodzi jeszcze to, 偶e ten Krafft leci na moje stanowisko dow贸dcy kompanii administracyjnej. Inaczej nie mo偶na przecie偶 wyt艂umaczy膰 sobie tego wszystkiego, na co on sobie pozwala. - No tak - powiedzia艂 Wirrmann przeci膮gle. - Pa艅skim przyjacielem genera艂 na pewno nie jest. A ten Krafft wydaje mi si臋 do艣膰 energicznym i bezwzgl臋dnym facetem. Mo偶e mu si臋 naprawd臋 uda wygry沤膰 pana; na takie eksponowane stanowisko, jak pa艅skie, jest zawsze du偶o reflektant贸w. Ale Krafft m贸g艂by zosta膰 pa艅skim nast臋pc膮 tylko wtedy, gdyby zgodzi艂 si臋 na to, chcia艂 tego i popiera艂 to genera艂. - A to wcale nie jest wykluczone - przyzna艂 Kater. - Bo co genera艂 wie o moich indywidualnych zaletach? A przy tym spe艂niam sw贸j obowi膮zek co najmniej tak sumiennie, jak on. Ale on nie potrafi tego widocznie doceni膰. To cz艂owiek jednostronny, m贸wi膮c mi臋dzy nami, w zaufaniu. No dobrze, rozumie si臋 co艣 nieco艣 na strategii i taktyce. Ale nie zrozumia艂 jednej prostej prawdy, niezmiennej od tysi膮cleci, odk膮d istniej膮 偶o艂nierze, prawdy, kt贸ra brzmi: 偶o艂nierz g艂odny i spragniony jest tylko p贸艂偶o艂nierzem. S臋dziego wy偶szego s膮du wojennego razi艂y te prymitywne, nazbyt ju偶 wyra沤ne uwagi Katera, jego niepohamowana z艂o艣膰 i nieostro偶na otwarto艣膰 - nie waha艂 si臋 jednak wykorzysta膰 tych cech. Wirrmann z rozkosz膮 wdycha艂 ci臋偶k膮 wo艅 czerwonego wina, m贸wi膮c przy tym: - Wiele rzeczy by si臋 na pewno zmieni艂o i to nie tylko dla pana, gdyby ta szko艂a wojenna mia艂a komendanta, z kt贸rym wsp贸艂praca by si臋 jako艣 przyjemniej uk艂ada艂a. Kater wytrzeszczy艂 oczy. Pospiesznie nala艂 sobie kieliszek wina i wychyli艂 go duszkiem. Nowe nadzieje zab艂ys艂y na jego ksi臋偶ycowatej twarzy. Widzia艂 w duchu skrzynie, kt贸re nagromadzi艂 dla dobra swoich koleg贸w - i dla swego w艂asnego. Widzia艂 siebie spo偶ywaj膮cego owoce swojej skrz臋tno艣ci i zdolno艣ci, nie zagro偶onego i wolnego od wszelkiego niebezpiecze艅stwa. I spyta艂: - S膮dzi pan, 偶e to by si臋 da艂o zrobi膰? - To zale偶y - powiedzia艂 s臋dzia przeci膮gle. - Od czego zale偶y? - Zak艂adam oczywi艣cie - zacz膮艂 Wirrmann ostro偶nie - 偶e pan zdaje sobie z tego spraw臋, i偶 czuj臋 si臋 zobowi膮zany post臋powa膰 zgodnie z liter膮 prawa. - Za艂o偶enie samo przez si臋 zrozumia艂e - podchwyci艂 Kater skwapliwie. - Drogi kapitanie - powiedzia艂 s臋dzia Wirrmann - potrzeba nam troch臋 materia艂贸w. Wystarczy bodaj jaki艣 punkt zaczepienia, wystarczy bodaj cie艅, aby m贸c otworzy膰 post臋powanie. A otwarcie post臋powania jwst zwykle jednoznaczne ze zwolnieniem ze stanowiska. Mam na my艣li szczeg贸lnie dwa punkty. Po pierwsze: ze strony osoby, o kt贸rej mowa, nie by艂o nigdy ani jednego jednoznacznego wyst膮pienia, kt贸re by 艣wiadczy艂o o akceptowaniu naszej formy pa艅stwa czy naszego F~uhrera. Powstaje wi臋c pytanie: czy nie istniej膮 czasem uwagi, czyny, dokumenty 艣wiadcz膮ce o negatywnym stosunku do naszej formy pa艅stwa i F~uhrera. To mog艂oby by膰 brzemienne w skutki. Po drugie: wiadoma osoba przejawia rzucaj膮ce si臋 w oczy zainteresowanie wszystkim, co jest zwi膮zane z podporucznikiem Barkowem, a wi臋c bezpo艣rednio samym podporucznikiem Barkowem. Dlaczego tak jest? Co za tym si臋 kryje? Czy nie tu czasem nale偶y szuka膰 jakiego艣 punktu zaczepienia? Prosz臋 si臋 nad tym zastanowi膰 - je偶eli zale偶y panu na tym, by pozosta膰 tu na stanowisku dow贸dcy kompanii administracyjnej. Cz臋艣膰 I (c.d.) 5 Noc po pogrzebie (c.d.) * * * - Za mn膮, koledzy! - wo艂a艂 raz po raz podchor膮偶y Weber przyt艂umionym g艂osem. - Tylko nie zas艂ania膰 si臋 zm臋czeniem! Kto chce zosta膰 oficerem, musi umie膰 zda膰 egzamin w ka偶dej sytuacji 偶yciowej. Podchor膮偶owie M~osler i Rednitz skradali si臋 przez teren szko艂y wojennej. Podchor膮偶y Egon, Weber przemyka艂 si臋 chy艂kiem jakie艣 dziesi臋膰, pi臋tna艣cie krok贸w przed nimi. Wszyscy trzej posuwali si臋 naprz贸d w cieniu gara偶y, omijaj膮c dr贸偶ki mi臋dzy budynkami koszarowymi i trasy wartownik贸w. Zmierzali prosto do gmachu komendy szko艂y. Posuwali si臋 po nocy zgi臋ci wp贸艂, jak gdyby wyszkoli艂 ich Karol May, a nie wielkoniemiecki Wehrmacht. Kieszenie mieli mocno wypchane - butelkami. Jeden ukrywa艂 w d艂oni zapalonego papierosa. - Nie tak pr臋dko, koledzy - powiedzia艂 podchor膮偶y Rednitz, nie 艣ciszaj膮c przy tym specjalnie g艂osu. - Nie powinni艣my dzia艂a膰 za szybko i powinni艣my przede wszystkim pokrzepi膰 si臋 nieco. - Stracili艣my ju偶 i tak za du偶o czasu - zaoponowa艂 M~osler. - Nie powinni艣my si臋 byli liczy膰 z Hochbauerem. Musia艂e艣 akurat jemu zdradzi膰 nasz plan? Przecie偶 wiesz, 偶e on jest przeciw takim eskapadom. - Z Hochbauerem trzeba dobrze 偶y膰 - powiedzia艂 Weber. - Na pewno b臋dzie kiedy艣 naszym starszym grupy szkolnej. Jeszcze troch臋, a owinie sobie kapitana Ratshelma wok贸艂 ma艂ego palca. - Cz艂owieku - powiedzia艂 M~osler z trosk膮 w g艂osie. - Je艣li do tego dojdzie, to z nami wszystkimi klops. - Hochbauer to pierwszorz臋dny kolega - o艣wiadczy艂 Egon, Weber. I naprawd臋 wierzy艂 w to, co m贸wi艂. - A ty, Weber, jeste艣 g艂upi jak 艣winia - powiedzia艂 Rednitz uprzejmie. - Ale wcze艣niej czy p贸沤niej nawet tobie si臋 we 艂bie rozja艣ni. O co zak艂ad? Zatrzymali si臋 na wysoko艣ci kuchni, Stan臋li w cieniu narz臋dziowni i wypatrywali sobie oczy za budynkiem komendy szko艂y. Ksi臋偶c wielkodusznie skry艂 si臋 za chmurami. Podchor膮偶y Egon, Weber odkorkowa艂 butelk臋 i zdrowo sobie z niej poci膮gn膮艂. Potem poda艂 butelk臋 dalej, jak przysta艂o na dobrego koleg臋, podczas gdy Rednitz pilnowa艂, czy nie nadchodzi wr贸g - wartownik lub oficer. - A co zrobimy, jak nas z艂api膮? - zapyta艂 podchor膮偶y Egon, Weber. - G艂upi膮 min臋 - odpar艂 Rednitz. - A co powiemy? - Co nam 艣lina na j臋zyk przyniesie, byle nie prawd臋. Je艣li chodzi o Rednitza, to nie istnia艂o chyba nic, co by mu nie sprawia艂o przyjemno艣ci. M~osler natomiast szuka艂 systematycznie wszelkich mo偶liwo艣ci, kt贸re pachnia艂y jak膮艣 rozrywk膮, przy czym nigdy nie by艂 szczeg贸lnie wymagaj膮cy. A podchor膮偶y Weber got贸w by艂 na wszystko, ilekro膰 go na co艣 namawiano - od p贸j艣cia do ko艣cio艂a do wizyty w burdelu, od wieczoru w domu do bitki w izbie. Wystarczy艂o tylko zaapelowa膰 do jego kole偶e艅sko艣ci i si艂y fizycznej. By艂 wi臋c niezwykle lubiany przez wszystkich, i awans na oficera mia艂 ju偶 prawie w kieszeni. - A gdyby tak pojawi艂 si臋 nagle oficer dy偶urny? - nalega艂 dWeber. - Co wtedy? - Wtedy - powiedzia艂 Rednitz, si臋gaj膮c po butelk臋 - najdzielniejszy z nas rzuca si臋 na niego, z gotowo艣ci do po艣wi臋ce艅. Przypuszczam, 偶e to b臋dziesz ty, Weber. Tego honoru nie dasz sobie chyba wydrze膰! - No dobrze - powiedzia艂 Weber niewzruszenie. - Przyjmijmy wi臋c, 偶e tak si臋 dzieje. Wtedy oficer dy偶urny zechce wiedzie膰, co ja tu robi臋? - Jeste艣 lunatykiem, Egon, bo niby co to mo偶e by膰 innego? - Z flach膮? - W艂a艣nie dlatego! - twierdzi艂 Rednitz powa偶nie. - Bez flachy by艂by艣 zupe艂nie normalny. - Po co ta mowa? - niecierpliwi艂 si臋 M~osler. - Na co my jeszcze czekamy? Hajda naprz贸d, panowie! - Poma艂u - ostrzega艂 Rednitz. - Je艣li nie obmy艣limy wszystkiego dok艂adnie i nie b臋dziemy uwa偶ali, mo偶emy nielicho wpa艣膰. Przde wszystkim p贸jd臋 solo na rekonesans i zbadam sytuacj臋. - Chcesz sobie zabezpieczy膰 najlepszy k膮sek - powiedzia艂 M~osler nieufnie. - Nie powiem, 偶eby to by艂o akurat po kole偶e艅sku. - A je艣li kto艣 nie jest kole偶e艅ski - rzek艂 Egon Weber, g艂贸wny zapa艣nik i najbardziej zapalony bokser grupy szkolnej H - potrafi臋 by膰 bardzo nieprzyjemny. Wobec takich argument贸w Rednitz by艂 bezsilny. Nie pozostawa艂o nic innego, jak dzia艂a膰 zgodnie z tym, czego nauczyli si臋 na lekcji u kapitana Federsa: Ka偶d膮 zaplanowan膮 operacj臋 przeprowadza膰 konsekwentnie, je艣li decyduj膮ce zmiany strategiczne nie wymagaj膮 nowych plan贸w. Ale "strategicznych zmian" nie by艂o ani 艣ladu, jak okiem si臋gn膮膰: nie wida膰 by艂o 偶adnego oficera, a wartownicy drzemali w jakich艣 zakamarkach. Za艣 w piwnicy komendy szko艂y, w centrali telefonicznej, siedzia艂y biedne, mi艂e, st臋sknione telefonistki. O tym, co si臋 wydarzy艂o ubieg艂ej nocy, wiedzia艂y ju偶 p贸沤nym popo艂udniem ca艂e koszary. Podchor膮偶y Weber dowiedzia艂 si臋 pewnych szczeg贸艂贸w od magazyniera sprz臋tu sportowego. Tego zn贸w u艣wiadomi艂 podoficer gospodarczy kuchni, z kolei bliski przyjaciel pisarza z kancelarii komendy szko艂y, kt贸ry by艂 bliskim przyjacielem zgwa艂conego podoficera 艂膮czno艣ci. Jednym s艂owem: adresy prima; stosunkowo 艂atwo osi膮galne. Dziewcz臋ta nie b臋d膮 musia艂y si臋 m臋czy膰! - No to jazda! - rzek艂 podchor膮偶y Rednitz, tr膮bi膮c niejako do ataku. M~osler i Weber szli za nim pe艂ni radosnych nadziei. Trzymali butelki za szyjki i wywijali nimi jak granatami. Przesadzili, pochyleni, g艂贸wn膮 ulic臋 koszar i znikli w budynku komendy szko艂y, zdecydowani przypu艣ci膰 szturm do centrali i dziewcz膮t. Lecz kiedy doszli do mety, zastali tam ju偶 trzech innych. * * * Kapitana Federsa, wyk艂adowc臋 taktyki ucz膮cego grup臋 szkoln膮 H, spowija艂y g臋ste k艂臋by dymu. Feders siedzia艂 i my艣la艂, i pisa艂, i pali艂 a偶 do znu偶enia. Usi艂owa艂 skupi膰 si臋 na planie lekcyjnym na nast臋pny dzie艅: Transport kolejowy batalionu piechoty. Ale nie m贸g艂 si臋 skupi膰. A sen nie przychodzi艂. Noc wok贸艂 niego zdawa艂a si臋 g艂ucho szumie膰, jak gdyby powietrze przecina艂y dalekie samoloty albo po drugiej stronie wzg贸rz toczy艂y si臋 bez przerwy poci膮gi. Wiedzia艂 jednak, 偶e to tylko z艂udzenie. Wok贸艂 niego nie by艂o nic pr贸cz k艂臋b贸w dymu z papieros贸w, nagich 艣cian jego pokoju i pod艂ogi z desek, od kt贸rej wia艂o ch艂odem. Nic nie dociera艂o do jego uszu - nic z tego, co si臋 doko艂a dzia艂o: ani szmery wydawane przez tysi膮ce 艣pi膮cych ludzi, ani ich j臋kliwy oddech pod kocami, ani g艂uche uderzenia serca, ani szept wody, ani szuraj膮ce kroki wartownik贸w, ani ci臋偶ko gdzie艣 tam dysz膮ca para ludzi, spleciona w u艣cisku. Wszystko to wiedzia艂. A nic z tego nie s艂ysza艂. Kapitan Feders, jeden z powszechnie uznanych najt臋偶szych umys艂贸w w szkole wojennej, nawiedzany ci膮gle przez ch臋膰 dokuczania bli沤nim i wyg艂aszania szyderczych uwag, kpiarz z nami臋tno艣ci i opozycjonista z przekory, u艣miecha艂 si臋 zimno i z wy偶szo艣ci膮, skoro tylko zw臋szy艂 bodaj jednego s艂uchacza. Ale kiedy by艂 sam, jak teraz, to by艂 to tylko zm臋czony cz艂owiek z pooran膮 zmarszczkami twarz膮 i z oczami, w kt贸rych malowa艂a si臋 udr臋czona bezsilno艣膰. Nas艂uchiwa艂 w napi臋ciu. Chcia艂 s艂ysze膰, po to tylko, 偶eby wiedzie膰, 偶e s艂yszy naprawd臋 rzeczy, o kt贸rych wiedzia艂 jego rozum. Zaci膮ga艂 si臋 papierosem - to s艂ysza艂. Wypuszcza艂 dym z ust - to te偶 s艂ysza艂. A 偶ona jego, le偶膮ca w s膮siednim pokoju, musia艂a si臋 niespokojnie rzuca膰, odsun膮膰 ko艂dr臋, oddycha膰 otwartymi ustami - ale jakkolwiek by wyt臋偶a艂 s艂uch, nic z tego nie s艂ysza艂. - Wszystko jest martwe - powiedzia艂 do siebie Feders - Wszystko gnije. Marion, jego 偶ona, by艂a zobowi膮zana do s艂u偶by wojskowej w czasie wojny, tak jak i inne kobiety w koszarach. Poprzedni komendant szko艂y wojennej przyczyni艂 si臋 do tego, 偶e przeniesiono j膮 do Wildlingen nad Menem, co mo偶na by艂o interpretowa膰 jako akt wielkoduszno艣ci. Postara艂 si臋 nawet o to, 偶e oboje otrzymali ma艂e mieszkanko w domu go艣cinnym; pani Marion potrafi艂a bowiem wzbudzi膰 jego zachwyt. Obecny komendant, genera艂 Modersohn, znosi艂 ten stan w milczeniu. 铆e go usankcjonuje na wsze czasy, trudno si臋 by艂o spodziewa膰. Dla Modersohna nie istnia艂o 偶ycie prywatne, a c贸偶 dopiero w jego szkole wojennej. Feders nie mia艂 nic przeciwko temu, zw艂aszcza w tym wypadku. Ale nie mia艂 odwagi powiedzie膰 o tym swojej 偶onie otwarcie, jakby tego wymaga艂a sytuacja. Zmusza艂 si臋 wprost, 偶eby m贸c si臋 skoncentrowa膰. Chcia艂 j膮 us艂ysze膰, aby si臋 jeszcze raz przekona膰 - ci膮gle i ci膮gle na nowo - jakie to wszystko jest m臋cz膮ce i bezsensowne. Ale nic nie s艂ysza艂. Wsta艂, podszed艂 do drzwi prowadz膮cych do sypialni, otworzy艂 je i zapali艂 艣wiat艂o. Oto le偶a艂a Marion, jego 偶ona - kr贸tko ostrzy偶one jasnoblond w艂osy, 艣niade silne ramiona, z kt贸rych osun臋艂a si臋 ko艂dra; pot snu nadaj膮cy jej sk贸rze lekki blask. - Idziesz spa膰? - spyta艂a, mru偶膮c oczy, i po艂o偶y艂a si臋 na wznak. - Nie - powiedzia艂. - Dlaczego nie idziesz spa膰? - spyta艂a jeszcze raz z wysi艂kiem, ledwo otwieraj膮c usta. - Przyszed艂em tylko po ksi膮偶k臋 - rzek艂 Feders. I wzi膮艂 pierwsz膮 lepsz膮 ksi膮偶k臋 z nocnego stolika. Odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie, zgasi艂 艣wiat艂o i wyszed艂 z pokoju. Znalaz艂szy si臋 znowu przy biurku, nie usiad艂 przy nim. Sta艂. Od艂o偶y艂 ksi膮偶k臋 i wpatrywa艂 si臋 w jaskrawe 艣wiat艂o, w faluj膮ce k艂臋by dymu z dw贸ch tuzin贸w papieros贸w, w czyhaj膮cy na niego mrok w g艂臋bi pokoju. W tej chwili u艣wiadomi艂 sobie ju偶 ostatecznie, 偶e 偶ycie - przynajmniej jego 偶ycie - by艂o g贸wnem. Nawet niewarte tego, by je zgasi膰. * * * Ksi臋偶yc poszybowa艂 dalej. Kontury koszar nik艂y w bladej, mro沤nej ciemno艣ci nocy, rozp艂ywa艂y si臋. Dachy zdawa艂y si臋 robi膰 coraz bardziej p艂askie. Ulice stapia艂y si臋 ze skwerami w jedn膮 szar膮 mas臋. Tak jakby mury zapada艂y si臋 pod ziemi臋 - wszystko wydawa艂o si臋 g艂adkie i jednostajne. Stan nie艣wiadomo艣ci tysi膮ca ludzi doszed艂 ju偶 do szczytu. Nie by艂o prawie nikogo, kto by si臋 do reszty nie zapomnia艂. Nawet wartownik drzema艂 z otwartymi oczami. Wartownik ju偶 prawie nie wiedzia艂, co si臋 wko艂o niego dzieje. Idea艂em spokoju by艂a dla niego ca艂kowita pustka. 艣wiat na wskro艣 martwy by艂by 艣wiatem najwygodniejszym do upilnowania. Wlok膮ce si臋 godziny zabra艂y wartownikowi wszystko: jego niejasne uczucia, nie艣mia艂e ch臋tki, tl膮ce si臋 leniwym p艂omykiem w艂adcze my艣li i dr膮偶膮ce gdzie艣 w g艂臋bi duszy niezadowolenie. Chodzi艂 tam i z powrotem si艂膮 inercji; mechaniczny kawa艂 偶ycia z ju偶 艣pi膮cym m贸zgiem. * * * Na wzg贸rzach nad Wildlingen nad Menem, gdzie teraz sta艂y koszary, kwit艂y niegdy艣 winne latoro艣le. Zaledwie dwadzie艣cia lat temu dojrzewa艂o tu wino opatrywane etykiet膮 "Wisielcza G贸ra Wildlingen". Wspania艂e, aromatyczne, pe艂nokrwiste wino, zdaniem znawc贸w. Ale czasy wtedy by艂y niedobre, ludzie woleli w贸dk臋 od wina, a偶eby upi膰 si臋 szybciej i skuteczniej. Lecz p贸沤niej nasta艂y czasy wielkie i heroiczne - jak g艂osi艂y gazety i rozg艂o艣nie radiowe zgodnie z obowi膮zkiem czy 艣wiadome swego obowi膮zku. Nar贸d niemiecki - m贸wi艂y, ponownie u艣wiadomi艂 sobie swoje wielkie i szlachetne tradycje. Tak wi臋c pewnego pi臋knego poranka anno domini 1934 wjecha艂 na wzg贸rza w贸z terenowy. Oficerowie, in偶ynierowie i urz臋dnicy popatrzyli, pokiwali g艂ow膮 i wyrzekli w ko艅cu decyduj膮ce s艂owo. Stwierdzono, 偶e Wildlingen godne jest sta膰 si臋 miastem garnizonowym. Mieszka艅cy Wildlingen bardzo si臋 z tego ucieszyli, bo lubili s艂u偶y膰, a jeszcze bardziej lubili zarabia膰. Koszary wzniesiono w dwa lata p贸沤niej. Zaraz te偶 rozlokowa艂 si臋 w nich batalion piechoty. I pieni膮偶ki posypa艂y si臋 na Wildlingen. Zacnym obywatelom 艂zy nabiega艂y do oczu na widok dziarskich 偶o艂nierzyk贸w. A liczby przyrostu naturalnego skoczy艂y gwa艂townie w g贸r臋. Gdy wybuch艂a wojna, batalion piechoty zosta艂 przemianowany na batalion zapasowy. Poza tym niewiele si臋 zmieni艂o. Tyle tylko, 偶e zacni obywatele ju偶 nie p艂akali ze wzruszenia. Ale krzywa przyrostu naturalnego jeszcze bardziej stromo pi臋艂a si臋 w g贸r臋. P艂odzenie i 艣mier膰 okaza艂y si臋 pracowitymi bra膰mi. W drugim roku wojny za艣 koszary nad Wildlingen zamieni艂y si臋 w Szko艂臋 Wojenn膮 nr 5. Pierwszy komendant: genera艂 Ritter von Trippler - pad艂 na wschodzie. Drugi komendant: pu艂kownik S~anger - pad艂 ofiar膮 艣ledztwa w zwi膮zku ze sprzeniewierzeniem mienia Wehrmachtu. Trzeci komendant: pu艂kownik baron von Fritschler und Geierstein - zosta艂 zdj臋ty z powodu bij膮cej w oczy nieudolno艣ci i odkomenderowany na front ba艂ka艅ski, gdzie otrzyma艂 wysokie odznaczenie. Czwarty komendant: genera艂 Modersohn. * * * Teraz genera艂 Modersohn spa艂, oddychaj膮c spokojnie i r贸wnomiernie. Le偶a艂 w 艂贸偶ku jak w trumnie, w pozycji nieomal dekoracyjnej. Nie by艂o takiej sytuacji w 偶yciu, w kt贸rej Modersohn nie wygl膮da艂by wzorowo. Spa艂 r贸wnie偶 Wirrmann, s臋dzia wy偶szego s膮du wojennego. Le偶a艂 jakby wci艣ni臋ty mi臋dzy akta, pokryty kurzem proces贸w, ci臋偶ko sapi膮c. I r贸wnie ci臋偶ki by艂 sen, w jaki zapad艂 Kater, dow贸dca kompanii administracyjnej. Trzy butelki czerwonego wina chroni艂y go przed wszelkim niepokojem. Obok porucznika Kraffta ci膮gle jeszcze le偶a艂a Elfrieda. Z twarzy ich mo偶na by by艂o wyczyta膰 pragnienie, aby ta noc nigdy si臋 nie sko艅czy艂a. Kapitan Ratshelm u艣miecha艂 si臋 przez sen. Widzia艂 si臋 we 艣nie na kwiecistej 艂膮ce obok krzepkiej, a mimo to pi臋knej 偶ony, w艣r贸d gromady urodziwych i tryskaj膮cych zdrowiem dzieci. I wszyscy, 艣lubna ma艂偶onka i potomstwo, byli podchor膮偶ymi: podchor膮偶ymi z jego szko艂y wojennej, z jego kursu, z jego oddzia艂u - jego podchor膮偶owie! Ale 偶adnemu z jego podchor膮偶ych nie 艣ni艂 si臋 kapitan Ratshelm - nawet Hochbauerowi. Temu prawie nigdy nic si臋 nie 艣ni艂o. A je艣li ju偶 Hochbauer oddawa艂 si臋 kiedykolwiek snom na jawie, to sny te mia艂y czerwon膮, z艂ot膮 i ziemistobrunatn膮 barw臋, obraca艂y si臋 wok贸艂 niebotycznej s艂awy, szacunku i wp艂yw贸w, pot臋gi i si艂y. Nie ma takiej ofiary, kt贸rej nie warto by艂oby ponie艣膰 dla tak wielkich rzeczy! Jego ukochany F~uhrer macha艂 w ci臋偶kich czasach p臋dzlem - i on by艂 got贸w na takie ofiary, je偶eli nie b臋dzie innego wyboru. Podchor膮偶owie M~osler, Rednitz i Weber zasn臋li bardzo niezadowoleni. Upragniony teren by艂 ju偶 zaj臋ty, ku ich wielkiemu rozczarowaniu. Mimo to nie stracili animuszu. W ko艅cu ich kurs zacz膮艂 si臋 dopiero niedawno - r贸wno 21 dni temu. Mieli wi臋c przed sob膮 jeszcze ca艂e osiem tygodni, i byli zdecydowani je wykorzysta膰. Kapitan Feders ci膮gle jeszcze nie m贸g艂 zasn膮膰. Patrzy艂 nieruchomym wzrokiem na zegarek: wskaz贸wki posuwa艂y si臋 naprz贸d w przera沤liwie powolnym tempie. Zamkn膮艂 oczy i poczu艂 po偶膮danie, trafiaj膮ce rozdygotanymi mackami ka艂amarnicy w pr贸偶ni臋. I ujrza艂 beznadziejn膮 pustk臋. Wszystko by艂o martwe. 铆ycie: przej艣cie od 艣mierci do 艣mierci. Wszystko zgnilizna. A wartownik przed bram膮 ziewa艂. 6 Instruktor grupy szkolnej poszukiwany - Mia艂em stawi膰 si臋 u pana genera艂a na dziesi膮t膮! - powiedzia艂 porucznik Krafft do dziewczyny, kt贸ra obrzuci艂a go pytaj膮cym spojrzeniem. - B臋dzie pan wi臋c 艂askaw zaczeka膰 do dziesi膮tej, panie poruczniku. Krafft demonstracyjnie spojrza艂 na zegarek: by艂a za pi臋膰 dziesi膮ta. I powiedzia艂 to. Pokaza艂 nawet zegarek. - W porz膮dku - powiedzia艂a dziewczyna uprzejmie, ale z rezerw膮. - Przyszed艂 pan o pi臋膰 minut za wcze艣nie. Dziewczyn膮, z kt贸r膮 rozmawia艂, by艂a Sybilla Bachner. Pe艂ni艂a s艂u偶b臋 w przedpokoju genera艂a, wsp贸lnie z jego adiutantem, kt贸remu podlega艂a. Ale adiutant, porucznik Bieringer, akurat by艂 nieobecny - mo偶e z polecenia genera艂a liczy艂 w tej chwili komi艣niaki. Sybilla Bachner robi艂a w ka偶dym razie wra偶enie, 偶e jest zdecydowana stosowa膰 si臋 艣ci艣le do 偶ycze艅 genera艂a - po prostu nie zwraca艂a na Kraffta uwagi. Krafft usiad艂. I to na krze艣le adiutanta. Za艂o偶y艂 nog臋 na nog臋 i przygl膮da艂 si臋 Sybilli Bachner z wyzywaj膮cym zainteresowaniem. - A wi臋c pani jest, 偶e tak powiem, praw膮 r臋k膮 genera艂a, m贸wi膮c ogl臋dnie. - Pracuj臋 jako biuralistka, panie poruczniku, inne funkcje czy obowi膮zki nie istniej膮 dla mnie. Ma pan jeszcze jakie艣 pytanie? Sybilla u艣miechn臋艂a si臋 z lekkim odcieniem pob艂a偶liwo艣ci. Widocznie by艂a przyzwyczajona do tego, 偶e j膮 tak gruntownie ogl膮dano i wypytywano. - Jak d艂ugo - chcia艂 wiedzie膰 Krafft - pracuje pani ju偶 w tym interesie, panno Bachner? - D艂u偶ej ni偶 sam genera艂 - powiedzia艂a Sybilla i spojrza艂a na niego ze sk膮p膮 urz臋dnicz膮 uprzejmo艣ci膮. - Bo to chyba pana interesuje, prawda, panie poruczniku? Pan genera艂 mnie ani ze sob膮 nie przywi贸z艂, ani te偶 nie przyjmowa艂 do pracy, przej膮艂 mnie tylko. - Pod ka偶dym wzgl臋dem? - Bez 偶adnych ogranicze艅 s艂u偶bowych. Sybilla Bachner powiedzia艂a to bez 偶enady, porz膮dkuj膮c przy tym stos papier贸w na swoim ma艂ym biurku, kt贸re przylega艂o do boku biurka adiutanta. Robi艂a wra偶enie, 偶e jest ca艂kowicie poch艂oni臋ta prac膮. Krafft mia艂 wi臋c doskona艂膮 okazj臋, 偶eby si臋 jej dok艂adniej przyjrze膰. Ta Sybilla Bachner zajmowa艂a specjaln膮 pozycj臋, ona jedna spo艣r贸d wszystkich kobiet w koszarach - w艂a艣nie dlatego, 偶e pracowa艂a w bezpo艣rednim pobli偶u komendanta. Wymaga艂o to dyskrecji. W艂asny, oddzielny pok贸j mia艂 jej dopom贸c w zachowaniu tej cnoty. Ale pok贸j ten nie znajdowa艂 si臋, jak pokoje innych kobiet, w oddzielnym korytarzu budynku sztabowego. Znajdowa艂 si臋 w tak zwanym domu go艣cinnym. Niezbyt daleko od pokoju genera艂a. To po艂o偶enie dawa艂o do my艣lenia. W zestawieniu z ka偶dym innym by艂oby ca艂kiem niedwuznaczne. Ale nie w zestawieniu z Modersohnem. Tylko nieliczni mogli sobie wyobrazi膰, 偶e ten genera艂 ma jakie艣 ludzkie s艂abostki. I to te偶 tylko dlatego, 偶e w przypadku Sybilli Bachner ka偶dy rodzaj s艂abo艣ci by艂by wybaczalny. Ta dwudziestopi臋cioletnia dziewczyna odznacza艂a si臋 bowiem ciemn膮, nieomal egzotyczn膮 urod膮; 艣niada, g艂adka cera, czarne jak noc du偶e oczy; jedwabiste w艂osy okala艂y jej twarz jak chusta - a w tej twarzy rzuca艂y si臋 przede wszystkim w oczy wystaj膮ce ko艣ci policzkowe i zmys艂owo mi臋kkie usta. Krafft przesta艂 si臋 przygl膮da膰 pannie Bachner, zw艂aszcza 偶e naprawd臋 wydawa艂a si臋 by膰 zaj臋ta wy艂膮cznie prac膮. Sekretarki pozostaj膮ce w bli偶szych stosunkach ze swoimi szefami zwykle udawa艂y, 偶e pracuj膮. A u niej nie zauwa偶y艂 ani jednego gestu, nie us艂ysza艂 ani jednego s艂owa, kt贸re by wskazywa艂o na to, 偶e chce by膰 traktowana jako powiernica swego wysoko postawionego szefa. By艂a albo z gruntu przyzwoita, albo wyrafinowana. A w ka偶dym razie dla niego nie by艂a niczym innym ni偶 przygodnie spotkanym cz艂owiekiem, o kt贸rym szybko zapomni. Za kilka munut bowiem, o tym by艂 przekonany, kr贸tki pobyt w szkole wojennej si臋 dla niego sko艅czy. - Dziesi膮ta, panie poruczniku - powiedzia艂a panna Bachner uprzejmie. - Prosz臋 wej艣膰. - Tak po prostu? - spyta艂 Krafft zdumiony, jako 偶e panna Bachner w ci膮gu tych kilku minut ani nie opu艣ci艂a pokoju, ani nie przeprowadzi艂a rozmowy telefonicznej; nie by艂o te偶 偶adnego dzwonka i nic jej nie przekazano - spojrza艂a tylko na zegarek. - Jest godzina dziesi膮ta - powt贸rzy艂a Sybilla, tym razem ju偶 z do艣膰 wyra沤nym u艣miechem. - Pan genera艂 przyk艂ada wag臋 do punktualno艣ci, i trzyma si臋 dok艂adnie swego rozk艂adu dnia. Prosz臋 wej艣膰, panie poruczniku. Bez pukania. * * * Sybilla zosta艂a sama w przedpokoju genera艂a. Rozejrza艂a si臋 po 艣cianach, na kt贸rych wisia艂y plany szkolenia i nic poza tym. Wsz臋dzie akta, dokumenty, regulaminy - na biurku adiutanta, na jej biurku, na p贸艂kach, na parapetach okien, nawet na pod艂odze. Wszystko wok贸艂 niej by艂o prac膮. Otworzy艂a jedn膮 ze swoich szuflad. Le偶a艂o w niej lusterko, do kt贸rego zajrza艂a. To, co zobaczy艂a, wywo艂a艂o odcie艅 znu偶enia na jej zamy艣lonej twarzy: zaczyna艂a si臋 powoli starze膰. Sp臋dza艂a 偶ycie mi臋dzy kurzem papierzysk i trzaskaniem w klawisze maszyny - na jednym z tylnych podw贸rek wojny. Pospiesznie wsun臋艂a szuflad臋 z powrotem, bo us艂ysza艂a nagle kroki. Wszed艂 adiutant. Odbicie w zwierciadle znik艂o. Jego miejsce zaj膮艂 stos akt. - Czy ten Krafft - spyta艂 porucznik Bieringer - jest ju偶 u genera艂a? Sybilla skin臋艂a g艂ow膮. - Przyszed艂 tylko o pi臋膰 munut za wcze艣nie. I nie wydaje si臋 by膰 szczeg贸lnie przygn臋biony. Wprost przeciwnie: by艂 nawet do艣膰 zuchwa艂y. By艂 to niew膮tpliwie komplement. Zwykle bowiem traktowano ten przedpok贸j jak przdsionek piek艂a: zjawia艂y si臋 tu postacie niespokojne, nerwowe albo trzymaj膮ce si臋 manifestacyjnie sztywno, i to zjawia艂y si臋 co najmniej na dziesi臋膰 minut przed terminem, aby si臋 za nic nie sp贸沤ni膰. Krafft wi臋c nie nale偶a艂 do tej wi臋kszo艣ci podw艂adnych. - By艂 zuchwa艂y, powiada pani? Podoba si臋 pani? - Wydaje mi si臋, 偶e to cz艂owiek z charakterem. - Nie沤le jak na pocz膮tek - powiedzia艂 Bieringer. - Ani mi w g艂owie co艣 takiego tu zaczyna膰 - powiedzia艂a Sybilla Bachner hardo. - A dlaczego niby nie? - powiedzia艂 adiutant przyja沤nie. - Pani wie, jak bardzo pani膮 ceni臋, panno Bachner, a moja 偶ona kocha pani膮 jak siostr臋. I dlatego martwimy si臋 o pani膮. Za du偶o pani pracuje. Jest pani prawie ci膮gle sama. Czy nie uwa偶a pani, 偶e przyda艂aby si臋 pani jaka艣 ma艂a odmiana? Sybilla spojrza艂a na adiutanta. G艂adka, blada twarz wygl膮da艂a do艣膰 niepozornie. Przypomina艂 troch臋 pocz膮tkuj膮cego nauczyciela. I w ka偶dym razie nie by艂 tym, co si臋 nazywa typem 偶o艂nierza. Ale by艂 to cz艂owiek, kt贸ry jakim艣 sz贸stym zmys艂em wyczuwa艂 wszystko, co dotyczy艂o genera艂a. Zast臋powa艂 genera艂owi maszyn臋 do liczenia i ca艂y plik notes贸w; i oszcz臋dza艂 mu mn贸stwa niepotrzebnej roboty. - Panie Bieringer - powiedzia艂a Sybilla - moja praca poch艂ania mnie ca艂kowicie. Nie 偶ycz臋 sobie 偶adnych odmian. Adiutant udawa艂, 偶e zajmuje si臋 intensywnie jakimi艣 aktami. - No tak - powiedzia艂 po chwili przeci膮gle i ostro偶nie - je艣li tak, to bardzo dobrze. R贸wnie偶 i genera艂 my艣li tylko o swojej pracy i o niczym wi臋cej. R贸wnie偶 i on nie 偶yczy sobie odmiany. - Mo偶e sobie pan podarowa膰 tego rodzaju niepotrzebne uwagi, panie Bieringer - powiedzia艂a panna Bachner oburzona. - Ch臋tnie - rzek艂 adiutant - bardzo ch臋tnie, o ile s膮 naprawd臋 niepotrzebne. Niech mi pani wierzy, panno Bachner, znam genera艂a ju偶 spory kawa艂 czasu, znam go d艂u偶ej ni偶 pani. Mo偶e pani by膰 pewna: on nie ma 偶ycia prywatnego i nie chce go mie膰. A wi臋c je艣li jest pani m膮dra, to powinna sobie pani kogo艣 poszuka膰 p贸ki czas, tego porucznika Kraffta na przyk艂ad. Oczywi艣cie pod warunkiem, 偶e on pozostanie tu u nas. Ale o tym zadecyduje jedynie genera艂. * * * - Panie generale, porucznik Krafft melduje si臋 na rozkaz. Genera艂 Modersohn siedzia艂 za biurkiem, kt贸re sta艂o dok艂adnie naprzeciwko drzwi. Odleg艂o艣膰 od drzwi do biurka wynosi艂a siedem metr贸w; wype艂nia艂 j膮 zwyk艂y zielony bawe艂niany chodnik. Przed biurkiem sta艂o jedno jedyne twarde krzes艂o. Genera艂 nie uczyni艂 nic, co by wskazywa艂o na to, 偶e ma zamiar przerwa膰 swoj膮 prac臋 - wypisywa艂 sobie co艣 z jakich艣 akt. Powiedzia艂 tylko, nie podnosz膮c oczu: - Prosz臋 podej艣膰 bli偶ej, panie poruczniku Krafft. Niech pan siada. Krafft usiad艂 pos艂usznie. Uwa偶a艂, 偶e Modersohn robi z nim i tak ju偶 za wiele ceregieli. Oczekiwa艂 dw贸ch, trzech zda艅 wst臋pu i zarazem zako艅czenia - kr贸tkiego, mocnego sformu艂owania w niezafa艂szowanym 偶argonie rasowych wojskowych, kt贸re by艂oby r贸wnoznaczne z wylaniem. Lecz genera艂 widocznie si臋 tym razem nie spieszy艂. 铆e zwracaj膮c si臋 do Kraffta wymienia艂 nie tylko jego nazwisko i stopie艅, ale konsekwentnie dodawa艂 jeszcze "pan", to by艂o bez znaczenia, mia艂o tylko co艣 wsp贸lnego z "zachowywaniem form". A to by艂a jedna z dziedzin, do kt贸rych ten genera艂 przyk艂ada艂 szczeg贸ln膮 wag臋. - Panie porucznku Krafft - rzek艂 teraz Modersohn i po raz pierwszy spojrza艂 na swego go艣cia - zupe艂nie nieosobowo, ale badawczo jak fachowiec, kt贸ry zna si臋 znakomicie na swojej specjalno艣ci. - Czy wiadomo panu, dlaczego odkomenderowano pana do szko艂y wojennej? - Nie, panie generale - powiedzia艂 porucznik zgodnie z prawd膮. - Czy pan przypuszcza, 偶e to zdolno艣ci pana by艂y przyczyn膮 tego odkomenderowania? - Nie s膮dz臋, panie generale. - Pan s膮dzi? - zapyta艂 Modersohn, cedz膮c s艂owa. Nie lubi艂 tego zwrotu. Oficer nie "s膮dzi" - wie, przyjmuje, wyra偶a sw贸j pogl膮d. - A wi臋c? - Przypuszczam, panie generale, 偶e nie moje kwalifikacje zadecydowa艂y o tym odkomenderowaniu. - Tylko? - Trzeba by艂o odkomenderowa膰 z naszej jednostki jakiego艣 oficera i wyb贸r pad艂 na mnie. - Tak bez powodu? - Pow贸d jest mi nie znany, panie generale. Porucznik Krafft nie czu艂 si臋 teraz zbyt dobrze w swojej sk贸rze. Na porz膮dny ochrzan ze strony genera艂a by艂 przygotowany - ale nie na co艣 w rodzaju 艣ledztwa. Usi艂owa艂 wi臋c reagowa膰 w najbardziej wypr贸bowany spos贸b: udawa膰 durnia, odpowiada膰 mo偶liwie kr贸tko i przy ka偶dej nastr臋czaj膮cej si臋 okazji zgadza膰 si臋 z prze艂o偶onym. Tego rodzaju procedura oszcz臋dza艂a zwykle wiele czasu i nerw贸w - ale nie u Modersohna. Genera艂 wzi膮艂 jedn膮 z kartek le偶膮cych na biurku i spyta艂: - Czy pan zna swoje akta personalne, panie poruczniku? - Nie - odpar艂 Krafft zdumiony, ale zgodnie z prawd膮. Modersohn by艂 troch臋 zaskoczony. Ale i to ledwo mo偶na by艂o po nim pozna膰. Tylko r臋ka, kt贸ra mia艂a z powrotem w艂o偶y膰 kartk臋 do teczki, na jedn膮 sekund臋 zawis艂a w powietrzu. Genera艂 zna艂 bowiem praktyk臋. Akta personalne by艂y zasadniczo "poufne", ale zawsze mo偶na by艂o znale沤膰 spos贸b, 偶eby do nich zajrze膰, je艣li si臋 tylko mia艂o ochot臋 i troch臋 sprytu. A spryt ten Krafft mia艂, genera艂 czu艂 to wyra沤nie. A wi臋c pozostawa艂 tylko wniosek: 偶e wcale nie chcia艂 zajrze膰 do swoich akt personalnych, 偶e by艂y mu zupe艂nie oboj臋tne. Przypuszczalnie wiedzia艂 z do艣wiadczenia, jak przypadkowo powstaj膮 zbiory takich papierk贸w. - Dlaczego zosta艂 pan, pa艅skim zdaniem, w tej szkole oficerem kompanii administracyjnej, a nie oficerem - instruktorem podchor膮偶ych? By艂o to pytanie, kt贸re Krafft sam sobie cz臋sto zadawa艂. Przeniesiono go tu pono膰 po to, by wychowywa艂 podchor膮偶ych. I wyl膮dowa艂 z miejsca u kapitana Katera, u tych fagas贸w od kantyny i magazyn贸w. Dlaczego tak by艂o - sk膮d on mia艂 to wiedzie膰? TAk by艂o i ju偶! - Prawdopodobnie przys艂ano o jednego oficera za du偶o na ten kurs, panie generale. A wi臋c trzeba by艂o odstawi膰 jednego do kompanii administracyjnej, przypadkowo trafi艂o to na mnie. - Nie ma takich przypadk贸w na moim terenie, panie poruczniku Krafft. W艂a艣ciwie Krafft powinien by艂 o tym wiedzie膰. Ale wygl膮da艂o na to, 偶e genera艂 zupe艂nie 艣wiadomie prowokowa艂 do szczerych odpowiedzi. Dlatego porucznik nie waha艂 si臋 ju偶 d艂u偶ej i odpowiedzia艂 na sw贸j spos贸b szczerze. - Panie generale - rzek艂 - prawdopodobnie uwa偶aj膮 mnie za tak zwanego niewygodnego podw艂adnego. I w pewnym sensie maj膮 racj臋. Gdzie tylko przychodz臋, zawsze szybko si臋 mnie pozbywaj膮. Powoli ju偶 przywyk艂em do tego. - Panie poruczniku Krafft - powiedzia艂 genera艂, na kt贸rym s艂owa Kraffta nie zrobi艂y widocznie wi臋kszego wra偶enia - z notatki znajduj膮cej si臋 w pa艅skich aktach personalnych dowiedzia艂em si臋, 偶e mi臋dzy panem a by艂ym dow贸dc膮 pa艅skiego pu艂ku, panem pu艂kownikiem Holzapflem, dosz艂o do rozd沤wi臋ku. Mo偶e zechce mi pan to wyja艣ni膰. - Panie generale - rzek艂 Krafft nieomal weso艂o - w swoim czasie wnios艂em na pana pu艂kownika Holzapfla za偶alenie, z powodu defraudacji artyku艂贸w z kantyny. Pan pu艂kownik zwyk艂 wozi膰 ze sob膮 w艂asny tabor i uwa偶a艂 za stosowne nie tylko zabiera膰 walcz膮cym oddzia艂om frontowe racje 偶ywno艣ciowe, ale pozbawia艂 je r贸wnie偶 pojazd贸w bojowych, a偶eby m贸c swoje skrzynie z alkoholem i 偶arciem transportowa膰 na ty艂y. Pan pu艂kownik stan膮艂 przed s膮dem wojennym, dosta艂 nagan臋 i zosta艂 za kar臋 przeniesiony gdzie indziej. Jego zast臋pca odkomenderowa艂 mnie do szko艂y wojennej. - Nie mia艂 pan skrupu艂贸w wnosi膰 skargi na prze艂o偶onego, panie poruczniku Krafft? - Nie, panie generale. Moja skarga nie by艂a skarg膮 na prze艂o偶onego, lecz na oszusta. Genera艂 niczym si臋 nie zdradzi艂, co s膮dzi o tej odpowiedzi. - Czy pan - zapyta艂 przeskakuj膮c nagle na inny temat - zako艅czy艂 ju偶 dochodzenie w sprawie tego rzekomego zgwa艂cenia z przedwczorajszej nocy? - Tak jest, panie generale. - Z jakim wynikiem? - Protok贸艂 m贸wi膮cy o zgwa艂ceniu nie odpowiada艂by faktom. Trzy dziewczyny o艣wiadczaj膮 wiarygodnie, 偶e z pocz膮tku chodzi艂o im tylko o 偶art. Jakie rozmiary ten 偶art przybierze, nie mog艂y z g贸ry przewidzie膰. Poza tym na rzekomym miejscu zbrodni znaleziono trzy puste butelki. Kapral Krottenkopf przyznaje si臋, 偶e co najmniej jedn膮 z nich wypi艂 on sam, w czasie tego ca艂ego zaj艣cia. Okoliczno艣膰, kt贸ra zdecydowanie wyklucza zgwa艂cenie. Wobec tego ca艂a ta sprawa powinna by膰 za艂atwiona w drodze dyscyplinarnej. - Wszyscy, kt贸rzy brali udzia艂 w tym incydencie, zostan膮 przeniesieni - powiedzia艂 genera艂 takim tonem, jak gdyby m贸wi艂 o pogodzie - i to w ci膮gu dwudziestu czterech godzin. Ka偶dy z nich w innym kierunku; ka偶dy co najmniej na odleg艂o艣膰 trzystu kilometr贸w od tej szko艂y. Prosz臋 to zakomunikowa膰 kapitanowi Katerowi. Oczekuj臋 jutro w po艂udnie meldunku o wykonaniu rozkazu. - Tak jest, panie generale - zd膮偶y艂 jeszcze tylko powiedzie膰 porucznik. - Dalej, panie poruczniku Krafft. W ci膮gu dzisiejszego dnia przeka偶e pan swoje obowi膮zki zwi膮zane z funkcj膮 oficera kompanii administracyjnej kapitanowi Katerowi i obejmie pan grup臋 Heinrich. Ja sam dzi艣 w po艂udnie zawiadomi臋 wszystkich o nominacji pana na instruktora grupy szkolnej. Do s艂u偶by na nowym posterunku pan przyst膮pi jutro rano. - Tak jest, panie generale - powiedzia艂 porucznik, nie umiej膮c ukry膰 swego zdziwienia. Genera艂 Modersohn znowu spu艣ci艂 oczy, co Krafft przyj膮艂 z ulg膮. Genera艂 zanotowa艂 par臋 s艂贸w na kartce i od艂o偶y艂 j膮 na praw膮 stron臋 biurka. Potem wzi膮艂 now膮 kartk臋 i zacz膮艂 i t臋 zapisywa膰. Krafft poczu艂 si臋 nagle zupe艂nie zb臋dny. Mia艂 poza tym ochot臋 napi膰 si臋 koniaku na intencj臋 tego strachu. Kapitan Kater zafunduje mu na pewno z rado艣ci膮 ca艂膮 butelk臋. Bo zarz膮dzenie wydane w tej chwili przez genera艂a odsuwa艂o na razie od dow贸dcy kompanii administracyjnej gro沤b臋 przeniesienia. Ale porucznik Krafft nie by艂 jeszcze wolny. Genera艂 uzupe艂ni艂 swoje notatki, a potem zacz膮艂 przegl膮da膰 jakie艣 akta, kt贸re ca艂y czas przed nim le偶a艂y. Otworzy艂 teczk臋 prawie uroczy艣cie, a potem zacz膮艂 si臋 wnikliwie przygl膮da膰 Krafftowi. - Panie poruczniku Krafft - rzek艂 po chwili - wie pan, 偶e ostatnim dow贸dc膮 grupy szkolnej Heinrich by艂 pan podporucznik Barkow? Krafft da艂 odpowied沤 twierdz膮c膮. - I wie pan, 偶e pan podporucznik Barkow uleg艂 艣miertelnemu wypadkowi podczas zaj臋膰 z wyszkolenia saperskiego? R贸wnie偶 i na to pytanie Krafft da艂 odpowied沤 twierdz膮c膮. - Czy zna pan szczeg贸艂y, kt贸re doprowadzi艂y do wypadku? - Nie, panie generale. Modersohn wyprostowa艂 si臋 i sztywno opar艂 o swoje krzes艂o. R臋ce po艂o偶y艂 przed sob膮 na stole. Koniuszki palc贸w dotkn臋艂y le偶膮cej przed nim czerwonej cienkiej teczki. - Przebieg wypadku by艂 nast臋puj膮cy: podporucznik Barkow prowadzi艂 dwudziestego sz贸stego stycznia od godziny czternastej zaj臋cia z wyszkolenia saperskiego z grup膮 szkoln膮 Heinrich. Miano wysadzi膰 w powietrze pi臋ciokilowy 艂adunek. Podporucznik Barkow nie zd膮偶y艂 ukry膰 si臋 w por臋 przed wybuchem. Zosta艂 prawie doszcz臋tnie rozszarpany. Co pan s膮dzi o tym, panie poruczniku Krafft? - Zna艂em pana podporucznika Barkowa tylko bardzo pobie偶nie, panie generale. - Ja zna艂em go bli偶ej - powiedzia艂 genera艂 g艂osem troch臋 ochryp艂ym. - By艂 przyk艂adnym oficerem, mia艂 powa偶ny stosunek do s艂u偶by i by艂 mimo swej m艂odo艣ci bardzo ostro偶ny. Na sprz臋cie saperskim, szczeg贸lnie na materia艂ach wybuchowych, zna艂 si臋 dobrze. Przeprowadza艂 ju偶 na froncie wschodnim bardzo skomplikowane wysadzanie most贸w. - Wobec tego, panie generale, nie rozumiem, jak mog艂o doj艣膰 do tego wypadku. - To nie by艂 wypadek - powiedzia艂 genera艂. - To by艂o morderstwo. Czarna karta zosta艂a otwarcie po艂o偶ona na stole, spokojnym ruchem r臋ki, kt贸ry ucina艂 wszelk膮 dyskusj臋. - Morderstwo, panie generale? S艂owo to nie pasowa艂o do trze沤wo艣ci tego pokoju, nie pasowa艂o do twarzy genera艂a, po prostu by艂o tu nie na miejscu. - Chcia艂bym - powiedzia艂 genera艂 - 偶ebym nie musia艂 tego s艂owa nawet pomy艣le膰. Pan jest drugim cz艂owiekiem, przed kt贸rym je wypowiadam. Pierwszy us艂ysza艂 moje zdanie s臋dzia wy偶szego s膮du wojennego Wirrmann. Za偶膮da艂em przys艂ania go od inspektora szk贸艂 wojennych, bo chc臋, 偶eby sprawa ta zosta艂a zbadana zgodnie z prawem. - Czy pan s臋dzia podziela pa艅skie przypuszczenia? Czy i jego zdaniem mamy tu do czynienia z morderstwem? - Nie - powiedzia艂 genera艂. - Ale to nie zmienia faktu, 偶e rzeczywi艣cie chodzi tu o morderstwo. O nic innego. Wiem to od podporucznika Barkowa. Przed swoj膮 艣mierci膮 robi艂 mi ca艂kiem niedwuznaczne aluzje, ale w贸wczas nie chcia艂em w co艣 takiego uwierzy膰. Niestey wszystkie jego przypuszczenia potwierdzi艂 ten czyn. No c贸偶, pan sam b臋dzie si臋 zajmowa艂 t膮 spraw膮, panie poruczniku Krafft. Oddaj臋 panu do dyspozycji wszystkie odno艣ne dokumenty. Otrzyma pan do wgl膮du akta s膮du wojennego. B臋dzie m贸g艂 pan te偶 przedyskutowa膰 ze mn膮 ka偶dy szczeg贸艂. Nie potrzebuj臋 chyba podkre艣la膰, 偶e ca艂a ta sprawa jest poufna. - A w jakim celu ja zosta艂em poinformowany, panie generale? - A偶eby pan szuka艂 i znalaz艂 morderc臋 - powiedzia艂 Modersohn. - Mo偶e on by膰 tylko w grupie szkolnej Heinrich, w pa艅skiej grupie szkolnej, panie poruczniku Krafft. Spodziewam si臋, 偶e pan rozwi膮偶e to zadanie. Mo偶e pan liczy膰 na moj膮 pomoc. Na dzisiaj jest pan wolny. Interludium II 铆yciorys kapitana Ericha Federsa czyli: Sens przypadku "Urodzony 17 czerwca 1915 r. w Aalen w Wirtembergii. Ojcem moim by艂 Konstantyn Feders, pastor ewangelicki. Matk膮 moja by艂a Ewa_Maria Feders, z domu Knotek. Wychowywa艂em si臋 w Aalen." Pierwsze, co pami臋tam wyra沤nie, to r臋ce z艂o偶one do modlitwy. I g艂os zawsze jakby 艣piewaj膮cy. A s艂owa, kt贸re wypowiada ten g艂os, s膮 pi臋kne i znamienne. To m贸j ojciec: odziany w ciemne ubranie, bielizna bia艂a jak 艣nieg, godna, uroczysta twarz. Owiewa mnie cierpki zapach tytoniu, od kt贸rego robi mi si臋 troch臋 md艂o. Ale r贸wnie偶 zapach kwaskowatego wina, kiedy jest niedziela. Gard艂owy, zadowolony 艣miech, ilekro膰 ojciec mnie ogl膮da i obmacuje. Wok贸艂 mnie d沤wi臋ki organ贸w - najpierw rado艣nie, potem szumi膮co, potem grzmi膮co. Nie ko艅cz膮ca si臋 przemoc, wciskaj膮ca mi si臋 do uszu. Wreszcie ju偶 tylko g艂uchy, a zarazem ostry sycz膮cy gwizd, przyt艂aczaj膮cy 艂oskot, zgrzytliwy chrobot. Ojciec przyciska mnie do wiatrownicy organ贸w. "Wspania艂e! - krzyczy przy tym. - Czy to nie wspania艂e?" I ja tak偶e krzycz臋, dziko, niepohamowanie i d艂ugo. "Szkoda - m贸wi ojciec rozczarowany - szkoda, 偶e nie jest muzykalny." Matka jest jak cie艅, bardzo 艂agodna, bardzo cicha, stale milcz膮ca - nawet kiedy p艂acze. Ale matka p艂acze tylko wtedy, gdy jej si臋 zdaje, 偶e jest sama. A jest rzadko sama - przewa偶nie ja jestem z ni膮, za firankami, w k膮cie przy szafie, pod kanap膮. A potem wy艂a偶臋 i m贸wi臋: "Dlaczego p艂aczesz, mamo?" A ona m贸wi: "Ale偶, synku, ja wcale nie p艂acz臋." W贸wczas id臋 do ojca i pytam: "Dlaczego mama p艂acze?" A ojciec m贸wi: "Ale偶, ch艂opcze, matka przecie偶 nie p艂acze. Czy ty p艂aczesz, matko?" - "Ale偶 nie", odpowiada matka. A ja m贸wi臋: "Dlaczego wy w艂a艣ciwie k艂amiecie?" A potem ojciec mnie bije, bo naruszy艂em czwarte przykazanie. Przykazania, 偶e nie wolno bi膰 dzieci, nie ma. Syn fabrykanta H~ornle chce si臋 stale ze mn膮 bawi膰 - w domu, w fabryce nie wolno mu si臋 bawi膰. Bo u fabrykanta H~ornle walcuje si臋 i kraje blach臋, a od czasu do czasu palce i r臋ce. W ko艣ciele co艣 takiego nie mo偶e si臋 oczywi艣cie zdarzy膰; poza tym nikt tu nas nie pilnuje, je艣li nie ma akurat nabo偶e艅stwa. Ale H~ornle ma zawsze ch臋膰 wdrapa膰 si臋 gdzie艣 wysoko, najch臋tniej na dzwonnic臋. Lubi prze艂azi膰 przez otwory d沤wi臋kowe - najpierw jedn膮 nog膮, potem drug膮, potem obiema, a nawet ca艂膮 g贸rn膮 po艂ow膮 tu艂owia. "Zr贸b to samo - m贸wi do mnie H~ornle - je艣li nie jeste艣 tch贸rzem." - "Czy jestem tch贸rzem, czy nie - m贸wi臋 - tego nie wiem, wiem tylko, 偶e nie jestem frajer." I to prawda. Bo H~ornle traci r贸wnowag臋 i 艂amie sobie gnaty. "Jak to si臋 mog艂o sta膰?! - wo艂a ojciec. - Dlaczego nie uwa偶a艂e艣?" - "A dlaczego mia艂bym uwa偶a膰? - pytam. - Ja przecie偶 si臋 nie wychyla艂em." - "M贸j Bo偶e - m贸wi ojciec - jakiego ja syna sp艂odzi艂em?" Ja pytam o to samo. "Od 1921 roku ucz臋szcza艂em do szko艂y ludowej w Aalen, a od 1925 roku do gimnazjum, gdzie w 1934 roku zda艂em, z pewnym op贸沤nieniem, matur臋. Z wyj膮tkiem tego, 偶e raz siedzia艂em dwa lata w jednej klasie, okres szkolny przebieg艂 mi bez wi臋kszych wstrz膮s贸w." W ko艣cielnym skoku wzwy偶 osi膮gam dwa metry trzydzie艣ci centymetr贸w. Jest to tutejszy rekord, ale pewien ch艂opak z G~oppingen, kt贸ry sp臋dza艂 tu latem wakacje, przegoni艂 mnie o ca艂e cztery centymetry - co prawda dopiero po d艂u偶szym treningu. Skok wzwy偶 odbywa si臋 na linach w trakcie bicia w dzwony. Ci膮gnie si臋 za sznur i kiedy ten idzie w g贸r臋, uwieszony buja si臋 wraz z nim. Kto si臋 najlepiej buja, osi膮ga najwy偶sz膮 wysoko艣膰 i jednocze艣nie staje si臋 przyczyn膮 uroczystego bicia w dzwony. Poza tym zawiera si臋 zak艂ady - i moi przyjacieole prawie zawsze wygrywaj膮. "Blu沤niercy!", krzyczy ojciec, kiedy si臋 dowiaduje, dlaczego tak ochoczo zg艂aszaj膮 si臋 dzwonnicy i tak dobrze dzwoni膮. Do nas do domu przychodzi profesor Schnorr. "To bardzo wykszta艂cony cz艂owiek - m贸wi ojciec do mnie - i musisz si臋 odnosi膰 do niego z szacunkiem; poza tym jestem z nim zaprzyja沤niony, a p贸沤niej, gdy p贸jdziesz do gimnazjum, b臋dzie twoim nauczycielem. A wi臋c: szanuj go i okazuj mu to." Ale ja nie znosz臋 Schnorra - zawsze tylko stawia pytania, na przyk艂ad: ile jest dziewi臋tna艣cie razy osiemna艣cie, jak si臋 pisze in偶ynier i kiedy by艂a bitwa w Lesie Teutoburskim. Za ka偶dym razem wci膮偶 inne pytania. Kiedy tylko si臋 pojawia, ja staram si臋 zaraz znikn膮膰. Ale jeszcze gorsza od Schnorra jest jedna dziewczyna z s膮siedztwa. Nazywa si臋 Marion Michalski. Ta Marion dokucza mi na ka偶dym kroku. Nie wierzy, 偶e ja co艣kolwiek potrafi臋, i nie wierzy nawet w m贸j rekord w ko艣cielnym skoku wzwy偶. A co gorsza: ta Marion jest o trzy lata ode mnie m艂odsza, a wi臋c jest jeszcze zupe艂nie ma艂ym dzieckiem. Ale wsz臋dzie si臋 zawsze pcha, i do mnie te偶. Ma mysie ogonki, 艣mieje si臋 g艂upio i zawsze wszystko lepiej wie. Ale ma r贸wnie偶 swoje zalety: jest c贸rk膮 burmistrza, a ten mo偶e rozkazywa膰 nawet policji. To niekiedy bardzo si臋 przydaje. W gimnazjum Schnorr zostaje wychowawc膮 mojej klasy. To niedobrze. Bo teraz nie mog臋 ju偶 znika膰, kiedy Schnorr si臋 pojawia. A ten pyta i pyta, i pyta. Ale z biegiem czasu robi臋 post臋py i coraz cz臋艣ciej zaczynam mu odpowiada膰 - nawet je艣li moje odpowiedzi, zdaniem Schnorra, nie zawsze s膮 dobre. "Tw贸j kochany synalek - m贸wi Schnorr do mego ojca - nie jest dobrym uczniem." To ojca bardzo smuci, i dlatego du偶o pije; Schnorr r贸wnie偶 jest smutny i pije jeszcze wi臋cej ni偶 ojciec. Dostaje wtedy szklane oczy, m贸wi niewyra沤nie, pluje i 艣lini si臋, i spada z krzes艂a. "Zrobi艂o mu si臋 niedobrze - m贸wi ojciec z trudem - zawie沤 go do domu." A ja bior臋 swoje sanki, bo na dworze pada 艣nieg; pakujemy na nie Schnorra i ruszam w drog臋 - do parku miejskiego. Tu go sk艂adam pod pomnikiem Nieznanego 铆o艂nierza. O dalszy transport b臋dzie musia艂a si臋 zatroszczy膰, po moim telefonie, policja. Od tego dnia Schnorr pyta mnie znacznie rzadziej ni偶 dawniej. Czasem nawet zachowuje si臋 tak, jakby mnie nie by艂o w jego klasie. Ale na d艂u偶sz膮 met臋 nie wytrzymuje tego. Tym intensywnyiej za to zajmuje si臋 moimi wypracowaniami. Kr贸tko przed promocj膮 do si贸dmej gimnazjalnej znajduje siedem byk贸w, zakre艣la je czerwonym o艂贸wkiem i pisze na ko艅cu: niedostatecznie. To znaczy, 偶e z mojego przej艣cia do si贸dmej nici. Ja jednak bior臋 czerwony atrament i zakre艣lam dodatkowo jeszcze dwa byki, oczywi艣cie tam, gdzie nie ma 偶adnych byk贸w. I id臋 z tym do Schnorra. "Panie profesorze - m贸wi臋 - tu zaznaczono dziewi臋膰 b艂臋d贸w, ale ja zrobi艂em tylko siedem." Schnorr m贸wi: "Niemo偶liwe", liczy jeszcze raz, robi si臋 czerwony, prawie taki jak czerwony atrament, i m贸wi: "Rzeczywi艣cie. To jakie艣 niedopatrzenie. Przepraszam." I wykre艣la te dwa byki. "Panie profesorze - powiadam na to - je偶eli za dziewi臋膰 b艂臋d贸w dosta艂em niedostatecznie, to teraz, skoro jest tylko siedem, powinienem dosta膰 lepszy stopie艅, nie?" Rzeczywi艣cie go dostaj臋 - i tym samym przechodz臋 do nast臋pnej klasy. Ko艣ci贸艂 jest nasz膮 twierdz膮. Dorobi艂em bowiem do wszystkich zamk贸w dodatkowe klucze - na koszt ko艣cielnego. Z艂apa艂em go na tym, jak chcia艂 艣wisn膮膰 艣wi臋cone wino. Odt膮d robi wszystko, co ja tylko zechc臋. Siedzimy wi臋c sobie na dywanie i gadamy o Bogu, o 艣wiecie i o 偶yciu - zw艂aszcza o 偶yciu. Dlatego du偶o pijemy. A偶 razu pewnego wciska si臋 mi臋dzy nas ta kotka, ta Marion Michalski. Czego ona w艂a艣ciwie chce? "Ten Ley to stara 艣winia", m贸wi臋 przed ca艂膮 klas膮. Dlatego Schnorr nie mo偶e nie dos艂ysze膰 tych s艂贸w. Musi i艣膰 z tym do dyrektora. Ten w te p臋dy do inspektora. Ten za艣 powo艂uje komisj臋 i stawia wniosek o usuni臋cie mnie ze szko艂y. Ale ja m贸wi臋: "铆e ten Ley jest star膮 艣wini膮, to nie ulega 偶adnej w膮tpliwo艣ci." - "Zastan贸w si臋, Feders, jak ty m贸wisz o reichsleiterze!", wykrzykuje inspektor. "M贸wi臋 o starej 艣wini - powiadam. - Ten Ley siusia艂 z jad膮cego samochodu, przed ca艂膮 grup膮 Hitlerjugend, ch艂opaki musieli a偶 uskoczy膰 w bok, 偶eby ich nie obla艂. Widzia艂em na w艂asne oczy." - "Takich rzeczy si臋 nie m贸wi - o艣wiadcza inspektor na zako艅czenie - niemiecki ch艂opiec nie mo偶e uwierzy膰 w takie rzeczy!" W tym roku zostawiaj膮 mnie na drugi rok w tej samej klasie, rzekomo dlatego, 偶e jestem s艂aby z historii. Najwi臋ksz膮 zalet膮 Schnorra jest niew膮tpliwie jego 偶ona. Zawsze si臋 u艣miecha, ilekro膰 mnie widzi. I z roku na rok u艣miecha si臋 serdeczniej. "Zrobi艂 si臋 z ciebie przystojny ch艂opak", powiada, kiedy razu pewnego przynosz臋 zeszyty Schnorrowi do domu. "Poka偶 no, masz ju偶 musku艂y?" - "Ca艂膮 mas臋 - odpowiadam - wsz臋dzie." I ona je wypr贸bowuje. Nie spieszy si臋 zanadto, bo Schnorr ma dzi艣 lejcje po po艂udniu. G艂os jej chrypnie, oczy ogromniej膮. Wygl膮da na to, 偶e za chwil臋 straci r贸wnowag臋, wi臋c 艂api臋 j膮 w ramiona i k艂ad臋 na tapczanie. "Zosta艅 przy mnie", m贸wi. I rzeczywi艣cie zostaj臋, bo ona pokazuje mi wszystko, co chc臋, i uczy mnie tego, czego jeszcze nie wiem. Potem m贸wi: "O czym my艣lisz?" - "O pisemnych pracach maturalnych - m贸wi臋. Czy nie mog艂aby艣 wydosta膰 temat贸w?" - "Dla ciebie zrobi臋 wszystko", powiada. I te偶 zrobi艂a. "Fe! - m贸wi Marion Michalski oburzona. - Jak mog艂e艣 co艣 takiego zrobi膰! Akurat z t膮! Fe, fe! Nie chc臋 ci臋 wi臋cej widzie膰 na oczy. Nigdy wi臋cej." "Wstyd mi za ciebie - m贸wi ojciec. - Tak dalej by膰 nie mo偶e. Musisz nareszcie nauczy膰 si臋 dyscypliny i porz膮dku. P贸jdziesz do wojska." "W 1935 roku zg艂osi艂em si臋 ochotniczo do Wehrmachtu. Chcia艂em zosta膰 oficerem. Po odbyciu dwuletniej zasadniczej s艂u偶by wojskowej uko艅czy艂em w Poczdamie Wojenn膮 Szko艂臋 Si艂 L膮dowych jako prymus i w 1938 roku otrzyma艂em promocj臋 na podporucznika." Wszystko jest bardzo proste: moje mi臋艣nie s膮 wytrzyma艂e, moje serce wszystko znosi, moje p艂uca s膮 lepsze ni偶 miech kowalski. Potrafi臋 szybciej biega膰, dalej skaka膰, d艂u偶ej maszerowa膰 ni偶 wi臋kszo艣膰. Nigdy nie nawalam. Wszystko jest bardzo proste, je偶eli tylko zrozumia艂o si臋 pewn膮 bardzo prost膮 i podstawow膮 prawd臋: G艂upota jest atutem, a g艂upcy s膮 miernikiem. To kompletne zero, ten najgorszy dupa Jasiu strzelec musi kapowa膰 - wszyscy inni powinni si臋 dostosowa膰 do niego. 铆o艂nierz nawet we 艣nie musi umie膰 strzela膰 celnie czy robi膰 to, czego akurat od niego wymagaj膮 - wtedy wszystko jest w porz膮dku. Bo ka偶da kolumna jedzie z tak膮 szybko艣ci膮, z jak膮 porusza si臋 najpowolniejszy w niej pojazd. Armia jest zawsze tyle warta, co najg艂upszy w niej buc. To trzeba wiedzie膰, je艣li si臋 chce umie膰 cierpliwie wojsko znosi膰. T臋 skal臋 trzeba zna膰, a偶eby mog艂o dla rekompensaty rozwin膮膰 si臋 w cz艂owieku poczucie wy偶szo艣ci. W wojsku obowi膮zuje r贸wnanie w d贸艂 - szczytem absolutnym jest przeci臋tno艣膰. To ju偶 mniej wi臋cej wszystko. 铆o艂nierze obok mnie, przypominaj膮cy cierpliwe stado byd艂a, to podatny materia艂 dla rze沤ni wojny. Podoficerowie nade mn膮, ci, co rycz膮, becz膮, pchaj膮 i szturchaj膮, to tryki z zami艂owania lub instynktu. Oficerowie, do kt贸rych b臋d臋 si臋 w przysz艂o艣ci zalicza艂, ci wszyscy, co organizuj膮, planuj膮, nadzoruj膮, to zwrotniczowie, in偶ynierowie i konstruktorzy nagromadzonej ludzkiej si艂y mechanicznej. Och, przyjaciele, kto to wszystko wie, temu ju偶 nic nie zaimponuje. Ale jasno, przejrzy艣cie i prosto funkcjonuje tylko Wehrmacht, a nie 偶ycie. 铆ycie jest skomplikowane, nawet je艣li nie zawsze na takie wygl膮da. Tak膮 komplikacj膮 jest Marion Michalski. Spotykam j膮, kiedy przyje偶d偶am do domu. Chodzi ze mn膮, nawet je艣li tego nie chc臋. Przeszkadza mi, gdzie tylko mo偶e. "Czego ty w艂a艣ciwie chcesz ode mnie?", pytam. "Chc臋 wszystkiego, czego ty chcesz", m贸wi Marion. A m贸wi to w parku miejskim, dok膮d idziemy po kinie na spacer. Nad nami pe艂nia ksi臋偶yca. Mam przed sob膮 jej twarz, wyra沤n膮, z wszystkimi szczeg贸艂ami: oczy wpatrzone we mnie; lekko rozchylone usta; wszystko to obramowane d艂ugimi, rozpuszczonymi w艂osami, spadaj膮cymi jej na ramiona. I do tego jeszcze zapach kwitn膮cych kasztan贸w; a potem coraz mocniejszy i mocniejszy zapach sk贸ry Marion - bo ona zbli偶a si臋 do mnie, przysuwa si臋 do mnie. "Chc臋 wszystkiego, czego i ty chcesz", powtarza jeszcze raz. A ja m贸wi臋: "Chc臋 ci臋 kocha膰 - tu, na trawie." - "No to zr贸b to - m贸wi. - Zr贸b to nareszcie!" Wszystko sz艂oby 艣piewaj膮co, jak po ma艣le - gdyby nie ta Marion. Ca艂a ta s艂u偶ba to w艂a艣ciwie zaledwie prymitywna przyjemno艣膰. Wszystkie przygotowania do funkcji oficera to nieomal 艣mieszna praca dla przedszkolak贸w. Wszystkie trudy na dziedzi艅cu koszarowym, w terenie, na poligonach - to drobiazg dla Federsa. Ju偶 kapralem b臋d膮c, wiem wi臋cej ni偶 ka偶dy podporucznik. A dziewcz臋ta w garnizonach Stuttgart, T~ubingen i G~oppingen - mi艂e, 艂adniutkie i nieskomplikowane. Po prostu wzruszaj膮ce, jak one wy艂a偶膮 ze sk贸ry. "Poka偶, co potrafisz", m贸wi臋. A potem one m贸wi膮: "Co jest w艂a艣ciwie z tob膮? Kogo chcesz zapomnie膰?" A ja m贸wi臋: "Ju偶 zapomnia艂em, kogo chcia艂em zapomnie膰". Ale to nieprawda. Nie mog臋 zapomnie膰. Jakby nie wy艂azi艂y ze sk贸ry - 偶adna nie dor贸wna Marion. A przy tym z ni膮 jest wszystko takie proste. Nie ma nic niezwyk艂ego czy wymy艣lnego. Przyje偶d偶am, ona jest na miejscu. Chc臋 j膮 kocha膰, ona jest gotowa. Potem zostaj臋 podporucznikiem. Kiey przyje偶d偶am do domu, Marion stoi na dworcu. Podchodzi do mnie, staje przede mn膮 i przygl膮da mi si臋. "Marion - m贸wi臋 - czy chcesz by膰 moj膮 偶on膮?" - "Tak, ty idioto - m贸wi - zawsze tego chcia艂am. Ju偶 jako dziecko tego chcia艂am." "Wiosn膮 1939 roku o偶eni艂em si臋 z Marion Michalski. Po wybuchu wojny zosta艂em dow贸dc膮 kompanii i po kampanii francuskiej otrzyma艂em awans do stopnia porucznika. Kiedy zosta艂em ranny, w styczniu 1943 roku, awansowa艂em do stopnia kapitana i przeniesiono mnie do Szo艂y Wojennej nr 5. Odznaczenia: Krzy偶 Rycerski i tak dalej." Wypadk贸w 艣mierci jest coraz wi臋cej, trudy si臋 mno偶膮, przykro艣ci wzrastaj膮, ale poza tym niewiele si臋 na wojnie zmienia. Metody pozostaj膮 te same. I to jest w艂a艣nie b艂膮d. Bo poprzednia wojna nigdy nie jest identyczna z nast臋pn膮. P臋dz臋 swoj膮 kompani臋 przez most na Marnie. Zbieram do kupy niedobitk贸w dw贸ch innych kompanii, kt贸rych dow贸dcy padli. Ubezpieczam wzg贸rze po drugiej stronie rzeki. "Wycofa膰 natychmiast pododdzia艂y", telegrafuje dow贸dca dywizji. "Wycofanie z punktu widzenia taktycznego jest bez sensu, poza tym mo偶liwe tylko z wielkimi stratami", odtelegrafowuj臋 mu. "Rozkazuj臋 natychmiast wycofa膰 pododdzia艂y, w przeciwnym razie s膮d wojenny", telegrafuje genera艂. A ja ka偶臋 odpowiedzie膰: "Po艂膮czenie uszkodzone. Zostaj臋 tu, gdzie jestem". Na drugi dzie艅 dow贸dca dywizji szaleje. Co trzecie s艂owo: "s膮d wojenny". Nazajutrz dekoruj膮 mnie Krzy偶em Rycerskim. "Nie zas艂u偶y艂 sobie pan na to!", m贸wi genera艂. "Ale mam go", odpowiadam. Urlop z Marion, moj膮 偶on膮, jest jednym wielkim upojeniem. Nasze mieszkanie sk艂ada si臋 z jednego pokoju, i my prawie nigdy z niego nie wychodzimy. Le偶ymy a偶 do po艂udnia i wczesnym popo艂udniem znowu si臋 k艂adziemy. W takim odurzeniu sp臋dzamy dwa tygodnie, kt贸re bardzo szybko mijaj膮. "B臋d臋 ci臋 zawsze kocha艂", m贸wi臋. A Marion m贸wi: "B臋d臋 ci臋 zawsze czu艂a - to cudowne, kiedy jeste艣 przy mnie". - "A kiedy mnie nie ma przy tobie, Marion?" - "Czuj臋 ci臋 mimo to." Lekarz wojskowy w stopniu majora stoi przy moim 艂贸偶ku i pyta: "No, panie kapitanie, jak si臋 dzi艣 czujemy?" - "Co jest ze mn膮? - pytam. - Prosz臋 mi otwarcie powiedzie膰, co ze mn膮 jest?" - "No - m贸wi major - w ka偶dym razie mia艂 pan jeszcze szcz臋艣cie. Z tak膮 ran膮 mo偶na 偶y膰. Mog艂o by膰 gorzej." - "Prosz臋 nie kr臋ci膰, panie doktorze, chc臋 wiedzie膰 prawd臋." - "To ca艂kiem proste - m贸wi wreszcie - za par臋 miesi臋cy wszystko b臋dzie u pana wzgl臋dnie normalne, b臋dzie pan zdr贸w jak ryba w 艣wie偶ej wodzie. Z wyj膮tkiem jednego drobiazgu, panie kapitanie. Ale niech si臋 pan pocieszy, m贸j drogi, to jest 艠strata, kt贸ra z biegiem lat staje si臋 coraz 艂atwiejsza do zniesienia." 7 Pani majorowa jest oburzona Wcze艣niej czy p贸沤niej ka偶dy, kto wejdzie mi臋dzy wrony, zacznie kraka膰 jak i one, poruczniku Krafft; czy to z tch贸rzostwa, rozs膮dku czy wreszcie dlatego, 偶e umie si臋 dostosowywa膰 do okoliczno艣ci. Powiedzia艂 to kapitan Feders. Razem z nowo mianowanym instruktorem grupy szkolnej opu艣ci艂 koszary i schodzi艂 teraz z nim ze wzg贸rza prosto na Wildlingen. - Nie mam 偶adnych zdolno艣ci komedianckich, panie kapitanie. Nie umiem na艣ladowa膰 krakania wron. - Nauczy si臋 pan - odpar艂 kapitan Feders z przekonaniem. Major Frey, dow贸dca II kursu, zaprosi艂 ich na "skromn膮 kolacj臋 w 艣cis艂ym gronie". Jego kolacje by艂y co prawda zawsze skromne, ale wa偶ne by艂o owo "艣cis艂e grono", o nie przede wszystkim chodzi艂o. Frey mia艂 mianowicie 偶on臋. A ta stara艂a si臋 podtrzymywa膰 偶ycie towarzyskie. Jak w szczeg贸艂ach to rozumia艂a, pozostawa艂o przewa偶nie tajemnic膮. - Musia艂a kiedy艣 przeczyta膰 w jakiej艣 powie艣ci co艣 o obowi膮zkach towarzyskich oficera - powiedzia艂 kapitan Feders. - Zapomnia艂a tylko, 偶e akcja tego taniego romansu rozgrywa艂a si臋 za cesarstwa. - Nie widz臋 w tym nic szczeg贸lnego, panie kapitanie. Cesarstwo nie wysz艂o jeszcze tak zupe艂nie z mody. Mia艂em na froncie dow贸dc臋 pu艂ku, kt贸ry zachowywa艂 si臋 co najmniej jak kr贸l Hun贸w. Ten porucznik Krafft zaczyna艂 kapitana Federsa interesowa膰. Zdawa艂 si臋 by膰 cz艂owiekiem szczerym a偶 do brutalno艣ci. Natychmiast jednak powstawa艂o pytanie: Jak d艂ugo utrzyma si臋 w tej szkole wojennej? Ju偶 dzi艣 wiecz贸r odb臋dzie si臋 pierwszy s膮d nad Krafftem; Feders by艂 tego pewien. Zna艂 bowiem pani膮 majorow膮. - M贸j drogi Krafft - powiedzia艂 kapitan ubawiony. - Czym jest bitwa w okr膮偶eniu w por贸wnaniu z wytrawn膮 intryg膮 w kraju? Tam 偶ycie ludzkie zdmuchuje si臋 jak 艣wieczk臋, i koniec. Tu natomiast sma偶膮 cz艂owieka na wolnym ogniu, dop贸ki nie skruszeje jak dobra piecze艅. I to przy akompaniamencie przyjaznych i troskliwych s艂贸w. - I wszyscy, zdaniem pana, s膮 bezsilni wobec tego zacofania i pod艂o艣ci? Nikt sobie z tym nie daje rady? - M贸j drogi panie Krafft - rzek艂 kapitan Feders jeszcze bardziej ubawiony. - Prosz臋 uwa偶a膰 i nie myli膰 panuj膮cych poj臋膰. To nie jest sprawa zacofania, lecz tradycji. - Czy to czasem nie to samo, panie kapitanie? - Oczywi艣cie, m贸j drogi, zdarza si臋. Tradycja jest, mi臋dzy innymi, najwygodniejszym usprawiedliwieniem dla duchowego lenistwa, to najpewniejszy glejt dla owych idiot贸w, kt贸rzy w艂asne beztalencie os艂aniaj膮 silnie podkre艣lanym picem tradycji. Nie powinien pan jednak nie docenia膰 tych ludzi, zw艂aszcza pod wzgl臋dem ilo艣ciowym. Wiele naszych form wychowawczych datuje si臋 jeszcze z czas贸w starego Fryca; Clausewtz uchodzi za nowoczesnego autora, a Schlieffen za genialny wz贸r. Niekiedy wykorzystuje si臋 nawet do艣wiadczenia ostatniej wojny, w kt贸rej, jak nas ucz膮, nie zostali艣my co prawda pokonani, ale kt贸r膮 bezsprzecznie przegrali艣my. A co si臋 tyczy wi臋kszo艣ci form towarzyskich, to to jest fin de si~ecle! Szli zgodnie obok siebie. Za nimi w bladym 艣wietle wieczornym rysowa艂y si臋 koszary: szeroki, zwalisty cie艅, panuj膮cy na widnokr臋gu. Na tle tego masywu domy w mie艣cie wygl膮da艂y malusie艅kie, jak korale przylepione do ska艂y. 铆e miasto powsta艂o o wiele wcze艣niej, na kilkaset lat przed koszarami, tego ju偶 wida膰 nie by艂o. G贸ry cementu zniekszta艂ci艂y krajobraz. I nowoczesne bloki betonowe kilku przedsi臋biorstw oraz domk贸w mieszkalnych zacz臋艂y szpeci膰 stare, urocze oblicze Wildlingen nad Menem. - Powiedz mi pan, drogi Krafft, czy posiad艂 pan ju偶 sztuk臋 nienagannego ca艂owania w r臋k臋? - chcia艂 si臋 koniecznie dowiedzie膰 Feders. - Czy to jest szko艂a wojenna, czy taneczna? - zapyta艂 Krafft. - M贸j kochany, jest pan naiwny - rzek艂 Feders. - Pan zdaje si臋, nie ma poj臋cia, dlaczego w艂a艣ciwie major Frey, nasz dow贸dca kursu, pana zaprosi艂. - Na pewno nie po to, 偶eby mi sprawi膰 przyjemno艣膰. Mo偶e chcia艂 po prostu spe艂ni膰 obowi膮zek towarzyski. - E, tam - powiedzia艂 Feders. - Chce ca艂kiem zwyczajnie pana wymaca膰 i tyle. - I w tym celu, zdaniem pana, chce mnie pokaza膰 swojej 偶onie? - O to, to! Chc膮 mi臋dzy innymi zobaczy膰, czy jest pan oficerem, kt贸ry umie si臋 zachowa膰. Bo, zdaniem majora, tylko taki jest predestynowany na wychowawc臋 przysz艂ych oficer贸w. Ale ostatnie s艂owo nale偶y do pani majorowej. I dlatego, m贸j drogi, nienaganny spos贸b uca艂owania r膮czki jest nie tylko aktem uprzejmo艣ci, lecz przede wszystkim przekonuj膮cym dowodem pa艅skich talent贸w towarzyskich. - Niezgorsza heca - powiedzia艂 porucznik Krafft ostro偶nie. - Zobaczy tu pan jeszcze ca艂kiem inne hece, mo偶e pan by膰 pewien. Takie uca艂owanie r膮czki oficjalnie co prawda nie obowi膮zuje, w gronie majora jednak, zw艂aszcza kiedy chodzi o pani膮 majorow膮, z domu Bendler_Trebitz, jest rzecz膮 samo przez si臋 zrozumia艂膮. Wielmo偶na pani wyci膮ga wi臋c do pana sw膮 p艂etw臋, pan j膮 chwyta, oczywi艣cie p艂etw臋, nie 艣ciskaj膮c jednak za mocno. Nast臋pnie nachyla si臋 pan nad ni膮, Krafft. I B贸g, i major pana strzeg艂 przed pope艂nieniem takiego b艂臋du, jak przyci膮gni臋cie w艂adczym gestem p艂etwy wielmo偶nej pani do siebie; to by mog艂o by膰 poczytane za pr贸b臋 zgwa艂cenia. Nachyla si臋 wi臋c pan do przodu, i to w odleg艂o艣ci co najmniej jednego metra od damy; inaczej mogliby艣cie si臋 stukn膮膰 g艂owami. Nie uk艂adaj膮c ust w ciup, a zw艂aszcza nie zwil偶aj膮c ich, markuje pan uca艂owanie r臋ki. Dystans dwu do trzech milimetr贸w uchodzi za poprawny. Jasne, drogi panie? Prosz臋 to wi臋c dzi艣 wypr贸bowa膰 w praktyce. Bo wcze艣niej czy p贸沤niej b臋dzie pan musia艂 nauczy膰 tego swoich podchor膮偶ych na lekcji savoir vivre'u, zgodnie z programem. - Rzeczywi艣cie - powiedzia艂 porucznik Krafft. - Teraz i ja zaczynam si臋 obawia膰, 偶e czeka nas jeszcze niejedna heca. - Jestem zawsze pe艂en podziwu dla ciebie, Felicitas - powiedzia艂 major Frey do swojej 偶ony. - To jest wprost cudowne, jak ty to wszystko aran偶ujesz. Pani Frey udawa艂a skromn膮 i zaprzeczy艂a: - Nie ma doprawdy o czym m贸wi膰. I rzeczywi艣cie nie by艂o o czym m贸wi膰. St贸艂 by艂 nakryty jak zawsze. Wino by艂o przygotowane jak zawsze. I wszystkie te przygotowania nie by艂y wcale dzie艂em pani Frey, lecz jej bratanicy. Major wiedzia艂 o tym. Ta bratanica pe艂ni艂a w domu pa艅stwa Frey funkcj臋 s艂u偶膮cej. By艂a ubog膮 krewn膮, i tak te偶 wygl膮da艂a. Pani Frey przyj臋艂a j膮 z 艂aski. By艂a bowiem pracowita, pos艂uszna i nie mia艂a 偶adnych potrzeb. Pani Frey nie musia艂a jej p艂aci膰 pensji, ale za to obieca艂a jej m臋偶a oficera oczywi艣cie. - Co za cz艂owiek z tego porucznika Kraffta? - dopytywa艂a si臋 pani majorowa. Tego Frey oczywi艣cie dok艂adnie nie wiedzia艂, co mu jednak nie przeszkodzi艂o udzieli膰 informacji. - Przeci臋tny - powiedzia艂. - Mo偶e nawet troch臋 wi臋cej ni偶 przeci臋tny. Ale my go ju偶 sobie urobimy. Wcze艣niej czy p贸沤niej wszyscy si臋 docieraj膮. - 铆onaty? - O ile wiem, nie. - Musz臋 mu si臋 bli偶ej przyjrze膰 - powiedzia艂a pani Felicitas. Major potulnie skin膮艂 g艂ow膮. Wiedzia艂, co to znaczy. Przyjrzy si臋 temu Krafftowi bli偶ej, aby wybada膰, czy ewntualnie by艂by odpowiedni dla jej bratanicy - dla Barbary Bendler_Trebitz. - Barbara! - zawo艂a艂a pani Felicitas rozkazuj膮co. Pojawi艂a si臋 bratanica: okr膮g艂a, pogodna, o niewinnej twarzy jak ksi臋偶yc, z nie艣mia艂ymi oczami i o 艂agodnym cienkim g艂osiku. - Tak. S艂ucham - powiedzia艂a Barbara grzecznie. - Przed przyj艣ciem pan贸w zdejmiesz ten fartuch roboczy. Powinna艣 wi臋cej zwraca膰 uwagi na sw贸j wygl膮d, dziecko. W艂贸偶 bia艂y fartuszek. I ruszaj si臋 zgrabnie. - Ale偶 tak, prosz臋 bardzo - powiedzia艂a Barbara i znik艂a. Major popatrzy艂 za ni膮 i dyskretnie pokr臋ci艂 g艂ow膮. Oczywi艣cie nie chcia艂 w ten spos贸b wyra偶a膰 偶adnej nagany. Na to nie m贸g艂by sobie wobec swojej 偶ony pozwoli膰. Czu艂 dla niej niezmiennie wdzi臋czno艣膰 i szacunek. Pochodzi艂a z pierwszorz臋dnej rodziny i posiada艂a poka沤ny maj膮tek ziemski na 艣l膮sku. Pewien zubo偶a艂y, zwolniony od s艂u偶by wojskowej krewny zarz膮dza艂 nim w jej imieniu. Doprawdy - 偶onie swej mia艂 wiele do zawdzi臋czenia. To by艂o wprost wzruszaj膮ce, jak ona si臋 troszczy艂a o jego karier臋. Trudno by by艂o znale沤膰 oficerowi bardziej ofiarn膮 偶on臋. I z jak膮 mi艂o艣ci膮 urz膮dzi艂a to mieszkanie: Wildlingen nad Menem, Rynek 7. Stara, pi臋kna w stylu, bogato zdobiona franko艅ska budowla. Solidna i ci臋偶ka, ale jednocze艣nie swojska i nie pozbawiona wdzi臋ku. Jakby specjalnie zbudowana dla Felicitas Frey, z domu Bendler_Trebitz. - Ta Barbara - pozwoli艂 sobie zauwa偶y膰 major - jest bardzo mi艂a, ale dziwnie skryta, nie uwa偶asz? - B臋dzie kiedy艣 dobr膮 gospodyni膮 i matk膮. - Oczywi艣cie, oczywi艣cie - przyzna艂 major skwapliwie. - Ale powinna si臋 mo偶e ubiera膰 bardziej po sportowemu, figur臋 ma przecie偶 nie najgorsz膮. - Archibald - powiedzia艂a pani majorowa - ty chyba nie patrzysz tej dziewczynie na biodra? - Oczywi艣cie nieumy艣lnie - zapewni艂 j膮 major. - Ale w ko艅cu kr臋ci mi si臋 ca艂y dzie艅 pod nosem. A poza tym my艣l臋 tak samo jak ty o jej przysz艂o艣ci. I wola艂bym kapitana Ratshelma ni偶 porucznika Kraffta, je偶eli mam by膰 szczery. - To si臋 jeszcze zobaczy - powiedzia艂a Felicitas Frey. - Prosz臋 ci臋, niech ci臋 g艂owa o to nie boli. To sprawa kobieca. Je艣li ten Krafft oka偶e si臋 cz艂owiekiem 艣wiatowym i naprawd臋 ma dobre maniery, dlaczego nie mieliby艣my go bra膰 pod uwag臋? - Obawiam si臋 - powiedzia艂 major - 偶e ten Krafft nie jest szczeg贸lnie delikatnym i dobrze wychowanym cz艂owiekiem, ju偶 raczej kim艣 w rodzaju Federsa. - To niedobrze - powiedzia艂a pani majorowa. - Ale je艣li tak jest istotnie, to nie mo偶esz obu pu艣ci膰 do tej samej grupy - jednego jako wyk艂adowc臋 taktyki, a drugiego jako instruktora wychowawc臋. A do tego akurat kapitan Feders ma wszelkie powody po temu, 偶eby zachowywa膰 si臋 skromnie i cicho - przy tym 偶yciu, jakie prowadzi jego 偶ona. Ohyda, doprawdy ohyda. Na co艣 takiego nie powinno by膰 miejsca w szkole wojennej. Musimy porozmawia膰 o tym przy okazji. Ale nie uprzedzajmy fakt贸w. Na razie obejrz臋 sobie gruntownie tego Kraffta. * * * - Witamy, witamy serdecznie w naszych skromnych progach - powiedzia艂 major Frey. - Ciesz臋 si臋, 偶e panowie przyj臋li moje zaproszenie. Prosz臋 bli偶ej, panowie. Prosz臋 zdj膮膰 p艂aszcze. Czujcie si臋 jak u siebie w domu. Major przyj膮艂 Federsa i Kraffta w prostej bluzie polowej, wygl膮daj膮cej solidnie, a jednocze艣nie wygodnie. Krzy偶 Rycerski z li艣膰mi d臋bowymi iskrzy艂 si臋 nawet w sk膮pym 艣wietle przedpokoju. Z twarzy majora promieniowa艂a 偶yczliwo艣膰. Obaj oficerowie zdj臋li p艂aszcze i czapki. Kraffta przedstawiono bratanicy majorowej. U艣cisn膮艂 gor膮c膮, wilgotn膮 d艂o艅 i spojrza艂 z przyjaznym u艣miechem w strasznie zak艂opotan膮 twarz. Feders powiedzia艂 par臋 zach臋caj膮cych s艂贸w, i 艣mieszna dziewczyna uciek艂a chichoc膮c. Kapitan Ratshelm przyszed艂 tu偶 przed panami. Jeste艣my wi臋c w komplecie. Panowie pozwol膮 bli偶ej. Moja 偶ona, drogi Krafft, bardzo chce pana pozna膰. - Wzajemnie - powiedzia艂 Feders. I zobaczy艂 ku swojej uciesze, 偶e major by艂 troch臋 niezadowolony, a porucznik Krafft mocno zak艂opotany. Zapowiada艂 si臋 wi臋c ciekawy wiecz贸r. Major zaholowa艂 obu pan贸w do salonu. Sta艂 tu ju偶 kapitan Ratshelm, kt贸ry pokiwa艂 im jowialnie, lecz dyskretnie r臋k膮. I pani domu - Felicitas Frey, z domu Bendler_Trebitz. - No to siup! - szepn膮艂 Feders i popchn膮艂 Kraffta lekko do przodu. Pani majorowa przywita艂a porucznika Kraffta wytwornym u艣miechem i lekko wyci膮gn臋艂a ku niemu r臋k臋. Sta艂a w dekoracyjnej, wynios艂ej, a r贸wnocze艣nie wyczekuj膮cej pozie, pod czym艣, co by艂o chyba portretem jakiego艣 przodka. Jej twarz przypomina艂a owc臋: pierwsza rzecz, kt贸ra rzuca艂a si臋 w oczy, to by艂 jej imponuj膮cy, mi臋sisty nos. W oczach przeb艂yskiwa艂o majestatyczne znu偶enie or艂a g贸rskiego. Sk贸ra jej by艂a zwi臋d艂a, ale za pomoc膮 du偶ej ilo艣ci kosmetyk贸w doprowadzona do matowojedwabistego po艂ysku - i to na ca艂ym ciele, przynajmniej tam, gdzie by艂o j膮 wida膰, a wi臋c i na r臋kach. Jedn膮 z tych r膮k, wyci膮gni臋t膮 do go艣cia na przepisow膮 odleg艂o艣膰, uj膮艂 Krafft w swoj膮 d艂o艅. U艣cisn膮艂 j膮 stosunkowo delikatnie i lekko ni膮 potrz膮sn膮艂. Przywitanie to uwa偶a艂 za wystarczaj膮ce. Jej orle oczy nabra艂y 艣nie偶nego blasku. Porucznik Krafft powiedzia艂 tylko: - Dobry wiecz贸r, pani Frey. - Wspaniale - powiedzia艂 Feders zachwycony. - Wielka klasa! - Nasz porucznbik Krafft - rzek艂 major z min膮 艣wiatowca - musi si臋 najpierw przyzwyczai膰 do naszego klimatu. Ale to mu z pewno艣ci膮 trudno nie przyjdzie, przy tym duchu, jaki panuje w moim oddziale. Nieprawda偶, drogi Ratshelm? - Tak jest, panie majorze - potwierdzi艂 Ratshelm natychmiast, tak jak tego oczekiwano. - Jeste艣my bardzo dumni z tego, 偶e w naszych oddzia艂ach m艂odzi kandydaci na oficer贸w ucz膮 si臋 czego艣 wi臋cej ni偶 tylko podstaw rzemios艂a. D膮偶ymy do tego, 偶eby kszta艂towa膰 r贸wnomiernie ca艂膮 ich osobowo艣膰. Krafft zrozumie to bardzo szybko. - W ka偶dym razie - powiedzia艂 major z przyjazn膮 wy偶szo艣ci膮 - ch臋tnie powitam porucznika w naszych szeregach, jako w pewnym sensie wsp贸艂bojownika o wielk膮 i szlachetn膮 spraw臋, pod, 偶e tak powiem, pedagogicznym has艂em: Wychowanie przysz艂ych oficer贸w - rzecz najwa偶niejsza! - Czym mog臋 panom s艂u偶y膰? - spyta艂a pani domu. Troch臋 przyblad艂a, nie straci艂a jednak nic ze swej majestatyczno艣ci. - Mo偶e szklaneczk臋 porto? Kapitan Ratshelm podzi臋kowa艂 pokornie i skin膮艂 twierdz膮co g艂ow膮. Kapitan Feders zacz膮艂 j膮 zapewnia膰 z entuzjazmem, 偶e propozycja ta jest niezwykle udanym pomys艂em 艂askawej pani. Krafftowi starczy艂o si艂 ju偶 tylko na to, 偶eby kiwn膮膰 g艂ow膮. A Major Frey zauwa偶y艂: - Prawdziwie niemiecki m膮偶 nie ufa niczemu obcemu, chyba 偶e jest to co艣 do picia. Kapitan Ratshelm roze艣mia艂 si臋 serdecznie, bo jego dow贸dca powiedzia艂 co艣 dowcipnego, w dodatku co艣 takiego, co brzmia艂o wr臋cz inteligentnie. Kolacja, zgodnie z zapowiedzi膮, by艂a rzeczywi艣cie skromna. Porucznik Krafft mia艂 zaszczyt siedzie膰 obok pani domu. Zaszczyt ten nie by艂 jednak po艂膮czony z przyjemno艣ci膮. Podczas gdy reszta pan贸w bez 偶enady zmiata艂a z p贸艂misk贸w kie艂bas臋 i dzieli艂a mi臋dzy siebie mas艂o, on, porucznik Krafft, zasypywany by艂 gradem pyta艅. - Czy jest pan 偶onaty, panie poruczniku? - Nie, prosz臋 pani. - S膮dz膮c po wieku, powinien pan ju偶 by膰 偶onaty. W ko艅cu ma pan chyba ze trzydzie艣ci lat, prawda? Trwa艂e wi臋zy podnosz膮 moraln膮 warto艣膰 m臋偶czyzny, m贸wi si臋 u nas. I je艣li ka偶dy oficer powinien by膰 wzorem, to c贸偶 dopiero taki, kt贸ry ma wychowywa膰 oficer贸w. Czy jest pan zar臋czony albo po s艂owie? Czy nosi pan przy sobie, co uwa偶am za pi臋kny zwyczaj, zdj臋cie swojej bogdanki? Ch臋tnie bym je obejrza艂a. - Niestety musz臋 pani膮 rozczarowa膰 w tym wzgl臋dzie - pr贸bowa艂 wykr臋ci膰 si臋 Krafft. I wobec takiej dozy ciekawo艣ci uciek艂 si臋 bez skrupu艂贸w do, jak mu si臋 zdawa艂o, pobo偶nego k艂amstwa. - By艂em co prawda ju偶 w艂a艣ciwie zar臋czony, z pann膮 z bardzo dobrego domu. Ale wojna brutalnie rozerwa艂a nasz zwi膮zek. Kapitan Feders zach艂ysn膮艂 si臋. Kapitan Ratshelm spojrza艂 na niego karc膮co. Ale major jad艂. Poniewa偶 偶ona nie zwraca艂a na niego uwagi, on z kolei nie musia艂 zwraca膰 uwagi na jej przepisy dietetyczne. - A wi臋c ta m艂oda dama umar艂a - stwierdzi艂a pani majorowa. Innego rozerwania istniej膮cego zwi膮zku ni偶 przez 艣mier膰 nie mog艂a sobie widocznie wyobrazi膰. Porucznikowi Krafftowi chleb stan膮艂 w gardle. Pod jej badawczym spojrzeniem odwa偶y艂 si臋 go posmarowa膰 tylko ca艂kiem cienko mas艂em. Kiwa艂 przy tym ponuro g艂ow膮. Przyj臋艂a to za potwierdzenie swego przypuszczenia. By艂 pewny, 偶e z艂o偶y mu kondolencje. Tak te偶 uczyni艂a. Ale nie koniec na tym. By艂a przecie偶 nie tylko kobiet膮, lecz 偶on膮 dow贸dcy - w 偶argonie podchor膮偶ych: "szefic膮". Pani Frey poda艂a zatem do pi臋knie wyra偶onych kondolencji nast臋puj膮ce s艂owa: - To na pewno bardzo smutne dla pana, nie powinno jednak doprowadzi膰 do przygn臋bienia, a ju偶 na pewno nie do og艂uszania b贸lu niewybrednymi 艣rodkami, co jest pono膰 normalne u ludzi z ni偶szych sfer i ni偶szych rang. Ale ja oczywi艣cie r贸wnie偶 i pana, dop贸ki b臋dzie pan nale偶a艂 do wsp贸艂pracownik贸w mego m臋偶a, wezm臋 pod swoje opieku艅cze skrzyd艂a. - Najuprzejmiej pani dzi臋kuj臋 - wykrztusi艂 porucznik Krafft. - Co tydzie艅 urz膮dzam spotkania towarzyskie nie偶onatych oficer贸w i niezam臋偶nych m艂odych dam z towarzystwa Wildlingen. W przysz艂o艣ci b臋dzie pan m贸g艂 uczestniczy膰 w tych spotkaniach, panie poruczniku. - To naprawd臋 a偶 zbytek uprzejmo艣ci z pani strony - powiedzia艂 porucznik zdruzgotany. Tak rygorystycznie i zaborczo jeszcze 偶adna kobieta nim nie rozporz膮dza艂a. I tu wcale nie chodzi艂o o jak膮艣 szczer膮 sympati臋: wprost przeciwnie - tu dzia艂a艂a zrutynizowana opieku艅czo艣膰, domagaj膮ca si臋 bezwzgl臋dnego pos艂usze艅stwa. Porucznik Krafft 艂yka艂 tak zwany deser po "zimnym mi臋siwie", jakie艣 budyniowate ciasto, i patrzy艂 przy tym ze z艂o艣ci膮 na kapitana Federsa, kt贸ry zdawa艂 si臋 艣wietnie bawi膰. Krafft skuli艂 si臋 w sobie. Rozstawi艂 szeroko nogi, jak zapa艣nik japo艅ski szukaj膮cy oparcia. Prawa jego noga zawadzi艂a przy tym o nog臋 sto艂ow膮. To znaczy: Krafftowi si臋 zdawa艂o, 偶e jego prawa noga zawadzi艂a o nog臋 sto艂ow膮. Natychmiast jednak poczu艂 ciep艂o, potem uleg艂o艣膰 - i cofn膮艂 si臋 przera偶ony. Noga, kt贸rej dotkn膮艂, nie nale偶a艂a do sto艂u, lecz do pani majorowej. Pani Felicitas nie poruszy艂a nawet powiek膮. Opanowanie jej by艂o godne podziwu. Troch臋 tylko skrzywi艂a sw贸j dekoracyjny owczy nos, jak gdyby poczu艂a jaki艣 nieprzyjemny zapach. - Przepraszam, przepraszam - wyj膮ka艂 Krafft. - S膮dz臋 - rzek艂a Felicitas Frey dystyngowanie - 偶e panowie zechc膮 teraz nieco odpocz膮膰. * * * - Dobry 偶o艂nierz - powiedzia艂 major - jest zawsze na s艂u偶bie. I dlatego, panowie, nie b臋dzie chyba dla was niespodziank膮, je偶eli zaproponuj臋, 偶eby艣my pogaw臋dzili sobie jeszcze troch臋 na tematy s艂u偶bowe. - To dla nas naprawd臋 nie jest niespodziank膮, panie majorze - zapewni艂 go Feders. Panowie siedzieli w starych co prawda, ale dostojnych sk贸rzanych fotelach, kt贸re przy ka偶dym ruchu okropnie skrzypia艂y. Hojnie obsypany r贸偶ami dywan pod nogami, plusz wok贸艂 nich - do tego mocno przyci臋偶kawe, ciemnobr膮zowe meble z zamaszystymi wygibasami. Nazwa ca艂o艣ci: gabinet. Major podsun膮艂 panom - pro forma - pude艂ko z drzewa r贸偶anego ze srebrnymi okuciami, nape艂nione cygarami. Kapitanowie, kt贸rzy znali t臋 gr臋, odm贸wili z podzi臋kowaniem i poprosili o pozwolenie palenia swoich w艂asnych papieros贸w. Tylko Krafft si臋gn膮艂 machinalnie po cygaro. I na domiar z艂ego z艂apa艂 jeszcze jedno z reprezentacyjnych cygar majora. Mimo to go艣cinny u艣miech na twarzy majora nie zgas艂. Major zmarszczy艂 jedynie czo艂o. Ale gdy Krafft odgryz艂 z臋bami koniuszek cygara i bezmy艣lnie wyplu艂 go na dywan, major si臋 wzdrygn膮艂. Nie z powodu dywanu - ale takie naruszenie dobrych obyczaj贸w g艂臋boko zrani艂o jego delikatno艣膰. - Przepraszam - powiedzia艂 porucznik Krafft - ale czasem kompletnie zapominam, 偶e istnieje jeszcze jaka艣 r贸偶nica mi臋dzy salonem a okopami. - Mia艂em dow贸dc臋 na froncie - rzek艂 kapitan Ratshelm - kt贸ry nawet na pierwszej linii u偶ywa艂 przy jedzeniu 艣nie偶nobia艂ej serwety. By艂 w ka偶dej sytuacji 偶yciowej cz艂owiekiem kulturalnym. - Jak zginie 艣mierci膮 bohatersk膮, mimo to wod膮 kolo艅sk膮 pachnia艂 nie b臋dzie - stwierdzi艂 Feders. - Panowie - powiedzia艂 major Frey - uwa偶am, 偶e istniej膮 rzeczy stoj膮ce poza wszelk膮 krytyk膮. Mianowicie w tych przypadkach, kiedy rzeczy te s膮 dla nas poniek膮d 艣wi臋te. - I przejecha艂 r臋k膮 po swym Krzy偶u Rycerskim z li艣膰mi d臋bowymi, jak gdyby musia艂 si臋 upewni膰, 偶e a) jeszcze istnieje, b) wisi w艂a艣ciwie, a wi臋c na wyra沤nie widocznym miejscu, a zatem c) mo偶e by膰 podziwiany. - Nie zapominajmy nigdy, panowie, 偶e powaga w sprawach moralnych, ta podstawa 偶o艂niersko艣ci, powinna nam zawsze le偶e膰 na sercu. Bo: by膰 偶o艂nierzem to znaczy by膰 偶o艂nierzem. A oficer naszego pokroju jest 偶o艂nierzem doskona艂ym. Ale teraz do rzeczy! Do mojego kursu, drogi Krafft, nale偶膮 trzy oddzia艂y, maj膮ce po trzy grupy szkolne ka偶dy; ka偶da grupa ma swego wyk艂adowc臋 taktyki i swego instruktora wychowawc臋. I niech mi wolno b臋dzie powiedzie膰, 偶e moi oficerowie nale偶膮 do najznakomitszych w ca艂ym Wehrmachcie. Ma pan teraz do艂膮czy膰 do nich, skoro obejmuje pan jutro rano grup臋 szkoln膮 Heinrich. A jestem sk艂onny twierdzi膰, 偶e jest to jedna z najlepszych grup szkolnych w sz贸stym oddziale, prawda, kapitanie Ratshelm? Pan jako dow贸dca oddzia艂u najlepiej chyba o tym wie. - Tak jest, panie majorze. Powiedzia艂bym nawet: jest to chyba najlepsza grupa, grupa, jakiej dawno ju偶 nie mieli艣my. Jest w niej paru wspania艂ych ludzi, w kt贸rych pok艂adam wielkie nadzieje. Czy pan, Feders, zgadza si臋 ze mn膮? - Absolutnie - powiedzia艂 kapitan. - Grupa szkolna Heinrich sk艂ada si臋 ze stada g艂upich, aroganckich i ob艂udnych wa艂koni. S膮 leniwi i 偶ar艂oczni, pyskaci i g艂upi, pazerni na baby i szlify oficerskie. U mnie na lekcjach myl膮 mo沤dzierze z kuchniami polowymi, karabiny maszynowe z marszowymi racjami 偶ywno艣ciowymi, sanitariuszy z urz膮dzeniami sanitarnymi. Troszcz膮 si臋 zawsze najpierw o 偶arcie, a dopiero potem o amunicj臋. A wiara w by艂ego frajtra wydaje im si臋 wa偶niejsza ni偶 gruntowne rozeznanie w sytuacji bojowej. Major u艣miecha艂 si臋 z wy偶szo艣ci膮, a kapitan Ratshelm usi艂owa艂 p贸j艣膰 w jego 艣lady. Porucznik Krafft za艣 by艂 tylko zdumiony. Te nies艂ychanie nonszalanckie oceny kapitana Federsa graniczy艂y ze zdrad膮 g艂贸wn膮. Krafft ssa艂 z przyjemno艣ci膮 swoje cygaro. - Nasz poczciwy kapitan Feders! - powiedzia艂 major i kr贸tko si臋 za艣mia艂. Ale oczy mu si臋 zw臋zi艂y i u艣miech zastyg艂 na jego wargach, a g艂os nabiera艂 coraz wi臋kszej ostro艣ci - lubi mocne sformu艂owania i k膮艣liwe s艂贸wka, znany jest z tego. Ale my wszyscy, kt贸rzy go znamy bli偶ej, wiemy doskonale, co w gruncie rzeczy my艣li. Jest to u niego w pewnej mierze buduj膮ca ironia, w艂a艣ciwa r贸wnie偶 Wranglowi i Bl~ucherowi. Ma przy tym dostateczne poczucie taktu, 偶eby pozwala膰 sobie na takie uwagi tylko w naj艣ci艣lejszym gronie; jest to pewnego rodzaju votum zaufania dla nas. Z uwagi na jego znakomite kwalifikacje wyk艂adowcy taktyki traktujemy go z pob艂a偶liwo艣ci膮. Je艣li wi臋c pana dobrze zrozumia艂em, kapitanie Feders, chcia艂 pan powiedzie膰, co nast臋puje: podchor膮偶owie z grupy szkolnej Heinrich, kt贸rej w艂a艣nie pan wyk艂ada taktyk臋, wykazuj膮 jeszcze powa偶ne braki jako 偶o艂nierze i pewne s艂abo艣ci czysto ludzkie. Potrzebne im jest pilnie pierwszorz臋dne wyszkolenie w zakresie taktyki, co im da膰 winna w艂a艣nie szko艂a wojenna. Wiara w naszego F~uhrera jest na szcz臋艣cie mocno w nich zakorzeniona, co rokuje nadzieje na ich karier臋 oficersk膮, ale mimo to nie wystarcza. To w艂a艣nie mia艂 pan na my艣li, prawda, kapitanie Feders? - Tak jest, panie majorze, dok艂adnie to samo - powiedzia艂 Feders z kamiennym spokojem. Major znowu u艣miechn膮艂 si臋 pojednawczo. Czu艂 co艣 w rodzaju podziwu dla samego siebie. By艂 nie tylko wojskowym, ale i dyplomat膮 - by膰 mo偶e, czeka go jeszcze wielka kariera; jego praca w szkole wojennej by艂a znakomitym pomostem do niej. - A wi臋c, m贸j drogi panie Krafft, jak zamierza pan traktowa膰 swoich podchor膮偶ych? - Surowo, ale sprawiedliwie - powiedzia艂 Krafft. Inny bana艂 nie przyszed艂 mu jako艣 w tym momencie do g艂owy. - Jakie formy wychowania zamierza pan stosowa膰, Krafft? - Te, kt贸re s膮 tu w zwyczaju i kt贸re pan uwa偶a za s艂uszne, panie majorze. Major kiwn膮艂 aprobuj膮co g艂ow膮; podoba艂a mu si臋 szczeg贸lnie ostatnia cz臋艣膰 odpowiedzi Kraffta. Ch艂opak umia艂 si臋 dostosowywa膰, przynajmniej mia艂 dobr膮 wol臋 w tym kierunku, co zawsze by艂o podstawowym warunkiem pozytywnej, owocnej wsp贸艂pracy. Ale dociekliwo艣膰 majora wci膮偶 jeszcze nie by艂a zaspokojona. Spyta艂 wi臋c: - Jakie pan woli metody, panie Krafft, zr臋czn膮 perswazj臋, przyk艂adny wz贸r czy oddzia艂ywaj膮c膮 pozytywnie si艂臋? - To, co w danym przypadku wydaje si臋 stosowne, panie majorze. Major znowu skin膮艂 aprobuj膮co g艂ow膮. Nie m贸g艂 powiedzie膰, 偶eby by艂 niezadowolony z odpowiedzi Kraffta, ale specjalnie zadowolony te偶 nie by艂. Ch艂opak by艂 podejrzanie zr臋czny, nie tak 艂atwo go by艂o wzi膮膰 na muszk臋. Ostro偶no艣膰 wydawa艂a si臋 wskazana. Ju偶 samo istnienie takiego kapitana Federsa w jego korpusie oficerskim by艂o dostatecznie niepokoj膮ce. A tu nagle a偶 dwaj tacy w jednej i tej samej grupie - to by艂o ryzykowne. Dalsze g艂臋bokie rozwa偶ania zosta艂y jednak na razie majorowi zaoszcz臋dzone. Albowiem jego ma艂偶onka, pani Felicitas, wetkn臋艂a sw贸j imponuj膮cy owczy nos do pokoju. U艣miechn臋艂a si臋 cierpko i powiedzia艂a: - Jaka szkoda, 偶e panowie musz膮 ju偶 i艣膰. Ale jutro czeka pan贸w zapewne ci臋偶ki dzie艅. * * * - Archibald - powiedzia艂a pani majorowa - ten cz艂owiek bardzo mi si臋 nie podoba. - Ja te偶 nie jestem nim specjalnie zachwycony, droga Felicitas - zgodzi艂 si臋 Frey bez oporu. - Ale niestety nie zawsze mog臋 sobie wybiera膰 wsp贸艂pracownik贸w. A tego to mi po prostu narzucono. Major st艂umi艂 ziewni臋cie i udawa艂, 偶e bardzo uwa偶nie s艂ucha. B膮d沤 co b膮d沤 zwyk艂 liczy膰 si臋 z jej radami. S艂uchanie ich nie zawsze by艂o mo偶liwe. Ale jedno nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci: 偶e Felicitas mia艂a doskona艂e wyczucie warto艣ci i u偶yteczno艣ci podw艂adnych. By艂 to poniek膮d zmys艂 wrodzony. Mia艂a bowiem w艣r贸d swoich antenat贸w genera艂贸w, w艂a艣cicieli maj膮tk贸w ziemskich i ministr贸w. - Ten cz艂owiek, Archibald, nie umie si臋 zachowa膰. Ani nie wie, co to ca艂owanie w r臋k臋, ani nie umie prowadzi膰 konwersacji; je nieuwa偶nie, sypie na wszystkie strony popio艂em i ani razu nie zwr贸ci艂 si臋 do mnie per 艂askawa pani. - To godne po偶a艂owania - powiedzia艂 major. - To nie znaczy, bym przecenia艂a formy towarzyskie, Archibald. Ale ty znasz moje stanowisko: ludzie z prawdziw膮 kultur膮 umiej膮 si臋 te偶 nale偶ycie zachowa膰. Mo偶liwe, 偶e ten Krafft jest zdolny, ale zdolni s膮 w ko艅cu niekt贸rzy proletariusze te偶. Aby by膰 prawdziwym oficerem, trzeba czego艣 wi臋cej ni偶 zdolno艣ci. Jednym s艂owem, Archibald, mam wiele zastrze偶e艅. - Ja tak偶e, droga Felicitas! Ale co mam robi膰? - M贸g艂by艣 pom贸wi膰 z genera艂em, jeszcze nie jest za p贸沤no. Jutro, kiedy ten cz艂owiek obejmie grup臋, mo偶e by膰 ju偶 za p贸沤no. Major ci臋偶ko upad艂 na fotel, obok kt贸rego sta艂 telefon. Mia艂 oto twardy orzech do zgryzienia: uchroni膰 si臋 przed szkod膮, a jednocze艣nie nie rozczarowa膰 swojej kochanej 偶ony. Lecz genera艂a nie tak 艂atwo by艂o sk艂oni膰 do zmiany decyzji - ten 偶膮da艂 konkretnych dowod贸w. - Czy zauwa偶y艂e艣, Archibald - pyta艂a teraz pani majorowa, trz臋s膮c si臋 z oburzenia i przera偶enia - jak ten cz艂owiek taksowa艂 mnie oczyma? - Taksowa艂 ci臋 oczyma? - Prawie tak, jakby mia艂 przed sob膮 kt贸r膮艣 z owych podejrzanych kobiet! Wstyd mi by艂o za niego. On ma spojrzenie samca, Archibald. Uwa偶am, 偶e jest bezwstydny i z gruntu zepsuty. - Ale偶, droga Felicitas - powiedzia艂 major nieco zmieszany. - Chyba tylko pr贸bowa艂 z tob膮 troch臋 poflirtowa膰; 艣miej si臋 z tego i potraktuj to jako komplement, nieudany komplement, ale zawsze komplement. Zapewne po to tylko smali艂 cholewki do 偶ony swego dow贸dcy, aby tym troch臋 niewymy艣lnym sposobem zyska膰 sobie twoj膮 sympati臋. Major przygl膮da艂 si臋 swojej 偶onie i by艂 przekonany, 偶e jego pogl膮d na t臋 spraw臋 jest s艂uszny. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e jej zalety by艂y raczej natury duchowej. Mimo to nie m贸g艂 st艂umi膰 w sobie lekkich w膮tpliwo艣ci. Nie ka偶dy, m贸wi艂 sobie, jest tego samego formatu, co on, nie ka偶dy ma taki 艣wiadomy obowi膮zku styl 偶ycia, nie ka偶dy jest tak jak on pod wzgl臋dem moralnym nienaganny. On potrafi艂 przekierowywa膰 swoje pop臋dy na inny tor i roz艂adowywa膰 je w aktywno艣ci zupe艂nie innego rodzaju, lecz mogli istnie膰 ludzie, nawet w jego korpusie oficerskim, kt贸rzy mieli sk艂onno艣ci do zbocze艅. Czyta艂 kiedy艣 co艣 o dziwnej 偶膮dzy m艂odych m臋偶czyzn w stosunku do starszych kobiet - a po tym Kraffcie mo偶na si臋 by艂o wszystkiego spodziewa膰. - Patrzy艂 na mnie tak, jakby mnie rozbiera艂 oczyma - twierdzi艂a jego 偶ona z udanym oburzeniem. Major smutno pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Chyba si臋 mylisz, Felicitas - odwa偶y艂 si臋 powiedzie膰. - W takich sprawach na pewno si臋 nie myl臋 - powiedzia艂a stanowczo. - A je艣li to wszystko, co ci tu powiedzia艂am, jeszcze nie wystarcza, nie przemilcz臋 wobec tego i ostatniej rzeczy. Ten cz艂owiek napastowa艂 mnie pod sto艂em w niemoralny spos贸b. - Nie do wiary! - powiedzia艂 major. - Mo偶e to by艂 jaki艣 nieszcz臋艣Liwy przypadek? - Za wiele tych przypadk贸w! - krzykn臋艂a pani Felicitas rozgoryczona. A potem podesz艂a do drzwi, otworzy艂a je i zawo艂a艂a: Barbara! Barbara, bratanica_s艂u偶膮ca, zjawi艂a si臋 niezw艂ocznie. Mia艂a teraz na sobie n臋dzny fartuch roboczy, jako 偶e jej praca by艂a jeszcze nie sko艅czona. Mru偶膮c oczy, patrzy艂a ponad g艂ow膮 majora na pani膮 Felicitas. Czeka艂a. - Barbara - powiedzia艂a pani majorowa w艂adczym tonem. - Jak odebra艂a艣 od pan贸w oficer贸w p艂aszcze, to co to si臋 przy tym dzia艂o? Wyda艂a艣 piskliwy okrzyk, a potem chichota艂a艣 jak kwoka. Dlaczego? - E, nic takiego - powiedzia艂a Barbara, rumieni膮c si臋. - Aha! - zawo艂a艂a pani Felicitas. - Ko艂o ciebie sta艂 ten porucznik Krafft. Czy偶by ten cz艂owiek ci臋 uszczypn膮艂? Je艣li tak, to gdzie? - To nic nie by艂o - zapewnia艂a j膮 Barbara z podejrzan膮 gorliwo艣ci膮. - Naprawd臋 nic. - I spu艣ci艂a oczy. - To wystarczy - powiedzia艂a Felicitas Frey. - Mo偶esz wr贸ci膰 do roboty. Barbara znikn臋艂a. I wida膰 by艂o, 偶e uczyni艂a to z ulg膮. Major w zamy艣leniu popatrzy艂 za ni膮. Mia艂a rzeczywi艣cie figur臋 nie do pogardzenia, stwierdzi艂. I ten Krafft zauwa偶y艂 to zaraz pierwszego wieczoru - ten 艂ajdak. - No? - spyta艂a Felicitas rozkazuj膮co. - Czy nic nie przedsi臋we沤miesz? Jutro mo偶e by膰 za p贸沤no. Major Frey kiwn膮艂 ponuro g艂ow膮. Nast臋pnie z艂apa艂 z determinacj膮 za s艂uchawk臋 telefonu i po艂膮czy艂 si臋 z koszarami. Kiedy zg艂osi艂a si臋 centrala szko艂y wojennej, co trwa艂o sporo czasu, wymieni艂 swoje nazwisko i stopie艅, po czym, chrz膮kn膮wszy, poprosi艂 o po艂膮czenie go z genera艂em. "Modersohn", us艂ysza艂 w s艂uchawce czysty, spokojny g艂os. - Prosz臋 wybaczy膰, panie generale, 偶e o tak p贸沤nej porze... "Prosz臋 bez wyja艣nie艅 - powiedzia艂 genera艂. - Do rzeczy." - Panie generale, po gruntownym namy艣le zdecydowa艂em si臋 prosi膰, by pan genera艂 zechcia艂 zrezygnowa膰 z mianowania porucznika Kraffta instruktorem grupy szkolnej w moim sz贸stym oddziale. "Nie zgadzam si臋", powiedzia艂 genera艂 i odwiesi艂 s艂uchawk臋. * * * - Co mnie zawsze fascynuje - powiedzia艂 kapitan Ratshelm - to ten wytworny i kulturalny nastr贸j towarzyski, jaki panuje u majorostwa Frey. - A co mnie fascynuje - powiedzia艂 Feders - to ta kolosalna kr贸tkowzroczno艣膰, jaka panuje na tym 艣wiecie. Wchodzili na wzg贸rze, zmierzaj膮c do koszar. Szczyt harmonii, mog艂oby si臋 pozornie zdawa膰: po艣rodku kapitan Ratshelm, po jego prawicy kapitan Feders, po lewicy porucznik Krafft. Wychowawcy oficer贸w, spaceruj膮cy sobie w pogodnym nastroju, pogr膮偶eni w mi艂ej pogaw臋dce. Pod ich nogami skrzypi膮cy 艣nieg. L艣ni膮ca 艂agodna noc doko艂a i wszystko jakby zaczarowane: drzewa o ostrych konturach, domy niby dziecinne klocki, niebo pe艂ne skrz膮cych si臋 gwiazd. Niemiecka noc zimowa, pomy艣la艂 Ratshelm. Potem zwr贸ci艂 si臋 znowu do Federsa i powiedzia艂 serdecznie: - Pan tego nie docenia, drogi kolego. Nasz major i jego szanowna ma艂偶onka kultywuj膮 nieprzemijaj膮ce warto艣ci. Chroni膮 to, co musi by膰 chronione: ognisko domowe, godno艣膰, harmoni臋 mi臋dzy lud沤mi. - P艂ask膮 paplanin臋, s艂odkawy kicz i wsz臋dobylskie natr臋ctwo! - powiedzia艂 Feders. - Kr贸tko m贸wi膮c: ci ludzie bredz膮, i oczywi艣cie nie oni jedni. - Ale偶 prosz臋 pana - rzek艂 kapitan Ratshelm tonem pob艂a偶liwej nagany - pan m贸wi o swoim majorze! - M贸wi臋 o pewnym stanie - upiera艂 si臋 Feders - kt贸ry nazywam kr贸tkowzroczno艣ci膮; to szeroko rozpowszechniona epidemia. Nikt nie widzi dalej swego nosa. A to jest bardzo ciasny horyzont. - Drogi kapitanie - pr贸bowa艂 za艂agodzi膰 Ratshelm - powinni艣my stara膰 si臋 prze偶y膰 nasze 偶ycie wiernie, skromnie i bezinteresownie. - Bzdura! - zawo艂a艂 Feders ordynarnie. - Powinni艣my mie膰 oczy i uszy otwarte i widzie膰 艣wiat takim, jakim jest naprawd臋, razem z tym ca艂ym jego g贸wnem, razem z krwi膮 i rop膮. Widzie膰 dalej ni偶 koniec w艂asnego nosa, o to chodzi. Tam, za wzg贸rzem 201, le偶y Berlin, i prawie co noc umiera tam kilka tysi臋cy ludzi. Rozrywani s膮 na kawa艂ki, pal膮 si臋, dusz膮 i wykrwawiaj膮. A kilkaset kilometr贸w dalej jest front wschodni. I gdy my tu ca艂ujemy r膮czki pa艅 i krzywimy g臋by w uprzejmych u艣miechach, tam zdychaj膮 tysi膮ce, mia偶d偶eni przez g膮sienice, zamieniani w w臋giel przez miotacze ognia - a my si臋 bawimy w dobre maniery! - Jest pan rozgoryczony, kapitanie - powiedzia艂 Ratshelm. - Rozumiem to bardzo dobrze. - Je艣li pan jeszcze raz zrobi aluzj臋 do mego ma艂偶e艅stwa, to mnie pan popami臋ta! - Nie mia艂em najmniejszego zamiaru, kapitanie Feders - po艣pieszy艂 usprawiedliwi膰 si臋 Ratshelm. - Chcia艂em tylko wyja艣ni膰 m贸j punkt widzenia. Ale czasem naprawd臋 trudno z panem doj艣膰 do 艂adu. - Niestety tylko czasem - powiedzia艂 Feders. - Ja te偶 nie jestem niczym innym, jak s艂abym, zm臋czonym cz艂owiekiem, i mam ju偶 wszystkiego po dziurki w nosie. Przede wszystkim nie jestem Krafftem; nasz przyjaciel, zdaje si臋, potrafi spa膰 nawet na chodz膮co. A mo偶e jest pan ju偶 z natury taki sk艂onny do zadumy? - E tam, zaduma - powiedzia艂 porucznik - ja tam wol臋 si臋 trzyma膰 ma艂ych rzeczy. Pami臋ta pan? Ta dziewczyna, ta Barbara, 艣mia艂a si臋. - S艂usznie! - powiedzia艂 Feders, nagle bardzo weso艂y. - O ma艂o co by艂bym zapomnia艂. Ma艂a piszcza艂a rado艣nie jak zwyczajny kocmo艂uch, kt贸rego uszczypnie kto艣 w ty艂ek. - Nic nie rozumiem - powiedzia艂 Ratshelm zdziwiony. - Przypuszczam, 偶e panowie m贸wi膮 o pannie Barbarze, bratanicy pani Frey. 艣mia艂a si臋, no dobrze, i co z tego wynika? - Decyduj膮ce jest - wyja艣ni艂 Feders - dlaczego si臋 艣mia艂a. 艣mia艂a si臋, bo nasz kolega Krafft rzeczywi艣cie uszczypn膮艂 j膮 w ty艂ek. Ratshelm by艂 nieomal przera偶ony. - Jak pan m贸g艂 co艣 takiego zrobi膰, panie poruczniku? Uwa偶am, 偶e to by艂o po prostu wulgarne, w tym domu! - Mo偶liwe - przyzna艂 Krafft. - Ale ma艂a si臋 ucieszy艂a! W tym domu. To daje wiele do my艣lenia. A mo偶e nie? * * * "Nie zgadzam si臋", powiedzia艂 genera艂. Nic wi臋cej. Major Frey, bohater wielu bitew, cz艂owiek 艣wiatowy, by艂 zupe艂nie zdruzgotany. Tego rodzaju szorstka odmowa genera艂a mog艂a poci膮gn膮膰 za sob膮 nieobliczalne konsekwencje. Genera艂 by艂 zawsze cz艂owiekiem nieprzyst臋pnym, ale tak bezwzgl臋dnie i zimno nigdy jeszcze si臋 nie zachowa艂. - Obawiam si臋 - powiedzia艂 major ponuro - 偶e pope艂ni艂em w tej chwili niewybaczalny b艂膮d. I to przez tego porucznika Kraffta! - Przewidywa艂am to - powiedzia艂a jego 偶ona z odcieniem triumfu - 偶e od tego cz艂owieka nie mo偶emy spodziewa膰 si臋 niczego dobrego. - Mo偶liwe - rzek艂 major zniecierpliwiony, szukaj膮c gor膮czkowo jakiego艣 wyj艣cia. - Ale na wszelki wypadek b臋dzie lepiej, je偶eli nie b臋dziesz si臋 wtr膮ca艂a w takie sprawy. - Znasz przecie偶 moje motywy - powiedzia艂a zdumiona. - I dot膮d zawsze je akceptowa艂e艣. - Mo偶e to w艂a艣nie by艂 b艂膮d - rzek艂 major g艂ucho. Usi艂owa艂 wysili膰 sw贸j m贸zg, ale pr臋dko zrozumia艂, 偶e to nie ma sensu. Stara艂 si臋 nie patrze膰 na swoj膮 偶on臋. Bo sprawi艂a mu zaw贸d. Oczy jego w臋drowa艂y niespokojnie po kwiecistym dywanie. By艂 za ma艂o ostro偶ny. Nale偶a艂o si臋 wi臋cej liczy膰 z cechami jej charakteru. By艂a niezwykle uczulona, gdy chodzi艂o o pewne okre艣lone sprawy. Mog艂a m贸wi膰 ca艂ymi godzinami o chorobach, ranach i 艣mierci, ale czasem jedno jedyne dotkni臋cie przyprawia艂o j膮 nieomal o utrat臋 zmys艂贸w. A przy tym by艂a szlachetna, niezwykle szlachetna - o tym major by艂 przekonany. Co si臋 za艣 tyczy pewnej delikatnej dziedziny, to kocha艂a subtelno艣膰, romantyczny blask, rycerskie oddanie, 艂agodn膮 muzyk臋 i pokorn膮 cierpliwo艣膰 pazi贸w. Mimoza! Ale godna szacunku, godna wielkiego szacunku. Jednak偶e brak jej by艂o porz膮dnej porcji poczucia rzeczywisto艣ci. Do cholery! Oficerwie to przecie偶 nie trubadurzy, a ju偶 ca艂kiem na pewno nie mia艂 z nimi nic wsp贸lnego ten Krafft, kt贸remu mia艂 do zawdzi臋czenia to 艣wi艅stwo. - Felicitas - powiedzia艂 major - uwa偶am, 偶e nie powinna艣 przesadza膰 z t膮 twoj膮 rol膮 niez艂omnego wzoru cnoty, zw艂aszcza gdy wchodzi w gr臋 twarda rzeczywisto艣膰. M贸j Bo偶e, zrozum to wreszcie, taka szko艂a wojenna nie jest wyl臋garni膮 delikatnych dziewic! Felicitas spojrza艂a na swego m臋偶a tak, jak gdyby ujrza艂a nagle wyrobnika, kt贸ry wtargn膮艂 do jej mieszkania. Dumnie zadar艂szy sw贸j owczy nos, o艣wiadczy艂a: - To nie jest w艂a艣ciwy spos贸b rozmawiania ze mn膮, Archibald. - Daj spok贸j! - powiedzia艂; jeszcze nie otrz膮sn膮艂 si臋 z tego szoku, jaki wywo艂a艂y w nim owe trzy kr贸tkie s艂owa Modersohna. - Gdyby nie te twoje niedorzeczne kompleksy seksualne, by艂bym sobie zaoszcz臋dzi艂 tej ostrej odprawy ze strony genera艂a. - Wsp贸艂czuj臋 ci - powiedzia艂a. - I uwa偶am to za po偶a艂owania godne, 偶e swoj膮 nieudolno艣膰 pr贸bujesz zwali膰 na mnie. Owczy nos podni贸s艂 si臋 jeszcze wy偶ej, jeszcze bardziej dostojnie, zrobi艂 obr贸t o 180 stopni i zosta艂 wyniesiony z pokoju. Przekonuj膮cy obraz dumnego oburzenia. Trzasn臋艂y drzwi, i major pozosta艂 sam. Ten porucznik Krafft, pomy艣la艂 major z gorycz膮, zagra偶a nie tylko memu ma艂偶e艅stwu, on mi jeszcze mo偶e 艣ci膮gn膮膰 genera艂a na kark. Do diab艂a z tym Krafftem! 8 Podchor膮偶owie si臋 myl膮 - Odbezpieczy膰 granaty, nowy nadchodzi! - zawo艂a艂 jeden z podchor膮偶ych weso艂o. - Ostrzcie bagnety i pi贸ra, bo teraz idziemy ju偶 na ca艂ego. Idioci i samob贸jcy, wyst膮p, 偶o艂nierze, kry膰 si臋! Autor tych s艂贸w powi贸d艂 naoko艂o wzrokiem 偶膮dnym poklasku. Ale nikt si臋 nie roze艣mia艂. Nie by艂o w tej chwili popytu na weso艂k贸w. Nowy instruktor wychowawca otwiera艂 nowy rozdzia艂 w 偶yciu grupy szkolnej na tym kursie - a mo偶e stanowi艂 nawet pocz膮tek czego艣 zupe艂nie nowego. To musia艂o budzi膰 pewne obawy. Podchor膮偶owie z grupy szkolnej H pojedynczo lub ma艂ymi grupkami wchodzili do sali wyk艂adowej nr 13. Usiedli na swoich miejscach, rozpakowali teczki i po艂o偶yli przed sob膮 notatniki. Wszystko to robili mechanicznie, pewnymi ruchami, jak wkr臋canie 艣rubki w fabryce, jak przestawianie d沤wigni na d沤wi臋k dzwonka. Dot膮d wszystko by艂o dok艂adnie uregulowane: pobudka, gimnastyka poranna, mycie, 艣niadanie, sprz膮tanie izb, odmarsz na zaj臋cia. A teraz zaczyna艂y si臋 komplikacje: mog艂o nast膮pi膰 co艣 nieprzewidzianego, mog艂y dzia膰 si臋 nieprawdopodobne rzeczy - ka偶da b艂臋dna odpowied沤 mog艂a poci膮gn膮膰 za sob膮 z艂y stopie艅, ka偶dy fa艂szywy ruch m贸g艂 by膰 negatywnie oceniony. - S艂uchajcie, ludzie! - zawo艂a艂 podchor膮偶y Kramer, pe艂ni膮cy funkcj臋 starszego grupy. - Ten nowy nazywa si臋 Krafft, porucznik Krafft. - Dowiedzia艂 si臋 tego nazwiska od pisarza dow贸dcy kursu. - Czy kto艣 go zna? Nikt z podchor膮偶ych go nie zna艂. Mieli dosy膰 roboty z poznawaniem swego poprzedniego instruktora, swego wyk艂adowcy taktyki, swego dow贸dcy oddzia艂u, swego dow贸dcy kursu - a wi臋c tych wszystkich, kt贸rych s艂owo by艂o miarodajne przy opracowywaniu wniosk贸w awansowych na oficer贸w. Inni oficerowie ich nie interesowali. - Najdalej za godzin臋 - powiedzia艂 podchor膮偶y Hochbauer z wy偶szo艣ci膮 - b臋dziemy ju偶 dok艂adnie wiedzieli, jak si臋 mamy zachowywa膰. Uwa偶am, 偶e do tego czasu wskazana jest maksymalna rezerwa. 铆eby mi tylko nikt nie pr贸bowa艂 spoufala膰 si臋 przedwcze艣nie z tym nowym! To by艂a nie tylko rada - to by艂o ostrze偶enie. Podchor膮偶owie z najbli偶szego otoczenia Hochbauera kiwn臋li g艂ow膮. W dodatku to wezwanie mia艂o r臋ce i nogi - nigdy nie nale偶a艂o wychodzi膰 prze艂o偶onemu naprzeciw z naiwn膮 ufno艣ci膮, je艣li ten prze艂o偶ony mia艂 za zadanie podda膰 ich kilkutygodniowym surowym i wyczerpuj膮cym egzaminom. Podchor膮偶owie grupy szkolnej H byli tego ranka niezwykle cisi. Kr臋cili si臋 niespokojnie na swoich krzes艂ach i nerwowo rozgl膮daj膮c si臋 po sk膮po umeblowanej klasie, popatrywali raz po raz na tablic臋, przed kt贸r膮 sta艂 pulpit dla oficera wyk艂adowcy. Przy 艣rodkowym stole w pierwszym rz臋dzie siedzia艂 podchor膮偶y Hochbauer. Obok by艂o miejsce starszego grupy. Obaj rozmawiali 艣ciszonym g艂osem. Hochbauer dawa艂 Kramerowi rady, a Kramer milcz膮co mu potakiwa艂. Podchor膮偶owie Rednitz i M~osler siedzieli oczywi艣cie ca艂kiem z ty艂u. Z wszystkich tu obecnych oni jedni zachowali r贸wnowag臋 ducha; jak dot膮d w艂o偶yli w t臋 swoj膮 nauk臋 tyle co nic, zar贸wno pod wzgl臋dem fizycznymn, jak i umys艂owym, nie mieli wi臋c nic do stracenia. - Dlaczego my si臋 w艂a艣ciwie denerwujemy, ch艂opcy? - powiedzia艂 Rednitz weso艂o. - Jest przecie偶 zupe艂nie mo偶liwe, 偶e ten nowy to ca艂kiem poczciwa dusza. By膰 mo偶e te偶, 偶e jest troch臋 ograniczony albo obdarzony przez Pana Boga spor膮 doz膮 t臋poty. W ko艅cu jest oficerem, a u takiego nic nie jest wykluczone. - Poczekamy, zobaczymy - powiedzia艂 podchor膮偶y Hochbauer karc膮cym tonem. - Przedwczesne wnioski s膮 nie na miejscu, prawda, Kramer? - Absolutnie nie na miejscu - rzek艂 starszy grupy. - A co b臋dzie - dopytywa艂 si臋 M~osler - je艣li ten nowy oka偶e si臋 cz艂owiekiem tego samego kalibru, co Barkow? - W贸wczas - powiedzia艂 Rednitz - ca艂a nasza nadzieja w Bogu, w podchor膮偶ym Hochbauerze i w szybkopalnym loncie wybuchowym. Hochbauer wsta艂 i wyci膮gn膮艂 si臋 na ca艂膮 swoj膮 d艂ugo艣膰. Podchor膮偶owie w przednich rz臋dach odsun臋li si臋 na bok, czekaj膮c, co teraz nast膮pi. Zaleg艂o czujne milczenie. Tylko jakie艣 tupanie dolatywa艂o z korytarza. Hochbauer przeszed艂 mi臋dzy 艂awkami do ty艂u. Za nim Kramer, starszy grupy. Poza tym jeszcze dwaj podchor膮偶owie Amfortas i Andreas - przy艂膮czyli si臋 do tego pochodu, ale ju偶 raczej jako ubezpieczenie ty艂贸w. Temperatura w s艂abo opalanej sali jakby si臋 podnosi艂a. - Co ma znaczy膰 ta komedia z samego rana? - zawo艂a艂 M~osler i rozejrza艂 si臋 za jak膮艣 mo偶liwo艣ci膮 ucieczki. Rednitz r贸wnie偶 podni贸s艂 si臋 z miejsca. Przyblad艂 troch臋, ale stara艂 si臋 zachowywa膰 jak gdyby nigdy nic. Czeka艂, a偶 Hochbauer zbli偶y si臋 do niego. A gdy ju偶 to si臋 sta艂o, usi艂owa艂 u艣miechn膮膰 si臋 jeszcze przyja沤niej. Nie by艂 boja沤liwy; zbyt dobrze pozna艂 na froncie bezsens przypadku, aby m贸g艂 si臋 jeszcze przestraszy膰 jakiego艣 tam niedowarzonego bohatera. I chocia偶 by艂 prawie r贸wie艣nikiem Hochbauera, czu艂 si臋 w por贸wnaniu z nim staruszkiem. - Rednitz - powiedzia艂 Hochbauer z niedwuznaczn膮 gro沤b膮 w g艂osie. - Te pod艂e aluzje mi si臋 nie podobaj膮. - Nie musisz ich przecie偶 s艂ucha膰! - Tu chodzi o m贸j honor - powiedzia艂 Hochbauer. - Je艣li tylko o to chodzi... - powiedzia艂 Rednitz. Podchor膮偶y Rednitz rozejrza艂 si臋 naoko艂o i zobaczy艂 p艂askie, szare twarze swoich koleg贸w. I nie wyczyta艂 w nich zbyt wiele dla siebie 偶yczliwo艣ci. Poczu艂 wdzi臋czno艣膰, kiedy M~osler po艂o偶y艂 mu r臋k臋 na ramieniu. Zobaczy艂 te偶, 偶e bykowaty podchor膮偶y n fmode mono Weber, Egon, stan膮艂 w pozycji wyj艣ciowej do skoku, chyba nie tyle z przyja沤ni, ile dla samej przyjemno艣ci, jak膮 sprawia艂a mu wszelka bijatyka. Ale efekt by艂 w ko艅cu taki sam. - Przeprosisz Hochbauera - za偶膮da艂 Kramer od Rednitza. Amfortas i Andreas energicznie mu przytakn臋li. - Bo w tej sprawie nie ma 偶art贸w. - Na tym punkcie obaj si臋 wyj膮tkowo zgadzamy - o艣wiadczy艂 Rednitz. - Trzeba to jeszcze tylko wyklarowa膰 Hochbauerowi. Podchor膮偶owie przygl膮dali si臋 tej wojowniczej grupie z coraz wi臋kszym niepokojem. Wietrzyli dodatkowe, niepotrzebne komplikacje. Kurs by艂 i bez tego dostatecznie trudny; konflikty we w艂asnych szeregach nie by艂y im potrzebne - by艂y czasoch艂onne i niebezpieczne. Wi臋kszo艣膰 podchor膮偶ych odnosi艂a si臋 z respektem do starszego grupy Kramera. Jako d艂ugoletni podoficer bowiem posiada艂 wymagane do艣wiadczenie i nie by艂 na tyle sprytny, 偶eby rz膮dzi膰 za pomoc膮 intryg. By艂 stosunkowo poczciwy i harowa艂 jak Pan B贸g przykaza艂. Lepszego trudno by艂oby im znale沤膰. Ale podchor膮偶owie nie mieli r贸wnie偶 nic przeciwko Hochbauerowi jako zast臋pcy starszego grupy. Szybko bowiem zorientowali si臋, 偶e to ambitna sztuka. Przyhamowa膰 i u艂agodzi膰 mo偶na go by艂o tylko wtedy, je偶eli ust臋powa艂o mu si臋 z drogi. A 偶e ten Hochbauer by艂 na dobitk臋 jeszcze znakomitym sportowcem i superidealist膮, to by艂 to jeszcze jeden pow贸d wi臋cej, 偶eby mu nie w艂azi膰 w parad臋. Takie mniej wi臋cej motywy kierowa艂y podchor膮偶ymi. Po偶膮dana by艂a droga najwygodniejsza, a z nieuniknionym trzeba si臋 by艂o pogodzi膰. Dlatego prowokacyjne post臋powanie Rednitza i M~oslera by艂o po prostu nieodpowiedzialne. Ju偶 sam instynkt samozachowawczy nakazywa艂 podchor膮偶ym nie udziela膰 tym outsiderom 偶adnego poparcia. - Czekam - powiedzia艂 Hochbauer i spojrza艂 na Rednitza tak, jak gdyby ten by艂 wsz膮. - Je艣li o mnie idzie - rzek艂 Rednitz - mo偶esz czeka膰 tak d艂ugo, a偶 ci nogi w pod艂og臋 wrosn膮. - Daj臋 ci pi臋膰 sekund czasu - powiedzia艂 Hochbauer. - Potem cierpliwo艣膰 moja si臋 wyczerpie. - B膮d沤偶e rozs膮dny, Rednitz! - rzek艂 Kramer b艂agalnie. - W ko艅cu jeste艣my kolegami i wszyscy jedziemy na tym samym w贸zku. Przepro艣 go i sprawa za艂atwiona. - Odsu艅 si臋, Kramer! - zawo艂a艂 Hochbauer stanowczo. - Z takimi lud沤mi trzeba pogada膰 po niemiecku! Kramer nadal usi艂owa艂 艂agodzi膰 sp贸r, ale Hochbauer ju偶 post膮pi艂 do przodu. Jego gwardia przyboczna - Amfortas i Andreas - za nim. Nagle jednak zastygli w bezruchu i nadstawili uszu. - Idzie! - wo艂a艂 jaki艣 ochryp艂y i zdenerwowany g艂os. To podchor膮偶y B~ohmke. Cz艂owiek ze sk艂onno艣ciami poetyckimi i dlatego u偶ywany do za艂atwiania wszelkich mo偶liwych porucze艅 specjalnych. Tym razem spe艂nia艂 rol臋 czujki. - Idzie! - krzykn膮艂 jeszcze raz. - Uwaga! - zawo艂a艂 Kramer z ulg膮. - Na miejsca, koledzy! * * * Do sali wyk艂adowej wszed艂 kapitan Ratshelm, a za nim porucznik Krafft. I podchor膮偶y Kramer wyrecytowa艂: - Melduj臋 grup臋 szkoln膮 Heinrich gotow膮 do zaj臋膰. Stan czterdziestu ludzi, wszyscy obecni. - Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂 Ratshelm. - Prosz臋 da膰 komend臋 "spocznij". - Spocznij! - zawo艂a艂 Kramer. Podchor膮偶owie wysun臋li lew膮 nog臋 skosem w prz贸d, a potem czekali. Ka偶dy z nich zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e kapitan Ratshelm wyda艂 rozkaz niew艂a艣ciwy. Ale on sobie m贸g艂 na to pozwoli膰, nie by艂 przecie偶 uczestnikiem kursu. - Prosz臋 wyda膰 komend臋 "siada膰" - poprawi艂 si臋 Ratshelm. - Siada膰! - zawo艂a艂 Kramer. Podchor膮偶owie zaj臋li miejsca. Siedzieli wyprostowani, z r臋kami na blacie sto艂u - jak przystoi w obecno艣ci oficera. Ukradkiem zacz臋li teraz obserwowa膰 porucznika Kraffta. Nie zapominali przy tym ani na chwil臋 udawa膰, 偶e ca艂a ich uwaga skierowana jest na Ratshelma, oficera wy偶szego rang膮. Kapitan Ratshelm powiedzia艂 z werw膮: - Panowie podchor膮偶owie, mam zaszczyt przedstawi膰 wam nowego instruktora waszej grupy szkolnej, pana porucznika Kraffta. Jestem przekonany, 偶e b臋dziecie go darzy膰 szacunkiem i zaufaniem. Ratshelm rozejrza艂 si臋 dooko艂a z wyzywaj膮cym optymizmem. Nast臋pnie doko艅czy艂: - Panie poruczniku, oddaj臋 panu niniejszym pa艅sk膮 grup臋 i 偶ycz臋 powodzenia. Podchor膮偶owie obserwowali odbywaj膮cy si臋 przed ich oczyma ceremonia艂 z mieszanymi uczuciami. Zobaczyli mocny u艣cisk d艂oni obu oficer贸w, b艂yszcz膮ce oczy Ratshelma, wymuszony u艣miech Kraffta. Potem Ratshelm dumnym krokiem wyszed艂 z sali i zostawi艂 grup臋 szkoln膮 H sam na sam z jej dow贸dc膮. Na pierwszy rzut oka podchor膮偶owie nie mogli si臋 zorientowa膰, kto on zacz. Wygl膮da艂 jakby troch臋 przyci臋偶ko, twarz mia艂 powa偶n膮, spojrzenie jego zdawa艂o si臋 prze艣lizgiwa膰 po nich oboj臋tnie. 铆adnych cech szczeg贸lnych nie zauwa偶yli. Ale to tylko pog艂臋bi艂o ich niepewno艣膰 - nie mieli jeszcze poj臋cia, na kogo trafili. Teraz wszystko wydawa艂o si臋 mo偶liwe, oczywi艣cie z najgorszym w艂膮cznie. Porucznik Krafft widzia艂 wlepione w siebie czterdzie艣ci par oczu. Rozp艂ywaj膮ce si臋, bezbarwne, jednolite twarze; w tej chwili nie m贸g艂 jeszcze dojrze膰 szczeg贸艂贸w. Zdawa艂o mu si臋 przez sekund臋, jakby w tylnych rz臋dach mign臋艂a para przyjaznych oczu, ale kiedy chcia艂 je odszuka膰, ju偶 ich wi臋cej nie znalaz艂. Ujrza艂 raczej wyczekuj膮c膮 oboj臋tno艣膰, przyczajon膮 rezerw臋 i ostro偶n膮 nieufno艣膰. - A wi臋c, panowie - powiedzia艂 porucznik - w takim razie spr贸bujmy si臋 najpierw ze sob膮 zapozna膰. Jestem waszym nowym wychowawc膮, porucznik Krafft, urodzony w 1916, pod Szczecinem. Ojciec m贸j by艂 urz臋dnikiem pocztowym. Pracowa艂em w pewnym maj膮tku ziemskim jako ekonom, a potem w rachunkowo艣ci. Nast臋pnie zosta艂em powo艂any do Wehrmachtu. To wszystko. Teraz na was kolej. Zacznijmy od starszego grupy. Nieufno艣膰 podchor膮偶ych jeszcze bardziej si臋 pog艂臋bi艂a. Poczuli si臋 jak ofiary. My艣leli, 偶e ich instruktor rozpocznie po prostu zaj臋cia. W takim wypadku porucznik by wyk艂ada艂, i oni mogliby mu si臋 w spokoju przyjrze膰. Ale zamiast tego ten porucznik Krafft 偶膮da艂 solowych wyst臋p贸w. A te przecie偶 mog艂y mie膰 tylko jeden cel: wzi膮膰 ka偶dego z oddzielna pod lup臋. I co oni z tego b臋d膮 wiedzieli o swoim nowym dow贸dcy? Nic. 铆e on o nich dowie si臋 r贸wnie偶 niezbyt wiele, o tym nie my艣leli. Tymczasem starszy grupy ju偶 wsta艂. I powiedzia艂 zwi臋沤le, ochryp艂ym, troch臋 szczekliwym, przyzwyczajonym do wydawania komend g艂osem: - Kramer, Otto, podchor膮偶y. Urodzony w roku 1920 w Norynberdze. Ojciec machanik w fabryce aparat贸w fotograficznych. Podoficer zawodoway. - Jeszcze jakie艣 zainteresowania, Kramer? Specjalne uzdolnienia, zami艂owania? - 铆adnych, panie poruczniku - o艣wiadczy艂 Kramer prostodusznie i usiad艂 zadowolony. By艂 偶o艂nierzem i niczym wi臋cej, i uwa偶a艂 za istotne to wyja艣ni膰. By艂 pewien, 偶e zrobi艂 to, co nale偶a艂o. By艂 tego zreszt膮 zawsze pewien; przynajmniej dop贸ki jaki艣 prze艂o偶ony nie stwierdzi艂, 偶e jest inaczej. Ale to si臋 w jego wypadku stosunkowo rzadko zdarza艂o. Z grubo ciosanej twarzy podchor膮偶ego Kramera Krafft przeni贸s艂 wzrok na jego s膮siada. Zobaczy艂 m艂odzie艅ca o sympatycznych, wyra沤nych, nieomal szlachetnych rysach. I powiedzia艂 zach臋caj膮co: - Nast臋pny, prosz臋. Podchor膮偶y Hochbauer wsta艂, wyci膮gn膮艂 si臋 na ca艂膮 sw膮 imponuj膮c膮 d艂ugo艣膰 i powiedzia艂: - Podchor膮偶y Hochbauer, panie poruczniku. Na imi臋 mi Heinz. Urodzony w roku 1923 w Rosenheim. M贸j ojciec jest komendantem twierdzy Pronthausen, nagrodzony orderem Pour le M~erite i Orderem Krwi. Po maturze zg艂osi艂em si臋 ochotniczo na front. Szczeg贸lne zainteresowania: historia i filozofia. Hochbauer powiedzia艂 to ca艂kiem naturalnie, bez pychy, troch臋 nawet niedbale. I przygl膮da艂 si臋 przy tym badawczo porucznikowi. By艂 ciekaw, czy jego s艂owa robi膮 wra偶enie. I zdawa艂o mu si臋, 偶e tak. Oczy porucznika Kraffta z pewnym zamy艣leniem spoczywa艂y na podchor膮偶ym Hochbauerze. - Nast臋pny, prosz臋 - powiedzia艂 Krafft. - Podchor膮偶y Weber, Egon, a urodzi艂em si臋 w 1922. M贸j ojciec by艂 piekarzem, w Werdau, tam gdzie si臋 urodzi艂em, ale m贸j ojciec ju偶 nie 偶yje, umar艂 na atak serca w 1933, przy pracy, zosta艂 w艂a艣nie wybrany kreishandwerksmeistrem, cz艂onek partii od 1926 czy 27. Ja r贸wnie偶 uczy艂em si臋 na piekarza, posiadamy mianowicie kilka filii, a moje najulubie艅sze zaj臋cie to automobilizm. Liczby, nazwiska i daty, nazwy geograficzne i nazwy zawod贸w, informacje, obja艣nienia i twierdzenia, polityczne, czysto ludzkie, wojskowe szczeg贸艂y - wszystko to tylko 艣miga艂o po klasie i napiera艂o na Kraffta. Po sz贸stej nazwie miejscowo艣ci zapomnia艂 ju偶, jak brzmia艂a pierwsza. Po dziewi膮tym nazwisku nie pami臋ta艂 ju偶 trzeciego ani czwartego. Patrzy艂 w ko艣ciste, g艂adkie, okr膮g艂e, pod艂u偶ne, bulwiaste twarze, s艂ysza艂 poczciwe, szorstkie, ostre, 艂agodne i szczekliwe g艂osy - a偶 wreszcie wszystko to zla艂o si臋 w jeden wrz膮cy kocio艂 oboj臋tno艣艣ci. Krafft przygl膮da艂 si臋 sali, o 艣cianach skleconych z desek, z sufitem podpartym belkami i pod艂og膮 z klepki - wsz臋dzie, gdzie tylko spojrze膰, drzewo. Podniszczone, wydeptane, drzewo pe艂ne drzazg i guz贸w, przsi膮kni臋te werniksem i farb膮 olejn膮, we wszystkich odcieniach br膮zu, od 偶贸艂tawej sepii do brunatnej czerni. Nad tym wszystkim unosi艂 si臋 zapach sosny, terpentyny i zgni艂awej wody. Krafft u艣wiadomi艂 sobie, 偶e t膮 metod膮 ani nie zbli偶y si臋 do swojej grupy, ani nic istotnego o niej si臋 nie dowie. Godzina wlok艂a si臋 leniwie, a rezultat by艂 偶a艂osny. Porucznik spojrza艂 na zegarek; marzy艂 o tym, 偶eby si臋 to wszystko nareszcie sko艅czy艂o. Pot臋guj膮ce si臋 niezadowolenie porucznika udziela艂o si臋 automatycznie grupie. Podchor膮偶owie r贸wnie偶 nie mogli si臋 ju偶 doczeka膰 ko艅ca tej godziny, kt贸ra nie przynios艂a im nic pr贸cz nudy i uczucia niepewno艣ci. Twarze im spos臋pnia艂y. Zacz臋li wierci膰 si臋 niespokojnie na 艂awkach. Niekt贸rzy, odb臋bniwszy ju偶 swoj膮 艣piewk臋, zapadli w stan t臋pej bezmy艣lno艣ci. Jeden nawet ziewn膮艂, i to nie tylko od ucha do ucha, ale i dono艣nie. Lecz nowy instruktor zdawa艂 si臋 tego nie dostrzega膰. To r贸wnie偶, zdaniem podchor膮偶ych, nie wr贸偶y艂o nic dobrego. Jeszcze dwie osoby, pomy艣la艂 porucznik Krafft, i b臋dzie po wszystkim. I powiedzia艂 machinalnie: - A wi臋c nast臋pny. Teraz wsta艂 podchor膮偶y Rednitz, U艣miechn膮艂 si臋 przyja沤nie i o艣wiadczy艂: - Prosz臋 mi wybaczy膰, panie poruczniku, ale nie jestem w stanie udzieli膰 w spos贸b wyczerpuj膮cy 偶膮danych przez pana porucznika informacji. Krafft spojrza艂 na Rednitza zaciekawiony. Podchor膮偶owie r贸wnie偶 nadstawili uszu i przestali kr臋ci膰 si臋 na swych 艂awkach. Wytrzeszczyli oczy na Rednitza. Odwr贸cili si臋 przy tym plecami do swego instruktora, co by艂o niezwyk艂ym zuchwalstwem, ale porucznik zdawa艂 si臋 nie zwraca膰 na to uwagi. Okoliczno艣膰 ta nape艂ni艂a przera偶eniem starszego grupy Kramera. Zacz膮艂 si臋 bowiem obawia膰 o dyscyplin臋, za kt贸r膮 by艂 odpowiedzialny i kt贸r膮 m贸g艂 utrzyma膰 na po偶膮danym poziomie tylko pod tym warunkiem, 偶e prze艂o偶ony b臋dzie mu w tym pomaga艂. Bo je艣li ten Krafft ju偶 teraz to tolerowa艂, 偶e podchor膮偶owie odwracali si臋 do niego plecami, to w takim razie za kilka dni b臋d膮 rozmawia膰 w szeregu albo spa膰 na zaj臋ciach. Dla porucznika Kraffta natomiast s艂owa podchor膮偶ego Rednitza by艂y przyjemn膮 odmian膮. O偶ywi艂 si臋 nieco i spyta艂 ubawiony: - Czy zechcecie mi wyja艣ni膰, podchor膮偶y, w jakim sensie nie mo偶ecie mi udzieli膰 wyczerpuj膮cych informacji? - Sprawa jest mianowicie taka - powiedzia艂 Rednitz uprzejmie - 偶e w przeciwie艅stwie do wszystkich innych koleg贸w nie mog臋 si臋 wykaza膰 偶adnym oficjalnym ojcem i dlatego te偶 nie wiem, czym by艂 z zawodu. - Czy chcecie przez to powiedzie膰, Rednitz, 偶e jeste艣cie nie艣lubnym dzieckiem? - Tak jest, panie poruczniku, w艂a艣nie to. - No c贸偶 - powiedzia艂 Krafft ubawiony - takie rzeczy si臋 podobno od czasu do czasu zdarzaj膮. I ja osobi艣cie nie widz臋 w tym nic z艂ego, zw艂aszcza je艣li si臋 we沤mie pod uwag臋 fakt, 偶e ojcowie oficjalni niekoniecznie i nie we wszystkich przypadkach musz膮 by膰 rodzonymi ojcami. Ale mam nadziej臋, 偶e ta drobna okoliczno艣膰 nie przeszkodzi wam poda膰 mi paru innych danych. Rednitz promienia艂, bo podoba艂 mu si臋 ten porucznik. Lecz jego nie ukrywana rado艣膰 mia艂a jeszcze inn膮 przyczyn臋: zobaczy艂 w艣ciek艂o艣膰 na twarzy Hochbauera, kt贸ry rzuci艂 mu ostrzegawcze spojrzenie. Ju偶 dla samego tego widoku warto by艂o urz膮dzi膰 ten malutki wyst臋p. - Urodzi艂em si臋 w roku 1922 - opowiada艂 Rednitz - w Dortmundzie. Moja matka by艂a pracownic膮 domow膮 u pewnego generalnego dyrektora; z czego jednak nie nale偶y wyci膮ga膰 wniosk贸w co do mego pochodzenia. Chodzi艂em do szko艂y powszechnej, a jeden rok do szko艂y handlowej, i jeszcze rok do wy偶szej szko艂y handlowej. W roku 1940 powo艂ano mnie do Wehrmachtu. Zainteresowania specjalne: historia i filozofia. Krafft si臋 u艣miechn膮艂. Hochbauer zachmurzy艂 si臋 - twierdzenie Rednitza, 偶e on r贸wnie偶 interesuje si臋 specjalnie histori膮 i filozofi膮, uwa偶a艂 za prowokacj臋 w stosunku do siebie. Kilku podchor膮偶ych zachichota艂o, ale tylko dlatego, 偶e porucznik si臋 u艣miechn膮艂. To ju偶 by艂 b膮d沤 co b膮d沤 jaki艣 punkt zaczepienia. Nagle wsta艂 podchor膮偶y Kramer i z racji swojej funkcji starszego grupy powiedzia艂: - Panie poruczniku, prosz臋 o pozwolenie zwr贸cenia uwagi, 偶e godzina ju偶 up艂yn臋艂a. Krafft skin膮艂 g艂ow膮, usi艂uj膮c przy tym nie pokaza膰 po sobie, jak wielk膮 mu to sprawi艂o ulg臋. Za艂o偶y艂 pas i wcisn膮艂 czapk臋 na g艂ow臋. Potem skierowa艂 si臋 do drzwi. - Baczno艣膰! - wrzasn膮艂 Kramer. Podchor膮偶owie wstali, ju偶 nie tak spr臋偶y艣cie, jak na pocz膮tku lekcji. Postawa ich by艂a prawie niedba艂a. Porucznik uczyni艂 jaki艣 gest po偶egnalny w pr贸偶ni臋 i wyszed艂. - Niemo偶liwe - mrukn膮艂 Kramer. - Jak tak dalej p贸jdzie, to mi rozpaskudzi ca艂膮 grup臋. Podchor膮偶owie spojrzeli po sobie. Potem roze艣mieli si臋 z ulg膮. Nastr贸j by艂 znakomity. Niekt贸rzy ju偶 widzieli dalszy tok szkolenia w dosy膰 r贸偶owych kolorach. - No - spyta艂 M~osler swego przyjaciela Rednitza - co ty na to powiesz? - Tak - rzek艂 Rednitz zamy艣lony - co ja mam powiedzie膰? Uwa偶am, 偶e jest do艣膰 sympatyczny, ale co z tego wynika? Moja babcia te偶 jest sympatyczna. - Przyjaciele - rzek艂 podchor膮偶y Weber, Egon, i przysun膮艂 si臋 bli偶ej. - Jedno jest pewne: wygl膮da na do艣膰 krzepkiego ch艂opa. Ale zachowuje si臋 jak baran. Co o tym s膮dzi膰? B~ohmke d艂u偶sz膮 chwil臋 potrz膮sa艂 swoj膮 g艂ow膮 poety i my艣liciela. W gruncie rzeczy nie wyrobi艂 sobie jeszcze zdania o Kraffcie. I nikt go te偶 o to zdanie nie pyta艂. Kramer, starszy grupy, wpisywa艂 swoje uwagi do katalogu. Wietrzy艂 ju偶 komplikacje. Ten Krafft nie potwierdzi艂 nawet swoim podpisem tematu i czasu trwania lekcji. Kramer widzia艂 ju偶, jak nadci膮ga czas dezorganizacji i rozlu沤nienia dyscypliny. Lecz w grupie Hochbauera panowa艂a sama rado艣膰. Amfortas i Andreas pozwalali sobie nawet na wielce pofardliwe spojrzenia, kiedy pada艂o nazwsko nowego instruktora grupy. - Niewypa艂, nie s膮dzisz, Hochbauer? Ten zdecydowanie im przytakn膮艂. - Poradzimy sobie z nim 艣piewaj膮co. Najdalej za tydzie艅 b臋dzie nam jad艂 z r臋ki - albo te偶 go po艣lemy na emerytur臋. 9 Pan s臋dzia chce milcze膰 Panno Bachner - powiedzia艂 porucznik Bieringer, adiutant genera艂a - znamy si臋 ju偶 d艂u偶szy czas, prawda? Sybilla Bachner podnios艂a oczy znad pracy. Bieringer udawa艂, 偶e jest zaj臋ty wy艂膮cznie porz膮dkowaniem notatek. - Czy co艣 jest nie w porz膮dku? - spyta艂a. - Co te偶 jeszcze u nas mo偶e by膰 nie w porz膮dku! - zawo艂a艂 adiutant, rozk艂adaj膮c r臋ce. - Ale ja znowu martwi臋 si臋 o pani 偶ycie prywatne. - Jak wiadomo, nie mam takowego, pan przecie偶 dobrze o tym wie. - W艂a艣nie - powiedzia艂 adiutant. - Nikt nie mo偶e 偶y膰 sam膮 prac膮. - Z wyj膮tkiem genera艂a. - Panno Bachner - powiedzia艂 porucznik Bieringer - genera艂 o偶eniony jest z armi膮. Nie jest zwyk艂ym cz艂owiekiem, jest 偶o艂nierzem. Ale pani jest kobiet膮, nie tylko si艂膮 biurow膮. Sybilla Bachner u艣miechn臋艂a si臋, lecz oczy jej patrzy艂y dalej powa偶nie. Wyprostowa艂a si臋 i demonstracyjnie odsun臋艂a krzes艂o. Potem spyta艂a otwarcie: - Do czego pan tym razem zmierza? - No c贸偶 - powiedzia艂 Bieringer z pewnym po艣piechem - interesuje mnie na przyk艂ad, co pani robi dzi艣 wieczorem. - A czemu? Czy ma pan ochot臋 si臋 ze mn膮 um贸wi膰? - Przecie偶 pani wie, ja jestem 偶onaty - powiedzia艂 adiutant. Bieringer uwa偶a艂 za wskazane podkre艣la膰 ten fakt od czasu do czasu. Bo chocia偶 mieszka艂 ze swoj膮 偶on膮 tu w koszarach, w budynku go艣cinnym, nikt jej prawie nie zna艂. Oczekiwa艂a dziecka. Nie pojawia艂a si臋 nigdy na 偶adnej oficjalnej imprezie. Nie przest膮pi艂a ani razu progu komendy szko艂y, w kt贸rej pe艂ni艂 s艂u偶b臋 jej m膮偶. Nie dzwoni艂a nawet do niego w godzinach pracy. Tak jakby w og贸le nie istnia艂a. Mi臋dzy innymi za t臋 jej pow艣ci膮gliwo艣膰 Bieringer kocha艂 j膮 serdecznie - ale dopiero po s艂u偶bie. - A wi臋c zgoda - powiedzia艂a Sybilla przyja沤nie - nie mam na dzi艣 wiecz贸r 偶adnych plan贸w. Ale dlaczego to pana interesuje? - Mog艂aby pani p贸j艣膰 przecie偶 do kina - zauwa偶y艂 Bieringer. - Graj膮 jak膮艣 komedi臋, podobno mo偶na si臋 nawet u艣mia膰. A mo偶e wola艂aby pani p贸j艣膰 na spacer? Znam chyba ze czterdziestu oficer贸w, kt贸rzy by ch臋tnie z pani膮 poszli. - Po co to wszystko? - powiedzia艂a Sybilla opryskliwie. - Nie mam 偶adnych specjalnych plan贸w. A zreszt膮 mo偶e b臋d臋 genera艂owi wieczorem potrzebna, ma jeszcze mas臋 spraw do za艂atwienia. - Genera艂 potrzebuje pani tylko wtedy, kiedy pani nie ma innych zaj臋膰. Mam wyra沤ne polecenie przekaza膰 to pani. - Dobrze - powiedzia艂a Sybilla. - Wi臋c ju偶 mi pan przekaza艂. Jeszcze co艣? Bieringer pokiwa艂 g艂ow膮 - gest, kt贸ry mo偶na by艂o interpretowa膰 rozmaicie. Przetar艂 starannie okulary, patrz膮c przy tym na Sybill臋 艂agodnymi wodnistymi oczami, i powiedzia艂: - A wi臋c znowu jest pani gotowa zosta膰 po godzinach? - Oczywi艣cie, panie poruczniku - odpowiedzia艂a gorliwie. Bieringer sk艂onny by艂 uwa偶a膰, 偶e ta jej gorliwo艣膰 daje du偶o do my艣lenia. Ta Sybilla Bachner bowiem mia艂a przesz艂o艣膰 jednoznaczn膮 - jak m贸wiono. Z ostatnim komendantem 艂膮czy艂y j膮 najwyra沤niej nie tylko stosunki s艂u偶bowe. Ale potem komendantem Szko艂y Wojennej nr 5 zosta艂 genera艂 Modersohn. I Bieringer by艂 absolutnie pewny, 偶e dni panny Bachner w sztabie s膮 policzone. Bardzo pr臋dko jednak okaza艂o si臋, 偶e Sybilla jest, wbrew przewidywaniom, 艣wietn膮 pracownic膮. I wygl膮da艂o na to, 偶e bynajmniej nie stara si臋 rozci膮gn膮膰 swojej dzia艂alno艣ci poza przedpok贸j. Dlatego genera艂 znosi艂 j膮 w milczeniu. Ale adiutant pozosta艂 czujny. - Genera艂 偶yczy sobie, 偶eby s臋dzia wy偶szego s膮du wojennego Wirrmann stawi艂 si臋 o dziewi臋tnastej na rozmow臋. Tak samo porucznik Krafft. R贸wnie偶 na godzin臋 dziewi臋tnast膮. - Obaj razem? - spyta艂a Sybilla zdumiona. Porucznik Bieringer stara艂 si臋 nie patrze膰 na ni膮, bo z jego wzroku musia艂aby teraz wyczyta膰 nagan臋. Wyda艂 zarz膮dzenie jednoznaczne; wszelkie prywatne zdania na ten temat by艂y niepo偶膮dane. By艂 dla tego genera艂a najlepszym adiutantem, jakiego tylko mo偶na sobie wyobrazi膰. - Sybilla Bachner zwiesi艂a g艂ow臋. Jej d艂ugie jedwabiste w艂osy opada艂y na jedn膮 stron臋 jak kurtyna. Przypomina艂a Bieringerowi pewien subtelny obraz Renoira, na kt贸rym kaskada o艣wietlonych przez s艂o艅ce g臋stych w艂os贸w m贸wi艂a o pe艂nej oczekiwania zmys艂owo艣ci. Te kombinacje my艣lowe niepokoi艂y troch臋 Bieringera. By艂 przecie偶 na s艂u偶bie, a poza tym by艂 szcz臋艣liwym ma艂偶onkiem, i do tego jeszcze wkr贸tce mia艂 zosta膰 szcz臋艣liwym ojcem. - Uwa偶am, panno Bachner - powiedzia艂 ostro偶nie - 偶e powinna pani nosi膰 nieco surowsz膮 fryzur臋. - Czy偶by pan genera艂 wyrazi艂 jakie艣 zastrze偶enia co do mego uczesania? - spyta艂a nieomal z nadziej膮. Bieringer spojrza艂 na ni膮 wsp贸艂czuj膮co i karc膮co zarazem. - Nie jest pani 偶o艂nierzem, panno Bachner. Dlaczego wi臋c pan genera艂 mia艂by si臋 interesowa膰 pani uczesaniem? * * * - Porz膮dek i czysto艣膰 - powiedzia艂 kapitan Kater - oto do czego przyk艂adam wag臋. Pod tym wzgl臋dem nie dam si臋 nikomu prze艣cign膮膰. Kapitan Kater przeprowadza艂 inspekcj臋 kuchni nr 1. Jako dow贸dca kompanii administracyjnej by艂 do tego uprawniony. Podlega艂y mu wszystkie kuchnie w obr臋bie koszar. Kapral Parschulske, szef kuchni, chodzi艂 za nim pe艂en szacunku. Jego sumienie nigdy nie by艂o ca艂kiem czyste, a jego palce by艂y prawie zawsze t艂uste. A przy tym - dziwna rzecz, by艂 chudy jak 艣led沤. - Pozwoli艂em sobie, panie kapitanie, nakry膰 st贸艂 jak zwykle... 偶eby pan kapitan m贸g艂 przeprowadzi膰 degustacj臋 potraw tudzie偶 rozmaitych pr贸bek. Kater kiwn膮艂 aprobuj膮co g艂ow膮. Uda艂 si臋 do spi偶arni, obmaca艂 kilka work贸w i kaza艂 sobie poda膰 w cyfrach stan zapas贸w. Potem wyci膮gn膮艂 kilka szuflad. I nagle stan膮艂 jak wryty - co艣 r贸偶owego przeb艂yskiwa艂o poprzez kasz臋 mann臋. Wsadzi艂 r臋k臋 g艂臋boko w mann臋 i zacz膮艂 j膮 przesiewa膰 po omacku. Wymaca艂 w ten spos贸b trzy kie艂basy. Trzy du偶e, grube, ci臋偶kie kie艂basy - ka偶da oko艂o trzech kilogram贸w wagi. Ale Kater na razie nic nie powiedzia艂. Otrzepa艂 r臋k臋. Kaprala Parschulske, kt贸ry sta艂 sztywno obok niego, zaledwie musn膮艂 spojrzeniem. Potem dow贸dca kompanii administracyjnej uda艂 si臋 do kuchni, gdzie st贸艂 by艂 ju偶 nakryty. Usiad艂 i popatrzy艂 na stoj膮ce przed nim potrawy: zimna piecze艅, grube kie艂basy, t艂uste kawa艂ki sera. Wszystko to dla zbadania jako艣ci, smaku, 艣wie偶o艣ci, stanu - i jakie tam jeszcze by艂y preteksty. Tu i 贸wdzie Kater odcina艂 sobie pr贸bk臋. Jad艂 i rozmy艣la艂. Nie dzia艂a膰 pochopnie - to by艂a zasada. Trzyma膰 ludziom nad g艂ow膮 bat - to dawa艂o najlepsze rezultaty. I w tej taktyce by艂 we w艂asnym przekonaniu mistrzem. Pozostawi艂 szefa kuchni w niepewno艣ci, czy widzia艂 ju偶 skradzion膮 偶ywno艣膰, czy nie, i czy b臋dzie 偶膮da艂 zdania z tego sprawy, czy nie. Na razie niech si臋 Parschulske troch臋 pom臋czy. Ale ten te偶 nie upad艂 jeszcze na g艂ow臋. Ze swej strony oskar偶y艂 kucharza o zw臋dzenie tych kie艂bas. Ten jednak powiedzia艂, 偶e sobie wyprasza, aby go o co艣 takiego pos膮dzano, i natychmiast zacz膮艂 podejrzewa膰 wszystkie si艂y pomocnicze pracuj膮ce w kuchni. - I co z tego wynika, 偶e tam gdzie艣 le偶膮 kie艂basy, cz艂owieku?! Ka偶dy m贸g艂 je tam w艂o偶y膰. A mo偶e ten, co to 偶arcie podw臋dzi艂, za艂膮czy艂 do niego sw贸j adres? - Ale w ostatecznym rachunku - powiedzia艂 kapral - odpowiedzialno艣膰 spada na mnie. - No tak, chyba 偶e b臋dzie mo偶na porazi膰 pami臋膰 kapitana Katera solidnymi porcyjkami. Tymczasem kapitan Kater, zatopiony w my艣lach, zajada艂 dalej. Ci膮gle jeszcze zastanawia艂 si臋, co ma zrobi膰 z tymi trzema kie艂basami. M贸g艂by z艂o偶y膰 meldunek genera艂owi i w ten spos贸b zademonstrowa膰 czujno艣膰 i uczciwo艣膰. Jednak偶e zaskarbi膰 sobie g艂臋bok膮 wdzi臋czno艣膰 szefa kuchni - to te偶 mia艂o swoje zalety. I gdy kapitan Kater tak rozwa偶a艂 swe nowe poci膮gni臋cia strategiczne, b艂膮dzi艂 r贸wnocze艣nie oczami po kuchni - nie po kot艂ach, naczyniach i sto艂ach, lecz po 偶e艅skim personelu kuchennym. Przewa偶nie okr膮g艂e j臋drne dziewcz臋ta. Jak utuczone. Nie w jego typie. Ale by艂a mi臋dzy nimi jedna, jaka艣 nowa - patrzy艂a na niego wielkimi pytaj膮cymi oczami. Przypuszczalnie, pomy艣la艂 Kater, ta ma艂a podziwia swego prze艂o偶onego. Jowialnie kiwn膮艂 na ni膮 r臋k膮 - ci膮gle jeszcze uzbrojon膮 w n贸偶. Dziewczyna natychmiast podesz艂a do niego. Widocznie marzy艂a o tym, 偶eby zwr贸ci艂 na ni膮 uwag臋. To uradowa艂o Katera. - Nazwisko? - spyta艂 kapitan po ojcowsku 偶yczliwie. - Irena - powiedzia艂a. - Irena Jablonski. - Skoszarowana? - spyta艂 Kater. I spogl膮da艂 z wzrastaj膮cym zainteresowaniem na jej wspaniale rozwini臋ty biust. Rzuca艂 si臋 on tym bardziej w oczy, 偶e dziewczyna by艂a poza tym prawie szczuplutka. - Tak jest, skoszarowana - powiedzia艂a Irena i popatrzy艂a na niego oczami pe艂nymi nadziei. - Mieszkam razem z innymi dziewcz臋tami... ale 偶adna z nich nie jest w kuchni. - Stenografia? - pyta艂 dalej Kater. - Maszyna? Kaligrafia? - Mog臋 si臋 wszystkiego nauczy膰 - pospieszy艂a zapewni膰 go Irena, patrz膮c na艅, rozpromieniona, jak na zbawc臋. - Ucz臋 si臋 bardzo szybko, naprawd臋. Mo偶na mnie wszystkiego nauczy膰. Naprawd臋 wszystkiego. - Zobaczymy - powiedzia艂 Kater. * * * Adiutant genera艂a poruczik Bieringer od艂o偶y艂 s艂uchawk臋 na wide艂ki. Kilka sekund patrzy艂 w zamy艣leniu przed siebie. Potem powiedzia艂: - Pan genera艂 prosi pani膮 do siebie, panno Bachner. - Ju偶 id臋 - powiedzia艂a Sybilla. Bieringer unika艂 jej wzroku. Jej gorliwo艣膰 by艂a naprawd臋 podejrzana. Nie chcia艂by jej straci膰 jako pracownicy - ale straci艂by j膮 na pewno, gdyby spr贸bowa艂a prze艂ama膰 rezerw臋, jak膮 nale偶a艂o zachowywa膰 wobec genera艂a. Sprawdzi艂 okulary na nosie, wzi膮艂 stos papierk贸w i wyszed艂 z pokoju. Adiutant uda艂 si臋 na cotygodniowe posiedzenie z dow贸dcami kurs贸w celem ustalenia programu nauczania na nast臋pny tydzie艅. Sybilla wesz艂a - jak zwykle bez pukania - do gabinetu genera艂a. Zobaczy艂a Modersohna przy biurku, takiego samego, jakim go widywa艂a przez sze艣膰 miesi臋cy w ka偶dy dzie艅 powszedni, w tej samej pozycji, w tym samym mundurze, prawie bez ruchu. - Panno Bachner - powiedzia艂 - chcia艂bym, 偶eby pani dzi艣 stenografowa艂a moj膮 rozmow臋 z panem s臋dzi膮 s膮du wojennego Wirrmannem i panem porucznikiem Krafftem i natychmiast przepisa艂a j膮 na maszynie, bez kopii, jako dokument 艣ci艣le poufny. - Rozumiem, panie generale - powiedzia艂a Sybilla. Sta艂a w wyczekuj膮cej postawie, nie spuszczaj膮c z niego oczu. - To wszystko, panno Bachner - rzek艂 genera艂 i znowu nachyli艂 si臋 nad swoim biurkiem. Oczy Sybilli p艂on臋艂y ciemnym blaskiem. Odwr贸ci艂a si臋, 偶eby wyj艣膰. Ale przy drzwiach zawaha艂a si臋 na sekund臋 i powiedzia艂a: - Panie generale, prawdopodobnie nie b臋dzie mia艂 pan genera艂 dzi艣 czasu na kolacj臋. Czy mam co艣 przygotowa膰? Genera艂 podni贸s艂 powoli g艂ow臋. W jego ch艂odnych oczach pojawi艂o si臋 zdumienie. Spojrza艂 na Sybill臋 tak, jak gdyby zobaczy艂 j膮 po raz pierwszy, i powiedzia艂 z lekkim u艣miechem: - Nie, dzi臋kuj臋. - Nawet fili偶anki kawy nie, panie generale? - Dzi臋kuj臋, nie - powiedzia艂 Modersohn. I cie艅 u艣miechu na jego wargach znik艂 jakby r臋k膮 odj膮艂. - Gdybym kiedykolwiek mia艂 takie 偶yczenie, panno Bachner, zawiadomi臋 pani膮 o tym w por臋. Tym samym ta na wp贸艂 prywatna rozmowa - pierwsza od sze艣ciu miesi臋cy - by艂a najwyra沤niej sko艅czona. Genera艂 powr贸ci艂 do swojej pracy. I owo d膮偶enie do izolacji, kt贸re tak niepokoi艂o jego otoczenie, odgrodzi艂o go znowu od 艣wiata niczym 艣ciana z pancernego szk艂a. Sybilla wycofa艂a si臋 z gabinetu, ani zawstydzona, ani nawet zdziwiona. Z biegiem czasu przyzwyczai艂a si臋 ju偶 do dziwactw genera艂a. Musia艂a si臋 przyzwyczai膰 do wielu rzeczy. Poprzedni komendant, weso艂y, 艣wiatowy, protekcjonalny, lubowa艂 si臋 w serdecznej, jowialnej wielkopa艅sko艣ci - beztroskie, pa艅skie cechy, kt贸re w ko艅cu odczu艂a i na w艂asnej sk贸rze. Gdy przyszed艂 Modersohn, za jednym zamachem wszystko si臋 zupe艂nie zmieni艂o. Otaczaj膮cy go oficerowie zaczynali kostnie膰 w tej zimnej atmosferze; unikali go albo 艂asili si臋 do niego jak pos艂uszne psy. W ten spos贸b Sybilla Bachner gruntownie pozna艂a m臋偶czyzn. I wszystkie jej z艂udzenia prys艂y jak baloniki na jesiennym wietrze. - Czy mo偶na zak艂贸ci膰 t臋 idyll臋? - spyta艂 od strony drzwi demonstracyjnie przyjazny g艂os. Sta艂 tam kapitan Kater. U艣miecha艂a si臋 przez uchylone drzwi - ostro偶nie, 偶yczliwie, poufale. Sybilla bowiem by艂a w tej chwili sama. To dobrze. To go skusi艂o do zademonstrowania jowialnej serdeczno艣ci. - Ciesz臋 si臋 zawsze, jak pani膮 widz臋 - powiedzia艂. I wyci膮gn膮艂 do niej r臋k臋. To te偶 robi艂 zawsze tylko wtedy, kiedy nikogo poza ni膮 w przedpokoju nie by艂o. - Czym mog臋 panu s艂u偶y膰? - zapyta艂a Sybilla ch艂odno. - Samo pani istnienie przekre艣la ju偶 wszystkie inne 偶yczenia - zapewni艂 j膮 Kater z emfaz膮. Przemy艣la艂 sobie dobrze to sformu艂owanie. Ta panna Bachner by艂a wa偶na, trzeba jej by艂o nadskakiwa膰. - Czy potrzebna jest panu jaka艣 informacja, panie kapitanie? Adiutanta niestety nie ma. Ale je艣li chce pan z艂o偶y膰 jaki艣 raport, to mog臋 go przyj膮膰. - Mam pewien problem, droga panno Bachner. Mo偶liwe, 偶e sprawa jest bardzo skomplikowana, dlatego nie 艣miem rozstrzygn膮膰 jej sam. - Chcia艂by wi臋c pan pom贸wi膰 z panem genera艂em, panie kapitanie? Nie s膮dz臋, 偶eby to by艂o teraz mo偶liwe. - W takim razie bardzo mi przykro - powiedzia艂 kapitan Kater z wyra沤n膮 ulg膮. Nastr臋cza艂o mu si臋 w tej chwili najlepsze na razie rozwi膮zanie: genera艂 by艂 zaj臋ty, wi臋c on, Kater, nie m贸g艂 powzi膮膰 偶adnego postanowienia. Kapitan by艂 z tego bardzo zadowolony. Liczy艂 na to. - Oczywi艣cie, je艣li to jest jaka艣 niezwykle pilna sprawa... - Ale偶 nie, nie! - zacz膮艂 si臋 b艂yskawicznie wycofywa膰 kapitan. - Nie 艣mia艂bym nawet tak twierdzi膰. Wystarczy mi, je艣li pani, droga panno Bachner, w razie czego za艣wiadczy, 偶e tu by艂em. Sybilla z miesca zrozumia艂a, o co tu chodzi - kapitan chcia艂 si臋 zabezpieczy膰. Zna艂a si臋 na tym. Takie typy jak Kater zawsze stara艂y si臋 zabezpieczy膰 - adnotacjami w aktach, zwalaniem kompetencji na kogo艣 innego, udawaniem, 偶e we w艂a艣ciwej porze starali si臋 jak mogli, co prawda nadaremnie. - Mam dla pani niezwyk艂y szacunek - zapewnia艂 Kater, mrugaj膮c przy tym poufale. - To po prostu przyjemno艣膰 pracowa膰 razem z pani膮. Jestem przekonany, 偶e genera艂 pani膮 w pe艂ni docenia. To by艂a aluzja, i to niezbyt subtelna. Kater chcia艂 tym samym powiedzie膰 ni mniej, ni wi臋cej, tylko tyle: Genera艂 w ko艅cu te偶 jest m臋偶czyzn膮. Ale kapitan Kater - taka by艂a wymowa jego mrugaj膮cych oczu - jest d偶entelmenem i milczy. Dop贸ki uwa偶a swoje milczenie za rozs膮dne albo op艂acalne. - Panie kapitanie - powiedzia艂a Sybilla ch艂odno - mam nadziej臋, 偶e nie da艂am panu najmniejszego powodu do tego rodzaju aluzji. - Ale偶 prosz臋 pani! - zawo艂a艂 Kater teatralnie. - Wprost przeciwnie! O aluzjach nie mo偶e by膰 w og贸le mowy. - Wobec tego zapewniam pana jeszcze raz - powiedzia艂a Sybilla - 偶e o niczym tu sama nie decyduj臋 ani te偶 nie mam wp艂ywu na niczyj膮 decyzj臋. Pracuj臋 tu wy艂膮cznie jako biuralistka. - Ma pani w stu procentach racj臋! - zawo艂a艂 Kater z entuzjazmem. - Musi pani tak膮 pozosta膰. Powinni艣my by膰 przyjaci贸艂mi, nie uwa偶a pani? Gdyby pani mia艂a kiedy艣 jakie艣 偶yczenie, nawet zupe艂nie prywatne, to prosz臋 zwr贸ci膰 si臋 z tym do mnie. - I bez zaczerpni臋cia tchu doda艂: - Czym w艂a艣ciwie powiada pani, genera艂 jest tak zaj臋ty? - Oczekuje pan贸w Wirrmanna i Kraffta - powiedzia艂a Sybilla zaskoczona. W sekund臋 potem zdziwi艂a si臋, 偶e da艂a si臋 tak poci膮gn膮膰 za j臋zyk. Zachwycony swoj膮 przebieg艂o艣ci膮, Kater pospiesznie doda艂: - A wi臋c gdyby by艂 pani potrzebny kto艣 godny zaufania, to mo偶e pani spokojnie przyj艣膰 do mnie. Na Katerze mo偶na polega膰. - Pan mi przeszkadza w pracy, panie kapitanie - powiedzia艂a Sybilla zimno. Kater podszed艂 do niej nieco bli偶ej i u艣miechn膮艂 si臋 bez urazy. - Mia艂em kiedy艣 znajom膮 - powiedzia艂. - Wspania艂a dziewczyna, s艂owo daj臋. 铆y艂a z pewnym podpu艂kownikiem, ale to by艂 rzeczywi艣cie elegancki m臋偶czyzna, to mu trzeba przyzna膰. Pobrali si臋 p贸沤niej. On nie mia艂 innego wyboru. Za du偶o 艣wiadk贸w, rozumie pani. Na to nie ma rady. - Ohyda! - zawo艂a艂a Sybilla oburzona. - To sprawa murowana, je艣li si臋 do tego sprytnie zabra膰. Ja si臋 na tym znam. Wi臋c gdyby pani kiedy艣 potrzebna by艂a rada, szanowna pani, to wie pani przecie偶, gdzie mnie mo偶na znale沤膰. * * * - Panie s臋dzio - powiedzia艂 genera艂 Modersohn do Wirrmanna - prosz臋 o sprawozdanie z pa艅skiego dochodzenia w sprawie 艣mierci podporucznika Barkowa. Genera艂 sta艂 za swoim biurkiem. Przed nim siedzieli s臋dzia wy偶szego s膮du wojennego Wirrmann i porucznik Krafft. W g艂臋bi pokoju, przy ma艂ym stoliku, siedzia艂a Sybilla Bachner - z blokiem stenograficznym. - Czy wolno mi - powiedzia艂 Wirrmann wymijaj膮co - zwr贸ci膰 uwag臋 pana genera艂a na to, 偶e nie by艂oby na razie wskazane udost臋pnia膰 tego sprawozdania osobom trzecim? Genera艂 o艣wiadczy艂: - Przyjmuj臋 do wiadomo艣ci pa艅skie zastrze偶enia. Prosz臋, niech pan zaczyna swoje sprawozdanie. Sybilla stenografowa艂a ka偶de s艂owo - nawet ka偶dy z powtarzaj膮cych si臋 zwrot贸w grzeczno艣ciowych. O tyle, o ile pozwala艂a jej na to jej praca, obserwowa艂a obecnych: wyprostowan膮 posta膰 genera艂a, czujne napi臋cie u wojennego s臋dziego 艣ledczego, nietaktown膮 nonszalancj臋 Kraffta. Krafft bowiem nie wiedzia艂, 偶e jest obserwowany, i wydawa艂o mu si臋, 偶e jest tu zb臋dny - myli艂 si臋 zar贸wno co do jednego, jak i co do drugiego. Sybilla bowiem zauwa偶y艂a, 偶e genera艂 widzi ka偶d膮 reakcj臋 porucznika. - Co si臋 tyczy wszcz臋tego przeze mnie dochodzenia w tej sprawie, panie generale - rzek艂 teraz Wirrmann, szukaj膮c s艂贸w ogl臋dnych - jestem sk艂onny mniema膰, 偶e mog臋 je uwa偶a膰 za zamkni臋te. Opr贸cz protoko艂u przeciw nieznanemu sprawcy, sporz膮dzonego przez pana genera艂a, istniej膮 jeszcze nast臋puj膮ce dokumenty, z kt贸rych korzysta艂em w trakcie prowadzenia 艣ledztwa: szkic sytuacyjny wraz z trzema fotografiami, protok贸艂 z wizji lokalnej, diagnoza lekarzy, orzeczenia rzeczoznawc贸w, w tym dwa wydane przez oficer贸w s艂u偶by in偶ynieryjno_saperskiej, maj膮cych du偶e do艣wiadczenie w obchodzeniu si臋 z materia艂ami wybuchowymi, i to zdobyte na froncie. Dalej: dziewi臋膰 protoko艂贸w z przes艂ucha艅, w tym dwa z przes艂uchania oficer贸w_instruktor贸w szko艂y wojennej; pozosta艂e siedem - z przes艂ucha艅 podchor膮偶ych, kt贸rych mo偶na uwa偶a膰 za 艣wiadk贸w naocznych. - Akta s膮 mi znane - powiedzia艂 genera艂. - Mnie interesuje jedynie wynik przeprowadzonego przez pana dochodzenia, panie s臋dzio. Wirrmann skin膮艂 g艂ow膮. Wida膰 by艂o po jego twarzy, 偶e czuje si臋 ura偶ony. Widocznie genera艂owi zale偶a艂o na tym, 偶eby go ci膮gle upokarza膰. - Panie generale - powiedzia艂 - po dok艂adnym przestudiowaniu wszystkich dokument贸w, jakie mia艂em do dyspozycji, po gruntownym wyja艣nieniu punkt贸w spornych, w膮tpliwych lub dla mnie niejasnych, doszed艂em do nast臋puj膮cego wniosku: 艣mier膰 podporucznika Barkowa by艂a 艣mierci膮 gwa艂town膮. Nast膮pi艂a dlatego, 偶e lont wybuchowy, u偶yty do spowodowania eksplozji, i to lont szybkopalny, by艂 zbyt kr贸tki. Decyduj膮c膮 rzecz膮 przeto by艂o wykazanie, jak dosz艂o do u偶ycia tego szybkopalnego, zbyt kr贸tkiego kawa艂ka lontu. Tu istnieje kilka mo偶liwo艣ci. Po pierwsze: Lont zosta艂 沤le dobrany i zbyt kr贸tko obci臋ty wskutek nieznajomo艣ci przedmiotu. Mo偶liwo艣膰 ta odpada, poniewa偶 podporucznik Barkow by艂 oficerem do艣wiadczonym w sprawach saperskich. Po drugie: W艂a艣ciwy lont, odpowiednio dobrany i fachowo uci臋ty, zast膮piono innym, kt贸ry w rezultacie doprowadzi艂 przedwcze艣nie do wybuchu. W gr臋 wchodzi艂by tu tylko kt贸ry艣 z podchor膮偶ych. To jednak偶e, tak jak sprawy stoj膮, wydaje si臋 wykluczone, a przynajmniej bardzo nieprawdopodobne. Albowiem zeznania podchor膮偶ych pokrywaj膮 si臋 ze sob膮. A na punkty decyduj膮ce w takich przypadkach - motyw i sposobno艣膰 - nie ma przekonywaj膮cych dowod贸w. Z czego, po trzecie, wynika, jako ostatnia i jedynie logiczna mo偶liwo艣膰, 偶e to pomy艂ka, niedopatrzenie, przypadek doprowadzi艂 do 艣mierci podporucznika Barkowa. Ergo: Nieszcz臋艣liwy wypadek. - Je艣li pan naprawd臋 w to wierzy - powiedzia艂 genera艂 ostro - to nie nadaje si臋 pan do prowadzenia dochodze艅. Je艣li pan jednak tylko udaje, 偶e pan w to wierzy, to b臋d臋 musia艂 przyj膮膰, 偶e jest pan zak艂amany. Sybilla Bachner przerwa艂a, speszona, stenografowanie. Tego rodzaju grubia艅skich, 艣wiadomie obra沤liwych s艂贸w nie s艂ysza艂a jeszcze nigdy z ust genera艂a Modersohna. Nawet najgorsz膮, najbardziej druzgoc膮c膮 nagan臋 formu艂owa艂 zawsze wzgl臋dnie pow艣ci膮gliwie. Sybilla odetchn臋艂a g艂臋boko. R臋ka jej troch臋 dr偶a艂a - pisa艂a jednak dalej, tak jak tego od niej 偶膮dano. Porucznik Krafft natomiast wyprostowa艂 si臋. Siedzia艂 sztywno i s艂ucha艂. Z cichym zachwytem patrzy艂 to na genera艂a, to na Wirrmanna. Powoli u艣wiadamia艂 sobie, 偶e rozgrywa si臋 tu niezwykle fascynuj膮ce i do艣膰 niebezpieczne widowisko, przy kt贸rym asystowa艂 jako widz z miejscem w lo偶y - tak my艣la艂. S臋dzia wy偶szego s膮du wojennego zaczerwieni艂 si臋 jak pomidor. Trzyma艂 si臋 jednak zdumiewaj膮co dzielnie. Na twarzy jego odmalowa艂 si臋 najpierw g艂臋boki smutek, a potem gorzki wyrzut. Mia艂o to znaczy膰, 偶e jest mu przykro, i偶 zosta艂 tu 沤le zrozumiany. Wi臋cej nawet: 偶e czuje si臋 dotkni臋ty, i偶 go tu traktuj膮 jak podw艂adnego ni偶szego stopnia. - Panie generale - wykrztusi艂 Wirrmann - pozwalam sobie ponownie zaznaczy膰, 偶e moim zdaniem jest rzecz膮 niebezpieczn膮 udost臋pnia膰 to sprawozdanie osobom trzecim. W szczeg贸lno艣ci w tych punktach, kt贸rych poruszenie wydaje mi si臋 teraz nieuniknione. - O艣wiadczam jeszcze raz: przyjmuj臋 pa艅skie zastrze偶enie do wiadomo艣ci, ale si臋 z nim nie zgadzam. Prosz臋 przej艣膰 do rzeczy. - Czy pan genera艂 naprawd臋 nie chce poprzesta膰 na moim ko艅cowym o艣wiadczeniu? Nawet i w贸wczas, je艣li zapewni臋, 偶e jest to najlepsze i jedyne do przyj臋cia rozwi膮zanie? - Nawet i w贸wczas. Przedstawiciel s膮du wojennego otar艂 swoje zroszone potem czo艂o wielk膮 chustk膮 w czerwone pasy. Genera艂 ci膮gle jeszcze sta艂 bez ruchu przy biurku. Krafft nachyli艂 si臋 teraz troch臋 do przodu. A Sybilla si臋gn臋艂a pospiesznie po drugi o艂贸wek - pierwszy si臋 jej z艂ama艂. - Oczywi艣cie - powiedzia艂 Wirrmann - z istniej膮cych dokument贸w mo偶na wyci膮gn膮膰 r贸wnie偶 inne wnioski ni偶 te, kt贸re doprowadzi艂y mnie do takiego, a nie innego wniosku ko艅cowego. W rzeczywisto艣ci istnieje, jak pan genera艂 mo偶e si臋 domy艣la czy wie, co艣 w rodzaju motywu, kt贸ry m贸g艂by wykluczy膰 lub co najmniej postawi膰 pod znakiem zapytania tez臋 o nieszcz臋艣liwym wypadku. Nie mia艂em jednak odwagi bada膰 tego motywu, panie generale, a raczej: to by艂oby nie tylko ryzyko, to by艂by fatalny b艂膮d. - A dlaczego, panie s臋dzio? - Nie wiem, panie generale, co pana 艂膮czy艂o ze zmar艂ym podporucznikiem Barkowem... - By艂em jego dow贸dc膮, to wystarczy. - W porz膮dku, panie generale, nie moj膮 spraw膮 jest rozstrzyga膰, czy to wystarczy. Ale je偶eli pan genera艂 mnie zmusi, 偶ebym doszukiwa艂 si臋 tego ewentualnego motywu, to mo偶e si臋 okaza膰 rzecz nast臋puj膮ca: Mog臋 dosta膰 w r臋ce niezbity dow贸d, 偶e podporucznik Barkow wyra偶a艂 si臋 wielokrotnie w spos贸b granicz膮cy z robot膮 rozk艂adow膮, 偶e pozwala艂 sobie wypowiada膰 pod adresem F~uhrera i wodza naczelnego Wehrmachtu sformu艂owania, w kt贸rych mo偶na by si臋 dopatrzy膰 zdrady g艂贸wnej. To za艣, panie generale, s膮 zbrodnie, kt贸re poci膮gaj膮 za sob膮 bezapelacyjnie kar臋 艣mierci. Mo偶na wi臋c powiedzie膰: ta gwa艂towna 艣mier膰 uratowa艂a go przed haniebn膮 艣mierci臋. - A wi臋c to tak - powiedzia艂 genera艂 ledwo dos艂yszalnie. Potem genera艂 major Modersohn powoli si臋 odwr贸ci艂, podszed艂 do okna, rozsun膮艂 zas艂ony zaciemniaj膮ce i gwa艂townie otworzy艂 okno na o艣cie偶. Na dworze by艂a kryszta艂owob艂臋kitna, lodowatozimna noc - bez ksi臋偶yca, bez gwiazd, s艂owem: ciemny blask. Zdawa艂o si臋 nieomal, 偶e to okno po艣rodku tego sztucznie o艣wietlonego ciasnego pokoju jest jedynym oknem na 艣wiat - na 艣wiat, kt贸ry trwa艂 w mro沤nej dezaprobacie. Ludzi w pokoju przebieg艂 dreszcz - przez okno wdziera艂 si臋 dokuczliwy zi膮b. Po chwili genera艂 odwr贸ci艂 si臋 z powrotem do swoich go艣ci. Jego twarz wydawa艂a si臋 teraz o jeden odcie艅 bledsza. Ale mo偶na to by艂o wyt艂umaczy膰 tym nocnym odblaskiem, jaki wci膮偶 jeszcze pada艂 od 艣niegu przez otwarte na o艣cie偶 okno. - Panie s臋dzio - rzek艂 genera艂 - dzi臋kuj臋 panu za pa艅skie wywody. Przyjmuj臋 do wiadomo艣ci, 偶e uwa偶a pan 艣ledztwo za zamkni臋te. Tym samym pa艅ska rola na moim terenie si臋 ko艅czy. Jutro rano uda si臋 pan z powrotem do inspektoratu szk贸艂 wojennych. 铆ycz臋 panu przyjemnej podr贸偶y, panie s臋dzio. Wirrmann wsta艂. Odda艂 honor i wyszed艂. Jego ch贸d zdradza艂 teraz dumn膮 satysfakcj臋. By艂 przekonany, 偶e zwyci臋偶y艂 - aczkolwiek z dotkliwymi stratami. Ale zwyci臋偶y艂! I by艂 pewien, 偶e nast臋pnym razem nie tylko pokona, ale i zniszczy tego niebezpiecznego przeciwnika. - Panno Bachner - powiedzia艂 genera艂, gdy Wirrmann wyszed艂 - prosz臋 mi odda膰 sw贸j stenogram. Sybilla podesz艂a i po艂o偶y艂a sw贸j blok przed nim na biurku - nie by艂o bowiem w zwyczaju dawa膰 genera艂owi wprost do r膮k tego, czego 偶膮da艂. I gdy Sybilla sta艂a tu偶 przy Modersohnie, zdawa艂o si臋 jej, 偶e dostrzega w jego oczach co艣, czego nigdy jeszcze u niego nie widzia艂a: smutek. W momencie, kiedy to zauwa偶y艂a, zala艂a j膮 fala kobiecego wsp贸艂czucia. Uczucie to wybuch艂o w niej nieomal z si艂膮 nieposkromionego 偶ywio艂u i grozi艂o zniszczeniem jej opanowania, kt贸re przychodzi艂o jej przecie偶 z takim trudem. - Panie generale - powiedzia艂a zduszonym g艂osem - je艣li mog艂abym co艣 uczyni膰... - Dzi臋kuj臋. Na dzi艣 jest ju偶 pani wolna, panno Bachner - rzek艂 genera艂. I to takim tonem, 偶e natychmiast oprzytomnia艂a. Sybilla Bachner tak偶e wysz艂a z pokoju przyspieszonym krokiem, jak gdyby pr贸bowa艂a uciec przed sam膮 sob膮. Zamkn臋艂a energicznie za sob膮 drzwi. - Panie poruczniku Krafft - powiedzia艂 genera艂 i spojrza艂 znacz膮co na inspektora grupy. - Tym samym wszystko si臋 rozstrzygn臋艂o. Zadanie pa艅skie jest jasne. Genera艂 wzi膮艂 do r膮k kartki ze stenogramem rozmowy i zacz膮艂 je drze膰, kr贸tkimi ruchami - na p贸艂, i jeszcze raz na p贸艂, i jeszcze raz. Skrawki papieru wypada艂y mu powoli z r膮k na pod艂og臋. - B臋dzie pan teraz post臋powa艂 tak, panie poruczniku, jak gdybym ja by艂 na pa艅skim miejscu. Interludium III 铆yciorys kapitana Johannesa Ratshelma czyli: Wiara i uczucie b艂ogo艣ci "Ja, Johannes Mathias Ottokar Ratshelm, urodzi艂em si臋 9 listopada 1914 roku jako syn aptekarza Johannesa Ratshelma i jego 艣lubnej ma艂偶onki Matyldy z domu Nickel w Eberswalde w marchii brandenburskiej. W rok po moim urodzeniu matka moja umar艂a, ja za艣 sp臋dzi艂em dzieci艅stwo i m艂odo艣膰 w kamienicy, w kt贸rej mie艣ci艂a si臋 apteka ojcowska." Siedz臋 na dywanie - na du偶ym, mechatym, kwadratowym dywanie. Dywan jest czerwony i le偶y na nim moja czerwona pi艂ka. Le偶y tam te偶 moja lalka, kt贸ra nie ma ju偶 ubrania, ale ma jeszcze w艂osy. Nazywa si臋 Johanna, takie imi臋 nada艂 jej ojciec. A na skraju dywanu le偶y Johann - to jest pies, du偶y, kud艂aty, w bia艂e i 偶贸艂te 艂aty. Johann mnie pilnuje. Jak tylko chc臋 zej艣膰 z dywanu, podchodzi do mnie i pyskiem popycha mnie z powrotem na dywan. Tak samo robi te偶 wtedy, kiedy pi艂ka mi gdzie艣 ucieknie albo kiedy chc臋 zle沤膰 z dywanu, bo mam mokre majtki. Johann wiecznie czuwa. A przy tym jest mi臋kki, 艂agodny, cichy. Ale ja si臋 go boj臋 - boj臋 si臋, 偶e mnie ugryzie. On jednak nie gryzie! Tylko zawsze jest przy mnie. Czasami nawet przy 艂贸偶ku, w kt贸rym 艣pi臋 - i kiedy si臋 budz臋, patrzy na mnie. A ja my艣l臋: ugryzie! I chcia艂bym: niech ju偶 raz ugryzie - 偶ebym umar艂 albo 偶eby on sobie poszed艂. Ale on nie gryzie. Ojciec jest bardzo wysoki i ciemny, i bardzo, bardzo przystojny. Ma aparat - i przed tym aparatem musz臋 ci膮gle sta膰 albo siedzie膰, albo le偶e膰. Ten aparat ma jedno oko i nazywa si臋 "fotoaparat". Z powodu "fotoaparatu" musz臋 ci膮gle zmienia膰 ubrania, wk艂ada膰 nawet dziewczy艅skie sukienki, takie z aksamitu i jedwabiu, a tak偶e ca艂kiem przezroczyste. "Jaki on s艂odki", m贸wi膮, kiedy mnie widz膮. "On ma urod臋 B艂臋kitnego Ch艂opca - m贸wi ojciec. - Jest jak 偶ywy obraz." A "fotoaparat" 艂ypie na mnie jednym okiem i trzaska, i stoi - a czasem r贸wnie偶 b艂yska, co bardzo 艣mierdzi, tak 偶e musz臋 kas艂a膰. W naszym domu jest du偶o kobiet - ale 偶adna z nich nie jest moj膮 matk膮. I 偶adna nie zostaje na d艂u偶ej. Przychodz膮, odchodz膮, i ja si臋 do nich nie przyzwyczajam. Ka偶d膮 z nich nazywam "cioci膮" - ojciec tak chce. S膮 wsz臋dzie, gdzie ja jestem. S膮 w kuchni, w aptece, w saloniku, a tak偶e w 艂贸偶ku, w kt贸rym 艣pi ojciec. S膮 grube i chude, brunetki i blondynki, dobre i z艂e, g艂o艣ne i ciche, nosz膮 bia艂e kitle i fartuchy, suknie i koszule - albo ca艂kiem nic. Czasem j臋cz膮 jak dzikie - a kiedy m贸wi臋 to ojcu, bije mnie. "Masz robaczywe my艣li?", pyta ojciec. "Nie", powiadam. "Masz robaczywe my艣li - m贸wi ojciec - bo mnie szpiegujesz. Dlaczego to robisz? Czy to ci sprawia przyjemno艣膰?" - "Nie - m贸wi臋 - to mi nie sprawia przyjemno艣ci, to jewst wstr臋tne." - "Masz robaczywe my艣li - m贸wi ojciec -na wskro艣 robaczywe my艣li. Czy ty to rozumiesz?" Rozumiem to. "Wstyd沤 si臋!", m贸wi ojciec. Wi臋c si臋 wstydz臋. "W moim mie艣cie rodzinnym ucz臋szcza艂em od 1920 roku do szko艂y ludowej, a od 1924 tam偶e do szko艂y 艣redniej, celem zdobycia matury, co mi si臋 te偶 w 1933 roku uda艂o. W 1925 roku ojciec m贸j umar艂 nagle i odt膮d opiekowa艂a si臋 mn膮 siostra mojego ojca, pani Konstancja Ratshelm, wdowa po lekarzu." Nauczyciel Gabler ze szko艂y ludowej bije; a kogo nie bije, tego g艂aszcze. Ale mego przyjaciela Klausa cz臋sto bije, a mimo to go g艂aszcze. Targa Klausa, siedz膮cego w 艂awce przed nim, za w艂osy, a偶 ten zaczyna krzycze膰 z b贸lu. W贸wczas 艣mieje si臋, zduszonym i szybkim chichotem, i przyci膮ga g艂ow臋 Klausa do siebie; przymyka troch臋 oczy, a jednocze艣nie otwieraj膮 mu si臋 lekko usta, kiedy g艂owa mego przyjaciela dotyka jego bioder. I te gwa艂towne wahad艂owe ruchy, to przyci膮ganie i odpychanie, to odpychanie i przyci膮ganie pulsuje w moim m贸zgu. I krew mi nap艂ywa do twarzy, i zaciskam pi臋艣ci. A potem zrywam si臋 na r贸wne nogi; jest mi tak, jak gdyby mnie co艣 podrywa艂o w g贸r臋, popycha艂o naprz贸d, do wyj艣cia, gna艂o gdzie艣 daleko. Ale siadam z powrotem i zaciskam z臋by. S艂ysz臋 krzyki w nocy. Zrywam si臋 z 艂贸偶ka i biegn臋 tam, sk膮d dolatuje krzyk - wbiegam do sypialni mego ojca. I widz臋 go: le偶y skurczony w poprzek 艂贸偶ka. A 艂贸偶ko jest bia艂e, jego cia艂o jest szare - a w 艂贸偶ku, na wysoko艣ci g艂owy, g臋sta, l艣ni膮ca czerwie艅. A kobieta, kt贸ra jest w pokoju, krzyczy jak szalona. Zaczynam powoli rozumie膰 jej krzyk. "To nie moja wina! - krzyczy. - On jest chory! To przysz艂o nagle!" Jej koszula jest r贸wnie偶 poplamiona krwi膮. "Le膰 po lekarza!", krzyczy. I ja id臋 po lekarza. Ten m贸wi: "Za p贸沤no". I dalej m贸wi: "Krwotok - to si臋 musia艂o tak sko艅czy膰". Ciotka Konstancja Ratshelm nigdy nie mieszka艂a w naszym domu. Tylko raz przest膮pi艂a pr贸g naszego domu - przysz艂a po mnie, kiedy ojciec umar艂. "Nie pytaj o nic - powiedzia艂a. - I tak nic by艣 z tego nie zrozumia艂, jak bym ci odpowiedzia艂a. Sprzedamy aptek臋. Uzyskana suma p贸jdzie na op艂acenie twojego wychowania, i to dobrego wychowania, bo takie ci jest gwa艂townie potrzebne. Mo偶e jeszcze nie jest za p贸沤no. W ka偶dym razie masz szcz臋艣cie, 偶e tak si臋 z艂o偶y艂o, bo teraz zacznie si臋 dla ciebie normalne, zdrowe 偶ycie. Ju偶 ja o to zadbam." "Poka偶 no r臋ce", m贸wi ciotka Konstancja. I ja pokazuj臋 jej swoje r臋ce. Potem chce zobaczy膰 moje z臋by, uszy i szyj臋. Co sobot臋 musz臋 si臋 k膮pa膰. A ciotka stoi przy mnie i przygl膮da si臋, jak si臋 namydlam i sp艂ukuj臋 z siebie myd艂o. "Czysto艣膰 cia艂a - powiada - jest warunkiem czysto艣ci my艣li." Na imi臋 jej Erna; le偶y na kanapie, a ja siedz臋 obok. Patrz臋 na jej r臋k臋, kt贸ra ze艣lizguje si臋 z mego kolana, podnosi si臋 i po omacku szuka kontaktu od 艣wiat艂a. I chocia偶 jest ciemno, widz臋 j膮 zupe艂nie wyra沤nie le偶膮c膮 przede mn膮, widz臋 jej smag艂膮 twarz, sk艂adaj膮c膮 si臋 w艂a艣ciwie tylko z oczu i ust, z du偶ych, ciemnych, nieco sko艣nych, zawsze wilgotnych oczu, i z ust, kt贸re w艂a艣nie teraz czuj臋. S膮 to ciep艂e, mokre, ss膮ce, szukaj膮ce, wilgotne usta. A jej r臋ce s膮 wsz臋dzie, g艂aszcz膮 mnie, tarmosz膮, wczepiaj膮 si臋 we mnie. Zamykam oczy i spadam, spadam gdzie艣 g艂臋boko i bez ko艅ca, gdy wtem brutalna si艂a podrywa mnie nagle w g贸r臋: Uderza we mnie jaskrawe 艣wiat艂o. I widz臋 jej r臋k臋 na kontakcie, widz臋 j膮 pod sob膮, widz臋 te du偶e, szeroko rozwarte, teraz zwierz臋co dzikie, krwio偶ercze oczy. I wyrywam si臋 jej, ow艂adni臋ty b贸lem, strachem i wstydem. Wylatuj臋 na dw贸r i s艂ysz臋 jej 艣miech. "Wszystkie baby s膮 do niczego - m贸wi m贸j stryjek, kapitan, kt贸ry sk艂ada nam wizyt臋 podczas urlopu. - Zapami臋taj sobie to, a jak b臋dziesz o tym pami臋ta艂, to dasz sobie rad臋 w 偶yciu, w ka偶dym razie lepiej ni偶 inni. Bo tam, gdzie t臋tni prawdziwe 偶ycie, m贸j ch艂opcze, baby wystaj膮 po k膮tach i zasmradzaj膮 tylko powietrze. Wierz mi, do wielkich spraw si臋 nie nadaj膮. Nie potrafi膮 rz膮dzi膰 krajem, sterowa膰 okr臋tem, a przede wszystkim nie potrafi膮 prowadzi膰 wojen. Tylko w 艂贸偶ku s膮 czasem nie do pogardzenia. Ach prawda, przypomnia艂o mi si臋, 偶e mia艂em co艣 om贸wi膰 ze s艂u偶膮c膮, przy艣lij no j膮 do mnie na g贸r臋! "Po zdaniu matury w 1933 roku zamierza艂em pierwotnie, na 偶yczenie mojej ciotki, obra膰 sobie karier臋 lekarsk膮. Potem jednak zwyci臋偶y艂o we mnie pragnienie, aby zosta膰 oficerem. W 1934 roku zg艂osi艂em si臋 ochotniczo do s艂u偶by wojskowej. W 1938 roku mia艂em zaszczyt zosta膰 promowany do stopnia podporucznika." W staro偶ytno艣ci i wiekach 艣rednich do dyspozycji by艂y przewa偶nie tylko zwierz臋ta, zw艂aszcza psy i ma艂py. A to z powodu zacofanych pogl膮d贸w religijnych. My jednak przeprowadzamy sekcje na zw艂okach ludzkich. Anatomia bowiem jest nauk膮 o budowie cia艂a organicznego i jego cz臋艣ci. Istnieje anatomia og贸lna i tak zwana topograficzna, ta ostatnia jest anatomi膮 stosowan膮. To wszystko jest bardzo skomplikowane, bardzo trudne, bardzo k艂opotliwe - i przewa偶nie okropnie 艣mierdzi. Jestem zwolennikiem czysto艣ci, prawdziwego 偶ycia, pi臋kno艣ci, wznios艂o艣ci. A w anatomii nic z tych rzeczy. "Cz艂owiek 偶ywy - m贸wi mi Simone - jest o wiele ciekawszy i bardziej pouczaj膮cy ni偶 martwe cia艂o, nie s膮dzisz?" S膮dz臋. Simone jest tak jak ja na pierwszym semestrze medycyny, a jej ojciec jest s艂ynnym chirurgiem w Pary偶u. "Czy masz ochot臋 - pyta - przeprowadzi膰 studia na 偶ywym ciele?" - "Tak - m贸wi臋 - to by mnie interesowa艂o." - "No to rozbierzmy si臋", m贸wi Simone. I tak te偶 czynimy. Po pewnym czasie Simone pyta: "Co ty w艂a艣ciwie robisz? Albo jeste艣 m臋偶czyzn膮, albo nie?" A przy tym zachowuj臋 si臋 przecie偶 jak prawdziwy medyk - w ko艅cu ona mi to zaproponowa艂a. Ale nagle jej si臋 odechcia艂o. Z czego wida膰, jakie niekonsekwentne i nieobliczalne s膮 kobiety - szczeg贸lnie Francuzki. Po raz pierwszy nie mieszkam sam w pokoju - jeszcze siedmiu m臋偶czyzn dzieli ze mn膮 to 偶ycie. Wstajemy o tej samej porze, myjemy si臋 wsp贸lnie, maszerujemy obok siebie po dziedzi艅cu koszarowym, po placu 膰wicze艅. Czekamy i maszerujemy, marzniemy i pocimy si臋, 偶e tak powiem, rami臋 przy ramieniu, biodro przy biodrze. Klniemy i 艣piewamy, 艣miejemy si臋 i gadamy - i osiem cia艂 reaguje jak jedno. Od pobudki do momentu, kiedy idziemy spa膰. To jest wprost cudowne, jak dobrze si臋 nawzajem rozumiemy, jak jednakowo reagujemy, jak mocno jeste艣my ze sob膮 zwi膮zani - nawet je艣li nie wszyscy zdaj膮 sobie z tego spraw臋, je艣li to nie zawsze jest jasne: to jednak tak jest. Prze偶ycie, kt贸remu na imI臋 wsp贸lnota. Porucznik Waldersee jest dla mnie wzorem. M臋偶czyzna ros艂y jak sosna, smuk艂y i strzelisty, i 偶e tak powiem wprost niespo偶yty, przy tym niezwykle szczery i rubasznie uprzejmy, kolega mi臋dzy kolegami, a przecie偶 w ka偶dym calu oficer wzbudzaj膮cy szacunek. Potrafi w pe艂nym umundurowaniu podci膮gn膮膰 si臋 wysoko na dr膮偶ku i skacze w butach pi臋膰 metr贸w w dal. Bierze udzia艂 w wy艣cigach samochodowych i zna na pami臋膰 prawie wszystkie regulaminy, a poza tym lepszego przyjaciela nie mo偶na sobie w og贸le wyobrazi膰. Na imi臋 jej Erika - jest mi艂a, dobra i 艂adna. Poza tym z bardzo dobrej rodziny, ojciec jej bowiem jest majorem, co prawda w stanie spoczynku. Ma przedstawicielstwo samochodowe, i to pierwszorz臋dnej firmy, mianowicie Mercedesa, z prawem dostaw dla wojska; nasz F~uhrer r贸wnie偶 je沤dzi mercedesem. A wi臋c jest to wielki zaszczyt. "Erika - m贸wi臋 - najpi臋kniejsza rzecz na 艣wiecie to przecie偶 dom, 偶ona i poka沤na liczba dziatek. Wzorowe 偶ycie rodzinne, wiesz, surowe, solidne wychowanie, a zarazem zgodna, szlachetna harmonia. W艂a艣nie tak prawdziwie po niemiecku w najlepszym i najdoskonalszym tego s艂owa znaczeniu. Co ty na to?" - "Kiedy?", pyta Erika. "Gdy zostan臋 podporucznikiem", powiadam. I oto jestem podporucznikiem. A wi臋c spiesz臋 do Eriki i m贸wi臋: "Jestem teraz podporucznikiem". A Erika m贸wi: "To pi臋knie. Ty jeste艣 podporucznikiem, a ja jestem w ci膮偶y". - "To przecie偶 niemo偶liwe", m贸wi臋. "Dlaczego niemo偶liwe? - pyta Erika. - Jestem w ci膮偶y oczywi艣cie nie z tob膮. Istniej膮 mianowicie inni, kt贸rzy nie czekaj膮, a偶 zostan膮 podporucznikami." "Kiedy w 1939 roku wybuch艂a narzucona nam wojna, od razu obj膮艂em dow贸dztwo kompanii piechoty, chocia偶 na razie nie mia艂em szcz臋艣cia zetkn膮膰 si臋 w kampanii polskiej i francuskiej bezpo艣rednio z nieprzyjacielem. W 1940 roku otrzyma艂em awans do stopnia porucznika, a w 1941 zosta艂em wyznaczony w sk艂ad adiutantury dow贸dztwa pu艂ku. Na pocz膮tku kampanii rosyjskiej pe艂ni艂em czasowo obowi膮zki dow贸dcy batalionu piechoty i z tym batalionem powstrzyma艂em w grudniu 1941 roku pr贸b臋 prze艂amania si臋 nieprzyjaciela na po艂udnie od Tu艂y. Odznaczono mnie za to Niemieckim Z艂otym Krzy偶em. Wkr贸tce potem otrzyma艂em awans do stopnia kapitana i przeniesienie do Szko艂y Wojennej nr 5." Oto siedz膮, w 艂achmanach, ziemistoszarzy, z艂amani: je艅cy wojenni. Tysi膮ce, pilnowane przeze mnie i moich 偶o艂nierzy. Trz臋s膮ce si臋 symbole kl臋ski. Koniec bezsensownej, zbrodniczej prowokacji. Z艂amana pycha. Ju偶 nie 偶o艂nierze, tylko 偶a艂osne kreatury. Ale czy to w og贸le byli kiedykolwiek 偶o艂nierze? Nie! Tak nisko 偶aden 偶o艂nierz upa艣膰 nie mo偶e. Ich oczy s膮 偶ar艂oczne, na widok 偶arcia i papieros贸w wprost r臋ce im si臋 trz臋s膮. 艣mierdz膮 w tych swoich 艂achmanach i bije od nich od贸r ekskrement贸w. C贸偶 za podnios艂y widok w przeciwie艅stwie do tego stanowi膮 moi 偶o艂nierze, kt贸rzy ich strzeg膮: czy艣ci, w dobrym nastroju, porz膮dnie umundurowani. I poprawni! Bicie si臋 nie zdarza - a je艣li ju偶, to jest to spontaniczna reakcja na zwierz臋ce prowokacje. "铆o艂nierze - m贸wi臋 w takich razach - nie dajcie si臋 sprowokowa膰 przez tych podludzi. Pami臋tajcie, 偶e jeste艣cie Niemcami! To zobowi膮zuje. A wi臋c: nie strzela膰 tak od razu, koledzy, ani nie u偶ywa膰 bia艂ej broni. Uderzenie kolb膮 sprawia czasem istne cuda. B膮d沤cie wi臋c humanitarni - nawet je艣li oni na to nie zas艂uguj膮." R贸wny ch艂op ten m贸j dow贸dca pu艂ku pu艂kownik Pfotenhammer. Cudowny humor w ka偶dej sytuacji 偶yciowej. Najbardziej lubi przebywa膰 na przednim skraju. "Trrrach!", m贸wi zawsze, ilekro膰 gdzie艣 uderza pocisk. Czasem podkre艣la jeszcze to s艂owo kr贸tkim prukni臋ciem, co niezmiennie wywo艂uje wybuch rado艣ci. Powinien w艂a艣ciwie ju偶 od dawna mie膰 Krzy偶 Rycerski, bo dow贸dca dywizji dosta艂 go jeszcze w trakcie kampanii francuskiej. Ale z tego powodu pan pu艂kownik Pfotenhammer nie traci swego wspania艂ego humoru, urodzony 偶o艂nierz frontowy. Gdzie tylko 艣wiszcz膮 kule, tam on jest - i jego oficerowie, podoficerowie i 偶o艂nierze r贸wnie偶. Bo tam, gdzie on ma co艣 do gadania, tam nie ma piecuch贸w sztabowych. Niezapomniana noc sylwestrowa 1941 roku: wielkie widowisko pirotechniczne, zainscenizowane przez pana pu艂kownika Pfotenhammera; najpierw mo沤dzierze, potem cekaemy, nad tym rakiety 艣wietlne. Ale nieprzyjaciel nie jest fair - odpowiada nam katiuszami. Pan pu艂kownik, jak zawsze na przedzie, odkorkowuje butelk臋 szampana, wino szumi - do tego prawdziwe kieliszki. "Na zdrowie, koledzy!", wo艂a do nas. "Na zdrowie, panie pu艂kowniku!", odpowiadamy, i to ch贸rem. I stoimy prosto jak drzewa, pod gradem kul. A kapitan Kwadlitz, wielki kawalarz i dobry kolega, podochocony szampanem i sylwestrem, wychodzi z okop贸w i spuszcza spodnie. "To pozdrowienie dla tych tam po drugiej stronie!", wo艂a. No, nie jest to zbyt wytworne, ale przecie偶 艣wiadczy o pogardzie 艣mierci. M贸j Bo偶e, co to byli za ludzie! "Teraz idziemy na ca艂ego! - m贸wi pu艂kownik Pfotenhammer. - Teraz, drogi Ratshelm, poka偶 pan, co pan potrafisz!" I pu艂kownik 艂apie majora Wagnera na skrzy偶owaniu pod Pelikowk膮. "Tch贸rz! - wo艂a pu艂kownik. - Postawi臋 pana przed s膮dem wojennym, Wagner!" Bo major chce si臋 wycofa膰 ze swoim batalionem, a wi臋c zwia膰. "Przejmij pan t臋 band臋!", m贸wi pu艂kownik do mnie. I przejmuj臋 batalion. Rygluj臋 skrzy偶owanie - ani jeden kutas tu nie przejdzie, a wi臋c: ani jedna 艣winia si臋 nie wycofa! Musz膮 wi臋c walczy膰 - pod moim dow贸dztwem. Ja ci膮gle w艣r贸d moich 偶o艂nierzy: granaty r臋czne za pasem, pistolet maszynowy na piersi. Wreszcie ludzie bij膮 si臋 jak lwy. Straty szalone - po obu stronach, ma si臋 rozumie膰. Ale skrzy偶owanie trzymamy przez ca艂膮 noc. Potem rozpiera nas duma, bo pu艂kownik otrzymuje Krzy偶 Rycerski. "Zawdzi臋czam to mi臋dzy innymi i panu, m贸j drogi Ratshelm - m贸wi pu艂kownik prawdziwie po rycersku. - I w odpowiednim czasie b臋d臋 o tym pami臋ta艂." By艂o to rzeczywi艣cie s艂owo m臋偶czyzny, bo p贸沤niej przypi臋to mi do piersi Niemiecki Z艂oty Krzy偶. 艣wi臋cimy zwyci臋stwo w sztabie, za frontem, w kilka dni p贸沤niej. Baterie butelek, soczyste s艂owa. Kwitn膮ca kole偶e艅sko艣膰. We wczesnych godzinach rannych obejmuje mnie pan pu艂kownik Pfotenhammer, m贸j uwielbiany dow贸dca, i ca艂uje mnie wzruszony w oba policzki. M贸wi wa偶kim g艂osem: "Zosta艂 pan wyznaczony do wielkich rzeczy, kolego Ratshelm. Wychowywa膰 b臋dzie pan oficer贸w dla frontu, na kt贸rych b臋dziemy mogli polega膰. Nie znam lepszego od pana, kapitanie Ratshelm. A wi臋c do walki o czysto艣膰, honor i dyscyplin臋 - szko艂a wojenna wzywa!" 10 To jest metoda niew艂a艣ciwa Trzy grupy szkolne wchodz膮ce w sk艂ad 6 oddzia艂u - grupa G, H i I - sta艂y na koszarowym placu 膰wicze艅. Kapitan Ratshelm, dow贸dca oddzia艂u, kr膮偶y艂 wok贸艂 nich jak owczarek wok贸艂 swego stada. Zgodnie z rozk艂adem zaj臋膰 mieli teraz mie膰 dwie godziny musztry. Porucznik Krafft wys艂uchiwa艂 meldunku starszego grupy. Podchor膮偶y Kramer, jak by艂o do przewidzenia, pierwszorz臋dnie umia艂 wydawa膰 komendy. Jego g艂os bez wysi艂ku wype艂nia艂 dziedziniec koszar i odbija艂 si臋 echem od 艣cian barak贸w. Ale nie on jeden rozporz膮dza艂 tak dono艣nym g艂osem - ca艂y dziedziniec pe艂en by艂 wrzawy. Ten wrzask nacieraj膮cy z wszystkich stron na Kraffta podda艂 mu pewn膮 my艣l. By艂 to 艣wietny pretekst, 偶eby wyja艣ni膰 kwesti臋 zasadnicz膮. - Czy dow贸dca musi mie膰 koniecznie silny, dono艣ny g艂os? - Tak jest, panie poruczniku - zawo艂ali podchor膮偶owie, och艂on膮wszy do艣膰 szybko, cho膰 w pierwszej chwili ich zatka艂o. Uwa偶ali tego rodzaju pytanie nie tylko za zb臋dne, ale za wyra沤nie g艂upawe - czego oczywi艣cie po sobie nie pokazali. Ale wskazywa艂a na to pewna zarysowuj膮ca si臋 w szeregach weso艂o艣膰. - Dlaczego? - spyta艂 Krafft. Na to pytanie nie wiedzieli zrazu, co odpowiedzie膰. No tak, dlaczego w艂a艣ciwie dow贸dca musi mie膰 koniecznie silny, dono艣ny g艂os? G艂upie pytanie! To by艂a rzecz sama przez si臋 zrozumia艂a, kt贸rej wcale nie trzeba by艂o bli偶ej wyja艣nia膰. A ten domaga艂 si臋 koniecznie motywacji. No dobrze, b臋dzie j膮 mia艂 - ale jak膮? Zgadywali na 艣lepo. Gadali jeden przez drugiego, usi艂owali porozumie膰 si臋 mi臋dzy sob膮, i w ko艅cu o艣wiadczyli: Taki ju偶 jest zwyczaj! to w膮tpliwe sformu艂owanie wi臋kszo艣膰 zdawa艂a si臋 aprobowa膰. Wywi膮za艂a si臋 taka sobie letnia dyskusja, kt贸ra zaczyna艂a ju偶 przekszta艂ca膰 si臋 w swobodn膮 rozmow臋. Starszy grupy Kramer by艂 przera偶ony. Nawet kapitan Ratshelm na drugim ko艅cu placu zwr贸ci艂 uwag臋 na niezdyscyplinowan膮 gadanin臋 grupy szkolnej H i, troch臋 zaniepokojony, przysun膮艂 si臋 bli偶ej. - Panowie! - zawo艂a艂 porucznik Krafft. R贸wnie偶 i on zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e musi natychmiast wzi膮膰 grup臋 w gar艣膰, je艣li nie chce, 偶eby na samym pocz膮tku starto go na proch. Musi zwekslowa膰 na dyscyplin臋. - Przyjmujemy nast臋puj膮c膮 metod臋: ja zadaj臋 pytania, wy odpowiadacie. Ale odpowiada tylko ten bezpo艣rednio zapytany. Rozumiemy si臋? - Tak jest, panie poruczniku - mrukn臋li podchor膮偶owie pozornie z aprobat膮. W g艂臋bi duszy byli bardzo zadowoleni. Zdawa艂o im si臋 bowiem, 偶e ich nowy instruktor nie by艂 zbyt wielkim m臋drcem. Tak spokojnej musztry podchor膮偶owie jeszcze dot膮d nie mieli. Nawet pod dow贸dztwem kapitana Ratshelma, kt贸ry by艂 przecie偶 czym艣 w rodzaju humanisty. A co dopiero pod dow贸dztwem podporucznika Barkowa, kt贸ry si臋 ostro do nich zabra艂. TeEn porucznik Krafft przywi膮zywa艂 wida膰 wi臋ksz膮 wag臋 do teorii; urz膮dzi艂 ma艂膮 pogaduszk臋. I oni nie mieli nic przeciwko temu. - Podchor膮偶y Hochbauer - powiedzia艂 Krafft. Zwr贸ci艂 bowiem uwag臋, 偶e jeden Hochbauer nie przy艂膮czy艂 si臋 do powszechnej paplaniny. - S艂ucham, panie poruczniku? - Hochbauer spojrza艂 na Kraffta pytaj膮co. Udawa艂, 偶e nie wie, czego instruktor od niego oczekuje. Przybra艂 tak膮 min臋, 偶e r贸wnie dobrze mog艂a ona wyra偶a膰 uprzejmo艣膰, jak i zaciekawienie. Patrzy艂 z g贸ry na porucznika, i to nie tylko dlatego, 偶e by艂 od niego wy偶szy. Robi艂 to jednak do艣膰 ostro偶nie, bo co jak co, ale lekkomy艣lny to Hochbauer nie by艂. - Prosz臋 odpowiedzie膰 na moje pytanie, Hochbauer. - A wi臋c - powiedzia艂 Hochbauer tonem protekcjonalnym - oficer musi umie膰 rozkazywa膰, a rozkazy musz膮 by膰 sformu艂owane jasno, zwi臋沤le i wyra沤nie. Niekt贸re rozkazy wydaje si臋 w formie komendy, i to zar贸wno w pomieszczeniu zamkni臋tym, jak i na placu 膰wicze艅 i w polu. Te komendy musz膮 zag艂uszy膰 nieraz inne komendy, wydawane na odcinku s膮siednim, a tak偶e wszelkie szmery wdzieraj膮ce si臋 z zewn膮trz, jak na przyk艂ad warkot silnik贸w, no i oczywi艣cie r贸wnie偶 wszelkie mo偶liwe odg艂osy na polu bitwy. Z tych przyczyn silny, dono艣ny g艂os jest u oficera rzecz膮 samo przez si臋 zrozumia艂膮. - Bardzo dobrze, Hochbauer! - zawo艂a艂 kapitan Ratshelm, kt贸ry tymczasem zd膮偶y艂 do nich doj艣膰. Po czym dow贸dca oddzia艂u zwr贸ci艂 si臋 do porucznika Kraffta i powiedzia艂, tym razem nieomal dyskretnie: - M贸j drogi, prosz臋 zaczyna膰 zaj臋cia praktyczne. Inne grupy ju偶 od dawna 膰wicz膮. A pan wie, czasu nie mamy zbyt wiele. - Tak jest, panie kapitanie - powiedzia艂 porucznik Krafft niedbale. - Nie chc臋 panu bynajmniej przeszkadza膰, Krafft, natychmast si臋 st膮d ulatniam. Powinien pan si臋 czu膰 tu zupe艂nie samodzielny. Prosz臋 nie traktowa膰 moich s艂贸w jako korektury, raczej jako rad臋 starszego kolegi. - Tak jest, panie kapitanie - rzek艂 Krafft. Wydawa艂 si臋 lekko zdziwiony, 偶e Ratshelm, mimo 偶e podobno nie chcia艂 przeszkadza膰, ci膮gle jeszcze tu stoi. - Powinien pan si臋 spokojnie z tym wszystkim z偶y膰, Krafft. Niczego nie robi膰 w po艣piechu, 偶adnych ekstrawagancji, najlepiej trzyma膰 si臋 solidnej starej metody. - Solidnej starej metody, tak jest. - Wydaje mi si臋 jednak, 偶e pan idzie we w艂a艣ciwym kierunku, pomijaj膮c oczywi艣cie te pogaw臋dki teoretyczne. Domy艣la si臋 pan ju偶, gdzie w tej grupie szuka膰 warto艣ci specjalnych. 铆e pan si臋 ju偶 zajmuje tym wspania艂ym ch艂opakiem, Hochbauerem, to dobry znak. Po tej ca艂kiem wyra沤nej aluzji Ratshelm nareszcie sobie poszed艂. Ale tymczasem porucznik Krafft zd膮偶y艂 ju偶 zrozumie膰, na czym polega jego w艂a艣ciwe zadanie: by艂 oficerem sprawuj膮cym nadz贸r. Nie by艂 tu po to, 偶eby wydawa膰 rozkazy, lecz po to, 偶eby kontrolowa膰, jak jego podchor膮偶owie wydaj膮 rozkazy. Jego s艂u偶ba polega艂a na pilnowaniu, 偶eby inni pe艂nili s艂u偶b臋. Trzeba wi臋c by艂o przede wszystkim wybra膰 podchor膮偶ego, kt贸ry by obj膮艂 dow贸dztwo nad grup膮. Wyb贸r jego pad艂 na Webera, Egona. Do niego mo偶na by艂o mie膰 ca艂kowite zaufanie, 偶e bez wi臋kszych komplikacji da sobie rad臋 z elementarnymi zasadami musztry. Weber, Egon, zna艂 dostatecznie ma艂膮 podoficersk膮 tabliczk臋 mno偶enia. Stan膮艂 przed gromadk膮 podchor膮偶ych i zawo艂a艂: - Grupa szkolna Heinrich na moj膮 komend臋! Nast臋pnie Weber podzieli艂 grup臋 szkoln膮 na cztery dru偶yny i wyznaczy艂 czterech dru偶ynowych. Ci z kolei wyznaczyli czterech zast臋pc贸w. Weber krzykn膮艂: - W dru偶ynach - musztra 偶o艂nierza! Postawa zasadnicza i zwroty! Zwi臋kszy膰 odst臋py! Wykonywa膰! I od razu zapanowa艂 jaki taki porz膮dek. Cz臋艣膰 I (c.d.) 10 To jest metoda niew艂a艣ciwa (c.d.) * * * Oczy Kraffta ponad nagim placem 膰wicze艅 pow臋drowa艂y do hal, kt贸re zdawa艂y si臋 mruga膰, zm臋czone i zrezygnowane, w膮skimi rz臋dami matowych okien. Dzie艅 lutowy by艂 mro沤ny i jasny. Tylko na nie tkni臋tych 偶o艂nierskimi butami trawnikach le偶a艂o troch臋 szarobladego i brudnego 艣niegu. Na niebie nie by艂o s艂o艅ca. Krafft poszuka艂 wzrokiem dw贸ch pozosta艂ych grup szkolnych. Chcia艂 podpatrzy膰 metody, jakimi pracuj膮 inni oficerowie. To, co zobaczy艂, zdumia艂o go. Porucznik Webermann, ma艂y chudy oficer, ochryp艂ym, ale dojmuj膮cym, szczekliwym g艂osem foksteriera utrzymywa艂 swoj膮 grup臋 w ci膮g艂ym ruchu. Wi臋cej tam biegali, ni偶 chodzili, a stan膮膰 udawa艂o im si臋 rzadko kiedy. Podporucznik Dietrich natomiast, wysoki i barczysty, o niedba艂ych ruchach, kaza艂 swojej grupie po prostu sta膰 w miejscu. No i stali. Do艣膰 daleko od niego i w du偶ych odst臋pach. Pisali co艣 pilnie w swoich blokach meldunkowych. Co oni tam mog膮 pisa膰? my艣la艂 sobie Krafft. A dlaczego zn贸w tamci uganiaj膮 si臋 jak sfora ps贸w? Mia艂 diabelnie nieprzyjemne uczucie, 偶e jest w tych sprawach rzeczywi艣cie nowicjuszem. Kapitan Ratshelm wycofa艂 si臋 w g艂膮b placu 膰wicze艅. Sta艂 w latrynie w pobli偶u hal. Ale nawet to nie powstrzymywa艂o go od obserwowania swoich grup szkolnych. Zmru偶onymi oczyma patrzy艂 na dw贸r przez otw贸r mieszcz膮cy si臋 na wysoko艣ci g艂owy. Grupa szkolna porucznika Kraffta zacz臋艂a tymczasem 膰wiczy膰 oddawanie honor贸w. Egon Weber, dumny ze swojej funkcji, przechadza艂 si臋 mi臋dzy poszczeg贸lnymi dru偶ynami, nie interweniuj膮c jednak. Wystarcza艂a mu 艣wiadomo艣膰, 偶e mo偶e interweniowa膰, kiedy tylko zechce. Podchor膮偶owie odrabiali swoje zadania spokojnie, aczkolwiek nie nazbyt gruntownie. Wyznaczeni spo艣r贸d nich dru偶ynowi wydawali g艂o艣no i bez przerwy komendy, jak to by艂o w zwyczaju od niepami臋tnych czas贸w, ale nikt ich prawie nie s艂ucha艂. Podchor膮偶owie u艂atwiali sobie 偶ycie jak mogli. Poza tym co艣 ca艂kiem innego zaprz膮ta艂o ich uwag臋 - Krafft zauwa偶y艂 to od razu. To odwr贸cenie uwagi by艂o ca艂kiem zrozumia艂e: na skromnym boisku sportowym, przylegaj膮cym do placu 膰wicze艅, pojawi艂o si臋 ca艂e stado kobieco艣ci. Uwija艂y si臋 tam kobiety i dziewcz臋ta spo艣r贸d personelu cywilnego, lecz skoszarowanego, pod przewodem do艣wiadczonej cz艂onkini B$d$m, * pracuj膮cej w szkole wojennej w charakterze pomocnicy lekarza. I te stworzenia p艂ci 偶e艅skiej z trz臋s膮cymi si膮 piersiami biega艂y, skaka艂y i pl膮sa艂y jak tancerki. Bund Deutscher M~adel - Zwi膮zek Dziewcz膮t Niemieckich. - Czuj臋 si臋 niczym Tantal - rzek艂 M~osler. - Ten widok przeszkadza mi w 膰wiczeniach. Jak w takich warunkach spokojnie pe艂ni膰 s艂u偶b臋? - Uspok贸j si臋 - rzek艂 podchor膮偶y Egon Weber. - Ja mam tu dzi艣 nadz贸r nad wami, wi臋c nie mo偶esz mnie bojkotowa膰, gapi膮c si臋 bez przerwy na baby. - We沤 szybsze tempo - powiedzia艂 M~osler - spr贸buj dowali膰 si臋 troch臋 bli偶ej do nich. Spr贸buj wydosta膰 adresy. - M~osler - powiedzia艂 Weber tonem prawdziwego dow贸dcy. - Tobie si臋 chce do ust臋pu. Widz臋 to po twoich oczach. No id沤 pr臋dko, ale najwy偶ej na pi臋膰 minut. M~osler pomkn膮艂 jak strza艂a, nie odmeldowuj膮c si臋 wcale u instruktora grupy. Ten zreszt膮 mia艂 g艂ow臋 zaprz膮tni臋t膮 rozmy艣laniami, jakby tu najlepiej zorganizowa膰 zaj臋cia. Webermann i Dietrich, instruktorzy dw贸ch pozosta艂ych grup szkolnych, r贸wnie偶 spostrzegli t臋 niebezpieczn膮 sytuacj臋. To znaczy: z miejsca zareagowali. Zmiana frontu - ca艂kiem po prostu. Ich podchor膮偶owie stali teraz odwr贸ceni ty艂em do odwracaj膮cej uwagi kobieco艣ci. Krafft zrobi艂 to samo. Zagwizda艂 na rozproszone grupy podchor膮偶ych wypatruj膮cych sobie oczy. Podchor膮偶owie zebrali si臋 wok贸艂 niego. Za ich plecami - a zatem dok艂adnie w polu widzenia Kraffta - biega艂y po boisku kobiety; gra艂y w dwa ognie. I w艣r贸d nich porucznik Krafft dostrzeg艂 teraz Elfried臋 Rademacher. Je艣li idzie o Elfried臋, to by艂o na co popatrze膰, nawet na tle innych; zna膰 by艂o po niej, 偶e dobrze o tym wie. Nawet z pewnej odleg艂o艣ci wida膰 by艂o, 偶e jest zbudowana niezwykle proporcjonalnie. Krafft musia艂 si臋 trzyma膰 w ryzach, 偶eby nie zaprz膮ta膰 sobie zbytnio tym widokiem uwagi. Usi艂owa艂 skoncentrowa膰 si臋 na swoich podchor膮偶ych. - Czy s膮 jakie艣 pytania w zwi膮zku z tematem: Oddawanie honor贸w? Ci spojrzeli na swego porucznika nieufnie. Nie byli przyzwyczajeni do stawiania pyta艅, a c贸偶 dopiero na placu 膰wicze艅. Byli przyzwyczajeni do tego, 偶e to im stawiano pytania albo pouczano ich, albo im wymy艣lano, a niekiedy ich chwalono - ale w zadawaniu pyta艅 nie mieli 偶adnej wprawy. Rozgl膮dali si臋, czy nie znajdzie si臋 w艣r贸d nich cho膰 jeden taki, co by si臋 pali艂 do odpowiedzi. Krafft cierpliwie czeka艂. Wreszcie zg艂osi艂 si臋 podchor膮偶y Rednitz. Sta艂 jak zawsze w tylnym rz臋dzie i zapyta艂: - Jak si臋 w艂a艣ciwie m贸wi: Okazywa膰 honory, czy oddawa膰 honory, panie poruczniku? - M贸wi si臋 tak, jak jest napisane w regulaminie, Rednitz - odpowiedzia艂 Krafft z niewinn膮 min膮. - Nast臋pne pytanie, prosz臋. Teraz z kolei zg艂osi艂 si臋 M~osler. Ta troch臋 dziwaczna odpowied沤 instruktora grupy pobudzi艂a jego ciekawo艣膰. Chcia艂 wiedzie膰, czy to przypadek, czy te偶 kryje si臋 za tym jaka艣 metoda. - Panie poruczniku, nast臋puj膮cy przyk艂ad: ja, podchor膮偶y, id臋 ulic膮 i spotykam starszego szeregowca, w kt贸rego towarzystwie znajduje si臋 kobieta, pani majorowa na przyk艂ad. Czy w tym przypadku musz臋 salutowa膰 pierwszy, a mianowicie pani, czy te偶 mam czeka膰, a偶 starszy szeregowiec mnie pierwszy zasalutuje? - To zale偶y - zacz膮艂 uprzejmie wyja艣nia膰 porucznik. - Je艣li w gr臋 wchodzi kobieta, kt贸ra ma stopie艅 majora, to wy, naturalnie, pierwsi oddajecie jej honory, bo macie przecie偶 przed sob膮 oficera starszego stopniem. Je艣li za艣 spotkana kobieta jest tylko 偶on膮 majora, to nie macie obowi膮zku oddawa膰 jej honor贸w, chyba 偶e znacie t臋 pani膮 majorow膮 osobi艣cie. Wtedy uprzejmo艣膰 nakazuje, 偶eby艣cie zasalutowali. Poza tym, M~osler, ma艂偶onka majora jest dla oficera, a wy przecie偶 chcecie by膰 oficerem, nie kobiet膮, lecz dam膮. Grupa roze艣mia艂a si臋 od ucha do ucha, i ten 艣miech nie by艂 pozbawiony szczerego zdumienia. Tego rodzaju sformu艂owa艅 jeszcze nie s艂yszeli, przynajmniej nie w szkole wojennej. Kiedy na przyk艂ad kapitan Ratshelm udziela艂 poucze艅, brzmia艂o to jak objawienie cn贸t 偶o艂nierskich. Podporucznik Barkow za艣 mia艂 zwyczaj cytowa膰 jedynie regulaminy, a zna艂 je wszystkie na pami臋膰. Kapitan Feders natomiast, ich wyk艂adowca taktyki, wali艂 s艂owami jak m艂otem kowalskim. Ale ten porucznik Krafft nie pasowa艂 jako艣 do 偶adnego z istniej膮cych schemat贸w. Mo偶e nawet by艂 dowcipny, chocia偶 na takiego nie wygl膮da艂. Ale w艂a艣nie to mog艂o prowadzi膰 do komplikacji. Krafft ponad g艂owami swoich podchor膮偶ych rzuci艂 szybkie spojrzenie na podskakuj膮c膮 ci膮gle jeszcze kobieco艣膰. Oczy jego szuka艂y Elfriedy - sta艂a na skraju boiska, z pi艂k膮 pod lew膮 pach膮, i te偶 si臋 widocznie za nim rozgl膮da艂a. Pomacha艂a mu na powitanie praw膮 r臋k膮. By艂o to 艂adne zamanifestowanie poufa艂ej intymno艣ci, ale chyba niezupe艂nie w艂a艣ciwe na placu 膰wicze艅. Mimo to widok ten sprawi艂 porucznikowi Krafftowi rado艣膰. - Zrobimy przerw臋 - powiedzia艂. Podchor膮偶owie spojrzeli po sobie zaskoczeni. Ich dow贸dca by艂 facetem zaiste oryginalnym, pomy艣leli sobie. Cholernie trudno by艂o wyzna膰 si臋 na nim. To, co robi艂, by艂o rzeczywi艣cie zaskakuj膮ce. Kramer przysun膮艂 si臋 zatroskany do Kraffta i powiedzia艂 z nale偶ytym szacunkiem: - Przepraszam, panie poruczniku, ale w trakcie wsp贸lnych zaj臋膰 przerw臋 zarz膮dza dow贸dca oddzia艂u. - No to zrobimy sobie par臋 膰wicze艅 oddechowych - powiedzia艂 Krafft. - Rozej艣膰 si臋. * * * - Chod沤, chod沤 - powiedzia艂a Elfrieda do ma艂ej Ireny Jablonski. - Nie gap si臋 tak, bo ci oczy wylez膮 na wierzch. Na to jeste艣 jeszcze za ma艂a. - Moi bracia te偶 s膮 偶o艂nierzami - powiedzia艂a Irena zadumana. - 铆e kochasz swoich braci, to bardzo 艂adnie z twojej strony - rzek艂a Elfrieda. - Ale nie musisz z tego powodu kocha膰 zaraz wszystkiego, co nosi mundur. - Dobrze ci m贸wi膰 - powiedzia艂a Irena. Brzmia艂o to do艣膰 smutno. - To wszystko nie jest takie proste, jak ci si臋 wydaje - powiedzia艂a Elfrieda. Oczy jej b艂膮dzi艂y po placu 膰wicze艅, szukaj膮c w艣r贸d podchor膮偶ych Karla Kraffta. Nie widzia艂a go ju偶 od trzech dni, odk膮d zosta艂 instruktorem grupy szkolnej. Bo nie tylko mia艂 teraz znacznie mniej wolnego czasu, ale na domiar z艂ego nie mieszka艂 ju偶 w budynku komendy. Jego nowy pok贸j mie艣ci艂 si臋 w tym samym baraku, co izby jego podchor膮偶ych. Instruktor wychowawca musi by膰 razem ze swoj膮 grup膮. Musia艂 czuwa膰 nad nimi dniem i noc膮. - Zazdroszcz臋 ci - powiedzia艂a Irena. - Masz naprawd臋 wszystko, o czym marz臋. Ale niech ci b臋dzie. Elfrieda bawi艂a si臋 od niechcenia pi艂k膮. U艣miecha艂a si臋, wodz膮c oczyma za porucznikiem Krafftem. Przechadza艂 si臋 tam i z powrotem, daleko od niej, i pali艂 papierosa. Zdawa艂o si臋 jej, 偶e on te偶 patrzy w jej kierunku - ale nie mog艂a dok艂adnie dojrze膰 jego twarzy pod daszkiem czapki. Ich stosunek r贸wnie偶 podlega艂 teraz prawid艂om rz膮dz膮cym koszarami. Do jej pokoju Krafft nie m贸g艂 przychodzi膰, bo spa艂o tu jeszcze pi臋膰 innych dziewcz膮t, a w艣r贸d nich ma艂a, rozmarzona Irena Jablonski. Do jego pokoju ona z kolei nie mog艂a p贸j艣膰, bo tam s艂ysza艂oby ich czterdziestu podchor膮偶ych. Tak wi臋c i oni byli skazani na to, 偶eby szuka膰 sobie 艂awek w parku, grubych drzew, bram albo zacisznego miejsca za pomnikiem. Ale mo偶e uda im si臋 znale沤膰 jaki艣 magazyn ze sprz臋tem, pust膮 klas臋 lub pok贸j w hotelu, w ko艅cu by艂 pocz膮tek lutego, a zimno nie sprzyja艂o zakochanym. - Z 偶yciem, dziewcz臋ta, z 偶yciem! - wo艂a艂a dziewczyna, kt贸ra im przewodzi艂a. Ale prawie 偶adna z dziewcz膮t nie zwraca艂a na ni膮 uwagi. - Elfrieda - powiedzia艂a Irena ufnie - chcia艂abym kiedy艣 by膰 taka jak ty. - Tote偶 wygl膮dasz na tak膮 g艂upi膮 - powiedzia艂a Elfrieda ordynarnie. - Wiesz - powiedzia艂a Irena - oficerowie s膮 przecie偶 zupe艂nie inni. - Zgadza si臋 - rzek艂a Elfrieda. - Ich mundury i buty s膮 gatunkowo znacznie lepsze ni偶 mundury podoficer贸w i szereg贸wc贸w. - A taki cz艂owiek jak kapitan Kater na przyk艂ad - snu艂a dalej swoje marzenia Irena - jak gdyby te s艂owa wcale do niej nie dotar艂y - do niego mo偶na mie膰 chyba zaufanie, prawda? - Sk膮d ci to przysz艂o do g艂owy? - spyta艂a Elfrieda bardzo podejrzliwie. - Rozmawia艂 tu kiedy艣 ze mn膮... w kuchni, kiedy by艂 na inspekcji. Pyta艂 si臋, czy umiem pisa膰 na maszynie. A ja mu powiedzia艂am, 偶e mog臋 si臋 z 艂atwo艣ci膮 nauczy膰. W og贸le ucz臋 si臋 艂atwo, powiedzia艂am mu. - Mnie si臋 te偶 tak wydaje - rzek艂a Elfrieda oschle. * * * - A wi臋c, moi panowie - powiedzia艂 porucznik Krafft po sko艅czonej przerwie - jedziemy dalej. Ci膮gle jeszcze jeste艣my przy temacie: Oddawanie honor贸w. - Panie poruczniku - spyta艂 jeden z podchor膮偶ych, kt贸ry sta艂 akurat obok Hochbauera - dlaczego w艂a艣ciwie w Wehrmachcie salutuje si臋 przez przy艂o偶enie r臋ki do nakrycia g艂owy? - Dlatego, 偶e taki jest zwyczaj - powiedzia艂 Krafft. Mia艂 si臋 ju偶 teraz na baczno艣ci. By艂 wyra沤nie zadowolony. Przerwa si臋 op艂aci艂a. Przeprowadzone podczas niej rozmowy sprowadzi艂y podchor膮偶ych tam, gdzie chcia艂 ich mie膰 - na grz膮ski grunt. Grupa szkolna, niczego nie podejrzewaj膮c, zacz臋艂a tymczasem znowu beztrosko papla膰, co jej 艣lina na j臋zyk przynios艂a. Jak przekupy na rynku, my艣la艂 sobie Kramer. Ten Krafft urz臋duje tu zaledwie czterdzie艣ci osiem godzin, a ju偶 zd膮偶y艂 mu rozpaskudzi膰 ca艂膮 grup臋. Tego, co w ci膮gu tych dw贸ch dni posz艂o do diab艂a, nie mo偶na by艂o odrobi膰 kilkoma udanymi dowcipami. Dyscyplin臋 szlag trafi艂. Tak sobie my艣la艂 Kramer. A na domiar z艂ego klika Hochbauera zabiera艂a si臋 ju偶 do podkopywania tych ostatnich resztek, jakie pozosta艂y jeszcze z autorytetu tego porucznika. - Panie poruczniku - zapyta艂 teraz inny podchor膮偶y z tej samej kliki - czy nie by艂oby rozs膮dne, gdyby dla ca艂ych Niemiec ustalono ten sam spos贸b pozdrawiania si臋? - Ale偶 oczywi艣cie - zgodzi艂 si臋 porucznik uprzejmie. - Wystarczy, 偶eby formacje partyjne przej臋艂y nasz spos贸b pozdrawianaia. Teraz do tego turnieju s艂ownego wtr膮ci艂 si臋 Hochbauer, pytaj膮c sugestywnym tonem: - Czy pan porucznik nie uwa偶a, 偶e spos贸b pozdrawiania stosowany przez naszego F~uhrera powinien obowi膮zywa膰 w ca艂ych Niemczech? - Ale偶, drogi Hochbauer - powiedzia艂 porucznik Krafft wci膮偶 z t膮 sam膮 uprzejmo艣ci膮, w kt贸rej jednak mo偶na by艂o wyczu膰 lekk膮 nagan臋. - Nie zamierzacie chyba kwestionowa膰 wielko艣ci naszego uwielbianego F~uhrera. Podchor膮偶y Hochbauer nastroszy艂 si臋. Mia艂 bolesne uczucie, 偶e dosta艂 mocny cios w okolic臋 偶o艂膮dka - cios zadany z u艣miechem, ale bardzo celnie. Powiedzie膰 co艣 takiego jemu, akurat jemu, gor膮cemu wielbicielowi F~uhrera! Nie do wiary wprost! A mo偶e si臋 przes艂ysza艂? Albo zosta艂 沤le zrozumiany? Albo u偶y艂 niezbyt jasnego sformu艂owania? Hochbauer nie umia艂 sobie wyt艂umaczy膰 tego ca艂ego zaj艣cia i rozejrza艂 si臋 naoko艂o pytaj膮cym wzrokiem. Potem wykrztusi艂: - Jak mam to rozumie膰, panie poruczniku? Krafft da艂 swoim podchor膮偶ym dostatecznie du偶o czasu, 偶eby mogli poczu膰 smaczek tej sytuacji - o tyle, o ile sta膰 ich by艂o na to. Nie wszyscy bowiem poznali si臋 na tym, 偶e trafi艂a tu kosa na kamie艅. Wyzwano Kraffta na pojedynek, on si臋 stawi艂 - na sw贸j spos贸b. I nawet czeka艂 na to wyzwanie. Ale 偶e b臋dzie ono tak niezgrabne, tego si臋 nie spodziewa艂. Ten Hochbauer i jego przyjaciele to by艂y jednak jeszcze szczeniaki - z t膮 ca艂膮 swoj膮 naiwn膮 odwag膮 i g艂upimi argumentami 艣lepej wiary. I trzeba b臋dzie ich dopiero powolutku przekona膰, 偶e nie jest wskazane rzuca膰 kamyki do wody, w kt贸r膮 stary rybak zapuszcza spokojnie swoj膮 w臋dk臋. - A wi臋c, Hochbauer - rzek艂 Krafft tonem pob艂a偶liwego nauczyciela - wiecie chyba, 偶e nasz uwielbiany F~uhrer jest nie tylko wodzem partii i wszystkich jej formacji, lecz tak偶e kanclerzem Rzeszy, a poza tym jeszcze wodzem naczelnym Wehrmachtu. Wiecie to, Hochbauer, czy nie? - Tak jest, panie poruczniku - wykrztusi艂 ten偶e. Ci膮gle jeszcze niezupe艂nie pojmowa艂, co to za gra si臋 tu toczy. Jedno by艂o tylko pewne: 偶e on, uchodz膮cy dotychczas za najlepszego znawc臋 i naj偶arliwszego wyznawc臋 F~uhrera, zosta艂 upokorzony. Tak samo mo偶na by by艂o spyta膰 maturzyst臋, czy jeden a jeden jest dwa albo jaka litera nast臋puje w abecadle po a. - No dobrze - powiedzia艂 Krafft - skoro to wiecie, m贸j drogi Hochbauer, to potraficie chyba zrozumie膰 i to, 偶e nasz F~uhrer, gdyby chcia艂, m贸g艂by po prostu rozkaza膰, 偶eby r贸wnie偶 i w Wehrmachcie wprowadzono jego spos贸b pozdrawiania. Je艣li wi臋c tego nie zrobi艂, to znaczy, 偶e nie chcia艂 tego zrobi膰. A mo偶e si臋 wam zdaje, Hochbauer, 偶e F~uhrer nie by艂by w stanie wyda膰 tego rodzaju rozkazu? Czy s膮dzicie, 偶e natrafi艂by na op贸r w swoim Wehrmachcie albo natkn膮艂by si臋 na 偶o艂nierzy, kt贸rzy mogliby mu odm贸wi膰 dalszego poparcia? Czy wy naprawd臋 w to wierzycie? Czy chcecie nam wm贸wi膰, 偶e F~uhrer ma we w艂asnych szeregach przeciwnik贸w, z kt贸rymi musi si臋 liczy膰 albo kt贸rych si臋 wr臋cz boi? Czy chcecie nam to wm贸wi膰? - Nie, panie poruczniku! - No widzicie, Hochbauer! Wobec tego wszystko jest jasne. Ale troch臋 wi臋cej zaufania do naszego F~uhrera na pewno by wam nie zaszkodzi艂o. Po tych s艂owach porucznik pozostawi艂 swoj膮 grup臋 podchor膮偶emu, kt贸remu powierzy艂 nadz贸r nad ni膮. Poleci艂 mu tylko, 偶eby 膰wiczyli teraz chwyty broni膮 w szyku zwartym. A mianowicie: plecami do boiska sportowego. Weber nadawa艂 swemu g艂osowi coraz pot臋偶niejsze brzmienie, byle tylko zarobi膰 jak najwi臋cej punkt贸w dla siebie. Hochbauer zn臋ca艂 si臋 nad swoj膮 pukawk膮; 艣wiadczy艂y o tym jego gwa艂towne ruchy. M~osler i Rednitz u艣miechali si臋 w zamy艣leniu. Chwyty broni膮 sz艂y kiepsko. Kramer by艂 znowu zrozpaczony. - Ten porucznik Krafft - powiedzia艂 M~osler, u艣miechaj膮c si臋 z satysfakcj膮 - wygl膮da na klawego faceta. Co艣 mi si臋 wydaje, 偶e b臋dziemy mieli jeszcze niejedn膮 z nim hec臋. - Kto wie - powiedzia艂 Rednitz zamy艣lony. - Mam raczej uczucie, 偶e on nam nieraz jeszcze zada bobu. Zrobili ma艂膮 przerw臋 i przys艂uchiwali si臋 komendom Egona Webera, nie reaguj膮c wcale na nie. - 铆e on opieprzy艂 akurat tego Hochbauera, to dziwny przypadek. U艣mia膰 si臋 mo偶na! Nie uwa偶asz, Rednitz? - Nie uwa偶am - powiedzia艂 Rednitz, ci膮gle jeszcze zamy艣Lony. - Obserwowa艂em dok艂adnie tego porucznika Kraffta. Jest zupe艂nie inny, ni偶 udaje. * * * Porucznik Krafft sta艂 nieco na uboczu. Wyci膮gn膮艂 sw贸j notes i co艣 w nim zapisywa艂. Z daleka wygl膮da艂o to do艣膰 powa偶nie. Ale Krafft wcale si臋 nie koncentrowa艂 na swoim notesie. M贸g艂 spokojnie polega膰 na swojej pami臋ci. To notowanie by艂o tylko pretekstem, bo w rzeczywisto艣ci zerka艂 ku dziewcz臋tom na boisku. - Nieszczeg贸lnie pi臋kny widok - powiedzia艂 kapitan Ratshelm. Zbli偶y艂 si臋 niepostrze偶enie do Kraffta, aby skontrolowa膰, jak si臋 sprawuje. - Ani wdzi臋ku, ani odrobiny pr臋偶no艣ci - mi臋kkie, t艂uste mi臋so. Czy nie uwa偶a pan? A poza tym to przeszkadza w mustrze. Skoro ju偶 o tym mowa, o mustrze mianowicie, jak pan daje sobie rad臋 ze swoj膮 grup膮? Czy lody ju偶 zosta艂y prze艂amane? Zaczyna si臋 pan ju偶 z ni膮 z偶ywa膰? - Czuj臋 si臋 na razie ci膮gle jeszcze obserwatorem, panie kapitanie. - Musi pan by膰 bardziej aktywny, m贸j drogi, m贸wi臋 to panu jako do艣wiadczony wychowawca podchor膮偶ych. Musi pan 艣wieci膰 przyk艂adem, tak 偶eby zechcieli pana na艣ladowa膰. 艣wietlany przyk艂ad to najwa偶niejszy element w kszta艂towaniu osobowo艣ci 偶o艂nierza. Ch艂opcy, zale偶nie od wrodzonych zdolno艅艣ci, musz膮 chcie膰 zosta膰 takim Bl~ucherem na przyk艂ad czy Clausewitzem albo w艂a艣nie Krafftem czy Ratshelmem. A wi臋c 艣wie膰 pan, m贸j drogi! I zostaw pan w spokoju dyskusje i teorie; nie filozofowie prowadz膮 wojn臋, lecz ludzie czynu. Rozumie pan, panie Krafft? - W zupe艂no艣ci, panie kapitanie. Kapitan Ratshelm skin膮艂 g艂ow膮, przekonany, 偶e znalaz艂 w sam raz odpowiednie s艂owa. Mimo to czu艂 si臋 jako艣 nieswojo i twarz mia艂 zatroskan膮. Nie wyczu艂 u Kraffta owej spontanicznej ochoty do zgody i wdzi臋czno艣ci. A mo偶e ten cz艂owiek by艂 w og贸le niezdolny do entuzjazmu? Ratshelm wodzi艂 zamy艣lonym wzrokiem po grupie szkolnej H, po tym wspania艂ym materiale ludzkim - i w oczach jego, kiedy spocz臋艂y na Hochbauerze, pojawi艂 si臋 艂agodny blask. Ale obowi膮zek zmusza艂 Ratshelma do czujno艣ci. Kapitan musia艂 im wszystkim si臋 przypatrzy膰, z ostatnim rz臋dem w艂膮cznie. I to, co zobaczy艂, bardzo mu si臋 nie podoba艂o. Podchor膮偶owie 膰wiczyli niemrawo, bez entuzjazmu, bez ognia. Gdzie si臋 podzia艂 ten pi臋kny p艂omie艅, kt贸ry on rozpali艂 w ich sercach? Niekt贸rzy rozmawiali nawet, i to zupe艂nie bez 偶enady. - Niekt贸rzy pa艅scy ludzie - powiedzia艂 Ratshelm z przek膮sem - maj膮 wida膰 zamiar zamieni膰 musztr臋 w pogaw臋dk臋. Czy pan tego nie widzi? - Owszem - odpar艂 Krafft uprzejmie - widz臋. - I nie ma pan zamiaru temu przeciwdzia艂a膰? - A dlaczego niby? - spyta艂 Krafft nieomal weso艂o. Kapitan Ratshelm zmarszczy艂 czo艂o. W g艂osie jego wyczuwa艂o si臋 niedowierzanie: - Co pan powiedzia艂? - Powiedzia艂em: dlaczego niby mia艂bym ingerowa膰? Ja to tylko sobie rejestruj臋. - A dyscyplina, panie poruczniku? - Dyscyplina nie mo偶e by膰 przedmiotem nauczania w szkole wojennej. Chc臋 powiedzie膰 przez to, 偶e tego nie mo偶na nauczy膰. - Ale mo偶na j膮 na ludziach wymusi膰! - W danym momencie, ale chyba nie permanentnie. W dodatku s膮 sytuacje, kiedy 偶o艂nierz nie jest pod obserwacj膮. Wtedy robi zawsze to, na co mo偶e sobie pozwoli膰, co chce, na co ma ochot臋. I w艂a艣nie w takich chwilach chcia艂bym go obserwowa膰. Czy nie uwa偶a pan, 偶e jest to bardzo pouczaj膮ce? - Uwa偶am - powiedzia艂 Ratshelm sztywno - 偶e ma pan dziwne pogl膮dy, nawet bardzo dziwne. Kapitan Ratshelm wypr臋偶y艂 si臋 i spojrza艂 znacz膮co w dal. W tej chwili w duszy jego zapad艂a trudna decyzja. Niestety to jest nieuniknione, b臋dzie musia艂 obarczy膰 swymi w膮tpliwo艣ciami dow贸dc臋 kursu majora Freya. Nakazywa艂o mu to jego poczucie obowi膮zku. Bo ten porucznik Krafft nie wydawa艂 mu si臋 odpowiednim cz艂owiekiem do wychowywania przysz艂ych oficer贸w. 11 Cz艂owiek czuje si臋 nieszcz臋艣liwy - Udaje pan cz艂owieka uczuciowego, co? - kapitan Feders przygl膮da艂 si臋 porucznikowi Krafftowi nieufnie. - Proponuje mi pan parti臋 szach贸w. Dlaczego? Chce si臋 pan napawa膰 moim widokiem? - Chc臋 zagra膰 z panem w szachy, panie kapitanie... je艣li nie ma pan nic przeciwko temu. - A poza tym? 铆adnych ukrytych my艣li? 铆adnej ciekawo艣ci? 铆adnego zamiaru wymacania mnie? Czy kto艣 pana na mnie napu艣ci艂? A je偶eli, to kto? - Panie kapitanie - powiedzia艂 porucznik Krafft spokojnie. - Nie rozumiem doprawdy, o co panu chodzi. Wchodz臋 przypadkowo do czytelni, widz臋 pana siedz膮cego przy szachownicy i my艣l臋 sobie: mo偶e zagra ze mn膮 partyjk臋. Ale nie chc臋 si臋 panu narzuca膰. - Siadaj pan - powiedzia艂 Feders. - Niech si臋 na pana napatrz臋 do syta; bo kto wie, jak d艂ugo jeszcze b臋d臋 mia艂 sposobno艣膰 gapi膰 si臋 na wo艂u z dusz膮 Parcivala. Je艣li pan nadal b臋dzie tak post臋powa艂 jak dot膮d, to najdalej za tydzie艅 b臋dzie pan 艣mierdzia艂 jak 艣ni臋ta ryba. Bo tu niekt贸rzy zabrali si臋 ju偶 do wypuszczania panu wody. Porucznik Krafft nie zwleka艂 d艂u偶ej i usiad艂. Korzysta艂 z ka偶dej okazji, by porozmawia膰 z Federsem. W ko艅cu pracowali nad t膮 sam膮 grup膮 szkoln膮. Byli wi臋c na siebie skazani. - Jestem tylko miernym graczem - powiedzia艂 krafft. - Musi by膰 pan pob艂a偶liwy dla mnie. - Nie b臋d臋 pob艂a偶liwy - powiedzia艂 Feders. - Pan mi zaproponowa艂 parti臋, wi臋c rozegram j膮 z panem bez pardonu. Siedzieli w k膮cie tak zwanej czytelni kasyna. O艣wietla艂a ich stoj膮ca lampa z wyblak艂ym 艂ososiowym aba偶urem. Na du偶ej szachownicy sta艂y z gruba ciosane figury. Nie byli sami w tej du偶ej, pod艂u偶nej sali. Przypomina艂a ona werand臋 wiejskiej gospody - pod 艣cian膮 z oknami sta艂 jeden stolik przy drugim. Dwa z nich by艂y zaj臋te. Przy jednym grupa m艂odszych oficer贸w gra艂a w zwyczajn膮 艣wink臋. Przy drugim siedzia艂 kapitan Ratshelm z dwoma innymi kapitanami, zatopiony w spokojnej rozmowie, ich zdaniem chyba nies艂ychanie inteligentnej. - Czy ci faceci patrz膮 na nas? - spyta艂 Feders. - Kogo pan ma na my艣li? - Tych pan贸w na lewo przy naro偶nym stoliku... kt贸rzy rzekomo rozmawiaj膮. - Hm, my艣l臋, 偶e tak. W ka偶dym razie kapitan Ratshelm zerka na nas od czasu do czasu. - Oczywi艣cie - powiedzia艂 Feders. - Bo c贸偶 innego maj膮 do roboty! - Przypuszczam - powiedzia艂 Krafft, ustawiaj膮c spokojnie figury na szachownicy - 偶e kapitanowi Ratshelmowi zale偶y na obserwowaniu mnie. Oczywi艣cie z przyczyn czysto s艂u偶bowych. Zdaje si臋, 偶e nie jest zbyt zadowolony z takiego instruktora jak ja. - Pan jest wzruszaj膮co naiwny, m贸j drogi - stwierdzi艂 Feders, otwieraj膮c parti臋. - Porusza si臋 pan z zamkni臋tymi oczami po koszarach, po kasynie, dziedzi艅cu koszarowym i klasach. Jaki ma pan w tym cel? - Ca艂kiem prosty - powiedzia艂 Krafft, kt贸ry znosi艂 cierpliwie wszystkie te pytania. - Opiekuj臋 si臋 podchor膮偶ymi, kt贸rzy w przysz艂o艣ci powinni zosta膰 oficerami... na sw贸j spos贸b. - Krafft, cz艂owieku - rzek艂 Feders, wyra沤nie niezadowolony z takiego braku orientacji - gdzie pan si臋 w艂a艣ciwie przez te ostatnie lata, kiedy tu by艂a wojna, podziewa艂? Chyba gdzie艣 za ksi臋偶ycem. A mo偶e uda艂o si臋 panu prowadzi膰 wojn臋 na sw贸j spos贸b? Albo te偶 pozwalali panu 偶y膰 na sw贸j spos贸b? Bzdura! Porucznik Krafft zerkn膮艂 ukradkiem na pozosta艂e stoliki. W tej chwili jednak, jak mu si臋 zdawa艂o, nikt nie pods艂uchiwa艂. Monologi kapitana Federsa by艂y prawdopodobnie powszechnie znane. Albo budzi艂y powszechny strach. Szanuj膮cy si臋 oficerowie zachowywali si臋 w takich przypadkach dok艂adnie tak samo, jak damy z towarzystwa, kiedy opowiada si臋 zbyt jednoznaczny dowcip: udawali, 偶e nie s艂ysz膮. Dzi臋ki temu nie musieli si臋 oburza膰. - Pana spos贸b, Krafft - powiedzia艂 Feders - to nie jest spos贸b, w jaki si臋 tu ta艅czy. Tu pan musi ta艅czy膰 tak, jak inni panu zagraj膮, a mianowicie pa艅ski dow贸dca oddzia艂u, dow贸dca kursu, komendant szko艂y, inspektor szk贸艂 wojennych, dow贸dca si艂 l膮dowych, naczelny w贸dz Wehrmachtu - tym samym doszli艣my do samego kompozytora. Wierz w Rzesz臋, w nar贸d i F~uhrera i b膮d沤 got贸w dla nich g艂odowa膰, wzi膮膰 na siebie ci臋偶kie trudy i zdechn膮膰. To ju偶 ca艂y tekst do melodii, kt贸rej najzupe艂niej wystarczy jeden b臋ben do wt贸ru. Zjawi艂 si臋 kapitan Kater, z szerokim, obiecuj膮cym u艣miechem, jaki zwykle przybiera艂 w kasynie. Kto przebywa艂 w kasynie nies艂u偶bowo, zdany by艂 na jego 艂ask臋. Umia艂 by膰 jenak 艂askawy, je偶eli tylko odnoszono si臋 do niego z szacunkiem. Kater zd膮偶a艂 wprost do stolika, przy kt贸rym siedzieli kapitanowie. Od pierwszego wejrzenia wiedzia艂, gdzie w "jego" kasynie siedz膮 oficerowie najstarsi stopniem. Ujrzawszy jednak porucznika Kraffta z kapitanem Federsem, nieco si臋 stropi艂. Stan膮艂 przed nimi i powiedzia艂: - No, no! - Zaoszcz臋d沤 nam pan swoich g艂臋bokich uwag - powiedzia艂 Feders, robi膮c jednocze艣nie ryzykowny ruch. - Pan w kasynie, panie kapitanie Feders, o tej porze... maj膮c, 偶e tak powiem, dom i rodzin臋? - Odwal si臋 pan - rzek艂 Feders szorstko. - Przeszkadza nam pan. Ale Katerowi zdawa艂o si臋, 偶e tym razem mo偶e mu da膰 odczu膰 swoj膮 wy偶szo艣膰. Panowie przy pozosta艂ych stolikach przygl膮dali si臋 tej scenie z wyra沤nym zainteresowaniem - i nale偶yt膮 ostro偶no艣ci膮. Kater lubi艂 czu膰 na sobie spojrzenia wszystkich. - Aha - powiedzia艂 wreszcie - zapomnia艂em zupe艂nie, 偶e to dzi艣 pi膮tek. Kapitan Feders cofn膮艂 wyci膮gni臋t膮 ju偶 po figur臋 r臋k臋. Krafft zauwa偶y艂, 偶e r臋ka ta ledwo dostrzegalnie dr偶y. Nad szcz臋kami kapitana wyst膮pi艂y wyra沤nie mi臋艣nie. Feders zaciska艂 z臋by. Krafft nic z tego wszystkiego nie rozumia艂. Dlaczego Feders by艂 taki wzburzony? Dlaczego od samego pocz膮tku by艂 taki rozstrojony? Co takiego z艂ego powiedziano?? - Kater - rzek艂 teraz kapitan Feders niebezpiecznie cicho - je艣li pan natychmiast st膮d nie sp艂ynie, opowiem zaraz historyjk臋 o pewnym prze艂o偶onym, kt贸ry zmusza swoich podw艂adnych do rozbierania si臋, oczywi艣cie 偶e艅skich podw艂adnych; co jest rzecz膮 co prawda zrozumia艂膮, ale nie usprawiedliwion膮. Za to grozi wi臋zienie. I tam w艂a艣nie pana wpakuj臋, tylko dlatego, 偶eby m贸c w spokoju zagra膰 tu sobie parti臋 szach贸w. Kapitan Kater natychmiast si臋 ulotni艂 - jak kometa, mo偶na rzec. Mrukn膮艂 co prawda jeszcze co艣 tam pod nosem, ale nikt tego nie zrozumia艂. W ka偶dym razie zabrzmia艂o to jak protest. W ten spos贸b pr贸bowa艂 zachowa膰 twarz. - Co pan powiedzia艂, co on zrobi艂? - zapyta艂 Krafft przera偶ony. - A bo ja wiem! - Feders w wielkim skupieniu wykona艂 swoim koniem ruch, kt贸ry zagrozi艂 kr贸lowej Kraffta. - Ale przecie偶 pa艅ski zarzut by艂 zupe艂nie jednoznaczny. - Przypuszczalnie jest te偶 uzasadniony - powiedzia艂 Feders oboj臋tnie. - Ale co to mnie obchodzi? Przeszkadza艂 mi, wi臋c chcia艂em go si臋 pozby膰 i co艣 tam wymy艣li艂em sobie, a poniewa偶 kto jak kto, ale Kater ma na pewno nieczyste sprawki na sumieniu, mo偶na zaryzykowa膰 ka偶de twierdzenie; to jest taktyka, m贸j drogi. Ale uwa偶aj pan lepiej na rozgrywk臋. Je艣li nie b臋dziesz pan uwa偶a艂, dam panu mata w trzech cugach. Krafft usi艂owa艂 skupi膰 si臋 na grze, ale mu si臋 to nie udawa艂o, bo Feders ju偶 znowu przyst膮pi艂 do akcji. - Ordynans! - zawo艂a艂 na ca艂y g艂os. - Butelka koniaku dla mnie, na rachunek kapitana Katera. Krafftowi uda艂o si臋 jeszcze raz uratowa膰 kr贸low膮. Co prawda Feders natychmiast zaszachowa艂 j膮 prawym laufrem. Potem si臋gn膮艂 po butelk臋 koniaku i nape艂ni艂 do po艂owy dwie szklanki. Krafft czym pr臋dzej wycofa艂 swoj膮 kr贸low膮 na tylne pola. - B膮d沤 co b膮d沤 - powiedzia艂 porucznik ostro偶nie, podejmuj膮c przerwan膮 rozmow臋 - korpus oficerski sk艂ada si臋 z pojedynczych ludzi o najrozmaitszych pogl膮dach, zdolno艣ciach i cechach. - Jeszcze jak! - zawo艂a艂 Feders z szyderczym zachwytem. - Tak samo jak na przyk艂ad korpus zamiataczy ulic czy pracownik贸w asenizacji. R贸wnie偶 i tam znajdziesz pan, kogo pan chcesz: 艂agodnych pijak贸w, bogobojnych tyran贸w domowych, prawdziwych humanist贸w i ideowych hitlerowc贸w, monarchist贸w i socjalist贸w - a niekt贸rzy s膮 nawet tym wszystkim po trochu. Zmieniaj膮 swoje pogl膮dy w zale偶no艣ci od sytuacji. Krafft u艣miechn膮艂 si臋. - Por贸wnuje pan zamiatacza ulic do oficera, panie kapitanie? - No c贸偶, mo偶e krzywdz臋 tym zamiataczy ulic. Ale dla nich wydano rozporz膮dzenie: zamiatajcie ulice! To, na ich szcz臋艣cie, proste 偶膮danie. Oficer贸w natomiast obowi膮zuje rozkaz: prowad沤cie wojn臋! A to ju偶 jest troch臋 bardziej skomplikowane. Tu zwyk艂y regulamin zamiatania ulic nie wystarcza, tu trzeba ca艂ej masy przepis贸w, zarz膮dze艅 i rozporz膮dze艅, ju偶 cho膰by dlatego, 偶e wszelkie osobiste odruchy i wszelkie osobiste my艣li nale偶y jak najskrupulatniej wy艂膮czy膰 - maszyna musi funkcjonowa膰, produkcji nie wolno przerywa膰. A tam, gdzie instrukcje fabryczne wydaj膮 si臋 niedostateczne albo niezrozumia艂e, rz膮dzi rozkaz - rozkaz, kt贸ry musi by膰 bezwzgl臋dnie wykonany. Teraz kapitan Feders po艣wi臋ci艂 bez wahania wie偶臋. Chcia艂 dotrze膰 do kr贸la przeciwnika. Prze艂ama艂 bezwzgl臋dnie i zwyci臋sko linie Kraffta. Ale nie przejawia艂 najmniejszej rado艣ci z tego powodu. Jego nerwowo艣膰, jego prawie gor膮czkowe napi臋cie wcale nie s艂ab艂o. Spogl膮da艂 raz po raz na sw贸j zegarek. Jego oczy 艣ledzi艂y nieufnie leniwe wskaz贸wki. Znowu zawo艂a艂 ordynansa. - Potrzebny mi jest dok艂adny czas. - Zaraz si贸dma, panie kapitanie - powiedzia艂 偶o艂nierz pe艂ni膮cy tu funkcj臋 kelnera. - Cz艂owieku - rzek艂 Feders opryskliwie - nie 偶膮da艂em od was przepowiedni, lecz dok艂adnego czasu. Dok艂adnego co do minuty. Ordynans znik艂. Wr贸ci艂 natychmiast i powiedzia艂 pospiesznie: - Osiemnasta pi臋膰dziesi膮t sze艣膰, panie kapitanie, czas radiowy. - Czy mo偶na ufa膰 radiu? - spyta艂 Feders. - Je艣li idzie o czas, to tak, panie kapitanie. Feders roze艣mia艂 si臋. Podoba艂a mu si臋 ta odpowied沤. Ten cz艂owiek powinien by艂 by膰 jego uczniem. Lecz on roznosi艂 tylko butelki z w贸dk膮 i 偶arcie. C贸偶, mo偶e to i lepsze ni偶 m臋czy膰 si臋 z oficerami. Mo偶e nawet stokro膰 m膮drzejsze. W ka偶dym razie przyjemniejsze. - Ale prosz臋 mnie, bro艅 Bo偶e, 沤le nie zrozumie膰, m贸j drogi Krafft - powiedzia艂 kapitan z naciskiem, wychylaj膮c swoj膮 szklank臋. - Nie jestem ani buntownikiem, ani reformatorem; pr贸buj臋 tylko wytyczy膰 jeszcze wyra沤niej nasze granice. Pan ma widocznie jakie艣 mgliste ambicje wychowawcze, Krafft, i to jest oczywi艣cie bzdura. Taki kurs dla podchor膮偶ych trwa jedena艣cie tygodni; wi臋cej czasu wojna nam na to nie daje. Co wi臋c chce pan osi膮gn膮膰 przez te n臋dzne jedena艣cie tygodni, Krafft? Przeobra偶a膰 ludzi, wykuwa膰 indywidualno艣ci? To wszystko przecie偶 g贸wno warte! Nawet je偶eli jakie艣 osiemdziesi膮t procent podchor膮偶ych jest do kitu, to w ka偶dym razie osiemdziesi膮t procent zostanie oficerami. Plan zawsze jest wykonywany. A mo偶e si臋 panu zdaje, 偶e my tu w szkole wojennej pozwolimy sobie, 偶eby nam zarzucano nieudolno艣膰? W 偶adnym wypadku! A wi臋c produkujemy ta艣mowo. I nie pozostaje nam nic innego, jak w tym kr贸tkim czasie, kt贸ry mamy do dyspozycji, napcha膰 podchor膮偶ym do 艂b贸w tyle najelementarniejszych wiadomo艣ci, 偶eby im si臋 rzyga膰 chcia艂o. A co najwa偶niejsze: uczymy ich tu po raz ostatni, ale to definitywnie, 偶e rozkaz to rozkaz. Feders znowu spojrza艂 na zegarek. Nachyli艂 si臋 teraz nieomal pospiesznie nad szachownic膮 i znalaz艂 si臋 w smudze 艣wiat艂a padaj膮cej od lampy. Jaskrawe cienie k艂ad艂y si臋 na jego m膮dr膮, wykrzywion膮 gorzkim grymasem twarz i porysowa艂y j膮 tak groteskowo, 偶e trudno by艂o j膮 wprost pozna膰. - Wal pan - powiedzia艂 - wyjd沤 pan z kr贸low膮. Czas ju偶 z tym sko艅czy膰. * * * - My艣lisz o czym艣 innym - powiedzia艂 m臋偶czyzna i uni贸s艂 si臋 na 艂okciach. - Nie - powiedzia艂a Marion Feders. - Tylko mi niewygodnie tak le偶e膰. Twoja r臋ka mi przeszkadza. - Ca艂y czas trzyma艂em j膮 pod twoj膮 g艂ow膮 - powiedzia艂 m臋偶czyzna - a ty dopiero teraz to zauwa偶y艂a艣. - Budz臋 si臋 bardzo wolno - powiedzia艂a Marion - a kiedy si臋 budz臋, jestem przewra偶liwiona, wiesz. Le偶eli w ma艂ym mieszkaniu kapitana Federsa w budynku go艣cinnym. Oczy Marion utkwione by艂y w sufit. Le偶膮cy obok niej m臋偶czyzna przeci膮ga艂 si臋 rozkosznie. Jego faluj膮ce si臋 w艂osy jeszcze teraz wygl膮da艂y bardzo dekoracyjnie, jego oczy zasnute by艂y mgie艂k膮 rozmarzenia, a 艂adne kszta艂tne usta lubie偶nie rozchylone. Nazywa艂 si臋 Seuter, by艂 porucznikiem i instruktorem jednej z grup szkolnych kursu I, powszechnie nazywano go "trubadurem". Na imi臋 mu by艂o Alfred, ale kobiety i przyjaciele m贸wili do niego Freddie. - Czy sprawi艂am ci wielki zaw贸d, Alfred? - spyta艂a Marion. - Ale偶 nie - powiedzia艂 - sk膮d偶e znowu! - Wydaje mi si臋 czasem, 偶e jestem okropnie niewdzi臋czna. - Ale偶 prosz臋 ci臋 - powiedzia艂 niedbale. Powi膮za艂 sobie t臋 ostatni膮 uwag臋 Marion ze swoj膮 osob膮. - Nie przejmuj si臋, ka偶dy miewa chwile s艂abo艣ci. Podni贸s艂 si臋 nieco wy偶ej i zacz膮艂 si臋 jej przygl膮da膰. Le偶a艂a na wznak i patrzy艂a na niego spod przymru偶onych powiek. Przy膰mione 艣wiat艂o lampki nocnej rzuca艂o na jej cia艂o r贸偶owy blask. - Moje biodra nie s膮 艂adne - powiedzia艂a - wiem o tym. S膮 za grube. Jego r臋ka prze艣lizn臋艂a si臋 jakby badawczo po jej biodrach. - Nie wydaje mi si臋 - powiedzia艂. - S膮 w艂a艣nie bardzo kobiece. Prawdziwy m臋偶czyzna to lubi. - Prosz臋 ci臋, zostaw, to boli. - Jeste艣 czasem taka jaka艣 napi臋ta. Niekiedy mam wra偶enie, 偶e si臋 bronisz przed tym. - Prosz臋 ci臋, przesta艅. Zabierz r臋k臋. - Lubi臋 to - powiedzia艂 z ustami na jej uchu. - Zawsze najpierw zamykasz si臋 w sobie. Ale potem jeste艣 jak zupe艂nie inna kobieta. Stajesz si臋 dzika i niepohamowana. To mi si臋 u ciebie podoba. - Nie - powiedzia艂a - prosz臋 ci臋, jest ju偶 p贸沤no, Alfred. Jestem pewna, 偶e jest za p贸沤no. Sp贸jrz na zegarek, prosz臋. - Potem. Opiera艂a mu si臋 ca艂ym cia艂em, co w pierwszej chwili wzi膮艂 za nami臋tno艣膰. Ona jednak wymkn臋艂a mu si臋, si臋gn臋艂a r臋k膮 do nocnej lampki i zerwa艂a z niej czerwon膮 chustk臋. Jaskrawe 艣wiat艂o pad艂o na ni膮 i na zegar stoj膮cy na nocnym stoliku. - Jest za p贸沤no! - zawo艂a艂a wzburzona. - Tak jak ci powiedzia艂am, ju偶 min臋艂a dziewi臋tnasta. - E tam - 偶achn膮艂 si臋 niecierpliwie i pr贸bowa艂 przyci膮gn膮膰 j膮 do siebie. - Pi臋膰 minut mniej czy wi臋cej to nie ma znaczenia. * * * - Rozumie pan teraz, co mia艂em na my艣li, Krafft? - spyta艂 kapitan Feders. Wygra艂 parti臋 bez trudu. - Czy zaczyna pan ju偶 powoli kapowa膰, w jakie g艂upstwa pan si臋 wdaje? Prowadzi pan z podchor膮偶ymi weso艂e rozmowy, stosuje 艂agodn膮 perswazj臋, kultywuje pan indywidualne zdolno艣ci niczym hodowca - po co to wszystko? Napychaj pan tych tuman贸w przepisami, a偶 im z tych g艂upich 艂b贸w oczy wylez膮 na wierzch. Naucz ich pan, 偶e maj膮 s艂ucha膰. Inaczej tego si臋 nie da zrobi膰. - Dzi臋kuj臋 panu za te rady, panie kapitanie - powiedzia艂 Krafft. Ten Feders by艂 najoryginalniejszym oficerem, jakiego dot膮d spotka艂, z wyj膮tkiem genera艂a Modersohna. - Da艂 mi pan dobr膮 lekcj臋. - M贸j drogi Krafft - powiedzia艂 kapitan ch艂odno, wychylaj膮c szklank臋 do dna. - Nie chc臋 powiedzie膰, 偶e mam s艂abo艣膰 do pana, ale mi pana 偶al. Jest pan cz艂owiekiem, kt贸remu zosta艂a jeszcze spora porcja dobrego samopoczucia. Ale mo偶e pan j膮 tu zachowa膰 tylko pod tym warunkiem, 偶e b臋dzie j膮 pan zgrabnie ukrywa艂, inaczej wybij膮 j膮 panu z g艂owy. A wtedy sko艅czy艂yby si臋 nasze przyjemne rozmowy. - Z tego naprawd臋 nie chcia艂bym zrezygnowa膰, panie kapitanie. - No dobrze, miejmy nadziej臋, 偶e b臋dziemy jeszcze nieraz mieli do tego okazj臋. Ale nie omieszka艂 pan chyba zauwa偶y膰, 偶e kapitan Ratshelm i major Frey nie s膮 zbytnio panem zbudowani. Sam ten fakt przemawia zreszt膮 za panem. W gruncie rzeczy jednak dowodzi to braku zdolno艣ci do przystosowywania si臋. A za to karze si臋 co najmniej przeniesieniem na teren przyfrontowy. A zreszt膮, Krafft, chodzi mi przede wszystkim o t臋 kup臋 podchor膮偶ych, kt贸rych instruktorem jest pan i kt贸rych wyk艂adowc膮 taktyki musz臋 by膰 ja. Nie mam ochoty m臋czy膰 si臋 z band膮 rozpieszczonych albo o艣wieconych ch艂opaczk贸w. Chc臋 obrabia膰 materia艂. Wszystko inne to strata czasu. Z tymi s艂owy kapitan Feders wsta艂, zakorkowa艂 nape艂nion膮 jeszcze do po艂owy butelk臋 koniaku i wsun膮艂 j膮 sobie pod lew膮 pach臋. Krafft r贸wnie偶 podni贸s艂 si臋 z miejsca. - To by艂 interesuj膮cy wiecz贸r - powiedzia艂. - Ten wiecz贸r nie musi si臋 wcale w tej chwili sko艅czy膰 - rzek艂 Feders po kr贸tkiej pauzie. - Odprowad沤 mnie pan, je艣li masz pan ochot臋. Poka偶臋 panu, gdzie i jak mieszkam. Przedstawi臋 pana mojej 偶onie. - Dzi臋kuj臋 pi臋knie - powiedzia艂 Krafft - ale nie chcia艂bym przeszkadza膰. Feders spojrza艂 mu prosto w twarz - oczy jego by艂y prawie smutne. - Nie chce pan... szkoda. Ale mog臋 to zrozumie膰. I nie chcia艂bym si臋 oczywi艣cie narzuca膰. - Ch臋tnie bym z panem poszed艂 - powiedzia艂 Krafft szczerze. - Niech mi pan wierzy. Ale jestem um贸wiony. - Z dziewczyn膮? - Tak - odpowiedzia艂 Krafft. - A nie mo偶e pan przesun膮膰 tej randki? O godzin臋? W 偶adnym razie? By艂bym naprawd臋 bardzo rad, gdyby pan m贸g艂 p贸j艣膰 ze mn膮. No jak? - Dobrze - powiedzia艂 Krafft - p贸jd臋 z panem. - Nie po偶a艂uje pan - powiedzia艂 Feders. Zdawa艂o si臋, 偶e jest naprawd臋 rad. Ale nagle znowu spowa偶nia艂. I doda艂 z ci臋偶kim sercem: - Tak czy tak, op艂aci si臋 panu ta wizyta. * * * Korytarz tak zwanego budynku go艣cinnego by艂 w膮ski, wysoki, monotonny: br膮zowy chodnik kokosowy, malowane na md艂y, szarozielony kolor 艣ciany. Drzwi w regularnych odst臋pach. Niczym chyba si臋 w swym wygl膮dzie nie r贸偶ni艂 od prowincjonalnego hotelu, zbudowanego na 艂apu_capu w okresie koniunktury. - Mieszkam ca艂kiem z ty艂u, na prawo - powiedzia艂 Feders i zrobi艂 w tym kierunku zapraszaj膮cy gest. Drzwi, kt贸re wskaza艂 Feders, otwar艂y si臋. Na korytarz wyszed艂 oficer i starannie je za sob膮 zamkn膮艂. Wtem podni贸s艂 oczy i zobaczy艂 Federsa i Kraffta. Drgn膮艂, ale natychmiast wyprostowa艂 si臋, zmru偶y艂 nieco oczy i zacz膮艂 i艣膰 w ich kierunku. Feders zblad艂. Chwyci艂 Kraffta za rami臋 - ale nie tak, jakby musia艂 szuka膰 u niego oparcia. Wygl膮da艂o to raczej na jaki艣 przyjazny gest. Kapitanowi potrzebna by艂a tylko jedna sekunda, aby m贸g艂 wr贸ci膰 do r贸wnowagi. I zupe艂nie bez zwi膮zku, ale z odcieniem dobroduszno艣ci, powiedzia艂: - Istniej膮 doprawdy twarze, kt贸re Pan B贸g stworzy艂 chyba systemem ta艣mowym, ja w ka偶dym razie nie potrafi臋 ich rozr贸偶ni膰. Umiem co prawda dostrzega膰 r贸偶nic臋 mi臋dzy jednym je偶em a drugim, czego nawet nie umia艂 w bajce zaj膮c 艣cigaj膮cy si臋 z je偶em, ale wobec umundurowanych g臋b standardowych jestem bezsilny. Tymczasem 贸w oficer zd膮偶y艂 si臋 ju偶 do nich zbli偶y膰. By艂 to, jak si臋 zorientowa艂 Krafft, porucznik Seuter z I kursu, "trubadur". Krafftowi nie wydawa艂 si臋 zbyt sympatyczny. A Feders patrzy艂 na niego tak, jak gdyby by艂 powietrzem. "Trubadur" zadziwiaj膮co poprawnie przy艂o偶y艂 r臋k臋 do daszka. Feders patrzy艂 niby to oboj臋tnie w 艣cian臋. Krafft odpowiedzia艂 na uk艂on - z niejakim roztargnieniem, ale wyra沤nie. Kiedy Seuter sztywno si臋 oddali艂, Feders spyta艂 szorstko: - Kapuje pan? - Nie znam jeszcze wszystkich oficer贸w szko艂y - powiedzia艂 Krafft wymijaj膮co. - Na razie mam do艣膰 k艂opotu z poznawaniem naszych podchor膮偶ych. - Niech偶e pan nie udaje, Krafft - wykrztusi艂 Feders - 偶e pan o niczym nie wie. Tu w szkole wszyscy o tym wiedz膮, to ju偶 tajemnica poliszynela. Widz臋 to po oczach tak zwanych koleg贸w. S艂ysz臋 ich chichot, kiedy rozmawiaj膮 za moimi plecami. Nawet taki gn贸j jak ten Kater 艣mie robi膰 aluzje. A czasem mam wr臋cz uczucie, 偶e sam genera艂 patrzy na mnie wsp贸艂czuj膮co. - Nie wiem, o czym pan m贸wi - uci膮艂 Krafft ostro. I doda艂: - I nie chc臋 wcale wiedzie膰. Kapitan Feders wysun膮艂 do przodu brod臋, jak gdyby co艣 wietrzy艂 w powietrzu. Oczy jego by艂y zimne i nieufne. Zatrzyma艂 si臋 - tak jakby ba艂 si臋 wej艣膰 do swego mieszkania. - No dobrze - rzek艂 wreszcie - mo偶e pan rzeczywi艣cie nie wie, o czym m贸wi臋. Ale wcze艣niej czy p贸沤niej pa si臋 dowie. B臋d膮 panu tr膮bi膰 do ucha wszystkie szczeg贸艂y, a偶 si臋 pan zarumieni ze wstydu lub z tak zwanej 艣wi艅skiej satysfakcji. - Potrafi臋 by膰 g艂uchy, kiedy chc臋 - powiedzia艂 Krafft. - A poza tym uwa偶am, 偶e w tym korytarzu jest do艣膰 zimno. Co wi臋c robimy? Wchodzimy do pana czy te偶 wracamy do kasyna? W ko艅cu winien jest mi pan rewan偶. Poza tym butelka nie jest jeszcze pusta, mo偶emy zagra膰 o jej zawarto艣膰. - Oszcz臋d沤 pan sobie tego ci膮g艂ego odbiegania od tematu i pozw贸l mi pan wreszcie zrzuci膰 z siebie ten m贸j ci臋偶ar. Zawsze to lepiej, 偶ebym ja pana u艣wiadomi艂, ni偶 mieliby to zrobi膰 inni. - Panie kapitanie - powiedzia艂 Krafft - zdaje mi si臋, 偶e jeste艣my sk艂onni przecenia膰 to, co inni o nas wiedz膮 albo co im si臋 zdaje, 偶e wiedz膮. Ja na dodatek usi艂uj臋 jeszcze uszanowa膰 prywatne sprawy moich bli沤nich; chyba dlatego, 偶e chcia艂bym, by inni robili to samo w stosunku do mnie. - To by si臋 panu podoba艂o - powiedzia艂 Feders z wym臋czon膮 weso艂o艣ci膮. - Zapomina pan o swoim 偶o艂nierskim poczuciu obowi膮zku! I o wielkoniemieckiej wsp贸lnocie narodowej! No to siup, wejd沤 pan, wsp贸艂bracie, kolego i rodaku. Feders otworzy艂 na o艣cie偶 drzwi do mieszkania. Pojawi艂a si臋 jego 偶ona, chcia艂a podbiec do niego, ale zatrzyma艂a si臋 na widok nieznajomego oficera. Spojrza艂a na obu szeroko otwartymi oczami, zaci膮gaj膮c na piersi rozchylony p艂aszcz k膮pielowy. - Nie b贸j si臋 - powiedzia艂 Feders dono艣nym, ale szorstkim g艂osem, pokazuj膮c przy tym na Kraffta: - to nie posi艂ki dla ciebie, to najnowszy obiekt moich eksperyment贸w: niejaki porucznik Krafft, o kt贸rym opowiada艂em ci ju偶 wiele z艂ego. Twarz Marion Feders, nieco zm臋czona, wyra沤nie si臋 odpr臋偶y艂a. Pr贸bowa艂a u艣miechn膮膰 si臋. Podesz艂a do Kraffta i poda艂a mu r臋k臋. Oczy jej przygl膮da艂y mu si臋 uwa偶nie. - Ciesz臋 si臋 - powiedzia艂a - 偶e pana wreszcie poznaj臋, panie Krafft. - No wi臋c! - zawo艂a艂 Feders i wepchn膮艂 oboje do salonu. - A Krafft si臋 ucieszy, jak dostanie co艣 do picia. Do tego trzeba nam przede wszystkim kieliszk贸w, butelk臋 przynie艣li艣my ze sob膮. Druga butelka stoi w toalecie, na szafce z lekarstwami, je艣li si臋 nie myl臋. A mo偶e zd膮偶y艂a艣 j膮 ju偶 zu偶y膰 do bardziej godnych cel贸w? - Zaraz j膮 przynios臋, i kieliszki - zapewni艂a Marion spiesznie. Wybieg艂a. Feders popatrzy艂 w 艣lad za ni膮. - No i - spyta艂 niecierpliwie - jak si臋 panu podoba moja 偶ona? - To jest pa艅ska 偶ona - powiedzia艂 Krafft ostro偶nie - mnie ona nie ma si臋 co podoba膰. Feders roze艣mia艂 si臋 i odkorkowa艂 butelk臋. - Tylko bez strachu, Krafft. A wi臋c zgoda, sformu艂ujemy pytanie nieco inaczej: Jakie wra偶enie wywar艂a na panu moja 偶ona? Krafft zrozumia艂, 偶e nie uda mu si臋 wykr臋ci膰 sianem. Feders upiera艂 si臋 przy swoim pytaniu, dlaczego wi臋c nie mia艂by udzieli膰 mu odpowiedzi? - A wi臋c - powiedzia艂 otwarcie - 偶ona pana jest poci膮gaj膮ca. Zdaje si臋, 偶e ma dobre serce, no i nie czuje si臋 zbyt szcz臋艣liwa. Wi臋cej w tej chwili nie mog臋 powiedzie膰. - No dobrze - powiedzia艂 Feders z przek膮sem - wobec tego uzupe艂ni臋 troch臋 jej portret. Moja 偶ona jest bardzo zahartowana, bo mimo zimna biega po mieszkaniu ubrana bardzo lekko. Poza tym, zdaje si臋, jej zegarek niedobrze chodzi. Albo te偶 nie mia艂a ju偶 czasu spojrze膰 na zegarek. - Wybacz - powiedzia艂a Marion Feders w drzwiach. Nios艂a tac臋 z dwoma kieliszkami i butelk膮. Patrzy艂a przy tym b艂agalnie na swego m臋偶a. Feders jednak unika艂 spojrzenia tych zm臋czonych oczu. - Wybacz - powt贸rzy艂a. - Nie mam nic do wybaczenia - rzek艂 Feders porywczo - nawet sobie. Wszystko przecie偶 jest w porz膮dku, nie w najlepszym porz膮dku, ale w porz膮dku. A 偶e butelka jeszcze istnieje, za to ci jestem nawet wdzi臋czny. - Nie b臋dziesz mnie ju偶 chyba dzi艣 wiecz贸r potrzebowa艂 - powiedzia艂a zupe艂nie nie ura偶ona. - Nie - powiedzia艂 Feders - mo偶esz i艣膰 wypocz膮膰. - I cicho doda艂: - Potrzebny ci chyba wypoczynek. * * * - Jest pan urodzonym spowiednikiem, Krafft - powiedzia艂 kapitan Feders, wychylaj膮c duszkiem 贸smy kieliszek. - Przyci膮ga pan wyznania jak magnes opi艂ki 偶elazne. Cz艂owiek ma uczucie, 偶e mo偶e panu zaufa膰. Powinien pan by膰 nieszcz臋艣liwy z tego powodu. - Mam sk贸r臋 grubsz膮 ni偶 s艂o艅 - powiedzia艂 Krafft. - A je艣li chc臋, mog臋 mie膰 pami臋膰 kr贸tsz膮 ni偶 komar. - To wszystko nie wystarczy - rzek艂 Feders. - Na d艂u偶sz膮 met臋 to wszystko na pewno nie wystarczy. Bo kiedy艣 i pan si臋 przekona, Krafft, jak bardzo nasze 偶ycie jest bez sensu. A wtedy i pan wylezie ze sk贸ry. Ch臋tnie bym zobaczy艂 to rzadkie widowisko. Byli sami. Prawie godzin臋 sp臋dzili na wzajemnym wymijaniu si臋. Ale si艂a przyci膮gaj膮ca ich ku sobie by艂a wielka. - Powinni艣my ciszej rozmawia膰 - powiedzia艂 Krafft. - Przeszkadzamy pa艅skiej 偶onie, 艣pi ju偶 zapewne. - Jest moj膮 偶on膮. I dlatego nic ju偶 nie jest w stanie ni膮 wstrz膮sn膮膰. Feders zapad艂 si臋 w sobie i mru偶膮c oczy, patrzy艂 nieobecnym wzrokiem w 艣wiat艂o. Z lekko rozwartych ust ciek艂a 艣lina. R臋ce mu dr偶a艂y ledwo dostrzegalnie, kiedy si臋ga艂 po znowu nape艂niony kieliszek. Wla艂 w siebie alkohol gwa艂townym ruchem i zach艂ysn膮艂 si臋; koniak pociek艂 mu po brodzie, na jego Krzy偶 Rycerski. - Powinien mnie pan by艂 widzie膰 jeszcze rok temu, Krafft. Widok dla bog贸w wojny! I naprawd臋 nie m贸wi臋 tego, 偶eby sobie pochlebia膰, tylko 偶eby panu co艣 nieco艣 wyt艂umaczy膰. Wiedzia艂em, 偶e kiedy艣 b臋d臋 genera艂em albo bardzo pr臋dko trupem. Wola艂em pierwsz膮 ewentualno艣膰, ale druga mnie nie przera偶a艂a. A w Marion znalaz艂em 偶on臋, kt贸ra mi to radosne uczucie, 偶e oto robi臋 wielk膮 karier臋, uczyni艂a pe艂niejszym, mi臋dzy innymi poprzez to upajaj膮ce szcz臋艣cie, jakie umia艂a mi dawa膰. I ja g艂upiec buja艂em w ob艂okach i wsz臋dzie czu艂em si臋 zwyci臋zc膮. A偶 od艂amek wyr偶n膮艂 mnie w jaja i wymniszy艂 mnie jak kota. Krafft, kt贸ry wyci膮gn膮艂 r臋k臋 po kieliszek, zamar艂 w po艂owie tego ruchu. Spojrza艂 przera偶ony na kapitana Federsa. Zobaczy艂 艣mia艂o sklepione, teraz b艂yszcz膮ce od potu czo艂o, za kt贸rym pracowa艂 precyzyjny, b艂yskawicznie reaguj膮cy m贸zg. M贸zg, kt贸rego my艣li mog艂y by膰 艣mierciono艣ne, kt贸ry umia艂 dok艂adnie liczy膰 i oblicza膰, 艣ci艣le, matematycznie, bezb艂臋dnie. Feders stara艂 si臋 zawsze przewidzie膰 do ko艅ca wszelkie skutki, wszelkie mo偶liwo艣ci. Nie by艂o u niego nic nie przemy艣lanego, Krafft zrozumia艂 to i by艂 wstrz膮艣ni臋ty. Przed nim siedzia艂 cz艂owiek, kt贸remu grozi艂o wykrwawienie si臋 z ran, jakie sam sobie zadawa艂, przez ten sw贸j ostry jak brzytwa m贸zg. - To pi臋tnastominutowe kleikowate uniesienie, zdarzaj膮ce si臋 od czasu do czasu - spyta艂 wreszcie Krafft - czy to naprawd臋 takie wa偶ne? - Decyduj膮ce - powiedzia艂 Feders. - M臋偶czyzna mo偶e straci膰 nog臋 albo r臋k臋, p艂uco albo m贸zg, je艣li takowy posiada, ale je偶eli traci p艂e膰, przestaje by膰 m臋偶czyzn膮. - A mo偶e przestaje by膰 tylko buhajem, ogierem, kogutem, i uwalnia si臋 tym samym od ca艂ej masy obrzydliwo艣ci. 铆ycie jego staje si臋 prostsze, mniej skomplikowane, spokojniejsze. Natura wyr贸wnuje; czy nie tak si臋 m贸wi? Kto traci wzrok, temu wyostrza si臋 s艂uch, u tego rozwija si臋 zmys艂 dotyku i wyobra沤nia. - Wszystko k艂amstwo - powiedzia艂 Feders g艂ucho. - Wszystko to pobo偶ne, bezczelne i g艂upie k艂amstwa! Morfina dla duszy i masa偶 m贸zgu! W najlepszym razie 偶yczliwe pocieszenia. I oczywi艣cie jest w tym troch臋 racji, ale zwykle, w ka偶dym razie na wojnie, kryje si臋 za tym co艣 zupe艂nie innego. To przecie偶 stara jak 艣wiat metoda przebieg艂ych m臋偶贸w stanu: g贸wno i n臋dza pi臋knie udrapowane takimi dekoracyjnymi s艂owami jak los, wola Boska, honor, opatrzno艣膰, ofiara. Ni膰 przewodnia dla demagog贸w i tych, kt贸rzy chcieliby nimi zosta膰. Ofiara! Ci膮gle m贸wi膮 o ofierze, dla ojczyzny, dla wolno艣ci, dla pokoju albo dla tego, co im w danej chwili jest na r臋k臋. Handluj膮 tanim wsp贸艂czuciem i p艂ac膮 swoje rachunki honorem. Wszystko to prowadzi do celu i rokuje powodzenie, wypr贸bowane od tysi膮cleci. Wiem: 艣mier膰 i kalectwo s膮 nieod艂膮czne od wojny i 偶o艂nierza, tak jak woda od ryby. Kto wdziewa mundur, mo偶e mie膰 nadziej臋 na Krzy偶 Rycerski, ale powinien r贸wnie偶 pami臋ta膰 o krzy偶u nagrobnym, a nawet o ustrzelonych j膮drach. Dla mnie to zawsze by艂o jasne, teoretycznie. Ale kiedy si臋 tak le偶y, patrzy w sufit i wie, 偶e si臋 jest bezradnym, bezsilnym i ca艂kowitym impotentem - co wtedy? Na to Krafft zrazu nie znalaz艂 s艂贸w odpowiedzi. Automatycznie si臋gn膮艂 po butelk臋, nala艂 sobie pe艂en kieliszek i wypi艂 duszkiem. W贸dka mia艂a smak wody. - Nie wolno tego nie docenia膰, Krafft - rzek艂 Feders. - Nigdy nie wolno tego nie docenia膰. Instynkt p艂ciowy jest jednym z g艂贸wnych czynnik贸w naszego istnienia, jedn膮 z najbardziej decyduj膮cych si艂 w og贸le i mo偶e ostatni膮 tajemnic膮 si艂 stworzenia. - Spragnieni my艣l膮 ci膮gle o wodzie, g艂odni o jedzeniu, samotni o kobiecie czy o przyjacielu. To, czego cz艂owiekowi akurat brak, wydaje mu si臋 najbardziej godne po偶膮dania. A przy tym ka偶dy, kto potrafi my艣le膰, wie, 偶e nie ma doskona艂ego spe艂nienia. Zaspokojenie zmys艂贸w te偶 nie jest niczym wi臋cej, jak kr贸tkim, przej艣ciowym nasyceniem. - Niech pan nie pr贸buje mnie ko艂owa膰, Krafft. Wie pan dobrze, co si臋 z nami dzieje, z nami szczeg贸lnie. Nie ma przecie偶 u 偶o艂nierza rzeczy jaskrawszej i bardziej natarczywej. 铆o艂nierze znajduj膮 si臋 wci膮偶 pod presj膮. Nie istnieje dla nich drugi taki temat do rozm贸w, kt贸ry cieszy艂by si臋 cho膰by tylko w przybli偶eniu tym samym powodzeniem. A m贸wi膮 o tym, bo 偶yj膮 ci膮gle pod naciskiem 艣mierci. Strach przed 艣mierci膮 jest jednym biegunem ich istnienia, 偶膮dza p艂ciowa drugim. Wojna i mi艂o艣膰, tak nazywa艂y si臋 zeszyty, przy kt贸rych lekturze 偶o艂nierzom z ubieg艂ej wojny robi艂o si臋 mi臋kko w kolanach. Potrzeba popisywania si臋 i potrzeba seksualna, odurzenie w艂adz膮 i odurzenie p艂ci膮, zdycha膰 i p艂odzi膰 - to jest to, Krafft, to ka偶dy wlecze ze sob膮. Oczy kapitana Federsa stawa艂y si臋 powoli szkliste. Patrzy艂 przez kilka sekund nieruchomo przed siebie. Potem znowu wypi艂 kieliszek w贸dki, podni贸s艂 si臋 ci臋偶ko i pow艂贸cz膮c nogami i zataczaj膮c si臋 z lekka, podszed艂 do drzwi prowadz膮cych do sypialni. Otworzy艂 je prawie na o艣cie偶. Z艂apa艂 si臋 futryny, nachyli艂 si臋 do przodu i zajrza艂 do pokoju. Wpatrywa艂 si臋 tak w ciemno艣膰 kilka sekund. Potem powiedzia艂 g艂osem um臋czonym, a przecie偶 czu艂ym: - 艣pi. Krafft wsta艂. Nie wiedzia艂, co z sob膮 pocz膮膰. Mia艂 ochot臋 przyst膮pi膰 do Federsa i obj膮膰 go. Ale Feders do tej pory nie pozwoli艂 sobie na najmniejszy gest poufa艂o艣ci. Wyg艂asza艂 tylko prowokuj膮ce, u艣wiadamiaj膮ce przem贸wienia. Kapitan odwr贸ci艂 si臋. Spojrza艂 na porucznika spod przymkni臋tych powiek. Szorstko zamkn膮艂 drzwi za sob膮 i powiedzia艂: - Dlaczego pan nie siedzi, Krafft? Krafft usiad艂. - Czy chcia艂 mnie pan szpiegowa膰? Krafft zaprzeczy艂. - Nie radzi艂bym panu - rzek艂 Feders. Min臋艂a d艂uga chwila. W pokoju zaleg艂o ci臋偶kie milczenie. Gdzie艣 daleko wy艂o radio. Walc "Pie艣ni mi艂osne" Johanna Straussa brzmia艂 natarczywie i ordynarnie, bo gra艂a go orkiestra d臋ta. Wreszcie kapitan Feders, oparty plecami o drzwi sypialni, powiedzia艂 z ci臋偶kim sercem: - Wszystko, co panu t艂umaczy艂em, Krafft, ma r臋ce i nogi. To jest regu艂a. Ale jak ka偶da regu艂a ma swoje wyj膮tki, i takim wyj膮tkiem jestem ja. Wyci膮gn膮艂em specjalne wnioski z tej ohydnej sytuacji. Co prawda straci艂em tak zwane si艂y m臋skie, ale potrafi臋 to rekompensowa膰 wol膮 i rozumem. Rozumie mnie pan, Krafft? - Dlaczego chce mi pan koniecznie wyja艣nia膰 rzeczy, o kt贸rych wcale nie pragn臋 wiedzie膰? - Bez wybieg贸w, Krafft, niech pan dobrze pos艂ucha. Dostarczam panu znakomitego materia艂u do rozm贸w w kasynie. Sprawa przedstawia si臋 mianowicie tak: Utracone ko艅czyny mo偶na zast膮pi膰 protezami, utracone si艂y m臋skie mo偶na r贸wnie偶 zast膮pi膰 namiastk膮. T臋 funkcj臋 spe艂nia u mnie "trubadur". Sam go wyszuka艂em i wm贸wi艂em mojej 偶onie. Jest tylko cia艂em, niczym wi臋cej. Moja 偶ona i ja zupe艂nie si臋 co do tego zgadzamy. Jest narz臋dziem. Organem zast臋pczym. Dobrze obliczonym rozwi膮zaniem zast臋pczym. G艂upi, pr贸偶ny myd艂ek z dobrze funkcjonuj膮cymi mi臋艣niami i m贸zgiem komara. Jego istnienie oszcz臋dza nam upokarzaj膮cych m膮k. Czy to jasne dla pana, Krafft? - Nie - powiedzia艂 ten, zm臋czony i smutny. - Dla mnie wszystko jest niejasne. - To dlaczego ci膮gnie mnie pan za j臋zyk, Krafft? - spyta艂 kapitan, niepewnym krokiem podchodz膮c bli偶ej. Jego oczy w臋drowa艂y od Kraffta do butelki w贸dki i z powrotem. - Dlaczego wdziera si臋 pan w moje zaufanie i patroszy mnie jak g臋艣 wielkanocn膮? Dlaczego snuje si臋 pan ko艂o mnie z t膮 swoj膮 podst臋pn膮 ob艂ud膮? Czy chce si臋 pan ze mnie nabija膰, Krafft? - Chc臋 uczciwie spr贸bowa膰 zrozumie膰 pana - powiedzia艂 Krafft, patrz膮c w twarz wykrzywion膮 pija艅stwem i m臋k膮. - Ale obawiam si臋, 偶e m贸j rozum funkcjonuje inaczej ni偶 pa艅ski. - Pan kpi sobie ze mnie! - rykn膮艂 kapitan Feders. - Precz z moich oczu i niech mi si臋 pan tu nigdy wi臋cej nie pokazuje! Mam dosy膰 ludzi pa艅skiego pokroju! 艣winie i g艂upi jak 艣winie! To ju偶 wszystko, co nam ten zasrany 艣wiat ma do zaofiarowania. Sp艂ywaj pan st膮d! - Dobranoc, panie kapitanie - powiedzia艂 Krafft. Czu艂 si臋 jak zbity pies. 12 Porucznik a dobre maniery - Przyjaciele - powiedzia艂 porucznik Krafft do swoich podchor膮偶ych - jak wiadomo, niekoniecznie trzeba si臋 zna膰 na jakiej艣 rzeczy, najwa偶niejsze, 偶e potrafi si臋 o niej m贸wi膰. Tym samym dochodzimy do naszego dzisiejszego tematu: Lekcja dobrych manier. Z pocz膮tku nauka przebiega艂a normalnie. Instruktor grupy stawia艂 przepisowe g艂upie pytania, podchor膮偶owie dawali przepisowe g艂upie odpowiedzi. Og贸lny nastr贸j by艂 dobry. Bo temat nie by艂 szczeg贸lnie niebezpieczny i by艂 wzgl臋dnie interesuj膮cy. Na przyk艂ad: Kto kogo komu ma najpierw przedstawia膰? Pana zawsze przedstawiano pani, oczywi艣cie. Ale jak to wygl膮da艂o, gdy zachodzi艂a r贸偶nica w stopniach wojskowych i starsze艅stwie? Ju偶 sam ten temat dostarcza艂 niewyczerpanej wprost ilo艣ci wariacji. Podchor膮偶wie mogli sptyka膰 kapitan贸w z 偶onami kapral贸w - czysta teoria oczywi艣cie, jak Krafft nie omieszka艂 doda膰. Podporucznik id膮c z siostr膮, m贸g艂 si臋 natkn膮膰 na genera艂a - co ju偶 si臋 cz臋艣ciej w praktyce zdarza艂o; w tym przypadku rzecz dzia艂a si臋 w ko艅cu w ko艂ach oficerskich. - Czy zachowanie si臋 jest spraw膮 szcz臋艣cia? - spyta艂 Krafft i spojrza艂 na Hochbauera. - Nie dla oficera, panie poruczniku - o艣wiadczy艂 ten z miejsca. - Czy to nie wygl膮da troch臋 absurdalnie - spyta艂 Krafft ostro偶nie - 偶e tak po艣r贸d wojny zastanawiamy si臋 powa偶nie nad formami zwracania si臋, przedstawiania, ca艂owania r膮k? - To nie mo偶e by膰 absurdalne - powiedzia艂 Amfortas, jeden z gwardii Hochbauera - bo temat ten znajduje si臋 w ko艅cu w planie zaj臋膰. By艂 to argument niezmiernie przekonuj膮cy. Nawet Krafft nie 艣mia艂 stwierdzi膰, 偶e to g艂upi argument. Roze艣mia艂 si臋 tylko. Podchor膮偶owie swoim zwyczajem bez przerwy robili notatki. Tylko M~osler patrzy艂 zadumany przed siebie - czy艣ci艂 pod sto艂em paznokcie, co uwa偶a艂 za praktyczny wk艂ad do tematu. Notatki podchor膮偶ego Rednitza, siedz膮cego obok M~oslera w ostatniej 艂awce, wygl膮da艂y nast臋puj膮co: Starsi wa偶niejsi od m艂odych, p艂e膰 偶e艅ska zawsze przed m臋sk膮, wyj膮tek: schody, ma艂偶onka oficera warta wi臋cej od 偶ony podoficera - decyduje stopi艅 s艂u偶bowy, starsze艅stwo r贸wnie偶 - d偶entelmen nie tylko nie zdradza nazwiska damy, z kt贸r膮 za偶ywa艂 rozkoszy, lecz pozwala r贸wnie偶 innym za偶ywa膰 rozkoszy i milczy, je偶eli tylko nie narusza w ten spos贸b regulamin贸w s艂u偶bowych. - Czy istnieje w艂a艣ciwie okre艣lony spos贸b, w jaki oficerowie maj膮 siedzie膰 w toalecie? - spyta艂 podchor膮偶y M~osler z niewinnym zainteresowaniem, przerwawszy czyszczenie paznokci. Porucznik Krafft nie zgorszy艂 si臋 bynajmniej, lecz wezwa艂 podchor膮偶ych do zaj臋cia stanowiska w tej sprawie. - No, Hochbauer? - zapyta艂. Hochbauer wsta艂. By艂 wystarczaj膮co inteligentny, 偶eby zrozumie膰, 偶e pytanie M~oslera by艂o prowokacj膮, jak r贸wnie偶 to, 偶e Krafft dlatego w艂a艣nie wywo艂a艂 jego. Trzeba wi臋c by艂o odpowiedzie膰 tak, by si臋 nie da膰 o艣mieszy膰 i zapanowa膰 nad sytuacj膮. Dlatego podchor膮偶y powiedzia艂 ca艂kiem powa偶nie: - Oficer r贸偶ni si臋 od 偶o艂nierza, i to nie tylko swoimi specjalnymi kwalifikacjami, cechami charakteru i wykszta艂ceniem, lecz r贸wnie偶 czysto zewn臋trznie. Przyk艂ad: umundurowanie, dystynkcje oficerskie, wyposa偶enie, a偶 do bielizny w艂膮cznie. Oficer sto艂uje si臋 w kasynie. U偶ywa oddzielnych toalet, zamykanych na specjalne klucze. Nawet na froncie istniej膮 specjalne polowe nakrycia sto艂owe dla oficer贸w i przeno艣ne latryny polowe albo przynajmniej oddzielne skrzyd艂a w latrynach og贸lnych, albo wreszcie czas korzystania z latryn jest 艣ci艣le uregulowany. Oficer posiada pewne przywileje, kt贸re s膮 skromn膮 rekompensat膮 za jego niepor贸wnanie wi臋ksze obowi膮zki. - Pozwolisz, 偶e si臋 sprzeciwi臋 - powiedzia艂 M~osler. - Wywody podchor膮偶ego Hochbauera s膮 moim zdaniem czyst膮 teori膮. Uwa偶am, 偶e istniej膮 sytuacje, kiedy nie mo偶na stwierdzi膰 偶adnych r贸偶nic mi臋dzy poszczeg贸lnymi szar偶ami. I tak, je艣li mi wolno przytoczy膰 ten przyk艂ad, oficer 艣mierdzi tak samo jak prosty 偶o艂nierz, przynajmniej w latrynie. Wybuch gwa艂towny sp贸r, gro偶膮cy grupie H roz艂amem na dwa obozy. Je艣li linie podzia艂u nie zaznaczy艂y si臋 tak zupe艂nie wyrazi艣cie, to tylko dlatego, 偶e nikt jeszcze nie zdo艂a艂 wyniucha膰, jakie jest zdanie instruktora. To wi臋kszo艣ci utrudnia艂o zaj臋cie jakiego艣 wyra沤nego stanowiska. Krafft si臋 tylko u艣miecha艂, niemal偶e cierpliwie. Pozostawi艂 swoim podchor膮偶ym ca艂kowit膮 swobod臋. Ale obserwowa艂 ich bacznie. Stopniowo sp贸r si臋 ucisza艂, i to tak, jak zwykle, z takimi oto pi臋knymi rezultatami: zar贸wno - jak, w pewnych okoliczno艣ciach, to zale偶y. A zatem wszyscy byli teraz tak samo m膮drzy czy tak samo g艂upi, jak przedtem, i byli zadowoleni. Porucznik za艣, rozochocony, postanowi艂 doprowadzi膰 ten ca艂y idiotyzm do zupe艂nego absurdu. Powiedzia艂 swoim podchor膮偶ym, kt贸rzy udawali, 偶e s艂uchaj膮 bardzo uwa偶nie: - Przyjmijmy teraz nast臋puj膮cy przypadek: na zaproszenie swego dow贸dcy stawiacie si臋 u niego, co jest rzecz膮 samo przez si臋 zrozuumia艂膮, je艣li nie le偶ycie akurat na 艂o偶u 艣mierci. Towarzystwo ta艅czy. Prosicie do ta艅ca ma艂偶onk臋 dow贸dcy, co r贸wnie偶 jest post臋powaniem samo przez si臋 zrozumia艂ym; tak nakazuje obowi膮zek towarzyski. Zaproszenie zostaje przyj臋te i ta艅czycie z fantazj膮. Nagle wy艣lizguje si臋 wam monokl z oka, spada, i pos艂uszny prawu ci膮偶enia, dzia艂aj膮cemu b艂yskawicznie pod wp艂ywem temperamentu tancerzy, wpada ma艂偶once dow贸dcy prosto za wspania艂y, bynajmniej nie sk膮py dekolt. Co robicie? Podchor膮偶owie nadstawili uszu. Musieli si臋 zastanowi膰, w jaki spos贸b rozwi膮za膰 ten problem - i nie mieli innego wyboru, jak udawa膰, 偶e traktuj膮 go bardzo powa偶nie. Roztrz膮sanie na serio tego rodzaju bzdur by艂o, o czym Krafft wiedzia艂, jednym z ulubionych zaj臋膰 majora Freya. Sprawa z monoklem i biustem nale偶a艂a do problem贸w kasynowych z dwudziestego wieku, mia艂a jednak t臋 zalet臋, 偶e nastr臋cza艂a kilka niezwyk艂ych rozwi膮za艅, a ju偶 co najmniej trzy - wyostrza艂a wi臋c, w my艣l majora Freya, zdolno艣膰 my艣lenia. - A wi臋c, Amfortas? - powiedzia艂 Krafft. Amfortas siedzia艂 obok Andreasa. Obaj byli, o czym si臋 Krafft zd膮偶y艂 ju偶 przekona膰, najinteligentniejszymi pomagierami grecko_germa艅skiego m艂odzie艅ca Hochbauera. Byli nawet zewn臋trznie do niego podobni - tylko odrobin臋 szczuplejsi, bledsi i ni偶si, tylko odrobin臋. Ale ta odrobina wystarcza艂a, by wygl膮dali jak odlewy gipsowe monumentu. - S艂ucham, Amfortas! Nie dajcie nam zbyt d艂ugo czeka膰 na zab艂y艣ni臋cie swego intelektu. A wi臋c, co robicie? - Usprawiedliwiam si臋 - powiedzia艂 Amfortas bezradnie. - A potem? - pyta艂 porucznik 艂agodnie. - Usprawiedliwiam si臋 - powt贸rzy艂 Amfortas, troch臋 ju偶 zmieszany - wi臋cej nic przecie偶 zrobi膰 nie mog臋. - A monokl? - pyta艂 Krafft. I zauwa偶y艂 z rado艣ci膮, 偶e podchor膮偶ych nareszcie zacz臋艂a ogarnia膰 weso艂o艣膰. - Co si臋 dzieje z monoklem? Czy zostaje tam, gdzie jest? Czy 偶膮dacie, 偶eby go wam zwr贸cono? Oczekujecie tego, 偶e dostaniecie go z powrotem? Czy jak? Podchor膮偶y Amfortas nie dor贸s艂 do tej sytuacji. Jego niepok贸j przeszed艂 w zmieszanie. Da艂 odpowied沤 niewystarczaj膮c膮 - i by艂o niedobrze. Ale teraz ju偶 w og贸le nie znajdowa艂 odpowiedzi - jeszcze gorzej. Naruszy艂 bowiem jedno z najwa偶niejszych przykaza艅, a mianowicie: Nie ma takiej sytuacji, kt贸ra wprawia w zak艂opotanie oficera; nie ma takiego po艂o偶enia, w kt贸rym oficer nie umia艂by sobie poradzi膰. Przed Amfortasem zamajaczy艂 ca艂y szereg z艂ych ocen. - A wy, Andreas, co wy by艣cie zrobili? - spyta艂 Krafft. - Zignorowa艂bym to ca艂e zaj艣cie, panie poruczniku - powiedzia艂 Andreas, zdecydowany na wszystko. - Udawa艂bym, 偶e nic si臋 nie sta艂o. - Co wy wygadujecie?! - zawo艂a艂 Krafft, wielce zdziwiony. - Zignorowaliby艣cie? Monokl wpada wam za dekolt damy, i wy chcecie si臋 zachowa膰 tak, jak gdyby nic si臋 nie sta艂o? Tym samym r贸wnie偶 Andreas zosta艂 w pewnym sensie zdruzgotany. Grupa zaniepokoi艂a si臋. Zaczynali si臋 po trochu ba膰, 偶e ich wybuchy weso艂o艣ci by艂y nieco przedwczesne. Podj臋ty problem zdawa艂 si臋 kry膰 w sobie nieprzewidziane pu艂apki. - A wi臋c - powiedzia艂 Krafft - zreasumujmy. Widzimy tu kilka mo偶liwo艣ci. Po pierwsze: mo偶na si臋 usprawiedliwi膰. Po drugie: mo偶na zignorowa膰 ca艂y incydent. Po trzecie: mo偶na spr贸bowa膰 odzyska膰 monokl. Ale jak? Wyci膮gn膮膰 go? Prosi膰 o to 偶on臋 dow贸dcy? Czeka膰, a偶 monokl sam si臋 pojawi? Ale id沤my dalej. Je艣li si臋 usprawiedliwia膰 - to w jakiej formie? Je艣li zignorowa膰 - to w jaki spos贸b? Je艣li szuka膰 monokla - to jak? No, Hochbauer, co wy by艣cie zrobili w takim wypadku? - Jestem pewien, panie poruczniku - stwierdzi艂 zapytany - 偶e u mnie nigdy by do tego nie dosz艂o. Zachowa艂bym nale偶yty dystans. - Ale dosz艂o do tego, Hochbauer. Czy偶by艣cie nie zrozumieli, 偶e postawi艂em przed wami wyra沤nie sprecyzowane, jasne zadanie? Tak wi臋c i Hochbauer znalaz艂 si臋 w tym prymitywnym potrzasku. R贸wnie偶 i on nie wiedzia艂, co powiedzie膰. By艂 zreszt膮 pewien, 偶e na ka偶dy jego argument porucznik znajdzie bez trudu kontrargument. By艂 z tego powodu bardzo rozgoryczony. Milcza艂, i usi艂owa艂 robi膰 to z godno艣ci膮. Ale czu艂, 偶e powoli traci u swoich koleg贸w wp艂ywy i szacunek. I postanowi艂, 偶e trzeba temu jako艣 zaradzi膰. Krafft by艂 zadowolony. Znowu sp臋dzi艂 godzin臋 lekcyjn膮 stosunkowo przyjemnie. Powiedzia艂: - Do jutra rana ka偶dy dostarczy mi kr贸tkie wypracowanko, w kt贸rym wyra偶one b臋dzie jego stanowisko wobec omawianego przypadku. To by by艂o wszystko na dzi艣. Lekcja sko艅czona. * * * Podchor膮偶owie opuszczali barak szkolny ma艂ymi grupkami, po czym ustawili si臋 w dwuszeregu. Chocia偶 do ich baraku by艂o nie wi臋cej jak sto metr贸w - musieli odby膰 t臋 drog臋 w szyku zwartym. Starszy grupy szkolnej Kramer usi艂owa艂 utrzyma膰 porz膮dek w swojej gromadce, co nie by艂o wcale takie proste. Albowiem temat "biust i monokl" mocno zaprz膮ta艂 m贸zg podchor膮偶ych. - Jak na to odpowiedzie膰?! - zawo艂a艂 Amfortas przyt艂umionym g艂osem do swego przyjaciela i kolegi Andreasa. Obaj rozejrzeli si臋 za Hochbauerem, szukaj膮c u niego pomocy. - To przecie偶 ca艂kiem proste - powiedzia艂 ten powa偶nie. - Zawsze kiedy mam jaki艣 problem do rozwi膮zania, zadaj臋 sobie pytanie: co by na to powiedzia艂 m贸j F~uhrer? A wtedy wszystko staje si臋 od razu bardzo 艂atwe. - A co twoim zdaniem powiedzia艂by na to tw贸j F~uhrer? - Czy nie mo偶ecie si臋 domy艣li膰? - Nie - odpowiedzia艂a zgodnie z prawd膮 owa dw贸jka. - No to wysilcie troch臋 wasze m贸zgownice. Podchor膮偶owie maszerowali do swego baraku mieszkalnego. Kramer by艂 zmuszony poprosi膰 kilka razy o spok贸j, na pr贸偶no jednak. Niekt贸rzy uwa偶ali, 偶e ta dodatkowa praca pisemna jest zupe艂nie zb臋dna. Inni m贸wili z ca艂kowitym przekonaniem o szykanach. Jeszcze inni widzieli w tym wyrafinowany trik ze strony Kraffta, aby wybada膰 ich spos贸b post臋powania i my艣lenia. - Ale tak to ju偶 jest zawsze - rzek艂 w zamy艣leniu jeden z podchor膮偶ych - oficerowie chc膮, 偶eby艣my wpadli, do tego sprowadza si臋 ca艂a ich dzia艂alno艣膰. Na to jest tylko jedna rada: robi膰 dobr膮 min臋 do z艂ej gry! Je艣li kto艣 偶膮da ode mnie zadania na temat u偶ywania papieru klozetowego, prosz臋 bardzo, niech ma! Wyobra沤nia podchor膮偶ych rozgrza艂a si臋. Wydekoltowany biust jako temat lekcyjny - to w ko艅cu by艂o czym艣 niecodziennym. Podchor膮偶y Weber, Egon, cz艂owiek silnej r臋ki w tej grupie, o艣wiadczy艂: - Ja po prostu podnosz臋 szefic臋 w g贸r臋 i trz臋s臋 ni膮, dop贸ki monokl nie wypadnie. A potem m贸wi臋: Najuprzejmiej dzi臋kuj臋, 艂askawa pani! - Za du偶o ceregieli - twierdzi艂 M~osler. - M贸wi si臋: Pani pozwoli, 艂askawa pani! i po prostu wsuwa si臋 r臋k臋 za dekolt. Oczywi艣cie dyskretnie. - A je艣li jest to stary gruchot? - zapyta艂 kto艣 zatroskany. - Wszystko jedno! - o艣wiadczy艂 M~osler. - Cho膰by ze wzgl臋d贸w humanitarnych. A kiedy w dodatku idzie o ma艂偶onk臋 dow贸dcy, mo偶e z tego wyj艣膰 awans. - Albo przeniesienie na front - zauwa偶y艂 Rednitz. - Wy wszyscy nie macie w og贸le wyobra沤ni - powiedzia艂 B~ohmke, marzyciel. - Wy zawsze wszystko na szast_prast. A przy tym zarysowuje si臋 tu wspania艂a przygoda, godna jakiego艣 Boccaccia. Bo 偶eby wej艣膰 z powrotem w posiadanie monokla, ukrytego gdzie艣 w wonnym ciele damy, istnieje tylko jedna droga: Zdoby膰 pi臋kn膮 pani膮. I to nie r臋koczynami, ordynarnie, tak jak wy to zwykle robicie, lecz trzeba si臋 zaleca膰 do niej, umizga膰, wyzna膰 jej swoj膮 subteln膮 mi艂o艣膰; i kiedy si臋 j膮 w ko艅cu rozbiera... Podchor膮偶owie ryczeli ze 艣miechu. Kramer rozgl膮da艂 si臋 na wszystkie strony - ale na szcz臋艣cie jak okiem si臋gn膮膰 nie wida膰 by艂o 偶adnego prze艂o偶onego. Nie musia艂 zatem interweniowa膰. - Rozej艣膰 si臋! - zawo艂a艂 z ulg膮, kiedy znale沤li si臋 u progu baraku mieszkalnego. Podchor膮偶owie wsun臋li si臋 do korytarza. Zaj臋cia oficjalne by艂y na dzi艣 sko艅czone. Rozmowy przybra艂y z miejsca charakter do艣膰 spro艣ny. M~osler m贸wi艂 ju偶 o tym, co si臋 powinno sta膰, gdyby monokl znalaz艂 si臋 w majteczkach ma艂偶onki dow贸dcy. Hochbauerowi te rozwa偶ania sprawia艂y coraz wi臋ksz膮 przykro艣膰. Zawo艂a艂 z pogard膮: - To nie do zniesienia! - Zawsze sobie tak my艣l臋 na tw贸j widok - odgryz艂 si臋 M~osler. Podchor膮偶owie znowu r偶eli ze 艣miechu. A Hochbauer powiedzia艂 do swoich przyjaci贸艂: - 艣miej膮 si臋 z byle g贸wna. Ale kiedy艣 i oni nabior膮 rozs膮dku. Hochbauer by艂 bardzo niezadowolony ze swoich koleg贸w. To by艂, wszystko razem wzi膮wszy, niezbyt szcz臋艣liwy dzie艅. - My艣l臋 - powiedzia艂 do swoich przyjaci贸艂 - 偶e tu trzeba co艣 zrobi膰. Sama przyzwoito艣膰 tego wymaga. * * * - Prosz臋 o pozwolenie na rozmow臋 z panem kapitanem - powiedzia艂 podchor膮偶y Hochbauer, wypr臋偶ony na baczno艣膰 i pokorny zarazem. Kapitan Ratshelm siedzia艂 w swoim pokoju, w fotelu, pod stoj膮c膮 lamp膮, spowity w zat臋ch艂y zapach centralnego ogrzewania. Zdj膮艂 bluz臋 i rozpi膮艂 koszul臋 na piersi. W oczy bi艂a czerwie艅 jego szelek. Skarpetki mia艂 szarobia艂e. Roztacza艂 niedba艂膮 atmosfer臋 m臋skiej swobody. Podchor膮偶y powiedzia艂 grezcznie: - Mam nadziej臋, 偶e nie przeszkadzam panu kapitanowi. Ratshelm zaprzeczy艂 niezwykle wspania艂omy艣lnym gestem. Zamkn膮艂 ksi膮偶k臋, kt贸r膮 przed chwil膮 na wp贸艂 senny przegl膮da艂. By艂o to dzie艂o z historii wojen - o bitwach wielkiego Fryderyka. - Jest pan u mnie zawsze mile widziany, podchor膮偶y Hochbauer, jak ka偶dy inny oczywi艣cie. Po to tu jestem. Prosz臋 usi膮艣膰, tu przy mnie. Chce pan zapali膰 papierosa? Nie? Zupe艂nie s艂usznie. Palenie jest oznak膮 nerwowo艣ci. Ja te偶 nie pal臋, w ka偶dym razie rzadko, i raczej tylko dla towarzystwa. Ale jakie pan ma zmartwienie, m贸j drogi? Co panu dolega? Hochbauer usiad艂 na krze艣le blisko kapitana. Patrzy艂 na t艂ust膮, r贸偶owaw膮 pier艣 kapitana i sk艂onny by艂 ju偶 sam ten widok interpretowa膰 jako oznak臋 zaufania - a mo偶e nawet poufa艂o艣ci. - Jak panu kapitanowi zapewne wiadomo - powiedzia艂 serdecznie - zajmuj臋 si臋 w wolnych chwilach pewnymi prywatnymi studiami zwi膮zanymi zreszt膮 ze s艂u偶b膮. - Wiem dobrze o tym i uwa偶am to za bardzo cenne. A wi臋c s艂ucham. - Ksi膮偶臋 Eugeniusz, panie kapitanie, by艂 Francuzem na s艂u偶bie Austrii; hrabia von Moltke by艂 Du艅czykiem, kt贸ry zwyci臋偶a艂 dla Prus. Czy nie nale偶a艂oby - a mo偶e by艂oby to nawet wskazane - postawi膰 tezy, 偶e obaj ci wodzowie byli poniek膮d prekursorami wielkoniemieckiej, og贸lnoeuropejskiej idei? - Znakomita my艣l! - potwierdzi艂 kapitan Ratshelm. - R贸wnie偶 i ja ju偶 o tym my艣la艂em. I uwa偶am, 偶e wnioski, jakie pan z tego wyci膮ga, podchor膮偶y Hochbauer, s膮 godne uwagi. Bo w ko艅cu chodzi nie tylko o Niemcy i kraje przy艂膮czone, ale o co艣 znacznie wi臋kszego. Hochbauer u艣miecha艂 si臋 z wdzi臋czno艣ci膮. Rozmawiali d艂u偶szy czas w duchu pi臋knej jednomy艣lo艣ci na ten niewyczerpany nieomal temat. I w ferworze kapitan na kr贸tko po艂o偶y艂 swoj膮 r臋k臋 na kolanie podchor膮偶ego. By艂 to widomy znak uduchowienia, jakie cechowa艂o t臋 rozmow臋. P贸沤niej jednak Hochbauer, troch臋 wstydliwie, przyzna艂 si臋, 偶e z pewn膮 spraw膮 niezupe艂nie mo偶e sobie da膰 rad臋. - Nie wiem, czy wolno mi zaprz膮ta膰 tym g艂ow臋 panu kapitanowi? - Tylko bez fa艂szywego wstydu, m贸j drogi - zach臋ca艂 go Ratshelm. Hochbauer opowiedzia艂 o wydekoltowanej ma艂偶once dow贸dcy i spadaj膮cym monoklu ta艅cz膮cego podchor膮偶ego. I doda艂 pospiesznie: - Nie oczekuj臋, rzecz jasna, od pana kapitana rozwi膮zania mojej pracy domowej. Ale musz臋 wyzna膰, 偶e opisane zdarzenie niemile mnie dotkn臋艂o. - Hm - powiedzia艂 kapitan Ratshelm zamy艣lony, wpatruj膮c si臋 w swoje skarpetki. - Uwa偶am to wszystko, 偶e tak powiem, za nieestetyczne. We mnie my艣l o takim zdarzeniu budzi wstr臋t. Ratshelm skin膮艂 potakuj膮co g艂ow膮. Usi艂owa艂 to sobie wyobrazi膰: obna偶ony biust; przelewaj膮ce si臋, ciastowate, bia艂awe cielsko... R贸wnie偶 kapitanowi wyda艂o si臋 to obrzydliwe. W艂a艣nie nieestetyczne. - Na tym punkcie zgadzam si臋 z panem, podchor膮偶y Hochbauer. Uczucie wstydu jest zawsze dowodem wysokiej moralno艣ci, moim zdaniem. Fakt, 偶e si臋 na tym punkcie zgadzali, sprawi艂 im wielk膮 rado艣膰. Mimo to kapitan by艂 ca艂y czas 艣wiadom swych obowi膮zk贸w. W obecno艣ci podw艂adnego nie pozwoli艂 sobie ani na jedno s艂owo nagany czy krytyki pod adresem dow贸dcy grupy. To by艂aby rzecz niewybaczalna. - Dzi臋kuj臋 panu kapitaanowi za zrozumienie. - Drogi podchor膮偶y Hochbauer - rzek艂 Ratshelm - umiem ceni膰 zaufanie, jakie okazuj膮 mi moi podw艂adni. Mog臋 tylko 偶ywi膰 nadziej臋, 偶e to si臋 nie zmieni. Bo stara, wypr贸bowana dewiza g艂osi: zaufanie za zaufanie. Lub wierno艣膰 za wierno艣膰. Rozumie pan, co mam na my艣li? Podchor膮偶y Hochbauer skin膮艂 g艂ow膮. Wszelkie wyja艣nienia uwa偶a艂 za zb臋dne. Udawa艂 nawet, 偶e ze wzruszenia brak mu s艂贸w. Ratshelm w ka偶dym razie zapi膮艂 koszul臋, w艂o偶y艂 bluz臋 i wci膮gn膮艂 buty. Z serdeczn膮 kole偶e艅sko艣ci膮 poklepa艂 Hochbauera po plecach - co prawda nieco za nisko, ale za to szybko. - Nie jestem cz艂owiekiem, kt贸ry szafuje obietnicami - rzek艂. - Ale co艣 nieco艣 przedsi臋wezm臋, mo偶e by膰 pan pewien. * * * - Czy mog臋 z panem chwileczk臋 porozmawia膰, kapitanie Feders? - Nie - odpar艂 zagadni臋ty. - Nie ma mnie, w ka偶dym razie nie dla wszystkich. Kapitan Ratshelm, jako odpowiedzialny dow贸dca oddzia艂u, trzyma艂 si臋 zawsze 艣ci艣le drogi s艂u偶bowej. Bez istotnych przyczyn nie pomija艂 nikogo. I dlatego odszuka艂 najpierw kapitana Federsa, wyk艂adowc臋 taktyki, kt贸remu te sprawy r贸wnie偶 podlega艂y. Ale Feders nie chcia艂, by mu przeszkadzano. Gra艂 w bilard - i to ze sob膮 samym. Tym sposobem wygrywa艂 ka偶d膮 parti臋. - To potrwa tylko kilka minut - zapewnia艂 Ratshelm. - I chodzi o spraw臋, w kt贸rej poprosz臋 pana o zachowanie milczenia. - No dobrze, Ratshelm, milcz臋. - Ale nie o to mi chodzi艂o, Feders - powiedzia艂 dow贸dca oddzia艂u w艣ciek艂y. - Chcia艂em powiedzie膰: to, o czym b臋dziemy m贸wili, niech pozostanie mi臋dzy nami. Tajemnica s艂u偶bowa, 偶e tak powiem. Martwi臋 si臋 mianowicie porucznikiem Krafftem. Mam powa偶ne zastrze偶enia. Jego metody mi si臋 nie podobaj膮. Brak mu powagi. Mam nawet przykre uczucie, 偶e na艣miewa si臋 z rzeczy, kt贸re powinny by膰 dla niego 艣wi臋te, a przynajmniej obowi膮zuj膮ce. Powiedz pan otwarcie, Feders, jakiego jest pan zdania o Kraffcie? - Daj mi pan spok贸j z tym 偶贸艂todziobem, Ratshelm - 偶achn膮艂 si臋 wyk艂adowca taktyki. - Krew mnie zalewa na my艣l o nim. A teraz chcia艂bym mie膰 spok贸j, gram mianowicie w bilard. - Stosunek pana do niego jest wi臋c zdecydowanie negatywny, je艣li mo偶na si臋 tak wyrazi膰? - Ratshelm, pan jest urodzonym jasnowidzem. Ale jako taki powinien pan wreszcie zauwa偶y膰, 偶e mi pan ci膮gle przeszkadza. - Dowcipni艣 z pana, Feders. - Mo偶liwe, tylko niestety nie wpad艂em jeszcze na to, jak to zrobi膰, 偶eby moi s艂uchacze nie w przeno艣ni, lecz dos艂ownie p臋kali ze 艣miechu. * * * - Czy mog臋 spyta膰, co u pani s艂ycha膰? - dopytywa艂 si臋 Ratshelm uprzejmie. - Nic specjalnego - odpar艂a bratanica majorowej. - A u pana? - Dzi臋kuj臋, te偶 nic specjalnego. Rozmowa ta, prowadzona zupe艂nie serio i nie inaczej pomy艣lana, toczy艂a si臋 w przedpokoju mieszkania majorostwa Frey贸w: Wildlingen nad Menem, Rynek nr 7. Barbara Bendler_Trebitz, dama do towarzystwa, s艂u偶膮ca i bratanica w jednej osobie, wita艂a nieoczekiwanego go艣cia. Pan major musia艂 bowiem zamieni膰 swoje filcowe papucie na buty. A 艂askawa pani poprawia艂a przed lustrem - prawdziwie weneckim! - sw贸j dekoracyjny kok. W tym czasie Barbara, s艂u偶膮ca_bratanica, musia艂a czyni膰 honory domu. By艂a widocznie dziewczyn膮 bardzo us艂u偶n膮. Pomaga艂a Ratshelmowi zdj膮膰 p艂aszcz. Dotyka艂a nawet koniuszkami palc贸w jego munduru - 偶eby tu i 贸wdzie zdj膮膰 py艂ek, w艂osek, niteczk臋. Zdaniem Ratshelma by艂o to troch臋 przesadne, ale bardzo kobiece. Wzrusza艂o go to. Barbara otrzepywa艂a tymczasem jego tyln膮 stron臋, prawie a偶 do ko艣ci ogonowej. - Najuprzejmiej dzi臋kuj臋 - powiedzia艂 Ratshelm, nieco za偶enowany. - Je艣li pan tylko jest zadowolony! Odpowied沤 zosta艂a Ratshelmowi zaoszcz臋dzona: pojawi艂 si臋 major. Krzy偶 Rycerski b艂yszcza艂, a g艂os majora brzmia艂 serdecznie: - Pan przecie偶 wie - zapewnia艂 - w moim domu jest pan zawsze mile widzianym go艣ciem. O tym samym zapewni艂a go, natychmiast potem, r贸wnie偶 pani Felicitas Frey. - Mo偶e szklaneczk臋 madery? Ta oferta by艂a, zdaniem majora, najpewniejsz膮 oznak膮 szacunku. Z jakich艣 niezrozumia艂ych wzgl臋d贸w Felicitas uwa偶a艂a mader臋 za koron臋 wszystkich napoj贸w. Cz臋stowano ni膮 tylko wybranych go艣ci - i jego. Kapitanowi w ka偶dym razie major u偶ycza艂 tego wina. Ratshelmowi bowiem mo偶na by艂o powierzy膰 nie tylko oddzia艂, ale i 偶on臋. Ten pod 偶adnym pozorem nie przekroczy艂by obowi膮zuj膮cych granic. - Jest pan cz艂owiekiem z zasadami, Ratshelm - powiedzia艂 major. - Potrafi臋 to doceni膰. - Ale偶 prosz臋 pana - zaprzeczy艂 kapitan skromnie - spe艂niam tylko sw贸j obowi膮zek, tak jak umiem. - Szkoda - powiedzia艂a pani majorowa w zamy艣leniu - 偶e nie jest pan jeszcze 偶onaty, drogi panie Ratshelm. Naprawd臋 szkoda. Pan jest urodzonym ojcem rodziny; troskliwy, godny i pewny jak opoka. Major usi艂owa艂 pohamowa膰 jej zap臋dy: - Na razie nasz kapitan ma pe艂ne r臋ce roboty ze swoimi podchor膮偶ymi, i na dobitk臋 z niekt贸rymi oficerami. Mam racj臋? - Jak zawsze! - zapewni艂 go Ratshelm z emfaz膮. - Pan major umie wyczuwa膰 zarysowuj膮ce si臋 trudno艣ci. Pan major ma nosa w takich sprawach. Major u艣miechn膮艂 si臋 zadowolony i jednocze艣nie podni贸s艂 obie r臋ce w skromnym prote艣cie. Pani Felicitas natomiast rzuci艂a swemu m臋偶owi spojrzenie dalekie od podziwu. By艂a niezadowolona. Przeszkodzi艂 jej bowiem w zarzucaniu w臋dki. - Powiedz pan szczerze, co masz pan na sercu - zawo艂a艂 major 偶wawo. - Mo偶e pan spokojnie wypu艣ci膰 kota z worka. - Sprawa jest delikatna - rzek艂 Ratshelm - i chyba nie przeznaczona dla damskich uszu. - Jestem 偶on膮 dow贸dcy - o艣wiadczy艂a Felicitas stanowczo. - Obchodzi mnie wi臋c wszystko, co dotyczy s艂u偶by mego m臋偶a. - Dzi臋kuj臋 ci - powiedzia艂 major. - Mo偶e pan wi臋c m贸wi膰 zupe艂nie otwarcie, drogi panie Ratshelm. - Felicitas u艣miechn臋艂a si臋 wyczekuj膮co. - W ko艅cu jeste艣my lud沤mi do艣wiadczonymi, nieprawda偶? Kapitan Ratshelm skin膮艂 g艂ow膮. Potem zacz膮艂 swoje sprawozdanie - z wyra沤nym obrzydzeniem. Przyk艂ad, jakim pos艂u偶y艂 si臋 porucznik Krafft na lekcji og艂ady towarzyskiej, nazwa艂 przykrym i jaskrawym. Z pocz膮tku major si臋 jeszcze u艣miecha艂. - No tak - rzek艂 jowialnie - nieco zuchwa艂y 偶art, oczywi艣cie, ale przecie偶 nie taki znowu niezwyk艂y. Za moich czas贸w, kiedy by艂em jeszcze podchor膮偶ym, a by艂em prymusem mego kursu, my tak偶e 艣mieli艣my si臋 serdecznie z tej samej komicznej sytuacji. Chachacha! Ale odechcia艂o mu si臋 艣mia膰, kiedy spojrza艂 na zastyg艂膮 z oburzenia twarz swojej ma艂偶onki. Ona bowiem natychmiast, wiedziona poniek膮d kobiecym instynktem, poj臋艂a ca艂膮 bezczelno艣膰 tego incydentu. - Jak mo偶esz si臋 艣mia膰 z czego艣 takiego, Archibaldzie? Czy nie zdajesz sobie sprawy, co ten cz艂owiek, ten Krafft, mia艂 na celu? Chce o艣mieszy膰 mnie i w ten spos贸b podkopa膰 twoj膮 opini臋. - Jak to? - spyta艂 major zaskoczony. - Jak to? - powt贸rzy艂a z gniewnym szyderstwem. - Ten cz艂owiek m贸wi o 偶onie dow贸dcy, a wi臋c o mnie! Twierdzi wobec czterdziestu podchor膮偶ych, 偶e nosz臋 bezwstydne dekolty. Wymawia publicznie s艂owo biust, w zwi膮zku ze mn膮! Zasiewa w m艂odych nie zepsutych umys艂ach wyobra偶enie, 偶e mo偶na si臋 zbli偶y膰 w niemoralny spos贸b do damy. A ty, Archibaldzie, 艣miejesz si臋 z tego! - Ten cz艂owiek, moim zdaniem, nie nadaje si臋 na instruktora grupy szkolnej - o艣wiadczy艂 Ratshelm ze szczerym 偶alem. - I przeciw niemu przemawia nie tylko ta jedna historia, o kt贸rej ka偶e jeszcze pisa膰 prac臋 domow膮, i bez tego ja, jako dow贸dca oddzia艂u, mam mu niejedno do zarzucenia. Opinia kapitana Federsa, wyk艂adowcy taktyki w tej grupie, jest r贸wnie偶 negatywna. - Kapitana Federsa nie mo偶na chyba uwa偶a膰 za twierdz臋 obyczajno艣ci i moralno艣ci - powiedzia艂a pani Frey. - Ale je艣li nawet on jest zgorszony tym cz艂owiekiem, to nareszcie trzeba co艣 przedsi臋wzi膮膰. Major pokiwa艂 g艂ow膮. - Niedobrze - powiedzia艂 - to naprawd臋 niedobrze. - To skandal - powiedzia艂a pani Felicitas zasmucona. - Tacy ludzie by膰 mo偶e nadaj膮 si臋 do szkolenia zwyk艂ych poborowych. Ale nie wolno im powierza膰 losu m艂odych warto艣ciowych ludzi! - Wspania艂y materia艂, 艂askawa pani - zapewnia艂 Ratshelm. - 钮askawa pani powinna sobie kiedy艣 obejrze膰 tych ch艂opak贸w, a偶 serce ro艣nie na ich widok. - No dobrze, Ratshelm - rzek艂 major - mnie pan przekona艂. Ale czy uda nam si臋 przekona膰 genera艂a? Konferowali p贸艂 nocy. Starannie uzgadniali swoje zarzuty punkt po punkcie. W ko艅cu sami byli o tym przekonani, 偶e ich argumenty s膮 nieodparte. - To jest decyduj膮cy punkt - powiedzia艂 Ratshelm. - Genera艂 nie b臋dzie tolerowa艂 艣wi艅stw na swoim terenie. - Oczywi艣cie, oczywi艣cie - rzek艂 major, niezupe艂nie przekonany - ale to jest naturalnie ryzyko. Nigdy nie mo偶na z g贸ry przewidzie膰, co zrobi genera艂. - Tym razem nie b臋dzie m贸g艂 odeprze膰 twoich argument贸w - powiedzia艂a Felicitas. * * * Nazajutrz rano major Frey i kapitan Ratshelm zameldowali si臋 u genera艂a Modersohna. Genera艂 przyj膮艂 ich natychmiast. - Prosz臋 przyst膮pi膰 do rzeczy bez d艂ugich wst臋p贸w. Obaj oficerowie zreferowali genera艂owi wszystkie swoje zarzuty przeciw Krafftowi dobrze przemy艣lanymi s艂owami. A w ko艅cu opisali plastycznie wybrany przez niego przyk艂ad. Byli przekonani, 偶e genera艂 b臋dzie go uwa偶a艂 za wysoce gorsz膮cy. Kiedy sko艅czyli, spojrzeli, pe艂ni oczekiwania, na genera艂a. Ten jednak patrzy艂 gdzie艣 poprzez nich, niewzruszony, jak gdyby byli ze szk艂a. 艣nieg, kt贸ry pada艂 na dworze, szumia艂 im w uszach jak deszcz. Wreszcie genera艂, cedz膮c s艂owa, powiedzia艂: - Rozwi膮zanie zadania postawionego przez porucznika Kraffta jest proste: Podchor膮偶y nie nosi monokla, chyba 偶e to fircyk. A je艣li jest fircykiem, nie mo偶e zosta膰 oficerem, w ka偶dym razie nie u mnie. Dzi臋kuj臋 panom. I to by艂o wszystko. Interludium IV 铆yciorys majora Archibalda Freya czyli: Wolno艣膰 cz艂owieka ambitnego "Nazywam si臋 August Wilhelm Archibald Frey. Moim ojcem by艂 szanowany kupiec towar贸w kolonialnych August Ernst Frey z Werdau w Saksonii. Matka moja nazywa艂a si臋 Maria Magdalena Frey, z domu Ziergiebel, i pochodzi艂a z wp艂ywowej rodziny w艂a艣cicieli ziemskich. Urodzi艂em si臋 1 maja 1904 roku w wy偶ej wymienionym Werdau, gdzie te偶 sp臋dzi艂em dzieci艅stwo i lata szkolne." Drobny, szczup艂y cie艅 - to moja matka. R贸wnie偶 niski, ale do艣膰 szeroki cie艅, kt贸ry j膮 zawsze goni - to m贸j ojciec. Matka ma twarz myszy, ojciec wygl膮da raczej jak chomik, szykuj膮cy si臋 do snu zimowego. Matka jest zawsze cicha i du偶o si臋 modli. Ojciec jest prawie zawsze ha艂a艣liwy. Jego sklep jest ma艂y i ciemny, ale zapchany towarami a偶 po sufit. Nawet w kuchni stoj膮 skrzynie, a w klozecie stos paczek ze 艣rodkami do prania. Ale kartony ze s艂odyczami i kaseta z pieni臋dzmi stoj膮 pod 艂贸偶kiem, w kt贸rym 艣pi ojciec. A kiedy 艣pi, jedna jego r臋ka zwisa przewa偶nie w d贸艂, chroni膮c miejsce, gdzie s膮 pieni膮dze. Poza tym ojciec ma bardzo lekki sen - wypr贸bowa艂em to. Ksi膮dz jest pot臋偶nym cz艂owiekiem - zdaniem mojej matki. Dla ksi臋dza moja matka wszystko zrobi - zdaniem mego ojca. Dla ojca ksi膮dz jest te偶 tylko klientem, kt贸ry od czasu do czasu kupuje u nas 艣wieczki woskowe, a na Bo偶e Narodzenie jeszcze r贸偶ne wiktua艂y na prezenty. Ojciec sprzedaje wszystko, co si臋 nadaje do sprzedawania - nie tylko towary kolonialne. Wolno mi te偶 艣piewa膰 w ch贸rze ko艣cielnym, p贸沤niej, kiedy ksi膮dz zam贸wi艂 u nas oliw臋 do lamp. Na tym ojciec, jak twierdzi, zarabia oko艂o siedmiu marek. Ale matka daje dziesi臋膰 marek na ko艣ci贸艂, wobec tego ksi膮dz zarabia na czysto trzy marki, o czym ojciec m贸wi jeszcze przez wiele tygodni. "Mo偶e wykieruj臋 ci臋 na ksi臋dza - powiada ojciec - to si臋 wida膰 op艂aca." W sklepie s膮 dwa dzwonki - jeden u drzwi, drugi u kasy. Ten u drzwi dzwoni przera沤liwie g艂o艣no, ten u kasy srebrzy艣cie i melodyjnie. Oba s艂ycha膰 wyra沤nie w kantorku ojca, znajduj膮cym si臋 r贸wnie偶 w sypialni. Skoro tylko zadzwoni kasa, ojciec natychmiast si臋 zrywa. Ale kiedy oba dzwonki zabrzmi膮 jednocze艣nie, ten u drzwi s艂ycha膰 znacznie wyra沤niej, a je艣li jeszcze przy tym chrz膮kn膮膰 - s艂yszy si臋 tylko ten u drzwi. R贸wnie偶 i to wypr贸bowa艂em. Bardzo du偶o got贸wki jednak w kasie nigdy nie ma. A ilekro膰 ojciec zauwa偶a brak cz臋艣ci pieni臋dzy, jest g艂臋boko przekonany, 偶e to on sam prawie finansuje ca艂y ko艣ci贸艂, co jest oczywi艣cie grub膮 przesad膮. Matka ma naprawd臋 wiele chrze艣cija艅skiej cierpliwo艣ci, co te偶 jest jej bardzo potrzebne. Ma艂a Moldner, na imi臋 jej Margareta, jest ulubienic膮 ca艂ego miasta. Ksi膮dz na widok Margarety szczerzy z臋by, kt贸re s膮 bardzo zepsute, mo偶e dlatego, 偶e dentysta jest innego wyznania. Nauczyciel nazywa nawet czasem Margaret臋 "naszym ma艂ym kochaniem"; s臋dzia pog艂aska艂 j膮 i nazwa艂 "k臋dziorkiem", a fryzjer na rogu 艣mieje si臋, kiedy j膮 widzi, i kwili: "No, wielmo偶na panienko!" A przy tym Margareta ma dopiero tyle lat, co ja. Pr贸cz tego ma zeza i grube nogi. A k臋dziork贸w ani 艣ladu - w艂osy jak ko艅ska grzywa. Ale jej ojciec jest w艂a艣cicielem fabryki wyrob贸w bawe艂nianych - wyrabiaj膮 tam skarpety i kalesony en gros. A do brata jej ojca nale偶y du偶y hotel na rynku, z kawiarni膮 i restauracj膮. I dlatego Margareta ma zawsze torty i czekolad臋, i grube kanapki z kie艂bas膮 albo lemoniad臋, albo nawet pieni膮dze. Broni臋 jej ch臋tnie, 偶eby jej inni czego艣 nie zabrali. Jest mi za to bardzo, bardzo wdzi臋czna. Brat ojca ma艂ej Margarety Moldner, hotelarz, to mi艂y cz艂owiek, a poza tym m贸j chrzestny. Nadchodzi akurat, kiedy lej臋 jednego takiego, szczeg贸lnie bezczelnego 艂obuza, chocia偶 jest o dwa lata m艂odszy ode mnie. 钮obuz obrazi艂 Margaret臋 i powiedzia艂, 偶e nasiusia艂a w majtki, co jest k艂amstwem - bo艣my z miejsca sprawdzili. W ka偶dym razie daj臋 mu zdrowe lanie, a hotelarz m贸wi: "Jeste艣 dobrym ch艂opcem". A ja m贸wi臋: "Nie pozwol臋 obra偶a膰 Margarety". - "To 艂adnie z twojej strony - powiada - jeste艣 prawdziwym rycerzem. A poza tym jeste艣 synem kupca Freya, nieprawda偶?" Potwierdzam mu, 偶e moim ojcem jest kupiec Frey, a on m贸wi: "Mo偶e zrobi臋 kiedy艣 jaki艣 interes z twoim ojcem - spytaj go, ile kosztuje worek cukru". A ojciec nie posiada si臋 z rado艣ci. "Specjalna cena - m贸wi. - Trzydzie艣ci cztery marki worek." - "Specjalna cena - m贸wi臋 do hotelarza - trzydzie艣ci sze艣膰 marek worek" - "Dobrze - m贸wi hotelarz - a wi臋c trzy worki." Ta Margareta to 艣winia. Skapowa艂a si臋, 偶e zarobi艂em sze艣膰 marek, a potem jeszcze raz sze艣膰 marek, a potem nawet osiem marek. Teraz chce mnie zasypa膰 - nie wie tylko jeszcze, przed kim: przed swym wujem czy przed moim ojcem. Ale Alfons, m贸j przyjaciel, daje mi dobr膮 rad臋 - 偶ebym zrobi艂 to, co on zrobi艂 z narzeczon膮 swego brata. Wcale nie沤le. "Nie r贸b tego - m贸wi臋 wi臋c do Margarety - zarobi艂em przecie偶 pieni膮dze tylko po to, 偶eby ci co艣 podarowa膰." - "Naprawd臋?", pyta. "S艂owo honoru", m贸wi臋 i spluwam trzy razy. "A co ty mi chcesz podarowa膰?", pyta. "Co艣 bardzo pi臋knego - powiadam - co艣, co maj膮 tylko wytworne panie. Ale najpierw musz臋 co艣 zobaczy膰." Idziemy wi臋c do lasu za cegielni臋 i tam ona musi mi sporo pokaza膰. To jej si臋 nawet podoba. A wi臋c to tak! Mnie si臋 to te偶 podoba, tylko 偶e ja jej tego nie m贸wi臋. Bo w ko艅cu jest 艣wini膮 i chcia艂a mi zrobi膰 paskudny kawa艂. I dlatego m贸wi臋: "Je艣li jeszcze raz b臋dziesz bezczelna, opowiem wszystkim, co ty wyrabiasz w lesie z ch艂opakami. A wtedy zobaczysz, co ci臋 czeka". "钮obuzie - powiedzia艂 do mnie ojciec, kiedy wszystko si臋 wyda艂o - czarna owco, nieszcz臋艣niku! Jak mog艂e艣 co艣 takiego zrobi膰! Czy艣 ty rozum postrada艂? Zapomnia艂e艣, czego ci臋 uczy艂em? Chcesz mnie unieszcz臋艣liwi膰? Ta ma艂a jest przecie偶 c贸rk膮 fabrykanta i bratanic膮 hotelarza - z takimi lud沤mi nie wolno zadziera膰! Z takimi lud沤mi trzeba si臋 przyja沤ni膰, cho膰by nie wiem co." "W roku 1918 uko艅czy艂em szko艂臋 podstawow膮, przyczyniwszy si臋 moimi skromnymi si艂ami do prowadzenia wojny za ojczyzn臋. Nast臋pnie ucz臋szcza艂em do gimnazjum i wyszed艂em z niego, z przyczyn czysto gospodarczych, w 1923 roku z ma艂膮 matur膮. Po trudnych latach, podczas kt贸rych zmuszony by艂em pracowa膰 w przemy艣le ci臋偶kim na odpowiedzialnym stanowisku, powzi膮艂em postanowienie zostania 偶o艂nierzem. W roku 1925 wst膮pi艂em do 贸wczesnej reichswehry, zdecydowany, w miar臋 mo偶no艣ci, obra膰 karier臋 oficersk膮." "Ojczy沤nie potrzebne s膮 armaty - m贸wi nauczyciel - zbierajcie wi臋c metale." Tak te偶 si臋 dzieje. W mojej klasie ja kieruj臋 akcj膮 zbi贸rki. Z powodzeniem. Wreszcie obejmuj臋 kierownictwo nad t膮 akcj膮 w ca艂ej szkole. Najbardziej po偶膮dane s膮 mied沤 i o艂贸w. Czasem kto艣 ofiarowuje r贸wnie偶 z艂oto. Nie zawsze dobrowolnie, niestety. Ale my ludzi troch臋 do tego popychamy, ku chwale ojczyzny, gwoli ratowania honoru naszych obywateli. Po sko艅czonej wojnie ci膮gle jeszcze mamy metal na sk艂adzie. Ale teraz chodzi o ukrycie tego cennego dobra przed w臋sz膮cymi komisjami. Ojciec pomaga nam energicznie, co prawda niezupe艂nie ze wzgl臋d贸w altruistycznych, co prowadzi do powa偶nych konflikt贸w. "Sfinansuj臋 w ten spos贸b twoje wykszta艂cenie uniwersyteckie - m贸wi ojciec. - R贸wnie偶 i to jest dzia艂alno艣膰 na rzecz Niemiec." Jestem przekonany, 偶e ma racj臋. Ukochan膮 ojczyzn臋 z dnia na dzie艅 zalewaj膮 spekulanci, czarnogie艂dziarze i paskarze. Wobec tego obowi膮zkiem naszym jest dba膰 o zachowanie prawdziwych warto艣ci. Ponure, cierniste czasy! Ojczyzna, m贸wi膮, jest powalona, lecz nie zdruzgotana ani zniszczona - tylko os艂abiona. Panosz膮 si臋 czerwone sztandary. Panuje nikczemny duch. Mot艂och przeci膮ga ulicami, palacz z fabryki wyrob贸w bawe艂nianych Moldnera zostaje burmistrzem, a w Berlinie siedzi jaki艣 siodlarz i mieni si臋 prezydentem Rzeszy. Wszyscy urz臋dnicy zrobili si臋 wazeliniarzami. Wszyscy wazeliniarze si臋 przystosowuj膮. Czerwoni s膮 przy 偶艂obie. Matka uchodzi za niewolnic臋 klech贸w, a ojca nazywaj膮 pacho艂kiem kapitalist贸w - i to przy jego n臋dznych mar偶ach zarobkowych. Ale w ko艅cu, powiadaj膮, handlowa艂 razem z bratem fabrykanta Moldnera, z tym hotelarzem i cesarskim pacho艂kiem, ca艂ymi workami cukru. S艂owem: interes 沤le idzie. Nawet na szlachetne metale nie ma prawie wcale popytu. Poza tym zapasy topniej膮 jak lody na wiosn臋. Biedne Niemcy - tylko tyle mo偶na powiedzie膰. I spe艂nia膰 sw贸j obowi膮zek - r贸wnie偶 jako ucze艅. Na szcz臋艣cie istniej膮 kobiety niemieckie. Na przyk艂ad Edeltraut. Edeltraut Degenhart, wdowa po oficerze. Jej m膮偶 by艂 podporucznikiem kawalerii, ostatnio dow贸dc膮 pododdzia艂u zaopatrzenia, specjalnie wyznaczonym do transportu metali, nie pozwoli艂 - tak m贸wi膮 - da膰 sobie zerwa膰 epolet贸w przez buntownik贸w. Lepiej umrze膰! I te偶 umar艂. W obronie honoru, m贸wi jego 偶ona. Zatru艂 si臋 alkoholem, m贸wi膮 n臋dzni 艂otrzy, to ich stara, rozk艂adowa, obrzucaj膮ca wszystko b艂otem metoda. W ka偶dym razie, nawet gdyby mieli troch臋 racji - je艣li podporucznik Degenhart wola艂 powierzone mu butelki w贸dki rzeczywi艣cie wypi膰 ni偶 dopu艣ci膰 do tego, by wpad艂y w brudne r臋ce wrog贸w ojczyzny - spe艂ni艂 sw贸j obowi膮zek do ko艅ca. A jego m艂odociana 偶ona mieszka w naszym domu, pogr膮偶ona w szlachetnej 偶a艂obie i z艂akniona pociechy. Na szcz臋艣cie mam czas - szko艂臋 uko艅czy艂em, a odpowiedni zaw贸d dla mnie jeszcze si臋 nie znalaz艂. "Ta pani Degenhart - m贸wi ten cz艂owiek - interesuje mnie." Zachowuj臋 ca艂kowit膮 rezerw臋. Cz艂owiek ten nazywa si臋 Korngiebler. Przy艂apa艂em go na tym, jak 艂azi艂 za pani膮 Degenhart - w zamiarach zupe艂nie niedwuznacznych. "Ta pani Degenhart - m贸wi臋 - jest dam膮". - "Tym lepiej - m贸wi Korngiebler - bardzo bym j膮 chcia艂 pozna膰." - "Jak mam to rozumie膰?" pytam. Oczywi艣cie mam dopiero dwadzie艣cia lat - on za艣 jest co najmniej o dwadzie艣cia lat starszy. Ale wiem naturalnie, co si臋 godzi, a co nie. Utrzymywa艂em stosunki z c贸rk膮 fabrykanta, po艣redniczy艂em w interesach ciesz膮cego si臋 og贸lnym szacunkiem hotelarza, przeprowadza艂em na kierowniczym stanowisku wielkie zbi贸rki - mimo m艂odego wieku. I 偶ona oficera uciek艂a si臋 pod moj膮 opiek臋. No to mam chyba prawo zapyta膰: kto to jest ten Korngiebler i czego on chce? "Jestem przedstawicielem wielkiej renomowanej, bezkonkurencyjnej firmy - m贸wi on. - Supersil, proszek do prania dla gospody艅, idzie ca艂ymi wagonami. A wi臋c, pan tego nie po偶a艂uje. Czy mo偶e mnie pan pozna膰 z t膮 pani膮?" - "Je艣li, jak s膮dz臋, ma pan powa偶ne i uczciwe zamiary - dlaczego mia艂bym si臋 waha膰?" Pobieraj膮 si臋 - wdowa po oficerze Edeltraut Degenhart i generalny przedstawiciel Korngiebler. Jestem dru偶b膮. Niezwykle to wszystko nastrojowe. Co prawda nie w ko艣ciele, ale fortepian i skrzypce z "Tannh~auserem" i obiad z szampanem. Wzruszony Korngiebler! Wyznaje mi! Po uroczy艣cie przehulanej nocy: "Najpierw ja w og贸le nie chcia艂em, wiesz. Najpierw chcia艂em tylko tak... Ale o tym rycerz milczy. No tak - a kiedy to ju偶 si臋 sta艂o, z wszystkimi konsekwencjami... Je艣li to b臋dzie dziewczynka, b臋d臋 bardzo rad. Mog臋 sobie na to pozwoli膰 - to sprawa pewna na mur, ten supersil. Jestem naprawd臋 dumny. Mam ci wiele do zawdzi臋czenia, Archi! To 偶ona, kt贸ra potrafi reprezentowa膰. Podniesie mi obroty. To co prawda nie jest niezb臋dne, ale zaszkodzi膰 nie mo偶e. A ty wejdziesz do interesu. Nie daj si臋 prosi膰 - z ciebie mo偶e by膰 po偶ytek. Nieprawda偶, skarbie?" Skarb przytakuje. Organizuj臋 wi臋c - jeden wagon po drugim, jedn膮 ci臋偶ar贸wk臋 po drugiej. Prawa r臋ka generalnego przedstawiciela supersilu, okr臋g Chemnitz. Praca ta nie nastr臋cza specjalnych trudno艣ci, nie poch艂ania r贸wnie偶 zbyt wiele czasu, je偶eli si臋 jest urodzonym organizatorem. Mam wi臋c okazj臋 studiowa膰, szczeg贸lnie 偶ycie. Okazuj臋 si臋 te偶 godny zaufania i przyja沤ni tego Korngieblera i po艣wi臋cam wiele uwagi jego 偶onie. To jednak doprowadza do nieporozumienia. "Archibald - m贸wi do mnie Korngiebler - by艂e艣 w sypialni mojej 偶ony." - "Zgadza si臋 - m贸wi臋 - chcia艂em z tob膮 pom贸wi膰." - "Ale mnie nie by艂o w domu, i to trwa艂o godzinami." -"Zgadza si臋 - m贸wi臋 uczciwie - bo czeka艂em na ciebie." To jest rzeczywi艣cie prawda - nie wierzy mi jednak. M贸j przyjaciel Alfons komentuje ten wypadek tak: "Jeste艣 za uczciwy, to czasem jest wad膮. Nie powiniene艣 by艂 powiedzie膰 prawdy temu Korngieblerowi, ludzie tego pokroju nie znosz膮 prawdy. Chc膮 by膰 ok艂amywani. I dlatego powiniene艣 by艂 powiedzie膰: twoja 偶ona ju偶 taka jest, ona wszystkich uwodzi. A skutek? Przep臋dzi艂by j膮 do wszystkich diab艂贸w, a ty pozosta艂by艣 praw膮 r臋k膮 generalnego przedstawiciela". Ale nikt nie potrafi przeskoczy膰 swego cienia. Honor i prawda s膮 mi dro偶sze ponad wszystko. Ani s艂owa protestu, oburzenia czy nawet wstydu za艅, kiedy wy艂azi z niego ta jego kramarska dusza. Wypowiada mi przyja沤艅. Wi臋cej nawet: usuwa mnie z interesu. Nie do艣膰 na tym: jego m艣ciwo艣膰 wymy艣la ohydne podst臋py - Korngiebler twierdzi, 偶e ja (ja!) pope艂ni艂em defraudacj臋, zarabia艂em na boku. Takimi 艣lepymi i obrzydliwymi czyni ludzi 偶膮dza zysku. Ale z mojej kariery kupieckiej nici. Skromny maj膮tek ojcowski po偶ar艂 czas. Mierzi mnie to rojowisko myszy d膮偶膮cych bezwstydnie do wzbogacenia si臋 w godzinie s艂abo艣ci Niemiec. Wszystko we mnie t臋skni za 艣wie偶ym powietrzem. Wst臋puj臋 wi臋c w szeregi reichswehry. M贸j przyjaciel Alfons ju偶 tam jest. "W roku 1925 przyj臋to mnie poza kolejno艣ci膮, mimo przekroczenia wymaganego wieku, do reichswehry, jako 偶e mia艂em za sob膮 pot臋偶nych por臋czycieli. Przeszed艂em ca艂膮 s艂u偶b臋 wojskow膮 偶o艂nierza zawodowego, z regu艂y normalnie awansuj膮c, i raz w trybie nadzwyczajnym. Wraz z nastaniem nowej ery rozpocz臋艂a si臋 te偶 systematyczna rozbudowa reichswehry, kt贸ra p贸沤niej przemieni艂a si臋 w Wehrmacht. W roku 1934 r贸wnie偶 i ja zosta艂em wybrany do tego, 偶eby s艂u偶y膰 w przysz艂o艣ci ojczy沤nie niemieckiej w charakterze oficera." Jaki偶 pi臋kny, a zarazem charakterystyczny obraz to zdj臋cie z roku 1925, pokazuj膮ce moich koleg贸w i mnie w prostym szarym mundurze. Wida膰 na nim drezde艅ski Zwinger, mianowicie g艂贸wn膮 kopu艂臋. Przed ni膮 my, 6 dru偶yna, skupieni wok贸艂 naszego kaprala, kt贸ry - niezapomniany! - nazywa艂 si臋 Schweinitzer. A teraz rzecz niezwyk艂a: na tym zdj臋ciu Schweinitzer si臋 u艣miecha - prosz臋 przyjrze膰 si臋 dok艂adnie! - czego nigdy nie czyni艂 w koszarach. A u艣miecha si臋 - prosz臋 przyjrze膰 si臋 dok艂adnie! do mnie. Tak jest. Je艣li nawet nie chc臋 twierdzi膰, 偶e by艂em 偶o艂nierzem nadzwyczajnym - z艂ym 偶o艂nierzem w ka偶dym razie nie by艂em. Ju偶 jako rekrut zosta艂em starszym izby. W drugim roku s艂u偶by by艂em ju偶 najlepszym strzelcem w艣r贸d szeregowc贸w mojej kompanii. W tym samym roku zosta艂em pomocnikiem instruktora. Zaledwie w rok p贸沤niej dowodzi艂em ju偶 dru偶yn膮, a jednocze艣nie prowadzi艂em ch贸r kompanijny, chocia偶 nie jestem specjalnie muzykalny. Jednym s艂owem: by艂em we wszysktim przyk艂adny! Najlepszy w mustrze, najlepszy w marszach podczas manewr贸w, mia艂em najlepsze wyniki w strzelaniu na zawodach strzeleckich. Do tego jeszcze: dobry p艂ywak, dobry biegacz, dobry rowerzysta. Za doskona艂膮 znajomo艣膰 regulamin贸w by艂em kilkakrotnie wyr贸偶niany. A mimo to: jedynie prosty 偶o艂nierz w艣r贸d innych 偶o艂nierzy. Weso艂e godziny serdecznej kole偶e艅sko艣ci: gospoda Kaisersruh. Tak nazywana, bo gospodarz nazywa艂 si臋 Kaiser i wynajmowa艂 pokoje. G艂贸wna atrakcja: co sobota ta艅ce. Tylko my, podoficerowie, zawsze przy tym samym stoliku. "Sami swoi", a偶 do p贸艂nocy prawie - tylko my m臋偶czy沤ni, pij膮cy piwo, rozmawiaj膮cy, taksuj膮cy dziewcz臋ta. Dosadne s艂贸wka i toasty wyg艂aszam zwykle ja, tak samo regulamin naszego sto艂u, kt贸rego pierwszy paragraf g艂osi: czas wolny to czas swawolny, a przyja沤艅 trwa wiecznie, przynajmniej do p贸艂nocy, i je艣li nie chodzi akurat o dziewcz臋ta. W taki spos贸b 偶artowali艣my. A przy tym grali艣my w ko艣ci - kto z jak膮 dziewczyn膮 po p贸艂nocy! Z czego wynika艂a kolejno艣膰 pierwszych ta艅c贸w. A co szczeg贸lnie godne uwagi: kapral, plutonowy, sier偶ant, starszy sier偶ant, sier偶ant sztabowy - nikt nie chcia艂 by膰 uprzywilejowany, wszyscy czuli si臋 zwi膮zani t膮 sam膮 ciasn膮 wi臋zi膮 kole偶e艅sko艣ci. Podporucznik P~okelmann - wspania艂y oficer, wzorowy i lubiany prze艂o偶ony - wzywa mnie. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego: on jest oficerem odpowiedzialnym za szkolenie rekrut贸w, ja, jako plutonowy i dow贸dca plutonu, jestem jego praw膮 r臋k膮. Ale jest p贸沤no - ju偶 prawie druga w nocy. Melduj臋 si臋 u niego, w jego mieszkaniu, budynek kompanii, drugie pi臋tro, wej艣cie z klatki schodowej. P~okelmann 艣mieje si臋 do mnie serdecznie, acz troch臋 na si艂臋. Le偶y w 艂贸偶ku, a obok niego dziewczyna - przy 艂贸偶ku ubrania i kilka butelek. "M贸j drogi Frey - m贸wi do mnie podporucznik P~okelmann - wam chyba mo偶na zaufa膰, prawda?" Zapewniam, 偶e tak. Potem pijemy. Poczciwy P~okelmann ju偶 nie bardzo mo偶e, ale dziewczyna na medal, wida膰, 偶e poj臋tna, jest jeszcze 偶wawa jak rybka w wodzie. "Frey - m贸pwi do mnie P~okelmann - wytran偶ol t臋 ma艂膮 z koszar, ale tak, 偶eby nikt nie widzia艂." Po czym przewraca si臋 na drugi bok i zasypia. A ja spe艂niam jego 偶yczenie i w godzin臋 p贸沤niej wyprowadzam dziewczyn臋 z koszar. Nikt nas nie widzi, bo tej nocy stoi przypadkiem na warcie m贸j przyjaciel Alfons. "M贸j drogi Frey - m贸wi podporucznik P~okelmann w kilka dni p贸沤niej - na was mo偶na nie tylko polega膰, wy jeste艣cie poza tym jeszcze cz艂owiekiem rycerskim i taktownym. Ta ma艂a - wiecie ju偶, kt贸ra - bardzo was chwali艂a. I dyskrecja jest chyba u was rzecz膮 samo przez si臋 zrozumia艂膮. Obserwuj臋 was ju偶 od d艂u偶szego czasu, m贸j drogi Frey. Jako 偶o艂nierz macie pierwszorz臋dne zalety i jako cz艂owiek chyba te偶 nie mniejsze. W dodatku wygl膮da na to, 偶e macie r贸wnie偶 talenty towarzyskie. Kr贸tko m贸wi膮c: jestem zdania, 偶e macie predyspozycje na oficera. Zobaczymy, co si臋 da zrobi膰." "W roku 1935 zosta艂em promowany na podporucznika, po kilku kursach, kt贸re uko艅czy艂em z doskona艂ymi wynikami. Ju偶 w 1938 roku zaawansowa艂em do stopnia porucznika, co by艂o zwi膮zane z moj膮 funkcj膮 szefa sztabu batalionu szkolnego w Lipsku. Na pocz膮tku wojny mia艂em szcz臋艣cie bra膰 udzia艂 w kampanii polskiej jako dow贸dca kompanii i zdoby膰 przy tej okazji Krzy偶 铆elazny II i Krzy偶 铆elazny I klasy. Podczas Bo偶ego Narodzenia tego偶 roku zar臋czy艂em si臋 z pani膮 Felicitas Bendler_Trebitz. Po kampanii francuskiej, podczas kt贸rej zosta艂em odznaczony Krzy偶em Rycerskim, o偶eni艂em si臋 z wymienion膮 dam膮 i po okresie s艂u偶by na r贸偶nych stanowiskach w strefie wojennej kraju skierowano mnie w 1943 roku do Szko艂y Wojennej nr 5, gdzie pe艂ni臋 funkcj臋 dow贸dcy kursu." Szlachetna harmonia w obr臋bie kasyna. Dow贸dca: oficer najlepszej starej szko艂y, ponadto kawaler - a wi臋c wyborne zrozumienie dla urody dam i wyra沤ny zmys艂 kulturalnego 偶ycia towarzyskiego. Niezapomniane pierwsze uroczysto艣ci letnie w salach kasyna, 艂膮cznie z tarasem i ogrodem: ksi臋偶ycowa, jasna, l艣ni膮ca noc, przyjemna 艂agodna temperatura, czarowne d沤wi臋ki wytrawnego zespo艂u orkiestry wojskowej, graj膮cego za 偶ywop艂otem cisowym - Mozart, Lehar, Herms Niel. Skromne mundury wyj艣ciowe, stylowe toalety wieczorowe, pieni膮cy si臋 szampan, tryskaj膮ca fontanna i tam偶e: pan Bendler_Trebitz, w艂a艣ciciel maj膮tku ziemskiego Gross_ i Klein_Marching, porucznik rezerwy odbywaj膮cy s艂u偶b臋 wojskow膮 w naszym pu艂ku. Mi艂y cz艂owiek, zapewne - ale nic w por贸wnaniu ze sw膮 偶on膮 Felicitas, kt贸ra potrafi 艂膮czy膰 imponuj膮c膮 godno艣膰 z wdzi臋kiem i serdeczno艣ci膮. A dow贸dca, aczkolwiek fanatyczny kawaler, wo艂a z zachwytem: "Co za kobieta!" Twarda, d艂ugotrwa艂a, wielostronna s艂u偶ba, ale i 沤r贸d艂o niezmiennej rado艣ci. Ci臋偶ka praca od podstaw, ale te偶 radosne wolne chwile. I ci膮gle na nowo ten urok organizacji, to nami臋tne uskrzydlenie, ta czysta rozkosz 艣cis艂o艣ci. Jak偶e odleg艂y o ca艂e 艣wiaty jest duch kramarski, z kt贸rym niegdy艣 si臋 styka艂em; min臋艂a m艂odzie艅cza, gwa艂towna era burzy i naporu, nieomal ju偶 zapomniane s膮 drobne b艂臋dy i niezbyt powa偶ne pomy艂ki, kt贸re by艂y mo偶liwe jedynie w owej chorobliwej atmosferze republiki, od samego pocz膮tku skazanej na 艣mier膰. Teraz wszystko jest kryszta艂owo przejrzyste: dryl wychowawczy, dalekowzroczne studia, ogromne poczucie odpowiedzialno艣ci - s艂owem: 艣wiadomy duch niemiecki. A w rzadkich wolnych chwilach pojawiaj膮cy si臋 raz po raz niezapomniany obraz: Felicitas! Przyja沤艅 z Bendler_Trebitzem w czasie odbywania przez niego nast臋pnych 膰wicze艅 rezerwy. Nie jest to cz艂owiek wielki, ale dobry. Nie jest tym, co si臋 nazywa rasowy 偶o艂nierz, ale to naprawd臋 mi艂y facet. Pierwsze zaproszenie do maj膮tku Gross_ i Klein_Marching. Poka沤ny maj膮tek. Pog艂臋bienie wra偶enia, jakie wywar艂a na mnie pani Felicitas. Sekundy bez s艂贸w, z wymownymi spojrzeniami. 铆adnego wyznania, nawet najmniejszej aluzji - tylko: manifestacja skromnej, zwyk艂ej, oddanej przyja沤ni. Potem niezapomniany maj 1939 roku, zako艅czenie trzydniowych manewr贸w wiosennych, niezwykle nastrojowy wiecz贸r w艣r贸d koleg贸w oficer贸w, trwaj膮cy do p贸沤nej nocy. Nast臋pnie wy艣cigi konne. Beztroski sportowy pomys艂 m艂odszych oficer贸w - w艣r贸d nich porucznik rezerwy Bendler_Trebitz. Godzina 5 rano minut czterdzie艣ci osiem: upadek. Najpierw 艣miech. Potem cisza. Upadek zako艅czy艂 si臋 艣mierci膮. Kolega Bendler_Trebitz zamkn膮艂 oczy na wieki. "Prosz臋 zawiadomi膰 wdow臋", m贸wi dow贸dca do mnie. P贸沤niej, nied艂ugo potem, nieomal jak szcz臋艣liwe wydarzenie, nios膮ce zapomnienie i przezwyci臋偶enie przesz艂o艣ci: wojna. Walka i jeszcze raz walka, i nic poza walk膮. Za F~uhrera, nar贸d i Rzesz臋. I za Felicitas - przyznaj臋 si臋 sam przed sob膮 w najtajniejszych chwilach. Mimo to tylko kilka zwi臋z艂ych list贸w poczt膮 polow膮: Marsz od zwyci臋stwa do zwyci臋stwa... Jestem pierwszym, kt贸ry otrzyma艂 Krzy偶 铆elazny II klasy... niepowstrzymanie naprz贸d... jestem znowu pierwszym, kt贸ry otrzyma艂 Krzy偶 铆elazny I klasy... nikt nam ju偶 nie odbierze zwyci臋stwa... pozwalam sobie za艂膮czy膰 serdeczne pozdrowienia. Pierwsza wojenna Gwiazdka, 1939 roku, sp臋dzona w maj膮tku pani Bendler_Trebitz. Niezwykle uroczysta, z ko艣ci贸艂kiem wiejskim, obdarowywaniem s艂u偶by, uczt膮 w ma艂ym 艣cis艂ym gronie, indyk i burgund. Potem szampan - tylko my we dwoje. Szum jedwabiu, ogie艅 trzaskaj膮cy na kominku. Blask p艂onieni pada na moje ordery, na uroczo zarumienion膮 twarz Felicitas. Nasze r臋ce dotykaj膮 si臋 - ca艂kiem delikatnie, ale zarazem nami臋tnie. A na dworze, w 艣l膮skiej nocy zimowej: "R贸偶yczka zakwit艂a!" Nazajutrz rano uwa偶amy si臋 za zar臋czonych. Wspania艂a kampania francuska! Uchodz臋 za specjalist臋 od przycz贸艂k贸w. Tam gdzie raz stan臋艂a stopa moich 偶o艂nierzy - nie ma odwrotu, nawet w贸wczas, gdy zwala si臋 na nas atak zwierz臋cych, kolorowych wojsk pomocniczych. P艂omienny duch bojowy. Trzeba p艂aci膰 za to ca艂ymi kolumnami czo艂g贸w. Nastr贸j nieco zepsuty przez sp贸r z jednostk膮 artylerii przeciwlotniczej, kt贸ra twierdzi, 偶e zniszczy艂a moje czo艂gi. Straty 艣rednie, nie ma o czym m贸wi膰. Potem: Krzy偶 Rycerski! Szczery tryumf wok贸艂 mnie, ale r贸wnie偶 zazdro艣nicy. Niezmordowanie naprz贸d, a偶 Francja legnie powalona. 铆o艂nierze nic niewarci - z wyj膮tkiem jednostek stoj膮cych naprzeciw mnie. Potem tygodnie, kt贸re s膮 jednym 艣wi臋tem zwyci臋stwa. Pary偶! Ale ja zachowuj臋 si臋 wstrzemi臋沤liwie, bior臋 udzia艂 najwy偶ej z przyczyn poznawczych i bynajmniej nie ca艂ym sercem. Znam bowiem jeden tylko cel: Felicitas! Felicitas Bendler_Trebitz w Gross_ i Klein_Marching, osiemdziesi膮t w艂贸k ziemi i tam偶e szlachetny materia艂 hodowlany. Prosz臋 j膮 o r臋k臋, i moja pro艣ba zostaje przyj臋ta. 13 Pan kapitan stawia warunki - Pana porucznika Kraffta do mnie, prosz臋 - powiedzia艂 genera艂. Powiedzia艂 to do Sybilli Bachner. Oficjalne zaj臋cia by艂y na ten dzie艅 - wed艂ug planu - zako艅czone. Budynek komendy szko艂y zacz膮艂 si臋 opr贸偶nia膰. Sybilla po艂膮czy艂a si臋 z kancelari膮 6 oddzia艂u i zakomunikowa艂a dy偶urnemu pisarzowi: - Pan porucznik Krafft proszony jest o stawienie si臋 u pana genera艂a. Pisarz powiadomi艂 szefa kancelarii, a ten dy偶urnego podchor膮偶ego. 铆yczenie genera艂a zmieni艂o si臋 tymczasem w rozkaz. Rozkaz ten brzmia艂: "Porucznik Krafft zamelduje si臋 u genera艂a". Dy偶urny podchor膮偶y odszuka艂 Kraffta. I obwie艣ci艂: - Pan porucznik do pana genera艂a. Natychmiast! Nie brzmia艂o to szczeg贸lnie obiecuj膮co. Ale ze strony genera艂a i tak nie nale偶a艂o oczekiwa膰 pomy艣lnych wiadomo艣ci. Krafft skin膮艂 g艂ow膮, jakby to by艂a dla niego rzecz najnaturalniejsza w 艣wiecie konferowa膰 o tak niezwyk艂ej porze z prze艂o偶onymi. - Czy艣cie powiedzieli: natychmiast? - spyta艂. - Tak jest - potwierdzi艂 dy偶urny podchor膮偶y. - Natychmiast. Sprawa jest pilna i wa偶na, tak powiedzia艂 szef kancelarii. - Ale zd膮偶臋 chyba jeszcze wdzia膰 portki? Krafft postanowi艂 sobie, 偶e go ju偶 nic nie zaskoczy i nikt nie wytr膮ci z r贸wnowagi. By艂 przekonany, 偶e nie ma ju偶 nic do stracenia - a nie widzia艂 w tej chwili w pobli偶u nic, co by mia艂 do zyskania. - W porz膮dku - rzek艂 porucznik. - Przyjd臋 zaraz, za jaki艣 kwadrans. Podchor膮偶y uwa偶a艂, 偶e to lekka zgrywa. Wiedzia艂, 偶e genera艂owi nie ka偶e si臋 czeka膰 nawet o sekund臋 d艂u偶ej, ni偶 jest to konieczne. Ale to go ju偶 nic nie obchodzi艂o - on swoje zrobi艂. Krafft ubiera艂 si臋 z ca艂ym spokojem - mundur s艂u偶bowy. Potem zadzwoni艂 do Elfriedy. - Sp贸沤ni臋 si臋 prawdopodobnie - powiedzia艂. "Co艣 specjalnego, Karl?" - To, co zwykle, przypuszczalnie. Opeer albo wylanie. Musz臋 si臋 zameldowa膰 u genera艂a. "Czy mo偶e Kater macza艂 w tym palce?" - Nie s膮dz臋 - odpowiedzia艂 Krafft pogodnie. - Tu chodzi chyba nie tyle o karczemn膮 intryg臋, ile o 艣ci艣le s艂u偶bow膮 interwencj臋. Najwa偶niejsze, 偶eby艣 ty na mnie czeka艂a. "Z niecierpliwo艣ci膮", zapewni艂a go Elfrieda. * * * - Mam si臋 zameldowa膰 u pana genera艂a, panno Bachner. Sybilla tym razem mia艂a dla porucznika przyjazny u艣miech. Jaki艣 post臋p to by艂, ale do poufa艂ego u艣miechu droga by艂a prawdopodobnie jeszcze daleka. Krafft stan膮艂 przy drzwiach i czeka艂. Sybilla przygl膮da艂a mu si臋 uwa偶nie, m贸wi膮c: - Nie s膮dz臋, panie poruczniku, 偶e chodzi o zameldowanie si臋. Pan genera艂 wyrazi艂 tylko 偶yczenie pom贸wienia z panem. Mo偶e pan wi臋c pas, r臋kawiczki i czapk臋 zostawi膰 tu u mnie w przedpokoju. - Czy pani si臋 aby nie myli, panno Bachner? Sybilla potrz膮sn臋艂a przecz膮co g艂ow膮. Potem spojrza艂a na zegarek. - Jeszcze ze trzy minuty cierpliwo艣ci. Genera艂 ko艅czy w艂a艣nie jaki艣 dokument. - A sk膮d pani wie, kiedy on b臋dzie z tym got贸w? - Genera艂 zawsze okre艣la z g贸ry czas i podaje go adiutantowi albo mnie. Oczywi艣cie w wypadkach, kiedy powinni艣my o tym wiedzie膰. Krafft zdj膮艂 sw贸j zb臋dny rynsztunek wojenny i zapyta艂: - Czy ta praca sprawia pani w艂a艣ciwie przyjemno艣膰? Sybilla rzuci艂a mu zdziwione spojrzenie. - Przyjemno艣膰? - odpowiedzia艂a przeci膮gle i ze zdumieniem. - Co pan chcia艂 przez to powiedzie膰? - Nic a nic - pospieszy艂 j膮 zapewni膰 Krafft. - To by艂o niepotrzebne pytanie. - I mnie si臋 tak wydaje - rzek艂a Sybilla i spojrza艂a na艅 nieufnie. Po czym spyta艂a: - Czy pan w艂a艣ciwie wie, po co zosta艂 pan wezwany? - Niezupe艂nie - odpar艂 porucznik. - Pewnie pope艂ni艂em jakie艣 g艂upstwo, u mnie tego jest do wyboru i do koloru. - U innych te偶, tylko 偶e oni nie zawsze o tym wiedz膮. - Zazdroszcz臋 im. - Dzi艣 rano - rzek艂a Sybilla Bachner - byli u genera艂a panowie Frey i Ratshelm. - Dzi臋ki za informacj臋 - rzek艂 Krafft. - W jaki spos贸b m贸g艂bym si臋 pani zrewan偶owa膰? - Ca艂kiem po prostu: zapominaj膮c, co panu w tej chwili powiedzia艂am. - Ju偶 zapomnia艂em, panno Bachner. Nic wi臋cej nie mog臋 dla pani zrobi膰? - Nie. Dni jej przebiega艂y, jakby by艂y wysztancowane przez maszyn臋. Dzie艅 w dzie艅 to samo: #/6#30 wstawanie. #/7#30 艣niadanie. S艂u偶ba od #/8#00 do #/18#00. O #/18#30 kolacja. Potem zwykle nadgodziny albo to, co tu nazywano wolnym czasem: cerowanie bielizny, pranie po艅czoch, niekiedy list do rodzic贸w, od czasu do czasu jaka艣 wizyta albo koncert radiowy, albo te偶 p贸j艣cie do kina w miasteczku - przewa偶nie samotnie, niekiedy z 偶on膮 adiutanta. - Gdyby pani kiedy艣 czego艣 potrzebowa艂a - powiedzia艂 Krafft - mo偶e pani na mnie liczy膰. - Dzi臋kuj臋, ale nikt mi nie jest potrzebny. - E tam, pani te偶 przecie偶 jest cz艂owiekiem. - Prosz臋, panie poruczniku Krafft, pan genera艂 czeka. * * * - Do jakich wynik贸w - spyta艂 genera艂 - doszed艂 pan przy badaniu akt s膮du wojennego w sprawie wypadku podporucznika Barkowa, panie poruczniku Krafft? To pytanie zaskoczy艂o Kraffta. Na to nie by艂 przygotowany. Potrzebowa艂 trzech sekund, 偶eby si臋 przestawi膰. Mia艂 ju偶 na j臋zyku argumenty na temat "Formy towarzyskie", a zw艂aszcza na temat "Przedsi臋wzi臋cie biust_monokl", ale szybko od艂o偶y艂 je w my艣lach na bok. Nie zauwa偶y艂 przy tym, 偶e genera艂 zrobi艂 co艣 zupe艂nie nadzwyczajnego: nie siedzia艂 w swej zwyk艂ej sztywnej, wyprostowanej postawie, obr贸ci艂 troch臋 swoje krzes艂o i za艂o偶y艂 nog臋 na nog臋. - Grupa szkolna Heinrich - referowa艂 porucznik - w decyduj膮cych momentach podzielona by艂a na dwie dru偶yny. Dru偶yna liczniejsza, w sk艂adzie trzydziestu dw贸ch ludzi, znajdowa艂a si臋 ju偶 w ukryciu. Pozosta艂a 贸semka pomaga艂a podporucznikowi w ostatnich przygotowaniach do wybuchu. Normalna procedura. Mia艂o si臋 bowiem odby膰 kilka wybuch贸w. Przy pierwszych przygotowaniach, jak przygotowanie 艂adunku, odmierzanie lontu, wprowadzanie sp艂onki pobudzaj膮cej, obecna by艂a ca艂a grupa. Przy ostatnich przygotowaniach, jak umieszczenie 艂adunku na miejscu wybuchu, po艂膮czenie sp艂onki z lontem i ods艂oni臋cie gniazda w 艂adunku dla umieszczenia w nim sp艂onki, obecna by艂a ze wzgl臋du na ostro偶no艣膰 podczas ka偶dej z tych czynno艣ci tylko jedna dru偶yna. - Do tej chwili nie ma w tym wszystkim nic niezwyk艂ego. - Do tej chwili nie, panie generale. Ale potem, kiedy wszystkie przygotowania do wybuchu by艂y ju偶 zako艅czone, sta艂a si臋 rzecz nast臋puj膮ca: W dru偶ynie liczniejszej, znajduj膮cej si臋 ju偶 w ukryciu, jeden z podchor膮偶ych zwichn膮艂 sobie nog臋. Podporucznik Barkow uda艂 si臋 tam natychmiast i stwierdzi艂, 偶e nic z艂ego si臋 nie sta艂o. Po czym od razu wr贸ci艂 na miejsce wybuchu. Przy艂o偶y艂 jak zwykle g艂贸wk臋 zapa艂ki do 艣cie偶ki prochowej i potar艂 pude艂kiem zapa艂k臋. Podporucznik Barkow, znaj膮c czas palenia si臋 lontu, podni贸s艂 si臋 powoli. I zacz膮艂, wci膮偶 jeszcze bardzo powoli, oddala膰 si臋. Nagle nast膮pi艂 wybuch. Genera艂 opar艂 si臋 o krzes艂o. Przymkn膮艂 oczy. R贸wnie偶 i Krafftowi zdawa艂o si臋, 偶e widzi to samo, co genera艂: o艣miu podchor膮偶ych spiesz膮cych w ukrycie na tle bladoniebieskiego nieba, lataj膮ce po艂y p艂aszczy, wymachuj膮ce r臋ce, tupi膮ce nogi - i twarze szare i zamar艂e w bladym 艣wietle. Podporucznik wyprostowany, w膮skie ostre kontury, opanowane, dok艂adnie odmierzone ruchy, cie艅 u艣miechu z powodu tempa kryj膮cych si臋. A potem huk eksplozji, wybuchaj膮cy nagle jaskrawy d艂ugi p艂omie艅, i ten p艂omie艅 uderza w podporucznika z niszcz膮c膮 si艂膮, rozdziera go i powala na twarz. Potem wszystko spowija chmura dymu i b艂ota. A potem cisza. - Kto by艂 w tej 贸semce? - Podchor膮偶owie Kramer, Weber, Andreas, B~ohmke, Berger, Hochbauer, M~osler i Rednitz, panie generale. - A ten, kt贸ry zwichn膮艂 sobie nog臋? - Podchor膮偶y Amfortas, panie generale. Zwichni臋cie, jak si臋 p贸沤niej okaza艂o, by艂o tylko pot艂uczeniem. - Czy istnieje diagnoza lekarska? - Nie, panie generale. Podchor膮偶y Amfortas nie zameldowa艂 si臋 w izbie chorych. Podobno pot艂uczenie by艂o bolesne, ale tylko chwilowe. W ka偶dym razie podchor膮偶y Amfortas, jak sam twierdzi, nie uwa偶a艂 za konieczne p贸j艣膰 z tym do lekarza. Teraz oczywi艣cie jest za p贸沤no na orzeczenie. Istniej膮 co prawda 艣wiadkowie, kt贸rzy twierdz膮, 偶e widzieli siniak. - Czy to ju偶 wszystko, czego si臋 pan dowiedzia艂, panie poruczniku Krafft? - To w tej chwili wszystko, panie generale. W ka偶dym razie wszystko, co by艂o godne uwagi na czterdziestu stronicach akt. - A co pan poza tym przedsi臋wzi膮艂? - Nic, panie generale, w ka偶dym razie nic bezpo艣rednio. Oczy genera艂a nabra艂y lodowatoszarego blasku. - A co pan zamierza robi膰 dalej, panie poruczniku Krafft? - Staram si臋 pozna膰 podchor膮偶ych mojej grupy, panie generale. Zdaje mi si臋, 偶e to jest najlepszy punkt wyj艣ciowy do w艂a艣ciwych dochodze艅. Na to trzeba oczywi艣cie troch臋 czasu... - A tego w艂a艣nie pan nie ma! - wtr膮ci艂 genera艂. Porucznik Krafft milcza艂. Genera艂 znowu przyj膮艂 sw膮 zwyk艂膮 postaw臋. Nogi opar艂 o pod艂og臋 i wyprostowa艂 si臋. - Nie ma pan zbyt wiele czasu, panie poruczniku Krafft, zw艂aszcza je艣li b臋dzie pan post臋powa艂 tak jak dot膮d. Pa艅ski dow贸dca oddzia艂u i dow贸dca kursu bynajmniej nie s膮 zachwyceni tym, co pan wyczynia. Porucznik Krafft wola艂 zachowa膰 milczenie. Przez chwil臋 mia艂 ochot臋 odpowiedzie膰, 偶e on si臋 te偶 swoimi prze艂o偶onymi nie zachwyca. Ale to nie mia艂oby wiele sensu. Genera艂 rzek艂: - W najbli偶szych dniach, mo偶e nawet ju偶 jutro, oczekuj臋 go艣cia, kt贸rym pan si臋 zaopiekuje, panie poruczniku. Chodzi o pani膮 Barkow, matk臋 zmar艂ego podporucznika. Powierzam panu to zadanie z dw贸ch przyczyn. Po pierwsze: jest pan nast臋pc膮 podporucznika Barkowa, mo偶e pan wi臋c najlepiej poinformowa膰 jego matk臋, jak jej syn tu 偶y艂 i co robi艂. Po drugie: pa艅ska osoba, moim zdaniem, najlepiej nadaje si臋 do tej misji. - Ile wolno mi powiedzie膰 pani Barkow, panie generale? - Tyle, ile oficjalnie wiadomo. Krafft czu艂, 偶e rozmowa jest sko艅czona. Wsta艂. Genera艂 skin膮艂 mu lekko g艂ow膮. Porucznik poszed艂 w kierunku drzwi, aby tu celebrowa膰 ceremonia艂 po偶egnania. Wtem genera艂 podni贸s艂 r臋k臋: - Krafft - powiedzia艂, i ten nieomal poufa艂y spos贸b m贸wienia nie przyszed艂 mu widocznie 艂atwo - mam nadziej臋, 偶e mog臋 na panu polega膰. To jednak nie znaczy, 偶e jestem w ka偶dej chwili got贸w os艂ania膰 pana, je艣li pan sobie pozwala na nie przemy艣lane wybryki. Tylko w jednej, 艣ci艣le okre艣lonej sprawie - wie pan, co mam na my艣li - mo偶e pan liczy膰 na wszelkie poparcie z mojej strony. Chc臋, 偶eby winni 艣mierci podporucznika Barkowa zostali ukarani. Do tego jest mi pan potrzebny. I dlatego oczekuj臋 od pana, 偶e nie b臋dzie pan lekkomy艣lnie ryzykowa艂. Prosz臋 mi nie sprawi膰 zawodu, Krafft. Porucznik zasalutowa艂 w milczeniu. - Panie poruczniku Krafft - powiedzia艂 genera艂 na zako艅czenie - prosz臋 nie zapomina膰: pa艅skie zadanie jest jasne i czas nagli. Dla pana nie ma ju偶 wygodnego wyj艣cia z tej sytuacji. * * * - Czy ma pani gdzie艣 pod r臋k膮 koniak, panno Bachner? - zapyta艂 Krafft. Sybilla przyjrza艂a mu si臋 uwa偶nie. - Albo co艣 innego do picia, mo偶e by膰 nawet alkohol metylowy! By艂 przekonany, 偶e us艂yszy w odpowiedzi stanowcze "nie". Zamiast tego ona powiedzia艂a: - Je艣li tylko o to chodzi, mog臋 panu pom贸c. Zdaje si臋, 偶e w tym wypadku nie pope艂ni臋 grzechu. - I bez 偶adnych ceregieli wyj臋艂a z biurka adiutanta butelk臋 i kieliszek. - Powiedz mi pani, moja droga - spyta艂 Krafft nieco zm臋czony, opieraj膮c si臋 o szaf臋 biurow膮 - jak w艂a艣ciwie genera艂 reaguje, kiedy kto艣 nie wykonuje jego 偶ycze艅 czy polece艅? - Nie wiem, panie poruczniku - odpar艂a Sybilla. - To si臋 tu jeszcze nie zdarzy艂o. - Poda艂a mu szczerze nalany kieliszek i spojrza艂a na艅 uwa偶nie i przyja沤nie. Porucznik wychyli艂 kieliszek duszkiem. Przenikn臋艂o go b艂ogie ciep艂o. Mimo to nie poczu艂 ulgi. - Za co mnie tu w艂a艣ciwie maj膮? - spyta艂 Krafft gniewnie. - Co ja jestem cudotw贸rc膮 z zawi膮zanynmi oczami i pistoletem maszynowym? Albo 艣wi臋ty Miko艂aj wieszaj膮cy granaty r臋czne na choink臋? Za co pani mnie ma, panno Bachner? - Za cz艂owieka na tyle m膮drego, by potrafi艂 zrozumie膰, 偶e genera艂 nigdy nie stawia 偶膮da艅, za kt贸re nie m贸g艂by wzi膮膰 odpowiedzialno艣ci. Teraz Sybilla Bachner lekko si臋 u艣miechn臋艂a. Ona tak samo panuje nad swoimi uczuciami, jak jej genera艂, pomy艣la艂 Krafft. Widocznie on rzutuje na otoczenie. Ale przecie偶 u艣miecha艂a si臋. Widzia艂a w tym pokoju na pewno wszystkie mo偶liwe reakcje oficer贸w deformuj膮cych si臋 pod naciskiem genera艂a: Dumni, g艂upi, ufni, wazeliniarze, pewni siebie, zarozumialcy, oboj臋tni i intryganci - a wszyscy m贸wi膮cy "tak jest". A ta Sybilla na to wszystko si臋 u艣miecha艂a. - Mo偶e pani powinna si臋 troch臋 wi臋cej udziela膰 swemu genera艂owi, panno Bachner, mam na my艣li: od strony ludzkiej. - Krafft powiedzia艂 to bez zastanowienia. Czu艂 si臋 sprowokowany, a w ka偶dym razie potrzebowa艂 teraz kogo艣, na kogo m贸g艂by zwali膰 cz臋艣膰 swego gniewu i niezadowolenia. - Powinna pani stara膰 si臋 rozweseli膰 go troch臋: Zdaje mi si臋, 偶e jest mu to bardzo potrzebne. - To jest pod艂o艣膰 - powiedzia艂a Sybilla. - Nie przesadzajmy - obruszy艂 si臋 Krafft - ju偶 raz pani powiedzia艂em: niech pani tu nie gra roli 偶elaznej dziewicy. W ko艅cu nie sk艂ada si臋 pani z cz臋艣ci maszyny do pisania. Jest pani przecie偶 kobiet膮. Dlaczego si臋 pani odpowiednio do tego nie zachowuje? To by艂oby prawdziwe b艂ogos艂awie艅stwo dla nas wszystkich, i dla genera艂a te偶. - Mo偶e mu to pan przy okazji sam powie - zaproponowa艂a Sybilla, opanowuj膮c si臋 z trudem. Wydawa艂a si臋 nieco bledsza, r臋ce zacisn臋艂a w pi臋艣ci. Aczkolwiek Krafft mia艂 wra偶enie, 偶e zrobi艂 sobie nowego wroga, jej otrze沤wiaj膮ce s艂owa przywr贸ci艂y mu r贸wnowag臋. - Ma pani zupe艂n膮 racj臋, panno Bachner - powiedzia艂 - ja tak偶e jestem 艣mierdz膮cy tch贸rz. Tu gadam jak chojrak, a powinienem by艂 nim by膰 poza tymi drzwiami. - To ju偶 w ka偶dym razie post臋p - rzek艂a Sybilla. - Za du偶o ode mnie wymagaj膮 - powiedzia艂 Krafft. - Ja przecie偶 te偶 jestem tylko takie sobie biedaczysko. A co gorsza: wiem o tym. Gdyby pani wiedzia艂a, jak ja zazdroszcz臋 tym wszystkim, kt贸rzy s膮 tak wspaniale pewni siebie i przekonani, 偶e mog膮 sobie spa膰 spokojnie i z czystym sumieniem, za艣 oczy Pana Boga - albo genera艂a - spoczywaj膮 na nich z zadowoleniem. Ale w czasach takich jak obecne trzeba by膰 dzieckiem, 偶eby na ten wielki chlew patrze膰 z niewinnym u艣miechem. - Dam panu jeszcze jeden koniak - powiedzia艂a Sybilla. U艣miech wr贸ci艂 na jej usta, i to bez cienia kpiny - zdradza艂 co艣 na kszta艂t sympatii. - Pani wcale nie jest taka z艂a - stwierdzi艂 Krafft - ale mo偶e pani o tym nie wie. - No to b臋d臋 wiedzia艂a od dzi艣 - odpowiedzia艂a weso艂o. - Dobrze, tylko niech pani o tym natychmiast nie zapomni. - Prosz臋 wst膮pi膰 od czasu do czasu, to si臋 pan przekona. * * * Korytarz na parterze budynku komendy szko艂y by艂 cichy i opustosza艂y - jak hala fabryczna noc膮. 铆ar贸wka pomalowana na niebiesko dawa艂a md艂e 艣wiat艂o. Tylko z trudem odblask jej dope艂za艂 do pustych 艣cian i ciemnych drzwi. Biura administracji szko艂y, do kt贸rych wchodzi艂o si臋 z tego korytarza, by艂y o tej porze puste. Tylko z biblioteki przenika艂 przez dziurk臋 od klucza w膮ski promyk 艣wiat艂a. Elfrieda Rademacher czeka艂a tam na Kraffta. - Przepraszam ci臋 - powiedzia艂 - ale nie mog艂em przyj艣膰 wcze艣niej. - Przyszed艂e艣 - rzek艂a - to najwa偶niejsze. Elfrieda nie skar偶y艂a si臋; nigdy nie pyta艂a o nic; nie mia艂a humor贸w, ekstrawaganckich pomys艂贸w, atak贸w histerii, okres贸w melancholii. By艂a wygran膮 na loterii. - Ju偶 do艣膰 p贸沤no - powiedzia艂. Krafft przygl膮da艂 si臋 sali bibliotecznej dok艂adnie, jak badacz. Skontrolowa艂 zaciemnienie na oknach, zamkn膮艂 drzwi i zakry艂 dziurk臋 od klucza czapk膮. Potem zdj膮艂 kurtk臋 i udrapowa艂 j膮 wok贸艂 lampy sto艂owej. Wreszcie zebra艂 wszystkie poduszki z krzese艂, do tego par臋 mat z pod艂ogi, podk艂adki filcowe spod maszyn do pisania i zrobi艂 z tego pos艂anie. Na tym rozpostar艂 koc przyniesiony przez Elfried臋. - Kiedy si臋 tak na ciebie patrzy - powiedzia艂a - mo偶na by s膮dzi膰, 偶e robisz to codziennie. - Nie s膮d沤 tak - rzek艂 st艂umionym g艂osem - pom贸偶 mi lepiej wyprostowa膰 koc. Ukl臋k艂a obok niego. - Czy musimy m贸wi膰 szeptem? - spyta艂a. - Mo偶esz nawet krzycze膰 - rzek艂 - je艣li ci zale偶y na widzach. Elfrieda zrozumia艂a, 偶e w tych warunkach nie mo偶na si臋 nie ukrywa膰. Westchn臋艂a. - Teraz przynajmniej wiem - powiedzia艂a - na czym polegaj膮 zalety ma艂偶e艅stwa. Zdaniem Kraffta, uwagi takie by艂y nieco ryzykowne. Ilekro膰 by艂a mowa o ma艂偶e艅stwie, czu艂 si臋 nieswojo. Chc膮c odwie艣膰 j膮 od tego tematu, powiedzia艂: - M膮dry mia艂a艣 pomys艂, z tym wykorzystaniem biblioteki do cel贸w pozabibliotecznych. - Och - powiedzia艂a - na ten pomys艂 wpadli ju偶 inni przede mn膮. Kierownik biblioteki wynajmuje j膮 na kilka zmian za papierosy. - Cicho - powiedzia艂 nagle i chwyci艂 j膮 za r臋k臋. Ws艂uchiwali si臋 w noc. 铆adnego szmeru. S艂ycha膰 by艂o tylko ich oddech. - Jeste艣 dzi艣 niezwykle ostro偶ny, Karl - powiedzia艂a Elfrieda. - Nie chcia艂bym ci臋 straci膰, Elfriedo, to dlatego. - Ty mnie nigdy nie stracisz, chyba 偶e zechcesz. A biblioteka nie jest w ko艅cu jedynym miejscem, gdzie mo偶emy si臋 spotyka膰. Moja znajoma, kt贸ra pracuje w warsztacie krawieckim, jest m臋偶atk膮 i ma na dole w mie艣cie pokoik, razem z m臋偶em naturalnie. Ale on pracuje na kolei i jest cz臋sto w rozjazdach. A ta znajoma lubi chodzi膰 do kina. Je艣li kupimy jej bilety i zorganizujemy jej jeszcze co艣 do palenia czy do picia, to nam od czasu do czasu na par臋 godzin sw贸j pok贸j odst膮pi. - Niez艂y pomys艂 - przyzna艂 Krafft. - Bo tutaj w koszarach to zbyt niewygodne i niepewne. Moja pozycja ju偶 i tak jest mocno zachwiana. A gdyby mnie z艂apano w tak zwanej niedwuznacznej sytuacji, no to r臋ka noga m贸zg na 艣cianie. - Chod沤 - powiedzia艂a Elfrieda z u艣miechem - we沤 mnie, zanim oni nas wezm膮. Po艂o偶y艂a si臋 i przyci膮gn臋艂a go do siebie. Krafft wdycha艂 zapach jej sk贸ry, a jego r臋ce 艣lizga艂y si臋 po jej ciele. Chocia偶 zna艂 j膮 na wylot, wydawa艂a mu si臋 za ka偶dym razem inna. W tej chwili kto艣 zapuka艂 do drzwi. Kochankowie zerwali si臋 przera偶eni. Dopiero po kilku sekundach wr贸cili do twardej rzeczywisto艣ci. Krafft dawa艂 Elfriedzie znaki, 偶eby si臋 nie rusza艂a. On sam za艣 podni贸s艂 si臋 ostro偶nie i zawo艂a艂: - Kto tam? Prosz臋 nie przeszkadza膰! Mam robot臋. - Ale偶, ale偶! - odpowiedzia艂 weso艂y g艂os. - I to pan nazywa robot膮? G艂os ten wydawa艂 si臋 Krafftowi znajomy. Spojrza艂 na Elfried臋. Skin臋艂a mu g艂ow膮 i zacz臋艂a si臋 u艣miecha膰, jakby jej ci臋偶ar z serca spad艂. Wsta艂a, otuliwszy si臋 byle jak, ale nie przejmowa艂a si臋 tym zbytnio. Potem powiedzia艂a, nie 艣ciszaj膮c nawet g艂osu: - Kapitan Kater, a kt贸偶 by inny! - Otw贸rz pan, Krafft - powiedzia艂 Kater nieomal dobrodusznie. - Chc臋 tylko troch臋 z panem porozmawia膰. - Bardzo 偶a艂uj臋 - powiedzia艂 porucznik Krafft przez zamkni臋te drzwi. - Musz臋 pana prosi膰, panie kapitanie, 偶eby mia艂 pan wzgl膮d na to, 偶e nie jestem sam. - Ale偶 cz艂owieku, ja przecie偶 wiem! Znam nawet nazwisko pani. Prosz臋 pozdrowi膰 ode mnie pann臋 Rademacher, mn膮 nie musi si臋 kr臋powa膰. - Chwileczk臋, prosz臋 - rzek艂 Krafft. Pom贸g艂 Elfriedzie w艂o偶y膰 sukienk臋, potem poszuka艂 swoich but贸w. Elfrieda nie by艂a ani troch臋 zak艂opotana. Mog艂o si臋 wr臋cz zdawa膰, 偶e ta sytuacja j膮 bawi. Sk艂adaj膮c koc, powiedzia艂a weso艂o: - Co on nam mo偶e zrobi膰? * * * - Naprawd臋 nie chcia艂em przeszkadza膰! - zapewnia艂 kapitan Kater. Wszed艂 do pokoju, doprowadzonego ju偶 do jakiego takiego porz膮dku, weso艂y, ciekawski i z nadzwyczaj uprzejmym u艣miechem. Pod lew膮 pach膮 mia艂 czworograniast膮 litrow膮 butelk臋, najwyra沤niej cointreaux. Zrobi艂 perskie oko - do Elfriedy po ojcowsku, poufale, do Kraffta ze zrozumieniem, jak to mi臋dzy nami m臋偶czyznami. - Bardzo 偶a艂uj臋, je艣li przyszed艂em za wcze艣nie - powiedzia艂 Kater mru偶膮c oczy - ale nie chcia艂em si臋 w 偶adnym razie sp贸沤nio膰. - Sk膮d pan wiedzia艂, 偶e my tu jeste艣my? - Ale偶 prosz臋 pana, m贸j drogi, nie nale偶臋 w ko艅cu do najg艂upszych, ma si臋 swoich ludzi. Mo偶e jednak usi膮dziemy? Kater energicznie zapali艂 艣wiat艂o, przysun膮艂 trzy krzes艂a do biurka i postawi艂 na nim butelk臋 cointreaux. Zrobi艂 zapraszaj膮cy gest r臋k膮. Elfrieda usiad艂a. Krafft uwa偶a艂, 偶e ta prawie pe艂na butelka czyni艂a obecno艣膰 kapitana Katera nieco zno艣niejsz膮. Dlatego usiad艂 r贸wnie偶. - W gruncie rzeczy jestem pana przyjacielem - powiedzia艂 Kater i wyci膮gn膮艂 z kieszeni spodni trzy kieliszki. - Mam na uwadze wy艂膮cznie pa艅skie dobro. - Je艣li tak, to nie powinien nam pan przeszkadza膰. Kapitan Kater za艣mia艂 si臋 mecz膮co jak koza, ju偶 cho膰by dlatego, 偶eby pokaza膰, 偶e zrozumia艂 dowcip i 偶e dowcip ten mu si臋 podoba. Nape艂ni艂 kieliszki a偶 po brzegi i ka偶demu z nich przysun膮艂 jeden. - Nie s膮dzi pan chyba - ci膮gn膮艂 Kater - 偶e ja m贸g艂bym kiedy艣 tak膮 sytuacj臋 wykorzysta膰... chyba 偶e si臋 mnie do tego zmusza. Ale na og贸艂 jestem d偶entelmenem, 偶e tak powiem, starej szko艂y. Potrafi臋 milcze膰. I z ca艂ego serca u偶yczam panu wszystkich mo偶liwych przyjemno艣ci. - Na jakich warunkach, panie kapitanie? Kater nie odpowiedzia艂 od razu. My艣lami by艂 gdzie indziej. Wytrzeszcza艂 oczy na Elfried臋, kt贸ra wcale si臋 nie kr臋puj膮c poprawia艂a po艅czochy. Mia艂a krzywy szew, bo przedtem tak si臋 艣pieszy艂a. Wyci膮gn臋艂a nogi, najpierw praw膮, potem lew膮, podnios艂a je troch臋, tak 偶e wida膰 by艂o brze偶ek ud. Jej r臋ce prze艣lizn臋艂y si臋 wzd艂u偶 n贸g lekko, prawie czule. I w trakcie tego zaj臋cia podnios艂a oczy na Katera, kt贸ry po艣piesznie chwyci艂 za kieliszek. - Za nasze zdrowie! - zawo艂a艂, wypi艂 i zach艂ysn膮艂 si臋. Krafft u艣miechn膮艂 si臋 do Elfriedy i r贸wnie偶 wypi艂. Zorientowa艂 si臋 od razu, jaki by艂 cel tej manifestacji ze strony Elfriedy - m艣ci艂a si臋 na sw贸j spos贸b za to, 偶e im przerwa艂. Wreszcie kr贸tkim ruchem 艣ci膮gn臋艂a sp贸dniczk臋 na kolana i si臋gn臋艂a r贸wnie偶 po kieliszek. Kiedy wypili, kapitan Kater, jeszcze troch臋 kaszl膮c, powiedzia艂: - Gdzie偶by mi na my艣l przysz艂o stawia膰 w og贸le jakie艣 warunki? Ani mi si臋 艣ni. Z艂apa艂em was oboje, 偶e tak powiem, in flagranti, ale dlaczego mia艂bym to wykorzystywa膰 przeciwko panu, dop贸ki jeste艣my przyjaci贸艂mi? Wiem, drogi Krafft, 偶e m贸g艂bym panu robi膰 trudno艣ci, i to nieraz, istnieje bowiem wiele ludzi, kt贸rzy nie s膮 wobec pana naj偶yczliwiej usposobieni. Oni by z rozkosz膮 zrobili u偶ytek z tego, co tu zobaczy艂em i na co mam nawet 艣wiadk贸w - na przyk艂ad podoficer odpowiedzialny za te pokoje, kt贸rego przekupi艂 pan papierosami. Ale nie m贸wmy o tym. - No to jazda - powiedzia艂 Krafft w艣ciek艂y, bo zrozumia艂, 偶e da艂 si臋 z艂apa膰 w pu艂apk臋 - czego pan ode mnie 偶膮da? - Nic, m贸j drogi, absolutnie nic. Przynajmniej w tej chwili. Ale dam panu zna膰 w por臋, kiedy pan r贸wnie偶 i mnie b臋dzie m贸g艂 wy艣wiadczy膰 jak膮艣 drobn膮 przys艂ug臋. I pani oczywi艣cie te偶, szanowna panno Rademacher. Tak. O co to jeszcze chcia艂em zapyta膰, m贸j drogi... Aha, pan pono膰 ma si臋 opiekowa膰 pani膮 Barkow, kt贸ra jutro przyje偶d偶a? - Pono膰 tak, panie kapitanie. - To mnie interesuje, mnie i jednego z moich przyjaci贸艂. Z przyczyn czysto prawniczych, 偶e tak powiem, i z przyczyn pa艅stwowotw贸rczych. Ale to jest panu zapewne oboj臋tne. Dotychczas w ka偶dym razie zdo艂ano ustali膰, 偶e genera艂 zam贸wi艂 poprzez swoich podw艂adnych pok贸j dla pani Barkow, najlepszy pok贸j w najlepszym hotelu. Czego ta pani w艂a艣ciwie tu chce? - Chce odwiedzi膰 gr贸b swego syna, zobaczy膰, jak tu 偶y艂, gdzie pracowa艂... a co innego mog艂aby chcie膰? - B膮d沤 co b膮d沤 nieco za du偶o ceregieli jak na rodzin臋 zmar艂ego 偶o艂nierza, nie uwa偶a pan? Do czego by艣my doszli, gdyby po ka偶dym pogrzebie nast臋powa艂a wizytacja szko艂y pod opiek膮 oficera, po艂膮czona z kolacj膮 z udzia艂em komendanta szko艂y. Chyba 偶e chodzi tu o kontakty szczeg贸lne, poniek膮d prywatne. - Sk膮d panu to na my艣l przysz艂o? - Czy s膮dzi pan, 偶e nie zwr贸ci艂em na to uwagi, 偶e genera艂 przejawia niezwyk艂e zainteresowanie dla sprawy Barkowa? Dlaczego? Tylko z racji swej funkcji komendanta? A mo偶e dlatego, 偶e podporucznik Barkow by艂 mu szczeg贸lnie bliski? Chc臋 powiedzie膰: czysto po ludzku. 铆e tak powiem: Intymnie. Pan rozumie? - I o to pan pos膮dza genera艂a? - Pos膮dzam wszystkich o wszystko - rzek艂 Kater i znowu nape艂ni艂 kieliszki. - Widzi pan, drogi Krafft, genera艂 zawsze 偶y艂 jak mnich. Powiadaj膮, 偶e nawet na pi臋kn膮 Sybill臋 Bachner nie zwr贸ci艂 uwagi. Ale kiedy tylko pojawi艂 si臋 tu ten podporucznik Barkow, od razu zacz膮艂 si臋 wdawa膰 w rozmowy z nim, co wi臋cej, przyjmowa艂 go w swoich prywatnych pokojach, kt贸rych progu poza tym nikt nie przest臋puje. A poniewa偶 rozmawiamy tu tak zupe艂nie otwarcie i jeste艣my sami, m贸j drogi, zdradz臋 panu jeszcze co艣: Genera艂 sam za偶膮da艂 podporucznika Barkowa dla swojej szko艂y wojennej. Co pan na to? - Ta ca艂a sprawa jest mi najzupe艂niej oboj臋tna! To wszystko, co mam do powiedzenia, panie kapitanie. - Przy mnie, m贸j drogi, mo偶e pan my艣le膰 i m贸wi膰, co pan chce, i robi膰, na co pan ma ochot臋. Sam czy z pann膮 Rademacher. Je艣li pan wyniucha, co tam by艂o mi臋dzy genera艂em a Barkowem, to dzi艣 wieczorem nic nie widzia艂em ani nie s艂ysza艂em. Czy pan mnie zrozumia艂? - M贸wi pan bardzo wyra沤nie, trudno pana nie zrozumie膰. - No to si臋 dogadali艣my. Mog臋 jeszcze tylko powiedzie膰: na dobr膮 wsp贸艂prac臋! Ale teraz nie b臋d臋 ju偶 wi臋cej pa艅stwu przeszkadza艂, na pewno chcecie by膰 jeszcze troch臋 sami. I tym razem nikt wam nie przeszkodzi: r臋cz臋 za to. Butelk臋 mo偶ecie pa艅stwo zatrzyma膰. A wi臋c dobranoc, moi drodzy! 14 Za to 偶ycie trzeba p艂aci膰 - Mo偶esz jeszcze troch臋 pole偶e膰 - powiedzia艂a Marion Feders do swego m臋偶a. - Zrobi臋 wszystko, co trzeba. - Ja ju偶 i tak nie mog臋 spa膰 - powiedzia艂 Feders. - Mimo to pole偶 sobie jeszcze. Patrz w sufit, mo偶e si臋 troch臋 zdrzemniesz. - Nie mog臋 - powiedzia艂 Feders - kiedy tak le偶臋, zaczynam my艣le膰. - No to my艣l cho膰 o czym艣 przyjemnym. - Nie mog臋 - powiedzia艂. - Nie ma nic przyjemnego. Blade 艣wiat艂o poranka s膮czy艂o si臋 przez okna i pada艂o na 艂贸偶ko w ma艂ym mieszkaniu. Feders zmru偶y艂 oczy - potem odwr贸ci艂 si臋 na drugi bok. Teraz ju偶 nie 艣wiat艂o go razi艂o - widzia艂 swoj膮 偶on臋 przed umywalk膮. Feders zwali艂 si臋 ci臋偶ko na wznak. Poranek by艂 o艂owiano_szary i ot臋piaj膮cy. Ci臋偶ki zaduch nocy unosi艂 si臋 jeszcze w pokoju. Zamkn膮艂 oczy. Natychmiast poranne szmery zacz臋艂y wydawa膰 si臋 g艂o艣niejsze: woda ochlapuj膮ca cia艂o i 艣ciekaj膮ca po nim, podczas gdy pracowite r臋ce tar艂y sk贸r臋, myd艂o, wyjmowane z mydelniczki i odk艂adane do niej z powrotem, kroki bosych st贸p. Stopy te - Feders s艂ysza艂 to wyra沤nie - st膮pa艂y po mokrej pod艂odze, po dywanie, wsuwa艂y si臋 w pantofle ranne, a potem odezwa艂y si臋 na posadzce. - Otul si臋 szczelniej tym p艂aszczem k膮pielowym - powiedzia艂 - zawi膮偶 sobie chustk臋 na szyj臋, a drug膮 na g艂ow臋. - Mnie nie jest zimno, Erich. - Zr贸b to mimo to - powiedzia艂. Feders nie patrzy艂 w jej stron臋 - wiedzia艂 zawsze, co robi, a czego nie robi. M贸g艂 mie膰 zamkni臋te oczy, a mimo to widzia艂 j膮 dok艂adnie przed sob膮 - wystarczy艂o, 偶e by艂a blisko. - Przepraszam - powiedzia艂a i spojrza艂a na niego oczami prosz膮cymi o przebaczenie. - Nie ma za co przeprasza膰 - rzek艂 Feders. Patrzy艂 nadal w sufit, i zdawa艂o mu si臋, 偶e widzi tam twarz Marion. - Nie masz najmniejszego powodu prosi膰 mnie o przebaczenie. - Ju偶 dobrze - powiedzia艂a i posz艂a do s膮siedniego pokoju. - Zawi膮偶臋 sobie chusteczk臋. Przygotowa艂a kaw臋 porann膮, znu偶onymi, mechanicznymi ruchami. Twarz mia艂a szar膮 i zm臋czon膮. Potem, przez otwarte drzwi, widzia艂a, jak Feders wstaje. Podszed艂 do umywalki i obna偶y艂 tors. Obserwowa艂a jego masywne, a mimo to harmonijne ramiona, dobrze zbudowan膮 muskularn膮 klatk臋 piersiow膮, nerwowe d艂onie, pewne ruchy. Podesz艂a do drzwi. - Jeste艣 pi臋kny - powiedzia艂a. - Zajmij si臋 lepiej swoj膮 kaw膮 - odpar艂 nie patrz膮c na ni膮. - Kocham ci臋. - Wiem, tak jak si臋 kocha obraz albo melodi臋. - M贸wi艂 to z piek膮cym nieomal szyderstwem. - Ty koniecznie chcesz, 偶eby ci sprawia膰 b贸l. - Kto jest ranny, musi znosi膰 b贸l. To jest 艣wi臋ta prawda. Poza tym woda na kaw臋 kipi. A to teraz jest najwa偶niejsze, bo musz臋 i艣膰 do pracy. - Czego ty ode mnie oczekujesz? - spyta艂a niespokojnie. - W tej chwili nic poza 艣niadaniem. * * * - Jak tylko pana widz臋 - zawo艂a艂 Feders do porucznika Kraffta na przywitanie - u艣wiadamiam sobie, 偶e ten 艣wiat wcale nie jest taki smutny, jak si臋 zwykle wydaje. Czym pan dla odmiany chce mnie dzi艣 rozweseli膰? - Mam do pana pewn膮 szczeg贸ln膮 pro艣b臋, panie kapitanie. - Ju偶 niedobrze - powiedzia艂 Feders - nie jestem 艣wi臋tym Miko艂ajem. Kapitan Feders sta艂 w korytarzu baraku szkolnego, przy oknie. Pali艂 papierosa - zarz膮dzi艂 bowiem, jak zwykle, przerw臋 mi臋dzy dwiema godzinami taktyki. Podchor膮偶owie stali grupami w nale偶ytej odleg艂o艣ci i m臋czyli si臋 nad pierwszym tak zwanym "zadaniem z gimnastyki m贸zgu". Ich wyk艂adowca taktyki postawi艂 im - "铆eby艣cie si臋 na przerwie nie nudzili!" - pewne podchwytliwe pytanko. - Czy mog臋 przyj艣膰 do pana na hospitacj臋, panie kapitanie? Feders udawa艂, 偶e go to 艣mieszy. - Nie zamierza pan chyba kontrolowa膰 moich umiej臋tno艣ci i metod, Krafft? - Te s膮 mi dostatecznie znane. Mam jedynie zamiar przyjrze膰 si臋 bli偶ej niekt贸rym z naszych podchor膮偶ych, je艣li mi pan pozwoli. - Widzi pan przecie偶 to stado baran贸w codziennie, od wczesnego rana do p贸沤nego wieczora. Jeszcze nie ma ich pan do艣膰? - Kiedy jestem razem z podchor膮偶ymi, panie kapitanie, musz臋 pilnowa膰 porz膮dku i uczy膰 ich. Poza tym zorientowa艂em si臋 ju偶, jak reaguj膮 na mnie i na m贸j spos贸b bycia. A teraz chcia艂bym zobaczy膰, jak zachowuj膮 si臋 u innych oficer贸w. - I z tym przychodzi pan akurat do mnie, Krafft? Mimo 偶e pan wie, 偶e nie jestem zwolennikiem indywidualnej opieki? U mnie ka偶dy reaguje dok艂adnie tak, jak ja sobie tego 偶ycz臋, a nie tak, jak on sobie 偶yczy. Ale je艣li si臋 pan chce koniecznie przekona膰, to prosz臋 bardzo. - Uprzejmie dzi臋kuj臋, panie kapitanie - powiedzia艂 Krafft. Powiedzia艂 to prawie z szacunkiem i stosunkowo skromnie. - Wystarczy mi, je艣li b臋d臋 m贸g艂 posiedzie膰 gdzie艣 w k膮cie. Kapitan Feders obrzuci艂 porucznika badawczym spojrzeniem; g艂臋boka zmarszczka pojawi艂a mu si臋 na czole. - Nonsensem by艂oby z mej strony, gdybym s膮dzi艂, 偶e chce pan u mnie co艣 wyw臋szy膰, Krafft. W pa艅skiej sytuacji by艂oby to absurdalne. Poza tym nie podejrzewam pana o to. O ka偶de g艂upstwo, ale nie o 艣wi艅stwo. Mimo wszystko, co pan s艂ysza艂 o mnie i ode mnie? - Je艣li pan sobie 偶yczy m贸wi膰 o tym, panie kapitanie. - NIe 偶ycz臋 sobie, panie poruczniku. Ale ucieka膰 te偶 nie uciekam od takich rozm贸w. - My艣la艂em o tym wszystkim, co pan mi powiedzia艂 tu kiedy艣 w nocy, panie kapitanie. I s膮dz臋, 偶e na pa艅skim miejscu my艣la艂bym i post臋powa艂bym podobnie, panie kapitanie. Fa艂da poprzeczna na czole Federsa pog艂臋bi艂a si臋 jeszcze bardziej. Ale oczy mu zab艂ys艂y. Nie powiedzia艂 jednak ani s艂owa; mo偶e dlatego, 偶e mija艂o ich w tej chwili kilku podchor膮偶ych. Potem popatrzy艂 przez okno na brudny 艣nieg, po kt贸rym bezsilnie i leniwie pe艂za艂o lutowe s艂o艅ce. W ko艅cu odwr贸ci艂 si臋 do Kraffta i spyta艂: - Czy zna pan will臋 Rosenh~ugel? - Nie, panie kapitanie. - Poka偶臋 j膮 panu, Krafft, i wtedy dowie si臋 pan jeszcze czego艣 o mnie. Nie b臋dzie to bynajmniej przyjemne spotakanie, ale pouczaj膮ce. To mog臋 panu zagwarantowa膰. - Czego艣 nowego zawsze si臋 ch臋tnie ucz臋. - Zauwa偶y艂em to. I nauczy艂 si臋 pan r贸wnie偶 czego艣 bardzo istotnego, zdaje mi si臋; uczy si臋 pan te偶 z g艂upstw i 艣wi艅stw. Ale teraz chod沤my na wyk艂ad. Czy ma pan jakie艣 szczeg贸lne 偶yczenia? Chc臋 powiedzie膰: czy chce pan, 偶ebym panu pokaza艂 woln膮 tresur臋 jakich艣 okre艣lonych podchor膮偶ych? Prosz臋 si臋 nie kr臋powa膰. Wymie艅 pan spokojnie nazwiska. Porucznik Krafft waha艂 si臋 tylko kr贸tk膮 chwil臋. Potem wyj膮艂 jakie艣 karteluszki z mankietu i napisa艂 na jednym z nich osiem nazwisk. Na koniec doda艂 jeszcze dziewi膮te nazwisko. I kartk臋 t臋 wr臋czy艂 kapitanowi. Feders rzuci艂 na t臋 list臋 okiem i u艣miechn膮艂 si臋. Spojrza艂 na Kraffta z raadosnym zdumieniem, jak gdyby zobaczy艂 jakie艣 zwierz臋 z bajki. - To na pana wygl膮da, Krafft. Dok艂adnie tak, jak sobie to wyobra偶a艂em: walczy pan z wiatrakami. - Usi艂uj臋 艂apa膰 szczury. To, zdaje si臋, lepiej trafia w sedno. - Pan jest donkiszotem - upiera艂 si臋 Feders. - Ale ja zawsze mia艂em pewn膮 s艂abo艣膰 do Don Kichota. No to, chod沤 pan, nadmucham wiatru na pa艅ski wiatrak. - Baczno艣膰! - wrzasn膮艂 starszy grupy. Kapitan Feders wszed艂 na sal臋 wyk艂adow膮 jak na stanowisko dowodzenia. Kr贸tkim gestem nakaza艂 milczenie, zanim jeszcze starszy grupy zd膮偶y艂 z艂o偶y膰 mu meldunek. Podchor膮偶owie usiedli. Feders zaofiarowa艂 Krafftowi swoje miejsce. Ci臋偶ko do艣wiadczeni podchor膮偶owie nie mieli nawet czasu zdziwi膰 si臋 z powodu obecno艣ci swego dow贸dcy, bo kapitan Feders zacz膮艂 ju偶 sypa膰 pytaniami. - Kramer, Jak brzmi temat? Ten si臋 zerwa艂, jakby go osa uk艂u艂a, i zawo艂a艂: - Zakwaterowanie kompanii. W strefie wojennej kraju lub na obszarze obj臋tym manewrami. Jak膮 kwater臋 ka偶e zarezerwowa膰 oficer dla siebie? - G贸wno - powiedzia艂 Feders kr贸tko i w臋z艂owato. - Nast臋pnym razem prosz臋 艂askawie lepiej nadstawia膰 uszu. Nie jeste艣my tu w szkole hotelarskiej. Tu nie rezerwuje si臋 pokoj贸w, tu si臋 zajmuje, przydziela i obejmuje kwatery. Tym samym starszy grupy, do艣wiadczony, d艂ugoletni podoficer, zosta艂 z miejsca zjechany z g贸ry na d贸艂. Ale nikt widocznie nie uwa偶a艂 tego za co艣 nadzwyczajnego - Krafft czu艂 to wyra沤nie. Ka偶dy z podchor膮偶ych zaj臋ty by艂 wy艂膮cznie samym sob膮. Wszyscy siedzieli gotowi do skoku; i z wszystkich prawie twarzy mo偶na by艂o wyczyta膰, 偶e licz膮 si臋 ze skokiem w nieznane. Jak uzasadniona by艂a ta rezygnacja - przekona艂 si臋 o tym Krafft zdumiewaj膮co szybko. - A wi臋c, Amfortas, jak膮 kwater臋 zajmujecie jako oficer? Oczywi艣cie pod warunkiem, 偶e w og贸le kiedy艣 zostaniecie oficerem. Odpowiadajcie nareszcie, cz艂owieku! Jak膮 kwater臋? - T臋, kt贸r膮 mi przydzielaj膮. - Kompletna bzdura, Amfortas! - powiedzia艂 Feders obra沤liwie i ostro, nie podnosz膮c jednak ani o jeden ton g艂osu. - Za艂atwianie kwater dla kompanii nale偶y do zada艅 podoficera. A 偶aden oficer nie pozwoli, by podw艂adny przydziela艂 mu jak膮艣 bud臋, lecz wyszukuje j膮 sobie sam. Jak膮 sobie wyszukuje, B~ohmke? - Oficer zajmuje za ka偶dym razem najgorsz膮 kwater臋, panie kapitanie - zawo艂a艂 podchor膮偶y z odwag膮 strace艅ca - poniewa偶 musi 艣wieci膰 przyk艂adem. - Ale nie przyk艂adem frajerstwa, cz艂owieku! Jeste艣cie tu w szkole wojennej, a nie w obozie kondycyjnym dla przysz艂ych m臋czennik贸w. Kapitan Feders pracowa艂 z mia偶d偶膮c膮, celow膮 pewno艣ci膮 siebie - szybko, ch艂odno, precyzyjnie. Krafft zorientowa艂 si臋 wnet, 偶e w grupie nie by艂o nikogo, kto cho膰by w przybli偶eniu m贸g艂 si臋 r贸wna膰 ze swoim wyk艂adowc膮 taktyki - a je艣li taki istnia艂, to mocno si臋 pilnowa艂, 偶eby tego nie okaza膰. Feders nie tylko wpaja艂 ch艂opakom pogl膮d, 偶e oficer ma zawsze racj臋, ale pokazywa艂 im jeszcze, jak nale偶y si臋 urz膮dza膰, 偶eby przekona膰 o tym podw艂adnych. Podchor膮偶owie wyba艂uszali oczy na kapitana jak kr贸liki na 偶mij臋. Oczywi艣cie i tu istnia艂y odcienie. Niekt贸rzy - jak Amfortas, Andreas i Berger - demonstrowali ufn膮 pokor臋. Inni - jak Kramer, Weber i B~ohmke - kapitulowali bezwarunkowo, albo przynajmniej bez opor贸w, przed autorytetem. Jeszcze inni - jak M~osler i Rednitz - szukali gor膮czkowo jakiej艣 luki, przez kt贸r膮 mogliby si臋 ewentualnie prze艣lizn膮膰, ale zbyt wiele nadziei oni te偶 nie mieli. A kilku, mi臋dzy innymi Hochbauer, zdawa艂o si臋 niczego bardziej nie pragn膮膰, jak zdania egzaminu; bez 偶adnych zastrze偶e艅. Nast臋pn膮 ofiar膮 kapitana by艂 podchor膮偶y Berger. On te偶 skoczy艂 na r贸wne nogi jak wszyscy inni, niczym na spr臋偶ynie. Jasny blondyn, pe艂en gorliwo艣ci, napi臋ty, 偶e a偶 wy艂a偶膮cy ze sk贸ry, zaczerpn膮艂 g艂臋boko powietrza. - Zajmuj臋 kwater臋 艣redniej jako艣ci, ju偶 cho膰by dla podkre艣lenia wsp贸lnoty i kole偶e艅stwa. - Nie macie tu w og贸le nic do podkre艣lania, ofermo, nie jeste艣cie buchalterem! Wsp贸lnota istnieje tylko w grobie masowym. Kole偶e艅stwa nie udowadnia si臋 wyborem 艂贸偶ek. Nast臋pny, Rednitz. - Zajmuj臋 oczywi艣cie najlepsz膮 kwater臋 - powiedzia艂 ten bez chwili wahania. - Dlaczego, Rednitz? - natar艂 na niego natychmiast kapitan. - Czy偶by dlatego, 偶e nie pozosta艂a wam ju偶 teraz do wyboru 偶adna inna mo偶liwo艣膰? - Bo oficerowi z zasady nale偶y si臋 wszystko, co najlepsze, panie kapitanie. - W to wam graj. Chcecie zapewne proawadzi膰 wojn臋 w kasynie, co? Nie ma s艂u偶by bez patefonu walizkowego, bez skrzynki win, wody kolo艅skiej i burdelu oficerskiego, co? Zawsze to, co najlepsze! Je艣li dlatego chcecie zosta膰 oficerami, moi panowie, mo偶ecie si臋 od razu po艂o偶y膰 do trumny. T臋 zabaw臋 w kotka i myszk臋 kapitan ci膮gn膮艂 jeszcze przez kwadrans. W tym zdumiewaj膮co kr贸tkim czasie 艣ci膮艂 wszystkich dziewi臋ciu podchor膮偶ych, kt贸rzy figurowali na karteczce Kraffta. Dopiero potem Feders pozwoli艂 podchor膮偶ym, 艣piewaj膮cym ju偶 coraz cieniej, wydusi膰 kilka sformu艂owa艅, kt贸re znalaz艂y w jego oczach 艂ask臋. W rezultacie wygl膮da艂o to mniej wi臋cej tak: oficer zajmuje najlepsz膮 kwater臋, bo ma najwi臋cej roboty i dlatego musi si臋 ograniczy膰 do kr贸tszego wypoczynku, bo wi臋ksze obowi膮zki nie wykluczaj膮 wcale wi臋kszych praw, s艂owem: w艂a艣nie dlatego, 偶e jest oficerem, a nie podoficerem czy szeregowcem. O艂贸wki podchor膮偶ych 艣miga艂y po papierze. Udawali, 偶e tego rodzaju wiadomo艣ci chc膮 - raz na zawsze - mie膰 czarno na bia艂ym, aby spokojnie m贸c wyruszy膰 na wojn臋. Kiedy by艂o to ju偶 za艂atwione, kapitan rozkaza艂: - Wyj膮膰 mapy, bloki meldunkowe. Pos艂ugujemy si臋 map膮 topograficzn膮 numer sze艣膰set siedemdziesi膮t cztery. Podchor膮偶ym twarze si臋 jeszcze bardziej wyd艂u偶y艂y, je艣li to w og贸le by艂o jeszcze mo偶liwe. Mimo to, jak na nich przysta艂o, pr贸bowali okazywa膰 energi臋 i weso艂o艣膰. Jawna depresja nieuchronnie przynosi艂a negatywne oceny. Major Frey na samym pocz膮tku kursu wyja艣ni艂 im to jednoznacznie, wypowiadaj膮c jedn膮 ze swych s艂ynnych "偶elaznych 偶yciowych zasad", a mianowicie: "Oczekuj臋 od was, 偶e b臋dziecie zawsze pracowali z rado艣ci膮 - nawet je艣li b臋dziecie robili ze strachu w portki". Kapitan Feders by艂 daleki od tego rodzaju hase艂. Gwizda艂 na to, czy jego podchor膮偶owie udawali rado艣膰, czy nie. Najwa偶niejsze: trzyma膰 ich pod batem. Je艣li przedtem przeprowadza艂 jedynie ataki indywidualne, to teraz podj膮艂 ju偶 ofensyw臋 na szerokim froncie i to za pomoc膮 mapy topograficznej numer sze艣膰set siedemdziesi膮t cztery. Map臋 t臋 mo偶na by nazwa膰 brykiem, bo jako pomoc naukowa by艂a spreparowana wed艂ug wszelkich zasad 艂opatologii. By艂a znakowana nie tylko tak, jak ka偶da inna mapa, lecz ponadto podzielona jeszcze na "rejony": czerwone i b艂臋kitne numerowane k贸艂ka i pola obejmowa艂y okre艣lone obszary; a te, wedle 偶yczenia i woli nauczyciela, mo偶na by艂o okre艣la膰 jako rejony zamkni臋te, wyczekiwania, u偶ycia wojsk itd. Kapitan Feders powiedzia艂: - Przegrupowanie kompanii z rejonu wyczekiwania A4 w rejon F7. Opracowa膰 rozkaz dow贸dcy kompanii. Czas: pi臋tna艣cie minut. Zaczynamy. Kapitan po艂o偶y艂 przed sob膮 na pulpicie zegarek. Potem spokojnie po艣wi臋ci艂 si臋 studiowaniu jakiego艣 regulaminu. Ale nie czyta艂, tylko obserwowa艂 podchor膮偶ych. To samo robi艂 r贸wnie偶 porucznik Krafft. Przygl膮da艂 si臋 jednemu po drugim: M~osler i Rednitz bez 偶enady odwalali od siebie; B~ohmke patrzy艂 bezradnie i marzycielsko w pr贸偶ni臋; Weber a偶 si臋 poci艂 z wysi艂ku my艣lowego; Amfortas i Andreas mieli na twarzy wyraz zdecydowania, ale najwidoczniej nie wiedzieli jeszcze, na co byli zdecydowani. Hochbauer nale偶a艂 do tych nielicznych, kt贸rzy w wielkim skupieniu pracowali; prawdopodobnie wiedzia艂 dok艂adnie, czego chce. Po trzynastu minutach kapitan powiedzia艂: - Czas min膮艂. Kramer, zbierzcie prace, z wyj膮tkiem prac M~oslera i Rednitza, te s膮 niewa偶ne. Ch艂opaczki odwala艂y od siebie, a u mnie ka偶dy sam sobie produkuje swoje 艣miecie. Zapami臋tajcie to sobie! I gdy starszy grupy wyrywa艂 kartki podchor膮偶ym, kt贸rzy pr贸bowali jeszcze w ostatniej chwili wnie艣膰 poprawki, kapitan Feders ju偶 dyktowa艂: - Praca domowa na jutro: Do rejonu F7 nie przyby艂 drugi pluton. Zast膮pi膰 go obs艂ug膮 tabor贸w 艣rodk贸w bojowych, zaopatrywania i transportu. Opracowa膰 odpowiedni rozkaz dow贸dcy kompanii. Lekcja sko艅czona, wynocha! Za dwie minuty nie chc臋 tu widzie膰 ani jednego kutasa. W dwie minuty klasa by艂a pusta. Tylko Feders i Krafft stali naprzeciw siebie. I kapitan powiedzia艂: - Mo偶e pan przejrze膰 to g贸wno, napisane przez tych facet贸w, je艣li pan chce. Mo偶e pan te偶 je zabra膰 ze sob膮 do cha艂upy. - Te prace s膮 chyba bardzo potrzebne, panie kapitanie. - E tam! - powiedzia艂 Feders, pakuj膮c manatki. - Co najwy偶ej pal臋 nimi w mojej kozie. - Nie m贸wi pan podchor膮偶ym nazajutrz, co zrobili 沤le? - spyta艂 Krafft troch臋 zdziwiony. - M贸wi臋 im, jak nale偶a艂o zrobi膰, 偶eby by艂o dobrze, to wystarcza. Elaboraty tych facet贸w s膮 i tak niedobre albo niekompletne, albo niedok艂adne. Oni te偶 o tym wiedz膮 i dlatego maj膮 pe艂ne portki, a to jest w艂a艣nie to, o co mi chodzi. Dlaczego? 铆eby da膰 im przedsmak piek艂a, jakie ich czeka, gdy zostan膮 oficerami. Zmuszam ich do my艣lenia - 偶eby si臋 wreszcie przekonali, jacy s膮 偶a艂o艣ni. Bo tacy przecie偶 jeste艣my wszyscy. Chod沤 pan teraz ze mn膮 do willi Rosenh~ugel, a udowodni臋 to panu. Zam贸wi艂em ju偶 w贸z, wyje偶d偶a za p贸艂 godziny. * * * W p贸艂 godziny p贸沤niej zam贸wiony samoch贸d, p贸艂otwarty mercedes, opu艣ci艂 koszary. Przy kierownicy siedzia艂 opatulony po uszy starszy szeregowiec w futrzanej czapie. Z ty艂u siedzieli Feders i Krafft, w sukiennych p艂aszczach. Marzli okropnie, i zimno zdawa艂o si臋 przemienia膰 ich oddech w dym. Okr膮偶yli Wildlingen nad Menem i skr臋cili na wielk膮 szos臋, prowadz膮c膮 w kierunku W~urzburgu. 钮agodne p艂askie pag贸rki roztacza艂y si臋 wok贸艂, zle偶a艂y 艣nieg napawa艂 melancholi膮. - Zimno jak cholera - powiedzia艂 Feders. - Musz臋 nauczy膰 podchor膮偶ych, co znaczy ziemia zmarzni臋ta na kamie艅. Zwi臋ksza si艂臋 wybuchow膮 i utrudnia kopanie grob贸w. Wkr贸tce opu艣cili szerok膮 szos臋 i wjechali na idylliczn膮 boczn膮 drog臋, prowadz膮c膮 w kierunku Ipfhofen, gdzie niegdy艣 dojrzewa艂o cudowne wino. Ale taraz g贸ry by艂y nagie, jak martwe. A pale mi臋dzy winoro艣lami przypomina艂y sw膮 sztywn膮 regularno艣ci膮 nie ko艅cz膮ce si臋 szeregi krzy偶y na cmentarzu wojskowym. - Jakie jest pa艅skie zdanie o Hochbauerze, panie kapitanie? - spyta艂 Krafft ostro偶nie. - To bez por贸wnania najlepszy ucze艅 w ca艂ej grupie - odrzek艂 Feders bez wahania. - Wybitnie zdolny taktyk. Bystry, zdecydowany i wie, czego chce. Wiem, 偶e pan go nie trawi, Krafft, ale to urodzony oficer. - A charakter? - G贸wno mnie to obchodzi, Krafft. Co to znaczy charakter, kiedy wa偶ne s膮 tylko zdolno艣ci, energia i wytrwa艂o艣膰. Oficer musi przede wszystkim umie膰 wydawa膰 rozkazy, szybkie, jasne, celowe, a wi臋c s艂uszne rozkazy. Samym charakterem nie mo偶na ani utrzyma膰, ani tym bardziej zdoby膰 pozycji. - Ale charakter... - Jest czym艣 absolutnie drugorz臋dnym, z mojego punktu widzenia jako wyk艂adowcy taktyki! Czego pan w艂a艣ciwie oczekuje od oficera, Krafft? Mo偶e dobroci, zrozumienia, humanizmu, przyzwoito艣ci? Wierno艣ci? Wiary? Pan jest 艣mieszny. Dysponuj膮c tylko tym, nie mo偶na zaczyna膰 wojny, a tym bardziej jej wygra膰. Charakter! Zacznij pan, lunatyku, od badania charakteru swoich tutejszych prze艂o偶onych. Zacznij pan najlepiej od razu od swojego wodza naczelnego! Czy pan co艣 m贸wi艂, Krafft? - Zbyteczne - odpar艂 ten偶e. - Zupe艂nie si臋 z panem zgadzam - o艣wiadczy艂 Feders. - Zosta膰my wi臋c przy naszych podchor膮偶ych. Wierz mi pan, Krafft, je艣li istnieje jaka艣 cecha charakteru, kt贸r膮 oficer bezwzgl臋dnie musi mie膰, to jest ni膮 hart. Na wojnie nie mamy innego wyboru. Wojna jest bezlitosna, okrutna i obrzydliwa. Zdycha si臋 albo pozostaje przy 偶yciu. Ale to jeszcze nie wszystko, Krafft. Istniej膮 te偶 tacy, co pozostali przy 偶yciu, mimo 偶e zdechli. Najdalej za p贸艂 godziny zobaczy pan, co mam na my艣li. W milczeniu jechali dalej, przez miasteczka z winnicami, w kt贸rych czu艂o si臋 jeszcze oddech 艣redniowiecza, przez zapomniane miasteczka w zak膮tkach kraju, ku kt贸remu zbli偶a艂a si臋 zag艂ada. Prawie samotna idylla w艣r贸d cmentarzysk, po艣rodku szary samoch贸d, obce cia艂o, jak 偶uk 艂a偶膮cy po dziecinnym pokoju. Zboczyli na jak膮艣 dr贸偶k臋 i zajechali przed wzg贸rze, na kt贸rym wznosi艂a si臋 willa. Przybytek marzycielskiej samotno艣ci, mog艂oby si臋 zdawa膰 - romantyczne pi臋kno, kt贸re wygl膮da艂o z daleka jak owini臋te szarosrebrn膮 wst臋g膮 Menu. - Nieprawda偶 - powiedzia艂 Feders zjadliwie - brakuje w艂a艣ciwie jeszcze tylko d沤wi臋ku harfy albo weso艂ego dzy艅_dzy艅 saneczek, bo w ko艅cu mamy zim臋. Patrz膮c na t臋 dekoracyjn膮 will臋 Krafft by艂 przygotowany na wszystko: r贸wnie dobrze m贸g艂 to by膰 dyskretny burdel oficerski, jak i zamaskowany sk艂ad albo tajny zak艂ad eksperymentalny. - To - rzek艂 kapitan Feders z oczami utkwionymi w samotnej, jakby wymar艂ej willi - jest, 偶e tak powiem, m贸j ko艣ci贸艂. Niedawno temu, w moim domu, w nocy, widzia艂 pan cz艂owieka znajduj膮cego si臋 na dnie - gadatliwy, skoml膮cy, bezradny wrak ludzki. Ale takie stany depresji rzadko si臋 u mnie zdarzaj膮; a kiedy mi gro偶膮, uciekam tu. Cz艂owiek kieruj膮cy tym domem jest moim jedynym przyjacielem. W miar臋 jak si臋 zbli偶ali do willi Rosenh~ugel, wra偶enie, 偶e wst膮pili w stref臋 ca艂kowitego odosobnienia, jeszcze si臋 pot臋gowa艂o. Drog臋 bezpo艣redni膮 zamyka艂 szlaban. Obok sta艂a tablica z napisem: "Wst臋p wzbroniony", a tu偶 za szlabanem wysokie ogrodzenie z drutu kolczastego. Samoch贸d zatrzyma艂 si臋. Feders wyskoczy艂 i podszed艂 do bramy. Znajdowa艂 si臋 tu telefon wewn臋trzny. Kapitan nacisn膮艂 guziczek. - Prosz臋 si臋 zameldowa膰 - zabrzmia艂 skrzecz膮cy g艂os w g艂o艣niku. - Kapitan Feders w towarzystwie dw贸ch os贸b. - Droga wolna - powiedzia艂 g艂os po kr贸tkiej przerwie. Feders znowu wskoczy艂 do wozu. Rozleg艂 si臋 brz臋cz膮cy d沤wi臋k: bram臋 otworzy艂o jakie艣 urz膮dzenie elektryczne. Powoli - przepisowa maksymalna szybko艣膰: dziesi臋膰 kilometr贸w na godzin臋 - w贸z podjecha艂 pod will臋. Feders i Krafft wysiedli. Kierowca pozosta艂 w wozie; mimo mrozu zdawa艂 si臋 nie przyk艂ada膰 wagi do towarzyszenia obu oficerom - mo偶liwe, 偶e mu tego podczas jakiej艣 wcze艣niejszej wizyty zabroniono. Tupa艂 troch臋 nogami i zapali艂 sobie papierosa; zu偶yt膮 zapa艂k臋 w艂o偶y艂 z powrotem do pude艂ka. - Jeste艣my u celu - powiedzia艂 kapitan Feders. A raczej powinienem powiedzie膰: jeste艣my u kresu. * * * Hall by艂 pusty, jaskrawo wybielony. Kamienna pod艂oga pokryta by艂a cz臋艣ciowo chodnikami z juty. W powietrzu wisia艂 贸w ostry, st臋ch艂y od贸r, kt贸ry od razu wyja艣nia艂, jakiemu celowi ten budynek s艂u偶y艂. By艂 to szpital - szpital polowy. Ale taki, w kt贸rym panowa艂a przygn臋biaj膮ca cisza. Nagle z g艂臋bi hallu wy艂oni艂 si臋 wysoki chudy m臋偶czyzna w mundurze oficerskim i zacz膮艂 si臋 szybko ku nim zbli偶a膰. Po艂y jego rozpi臋tego bia艂ego fartucha tylko fruwa艂y. Cz艂owiek ten chwia艂 si臋 chodz膮c. G艂owa, tkwi膮ca sztywno mi臋dzy ramionami, by艂a opuszczona. A kiedy si臋 zbli偶y艂, Krafft zobaczy艂, 偶e cz艂owiek 贸w nie ma twarzy. Nad jego ramionami ko艂ysa艂a si臋 blador贸偶owa, obrzmia艂a masa, w kt贸rej b艂yszcza艂o tylko jedno oko niesamowitej wielko艣ci, l艣ni膮ce, b艂臋kitne, m膮drze i zarazem dobrodusznie spozieraj膮ce oko. - Panowie pozwol膮, 偶e dokonam prezentacji - powiedzia艂 Feders bardzo formalnie - lekarz_kapitan Kr~uger, m贸j przyjaciel - porucznik Krafft, m贸j kolega. Lekarz poda艂 Krafftowi r臋k臋. By艂a to d艂o艅 o d艂ugich palcach, nerwowa, niezwykle delikatna, pe艂na mi臋kko艣ci i si艂y zarazem. R臋ka skrzypka albo chirurga, obdarzona du偶膮 wra偶liwo艣ci膮. W obrzmia艂ej masie, kt贸ra niegdy艣 by艂a twarz膮, rozwar艂a si臋 szczelina - jaka偶 to musia艂a by膰 twarz, s膮dz膮c po doskona艂ym pi臋knie d艂oni! Lekarz powiedzia艂: - By艂oby bezczelno艣ci膮 powiedzie膰, panie Krafft, 偶e jest pan tu mile widziany. Ale swoim bardzo rzadkim go艣ciom zwyk艂em mawia膰: Spr贸buj pan mimo to nie straci膰 nadziei. Porucznik rozejrza艂 si臋 za kapitanem Federsem, szukaj膮c wzrokiem pomocy. Lekarz zauwa偶y艂 to spojrzenie i spyta艂: - Czy nie powiedzia艂e艣 naszemu go艣ciowi, co go tu czeka, Erich? - Oczywi艣cie, 偶e nie - odpar艂 Feders zdecydowanie. - Niech zobaczy, co ma do ofiarowania ten 艣wiat, nawet je艣li szlag mia艂by go przy tym trafi膰. Ty by艣 to nazwa艂 terapi膮 szokow膮, prawda, Heinz? Lekarz, zamy艣lony, skin膮艂 g艂ow膮. Potem zacz膮艂 przygl膮da膰 si臋 Krafftowi, jak gdyby zamierza艂 postawi膰 diagnoz臋. Oko jego l艣ni艂o przeczystym b艂臋kitem jak brylant. Teraz otwar艂a si臋 nap臋cznia艂a szczelina, kt贸ra by艂a niegdy艣 ustami. - M贸j przyjaciel Erich Feders i ja znamy si臋 od czas贸w szkolnych. Stanowili艣my nieroz艂膮czn膮 par臋. Mieli艣my najlepsze 艣wiadectwa, byli艣my najlepszymi sportowcami i najbardziej po偶膮danymi tancerzami, o偶enili艣my si臋 z najpi臋kniejszymi pannami, i obu nas prawie jednocze艣nie okaleczy艂a wojna. Od tego czasu pr贸bujemy odkrywa膰 nowe, inne 偶ycie, ale jeszcze nie mo偶emy pogodzi膰 si臋 z utrat膮 starego. Niekiedy Feders ma potrzeb臋 szukania cz艂owieka, kt贸ry potrafi艂by nas zrozumie膰, i wtedy przywozi go tu. - Bez d艂ugich wst臋p贸w, Heinz - rzek艂 Feders opryskliwie. - Odkry艂em tylko w tym Kraffcie zno艣nie funkcjonuj膮cy m贸zg i nie chcia艂bym, aby ten m贸zg si臋 zmarnowa艂. Ale jego trawi膮 mgliste idea艂y. Zoperowa膰 mo偶na je tylko brutaln膮 bezwzgl臋dno艣ci膮. Teraz jedyne oko lekarza zdawa艂o si臋 u艣miecha膰 do porucznika. Nast臋pnie powiedzia艂 swoim zduszonym g艂osem, g艂osem zupe艂nie bez wyrazu: - Je艣li pan tego, co panu teraz poka偶臋, panie Krafft, nigdy jeszcze nie widzia艂 albo wcale nie wie o tym, przerazi si臋 pan. Inn膮 reakcj臋 trudno sobie wyobrazi膰. Dlatego by艂oby mo偶e dobrze, 偶eby pan wiedzia艂 jedno: pan mo偶e widzie膰, ale nie mo偶e by膰 pan widziany. Od tego, co pan zobaczy, oddziela膰 b臋dzie pana szklana szyba, kt贸ra z drugiej strony wygl膮da jak ciemna 艣ciana. G艂osy, jakie pan us艂yszy, pochodzi膰 b臋d膮 z g艂o艣nika, wmontowanego przez nas w celach kontrolnych. Je艣li nie us艂yszy pan g艂os贸w, znaczy to, 偶e g艂o艣niki zosta艂y wy艂膮czone. Chod沤 pan wi臋c, przyjacielu. Lekarz szed艂 pierwszy. Krafft za nim. Feders zamyka艂 poch贸d. Przeszli przez szarobia艂y hall do w膮skiego korytarza. 艣ciany by艂y g艂adkie, nagie i szokuj膮co jasne. Nagle rozst膮pi艂y si臋 nieoczekiwanie i ukaza艂a si臋 du偶a hala. Tu lekarz otworzy艂 偶elazne drzwi i da艂 Krafftowi znak, 偶eby poszed艂 za nim. Porucznik wszed艂 do w膮skiego pomieszczenia. Siedzia艂 tu m臋偶czyzna w bia艂ym kitlu. Krzywe, zgi臋te plecy podane do przodu i prawie bez ruchu. G艂owa g艂臋boko wci艣ni臋ta mi臋dzy ramiona, bez szyi, i sztywna. Zniekszta艂cone cia艂o ludzkie. Cz艂owiek ten pracowa艂 tu jako piel臋gniarz. Sta艂y tu aparaty prze艂膮cznikowe, zegar, wzmacniacz, mikrofon. Piel臋gniarz konwulsyjnymi ruchami obr贸ci艂 sw贸j tors i zamruga艂 oczami do wchodz膮cych. A potem, jak gdyby chcia艂 kierowa膰 spojrzeniem porucznika, odwr贸ci艂 si臋 i mruganiem wskaza艂 na d艂ug膮 艣cian臋 po drugiej stronie. Krafft spojrza艂 na ni膮. Zobaczy艂 艣cian臋 ca艂膮 ze szk艂a - jak szyba wystawowa. A za t膮 szyb膮 znajdowa艂o si臋 pomieszczenie o zielonkawo migoc膮cych 艣cianach. W pokoju tym sta艂y 艂贸偶ka - w膮skie, p艂ytkie, niskie 艂贸偶ka, w jakich sypiaj膮 dzieci. Ale wszystkie te 艂贸偶ka by艂y za艣cielone i puste. Krafft podni贸s艂 wzrok. I zobaczy艂 t艂umoki zwisaj膮ce z sufitu. Kanciaste jak skrzynie, nieforemne t艂umoki. Dynda艂y bezsilnie w pr贸偶ni. Owini臋te by艂y w pasiaste wyp艂owia艂e materia艂y, przypominaj膮ce pi偶amy. Obejmowa艂y je gurty ze sk贸ry lub juty - jak szerokooka siatka pi艂k臋. Te t艂umoki - porucznik Krafft dopiero teraz to zauwa偶y艂 - rusza艂y si臋. Nie wszystkie, ale niekt贸re. Obraca艂y si臋 powoli. Hu艣ta艂y si臋. I te t艂umoki mia艂y g艂owy. Ludzkie g艂owy. To, co tam wisia艂o, to byli ludzie. - Moi pacjenci - powiedzia艂 cicho lekarz za plecami Kraffta. By艂y to tu艂owia z g艂owami - bez ko艅czyn. Ubrane w pi偶amy, oplecione gurtami, zawieszone na hakach, takich, jakich u偶ywaj膮 rze沤nicy. - Mam jeszcze dwie dalsze sale tego rodzaju - powiedzia艂 lekarz. Zdawa艂o si臋, 偶e ci ludzie rozmawiaj膮 ze sob膮. Otwierali usta - jeden na szeroko艣膰 szpary, drugi szerzej, trzeci od ucha do ucha, tak jakby si臋 艣mia艂. A mo偶e ziewa艂? A mo偶e krzycza艂? Ale wszystko to dzia艂o si臋 tak upiornie bezg艂o艣nie, 偶e a偶 dech zapiera艂o. Piel臋gniarz wy艂膮czy艂 g艂o艣niki. - To s膮 偶ywe istoty, jak wszyscy inni ludzie - powiedzia艂 lekarz. - Tylko 偶e nie mog膮 chodzi膰 ani chwyta膰 r臋kami. Nie mog膮 si臋 rusza膰, s膮 wi臋c bezradni jak dzieci; ale maj膮 rozum, uczucia i potrzeby dwudziesto_, trzydziestoletnich m臋偶czyzn. Porucznik czu艂, 偶e si艂y go opuszczaj膮. Nogi zrobi艂y mu si臋 mi臋kkie, jak gdyby zamienia艂y si臋 w wat臋; w jego m贸zgu wytworzy艂a si臋 pr贸偶nia, czu艂, 偶e si臋 gdzie艣 zapada. Jaka艣 r臋ka go chwyci艂a i Krafft odzyska艂 r贸wnowag臋. - Ludzie_pi艂ki - powiedzia艂 kapitan Feders. - Ostatnie wyrodki okrucie艅stwa, jakie wymy艣li艂a sobie wojna. Wielu tym ludziom brak nie tylko r膮k i n贸g, ale r贸wnie偶 p艂uc, krtani, cz臋艣ci 偶o艂膮dka, ucha wewn臋trznego i genitali贸w. - Przesta艅 pan! - powiedzia艂 Krafft udr臋czonym g艂osem. - Przesta艅偶e pan. Wystarczy! - Ci ludzie - rzek艂 kapitan Feders - uchodz膮 za nie偶ywych, przepad艂ych bez wie艣ci, poleg艂ych. Ale oni jeszcze 偶yj膮! O ile mo偶na ten stan w og贸le nazwa膰 偶yciem. I je艣li razu pewnego z przyczyn medycznych czy te偶 dla wygody nie wytransportuje si臋 ich w pi臋kniejsze zapewne za艣wiaty - jak zako艅cz膮 oni swoj膮 tak zwan膮 ziemsk膮 w臋dr贸wk臋? W tych swoich siatkach? Bezbronni jak niemowl臋ta? Bez 偶adnej nadziei, i nawet niezdolni do pope艂nienia samob贸jstwa? I nie ma przy nich 偶adnej kobiety, 偶adnego przyjaciela - tylko 偶o艂nierze, napi臋tnowani przez los pomocnicy wojny, ze skrzywionym kr臋gos艂upem, ze zniekszta艂conymi twarzami, pozbawieni g贸rnych lub dolnych ko艅czyn. Krafft odwr贸ci艂 si臋. Twarz jego by艂a szara. - A teraz, Krafft - powiedzia艂 kapitan Feders z pasj膮 - niech pan spr贸buje jeszcze raz w 偶yciu, przez sekund臋, by膰 zupe艂nie beztroskim. Je艣li pan to teraz jeszcze potrafi, to... - Zamilk艂. - Chod沤 pan - powiedzia艂 lekarz cicho i wyprowadzi艂 Kraffta. - Nie m贸w pan nic, my艣l pan. Wtedy, by膰 mo偶e, jeszcze kiedy艣 pana zobacz臋. Wtedy panu powiem: Witaj pan w naszych progach. Cz臋艣膰 I (c.d.) 15 Damie nie wolno si臋 zapomnie膰 - Archibald! - zawo艂a艂a pani majorowa. Ale jej m膮偶 si臋 nie odezwa艂. Zawsze, kiedy go potrzebowa艂a, nie by艂o go. To si臋 rzuca艂o w oczy - w ostatnich czasach. Przed ni膮 le偶a艂a lista uczestnik贸w spotkania towarzyskiego, jakie zamierza艂a urz膮dzi膰. W zwi膮zku z tym powstawa艂 pewien specjalny problem. - Archibald! - zawo艂a艂a jeszcze raz. Z pewn膮 ulg膮 us艂ysza艂a zatrzaskuj膮ce si臋 gdzie艣 drzwi, a potem kroki w korytarzu. Major, pow艂贸cz膮c nogami, udawa艂 si臋 do sypialni. Pani Felicitas natychmiast posz艂a za nim. - Archibald - powiedzia艂a - musz臋 natychmiast z tob膮 pom贸wi膰. Major siedzia艂 na 艂贸偶ku i zmienia艂 skarpetki. Podni贸s艂 niech臋tnie oczy, kiedy us艂ysza艂 swoje imi臋 wypowiedziane tonem lekko rozkazuj膮cym. Od kiedy pozna艂 Modersohna, 偶yczeniem jego by艂o, by r贸wnie偶 i do niego zwracano si臋 tylko wtedy, kiedy wyra沤nie udziela艂 na to pozwolenia. Ale w ko艅cu nie by艂 jeszcze genera艂em, i poza tym by艂 偶onaty. - Prosz臋, czym mog臋 ci s艂u偶y膰, moja droga Felicitas? - spyta艂 g艂osem nader us艂u偶nym. - Czy nie mo偶na omin膮膰 tego porucznika Kraffta? - powiedzia艂a. - Obawiam si臋, 偶e nie - powiedzia艂 major z 偶alem. - On naruszy harmoni臋 mego ma艂ego przyj臋cia - orzek艂a pani majorowa. Wieczorki towarzyskie odbywa艂y si臋 u niej co dwa tygodnie, zawsze w pi膮tek. Imprezy te by艂y jej w艂asnym pomys艂em. Majorowi pozostawa艂o je ju偶 tylko zaakceptowa膰, i czyni艂 to do艣膰 ch臋tnie. Albowiem ma艂偶onka dow贸dcy II kursu udowadnia艂a tym sposobem, 偶e jest nie tylko pierwsz膮 dam膮 szko艂y wojennej, lecz 偶e umie r贸wnie偶 rozwija膰 odpowiedni膮 dzia艂alno艣膰. - Chcia艂bym - powiedzia艂 major - zaoszcz臋dzi膰 ci tego Kraffta. Ale tu chodzi o zasad臋, droga Felicitas. Dotychczas w spos贸b godny podziwu nie tolerowa艂a艣 nigdy wyj膮tk贸w i zawsze umia艂a艣 osi膮ga膰 swoje cele mimo wielu trudno艣ci. Pani Frey w zamy艣leniu kiwa艂a g艂ow膮. - Musisz wiedzie膰, Archibald, 偶e dot膮d zaprosi艂am tylko siedem m艂odych panien. - Wi臋cej bowiem, jej zdaniem, elita Wildlingen nie mia艂a do zaoferowania. - Ale je艣li przyjdzie jeszcze ten Krafft, b臋dzie og贸艂em o艣miu nie偶onatch oficer贸w, a wi臋c o jednego za du偶o. - Aha - powiedzia艂 major, udaj膮c, 偶e go to bardzo interesuje. - Oczywi艣cie - rzek艂a pani Felicitas - ka偶dy oficer musi mie膰 swoj膮 partnerk臋 przy stole, inaczej powstaje niebezpiecze艅stwo chaotycznych flirt贸w. - No a jak z twoj膮 bratanic膮 Barbar膮? - Wykluczone! Barbara jest bardzo potrzebna w kuchni, jak ja bym sobie da艂a bez niej rad臋? Zreszt膮 musisz koniecznie zam贸wi膰 jeszcze jakiego艣 ordynansa z kasyna, jeden nam nie wystarczy. Czy to da si臋 zrobi膰? A mo偶e twoje wp艂ywy tak daleko nie si臋gaj膮? - Oczywi艣cie, 偶e to da si臋 zrobi膰 - powiedzia艂 major ura偶ony. W膮tpi膰 w jego wp艂ywy - to r贸wna艂o si臋 zniewadze. Felicitas wiedzia艂a o tym - by艂 to najpewniejszy spos贸b przeforsowania niekt贸rych 偶ycze艅. - Wracaj膮c jeszcze raz do tego Kraffta, Archibald, czy nie mo偶na by go zaj膮膰 s艂u偶bowo? - Ju偶 i tak b臋dzie zaj臋ty, moja droga Felicitas, je艣li poci膮g wieczorny z W~urzburgu nie przyb臋dzie punktualnie. Krafft ma bowiem polecenie, i to od samego genera艂a, 偶eby oczekiwa艂 na dworcu niejakiej pani Barkow i odprowadzi艂 j膮 do hotelu. - Od samego genera艂a? - spyta艂a pani majorowa lekko podniesionym g艂osem. - Nie my艣l, Felicitas, 偶e to w jakim艣 stopniu na mnie wp艂yn臋艂o. Wprost przeciwnie. Mi臋dzy genera艂em a mn膮 dosz艂o w ostatnim czasie do powa偶nego rozd沤wi臋ku. Nie zgadzam si臋 z nim zupe艂nie w sprawach 艣wiatopogl膮dowych, co ewentualnie mog艂oby mie膰 pewne konsekwencje. A porucznik Krafft jest mi tak czy owak cierniem w oku. Gdyby chodzi艂o o mnie osobi艣cie, nie zamieni艂bym z nim ani jednego s艂owa, zw艂aszcza 偶e dzi艣 ca艂e popo艂udnie bez usprawiedliwienia szwenda艂 si臋 gdzie艣 po okolicy. W dodatku akurat z kapitanem Federsem. Pani Frey przygl膮da艂a si臋 swemu m臋偶owi badawczo. Sta艂 przed ni膮 w skarpetkach i ob艂udnie udawa艂 przyjazne zainteresowanie jej problemami - zna艂a go dobrze; zbyt dobrze, jak niekiedy s膮dzi艂a. A ten Krafft mia艂 widocznie naprawd臋 protekcj臋 u Modersohna. Major uwa偶a艂 za wskazane liczy膰 si臋 z tym, acz bardzo niech臋tnie. By艂a rozczarowana bierno艣ci膮 swego m臋偶a - co si臋 niestety w ostatnich czasach do艣膰 cz臋sto zdarza艂o. - Powiniene艣 w艂o偶y膰 pantofle ranne, Archibald. To niedobrze dla twego zdrowia chodzi膰 w skarpetkach, a dla skarpetek to te偶 nie jest dobre. - Chcia艂em si臋 w艂a艣nie wyk膮pa膰 - usprawiedliwia艂 si臋 major. Kiedy pospiesznie wyszed艂 z pokoju, pani Frey d艂u偶szy czas patrzy艂a w 艣lad za nim; spojrzenie jej zdradza艂o smutek. Kto艣 zapuka艂. Zjawi艂a si臋 Barbara i zameldowa艂a: - Przyszed艂 jaki艣 podchor膮偶y, z polecenia kapitana Ratshelma. - Kochany Ratshelm - powiedzia艂a pani majorowa wzruszona. - Zawsze taki rycerski. Prawdziwy m臋偶czyzna. - Ja tak nie uwa偶am - rzek艂a Barbara. - Mo偶e ty - odpar艂a Felicitas - rozumiesz przez to poj臋cie co艣 innego ni偶 ja. - Mo偶liwe - przyzna艂a Barbara. - Ja w ka偶dym razie nie uwa偶am, 偶e kapitan Ratshelm jest bardzo m臋ski. - Barbara! - zawo艂a艂a pani majorowa przera偶ona. - Jak mo偶esz co艣 takiego m贸wi膰? Pan kapitan Ratshelm jest doskona艂ym oficerem. - By膰 mo偶e - powiedzia艂a Barbara oboj臋tnie. Felicitas Frey przygl膮da艂a si臋 swej bratanicy z wyra沤n膮 dezaprobat膮. Co to za dziewczyna! 铆adnego stylu! Ale w kuchni bardzo przydatna - a to by艂o zalet膮 nie do pogardzenia. - Pom贸wimy jeszcze o tym, Barbaro - powiedzia艂a karc膮co. - Dobrze. Czy ten podchor膮偶y mo偶e wej艣膰? - Ale偶 nie do sypialni! Do salonu oczywi艣cie! Prosz臋. * * * By艂 to podchor膮偶y wyj膮tkowo przystojny. Pani majorowa zauwa偶y艂a to od razu. Promieniowa艂a z niego jasnoblond niemiecko艣膰, uzupe艂niona ku jej rado艣ci doskona艂ymi manierami. - Je艣li pani pozwoli, 艂askawa pani - powiedzia艂 jej go艣膰 z nienagann膮 pow艣ci膮gliwo艣ci膮 - nazwisko moje Hochbauer, podchor膮偶y Hochbauer. Sz贸sty oddzia艂, grupa szkolna Heinrich. Przychodz臋 z polecenia pana kapitana Ratshelma i przynosz臋 艂askawej pani kilka ksi膮偶ek. Pani Frey u艣miechn臋艂a si臋 zachwycona i wyci膮gn臋艂a r臋k臋 do podchor膮偶ego. Ten, by tak rzec, z dobrze wymierzon膮 艣mia艂o艣ci膮 post膮pi艂 o krok naprz贸d i nachyli艂 si臋, by w 艂agodnym u艣cisku zamkn膮膰 jej r臋k臋. Felicitas Frey ujrza艂a jedwabiste, starannie przyczesane w艂osy z przedzia艂kiem po lewej stronie, wysokie, 艂adnie sklepione czo艂o, zdradzaj膮ce, jej zdaniem, urodzonego my艣liciela, a poni偶ej wierne oczy, szlachetnie ukszta艂towany nos o w膮skiej nasadzie i usta, jakie miewali paziowie kr贸lewscy - jej zdaniem. - Poczciwy Ratshelm! - powiedzia艂a pani Frey, bo nic lepszego jej w danym momencie nie przysz艂o do g艂owy. - Prosz臋, niech pan siada, panie Hochbauer. Co dobrego mi tu pan przyni贸s艂? - Najlepsz膮 niemieck膮 literatur臋 - rzek艂 podchor膮偶y, siadaj膮c grzecznie. Otworzy艂 teczk臋, kt贸r膮 trzyma艂 na kolanach. - Kwiat naszego ducha, 艂askawa pani, Johst, Jelusich i Blunck. - Jak pi臋knie - rzek艂a pani Frey i wyci膮gn臋艂a r臋k臋 po ksi膮偶ki, kt贸re trzyma艂 w d艂oni. To jeszcze nie r臋ce m臋偶czyzny, pomy艣la艂a, raczej wra偶liwe, delikatne, szlachetne r臋ce ch艂opca. - Czy pan r贸wnie偶 du偶o czyta? - Od czasu do czasu - odpar艂 podchor膮偶y ostro偶nie - je艣li s艂u偶ba mi na to pozwala. A s艂u偶ba ma oczywi艣cie pierwsze艅stwo przed wszystkimi innymi zaj臋ciami. Ale nie wyklucza, rzecz jasna, zajmowania si臋 sprawami duchowymi, kt贸rymi 偶yje nasz nar贸d. - Jakie偶 to prawdziwe! - zgodzi艂a si臋 z nim pani Felicitas. A poniewa偶 us艂ysza艂a swego m臋偶a wypuszczaj膮cego wod臋 z wanny, zako艅czy艂a: - Mo偶e kiedy艣 przy okazji porozmawiamy szerzej o tych sprawach. - To by艂by zaszczyt dla mnie, 艂askawa pani! - zapewni艂 j膮 Hochbauer z ujmuj膮c膮 wdzi臋czno艣ci膮. Podchor膮偶y wsta艂 i po raz drugi nachyli艂 si臋 nad wyci膮gni臋t膮 ku niemu r臋k膮. Uj膮艂 j膮 delikatnie w swoj膮. Felicitas rejestrowa艂a: zdecydowana, mocna m臋ska czu艂o艣膰. Poca艂unek z艂o偶ony na jej d艂oni sprawi艂 jej wyra沤nie przyjemno艣膰. Czu艂a si臋 adorowan膮, a to by艂o b艂ogie uczucie. * * * - Mia艂a艣 go艣cia? - spyta艂 major, wchodz膮c w p艂aszczu k膮pielowym. - Nie powiniene艣 kr臋ci膰 si臋 po mieszkaniu w niekompletnym stroju, Archibaldzie - powiedzia艂a nieomal 艂agodnie; by艂a bowiem 艂askawie nastrojona. - We沤 pod uwag臋, 偶e ka偶dej chwili mo偶e wej艣膰 Barbara. A ja chcia艂abym jej zaoszcz臋dzi膰 tego widoku. - Zaoszcz臋dzi膰? - 铆eby nie wodzi膰 jej na pokuszenie. Ten argument przekona艂 majora. Uwa偶a艂 si臋 bowiem za przystojnego m臋偶czyzn臋, jakim te偶 wed艂ug powszechnej opinii by艂, zw艂aszcza w pe艂nym umundurowaniu. Ale je艣li si臋 nawet czu艂 mile po艂echtany, nie zapomnia艂 jednak, 偶e nie otrzyma艂 odpowiedzi na swoje pytanie. - C贸偶 to by艂a za wizyta? - nalega艂. - Jaki艣 podchor膮偶y - powiedzia艂a oboj臋tnie - z oddzia艂u kapitana Ratshelma. Przyni贸s艂 mi ksi膮偶ki. Dobrze wychowany m艂odzieniec, z doskona艂ymi manierami. - Tak - powiedzia艂 major, ca艂kowicie usatysfakcjonowany tym wyja艣nieniem. - Nasz materia艂 ludzki nie jest z艂y, zw艂aszcza 偶e dostaje si臋 tu u nas w dobre r臋ce, je艣li nie bra膰 oczywi艣cie pod uwag臋 Kraffta. - Przypomnia艂e艣 mi, 偶e ci膮gle jeszcze mam o jedn膮 dam臋 za ma艂o, je偶eli rzeczywi艣cie tak koniecznie trzeba przyj膮膰 dzi艣 wieczorem tego Kraffta. - Mog艂aby艣 zaprosi膰 pann臋 Bachner, sekretark臋 genera艂a. - Czy偶bym dobrze s艂ysza艂a? - spyta艂a pani Felicitas niemile dotkni臋ta. - O艣mielasz si臋 protegowa膰 t臋 podejrzan膮 osob臋? - Zrobi艂em ci tylko propozycj臋 - powiedzia艂 major. - To jest generalska kochanica, co do tego nie ma w膮tpliwo艣ci! - Na to nie ma 偶adnych dowod贸w - rzek艂 major. - Prosz臋 ci臋, na Boga, b膮d沤 troch臋 ostro偶niejsza. Jak mo偶e zd膮偶y艂a艣 zauwa偶y膰, z genera艂em nie ma 偶art贸w. - Ale ze mn膮 te偶 nie - powiedzia艂a Felicitas. - Prosz臋 ci臋 - pr贸bowa艂 uspokoi膰 j膮 major. - Co na to poradzi膰! Serce nie s艂uga. - No tak - powiedzia艂a pani majorowa nagle i u艣miechn臋艂a si臋 subtelnie. - To mo偶e i racja. - No widzisz! - zawo艂a艂 major zadowolony. - Poza tym to nie by艂oby wcale takie z艂e poci膮gni臋cie, ta dziewczyna i porucznik Krafft. Z ca艂ego serca bym tego genera艂owi 偶yczy艂. Pani Frey, kiedy wreszcie zosta艂a sama, pokr臋ci艂a zmartwiona g艂ow膮 i g艂臋boko westchn臋艂a. Wyg艂adzi艂a swoj膮 sukni臋. I pomy艣la艂a przy tym, 偶e biodra jej s膮 艂adnie, po kobiecemu zaokr膮glone, nie s膮 specjalnie pe艂ne, ale nabite. Dawniej dobrze je沤dzi艂a konno. Nast臋pnie usiad艂a przy telefonie i nakr臋ci艂a numer. - Droga panno Bachner - powiedzia艂a cukierkowato uprzejmie - ju偶 dawno chcia艂am pani膮 zaprosi膰. Czy nie zrobi艂aby mi pani tej przyjemno艣ci? - Jakiej przyjemno艣ci, 艂askawa pani? - Czy nie odwiedzi艂aby mnie pani? Ca艂kiem prywatnie. Akurat jest okazja, b臋dzie u mnie mi艂e ma艂e towarzystwo, tylko wybrani go艣cie, ale tego chyba nie musz臋 specjalnie podkre艣la膰. - Tego naprawd臋 nie musi pani specjalnie podkre艣la膰, 艂askawa pani. - A wi臋c przyjdzie pani, droga panno Bachner? - Kiedy? - Dzi艣 wieczorem. Sprawi mi to wielk膮 rado艣膰. - Mnie te偶, 艂askawa pani - powiedzia艂a Sybilla. Na tym zako艅czy艂a rozmow臋. Felicitas bezzw艂ocznie uda艂a si臋 do swego m臋偶a. Ten si臋 akurat po艂o偶y艂, 偶eby si臋 troch臋 zdrzemn膮膰. Zarejestrowa艂a to sobie nie bez pewnej goryczy - on si臋 k艂adzie, a ona tyra dla niego. - Archibald - powiedzia艂a mimo wszystko ciep艂o - uda艂o mi si臋. - Co ci si臋 znowu uda艂o? - Nak艂oni艂am t臋 Sybill臋 Bachner, przyjdzie. - No to brawo! - powiedzia艂 major, ziewaj膮c. - Zapowiada si臋 w takim razie 艣wietna uroczysto艣膰. * * * Wybrani oficerowie ma艂ymi grupkami schodzili ze wzg贸rza w kierunku miasteczka. - Czuj臋 si臋 jak podchor膮偶y - powiedzia艂 jeden z oficer贸w. - Jeszcze gorzej jak podchor膮偶y - dorzuci艂 inny. - Znajdujemy si臋 bowiem pod rozkazami kobiety. Stajemy grzecznie na tylnych 艂apkach. A przy tym nas tak samo oceniaj膮, kontroluj膮 i s膮dz膮, jak my to robimy z kandydatami na oficer贸w. Porucznik Rambler z czwartego oddzia艂u twierdzi艂 z przekonaniem: - Wszystko to jest po prostu 艣wi艅stwem! - Moim zdaniem - dorzuci艂 porucznik Webermann - chodzi tu raczej o ambicj臋 po艂膮czon膮 z 偶膮dz膮 opiekowania si臋 nami. Albo o wybuch instynkt贸w macierzy艅skich, w parze ze 艣wiadomo艣ci膮 stanow膮. Wszystko razem wzi膮wszy, przdsi臋wzi臋cie natr臋tne, ale zas艂uguj膮ce na uznanie. - Pa艅sk膮 filozofi臋 schod贸w kuchennych, m贸j drogi Webermann, mam gdzie艣 - rzek艂 Rambler. - Dla mnie to s膮 po prostu szykany, 偶e szefica zabiera nam wolny czas. Szlachetna rozrywka towarzyska 艣ci艣le wed艂ug s艂u偶bowego rozk艂adu zaj臋膰. Obowi膮zkowe 偶ycie towarzyskie zaczyna艂o si臋 punktualnie o 贸smej wieczorem i ko艅czy艂o si臋 dok艂adnie co do minuty o jedenastej. Przyczyn膮 tego by艂 jednak偶e nie tylko wyrobiony zmys艂 punktualno艣ci wojskowej pani Frey, lecz r贸wnie偶 dok艂adne wyrachowanie. Albowiem oficerowie, zgodnie ze szczeg贸艂owym planem, mieli odebra膰 zaproszone m艂ode panie z dom贸w, i to nie za wcze艣nie, tylko akurat o takiej porze, aby m贸c przyby膰 o ustalonej godzinie do mieszkania majora. Ko艅czy艂o si臋 to tak samo pod艂ug zegarka - rodzice m艂odych panien mogli sobie obliczy膰 dok艂adnie co do sekundy, kiedy ich c贸rki zostan膮 przywr贸cone ognisku domowemu. Tym sposobem, jak si臋 pani majorowej zdawa艂o, zapobiega si臋 wszelkim niepo偶膮danym odchyleniom. - Wszystko musi si臋 potem odbywa膰 b艂yskawicznie - wyzna艂 zatroskany porucznik Rambler - o subtelno艣膰 w tym wypadku trudno. Ka偶da sekunda gra rol臋! Naprawd臋 艣wi艅stwo. Pozostali oficerowie woleli nie zajmowa膰 stanowiska w tej sprawie. U wi臋kszo艣ci m艂odych dam nie wida膰 by艂o wcale owej b艂yskawicznej gotowo艣ci, o jakiej m贸wi艂 Rembler; chcia艂y by膰 zdobywane powoli, ale gruntownie. Ostatni膮 nieuchronn膮 przeszkod臋 przed upragnionym celem stanowi艂y zar臋czyny jak Pan B贸g przykaza艂. - Wszystko to jest wi臋c r贸wnie niepotrzebn膮, jak i nienaturaln膮 szykan膮 - twierdzi艂 Rambler, w tej dziedzinie pewnego rodzaju fachowiec - i got贸w by艂bym nawet powiedzie膰: to jest sprzeczne ze zdrowym instynktem narodu. * * * - Serdecznie witamy! - m贸wi艂 major do ka偶dego nowo przyby艂ego go艣cia. Sta艂 w korytarzu, b艂yska艂 swoim Krzy偶em Rycerskim i wita艂 go艣ci promiennym u艣miechem: bohater i organizator, oficer i 艣wiatowiec w jednej osobie. Przyjmowa艂 ich u drzwi i przekazywa艂 dalej, swojej 偶onie, kt贸ra ze swej strony r贸wnie偶 ich serdecznie wita艂a. W domu ich zdawa艂a si臋 panowa膰 niezwyk艂a harmonia. - Ta Sybilla Bachner jeszcze nie przysz艂a, Archibald - szepn臋艂a Felicitas. - Co ona sobie w艂a艣ciwie my艣li? - A sk膮d ja to mog臋 wiedzie膰? - odpar艂 major lekko rozdra偶niony. - I tego Kraffta te偶 nie ma. W艂a艣ciwie nie powinni艣my ich byli zaprasza膰. Ale ja stanowczo za bardzo kieruj臋 si臋 twoimi specjalnymi 偶yczeniami... mo偶e to b艂膮d, Archibald. W ka偶dym razie zaczynamy. A mo偶e uwa偶asz, 偶e powinnam jeszcze d艂u偶ej czeka膰? Wiecz贸r zacz膮艂 si臋 og贸ln膮 rozmow膮, kt贸r膮 uwa偶ano za o偶ywion膮. "M艂odzi ludzie" - oficerowie i przyprowadzone przez nich m艂ode damy - mieli obowi膮zek skupi膰 si臋 wok贸艂 "starszej generacji", wok贸艂 pani Frey, majora Freya i niekt贸rych wybranych dam z lokalnej "arystokracji". Te ostatnie zosta艂y zaproszone po to, aby zagwarantowa膰 przedsi臋wzi臋ciu maksymaln膮 powag臋. Tak wi臋c siedzia艂y: 偶ona ortsgruppenleitera, kt贸ry by艂 jednocze艣nie burmistrzem, zast臋pc膮 kreisleitera i komisarycznym landratem; czterdziestoletnia wsiowa dziewica o pe艂nej jak ksi臋偶yc twarzy, przenikliwym g艂osie wprost z obory i becz膮cym 艣miechu; 偶ona cukiernika i hotelarza, f~uhrerin miejscowych kobiet; kanciasta kobieta o m臋skim wygl膮dzie z fryzur膮 ~a la Gretchen i ze zdumiewaj膮co namaszczonym g艂osem; 偶ona przedsi臋biorcy budowlanego, nazywana po prostu "milionerk膮"; kanciasta pi臋kno艣膰 o 偶ywych ruchach lwicy salonowej, po kt贸rej ci膮gle jeszcze wyra沤nie by艂o wida膰, 偶e by艂a niegdy艣 d艂ugoletni膮 s艂ynn膮 subretk膮 skromnego teatru miejskiego. W tej chwili g艂贸wnym tematem rozmowy by艂 "koncert 偶ycze艅" Rozg艂o艣ni Radiowej Niemiec. "Rozwin膮艂 si臋 nowy rodzaj sztuki ludowej... proste i solidne... i takie weso艂e, pomijaj膮c powag臋 niekt贸rych audycji... przy "Ojczyzno, twoje gwiazdy", 艂zy mi po prostu stan臋艂y w oczach... powiedzia艂 m贸j m膮偶: tak, niemiecka uczuciowo艣膰, w tym nam nikt nie dor贸wna... a przy "Bomby na Angli臋" przeszy艂o mnie na wskro艣... c贸偶 to za kramarska banda, nie chc膮 nam da膰 艣rodkowej Europy a偶 po Ural, a kolonii te偶 nie, a przy tym Churchill chleje podobno jak 艣winia... ale "Mateczko, mateczko kochana" jest jednak najpi臋kniejsze..." - Tak - powiedzia艂 major mocnym i dono艣nym g艂osem - u nas jeszcze panuje szlachetny duch, podczas gdy oni tam w Ameryce podryguj膮 przy tej zupe艂nie wynaturzonej muzyce jazzowej jak w ta艅cu 艣wi臋tego Wita. Nareszcie pojawi艂a si臋 Sybilla Bachner. Sta艂a w korytarzu i zagl膮da艂a przez otwarte drzwi do tak zwanego salonu. Sta艂a w wyczekuj膮cej postawie, szczup艂a, troch臋 blada, z malowniczo rozpuszczonymi w艂osami, dobrze zbudowana i demonstracyjnie skromnie ubrana, w niebiesk膮 sukienk臋. - Sp贸沤ni艂a si臋 prawie osiemna艣cie minut! - powiedzia艂a pani majorowa do swego m臋偶a oburzona. - I przysz艂a sama - odpowiedzia艂, udaj膮c, 偶e jest r贸wnie偶 oburzony. - Ten Krafft - stwierdzi艂a Felicitas Frey - nie wst膮pi艂 wcale po ni膮, wbrew temu, co przystoi i co zosta艂o zaplanowane. Ten cz艂owiek jest po prostu niemo偶liwy. - Skandaliczne post臋powanie - zgodzi艂 si臋 major. - Tego to mu tak pr臋dko nie zapomn臋. Mimo to pani Frey nie straci艂a kontenansu. - Serdecznie witamy! - zawo艂a艂a do Sybilli Bachner... Potem jednak pozostawi艂a m臋偶owi przedstawienie obecnym uprzywilejowanej wsp贸艂pracownicy jego genera艂a. Starsze panie taksowa艂y Sybill臋 Bychner badawczymi spojrzeniami, m艂odsze patrzy艂y na ni膮 z niejak膮 dezaprobat膮, w臋szy艂y bowiem siln膮 konkurencj臋. Oficerowie byli mile zaskoczeni - i zastanawiali si臋, czy nale偶y jej nadskakiwa膰, czy te偶 traktowa膰 j膮 naturalnie. Wedrze膰 si臋 na przypuszczalnie najintymniejszy teren genera艂a - to bynajmniej nie by艂o wskazane. - Czy ona ci si臋 w艂a艣ciwie podoba? - spyta艂a m艂oda dama siedz膮cego obok Ramblera. - Ty mi si臋 bardziej podobasz - szepn膮艂 jej do ucha. - Mam nadziej臋. - Udowodni艂em ci to przecie偶 wyra沤nie. - Mo偶e za wyra沤nie - rzek艂a. - Co to ma znaczy膰? Tak sobie tylko powiedzia艂a艣, prawda? - Albo i nie - powiedzia艂a. I rzuci艂a mu spojrzenie tak pe艂ne ufno艣ci, 偶e zbudzi艂y si臋 w nim jak najgorsze podejrzenia. - Tak, te nasze panny! - powiedzia艂 major z ojcowskim rozmarzeniem do otaczaj膮cych go starszych pa艅. - Kiedy tak na nie patrz臋, zaraz sobie wyobra偶am, jaka pe艂na nadziei b臋dzie przysz艂o艣膰 naszych wnuk贸w. M艂ode damy siedzia艂y ci膮gle jeszcze na swoich ty艂kach wyczekuj膮co i nieco nie艣mia艂o. Udawa艂y, 偶e przys艂uchuj膮 si臋 z du偶ym zainteresowaniem rozmowie, kt贸r膮 by艂y sk艂onne uwa偶a膰 za wysoce uduchowion膮. Przy tym potajemnie robi艂y oczko do swoich partner贸w. By艂y gotowe podziwia膰 ich, zw艂aszcza 偶e s艂ysza艂y, 偶e to najlepsi oficerowie ze wszystkich; przeszli przez wszystkie sita i zostali uznani za godnych nauczania w szkole wojennej - na tym uniwersytecie obrony ojczyzny. Wszyscy odznaczeni, wi臋kszo艣膰 nawet Krzy偶ami Rycerskimi i wszyscy bardzo podejrzani o to, 偶e zechc膮 kiedy艣 zosta膰 genera艂ami. Ta obfito艣膰 rozgrzewaj膮cego blasku wok贸艂 panien podwy偶sza艂a powa偶nie ich temperatur臋. Niekt贸re mocno si臋 poci艂y - co jednak nie robi艂o wi臋kszego wra偶enia na oficerach, a ju偶 tym bardziej nie odstrasza艂o ich. - Chyba nie m贸wi艂a艣 tego powa偶nie - szepn膮艂 Rambler swojej damie. - To, o czym napomkn臋艂a艣 przed chwil膮, nie mo偶e by膰 prawd膮. - Obawiam si臋, 偶e jednak tak jest. - To przecie偶 wykluczone! - powiedzia艂 Rambler przera偶ony. By艂o mu cholernie trudno zachowa膰 niewinny wygl膮d. - Tak - powiedzia艂 major stentorowym g艂osem - trzeba mie膰 wyczucie poezji, r贸wnie偶 wtedy, kiedy si臋 jest 偶o艂nierzem. Je艣li chodzi o prawdziwe warto艣ci... Jak na przyk艂ad Teodor K~orner. Tym samym pad艂o nowe has艂o. Jako wzorowy gospodarz major dba艂 r贸wnie偶 o przyjemne tematy do rozmowy. Tak wi臋c przysz艂a teraz kolej na sprawy kulturalne - tym razem z dziedziny literatury. - Wiecie pa艅stwo, nordycko艣膰, Asowie i tak dalej, to przemawia do najg艂臋bszych pok艂ad贸w duszy... czytam raz po raz "Edd臋", i to dodaje odwagi, przez co oczywi艣cie nie chc臋 powiedzie膰, 偶e bez tej lektury brak艂oby mi odwagi... ale gdyby艣my nie mieli ducha niemieckiego... zupe艂ni dekadenci, ci Francuzi, bezwstydni, nic dziwnego, 偶e w ci膮gu pi臋ciu tygodni przyparli艣my ich do muru... a co dopiero Amerykanie, wszystko gangsterzy, o Rosjanach w og贸le nie ma co m贸wi膰, to ci dopiero towarzystwo... a poza tym dziedzictwo i tak dalej, dziedzictwo krwi, krew i ziemia, gleba... a wi臋c m贸j m膮偶 powiada: kiedy wdycham zapach ziemi niemieckiej, nie wstydz臋 si臋 swoich 艂ez... i co mam pani powiedzie膰: jedna stronica ksi膮偶ki, oprawa p贸艂sk贸rzana, z艂ocone brzegi, jeszcze nast臋pnego dnia by艂a zupe艂nie wilgotna! Wreszcie zjawi艂 si臋 r贸wnie偶 porucznik Krafft. Rozgl膮da艂 si臋 przez chwil臋, a potem podszed艂 do 偶ony majora. Zgi膮艂 si臋 w bardzo niedoskona艂ym uk艂onie: - Dobry wiecz贸r, pani Frey. - Dobry wiecz贸r - powiedzia艂a ch艂odno. Porucznik Krafft zwr贸ci艂 si臋 do majora: - Prosz臋 wybaczy膰 sp贸沤nienie, by艂em zaj臋ty s艂u偶bowo. - Ale偶 prosz臋 pana - rzek艂 major, z trudem zachowuj膮c twarz - s艂u偶ba ma naturalnie zawsze pierwsze艅stwo. - Tak jest, panie majorze - powiedzia艂 Krafft. Oderwa艂 si臋 od tej czo艂贸wki kulturalnego 偶ycia towarzyskiego i przepchn膮艂 si臋 przez pok贸j ku Sybilli Bachner. Tu usiad艂 z westchnieniem ulgi. - Musi mi pani wybaczy膰 - powiedzia艂 st艂umionym g艂osem. - W艂a艣ciwie powinienem by艂 przyj艣膰 po pani膮, ale poci膮g sp贸沤ni艂 si臋 o trzydzie艣ci minut. - Czy pani Barkow przyjecha艂a? - spyta艂a Sybilla, najwyra沤niej bardzo zainteresowana. - Tak. Zawioz艂em j膮 do hotelu. A tam ju偶 czeka艂 na ni膮 genera艂. - Jaka ona jest, panie Krafft? - zapyta艂a Sybilla po kr贸tkim wahaniu. Krafft spojrza艂 na ni膮 i lekki u艣miech przemkn膮艂 mu po wargach. Jej ciekawo艣膰 rzuca艂a si臋 w oczy. Powiedzia艂: - Pani Barkow to dama, ma mniej wi臋cej czterdzie艣ci lat. Genera艂, zdaje si臋, zna j膮 dobrze, m贸wi艂 do niej per ty. Porucznik Krafft zacz膮艂 si臋 teraz bli偶ej przygl膮da膰 obecnym. Og贸lna rozmowa zdawa艂a si臋 nieco kule膰. Mam nadziej臋, 偶e nie przeze mnie, my艣la艂 Krafft, ale niezbyt tym zmartwiony. S艂ucha艂 tylko jednym uchem s艂贸w przelatuj膮cych mimo niego. Nie potrafi艂 dopatrzy膰 si臋 w nich sensu. I rozgl膮da艂 si臋 za czym艣 do picia. Ale pora ponczu jeszcze nie nadesz艂a. - Ten cz艂owiek ma maniery! - szepn膮艂 major swojej ma艂偶once. - Nie do wytrzymania! - Z tymi s艂owami wsta艂 i oddali艂 si臋. Mia艂 zamiar dokona膰 inspekcji kuchni. Tam bowiem sta艂y napoje. Pani majorowa pr贸bowa艂a tymczasem kierowa膰 gasn膮c膮, chaotyczn膮 rozmow臋 na uregulowane tory. Oficerowie starali si臋 dopom贸c jej w tym, bo tak wypada艂o wobec ma艂偶onki ich dow贸dcy. M艂ode damy z miejscowej elity ci膮gle jeszcze zachowywa艂y si臋 biernie - obawia艂y si臋, 偶e mog膮 si臋 skompromitowa膰 pod wzgl臋dem intelektualnym, chocia偶 i to nie zwr贸ci艂oby niczyjej uwagi. - Czy ty naprawd臋 jeste艣 pewna? - spyta艂 Rambler zmartwiony. - Czy naprawd臋 s膮dzisz? - Wszystko za tym przemawia. - A mo偶e si臋 przeliczy艂a艣? - Jak ty to rozumiesz? - spyta艂a m艂oda dama, szeroko otwieraj膮c oczy. - Chc臋 powiedzie膰, 偶e mo偶e si臋 pomyli艂a艣? W kalendarzu, rozumiesz? - Ja umiem liczy膰 - powiedzia艂a. Psiakrew, pomy艣la艂 porucznik Rambler. Niech diabli wezm膮 to ca艂e 偶ycie towarzyskie razem z wszystkimi m艂odymi damami! M艂ode damy siedzia艂y sztywne, wyprostowane i lekko pochylone do przodu, co wygl膮da艂o imponuj膮co. Ale i teraz sprawia艂y wra偶enie bardzo nieprzyst臋pnych. Wszystkie u艣miecha艂y si臋 afektowanie i 艣mia艂y si臋 srebrzy艣cie, przewa偶nie wtedy, kiedy nale偶a艂o. By艂y 艣wiadome tego, 偶e musz膮 godnie reprezentowa膰 wielki 艣wiat swego ma艂ego miasteczka - dop贸ki maj膮 widz贸w. By艂o w艣r贸d nich kilka "dobrych partii", z n臋c膮cym posagiem i odpowiedniego pochodzenia: c贸rka burmistrza, ma艂a, j臋drna, weso艂a, z szerokim siedzeniem, okr膮glutka jak jej matka; zawsze pierwsza zaczyna艂a si臋 poci膰 - ale na jej nazwisko zapisane ju偶 by艂y w ksi臋gach hipotecznych dwie kamienice czynszowe i spora parcela budowlana mi臋dzy miastem a koszarami. C贸rka w艂a艣ciciela stacji benzynowej, z przyleg艂ym warsztatem wynajem i przedstawicielstwo sprzeda偶y samochod贸w; szczup艂e lalkowate stworzenie z 艂adniutk膮 twarz膮, ale 偶贸艂tymi d艂ugimi z臋bami - by艂a jedynaczk膮. Dama Ramblera by艂a siostrzenic膮 przedsi臋biorcy budowlanego, kt贸ry mi臋dzy innymi przebudowa艂 i wyposa偶y艂 we wszystkie dodatkowe budynki koszary; osoba piersiasta, zawsze troch臋 zasapana, taka koby艂a z zainteresowaniami sportowymi i politycznymi - kierowa艂a Bd$m_em; jej wujek, bezdzietny przedsi臋biorca budowlany, bardzo j膮 lubi艂, o czym ca艂e miasto wiedzia艂o. W艂a艣nie o tym my艣la艂 w tej chwili porucznik Rambler. Widzia艂 teraz t臋 ca艂膮 spraw臋 w innym 艣wietle. Jak to tak pi臋knie mawiano w ko艂ach Bd$m: dzieci gwarancj膮 przysz艂o艣ci... - O czym my艣lisz? - spyta艂a go. - U艣miechasz si臋. - My艣l臋 o tobie - rzek艂 - o nas, o naszej przysz艂o艣ci. - Od pocz膮tku mia艂am do ciebie zaufanie. - Jestem oficerem - rzek艂 z prostot膮. - Znam swoje zobowi膮zania. - My kobiety - powiedzia艂a Felicitas Frey - wiemy zawsze, jak post膮pi膰; czy by艂yby艣my inaczej kobietami, niemieckimi kobietami? Nareszcie znowu znalaz艂a temat do rozmowy. Has艂o: dobroczynno艣膰 i obowi膮zki kobiety. Szczeg贸lnie w czas wojny. - ...jak to zawsze m贸wi m贸j m膮偶: kobieta musi by膰 艣wiadoma tego, 偶e jest kobiet膮 niemieck膮, zw艂aszcza w takich czasach... co najmniej raz w tygodniu odwiedzamy szpital polowy, kiedy tylko mamy czas... jacy偶 oni s膮 zawsze wdzi臋czni, ci nasi kochani 偶o艂nierze... przynosz臋 im stale kwiaty, mi臋dzy innymi r贸偶e hodowane przez mego m臋偶a, nic mnie od tego nie mo偶e powstrzyma膰... Archibald, m贸wi臋 mu, nie mo偶na by膰 ma艂ostkowym, nawet je艣li jest to tw贸j specjalny gatunek hinderburg... znakomita hodowla, musicie pa艅stwo wiedzie膰, alabastrowobia艂e r贸偶e, symbol czysto艣ci, duchowej oczywi艣cie... i jak im si臋 oczy b艂yszcz膮, kiedy przychodz臋, nie mog膮 prawie s艂owa wydoby膰 z siebie z wdzi臋czno艣ci... Jeden straci艂 ca艂膮 r臋k臋, pomy艣lcie pa艅stwo, i do tego praw膮, ale on 艣mia艂 si臋, powiedzia艂 do mnie: "Jestem mianowicie ma艅kutem, chachacha", taki wzruszaj膮cy humor, a偶 mi si臋 艂zy do oczu cisn膮. - Czy mo偶na by dosta膰 co艣 do picia? - spyta艂 porucznik Krafft g艂o艣no. Towarzystwo by艂o zaszokowane, albo, zale偶nie od temperamentu, zdumione. Reakcj臋 pani Frey mo偶na by艂o okre艣li膰 jako przera偶enie. Z trudem odzyskawszy panowanie nad sob膮, powiedzia艂a: - Panie poruczniku, na to jeszcze jest za wcze艣nie. - Nie dla mnie - o艣wiadczy艂 Krafft, wcale nie wytr膮cony z r贸wnowagi. Od tego jej gadania zrobi艂o mu si臋 niedobrze: potrzebny mu by艂 alkohol albo 艣wie偶e powietrze. A pani majorowa powiedzia艂a ostro: - Je艣li pan si臋 tu 沤le czuje, panie poruczniku Krafft... - Wpad艂em i tak tylko na chwil臋 - powiedzia艂 Krafft, wstaj膮c. - Musz臋 jeszcze co艣 za艂atwi膰 dla genera艂a. - Prosz臋 - powiedzia艂a pani majorowa - nie zatrzymujemy pana. - To i ja ju偶 te偶 p贸jd臋 - rzek艂a Sybilla i r贸wnie偶 wsta艂a. - Prosz臋, jak pani sobie 偶yczy - o艣wiadczy艂a Felicitas Frey sztywno. - To by艂 czaruj膮cy wiecz贸r - zapewni艂a j膮 Sybilla. - R贸wnie偶 i ja - stwierdzi艂 Krafft - mog臋 powiedzie膰 tylko: serdeczne dzi臋ki. Poszli. I pozostawili po sobie lodowate, d艂ugotrwa艂e milczenie. Felicitas Frey oddycha艂a z trudem i na ca艂y regulator. Zdawa艂o si臋, 偶e lada chwila p臋knie. Wtem pojawi艂 si臋 major. Spojrza艂 na 偶on臋 zimno, ale twarz jego by艂a jednym szerokim u艣miechem zadowolenia - co prawda nieco krzywym, ale za to wytrwa艂ym. Demonstrowa艂 swoj膮 zasad臋: Trzeba umie膰 si臋 znale沤膰 w ka偶dej sytuacji. Jego g艂os brzmia艂 denerwuj膮co jowialnie. - S膮dz臋 - zawo艂a艂 - 偶e czas rozpocz膮膰 cz臋艣膰 nieoficjaln膮. Pota艅czymy sobie troch臋, moi pa艅stwo. Mo偶e by tak "Mew臋 lec膮c膮 na Helgoland"? albo "Kwiatek na polanie, kt贸remu na imi臋 wrzos"? Zaskrzecza艂a pierwsza p艂yta gramofonowa. Kilka par wsta艂o pos艂usznie. Uda艂y si臋 do s膮siedniego pokoju i zacz臋艂y ta艅czy膰. Rozmowa starszej generacji powoli zaczyna艂a si臋 znowu o偶ywia膰. Major jednak wzi膮艂 swoj膮 偶on臋 na stron臋, dyskretnie, jak mu si臋 zdawa艂o. I powiedzia艂 do niej: - To nie powinno si臋 by艂o sta膰, Felicitas. O tym jeszcze pom贸wimy, i to szczeg贸艂owo. Mo偶esz by膰 tego pewna! * * * - Nareszcie troch臋 spokoju - powiedzia艂a Barbara Bendler_Trebitz, bratanica pani majorowej. - Znam to; kiedy podaje si臋 poncz, w kuchni jest spok贸j. Co najmniej przez p贸艂 godziny. Co zrobimy z tym czasem? - Jak pani uwa偶a, prosz臋 panienki. - Dlaczego pan w艂a艣ciwie m贸wi do mnie zawsze: prosz臋 panienki? Czy panu to przyjemno艣膰 sprawia? - Tak si臋 nale偶y, prosz臋 panienki. Starszy szeregowiec Gemme sta艂 przy stole kuchennym. By艂 tu odkomenderowany z kasyna, a wi臋c przez kapitana Katera. To mia艂a by膰 kara - Gemme st艂uk艂 pono膰 butelk臋 czerwonego wina ze 艣ci艣le prywatnych zapas贸w kapitana Katera. Za to sze艣膰 do o艣miu godzin pracy u 偶ony majora - doprawdy nielekka kara. W ka偶dym razie ta bratanica, stoj膮ca teraz naprzeciw starszego szeregowca Gemme, po drugiej stronie sto艂u kuchennego, by艂a nie do pogardzenia. Ale: by艂a bratanic膮 majorowej. A wi臋c: ostro偶no艣膰 bardzo wskazana! - Czy pana cz臋sto posy艂aj膮 na takie przyj臋cia? - dopytywa艂a si臋 Barbara. - Bogu dzi臋ki nie - powiedzia艂 Gemme. Ale natychmiast si臋 po艂apa艂 i o艣wiadczy艂: - Niestety nie, chcia艂em powiedzie膰. - Ma pan tego po dziurki w nosie, co? - Tego bym nie powiedzia艂 - zauwa偶y艂 GEmme ostro偶nie. - B膮d沤 co b膮d沤 pani tu jest. Barbara przesz艂a na drug膮 stron臋 sto艂u, bli偶ej niego. Gemme ostro偶nie cofn膮艂 si臋 nieco. Ale Barbara naciera艂a. - Nie potrzebuje mnie pan tytu艂owa膰 prosz臋 panienki, jestem tu s艂u偶膮c膮. - Ale r贸wnie偶 bratanic膮 majorowej! - I tego si臋 pan boi? - Boi? W ka偶dym razie... my艣li pani, 偶e mog臋 sobie na to pozwoli膰 z dam膮 z k贸艂 oficerskich... - Na co? - No... wie pani. Ale ja nic nie powiedzia艂em. Nie powiedzia艂em ani s艂owa. Tyle tylko, 偶e jest pani bratanic膮 pani majorowej. I 偶e nale偶y pani do k贸艂 oficerskich. - E, g贸wno - orzek艂a Barbara prosto i przekonywaj膮co - mam gdzie艣 t臋 ca艂膮 ferajn臋. Gemme nadstawi艂 uszu. - Powa偶nie to pani m贸wi? - Jeszcze jak! - powiedzia艂a Barbara. Gemme rozejrza艂 si臋. Drzwi kuchenne by艂y zamknI臋te. W korytarzu nie s艂ycha膰 by艂o nikogo. Towarzystwo by艂o w salonie. Gramofon rycza艂 - ta艅czono. Poncz by艂 podany i na pewno zaledwie do po艂owy wypity. Major dyskretnie zabra艂 swoj膮 prywatn膮 butelk臋. By艂a wi臋c nadzieja, 偶e nikt nie wejdzie do kuchni. Gemme podj膮艂 decyzj臋 i obj膮艂 Barbar臋 ramieniem. - Mo偶esz si臋 nie certoli膰 - powiedzia艂a ku jego wielkiemu zdumieniu - nie jestem lalk膮 oficersk膮. - Ale偶 dziewczyno, jeste艣 w dech臋! - No wi臋c! - roze艣mia艂a si臋 troch臋 piskliwie. - Czy mo偶na zamkn膮膰 te drzwi? - spyta艂 Gemme pospiesznie. - Chod沤, wejdziemy do spi偶arni. Tam nam na pewno nikt nie przeszkodzi. * * * - Moja opinia - powiedzia艂 major dobitnie - jest dla mnie wa偶niejsza ni偶 wszystko inne. NI偶 wszystko inne, Felicitas! - Nie musisz tak na mnie wrzeszcze膰 - powiedzia艂a. - Twoje maniery pozostawiaj膮 wiele do 偶yczenia w ostatnich czasach. - M贸j dom jest przyzwoitym domem, solidnym domem, go艣cinnym domem. A kto tego nie szanuje, nie zas艂uguje te偶 na delikatno艣膰 i wzgl臋dy z mojej strony. Stali naprzeciw siebie i spogl膮dali po sobie - on agresywnie, ona z przestrachem. Nie zale偶a艂o im na 艣ciszeniu g艂os贸w. Go艣cie ju偶 sobie poszli. Mieszkanbie by艂o puste. A Barbara przypuszczalnie ju偶 spa艂a. A gdyby nawet nie spa艂a, pa艅stwo Frey od dawna ju偶 si臋 z ni膮 nie liczyli. - Tu idzie o m贸j honor, o moje dobre imi臋, o moj膮 karier臋. Czy dla ciebie to s膮 rzeczy oboj臋tne? Ufa艂em ci, patrzy艂em na ciebie z szacunkiem, modli艂em si臋 wprost do ciebie! A ty? Co ci臋 napad艂o? Gdzie tw贸j rozum? - Ty mnie nie rozumiesz - powiedzia艂a z wyrzutem i gorycz膮 - nigdy mnie nie rozumia艂e艣. - Tu chodzi jedynie o zrozumienie, Felicitas, jakie ty powinna艣 mnie okazywa膰. Ja tu jestem dow贸dc膮, i chodzi o moje stanowisko. Je艣li ci si臋 ten Krafft nie podoba, spr贸buj go ignorowa膰, nie troszcz si臋 o niego, dawaj mu ch艂odne odpowiedzi. Mnie on si臋 te偶 nie podoba. Ale z tego powodu nie wyrzucam go jeszcze za drzwi! A tobie nawet to nie wystarczy艂o, ty odwa偶y艂a艣 si臋 nawet zrobi膰 afront akurat sekretarce genera艂a! Na to nie mog臋 sobie pozwoli膰! Na to nikt sobie nie mo偶e pozwoli膰! Genera艂a nie mo偶na bezkarnie prowokowa膰. I dlatego prosz臋 ci臋, 偶eby艣 czym pr臋dzej naprawi艂a t臋 ca艂膮 spraw臋. I to gruntownie. Jak - to ju偶 twoja rzecz. Felicitas Frey opad艂a bezsilnie na krzes艂o. - Ty mnie nigdy nie rozumia艂e艣 - powt贸rzy艂a. - Ty nigdy nie wiedzia艂e艣, co si臋 dzieje w moim sercu. Ale on ju偶 nie s艂ucha艂. Opu艣ci艂 j膮. Aby wyczy艣ci膰 sobie z臋by. Skuli艂a si臋 w sobie i my艣la艂a: co si臋 z niego zrobi艂o? Sko艅czy艂o si臋 jego pos艂uszne przywi膮zanie, taktowna rycersko艣膰, elastyczna m艂odzie艅czo艣膰. Ofiarna czu艂o艣膰 i pi臋kna pokora kochaj膮cego ma艂偶onka i pos艂usznego kochanka - wszystko to przepad艂o. Przepad艂o bezpowrotnie. Co teraz, Felicitas? - Tak przecie偶 nie mo偶na si臋 ze mn膮 obchodzi膰 - powiedzia艂a, wyprostowuj膮c si臋. - Na to ja sobie nie pozwol臋. On mnie jeszcze popami臋ta! Interludium V 铆yciorys kapitana Konrada Katera czyli: Szcz臋艣liwo艣膰 szczur贸w "Moim ojcem jest winogrodnik Ephraim Gottlieb Kater. Matk膮 moj膮 jest 艣lubna ma艂偶onka tego偶, Klara, z domu Klausnitzer. Mieszkali w Triebenbach, wsi po艂o偶onej o jakie艣 siedem kilometr贸w na p贸艂noc od Trewiru. Tu urodzi艂em si臋 17 lipca 1900 roku, tu te偶 sp臋dzi艂em dzieci艅stwo i lata szkolne." Dom, w kt贸rym si臋 gnie沤dzimy, jest ma艂y i kamiennoszary. Urz膮dzenie ubogie. Cz臋sto g艂odujemy, ale nigdy nie jeste艣my spragnieni. Posiadamy bowiem winnic臋. Ale wino, jakie tam dojrzewa, jest zawsze troch臋 kwa艣ne. Trudno je sprzeda膰. Dlatego ojciec przewa偶nie sam je wypija. 艣piewa przy tym, bardzo g艂o艣no i rzewnie. Pie艣ni o mi艂o艣ci. Czasem 艣piewam razem z nim, a raczej nuc臋, bo nie znam dobrze s艂贸w. A matka stoi i s艂ucha. Jej twarz jest szara, jak kamienie, z kt贸rych zbudowany jest nasz dom. Mam jeszcze sze艣cioro rodze艅stwa. A ludzie z s膮siedztwa m贸wi膮: "To z tego wina, co to go tw贸j ojciec nie mo偶e sprzeda膰". Zawsze ch臋tnie pomagam matce. Mojemu rodze艅stwu to si臋 nie podoba. Ale oni s膮 g艂upi i leniwi, i to jest moje szcz臋艣cie. W ten spos贸b zwykle daj臋 sobie z nimi rad臋 - z ka偶dym po kolei. Bo ja nie rezygnuj臋 i pomagam matce - zw艂aszcza w kuchni. Taskam drzewo, obieram kartofle i odwa偶am m膮k臋. Najbardziej lubi臋 jednak miesza膰 w garnkach - szczeg贸lnie wtedy, kiedy nikogo nie ma w kuchni. Wtedy szybko kosztuj臋 par臋 艂y偶ek. Czasem parz臋 sobie przy tym usta, ale dzi臋ki temu prawie zawsze jestem syty. A tamci s膮 沤li, niekt贸rzy nawet p艂acz膮 - z w艣ciek艂o艣ci. Ale to wszystko dlatego, 偶e za ma艂o pomagaj膮 matce. M贸j s膮siad z 艂awy szkolnej, ten gruby z g艂upimi oczami, ma zawsze pieni膮dze. Jego ojciec jest rze沤nikiem i ma palce jak kie艂baski. Jego siostra te偶 jest t艂usta, ma usta obrzmia艂e, jak gumowe poduszki. Wszyscy oni pachn膮 艣wie偶膮 kie艂bas膮. A zupa kie艂basiana, kt贸r膮 jedz膮 w domu, prosto z paruj膮cego kot艂a, to wielka klasa - p艂ywaj膮 w niej kawa艂ki mi臋sa, krwawej kiszki i pop臋kane kie艂basy. Cz臋sto jadam razem z nimi. A t艂usta siostra z murzy艅skimi wargami w takich razach ociera si臋 kolanem o moje. Co mi jednak wcale nie przeszkadza. Wyci膮gam r臋k臋. Nie dr偶y. Widz臋 d艂o艅 niezupe艂nie czyst膮. I widz臋, wy偶ej, trzcin臋, kt贸ra spada ze 艣wistem na t臋 r臋k臋. To pali. Jeszcze raz trzcina spada na d艂o艅, i jeszcze raz. Na r臋ce wyst臋puj膮 czerwone pr臋gi. Krzy偶uj膮 si臋, biegn膮 r贸wnolegle, oddalaj膮 si臋 od siebie - jak szosy na mapie. P艂omie艅 na mojej d艂oni czuj臋 a偶 w potylicy. Ale nie chowam r臋ki, i ta ci膮gle jeszcze nie dr偶y. Kobieta, kt贸rej przynios艂em paczk臋, siedzi na kanapie. Obmacuje moj膮 r臋k臋. "Jeste艣 silny", m贸wi. "Ujdzie", m贸wi臋. Przyci膮ga mnie do siebie, a jej r臋ce w艣lizguj膮 si臋 za moj膮 marynark臋 i przeje偶d偶aj膮 si臋 po mi臋艣niach mojej piersi. "Jeste艣 naprawd臋 bardzo silny", m贸wi kobieta. Jej g艂os robi si臋 cichszy. "A pani - m贸wi臋 i 艂api臋 j膮 za piersi - te偶 nie jest ta s艂aba." - "Nie", m贸wi. "Po uko艅czeniu szko艂y zajmowa艂em si臋 g艂贸wnie administracj膮 posiad艂o艣ci mego ojca, po czym uwa偶a艂em za rzecz samo przez si臋 zrozumia艂膮 zg艂osi膰 si臋 ju偶 w 1917 roku na front. Mia艂em szcz臋艣cie i zosta艂em przyj臋ty, a po kr贸tkim, ale wzorowym przeszkoleniu podstawowym zosta艂em wys艂any na front wschodni. Po oficjalnym zako艅czeniu wojny pozosta艂em nadal wierny s艂u偶bie 偶o艂nierskiej, walczy艂em na G贸rnym 艣l膮sku i przy艂膮czy艂em si臋 do艣膰 wcze艣nie do ruchu naszego F~uhrera. Dla chleba, a jednocze艣nie dla wysokich cel贸w politycznych obje偶d偶a艂em z doborowymi artyku艂ami markowymi po艂udniowe Niemcy, a偶 do momentu, gdy wybi艂a decyduj膮ca godzina." "Nie mamy ju偶 prawie co 偶re膰 - powiedzia艂 ojciec, pokrzepiwszy si臋 dzbanem wina. - Czasy s膮 coraz gorsze, a wy poma艂u robicie si臋 wi臋ksi ode mnie. Jak tak dalej p贸jdzie, mo偶emy si臋 od razu po艂o偶y膰 do trumny, i to z pustymi 偶o艂膮dkami. Ale niekt贸rzy z was s膮, chwali膰 Boga, dostatecznie doro艣li na to, 偶eby p贸j艣膰 do wojska. Zg艂o艣cie si臋 wi臋c na ochotnika, 偶ar艂oki. Mam nadziej臋, 偶e wojna tak pr臋dko si臋 nie sko艅czy." Zataczamy si臋. Ziemia przed nami chwieje si臋. Powietrze migoce. Odzie偶 lepi si臋 nam do cia艂. Ale wszystko dla ojczyzny, m贸wi nasz kapral. Padamy w b艂oto i z trudem wstajemy. Jeden ju偶 nie mo偶e. Po pi臋ciu minutach jeszcze jeden. G艂os kaprala jest ochryp艂y, ale nie milknie. 钮azimy na czworakach do latryny, stoj膮cej na skraju placu 膰wicze艅. "Do 艣rodka! - krzyczy kapral. - I g艂owy wsadzi膰 w dziury, 偶eby艣cie nareszcie wiedzieli, czym jeste艣cie!" Dowcipny cz艂owiek z tego naszego instruktora! Umie gra膰 na fortepianie, ten nasz kole偶ka z dziewcz臋c膮 buzi膮. Zdrowo zapycha po klawiszach. A puste butelki stoj膮ce na fortepianie ta艅cz膮. Podchodz臋 i r膮bi臋 dwoma palcami w klawisze po prawej stronie. Brz臋cz膮 jak p臋kaj膮ce szklanki. Chlej臋 i dalej r膮bi臋 w klawisze - one nadal dzwoni膮 jak p臋kaj膮ce szklanki. Jaka艣 polska baba stoi w drzwiach, nazywa si臋 Sonia czy co艣 w tym rodzaju. Wytrzeszcza oczy na ten zasrany fortepian, kt贸ry jest jej w艂asno艣ci膮. A my j膮 k艂adziemy na tym fortepianie. Ten nasz kole偶ka z dziewcz臋c膮 buzi膮 gra dalej. Sonia robi g艂upi膮 mion臋, ale nie mo偶e krzycze膰 - wetkn臋li艣my jej skarpetk臋 w usta. Potem wierzga nogami, ale j膮 przytrzymujemy. I to wszystko na tym fortepianie, kt贸ry jest w艂asno艣ci膮 tej Soni. Jeden z najlepszych, ten Hauser, kt贸rego nazywaj膮 "r臋baj艂膮", jest oficerem, ale niewiele sobie z tego robi, chce by膰 tylko koleg膮. Jest jednak osobisto艣ci膮 i w ka偶dej sytuacji 偶yciowej respektowanym prze艂o偶onym. Praw膮 r臋k臋 ma zranion膮, wi臋c trzyma pistolet w lewej. Zna G贸rny 艣l膮sk jak w艂asn膮 kiesze艅 i ma nosa do ludzi, o ile s膮 Niemcami. Mnie powierza si臋 organizacj臋 zaopatrzenia - i to dla ca艂ego korpusu ochotniczego Hausera, kt贸ry jest wprawdzie nieliczny, ale zawsze pcha si臋 tam, gdzie si臋 co艣 dzieje, i dlatego ma dobry apetyt. Tu jestem w swoim 偶ywiole, i troszcz臋 si臋 o nasz膮 aprowizacj臋; dop贸ki walczymy, aprowizacja jest moj膮 spraw膮. "Kapral Kater - m贸wi do mnie r臋baj艂o Hauser - to zadanie zosta艂o zako艅czone. Ale czekaj膮 nas dalsze, trzeba tylko umie膰 je sobie wynale沤膰. Zostajesz przy nas." Zgadzam si臋. By膰 wezwanym przez r臋baj艂臋 Hausera to wyr贸偶nienie. I przywilej szczeg贸lengo rodzaju. Prawdziwe Niemcy nigdy nie zapominaj膮 o swoich bohaterach. Tak wi臋c wkraczamy do Monachium. Nie tylko skromno艣膰 powstrzymuje mnie od przy艂膮czenia si臋 do najbli偶szego kr臋gu F~uhrera Adolfa Hitlera. Przy r臋bajle Hauserze mamy te偶 pe艂ne r臋ce roboty. Mimo to my r贸wnie偶 bierzemy udzia艂 w marszu 9 listopada 1923 roku, tworz膮c poniek膮d sta艂膮 stra偶 tyln膮, kt贸ra potem swoj膮 niezachwian膮 postaw膮 przyczyni si臋 do unikni臋cia katastrofy. Mnie i r臋bajle Hauserwoi udaje si臋 uj艣膰 pacho艂kom policyjnym rz膮du. Fabrykant likier贸w Stobmeyer, narodowiec, udziela nam schronienia, co zostaje uczczone pot臋偶n膮 popijaw膮. Sk艂ady Stobmeyera bowiem s膮 bardzo okaza艂e. "Szlachetny trunek - m贸wi臋 z uznaniem. - Aromatyczny, mocny, o delikatnym, d艂ugo nie ulatniaj膮cym si臋 smaku." - "Znasz si臋 na tym, kolego!", m贸wi Stobmeyer, chocia偶 jest szeregowcem. Ale my tu nie jeste艣my drobiazgowi. "Tak - m贸wi臋 skromnie - nauka nie idzie w las. Jestem poniek膮d z bran偶y. Ojciec m贸j jest w艂a艣cicielem winnic w okolicy Trewiru." - "To si臋 艣wietnie sk艂ada - m贸wi Stobmeyer z entuzjazmem. - Dla dobrych ludzi, na kt贸rych mo偶na polega膰, zawsze si臋 co艣 znajdzie. Co ty na to?" - "No c贸偶 - m贸wi臋 po pewnym namy艣le - je艣li mog臋 wy艣wiadczy膰 koledze przys艂ug臋, to dlaczego nie?" Lata w s艂u偶bie firmy Stobmeyer, Monachium - ja艂owc贸wka Stobmeyera, gorzka Stobmeyera, likier zio艂owy Stobmeyera. Wed艂ug nalepki 45%. Skromne pocz膮tki: teczka i per pedes. Potem walizka z pr贸bkami i kolej 3 klasy. Po pewnym czasie pierwszy w贸z, p贸艂ci臋偶ar贸wka. A potem mercedes, cho膰 z pocz膮tku jeszcze bez w艂asnego szofera. I to wszystko z tych skromnych 15 procent czystego zysku. Dziewcz臋ta wsz臋dzie, stosunkowo tanio i korzystnie. Ale r贸wnie偶 i w tej dziedzinie 艣wiadoma celu budowa i rozbudowa. Najpierw proste dziewczyny z szynku, od czasu do czasu jaka艣 dziewica, r贸偶ne pokoj贸wki z trzeciorz臋dnych hoteli. Lecz to jedynie etap przej艣ciowy. Tak偶e i p贸沤niej poci膮ga艂 mnie cz臋sto prosty, skromny lud; ci ludzie umiej膮 uczyni膰 偶ycie przyjemnym i wygodnym. Ale tak zwany lepszy garnitur ma te偶 swoje uroki, niew膮tpliwie - a wi臋c barmanki, fordanserki, piosenkarki z lokali nocnych i baletniczki. I niezaprzeczalnie punkt szczytowy: basistka damskiej kapeli tanecznej, na go艣cinnych wyst臋pach w Norymberdze. Czuj臋 si臋 w jej r臋kach jak mistrzowsko opanowany instrument. Ale przy tym wszystkim nie trac臋 z oczu celu 艣wiatopogl膮dowego! Restauratorzy narodowcy korzystaj膮 ze specjalnych cen - chocia偶 przewa偶nie na koszt firmy Stobmeyer, kt贸ra tym sposobem zyskuje okazj臋 do popierania towarzyszy ideowych. Prowadzi si臋 r贸wnie偶 niezmiernie m膮dre rozmowy, w prywatnych gabinetach i nocn膮 por膮. Udzia艂 w spotkaniach kole偶e艅skich, na kt贸re, rzecz jasna, tak偶e dostarcza si臋 towar po cenach zni偶onych. Zwi膮zana jest z tym szeroka kampania na rzecz niemieckiego winiaku; w rezultacie powstaje popularna marka D~arenfang" Stobmeyera, do kt贸rej do艂膮cza si臋 bogato ilustrowan膮 broszur臋 pod tytu艂em: Germanie siedzieli po obu stronach Renu. Powiedzenie, kt贸re zna ka偶dy uczciwy Niemiec i kt贸re zwykle uzupe艂nia zdaniem: I napili si臋 jeszcze jednego! "Koledzy - m贸wi臋 30 stycznia 1933 roku - teraz nareszcie nadesz艂a godzina, na kt贸r膮 czekali艣my z ut臋sknieniem." 钮zy mi staj膮 w oczach. Pijemy bowiem z tej okazji akwawit臋 Stobmeyera - 50%. "Wraz z nastaniem nowej ery i rozwojem nowego i wzmo偶onego ducha bojowego r贸wnie偶 i we mnie coraz mocniej dochodzi do g艂osu pragnienie, aby odda膰 me skromne si艂y do dyspozycji Wielkich Niemiec i naszego F~uhrera. Si艂膮 rzeczy dzia艂alno艣膰 handlowa musia艂a ust膮pi膰 miejsca karierze wojskowej. Ju偶 w 1934 roku odby艂em - jako odznaczony podoficer wojny 艣wiatowej - pierwsze 膰wiczenia rezerwy, po kt贸rych niebawem nast膮pi艂y dalsze. Ju偶 w 1936 roku zosta艂em podporucznikiem, a w 1938 roku porucznikiem rezerwy, w kt贸rym to stopniu wyruszy艂em w pole i zajmowa艂em odpowiedzialne stanowiska, po czym w 1940 roku nast膮pi艂 m贸j awans na kapitana, z r贸wnoczesnym odznaczeniem mnie Krzy偶em Zas艂ugi II klasy. W 1942 roku przeniesiono mnie do Szko艂y Wojennej nr 5, gdzie obj膮艂em kompani臋 administracyjn膮, z takim skutkiem, 偶e jeszcze w tym samym roku zosta艂em odznaczony Krzy偶em Zas艂ugi I klasy." Niezapomniana wiosna niemicka 1933 roku - wspania艂y rozkwit wsz臋dzie, rzecz jasna r贸wnie偶 w mojej bran偶y. Korzystny rozw贸j interes贸w, b艂yskawiczne za艂o偶enie nowej filii. Wst臋pne rozmowy ze Stobmeyerem na temat mego udzia艂u w firmie. Wzruszaj膮co romantyczna godzina w hotelu K~onigshof: bateria pustych butelek - koledzy 艣pi膮 ju偶 w pokojach zarezerwowanych dla nich i dla towarzysz膮cych im dam - przyt艂umiona muzyka z baru - siedz臋 zamy艣lony w fotelu - przede mn膮 blok z zam贸wieniami. I dopisuj臋, jak si臋 rzek艂o, do nazwiska Stobmeyer jeszcze Kater. Stobmeyer i Kater - Fabryka likier贸w - hurt i detal. Wspania艂y nastr贸j triumfu trwa do p贸沤nego lata 1933 roku. Cz臋sto jestem w rozjazdach, mercedesem, uszcz臋艣liwiony tym wszystkim, co widz臋 w naszym kraju, je艣li idzie o zaufanie i rosn膮c膮 wyp艂acalno艣膰. Godne uwagi jest r贸wnie偶 zrozumienie dla nowych, wy偶szych warto艣ci, do kt贸rych nale偶y tak偶e wzrastaj膮cy zmys艂 rodzinny. Powoli zaczynam mie膰 do艣膰 samotno艣ci, co oczywi艣cie nie ma nic wsp贸lnego z wiekiem, lecz z Edeltraut Marquardt. Czaruj膮ca kobieta - bardzo solidna, bardzo niemiecka, bardzo obiecuj膮ca. Jest w艂a艣cicielk膮 hotelu Pod Srebrn膮 Koron膮 w Stuttgarcie. Renomowane przedsi臋biorstwo, 艣wietnie urz膮dzone, i to w stylu staroniemieckim, z liczn膮 klientel膮, a wi臋c bardzo dochodowe. Edeltraut ma ju偶 troje dzieci - dwoje z pierwszego ma艂偶e艅stwa, jedno nie艣lubne. Jej m膮偶 zabra艂 si臋 par臋 lat temu i nie wr贸ci艂 - nie zaspokojona 偶膮dza przyg贸d czy co艣 takiego; w ka偶dym razie to nie by艂 cz艂owiek interesu. "Edeltraut - m贸wi臋 - twoim dzieciom potrzebny jest ojciec, czy nie tak?" - "Mo偶liwe", m贸wi i patrzy na mnie z nadziej膮. "To mi艂e dzieci - m贸wi臋 nie znam ich co prawda dobrze, ale maj膮 dobre sk艂onno艣ci, to si臋 czuje. Jak my艣lisz, czy nie by艂bym odpowiednim ojcem dla nich?" - "Na pewno", m贸wi Edeltraut i tuli si臋 do mnie. A potem m贸wi dalej: "Jak to 艂adnie, 偶e my艣lisz o dzieciach, a nie o hotelu." - "Ale偶 prosz臋 ci臋 - m贸wi臋 - hotel jest mi najzupe艂niej oboj臋tny." - "No to dobrze", m贸wi uszcz臋艣liwiona. Radosny nastr贸j utrzymuje si臋 do wiosny 1934 roku. Mam pe艂ne r臋ce roboty - nie tylko z okazji 艣lubu, kt贸ry odbywa si臋 30 stycznia 1934 r. Data wybrana z rozmys艂em: niemiecki 艣lub plus pierwsza rocznica przej臋cia w艂adzy - podw贸jne 艣wi臋to przy pojedynczym wydatku. Pierwszy 艣wiadek 艣lubu: r臋baj艂o Hauser, teraz w ochronie naszego F~uhrera - dostaje na t臋 uroczysto艣膰 urlop od Hitlera osobi艣cie, co specjalnie 艣wi臋tujemy. Drugi 艣wiadek 艣lubu - radca handlowy Stobmeyer, Monachium, niemiecki kupiec narodowiec - w tym dniu jednak nieco roztargniony, a nawet przygn臋biony; mo偶e dlatego, 偶e zaczyna odczuwa膰 moj膮 wy偶szo艣膰 handlow膮, a mo偶e dlatego, 偶e tego wieczoru nie pijemy likier贸w Stobmeyera. Ale nasza w贸dka jest w ko艅cu dla klient贸w - my pijemy co艣 lepszego. Rozbudowuj臋 powa偶nie sie膰 naszych przedstawicielstw - ju偶 w pi臋ciu okr臋gach Stobmeyer jest poj臋ciem dobrze znanym, dzi臋ki mojej niezmordowanej dzia艂alno艣ci. Najpierw mie膰 w r臋ku filie, my艣l臋 sobie, potem fili臋. Nast臋pny krok: koncern hotelowy, punkt wyj艣ciowy Srebrna Korona. Ale akurat, gdy w tym sensie rozwijam dzia艂alno艣膰, otrzymuj臋 telegram: Konieczny natychmiastowy przyjazd do Monachium. Ja w drog臋 - i co widz臋? Stobmeyer rozp艂ywa si臋 we 艂zach, straci艂 g艂ow臋, zupe艂ne zamieszanie. Z firm膮 klops! I dlaczego? Bo ten Stobmeyer, ten idiota, jest wszystkim innym, tylko nie Aryjczykiem. Kto by to pomy艣la艂? Narodowiec do szpiku ko艣ci, stary frontowy 偶o艂nierz, popiera organizacje narodowe - i nie jest Aryjczykiem! Oszale膰 mo偶na. "Pan mnie gorzko rozczarowa艂 - m贸wi臋. - Mam tylko nadziej臋, 偶e jeszcze da si臋 co艣 nieco艣 uratowa膰." Ale tu ju偶 nic si臋 nie da uratowa膰. Wszystko kompletnie zaka艂apu膰kane. Zamiast przezornie om贸wi膰 ze mn膮 sprawy i uregulowa膰, zamiast odda膰 w por臋 firm臋 w moje r臋ce, jako treuh~anderowi albo w formie fikcyjnego kontraktu sprzeda偶y, ten cz艂owiek, z t膮 ca艂膮 swoj膮 nisk膮 mentalno艣ci膮, my艣li tylko o swojej forsie, a nie o mojej pracy. Naturalnie mimo to usi艂uj臋 poruszy膰 wszystkie spr臋偶yny - w ko艅cu mam wp艂ywowych przyjaci贸艂 i koleg贸w. "Kolego Hauser - m贸wi臋 - musisz mi pom贸c. Znasz w ko艅cu wszystkich miarodajnych ludzi. Jedno twoje s艂owo wystarczy i gauwirtschaftsf~uhrer pozostawi mi woln膮 r臋k臋" - "Cz艂owieku, Kater - m贸wi r臋baj艂o Hauser - 偶e ty jeszcze masz czo艂o pokazywa膰 si臋 ludziom na oczy! Wpakowa艂e艣 mnie w 艂adn膮 kaba艂臋. Jak 艣mia艂e艣 akurat mnie zestawi膰 jako 艣wiadka 艣lubu z tym Stobmeyerem? Je艣li to wyjdzie na jaw, jestem sko艅czony. Ale wtedy ja si臋 z tob膮 porachuj臋, Kater. Pos艂uchaj no dobrze: wycofaj si臋 z tej sprawy, od偶egnaj, odwal si臋. Najlepiej, 偶eby艣 znik艂 na jaki艣 czas. Pojed沤 po prostu na 膰wiczenia. Jako oficer rezerwy mo偶esz si臋 zadekowa膰 - a potem zobaczymy, co dalej." Pierwsze 膰wiczenia rezerwy. Ca艂kowicie udane, poniewa偶 wyrozumiali prze艂o偶eni - jak wszyscy prawdziwi m臋偶czy沤ni - nie gardz膮 przyzwoitym trunkiem. Najwa偶niejsza dzia艂alno艣膰: troska o kole偶e艅sko艣膰 w wysokich kr臋gach, poniewa偶 jako kandydat na oficera mam prawo korzystania z kasyna. R臋baj艂o Hauser, n臋kany zapewne wyrzutami sumienia, sk艂ada mi wizyt臋 - ca艂kiem wielka ryba w oddziale ochrony F~uhrera, efektownie umundurowany, z Pour le M~erite i adiutantem. Bankiet na jego cze艣膰, siedz臋 mi臋dzy nim a dow贸dc膮 batalionu. Wreszcie ko艅cz臋 膰wiczenia w stopniu plutonowego, z uwag膮: nadaje si臋 wybitnie na oficera rezerwy. Z nowymi si艂ami i now膮 odwag膮 rzucam si臋 znowu w wir 偶ycia kupieckiego. Firma Stobmeyer ju偶 nie istnieje - ale cz艂owiek o sercu bojownika patrzy zawsze naprz贸d. Jest przecie偶 jeszcze hotel mojej kochanej 偶ony Edeltraut. "Kochanie - m贸wi臋, kiedy tak sobie siedzimy czule razem - musimy kiedy艣 pom贸wi膰 powa偶nie o Srebrnej Koronie." - "Ale o hotelu nie ma przecie偶 co m贸wi膰, Konrad, najdro偶szy", powiada naiwnie. "Ale偶 tak - m贸wi臋 - teraz ja ca艂膮 spraw臋 wezm臋 w swoje r臋ce." - "Ale to nie da si臋 zrobi膰, najdro偶szy Konradzie - m贸wi. - Hotel przecie偶 wcale do mnie nie nale偶y. By艂 w艂asno艣ci膮 mego pierwszego m臋偶a, i on go przepisa艂 na dzieci. Ja tylko nim zarz膮dzam, pod nadzorem notariusza." Drugie 膰wiczenia rezerwy. Podobne do pierwszych. Tylko 偶e wszystko jest jeszcze bardziej intensywne, bardziej wielostronne i uwie艅czone jeszcze wi臋kszym powodzeniem. Powoli ust臋puje moje g艂臋bokie rozczarowanie, wywo艂ane niegodnym, podst臋pnym post臋powaniem mojej 偶ony. By艂em zbyt dobroduszny, zbyt ufny - powinienem by艂 za偶膮da膰 szczeg贸艂owych dokument贸w, i to przed 艣lubem. Ale za to istnieje Hilda - nazwisko nie ma nic do rzeczy. Hilda z kwiaciarni, moje s艂odkie zaj臋cie wieczorne, kt贸ra tak lubi je沤dzi膰 moim mercedesem i nosi膰 nowe suknie. Poza tym zupe艂nie wyprana z egoizmu. Wracam do domu wzmocniony i od艣wie偶ony - w randze podporucznika. Zaczyna si臋 wojna. Dowiaduj臋 si臋 o tym o wiele wcze艣niej z pierwszego 沤r贸d艂a. Siedzimy w Domu Artysty - oddzielny pok贸j, pierwsze pi臋tro. Wok贸艂 mnie zas艂u偶eni ludzie. Elita partyjna. Niestety z sektora ideologicznego, nie gospodarczego. Do tego, na szcz臋艣cie, par臋 baletniczek z operetki pa艅stwowej: zgrabne laleczki i zalane w pestk臋. Rasowe, gi臋tkie i zdumiewaj膮co wytrzyma艂e, wysportowane. Znios膮 niejeden burdel. Nie mo偶na powiedzie膰, 偶eby by艂y tanie, ale mo偶na je op艂aci膰 r贸wnie偶 wp艂ywami. Wszystko wi臋c idzie na koszt pa艅stwa. Szorstkie m臋skie g艂osy, dym, perlisty szampan, 艣miech dziewcz膮t, odurzaj膮cy zapach perfum. Potem telefon od r臋baj艂y Hausera. "Sta艂o si臋 - m贸wi - zaczynamy!" I znika, zostawiaj膮c mi swoj膮 tancereczk臋 - mam wi臋c teraz dwie. A kiedy nazajutrz rano budz臋 si臋 mi臋dzy t膮 dw贸jk膮, nasze dzielne wojska przekroczy艂y ju偶 granic臋 polsk膮. Zaszczytne i odpowiedzialne zadania, szybka kariera: najpierw rzeczoznawca w sztabie okr臋gu wojskowego - wa偶ne, ale zrutynizowane czynno艣ci; potem kierownik komisji poborowej, w tym samym okr臋gu - r贸wnie偶 bardzo wa偶ne, niew膮tpliwie, ale niezupe艂nie odpowiadaj膮ce moim szczeg贸lnym kwalifikacjom. Interesuj膮ca korespondencja z r臋baj艂膮 Hauserem i potem, na podstawie jego interwencji: kierownik magazynu 偶ywno艣ciowego w Koblencji. I wreszcie - przej艣ciowe ukoronowanie - komendant miasta St. Pierre, po zwyci臋skiej kampanii we Francji. Tam偶e koncentracja na zaopatrzeniu armii, warunkach sanitarnych, kontakt z ludno艣ci膮 cywiln膮. "Johanna - m贸wi臋 do dziewczyny - czy zastanawia艂a艣 si臋 kiedy艣 nad tym, dlaczego tu jeste艣?" - "Bo jestem g艂odna i potrzebuj臋 pieni臋dzy - powiada - a poza tym nie nazywam si臋 Johanna, tylko Jeanette." Milcz臋 najpierw, troch臋 smutny. Ogl膮dam pok贸j, w kt贸rym le偶ymy, w hotelu Trois Roses: staromodny, odrapany, daleki od czysto艣ci. Co za nar贸d, co za kraj, co za brak zasad moralnych! "M贸wisz naszym j臋zykiem, Johanna", m贸wi臋. "Bo pochodz臋 z Alzacji - m贸wi ona. - M贸wimy tam po niemiecku i po francusku. To czasem ma swoje dobre strony, tak jak teraz." - "W tobie jest niemieckie dziedzictwo - m贸wi臋 z naciskiem - przez ciebie przemawia g艂os krwi, czy ty tego nie czujesz?" - "Nie - m贸wi. - Nie czuj臋 tego." O tak, by膰 Niemcem, to podnosi na duchu - ale nie zawsze jest bezpieczne. W St. Pierre, gdzie jestem komendantem, grasuj膮 elementy zwane "maquis". Rozb贸jnicy, z艂odzieje i podpalacze. Cz艂owiek nie jest pewien swego 偶ycia. Kiedy si臋 wiesza trzech, pojawiaj膮 si臋 trzy tuziny nowych. Po偶a艂owania godny kraj - zupe艂nie nie ma zrozumienia dla naszej opieki, naszej 偶yczliwo艣ci, naszej przyja沤ni. Szczere rozczarowanie - bynajmniej nie wzrastaj膮ce niewygody ani tym bardziej 艣mieszny strach - jest powodem tego, 偶e odwracam si臋 od nich. Ale z ojczyzny dochodzi mnie zaszczytne wezwanie: Szkole wojennej potrzebny jest do艣wiadczony, pewny i godny zaufania oficer. To ja. 16 Genera艂 niczego nie przemilcza - Nigdy bym nie uwierzy艂a - powiedzia艂a pani Barkow - 偶e b臋d臋 kiedy艣 siedzia艂a naprzeciw cz艂owieka, kt贸ry ma na sumieniu mego syna. S艂owa te skierowane by艂y do genera艂a Modersohna. Siedzieli naprzeciw siebie - w zarezerwowanym zacisznym gabinecie w hotelu Pod Z艂otym Baranem w Wildlingen nad Menem. Przywitali si臋 sk膮pymi s艂owami, a potem zjedli kolacj臋 - r贸wnie偶 i to w zupe艂nym prawie milczeniu, z powodu s艂u偶by. Ale teraz byli sami. Na stole sta艂o wino i woda. Wiedzieli, 偶e nikt im nie przeszkodzi - chyba 偶e zadzwoni膮. Milczeli. Otacza艂a ich ch艂opska, franko艅ska solidno艣膰, meble zwaliste, a jednocze艣nie zgrabne, starannie rze沤biony kredens, kolorowe witra偶e, zas艂oni臋te mi臋sist膮 tkanin膮. Pok贸j by艂 zreszt膮 nienagannie czysty - genera艂 stwierdzi艂 to z pewnym zadowoleniem. - Nie - powt贸rzy艂a pani Barkow z gorycz膮. - Nigdy bym w to nie uwierzy艂a. Ale tego ju偶 za wiele dla mnie, nie mam ju偶 si艂 broni膰 si臋 przed czymkolwiek. Nawet przed tob膮. Genera艂 s艂ucha艂 uwa偶nie, z pozorn膮 oboj臋tno艣ci膮. Przyjmowa艂 jej wyrzuty tak, jakby m贸wi艂a, 偶e hotel jej si臋 nie podoba. Potem rzek艂, niezwykle delikatnie: - Spodziewa艂em si臋, 偶e przyjedziesz na pogrzeb. - Zachorowa艂am - powiedzia艂a pani Barkow. - Za艂ama艂am si臋 po otrzymaniu twego listu. Unika艂a jego wzroku. Nie mia艂a ch臋ci ani odwagi patrze膰 w t臋 nieruchom膮, nieprzeniknion膮 twarz. Zawsze przychodzi艂o jej to z trudem. Od pocz膮tku by艂 taki; jakby wzni贸s艂 woko艂o siebie 艣ciany ze szk艂a pancernego. Modersohn za艣 zastanawia艂 si臋, co jeszcze pozosta艂o z dawnej Susanne Simpson. Piwne 艂agodne oczy? Oczywi艣cie, nawet je艣li straci艂y wiele ze swojej niegdy艣 promiennej ufno艣ci. Spokojne wysokie czo艂o, ciekawski nosek. R贸wnie偶 ten si臋 prawie nie zmieni艂, chocia偶 pokrywa艂y go delikatne zmarszczki. Usta, te mi臋kkie, zawsze nieco s艂abe i ust臋pliwe usta? Nie, usta si臋 zmieni艂y; pozosta艂a tylko szeroka kreska, z pop臋kanymi bezbarwnymi wargami. - Min臋艂o ponad dwadzie艣cia lat, odk膮d widzieli艣my si臋 ostatni raz - powiedzia艂 zamy艣lony. - Dwadzie艣cia dwa lata - poprawi艂a cierpko. - Dok艂adnie dwadzie艣cia dwa lata i trzy miesi膮ce. A mnie to ci膮gle jeszcze stoi przed oczyma. R贸wnie偶 Modersohn pr贸bowa艂 wywo艂a膰 w sobie wspomnienie tamtego roku. Przychodzi艂o mu to jednak z trudem. Obrazy jego przesz艂o艣ci by艂y postrz臋pione, wyblak艂e i pokryte kurzem czasu. Wy艂ania艂o si臋 z niej tylko kilka mglistych scen: rok 1921 - p贸沤na jesie艅 - lasy mieni膮ce si臋 wszystkimi kolorami - jaskrawa 偶贸艂to艣膰 i krwawa czerwie艅, zmieszana z ostatni膮 soczyst膮 zieleni膮 - ko艅, ogier, nazwany Hasso, tak, Hasso z Wangenheim - bryczka, polakierowana na czarno, z czarn膮 sk贸rzan膮 bud膮, czerwone poduszki - potem dziewczyna w szarym p艂aszczu, u艣miechaj膮ca si臋 do niego ufnie - niewyra沤na twarz, ale urocza, 艂agodna, jeszcze nie wy偶艂obiona przez 偶ycie - sarnie oczy - Susanne Simpson. - Sta艂em wtedy u progu mojej kariery - powiedzia艂 genera艂 zadumany. Nala艂 troch臋 wina do swego kieliszka i doda艂 du偶o wody. Wypi艂. - A dzi艣? - spyta艂a bez cienia ciekawo艣ci. - Gdzie jeste艣 teraz? U szczytu kariery? - Mo偶e u kresu - powiedzia艂 Modersohn i 艂ykn膮艂 jeszcze raz wina. - Czy oczekujesz, 偶e b臋d臋 ci臋 偶a艂owa艂a, po tym wszystkim, co si臋 sta艂o? Genera艂 potrz膮sn膮艂 przecz膮co g艂ow膮, z lekkim odcieniem niezadowolenia. I po tym ge艣cie pozna艂a go bez reszty. Ta pos臋pna, powa偶na rezerwa, ta zimna, 艣wiadoma nieprzyst臋pno艣膰, to szorstkie zamykanie si臋 przed wszelkim uczuciem - zna艂a to a偶 nazbyt dobrze. I nigdy tego nie mog艂a zapomnie膰. - Gdyby mo偶na wiedzie膰 z g贸ry - powiedzia艂 genera艂 - jak b臋dzie wygl膮da艂o 偶ycie, kt贸re cz艂owiek sobie obiera... - Prze偶y艂by艣 je dok艂adnie tak samo, jak prze偶y艂e艣, Ernst. - Nie, Susanne - powiedzia艂 stanowczo. - Nie. Nie zrobi艂bym tego. Teraz to wiem z ca艂膮 pewno艣ci膮. - Zawsze chcia艂e艣 by膰 tylko oficerem, Ernst, niczym innym, tylko oficerem, ani przyjacielem, ani m臋偶em, ani ojcem. - Tak jest, Susanne, tak by艂o kiedy艣. By膰 oficerem to by艂o dla mnie wszystko. Ale to min臋艂o, raz na zawsze. Bo w tym 艣wiecie nie mo偶na ju偶 by膰 oficerem, nie nara偶aj膮c si臋 na niebezpiecze艅stwo, 偶e b臋dzie si臋 zmuszonym do zbrodni. Susanne Barkow spojrza艂a po raz pierwszy zupe艂nie otwarcie na genera艂a Modersohna; w oczach jej by艂 niedowierzaj膮cy l臋k. Tak jakby w膮tpi艂a, 偶e siedzi naprzeciw cz艂owieka, kt贸rego, jak si臋 jej zdawa艂o, zna. Jak strasznie si臋 zmieni艂. Obrazy, jakie na zawsze wry艂y si臋 jej w pami臋膰, by艂y wyra沤ne i niezatarte: podporucznik Modersohn z 9 pu艂ku piechoty, powa偶ny, ambitny, prawdom贸wny; pe艂en spokoju i si艂y, i energii, w nielicznych wolnych godzinach na sw贸j spokojny, pow艣ci膮gliwy spos贸b weso艂y; podczas bezsennych nocy pochylony nad planami, regulaminami i literatur膮 wojskow膮. Przez wszystkich koleg贸w szanowany do granic podziwu, przez prze艂o偶onych ceniony bez zastrze偶e艅 - przeznaczony do wielkiej, wspania艂ej kariery. W wieku lat czterdziestu czterech genera艂 major i komendant szko艂y wojennej, odznaczony najwy偶szymi orderami, przewidziany do s艂u偶by w naczelnym dow贸dztwie! I w艂a艣nie on mia艂by nie chcie膰 by膰 d艂u偶ej oficerem? - Nawet gdybym si臋 wtedy z tob膮 o偶eni艂, Susanne, nic by si臋 u mnie nie zmieni艂o. Wszystko by艂oby tylko bardziej przygn臋biaj膮ce. Ale teraz jestem sam, i to jest dobrze. Nie potrzebuj臋 si臋 z nikim liczy膰. Nie zadam b贸lu 偶adnemu cz艂owiekowi zwi膮zanemu ze mn膮. Mog臋 wyci膮gn膮膰 wszystkie konsekwencje, jakie uwa偶am za s艂uszne. - Czy to jest w stanie co艣 wymaza膰, Ernst? Pani Barkow, z oczami utkwionymi w bia艂y obrus, prawie machinalnie przysun臋艂a sobie kieliszek, kt贸ry jej nala艂. Ale nie tkn臋艂a go. Ci膮gn臋艂a dalej: - Z pocz膮tku by艂o bardzo ci臋偶ko, kiedy odszed艂e艣 ode mnie. Ale przebi艂am si臋 przez to. Nigdy nie potrafi艂a przebi膰 si臋 przez to; jej oczy, pe艂ne smutku, zdradza艂y j膮. Ale ci膮gn臋艂a dzielnie dalej: - Nied艂ugo potem pozna艂am Gottfrieda Barkowa, i wysz艂am za niego bez wahania. By艂 dobrym cz艂owiekiem, czu艂ym m臋偶em i kochaj膮cym ojcem; to tak si臋 zwykle m贸wi, ale on naprawd臋 mia艂 te zalety. Gottfried Barkow, z bran偶y tekstylnej, solidny, szanowany kupiec, pe艂en godno艣ci i dobroci, pogodny w jaki艣 nie艣mia艂y spos贸b, i zawsze skory do pomocy. Ub贸stwia艂 swoj膮 偶on臋, kocha艂 syna swojej 偶ony i stara艂 si臋 mu sw膮 mi艂o艣膰 wyra沤nie okazywa膰. Traktowa艂 swoj膮 偶on臋 jako wielki, niezas艂u偶ony dar losu. I je艣li nie m贸g艂 jej ofiarowa膰 ol艣niewaj膮cej kariery i burzliwego szcz臋艣cia, to przecie偶 da艂 jej przysta艅 偶yciow膮. Poleg艂 w 1940 roku pod Werdun, o kilka kilometr贸w zaledwie od miejsca, gdzie w 1916 poleg艂 jego ojciec. - 艣ledzi艂em twoje 偶ycie - rzek艂 Modersohn spokojnie. Wsp贸lni znajomi z tamtych czas贸w stale mnie o tobie informowali. - Wiem - odpar艂a prosto. - R贸wnie偶 i ja wiedzia艂am zawsze, gdzie przebywasz i jak ci si臋 powodzi. - Pisa艂em ci od czasu do czasu - m贸wi艂 - przez wszystkie te lata. Nie, 偶eby ci si臋 narzuca膰, czy te偶 wp艂ywa膰 na ciebie. Chcia艂em ci tylko da膰 pewno艣膰: je艣li mnie potrzebujesz, stoj臋 do twojej dyspozycji. Jakie偶 to straszne s艂owo w tym kontek艣cie, pomy艣la艂a Susanne Barkow. Sta膰 do dyspozycji! Co mia艂 w艂a艣ciwie na my艣li: pieni膮dze, rad臋 i czyn, nazwisko? I nic wi臋cej? Jak na jedn膮 chwil臋 - za du偶o; jak na ca艂e 偶ycie - za ma艂o! Ale r贸wnie偶 i w贸wczas, dwadzie艣cia dwa lata i trzy miesi膮ce temu sta艂 do dyspozycji - blady, g艂臋boko ugodzony, lecz na wskro艣 uczciwy, jak nakazywa艂 jego kodeks moralny. Jego oczy by艂y pos臋pne i zimne, jak woda g艂臋bokiego jeziora pod kryszta艂ow膮 tafl膮 lodu. A potem te s艂owa: Jestem oczywi艣cie got贸w ponie艣膰 wszystkie konsekwencje, prosz臋, mo偶esz mn膮 rozporz膮dza膰! A ona odpar艂a: Nie, Nigdy, za nic na 艣wiecie! I drogi ich rozesz艂y si臋 jak dwa ramiona rzeki. Jego 偶ycie potoczy艂o si臋 dalej, jej ugrz臋z艂o w stawach i ka艂u偶ach codzienno艣ci. - Zapomnia艂abym o tobie - powiedzia艂a Susanne Barkow. - Tak wiele si臋 w 偶yciu zapomina. Nie ma prawie ran, kt贸rych by nie uleczy艂 czas. Im dalej, tym bardziej bezproblemowe wydawa艂o mi si臋 to wszystko. By艂y nawet godziny, gdy wspomnienie przybiera艂o pogodne barwy. I wreszcie kt贸rego艣 dnia wszystko sta艂oby si臋 mo偶e pi臋knym, aczkolwiek nieudanym epizodem... gdyby nie Bernd, m贸j syn. - Wychowa艂a艣 go przyk艂adnie - powiedzia艂 genera艂. - 铆e takie b臋dzie twoje zdanie - odpar艂a z gorycz膮 - tego mog艂am si臋 domy艣li膰. Przez dwadzie艣cia lat r贸wnie偶 i ja my艣la艂am, 偶e prowadzi艂am go dobrze i wywiera艂am na niego m膮dry wp艂yw. Ale dzisiaj wiem, 偶e wszystko by艂o b艂臋dem. Bernd Barkow, jej syn - ostatnio podporucznik i dow贸dca grupy szkolnej, wysadzony w powietrze i pogrzebany w Wildlingen nad Menem. Niegdy艣 ch艂opiec jak sto tysi臋cy innych ch艂opc贸w, kochaj膮cy i oddany syn, pilny i uwa偶ny w szkole, zawsze jeden z pierwszych w sporcie i zabawie. Ale im bardziej r贸s艂 i dojrzewa艂, im wyrazistsza stawa艂a si臋 jego twarz - tym wyra沤niej dochodzi艂 w nim do g艂osu nowy, m艂odziutki Modersohn. Jego lodowatoszare, badawcze oczy by艂y pierwsz膮 rzecz膮, kt贸ra wzbudzi艂a w matce dziwny l臋k. - Czy tw贸j m膮偶 wiedzia艂, 偶e Bernd nie jest jego synem? - spyta艂 genera艂 Susanne skin臋艂a g艂ow膮. - Wiedzia艂 te偶, kto by艂 ojcem Bernda, a raczej powinnam powiedzie膰: kto go sp艂odzi艂. Albowiem m膮偶 m贸j by艂 dla Bernda zawsze jak ojciec, jak dobry, sprawiedliwy, troskliwy ojciec. Ona jednak nie by艂a dla swego m臋偶a tak膮 偶on膮, do jakiej mia艂 prawo i na jak膮 zas艂ugiwa艂. W swoim synu odnajdowa艂a tego jednego jedynego m臋偶czyzn臋, kt贸ry kiedy艣 w wielkim porywie uni贸s艂 j膮 wysoko w ob艂oki szcz臋艣cia - a potem pozwoli艂 jej upa艣膰, run膮膰 w przepa艣膰. Jednak偶e zwodnicza pami臋膰 uzkazywa艂a jej w贸wczas tylko ten wielki szcz臋艣liwy wzlot, ten stan zupe艂nej niewa偶ko艣ci, kt贸rego nigdy nie zapomnia艂a. I tak uleg艂a pokusie. W Berndzie Barkow chcia艂a widzie膰 Bernda Modersohna. Popiera艂a w swym synu wszystko to, w czym, jak si臋 jej wydawa艂o, rozpoznaje zalety Modersohna. Umacnia艂a go w jego pocz膮towo jeszcze chwiejnych decyzjach; popiera艂a ka偶dy przejaw dyscypliny wewn臋trznej; kierowa艂a jego uwag臋 ku historii, a wreszcie ku historii wojen. I ukszta艂towa艂a ch臋tnego, inteligentnego, 偶膮dnego wiedzy m艂odzie艅ca, kt贸ry coraz mocniej ci膮偶y艂 ku karierze oficerskiej. - Powinnam by艂a wychowa膰 Bernda tak, 偶eby nienawidzi艂 tego zawodu - powiedzia艂a Susanne Barkow. Genera艂 Modersohn milcza艂 z niewzruszon膮, prawie kamienn膮 twarz膮. Z艂o偶y艂 d艂onie na stole; sk贸ra i kostki jego r膮k by艂y szarobia艂e. Bernd koniecznie chcia艂 zosta膰 oficerem - jak jego prawdziwy ojciec, kt贸rego nie zna艂, o kt贸rym nic nie wiedzia艂. Kiedy Modersohn dowiedzia艂 si臋 o tym z list贸w od znajomych, poczu艂 w g艂臋bi duszy dum臋; i wdzi臋czno艣膰 wobec matki. 艣ledzi艂 uwa偶nie losy Bernda. - By艂 dobrym 偶o艂nierzem - powiedzia艂 Modersohn. - Ale dlaczego musia艂 umrze膰? Dlaczego musia艂e艣 go przyci膮gn膮膰 do siebie, 偶eby tu umar艂? - Chcia艂em go zobaczy膰 - rzek艂 Modersohn. Kiedy genera艂 otrzyma艂 nominacj臋 na komendanta Szko艂y Wojennej nr 5, za偶膮da艂 podporucznika Barkowa. Da艂o si臋 to zrobi膰 bez specjalnych trudno艣ci. No i zobaczy艂 swego syna. Zobaczy艂 wysokiego, powa偶nego m艂odzie艅ca z ch艂odnymi, szarymi oczami Modersohn贸w, o opanowanych, elastycznych ruchach, dobrze wychowanego i imponuj膮cego spokojn膮 pewno艣ci膮 siebie. Widok, od kt贸rego jego twarz zabarwi艂a si臋 zdradzieckim szkar艂atem nieoczekiwanego wielkiego szcz臋艣cia. Jeszcze nigdy w 偶yciu tak nie musia艂 nad sob膮 panowa膰, jak w owej chwili. - Zobaczy艂e艣 go wi臋c - powiedzia艂a Susanne Barkow - i ja ci da艂am na to listowne pozwolenie. R贸wnie偶 i to by艂o b艂臋dem. R贸wnie偶 i ten b艂膮d jest ju偶 nie do naprawienia. - Ujrza艂em swego syna - powiedzia艂 genera艂 Modersohn zatopiony w my艣lach. - I w tych niewielu godzinach, kiedy byli艣my razem, Bernd i ja, przepe艂nia艂a mnie tylko wdzi臋czno艣膰. Po raz drugi mnie to spotka艂o: to, co chyba powszechnie nazywa si臋 szcz臋艣ciem. Dwie chwile czystej rado艣ci - to by艂o ca艂e moje 偶ycie. Ale to nie by艂o wszystko. Genera艂 nie m贸wi艂 jej o tym, 偶e kiedy rozmawia艂 z Berndem, ogarnia艂 go niepok贸j. Niepok贸j granicz膮cy z l臋kiem. Ten jego syn by艂 taki sam jak on - twardy jak on, zdecydowany jak on, surowy jak on. Rzecz r贸wnie fascynuj膮ca, co niepokoj膮ca: genera艂 poznawa艂 siebie w swoim synu. Wszystko powtarza艂o si臋 jeszcze raz i chyba ci膮gle na nowo, jak gdyby 偶ycie stale rysowa艂o te same chybotliwe kr臋gi. Ten jego syn by艂 oficerem, tylko oficerem, niczym wi臋cej jak oficerem. By艂 got贸w walczy膰, i je艣li trzeba b臋dzie, umrze膰 - jak ca艂e pokolenia oficer贸w przed nim. Za to, co oni uwa偶ali za ojczyzn臋. Ale genera艂 zrozumia艂, 偶e tak poj臋te 偶ycie jest ju偶 dla oficera niemo偶liwe. Modersohn pr贸bowa艂 wyja艣ni膰 synowi - kt贸ry nie wiedzia艂, 偶e m贸wi do niego ojciec - jak do tego wszystkiego dosz艂o. Prusy przesta艂y istnie膰 i wraz z nimi umar艂 te偶 pruski duch. Dawniej has艂o brzmia艂o: Dla rodziny, ziemi rodzinnej, ojczyzny. Teraz krzyczano: ein Reich, ein Volk, ein F~uhrer. 铆o艂nierz nie walczy艂 ju偶 przeciw 偶o艂nierzom, nie broni艂 ju偶 ojczyzny, nie chroni艂 ludzi - musia艂, jak za czas贸w landsknecht贸w, zwalcza膰 ideologie, religie i pot臋偶ne kliki. I co gorsza: musia艂 tolerowa膰 zbrodnie, a tym samym sankcjonowa膰 je - by艂 wi臋c i wsp贸艂winowajc膮. Niemcy straci艂y sw贸j honor. Cz艂owiek, kt贸ry pozbawi艂 Niemc贸w honoru i robi艂 z oficer贸w zbrodniarzy, nazywa艂 si臋 Hitler. A wok贸艂 niego najmici i wazeliniarze, naganiacze i sutenerzy polityki. I do tego ci ograniczeni i grubosk贸rni Niemcy, kt贸rzy uwa偶ali siebie za s贸l ziemi, a sw贸j kraj za p臋pek 艣wiata. Zas艂ugiwali na pogard臋, na s膮d, na pot臋pienie! Nie mog艂o by膰 pob艂a偶ania i 艂agodno艣ci dla nielito艣ciwych, dla zuchwalc贸w, dla wrzeszcz膮cych nienawistnik贸w! To w艂a艣nie wbija艂 do g艂owy podporucznikowi Barkowowi, swemu synowi. - I on to zrozumia艂. I dlatego musia艂 umrze膰. - Ty艣 mi podarowa艂 tego syna - powiedzia艂a pani Barkow z ci臋偶kim sercem - i przy tobie zgin膮艂. Ty przeora艂e艣 moje 偶ycie jak pole, a potem je zniszczy艂e艣. A mo偶e czujesz si臋 niewinny? - Nie - powiedzia艂 genera艂. - Jestem winny. I jestem zdecydowany odpokutowa膰 t臋 win臋, niezale偶nie od tego, jakie to poci膮gnie za sob膮 skutki. 艣wiat艂o lampy pada艂o na opr贸偶nione do po艂owy kieliszki, i czerwone wino l艣ni艂o jak krew. Mieli uczucie, 偶e nie maj膮 sobie ju偶 nic do powiedzenia. Odg艂osy z hotelowego lokalu stawa艂y si臋 coraz bardziej natr臋tne. Genera艂 poprosi艂 o pozwolenie po偶egnania si臋. Nie odszed艂 jednak, dop贸ki nie ustali艂 planu na dzie艅 nast臋pny: porucznik Krafft przyjdzie oko艂o dziewi膮tej rano po pani膮 Barkow do hotelu, 偶eby zaprowadzi膰 j膮 na cmentarz - ma rozkaz zostawi膰 j膮 sam膮 przy grobie tak d艂ugo, jak d艂ugo b臋dzie sobie 偶yczy艂a. Kwiaciarnia na rynku, trzy kamienice od hotelu, otrzyma艂a ju偶 zam贸wienie na wieniec wed艂ug wskaz贸wek pani Barkow, wieniec z dwoma wst臋gami i napisem, jaki b臋dzie sobie 偶yczy艂a. Po cmentarzu przewidziane by艂o zwiedzanie szko艂y wojennej, r贸wnie偶 pod przewodem porucznika Kraffta, i spotkanie z grup膮 szkoln膮 Heinrich, w kt贸rej podporucznik Barkow ostatnio pe艂ni艂 s艂u偶b臋. - Po po艂udniu - powiedzia艂 genera艂 - b臋d臋 znowu do twojej dyspozycji, od godziny czternastej, je艣li nie masz nic przeciwko temu. Mam jeszcze par臋 drobnych pami膮tek po Berndzie, par臋 zdj臋膰, kilka jego prac, dwie ksi膮偶ki z jego zapiskami na marginesie; oddam ci je, je艣li pozwolisz. Susanne Barkow skin臋艂a g艂ow膮. Genera艂 odprowadzi艂 j膮 przez sal臋 restauracyjn膮 do hallu. Wzi膮艂 u portiera klucz od jej pokoju i po偶egna艂 si臋 u st贸p schod贸w. Do w艂a艣ciciela hotelu, kt贸ry sta艂 w g艂臋bi hallu w us艂u偶nej postawie, Modersohn powiedzia艂: - Wszystko na m贸j rachunek, prosz臋. - Po czym genera艂 szybkim krokiem wyszed艂 w noc. * * * - Musi si臋 pani jeszcze wiele nauczy膰 - powiedzia艂 kapitan Kater jowialnie do Ireny Jablonski. - To po pani wida膰. Siedzieli w tym samym hotelu. R贸wnie偶 dla nich zarezerwowano jeden z zacisznych gabinet贸w. R贸wnie偶 i ich otacza艂a ch艂opska, starofranko艅ska solidno艣膰. Gospodarz wiedzia艂, co si臋 nale偶y uprzywilejowanym go艣ciom. Genera艂 by艂 dla niego znakomitym szyldem wystawowym. Ale kapitan Kater oznacza艂 stosunki, kt贸re mog艂y si臋 op艂aci膰. Od cennej rady a偶 do dostarczenia ci臋偶ar贸wki - na Katera mo偶na by艂o zawsze liczy膰, na zasadzie: r臋ka r臋k臋 myje. - Czy wie pani, jaka jest r贸偶nica mi臋dzy winem musuj膮cym a szampanem? - spyta艂 kapitan Kater zaci膮gaj膮c si臋 z rozkosz膮 cygarem. Irena Jablonski zaprzeczy艂a, szczerze zmartwiona. - Nie wiem, nie znam ani jednego, ani drugiego, ale ch臋tnie bym pozna艂a. Czy nie zechcia艂by mi pan w tym pom贸c, panie kapitanie? - Dlaczego nie? W tym i w paru innych jeszcze rzeczach, je艣li pani zechce. - Jeszcze jak chc臋! Ja naprawd臋 tak ma艂o jeszcze wiem. A tak bardzo chcia艂abym wiedzie膰 strasznie du偶o. Inne w moim wieku s膮 ju偶 o wiele bardziej zaawansowane. - No tak - powiedzia艂 kapitan Kater przeci膮gle. - Dlaczeg贸偶 by nie? I zacz膮艂 przygl膮da膰 si臋 siedz膮cej naprzeciw niego dziewczynie. W gruncie rzeczy ta ma艂a by艂a jeszcze dzieckiem, i cho膰by ju偶 z tego powodu - bardzo pon臋tna. W ka偶dym razie mia艂a ponad szesna艣cie lat; to by艂o uspokajaj膮ce. - Czy pani si臋 domy艣la, dlaczego pani膮 tu zabra艂em? - spyta艂 kapitan. - Bo pan jest dobrym cz艂owiekiem! - powiedzia艂a Irena z zapa艂em. - No tak, je艣li wzi膮膰 pod uwag臋, 偶e mo偶na by膰 dobrym na r贸偶ne sposoby, to mog臋 si臋 z tym zgodzi膰. Pani mi si臋 podoba, dziecinko. - To mnie bardzo cieszy. Pan mi si臋 te偶 podoba. To nawet nie by艂o k艂amstwem tylko lekk膮 przesad膮. By艂a mu naprawd臋 wdzi臋czna. Zabra艂 j膮 do najwytworniejszego lokalu w mie艣cie. Zam贸wi艂 do jedzenia tyle dobrych rzeczy. Pili te偶 wino. Czu艂a si臋 syta i szcz臋艣Liwa. - A wi臋c podobamy si臋 sobie nawzajem - stwierdzi艂 Kater. - To naprawd臋 bardzo przyjemne. - Pan jest zawsze taki wytworny i taki powa偶ny, a tak偶e taki ojcowski. Tu kapitan Kater si臋 nastroszy艂. Natkn膮艂 si臋 na wzrok niebieskich, ufnych, wpatrzonych w niego dzieci臋cych oczu. I obudzi艂o si臋 w nim straszne podejrzenie. Czy ta ma艂a udawa艂a tak膮 naiwn膮? Czy w rzeczywisto艣ci by艂a mo偶e wyrafinowana? Co艣 w rodzaju ma艂ego zimnego drania? Ale nie mog艂a przecie偶 mie膰 do艣wiadcze艅 doros艂ej kobiety - wszak na to by艂a o wiele za m艂oda. Odurzaj膮co m艂oda. - Ojcowski - powt贸rzy艂 powoli. - Czy takie robi臋 na pani wra偶enie, Ireno? Mo偶liwe. Nie nale偶臋 ju偶 do tych najm艂odszych. - Ale pan w ka偶dym razie nie jest stary - zaprzeczy艂a Irena natychmiast z gwa艂towno艣ci膮, kt贸ra mile po艂echta艂a jego pr贸偶no艣膰. - Pan jest dojrza艂y. A ja lubi臋 dojrza艂ych, solidnych m臋偶czyzn. M艂odych szczeniak贸w nie znosz臋. - To zrozumia艂e - powiedzia艂 Kater udobruchany. Ci m艂odzi, niedo艣wiadczeni ludzie robi膮 same g艂upstwa. Wyrz膮dzaj膮 wi臋cej szkody, ni偶 sprawiaj膮 przyjemno艣ci. Nie umiej膮 po prostu 偶y膰. - A do pana mo偶na mie膰 zaufanie, ot贸偶 to! Chcia艂abym zawsze by膰 blisko pana, najch臋tniej w kancelarii. Ja b臋d臋 si臋 bardzo stara艂a, naprawd臋. W kuchni cz艂owiek przecie偶 ki艣nie. Czy pan nie ma czego艣 dla mnie, prosz臋! - No, zobaczymy, co si臋 da zrobi膰. - Dzi臋ki, serdeczne dzi臋ki! - Tylko powoli - hamowa艂 j膮 Kater. - Nie powiedzia艂em, 偶e to zrobi臋. Powiedzia艂em tylko: zobaczymy, co si臋 da zrobi膰. - Ale to przecie偶 wystarczy! U pana na pewno, panie kapitanie. U ka偶dego innego mo偶na by w膮tpi膰, ale nie u pana przecie偶. - No dobrze, dziecinko, je艣li tak jest, to zas艂u偶y艂em sobie chyba na nagrod臋, czy偶 nie tak? - Ale偶 tak! Tylko jak to zrobi膰? Ja przecie偶 nic nie mam. - No, ju偶 co艣 tam znajdziemy. A gdyby艣 mnie tak na przyk艂ad poca艂owa艂a? - Mo偶na? - A dlaczego nie, dziecino? - Czy naprawd臋 mog臋? - Chod沤 do mnie. Bli偶ej. Jeszcze bli偶ej. No co? - Dzi臋kuj臋. - Ale偶 nie w czo艂o, dziewczyno! Co ty sobie my艣lisz? A mo偶e mia艂 to by膰 taki poca艂unek, jaki nale偶y si臋 ojcu? - Ale偶 nie! Tak mi jako艣 wstyd. Jeszcze nigdy czego艣 takiego nie robi艂am. Teraz by艂o lepiej? - W ka偶dym razie to ju偶 by艂 pocz膮tek. Musisz si臋 w tym 膰wiczy膰. Spr贸buj jeszcze raz. - Teraz ju偶 nie mo偶na. Musz臋 i艣膰. Irena cofn臋艂a si臋 szybko na swoje miejsce. Wydawa艂a si臋 by膰 mocno zak艂opotana, ale jednocze艣nie bardzo podniecona. Kater przygl膮da艂 si臋 jej z niejakim zadowoleniem. - Tylko nie tak nie艣mia艂o, dziewczyno! - rzek艂. - I dlaczego tak si臋 spieszysz? Mamy jeszcze du偶o czasu. - Tak, ale jutro musz臋 by膰 z samego rana w kuchni. - Nie musisz. Mo偶esz si臋 wyspa膰, ju偶 ja to za艂atwi臋. - Och, to bardzo mi艂o z pa艅skiej strony, panie kapitanie. Ale i艣膰 musz臋 mimo to. - O nie, skoro wiecz贸r si臋 dopiero zacz膮艂. Mo偶emy si臋 jeszcze czego艣 napi膰, a potem wst膮pi膰 do mnie... obejrze膰 zdj臋cia. - Mo偶e innym razem, panie kapitanie, dobrze? Och, tak si臋 na to ciesz臋. Ale teraz ju偶 naprawd臋 musz臋 i艣膰. - Ale偶 dlaczego, u licha? - Bo czekaj膮 na mnie, panie kapitanie. - Czekaj膮 na ciebie? Kto czeka? - Moja przyjaci贸艂ka, z kt贸r膮 mieszkam w jednym pokoju, Elfrieda Rademacher. Zna j膮 pan chyba? - Jeszcze jak! - Ona czeka na mnie, zaraz tu obok. I powiedzia艂a, 偶e jak nie przyjd臋 na czas, to ona przyjdzie tu po mnie. - To mi na ni膮 wygl膮da. A czy ona wie, 偶e jeste艣 tu ze mn膮? - Ale偶 oczywi艣cie - wyja艣ni艂a Irena. - Wszystko to dok艂adnie z ni膮 om贸wi艂am. Ona si臋 pierwszorz臋dnie orientuje w takich sprawach, panie kapitanie. Dzi臋kuj臋 za wszystko. Tak si臋 strasznie ciesz臋, 偶e b臋d臋 mog艂a pracowa膰 u pana w kancelarii. * * * Delikatna mg艂a wisia艂a w powietrzu. Snu艂a si臋, jakby rozdarta na strz臋py, wok贸艂 starych kamieniczek. Ulice wydawa艂y si臋 opustosza艂e. Kroki genera艂a odbija艂y si臋 echem od mur贸w dom贸w. Podni贸s艂 ko艂nierz p艂aszcza i zwiesi艂 g艂ow臋. By艂 sam. Szed艂 i szed艂, ulicami, ku wzg贸rzu, na kt贸rym sta艂y koszary. Miasteczko liczy艂o oko艂o dwudziestu tysi臋cy mieszka艅c贸w. I nie r贸偶ni艂o si臋 niczym od innych ma艂ych miasteczek. R贸wnie偶 w wielu innych miasteczkach istnia艂y koszary. Te jednak偶e stercza艂y ku niebu podobne do masywnej korony betonowej. Koszary le偶a艂y na zachodzie miasta, dlatego zabiera艂y mu zachodz膮ce s艂o艅ce o kilka minut wcze艣niej. Roz偶arza艂y si臋 w贸wczas czerwieni膮, i ich ostre kontury rysowa艂y si臋 na horyzoncie jak wielka gro沤ba. Dla genera艂a jego zaw贸d nigdy dot膮d nie by艂 przyjemno艣ci膮, ale d艂ugi czas genera艂 nie widzia艂 w nim te偶 nic gro沤nego. D膮偶eniem jego by艂o opanowanie ci臋偶kiego, twardego, s艂u偶ebnego rzemios艂a. Gdyby od niego to zale偶a艂o, rzemios艂o to wykonywane by by艂o w odosobnieniu i niewiele by si臋 r贸偶ni艂o od s艂u偶by w niekt贸rych zakonach. Broni膰 innych - dzieci, matek, biednych i udr臋czonych. Umrze膰 dla nich, je艣li nie ma innego wyboru. S艂u偶y膰, my艣la艂 genera艂. S艂u偶y膰. Ale komu? T膮 sam膮 drog膮, kt贸r膮 szed艂 tej nocy pod g贸r臋, do koszar, chodzili te偶 tak zwani luminarze miasta - wiele razy. Ostatni raz, kiedy on si臋 tu sprowadzi艂, jako komendant. Przyszli do niego - burmistrz, ortsgruppenleiter, dwaj rzemie艣lnicy, jeden przedsi臋biorca, przedstawicielki Narodowosocjalistycznego Zwi膮zku Kobiet, obrony przeciwlotniczej, Czerwonego Krzy偶a - delegacja obywateli uwa偶aj膮ca si臋 za pe艂nomocn膮 i kompetentn膮. I witali go, nowego komendanta, i zapewniali, 偶e s膮 dumni i szcz臋艣Liwi, i偶 maj膮 w艣r贸d siebie genera艂a i jego 偶o艂nierzy. M贸wili o dobrych stosunkach mi臋dzy armi膮 a mieszka艅cami tego miasta; i wyra偶ali 偶yczenie i nadziej臋, 偶e stosunki te si臋 nie zmieni膮 i w miar臋 mo偶no艣ci jeszcze pog艂臋bi膮. A w oczach ich by艂a 偶膮dza uznania, ch臋膰 zysku, przyjemno艣膰 bawienia si臋 w 偶o艂nierzyk贸w. Genera艂 patrzy艂 na nich bez s艂owa, a potem odszed艂. A te kreatury dosz艂y do wniosku, 偶e musi to by膰 wielki, bardzo oryginalny cz艂owiek, kt贸remu nale偶y si臋 szacunek i cze艣膰. Jego zamierzona szorstko艣膰 przyprawi艂a ich o rozkoszne dr偶enie - kto艣 pot臋偶ny da艂 im kopniaka w ty艂ek, kontakt, jaki nawi膮zali, by艂 wi臋c bardzo 艣cis艂y. Genera艂 zbli偶a艂 si臋 do bramy koszar z twarz膮 zdradzaj膮c膮 wyra沤nie wstr臋t - wstr臋t r贸wnie偶 do siebie samego. Tylko nielicznym dane by艂o by膰 takimi jak on - to by艂o dla niego jasne. Co go pcha艂o do tego, by nie rezygnowa膰 z upartego poszukiwania tych nielicznych? By艂 naznaczony przez los; tego wieczoru poczu艂 to tak wyra沤nie, jak nigdy przedtem. Kiedy przekracza艂 bram臋, odsalutowuj膮c wartownikowi poprawnie jak zawsze, wzni贸s艂 oczy w g贸r臋 i popatrzy艂 na budynek, w kt贸rym mie艣ci艂a si臋 komenda szko艂y. Okna jego pokoju odbija艂y tylko ciemno艣ci nocy. Ale w s膮siednim oknie jego bystre oczy dojrza艂y cieniutk膮 smu偶k臋 艣wiat艂a - Sybilla Bachnber pracowa艂a jeszcze w przedpokoju. * * * Genera艂 wszed艂 do budynku, potem schodami na g贸r臋 i skierowa艂 si臋 do przedpokoju. Otworzy艂 drzwi i zobaczy艂 Sybill臋, a naprzeciwko niej porucznika Kraffta. Na stole mi臋dzy nimi sta艂a butelka i dwa kieliszki. Genera艂 zatrzyma艂 si臋 w drzwiach. Krafft natychmiast zerwa艂 si臋. R贸wnie偶 Sybilla wsta艂a po chwili wahania. Powiedzia艂a: - Porucznikowi Krafftowi i mnie potrzebne by艂o gwa艂townie co艣 na pokrzepienie. - Dlaczego? - spyta艂 genera艂, stoj膮c w drzwiach bez ruchu. - Byli艣my na tak zwanym ma艂ym przyj臋ciu, wydawanym regularnie przez pani膮 Frey... - Rozumiem - powiedzia艂 genera艂. Skin膮艂 szybko g艂ow膮 i przeszed艂 do swego gabinetu. Drzwi pozostawi艂 otwarte. Sybilla wesz艂a ze s艂owami: - I tak mieli艣my zaraz sko艅czy膰. Genera艂 zdj膮艂 p艂aszcz i rzuci艂 go na krzes艂o. Wr贸ci艂 do przedpokoju, Sybilla za nim. Krafft ubiera艂 si臋 w艂a艣nie do wyj艣cia. - Panie poruczniku Krafft - powiedzia艂 genera艂 - mog臋 zrozumie膰, 偶e mia艂 pan potrzeb臋 wypi膰 po tego rodzaju imprezie. Nie rozumiem jednak, dlaczego ta potrzeba ma by膰 zaspokajana w moim biurze. - Tak jest, panie generale - odpar艂 Krafft oboj臋tnie. - Czy to pa艅ski koniak, panie poruczniku? - Nie, panie generale. - Mo偶e pan go mimo to zabra膰. R贸wnie偶 pann臋 Bachner, je艣li sobie tego 偶yczy. Sybilla po艣piesznie zapewni艂a: - Mieli艣my si臋 w艂a艣nie po偶egna膰, panie generale. Je艣li mog臋 jeszcze by膰 w czym艣 pomocna... - Mo偶liwe - powiedzia艂 genera艂. Podszed艂 do porucznika Kraffta, stan膮艂 przed nim, spojrza艂 na艅 badawczo i spyta艂 po kr贸tkim milczeniu: - Jakie post臋py poczyni艂 pan w wiadomej sprawie? - Niewielkie, panie generale. - Prosz臋 nie zwleka膰 d艂u偶ej - rzek艂 genera艂 z naciskiem. - Niech si臋 pan stara doj艣膰 wreszcie do jakich艣 rezultat贸w. Chc臋 wiedzie膰, dok艂adnie wiedzie膰, dlaczego to si臋 sta艂o, jak si臋 sta艂o i kto jest sprawc膮. I to mo偶liwie jak najpr臋dzej. Niech pan b臋dzie na to przygotowany, panie poruczniku, 偶e odt膮d b臋d臋 pana cz臋sto prosi艂 do siebie, w wiadomej sprawie. W tej chwili jednak nie jest mi pan potrzebny. Porucznik spojrza艂 jeszcze raz na Sybill臋. Ona jednak nie patrzy艂a na niego - widzia艂a tylko genera艂a. Krafft odda艂 honory zgodnie z regulaminem i wyszed艂. - A teraz co do pani, panno Bachner - powiedzia艂 genera艂, patrz膮c jej prosto w oczy. - Przykro mi, je艣li pani przedtem przeszkodzi艂em, ale chyba pani sama rozumie, 偶e nie mog臋 si臋 z tego powodu usprawiedliwia膰. - To ja powinnam si臋 usprawiedliwia膰, panie generale - rzek艂a Sybilla. - Pan w niczym nie przeszkodzi艂, naprawd臋 nie. - W takim razie szkoda - powiedzia艂 genera艂 ze sk膮pym u艣miechem. - 铆ycz臋 pani wszelakich rozrywek, co prawda niekoniecznie w naszych pomieszczeniach s艂u偶bowych. Ale porucznik Krafft, przy wszystkich zastrze偶eniach, to niez艂y wyb贸r. - Ma na pewno swoje zalety - powiedzia艂a Sybilla szczerze. - Ale dla mnie nie wchodzi on w rachub臋. - Tylko... kto? Sybilla spojrza艂a na genera艂a szeroko otwartymi oczami; mo偶na w nich by艂o dostrzec zmieszanie i przera偶enie, ale tak偶e iskr臋 nadziei. Gotowa by艂a nieomal uwierzy膰, 偶e jest to bezpo艣rednie wyzwanie - ale rozum kaza艂 jej w膮tpi膰 w tak膮 mo偶liwo艣膰. - My艣l臋, 偶e czas wyja艣ni膰 pewne nieporozumienie - powiedzia艂 genera艂 i wyprostowa艂 si臋. - Nie usz艂o mojej uwagi, 偶e pani darzy mnie pewn膮 sympati膮, panno Bachner. Uwa偶a艂em to zawsze za przyjemne, aczkolwiek zb臋dne. Nie chcia艂bym pani straci膰, tacy wsp贸艂pracownicy jak pani zdarzaj膮 si臋 bardzo rzadko. Ogarn臋艂o j膮 gwa艂towne, d艂awi膮ce wzburzenie. Nagle ujrza艂a wszystko w o艣lepiaj膮cym 艣wietle. Nie by艂a w stanie my艣le膰, aczkolwiek szuka艂a rozpaczliwie interpretacji, wyja艣nie艅, punkt贸w zaczepienia dla nik艂ej, bodaj najniklejszej nadziei. - Panno Bachner - rzek艂 genera艂 - potrzebny mi jest rozk艂ad zaj臋膰 drugiego kursu na przysz艂y tydzie艅, rozk艂ad szczeg贸艂owy, nie ramowy plan szkolenia. I jeszcze wyja艣nienia dow贸dcy sz贸stego oddzia艂u. Za trzy minuty, je艣li mog臋 prosi膰. Potem pani b臋dzie 艂askawa zostawi膰 mnie samego. 17 Jazdy na rowerze te偶 trzeba si臋 uczy膰 - Pi膮ta trzydzie艣ci, i 艂adna pogoda! - zawo艂a艂 dy偶urny podchor膮偶y. - Wstawajcie, lenie! Bo jak nie, to wam pod zm臋czonymi ty艂kami ogie艅 rozpal臋. Dzi臋kujcie Bogu, 偶e 偶yjecie, wy艂a沤cie spod koc贸w! Ten dzie艅 zacz膮艂 si臋 dla podchor膮偶ych jak ka偶dy inny. Nie zapowiada艂o si臋 nic niezwyk艂ego. Przeciwnie, wszystko by艂o jak co dzie艅: przenikliwy gwizd sygna艂u, stereotypowy wrzask dy偶urnego podchor膮偶ego, duszne, zepsute, 艣mierdz膮ce powietrze. Wyle沤li z 艂贸偶ek polowych, zataczaj膮c si臋, i stali przez kilka sekund bez s艂owa. Potem si臋 rozruszali - by艂o bowiem zimno. - Wychodzi膰, leniwe psy! - wo艂a艂 dy偶urny podchor膮偶y. - W g贸r臋 serca i nocne koszule! Zwyczajna nocna koszula by艂a dla podchor膮偶ych poniek膮d przepisowym strojem s艂u偶bowym na czas od capstrzyku do pobudki. Tylko oficerowie mogli nosi膰 pi偶amy; dostarczane przez urz膮d mundurowy si艂 l膮dowych, w trzech wzorach i pi臋ciu wymiarach, po cenie od 28,40 do 34,80 marek. Teraz jednak podchor膮偶ych obowi膮zywa艂y jeszcze nocne koszule, i to wy艂膮cznie bia艂e; kieszonka na lewej piersi by艂a co prawda niepo偶膮dana, ale nie mo偶na powiedzie膰, 偶eby by艂a wyra沤nie zabroniona. "Wytyczne wykorzystania odzie偶y w nocy" zaprojektowa艂 major Frey, dow贸dca kursu. Major by艂 uznanym mistrzem w preparowaniu tego rodzaju gruntownie przemy艣lanych zarz膮dze艅. Je艣li mimo to prawie 偶aden z podchor膮偶ych grupy szkolnej Heinrich nie trzyma艂 si臋 rozkazu specjalnego nr 78, to mia艂o to oczywi艣cie swoje przyczyny. Porucznik Krafft by艂 bowiem nowicjuszem. Podchor膮偶owie wiedzieli o tym i wykorzystywali to bez skrupu艂贸w. Krafft nie m贸g艂 jeszcze zna膰 tych wszystkich delikatnych niuans贸w, wymy艣lonych przez dow贸dc臋 kursu. I dlatego spytali go niewinnie: - Czy w razie du偶ych mroz贸w wolno nosi膰 dodatkow膮 odzie偶 nocn膮? Nie podejrzewaj膮cy nic z艂ego nowy dow贸dca grupy odpar艂: - Je艣li o mnie idzie, to mo偶ecie spa膰 nawet w futrach. Podchor膮偶owie grupy szkolnej Heinrich opuszczali wi臋c swoje 艂o偶a w nader oryginalnych strojach: wielu mia艂o skarpetki na nogach i szaliki na szyi, niekt贸rzy mieli na sobie kompletn膮 bielizn臋 spodni膮 albo tylko jej cz臋艣ci, a dw贸ch jeszcze do tego swetry. Kramer, Weber, Amfortas i Andreas, i oczywi艣cie r贸wnie偶 Hochbauer, patrzyli na tego rodzaju stroje po cz臋艣ci z niech臋ci膮, po cz臋艣ci nawet z obaw膮. Murowane, 偶e pewnego pi臋knego poranka kapitan Ratshelm odkryje ten spragniony ciep艂a, rozleniwiaj膮cy brak hartu. A to niechybnie poci膮gnie za sob膮 przykro艣ci. Bo kiedy Ratshelm dokonywa艂 inspekcji u swoich podchor膮偶ych podczas pobudki, chcia艂 ich widzie膰 w nocnych koszulach, zgodnie z wytycznymi. - Nie pomo偶e wam p艂acz ani szcz臋kanie z臋bami! - zawo艂a艂 dy偶urny podchor膮偶y. Podchor膮偶owie grupy szkolnej H, rozlokowani w o艣miu izbach, 艣ci膮gn臋li z siebie nocne koszule i wszystkie inne cz臋艣ci garderoby. Nast臋pnie, ziewaj膮c, burcz膮c i narzekaj膮c, 艂apali si臋 za sprz臋t sportowy. Pierwsze p贸艂 godziny by艂o najgorsz膮 prac膮 dnia, por贸wnywaln膮 co najwy偶ej z nauk膮 taktyki u kapitana Federsa: codziennym preludium by艂a gimnastyka poranna - pi臋tna艣cie minut; W tym dniu prowadzi艂 j膮 porucznik Krafft, co, jak wykaza艂o do艣wiadczenie, nie by艂o takie najgorsze. Bo ka偶dy z oficer贸w mia艂 swoje w艂asne metody. A metody Kraffta by艂y jeszcze ca艂kiem zno艣ne. "Rozgrzejcie si臋, ch艂opcy!", zwyk艂 by艂 mawia膰. Przy czym spokojnie wypala艂 swego porannego papierosa i pilnowa艂, 偶eby mu nie przeszkodzi艂 w tym 偶aden z wy偶szych prze艂o偶onych. - Jak si臋 zapatrujecie na ma艂y maraton, przyjaciele?! - krzykn膮艂 porucznik Krafft do swych podchor膮偶ych. To nie by艂a ani propozycja, ani wezwanie - to by艂 rozkaz. Podchor膮偶owie nizw艂ocznie ruszyli biegiem. Tempo by艂o 艣rednie. Bo ci膮gle jeszcze czuli poranne zm臋czenie w ko艣ciach. - Wiecznie to samo - j臋cza艂 podchor膮偶y M~osler. - Co dzie艅 to samo. Rzyga膰 si臋 od tego chce. * * * Wszystko by艂o jak w ka偶dy inny poranek - tak si臋 przynajmniej zdawa艂o. Mimo to sta艂o si臋 co艣, co pocz膮tkowo nikomu nie rzuci艂o si臋 w oczy. Porucznik Krafft powiedzia艂: - Rednitz, prosz臋 do mnie. - Oho - rzek艂 podchor膮偶y Kramer, w dalszym ci膮gu starszy grupy - czy偶by ten Rednitz znowu co艣 przeskroba艂? To do niego podobne. Rednitz z do艣膰 mieszanymi uczuciami opu艣ci艂 szeregi cwa艂uj膮cych w ponurym nastroju podchor膮偶ych. Rozmowy z prze艂o偶onymi rzadko kiedy bywa艂y przyjemno艣ci膮; a ju偶 prawie nigdy z samego rana. Dlatego zbli偶a艂 si臋 do swego dow贸dcy z ostro偶nym u艣miechem, pomy艣lanym jako test. Na ten bardzo uprzejmy u艣miech odpowiedzia艂 Krafft podobnym. Stworzy艂o to od razu przyjemn膮 atmosfer臋. Je艣li nawet Rednitz nie wiedzia艂 o Kraffcie wiele, o jednym ju偶 si臋 przekona艂: ludo偶erc膮 to on nie by艂. - M贸j drogi Rednitz - powiedzia艂 porucznik - chcia艂bym postawi膰 wam pytanie, na kt贸re nie musicie oczywi艣cie odpowiedzie膰, je艣li nie zechcecie; aczkolwiek jestem przekonany, 偶e jeste艣cie w stanie odpowiedzie膰. S艂owa te wzbudzi艂y w Rednitzu czujno艣膰 i nieufno艣膰. Ju偶 samo to "m贸j drogi" rozwia艂o ostatnie b贸le porodowe wstawania po g艂uchej, leniwej nocy. Rednitz zw膮cha艂 natychmiast, 偶e oczekiwano od niego czego艣 niezwyk艂ego. Patrzy艂 na porucznika m膮drymi, ciekawymi oczami. - Chodzi o rzecz nast臋puj膮c膮 - powiedzia艂 Krafft spokojnie. - Przyjecha艂a pani Barkow, matka podporucznika Barkowa. Mnie przypad艂o w udziale zadanie opiekowania si臋 ni膮, prawdopodobnie dlatego, 偶e jestem nast臋pc膮 jej syna. I przed po艂udniem, przypuszczalnie podczas zaj臋膰 od jedenastej do dwunastej, przedstawi臋 pani Barkow nasz膮 grup臋. Tu Krafft zrobi艂 z g贸ry przemy艣lan膮 sztuczn膮 pauz臋. W ten spos贸b da艂 Rednitzowi mo偶no艣膰 przystosowania si臋 do tej sytuacji. I zdawa艂o mu si臋, 偶e w zwykle pogodnych, zawsze bystrych, a cz臋sto chytrych oczach podchor膮偶ego b艂ysn臋艂o zrozumienie. - Tak jest, panie poruczniku - odrzek艂 Rednitz gorliwie. - To znaczy, Rednitz, pani Barkow pozna podchor膮偶ych, kt贸rzy byli 艣wiadkami 艣mierci jej syna. Dla mnie jednak偶e ci膮gle jeszcze nie jest jasne, jak dosz艂o do tej 艣mierci. Niejasne jest dla mnie r贸wnie偶 to, kto w艂a艣ciwie, w mniejszym lub wi臋kszym stopniu, umy艣lnie lub nieumy艣lnie, przypadkowo lub 艣wiadomie, m贸g艂 si臋 do niej przyczyni膰. Powstaje wi臋c sytuacja szczeg贸lna, w kt贸rej mogliby艣cie mi pom贸c. - Ja, panie poruczniku? - spyta艂 Rednitz ze starannie ukrywan膮 niech臋ci膮. Wida膰 by艂o po nim, jak bardzo przeklina艂 t臋 rozmow臋. Ten Krafft pr贸bowa艂 wpakowa膰 go w niez艂膮 kaba艂臋. On, Rednitz, m贸g艂 teraz zdoby膰 przychylno艣膰 porucznika; ale tylko w tym wypadku, gdyby si臋 w zdradziecki spos贸b wygada艂. M贸g艂 r贸wnie偶 udawa膰, 偶e nic nie wie, i milcze膰 - lecz w ten spos贸b wywo艂a艂by niezadowolenie porucznika albo, co gorsza, zrobi艂by sobie z niego lekkomy艣lnie wroga. - Rednitz - powiedzia艂 Krafft, kt贸ry zdawa艂 si臋 zgadywa膰 my艣li podchor膮偶ego (z g贸ry je przewidywa艂) - nie jest przecie偶 tak, 偶e oczekuj臋 od was szpiclowania czy donos贸w. Spodziewam si臋 jedynie rady. Prosz臋 sobie wyobrazi膰, co by si臋 mog艂o sta膰: pani Barkow b臋dzie mo偶e rozmawia艂a z tym czy owym podchor膮偶ym, poda mu r臋k臋, mo偶e mu nawet podzi臋kuje. A mnie si臋 jako艣 zdaje, 偶e w grupie jest paru ludzi, kt贸rym nie powinna dzi臋kowa膰, paru, kt贸rzy nie chcieli albo nie mogli zrozumie膰 podporucznika Barkowa, kt贸rzy go nie lubili, mo偶e nawet nienawidzili. - No c贸偶 - wykrztusi艂 Rednitz po d艂u偶szym milczeniu - proponowa艂bym panu porucznikowi, 偶eby pani Barkow zwr贸ci艂a si臋 do mnie. Ja mog臋 jej z czystym sumieniem poda膰 r臋k臋. - Tylko wy, Rednitz? - Ca艂e mn贸stwo innych jeszcze, panie poruczniku... co najmniej wszyscy ci, co siedz膮 na tylnych 艂awkach. - A ci z przednich 艂awek nie? Rednitz spojrza艂 na swego porucznika wielkimi oczami, niespokojny, a zarazem zdziwiony. Mia艂 bowiem uczucie, 偶e b艂yskawicznie i wbrew swoim zamiarom polaz艂 wprost do pu艂apki. Szuka艂 s艂贸w, kt贸re pomog艂yby mu si臋 z niej wydosta膰, ale im d艂u偶ej szuka艂, tym ja艣niej zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e ka偶da dalsza sekunda pogarsza jego sytuacj臋. Bo milczeniem swoim potwierdza艂 tylko s艂owa Kraffta. - Dobrze, Rednitz - zako艅czy艂 porucznik Krafft. I zrobi艂 tak膮 min臋, jakby si臋 niczego wa偶nego nie domy艣la艂 czy nie dowiedzia艂. - Mia艂em nadziej臋, 偶e mi pomo偶ecie. Ale zdaje si臋, 偶e si臋 przeliczy艂em, co chyba nie jest wasz膮 win膮. Prosz臋 traktowa膰 moje s艂owa jako informacj臋 poufn膮. Mo偶ecie o wszystkim zapomnie膰, je艣li macie ochot臋. Dzi臋kuj臋, Rednitz. Podchor膮偶y Rednitz zrobi艂 w ty艂 zwrot i uciek艂. Pobieg艂 za swoj膮 grup膮 i w艂膮czy艂 si臋 do szeregu. Na jego m艂odzie艅czym czole wyst膮pi艂y fa艂dy - od wyt臋偶onego my艣lenia. Z艂oty most, jaki mu jeszcze na sam koniec porucznik zbudowa艂, wydawa艂 mu si臋 szczeg贸lnie z艂owieszczy. By艂 jaskrawym dowodem na to, do jakich rozmiar贸w dosz艂a jego nieuwaga i jak dok艂adnie ten Krafft go przejrza艂. - Czego chcia艂 od ciebie ten naganiacz niewolnik贸w? - spyta艂 Kramer. - Wy艂azi艂 ze sk贸ry, 偶eby si臋 dowiedzie膰, kto z nas ma w艂a艣ciwie na sumieniu podporucznika Barkowa - o艣wiadczy艂 Rednitz prowokacyjnie g艂o艣no i wsun膮艂 si臋 z powrotem na swoje miejsce. - Stary kawalarz! - powiedzia艂 Kramer niezbyt ubawiony. By艂 bowiem absolutnie przekonany, 偶e Rednitz znowu pozwoli艂 sobie na jeden ze swych w膮tpliwych dowcip贸w. Kilku podchor膮偶ych roze艣mia艂o si臋. Im r贸wnie偶 odpowied沤 Rednitza wyda艂a si臋 zabawna. Ale Andreas, mi臋dzy Hochbauerem a Amfortasem, zawo艂a艂 z oburzeniem: - Z takimi rzeczami si臋 nie 偶artuje, cz艂owieku! - Powiedz to swojemu s膮siadowi - odszczekn膮艂 mu si臋 Rednitz. - I powiedz mu przy okazji - zawo艂a艂 M~osler - 偶e ja mu si臋 nie pozwalam poca艂owa膰 w dup臋, bo m贸g艂by to sobie zinterpretowa膰 jako dow贸d sympatii. - Tego - ostrzeg艂 Rednitz M~oslera - on ci nigdy nie zapomni. - Mam nadziej臋 - odpar艂 M~osler beztrosko. Krafft wypali艂 tymczasem swego pierwszego papierosa. Wyrzuci艂 niedopa艂ek zamaszystym 艂ukiem na sam 艣rodek placu 膰wicze膰 i da艂 sygna艂 gwizdkiem: gimnastyka poranna by艂a sko艅czona. Grupy szkolne Gustaw i Ida oddzieli艂y si臋 od grupy Heinrich. Podchor膮偶owie porucznika Kraffta stan臋li przed nim w dwuszeregu i czekali, a偶 dow贸dca pu艣ci ich do barak贸w. - Zmiana w rozk艂adzie zaj臋膰 na dzisiejsze przedpo艂udnie - obwie艣ci艂 porucznik Krafft. - Pierwsza godzina, historia wojen, odpada. Czwart膮 godzin臋 prowadz臋 ja. Temat nie ustalony. W razie gdybym si臋 sp贸沤ni艂, grupa odczyta i przedyskutuje rozkaz specjalny numer dziewi臋膰dziesi膮t cztery. Pierwsze trzy godziny przejmuje kapitan Feders. Zaj臋cia z taktyki. - G贸wno - wyrwa艂o si臋 M~oslerowi z g艂臋bi serca. - Przyjaciele - rzek艂 kapitan Feders rado艣nie - dzi艣 nareszcie b臋dziemy mie膰 dosy膰 czasu na nieco gruntowniejsze zaj臋cie si臋 materia艂em ni偶 zwykle. Stwierdzam z przyjemno艣ci膮, 偶e ta zapowied沤 was poruszy艂a. Podchor膮偶owie siedzieli zrezygnowani w swoich 艂awkach. Czuli, co ich czeka. I nie mylili si臋. Pierwszym szczytowym punktem by艂o poszukiwanie dw贸ch motocykli. O tych dw贸ch motocyklach podchor膮偶owie zapomnieli przy wielkim zestawieniu napisanym wsp贸lnymi si艂ami na tablicy. - Siu艣majtki, puste 艂by i lunatycy! - stwierdzi艂 kapitan Feders z g艂臋bok膮 satysfakcj膮. - Zwi膮zek 艂az臋g贸w! Feudalny klub nierob贸w! Zapomnie膰 o dw贸ch motocyklach to znaczy: dwaj motocykli艣ci bez przydzia艂u, dwaj ludzie obijaj膮 si臋 po k膮tach i z nud贸w wpadaj膮 na g艂upie pomys艂y. Poza tym: dwa przeoczone motocykle oznaczaj膮, 偶e 艂膮czno艣膰 szwankuje, co niekiedy mo偶e doprowadzi膰 do strat, nieszcz臋艣liwych wypadk贸w i wypadk贸w 艣mierci. Wszystko to i jeszcze o wiele wi臋cej mo偶e si臋 sta膰, gdy z czystej g艂upoty pozostawia si臋 bez zaj臋cia dw贸ch motocyklist贸w. Podchor膮偶owie traktowali Federsa jako dopust Bo偶y. Wci膮gali g艂ow臋 w ramiona i zapisywali ca艂e zeszyty i notesy. Pisanie by艂o dla nich zawsze ma艂膮, nie艣mia艂膮 pr贸b膮 ucieczki - przynajmniej nie musieli patrze膰 swemu wyk艂adowcy w oczy. Bo czeka膰 z otwartymi oczami na jego ostry, chwytliwy wzrok - to przyprawia艂o ich o drgawki. - Psiako艣膰 - mrucza艂 Rednitz. Feders - to Rednitz wiedzia艂 dok艂adnie - robi艂 ze szko艂y wojennej co艣 w rodzaju czy艣膰ca przed ewentualnym piek艂em. A porucznik Krafft - do czego ten zmierza艂? U kapitana Federsa by艂o niemo偶liwe, a przynajmniej bardzo trudno by艂o my艣le膰 o rzeczach nie zwi膮zanych z wyk艂adem. Jego wywody podobne by艂y do pola zaminowanego z wielkim wyrafinowaniem. Ka偶dy podchor膮偶y, 艂膮cznie ze swoimi snami o karierze oficerskiej, m贸g艂 tu niezwykle 艂atwo wylecie膰 w powietrze. Dlatego nawet Rednitz stara艂 si臋 ze wszystkich si艂 koncentrowa膰 ca艂膮 sw膮 uwag臋 na wyk艂adowcy taktyki. - Istnieje jeszcze jeden stuprocentowy dow贸d na to, 偶e jeste艣cie band膮 le艣nych ma艂p - rzek艂 kapitan Feders, smakuj膮c ka偶de s艂owo. - Kiedy wam podawa艂em sytuacj臋 wyj艣ciow膮, pozwoli艂em sobie zapyta膰 was: Wszystko jasne? 铆adnych uwag? 铆adnych dodatkowych wyja艣nie艅? A wy艣cie kiwali g艂owami jak figury na strzelnicy. A przy tym zaprowadzi艂em was na 艣liski grunt. Pope艂ni艂em zupe艂nie 艣wiadomie b艂膮d. Jaki? Jaki b艂膮d? Podchor膮偶owie usi艂owali nada膰 sobie wysoce zamy艣lony wygl膮d. Usi艂owania, o czym dok艂adnie wiedzieli, zupe艂nie bezsensowne. Albowiem na pocz膮tku zaj臋膰, przy podawaniu sytuacji wyj艣ciowej, kapitan Feders poda艂 dwadzie艣cia do dwudziestu pi臋ciu r贸偶nych danych, trzy tuziny cyfr, znak贸w i termin贸w. - A wi臋c - powiedzia艂 Feders - zaraz na pocz膮tku, mi臋dzy pozycj膮 pi臋tnast膮 a siedemnast膮, wymieni艂em punkt zborny poleg艂ych. I to jest oczywi艣cie czyste 艣miecie, kt贸re powinno wam by艂o 艣mierdzie膰 z daleka. Ale wasze zmys艂y, zdaje si臋, s膮 zupe艂nie st臋pione. Podchor膮偶owie, w ka偶dym razie wi臋kszo艣膰 z nich, ci膮gle jeszcze nie wiedzieli dok艂adnie, gdzie tu w艂a艣ciwie tkwi艂 b艂膮d. Czy dane te by艂y nieprawid艂owe? Czy podane w niew艂a艣ciwym miejscu? Czy w tej sytuacji punkt zborny trup贸w by艂 zb臋dny, niecelowy albo urz膮dzony przedwcze艣nie? Co za osza艂amiaj膮ce bogactwo mo偶liwo艣ci! W艂a艣nie dlatego zwykli mawia膰: Taktyka jest spraw膮 szcz臋艣cia. A u kapitana Federsa taktyka przypomina艂a liczenie li艣ci w g臋stym lesie. - Nie istniej膮 w og贸le punkty zborne trup贸w - o艣wiadczy艂 kapitan Feders z wyra沤n膮 satysfakcj膮. - W ka偶dym razie nie w czasie bitwy. Chyba 偶e chcecie zak艂ada膰 cmentarze honorowe, ale na to na wojnie nie ma czasu. Ju偶 pr臋dzej mog臋 sobie wyobrazi膰 punkty zborne idiot贸w; ca艂a grupa mog艂aby z miejsca tam pomaszerowa膰. Nie ma punkt贸w zbornych trup贸w podczas bitwy - zapisywali w swoich zeszytach podchor膮偶owie. - Dlaczego nie? - ci膮gn膮艂 Feders. - Ca艂kiem po prostu: 艣rodki transportu istniej膮 dla walcz膮cych 偶o艂nierzy i dla zaopatrzenia - dla broni, 偶ywno艣ci i amunicji. Kto nie 偶yje, zostaje pochowany. Mo偶liwie na miejscu, oczywi艣cie nie przed bramami dom贸w, na ulicach, przy kwaterach, obok magazyn贸w zaopatrzeniowych albo na stanowiskach bojowych. Trumny s膮 niepotrzebne; wystarcz膮 plandeki; pod warunkiem, 偶e te plandeki nie nadaj膮 si臋 ju偶 do niczego innego; a wi臋c plandeki przestrzelone albo rozdarte; krzy偶 brzozowy wygl膮da bardziej dekoeracyjnie ni偶 krzy偶e z innego drzewa. Oficerowie zreszt膮, je艣li nie s膮 zupe艂nie kr贸tkowzroczni, zawsze b臋d膮 dbali o to, by mie膰 na sk艂adzie wystarczaj膮cy zapas gotowych krzy偶y. W ka偶dym razie: na wojnie s膮 trupy, nie ma natomiast punkt贸w zbornych trup贸w. Podchor膮偶owie r贸wnie偶 i te wyja艣nienia przyjmowali z niezmienn膮 gorliwo艣ci膮. Feders spojrza艂 na zegarek i zamkn膮艂 dziennik. Podchor膮偶owie odetchn臋li z ulg膮. - Skoro mowa akurat o trupach - powiedzia艂 kapitan Feders na zako艅czenie - na nast臋pn膮 lekcj臋 porucznik Krafft przyprowadzi go艣cia: Matk臋 podporucznika Barkowa. Przy tej okazji b臋dziecie mogli nareszcie pokaza膰, jacy jeste艣cie zatwardziali. Spr贸bujcie otwarcie spojrze膰 w oczy pani Barkow, uczciwie i przyzwoicie, jak przysta艂o na przysz艂ych oficer贸w. * * * - Dziesi臋膰 minut przerwy! - zawo艂a艂 podchor膮偶y Kramer. - I zwracam uwag臋, 偶e palenie w sali wyk艂adowej i na korytarzu jest zabronione. - Nie musisz patrze膰 zauwa偶y艂 M~osler i wyci膮gn膮艂 z kieszeni bluzy wymi臋toszonego papierosa. - Mam jednak dobry w臋ch, M~osler. - E tam - powiedzia艂 ten, rozgl膮daj膮c si臋 za zapa艂k膮 - troch臋 smrodu mniej czy wi臋cej nie odgrywa tu roli. Kramer milcza艂. Udawa艂, 偶e nie s艂yszy. Zajmowa艂 si臋 katalogiem. Spora cz臋艣膰 podchor膮偶ych sp臋dza艂a przerw臋 zbo偶nie i uzupe艂nia艂a swoje notatki. W tylnych 艂awkach utworzy艂a si臋 jedna, a w przednich druga grupa. Na przedzie Hochbauer zacz膮艂 rozwija膰 teori臋, 偶e za trupami mo偶na by si臋 znakomicie kry膰 - co prawda tylko w czasie silnego mrozu. W tyle za艣 M~osler dawa艂 jedno ze swoich specjalnych przedstawie艅: "Tylko dla 偶o艂nierzy frontowych!" M~osler zebra艂 wok贸艂 siebie wszystkich amator贸w rozrywek. Tym razem przysz艂a kolej na tak zwane wdowie dowcipy, brutalny i ordynarny, ale bardzo popularny rodzaj zabawy. S艂uchacze 艣mieli si臋 po chamsku i g艂o艣no. Powodzenie dodawa艂o M~oslerowi animuszu. Czu艂 si臋 tu g艂贸wn膮 osob膮 i w zapale nie zauwa偶y艂, jak zbli偶a si臋 Hochbauer ze swoj膮 艣wit膮 i jak uwa偶nie nads艂uchuj膮c, zatrzymuje si臋 przy nim z gro沤n膮 min膮. Po kolejnym spro艣nym kawale Hochbauer, rozpychaj膮c si臋 艂okciami, przecisn膮艂 si臋 do przodu, stan膮艂 przed M~oslerem i powiedzia艂: - 艣winia! - M~osler. Bardzo mi przyjemnie - powiedzia艂 M~osler. Sprzeda艂 jeden z najstarszych i najbardziej p艂askich dowcip贸w, kt贸re jednak zawsze wywo艂ywa艂y pewn膮 weso艂o艣膰. Ale tym razem nikt nie mia艂 ochoty do 艣miechu. - Jeste艣 zasrany g贸wniarz - powiedzia艂 Hochbauer do M~oslera. Uwaga ta by艂a nie pozbawiona pewnej racji, przynajmniej w tym momencie, i normalnie M~osler przyj膮艂by j膮 do艣膰 spokojnie. Ale 偶e akurat to Hochbauer tak si臋 stawia艂, jakby tylko on mia艂 monopol na moralno艣膰 i przyzwoito艣膰, to zdenerwowa艂o M~oslera diabelnie. - Akurat ty potrzebujesz zgrywa膰 si臋 tu na moralist臋! - powiedzia艂 do艣膰 gwa艂townie. - Ale ty by艂by艣 chyba nawet zdolny jeszcze po tym wszystkim 艣piewa膰 hymny pochwalne na cze艣膰 matki podporucznika i sk艂ada膰 jej kondolencje. Mo偶e nawet nie cofniesz si臋 przed zainkasowaniem podzi臋kowania za energiczne kopanie grobu. W tej chwili Hochbauer zamachn膮艂 si臋. Wierzchem r臋ki plasn膮艂 M~oslera w twarz. M~osler w przyp艂ywie niepohamowanej w艣ciek艂o艣ci chcia艂 si臋 rzuci膰 na Hochbauera. Ale dwaj podchor膮偶owie - Andreas i Amfortas - powstrzymali go. I Hochbauer jeszcze raz uderzy艂, t膮 sam膮 r臋k膮, w to samo miejsce. M~osler pr贸bowa艂 wyrwa膰 si臋 i rozgl膮da艂 si臋, szukaj膮c wzrokiem pomocy. Ale Rednitz by艂 w toalecie. Egon Weber pali艂 gdzie艣 na dworze papierosa, a inni woleli zajmowa膰 pozycj臋 bezstronnych obserwator贸w. Tylko poeta B~ohmke sapa艂 wzburzony i wo艂a艂 do Hochbauera: - Takich rzeczy si臋 nie robi! - Trzymaj pysk! - rzek艂 Hochbauer. Wtem podchor膮偶y Kramer zawo艂a艂 zaniepokojony: - Na miejsca, koledzy! Przerwa sko艅czona! Hochbauer odwr贸ci艂 si臋 bez s艂owa i poszed艂 na swoje miejsce w pierwszej 艂awce. Jego 艣wita zabezpiecza艂a ty艂y. Podchor膮偶owie usiedli i otworzyli zeszyty. M~osler, pa艂aj膮c 偶膮dz膮 zemsty, masowa艂 sobie prawy policzek. A B~ohmke, szczerze oburzony t膮 scen膮, powtarza艂: - Takich rzeczy si臋 przecie偶 nie robi. - Podchor膮偶y B~ohmke - powiedzia艂 starszy grupy - stajesz jak zwykle na warcie. B~ohmke pos艂usznie wyszed艂 i zaj膮艂 sw贸j zwyk艂y punkt obserwacyjny w korytarzu przy oknie, sk膮d mia艂 dobry widok na drog臋 wiod膮c膮 do baraku szkolnego. Wypatrywa艂 porucznika Kraffta. - Ale艣 mu da艂! - powiedzia艂 Amfortas do Hochbauera z uznaniem. - Ta 艣winia zas艂u偶y艂a sobie na to - orzek艂 Hochbauer stanowczo. - W ka偶dym razie - o艣mieli艂 si臋 zauwa偶y膰 Andreas - on tego nie schowa tak po prostu do kieszeni. Na pewno znowu rozedrze g臋b臋, skoro tylko Rednitz zabezpieczy mu ty艂y. - Musimy tu wreszcie stworzy膰 wyra沤ne fronty - powiedzia艂 Hochbauer. - Tak dalej by膰 nie mo偶e. Albo te chamy b臋d膮 nareszcie dobrowolnie trzyma艂y j臋zyk za z臋bami, albo zatkamy im g臋by si艂膮. Trzeciej mo偶liwo艣ci nie ma. * * * - Prosz臋 o spok贸j, koledzy! - zawo艂a艂 podchor膮偶y Kramer, starszy grupy. - Dow贸dca mo偶e przyj艣膰 ka偶dej chwili. Na razie zgodnie z poleceniem zaczynamy lekcj臋. Kramer zlustrowa艂 obecnych wzrokiem. Ale nie by艂o nikogo, kto by zdradza艂 ch臋膰 do niesubordynacji. Nawet M~osler nie - ten spogl膮da艂 w zamy艣leniu gdzie艣 w dal. Kramer by艂 z tego raczej zadowolony. Rozwin膮艂 rozkaz specjalny numer dziewi臋膰dziesi膮t cztery i szykowa艂 si臋 do odczytania go. Ale brak by艂o jeszcze podchor膮偶ego Rednitza. Ankieta wykaza艂a, 偶e zaginionego widziano ostatnio w toalecie, i to czytaj膮cego jakie艣 艣wi艅stwo w jaskrawej oprawie. Kramer wys艂a艂 natychmiast ekspedycj臋 na poszukiwanie. Mia艂 jednak do艣膰 rozumu, 偶eby nie odkomenderowa膰 nikogo z gwardii przybocznej Hochbauera. Z siedmiominutowym op贸沤nieniem Rednitz pojawi艂 si臋 wreszcie, a za nim ekspedycja. Kramer za偶膮da艂 wyja艣nienia - ma nie tylko prawo, twierdzi艂, ale i obowi膮zek za偶膮da膰 wyja艣nie艅. Je艣li nie, b臋dzie niestety zmuszony... - Czyta艂em pewien regulamin - o艣wiadczy艂 Rednitz z miejsca - by艂 tak interesuj膮cy, 偶e zapomnia艂em o czasie i miejscu. Kramer przyj膮艂 te s艂owa nader nieufnie. I beztroska weso艂o艣膰, kt贸ra ju偶_ju偶 opanowa艂a wi臋kszo艣膰 podchor膮偶ych, zdenerwowa艂a go. Uciek艂 si臋 wi臋c do swego autorytetu i chcia艂 pokaza膰 Rednitzowi, 偶e jest dobrze poinformowany. - Od kiedy to regulaminy maj膮 kolorowe ok艂adki z go艂ymi babami? - U mnie zawsze - powiedzia艂 Rednitz, na kt贸rym ten argument nie zrobi艂 najmniejszego wra偶enia. - W ten spos贸b maskuj臋 wszystkie moje regulaminy. A偶eby koledzy nie my艣leli, 偶e ja tak偶e jestem platfus. - I powiedzia艂 to z subtelnym, ale wyra沤nym naciskiem na "tak偶e". - Szarlatan! - rzuci艂 Hochbauer zduszonym g艂osem. - Prosz臋 o spok贸j! - zawo艂a艂 starszy grupy. Stara艂 si臋 przy tym nie patrze膰 na Hochbauera, a zatem wezwanie jego by艂o skierowane do og贸艂u. - A ty, Rednitz, id沤 natychmiast na swoje miejsce. Rozpoczynam czytanie rozkazu specjalnego numer dziewi臋膰dziesi膮t cztery. Ten rozkaz specjalny numer dziewi臋膰dziesi膮t cztery by艂 jednym z licznych organizacyjnych majstersztyk贸w majora Freya. Nosi艂 nag艂贸wek: U偶ywanie i konserwacja rower贸w s艂u偶bowych oraz wydawanie i zwrot tych偶e. Sk艂ada艂 si臋 z czternastu paragraf贸w. Kramer czyta艂 ten godny uwagi produkt inwencji tw贸rczej dono艣nym i mocnym g艂osem, starannie cieniowanym: ma艂a pauza po ka偶dym przecinku, wi臋ksza pauza po ka偶dej kropce, jeszcze wi臋ksza po ka偶dym ust臋pie. Jak gdyby obwieszcza艂 artyku艂y or臋dzia wojennego, program partyjny czy wr臋cz now膮 konstytucj臋. Kramer czyta艂 mi臋dzy innymi, co nast臋puje: - "U偶ytkownik chwyta za kierownic臋, stoj膮c po lewej stronie roweru, z jedn膮 r臋k膮 na ka偶dym uchwycie. Lewy peda艂 musi osi膮gn膮膰 punkt po艂o偶ony najni偶ej." - Nie tylko lewy peda艂 - skomentowa艂 to zaraz podchor膮偶y Rednitz, starannie wyka艅czaj膮c rysunek pajaca w swoim bloku. S膮dzi艂, 偶e jego s膮siad, M~osler, zameczy na znak aprobaty. Lecz M~osler milcza艂. Wyda艂o si臋 to Rednitzowi podejrzane. I dlatego po艣wi臋ci艂 ca艂膮 swoj膮 uwag臋 przyjacielowi. Tymczasem Kramer grzmia艂 w dalszym ci膮gu: - "Nast臋pnie u偶ytkownik stawia lew膮 nog臋 na lewym pedale, rozmieszczaj膮c r贸wnomiernie ci臋偶ar cia艂a, po czym praw膮 nog膮, bez specjalnego wysi艂ku, 偶eby zachowa膰 po偶膮dan膮 r贸wnowag臋, odbija si臋 od ziemi i rusza do przodu." Podchor膮偶owie s艂uchali tego wyk艂adu oboj臋tnie. Niekt贸rzy robili, jak zwykle, notatki. Wi臋kszo艣膰 jednak my艣la艂a sennie i t臋po o obiedzie, o poprzednim wyk艂adzie z taktyki, a tak偶e o zapowiedzianej wizycie pani Barkow. - Ten sukinsyn da艂 mi w g臋b臋 - meldowa艂 M~osler ponuro przyjacielowi. - Jak by艂e艣 w toalecie. Rednitz zrozumia艂 od razu, 偶e tym razem nie chodzi o jeden ze zwyk艂ych kawa艂贸w M~oslera. Jego na og贸艂 zawsze pogodna twarz zachmurzy艂a si臋. Spyta艂: - Hochbauer? - A kt贸偶 by inny - powiedzia艂 M~osler. - W twarz mnie uderzy艂, 艣winia, dwa razy. - A przyczyna? - Jak zwykle. Powiedzia艂em mu prawd臋. - Nie odda艂e艣 mu? - Trzymali mnie si艂膮. Co mia艂em robi膰? Uciec do ciebie do ubikacji? Rednitz pokiwa艂 g艂ow膮 w zamy艣leniu. Potem powiedzia艂: - On tego wi臋cej nie zrobi. Ju偶 ja w tym b臋d臋. - Nast臋pnym razem - powiedzia艂 M~osler, ju偶 znowu pe艂en nadziei - ju偶 ja sobie pota艅cuj臋 z tym ch艂opaczkiem, je艣li go tylko przypadkiem z艂api臋 bez ochrony. Ale wtedy zrobi臋 z niego r膮bank臋. - Nie zrobisz tego - powiedzia艂 Rednitz. - I to z bardzo prostej przyczyny: Hochbauer jest silniejszy od ciebie, to on by z ciebie zrobi艂 r膮bank臋. - No to ty mi pomo偶esz - za偶膮da艂 M~osler - ty albo Egon Weber. Jeste艣cie moimi kolegami czy nie? - Jeste艣my twoimi przyjaci贸艂mi, M~osler, a to jest co艣 wi臋cej. Ale za jedno ci r臋cz臋: Hochbauer zap艂aci za to mordobicie, i to tak膮 cen臋, 偶e go krew zaleje. Pozostaw to mnie. Kramer niezmordowanie cytowa艂 rozkaz specjalny numer dziewi臋膰dziesi膮t cztery: - "W wypadku kraksy nale偶y a) zawiadomi膰 odno艣nego prze艂o偶onego, b) podj膮膰 pr贸b臋 usuni臋cia tej偶e, c) powiadomi膰 punkt wydania roweru, bez wzgl臋du na to, czy uszkodzenie zosta艂o naprawione, czy nie. Rozr贸偶nia膰 przy tym nale偶y uszkodzenia nast臋puj膮ce: p臋kni臋cie d臋tki, przedniej i tylnej, uszkodzenie ko艂a, r贸wnie偶 przedniego i tylnego, uszkodzenie korby no偶nej, 艂a艅cucha, ramy, kierownicy, siod艂a." Teraz nast膮pi艂 szczeg贸艂owy opis wszystkich mo偶liwych postaci uszkodze艅, obok opisu najprostszych sposob贸w naprawy. Do tego dochodzi艂o dok艂adne wyszczeg贸lnienie narz臋dzi, materia艂贸w i tym podobnych utensyli贸w. Dalsze subtelno艣ci tego rodzaju zosta艂y jednak podchor膮偶ym zaoszcz臋dzone. Wpad艂 B~ohmke i, zdenerwowany jak zawsze, og艂osi艂: - Porucznik Krafft idzie... z t膮 pani膮! Kramer zaznaczy艂 pospiesznie na rozkazie specjalnym numer dziewi臋膰dziesi膮t cztery miejsce, w kt贸rym musia艂 przerwa膰 czytanie. Podni贸s艂 g艂os o jeszcze jeden ton. Wydawa艂 grupie komendy tak, jak gdyby mia艂 przed sob膮 wojska rozwini臋te do defilady. - Baczno艣膰! - rycza艂. - Panie poruczniku, melduj臋 grup臋 szkoln膮 Heinrich w pe艂nym sk艂adzie. * * * - Szanowna pani - powiedzia艂 porucznik Krafft, wskazuj膮c na podchor膮偶ych - oto grupa szkolna Heinrich. A po kr贸tkiej przerwie doda艂: - Panowie, pani Barkow. Podchor膮偶owie stali sztywno i nie ruszali si臋. Krafft nie zrobi艂 nic, co by wskazywa艂o na to, 偶e pozwoli im spocz膮膰. Poprowadzi艂 pani膮 Barkow do podium, sk膮d mia艂a najlepszy widok na ca艂膮 sal臋. Podchor膮偶owie przygl膮dali si臋 spode 艂ba matce podporucznika Barkowa. Oto sta艂a przed nimi, ma艂a, bezradna i zak艂opotana. Ujrzeli blad膮 twarz z 艂agodnymi i smutnymi zarazem oczami. Lekko zaniepokojony wzrok pani Barkow b艂膮dzi艂 po silnych, wyci膮gni臋tych jak struny m艂odzie艅czych postaciach. Widzia艂a przewa偶nie g艂adkie, zaciekawione twarze. Zdawa艂o si臋 jej, 偶e w niekt贸rych oczach przeb艂yskuje co艣 w rodzaju wsp贸艂czucia. Z trudem otworzy艂a usta, jak gdyby chcia艂a powiedzie膰 par臋 s艂贸w. Ale Krafft nie dopu艣ci艂 jej do g艂osu. Porucznik wyja艣nia艂: - W tym baraku s膮 dwa pomieszczenia. To tutaj jest zarezerwowane prawie wy艂膮cznie dla grupy szkolnej Heinrich. Nauka taktyki, przedmioty og贸lne, wyk艂ady polityczne. Dziesi臋膰 do czternastu godzin tygodniowo wyk艂ada dow贸dca grupy. Oto pulpit, przed kt贸rym sta艂 pani syn. Kiedy podchor膮偶owie pisz膮 wypracowania, przebywamy przewa偶nie na tylnym planie. Prosz臋 za mn膮, 艂askawa pani. Z okien roztacza si臋 widok tylko na gara偶e, co, jak si臋 okaza艂o, sprzyja skupieniu... M贸wi膮c to wszystko i oprowadzaj膮c pani膮 Barkow po sali, Krafft nie spuszcza艂 r贸wnocze艣nie oka z grupy, zw艂aszcza z przednich rz臋d贸w. Ale nie zauwa偶y艂 nic, co mog艂oby sta膰 si臋 dla niego jakim艣 punktem zaczepienia. Wszystkie twarze by艂y jak skamienia艂e. Zbyt martwe, zbyt nieruchome, my艣la艂 sobie porucznik, patrz膮c na Hochbauera, Amfortasa, Andreasa i pozosta艂ych z przednich 艂awek. Ale sprowokowa膰 ich w tej chwili nie potrafi艂. Nie m贸g艂 tego robi膰 pani Barkow. Podbi艂a jego serce - niezamierzenie, i wbrew jego woli. Tak jak sta艂a teraz przed frontem podchor膮偶ych, tak膮 te偶 widzia艂 j膮 na cmentarzu: pe艂n膮 cichej, smutnej rezygnacji; 偶adnego d艂awi膮cego, dzikiego b贸lu; 偶adnych be艂koc膮cych, apeluj膮cych o wsp贸艂czucie s艂贸w; 偶adnego pragnienia taniej, gadatliwej pociechy. Tylko to proste pogodzenie si臋 z nieuniknionym. Wok贸艂 niej szklane 艣ciany - jak u Modersohna. - 钮askawa pani - powiedzia艂 porucznik Krafft na zako艅czenie - mam nadziej臋, 偶e pokaza艂em pani wszystko, co mog艂oby pani膮 zainteresowa膰. - Dzi臋kuj臋 panu, panie poruczniku - rzek艂a pani Barkow nieporuszona. - Jeden z naszych podchor膮偶ych odprowadzi pani膮 do bramy koszar, a mianowicie podchor膮偶y Rednitz. Z tymi s艂owy porucznik otworzy艂 drzwi. Pani Barkow jeszcze raz skin臋艂a g艂ow膮 grupie, kt贸ra ci膮gle jeszcze sta艂a bez ruchu. Poda艂a Krafftowi r臋k臋. Potem wysz艂a. A za ni膮, przera偶ony, pod膮偶a艂 niepewnym krokiem podchor膮偶y Rednitz. Porucznik Krafft natomiast zaj膮艂 si臋 bezzw艂ocznie swoj膮 grup膮. Wiedzia艂, jakie pytanie dr臋czy艂o teraz jego podchor膮偶ych: Dlaczego akurat Rednitz? Ale nie da艂 im najmniejszej okazji do rozmy艣la艅. Powiedzia艂: - Prosz臋 siada膰 i przygotowa膰 si臋 do pisania. Czas pracy: dwadzie艣cia minut. Temat: Wspomnienie po艣miertne o podporuczniku Barkowie. Zaczynamy. 18 Kuszenie dow贸dcy oddzia艂u Kapitan Ratshelm zosta艂 uznany za godnego 艣wiadka znamiennego wydarzenia: pan major Frey, dow贸dca II kursu, mia艂 zmartwienie. - Musz臋 wyzna膰 - powiedzia艂 major poufnie - 偶e ostatnio na moim terenie dziej膮 si臋 rzeczy, kt贸re daj膮 mi wiele do my艣lenia. Kapitan kiwa艂 g艂ow膮. Fakt, 偶e prze艂o偶ony zwierza艂 si臋 w jego obecno艣ci ze swych trosk i rozmy艣la艂 o nich, bardzo go wzruszy艂. Siedzieli naprzeciwko siebie w gabinecie majora. To, 偶e kapitan Ratshelm dost膮pi艂 tego zaszczytu i cieszy艂 si臋 zaufaniem, napawa艂o go ogromn膮 dum膮. Czu艂 si臋 poniek膮d wybra艅cem losu - spo艣r贸d trzech zas艂u偶onych dow贸dc贸w oddzia艂贸w bowiem major jego jednego wyr贸偶ni艂 tym przywilejem. Co za zaszczyt! I na pewno jeden punkt na jego korzy艣膰, je艣li idzie o widoki na awans. - Pan major mo偶e liczy膰 na mnie pod ka偶dym wzgl臋dem - zapewnia艂 kapitan. - M贸j drogi Ratshelm - powiedzia艂 major z wdzi臋czno艣ci膮 i ostentacyjnie poufale - mam zmartwienie, i to r贸wnie偶 z pana powodu. Teraz kapitan nie kiwa艂 ju偶 g艂ow膮 - by艂 raczej niezmiernie zdumiony, co wyra沤nie wida膰 by艂o po jego twarzy. By艂 bowiem absolutnie przekonany, 偶e zawsze spe艂nia艂 dobrze swoje obowi膮zki. - Pa艅ska praca, m贸j drogi Ratshelm - klarowa艂 mu major - jest wzorowa; to panu w ka偶dej chwili ch臋tnie po艣wiadcz臋. Ale nawet najbardziej wzorowej pracy mo偶e grozi膰 niebezpiecze艅stwo. I tak w艂a艣nie, jak mi si臋 wydaje, rzecz ma si臋 w tym przypadku. - Oczywi艣cie, panie majorze - rzek艂 kapitan Ratshelm troch臋 sztywno. - Ale ja te偶 nie mog臋 nic wi臋cej uczyni膰, jak stwierdzi膰 niedoci膮gni臋cia i prosi膰 o usuni臋cie ich. Mianowanie czy zdejmowanie dow贸dc贸w grup szkolnych czy te偶 wyk艂adowc贸w taktyki nie le偶y niestety w moich kompetencjach. - W moich te偶 nie - powiedzia艂 major 艂agodnie. U艣miechn膮艂 si臋 przy tym z ubolewaniem i spojrza艂 na sekund臋 w g贸r臋, jak gdyby chcia艂 zaznaczy膰, 偶e jedyna do tego powo艂ana instancja - mianowicie genera艂 - poniek膮d buja w ob艂okach. - Zastan贸wmy si臋 zatem wsp贸lnie, m贸j drogi Ratshelm - kusi艂 major. - Wszak sprawa wygl膮da tak: mnie osobi艣cie podlegaj膮 bezpo艣rednio trzej dow贸dcy oddzia艂贸w, i jestem zadowolony z wszystkich trzech; z pana w szczeg贸lno艣ci, m贸j drogi. Ale na pa艅skie nieszcz臋艣cie w艣r贸d oficer贸w podlegaj膮cych bezpo艣rednio panu znajduje si臋 co najmniej jeden, je艣li nie dw贸ch, kt贸ry zagra偶a pa艅skiej pracy. I teraz pytam pana: co tu mo偶na zrobi膰? O tym Ratshelm nie mia艂 na razie poj臋cia. Inicjatywa powinna r贸wnie偶, jego zdaniem, wychodzi膰 od kompetentnego prze艂o偶onego, wi臋c w tym wypadku od majora. I by艂 pewny, 偶e tak si臋 stanie. Ale poniewa偶 za偶膮dano od niego wsp贸艂dzia艂ania, nie m贸g艂 wykr臋ci膰 si臋 od zaj臋cia stanowiska i dlatego powiedzia艂 mgli艣cie: - Mo偶e powinni艣my jeszcze raz spr贸bowa膰 poprosi膰 pana genera艂a... Major roze艣mia艂 si臋; by艂 to 艣miech kr贸tki i zabrzmia艂 bardzo gorzko. Stanowi艂 jednoznaczn膮 odpowied沤 na sugesti臋 kapitana. Zawiera艂 krytyk臋 - je艣li nie co艣 w rodzaju oskar偶enia. - M贸j drogi, zacny Ratshelm - rzek艂 major - jeste艣my chyba zgodni co do tego, 偶e nic, ale to nic nie mo偶e nam przeszkodzi膰 w spe艂nieniu naszego obowi膮zku. Kapitan energicznie pokiwa艂 na znak zgody. - I dlatego nie powinni艣my si臋 milcz膮co godzi膰 z pewn膮 niebezpieczn膮 samowol膮. Ju偶 sama ta p贸艂oficjalna damska wizyta w naszych koszarach zaniepokoi艂a mnie. - Mnie r贸wnie偶 - potwierdzi艂 kapitan. - Nawet mojej w艂asnej 偶onie - powiedzia艂 major z wa偶n膮 min膮 - nie pozwoli艂em nigdy uczestniczy膰 w zaj臋ciach szkoleniowych. Bo co艣 takiego nie tylko zak艂贸ca uregulowany przebieg wszelkiej nauki, ale narusza r贸wnie偶 obowi膮zuj膮ce w wojsku zwyczaje. Jest to wykroczenie przeciw podstawowym zasadom naszego porz膮dku. A przeciwko temu buntuje si臋 moja 偶o艂niereska dusza. Ratshelm m贸g艂 mu znowu przyzna膰 tylko racj臋. Major by艂 teraz pewny zwyci臋stwa. Nakr臋ci艂 kapitana Ratshelma jak gramofon, a w艂a艣ciwa p艂yta by艂a ju偶 nastawiona. - A wi臋c, m贸j drogi Ratshelm, teraz potrzebne nam s膮 fakty i jeszcze raz fakty. Bo same teorie i przekonania nie posun膮 nas ani o krok naprz贸d. A pan jest cz艂owiekiem siedz膮cym u 沤r贸d艂a. Miej wi臋c pan oczy i uszy otwarte i 艂ap pan bez namys艂u byka za rogi, skoro tylko nadarzy si臋 sprzyjaj膮ca okazja. Czy pan mnie rozumie? - Pod ka偶dym wzgl臋dem, panie majorze - zapewni艂 go Ratshelm. - Wiedzia艂em, 偶e mog臋 ca艂kowicie na panu polega膰, m贸j drogi. I jestem przekonany, 偶e nie znalaz艂bym nikogo lepszego do tego rodzaju zadania. * * * - Czy mojej 偶ony nie ma? - spyta艂 major i rozejrza艂 si臋 z nadziej膮. - Posz艂a do pani burmistrzowej - powiedzia艂a Barbara, przygl膮daj膮c si臋 majorowi z zainteresowaniem. 铆e by艂 w szczeg贸lnie dobrym nastroju, pozna艂a to natychmiast. Twoja 偶ona nie wr贸ci pr臋dzej jak za dwie godziny. - Dobrze, dobrze - powiedzia艂 major zadowolony. - Z ca艂ego serca 偶ycz臋 jej rozrywki. - Tak, od czasu do czasu ka偶dy powinien mie膰 jak膮艣 rozrywk臋. Zdejmuj膮c p艂aszcz, major przypatrywa艂 si臋 spode 艂ba bratanicy swojej 偶ony. My艣la艂 sobie: 艣mieszna dziewczyna, przewraca oczami jak krowa, jest zawsze troch臋 oci臋偶a艂a i zm臋czona. Dojrza艂a do 艂贸偶ka, mo偶na by rzec. Ot贸偶 to! Ta ma艂a w jaki艣 leniwy spos贸b by艂a zmys艂owa. - Czy chcesz czego艣? - spyta艂a Barbara i spojrza艂a na niego z przechylon膮 na bok g艂ow膮. - Co ty m贸wisz? - spyta艂 Frey zaskoczony. - Czy czego艣 chcesz, kawy czy koniaku? - Nie, nie - odpar艂 major z ulg膮. - Mo偶e p贸沤niej. Na razie mam zamiar pracowa膰. - Czy mam ci臋 potem obudzi膰? - Tak - powiedzia艂 major troch臋 poirytowany t膮 szczero艣ci膮. - Mo偶esz mnie obudzi膰... na kr贸tko przed powrotem mojej 偶ony. Major uda艂 si臋 do swego gabinetu - a stamt膮d natychmiast do sypialni. Po艂o偶y艂 si臋 na 艂贸偶ku, przeci膮gn膮艂 si臋 rozkosznie i spod zmru偶onych powiek patrzy艂 w sufit. Mia艂, jak mu si臋 zdawa艂o, pow贸d do zadowolenia. Rozmowa z Ratshelmem by艂a arcydzie艂em dyplomacji. Po pierwsze wyda艂 wyrok, nie nazywaj膮c skazanego po imieniu, r贸wnocze艣nie nie pozostawiaj膮c 偶adnych w膮tpliwo艣ci co do tego, kogo ma na my艣li. Po drugie postawi艂 szereg postulat贸w, nie nadaj膮c im formy bezpo艣rednich rozkaz贸w. Zadanie, jakie Ratshelm mia艂 do rozwi膮zania, by艂o wa偶ne i obowi膮zuj膮ce - a jego, majora, odpowiedzialno艣膰 za nie r贸wna zeru. - Zdj膮艂e艣 buty? - spyta艂a Barbara od drzwi. - Nie przeszkadzaj mi - powiedzia艂 major szorstko - ja teraz my艣l臋. - My艣le膰 mo偶na r贸wnie偶 bez but贸w - stwierdzi艂a Barbara. - Czy mam ci je zdj膮膰? - Jeszcze czego, mo偶e i od razu spodnie?! - zawo艂a艂 major oburzony. - Dlaczeg贸偶 by nie? - powiedzia艂a Barbara nonszalancko. - Przede mn膮 nie masz si臋 co kr臋powa膰. Wiem przecie偶, jak wygl膮dasz w gaciach. - Wynocha! - powiedzia艂 major. - Buty mog臋 zdj膮膰 sobie sam. - Zr贸b to. Wiesz przecie偶, 偶e twoja 偶ona b臋dzie bardzo niezadowolona, je艣li zabrudzisz po艣ciel. Major odprowadzi艂 j膮 oczyma. Popatrz, popatrz, my艣la艂 sobie, ta ma艂a ma ramiona ca艂kiem okaza艂e i nadzwyczaj w膮sk膮 tali臋. I zad jak ko艅. By艂o to pomy艣lane jako komplement. Major mia艂 s艂abo艣膰 do koni. Zmusza艂 si臋 jednak do tego, 偶eby nie zapuszcza膰 si臋 zbyt daleko w takie rozwa偶ania. Na jak膮艣 histori臋 z bratanic膮 swojej 偶ony nie m贸g艂by sobie oczywi艣cie pozwoli膰. Usi艂owa艂 wi臋c skoncentrowa膰 si臋 na innych sprawach. Pr贸bowa艂 my艣le膰 o nowym rozkazie specjalnym. By艂by to rozkaz numer sto czterna艣cie. Dotyczy艂by: Przechowywania i sk艂adowania odzie偶y zimowej, zw艂aszcza w temperaturze letniej, ze specjalnym uwzgl臋dnieniem braku 艣rodk贸w konserwuj膮cych. - Czy ci nie zimno? - spyta艂a Barbara. Sta艂a ju偶 znowu w drzwiach i 艂ypa艂a na niego swymi krowimi oczami. - Nie - powiedzia艂 - jest mi raczej gor膮co. - Mo偶e masz gor膮czk臋? - spyta艂a, zbli偶aj膮c si臋. - Nie, jestem zupe艂nie zdr贸w. - Naprawd臋? - spyta艂a Barbara z odcieniem nadziei w g艂osie. - Tak jest. A teraz prosz臋 ci臋, nie przeszkadzaj mi d艂u偶ej. Chc臋 wypocz膮膰, do jasnej cholery! A mo偶e mi na to nie pozwolisz? - Ale偶 ja ci na wszystko pozwol臋 - zapewni艂a go Barbara i u艣miechn臋艂a si臋 do niego. - Chcia艂am ci przynie艣膰 koc. Major, le偶膮cy na wznak, podni贸s艂 na ni膮 wzrok. Wszystko w niej wydawa艂o si臋 mu du偶e i 艂adnie zaokr膮glone. Wi臋c major r贸wnie偶 zacz膮艂 si臋 u艣miecha膰. Nie znaczy艂o to wcale, 偶e Frey po偶膮da艂 bratanicy swojej 偶ony - ale pochlebia艂o mu, 偶e ona tak ko艂o niego skacze. Dzia艂a艂 silnie na kobiety. Zreszt膮: tak by艂o zawsze. - Powiedz mi tak w zaufaniu, Barbaro - rzek艂, podnosz膮c si臋 na 艂okciach - jak to w艂a艣ciwie jest z tob膮 i m臋偶czyznami? Chc臋 powiedzie膰: czy ju偶 przypatrzy艂a艣 si臋 bli偶ej temu lub owemu? - Jak ty rozumiesz to "bli偶ej"? - No jak ci si臋 na przyk艂ad podoba kapitan Ratshelm? To przecie偶 by艂aby dobra partia, nieprawda偶? I wierz, twoja ciotka by艂aby z tego bardzo zadowolona. - Ale przecie偶 nie Ratshelm! - zawo艂a艂a Barbara przera偶ona. - Dlaczego w艂a艣ciwie nie, Barbaro? Co ty mu masz do zarzucenia? - No - powiedzia艂a Barbara otwarcie - nie mog臋 go sobie wyobrazi膰 w 艂贸偶ku, to znaczy w 艂贸偶ku z kobiet膮. Major by艂 troch臋 przera偶ony. Oczekiwa艂 otwarto艣ci, ale nie a偶 takiej. C贸偶 to by艂a za dziwna dziewczyna! Szokuj膮ca. A on ca艂ymi miesi膮cami mieszka艂 z ni膮 pod jednym dachem i nie zdo艂a艂 jej do tej pory przejrze膰! - Wola艂abym ju偶 raczej porucznika Kraffta - powiedzia艂a Barbara szczerze. - Ale ten ju偶 jest zaj臋ty. On sobie pono膰 niczego nie 偶a艂uje. - Co ty m贸wisz? - spyta艂 major, troch臋 zgorszony, ale i troch臋 zainteresowany. - Co z nim? - On przecie偶 kombinuje z Elfried膮 Rademacher, i to jeszcze jak! Podobno nawet w kinie! - Nie do wiary! - powiedzia艂 major. Mia艂 na my艣li dwie rzeczy: po pierwsze to, co robi艂 Krafft; fakt, 偶e si臋 o tym dowiedzia艂, bardzo mu by艂 na r臋k臋. Poza tym nie do wiary by艂o jeszcze i to, 偶e akurat Barbara, kt贸r膮 zawsze uwa偶a艂 za zwyczajnego t艂umoka, jest taka zorientowana. - Powiedz no, sk膮d ty to w艂a艣ciwie wiesz? - O takich rezczach si臋 przecie偶 m贸wi. - U kogo si臋 o takich rzeczach m贸wi? Kto ci opowiada takie rzeczy? Z kim ty w艂a艣ciwie o czym艣 takim rozmawiasz? - Och, na przyk艂ad z tob膮, tak jak teraz. - Barbaro, b臋d臋 musia艂 powiedzie膰 o tym twojej ciotce. - Dlaczego? Chcesz, 偶eby straci艂a do mnie zaufanie? - Id沤 ju偶! - zawo艂a艂 rozkazuj膮co. - Mam tego do艣膰! - Czego ty w艂a艣ciwie chcesz? - powiedzia艂a Barbara poufale. - Ty si臋 pytasz, ja ci odpowiadam. I powiedzia艂am ci, 偶e uwa偶am porucznika Kraffta za m臋偶czyzn臋. Co w tym z艂ego? Ciebie te偶 uwa偶am za m臋偶czyzn臋; czy to naprawd臋 takie nieszcz臋艣cie? - Odejd沤, Barbaro, bo si臋 zapomn臋. - Naprawd臋? - spyta艂a. - Odejd沤 natychmiast! Jestem zm臋czony, chc臋 spa膰. - To co innego - powiedzia艂a Barbara i posz艂a sobie. * * * - Prosz臋 zupe艂nie swobodnie, panowie! - zawo艂a艂 Kapitan Ratshelm do dow贸dc贸w swoich trzech grup szkolnych. - Prosz臋 sobie nie przeszkadza膰. Nie przychodz臋 tu jako dow贸dca oddzia艂u, lecz jedynie pogimnastykowa膰 si臋 troch臋. Kapitan Ratshelm, w ciasnych porteczkach i koszulce sportowej, do艂膮czy艂 do swoich podchor膮偶ych. - Je艣li to nie wywraca do g贸ry nogami waszych plan贸w, panowie, zaproponowa艂bym pi艂k臋. - Oczywi艣cie, panie kapitanie - powiedzia艂 porucznik Webermann, kt贸ry spo艣r贸d trzech dow贸dc贸w grup szkolnych sz贸stego oddzia艂u mia艂 najd艂u偶szy sta偶 za sob膮. Webermann zatrylowa艂 swoim gwizdkiem i zawo艂a艂: - Gry w pi艂k臋! Natychmiast podchor膮偶owie podzielili si臋 na grupy i dru偶yny pi艂karskie. Walka w dwa ognie i pi艂ka r臋czna. Kapitan, niby zupe艂nie przypadkowo, przy艂膮czy艂 si臋 do grupy szkolnej Heinrich. Wtajemniczeni spodziewali si臋 tego. Tym razem jednak Ratshelm zrobi艂 pewne m膮dre i udane, jego zdaniem, poci膮gni臋cie: gra艂 przeciwko dru偶ynie, w kt贸rej znajdowa艂 si臋 jego zdecydowany faworyt, kolega po sporcie Hochbauer. Tym sposobem Ratshelm mia艂 b膮d沤 co b膮d沤 okazj臋 stan膮膰 z Hochbauerem poniek膮d twarz膮 w twarz. M贸g艂 wi臋c do woli napawa膰 swoje oczy precyzyjnymi i eleganckimi ruchami tego wspania艂ego ch艂opca. Oczywi艣cie kapitan Ratshelm wygra艂 od razu pierwszy mecz. Hochbauer przyj膮艂 kl臋sk臋 swoj膮 i dru偶yny po m臋sku. Dawa艂 nawet do zrozumienia, 偶e przegranie z tak znakomitym przeciwnikiem sprawia mu wprost rado艣膰. Oto jakim przyk艂adnym duchem sportowym o偶ywiony jest ten podchor膮偶y, pomy艣la艂 Ratshelm. Porucznik Krafft przygl膮da艂 si臋 tym harcom spokojnie. Poniewa偶 jego grupa znajdowa艂a si臋 w dobrych r臋kach, uda艂 si臋 na pogaw臋dk臋 do podporucznika Dietricha. Mogli sobie gada膰 do woli. Grupa szkolna Dietricha gra艂a bowiem przeciwko grupie Webermanna. A Webermann mia艂 do艣膰 pomys艂owo艣ci i wytrwa艂o艣ci, by zatrudnia膰 obie grupy bez chwili wytchnienia. - Drogi Krafft - powiedzia艂 podporucznik Dietrich, gdy szwendali si臋 po boisku, poza zasi臋giem ciekawskich uszu - czy pan si臋 kiedy艣 zastanawia艂 nad tym, dlaczego dow贸dca naszego oddzia艂u przejawia takie zainteresowanie dla gier sportowych? - A pan si臋 nad tym zastanawia艂, Dietrich? - spyta艂 z kolei Krafft. - Oczywi艣cie - powiedzia艂 ten ubawiony. - Doszed艂em prawdopodobnie do tego samego wniosku, co pan. Ale tak jak pan uwa偶am za stosowne milcze膰. A mo偶e pan jest innego zdania? - Na razie nie - odpowiedzia艂 porucznik zamy艣Lony. A potem, zupe艂nie otwarcie, zapyta艂: - Dlaczego pan mnie chce ostrzec? - Mo偶e zwyczajnie przez kole偶e艅stwo - powiedzia艂 Dietrich nie mniej otwarcie; kpi膮cy u艣miech pojawi艂 si臋 na jego inteligentnej twarzy. - A mo偶e po to, 偶eby panu przypomnie膰, 偶e jest pan jednym z kilkudziesi臋ciu oficer贸w... i 偶e istnieje rzeczywi艣cie co艣 w rodzaju ducha oficerskiego. - Tylko nie tak, drogi Dietrich - zacz膮艂 broni膰 si臋 Krafft. - Nie chce pan chyba powo艂ywa膰 si臋 na w艂asne gniazdo, kt贸rego nie wolno kala膰? W tym wypadku nie trafi艂 pan pod w艂a艣ciwy adres. Mo偶e powinien si臋 pan zwr贸ci膰 z tym do kapitana Ratshelma? Podporucznik Dietrich, zawsze pow艣ci膮gliwy, by艂 jednym z najcichszych w艣r贸d g艂o艣nych i zaaferowanych in偶ynier贸w wojny; by艂 to cz艂owiek rozumny i wykszta艂cony. I dlatego powiedzia艂 ostro偶nie: - Chodzi mi tylko o to, 偶e wszyscy mamy jakie艣 tam s艂abostki. Ale decyduj膮ce jest chyba nie to, 偶e te s艂abostki istniej膮, tylko to, 偶eby艣my im nie ulegali. Musieli przerwa膰 rozmow臋, poniewa偶 kapitan Ratshelm zako艅czy艂 gry sportowe - o dziesi臋膰 minut wcze艣niej ni偶 zwykle. Ale kapitan Ratshelm w艂a艣nie zamkn膮艂 jeszcze jedn膮 parti臋 艂adnym zaokr膮glonym wynikiem. Trudno o lepsze zako艅czenie gimnastyki popo艂udniowej. * * * - Pod prysznic! - zawo艂a艂 kapitan do podchor膮偶ych. Zwykle kapitan Ratshelm bra艂 r贸wnie偶 udzia艂 w k膮pieli pod prysznicami. Podchor膮偶owie nie mieli nic przeciwko temu, i to ze wzgl臋d贸w czysto praktycznych: nawet k膮piel pod prysznicami odbywa艂a si臋 wed艂ug starannie opracowanego regulaminu. Albowiem z ciep艂膮 wod膮 nale偶a艂o si臋 oszcz臋dnie obchodzi膰. Jednak偶e dow贸dca oddzia艂u m贸g艂 pod tym wzgl臋dem zrobi膰 wyj膮tek. Tak te偶 zwykle Ratshelm czyni艂, i dlatego podchor膮偶owie nie mieli nic przeciwko niemu. Procedur臋 prysznicow膮 ustala艂 rozkaz specjalny numer pi臋膰dziesi膮t trzy, wed艂ug kt贸rego mia艂a ona przebiega膰, jak nast臋puje: U偶ytkownicy ustawiaj膮 si臋 pod prysznicem - nast臋pnie dwie minuty ciep艂a woda - potem namydlanie cia艂 - potem znowu dwie minuty wody, najpierw ciep艂ej, a potem stopniowo coraz zimniejszej, ale nie poni偶ej osiemnastu stopni. Lecz kiedy kapitan Ratshelm znajdowa艂 si臋 w艣r贸d myj膮cych si臋, przekraczano beztrosko ustalone terminy. Wtedy on komenderowa艂: - Pu艣ci膰 wod臋 - wi臋cej wody - podwy偶szy膰 temperatur臋 - utrzyma膰 t臋 temperatur臋. I mycie, z kt贸rym zwykle trzeba by艂o si臋 uwin膮膰 w ci膮gu pi臋ciu do siedmiu minut, mog艂o si臋 przeci膮gn膮膰 a偶 do kwadransa. Pu艣ci膰 wod臋! - wo艂a艂 Ratshelm. - Odkr臋ci膰 do ko艅ca kran z ciep艂膮 wod膮. Ratshelm lubi艂 czysto艣膰. W jego oczach 艣nie偶nobia艂a chusteczka by艂a nieomylnym znakiem kultury. Biel by艂a zdecydowanie jego ulubionym kolorem - 艣nie偶na, mleczna biel. Tu w艣r贸d swoich kochanych podchor膮偶ych oddycha艂 czyst膮, pokrzepiaj膮c膮 naturalno艣ci膮. Siano na 艂膮kach, szklanka 艣wie偶ego mleka, zaros艂a sitowiem tafla jeziora - elementarne przyjemno艣ci dla zmys艂贸w nie wypaczonych jeszcze nie wyrafinowanych; on za艣 mia艂 dar czerpania jakiej艣 pierwotnej rado艣ci z tego 沤r贸d艂a. - Zostawi膰 t臋 wod臋! - krzykn膮艂. - Utrzyma膰 w temperaturze trzydziestu stopni. Blisko niego sta艂 podchor膮偶y Hochbauer. U艣miechali si臋 do siebie poprzez mgie艂k臋 rozpryskuj膮cych si臋 kropel. I u艣miech ten m贸wi艂 o rado艣ci, jak膮 odczuwaj膮 m臋偶czy沤ni przy wsp贸lynm wykonywaniu r贸偶nych czynno艣ci. Ch艂opi臋ce cia艂a podchor膮偶ych tworzy艂y 偶ywy wa艂 wok贸艂 nieco przyt艂ustej postaci kapitana. Prychaj膮c, 艣miej膮c si臋, przerzucaj膮c si臋 s艂owami przeznaczonymi tylko dla m臋skich uszu, bawili si臋 weso艂o. C贸偶 za pi臋kny widok! - Zakr臋ci膰 wod臋! - zawo艂a艂 Ratshelm. - Namydli膰 si臋! I podczas gdy nacierali myd艂em i masowali swe mokre cia艂a, podchor膮偶y Hochbauer powiedzia艂 swemu uwielbianemu dow贸dcy oddzia艂u: - Tego rzutu, kt贸ry przyni贸s艂 panu kapitanowi pi膮ty punkt, nikt nie potrafi艂by przyj膮膰. Nikt. - Tak, to by艂a niez艂a robota - powiedzia艂 Ratshelm. Poda艂 podchor膮偶emu kawa艂ek dobrego i mocno perfumowanego myd艂a: - Prosz臋 wzi膮膰, Hochbauer, i poda膰 dalej innym kolegom. Koledzy byli bardzo zadowoleni z tego gestu. Myd艂o kapitana pochodzi艂o najwyra沤niej jeszcze ze zdobycznych zapas贸w francuskich. Ich myd艂o za艣 prawie si臋 nie mydli艂o i wydziela艂o ostr膮 wo艅, przypominaj膮c膮 zapach 艣rodk贸w dezynfekcyjnych; prawdopodobnie wyprodukowano je z padliny zwierz臋cej, i 偶eby偶 tylko zwierz臋cej! W ka偶dym razie myd艂o kapitana by艂o atrakcj膮 dla k膮pi膮cych si臋 - topnia艂o jak 艣nieg na p艂ycie kuchennej. Kapitan cieszy艂 si臋 z tej przyjemno艣ci, jak膮 sprawi艂 swoim ukochanym podchor膮偶ym. Widok weso艂ych ch艂opc贸w, na kt贸rych ciep艂a woda dzia艂a艂a jak odwil偶, rozczula艂 jego serce. - Mo偶e by艣my tak w naszym oddziale zorganizowali reprezentacyjn膮 dru偶yn臋, panie kapitanie? - zasugerowa艂 Hochbauer, namydlaj膮c si臋 pod pachami. - Pod kierownictwem pana kapitana oczywi艣cie. Jestem pewien, 偶e taka dru偶yna by艂aby w naszej szkole niezwyci臋偶ona. - Niez艂y pomys艂 - zgodzi艂 si臋 kapitan Ratshelm. - Powinni艣my porozmawia膰 o tym, najlepiej od razu dzi艣 wieczorem. Przyjd沤cie do mnie, Hochbauer, mo偶liwie ju偶 z prowizoryczn膮 list膮 tej dru偶yny. Mam wra偶enie, 偶e warto si臋 wzi膮膰 za t臋 spraw臋. - I ja mam takie wra偶enie, panie kapitanie - potwierdzi艂 Hochbauer z wdzi臋czn膮 pokor膮. - Wody na ca艂y regulator! - zawo艂a艂 Ratshelm. - Temperatura maksymalna! * * * - W ostatnich czasach wygl膮da pani na do艣膰 zm臋czon膮 - rzek艂 kapitan Kater do Elfriedy Rademacher. - Czy praca na tym cierpi, pa艅skim zdaniem? - Ale偶 sk膮d偶e znowu, droga panno Rademacher. Prosz臋 mnie 沤le nie rozumie膰. To przecie偶 nie by艂 wyrzut, tylko stwierdzenie faktu, z przyjacielskiej troski, 偶e tak powiem. - To naprawd臋 niepotrzebne, panie kapitanie - zapewni艂a go Elfrieda. - Czy poza tym ma pan jeszcze co艣 do mnie, mam na my艣li co艣 s艂u偶bowego? Elfrieda sta艂a przed kapitanem i dow贸dc膮 kompanii administracyjnej. Kater, za biurkiem, wtuli艂 si臋 g艂臋boko w fotel. Poufale mru偶y艂 oczy do swojej najlepszej biuralistki. - Panno Rademacher - rzek艂 po kr贸tkiej pauzie - prosz臋 spokojnie usi膮艣膰. Mamy jeszcze do om贸wienia pewien drobiazg. - S艂ucham - powiedzia艂a Elfrieda. Usiad艂a ponownie na krze艣le, kt贸re zajmowa艂a, kiedy kapitan jej dyktowa艂. Przewa偶nie nie wykracza艂 poza kilka ustalonych szablon贸w. Ale to wystarcza艂o. Istnia艂o niewiele wi臋cej ponad dwa tuziny standardowych list贸w, i Elfrieda zna艂a je wszystkie na pami臋膰. - Jak ju偶 powiedzia艂em - ci膮gn膮艂 Kater, zacieraj膮c r臋ce - w ostatnich czasach mam uczucie, 偶e pani za ma艂o na siebie uwa偶a. Pani za du偶o pracuje. Tu w kancelarii mog艂aby pani spokojnie robi膰 mniej. Od czasu do czasu mog艂aby pani pozwoli膰 sobie na przerw臋, napi膰 si臋 kawy, zadzwoni膰 do kogo艣, czy te偶 zrobi膰 co艣 innego, na co ma pani akurat ochot臋. Spokojniejsza s艂u偶ba - co pani na to? To przecie偶 mog艂oby do艣膰 przyjemnie wp艂yn膮膰 na pani 偶ycie prywatne, nieprawda偶? - Co to znaczy, panie kapitanie? Czy chce pan zmniejszy膰 swoj膮 kancelari臋, czy powi臋kszy膰 personel? - G艂贸wka u pani pracuje, panno Rademacher. Ja to zawsze wiedzia艂em. - A wi臋c chce pan powi臋kszy膰 personel swego biura, panie kapitanie. - A偶eby pani膮 troch臋 odci膮偶y膰, panno Rademacher. Mo偶e tak偶e dlatego, 偶e chc臋 wy艣wiadczy膰 grzeczno艣膰 mojemu drogiemu koledze Krafftowi. - Aha - powiedzia艂a Elfrieda. - Wiem te偶, kogo pan we沤mie. Iren臋 Jablonski, prawda? - Pani jest wspania艂a - zapewni艂 j膮 Kater ha艂a艣liwie, maskuj膮c w ten spos贸b swoje zdziwienie. - Ale tak to ju偶 jest, oboje wiemy do艣膰 du偶o o sobie wzajem. Trafi艂a pani w sedno. A wi臋c przyjmujemy t臋 Iren臋 Jablonski. Zgoda? - A co pan sobie po tym obiecuje, panie kapitanie? - Bardzo wiele - odpowiedzia艂 z zapa艂em. - A wi臋c przede wszystkim: popieram m艂ody narybek, daj臋 m艂odym kadrom okazj臋 do popisu. Zasada wydajno艣ci, panno Rademacher. Postulat naszych czas贸w. - Obawiam si臋 jednak, 偶e Irena nie potrafi nic innego robi膰, jak pracowa膰 w kuchni. Na biuralistk臋 ona si臋 nie nadaje. - No, ale pali si臋 do nauki. Jestem przekonany, 偶e mo偶na j膮 niejednego nauczy膰. - Ona jest jeszcze bardzo m艂oda, panie kapitanie. - To chyba nie jest wada? - Irena Jablonski jest w gruncie rzeczy jeszcze dzieckiem. - To te偶 mo偶e by膰 tylko zalet膮. Poza tym ta ma艂a ma osiemna艣cie lat. C贸偶 wi臋c pani chce, panno Rademacher? Zamiast by膰 mi wdzi臋czn膮 za to, 偶e chc臋 pani膮 odci膮偶y膰, stwarza pani jakie艣 problemy, kt贸re w og贸le nie istniej膮. - Dla pana widocznie nie, panie kapitanie. - Co to znaczy? - spyta艂 Kater niezadowolony. - Czy pani nie chce, 偶eby ta Irena Jablonski przysz艂a do naszego biura? - Ale偶 wprost przeciwnie, panie kapitanie, jestem bardzo z tego zadowolona. - A co to znowu ma znaczy膰? - To znaczy: bardzo mi b臋dzie na r臋k臋, je艣li zatrudni pan tu Iren臋 Jablonski. - B臋dzie pani na r臋k臋? - Ale偶 tak. Bo widzi pan, panie kapitanie, czuj臋 si臋 odpowiedzialna za Iren臋 Jablonski. Potrzebny jej jest kto艣, do kogo mog艂aby mie膰 zaufanie i kto j膮 potrafi upilnowa膰. A przyjdzie mi to o wiele 艂atwiej, je偶eli b臋dzie razem ze mn膮 pracowa艂a. Pan mi to umo偶liwia, i dlatego jestem panu wdzi臋czna. I zobaczy pan, panie kapitanie, b臋d臋 pilnowa艂a Ireny jak lwica swoich m艂odych. * * * - Panie kapitanie, podchor膮偶y Hochbauer melduje si臋 na rozkaz. - Ale偶 prosz臋 pana, m贸j drogi - powiedzia艂 Ratshelm - po co te formalno艣ci! Prosz臋 traktowa膰 swoj膮 obecno艣膰 tu jako... no, powiedzmy: przyjacielsk膮 wizyt臋. - Z ca艂膮 przyjemno艣ci膮, panie kapitanie. Serdeczne dzi臋ki. - Chod沤 pan, m贸j drogi, siadaj pan tu ko艂o mnie. Prawdziwe kole偶e艅stwo nie zwa偶a na r贸偶nic臋 stopni... mimo 偶e je zawsze respektuje. To jest sprawa taktu, a pan ma takt. Prosz臋 bli偶ej, Hochbauer, bli偶ej. Kapitan Ratshelm przyj膮艂 Hochbauera w swoim pokoju: sk膮pe umeblowanie, tak samo jak w innych pokojach, ale zr臋czn膮 r臋k膮 znacznie upi臋kszone. St贸艂 nakryty by艂 kolorow膮 ch艂opsk膮 makat膮 z Ba艂kan贸w. Z Francji pochodzi艂a zapewne b艂臋kitno_bia艂o_czerwona poduszka. Rosja przyczyni艂a si臋 do zainstalowania samowaru, pod kt贸rym 偶arzy艂y si臋 teraz w臋gielki: Kapitan zaparza艂 dla siebie i swego go艣cia herbat臋. Popijali j膮. Hochbauer pozwoli艂 sobie na uwag臋: - Herbata jest doskona艂a. To niew膮tpliwie sprawa przyrz膮dzenia. Kapitan przyj膮艂 komplement z u艣miechem i o艣wiadczy艂, 偶e herbata pochodzi z Indii; zosta艂a skonfiskowana w Holandii i by艂a w sprzeda偶y w Belgii - mianowicie spekulanci sprzedawali j膮 kantynie, ta z kolei puszcza艂a j膮 na czarny rynek i st膮d herbata trafi艂a do pewnych dam, z kt贸rych jedna by艂a sta艂膮 przyjaci贸艂k膮 jednego z jego koleg贸w. - Niechlujne stworzenie, nie dotkn膮艂bym jej nawet pogrzebaczem. Ale poniewa偶 ci膮gle twierdzi艂a, 偶e podaruje mi wszystko, czego za偶膮dam, wzi膮艂em w ko艅cu herbat臋. Podchor膮偶y Hochbauer roze艣mia艂 si臋, co prawda dyskretnie, i o艣wiadczy艂: - Labilno艣膰 kobieco艣ci nie dorasta do wielkich moralnych postulat贸w naszych czas贸w, zas艂uguj膮cych bez w膮tpienia na miano czas贸w heroicznych. - Zapewne - zgodzi艂 si臋 z nim Ratshelm - 偶yjemy w epoce absolutnej m臋sko艣ci. - I dla niej warto 偶y膰 - doda艂 Hochbauer uroczy艣cie. Kapitan skin膮艂 g艂ow膮 i z wa偶k膮, milcz膮c膮 aprobat膮 po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu swego go艣cia. Zalewa艂a go fala wstrzemi臋沤liwej, szorstkiej czu艂o艣ci. R贸wnie偶 taki Hagen z Tronje, my艣la艂, obejmowa艂 niegdy艣 ramieniem swoich towarzyszy i przyci膮ga艂 ich do swego serca, bij膮cego tylko dla nich i dla walki. Milczeli d艂u偶sz膮 chwil臋. Kapitan czu艂 przep艂ywaj膮ce przez nich obu fale szlachetnej harmonii. Ale nie usz艂a te偶 jego uwagi 艣miertelna, nieomal ponura powaga, kt贸ra k艂ad艂a si臋 ciemnym cieniem na jego drogim go艣ciu. Wi臋c po paru b艂ahych s艂owach na temat doboru dru偶yny i pierwszego treningu Ratshelm spyta艂 z zainteresowaniem: - Co panu w艂a艣ciwie dolega, m贸j drogi Hochbauer? - Pan kapitan jest bardzo spostrzegawczy - powiedzia艂 podchor膮偶y, wahaj膮c si臋 wyra沤nie mi臋dzy zak艂opotaniem a podziwem. - Tak - rzek艂 Ratshelm - umiem wyczuwa膰 nastroje powierzonych mi 偶o艂nierzy. Wiem zwykle wi臋cej, ni偶 m贸wi臋. A zw艂aszcza je艣li idzie o pana, m贸j drogi Hochbauer, to zauwa偶y艂em, 偶e w ostatnich czasach, w ostatnich dniach, nie robi艂 pan wra偶enia, 偶eby by艂 pan szczeg贸lnie szcz臋艣liwy. Hochbauer zwiesi艂 sw膮 艂adn膮 g艂ow臋 i powiedzia艂 w g艂臋bokim zamy艣leniu: - 艣mier膰 podporucznika Barkowa dotkn臋艂a mnie bardziej, ni偶 mog艂o si臋 z pocz膮tku zdawa膰; to znaczy: nie sama 艣mier膰, ta musi by膰 przecie偶 dla ka偶dego prawie 偶o艂nierza czym艣 samo przez si臋 zrozumia艂ym. Niepokoi mnie jednak to naruszanie spokoju zmar艂ych. A poniewa偶 wiem, 偶e pan kapitan lubi otwarto艣膰 i szczero艣膰 - w tym miejscu Ratshelm skin膮艂 potakuj膮co g艂ow膮 - musz臋 niestety powiedzie膰, 偶e pan porucznik Krafft zdaje si臋 robi膰 wszystko, 偶eby rozbabra膰 spraw臋 艣mierci podporucznika Barkowa. - Aha - powiedzia艂 kapitan Ratshelm, nie taj膮c, jak bardzo interesowa艂a go ta sprawa. Doda艂 jednak: - Ale co tu jest jeszcze do wyja艣niania? 艣ledztwo zosta艂o przecie偶 zako艅czone, r贸wnie偶 艣ledztwo s膮du wojennego, kt贸re zreszt膮 od pocz膮tku uwa偶a艂em za zb臋dne, aczkolwiek w tej sytuacji by艂o ono nieuniknione. - Zdaje si臋, 偶e pan porucznik ma w膮tpliwo艣ci co do oficjalnych wynik贸w. - Co, podaje w w膮tpliwo艣膰 wyniki dochodze艅 s膮du wojennego? To przecie偶 niemo偶liwe. Czy on to powiedzia艂? - Nie, panie kapitanie, wyra沤nie tego nigdy nie powiedzia艂. Jestem jednak absolutnie pewny, 偶e pan porucznik Krafft chce wyw臋szy膰 szczeg贸艂y, jakie doprowadzi艂y do 艣mierci podporucznika Barkowa. - Nie do wiary - powiedzia艂 Ratshelm, potrz膮saj膮c g艂ow膮. - Po prostu absurdalne. Co to znaczy? O co mu chodzi? - Pan porucznik Krafft przypuszczalnie chce znale沤膰 koz艂a ofiarnego, panie kapitanie. I mam takie uczucie, 偶e chce si臋 przyczepi膰 do mnie. - Niemo偶liwe! - zawo艂a艂 Ratshelm. - Nie ma przecie偶 najmniejszych podstaw, 偶eby s膮dzi膰, i偶 ta 艣mier膰 nie by艂a zwyk艂ym nieszcz臋艣liwym wypadkiem? - Niestety, panie kapitanie - rzek艂 podchor膮偶y tonem nami臋tnej, ale t艂umionej skargi - przy sprzyjaj膮cych okoliczno艣ciach takie podstawy da艂yby si臋 skonstruowa膰. - Ale chyba nie przeciwko panu, m贸j drogi Hochbauer? Podchor膮偶y powiedzia艂 g艂osem, w kt贸rym pobrzmiewa艂 szczery 偶al: - Istnia艂y du偶e i godne ubolewania r贸偶nice zda艅 mi臋dzy podporucznikiem Barkowem a mn膮, od samego pocz膮tku; temu si臋 niestety nie da zaprzeczy膰. I pan porucznik Krafft wcze艣niej czy p贸沤niej si臋 o tym dowie, je艣li ju偶 si臋 nie dowiedzia艂. - M贸j drogi Hochbauer, r贸偶nica zda艅, jak wiadomo, mo偶e doprowadzi膰 do pi臋knych rezultat贸w. Dopiero sprzeczno艣ci s膮 w stanie stworzy膰 doskona艂膮 harmoni臋. - Kapitan Ratshelm s艂ucha艂 w艂asnych s艂贸w nie bez pewnej dumy. By艂 dumny z tego, 偶e potrafi wyg艂asza膰 takie g艂臋bokie my艣li. - Istniej膮 jednak sprzeczno艣ci nie do pogodzenia, panie kapitanie; na przyk艂ad te, z powodu kt贸rych wzi臋li艣my na siebie t臋 wojn臋. Nieprawda偶, panie kapitanie, 偶e dla Niemca nie mog膮 istnie膰 sprzeczno艣ci mi臋dzy nim a Niemcami? - Oczywi艣cie 偶e nie! - zawo艂a艂 Ratshelm stanowczo. - Kto nie jest za Niemcami, nie mo偶e by膰 Niemcem! - A nasz F~uhrer i Niemcy to jedno, prawda? Kapitan Ratshelm potwierdzi艂 to z wielk膮 emfaz膮. Tego go nauczono i w to wierzy艂, tak jak jeszcze par臋 milion贸w innych. Nie by艂o dla niego rzeczy bardziej oczywistych, jak F~uhrer, kanclerz Rzeszy, naczelny w贸dz wehrmachtu - on by艂 uciele艣nieniem Niemiec. Tak jak cesarz Rzeszy, Fryderyk II Prus, a Herman Cheruski Germanii. To by艂a prawda niezachwiana. Wszystko inne by艂o zdrad膮 pa艅stwa. A za zdrad臋 pa艅stwa karano po prostu 艣mierci膮... W tym miejscu Ratshelm przerazi艂 si臋 w艂asnych my艣li. W tym miejscu jego wyobra沤nia zatrzyma艂a si臋 nagle - on sam da艂 jej taki rozkaz. I w obliczu Hochbauera decyzja ta nie przysz艂a mu trudno: Hochbauer by艂 zdolny tylko do szlachetnych czyn贸w. Inaczej by膰 nie mog艂o. - Nie mog艂em w to uwierzy膰 - powiedzia艂 podchor膮偶y z gestem nieomal wzruszaj膮co bezradnym: Egmont, przepe艂niony smutkiem z powodu niedoskona艂o艣ci 艣wiata. - Ale podporucznik Barkow nie potrafi艂 odnosi膰 si臋 do naszego F~uhrera z szacunkiem, nie m贸wi膮c ju偶 o uwielbieniu czy mi艂o艣ci. Gorzej nawet: poddawa艂 r贸wnie偶 w w膮tpliwo艣膰 zdolno艣ci naszego F~uhrera, krytykowa艂 go, a nawet zniewa偶a艂. - Ale偶 to okropne! - rzek艂 Ratshelm. I pr贸bowa艂 wyobrazi膰 sobie Hochbauera w tej przera偶aj膮cej sytuacji: szlachetny m艂odzian, przesi膮kni臋ty najczystszymi schillerowskimi idea艂amik: "sta艅 przy najdro偶szej ojczy沤nie", natchniony p艂omiennym duchem K~ornera: "mieczu u mojej lewicy, c贸偶 znaczy tw贸j radosny blask!", do g艂臋bi przej臋ty wznios艂ymi ideami Fichtego, Arndta, Steina i towarzyszy: "nikczemny jest nar贸d, kt贸ry z rado艣ci膮 nie rzuca wszystkiego na szal臋 honoru!" oto jaki duch o偶ywia艂 m艂odzie偶 niemieck膮. Natchniona tym duchem, skupia艂a si臋 wok贸艂 sztandar贸w i walczy艂a o wy偶sze i najwy偶sze cele - chcia艂a s艂u偶y膰 F~uhrerowi w mundurach oficerskich, chcia艂a mie膰 sw贸j aktywny udzia艂 w szlachetnej wielko艣ci epoki, w decyduj膮cej godzinie historii, w tej podnios艂ej chwili, kiedy rozstrzyga艂y si臋 losy 艣wiata. I nagle natkn臋li si臋 na takiego podporucznika Barkowa. - To doprawdy okropne - powt贸rzy艂 Ratshelm. Dopiero po pewnym czasie uspokoi艂 si臋 nieco. Zapyta艂: - Ale dlaczego, drogi Hochbauer, nie przyszed艂 pan z tym od razu do mnie? A Hochbauer, kt贸ry ju偶 skapowa艂, jak trafia膰 do celu, odda艂 z miejsca drugi znakomity strza艂. Schylaj膮c sw膮 jasnow艂os膮 g艂owin臋, o艣wiadczy艂: - By艂o mi wstyd. Przed pot臋g膮 tego wzruszenia kapitan Ratshelm nie m贸g艂 si臋 ju偶 obroni膰. Jego niemieckie 偶o艂nierskie serce bi艂o mocno i gwa艂townie; pier艣 jego, przepe艂niona wznios艂膮 kole偶e艅sk膮 mi艂o艣ci膮, falowa艂a - i wstydliwa 艂za potoczy艂a si臋 z jego 艂agodnych b艂臋kitnych oczu. Kapitan wsta艂, uroczy艣cie przyst膮pi艂 do Hochbauera i czule obj膮艂 m艂odzie艅cze ramiona tego brata duchowego, tego wsp贸艂bojownika o prawdziwe Niemcy. I kapitan Ratshelm wyrzek艂 z m臋sk膮 prostot膮 takie oto s艂owa: - M贸j drogi przyjacielu, mnie te偶 wstyd, tak jak panu. I nie tylko to... mo偶e pan by膰 przekonany, 偶e nie tylko rozumiem pana i szanuj臋 pa艅skie motywy, ale jeszcze czuj臋 to samo, co pan. I prosz臋 si臋 niczego nie obawia膰; dop贸ki ja tu b臋d臋, mo偶e pan na mnie liczy膰. W tej sprawie b臋dziemy, je艣li zmusz膮 nas do tego, walczyli rami臋 przy ramieniu... a偶 do ostatecznego zwyci臋stwa. Cz臋艣膰 II Interludium VI 铆yciorys genera艂a Ernsta Egona Modersohna czyli: Dusza 偶o艂nierza "Nazwisko: Modersohn, Ernst Egon. Urodzony: 10 listopada 1898 roku, w Planken, powiat Stuhm. Ojciec: Modersohn Maksymilian, zarz膮dca maj膮tku ziemskiego Planken. Matka: Cecylia Modersohn z domu von Knobelsdorf_Bendersleben. Dzieci艅stwo i pierwsze lata szkolne sp臋dzi艂em w Planken, powiat Stuhm." Wielkie, wapiennobia艂e - takie s膮 艣ciany mego pokoju. Urz膮dzenie ograniczone do najniezb臋dniejszych sprz臋t贸w: st贸艂, krzes艂o, taboret, szafa, komoda, 艂贸偶ko, umywalka. Wszystko z surowego drzewa, ci臋偶kie i masywne, nie klejone, nie zbite gwo沤dziami, tylko spojone. 铆adnego obrazu na 艣cianach. Przez w膮skie okna widok na ma艂y dziedziniec, przylegaj膮cy bezpo艣rednio do domu w艂a艣ciciela. Odg艂osy dnia przenikaj膮 st膮d do mojego pokoju: Klekot wiader i dzban贸w, r偶enie koni, g艂os wo沤nicy rozmawiaj膮cego ze zwierz臋tami. "Ka偶dy - m贸wi ojciec - ma jakie艣 zadanie do spe艂nienia." W jego g艂osie nie ma nic z wezwania ani napomnienia, ani rozkazu - ojciec m贸wi to ca艂kiem naturalnie. Pierwsze zadanie, jakie sobie przypominam, dotyczy Hassa, owczarka. Mam pi臋膰 lat i moim obowi膮zkiem jest szczotkowa膰 raz dziennie Hassa, czesa膰 go, czy艣ci膰 - przez jakie艣 dziesi臋膰 minut. Nast臋pnie trzeba go pokaza膰 ojcu, a kiedy ojca nie ma - matce, a kiedy matki nie ma - parobkowi Glubalke, kt贸ry opiekuje si臋 ko艅mi ojca. "Ernst - m贸wi do mnie Glubalke - ka偶de stworzenie musi czu膰, 偶e kto艣 si臋 o nie troszczy, to rzecz najwa偶niejsza. Je艣li tego nie czuje, zwierz臋 marnieje lub dziczeje. I z cz艂owiekiem jest tak samo." "Dzi艣 przyprowadz膮 buhaja rozp艂odowego z Sarrnitz", m贸wi ojciec przy obiedzie. Rzuca spojrzenie na matk臋. Matka patrzy na niego, chce co艣 powiedzie膰, ale nie m贸wi nic. Potem ojciec przenosi wzrok na mnie i m贸wi: "Pomo偶esz mi przytrzyma膰 br膮zow膮 krow臋". - "Czy on nie jest za m艂ody na to?", pyta matka. "Chodzi ci o to - m贸wi ojciec - czy Ernst nie jest jeszcze za s艂aby na to, 偶eby trzyma膰 krow臋 przy kryciu? C贸偶, pomog臋 mu przy tym." Tak te偶 si臋 dzieje, bo zawsze jest tak, jak powie ojciec, nazywany przez ludzi w maj膮tku zawsze tylko "panem majorem". A buhaj z Sarrnitz jest silny i dziki, skacze ci臋偶ko na krow臋, tak 偶e musz臋 wyt臋偶y膰 wszystkie si艂y, 偶eby j膮 utrzyma膰. I moja kurtka jest powalana pian膮 ciekn膮c膮 z pyska krowy. Do zada艅 moich nale偶y r贸wnie偶 sprz膮tanie mego pokoju. Ka偶dego ranka wietrz臋 po艣ciel. Ka偶dego wieczora przynosz臋 dwa dzbany 艣wie偶ej wody. Ojciec dyktuje, jak szeroko otwiera膰 okna na noc. Mycie pod艂ogi za艣 jest spraw膮 Emmy, jednej z naszych s艂u偶膮cych. Wstaj臋 latem o sz贸stej, zim膮 o si贸dmej, i k艂ad臋 si臋 spa膰 o 贸smej lub o dziewi膮tej wieczorem. Niekidy ojciec budzi mnie w艣r贸d nocy, na przyk艂ad kiedy 沤rebi si臋 klacz, kiedy jele艅 w艂amuje si臋 do ogrodu albo w takich wypadkach, jak w 1906 roku, kiedy pali艂a si臋 wozownia. Nast臋pnego ranka wolno mi d艂u偶ej spa膰, o tyle d艂u偶ej, ile trwa艂a nocna eskapada. Ojciec wiele nie m贸wi, w obecno艣ci ojca matka m贸wi jeszcze mniej. Kiedy jest sama, 艣piewa czasem; i jej g艂os jest pi臋kny. Ale historyjek mi nie opowiada - to robi Glubalke, kiedy nie ma w pobli偶u ojca ani matki i kiedy jest fajrant. Glubalke opowiada o wojnie i o cesarzu, i o swoim bracie, kt贸ry zabi艂 swoj膮 偶on臋. "Ciachn膮艂 j膮 w 艂eb - m贸wi - i to siekier膮. Bo ona go zdradza艂a, a je艣li cz艂owiek zdradza drugiego cz艂owieka, powinien dosta膰 siekier膮 w 艂eb. To jest w艂a艣nie sprawiedliwo艣膰." "Czy to jest rzeczywi艣cie sprawiedliwo艣膰?", pytam ojca. A ojciec odpowiada: "To sprawiedliwo艣膰 parobk贸w". Nauczyciel Fransen ma g艂os jak stara baba. Przy tym nie ma jeszcze dwudziestu pi臋ciu lat, jest m艂odzie艅cem o jasnoniebieskich oczach i r贸偶owej, 艣wi艅skiej cerze. Jego r臋ce s膮 wiecznie w ruchu, czasem kr膮偶膮 jedna wok贸艂 drugiej jak lataj膮ce ptaki. On sam za艣 nie chodzi, lecz zdaje si臋 pe艂za膰. "On si臋 mnie boi", m贸wi臋 do ojca. "Nonsens - m贸wi ojciec - sk膮d ci to przysz艂o do g艂owy?" - "Boi si臋 mnie - m贸wi臋 - bo jestem twoim synem, synem zarz膮dcy maj膮tku." Nast臋pnego dnia ojciec przychodzi do szko艂y, z pejczem do konnej jazdy w d艂oni. Fransen prawie skomle, gdy ojciec z nim m贸wi. Jego plecy s膮 okr膮g艂e jak 艂uk, r臋ce dr偶膮 jak li艣cie topoli. "Panie Fransen - m贸wi ojciec, kiedy zostajemy sami we tr贸jk臋 w pustej klasie - to jest pa艅ski ucze艅, a 偶e jest poza tym moim synem, to pana nie powinno obchodzi膰. On ma si臋 uczy膰. I mi臋dzy innymi ma si臋 nauczy膰 pos艂usze艅stwa wobec tych, kt贸rzy maj膮 by膰 dla niego autorytetem. Mo偶e pan sobie by膰 s艂abeuszem, panie Fransen, ale dla niego jest pan autorytetem, moc膮 swojej funkcji. Niech wi臋c pan b臋dzie 艂askaw odpowiednio post臋powa膰. A ty, Ernst, stosuj si臋 do tego." Siedz臋 w jednej 艂awce z wsiowymi dzie膰mi. Moje drugie 艣niadanie nie jest lepsze od ich 艣niadania. Nie jestem lepiej od nich ubrany. Ale nie tylko w szkole ucz臋 si臋 razem z nimi, odrabiam r贸wnie偶 razem z nimi zadania domowe, i ojciec chce ponadto, 偶ebym bra艂 udzia艂 w ich zabawach. Wypuszczamy ryby z jeziora, prze艂azimy przez rury kana艂owe na przeje沤dzie, spi臋trzamy wod臋 potoku i zalewamy 艂膮k臋. "Ernst - m贸wi do mnie ojciec - wyrz膮dzili艣cie powa偶n膮 szkod臋, czy ty te偶 macza艂e艣 w tym palce?" - "Tak, ojcze", m贸wi臋. "Czy podasz mi nazwiska ch艂opc贸w, kt贸rzy brali w tym udzia艂, je艣li ci臋 o to poprosz臋?" - "Podam ci te nazwiska, ojcze, je艣li b臋dziesz przy tym obstawa艂, ale prosz臋 ci臋, nie r贸b tego." - "Dobrze, synu - m贸wi ojciec - sprawa jest za艂atwiona, mo偶esz ju偶 i艣膰." "Szko艂a ludowa w Planken, powiat Stuhm, od sz贸stego do dziesi膮tego roku 偶ycia, (1904_#1908). Gimnazjum im. Cesarza Wilhelma w Stuhmie, od dziesi膮tego do osiemnastego roku 偶ycia (1908_#1916). Tam偶e matura. 1916 zg艂aszam si臋 na ochotnika do wojska." Lato za latem, formalnie rzecz bior膮c, nic innego si臋 nie dzieje, jak tylko to: #/5#00 wstawanie; #/5#45 艣niadanie; #/6#10 wymarsz na stacj臋 kolejow膮 Romeiken, odleg艂膮 o trzy kilometry; #/6#52 do #/7#36 jazda poci膮giem osobowym, czwart膮 klas膮, z Romeiken do Stuhmu; #/8#00 do #/1#00 w po艂udnie nauka w gimnazjum im. Cesarza Wilhelma w Stuhmie; #/1#00 do #/3#00 po po艂udniu odrabianie lekcji w poczekalni III i IV klasy stacji Stuhm; #/3#07 do #/3#51 po po艂udniu powr贸t ze Stuhmu do Romeiken, st膮d piechot膮 do Planken. Przybycie tam偶e ko艂o #/4#30 po po艂udniu. Odrabianie pozosta艂ych zada艅 domowych, instrukcje ojca, przewa偶nie zwi膮zane z obchodem stajni, kolacja, do 艂贸偶ka. I tak dzie艅 po dniu, przez ca艂e lato. Miesi膮ce zimowe - od pocz膮tku pa沤dziernika do ko艅ca lutego - sp臋dzam na stancji uczniowskiej "Viktoria" w Stuhmie, ulica Schillera 32. W艂a艣cicielka tej stancji: pani Hannelore Rohrmeister, wdowa po dyplomowanym oficerze. 艣ci艣le uregulowane 偶ycie, od poniedzia艂ku rano do soboty w po艂udnie, dok艂adnie wed艂ug planu, 艂膮cznie z kontrol膮 zada艅 domowych. Od soboty po po艂udniu do poniedzia艂ku rano: pobyt w Planken, w domu rodzinnym. Trzech ch艂opc贸w mieszka ze mn膮 w jednym pokoju. Pod dwiema przeciwleg艂ymi 艣cianami po dwa 艂贸偶ka. Palenie wzbronione. Picie alkoholu grozi usuni臋ciem ze stancji. O dziesi膮tej gasi si臋 艣wiat艂o. Posi艂ki spo偶ywane s膮 wsp贸lnie. Ka偶dy ma swoje miejsce do pracy, dwa metry kwadratowe, dok艂adnie wymierzone, odgrodzone niegdy艣 bia艂ymi kreskami na drewnianym blacie wsp贸lnego sto艂u. Co cztery tygodnie pani Rohrmeister, w艂a艣cicielka stancji i wdowa po dyplomowanym oficerze, wystawia nam 艣wiadectwo ze sprawowania, kt贸re trzeba w domu przed艂o偶y膰 do podpisu. "Ernst Modersohn - m贸wi do mnie pani Rohrmeister, wezwawszy mnie do siebie do pokoju - jeste艣 porz膮dnym i solidnym ch艂opcem, i ja umiem to doceni膰." Ja nic nie m贸wi臋. "My艣l臋 - powiada ona - 偶e mo偶na mie膰 do ciebie zaufanie." Ja dalej milcz臋. "I dlatego - powiada ona - zastanawiam si臋 nad tym, czy nie mianowa膰 ci臋 m臋偶em zaufania twojego pokoju." - "Jakie jest zadanie m臋偶a zaufania?", pytam. "No wi臋c - m贸wi ona - cieszy si臋 on moim zaufaniem. Pomaga mi utrzymywa膰 porz膮dek. Uwa偶a, co robi膮 inni, i zdaje mi z tego spraw臋." - "Bardzo 偶a艂uj臋 - m贸wi臋 - ale to nie jest zadanie dla mnie." "Wszystko w 偶yciu ma swoj膮 cen臋 - m贸wi doktor Engelhardt. - Za ka偶de s艂贸wko, kt贸rego nie b臋dziecie znali, dostaniecie raz w ty艂ek. Zobaczymy, kto zdob臋dzie rekord." Rekord zdobywa Fussmann. 铆adna lekcja 艂aciny nie ob臋dzie si臋 bez tego, 偶eby nie dosta艂 przynajmniej pi臋膰 razy w ty艂ek: "Ja bym nigdy nie pozwoli艂 si臋 bi膰", stwierdzam. "Dobrze ci m贸wi膰 - powiada Fussmann - ty i tak wszystko umiesz." Lewe przedrami臋 ojca jest jedn膮 krwaw膮 i bryjowat膮 mas膮. Twarz jego jest 艣nie偶nobia艂a. Po艣lizn膮艂 si臋 i wpad艂 na puszczon膮 w ruch sieczkark臋. "Rozetnijcie mi r臋kaw - m贸wi - koszul臋 te偶. Dajcie czyste prze艣cierad艂o. Zwi膮za膰 r臋k臋. I natychmiast zaprz膮c konie - musz臋 jecha膰 do lekarza." To wszystko, co m贸wi. Trzyma si臋 jeszcze bardziej prosto ni偶 zwykle. W tydzie艅 p贸沤niej znowu stoi po艣rodku dziedzi艅ca. 铆e lewa r臋ka jest kaleka i tak膮 b臋dzie ju偶 na zawsze, o tym nigdy nie wspomina - r贸wnie偶 nikt inny o tym nie wspomina. "Modersohn - m贸wi do mnie doktor Engelhardt - wsta艅. Jestem pewien, 偶e jeste艣 odwa偶nym ch艂opcem." Staje przede mn膮 i m贸wi: "Jak dowiedzia艂em si臋 z najnowszej listy strat, ojciec tw贸j, major Modersohn, poleg艂 w bitwie na bagnach mazurskich, pad艂 na polu chwa艂y jako dzielny 偶o艂nierz. Mo偶esz by膰 dumny z niego. Pan dyrektor udziela ci trzy dni urlopu." "Matko - m贸wi臋 - przy najbli偶szej okazji r贸wnie偶 i ja zg艂osz臋 si臋 na ochotnika." - "Dlaczego?", m贸wi tylko. "Nie umiem ci tego powiedzie膰. Musz臋 to zrobi膰. Ojciec te偶 to zrobi艂." "W 1916 roku szkolenie podstawowe w 779 zapasowym batalionie piechoty. Przydzia艂 do 18 pp, von Grolmana. Pierwszy raz na froncie jesieni膮 1916 roku, na zachodzie, odcinek Douaumont. Promocja na podporucznika: 18 I 1918 r. Po zako艅czeniu wojny: powr贸t do Planken w powiecie Stuhm. Tam偶e praca w charakterze inspektora rolnego." "Modersohn?", zastanawia si臋 pu艂kownik Treskow. Stoj臋 przed nim: obryzgany b艂otem, w drelichowym mundurze, zlany potem. Pu艂kownik Treskow, kt贸ry ma drewnian膮 nog臋, dokonuje lustracji poborowych. "Modersohn? - pyta jeszcze raz. Mia艂em koleg臋 tego nazwiska. Major Modersohn z Planken." - "To by艂 m贸j ojciec, panie pu艂kowniku", powiadam. "By艂 dobrym koleg膮 - m贸wi pu艂kownik Treskow. - Staraj si臋 pan by膰 go godnym." Odchodzi, wlok膮c za sob膮 swoj膮 drewnian膮 nog臋. Lokal nazywa si臋 "Pod Pruskim Or艂em". W艂a艣ciciel jest wujem jednego z moich koleg贸w. 艣wi臋cimy wymarsz na front. S膮 z nami dziewcz臋ta, niekt贸re ze szpitala, w stroju piel臋gniarek. W贸dka si臋 leje. Przy膰mione 艣wiat艂a. Wrzawa. Moja s膮siadka przyciska si臋 do mnie. "Chod沤 - m贸wi - wyjd沤my na dw贸r." - "Zostaj臋 z kolegami", m贸wi臋. "Czy ci si臋 nie podobam?", pyta. "Nie", m贸wi臋. I to prawda. Ale ona nie znosi prawdy. I m贸wi: "Kto to ju偶 w dzisiejszych czasach nie zostaje 偶o艂nierzem!" Bezcelowe by艂oby jej t艂umaczy膰, 偶e 偶o艂nierzem nie mo偶na zosta膰 - 偶o艂nierzem si臋 jest albo nie jest. Wi臋cej nie ma co na ten temat m贸wi膰. Blade 艣wiat艂o ksi臋偶yca. Wulkaniczny krajobraz. Czaj膮ca si臋 cisza. Rakiety wzbijaj膮 si臋 prosto w g贸r臋 i gasn膮 z sykiem. S艂odkawy od贸r trup贸w. Zimny kaem w moich zesztywnia艂ych palcach. Obok mnie kolega po艂o偶y艂 g艂ow臋 na r臋kach - 艣pi albo nie 偶yje. A potem powoli narasta we mnie uczucie: za moimi plecami kto艣 stoi, niemy, bez ruchu, napominaj膮cy - ojciec. Pu艂kownik Treskow stoi obok mnie, z zegarkiem w r臋ku. "Jeszcze siedem minut - m贸wi - i zaczynamy." Od dw贸ch dni jest znowu na froncie, obj膮艂 dow贸dztwo pu艂ku, chce go prowadzi膰 do ataku na wzg贸rze 304. Ku艣tyka do k艂adki. "Jeszcze jedna minuta." A potem prostuje si臋, ku艣tyka w kierunku przeciwnika, dwa, trzy kroki - drgn膮艂, zachwia艂 si臋, pada. Rzucam si臋 obok niego na ziemi臋, a on rz臋zi: "Nigdy nie ust臋powa膰, Modersohn, nigdy nie ust臋powa膰." I umiera. Szampan! Ostatnie butelki, wydobyte z najg艂臋bszych zakamark贸w. Na moj膮 cze艣膰. Podniszczona, n臋dzna, przesi膮kni臋ta krwi膮 kurtka polowa, starannie oczyszczona, z naramiennikami podporucznika. Doko艂a mnie oficerowie, powa偶ni, uroczy艣ci. "Panie kolego", m贸wi膮 do mnie. Kieliszki brz臋cz膮, jak si臋 nimi tr膮camy. Cesarz, Rzesza, ojczyzna. Kl臋ska, kt贸ra jest ju偶 tu偶_tu偶, wydaje si臋 odleg艂a o ca艂e 艣wiaty. Ani 艣ladu 偶a艂oby. 艣wiadomo艣膰, 偶e prawdziwe warto艣ci s膮 wieczne. "Teraz - m贸wi po kilku godzinach do mnie pewien rotmistrz - mo偶e pan p贸j艣膰 do burdelu oficerskiego, panie kolego, je艣li ma pan ochot臋. Chce pan?" - "Nie", m贸wi臋. Powr贸t do Planken. Nowy zarz膮dca na miejscu ojca. Matka mieszka w domku ogrodnika. Jest tam r贸wnie偶 pok贸j dla mnie. "Najwa偶niejsze, 偶e 偶yjesz, synu m贸j", m贸wi matka. Wszystko woko艂o jest ciasne i obce, ojczyzna ju偶 nie jest ta sama, co dawniej. Wszystko wydaje si臋 zmienione. Tylko nie to, co jest w nas samych. "1919_#1921: inspektor rolny w PLanken, powiat Stuhm. 1921: wst臋puj臋 do jednej z jednostek, z kt贸rych powsta艂a reichswehra. P贸沤niej przydzia艂 do 3 pp w stopniu podporucznika. 1926: awans na porucznika; 1930 na kapitana; 1934 na majora; 193fb 7 na podpu艂kownika; 1939 na pu艂kownika; 1940 na genera艂a." Nar贸d 偶yj膮cy w nieszcz臋艣ciu popada w chorob臋. Wysi艂ek wielkiej wojny by艂 zbyt pot臋偶ny. Wi臋c ludzie opadaj膮 coraz bardziej z si艂, w pogoni za zyskiem; s膮 anemiczni, s艂abi. Wydaje im si臋, 偶e trzeba 偶y膰 jedynie dniem dzisiejszym. Miasta gnij膮, wie艣 si臋 wykrwawia. Matka jest jeszcze bardziej milcz膮ca ni偶 dawniej. 铆膮dza zalewa twarze, a w oczach b艂yszczy zuchwa艂y bezwstyd. "Dlaczego nie chcesz ze mn膮 spa膰?", m贸wi 偶ona zarz膮dcy, kt贸ry przyszed艂 na miejsce mego ojca. "Bo mam wstr臋t do ciebie", powiadam jej. I my艣l臋 sobie: Bo jeste艣 cz臋艣ci膮 wielkiego bezsensu w kraju, za kt贸ry zgin臋艂y miliony ludzi. Cztery wydarzenia tego niezapomnianego lata: Matka umiera - cicho i z u艣miechem, tak jak 偶y艂a. Razu pewnego nie budzi si臋 ze snu. Potem: nowy zarz膮dca, nast臋pca mego ojca, uderza mnie w twarz, na 艣rodku dziedzi艅ca, przed lud沤mi, i twierdzi, 偶e napastowa艂em jego 偶on臋. Nie m贸wi臋 ani s艂owa. Odchodz臋. I trzecie: wdziewam znowu mundur. Potem spotykam Susanne. Wszystko to w ci膮gu jednego lata: 艣mier膰, upokorzenie, duma i mi艂o艣膰. Reszta 偶ycia jest prac膮 i samotno艣ci膮, i poszukiwaniem sensu 偶o艂nierskiego bytu. Wi臋cej nie mam o sobie nic do powiedzenia. Cz臋艣膰 II (c.d.) 19 Noc przed rozstrzygni臋ciem Noce szko艂y wojennej by艂y kr贸tkie. Oficjaln膮 por膮 capstrzyku by艂a godzina #/22#00. Potem w obr臋bie koszar mia艂a panowa膰 absolutna cisza, przynajmniej u podchor膮偶ych; oczywi艣cie istnia艂o "zezwolenie na prac臋" do godziny #/24#00. To zezwolenie na prac臋 - tylko dla karierowicz贸w i durni贸w, zdaniem niekt贸rych podchor膮偶ych - by艂o oczywi艣cie r贸wnie偶 dok艂adnie sprecyzowane przez jeden z owych zdumiewaj膮cych rozkaz贸w specjalnych majora Freya. Rozkaz ten opatrzony by艂 numerem 27 i mo偶na w nim by艂o mi臋dzy innymi przeczyta膰, co nast臋puje: O艣wietlenie nale偶y starannie zaciemnia膰 papierem, tektur膮 lub materia艂em, a偶eby nie przeszkadza膰 tym, kt贸rzy chc膮 spa膰; przy czym nale偶y baczy膰 na to, by u偶ywany do zaciemniania materia艂 by艂 ogniotrwa艂y i by by艂 umieszczany w odleg艂o艣ci co najmniej trzech do pi臋ciu centymetr贸w od pal膮cej si臋 偶ar贸wki. Tak wi臋c o tej porze aba偶ury lamp w pokojach podchor膮偶ych obwieszone by艂y p艂achtami "V~olkischer Beobachter" i gazetkami szkolnymi, kalesonami i swetrami. Na sto艂ach le偶a艂y zeszyty, mapy, notatniki i regulaminy. Mniej wi臋cej co trzeci podchor膮偶y pracowa艂 albo pisa艂 listy do rodziny lub narzeczonej, albo o czym艣 leniwie rozmy艣la艂, jako 偶e nie mia艂 ochoty spa膰. Po o艂owianym 艣nie za艣, kt贸ry zawsze wydawa艂 si臋 przera沤liwie kr贸tki, nast臋powa艂o szybkie, brutalne przebudzenie. Kilku podchor膮偶ych rozmawia艂o szeptem. Ju偶 samo to by艂o naruszeniem rozkazu specjalnego nr 27. W rozkazie tym bowiem by艂o napisane jasno i wyra沤nie: Rozmowy s膮 niedozwolone ze wzgl臋du na 艣pi膮cych, 艂膮cznie z rozmowami przyciszonymi i szeptami. M贸wi膰 wolno tylko kr贸tko, je艣li trzeba si臋 z kim艣 porozumie膰 albo kogo艣 poradzi膰, i to p贸艂g艂osem. Tak wi臋c po godzinie #/22#00 w izbach podchor膮偶ych s艂ycha膰 by艂o tylko tu i 贸wdzie szmer przyciszonych rozm贸w. Ci z kompanii administracyjnej mieli pod tym wzgl臋dem nieco wi臋cej swobody; kantyna by艂a do ich dyspozycji do godziny #/24#00. Ale i tu najl偶ejszy nawet ha艂as zwabi艂by natychmiast oficera dy偶urnego. Oficer贸w_instruktor贸w szko艂y wojennej rzecz jasna to wszystko nie dotyczy艂o. Ju偶 cho膰by z przyczyn wychowawczych, ze wzgl臋du na podchor膮偶ych. Mia艂o to kandydatom na oficer贸w unaocznia膰, jak godny po偶膮dania jest cel, do kt贸rego d膮偶yli w szkole wojennej. Oficerowie mogli przychodzi膰 i wychodzi膰 kiedy chcieli - teoretycznie kasyno by艂o dla nich zawsze otwarte. Mogli, je艣li mieli ochot臋, pali膰 艣wiat艂o w swoich pokojach przez ca艂膮 noc, sk艂ada膰 sobie wzajemnie wizyty, rozmawia膰, gra膰, opr贸偶nia膰 butelki, przekracza膰 bram臋 koszar. Mogli r贸wnie偶 w臋drowa膰 po ca艂ych koszarach wzd艂u偶 i wszerz, na przyk艂ad dla kontroli podleg艂ych im podchor膮偶ych, kiedy tylko uwa偶ali to za stosowne. Czas ich i miejsce pobytu ogranicza艂 jedynie plan zaj臋膰. Tyle, jak si臋 rzek艂o, teoria. Praktyka wygl膮da艂a nieco inaczej. Genera艂 bowiem wyznawa艂 pogl膮d: Oficer jest zawsze na s艂u偶bie. Mo偶e robi膰, co mu si臋 偶ywnie podoba, albo i nie robi膰 - nie wykorzystuje jednak tej swobody. Genera艂 czuwa艂 nad tym. 铆e genera艂 czuwa艂, to na d艂u偶sz膮 met臋 nie da艂o si臋 ukry膰 przed nikim w szkole wojennej. Genera艂 jednak nie tylko ci膮偶y艂 nad wszystkimi niczym wielki cie艅, ale jeszcze zwyk艂 si臋 zjawia膰 in persona o najniemo偶liwszych porach i we wszelkich mo偶liwych miejscach. Niewiele mo偶na by艂o ukry膰 przed jego badawczym wzrokiem: m贸g艂 r贸wnie dobrze wy艂oni膰 si臋 nagle w kolejce po kaw臋, jak i w pralni, w izbach mieszkalnych, w halach, na izbie chorych. Ta stale wisz膮ca nad szko艂膮 chmura gradowa poci膮ga艂a za sob膮 tworzenie si臋 innych, podobnych chmur. Tak jak on, wkr贸tce zacz臋li wyrasta膰 jak spod ziemi r贸wnie偶 i obaj dow贸dcy kurs贸w, sze艣ciu dow贸dc贸w oddzia艂贸w i osiemnastu dow贸dc贸w grup szkolnych. W szkole wojennej w Wildlingen nad Menem prawie zawsze czuwa艂y czyje艣 oczy. Ale noce by艂y ciemne, teren by艂 rozleg艂y, i istnia艂y liczne k膮ty, zakamarki i tajemne 艣cie偶ki. Do艣wiadczeni wojacy umieli sobie radzi膰. Bo nawet Modersohn nie potrafi艂 by膰 r贸wnocze艣nie wsz臋dzie. * * * Podchor膮偶owie Rednitz, M~osler i Weber, Egon, rozmawiali bez 偶enady g艂o艣no. Mogli sobie na to pozwoli膰, bo nikomu w艂a艣ciwie nie przeszkadzali. Spali w jednym pokoju z podchor膮偶ym B~ohmke, poet膮; a kiedy ten czyta艂 "Fausta", zapomina艂 o bo偶ym 艣wiecie. - Apeluj臋 do waszego poczucia solidarno艣ci kole偶e艅skiej - zaklina艂 M~osler - musicie i艣膰 ze mn膮. - Dlaczego? - spyta艂 Rednitz. - 铆eby ci po艣wieci膰? - Ka偶dy co艣 tam dla siebie znajdzie - obiecywa艂 M~osler. - Ju偶 ja si臋 o to postaaram. Najwa偶niejsze, 偶eby 偶adna z dziewcz膮t nie siedzia艂a sama, bo to tylko rodzi zawi艣膰. Ale jak ka偶da b臋dzie mia艂a co艣 do roboty, to wtedy b臋dzie tak, jak to zwykle bywa z jakim艣 specjalnym prze偶yciem na froncie, koledzy; wystarczy, 偶eby jeden co艣 takiego prze偶y艂, a inni zaraz te偶 chc膮. - A kt贸ra dosta艂aby si臋 ewentualnie mnie? - zainteresowa艂 si臋 podchor膮偶y Weber. - Nie jestem specjalnie wybredny, ale nie lubi臋 wybierk贸w. A wi臋c czy ona pasuje do mnie? Czy ch臋tnie odda si臋 wojsku w opiek臋? - Egzemplarz pierwsza klasa! - o艣wiadczy艂 M~osler, zamaszystymi gestami obrysowuj膮c dziewcz臋ce kszta艂ty. - Co艣 dla stuprocentowego m臋偶czyzny tak jak ty. Pracuje zreszt膮 w kuchni. Ta ostatnia uwaga przypad艂a Weberowi wida膰 do smaku. Dla starego do艣wiadczonego wojaka garkot艂uk by艂 nie mniej poci膮gaj膮cy ni偶 baletnica dla starego lubie偶nika. Opory Webera topnia艂y. - Je偶eli to tak - powiedzia艂 jowialnie - nie mam nic przeciwko temu. Robi臋 to dla ciebie, M~osler. - A ty, Rednitz, trzymasz sztam臋? - Jestem zm臋czony - rzek艂 Rednitz, ziewaj膮c. - To ci przejdzie - agitowa艂 go M~osler z zapa艂em. - Bo r贸wnie偶 i dla ciebie przewidziany jest pierwszorz臋dny kociak; ma艂a, zgrabna, ruchliwa jak 偶ywe srebro. Zanim zd膮偶ysz policzy膰 do trzech, przemknie si臋 po tobie z g贸ry na d贸艂. Na Rednitzu nie zrobi艂o to prawie 偶adnego wra偶enia. O艣wiadczy艂 jheszcze raz, 偶e jest zm臋czony i chce p贸j艣膰 spa膰. To zasmuci艂o jego koleg贸w. Zaklinali go, 偶eby im nie psu艂 zabawy. A potem postawili pytanie, kt贸re zawsze dzia艂a艂o na mur_beton: mo偶e on si臋 boi? Rednitz nie da艂 si臋 jednak na to z艂apa膰 i wy艣mia艂 ich tylko. - Sprawa przedstawia si臋 mianowicie nast臋puj膮co - wyzna艂 M~osler w ko艅cu. - Moja dziewczyna 艣pi jeszcze z dwiema innymi, a te mocno jej pilnuj膮. Im si臋 te偶 chce, rozumiesz, ale widocznie nie umiej膮 si臋 zabra膰 do rzeczy tak jak moja cizia. Dlatego czepiaj膮 si臋 jej. Kr贸tko m贸wi膮c: moja myszka mo偶e przyj艣膰 tylko pod tym warunkiem, 偶e przyprowadzi dwie pozosta艂e. - A gdzie to wszystko si臋 odb臋dzie? - W sali gimnastycznej. Wynaj膮艂em ca艂膮 przechowalni臋 sprz臋tu, w艂膮cznie z piecykiem elektrycznym i matami. - Jak ty艣 wpad艂 na ten pomys艂? - Ca艂kiem zwyczajnie - o艣wiadczy艂 M~osler z dum膮. - Przy艂apa艂em tam przypadkowo magazyniera sprz臋tu z jego cizi膮. I wtedy mu po prostu powiedzia艂em: albo wpadka, albo on mnie tam kiedy艣 wpu艣ci. I teraz nadarza si臋 akurat okazja; kr贸tko przed zamkni臋ciem bramy wszystko przygotowa艂em. Za dwadzie艣cia minut dziewcz臋ta b臋d膮 czeka膰 przy ostatnim oknie w korytarzu swojej cha艂upy. Stamt膮d przez skwer i potem do hali, na gimnastyk臋. - Na co my jeszcze czekamy?! - zawo艂a艂 Weber i zerwa艂 si臋 podniecony. - Nie b臋d臋 si臋 przekrada艂 przez teren okr臋偶n膮 drog膮 - powiedzia艂 Rednitz. - Na to jestem zanadto zm臋czony. Je艣li ju偶, to i艣膰 na ca艂ego. - Jak to rozumiesz? - He艂m, p艂aszcz i karabin - powiedzia艂 Rednitz - i wyruszamy tak jak dwuosobowy patrol pod dow贸dztwem jednego z pe艂ni膮cych dzi艣 wart臋. To najpewniejsze maskowanie. W tym stroju maszerujemy sobie powoli przez g艂贸wn膮 ulic臋 koszar. I r臋cz臋 wam, 偶e cho膰by przyszed艂 nie wiem kto, nie zapyta, co my tu robimy. - To zbyt ryzykowne - powiedzia艂 M~osler zatroskany. - Sprawa jest tak czy siak ryzykowna - rzek艂 Rednitz. - A wi臋c, albo w pe艂nym rynsztunku bojowym, albo beze mnie. - No to jazda! - zawo艂a艂 Weber, Egon. - Do broni! * * * Kapitan Feders utkwi艂 nieruchomy wzrok w szklan膮 艣cian臋, za kt贸r膮 przebywali ludzie_pi艂ki. Le偶eli teraz w ma艂ych 艂贸偶eczkach z siatk膮, takich jak 艂贸偶ka dziecinne. W sali pali艂o si臋 s艂abe czerwonawe 艣wiat艂o. R贸wnie偶 i dla nich nasta艂a noc - drzemali. - 艣pi膮 prawie zupe艂nie normalnie - powiedzia艂 kapitan Kr~uger za plecami Federsa. W pustej dy偶urce znajdowali si臋 tylko obaj przyjaciele. Od czasu do czasu doktor obserwowa艂 swoich pacjent贸w ca艂kiem sam, bez 偶adnego piel臋gniarza - niekiedy godzinami. A czasem towarzyszy艂 mu przy tym kapitan Feders. - Odurzasz ich morfin膮? - spyta艂 Feders. - Nie wszystkich - odpar艂 lekarz o zniekszta艂conej twarzy. - Tylko niekt贸rych, ale nie wszystkich r贸wnie siln膮 dawk膮. - M贸g艂by艣 wi臋c, gdyby艣 chcia艂, u艣pi膰 ich na zawsze? - Gdybym chcia艂, m贸g艂bym - powiedzia艂 lekarz zduszonym g艂osem. Jego twarz nigdy si臋 nie zmienia艂a. Jak gdyby nosi艂 martw膮 mask臋 - na upiornym balu maskowym wojny. Feders siedzia艂 okrakiem na krze艣le z r臋kami na oparciu i brod膮 na r臋kach. Oczy mia艂 prawie zupe艂nie zamkni臋te. Wreszcie spyta艂 cicho: - Dlaczego tego nie robisz? Doktor Kr~uger nie odpowiedzia艂 na to pytanie. Nie pierwszy raz mu je stawiano. - Dlaczego tego nie robisz? - powt贸rzy艂 Feders. - Dlaczego nie podwy偶szasz codziennie dawki morfiny, 偶eby te szcz膮tki ludzi mog艂y wpa艣膰 w obj臋cia zbawczej 艣mierci? Zaledwie kilka krok贸w dzieli ich przecie偶 od niej. A mo偶e boisz si臋 wzi膮膰 na siebie odpowiedzialno艣膰? - Zdj臋to j膮 ju偶 ze mnie - powiedzia艂 Kr~uger z wysi艂kiem. - Dosta艂em wyra沤ne pozwolenie na zabijanie... pod 艣ci艣le okre艣lonym, wy艂o偶onym jasno na pi艣mie warunkiem. I ten warunek, Erich, spe艂nia prawie ka偶dy z moich pacjent贸w. - Wi臋c dlaczego tego nie robisz? - Nie mog臋 mordowa膰 - powiedzia艂 lekarz. - Skr贸cisz tylko nie ko艅cz膮ce si臋 cierpienia. Przyniesiesz nareszcie wybawienie. Doktor Kr~uger, kt贸rego twarz nie by艂a ju偶 w stanie wyrazi膰 偶adnego uczucia, podni贸s艂 r臋ce w niemej pro艣bie, po czym opu艣ci艂 je bezsilnie. Wreszcie spyta艂 ledwie dos艂yszalnie: - Ilu ludzi dot膮d zabi艂e艣, Erich, 艣wiadomie i umy艣lnie? - Nie wiem dok艂adnie - powiedzia艂 kapitan Feders zamy艣lony. - Ale chyba ca艂e mn贸stwo. - I przd oczyma stan臋艂y mu granaty r臋czne padaj膮ce w okna piwnic; karabin maszynowy, kt贸ry wyplu艂 wszystkie swoje pociski w zaro艣la; 艂opatka saperska ze 艣wistem spadaj膮ca na czyj膮艣 aort臋 - posiada艂 srebrn膮 odznak臋 za walk臋 wr臋cz. - Lepiej w ka偶dym razie by膰 trupem - powiedzia艂 - ni偶 jednym z tych ludzi_pi艂ek. Istniej膮 tylko dwie mo偶liwo艣ci ratunku dla nich: albo si臋 ich ustawi na jarmarkach ludzko艣ci jako konaj膮cych powoli m臋czennik贸w masowego ob艂臋du, albo uwolni si臋 ich od tego 偶ycia, kt贸re w艣r贸d istot bez pami臋ci i bez sumienia i tak nie jest nic warte. Lekarz potrz膮sn膮艂 zniekszta艂con膮 g艂ow膮. A potem powiedzia艂: - Cz艂owiek bez r膮k i bez n贸g mimo wszystko jest cz艂owiekiem. Ty, Erich, mo偶esz wszystko, nie mo偶esz tylko spa膰 z kobiet膮. A mnie nie wolno pokazywa膰 mojej twarzy, ale poza tym mog臋 robi膰 wszystko. Dop贸ki cz艂owiek mo偶e jeszcze widzie膰, dop贸ki cz艂owiek mo偶e jeszcze s艂ysze膰, dop贸ki mo偶e jeszcze m贸wi膰, my艣le膰, czu膰, 偶yje w kr臋gu stworzenia i jest jego cz臋艣ci膮. 艣wiat nie jest pusty i martwy, je艣li spo艣r贸d wszystkich zmys艂贸w istnieje jeszcze cho膰by tylko jeden. - Nie - powiedzia艂 Feders twardo - chc臋 偶y膰 pe艂ni膮 偶ycia albo wcale nie 偶y膰. - M贸g艂by艣 wi臋c ich zabi膰? - spyta艂 lekarz cicho. I pozostawi艂 przyjacielowi czas na odpowied沤. Ale si臋 jej nie doczeka艂. - Je艣li naprawd臋 to potrafisz, Erich, ja nie b臋d臋 ci przeszkadza艂 zrobi膰 tego, na co przepisy pozwalaj膮, ba, co nawet wyra沤nie zalecaj膮. No c贸偶, Erich, czy mam ci臋 nauczy膰, jak to si臋 robi? Kapitan Feders spojrza艂 badawczo na przyjaciela. Jego rany zdawa艂y si臋 gorze膰. R臋ce, po kt贸re kapitan si臋gn膮艂, jakby szukaj膮c pomocy, dygota艂y. * * * - Odwalili艣my dzi艣 porz膮dny kawa艂 roboty - powiedzia艂 kapitan Kater, zacieraj膮c z zadowoleniem r臋ce. - Ale tak by膰 musi; gdy chodzi o spe艂nienie obowi膮zku, my si臋 nie lenimy. S艂owa te wyg艂asza艂 Kater w kancelarii komapnii administracyjnej do swoich najbli偶szych wsp贸艂pracownik贸w: starszego sier偶anta Rabenkamma, kt贸ry by艂 starszym sier偶antem i niczym wi臋cej, oraz do Elfriedy Rademacher i Ireny Jablonski, najnowszej si艂y biurowej. Sporz膮dzane co trzy miesi膮ce kwartalne sprawozdanie z obsady etatowej stanu osobowego wymaga艂o zwykle du偶o czasu - oczywi艣cie nie czasu Katera. Kapitan mia艂 pierwszorz臋dne kadry, na kt贸rych m贸g艂 poleda膰. Jego dzia艂alno艣膰 sprowadza艂a si臋 przy tym prawie wy艂膮cznie do podpisywania dokument贸w. - Naprawd臋 - rzek艂 kapitan Kater z uznaniem - znakomita robota. Jestem bardzo zadowolony. - Brak tylko jeszcze daty - powiedzia艂 starszy sier偶ant - i pan kapitan b臋dzie m贸g艂 podpisa膰. - Nie, nie b臋d臋 m贸g艂, musz臋 najpierw wszystko dok艂adnie przeliczy膰 - odpar艂 Kater. - W takich wypadkach jestem za najwi臋ksz膮 dok艂adno艣ci膮. Sprawozdanie z obsady etatowej stanu osobowego jest niejako wizyt贸wk膮 jednostki. A moja wizyt贸wka musi wypa艣膰 doskonale. Starszy sier偶ant obrzuci艂 szybkim spojrzeniem Elfried臋. U艣miechn臋艂a si臋 ubawiona. Wiedzieli, 偶e kapitan znowu inscenizuje ma艂y wyst臋p solo: tym razem kreuj膮c si臋 na poprawno艣膰. I to wcale nieprzekonywaj膮co. Tylko dla Ireny Jablonski przedstawienie to by艂o czym艣 nowym: jej dziecinne oczy patrzy艂y z podziwem na kapitana Katera. - A wi臋c - powiedzia艂 Kater - prosz臋 ko艅czy膰 to sprawozdanie. - B臋dzie gotowe za dwie minuty, panie kapitanie. - Prosz臋 si臋 zanadto nie spieszy膰. Powoli, gruntownie, dok艂adnie - to w takich razach moja dewiza. Prosz臋 wi臋c przejrze膰 jeszcze raz ca艂o艣膰, sprawdzi膰 poszczeg贸lne pozycje, 偶eby nie by艂o nawet najmniejszej niedok艂adno艣ci. - Naprawd臋 wszystko jest w porz膮dku, panie kapitanie. - Ale warto mimo to sprawdzi膰. Kiedy wszystko b臋dzie gotowe, prosz臋 przynie艣膰 mi te dokumenty do mego mieszkania, za jakie艣 p贸艂 godziny. I 偶eby nie zabiera膰 pani czasu, zupe艂nie wystarczy, je艣li przyniesie mi je panna Jablonski. Kater skin膮艂 Irenie po ojcowsku g艂ow膮 i wyszed艂. Starszy sier偶ant pozbiera艂 papiery. Dopisa艂 dat臋, co trwa艂o oko艂o dziesi臋ciu sekund, i powiedzia艂: - Gotowe. - No to ko艅czymy na dzi艣 - powiedzia艂a Elfrieda. - Najwy偶szy czas, mam jeszcze co艣 do za艂atwienia. A ty, Irena, zabierasz si臋 do swego pokoju, jasne? - Ale ja musz臋 przecie偶 puj艣膰 do kapitana Katera! - Nie, nie musisz - rzek艂a Elfrieda stanowczo. - O tej porze powinna艣 by膰 w 艂贸偶ku. Zmykaj wi臋c do swego pokoju. Za dziesi臋膰 minut przyjd臋 sprawdzi膰, czy si臋 ju偶 po艂o偶y艂a艣. - Ale pan kapitan powiedzia艂... - Kapitan Kater zapomnia艂 widocznie spojrze膰 na zegarek. KOniec na dzi艣. Nie sprzeciwiaj si臋, Irena. Irena podporz膮dkowa艂a si臋 rozkazowi Elfriedy niech臋tnie i wysz艂a, mrucz膮c co艣 pod nosem. - Nie chc臋 si臋 do tego wtr膮ca膰 - powiedzia艂 starszy sier偶ant spokojnie - ale czy pani zdaje sobie spraw臋, panno Rademacher, co pani narobi艂a? - Zdaj臋 sobie tak samo spraw臋, jak pan. Ale niech pana o to g艂owa nie boli. Bior臋, jak to si臋 pi臋knie m贸wi, ca艂kowicie odpowiedzialno艣膰 na siebie. A te dokumenty pan zaniesie kapitanowi Katerowi. Wyobra偶a pan sobie, jak膮 zrobi min臋, gdy zobaczy pana zamiast Ireny! * * * Genera艂 Modersohn przerwa艂 sw膮 nocn膮 prac臋. Zacz膮艂 ws艂uchiwa膰 si臋 w lodowaty deszcz, ci臋偶ko b臋bni膮cy o szyby. Pr贸bowa艂 rozetrze膰 sobie r臋ce; by艂y zimne i wilgotne. A g艂owa mu p艂on臋艂a. Mia艂 gor膮czk臋 - jak zwykle przy nag艂ej zmianie pogody. Zmusza艂 si臋 do tego, by nie my艣le膰 o swoim zdrowiu. P贸沤niej, u siebie w pokoju, we沤mie chinin臋 i napije si臋 wody. Wezwa艂 adiutanta. Ostatnio, kiedy tylko musia艂 pracowa膰 po godzinach s艂u偶bowych, by艂 przy nim zawsze adiutant, albo przynajmniej jaki艣 pisarz, nigdy sama Sybilla Bachner. - Panie poruczniku Bieringer - powiedzia艂 - prosz臋 przygotowa膰 plany zaj臋膰 a偶 do ko艅ca tego kursu. - A偶 do ko艅ca ca艂ego kursu? - spyta艂 adiutant zdumiony. Genera艂 popatrzy艂 na niego w milczeniu. I Bieringer pospieszy艂 zapewni膰: - Plany zaj臋膰 do ko艅ca kursu, tak jest, panie generale. - Ile czasu b臋dzie pan na to potrzebowa艂, panie poruczniku? - Trzy dni, panie generale. - A wi臋c na pojutrze, panie poruczniku. - TAk jest, panie generale. - Prosz臋 powiedzie膰 pannie Bachner, 偶e czekam na jej prac臋. To na razie wszystko, panie poruczniku Bieringer. Adiutant wr贸ci艂 do przedpokoju. Przez chwil臋 sta艂 zamy艣Lony przy drzwiach, kt贸re po cichu za sob膮 zamkn膮艂. Nast臋pnie podszed艂 powoli do swojego biurka, przewertowa艂 nerwowo swoje akta i dopiero potem spojrza艂 na Sybill臋, siedz膮c膮 przy maszynie do pisania. Wreszcie porucznik Bieringer spyta艂 ostro偶nie: - Czy pani ma jakie takie poj臋cie, panno Bachner, co si臋 tu w艂a艣ciwie dzieje? Sybilla przerwa艂a prac臋 i spojrza艂a na niego zaskoczona. Rzadko kiedy adiutant robi艂 si臋 poufa艂y. Umia艂a to doceni膰, powiedzia艂a jednak tonem wyra沤nie niewinnym: - Nie. - Nic na to nie poradz臋 - rzek艂 adiutant - ale to, co si臋 tu dzieje, diabelnie mi przypomina roboty likwidacyjne. Nad czym pani w艂a艣ciwie w tej chwili pracuje, panno Bachner? - Nad ko艅cowymi opiniami s艂u偶bowymi oficer贸w, tak jak to si臋 zawsze robi na zako艅czenie ka偶dego kursu. - Ju偶 teraz? - spyta艂 Bieringer, szczerze zmartwiony. - Kurs potrwa przecie偶 jeszcze blisko sze艣膰 tygodni. A mo偶e chodzi o opinie s艂u偶bowe niekt贸rych tylko oficer贸w? - Nie, panie poruczniku. Tylko par臋 jest jeszcze niegotowych. I te par臋 to s膮 to przewa偶nie opinie o oficerach z kursu drugiego, mi臋dzy innymi o oficerach z oddzia艂u sz贸stego. - Nic nie rozumiem z tego wszystkiego - powiedzia艂 Bieringer zamy艣lony. Co prawda dotychczas nie uda艂o mu si臋 jeszcze ani razu przenikn膮膰 genera艂a tak na wskro艣, ale te偶 偶adne z dotychczasowych zarz膮dze艅 Modersohna nie by艂o ani niejasne, ani tajemnicze. - To przecie偶 mo偶e tylko znaczy膰 - powiedzia艂 Bieringer - 偶e genera艂 ma zamiar si臋 z nami po偶egna膰. - Dlaczego mia艂by to zrobi膰? - spyta艂a Sybilla zatroskana. - Mo偶e chce i艣膰 na urlop. Bieringer pokr臋ci艂 przecz膮co g艂ow膮. - Genera艂 mia艂 urlop dopiero co, w zesz艂ym roku w lecie, bezpo艣rednio przed obj臋ciem tego chlewu tutaj. Nie, nie, te prace genera艂a oznaczaj膮 chyba co艣 innego. Sybilla by艂a troch臋 zaszokowana. Zauwa偶y艂a tak jak i adiutant pewne oznaki, ale nie mia艂a odwagi ich sobie t艂umaczy膰. Nie chcia艂a my艣le膰 o ewentualnych konsekwencjach. Z porucznikiem Bieringerem sprawa by艂a stosunkowo prosta: genera艂 zabierze go ze sob膮; ale jej nie. - Genera艂 czeka zreszt膮 na pani prac臋, panno Bachner. Sybilla skin臋艂a g艂ow膮. Otworzy艂a g贸rn膮 szuflad臋, gdzie le偶a艂ao jej lusterko. POstawi艂a je przed sob膮 na biurku i zacz臋艂a si臋 w nim przegl膮da膰, nie kr臋puj膮c si臋 wcale obecno艣ci膮 adiutanta. Porucznik Bieringer obserwowa艂 Sybill臋 ukradkiem. Nieco zbyt mi臋sistymi, a jednak zgrabnymi palcami rozlu沤ni艂a i zacz臋艂a sobie poprawia膰 fryzur臋. Zdj臋艂a klamr臋, kt贸ra przytrzymywa艂a w艂osy na karku, tak 偶e spada艂y jej teraz 艂agodnymi falami na ramiona. Uczesa艂a je starannie, przy czym nie艣mia艂y u艣miech pojawi艂 si臋 na jej wargach. Bieringer tak偶e si臋 u艣miecha艂, ale u艣miech ten by艂 nie pozbawiony sceptycyzmu. Sybilla wsta艂a, rzuci艂a ostatnie kontrolne spojrzenie w lusterko, wzi臋艂a swoj膮 teczk臋 z gotowymi pracami i uda艂a si臋 do pokoju genera艂a. Modersohn spojrza艂 na ni膮 - a raczej na teczk臋. Wyci膮gn膮艂 r臋k臋, wzi膮艂 teczk臋, otworzy艂 j膮, zajrza艂 do 艣rodka. Po paru sekundach spyta艂: - Jeszcze co艣, panno Bachner? Zebra艂a w sobie wszystkie si艂y i spyta艂a: - Czy nie przeszkadza panu, panie generale, moja nowa fryzura? - Nie - powiedzia艂 Modersohn, nie odrywaj膮c oczu od pracy. W tej chwili Sybilla czu艂a si臋 prawie szcz臋艣liwa. Mimo 偶e odpowied沤 genera艂a brzmia艂a tak lakonicznie, udowodni艂a jej przynajmniej zupe艂nie wyra沤nie jedno, i to najwa偶niejsze: zauwa偶y艂 jej now膮 fryzur臋. Widzia艂 j膮 wi臋c dok艂adnie, nawet je艣li si臋 zdawa艂o, 偶e patrzy poprzez ni膮, jak gdyby by艂a ze szk艂a. To jego "nie" mog艂o znaczy膰, 偶e mu si臋 podoba. I oczy jej zab艂ys艂y. - Panno Bachner - powiedzia艂 genera艂 - chcia艂bym, 偶eby pani si臋 zastanowi艂a nad nast臋puj膮c膮 spraw膮: gdzie by pani najch臋tniej pracowa艂a, gdyby pani musia艂a przesta膰 pracowa膰 tu w komendzie? Daj臋 pani trzy dni czasu do namys艂u. To wszystko na dzi艣. Dzi臋kuj臋, panno Bachner. * * * Marion Feders wesz艂a do sypialni z uczuciem niepokoju. W艂膮czy艂a lampk臋 nocn膮. Spojrza艂a na 艂贸偶ko swego m臋偶a. By艂o puste, czysto i porz膮dnie za艣cielone. Widok ten spot臋gowa艂 jeszcze niepok贸j Marion. Obr贸ci艂a si臋 z pewnym wysi艂kiem i spojrza艂a w kierunku saloniku. Sta艂 tam porucznik Seuter, "trubadur". Nape艂nia艂 kieliszek koniakiem, trzymaj膮c go pod 艣wiat艂o. Nast臋pnie wypi艂 koniak z wyra沤n膮 przyjemno艣ci膮. Marion zamkn臋艂a na chwil臋 oczy. PO paru sekundach podesz艂a do swego 艂贸偶ka i upad艂a na wznak. 艣wiat艂o o艣lepia艂o j膮; szybkim nerwowym ruchem poprawi艂a tak aba偶ur, 偶eby 艣wiat艂o nie razi艂o jej w oczy. Znowu rzuci艂a okiem na salonik. "Trubadur" kr臋ci艂 ga艂ki radia, nie znalaz艂 jednak stacji, z kt贸rej pop艂yn臋艂aby przyjemna muzyka. POdszed艂 do okna i rzuci艂 okiem na barometr, kt贸ry wskazywa艂 pogod臋 "zmienn膮". POtem spojrza艂 na sw贸j zegarek i nala艂 sobie jeszcze jeden kieliszek koniaku. - B臋dziesz wnet gotowa? - spyta艂. Marion nie odpowiedzia艂a, aczkolwiek s艂ysza艂a ka偶de s艂owo. Twarz jej by艂a martwa jak maska, tylko w oczach malowa艂 si臋 niepok贸j. W saloniku oficer zacz膮艂 ju偶 rozpina膰 kurtk臋, id膮c jednocze艣nie ku sypialni, i to krokiem m臋偶czyzny, kt贸ry spokojnie zd膮偶a do dobrze znanego mu celu. W drzwiach jednak stan膮艂, spojrza艂 zdumiony na 艂贸偶ko i Marion i powiedzia艂: - A to co? Co si臋 z tob膮 dzieje? Marion patrzy艂a na niego. Widzia艂a jego g艂adk膮, polerowan膮 m臋sk膮 urod臋, gibk膮 posta膰 lekkoatlety, po偶膮dliwe r臋ce i protekcjonalny u艣miech - u艣miech m臋偶czyzny, kt贸ry czuje, 偶e ma wszelkie powody by膰 z siebie zadowolonym. - Co ci jest, Marion? - spyta艂, teraz ju偶 troch臋 niecierpliwie. - 谩le si臋 czujesz? - Nie. - Czy mo偶e si臋 boisz, 偶e tw贸j m膮偶 za wcze艣nie wr贸ci? - Oficer spojrza艂 jeszcze raz na zegarek; by艂 to wspania艂y okaz: wodoszczelny, wstrz膮soodporny z fosforyzuj膮cymi cyframi i stoperem. - Nigdy nie wraca przed p贸艂noc膮, kiedy wyje偶d偶a w teren. Dok膮d zreszt膮? No, ale to nie ma nic do rzeczy. W ka偶dym razie do p贸艂nocy b臋dziemy na pewno sami. A wi臋c, co jest? Rozbierzesz si臋 czy nie? - Nie chc臋 - odpar艂a Marion. To ju偶 go zacz臋艂o dziwi膰. Jako cz艂owiek 艣wiatowy zawsze by艂 przygotowany na kaprysy kobiece, ale tu najmniej si臋 ich spodziewa艂. - A wi臋c nie chcesz? - powiedzia艂, przysiadaj膮c si臋 do niej na 艂贸偶ko. Nachyli艂 si臋 nad ni膮 i po艂o偶y艂 jej r臋k臋 na kolanie. - Nie chc臋 wi臋cej - powiedzia艂a Marion Feders. - Nie mog臋 wi臋cej. Pi臋膰 minut dr偶enia na dwadzie艣cia cztery godziny pustki, a potem dwadzie艣cia cztery godziny obrzydzenia! Choroba fizyczna, kt贸ra zanika z biegiem lat, taka sama choroba jak odra czy koklusz. R贸wnie偶 i ona jest czym艣 przej艣ciowym, tak jak odzwyczajanie si臋 od piersi matczynej, wyrastanie z pieluszek czy z膮bkowanie. - Co ty za bzdury wygadujesz - rzek艂, u艣miechaj膮c si臋 pob艂a偶liwie. - To przecie偶 nie s膮 twoje w艂asne my艣li, kto艣 ci to wszystko musia艂 wm贸wi膰. - My艣la艂am o tym bardzo cz臋sto - powiedzia艂a. - To, co my robimy, to nie jest rozwi膮zanie. - Chod沤, chod沤 - rzek艂 z poczuciem wy偶szo艣ci. - To i tak jest silniejsze od ciebie. Czu艂a jego r臋k臋 przesuwaj膮c膮 si臋 po jej ciele, od kolana w g贸r臋. Mi臋艣nie jej skurczy艂y si臋, kiedy r臋ka ta dotkn臋艂a jej biodra i z powrotem zacz臋艂a posuwa膰 si臋 w d贸艂. - Nie chc臋 wi臋cej - powt贸rzy艂a, nie patrz膮c na niego. Nie - nie mog艂a ju偶 znie艣膰 milcz膮cych cierpie艅 swego m臋偶a, tej jego zaci臋tej, udr臋czonej twarzy, kt贸r膮 stara艂 si臋 przed ni膮 ukrywa膰. Za偶膮da艂 od niej, by korzysta艂a z wszelkiej mo偶liwej wolno艣ci. Lecz przekona艂a si臋, 偶e prawdziwa wolno艣膰 to wtedy, gdy cz艂owiek mo偶e decydowa膰, jak chce 偶y膰. A ona 偶y膰 chcia艂a tylko ze swoim m臋偶em. Marion jeszcze raz powt贸rzy艂a: - Nie chc臋 wi臋cej. Porucznik Seuter roze艣mia艂 si臋 tylko - odmow臋 jej bra艂 za wyrafinowan膮 prowokacj臋, za wyraz pragnienia, by j膮 wzi膮艂 si艂膮. No c贸偶, dlaczego nie? Zabra艂 si臋 wi臋c energiczniej do dzie艂a, rzuci艂 si臋 na ni膮 i poczu艂, zaskoczony, 偶e le偶a艂a pod nim zimna, sztywna i nieruchoma, jak skamienia艂a. - Mam wstr臋t do ciebie - powiedzia艂a. Tego mu ju偶 by艂o za wiele. Wsta艂, doprowadzi艂 do porz膮dku swoj膮 garderob臋 i odmaszerowa艂, nie racz膮c obdarzy膰 jej nawet spojrzeniem. * * * Kapitan Ratshelm powiedzia艂 tonem niemal uroczystym: - Tylko wielkie idee potrafi膮 pobudza膰 ludzko艣膰 do dzia艂ania. - Jak na przyk艂ad idee naszego F~uhrera - doda艂 podchor膮偶y Hochbauer. Ratshelm potakn膮艂. - Ale dopiero wielkie czyny - ci膮gn膮艂 - s膮 tym, cco utrzymuje ludzko艣膰 w ruchu. - Gdyby wszyscy oficerowie my艣Leli tak jak pan kapitan - zapewnia艂 podchor膮偶y w szlachetnym zapale - wygraliby艣my ju偶 mo偶e t臋 wojn臋. Ale niestety nie wszyscy oficerowie tak my艣l膮. Kapitan Ratshelm zwiesi艂 g艂ow臋 ze szczerym smutkiem. U ka偶dego innego, kto nie by艂 takim oficerem jak on, dosz艂oby teraz bezwzgl臋dnie do g艂osu poczucie solidarno艣ci. Ka偶dy inny stan膮艂by natychmiast na stanowisku: wszyscy oficerowie my艣l膮 tak, jak oficerowie my艣le膰 powinni - by膰 mo偶e tylko, 偶e wyra偶aj膮 si臋 nieco inaczej ni偶 ja. Ale postawa oficerska jest zawsze jasna, nienaganna, czysta. Je艣li wojna nie jest jeszcze wygrana, powiedzia艂by ka偶dy inny, to nie jest to wina oficer贸w ani podoficer贸w, ani te偶 偶o艂nierzy - dop贸ki maj膮 takich oficer贸w. Je艣li co艣 utrudnia osi膮gni臋cie ostatecznego zwyci臋stwa, to tych przyczyn nale偶y szuka膰 ca艂kiem gdzie indziej - na przyk艂ad w ubolewania godnej przewadze materia艂owej nieprzyjaciela, kt贸ry brak cn贸t 偶o艂nierskich usi艂uje nadrobi膰 fantastycznymi wynikami produkcyjnymi; u tej parszywej, bezrozumnej cywilbandy, kt贸ra toleruje w艣r贸d siebie krytykant贸w i defetyst贸w; u leniwych, uprawiaj膮cych sabota偶 robotnik贸w_obcokrajowc贸w, podburzanych przez zakapturzonych komunist贸w i potencjalnych zdrajc贸w kraju. I tak dalej, i tak dalej. Ale przecie偶 nigdy u oficer贸w. Wszystko to kapitan Ratshelm powiedzia艂by ka偶demu innemu podchor膮偶emu. Ale Hochbauer by艂 w jego oczach jedynym dopuzszczalnym wyj膮tkiem. Ten my艣la艂 ju偶 i post臋powa艂 jak oficer. - My oficerowie - wyja艣ni艂 RAtshelm - d膮偶ymy do doskona艂o艣ci. Ale ludzie 艣wiatli w艣r贸d nas, do kt贸rych przy ca艂ej mej skromno艣ci musz臋 i siebie zaliczy膰, zrozumieli, 偶e nie istnieje doskona艂o艣膰 doskona艂a, najwy偶ej zbli偶ona do doskona艂ej. Jednak偶e za wszelk膮 cen臋 nale偶y d膮偶y膰 do osi膮gni臋cia jak najwi臋kszego stopnia przybli偶enia. Kapitan Ratshelm rozkoszowa艂 si臋 t膮 podnios艂膮 chwil膮. Czu艂 si臋 szanowany i kochany mi艂o艣ci膮, jak膮 zwykle wdzi臋czni uczniowie darz膮 swego nauczyciela i przyjaciela. Przyszed艂 mu na my艣l Platon, kt贸ry siadywa艂 u n贸g Sokratesa, by go s艂ucha膰 i uczyni膰 p贸沤niej nie艣miertelnym. Por贸wnanie to nape艂ni艂o go szcz臋艣ciem. O takiej godzinie marzy艂, odk膮d przest膮pi艂 pr贸g tej szko艂y. By艂 cz艂owiekiem wiedzy, nieomal m臋drcem we w艂asnym mniemaniu; zmuszony by艂 jednak wykonywa膰 tu czarn膮 robot臋. Musia艂 wbija膰 do 艂b贸w podchor膮偶ym, co prawda ch臋tnym, ale nie grzesz膮cym przecie偶 rozumem, podstawowe zasady wiedzy potrzebnej ka偶demu oficerowi. On za艣 marzy艂 o stworzeniu pewnego rodzaju szko艂y, o szerzeniu g艂臋bolich idei, o wypracowaniu filozofii i 偶o艂nierskiej. Do tej pory nie m贸g艂 sobie na to pozwoli膰. Teraz jednak w 偶ycie jego wszed艂 Hochbauer, ten szlachetny m艂odzian, kt贸ry wisia艂 oczyma na jego ustach. - Doskona艂o艣膰, jak si臋 rzek艂o, jest celem najwy偶szym. Nie mo偶na jej osi膮gn膮膰, nie pozbywaj膮c si臋 niedoskona艂o艣ci, a do tego konieczne jest rozpoznanie tej ostatniej. Pan wie, m贸j drogi, co chc臋 przez to powiedzie膰? Pan si臋 zgadza? Pan mnie rozumie! Niech pan we沤mie na przyk艂ad Hermana Cheruskiego; nawet w jego szeregach byli ludzie s艂abi. Nawet w艣r贸d dwunastu uczni贸w Chrystusa znalaz艂 si臋 zdrajca Judasz. Ale nie b臋dziemy zbacza膰 na tematy ko艣cielne, nieprawda偶? W ko艅cu my jeste艣my pierwszym narodem, kt贸ry przezwyci臋偶y艂 艣redniowiecze. Od nas rozpoczyna si臋 nowy, wspania艂y rozdzia艂 historii 艣wiata. Nie uwa偶a pan, drogi Hochbauer? Drogi Hochbauer te偶 tak uwa偶a艂. - Panie kapitanie - rzek艂 podchor膮偶y z wdzi臋czno艣ci膮 - pan kapitan raz na zawsze mi wyja艣ni艂 i dowi贸d艂, 偶e tak w艂a艣nie jest. C贸偶 za donios艂e s艂owa, panie kapitanie: osi膮gn膮膰 doskona艂o艣膰 mo偶na tylko, pozbywaj膮c si臋 niedoskona艂o艣ci. To mi przypomina co艣, co kiedy艣 przeczyta艂em i co mnie bardzo poruszy艂o. Pewien oficer wielkiego Fryderyka, siedz膮c w szynku, us艂ysza艂, jak inny oficer ubli偶a kr贸lowi. Wsta艂, wyci膮gn膮艂 pistolet i zastrzeli艂 zdrajc臋 jak psa, wypowiadaj膮c przy tym s艂owa: "Huncwot ten, co nie kocha swego kr贸la". - Tak - powiedzia艂 kapitan zamy艣lony - to jeszcze by艂y wielkie historyczne czasy. - Ale duch ten - rzek艂 podchor膮偶y 偶arliwie - nie powinien zgin膮膰, panie kapitanie. Kapitan RAtshelm przytakn膮艂 z powag膮. Co w tej chwili usankcjonowa艂, o tym nie mia艂 poj臋cia. My艣la艂 wy艂膮cznie o wielkich tradycjach historycznych: o sparta艅skich matkach, kt贸re by艂y dumne ze swoich syn贸w, je艣li mieli ran臋 na piersi, a nie na przyk艂ad na plecach; o wielkim kr贸lu, kt贸ry zawo艂a艂 do swoich 偶o艂nierzy: "Ludzie, czy chcecie 偶y膰 wiecznie?"; o gwardii, kt贸ra umiera, ale si臋 nie poddaje; o cesarzu, kt贸ry 偶膮da艂 od swoich 偶o艂nierzy, 偶eby na jego rozkaz strzelali nawet do ojca i braci - to by艂 艣wiat kapitana Ratshelma. Najlepszy ze wszystkich 艣wiat贸w. * * * Elfrieda przeci膮ga艂a si臋 zadowolona. Po艂o偶y艂a r臋k臋 na piersi Kraffta. - Cudownie - powiedzia艂a. R贸wnie偶 i on uwa偶a艂, 偶e jest cudownie. Na kilka minut zapomnia艂 o wszystkim - pr贸cz le偶膮cej obok niego kobiety. Znik艂y gdzie艣 wojna, szko艂a wojenna, ta ma艂a mie艣cina i prymitywny pok贸j, kt贸ry uda艂o im si臋 znale沤膰. By艂o to mieszkanie przyjaci贸艂ki Elfriedy, kt贸ra posz艂a ze swoim przyjacielem do kina. A jej m膮偶, wielce zapracowany kolejarz, je沤dzi艂 po ca艂ych Niemczech ze sprz臋tem wojennym i lud沤mi. Le偶eli zm臋czeni na kanapie i ws艂uchiwali si臋 w bicie swych serc. Zdawa艂o im si臋, 偶e wal膮 m艂otem. Ale to nie serca wali艂y m艂otem. To czyja艣 pi臋艣膰 wali艂a w drzwi. A potem wysoki, wzburzony, zacinaj膮cy si臋 g艂os zawo艂a艂: - Nareszcie ci臋 z艂apa艂em, ty 艣cierko. Zap艂acisz mi za to! Natychmiast otw贸rz drzwi! Ja tego drania zat艂uk臋. Elfrieda i Karl zerwali si臋 na r贸wne nogi. Na twarzach ich malowa艂o si臋 zdumienie i niepok贸j. Spojrzeli po sobie przera偶eni. - To mo偶e by膰 tylko m膮偶 mojej przyjaci贸艂ki, ten kolejarz - powiedzia艂a Elfrieda. Przypuszczenie to zdawa艂o si臋 potwierdza膰. Kolejarz b臋bni艂 w drzwi, jak gdyby mia艂 zamiar go艂ymi pi臋艣ciami wprawi膰 w ruch ca艂y poci膮g towarowy. - Z艂apa艂em ci臋 na gor膮cym uczynku, ty zdziro! - rycza艂. - Ja temu draniowi gnaty po艂ami臋, zastrzel臋 go jak parszywego psa, i ciebie te偶, ty zo艂zo. Krafft podszed艂 do drzwi i powiedzia艂: - Nie krzycz pan tak, panie, ca艂a kamienica si臋 zbiegnie. Pa艅skiej 偶ony w og贸le nie ma w tym pokoju. - Co? - wrzasn膮艂 kolejarz oburzony. - Co? Jeszcze b臋dziecie ze mnie durnia robili? Ze mnie? Kiedy widzia艂em was przez dziurk臋 od klucza, na w艂asne oczy? Teraz r贸wnie偶 Elfrieda podbieg艂a do drzwi i zawo艂a艂a: - Ale偶 ja nie jestem pa艅sk膮 偶on膮! Cz艂owieku, opami臋taj si臋! Oszala艂y kolejarz ani my艣la艂 si臋 opami臋ta膰. Jego honor zosta艂 zha艅biony; by艂 tego pewien. - Ja ci dam, ty kurwo! Jeszcze gra komedi臋! Krafft zorientowa艂 si臋, 偶e nie ma co pr贸bowa膰 udobrucha膰 oszala艂ego m艣ciciela swego zha艅bionego honoru. Nie pozostawa艂o wi臋c nic innego, tylko jak najszybciej si臋 ubra膰 i wyj艣膰 st膮d w tempie przyspieszonym i mo偶liwie bez szwanku. Rycz膮cy kolejarz zd膮偶y艂 ju偶 tymczasem zaalarmowa膰 chyba ca艂膮 kamienic臋. Pod drzwiami zebra艂a si臋 spora gromadka ludzi - 偶eby popatrze膰 sobie na tak rzadkie widowisko, 偶eby oburza膰 si臋 albo te偶 da膰 upust swej 偶膮dzy awantur. S艂ycha膰 by艂o ju偶 gro沤ny pomruk, stopniowo przechodz膮cy w k艂贸tliwe wymy艣lania. Dusza ludu kipia艂a z oburzenia. A rozgniewany kolejarz rycza艂: - Dajcie mi rewolwer, zastrzel臋 tego psa! I t臋 艣cierk臋 te偶! Niekt贸rzy widocznie pr贸bowali go uspokoi膰; w ka偶dym razie wygl膮da艂o na to, 偶e co艣 takiego si臋 za drzwiami dzieje. Elfrieda i Karl ubierali si臋 w gor膮czkowym po艣piechu. Kolejarz jak op臋tany napiera艂 ca艂ym ci臋偶arem na drzwi. - Czekaj, ja to za艂atwi臋 - powiedzia艂a Elfrieda. Karl potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. - To sprawa m臋ska - o艣wiadczy艂. Ostro偶nie obr贸ci艂 klucz w zamku. Potem b艂yskawicznie szarpn膮艂 drzwi, i to akurat w tym momencie, gdy szalej膮cy kolejarz rzuci艂 si臋 na nie jeszcze raz. M艣ciciel swego honoru potkn膮艂 si臋 i roz艂o偶y艂 si臋 jak d艂ugi na dywanie. Krafft natychmiast zamkn膮艂 drzwi z powrotem. Musia艂 si臋 przy tym broni膰 przed kilkoma ciekawskimi, kt贸rzy chcieli si臋 wedrze膰 do mieszkania. Z艂apa艂 pierwszego lepszego i pos艂u偶y艂 si臋 nim jak kul膮 od kr臋gli, by odepchn膮膰 reszt臋. Tym samym najwa偶niejsze by艂o zrobione. Teraz chodzi艂o ju偶 tylko o zmobilizowanie we w艂a艣ciwy spos贸b ducha niemieckiego poddanego. POrucznik podszed艂 do kolejarza, stan膮艂 naprzeciwko niego i zmierzy艂 go gro沤nym wzrokiem. M艣ciciel honoru by艂 najwyra沤niej zmieszany - i to nie tylko z tego powodu, 偶e z takim rozmachem rymn膮艂 na dywan. Wobec tak nieoczekiwanego widoku w jego w艂asnym mieszkaniu zapomnia艂 j臋zyka w g臋bie. By艂 przekonany, 偶e z艂apa艂 swoj膮 偶on臋 in flagranti, a zasta艂 jakich艣 nieznajomych. Na domiar z艂ego mia艂 przed sob膮 atletycznie zbudowanego oficera, a on temu oficerowi kilka razy o艣mieli艂 si臋 grozi膰. - Nazwisko? - spyta艂 Krafft. - Behnke - pad艂a natychmiast odpowied沤. - Zaw贸d? - Kolejarz. - W wojsku pan s艂u偶y艂? - Tak jest, panie poruczniku - powiedzia艂 kolejarz, zbity z tropu. S艂u偶y艂 bowiem istotnie w wojsku; w swoim czasie uwa偶ano go nawet za kandydata na podoficera. - Wobec tego prosz臋 nam d艂u偶ej nie przeszkadza膰. 铆ona pa艅ska jest w kinie. Odmaszerowa膰! - Tak jest, panie poruczniku - powiedzia艂 kolejarz, kt贸ry ju偶 w og贸le nic nie rozumia艂, i poszed艂 sobie. * * * Trzej podchor膮偶owie - Rednitz, M~osler i Weber, Egon - urz膮dzili sobie przytulny k膮cik ze swoimi damami: siedzieli na matach, nieomal malowniczymi grupkami, w przechowalni sprz臋tu przy sali gimnastycznej. O艣wietla艂o ich 艂agodne r贸偶owawe 艣wiat艂o, p艂yn膮ce z piecyka elektrycznego i oka odbiornika radiowego. Na pod艂odze sta艂y trzy butelki. - Przyjaciele! - rzek艂 M~osler. - Nie ma to jak przyjemna atmosfera! Podchor膮偶y M~osler wed艂ug swego w艂asnego przekonania urodzi艂 si臋 w niew艂a艣ciwej epoce i w niew艂a艣ciwym miejscu. Posiada艂 bowiem, wed艂ug w艂asnego przekonania, wszystkie cechy bonvivanta, dandysa. A los wtr膮ci艂 go w samo centrum tej zasranej wojny. To jednak nie przeszkadza艂o M~oslerowi oddawa膰 si臋 nami臋tno艣ciom 偶yciowym w spos贸b w pewnym sensie wytworny - aczkolwiek obowi膮zkowa kolacja przy 艣wiecach musia艂a z konieczno艣ci ust膮pi膰 miejsca w贸dce przy o艣wietleniu nocnej lampki. - Jakie ja ju偶 ofiary ponosi艂em w tej wojnie - twierdzi艂 - tego na wo艂owej sk贸rze nie spiszesz. W ka偶dym razie s艂abo艣膰 do dekoracyjno艣ci mu pozosta艂a: 艂agodne 艣wiat艂o, ciep艂o i przede wszystkim muzyka. Bez muzyki, to znaczy w tym wypadku bez radia, M~osler nie by艂by w nastroju. I mimo 偶e zorganizowanie graj膮cej skrzynki kosztowa艂o go prawie dwa razy tyle trudu, co zorganizowanie trzech dam - muzyka obowi膮zkowo musia艂a by膰. - Najbardziej lubi臋 muzyk臋 fortepianow膮 - powiedzia艂 rozmarzony. - Chopina albo Schumanna, Mozart te偶 jeszcze ujdzie. Kiedy si臋 zamyka oczy albo gasi 艣wiat艂o, ma si臋 uczucie, 偶e si臋 widzi ksi臋偶yc. We Francji pili艣my jeszcze szampana, ale nie jedli艣my przy tym kawioru. Szampan i kawior razem to moim zdaniem wulgarne; chyba 偶e jest to musuj膮ce wino krymskie. - No to b膮d沤 zadowolony - rzek艂 podchor膮偶y Weber, Egon - 偶e nie przynios艂em kawioru. Mocna 偶ytni贸wka te偶 niez艂a rzecz, co, dziewczynki? Dziewczyna u boku Webera u艣miechn臋艂a si臋 afektowanie. By艂o to j臋drne, masywne dzieci臋 kuchni, ale mia艂o wyra沤ne ci膮goty do rzeczy wy偶szych. N臋ci艂o j膮 偶ycie dam z k贸艂 oficerskich. W jej ma艂ym m贸偶d偶ku pokutowa艂 wiecznie wielki 艣wiat. Oczekiwa艂a informachji na ten temat akurat od Webera. Spyta艂a: - Czy 偶ytni贸wka nie uchodzi w pewnych ko艂ach za zbyt wulgarn膮? - Drogie dziecko - odpar艂 Weber 偶ywo - w pewnych ko艂ach w og贸le nic nie mo偶e uchodzi膰 za wulgarne. Ludzie z wy偶szym wykszta艂ceniem maj膮 te偶 bardziej z艂o偶one 偶ycie erotyczne. - A mo偶e by tak - zaproponowa艂 M~osler - zaryzykowa膰 ma艂y taniec? - Rednitz pokr臋ci艂, zatroskany, g艂ow膮. A Weber powiedzia艂 poczciwie: - Po co te ceregiele? A poza tym powinni艣my unika膰 wszelkich niepotrzebnych ha艂as贸w. - Wszystko zosta艂o wzi臋te pod uwag臋 - powiedzia艂 M~osler z szerokim gestem. - Sala gimnastyczna po艂o偶ona jest bardzo korzystnie, na uboczu, z dala od g艂贸wnej ulicy i daleko od warty. POza tym starannie zaciemni艂em okno, mianowicie mat膮 z ringu, co na dobitk臋 stanowi jeszcze 艣wietn膮 izolacj臋 akustyczn膮. Mogliby艣my, gdyby艣my chcieli, bez obawy nastawi膰 radio jeszcze g艂o艣niej, nikt nam tu nie przeszkodzi. Chyba 偶e kt贸rego艣 z oficer贸w we沤mie nagle ch臋tka na par臋 膰wicze艅 na r臋ku i poprzeczce; ale o taki idiotyzm nie podejrzewam nawet naszych oficer贸w. Dziewcz臋ta 艣mia艂y si臋; podchor膮偶owie wydawali im si臋 bardzo zabawni. Ich ma艂e przygody rozgrywa艂y si臋 przewa偶nie na kocach polowych i schodach, w wielkim po艣piechu i bez 偶adnych ceregieli. Tym razem na szcz臋艣cie by艂o inaczej: prawdziwa ma艂a uczta. Partnerka M~oslera mrucza艂a jak kot, tak jej by艂o przyjemnie. Partnerka Rednitza nudzi艂a si臋 co prawda troch臋, ale mimo to czeka艂a z rado艣ci膮 dalszych wydarze艅, aczkolwiek jej podchor膮偶y nie stara艂 si臋 specjalnie o jej wzgl臋dy. Pulchniutka pomocnica kuchenna za艣 偶膮dna by艂a coraz to nowych szczeg贸艂贸w o zwyczajach i obyczajach korpusu oficerskiego. - Czy du偶膮 wag臋 przyk艂ada si臋 do pochodzenia kobiet, kt贸re wychodz膮 za oficer贸w? - dopytywa艂a si臋. - Po pierwsze - powiedzia艂 Weber - nie ma kobiet, kt贸re wychodz膮 za oficer贸w; bo je艣li ju偶 do tego dosz艂y, nazywa si臋 je damami. A sk膮d pochodz膮, to ju偶 wtedy wszystko jedno. - Naprawd臋? - spyta艂a dziewczyna z nadziej膮 w g艂osie. - Jasne - odpar艂 Weber. - Mieli艣my nawet kiedy艣 feldmarsza艂ka, kt贸ry o偶eni艂 si臋 z ulicznic膮, to znaczy: kiedy艣 zwyczajnie sta艂a pod latarni膮. Ale jak si臋 rzek艂o: jako 偶ona feldmarsza艂ka by艂a naturalnie dam膮. Nawet nasz kochany F~uhrer figurowa艂 na 艣lubie jako 艣wiadek. - Tak - powiedzia艂a dziewczyna rozmarzona - kiedy my艣l臋 o naszym F~uhrerze, robi mi si臋 ciep艂o na sercu. - A mo偶e by艣my si臋 tak troch臋 odseparowali? - spyta艂 Weber. Wyda艂o mu si臋, 偶e nadszed艂 ju偶 w艂a艣ciwy moment. - Chod沤, przejdziemy na sal臋. Ale dziewczyna nie chcia艂a, albo jeszcze nie chcia艂a; to, co w艂a艣nie us艂ysza艂a o karierach dam oficerskich, interesowa艂o j膮 ogromnie. 铆e podoba艂a si臋 oficerom, przynajmniej przysz艂ym oficerom, na to posiada艂a wiele dowod贸w - ch艂opcy formalnie bili si臋 o ni膮. TEn Weber by艂 szczeg贸lnie przystojnym ch艂opakiem; wida膰 by艂o po nim, 偶e b臋dzie kiedy艣 wspaniale wygl膮da艂 z dystynkcjami oficerskimi. A ona u jego boku czy u boku innego, r贸wnie przystojnego: niez艂a para! Przy niej niejedna dama oficerska mo偶e si臋 schowa膰, pomy艣la艂a; na przyk艂ad pani majorowa, ta chuda szkapa. - No idziesz czy nie? - spyta艂 Weber niecierpliwie. Ale jego pytanie przysz艂o za p贸沤no: podchor膮偶y M~osler wyni贸s艂 si臋 ju偶 ze swoj膮 babk膮 - sala gimnastyczna by艂a wi臋c na najbli偶sze p贸艂 godziny zaj臋ta. - Czy m贸g艂by艣 sobie mnie wyobrazi膰 - nalega艂a dziewczyna - jako 偶on臋 oficera?? - Oczywi艣cie - rzek艂 Weber, ws艂uchuj膮c si臋 w noc, bo zdawa艂o mu si臋, 偶e s艂yszy podejrzane szmery. Ale pewnie si臋 przes艂ysza艂 - widocznie by艂 to wiatr albo ci臋偶ar贸wka gdzie艣 daleko. Przycisn膮艂 do siebie ma艂ego garkot艂uka z ci膮gotkami do oficerskiego stylu 偶ycia. Cholera, ta noc by艂a jako艣 strasznie niepokoj膮ca. * * * Major Frey uda艂 si臋 do kuchni, aby napi膰 si臋 wody. Barbara siedzia艂a przy stole kuchennym i obcina艂a sobie paznokcie u n贸g. Major spojrza艂 najpierw na paznokcie, potem na stopy, potem na nogi. - Powiedz no, Barbaro - spyta艂 szorstko - czy ty si臋 w艂a艣ciwie nic a nic nie wstydzisz? - A czego? - spyta艂a w odpowiedzi, podnosz膮c zdziwiony wzrok. Major rzek艂 surowo: - Nie obcina si臋 paznokci u n贸g w kuchni, przyjmij to, prosz臋 ci臋, do wiadomo艣ci. Z tymi s艂owami major pocz艂apa艂 w swoich du偶ych ciep艂ych papuciach filcowych do gabinetu. Siedzia艂a tu jego 偶ona Felicitas i czyta艂a ksi膮偶k臋 - dobr膮 niemieck膮 literatur臋, ma si臋 rozumie膰. Podnios艂a na niego oczy bez wyrazu. Major usiad艂 przy biurku i zacz膮艂 pisa膰. - Nad czym pracujesz, Archibaldzie? - spyta艂a Felicitas. - Nad takim jednym rozkazem specjalnym, najdro偶sza. - Nad jakim rozkazem specjalnym? - Chodzi tym razem o rodzaj zbiorowego rozkazu specjalnego, Felicitas. 钮膮cz臋 w nim r贸偶ne drobne sprawy, na przyk艂ad: fryzur臋, przepustki na miasto, nadawanie imion. Felicitas skin臋艂a g艂ow膮 i wr贸ci艂a do swojej lektury. By艂a to jedna z ksi膮偶ek, kt贸re przys艂a艂 jej zacny kapitan Ratshelm przez tego mi艂ego podchor膮偶ego Hochbauera. Mimo woli westchn臋艂a sobie. - Czy co艣 ci dolega, Felicitas? - spyta艂 major z machinaln膮 troskliwo艣ci膮. Zaprzeczy艂a, nie patrz膮c przy tym na niego; udawa艂a, 偶e czyta dalej. On r贸wnie偶 nachyli艂 si臋 znowu nad swoim rozkazem specjalnym, ale i on nie m贸g艂 si臋 skupi膰. - Jak ci si臋 podoba imi臋 Egon? - spyta艂 nagle. - Okropne. - Zupe艂nie si臋 z tob膮 zgadzam - potwierdzi艂 major. - Daleki kuzyn mojej matki - wyja艣ni艂a pani majorowa - kt贸ry by艂 pono膰 cz艂owiekiem zupe艂nie bez charakteru, naturalnie nieoficer, nosi艂 to ohydne imi臋. - 艣ci艣le m贸wi膮c - rzek艂 major - cz艂owiek nie odpowiada za swoje imi臋, nadaje mu si臋 je przecie偶 zaraz po urodzeniu lub na chrzcie. - Wiem o tym, Archibald. - Zmierzam - wyja艣ni艂 major - do nast臋puj膮cej rzeczy: 偶yjemy przecie偶 w czasach, kiedy przypadkowe imiona i nazwiska nie musz膮 wcale wlec si臋 przez ca艂e 偶ycie za cz艂owiekiem jak uci膮偶liwy balast. Na przyk艂ad kto艣 si臋 zanywa Grabowski, a wi臋c ma s艂owia艅skie nazwisko. POniewa偶 jest jednak Niemcem, zmienia sobie nazwisko na Grabow, co brzmi bardzo po prusku, nieprawda偶? Konieczne w tym celu post臋powanie s膮dowe jest czyst膮 formalno艣ci膮. Jestem zdania, 偶e niemiecki oficer powinien mie膰 nazwisko o niemieckim brzmieniu. Odnosi si臋 to r贸wnie偶 do imion; ale na szcz臋艣cie ka偶dy cz艂owiek ma na og贸艂 co najmniej dwa. A imion takich jak Egon nie chc臋 w og贸le s艂ysze膰. To brzmi jak imi臋 z pisma humorystycznego, wiesz? Felicitas Frey ziewn臋艂a, i to nie tylko z powodu lektury. Zas艂oni艂a sobie twarz ksi膮偶k膮 i ziewn臋艂a jeszcze raz. Ale ksi膮偶ka przywiod艂a jej znowu na pami臋膰 owego jasnoblond, 艣licznego podchor膮偶ego, kt贸ry j膮 przyni贸s艂. U艣miechn臋艂a si臋 rozamrzona - a jej m膮偶 zrozumia艂 ten u艣miech jako przyja沤nie zaduman膮 zgod臋. - W艂a艣ciwie 偶al mi podchor膮偶ych - powiedzia艂a nagle. Major zmarszczy艂 czo艂o i podni贸s艂 oczy; nie m贸g艂 poj膮膰 sensu tego stwierdzenia. I spyta艂 zdziwiony: - Co takiego? 铆al ci ich? - Tak - powiedzia艂a pani Felicitas. - Bo zastanawiam si臋, jak ci m艂odzi ludzie sp臋dzaj膮 wieczory. - No, pracuj膮, a co innego mieliby robi膰? - Pami臋tam jeszcze dobrze - powiedzia艂a z takim u艣miechem, jakby my艣lami by艂a gdzie indziej - podchor膮偶ych za moich czas贸w. Urz膮dzano w贸wczas wieczorki taneczne, przyj臋cia, koncerty na promenadzie, wycieczki i bale. - Ale偶 prosz臋 ci臋 - powiedzia艂 major, kr臋c膮c dyskretnie g艂ow膮. - Nie jeste艣my ani w Dre沤nie, ani w Berlinie, moja droga. A poza tym nie mamy teraz pokoju, tylko wojn臋. - Mimo to - upiera艂a si臋 pani Felicitas - powinno si臋 robi膰 wszystko, co si臋 tylko da, 偶eby m艂odzi ludzie nie zapominali o obowi膮zukach towarzyskich. Dzi臋ki nim dopiero wytwarza si臋 wi臋沤 mi臋dzy lud沤mi, wyrabia si臋 pewne poczucie rangi i stanu. Czy偶 nie mam racji, Archibald? - Oczywi艣cie - odrzek艂 major - powinna艣 tylko pami臋ta膰, 偶e obowi膮zuuj膮 nas pewne ograniczenia. - Pami臋tam - powiedzia艂a udobruchana. - Ale ten problem zaczyna zaprz膮ta膰 moje my艣li. Zajm臋 si臋 tym, je艣li pozwolisz; w twoim w艂asnym interesie. Czy m贸g艂by艣 poprosi膰 kapitana Ratshelma, 偶eby mi znowu przys艂a艂 par臋 ksi膮偶ek? T膮 sam膮 drog膮, co ostatnio? * * * W lodowatozimny deszcz Elfrieda Rademacher spieszy艂a do swego baraku. Tu jednak sta艂 wartownik i zast膮pi艂 jej drog臋. - Kapitan Kater prosi pani膮 do siebie - powiedzia艂. - Czy nie mo偶e poczeka膰 z tym do jutra? - spyta艂a Elfrieda. - To sprawa s艂u偶bowa - powiedzia艂 wartownik. - Kapitan czeka na pani膮 w swoim gabinecie. Elfrieda nie mog艂a nie us艂ucha膰 tego wezwania. Przesz艂a wi臋c na drug膮 stron臋 do budynku kompanii administracyjnej i przez kancelari臋 wesz艂a do gabinetu szefa. Kater spojrza艂 demonstracyjnie na zegarek. Potem powiedzia艂, z krzywym porozumiewawczym u艣miechem: - Dosy膰 p贸沤no ju偶, co? - Gdybym wiedzia艂a, 偶e pan tu na mnie czeka - rzek艂a Elfrieda czupurnie - te偶 bym si臋 nie pospieszy艂a. Kapitan Kater troch臋 si臋 skrzywi艂; ton, na jaki pozwala艂a sobie ostatnio ta baba, nie podoba艂 mu si臋. Mimo to nie przestawa艂 si臋 u艣miecha膰 i spyta艂, mrugaj膮c porozumiewawczo: - Czy przynajmniej by艂o przyjemnie? - Nie wiem, co pan nazywa przyjemno艣ci膮 - powiedzia艂a Elfrieda. Mia艂a zamiar da膰 mu wyra沤nie do zrozumienia, 偶e wola艂aby nie prowadzi膰 z nim tego rodzaju rozm贸w. - Nie wiem te偶, czego pan chce ode mnie o tak niezwyk艂ej porze. Bo je偶eli ma pan zamiar rozmawia膰 ze mn膮 o Irenie Jablonski, to ta sprawa mo偶e spokojnie poczeka膰 do jutra. - Co pani strzeli艂o do g艂owy? - spyta艂 Kater, udaj膮c wielkie zdziwienie. - Co to za aluzje? Ta dziewczyna mnie w og贸le nie interesuje. Elfrieda by艂a przekonana, 偶e nie pozwalaj膮c Irenie p贸j艣膰 do niego do pokoju, zrani艂a go dotkliwie. Tego Kater jej tak pr臋dko nie zapomni. Ju偶 teraz knu艂 zemst臋 na sw贸j spos贸b. - Prosz臋 siada膰, Elfriedo - powiedzia艂 kapitan. - Nazywam si臋 Rademacher - rzek艂a. - No wi臋c panno Rademacher - warkn膮艂 kapitan. Ju偶 on sobie poradzi z t膮 bab膮 - by艂 tego pewien. Istniej膮 rzeczy, kt贸re si臋 robi na w艂asnym podw贸rku tylko raz i nigdy wi臋cej. - Panno Rademacher - rzek艂 Kater, wyci膮gaj膮c z wielkiej szuflady swego biurka kieliszek nape艂niony winem i upijaj膮c z niego 艂yczek - w ostatnich czasach wraca艂a pani kilka razy za p贸沤no do koszar i do swego pokoju. - To moja prywatna sprawa, panie kapitanie - powiedzia艂a Elfrieda stanowczo. - Niezupe艂nie - rzek艂 kapitan Kater, pokrzepiaj膮c si臋 ponownie porz膮dnym 艂ykiem wina. - Bo to nie jest tak ca艂kiem bez znaczenia, gdzie, w jakich okoliczno艣ciach i z kim pani sp臋dza czas. A poniewa偶 jestem za pani膮 odpowiedzialny, musi mi pani pozwoli膰 zastanowi膰 si臋 nad pani膮... i nad panem, z kt贸rym pozostaje pani obecnie w przyjacielskich stosunkach. - Do czego pan w艂a艣ciwie zmierza? Kater u艣miechn膮艂 si臋 protekcjonalnie. Wiedzia艂 dobrze, do czego zmierza. Albowiem w dniu tym, kt贸ry za kilka minut mia艂 zgasn膮膰, sta艂y si臋 trzy rzeczy, kt贸re by艂y dla niego sygna艂em ostrzegawczym, 偶e pilnie wskazany jest po艣piech. Po pierwsze: jego podw艂adna, ta Rademacher, 艣mia艂a wtr膮ci膰 si臋 do jego spraw osobistych. Po drugie: genera艂 za偶膮da艂 od niego ko艅cowego sprawozdania z jego pracy. Po trzecie: otrzyma艂 od s臋dziego wy偶szego s膮du wojennego Wirrmanna pilny list prywatny. - Mam do pani s艂abo艣膰, panno Rademacher. Co mnie jednak po trosze martwi, to fakt, 偶e odczuwam pewn膮 sympati臋 r贸wnie偶 dla pani porucznika, tego Kraffta. Lubi臋 tego ch艂opca. I 偶a艂uj臋 bardzo, 偶e ta sympatia jest nie odwzajemniana. - To mnie nic nie obchodzhi - odpar艂a Elfrieda ch艂odno. - Mo偶e mi pani wierzy膰 - ci膮gn膮艂 Kater, nie zwa偶aj膮c na jej s艂owa - w tej sytuacji, w jakiej on jest, potrzebni mu s膮 przyjaciele. Znam co najmniej dw贸ch takich, kt贸rzy by mu z rozkosz膮 podstawili nog臋. - A mnie si臋 zdaje, 偶e znam r贸wnie偶 trzeciego. Kapitan Kater u艣miechn膮艂 si臋 nieomal mile po艂echtany. - Ale偶 nie - zaprzeczy艂. - Oczywi艣cie ja mog臋 zrobi膰 wiele, je艣li zechc臋, ale dlaczego mia艂bym bru沤dzi膰 przyjacielowi? Z drugiej strony jednak mam jako oficer zupe艂nie okre艣lone zobowi膮zania. Musz臋 na przyk艂ad z艂o偶y膰 raport, je艣li jest mi wiadomy fakt niemoralnego, gorsz膮cego prowadzenia si臋. Ale czy ja o tym wiem? Czasami mi po prostu pami臋膰 wysiada. Istniej膮 r贸wnie偶 rzeczy, kt贸rych mog臋 nie przyjmowa膰 do wiadomo艣ci, w艂a艣nie dlatego, 偶e trzymam sztam臋 z przyjacielem. Musz臋 jednak wiedzie膰, kto jest moim przyjacielem, a kto nie. - Dlaczego pan to wszystko m贸wi mnie? - spyta艂a Elfrieda wzburzona. - POwinien pan to powiedzie膰 porucznikowi Krafftowi. - Niech pani pos艂ucha, 艣licznotko. B臋d臋 z pani膮 zupe艂nie szczery; nikt nas przecie偶 nie s艂yszy. A wi臋c: ten pani porucznik Krafft to niez艂y cwaniak, o tym jestem absolutnie przekonany. Nie mog臋 sobie pozwoli膰 na bezpo艣redni膮 i tak otwart膮 rozmow臋 z nim, boby mnie usadzi艂. I dlatego wci膮gam w to pani膮. Pani mianowicie powie mu to wszystko, czego ja mu nie mog臋 powiedzie膰. TAk wyra沤nie, jakby nale偶a艂o. Bo je艣li potem co艣 wyjdzie nie tak - ja nic nie m贸wi艂em, nic a nic. Rozumie pani? Rozmawia艂em z pani膮 wy艂膮cznie o sprawach s艂u偶bowych i nic poza tym. A mo偶e si臋 pani zdaje, 偶e pani, kochanka porucznika Kraffta, b臋dzie w stanie pod przysi臋g膮 obali膰 moje twierdzenie? Oboje wpakujecie si臋 tylko w pierwszorz臋dny skandal. A ten pani Krafft jak nic skr臋ci przy tym kark. - Rozumiem - rzek艂a Elfrieda z obrzydzeniem, ale i z rezygnacj膮. POmy艣la艂a o wydarzeniach dzisiejszej nocy; gdyby ta historia z rycz膮cym kolejarzem dosz艂a do uszu Katera, by艂aby to woda na jego m艂yn. - No nareszcie! - powiedzia艂 kapitan zadowolony. Jakby chc膮c zademonstrowa膰, 偶e pozory s膮 ju偶 zb臋dne, postawi艂 butelk臋 i kieliszek na biurko. - Po co traci膰 ca艂e godziny na pr贸偶ne gadanie, kiedy chodzi o rzeczy samo przez si臋 zrozumia艂e. - Dobrze wi臋c - powiedzia艂a Elfrieda Rademacher - porozmawiam z nim. - Prosz臋 mnie pos艂ucha膰, pi臋kna pani: niech ten Krafft zagra nareszcie w otwarte karty. Chc臋 wiedzie膰, co 艂膮czy艂o genera艂a z podporucznikiem Barkowem lub co 艂膮czy go z pani膮 Barkow; musia艂 to przecie偶 wymaca膰; nie na darmo p臋ta艂 si臋 ca艂ymi godzinami z t膮 dam膮. Co jeszcze chc臋 wiedzie膰, powiem mu p贸沤niej. No a je艣li ten poczciwiec w og贸le nie zechce gada膰, b臋d臋 niestety zmuszony spe艂ni膰 sw贸j obowi膮zek, ze wzgl臋du na moralno艣膰 i dobre obyczaje. Istnieje oczywi艣cie jeszcze trzecia mo偶liwo艣膰, Elfriedo: 偶e pani, 偶e tak powiem, po艣wi臋ci si臋 dla niego, je艣li to mo偶na nazwa膰 po艣wi臋ceniem. To wyj艣cie r贸wnie偶 mi odpowiada. Bo mam dla pani rzeczywi艣cie wielk膮 s艂abo艣膰. * * * Porucznik Krafft szed艂 powoli w kierunku swojej kwatery. Zimny deszcz zamienia艂 si臋 stopniowo w grube, lepkie p艂atki 艣niegu. P艂aszcz jego by艂 ci臋偶ki, a twarz zupe艂nie mokra. Ale porucznik nie zwraca艂 na to uwagi. Och艂odzenie by艂o mu bardzo potrzebne. Sprawa z kolejarzem by艂a niebezpieczna - gdyby ta historia dosta艂a si臋 do jednego z licznych kana艂贸w donosicielskich, jakie prowadzi艂y do szko艂y wojennej, mog艂yby by膰 z tego nieprzyjemno艣ci. A w tych sprawach genera艂 nie uznawa艂 偶art贸w - zw艂aszcza 偶e Modersohn mu powiedzia艂: Tylko si臋 teraz nie skompromitowa膰... Ale genera艂owi dobrze by艂o m贸wi膰; nie mia艂 ko艂o siebie takiej Elfriedy. Porucznik zwolni艂 jeszcze bardziej kroku i zacz膮艂 nas艂uchiwa膰: wok贸艂 niego przyt艂aczaj膮ca cisza - 偶adnego strz臋pu muzyki, 偶adnego odg艂osu poci膮gu, 偶adnego bicia zegara ko艣cielnego, nic. Ale potem Krafft us艂ysza艂 zbli偶aj膮ce si臋 szybko dudni膮ce buty 偶o艂nierskie: r贸wnomierny tupot na betonie; co prawda niezbyt dziarski, nawet troch臋 md艂y. W ko艅cu min臋艂a ju偶 p贸艂noc - 偶o艂nierze byli zm臋czeni, a poza tym nie czuli si臋 obserwowani. Im bardziej si臋 zbli偶ali, tym wyra沤niej do艣wiadczony wojak zauwa偶a艂 takie rzeczy. Min臋艂o go trzech 偶o艂nierzy: widocznie dwaj wartownicy prowadzeni przez trzeciego - mgliste cienie mi臋dzy nocnym mrokiem a 艣nie偶yc膮. 铆o艂nierz na przedzie zasalutowa艂, i to nadspodziewanie spr臋偶y艣cie. R贸wnie偶 porucznik Krafft przy艂o偶y艂 r臋k臋 do daszka czapki i troch臋 zdumiony popatrzy艂 w 艣lad za odchodz膮cymi. Ten demonstracyjnie dziarski spos贸b salutowania po ciemku by艂 czym艣 niezwyk艂ym. Kapitan Ratshelm mia艂by z tego na pewno satysfakcj臋, ale porucznikowi Krafftowi wyda艂o si臋 to podejrzane. Wyt臋偶y艂 wzrok. Ch贸d 偶o艂nierzy, szczeg贸lnie pierwszego, zdawa艂 mu si臋 znajomy. Natychmiast te偶 zacz臋艂a funkcjonowa膰 jego znakomita pami臋膰. I zawo艂a艂 zdziwiony: - Czy to nie Rednitz? 铆o艂nierze maszerowali dalej przed siebie, w tempie lekko przyspieszonym. To by艂o jedyne, co mogli w tej sytuacji zrobi膰 - a nu偶 porucznik Krafft dojdzie do wniosku, 偶e si臋 pomyli艂. Ale Krafft pu艣ci艂 si臋 w po艣cig za trzema muszkieterami i poda艂 komend臋: - Oddzia艂 st贸j! W ty艂 zwrot! I oto stali przed nim: Rednitz, M~osler i Weber, Egon. Latarnia o艣wietla艂a 艂agodnym blaskiem ich przera偶one i bardzo poblad艂e twarze. Patrzyli na Kraffta tak, jak gdyby wyrok na nich ju偶 zapad艂, ale jeszcze tli艂a si臋 w tym spojrzeniu iskierka nadziei na 艂ask臋. Nie wyrzekli ani jednego s艂owa; w ko艅cu o nic ich nie zapytano. Krafft zwietrzy艂 od razu, 偶e co艣 tu jest nie w porz膮dku. Zastanawia艂 si臋 kr贸tko: na dzi艣 nie wyznaczono nikogo z jego grupy szkolnej do pe艂nienia s艂u偶by wartowniczej, nie wydano te偶 偶adnych specjalnych polece艅 ani rozporz膮dze艅. A poza tym od tej zacnej tr贸jki zalatywa艂 alkohol. - Za pi臋膰 minut zameldowa膰 si臋 u mnie - rozkaza艂 porucznik Krafft. Po czym zakomenderowa艂: - Baczno艣膰! W ty艂 zwrot! Naprz贸d marsz! Odmaszerowali, z obwis艂ymi ramionami i mi臋kkimi kolanami. - Co teraz zrobimy? - spyta艂 zmartwiony Weber, kiedy weszli do swojej izby. - Mo偶e po prostu powiemy porucznikowi - zaproponowa艂 M~osler nie艣mia艂o - 偶e 膰wiczyli艣my pe艂nienie s艂u偶by wartowniczej. - Kapu艣ciany 艂eb! - zawo艂a艂 Rednitz. Okrzyk ten zbudzi艂 czwartego lokatora izy, podchor膮偶wego B~ohmke. Spod koc贸w ukaza艂a si臋 jego rozczochrana g艂owa, na jego poduszce le偶a艂 "Faust". - Ju偶 wr贸cili艣cie? - spyta艂 uprzejmie. - Udawaj umarlaka - powiedzia艂 Rednitz. - Ty nic nie s艂ysza艂e艣, nic nie widzia艂e艣 i o niczym nie wiesz; czyta艂e艣 "Fausta" i zasn膮艂e艣 nad lekt贸r膮. Co my艣my robili w tym czasie, nie wiesz. Jasne? Je艣li tego nie powiesz, to ci臋 Krafft wypatroszy jak g臋艣 艣wi膮teczn膮. A woleliby艣my ci tego zaoszcz臋dzi膰. Trzy trupy jak na jedn膮 noc to i tak dosy膰. - Dobry z ciebie kumpel - powiedzia艂 B~ohmke z wdzi臋czno艣ci膮. I aby zamanifestowa膰 sw膮 wdzi臋czno艣膰, wyrecytowa艂: - "Szlachetnego wznosi w g贸r臋 szybkich skrzyde艂 wielki szum". (Przek艂ad Emila Zagad艂owicza). - Po czym znik艂 pod kocami. - Jeste艣my zgubieni - rzek艂 Weber g艂ucho. - On mo偶e z nami teraz zrobi膰, co zechce. - Pytanie tylko - powiedzia艂 Rednitz zamy艣lony - co on zechce. Los ich spoczywa艂 w r臋ku Kraffta. Krafft m贸g艂 si臋 postara膰 o to, 偶eby ju偶 jutro wylecieli ze szko艂y wojennej. A wtedy: Cze艣膰 pie艣ni, oficerze, wracaj w rekruty. - Chyba nie ma sensu tego przed nim przemilcze膰? - spyta艂 M~osler z艂amany. - Nie u porucznika Kraffta - odpar艂 Rednitz stanowczo. - Ale pa艅 nie wolno w to wci膮ga膰 - za偶膮da艂 Weber. - W ko艅cu jestem d偶entelmenem. A mo偶e by mu tak spr贸bowa膰 wm贸wi膰, 偶e zostali艣my uwiedzeni? Ale bardzo pr臋dko doszli do wniosku, 偶e to wszystko nie ma sensu. Podkradli si臋 pod drzwi porucznika Kraffta, zapukali bardzo nie艣mia艂o i weszli. Stali skruszeni - zdawa艂o si臋, 偶e nie maj膮 odwagi spojrze膰 swemu dow贸dcy w oczy. Krafft powiedzia艂: - A teraz s艂uchajcie uwa偶nie, przyjaciele. Jest mi nawet na r臋k臋, 偶e nie poszli艣cie spa膰, bo chcia艂bym sobie jeszcze z wami troch臋 pogada膰. Chcia艂bym wam postawi膰 par臋 pyta艅. W zwi膮zku ze 艣mierci膮 podporucznika Barkowa. Zrozumcie mnie dobrze: tylko te pytania mnie interesuj膮. Je艣li odpowiecie na nie szczerze i wyczerpuj膮co, nie b臋d臋 mia艂 偶adnych innych pyta艅. Czy艣cie mnie zrozumieli? Podchor膮偶owie przytakn臋li w milczeniu. Mieli teraz do wyboru tylko dwie mo偶liwo艣ci: albo wylecie膰 ze szko艂y, albo powiedzie膰 prawd臋. - Powiemy prawd臋 - o艣wiadczy艂 podchor膮偶y Rednitz. 20 Przygotowywanie 艂adunku wybuchowego - Napiszcie wypracowanie - powiedzia艂 porucznik Krafft do swoich podchor膮偶ych. - Macie na to p贸艂 godziny. Temat: Jak s艂odko jest umiera膰 za ojczyzn臋. Zaczynamy. W ten spos贸b porucznik Krafft pod艂o偶y艂 sw贸j 艂adunek wybuchowy. I stwierdzi艂 z pewn膮 satysfakcj膮, 偶e jako艣 nikt nie zdaje sobie z tego sprawy. Podchor膮偶owie rzucli mu tylko kr贸tkie, sm臋tne spojrzenie. Potem patrzyli przed siebie w g艂臋bokiej zadumie. Tyle idiotycznych temat贸w mieli ju偶 za sob膮, 偶e jeden wi臋cej czy mniej nie odgrywa艂 偶adnej roli. - Do roboty, przyjaciele - zach臋ca艂 Krafft. - Na co wy w艂a艣ciwie jeszcze czekacie? Czy nie powiedzia艂 poeta: Znienacka 艣mier膰 opada cz艂owieka? No wi臋c! Zanim to nast膮pi, nie zaszkodzi wam si臋 troch臋 nad tym zastanowi膰. Krafft opar艂 si臋 niedbale o pulpit i przypatrywa艂 si臋 swojej grupie jak spokojny i czujny bernardyn. Wygl膮da艂 na zm臋czonego. Ale niekt贸rzy podchor膮偶owie mieli za sob膮 nie mniej m臋cz膮c膮 noc, na przyk艂ad Rednitz, M~osler i Weber, Egon. Krafft wycisn膮艂 ich jak cytryny. By艂a godzina trzecia nad ranem, gdy wreszcie, kompletnie wyko艅czeni, mogli wle沤膰 do swoich 艂贸偶ek. Krafft jednak sp臋dzi艂 jeszcze jedn膮 godzin臋 na robieniu notatek. I kiedy si臋 z tym wreszcie upora艂, ujrza艂 przed sob膮 w jasnym 艣wietle drog臋, jak膮 powinien p贸j艣膰. Notatki swoje spisa艂 porucznik na karteluszkach, starannym, jakby drukowanym pismem. Zawiera艂y one w mocno skr贸conej i skondensowanej formie wszystko, co zdaniem Kraffta by艂o istotne. A notatki te wygl膮da艂y nast臋puj膮co: Kartka 1 - podchor膮偶y Weber, Egon: Podporucznik Barkow by艂 wy艂膮cznie oficerem, nic poza tym nie mia艂o dla niego znaczenia, ani partia, ani F~uhrer. NIekt贸rzy podchor膮偶owie, jak Amfortas, Andreas i naturalnie Hochbauer, stawiaj膮 F~uhrera ponad wszystko. Ich ulubione powiedzenie: oficerowie F~uhrera. To doprowadzi艂o do spor贸w. Postawa podporucznika Barkowa by艂a jednoznaczna. W tej sytuacji istnia艂y obawy, 偶e wymienieni podchor膮偶owie nie uko艅cz膮 kursu. ( Weber, dos艂ownie: "Oni mieli pe艂ne portki ze strachu, tylko Hochbauer nie chcia艂 podwin膮膰 ogona".) Podczas zaj臋膰 z wyszkolenia saperskiego nic specjalnego nie zauwa偶y艂em. (Weber, dos艂ownie: "Ale w ko艅cu nie ma rzeczy niemo偶liwych, a niekt贸rzy s膮 moim zdaniem zdolni do wszystkiego".) Kartka 2 - podchor膮偶y Rednitz: Podporucznik Barkow przy ka偶dej okazji dawa艂 wyra沤nie do zrozumienai, 偶e to jest kurs dla przysz艂ych oficer贸w, a nie dla przysz艂ych partyjniak贸w. Ulubione powiedzenie podporucznika Barkowa: Mo偶na by膰 oddanym ca艂ym sercem tylko jednej sprawie, albo armii, albo partii. Sprzeciw ze strony Hochbauera: Armia i F~uhrer to jedno i to samo, a partia i F~uhrer to te偶 jedno i to samo, a wi臋c to wszystko jest jedn膮 nierozerwaln膮 ca艂o艣ci膮. Odpowied沤 Barkowa: NOnsens! Kto chce by膰 偶o艂nierzem, musi by膰 nim ca艂膮 dusz膮 - albo wcale. POdczas zaj臋膰 z wyszkolenia saperskiego, przed wysadzeniem 艂adunku, dla treningu uci臋to kilka kawa艂k贸w lontu, z kt贸rych jeden m贸g艂 nast臋pnie zosta膰 u偶yty do spowodowania wybuchu. Czas palenia si臋 艣cie偶ki prochowej ka偶dego kawa艂ka ten sam: pi臋膰 sekund. Prace przygotowawcze do wybuchu wykona艂 Amfortas przy pomocy Hochbauera i Andreasa. (Rednitz, dos艂ownie: "W ko艅cowej decyduj膮cej fazie obecnych by艂o o艣miu ludzi; z tego co najmniej trzech spa艂o na stoj膮co. Ale przecie偶 zawsze s膮 tacy, co to si臋 wsz臋dzie pierwsi pchaj膮".) Kartka 3 - podchor膮偶y M~osler: Podporucznik Barkow by艂 jednolity jak bry艂a. (M~osler, dos艂ownie: "Jak kieszonkowe wydanie naszego genera艂a, je艣li wolno mi tak si臋 wyrazi膰".) Jakby mia艂 monopol na wszystkie idea艂y 偶o艂nierskie. Ale r贸wnie偶 Hochbauer mia艂 swoje idea艂y i do艣膰 energicznie wymachiwa艂 swoj膮 chor膮giewk膮. (M~osler, dos艂ownie: "Mo偶e ten Hochbauer si臋 tylko tak sadzi艂. W ka偶dym razie: u Barkowa jego akcje sta艂y niezbyt wysoko. Mo偶e w艂a艣nie dlatego obwarowa艂 si臋 tak mocno za swoim F~uhrerem".) Na kr贸tko przed wybuchem, kiedy podpalono lont, Hochbauer zawo艂a艂 do nas: Kry膰 si臋, szybko! (M~osler, dos艂ownie: "I tak te偶 偶e艣my zrobili, bo Hochbauer nie upad艂 przecie偶 na g艂ow臋. Odnie艣li艣my w贸wczas wra偶enie, 偶e on dok艂adnie wie, co si臋 艣wi臋ci".) Lontu i sp艂onek by艂o pod dostatkiem, drobne ilo艣ci mog艂y znika膰 nie zauwa偶one. Tyle trzy pierwsze kartrki porucznika Kraffta. Ogl膮da艂 je w zamy艣leniu: Tu i 贸wdzie nale偶a艂o co艣 nieco艣 wykre艣li膰, niekt贸re rzeczy skr贸ci膰, niekt贸re za艣 traktowa膰 jako przesadne. Mimo to pozosta艂o tego a偶 nadto, a偶eby zap臋dzi膰 zwierzyn臋 w nastawion膮 pu艂apk臋. Porucnik Krafft zszed艂 ze swej katedry. Zacz膮艂 przechadza膰 si臋 w艣r贸d szereg贸w podchor膮偶ych zag艂臋bionych po uszy w pracy i zaszed艂 a偶 na drugi koniec sali. Tu zatrzyma艂 si臋 i obserwowa艂 pochylone plecy. Cierpliwy papier zacz膮艂 si臋 zape艂nia膰 literami, z kt贸rych ros艂y s艂owa, zdania, ust臋py - duchowy materia艂 wybuchowy; mia艂 nadziej臋, 偶e o wielkiej sile. Jak s艂odko jest umiera膰 za ojczyzn臋! * * * - Przykro mi, 偶e przeszkadzam, panie kolego - powiedzia艂 kapitan Feders, zagl膮daj膮c do sali. - Ale chcia艂bym z panem par臋 minut porozmawia膰. - Oczywi艣cie, panie kapitanie - powiedzia艂 Krafft i opu艣ci艂 natychmiast sw贸j punkt obserwacyjny na ko艅cu sali. Feders podszed艂 do pierwszego rz臋du 艂awek i zajrza艂 ciekawie jakiemu艣 podchor膮偶emu przez rami臋. Rzuciwszy okiem na temat, mrugn膮艂 porozumiewawczo do Kraffta. Potem kapitan powiedzia艂 do podchor膮偶ych: - Nie dajcie sobie po艂ama膰 wszystkich z臋b贸w na tym zadaniu, przyjaciele! Zostawcie jeszcze par臋 dla mnie, 偶ebym ja te偶 mia艂 co wyrywa膰. Podchor膮偶owie podnie艣li oczy na kapitana Federsa i roze艣mieli si臋 z jego dowcipu, bo taki by艂 zwyczaj i to by艂o wskazane. Ale 艣miech ten zabrzmia艂 do艣膰 sztucznie. Ten Feders, m贸wili sobie w duchu, naturalnie od razu si臋 zorientowa艂, 偶e ten temat to by艂a cholerna granda. Na pocz膮tku im si臋 zdawa艂o, 偶e ta s艂odka 艣mier膰 za ojczyzn臋 to by艂a typowa mowa_trawa z mn贸stwem og贸lnik贸w. Ale okaza艂o si臋, 偶e kaszka intelektualna, jak膮 mieli spitrasi膰, jest dosy膰 ci臋偶ko strawna. Nie przechodzi艂a im jako艣 przez gard艂o. - Niech si臋 troch臋 pom臋cz膮 - powiedzia艂 Feders. - Wyjd沤my na chwil臋 na korytarz. - Uwa偶ajcie tymczasem na grup臋, Kramer - powiedzia艂 Krafft do starszego grupy. - Gada膰 nie wolno, ani s艂owa, zrozumiano? I mam nadziej臋, 偶e nie znajd臋 potem identycznych my艣li u s膮siad贸w z przodu, z ty艂u czy z boku. To by by艂a kradzie偶 intelektualna. A ja nie mam ochoty hodowa膰 podchor膮偶ych kryminalist贸w. - Na to b臋dziecie mieli czas, kiedy zostaniecie oficerami - doda艂 kapitan Feders beztrosko. Pozostawili grup臋 sam膮. Wyszli na korytarz i skierowali si臋 w stron臋 okien. Tu nikt im nie m贸g艂 przeszkodzi膰 i nikt ich nie m贸g艂 us艂ysze膰. - Kogo pan w艂a艣ciwie chce zrobi膰 na szaro t膮 swoj膮 s艂odk膮 艣mierci膮, Krafft? - spyta艂 Feders, mru偶膮c oczy. - Panie kapitanie - rzek艂 Krafft otwarcie - czy mo偶e pan sobie wyobrazi膰, 偶eby jeden lub wi臋cej naszych podchor膮偶ych celowo i 艣wiadomie wysadzi艂o podporucznika Barkowa w powietrze? - Naturalnie, 偶e mog臋 to sobie wyobrazi膰 - odpar艂 Feders oboj臋tnie. - TAkie rzeczy si臋 zdarzaj膮. Procentowo ilo艣膰 tego rodzaju spraw jest wprawdzie znikoma, ale przypuszczalnie dlatego, 偶e strach przed prze艂o偶onymi bywa bez por贸wnania wi臋kszy od nienawi艣ci do nich. - Panie kapitanie, tu chodzi o fakty. - W艂a艣nie o nich m贸wi臋 - odpar艂 Feders. - W czasie pokoju spotka艂em kiedy艣 偶o艂nierza, kt贸ry podczas musztry waln膮艂 swego kaprala karabinem w 艂eb. Ten dawa艂 偶o艂nierzowi w ko艣膰, 偶o艂nierz wyszed艂 z nerw i rzuci艂 si臋 na niego. Dalej: zaraz na pocz膮tku wojny pewien starszy strzelec prowadz膮cy samoch贸d, w kt贸rym siedzia艂 nasz starszy sier偶ant, pu艣ci艂 si臋 pe艂nym gazem po stromym zboczu w d贸艂. W贸z rozlecia艂 si臋 w drobny mak i starszy sier偶ant te偶. A starszy strzelec zd膮偶y艂 na czas wyskoczy膰. Dalej: podczas pewnego ataku dow贸dca s膮siedniej kompanii, biegn膮c na czele swoich ludzi, zwali艂 si臋 na twarz. Dosta艂 w plecy, i to dwie kulki naraz. Federsa widocznie ju偶 nic nie mog艂o zaskoczy膰. Dla niego nawet 艣mier膰 by艂a tylko bajeczk膮 do straszenia dzieci. - A wi臋c my艣li pan - ci膮gn膮艂 Feders - 偶e paru naszych podchor膮偶ych ukatrupi艂o podporucznika Barkowa? I 偶e on by艂 taki frajer i da艂 si臋 ukatrupi膰? No c贸偶, podchor膮偶owie to widocznie bardzo zgrabnie zmajstrowali. Jeden zero dla nich! Pan chyba nie my艣li powa偶nie, m贸j drogi Krafft, 偶e uda si臋 panu jeszcze wykry膰 sprawc臋 czy sprawc贸w? - A gdyby mi si臋 to rzeczywi艣cie uda艂o, panie kapitanie? - Wtedy ja pierwszy pomog臋 panu porachowa膰 si臋 z nimi. Ale niech si臋 pan nie 艂udzi, m贸j drogi, lisy schrupa艂y g膮sk臋 i skry艂y si臋 w swojej jamie. - Spr贸buj臋 je stamt膮d wywabi膰. - W takim razie mog臋 tylko powiedzie膰: szcz臋艣liwych 艂ow贸w, drogi Krafft. Ale obchod沤 si臋 pan ostro偶nie z broni膮 paln膮, bo mo偶e by膰 tak spreparowana, 偶e b臋dzie strzela艂a do ty艂u. - Zobaczymy - powiedzia艂 Krafft. Rozmowa ta nie doda艂a mu otuchy. - To do pana podobne - rzek艂 Feders ponuro. - Przewidywa艂em to, Krafft. Od kilku dni czuj臋, do czego pan zmierza. I czort wie, kto pana na to napu艣ci艂! Go艂ymi r臋kami chce pan uprz膮ta膰 ca艂e g贸ry 艂ajna. Pan jest urodzonym kandydatem na samob贸jc臋. W gruncie rzeczy jest pan podobny do mnie. 铆al mi pana, Krafft. Bo pana lubi臋. - Ja pana te偶 lubi臋, kapitanie Feders. Feders spojrza艂 na Kraffta szeroko otwartymi oczami. Pokiwa艂 smutno g艂ow膮. Poklepa艂 porucnika szorstko po ramieniu i jeszcze raz pokiwa艂 g艂ow膮, jakby nie by艂 w stanie m贸wi膰. Odwr贸ci艂 si臋 bez s艂owa i zacz膮艂 si臋 oddala膰. - Pan przecie偶 czego艣 ode mnie chcia艂, panie kapitanie! - zawo艂a艂 za nim Krafft. Feders stan膮艂 i rozejrza艂 si臋 woko艂o. - Aha, by艂bym zapomnia艂 - powiedzia艂. - Chcia艂em pana prosi膰, 偶eby mnie pan na nast臋pnej godzinie zast膮pi艂. Da si臋 zrobi膰? - Oczywi艣cie - powiedzia艂 Krafft. I zgodnie z tutejszym zwyczajem spyta艂: - Czy dow贸dca oddzia艂u lub dow贸dca kursu jest o tym powiadomiony? - Ani jeden, ani drugi - powiedzia艂 Feders, teraz znowu oboj臋tny. - Mam zamiar za艂atwi膰 prywatn膮 spraw臋, chc臋 przem贸wi膰 do sumienia trubadurowi mojej 偶ony. Zdaje si臋, 偶e ona go wczoraj w nocy wyla艂a na zbit膮 mord臋. Co pan s膮dzi o tym, Krafft? - Ja na pa艅skim miejscu by艂bym bardzo rad z tego. - Ale pan nie jest na moim miejscu, Krafft. Jeszcze kilka dni temu powiedzia艂bym panu: ciesz si臋 pan z tego! Ale teraz sam nie wiem, kto z nas bardziej jest po偶a艂owania godny, pan z tym swoim uszkodzonym m贸zgiem, czy ja z tym moim uszkodzeniem. - Ka偶dy d沤wiga sw贸j krzy偶, pa艅ska 偶ona r贸wnie偶. - Ale偶 ja si臋 staram, zupe艂nie uczciwie, Krafft. Staram si臋, 偶eby mojej 偶onie niczego nie brakowa艂o. Dlaczego ona si臋 przeciwko temu broni? - Bo nareszcie dosz艂a do tego punktu, gdzie pan j膮 chcia艂 mie膰, Feders. - Sk膮d panu to przysz艂o do g艂owy, Krafft? Pan schodzi na 艣liski grunt. Ostrzegam pana! - E tam - powiedzia艂 Krafft niedbale - pan si臋 wtr膮ca do moich spraw, ja si臋 zajmuj臋 pa艅skimi. C贸偶, przejrzeli艣my si臋 nawzajem. - No dobrze, i jak si臋 panu zdaje, co pan przy tym odkry艂? - Co艣 bardzo prostego, a mianowicie fakt, 偶e surogat jest tylko surogatem. Pan formalnie pcha swoj膮 偶on臋 do tego. Nie broni jej pan niczego, wr臋cz przeciwnie: wszystko jej pan ofiarowuje. Po to mianowicie, 偶eby si臋 wcze艣niej czy p贸沤niej przekona艂a, 偶e to wszystko nie jest wcale takie po偶膮dania godne, jak ludzie na og贸艂 s膮dz膮. Ale przesz艂a przez to. A to znaczy: mo偶e to wszystko odrzuci膰 z ca艂kowit膮 艣wiadomo艣ci膮. Jest wyleczona. Wraca tam, gdzie jest jej miejsce. I to nawet w zdumiewaj膮co szybkim tempie, nie uwa偶a pan, Feders? - Krafft - rzek艂 Feders wzruszony - dopiero teraz pozna艂em pana naprawd臋. Dotychczas mia艂em pana zawsze za co艣 w rodzaju lunatyka. Ale to nieprawda. Pan wcale nie brnie z zamkni臋tymi oczami w swoj膮 awantur臋, jak mi si臋 zawsze zdawa艂o, pan idzie ku niej 艣wiadomie i z otwartymi oczami. - Po艣lij pan "trubadura" do wszystkich diab艂贸w i rozm贸w si臋 pan z 偶on膮. - Jeszcze nie - powiedzia艂 Feders. - Jednego bowiem nauczy艂em si臋 od pana, Krafft; pan ma cierpliwo艣膰 i up贸r. Pan umie czeka膰. Ja zrobi臋 to samo. Kapitan znowu si臋 odwr贸ci艂 i chcia艂 odej艣膰. Ale jeszcze raz si臋 zatrzyma艂 i spojrza艂 za siebie na Kraffta. Waha艂 si臋 widocznie. PO chwili jednak podszed艂 do Kraffta, stan膮艂 tu偶 przy nim i powiedzia艂 spokojnie: - Wracaj膮c do pana ulubionej roli Sherlocka Holmesa, drogi Krafft, na pewno nie wystarczy znale沤膰 winnego i rzuci膰 mu oskar偶enie w twarz. Musi pan pami臋ta膰, 偶e przypuszczalnie w tej sprawie macza艂o palce kilku ludzi, aczkolwiek inspiratorem by艂 jeden. Ale zwa偶 pan kolejno艣膰: przyw贸dca, kilku pomocnik贸w i ca艂y szereg widz贸w wtajemniczonych i nie wtajemniczonych. Nasuwa si臋 wi臋c pytanie: dlaczego nie ma stuprocentowych dowod贸w, dlaczego wszyscy milcz膮, dlaczego nie ma konkretnego punktu zaczepienia? Tylko przypuszczenia, podejrzenia, hipotezy? - R贸wnie偶 i nad tym si臋 niejednokrotnie zastanawia艂em, panie kapitanie. - Spodziewam si臋, m贸j drogi. I do jakiego doszed艂 pan wniosku? Je艣li chce pan wytoczy膰 spraw臋 przed s膮dem wojennym, b臋dzie panu przypuszczalnie potrzebne przyznanie si臋 do winy. A mo偶e ma pan zamiar sam wzi膮膰 na siebie rol臋 s臋dziego? To mi nawet wygl膮da na pana, ale ostrzegam pana przed tym. Je艣li chce pan sprawcy udowodni膰 win臋, Krafft, musi pan zrobi膰 rzecz nast臋puj膮c膮: izolowa膰 go, wyrwa膰 z jego kliki, neutralizowa膰 jego wp艂yw, a偶 w ko艅cu zostanie sam jak palec. Dopiero wtedy b臋dzie m贸g艂 pan go z艂apa膰. Nie s膮dzi pan, Krafft, 偶e tak w艂a艣nie trzeba zrobi膰? - Ju偶 to robi臋 - powiedzia艂 porucznik prosto. - Dobrze. Ale sporz膮d沤 pan przedtem testament. * * * - Czas min膮艂 - powiedzia艂 porucznik Krafft do swoich podchor膮偶ych. - Kramer, zbirzcie prace. Dziesi臋膰 minut przerwy. Podchor膮偶owie opu艣cili sal臋 wyk艂adow膮. Wylali si臋 strumieniem na korytarz i rozdzielili si臋 na drobne grupki. Egon Weber powiedzia艂 ponuro: - 钮atwiej umrze膰 ni偶 o tym pisa膰. - I szybciej - doda艂 M~osler. - Chcia艂bym tylko wiedzie膰 - spyta艂 Rednitz - co sobie w艂a艣ciwie porucznik Krafft przy tym temacie my艣la艂, bo co艣 przecie偶 musia艂 sobie my艣le膰. - Tego nigdy nie wiadomo - zauwa偶y艂 M~osler. - Mo偶e by艂 tylko zm臋czony albo po prostu nie mia艂 ochoty wyk艂ada膰. - S艂odka 艣mier膰 - powiedzia艂 Weber zamy艣lony. - Tfu, do diaska! - Ale twoje oburzenie chyba ci nie przeszkodzi艂o o艣wiadczy膰 - rzek艂 Rednitz ubawiony - 偶e jeste艣 got贸w po艣wi臋ci膰 si臋 dla ojczyzny nawet w ten s艂odki spos贸b. - Co by艂o robi膰! - powiedzia艂 Weber zrezygnowany. - Jak s艂odko jest spa膰 dla ojczyzny - powiedzia艂 M~osler, rechoc膮c. - Taki temat to by艂oby co艣 dla mnie na ca艂y kurs. * * * - Wypracowania, zgodnie z rozkazem, zebrane - zameldowa艂 podchor膮偶y Kramer. - Prosz臋 je po艂o偶y膰 na moim pulpicie - powiedzia艂 Krafft. - Tak jest, panie poruczniku - powiedzia艂 Kramer. Wzi膮艂 prace i u艂o偶y艂 je porz膮dnie, jedn膮 na drugiej, przed Krafftem. Robi艂 to starannie i bez po艣piechu. Porucznik przygl膮da艂 mu dsi臋 z zainteresowaniem. Kramer by艂 niezwykle gorliwy, to by艂o po nim wida膰. Sk艂ania艂 si臋 ku klice Hochbauera - tak si臋 Krafftowi zdawa艂o. Tu w ka偶dym razie istnia艂a mo偶liwo艣膰 wy艂amania kamienia z muru, kt贸ry nale偶a艂o zburzy膰. A wiele czasu nie mia艂 ju偶 do stracenia. - Powiedzcie mi, drogi Kramer - spyta艂 Krafft - od kiedy tu ju偶 jeste艣cie starszym grupy szkolnej? - Od pocz膮tku kursu, panie poruczniku. - A czy macie zamiar pozosta膰 starszym grupy a偶 do ko艅ca kursu? Do tego bezpo艣redniego, chytrego pytania Kramer nie dor贸s艂. Szuka艂 i szuka艂 w my艣lach, nie znajdowa艂 jednak odpowiedzi, aczkolwiek porucznik celowo nie nalega艂 na po艣piech. A przy tym Kramer zorientowa艂 si臋 od razu, co mia艂o znaczy膰 to pytanie: jego funkcja starszego grupy by艂a w niebezpiecze艅stwie. Funkcja ta oznacza艂a co prawda mn贸stwo dodatkowej pracy, ale r贸wnie偶 powa偶ne korzy艣ci. Starszy grupy bowiem by艂 w pewnym sensie ogniwem po艣rednim mi臋dzy podchor膮偶ymi a oficerami - by艂 ogniwem 艂膮cz膮cym i pomocnikiem, m臋偶em zaufania i naganiaczem. Wybrano go - i tylko jaki艣 diabelski figiel m贸g艂 mu przeszkodzi膰 w uko艅czeniu kursu z mark膮 jednego z najlepszych. To by艂 mur_beton. Chyba 偶e 艣wisn膮艂by srebrne 艂y偶eczki lub zgwa艂ci艂 偶on臋 dow贸dcy albo te偶 - 偶e zwolniono by go z funkcji starszego grupy. A to le偶a艂o w kompetencjach porucznika Kraffta. - Nie chcia艂bym was straci膰, Kramer - rzek艂 Krafft jadowicie uprzejmie. - Obawiam si臋 jednak, 偶e tak si臋 stanie, je艣li nie b臋dziecie przestrzegali tej podstawowej zasady, na kt贸rej opiera si臋 wasza funkcja. Mam na my艣li bezstronno艣膰. Jeste艣cie moim podw艂adnym i starszym ca艂ej grupy, nie tylko jednej grupki. Nie mo偶ecie wyr贸偶nia膰 偶adnej kliki ani 偶adnej wsp贸lnoty interes贸w. Nie do was nale偶y wystawianie cenzurek i ocen, to zostawcie lepiej swoim wyk艂adowcom. Musicie si臋 stara膰 by膰 absolutnie obiektywni. Je艣li nie wiecie dok艂adnie, jak nale偶y to rozumie膰, mo偶ecie w ka偶dej chwili zwr贸ci膰 si臋 do mnie. Czy mnie dobrze zrozumieli艣cie, podchor膮偶y Kramer? - Tak jest, panie poruczniku - rzek艂 ten skonsternowany. - I przyznajecie, 偶e moje uwagi s膮 uzasadnione? - TAk jest, panie poruczniku. Kramer wszystko rozumia艂. Nie mia艂 innego wyboru. By艂 zdecydowany by膰 od dzisiejszego dnia manifestacyjnie obiektywny, aby mo偶liwie bezpiecznie m贸c dobi膰 do upragnionej mety kursu. A m贸g艂 osi膮gn膮膰 t臋 met臋 tylko z pomoc膮 porucznika Kraffta, w 偶adnym razie wbrew niemu - chyba 偶e w ci膮gu tego kursu otrzymaliby jeszcze trzeciego instruktora grupy. To by艂o co prawda mo偶liwe, ale ma艂o prawdopodobne. - A wi臋c - rzek艂 Krafft - oczekuj臋 dalszej dobrej wsp贸艂pracy. Krafft zacz膮艂 ju偶 przegl膮da膰 wypracowania swoich podchor膮偶ych. Robi艂 to do艣膰 pobie偶nie; wyniki by艂y ca艂kowicie zgodne z tym, czego si臋 spodziewa艂. Tylko jednemu wypracowaniu po艣wi臋ci艂 szczeg贸lnie du偶o uwagi. Lektura ta zdawa艂a si臋 go zachwyca膰 - widocznie przesz艂a jego naj艣mielsze oczekiwania. Elaborat ten, jego zdaniem niezwykle cenny, od艂o偶y艂 pieczo艂owicie na bok. Kramer zag艂臋bi艂 si臋 w tym czasie w podr臋cznik. Siedzia艂 na swoim miejscu i robi艂 notatki. Raz po raz jednak zerka艂 ukradkiem na dow贸dc臋 grupy. - Czy pan porucznik pozwoli postawi膰 jedno pytanie? - o艣mieli艂 si臋 wreszcie powiedzie膰. - Prosz臋, Kramer. - Czy wolno mi si臋 zapyta膰, czy pan porucznik ma jakie艣 okre艣lone 偶yczenia... odno艣nie wsp贸艂pracy? - Kramer - rzek艂 porucznik Krafft uprzejmie - jako starszy grupy jeste艣cie, 偶e tak powiem, w mojej nieobecno艣ci moim zast臋pc膮, czy to wam nie m贸wi ju偶 wszystkiego? Wystarczy zatem, je偶eli b臋dziecie robili to, co waszym zdaniem zrobi艂bym ja. To przecie偶 zupe艂nie proste. - Tak jest, panie poruczniku - powiedzia艂 Kramer zrezygnowany. - Zreszt膮 powiadomi臋 was oczywi艣cie, jak b臋d臋 mia艂 jakie艣 specjalne 偶yczenia. W tej chwili nie mam 偶adnych. Najbli偶sza wasza czynno艣膰 to zako艅czy膰 przerw臋. Powiedzmy za pi臋膰 minut. Do tego czasu przeczytam reszt臋 prac. * * * - Przerwa sko艅czona! - zawo艂a艂 na korytarzu starszy grupy. - Jazda, jazda do klasy! Nie zas艂ania膰 si臋 zm臋czeniem. A mo偶e mam wam kota pogna膰? Podchor膮偶owie wlali si臋 strumieniem do sali wyk艂adowej. Ekonomskie metody Kramera przyj臋li spokojnie. To by艂 tu normalny ton, zd膮偶yli si臋 ju偶 do tego przyzwyczai膰. 铆e Kramer by艂 dzi艣 szczeg贸lnie energiczny, na razie nie rzuci艂o si臋 im to w oczy. Spojrzeli tylko spode 艂ba na swego instruktora. I jako wytrawni obserwatorzy humor贸w prze艂o偶onych zorientowali si臋, 偶e porucznikowi humor dopisywa艂. Zrobi艂o im si臋 l偶ej na duszy. Niemal z nadziej膮 zaj臋li swoje miejsca. - A wi臋c zaczynamy - rzek艂 porucznik Krafft. Starszy grupy natychmiast urz膮dzi艂 obowi膮zkowy koszarowy ryk. Tym razem z si艂膮 og艂uszaj膮c膮. Chcia艂 prawdopodobnie w ten spos贸b dowie艣膰, jak 艣wietnie spe艂nia swe obowi膮zki. Wrzasn膮艂: - Baczno艣膰! - i zameldowa艂 o gotowo艣ci grupy do wyk艂adu. Krafft przerwa艂 mu machni臋ciem r臋ki. Kramer rykn膮艂: - Siada膰! Podchor膮偶owie opadli na 艂awki jak worki z m膮k膮 rzucone z du偶ej wysoko艣ci. Krafft taksowa艂 swoich podchor膮偶ych, patrz膮cych na niego wyczekuj膮co, zagadkowym spojrzeniem. Nie spieszy艂 si臋 z porzuceniem tej czynno艣ci, co jeszcze bardziej pot臋gowa艂o og贸lny niepok贸j. Wreszcie porucznik wskaza艂 na stos u艂o偶onych przed nim prac: - Przyjaciele, ju偶 po powierzchownym przejrzeniu tych wypracowa艅 nasuwa mi si臋 nieodparcie pytanie, dlaczego w艂a艣ciwie wszyscy jeszcze 偶yjecie - skoro - zgodnie z waszymi w艂asnymi usilnymi zapewnieniami - tak nies艂ychanie s艂odko jest umiera膰 za ojczyzn臋. Podchor膮偶owie skulili si臋 w sobie, ale nie przestawali z zainteresowaniem przygl膮da膰 si臋 porucznikowi. Byli zawsze przygotowani - w pewnym stopniu dzi臋ki kapitanowi Federsowi - na zaskakuj膮ce pogl膮dy swoich oficer贸w. - 铆e ka偶dy musi kiedy艣 umrze膰 - rzek艂 porucznik - to w艂a艣ciwie jedyna rzecz w 偶yciu, kt贸ra nas z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie ominie. NIewiadoma jest tylko chwila i bli偶sze okoliczno艣ci. Mo偶liwo艣ci s膮 nader liczne. POcz膮wszy od niemowlaka, kt贸ry d艂awi si臋 swoj膮 butelk膮 z mlekiem, a sko艅czywszy na starcu, kt贸remu s艂abnie mi臋sie艅 sercowy. MI臋dzy jednym a drugim istnieje zdumiewaj膮co bogaty wachlarz 艣mierci tak zwanych naturalnych i gwa艂townych, gwa艂townie_naturalnych i naturalnie_gwa艂townych, mi臋dzy innymi na tak zwanym polu chwa艂y. A tym polem chwa艂y mo偶e by膰 ukwiecona 艂膮ka lub 艣mietnik, romantycznie szumi膮cy strumyk lub gnoj贸wka. 艣mier膰 ma niewyczerpany repertuar. Podchor膮偶owie ukradkiem spogl膮dali po sobie. POwoli zaczyna艂o im 艣wita膰 w g艂owach, 偶e ca艂y ich mozolny trud by艂 chybiony i niezupe艂nie bezpieczny - zdaniem porucznika Kraffta, kt贸re to zdanie by艂o jedynym zdaniem miarodajnym. TA "s艂odka 艣mier膰" by艂a najwyra沤niej wyrafinowan膮 pu艂apk膮. Porucznik Krafft wyj膮艂, pozornie na chybi艂 trafi艂, kilka prac i zacz膮艂 z nich cytowa膰: - Tu na przyk艂ad pisze podchor膮偶y M~osler: "Ju偶 staro偶ytni Grecy ch臋tnie umierali za ojczyzn臋". To jeszcze ujdzie; w ka偶dym razie trudno udowodni膰, 偶e by艂o wprost przeciwnie. Poza tym zawsze i w ka偶dej epoce istniej膮 tacy, co ch臋tnie umieraj膮 - samob贸jcy na przyk艂ad. I naturalnie bohaterowie. Ale je艣li podchor膮偶y Amfortas pisze mi臋dzy innymi: "Nie ma pi臋kniejszej 艣mierci", to musz臋 przyzna膰, 偶e mnie to dziwi. Mog臋 sobie bowiem wyobrazi膰 par臋 rodzaj贸w 艣mierci co najmniej tak samo pi臋knych, jak na polu bitwy. A podchor膮偶y Andreas robi wra偶enie, jakby rozmawia艂 osobi艣cie z Panem Bogiem na zadany temat, gdy偶 pisze tak: "Opatrzno艣膰 przeznaczy艂a 偶o艂nierzowi 艣mier膰 najwspanialsz膮, jak膮 mo偶na sobie wyobrazi膰". Mog臋 tylko powiedzie膰: niech wi臋c ci wybrani przez Opatrzno艣膰 pchaj膮 si臋 do przodu, a偶eby ci, dla kt贸rych ona nie by艂a tak 艂askawa, mogli skromnie pozosta膰 w tyle. Podchor膮偶ym si臋 zdawa艂o, 偶e jest to okazja do weso艂o艣ci. Tu i 贸wdzie rozleg艂 si臋 艣miech - z pocz膮tku nie艣mia艂y, potem coraz swobodniejszy. Krafft si臋gn膮艂 teraz po wypracowanie, kt贸re przedtem tak pieczo艂owicie od艂o偶y艂 na bok. - Tu - powiedzia艂 - odkry艂em szczeg贸lny okaz cukiernictwa, chyba najs艂odszy tort na zadany temat. Pozwol臋 sobie odci膮膰 z tego tortu kawa艂ek dla pr贸bki. Cytuj臋: "Dla najszlachetniejszych w historii ludzko艣ci 艣mier膰 jest najczystsz膮 rozkosz膮. Musimy j膮 traktowa膰 jako ukoronowanie heroicznego 偶ywota. 艣mier膰 jest s艂odka w sensie zakosztowania nie艣miertelno艣ci". A teraz pytam si臋: jak normalny cz艂owiek mo偶e wyda膰 z siebie takie g贸wno! TEraz wsta艂 podchor膮偶y Hochbauer, wysoki i blady. Przyzna艂 si臋 bohatersko do swego duchowego pawiego ogona - przypuszczalnie wyczu艂, 偶e nie ma innego wyboru. - Panie poruczniku - powiedzia艂 - chcia艂em tym zdaniem wyrazi膰 pogl膮d, 偶e 艣mier膰 za ojczyzn臋 jest 艣mierci膮 najbardziej honorow膮. - O to mo偶na by si臋 jeszcze spiera膰 - zauwa偶y艂 Krafft. - Co prawda got贸w jestem przyzna膰, 偶e nie z ka偶dym. Ja osobi艣cie potrafi臋 sobie wyobrazi膰 par臋 innych jeszcze rodzaj贸w 艣mierci honorowej, lecz ani jeden z nich nie jest s艂odki. A co do tej najczystszej rozkoszy - cz艂owiek na polu bitwy zdycha, czasem w u艂amku sekundy, a czasem to si臋 mo偶e ci膮gn膮膰 ca艂ymi dniami. - 铆e 艣mier膰 za ojczyzn臋 jest s艂odka - broni艂 si臋 uparcie Hochbauer - to trzeba chyba traktowa膰 jako nienaruszalne klasyczne dziedzictwo i odpowiednio interpretowa膰, panie poruczniku. Te s艂owa zdobi膮 jeszcze dzi艣 wiele pomnik贸w i 艂uk贸w triumfalnych, znajduj膮 si臋 one w czytankach i cytuje si臋 je na uroczysto艣ciach. - Od tamtych czas贸w, gdy w idyllicznej staro偶ytno艣ci jacy艣 wojowniczy bardowie bajdurzyli o s艂odyczy 艣mierci, min臋艂o dobrych par臋 tysi臋cy lat - powiedzia艂 Krafft, kt贸remu up贸r Hochbauera by艂 najwyra沤niej na r臋k臋. - Tymczasem ludzie co prawda wybitnie nie zm膮drzeli, ale mieli przecie sposobno艣膰 nabra膰 troch臋 do艣wiadczenia, chocia偶 pami臋膰, nawet je艣li idzie o wojn臋, jest 偶a艂o艣nie zawodna. Mimo to nie jest tajemnic膮, 偶e wojna jest taka czy owaka, ale nie s艂odka. Jeszcze kilkadziesi膮t lat temu m贸wiono: Dzisiaj dumnie s艂aw膮 偶yje, jutro kula pier艣 przeszyje. Ale wojna gwi偶d偶e na wizje poetyckie. Rozrywa na strz臋py, rozwa艂kowuje na miazg臋, 艣ciera na proch. S艂odyczy ani 艣ladu, jak okiem si臋gn膮膰.. - Panie poruczniku - powiedzia艂 podchor膮偶y sztywno i zimno - to jest r贸wnie偶 zdanie pana Remarque'a, Benna i Barbusse'a. Podchor膮偶owie wzdrygn臋li si臋 przera偶eni i podnie艣li g艂owy. Wiedzieli, 偶e ten ostatni argument Hochbauera ma w sobie niebezpieczn膮 si艂臋 - to by艂y bezlitosne, 艣mierciono艣ne ciosy poni偶ej pasa. TAk jak wtedy, gdy na miejscu porucznika Kraffta sta艂 podporucznik Barkow. Barkow przyjmowa艂 to z zimn膮 dezaprobat膮. Porucznik Krafft za艣 po prostu promienia艂, jak gdyby mu sprezentowano rzecz od dawna upragnion膮. Podchor膮偶owie przestali w og贸le cokolwiek rozumie膰. Krafft musia艂 rzeczywi艣cie zdoby膰 si臋 na wysi艂ek, 偶eby ukry膰 uczucie triumfu. Hochbauer doszed艂 dok艂adnie do tego punktu, na kt贸ry porucznik chcia艂 go zap臋dzi膰. Ofiara wpad艂a w nastawione sid艂a; pozostawa艂o mu ju偶 j膮 tylko dobi膰. Krafft powiedzia艂 po prostu: - Stwierdzam, Hochbauer, 偶e macie czelno艣膰 podawa膰 pogl膮dy naszego F~uhrera za pogl膮dy pana Ericha Marii Remarque'a. Zdanie to stan臋艂o w sali jak pot臋偶na kolumna, o kt贸r膮 bi艂 艂bem podchor膮偶y Hochbauer. Hochbauer rozejrza艂 si臋 naoko艂o nieprzytomnym wzrokiem. Niepoj臋te by艂y dla niego s艂owa porucznika. Jego twarz wyra偶a艂a kompletn膮 bezradno艣膰. Podchor膮偶owie, 偶膮dni sensacji, wyci膮gn臋li szyje; zdawali sobie spraw臋, 偶e s膮 艣wiadkami niecodziennego widowiska. A Hochbauer zapyta艂 prawie bezradnie: - Nasz F~uhrer? Krafft skin膮艂 g艂ow膮, rado艣nie i surowo zarazem: - Oczywi艣cie. M贸wi臋 o naszym F~uhrerze, Hochbauer. I nie mog臋 tolerowa膰 por贸wnywania go z Remarkiem. Uwa偶am za rzecz nies艂ychan膮, 偶e o艣mielacie si臋 na tego rodzaju insynuacje, by nie powiedzie膰 oszczerstwa, w stosunku do F~uhrera. Jak偶e wy chcecie zosta膰 oficerem, skoro nie zamierzacie respektowa膰 pogl膮d贸w wodza naczelnego? Hochbauer nie wiedzia艂, co si臋 z nim dzieje. Czy偶by rzeczywi艣cie pope艂ni艂 b艂膮d - akurat on, we w艂asnym przekonaniu najwierniejszy i najbardziej oddany 偶o艂nierz F~uhrera? Nie znajdowa艂 s艂贸w. Podchor膮偶owie szeroko otwierali oczy i usta. - Powinni艣cie przy okazji - powiedzia艂 Krafft - zajrze膰 sobie do dzie艂a Adolfa Hitlera "Mein Kampf", Hochbauer. Jest to lektura, na kt贸r膮 widocznie nie znale沤li艣cie dot膮d czasu, ale kt贸r膮 wam stanowczo polecam. A mo偶e nie macie zamiaru zosta膰 oficerem F~uhrera? Co艣 mi si臋 tak wydaje. I b臋d臋 musia艂 wyci膮gn膮膰 z tego konsekwencje. Hochbauer, zdruzgotany, nie odrywa艂 oczu od swego dow贸dcy. To, co si臋 tu dzia艂o, by艂o po prostu koszmarne. Je艣li dobrze s艂ysza艂, pow膮tpiewano tu ni mniej, ni wi臋cej tylko w to, co uwa偶a艂 za sens swego 偶ycia. A przecie偶 jego F~uhrer by艂 mu najdro偶szy ponad wszystko, ponad wszystko na 艣wiecie. Krafft tymczasem poucza艂 aktualnie najwierniejszego, jak Wildlingen i okolice d艂ugie i szerokie, trabanta F~uhrera, 偶e Adolf Hitler, 偶o艂nierz frontowy pierwszej wojny 艣wiatowej, bynajmniej nie uwa偶a pola bitwy za cukierni臋. O "s艂odkiej 艣mierci" nigdzie nie ma u niego mowy - wprost przeciwnie: F~uhrer podkre艣la艂, 偶e umieranie to nie przelewki. Z tego konika porucznik Krafft nie schodzi艂 przez d艂u偶szy czas, dop贸ki podchor膮偶y Hochbauer nie skrusza艂 i nie uzna艂, 偶e powinien si臋 wstydzi膰. Incydent ten wzburzy艂 ca艂膮 grup臋. Widzia艂a na w艂asne oczy, jak kosa trafi艂a na kamie艅. Podchor膮偶y Hochbauer po raz pierwszy otrzyma艂 mocny cios - w艂asn膮 broni膮. M~osler j臋cza艂 prawie z rozkoszy, stwierdzaj膮c: - Zdmuchn膮艂 mu m贸zg jak 艣wiec臋! Porucznik Krafft za艣 powiedzia艂 na zako艅czenie: - Zastrzegam sobie prawo, Hochbauer, okre艣lenia waszych pogl膮d贸w jako rozk艂adowe. Gdy chodzi o F~uhrera, nie znam 偶art贸w. Prosz臋 sobie to zapami臋ta膰. 21 Zaj臋cia Kulturalno_rozrywkowe - Panowie - rzek艂 podchor膮偶y M~osler, zbudziwszy si臋 - dzi艣 sobota! Dzie艅 przysz艂ych oficer贸w! Tryumfujmy i radujmy si臋 a偶 do obiadu. Albowiem wieczorem b臋dziemy u偶ywa膰 偶ycia, a偶 nam si臋 s艂abo od tego zrobi! A podchor膮偶y Egon Weber wygramoli艂 si臋 z 艂贸偶ka, ziewn膮艂 sobie serdecznie i o艣wiadczy艂: - Przyjaciele, kiedy wstaj臋 w sobot臋 rano, my艣l臋 tylko o tym, jakby tu si臋 z powrotem dosta膰 do 艂贸偶ka. - Te偶 masz zmartwienia! - rzek艂 Rednitz ubawiony, w艂a偶膮c w sw贸j dres gimnastyczny. - Jeszcze jakie zmartwienie, cz艂owieku! - odpar艂 Weber. - Nie przestaje mnie mianowicie niepokoi膰 nast臋puj膮ca kwestia: Sztaby planuj膮ce zawodz膮! I jak tu wygra膰 wojn臋? pytam si臋. Czy偶 nie jest oczywiste, 偶e kr贸tkowzroczno艣膰 tych ludzi zagra偶a ostatecznemu zwyci臋stwu, a mo偶e je nawet sabotuje? - Co ci jest? - spyta艂 Rednitz ze zmartwion膮 min膮. - Mo偶e ci臋 zg艂osi膰 jako chorego? - Daj偶e mi si臋 wygada膰 do ko艅ca! - zawo艂a艂 Weber wzburzony. - Co to za idiotyczne planowanie, pytam? Jak na p贸艂 normalny oficer_gryzipi贸rek mo偶e skaza膰 ca艂膮 szko艂臋 wojenn膮 na takie zadupie? To musia艂 by膰 albo impotent, albo homoseksualista. 铆e艅ska ludno艣膰 cywilna w 艣rednim wieku nie dorasta przecie偶 do naszych wymaga艅, nawet do tych najskromniejszych. - Brawo! - zawo艂a艂 M~osler z uznaniem. - Powiniene艣 napisa膰 protest w tej sprawie. - Bo rzeczywi艣cie, przyjaciele, 偶adnego domu wypoczynkowego w pobli偶u, 偶adnego internatu dla panien z lepszych sfer, nawet 偶adnego obozu 偶e艅skiego arbeitsdienstu! Pozostaje nam tylko jaki艣 erzac! Ksi臋gi metrykalne miasteczka Wildlingen nad Menem mog艂yby w tym wypadku by膰 沤r贸d艂em wyczerpuj膮cych informacji. Ka偶dy kurs szko艂y wojennej w tych aktach r贸wnie偶 pozostawia艂 po sobie 艣lad! Przeci臋tnie po ka偶dym kursie notowano trzydzie艣ci do pi臋膰dziesi臋ciu pozama艂偶e艅skich urodze艅. Ca艂a poka沤Na reszta by艂a statystycznie nie do uj臋cia. Popularne t艂umaczenie: "To by艂 podchor膮偶y!" na og贸艂 nie wystarcza艂o. Ka偶dy kurs obejmowa艂 tysi膮c podchor膮偶ych, i tak strasznie trudno by艂o ich rozr贸偶ni膰. Praktycy tacy jak M~osler bardzo pr臋dko si臋 skapowali, jakie korzy艣ci mo偶na wyci膮gn膮膰 z tej sytuacji. - Nigdy nie wolno podawa膰 prawdziwego nazwiska - zwierzy艂 si臋 koledze Rednitzowi. - Ja sam przedstawia艂em si臋 ostatnio ci膮gle jako Hochbauer, i to jako Adolf Hochbauer, 偶eby by艂o dowcipniej. Rednitz zwyk艂 wys艂uchiwa膰 takich zwierze艅 bez wi臋kszego entuzjazmu. POnadto wszystko, co mia艂o jaki艣 zwi膮zek z Hochbauerem, ood dawna go ju偶 nie bawi艂o. I to nie tylko od czasu, kiedy ten Hochbauer uderzy艂 bezbronnego M~oslera w twarz. - Tak - rzek艂 poeta B~ohmke rozmarzony - wieczna kobieco艣膰. - Tym razem rozpocz膮艂 dzie艅 cytatem z Goethego. Rozgl膮da艂 si臋 woko艂o zadowolony. - Nasz B~ohmke - rzek艂 Weber - znowu jedn膮 trafn膮 uwag膮 wyczerpa艂 ca艂y temat. A wi臋c koledzy, mnie martwi fakt, 偶e tutaj myszy zaczynaj膮 si臋 uwa偶a膰 za s艂onie. W normalnych czasach panny s艂u偶膮ce by艂y w si贸dmym niebie, kiedy pierwszy lepszy fagas sklepowy wywija艂 z nimi w ta艅cu. Teraz musi to by膰 przynajmniej przysz艂y oficer, mo偶liwie z szansami na genera艂a. Co za 艣wiat! - Czy twoja babka nie chce przyj艣膰 dzi艣 wieczorem? - spyta艂 M~osler rozweselony. - Wyobra沤cie sobie - zwierzy艂 im si臋 Weber w zaufaniu - ta ma艂a kuchta zaczyna stawia膰 mi warunki. Chce by膰 uznana towarzysko. Ale ja ju偶 jej to z g艂owy wybij臋, nawet gdybym p贸艂 Wildlingen mia艂 rozpieprzy膰. * * * - Czy ty masz co艣 przeciwko mnie? - spyta艂 podchor膮偶y Hochbauer. Sta艂 przed Rednitzem, kt贸ry szorowa艂 sobie tors w 艂azience. Nie przerywaj膮c tej czynno艣ci, Rednitz podni贸s艂 na niego oczy. - Ani przeciw tobie, ani za tob膮 - rzek艂 oboj臋tnie, namydlaj膮c sobie pier艣. - Szkoda by艂o by, gdyby mi臋dzy nami istnia艂y nieporozumienia - powiedzia艂 Hochbauer prawie uprzejmie. - Nie uwa偶asz? - Nie - odpar艂 Rednitz. - To mi wisi. - Mnie nie - powiedzia艂 Hochbauer z naciskiem. - Mo偶e powinni艣my kiedy艣 przy okazji ze sob膮 porozmawia膰. To mog艂oby by膰 korzystne dla obu stron. - Zupe艂nie bezcelowe - rzek艂 Rednitz, puszczaj膮c sobie strumie艅 wody na pier艣. - Nie szukam korzy艣ci, a ju偶 najmniej za twoim po艣rednictwem. - Mo偶e zmienisz jeszcze zdanie - powiedzia艂 Hochbauer na po偶egnanie. - Je艣li tak, to daj mi zna膰. Hochbauer uda艂 si臋 do swojej izby. Otworzy艂 szafk臋 i zacz膮艂 si臋 ubiera膰. Wewn臋trzn膮 stron臋 drzwi szafki zdobi艂 portret F~uhrera; rozwiany p艂aszcz na tle pochmurnego nieba, wyt臋偶ony wzrok, utkwiony w dal, artystycznie przylizane w艂osy na g艂owie i energiczna szczoteczka w膮sa mi臋dzy uciekaj膮cym do ty艂u czo艂em a szcz臋k膮 boksera - Hitler jako w贸dz naczelny, druk czterokolorowy. Hochbauer uwa偶a艂, 偶e koniecznie musi si臋 powa偶nie zastanowi膰 nad swoj膮 obecn膮 sytuacj膮 w szkole wojennej. Decyduj膮cym bod沤cem by艂 wczorajszy trik porucznika Kraffta. I je艣li nawet podchor膮偶y ci膮gle jeszcze nie bardzo wiedzia艂, co sobie t膮 "s艂odk膮 艣mierci膮" narobi艂 - jedno czu艂 wyra沤nie: jego pozycja by艂a zagro偶ona. Mia艂 przeciwko sobie nie tylko kilku podchor膮偶ych, jak na przyk艂ad Rednitza i jego towarzyszy, lecz samego dow贸dc臋 grupy. Hochbauer rozejrza艂 si臋 woko艂o. Podchor膮偶owie na jego izbie czuli widocznie jeszcze w ko艣ciach zwyk艂e zm臋czenie poranne, bo poruszali si臋 w zwolnionym tempie i burczeli co艣 pod nosem. Na Hochbauera nie zwracali uwagi. Dr膮偶y艂a go my艣l: Czy to ma jakie艣 znaczenie? Czy robi膮 to umy艣lnie? Czy odwracaj膮 si臋 ode mnie? POstanowi艂 sprawdzi膰 to najpierw na Andreasie. Chwyci艂 go za rami臋 i powiedzia艂: - Zapomnia艂em r臋cznika w 艂azience. Przyniesiesz mi go? - Musz臋 jeszcze wyczy艣ci膰 buty - mrukn膮艂 w odpowiedzi Andreas. - Nie chcesz? - spyta艂 Hochbauer przeci膮gle. - Ju偶 id臋 - odpar艂 Andreas niezadowolony. - Dlaczego mia艂bym ci odm贸wi膰, je偶eli mnie prosisz o kole偶e艅sk膮 przys艂ug臋? - No ju偶 dobrze - powiedzia艂 Hochbauer, troch臋 udobruchany. Pu艣ci艂 rami臋 kolegi i na jego ustach wykwit艂 tak zwyk艂y u niego ch艂odny arogancki u艣miech. - Mo偶esz sobie zaoszcz臋dzi膰 drogi do 艂azienki. Przypomnia艂em sobie, 偶e przynios艂em r臋cznik ze sob膮. - No widzisz! - powiedzia艂 Andreas z ulg膮. Zabra艂 buty i wyszed艂 na korytarz. Hochbauer popatrzy艂 w 艣lad za swoim koleg膮. Bardzo ch臋tny do pomocy to on nie by艂, ale wybitnie niech臋tny te偶 si臋 nie okaza艂. Mo偶liwe zreszt膮, 偶e rzeczywi艣cie si臋 dobrze nie wyspa艂. W ka偶dym razie: trzeba si臋 mie膰 na baczno艣ci. Ka偶d膮 pozycj臋 trzeba nie tylko zdoby膰, ale i utrzyma膰. Dlatego Hochbauer zwr贸ci艂 si臋 z kolei do Amfortasa. Stan膮艂 przed nim, spojrza艂 na niego badawczo i 偶yczliwie i spyta艂: - Zabierzesz moje rzeczy na sal臋 wyk艂adow膮? - Nie mo偶esz ich sam wzi膮膰 ze sob膮? - spyta艂 zagadni臋ty. Ale w tej samej chwili Amfortas u艣wiadomi艂 sobie, co go czeka. Zanim Hochbauer zd膮偶y艂 podej艣膰 bli偶ej i rzuci膰 mu swoje wypr贸bowane: "Nie chcesz?", Amfortas pospiesznie doda艂: - Ale je艣li ci mog臋 tym wy艣wiadczy膰 grzeczno艣膰, to oczywi艣cie zabior臋 twoje rzeczy. Przypuszczalnie chcesz i艣膰 do klo. - Tak jest - powiedzia艂 Hochbauer, nie bez pewnej ostro艣ci w g艂osie. Ale natychmiast doda艂 nieomal przymilnie: - Nie pos膮dzasz mnie chyba o to, 偶e m贸g艂bym 偶膮da膰 od ciebie kiedykolwiek jakiego艣 艣wi艅stwa albo wr臋cz je pope艂ni膰? - Oczywi艣cie, 偶e ci臋 o to nie pos膮dzam - zapewni艂 go Amfortas skwapliwie. Hochbauer skin膮艂 z powag膮 g艂ow膮 - cokolwiek robi艂, robi艂 to w艂asnym zdaniem nie dla siebie, lecz dla Niemiec. To by艂 cel, dla kt贸rego gromadzi艂 wok贸艂 siebie koleg贸w i got贸w by艂 w przysz艂o艣ci na ka偶d膮 ofiar臋; i ju偶 sam ten cel uprawnia艂 go do 偶膮dania ofiar. By艂 zatem - w swoim w艂asnym przekonaniu - zupe艂nie pozbawiony egoizmu, i poniewa偶 dobro w ko艅cu zawsze zwyci臋偶a, przynajmniej w Niemczech - mia艂 koleg贸w, kt贸rzy byli 艣wiadomi swoich obowi膮zk贸w wobec niego, a zatem wobec sprawy. Z tego nie wynika艂o jednak, 偶eby niekiedy nie trzeba by艂o utwierdza膰 tej 艣wiadomo艣ci. Za triumf dobra musia艂 p艂aci膰, zgodnie z wiecznymi prawami, niejeden niegodny. O s艂uszno艣ci swoich pogl膮d贸w Hochbauer przekona艂 si臋 wkr贸tce raz jeszcze: na pierwszej lekcji tego dnia, kiedy mia艂 wyk艂ad dla ca艂ego oddzia艂u kapitan Ratshelm. TEmat: Przysi臋ga 偶o艂nierska, sk艂adana F~uhrerowi i naczelnemu wodzowi Wehrmachtu. Podsumowuj膮c ten temat, kapitan Ratshelm powiedzia艂: - Przysi臋ga to najwi臋ksza 艣wi臋to艣膰 偶o艂nierza. Kapujecie? Otworzy膰 okna, tu znowu 艣mierdzi. Du偶a przerwa. Dow贸dca oddzia艂u odfajkowa艂 wyk艂ad w dziennikach zaj臋膰 poszczeg贸lnych grup szkolnych, z艂o偶ywszy z rozmachem w odpowiedniej rubryce sw贸j podpis z nieomal artystycznym zakr臋tasem, i zawo艂a艂 do siebie podchor膮偶ego Hochbauera. Ten zjawi艂 si臋 natychmiast. Tak jakby tylko czeka艂 na to wezwanie. Stan膮艂 przed kapitanem Ratshelmem wzorowo na baczno艣膰 i utkwi艂 w nim promienne spojrzenie, wyra偶aj膮ce skromno艣膰 i oddanie. Kapitan u艣miechn膮艂 si臋, r贸wnie偶 skromnie. Nachyli艂 si臋 troch臋 do niego i spyta艂: - Czy nie wy艣wiadczy艂by mi pan pewnej osobistej przys艂ugi, Hochbauer? - Tak jest, panie kapitanie! - Pani Frey - rzek艂 kapitan poufale - wyrazi艂a 偶yczenie, 偶eby jej dostarczy膰 dalsz膮 parti臋 ksi膮偶ek. I je艣li dobrze wielmo偶n膮 pani膮 zrozumia艂em, chcia艂aby, 偶eby te ksi膮偶ki przyni贸s艂 jej pan, m贸j drogi Hochbauer. I to dzi艣, w porze herbaty popo艂udniowej. To pi臋kny dow贸d zaufania. Zw艂aszcza 偶e pani Frey jest nie tylko dam膮 o wysokiej kulturze, lecz r贸wnie偶 o powa偶nych wp艂ywach. - Dzi臋kuj臋, panie kapitanie - powiedzia艂 Hochbauer ciep艂o. Po czym wr贸ci艂 do swojej grupy. Za jednym zamachem zapomnia艂 o ponurych my艣lach, kt贸re go dr臋czy艂y wczesnym rankiem. Ciesz膮cy si臋 wielkim powa偶aniem i wp艂ywowy dow贸dca oddzia艂u ceni艂 go i postanowi艂 go wprowadzi膰 w kr膮g wy偶szych oficer贸w. - Czego dow贸dca chcia艂 od ciebie? - spyta艂 Andreas poufale. - Osobiste polecenie - powiedzia艂 Hochbauer z wysoka. - Tak - rzek艂 Amfortas - on ma do ciebie zaufanie, co? - No chyba - odpar艂 Hochbauer - znamy si臋 do艣膰 dobrze. R贸wnie偶 inni przysun臋li si臋, zaciekawieni, bli偶ej. Nie usz艂o ich uwagi, 偶e Ratshelm wyr贸偶ni艂 Hochbauera, i chcieli si臋 dowiedzie膰 dlaczego. - Panowie - powiedzia艂 Hochbauer protekcjonalnie - nie napierajcie na mnie. Ale zaufanie za zaufanie: jestem zaproszony na dzi艣 po po艂udniu do mieszkania majora Freya. - Nie沤le - powiedzieli podchor膮偶owie z szacunkiem - nie沤Le. Uwagi te wywo艂a艂y u Hochbauera przyjemne uczucie dumy. Uczucie to nie opuszcza艂o go przez ca艂e przedpo艂udnie - nawet przez nast臋pne trzy godziny, podczas kt贸rych pisano pierwsze wi臋ksze wypracowanie z taktyki. Hochbauer upora艂 si臋 z nim w nieca艂e dwie i p贸艂 godziny, i jak mu si臋 zdawa艂o, nie zrobi艂 ani jednego b艂臋du. Kraffta Hochbauer tego dnia ju偶 nie widzia艂. I to te偶 wp艂yn臋艂o korzystnie na jego znowu wzrastj膮ce dobre samopoczucie. - Jedno wam powiadam - obwie艣ci艂 - p贸ki istniej膮 jeszcze tacy prze艂o偶eni, jak kapitan Ratshelm czy major Frey, wszystko jest w najlepszym porz膮dku. Przy nich talent i wiedza zawsze b臋d膮 zwyci臋偶a膰. Przekonacie si臋 o tym, zapami臋tajcie moje s艂owa! * * * - Zbi贸rka do przegl膮du broni! - zawo艂a艂 dy偶urny podchor膮偶y. - Nogi w gar艣膰 i pukawki pod pach臋. Zaczyna si臋 ostatni na dzi艣 bieg! By艂a godzina #/14#00. Zaj臋cia ko艅czy艂y si臋 zwykle przegl膮dem broni. Dopiero gdy podchor膮偶owie mieli to za sob膮, mogli powiedzie膰, 偶e maj膮 teraz do ko艅ca dnia wolne. - Po przegl膮dzie - og艂osi艂 podchor膮偶y Kramer - odczytam wam rozkaz specjalny. - Znowu? - zawo艂ali wszyscy podchor膮偶owie naraz. Odczytywanie ka偶dego ostatniego rozkazu specjalnego odbywa艂o si臋 zwykle w sobot臋. To major Frey ten tryb wymy艣li艂. W ten spos贸b energiczny dow贸dca kursu usi艂owa艂 jeszcze w ostatniej chwili natchn膮膰 podchor膮偶ych swoim duchem - zanim rzuc膮 si臋 w wir rozmaitych przyjemno艣ci weekendowych. Na razie jednak podchor膮偶owie czekali na dow贸dc臋 grupy. A ten nie przychodzi艂. Zamiast niego pojawi艂 si臋 podporucznik Dietrich z grupy szkolnej I i spyta艂 lakonicznie: - Ca艂a bro艅 przygotowana do przegl膮du? - Tak jest, panie poruczniku - odpowiedzieli podchor膮偶owie. Inna odpowied沤 by艂aby po prostu nie do pomy艣lenia. - Wobec tego przegl膮d sko艅czony - o艣wiadczy艂 podporucznik Dietrich. Po tych s艂owach poszed艂 sobie i zostawi艂 zaskoczonych podchor膮偶ych samych. Praktycznie wi臋c zaj臋cia w tym dniu sko艅czy艂y si臋, a zarazem i zaj臋cia ca艂ego tygodnia. To, co teraz nast膮pi艂o, by艂o tylko przykr膮 i zb臋dn膮 rutyn膮: starszy grupy zacz膮艂 czyta膰 ostatni rozkaz specjalny. Rozkaz ten nosi艂 imponuj膮cy numer porz膮dkowy sto trzydzie艣ci jeden. Podchor膮偶owie co prawda milczeli, ale prawie nikt nie s艂ucha艂 uwa偶nie. My艣li ich b艂膮dzi艂y gdzie indziej, przewa偶nie wok贸艂 zbli偶aj膮cego si臋 wieczoru. Kilku opar艂o si臋 niedbale o sw贸j karabin, jak gdyby to nie by艂a bro艅, lecz laseczka. Inni na wp贸艂 drzemali. A podchor膮偶y M~osler, jak zwykle w trzecim szeregu, czy艣ci艂 sobie bagnetem paznokcie, w czym mu nikt nie przeszkadza艂. Pierwsza cz臋艣膰 rozkazu specjalnego traktowa艂a o wychodzeniu na miasto: przygotowania do wyj艣cia; przepisy mundurowe ze szczeg贸lnym uwzgl臋dnieniem takich dodatk贸w, jak chusteczka, ksi膮偶eczka wojskowa i prezerwatywy, te ostatnie z wyra沤nym powo艂aniem si臋 na konieczno艣膰 przestrzegania higieny; zachowanie si臋 w miejscach publicznych. By艂o to abecad艂o dla poborowych, jednak偶e zdobne w niezwyk艂e bogactwo s艂贸w. - Nie mo偶esz czyta膰 szybciej? - spyta艂 jeden z podchor膮偶ych uprzejmie. Inny zaproponowa艂: - Wystarczy czyta膰 nag艂贸wki. A M~osler powiedzia艂 serdecznie: - Powie艣 po prostu ten rozkaz specjalny w latrynie. Tam przecie偶 przychodzi ka偶dy i ma w dodatku czas czyta膰. - Spok贸j! - wrzasn膮艂 oburzony Kramer. Ostatnio zrobi艂 si臋 bardzo dra偶liwy na punkcie swego presti偶u. - A mo偶e kto艣 chce mi przeszkodzi膰 w pe艂nieniu moich obowi膮zk贸w? No to niech si臋 zg艂osi. - Po czym Kramer, tak jakby si臋 obawia艂, 偶e kto艣 mo偶e us艂ucha膰 jego wezwania i si臋 zg艂osi膰, doda艂: - Poza tym zaraz ko艅cz臋. Obwie艣ci艂 z niejakim po艣piechem: - Nast臋pny rozdzia艂: "Nadawanie imion. Ze specjalnym uwzgl臋dnieniem aspekt贸w narodowych". Podchor膮偶owie i to przyj臋li cierpliwie. I us艂yszeli - o ile w og贸le jeszcze co艣 s艂yszeli - 偶e imiona to bynajmniej nie pusty d沤wi臋k, lecz znami臋 i dow贸d pochodzenia, mentalno艣ci oraz pragnienie na艣ladowania takiego czy innego wzoru. 铆aden prawdziwy Niemiec - a tym bardziej oficer - nie powinien si臋 nazywa膰 Karfunkelstein czy Greczinsky, ani Izaak, ani Iwan. Imiona i nazwiska 偶ydowskie czy s艂owia艅skie, ergo imiona nieniemieckie, nale偶y uwa偶a膰 za niepo偶膮dane, obci膮偶aj膮ce i niegodne prawdziwego Niemca. I: - "Na przyk艂ad Egon to imi臋 z pism humorystycznych". - Co jest Egon? - spyta艂 Weber, kt贸ry drgn膮艂 na d沤wi臋k w艂asnego imienia. - Imi臋 z pism humorystycznych - wyja艣ni艂 M~osler ubawiony. - Czy ty nie masz uszu? Zdaniem twojego majora i dow贸dcy kursu masz imi臋 z pisma humorystycznego. Podchor膮偶owie parskn臋li 艣miechem. Nawet Hochbauer przy艂膮czy艂 si臋 do og贸lnego rechotu. Tylko Kramer usi艂owa艂 zachowa膰 powag臋 i godno艣膰. Ale bardzo pr臋dko zrozumia艂, 偶e to bezcelowe. Zrezygnowa艂 wi臋c z czytania reszty rozkazu specjalnego i zawo艂a艂: - Koniec zaj臋膰! Rozej艣膰 si臋! Podchor膮偶owie okr膮偶yli oburzonego Webera, Egona, i razem z nim wsun臋li si臋 do baraku. Byli w znakomitym nastroju. - To musi by膰 pomy艂ka - powiedzia艂 Weber. - To jest jakie艣 niedopatrzenie. - Oficer - o艣wiadczy艂 M~osler rozradowany - nigdy si臋 nie myli, a c贸偶 dopiero major i dow贸dca kursu szko艂y wojennnej. Jedno w ka偶dym razie jest pewne: jako Egon nie zdasz chyba egzamin贸w. Mo偶na sobie jeszcze wyobrazi膰, 偶e posta膰 z pisma humorystycznego zostaje oficerem, ale je艣li kto艣 ma imi臋 z pisma humorystycznego, to to przestaje by膰 dowcipne. - To przecie偶 musi by膰 pomy艂ka! - wo艂a艂 Weber, potrz膮saj膮c niedowierzaj膮co g艂ow膮. - Tak, ale pomy艂ka z twojej strony - powiedzia艂 u艣miechni臋ty M~osler. - Przeciwko temu imieniu powiniene艣 by艂 zaprotestowa膰 ju偶 w ko艂ysce. Zbyt p贸沤no rozwin臋艂a si臋 w tobie 艣wiadomo艣膰 oficerska, no i teraz masz! - Koledzy - rzek艂 Egon Weber na zako艅czenie - og艂aszam niniejszym uroczy艣cie: kto w przysz艂o艣ci b臋dzie si臋 nabija艂 z mojego imienia, temu skuj臋 mord臋, bez wzgl臋du na straty. Nawet gdyby to by艂 sam major czy dow贸dca kursu. Czy to jasne, koledzy? To by艂o jasne. * * * - A wi臋c nabierzmy si艂! - zawo艂a艂 M~osler, wal膮c si臋 na swoje 艂贸偶ko polowe. - 铆eby艣my mogli zacz膮膰 wiecz贸r mo偶liwie wypocz臋ci. Ka偶d膮 sobot膮 w tej okolicy rz膮dzi艂 bardzo prosty rachunek: na tysi膮c podchor膮偶ych oko艂o o艣miuset pod膮偶a艂o w dolin臋. Rozdzielali si臋 na dwa kina, dwadzie艣cia osiem restauracji i gosp贸d i na jakie艣 siedemdziesi膮t do osiemdziesi臋ciu gotowych na wszystko dziewcz膮t oraz przej艣ciowo samotnych kobiet - wliczaj膮c w to i te z najbli偶szych okolic Wildlingen nad Menem. I to, co przy tych jaskrawych dysproporcjach by艂o w og贸le mo偶liwe, musia艂o si臋 odbywa膰 w kr贸tkim czasie mi臋dzy godzin膮 #/18#00 a #/24#00. Oficerom szko艂y wojennej wiod艂o si臋 niewiele lepiej. NIekt贸rzy uciekali do W~urzburgu - ale to by艂o skomplikowane, wymaga艂o czasu i pozwolenia komendanta. Szcz臋艣liwi byli 偶onaci i zar臋czeni. Kto udawa艂, 偶e pragnie zapu艣ci膰 korzenie w jednej z mieszcza艅skich rodzin Wildlingen, ten mia艂 uratowane soboty. Ca艂ej okaza艂ej reszcie nie pozostawa艂o nic innego, jak na艣ladowa膰 genera艂a i pracowa膰. W przeciwie艅stwie jednak do niego oficerowie pozwalali sobie na d艂u偶sze przerwy. Sp臋dzali je w kasynie. A tu byli zdani na 艂ask臋 i nie艂ask臋 kapitana Katera. "Panowie - zwyk艂 by艂 on mawia膰 - nie jestem potworem, o czym wam zapewne wiadomo. Ch臋tnie zezwalam na buteleczk臋 wina - na trzy osoby. Dalsze przydzia艂y po osobistej rozmowie." * * * - Wielmo偶na pani pozwoli? - spyta艂 podchor膮偶y Hochbauer, przyjmuj膮c przyk艂adn膮 postaw臋. - Pozwalam sobie wr臋czy膰 wielmo偶nej pani par臋 ksi膮偶ek, z polecenia kapitana Ratshelma. Felicitas Frey u艣miechn臋艂a si臋 偶yczliwie i afektowanie. - Bardzo si臋 ciesz臋. Co u pana nowego, panie Hochbauer? - Uprzejmie dzi臋kuj臋, 艂askawa pani - rzek艂 Hochbauer i doda艂: - Pani jest bardzo dobra. Hochbauer stwierdzi艂 z zadowoleniem, 偶e oto znalaz艂 si臋 w kulturalnej atmosferze. Pozwolono mu usi膮艣膰 i wypi膰 fili偶ank臋 herbaty. I chocia偶 herbata zawsze budzi艂a w nim wstr臋t - tu zdawa艂a si臋 sprawia膰 mu rozkosz. Sta艂 przed nim wyborny, pachn膮cy przysmak, podany przez dam臋, kt贸ra potrafi艂a uszlachetni膰 nawet g艂upie zwyczaje angielskie. Poza tym s艂ysza艂 gdzie艣, 偶e F~uhrer te偶 ch臋tnie pija herbat臋, mianowicie indyjsk膮, co chyba mo偶na by艂o wyt艂umaczy膰 tym, 偶e Hindusi tak偶e mogli si臋 poszczyci膰 aryjskim pochodzeniem. - Nie chcia艂abym panu oczywi艣cie zabiera膰 niepotrzebnie czasu, panie Hochbauer - rzek艂a Felicitas Frey. - O tym, 艂askawa pani - zapewni艂 j膮 podchor膮偶y skwapliwie - doprawdy nie mo偶e by膰 mowy. - Ale偶 - powiedzia艂a Felicitas z wyrozumia艂ym, lecz jakby nieco wymuszonym u艣miechem - na pewno czeka gdzie艣 na pana jaka艣 m艂oda dama. - Bynamjmniej, 艂askawa pani - zaprzeczy艂 podchor膮偶y Hochbauer, i zabrzmia艂o to bardzo wiarygodnie. - Na takie rzeczy nie mam czasu. - Mo偶e szkoda - powiedzia艂a Felicitas, i u艣miech jej pog艂臋bi艂 si臋 jeszcze o kilka stopni wyrozumia艂o艣ci. Hochbauer pozwoli艂 sobie zauwa偶y膰: - Zdaje mi si臋, 艂askawa pani, 偶e m艂odym damom, cho膰by z najlepszego towarzystwa, brak pewnej g艂臋bi duchowej. - Mo偶e ma pan racj臋 - zgodzi艂a si臋 Felicitas. - Dzisiejsze m艂ode damy - powiedzia艂 Hochbauer ostro偶nie - s膮 chyba w og贸le pozbawione uczu膰 wy偶szego rz臋du, brak im, 偶e tak powiem, kultury. To oczywi艣cie nie ma by膰 zarzut. Jest to raczej zjawisko nieuniknione w czasie wojny. I oczywi艣cie musimy si臋 z tym pogodzi膰. Mimo to jest to moim zdaniem po偶a艂owania godne. - To tylko wystawia panu dobre 艣wiadectwo! Mog臋 sobie wyobrazi膰, jak pan cierpi z powodu tych brak贸w. - Jako艣 to znosz臋, 艂askawa pani, bo na og贸艂 zaj臋ty jestem wy艂膮cznie s艂u偶b膮. Ale kiedy mam szcz臋艣cie znale沤膰 si臋 w otoczeniu tak kulturalnym, jak to, u艣wiadamiam sobie wiele rzeczy, kt贸re godne s膮 by膰 przedmiotem d膮偶e艅 i pragnie艅. Tak oto toczy艂a si臋 dalej ta wartka rozmowa. Pili herbat臋 i czuli, 偶e si臋 nawzajem rozumiej膮. I Felicitas Frey wyzna艂a: - Spotkanie to sprawi艂o mi wielk膮 rado艣膰. Spotkanie to zosta艂o niestety przerwane bardzo brutalnie. Zjawi艂 si臋 major Frey. Skinieniem g艂owy da艂 znak podchor膮偶emu, kt贸ry na jego widok skoczy艂 na r贸wne nogi, 偶eby z powrotem zaj膮艂 miejsce. A potem major powiedzia艂 do swojej 偶ony: - Musz臋 z tob膮 natychmiast porozmawia膰. - Czy nie mo偶esz z tym troch臋 zaczeka膰, Archibaldzie? - Sprawa jest bardzo pilna - uci膮艂 major, wychodz膮c z salonu. - Szkoda - powiedzia艂a pani Felicitas ze szczerym 偶alem. - To by艂a niezwykle interesuj膮ca rozmowa, panie Hochbauer. Podchor膮偶y Hochbauer by艂 tego samego zdania. Mimo to musia艂 si臋 po偶egna膰 i z艂o偶y艂 na jej d艂oni nienaganny poca艂unek. - Mam nadziej臋 - powiedzia艂a - 偶e b臋dziemy mieli jeszcze okazj臋 kontynuowa膰 t臋 ciekaw膮 rozmow臋. Mo偶e ju偶 nied艂ugo. - To by艂by zaszczyt dla mnie, 艂askawa pani. - Mam nadziej臋, 偶e nie tylko zaszczyt - powiedzia艂a troch臋 kokieteryjnie. - By艂oby to dla mnie wielk膮 rado艣ci膮, 艂askawa pani. Potem oddali艂 si臋 godnym krokiem - niby m艂ody b贸g germa艅ski, zdaniem Felicitas. - Felicitas, prosz臋 ci臋! - wo艂a艂 major z s膮siedniego pokoju. - To pilne. Bardzo pilne! * * * - Obejrzyj sobie to! - rzek艂 major. - Archibald - powiedzia艂a ch艂odno - znowu musz臋 z ubolewaniem stwierdzi膰, 偶e tw贸j spos贸b zachowania pozostawia w ostatnich czasach bardzo wiele do 偶yczenia. Jak mog艂e艣 mi tak brutalnie przerwa膰 w trakcie rozmowy? - E tam! - zawo艂a艂 major szorstko. - Nie mo偶esz przecie偶 ode mnie wymaga膰, 偶ebym si臋 liczy艂 jeszcze z podchor膮偶ymi. Kto w艂a艣ciwie liczy si臋 ze mn膮? Musz臋 z tob膮 porozmawia膰 o decyduj膮cych sprawach. Obejrzyj sobie to nareszcie! Major wskaza艂 ci臋偶k膮 d艂oni膮 na le偶膮c膮 przed nim kartk臋 papieru. Felicitas niech臋tnie podesz艂a bli偶ej. Zobaczy艂a rozkaz specjalny numer sto trzydzie艣ci jeden. - To - powiedzia艂 major g艂ucho - nie powinno by艂o si臋 sta膰. Ale sta艂o si臋. Mimo 偶e prosi艂em ci臋 o zaj臋cie stanowiska, Felicitas. Ale widocznie nie docenia艂a艣 znaczenia twojej aprobaty, albo co gorsza: sprawy, kt贸re mnie zaprz膮taj膮, kt贸re s膮 dla mnie najwa偶niejsze, s膮 dla ciebie niewa偶ne. 铆eby powiedzie膰 to wyra沤niej, Felicitas: odwr贸ci艂a艣 si臋 ode mnie! - Ja w og贸le nie wiem, o czym ty m贸wisz - powiedzia艂a oburzona. Czu艂a si臋 nie zrozumiana, m臋czona, prowokowana. - Ci膮gle si臋 staram ci pomaga膰, by膰 przy tobie. Usi艂uj臋 nawet pozna膰 dog艂臋bnie twoich podchor膮偶ych. A jak膮 mam za to podzi臋k臋? Robisz mi wyrzuty. Co to znaczy? Major bez s艂owa wr臋czy艂 jej rozkaz specjalny numer sto trzydzie艣ci jeden. Opatrzony by艂 przez komend臋 szko艂y stemplem s艂u偶膮cym do rejestrowania poczty wp艂ywaj膮cej oraz dzisiejsz膮 dat膮. I jedno zdanie by艂o w nim podkre艣lone - zielonym o艂贸wkiem, takim, jakiego w szkole wojennej u偶ywa艂 tylko genera艂. Zdanie to brzmia艂o: "Na przyk艂ad Egon to imi臋 z pism humorystycznych". Obok tego zdania, na marginesie, genera艂 poczyni艂 jedn膮 jedyn膮 uwag臋, gro沤nie lapidarn膮, r贸wnie偶 zielonym o艂贸wkiem. Brzmia艂a ona: "Przyj膮艂em do wiadomo艣ci. Ernst Egon Modersohn, genera艂 major". - To katastrofa - powiedzia艂 major z艂amany. - Do tego nigdy nie powinno by艂o doj艣膰. Genera艂 ma na drugie imi臋 Egon. Zawiod艂a艣 mnie, Felicitas, po prostu mnie zawiod艂a艣. - Nie mo偶esz przecie偶 na mnie zrzuca膰 odpowiedzialno艣ci za swoje b艂臋dy - powiedzia艂a. - Gdyby艣 by艂a uwa偶a艂a - twierdzi艂 - nigdy by do tego nie dosz艂o. Widocznie jednak wszystko, czym ja 偶yj臋, sta艂o ci si臋 zupe艂nie oboj臋tne. - Jeste艣 niewdzi臋czny - powiedzia艂a gwa艂townie. - Czym ty by艣 by艂 beze mnie? - Prawdopodobnie spokojnym i zadowolonym cz艂owiekiem - odpar艂 major. - To 沤le - powiedzia艂a pani Felicitas sztywno. - To bardzo 沤le. Wnioskuj臋 z twojej reakcji, jak ma艂o ja dla ciebie znacz臋, Archibald. Ty mnie ju偶 nie kochasz, to dla mnie nie ulega w膮tpliwo艣ci. INaczej by艣 mi nigdy nie robi艂 tego rodzaju wyrzut贸w. Po tych s艂owach wysz艂a z szumem i trzasn臋艂a drzwiami. - Je艣li ona w najbli偶szej przysz艂o艣ci nie zm膮drzeje - powiedzia艂 major zduszonym g艂osem - to b臋dzie 沤le. * * * Podchor膮偶y Hochbauer sta艂 na rynku Wildlingen nad Menem. Ci膮gle jeszcze czu艂 si臋 uszcz臋艣liwiony t膮 chwil膮 sp臋dzon膮 w takiej pi臋knej harmonii z dam膮 z wy偶szych sfer oficerskich. Nie bardzo wiedzia艂, co dalej robi膰 z wieczorem. Mia艂 do wyboru kilka mo偶liwo艣ci. Przede wszystkim: powr贸t do koszar, do ksi膮偶ek, regulamin贸w i notatek. Poza tym: samotny spacer na 艂onie zamarzni臋tej, bezbronnej natury. Wreszcie: odpr臋偶enie psychiczne w formie warto艣ciowego filmu, na przyk艂ad "Wujo Kr~uger". Nie namy艣laj膮c si臋 d艂ugo, Hochbauer uda艂 si臋 do kina, nosz膮cego szumn膮 nazw臋 Pa艂ac Filmowy. Tu, wci艣ni臋ty w bezwolny, zagapiony t艂um, odda艂 si臋 percepcji wznios艂ego, warto艣ciowego politycznie, pa艅stwowotw贸rczego dzie艂a filmowego. Z rosn膮cym oburzeniem przygl膮da艂 si臋 Hochbauer okrucie艅stwu Brytyjczyk贸w, kt贸rzy wyrzynali bezbronn膮 ludno艣膰 Afryki PO艂udniowej lub zam臋czali j膮 w obozach, skutkiem czego ludzie masowo gin臋li z g艂odu, pragnienia i wycie艅czenia - przeklinaj膮c perfidny Albion. A ci poczciwi, dzielni, rzetelni, na wskro艣 po艂udniowi Afryka艅czycy to przecie偶 nie jakie艣 rasowo ni偶sze stworzenia, jak ci brudni kolorowi, niepo偶膮dani i niebezpieczni cudzoziemcy ni偶szego gatunku czy 铆ydzi, lecz Burowie czysto aryjskiego pochodzenia. By艂a to wysoce warto艣ciowa rasa, terroryzowana tu przez wypranych z cz艂owiecze艅stwa, 偶膮dnych w艂adzy sadyst贸w, w艂a艣nie tych Brytyjczyk贸w. Hochbauer nieomal dr偶a艂 ze wzburzenia. A niekt贸rzy ludzie obok niego rozdziawiali g臋by - ze zdziwienia albo te偶 po to, aby 艂adowa膰 w nie s艂odycze. Utwierdzony w swoich przekonaniach - aczkolwiek Hochbauerowi takie utwierdzenie by艂o zgo艂a niepotrzebne - podchor膮偶y wyszed艂 z kina. Wzni贸s艂 oczy ku niebu, jak gdyby chcia艂 zapyta膰 Pabna Boga, czy to, co widzia艂 na filmie, da si臋 w og贸le pogodzi膰 z dzie艂em stworzenia. Przypomnia艂 sobie jednak w por臋, 偶e odrzuca wszelkie wi臋zi religijne, z przekonania i za rad膮 swego ojca. I s艂usznie. Bo przecie偶 Brytyjczycy r贸wnie偶 modlili si臋 do Boga. Hochbauer czu艂, 偶e musi si臋 czego艣 napi膰. To naprowadzi艂o go na my艣l, 偶eby p贸j艣膰 do gospody "Pod Kolorowym Psem". Wiedzia艂 bowiem, 偶e ka偶dej soboty zbiera si臋 tam wi臋kszo艣膰 jego grupy; w celach towarzyskich, pod kierunkiem starszego grupy Kramera. Ten "Kolorowy Pies" znajdowa艂 si臋 nad brzegiem Menu, i z rynku sz艂o si臋 do niego dziesi臋膰 minut kilkoma kr臋tymi uliczkami. Hochbauer nie spieszy艂 si臋. Wolnym krokiem mija艂 stare kamieniczki i patrzy艂 na nie prawie pob艂a偶liwie. Symbol starej, ograniczonej epoki, my艣la艂 sobie, ca艂kiem mi艂e i przytulne, ale zarazem zmursza艂e i przestarza艂e. Skazane na zag艂ad臋! Burza nowej ery zmiecie je jak lotne piaski. Historyczne ruiny, na kt贸rych zakwitnie nowe 偶ycie - dzi臋ki rozbudzonej dzielno艣ci narodu niemieckiego. Hochbauer wszed艂 do szynku: buchn臋艂y na艅 weso艂y zgie艂k i zapieraj膮ce dech wyziewy. Gospoda by艂a zapchana po brzegi podchor膮偶ymi. Na sali by艂o niewiele dziewcz膮t - jasne plamy w艣r贸d przewa偶aj膮cej szarzyzny mundur贸w. Rozsuwane drzwi do bocznych salek by艂y szeroko otwarte, i tu, ca艂kiem w k膮cie, siedzia艂a grupa szkolna Heinrich. Hochbauer podni贸s艂 r臋k臋 na powitanie. - Wspaniale, 偶e przyszed艂e艣! - zawo艂a艂 Kramer. - Zr贸bcie mu miejsce, koledzy. Pojawienie si臋 Hochbauera by艂o ma艂膮 sensacj膮. Dotychczas trzyma艂 si臋 z dala od tego rodzaju imprez. TEraz jednak, przeciskaj膮c si臋 mi臋dzy krzes艂ami, o艣wiadczy艂: - Musz臋 przecie偶 te偶 wzi膮膰 cho膰 raz udzia艂 w tych spotkaniach towarzyskich. A M~osler zauwa偶y艂 z niewinn膮 min膮: - Mam nadziej臋, 偶e rozumiesz przez to poj臋cie to samo, co my. To si臋 zreszt膮 szybko oka偶e... przypuszczam. * * * - Jedno wam m贸wi臋, przyjaciele - powiedzia艂 kapitan Feders, tasuj膮c karty do nast臋pnej partii - je艣li jeszcze raz mi kto艣 spr贸buje zdj膮膰 portki, to ja mu poka偶臋. Odpowiedzia艂 mu wybuch 艣miechu, prawie pogodnego. G艂osy by艂y szorstkie i ochryp艂e, a tak偶e 艣wiszcz膮ce i piskliwe. Ale nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e nastr贸j by艂 raczej weso艂y. Tylko 偶e nikt si臋 nie 艣mia艂 g艂o艣no. "Zdj膮膰 portki" by艂o wyra偶eniem fachowym, grali bowiem w skata: Feders, Krafft i doktor Kr~uger. Wszyscy trzej wci膮gn臋li na swoje mundury bia艂e fartuchy lekarskie. Siedzieli w willi Rosenh~ugel. Ale nie byli tu sami. Ka偶dy z nich mia艂 partnera. - POdobno zdarzy艂o si臋 kiedy艣 - powiedzia艂 Krafft do Federsa - 偶e kto艣 tak d艂ugo tasowa艂 karty, a偶 umar艂. Doktor Kr~uger rzuci艂 Krafftowi swoim jedynym okiem szybkie ostrzegawcze spojrzenie. Krafft bowiem pope艂ni艂 b艂膮d. Co prawda i ta uwaga nale偶a艂a do fachowego 偶argonu graczy w skata, ale niekt贸re poj臋cia by艂y w tym gronie zakazane - mi臋dzy innymi alkohol, kobiety i 艣mier膰. Bo partnerzy trzech oficer贸w wisieli za nimi. Byli to ludzie_pi艂ki. Zwisali w swoich "hamakach" nisko z sufitu, tak 偶e mogli siedz膮cym zagl膮da膰 ca艂kiem wygodnie przez rami臋. Cz艂owiek wisz膮cy za porucznikiem Krafftem nosi艂 numer siedemdziesi膮t trzy. Twarz jego by艂a sucha, pomarszczona i z gruba ciosana. Twarz robotnika, przyzwyczajonego do przebywania na wolnym powietrzu - na placach budowy, w lasach, w ci臋偶ar贸wce. Krafft wiedzia艂 o nim tylko tyle, 偶e mia艂 na imi臋 Willi. - Ale teraz - rzek艂 Willi - poka偶emy im klas臋. Teraz idziemy na ca艂ego, co, panie poruczniku? - Mo偶emy sobie na to pozwoli膰 - powiedzia艂 Krafft, skin膮wszy swemu partnerowi g艂ow膮. - Skoro mamy takiego fora. - Powinni艣my w艂a艣ciwie zawsze gra膰 razem - rzek艂 Willi, cz艂owiek oznaczony numerem siedemdziesi膮t trzy. - Ca艂kiem nie沤le si臋 nawzajem uzupe艂niamy, nie uwa偶a pan? - Jeszcze jak! My obaj zakasujemy tu wszystkich. Mo偶e zorganizujemy tak kiedy艣 mistrzostwa... na pewno je wygramy. Krafft podj膮艂 karty, kt贸re Feders mu rzuci艂. U艂o偶y艂 je powoli i rzuci艂 okiem za siebie na swego partnera. Mieli obiecuj膮c膮 seri臋 kier贸w. Do tego jeszcze dwa walety. Krafft wskazuj膮cym palcem prawej r臋ki przejecha艂 po dobrych kartach. G艂owa Willego skin臋艂a i mrukn臋艂a na znak aprobaty. Krafft powi贸d艂 wzrokiem naoko艂o siebie. Stwierdzi艂 z satysfakcj膮, 偶e lekarz ju偶 go nie obserwuje. A wi臋c zachowuje si臋 w艂a艣ciwie. Kapitan Feders rzuc艂 mu szybkie, zach臋caj膮ce spojrzenie. Gra w skata by艂a pomys艂em Federsa. Lekarz zgodzi艂 si臋 na ni膮 po d艂ugim wahaniu. Przed tym eksperymentem musieli rozegra膰 seri臋 partii szachowych. Dalszym warunkiem by艂o urz膮dzenie tak zwanego pokoju gry. Bra膰 udzia艂 w grze mog艂o za ka偶dym razem tylu tylko ludzi_pi艂ek, ilu by艂o partner贸w z zewn膮trz. Przygotowania by艂y niezwykle skomplikowane. Doktor Kr~uger bada艂 u ka偶dego swego pacjenta, kt贸ry wchodzi艂 w rachub臋, stan umys艂owy, fizyczny i psychiczny. Ale rado艣膰 tych, kt贸rzy zostali wybrani, przewa偶nie bez wiedzy pozosta艂ych, by艂a zawsze wielka i szczera - nie za wielka, o to ju偶 dba艂 Kr~uger, bo to by艂oby niebezpieczne. Nie wolno by艂o dopu艣ci膰 do tego, aby gra nabra艂a uroku czego艣 niezwyk艂ego. Odpowiedzialni za to byli partnerzy. Udzia艂 w grze bra艂 przewa偶nie personel szpitalny, zawsze lekarz i cz臋sto kapitan Feders. Krafft by艂 tu po raz pierwszy. - Ma pan papierosa? - spyta艂 za plecami Kraffta Willi. Porucznik Krafft podni煤s艂 oczy na doktora Kr~ugera. Ten nieznacznie kiwn膮艂 g艂ow膮. Krafft zapali艂 sobie papierosa, poci膮gn膮艂 raz, drugi, i odda艂 go potem numerowi siedemdziesi膮t trzy, Willemu, to znaczy wetkn膮艂 mu go w usta. Willi pali艂 i sapa艂 z zadowolenia. Nie spuszcza艂 oka z kart, kt贸re Krafft trzyma艂 w prawej r臋ce. - Teraz im wsypiemy, co, panie poruczniku? Krafft zacz膮艂 wymienia膰 liczby. W艂a艣ciwie by艂o to zadanie Willego, ale ten pali艂. Krafft zamiast niego i za jego zgod膮 licytowa艂. Dwaj pozostali ludzie_pi艂ki odpowiadali mu. Robili to przewa偶nie po chwili zastanowienia, cz臋sto po przeprowadzonej szeptem naradzie ze swoimi partnerami. Oni jedni mieli prawo decydowa膰, to by艂a ich gra. Trzej oficerowie wypo偶yczali im jedynie swoje r臋ce, i tylko od czasu do czasu pomagali im rad膮. Krafft zawaha艂 si臋. Nie chcia艂 dalej podwy偶sza膰 stawek bez zgody partnera. Odwr贸ci艂 si臋 do Willego i wyj膮艂 mu papierosa z ust. - Jak pan s膮dzi? - spyta艂. - Czy licytowa膰 jeszcze wy偶ej? - TAk wysoko, jak si臋 tylko da! - zawo艂a艂 numer siedemdziesi膮t trzy. Nad nimi by艂o jaskrawe 艣wiat艂o. Pada艂o na karty w r臋kach oficer贸w. O艣wietla艂o twarze trzech ludzi_pi艂ek, zapatrzonych w karty. By艂y to r贸偶ne twarze: jedna surowa i ostra, druga mi臋kka i p艂aska, trzecia zniekszta艂cona: z lewej strony rozszczepiona od ciemienia a偶 do dolnej szcz臋ki. Wszyscy my艣leli teraz tylko o grze, o niczym innym. Oko Kr~ugera mruga艂o 艂agodnie i przyja沤nie - znak, 偶e by艂 zadowolony. - Pan jest dobrym partnerem, poruczniku Krafft - powiedzia艂 lekarz. - Tak - potwierdzi艂 Willi z miejsca. - I dlatego zaryzykujemy teraz gr臋, kt贸r膮 popami臋tacie. Grand gwarantowany! - Dobrze - rzek艂 Krafft. Wetkn膮艂 papierosa, kt贸rego tymczasem sobie popali艂, cz艂owiekowi numer 73 z powrotem w usta. POtem, id膮c za wskaz贸wkami swego partnera, wy艂o偶y艂 walety, a za nimi ca艂y sekwens kier贸w. Rzuca艂 z trzaskiem na st贸艂 jedn膮 kart臋 po drugiej. - Wal ich! - wo艂a艂 Willi do Kraffta z papierosem w z臋bach. - Wal, ile wlezie! 铆eby hucza艂o! I Krafft po偶ycza艂 swoj膮 r臋k臋 numerowi 73, cz艂owiekowi_pi艂ce, kt贸remu na imi臋 by艂o Willi. W tej chwili obaj byli jednym. Nie wiedzieli o tym, nie my艣leli o tym, ale tak by艂o. Ws贸lnie przep臋dzili cie艅 艣mierci, przep臋dzili go nies艂ychanie przyziemnym zaj臋ciem. - Drogi przyjacielu - powiedzia艂 Krafft do numeru 73, kiedy paretia by艂a wygrana. - Tylko tak dalej! * * * - Kole偶e艅stwo to pi臋kna rzecz - m贸wi艂 podchor膮偶y Hochbauer w tylnej salce "KOlorowego Psa". - Ja te偶 jak najbardziej jestem za tym, ale musi ono oczywi艣cie polega膰 na wzajemno艣ci. Je艣li o mnie idzie, jestem got贸w. Hochbauer wcisn膮艂 si臋 w 艂awk臋 pomi臋dzy Kramera i Amfortasa. Postanowi艂, 偶e b臋dzie dzi艣 weso艂y, zgodliwy i dobroduszny, i zacz膮艂 si臋 bli偶ej przypatrywa膰 swemu otoczeniu: by艂o tu prawie trzydziestu podchor膮偶ych. Prawdopodobnie dlatego, 偶e starszemu grupy uda艂o si臋 nawi膮za膰 dobre stosunki z w艂a艣cicielem gospody. Ka偶dy podchor膮偶y bowiem mia艂 przed sob膮 p贸艂 litra wina. A pod miejscem Kramera sta艂 dobrze nape艂niony pi臋tnastolitrowy dzban. Kramer by艂 w tym szcz臋艣liwym po艂o偶eniu, 偶e dysponowa艂 ca艂膮 beczk膮, bo da艂 za ni膮 dwa aparaty fotograficzne. Popularno艣膰 Kramera by艂a w ka偶dym razie ogromna - jego koledzy nie mogli marzy膰 o lepszym starszym grupy. - Pij, Hochbauer - powiedzia艂 Kramer protekcjonalnie. - PO to przecie偶 mamy wino. I Kramer rozejrza艂 si臋 woko艂o triumfuj膮cym wzrokiem. Spojrzenie jego pad艂o r贸wnie偶 na s膮siedni st贸艂, gdzie siedzieli podchor膮偶owie z innej grupy szkolnej. I to przy prawie pustych kieliszkach. Gospodarz wydzieli艂 im tylko po jednym kieliszku wina. Takie s膮 skutki, dawa艂 do zrozumienia Kramer, kiedy na czele grupy stoi nieodpowiedni cz艂owiek. - Na zdrowie, koledzy! - wo艂a艂 che艂pliwie. Jego ludzie z rado艣ci膮 przepijali do niego. Kramer by艂 przekonany, 偶e znakomicie zainwestowa艂 swoje dwa aparaty; w przysz艂o艣ci, my艣la艂 w prostocie ducha swego, podchor膮偶owie b臋d膮 go s艂uchali bez zmru偶enia powiek. Hochbauer zauwa偶y艂 tak偶e kilka "dam" - przypuszczalnie jakie艣 garkot艂uki. Te zapewne bardzo podejrzane dziewczyny siedzia艂y przy tym po艣lednim ko艅cu sto艂u, tam gdzie rzecz jasna usadowili si臋 te偶 M~osler i Rednitz. I oczywi艣cie r贸wnie偶 Weber, Egon. Ten jednak, o dziwo, bez "damy". Za to nie spuszcza艂 oka z jakiej艣 pi臋kno艣ci wiejskiej przy ko艣ci, siedz膮cej przy drugim stole. Hochbauer si臋gn膮艂 po sw贸j kieliszek i wychyli艂 go jednym haustem. Widok tych pos艂usznych, prymitywnych istot 偶e艅skich przyprawia艂 go o lekki dreszcz. Samo mi臋so, my艣la艂 z obrzydzeniem; ani cienia intelektu, wdzi臋ku, owej wy偶szo艣ci kobiecej, jak膮 spotyka si臋 w wy偶szych ko艂ach oficerskich. - Powiedz mi, Hochbauer - dopytywa艂 si臋 偶enuj膮co g艂o艣no M~osler, mru偶膮c przy tym oczy - dlaczego ty cho膰 raz nie przyprowadzisz ze sob膮 jakiej艣 mi艂ej dziewczyny? Nie mo偶esz, czy nie chcesz? - Ten na pewno m贸g艂by mie膰 dziewczyn臋 - o艣wiadczy艂a jedna z dziewcz膮t z min膮 znawczyni. - Z takim wygl膮dem! - Sam wygl膮d - powiedzia艂 M~osler prowokacyjnie - jeszcze o niczym nie 艣wiadczy. Chodzi o kwalifikacje! A podobno istniej膮 tacy, co nie chcc膮 dlatego, 偶e nie mog膮. Hochbauer zerwa艂 si臋 oburzony. Ale Kramer po艂o偶y艂 mu uspokajaj膮co d艂o艅 na ramieniu - nie chcia艂 awantury. On kierowa艂 tym wieczorem i by艂 za wszystko odpowiedzialny. Dba艂 o dop艂yw trunk贸w, a tym samym o dobre samopoczucie i dobry nastr贸j koleg贸w. To by艂 wi臋c jego wiecz贸r, i powinien przebiec w niezm膮conej harmonii. Dlatego Kramer postawi艂 demonstracyjnie pi臋tnastolitrowy dzban na stole i powiedzia艂: - Koledzy, mowa jest srebrem, a ochlaj z艂otem. I u nas w ko艅cu ka偶dy mo偶e by膰 szcz臋艣liwy na sw贸j fason. - Masz zupe艂n膮 racj臋 - rzek艂 M~osler, kt贸rego widok pi臋tnastolitrowego dzbana nastraja艂 pojednawczo. - To naczynie ma naprawd臋 fason, kt贸ry mnie uszcz臋艣liwia. POdaj no t臋 waz臋! Bo kiedy chlej臋, to nie mog臋 gada膰. A kiedy zagl膮dam do kieliszka, nie musz臋 ogl膮da膰 Hochbauera. W ten spos贸b mog臋 mie膰 jeszcze ca艂kiem udany wiecz贸r. Dzban zaw臋drowa艂 wi臋c na drug膮 stron臋 sto艂u i st膮d znowu do piwnicy, gdzie miano go na nowo nape艂ni膰. Podchor膮偶ym przy s膮siednim stole mina zrzed艂a. Kramer uwa偶a艂 to za sw贸j osobisty triumf; napawa艂 si臋 weso艂o艣ci膮 swoich koleg贸w, kt贸ra dosz艂a ju偶 do szczytu. Harmonia, my艣la艂 sobie, mo偶e w艂a艣nie na tym polega harmonia! Kramer w spos贸b kole偶e艅ski i uspokajaj膮co przemawia艂 Hochbauerowi do sumienia. M贸wi艂 o szorstkiej dobroduszno艣ci, o weso艂ych dowcipnisiach z niewyparzon膮 g臋b膮, kt贸rych nie nale偶y bra膰 powa偶nie. - Trzeba si臋 艣mia膰 - perorowa艂 - wtedy si臋 ciesz膮 jak ma艂e dzieci. O nic wi臋cej im nie chodzi. - Ale czasem w艂a艣nie ta infantylno艣膰 M~oslera i jego kumpli dzia艂a mi na nerwy - rzek艂 Hochbauer nieprzejednany. Kramer nie przestawa艂 go przekonywa膰. Zadawa艂 sobie szczerze trud, 偶eby ten wiecz贸r by艂 jego prawdziwym sukcesem. I gdy tak zajmowa艂 si臋 Hochbauerem, nie widzia艂 wcale, co si臋 dzia艂o na drugim ko艅cu sto艂u - tam gdzie siedzia艂 Weber, Egon. Podchor膮偶y Weber by艂 tego dnia znacznie mniej rozmowny ni偶 zwykle. Zrezygnowa艂 nawet z poobiedniej drzemki - tak wielki i straszny by艂 niepok贸j, jaki ow艂adn膮艂 nim po odczytaniu rozkazu specjalnego nr 131. A przy tym Weber, Egon, w swoim 偶o艂nierskim 偶yciu 艣cierpie膰 musia艂 ju偶 niejedn膮 prowokacj臋 i zniewag臋: Na przyk艂ad by艂 taki kapral za jego czas贸w rekruckich, na kt贸rego rozkaz musia艂 siedem razy przeczo艂ga膰 si臋 na brzuchu przez latryn臋. By艂 pewien plutonowy, kt贸ry go kiedy艣 zmusi艂 do zdj臋cia skarpetek, i to na ulicy, co prawda w dzielnicy niezbyt ruchliwej - przy czym jego nogom, jak by艂o do przewidzenia, daleko by艂o do idealnej czysto艣ci. No tak - i by艂a jeszcze taka dziewczyna we Francji, w Dreux, kt贸ra chcia艂a wyla膰 mu na g艂ow臋 zawarto艣膰 nocnika. Wszystko to by艂y rzeczy, z kt贸rych teraz, kiedy mia艂 je ju偶 za sob膮, potrafi艂 si臋 serdecznie 艣mia膰. Ale to, 偶e jego imi臋 wystawiono na po艣miewisko ca艂ej szko艂y wojennej, to by艂a ju偶 zupe艂nie inna para kaloszy. Na dobitek by艂 zawsze troch臋 dumny ze swego imienia - oczywi艣cie nigdy nie dawa艂 tego po sobie pozna膰 - bo to imi臋 zdoby艂o ju偶 pewien szacunek: m贸wiono o nim weso艂y Egon, bystry Egon, albo te偶 Egon_si艂acz, co by艂o wymownym 艣wiadectwem jego specjalnych kwalifikacji. I oto nagle Egon mia艂o by膰 imieniem niech臋tnie widzianym w wy偶szych kr臋gach, imieniem z pism humorystycznych? - Musz臋 si臋 dzi艣 ur偶n膮膰 - powiedzia艂 g艂ucho. Ta nieprzyjemna sprawa z jego imieniem to jednak jeszcze nie by艂o wszystko, co dr臋czy艂o w tej chwili Webera, Egona. Jeszcze z innego powodu zalewa艂a go 偶贸艂膰. TEn pow贸d mia艂 d艂ugie w艂osy i siedzia艂 przy s膮siednim stole z jakimi艣 podchor膮偶akami z innej grupy szkolnej. Zdaniem Webera by艂a to niemrawa banda facet贸w bez ikry, z grupy oficera, kt贸ry, rzecz charakterystyczna, dorobi艂 si臋 przezwiska "Trubadur". - Mam wielk膮 ochot臋 rozgoni膰 to zacne towarzystwo - wyzna艂 swoim s膮siadom. Owa dziewczyna wypina艂a sw贸j okaza艂y biust i od czasu do czasu rzuca艂a Weberowi zalotne spojrzenia. Weberowi wydawa艂o si臋 to wszystko po prostu prowokacj膮. Zna艂 bowiem t臋 dziewczyn臋 od zewn膮trz i od wewn膮trz od owej pami臋tnej nocy w sali gimnastycznej, ale widocznie nie uwzgl臋dnia艂 dostatecznie jej psychiki. A ona pragn臋艂a by膰 nie tylko po偶膮dana, lecz r贸wnie偶 szanowana; chcia艂a z nim wieczorami wychodzi膰 i by膰 traktowana jak dama. Egon Weber nachyli艂 si臋 do przodu i wybe艂kota艂: - Chod沤 tu, Erna, przysi膮d沤 si臋 do nas! Erna odpar艂a wynio艣le: - Widzisz przecie偶, 偶e jestem w towarzystwie. - Moje jest lepsze! - zapewni艂 j膮 Egon Weber. Podchor膮偶owie wok贸艂 Erny zaniepokoili si臋. A jeden, kt贸ry si艂膮 fizyczn膮 nie ust臋powa艂 wcale Weberowi, powiedzia艂: - Nie wtr膮caj si臋 do nie swoich spraw, ch艂opczyku. Ta pani przysz艂a z nami i koniec! - Ale ona nale偶y do mnie - powiedzia艂 Weber, usi艂uj膮c zachowa膰 spok贸j. - Moje prawa s膮 o kilka dni starsze, prawda, Erna? - Nie jeste艣 d偶entelmenem! - odpar艂a Erna zimno. - Prosz臋 ci臋, 偶eby艣 mnie d艂u偶ej nie napastowa艂. - S艂ysza艂e艣? - spyta艂 贸w si艂acz z tamtej grupy. - Ta pani 偶yczy sobie, 偶eby艣 przesta艂 si臋 jej naprzykrza膰. - Chod沤 tu do nas, Erna! - rzek艂 Egon Weber. - Chyba nie zechcesz sp臋dzi膰 ca艂ego wieczoru, a mo偶e jeszcze i cz臋艣ci nocy z takimi czystoplujami? - Fe, Egon! - powiedzia艂a dziewczyna. - Jak, jak? - spyta艂 si艂acz zdziwiony i zarazem uradowany. Pad艂o bowiem owo fatalne s艂owo. - Jak mu na imi臋? Czy mnie s艂uch nie myli? Egon? S艂yszeli艣cie, koledzy, on si臋 nazywa Egon! A to wed艂ug rozkazu specjalnego jest imi臋 z pism humorystycznych! - 艣miali si臋 do rozpuku. Wtedy podchor膮偶y Weber wsta艂, blady i dr偶膮cy. Podszed艂 do owego ordynusa i zasun膮艂 go bez s艂owa pi臋艣ci膮 pod szcz臋k臋. Si艂acz skuli艂 si臋 - ze szklistymi oczami upad艂 w zwolnionym tempie na ziemi臋. Jego twarz zastyg艂a w os艂upieniu. M~osler zerwa艂 si臋 wojowniczo i zawo艂a艂: - Panie, prosz臋 do ty艂u! Ring wolny! A teraz wali膰, koledzy! Jednocze艣nie M~osler dosy膰 zwinnie z艂apa艂 w powietrzu krzes艂o, kt贸re kto艣 rzuci艂 w jego kierunku. Zachwia艂 si臋 przy tym troch臋, ale w sekund臋 potem sta艂 ju偶 znowu mocno na nogach. I teraz podni贸s艂 krzes艂o i wyr偶n膮艂 nim z ca艂ej si艂y w sam 艣rodek nieprzyjacielskiej grupy. To by艂 sygna艂 do bitwy. R臋ce Webera zamieni艂y si臋 w maczugi, spada艂y ze 艣wistem na g艂owy przeciwnik贸w. M~osler wpad艂 mi臋dzy nieprzyjaci贸艂 i przeni贸s艂 walk臋 a偶 do tylnych szereg贸w. Praktyczny Rednitz wykr臋ci艂 kilka n贸g z krzese艂 i rozda艂 je swoim towarzyszom broni. Przera偶ony Kramer usi艂owa艂 rozdzieli膰 czupurne koguciki. Hochbauer natychmiast rzuci艂 si臋 za nim w wir walki. Us艂ysza艂 bowiem tu偶 pod nosem elektryzuj膮ce s艂owo: "Tch贸rzostwo". A po drugie nie m贸g艂 zignorowa膰 wezwania Kramera o pomoc. Po trzecie by艂 w ko艅cu cz艂owiekiem lubi膮cym z zasady porz膮dek. Tak wi臋c Hochbauer i Kramer przewodzili w walce - Amfortas i Andreas, wierni jak Nibelungi, dotrzymywali im placu. - Uspok贸jcie si臋 ludzie, uspok贸jcie si臋! - rykn膮艂 Kramer. I natychmiast umilk艂. Dosta艂 jedn膮 z Rednitzowskich n贸g od krzes艂a, zdobytych przez przeciwnik贸w. Upad艂 pod st贸艂 i padaj膮c poci膮gn膮艂 za sob膮 sw贸j pi臋tnastolitrowy dzban. Na szcz臋艣cie wina by艂o w nim ju偶 niewiele. Ale to, co jeszcze w nim zosta艂o, ciek艂o mu teraz po twarzy i wsi膮ka艂o w jego mundur. Podchor膮偶y Hochbauer, kt贸ry usi艂owa艂 akurat rozdzieli膰 jedn膮 z bij膮cych si臋 par, otrzyma艂 pot臋偶ny cios w plecy. Jak wstrzelony z procy run膮艂 naprz贸d, w sam 艣rodek nieprzyjacielskiej grupy. Nie mia艂 innego wyboru jak zawzi臋cie rozdziela膰 ciosy na prawo i na lewo - zdawa艂o mu si臋, 偶e musi walczy膰 o swoje cenne 偶ycie. Ha艂as by艂 niezwykle podniecaj膮cy: kieliszki brz臋cza艂y, nogi krzese艂 trzeszcza艂y, sto艂y rozpada艂y si臋 w drzazgi, dziewczyny piszcza艂y, m臋偶czy沤ni ci臋偶ko dyszeli, tu i 贸wdzie kto艣 rz臋zi艂, jakby go zarzynali. A w艂a艣ciciel knajpy rykiem apelowa艂 najpierw do rozs膮dku, potem do poczucia honoru, a w ko艅cu zacz膮艂 wzywa膰 policj臋. Za pi臋膰 minut wszystko by艂o sko艅czone: gospoda by艂a ca艂kowicie zdemolowana, a nieprzyjacielsk膮 grup臋 wykopsano na dw贸r. Na placu zostali zwyci臋zcy, ci臋偶ko sapi膮cy, brocz膮cy krwi膮 i z roziskrzonymi oczami. - Panowie - j臋cza艂 M~osler uszcz臋艣liwiony - to si臋 nazywa przyjemnie sp臋dzi膰 wolny wiecz贸r! Interludium VII 铆yciorys Elfriedy RAdemacher czyli: Po偶膮danie i okazja "Nazywam si臋 Elfrieda RAdemacher. Urodzi艂am si臋 21 wrze艣nia 1919 r. w Neustadt nad Innem. Ojciec m贸j, imieniem Ernst, by艂 majstrem w kolejowych warsztatach reperacyjnych. Matka mia艂a na imi臋 Margot, a z domu nazywa艂a si臋 Gutsmut. Mam czworo rodze艅stwa, kt贸re jest znacznie ode mnie starsze. Dzieci艅stwo sp臋dzi艂am w moim mie艣cie rodzinnym, i tam te偶 chodzi艂am do szko艂y." W mojej izbie sufit wisi mi tu偶 nad g艂ow膮. Jest uko艣ny, szorstki i zimny. Le偶臋 na materacu, a kiedy wyci膮gam r臋ce, dotykam sufitu prze偶artego deszczem. Wpieram si臋 w niego obiema r臋kami, ale on ani drgnie. R臋ce moje robi膮 si臋 bia艂e, a ja si臋 ca艂a trz臋s臋, z tak膮 si艂膮 napieram na sufit, ale ten ci膮gle jeszcze nie chce ust膮pi膰. Ca艂ymi godzinami le偶臋 sama, z oczami utkwionymi w g贸rze. Nie s艂ysz臋 nic pr贸cz deszczu, p贸沤niej ju偶 nawet deszczu nie s艂ysz臋. Tylko ten uko艣Ny sufit i ja jeste艣my na 艣wiecie, nikt poza tym, nawet mamy nie ma. POwoli sufit zbli偶a si臋 do mnie - a mo偶e to ja wznosz臋 si臋 ku niemu. I mam uczucie, jak gdybym bezradna, bez ruchu, bez s艂owa le偶a艂a w ogromnej prasie, kt贸ra zaczyna si臋 zwiera膰. Krzycz臋... Natychmiast ogarnia mnie takie przera偶enie, 偶e g艂os mi wi臋沤nie w gardle. Zakazano mi bowiem g艂o艣no krzycze膰. Pies, z kt贸rym si臋 bawi臋, ma zupe艂nie d艂ugie w艂osy, a偶 do pod艂ogi. Mo偶na je owija膰 psu wok贸艂 uszu, zasup艂a膰 albo, zw艂aszcza na grzbiecie, zaple艣膰 w warkoczyki. W dzie艅 powszedni zawi膮zuj臋 psu na kud艂ach niebiesk膮 kokard臋, a w niedziel臋 zielon膮, w dni 艣wi膮teczne chcia艂abym mu zak艂ada膰 czerwon膮 kokard臋; natomiast na urodziny rodzic贸w, a tak偶e na moje w艂asne urodziny kokarda powinna by膰 偶贸艂ta. Musz臋 jednak d艂ugo czeka膰 na zmian臋 barw, o wiele za d艂ugo. Na dole w naszym ma艂ym domku jest du偶o ludzi. Koledzy ojca. Bawi膮 si臋, bo ojciec ma urodziny. I ha艂asuj膮 - ich g艂osy hucz膮 i dolatuj膮 a偶 do mnie. A kiedy kto艣 si臋 za艣mieje, wszyscy inni te偶 wybuchaj膮 艣miechem. Ale dlaczego si臋 艣miej膮, nie wiem. Nie potrafi臋 zrozumie膰, co m贸wi膮. Wychodz臋 z 艂贸偶ka i podkradam si臋 do drzwi, cichute艅ko, na bosaka. Otwieram drzwi i patrz臋 na d贸艂, w w膮ski przedpok贸j, podobny do cienkiej kichy. A tam, przy otwartych drzwiach do piwnicy, stoi ojciec. W r臋ku trzyma butelki piwa. I jest kredowobia艂y, ci臋偶ko sapie, wykrzywia twarz, a potem pada na ziemi臋 - i umiera. Mam gor膮czk臋, i ksi臋偶yc mi si臋 przygl膮da. Wchodzi do mnie do pokoju i siada na moim 艂贸偶ku. Wyci膮gam r臋ce po niego, ale on jest nieuchwytny. Wtedy odpycham go od siebie. Lecz on nie odchodzi. Co ja mam z nim pocz膮膰? Moja przyjaci贸艂ka Marina, do kt贸rej mi niekiedy wolno chodzi膰, przegl膮da si臋 w du偶ym lustrze, wisz膮cym w sypialni jej matki. A ja stoj臋 obok niej i ogl膮dam z kolei j膮. Twarz mojej przyjaci贸艂ki jest teraz zamy艣Lona i troch臋 zafrasowana. I przegl膮daj膮c si臋 ca艂y czas w lustrze, Marina zaczyna powoli rozpina膰 sukienk臋; 艣ci膮ga j膮 z ramion, zrywa j膮 z siebie i pozwala jej zsun膮膰 si臋 na pod艂og臋. Zdejmuje przez g艂ow臋 koszul臋 i rzuca j膮 w k膮t. Potem m贸wi do mnie: "Zr贸b to samo". A ja robi臋 to samo. I d艂ugo si臋 przegl膮damy w lustrze. Pani, kt贸ra uczy nas niemieckiego, religii i historii, ma niezmiernie pi臋kne r臋ce, z d艂ugimi, delikatnymi, zw臋偶aj膮cymi si臋 paznokciami, po艂yskuj膮cymi matowo jak ko艣膰 s艂oniowa. R臋ce te ta艅cz膮 z kred膮 po tablicy, le偶膮 na katalogu, 艣migaj膮 przede mn膮 w powietrzu, podkre艣laj膮c s艂owa, kt贸rych nie s艂ysz臋, 艂api膮 mnie za r臋k臋, i to mnie uspokaja. A ja przyciskam policzek do tej przepi臋knej r臋ki, czuj臋 sk贸r臋 mi臋kk膮 jak aksamit, wdycham zapach lawendy. "Ale铆, Elfriedo", m贸wi pani. A ja m贸wi臋: "Chcia艂abym kiedy艣 by膰 taka jak pani". A ona bierze moj膮 g艂ow臋 w obie r臋ce, patrzy na mnie smutno i m贸wi: "Lepiej nie". W naszym ma艂ym domku mieszka teraz m臋偶czyzna, kt贸ry zajmuje miejsce ojca. A matka robi wszystko, co on chce. Moje rodze艅stwo posz艂o sobie z domu. Zostali艣my tylko my troje. I jego oczy id膮 za mn膮 wsz臋dzie, gdzie tylko si臋 rusz臋 - przy jedzeniu czuj臋 je na moich r臋kach, czytaj膮 wraz ze mn膮 w podr臋cznikach szkolnych i gapi膮 si臋 na sztywne, r贸wne litery, kt贸re wypisuj臋, 艣ledz膮 mnie, kiedy przeci膮gam grzebieniem po w艂osach, kiedy sznuruj臋 bucik albo zmywam statki. A mama m贸wi: "Id沤 natychmiast do swego pokoju". W dni, kiedy jestem niedysponowana, zamykam drzwi na zasuwk臋 i 艂a艅cuszek, gdy zostaj臋 nareszcie sama. Potem staj臋 przed lustrem i przegl膮dam si臋; nachylam si臋 do przodu, aby lepiej widzie膰, i widz臋 moje oczy. Zagl膮dam w nie g艂臋boko, jak zafascynowana, i znajduj臋 w nich zm臋czenie i pustk臋. Moja sk贸ra jest obwis艂a, szara, ma du偶e pory - mierzi mnie ten widok. Wyci膮gam si臋 na 艂贸偶ku i ws艂uchuj臋 si臋 w siebie, i czuj臋 ci膮gn膮cy b贸l, kt贸ry wydaje si臋 s膮czy膰 w d贸艂 bez ko艅ca. Moja krew jest zgni艂a, my艣l臋 sobie; jestem brudna i z艂a. Boj臋 si臋 tych dni. M臋偶czyzna, kt贸ry 偶yje z matk膮 jak ojciec, klepie mnie, ilekro膰 przechodzi ko艂o mnie, po ty艂ku - a przechodzi zawsze ko艂o mnie, kiedy zmywam w domu pod艂ogi. Wi臋cej nic nie robi. Tylko uderza - tak 偶eby nie bola艂o, szybko, 偶artobliwie, niby dla zabawy. Czekam na niego, kiedy suwam si臋 na czworakach po pod艂odze albo stoj臋 pochylona do przodu; wiem, 偶e przyjdzie. I wzdrygam si臋 za ka偶dym razem, kiedy poczuj臋 jego r臋k臋. Prawie tak, jak gdybym pragn臋艂a czu膰 t臋 r臋k臋 na sobie, jak gdybym za tym t臋skni艂a. Nie ruszam si臋. Zamykam oczy i my艣l臋: Kiedy on zrobi wi臋cej ni偶 tylko to, kiedy nareszcie? Ale on idzie dalej. R臋ce ch艂opca, kt贸ry kl臋czy ko艂o mnie przy grz膮dce kwiat贸w, s膮 mocne. Wchodz膮 w ziemi臋, rozrywaj膮 j膮, usypuj膮 z niej pewnymi, mocnymi palcami malutkie kopczyki wok贸艂 ro艣lin. A ja my艣l臋: Gdyby te r臋ce chcia艂y, mog艂yby po艂ama膰 kwiaty, powyrywa膰, wyrzuci膰, tymi samymi palcami, pewnymi, twardymi i mocnymi. A kiedy potem czuj臋 te r臋ce na swoim ciele, najpierw na ramieniu, potem na plecach, posuwaj膮ce si臋 powoli w g贸r臋, do pachwin, odpycham go od siebie, aby nie czu膰 tych r膮k, obmacuj膮cych ziemi臋, kwiaty, jedzenie i ludzi, i my艣l臋 o brudzie w moim ciele, kt贸ry mnie mierzi, i p艂acz臋, dlatego 偶e tak jest. "W latach 1933_#1936 posz艂am na nauk臋 do firmy Halliger. Zatrudniono mnie w biurze. Nast臋pnie odby艂am roczny nakaz pracy w rolnictwie, a potem pracowa艂am do 1940 roku w kilku biurach, przewa偶nie jako stenotypistka. W roku 1940 zosta艂am zmobilizowana do pracy w wojsku. I w ten spos贸b znalaz艂am si臋 w Wildlingen nad Menem." "Dziewczyno - powiada do mnie stary Halliger - ile ty masz lat?" - "Prawie pi臋tna艣cie", m贸wi臋. "Nie do wiary - powiada stary Halliger - wygl膮dasz na wi臋cej, i ja wiem dlaczego. Za ma艂o si臋 艣miejesz. Zgadza si臋? Nie odpowiadasz? No, roze艣miej si臋!" - "Nie potrafi臋 艣mia膰 si臋 na rozkaz", m贸wi臋. "Ty w og贸le nie potrafisz si臋 艣mia膰 jak nale偶y - m贸wi stary Halliger - nawet ze mnie, chocia偶 wygl膮dam jak karze艂 ogrodowy." Teraz mi si臋 naprawd臋 chce 艣mia膰 - bo on rzeczywi艣cie wygl膮da jak karze艂 ogrodowy. "Dziewczyno - dodaje stary Halliger - gdyby艣 wiedzia艂a, jak cholernie 艣mieszny jest ten 艣wiat, to by艣 w og贸le nie przestawa艂a si臋 艣mia膰." Biuro jest du偶e, i ja jestem przewa偶nie sama - otacza mnie surowa, ci臋偶ka wo艅 zbo偶a siewnego, i ja j膮 z przyjemno艣ci膮 wdycham, bo jest mocniejsza od woni wydzielanych przez ludzi. Czasem naprzeciw mnie, po drugiej stronie biurka, siedzi stary Halliger, kt贸ry m贸wi niewiele. Ale od czasu do czasu mru偶y do mnie prawe oko, i wtedy musz臋 si臋 艣mia膰, bo to tak komicznie wygl膮da. A on m贸wi: "Zabawne to 偶ycie, co?" Ja te偶 tak uwa偶am - kiedy on tu jest. Ale kiedy jest tu magazynier Kroppke, kt贸ry zajmuje si臋 zbo偶em siewnym, to ju偶 偶ycie nie jest wcale takie zabawne. Kroppke patrzy na mnie tak, jak 贸w m臋偶czyzna, co to zaj膮艂 miejsce mego ojca. I kiedy razu pewnego stoi znowu przede mn膮 z kwitami dostawy w r臋ku i wytrzeszcza na mnie ga艂y, stary Halliger powoli i z ca艂kowitym spokojem odpina pas od spodni i na grzbiet Kroppkego spada 艣wiszcz膮ce mocne uderzenie. "Ch艂opczyku - powiada Halliger do Kroppkego - nie gap si臋 tak, bo ci razem z oczami rozum z g艂owy wylezie, a masz go i tak ju偶 nie za wiele." A kiedy ten, czerwony jak burak, odchodzi, stary Haliger powiada do mnie: "Co si臋 odwlecze, to nie uciecze - wcze艣niej czy p贸沤niej ka偶dego nachodzi chwila s艂abo艣ci. A wtedy zwykle nie ma nikogo pod r臋k膮, kto by da艂 w por臋 kopniaka jurnemu koz艂owi". Dwaj panowie stoj膮 w biurze - maj膮 na sobie p艂aszcze, ciemnoszare deszczowce. Ale na dworze nie pada deszcz. "Halliger - m贸wi jeden z tych pan贸w - przebra艂a si臋 miarka. D艂ugo艣my to znosili cierpliwie, ale pan mia艂 zawsze d艂ugi j臋zyk. To si臋 teraz sko艅czy艂o raz na zawsze. P贸jdzie pan z nami." Stary Halliger wstaje, bierze kapelusz i teczk臋, kt贸ra ju偶 od miesi臋cy le偶y przygotowana w jego biurku, i idzie. Ale wychodz膮c z pokoju, odwraca si臋 jeszcze raz do mnie i m贸wi: "艣mieszny 艣wiat, co?" Potem ju偶 definitywnie odchodzi. NIgdy wi臋cej go ju偶 nie widzia艂am. F~uhrerka, kt贸rej podlegam podczas odrabiania rocznego nakazu pracy w rolnictwie, nazywa si臋 Charlotta - Charlotta Kerr. Jest wysoka, barczysta i chodzi jak m臋偶czyzna. Ale jest dobra - dla mnie jest zawsze dobra. "Elfrieeda - m贸wi do mnie - czy ty masz przyjaciela?" - "Nie", odpowiadam. "No to ja ci si臋 postaram o przyjaciela - powiada - bo to jest konieczne dla zdrowia, taki przyjaciel dobrze wp艂ywa na samopoczucie, poza tym m臋偶czyzna nie spe艂nia w艂a艣ciwie 偶adnej po偶ytecznej roli. Do艣膰 szybko si臋 o tym przekonasz." - "Jestem zdrowa - m贸wi臋 - i czuj臋 si臋 dobrze. NIepotrzebny mi przyjaciel. A poza tym jestem po pracy tak zawsze zm臋czona, 偶e chce mi si臋 tylko spa膰." - "Jeszcze jeden dow贸d - m贸wi Charlotta Kerr - jaka to po偶yteczna rzecz taki rok pracy na wsi." Nie chc臋 ju偶 wraca膰 do naszego ma艂ego domku, gdzie jest teraz ten m臋偶czyzna, kt贸ry zaj膮艂 miejsce mego ojca. Nie chc臋 r贸wnie偶 pojecha膰 do mego doros艂ego rodze艅stwa, oni wszyscy pozak艂adali ju偶 w艂asne rodziny. Stali mi si臋 obcy - tak obcy, jak moja matka. Bo ta matka, patrz膮c na mnie, powiedzia艂a do swego nowego m臋偶a: "Je偶eli ona ci si臋 tak podoba - dla ciebie znios臋 wszystko. KOcham ci臋 przecie偶, wiesz o tym". Dlatego odesz艂am. Chc臋 by膰 sama. Ale偶 czy偶 zawsze nie by艂am sama, od pocz膮tku? M贸j nowy szef zachowuje si臋 nagle inaczej ni偶 zwykle. Zawsze widzia艂am go siedz膮cego przede mn膮 przy biurku, widzia艂am jego szeroki i kr贸tki kark, starannie wygolony - g臋ste, grube br膮zowe w艂osy, potem, bez 偶adnego przej艣cia, g艂adka szara sk贸ra. Jak na ty艂ku. Ale w艂osy r贸wniutko przystrzy偶one, czyste, poprawne. Poni偶ej szerokie, zwaliste barki, lekko pochylone plecy, a potem fotel przy biurku, fotel, kt贸ry go wch艂ania艂, w kt贸rym ca艂y znika艂. Tak go widzia艂am. Teraz jest przede mn膮, tu偶 przy mnie, i jego r臋ce mnie obejmuj膮. Jestem zbyt zm臋czona, by si臋 broni膰. I my艣L臋 sobie: To przecie偶 i tak kiedy艣 musi nast膮pi膰, je艣li nie ten, to b臋dzie inny. A potem my艣l臋 sobie: Dlaczego akurat to musia艂 by膰 ten? Ta kupa gruz贸w przede mn膮 to by艂 kiedy艣 贸w ma艂y domek, w kt贸rym mieszka艂am. Tu wypowiedzia艂am swoje pierwsze s艂owa, tu zacz臋艂am chodzi膰, tu 艣miali si臋 ludzie, tu umar艂 m贸j ojciec. Tu marzy艂am i p艂aka艂am, tu Marina i ja dotyka艂y艣my naszych cia艂 i przeczuwa艂y艣my brud, kt贸rego pe艂en jest 艣wiat. Tu, gdzie walaj膮 si臋 pop臋kane ceg艂y i stercz膮 w niebo kikuty belek, gdzie trawnik usycha i drzewa umieraj膮. I tu, gdzie艣 tam na dole pod gruzami, le偶y matka - ma pono膰 le偶e膰 matka, odwracam si臋, nie umiem p艂aka膰. "Pop臋d p艂ciowy - m贸wi do mnie m臋偶czyzna w okularach, rozpieraj膮c si臋 w fotelu - ma okre艣lon膮 funkcj臋 i d膮偶y do spe艂nienia jej. Tak jak r臋ce chc膮 chwyta膰, oczy widzie膰, a uszy s艂ysze膰. To jest prawo natury, a zatem jest naturalne, a zatem, jak z tego wynika, wszystko inne jest nienaturalne. Czy pani to teraz wystarczaj膮co jasno widzi czy nie?" - "Nie - m贸wi臋 - ale prawdopodobnie jestem kr贸tkowzroczna." - "Mog臋 pani zaoferowa膰 dobr膮 posad臋", m贸wi m臋偶czyzna w okularach i patrzy na mnie z pob艂a偶liwym u艣miechem. A ja m贸wi臋: "Pa艅skie argumenty s膮 bardzo przekonywaj膮ce". M臋偶czyzna stoj膮cy przed tym drugim m臋偶czyzn膮, kt贸ry jest moim szefem, podnosi pokornie oczy. W jego postawie jest gotowo艣膰 do przytakiwania. Oczy skierowane na mego szefa przypominaj膮 mi psie oczy, przypominaj膮 mi tego psa, kt贸rego mia艂am w dzieci艅stwie, tego, kt贸ry pozwala艂 sobie ple艣膰 warkocze i przywi膮zywa膰 wst膮偶ki. "Tak - powiada - oczywi艣cie - powiada. - Mo偶e pan ka偶dej chwili na mnie liczy膰", powiada. A potem wychodzi, ty艂em, zginaj膮c si臋 w uk艂onach. A m贸j szef u艣miecha si臋 z zadowoleniem. Ja si臋 te偶 u艣miecham - nie staram si臋 ukry膰 mej pogardy. M臋偶czy沤ni - my艣l臋 sobie. To niewolnicy, n臋dzne kreatury. Nigdy ju偶 nie b臋d臋 si臋 w艣r贸d nich czu艂a s艂aba. Pierwszy wzi膮艂 mnie pospiesznie, jego 偶膮dza by艂a wielka, a czas kr贸tki - odt膮d unika艂am go z daleka, tak jak si臋 unika choroby. Drugi by艂 cz艂owiekiem, kt贸rego zna艂am jeszcze ze szko艂y, ale w贸wczas nie zwraca艂am na niego uwagi; zredukowali艣my nasze wsp贸lne 偶ycie do trzech nocy - potem musia艂 p贸j艣膰 na front i tam pad艂. Trzeci ubiega艂 si臋 o mnie delikatnie i wytrwale; mia艂 du偶e do艣wiadczenie - a kiedy mi wreszcie powiedzia艂, 偶e jest 偶onaty, zblak艂 w moich oczach jak szary dzie艅. Czwarty rzuci艂 si臋 na mnie podczas bombardowania, kiedy by艂am prawie bezbronna ze strachu i za du偶o wypi艂am - w trakcie drugiego nalotu, tej samej nocy, zosta艂 zasypany w piwnicy, z kt贸rej ja zd膮偶y艂am uciec. Pi膮ty by艂 narzeczonym mojej przyjaci贸艂ki z lat dziecinnych Mariny - wypo偶yczy艂a mi go, jak m贸wi艂a, a ja si臋 nie mog艂am temu oprze膰, bo by艂 pi臋kny jak B贸g, ale zepsuty jak 艣winia. Sz贸sty by艂 moim narzeczonym, p贸ki mi go nie zabra艂a Marina, a on przyj膮艂 to tak, jakby to by艂o samo przez si臋 zrozumia艂e. Tak to by艂o - wok贸艂 mnie m臋偶czy沤ni, a we mnie pustka, kt贸rej nikt nie potrafi艂 wype艂ni膰. Czy rzeczywi艣cie nikt? Ale kt贸rego艣 dnia wszystko si臋 nagle odmienia! Nie patrzy na mnie. Nie wiem, co widzi, gdzie patrzy, dlaczego nie patrzy na mnie. Jego oczy nie s膮 przy mnie, ale czuj臋 na sobie jego r臋ce; i jego g艂os obok mnie m贸wi: "Jestem zm臋czony i s艂aby. Najch臋tniej zasn膮艂bym na wieki, aby m贸c zapomnie膰. Nie spodziewaj si臋 niczego. Nie miej 偶adnych nadziei. Ale zosta艅 przy mnie - jak d艂ugo si臋 da". Jak d艂ugo si臋 da? - my艣l臋 sobie. A potem przestaj臋 my艣le膰. Ten m臋偶czyzna nazywa si臋 Karl Krafft. 22 Niedziela te偶 mija Los, jak wiadomo nieodwracalny, schodzi艂 we wczesnych godzinach niedzielnego przedpo艂udnia, i to lekko dysz膮c, ze wzg贸rza na d贸艂 do Wildlingen nad Menem. Mia艂 rysy kapitana Katera, dow贸dcy kompanii administracyjnej. Kater opu艣ci艂 koszary z uroczyst膮 min膮, mimo 偶e zjad艂 wy艣mienite 艣niadanko. Ale wyraz uroczystej powagi, jaki stara艂 si臋 sobie nadawa膰, mia艂 swoje uzasadnienie: Kater maszerowa艂 do ko艣cio艂a. To nie znaczy, by kapitan Kater by艂 cz艂owiekiem szczeg贸lnie pobo偶nym - szed艂 do ko艣cio艂a jedynie po to, aby reprezentowa膰 i podtrzymywa膰 dobre kontakty. Rzecz jasna, 偶e nie przestawa艂 by膰 偶o艂nierzem r贸wnie偶 w ko艣ciele. Kapitan Kater mru偶y艂 oczy od s艂o艅ca. K艂ania艂 si臋 uprzejmie ka偶demu, kto si臋 uprzednio jemu uk艂oni艂; a takich by艂o niema艂o. W Wildlingen nad Menem Kater by艂 postaci膮 powszechnie znan膮. Jako dow贸dca kompanii administracyjnej ci膮gle styka艂 si臋 z ludno艣ci膮 cywiln膮: robi艂 zakupy na du偶膮 skal臋; handlowa艂, zamienia艂 i pertraktowa艂; udziela艂 rad, wskaz贸wek i informacji; m贸d艂 nawet, je艣li chcia艂, oddawa膰 do dyspozycji samochody, benzyn臋 i ludzi. A przede wszystkim: reprezentowa艂. W por贸wnaniu z jego wp艂ywami kwatermistrz szko艂y by艂 zaledwie lepszym go艅cem na wysokim stanowisku - bo musia艂 si臋 艣ci艣le trzyma膰 przepis贸w, i poza tym trudno go by艂o uwa偶a膰 za pe艂nowarto艣ciowego oficera. Kapitan Kater cieszy艂 si臋 zaufaniem szerokich k贸艂 - i cieszy艂 si臋 nim w najpi臋kniejszym tego s艂owa znaczeniu. Kiedy chodzi艂o o degustowanie nowego rocznika szlachetnego wina franko艅skiego - nie mog艂o zabrakn膮膰 kapitana Katera. Kiedy po艣wi臋cano nowy dom, chowano szanowanego obywatela, obchodzono 艣wi臋to zwi膮zkowe - nie oby艂o si臋 bez kapitana Katera. A "Wildlinger Beobachter" donosi艂 nazajutrz: "...w艣r贸d obecnych zauwa偶ono pana kapitana Katera, zast臋pc臋 komendanta naszej szko艂y wojennej, pana genera艂a Modersohna..." Albo: "...pan kapitan Kater przekaza艂 serdeczne gratulacje i 偶yczenia, kt贸re uj膮艂 w pi臋kne s艂owa..." Albo: "...w艣r贸d licznych go艣ci przyby艂ych na uroczysto艣膰 偶a艂obn膮 obecny by艂 pan kapitan Kater, kt贸ry odczyta艂 podnios艂e wspomnienie po艣miertne, a nast臋pnie z艂o偶y艂 wieniec w imieniu..." Reprezentacja nale偶a艂a do jego obowi膮zk贸w s艂u偶bowych. I cho膰 obowi膮zki te wydawa艂y si臋 czasem przykre - na d艂u偶sz膮 met臋 przynosi艂y niema艂e korzy艣ci. Nawet chodzenie do ko艣cio艂a si臋 op艂aca艂o. W tych ma艂ych malowniczych miasteczkach bowiem, z dala od wielkich szos, panowa艂o jeszcze, je艣li chodzi o 偶ycie religijne, wzruszaj膮ce zacofanie. Nawet wp艂ywowi cz艂onkowie partii pielgrzymowali tu jeszcze do ko艣cio艂a. Tak wi臋c Kater na placu przed ko艣cio艂em m贸d艂 przywita膰 si臋 z zast臋pc膮 burmistrza, zarz膮dzaj膮cym kas膮 miejsk膮, i jeszcze paru szanowanymi kupcami, urz臋dnikami i prezesami rozmaitych zwi膮zk贸w. Do pa艅 zwraca艂 si臋 stale per "艂askawa pani", a do pan贸w m贸wi艂 najch臋tniej "m贸j drogi przyjacielu". Z tego powodu by艂 do艣膰 lubiany i uchodzi艂 za wzorowego d偶entelmena. Kiedy ju偶 um贸wi艂 si臋 na kilka obiecuj膮cych spotka艅, wszed艂 do ko艣cio艂a. Wcisn膮艂 si臋 do jednej z przednich 艂awek i udawa艂, 偶e pogr膮偶a si臋 w modlitwie - na oczach ca艂ej gminy, zadowolonej z jego obecno艣ci w ko艣ciele. Z ostentacyjn膮 pokor膮 spu艣ci艂 oczy i obejrza艂 przy tej okazji swoje buty. Stwierdzi艂, 偶e s膮 porz膮dnie wyczyszczone, chocia偶 niestety nie z tym nak艂adem si艂, kt贸ry nadawa艂 butom po艂ysk lakieru. To mu przywiod艂o na my艣l jego ordynansa. Zrobi艂 si臋, ga艂gan, ostatnio bardzo niechlujny, ale niestety za du偶o wiedzia艂, by go mo偶na by艂o tak po prostu wyla膰 na zbity pysk. W trakcie tych rozmy艣la艅, przy akompaniamencie 艂agodnego szumu muzyki organowej, usiad艂a obok niego barczysta posta膰. I Kater us艂ysza艂 przyt艂umiony, dobrze sobie znany g艂os: - Witam, panie kapitanie. Kater oderwa艂 wzrok od swoich but贸w i ostro偶nie podni贸s艂 oczy. Obok niego siedzia艂 Rotunda, obywatel ciesz膮cy si臋 og贸lnym szacunkiem i w艂a艣ciciel winnic, a zarazem w艂a艣ciciel gospody "Pod Kolorowym Psem". Na uroczystej twarzy Katera wykwit艂 dyskretny przyjacielski u艣Miech. Odpowiedzia艂 szeptem: - Witam pana, drogi panie Rotunda. Potem pod 艂awk膮 ko艣cieln膮 wymienili ukradkiem serdeczny u艣cisk d艂oni. Organy zaszumia艂y g艂o艣niej, ch贸r zacz膮艂 艣piewa膰, zaszele艣ci艂y otwierane modlitewniki. Pana Rotund臋 kapitan szczeg贸lnie lubi艂 i ceni艂. Nieraz ju偶 ucztowa艂, z dobran膮 paczk膮 koleg贸w, w zacisznym gabineciku "KOlorowego Psa", gdzie podawano wy艣mienite pstr膮gi - i do tego zaiste osza艂amiaj膮ce winko. Rotunda bowiem by艂 w艂a艣cicielem jednych z najlepszych winnic w ca艂ej Frankonii; jego "Wildlinger Mainleite" wprawia艂o w zachwyt najbardziej rozpieszczonych koneser贸w, a jego "Wildlinger Harfe" chwali艂 nawet marsza艂ek Rzeszy. Kilka butelek tego trunku przyda艂oby si臋 Katerowi, mo偶liwie rocznik 33, sylwia艅ski, albo nawet wytrawny. Kapitan nachyli艂 si臋 wi臋c poufale do przodu i spyta艂: - Co u pana nowego, m贸j drogi Rotunda? Jak interesy? - 谩le - podchwyci艂 Rotunda skwapliwie - bardzo 沤le. - To smutne - odpowiedzia艂 kapitan szeptem. Przez chwil臋 s艂ucha艂 艣piewu ch贸ralnego, przechodz膮cego teraz w nieziemskie nieomal piano, co bardzo utrudnia艂o dalsz膮 rozmow臋. I tak przeskoczy艂 t臋 przeszkod臋, spogl膮daj膮c uroczy艣cie w pr贸偶ni臋 - dop贸ki Rotunda nie zacz膮艂 znowu szepta膰. - Tak - mamrota艂 Rotunda - ca艂y lokal mi wczoraj ch艂opcy zdemolowali. - Pewnie z powodu jakich艣 babek, co? Rotunda potakn膮艂: - To te偶. - I my艣la艂 sobie: Wiecznie te same historie z tymi podchor膮偶ymi - da膰 im za ma艂o do picia, awanturuj膮 si臋; da膰 im za du偶o do picia, te偶 si臋 awanturuj膮. Jak tak dalej p贸jdzie, dochody, na kt贸re zreszt膮 nie ma co narzeka膰, nie pokryj膮 w ko艅cu coraz to nowych wydatk贸w. - Czy pan by nie m贸g艂 zrobi膰 czego艣 dla mnie? - spyta艂 ostro偶nie. Kapitan udawa艂, 偶e si臋 g艂臋boko namy艣la. On r贸wnie偶 uwa偶a艂, 偶e z tymi podchor膮偶akami jest wiecznie to samo: regularnie wybucha艂y na dole w mie艣cie wi臋ksze czy mniejsze draki. Przewa偶nie tuszowano je albo za艂atwiano w stary wypr贸bowany spos贸b: z r膮czki do r膮czki. Wytrze沤wiawszy po awanturze, podchor膮偶owie p艂acili bez oporu. A prawie 偶aden w艂a艣ciciel knajpy nie przyk艂ada艂 wagi do szumnych dochodze艅 - to by艂o niebezpieczne dla jego koncesji. Ale z takim sojusznikiem jak kapitan Kater mo偶na by艂o omin膮膰 niejedn膮 raf臋. - Czy ma pan gdzie艣 w zakamarkach jeszcze par臋 butelek? - spyta艂 Kater. - Ale偶 dla pana zawsze, m贸j drogi kapitanie - zapewni艂 go Rotuznda. Mogli teraz rozmawia膰 nieco swobodniej, bo ca艂a parafia 艣piewa艂a zjednoczonymi si艂ami pot臋偶n膮 pie艣艅, a organista powyci膮ga艂 wszystkie rejestry. - Ja przecie偶 zwykle przymykam oko - ci膮gn膮艂 dalej restaurator i w艂a艣ciciel winnic Rotunda. - Ale w tym wypadku podchor膮偶owie posun臋li si臋 stanowczo za daleko. Ca艂a grupa szkolna bra艂a w tym udzia艂. Kater udawa艂, 偶e 艣piewa pe艂n膮 piersi膮. Jednocze艣nie pyta艂, bez szczeg贸lnego zainteresowania: - Pan oczywi艣cie nie wie, jaka to by艂a grupa? - I owszem - odpar艂 Rotunda - tym razem przypadkowo wiem. By艂a to grupa szkolna Heinrich z sz贸stego oddzia艂u. Kapitan Kater chwil臋 jeszcze siedzia艂 z otwartymi ustami, cho膰 nic nie m贸wi艂 - potem je zamkn膮艂. Oczy mu rozb艂ys艂y. Jego bulwiasta twarz promienia艂a serdecznym zadowoleniem. Powiedzia艂 panu Rotundzie po cichu: - To ca艂kiem interesuj膮ce, co mi tu tu pan opowiada, drogi przyjacielu. Zajm臋 si臋 t膮 spraw膮, z przyja沤ni dla pana. Ile butelek, m贸wi pan, mo偶e mi pan w tej chwili odst膮pi膰? - Dwadzie艣cia? - spyta艂 Rotunda ostro偶nie. Kater kiwn膮艂 g艂ow膮 na znak zgody. To mu na razie wystarcza艂o, nie by艂 przecie偶 ma艂ostkowy. A zreszt膮 tym wielce obiecuj膮cym wypadkiem zaj膮艂by si臋 i bez honorarium. - Dalsze szczeg贸艂y p贸沤niej - wyszepta艂 jeszcze i przy艂膮czy艂 si臋 teraz nieomal 偶arliwie do og贸lengo 艣piewu. Po nabo偶e艅stwie kapitan przeprowadzi艂 wyczerpuj膮c膮 rozmow臋 z panem Rotund膮. - Bo te偶 - rzek艂 Kater - nigdy si臋 nie jest zanadto skrupulatnym, je艣li si臋 chce nale偶ycie popchn膮膰 spraw臋. - Nie ma pan poj臋cia, panie kapitanie - zapewni艂 go Rotunda - jak bardzo jestem panu wdzi臋czny. Jestem przekonany, 偶e ta sprawa dosta艂a si臋 w jak najlepsze r臋ce. - I mo偶e pan by膰 艣mia艂o o tym przekonany, m贸j drogi. Za艂atwianie tego rodzaju delikatnych spraw jest jedn膮 z moich specjalno艣ci. * * * - Drogi kapitanie Ratshelm - powiedzia艂 Kater dono艣nym g艂osem - jest mi rzeczywi艣cie przykro, 偶e musz臋 panu przeszkadza膰 w niedziel臋, ale co robi膰? - Ale偶 prosz臋 pana, drogi panie kapitanie! - rzek艂 Ratshelm z umiarkowan膮 uprzejmo艣ci膮. - Prosz臋 si臋 nie usprawiedliwia膰. W pewnym sensie jeste艣my zawsze na s艂u偶bie, nieprawda偶? A wi臋c, czym mog臋 panu s艂u偶y膰? Z niejakim smutkiem spojrza艂 na ksi膮偶k臋, kt贸r膮 przed chwil膮 wertowa艂. By艂a to encyklopedia, i Ratshelm doszed艂 akurat do has艂a "Rzesza". Has艂o to wraz z pochodnymi zape艂nia艂o ponad dwana艣cie stron: przepisy podatkowe Rzeszy, Akademia Rzeszy, ministerstwa Rzeszy, przynale偶no艣膰 pa艅stwowa do Rzeszy, Instytut Rzeszy, prokuratura Rzeszy, Regulamin farmaceutyczny Rzeszy, S艂u偶ba Pracy Rzeszy, Izba Pracy Rzeszy, Rada Kontroli Rzeszy, szosy Rzeszy - i tak dalej. Z pewnym oci膮ganiem od艂o偶y艂 Ratshelm na bok imponuj膮cy leksykon. - Nie wiem doprawdy, od czego zacz膮膰 - powiedzia艂 Kater z min膮 wielce zafrasowan膮. - Sprawa, z kt贸r膮 do pana przyszed艂em, nie wchodzi w艂a艣ciwie w zakres moich kompetencji. Ale istnieje co艣 takiego jak obowi膮zek kole偶e艅ski, a temu obowi膮zkowi nie chcia艂bym uchybi膰. - Bardzo to sobie wysoko ceni臋 - powiedzia艂 Ratshelm. - Spodziewa艂em si臋 tego - rzek艂 Kater, uosobienie wdzi臋czno艣ci i uznania. - Pozwoli pan wi臋c, 偶e b臋d臋 ca艂kiem szczery. Ale najpierw Kater zacz膮艂 opowiada膰 o swojej wizycie w ko艣ciele, kt贸r膮 okre艣li艂 jako obowi膮zek na wp贸艂 s艂u偶bowy. Zawile obja艣nia艂 Ratshelma, i偶 z racji swego urz臋du stanowi z konieczno艣ci co艣 w rodzaju ogniwa 艂膮cz膮cego pomi臋dzy organami szko艂y wojennej a ludno艣ci膮 cywiln膮. Prosi艂 przy tym Ratshelma usilnie o cierpliwo艣膰. Tym sposobem Kater osi膮gn膮艂 z miejsca zamierzony cel: Ratshelm zacz膮艂 si臋 niecierpliwi膰. Wydawa艂 si臋 nerwowy i niespokojny. I gdy by艂 ju偶 bardzo zdenerwowany, Kater przeszed艂 wreszcie do istoty sprawy: zdemolowanie gospody, wyrzucenie go艣ci, pobicie, szanta偶 i gro沤by wobec pokojowo usposobionego gospodarza, ch贸ralne 艣piewanie nieprzyzwoitych piosenek. - I tego wszystkiego narobi艂a grupa szkolna Heinrich! - Niemo偶liwe - powiedzia艂 Ratshelm przera偶ony. - Pan si臋 chyba myli, panie Kater. - Nigdy si臋 nie myl臋 - stwierdzi艂 ten stanowczo - a ju偶 na pewno nie w takich sprawach. - Zupe艂nie niemo偶liwe - powt贸rzy艂 kapitan Ratshelm. - Wykluczone, 偶eby w to by艂a wmieszana ca艂a grupa szkolna Heinrich, czy te偶 jej wi臋kszo艣膰. Zapewne, r贸wnie偶 i w grupie Heinrich istniej膮 elementy podejrzane, za kt贸re nie da艂bym g艂owy. Got贸w by艂bym nawet zaryzykowa膰 twierdzenie: w艂a艣nie w tej grupie jest wi臋cej podejrzanych typ贸w ni偶 gdzie indziej; na skutek po偶a艂owania godnej, niew艂a艣ciwej obsady personalnej. - Ma pan na my艣li porucznika Kraffta? - spyta艂 Kater zaciekawiony. - Nie czuj臋 si臋 powo艂any do udzielania jakichkolwiek informacji w tej sprawie - o艣wiadczy艂 Ratshelm stanowczo, aby natychmiast doda膰: - Ale trafi艂 pan w sedno. Jakkolwiek jednak by艂o, to niemo偶liwe, 偶eby ca艂a grupa szkolna Heinrich by艂a wmieszana w ten skandal. Bo w艂a艣nie w tej grupie jest r贸wnie偶 paru wspania艂ych m艂odych ludzi, pierwszorz臋dny materia艂 na oficer贸w. - Bardzo mi przykro, ale by艂a to prawie ca艂a grupa szkolna Heinrich - upiera艂 si臋 kapitan Kater. - Co najmniej trzydziestu ludzi. Ratshelm skonsternowany potrz膮sa艂 g艂ow膮. A偶 tak daleko nie m贸g艂 si臋ga膰 nawet najgorszy wp艂yw. Je艣li to by艂a prawda, to kurs kapitana Ratshelma by艂 powa偶nie zagro偶ony. Wtedy by stan臋艂o pytanie, czy on sam, jako dow贸dca oddzia艂u, nie zawi贸d艂. - A zatem - powiedzia艂 kapitan Kater zadowolony - pozostawiam pana teraz sam na sam z tym problemem. Na pewno b臋dzie mnie pan informowa艂 o przebiegu sprawy. Ale radz臋 panu wyja艣ni膰 j膮 jak najpr臋dzej, bo w przeciwnym razie poszkodowany m贸g艂by czu膰 si臋 zmuszony zawiadomi膰 policj臋. A w贸wczas mieliby艣my jawny skandal. Poza tym w takim wypadku w艂膮czy膰 by si臋 musia艂 w to genera艂. A co by to oznacza艂o, z tego pan chyba zdaje sobie spraw臋. Cz臋艣膰 II (c.d.) 22 Niedziela te偶 mija (c.d.) * * * - Niemo偶liwe - m贸wi艂 kapitan Ratshelm, kr臋c膮c g艂ow膮. - Absolutnie niemo偶liwe! Zdarza艂o si臋 od czasu do czasu, 偶e m贸wi艂 sam do siebie. By艂o to pewnego rodzaju wyr贸wnanie za jego, jak mu si臋 zdawa艂o, nieprzeniknion膮 ma艂om贸wno艣膰 w obecno艣ci innych. Kiedy by艂 sam, rozlu沤nia艂 na艂o偶on膮 sobie surow膮 dyscyplin臋. M贸wi艂 do siebie, wyg艂asza艂 wyk艂ady, przem贸wienia i kazania. Wypr贸bowywa艂 r贸wnie偶 pewne szczeg贸lnie efektowne gesty. - Co艣 tu trzeba zrobi膰! - powiedzia艂 do siebie. - A przede wszystkim musz臋 si臋 przekona膰, 偶e m贸j instynkt nie wprowadzi艂 mnie w b艂膮d. I 偶eby mie膰 w tym wzgl臋dzie pewno艣膰, kapitan Ratshelm poprosi艂 do siebie podchor膮偶ego Hochbauera. Ale ju偶 na sam widok Hochbauera teorie, kt贸re by艂y tylko braniem w艂asnych pragnie艅 za rzeczywisto艣膰, ulotni艂y si臋 jak wyciekaj膮ca woda. Twarz Hochbauera, przypominaj膮ca twarz greckiego m艂odzie艅ca, by艂a lekko zdemolowana - szpeci艂y j膮 plaster i kilka niebieskoczerwonych si艅c贸w. A pokorne spojrzenie podchor膮偶ego m贸wi艂o: mea culpa. - A wi臋c i pan, Hochbauer? - stwierdzi艂 RAtshelm zasmucony. - Panie kapitanie - o艣wiadczy艂 podchor膮偶y - jestem got贸w ponie艣膰 za me zachowanie wszelkie konsekwencje, jakie tylko pan kapitan b臋dzie uwa偶a艂 za stosowne. - Jak mog艂o doj艣膰 do tego? - spyta艂 Ratshelm zatroskany. Lecz im d艂u偶ej patrzy艂 na Hochbauera, i im dzielniej ten wytrzymywa艂 jego badawcze spojrzenie, tym ja艣niej kapitan zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e musia艂y tu zaistnie膰 jakie艣 powa偶ne, donios艂e motywy. Je艣li a偶 jego wspania艂y i obiecuj膮cy podchor膮偶y widzia艂 pow贸d do ingerencji, musia艂a zaj艣膰 jaka艣 powa偶na prowokacja. - Przypuszczalnie zaistnia艂y jakie艣 specjalne przyczyny, czy偶 nie tak, Hochbauer? - TAk jest, panie kapitanie. - Hochbauer zr臋cznie uczepi艂 si臋 rzuconej mu liny ratunkowej. - Chcia艂em uspokoi膰 kilku bij膮cych si臋, i sam przy tym oberwa艂em. - Aha, wi臋c to tak! - A potem, po intensywnym namy艣le, Ratshelm ci膮gn膮艂 ju偶 przekonany i pocieszony: - Inaczej te偶 by膰 przecie偶 nie mog艂o. - Moi przyjaciele i ja, mi臋dzy innymi r贸wnie偶 starszy grupy, robili艣my wszystko, co by艂o w naszej mocy, aby po艂o偶y膰 kres k艂贸tni sprowokowanej przez stron臋 przeciwn膮. Zaatakowano nas jednak, i nie pozosta艂o nam nic innego, jak broni膰 si臋. - Bardzo dobrze, Hochbauer, wierz臋 panu. Chcia艂 wi臋c pan z kilkoma kolegami przywr贸ci膰 spok贸j i porz膮dek, ale niestety to si臋 panu nie uda艂o, mimo 偶e starali艣cie si臋 ze wszystkich si艂, prawda? - Robili艣my wszystko, co by艂o w naszej mocy, panie kapitanie. - A jak dosz艂o do tego konfliktu, drogi Hochbauer? - Tego nie potrafi臋 ju偶 dok艂adnie powiedzie膰, panie kapitanie. Wiem tylko tyle, 偶e jaki艣 podchor膮偶y z obcej grupy powiedzia艂 o jednym z naszych koleg贸w, konkretnie o podchor膮偶ym Weberze, 偶e ten ma imi臋 z pism humorystycznych. Czy mia艂 do tego prawo czy nie, trudno mi powiedzie膰. Faktem jest, 偶e s艂owa te zosta艂y wypowiedziane publicznie, a wi臋c r贸wnie偶 w obecno艣ci cywil贸w, i to nawet p艂ci 偶e艅skiej. - A wi臋c jakich艣 podejrzanych bab! Mam nadziej臋, 偶e pan si臋 z nimi nie zadawa艂, Hochbauer? - Brzydz臋 si臋 tego rodzaju istotami, panie kapitanie. - A zatem dobrze, m贸j drogi - rzek艂 Ratshelm, bardzo zadowolony z informacji swego podchor膮偶ego. - Wy艣wietlimy t臋 spraw臋. Hochbauer odpowiedzia艂 teraz na szereg og贸lnych pyta艅, jak na przyk艂ad pytanie o liczb臋 i nazwiska podchor膮偶ych, kt贸rzy byli obecni podczas walki. POda艂 r贸wnie偶 dok艂adny czas trwania poszczeg贸lnych faz, od pocz膮tku do ko艅ca, fatalnego ko艅ca tej pr贸by obrony. - Dzi臋kuj臋 panu, drogi Hochbauer - powiedzia艂 kapitan na zako艅czenie. - Czy wolno mi jeszcze raz zapewni膰 pana kapitana, jak bardzo ubolewam nad tym incydentem. - Ju偶 dobrze, m贸j drogi. To na pewno nie pa艅ska wina, jestem o tym przekonany. - Bardzo jestem panu kapitanowi wdzi臋czny za zaufanie. - Nie ma za co dzi臋kowa膰, drogi Hochbauer - powiedzia艂 Ratshelm, wyci膮gaj膮c d艂o艅 do swego podchor膮偶ego. - Mam nadziej臋, 偶e wkr贸tce znowu znajdziemy jak膮艣 godzink臋 czasu na prywatn膮 rozmow臋. * * * - To mnie w ka偶dym razie troch臋 uspokoi艂o - stwierdzi艂 kapitan Ratshelm, kiedy pozosta艂 sam. - Do beztroski i zadowolenia nie ma jednak podstaw. Do tego wniosku doszed艂 Ratshelm przechadzaj膮c si臋 tam i z powrotem po pokoju. Wymachiwa艂 r臋kami, jak gdyby przed wzburzonym i ws艂uchanym w jego s艂owa audytorium podkre艣la膰 musia艂 ka偶de s艂owo. W jego w艂asnym przekonaniu odbywa艂 si臋 w nim tw贸rczy proces my艣lowy najwy偶szej klasy. - Po pierwsze - stwierdzi艂 - nie mo偶na pomin膮膰 faktu, 偶e lokal zosta艂 zdemolowaniy. Po drugie, okoliczno艣膰 艂agodz膮ca: przyczyny wspomnianego zdemolowania by艂y po cz臋艣ci honorowe. Po trzecie, fakt pozostaje faktem, 偶e dopuszczono si臋 gwa艂tu. By艂y to trudne problemy i musia艂 si臋 nad nimi dobrze zastanowi膰. Ale im d艂u偶ej si臋 zastanawia艂, tym bardziej sobie u艣wiadamia艂, 偶e nie jest w stanie wzi膮膰 na siebie ca艂ej odpowiedzialno艣ci. Musia艂 znale沤膰 kogo艣, kto we沤mie na siebie cz臋艣膰 tej odpowiedzialno艣ci, mo偶liwie jak najbardziej okaza艂膮 cz臋艣膰. W tym celu kapitan Ratshelm uda艂 si臋 do porucznika Kraffta. Przyszed艂szy na miejsce, musia艂 si臋 pogodzi膰 z mocno podejrzanym, i dla niego osobi艣cie niezwykle przykrym widokiem. Porucznik nie by艂 sam. W jego pokoju siedzia艂a na 艂贸偶ku istota p艂ci 偶e艅skiej. Osoba ta przygl膮da艂a si臋 dow贸dcy oddzia艂u zupe艂nie bez 偶enady i nieomal ciekawie. - Pardon - rzek艂 Ratshelm z rezerw膮 - ale nie by艂em przygotowany na to, 偶e pan przyjmuje u siebie panie, to nie jest tu w zwyczaju. - Pozwolisz, 偶e ci przedstawi臋 kapitana Ratshelma - rzek艂 Krafft do Elfriedy jak gdyby nigdy nic. - Czy mog臋 pana zaznajomi膰, panie kapitanie, z moj膮 narzeczon膮, pann膮 Elfried膮 Rademacher? - To - pospieszy艂 zapewni膰 Ratshelm - zmienia naturalnie posta膰 rzeczy. Kapitan natychmiast przestawi艂 si臋 na d偶entelme艅ski ton. Podszed艂 do Elfriedy bez wahania i zacz膮艂 j膮 zapewnia膰: - Bardzo mi przyjemnie pozna膰 pani膮. I to m贸wi艂 Ratshelm, kt贸ry doskonale wiedzia艂, kim by艂a Elfrieda RAdemacher, sk膮d przyby艂a, gdzie pe艂ni艂a s艂u偶b臋 i bogi wiedz膮, co mia艂a za sob膮. Ale s艂owo oficerskie musia艂o mu wystarczy膰: mia艂 przed sob膮 pann臋 narzeczon膮. Fakt niezachwiany, nie mog膮cy budzi膰 sprzeciwu. - Moje serdeczne gratulacje, panie poruczniku. - Dzi臋kuj臋, panie kapitanie. Nie mo偶na powiedzie膰, 偶eby Krafft by艂 zachwycony tym swoim spontanicznym pomys艂em przedstawienia Elfriedy jako swojej narzeczonej. B臋dzie to jednak, my艣la艂 sobie, na pewno najwygodniejsze rozwi膮zanie, przynajmniej na czas jego pracy tu w szkole wojennej. - Przepraszam, 艂askawa pani - powiedzia艂 kapitan Ratshelm z nienagann膮 poprawno艣ci膮 - ale obawiam si臋, 偶e b臋d臋 musia艂 porwa膰 szanownego narzeczonego. Mamy jeszcze do om贸wienia pewn膮 spraw臋 s艂u偶bow膮. NOwa, zaskakuj膮ca rola narzeczonej oficera przypad艂a widocznie Elfriedzie do smaku, bo skin臋艂a kapitanowi Ratshelmowi protekcjonalnie g艂ow膮, jak to zwyk艂y czyni膰 w Wildlingen damy z k贸艂 oficerskich. Utrafi艂a w ten niedbale uprzejmy styl salonowy zdumiewaj膮co szybko. Krafftowi za艣 powiedzia艂a z radosnym u艣Miechem, afektowanym dziewcz臋cym g艂osem: - Id沤, kochanie, ale nie daj swojej ma艂ej narzeczonej zbyt d艂ugo czeka膰. Krafft z trudem si臋 opanowa艂; zda艂 sobie spraw臋, 偶e ze strony jego "ma艂ej narzeczonej" spotka go jeszcze niejedna niespodzianka. Ale teraz nie mia艂 czasu wyobrazi膰 sobie tego bardziej szczeg贸艂owo, bo kapitan Ratshelm go pop臋dza艂. Zaprowadzi艂 go najpierw na korytarz, a potem na plac apelowy. Rozejrza艂 si臋, czy nikt im nie b臋dzie przeszkadza艂, i wreszcie bez d艂ugich wst臋p贸w przeszed艂 do rzeczy. - Czy pan w艂a艣ciwie wie, panie poruczniku Krafft, 偶e pa艅ska grupa wczoraj okropnie narozrabia艂a? - Nie - powiedzia艂 Krafft zgodnie z prawd膮. - Pa艅scy podchor膮偶owie, panie Krafft, urz膮dzili wczoraj wieczorem bijatyk臋. - Domy艣la艂em si臋 czego艣 w tym gu艣cie - o艣wiadczy艂 Krafft, niezbyt tym poruszony. - Widzia艂em dzi艣 kilku moich ch艂opak贸w lekko poturbowanych i z bardzo skruszonymi minami. - I to - powiedzia艂 kapitan oburzony - to ju偶 wszystko, co pan ma na ten temat do powiedzenia? - A co ja mam powiedzie膰 - zauwa偶y艂 Krafft z niewinn膮 min膮. - Co podchor膮偶owie robi膮 poza s艂u偶b膮, to wy艂膮cznie ich sprawa. Je艣li o mnie idzie, to mog膮 sobie nawet 艂by porozbija膰, je偶eli maj膮 ochot臋, najwa偶niejsze, 偶eby s艂u偶ba na tym nie ucierpia艂a. Dlaczego mamy tu zaraz inscenizowa膰 wielki dramat, skoro by艂a to mo偶e ma艂a farsa? Przyjmijmy po prostu: podchor膮偶owie bili si臋 na kule 艣nie偶ne albo spadli wszyscy razem ze schod贸w do piwnicy, albo stukn臋li si臋 o kant 艂贸偶ka, czytaj膮c regulaminy. - Zdemolowali ca艂膮 gospod臋 - rzek艂 kapitan Ratshelm wzburzony. - I na dobitk臋 na oczach os贸b cywilnych, nawet kobiet. Krafft przygl膮da艂 si臋 przez chwil臋 swemu kapitanowi uwa偶nie, a potem spyta艂, cedz膮c s艂owa: - A sk膮d pan to wie? Czy wp艂yn膮艂 w tej sprawie meldunek? - Otrzyma艂em jedynie prywatn膮, kole偶e艅sk膮 informacj臋. - Zapomnij pan o niej, panie kapitanie - radzi艂 Krafft. - Otrzyma艂em j膮 od kapitana Katera. - Tym bardziej powinien pan o niej zapomnie膰. Dlaczego chce pan koniecznie chwyci膰 gor膮ce 偶elazo, kt贸re na dobitek podano panu niefachowo? Je艣li nawet podchor膮偶owie zrobili rzeczywi艣cie jakie艣 g艂upstwo, to daj im pan czas na wyg艂adzenie sprawy. POs艂uchaj pan mojej rady, panie kapitanie: czekaj pan po prostu na oficjalny meldunek, na skarg臋 policji czy co艣 w tym rodzaju. I mog臋 si臋 za艂o偶y膰, 偶e b臋dziesz pan czeka艂 na pr贸偶no. - Tak nie mo偶na, panie Krafft! - zawo艂a艂 kapitan z gniewem. - Tak w 偶adnym razie nie mo偶na, przynajmniej nie w mojej jednostce! By艂 pewien, 偶e porucznik Krafft natychmiast zechce mu pom贸c, niezw艂ocznie we沤mie na siebie cz臋艣膰 odpowiedzialno艣ci, rozpocznie dochodzenie, znajdzie winnych i odci膮偶y niewinnych. Ale Krafft mia艂 jeszcze czelno艣膰 udziela膰 rad, jak tu najbezpieczniej wydosta膰 si臋 z linii ostrza艂u. I to akurat jemu, kapitanowi Ratshelmowi, wypr贸bowanemu i wielokrotnie odznaczonemu bojownikowi i nauczycielowi oficer贸w! - Panie Krafft - rzek艂 Ratshelm z moc膮 - rozkazuj臋 panu poinformowa膰 o tym po偶a艂owania godnym zaj艣ciu pana kapitana Federsa. POza tym powie mu pan, 偶eby spodziewa艂 si臋 wezwania na rozmow臋 do pana majora Freya. To samo dotyczy oczywi艣cie r贸wnie偶 i pana. Kiedy dok艂adnie ta rozmowa si臋 odb臋dzie, to zale偶y od okoliczno艣ci, ale w ka偶dym razie jeszcze w ci膮gu dzisiejszego popoo艂udnia. Czy mnie pan zrozumia艂, panie poruczniku Krafft? - TAk jest, panie kapitanie - powiedzia艂 porucznik Krafft przeci膮gle. - Je艣li pan przy tym obstaje, niech si臋 dzieje wola pana. Ale ja na pa艅skim miejscu nie robi艂bym tego. - Pan jednak nie jest na moim miejscu! - zawo艂a艂 Ratshelm w艣ciek艂y. - Na szcz臋艣cie - rzek艂 Krafft. - Pa艅skie pogl膮dy - powiedzia艂 kapitan Ratshelm tonem niedwuznacznie karc膮cym - od pocz膮tku budzi艂y we mnie zastrze偶enia. M贸wi臋 to panu otwarcie, bo otwarto艣膰 nale偶y do moich zasad. Uwa偶am pa艅skie metody po prostu za niebezpieczne. - Dla kogo, panie kapitanie? - Nie mam zbytniej ochoty dyskutowa膰 z panem, panie Krafft, zw艂aszcza w tej chwili. Udaj臋 si臋 teraz do pana majora. I prosz臋 艂askawie uczyni膰 to, co do pana nale偶y, panie Krafft. - Uczyni臋 to - zapewni艂 go Krafft. - No, 艂askawa pani - powiedzia艂 Krafft do Elfriedy - mo偶na zapyta膰, jak si臋 czujesz? - Do艣膰 g艂upio - odpar艂a Elfrieda. - I zaczynam si臋 martwi膰 o ciebie. Jeste艣 lekkomy艣lny w tym swoim doborze 艣rodk贸w. - Mylisz si臋 - powiedzia艂 Krafft. - Jest akurat na odwr贸t. Robi臋 zwykle rzeczy dok艂adnie przemy艣lane. Krafft sta艂 przed Elfried膮, kt贸ra ci膮gle jeszcze siedzia艂a na jego 艂贸偶ku polowym. Natychmiast po rozmowie z kapitanem Ratshelmem wr贸ci艂 do swego pokoju. Mia艂 mn贸stwo roboty, ale najwa偶niejsze by艂o to, co mia艂 do om贸wienia z Elfried膮. - W ka偶dym razie - powiedzia艂a - uwa偶am tw贸j dowcip za ryzykowny. - To nie by艂 dowcip. - No dobrze, wi臋c by艂 to spontaniczny pomys艂, rodzaj poci膮gni臋cia na szachownicy. Chcia艂e艣 wybrn膮膰 z przykrej sytuacji. Dlatego przedstawi艂e艣 mnie jako swoj膮 narzeczon膮, prawda? U艣miechn膮艂 si臋, usiad艂 obok niej, obj膮艂 j膮 ramieniem i powiedzia艂 weso艂o: - Ale ty nie沤le zagra艂a艣 swoj膮 rol臋, Elfriedo. - Owszem, dla ciebie - powiedzia艂a z pewnym wahaniem. - Na pocz膮tku ta rola nawet mnie bawi艂a. - No to pozosta艅my przy niej - zaproponowa艂 Krafft. - Czasy s膮 i tak wystarczaj膮co powa偶ne... dlaczego mieliby艣my zrezygnowa膰 z czego艣, co ci臋 bawi? - M贸wisz powa偶nie? - spyta艂a nie艣mia艂o. Spojrza艂 na ni膮 weso艂o i mru偶膮c oczy o艣wiadczy艂: - Sprawa wygl膮da mianowicie nast臋puj膮co: musisz wiedzie膰, 偶e wsz臋dzie, gdzie by艂em, pozostawi艂em po sobie narzeczone: dwie na 艣l膮sku, trzy w Polsce, cztery w Nadrenii, siedem we Francji i jedn膮 w Rosji. Ju偶 taki mam zwyczaj. - To nie jest tw贸j zwyczaj. - Zgoda - rzek艂 nagle zak艂opotany - mo偶e masz racj臋. Ale raz trzeba przecie偶 zacz膮膰, no nie? - Karl - powiedzia艂a cicho - niczego takiego od ciebie nie 偶膮da艂am. - Dlatego w艂a艣nie to robi臋, dziewczyno. 铆e przedstawi艂 j膮 jako swoj膮 narzeczon膮, to mu oczywi艣cie nagle strzeli艂o do g艂owy - ale nie bez pewnej gotowo艣ci wewn臋trznej. - A wi臋c dobrze - powiedzia艂a prosto. Potem szybko go poca艂owa艂a, leciutko w policzek - bo teraz i ona by艂a zak艂opotana. - Boj臋 si臋 tylko - rzek艂 weso艂o - 偶e dzi艣 nie b臋dziemy mieli czasu i okazji uczci膰 jak nale偶y naszych zar臋czyn. Bo je艣li mnie wszystkie znaki na ziemi i na niebie nie myl膮, par臋 wo艂贸w chce tu podj膮膰 pr贸b臋 urz膮dzenia wy艣cig贸w konnych. Przygotuj臋 im tor, je艣li pozwolisz. - Pozwalam ci przecie偶 na wszystko. - 铆eby艣 mi si臋 przypadkiem nie zmieni艂a - powiedzia艂, tul膮c j膮 do siebie. - B臋d臋 zawsze tak膮, jak膮 chcesz mnie mie膰, Karl. Zesztywnia艂, uwolni艂 si臋 z jej ramion, patrzy艂 na ni膮 kilka sekund i powiedzia艂: - Elfriedo, jedno musisz mi przyrzec: 偶e nigdy nie b臋dziesz pr贸bowa艂a przystosowa膰 swojego 偶ycia do mojego. NIe zadawaj sobie trudu, a偶eby my艣le膰 tak jak ja. Musisz nawet stara膰 si臋 nie post臋powa膰 tak jak ja. Musisz pozosta膰 tak膮, jak膮 jeste艣, nie mo偶esz by膰 moim echem, czym艣 w rodzaju uzupe艂nienia czy cienia. Obiecujesz mi to? - Niech ci臋 o to g艂owa nie boli, prosz臋 ci臋. Id沤, ja ci臋 nie zatrzymuj臋. Jestem teraz zaj臋ta. Musz臋 si臋 przecie偶 zastanowi膰 nad tym, co mi wolno jako narzeczonej, a co nie. - Prosz臋 ci臋 bardzo - powiedzia艂 i roze艣mia艂 si臋 z ulg膮. Wyszed艂 z pokoju. Na korytarzu z艂apa艂 pierwszego lepszego podchor膮偶ego, na kt贸rego si臋 napatoczy艂. Kaza艂 mu przys艂a膰 natychmiast podchor膮偶ych Kramera, Webera i Rednitza, najp贸沤niej za trzy minuty. Trzej podchor膮偶owie zjawili si臋 w mig. Spogl膮dali na swego dow贸dc臋 ostro偶nie i potulnie. Sumienie mieli nieczyste, strach ich by艂 wielki, nadzieje znikome - byli przygotowani na wszystko. Ale tego, co teraz nast膮pi艂o, nikt z nich si臋 nie spodziewa艂. Porucznik Krafft 艣mia艂 si臋 do rozpuku. Widok upstrzonych kolorowymi plamami, malowniczo pot艂uczonych g艂贸w zdawa艂 mu si臋 przez kilka sekund sprawia膰 szalon膮, niczym nie zm膮con膮 przyjemno艣膰. Na ustach podchor膮偶ych pojawi艂 si臋 cie艅 nie艣mia艂ego u艣miechu. POtem spojrzeli ukradkiem po sobie. Zwyci臋ska bijatyka doda艂a im animuszu, ale przebudzenie nazajutrz rano by艂o straszne. I kto艣 jeszcze na dodatek pu艣ci艂 ponur膮 wie艣膰: na poprzednim kursie wys艂ano "do domu", a zatem na front, ca艂膮 grup臋 szkoln膮 bez wyj膮tku - z powodu wsp贸lnego spisku przeciwko podstawowym zasadom szko艂y wojennej. Ale w g艂臋bi ich serc tli艂a si臋 malutka iskierka nadziei: je艣li kto艣 m贸g艂by im pom贸c, to tylko Krafft! NIewiele brakowa艂o, a wys艂aliby do niego delegacj臋. Czy on jednak zechce pom贸c? A teraz prawie si臋 zdawa艂o, 偶e tak. - Wygl膮dacie jak kolorowe psy! - zawo艂a艂 Krafft, rozkoszuj膮c si臋 ich widokiem. A wi臋c porucznik wiedzia艂. Zna艂 nawet nazw臋 lokalu, w kt贸rym zdobyli swoje pyrrusowe zwyci臋stwo. Kramer a偶 pa艂a艂 ch臋ci膮 poinformowania go: - Je艣li pan porucznik pozwoli, to przedstawimy... - Nie moja sprawa, co robicie po s艂u偶bie - powiedzia艂 Krafft. - Sprawozdanie mnie nie interesuje. Kaza艂em wam przyj艣膰, 偶eby opowiedzie膰 wam pewn膮 historyjk臋, kt贸ra mi si臋 przypomnia艂a. Podchor膮偶owie milczeli zdziwieni. Skapowali si臋 szybko, 偶e ich dow贸dca nie chce nic wiedzie膰, bo nie ma najmniejszej ochoty sta膰 si臋 wsp贸艂winowajc膮. Ale nie chcia艂 r贸wnie偶 gra膰 roli ich s臋dziego. Do czego wi臋c zmierza艂? - W czasie kampanii francuskiej - m贸wi艂 tymczasem porucznik - zarekwirowa艂em kiedy艣 piwnic臋 z winem. Obiekt pierwszej klasy. I by艂em bardzo dumny z tego, przynajmniej w chwili dokonania rekwizycji. Ale do艣膰 pr臋dko, bo ju偶 nast臋pnego dnia, zdaje si臋, u艣wiadomi艂em sobie, 偶e to, co zrobi艂em, by艂o bezprawne, wi臋cej nawet - karalne. Dowiedzia艂o si臋 o tym kilku zwierzchnik贸w, kt贸rzy dostali cynk od os贸b postronnych. NO, co wam tu b臋d臋 du偶o m贸wi艂; kiedy zwierzchnicy chcieli obejrze膰 sobie t臋 zarekwirowan膮 winiarni臋, winiarnia ju偶 w og贸le nie istnia艂a. Podchor膮偶owie zrozumieli w lot. Twarze im si臋 rozja艣ni艂y. Spojrzeli na porucznika z wdzi臋czno艣ci膮. Podchor膮偶y Kramer powiedzia艂: - Czy w imieniu swoim i moich koleg贸w mog臋 prosi膰 pana porucznika o pozwolenie na wyj艣cie do miasta? Mamy tam piln膮 spraw臋 do za艂atwienia. - Zgoda. Podchor膮偶owie spr臋偶y艣cie zrobili w ty艂 zwrot i spiesznie si臋 oddalili. PO kr贸tkikm namy艣le Krafft zawo艂a艂 jeszcze raz Rednitza. Przyszed艂 natychmiast. Stan膮艂 przed Krafftem i patrzy艂 porucznikowi w oczy z nieomal psi膮 ufno艣ci膮. - Jeszcze jedno pytanie - rzek艂 Krafft. - Ale niech to zostanie mi臋dzy nami, Rednitz. Czy Hochbauer bra艂 w tym udzia艂? - Jeszcze jak, panie poruczniku! Co prawda z pocz膮tku nie chcia艂, ale nie mia艂 innego wyboru. Pozwoli艂em sobie dopom贸c mu troch臋. Wpad艂 w szeregi przeciwnika jak pocisk armatni. - A kto czy te偶 co, waszym zdaniem, Rednitz, by艂o przyczyn膮 konfliktu? - 艣ci艣le bior膮c, rozkaz specjalny numer sto trzydzie艣ci jeden, panie poruczniku - wyja艣ni艂 podchor膮偶y uprzejmie. Zauwa偶y艂, 偶e po twarzy dow贸dcy grupy przemkn膮艂 cie艅 zdumienia, z czego domy艣li艂 si臋, 偶e Krafft widocznie wcale nie wie, o co chodzi艂o w tym rozkazie specjalnym. - Dotar艂 on do naszej grupy w sobot臋 w po艂udnie i zosta艂, jak zwykle, od razu odczytany. W tym rozkazie specjalnym t艂umaczy si臋 mi臋dzy innymi, 偶e na przyk艂ad imi臋 Egon jest imieniem z pism humorystycznych. I akurat z tego powodu ta druga grupa zacz臋艂a dokucza膰 podchor膮偶emu Weberowi. No to z miejsca zacz膮艂 ich grzmoci膰. - A jaka to by艂a grupa, Rednitz? - Grupa szkolna Bruno z kursu pierwszego, panie poruczniku. Krafft po raz pierwszy w widomy spos贸b zareagowa艂 na sprawozdanie podchor膮偶ego: u艣miechn膮艂 si臋. Wiedzia艂 ju偶, 偶e na przysz艂ej i chyba nieuniknionej konferencji b臋dzie m贸g艂 liczy膰 na pomoc kapitana Federsa. Bo grupa szkolna Bruno podlega艂a "trubadurowi". To mog艂o by膰 czynnikiem decyduj膮cym dla wyniku batalii. - To bardzo po偶yteczna informacja, drogi Rednitz - powiedzia艂 Krafft. - Z tym mo偶na ju偶 co艣 nieco艣 pocz膮膰. Ale teraz nie chc臋 was ju偶 d艂u偶ej zatrzymywa膰, w ko艅cu i wy, i wasi koledzy macie piln膮 spraw臋 na mie艣cie. - Przypuszczalnie zajmie to nam z godzink臋 czasu, panie poruczniku. - Prosz臋 mnie natychmiast zawiadomi膰 o wynikach, Rednitz, niezale偶nie od tego, czym b臋d臋 w danej chwili zaj臋ty. Nawet gdyby艣cie mnie musieli wywo艂a膰 z jakiej艣 konferencji. * * * Nadzwyczajna tajna konferencja rozpocz臋艂a si臋 o szesnastej. By艂a stosunkowo kr贸tka i zako艅czy艂a si臋 dla niekt贸rych do艣膰 bole艣nie. Odbywa艂a si臋 w gabinecie dow贸dcy kursu II przy udziale: majora Freya, kapitana Ratshelma, kapitana Federsa i porucznika Kraffta; ci ostatni uczestniczyli w niej jako odpowiedzialni za obwinion膮 grup臋 szkoln膮 H. - Panowie, jestem przera偶ony! - tymi s艂owami dow贸dca kursu otworzy艂 posiedzenie. Siedzia艂 w swoim fotelu wyprostowany, pe艂en godno艣ci i niezachwianego poczucia wy偶szo艣ci. - Bardzo mi przykro, panowie - ci膮gn膮艂 major Frey dalej - 偶e musia艂em panom zepsu膰 niedziel臋. R贸wnie偶 i ja wola艂bym przebywa膰 teraz w 艣cis艂ym, harmonijnym gronie. W tej chwili bowiem ma艂偶onka moja, jak panom zapewne wiadomo, przyjmuje podleg艂ych mi pan贸w oficer贸w z 偶onami. Jednak偶e ta wywo艂ana przez czyj膮艣 lekkomy艣lno艣膰 sytuacja zmusza mnie do zrezygnowania z towarzystwa dam mego korpusu oficerskiego. Co pan na to, panie poruczniku Krafft? - NIc, panie majorze - o艣wiadczy艂 Krafft po prostu. Dow贸dcy kursu jakby dech zapar艂o. Wreszcie powiedzia艂 ostro i rozkazuj膮co: - Pa艅ska grupa, za kt贸r膮 przede wszystkim pan jest odpowiedzialny, wszczyna w lokalu publicznym ordynarn膮 b贸jk臋, jak pierwsi lepsi drwale, a pan nie ma na to nic do powiedzenia! - Po pierwsze - powiedzia艂 Krafft 艂agodnie - nie jest, moim zdaniem, jeszcze udowodnione, 偶e w og贸le odby艂a si臋 jaka艣 b贸jka i 偶e ta b贸jka zako艅czy艂a si臋 zdemolowaniem lokalu. A je艣li nawet tak by艂o, to trzeba by wprz贸d wyja艣ni膰, czy grupa szkolna Heinrich jest winna, wsp贸艂winna czy te偶 mo偶e zupe艂nie niewinna. W tym ewentualnym incydencie odegra艂o decyduj膮c膮 rol臋 r贸wnie偶 paru podchor膮偶ych, kt贸rzy ciesz膮 si臋 jak dot膮d nienagann膮 opini膮. Czy偶 nie tak, panie kapitanie? Ratshelm rzuci艂 si臋 na t臋 przyn臋t臋 jak pies na ko艣膰. - W rzeczy samej - potwierdzi艂 ochoczo - jest to punkt zas艂uguj膮cy, moim zdaniem, na specjalne uwzgl臋dnienie. Mo偶na powiedzie膰 bez przesady, 偶e nawet najlepsi i najbardziej obiecuj膮cy podchor膮偶owie zostali wpl膮tani w t臋 fataln膮 afer臋, co przecie偶 daje wiele do my艣lenia. - Co jednak niczego nie likwiduje! - rzek艂 major, najwyra沤niej zdecydowany wymierzy膰 winnym przyk艂adn膮 kar臋. - NIech pan nie zapomina, panie poruczniku Krafft, 偶e w gruncie rzeczy jedynie pan ponosi ca艂kowit膮 odpowiedzialno艣膰. - Jestem got贸w j膮 ponie艣膰, panie majorze - powiedzia艂 nonszalancko Krafft - aczkolwiek nie wiem jeszcze, jaki rodzaj odpowiedzialno艣ci ma pan na my艣li. Je艣li ju偶 mamy wyja艣ni膰 sytuacj臋 do ko艅ca, to nie mo偶emy przecie偶 pomin膮膰 tej drugiej zainteresowanej grupy. Chodzi mianowicie o grup臋 szkoln膮 Bruno z kursu pierwszego. - O jak膮 grup臋? - spyta艂 Feders z niedowierzaniem. POrucznik Krafft z przyjemno艣ci膮 mu udzieli艂 informacji, a Feders roze艣mia艂 si臋 na ca艂e gard艂o, nie okazuj膮c najmniejszego respektu dla prze艂o偶onego. Major spyta艂 zdziwiony: - Nie rozumiem, z czego pan si臋 tak 艣mieje, panie kapitanie? - Panie majorze - powiedzia艂 kapitan Feders - uwa偶am to wszystko za spraw臋 wielce komiczn膮. - Bardzo 偶a艂uj臋 - o艣wiadczy艂 major z odcieniem ostrej nagany w g艂osie - ale ja tak nie uwa偶am. Prosz臋 wi臋c pana o zachowanie w miar臋 mo偶no艣ci powagi. - Spr贸buj臋 - rzek艂 Feders, mrugaj膮c porozumiewawczo do Kraffta. - Przyjdzie mi to jednak z trudem. - Zw艂aszcza 偶e punkt wyj艣ciowy tego konfliktu wydaje si臋 nieco dziwny - stwierdzi艂 Krafft. - Przedmiotem sporu bowiem by艂o okre艣lenie imienia Egon jako "imienia z pism humorystycznych". - To przecie偶 nie mo偶e by膰 prawd膮 - rzek艂 kapitan Feders, po raz drugi szalenie ubawiony. - To przecie偶 kompletny absurd. - R贸wnie偶 i ja - popar艂 go kapitan Ratshelm, nie maj膮c poj臋cia, co si臋 艣wi臋ci - uwa偶am twierdzenie porucznika Kraffta za wr臋cz groteskowe. Nikt nam nie wm贸wi, 偶e tego rodzaju g艂upia uwaga mog艂a doprowadzi膰 do tak barbarzy艅skich eksces贸w. - Niestety to fakt - obstawa艂 Krafft przy swoim. - Okre艣leniem "imi臋 z pism humorystycznych" u偶ytym w sensie kpiny, jeden z naszych podchor膮偶ych poczu艂 si臋 obra偶ony i zacz膮艂 si臋 odpowiednio broni膰. A co si臋 tyczy tej rzekomo g艂upiej uwagi, to jestem pewien, 偶e pan major jest z gruntu odmiennego zdania. Trzej panowie spojrzeli na swego majora, mocno w tej chwili zaniepokojonego. Na jego zwykle tak energicznej twarzy bojownika wykwit艂 lekki rumieniec. Major patrzy艂 przed siebie pochmurnym wzrokiem, a palce jego b臋bni艂y nerwowo po stole. Zgodnie z tradycj膮 major Frey usi艂owa艂 odparowa膰 atak kontratakiem. - Wnioskuj臋 z waszego zdumienia, panowie, 偶e niestety nie przyj臋li艣cie mego rozkazu specjalnego numer sto trzydzie艣ci jeden do wiadomo艣ci. Uwa偶am, 偶e rzuca to do艣膰 dziwne 艣wiat艂o na to, w jaki spos贸b reaguje si臋 na moje pisemne rozkazy. Wspomniany rozkaz bowiem wyszed艂 z mojej kancelarii wczoraj oko艂o godziny dziesi膮tej i mia艂 by膰 odczytany jeszcze tego samego dnia, mi臋dzy godzin膮 dwunast膮 a czternast膮. Tym samym panowie dow贸dcy oddzia艂贸w i wyk艂adowcy taktyki mieli dostatecznie du偶o czasu na zaznajomienie si臋 z nim. Ale widocznie nikt nie uwa偶a艂 tego za potrzebne. Tak by艂o w istocie. Rozkazy przychodzi艂y, odfajkowywano je, przekazywano z miejsca dalej i tylko od czasu do czasu przyjmowano je do wiadomo艣ci. U艣wiadomienie sobie tego faktu by艂o dla majora bolesnym ciosem. Jego rozkazy specjalne, te przemy艣lane i 艣wietnie sformu艂owane, godne uwagi p艂ody 偶o艂nierskiego ducha by艂y nie czytane! Nie czyta艂 ich nawet Ratshelm, sk膮din膮d cz艂owiek tak solidny. Zasmucaj膮ce. - Jednak偶e - powiedzia艂 Krafft, kt贸ry ani na chwil臋 nie odst臋powa艂 od pi艂ki, 偶eby m贸c strzeli膰 decyduj膮cego gola - to nie zmienia faktu, 偶e okre艣lenie imienia Egon jako imienia z pism humorystycznych by艂o w艂a艣ciw膮 przyczyn膮 tej bijatyki. - Po prostu przeoczenie - pospieszy艂 zapewni膰 major obecnych. Stara艂 si臋 mo偶liwie szybko przej艣膰 do porz膮dku nad tym delikatnym punktem. - Zwyczajne przeoczenie. - B贸jka podchor膮偶ych? - spyta艂 Krafft jak gdyby nigdy nic. - Nazwanie imienia Egon imieniem z pism humorystycznych - rzek艂 major szybko. - Ale nie mieszajmy w to tej sprawy, zostanie sprosrowana. - W ka偶dym razie - powiedzia艂 Krafft z uporem, kt贸ry poma艂u zacz膮艂 robi膰 si臋 bardzo uci膮偶liwy, dla majora oczywi艣cie - w ka偶dym razie akurat to przeoczenie doprowadzi艂o do, jak to panowie nazwali, barbarzy艅skich eksces贸w drwali. "Imi臋 z pism humorystycznych Egon" by艂o tym ostatnim s艂owem do bitki, je艣li przyjmiemy, 偶e rzekome zdemolowanie lokalu odpowiada rzeczywi艣cie prawdzie. Ale czy panowie nie uwa偶aj膮, 偶e by艂oby lepiej, m膮drzej i pro艣ciej stan膮膰 na stanowisku, i偶 w og贸le nic si臋 nie sta艂o? Major nie powiedzia艂 "nie", co obecnym wyda艂o si臋 niezwykle znamienne. Frey siedzia艂 przy swoim biurku jak stangret wielkopa艅skiego ekwipa偶u na ko沤Le - wyprostowany, nad臋ty s艂u偶bista, ale nie pozbawiony godno艣ci. Doszed艂 do takiego punktu, 偶e mia艂 ju偶 tylko jedno pragnienie: 偶eby mu kto艣 przekaza艂 jaki艣 autorytatywny rozkaz, na kt贸rym m贸g艂by si臋 oprze膰. Rozgl膮da艂 si臋 naoko艂o, szukaj膮c wzrokiem pomocy. W tym samym momencie zjawi艂 si臋 jeden z jego pisarzy. Oznajmi艂, 偶e jaki艣 podchor膮偶y z grupy szkolnej H prosi na chwil臋 swego dow贸dc臋, w pilnej sprawie. Frey udzieli艂 pozwolenia na to, ju偶 cho膰by dlatego, 偶e w ten spos贸b tajna konferencja zosta艂a przerwana. A wi臋c w ci膮gu najbli偶szych minut nie musia艂 ani sk艂ada膰 o艣wiadcze艅, ani podejmowa膰 decyzji. Gdy Krafft opu艣ci艂 pok贸j, major spyta艂 tylko: - A zatem, co panowie na to powiedz膮? Panowie na to nic nie powiedzieli, przynajmniej nic obowi膮zuj膮cego. Feders okazywa艂 kompletny brak zainteresowania. A Ratshelm dawa艂 do zrozumienia, 偶e woli przy艂膮czy膰 si臋 do zdania pana majora, gdy tylko ten swoje zdanie wypowie. Ale w艂a艣nie do tego Frey zdawa艂 si臋 nie przywi膮zywa膰 zbytniej wagi. Bo z jednego major zdawa艂 sobie jasno spraw臋: Je偶eli rzeczywi艣cie zgodnie ze swym pierwotnym zamierzeniem b臋dzie obstawa艂 przy przyk艂adnym ukaraniu, to poszkodowanym mo偶e by膰 w ko艅cu on sam. Gdyby mianowicie genera艂 dowiedzia艂 si臋 o katastrofie wywo艂anej przez "imi臋 z pism humorystycznych Egon" - trudno sobie wprost uzmys艂owi膰 skutki. Ernst Egon Modersohn posieka艂by majora Freya na kawa艂ki. Ale wtem wr贸ci艂 porucznik Krafft i o艣wiadczy艂 weso艂o: - Panowie, otrzyma艂em w艂a艣nie od jednego z moich podchor膮偶ych wiadomo艣膰, 偶e ca艂a ta w膮tpliwa sprawa jest za艂atwiona. Pan Rotunda, w艂a艣ciciel "Kolorowego Psa", nie tylko nie wniesie 偶adnej skargi, ale jest nawet got贸w za艣wiadczy膰, 偶e chodzi艂o jedynie o nieporozumienie. W gruncie rzeczy wi臋c przebieg wczorajszego wieczoru by艂 r贸wnie normalny, jak ka偶dego innego. - No wi臋c - powiedzia艂 Feders. - To po co ta ca艂a komedia? Major odetchn膮艂 z ulg膮 - kamie艅 spad艂 z jego oficerskiego serca. BY艂 uratowany. Znowu u艣Miechn臋艂o si臋 do niego szcz臋艣cie, kt贸re, jak wiadomo, na d艂u偶sz膮 met臋 sprzyja tylko ludziom odwa偶nym. 艣wiadomo艣膰 tego doda艂a mu pot臋偶nego bod沤ca. Wypr贸bowan膮 manier膮 prze艂o偶onych dosiad艂 natychmiast z powrotem owego wysokiego konia, z kt贸rego dopiero co spad艂. - Panowie - powiedzia艂 z min膮 udzielnego ksi臋cia - wobec tego, 偶e niekt贸rzy z was dali si臋 zwie艣膰 pomy艂ce, mog臋 o艣wiadczy膰 z ca艂膮 otwarto艣ci膮, 偶e od samego pocz膮tku oczekiwa艂em czego艣 takiego. Tym bardziej zdziwi艂y mnie niekt贸re reakcje. Pan, panie kapitanie Ratshelm, nie powinien by艂 mnie trudzi膰 dla taak niejasnej sprawy. Pan, panie kapitanie Feders, powinien w przysz艂o艣ci zachowywa膰 si臋 z nieco bardziej obyczajn膮 powag膮 i powstrzyma膰 si臋 od nazywania skomplikowanych dochodze艅 "komedi膮". Pan w ko艅cu, panie poruczniku Krafft, powinien si臋 bardziej zajmowa膰 swoj膮 grup膮; meldunek ko艅cowy, z艂o偶ony przez pana, powinien by艂 nast膮pi膰 na pocz膮tku naszej rozmowy. Ale panowie wiecie, 偶e nie jestem drobiazgowy, nie mam do was 偶alu. Dzi臋kuj臋 panom. Kiedy tr贸jka oficer贸w opu艣ci艂a swego dow贸dc臋, ten by艂 pewien, 偶e znowu znakomicie wywi膮za艂 si臋 z trudnej sytuacji. Major Frey wzi膮艂 wi臋c 艣nie偶nobia艂膮 kartk臋 papieru i napisa艂 na niej owe s艂owa, kt贸re nazajutrz mia艂y przyprawi膰 o zachwyt i zdumienie ca艂膮 szko艂臋 wojenn膮, od genera艂a pocz膮wszy, a na ostatnim podchor膮偶aku sko艅czywszy. Pami臋tne te s艂owa brzmia艂y: "Dodatek do rozkazu specjalnego nr 131. Dotyczy: sprostowania. W wy偶ej wymienionym rozkazie specjalnym wkard艂 si臋 do rozdzia艂u III, ust臋p 2c, ubolewania godny b艂膮d maszynowy. Wykre艣li膰 s艂owo "Egon", s艂owo winno brzmie膰 "Ede". podpisa艂 major Frey dow贸dca II kursu 23 Pewne zaproszenie i jego skutki - Nie ma jej - powiedzia艂 szef kancelarii do kapitana Katera. - Co to znaczy: nie ma jej? - zapyta艂 Kater rozdra偶niony. - Znik艂a? - A偶 tak 沤le nie jest, panie kapitanie. Pewnie gdzie艣 wysz艂a. - Wysz艂a? - spyta艂 Kater przeci膮gle. - Jakim prawem? Obaj, dow贸dca kompanii administracyjnej i szef kancelarii, m贸wili o Irenie Jablonski, nowej biuralistce. - Czy偶 nie wyda艂em wyra沤nego zarz膮dzenia - sierdzi艂 si臋 Kater - 偶e ta Irena Jablonski ma dzi艣 dy偶ur? - Tak jest, panie kapitanie. - Wi臋c dlaczego nie ma jej na dy偶urze? - Panna Rademacher zarz膮dzi艂a inaczej. - Kto? - spyta艂 Kater zaszokowany. - Ta Rademacher? Jakim prawem? - Tego to ja nie wiem, panie kapitanie - odpar艂 szef kancelarii. Powiedzia艂a tylko, 偶e je艣li pan kapitan by mia艂 jakie艣 偶yczenie, to ona stoi do pa艅skiej dyspozycji. - Aha - rzek艂 Kater nagle zaintrygowany. - Naprawd臋 tak powiedzia艂a? - Tak jest, gdyby pan kapitan mia艂 jakie艣 偶yczenie. - No dobrze - powiedzia艂 Kater, zamy艣liwszy si臋. - Mo偶ecie odej艣膰. Szef kancelarii wyszed艂. Kater sta艂 d艂u偶sz膮 chwil臋 w zadumie. U艣miechaj膮c si臋, pokr臋ci艂 g艂ow膮 i powiedzia艂: - Te kobiety! - po czym podszed艂 do okna. Lornetka kapitana Katera by艂a przedniego gatunku - precyzyjna robota niemiecka. Takie lornetki dostawali w szkole wojennej tylko oficerowie. Jednak偶e kapitan Kater przez t臋 lornetk臋 nie 艣ledzi艂 ani ruch贸w wroga, ani w艂asnych 偶o艂nierzy - przygl膮da艂 si臋 z okien swego pokoju blokowi po drugiej stronie ulicy. Mieszka艂y tam pracownice cywilne. Uwaga kapitana Katera skupiona by艂a na oknie pewnego pokoju na pierwszym pi臋trze. Mieszka艂a tam Elfrieda Rademacher - razem z Iren膮 Jablonski i jeszcze kilkoma innymi dziewcz臋tami. W tej chwili jednak pok贸j zdawa艂 si臋 by膰 pusty. Kater odj膮艂 lornetk臋 od oczu. Zastanawia艂o go, co za kawa艂 mu te dziewczyny maj膮 zamiar zrobi膰. To nie by艂a wcale taka prosta sprawa, jak mu si臋 na pocz膮tku zdawa艂o. Je艣li Rademacher twierdzi, 偶e stoi na stra偶y cnoty tej ma艂ej Ireny, to jest to oczywi艣cie pretekst. Powoli zaczyna艂 rozumie膰: Rademacher sama chcia艂a dorwa膰 si臋 do 偶艂obu - nie mia艂a tylko odwagi przyzna膰 si臋 do tego otwarcie. Ale dlaczego nie, pomy艣la艂 sobie Kater. Ta Irena by艂a przecie偶 jeszcze zupe艂nie zielona - nie pozbawiona wdzi臋ku oczywi艣cie. Nie mo偶na jej jednak by艂o por贸wna膰 z Elfrfied膮 Rademacher. To ju偶 by艂 w pe艂ni dojrza艂y, wspania艂y owoc. W rzeczy samej, ostatnimi czasy zaprz膮ta艂a coraz bardziej jego umys艂. W tej jej wiecznej krn膮brno艣ci mo偶na si臋 by艂o dopatrzy膰 reakcji na nie zaspokojone pragnienia. A epizod z Krafftem by艂 czym艣 przej艣ciowym. W ko艅cu nie by艂a g艂upia. Musia艂a si臋 domy艣la膰, 偶e pozycja jej porucznika jest zagro偶ona. M膮dre kobietki zawsze w por臋 przesiadaj膮 si臋 na innego konia. Kapitan Kater pochyli艂 si臋 lekko do przodu, jak gdyby w ten spos贸b m贸g艂 widzie膰 wyra沤Niej czy lepiej. Przez lornetk臋, spe艂niaj膮c膮 w tej chwili rol臋 wcale jej nie przeznaczon膮, ujrza艂 Elfried臋 wchodz膮c膮 do swego pokoju. Zapali艂a 艣wiat艂o i rozejrza艂a si臋: w pokoju nikogo poza ni膮 nie by艂o. Zacz臋艂a w zamy艣leniu rozpina膰 sobie bluzk臋. Jednocze艣nie podesz艂a do okna i zaci膮gn臋艂a zas艂ony. Kapitan Kater odj膮艂 lornetk臋 od oczu. Z pewnym po艣piechem uzupe艂ni艂 garderob臋 i stan膮艂 got贸w do wymarszu w przepisowym mundurze s艂u偶bowym: mia艂 zamiar przeprowadzi膰 inspekcj臋. A poniewa偶 mia艂 zamiar przeprowadzi膰 inspekcj臋 w izbach 偶e艅skiego personelu cywilnego, nie m贸g艂 sobie oczywi艣cie pozwoli膰 na str贸j niedba艂y czy te偶 p艂aszcz k膮pielowy. Co prawda przyj臋te by艂o dokonywa膰 tego rodzaju inspekcji tylko w towarzystwie najstarszej pracownicy s艂u偶by cywilnej. Ale w przypadkach pilnych kapitan m贸g艂 ca艂kiem swobodnie sam przyst膮pi膰 do akcji. I w艂a艣nie dany przypadek by艂 jego zdaniem pilny. Zanim Kater wyszed艂, nie omieszka艂 przejrze膰 si臋 jeszcze raz w lustrze - by艂 przekonany, 偶e robi wra偶enie do艣膰 imponuj膮ce. Przemierzy艂 korytarz, opu艣ci艂 budynek komendy szko艂y, przeszed艂 na drug膮 stron臋 ulicy i wszed艂 do bloku, na bramie kt贸rego du偶e litery g艂osi艂y: "Kwatery 铆e艅skie. Niepowo艂anym wst臋p wzbroniony". On oczywi艣cie by艂 powo艂any, bo w ko艅cu tablica z tym zakazem nosi艂a podpis: "Kater, kapitan, dow贸dca kompanii administracyjnej". Przed drzwiami z numerem sto dwa Kater na chwil臋 przystan膮艂 i jeszcze raz, nerwowymi ruchami, sprawdzi艂, czy mundur dobrze na nim le偶y. Nast臋pnie rozejrza艂 si臋 ostro偶nie i wszed艂 bez pukania. Widok, jaki przedstawi艂 si臋 jego oczom, m贸g艂 mu gwa艂townie podwy偶szy膰 ci艣nienie: Elfrieda Rademacher, lekko pochylona do przodu, sta艂a przed szaf膮 jedynie w majteczkach i staniku. Jej tym sposobem uwidocznione kszta艂ty ca艂kowicie odpowiada艂y jego wyobra偶eniom. Elfrieda wyprostowa艂a si臋 z pytaj膮cym spojrzeniem. Nie wida膰 by艂o po niej ani wielkiego zaskoczenia, ani czego艣 w rodzaju wstydu. By艂a przyzwyczajona do tego, 偶e m臋偶czy沤ni rozbierali j膮, by tak rzec, "w duchu", powiedzia艂a wi臋c sobie, 偶e r贸wnie偶 Kater nie widzi w tej chwili nic ponad to, co od pocz膮tku widzia艂 u niej w艂a艣nie "w duchu". - Czego pan tu szuka? - spyta艂a pozornie oboj臋tnie. - I dlaczego pan wchodzi bez pukania? - Chcia艂em pani膮 zaprosi膰, Elfriedo - powiedzia艂, stoj膮c w drzwiach, nieco zachrypni臋tym g艂osem. - Dla pana nie nazywam si臋 Elfrieda, lecz Rademacher - o艣wiadczy艂a ch艂odno. - A poza tym nie przyjmuj臋 od pana 偶adnych zaprosze艅. Prosz臋 opu艣ci膰 m贸j pok贸j albo przynajmniej si臋 odwr贸ci膰, a偶 w艂o偶臋 p艂aszcz k膮pielowy. - Je艣li o mnie idzie, to mo偶e pani zosta膰 w tym, w czym pani jest. Mnie to nie przeszkadza. - Ale mnie przeszkadza - powiedzia艂a Elfrieda. Odwr贸ci艂a si臋 do niego plecami, si臋gn臋艂a po p艂aszcz k膮pielowy i narzuci艂a go na siebie. Kater dysza艂. Korci艂o go, aby usi膮艣膰, po艂o偶y膰 si臋, gdyby to by艂o mo偶liwe. Ale ch艂odne, ironiczne spojrzenie Elfriedy nie dawa艂o mu 偶adnej nadziei. - Niech pani pos艂ucha - powiedzia艂 Kater zduszonym g艂osem, ci膮gle jeszcze stoj膮c w drzwiach. - Nie potrzebuje pani gra膰 przede mn膮 komedii. Wiem doskonale, do czego pani zmierza, i to w zupe艂no艣ci odpowiada moim 偶yczeniom. Wiem, 偶e jest pani rozs膮dn膮 i praktyczn膮 dziewczyn膮. I podoba mi si臋 pani. - Ale pan mi si臋 wcale nie podoba - powiedzia艂a Elfrieda. Brzmia艂o to bardzo przekonywaj膮co - lecz nie dla kapitana Katera. Kater by艂 bowiem przekonany, 偶e j膮 przejrza艂. Wszystko, my艣la艂, jest spraw膮 ceny, a on by艂 zdecydowany nie by膰 ma艂ostkowym. - Dogadamy si臋 - obiecywa艂. - Prosz臋 przyj艣膰 do mnie tak oko艂o dziesi膮tej. - To by si臋 panu podoba艂o! - zawo艂a艂a Elfrieda, 艣miej膮c si臋 beztrosko. - Owszem, to by mi si臋 podoba艂o - powiedzia艂. - Po dziesi膮tej wieczorem nikt nam nie b臋dzie przeszkadza艂. - Jestem zar臋czona. Z porucznikiem Krafftem. - To nic nie szkodzi - zapewnia艂 j膮 kapitan Kater, szczerz膮c z臋by. - Mnie to wcale nie przeszkadza. Got贸w by艂bym nawet powiedzie膰: wr臋cz przeciwnie, to si臋 nawet bardzo dobrze sk艂ada. Bo to na pewno jeszcze spot臋guje pani gotowo艣膰 do zaszczycenia mnie wizyt膮. Wystarczy jedno moje skinienie, a rzekomy pani narzeczony zniknie ze szko艂y wojennej jak kura w garnku. Prosz臋 nie lekcewa偶y膰 moich stosunk贸w, Elfriedo; i nie zapomina膰 o tym, 偶e wiem wi臋cej, ni偶 niekt贸rzy by sobie 偶yczyli. Wystarczy tylko, 偶ebym jutro rano poszed艂 do genera艂a i szepn膮艂 mu na ucho par臋 szczeg贸艂贸w. Je艣li wi臋c pani koniecznie chce, 偶eby te rzekome pani zar臋czyny sko艅czy艂y si臋 szybko i gruntownie... A wi臋c? Po dziesi膮tej, i prosz臋 mi nie da膰 zbyt d艂ugo czeka膰, Elfriedo; zaczynam ju偶 traci膰 cierpliwo艣膰. - Mo偶e pan d艂ugo czeka膰. Dzi艣 wieczorem jestem zaj臋ta, a przez nast臋pne miesi膮ce i lata te偶. - To si臋 zmieni - powiedzia艂 Kater - r臋cz臋 pani za to. Ale ja jestem got贸w p贸j艣膰 na ust臋pstwo: mo偶e pani ewentualnie przys艂a膰 zast臋pczyni臋. Na przyk艂ad Iren臋 Jablonski. Najlepiej jednak b臋dzie, je艣li pani sama przyjdzie, Elfriedo. Dlaczego odwleka膰 co艣, co tak czy tak nast膮pi, nieprawda铆? * * * Elfrieda spojrza艂a w lustro. By艂a zupe艂nie spokojna, ch艂odna i nieporuszona, niczym 艣wie偶y 艣nieg. I my艣la艂a zaskoczona. MOja sk贸ra jest teraz inna: 艣wie偶a, g艂adka i czysta. M贸j m贸zg nie my艣li tak jak dawniej; nie wiem ju偶, co to bezwolna oboj臋tno艣膰; chc臋 si臋 zachowa膰 ju偶 tylko dla jednego. Zmieni艂am si臋, i to jest jak podarunek. Ale czy w 偶yciu w og贸le istniej膮 podarunki? Nie mia艂a jednak ani czasu, ani ochoty zajmowa膰 si臋 d艂u偶ej tego rodzaju rozwa偶aniami. Czekano na ni膮. I nie by艂o dla niej nic wa偶niejszego ponad to. Ubra艂a si臋 pr臋dko i napisa艂a na kartce, dok膮d idzie. Kartk臋 po艂o偶y艂a na 艂贸偶ku Ireny. Pobieg艂a g艂贸wn膮 ulic膮 koszar do owego stoj膮cego na uboczu baraku, gdzie mieszka艂a grupa szkolna H i jej dow贸dca. Pok贸j, do kt贸rego wesz艂a, mia艂 pop臋kane, osmolone drewniane 艣ciany. Sta艂o w nim sfatygowane 艂贸偶ko polowe, do kt贸rego od drzwi prowadzi艂 wytarty chodnik. Karl Krafft u艣miechn膮艂 si臋 do niej czule. Promieniuj膮cy z niego spok贸j udzieli艂 si臋 i jej. Cokolwiek robi艂 - czu艂a si臋 u niego bezpieczna. Rzuci艂a mu si臋 w ramiona, jak gdyby szuka艂a w nich schronienia. - Nareszcie - powiedzia艂a - nareszcie. - Nie tak gwa艂townie - powiedzia艂, obejmuj膮c j膮. - Albo masz co艣 na sumieniu, albo mia艂a艣 jakie艣 przykre przej艣cie. - Kater mi si臋 naprzykrza艂 - powiedzia艂a. - Ca艂a jego egzystencja - powiedzia艂 uspokajaj膮co lekcewa偶膮cym tonem - to jedno wielkie naprzykrzanie si臋. - Czy on ci mo偶e zaszkodzi膰? - Nawet wesz mo偶e zaszkodzi膰 - odpar艂 spokojnie. - Wszy nie tylko przenosz膮 tyfus plamisty, ale mog膮 nawet zrujnowa膰 mechanizm zegarka. Elfrieda opowiedzia艂a Krafftowi o ca艂ym zaj艣ciu. - Co ja mam zrobi膰? - spyta艂a, kiedy sko艅czy艂a. - Da膰 mu nast臋pnym razem w mord臋? - Nie s艂uchaj po prostu, co m贸wi, ignoruj go, zachowuj si臋 tak, jakby dla ciebie nie istnia艂. W ko艅cu jeste艣 teraz tak zwan膮 dam膮, Elfriedo, narzeczon膮 oficera. Musisz si臋 odpowiednio zachowywa膰. - 钮atwo mi to nie przyjdzie, Karl, to jedno ci tylko powiem. - Przywykniesz. Jeste艣 kobiet膮, i potrafisz si臋 przystosowa膰. - To fakt - powiedzia艂a Elfrieda, na kt贸r膮 jego pogoda ducha wywiera艂a zbawienny wp艂yw. Przytuli艂a si臋 do niego i zarzuci艂a mu r臋ce na szyj臋. - Do ciebie, Karl, strasznie si臋 lubi臋 przystosowywa膰. Uwolni艂 si臋 delikatnie z jej obj臋膰. - Zaraz b臋dziesz mia艂a okazj臋 wprawi膰 si臋 w rol臋 damy. Jeste艣my zaproszeni. - Nie zostaniemy tu dzi艣? - spyta艂a rozczarowana. - Najpierw - odpar艂 - musimy p贸j艣膰 do kapitana Federsa i jego 偶ony. Chc膮 ci臋 pozna膰. Czy nie cieszysz si臋 z tego? Oficjalne zaproszenie, 偶e tak powiem. - PIerwsze w moim 偶yciu - powiedzia艂a zak艂opotana. - W 偶yciu zawsze wszystko, co nowe, robi si臋 po raz pierwszy. - Ale akurat kapitan Feders? - Znasz go? - Nie, nie osobi艣cie. Wiem tylko, co o nim gadaj膮... o nim i o jego 偶onie. - Zapomnij o tym, Elfriedo. Ludzie zawsze wiele gadaj膮... o nas tak偶e. - Tobie si臋 podoba ten Feders, prawda? To si臋 czuje, kiedy o nim m贸wisz. A mo偶e podoba ci si臋 jego 偶ona? - Interesuj膮 mnie oboje. S膮 ciekawi. W kapitanie Federsie i jego 偶onie poznasz dwoje ludzi, kt贸rzy maj膮 zupe艂nie inne problemy do rozwi膮zania ni偶 my. Chod沤my. Szli zgodnie przez koszary. Spad艂 艣wie偶y 艣nieg. Pod wp艂ywem o艣lepiaj膮cej bieli przypomnia艂y im si臋 idylliczne 艣wi臋ta Bo偶ego Narodzenia i cudowne sanny z okresu dzieci艅stwa. Z钮apali si臋 za r臋ce i poczuli r贸wnocze艣nie przyjemne ciep艂o: narzeczeni zaczynali powoli przyzwyczaja膰 si臋 do stanu narzecze艅stwa. * * * - Witamy kochank贸w z Wildlingen! - zawo艂a艂 kapitan Feders. - Czy pan nas po to zaprasza艂 - spyta艂 Krafft z u艣miechem - aby nas ogl膮da膰 jak jakie艣 bajeczne zwierz臋ta? - Zgad艂 pan - powiedzia艂 Feders, wprowadzaj膮c ich do swojej 偶ony. - Nie mogli艣my si臋 ju偶 doczeka膰 widoku szcz臋艣liwej zakochanej pary, co, Marion? Marion Feders przywita艂a go艣ci pow艣ci膮gliwie, omal偶e nie艣mia艂o. Widocznie ba艂a si臋 ludzi, kt贸rzy mogliby patrze膰 na ni膮 z wy偶yn swej pewno艣ci siebie. - Jeste艣my pani bardzo wdzi臋czni za to zaproszenie - powiedzia艂a Elfrieda. I doda艂a szczerze: - Dla mnie jest to pierwsze oficjalne zaproszenie w 偶yciu. - Biedactwo! - zawo艂a艂 Feders z rubaszn膮 serdeczno艣ci膮. - I 偶e akurat musia艂a pani trafi膰 na nas! - Trudny pocz膮tek niekoniecznie musi by膰 z艂ym pocz膮tkiem - wtr膮ci艂a Marion przyja沤nie. - Dzi臋kuj臋 pani - rzek艂a Elfrieda. - Ju偶 mi o wiele l偶ej. Marion u艣miechn臋艂a si臋 do niej i wskaza艂a jej krzes艂o. Jej uprzedzenia okaza艂y si臋 bezpodstawne. Dziewczyna wyda艂a si臋 jej sympatyczna - prosta i nieskomplikowana, o wiejskiej, pe艂nokrwistej urodzie. Usiedli wok贸艂 niskiego stolika, na kt贸rym sta艂a ju偶 butelka wermutu i kieliszki. - W艂a艣ciwie - powiedzia艂 Feders - powinni艣my dzi艣 pi膰 szampana. Nie jestem jednak ani krezusem, ani Katerem. A w艂a艣ciwie 偶aden trunek pity z przyjaci贸艂mi nie jest z艂y. Pierwszy kieliszek wychylili w milczeniu. - Wie艣膰 o naszych zar臋czynach rozesz艂a si臋 jako艣 zdumiewaj膮co szybko - zauwa偶y艂 Krafft. - System tam_tam贸w - powiedzia艂 kapitan Feders - zast臋puje u nas telefon. Ale dzicy s膮 jeszcze po barbarzy艅sku otwarci, podczas gdy z nas technika robi sepleni膮cych szeptaczy. Poczciwy kapitan Ratshelm, nasz bohater z magla, zaledwie us艂ysza艂 o waszych zar臋czynach, a ju偶 przypi膮艂 si臋 do telefonu. I oczywi艣cie szanowna szefica by艂a piersz膮, kt贸rej szepn膮艂 do uszka t臋 sensacyjn膮 nowin臋. - No, to nam przynajmniej zaoszcz臋dzi rozsy艂ania zawiadomie艅 o zar臋czynach - powiedzia艂 Krafft. - Ale to wcale pana nie uchroni przed ciekawo艣ci膮 naszej szeficy - powiedzia艂 Feders, nape艂niaj膮c ponownie kieliszki. - Pani majorowa gwarantowanie we沤mie pann臋 narzeczon膮 pod lup臋. Niech pani b臋dzie przygotowana na najbardziej niemo铆liwe pytania, panno Rademacher. Na przyk艂ad: Czy pochodzi pani z rodziny szanowanej, czy przynajmniej zamo偶nej? - Ojciec m贸j by艂 majstrem w warsztatach kolejkowych, a poza tym 艣piewa艂 w ch贸rze ko艣cielnym - o艣wiadczy艂a Elfrieda swobodnie. - Bardzo godne szacunku, zapewne, powie pani majorowa. - Federsowi zacz臋艂a si臋 podoba膰 ta zabawa, a tak偶e Elfrieda. Kontynuowa艂 wi臋c parodi臋 przes艂uchania u szeficy. - A jak ze spraw膮 wyksza艂cenia, pensja i tak dalej? - Szko艂a ludowa, nic poza tym. - No c贸偶, powie pani majorowa, wobec tego ca艂a nadzieja we wra偶liwo艣ci serca, kt贸ra mo偶e wyr贸wna膰 wiele brak贸w. A jak si臋 sprawy maj膮 z cennym zdrowiem pani, mam na my艣li spraw臋 macierzy艅stwa? - To trzeba by wypr贸bowa膰. Kapitan Feders wybuchn膮艂 gromkim 艣miechem. - Wspaniale! Je艣li pani to wszystko powie naszej naczelnej g臋si w tej szkole, r臋cz臋 pani, 偶e zaoszcz臋dzi sobie pani dalszego wypytywania. Panno Rademacher, jeszcze raz serdecznie pani膮 witam. - Podni贸s艂 w g贸r臋 kieliszek. - Pij臋 zdrowie pani. - A jak w艂a艣ciwie jest z macierzy艅stwem pani majorowej? - zainteresowa艂a si臋 z kolei Elfrieda. - Mog艂abym j膮 na przyk艂ad zapyta膰 o to, gdyby mnie pod tym wzgl臋dem indagowa艂a. - Szanowna panno Rademacher - powiedzia艂 kapitan Feders ubawiony - pozwoli pani, 偶e zwr贸c臋 jej uwag臋 na jedn膮 z naczelnych zasad, wed艂ug kt贸rych prowadzi si臋 armie do boju, tworzy systemy pa艅stwowe i wygrywa wojny. Brzmi ona: gdzie drzewo r膮bi膮, tam wi贸ry lec膮. Nale偶y to rozumie膰 mniej wi臋cej w ten spos贸b: wojna wymaga ofiar - ponosz膮 je 偶o艂nierze. Dobrobyt wymaga pieni臋dzy - p艂ac膮 je maluczcy. Pa艅stwa potrzebuj膮 obywateli - dostarczy膰 musi ich lud. Na polu bitwy rzadko padaj膮 genera艂owie, m臋偶owie stanu nigdy nie s膮 ubodzy, a przyrost naturalny jest znacznie ni偶szy u pa艅 z towarzystwa ni偶 u kobiet z ludu. W艂a艣nie dlatego nie ma nic dziwnego w tym, 偶e niekt贸re kobiety propaguj膮 macierzy艅stwo, same nie b臋d膮c matkami. - Mo偶e robisz krzywd臋 pani Frey - wtr膮ci艂a pani Marion. - Niekiedy odnosz臋 wra偶enie, 偶e uczucia macierzy艅skie nie s膮 jej bynajmniej obce. - My艣lisz? - powiedzia艂 Feders. - Ona wychodz膮c za m膮偶 na pewno nie my艣la艂a o dzieciach, lecz o karierze. Zdecydowa艂a si臋 wyj艣膰 za m膮偶 dopiero wtedy, gdy jej wybrany by艂 ju偶 bohaterem z wysokimi odznaczeniami i widokami na niezgorsz膮 karier臋 oficersk膮. Pomys艂, 偶e akurat jej mia艂yby by膰 znane uczucia macierzy艅skie, wydaje mi si臋 do艣膰 zaskakuj膮cy. Sk膮d ci to przysz艂o do g艂owy, Marion? - Wiesz, 偶e niezbyt lubi臋 pani膮 Frey... - Zawsze wysoko sobie ceni艂em tw贸j gust. - ...ale kiedy niedawno, podczas jej nudnej kawy dla 偶on oficer贸w, rozmowa zesz艂a na podchor膮偶ych, m贸wi艂a o nich z ogromnym przej臋ciem, z rzadk膮 u niej szczero艣ci膮. - Co ta pani mo偶e wiedzie膰 o naszych podchor膮偶ych - odpar艂 Feders. - Nie wychodzi przecie偶 poza kr膮g oficerski. Do tego, 偶eby przeprowadza艂a inspekcje w naszych grupach szkolnych, na szcz臋艣cie jeszcze nie dosz艂o. - S膮dz臋, 偶e si臋 mylisz - powiedzia艂a Marion, broni膮c uparcie swojej racji; poza tym rzuci艂o si臋 jej w oczy, 偶e porucznik Krafft przys艂uchiwa艂 si臋 jej wywodom z 偶ywym zainteresowaniem. - Przynajmniej jednego z podchor膮偶ych pani Frey zna na pewno. - Chodzi chyba o podchor膮偶ego - sondowa艂 Krafft - kt贸ry przynosi jej od czasu do czasu ksi膮偶ki, nieprawda偶? - TAk - potwierdzi艂a Marion 偶ywo. - Zgadza si臋. Sk膮d pan wie? - - To ca艂kiem proste - wyja艣ni艂 Krafft z zadowolon膮 min膮 - ka偶dy podchor膮偶y opuszczaj膮c koszary, czy to s艂u偶bowo, czy prywatnie, musi si臋 przdtem odmeldowa膰 u dow贸dcy swej grupy. Rozkaz specjalny numer trzydzie艣ci dziewi臋膰. - A kto jest tym wybra艅cem? - spyta艂 Feders zaciekawiony. - Ten, kto by膰 nim powinien - odrzek艂 Krafft. - Rzeczywi艣cie ten, o kt贸rym pan my艣li. - Popatrz, popatrz! - zawo艂a艂 Feders. - To mog艂aby by膰 woda na pa艅ski m艂yn, prawda, Krafft? POd warunkiem oczywi艣cie, 偶e starczy panu zbo偶a do mielenia. Ale je艣li mog臋 wy艣wiadczy膰 panu jak膮艣 przys艂ug臋, to r贸wnie偶 i ja ch臋tnie po艣l臋 naszej szanownej pani majorowej kilka ksi膮偶ek, w odpowiednim czasie, w ten sam spos贸b, przez tego samego pos艂a艅ca. - Przyjmuj臋 z podzi臋kowaniem - o艣wiadczy艂 Krafft. - Czy mo偶na wiedzie膰 - spyta艂a Elfrieda - o czym my w艂a艣ciwie m贸wimy? - Droga, 艂askawa panno Rademacher - rzek艂 Feders weso艂o - rozmawiamy o zaletach naszego systemu kontrolnego, za pomoc膮 kt贸rego wykrywa si臋 w naszej fabryce towar wybrakowany, pod warunkiem oczywi艣cie, 偶e potrafi si臋 nale偶ycie obs艂ugiwa膰 nasze aparaty. Przepijali do siebie. Mieli uczucie, jakby sp臋dzili razem ju偶 wiele godzin. Pani Marion u艣miecha艂a si臋, wyra沤nie odpr臋偶ona nerwowo, po Elfriedzie zna膰 by艂o, 偶e si臋 dobrze czuje. By艂o jej przyjemnie pozna膰 os艂awionego kapitana Federsa, wbrew oczekiwaniom, w roli weso艂ego partnera do rozmowy. - Podziwiam pa艅sk膮 odwag臋, drogi Krafft - m贸wi艂 kapitan Feders. - Cokolwiek pan robi, robi pan konsekwentnie. W wypadku pa艅skich zar臋czyn mog臋 to jeszcze zrozumie膰. Mam jednak nadziej臋, 偶e nie zamierza pan na dobitek zar臋czy膰 si臋 z wy偶sz膮 sprawiedliwo艣ci膮. Ostrzegam pana przed tym! U nas w Niemczech bywaj膮 okresy, kiedy ta dama chodzi na r贸g. - M贸j m膮偶 - powiedzia艂a Marion, u艣miechaj膮c si臋 do Elfriedy - uwa偶a tego rodzaju por贸wnania za szczeg贸lnie trafne. Feders roze艣mia艂 si臋 i podni贸s艂 kieliszek do ust. - Niech pani pozwoli ze mn膮 - panno Rademacher - rzek艂a Marion, podnosz膮c si臋 - przejdziemy do s膮siedniego pokoju. Poka偶臋 pani, jak mieszka 偶ona oficera. Jak 偶yje, to pani chyba ju偶 wie. Opu艣ci艂y pok贸j. * * * - Zdaje mi si臋 zreszt膮 - powiedzia艂 Krafft do Federsa, kiedy zostali sami i opr贸偶nili kieliszki - 偶e znam ten najbardziej istotny dla pana problem, chodzi o ludzi_pi艂ki. Dotychczas s膮dzi艂 pan, 偶e jedynym i prawdziwym ocaleniem dla tych ludzi jest 艣mier膰. Lepiej 艣mier膰, m贸wi艂 pan sobie, ni偶 takie 偶ycie. Ale teraz ju偶 pan tego nie mo偶e powiedzie膰, bo tymczasem pan zrozumia艂: wystarczy cho膰by iskierka 偶ycia. Nawet poharatane 偶ycie nie jest tak zupe艂nie pozbawione nadziei; nadziei na ksi膮偶k臋, obraz, jaki艣 strz臋pek muzyki, parti臋 skata... albo na mi艂o艣膰 kobiety. - Z pana to pod艂y, wyrafinowany, podst臋pny gagatek - powiedzia艂 Feders szorstko. - Przypomina mi pan mego ma艂ego brata. Nikt nie m贸g艂 go rozgry沤膰. Razu pewnego zgin膮艂... z艂apa艂 za cugle oszala艂e konie, kt贸re go stratowa艂y. Uratowa艂 przez to 偶ycie dwojgu ludziom: kurwie i oszustowi. - Da艂bym sobie rad臋 z oszala艂ymi ko艅mi - powiedzia艂 Krafft zamy艣lony. - Wypr贸bowa艂em to ju偶 kiedy艣. - Je艣li nie konie, to czo艂gi. Czo艂gi uprzedze艅. Lokomotywy p臋dzone k艂amstwami. Miej si臋 pan na baczno艣ci, Krafft. Pan jest got贸w p艂yn膮膰 ju偶 nie pod pr膮d, a pod wodospad. - W tej chwili - rzek艂 Krafft - zamierzam jedynie wyla膰 nocnik. Jest godzina dziesi膮ta, a ja nie mam serca kaza膰 czeka膰 kapitanowi Katerowi. Czeka mianowicie na moj膮 narzeczon膮. - O tej porze? - spyta艂 Feders zaskoczony. - S艂u偶bowo? - Wprost przeciwnie, zupe艂nie prywatnie. - A - powiedzia艂 Feders rado艣nie - rozumiem: chce go pan poinformowa膰 o swoich zar臋czynach. - To wcale niepotrzebne, on ju偶 wie. - I mimo to? - W艂a艣nie dlatego, przypuszczalnie. Jemu to mianowicie nic a nic nie przeszkadza, jak pozwoli艂 sobie zauwa偶y膰. Niech mi pan wobec tego nie bierze za z艂e, je偶lei teraz wyjd臋, panie kapitanie. Je艣li pozwoli mi pan na ten czas zostawi膰 tu pann臋 Rademacher, to b臋d臋 panu bardzo wdzi臋czny; d艂u偶ej ni偶 kwadrans to chyba nie potrwa. - Zabierz mnie pan ze sob膮! - powiedzia艂 Feders - prosz臋 pana o to. Zr贸b mi pan t臋 przyjemno艣膰! - Mo偶e - powiedzia艂 Krafft zamy艣lony - b臋dzie lepiej, je偶eli ta scena odb臋dzie si臋 bez 艣wiadk贸w. - Wprost przeciwnie - twierdzi艂 Feders. - Najpewniejsz膮 rzecz膮 jest mie膰 przy sobie 艣wiadka, kt贸ry w razie konieczno艣ci mo偶e potwierdzi膰, 偶e mia艂 pan na r臋kach aksamitne r臋kawiczki. Zg贸d沤偶e si臋 pan! - No dobrze, zgadzam si臋. Feders zaciera艂 r臋ce z uciechy. - Drogi Krafft, sprawia mi pan du偶膮 frajd臋. - Nie widz臋 w tym nic przyjemnego. - Zobaczymy. - Feders otworzy艂 drzwi do s膮siedniego pokoju i powiedzia艂: - pozwalam sobie powiadomi膰 panie, 偶e udajemy si臋 na ma艂膮 buduj膮c膮 przechadzk臋, na jakie艣 p贸艂 godziny. - Co wy tam knujecie? - spyta艂a Marion. - Mamy zamiar och艂odzi膰 nieco rozgor膮czkowane umys艂y. - To na pewno nie mo偶e zaszkodzi膰 - powiedzia艂a Elfrieda. * * * Wyszli z budynku go艣cinnego. Z zaciemnionego okna pokoju genera艂a s膮czy艂a si臋 w膮ska stru偶ka 艣wiat艂a. Feders wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i wskaza艂 na ni膮. - Przypuszczalnie - powiedzia艂 podkpiwaj膮c sobie dobrodusznie - stary pracuje nad podstawowym dzie艂em o etyce oficerskiej, ze szczeg贸lnym uwzgl臋dnieniem ducha pruskiego, jak go sobie s艂usznie wyobra偶a ma艂y Moryc. Feders by艂 niezwykle o偶ywiony, i to niepokoi艂o Kraffta. Kiedy zbli偶ali si臋 do budynku komendy szko艂y, zapyta艂 ostro偶nie: - Czy nie lepiej, 偶ebym sam pom贸wi艂 z kapitanem Katerem? - Ale偶 nie, m贸j drogi, ale偶 nie! Ju偶 ja zrobi臋, co trzeba. - W ko艅cu to jednak wy艂膮cznie moja sprawa. - Myli si臋 pan, m贸j drogi, to tak samo obchodzi pa艅sk膮 narzeczon膮, jak i pa艅skiego przyjaciela. A poza tym powinien pan my艣le膰 praktycznie, Krafft. Je艣li pan sam roz艂o偶y tego Katera, mog膮 to nazwa膰 napa艣ci膮 na prze艂o偶onego. Ale je艣li ja to zrobi臋, to b臋dzie to najwy偶ej namacalna kole偶e艅ska pr贸ba perswazji. Kiedy raz wreszcie nawin臋艂a mi si臋 na muszk臋 taka 艣winia, nie pozwol臋, 偶eby mi kto艣 zas艂oni艂 pole ostrza艂u. Feders sadzi艂 naprz贸d pierwszy. Skierowa艂 si臋 do pokoju kapitana Katera, pchn膮艂 drzwi i zawo艂a艂: - Go艣cie do pana, Kater! - Potem przepu艣ci艂 przed sob膮 porucznika Kraffta. Kater, ju偶 w p艂aszczu k膮pielowym, podni贸s艂 si臋 z miejsca. W pierwszej chwili by艂 jedynie niezadowolony, 偶e tak brutalnie zak艂贸cono jego nocn膮 rado艣膰 oczekiwania. Potem zacz膮艂 si臋 dziwi膰, a w ko艅cu zaniepokoi艂 si臋 na dobre i dr偶膮cymi r臋kami wyg艂adza艂 na sobie p艂aszcz k膮pielowy. Porucznik Krafft post膮pi艂 naprz贸d i powiedzia艂: - Panna Rademacher, moja narzeczona, nie mo偶e niestety przyj艣膰, 偶eby da膰 panu osobi艣cie w mord臋. A moj膮 rzecz膮 jest oszcz臋dza膰 jej wszelkiej brudnej roboty. - Czego pan chce?! - zawo艂a艂 Kater wycofuj膮c si臋 za sw贸j fotel. - Nie wiem, o czym pan m贸wi. I co to za ton wobec starszego oficera? - Nie m贸wimy tu ze starszym oficerem, lecz ze 艣wintuchem - o艣wiadczy艂 Feders, u艣miechaj膮c si臋 uprzejmie. - I jak si臋 rzek艂o, pozwalamy sobie reprezentowa膰 pann臋 Rademacher. Nu偶e, niech pan zaczyna, niech pan spr贸buje nas tylko dotkn膮膰! Kater zdr臋twia艂. Rozejrza艂 si臋 naoko艂o, szukaj膮c wzrokiem pomocy - widocznie usi艂owa艂 znale沤膰 jak膮艣 drog臋 do ucieczki. Mia艂 jednak przed sob膮 dwie mocne przeszkody, a wo艂a膰 te偶 nie m贸g艂: budynek komendy szko艂y by艂 prawie nie zamieszkany. Pi臋kne odosobnienie, kt贸re sk膮din膮d tak sobie chwali艂, okaza艂o si臋 nagle niebezpieczn膮 pu艂apk膮. Nie pozostawa艂o mu nic innego, jak przestawi膰 si臋 b艂yskawicznie na ton 艂agodny i pojednawczy. - Ale偶 panowie, prosz臋 was, to jakie艣 nieporozumienie. - Z pana strony, Kater! - powiedzia艂 Feders, rozgl膮daj膮c si臋 badawczo. - Co si臋 tyczy nas, to my si臋 nie mylimy. Pan jest n臋dznym 艂ajdakiem! Kapuje pan? - Je艣li b臋dzie pan jeszcze raz napastowa艂 moj膮 narzeczon膮 - powiedzia艂 Krafft stanowczo - zbij臋 pana na kwa艣ne jab艂ko. - To gro沤ba! - warkn膮艂 Kater. - Za to mog臋 pana odda膰 pod s膮d wojenny! - Ale przedtem wyl膮duje pan w szpitalu! - zawo艂a艂 Krafft. - Wolnego, przyjaciele, tylko wolnego! - powiedzia艂 Feders. - Przede wszystkim: o gro沤bie w og贸le nie mo偶e by膰 mowy, jestem got贸w na to przysi膮c. My sobie tylko rozmawiamy. Nie mamy 偶adnych z艂ych zamiar贸w, tak samo, jak pan, Kater. Jasne? I prosz臋 nie zapomina膰: mieliby艣my tu dwa zeznania przeciwko jednemu, w dodatku dw贸ch frontowych 偶o艂nierzy przeciwko dekownikowi, co, jak wykazuje do艣wiadczenie, zawsze robi silne wra偶enie na s膮dach wojennych. Kapitan Kater zrozumia艂, 偶e jego sytuacja jest do艣膰 beznadziejna - je偶eli jego rozw艣cieczeni go艣cie istotnie zamierzaj膮 spe艂ni膰 swe gro沤by. Wycofa艂 si臋 do 艣ciany, kolana mu zmi臋k艂y. - A wi臋c do rzeczy - rzek艂 Feders. - Mo偶e da艂by nam pan tak co艣 na pokrzepienie, Kater? W ko艅cu mamy przed sob膮 jeszcze sporo roboty. Kater wskaza艂 trz臋s膮c膮 si臋 r臋k膮 na st贸艂. Sta艂o na nim kilka butelek i kieliszki - przypuszczalnie jako wst臋p do tego nocnego szale艅stwa. Feders niedbale podszed艂 do sto艂u, podni贸s艂 w g贸r臋 jedn膮 z butelek i zacz膮艂 ogl膮da膰 etykiet臋. Pokr臋ci艂 g艂ow膮 z dezaprobat膮. Nast臋pnie upu艣ci艂 butelk臋 na pod艂og臋, tak 偶e si臋 rozbi艂a. W贸dka bryzn臋艂a na dywan i meble. Rozesz艂a si臋 ostra, duszna wo艅 alkoholu. - Nie do艣膰 dobre dla nas! - stwierdzi艂 Feders lakonicznie. - Co pan sobie w艂a艣ciwie my艣li? N臋dzna w贸dka owocowa? Takim tanim kosztem pan si臋 nie wykpi! Feders bra艂 teraz do r臋ki jedn膮 butelk臋 po drugiej i jedn膮 po drugiej t艂uk艂, rzucaj膮c na pod艂og臋. Nast臋pnie zrewidowa艂 szaf臋 i komod臋 i wyci膮gn膮艂 dalsze butelki. Spotka艂 je ten sam los. Mieszanina r贸偶nych wysokoprocentowych w贸dek 艣mierdzia艂a okropnie. Powietrze by艂o takie, 偶e siekiera by stan臋艂a. Kupa szk艂a i olbrzymia ka艂u偶a na pod艂odze - a po艣rodku tego wszystkiego Kater, w filcowych pantoflach rannych, z wyrazem bezradno艣ci w oczach, i dr偶膮cy od st贸p do g艂贸w. Wandale wdarli si臋 do niego! A on by艂 beznadziejnie zdany na ich 艂ask臋 i nie艂ask臋 - przynajmniej w tej chwili. Feders rozgl膮da艂 si臋 na boki. Jeszcze mu by艂o ma艂o. Powiedzia艂 wi臋c: - Tu jest stanowczo za ciasno, nie uwa偶a pan, Krafft? Ten skwapliwie skin膮艂 g艂ow膮: - Moim zdaniem 艂贸偶ko jest tu zb臋dne. - S艂usznie! - stwierdzi艂 Feders. - Ono mi ju偶 ca艂y czas przeszkadza艂o. A poza tym musimy uchroni膰 naszego przyjaciela od nadu偶ywania 艂贸偶ka dla cel贸w niemoralnych. Wsp贸lnymi si艂ami rozebrali 艂贸偶ko polowe i wyrzucili poszczeg贸lne jego cz臋艣ci na korytarz. Potem z trzaskiem wywalili wszystkie fotele i krzes艂a. Po dokonaniu tego dzie艂a wetkn臋li klucz w drzwi od zewn膮trz. Ale zanim kapitan Feders odci膮艂 kul膮cego si臋 w sobie Katera od 艣wiata zewn臋trznego, powiedzia艂: - Serdeczne dzi臋ki za tak niezwykle przyjemny wiecz贸r. B臋dziemy go chwalebnie wspominali, je艣li nas kto艣 o to zapyta. 24 Sumienie jest elastyczne Katera d艂awi艂a niepohamowana w艣ciek艂o艣膰. Przez t臋 ca艂膮 niewygodn膮 noc, w kt贸rej skompromitowano go w tak zawstydzaj膮cy spos贸b. W艣ciek艂o艣膰 ta nie opuszcza艂a go r贸wnie偶 przez ca艂e przedpo艂udnie dnia nast臋pnego. W tym stanie po偶eglowa艂 w d贸艂 do Wildlingen - prosto do biura burmistrza. Burmistrz, nazwiskiem Hundlinger, by艂 jednocze艣nie kreisleiterem i landratem - a zatem cz艂owiekiem wa偶nym, wp艂ywowym, wielce zapracowanym. Mimo to przyj膮艂 natychmiast ciesz膮cego si臋 powszechnym szacunkiem kapitana Katera. Tyle uprzejmo艣ci nie tylko uspokoi艂o Katera, ale pochlebi艂o mu jeszcze, bo 艣wiadczy艂o o szacunku dla jego osoby. Tu go ceniono, tu go szanowano, tu by艂 kim艣. - Czym mog臋 panu s艂u偶y膰, drogi kapitanie?! - zawo艂a艂 Hundlinger, witaj膮c go serdecznie. W jego oczach kapitan, szanowany oficer 艂膮cznikowy mi臋dzy szko艂膮 wojenn膮 a ludno艣ci膮, uosabia艂 jeden z trzech filar贸w wielkoniemieckiej Rzeszy: Wehrmacht. Pozosta艂e dwa filary - parti臋 i pa艅stwo - uosabia艂 on sam, Hundlinger. - Chcia艂em tylko przy okazji zajrze膰 do pana - powiedzia艂 Kater ob艂udnie, z min膮 poczciwca. - Jest pan u mnie zawsze mile widziany - o艣wiadczy艂 Hundlinger nie mniej poczciwie. A przy tym przejrza艂 Katera w mig. Hundlinger wiedzia艂 bowiem z do艣wiadczenia, 偶e Kater by艂 do艣膰 przebieg艂ym geszefciarzem - ten niczego nie robi艂, nie maj膮c na oku w艂asnej korzy艣ci. W ka偶dym razie Hundlinger by艂 przygotowany na r贸偶ne postulaty Katera. Ale to mu nie robi艂o 偶adnej r贸偶nicy - on te偶 zamierza艂 przedstawi膰 Katerowi r贸偶ne postulaty. - Tak, mam pewne ma艂e zmartwienie - powiedzia艂 w ko艅cu Kater, uderzaj膮c w ton szczero艣ci - a mianowicie w zwi膮zku z panem Rotund膮. - Aha - powiedzia艂 Hundlinger; i natychmiast zanotowa艂 sobie w my艣li: Rotunda, drobny w艂a艣ciciel winnic i w艂a艣ciciel "Kolorowego Psa"; towarzysz partyjny nowszej daty, bez szczeg贸lnych wp艂yw贸w - co znaczy艂o, 偶e nie trzeba si臋 z nim specjalnie liczy膰. A wi臋c drobna p艂otak. Ale tego Kater nie musia艂 oczywi艣cie wiedzie膰. Kater rzuci艂 si臋, ju偶 bez opami臋tania, na Rotund臋. Zamierza艂 poprzez w艂a艣ciciela gospody uruchomi膰 ca艂膮 lawin臋, kt贸ra by zasypa艂a Kraffta, a mo偶e r贸wnie偶 i Federsa, razem z ca艂膮 ich grup膮 szkoln膮. Ten Rotunda, klarowa艂 burmistrzowi Kater, zrobi艂 mu mianowicie brzydki kawa艂. Podejrzany typ z tego cz艂owieka - mi臋kki i ust臋pliwy, 艂atwo ulegaj膮cy wp艂ywom i niesolidny. To nie by艂 cz艂owiek na takie czasy, jak obecne. - Apelowa艂 do mojej gotowo艣ci niesienia pomocy, a ja nie jestem potworem, tym bardziej 偶e mia艂em wra偶enie, i偶 podejmuj臋 tu wa偶ne zadanie. Staj臋 wi臋c po jego stronie w szkole wojennej, a co robi ten Rotunda? Wycofuje si臋. Daje si臋 przekabaci膰 przez napuszczonych podchor膮偶ych i udaje, 偶e nic si臋 nie sta艂o. I teraz ja zosta艂em jak g艂upi, kt贸ry znowu chcia艂 uczciwie broni膰 interes贸w ludno艣ci cywilnej, a zbiera tylko za to sam膮 niewdzi臋czno艣膰 i niezrozumienie. Hundlinger zrobi艂 zamy艣lon膮 min臋. Sytuacja by艂a dla niego ca艂kiem jasna - du偶o si臋 z tego nie da wyci膮gn膮膰: najwy偶ej ci臋偶ar贸wk臋 na jeden tydzie艅. Chyba 偶e kapitan Kater mia艂 jeszcze jakie艣 czysto osobiste motywy, co by艂o ca艂kiem mo偶liwe. Tak bez kozery do艣wiadczony lis nie robi艂by z ig艂y wide艂. Telefon zupe艂nie by wystarczy艂. Co wi臋c si臋 za tym kry艂o? Hundlinger natychmiast zapu艣ci艂 sond臋. - Ju偶 ja si臋 tym zajm臋 - o艣wiadczy艂 wielkodusznie. - B臋d臋 usilnie doradza艂 Rotundzie i wyklaruj臋 mu, 偶e w tym wypadku ma si臋 kierowa膰 wy艂膮cznie wskaz贸wkami pana. - To - powiedzia艂 natychmiast Kater - niezupe艂nie odpowiada艂oby moim 偶yczeniom. Hundlinger rozpar艂 wygodnie swoj膮 okaza艂膮 tusz臋 w fotelu. POdwy偶szy艂 automatycznie cen臋: za偶膮da teraz dw贸ch ci臋偶ar贸wek na dwa tygodnie, z kierowc膮, pomocnikiem kierowcy i benzyn膮. - To si臋 da zrobi膰 - o艣wiadczy艂. - Dla pana, drogi kapitanie, zawsze. Bo w ko艅cu nasza harmonijna wsp贸艂praca datuje si臋 nie od dzi艣. I 偶eby nam si臋 tak dalej uk艂ada艂a, przywo艂am osobi艣cie Rotund臋 do porz膮dku, nie wspominaj膮c pa艅skiego nazwiska. - Rozumiemy si臋 - powiedzia艂 Kater wzruszony. - Chcia艂bym jednak zwr贸ci膰 uwag臋, 偶e rzecz膮 decyduj膮c膮, moim zdaniem, jest, 偶eby Rotunda zwr贸ci艂 si臋 bezpo艣rednio do genera艂a. Bezpo艣rednio do genera艂a! Koniecznie. Szybko ubili interes. Szko艂a wojenna odda膰 mia艂a miastu Wildlingen nad Menem do dyspozycji grup臋 robocz膮 z dwiema ci臋偶ar贸wkami na rzekomo "pilne prace", wyznaczone przez burmistrza. Benzyna na konto szko艂y wojennej. Hundlinger ze swej strony zobowi膮zywa艂 si臋 "za艂atwi膰 om贸wion膮 spraw臋". Rozeszli si臋 tak, jak si臋 przywitali: duchowi pobratymcy - skarbnicy i mno偶yciele mienia narodowego oraz patriotycznych idei. "Istniej膮 jeszcze Niemcy, na kt贸rych mo偶na polega膰. Czy to nie pi臋kne uczucie?" Jeszcze jak pi臋kne uczucie! R贸wnie偶 co do tego panowa艂a absolutna jednomy艣lno艣膰. Po wyj艣ciu Katera Hundlinger, pan i w艂adca cywilnego Wildlingen, zabra艂 si臋 do dzie艂a niezwykle skutecznie i w zdumiewaj膮cym tempie; wystarczy艂a najzupe艂niej jedna rozmowa telefoniczna. Zawoalowana aluzja na temat ewentualnej kontroli gospodarki Rotundy wystarczy艂a, by wyci膮gn膮膰 z niego wszelkie po偶膮dane przyrzeczenia. - Nie chc臋 naturalnie wp艂ywa膰 na pana, towarzyszu Rotunda - powiedzia艂 Hundlinger oficjalnym tonem kreisleitera. - Daj臋 panu tylko dobr膮 rad臋. "Rozumiem, kreisleiterze", rzek艂 ten z rezygnacj膮. - Cokolwiek pan zrobi, zrobi pan to zupe艂nie dobrowolnie. Ja niczego panu nie nakazuj臋. Bo gdyby ju偶 dosz艂o do tego, 偶ebym musia艂 rozkazywa膰, towarzyszu Rotunda, to by mog艂o by膰 to bardzo nieprzyjemne. W takich razach nie istnieje dla mnie przyja沤艅, istnieje tylko partia. Wi臋c chyba nie chce pan do tego dopu艣ci膰, prawda? "Oczywi艣cie, 偶e nie, kreisleiterze." - No widzi pan, m贸j drogi Rotunda, rozumiemy si臋. NIczego innego si臋 te偶 nie spodziewa艂em. A wi臋c prosz臋 uda膰 si臋 na g贸r臋 i przedstawi膰 spraw臋 genera艂owi, genera艂owi osobi艣cie! Nic wi臋cej pan nie musi robi膰. * * * - Jestem panu bardzo zobowi膮zany, 偶e mnie pan przyj膮艂, panie generale - powiedzia艂 restaurator Rotunda. - Prosz臋 bez d艂ugich wst臋p贸w - rzek艂 genera艂 Modersohn. - O co chodzi? Rotunda w starannie dobranych s艂owach przedstawi艂 swoj膮 spraw臋: bijatyka, zdemolowanie inwentarza, zaczepianie go艣ci cywilnych - sprowokowane przez grup臋 szkoln膮 Heinrich. Rotunda przy tym czu艂 si臋 wyra沤nie niesw贸j. Bynajmniej nie dlatego, 偶eby go dr臋czy艂o sumienie. By艂 zmieszany i zgn臋biony, bo mia艂 wra偶enie, 偶e gada do obrazu. Modersohn siedzia艂, jak zwykle, na swoim krze艣le zupe艂nie bez ruchu. Twarz jego wydawa艂a si臋 skamienia艂a, oczy ani drgn臋艂y - by艂y ca艂y czas wlepione w Rotund臋. A kiedy ten wreszcie wyb膮ka艂 ju偶 wszystko, genera艂 zapyta艂 jedynie: - Czy to, o czym pan mi tu opowiedzia艂, wy艂o偶y艂 pan na pi艣mie, panie Rotunda? - Tak jest, panie generale! - zawo艂a艂 ten skwapliwie i prawie z ulg膮, 偶e ta milcz膮ca pot臋ga potrafi r贸wnie偶 m贸wi膰. Mimo woli Rotunda przyj膮艂 wojskow膮 postaw臋. Nie opu艣ci艂 go niezawodny instynkt niemieckiego cywila: ch臋tnie oddawa艂 w艂adzy wojskowej nale偶n膮 jej cze艣膰. Troch臋 kurczowo wypr臋偶ony na baczno艣膰, ale uszcz臋艣liwiony, 偶e m贸g艂 spe艂ni膰 偶yczenie wysokiego oficera, wr臋czy艂 genera艂owi pisemne za偶alenie. - Pozwoli艂em sobie napisa膰 je w formie raportu informacyjnego. Modersohn wzi膮艂 kartk臋 papieru, nie zmieniwszy ani troch臋 swej postawy, wyci膮gn膮艂 tylko r臋k臋. Po艂o偶y艂 dokument przed sob膮 na biurku i powiedzia艂: - Dam panu zna膰, panie Rotunda. Restaurator i w艂a艣ciciel winnicy Rotunda zorientowa艂 si臋, 偶e audiencja jest sko艅czona. Spontanicznie podni贸s艂 r臋k臋 do niemieckiego pozdrowienia, czego jednak genera艂 ju偶 nie przyj膮艂 do wiadomo艣ci. Modersohn by艂 zaj臋ty: przebiega艂 wzrokiem wr臋czone mu pismo, powoli i bardzo gruntownie. - Heil Hitler, panie generale! - zawo艂a艂 Rotunda. - Do widzenia - powiedzia艂 genera艂, nie podnosz膮c oczu. * * * - Poprosz臋 pann臋 Bachner - zarz膮dzi艂 genera艂. Sybilla, z d艂ugimi falistymi lokami, w strojnej obcis艂ej be偶owej sukience, wesz艂a tanecznym krokiem do gabinetu. Stan臋艂a przed genera艂em, zgrabnie odstawiaj膮c lew膮 nog臋 nieco w bok, i powiedzia艂a: - S艂ucham, panie generale. Genera艂 Modersohn obrzuci艂 swoj膮 偶e艅sk膮 si艂臋 biurow膮, kt贸ra w ostatnich czasach wygl膮da艂a coraz bardziej kobieco, szybkim zdumionym spojrzeniem. Sybilla jednak nie dostrzeg艂a w jego badawczych oczach jakiego艣 specjalnego niezadowolenia. Tote偶 powesela艂a od razu. Ale ju偶 po trzech minutach przekona艂a si臋, 偶e do weso艂o艣ci nie ma najmniejszego powodu. - Nast臋puj膮ce pismo - powiedzia艂 genera艂 z otrze沤wiaj膮c膮 rzeczowo艣ci膮 - do dow贸dztwa II kursu. Pilne! Z pro艣b膮 o zaj臋cie stanowiska. GEnera艂 po艂o偶y艂 pismo restauratora Rotundy po prawej stronie biurka. Znaczy艂o to: za艂atwione - poczta wychodz膮ca. Nie poda艂 go wprost do r臋ki swojej sekretarce - to nie by艂o w jego zwyczaju. - To wszystko - powiedzia艂 na zako艅czenie. * * * Dra偶liwy dokument wyl膮dowa艂 w p贸艂 godziny p贸沤niej na stole majora Freya. Ten przeczyta艂 najpierw lakoniczn膮 uwag臋 genera艂a. By艂o to jedno ze zwyk艂ych, niewiele m贸wi膮cych sformu艂owa艅. "Z pro艣b膮 o zaj臋cie stanowiska" by艂o rutyn膮 - nic poza tym. POtem jednak major przeczyta艂 za艂膮czone pismo restauratora Rotundy. I to nie bez przera偶enia. Frey lekko zblad艂. Lekka i nie ust臋puj膮ca blado艣膰 majora przy tej lekturze by艂a ca艂kiem zrozumia艂a. I to co najmniej z dw贸ch przyczyn: po pierwsze wygrzebano znowu spraw臋, kt贸r膮 Frey uwa偶a艂 ju偶 za ostatecznie pogrzeban膮. Poza tym major u艣wiadomi艂 sobie - i od tego momentu kolor jego twarzy zacz膮艂 si臋 stopniowo zmienia膰, biel przechodzi艂a w czerwie艅 - 偶e teraz na powr贸t znajdzie si臋 na tapecie rozkaz specjalny numer sto trzydzie艣ci jeden, co by艂o wysoce ryzykowne. Je偶eli genera艂 si臋 dowie, 偶e bezpo艣redni膮 przyczyn膮 bijatyki by艂 ten nieszcz臋sny rozkaz specjalny - trudno sobie wyobrazi膰, co z tego wyniknie. Frey widzia艂 wi臋c zwalaj膮ce si臋 na niego komplikacje za komplikacjami. Ale major r贸wnie偶 by艂 do艣wiadczonym wojskowym: zna艂 dobrodziejstwa drogi s艂u偶bowej. Umiej臋tnie wykorzystane pomaga艂y cz艂owiekowi nie tylko odsapn膮膰, ale jeszcze szczeg贸lnie zr臋cznemu - a za takiego si臋 mia艂 - pozwala艂y zwala膰 z siebie odpowiedzialno艣膰, mo偶liwie w d贸艂. Dlatego major Frey wzbogaci艂 le偶膮ce przed nim pismo o nast臋puj膮c膮 uwag臋: "Pilne!! Dla zaj臋cia stanowiska w trybie przyspieszonym przekazano zgodnie z kompetencjami dow贸dcy sz贸stego oddzia艂u". TAk wi臋c sprawa automatycznie potoczy艂a si臋 dalej. Nast臋pnym przystankiem by艂 kapitan Ratshelm. Przeczyta艂 najpierw uwag臋 swego dow贸dcy, potem genera艂a, wreszcie pismo Rotundy. Ratshelm jak zawsze got贸w by艂 uszanowa膰 pogl膮dy i decyzje swoich prze艂o偶onych, wi臋cej: jego ambicj膮 by艂o ich na艣ladowa膰 i bra膰 z nich przyk艂ad. By艂 zasmucony takim rozwojem wypadk贸w. Ale musia艂 si臋 z nim pogodzi膰, jakikolwiek on by艂. I bezzw艂ocznie przekaza艂 dalej, co si臋 da艂o przekaza膰. Tak wi臋c kapitan Ratshelm wzbogaci艂 dokument o nast臋puj膮c膮 charakterystyczn膮 uwag臋: "Pilne!!! Z pro艣b膮 o natychmiastowe zaj臋cie stanowiska przekazano zgodnie z drog膮 s艂u偶bow膮 dow贸dcy grupy szkolnej H". * * * To trzykrotnie przesuni臋te z jednego szczebla na drugi pismo wyl膮dowa艂o w ko艅cu u porucznika Kraffta. Porucznik prowadzi艂 akurat wyk艂ad na temat korespondencji. R贸wnie偶 i on przeczyta艂 najpierw sk膮pe uwagi swoich prze艂o偶onych. Zobaczy艂 natychmiast, 偶e "pilne!" z jednym wykrzyknikiem zamieni艂o si臋 w "pilne!!" z dwoma wykrzyknikami, i z kolei w "pilne!!!" z trzema wykrzyknikami. Ale Krafft nie by艂 tym ubawiony. Dokument Rotundy by艂 niebezpieczny, co do tego nie mia艂 偶adnych w膮tpliwo艣ci. Przeczyta艂 go dwa razy, powoli wg艂臋biaj膮c si臋 w jego tre艣膰. Jego podchor膮偶owie zdawali si臋 wyczuwa膰, 偶e by艂a to lektura niezbyt przyjemna. Zacz臋li si臋 niepokoi膰. Instynktem ci臋偶ko do艣wiadczonych, bezustannie pilnowanch i 艣ledzonych kandydat贸w na oficer贸w w臋szyli trudno艣ci. Coraz bardziej zas臋piaj膮ca si臋 twarz ich dow贸dcy by艂a wystarczaj膮co wymowna. - Panowie - powiedzia艂 w ko艅cu porucznik, podnosz膮c wzrok - poniewa偶 jeste艣my akurat przy temacie korespondencja, zaznajomi臋 was z udanym przyk艂adem fachowo opracowanego za偶alenia ze strony ludno艣ci cywilnej. Prosz臋 uwa偶nie s艂ucha膰. I porucznik Krafft pozwoli艂 sobie na bardzo 艣mia艂y krok: przeczyta艂 ca艂y dokument. Nie opu艣ci艂 ani jednego s艂owa: Zacz膮艂 od wydrukowanego adresu nadawcy i daty - pi膮ty marca 1944 - a sko艅czy艂 na uwagach na marginesie komendanta szko艂y wojennej, dow贸dcy kursu i dow贸dcy oddzia艂u. Kiedy sko艅czy艂, zapanowa艂o najpierw przyt艂aczaj膮ce milczenie. Kramer sapa艂 wzburzony. Rednitz mia艂 czujne oczy. Hochbauer zagryza艂 wargi. I tylko M~osler powiedzia艂 otwarcie: "To sko艅czone 艣wi艅stwo!", na co wielu kiwn臋艂o z przekonaniem g艂ow膮 i wymamrota艂o pod nosem s艂owa aprobaty. - Przyjaciele! - po艂o偶y艂 temu tam臋 Krafft - wypraszam sobie wszelkie osobiste uwagi. Tu chodzi na razie o przedmiot nauczania i o nic innego. Nie chc臋 wi臋c s艂ysze膰 偶adnej polemiki, lecz zupe艂nie rzeczowe zaj臋cie stanowiska. Zrozumiano? Podchor膮偶owie zaczynali powoli rozumie膰. W ci膮gu tych czterech tygodni, odk膮d porucznik Krafft zosta艂 ich instruktorem, nauczyli si臋 wiele. Krafft nauczy艂 ich dostrzega膰 istot臋 rzeczy i unika膰 nastawionych na nich side艂. Uwolni艂 ich od g膮szczu przepis贸w, w spos贸b co prawda do艣膰 brutalny, lecz bardzo skuteczny - systemem, kt贸ry poma艂u zaczyna艂 przynosi膰 owoce. I w艂a艣nie dlatego porucznik m贸g艂 sobie teraz pozwoli膰 na zaznajomienie ich, co prada pod przejrzystym p艂aszczykiem "korespondencja", ze spraw膮 niebezpieczn膮 jak rozpalone 偶elazo. M~osler jeden z pierwszych zrozumia艂, co si臋 tu 艣wi臋ci. Zareagowa艂 na to oczywi艣cie na sw贸j spos贸b. POdni贸s艂 si臋 rozpromieniony i o艣wiadczy艂: - Proponuj臋 zaopatrzy膰 ten dokument w nast臋puj膮ce postscriptum: Pilne! Pilne!! Pilne!!! Zgodnie z kompetencjami przekazane przez dow贸dc臋 grupy szkolnej, za po艣rednictwem starszego grupy, z pro艣b膮 o niezw艂oczne zaj臋cie stanowiska w trybie przyspieszonym, a mianowicie przekazane podchor膮偶emu Hochbauerowi, kt贸ry zgodnie z w艂asnym przekonaniem i o艣wiadczeniem wszystko wie i o wszystkim potrafi m贸wi膰. Grupa roze艣mia艂a si臋 z pewn膮 ulg膮 - i to kosztem Hochbauera, kt贸ry rzuci艂 M~oslerowi druzgoc膮ce spojrzenie. Porucznik Krafft wielkodusznie nie dostrzega艂 tej sceny. O艣wiadczy艂: - Kompetencje w sprawie tego rodzaju pism ko艅cz膮 si臋 zwykle na ostatnim oficerze. Spr贸bujcie wi臋c spokojnie czu膰 si臋 ju偶 tak, jak by艣cie byli w skp贸rze oficer贸w. Ciekaw jestem, co z tego wyjdzie. Teraz zg艂osi艂 si臋 Rednitz, a gdy pozwolono mu przedstawi膰 swoje pogl膮dy, wsta艂 i o艣wiadczy艂: - Takie za偶alenie, niezale偶nie od tego, sk膮d pochodzi, powinno si臋 najpierw zbada膰, aby wiedzie膰, ile w nim prawdy. Nierzadko okazuje si臋, 偶e podane w za偶aleniu fakty niezupe艂nie lub bardzo niedoskonale odpowiadaj膮 faktycznemu stanowi rzeczy. - Mo偶liwe, Rednitz - przyzna艂 mu racj臋 porucznik Krafft. - Ale przegapili艣cie widocznie fakt, 偶e pismo to nosi dzisiejsz膮 dat臋. - To mo偶e by膰 tylko nieporozumienie - wykrztusi艂 Kraner szorstko. - Za艂atwili艣my przecie偶 wszystko ku obop贸lnemu zadowoleniu. Ponownie zg艂osi艂 si臋 Rednitz, kt贸remu stanowisko Kramera wyda艂o si臋 widocznie nieco zbyt natr臋tne. Zauwa偶y艂: - Po bli偶szym przyjrzeniu si臋 okazuje si臋 cz臋sto, 偶e wyja艣niaj膮ca rozmowa w po艂膮czeniu z przyzwoitym odszkodowaniem na og贸艂 wystarcza do za艂atwienia spraw ku obop贸lnemu zadowoleniu, i nie trzeba si臋 koniecznie ucieka膰 do pisemnego doniesienia. - A jak waszym zdaniem - spyta艂 Krafft zaciekawiony - musia艂oby w praktyce wygl膮da膰 tego rodzaju wyja艣nienie? POrucznik otrzyma艂 wielorakie i wyczerpuj膮ce informacje, jak na przyk艂ad: idzie si臋 do poszkodowanego, 艣ciska mu si臋 d艂o艅, jest si臋 uprzejmym, u艣wiadamia si臋 go, pr贸buje si臋 go przekona膰, ofiarowuje mu si臋 wspania艂omy艣lne odszkodowanie nie tylko za szkody faktyczne, ale i moralne, po czym jeszcze raz 艣ciska mu si臋 d艂o艅. W sumie: w ten spos贸b Krafft dowiedzia艂 si臋 wszystkich szczeg贸艂贸w akcji pojednania, podj臋tej przez podchor膮偶ych w niedziel臋 - nie zapytawszy o to bezpo艣rednio. I szczeg贸艂y te podawano mu ze wszystkich stron, przy 偶ywym, powszechnym udziale. W艂a艣ciwie tylko ma艂a grupka skupiona wok贸艂 Hochbauera nie bra艂a udzia艂u w tej spontanicznej manifestacji zaufania - ci przyj臋li postaw臋 wyczekuj膮c膮, zachowywali si臋 z rezerw膮. Ale w艂a艣nie taka postawa by艂a Krafftowi na r臋k臋. - Bardzo interesuj膮ce punkty widzenia - powiedzia艂 porucznik, sk艂adaj膮c dokument. - POzostawi臋 was teraz na czas nieokre艣lony samych. KOmend臋 nad wami przejmie tymczasem starszy grupy. I 偶eby艣cie si臋 zanadto nie nudzili, napiszecie do mnie list kondolencyjny, w zwi膮zku ze 艣mierci膮 mojej kuzynki. Umar艂a przedwczoraj. Jasne? Podchor膮偶owie spojrzeli po sobie zdumieni. POtem u艣miech wykwit艂 na ich g臋bach: znowu czeka艂o ich jedno z oryginalnych wypracowa艅 stylistycznych "model Krafft". C贸偶, tego rodzaju efekty nie by艂y ju偶 niespodziank膮 dla nich - byli jedynie nieco zaniepokojeni tym, 偶e Krafft nie poda艂 im dok艂adnego terminu. Ile minut mieli do dyspozycji? Prawdopodobnie zale偶a艂o to od tego, dok膮d Krafft szed艂 - do toalety czy do swojej kwatery, do dow贸dztwa oddzia艂u czy te偶 na d贸艂 do Wildlingen na kieliszek wina. Krafft tymczasem w艂o偶y艂 pas i czapk臋. Ale przed opuszczeniem sali zamierza艂 jeszcze zasun膮膰 komu艣 dobrze wycelowany cios z boku. Kiedy by艂 ju偶 w drzwiach i starszy grupy krzykn膮艂 "baczno艣膰", a podchor膮偶owie zamienili si臋 w s艂upy soli, odwr贸ci艂 si臋 jeszcze raz i powiedzia艂 spokojnie, ale bardzo wyra沤nie: - Powinni艣cie byli wzi膮膰 nieco 偶ywszy udzia艂 w naszych wysi艂kach wok贸艂 za艂atwienia tej sprawy, Hochbauer, przynajmniej taki sam udzia艂, jak w bijatyce, w kt贸rej odegrali艣cie przecie偶 niepo艣ledni膮 rol臋. A wi臋c Hochbauerowi znowu si臋 dosta艂o. Siedzia艂 w swojej 艂awce sztywny i wyprostowany. Nie odwa偶y艂 si臋 odpowiedzie膰 ani jednym s艂owem. Ostro偶no艣膰 wydawa艂a mu si臋 wskazana. W tej chwili wi臋kszo艣膰 podchor膮偶ych sympatyzowa艂a z tym Krafftem. - Prosz臋 pa艅stwa - powiedzia艂 Egon Weber przy og贸lnej aprobacie - tkwimy po uszy w g贸wnie, i je艣li ju偶 nas kto艣 z tego wyci膮gnie, to tylko nasz porucznik. - Ale jak on to zrobi, to dla mnie tajemnica - stwierdzi艂 M~osler. - Czarodziejem przecie偶 nie jest. Za艣 B~ohmke, poeta, zaprodukowa艂 si臋 jednym ze swoich cytat贸w z "Fausta": "Wsta艅 i g艂ow臋 wznie艣 w wichur臋,@ kt贸ra straszy 艣pi膮cy t艂um - @ szlachetnego wznosi w g贸r臋@ szybkich skrzyde艂 wielki szum."@ (Przek艂ad Emila Zagad艂owicza) * * * - Chcia艂艂bym si臋 zobaczy膰 z genera艂em - powiedzia艂 Krafft. Porucznik Bieringer, adiutant, podni贸s艂 wzrok znad swojej pracy. Wida膰 by艂o, 偶e postawa i nachalny ton go艣cia wyra沤nie mu si臋 nie podoba艂y. To nie by艂 spos贸b, w jaki 偶o艂nierze czy oficerowie powinni si臋 zachowywa膰 w tych u艣wi臋conych pomieszczeniach. Ale, rzecz zdumiewaj膮ca, Bieringer nie powiedzia艂 nawet s艂owa - spojrza艂 tylko na Sybill臋 BAchner. A Sybilla rzek艂a uprzejmie: - Pan genera艂 czeka ju偶 na pana. - Na mnie? - spyta艂 Krafft z niedowierzaniem. Sybilla skin臋艂a g艂ow膮. - Ju偶 mniej wi臋cej od godziny. Prosz臋 spokojnie wej艣膰, panie poruczniku. Krafft chrz膮kn膮艂. To posz艂o jako艣 za szybko i za g艂adko. To mu wydmuchiwa艂o wiatr z 偶agli. Wyprostowa艂 si臋, obci膮gn膮艂 mundur i wszed艂 - jak zwykle bez pukania - do pokoju genera艂a. - No? - spyta艂 Modersohn, 艣widruj膮c porucznika swymi jasnymi oczami. - Prosz臋 o sprawozdanie. M贸w pan. - Chodzi, panie generale, o bijatyk臋 w gospodzie "Pod Kolorowym Psem", w kt贸rej bra艂a udzia艂 r贸wnie偶 i moja grupa. - Prosz臋 bez wst臋p贸w - powiedzia艂 Modersohn - do rzeczy, panie poruczniku. - Panie generale - rzek艂 porucznik - doniesienie tego Rotundy opiera si臋 na faktach. Bijatyka mia艂a miejsce; alkohol, baby, nastr贸j karczemny - zwyk艂e motywy. Ale nast膮pnego dnia moja grupa pr贸bowa艂a uregulowa膰 spraw臋. I Rotunda wyrazi艂 zgod臋 na to. Tym samym sprawa by艂a praktycznie za艂atwiona. Lecz w dzie艅 p贸沤niej kto艣 nak艂oni艂 tego Rotund臋 do zmiany stanowiska, i to po to, 偶eby mi podstawi膰 nog臋. - Nak艂oni艂 go... kto, panie poruczniku? - Kapitan Kater - powiedzia艂 Krafft z przekonaniem. - Dlaczego? - zainteresowa艂 si臋 genera艂. - Z kilku przyczyn, panie generale. - A z jakiej przyczyny w szczeg贸lno艣ci, Krafft? - W zwi膮zku z pewn膮 pani膮, panie gnerale - rzek艂 Krafft. By艂 przekonany, 偶e najwi臋ksza jego szansa na wykaraskanie si臋 z tej sprawy mo偶liwie ca艂o le偶y w ca艂kowitej otwarto艣ci. - Chodzi o pann臋 Rademacher. - S艂ysza艂em o tej pani - powiedzia艂 genera艂 i wsta艂. Potem, po d艂u偶szej przerwie, rzek艂: - Panie poruczniku Krafft, przede wszystkim moje gratulacje z okazji zar臋czyn. Poza tym jednak musz臋 wyrazi膰 swoje niezadowolenie; nie z powodu bijatyki, takie rzeczy si臋 zdarzaj膮, ale z powodu nieza艂atwienia tej sprawy do ko艅ca. Nie lubi臋 takich sytuacji, kiedy ja musz臋 nadrabia膰 zaniedbania moich oficer贸w. Prosz臋 si臋 postara膰 o to, 偶eby pan Rotunda natychmiast si臋 do mnie zg艂osi艂. Poza tym prosz臋 zakomunikowa膰 memu adiutantowi, 偶eby zameldowa艂 si臋 u mnie niezw艂ocznie kapitan Kater. Pan za艣, panie poruczniku, musi by膰 ka偶dej chwili do mojej dyspozycji. To wszystko, na razie. * * * Wkr贸tce potem odby艂o si臋 co艣, co w otoczeniu genera艂a nazywano powszechnie "艣winiobiciem" albo "festynem strzeleckim". Pierwszy stan膮艂 przed nim kapitan Kater. - Panie kapitanie Kater - spyta艂 genera艂 g艂osem 艂agodnie 艣widruj膮cym - czy pan interweniowa艂 w sprawie: bijatyka w "Kolorowym Psie"? - Je艣li wolno mi wyt艂umaczy膰 panu genera艂owi... - Tak czy nie, Kater? - TAk jest, panie generale, bo my艣la艂em... - Co pan sobie przy tym my艣la艂, panie kapitanie, jest mi oboj臋tne, decyduj膮cy jest rezultat. A ten brzmi: podwa偶anie presti偶u szko艂y wojennej. Prosz臋 si臋 przygotowa膰 do zdania swych obowi膮zk贸w. Zostanie pan przeniesiony. Do tego czasu b臋dzie mia艂 pan przydzielonego oficera, bez zgody kt贸rego nie b臋dzie pan podejmowa艂 w przysz艂o艣ci 偶adnych decyzji. Oficerem tym b臋dzie kapitan Feders. Mo偶e pan odej艣膰, panie kapitanie. * * * Drugim, kt贸rego genera艂 wzi膮艂 w obroty, by艂 pan Rotunda. - Panie Rotunda - powiedzia艂 genera艂 - przeczyta艂em pa艅skie za偶alenie i wszcz膮艂em odpowiednie dochodzenia. I zadaj臋 sobie pytanie, czy pan podtrzymuje t臋 skarg臋, czy te偶 mo偶e zasz艂a pomy艂ka z pa艅skiej strony. - Panie generale - powiedzia艂 Rotunda poczciwie - tu przecie偶 chodzi tylko o moje prawo. - Kt贸rego nikt nie kwestionuje, panie Rotunda. Chc臋 tylko, 偶eby si臋 pan zastanowi艂 nad pewnym specjalnym punktem widzenia. - A mianowicie, panie generale? - Panie Rotunda - rzek艂 genera艂 z naciskiem - gdyby rzeczywi艣cie to wszystko, co jest napisane w pa艅skim za偶aleniu, by艂o zgodne z prawd膮, i gdybym w zwi膮zku z tym by艂 zmuszony przeprowadzi膰 艣ledztwo, to prawdopodobnie doprowadzi艂oby ono do przyk艂adnego ukarania winnych. - W ko艅cu prawo musi by膰 prawem, panie generale. - Zapewne, panie Rotunda. Chc臋 tylko zwr贸ci膰 panu uwag臋 na nieuniknione w takim wypadku skutki prawne. A wi臋c, panie Rotunda, gdyby si臋 okaza艂o, 偶e pa艅skie za偶alenie nie jest pomy艂k膮, trzeba by by艂o przeprowadzi膰, co nast臋puje: zabroni膰 wszystkim 偶o艂nierzom ucz臋szczania do pa艅skiego lokalu. Poda膰 ten zakaz do publicznej wiadomo艣ci. Poza tym zastrzegam sobie prawo przed艂o偶enia landratowi i burmistrzowi wniosku o zamkni臋cie pa艅skiego lokalu. - Ale - j臋cza艂 Rotunda, ugodzony celnym strza艂em - ale to przecie偶 nie mo偶e by膰... - Mo偶e by膰 i b臋dzie - rzek艂 Modersohn. - Chyba 偶e zasz艂a pomy艂ka i pan wycofuje za偶alenie. Najstraszniejsze obrazy stan臋艂y Rotundzie przed oczami: Drzwi jego gospody zabite grubymi deskami, przed nimi posterunki o t臋pym i gro沤nym spojrzeniu, w "Wildlinger Beobachter" og艂oszenie: NIemcy - bojkotujcie Rotund臋! Zrobi艂o mu si臋 zimno. Ale to jeszcze nie koniec; jego my艣li p臋dzi艂y dalej: Rotunda - wr贸g ludu - go艅cie go, rozbijcie jego w艂asno艣膰, wylejcie jego wina do koryt dla 艣wi艅 - okaza艂 si臋 niegodnym wielkich czas贸w - l偶y艂 i zdradzi艂 ducha bojowego - unicewstwi膰 go! Najbardziej jednak zaprz膮ta艂a Rotund臋 ca艂kiem inna my艣l, kt贸rej uczepi艂 si臋 jak deski ratunku. Bo co on w艂a艣ciwie obieca艂 burmistrzowi, kreisleiterowi i landratowi? Tylko jedno: p贸j艣膰 do genera艂a i przedstawi膰 mu za偶alenie. Nic wi臋cej. Na wi臋cej si臋 z nim nie umawia艂. O dalszych losach tego za偶alenia nie by艂o w og贸le mowy. I dlatego Rotunda odetchn膮艂 z ulg膮 i pospieszy艂 zapewni膰: - To by艂a pomy艂ka, panie generale. Wycofuj臋 swoje za偶alenie. * * * Trzecim, kt贸rego genera艂 wzi膮艂 do galopu, by艂 porucznik Krafft. - Panie poruczniku - powiedzia艂 genera艂, tym razem z odcieniem 偶alu - zawiod艂em si臋 na panu. - Bardzo mi przykro, panie generale. - Mnie te偶. Ju偶 raz pana prosi艂em o niewdawanie si臋 w 偶adne podejrzane sprawki, 偶ebym nie musia艂 interweniowa膰 i anga偶owa膰 w to mojego autorytetu. Prosi艂em pana, 偶eby si臋 pan skoncentrowa艂 na jednej jedynej, moim zdaniem, najwa偶niejszej sprawie. Dlaczego pan tego nie robi? - Jako艣 to wszystko si臋 ze sob膮 wi膮偶e, panie generale - o艣mieli艂 si臋 stwierdzi膰 Krafft. - Ta bijatyka i pa艅skie zar臋czyny te偶? Wrogo艣膰 kapitana Katera i pa艅skie wieczne kontrowersje z dow贸dc膮 kursu i dow贸dc膮 oddzia艂u? Wszystko to ma mie膰 jakie艣 zwi膮zek z podporucznikiem Barkowem, czy te偶 z cz艂owiekiem, kt贸ry go wysadzi艂 w powietrze? - Panie generale - Krafft odwa偶y艂 si臋 na ostatni 艣mia艂y skok - wiadomej sprawy nie spuszcza艂em nigdy z oka. - I jak daleko pan zaszed艂, Krafft? - M贸g艂bym wymieni膰 nazwisko podchor膮偶ego, kt贸ry jedynie wchodzi w rachub臋, panie generale, ale brak mi jeszcze ostanich dowod贸w. Mimo to mog臋 powiedzie膰: ju偶 nied艂ugo. Genera艂 Modersohn oddali艂 si臋 nieco od Kraffta, tak jakby chcia艂 mu si臋 lepiej przyjrze膰. Jego oczy - teraz lodowatoszare jak zamarzni臋ty na ko艣膰, zle偶a艂y 艣nieg - nie odrywa艂y si臋 nawet na u艂amek sekundy od twarzy porucznika. Ale jego sztywna, zimna postawa zacz臋艂a si臋 powoli rozlu沤nia膰. - Dobrze - powiedzia艂 wreszcie. - Ma pan jeszcze kilka dni czasu, Krafft. Ale potem chc臋 zobaczy膰 wyniki, takie czy owakie. I nie wdawaj si臋 ju偶 pan w 偶adne nowe awantury. Na moj膮 pomoc nie m贸g艂by pan ju偶 w takim wypadku liczy膰. Ostrzega艂em pana. Prosz臋 mnie teraz zostawi膰 samego. Interludium VIII 铆yciorys podchor膮偶ego Ottona M~oslera czyli: Rado艣ci ludzi beztroskich "Nazywam si臋 M~osler, Otto. Urodzi艂em si臋 w roku 1922, 1 maja. Moje miejsce urodzenia nazywa si臋 Klein_Zachnow, powiat Luckenwalde. Ojciec m贸j, kt贸remu r贸wnie偶 na imi臋 Otto, pracowa艂 wtedy na kolei. Matka moja, Emma, by艂a z domu Kressenfuss. Z pocz膮tku mieszkali艣my w Klein_Zachnow. Tu te偶 zacz膮艂em ucz臋szcza膰 do szko艂y ludowej." Ko艅 stoj膮cy u nas w stajni nazywa si臋 Wilhelm - i to Wilhelm III, bo jest to ju偶 trzeci ko艅 imieniem Wilhelm. Poza tym jest on w艂asno艣ci膮 mego dziadka, a ten jest monarchist膮 i z zawodu 偶andarmem. Dziadek Kressenfuss, ojciec mojej matki, jest u nas na wsi czym艣 w rodzaju kr贸la, kiedy nie ma w艂a艣ciciela d贸br von Keibla. A Keibla przewa偶nie nie ma - jest prawie zawsze w Berlinie, gdzie robi polityk臋. Tak wi臋c dziadek 偶andarm ma woln膮 r臋k臋 i komenderuje wszystkim - ca艂膮 wsi膮, r贸wnie偶 swoj膮 c贸rk膮, kt贸ra jest moj膮 matk膮, a tak偶e moim ojcem, kt贸ry potajemnie klnie z tego powodu. "Ten liczyrzepa - m贸wi ojciec o ojcu matki - dzia艂a mi coraz bardziej na nerwy." - "To dobry cz艂owiek - m贸wi matka. - Poza tym mieszkamy u niego. Najpierw musisz wi臋cej zarobi膰, potem dopiero mo偶esz kr臋ci膰 nosem." Dziadek Kressenfuss, 偶andarm, potrafi wszystko: umie je沤dzi膰 konno, ora膰, kosi膰 i zmusza膰 ludzi do pos艂usze艅stwa. Kiedy 艣piewa w ko艣ciele, s艂ycha膰 go a偶 w szynku. A kiedy 艣piewa w szynku, s艂ycha膰 go w ca艂ej wsi. Ka偶e sobie nape艂nia膰 konwi臋 od mleka piwem; podnosi j膮 do ust i wypija piwo do dna. Stoi na rozkraczonych nogach, jego twarz jest czerwona jak pomidor i l艣ni膮ca. Piwo cieknie mu z k膮cik贸w ust za ko艂nierz. I nauczyciel, kt贸ry ma s艂ab膮 g艂ow臋, m贸wi: "Dobry 偶o艂膮dek broni si臋 przed alkoholem". A dziadek, 偶andarm Kressenfuss, powiada na to tylko: "Ba艂wan!" "Ten bajzel mi ju偶 bokiem wy艂azi - m贸wi ojciec. - Musz臋 si臋 st膮d wydosta膰, inaczej si臋 udusz臋." - "Na kolei - m贸wi matka na pewno do niczego nie dojdziesz. Tam nie zostaniesz nawet urz臋dnikiem." - "Bo nie chc臋 tam zosta膰 urz臋dnikiem! - m贸wi ojciec. - Ale w ko艅cu jestem jeszcze m艂ody, jako艣 dam sobie rad臋. Machn臋 si臋 do Berlina." - "A co b臋dzie ze mn膮 i z Ottonem?", pyta matka. "Sprowadz臋 was - m贸wi ojciec, i dodaje: - Jak si臋 wydostan臋 z biedy." Gra orkiestra d臋ta, powiewa sztandar i zwi膮zek rezerwist贸w defiluje przed w艂a艣cicielem d贸br von Keiblem, kt贸ry wdzia艂 sw贸j mundur oficera rezerwy i przyk艂ada r臋k臋 do he艂mu. Jeden z moich wujk贸w maszeruje w pierwszym szeregu, inny w trzecim, jeszcze inny w 贸smym. Ja 艣piewam w ch贸rze szkolnym, mianowicie w pierwszych g艂osach. Matka mi macha chusteczk膮 wujka. Za艣 dziadek Kressenfuss jest dzi艣 rzeczywi艣cie 偶andarmem: czuwa nad spokojem i porz膮dkiem. Ale kiedy von Keibel m贸wi o Niemczech, o haniebnym pokoju wersalskim i ciosie w plecy, to i dziadek wyciera ukradkiem 艂z臋 z oka - z lewego. A ja mu podaj臋 moj膮 chusteczk臋. Wujek z czwartego szeregu jest szczeg贸lnie mi艂y. Odk膮d ojciec jest w Berlinie, gdzie r贸wnie偶 robi polityk臋, wujek zajmuje si臋 niekiedy matk膮. Jest zawsze dobry dla mnie i wie, jak膮 czekolad臋 lubi臋 najbardziej. Targa mnie za w艂osy i potrz膮sa moj膮 g艂ow膮, 艣miej膮c si臋 przy tym, 艣mieje si臋 do mnie, a tak偶e do mamy. A czasem 艣mieje si臋 te偶, kiedy jest z mam膮 w s膮siednim pokoju. Przewa偶nie jednak tam tylko st臋ka. "Porz膮dek - m贸wi 偶andarm Kressenfuss, m贸j dziadek - potrzebny nam jest porz膮dek." A potem pije piwo i patrzy zadumany przed siebie. "Jeste艣 moj膮 c贸rk膮 - m贸wi do mamy - i dlatego dobrze wiesz, co to porz膮dek." A potem znowu upija troch臋 swego piwa. "Ty za艣 - m贸wi do mnie - jeste艣 moim wnukiem, i kiedy艣 te偶 b臋dziesz wiedzia艂, co to porz膮dek." A ja m贸wi臋: "Wiem ju偶 teraz, co jest w porz膮dku, a co nie". Kiwa z u艣miechem g艂ow膮, podsuwa mi swoje piwo i pozwala mi pi膰. A potem nagle pewnego dnia wraca ojciec. I powodzi mu si臋 dobrze - wida膰 to po jego ubraniu, s艂ycha膰 po jego g艂osie. "Uda艂o mi si臋 - m贸wi - wsiad艂em na w艂a艣ciwy statek. Nadchodzi nowa epoka, i ja to w por臋 przewidzia艂em. Jestem teraz w gestapo, no, co wy na to?" Robimy naprawd臋 wielkie oczy. Dziadek szeroko rozdziawia g臋b臋. A mama pyta: "Czy tam si臋 dobrze zarabia?" - "Najlepiej!", m贸wi ojciec. "Latem 1933 roku przeprowadzili艣my si臋 do Berlina, gdzie ojciec mia艂 posad臋. Mieszkali艣my w Charlottenburgu, przy Uhlandstrasse. W 1936 roku uko艅czy艂em szko艂臋 i poszed艂em terminowa膰 do firmy Rahmke (instalacje). Tu w Berlinie wszystko jest prawie tak samo, jak w Klein_Zachnow. Tylko 偶e tu wi臋cej ludzi. Ale inni to oni nie s膮. Zamiast dw贸ch szynk贸w jest tu dwie艣cie, a mo偶e i dwa tysi膮ce. Ale zalani ludzie s膮 wsz臋dzie tacy sami. Na wsi czterech czy pi臋ciu wymigiwa艂o si臋 od roboty, dw贸ch oszukiwa艂o, siedmiu cudzo艂o偶y艂o, jeden by艂 z艂odziejem, jeden uwodzi艂 dzieci, sze艣ciu fa艂szowa艂o wiktua艂y, dw贸ch by艂o alkoholikami - wszystko to istnieje tu w mie艣cie tak偶e, tylko jest tego sto razy wi臋cej. A ulice s膮 proste jak bruzdy na polach, samochody stoj膮 jak konie, a w knajpach piwo p艂ynie z takich samych kurk贸w. I gdziekolwiek spojrzysz: br膮zowo jak w klozecie, i swastyki. S膮 tu te偶 wujowie, kt贸rzy zajmuj膮 si臋 mam膮, kiedy nie ma taty. Wszystko jak w Klein_Zachnow. Tylko jest tego o wiele, wiele wi臋cej. Ona ma na imi臋 Magda i mieszka u nas w kamienicy. Lubi臋 j膮, i ona mnie lubi - ma chyba tak ze trzydzie艣ci lat. Stoi albo le偶y. Sta膰 to ona stoi na rogu Uhlandstrasse_Kurf~urstendamm. Le偶e膰 le偶y w 艂贸偶ku - sama, kiedy jestem u niej; z kim艣, kiedy drzwi s膮 zamkni臋te. "Biedny ch艂opczyku", m贸wi czasem do mnie i przyciska mnie do swej piersi, tak 偶e ledwo mog臋 z艂apa膰 oddech. Ale paruje z niej ciep艂o i wszyscy j膮 bardzo lubi膮. R贸wnie偶 tata, kiedy si臋 zdarzy, 偶e jest w domu. "Otto M~osler - m贸wi do mnie nauczyciel - czym ty w艂a艣ciwie chcia艂by艣 by膰 w przysz艂o艣ci?" - "Tego to ja nie wiem!" - "Zwykle to ty wszystko wiesz", m贸wi nauczyciel. "Ale tego nie wiem", powiadam. "No - powiada on - masz chyba jakie艣 marzenia, nie?" - "No tak - powiadam - najch臋tniej zosta艂bym sta艂ym przyjacielem Magdy." - "Fe! - wo艂a on. - Jak mo偶esz co艣 takiego m贸wi膰!" Z czego wida膰, 偶e on dobrze wiedzia艂, kim by艂a Magda. "Ch艂opiec za du偶o wie", m贸wi mama do taty, kiedy tata jest akurat znowu w domu. "To b膮d沤 co b膮d沤 lepiej, jak gdyby wiedzia艂 za ma艂o", m贸wi ojciec. A matka m贸wi: "Uczy si臋 艣wi艅stw". - "Nie u mnie", m贸wi ojciec. "Powiniene艣 by膰 wzorem dla niego - m贸wi matka - jemu to jest potrzebne." - "Mo偶e to i racja - m贸wi ojciec. - Zajm臋 si臋 nim przy okazji i naucz臋 go, jak trzeba 偶y膰." "Otto - m贸wi ojciec do mnie - sko艅czysz nied艂ugo szko艂臋 i b臋dziesz si臋 musia艂 nauczy膰 jakiego艣 przyzwoitego zawodu." - "Czy nie mog臋 zosta膰 tym samym, co ty?", pytam. "Lepiej nie my艣l o tym, Otto - m贸wi ojciec. - To nie dla ciebie. POpatrz, tw贸j dziadek by艂 urz臋dnikiem, i jak na Klein_Zachnow to wystarczy艂o. Ja jestem w policji pa艅stwowej i napatrz臋 si臋 do艣膰 偶ycia. Dlatego wiem, co trzeba robi膰, 偶eby si臋 wygodnie urz膮dzi膰. Rzemios艂o, powiadaj膮, to z艂oty interes; mo偶liwe. Ale rzemios艂o i sklep razem - to dopiero to, co trzeba, od tego b臋d膮 pieczone go艂膮bki, to jest co艣 dla ciebie." Majster Rahmke m贸wi do nas dw贸ch, swoich uczni贸w: "Nasz膮 klientel臋 trzeba rozpatrywa膰 z dw贸ch punkt贸w widzenia: wed艂ug dup i wed艂ug kies. Bo w ko艅cu jeste艣my instalatorami. A nasi klienci s膮 zadowoleni tylko w贸wczas, gdy przy tej wielkiej potrzebie mog膮 sobie wygodnie siedzie膰. To jest nasz cel. A wi臋c uwa偶ajcie na kiesy i na dupy. I zwa偶ajcie na to, 偶eby obie si臋 ze sob膮 zgadza艂y. To mianowicie jest pischologia. Tylko ten, kto mo偶e sobie pozwoli膰 na to, 偶eby du偶o je艣膰, ma potem potrzeb臋 du偶o... tak, tak." A my kiwamy g艂owami i rozumiemy majstra, kt贸ry jest wielkim kawalarzem i dobrym kupcem na dobitk臋. A ojciec, kt贸remu to opowiadam, m贸wi: "Ma poczucie humoru, stara 艣winia." Wydaje si臋 niezbyt do艣wiadczona w tych rzeczach, ale na tym w艂a艣nie, jak s艂ysza艂em, polega ca艂y urok. Jedziemy na karuzeli, ju偶 trzeci raz; ziemia ucieka, 艣wiat艂a migoc膮, i czasem ona wydaje piskliwe d沤wi臋ki - na przyk艂ad wtedy, gdy ja niby przypadkowo, jakbym chcia艂 si臋 czego艣 uchwyci膰, dotykam jej piersi, kt贸ra jest do艣膰 poka沤Na i j臋drna. I pytam sam siebie: Czy ona tylko tak udaje, czy naprawd臋 nie chce? Ale wtem ona si臋 mnie czepia, jej r臋ce szukaj膮 oparcia i chwytaj膮 za moje uda. A potem, 偶eby troch臋 odetchn膮膰, jak m贸wi臋, id臋 z ni膮 za budy jarmarczne w ciemno艣膰. Podoba mi si臋, mam chrapk臋 na ni膮, i to si臋 ma sta膰 po raz pierwszy. Ona jednak odpycha mnie jak szalona, bije mnie, wo艂a "Ty 艣winio", i ucieka. A ja patrz臋 za ni膮 zdumiony i my艣l臋: ONa chyba jest nienormalna! "Pos艂uchaj no dobrze, Otto - m贸wi ojciec do mnie. - NIe upad艂e艣 na g艂ow臋, a to ju偶 du偶o warte. Ale ty jeszcze nie pow膮cha艂e艣 prawdziwego 偶ycia i dlatego opowiem ci co艣 z mojej praktyki. Jedno musisz wiedzie膰 przede wszystkim: nikt nie ma zbyt mocnego kr臋gos艂upa. Ka偶dego mo偶na zmi臋kczy膰. Wszystko jest tylko kwesti膮 czasu. Dla tak zwanego silnego cz艂owieka trzeba po prostu troch臋 wi臋cej czasu, zanim upadnie na kolana. Dzisiaj mia艂em takiego jednego na przes艂uchaniu; to by艂a fajt艂apa. Poci艂 si臋 ju偶 po godzinie; po dw贸ch godzinach 艣lini艂 si臋; po trzeciej godzinie rozgl膮da艂 si臋 woko艂o jak nie dor偶ni臋te ciel臋. Ziewa膰 mi si臋 chcia艂o, kiedy patrzy艂em na tego cz艂owieka. Po dalszych trzech godzinach wy艣piewa艂 wszystko, co chcia艂em wiedzie膰. A jutro przysi臋gnie na wszystko, na co zechc臋. I w tym momencie sam nawet b臋dzie w to wierzy艂. W tym momencie tak. Ale pojutrze ju偶 nie, lecz wtedy b臋dzie ju偶 za p贸沤no. Otto, tacy s膮 ludzie. Wszystko jest w nich niedoskona艂e - nawet ich s艂abo艣膰." Na t臋 chwil臋 oszcz臋dza艂em kilka tygodni: od臋 do pokoju Magdy, k艂ad臋 jej pieni膮dze na st贸艂 i pytam: "Wystarczy?" - "Na co ma wystarczy膰?", pyta Magda. "Na mi艂o艣膰." - "Ty ma艂y g艂upku - m贸wi Magda. - Schowaj natychmiast te pieni膮dze." - "Nie chcesz?", pytam i jestem strasznie rozczarowany. "Ach, ty ma艂y idioto - m贸wi Magda - kto ci powiedzia艂, 偶e nie chc臋? Ale dlaczego chcesz p艂aci膰 za co艣, co mo偶esz mie膰 za darmo? Nie patrz na mnie tak g艂upio, zamknij lepiej drzwi." "Moja nauka w terminie sko艅czy艂a si臋 w roku 1939. W tym samym roku zosta艂em powo艂any do wojska. S艂u偶b臋 wojskow膮 pe艂ni艂em w r贸偶nych jednostkach, w ko艅cu jako kandydat na oficera zosta艂em odkomenderowany do szko艂y wojennej." W wojsku w gruncie rzeczy nie jest wiele inaczej ni偶 w szkole. Du偶o to si臋 tu nie naucz臋 - przewa偶nie wiem wszystko ju偶 z g贸ry. Ale zwierzchnik lubi czu膰, 偶e jest zwierzchnikiem. Niech b臋dzie, je艣li mu to sprawia przyjemno艣膰. Je艣li o mnie chodzi, to mo偶e si臋 puszy膰 jak paw albo rycze膰 jak nie dor偶ni臋ta dzika 艣winia, mnie nawet powieka nie drgnie. "Otto - m贸wi ojciec do mnie, kiedy po raz pierwszy przychodz臋 do domu w mundurze - teraz jeste艣 m臋偶czyzn膮, i chc臋 z tob膮 pom贸wi膰 jak z m臋偶czyzn膮. Postaw par臋 butelek piwa na l贸d, Emma, i zostaw nas samych. Otto, poniewa偶 jeste艣my sami, powiem ci, co s膮dz臋 o 偶yciu. Mianowicie: nic. Zrozumia艂e艣 mnie dobrze? Nic. Bo wszystko jest g贸wno." "Otto - ci膮gnie ojciec dalej - widzia艂em w swoim 偶yciu wiele trup贸w i ca艂e mn贸stwo takich, co byli 偶ywymi trupami. Jakby byli produkowani ta艣mowo - nie tylko przez nas, ale przez to, co powszechnie nazywa si臋 偶yciem. Bo czym cz艂owiek w ko艅cu b臋dzie? Trupem. Tak toczy si臋 艣wiat, Otto. Miej to zawsze na uwadze." Na takiej wojnie poznaje si臋 ludzi. Na ka偶dym kroku czyha jaki艣 taki cz艂owiek_potw贸r: prze艂o偶ony z mani膮 wielko艣ci, skoml膮cy tch贸rz, superkrety艅ski idealista, pluj膮cy jadem wysoki oficer - wy膰 si臋 chce, jak si臋 patrzy na t臋 band臋. Nie widz臋 ju偶 prawie 艣wiat艂a. W g艂owie mi huczy, oczy mi si臋 zamykaj膮. Kto艣 wywrzaskuje na ca艂e gard艂o moje nazwisko. Zmuszam si臋 i otwieram oczy. Wszystko naoko艂o mnie wiruje, butelki stoj膮ce przede mn膮 na stole zdaj膮 si臋 ta艅czy膰, i sk膮pe 艣wiat艂o ta艅czy wraz z nimi. Ale poprzez k艂臋by dymu, poprzez p艂ot z opr贸偶nionych butelek, poprzez 艣wiat艂o widz臋 le偶膮c膮 na kanapie dziewczyn臋. I widz臋 otwarte usta, z k膮cik贸w p艂ynie stru偶ka 艣liny, widz臋 skacz膮ce piersi, kt贸re zdaj膮 si臋 na mnie naciera膰. Koledzy rzucaj膮 we mnie go艂膮 dzeiwczyn膮. Ale mnie si臋 robi niedobrze, rzygam - cz艂owieku, ale jestem zalany! Cz艂owieku, ale艣my si臋 u艣miali! Gottlieb Degersweiler czuje do mnie mi臋t臋. Nie ma szcz臋艣cia u kobiet, no to mu czasem pomagam. Ma to swoje dobre strony, bo Gottlieb jest 偶andarmem polowym i ma przyjaci贸艂 w kompanii gospodarczej, w艣r贸d piekarzy i rze沤nik贸w. Niekidy daje prywatne przedstawienie dla mnie. Blaszana tarcza u jego szyi, jego oznaka 偶andarmska, chwieje si臋 lekko, kiedy Gottlieb wyrywa oficerowi teczk臋. Ten chce j膮 z艂apa膰, ale Gottlieb obejmuje jego palce i odgina je do ty艂u. Oficer robi si臋 oficjalny. Ale Gottlieb powiada tylko: "Cz艂owieku, trzymaj pysk!" Teczka jest zamkni臋ta na klucz. Gottlieb 偶膮da od oficera klucza. Ten co艣 pieprzy o poleceniu s艂u偶bowym. Gottlieb bagnetem rozpruwa teczk臋. Zawarto艣膰: wyroby tytoniowe i konserwy. Zawsze to samo. "Skonfiskowane", m贸wi Gottlieb. "Aresztowany", m贸wi Gottlieb. Nazywa si臋 Marita Schiffers. Odbi艂em j膮 pewnemu majorowi. POsz艂o to stosunkowo 艂atwo, bo major jest cz艂owiekiem zm臋czonym, a Marita poczu艂a zapach krwi. Jest niepohamowana jak wojna i pos艂uszna jak ostatni rekrut. Kl臋ka przede mn膮, kiedy tego 偶膮dam. Wystarczy dotkni臋cie palcem, a ju偶 si臋 k艂adzie. Przychodz臋 w dzie艅, w nocy, wczesnym rankiem, i m贸wi臋: Teraz. I ona robi wsyzstko, co jej ka偶臋. Lecz ja czuj臋, 偶e ona jest mi potrzebna, 偶e mnie potwierdza. A ona mnie dlatego potwierdza, bo nie potrafi inaczej. Bo jej wola jest moj膮 偶膮dz膮, bo moja wola staje si臋 jej pragnieniem. Taki jest 艣wiat. Mo偶na go mie膰 w kieszeni, jak si臋 o tym wie. Ale nadchodzi dzie艅, kiedy i ta Marita Schiffers budzi we mnie ju偶 tylko wstr臋t. Oddaj臋 j膮 z powrotem majorowi. A ten jest wr臋cz wzruszony. Chce mi jako艣 okaza膰 swoj膮 wdzi臋czno艣膰. Wyje nieomal ze szcz臋艣cia. I tak zostaj臋 kandydatem na oficera. 25 Fa艂szywy krok z wyrachowania - Wstr臋tny typ - powiedzia艂 podchor膮偶y Hochbauer z przekonaniem, przygl膮daj膮c si臋 porucznikowi Krafftowi, kt贸ry sta艂 przy pulpicie. Powiedzia艂 to naturalnie po cichu, szeptem. I jego najbli偶sze otoczenie udawa艂o, 偶e nie s艂yszy. Ale b膮d沤 co b膮d沤 powiedzia艂 to - otwarcie, jak zwykle. Hochbauer zrozumia艂 bowiem, 偶e porucznik Krafft nie jest jego przyjacielem. Niewiele doprawdy trzeba by艂o, 偶eby to zrozumie膰, ale mimo to Hochbauer nie u艂atwia艂 sobie zadania. Teraz jednak mia艂 ju偶 pewno艣膰, teraz dopiero postanowi艂 wyci膮gn膮膰 ostateczne wnioski. Hochbauer by艂 zawsze przygotowany na to, 偶e b臋dzie spotyka艂 ludzi, kt贸rzy nie b臋d膮 nosili tych samych barw, co on. My艣la艂 sobie: przeszkody istniej膮 wsz臋dzie; i: kto chce zwyci臋偶a膰, musi walczy膰. O tak - Hochbauer wiedzia艂, 偶e istnieje robactwo, kt贸re bohater musi zdepta膰. 艣wi臋ty Jerzy, pogromca smoka, by艂 mimo swego ko艣cielnego pochodzenia zawsze jedn膮 z jego ulubionych postaci - tylko 偶e jego w艂asne smoki mia艂y obce, 偶ydowskie rysy; albo patrzy艂y na 艣wiat z zak艂aman膮 chrze艣cija艅sk膮 艂agodno艣ci膮; albo z ch艂opsko_barbarzy艅sk膮 przebieg艂o艣ci膮 przeciwstawia艂y si臋 prawdziwemu post臋powi - jak na przyk艂ad ten porucznik Krafft. - Szumowiny! - mrukn膮艂 Hochbauer pod nosem. - Panowie - rzek艂 porucznik Krafft, podnosz膮c do g贸ry plik kartek - pozwoli艂em sobie tu kiedy艣 natchn膮膰 was do napisania listu kondolencyjnego, w zwi膮zku z rzekom膮 艣mierci膮 mojej kuzynki. A oto rezultaty. I musz臋 wam powiedzie膰: przesz艂y moje naj艣mielsze oczekiwania. Podchor膮偶owie z ty艂u za Hochbauerem 艣miali si臋 g艂upkowato, niekt贸rzy nawet troch臋 zafrasowani, inni znowu beczeli jak owce - zdaniem Hochbauera. Niema艂o by艂o woko艂o tego byd艂a. Nie dziwi艂 si臋 temu: ludzie wyj膮tkowi zdarzali si臋 rzadko - w艂a艣nie owa rzadko艣膰 wyciska艂a na nich pi臋tno wyj膮tkowo艣ci. On si臋 do nich zalicza艂. To jednak poci膮ga艂o za sob膮 okre艣lone obowi膮zki: chodzi艂o o to, by przezwyci臋偶a膰 rzeczy niskie, odpiera膰 pod艂e, usuwa膰 przeszkody. Proces selekcji. Porucznik Krafft jednak - snu艂 dalej swe rozwa偶ania Hochbauer - , by艂 chyba czym艣 wi臋cej ni偶 tylko przeszkod膮; by艂 niebezpiecze艅stwem. Im d艂u偶ej Hochbauer go obserwowa艂, tym wyra沤niej to wychodzi艂o na jaw. Ju偶 sam wygl膮d tego oficera: prowokacyjny brak elegancji, ch艂opska buhajowato艣膰, maniery poni偶ej krytyki! Ani 艣ladu owej surowej gracji, kt贸ra zdradza艂a wewn臋trzn膮 energi臋; ani cienia przynale偶no艣ci do 艣wiadomej w艂adczej elity wodzowskiej; nic z klasycznego, rasowego pi臋kna. Sprytny kundel wojny, nic wi臋cej. - Przyznam si臋 - m贸wi艂 porucznik Krafft, mru偶膮c oczy - 偶e tak wzruszaj膮ce wsp贸艂czucie, jakie mi okaza艂a moja grupa w zwi膮zku z omawian膮 strat膮 bliskiej mi osoby, wywar艂o na mnie g艂臋bokie wra偶enie. Dlatego nie chcia艂bym zrezygnowa膰 z przeczytania wam paru ociekaj膮cych wprost uczuciem linijek. Podchor膮偶emu Bergerowi na przyk艂ad nie wystarczy艂o moje o艣wiadczenie; przezornie kupi艂 sobie jeszcze gazet臋 i pisze: "Po przeczytaniu r贸wnie偶 w gazecie tej smutnej wiadomo艣ci bolesna strata poniesiona przez pana, szanowny panie Krafft, sta艂a si臋 dla mnie pewno艣ci膮, z kt贸r膮 trudno si臋 pogodzi膰". Podchor膮偶owie 艣mieli si臋. Hochbauer odwr贸ci艂 si臋 i obserwowa艂 ich z pogard膮. Ten Krafft - my艣l ta nasun臋艂a si臋 Hochbauerowi z nieodpart膮 si艂膮 - jest typowym elementem rozk艂adu; jak m贸wi Treitschke: ferment dekompozycji! Nie ma w sobie nic pozytywnego. Brak mu powagi i moralno艣ci. A ju偶 zupe艂nie nie ma poczucia 艣wi臋tych obowi膮zk贸w wobec wiecznych warto艣ci narodu niemieckiego. Ot贸偶 to w艂a艣nie! Ten Krafft ma w sobie wszystko to, co mo偶na nazwa膰 zdegenerowanym, jadowitym, s艂owem - obcym rasowo. Jego krew musi by膰 ska偶ona krwi膮 偶ydowsk膮! - Podchor膮偶y M~osler - ci膮gn膮艂 Krafft dalej - ods艂ania nawet tajemnic臋 swego serca i zaskakuje mnie nast臋puj膮cymi s艂owami: "G艂臋boko wstrz膮艣ni臋ty 艣mierci膮 tak nad wyraz przez nas cenionej kuzynki pana, szukam daremnie odpowiednich s艂贸w..." No, ta ostatnia uwaga jest trafna: a co si臋 tyczy mojej kuzynki tak nad wyraz cenionej r贸wnie偶 przez kilku innych, to mam nadziej臋, 偶e nikt nie szuka dost臋pu do mnie przez rodzin臋, 偶eby w ten spos贸b m贸c zda膰 tanim kosztem egzaminy ko艅cowe. Beznadziejne, pomy艣la艂 podchor膮偶y Hochbauer. Ani krzty wielko艣ci, g艂臋bi, poczucia warto艣ci i godno艣ci. Ani s艂owa o ojczy沤nie, o narodzie, Rzeszy i F~uhrerze. Wiecznie tylko to rozk艂adowe, destrukcyjne gadanie. I to w czasie, kiedy wszystko gotuje si臋 do ostatecznego boju. Akurat w takiej sytuacji ten cz艂owiek sieje niewiarygodny zam臋t w skromnych, ale przecie otwartych m贸zgownicach paru biednych, ufnych, 艂atwych do uwiedzenia podchor膮偶ak贸w. To przecie偶 w gruncie rzeczy by艂o jednoznaczne z sianiem defetyzmu w wojsku. Porucznik Krafft nie mia艂 oczywi艣cie poj臋cia, 偶e zosta艂 poddany takiej druzgoc膮cej krytyce. Z niezm膮conym spokojem cytowa艂 dalej, ku szalonej rado艣ci wi臋kszo艣ci podchor膮偶ych, ze skarbnicy pism kondolencyjnych: - Nasz B~ohmke uruchamia ca艂y wulkan uczu膰 i pisze tak: "Opu艣ci艂a pana, szanowny panie Krafft. Taka m艂oda, a jednak musia艂a zwi臋dn膮膰. Razem z panem czuj臋 ten niezno艣ny b贸l; ale tak chyba sta膰 si臋 musia艂o". Nawet po tym bezwstydnym, przyj臋tym gromkim 艣miechem cytacie podchor膮偶y Hochbauer nie traci艂 nadziei. Ci膮gle jeszcze si臋 艂udzi艂, 偶e padnie jaki艣 zwrot, kt贸ry uratuje powag臋 wyk艂adu. Istnia艂o kilka mo偶liwo艣ci. Na przyk艂ad zwr贸cenie uwagi na to, 偶e kuzynka jest s艂owem obcym i wskazane by艂oby je zniemczy膰. Mo偶liwe by艂o r贸wnie偶 om贸wienie nekrologu i listu kondolencyjnego w og贸lno艣ci, ze specjalnym uwzgl臋dnieniem wzorowej, heroicznej postawy w wielkich czasach. Hochbauer by艂 wi臋c got贸w da膰 pozytywn膮, buduj膮c膮 ocen臋 nawet tej lekcji. Wypr臋偶y艂 si臋 i utkwi艂 wzrok w porucziku. Tym wypr贸bowanym sposobem dawa艂 do zrozumienia, 偶e chcia艂by by膰 zapytany. Ale porucznik Krafft nie patrzy艂 na Hochbauera. Ani nie cytowa艂 jego pisma kondolencyjnego, ani te偶 nie stawia艂 mu 偶adnych pyta艅. Tak jakby Hochbauer w og贸le nie istnia艂. Nast膮pi艂o dalszych siedem czy osiem cytat, kt贸re doprowadzi艂y do dalszych wybuch贸w weso艂o艣ci. I Hochbauer pomy艣la艂 z pogard膮: Te偶 metoda, 艂apa膰 za s艂贸wka podchor膮偶ych, kt贸rzy dobrowolnie robi膮 z siebie durni贸w. Trzeba ich broni膰 - w ich w艂asnym interesie. Porucznik Krafft za艣 o艣wiadczy艂 na zako艅czenie: - Musz臋 powiedzie膰, 偶e jestem g艂臋boko wzruszony. - I oschle, z twarz膮 zupe艂nie nieruchom膮 doda艂: - Przy takiej formie wsp贸艂czucia umieranie musi by膰 wr臋cz przyjemno艣ci膮. Zdanie to, przynajmniej jego istotn膮 cz臋艣膰, Hochbauer zapisa艂 do swego notesu. Potem obrzuci艂 jeszcze raz badawczym spojrzeniem Kraffta. Nast臋pny temat dotyczy艂 kar dyscyplinarnych; punkt ci臋偶ko艣ci: formu艂owanie, zapisywanie i zmazywanie takowych. W tym celu dow贸dca grupy kaza艂 odczyta膰 odpowiednie punkty regulaminu. On sam za艣, oparty o tyln膮 艣cian臋, zdawa艂 si臋 oboj臋tnie patrze膰 w pr贸偶ni臋. Ziewa艂 nawet. - G艂o艣niej! - powiedzia艂 tylko. - INaczej wszyscy tu zasn膮. Hochbauer za艣 robi艂 nadal sw贸j bilans. I zaj臋cie to utwierdza艂o go w przekonaniu, 偶e musi si臋 sta膰 co艣 decyduj膮cego, je艣li chce uko艅czy膰 kurs z dobrymi wynikami, mo偶liwie jako prymus. Istnia艂o kilka okoliczno艣ci sprzyjaj膮cych: kapitan Ratshelm, dow贸dca oddzia艂u, darzy艂 go wyra沤nie ciep艂膮 sympati膮. Kapitan Feders, wyk艂adowca taktyki, ocenia艂 jego prace zawsze najwy偶ej. Z majorem Freyem, dow贸dc膮 kursu, 艂膮czy艂y go poniek膮d prywatne stosunki. Jedyn膮 wielk膮, coraz trudniejsz膮 do pokonania przeszkod膮 wydawa艂 si臋 by膰 ten porucznik Krafft. - To jest nie do wytrzymania na d艂u偶sz膮 met臋 - powiedzia艂 podchor膮偶y Hochbauer. I uwaga ta by艂a o ton g艂o艣niejsza od poprzednich. Krafft bowiem znajdowa艂 si臋 za nim, w ko艅cu sali. Podchor膮偶owie siedz膮cy obok niego skulili si臋 w sobie. Udawali, 偶e s膮 ca艂kowicie poch艂oni臋ci swoimi notatkami. Hochbauer za艣mia艂 si臋 pogardliwie. - Je艣li macie co艣 do oznajmienia - zawo艂a艂 Krafft - to prosz臋 m贸wi膰 tak, Hochbauer, 偶eby wszyscy was s艂yszeli. A wi臋c, co艣cie chcieli powiedzie膰? - Nic, panie poruczniku - odpar艂 ten sztywno. - Nie macie nic do powiedzenia i przyznajecie si臋 do tego. To b膮d沤 co b膮d沤 ju偶 jest co艣. I brzmi nawet bardzo przekonywaj膮co. Powstaje tylko pytanie: o jakie przekonania tu w艂a艣ciwie chodzi? * * * - Powiedz no, Hochbauer - spyta艂 go wsp贸艂lokator Amfortas poufale, kiedy wr贸cili do swych kwater - czy ten porucznik Krafft ma co艣 przeciwko tobie? - To ja mam co艣 przeciwko niemu, a on sobie zdaje z tego spraw臋 i nie jest tym zachwycony - stwierdzi艂 Hochbauer, udaj膮c oboj臋tno艣膰. Byli sami w pokoju. Przerwa obiadowa dopiero co si臋 zacz臋艂a, wi臋c by艂a sprzyjaj膮ca okazja do intymnej rozmowy. Hochbauer da艂 do zrozumienia Amfortasowi, 偶eby mu pom贸g艂 zdj膮膰 buty. Ten wcisn膮艂 sobie buty mi臋dzy nogi i spokojnie da艂 si臋 kopn膮膰 w ty艂ek. Przy tym Amfortas zauwa偶y艂, jedynie po to, 偶eby stworzy膰 przyjemny nastr贸j: - Co on ci tam mo偶e zrobi膰, przy twwoich stosunkach. Hochbauer pozwoli艂 Amfortasowi usi膮艣膰 obok siebie na 艂贸偶ku polowym. Wyr贸偶niony w ten spos贸b podchor膮偶y u艣miechn膮艂 si臋 z wdzi臋czno艣ci膮. Docenia艂 bowiem korzy艣ci, jakie p艂yn臋艂y z za偶y艂ych stosunk贸w z Hochbauerem, korzy艣ci ci膮gle jeszcze konkretne. A mianowicie cz臋ste paczki z wysokowarto艣ciow膮 偶ywno艣ci膮, z kt贸rych dla najbli偶szych przyjaci贸艂 Hochbauera zawsze co艣 tam skapn臋艂o. POza tym jego bogata fachowa wiedza wojskowa i specjalna, kt贸ra u艂atwia艂a niekiedy innym odrobienie trudnych zada艅 domowych. No i jego znakomite stosunki. - TE tak zwane stosunki - o艣wiadczy艂 Hochbauer gorliwie s艂uchaj膮cemu Amfortasowi - nie wzi臋艂y si臋 przecie偶 z niczego. 铆eby mog艂o do tego doj艣膰, musz膮 istnie膰 okre艣lone przes艂anki: umiej臋tno艣ci, zdolno艣ci, szczeg贸lne talenty. - Ty je masz! - zapewni艂 go Amfortas. Mia艂 nadziej臋 skorzysta膰 z pomocy Hochbauera przy najbli偶szym wypracowaniu z taktyki - jasne, bezb艂臋dne wydawanie rozkaz贸w wci膮偶 mu jeszcze sprawia艂o trudno艣ci. - No tak - przyzna艂 Hochbauer po chwili niby to wahania - w taktyce jestem jednym z najlepszych. - Najlepszym! - pospieszy艂 go zapewni膰 Amfortas. - To nie ulega 偶adnej w膮tpliwo艣ci. - Nie b臋d臋 si臋 wypiera艂 - zgodzi艂 si臋 Hochbauer. - A co si臋 tyczy kapitana Ratshelma, to jestem z nim niemal偶e zaprzyja沤niony. Amfortas kiwn膮艂 g艂ow膮; to by艂o wiadome. - On wyra沤nie czuje do ciebie mi臋t臋. Hochbauer musn膮艂 koleg臋 szybkim, ch艂odnym, badawczym spojrzeniem, ale nie zobaczy艂 nic poza niewinnym, 偶yczliwym zapa艂em. Kapitan Ratshelm i ja - rzek艂 - prowadzimy wsp贸lnie pewne studia. W ramach 艣ci艣le s艂u偶bowych, ma si臋 rozumie膰. - Ma si臋 rozumie膰 - powt贸rzy艂 Amfortas jak echo. - Tylko porucznik Krafft nie bardzo mi si臋 podoba. - I nagle spyta艂 agresywnie: - A mo偶e tobie si臋 podoba? Amfortas natychmiast zaprzeczy艂. By艂 zawsze tego samego zdania, co Hochbauer - przynajmniej w jego obecno艣ci. Nawet je艣li gwiazda Hochbauera, niegdy艣 tak l艣ni膮ca, ostatnio wyra沤nie blak艂a - w ci膮gu najbli偶szego okresu czasu nie mo偶na jej b臋dzie nie dostrzega膰 ani pomija膰. Cho膰by Krafft by艂 nie wiadomo jak pot臋偶ny - Hochbauer by艂 bli偶szy. - Ten Krafft wypowiada nieraz dziwne pogl膮dy, czy nie uwa偶asz, Amfortas? Amfortas uwa偶a艂. - To fakt - stwierdzi艂. - Pog膮dy jego s膮 co najmniej dziwne. - N przyk艂ad ten lekkomy艣lny spos贸b, w jaki m贸wi o 艣mierci cz艂owieka, nieprawda偶, Amfortas? - Na przyk艂ad to, tak jest. - Wi臋c ty tak偶e odnios艂e艣 wra偶enie, 偶e dla niego nie ma nic 艣wi臋tego, 艂膮cznie z Rzesz膮 i F~uhrerem? - W艂a艣nie, w艂a艣nie?! - rzek艂 Amfortas, nie maj膮c poj臋cia, dok膮d ta rozmowa zmierza. - Je艣li tak jest - powiedzia艂 Hochbauer w艂adczo - powiniene艣 to stwierdzi膰 na pi艣mie. W formie meldunku, za偶alenia, mo偶e nawet w postaci dokumentacji do raportu. - Ale... - wybe艂kota艂 zaskoczony podchor膮偶ak, otwieraj膮c szeroko oczy - ale to przecie偶 nie mo偶e... - Owszem, Amfortas, m贸wi臋 zupe艂nie powa偶nie. Przyjmuj臋 twoj膮 propozycj臋. Napiszesz to wszystko, co dopiero co powiedzia艂e艣, i to jeszcze dzi艣. - A je艣li tak, Hochbauer, to co wtedy? - Co wtedy b臋dzie, Amfortas, mo偶esz to spokojnie pozostawi膰 mnie. W ko艅cu jeste艣 moim przyjacielem i koleg膮. - Patrzy艂 bezlito艣nie na poblad艂ego podchor膮偶aka. - A mo偶e nie? - Nie - wydusi艂 z siebie Amfortas w rozpaczliwym prote艣cie. - Tego ja nie zrobi臋. Tego nie mo偶esz ode mnie 偶膮da膰. Jedna pod艂o艣膰 wystarczy! Hochbauer rozejrza艂 si臋 naoko艂o - byli ci膮gle jeszcze sami w pokoju. W pobli偶u nie by艂o nikogo. Do ko艅ca przerwy obiadowej by艂o jeszcze daleko. A dwaj pozostali mieszka艅cy izby pe艂nili s艂u偶b臋 porz膮dkow膮. Hochbauer chwyci艂 Amfortasa, podni贸s艂 go w g贸r臋 i miotn膮艂 nim o pod艂og臋 z tak膮 si艂膮, 偶e ten przelecia艂 ponad dwoma taboretami. Hochbauer doskoczy艂 do niego, wpi艂 si臋 ponownie pazurami w jego kurtk臋, kt贸ra omal nie p臋k艂a w szwach. Amfortas, podniesiony jeszcze raz w g贸r臋, patrzy艂 w zimn膮, blad膮, jakby skamienia艂膮 twarz - i mia艂 okazj臋 patrze膰 w ni膮 tak przez kilka sekund. Hochbauer m贸wi艂 przy tym cichym, ale hipnotyzuj膮cym g艂osem, zgrzytliwie ostro, jak brzytwa tn膮ca wat臋: - Nie wa偶 si臋 wym贸wi膰 tego jeszcze raz. Nigdy wi臋cej nie m贸w, 偶e 偶膮dam od ciebie pod艂o艣ci. Jak nie zapomnisz o tej sprawie z podporucznikiem Barkowem, to ja ci臋 wyko艅cz臋. Hochbauer powoli odj膮艂 jedn膮 r臋k臋 od piersi Amfortasa i t膮 r臋k膮 uderzy艂 go z tak膮 gwa艂towno艣ci膮 w twarz, 偶e a偶 si臋 echo rozleg艂o: raz, dwa! Potem odwr贸ci艂 si臋 od niego i nie ogl膮daj膮c si臋 ani razu za siebie, podszed艂 do swojej szafki. Tu Hochbauer zupe艂nie spokojnie i pewn膮 r臋k膮 si臋gn膮艂 po regulamin T$u$s - zastrze偶ony "tylko do u偶ytku s艂u偶bowego". Otworzy艂 go i zacz膮艂 czyta膰. By艂 przekonany, 偶e post膮pi艂 s艂usznie. Od czasu do czasu, pomy艣la艂, trzeba si艂膮 zaapelowa膰 do odwagi i poczucia honoru. Bo cz艂owiek jest s艂aby i stale nara偶ony na pokusy, dop贸ki nie zacznie p艂yn膮膰 spokojnie i pewnie z pr膮dem. Hochbauer usiad艂 i zacz膮艂 pisa膰 list. Ukaranego Amfortasa, stoj膮cego z p艂on膮c膮 twarz膮 w k膮cie, nie zaszczyci艂 ani jednym spojrzeniem. List Hochbauera do jego ojca, komendanta twierdzy, zaczyna艂 si臋 zupe艂nie niewinnie. Hochbauer pisa艂 zrazu o sprawach og贸lnych, nieistotnych, i zapewnia艂 r贸wnocze艣nie ojca, 偶e cieszy si臋 wspania艂ym zdrowiem. Nast臋pnie podchor膮偶y uderzy艂 w wielki i wznios艂y ton na temat narodowosojcalistycznego wielkoniemieckiego patriotyzmu, po czym powoli zacz膮艂 zmierza膰 do swego w艂a艣ciwego celu: wypytywa艂, jak si臋 powodzi bratu ojca, zajmuj膮cemu kierownicze stanowisko w ministerstwie sprawiedliwo艣ci. Brat ten bowiem mia艂 bratanka w kwaterze g艂贸wnej F~uhrera, a ten bratanek z kolei by艂 bardzo zaprzyja沤niony z s臋dzi膮 najwy偶szym z naczelnego dow贸dztwa si艂 l膮dowych. W dalszym ci膮gu Hochbauer pisa艂: "Podczas gdy wielu z moich zwierzchnik贸w nauczy艂em si臋 ceni膰, mi臋dzy innymi mojego wielce szanownego dow贸dc臋 oddzia艂u, pana kapitana Ratshelma, natkn膮艂em si臋 r贸wnie偶 na oficera, kt贸rego dzia艂alno艣膰 szczerze mnie zasmuca, i nie tylko mnie, lecz r贸wnie偶 innych podchor膮偶ych. Nie chce mi przej艣膰 przez usta s艂owo "destrukcyjny" w stosunku do tego oficera, jest to jednak trafne okre艣lenie na jego post臋powanie. Cz艂owiek ten ma nie tylko sadystyczne sk艂onno艣ci, ale przede wszystkim pozwala sobie na lekcewa偶膮ce uwagi o narodzie, Rzeszy i F~uhrerze, i robi to na dobitk臋 z tak膮 przebieg艂o艣ci膮, 偶e trudno to wprost uchwyci膰. Moim zdaniem tacy ludzie nie powinni by膰 oficerami, i dobrze by艂oby, 偶eby w interesie og贸艂u zaj臋艂y si臋 takimi podejrzanymi indywiduami 艣wiadome swej odpowiedzialno艣ci nadrz臋dne instancje. Chodzi o niejakiego porucznika Kraffta, Karla, obecnie dow贸dc臋 grupy szkolnej w 6 oddziale Szko艂y Wojennej nr 5." Potem nast膮pi艂o par臋 og贸lnych, nic nie znacz膮cych uwag, uwie艅czonych najlepszymi 偶yczeniami zdrowia i pomy艣lno艣ci i siarczystym "heil Hitler". Postscriptum brzmia艂o: "Serdeczne pozdrowienia r贸wnie偶 dla Twego brata, a mego szanownego wuja z Ministerstwa Sprawiedliwo艣ci. Na pewno si臋 ucieszy, jak poka偶esz mu ten list. Jak zawsze Tw贸j kochaj膮cy pos艂uszny syn." Hochbauer zaklei艂 sw贸j przyd艂ugi list. Ca艂y czas zastanawia艂 si臋 nad tym, jak zmusi膰 swoich ludzi do dotrzymania mu wierno艣ci. Rozwa偶a艂 w duchu pytanie, czy Andreasa nale偶y traktowa膰 tak samo, jak Amfortasa, i na jaki rodzaj perswazji najlepiej zareaguje Kramer. Podczas gdy zaprz膮ta艂y go takie my艣li, pojawi艂 si臋 dy偶urny podchor膮偶y z paczk膮 ksi膮偶ek. - Hochbauer - powiedzia艂 - rozkaz od kaptana Federsa. Masz odnie艣膰 te ksi膮偶ki dzi艣 po po艂udniu, zaraz po zaj臋ciach w terenie, pani Frey. Ona ci臋 oczekuje, kaza艂 powiedzie膰 kapitan Feders. - W porz膮dku - rzek艂 Hochbauer i stara艂 si臋 zachowa膰 oboj臋tny wyraz twarzy, chocia偶 czu艂, 偶e rozpiera go duma i satysfakcja. - Po艂贸偶 ksi膮偶ki tam na stole. Dy偶urny podchor膮偶y rzek艂 z lekkim rozczarowaniem: - Zachowujesz si臋 tak, jakby to by艂a najnormalniejsza rzecz w 艣wiecie. - Dla mnie to nic szczeg贸lnego - wyja艣ni艂 Hochbauer. - By艂em juj偶 kilkakrotnie w mieszkaniu dow贸dcy kursu, zaproszono mnie nawet na herbat臋. Dy偶urny podchor膮偶y gwizdn膮艂 z uznaniem. Imponowa艂y mu takie stosunki towarzyskie. Ju偶 samo to, 偶e to poufne polecenie wydane zosta艂o przez "nieprzekupnego" kapitana Federsa, o czym艣 艣wiadczy艂o! Tym lepiej dla Hochbauera. R贸wnie偶 sam Hochbauer uwa偶a艂 to polecenie za pewnego rodzaju po艣rednie wyr贸偶nienie. Tak wi臋c zbiera艂y si臋 wok贸艂 niego dowody zaufania - sympatia Ratshelma, uznanie Federsa, a mo偶e nawet i 偶yczliwo艣膰 wpy艂wowej ma艂偶onki majora, to wszystko mog艂o by膰 atutem w jego r臋ku. - A wi臋c, Amfortas - spyta艂 Hochbauer, ogl膮daj膮c powierzon膮 mu paczk臋 ksi膮偶ek - czy dostan臋 do jutra pismo, o kt贸rym ci m贸wi艂em, czy nie? - Ale偶 tak - odpar艂 Amfortas znu偶ony. R贸wnie偶 i na nim wywar艂 silne wra偶enie fakt, 偶e teraz ju偶 nawet Feders zacz膮艂 wyr贸偶nia膰 Hochbauera. - Mam nadziej臋, 偶e zrobisz z tego w艂a艣ciwy u偶ytek. - Mo偶esz by膰 spokojny - rzek艂 Hochbauer zadumany, wa偶膮c w r臋ku paczk臋 z ksi膮偶kami. * * * Godziny popo艂udniowe schodzi艂y podchor膮偶ym dzi艣 nawet szybko, ale nie do艣膰 szybko dla Hochbauera. Zaj臋cia odbywa艂y si臋, przy wykorzystaniu skrzyni z piaskiem, na temat: Zasady u偶ycia w walce plutonu. TAkich prymitywnych, podstawowych poj臋膰 podchor膮偶owie z jakim takim do艣wiadczeniem w艂贸czyli si臋, by tak rzec, przez sen. To by艂o dla nich jedno z najnudniejszych, zrutynizowanych zaj臋膰, maj膮ce tylko t臋 jedn膮 zalet臋, 偶e nie by艂o zbyt gro沤ne dla oceny wynik贸w. My艣li Hochbauera odbiega艂y od rzeczy. Kr膮偶y艂y wok贸艂 Felicitas Frey i wi膮偶膮cych si臋 z ni膮 mo偶liwo艣ci. Krafft nie przeszkadza艂 mu w tych rozmy艣laniach. Zaj臋cia przy piaskownicy sko艅cyzy艂y si臋 r贸wnie zwi臋沤le, jak si臋 zacz臋艂y. Porucznik Krafft powiedzia艂 po prostu: "Koniec na dzi艣", i znik艂. - On nie ma w og贸le poj臋cia, jak si臋 powinien zachowywa膰 prawdziwy oficer - powiedzia艂 Hochbauer do najbli偶ej stoj膮cych. - Zak艂ad? Nikt nie chcia艂 p贸j艣膰 o zak艂ad z Hochbauerem. Nie zostawi艂 zreszt膮 swoim kolegom czasu na to. Zauwa偶y艂: - Krafft by艂 dot膮d tylko dwa razy w mieszkaniu majora Freya, mnie za艣 zaproszono tam ju偶 po raz trzeci. Czy to nie m贸wi samo za siebie? Bli偶sze grono Hochbauera dziwowa艂o si臋 i zazdro艣ci艂o mu, nie okazuj膮c tego jednak. Przygl膮dali si臋, jak ubiera艂 si臋 do wyj艣cia. Hochbauer zmieni艂 nawet skarpetki. Zrosi艂 r贸wnie偶 swoj膮 prawie wcale nie ow艂osion膮 brod臋 wod膮 do golenia o cierpkiej woni. Ale gdy pos艂uszny Amfortas chcia艂 mu pom贸c i poda艂 mu czyst膮 chusteczk臋, nie przyj膮艂 tej przyjacielskiej us艂ugi. - Chusteczk膮, m贸j drogi - powiedzia艂, b臋d膮c najwyra沤niej w znakomitym nastroju - ociera si臋 smarki albo 艂zy, a u mnie ani jedno, ani drugie nie wchodzi w rachub臋. Wzi膮艂 swoj膮 paczk臋 ksi膮偶ek. Najpierw musia艂 si臋 zgodnie ustalonym porz膮dkiem odmeldowa膰 u porucznika Kraffta. - No, koledzy - rzek艂 - zobaczymy, kto tu ma wi臋cej do gadania, wyk艂adowca tyktyki czy dow贸dca grupy. Zasta艂 porucznika pochylonego nad sto艂em. Ale Krafft, wbrew pozorom, nie pracowa艂. Wpatrywa艂 si臋 tylko w kanapk臋 z serem, kt贸r膮 mia艂 zje艣膰. Hochbauer stan膮艂 w przepisowej postawie i powiedzia艂: - Panie poruczniku, prosz臋 o pozwolenie udania si臋 do miasta. Mam polecenie od kapitana Federsa, 偶eby dor臋czy膰 pani Frey paczk臋 ksi膮偶ek. - W porz膮dku - powiedzia艂 porucznik niedbale, nie odrywaj膮c oczu od swojej kanapki. Hochbauer by艂 przez kilka sekund zdumiony. Co? 偶adnej kontroli munduru, 偶adnych k艂opotliwych pyta艅, 偶adnych zastrze偶e艅 - nic? Co to mia艂o znaczy膰? Czy偶by sta艂 si臋 porucznikowi zupe艂nie oboj臋tny? TAkie w艂a艣nie my艣li zaprz膮ta艂y go, gdy schodzi艂 ze wzg贸rza do miasteczka. Po Kraffcie mo偶na si臋 by艂o wszystkiego spodziewa膰 - mo偶e by艂 to wyrafinowany manewr, a mo偶e chwilowe zm臋czenie, mo偶e on sam zrobi艂 mu si臋 z czasem oboj臋tny albo te偶 Krafft przekona艂 si臋 nagle do niego, mo偶e pod naciskiem z innej strony wola艂 mu zej艣膰 z drogi, czy wreszcie zrozumia艂, 偶e przegra艂 gr臋. Mo偶liwe by艂o wszystko i o wszystko mo偶na by艂o Kraffta podejrzewa膰, ale najmniej o najprzyjemniejsze rozwi膮zanie. Dlatego podchor膮偶y znowu spos膮pnia艂. Jego zas臋piona twarz rozja艣ni艂a si臋 jednak natychmiast, skoro tylko ujrza艂 Felicitas Frey. Oto u艣miecha艂a si臋 do niego dama, o dojrza艂ej urodzie, pe艂na godno艣ci i wdzi臋ku - dama, o kt贸rej wiedziano, 偶e ma znajomo艣ci w niezwykle wp艂ywowych ko艂ach. - Witam, m贸j drogi - powiedzia艂a. - Serdecznie witam. Nachyli艂 si臋 z m艂odzie艅czym 偶arem nad jej wypiel臋gnowan膮 d艂oni膮 i z艂o偶y艂 na niej poca艂unek pe艂en szlachetnego zapa艂u. Podni贸s艂szy oczy, zauwa偶y艂 zachwycony, 偶e pani Felicitas lekko si臋 zarumieni艂a. - To, 偶e wolno mi tu przebywa膰 - powiedzia艂 - jest dla mnie darem niebios. - A dla mnie czyst膮 rado艣ci膮. Najpierw rozmawiali o ksi膮偶kach. POdano przy tym ci臋偶k膮 mader臋 - najulubie艅sze wino majora, kt贸re, jak wiedzia艂a z do艣wiadczenia, wpy艂wa艂o na niego o偶ywiaj膮co. Ale to si臋 ju偶 tylko rzadko zdarza艂o; o mader臋 by艂o trudno i podawano j膮 jedynie przy specjalnych okazjach. I chocia偶 Hochbauer nie mia艂 poj臋cia, jak niezwykle go tu uhonorowano, m贸g艂 si臋 przynajmniej tego domy艣la膰: zdradza艂y mu to czu艂e spojrzuenia, pani Frey. - Je艣li pan jednak woli herbat臋 - rzek艂a - ch臋tnie panu zaparz臋. Tylko 偶e to by musia艂o troch臋 potrwa膰. Jestem ca艂kiem sama w mieszkaniu... moja bratanica jest w mie艣cie i wr贸ci dopiero p贸沤nym wieczorem. A m膮偶 m贸j jest zaj臋ty s艂u偶bowo. Genera艂 znowu urz膮dza trening oficerski, a to mo偶e potrwa膰 do p贸艂nocy. - Tak - powiedzia艂 podchor膮偶y w troch臋 zwolnionym tempie - to prawda. - Czy chce pan? - spyta艂a uprzejmie. Hochbauer spojrza艂 na ni膮. Niezupe艂nie j膮 rozumia艂 i pochyli艂 si臋 troch臋 do przodu. - Mam na my艣li: czy chce pan herbaty? - poprawi艂a si臋, troch臋 zmieszana. I natychmniast znowu zacz臋li rozmawia膰 o ksi膮偶kach. Tym razem kolej przysz艂a na literatur臋 traktuj膮c膮 o twardych bojach i wspania艂ych zwyci臋stwach, o duszy niemieckiej, m臋skiej sile i rozkwicie kobieco艣ci. - Tak, kr贸lewsko艣膰 - powiedzia艂a, upijaj膮c madery. - Kr贸lewsko艣膰 nigdy nie by艂a zwi膮zana wy艂膮cznie z osob膮 kr贸la, r贸wnie偶 w艣r贸d jego 艣wity trafia艂y si臋 postacie kr贸lewskie, o kr贸lewskim sposobie my艣lenia. - Jakie偶 to s艂uszne, 艂askawa pani! - zapewni艂 j膮 Hochbauer. - Naturalnie w naszych czasach r贸wnie偶 istniej膮 tacy wyj膮tkowi ludzie, cho膰 pod zupe艂nie inn膮 nazw膮. Wzniecali wi臋c iskry z papieru, 偶e a偶 stronice ksi膮偶ek zaczyna艂y trzeszcze膰. I mrok zakrad艂 si臋 b艂臋kitnymi cieniami do pokoju i otula艂 ich niczym ko艂dra puchowa. Aby nie psu膰 nastrojowej harmonii, pani Felicitas zapali艂a miodowo偶贸艂t膮 艣wiec膮, kt贸ra rozsiewa艂a 艂agodny blask. W jej 艣wietle madera skrzy艂a si臋 tajemniczymi refleksami. Wida膰 by艂o, 偶e zawarto艣膰 butelki powoli si臋 ko艅czy. Ale te偶 doszli, nie zmieniaj膮c tematu, do niezwykle wzruszaj膮cego punktu: kr贸lowa i jej pazie - lu lepiej: kobieta z rodu kr贸lewskiego i jej prawo do adoracji, jej obowi膮zek przyjmowania adoracji. - Ta najszlachetniejsza s艂u偶ba - zapewnia艂 Hochbauer przyt艂umionym g艂osem, szukaj膮c wzrokiem jej uszcz臋艣liwionych oczu - jest danin膮 sp艂acan膮 kr贸lewsko艣ci jako takiej, cechuj膮cej wszystkie szlachetne kobiety. Uznaj膮 to i opiewaj膮 najlepsi pisarze narodu. - I jest to czym艣 ponadczasowym, pana zdaniem? - Jest czym艣 koniecznym w艂a艣nie w naszej epoce, gdy znowu jedynym miernikiem sta艂a si臋 prawdziwa wielko艣膰艅 gdy tak偶e mi艂o艣膰 musi spe艂ni膰 swe zadanie i uskrzydli膰 walk臋 o byt, aby艣my pokrzepieni na duchu mogli kroczy膰 do ostatecznego zwyci臋stwa. Felicitas czu艂a si臋 cudownie uskrzydlona. P艂omie艅 艣wiecy rzuca艂 艂agodny z艂oty blask na 艣wiat, kt贸ry kr臋ci艂 si臋 w tej chwili tylko wok贸艂 dwojga ludzi: pokornego, ufnego, pa艂aj膮cego szlachetnym po偶膮daniem pazia - i jego kr贸lowej. Wyci膮gn臋艂a do niego r臋k臋. Uchwyci艂 j膮 w swoje r臋ce i przycisn膮艂 do niej sw膮 p艂on膮c膮 twarz. Ale zaw艂adn膮艂 nie tylko jej d艂oni膮. Jakby przyci膮gane magiczn膮 si艂膮, szukaj膮ce oparcia i opieki i zarazem udzielaj膮ce jednego i drugiego r臋ce jego posuwa艂y si臋 dalej, b艂膮dzi艂y po ramionach, po barkach - i wszystko to bez s艂owa, 艂agodnie, pokornie i w艂adczo jednocze艣nie. Od tej chwili Felicitas Frey zapomnia艂a o ca艂ym 艣wiecie - tylko nie o sobie i o swym paziu, kt贸remu wcale si臋 nie opiera艂a. Pok贸j rozp艂yn膮艂 si臋, jej tocz膮ce si臋 艣ci艣le wed艂ug planu i uporz膮dkowane 偶ycie porwane zosta艂o w wir kr贸lewskich uczu膰. Nawet major przesta艂 istnie膰. Zapomniane zosta艂y nadzieje, kt贸rych nie spe艂ni艂, rozczarowania, kt贸rych by艂 sporawc膮 - wszystko to rozwia艂o si臋 jak dym. P贸沤niej, znacznie p贸沤niej, powiedzia艂a: - tu, we沤 moj膮 chusteczk臋. Hochbauer bowiem nie chcia艂 wyci膮gn膮膰 swojej, poniewa偶 jej wygl膮d nie dor贸s艂 do tej wznios艂ej sytuacji. POwinien by艂 jednak wzi膮膰 艣wie偶膮. Bo wbrew temu, co m贸wi艂, nie tylko do otarcia smark贸w i 艂ez wskazane by艂o u偶ywanie chusteczki, przekona艂 si臋 o tym w tej w艂a艣nie godzinie. Wzi膮艂 wi臋c jej chusteczk臋, z cienkiego jak mg艂a niebieskawego bytystu. Popatrzy艂 przez moment na delikatny, wyra沤nie czytelny monogram F$f, dopiero potem u偶y艂 tej chusteczki i wetkn膮艂 j膮 do kieszeni - jak trofeum. 26 Wiecz贸r kole偶e艅ski - Pos艂uchajcie no - powiedzia艂 podchor膮偶y Kramer. - Co by艣cie powiedzieli, gdybym wam tak zaproponowa艂 urz膮dzenie wieczoru kole偶e艅skiego? - A wi臋c wsp贸lny ochlaj - skomentowa艂 zaraz M~osler. - Nie mam nic przeciwko temu. Najwa偶niejsza rzecz: musi by膰 dostateczna ilo艣膰 alkoholu. Wszystko inne si臋 znajdzie. - Ani mi si臋 艣ni - rezk艂 Hochbauer opryskliwie - sp臋dza膰 wiecz贸r z chuliganami. - Przyjaciele! - uspokaja艂 Kramer. - Tu nie chodzi ani o pija艅stwo, ani o bijatyk臋; chodzi wy艂膮cznie o piel臋gnowanie kole偶e艅sko艣ci. - No tak - zauwa偶y艂 kto艣. - Je艣li tak jest, to chyba tak musi by膰. - Czy to rzeczywi艣cie nieuniknione? - spyta艂 Amfortas, zainspirowany przez Hochbauera. - Koledzy - powiedzia艂 Kramer uroczy艣cie i spojrza艂 rozkazuj膮cym wzrokiem na grup臋, siedz膮c膮 przed nim w baraku szkolnym - moja propozycja jest dobrze przemy艣lana, co si臋 zreszt膮 samo przez si臋 rozumie. POdchor膮偶owie spojrzeli po sobie z u艣miechem. Znali swego Kramera. Zawsze ch臋tnie podejmowa艂 inicjatyw臋 - ju偶 cho膰by dlatego, 偶eby nie m贸g艂 podj膮膰 jej nikt inny. Szczeg贸lnie gdy chodzi艂o o wieczory kole偶e艅skie i podobne rozrywki, jego zapa艂 nie zna艂 granic. Bo przy takich okazjach m贸g艂 odgrywa膰 rol臋 bezkonkurencyjnego barana_przewodnika. - Sprawa mianowicie tak si臋 przedstawia - wyja艣nia艂 Kramer. - Przede wszystkim chodzi, jak si臋 rzek艂o, o kultywowanie kole偶e艅sko艣ci. Poza tym musimy zaprosi膰 jednak kapitana Federsa i porucznika Kraffta, dla stworzenia po偶ytecznej, harmonijnej atmosfery. Bo przecie偶 nied艂ugo ko艅czy si臋 okres i obaj b臋d膮 nam wystawia膰 oceny. To by艂 b膮d沤 co b膮d沤 argument. - A wi臋c - powiedzia艂 Kramer - propozycja moja zosta艂a jednog艂o艣nie przyj臋ta. Niczego innego si臋 te偶 nie spodziewa艂em. Kto si臋 uchyla od takich imprez, daje tylko dow贸d, 偶e duch kole偶e艅stwa jest mu obcy. A nikt nie chce si臋 narazi膰 na takie podejrzenia, co? A zatem obecno艣膰 obowi膮zkowa. * * * - Pozwalamy sobie prosi膰 pana kapitana na wiecz贸r kole偶e艅ski. Z tymi s艂owami podchor膮偶y Kramer zwr贸ci艂 si臋 w obecno艣ci ca艂ej grupy do kapitana Federsa. Wyk艂adowca taktyki z miejsca przejrza艂 motywy tego zaproszenia. - Aha - powiedzia艂 przyja沤nie. - Chcecie mnie wprawi膰 w 艂agodny nastr贸j, ze wzgl臋du na oceny okresowe? - Wiecz贸r kole偶e艅ski - zapewnia艂 Kramer dzielnie - planowany by艂 ju偶 od d艂u偶szego czasu. - Ale obecna pora jest szczeg贸lnie korzystna, co? - Feders roze艣mia艂 si臋. - Mog臋 was tylko zapewni膰, przyjaciele, 偶e je艣li o mnie idzie, to mo偶ecie wyda膰 nawet galowy bankiet, stan膮膰 na g艂owie i za艣piewa膰 "Horst Wessel Lied", ani troch臋 nie zmieni to mojej opinii o waszych umiej臋tno艣ciach. No to pi臋knie, dzi艣 wieczorem ja was b臋d臋 bawi艂, a jutro wy spr贸bujecie szcz臋艣cia. Te "oceny okresowe" by艂y nieuniknione. Mia艂y to by膰 kr贸tkie, mo铆liwie wyra沤ne, miarodajne oceny dotychczasowej pracy podchor膮偶ych - taki bilans, kt贸ry si臋 dokonywa艂 w ostatniej osobistej rozmowie ucznia z nauczycielem. - Po kolei do mnie - powiedzia艂 kapitan Feders, usiad艂szy w k膮cie sali wyk艂adowej. - Trzy minuty na ka偶dego. U kapitana Federsa procedura ta odbywa艂a si臋 dok艂adnie tak, jak si臋 tego po nim spodziewano. Feders nazywa艂 jednego po drugim oferm膮 偶yciow膮, 艣mieciarzem, arcykretynem i - w najlepszym razie! - patentowanym os艂em. Jego zdaniem - kt贸rego wcale nie owija艂 w bawe艂n臋 - ani jeden podchor膮偶y nie nadawa艂 si臋 na oficera. Nawet Hochbauer. W ka偶dym razie zaklasyfikowany zosta艂 do patentowanych os艂贸w, co by艂o r贸wnoznaczne z dobrym wynikiem. - Po kolei do mnie - powiedzia艂 nast臋pnie porucznik Krafft. Dow贸dca grupy szkolnej dokonywa艂 okresowej oceny w swojej kwaterze. W odr贸偶nieniu od Federsa nie spieszy艂 si臋 tak bardzo. Prowadzi艂 te偶 przyjacielskie rozm贸wki ze swoimi podchor膮偶ymi. "Drogi przyjacielu - zwyk艂 by艂 mawia膰 Krafft na wst臋pie - spr贸bujemy teraz dowiedzie膰 si臋, co wypada nam o sobie nawzajem s膮dzi膰." Potem stawia艂 im par臋 pyta艅, pozornie niewinnych, co na pocz膮tku bardzo ich dezorientowa艂o. Na przyk艂ad: "Co s膮dzicie o kole偶e艅sko艣ci?" Wi臋kszo艣膰 by艂a o niej jak najlepszego zdania. Twierdzili, 偶e kole偶e艅sko艣膰 jest czym艣 samo przez si臋 zrozumia艂ym, i艣cie m臋skim odruchem, g艂贸wn膮 cnot膮 偶o艂niersk膮, s艂owem: czym艣, do czego warto d膮偶y膰, co nale偶y wysoko sobie ceni膰 i piel臋gnowa膰. "A jak to jest z kole偶e艅sko艣ci膮 wobec ludzi niekole偶e艅skich?", pyta艂 nast臋pnie Krafft, jakby mimochodem. O t臋 raf臋 potkn膮艂 si臋 niejeden. Mimo to Krafft nadal by艂 przyja沤nie usposobiony, i jego sformu艂owania budzi艂y nadziej臋. Podchor膮偶owie odchodzili pokrzepieni na duchu i zadowoleni. "Nie taki diabe艂 straszny, jak go maluj膮", stwierdzali przewa偶nie. - Podejrzane jak zawsze - rzek艂 Hochbauer do swoich przyjaci贸艂. Natomiast Kramer o艣wiadczy艂 z przekonaniem: - Jeszcze jeden dow贸d na to, co znaczy kultywowanie kole偶e艅sko艣ci we w艂a艣ciwym momencie. Nasze zaproszenie sprawi艂o cuda; bo jak inaczej wyt艂umaczy膰 te pozytywne wyniki. Co prawda p贸沤niej, niewiele p贸沤niej, okaza艂o si臋, 偶e te "okresowe oceny" by艂y dziwnie podobne do siebie. Ale nie do艣膰 na tym: po bli偶szym przyjrzeniu si臋 im trzeba by艂o stwierdzi膰, 偶e by艂y na dodatek nieprzeniknione i dwuznaczne. Standardowa ko艅cowa ocena Kraffta brzmia艂a: "M贸j drogi - tu nast臋powa艂o za ka偶dym razem odpowiednie nazwisko - je艣li b臋dziecie tak dalej pracowali, wasze wyniki ko艅cowe nie ulegaj膮 w膮tpliwo艣ci". Podchor膮偶ym nie pozostawa艂o nic innego, jak w dalszym ci膮gu robi膰 dobr膮 min臋 do z艂ej gry. W ko艅cu wiadomo by艂o, 偶e co najmniej osiemdziesi膮t procent wszystkich kandydat贸w na oficer贸w ko艅czy艂o szko艂臋 z dobrym wynikiem. To by艂o z g贸ry nakazane. Wojnie pilnie potrzebni byli oficerowie. Zbyt du偶o brak贸w nie wolno by艂o fabryce wypuszcza膰; stabilne cyfry produkcyjne by艂y nakazem chwili. - W ka偶dym razie mam nadziej臋 - powiedzia艂 porucznik Krafft do swojej grupy w podsumowaniu - 偶e nawet tu nauczyli艣cie si臋 co艣 nieco艣. Rozej艣膰 si臋! * * * - Gra pan niezwykle ostro偶nie - powiedzia艂 Feliks, numer trzydzie艣ci trzy. - To moja metoda - odpar艂 porucznik Krafft. Oci膮ga艂 si臋 jeszcze z zaryzykowaniem nast臋pnego poci膮gni臋cia. Feliks przygl膮da艂 si臋 swojemu partnerowi spokojnie i zarazem uwa偶nie. Oczy jego by艂y du偶e, ciemne i 艂agodne, i pi臋kne w swym wyrazie. Jego twarz u艣miecha艂a si臋 przy tym, ale u艣miecha艂a si臋 sztywno jak maska. Krafft unika艂 wzroku Feliksa. Patrzy艂 na stoj膮c膮 przed nim szachownic臋. Za jego plecami wisia艂 na haku bezsilny tu艂贸w w sk贸rzanej siatce. Numer trzydzie艣ci trzy nale偶a艂 do tych nieco szcz臋艣liwszych ludzi_pi艂ek: nauczy艂 si臋 ju偶 kocha膰 ksi膮偶ki, zna艂 si臋 troch臋 na muzyce i gra艂 w szachy. To by艂 jednak szczeg贸lnie szcz臋艣liwy przypadek: Feliksowi potrzebny by艂 jedynie partner posiadaj膮cy r臋ce. Ka偶de poci膮gni臋cie zapowiadano - a zatem istota gry by艂a zachowana i gracze mieli swoj膮 przyjemno艣膰. I przy czysto mechanicznej pomocy sanitariusza czy piel臋gniarza mogli gra膰 ze sob膮 nawet dwaj ludzie_pi艂ki. Niewielu jednak umia艂o gra膰 w szachy. - Czy nudzi pana moja nieco m臋cz膮ca metoda? - spyta艂 Krafft. - Nie - rzek艂 Feliks. - Bo po pierwsze mam bardzo du偶o czasu. A po drugie pa艅ska metoda jest bardzo interesuj膮ca. - Wiem, jestem do艣膰 niekonwencjonalny. Nie trzymam si臋 nawet wypr贸bowanych podstawowych regu艂. - To zaleta - powiedzia艂 Feliks uprzejmie. - Umie pan zaskakiwa膰, a mo偶e nawet dezorientowa膰 swoich partner贸w niezwyk艂ymi poci膮gni臋ciami. Czy to wyrachowanie, czy raczej przypadek? - To moja cecha charakteru, s膮dz臋. Milczeli przez d艂u偶sz膮 chwil臋. Tylko od czasu do czasu Feliks rzuca艂 swoje lapidarne dyrektywy: oznaczenie figury - stare pole - nowe pole: dwie litery, dwie cyfry. Byli sami w pokoju, w艣r贸d bia艂ych 艣cian, zalanych jaskrawym g贸rnym 艣wiat艂em. Albowiem numer trzydzie艣ci trzy mia艂 trudno艣ci wzrokowe, oczy jego 艂zawi艂y. Od czasu do czasu pochyla艂 g艂ow臋 do przodu, k艂ad艂 j膮 na co艣 w rodzaju kryzy, kt贸r膮 nosi艂 na szyi, i w ten spos贸b ociera艂 z oczu 艂zy. Dlaczego pan tu przychodzi? - spyta艂 nagle. - A偶eby z panem gra膰 - powiedzia艂 Krafft, prrzesuwaj膮c o cztery pola laufra. Zapi膮艂 kitel lekarski, kt贸ry podczas swoich wizyt w szpitalu zawsze wk艂ada艂 na mundur. - Pa艅ska kolej. - Gdzie jest pan ranny? - dopytywa艂 si臋 dalej Feliks. Numerowi trzydzie艣ci trzy na my艣l by nawet nie przysz艂o, 偶e siedz膮cy przed nim porucznik jest fizycznie nie uszkodzony. Kto przebywa艂 w tych pomieszczeniach, by艂 napi臋tnowany. I je艣li nawet zewn臋trznie nic nie by艂o wida膰 - czego艣 musia艂o brakowa膰: cz臋艣ci p艂uc, cz臋艣ci 偶o艂膮dka, jednej nerki. Mo偶e w臋drowa艂y po jego ciele, ku sercu, stalowe od艂amki? Mo偶e rozk艂ada艂a si臋 jego krew, przemieniaj膮c si臋 w wod臋? Mo偶e utraci艂 zmys艂 r贸wnowagi? - Zostawmy to - rzek艂 Krafft. - Zajmijmy si臋 lepiej szachami. - Czy pan r贸wnie偶 miewa czasami takie przygn臋biaj膮ce uczucie kompletnego bezsensu? - pyta艂 Feliks uparcie. - Wie pan, wisie膰 tu nie by艂oby mo偶e tak ci臋偶ko, gdyby si臋 wiedzia艂o, 偶e ma to swoje uzasadnienie. Przyjmijmy, 偶e wysadzi艂em most, aby uratowa膰 偶ycie innym, i wtedy to si臋 sta艂o - dobrze, dalaczego nie? Albo: daj臋 w pysk genera艂owi przed frontem 偶o艂nierzy, i za to mnie rozstrzeliwuj膮 - no to cz艂owiek wiedzia艂by przynajmniej, za co. Ale ja spa艂em. A kiedy si臋 obudzi艂em, by艂em ju偶 taki, jaki jestem teraz. - Nie pan jeden otar艂 si臋 we 艣nie o 艣mier膰 - rzek艂 porucznik pozornie oboj臋tnie. - A pan? - nalega艂 Feliks niestrudzenie. - Jak to jest z panem? Czy i pan r贸wnie偶 zastanawia艂 si臋 nad tym, dlaczego zosta艂 pan okaleczony? - Mnie tylko pr贸bowali wyskroba膰 m贸zg, ale to nie jest to najgorsze. Dla wi臋kszo艣ci ludzi m贸zg jest i tak organem zb臋dnym. Ale uwa偶aj pan, pa艅ska kr贸lowa jest w niebezpiecze艅stwie. Szach! - Nie widz臋 ju偶 - powiedzia艂 Feliks, numer trzydzie艣ci trzy. - Oczy mi za mocno 艂zawi膮. Przerwijmy na dzi艣, je艣li nie ma pan nic przeciwko temu. - Nie mam nic przeciwko temu. - A wi臋c m贸zg - powiedzia艂 Feliks z zamkni臋tymi oczami. - A czy to tak偶e by艂o bez sensu? A mo偶e pan uratowa艂 przez to 偶ycie kolegom, ustrzeg艂 od zag艂ady kobiety i dzieci, czy te偶 zrobi艂 co艣 innego, co ma jaki艣 sens? Albo co艣, co przynajmniej pa艅skim zdaniem ma jaki艣 sens? Nie? - Sko艅czmy ju偶 - powiedzia艂 Krafft z ci臋偶kim sercem. - Wie pan - rzek艂 Feliks, cz艂owiek_pi艂ka oznaczony numerem trzydzie艣ci trzy, znu偶ony - gdybym by艂 w stanie co艣 jeszcze robi膰, pr贸bowa艂bym znale沤膰 jaki艣 sens w tym n臋dznym 偶yciu. Wykrzycze膰 jak膮艣 艣mierteln膮 prawd臋, zdemaskowa膰 morderc臋, umrze膰 dla jakiego艣 cz艂owieka, zd艂awi膰 k艂amstwo, piel臋gnowa膰 ogr贸d, cokolwiek! Rozumie pan? - Tak - rzek艂 Krafft. - Ze mn膮 jest tak samo. * * * - Wiecz贸r kole偶e艅ski rozpocz臋ty! Grupa szkolna H zebra艂a si臋 w pe艂nym sk艂adzie w "Kolorowym Psie". Wyb贸r tego lokalu Kramer uwa偶a艂 za szczeg贸lnie udane poci膮gni臋cie. Bo trzeba by艂o r贸wnie偶 obla膰 zwyci臋skie omini臋cie niebezpiecznej rafy - za偶alenia restauratora Rotundy. 铆e tu siedzieli, by艂o najpewniejszym znakiem, jak absolutny by艂 ich triumf. - Melduj臋 grup臋 panom oficerom! - zawo艂a艂 Kramer. Grupa zerwa艂a si臋 z miejsc "jak jeden m膮偶". Starszy grupy wyszed艂 na spotkanie Federsowi i Krafftowi, stan膮艂 przed nimi i utkwi艂 wzrok gdzie艣 nad nimi w powietrzu. To by艂a taktyka. Kramer nie chcia艂 uprzywilejowywa膰 偶adnego z nich. Z艂o偶y艂 siarczysty meldunek im obu, bez wyra沤nego adresu. - No, rozpoczyna si臋 cz臋艣膰 nieoficjalna - powiedzia艂 Feders do Kraffta. Siedzieli zgodnie razem, przy nakrytym stole w kszta艂cie podkowy: Podchor膮偶owie grupy H i na honorowych miejscach wyk艂adowca taktyki i dow贸dca grupy. Z pocz膮tku wszystko wygl膮da艂o niemal uroczy艣cie: 艣wie偶o ogolone twarze, schludnie ostrzy偶one w艂osy, starannie wyszczotkowane mundury wyj艣ciowe i spodnie, kt贸re co najmniej przez jedn膮 noc prasowano pod materacami. Umiarkowana weso艂o艣膰, przyt艂umione g艂osy, niewymuszone ruchy - s艂owem: solidnie! Tak jak si臋 nauczyli przy wsp贸lnym obiedzie z dow贸dc膮 grupy. - Koledzy - rzek艂 Kramer - proponuj臋 za艣piewa膰 jak膮艣 piosenk臋. - Tak jest - zgodzili si臋 podchor膮偶owie skwapliwie. - Czy mo偶emy prosi膰 pana kapitana - zwr贸ci艂 si臋 Kramer pokornie i z wielkim szacunkiem do Federsa - 偶eby nam powiedzia艂, jak膮 piosenk膮 mogliby艣my sprawi膰 mu przyjemno艣膰? - Je艣li wam ju偶 tak bardzo na tym zale偶y - odpar艂 Feders - to niech b臋dzie "L~uneburska puszcza". - "W L~uneburskiej puszczy" - wrzasn膮艂 Kramer na ca艂膮 sal臋. - Na specjalne 偶yczenie pana kapitana. Dwa, trzy! Podchor膮偶owie zacz臋li 艣piewa膰. 艣piewali swymi szorstkimi g艂osami z ca艂ego serca - i raczej g艂o艣no ni偶 pi臋knie. Kapitan Feders s艂ucha艂 tego zorganizowanego ryku ze sk膮pym u艣Miechem. W otwartych na o艣cie偶 drzwiach za艣 sta艂 gospodarz Rotunda i przygl膮da艂 si臋 swoim go艣ciom z wyra沤nym zadowoleniem: ju偶 bardziej pokojowo nastawionych nie m贸g艂 ich sobie wyobrazi膰 - stateczni, mili, dobrze wychowani m艂odzi ludzie. Wprost trudno uwierzy膰, 偶e ci sami ch艂opcy kilka dni temu zamienili ten lokal w rumowisko - i do tego w tak fantastycznym tempie. Teraz 艣piewali sobie na ca艂e gard艂o "L~unebursk膮 puszcz臋" i wychwalali pod niebiosy przyjemno艣ci, jakie daje polowanie, wino i mi艂o艣膰. Czterdzie艣ci ust otwiera艂o si臋 i zamyka艂o. Czterdzie艣ci par oczu 艣ledzi艂o ukradkiem reakcj臋 oficer贸w - i to z ulg膮: wyk艂adowca taktyki i dow贸dca grupy zdawali si臋 by膰 zadowoleni. 铆aden z nich przynajmniej nie wygl膮da艂 jako艣 specjalnie agresywnie. Piosenka sko艅czy艂a si臋 mocnym i radosnym akordem. - G艂os ma pan kapitan Feders! - oznajmi艂 teraz Kramer. Feders by艂 przez chwil臋 zaskoczony, potem wsta艂, odchrz膮kn膮艂 i powiedzia艂, wprawdzie ze zwyk艂膮 sobie precyzj膮, ale zgo艂a 艂agodnie: - Nie przypominam sobie, bym kogokolwiek prosi艂 o g艂os, ju偶 cho膰by dlatego, 偶e nie ma tu nikogo kto m贸g艂by mi go udzieli膰. Ale skoro ju偶 wsta艂em, to nie omieszkam zwr贸ci膰 wam uwagi na pewien malutki drobiazg. Mianowicie na fakt, 偶e nie odbywaj膮 si臋 w tej chwili zaj臋cia z taktyki - co na pewno uwa偶acie za szcz臋艣cie. A jako cz艂owiek prywatny chcia艂bym wam powiedzie膰 rzecz nast臋puj膮c膮: nie przechwalajcie si臋 nigdy wielkimi czynami, nie u偶ywajcie napuszonych s艂贸w, nie uwa偶ajcie si臋 za nadludzi! Nie ufajcie nikomu, a najmniej sobie samym - bo zaufanie cz艂owieka jest w straszliwy spos贸b nadu偶ywane. A teraz zapomnijcie o tym wszystkim, je偶eli potraficie; mo偶e chocia偶 do jutra. Podchor膮偶owie s艂uchali pozornie uwa偶nie, niekt贸rzy kiwali nawet g艂owami, aczkolwiek nikt z nich chyba dobrze nie wiedzia艂, czy to, co przed chwil膮 us艂ysza艂, by艂o sko艅czon膮 z艂o艣liwo艣ci膮 czy te偶 zle偶a艂膮 m膮dro艣ci膮. Panowa艂 jednak zwyczaj, 偶e w wypadkach w膮tpliwych przybierano zamy艣lony wyraz twarzy, nie rezygnuj膮c przy tym z manifestowania swego optymizmu i czupurnej pewno艣ci siebie. Otrzymawszy od kapitana Federsa pozwolenie, wznie艣li toast na jego cze艣膰. Znowu wsta艂 Kramer, jako 偶e my艣la艂 jedynie o tym, aby ta tak precyzyjnie zaplanowana impreza mia艂a nale偶yty przebieg. Zwr贸ci艂 si臋 z kolei do Kraffta, pos艂uguj膮c si臋 starannie wy膰wiczonym sformu艂owaniem: - Czy mo偶emy teraz poprosi膰 porucznika Kraffta, aby wymieni艂 sw膮 ulubion膮 piosenk臋 i udzieli艂 nam pozwolenia na za艣piewanie jej? - "Na biwaku na twardym kamieniu" - powiedzia艂 Krafft. Kramer u艣miechn膮艂 si臋 zadowolony: tego w艂a艣nie oczekiwa艂 i przezornie prze膰wiczy艂 t臋 piosenk臋 z grup膮. 铆e Krafft upodoba艂 sobie szczeg贸lnie ten "Biwak", na to Kramer ju偶 wcze艣niej zwr贸ci艂 uwag臋 - no, mo偶e porucznik nie zna艂 innej piosenki, albo ta mu si臋 naprawd臋 podoba艂a. Wszystko jedno zreszt膮, najwa偶niejsze, 偶e wypowiedzia艂 swoje 偶yczenie i dru偶yna by艂a w stanie je spe艂ni膰. 艣piewali z uczuciem, nieomal patetycznie: sm臋tnie p艂yn膮ce strz臋py s艂贸w, jakby przeci膮gane przez rz臋siste 艂zy t臋sknoty. - Pi臋kne, 偶e a偶 wy膰 si臋 chce - szepn膮艂 M~osler swoim kumplom mi臋dzy dwiema zwrotkami. - Czy mo偶e mi kto艣 po偶yczy膰 chusteczki? Mojej mi szkoda. Poza tym mam tylko jedn膮, i ta jest w praniu. Paru jednak, w艣r贸d nich oczywi艣cie poeta B~ohmke, wydawa艂o si臋 naprawd臋 wzruszonych swoim 艣piewem: "Na biwaku na twardym kamieniu wyci膮gam zm臋czone nogi". Nawet Krafft zdawa艂 si臋 s艂ucha膰 z pewnym zainteresowaniem. Tak zreszt膮 by艂o naprawd臋. Rozmarzy艂a go troch臋 ta melancholijna melodia, w kt贸rej 艣piew ko艣cielny przeplata艂 si臋 z pie艣ni膮 ludow膮. By艂a to pie艣艅 domowego ogniska i p贸艂mroku - nie pie艣艅 marszowa. Gdy przebrzmia艂 ostatni ton - niekt贸rym piosenka wydawa艂a si臋 za 艣lamazarna, za mi臋kka, za letnia - Kramer natychmiast przykr贸ci艂 cugle. Watowana melancholia na pocz膮tku wieczoru kole偶e艅skiego by艂a r贸wnie nie na miejscu, co niepohamowana weso艂o艣膰. W takich wypadkach wszystkim by艂a spr臋偶ysta organizacja. Wi臋c Kramer zwr贸ci艂 si臋 do Kraffta z wezwaniem: - Pan porucznik proszony jest o zabranie g艂osu. - Na zdrowie - powiedzia艂 Krafft. Tym samym zabra艂 g艂os i prost膮, najszybsz膮 z wszystkich dr贸g doprowadzi艂 swoje przem贸wienie do upragnionego ko艅ca. Zanim podchor膮偶owie zdo艂ali och艂on膮膰 ze zdumienia, wzni贸s艂 w g贸r臋 kieliszek. Wywo艂a艂o to umiarkowan膮 weso艂o艣膰. - Spocznij! - powiedzia艂 Kramer. - Mo偶na pali膰 i rozmawia膰. POtoczy艂a si臋 wi臋c beztroska rozmowa. Podchor膮偶owie przewa偶nie udawali, 偶e jest im szalenie weso艂o, nie zachowywali si臋 jednak zbyt g艂o艣no. I ju偶 nie mogli bardziej niewinnie rozmawia膰. Ani jednego s艂owa, kt贸re by nie nadawa艂o si臋 dla uszu oficer贸w. W przerwach raz po raz 艣piewali. By艂 to, jak wiadomo, najpewniejszy spos贸b na unikni臋cie gaf. Starannie dobrane piosenki by艂y wyprane z wszelkich najl偶ejszych nawet dwuznaczno艣ci typu erotycznego i politycznego. Panowa艂 wi臋c nadal niezm膮cony nastr贸j. Mimo to wszyscy odetchn臋li z ulg膮, gdy kapitan Feders i porucznik Krafft zacz臋li zbiera膰 si臋 do wyj艣cia. - Je艣li zechcecie znowu kiedy艣 zdemolowa膰 jaki艣 lokal - powiedzia艂 kapitan Feders, 艣miej膮c si臋 - to wywiedzcie si臋 przynajmniej przedtem o warunki i ceny. Radz臋 wam r贸wnie铆, 偶eby艣cie si臋 w por臋 ze sob膮 dogadali co do tego, kto ma by膰 winowajc膮. Najp贸沤niej w momencie pojawienia si臋 policji ca艂a sytuacja powinna by膰 wyja艣niona. Najpewniejszym usprawiedliwieniem jest zawsze wojna. Tym argumentem mo偶na wszystko za艂atwi膰. O wiele 艂atwiej jest w imi臋 sprawiedliwo艣ci, pokoju lub wolno艣ci podpali膰 wie艣 czy wymaza膰 z mapy miasto ni偶 z nadmiaru rado艣ci 偶yciowej st艂uc butelk臋 wina. Prosz臋 mnie jednak 沤le nie rozumie膰, nie zalecam nikomu, 偶eby si臋 wyszumia艂 w tak infantylny spos贸b. A porucznik Krafft powiedzia艂 na po偶egnanie: - 铆eby艣cie byli o p贸艂nocy z powrotem w koszarach, przyjaciele; ale bez 艣piewu, bez ha艂asu, bez awantur. Poza tym: weso艂ej zabawy! * * * - Teraz zaczyna si臋 cz臋艣膰 nieoficjalna! zawo艂a艂 Kramer. Wezwanie to by艂o zupe艂nie zbyteczne. Zaledwie bowiem obaj oficerowie oddalili si臋, kasynowy fason podchor膮偶ych za艂ama艂 si臋 jak domek z kart. POwsta艂a wrzawa. Kieliszki opr贸偶nia艂y si臋 w zdumiewaj膮co szybkim tempie. A w nieca艂膮 minut臋 p贸沤niej stan膮艂 na krze艣le pierwszy podchor膮偶y, 偶eby paln膮膰 m贸wk臋. - Koledzy! - zawo艂a艂. - Nareszcie jeste艣my sami. Teraz fili偶anki w g贸r臋 i butelki na st贸艂! - Koledzy! - rzek艂 Kramer zatroskany - zachowajcie spok贸j! Jak jednak koledzy rozumieli spok贸j, to si臋 zaraz okaza艂o. Niekt贸rzy rykiem przywo艂ali gospodarza i za偶膮dlai co艣 do picia, pomagaj膮c sobie przy tym ca艂kiem niedwuznacznymi aluzjami. A Rotunda wola艂, 偶eby p艂yn臋艂o wino ni偶 krew. Przede wszystkim jednak nigdy wi臋cej nie chcia艂 mie膰 k艂opot贸w z burmistrzem, ani otrzymywa膰 wezwa艅 od genera艂a. Spojrzenie na zegarek uspokoi艂o go nieco: pozosta艂o im jeszcze jakie艣 p贸艂 godziny. Niech wi臋c chlej膮 - upi膰 si臋 tak, 偶eby mogli sta膰 si臋 niebezpieczni, ju偶 nie zdo艂aj膮. - U mnie nikt nie ma powodu narzeka膰 - powiedzia艂 Rotunda skwapliwie. - W ko艅cu nie b臋d臋 wam psu艂 zabawy. - Bez d艂ugich wst臋p贸w! - wo艂ali podchor膮偶owie. Gospodarz znik艂 pospiesznie. W trzy minuty p贸沤niej przytaskano pierwszy kamienny dzban, kt贸ry powitany zosta艂 weso艂ym wrzaskiem. Kramer jeszcze raz spr贸bowa艂 skierowa膰 wiecz贸r kole偶e艅ski na nieco bezpieczniejsze tory i krzykn膮艂 jak w koszarach: - Koledzy, pie艣艅! - "W Hamburgu i ja przebywa艂em"! - zawo艂a艂 M~osler z miejsca. I zanim Kramer zdo艂a艂 zaprotestowa膰, ju偶 grupa skupiona wok贸艂 M~oslera zaintonowa艂a proponowan膮 piosenk臋. Kramer usiad艂 zrezygnowany: uderzy艂 we w艂a艣ciwy ton, ale pope艂ni艂 przy tym b艂膮d. Nie powinien by艂 im tylko kaza膰 艣piewa膰, lecz jednocze艣nie powiedzie膰, co maj膮 艣piewa膰. Teraz wyli t臋 piosenk臋, kt贸r膮 bez zbytniej przesady mo偶na by艂o nazwa膰 sko艅czenie 艣wi艅sk膮. Ten hymn na cze艣膰 dziewczyny lekkich obyczaj贸w mo偶na by艂oby jeszcze wybaczy膰 zwyk艂ym 偶o艂nierzom, - my艣la艂 Kramer, ale przysz艂ym oficerom 艣piewa膰 go nie wypada艂o, a ju偶 tym bardziej takim przysz艂ym oficerom, za kt贸rych on by艂 odpowiedzialny. Mimo to Kramer 艣piewa艂 wraz z innymi, aby nie psu膰 kole偶e艅skiej atmosfery. Kiedy dosz艂o jednak do miejsca, gdzie w 偶argonie zbli偶onym do alfonsowskiego mowa by艂a o "talarze", kt贸ry prostytutka zap艂aci艂a bez szemrania "za prac臋 pod drzwiami", g艂os Kramera zabrzmia艂 bardzo niewyra沤nie. A kiedy gospodarz zamkn膮艂 rozsuwane drzwi, aby nie gorszy膰 garstki obywateli przy bufecie, starszy grupy u艣wiadomi艂 sobie, 偶e on sam w zawstydzaj膮cy spos贸b zawi贸d艂. Rozsierdzi艂o go to na dobre. - Nie powiniene艣 by艂 pozwala膰 na takie piosenki! - kr臋ci艂 mu dziur臋 w brzuchu Hochbauer. - G贸wno ci臋 to obchodzi! - zawo艂a艂 Kramer w艣ciek艂y. 艣wiadomo艣膰, i偶 zawi贸d艂, d艂awi艂a go tak strasznie, 偶e ka偶da uwaga na ten temat doprowadza艂a nagromadzon膮 w nim w艣ciek艂o艣膰 do wrzenia. - Mo偶na chyba co艣 powiedzie膰, nie? -zauwa偶y艂 Hochbauer, ura偶ony. - R贸b ty lepiej, je艣li potrafisz! - rzek艂 Kramer, rozw艣cieczony niczym byk. - Ja ci臋 ju偶 od dawna podejrzewam, 偶e chcesz zaj膮膰 moje miejsce starszego grupy. Hochbauer zamilk艂 speszony. Oczywi艣cie, 偶e to by艂o zawsze jego marzeniem, ale nigdy go jeszcze g艂o艣no nie wypowiedzia艂. Ten Kramer co prawda zacz膮艂 si臋 chwia膰 w ostatnich czasach jak trzcina na wietrze. Nowy starszy grupy wydawa艂 si臋 naprawd臋 potrzebny - ale tego nie mo偶na by艂o przeprowadzi膰 wbrew woli dow贸dcy grupy. Na tym polega艂o ca艂e nieszcz臋艣cie. Tymczasem ulubiona piosenka dobiega艂a ko艅ca. Hochbauer i Kramer udawali, 偶e te偶 艣piewaj膮. Przypatrywali si臋 sobie spode 艂ba, nieufnie. Jeden oczekiwa艂 od drugiego, 偶e ten b臋dzie si臋 przed nim usprawiedliwia艂. Ale obaj czekali nadaremnie. Wreszcie Hochbauer, jako m膮drzejszy, by艂 got贸w ust膮pi膰. Nie by艂o sensu robi膰 sobie jeszcze wroga z Kramera, mia艂 i tak do艣膰 wrog贸w. Kramer by艂 w oczach Hochbauera nieszkodliwym g艂upkiem, pos艂usznym narz臋dziem - je艣li si臋 z nim odpowiednio obchodzi膰. Ale Hochbauer nie zd膮偶y艂 przeci膮gn膮膰 z powrotem na swoj膮 stron臋 starszego grupy, bo ha艂a艣liwa banda przy drugim ko艅cu sto艂u przyst膮pi艂a ju偶 do akcji. Krzykacz M~osler wsta艂 i zawo艂a艂: - Wzywam niniejszym naszego drogiego koleg臋 B~ohmkego do odczytania w艂asnego wiersza, mo偶liwie o mi艂o艣ci! B~ohmke certowa艂 si臋 - chcia艂, 偶eby go proszono. Tak te偶 si臋 sta艂o, nalegali na niego, czyni膮c bardzo weso艂e, a tak偶e spro艣ne uwagi, kt贸re poeta bra艂 za komplementy - i kt贸re te偶 w gruncie rzeczy nimi by艂y. Wreszcie, po dalszych naleganiach, B~ohmke o艣wiadczy艂, 偶e jest co prawda got贸w wyrecytowa膰 dzie艂o nowszej daty, ale niestety nie jest w stanie zaprodukowa膰 poematu o mi艂o艣ci. Bo to, co - ca艂kiem przypadkowo - ze swojej produkcji ma przy sobie, traktuje wy艂膮cznie o wojnie i o przyrodzie. - Odrzucone! - zawo艂a艂 M~osler, rzecznik niezdyscyplinowanych krzykaczy. - Wierszami o wojnie psa z kuwaw膮 nog膮 nie ruszysz zza pieca, a co dopiero podchor膮偶aka. Tylko mi艂o艣膰 wchodzi w rachub臋! - Ale w tej chwili - broni艂 si臋 B~ohmke - naprawd臋 nie mam nic takiego na sk艂adzie. - To po co jeste艣 poet膮? - wo艂a艂 M~osler ku powszechnej uciesze. - U艂贸偶 wiersz i szlus. Wycofujesz si臋 do cichego k膮cika - i do dzie艂a! Nikt ci nie przeszkodzi, masz moj膮 gwarancj臋 na to. POstawimy przed drzwiami wart臋 honorow膮, tak膮, na kt贸rej mo偶na polega膰... na przyk艂ad Hochbauera. - Czy nie lepiej co艣 za艣piewa膰? - zaproponowa艂 Hochbauer. - Na przyk艂ad: "Po drugiej stronie doliny". Co ty na to, Kramer? Ale Kramer nie mia艂 nawet czasu przyj膮膰 czy odrzuci膰 tego pomys艂u. M~osler skoczy艂 nagle do przodu, jak tygrys na s艂onia. Wygl膮da艂o to prawie tak, jak gdyby tylko czeka艂 na sprzeciw - na jakikolwiek sprzeciw, byle pochodzi艂 on od Hochbauera. M~osler zawo艂a艂: - Czy masz jakie艣 zastrze偶enia do tego tematu? To pytanie, na pewno nie niewinne w intencji, zosta艂o rzucone prowokacyjnie g艂o艣no. Podchor膮偶owie nastawili uszu. Szturchali si臋 wzajemnie w bok, przerwali nawet rozmowy. Niekt贸rzy pochylili si臋 ciekawie do przodu, inni zamienili ze sob膮 par臋 s艂贸w. Wreszcie wszyscy usiedli i czekali, nie bez satysfakcji, co teraz nast膮pi. Przeczucie im m贸wi艂o, 偶e zaj臋li, je艣li tak mo偶na powiedzie膰, miejsca w lo偶ach. Wystarczy艂o tylko przyjrze膰 si臋 nieco uwa偶niej Hochbauerowi i M~oslerowi: na ich twarzach malowa艂o si臋 zdecydowanie gladiator贸w. - A wi臋c jak to jest - zapyta艂 M~osler zaczepnie. - Czy masz co艣 przeciwko mi艂o艣ci? - W podobny chyba spos贸b podczas wojen religijnych pyta艂 si臋 przeciwnik przeciwnika, dlaczego nie wyznaje prawdziwej wiary. M~osler w ka偶dym razie zachowywa艂 si臋 tak, jak gdyby wst臋powa艂 w szranki za lepsz膮 cz臋艣膰 ludzko艣ci. Hochbauer zwr贸ci艂 si臋 do Kramera i zapyta艂: - Czy ja musz臋 tego wys艂uchiwa膰? TEn jednak odpowiedzia艂 opryskliwie: - Dlaczego niby on nie mia艂by ci zada膰 pytania? - Tym samym Kramer, zgodnie z wezwaniem Kraffta, zaj膮艂 pozycj臋 ca艂kowicie neutraln膮. POza tym kto艣, kto chcia艂 go pozbawi膰 stanowiska starszego grupy, nie m贸g艂 oczywi艣cie liczy膰 na jego 偶yczliwo艣膰. - A wi臋c jak to jest? - naciera艂 M~osler. - Ty nie jeste艣 za mi艂o艣ci膮, co? Ty wola艂by艣 us艂ysze膰 wiersz na cze艣膰 kapitana Ratshelma, co? A mo偶e nawet my艣lisz, 偶e mi艂o艣膰 i kapitan to jedno i to samo? Podchor膮偶owie obserwowali obu przeciwnik贸w z wyrazem napi臋cia na twarzach - tym razem mogli si臋 spodziewa膰 walki na no偶e. Wyra沤na wi臋kszo艣膰, z Rednitzem i Weberem na czele, by艂a po stronie M~oslera. Mniejsza, ale na pewno nie mniej bitna grupa sympatyzowa艂a z Hochbauerem. Trzecia grupa, pod przewodem Kramera, zachowywa艂a na razie neutralno艣膰. Tylko poeta B~ohmke by艂 nieszcz臋艣liwy i ubolewa艂 nad swym losem - by艂 got贸w ju偶 wzywa膰 muzy, ale tej bandzie ko艂tun贸w zn贸w tylko Mars by艂 w g艂owie. POdchor膮偶y Hochbauer, chyba jedyny w tym gronie, widzia艂 sytuacj臋 zupe艂nie jasno. Zrozumia艂 ju偶 dawno, 偶e min臋艂y wygodne czasy, kiedy to m贸g艂 M~oslera bez przeszk贸d bi膰 po zuchwa艂ej g臋bie. Wiedzia艂, 偶e podburzona przez Kraffta cz臋艣膰 grupy jest przeciwko niemu; ale 偶e ta cz臋艣膰 nabra艂a ju偶 tak gro沤nych rozmiar贸w, tego jeszcze nie wiedzia艂. O za艂atwieniu sprawy za pomoc膮 r臋koczyn贸w nie by艂o co my艣le膰, jako 偶e by艂oby to prawdopodobnie beznadziejne. Z tego powodu Hochbauer uwa偶a艂 za s艂uszne dokona膰 najpierw taktycznie m膮drego, zorganizowanego odwrotu. Zmuszaj膮c si臋 do u艣miechu, kt贸ry wypad艂 do艣膰 wiarygodnie, powiedzia艂: - Dlaczego mam si臋 z tob膮 k艂贸ci膰, M~osler. Nie wiem w og贸le, czego chcesz ode mnie. Twoje aluzje do mnie nie trafiaj膮, ani mnie zi臋bi膮, ani grzej膮. M~osler potrzebowa艂 kilku sekund, 偶eby przebole膰 to uderzenie w pr贸偶ni臋. Przez chwil臋 wygl膮da艂o na to, 偶e wzi膮艂 rozbieg, aby przeskoczy膰 nie istniej膮c膮 przeszkod臋. Potrz膮sa艂 z niezadowoleniem g艂ow膮, jak ko艅 stoj膮cy przed prawie pustym 偶艂obem. - Czy偶by mnie uszy myli艂y? - spyta艂 M~osler, rzucaj膮c ponownie r臋kawic臋. - Zapierasz si臋 tych delikatnych wi臋zi szlachetnej sympatii, jakie ci臋 艂膮cz膮 z twoim drogim kapitanem? - Co za nonsens! - zawo艂a艂 Hochbauer, zdobywaj膮c si臋 nawet na 艣miech, co by艂o widomym znakiem fantastycznego opanowania. Nie tylko odparowywa艂 wspaniale ciosy, ale przeszed艂 nawet do ataku, wykorzystuj膮c zr臋cznie ka偶d膮 s艂abo艣膰 przeciwnika. - Jestem zupe艂nie normalny, je艣li ci o to chodzi - powiedzia艂 dzielnie. - Jestem co najmniej tak samo normalny, jak ka偶dy z was, i na pewno taki normalny, jak ty, M~osler. - Co ty nie powiesz! - zawo艂a艂 ten zdetonowany, rozgl膮daj膮c si臋 na pr贸偶no za pomoc膮. Grupa neutralnych powi臋kszy艂a si臋. M~osler, troch臋 ju偶 zdenerwowany, zawo艂a艂: - Powt贸rz to jeszcze raz! - Mog臋 ci to nawet da膰 na pi艣mie - o艣wiadczy艂 Hochbauer. - W ka偶dym razie nie nale偶臋 do amator贸w tych ma艂ych dawajek, kt贸rych mo偶na mie膰 na zawo艂anie ca艂e tuziny. To dla mnie za prymitywne. Ja wol臋 damy, i to z wy偶szych i najwy偶szych sfer. - Co ty nie powiesz! - wykrztusi艂 M~osler jeszcze raz; nic innego nie przychodzi艂o mu chwilowo do g艂owy. Hochbauer rozkoszowa艂 si臋 coraz bardziej swoim poczuciem wy偶szo艣ci. Podchor膮偶owie z jego 艣wity spogl膮dali na niego z podziwem. A niekt贸rzy neutralni, z Kramerem na czele, kiwali z uznaniem g艂ow膮. To jeszce bardziej doda艂o Hochbauerowi animuszu. Z ledwo pow艣ci膮ganym ironicznym u艣mieszkiem patrzy艂 z g贸ry na tych drobnych producent贸w banalnych uczu膰, na tych wyrobnik贸w niskich uciech. - M贸gbym wam opowiedzie膰 rzeczy - rzek艂 wreszcie - od kt贸rych by wam oczy na wierzch wylaz艂y. Nie 偶adne tam ma艂e, brudne i w po艣piechu na og贸艂 odwalane przygody. Co艣 zupe艂nie innego! Rzeczy, o jakich ludziom, co wiecznie si臋 chwal膮 swoimi rzekomymi sukcesami, nawet si臋 nie 艣ni艂o. I Hochbauer wyci膮gn膮艂 z kieszonki kurtki mundurowej cienki jak mg艂a, niebieskawy skrawek batystu - ku powszechnemu zdumieniu. Tym kawa艂kiem delikatnego materia艂u - chyba chusteczk膮 - wachlowa艂 si臋 niedbale, rozkoszuj膮c si臋 jednocze艣nie jego zapachem. Podchor膮偶owie otworzyli szeroko oczy i usta. Zw艂aszcza Rednitz nie spuszcza艂 oka z tego widowiska. Ale Hochbauer eleganckim ruchem wsun膮艂 sobie chusteczk臋 z powrotem do kieszonki. - T臋 szmatk臋 ch臋tnie bym sobie dok艂adniej obejrza艂 - szepn膮艂 Rednitz swemu przyjacielowi M~oslerowi. Ten go jednak nie s艂ucha艂. My艣la艂 tylko o tym, jak tu znale沤膰 nowy s艂aby punkt u Hochbauera, 偶eby m贸c go znowu zaatakowa膰. I jak mu si臋 zdawa艂o, znalaz艂 go. - A wi臋c to tak! - zawo艂a艂, podniecaj膮c si臋. - Wi臋c nale偶ysz niby do owych kawaler贸w, kt贸rzy za nic nie zdradz膮 nazwiska swej damy. Mo偶esz to opowiada膰 swojej babci albo swojemu kapitanowi Ratshelmowi. Buja膰 to my, ale nie nas! - Tak przecie偶 nie mo偶na! - zawo艂a艂 B~ohmke z poetyckim zapa艂em. - Nazwisko damy jest zawsze tabu! - Jej to wisi! - wtr膮ci艂 si臋 Egon Weber. - I co to znaczy dama? W nocy wszystkie koty s膮 szare. - Polujesz na adresy?! - krzykn膮艂 Amfortas zaczepnie. A Egon Weber rykn膮艂 w odpowiedzi: - Co to znaczy adresy! Mnie wystarczy, 偶e kto艣 nosi sp贸dnic臋. A co si臋 tyczy naszych tak zwanych ma艂ych dawajek, to nie pozwol臋 si臋 obra偶a膰! A ju偶 najmniej przez kogo艣, kto siebie uwa偶a za d偶entelmena, a nas za n臋dzne pokraki z pism humorystycznych. Kto 艣mie twierdzi膰, 偶e jestem figur膮 z pisma humorystycznego? TEmu gnaty po艂ami臋, zawlok臋 go do genera艂a, bo on, jak si臋 okazuje, te偶 ma na imi臋 Egon. Zapami臋taajcie to sobie! - Koledzy! uspokaja艂 Kramer, usi艂uj膮c ich przekrzycze膰. - Koledzy, tak nie mo偶na! Tak rzeczywi艣cie nie mo偶na by艂o - koledzy to rozumieli. Dono艣na tyrada Egona Webera wprowadzi艂a niejakie zamieszanie. Koniecznie trzeba by艂o spraw臋 wyja艣ni膰. Ten wysoce interesuj膮cy temat nie m贸g艂 tak po prostu utkn膮膰 w miejscu. - Czy mog臋 co艣 powiedzie膰? - spyta艂 Rednitz 艂agodnie. - Nie! - Zawo艂a艂 natychmiast Hochbauer. - Ty nie! - Pozw贸l mu m贸wi膰 - powiedzia艂 Kramer, zdecydowany broni膰 neutralno艣ci. - A nu偶 ma jaki艣 dobry pomys艂. - Moim zdaniem - rzek艂 Rednitz swoim uwa偶nym s艂uchaczom - sprawa jest stosunkowo prosta. Nasz przyjaciel M~osler zarzuca koledze Hochbauerowi, jakoby ten mia艂 nienormalne sk艂onno艣ci. Mnie si臋 zdaje, 偶e to ci臋偶ki zarzut, kt贸rego nie mo偶emy M~oslerowi pu艣ci膰 p艂azem, w 偶adnym wypadku; co prawda, to prawda. - No wi臋c! - zawo艂a艂 Amfortas. - Nareszcie jakie艣 rozs膮dne s艂owo. - Chcia艂 jeszcze co艣 powiedzie膰, ale Hochbauer da艂 mu znak, 偶eby zamilk艂. - Dalej, dalej! - zach臋ca艂 Kramer. - Jak si臋 rzek艂o - ci膮gn膮艂 Rednitz - nie mo偶emy, rzecz jasna, tolerowa膰 takich zarzut贸w. A zatem trzeba udowodni膰, 偶e jest wr臋cz przeciwnie. - Jak ty sobie to wyobra偶asz? - spyta艂 Kramer. - Nic 艂atwiejszego - wyja艣ni艂 Rednitz skwapliwie. - Hochbauer dostarczy nam prostego, przekonywaj膮cego dowodu. To mu chyba nie przyjdzie zbyt trudno. Tak jak on jest zbudowany! Przy jego szcz臋艣ciu do kobiet! - W to wam graj! - zawo艂a艂 Hochbauer oburzony. - Ja si臋 nie zadaj臋 z tymi ma艂ymi brudnymi zdzirami. Na to ceni臋 si臋 zbyt wysoko! - Je艣li tylko nie masz innych zmartwie艅 - powiedzia艂 niezwykle do艣wiadczony w tych sprawach Egon Weber - to jest na to rada. Istnieje w tym pi臋knym miasteczku jedno dziecko - czy drzwi s膮 zamkni臋te, koledzy? - powiadam wam: mleko i mi贸d. 艣linka cz艂owiekowi leci na jej widok. PI臋kna jak z filmu, a czysta jak z ko艣cio艂a. Gwarantowana dziewica, wed艂ug zgodnych zezna艅. Daj臋 wam s艂owo: w por贸wnaniu z t膮 ka偶da tak zwana dama jest tylko star膮 szkap膮. Maria Kelter nazywa si臋 ta ma艂a. Zdaniem Kramera propozycja ta sz艂a stanowczo za daleko. REdnitz zdawa艂 si臋 by膰 tego samego zdania. Ale M~osler rykn膮艂: - To si臋 Hochbauerowi nigdy nie uda! Znam t臋 ma艂膮, z ni膮 to nawet mnie si臋 nie uda! - To nie jest 偶adne kryterium! - powiedzia艂 Hochbauer rozdra偶niony. - Tylko lepiej nie zalewaj! - odparowa艂 M~osler. - Po prostu nie masz odwagi. Ty nigdy nie dasz rady jej poderwa膰. A je艣li ci si臋 to uda, to mo偶esz mnie w przysz艂o艣ci nazywa膰 sko艅czon膮 oferm膮 i przed zebran膮 w szeregu grup膮 kopn膮膰 mnie w dup臋, podchor膮偶ackie s艂owo honoru! - Przyjmuj臋 twoj膮 ofert臋! - o艣wiadczy艂 Hochbauer blady, ale zdecydowany na wszystko. Si艂 dodawa艂y mu zach臋caj膮ce i pe艂ne podziwu spojrzenia jego 艣wity. - Brawo! - rykn膮艂 ch贸r podchor膮偶ych. - Za艂atwione! Zak艂ad stoi! - zawo艂a艂 M~osler. - Dziesi臋膰 dni ci wystarczy? - Pi臋膰 dni - o艣wiadczy艂 Hochbauer. By艂 zdecydowany broni膰 swego presti偶u za wszelk膮 cen臋. Nawet za tak膮. Cz臋艣膰 II (c.d.) 27 Dzie艅, w kt贸rym zacz臋艂a si臋 katastrofa Pierwsi wstawali co dzie艅 w koszarach pracownicy kuchni; dy偶urni budzili ich o czwartej rano. Wygramoliwszy si臋 z 艂贸偶ek, ubierali si臋 jeszcze na wp贸艂 艣pi膮c, po czym pow艂贸cz膮c nogami szli do budynku, w kt贸rym mie艣ci艂a si臋 kuchnia. Robili ogie艅 pod kot艂ami i w kwa艣nym humorze pitrasili ciecz, kt贸ra oficjalnie nazywa艂a si臋 kaw膮. O pi膮tej zegar wybija艂 pobudk臋 dla obs艂ugi kasyna, dla dy偶urnych z kolumny samochodowej oraz dla 偶o艂nierzy przydzielonych do zada艅 specjalnych. Kr贸tko po pi膮tej wstawali r贸wnie偶 ci spo艣r贸d oficer贸w, kt贸rzy zamierzali przeprowadza膰 specjalne kontrole - w艣r贸d nich najcz臋艣ciej genera艂. O tej samej prawie porze budzono w poszczeg贸lnych oddzia艂ach dy偶urnych podchor膮偶ych. O pi膮tej trzydzie艣ci trzeba by艂o wyp臋dzi膰 z 艂贸偶ek kompani臋 administracyjn膮, to znaczy 偶o艂nierzy tej kompanii. Podoficerowie spali zwykle godzin臋 d艂u偶ej, je艣li nie mieli rano s艂u偶by. Kapitana Katera oczywi艣cie nie widywano nigdy o tak wczesnej porze - chyba 偶e wraca艂 z nocnego posiedzenia w kasynie albo z przyd艂ugiej zabawy w miasteczku. Dopiero jednak o sz贸stej koszary budzi艂y si臋 naprawd臋: o艣miuset podchor膮偶ak贸w, w kt贸rych dy偶urni podchor膮偶owie pr贸bowali wla膰 偶ycie, wy艂azi艂o z 艂贸偶ek kln膮c, warcz膮c i narzekaj膮c, przy akompaniamencie przera沤liwych gwizdk贸w i pokrzykiwa艅 m艂odocianych naganiaczy. Wszystko wed艂ug zasady: im wi臋kszy ha艂as, tym 艂atwiejsze przebudzenie. Dok艂adnie w kwadrans p贸沤niej podchor膮偶owie, jeszcze nieco zataczaj膮c si臋, wylewali si臋 strumieniem na dw贸r. Ustawiali si臋 grupami, 艂膮czyli si臋 w oddzia艂y i meldowali si臋 pe艂ni膮cym s艂u偶b臋 kontroln膮 dow贸dcom grup szkolnych: w sze艣ciu miejscach koszarowego placu 膰wicze艅 jednocze艣nie zaczyna艂a si臋 uprzykrzona, przyjmowana przewa偶nie z rezygnacj膮 gimnastyka poranna, trwaj膮ca dok艂adnie pi臋tna艣cie minut - chyba 偶e ten czy 贸w dow贸dca grupy marz艂 lub by艂 zm臋czony, lub po prostu nie mia艂 ochoty. To jednak w praktyce zale偶a艂o z kolei od tego, czy w zasi臋gu jego wzroku znajdowa艂 si臋 jaki艣 wy偶szy prze艂o偶ony, a zw艂aszcza genera艂. PO odwaleniu tego obowi膮zku koszary zamienia艂y si臋 automatycznie w dobrze zorganizowane mrowisko: 偶o艂nierze pos艂ani po kaw臋 spieszyli do kuchni, sprz膮tacze uzbrajali si臋 w wiadra, 艣cierki i miot艂y, cz臋艣膰 podchor膮偶ych zaludnia艂a umywalnie, inna toalety, jeszcze inna pucowa艂a swoje buty na glanc, niekt贸rzy patrzyli sennie i bezmy艣lnie w pr贸偶ni臋, a niema艂a cz臋艣膰 zabiera艂a si臋 od razu do jedzenia. Oko艂o si贸dmej wstawali pozostali oficerowie, podoficerowie kompanii administracyjnej i skoszarowane pracownice cywilne. Oficerowie udawali si臋 do kasyna, aby tam przy sk膮pych rozmowach spo偶y膰 swoje skromne 艣niadanie. Oczekiwali zaj臋膰 dziennych z podobnymi uczuciami, co podchor膮偶owie. Zaj臋cia oficjalne rozpoczyna艂y si臋 wed艂ug planu dok艂adnie co do minuty o 贸smej. * * * Dla porucznika Kraffta dzie艅 ten zacz膮艂 si臋 do艣膰 pogodnie. Wraz z kapitanem Federsem szed艂 do budynku kompanii administracyjnej. Obaj mieli zamiar obejrze膰 sobie dla hecy kapitana Katera, dla kt贸rego mia艂a si臋 dzi艣 rozpocz膮膰 wielkoniemiecka tresura. - Takiej okazji nie mo偶na pomin膮膰 - twierdzi艂 Feders. - Odk膮d genera艂 艣ci膮gn膮艂 mnie Katerowi na kark, niejednemu zacz膮艂 si臋 za艂amywa膰 艣wiatopogl膮d: Zaczyna si臋 co艣 zupe艂nie nowego! Kater lada chwila b臋dzie si臋 czu艂 jak mysz pod miot艂膮, a ja mu naturalnie w tym dopomagam. Feders i Krafft mogli sobie pozwoli膰 na t臋 ma艂膮 wizyt臋, bo na pierwszej lekcji tego dnia kapitan Ratshelm trenowa艂 podchor膮偶ych pod wzgl臋dem ideologicznym i usi艂owa艂 im wbija膰 do 艂b贸w, jaki szczeg贸lny sens ma tym razem umieranie. W ko艅cu ka偶d膮 kolejn膮 wojn臋 prowadzono z innych przyczyn, tak w ka偶dym razie niezmiennie twierdzono. Zadanie szerzycieli tak zwanych 艣wiatopogl膮d贸w we wszystkich krajach polega艂o przecie na zapychaniu pustych 艂b贸w d沤wi臋cznymi has艂ami, co, jak wykazuje do艣wiadczenie, nie nastr臋cza艂o szczeg贸lnych trudno艣ci. Kapitan Kater w tych dniach nie mia艂 prawie czasu my艣le膰 o wielkich sprawach - jego komisaryczny zwierzchnik kapitan Feders dba艂 o to, 偶eby mia艂 pe艂ne r臋ce roboty. To codzienne jednogodzinne utrapienie nigdy nie spada艂o na kapitana Katera o tej samej porze. Kapitan Feders zjawia艂 si臋 u niego, kiedy mia艂 ochot臋. A wi臋c dzi艣 o 贸smej rano. I zasta艂 kapitana Katera ju偶 na posterunku. - Siadaj pan, Kater - rzek艂 Feders na przywitanie. - Porucznik Krafft towarzyszy mi dlatego, 偶eby mi nie by艂o nudno, kiedy b臋d臋 pana uczy艂 tabliczki mno偶enia. Nie ma pan chyba nic przeciwko temu, Kater? - Nie posuwaj si臋 pan zbyt daleko, Feders - odpar艂 Kater w艣ciek艂y, osza艅cowawszy si臋 za swoim biurkiem. - W tej chwili jestem co prawda bezsilny wobec pana, ale to nie b臋dzie trwa膰 wiecznie. - Ale偶 m贸j drogi Kater - rzek艂 Feders uprzejmie - tylko bez tego tonu! Gro沤by dzia艂aj膮 na mnie rozweselaj膮co, a to chyba nie le偶y w pa艅skich zamiarach. - Usiad艂 sobie wygodnie i wskaza艂 miejsce Krafftowi. Kapitan Kater mrukn膮艂 kilka niezrozumia艂ych, ale wyra沤nie nieprzyjaznych s艂贸w. Zarz膮dzenie genera艂a 艣ci膮gn臋艂o mu na kark tego Federsa, kt贸ry bawi艂 si臋 z nim w szko艂臋 wojenn膮 - z nim, starym kapitanem! Cz艂owiek ten domaga艂 si臋 nawet, 偶eby on, Kater, dok艂adnie przestrzega艂 godzin s艂u偶bowych - od 贸smej do dwunastej i od czternastej do osiemnastej. Od kiedy Kater by艂 oficerem, zdarzy艂o mu si臋 to po raz pierwszy. - Czy mog臋 przejrze膰 poczt臋 przygotowan膮 do podpisu? - spyta艂 Feders uprzejmie. Kater skin膮艂 niech臋tnie g艂ow膮 i przysun膮艂 swemu nadzorcy przygotowan膮 teczk臋. Feders otworzy艂 j膮 bez po艣piechu i zacz膮艂 wertowa膰. Zaraz na widok pierwszego pisma wyci膮gn膮艂 z kieszeni ostro zastrugany czerwony o艂贸wek, u艣miechn膮艂 si臋, pokr臋ci艂 g艂ow膮 i przekre艣li艂 ca艂膮 kartk臋 grub膮 krech膮, od lewego dolnego rogu do prawego g贸rnego. - Drogi kapitanie Kater, czytam ku memu zdumieniu, 偶e pan s膮dzi, przypuszcza, jest zdania... Nie jest to w ko艅cu niezr臋czne, bo kt贸偶 lubi si臋 wyra沤nie anga偶owa膰? Ale tkwi w tym pewien podstawowy b艂膮d, jaki nie powinien si臋 zdarzy膰 nawet podoficerowi. Wie pan, co mam na my艣li? - No to gadaj pan! - warkn膮艂 Kater. W oczach jego zab艂ys艂y jakie艣 mordercze my艣li, co Feders przyj膮艂 do wiadomo艣ci z ca艂kowitym zrozumieniem. - B艂膮d le偶y w nag艂贸wku - wyja艣ni艂 Feders ochoczo. - Brzmi on mianowicie: Meldunek. Ale w meldunku nale偶y podawa膰 tylko fakty. Kr贸tko, zwi臋沤le i mo偶liwie wyczerpuj膮co. Je艣li pan jednak tylko s膮dzi, wierzy (czego 偶o艂nierz i tak nie robi, bo to, jak wiadomo, jest spraw膮 ko艣cio艂a), je艣li pan przyjmuje, wyra偶a pogl膮d, to nie jest to meldunek, lecz opinia. Mam racj臋, Krafft? Pan jako nauczyciel korespondencji b臋dzie to chyba najlepiej wiedzia艂. - Ma pan racj臋, panie kapitanie - rzek艂 Krafft. - Cieszy mnie to - powiedzia艂 Feders, i zwr贸ciwszy si臋 do Katera, doda艂 偶yczliwie: - Czy mog臋 wi臋c pana prosi膰, 偶eby przyj膮艂 pan to do wiadomo艣ci i w przysz艂o艣ci si臋 do tego stosowa艂? Kater mrukn膮艂 bezsilny: - R贸b pan tylko tak dalej! - Bardzo ch臋tnie - odpar艂 Feders grzecznie i natychmiast us艂ucha艂 tego wezwania. Z dwunastu przed艂o偶onych mu pism Feders odrzuci艂 dziewi臋膰; w pozosta艂ych trzech przypadkach chodzi艂o o wype艂nione formularze. Po ka偶dym pouczeniu Kater kurczy艂 si臋 w sobie coraz bardziej. - Jak si臋 pan zapatruje na koniak? - spyta艂 Feders po tej lekcji korespondencji. - Ma pan jeszcze co艣 na sk艂adzie? - Czego pan w艂a艣ciwie chce ode mnie?! - zawo艂a艂 Kater, wij膮c si臋 jak piskorz. - Skonfiskowa艂 mi pan ju偶 przecie偶 wszystkie trunki, jakie tylko znajdowa艂y si臋 w moim posiadaniu. - Drogi kapitanie Kater! Przesta艅偶e pan wreszcie u偶ywa膰 takich nie艣cis艂ych sformu艂owa艅. Ja niczego nie konfiskowa艂em. Ja tylko co艣 nieco艣 zanotowa艂em sobie i zabezpieczy艂em, 艣rodek ostro偶no艣ci, o kt贸rym pan podobno zapomnia艂. A poza tym nie chodzi艂o przecie偶 o rzeczy znajduj膮ce si臋 w pa艅skim posiadaniu, pan nimi jedynie zarz膮dza, nieprawda偶? A wi臋c jak z tym jest: ma pan jeszcze jaki艣 koniak czy nie? - Ju偶 dobrze - zgodzi艂 si臋 Kater. Zdawa艂o mu si臋, 偶e w ten spos贸b wykupi si臋 przynajmniej na jeden dzie艅 spod tej m臋cz膮cej kurateli. - Nie jestem a偶 taki z艂y. - PO czym wy艂owi艂 z biurka ca艂膮 butelk臋 koniaku - "Remy Martin"; do tego trzy kieliszki. Feders skwitowa艂 te przygotowania z zadowolonym u艣miechem, ale potem powiedzia艂: - Kieliszki mo偶e pan spokojnie z powrotem schowa膰, Kater. Nie wspomina艂em ani s艂owem, 偶e chc臋 si臋 napi膰 koniaku; spyta艂em pana tylko, czy pan ma jeszcze koniak. Podejrzewa艂em bowiem, 偶e rozporz膮dza pan jeszcze czarnorynkowymi zapasami. I musz臋 wyzna膰, 偶e mi si臋 to wcale nie podoba. Prosi艂em pana przecie偶 kilka dni temu o kompletn膮 list臋 towar贸w. O przyznawaniu jakich艣 prywatnych zasob贸w nigdy nie by艂o mowy. Po tym ponownym wpadunku Kater patrzy艂 na Federsa z wyra沤n膮 ju偶 nienawi艣ci膮. - Nadejdzie taki dzie艅, kiedy kto艣 tego po偶a艂uje. - Kater mia艂 przy tym na my艣li nie tylko Federsa, ale i genera艂a. - Gdyby nasz Kater m贸g艂 robi膰 to, co chce, najch臋tniej skoczy艂by mi do oczu, i genera艂owi te偶 - o艣wiadczy艂 Feders. - Ale nie mo偶e, i dlatego wierzy w jaki艣 cud. Ale cuda, jak wiadomo, rzadko si臋 zdarzaj膮. Do tego czasu, m贸j drogi Kater, jest pan zdany na wyr贸wnuj膮c膮 wszystkie rachunki sprawiedliwo艣膰. Wpisz pan wi臋c i t臋 flach臋 na nasz膮 list臋. I przypomnij pan sobie, czy nie ma pan jeszcze dalszych butelek. Mog臋 panu pom贸c, je艣li pan chce. - Chce pan przeprowadzi膰 u mnie rewizj臋? - Niez艂a rada, Kater. Ale w tej chwili interesuje mnie raczej inna sprawa. W kolumnie samochodowej jest pi臋膰 woz贸w osobowych, prawda? Z tego dwa znajduj膮 si臋 w pogotowiu rezerwowym, jeden jest do sta艂ej dyspozycji genera艂a, jeden w razie potrzeby do dyspozycji dow贸dc贸w kurs贸w i jeden wreszcie w贸z przydzielony jest dow贸dcy kompanii administracyjnej. Zgadza si臋? - Tak jest, zgadza si臋. Dow贸dcy kompanii administracyjnej stale potrzebny jest w贸z osobowy, dla za艂atwiania bie偶膮cych spraw, utrzymywania kontakt贸w i tak dalej. - Nie mam nic przeciwko temu - powiedzia艂 Feders. - Jest tylko jeszcze jeden drobiazg: Praktycznie nie pan tu jest dow贸dc膮, lecz ja. Tym samym nie pan dysponuje wozem, lecz ja. I to od zaraz. Prosz臋 si臋 do tego zastosowa膰. To by艂oby wszystko na dzi艣, drogi Kater. * * * TEgo dnia oddzia艂 sz贸sty mia艂 od godziny #/9 do #/12 膰wiczy膰 w terenie. Temat zgodnie z planem: Zasady u偶ycia dru偶yny piechoty w walce. Miejsce: w rejonie polowego stanowiska dowodzenia. Kierownictwo 膰wicze艅: dow贸dca oddzia艂u i dow贸dcy grup szkolnych. W niedu偶ych odst臋pach czasu trzy grupy z sz贸stego oddzia艂u - G, H i I - opu艣ci艂y koszary. Droga do wyznaczonego celu nie by艂a zbyt daleka, a wi臋c szybciej i sprawniej musia艂a dzia艂a膰 zwyk艂a w takich razach kontrola. POdporucznik Dietrich, dow贸dca grupy szkolnej z I oddzia艂u, zapobiega艂 wszelkim mo偶liwym komplikacjom - jak rozmawianie w szeregu, nieuwaga, zbyteczne pytania - po prostu w ten spos贸b, 偶e kaza艂 maszerowa膰 w maskach przeciwgazowych. Porucznik Krafft trzyma艂 si臋 przewa偶nie z ty艂u swojej grupy, aby j膮 lepiej obserwowa膰. Prawie nigdy nikogo nie gani艂; rejestrowa艂 tylko ka偶dy szczeg贸艂, i to wszystko. Natomiast porucznik Webermann, dow贸dca grupy szkolnej G, bawi艂 si臋 we wszelkie mo偶liwe odmiany zwyczajowej edukacji koszarowej. Gada艂 bez przerwy i zawsze znajdowa艂 jak膮艣 dziur臋 w ca艂ym: tu jaki艣 podchor膮偶y maszerowa艂 "z nosem w g贸wnie", inny "myli艂 karabin z parasolem", trzeci "szed艂 jak na szczud艂ach", jeszcze inny za mocno wymachiwa艂 r臋kami, kilku szura艂o nogami; i prawie wszystkim brak by艂o "swobodnego, 艣mia艂ego spojrzenia". - Banda 艣wi艅! - wo艂a艂 dow贸dca grupy raz po raz. Kapitan Ratshelm, to na przedzie, to w tyle za wszystkimi, od czasu do czasu zatrzymywa艂 si臋 na jakim艣 wzniesieniu i rozkoszowa艂 si臋 cudownym widokiem, jaki jego zdaniem przedstawiali jego podchor膮偶owie. Nie myli艂 si臋 zreszt膮, bo ilekro膰 tylko podchor膮偶owie go zauwa偶yli - a sta艂 przewa偶nie w punktach dobrze widocznych - wypinali piersi naprz贸d, podnosili wysoko nogi, 艣piewali g艂o艣niej. Nie dlatego, 偶e to by艂 Ratshelm, lecz dlatego, 偶e by艂 ich dow贸dc膮 oddzia艂u. Jego za艣 zachwyca艂a ta elastycznie maszeruj膮ca m艂odzie艅cza m臋sko艣膰, ich spr臋偶ysty krok, b艂yszcz膮ce oczy, smuk艂e partie biodrowe. Doszed艂szy do tak zwanego stanowiska dowodzenia - oddalonego o dwa kilometry, czyli o dwadzie艣cia minut marszu od koszar - grupy szkolne rozsypa艂y si臋 w terenie. Kto chcia艂 przeprowadzi膰 musztr臋, jak grupa Webermanna, ten wybra艂 o艣l膮 艂膮czk臋. Komu zale偶a艂o na nieskomplikowanym hartowaniu cia艂a, jak grupie Dietricha, ten trzyma艂 si臋 w pobli偶u kamienio艂om贸w. Kto jednak, jak grupa Kraffta, chcia艂, 偶eby mu nikt nie w艂azi艂 w parad臋, poci膮gn膮艂 do lasu. Tu porucznik Krafft rozkaza艂 swojej gromadce rozwin膮膰 si臋 w tyralier臋, ubezpieczy膰 skrzyd艂a i zabezpieczy膰 si臋 przed strzelcami nieprzyjaciela, rozmieszczonymi na drzewach. Zamaskowani zapi臋tymi na guziki p艂achtami namiotowymi, taszcz膮c ca艂y ekwipunek frontowy z 艂opatk膮 w艂膮cznie, cwa艂owali po terenie i zgodnie z rozkazem wypatrywali wroga, z kt贸rym pono膰 nawi膮zali styczno艣膰. Zachowywali si臋 wi臋c tak, jak si臋 nale偶a艂o zachowywa膰 w warunkach bojowych. "Rozpozna膰 bia艂ka oczne nieprzyjaciela", i to mo偶liwie we w艂a艣ciwym czasie. Czyli, jak to sformu艂owa艂 Rednitz: Czytajcie Karola Maya, a b臋dziecie mieli wi臋ksz膮 korzy艣膰 ze szko艂y wojennej. Tylko poeta B~ohmke jako艣 bez serca podchodzi艂 do tych 膰wicze艅 - nie szuka艂 wrog贸w, zamy艣lony wzrok wbi艂 w ziemi臋. Krafft zauwa偶y艂 to z pewnym zdziwieniem i spyta艂: - B~ohmke, 膰wiczycie posuwanie si臋 偶o艂nierza w natarciu czy zbieracie grzyby? Odpowied沤 B~ohmkego by艂a dowodem, 偶e poeta nie zawsze by艂 taki nieprzytomny, jak si臋 na og贸艂 zdawa艂o. Rozporz膮dza艂 spor膮 doz膮 przytomno艣ci umys艂u. O艣wiadczy艂 bowiem ku rado艣ci Kraffta: - Uwa偶am na miny, panie poruczniku. - No to w takim razie dobrze uwa偶ajcie, bo by艂oby szkoda, gdyby艣cie przypadkiem nie natrafili na min臋. By艂 to 偶art rubaszny, ale 偶o艂nierski. Od razu stworzy艂 mi臋dzy porucznikiem a jego grup膮 ow膮 przyjemn膮 harmoni臋, kt贸ra w ostatnich dniach stawa艂a si臋 coraz bardziej odczuwalna. Podchor膮偶owie przekonali si膮 bowiem, 偶e Krafft posiada艂 dwie wa偶ne cechy, dzi臋ki kt贸rym zwierzchnik staje si臋 zno艣ny i jednocze艣nie szanowany: rozumia艂 swoich 偶o艂nierzy i nie dawa艂 im si臋 kiwa膰. Niekt贸rzy darzyli go wyra沤n膮 sympati膮, a takich, co go nie lubili, by艂o coraz mniej. - Okopa膰 si臋! - rozkaza艂 porucznik. W ten spos贸b dostarczy艂 swoim podchor膮偶ym zaj臋cia na przynajmniej dziesi臋膰 minut. I mia艂 czas zastanawia膰 si臋 nad tym, jak by tu przechyli膰 szal臋 jeszcze bardziej na swoj膮 korzy艣膰. W kt贸rym miejscu poruszy膰 d沤wigni臋, to ju偶 wiedzia艂. Chodzi艂o w艂a艣ciwie jeszcze tylko o metod臋, ale o tak膮 metod臋, kt贸ra by艂aby najskuteczniejsza. W zamy艣leniu Krafft przygl膮da艂 si臋 okopuj膮cym si臋 podchor膮偶ym. Tam gdzie zachodzi艂y najwi臋ksze zmiany tektoniczne, nale偶a艂o domy艣la膰 si臋 obecno艣ci Hochbauera. I na to miejsce uda艂 si臋 porucznik. - Hochbauer - powiedzia艂 - zbierzcie grup臋 i 膰wiczcie wskazywanie cel贸w. - Rozkaz, panie poruczniku - zawo艂a艂 Hochbauer. - Zebra膰 grup臋! 慕wiczy膰 wskazywanie cel贸w! Hochbauer powt贸rzy艂by rozkaz bez chwili wahania nawet i wtedy, gdyby ten by艂 zupe艂nie bez sensu - gdyby na przyk艂ad brzmia艂: Przygotowa膰 si臋 do 膰wiartowania! Kierunek piek艂o, marsz! Za s艂owami "wskazywanie cel贸w" kry艂 si臋 diabelski trik, Hochbauer wiedzia艂 to bardzo dobrze, ale nie da艂 tego po sobie pozna膰, na tym temacie grupa dopiero kilka dni temu omal nie po艂ama艂a sobie z臋b贸w; nie dawa艂 si臋 on bowiem ca艂kowicie uj膮膰 w regulaminy. Rozkazy bojowe, rozkazy ogniowe, zarz膮dzenia bojowe - wszystko to mo偶na by z grubsza w regulaminie sprecyzowa膰, ale nie "wskazywanie cel贸w". Tu decyduj膮cym czynnikiem by艂 teren. Hochbauer zebra艂 wok贸艂 siebie grup臋. I natychmiast zwali艂 odpowiedzialno艣膰 na kogo艣 innego, mianowicie zgodnie z przewidywaniami Kraffta, na Rednitza. Ten poczciwy Rednitz nie jest taki g艂upi, my艣la艂 sobie Hochbauer, on uratuje sytuacj臋 albo si臋 skompromituje - czego mu z ca艂ego serca 偶yczy艂. Podchor膮偶owie nadstawili uszu. - Rednitz tak偶e dobrze wiedzia艂, 偶e "wskazywanie cel贸w" nale偶y do tych rzadkich temat贸w, kt贸rych nie opanowa艂 nawet Hochbauer. I dlatego wypali艂 beztrosko: - Odleg艂o艣膰 tysi膮c, ten samotny 艣wierk. - 谩le - powiedzia艂 porucznik Krafft spokojnie. - 谩le powt贸rzy艂 za nim Hochbauer. Teraz Rednitz z b艂yskawiczn膮 szybko艣ci膮 odwr贸ci艂 kota ogonem. Natychmiast dojrza艂 pi臋t臋 Achillesow膮 Hochbauera - dzi臋ki Krafftowi. Spyta艂 z bardzo niewinn膮 min膮: - Co w tym jest 沤le, Hochbauer? - Powiedzcie mu - wezwa艂 Hochbauera do odpowiedzi r贸wnie偶 Krafft. Ten jednak nie wiedzia艂, na czym polega b艂膮d. Rozgl膮da艂 si臋 naoko艂o niespokojnie i bezradnie. Zagryz艂 usta i zblad艂. Ale nie znalaz艂 w pobli偶u 偶adnego zbawcy. Najbli偶szych przyjaci贸艂 odepchn膮艂 ju偶 Egon Weber. A pozostali podchor膮偶owie patrzyli wyt臋偶onym wzrokiem w kierunku "ten samotny 艣wierk na odleg艂o艣ci tysi膮c". - Hochbauer - perorowa艂 Krafft 艂agodnie - 偶e wasze wiadomo艣ci z historii wojen s膮 niedostateczne, to jeszcze p贸艂 biedy. 铆e nie potraficie si臋 zdoby膰 na nale偶yte zrozumienie dla d膮偶e艅 naszego F~uhrera, to okoliczno艣膰 smutna. Ale 偶e nie zdajecie egzaminu, nawet gdy idzie o najelementarniejsze poj臋cia, to mnie zdumiewa. Grup臋 obejmuje zamiast was podchor膮偶y Weber, 偶eby艣cie si臋 mogli spokojnie zastanowi膰 nad tym zagadnieniem. Weber dumnie przepchn膮艂 si臋 do przodu. Hochbauer poczerwienia艂 i wycofa艂 si臋. Trz膮s艂 si臋 z oburzenia, 偶e nie potrafi艂 rozwi膮za膰 zadania, a tak偶e dlatego, 偶e Krafft akurat zw臋szy艂 ten jego jedyny chyba s艂aby punkt (niestety, by艂 niedoskona艂y pod tym wzgl臋dem). To by艂a klapa - tym bardziej zawstydzaj膮ca, 偶e tak 艂atwo da艂 si臋 wrobi膰. Grup臋 przej膮艂 wi臋c Weber, Egon. Rozejrza艂 si臋 badawczym wzrokiem naoko艂o. Aczkolwiek by艂 jednym z nielicznych, kt贸rzy orientowali si臋 w tym przedmiocie, zamierza艂 unika膰 niepotrzebnych komplikacji. I troch臋 zdumiony spostrzeg艂, 偶e znowu zg艂asza si臋 Rednitz. - TEraz wiem, na czym polega艂 b艂膮d - wyja艣ni艂 Rednitz z niewinn膮 min膮. - Zapomnia艂em wskaza膰 kierunek. Wskazanie celu powinno brzmie膰: Prosto przed nami, odleg艂o艣膰 tysi膮c, ten samotny 艣wierk. Dwa palce w lewo krzaki w kszta艂cie szczotki do z臋b贸w. Tam nieprzyjacielski kaem. - Zgadza si臋 - powiedzia艂 Weber. Kr臋c膮c lekko g艂ow膮, spojrza艂 na Hochbauera. Ten u艣wiadomi艂 sobie dopiero teraz, jak podst臋pnie post膮pi艂 Rednitz. Odegra艂 rol臋 wabika, a on, Hochbauer, poszed艂 na jego lep. - S艂usznie - rzek艂 Krafft zadowolony. - Trzeba by艂o od razu tak powiedzie膰. * * * Mi臋dzy godzin膮 jedenast膮 a dwunast膮 genera艂 konferowa艂 po kolei z obydwoma dow贸dcami kurs贸w. Dla ka铆dego z tych dw贸ch pan贸w przewidziano dok艂adnie trzydzie艣ci minut. Ale gdy dow贸dca kursu I zu偶y艂 tylko dwadzie艣cia minut swego czasu - jego wyniki by艂y zawsze idealnie zgodne z 偶yczeniami genera艂a - dow贸dca kursu II, major Frey, przekroczy艂 sw贸j czas ju偶 o pi臋膰 minut. Genera艂 nie wspomnia艂 o tym ani s艂owem. RAz jeden tylko spojrza艂 na zegarek i zmarszczy艂 brwi, w czym mo偶na si臋 by艂o dopatrzy膰 druzgoc膮cego wyrzutu. Major poczu艂 si臋 nieswojo. GEnera艂 nigdy nie by艂 specjalnie rozmowny, ale teraz milcza艂 ju偶 od siedmiu minut. Jego uwaga zdawa艂a si臋 koncentrowa膰 na jednej jedynej liczbie: sze艣膰dziesi膮t trzy procent. Por贸wnywa艂 j膮 z wszystkimi innymi wynikami, zamykaj膮cymi si臋 w ramach osiemdziesi臋ciu jeden do osiemdziesi臋ciu siedmiu procent. A to znaczy艂o: wszystkie grupy szkolne osi膮ga艂y wymagany procent - tylko jedna nie, grupa szkolna H. - Jak pan sobie t艂umaczy t臋 jaskraw膮 r贸偶nic臋, panie majorze? Major Frey mia艂 ochot臋 powiedzie膰, 偶e to si臋 w og贸le nie da wyt艂umaczy膰, przynajmniej racjonalnie. Otrzyma艂 te liczby i zgodnie ze swoimi obowi膮zkami przekaza艂 je dalej. On sam te偶 by艂 co prawda nieco zdumiony, ale nie wyrazi艂 偶adnych zastrze偶e艅. - POniewa偶 wyniki okresowe nie s膮 ostateczne, przypuszczam, 偶e zostan膮 jeszcze skorygowane. - Czy to wszystko, co pan przypuszcza, panie majorze? POwoli majora ogarnia艂o uczucie, 偶e temperatura w tym pokoju musi by膰 niezwykle wysoka. - Bardzo samowolna interpretacja ustalonych metod egzaminacyjnych, s膮dz臋. - A co pan poza tym s膮dzi, panie majorze? - S膮dz臋, 偶e te liczby zmieni膮 si臋, zanim dojdzie do wynik贸w ko艅cowych. Genera艂 zw臋zi艂 oczy. - Pan przypuszcza, s膮dzi, my艣li? A co pan wie? - Panie generale - powiedzia艂 major z odwag膮 strace艅ca - od kapitana Federsa zawsze, podczas ka偶dego kursu, otrzymywali艣my bardzo dziwne liczby. Ale teraz, gdy wsp贸艂pracuje z nim akurat ten porucznik Krafft, jest z tym ju偶 wyra沤nie bardzo 沤le. Zaryzykowa艂bym nawet twierdzenie: ci dwaj do sp贸艂ki sabotuj膮 nasz膮 prac臋, naruszaj膮 r贸wnowag臋, te liczby s膮 chyba dostatecznym tego dowodem. - Kapitan Feders - powiedzia艂 genera艂 ch艂odno - jest bezsprzecznie najlepszym wyk艂adowc膮 taktyki w naszej szkole. Jest autorem program贸w nauczania obowi膮zuj膮cych we wszystkich szko艂ach wojennych. R贸wnie偶 porucznik Krafft wydaje mi si臋 by膰 cz艂owiekiem o nieprzeci臋tnych kwalifikacjach. - Zapewne - przyzna艂 major - obaj znaj膮 si臋 na swoim fachu, nie przecz臋 temu. - Je艣li wi臋c dwaj oficerowie tego formatu - ci膮gn膮艂 dalej genera艂 - stwierdzaj膮 zgodnie, 偶e tylko oko艂o sze艣膰dziesi臋ciu trzech procent podchor膮偶ych nadaje si臋 na oficer贸w, a nie, jak twierdzi si臋 na og贸艂, przeci臋tnie osiemdziesi膮t cztery procent, to jakie pan z tego wyci膮ga wnioski, panie majorze? Major Frey bynajmniej nie by艂 sk艂onny do wyci膮gania przedwczesnych wniosk贸w. Nie wiedzia艂 te偶 dobrze, do czego genera艂 zmierza. I dlatego powiedzia艂 mgli艣cie: - Nieporozumienia s膮 zawsze mo偶liwe. Genera艂 na chwil臋 zamkn膮艂 oczy: musia艂 si臋 opanowa膰, 偶eby nie okaza膰 swojej pogardy. - Prosz臋 si臋 zastanowi膰, panie majorze, nad nast臋puj膮c膮 rzecz膮: co by by艂o, gdyby ci dwaj oficerowie mieli racj臋, a inni nie? Mo偶e ca艂y nasz system jest fa艂szywy albo niedoskona艂y, a wi臋c wymaga korektury. Mo偶e rzeczywi艣cie z ka偶dego kursu wypuszczamy dwadzie艣cia procent kandydat贸w na oficer贸w o zupe艂nie niedostatecznych kwalifikacjach? Czy pan wie, co to by mog艂o znaczy膰, panie majorze Frey? Czy pan si臋 ju偶 kiedy艣 nad tym zastanawia艂? - Tak jest, panie generale - zapewni艂 go major stanowczo, przy czym tak go zatrz臋s艂o, 偶e jego Krzy偶 Rycerski gwa艂townie si臋 zako艂ysa艂. Oczywi艣cie my艣li jego nigdy jeszcze nie zapu艣ci艂y si臋 na takie manowce. Co sobie ten genera艂 w艂a艣ciwie wyobra偶a艂? Prawie czterdzie艣ci procent brak贸w - i to w okresie, gdy wojna jest w pe艂nym biegu, na kr贸tko przed ostatecznym zwyci臋stwem? To przecie偶 by艂aby katastrofa. Takie rzeczy by艂y w og贸le nie do pomy艣lenia dla prawdziwego Niemca. To by znaczy艂o nie zrozumie膰 sensu, a ju偶 na pewno celu szko艂y wojennej. - Czy偶 my jeste艣my fabryk膮, Frey?! - zawo艂a艂 genera艂. O ma艂y w艂os major da艂by twierdz膮c膮 odpowied沤, bo w pewnym sensie przecie偶 tak by艂o. Wyrabiali tu oficer贸w, tak jak gdzie indziej naczynia kuchenne, he艂my stalowe i granaty. Tylko 偶e ich dzia艂alno艣膰 by艂a daleko bardziej skomplikowana, bardziej odpowiedzialna i wa偶niejsza. TAm maszyny, robotnicy i in偶ynierowie - tu duch bojowy, 艣wiadomo艣膰 i tw贸rczy korpus oficerski. Nasz produkt ko艅cowy: podporucznik. Ale m贸wi膰 tego genera艂owi nie by艂o sensu, a poza tym by艂oby to niebezpieczne, bo ten cz艂owiek by艂 nies艂ychanie uparty. Major Frey swoim w艂asnym zdaniem nie nale偶a艂 bynajmniej do tych, kt贸rzy tch贸rzliwie unikaj膮 walki, walczy艂 tylko na sw贸j spos贸b. I dlatego te偶 o艣wiadczy艂: - Okresowe oceny kapitana Federsa i porucznika Kraffta uwa偶am w ka偶dym razie nie za rezultat gruntownego egzaminowania, lecz za rezultat bardzo samowolnego post臋powania. - Czy to znowu jedno z pa艅skich przypuszcze艅 - spyta艂 Modersohn czujnie - czy te偶 dysponuje pan tym razem konktretnymi dowodami? - POzwalam sobie wskaza膰 na stanowisko, jakie zaj膮艂 kapitan Ratshelm - powiedzia艂 major. Bo oczywi艣cie nie mia艂 najmniejszego zamiaru anga偶owa膰 si臋 tu osobi艣cie. - Istniej膮 istotne r贸偶nice zda艅 w ocenach. Szczeg贸lnie charakterystyczny jest tu chyba, zdaniem kapitana Ratshelma, przypadek podchor膮偶ego nazwiskiem Hochbauer. Za tym podchor膮偶ym przemawiaj膮 do艣膰 istotne wzgl臋dy. Pochodzi z bardzo szanowanej starej rodziny wojskowych. Jego ojciec jest podobno nawet komendantem twierdzy SS... - Panie majorze, nie interesuje mnie specjalnie, z jakiego domu kto艣 pochodzi. Decyduj膮ce jest tylko to, co umie. - Jestem tego samego zdania, panie generale. Pozwoli艂em sobie tylko zacytowa膰 pogl膮dy kapitana Ratshelma. W ka偶dym razie ten Hochbauer wydaje si臋 o tyle godny uwagi, 偶e opinie o nim s膮 bardzo sprzeczne. Porucznik Krafft na przyk艂ad uwa偶a, 偶e Hochbauer si臋 zupe艂nie nie nadaje na oficera. Kapitan Feders twierdzi, 偶e Hochbauer jest niezwykle zdolnym taktykiem, ale poza tym podziela opini臋 porucznika Kraffta. Zdaniem kapitana Ratshelma wreszcie Hochbauer wybitnie nadaje si臋 na oficera, i to pod ka偶dym wzgl臋dem. - To ciekawe - rzek艂 genera艂. - Prosz臋 przedstawi膰 mi wszystkie dokumenty dotycz膮ce tej sprawy. Najp贸沤niej dzi艣 po po艂udniu. * * * Od godziny dwunastej do drugiej rozk艂ad zaj臋膰 przewidywa艂 przerw臋 obiadow膮. Ale czas ten nie mia艂 nic wsp贸lnego z przerw膮, bo obiad r贸wnie偶 by艂 zaj臋ciem s艂u偶bowym i jego przebieg by艂 dok艂adnie uregulowany. Ale jeszcze przed obiadem trzeba by艂o usun膮膰 z grubsza wszelkie 艣lady zaj臋膰 przedpo艂udniowych. Je艣li odbywa艂y si臋 wyk艂ady, trzeba by艂o szybko uzupe艂ni膰 notatki i od艂o偶y膰 notatniki na swoje miejsce. Je艣li mieli zaj臋cia w terenie, musieli jako tako oczy艣ci膰 swe manele. Przebra膰 si臋 musieli w ka偶dym razie, bo obiad spo偶ywano w mundurze wyj艣ciowym, je艣li by艂 to obiad "oficjalny". A taki obiad odbywa艂 si臋 pi臋膰 razy tygodniowo, od poniedzia艂ku do pi膮tku. Czas wiecznie zagonionych podchor膮偶ych by艂 艣ci艣le wyliczony. Dwunasta pi臋膰: powr贸t z zaj臋膰. Od dwunastej pi臋膰 do dwunastej pi臋tna艣cie: czynno艣ci zwi膮zane z zako艅czeniem zaj臋膰 przedpo艂udniowych, jak odk艂adanie na miejsce broni, sprz臋tu, materia艂贸w pi艣miennych, mundur贸w roboczych. Od dwunastej pi臋tna艣cie do dwunastej dwadzie艣cia: przebieranie si臋 do obiadu, w艂膮cznie z czesaniem w艂os贸w i czyszczeniem paznokci. Od dwunastej dwadzie艣cia do dwunastej trzydzie艣ci: zbi贸rka na obiad, kr贸tki przegl膮d mundur贸w, przeprowadzany przez starszego grupy szkolnej, marsz do kuchni nr 2, przybycie na miejsce, wreszcie ustawienie si臋 wok贸艂 zsuni臋tych, nakrytych papierem sto艂贸w. Nast臋pnie: czekanie na dow贸dc臋 grupy. Dow贸dcy grup szkolnych przychodzili zwykle o dwunastej trzydzie艣ci pi臋膰, rzadko jednak p贸沤niej ni偶 o dwunastej czterdzie艣ci. Stawali za zastrze偶onym dla siebie czo艂owym miejscem przy stole i ka偶dy z nich przyjmowa艂 meldunek od starszego swej grupy. Po czym pada艂o wezwanie: "Has艂o!". Wyg艂aszanie "has艂a dnia" nale偶a艂o do tradycji. Za czas贸w cesarskich sk艂ada艂o si臋 przewa偶nie z wypowiedzi Jego Cesarskiej Mo艣ci. W czasach Republiki Weimarskiej ograniczano si臋 do sentencji "wielkich 偶o艂nierzy niemieckich", jakich nigdy nie by艂o brak. A teraz cytowano stale F~uhrera. Co prawda odk膮d Krafft prowadzi艂 grup臋, panowa艂a poniek膮d b艂aze艅ska wolno艣膰 w tym wzgl臋dzie. Ka偶dy m贸g艂 gada膰, co mu 艣lina na j臋zyk przynios艂a. O kolejno艣ci decydowa艂 porz膮dek alfabetyczny, starszy grupy albo te偶 ch臋膰 popisywania si臋 poszczeg贸lnych podchor膮偶ych. Tego dnia przysz艂a kolej na podchor膮偶ego B~ohmkego - koledzy ch臋tnie mu ust臋powali ten honor. I jak zwykle B~ohmke zacytowa艂 ulubione s艂owa ze swego ukochanego "Fausta": "Wsta艅 i g艂ow臋 wznie艣 w wichur臋,@ kt贸ra straszy 艣pi膮cy t艂um -@ szlachetnego wznosi w g贸r臋@ szybkich skrzyde艂 wielki szum.@" - Smacznego, panowie! - Zawo艂a艂 porucznik Krafft, siadaj膮c. Podchor膮偶owie poszli za jego przyk艂adem. R贸wnie偶 i oni usiedli i siorbali swoj膮 zup臋. Z pocz膮tku nie by艂o 偶adnych rozm贸w, co jednak nie znaczy, by my艣li podchor膮偶ak贸w kr膮偶y艂y wok贸艂 "has艂a dnia". Byli g艂odni. Nawet cienka, md艂a kartoflanka smakowa艂a im. Po prawej r臋ce Kraffta siedzia艂 Kramer, po lewej Rednitz. Nie by艂o to wynikiem ani przypadku, ani wyrachowania - by艂 to po prostu rezultat codziennej zmiany miejsc. Tylko dow贸dca grupy siada艂 niezmiennie po tej samej stronie sto艂u, na poczesnym miejscu. I podczas gdy na ko艅cu sto艂u M~osler z udawan膮 g艂upot膮 rozwodzi艂 si臋 na temat cywilnej niemczyzny Goethego, porucznik Krafft zapyta艂 starszego grupy: - S艂yszeli艣cie ju偶 kiedy艣 o homoseksualizmie, Kramer? - Tak jest, panie poruczniku. Takie rzeczy si臋 podobno zdarzaj膮, ale s膮 karalne. - A czy nie podlega karze r贸wnie偶 i ten - spyta艂 Rednitz - Kto wie o tego rodzaju wykroczeniu, a nie melduje o nim? Odpowied沤 na to niezmiernie dra偶liwe pytanie zosta艂a na szcz臋艣cie zaoszcz臋dzona zar贸wno Krafftowi, jak i starszemu grupy. POjawi艂 si臋 bowiem ordynans i zameldowa艂, 偶e pan porucznik proszony jest do telefonu - natychmiast, w wa偶nej sprawie. Krafft natychmiast poszed艂 do telefonu. Na odchodnym powiedzia艂, 偶eby nie przerywali jedzenia. Praktycznie znaczy艂o to: Je艣li nie wr贸c臋 zaraz po zupie, mo偶na spokojnie zabra膰 si臋 do pieczeni w sosie, a nawet zje艣膰 wodnisty budy艅 z kaszy z syropem. W telefonie odezwa艂 si臋 kapitan Feders. G艂os jego nie brzmia艂 tak spokojnie, jak zwykle; by艂 szorstki, nagl膮cy i zdecydowany: - Musi mnie pan dzi艣 po po艂udniu zast膮pi膰 na wyk艂adach, Krafft. Nie mam czasu na te brednie, musz臋 pojecha膰 do willi Rosenh~ugel. - Czy tam si臋 co艣 sta艂o? - Jeszcze nie - rzuci艂 Feders pospiesznie. - Ale od godziny szarog臋si si臋 tam urz臋dowy morderca, jaki艣 genera艂_lekarz, o wielkoniemieckiej etyce lekarskiej i z odpowiednimi pe艂nomocnictwami. Nie wiem jeszcze, co b臋dzie. - W porz膮dku, Feders. Zajm臋 si臋 oczywi艣cie po po艂udniu grup膮 i poprowadz臋 zaj臋cia. Je艣li m贸g艂bym by膰 panu w czym艣 jeszcze pomocny, prosz臋 mi da膰 zna膰. Rozmowa by艂a sko艅czona. Porucznik poszed艂 z powrotem na swoje miejsce. Jak nale偶a艂o si臋 tego spodziewa膰, podchor膮偶owie byli ju偶 przy drugim daniu, tak zwanej pieczeni. POjedyncza porcja mia艂a wed艂ug jad艂ospisu wa偶y膰 100 gram贸w; do tego dochodzi艂o 250 gram贸w kartofli oraz sos obficie zaprawiony wod膮, kt贸ry jednak mimo to mia艂 mocny, ostry zapach: produkt dorastaj膮cej do zada艅 wojny chemii spo偶ywczej. Porucznik Krafft, mocuj膮c si臋 ze swoim 艂ykowatym p艂atem mi臋sa, powiedzia艂 do Kramera: - Przewidziany na dzi艣 po po艂udniu wyk艂ad z taktyki odpada. Zamisat tego odb臋d膮 si臋 zaj臋cia w terenie. Podchor膮偶y Rednitz spyta艂 zaciekawiony: - Na jaki temat, panie poruczniku? - Mamy jeszcze do odrobienia pewne okre艣lone zadanie - powiedzia艂 Krafft przeci膮gle. - Jest taki jeden temat, kt贸ry zacz臋li艣my kiedy艣 przerabia膰, a nie doko艅czyli艣my. Dzi艣 przerobimy go do ko艅ca. Kramer spojrza艂 na swego dow贸dc臋 tak, 偶e wida膰 by艂o, i偶 nic z tego nie rozumie. Ale Rednitz zrozumia艂. POwiedzia艂: - Zaj臋cia z wyszkolenia saperskiego. Wysadzanie bunkra w powietrze. Zupe艂nie tak jak wtedy, kiedy zgin膮艂 podporucznik Barkow. - ZUpe艂nie - potwierdzi艂 Krafft, rozgniataj膮c kartofel. - Prosz臋 poczyni膰 odpowiednie przygotowania. * * * O godzinie czternastej zaczyna艂y si臋 zaj臋cia popo艂udniowe, kt贸re trwa艂y zwykle do godziny mniej wi臋cej siedemnastej. Znowu zebrali si臋 grupami i pomaszerowali - zgodnie z rozk艂adem zaj臋膰 - na swoje miejsca: do sal wyk艂adowych, na plac 膰wicze艅, do sali gimnastycznej, w teren. Grupa szkolna H zaopatrywa艂a si臋 najpierw w magazynie nr 3 w sprz臋t saperski: w 艂opaty, siekiery, 艂omy, m艂oty, materia艂 wybuchowy, zapalark臋. Podchor膮偶owie wyznaczeni do odbioru sprz臋tu kwitowali ka偶dy drobiazg, ka偶dy strz臋p ta艣my izolacyjnej. Samo to zaj臋艂o im dobre p贸艂 godziny, i dopiero potem grupa wyruszy艂a wreszcie w teren. Po przybyciu na miejsce grupa zabra艂a si臋 do czasoch艂onnego zaj臋cia - bunkier, kt贸ry mia艂 by膰 wysadzony w powietrze, musia艂 zosta膰 najpierw zbudowany. A solidny bunkier wymaga艂 czasu. Czterdziestu ludzi przez dziewi臋膰dziesi膮t minut mia艂o pe艂ne r臋ce roboty, buduj膮c co艣, co w u艂amku sekundy mia艂o wylecie膰 w powietrze. Podchor膮偶owie kopali wi臋c i ryli pilnie ziemi臋, a na dobitk臋, 偶eby im si臋 nie nudzi艂o, Krafft kaza艂 im jeszcze wykopa膰 r贸w. W koszarach r贸wnie偶 pi艂owano w tym czasie podhor膮偶ych. Oficerowie dawali plusy i minusy i notowali je sobie w pami臋ci albo w notesach. W kancelariach gromadzi艂y si臋 stosy dokument贸w: oceny za pierwszy okres, oceny za drugi okres, jedno du偶e wypracowanie z taktyki, dwa mniejsze, na ka偶dego po trzy oceny z przedmiot贸w wyk艂adanych przez dow贸dc贸w grup szkolnych, jedno wypracowanie z dziedziny ideologii, r贸偶ne tabele ocen ze sportu i musztry, diagnozy lekarskie oraz wykazy stanu utrzymania uzbrojenia i wyposa偶enia osobistego, a tak偶e pomocy naukowych, jak kompasy, mapy szkolne i przyrz膮dy pomiarowe. Ka偶dy podchor膮偶y mia艂 swoj膮 grub膮 teczk臋. Na czterech podchor膮偶ych przypada艂 jeden 偶o艂nierz, pe艂ni膮cy s艂u偶b臋 tylko z ich powodu. Na czterdziestu podchor膮偶ych przypada艂o dw贸ch oficer贸w; na pi臋膰dziesi臋ciu podchor膮偶ych jedna kobieta. W ostatnich czasach ostro t臋piono bezpo艣rednie kontakty mi臋dzy kobietami i podchor膮偶ymi. Na pierwszych kursach zaraz po otwarciu szko艂y przeoczono lekkomy艣lnie t臋 spraw臋, w rezultacie czego niekt贸re pracownice oddawa艂y do dyspozycji podchor膮偶ych nie tylko w艂asne osoby, lecz i wszystkie 偶膮dane przez nich akta. Ale u genera艂a Modersohna 偶e艅skie si艂y pomocnicze nigdy nie styka艂y si臋 podczas s艂u偶by bezpo艣rednio z podchor膮偶ymi. Tak wi臋c Elfrieda pracowa艂a u dow贸dcy kompanii administracyjnej, Marion Feders u kwatermistrza. Odk膮d si臋 pozna艂y, cz臋sto telefonowa艂y do siebie. Czasem te偶 odwiedza艂y si臋 nawzajem w godzinach s艂u偶bowych - z jakim艣 dokumentem pod pach膮, co zwykle wystarcza艂o jako pretekst do uci臋cia sobie ma艂ej pogaw臋dki. Ostatnio spotyka艂y si臋 przewa偶nie w kompanii administracyjnej - nie tylko dlatego, 偶e zapas prawdziwej kawy Katera ci膮gle jeszcze si臋 nie ko艅czy艂. Zauwa偶y艂y mianowicie, 偶e kapitan Kater obchodzi艂 je zawsze wielkim 艂ukiem - udawa艂, 偶e ich w og贸le nie widzi. Nie wiedzia艂y jednak, 偶e Kater za ka偶dym razem notuje sobie por臋 i czas trwania tych niewinnych pogaw臋dek. - Martwi臋 si臋 - powiedzia艂a Marion. - Zawsze si臋 o mego m臋偶a martwi艂am, ale ostatnio on si臋 jako艣 dziwnie zmieni艂. - Czy chce pani powiedzie膰 - spyta艂a Elfrieda r贸wnie otwarcie - 偶e niepokoi pani膮 przyja沤艅 pani m臋偶a z Krafftem? Marion Feders kiwn臋艂a potakuj膮co g艂ow膮. - Czy pani te偶 ma takie uczucie, 偶e stanowi膮 oni niezwyk艂膮 par臋? Od kiedy si臋 pokumali, najbardziej niebezpieczne pomys艂y przychodz膮 im do g艂owy. - Ja si臋 za ma艂o na tym znam - powiedzia艂a Elfrieda wymijaj膮co. - Ale pani te偶 to czuje, prawda? - Nie mam wp艂ywu na porucznika Kraffta. - Ale jest pani z nim zar臋czona! Elfrieda u艣miechn臋艂a si臋: - Kochamy si臋; w ka偶dym razie zdaje si臋 nam, 偶e si臋 kochamy. Z tego powodu jednak nie mog臋 sobie ro艣ci膰 偶adnych praw. Marion spojrza艂a zamy艣Lona na Elfried臋 i powiedzia艂a serdecznie: - Pani go bardzo kocha, prawda? Elfriedo, musi pani robi膰 wszystko, co w pani mocy, 偶eby go ustrzec od pope艂nienia jakiego艣 g艂upstwa. To przecie偶 strace艅cy! Kto ich bli偶ej zna, widzi to po nich, cho膰by nie wiem jak pr贸bowali odgrodzi膰 si臋 od ludzi. Przyznam si臋 pani zupe艂nie otwarcie: z pocz膮tku by艂am szcz臋艣liwa, 偶e te dwa odludki si臋 zaprzyja沤ni艂y. Ale powoli zaczynam si臋 ba膰. - Chcia艂aby pani, Marion, 偶eby ich na powr贸t rozdzielono? - Tak - powiedzia艂a Marion zdumiewaj膮co stanowczo. - Razem stanowi膮 niebezpiecze艅stwo, a raczej: prowokuj膮 niebezpiecze艅stwo, niew膮tpliwie z najlepszych i najprzyzwoitszych pobudek. Gdyby si臋 nam uda艂o ich rozdzieli膰, niebezpiecze艅stwo zmniejszy艂oby si臋 o po艂ow臋. To jest pani zadanie, Elfriedo. - Dlaczego niby mia艂abym to zrobi膰? - spyta艂a Elfrieda ch艂odno. - I dlaczego akurat mnie mia艂oby si臋 to uda膰? Znam porucznika Kraffta dopiero od kilku tygodni, pani natomiast, Marion, jest 偶on膮 kapitana Federsa... ju偶 od dawna. - Wie pani przecie偶, Elfriedo, jak to ma艂偶e艅stwo wygl膮da, co si臋 z niego zrobi艂o od czasu, kiedy m贸j m膮偶 zosta艂 ranny. Mam minimalny wp艂yw na niego. Zdaje si臋, Elfriedo, 偶e u pani wszystko jest inaczej, zupe艂nie inaczej. I dlatego musi pani zrobi膰 wszystko, co jest w pani mocy, 偶eby rozdzieli膰 tych dw贸ch... p贸ki jeszcze czas. * * * Na miejscu zaj臋膰 porucznik Krafft ustawi艂 ju偶 figury do decyduj膮cej rozgrywki. On sam przygotowa艂 艂adunek: o艣miu wyznaczonych przedtem podchor膮偶ych trzyma艂o si臋 w jego bezpo艣rednim pobli偶u, reszta czeka艂a w ukryciu w odleg艂o艣ci pi臋膰dziesi臋ciu metr贸w. Wszystkie wst臋pne warunki dla ustalenia momentu wybuchu zdawa艂y si臋 by膰 spe艂nione. Powietrze by艂o przezroczyste jak kryszta艂. Drzewa odcina艂y si臋 od bladoniebieskiego nieba ostrymi konturami. Ziemia by艂a zamarzni臋ta i twarda; wydawa艂o im si臋, 偶e maj膮 pod nogami beton. Ka偶dy oddech zamienia艂 si臋 w mro沤N膮 mg艂臋. Lecz 偶adnemu z podchor膮偶ych nie by艂o zimno. Patrzyli w milczeniu na wszystko, co robi艂 Krafft. Widzieli jego spokojne, okr膮g艂e ruchy; s艂yszeli jego zwi臋z艂e, jasne i najwyra沤niej przemy艣lane zarz膮dzenia. Wydawa艂 si臋 jeszcze bardziej opanowany ni偶 zwykle. Z twarzy jego bi艂a spokojna powaga. Powoli podchor膮偶owie zaczynali sobie u艣wiadamia膰, 偶e to, co si臋 tu odbywa, to nic innego jak tylko dok艂adna rekonstrukcja okoliczno艣ci 艣mierci podporucznika Barkowa - z wszystkimi, nawet najdrobniejszymi szczeg贸艂ami. Ta sama ilo艣膰 narz臋dzi le偶a艂a w tych samych miejscach, i podchor膮偶owie podzieleni byli na takie same grupy jak w贸wczas. Porucznik Krafft zacz膮艂 zabiera膰 si臋 do zak艂adania dziesi臋ciokilowego 艂adunku. Kl臋cz膮c na 艣wie偶o wykopanej ziemi, spojrza艂 w g贸r臋: otacza艂o go o艣miu podchor膮偶ych. Dwaj z nich, Amfortas i Hochbauer, stali tu偶 przy nim; trzej, mianowicie Kramer, Weber i Berger, w odleg艂o艣ci kilku metr贸w; pozosta艂a tr贸jka, M~osler, Rednitz i B~ohmke, trzyma艂a si臋 na uboczu. - Kto wtedy pomaga艂 podporucznikowi Barkowowi? - spyta艂 porucznik. - Ja - odpar艂 Hochbauer. Z trudem zachowywa艂 spok贸j. - To starajcie si臋, Hochbauer, robi膰 u mnie dok艂adnie to samo, co wtedy u podporucznika Barkowa. - Tak jest, panie poruczniku - powiedzia艂 Hochbauer z pozorn膮 uleg艂o艣ci膮. - B臋d臋 si臋 stara艂. Ukl膮k艂 obok Kraffta. Obaj za艂o偶yli teraz 艂adunek, umocowali go i przysypali kamieniami i piaskiem. Lont wi艂 si臋 po twardych grudkach ziemi. Porucznik podni贸s艂 si臋. Opu艣ci艂 miejsce, w kt贸rym mia艂 nast膮pi膰 wybuch, i spojrza艂 na zegarek. Nast臋pnie przemierzy艂 krokiem lekko przyspieszonym jakie艣 pi臋膰dziesi膮t metr贸w i podszed艂 do tej wi臋kszej grupki podchor膮偶ych. - Amfortas - spyta艂 - gdzie, dok艂adnie, zwichn臋li艣cie sobie nog臋? Amfortas by艂 najwyra沤niej zdenerwowany. Pospiesznie wskaza艂 owo miejsce - zaj臋cz膮 dziur臋, oddalon膮 zaledwie o kilka krok贸w od miejsca, w kt贸rym teraz sta艂. I na pytania Kraffta, jak to w艂a艣ciwie w贸wczas by艂o, Amfortas odpar艂: - Zawo艂ano podporucznika Barkowa; przyszed艂, tak jak teraz pan porucznik. Zbada艂 moj膮 nog臋 i kaza艂 mi si臋 ukry膰. To wszystko. - Dobrze wi臋c, siada膰, kry膰 si臋! Porucznik Krafft przeszed艂 z powrotem do mniejszej grupki, jakie艣 pi臋膰dziesi膮t metr贸w. Znowu spojrza艂 na zegarek: up艂yn臋艂y ponad cztery minuty. Kiedy doszed艂 do miejsca, w kt贸rym mia艂 nast膮pi膰 wybuch, spyta艂: - Co si臋 tu tymczasem dzia艂o? - Nic - powiedzia艂 Hochbauer. - A co si臋 dzia艂o wtedy u podporucznika Barkowa? - Te偶 nic, panie poruczniku - twierdzi艂 Hochbauer, patrz膮c znacz膮co na pozosta艂ych podchor膮偶ych. - Andreas - spyta艂 Krafft najbli偶ej stoj膮cego podchor膮偶ego - czy艣cie wtedy co艣 zauwa偶yli? - Nie, panie poruczniku - pad艂a odpowied沤. - Nic a nic. Krafft wypytywa艂 uporczywie jednego po drugim, chocia偶 wyniki by艂y z g贸ry do przewidzenia. Kramer, Weber i Berger nie przypominali sobie, by zauwa偶yli co艣 szczeg贸lnego - podobno rozmawiali. M~osler, Rednitz i B~ohmke o艣wiadczyli, 偶e w og贸le nie byliby w stanie ze swych miejsc nic dojrze膰. Krafft natychmiast sprawdzi艂: zgadza艂o si臋, ani 艂adunek, ani lont nie le偶a艂 w ich polu widzenia. - Odej艣膰 w ukrycie - powiedzia艂 porucznik. - Hochbauer zostaje ze mn膮! Podchor膮偶owie oddalili si臋. Wida膰 by艂o, 偶e s膮 szcz臋艣liwi, i偶 uda艂o im si臋 wymkn膮膰 z tej diabelskiej gry. Rzeczowo艣膰, z jak膮 rekonstruowano tu 艣mier膰, dzia艂a艂a im na nerwy. Biegiem pop臋dzili na miejsce, gdzie mieli si臋 ukry膰. Krafft i Hochbauer pozostali sami. Porucznik przygl膮da艂 si臋 badawczo podchor膮偶emu, a ten nie unika艂 jego wzroku. Milczeli d艂u偶sz膮 chwil臋. 铆aden z nich nie zdradza艂 najmniejszej nerwowo艣ci. - Teraz wiem, jak si臋 to w贸wczas rozegra艂o - rzek艂 Krafft. - Podporucznika Barkowa odwo艂ano do Amfortasa. Zanim tam zaszed艂, zbada艂 nog臋 Amfortasa i wr贸ci艂, min臋艂y cztery minuty. A w cztery minuty mo偶e si臋 niejedno sta膰. Sp贸jrzcie na zegarek, Hochbauer. Teraz Krafft szybkimi, spokojnymi ruchami odgarnia艂 kamienie i piasek, uszczelniaj膮ce 艂adunek wybuchowy. Wyci膮gn膮艂 lont ze sp艂onk膮 i w jego miejsce po艂o偶y艂 inny, kt贸ry mia艂 przygotowany w kieszeni p艂aszcza. POtem znowu przysun膮艂 kamienie do 艂adunku, a luki mi臋dzy nimi zape艂ni艂 kilkoma gar艣ciami piasku. - No, jak d艂ugo to trwa艂o? - Nieca艂e trzy minuty - powiedzia艂 Hochbauer g艂osem lekko ochryp艂ym. - A wi臋c to tak si臋 odby艂o - o艣wiadczy艂 Krafft. Podchor膮偶y zmusi艂 si臋 do u艣miechu i powiedzia艂: - Znakomita teoria, panie poruczniku. Krafft za艣 rzek艂: - A zastosowana w praktyce wygl膮da艂a tak! Przy艂o偶y艂 koniec lontu do nafosforyzowanej 艣cianki pude艂ka od zapa艂ek i do tego zapa艂k臋. Rzuciwszy szybkie spojrzenie na Hochbauera, oderwa艂 pude艂ko, zapa艂ka si臋 zapali艂a i w tej samej chwili lont zacz膮艂 sycze膰. Teraz Krafft popatrzy艂 przeci膮gle i badawczo na Hochbauera. Hochbauer wlepi艂 szeroko rozwarte oczy w cichutko sycz膮cy ognik, kt贸ry zbli偶a艂 si臋 do 艂adunku szybko, coraz szybciej i szybciej. Twarz podchor膮偶ego mia艂a barw臋 zmarzni臋tego 艣niegu. W szalonym podnieceniu Hochbauer zaciska艂 pi臋艣ci. Potem rzuc艂 si臋 naprz贸d, konwulsyjnie i gor膮czkowo. Dopad艂 艂adunku i wyrwa艂 lont. Usiad艂 na ziemi, dygoc膮c na ca艂ym ciele, jak gdyby go nagle si艂y opu艣ci艂y. W oczach jego by艂a naga w艣ciek艂o艣膰. Ci臋偶ko dysz膮c, powiedzia艂: - A nawet je艣li ja to zrobi艂em, pan tego nigdy nie b臋dzie m贸g艂 udowodni膰. - Wy to zrobili艣cie! - powiedzia艂 Krafft cicho. - Tak, ja to zrobi艂em! - zawo艂a艂 Hochbauer porywczo i zarazem triumfalnie. - I mia艂em do tego prawo. Co najmniej takie samo prawo, jak pan, kiedy pr贸bowa艂 pan teraz wysadzi膰 jednego z nas w powietrze, albo mo偶e i obu. Bo na to by艂 pan zdecydowany, wida膰 to by艂o po panu. Ja przynajmniej przyznaj臋 si臋 do swego czynu, ale tylko wobec pana. Wobec nikogo innego. Bo nikt mi nie mo偶e niczego udowodni膰. Nikt. I o tym pan bardzo dobrze wie, panie poruczniku Krafft! - Mnie wystarczy to, 偶e艣cie si臋 przyznali - odpar艂 Krafft spokojnie. - I przekona艂em si臋 teraz, 偶e macie s艂abe nerwy, Hochbauer, i nie wytrzymacie do ko艅ca. Zmi臋kniecie, wcze艣niej czy p贸沤niej ja was do tego doprowadz臋. Bo odkry艂em ju偶 u was kilka s艂abych punkt贸w. Dwa z nich nazywaj膮 si臋 Amfortas i Andreas. Mog臋 wam tylko radzi膰: spiszcie testament. - Mnie pan nie zastraszy - rzek艂 Hochbauer, dysz膮c wprost 偶膮dz膮 walki. - Nerwy mam z 偶elaza. - Nerwy macie do niczego, Hochbauer. A rozumu nie wi臋cej ni偶 komar. S膮dzili艣cie, 偶e jestem idiot膮 i 偶e dla was wylec臋 w powietrze! Sp贸jrzcie na sp艂onk臋 - jest pusta. Pal膮cy si臋 lont nie mia艂 najmniejszego kontaktu. Wpadli艣cie w moj膮 pu艂apk臋. * * * O godzinie siedemnastej zaj臋cia dzienne w艂a艣ciwie si臋 ko艅czy艂y - ale przed godzin膮 dziewi臋tnast膮 nikogo nie wypuszczano oficjalnie z kieratu. Tyle 偶e w tym czasie nie wszyscy oficerowie zajmowali si臋 szkoleniem, nauczaniem i nadzorowaniem. Podchor膮偶owie mogli w ci膮gu tych dw贸ch godzin nieco odetchn膮膰 i odpocz膮膰 od tej wiecznej kurateli, jak膮 nad nimi roztaczano. Rozk艂ady zaj臋膰 przewidywa艂y na zmian臋: czyszczenie i 艂atanie odzie偶y, czyszczenie broni, prac臋, 艣piew ch贸ralny lub recytacje ch贸ralne i 膰wiczenia g艂osowe, a nawet czytanie Biblii - to ostatnie jednak niezwykle rzadko i wy艂膮cznie dla ochotnik贸w, no i przewa偶nie dopiero po uko艅czeniu wszystkich innych zaj臋膰. O tej porze nawet najbardziej wierz膮cy byli na to zbyt zm臋czeni. Podczas tych dw贸ch godzin oficerowie zjawiali si臋 bardzo rzadko. Ale trzeba by艂o si臋 z tym liczy膰, 偶e ka偶dej chwili kt贸ry艣 z nich mo偶e nadej艣膰. Normalny nadz贸r sprawowali zwykle wyznaczeni podchor膮偶owie, tak zwani starsi grup szkolnych. W tym dniu niebezpiecze艅stwo kontroli ze strony oficer贸w prawie 偶e nie istnia艂o. Genera艂 Modersohn bowiem wezwa艂 ich znowu na trening oficerski - tym razem przed kolacj膮, z czego mo偶na by艂o wnioskowa膰, 偶e czas tego treningu b臋dzie ograniczony. W ka偶dym razie pocz膮tek by艂 wyznaczony na godzin臋 siedemnast膮 trzydzie艣ci. I je艣li nawet kolacj臋 w kasynie podawano zwykle o dziewi臋tnastej pi臋tna艣cie - mo偶liwe by艂o, 偶e genera艂 da im spok贸j dopiero o dwudziestej pierwszej albo i jeszcze p贸沤niej. - Mam nadziej臋, 偶e to nie potrwa zbyt d艂ugo - powiedzia艂 kapitan Feders zdenerwowany. - Nie mam po prostu czasu, musz臋 koniecznie wr贸ci膰 do willi Rosenh~ugel, zanim stanie si臋 tam nieszcz臋艣cie. Krafft zauwa偶y艂, 偶e ten tak zwykle opanowany Feders ogarni臋ty by艂 dziwnym niepokojem. - Czy nale偶y si臋 spodziewa膰 najgorszego, Feders? - Mo偶liwe, Krafft. Musz臋 st膮d wyj艣膰. Je艣li to generalskie b艂aze艅stwo potrwa d艂u偶ej ni偶 godzin臋, to ja po prostu wstan臋 i wyjd臋. Wtedy mi ju偶 b臋dzie wszystko jedno. - No, zobacz臋, co si臋 da zrobi膰. Z tymi s艂owami porucznik Krafft opu艣ci艂 zgromadzonych w du偶ej sali kasyna oficer贸w i wyszed艂 - jaskrawo naruszaj膮c ceremonia艂 - do przedpokoju. Poczeka艂 tu na genera艂a, kt贸ry zjawi艂 si臋 po paru zaledwie minutach w towarzystwie adiutanta. Porucznik Krafft zasalutowa艂, spojrza艂 w zimne, badawcze oczy genera艂a i powiedzia艂: - Prosz臋 pana genera艂a o pozwolenie opuszczenia treningu przed zako艅czeniem razem z panem kapitanem Federsem. W zwi膮zku z wiadom膮 spraw膮. Za plecami genera艂a adiutant Bieringer kr臋ci艂 przera偶ony g艂ow膮 i przewraca艂 oczyma - o ma艂y w艂os nie za艂ama艂 r膮k. To, co si臋 tu odbywa艂o, to by艂o w wojsku faux pas najwy偶szego rz臋du: porucznik zaczepia genera艂a! Na oczach ca艂ego korpusu oficerskiego! Modersohn swoimi lodowatoszarymi oczami patrzy艂 przez kilka sekund na Kraffta, po czym rzek艂: - Ma pan nieprzepisowo ostrzy偶one w艂osy, panie poruczniku. - Z tymi s艂owami odwr贸ci艂 si臋 od Kraffta i uda艂 si臋 wraz ze s艂u偶bi艣cie pod膮偶aj膮cym za nim Bieringerem do du偶ej sali. Porucznik Krafft powoli pocz艂apa艂 za nim. Genera艂 bez s艂owa wys艂ucha艂 meldunku dow贸dcy kursu I, oficera najstarszego po nim stopniem. Skin膮艂 tylko g艂ow膮 - co mia艂o znaczy膰: panowie s膮 proszeni o zaj臋cie miejsc, po czym podszed艂 do 艣rodkowego sto艂u, usiad艂 i czeka艂, dop贸ki nie zapanuje niezm膮cona cisza. Dopiero potem powiedzia艂: - Panie poruczniku Bieringer, prosz臋. Czterdzie艣ci par oczu skierowa艂o si臋 na adiutanta. A porucznik Bieringer obwie艣ci艂: - Trening oficerski. TEmat: Wielki po偶ar w koszarach. Po raz trzeci. Sytuacja wed艂ug mapy. - Nie do wiary - szepn膮艂 Feders do Kraffta. - Stary uczepi艂 si臋 tego po偶aru jak rzep psiego ogona. Ciekaw jestem, co na dzi艣 znowu wymy艣li艂. Adiutant rozwin膮艂 na jednej z tablic w g艂臋bi sali plan wielko艣ci 艣ciany, widocznie zrobiony na specjalne zam贸wienie. Przedmiot: koszary. POdzia艂ka: 1 /#100. Czarne kontury i nad tym niezliczona ilo艣膰 czerwonych k贸艂ek, kresek, falistych linii i plam w kszta艂cie nerek: znakowanie ognisk po偶aru w stadium ju偶 mocno rozwini臋tym. Kapitan Feders ogarn膮艂 t臋 sytuacj臋 jednym spojrzeniem - prawdopodobnie by艂 jedynym, kt贸remu uda艂a si臋 ta sztuka. - Panowie - powiedzia艂 Feders, i uznanie fachowca wzi臋艂o na chwil臋 g贸r臋 nad jego napi臋ciem nerwowym - to jest wcielony chaos. Co艣 tak ekstrawaganckiego rzadko mi si臋 zdarza艂o widywa膰. R臋cz臋, 偶e dziewi臋膰dziesi膮t procent z nas po艂amie sobie na tym z臋by. Ale rado艣膰 kapitana Federsa z powodu tego arcydzie艂a taktyki za艂ama艂a si臋 nagle jak domek z kart; ponuro powiedzia艂 do Kraffta: - Je艣li genera艂 rozegra to jak nale偶y, b臋dziemy tu siedzieli do p贸艂nocy. Psiakrew! Psiakrew! pomy艣leli sobie r贸wnie偶 oficerowie. Genera艂, zastyg艂y bez ruchu, przygl膮da艂 si臋 im lekko zw臋偶onymi oczami. Twarz jego by艂a jak maska. Tymczasem adiutant przeczyta艂 jak zwykle list臋 funkcji. I jak zwykle nikogo nie pomini臋to: ka偶dy mia艂 bra膰 udzia艂 w tym wy艣cigu, bez wyj膮tku. Nawet obaj dow贸dcy kurs贸w otrzymali przydzia艂: jeden jako komisaryczny burmistrz, drugi jako komendant dworca kolejowego - niezawodny znak tego, jak wielkie rozmiary przybra膰 mia艂 ten trening. Dlatego te偶 nikt si臋 specjalnie nie zdziwi艂, 偶e na czas trwania treningu jeden z oficer贸w zosta艂 mianowany nawet "komendantem Szko艂y Woejnnej nr 5". I los ten, kt贸ry w pierwszej chwili wygl膮da艂 na zaszczyt, przypad艂 w udziale kapitanowi Ratshelmowi. Ten powsta艂 dumnie z miejsca. - Mia艂em RAtshelma zawsze za je艂opa - powiedzia艂 Feders. - Ale tego, co go teraz czeka, nawet jemu nie 偶ycz臋. W nieca艂e cztery minuty p贸沤niej sta艂o si臋 a偶 nadto jasne, jak s艂uszna by艂a ta uwaga Federsa. Zaraz przy pierwszym rozkazie Ratshelma - "Natychmiast zamkn膮膰 koszary!" - genera艂 musia艂 interweniowa膰. Po dw贸ch minutach Ratshelm by艂 starty na miazg臋, bo Modersohn mu udowodni艂, 偶e zamkni臋cie koszar w takiej sytuacji by艂oby czystym samob贸jstwem. - Nawet podchor膮偶y po jednym spojrzeniu na map臋 wiedzia艂by, 偶e skuteczna walka z po偶arem mo偶liwa jest tylko przy pomocy z zewn膮trz. - St膮d w planie komisaryczny burmistrz, st膮d wyznaczenie komendanta dworca, st膮d narysowano na mapie wszystkie okoliczne stra偶e po偶arne. I tak dalej, i tak dalej. Po dziewi臋ciu minutach RAtshelm by艂 sko艅czony. Cofni臋to mu nominacj臋 na "komendanta szko艂y wojennej". Przydzielono mu za to w贸z stra偶acki z kub艂ami. Ratshelm, jak pijany, wr贸ci艂 na swoje miejsce. Upad艂 na krzes艂o i nie rozumia艂 ju偶 艣wiata. Major Frey zblad艂 i skuli艂 si臋 w sobie. On jeden zaczyna艂 pojmowa膰, co si臋 tu 艣wi臋ci: to by艂y konsekwenje jego przedpo艂udniowej rozmowy z genera艂em. I on te偶 zacz膮艂 si臋 obawia膰 o swoje stanowisko i znaczenie. Zanim jednak genera艂 przeszed艂 do dalszych dzia艂a艅 tej niszczycielskiej bitwy, powiedzia艂 ca艂kiem zwyczajnie, w ten sam ch艂odny, beznami臋tny spos贸b, w jaki zwykle wydawa艂 zarz膮dzenia: - Kapitan Feders i porucznik Krafft s膮 zwolnieni z dalszego udzia艂u w treningu. * * * - Nie musia艂 pan i艣膰 ze mn膮, Krafft - rzek艂 Feders. - To, co mam zrobi膰, potrafi臋 za艂atwi膰 sam. - A gdy Krafft zaprzeczy艂 tylko ruchem g艂owy, doda艂 ponuro: - I niech B贸g pana strze偶e, je艣li b臋dzie mi pan pr贸bowa艂 w tym przeszkodzi膰. Jechali z maksymaln膮 szybko艣ci膮 po oblodzonych ulicach i w贸z zarzuca艂 bezlito艣nie na zakr臋tach. Reflektory by艂y zaciemnione, 艣wiat艂o s膮czy艂o si臋 tylko z w膮skich szpar na ich obwodzie. Ale 艣nieg bieli艂 si臋 w mroku wieczornym, i ulice by艂y puste - bezludna, jakby opustosza艂a strefa wojenna kraju, po艂o偶ona z dala od wielkich krwawych szos, po kt贸rych bez przerwy toczy艂y si臋 uzupe艂nienia dla zag艂ady. Kapitan siedzia艂 przy kierownicy, porucznik obok niego. Kierowc臋 zostawili w koszarach - Feders m贸g艂 sobie na to pozwoli膰 jako pe艂nomocny zwierzchnik kompanii administracyjnej. Silnik wy艂 przera沤liwie i rozklekotany w贸z terenowy rwa艂 naprz贸d. - GEnera艂_lekarz, kt贸rego pan tam spotka - wyja艣nia艂 Feders - to namaszczona 艣winia, czkaj膮ca etyk膮 i posiadaj膮ca wszelkie pe艂nomocnictwa. Chce, 偶eby po prostu wyko艅czono zastrzykami tych biedak贸w wisz膮cych tam w tej wilii. - Daj pan gazu, Feders. - Wi臋cej z tego trupa nie da si臋 ju偶 wyci膮gn膮膰. Ale nie sp贸沤nimy si臋, dzi臋Ki pa艅skiej interwencji u genera艂a. Na kolacj臋 zam贸wi艂em dla genera艂a kwater臋 w gospodzie - m贸g艂 si臋 tam na偶re膰 艣wie偶ej pasztet贸wki i krwawej kiszki do syta i na偶艂opa膰 si臋 do woli. A teraz podam mu deser, kt贸ry mu ko艣ci膮 w gardle stanie. - A je艣li jest to cz艂owiek z jak膮艣 ludzk膮 moralno艣ci膮 i nikogo nie ka偶e wyko艅czy膰, to co wtedy? - Wtedy wyp艂acz臋 si臋 ze wzruszenia na jego piersi, Krafft. Skr臋cili z g艂贸wnej szosy w bok i p臋dzili polnymi drogami do willi Rosenh~ugel. Strefa zakazana nie by艂a zamkni臋ta - brama by艂a otwarta, szlaban podniesiony w g贸r臋, tablica nakazuj膮ca szybko艣膰 "10 km" nie istnia艂a dla nich. POdjechali pod g艂贸wne wej艣cie: sta艂 tam ju偶 jeden w贸z, mercedes genera艂a; kierowca spa艂 w ogrzewanej szoferce. Prawdopodobnie i jemu dosta艂o si臋 co艣 z owej wiejskiej kolacji, zakropionej winem franko艅skim. Feders i Krafft wyskoczyli z samochodu i pobiegli do drzwi. Tu pod latarni膮 oczekiwa艂 ich ju偶 doktor Kr~uger. W bladym 艣wietle jego twarz zdawa艂a si臋 jeszcze bardziej pokiereszowana i pop臋kana ni偶 zwykle. - Witam, panie poruczniku Krafft - powiedzia艂 i wyci膮gn膮艂 do Kraffta r臋k臋. - No? - spyta艂 Feders. - Dziewi臋tnastu - odpar艂 Kr~uger. - Co za 艂otr! - Feders wszed艂 do przedsionka, przystan膮艂 na chwil臋 i powiedzia艂 do doktora Kr~ugera: - Ty nie wtr膮caj si臋 do tej sprawy, Heinz. Id沤 do swoich ludzi_pi艂ek, jeste艣 im teraz potrzebny. Reszt臋 pozostaw nam. Chod沤 pan, Krafft. Zostawili Kr~ugera, kt贸ry sta艂 ze spuszczon膮 g艂ow膮, i przeszli przez kilka pustych gabinet贸w lekarskich do pokoju genera艂a. Siedzia艂 tu ten, kt贸rego szukali: genera艂_lekarz. Niski, r贸偶owiutki pan z g艂adk膮, okr膮g艂膮 twarz膮 o dobrodusznym wyrazie i z wodnistoniebieskimi oczyma. R臋ce mia艂 grzecznie z艂o偶one, jak to zwyk艂y robi膰 pos艂uszne dzieci. Spogl膮da艂 bardzo zadowolony na le偶膮cy przed nim dokument; wreszcie podni贸s艂 wzrok na przybyszy. - No, jest pan nareszcie, m贸j drogi! - zawo艂a艂. - My艣la艂em ju偶, 偶e b臋d臋 musia艂 wyjecha膰 bez po偶egnania si臋 z panem, a przecie偶 tak nam si臋 przyjemnie po po艂udniu rozmawia艂o. Notabene kolacja, kt贸r膮 zawdzi臋czam pa艅skiej troskliwo艣ci, by艂a znakomita. A ju偶 wino, m贸j drogi - "Veith~ochsheimer $w~olflein", wyborowe, tysi膮c dziewi臋膰set trzydzie艣ci trzy, to by艂 wprost poemat! Ale co panu jest? Czy pan si臋 沤le czuje? - Sko艅czy艂 tu ju偶 pan swoj膮 prac臋? - spyta艂 Feders, podchodz膮c bli偶ej. Nie przedstawi艂 Kraffta. Ten zamkn膮艂 drzwi za sob膮 i opar艂 si臋 o nie, jak gdyby zamierza艂 blokowa膰 wyj艣cie. - I owszem - odpar艂 genera艂, nieco zdehumorowany, ale nie zaniepokojony. - Ci臋偶ka, odpowiedzialna praca, w kt贸rej nikt mnie nie mo偶e wyr臋czy膰. Zako艅czy艂em j膮, owszem. Z rezultatem, kt贸ry by艂 do przewidzenia. Doprawdy nie przysz艂o mi to 艂atwo; ale tu chodzi o m贸j obowi膮zek, obowi膮zek co prawda smutny, ale nieunikniony. Wie pan przecie偶, dyrektywy, nakaz chwili, 艣wiadomo艣膰, etyka. - Chce pan po prostu wyko艅czy膰 dziewi臋tnastu ludzi, tylko dlatego, 偶e to rzekomo pana obowi膮zek? - No wie pan! - rzek艂 genera艂, kt贸rego powoli zaczyna艂 ogarnia膰 niepok贸j. - A偶 tak proste te sprawy nie s膮. Tu wchodzi w gr臋 kilka czynnik贸w, panie kapitanie, kt贸rych panu, laikowi, nie mog臋 tak po prostu wyja艣ni膰, bo pan by i tak tego nie zrozumia艂. - Mimo to niech pan spr贸buje mi to wyja艣ni膰. - Nie wiem w艂a艣ciwie, w jakim celu - powiedzia艂 genera艂. Na jego r贸偶owej, 艂agodnej twarzy wykwit艂y gor膮czkowe wypieki. - Jestem lekarzem, i jako taki powinienem dba膰 o podtrzymywanie 偶ycia ludzkiego, oczywi艣cie. Ale moim zadaniem jest te偶 u艣Mierza膰 b贸le. A 艣mier膰 mo偶e by膰 wybawieniem. POza tym jestem przecie偶 te偶 偶o艂nierzem... - I cz艂onkiem partii przypuszczalnie. - Wiem, czym jest eutanazja - powiedzia艂 genera艂 wzburzony. - Nie odmawia si臋 jej nawet koniowi. A poza tym trzeba si臋 liczy膰 z wymogami naszych czas贸w. Wybawienie od ob艂臋du, od nieuleczalnych chor贸b, od m臋cz膮cej wegetacji. Prosz臋 r贸wnie偶 wzi膮膰 pod uwag臋, 偶e szpitale polowe s膮 przepe艂nione, mamy za ma艂o lekarzy, wykwalifikowanego personelu piel臋gniarskiego r贸wnie偶. Na ka偶de 艂贸偶ko czekaj膮 ci臋偶ko ranni... - Zamknij pan pysk! - powiedzia艂 Feders. - Co, prosz臋? - spyta艂 genera艂 zaskoczony. By艂 przekonany, 偶e si臋 przes艂ysza艂. - Powiedzi艂aem, 偶eby pan zamkn膮艂 pysk - powiedzia艂 Feders spokojnie, po czym si臋gn膮艂 po pismo le偶膮ce przed genera艂em i uwa偶nie je przeczyta艂. - Czego pan w艂a艣ciwie chce ode mnie? - spyta艂 genera艂 z wysi艂kiem. - Rzeczy ca艂kiem prostej - rzek艂 Feders, dr膮c na strz臋py przeczytane pismo. - Napisze pan jeszcze raz swoj膮 diagnoz臋. I dojdzie pan do wniosku, 偶e 偶adnego - ani jednego! - z tych nieborak贸w nie nale偶y wysy艂a膰 na tamten 艣wiat. Rozumie pan? - Ale偶 to jest... to jest... - Szanta偶! - rzuci艂 porucznik Krafft od drzwi. - Ale to jest ci膮gle jeszcze lepsze od morderstwa. Krafft zacz膮艂 powoli zbli偶a膰 si臋 do genera艂a, kt贸ry sta艂 jak wryty. Otworzy艂 przy tym futera艂 od pistoletu. Kiedy stan膮艂 tu偶 przy stole, wyci膮gn膮艂 pistolet i rzuci艂 go z hukiem na st贸艂. - Siadaj pan - powiedzia艂 z gro沤b膮 w g艂osie - i pisz pan nowe 艣wiadectwo z 偶膮danym orzeczeniem. - Dobrze - wydusi艂 z siebie poblad艂y genera艂 - ust臋puj臋 przed si艂膮. - Ma pan pi臋tna艣cie minut czasu - rzek艂 Feders. Postawi艂 maszyn臋 do pisania na stole i za艂o偶y艂 kartk臋 papieru. Genera艂 dr偶膮cymi palcami zacz膮艂 stuka膰 na maszynie. Tymczasem Feders odci膮gn膮艂 Kraffta z powrotem do drzwi i powiedzia艂 szeptem: - Musi pan co艣 jeszcze dla mnie zrobi膰, Krafft; dla mnie i dla naszych przyjaci贸艂, wisz膮cych tam w tych swoich siatkach. Pom贸偶 mi pan pozby膰 si臋 samochodu genera艂a razem z kierowc膮. Powiedz pan po prostu kierowcy, 偶e macie jecha膰 pierwsi, niech b臋dzie do koszar, a ja ju偶 sam przywioz臋 p贸沤niej jego szefa. Czy pan to zrobi dla nas? - W porz膮dku, Feders. Ale pracuj pan precyzyjnie, inaczej szlag nas przy tym trafi. A ja chcia艂bym jeszcze troch臋 po偶y膰. Mam jeszcze par臋 spraw do za艂atwienia. * * * O godzinie dziewi臋tnastej ko艅czy艂y si臋 wed艂ug planu wszystkie oficjalne zaj臋cia. Od tej chwili czynno艣ci s艂u偶bowe nie by艂y ju偶 obowi膮zuj膮ce, ale po偶膮dane. Brak oficjaslnego planu nie oznacza艂 jeszcze wcale braku zaj臋膰. W ka偶dym razie istnia艂a o tej porze pewna swoboda. Mo偶na by艂o troch臋 op贸沤ni膰 i przeci膮gn膮膰 kolacj臋, kt贸ra by艂a spo偶ywana w kwaterach. Mo偶na te偶 by艂o p贸j艣膰 do kantyny, gdzie podawano jednak tylkko wodniste, cienkie piwo. A kto odczuwa艂 potrzeby kulturalne, m贸g艂 odwiedzi膰 tak zwan膮 czytelni臋, gdzie by艂y wy艂o偶one takie pi臋kne gazety niemieckie, jak "Das Reich", "Signal" i "Unsere Wehrmacht", i gdzie radio wy艂o skoczne melodie ludowe. Wszystko to by艂o mo偶liwe, ale czasoch艂onne. Czy obowi膮zywa艂 oficjalny rozk艂ad zaj臋膰, czy nie - i tak trzeba by艂o robi膰 ca艂膮 mas臋 rzeczy. Na przyk艂ad czy艣ci膰 mundury, bro艅 i sprz臋t, ko艅czy膰 notatki, odrabia膰 wypracowania. Do tego dochodzi艂y jeszcze przygotowania do zaj臋膰 na nast臋pny dzie艅. W ka偶dym razie o wyj艣ciu na miasto w 艣rodku tygodnia nie by艂o co marzy膰. Zale偶a艂o to po pierwsze od tego, czy si臋 mia艂o czas, a poza tym jeszcze od dobrej woli dow贸dc贸w grup szkolnych. Przepustk臋 do miasta po zaj臋ciach otrzymywa艂, i to rzadko, tylko ten, co a) zostawi艂 swoje rzeczy w porz膮dku, b) m贸g艂 udowodni膰, 偶e przygotowa艂 si臋 do zaj臋膰 na nast臋pny dzie艅, c) potrafi艂 wystarczaj膮co uzasadni膰 swoj膮 pro艣b臋 o przepustk臋. Istnia艂y najrozmaitsze warianty takiej motywacji, ale skutek odnosi艂y tylko te, kt贸re brzmia艂y powa偶nie. Najbardziej popularne by艂y przyczyny tak zwane p贸艂urz臋dowe, jak zakup materia艂贸w pi艣miennych, zdj臋cia do legitymacji, reperowanie jakiej艣 cz臋艣ci umundurowania. Znacznie bardziej podejrzane by艂y motywacje "kulturalne", jak obejrzenie warto艣ciowego filmu, wypo偶yczenie ksi膮偶ek, ogl膮danie nowych budowli. Tu wskazana by艂a maksymalna nieufno艣膰. Bo nawet je艣li dow贸dcy grup szkolnych wiedzieli, 偶e podchor膮偶owie pielgrzymowali do miasta wy艂膮cznie ze wzgl臋du na baby, 偶arcie i picie, mieli mimo to prawo 偶膮da膰 zgrabnego pretekstu. Ale w tym dniu dow贸dcy grup szkolnych byli nieuchwytni - jeszcze o godzinie dwudziestej m臋czyli si臋 na reningu oficerskim u genera艂a. W takich przypadkach decydowali o wydawaniu przepustek starsi grup szkolnych, wed艂ug w艂asnego uznania. Tyle teoria. A praktyka wygl膮da艂a na og贸艂 tak, jak w przypadku M~oslera. M~osler zjawi艂 si臋 u Kramera i rzek艂: - Skocz臋 na chil臋 na d贸艂, do tej dziury. - To znaczy - powiedzia艂 Kramer, dba艂y o sw贸j autorytet - 偶e prosisz o pozwolenie udania si臋 do miasta? - MOwa_trawa! - odszczekn膮艂 mu M~osler nonszalancko. - Daj臋 chodu, a ty mo偶esz to wpisa膰 na list臋 przepustek. Taki jestem dla ciebie kole偶e艅ski. - A jak uzasadniasz swoj膮 pro艣b臋 o przepustk臋? - Wynalezienie jakiej艣 uzasadnionej motywacji pozostawiam twojej inteligencji. - Za prosto sobie to wszystko wyobra偶asz! - zawo艂a艂 Kramer niezadowolony. - Musisz mi poda膰 jak膮艣 przyczyn臋, ale 偶eby mia艂a r臋ce i nogi. - Niech ci b臋dzie - zgodzi艂 si臋 M~osler uprzejmie. - Babki. - Ale偶 tego nie mog臋 wpisa膰 do ksi膮偶ki, cz艂owieku! - No to napisz zwyczajnie: piel臋gnowanie kontakt贸w Wehrmachtu z ludno艣ci膮 cywiln膮. Z tymi s艂owami M~osler opu艣ci艂 gniewnie warcz膮cego Kramera. Ale nie wyszed艂 od razu z koszar; najpierw odszuka艂 Webera. Odby艂 z nim kr贸tk膮, ale tre艣ciw膮 rozmow臋, w kt贸rej osi膮gn臋li ca艂kowit膮 jednomy艣lno艣膰. Nast臋pnie Weber uda艂 si臋 do Rednitza i z kolei jego u艣wiadomi艂 co do tre艣ci swojej rozmowy z M~oslerem. Rednitz po wys艂uchaniu go powiedzia艂: - R贸bcie sobie, co chcecie. - Weber wzi膮艂 to za aprobat臋 i pow臋drowa艂 dalej. Teraz kolej przysz艂a na Hochbauera. Weber zaci膮gn膮艂 go do k膮ta i zacz膮艂: - Mam nadziej臋, 偶e pami臋tasz jeszcze o swoim zak艂adzie. - Oczywi艣cie - burkn膮艂 Hochbauer niech臋tnie. - I wygram go. - Du偶o czasu ci ju偶 nie zosta艂o, Hochbauer. - Pozostaw to spokojnie mnie, Weber. - Nie zechcesz chyba odtr膮ci膰 wyci膮gni臋tej pomocnej d艂oni kolegi! - rzek艂 Weber dobrodusznie. I jak zawsze, kiedy u偶ywa艂 tak pi臋knych s艂贸w, jak kole偶e艅stwo, patrzy艂 na swego rozm贸wc臋 z pewnym wzruszeniem. - A poza tym dzi艣 sytuacha jest szczeg贸lnie sprzyjaj膮ca. - Tego mi nie potrzebujesz m贸wi膰, Weber, sam ju偶 o tym pomy艣la艂em. - No to w dech臋. To si臋 艣wietnie sk艂ada. Wszyscy p贸jdziemy z tob膮, niejako w roli dyskretnych 艣wiadk贸w. A mi臋dzy nami, Hochbauer, w zaufaniu ci to m贸wi臋, twoja pozycja w grupie nie jest w tej chwili najlepsza. Musisz koniecznie co艣 zrobi膰, i tu akurat nadarza ci si臋 pierwszokla艣na okazja. POka偶 im, 偶e jeste艣 m臋偶czyzn膮, Hochbauer! To jest koniecznie potrzebne. Tak wi臋c Kramera nawiedzi艂a ca艂a inwazja prosz膮cych o przepustk臋. Po M~oslerze zjawi艂 si臋 Weber, kt贸ry na dzisiejszy wiecz贸r przej膮艂 niejako funkcj臋 arbitra. Wraz z nim stawi艂 si臋 B~ohmke, kt贸ry nie mia艂 poj臋cia, o co chodzi; wyznaczono mu rol臋 rzeczoznawcy. Hochbauerowi z kolei towarzyszy艂 Amfortas, poniek膮d dla idei. Po nich zjawili si臋 bumelanci: O艣miu. Kramer by艂 zrozpaczony. Ale poniewa偶 da艂 ju偶 przepustk臋 M~oslerowi, musia艂 robi膰 dobr膮 min臋 do lekkomy艣lnej gry r贸wnie偶 i w pozosta艂ych wypadkach. On sam, tak jak i Rednitz, wola艂 nie mie膰 z tym nic wsp贸lengo. Na razie wszystko przebiega艂o nadspodziewanie prosto. Hochbauer t艂umaczy艂 to oddzia艂ywaniem swojej osobowo艣ci i nawet mia艂 troch臋 racji. I napawa艂 si臋 podziwem i szacunkiem 艂asz膮cych si臋 do niego koleg贸w. Pierwszy etap wygl膮da艂 nast臋puj膮co: podchor膮偶owie oddzielnymi grupkami czekali przed powiatowym domem kultury, gdzie odbywa艂a si臋 zbi贸rka Bd$m. Ko艅czy艂a si臋, jak wiadomo by艂o do艣wiadczonym obserwatorom, oko艂o dwudziestej trzydzie艣ci - wtedy z bramy wylewa艂 si臋 strumie艅 zrzeszonych dziewcz膮t niemieckich. W艣r贸d nich by艂a ofiara, Maria Kelter. Zgodnie z umow膮 przyst膮pi艂 teraz do akcji Weber i zaczepiwszy ma艂膮, zacz膮艂 j膮 zagadywa膰; robi艂 to nawet bardzo przekonuj膮co. Na to nadszed艂 Hochbauer, zaprotestowa艂 przeciwko tego rodzaju zaczepkom i pozwoli艂 sobie zaofiarowa膰 Marii Kelter swoj膮 opiek臋. - Dzi臋kuj臋 panu - powiedzia艂a Maria z wdzi臋czno艣ci膮. - To bardzo mi艂o z pa艅skiej strony. - Ale偶 to m贸j obowi膮zek - zapewni艂 j膮 Hochbauer z ujmuj膮c膮 powag膮. - Musz臋 prosi膰 o przebaczenie za tego cz艂owieka, w ko艅cu to m贸j kolega. - R贸wnie偶 i to sformu艂owanie brzmia艂o wiarygodnie. - Czy mog臋 pani膮 odprowadzi膰? - Prosz臋 bardzo. - Po g艂osie mo偶na by艂o si臋 domy艣li膰, 偶e dziewczyna si臋 zarumieni艂a. Ulice by艂y nie o艣wietlone. Drugi etap wygl膮da艂 nast臋puj膮co: w kawiarni "Praisel", zwanej powszechnie kawiarni膮 "Bajzel", Hochbauer usiad艂 z ma艂膮 Kelter w k膮cie zarezerwowanym przez Webera. M贸wili o przyjemnych rzeczach, i dziewczyn臋 coraz bardziej ogarnia艂 podziw dla tego pi臋knego, eleganckiego podchor膮偶ego, dla kt贸rego w tej chwili zdawa艂o si臋 nic na 艣wiecie nie istnie膰 poza ni膮. W kawiarni by艂o jeszcze kilku podchor膮偶ych. Zachowywali si臋 zupe艂nie niewinnie. Ale gdy Hochbauer zam贸wi艂 po raz drugi dwie fili偶anki herbaty, podano mu czysty rum, oczywi艣cie w fili偶ankach - pomoc ze strony podchor膮偶ego Webera, kt贸ry mia艂 tu stosunki. By艂 bowiem sta艂ym go艣ciem kawiarni "Bajzel". - Ja rzadko chodz臋 do lokali - zwierzy艂a si臋 Hochbauerowi Maria Kelter. - To tylko zaszczyt pani przynosi - zapewni艂 j膮 Hochbauer. Rozkoszowa艂 si臋 pe艂nymi podziwu spojrzeniami swoich koleg贸w, siedz膮cych za plecami Marii Kelter. - Wol臋 przyrod臋 - powiedzia艂a dziewczyna. - Ja r贸wnie偶. Hochbauer natychmiast skorzysta艂 z zarysowuj膮cych si臋 tu mo偶liwo艣ci. - Spacer na 艂onie natury to najpi臋kniejsza rzecz, jak膮 mo偶na sobie wyobrazi膰. Nawet teraz w zimie, nie uwa偶a pani? Maria Kelter uwa偶a艂a. Bez wahania wi臋c wysz艂a z Hochbauerem rozkoszowa膰 si臋 nocnym pi臋knem przyrody. Raz po raz spogl膮da艂a rozradowanymi oczyma na swego przystojnego, szczup艂ego kawalera, jej zdaniem rycerza bez skazy. Zupe艂nie jak Katarzynka z Heilbronn - tak jej si臋 zdawa艂o - drepta艂a obok niego nie艣mia艂a, tkliwa i pos艂uszna. Trzeci etap wygl膮da艂 nast臋puj膮co: W parku miejskim kilku podchor膮偶ych z Webwerem na czele przekrad艂o si臋 pod pomnik Nieznanego 铆o艂nierza. Zastali tu ju偶 Hochbauera z Mari膮 Kelter. By艂o to miejsce wypr贸bowane, w soboty odwiedzane bardzo cz臋sto. Schody i wyst臋py coko艂u stanowi艂y doskona艂e oparcie. - Nie, prosz臋 - broni艂a si臋 wzburzona Maria. I doda艂a, zmieszana i zdumiona: - Tego nie mo偶e pan przecie偶 zrobi膰! - Uda艂o mu si臋 - powiedzia艂 Weber z uzaniem do B~ohmkego, kt贸ry sta艂 obok i wpatrywa艂 si臋 w nocny p贸艂mrok. Do jego uszu dolatywa艂y urywane s艂owa pary, kt贸ra sama by艂a niewidoczna. A teraz Hochbauer przycisn膮艂 dziewczyn臋 do kamiennego schodka - znikli zupe艂nie z pola widzenia obserwator贸w. - Co tam si臋 dzieje? - zaniepokoi艂 si臋 B~ohmke. - Do trzech razy wolno ci zgadywa膰. - Ale偶 tego mu nie wolno robi膰! - B~ohmke by艂 oburzony. - Dziewczyna si臋 broni, nie s艂yszysz? - Nie wyg艂upiaj si臋, cz艂owieku - powiedzia艂 Weber grubia艅sko. - Za pierwszym razem wszystkie si臋 niby broni膮. To jest cz臋艣膰 gry. A ta ma艂a te偶 nie jest lepsza od innych. Dobrze jej tak, mn膮 pogardzi艂a. A przy tym ona nawet nie wie, 偶e Hochbauer to tylko marny erzac za mnie. - Jeste艣cie 艣winie! - wybe艂kota艂 B~ohmke przera偶ony i dygoc膮cy z oburzenia. - E tam! - powiedzia艂 Weber. - Jeste艣my m臋偶czyznami, cho膰 niekt贸rzy myl膮 jeno z drugim. * * * Siedzieli obok siebie na 艂贸偶ku polowym w pokoju porucznika: Elfrieda i Karl. Wizyta narzeczonej nie mog艂a budzi膰 sprzeciw贸w. A drzwi mo偶na by艂o zamkn膮膰. - Karl - powiedzia艂a Elfrieda 艂agodnie i ostro偶nie - czasem, a zw艂aszcza ostatnio, mam strasznie g艂upie marzenia. - Zapomnij o nich od razu - poradzi艂 jej Krafft. - Gwiazdka min臋艂a trzy miesi膮ce temu. - Chcia艂abym, Karl, 偶eby艣my cz臋艣ciej mogli by膰 razem. Kocham ci臋 przecie偶 i chc臋 偶y膰 z tob膮. Dop贸ki mo偶na. - Elfriedo - rzek艂 Krafft powa偶nie - czy robi艂em ci kiedy艣 pod tym wzgl臋dem jakie艣 obietnice? - Nie. - Czy da艂em ci pow贸d do nieporozumie艅? - Nie, Karl. - Dobrze wi臋c, Elfriedo. To jest jasne. KOchamy si臋, ale postanowili艣my sobie, 偶e nigdy nie b臋dziemy my艣leli o tym, jak d艂ugo ta mi艂o艣膰 mo偶e potrwa膰. Mo偶e trwa膰 jeszcze d艂ugo, ale r贸wnie dobrze mo偶e sko艅czy膰 si臋 ka偶dego dnia. Mo偶e nas rozdzieli膰 jaki艣 rozkaz, ju偶 dzi艣 gdzie艣 tam podpisany. Pewnego dnia budzisz si臋, a mnie ju偶 nie ma. To mo偶e si臋 zdarzy膰 ju偶 jutro. A wi臋c trzeba si臋 oswoi膰 z t膮 my艣l膮 i nie m贸wi膰 o tym. - Karl, przecie偶 wszystko mog艂oby by膰 o wiele mniej skomplikowane. To jest tw贸j pierwszy kurs; mog膮 by膰 zorganizowane jeszcze dwa albo trzy dalsze. Mieliby艣my wi臋c przed sob膮 jeszcze kilka miesi臋cy. Jak na tak膮 wojn臋 to niesko艅czenie d艂ugo, i to by艂by dla nas szcz臋艣Liwy czas, Karl. Chcia艂abym umie膰 mocno w to wierzy膰. - Lepiej nie, Elfriedo. - Wystarczy艂oby, gdyby艣 po prostu robi艂 swoj膮 robot臋! - zawo艂a艂a Elfrieda porywczo. - Nie wi臋cej i nie mniej. To by wystarczy艂o w zupe艂no艣ci, 偶eby nam zapewni膰 p贸艂 roku, a mo偶e i wi臋cej. Ale zamiast tego wdajesz si臋 w jakie艣 awantury, za kt贸re nie mo偶esz bra膰 odpowiedzialno艣ci, i wi膮偶esz si臋 z niebezpiecznymi lud沤mi. - Zdaje si臋, 偶e jest ju偶 p贸沤no - powiedzia艂 Krafft spokojnie - za p贸沤no. Musisz ju偶 i艣膰. Wsta艂a zmieszana i spojrza艂a na niego pytaj膮cym, nie rozumiej膮cym wzrokiem. Zobaczy艂a, 偶e si臋 u艣miecha. U艣miech ten mia艂 ukry膰 b贸l. - Elfriedo - powiedzia艂 Krafft, tul膮c j膮 w obj臋ciach - spr贸buj wyt艂umaczy膰 os艂u, 偶e niedobrze dla niego, 偶e ma d艂ugie uszy; spr贸buj wm贸wi膰 bykowi, 偶e czerwie艅 to przyjemny kolor. Ale to ci si臋 ju偶 pr臋dzej uda ni偶 uchroni膰 mnie przed samym sob膮. Pom贸g艂 jej w艂o偶y膰 palto, sam wci膮gn膮艂 p艂aszcz, otworzy艂 drzwi i wyprowadzi艂 j膮 na korytarz. Tu, w matowym 艣wietle, sta艂 podchor膮偶y Rednitz. Wypr臋偶y艂 si臋 na baczno艣膰 bez s艂owa. - Czy mog臋 z panem chwileczk臋 porozmawia膰, panie poruczniku? - Czekali艣cie tu na mnie, Rednitz? - Od kwadransa, panie poruczniku, ale nie chcia艂em przeszkadza膰. Porucznik kiwn膮艂 g艂ow膮. A wi臋c podchor膮偶y orientowa艂 si臋 w jego 偶yciu prywatnym, mo偶e nawet co艣 nieco艣 przez drzwi s艂ysza艂. No nic, poniewa偶 to by艂 Rednitz, to to nie by艂o takie nieszcz臋艣cie. Krafft powiedzia艂 do Elfriedy: - Id沤, prosz臋 ci臋, par臋 krok贸w naprz贸d, zaraz ci臋 dogoni臋. A mo偶e macie zamiar zatrzyma膰 mnie tu na d艂u偶ej, Rednitz? - Tylko trzy minuty, panie poruczniku, nie wi臋cej. Krafft wr贸ci艂 do pokoju, za nim wszed艂 Rednitz. PIerwsze jego spojrzenie pad艂o na rozbabrane 艂贸偶ko, ale zdawa艂 si臋 nie przyjmowa膰 tego do wiadomo艣ci. Widzia艂 tylko swego porucznika. - Panie poruczniku - powiedzia艂 otwarcie - czy mog臋 spyta膰, o czym pan rozmawia艂 dzi艣 po po艂udniu z Hochbauerem przed spowodowaniem wybuchu? Krafft nie wydawa艂 si臋 w najmniejszym stopniu tym pytaniem zdziwiony; a je艣li nawet by艂 zdziwiony, to nie okazywa艂 tego. Popatrzy艂 Rednitzowi prosto w oczy, tak jak ten jemu, i powiedzia艂: - Nie potrzebujecie pyta膰, Rednitz, sami dobrze wiecie, o czym rozmawiali艣my. - A rezultat, panie poruczniku, czy wolno mi o to spyta膰. Krafft przyjrza艂 mu si臋 uwa偶niej; zobaczy艂 w jego oczach szczero艣膰 i zaufanie - wi臋cej: solidarno艣膰. I dlatego po chwili wahania doda艂: - Nie b臋d臋 was pyta艂, Rednitz, dlaczego chcecie to wiedzie膰, powiem tylko tyle: Hochbauer przyzna艂 si臋 do swego czynuz. - No - rzek艂 Rednitz zadowolony - wobec tego wszystko jest jasne. - Niestety nic nie jest jasne, m贸j drogi - powiedzia艂 porucznik i zwiesi艂 g艂ow臋. - Nie jest to w艂a艣ciwie przyznanie si臋, lecz jedynie o艣wiadczenie, kt贸re Hochbauer z艂o偶y艂 mi bez 艣wiadk贸w i kt贸rego si臋 wyprze; r贸wnie偶 i to mi powiedzia艂. I, Rednitz, nie mam 偶adnych dowod贸w, ani jednego przekonuj膮cego dowodu. A to znaczy: znam morderc臋, ale nic mu nie mog臋 zrobi膰. TAk to wygl膮da, Rednitz. Czy tego艣cie si臋 chcieli dowiedzie膰? - Je艣li to rzeczywi艣cie tak wygl膮da, panie poruczniku, to istnieje by膰 mo偶e jeszcze inna mo偶liwo艣膰. Droga okr臋偶na; ale mog艂aby doprowadzi膰 do celu. Pan chyba nie ma zamiaru pu艣ci膰 tej ca艂ej sprawy p艂azem? - GAdaj, cz艂owieku! Powiedz wreszcie, co ci le偶y na w膮trobie? I podchor膮偶y Rednitz zaprezentowa艂 trzy rzeczy. Po pierwsze: do艣膰 obszern膮 i bardzo szczeg贸艂ow膮 list臋, na kt贸rej wyliczono starannie - z podaniem dok艂adnego czasu - ka偶d膮 prywatn膮 wizyt臋 podchor膮偶ego Hochbauera u dow贸dcy oddzia艂u, kapitana Ratshelma. Lista zawiera艂a tak偶e nazwiska 艣wiadk贸w oraz ich wypowiedzi na temat tych wizyt. Po drugie: delikatn膮 niebiesk膮 chusteczk臋, troch臋 przybrudzon膮, ozdobion膮 monogramem F$f. Po trzecie: adres niejakiej Marii Kelter, zamieszka艂ej w Wildlingen nad Menem, Kranichgasse 4; uzupe艂niony nast臋puj膮cymi danymi: park miejski, pomnik Nieznanego 铆o艂nierza, oko艂o godziny dwudziestej pierwszej trzydzie艣ci pi臋膰. - Bracie - powiedzia艂 Krafft przekonany - to wystarczy. * * * O godzinie dwudziestej drugiej ko艅czy艂 si臋 oficjalnie dzie艅 w koszarach: capstrzykiem. Szef kantyny wyekspediowa艂 za drzwi ostatnich go艣ci i zgasi艂 艣wiat艂o w barze. Wartownik zaryglowa艂 du偶膮 bram臋 i zamkn膮艂 r贸wnie偶 ma艂膮 - ale nie na klucz. Drugi wartownik rozpocz膮艂 sw贸j obch贸d. Do akcji przyst膮pili str贸偶e porz膮dku i dyscypliny: Podoficer dy偶urny w kompanii administracyjnej, dy偶urni podchor膮偶owie w oddzia艂ach, dy偶urna w kwaterach 偶e艅skiej s艂u偶by cywilnej. Robili obch贸d swoich rejon贸w; stwierdzali, kto jest obecny, a kto nie - ci ostatni musieli figurowa膰 na listach urlop贸w lub przepustek. Na og贸艂 stwierdzono, 偶e wszystko by艂o w porz膮dku. W kasynie w tym dniu panowa艂 jeszcze o偶ywiony ruch: oficerowie dopiero co prze艂kn臋li z obrzydzeniem kolacj臋 - bo trening oficerski ci膮gn膮艂 si臋 bez ko艅ca; ju偶 si臋 mocno przeci膮gn膮艂, a zanosi艂o si臋 na to, 偶e b臋dzie trwa艂 d艂u偶ej ni偶 zwykle. Liczne ofiary le偶a艂y ju偶 na obu 艂opatkach z kapitanem Ratshelmem na czele. Teraz jednak zezwolono na p贸艂 butelki wina na oficera; a wino by艂o im koniecznie potrzebne. Ale b膮d沤 co b膮d沤 prawie ka偶dy ju偶 teraz wiedzia艂, jak si臋 zachowa膰 na wypadek wielkiego po偶aru. Wielu podchor膮偶ych jeszcze nie spa艂o - wi臋kszo艣膰 pracowa艂a, zgodnie z przepisami w ciszy. W grupie szkolnej H jednak panowa艂 do艣膰 o偶ywiony ruch. 艣wi臋cono "przedsi臋wzi臋cie pomnik Nieznanego 铆o艂nierza", zapocz膮tkowane przez Webera, a zwyci臋sko zako艅czone przez Hochbauera. Uczestnicy, kt贸rzy si臋 troch臋 sp贸沤nili, wr贸cili przez p艂ot. Tylko B~ohmke si臋 odseparowa艂 - on jeden z ca艂ej paczki wr贸ci艂 na czas. I otworzy艂 przed Rednitzem swoje oburzone serce. Teraz szuka艂 pocieszenia w "Fau艣cie" i zatrzyma艂 si臋 w zamy艣leniu nad s艂owami: "Nie w tym zbawienie moje, co przera偶a srogo -@ wielk膮 pot臋g膮 ducha ludzkiego zdumienie.@ (Przek艂ad Emila Zagad艂owicza.) W centrali telefonicznej natomiast wrza艂a jeszcze o tej porze praca, co nie by艂o zjawiskiem normalnym. Obie telefonistki nie mia艂y nawet czasu spojrze膰 na kilku podchor膮偶ych, kt贸rzy je odwiedzili. TAk zaj臋te by艂y komunikatami lotniczymi; co i raz zapowiadano nowy zesp贸艂 samolot贸w nieprzyjacielskich. - Ale偶 sk膮d! powiedzia艂 jeden z go艣ci. - Tu oni i tak nie przylec膮. Mog臋 si臋 za艂o偶y膰, 偶e tej dziury nie maj膮 nawet na mapie. * * * - Rozgo艣膰 si臋, dziewczyno - powiedzia艂 kapitan Kater. - Czuj si臋 jak u siebie w domu. A mo偶e moja chata ci si臋 nie podoba? - Ale偶 tak - zapewni艂a go Irena Jablonski, rozgl膮daj膮c si臋 ciekawie. - Bardzo mi si臋 tu podoba. - Usi膮d沤, gdzie chcesz. Na przyk艂ad na 艂贸偶ku. - Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂a Irena grzecznie i usiad艂a na wskazanym miejscu. Widok, jaki mia艂a przed oczyma, naprawd臋 si臋 jej podoba艂. Pok贸j wydawa艂 si臋 jej rozrzutnie du偶y - takim pokojem musia艂o si臋 u nich zadowoli膰 pi臋膰 albo i sze艣膰 dziewcz膮t. Le偶a艂 tu r贸wnie偶 dywan, i kolorowe zas艂ony z ci臋偶kiej tkaniny wygl膮da艂y niezwykle dekoracyjnie. 钮贸偶ko przykryte by艂o kap膮 przypominaj膮c膮 sk贸r臋 zwierz臋c膮. - Mo偶esz spokojnie zdj膮膰 buty - rzek艂 Kater wielkodusznie. - Na pewno masz zimne nogi. Przy tej okropnej pogodzie o zazi臋bienie nietrudno. - Mnie taka pogoda nie szkodzi. - Mimo to zdejm buty - zaleca艂 jej Kater. - Mo偶esz wsun膮膰 nogi pod ko艂dr臋. Zrobi ci si臋 przyjemnie ciep艂o. Irena us艂ucha艂a tej rady. By艂a pos艂uszna i skromna. Czu艂a si臋 poza tym zaszczytnie wyr贸偶niona: inne dziewcz臋ta siedzia艂y teraz w ubogich izbach albo obija艂y si臋 gdzie艣 po k膮tach, a ona by艂a w odwiedzinach u surowego szefa, kapitana Katera. - Dzi艣 stawiam butelk臋 szampana - o艣wiadczy艂 Kater - 偶eby uczci膰 ten dzie艅. - Wspaniale! - powiedzia艂a Irena uszcz臋艣liwiona i wzruszona. Kater otworzy艂 okno i wzi膮艂 z parapetu butelk臋, kt贸r膮 wystawi艂 na dw贸r, 偶eby och艂odzi膰 trunek, po czym wydoby艂 dwa prawdziwe kieliszki do szampana - z inwentarza kasyna. Usiad艂 przy Irenie na 艂贸偶ku i powiedzia艂: - No to si臋 napijmy! Nape艂ni艂 kieliszki po sam brzeg. Szampan pieni艂 si臋 i pokapa艂 jej na sukni臋. Kater usi艂owa艂 zetrze膰 plam臋. Robi艂 to bardzo intensywnie, podczas gdy ona chichota艂a wstydliwie i afektowanie, jako 偶e mia艂a 艂askotki. - Napijmy si臋 - zaproponowa艂 Kater. - Wspaniale! - zawo艂a艂a Irena jeszcze raz, po pierwszym 艂yku. W rzeczywisto艣ci szampan jej wcale specjalnie nie smakowa艂: przypomina艂 zupe艂nie wod臋 selcersk膮. Ale potem, troch臋 nad膮sana, doda艂a: - W ostatnich czasach nie mia艂 pan zbyt wiele czasu dla mnie. My艣la艂am ju偶, 偶e pan o mnie zapomnia艂. - Niestety, kochane dziecko, nie zawsze mo偶na robi膰 to, na co ma si臋 ochot臋. S艂u偶ba, rozumiesz, rozmaite komplikacje, niekiedy mam ca艂ymi dniami pe艂ne r臋ce roboty. Kater stwierdzi艂 z satysfakcj膮, 偶e Irena kiwa艂a wyrozumiale g艂ow膮. Przynajmniej stara艂a si臋 go rozumie膰. I na szcz臋艣cie, my艣La艂 sobie, Pan B贸g obdarzy艂 j膮 pewn膮 naiwno艣ci膮 - co, jak wiedzia艂 z do艣wiadczenia, mia艂o stanowczo swoje dobre strony. W ka偶dym razie okazja wydawa艂a si臋 sprzyjaj膮ca. Feders w艂贸czy艂 si臋 ze swoim najbli偶szym kumplem Krafftem gdzie艣 po okolicy. Lefrieda by艂a u pani Feders. W koszarach panowa艂a nocna cisza. Nie musia艂 si臋 wi臋c obawia膰, 偶e mu gto艣 przeszkodzi. - PLama na twojej sukience jest gorsza, ni偶 mi si臋 zdawa艂o. Najlepiej zdejm sukienk臋, mam doskona艂y wywabiacz plam. - Nie wiem, czy powinnam... - Tu przecie偶 jest dostatecznie ciep艂o, nie uwa偶asz? - Czy naprawd臋 mam... - Ale偶 dlaczego nie? - powiedzia艂 Kater takim tonem, jakby chodzi艂o o co艣 zupe艂nie naturalnego. - Jeste艣my przecie偶 sami. No i nie mo偶emy zostawi膰 tak tej plamy. Szkoda takiej 艂adnej sukienki. Poza tym postaram ci si臋 o now膮, je艣li chcesz. - Pan jest taki dobry dla mnie. - Chod沤, chod沤, dziewczyno, nie kr臋puj si臋. Chod沤 troch臋 bli偶ej, pomog臋 ci. Tak, teraz lepiej. Jeszcze troch臋 bli偶ej. No widzisz. Irena pozwoli艂a sobie 艣ci膮gn膮膰 sukienk臋 przez g艂ow臋. - Tak jest chyba przyjemniej, co? - pospiesznie nape艂ni艂 kieliszki. Obserwowa艂 j膮 przy tym: delikatne, ale ju偶 kobiece uda, nieomal wyzywaj膮cy biust, i zmys艂owo rozchylone, wilgotne wargi. Katerowi zacz臋艂y si臋 r臋ce trz膮艣膰. Szampan znowu pociek艂 z kieliszka i tym razem, wbrew woli Katera, poplami艂 mu spodnie. - No co艣 takiego! - powiedzia艂. - To te偶 trzeba wyczy艣ci膰, co? - Chyba tak - powiedzia艂a Irena oci臋偶a艂ym g艂osem. W tym samym momencie zadzwoni艂 przera沤liwie telefon. Dzwoni艂 przeci膮gle, nieprzerwanie, d艂ugo. Kater spojrza艂 na Iren臋, odchylon膮 do ty艂u, potem na telefon, kt贸ry nie chcia艂 si臋 uspokoi膰; wreszcie podni贸s艂 s艂uchawk臋 i zawo艂a艂: - Do jasnej cholery, co to znaczy? O tej porze? Tak po艣r贸d nocy? 铆e te偶 cz艂owiek nie mo偶e mie膰 ani chwili spokoju!... Ach tak - powiedzia艂 po paru zaledwie sekundach. - To co innego. Zaraz przyjd臋. - Czy musisz wyj艣膰? - spyta艂a Irena cicho. - Tak - odpar艂 ze szczerym 偶alem. - Szkoda. - Alarm lotniczy - powiedzia艂 kapitan Kater. - Ubierz si臋. * * * Poprzez noc gna艂 kapitan Feders swoim wozem terenowym w kierunku Wildlingen. Obok niego siedzia艂 genera艂_lekarz trzymaj膮c si臋 kurczowo klamki u drzwiczek. Jazda bowiem by艂a szybka, a droga niedobra. - Tego przynajmniej m贸g艂 mi pan oszcz臋dzi膰 - powiedzia艂 genera艂 nad膮sany. - Zrobi艂em przecie偶 wszystko, czego pan ode mnie 偶膮da艂. Zatrzymanie mego wozu by艂o ju偶 zupe艂nie zbyteczne. - Nic nie jest zbyteczne i nic panu nie zostanie oszcz臋dzone! - zawo艂a艂 Feders, dodaj膮c jeszcze gazu. Czapka zsun臋艂a si臋 genera艂owi na czo艂o. Pr贸bowa艂 j膮 poprawi膰, ale o ma艂y w艂os by艂by straci艂 r贸wnowag臋. Jego r贸偶ow膮 twarz wykrzywia艂 grymas w艣ciek艂o艣ci. Nagle kapitan Feders nacisn膮艂 hamulec. W贸z pomkn膮艂 po g艂adkiej szosie jak sanie, skr臋ci艂 nagle prosto na r贸w, zary艂 si臋 w piasek i zatrzyma艂 si臋 gwa艂townie z piskiem hamulc贸w. Genera艂 wyr偶n膮艂 g艂ow膮 w szyb臋 i zacz膮艂 biadoli膰. - Spok贸j! - powiedzia艂 Feders szorstko. Jego pasa偶er od razu zamilk艂. Feders ws艂uchiwa艂 si臋 w noc: od strony Wildlingen hucza艂y syreny - syreny przeciwlotnicze. Wy艂y z jednostajn膮 regularno艣ci膮. - To si臋 nie沤le sk艂ada - powiedzia艂 Feders. - Co ma pan zamiar zrobi膰? - spyta艂 genera艂, pe艂en najgorszych przeczu膰. - Powiem to panu ca艂kiem wyra沤nie - o艣wiadczy艂 Feders i odwr贸ci艂 si臋 do swego towarzysza frontem, tak 偶e mia艂 teraz przed sob膮 jego b艂yszcz膮c膮, mokr膮 od potu twarz. - Wyekspediuj臋 pana na tamten 艣wiat, 偶eby kilka nieszcz臋snych istot mog艂o jeszcze jaki艣 czas po偶y膰. - Ale偶 - genera艂 nie m贸g艂 z艂apa膰 tchu - pan chyba 偶artuje! Zrobi艂em przecie偶 wszystko, co pan chcia艂. Potwierdzi艂em panu na pi艣mie, 偶e u wszystkich pacjent贸w istnieje mo偶liwo艣膰 leczenia. Ma pan to urz臋dowo stwierdzone. Tym samym wi臋c wszystko jest w porz膮dku. A to, co pan przedtem powiedzia艂, to by艂 偶art, prawda? - Cz艂owieku - rzek艂 kapitan Feders - za co mnie pan w艂a艣ciwie ma? Znam przecie偶 regu艂y tej gry. A poza tym uwa偶am, 偶e wy, mordercy, jeste艣cie zdolni do ka偶dego 艂ajdactwa. Kto wyka艅cza chorych, 偶eby mog艂y si臋 zwolni膰 艂贸偶ka czy spe艂ni膰 wielkoniemieckie rojenia, zdolny jest do ka偶dej pod艂o艣ci. Wiem, co si臋 stanie: skoro tylko wypuszcz臋 pana z moich szpon贸w, odwo艂a pan wszystko, co pan napisa艂, i z miejsca zakatrupi si臋 dziewi臋tna艣cie ludzi_pi艂ek. A poza tym zadenuncjuje pan mnie i doktora Kr~ugera. I dlatego nie mog臋 post膮pi膰 inaczej. Czy to logiczne? - Tak nie b臋dzie, na pewno nie, r臋cz臋 panu - powiedzia艂 genera艂 ochryp艂ym g艂osem. - Daj臋 panu na to s艂owo, s艂owo honoru. - Gwi偶d偶臋 na s艂owo honoru cz艂owieka, kt贸ry morduje chorych. Przede mn膮 stoi alternatywa: morderca, taki jak pan, albo dziewi臋tnastu bezbronnych ludzi. A kto wie, iluset ludzi ma ju偶 pan na sumieniu. Nie, nic panu nie pomo偶e. Pan musi za to zap艂aci膰. Przynajmniej jeden z tego gatunku. Motor zaskowycza艂, w贸z pomkn膮艂 naprz贸d, genera艂a podrzuci艂o na siedzeniu, i monotonne wycie syren zmiesza艂o si臋 z zawodz膮cym rykiem silnik贸w i przesz艂o w piekieln膮 kakofoni臋. A kapitan krzycza艂: - Niech przylec膮 bombowce! Mam nadziej臋, 偶e tutaj w艂a艣nie pozb臋d膮 si臋 swego 艂adunku. Wtedy rzuc臋 pana na stos trup贸w. Je艣li nie, utopi臋 pana w Menie. Przynajmniej raz w 偶yciu chc臋 zrobi膰 dobry uczynek! Nie s艂yszeli ryku samolot贸w nad sob膮. Nie s艂yszeli te偶 艣wistu spadaj膮cych bomb. Widzieli tylko w jaskrawej, o艣lepiaj膮cej jasno艣ci gejzery ziemi. A potem zda艂o im si臋, 偶e im b臋benki w uszach p臋kaj膮. W贸z strasznie zarzuca艂 i genera艂 czepia艂 si臋 kurczowo swego siedzenia. Feders nacisn膮艂 hamulec, zgasi艂 motor i rzuci艂 si臋 na genera艂a. Wyci膮gn膮艂 go przemoc膮 z wozu, ze skrzywion膮, zmartwia艂膮 twarz膮. Ale gdy kapitan Feders podni贸s艂 pistolet do strza艂u, wyrwa艂a mu go z r臋ki jaka艣 pot臋偶na si艂a. K艂uj膮ca jasno艣膰 zap艂on臋艂a mu bole艣nie w oczach. Potem podmuch powali艂 go na ziemi臋, w szaroczarny 艣nieg. Po kilku sekundach kapitan ockn膮艂 si臋. W贸z by艂 rozwalony i przewr贸cony na sztorc. A pod nim le偶a艂 genera艂_lekarz - blady i skurczony. Nie 偶y艂. - Nawet tego nie uda艂o mi si臋 za艂atwi膰 - rzek艂 Feders g艂ucho. Wok贸艂 niego drga艂y ogniste j臋zyki p艂on膮cych dom贸w. W powietrzu unosi艂 si臋 gryz膮cy od贸r zag艂ady. Krzyk ludzki miesza艂 si臋 z wyciem syren. Kapitan patrzy艂 przed siebie nieprzytomnym wzrokiem. * * * Niewielki nieprzyjacielski zwi膮zek bombowc贸w - przypuszczalnie tylko sze艣膰 do o艣miu samolot贸w - przelecia艂 nad Wildlingen o godzinie dwudziestej drugiej czterdzie艣ci trzy. Nalot trwa艂 zaledwie trzy minuty. O godzinie dwudziestej drugiej czterdzie艣ci sze艣膰 niebezpiecze艅stwo ju偶 min臋艂o. Zosta艂a po nim kupa gruz贸w, na wschodnim kra艅cu miasta: cztery ulice, pi臋膰dziesi膮t osiem dom贸w, dwie艣cie siedem os贸b - mi臋dzy innymi pewien genera艂_lekarz i pewien podchor膮偶y, kt贸ry nie wr贸ci艂 na czas z przepustki nocnej. Poza tym tylko cywile. - Jeszcze raz mieli艣my szcz臋艣cie! - Tak oto komentowa艂 to wydarzenie major Frey, przekonawszy si臋, 偶e rynek by艂 nie uszkodzony. Tym samym jego mieszkanie ocala艂o. Zjecha艂y si臋 wszystkie okoliczne stra偶e po偶arne, i r贸wnie偶 z koszar wyla艂 si臋 strumie艅 zdyscyplinowanej aktywno艣ci. Trening oficerski na temat "Wielki po偶ar" przyni贸s艂 bogate plony. Podziw dla przewiduj膮cego instynktu genera艂a by艂 powszechny - wydawa艂o si臋 nieomal, 偶e nalot nast膮pi艂 po prostu na zam贸wienie. Ale na takie twierdzenie nie odwa偶y艂 si臋 nawet kapitan Ratshelm. Burmistrz, kreisleiter i landrat zarazem, dobrze zabezpieczony, znalaz艂 si臋 r贸wnie偶 na miejscu katastrofy - cho膰 przebywa艂 tam tylko kr贸tko. Musia艂 organizowa膰. Przed odej艣ciem o艣wiadczy艂 otaczaj膮cym go gapiom nie bez dumy: - Chodzi艂o im o nasz dworzec. To wa偶ny w臋ze艂 kolejowy. Stwierdzenie to zaniepokoi艂o powa偶nie kilku oficer贸w. Poczuli si臋 ura偶eni na honorze, jako 偶e ich zlekcewa偶ono. Jeden z nich g艂o艣no o艣wiadczy艂: - Im oczywi艣cie chodzi艂o o nasz膮 szko艂臋 wojenn膮. Ale ci n臋dzni partacze chybiaj膮 o trzy kilometry. Naszym to by si臋 nie mog艂o zdarzy膰. Koszary sta艂y na swoim wzg贸rzu nietkni臋te, o艣wietlone odblaskiem p艂on膮cych w dolinie dom贸w. Ani jedna dach贸wka nie spad艂a z dachu, ani jedna szyba nie p臋k艂a. O godzinie trzeciej nad ranem najwa偶niejsza robota by艂a ju偶 zrobiona: wojsko mog艂o wr贸ci膰 do koszar. KOmbinezony niekt贸rych podchor膮偶ych by艂y mocno wypchane - uratowali mi臋dzy innymi przed po偶arem kilkaset butelek "Boxbeutel". Byli wi臋c zm臋czeni, ale nie nieszcz臋艣liwi. Genera艂 za艣, zanim uda艂 si臋 na spoczynek, powiedzia艂: - Jutro zaj臋cia wed艂ug planu. Interludium IX 铆yciorys podchor膮偶ego Heinza_Horsta Hochbauera czyli: Honor morderc贸w "Ja, Heinz_Horst Hochbauer, urodzi艂em si臋 21 marca 1923 roku jako syn kapitana rezerwy Herberta Hochbauera i jego 艣lubnej ma艂偶onki Viktorii z domu Sanders_Zoffhausen, w Rosenheim, Torplatz 17. Na wyra沤铆ne 偶yczenie ojca wst膮pi艂em wcze艣nie do organizacji narodowych, co wywar艂o zbawienny wp艂yw na moje wychowanie i dopomog艂o mi mi臋dzy innymi osi膮gn膮膰 dobre wyniki podczas czterech lat szko艂y ludowej, kt贸r膮 sko艅czy艂em w tym偶e Rosenheim." Ojciec podrzuca mnie wysoko w powietrze, ale tylko wtedy, kiedy g艂o艣no krzycz臋 "hura!" To nasza ulubiona zabawa. Mocne ramiona ojca rzucaj膮 mnie wysoko, a ja - krzycz膮c z rado艣ci - wzlatuj臋 ponad wszystkich i wszystko. Pode mn膮 meble i ludzie, w艣r贸d nich 艣miej膮ca si臋 serdecznie matka i wpatrzone we mnie rodze艅stwo. Ma艂e, skrzywione twarze pode mn膮, i oczy p艂on膮ce zawi艣ci膮. Bo ojciec kocha najbardziej mnie, to fakt. Tylko mnie podrzuca wysoko w powietrze, a ja nad wyraz szcz臋艣liwy wo艂am hura! Ca艂e moje rodze艅stwo - nazywaj膮 si臋 Hugo i Harald, Helga i Hermina - jest tak jak ja urodzone oko艂o dwudziestego marca. To dlatego, 偶e nasza matka ma dwudziestego czerwca urodziny. To jest tak偶e dzie艅 艣lubu naszych rodzic贸w. Ojciec jest cz艂owiekiem bardzo zaj臋tym i wiele podr贸偶uje, m贸wi matka. "Je沤dzi dla Niemiec, dla przysz艂ej Rzeszy, dla przysz艂ego F~uhrera!" Ale nigdy nie zapomina o rodzinie, my艣li o nas w dzie艅 i w nocy i raz do roku - w艂a艣nie dwudziestego czerwca - wraca, egzaminuje nas i s膮dzi, ustanawia wytyczne dla naszego wychowania i powi臋ksza nasz膮 rodzin臋. Potem znowu wyje偶d偶a i rzuca si臋 w wir walki. A matka m贸wi: "On jest urodzonym panem!" Muchy 艂a偶膮, nawet je艣li wyrwa膰 im n贸偶k臋, nawet je艣li wyrwa膰 im dwie n贸偶ki, one wszystko jedno 艂a偶膮 - przy czym mo偶na wybra膰: przednie czy tylne, z lewej strony czy z prawej strony. Gdy im si臋 jednak wyrywa n贸偶ki na krzy偶, a wi臋c na przyk艂ad przedni膮 lew膮 i tyln膮 praw膮, wtedy przestaj膮 si臋 orientowa膰 w przestrzeni i s膮 do niczego. "Muchy - m贸wi matka - szerz膮 brud i przenosz膮 choroby. S膮 obrzydliwe, i dlatego trzeba je t臋pi膰." Raz po raz zjawiaj膮 si臋 u nas ludzie - ludzie ojca. Przywo偶膮 pieni膮dze i wiadomo艣ci, oddaj膮 paczki na przechowanie, a potem przychodz膮 po nie. Jeszcze inni zostaj膮 u nas na kilka dni, czasem w kom贸rce na strychu, ale czasem te偶 w sypialni, w 艂贸偶ku ojca. My dzieci nazywamy ka偶dego z nich "wujcio", wi臋kszo艣膰 z nich ma stopnie wojskowe, a ci, kt贸rzy 艣pi膮 w sypialni, to prawie wszyscy oficerowie, bohaterzy wojny, jak ojciec, odznaczeni wysokimi orderami. "Prawdziwe zuchy! - mawia matka. - To m贸j obowi膮zek wobec waszego ojca otacza膰 ich mi艂o艣ci膮, na ich barkach bowiem spoczywa przysz艂o艣膰 Rzeszy." "Drogi ch艂opcze - m贸wi do mnie ciotka Chamberlain_Schipper - ucz si臋 w por臋 rozpoznawa膰 r贸偶nice, wtedy b臋dziesz wiedzia艂, co to 艂ad 偶ycia. Ludzie nie s膮 r贸wni, nawet przed Bogiem. Zawsze istniej膮 tacy, co s膮 mniej warci. Nawet dzie艅 powszedni zna prze艂o偶onych i podw艂adnych r贸偶nych szczebli i rang. B膮d沤 tak jak tw贸j ojciec wodzem, wok贸艂 kt贸rego zbieraj膮 si臋 wierni." A ciotka Chamberlain_Schipper na pewno wie, co m贸wi. Bo jeden z jej krewnych by艂 wielkim filozofem, kt贸rego idee wstrz膮sn臋艂y 艣wiatem, jak powiadaj膮. A ojciec m贸wi o ciotce: "To, co my mamy w sercu, ona dodatkowo jeszcze ma w m贸zgu". KOnrad, m贸j przyjaciel, i Karl_Friedrich, m贸j drugi przyjaciel, stoj膮 razem ze mn膮 w k膮cie podw贸rza szkolnego, tam gdzie s膮 skrzynie na 艣miecie. Inni biegaj膮 po podw贸rzu, a dziewczynki graj膮 przed 艂awkami przy wej艣ciu w "niebo i piek艂o"; podskakuj膮 i poc膮 si臋, i 艣miej膮 si臋 g艂upkowato; jedna z nich jest gruba, warkocze podryguj膮 na jej t艂ustych plecach. To Elfrieda, na kt贸r膮 ludzie wo艂aj膮 zawsze Elfie. Przygl膮damy si臋 jej dok艂adnie, bo to skar偶ypyta, i za to musi j膮 spotka膰 kara. POstanawiamy w ko艅cu obci膮膰 jej warkocze - w sieni, gdzie b臋dziemy czatowali na ni膮, z workiem i no偶ycami, kt贸re wypo偶yczyli艣my ze sklepu ojca Elfriedy. W艂a艣ciwie za to, co zrobi艂a, to jest za 艂agodna kara - moim zdaniem powinni艣my j膮 porz膮dnie wytarga膰 za w艂osy, 偶eby nas popami臋ta艂a. Przede mn膮 stoi Zwi膮zek M艂odzie偶y Tarczy S艂onecznej, a ja jestem jego dow贸dc膮. Nasz proporzec przedstawia czarn膮 tarcz臋 s艂oneczn膮 w bia艂ym wie艅cu promieni na czerwonym polu. Ciotka Chamberlain_Schipper zaprojektowa艂a ten proporzec, matka go uszy艂a, jeden z moich braci go nosi; materia艂 zafundowa艂 ojciec, ze swego funduszu specjalnego, m贸wi matka; popieranie d膮偶e艅 narodowych. Ogie艅 艣wi臋toja艅ski p艂onie, a nasze twarze gorej膮. "Wi臋cej ognia!", wo艂am. Dorzucamy do ogniska ga艂臋zie i polana. Pi臋kny drgaj膮cy czerwony blask o艣wietla nas, oczy nam b艂yszcz膮, a m贸j g艂os dr偶y ze szcz臋艣cia. "Jeszcze wi臋cej ognia!", wo艂am, i teraz rzucamy na stos wi膮zki s艂omy, do tego kilka butelek nafty i kanister benzyny - wszystko dobrze zorganizowane. A ja wo艂am: "Teraz skaka膰! Wszyscy za mn膮! Tch贸rz, kto nie z nami!" I wszyscy skacz膮. W艣r贸d moich koleg贸w nie ma miejsca na tch贸rzy. "Hochbauer - m贸wi do mnie nauczyciel Marquardt - s艂ysza艂em, 偶e za艂o偶y艂e艣 wraz z innymi uczniami zwi膮zek narodowy. Czy to prawda?" - "To prawda - m贸wi臋. - Czy to mo偶e zakazane?" - "U mnie nie - m贸wi nauczyciel Marquardt - nie wtedy, gdy chodzi o zwi膮zek narodowy. Czy偶 mo偶na zabroni膰 cnoty?" Opowiadam to ojcu. A ojciec opowiada to swoim przyjacio艂om, z kt贸rych jeden jest wizytatorem szkolnym. Tak wi臋c kt贸rego艣 dnia Marquardt zostaje mianowany kierownikiem naszej szko艂y. "Bo w ko艅cu - m贸wi ojciec - sprawiedliwo艣膰 zawsze zwyci臋偶a." "Wobec moich wynik贸w w szkole ludowej, wykraczaj膮cych daleko ponad przeci臋tny poziom, uwa偶ano za rzecz samo przez si臋 zrozumia艂膮 moje dalsze kszta艂cenie si臋 w wy偶szym zak艂adzie naukowym. W tym celu pos艂ano mnie w roku 1932 do gimnazjum im. Ksi臋cia Eugeniusza w Neustadt; wybrano Neustadt dlatego, 偶e ten instytut posiada艂 znakomitych nauczycieli, a poza tym Naestadt by艂o miejscem zamieszkania mojej ciotki Chamberlain_Schipper, kt贸rej ojciec powierzy艂 doskonalenie mego wychowania. Przebywa艂em tu, bior膮c aktywny udzia艂 we wspania艂ym rozwoju my艣li narodowej, do roku 1940, kiedy to z odznaczeniem zda艂em matur臋. Bezpo艣rednio potem zg艂osi艂em si臋 oczywi艣cie ochotniczo do Wehrmachtu i mia艂em to szcz臋艣cie, 偶e z miejsca mnie przyj臋to i 偶e nast臋pnie zosta艂em kandydatem na oficera." Uroczysta chwila ko艅cz膮ca i wie艅cz膮ca moj膮 nauk臋 w szkole podstawowej w miasteczku rodzinnym: utworzony przeze mnie Zwi膮zek M艂odzie偶y Tarczy S艂onecznej zostaje in corpore w艂膮czony do Hitlerjugend. Dobosze bij膮 w werble. PO raz ostatni powiewa na wietrze nasz proporzec, po czym zostaje z honorem zwini臋ty. Bannf~uhrer Kopelski podchodzi do mnie: 艣miertelnie powa偶na twarz, 艂zy wzruszenia w oczach. M臋ski u艣cisk d艂oni. Wydaje si臋, 偶e werble lada chwila p臋Kn膮. "W imieniu F~uhrera!", wo艂a bannf~uhrer Kopelski. Przyjmuje sztandar M艂odzie偶y Tarczy S艂onecznej i przekazuje go Hitlerjugend. A ja zgodnie z poprzedni膮 umow膮 zostaj臋 mianowany dow贸dc膮 oddzia艂u. Ojciec tym razem zaje偶d偶a samochodem - o艣miocylindrowy mercedes: w贸z pa艅stwowy. Ojciec od st贸p do g艂贸w w jasnobrunatnym mundurze, przypominaj膮cym tropiki, 偶e tak powiem: 艣wiatowym. Zdobi go Pour le M~erite. A 艣miech jego zag艂usza warkot silnika. Obok niego szofer, za nim ordynans i adiutant - wszyscy w solidnym kolorze khaki. "Zbi贸rka!", wo艂a ojciec weso艂o. A potem ogl膮da swoj膮 rodzin臋, i oczy jego rozb艂yskuj膮 na m贸j widok - bo nosz臋 brunatn膮 koszul臋 tak jak on. "JEste艣 moim kochanym synem - m贸wi - zrozumia艂e艣 znaki czasu." - "Jestem twoim synem", m贸wi臋 ze skromn膮 dum膮, a on wzruszony bierze mnie w ramiona. Wstaj臋 i m贸wi臋: "Czosnek!" Profesor Wassermann patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. "O co ci chodzi, Hochbauer?", pyta naiwnie. Powiadam: "Czosnek. Tu czu膰 czosnkiem. W takim smrodzie nie mo偶na pracowa膰". - "Hochbauer - m贸wi profesor Wassermann - licz si臋 ze s艂owami, prosz臋." - "Smr贸d czosnku jest dla nas prowokacj膮 - m贸wi臋 - nie mo偶na od nas 偶膮da膰, 偶eby艣my oddychali tym samym powietrzem, co niekt贸re osoby." - "Precz!", wo艂a profesor Wassermann. "Czy pan si臋 zastanowi艂 nad tym, kogo pan wyrzuca z klasy?", pytam. "Precz!", wo艂a profesor jeszcze raz. Wychodz臋. Ale czternastu moich koleg贸w wychodzi wraz ze mn膮, jak na um贸wiony znak. W trzy dni p贸沤niej klasy s膮 ju偶 zreorganizowane i wszystkie obce rasowo elementy usuni臋te z naszego zasi臋gu. Zwyci臋偶yli艣my, chocia偶 jeszcze nie na ca艂ej linii: Wassermann uczy dalej, aczkolwiek ju偶 tylko obcych j臋zyk贸w w pierwszej i drugiej klasie. Na pulpicie Wassermanna stawiamy tabliczk臋: 铆ydzi niepo偶膮dani. Bierze j膮 i bez s艂owa wsuwa do kieszeni. Robimy doniesienie z powodu przyw艂aszczenia cudzego mienia. Wassermanna wzywaj膮, 偶eby zwr贸ci艂 rzeczon膮 tabliczk臋. Ale on nie posiada jej ju偶. Ka偶膮 mu dostarczy膰 identyczn膮 tabliczk臋. Kiedy chce j膮 kupi膰 w sklepie, kupcy narodowcy, poinformowani przez nas, wyrzucaj膮 go. Wreszcie nie pozostaje mu nic ninnego, jak zam贸wi膰 u drukarza tak膮 tabliczk臋. Ale r贸wnie偶 drukarz, kt贸rego u艣wiadomili艣my nale偶ycie, rozumie, co jest jego obowi膮zkiem: twierdzi, 偶e mo偶e drukowa膰 tego rodzaju tabliczki tylko w ilo艣ci pi臋膰dziesi臋ciu sztuk. Ale potem my dostajemy te tabliczki w swoje r臋ce i stawiamy je wsz臋dzie tam, gdzie przebywa Wassermann: przd pokojem nauczycielskim, przed jego mieszkaniem, przed piwnic膮, przed wej艣ciem do szko艂y, we wszystkich dost臋pnych dla nas klozetach. Wassermann ulatnia si臋 z miasta. Teraz zwyci臋偶yli艣my ju偶 ostatecznie. Znowu mamy czerwiec, tysi膮c dziewi臋膰set trzydziestego czwartego, i znowu ojciec zaje偶d偶a swoim samochodem pa艅stwowym. Ale przychodzi nie do matki, lecz do ciotki Chamberlain_Schipper. POza tym jest noc, i szofer, ordynans i adiutant czekaj膮 po ciemku na ulicy. "Matyldo - m贸wi ojciec do ciotki - sprawa jest powa偶na. Ale ty masz stosunki, musisz mi pom贸c. W ko艅cu jeste艣 spokrewniona z jednym z filozof贸w, na kt贸rych przysi臋ga F~uhrer." I ojciec opowiada, a ja s艂ucham z p艂on膮c膮 twarz膮, bo wolno mi asystowa膰 przy tej rozmowie: W partii nale偶y si臋 spodziewa膰 konfliktu; szef sztabu S$a, nazwiskiem R~ohm, dawny towarzysz broni i dobry przyjaciel, usi艂uje przesun膮膰 uk艂ad si艂 wewn膮trz kierownictwa. "Czy on ma szanse?", pyta ciotka rzeczowo. "Nie przeciw F~uhrerowi", m贸wi ojciec. "No to na co ty jeszcze czekasz? - m贸wi ciotka. - Twoje miejsce jest przy Hitlerze." - "Mo偶e to i racja - m贸wi ojciec - ale w jaki spos贸b najlepiej trafi膰 do niego?" - "Najkr贸tsz膮 drog膮 i najwi臋ksz膮 szczero艣ci膮." W kilka tygodni p贸沤niej ojciec zdj膮艂 brunatny mundur. Chodzi teraz w czarnym s贸knie. W tym kolorze bardzo mu do twarzy. "Wygl膮da ol艣niewaj膮co w tym swoim czarnym mundurze - m贸wi matka. - I jego Pour le M~erite teraz o wiele bardziej si臋 odznacza." Ciotka Chamberlain_Schipper bierze mnie na stron臋 i m贸wi: "By艂e艣 艣wiadkiem wielkiej chwili - nie zapomnij jej nigdy! Tw贸j ojciec stan膮艂 przed najtrudniejsz膮 decyzj膮, przd jak膮 mo偶e stan膮膰 m臋偶czyzna. Chodzi艂o o wierno艣膰. Komu jej mia艂 dochowa膰? Towarzyszom? F~uhrerowi? Odpowied沤 brzmi: Rzeszy - a Rzesz臋 uosabia F~uhrer. Zawsze musisz o tym pami臋ta膰: Niemcy stoj膮 ponad wszystkim. Nawet gdyby mia艂y pa艣膰 za nie tysi膮ce i dziesi膮tki tysi臋cy ludzi". Na imi臋 jej Ulrika - nazwisko, Papenhorst, nie ma nic do rzeczy. Ciemna blondynka, dobrze zbudowana, ch贸d ma energiczny i spr臋偶ysty. 艣mieje si臋 ch臋tnie i du偶o, i z byle czego - weso艂a, silna, niemiecka dziewczyna. O rok starsza ode mnie, co jednak jest niewa偶ne, je艣li si臋 abstrachuje od jej bogatego do艣wiadczenia. Wsp贸lnie kierujemy obozem sportowym i kondycyjnym Frundsberg nad Ammersee: tysi膮c m艂odych ludzi, w tym trzysta siedemdziesi膮t dziewcz膮t - kilka miasteczek namiotowych, ale wsp贸lna kuchnia, wsp贸lny plac apelowy i wsp贸lna komenda obozu. Zaraz przy pierwszej rozmowie Ulrika spuszcza plandek臋 u wej艣cia do namiotu. "Musimy si臋 najpierw gruntownie pozna膰 - m贸wi. - To jest najwa偶niejsze, wszystko inne si臋 u艂o偶y." Ale w trzy dni p贸沤niej zjawia si臋 Liebentraut, gebietsf~uhrer, nale偶膮cy do sztabu Reichsjugendf~uhrera. Przeprowadza inspekcj臋 obozu i nie szcz臋dzi nam s艂贸w uznania. "POdoba mi si臋 tu u was, koledzy - m贸wi. - ZOstan臋 tu. Nie ma to jak wsp贸lne hartowanie cia艂a." i zostaje, i zakwaterowuje si臋 w namiocie sztabowym, ku prawie nie ukrywanej z艂o艣ci Ulriki. "Zak艂贸ca harmoni臋 mi臋dzy nami", m贸wi. Bo Liebentraut, gebietsf~uhrer, taki sam zaprzysi臋g艂y zwolennik wsp贸lnej sprawy jak my, jest zdania, 偶e odmienne p艂ci powinny pod膮偶y膰 ku niej odmiennymi drogami. Dlatego Ulrika musi opu艣ci膰 namiot sztabowy. Ale mi臋dzy nami dwoma, Liebentrautem i mn膮, narasta prawdziwie wielka i g艂臋boka przyja沤艅. Kiedy ob贸z si臋 ko艅czy, awansuj臋 na oberbannf~uhrera. I jest tu S~ohning, tch贸rz. Wyro艣ni臋ty, w okularach, z okr膮g艂ymi plecami. Karierowicz. Ma siostr臋 o wygl膮dzie nieco egzotycznym, typ nie bardzo czysty pod wzgl臋dem rasowym. S~ohningowie pochodz膮 z Nadrenii; przypuszczalnie paru kolorowych 偶o艂nierzy okupant贸w pozostawi艂o swoje 艣lady w tej rodzinie. W domu matka m贸wi pono膰 niekiedy po francusku. S~ohning w ka偶dym razie, Kurt, odmawia 偶膮danego pos艂usze艅stwa, nie chce si臋 w艂膮czy膰 do wsp贸lnego sportu, wzbrania si臋 skaka膰 z trzymetrowej wysoko艣ci. Wleczemy go na trampolin臋 za pomoc膮 lin. Broni si臋, ten tch贸rz, wymachuje r臋kami, wierzga nogami, nawet pluje. Biadoli, wyje, prosi i skomle jak niemowl臋. Ale my go holujemy, pchamy i wci膮gamy na g贸r臋, i st膮d wrzucamy go do wody. Udar serca. Koniec. Taka to by艂a oferma. Dochodzenia, wypytywania, przes艂uchania. "Kto by艂 przy tym?", pyta dyrektor. Ca艂a klasa wstaje wraz ze mn膮. "Kto jest winien?", pyta dyrektor. Ca艂a klasa siada za moim przyk艂adem. "Jak to si臋 mog艂o sta膰?", pyta p贸沤niej dyrektor. "To by艂 udar serca - m贸wi臋 - to ju偶 stwierdzone. A tego udaru dosta艂 ze strachu. Je艣li wi臋c ju偶 kto艣 ponosi win臋, to on sam." - "Bardzo przykre - m贸wi dyrektor, wij膮c si臋 jak piskorz - ale nic si臋 na to nie poradzi." - "A poza tym teraz jest wojna", m贸wi臋. I ka偶dy wie, co to znaczy: na wojnie tch贸rze i tak nie maj膮 racji bytu. "Hochbauer - m贸wi膮 p贸沤niej do mnie koledzy - uratowa艂e艣 nas. Gdyby艣 nie powiedzia艂 dyrektorowi par臋 s艂贸w do s艂uchu, z naszej matury by艂yby nici, a na to nie mo偶emy sobie pozwoli膰." - "Och, przyjaciele - m贸wi臋. - Trzeba mie膰 tylko odwag臋 i wiedzie膰, do czego si臋 d膮偶y, w贸wczas wszystko musi si臋 uda膰." "Po zg艂oszeniu si臋 wraz z ca艂膮 klas膮 do s艂u偶by wojskowej i odbyciu przeszkolenia podstawowego zosta艂em natychmiast skierowany do jednostki liniowej, niestety dopiero po kampanii francuskiej. Ale ju偶 wiosn膮 1941 roku jednostk臋 nasz膮 wys艂ano do Generalnej Guberni Polka; od pierwszego dnia brali艣my udzia艂 w kampanii wschodniej, najpierw w podw贸jnej bitwie pod Bia艂ymstokiem i Mi艅skiem, gdzie zosta艂 odznaczony Krzy偶em 铆elaznym II klasy. Wzi膮wszy udzia艂 w dalszych walkach przeciwko bolszewickiemu wrogowi, zosta艂em po kursach eliminacyjnych w pu艂ku oraz po kursie dla kandydat贸w na oficer贸w pod Dreznem odkomenderowany do Szko艂y Wojennej nr 5 w Wildlingen nad Menem." Kapral Dompke trzyma nas poborowych mocno w gar艣ci. To nie jest cz艂owiek, kt贸ry m贸g艂by komu艣 pob艂a偶a膰, on idzie na ca艂ego: padnij w b艂oto, powsta艅 z b艂ota - i wnet ju偶 wsz臋dzie b艂oto, w k膮cikach ust, w uszach, za ko艂nierzem, pot pod pachami i w skarpetkach pot. Ale Dompke dalej daje nam szko艂臋. Biegamy tam i z powrotem po placu koszarowym, kilka razy, a偶 wreszcie pierwszy si臋 za艂amuje. "Hochbauer - pyta mnie p贸沤niej Dompke - czy uwa偶acie, 偶e si臋 wam krzywda dzieje?" - "Nie, panie kapralu." - "Czy m臋czono was w spos贸b niedozwolony?" - "Nie, panie kapralu." To si臋 Dompkemu podoba, jako 偶e prawda zawsze si臋 podoba. Oddycham bowiem do艣膰 spokojnie, puls mam prawie normalny, od tych paru bieg贸w ekstra serce mi wcale nie lata. I wiem, 偶e trzeba hartowa膰 cia艂o, je艣li ma ono zachowa膰 sprawno艣膰. Ja te偶 hartowa艂em swoich ch艂opak贸w w Hitlerjugend. To nale偶y do systemu, na tym polega wychowanie. Leniuchy, fajt艂apy i tch贸rze m贸wi膮 w takich wypadkach o m臋czeniu ludzi - po tym si臋 ich poznaje. Partyzanci stoj膮 pod tyln膮 艣cian膮 szko艂y, z oczami wlepionymi w b艂oto. Trzech bandyt贸w i jedna kobieta - 偶e ten ko艣lawy strach na wr贸ble w 艂achmanach jest kobiet膮, domy艣li膰 si臋 mo偶na tego tylko po d艂ugich w艂osach. Nasza kompani ustawi艂a si臋 w szeregu i patrzy na partyzant贸w, potem na podporucznika, kt贸ry wyst臋puje przed front. "Potrzebuj臋 ochotnik贸w - m贸wi podporucznik. - Ta ho艂ota - wskazuje na partyzant贸w - wczoraj w nocy podpali艂a dom i zabi艂a dw贸ch naszych koleg贸w. A wi臋c, ochotnicy wyst膮p!" Wyst臋puj臋. A koledzy z mojej dru偶yny za mn膮 - bez wyj膮tku. "Tego w艂a艣nie si臋 po was spodziewa艂em", m贸wi podporucznik. Ojciec jest komendantem twierdzy SS Pronthausen. POt臋偶ny kompleks budynk贸w z elementami pragerma艅sko_celtyckiego stylu na tle heroicznego krajobrazu. Ca艂o艣膰 podlega - poprzez reichsf~uhrera SS - wprost F~uhrerowi. Ojciec z matk膮 i m艂odszym rodze艅stwem mieszkaj膮 w idyllicznej willi z okaza艂ym rosarium - s艂u偶bowe mieszkanie komendanta. Cudowne dni urlopu mi臋dzy bitwami. Punkt kulminacyjny: towarzysz臋 ojcu odbieraj膮cemu defilad臋 przysz艂ych oficer贸w SS. M臋skie przem贸wienie ojca; trzon tego przem贸wienia stanowi zdanie: "Wierno艣膰 za wierno艣膰! Pewnego wieczoru ojciec pyta: "Jak si臋 nazywa tw贸j dow贸dca pu艂ku - Warnow, prawda?" - "Tak jest - m贸wi臋 - pu艂kownik WArnow." - "Jego syn jest tu u mnie w twierdzy - m贸wi ojciec. - Pozdr贸w ode mnie pu艂kownika, jak wr贸cisz na front." "Ciesz臋 si臋, drogi Hochbauer - m贸wi do mnie pu艂kownik Warnow - ciesz臋 si臋 z ca艂ego serca, 偶e memu synowi dobrze si臋 powodzi, 偶e robi znakomite post臋py i jest u waszego ojca, w tak wspania艂ych r臋kach. Czy macie jakie艣 偶yczenie, kt贸re m贸g艂bym spe艂ni膰?" Prosz臋 o ponowne wys艂anie mnie na front. Ale pozycja naszego pu艂ku nie jest szczeg贸lnie korzystna. Rzadko tylko mamy szcz臋艣cie walczy膰 na przednim skraju. "Kapral Hochbauer - m贸wi do mnie pu艂kownik Warnow - bior臋 was pod swoje skrzyd艂a. Jeste艣cie przeniesieni do sztabu pu艂ku. Tylko bez 偶adnego sprzeciwu! Zobaczycie: gdzie ja jestem, tam jest i wojna." Letnia noc w Rosji. L艣ni膮cy p贸艂mrok i taki gor膮c, 偶e si贸dme poty na nas bij膮. Pan pu艂kownik zdejmuje kurtk臋. W 艣cis艂ym kole偶e艅skim gronie oblewamy jego Krzy偶 Rycerski. Wolno mi w tym uczestniczy膰, jako 偶e jestem jego adiutantem. Pan pu艂kownik rozpina koszul臋, wreszcie 艣ci膮ga j膮 przez g艂ow臋. Siedzimy w holu jakiego艣 letniego domku - troch臋 prymitywne to wszystko razem, lecz uszlachetnione przez niemiecki zmys艂 estetyczny: puchate koce na krzes艂ach, kwiaty w kryszta艂owych wazonach, portret F~uhrera i sztandary na 艣cianach. Bateria krymskiego musuj膮cego wina wjecha艂a na st贸艂 - dwadzie艣cia osiem butelek dla siedmiu ludzi. Temperatura coraz bardziej si臋 podnosi. Pan pu艂kownik zdejmuje spodnie i oblewa sobie dla och艂ody pot臋偶n膮 klatk臋 piersiow膮 szklank膮 wina. Inni oficerowie id膮 za jego przyk艂adem. Porywaj膮ce chwile i艣cie m臋skiej harmonii. "Drogi Hochbauer - m贸wi do mnie pu艂kownik Warnow - niech偶e ci臋 u艣cisn臋, m贸j ch艂opcze, jeste艣 urodzonym oficerem." A pan pu艂kownik m贸wi tak dlatego, 偶e przyczyni艂em si臋 wybitnie do owego bohaterskiego czynu, za kt贸ry otrzyma艂 Krzy偶 Rycerski. Mog臋 si臋 poszczyci膰 tym, 偶e pierwszy rozpozna艂em s艂abe miejsce w odcinku frontu nieprzyjaciela. Bo meldunki przechodzi艂y przez moje r臋ce: cztery zniszczone czo艂gi pod pewnym wzg贸rzem pokaza艂y mi pi臋t臋 achillesow膮 nieprzyjaciela. Pan pu艂kownik osobi艣cie dowodzi艂 podczas prze艂amania wszystkimi swoimi odwodami - ponad czterystu towarzyszy pozosta艂o na polu walki, taki to by艂 bohaterski b贸j. "Hochbauer - powiedzia艂 w贸wczas pu艂kownik, 艣cieraj膮c z szyby samochodu krew swego kierowcy, kt贸ry nie zd膮偶y艂 si臋 ju偶 skry膰 - tego nam nigdy nie wolno zapomnie膰: nie ma ofiar zbyt wysokich dla zwyci臋stwa s艂usznej sprawy!" 28 Prawda jest niebezpieczna Nast臋pnego dnia porucznik Krafft postanowi艂 doprowadzi膰 spraw臋 do ko艅ca. By艂 pewien, 偶e za par臋 dni b臋dzie za p贸沤no. Jeszcze mia艂 odwag臋 robi膰 to, co uwa偶a艂 za stosowne. Krafft poprosi艂 najpierw kapitana Federsa, 偶eby go zast膮pi艂 na zaj臋ciach, kt贸re wed艂ug planu on mia艂 prowadzi膰. Feders natychmiast si臋 zgodzi艂, nie pytaj膮c o przyczyny. POwiedzia艂 tylko: - No to szcz臋艣cia na drog臋. Ja mia艂em ju偶 na muszce dzik膮 艣wini臋, ale przeszkodzi艂 mi sam Pan B贸g; dzika 艣winia zdech艂a, ra偶ona piorunem. Co pan na to? - Mo偶e - powiedzia艂 Krafft - pr贸bowa艂 pan pomiesza膰 szyki Panu Bogu, a ten nie zawsze na to pozwala. U mnie sprawa wygl膮da zupe艂nie inaczej. Ja, 偶e tak powiem, mam zamiar przedstawi膰 pani sprawiedliwo艣ci nag膮, odwrotn膮 stron臋 rzeczywisto艣ci. To prawie 偶adne ryzyko, bo jak wiadomo, dama ta jest 艣lepa. - Id沤 wi臋c pan w niepokoju, ja tymczasem zabior臋 si臋 do naszej grupy. Krafft opu艣ci艂 koszary i poszed艂 do miasteczka. Rozwalona cz臋艣膰 wschodnia miasta ci膮gle jeszcze dymi艂a i cuchn臋艂a teraz jeszcze bardziej ni偶 poprzedniej nocy. Ale Kranichgasse, ku kt贸rej skierowa艂 si臋 Krafft, ocala艂a. Odszuka艂 tu Mari臋 Kelter. Odby艂 z ni膮 kr贸tk膮, ale stanowcz膮 - i jego zdaniem pomy艣ln膮 - rozmow臋. Udawa艂, 偶e spe艂nia polecenie s艂u偶bowe: przykre, ale nieuniknione. Ta metoda prawie zawsze robi艂a wra偶enie na wiernych poddanych, a tym bardziej na naiwnych m艂odych dziewcz臋tach. Powr贸ciwszy do koszar Krafft uda艂 si臋 wprost do budynku, w kt贸rym urz臋dowa艂 komendant, i tu skierowa艂 si臋 od razu do przedpokoju genera艂a Modersohna. Przywita艂 si臋 niezbyt wylewnie, ale serdecznie z Sybill膮, a do porucznika Bieringera powiedzia艂: - Chcia艂bym porozmawia膰 z genera艂em. - To zupe艂nie wykluczone. W tej chwili genera艂 ma wa偶n膮 konferencj臋 z przedstawicielami partii i w艂adz Wildlingen w sprawie naprawienia szk贸d wyrz膮dzonych przez wczorajszy nalot. - A jak d艂ugo to mo偶e potrwa膰? - Jeszcze co najmniej godzin臋. - Tak d艂ugo nie mog臋 niestety czeka膰. Prosz臋 mnie zameldowa膰 genera艂owi. Wystarcz膮 trzy minuty, wi臋cej mi nie potrzeba. - Drogi Krafft - powiedzia艂 Bieringer zaszokowany - co pan wyrabia! Zna pan ju偶 chyba genera艂a na tyle, 偶eby wiedzie膰, 偶e nie wolno mu przeszkadza膰. A co dopiero w obecno艣ci os贸b postronnych! Na to sobie nikt nie mo偶e pozwoli膰, pan nie i ja te偶 nie. - Przypuszczalnie pan nigdy nie pr贸bowa艂. Krafft odwr贸ci艂 si臋 od Bieringera do Sybilli. Odpowiedzia艂a porozumiewawczym u艣miechem na jego pytaj膮ce spojrzenie i wsta艂a ze s艂owami: - Zanim zada sobie pan ten trud, panie Krafft, 偶eby mnie sprowokowa膰, p贸jd臋 lepiej sama. Na moj膮 odpowiedzialno艣膰, ale na pa艅skie ryzyko. - Mog臋 tymczasem przygotowa膰 przeniesienie dla pana, Krafft, je艣li panu tak na tym zale偶y - powiedzia艂 Bieringer. - Przeszkadza膰 genera艂owi w trakcie konferencji, co za szale艅stwo! Sybilla mimo to podesz艂a do drzwi prowadz膮cych do gabinetu genera艂a. Wyprostowa艂a si臋, szybko przyg艂adzi艂a w艂osy i wesz艂a do swego szefa. Krafft i Bieringer nie spuszczali oka z tych drzwi. Bieringer obawia艂 si臋 najgorszego. Krafftowi natomiast nie pozostawa艂o nic innego, jak spodziewa膰 si臋 najlepszego. Po stosunkowo kr贸tkiej chwili drzwi si臋 ponownie otwar艂y: ukaza艂 si臋 genera艂, a za nim u艣miechni臋ta Sybilla. Modersohn spokojnym krokiem podszed艂 do porucznika Kraffta i wyci膮gn膮艂 do niego r臋k臋. Bieringer opad艂 przera偶ony na sw贸j fotel. - A wi臋c, panie poruczniku Krafft - spyta艂 genera艂, rzeczowo jak zawsze, ale z odcieniem jakby serdeczno艣ci - jakie pan ma 偶yczenia? - Panie generale - powiedzia艂 Krafft - prosz臋 o pozwolenie na wszcz臋cie post臋powania w sprawie usuni臋cia ze szko艂y. - Przeciwko komu? - Przeciwko podchor膮偶emu Hochbauerowi, panie generale. Modersohn nawet nie drgn膮艂, zw臋zi艂y mu si臋 tylko oczy. Ale g艂os jego brzmia艂 troch臋 szorstko, kiedy powiedzia艂: - Usuni臋cie ze szko艂y to wypadek do艣膰 niezwyk艂y. Czy jest pan pewny, 偶e posiada pan niezbite podstawy do stawiania takiego wniosku? Czy s膮 to podstawy wystarczaj膮ce, aby spraw臋 pomy艣lnie doprowadzi膰 do ko艅ca? - Jestem o tym przekonany, panie generale. - I po cichu Krafft doda艂: - To jedyna mo偶liwo艣膰. Genera艂 waha艂 si臋 kilka sekund. Potem spyta艂: - Kiedy? - Jeszcze dzi艣, panie generale - powiedzia艂 Krafft stanowczo. - Najlepiej we wczesnych godzinach popo艂udniowych. Do tego czasu zbior臋 ca艂y materia艂. - Zgoda - powiedzia艂 genera艂. POtem zwr贸ci艂 si臋 do swego adiutanta. - Zarz膮d沤 pan wszystko, co trzeba, Bieringer. Wniosek o usuni臋cie podchor膮偶ego Hochbauera ze szko艂y, oddzia艂 sz贸sty, grupa szkolna Heinrich. Na podstawie materia艂贸w porucznika Kraffta. Kierownictwo komisji kontroli: dow贸dca kursu drugiego major Frey. Sk艂ad jak zwykle. POcz膮tek: godzina pi臋tnasta. Ustne sprawozdanie ze szczeg贸艂ow膮 motywacj膮 jutro rano. Gdyby co艣 by艂o dla pana niejasne, Bieringer, prosz臋 si臋 zwr贸ci膰 do porucznika Kraffta. Skonsternowany adiutant kiwa艂 g艂ow膮 i patrzy艂, ci膮gle jeszcze zdumiony, w swoje notatki. Sybilla u艣miechn臋艂a si臋 zach臋caj膮co do Kraffta. Ale ten widzia艂 tylko genera艂a. GEnera艂 Modersohn takimi samymi spokojnymi krokami jak przedtem skierowa艂 si臋 ku drzwiom. Tu zatrzyma艂 si臋 i odwr贸ci艂. I oto zdarzy艂o si臋 co艣 zupe艂nie niezwyk艂ego: genera艂 skin膮艂 porucznikowi Krafftowi g艂ow膮. Potem zamkn膮艂 za sob膮 drzwi. Bieringer potrzebowa艂 sporo czasu, 偶eby przyj艣膰 do siebie. Spyta艂 z przyci臋偶kaw膮 nieco ironi膮: - Czy pan porucznik ma jeszcze jakie艣 rozkazy dla komendy szko艂y? - Na razie nie - powiedzia艂 Krafft. Mrugn膮艂 wdzi臋cznym okiem do Sybilli. - Mo偶e tylko jeszcze jedno, Bieringer: spr贸buj pan wyja艣ni膰 dow贸dcy kursu, 偶e chodzi nie o jak膮艣 tam przypadkow膮 rozmow臋, lecz o zupe艂nie oficjaln膮 rozpraw臋. - Rozumiem - powiedzia艂 Bieringer. - Majora Freya trzeba u艣wiadomi膰, 偶e ka偶dy b艂膮d, jaki mu si臋 zdarzy podczas tej imprezy, mo偶e by膰 wykorzystany przeciwko niemu. Poza tym przyk艂ada pan przypuszczalnie wag臋 do tego, 偶eby nie by艂o przedtem 偶adnego sonda偶u. Wszystko, co trzeba wyja艣ni膰, ma by膰 wyja艣nione dopiero na samej rozprawie. Dobrze, wyt艂umacz臋 to dow贸dcy kursu. A co pan sobie w艂a艣ciwie obiecuje po tym przedstawieniu? - Spytaj pan o to swego genera艂a - odpar艂 Krafft. * * * - Aha - powiedzia艂 major Frey z wa偶n膮 min膮 - rozumiem. "Genera艂 偶yczy sobie rozpatrzenia wniosku o usuni臋cie ze szko艂y - wyja艣nia艂 Bieringer przez telefon - w spos贸b absolutnie nienaganny." - Oczywi艣cie - zapewnia艂 Frey - to jasne. Ale nic nie by艂o dla niego jasne. Major jeszcze przez d艂u偶szy czas wytrzeszcza艂 oczy na od艂o偶on膮 s艂uchawk臋. Otrzyma艂 wi臋c rozkaz od genera艂a z komentarzem od Bieringera - i to do艣膰 dobitnym. Ale: czego chcia艂 genera艂 Modersohn? By艂 to problem wymagaj膮cy gruntownego zastanowienia si臋. W tym celu major kaza艂 si臋 zawie沤膰 do siebie do domu. Zabra艂 ze sob膮 teczk臋 pe艂n膮 akt. W kulturalnej atmosferze swego domostwa, po obfitym posi艂ku, zamierza艂 zbada膰 ca艂膮 rzecz dog艂臋bnie. - Droga Felicitas - powiedzia艂 do swojej 偶ony przy zupie - otrzyma艂em polecenie przeprowadzenia 艣ci艣le oficjalnej rozprawy w zwi膮zku z wnioskiem o usuni臋cie ze szko艂y. - No to przeprowad沤 j膮 - odpar艂a Felicitas ch艂odno. - To ci chyba trudno nie przyjdzie. Na aktach, protok贸艂ach i zarz膮dzeniach to ty si臋 znasz, to ci trzeba przyzna膰. Felicitas by艂a w ostatnich czasach troch臋 roztargniona. Jemu za艣 wcale nie by艂a potrzebna jej rada, chcia艂 tylko podczas jedzenia uprawia膰 konwersacj臋. - Sprawy o usuni臋cie ze szko艂y - m贸wi艂, podczas gdy bratanica Barbara podawa艂a piecze艅 - zdarza艂y nam si臋 dot膮d niezwykle rzadko. Pi臋膰 razy tylko, odk膮d istnieje nasza szko艂a wojenna. A jeszcze nigdy za czas贸w Modersohna. Ale to oczywi艣cie o niczym jeszcze nie 艣wiadczy. - Dla ciebie oczywi艣cie nie - powiedzia艂a pani Frey. Widocznie j膮 to nie interesowa艂o. Nie dopytywa艂a si臋 o szczeg贸艂y, i nie dopytywa艂a si臋 nawet o nazwisko ofiary. Ostatnio pogr膮偶ona by艂a w jakiej艣 apatii. To si臋 czu艂o nawet przy jedzeniu. Major wycofa艂 si臋 do swego gabinetu. Pani Felicitas po艂o偶y艂a si臋. A Barbara zaparzy艂a mocn膮, s艂odk膮 kaw臋. Major zamierza艂 odda膰 si臋 gruntownym rozmy艣laniom, ale przeszkodzi艂a mu w tym Barbara. Nachyli艂a si臋 nad nim, odstawi艂a kaw臋 i spojrza艂a na niego swymi aksamitnymi oczami. - Czy chcia艂by艣 potem koniaku? - spyta艂a. - Mam robot臋 - odpar艂 opryskliwie. - Ale przedtem powiniene艣 troch臋 wypocz膮膰 - powiedzia艂a Barbara. Major nachyli艂 si臋 jednak nad swoimi papierami i usi艂owa艂 si臋 skupi膰. Nale偶a艂o wyja艣ni膰 jeszcze ca艂y szereg pyta艅. Do czego genera艂 przyk艂ada艂 wag臋? Jak膮 form臋 widzia艂by najch臋tniej? Jakich pragn膮艂 za艂膮cznik贸w? Co trzeba by艂o uwypukli膰, a co stuszowa膰? I wreszcie kardynalne pytanie: Poniewa偶 za czas贸w genera艂a Modersohna nie usuni臋to jeszcze nikogo ze szko艂y, by艂o wi臋c ca艂kiem mo偶liwe, 偶e on wcale nie 偶yczy艂 sobie takich rzeczy? Jeden problem trudniejszy od drugiego! Frey poczu艂 nagle na plecach jaki艣 ciep艂y ci臋偶ar. Potrzebowa艂 kilku sekund, 偶eby si臋 zorientowa膰, co to by艂o: Barbara. - Czy艣 ty zwariowa艂a? - zawo艂a艂 st艂umionym g艂osem. - Nie b膮d沤 taki dra偶liwy - powiedzia艂a Barbara. - Przygl膮dam ci si臋 po prostu. To przecie偶 nic z艂ego. - Przesta艅 - wydusi艂 z siebie z trudem. - Ka偶dej chwili mo偶e tu wej艣膰 twoja ciotak. - ONa 艣pi - powiedzia艂a Barbara cicho. Nachyli艂a si臋 jeszcze wi臋cej do przodu. Jej wilgotne otwarte usta dotkn臋艂y jego ucha. - Zapominasz - powiedzia艂 - 偶e twoja ciotka jest moj膮 偶on膮. - W艂a艣nie dlatego - powiedzia艂a, chichocz膮c Barbara. Archibald Frey broni艂 si臋 - co prawda nie za bardzo - ruchami, kt贸re zmierza艂y raczej do tego, 偶eby mu u艂atwi膰 przyj臋cie korzystnej pozycji. - Nie wstydzisz si臋 - powiedzia艂 st艂umionym g艂osem - tak w bia艂y dzie艅?! - W nocy ka偶dy potrafi - powiedzia艂a Barbara i usiad艂a mu na kolanach. W ge艣cie niby obronnym r臋ka Freya zsun臋艂a si臋 na jej piersi. Ale przy tej okazji wzrok jego pad艂 na zegarek. I Frey stwierdzi艂, 偶e jest ju偶 bardzo p贸沤no. Alarmuj膮co p贸沤no. Zerwa艂 si臋 szybko na r贸wne nogi, i Barbara osun臋艂a si臋 na dywan. St膮d patrzy艂a na niego po偶膮dliwym wzrokiem. - Wsta艅 natychmiast - powiedzia艂 major. - To przecie偶 niemo偶liwe, b膮d沤 rozs膮dna! Nie wolno ci zapomina膰, 偶e jestem o偶eniony z twoj膮 ciotk膮. I jestem szcz臋艣liwym m臋偶em. Nie 艣miej si臋 tak g艂upio, m贸wi臋 powa偶nie. A poza tym nie mam w tej chwili czasu. Musz臋 za艂atwi膰 najpierw wa偶niejsze sprawy. POgadamy p贸沤niej. * * * Oko艂o godziny pi臋tnastej wszystkie przygotowania by艂y ju偶 zako艅czone. Major Frey zamierza艂 zacz膮膰 punktualnie co do minuty. Na rozpraw臋 wyznaczy艂 sal臋 wyk艂adow膮 numer 7 - po艂o偶ona by艂a troch臋 na uboczu, z dala od innych, a poza tym by艂a dobrze opalana. Nast臋puj膮ce osoby mia艂y bra膰 udzia艂 w rozprawie: kapitan Ratshelm, kapitan Feders, porucznik Krafft, podchor膮偶y Hochbauer. Poza tym jaki艣 zas艂uguj膮cy na zaufanie podoficer w charakterze protok贸lanta i drugi podoficer do dyspozycji majora, jako co艣 w rodzaju go艅ca. Sal臋 odpowiednio przemeblowano: st贸艂 艣rodkowy dla majora, na stole akta, za sto艂em rz膮d krzese艂. Jeszcze dwa sto艂y, na razie nie zaj臋te, jeden po prawej i jeden po lewej. Wszyscy oficerowie i 偶o艂nierze, kt贸rzy mieli uczestniczy膰 w posiedzeniu, ju偶 byli na miejscu. Milczeli. Na razie jeszcze nikt dok艂adnie nie wiedzia艂, o co w艂a艣ciwie chodzi. Major Frey zdawa艂 si臋 by膰 zaj臋ty wy艂膮cznie swoimi aktami. Krafft sta艂 sztywno i nie zauwa偶a艂 nawet przyjazno_ironicznych spojrze艅 kapitana Federsa. Hochbauer usi艂owa艂 zachowywa膰 si臋 godnie i rzuca艂 przy tym t臋skne spojrzenia na kapitana Ratshelma - a ten obdarzy艂 go zach臋caj膮cym u艣miechem. POdoficerowie patrzyli oboj臋tnie gdzie艣 przed siebie - no bo c贸偶 sensacyjnego mog艂o si臋 w takiej szkole wojennej wydarzy膰? Major chrz膮kn膮艂 i powiedzia艂 z godno艣ci膮: - Otwieram niniejszym zgodnie z rozkazem post臋powanie w sprawie usuni臋cia ze szko艂y podchor膮偶ego Hochbauera Heinza, urodzonego dwudziestego pierwszego marca w roku tysi膮c dziewi臋膰set dwudziestym trzecim w Rosenheim, obecnie przebywaj膮cego w S$w nr 5, oddzia艂 sz贸sty, grupa szkolna Heinrich. Kapitan Ratshelm o艣wiadczy艂 z miejsca: - Zg艂aszam wniosek o umorzenie post臋powania z braku podstaw. Ale porucznik Krafft powiedzia艂: - Stawiam wniosek o wy艂膮czenie kapitana Ratshelma z tego post臋powania, ze wzgl臋du na jego stronniczo艣膰. Kapitan Ratshelm zrobi艂 si臋 czerwony jak burak i zawo艂a艂: - Wypraszam sobie tego rodzaju podejrzenia! - To nie s膮 podejrzenia - o艣wiadczy艂 Krafft - lecz fakty, kt贸re mog臋 udowodni膰. - Niecne oszczerstwo! - krzykn膮艂 Ratshelm oburzony. - Ale偶 panowie! - zawo艂a艂 major, bardzo niezadowolony. - Poprosz臋 o spok贸j. Nie jeste艣cie panowie w kasynie. Frey uderzy艂 r臋k膮 w st贸艂, 偶eby pokaza膰 swoj膮 energi臋. By艂 skonsternowany. Zaledwie rozprawa si臋 zacz臋艂a, a ju偶 grozi艂o jej wypaczenie; w dodatku dzia艂o si臋 to na oczach podw艂adnych. Do czego to prowadzi? - Proponuj臋 - powiedzia艂 Feders - 偶eby艣my om贸wili t臋 spraw臋 najpierw, 偶e tak powiem, z wy艂膮czeniem publiczno艣ci. - To samo - rzek艂 major z ulg膮 - chcia艂em w艂a艣nie zaproponowa膰. A zatem: wszyscy nieoficerowie opuszczaj膮 sal臋! Podchor膮偶y Hochbauer i obaj podoficerowie natychmiast us艂uchali tego wezwania. Oddali uroczy艣cie honory, co major przyj膮艂 z zadowoleniem. Kiedy zamkn臋艂y si臋 drzwi za nimi, kapitan Feders powiedzia艂 weso艂o: - Nie powinno si臋 nikogo zmusza膰, 偶eby patrzy艂 na to, jak my pierzemy nasze brudy. Jestem za tym, 偶eby wszystko zosta艂o mi臋dzy nami i 偶eby艣my jako艣 skr贸cili to post臋powanie. Jasne jest jedno: Krafft i ja g艂osujemy za usunI臋ciem Hochbauera. Kapitanowi Ratshelmowi radz臋 wstrzyma膰 si臋 od g艂osu. A pan, panie majorze, jest naturalnie bezstronny. - Przeciw! - zawo艂a艂 kapitan Ratshelm wojowniczo - jestem stanowczo przeciw! - Dwa g艂osy za - powiedzia艂 Feders niewzruszony - jeden przeciw. Jest pan z g贸ry przeg艂osowany. I je艣li pan ma rozum, to powie pan na to "tak" i "amen". - Mnie chodzi jedynie o sprawiedliwo艣膰! - rzek艂 Ratshelm patetycznie. - Panowie, panowie! - zawo艂a艂 major b艂agalnie. - Tak oczywi艣cie nie mo偶na. Tu chodzi o normalne oficjalne post臋powanie w sprawie usuni臋cia ze szko艂y. Sens takiego post臋powania mo偶e by膰 tylko ten - major zapu艣ci艂 偶urawia w swoje notatki - trzeba przedyskutowa膰 i rozpatrzy膰, pos艂uguj膮c si臋 czysto rzeczowymi argumentami, wszystkie za i przeciw w danym wypadku, 偶eby uzyska膰 jak najbardziej jasny obraz sprawy, i to mo偶liwie przy jednomy艣lno艣ci wszystkich uczestnik贸w. Decyzja w ka偶dym razie musi by膰 podj臋ta, odroczenie sprawy jest niemo偶liwe, jak r贸wnie偶 przekazanie jej innej instancji. Major powi贸d艂 uwa偶nym, badawczym wzrokiem po obecnych. NIe chc膮c dopu艣ci膰 do tego, 偶eby jego oficerowie w dalszym ci膮gu szczerzyli na siebie z臋by jak psy rze沤nickie, trzyma艂 si臋 zwyczajowej w takich razach metody: zezwala艂 na co艣, czego nie m贸g艂 zabroni膰, a jednocze艣nie pr贸bowa艂 ustanawia膰 obowi膮zuj膮ce regu艂y. - Panowie - powiedzia艂 major - mnie osobi艣cie przypada zadanie przewodniczenia temu post臋powaniu. Od moich oficer贸w oczekuj臋 wszechstronnego poparcia, nie mam jednak zamiaru wywiera膰 najmniejszego nawet nacisku na pogl膮dy pan贸w. Pan porucznik Krafft podj膮艂 si臋 przedstawi膰 argumenty przeciwko podchor膮偶emu Hochbauerowi. By艂oby wskazane, 偶eby kto艣 inny spo艣r贸d pan贸w oficer贸w stan膮艂, 偶e tak powiem, w obronie podchor膮偶ego... do tego predystynowany jest chyba kapitan Ratshelm, podczas gdy w osobie kapitana Federsa pragn膮艂bym widzie膰 bezstronnego rzeczoznawc臋. Czy panowie si臋 zgadzaj膮? - Niech b臋dzie - rzek艂 Feders. - Zgadzam si臋, panie majorze! - powiedzia艂 zawsze pos艂uszny Ratshelm. - A ja si臋 nie zgadzam - upiera艂 si臋 Krafft. - Jestem w dalszym ci膮gu przeciwko uczestnictwu pana kapitana Ratshelma. - Prosz臋 to uzasadni膰! - za偶膮da艂 major, zanim jeszcze kapitan Ratshelm zd膮偶y艂 otworzy膰 usta. Frey zrozumia艂, 偶e pod tym wzgl臋dem porucznik Krafft nie ust膮pi. Chcie膰 go odwie沤膰 od tego stanowiska by艂oby strat膮 czasu. Praktycznie wi臋c bior膮c, nie pozostawa艂o nic innego, jak przeskoczy膰 szybko t臋 przeszkod臋. I dlatego major powiedzia艂: - Prosi艂bym pana, panie kapitanie Ratshelm, o reagowanie na rzeczowe argumenty r贸wnie偶 rzeczowo. A kapitan Ratshelm, jak nale偶a艂o si臋 tego spodziewa膰, odpar艂: - Tak jest, panie majorze. Teraz na znak Freya wyst膮pi艂 Krafft. Wyj膮艂 ze swojej teczki kartk臋 i po艂o偶y艂 j膮 na stole przed majorem. - Prosz臋 - rzek艂 - wykaz z ostatnich czternastu dni. Jest to wykaz wizyt podchor膮偶ego Hochbauera u kapitana Ratshelma. - Co oznacza to podst臋pne szpiegowanie?! - zawo艂a艂 kapitan Ratshelm oburzony. - To ju偶 prawie jak w gestapo! - W tej ostatniej uwadze - zauwa偶y艂 Feders ze 艣miechem - mo偶na by si臋 dopatrzy膰 tendencji rozk艂adowych. - Nie s艂ysza艂em jej - powiedzia艂 major, chc膮c spraw臋 za艂agodzi膰. Ratshelm natychmiast zrozumia艂 sw贸j b艂膮d i przyzna艂 pokornie: - Ja tego oczywi艣cie nie my艣la艂em. Rozk艂adowe, antypa艅stwowe wichrzenia s膮 sprzeczne z moj膮 natur膮, nienawidz臋 ich. Nie mog艂em wi臋c niczego takiego powiedzie膰. Krafft nadal sta艂 gotowy do skoku. A major ci膮gn膮艂 dalej: - Nie rozumiem, dlaczego fakt, 偶e podchor膮偶y odwiedza swego dow贸dc臋 oddzia艂u ma budzi膰 jakie艣 zastrze偶enia. - Wizyta od czasu do czasu by艂aby mo偶e czym艣 normalnym, ale takie cz臋ste wizyty w danych warunkach mo偶na okre艣li膰 jedynie jako co艣 anormalnego. Zw艂aszcza 偶e niekt贸re z tych wizyt przeci膮ga艂y si臋 a偶 do trzech godzin i d艂u偶ej. - Do trzech godzin i d艂u偶ej? - spyta艂 major przeci膮gle. - Chyba 偶e - dorzuci艂 Feders, rechoc膮c - podchor膮偶y jest spokrewniony czy skoligacony, o偶eniony czy zar臋czony z naszym cenionym kapitanem. - Tu chodzi jedynie o spe艂nianie moich obowi膮zk贸w - broni艂 si臋 Ratshelm, po kt贸rym wida膰 by艂o, 偶e si臋 czuje 艣miertelnie ura偶ony. - Prowadzenie i pobudzanie do dalszego rozwoju utalentowanego narybku oficerskiego, kszta艂cenie uczni贸w to przecie偶 najwa偶niejsze zadanie ka偶dego wychowawcy. - Trzy godziny i d艂u偶ej? - powt贸rzy艂 major, cedz膮c s艂owa. - Przy ca艂ym moim zrozumieniu, panie kapitanie Ratshelm, czy to aby nie za wiele tej opieki jak na jednego jedynego podchor膮偶ego? W ko艅cu jest pan wychowawc膮 stu dwudziestu kandydat贸w na oficer贸w. - Ale ten, panie majorze, ma szczeg贸lne kwalifikacje, ogromne zalety. To zupe艂nie wyj膮tkowa jednostka. - My - powiedzia艂 Krafft - jego bezpo艣redni prze艂o偶eni, jeste艣my innego zdania. Nie tylko w odniesieniu do kwalifikacji tego podchor膮偶ego; r贸wnie偶 na jego stosunek do kapitana Ratshelma pozwalamy sobie mie膰 odmienny pogl膮d. A podchor膮偶owie mojej grupy m贸wi膮 na ten temat ca艂kiem otwarcie. - Niezupe艂nie pana rozumiem, Krafft - powiedzia艂 major, ci膮gle jeszcze niczego nie podejrzewaj膮c - do czego pan w艂a艣ciwie zmierza? Czy chce pan insynuowa膰 kapitanowi Ratshelmowi faworyzowanie krewnego? Czy te偶 ma pan mo偶e czelno艣膰 pos膮dzi膰 go o korupcj臋, szanta偶 albo o co艣 podobnego? - Uwa偶am, 偶e by艂oby to poni偶ej mojej godno艣ci - powiedzia艂 Ratshelm, ca艂y w ognistych wypiekach - gdybym pr贸bowa艂 cho膰by tylko przyj膮膰 do wiadomo艣ci tego rodzaju podejrzenia. Major za偶膮da艂: - Prosz臋 m贸wi膰 wreszcie wyra沤nie, Krafft. - Ostro偶nie, panie majorze! - radzi艂 Feders uprzejmie. - Znalaz艂 si臋 pan na 艣liskim gruncie. Je艣li pan tego jeszcze nie zauwa偶y艂, przynosi to panu tylko zaszczyt. W ka偶dym razie, panie majorze, pozostaje teraz w艂a艣ciwie ju偶 tylko jedna mo偶liwo艣膰: sympatia... ludzka, a raczej m臋ska sympatia. Taka, jak膮 Platon 偶ywi艂 dla swoich uczni贸w, Cezar rzekomo dla kilku m艂odocianych legionist贸w, a Fryderyk Wielki dla kilku adiutant贸w... - Dosy膰! - zawo艂a艂 major Frey przera偶ony. Nareszcie i on zrozumia艂, co si臋 tu na niego wali艂o. On, 偶o艂nierz i prze艂o偶ony o naturalnych, zdrowych sk艂onno艣ciach, o ma艂y w艂os nie wyla艂 wiadra pomyj. Gdyby si臋 posun膮艂 o jeden tylko krok dalej, skutki by艂yby fatalne. - Dalsze s艂owa s膮 zbyteczne! Ale zaraz po tym major Frey zacz膮艂 si臋 znowu zabezpiecza膰. - Panie kapitanie Ratshelm - powiedzia艂 z lekk膮 nagan膮, ale nie bez zrozumienia, demonstracyjnie z g贸ry, ale r贸wnie偶 z odcieniem kole偶e艅skiej 偶yczliwo艣ci. - Bardzo to sobie ceni臋, 偶e moi oficerowie troszcz膮 si臋 tak mocno o powierzonych im podchor膮偶ych. Ale zbyt wiele troskliwo艣ci mo偶e naruszy膰 niezb臋dn膮 r贸wnowag臋. I tak, zdaje si臋, rzecz si臋 ma w tym w艂a艣nie wypadku. Nie pochwalam tego, nie mam jednak podstaw do pot臋pienia. Zw艂aszcza 偶e wychodz臋 z za艂o偶enia, i偶 dzia艂a艂 pan z pobudek najczystszych. - Zapewniam pana, panie majorze - powiedzia艂 Ratshelm g艂o艣no - 偶e chodzi艂o mi jedynie o zabezpieczenie i za艂atwianie spraw s艂u偶bowych. Moim zdaniem podchor膮偶y Hochbauer jest bez por贸wnania najlepszym i najzdolniejszym kandydatem na oficera. Dam sobie za niego g艂ow臋 uci膮膰. I w dalszym ci膮gu uwa偶am wniosek o usuni臋cie tego podchor膮偶ego ze szko艂y za absurdalny, je艣li nie za wyra沤n膮 nikczemno艣膰. - Panie kapitanie - powiedzia艂 major, niemile dotkni臋ty ostatnimi s艂owami Ratshelma - prosz臋 wzi膮膰 pod uwag臋, 偶e ja przewodnicz臋 tej rozprawie. Nie mo偶e wi臋c ta rozprawa by膰 ani absurdalna, ani nikczemna. - Panie majorze, prosz臋 pozwoli膰 mi cofn膮膰 te s艂owa i wyrazi膰 ubolewanie, 偶e je w og贸le powiedzia艂em. Major 艂askawie przychyli艂 si臋 do tej pro艣by. Znalaz艂 drog臋 najmniejszego oporu - prowadzi艂a poprzez Ratshelma. Ten Krafft sta艂 tu niewzruszony jak ska艂a. Tylko eksplozja mog艂aby go usun膮膰. I Frey o艣wiadczy艂: - Tak jak si臋 sprawa do tej pory przedstawia, trzeba stwierdzi膰, 偶e kapitana Ratshelma mo偶na rzeczywi艣cie pos膮dza膰 o pewne uprzedzenia, w kt贸rych jednak偶e nie mog臋 si臋 jeszcze dopatrzy膰 stronniczo艣ci. Nie widz臋 w tym przeszkody dla nasezgo post臋powania. Przejd沤my do meritum sprawy. Prosz臋, panie poruczniku Krafft. Krafft post膮pi艂 o krok naprz贸d i powiedzia艂: - Oskar偶am podchor膮偶ego Hochbauera o gwa艂t. - Absurd! - zawo艂a艂 z miejsca kapitan Ratshelm. - Kompletny absurd! Podchor膮偶y Hochbauer nigdy by czego艣 takiego nie zrobi艂. - Sk膮d pan to tak dobrze wie? - spyta艂 Feders zaciekawiony. - Tu chodzi o poczucie moralno艣ci! - zawo艂a艂 Ratshelm, trz臋s膮c si臋 prawie z oburzenia. - A w tej dziedzinie podchor膮偶y Hochbauer ma szczeg贸lnie niewzruszone zasady. - Panie majorze - rzek艂 Krafft - mog臋 przedstawi膰 dow贸d na moje twierdzenie. Dziewczyna nazywa si臋 Maria Kelter. Przebywa w tej chwili w kantynie numer dwa i jest do naszej dyspozycji, a偶 do odwo艂ania. Czy mam pos艂a膰 po ni膮 jednego z podoficer贸w? - 艣mieszne! - zawo艂a艂 Ratshelm wzburzony. - Ale niech sobie ta dziewczyna tu spokojnie przychodzi, je艣li tak koniecznie chcemy si臋 skompromitowa膰. Major, kt贸ry zacz膮艂 si臋 ju偶 lekko poci膰, pokr臋ci艂 niech臋tnie g艂ow膮 i powiedzia艂: - Niech ta dziewczyna si臋 poka偶e. Ale najpierw obejrzymy sobie bli偶ej podchor膮偶ego Hochbauera. Panowie si臋 chyba zgodz膮 ze mn膮, 偶e na razie lepiej zrezygnowa膰 z protok贸艂u, a tym samym z obecno艣ci ni偶szych szar偶. Zgadzacie si臋, panowie? Dobrze. Mo偶emy i艣膰 dalej. Prosz臋, panie poruczniku Krafft. Krafft wyszed艂 na korytarz i kaza艂 Hochbauerowi wej艣膰 na sal臋. Dopiero potem da艂 jednemu z podoficer贸w polecenie, 偶eby uda艂 si臋 do kantyny numer dwa po pann臋 Mari臋 Kelter i natychmiast j膮 przyprowadzi艂. Tymczasem Hochbauer stan膮艂 przed komisj膮 - wysoki, elastyczny, jasnow艂osy; bez 艣ladu niepokoju. Nie patrzy艂 na Kraffta. Unika艂 wzroku Federsa. A potem odkry艂 偶yczliwe, zach臋caj膮ce spojrzenie swojego ukochanego kapitana Ratshelma. Podniesiony na duchu, zwr贸ci艂 si臋 do majora Freya i popatrzy艂 na niego uwa偶nie i pokornie zarazem. - Podchor膮偶y Hochbauer - powiedzia艂 major energicznie - stoicie przed komisj膮 艣ledcz膮. Wszyscy tu obecni s膮 wam osobi艣cie znani. Naszym zadaniem jest stwierdzi膰, czy mo偶ecie nadal pozosta膰 w naszej szkole wojennej, czy nie. Od naszej decyzji nie ma odwo艂ania - b臋dzie wi臋c ona ostateczna. Gdyby dosz艂o do usuni臋cia was, zostanie to zanotowane w aktach, a kopia zostanie za艂膮czona do waszych akt personalnych. Takie usuni臋cie ze szko艂y oznacza艂oby koniec waszej kariery wojskowej; straciliby艣cie tytu艂 podchor膮偶ego i nie mogliby艣cie ju偶 nigdy zosta膰 oficerem. Przed komisj膮 macie zeznawa膰 prawd臋, tylko prawd臋 i nic pr贸cz prawdy, to si臋 rozumie samo przez si臋. Czy to jasne, podchor膮偶y? - Tak jest, panie majorze! - zawo艂a艂 Hochbauer ujmuj膮co poprawnie. - Przejd沤my wi臋c do rzeczy. - Panie majorze - powiedzia艂 podchor膮偶y Hochbauer, w mylnym przekonaniu, 偶e wezwano go celem wyt艂umaczenia si臋 - pozwalam sobie wskaza膰 na to, 偶e moja sprawa, je艣li o takowej mo偶e by膰 w og贸le mowa, jest ju偶 zamkni臋ta. I to urz臋dowo, przez s臋dziego s膮du wojennego z inspektoratu szk贸艂 wojennych. Rewizja sprawy jest sprzeczna z ustawami, chyba 偶e podejmie j膮 ten sam s膮d wojenny. W razie wy艂onienia si臋 nowych element贸w nale偶a艂oby wi臋c zawiadomi膰 s臋dziego wy偶szego s膮du wojennego Wirrmanna. Innej mo偶liwo艣ci nie ma. Hochbauer spojrza艂 na twarze czterech oficer贸w, kt贸rzy wyba艂uszyli na niego w zdumieniu oczy. Wzi膮艂 t臋 reakcj臋 za zdziwienie i by艂 got贸w napawa膰 si臋 nim. W swoim przekonaniu przygotowa艂 si臋 znakomicie do tej rozprawy, rozwa偶y艂 dok艂adnie wszelkie pro i kontra, wy膰wiczy艂 ewentualnych 艣wiadk贸w, kaza艂 sobie sporz膮dzi膰 艣wiadectwa i zeznania - nic go ju偶 nie mog艂o zaskoczy膰. Ale gdy spojrza艂 na Kraffta, straci艂 jako艣 pewno艣膰 siebie, w oczach porucznika dojrza艂 iskierki zadowolenia. - Cz艂owieku! - powiedzia艂 major Frey stentorowym g艂osem - o czym wy w艂a艣ciwie m贸wicie? Teraz dopiero Hochbauer zauwa偶y艂, 偶e nawet kapitan Ratshelm kr臋ci艂 ostrzegawczo g艂ow膮. Znowu ogarn膮艂 go niepok贸j. Gor膮czkowo szuka艂 w my艣lach jakiego艣 wyt艂umaczenia, ale na pr贸偶no - te wszystkie jego intensywne przygotowania wali艂y si臋 jak domek z kart. O co tu chodzi? By艂 przygotowany na zdecydowany atak - a teraz ten Krafft podstawia艂 mu podst臋pnie nog臋. Jak bardzo wpad艂, u艣wiadomi艂 sobie dopiero w tym momencie, gdy za jego plecami rozleg艂 si臋 g艂os podoficera: - Panna Maria Kelter, panie majorze! A wi臋c o to chodzi, pomy艣la艂 Hochbauer i zrozpaczony usi艂owa艂 si臋 skupi膰. Jaki cel mia艂 w tym Krafft? I czy to by艂o wszystko? Co jeszcze nast膮pi, czym to wszystko si臋 sko艅czy? Hochbauer spojrza艂 na Ratshelma wzrokiem b艂agaj膮cym o pomoc - ten jednak przygl膮da艂 si臋, z wyra沤nym obrzydzeniem, wchodz膮cej dziewczynie. Maria Kelter - ma艂a, zgrabna, strasznie zak艂opotana - powolutku, drobi膮c kroczki, podchodzi艂a bli偶ej, taksowana przez pi臋膰 par oczu po cz臋艣ci z ciekawo艣ci膮, po cz臋艣ci z trosk膮. Ciemny rumieniec obla艂 jej w膮sk膮 twarzyczk臋. Major wys艂a艂 przede wszystkim z powrotem na korytarz obu podoficer贸w. Potem 偶yczliwie przem贸wi艂 do Marii Kelter; w jego g艂osie zabrzmia艂a nieomal ojcowska nuta. Najpierw podzi臋kowa艂 jej za to, 偶e przysz艂a, i zapewni艂 j膮, 偶e potrafi to doceni膰. Potem poprosi艂 j膮, by by艂a mu pomocna w poszukiwaniu prawdy, przy czym zaapelowa艂 do jej szczero艣ci. - Jednocze艣nie chcia艂bym pani膮 zapewni膰, 偶e mo偶e pani liczy膰 na absolutn膮 dyskrecj臋 z mojej strony i oczywi艣cie ze strony wszystkich tu obecnych. Ani jedno s艂owo, kt贸re tu padnie, nie przeniknie poza te mury. Czy mog臋 wi臋c liczy膰 na pani pomoc, panno Kelter? - Tak - odpowiedzia艂a. - Przepraszam pani膮 - powiedzia艂 major, unosz膮c lekko swoje siedzenie. - Zapomnia艂em przedstawi膰 si臋 pani. Jestem major Frey, dow贸dca jednego z kurs贸w w tej szkole. Mo偶e mnie pani nazywa膰 po prostu panem majorem. - Tak, panie majorze - rzek艂a Maria Kelter. - A wi臋c, panno Kelter, czy pani zosta艂a napadni臋ta? Maria Kelter podnios艂a przera偶one oczy i rozejrza艂a si臋 wok贸艂 bezradnie. Kapitan Feders pospieszy艂 wyja艣ni膰: - Napa艣膰 i gwa艂t to nie to samo. Pan major chcia艂by wiedzie膰 rzecz nast臋puj膮c膮: czy pani膮, panno Kelter, zmuszono si艂膮 do 艣wiadcze艅 mi艂osnych, na kt贸re pani nie zgodzi艂aby si臋 dobrowolnie? - TAk. - Tym samym - powiedzia艂 major namaszczonym g艂osem - odpowiedzia艂a pani na pierwsze pytanie, jakie chcia艂em postawi膰. Nast臋pne pytanie. Czy by艂 to podchor膮偶y Hochbauer? - Tak - szepn臋艂a Maria g艂osem ledwo dos艂yszalnym. - To nie mo偶e by膰 prawd膮! - zawo艂a艂 poblad艂y kapitan Ratshelm. - Powiedzcie natychmiast, Hochbauer, 偶e to nieprawda! Ale Hochbauer zwiesi艂 g艂ow臋. Po jego twarzy by艂o wida膰, 偶e szuka gor膮czkowo jakiego艣 wyj艣cia. Musia艂 znale沤膰 wyj艣cie! I powiedzia艂 wreszcie: - Ta sprawa da si臋 wyja艣ni膰 to by艂o raczej przeoczenie, nieporozumienie. - Aha! - powiedzia艂 Feders. - Chcieli艣cie wi臋c zgwa艂ci膰 jak膮艣 inn膮 dziewczyn臋? - Nie, to nieprawda! - zawo艂a艂 Hochbauer. - A wi臋c jednak j膮? - Ale偶 to nie by艂 gwa艂t! Kapitan RAtshelm prawie nie s艂ysza艂 tych zda艅; nie robi艂y na nim 偶adnego wra偶enia. Jak byk sta艂 przed nim fakt: to zrobi艂 Hochbauer! TEn eteryczny m艂odzian - w okowach brudnego seksu! Ten szlachetny idea艂 - na najohydniejszych nizinach 偶ycia kaptanowi Ratshelmowi zawali艂 si臋 艣wiat. I cz艂owiek, kt贸ry go zdruzgota艂, nazywa艂 si臋 Hochbauer! - Musz臋 jednak prosi膰 teraz o dok艂adno艣膰! - zawo艂a艂 major. - Je艣li wy, Hochbauer, twierdzicie, 偶e to nie by艂 gwa艂t, to jest jednoznaczne z twierdzeniem, 偶e panna Kelter powiedzia艂a nieprawd臋. Wi臋c jak, panno Kelter, czy podtrzymuje pani swoje poprzednie zeznanie? - TAk, panie majorze - odpar艂a co prawda cicho, ale wyra沤nie. - To sta艂o si臋 wbrew mojej woli. - Hochbauer - za偶膮da艂 major - prosz臋 si臋 wypowiedzie膰 w tej sprawie. - By艂em pewny - powiedzia艂 ten - 偶e istnieje co do tego zgoda. - Panno Kelter - powiedzia艂 major - prosz臋 na to odpowiedzie膰. - Zgwa艂cono mnie - stwierdzi艂a. - Czy broni艂a si臋 pani? - zainteresowa艂 si臋 major. - Tak. - Czy wo艂a艂a pani o pomoc? - Nie wiem. Nie. - Dlaczego nie? - To by艂oby bezcelowe. Byli艣my w parku miejskim. W pobli偶u nie by艂o ani 偶ywej duszy. Mo偶e by膰 zreszt膮, 偶e krzycza艂am, ale chyba nie bardzo g艂o艣no. - S膮dz臋, panie majorze - powiedzia艂 porucznik Krafft - 偶e mo偶emy sobie oszcz臋dzi膰 dalszych szczeg贸艂贸w. To chyba wystarczy. Moim zdaniem sprawa jest jasna. - Moim te偶 - o艣wiadczy艂 Feders. - A pan, panie kapitanie Ratshelm? - zapyta艂 dla porz膮dku major Frey. - Ja - powiedzia艂 Ratshelm z d艂awi膮cym obrzydzeniem - uwa偶am ca艂膮 t臋 spraw臋 po prostu za wstr臋tn膮. Im szybciej j膮 zako艅czymy, tym lepiej. I Ratshelm rzuci艂 Hochbauerowi szybkie druzgoc膮ce spojrzenie. Ten jednak nie mia艂 na razie ani czasu, ani ch臋ci my艣le膰 o g艂臋bokim rozczarowaniu swego kapitana. Chodzi艂o mu ju偶 tylko o znalezienie wyj艣cia - i nagle je ujrza艂. Hochbauer popatrzy艂 na Mari臋 Kelter i powiedzia艂 pospiesznie i b艂agalnie: - Mario, strasznie tego wszystkiego 偶a艂uj臋. Nie chcia艂em tego. Prosz臋 ci臋, wybacz mi. Zapewne, zachowa艂em si臋 w spos贸b niewybaczalny, ale jestem got贸w ponie艣膰 wszystkie konsekwencje, Mario. Wszystkie. Jeszcze dzi艣 p贸jd臋 do twoich rodzic贸w i poprosz臋 o twoj膮 r臋k臋. Ale nie wolno ci m贸wi膰, 偶e ci臋 gwa艂ci艂em. - Korumpowanie 艣wiadk贸w - stwierdzi艂 Feders spokojnie. I mrugn膮艂 do Kraffta. - Panie majorze - powiedzia艂 Krafft stanowczo - prosz臋 nie pozwala膰 na tego rodzaju pr贸by. Lecz Maria Kelter powiedzia艂a szybko: - Je艣li si臋 nad tym dobrze zastanowi膰, panie majorze, to mo偶e to jednak by艂a mi艂o艣膰. - Tak jest - powiedzia艂 Hochbauer, widz膮c ju偶, 偶e akcje Kraffta spadaj膮. - I ja jestem got贸w ponie艣膰 wszystkie konsekwencje. Jeszcze dzi艣 wieczorem, Mario. - Powoli, powoli! - zawo艂a艂 major. Zdawa艂o mu si臋, 偶e ju偶 czas, by on wzi膮艂 znowu inicjatyw臋 w swoje r臋ce. W gruncie rzeczy ten punkt zwrotny by艂 majorowi raczej na r臋k臋: gwa艂t dokonany przez kt贸rego艣 z jego podw艂adnych by艂 haniebn膮 plam膮; zbyt szybkie przeprowadzenie rozprawy by艂o wprawdzuie ryzykowne, ale nie karalne; zar臋czyny za艣 rozwi膮zywa艂y za jednym zamachem wszystkie problemy. Trudno o lepszy pretekst do umorzenia sprawy. Bo dlaczego niby mia艂by wy艣wiadczy膰 przys艂ug臋 oficerowi tak krn膮brnemu, jak Krafft? Powstawa艂o wi臋c teraz ju偶 tylko pytanie: Co zrobi膰, 偶eby jak najbezpieczniej przeprowadzi膰 ca艂膮 spraw臋 przez ostatni zakr臋t? - A wi臋c, panno Kelter - powiedzia艂 major z wa偶n膮 min膮. - Najpierw pani twierdzi, 偶e zadano pani gwa艂t, a potem pani twierdzi, 偶e tak nie by艂o. Jak pani dosz艂a do swego ostatniego twierdzenia? - Panie majorze - powiedzia艂a drobniutka Maria Kelter, obrzuciwszy szybkim, zaborczym spojrzeniem przystojnego Hochbauera. - Zd膮偶y艂am si臋 tymczasem zastanowi膰 nad tym. I u艣wiadomi艂am sobie, 偶e wcale nie dosz艂o do... ostateczno艣ci. A zatem to chyba nie by艂 prawdziwy gwa艂t. - Nie dosz艂o do ostateczno艣ci? - spyta艂 major, marszcz膮c czo艂o. - Nie - odpar艂a dziewczyna. - W艂a艣ciwie nie. Najpier to on by艂 jak oszala艂y, a ja si臋 broni艂am. Ale gdy ju偶 by艂o tak daleko, no to on po prostu nie m贸g艂... je艣li pan rozumie... - Zamilk艂a. Kapitan Feders wybuchn膮艂 niepohamowanym 艣miechem - trzyma艂 si臋 za boki i zdawa艂o si臋, 偶e lada chwila spadnie z krzes艂a. Ca艂y niepok贸j nagle go odszed艂, jak gdyby p臋k艂a jaka艣 tama. Reszta oficer贸w patrzy艂a na niego jak na istot臋 z innej planety. - M贸j Bo偶e - wo艂a艂 kapitan. - C贸偶 to za komiczny 艣wiat! - Mam nadziej臋, panie kapitanie Feders - powiedzia艂 major gniewnie - 偶e pan si臋 przynajmniej na tyle opanjuje, by m贸c 艣ledzi膰 dalszy przebieg sprawy. Przede wszystkim, panno Kelter, dzi臋kujemy pani za wydatn膮 pomoc. Jest pani wolna. Maria Kelter u艣miechn臋艂a si臋 uprzejmie, a szczeg贸lnie uprzejmie do Hochbauera. - Czekam na ciebie! - powiedzia艂a delikatnie, ale jednocze艣nie z naciskiem. Potem drobnym kroczkiem opu艣ci艂a sal臋. - Tym samym - powiedzia艂 major - wszystko si臋 chyba wyja艣ni艂o. Mo偶emy zamkn膮膰 spraw臋. A mo偶e ja si臋 myl臋, Krafft? - Tak jest, panie majorze - powiedzia艂 Krafft. - Myli si臋 pan. I jest mi bardzo przykro, ze wzgl臋du na pana. Chyba 偶e r贸wnie偶 i pan g艂osuje za usuni臋ciem Hochbauera? - Jak偶e bym m贸g艂, wobec nik艂o艣ci przedstawionych przez pana dowod贸w, Krafft? - W takim razie teraz zmieni pan zdanie, panie majorze. I w艣r贸d og贸lnego napi臋cia Krafft wyj膮艂 z teczki cienki jak mgie艂ka, niebieski kawa艂ek batystu: lekko przybrudzon膮 chusteczk臋. I po艂o偶y艂 j膮 majorowi na st贸艂 w taki spos贸b, 偶eby monogram F$f by艂 wyra沤nie widoczny. Major wytrzeszczy艂 oczy, jak gdyby mia艂 przed sob膮 zwini臋t膮 w k艂臋bek jadowit膮 偶mij臋. Twarz jego powoli wykrzywi艂 grymas g艂upkowatego u艣miechu. Spyta艂 g艂ucho: - Co to ma znaczy膰? - O to - powiedzia艂 Krafft bezlito艣nie - powinien pan zapyta膰 podchor膮偶ego Hochbauera, panie majorze. Chusteczka ta by艂a w jego posiadaniu. Panu zapewne nie b臋dzie trudno ustali膰 jej pochodzenie. - Co to ma znaczy膰?! - rykn膮艂 major niczym zraniony zwierz. Wszyscy spojrzeli na Hochbauera. Ten by艂 bia艂y jak 艣wie偶o spad艂y 艣nieg. Nie by艂 w stanie zdoby膰 si臋 na 偶adne wyja艣nienie, a tym bardziej na jakie艣 wiarygodne usprawiedliwienie. - Ty 艣winio! - wrzasn膮艂 major, straciwszy resztki panowania nad sob膮. - Ty brudny kundlu! To ty艣 艣mia艂 wyci膮gn膮膰 r臋ce po moj膮... moj膮... Precz! Precz! Zanim ci臋 zabij臋! Hochbauer odwr贸ci艂 si臋 i wyszed艂 ze spuszczon膮 g艂ow膮. Zapomnia艂 odda膰 honory. Ale major ci膮gle jeszcze patrzy艂 na le偶膮c膮 przed nim chusteczk臋. Twarz jego gorza艂a, czerwona jak pomidor. Pozostali oficerowie taktownie patrzyli gdzie艣 w bok - nawet Feders. - Panie majorze - powiedzia艂 porucznik Krafft wreszcie - g艂osuj臋 za usuni臋ciem. - Ja r贸wnie偶 - rzek艂 Feders. - Tego rodzaju zdeprawowanych kreatur nie mo偶emy tu tolerowa膰 - o艣wiadczy艂 Ratshelm g艂osem lekko dr偶膮cym. - On nie ma nic do roboty w naszych szeregach. Usun膮膰! - A pan, panie majorze? - Precz z t膮 艣wini膮! - zawo艂a艂 ten, jakby si臋 nagle ockn膮艂 z g艂臋bokiego snu. - Wyrzuci膰 na zbity pysk! I wszystkich innych te偶! Odejd沤cie偶! Nie gapcie si臋 tak na mnie! Chc臋 by膰 sam! Chc臋 by膰 nareszcie sam! * * * W nocy po tej rozprawie kapitan Feders i porucznik Krafft nurzali si臋 w alkoholu i ponurych rozmowach. Przeklinali 艣wiat, kt贸ry zmusza ich do mordowania. Marion i Elfrieda za艣 ogarni臋te by艂y jakim艣 dziwnym l臋kiem. Tej偶e nocy kapitan RAtshelm pisa艂 podanie o przeniesienie; prosi艂 pokornie i usilnie o odkomenderowanie go na front. R贸wnie偶 major Frey pisa艂, mianowicie nowy rozkaz specjalny. Zamierza艂 u艣wiadomi膰 podchor膮偶ych, czego w niekt贸rych delikatnych sprawach wymaga艂 obowi膮zek moralny. Tej samej nocy podchor膮偶y Hochbauer doszed艂 do wniosku, 偶e straci艂 honor, szacunek, s艂owem: 偶e zmarnowa艂 karier臋. I utwierdzi艂 si臋 w przekonaniu, 偶e jego 偶ycie straci艂o sens - tylko 艂jdak m贸g艂by chcie膰 偶y膰 dalej w takich warunkach. Napisa艂 zatem list po偶egnalny, wzi膮艂 karabin i zastrzeli艂 si臋. 29 艣mier膰 ma swoj膮 cen臋 艣mier膰 podchor膮偶ego Hochbauera - jak p贸沤niej og艂oszono - nast膮pi艂a we wczesnych godzinach rannych dwudziestego pierwszego marca 1944 roku. Wed艂ug kalendarza by艂 to "pierwszy dzie艅 wiosny". Dok艂adny czas: pi膮ta pi臋膰. Miejsce - okoliczno艣膰 szczeg贸lnie k艂opotliwa i przykra - toalety w tylnym ko艅cu baraku. Przebywa艂 tu akurat w tym czasie podchor膮偶y M~osler, jako 偶e pr贸bowa艂 pozby膰 si臋 m臋cz膮cych go od d艂u偶szego czasu kurczy 偶o艂膮dkowych. I kiedy w艂a艣nie tak siedzia艂 z zamkni臋tymi oczami, zm臋czony i na wp贸艂 艣pi膮cy, zerwa艂 si臋 nagle na odg艂os gwa艂townego huku. Relacja M~oslera brzmia艂a nast臋puj膮co: - Zerwa艂em si臋 przera偶ony. My艣l臋 sobie: przes艂ysza艂em si臋. To brzmia艂o jak strza艂, my艣l臋 sobie. Chyba si臋 nic nie sta艂o, w dodatku o tej porze. Lec臋 do drzwi, gwa艂townie je otwieram. I wtedy go zobaczy艂em. Na szcz臋艣cie M~osler by艂, jak si臋 p贸沤niej okaza艂o, co prawda pierwszym, ale nie jedynym 艣wiadkiem tego wydarzenia. Strza艂 us艂ysza艂 r贸wnie偶 dy偶urny podchor膮偶y Berger. Berger wsta艂 dopiero co, ale w przeciwie艅stwie do M~oslera nie by艂 ju偶 nic a nic 艣pi膮cy. Us艂ysza艂 strza艂 i wybieg艂 na korytarz, do toalety. Z tego kierunku bowiem doszed艂 go huk. Berger zobaczy艂 le偶膮cego na pod艂odze cz艂owieka, o艣wietlonego jedynie s艂ab膮 lampk膮 nocn膮. By艂 to podchor膮偶y w pe艂nym umundurowaniu. A obok niego le偶a艂 karabin. Ty艂 g艂owy zabitego by艂 jedn膮 krwaw膮 mas膮. - Wygl膮da na Hochbauera. Teraz dopiero przera偶ony Berger dostrzeg艂 M~oslera. Musia艂 si臋 pojawi膰 na miejscu wypadku prawie w tej samej chwili. - M贸j Bo偶e! - zawo艂a艂 przera偶ony Berger. - Co to ma znaczy膰? M~osler nic nie powiedzia艂. Ukl膮k艂 i zacz膮艂 si臋 przygl膮da膰 le偶膮cemu, nie dotykaj膮c go jednak. POtem podni贸s艂 g艂ow臋 i powiedzia艂: - Koniec. - Nie 偶yje! - zawo艂a艂 Berger, rozgl膮daj膮c si臋 bezradnie jak zaszczute zwierz臋. - To przecie偶 niemo偶liwe! Co teraz b臋dzie? Co ja mam robi膰? - Przede wszystkim zamknij g臋b臋 - powiedzia艂 M~osler - bo tym wrzaskiem zaalarmujesz ca艂膮 grup臋. Najlepiej zawiadom od razu porucznika Kraffta. - Tak! - zawo艂a艂 Berger. - TAk b臋dzie najlepiej. Ale by艂o ju偶 za p贸沤no. Strza艂 i wrzask dy偶urnego zbudzi艂y r贸wnie偶 innych podchor膮偶ych. Zlecieli si臋 do toalety ca艂膮 gromad膮. Z zaspanymi jeszcze oczyma, z wyrazem t臋poty i zaskoczenia na twarzy obst膮pili zw艂oki. M~osler zwr贸ci艂 si臋 do Bergera ze s艂owami: - Musisz natychmiast zamkn膮膰 to pomieszczenie, przynajmniej na pewien czas, dop贸ki nie otrzymasz innego rozkazu od dow贸dcy grupy. - Ale偶 co ja mam robi膰?! - zawo艂a艂 Berger bezradnie. - Nie mog臋 przecie偶 jednocze艣nie tu uwa偶a膰 i zawiadamia膰 porucznika Kraffta! - Rozejd沤cie si臋, ludzie, nie st贸jcie tu jak s艂upy soli! - powiedzia艂 Kramer, kt贸ry nareszcie te偶 si臋 zjawi艂. Przepchn膮艂 si臋 do przodu, aby lepiej widzie膰. A od tego, co zobaczy艂, krew mu odp艂yn臋艂a z twarzy. Jednak偶e nawet w tej sytuacji Kramer pozosta艂 solidnym starszym sier偶antem. Przej膮艂 natychmiast komend臋 i zarz膮dzi艂: - Wszyscy opuszczaj膮 toalet臋. Berger, ty stajesz na warcie przy drzwiach. M~osler, ty zawiadomisz porucznika Kraffta. Ja sam tymczasem b臋d臋 sta艂 tu na stra偶y. - A jak d艂ugo to tu ma trwa膰? - zapyta艂o l臋kliwie kilku podchor膮偶ych, wycofuj膮c si臋 do korytarza. Kiedy pojawi艂 si臋 porucznik Krafft, ubrany tylko w stary p艂aszcz k膮pielowy w bia艂o_niebieskie pasy, bardzo blady i ze zm臋czon膮, jakby skamienia艂膮 twarz膮, zrobili mu milcz膮co przej艣cie. W toalecie sta艂 podchor膮偶y Kramer. Wypr臋偶y艂 si臋 na baczno艣膰 i zameldowa艂: - Wypadek nadzwyczajny, panie poruczniku. Podchor膮偶y Hochbauer zastrzelony. Kr贸tko po godzinie pi膮tej. Krafft sztywnym krokiem podszed艂 do zw艂ok. Nachyli艂 si臋 nad nimi i patrzy艂 na nie przez kilka sekund. Gdy wyprostowa艂 si臋, jego twarz wydawa艂a si臋 jeszcze bledsza ni偶 przedtem. - Prawdopodobnie samob贸jstwo - powiedzia艂 Kramer. Krafft kiwn膮艂 ledwo dostrzegalnie g艂ow膮, bez s艂owa. - Zwyk艂ym sposobem chyba, s膮dz膮c po wygl膮dzie - zacz膮艂 wyja艣nia膰 Kramer, najwyra沤niej ma艂o tym przej臋ty. By艂 zdecydowany zachowa膰 i tu ca艂kowite opanowanie i pokaza膰, 偶e dorasta do ka偶dej sytuacji. - 钮aduje si臋 karabin, a potem nape艂nia si臋 luf臋 wod膮; luf臋 wsadza si臋 do ust i palcami od n贸g naciska si臋 na spust. Murowana sprawa. Dzia艂a stuprocentowo, i to w mig. - P艂acht臋 namiotow膮 - powiedzia艂 Krafft. Kramer przekaza艂 rozkaz dalej. - Berger, natychmiast p艂acht臋 namiotow膮! - Ale偶 p艂achta namiotowa b臋dzie mi potrzebna! - wyj膮ka艂 Berger, widz膮c, 偶e jego czystej i dobrze utrzymanej cz臋艣ci wyposa偶enia grozi niebezpiecze艅stwo. - Mamy dzi艣 przecie偶 zaj臋cia w terenie. - No to we沤 p艂acht臋 Hochbauera, cz艂owieku! - zawo艂a艂 Kramer, niezadowolony z tak skandalicznego braku orientacji. Berger znik艂. Na jego miejsce wepchn臋li si臋 natychmiast inni podchor膮偶owie. Amfortas powiedzia艂 st艂umionym g艂osem: - Kto wie, czy to w og贸le by艂o samob贸jstwo, skoro, jak m贸wi膮, by艂 przy tym ten M~osler. M~oselr natychmiast rzuci艂 si臋 na Amfortasa, ale Rednitz powstrzyma艂 go. - Tylko bez nerw - rzek艂 Rednitz - jeden trup na razie wystarczy. Jako艣 to wszystko b臋dzie. Tymczasem Berger wr贸ci艂 z p艂acht膮 namiotow膮 - wzi膮艂 jednak swoj膮. Przypomnia艂 sobie bowiem, 偶e p艂achta Hochbauera by艂a znacznie lepsza gatunkowo - we沤mie j膮 sobie potem. Pospiesznie nakry艂 zmar艂ego i zameldowa艂: - Rozkaz wykonany! - Kramer - rozkaza艂 Krafft - zawiadomcie natychmiast wszystkich zainteresowanych oficer贸w, podaj膮c im do wiadomo艣ci tylko tyle: grupa szkolna Heinrich, Kr贸tko po pi膮tej, samob贸jstwo podchor膮偶ego Hochbauera. Po艣lijcie go艅c贸w do wyk艂adowcy taktyki, do dow贸dcy oddzia艂u, do dow贸dcy kursu. Komendanta szko艂y i oficera dochodzeniowego zawiadomi臋 sam. To pomieszczenie na razie trzeba zamkn膮膰 i postawi膰 tu kogo艣 na stra偶y. Nikt nie ma prawa wej艣膰 podczas mojej nieobecno艣ci. Je艣li nie zostan膮 wydane inne rozkazy, zaj臋cia odb臋d膮 si臋 zgodnie z rozk艂adem. Rozej艣膰 si臋! Krafft poszed艂 do umywalni, wzi膮艂 zimny prysznic, ogoli艂 si臋, wr贸ci艂 do swego pokoju i szybko si臋 ubra艂. Nast臋pnie spr贸bowa艂 po艂膮czy膰 si臋 telefonicznie z genera艂em. Zg艂osi艂 si臋 jednak tylko porucznik Bieringer. Zakomunikowa艂, 偶e genera艂a nie b臋dzie dzi艣 ca艂e przedpo艂udnie. "Jest w W~urzburgu na odprawie." - To wa偶na sprawa! - powiedzia艂 Krafft w telefon. - Genera艂a trzeba koniecznie zawiadomi膰. - Ale prosz臋 pana - powiedzia艂 adiutant jowialnie. - Takie samob贸jstwo zdarza si臋 co par臋 miesi臋cy, drogi Krafft, to nic nadzwyczajnego. Nie ma si臋 co denerwowa膰. Przy艣l臋 panu kapitana Schulza, oficera dochodzeniowego. On to za艂atwi. * * * Pierwszym oficerem, kt贸ry zjawi艂 si臋 na miejscu wypadku, by艂 kapitan Feders. Przybieg艂 bardzo pr臋dko i ju偶 z daleka wo艂a艂 do Kraffta: - Czy to prawda, czy to tylko jaki艣 manewr pozorowany z pana strony, Krafft? - Niestety nie - powiedzia艂 porucznik, i kaza艂 dy偶urnemu podchor膮偶emu otworzy膰 drzwi. Feders szybkim spojrzeniem obrzuci艂 toalet臋. Potem powiedzia艂 do Kraffta: - 艣wi艅stwo! - Mo偶na by te偶 znale沤膰 inne okre艣lenie na to - rzek艂 Krafft. - Ale chyba nie: sprawiedliwo艣膰? M贸j drogi Krafft, tego panu nikt nie odbierze! A wi臋c, na miejsca! P艂aczki nadchodz膮. Przyszli major Frey i kapitan Ratshelm. Wbrew dyscyplinie dow贸dca oddzia艂u wyprzedza艂 dow贸dc臋 kursu o dwa kroki. Frey pod膮偶a艂 za nim z wyra沤nym trudem - kroczy艂 ze sztywn膮 godno艣ci膮 za rozjuszonym m艣cicielem. - To nie powinno si臋 by艂o sta膰! - orzek艂 major Frey. - To ohyda, zupe艂na ohyda! - Kr臋ci艂 skonsternowany g艂ow膮. Ale kapitan Ratshelm omin膮艂 majora i podszed艂 do Hochbauera. Zatrzyma艂 si臋 tu偶 przy nim i przygl膮da艂 si臋 mu przez kilka sekund. Na jego twarzy malowa艂 si臋 b贸l, r臋ce zwisa艂y mu wzd艂u偶 cia艂a - ale r臋ce te by艂y zaci艣ni臋te w pi臋艣ci. Powoli podni贸s艂 oczy, rozgl膮daj膮c si臋 za Krafftem. I powiedzia艂 jak przez filtr z waty, g艂ucho, ale wyra沤nie: - Pan jeden jest winien jego 艣mierci. Pan ma tego cz艂owieka na sumieniu! - Przesta艅 pan tu gra膰 komedi臋 - powiedzia艂 Feders szorstko i post膮pi艂 do przodu, spychaj膮c Kraffta na tylny plan. - Co to za ton, kolego! - Mog臋 udowodni膰 to, co m贸wi臋! - o艣wiadczy艂 Ratshelm z ponur膮 gro沤b膮 w g艂osie. - Tu zabito cz艂owieka. Kto艣 musi za to zapa艂aci膰. - Cz艂owieku - rzek艂 kapitan Feders g艂osem ostrym i dono艣nym - facet wyekspediowa艂 si臋 sam na tamten 艣wiat, i to w gruncie rzeczy jego osobista sprawa. Oto, ile s膮 warci ci pa艅scy wspaniali bohaterowie! Jarmarczni krzykacze, nadymaj膮cy si臋 jak 偶aby - ale kiedy sytuacja robi si臋 powa偶na, wiej膮, wiej膮 a偶 na tamten 艣wiat. - Pan l偶y nieboszczyka! - rzek艂 Ratshelm. - Bzdury! - zawo艂a艂 Feders wojowniczo. - Usi艂uj臋 tylko przem贸wi膰 do rozs膮dku 偶ywemu. - Panowie - zawo艂a艂 major Frey - panowie, prosz臋 was! Dow贸dca kursu uwa偶a艂, 偶e czas przerwa膰 t臋 przykr膮 k艂贸tni臋 - zw艂aszcza 偶e s艂uchali jej podchor膮偶owie, posterunek przy drzwiach i uwijaj膮cy si臋 wsz臋dzie naoko艂o starsi grup szkolnych. - Panowie - powiedzia艂 Frey, kiedy si臋 ju偶 troch臋 uspokoi艂o - rozumiem wasze wzburzenie. R贸wnie偶 i mnie obszed艂 mocno ten bolesny wypadek, bo w ko艅cu ja tu jestem dow贸dc膮. Ale z tego nie wynika jeszcze, 偶e nie powinien i tu panowa膰 spok贸j i rzeczowo艣膰. I dlatego prosz臋 pana, kapitanie Ratshelm, miarkuj si臋 pan i nie wypowiadaj tu nie udowodnionych przypuszcze艅, zw艂aszcza 偶e wydaje mi si臋 bardzo w膮tpliwe, aby mo偶na je by艂o w og贸le udowodni膰. Pana natomiast, kapitanie Feders, prosz臋 o wi臋ksz膮 ostro偶no艣膰 w sformu艂owaniach, bo przecie偶 nie jeste艣cie tu panowie sami. - W ka偶dym razie 偶膮dam sprawiedliwo艣ci - upiera艂 si臋 Ratshelm. Kapitan Feders ruszy艂 ponownie do ataku. - Ma pan chyba jak膮艣 id~ee fixe, Ratshelm. Cz艂owieka, kt贸ry ma zadatki na samob贸jc臋, nie mo偶na od pope艂nienia samob贸jstwa powstrzyma膰. Bezpo艣rednia przyczyna mo偶e by膰 ca艂kiem nik艂a, wystarczy nag艂a depresja, brak pary skarpetek czy usuni臋cie ze szko艂y. - Jego systematycznie wyka艅czano moralnie! I to Krafft go wyka艅cza艂! - Pan przecie偶 te偶 si臋 do tego przyczyni艂, Ratshelm. - Panowie - wtr膮ci艂 si臋 major - tego rodzaju spekulacje do niczego nie prowadz膮. Tu trzeba bra膰 pod uwag臋 fakty. A faktem niezbitym jest samob贸jstwo. Jakie by艂y tego przyczyny, to sprawa drugorz臋dna, pod tym wzgl臋dem zgadzam si臋 zupe艂nie z kapitanem Federsem: Istniej膮 tysi膮ce mo偶liwo艣ci. I nie chc臋, 偶eby czyje艣 uprzedzenia prowadzi艂y do spekulacji w jednym okre艣lonym kierunku. Czy pan mnie zrozumia艂, panie kapitanie Ratshelm? RAtshelm o艣mieli艂 si臋 nie odpowiedzie膰 na to. By艂 zdr臋twia艂y i nieprzyst臋pny. - A pan, panie poruczniku Krafft - zapyta艂 major - czy pan te偶 mo偶e oniemia艂? A wi臋c, co pan o tym s膮dzi? - Nic - odpar艂 Krafft. - No - wykrztusi艂 Frey - miejmy nadziej臋, 偶e oficer dochodzeniowy zaraz tu b臋dzie. * * * Oficer dochodzeniowy zjawi艂 si臋 do艣膰 pr臋dko: kapitan Schulz, przydzielony do komendy szko艂y w zasadzie jako oficer do zlece艅, a w rzeczywisto艣ci dziewczyna do wszystkiego, w tym i "oficer dochodzeniowy". Kapitan Schulz by艂 z zawodu rolnikiem. By艂 to m臋偶czyzna 艣redniego wzrostu, przysadzisty, z twarz膮 jak kartofel i spokojnymi ruchami niewzruszonego wo沤nicy. Mia艂 zwyczaj wietrzy膰 nosem jak pies my艣liwski. Nie mia艂o to co prawda specjalnego znaczenia, ale nie odbywa艂o si臋 nigdy tak zupe艂nie bezszmerowo, bo Schulz by艂 prawie zawsze zakatarzony - tylko w obecno艣ci genera艂a nie. Schulz wszed艂 zamaszystym krokiem do toalety i rozejrza艂 si臋, w臋sz膮c. Najpierw zwr贸ci艂 si臋 do Ratsheolma i powiedzia艂 przyja沤nie: - Prosz臋 zej艣膰 z pola ostrza艂u. Nie wr贸s艂 pan chyba w ziemi臋? RAtshelm pos艂usznie odszed艂 na bok. Schulz przysun膮艂 si臋 jeszcze bli偶ej, obejrza艂 dok艂adnie zw艂oki i ca艂y lokal i spyta艂: - Jak d艂ugo on ju偶 tu le偶y? - Blisko trzy godziny - odpar艂 Krafft. - Dlaczego w艂a艣ciwie? - spyta艂 Schulz zdumiony. - Chcecie, 偶eby tu przezimowa艂? - My艣leli艣my - odpar艂 Krafft, z kolei sam teraz zdumiony - 偶e musi odby膰 si臋 najpierw szczeg贸艂owe 艣ledztwo. - Dlaczego? - spyta艂 Schulz, kr臋c膮c z niezadowoleniem sw膮 kartoflowat膮 g艂ow膮. - Po co tak komplikowa膰 sprawy? FAcet nie 偶yje, to przecie偶 jasne. Dlaczego ma tu le偶e膰 godzinami? Tamuje tylko ruch w toalecie. Frey usi艂owa艂 w godny spos贸b przybra膰 lodowaty wyraz twarzy. Feders rechota艂. Krafft nie potrafi艂 opanowa膰 zdumienia z powodu a偶 takiej dawki nieoczekiwanej r贸wnowagi ducha. A podchor膮偶owie przy drzwiach potraktowali to jako ponadplanow膮 specjaln膮 lekcj臋 pogl膮dow膮. Tylko kapitan Ratshelm by艂 oburzony i nie omieszka艂 tego zamanifestowa膰. - Zapewne zechce pan spisa膰 protok贸艂. - Ale偶 oczywi艣cie - zgodzi艂 si臋 z tym Schulz natychmiast. - To jest nieuniknione. Ale na to b臋dzie czas p贸沤niej, powiedzmy w ci膮gu dnia, je艣li panom tak si臋 spieszy. - A wyja艣nienie winy? - wierci艂 mu zawzi臋cie dziur臋 w brzuchu Ratshelm. - Winy? - Oficer dochodzeniowy nie potrafi艂 ukry膰 swego zdziwienia. - A to co znowu? To przecie偶 jest niew膮tpliwe samob贸jstwo. Tym samym wszystko jest jasne. A mo偶e znaleziono co艣 w rodzaju listu po偶egnalnego, z jakimi艣 bli偶szymi danymi? - Nie ma listu po偶egnalnego ani nic w tym rodzaju - powiedzia艂 jasny g艂os od drzwi. Sta艂 tam podchor膮偶y Rednitz. I mruga艂 do Kraffta. - Tym lepiej - rzuek艂 kapitan Schulz. Wszystkie reakcje obecnych przyjmowa艂 z cierpliw膮 wielkoduszno艣ci膮. - Te tak zwane listy po偶egnalne cz臋sto komplikuj膮 tylko spraw臋. A i tak nikt nie bierze ich powa偶nie. Zwykle jest to takie sobie gadanie, pisane w stanie, kt贸rego nie mo偶na uzna膰 za normalny. Zwyczajne wprowadzanie w b艂膮d! 艣wiadome podawanie nieprawdy, i do tego jeszcze przesada. Funta k艂ak贸w nawet niewarte. Jestem zadowolony, je艣li nie widz臋 czego艣 takiego na oczy. Ratshelm jednak nie rezygnowa艂. - Ale to panu przecie偶 nie mo偶e przeszkodzi膰 w poszukiwaniu przyczyn, kt贸re doprowadzi艂y do tego samob贸jstwa. - Panie kapitanie Ratshelm - powiedzia艂 major surowo - jestem zdania, 偶e powinni艣my respektowa膰 metody pana kapitana Schulza. Zdaje mi si臋, 偶e on si臋 zna na swoim fachu. Kapitan Schulz machn膮艂 lekcewa偶膮co r臋k膮 i powiedzia艂: - Wszystko rutyna. Kwestia do艣wiadczenia. To ju偶 moje pi膮te samob贸jstwo. Znam to na pami臋膰. A podstawowa prawda jest taka: cho膰by nie wiadomo jak si臋 stara膰 i stawa膰 na g艂owie, prawie nigdy nie dojdzie si臋 prawdziwych przyczyn, kt贸re doprowadzi艂y do samob贸jstwa. Po co wi臋c niepotrzebnie zawraca膰 sobie g艂ow臋? Prosz臋 kaza膰 sprz膮tn膮膰 zw艂oki i zrobi膰 trumn臋. To miejsce za艣 najlepiej posypa膰 piaskiem, potem wyszorowa膰 i obla膰 lizolem. Ca艂膮 wojn臋 papierkow膮 za艂atwi si臋 w komendzie w ci膮gu jednego dnia. Jeszcze co艣, panie majorze? - Nie, dzi臋kuj臋, panie kapitanie. - Frey odetchn膮艂 z ulg膮. Wyprowadzi艂 oficera dochodzeniowego na dw贸r. POszli w kierunku kasyna. Feders za艣 powiedzia艂 do Ratshelma: - B膮d沤 pan rozs膮dny, m贸j drogi, id沤 pan do domu, uspok贸j si臋 pan i nie r贸b g艂upstw. - Spe艂ni臋 sw贸j obowi膮zek! - powiedzia艂 Ratshelm sztywno. I kiedy wynoszono zmar艂ego, pod膮偶y艂 uroczy艣cie za nim. Cz臋艣膰 II (c.d.) 29 艣mier膰 ma swoj膮 cen臋 (c.d.) * * * - No, Krafft - spyta艂 Feders zatroskany - ma pan kaca? - C贸偶 to za ludzie! - powiedzia艂 Krafft przygn臋biony. - To ludzie, dla kt贸rych prowadzimy t臋 wojn臋. - Umrze膰! - powiedzia艂 Krafft. - Co to ma za znaczenie! O wiele trudniej jest uczciwie 偶y膰 ni偶 uczciwie umrze膰. A umrze膰 nieuczciwie to pod艂o艣膰 wobec 偶yj膮cych. - Te draby wrzeszcza艂y zawsze "Niemcy, zbud沤cie si臋!" - rzek艂 Feders. - Dzi艣 ja ju偶 wiem, jak to si臋 w艂a艣ciwie powinno nazywa膰: Niemcy, zdychajcie! Ale spr贸buj pan to wyt艂umaczy膰 naszym zacnym oficerom. Na sam d沤wi臋k wielkich s艂贸w rozum ich spowija automatycznie mg艂a. Czy pan si臋 da z艂apa膰, Krafft? - Mnie trzeba zabi膰, Feders, inaczej nie umr臋. - Jacy my艣my si臋 zrobili skromni - powiedzia艂 Feders ze zm臋czonym u艣miechem i po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu przyjaciela. Potem wyszed艂, posmutnia艂y. Przedpo艂udnie mija艂o jako艣 bez sensacji. Krafft pomaszerowa艂 ze swoj膮 grup膮 szkoln膮 w teren i 膰wiczy艂 zgodnie z planem: U偶ycie grupy szturmowej rejonu umocnionego do rozpoznania walk膮. Grupa odwala艂a swoje zadanie z nale偶yt膮 rzeczowo艣ci膮. Ale wszystko przebiega艂o dosy膰 bezbarwnie - bez weso艂ych powiedzonek, bez m膮drzenia si臋, bez rozweselaj膮cych incydent贸w. Nagle zrobi艂o si臋 tak, jak by艂o we wszystkich innych grupach szkolnych. O Hochbauerze - w ka偶dym razie oficjalnie - nie m贸wiono; nie 偶y艂. A o jego 艣mierci nikt nie mia艂 ochoty m贸wi膰. Krafft da艂 tego przedpo艂udnia swojej grupie daleko id膮c膮 swobod臋. Nie kierowa艂 i nie kontrolowa艂, zaobserwowa艂 tylko, 偶e na przerwach skupia艂a si臋 wok贸艂 Rednitza gromadka znacznie liczniejsza ni偶 zwykle: owce pozostawione same sobie szuka艂y nowego barana_przewodnika. I Rednitz przej膮艂 t臋 funkcj臋 bardzo zr臋cznie. - Zanim Krafft zarz膮dzi艂 powr贸t do koszar, zawo艂a艂 Rednitza do siebie i powiedzia艂: - Sk膮d wiecie, Rednitz, 偶e podchor膮偶y Hochbauer nie pozostawi艂 偶adnego listu po偶egnalnego? - Bo go szuka艂em, panie poruczniku - odpar艂 Rednitz szczerze. - Natychmiast po katastrofie. Od razu o tym pomy艣la艂em. Hochbauer ub贸stwia艂 pisa膰. - I twierdzicie, Rednitz, 偶e艣cie niczego nie znale沤li? - Tak jest, panie poruczniku, tak twierdz臋. Krafft spojrza艂 mu prosto w oczy. I podchor膮偶y si臋 u艣miechn膮艂 - by艂 to u艣miech pe艂en serdeczno艣ci i sympatii. I w tym momencie ogarn臋艂o Kraffta uczucie, 偶e w艂a艣ciwie wszystko jest bardzo proste i samo przez si臋 zrozumia艂e. I nie jest ju偶 daremne. Cokolwiek si臋 zdarzy. * * * - Opowiadaj pan - rzek艂 genera艂, zaledwie Krafft wszed艂 do pookoju. - Wr贸ci艂em w tej chwili z W~urzburga. Chc臋 wiedzie膰, co tu si臋 sta艂o. Stali naprzeciw siebie. Krafft opowiada艂, a genera艂 s艂ucha艂 bez s艂owa. Dopiero gdy porucznik sko艅czy艂, genera艂 Modersohn powiedzia艂: - Siadajmy, Krafft. - Jego g艂os brzmia艂 niezwykle cicho, prawie nie艣mia艂o. - Krafft - rzek艂 genera艂, kiedy usiedli - to nie jest rozwi膮zanie, jakiego od pana oczekiwa艂em. - Ale jednak rozwi膮zanie. - Nie - powiedzia艂 genera艂 stanowczo - ja chcia艂em, 偶eby zosta艂 oddany w r臋ce sprawiedliwo艣ci. A pan doprowadzi艂 go do samob贸jstwa. To nie jest kara. To wybieg, ucieczka, oszustwo. - Panie generale - powiedzia艂 Krafft, ci膮gle jeszcze z szacunkiem, ale bez uleg艂o艣ci, nawet bez jakiego艣 wi臋kszego respektu dla dyscypliny - podchor膮偶y Hochbauer przyzna艂 mi si臋, mnie samemu, 偶e wysadzi艂 podporucznika Barkowa w powietrze. Ale to si臋 nie da udowodni膰. - To przyznanie si臋 do winy musia艂oby wystarczy膰, Krafft, je艣li nie by艂o innej mo偶liwo艣ci zdobycia dowod贸w przeciwko niemu. - Przyznanie si臋 do winy, panie generale, nigdy nie wystarcza, jak wiemy z do艣wiadczenia, tym bardziej gdy chodzi o, 偶e tak powiem, wyznanie prywatne, bez 艣wiadk贸w, bez protoko艂u. Kiedy staje zeznanie przeciwko zeznaniu, wa偶ni s膮 zeznaj膮cy. A w danym wypadku porucznik o skromnym pochodzeniu stan膮艂by naprzeciw podchor膮偶ego, kt贸ry zachowywa艂 si臋 tak, jakby mia艂 monopol na ca艂y narodowy socjalizm, i kt贸rego ojciec jest komendantem twierdzy SS. - To wszystko nie powinno si臋 liczy膰 - powiedzia艂 genera艂 sztywno. - Jeste艣my przecie偶 偶o艂nierzami, niczym innym. - W艂a艣nie to, panie generale, nie jest prawd膮. Wojsko nie jest ju偶 tym, czym by艂o lub czym mia艂o by膰 za czas贸w pruskiej chwa艂y. 铆o艂nierz jako gwarancja czysto艣ci i 艂adu, prawa i wolno艣ci to dzisiaj ju偶 tylko bajka. Ludzie tacy jak Hochbauer unaoczniaj膮 to a偶 nadto wyra沤nie. 铆o艂nierz w s艂u偶bie ideologii - oto co si臋 zrobi艂o z tego, co niegdy艣 nazywano duchem 偶o艂nierskim. Dzisiaj trzeba by膰 albo hitlerowcem, albo antyhitlerowcem, trzeciej mo偶liwo艣ci nie ma. Genera艂 d艂ugi czas nic nie m贸wi艂. Tylko oczy jego patrzy艂y smutno. By艂 to smutek bez b贸lu - p艂yn膮cy z wiedzy i zrozumienia. Krafft by艂 przygotowany na to, 偶e genera艂 da mu nagan臋, i 偶e zrobi to w 贸w zimny, celny spos贸b, jaki by艂 mu w艂a艣ciwy. Ale us艂ysza艂 tylko jedno jedyne s艂owo. - alej! - Kiedy mam do czynienia z silniejszym przeciwnikiem, panie generale, kt贸ry my艣li i dzia艂a inaczej ni偶 ja, kt贸ry pochodzi z innego 艣wiata i z kt贸rym nie mam nic wsp贸lnego poza j臋zykiem, musz臋 pr贸bowa膰 pokona膰 go jego w艂asnymi metodami. Nie mam przecie偶 innego wyboru. - A skutek, Krafft, pana zdaniem, dowodzi, i偶 ma pan racj臋? - Przecenia艂em tych ludzi. S膮 bardziej chwiejni, ni偶 s膮dzi艂em. 铆yj膮 mi臋dzy dwiema skrajno艣ciami, mi臋dzy zbrodni膮 i tch贸rzostwem, tylko 偶e oni to inaczej nazywaj膮. Jedno nazywaj膮 pos艂usze艅stwem, a drugie po艣wi臋ceniem. Wysadzili w powietrze podporucznika Barkowa. I s膮 gotowi sprz膮tn膮膰 ka偶dego innego, tak jak to zawsze robili i nadal robi膮. Ale gdy maj膮 za to odpowiada膰, okazuje si臋, 偶e s膮 potencjalnymi samob贸jcami. S膮 zdolni do wielkich rzeczy tak d艂ugo, dop贸ki podtrzymuje ich na duchu ten ich bzik; s膮 w贸wczas rado艣ci膮 dla fachowc贸w, zapatrzonych tylko w swoj膮 specjalno艣膰 i w nic wi臋cej, i s膮 rozkosz膮 dla marzycieli i fantast贸w typu Ratshelma. Za ich to przyczyn膮 wszystko, co mo偶na by jeszcze nazwa膰 Niemcami, schodzi na psy. Genera艂 nie patrzy艂 Krafftowi w oczy; wygl膮da艂o nawet na to, 偶e ich unika. - POstawione mi przez pana zadanie, panie generale, uwa偶am za za艂atwione. Zab贸jca zabi艂 si臋 sam. Nie zmierza艂em do tego, ale teraz, kiedy to si臋 ju偶 sta艂o, przyjmuj臋 to - to jest jakie艣 rozwi膮zanie. Kt贸偶 bowiem mo偶e wiedzie膰, jak me艂艂yby m艂yny sprawiedliwo艣ci? - A ja, Krafft, czy s膮dzi pan, 偶e mog臋 tak po prostu umy膰 teraz od tego r臋ce? - Panie generale - powiedzia艂 Krafft z moc膮 - pan sobie r膮k nie zabrudzi艂. Powierzy艂 mi pan funkcj臋 s臋dziego 艣ledczego, a ja jeszcze zosta艂em mimo woli katem. To, co si臋 sta艂o, jest jedynie moj膮 spraw膮, i ja nie mam zamiaru zwala膰 z siebie odpowiedzialno艣ci. Dlaczego mia艂bym to zrobi膰? Panie generale, je偶eli to, co my tu wyrabiamy, co si臋 wok贸艂 nas dzieje, je偶eli to ma by膰 czystym, uczciwym, nie ska偶onym duchem 偶o艂nierskim, to jest to 艣wiat, kt贸rego ja nie rozumiem. Jest bezwarto艣ciowy i zak艂amany. Wyl臋garnia tch贸rzy, lokaj贸w i brutali bez sumienia. Jest to 艣wiat, od kt贸rego rzyga膰 mi si臋 chce. Dla takiego 艣wiata nie warto 偶y膰! Genera艂 Modersohn wsta艂. Nagle i po艣piesznie. POdszed艂 do okna i zapatrzy艂 si臋 w szyb臋 - smuk艂a, kanciasta sylwetka na tle jaskrawej po艣wiaty 艣niegu i zimowego s艂o艅ca. D艂ugi czas milcza艂. POtem odwr贸ci艂 si臋 do Kraffta, tak samo raptownie, jak przedtem wsta艂. I powiedzia艂: - A wi臋c upar艂 si臋 pan ponie艣膰 do ko艅ca wszystkie konsekwencje. No c贸偶, b臋dzie, jak pan chce! I teraz genera艂 szybko podszed艂 do biurka. Wzi膮艂 do r臋ki pod艂u偶ny pas papieru i poda艂 go Krafftowi ze s艂owami: - Przeczytaj pan to. Telegram ten nadszed艂 p贸艂 godziny temu. Krafft wzi膮艂 z jego r膮k pismo i przeczyta艂: "Inspektor Szk贸艂 Wojennych do Komendanta Szko艂y Wojennej nr 5 Przejmuj臋 dochodzenie odno艣nie 艣mierci Hochbauera. Miejscowe dochodzenia zawiesi膰 do momentu przybycia naszego pe艂nomocnika, s臋dziego wy偶szego s膮du wojennego Wirrmanna. Temu偶 udzieli膰 wszelkiej 偶膮danej pomocy. S臋dzia s膮du wojennego Wirrmann ju偶 w drodze. podpis: Inspektor Szk贸艂 Wojennych" - A niech przyje偶d偶a! - powiedzia艂 Krafft. 30 Zaczyna si臋 polowanie z nagonk膮 S臋dzia wy偶szego s膮du wojennego Wirrmann przyby艂 jeszcze tego samego dnia, w p贸沤nych godzinach popo艂udniowych. Zaledwie przest膮pi艂 pr贸g szko艂y wojennej, a ju偶 zacz膮艂 w臋szy膰 jak pies go艅czy. Wirrmann naturalnie wiedzia艂, co wypada: zameldowa艂 si臋 bezzw艂ocznie u genera艂a Modersohna. Nie musia艂 zbyt d艂ugo czeka膰 na przyj臋cie, bo genera艂 go przecie偶 oczekiwa艂. Wirrmann nienagannie, wed艂ug wszelkich prawide艂 dyscypliny, wypr臋偶y艂 si臋 na baczno艣膰 i zameldowa艂 si臋. Stara艂 si臋 przy tym by膰 rzeczowy. Zmierza艂 do wywo艂ania pozor贸w, 偶e przyjecha艂 tu tylko dla za艂atwienia zupe艂nie normalnej sprawy. Modersohn spyta艂: - Dlaczego przyjecha艂 pan osobi艣cie, i sk膮d ten po艣piech? - B膮d沤 co b膮d沤 - powiedzia艂 Wirrmann wymijaj膮co - chodzi tu o przypadek niecodzienny. - TEgo nie mo偶e pan przecie偶 z g贸ry wiedzie膰. Je艣li jednak pozwala pan sobie na s膮d w tej sprawie, to mo偶e to mie膰 tylko dwie przyczyny: albo przeprowadzono jakie艣 wst臋pne 艣ledztwo, albo ma pan jakie艣 uprzedzenia. Pierwsze nie mia艂o miejsca, a drugie nie powinno mie膰 miejsca. Nie odpowiedzia艂 pan zreszt膮 na moje pytanie, panie s臋dzio. - Panie generale - rzek艂 Wirrmann, kt贸rego szaroblada cera stopniowo nabiera艂a czerwonej barwy - pozwalam sobie wskaza膰 na to, 偶e ja nie podlegam szkole wojennej. Jestem jedynie zdany na wsp贸艂prac臋. - Jak nale偶y rozumie膰 t臋 wsp贸艂prac臋, panie Wirrmann, o tym w moim zakresie dzia艂ania decyduj臋 ja sam. Zarz膮dzam, 偶eby mi pan codziennie sk艂ada艂 sprawozdanie, pocz膮wszy od jutra. W jakiej porze, jeszcze pana zawiadomi臋. To na razie wszystko, panie s臋dzio. Wirrmann po艣piesznie opu艣ci艂 genera艂a i budynek komendy szko艂y. Ale w艣ciek艂o艣膰 jego na Modersohna by艂a zimna i wielka. Upokorzenia, na kt贸re go raz po raz ten zatwardzia艂y reakcjonista nara偶a艂, pleni艂y si臋 w sercu Wirrmanna jak chwasty w cieplarni. * * * R贸wnie偶 i tym razem Wirrmann, jak zwykle, zakwaterowa艂 si臋 w budynku go艣cinnym. Ale zaledwie wszed艂 do przydzielonego mu pokoju i rzuci艂 na 艂贸偶ko teczk臋 i walizk臋, zaraz przypi膮艂 si臋 do telefonu. Najpierw zadzwoni艂 do kapitana Katera, potem do kapitana Ratshelma. Obu pan贸w zaprosi艂 do siebie. Kater, kt贸ry mia艂 kr贸tsz膮 drog臋 do budynku go艣cinnego, zjawi艂 si臋 pierwszy. Przywita艂 Wirrmanna z wyci膮gni臋tymi ramionami: - Nareszcie! - zawo艂a艂 uszcz臋艣Liwiony. S臋dzia potrz膮sn膮艂 jego d艂o艅mi. - S膮dz臋, m贸j drogi - powiedzia艂 - 偶e nadszed艂 czas. W ka偶dym razie dzi臋kuj臋 panu za tak szybkie zawiadomienie mnie. - Ale偶 prosz臋 pana! To by艂 przecie偶 m贸j obowi膮zek. - Gdyby mi pan nie zwr贸ci艂 uwagi, drogi Kater - powiedzia艂 s臋dzia 艂askawie - przeoczy艂bym mo偶e ten decyduj膮cy fakt, przynajmniej w danej chwili. Bo o samob贸jstwie tym wspomniano tylko w dzisiejszych bie偶膮cych meldunkach, wysy艂anych st膮d codziennie w ka偶de po艂udnie komendantowi szk贸艂 wojennych, i by艂a to wzmianka bez 偶adnych bli偶szych szczeg贸艂贸w. Ale pa艅ski telefon zaalarmowa艂 mnie, i oto jestem. - S膮dzi pan, 偶e z tym mo偶na b臋dzie ju偶 co艣 pocz膮膰? - M贸wi膮c mi臋dzy nami, m贸j drogi, my艣my ju偶 zacz臋li co艣 robi膰. Rozmawia艂em przed chwil膮 z genera艂em, i teraz ju偶 tak ca艂kiem mi臋dzy nami, Kater: nie podoba艂a mi si臋 ta rozmowa. Powiem tylko tyle: typowa reakcja cz艂owieka, kt贸ry chce co艣 ukry膰. Ale nie przede mn膮! Nie chwal膮c si臋, mog臋 powiedzie膰, 偶e to si臋 jeszcze nikomu nie uda艂o. - No tak, oczywi艣cie, ale nie wolno nie docenia膰 Modersohna. - M贸j drogi, r贸wnie dobrze m贸g艂bym powiedzie膰: nie radzi艂bym nikomu nie docenia膰 mnie. Ale zostawmy to. Do rzeczy! Jak pa艅skim zdaniem sprawa si臋 przedstawia? - No c贸偶 - powiedzia艂 Kater spokojnie - najwa偶niejsze powiedzia艂em panu ju偶 przez telefon: ten biedny podchor膮偶y zosta艂 zaszczuty na 艣mier膰 przez porucznika Kraffta. A rzecz decyduj膮ca: Krafft to szczeg贸lnie protegowany faworyt genera艂a. - To brzmi nie沤le - rzek艂 Wirrmann zamy艣lony - to brzmi nawet bardzo wiarygodnie. Ale je艣li to jest tylko z pa艅skiej strony przypuszczenie, to daleko z tym nie zajedziemy. - To nie jest przypuszczenie - powiedzia艂 Kater zadowolony. - Tak twierdzi kapitan Ratshelm. - To ju偶 brzmi znacznie lepiej. Rozmawia艂em jednak telefonicznie przed moim przyjazdem r贸wnie偶 z kapitanem Ratshelmem. By艂 niezwykle wzburzony, jest jak najbardziej za przeprowadzeniem 艣ledztwa przez s膮d wojenny, jednak偶e nie powiedzia艂 mi, 偶e Krafft ponosi win臋 za 艣mier膰 Hochbauera. Co b臋dzie, je艣li si臋 wyprze, 偶e kiedykolwiek co艣 takiego twierdzi艂? - To wykluczone. Kapitan Ratshelm wypowiedzia艂 bowiem te s艂owa nie tylko w mojej obecno艣ci, ale, 偶e tak powiem, publicznie: na miejscu wypadku, w obecno艣ci trzech oficer贸w i kilku podchor膮偶ych. Obwinia艂 Kraffta wprost i ca艂kiem jednoznacznie. Tego ju偶 nie da si臋 cofn膮膰. - No - powiedzia艂 s臋dzia wy偶szego s膮du wojennego niezwykle zadowolony - je艣li to tak, to kapitan Ratshelm b臋dzie musia艂 podtrzyma膰 swoje stanowisko. Cho膰by tam nie wiem co! * * * Kapitan RAtshelm zjawi艂 si臋 zaledwie w chwil臋 p贸沤niej. Zareagowa艂 sztywno na serdeczne powitanie Wirrmanna, wykazywa艂 jednak od samego pocz膮tku zainteresowanie i by艂 skory do pomocy. - Nie uwierzy pan - powiedzia艂 Wirrmann - jak bardzo si臋 ciesz臋, 偶e mog臋 liczy膰 na pa艅sk膮 cenn膮 wsp贸艂prac臋. Podczas wyg艂aszania og贸lnikowych nie obowi膮zuuj膮cych frazes贸w, przewa偶nie przez s臋dziego wy偶szego s膮du wojennego, Kater na sw贸j wypr贸bowany spos贸b zd膮偶y艂 zatroszczy膰 si臋 o przyjemn膮 atmosfer臋: wyczarowa艂 ze swojej teczki butelk臋 "Steinh~agera" i skrzyneczk臋 cagar. Obie sprezentowa艂 "drogiemu, serdecznie witanemu go艣ciowi" - ale obie od razu otworzy艂. PO kr贸tkim, spe艂nionym w艣r贸d wzajemnych uprzejmo艣ci toa艣cie Wirrmann natychmiast przyst膮pi艂 "do rzeczy". Skin膮艂 serdecznie g艂ow膮 kapitanowi Ratshelmowi i powiedzia艂: - Pan jest wi臋c, 偶e tak powiem, moim koronnym 艣wiadkiem, szanowny panie. - Ja? - spyta艂 RAtshelm wyra沤nie speszony. - Jak ja mam to rozumie膰? - Ca艂kiem po prostu - odpar艂 s臋dzia przyja沤Nie. - Pan stworzy艂 przes艂anki dla mojego 艣ledztwa, tej zas艂u偶gi nikt panu nie odbierze. - Czy mog臋 zapyta膰, o czym pan w og贸le m贸wi? - M贸j drogi, nie chowaj pan prawdy pod korcem. Pan rzuci艂 porucznikowi Krafftowi w twarz oskar偶enie, poniek膮d publicznie. To by艂 czyn decyduj膮cy: niejako sygna艂 dla mnie, 偶ebym ruszy艂 do ataku. Pozostaje panu teraz tylko udowodni膰 swoje twierdzenie. To wszystko. - Bardzo pana przepraszam - powiedzia艂 kapitan, wierc膮c si臋 niespokojnie na krze艣le - ale to musi by膰 jakie艣 nieporozumienie. Jestem oczywi艣cie got贸w udzieli膰 panu wszelkiego poparcia, jakiego pan sobie tylko 偶yczy, ale z wyznaczania mi roli 艣wiadka musi pan zrezygnowa膰. - Wykluczone, m贸j drogi - rzek艂 Wirrmann, ci膮gle jeszcze stosunkowo dobrodusznie. - W 偶adnym razie nie mog臋 zrezygnowa膰 z pa艅skiego zeznania. Na nim opiera si臋 ca艂a nasza racja. Tu chodzi przecie偶 wy艂膮cznie o sprawiedliwo艣膰, 艂askawco, nie wolno panu umywa膰 r膮k od tego. - Mam swoje powody - powiedzia艂 Ratshelm. - A mianowicie? - 铆a艂uj臋, ale nie mog臋 ich ujawni膰. Wirrmann niezadowolony zmarszczy艂 czo艂o. Jego 艣widruj膮ce oczy zw臋zi艂y si臋. Potem rzuci艂 Katerowi karc膮ce i rozkazuj膮ce spojrzenie. Kater dobrze to spojrzenie zrozumia艂. Pospieszy艂 wi臋c zape艂ni膰 powsta艂膮 w 艣ledztwie luk臋, bo przecie偶 chodzi艂o o spraw臋 le偶膮c膮 mu na sercu. I powiedzia艂 przeci膮gle: - S膮dz臋, 偶e rozumiem naszego przyjaciela Ratshelma. Jemu si臋 w tej chwili wydaje, 偶e musi wybra膰 mi臋dzy obowi膮zkiem a honorem. - Aha! - rzek艂 Wirrmann; zna膰 jednak by艂o wyra沤nie, 偶e jeszcze nie rozumie, o co chodzi. - Prosz臋 dalej. - TAk - kr臋ci艂 Kater - zdaje mi si臋, 偶e wiem, gdzie tu jest pies pogrzebany. Przy ca艂ej przyja沤ni, drogi Ratshelm, pozw贸l mi pan m贸wi膰 otwarcie. A wi臋c: nasz przyjaciel obawia si臋, i nie bez podstaw, 偶e gdyby by艂 zmuszony do oficjalnych zezna艅, m贸g艂by zosta膰 zamieszany w ca艂膮 t臋 spraw臋 w przykry spos贸b. Porucznik Krafft jest jego jawnym wrogiem. I nie zawaha si臋 rzuci膰 najnikczemniejszego nawet oszczerstwa na Ratshelma, je艣li ten publicznie przeciw niemu wyst膮pi. - Tak jest - potwierdzi艂 dow贸dca oddzia艂u ponuro. - No to powiedz pan szczerze - za偶膮da艂 s臋dzia, kt贸ry domy艣la艂 si臋 ju偶, gdzie le偶y punkt zapalny ca艂ej sprawy - co pan przeskroba艂? - Nic. Oczywi艣cie nic. - A co, pa艅skim zdaniem, m贸g艂by panu zarzuci膰 porucznik Krafft? Ratshelm milcza艂, przepe艂niony po brzegi wstydem, trzyma艂 si臋 jednak wzorowo. Kapitan Kater znowu czu艂 si臋 zmuszony interweniowa膰. Tym razem nie owija艂 ju偶 rzeczy w bawe艂n臋 i m贸wi艂 zupe艂nie wyra沤nie, bo nie chcia艂 zanadto odwleka膰 momentu swej satysfakcji. - B膮d沤my szczerzy. Ten Krafft twierdzi po prostu, 偶e naszego przyjaciela Ratshelma 艂膮czy艂y z podchor膮偶ym Hochbauerem stosunki nienaturalne, homoseksualne, m贸wi膮c zupe艂nie otwarcie. - Psiakrew! - zawo艂a艂 Wirrmann. Na kilka sekund straci艂 zupe艂nie panowanie nad sob膮: ma艂y nerwowy cz艂owieczek z twarz膮 bezgranicznie przera偶on膮: - Do stu tysi臋cy diab艂贸w! Tylko tego nam jeszcze brakowa艂o! S臋dzia wy偶szego s膮du wojennego zerwa艂 si臋 z krzes艂a i zacz膮艂 malutkimi, pospiesznymi krokami chodzi膰 po pokoju. Kapitan Ratshelm przygl膮da艂 mu si臋 przez chwil臋, a potem spyta艂 wzburzony: - Pan chyba nie wierzy w moj膮 win臋? Wirrmann rzuci艂 si臋 na to jak pies na ko艣膰. Dopad艂 kapitana i spyta艂: - Co ja tu s艂ysz臋? Pan nie jest winny? - Oczywi艣cie, 偶e nie! - o艣wiadczy艂 Ratshelm sztywno. - Ale偶 to znakomite! - zawo艂a艂 Wirrmann, kt贸ry natychmiast zacz膮艂 wi膮za膰 sobie r贸偶ne rzeczy w nowe ci膮gi logiczne, zupe艂nie jakby splata艂 liny konopne. - To si臋 艣wietnie sk艂ada! - zapewni艂 Ratshelma. - A wi臋c wyssane z palca oszczerstwo, nawet wi臋cej: obraza honoru, bezpodstawne obwinienie, kt贸re jest karane wi臋zieniem. Jeszcze jeden gw贸沤d沤 do trumny tego Kraffta! - Kosztem mego presti偶u, mego honoru! - Powoli - rzek艂 Wirrmann, splataj膮c d艂onie. - Tylko powoli! TEn punkt trzeba dok艂adnie przemy艣le膰. Nie mo偶emy sobie tu pozwoli膰 na najmniejszy nawet b艂膮d. Usiad艂 i przysun膮艂 sobie krzes艂o bli偶ej do Ratshelma. Odm贸wi艂 pokrzepiaj膮cego 艂yku z butelki "Steinh~agera" - chcia艂 mie膰 trze沤w膮 g艂ow臋. - Musi mi pan odpowiedzie膰 na par臋 pyta艅, szanowny panie Ratshelm. Przede wszystkim: czy istniej膮 艣wiadkowie? - Na co? - Ale偶 m贸j drogi! - zawo艂a艂 Wirrmann lekko poirytowany. - Tu mo偶e pom贸c tylko ca艂kowita szczero艣膰! A wi臋c: czy istniej膮 naoczni 艣wiadkowie nienaturalnych stosunk贸w pana z podchor膮偶ym Hochbauerem? - Oczywi艣cie, 偶e nie! - zawo艂a艂 Ratshelm z p艂omiennym oburzeniem. - Dobrze. Bardzo dobrze! - powiedzia艂 Wirrmann z satysfakcj膮. - Tym samym najgorsze jest ju偶 za nami. Musimy jednak uwzgl臋dni膰 wszystko, je艣li chcemy dotrze膰 do prawdy. A wi臋c dalej: Czy istniej膮 艣wiadkowie, kt贸rzy widzieli pana razem z podchor膮偶ym niekompletnie ubranego lub rozebranego? - Te偶 nie, m贸j panie! - Tym lepiej. To ju偶 jest dalszy krok naprz贸d. Ale to jeszcze nie wszystko. Nast臋pne pytanie: czy istniej膮 naoczni 艣wiadkowie jakiej艣 wymiany czu艂o艣ci? - Panie! - rykn膮艂 Ratshelm. - Za kogo pan mnie ma! - Za cz艂owieka honoru, panie kapitanie! - pospieszy艂 zapewni膰 go Wirrmann. - Ale niestety tu nie o to chodzi, miarodajne jest przede wszystkim to, za co Krafft pana ma, na to musimy mie膰 skuteczne argumenty. A wi臋c prosz臋 odpowiedzie膰 na moje pytanie. - Nie! - zawo艂a艂 Ratshelm, ciemnoczerwony ze wstydu. - 铆adnych czu艂o艣ci! - Szanuj臋 pa艅sk膮 wra偶liwo艣膰, panie kapitanie, prosz臋 mi wierzy膰. I chcia艂bym m贸c j膮 respektowa膰. Ale tego mi nie wolno czyni膰 w pa艅skim w艂asnym interesie. Jestem wi臋c zmuszony zwr贸ci膰 panu uwag臋 na rozmaite szczeg贸艂y: Pod艂ug komentarzy do ustawy mo偶na uwa偶a膰 za czu艂o艣膰 d艂ugi u艣cisk d艂oni na przyk艂ad, obj臋cie ramieniem, obmacywanie partii tylnej, poklepywanie siedzenia. - Przesta艅 pan! - zawo艂a艂 Ratshelm. - Takich rzeczy nie by艂o! - To znaczy: r臋czy pan, 偶e nie ma na to 艣wiadk贸w? - Tak jest. - I nie ma r贸wnie偶 偶adnego listu, 偶adnej notatki w pami臋tniku, 偶adnej kartki pisanej przez Hochbauera, zawieraj膮cej aluzje do takich rzeczy? - Nie. Nie s膮dz臋. - Nie s膮dzi pan? Czy to znaczy: jest ma艂o prawdopodobne, ale nie wykluczone? - Jest wykluczone! - wykrztusi艂 Ratshelm. - Znakomicie, zupe艂nie znakomicie! - S臋dzia wy偶szego s膮du wojennego zaciera艂 r臋ce. Teraz ju偶 sobie pozwoli艂 na jednego "Steinh~agera". Znacz膮co mrugn膮艂 do Katera. - Panie kapitanie Ratshelm - powiedzia艂 Wirrmann nast臋pnie - tym samym linia frontu jest jasna. Nie ma pan teraz innego wyboru, jak zeznawa膰 przeciwko porucznikowi Krafftowi. I to z dw贸ch przyczyn: po pierwsze, 偶eby spe艂ni膰 sw贸j obowi膮zek, po drugie, aby ubiec Kraffta, co nakazuje panu ju偶 sam instynkt samozachowawczy. I mo偶e by膰 pan tylko szcz臋艣liwy, 偶e napotyka pan u mnie pe艂ne zrozumienie, a w mojej osobie sprawiedliwego s臋dziego. - Ale m贸j presti偶 b臋dzie nara偶ony na szwank - powiedzia艂 Ratshelm zatroskany. - Nikt nie 偶yje bez nara偶ania si臋 na szwank - rzek艂 Wirrmann, ju偶 teraz pewny zwyci臋stwa. - Zna pan chyba to s艂ynne powiedzenie: Nawet najlepszy nie 偶yje w pokoju... To pasuje akurat do pana. Ale ja daj臋 panu wielk膮 i decyduj膮c膮 szans臋: z moj膮 pomoc膮 mo偶e pan odparowa膰 pod艂y, podst臋pny cios. Wystarczy, 偶e z艂o偶y pan zeznanie; i opracujemy je wsp贸lnie. Mi臋dzy nami musi panowa膰 ca艂kowita szczero艣膰, je偶eli mamy temu panu Krafftowi wydmucha膰 wiatr z 偶agli. - I jest pan zdania - spyta艂 Ratshelm z nadziej膮 w g艂osie - 偶e nic nam ju偶 nie pomiesza szyk贸w? S臋dzia kiwn膮艂 potakuj膮co g艂ow膮. Napawa艂 si臋 przy tym pe艂nymi podziwu spojrzeniami Katera. Si臋gn膮艂 do swojej teczki: - Chc臋 wam, szanowni przyjaciele, pokaza膰 co艣 w zaufaniu, Ale b膮d沤cie 艂askawi zachowa膰 to w tajemnicy. Obaj kapitanowie potakn臋li g艂owami na znak zgody. Wirrmann wyj膮艂 ze swojej teczki jakie艣 akta, otworzy艂 je i zacz膮艂 je wertowa膰. Wreszcie znalaz艂 to, czego szuka艂: kopi臋 jakiego艣 listu. Stukn膮艂 w ni膮 wskazuj膮cym palcem prawej r臋ki i spojrza艂 wymownie na obecnych. - Tu - rzek艂 nieomal uroczy艣cie - mam list podchor膮偶ego do jego ojca, komendanta twierdzy SS. List ten, napisany zaledwie dwa tygodnie temu, dotar艂 do moich r膮k drog膮 okr臋偶n膮, poufnie i z pro艣b膮 o wzi臋cie go pod uwag臋. I musz臋 przyzna膰, panowie: ten list to dokument! Jego znaczenie jest wr臋cz kolosalne, po tym wszystkim, co si臋 tu sta艂o! Sprawca wymieniony tu jest po nazwisku. A je艣li to nawet nie jest jeszcze dowodem, to jednak inny ust臋p tego listu ogromnie mnie poruszy艂. Dotyczy on pana, panie kapitanie Ratshelm. - Mnie? - spyta艂 ten z pewn膮 nieufno艣ci膮. - Tak jest - powiedzia艂 s臋dzia, sk艂adaj膮c przy tym r臋ce, co wygl膮da艂o bardzo nabo偶nie. - I przyznam si臋 szczerze, 偶e ta cz臋艣膰 listu wstrz膮sn臋艂a mn膮. Ona te偶 zadecydowa艂a o tym, 偶e zaraz po otrzymaniu wiadomo艣ci o 艣mierci podchor膮偶ego po艂膮czy艂em si臋 telefonicznie wprost z panem, panie Ratshelm, i rozmawia艂em z panem z tak膮 przyjacielsk膮 szczero艣ci膮. W tej cz臋艣ci listu bowiem mowa jest o szacunku i podziwie, jaki ten podchor膮偶y 偶ywi艂 dla swego dow贸dcy oddzia艂u. Dla pana, panie kapitanie Ratshelm. Jest to manifest ca艂kowitego oddania. Kapitan Ratshelm spu艣ci艂, wzruszony, g艂ow臋. Wirrmann i Kater przygl膮dali mu si臋 bacznie i raczej z zadowoleniem. Nagle Ratshelm powiedzia艂 wzruszony: - Nie na darmo mi ufa艂. - I doda艂 z moc膮: - Panie s臋dzio, prosz臋 na mnie liczy膰 pod ka偶dym wzgl臋dem. Jestem ca艂kowicie do pa艅skiej dyspozycji. - No wi臋c! - zawo艂a艂 Wirrmann. Nie potrafi艂 ju偶 ukry膰 swego triumfu. - Tym samym ko艣ci zosta艂y rzucone. Panie kapitanie Ratshelm, gratuluj臋 panu tej decyzji. Drogi Kater, nalej pan jeszcze kieliszeczek. Mamy przed sob膮 d艂ug膮, m臋cz膮c膮 noc. Najpierw zaprotoko艂ujemy zeznania naszego przyjaciela Ratshelma. Potem trzeba b臋dzie przeczesa膰 podchor膮偶ych z grupy szkolnej Heinrich. I pan, drogi Ratshelm, wymieni mi wszystkich tych, kt贸rzy byli zaprzyja沤nieni z Hochbauerem, a tak偶e nazwiska jego przeciwnik贸w. Kiedy si臋 z tym uporamy, obejrzymy sobie tego porucznika Kraffta. - Wszystko jeszcze tej nocy?! - zawo艂a艂 Kater z podziwem. - Czas nagli! - powiedzia艂 s臋dzia wy偶szego s膮du wojennego z wielkopa艅skim gestem - i chodzi o mistrzowski strza艂: wezm臋 na muszk臋 Kraffta, ale trafi臋 w najbardziej kapitaln膮 sztuk臋, jak膮 kiedykolwiek upolowa艂em. * * * S臋dzia Wirrmann przeni贸s艂 si臋 z budynku go艣cinnego do sz贸stego oddzia艂u. Jego kwater膮 g艂贸wn膮 przez t臋 noc by艂 gabinet kapitana Ratshelma. Sam kapitan za艣 mia艂 za zadanie os艂ania膰 przede wszystkim skrzyd艂a, to znaczy: nie dopuszcza膰 do jego kwatery porucznika Kraffta. Ten jednak zdawa艂 si臋 niczym nie interesowa膰 - poza tym by艂 zaj臋ty: Elfried膮. S臋dzia wy偶szego s膮du wojennego przes艂uchiwa艂 jednego podchor膮偶ego po drugim. Dla ka偶dego przeznaczy艂 najpierw po pi臋膰 do dziesi臋ciu minut, tylko po to, 偶eby wysondowa膰 teren. A mimo to procedura ta zaj臋艂a mu pi臋膰 godzin czasu, od dziewi臋tnastej do dwudziestej czwartej. Ale energia Wirrmanna zdawa艂a si臋 by膰 niewyczerpana. Gdyby dzi臋ki swemu zimnemu, w艣ciek艂emu zdecydowaniu ustrzeli艂 t臋 najbardziej kapitaln膮 w swej karierze zwierzyn臋, nie musia艂by ju偶 wtedy d艂ugo czeka膰 na stanowisko s臋dziego generalnego, o kt贸rym tak marzy艂. Metody Wirrmanna by艂y klasycznie proste. Preparowanie po偶ytecznego 艣wiadka odbywa艂o si臋 w trzech fazach: Pierwsza faza: Wirrmann dawa艂 wyra沤nie do zrozumienia, kim jest, jak daleko si臋gaj膮 jego r臋ce, kto za nim stoi. Sugerowa艂 swoim przysz艂ym 艣wiadkom, 偶e mo偶e decydowa膰 o doli i niedoli, wolno艣ci i wi臋zieniu, o wspania艂ej przysz艂o艣ci czy haniebnym wyrzuceniu ze szko艂y. Druga faza: Wirrmann, o tyle, o ile potrafi艂, uderza艂 w ludzk膮 strun臋. Usi艂owa艂 nawet demonstrowa膰 uczucia ojcowskie. POdkre艣la艂 z naciskiem swoj膮 wyrozumia艂o艣膰. R贸wnie偶 s艂abostki ludzkie - tu nast臋powa艂o mrugni臋cie okiem - nie s膮 mu obce. Szczerze oferuje zaufanie za zaufanie. Trzecia faza: Wirrmann apelowa艂 do wsp贸lnych idea艂贸w i 偶elaznego poczucia solidarno艣ci w obliczu wroga. M贸wi艂 o Niemczech, kt贸rym trzeba s艂u偶y膰, i to g艂osem nie wolnym od wzruszenia - efekt, kt贸ry uda艂o mu si臋 osi膮gn膮膰 bez trudu prawie czterdzie艣ci razy pod rz膮d. Zako艅czenie stanowi艂a fanfara na cze艣膰 sprawiedliwo艣ci, kt贸rej wymyka si臋 tylko sko艅czony 艂ajdak. - Moje uzanie - powiedzia艂 w pewnym momencie zdumiony RAtshelm. - Czy jednak nie pro艣ciej by艂oby zwr贸ci膰 si臋 z tym trzykrotnym apelem do zebranej w szeregu grupy zamiast do ka偶dego podchor膮偶ego z oddzielna? - Pro艣ciej? Zapewne - powiedzia艂 s臋dzia, rozkoszuj膮c si臋 podziwem, kt贸rym go tu z tak pi臋kn膮 naturalno艣ci膮 darzono. - Ale nie skuteczniej. Apel do jednostki poprzez kontakt osobisty, apel, z kt贸rym zwracamy si臋 do niej w zaufaniu, zobowi膮zuje. To ju偶 wypr贸bowane. A wielki wysi艂ek bywa zwykle nagradzany. - Zdumiewaj膮ce! - przyzna艂 Kater. - Mimo to pozwol臋 sobie na pytanie, 艂askawco. Po co ta czasoch艂onna perswazja? Wystarczy艂oby przecie偶 nacisn膮膰 na tych m艂odych ch艂opak贸w, a pop艂yn臋艂yby z nich s艂owa jak ze 沤r贸de艂ka. - Ale偶 nie! - zaprzeczy艂 s臋dzia protekcjonalnie. - Takie metody mo偶na stosowa膰 tam, gdzie istniej膮 jakie艣 konkretne podejrzenia, jakie艣 wyra沤ne punkty zaczepienia. Ale nie tu. Tu musz臋 sobie urobi膰 艣wiadk贸w, musz臋 ich 艂agodnie namawia膰, musz臋 ich otworzy膰 jak skrzynie. S艂owem: potrzebuj臋 ich wsp贸艂pracy; maj膮 艣piewa膰 i musz膮 wierzy膰, 偶e robi膮 to zuupe艂nie dobrowolnie. Rezultat 艣wiadczy艂 o tym, 偶e Wirrmann mia艂 racj臋. Pracuj膮c w pocie czo艂a, oddzieli艂 owce od baran贸w. Tu偶 przed p贸艂noc膮 mia艂 ju偶 przed oczami do艣膰 jasny obraz. Na jego li艣cie pozosta艂o z czterdziestu nazwisk ju偶 tylko pi臋膰, mianowicie: Amfortas i Andreas, ci膮gle jeszcze paladyni Hochbauera, izolowani i traktowani zimno przez reszt臋, co automatycznie wp臋dza艂o ich w ramiona Wirrmanna, poza tym B~ohmke i Berger, jeden wra偶liwy, a drugi dobroduszny, do kt贸rych 艂atwo by艂o trafi膰 dobrym s艂owem, niepodejrzanie naiwni, wierz膮cy jeszcze w sprawiedliwo艣膰. Wreszcie starszy grupy szkolnej Kramer, wyra沤nie dbaj膮cy o neutralno艣膰, pokazowy egzemplarz bezstronno艣ci, kt贸ry co prawda niewiele m贸g艂 pom贸c, ale nie m贸g艂 te偶 zaszkodzi膰. T臋 wybran膮 pi膮tk臋 Wirrmann obrabia艂 pojedynczo i ma艂ymi grupkami. Zarezerwowa艂 sobie sporo czasu na to. I stopniowo uda艂o mu si臋 tym sposobem zestawi膰 niezwykle ponury portret porucznika Kraffta. Co prawda musia艂 jeszcze omin膮膰 kilka niebezpiecznych raf. Tak na przyk艂ad zaraz po p贸艂nocy zameldowali si臋 po raz drugi Rednitz, M~osler i Weber. I to z w艂asnej inicjatywy. - Prosimy o pozwolenie z艂o偶enia dodatkowych wyja艣nie艅 - m贸wi艂 Rednitz, jako rzecznik tej grupy. - Nie prosi艂em was o to! - odpar艂 Wirrmann niech臋tnie. - Tote偶 jeste艣my tu z w艂asnej woli. - To zupe艂nie niepotrzebne. - Pozwalamy sobie by膰 innego zdania - powiedzia艂 Rednitz poczciwie. - S膮dzimy bowiem, 偶e nasze zeznania s膮 wa偶ne. - Czy wasze zeznania s膮 wa偶ne, czy nie - powiedzia艂 Wirrmann lekko poirytowany - musicie to 艂askawie pozostawi膰 mojej ocenie. - Ale pan nie mo偶e tego oceni膰, zanim nie us艂yszy pan naszych wyja艣nie艅. - Trzej podchor膮偶owie stali twardo jak d臋by: szorstcy, s臋kaci, niewzruszeni. A oczy ich spogl膮da艂y na s臋dziego wy偶szego s膮du wojennego z pogodn膮 zuchwa艂o艣ci膮. Wirrmann spojrza艂 na kapitana Ratshelma, wzywaj膮c oczyma pomocy. Ten przypomnia艂 sobie, 偶e jest tu dow贸dc膮 oddzia艂u. I w tym charakterze powiedzia艂: - Odmaszerowa膰! Podchor膮偶owie zawahali si臋 na chwil臋, a potem jednak oddali honory, wyszli i trzasn臋li za sob膮 drzwiami. - Dziwne obyczaje - powiedzia艂 s臋dzia. A Kater zauwa偶y艂: - To wszystko wp艂ywy tego Kraffta. Sam pan teraz widzi, 偶e trzeba z tym jak najpr臋dzej sko艅czy膰. Akurat w tym samym momencie zatrza艣ni臋te drzwi otwar艂y si臋 ponownie. Wszed艂 porucznik Krafft - wzgl臋dnie uprzejmie. Zatrzyma艂 si臋, przyjrza艂 si臋 wszystkim po kolei i powiedzia艂: - Dobry wiecz贸r. Kapitan Ratshelm wzdrygn膮艂 si臋, us艂yszawszy to wybitnie cywilne pozdrowienie, i powiedzia艂 zimno: - Nie przypominam sobie, panie poruczniku, by艣my pana tu zapraszali. - Nie by艂o to te偶 wcale potrzebne - podj膮艂 Krafft skwapliwie. - Odwiedzam pan贸w z w艂asnej inicjatywy i w waszym w艂asnym interesie. - W ka偶dym razie - rzek艂 Kater zgry沤liwie - jest pan tu na niew艂a艣ciwym miejscu. - To samo - odpar艂 porucznik uprzejmie - chcia艂em w艂a艣nie panu powiedzie膰, panie kapitanie. Szuka pana bowiem ju偶 od d艂u偶szego czasu pa艅ski bezpo艣redni zwierzchnik, kapitan Feders. Ma co艣 pilnego z panem do om贸wienia. - Teraz, o tej porze? - Kapitan Feders kaza艂 panu powiedzie膰, 偶e mo偶e z panem m贸wi膰 o ka偶dej porze. Ale im p贸沤niej do tego dojdzie, tym mniejsz膮 przyjemno艣ci膮 b臋dzie to dla niego. Kapitan Kater zosta艂 wi臋c na razie wyeliminowany z wy艣cigu. Po偶egna艂 si臋 i znik艂. Kater by艂 prawie pewien, 偶e Feders wcale nie chce z nim m贸wi膰. Ale jeszcze bardziej pewny by艂 tego, 偶e Feders nie zawaha si臋 ani na chwil臋 kry膰 swego kumpla Kraffta. Tymczasem Ratshelm zamierza艂 podj膮膰 nowy atak na swego krn膮brnego dow贸dc臋 grupy szkolnej. Ale Wirrmann uprzedzi艂 go i o艣wiadczy艂 niespodziewanie: - Jestem zadowolony, 偶e porucznik Krafft si臋 tu znalaz艂. W艂a艣nie chcia艂em pana do siebie poprosi膰. - Je偶eli zamierza pan, panie s臋dzio - rzek艂 Krafft grzecznie - przes艂ucha膰 r贸wnie偶 i mnie, to musz臋 prosi膰 o stosowanie si臋 do przepis贸w. 铆膮dam zatem protok贸lanta oraz wy艂膮czenia os贸b postronnych, zw艂aszcza mniej lub bardziej zwi膮zanych z t膮 spraw膮 i niedwuznacznie obci膮偶onych. Ratshelm przerwa艂 mu: - Czy musz臋 wys艂uchiwa膰 tego rodzaju uwag, panie s臋dzio? - Niech pan nie przyjmuje ich do wiadomo艣ci, panie kapitanie - poradzi艂 mu prawnik. - Zreszt膮 zamierzam ju偶 na dzisiaj sko艅czy膰 z oficjalnymi dochodzeniami. Chcia艂bym jeszcze tylko porozmawia膰 prywatnie z porucznikiem Krafftem. Pozwoli pan, panie kapitanie? RAtshelm po偶egna艂 si臋 z Wirrmannem i wyszed艂 sztywnym krokiem z pokoju, nie zaszczyciwszy Kraffta ani jednym spojrzeniem. Jego spr臋偶yste kroki pobrzmiewa艂y g艂o艣nym echem w nocnej ciszy, wzmacnianym jeszcze przez kamienne p艂yty korytarza. * * * - Jeste艣my teraz zupe艂nie sami - powiedzia艂 Wirrmann, u艣miechaj膮c si臋. Porozmawiajmy ze sob膮 otwarcie. - Panie s臋dzio - o艣wiadczy艂 Krafft - jako dow贸dca grupy szkolnej jestem odpowiedzialny za moich podchor膮偶ych. To znaczy, 偶e nie b臋d臋 tolerowa艂 niczego, co nie odpowiada 艣ci艣le istniej膮cym przepisom. Mam na my艣li mi臋dzy innymi nieformalne przes艂uchania, zw艂aszcza te w obecno艣ci podejrzanych os贸b trzecich. To jest wi臋cej ni偶 b艂膮d formalny. Dlatego nie tylko protestuj臋, ale mam zamiar jeszcze z艂o偶y膰 doniesienie w tej sprawie. I 偶膮dam, 偶eby w przysz艂o艣ci dochodzenia i przs艂uchania odbywa艂y si臋 w obecno艣ci naszego oficera dochodzeniowego, kapitana Schulza. - Dlaczego pan si臋 denerwuje, panie poruczniku? - powiedzia艂 Wirrmann, podnosz膮c r臋ce w prote艣cie. - To zupe艂nie zbyteczne. Przychodzi pan za p贸沤no. Ale偶 prosz臋, siadaj pan, a偶ebym m贸g艂 panu to wszystko nieco dok艂adniej wyja艣ni膰. Krafft opad艂 na jedno z krzese艂, wyci膮gn膮艂 nogi przed siebie i przygl膮da艂 si臋 s臋dziemu. Wirrmann u艣miecha艂 si臋, ale u艣miech ten by艂 daleki od 偶yczliwo艣ci; 艣wiadczy艂 wyra沤nie o tym, 偶e s臋dzia czuje swoj膮 przewag臋. - Przychodzi pan za p贸沤no - powt贸rzy艂. - Oczywi艣cie, mo偶e mi pan narobi膰 nieprzyjemno艣ci z powodu moich metod 艣ledczych. Ale rezultat贸w, kt贸re osi膮gn膮艂em, nie mo偶e ju偶 pan uniewa偶ni膰. - Mog臋 doprowadzi膰 do rezuultat贸w wr臋cz przeciwnych, je艣li pan koniecznie chce. - Jestem przekonany, 偶e pan by to potrafi艂, s膮dz膮c po tym wszystkim, co o panu s艂ysza艂em. Pan jest typem cz艂owieka, kt贸ry idzie po trupach, Krafft. - Po trupach tego gatunku, co pan, z przyjemno艣ci膮, Wirrmann. S臋dzia wy偶szego s膮du wojennego otworzy艂 szeroko ze zdumienia oczy. 铆eby zwracano si臋 do niego po prostu per Wirrmann, to mu si臋 jeszcze nie zdarzy艂o - w ka偶dym razie nie w takiej sytuacji, i 偶eby zwr贸ci艂 si臋 tak do niego oficer znacznie ni偶szy stopniem. Zaczerpn膮艂 g艂臋boko powietrza i z wysi艂kiem zdoby艂 si臋 na u艣Miech. - Widz臋, 偶e wykorzystuje pan z miejsca sytuacj臋 - powiedzia艂 z trudem. - No c贸偶, ch臋tnie si臋 do tego zastosuj臋. Jeste艣my tu sami, bez 艣wiadk贸w, mo偶emy wi臋c m贸wi膰 zupe艂nie otwarcie. Jestem zadowolony z tego, panie poruczniku. - Ja r贸wnie偶, panie s臋dzio. Tym samym wszystko wydawa艂o si臋 by膰 w jak najlepszym porz膮dku. Gra mog艂a si臋 potoczy膰 dalej. By艂o jak na ringu: przeciwnicy podawali sobie d艂o艅, aby nast臋pnie rzuci膰 si臋 na siebie. - A wi臋c - rzek艂 Wirrmann - moje dochodzenia pokaza艂y mi zupe艂nie wyra沤nie, w kt贸rym miejscu nacisn膮膰 guziczek. Znalaz艂em co najmniej dw贸ch podchor膮偶ych, kt贸rzy ca艂kiem niedwuznacznie oskar偶a膮 pana i pa艅skie metody. Dw贸ch innych potwierdza to oskar偶enie po艣rednio lub bezpo艣rednio. A niew膮tpliwie znajd膮 si臋 jeszcze i inni. Wie pan przecie偶 z w艂asnego do艣wiadczenia, panie poruczniku, jak mo偶na kierowa膰 opiniami i kszta艂towa膰 pogl膮dy. S艂owem: je艣li zechc臋, mog臋 pana postawi膰 przed s膮dem wojennym. - Co to znaczy: je艣li pan zechce? - spyta艂 Krafft z czujno艣ci膮 w g艂osie. - A! - zawo艂a艂 Wirrmann zadowolony. - Potrafi pan wyczuwa膰 nawet bardzo subtelne niuanse. Dobrze mnie pan s艂ysza艂. Ot贸偶 jestem zdecydowany wszcz膮膰 post臋powanie przed s膮dem wojennym. A poniewa偶 znam si臋 dobrze na tej procedurze, wyrok nie ulega prawie w膮tpliwo艣ci. Ale sprawa ta ma pewien szczeg贸lny aspekt. Przede mn膮 stoj膮 dwie mo偶liwo艣ci; musz臋 przyzna膰, 偶e n臋ci mnie szczeg贸lnie jedna z nich. - Jakie mo偶liwo艣ci? - spyta艂 Krafft, pochylaj膮c si臋 do przodu. - Po pierwsze m贸g艂bym wszcz膮膰 post臋powanie wy艂膮cznie przeciwko panu, a wi臋c - prosz臋 mi wybaczy膰 moj膮 szczero艣膰! - przeciwko ni偶szemu oficerowi o stosunkowo niewielkim znaczeniu. Chcia艂bym jeszcze raz wyra沤nie podkre艣li膰: ocena ta nie odnosi si臋 do pana jako cz艂owieka, lecz do pa艅skiego stopnia. Istnieje jednak i druga mo偶liwo艣膰, znacznie bardziej dla mnie poci膮gaj膮ca... ale m贸g艂bym j膮 wykorzysta膰 tylko przy pa艅skiej pomocy, panie poruczniku. - Przeciwko komu chce mnie pan wygrywa膰? - Powiedzmy: przeciwko istniej膮cemu systemowi szkolenia, przeciwko przestarza艂ej metodzie, za pomoc膮 kt贸rej wychowuje si臋 tu oficer贸w, przeciwko panuj膮cemu tu duchowi, kt贸ry budzi wiele zastrze偶e艅. To przecie偶 powinno le偶e膰 ka偶demu dobremu Niemcowi na sercu. - Pan ma odwag臋 - przyzna艂 Krafft zdziwiony. - A mo偶e to tylko 艣lepota. - Wiem, czego chc臋. I licz臋 na pa艅ski rozs膮dek. Je艣li pan koniecznie chce po艣wi臋ci膰 siebie - w porz膮dku. Ale pan tego nie zrobi, gdy panu zagwarantuj臋, 偶e jeszcze czas wyci膮gn膮膰 g艂ow臋 z p臋tli. Wystarczy, 偶eby pan powiedzia艂 "tak", i od tej chwili dzia艂amy wsp贸lnie. Wsp贸lnie u艂o偶ymy plan. Wtedy ani jedno przes艂uchanie nie odb臋dzie si臋 bez pana wiedzy. Wtedy b臋dzie pan bra艂 udzia艂 we wszystkim, do aktu oskar偶enia w艂膮cznie. Jestem pewien, i偶 pan sobie zdaje z tego spraw臋, 偶e w tej sytuacji robi臋 panu najkorzystniejsz膮 ofert臋, jak膮 tylko mo偶na sobie wyobrazi膰. Przyjmuje pan? - TEraz wiem ju偶 dok艂adnie, czego pan chce - powiedzia艂 Krafft. - Chce pan zar偶n膮膰 genera艂a. - Chc臋 absolutnej sprawiedliwo艣ci - o艣wiadczy艂 Wirrmann. - Jestem zdecydowany j膮 osi膮gn膮膰. Kto艣 b臋dzie musia艂 zap艂aci膰: albo genera艂, albo pan. Ale pan, poruczniku Krafft, pan mo偶e wybra膰. Interludium X 铆yciorys podchor膮偶ego Willego Rednitza czyli: RAdo艣膰 ubogich "Nazywam si臋 Willi Rednitz. Matka moja, Klementyna Rednitz, jest pracownic膮 domow膮. Urodzi艂em si臋 w Dortmundzie 1 kwietnia 1922 roku. Nazwisko ojca jest mi nie znane. M艂odo艣膰 sp臋dzi艂em w Dortmundzie, gdzie pracowa艂a moja matka." Siedz臋 przycupni臋ty w kuchni, w kt贸rej pracuje mama. Siedz臋 w k膮cie, pod sto艂em. Tu mnie prawie nikt nie widzi, a ja widz臋 wszystko. Bo nie wolno mi by膰 przy mamie, kiedy ona pracuje. A ona pracuje du偶o i ci臋偶ko. Ale mimo to lubi pracowa膰. Na m贸j widok zawsze si臋 u艣miecha - nawet je艣li jej twarz jest spocona, a z czo艂a zwisaj膮 kosmyki w艂os贸w, kiedy niesie jaki艣 ci臋偶ar albo zgi臋ta we dwoje szoruje pod艂og臋. Nie m贸wi wiele - tylko si臋 u艣miecha. "Po co ten ch艂opak tu siedzi, Klementyno? - pyta pani dyrektorowa. - Powinien raczej bawi膰 si臋 w ogrodzie. 艣wie偶e powietrze dobrze mu zrobi." Matka nie odpowiada, ale ja z miejsca wychodz臋. "Z przyjemno艣ci膮 wyjd臋, mamo", m贸wi臋. Za domem, w ogrodzie, ko艂o wej艣cia dla s艂u偶by, stoi pan dyrektor. "No co, Willi - m贸wi - znowu idziesz na spacer?" - "Tak", m贸wi臋. A on kiwa na mnie, 偶ebym do niego podszed艂, i daje mi tabliczk臋 czekolady albo kawa艂ek ciasta, a czasem nawet mark臋. Wszystko, co si臋 nadaje do jedzenia, zjadam. Ale pieni膮dze oszcz臋dzam - dla mamy, na jej urodziny. Mama i ja mamy pok贸j w ma艂ym domku za will膮 pana dyrektora, tam gdzie mieszka ca艂a s艂u偶ba. Jest tu te偶 pan Knesebeck, ogrodnik, kt贸rego wszyscy nazywaj膮 Karlem. To m贸j przyjaciel. "铆ycie jest jak ogr贸d - m贸wi. - Par臋 kwiat贸w, par臋 krzew贸w, par臋 drzew i du偶o, du偶o trawy. Ca艂e kolumny trawy. Pu艂ki trawy. Masowe zgromadzenia trawy. I uparte chwasty. Jak 偶ycie jest taki ogr贸d." - "Pies podepta艂 lilie - m贸wi臋 - czy nie mo偶na nic na to poradzi膰?" - "Posadzi si臋 nowe lilie, bo nie mo偶na nic na to poradzi膰, 偶e je pies depcze." "Przesiadujesz ju偶 znowu w kuchni, Willi", m贸wi do mnie pani. "Siedz臋 z moj膮 mam膮", m贸wi臋. "Czy nie masz nic lepszego do roboty?" - "Nie!", odpowiadam. "No to poka偶 mi swoje r臋ce, Willi." Wyci膮gam r臋ce. "Poka偶, czy umy艂e艣 sobie szyj臋". Pokazuj臋 jej szyj臋. "Podnie艣 praw膮 nog臋." Podnosz臋 nog臋. "A teraz lew膮." Podnosz臋 i lew膮. "No tak - m贸wi pani - brudny to on nie jest. Niech wi臋c tu siedzi, jak chce." I pani odchodzi. A mama znowu si臋 do mnie u艣miecha, bez s艂owa. Ale za to ja m贸wi臋: "Wiesz, mamo, taki ca艂kiem czysty to ja nie jestem. Mam strasznie brudne nogi. Bo na dworze biegam zawsze boso. Ale kiedy przychodz臋 do ciebie do kuchni, wk艂adam skarpety i buty." Bawimy si臋 nie tylko w ogrodzie, bawimy si臋 r贸wnie偶 nad kana艂em. Jest niedziela i mama ma du偶o roboty, i pani ci膮gle przychodzi do kuchni. Dlatego jestem dzi艣 znowu nad kana艂em. Mam na sobie nowe bia艂e ubranko marynarskie, 偶ebym wygl膮da艂 tak jak lepsze dzieci. Ale mimo to tak nie wygl膮dam. Bo one si臋 bawi膮 jak zawsze, niezale偶nie od tego, jak s膮 ubrane. A ja stoj臋 bez ruchu, ca艂kiem sztywno, nie pochylaj膮c si臋, nie opieraj膮c si臋 o nic, nie siadaj膮c. Bo moje ubranie jest przecie偶 nowe i ca艂kiem bia艂e, i kosztowa艂o bardzo, bardzo du偶o - prawie tyle, ile mama zarabia przez ca艂y miesi膮c. I Irena m贸wi do mnie: "Psujesz nam zabaw臋", a Tomasz daje mi szturcha艅ca, i wpadam do g艂臋bokiego, ciemnego, brudnego kana艂u. To nie jest takie niebezpieczne, bo umiem p艂ywa膰, ale to bardzo, bardzo wielkie nieszcz臋艣cie, bo mam przecie偶 na sobie bia艂e, drogie ubranie. Nie mam odwagi p贸j艣膰 do mamy, do domu. Stoj臋 w jakim艣 k膮cie w mokrym ubraniu i marzn臋 - stoj臋 tak do p贸沤nego wieczora, p贸ki mama nie przychodzi po mnie. I marzn臋, i trz臋s臋 si臋, a potem robi mi si臋 znowu gor膮co. Ale mama m贸wi: "To nie jest takie nieszcz臋艣cie, Willi, ubranie mo偶na wypra膰". To wszystko, co m贸wi. "Od roku 1927 chodzi艂em w Dortmundzie do szko艂y ludowej. Od 1935 roku, po uko艅czeniu tej szko艂y, ucz臋szcza艂em na 偶yczenie matki przez rok do szko艂y handlowej i jeszcze jeden rok do wy偶szej szko艂y handlowej. Nast臋pnie pracowa艂em przez blisko rok jako urz臋dnik w firmie mydlarskiej Braun i Thompson, r贸wnie偶 w Dortmundzie. Wiosn膮 1940 roku powo艂ano mnie do wojska." Gruby Filip Wengler nie chce siedzie膰 obok mnie w 艂awce. Powiada, 偶e ojciec jego ma du偶膮 restauracj臋, a ja nie mam nawet ojca. M贸wi to naszemu nauczycielowi nazwiskiem Buchenholz. A Buchenholz daje grubemu Filipowi Wenglerowi w mord臋, 偶e a偶 si臋 echo rozlega. Nazajutrz ojciec grubego Filipa przylatuje do klasy i wrzeszczy do Buchenholza: "Jak pan 艣mia艂 tkn膮膰 mego syna?" I Buchenholz m贸wi, dlaczego to zrobi艂. Wtedy ojciec Wenglera podchodzi do swego syna, grubego Filipa, i te偶 mu daje w mord臋, 偶e a偶 si臋 echo rozlega. "Akurat jemu to jest potrzebne - m贸wi pan Wengler - bo on ju偶 dawno by艂 na 艣wiecie, zanim w og贸le poza艂em jego matk臋." Od tego dnia Filip Wengler jest moim przyjacielem, a nauczyciela Buchenholza to ja kocham. Ze wszystkich przedmiot贸w, kt贸rych on uczy, mam najlepsze stopnie. "Mamo - m贸wi臋 - gdy wyjdziesz za m膮偶, b臋d臋 mia艂 ojca." - "Ty masz ojca - m贸wi matka - ale on nie chce, 偶eby艣 wiedzia艂, 偶e on jest twoim ojcem." - "Je艣li tak jest - m贸wi臋 - to nie mam ojca. Ale mimo to mo偶esz spokojnie wyj艣膰 za m膮偶, je艣li chcesz." - "Willi - m贸wi z u艣miechem matka - zosta膰 matk膮 nie jest tak trudno. Ale znale沤膰 m臋偶a, kt贸rego bym mog艂a kocha膰 i kt贸ry by mnie kocha艂, jest o wiele trudniej. Lecz najtrudniej chyba jest znale沤膰 m臋偶a, kt贸ry na dobitk臋 kocha艂by ciebie i kt贸rego ty by艣 kocha艂." Niezupe艂nie rozumiem, bo matka jest bardzo, bardzo pi臋kna. Wszyscy ludzie musz膮 j膮 kocha膰, tak samo jak ja j膮 kocham. Mo偶e tylko z wyj膮tkiem pani dyrektorowej. Ale ona w ko艅cu nie mo偶e si臋 o偶eni膰 z moj膮 matk膮 ani zast膮pi膰 mi ojca. To jest raczej pocieszaj膮ce. Poza Filipem Wenglerem mam jeszcze dwoje przyjaci贸艂: Hild臋 i Zygfryda Benjamin贸w. Benjaminowie maj膮 sklep z zabawkami, ale to nie jest pow贸d, dlaczego si臋 z nimi przyja沤Ni臋. Lubi臋 ich. Bo s膮 m膮drzy i maj膮 mi艂ych rodzic贸w, a zw艂aszcza pan Benjamin jest takim ojcem, jakim ojciec by膰 powinien. Czasem 艣piewa swoim dzieciom piosenk臋, kt贸rej s艂owa brzmi膮 po niemiecku, a jednocze艣nie jako艣 obco. My艣l臋, 偶e by艂bym szcz臋艣liwy, gdybym mia艂 ojca, kt贸ry m贸wi obcym j臋zykiem - gdyby mi tylko czasem za艣piewa艂 piosenk臋. Znajduj臋 takiego cz艂owieka. Ma zupe艂nie ciemn膮 sk贸r臋 i imi臋 o francuskim brzmieniu - ludzie nazywaj膮 go Charles. I Charles umie 艣piewa膰, g艂臋bokim g艂osem, i przewraca膰 przy tym oczami, co wygl膮da bardzo 艣miesznie. Sprzedaje w贸dk臋 w lokalu, kt贸ry nazywaj膮 barem. Poza tym walczy czasem na ringu, 偶eby zarobi膰 troch臋 pieni臋dzy, bo musi przecie偶 偶y膰, a wszystko jest drogie. Niekiedy 艣piewa te偶 dla obcych ludzi, je艣li kto艣 mu gra na fortepianie. A ja siedz臋 z ty艂u w spi偶arni, mi臋dzy skrzyniami, a偶 on mnie razu pewnego tam nakrywa. "Nie wolno tu ci siedzie膰, Willi", m贸wi Charles. A ja m贸wi臋: "Ale ty tak 艂adnie 艣piewasz." - "Ju偶 bardzo p贸沤no, Willi, musisz i艣膰 do mamy. Zaprowadz臋 ci臋 tam." - "Dobrze - m贸wi臋 - mama si臋 ucieszy." Charles prowadzi mnie do matki. A potem siedzi jeszcze w naszym pokoju i pije kaw臋. Charles jest bardzo zak艂opotany i ci膮gle si臋 usprawiedliwia. A matka m贸wi: "To 艂adnie z pa艅skiej strony, 偶e przyprowadzi艂 pan Willego. Ja niestety nie zawsze mam czas si臋 nim zajmowa膰." - "Potrzebny mi jest ojciec - m贸wi臋. - Ale tak trudno go znale沤膰." Charles ma cz臋sto jeszcze okazj臋 odprowadzi膰 mnie do mamy do domu. "Klementyno - m贸wi pani dyrektorowa do mamy - jestem osob膮 wspania艂omy艣ln膮 i ca艂kowicie pozbawion膮 przes膮d贸w, jestem wcielon膮 dobroci膮. Ale i u mnie istniej膮 granice. A pani Willi moim zdaniem stanowczo sobie za wiele pozwala. Nie do艣膰, 偶e zadaje si臋 z 铆ydami, to jeszcze przyprowadza mi Murzyn贸w do domu. Nie mam zamiaru tego tolerowa膰. To si臋 musi zmieni膰, je艣li zale偶y pani na posadzie." - "NIc si臋 nie zmieni, pani dyrektorowo - m贸wi matka. - A ludzie, kt贸rych m贸j syn lubi, s膮 dla mnie wa偶niejsi od posady." "Klementyno - m贸wi pan dyrektor - prosz臋 ci臋, b膮d沤 rozs膮dna. Nie b膮d沤 taka ma艂ostkowa. Przepro艣 moj膮 偶on臋, i sprawa za艂atwiona." - "Sprawa jest i tak za艂atwiona", mm贸wi matka. Przeprowadzamy si臋 do pokoju jeszcze mniejszego ni偶 poprzedni. Mama pracuje w banku, od pi膮tej rano do 贸smej. A poza tym pracuje jeszcze w sklepie z obuwiem, wieczorem od si贸dmej do dziewi膮tej - wsz臋dzie sprz膮ta. A w soboty i niedziele pomaga w restauracji nale偶膮cej do ojca grubego Filipa. To trwa a偶 do wypadku z Zygfrydem Benjaminem. Podczas zabawy Zygfryd Benjamin przebiega przez ulic臋 i wpada prosto pod ci臋偶ar贸wk臋. Jego lewa noga jest jakby prze艂amana, g艂臋boko rozdarta i mocno krwawi. Zygfryd wyje z b贸lu, a reszta stoi z g艂upimi minami. Ci臋偶ar贸wka pojecha艂a dalej, kierowca wida膰 w og贸le nie zauwa偶y艂, co si臋 sta艂o. I ja odcinam lin臋 zwisaj膮c膮 z rusztowania i przewi膮zuj臋 ni膮 nog臋 Zygfryda. Przeczyta艂em to w ksi膮偶ce. Potem bierzemy deski z rusztowania, robimy z nich nosze i k艂adziemy na nie Zygfryda. Zanosimy go do doktora Gr~unwalda, mieszkaj膮cego o dwie ulice dalej. "Zuchy jeste艣cie", m贸wi doktor Gr~unwald, kiedy ju偶 zbada艂 Zygfryda, oczy艣ci艂 i opatrzy艂 ran臋 i usztywni艂 nog臋 szyn膮. "Wcale nie沤le to zrobi艂e艣, Willi. Sk膮d ty to wszystko wiesz?" - "Czyta艂em - m贸wi臋 i rozgl膮dam si臋 po pokoju. - Nie jest tu zbyt czysto", m贸wi臋. "No wiesz, ma艂y - m贸wi doktor Gr~unwald - moje instrumenty s膮 bez zarzutu i m贸j gabinet te偶." - "No tak - m贸wi臋 - ale poczekalnia nie jest taka czysta, jaka by膰 powinna, i przdpok贸j te偶 nie." - "Co robi膰 - m贸wi doktor Gr~unwald, wzruszaj膮c ramionami - musz臋 si臋 zajmowa膰 pacjentami, na wszystko inne nie mam czasu." - "Potrzebna jest panu kobieta, kt贸ra tu panu gruntownie posprz膮ta - m贸wi臋 - taka kobieta, jak moja matka." I w trzy dni p贸沤Niej mama ma wreszcie dobr膮 i sta艂膮 prac臋, i w dodatku 艂adny pok贸j - sprowadzamy si臋 do mieszkania doktora Gr~unwalda. Nazywa si臋 Charlotta K~onnecke. Chodzi do naszej budy, ale do ostatniej klasy. Jej ojciec jest urz臋dnikiem na poczcie, a ona jest pi臋kna. Nosi zawsze jasne suknie, a jej w艂osy, d艂ugie, br膮zowe i jedwabiste, powiewaj膮 na wietrze - je艣li nie ma wiatru, ona od czasu do czasu potrz膮sa g艂ow膮, wtedy jej w艂osy powiewaj膮 jak cudowna g臋sta firanka. Stoj臋 i gapi臋 si臋 na ni膮 - kiedy idzie do szko艂y, kiedy wraca do domu, kiedy po po艂udniu idzie na pla偶臋, do parku, albo kiedy spaceruje po ulicy. Jest o wiele, o wiele ode mnie starsza - o dwa lata, i nie widzi mnie, albo nie chce mnie widzie膰, bo chyba tak wypada. "Charlotta", m贸wi臋 cz臋sto do siebie, jak we 艣nie. A do matki m贸wi臋: "Je艣li b臋d臋 mia艂 siostr臋, ma si臋 nazywa膰 Charlotta". A do doktora Gr~unwalda m贸wi臋: "Charlotta to najpi臋kniejsze imi臋 na 艣wiecie". - "Istniej膮 jeszcze inne pi臋kne imiona - m贸wi doktor Gr~unwald - przekonasz si臋." - "Nie mo偶e ju偶 by膰 pi臋kniejszego", m贸wi臋 stanowczo. A raz wolno mi nie艣膰 jej teczk臋. To by艂o trzynastego wrze艣nia tysi膮c dziewi臋膰set trzydziestego trzeciego roku, od dwunastej pi臋膰 do dwunastej jedena艣cie. Wolno mi by艂o nie艣膰 teczk臋 mojej uwielbianej Charlotcie, bo jej si臋 s艂abo zrobi艂o. B臋dzie mia艂a dziecko. A przy tym ma dopiero czterna艣cie lat. A dziecko, powiadaj膮, b臋dzie od jej ojczyma. A ja jestem nieszcz臋艣liwy i p艂acz臋, i nienawidz臋 艣wiata. "Willi - m贸wi do mnie doktor Gr~unwald - s艂ysza艂em, 偶e p艂aka艂e艣. To dobrze, od tego si臋 l偶ej na sercu robi. Ja te偶 czasem p艂acz臋. Niecz臋sto, ale jednak." Patrz臋 na doktora Gr~unwalda - to stary cz艂owiek, ma ca艂kiem bia艂e w艂osy, pomarszczon膮 twarz, jak przeoran膮 p艂ugiem, ale oczy ma zupe艂nie m艂ode. I on te偶 p艂acze? "B膮d沤 szcz臋艣liwy, 偶e mo偶esz p艂aka膰! - m贸wi do mnie. - Dopiero wielkie uczucie czyni 偶ycie pi臋knym, pog艂臋bia je i wzbogaca. Dopiero ten, kto zna b贸l, mo偶e doceni膰 rado艣膰." - "Pan jest dla mnie jak ojciec." - "Nie wyobra偶am sobie lepszego syna", m贸wi doktor Gr~unwald. Najpierw trac臋 grubego Filipa Wenglera. Restauracj臋 dzier偶awion膮 przez jego ojca rozbijaj膮 tak, 偶e zostaje z niej tylko kupa gruz贸w. Reszt臋 podpalaj膮. Ojciec Wengler le偶y w szpitalu. Ma uszkodzony kr臋gos艂up. I m贸wi do Filipa i do mnie, kiedy odwiedzamy go w szpitalu: "Nie miejcie w艂asnego zdania, ch艂opcy, inaczej was tak pobij膮, 偶e zostaniecie kalekami. Bo zawsze istniej膮 tacy, co my艣l膮 inaczej, i ci nic innego nie toleruj膮. Gdyby艣cie kiedy艣 na wasze nieszcz臋艣cie mieli inne przekonania, zachowajcie je 艂askawie dla siebie, na mi艂o艣膰 bosk膮, zachowajcie je dla siebie. Inaczej mog膮 was zabi膰". W dwa dni p贸沤Niej ojciec Wengler umiera. A jego 偶ona, matka grubego Filipa, znika. Grubego Filipa zabiera jaka艣 ciotka. Wyje偶d偶a z nim daleko, a偶 do Prus Wschodnich. Nie widzia艂em go ju偶 nigdy wi臋cej. Pan Benjamin w艂o偶y艂 na g艂ow臋 ma艂膮 czapeczk臋. Wysoki srebrny lichtarz stoi na stole, a my siedzimy woko艂o: pani Benjamin, Hilda i Zygfryd. 艣wiece p艂on膮 uroczy艣cie, a pan Benjamin ca艂kiem sam 艣piewa pie艣艅 o bardzo smutnej melodii. I pan Benjamin m贸wi: "Willi, by艂e艣 zawsze dobrym przyjacielem naszych dzieci i my艣my ci臋 bardzo lubili. Ale jutro wyje偶d偶amy do innego kraju i mo偶e dzi艣 jeste艣my po raz ostatni w tym 偶yciu razem. Dzi臋kujemy ci za wszystko, Willi. I prosimy ci臋: zapomnij o nas". Wszystko to opowiadam doktorowi Gr~unwaldowi. Pytam go: "Dlaczego?" A doktor Gr~unwald odwraca si臋 i p艂acze. Nadchodzi dzie艅, kiedy nie ma ju偶 doktora Gr~unwalda. Kto艣 inny obejmuje jego praktyk臋. Od tego dnia mama prawie nigdy ju偶 si臋 nie u艣miecha, kiedy w pobli偶u s膮 obcy ludzie. Ale do mnie wci膮偶 jeszcze si臋 u艣miecha. Kiedy艣 powiada do mnie: "Staraj si臋 zawsze by膰 pogodny. INaczej zad艂awi ci臋 bieda i smutek, kt贸re nas otaczaj膮 jak powietrze." "Jak zacz臋艂a si臋 wojna, poszed艂emn na front. By艂em w Polsce, potem we Francji, potem w Rosji. Prawie ca艂y czas w tej samej jednostce. W 1941 roku awansowa艂em na kaprala, w 1943 roku na plutonowego, jednocze艣nie uznano mnie za kandydata na oficera." Polska: W lasku pod M艂aw膮 zmasakrowane zw艂oki niemieckiego lotnika. W M艂awie polska rodzina, on z roz艂upan膮 czaszk膮, ona z rozci臋tym brzuchem, mi臋dzy trupami zastraszone dziecko, kt贸re nie wie, gdzie si臋 ukry膰. Przed Prag膮 willa dyrektora generalnego kolei polskich - jaki艣 oficer wyrzyna obrazy z ram, jaki艣 podoficer sra do antycznej czaszy marmurowej. W pobli偶u Pragi grupa 偶o艂nierzy, zaskoczona we 艣nie, z poder偶ni臋tymi gard艂ami. Warszawa - cz艂owiek zwisaj膮cy z futryny okiennej na ulic臋. Cz艂owiek, kt贸ry wygl膮da jak doktor Gr~unwald. Francja: Dw贸ch ludzi wczepionych w siebie w ogromnej ka艂u偶y krwi i czerwonego wina, zmartwia艂ymi d艂o艅mi chwytaj膮cy si臋 wzajemnie za gard艂a - 偶o艂nierz maroka艅ski i niemiecki. Bunkier pod Verdun zapchany rozszarpanymi lud沤mi, i to tak, 偶e szpilki nie wetkniesz, 艣mierdz膮ca, cuchn膮ca bryja - a w niej szare ko艣ci, od艂amki czerep贸w, resztki zw艂ok z poprzedniej wojny 艣wiatowej, niewiadomej narodowo艣ci. 钮贸偶ko, na nim francuska kobieta, na niej niemiecki 偶o艂nierz, pod 艂贸偶kiem m膮偶 kobiety - wszyscy nie偶ywi, a wok贸艂 nich ruiny; od wi膮zki granat贸w r臋cznych. Dreux we Francji: Grobowiec rodu Valois, niegdy艣 kr贸l贸w tego kraju. Para mi艂osna mi臋dzy trumnami. Z wie偶y zamku dolatuje muzyka z p艂yt. Be艂koc膮ce, wyj膮ce g艂osy pijanych 偶o艂nierzy, kt贸rzy wal膮 gromad膮 do burdelu. Stary Francuz, bezradny i przera偶ony. Jaki艣 kolejarz chce kupi膰 jakie艣 dziecko. Oficer siedz膮cy w swojej kwaterze i czytaj膮cy Woltera. Krzyk, przera沤liwy, nieustaj膮cy krzyk, krzyk wzlatuj膮cy ponad dachy Dreux, kt贸rego nikt poza mn膮 nie s艂yszy: Jaki艣 cz艂owiek oszala艂. W przerwach bywam w domu, w Dortmundzie. W domu? Matka si臋 u艣miecha i wtedy mo偶na o wielu rzeczach zapomnie膰. Lekarz, kt贸ry przej膮艂 praktyk臋 doktora Gr~unwalda, 偶adnemu z nas nie mo偶e spojrze膰 w oczy. Ale Erna, jego asystentka, ma du偶e oczy, kt贸re widz膮 i chc膮 by膰 widziane. Drugiej nocy przychodzi do mnie do pokoju i k艂adzie si臋 obok mnie. "Co robi膰 - m贸wi - w ko艅cu jest wojna." - "W porz膮dku - m贸wi臋 - w ko艅cu jest wojna." Wygl膮da jak Charlotta. Potem kampania rosyjska: Stosy trup贸w. Ludzie wisz膮cy na drzewach jak jakie艣 bajeczne owoce: partyzanci, wrogowie partyzant贸w, komisarze, zab贸jcy komisarzy. Trupy jako wa艂y ochronne, trupy u偶yte do brukowania ulic, trupy jako paliwo. A na dalekim horyzoncie p艂omie艅, jakby 艣wiat si臋 pali艂. Tu w Rosji, pod Charkowem, dziewczyna, na imi臋 jej Natalia. W ostatniej chwili wyrwana z r膮k trzech pijanych drab贸w, kt贸rzy chcieli j膮 zgwa艂ci膰. Dwaj z nich nadaj膮 si臋 do szpitala, bo wali艂em w nich na o艣lep karabinem. Natalia ci臋偶ko dyszy. Pr贸buj臋 j膮 uspokoi膰. Ciemne piwne oczy, patrz膮ce na mnie b艂agalnie i z wdzi臋czno艣ci膮. Dziel臋 si臋 z ni膮 moj膮 racj膮 偶ywno艣ciow膮. Sczepia jako tako swoj膮 sukienk臋. Dyszy ci臋偶ko, chwyta mnie za r臋k臋, jak gdyby chcia艂a poca艂owa膰 t臋 brudn膮 r臋k臋. Pij臋 w贸dk臋, pozostawion膮 przez tamtych drab贸w. Obejmuj臋 Natali臋 i czuj臋, jak dr偶y. Przytulam j膮 do siebie i robi臋 z ni膮 to samo, co ci inni chcieli zrobi膰. Natalia si臋 nie broni, ale p艂acze. A ja wypadam w noc, przepe艂niony wstydem. Nazajutrz rano wracam. Wiem, 偶e kocham Natali臋, tak jak si臋 kocha ci臋偶ki, a przecie偶 s艂odki i nieunikniony los. To uczucie jest silniejsze ode mnie. NIgdy dot膮d tego nie zna艂em, nie uwierzy艂bym, 偶e to jest mo偶liwe, 偶e istnieje. Chcia艂bym wykrzycze膰 z siebie to uczucie w mro沤ny, zimny dzie艅, 偶eby ca艂y 艣wiat us艂ysza艂, ponad wszystkimi frontami. Kiedy otwieram si艂膮 drzwi domu, w kt贸rym mieszka Natalia, zastaj臋 j膮 le偶膮c膮 na 艣rodku pokoju, na plecach, z rozszarpan膮 odzie偶膮. Powykr臋cana. Wykrwawiona. Martwa. O tym, co nazywaj膮 karier膮 wojskow膮, nie mam nic szczeg贸lnego do powiedzenia. Robi艂em to, co zwyk艂o si臋 nazywa膰 obowi膮zkiem. Awansowa艂em regularnie i zosta艂em bez wi臋kszych korowod贸w skierowany do szko艂y wojennej. Dlaczego - nie wiem. Po co - nie wiem. Wiem tylko tyle: biedny ze mnie cz艂owiek. Dlatego, 偶e to wiem, u艣miecham si臋. 31 Po偶egnanie bez skruchy Nast臋pny dzie艅 wl贸k艂 si臋 tak wolno, jak wolno sypie si臋 piasek w klepsydrze: godziny toczy艂y si臋 z monotonn膮 regularno艣ci膮. Wszystko wydawa艂o si臋 jak co dzie艅: zaj臋cia, przerwy, jedzenie, leniwie p艂yn膮ce my艣li. Fabryka oficer贸w pracowa艂a pe艂n膮 par膮 - 偶adna z maszyn si臋 nie zacina艂a. R贸wnie偶 porucznik Krafft za艂atwia艂 wszystko, co do niego nale偶a艂o. R贸wnie偶 i on, zdawa艂o si臋, robi tylko to, czego wymaga od niego rozk艂ad zaj臋膰. Wsta艂 punktualnie, zjad艂 艣niadaanie w kasynie, kierowa艂 膰wiczeniami swojej grupy w terenie - temat: Dzia艂anie patrolu rozpoznawczego - i zjad艂 razem z podchor膮偶ymi obiad. Nie robi艂 nic takiego, co by rzuca艂o si臋 w oczy: jego wypowiedzi by艂y nie mniej liczne i trafne ni偶 zwykle, jego uwaga zdawa艂a si臋 nie s艂abn膮膰 nawet na minut臋. Mo偶e tylko 偶artowa艂 nieco mniej ni偶 zwykle, i w jego g艂osie nie pobrzmiewa艂a w艂a艣ciwa mu niefrasobliwo艣膰. Ale nikt tego nie zauwa偶y艂. * * * Wed艂ug rozk艂adu zaj臋膰 zaraz po po艂udniu mia艂 si臋 odby膰 jak zwykle wyk艂ad dow贸dcy grupy. Tym razem temat brzmia艂 nieco dziwnie: Opieka nad rodzinami. Podchor膮偶owie zebrali si臋 w baraku szkolnym i przygotowali sobie papier i o艂贸wki. Byli pewni, 偶e znowu b臋d膮 musieli pisa膰 wypracowanie. Na sam膮 my艣l o tym chcia艂o im si臋 ziewa膰. Ale gdy Krafft stan膮艂 przed swoimi podchor膮偶ymi, spyta艂: - Opieka nad rodzinami, jak sobie to wyobra偶acie? Podchor膮偶owie nie bardzo wiedzieli, co na to odpowiedzie膰, mi臋dzy innymi dlatego, 偶e nie zastanawiali si臋 specjalnie nad tym. Dlaczego mieli si臋 zastanawia膰? TEn temat by艂 dla nich zupe艂nie nowy - a zatem dow贸dca powinien ich przynajmniej pobie偶nie pouczy膰 i u艣wiadomi膰. Podchor膮偶owie urz膮dzili sobie jedn膮 ze zwyk艂ych zgadywanek. M~osler twierdzi艂: - Je艣li na przyk艂ad przyje偶d偶a z wizyt膮 siostra jakiego艣 偶o艂nierza, to opiekuj臋 si臋 ni膮, pod warunkiem, 偶e jest tego warta. Ale wiele 艣miechu ten dowcip nie wywo艂a艂. Krafft rejestrowa艂 ka偶dy przytoczony argument, ale 偶adnego z nich nie komentowa艂. Zdawa艂 si臋 by膰 zaj臋ty w艂asnymi my艣lami. Od casu do czasu patrzy艂 przez kilka minut w okno. Dopiero gdy wyczerpa艂y si臋 przewa偶nie do艣膰 mgliste pomys艂y podchor膮偶ych, porucznik znowu si臋 do nich zwr贸ci艂. - Nie znajdujecie wi臋c praktycznie nic - powiedzia艂 - co by mia艂o jaki艣 zwi膮zek z tym tematem. Wasz instynkt was w tym wypadku nie myli. Machin臋 wojskow膮 interesuje tylko 偶o艂nierz, kt贸ry s艂u偶y jej bezpo艣rednio, nikt poza tym. To oczywi艣cie nie znaczy jeszcze, 偶e zwierzchnicy nie bywaj膮 uprzejmi, je艣li stykaj膮 si臋 czasem z krewnymi swoich 偶o艂nierzy. W czasach pokojowych mo偶liwe jest nawet 偶ycie towarzyskie, na przyk艂ad bal kompanijny, wycieczka podoficer贸w wraz z rodzinami, wieczorek w kasynie z udzia艂em pa艅. Ale wszystko to dzia艂o si臋 ju偶 bardzo dawno temu i na razie nie zanosi si臋 na to, 偶eby tak szybko powr贸ci艂o. Kr贸tko m贸wi膮c: rodziny 偶o艂nierzy nie figuruj膮 w naszym programie - w jednym tylko jedynym wyj膮tkowym przypadku. Jak my艣licie, co to za przypadek? POdchor膮偶owie nie mogli zgadn膮膰. Patrzyli na swego dow贸dc臋 oboj臋tnym wzrokiem. Czy ktokolwiek zatroszczy艂 si臋 kiedy o ich rodziny? Dot膮d nie. - W pewnym wypadku - powiedzia艂 Krafft - oficer jest nawet zmuszony nawi膮za膰 kontakt z najbli偶sz膮 rodzin膮 偶o艂nierza. Mianowicie w razie ci臋偶kiego zranienia lub 艣mierci. Co si臋 robi w takim wypadku? - Dow贸dca kompanii lub jego zast臋pca pisze list kondolencyjny. - A jak ma wygl膮da膰 taki list kondolencyjny? Jak wygl膮da w rzeczywisto艣ci? Kto ju偶 kiedy艣 widzia艂 taki list? Zg艂osi艂 si臋 d艂ugoletni podoficer Kramer. - List taki powinien by膰 mo偶liwie obszerny i pisany odr臋cznie. Tylko w razie du偶ych strat i d艂ugotrwa艂ych dzia艂a艅 wojennych dopuszczalne jest u偶ycie maszyny do pisania. - A tre艣膰 tego rodzaju list贸w? - Kilka wzor贸w podano w odno艣nej instrukcji. Zasadniczo jednak mo偶na powiedzie膰: im bardziej osobisty ton, tym lepiej. Krafft s艂ucha艂 tylko jednym uchem. Jego nieomal oboj臋tna rzeczowo艣膰 uwidacznia艂a tym wyra沤niej makabryczne t艂o tego tematu. - Jakie punkty nale偶y uwzgl臋dni膰, a jakie pomin膮膰? POdchor膮偶owie przerzucali si臋 zdaniami jak pi艂k膮. Przede wszystkim: punkty pozytywne. Zasadniczo: poleg艂 za F~uhrera i Rzesz臋. Rzadziej u偶ywane: poleg艂 za ojczyzn臋. NIezmiennie wa偶ne: spe艂niaj膮c wiernie i przyk艂adnie sw贸j obowi膮zek 偶o艂nierski. Mile widziane: niezapomniany. B臋dzie 偶y艂 nadal w sercach swoich koleg贸w. Nast臋pnie: punkty negatywne, a wi臋c takie, kt贸rych nale偶y bezwzgl臋dnie unika膰. Zasadniczo: nie wskazane przedstawianie cierpie艅. Mo偶liwie: 偶adnych szczeg贸艂owych opis贸w przyczyny 艣mierci. Samo przez si臋 zrozumia艂e: 偶adnej krytyki cech 偶o艂nierskich czy ludzkich. W 偶adynm wypadku nie podawa膰 uwag, kt贸re mog艂yby wskazywa膰 na niew艂a艣ciw膮 taktyk臋, a wi臋c na bezsensowne straty. Zasada: 艣mier膰 na polu chwa艂y jest 艣mierci膮 honorow膮 - 艣mier膰 w szpitalu wojskowym, na poligonach czy w ramach innych urz膮dze艅 wojskowych oczywi艣cie te偶. Kto umiera, jest z zasady bohaterem. Dlatego wskazana jest "dumna 偶a艂oba". - TAk to jest - powiedzia艂 Krafft twardo. - I robi si臋 tak zreszt膮 od setek lat. Sens i forma tego rodzaju list贸w kondolencyjnych jest zawsze taka sama, zmieniaj膮 si臋 tylko niekt贸re poj臋cia. Raz to si臋 nazywa za kr贸la i nar贸d. Innym razem: za cesarza i ojczyzn臋. Teraz: za F~uhrera i Rzesz臋. I zawsze na polu chwa艂y. I nigdy bezsensownie. Zastan贸wcie si臋 nad tym, je艣li starczy wam odwagi. I na tym koniec na dzi艣, synowie bohater贸w. * * * Grupa szkolna rozesz艂a si臋. Zosta艂 jedynie Rednitz. Poda艂 Krafftowi dziennik i czeka艂, a偶 ten sko艅czy wpisywa膰 wyk艂ad. Nagle ni st膮d, ni zow膮d porucznik powiedzia艂: - Rednitz, wczoraj w nocy stawiali艣my grupie wsp贸lnie z kapitanem Federsem ko艅cowe oceny. Kurs dobiega bowiem ko艅ca. Chcecie wiedzie膰, jak wy艣cie na tym wyszli? - Nie, panie poruczniku - odpar艂 Rednitz szczerze. - Dlaczego nie, Rednitz? - Bo czasem wcale nie wiem, panie poruczniku, czy zale偶y mi w og贸le na sko艅czeniu tego kursu, czy nie. S膮 takie chwile, kiedy zaczynam pragn膮膰, 偶ebym nigdy nie musia艂 by膰 oficerem. - Rednitz, czy jeste艣cie mo偶e zm臋czeni 偶yciem? - Jeszcze nie, panie poruczniku. Ale im wi臋cej o nim my艣l臋, tym bardziej bezsensowne mi si臋 ono wydaje, tak jak dzi艣 sprawy stoj膮. - W takim razie spr贸bujcie je zmieni膰. Jeste艣cie jeszcze m艂odzi. Ja jestem co prawda tylko o kilka lat starszy, ale mimo to jestem ju偶 starym cz艂owiekiem: zm臋czonym, zu偶ytym, zrezygnowanym. Wy jeszcze jeste艣cie inni, Rednitz. Wam nie wolno jeszcze kapitulowa膰. - Za kilka dni, panie poruczniku, kurs si臋 sko艅czy i rozstaniemy si臋 na zawsze. I wi臋kszo艣膰 z nas bardzo pr臋dko zapomni, czego pan usi艂owa艂 nas nauczy膰 - pan i kapitan Feders, ka偶dy na sw贸j spos贸b. Pan uczy艂 nas my艣le膰 i patrze膰, i obudzi艂 w nas sumienie. Ale boj臋 si臋, 偶e mimo to by艂 pan jeszcze za ma艂o wyra沤ny. No ale to nie le偶a艂o ju偶 chyba w pa艅skiej mocy. I dlatego w艂a艣nie odechciewa mi si臋 czasem by膰 oficerem. Je艣li nawet taki cz艂owiek jak pan nie potrafi przeskoczy膰 tych barier, to czego mo偶e spodziewa膰 si臋 taki ma艂y cz艂owieczek jak ja? - Rednitz - powiedzia艂 porucznik z ci臋偶kim westchnieniem, podaj膮c swemu podchor膮偶emu r臋k臋 - gdyby艣cie sobie kiedy艣 w przysz艂o艣ci mnie przypomnieli, nie 偶a艂ujcie mnie nigdy. Ka偶dy musi sam stawi膰 czo艂o swojej doli, bo w decyduj膮cej chwili ka偶dy jest sam. Rednitz odszed艂. Krafft nie patrzy艂 ju偶 za nim. Pewnymni ruchami spakowa艂 swoje rzeczy. Obrzuci艂 jeszcze szybkim spojrzeniem sal臋 wyk艂adow膮 - jakby si臋 偶egna艂 z ni膮 u艣Miechem. Potem i on wyszed艂. * * * Przed barakiem szkolnym spotka艂 kapitana Ratshelma, kt贸ry zdawa艂 si臋 na niego czeka膰. Ratshelm by艂 mocno zaaferowany i jaki艣 bardzo oficjalny. - Jak panu wiadomo, panie poruczniku Krafft - powiedzia艂 - jutro chowamy podchor膮偶ego Hochbauera, i to w spos贸b przyj臋ty w szko艂ach wojennych, tak jak niedawno podporucznika Barkowa. Przed pogrzebem odb臋dzie si臋 uroczysto艣膰 偶a艂obna. Jest przyj臋te, 偶e mow臋 nad trumn膮 wyg艂asza dow贸dca odno艣nej grupy szkolnej. - Wiem o tym, panie kapitanie, i jestem na to przygotowany. - Czy nie uwa偶a pan - spyta艂 Ratshelm ch艂odno i wyzywaj膮co zarazem - 偶e w tych warunkach lepiej by艂oby zrezygnowa膰? - Nie s膮dz臋, panie kapitanie - odpar艂 porucznik stanowczo. - Wyg艂osz臋 przem贸wienie, tak jak to jest w zwyczaju. Uwa偶am to za sw贸j obowi膮zek i obstaj臋 przy jego spe艂nieniu. - A tocz膮ce si臋 dochodzenia? - Nie interesuj膮 mnie, panie kapitanie. Dochodzenie nie jest jednoznaczne z wyrokiem skazuj膮cym. Wyg艂osz臋 przem贸wienie, chyba 偶e genera艂 zadecyduje inaczej. Porucznik, lekko si臋 u艣miechaj膮c, przy艂o偶y艂 r臋k臋 do czapki. ZOstawi艂 Ratshelma i oddali艂 si臋. Zamierza艂 jeszcze kilka godzin popracowa膰 razem z Federsem: Musieli wystawi膰 na pi艣mie ko艅cowe oceny grupie. * * * Feders i Krafft pracowali w kwaterze kapitana. Marion i Elfrieda pomaga艂y im, jak mog艂y: pisa艂y na maszynach pod ich dyktando. Ka偶da minuta by艂a wype艂niona prac膮 - Krafft nalega艂 na po艣piech. - Drogi Krafft - rzek艂 wreszcie Feders - jaki, do diab艂a, jest cel tej akordowej pracy? Mamy jeszcze osiem dni czasu, a pan zachowuje si臋 tak, jakby zako艅czenie kursu mia艂o nast膮pi膰 ju偶 jutro. Kobiety spojrza艂y po sobie, a potem na Kraffta. Ten zdawa艂 si臋 koncentrowa膰 wy艂膮cznie na swoich ocenach. Nie podnosz膮c wzroku, powiedzia艂: - Zale偶y mi jedynie na dacie. Oceny powinny by膰 sko艅czone, zanim s臋dzia Wirrmann zd膮偶y przedstawi膰 zgni艂e p艂ody swoich dochodze艅. Rozumie pan? Nic z tego, co na skutek tych dochodze艅 wyjdzie na 艣wiat艂o dzienne, nie powinno wp艂yn膮膰 na nasze oceny. A w najgorszym razie musi pan by膰 w stanie przysi膮c z czystym sumieniem, 偶e wypisywanie ocen zako艅czyli艣my znacznie wcze艣niej. - Je艣li trzeba b臋dzie, przysi臋gn臋 na zupe艂nie inne jeszcze rzeczy, z nie mniej czystym sumieniem. Tu chodzi przecie偶 tylko o to, 偶eby te ciasne 艂by, dow贸dc臋 kursu i dow贸dc臋 oddzia艂u, zmusi膰 do ich w艂asnego dobra. Zawsze przecie偶 utrzymuj膮, 偶e oni pragn膮 tylko dobra. No to niech je maj膮! * * * Elfrieda i Krafft wyszli od Feders贸w. Szli obok siebie g艂贸wn膮 ulic膮 koszar. Gdy mijali budynek komendy szko艂y, Elfrieda powiedzia艂a: - To uroczy ludzie, ci Federsowie, prawda? I s膮 bardzo odwa偶ni. - Tak. Odwa偶ni jak kot czepiaj膮cy si臋 tego, kto chce go utopi膰. I odwa偶ni jak tresowany tygrys skacz膮cy przez p艂on膮c膮 obr臋cz. Takie ju偶 jest nasze 偶ycie w dzisiejszych czasach! Elfrieda pr贸bowa艂a si臋 przytuli膰 do niego. Wobec ciemno艣ci i niezbyt wielkiego ruchu teraz wieczorem na terenie koszar mog艂a sobie na to pozwoli膰. Powiedzia艂a cicho: - Zmieni艂e艣 si臋, Karl. W ostatnich czasach bardzo si臋 zmieni艂e艣. - No c贸偶 - powiedzia艂 Krafft niech臋tnie - mo偶e teraz dopiero pokazuj臋 swoje prawdziwe oblicze. Ale pami臋tasz chyba, 偶e ci臋 ostrzega艂em. - Karl, to przecie偶 nie by艂 wyrzut. - Jestem beznadziejnym przypadkiem - rzek艂 szorstko. - I najlepiej by艂oby dla ciebie, gdyby艣 to zrozumia艂a i wymaza艂a mnie z pami臋ci... nie b臋d臋 przyjemnym wspomnieniem. - Nie wysilaj si臋, Karl - powiedzia艂a czule. - Jeste艣my na miejscu - powiedzia艂, wskazuj膮c na budynek, w kt贸rym mieszka艂a. - Dobranoc, Elfriedo. - Chc臋 zosta膰 z tob膮. - Mam dzi艣 w nocy jeszcze sporo roboty. - Czy ja ci przy tym przeszkadzam, Karl? - Dow贸dca kursu chce ze mn膮 m贸wi膰, a to mo偶e potrwa膰 bardzo d艂ugo. - Zaczekam. Tu na ulicy. Noc nie by艂a mro沤na - b艂臋kitnoczarne niebo, strz臋py chmur i porywisty wiatr zapowiada艂y odwil偶. Na polach topnia艂 艣nieg i wsi膮ka艂 w ziemi臋. Zima zdawa艂a si臋 chowa膰 w mysi膮 dziur臋. Krafft wyrwa艂 si臋 Elfriedzie. - Nie chcesz mnie zrozumie膰 - 偶achn膮艂 si臋. - Mog臋 m贸wi膰, co chc臋, a ty si臋 u艣miechasz. Pr贸buj臋 ukaza膰 ci wszystkie niebezpiecze艅stwa, a ciebie to bawi. Czy jeste艣 taka pewna, 偶e ci臋 kocham? - Och - odpar艂a - to nie tak. Mnie wystarczy, 偶e ja ci臋 kocham. - By艂oby dobrze, gdyby ci to wystarczy艂o. - Usi艂owa艂 nada膰 swemu g艂osowi twarde brzmienie. - Nie my艣l, 偶e ci臋 kocham. Mo偶e kocham ten dziwny zaw贸d, w kt贸ry tak na o艣lep wpad艂em. MO偶e nawet kocham tych gamoniowatych podchor膮偶ych, bo czuj臋, 偶e czekaj膮 ich cierpienia. A mo偶e kocham ten monument w generalskim mundurze, tak jak si臋 kocha marzenie senne. - Tyle rzeczy kochasz - powiedzia艂a beztrosko - i ani jednej kobiety, o kt贸r膮 mog艂abym by膰 zazdrosna. Szkoda, 偶e nie widz臋 twojej twarzy. * * * - Jak panu nwiadomo, chodzi mi wy艂膮cznie o sprawiedliwo艣膰 - powiedzia艂 major Frey. I mrugn膮艂 do Kraffta na znak, 偶e odnosi si臋 do niego z zaufaniem i w zamian 偶膮da zrozumienia. Jego dekoracyjna bohaterska twarz u艣miecha艂a si臋 machinalnie. Od dnia, w kt贸rym przekona艂 si臋 o niewierno艣ci swojej 偶ony, nie potrafi艂 ju偶 odczuwa膰 prawdziwej rado艣ci. - R贸wnie偶 i ja - zapewni艂 go porucznik Krafft - jestem przyjacielem sprawiedliwo艣ci. Major Frey, troch臋 zdenerwowany, bawi艂 si臋 swoim Krzy偶em Rycerskim. By艂 to zawsze ten sam gest: tak jakby major chcia艂 si臋 upewni膰, 偶e symbol jego niezr贸wnanej odwagi ci膮gle jeszcze istnieje. Dow贸dca kursu zmusi艂 dow贸dc臋 grupy szkolnej do zaj臋cia miejsca. Zrobi艂 to niezwykle uprzejmie. NIewiele brakowa艂o, a ofiarowa艂by mu nawet poduszk臋 pod siedzenie. Odwr贸ci艂 r贸wnie偶 lamp臋 tak, aby 艣wiat艂o nie razi艂o Kraffta w oczy. - Cygara? Papierosy? Co艣 do picia? KOniak, nalewka malinowa, szklaneczka wina? - Dzi臋kuj臋, tylko ca艂e butelki, je艣li mi pan mo偶e kt贸r膮艣 odst膮pi膰. Major roze艣mia艂 si chrypliwie: us艂ysza艂 dowcip. Co艣 takiego zawsze wp艂ywa艂o dodatnio na jego nastr贸j. A to by mu si臋 bardzo przyda艂o. Mia艂 bowiem delikatn膮 misj臋 do spe艂nienia, a i sukces jej zale偶a艂 od tego Kraffta. - Tak, m贸j drogi - powiedzia艂 major - a wi臋c jutro chowamy tego Hochbauera. Z wszystkimi prawie honorami wojskowymi: zarz膮dzenie inspektora szk贸艂 wojennych, przekazane nam bez komentarza przez pana genera艂a. Tym samym jestem zwolniony z obowi膮zku zaj臋cia jakiego艣 stanowiska. Znowu Frey obmaca艂 sw贸j Krzy偶 Rycerski, z oczami utkwionymi w le偶膮cym na stole pi艣mie od genera艂a. Potem przeni贸s艂 ostro偶ne badawcze spojrzenie na Kraffta i z wysi艂kiem ci膮gn膮艂 dalej: - Drogi poruczniku Krafft, chodzi o mow臋 pogrzebow膮, do wyg艂oszenia kt贸rej pan by艂 przewidziany. - Kt贸r膮 mam wyg艂osi膰 - poprawi艂 Krafft grzecznie. - Kt贸r膮 mia艂 pan wyg艂osi膰, oczywi艣cie. Ale tu w艂a艣nie dochodzimy do owej delikatnej sprawy. Czy pan r贸wnie偶 nie uwa偶a, 偶e powinni艣my to jeszcze gruntownie przemy艣le膰? - Argumenty kapitana Ratshelma s膮 mi znane, panie majorze. Nie akceptuj臋 ich. Uzale偶niam jednak moje przem贸wienie od decyzji pana genera艂a. Czy mog臋 spyta膰, czy genera艂 zaj膮艂 ju偶 jakie艣 stanowisko? - Tak - przyzna艂 major, przyci艣ni臋ty do muru - zaj膮艂. - A jakie, panie majorze? - Genera艂 si臋 zgodzi艂. Krafft odchyli艂 si臋 do ty艂u. - W takim razie wszystko jest jasne. - Zapewne, formalnie tak, zapewne. - Major szuka艂 chusteczki, bo mu r臋ce zwilgotnia艂y. - Drogi Krafft - powiedzia艂 wreszcie - pom贸wmy jak cz艂owiek z cz艂owiekiem. To nie znaczy, 偶e chc臋 skompromitowa膰 tu kapitana Ratshelma albo 偶e si臋 czego艣 boj臋, ale ten Ratshelm - mi臋dzy nami m贸wi膮c, Krafft - miota si臋 jak oszala艂y. Nie zawaha si臋 przed niczym. On nawet potrafi艂by publicznie poruszy膰 t臋 nieszcz臋sn膮 histori臋 Hochbauera z moj膮 偶on膮. Sprawa, w kt贸rej pan wykaza艂 prawdziwy takt, Krafft, to trzeba panu przyzna膰. Ale je艣li chodzi o Ratshelma, to nie ma co na to liczy膰. TEn p贸jdzie na ca艂ego. I mo偶e sobie na to pozwoli膰, bo - r贸wnie偶 i to m贸wi臋 panu w zaufaniu, Krafft - z艂o偶y艂 podanie z pro艣b膮 o przeniesienie na front. POza tym trzyma sztam臋 z tym s臋dzi膮 wy偶szego s膮du wojennego. A wi臋c, m贸j drogi, nie rozdra偶niajmy go niepotrzebnie. Lepiej wykaza膰 ostro偶no艣膰 i rozs膮dek. Plu艅my na t臋 mow臋 pogrzebow膮. Zgadza si臋 pan? - A decyzja genera艂a? - No - powiedzia艂 dow贸dca kursu z ulg膮 - to jest bardzo specyficzna decyzja. Genera艂 bowiem powiedzia艂 dos艂ownie: "Je艣li Krafft chce, to niech przemawia!" Ale to przecie偶 znaczy ca艂kiem wyra沤nie: je艣li pan nie chce, nie musi pan przemawia膰. - Bardzo 偶a艂uj臋 - odpar艂 Krafft - ale chc臋. * * * - W twoim pokoju pali si臋 艣wiat艂o - powiedzia艂a Elfrieda, gdy zbli偶ali si臋 do baraku grupy szkolnej H. - Prawdopodobnie zapomnia艂em zgasi膰. - Ale偶 nie by艂o ci臋 ca艂y dzie艅, Karl. - No to mo偶e 偶o艂nierz, kt贸ry u mnie sprz膮ta, zapomnia艂 zgasi膰. Ale b膮d沤my cicho, nie chcia艂bym zbudzi膰 moich podchor膮偶ych. Weszli do sieni. Pok贸j Kraffta by艂 na lewo od wej艣cia. Dolatywa艂y tu jakie艣 g艂uche szmery: bulgoc膮ca woda, wiatr obijaj膮cy si臋 o 艣ciany barak贸w, rz臋偶enie i chrapanie podchor膮偶ych. Krafft otworzy艂 drzwi do swego pokoju. W 艣wietle jego lampy, przy jego prymitywnym biurku, zarzuconym regulaminami, siedzia艂 genera艂 Modersohn. Siedzia艂 nie inaczej ni偶 zwykle w swoim w艂asnym gabinecie: wyprostowany, sztywny, nieprzyst臋pny. Ale tym razem genera艂 si臋 u艣miecha艂. - Prosz臋 wej艣膰 - powiedzia艂. - To przecie偶 pana pok贸j. Krafft podszed艂 bli偶ej i odda艂 honory. Zrobi艂 to machinalnie. Elfrieda zatrzyma艂a si臋 w drzwiach - nie bardzo wiedzia艂a, co ze sob膮 pocz膮膰. - Dobry wiecz贸r, panno Rademacher. - Genera艂 wsta艂. Spokojnym krokiem podszed艂 do niej, poda艂 jej r臋k臋 i lekko si臋 sk艂oni艂. - Panie generale - pr贸bowa艂 wyja艣ni膰 Krafft - panna Rademacher jest moj膮 narzeczon膮. - Wiem o tym. Gratulowa艂em ju偶 panu z tego powodu, panie poruczniku. Jednak偶e nie przypominam sobie, by istnia艂o zarz膮dzenie pozwalaj膮ce oficerom przyjmowa膰 swoje narzeczone w kwaterach. - Je艣li pan pozwoli, panie generale - powiedzia艂 szybko Krafft - odprowadz臋 moj膮 narzeczon膮 do jej kwatery. - Panie poruczniku - rzek艂 genera艂 z kamienn膮 twarz膮 - za to naruszenie przepis贸w musz臋 pana w ka偶dym razie poci膮gn膮膰 do odpowiedzialno艣ci. Pa艅ska narzeczona wi臋c mo偶e r贸wnie dobrze zosta膰. To p贸jdzie, 偶e tak powiem, i tak na jeden rachunek. Mo偶e pani spokojnie zosta膰, panno Rademacher. Elfrieda u艣miechn臋艂a si臋 do niego z wdzi臋czno艣ci膮. Min臋艂a ich zwinnie, podesz艂a do 艂贸偶ka polowego i usiad艂a na nim. Krafft poczu艂, 偶e si臋 rumieni. - Nie b臋d臋 panu d艂ugo przeszkadza艂 - powiedzia艂 genera艂. Usiad艂 ponownie przy biurku i da艂 mu r臋k膮 znak, 偶eby r贸wnie偶 zaj膮艂 miejsce. Krafft przyci膮gn膮艂 sobie taboret, usiad艂 i czeka艂, co b臋dzie dalej. - Panie poruczniku - rzek艂 genera艂 - czy pan wie, jakie s膮 zamiary s臋dziego Wirrmanna? - Tak jest, panie generale. - Czy nie zechcia艂by si臋 pan ze mn膮 podzieli膰 tym, co panu wiadomo? - Ten Wirrmann chce mnie roz艂o偶y膰, i to tak, 偶eby pan, panie generale, potkn膮艂 si臋 o mnie. - 艣wietnie - rzek艂 Modersohn przeci膮gle. - Obserwuje pan 艣wietnie, panie poruczniku. I jak si臋 panu zdaje, co ten cz艂owiek osi膮gnie? - Nic - odpar艂 Krafft z moc膮. - Nic, czego ja nie zechc臋. - Dobrze - powiedzia艂 genera艂. I jego zwykle tak zimne niebieskie oczy zab艂ys艂y. - Prosz臋 teraz s艂ucha膰 uwa偶nie, panie poruczniku. I prosz臋 przyj膮膰 do wiadomo艣ci, 偶e w tej chwili nie oczekuj臋 z pa艅skiej strony ani zgody, ani odmowy. A wi臋c: pozwalam panu wyra沤nie zakomunikowa膰 s臋dziemu Wirrmannowi, 偶e da艂em panu rozkaz wszcz臋cia dochodze艅 w sprawie 艣mierci podporucznika Barkowa. - Uwa偶am to za niewskazane, panie generale. - Bez komentarzy, prosz臋, panie poruczniku Krafft. Niech pan to sobie przemy艣li. Powtarzam raz jeszcze: da艂em panu taki rozkaz. Prosi艂em pana, 偶eby pan zastosowa艂 wszelkie mo偶liwe 艣rodki. Nie usi艂owa艂em w najmniejszej mierze nawet ogranicza膰 metod, kt贸rymi mia艂 si臋 pan pos艂ugiwa膰. Ja sam ponosz臋 ca艂kowit膮 odpowiedzialno艣膰. Czy to jasne? - Jasne, panie generale. - To wszystko, co chcia艂em panu dzi艣 powiedzie膰, panie poruczniku Krafft. ZObaczymy si臋 jutro, kiedy b臋dzie pan wyg艂asza艂 mow臋 nad trumn膮. Obecny b臋dzie na pogrzebie nie tylko drugi kurs, lecz ca艂a szko艂a wojenna. 铆egnaj pan, Krafft. Do widzenia, panno Rademacher. GEnera艂 wyszed艂. Poch艂on臋艂y go ciemno艣ci. - Czego on chcia艂? - spyta艂a Elfrieda, patrz膮c w 艣lad za nim. - Chcia艂 mi dopom贸c w tym, bym pozosta艂 efemeryd膮. I ca艂kiem 艣wiadomie wzi膮艂 ciebie na 艣wiadka, 偶e mog臋 si臋 spokojnie i z czystym sumieniem wycofa膰 do ciep艂ego 艂贸偶ka. Ale ja tego nie chc臋! Wpatrywa艂 si臋 w jaskrawe 艣wiat艂o i pr贸bowa艂 skupi膰 my艣li. Potem nachyli艂 si臋 ponownie nad swoim biurkiem i zacz膮艂 zape艂nia膰 stron臋 po stronie drobnym, g臋stym pismem: pisa艂 mow臋 pogrzebow膮. Na jego 艂贸偶ku polowym le偶a艂a Elfrieda i przygl膮da艂a mu si臋 zm臋czonymi oczami, ze znu偶onym, zamieraj膮cym u艣miechem. Patrzy艂a w jego powa偶n膮, napi臋t膮 twarz, pochylon膮 nad bia艂ymi kartkami papieru, patrzy艂a na jego 偶ylaste r臋ce, stawiaj膮ce liter臋 za liter膮. Krafft opar艂 g艂ow臋 na r臋kach. Wlepi艂 wzrok w pr贸偶ni臋. I z ciemno艣ci wok贸艂 niego zacz臋艂y wy艂ania膰 si臋 obrazy 艣mierci i nabiera膰 coraz wyra沤niejszego kszta艂tu i koloru - ostatnich kolor贸w ostatniej godziny: gor膮czkowego, p艂yn膮cego b艂臋kitu, przechodz膮cego w ziemist膮 brunatno艣膰, wpadaj膮cego w niepoj臋t膮 czer艅 wygasania. I raz po raz p艂on膮cej czerwieni ognia, krwi, zachodu s艂o艅ca. Elfrieda przeci膮gn臋艂a si臋 niespokojnie na 艂贸偶ku, zapad艂a w bezsenn膮 dr臋twot臋 i wreszcie zasn臋艂a, bezg艂o艣nie, z otwartymi ustami. Na twarzy jej malowa艂 si臋 u艣miech oczekiwania. - Niczego nie woolno przemilcze膰 - powiedzia艂 Krafft cicho. - Ka偶da nie dopowiedziana prawda jest pocz膮tkiem k艂amstwa. Zm臋czony, opu艣ci艂 r臋ce. Dwana艣cie g臋sto zapisanych stronic le偶a艂o przed nim. Czu艂 si臋 teraz wolny i szcz臋艣liwy, i zm臋czony jak jeszcze nigdy. Wsta艂, rozebra艂 si臋 i po艂o偶y艂 obok Elfriedy. Nie otwieraj膮c oczu, zrobi艂a mu miejsce, ale tylko po to, 偶eby tym samym ruchem przycisn膮膰 si臋 do niego. Jej r臋ce obj臋艂y go, utuli艂y - i zacz膮艂 zapada膰 si臋 w studni臋 zapomnienia, g艂臋boko, coraz g艂臋biej, t臋skni膮cy do niesko艅czonej g艂臋bi. Zala艂y go i zgasi艂y fale szcz臋艣cia. Prze偶y艂 swoje 偶ycie. 32 Wyzwanie losu Trzem grupom szkolnym z sz贸stego oddzia艂u wyznaczono w tym dniu prac臋 specjaln膮: przystosowa膰 jako tako sal臋 gimnastyczn膮 do uroczysto艣ci 偶a艂obnych. Normalnie by艂oby to zadanie nietrudne. Ale przedsi臋wzi臋ciem kierowa艂 porucznik Webermann z grupy szkolnej G, tak zwany "owczarek", kt贸ry nawet tu bez przerwy pogania艂 do roboty przydzielonych mu ludzi. Podchor膮偶ych jego grupy nazywano "zaj膮cami", bo ci膮gle widziano ich w biegu. Poza tym Webermann by艂 urodzonym organizatorem. Je艣li, tak jak w tym wypadku, mia艂 do dyspozycji stu dwudziestu ludzi, to pracowa艂o co najmniej stu z nich - oboj臋tnie, czy chodzi艂o o kopanie latryn polowych, czy o budowanie bunkr贸w lub pomieszcze艅 kinowych. W tym dniu za艣 by艂a na tapecie uroczysto艣膰 偶a艂obna. Przede wszystkim: opr贸偶ni膰 sal臋 gimnastyczn膮! Sprz臋t do s膮siednich pomieszcze艅 albo na dw贸r! Nast臋pnie: wyszorowa膰 lub wyfroterowa膰 pod艂ogi, wyczy艣ci膰 okna, omie艣膰 艣ciany! 铆adnego obcego cia艂a! Ani jednej deski w k膮cie, ani jednego paj膮ka na 艣cianach, ani jednego py艂ku na g艂adkich powierzchniach! W tym samym czasie przytaskano 艣ci艣le wed艂ug planu wszystkie 艂awki z kantyn, jadalni i sal wyk艂adowych. By艂y to tylne rz臋dy miejsc. Ze zwyk艂ych krzese艂, poznoszonych z tych budynk贸w, ustawiono rz臋dy 艣rodkowe. Na koniec z pokoj贸w mieszkalnych i kancelarii przyniesiono lepsze krzes艂a. Te by艂y przewidziane dla pan贸w oficer贸w, mia艂y tworzy膰 przednie rz臋dy. A dok艂adnie po艣rodku ustawiono szczeg贸lnie okaza艂e krzes艂o z wysokim oparciem, przytaskane z kasyna - miejsce dla genera艂a. - Co za pompa! - j臋cza艂 jaki艣 podchor膮偶y, kt贸ry nie wiedzia艂, 偶e jest obserwowany, bo nie widzia艂 porucznika Webermanna. Nie m贸g艂 go widzie膰, jako 偶e ten sta艂 za nim. Ale jego s艂uch by艂 s艂ynny na ca艂膮 szko艂臋. - Po co ta ca艂a heca! - wybrzydza艂 dalej podchor膮偶y. - Przecie偶 tu chodzi o samob贸jstwo. - Tu chodzi o ustawienie krzese艂! - ofukn膮艂 go Webermann. - My艣lenie nie jest w tej chwili wcale wskazane. A mielenie ozorem przy pracy jest nawet wyra沤nie zakazane. Nie chc臋 tu s艂ysze膰 nic pr贸cz zarz膮dze艅 w formie rozkaz贸w! Jasne? - Tak jest, panie poruczniku - zawo艂a艂 podchor膮偶y i chcia艂 z czterema krzes艂ami znikn膮膰 natychmiast z pola widzenia "owczarka". - Sta膰! - zawo艂a艂 Webermann nielito艣ciwie. - B臋dziecie si臋 meldowali u mnie w po艂udnie o dwunastej trzydzie艣ci i wieczorem o dziewi臋tnastej trzydzie艣ci, i to przez trzy dni pod rz膮d. W mundurze polowym. Porozmawiamy sobie wtedy na temat poczucia obowi膮zku. Ale nie do艣膰 na tym: Webermann nie lubi艂 po艂owiczno艣ci. W艂o偶y艂 do ust gwizdek, kt贸ry mia艂 zawsze pod r臋k膮, i trzy razy przenikliwie gwizdn膮艂. Wszelki ruch zamar艂. A porucznik wo艂a艂: - Ustawi膰 si臋 przede mn膮 p贸艂kolem, ale biegiem! Podchor膮偶owie zostawili wszystko, zbiegli si臋 do Weberemanna i ustawili si臋 przed nim w p贸艂kole. - Pos艂uchajcie, ch艂opcy! - zawo艂a艂 do nich, w艂a艣ciwie zupe艂nie zbytecznie, bo i tak go s艂uchali. - Tu jaki艣 baran mia艂 czelno艣膰 zw膮tpi膰 w rozum oficera. Nagle strzeli艂o mu co艣 do g艂owy i zapragn膮艂 sam my艣le膰. Co艣 takiego mo偶e si臋 czasem zdarzy膰, ale nie wtedy, gdy jego oficerowie ju偶 pomy艣leli za niego. Bo to, co robi czy ka偶e robi膰 oficer, jest zawsze s艂uszne. Zrozumiano? - TAk jest, panie poruczniku! - rykn臋li podchor膮偶owie ch贸rem. - Przede wszystkim - powiedzia艂 Webermann - nie chc臋 tu s艂ysze膰 偶adnego gadania o samob贸jstwie. W ko艅cu nikogo przy tym nie by艂o. A mo偶e on akurat czy艣ci艂 karabin; kto wie, wszystko jest mo偶liwe. A poza tym, panowie, nie jeste艣my tu 偶adnym ko艣cio艂em. Ch艂opak nie 偶yje, zarz膮dzono uroczysty pogrzeb, i na tym koniec. Wszystko inne g贸wno was obchodzi. Do roboty biegiem marsz! Podchor膮偶owie rozpierzchli si臋 na wszystkie strony. Dekorowali dalej sal臋: kilka beczek od piwa i na tym deski - tak powsta艂 katafalk. Przy katafalku tuje w kub艂ach, z inwentarza kasyna, oraz 艣wieczniki wypo偶yczone z ko艣cio艂a. Na tle tylnej 艣ciany sztandary, mi臋dzy innymi po to, by zas艂oni膰 mocno obdrapany szarobia艂y mur. Sztandary przy boczynych 艣cianach - bo sztandar贸w by艂o do wyboru i do koloru - zakry艂y r贸wnie偶 szklan膮 艣cian臋. Czerwonawe, przy膰mione 艣wiat艂o zalewaj膮ce sal臋 stwarza艂o zdaniem Webermanna wybitnie uroczysty nastr贸j. Potem, nie patyczkuj膮c si臋 zbytnio, przytaskano trumn臋, postawiono j膮 na katafalku i okryto sztandarem wojennym Rzeszy. Webermann sam wymierza艂 wszystko cal贸wk膮, bo by艂 bardzo akuratny. Trzy razy kaza艂 przesuwa膰 trumn臋, zanim wszystko wypad艂o tak, jak sobie 偶yczy艂. Potem jednak Webermann spostrzeg艂 si臋, 偶e brak he艂mu. Trumna ze sztandarem, ale bez he艂mu - to by艂o w jego oczach czym艣 takim, jak armata bez pocisku. - Ba艂agan! - krzykn膮艂. - Zorganizujcie natychmiast jaki艣 he艂m, pierwszy lepszy, jaki wpadnie wam w r臋ce. 铆eby by艂o bardziej uroczy艣cie! * * * 艣wiat艂a p艂on臋艂y - okaza艂e 艣wiece na specjalne zam贸wienie. Dzi臋ki stosunkom kapitana Katera postawi艂 je do dyspozycji ko艣ci贸艂 miejski. Przy trumnie sta艂o dw贸ch podchor膮偶ych z grupy szkolnej H w mundurach wyj艣ciowych, nieruchomo, z karabinem u nogi, jeden z jednej strony, drugi z drugiej, mi臋dzy trumn膮 a 艣wiec膮. Kramer pomy艣la艂 o tym, by wyznaczy膰 na t臋 wart臋 honorow膮 Amfortasa i Andreasa. POwoli sala gimnastyczna zaczyna艂a si zape艂nia膰: wchodzi艂 jeden oddzia艂 po drugim, w mundurach s艂u偶bowych. Przyjmowa艂 ich porucznik Webermann pod okiem kapitana Ratshelma. Webermann mia艂 opracowany dok艂adny porz膮dek zajmowania miejsc. By艂 te偶 jedynym, kt贸ry si臋 tu szasta艂 zupe艂nie swobodnie, a nawet do艣膰 g艂o艣no. - Panowie oficerowie, prosz臋 do pierwszych dw贸ch rz臋d贸w; kapitanowie z przodu, porucznicy z ty艂u. Podchor膮偶owie zajmuj膮 miejsca od lewej! Sz贸sty oddzia艂 pojawi艂 si臋 pierwszy - na pi臋tna艣cie minut przed ustalonym terminem. Grupa szkolna H siedzia艂a ca艂kiem z przodu, bezpo艣rednio za panami oficerami. Tu te偶 znajdowa艂 si臋 porucznik Krafft, z teczk膮 pod pach膮. Nikt nie zwraca艂 na niego uwagi. Obok niego siedzia艂 Feders, dziwnie cichy - nie bra艂 udzia艂u w 偶adnej z rozm贸w, prowadzonych przyt艂umionym g艂osem. Przyby艂 r贸wnie偶 s臋dzia wy偶szego s膮du wojennego Wirrmann; usiad艂 obok Katera w pierwszym rz臋dzie, na prawym skrzydle. Podchor膮偶owie porucznika Webermanna ustawili si臋 z boku na lewo od trumny. Bo grupa szkolna G wyst臋powa艂a w roli ch贸ru. NIe by艂 to ani przypadek, ani samowolna decyzja Webermanna - jego podchor膮偶owie byli powo艂ani do tego jak nikt inny w szkole wojennej. U Webermanna bowiem uprawiano 艣piew ch贸ralny. Nie dlatego, 偶eby porucznik by艂 specjalnie muzykalny. Kierowa艂y nim motywy natury raczej praktycznej. 艣piew, jak wykaza艂o do艣wiadczenie, sprzyja艂 dyscyplinie i wzmacnia艂 si艂臋 g艂osu. Porucznik kaza艂 im wi臋c 艣piewa膰 przy ka偶dej okazji, zw艂aszcza, 偶e szcz臋艣liwym trafem mia艂 w艣r贸d swoich podchor膮偶ych przysz艂ego kantora. 艣piewali ku rado艣ci dam oficerskich, w marszu, na wieczorkach kole偶e艅skich i w 艣wi臋ta narodowe. Dlaczego wi臋c nie mieliby 艣piewa膰 na pogrzebie? Na pi臋膰 minut przed dwunast膮 pojawi艂 si臋 dow贸dca II kursu major Frey. Jego ordery b艂yszcza艂y i skrzy艂y si臋, jak gdyby je specjalnie na t臋 uroczysto艣膰 wypucowa艂 sidolem, co wcale nie by艂o wykluczone. R贸wnie偶 jego buty l艣ni艂y - i w og贸le robi艂 imponuj膮ce wra偶enie. A poniewa偶 dow贸dca I kursu pojecha艂 do Berlina na kolejn膮 odpraw臋, po kt贸rej nale偶a艂 mu si臋 kr贸tki urlop, Frey mia艂 prawo czu膰 si臋 drugim cz艂owiekiem w szkole wojennej. I tak si臋 te偶 czu艂; wida膰 to by艂o po nim. Zgromadzeni na znak dany przez kapitana RAtshelma powstali z miejsc - ceremonia艂 nie przewidywa艂 g艂o艣nych komend podczas tego rodzaju uroczysto艣ci w zamkni臋tych pomieszczeniach. Mimo to wszystko przebiega艂o niezwykle precyzyjnie. Frey skin膮艂 z uznaniem g艂ow膮, przyj膮艂 meldunek i odda艂 honory. Nast臋pnie da艂 podchor膮偶ym znak, 偶eby usiedli. Opadli na swoje miejsca jak poci膮gni臋ci za sznurek. Teraz major Frey da艂 male艅kie przedstawienie solo: post膮pi艂 o krok naprz贸d, ku trumnie. Tu stan膮艂 na kilka sekund i odegra艂 cze艣膰 i wzruszenie, odwr贸cony plecami do publiczno艣ci, kt贸ra z podziwem patrzy艂a na jego pot臋偶ny, opi臋ty spodniami zad. Wreszcie major Frey, niepostrze偶enie, jak mu si臋 zdawa艂o, ale ca艂kiem wyra沤nie dla jego o艣miuset widz贸w, spojrza艂 na zegarek. Brakowa艂o jeszcze dw贸ch minut do dziesi膮tej. Dlatego dow贸dca kursu pospiesznie przerwa艂 sw贸j wyst臋p - ka偶dej chwili m贸g艂 nadej艣膰 genera艂. O dziesi膮tej, dok艂adnie co do sekundy, zjawi艂 si臋 genera艂 Modersohn w towarzystwie swego adiutanta. Wszyscy zamarli i usi艂owali spojrze膰 mu w oczy swobodnie i otwarcie, jak nakazywa艂 obyczaj. Genera艂 powolnym krokiem przeszed艂 przed frontem podchor膮偶ych. Mog艂oby si臋 zdawa膰, 偶e przygl膮da si臋 ka偶demu z oddzielna, jednemu po drugim. To samo ch艂odne, rozkazuj膮ce spojrzenie prze艣lizn臋艂o si臋 po oficerach - nikt nie zosta艂 przeoczony. I ka偶dy wiedzia艂, 偶e nie zosta艂 przeoczony. - Zaczynamy! - powiedzia艂 genera艂. Oto tekst przem贸wienia porucznika Karla Kraffta. Bez skr贸t贸w. Przedrukowane z akt s膮du wojennego, gdzie figurowa艂o jako za艂膮cznik numer 7. - Panie generale! Panowie! Drodzy koledzy! Chowamy dzisiaj zmar艂ego. Jest to w gruncie rzeczy rezcz najbardziej naturalna w 艣wiecie - zw艂aszcza w tak wielkiej i bohaterskiej epoce, jak ta, w kt贸rej wypad艂o nam si臋 urodzi膰. Umarli s膮 kamieniami s艂u偶膮cymi do brukowania szos, po kt贸rych kroczy s艂awa. Miliony id膮 do grobu i nikkt nie zwraca jna to specjalnej uwagi. Kiedy przychodzili na 艣wiat, j臋cza艂y przynajmniej ich matki. Ale kiedy opuszczali 艣wiat, ich krzyk d艂awi艂y granaty, rozrywa艂y ich bomby, pokry艂y ich ruiny. Je艣li mieli jeszcze matk臋, p艂aka艂a by膰 mo偶e dopiero po wielu tygodniach - albo nigdy, aby nie zgasi膰 ostatniej iskierki nadziei. Miliony trup贸w nawozi艂y przez te kilka lat ziemi臋. Ludzie przechodzili nad nimi do porz膮dku. Pojazdy wgniata艂y ich w ziemi臋, grzebano ich za pomoc膮 艂opaty i siekiery - tak jak si臋 zagrzebuje skarby albo odpadki. I trupy te stan膮 si臋 tylko liczbami strat, kt贸rych nikt dok艂adnie nie zna. 艣mier膰 za艣 wyda si臋 jedynie gigantycznym procesem rozpadu 艣wiata trawionego ci臋偶k膮 chorob膮. Niekiedy jednak, w czasach zag艂ady, pali si臋 tej 艣mierci 艣wiec臋, gromadz膮 si臋 wok贸艂 niej ludzie, wyg艂asza si臋 przem贸wienia, nierzadko pe艂ne najwi臋kszych i najn臋dzniejszych k艂amstw, jakie tylko mo偶na sobie na tym 艣wiecie wyobrazi膰. 艣mier膰 jego nie by艂a daremna! - m贸wi si臋. Niezapomniany! - chwali si臋. A 艣mier膰 bohaterska, wed艂ug tego, co si臋 przy takich okazjach m贸wi, jest najpi臋kniejsz膮 艣Mierci膮 na kuli ziemskiej. Ale z pi臋knem ta 艣mier膰 nie ma nic wsp贸lnego. Ani nie ma bohaterskiego oblicza, ani nie otacza jej tajemniczy blask. Cz臋sto bywa za to krwawa, brudna i pod艂a. Nie ma najmneijszego powodu chwali膰 jej, opiewa膰 i s艂awi膰. Niczego w 偶yciu, kt贸re poprzedzi艂o 艣mier膰, umieranie nie mo偶e wymaza膰. 艣mier膰 nie jest ani usprawiedliwieniem, ani pokut膮 - jest kresem. Jest jednocze艣nie przej艣ciem, tak膮 mamy nadzej臋; ale tu na ziemi stawia ona ostatni膮 kropk臋. Tylko jedno pytanie mo偶na stawia膰 w obliczu 艣Mierci. I pytanie to nie brzmi: dlaczego umar艂? Lecz: jak 偶y艂? My wszyscy, kt贸rzy jeste艣my ze 艣mierci膮 za pan brat, czy chcemy tego czy nie, czy przyznajemy, 偶e to prawda, czy nie, my wszyscy powinni艣my sobie postawi膰 to pytanie. Powinni艣my to zrobi膰 tak szczerze i tak dobitnie, jak gdyby ju偶 jutro mia艂o nas nie by膰. Zw艂aszcza 偶e nasz zaw贸d ka偶e nam nie tylko zabija膰, ale jeszcze rozkazywa膰 innym, aby szli na 艣mier膰, wi臋cej nawet, nie mo偶emy nie 偶膮da膰 tego od nich. To jest najokrutniejsze i najciemniejsze pytanie, jakie nosimy w sobie; i jest ono tak stare, jak sama ludzko艣膰. To, co robimy i musimy robi膰, jest sprzeczne z dziesi臋cioma przykazaniami, kt贸rym przuypisujemy pochodzenie boskie. Je艣li idzie o to pytanie, to ka偶dy z nas musi je z Bogiem sam na sam rozstrzygn膮膰 - je艣li nie tu na ziemi, to w innym, miejmy nadziej臋, 偶e lepszym 艣wiecie. Ale od odpowiedzialno艣ci wobec ludzi nikt nas nie uwolni, nawet B贸g. I nie mo偶emy jej sprosta膰 dopiero w za艣wiatach - musimy jej sprosta膰 tu i dzi艣. Ka偶dy z nas. Jeste艣my 偶o艂nierzami - albo te偶 wierzymy w to lub udajemy, 偶e jeste艣my 偶o艂nierzami. Niewa偶ne, czy jeste艣my oficerami, czy podchor膮偶ymi. Odpowiedzialno艣膰 ka偶dego z osobna wzrasta by膰 mo偶e wraz z jego stopniem s艂u偶bowym, ale istota jej si臋 nie zmienia - jest niepodzielna. Jeste艣my 偶o艂nierzami! By艂y takie czasy, koledzy, kiedy zaw贸d 偶o艂nierza wydawa艂 si臋 jasny i prosty. Najwa偶niejszym has艂em by艂o w贸wczas: s艂u偶y膰 - strzec - chroni膰! I je艣li nawet natura ludzka nie dopu艣ci艂a nigdy do pe艂nego rozkwitu tych poj臋膰 - faktem jest, 偶e warto by艂o zgodnie z nimi post臋powa膰. By艂y one nie tylko marzeniem 偶o艂nierza, mia艂y by膰 tre艣ci膮 jego 偶ycia. S艂u偶y膰! To zak艂ada skromno艣膰. To jest sam czyn, a nie blask, kt贸ry go by膰 mo偶e otacza. Strzec! To jest nie do pomy艣lenia bez zrozumienia prawdziwych warto艣ci. Do nich nale偶y poczucie pi臋kna, tak samo jak pokora w wierze. Chroni膰! Co to znaczy, wie tylko ten, kto umie kocha膰. A kto艣, kto kiedy艣 w 偶yciu kocha艂 - jak偶e mo偶e zabija膰, nie doznaj膮c g艂臋bokiego wstrz膮su? 铆o艂nierz musi chcie膰 s艂u偶y膰 ludzko艣ci i 偶yciu. Kto za艣 prawdziwie kocha sw贸j kraj, sw贸j nar贸d, swoj膮 ojczyzn臋, ten musi te偶 wiedzie膰, 偶e inni tak samo kochaj膮 sw贸j kraj i s膮 gotowi do nie mniejszych ofiar ni偶 on. Dlatego 偶ycie 偶o艂nierza jest tak niewymownie ci臋偶kie, 偶e sens mog膮 mu nada膰 tylko pokora i cisza. T臋 cich膮 pokor臋 pr贸bowa艂o kiedy艣 okre艣li膰 powiedzenie, kt贸re brzmia艂o: BY膰 czym艣 wi臋cej, ni偶 si臋 na poz贸r wydaje. Nie by艂o to okre艣lenie wyczerpuj膮ce, ale by艂o dobre. Wskazywa艂o drog臋. Nie ma ono nic wsp贸lnego z ideologi膮, z kt贸r膮 zwi膮zuj膮 si臋 wojskowi, aby wraz z ni膮 prosperowa膰. Dzia艂anie 偶o艂nierza nie mo偶e si臋 ogranicza膰 do maszerowania, zwyci臋偶ania i 艣piewania. R贸wnie偶 i jemu wolno sobie wyobra偶a膰, 偶e wobec Boga tysi膮c lat to jeden dzie艅. I musi wiedzie膰, 偶e jego matka nie jest jedyn膮 matk膮 na 艣wiecie. TA wiedza b臋dzie dla niego strasznym ci臋偶arem. Ale strasznym ci臋偶arem jest by膰 偶o艂nierzem - chyba 偶e si臋 jest zbrodniarzem albo idiot膮. Pustym gadaniem jest przewa偶nie to, co m贸wi si臋 o tradycjach. Tradycja nie jest celem samym w sobie. Nie sztandary, formy, miejsca bitew i nazwiska bohater贸w s膮 wa偶ne, lecz wiedza o czynach, kt贸re zrodzi艂y si臋 nie z ch臋ci zysku. I je艣li upominaj膮 nas zmarli z dawnych czas贸w, to nie po to, by艣my szukali 艣mierci - lecz 偶ycia. Wydawa膰 rozkazy jest 艂atwo. Dawa膰 przyk艂ad swoim 偶yciem jest trudno. A najtrudniej jest: s艂u偶y膰 bezinteresownie. Ale to jest niemo偶liwe, je艣li nie istnieje ju偶 nikt i nic, co by mog艂o nada膰 sens tej s艂u偶bie. Bo sensem 偶ycia nie jest przecie偶 dach nad g艂ow膮, kura w garnku czy samoch贸d w gara偶u. I nie 偶yje z sensem ten, kto zdobywa sobie przestrze艅 偶yciow膮, id膮c po trupach. Prawdziwy 偶o艂nierz nie kracze wraz z wronami. Je偶eli nie szuka sensu swego istnienia, nie ma w og贸le racji bytu. Nie jest przecie偶 ch艂opcem na posy艂ki dla polityk贸w 偶膮dnych w艂adzy. 铆o艂nierz musi umie膰 powiedzie膰 "tak", kieedy my艣li "tak". Ale je艣li jest wielu takich, co m贸wi膮 "tak", a my艣l膮 "nie", je艣li s膮 oni zmuszeni m贸wi膰 "tak", mimo 偶e my艣l膮 "nie", albo je艣li m贸wi膮 "tak" dla kariery czy dla wygody, dla zysku, podczas gdy sumienie m贸wi im "nie" albo milczy, w贸wczas mo偶na powiedzie膰, 偶e duch 偶o艂nierski umiera. I nie tylko duch 偶o艂nierski. Nastaje w贸wczas czas masowego umierania. Kiedy umiera sumienie, przestaje 偶y膰 ludzko艣膰. Nie zwyci臋stwo ods艂ania prawdziw膮 twarz 偶o艂nierza, dopiero kl臋ska czyni j膮 wyra沤n膮. Zwyci臋偶a膰 potrafi r贸wnie偶 dziki zwierz. Ale 偶eby zda膰 sobie spraw臋 z kl臋ski i umie膰 spojrze膰 jej w oczy, na to trzeba wi臋cej ni偶 odwagi Mameluk贸w. To potrafi tylko ten, kto zachowa艂 jeszcze cho膰 iskierk臋 zdrowego rozs膮dku. Lecz ilu jest takich, kt贸rym starczy na to odwagi? Bo wielki jest strach, 偶e mog艂yby wyschn膮膰 沤r贸d艂a, z kt贸rych si臋 偶yje. Po wygranej grozi strata. Rzekomi 偶o艂nierze okazuj膮 si臋 hazardzistami. S膮 co najwy偶ej wojskowymi i jako tacy mniej lub radziej wprawnymi rzemie艣lnikami zag艂ady - i jako tacy zas艂uguj膮 na najg艂臋bsz膮 pogard臋. Tam gdzie poj臋cie 偶o艂nierstwa zaczyna traci膰 sw贸j istotny sens, tam gdzie 偶o艂nierz przestaje by膰 prawdziwym 偶o艂nierzem, tam wychodz膮 na 艣wiat艂o dzienne mordercy. Tam wyzwala si臋 nienawi艣膰. Tam przeciwnicy przemieniaj膮 si臋 we wrog贸w, a wrogowie w demony. W艂asna strona w贸wczas jest z zasady zawsze dobra i z zasady z艂a jest strona przeciwna. Prawem staje si臋 to, co po偶yteczne jest dla nas, bezprawiem wszystko, co przeszkadza nam zwyci臋偶a膰 wszelkimi sposobami i za ka偶d膮 cen臋. I to jest przyczyn膮, 偶e 偶o艂nierz k艂amie - oficer, podchor膮偶y, oboj臋tnie. Ok艂amuje sam siebie. Nie chce uwierzy膰, 偶e to, co robi, jest bezsensowne, 偶e sta艂o si臋 albo 偶e zawsze by艂o bezsensowne. A kiedy wreszcie musi to uzna膰, nie ma ju偶 odwagi przyzna膰 si臋 do prawdy. I wtedy przychodzi najgorsze: przemilcza to, co wie, przed swoimi 偶o艂nierzami. R贸wnie偶 ich ok艂amuje. Ale wtedy wszystko si臋 wali, jak dom starty na proch przez bomb臋. I ten, kt贸remu si臋 zdawa艂o, 偶e jest 偶o艂nierzem, przekonuje si臋, 偶e by艂 zbrodniarzem. S艂uga idei sta艂 si臋 zbrodniarzem w s艂u偶bie ideologii. A przy tym wszystko jest takie proste: 偶o艂nierz musi si臋 przyjrze膰 temu, komu ma s艂u偶y膰. Kto z otwartymi oczyma s艂u偶y zbrodniarzowi, ten staje si臋 wsp贸艂winowajc膮. Kto jednak jest cz艂owiekiem dobrej woli, ale nie umie odr贸偶ni膰 zbrodniarza od 偶o艂nierza s艂u偶膮cego sprawie, ten ginie przez swoj膮 艣lepot臋, g艂upot臋 lub oboj臋tno艣膰. Bywaj膮 czasy, kiedy nar贸d daje si臋 uwie艣膰; lecz kiedy wychodzi na jaw, 偶e s膮 to czasy k艂amstwa i zbrodni, nie mo偶na ju偶 zadowala膰 si臋 wygodnymi p贸艂prawdami i tch贸rzliwym chowaniem g艂owy w piasek: mordercy nie mog膮 sp艂odzi膰 nic pr贸cz mordu. A w gruncie rzeczy sprawa jest jeszcze prostsza, koledzy. Prawdziwy 偶o艂nierz gardzi kr贸tkotrwa艂膮 s艂aw膮. Wi臋cej: tania s艂awa zawstydza go. Je艣li 偶o艂nierze staj膮 si臋 lancknechtami bez sumienia, czekaj膮cymi jedynie na to, by o nich m贸wiono, cho膰by tylko przez kilka godzin, sankcjonuj膮cymi zbrodni臋 tylko dlatego, 偶e zawdzi臋czaj膮 jej tytu艂y i honory, to jest to win膮 i kl臋sk膮 tych, co zdradzili istot臋 poj臋cia "偶o艂nierz" - cho膰by nawet zdradzili j膮 ze s艂abo艣ci: bo byli bezradni i bezsilni, i g艂upi jak barany. Prawdziwy 偶o艂nierz, koledzy, ma poczucie odpowiedziaolno艣ci. 铆yje w cieniu. Chce s艂u偶y膰. A 艣mier膰 niczego nie za艂atwia. Nie jest uniewinnieniem. Nie zwalnia od odpowiedzialno艣ci. Jak si臋 偶yje - jedynie to jest decyduj膮ce. Spr贸bujmy, koledzy, 偶y膰 jak 偶o艂nierze. Je艣li w og贸le to jeszcze potrafimy." * * * Przem贸wienie porucznika Kraffta spad艂o na jego s艂uchaczy jak grom z jasnego nieba. Up艂yn膮膰 musia艂 jednak jaki艣 czas, zanim si臋 po艂apali, 偶e dzieje si臋 tu co艣 niezwyk艂ego. Wi臋kszo艣膰 bowiem mia艂a grub膮 sk贸r臋, niewra偶liw膮 na burze. I komu zreszt膮 mog艂o przyj艣膰 do g艂owy, 偶e mo偶na tak przewrotnie wykorzysta膰 skromn膮 mow臋 pogrzebow膮? Pierwsz膮 reakcj膮 by艂o tu i 贸wdzie zdumienie, po kt贸rym s艂uchacze wpadli w zwyk艂y w takich razach stan t臋pej bezmy艣lno艣ci. Niekt贸rym zdawa艂o si臋, 偶e si臋 przes艂yszeli. To by艂o jedyne mo偶liwe wyt艂umaczenie. Kto bowiem w wielkoniemieckiej Rzeszy pozwala艂 sobie na takie wyskoki, je艣li nie zamierza艂 po偶egna膰 si臋 z 偶yciem? Dopiero w kilka minut p贸沤niej sala zacz臋艂a reagowa膰 inaczej. Dalsze s艂owa Kraffta wprawi艂y ludzi w os艂upienie. Najpierw ockn臋艂o si臋 tylko paru oficer贸w i podchor膮偶ych. Jeden z niedowierzaniem potrz膮sa艂 gwa艂townie g艂ow膮, jak gdyby mu si臋 zdawa艂o, 偶e 艣ni. Ale ci, kt贸rzy byli jeszcze zdolni do my艣lenia, zacz臋li si臋 powoli prostowa膰 i s艂ucha膰 z zainteresowaniem. Jeszcze byli sk艂onni uwierzy膰, 偶e m贸wca pozwoli艂 sobie tylko na par臋 nie przemy艣lanych i niefrasobliwych uwag, z kt贸rych si臋 niebawem wycofa, aby nada膰 im sens wprost przeciwny, niewinny. Jednym z pierwszych, kt贸rzy zacz臋li s臋 ca艂kiem wyra沤nie niepokoi膰, by艂 kapitan Ratshelm. Wzburzony szturchn膮艂 w bok Katera. Ten ockn膮艂 si臋 z p贸艂drzemki i pocz膮tkowo by艂 tylko z艂y - nie na Kraffta, lecz na Ratshelma. Ale potem i on otworzy艂 szeroko oczy i uszy. Ratshelm wierci艂 si臋 na swoim krze艣le i chrz膮ka艂. Rozgl膮da艂 si臋 na wszystkie strony sugestywnym i rozkazuj膮cym wzrokiem, jak gdyby szuka艂 wsp贸艂czuj膮cych serc, kt贸re podziela艂y jego oburzenie. Wreszcie pochyli艂 si臋 do przodu, chc膮c sk艂oni膰 majora Freya do wypowiedzenia si臋. Major ze swej strony ogl膮da艂 si臋 na genera艂a Modersohna. A ten siedzia艂 na swoim krze艣le z wysokim oparciem bez ruchu, jakby wyrze沤biony z drzewa, podobny do 艣redniowiecznej figury z o艂tarza. Tylko 偶e twarz jego nie by艂a ciemna, soczystobr膮zowa, lecz szarobia艂a. Jego nieruchome oczy patrzy艂y w napi臋ciu gdzie艣 w dal. Nie tylko major Frey szuka艂 spojrzenia genera艂a. Inni oficerowie robili to samo, ze wzrastaj膮cym niepokojem. Siedzieli na swoich krzes艂ach gotowi do skoku. Jedno skinienie genera艂a, jeden sk膮py gest, jedno s艂贸wko wypowiedziane p贸艂g艂osem, a skocz膮 na r贸wne nogi jak jeden m膮偶. Ale gest ten jako艣 dot膮d nie nast膮pi艂. Feders opar艂 si臋 o swoje krzes艂o i rozkoszowa艂 si臋 tym rzadkim widokiem: u艣miecha艂 si臋 nieomal uszcz臋艣liwiony. Od czasu do czasu patrzy艂 pob艂a偶liwie na s臋dziego wy偶szego s膮du wojennego Wirrmanna, kt贸ry siedzia艂 blisko niego i skrz臋tnie notowa艂. Palce Wirrmanna tylko 艣miga艂y po papierze. Z wysi艂ku i triumfu a偶 dosta艂 zadyszki. A kiedy m贸wca zrobi艂 kr贸tk膮 pauz臋, s臋dzia j臋kn膮艂: - To ju偶 ostatni gw贸沤d沤 do jego trumny! - Nies艂ychane - sycza艂 RAtshelm, trz臋s膮c si臋 - to po prostu nies艂ychane! W tym momencie genera艂 si臋 poruszy艂. Powoli odwr贸ci艂 g艂ow臋 w stron臋 Ratshelma. Zdenerwowani oficerowie 艣ledzili ka偶dy jego ruch. Zimne, w艂adcze oczy patrzy艂y przez kilka sekund na kapitana z druzgoc膮c膮 pogard膮. Ratshelm skuli艂 si臋 w sobie. Oficerowie starali si臋 nie patrze膰 genera艂owi w oczy. Udawali, 偶e s艂uchaj膮 tylko m贸wcy. Zdradzi膰 si臋 z jak膮艣 reakcj膮 uwa偶ali za nie wskazane - po generale te偶 nie by艂o wida膰, jak膮 reakcj臋 wywo艂uj膮 w nim s艂owa Kraffta. Tak wi臋c s艂uchali tych dziwnych wywod贸w w zafascynowanym milczeniu. I byli pewni, 偶e epilog tej afery b臋dzie straszny! Gdy Krafft sko艅czy艂, z艂o偶y艂 kartki swojej mowy i nie patrz膮c na nikogo, wr贸ci艂 na swoje miejsce. W sali zaleg艂a parali偶uj膮ca cisza. Ka偶dy krok porucznika s艂ycha膰 by艂o tak wyra沤nie, 偶e by艂o to wprost m臋cz膮ce. Potem genera艂 wsta艂 - powoli, jakby z trudem, jakby mia艂 b贸le. Prze艣lizn膮艂 si臋 oczyma po twarzach oficer贸w, kt贸rzy r贸wnie偶 podnie艣li si臋 z miejsc. Genera艂 zobaczy艂 twarze blade, skrzywione, skurczone - wyczyta艂 w nich przera偶enie, bezradno艣膰, niepok贸j. Wtem Feders si臋gn膮艂 nonszalancko po notatki s臋dziego wy偶szego s膮du wojennego. By艂 to ruch tak nieoczekiwany, 偶e Wirrmann nie mia艂 czasu Federsowi przeszkodzi膰. - Bardzo interesuj膮ce - powiedzia艂 Feders. A potem, niby nieumy艣lnie, upu艣ci艂 kartki na ziemi臋. Spad艂y na pod艂og臋, polecia艂y pod krzes艂a, mi臋dzy buty oficer贸w. - Rozej艣膰 si臋 - powiedzia艂 genera艂; i zdawa艂o si臋 prawie, 偶e si臋 przy tym u艣miecha. Oficerowie ruszyli 艂aw膮. W dzikim po艣piechu, byle tylko si臋 czym pr臋dzej znale沤膰 na dworze, stratowali notatki s臋dziego wy偶szego s膮du wojennego. Wirrmann, wydaj膮c z siebie charcz膮ce d沤wi臋ki, upad艂 na kolana, aby zebra膰 swoje notatki. Kapitan Feders udawa艂, 偶e mu skwapliwie w tym pomaga. Kiedy jednak si臋 z tym uporali, brak by艂o co najmniej trzech kartek. - Ch臋tnie s艂u偶臋 pomoc膮 - powiedzia艂 Feders uprzejmie - przy rekonstrukcji tego buduj膮cego przem贸wienia, panie s臋dzio. Pa艅skie dokumenty s膮 teraz niestety zdekompletowane, ale mam nadziej臋, 偶e to panu nie popsuje konceptu. - Ju偶 ja sobie poradz臋! - zawo艂a艂 Wirrmann w艣ciek艂y. - Cho膰by mi zosta艂a tylko jedna jedyna kartka, wystarczy, 偶eby go zaprowadzi膰 na szubienic臋! * * * TEgo samego wieczoru porucznik Krafft zosta艂 aresztowany. 33 Ostatnia noc Od dw贸ch dni siedzieli w Wildlingen nad Menem, w "Gospodzie pod S艂o艅cem": oficer nazwiskiem Bogenreuther i dwaj podoficerowie tajnej 偶andarmerii polowej, Stranz i Runke. Bezpo艣redni podw艂adni s臋dziego wy偶szego s膮du wojennego Wirrmanna, do jego specjalnych polece艅. Ich samoch贸d - mocno wys艂u偶ony sze艣cioosobowy w贸z - sta艂 przed bram膮. Oni sami siedzieli w drugiej tylnej salce i czekli. Grali w skata - r贸wnie偶 ju偶 od dw贸ch dni. - Nie powiem, 偶eby to by艂o nudne - wyzna艂 pierwszy. - Ale wola艂bym solidn膮 robot臋. Pozostali nie odpowiedzieli. Patrzyli na swoje karty z czu艂ym zainteresowaniem: pokojowo usposobieni obywatele przy niewinnej partyjce. Dobroduszny 艣miech i poczciwe wejrzenie; r贸wnie偶 wtedy, kiedy pr贸bowali zagl膮da膰 partnerom w karty. - Czas ju偶, 偶eby Wirrmann si臋 czym艣 wykaza艂, je艣li chce pozosta膰 na swoim stanowisku - powiedzia艂 dugi, starannie uk艂adaj膮c swoje karty. - W ostatnich czasach jako艣 nic porz膮dnego mu si臋 nie trafia. Mog膮 mu to poczyta膰 za nieudolno艣膰. - W ostatnim miesi膮cu mia艂 w ka偶dym razie na li艣cie dw贸ch plutonowych. - To wszystko drobne p艂otki - powiedzia艂 trzeci lekcewa偶膮co. - Ostatnio przecie偶 s臋dzia generalny o艣wiadczy艂: Wr贸g pa艅stwa nosi wysokie dystynkcje. U艣miechn臋li si臋 do siebie. Cywilne ubrania, kt贸re mieli na sobie, nadawa艂y im przyzwoity mieszcza艅ski wygl膮d. Jeden wygl膮da艂 na do艣膰 solidnego kupca przy piwku wieczornym. Drugi m贸g艂 by膰 statecznym urz臋dnikiem: kasjer miejski, stanowisko wymagaj膮ce zaufanego cz艂owieka, co tydzie艅 rozliczenie. Trzeci natomiast m贸g艂by by膰 kierownikiem dobrze prosperuj膮cego warsztatu, nieco prymitywny, by膰 mo偶e, ale dusza cz艂owiek. Jego gard艂owy 艣miech by艂 zara沤liwy. - Bez nas ten ca艂y Wirrmann niewart funta k艂ak贸w - powiedzia艂. - On si臋 zgrywa na tak zwanego intelektualist臋, to nie jest cz艂owiek praktyki. Ale my mu ju偶 przerobimy jego ludzi. Powinni艣my si臋 napi膰 po jednym na t臋 intencj臋; na koszt Wirrmanna, rozumie si臋. - Najpierw sko艅czymy t臋 parti臋 - powiedzia艂 kasjer miejski. Pozostali dwaj pos艂usznie skin臋li g艂owami. A wi臋c to on by艂 oficerem. Drzwi otworzy艂y si臋, zajrza艂 gospodarz i powiedzia艂: - Jeden z pan贸w proszony jest do telefonu. Ten o wygl膮dzie kasjera miejskiego wsta艂. Zabra艂 ze sob膮 swoje karty. Poza tym pozostawi艂 drzwi otwarte, aby m贸c z s膮siedniego pokoju obserwowa膰 swoich partner贸w. Dba艂 o to, by nie mieli okazji do szachrowania. Kiedy wr贸ci艂, mrugn膮艂 porozumiewawczo. - Wirrmann ma jednego - powiedzia艂. - I to oficera, chocia偶 tylko porucznika. - W ka偶dym razie to ju偶 post臋p. Ale najpierw sko艅czymy oczywi艣cie nasz膮 partyjk臋. - Nie - powiedzia艂 oficer tajnej 偶andarmerii polowej i rzuci艂 swoje karty, kt贸re i tak nie rokowa艂y nadziei na wygran膮. - S艂u偶ba ma pierwsze艅stwo, zw艂aszcza 偶e Wirrmann wspomnia艂, 偶e noc mo偶e by膰 d艂uga. - Je艣li to tak - powiedzia艂 jeden z podoficer贸w pogodnie - no to jazda do zabawy! Ale co to znaczy d艂uga noc? Jak b臋dzie trzeba, to za艂atwi臋 jednego na godzin臋. Pozostali wybuchn臋li serdecznym, weso艂ym 艣miechem. * * * Krafft sta艂 na 艣rodku swego pokoju i rozgl膮da艂 si臋. Elfrieda siedzia艂a na jego 艂贸偶ku i patrzy艂a na niego pos臋pnymi oczami. Na stole - pod lamp膮 - sta艂a walizka, do po艂owy nape艂niona rzeczami. - Wezm臋 chyba tylko rzeczy niezb臋dne - powiedzia艂 Krafft zamy艣lony. - Nie chc臋 si臋 niepotrzebnie obci膮偶a膰. - Powiniene艣 zabra膰 co najmniej dwie pary skarpetek - powiedzia艂a Elfrieda; usi艂owa艂a m贸wi膰 zupe艂nie spokojnie. Krafft popatrzy艂 na ni膮 przez moment, potem wsun膮艂 g艂ow臋 do szafy i wyj膮艂 dwie pary skarpetek - zak艂opotany, oci膮gaj膮cy si臋 i pos艂uszny jednocze艣nie. Wrzuci艂 je do walizki. Potem odwr贸ci艂 si臋 do Elfriedy i powiedzia艂 szorstko: - No to zaczynaj. R贸b mi wyrzuty! Wola艂bym, 偶eby艣 mnie zwymy艣la艂a, ni偶 偶eby艣 mi pomaga艂a pakowa膰 walizk臋. - Spodnia bielizna jest zawsze wa偶na - odpowiedzia艂a na to Elfrieda. - Zw艂aszcza o tej porze roku. Na twoim miejscu zapakowa艂abym dwa komplety. - Nie mam dw贸ch komplet贸w. - NO to ci si臋 o nie postaram i przy艣l臋. Krafft patrzy艂 na ni膮 wzruszony i pe艂en niepokoju - spodziewa艂 si臋 po niej innej reakcji. Powiedzia艂 jej: Musz臋 wyjecha膰. A ona mu odpowiedzia艂a: No to pomog臋 ci si臋 pakowa膰. Krafft rzuci艂 okiem na swoje sk膮pe mienie: dwa mundury, troch臋 bielizny, dwie pary oficerek i jedna para pantofli; do tego kupka ksi膮偶ek i plik zapisanych kartek. To wszystko, co mia艂, po pi臋ciu latach wojny. - We沤 ksi膮偶ki do siebie - powiedzia艂 - i moje papiery te偶. - Dobrze. - Mo偶esz je spali膰, je艣li... je艣li chcesz. - Mo偶esz na mnie polega膰. - Elfriedo - powiedzia艂 z uporem, zbli偶aj膮c si臋 do niej - dlaczego nie pytasz: Jak to wyje偶d偶asz? Dlaczego nie chcesz wiedzie膰: Na jak d艂ugo wyje偶d偶asz? - Po co mam pyta膰? Znam odpowiedzi. Chcia艂 uj膮膰 jej d艂onie. Ale w po艂owie tego gestu zatrzyma艂 si臋 - zastyg艂 i zacz膮艂 nads艂uchiwa膰: us艂ysza艂 kroki. G艂o艣ne, coraz bli偶sze kroki. Elfrieda pr贸bowa艂a u艣miechn膮膰 si臋 do niego. - Zdaje si臋, 偶e ju偶 nadszed艂 czas - powiedzia艂. Po tych s艂owach wyprostowa艂 si臋 i spojrza艂 na drzwi. Drzwi otworzy艂y si臋. Stan膮艂 w nich s臋dzia wy偶szego s膮du wojennego Wirrmann. Mrugaj膮c oczami, zajrza艂 do 艣rodka, zamkn膮艂 drzwi za sob膮, ale tak, 偶e zostawi艂 szpar臋. - Przychodzi pan do艣膰 p贸沤no! - zawo艂a艂 Krafft. - Czekam na pana ju偶 od d艂u偶szego czasu. - Tym lepiej! - rzek艂 Wirrmann, troch臋 zaskoczony. - Tym lepiej! Mam jednak nadziej臋, 偶e traktuje pan swoj膮 sytuacj臋 z nale偶yt膮 powag膮 i nie wpadnie pan na pomys艂, 偶e ze mn膮 mo偶na uprawia膰 jak膮艣 podejrzan膮 gr臋. Czy mog臋 spyta膰, co tu robi ta m艂oda dama? - Moja narzeczona. Mam nadziej臋, 偶e wolno mi si臋 z ni膮 po偶egna膰? - Oczywi艣cie. W ko艅cu nie jeste艣my potworami. Ale prosz臋 to zrobi膰 kr贸tko i bezbole艣nie; mamy jeszcze dzi艣 w nocy du偶o roboty. - Jakiej roboty, je艣li wolno spyta膰? - Opracujemy wsp贸lnie pa艅skie zeznania, panie poruczniku Krafft. I to nam si臋 musi uda膰, cho膰by nie wiem jak si臋 pan wzbrania艂. Jak si臋 pan chyba domy艣la, nie sp臋dzi艂em dnia bezczynnie. Zebra艂em ca艂y stos zezna艅; s膮 w艣r贸d nich zeznania niezbite, bardzo obci膮偶aj膮ce. NIech mi pan wierzy, znam si臋 na swoim fachu. Ale jedno powiem panu od razu: Pan b臋dzie zeznawa艂! Wszystko, co zechc臋. Cho膰bym mia艂 pana ca艂ymi tygodniami urabia膰. - Ale偶 prosz臋 pana - powiedzia艂 Krafft z u艣Miechem - je艣li tylko o to chodzi, to mo偶e pan dosta膰 ode mnie ka偶de zeznanie, jakie pan tylko zechce. - Rzeczywi艣cie? - spyta艂 s臋dzia nieomal zmieszany. - I nie b臋dzie pan nawet pr贸bowa艂 wyprze膰 si臋 swojego antypa艅stwowego, zdradzieckiego przem贸wienia, czy cho膰by je os艂abi膰? - Wiem - powiedzia艂 Krafft pob艂a偶liwie - pan zgubi艂 cz臋艣膰 swoich notatek. To oczywi艣cie niedobrze. - Zrekonstruujemy to przem贸wienie! - zawo艂a艂 Wirrmann. POmagaj膮 mi ju偶 w tym oficerowie, kt贸rzy maj膮 poczucie odpowiedzialno艣ci. A w ko艅cu ja sam jestem 艣wiadkiem! - Ale偶 po co si臋 niepotrzebnie denerwowa膰! - powiedzia艂 Krafft dra偶ni膮co pogodnie. - Mo偶e pan dosta膰 ca艂e przem贸wienie ode mnie. Schowa艂em dla pana jego tekst, panie s臋dzio. Po tych s艂owach Krafft si臋gn膮艂 d za lewy mankiet i wyj膮艂 manuskrypt swego przem贸wienia. POda艂 go Wirrmannowi, kt贸ry rzuci艂 si zach艂annie na r臋kopis. Podniecony, przebiega艂 wzrokiem g臋sto zapisane kartki, i w oczach jego by艂 triumf. Krafft odwr贸ci艂 si臋 do Elfriedy. Poda艂 jej r臋k臋 i powiedzia艂: - 铆egnaj, Elfriedo. Dzi臋ki ci za wszystko. Za to, 偶e istnia艂a艣 w moim 偶yciu. To by艂o szcz臋艣cie. Elfrieda trzyma艂a jego d艂o艅 tylko przez kilka sekund. Potem usi艂owa艂a u艣miechn膮膰 si臋 do niego, tak jakby chcia艂a mu pokaza膰, 偶e nie p艂acze. Nie by艂by z tego zadowolony - wiedzia艂a. I powiedzia艂a dzielnie: - Do widzenia. - Wi臋cej nie mog艂a z siebie wydoby膰. I nie przestawa艂a si臋 u艣miecha膰, p贸ki m贸g艂 j膮 widzie膰. S臋dzia Wirrmann za艣 podni贸s艂 r臋kopis przem贸wienia Kraffta do g贸ry i zawo艂a艂: - Jaki pan ma cel w tym? Co si臋 za tym kryje? Dlaczego pan mi daje to przem贸wienie? Czy to kt贸ry艣 z pa艅skich kruczk贸w? - Chod沤 pan - powiedzia艂 Krafft, zamykaj膮c walizk臋. - Nie ka偶my za d艂ugo czeka膰 pa艅skim szpiclom w korytarzu. - Przejrza艂em pana! - zawo艂a艂 Wirrmann oburzony. - Pan chce mnie wystrychn膮膰 na dudka! Chce pan kry膰 genera艂a! Pan si臋 uwzi膮艂, 偶eby mi szyki popsu膰! Porucznik Krafft wzi膮艂 walizk臋 i wyszed艂, nie obejrzawszy si臋 ani razu za siebie. S臋dzia polecia艂 za nim. Drzwi zatrzasn臋艂y si臋. Dopiero wtedy Elfrieda wybuchn臋艂a niepohamowanym p艂aczem. * * * Kapitan Feders oko艂o godziny dwudziestej drugiej - w zast臋pstwie dow贸dcy grupy - obchodzi艂 kwatery podchor膮偶ych. Widzia艂 zal臋knione, blade, niespokojne twarze. POdchor膮偶owie grupy szkolnej H podzielili si臋 na obozy. Tu kr臋ci艂y si臋 owczarki 偶膮dne czynu, tam boja沤liwie t艂oczy艂y si臋 w k膮cie owce. A wok贸艂 jednych i drugich czai艂y si wilki. - Panie kapitanie - spyta艂 poufale starszy grupy Kramer - czy kurs zostanie teraz po prostu przerwany, czy te偶 na ten czas, jaki nam do ko艅ca pozosta艂, dostaniemy jeszcze trzeciego dow贸dc臋 czy co? - Kramer - powiedzia艂 kapitan Feders, o偶ywiaj膮c si臋 - nie martwcie si臋 tym. Bo 偶e g艂贸wna cz臋艣膰 grupy sk艂ada si臋 z baran贸w, to mo偶e stwierdzi膰 r贸wnie偶 jeden oficer. MO偶ecie spokojnie pozostawi膰 to mnie. Tym samym Kramer zosta艂 skre艣lony z listy Federsa. I nie on jeden. Bo kto w tragicznej sytuacji my艣la艂 tylko o sobie i o ewentualnych skutkach dla siebie, ten wed艂ug niezachwianego przekonania Federsa nie by艂 godny dowodzi膰 nawet jednym jedynym 偶o艂nierzem. To ju偶 wola艂 takie typy jak Amfortas i Andreas - ci otwarcie obnosili si臋 ze swoj膮 satysfakcj膮. Ich prawo. Znowu powia艂 dla nich sprzyjaj膮cy wiatr. Inaczej by艂o z wieloma innymi: ostro偶na ciekawo艣膰, udawana oboj臋tno艣膰, dr膮偶膮cy niepok贸j, wszystko to z trudem ukrywane za parawanem dyscypliny. Niekt贸rzy le偶eli ju偶 w 艂贸偶kach i bawili si臋 w strusia. Inni stali w sztywnej, kurczowej postawie, gdy Feders przyjmowa艂 meldunek. - Jeszcze jakie艣 pytania? - pyta艂 Feders, zanim opu艣ci艂 dan膮 izb臋. Nikt nie odwa偶y艂 si臋 wyst膮pi膰 z pytaniem, kt贸re Feders chcia艂 us艂ysze膰. Zasmuci艂o go to, jego u艣miech sta艂 si臋 o kilka odcieni bardziej ponury. Ale potem zacz膮艂 sobie wmawia膰, 偶e to jego w艂asna wina, je艣li nikomu nie przychodzi艂o 艂atwo okazywa膰 mu zaufania: traktowa艂 ich zawsze jak owce. Ale, do diab艂a, czy偶 nie byli owcami? Czy偶 ich reakcje nie 艣wiadczy艂y o tym a偶 nazbyt wyra沤nie? Potem jednak - na zako艅czenie obchodu - wszed艂 do izby nr 7. Pierwsza rzecz, jak膮 zobaczy艂, to ca艂e k艂臋by dymu. W tych k艂臋bach dymu siedzia艂o siedmiu podchor膮偶ych. Podnie艣li oczy na niego. Pierwszy wsta艂 Rednitz i otworzy艂 usta, 偶eby si臋 zameldowa膰. - Nie r贸bcie niepotrzebnego ha艂asu - machn膮艂 na to r臋k膮 Feders. - Smr贸d, kt贸ry tu produkujecie, jest ju偶 wystarczaj膮co dra偶ni膮cy. Brakuje wam tylko jeszcze alkoholu, 偶eby艣cie mogli sobie wypi膰 na odwag臋. Jeden z podchor膮偶ych pospiesznie otworzy艂 okna. Pozostali otoczyli swego wyk艂adowc臋 taktyki, ten postrach szko艂y; Feders mierzy艂 ich od st贸p do g艂贸w, tak jakby zamierza艂 przeprowadzi膰 lekcj臋, przyci膮gn膮艂 sobie taboret i usiad艂. R贸wnie偶 podchor膮偶owie po kr贸tkim wahaniu usiedli. Kapitan przygl膮da艂 si臋 swoim 偶o艂nierzom, a 偶o艂nierze przygl膮dali si臋 swemu kapitanowi. Wreszcie Rednitz powiedzia艂: - Rozmawiali艣my o tym, panie kapitanie, czy powinni艣my p贸j艣膰 do pana. - I do jakiego doszli艣cie wniosku? - Byli艣my wszyscy za tym - powiedzia艂 Weber. - Pi臋knie. - Feders skin膮艂 g艂ow膮. - Chcieli艣cie przyj艣膰 do mnie, a ja przyszed艂em do was. Niez艂y pocz膮tek jak na rozmow臋, co? A wi臋c, o co chodzi? - Panie kapitanie - powiedzia艂 Rednitz - chodzi o pana porucznika Kraffta. Martwimy si臋 o niego. Czy pan ju偶 s艂ysza艂, panie kapitanie, 偶e porucznik Krafft zosta艂 jakie艣 p贸艂 godziny temu aresztowany? - S艂ysza艂em i spodziewa艂em si臋 tego. - Uwa偶amy, 偶e to nies艂ychane 艣wi艅stwo. - Ja te偶 tak uwa偶am, przyjaciele. Ale co z tego wynika? - Nie pozwolimy na to, panie kapitanie - powiedzia艂 Rednitz. A siedz膮cy wok贸艂 niego podchor膮偶owie kiwn臋li potakuj膮co g艂owami. Kapitan patrzy艂 na nich z pewnym wzruszeniem, kt贸rego jednak nie okazywa艂. Znik艂 tylko jego ironiczny u艣Miech. Przygl膮da艂 si臋 jednemu po drugim: w膮t艂emu Rednitzowi z m膮drymi oczami, kr臋pemu Weberowi, chytremu M~oslerowi, uczciwemu Bergerowi, G~undlerowi i Cremelowi. I pomy艣le膰 - ci dwaj ostatni, takie ciche wody, o kt贸rych utar艂a si臋 opinia, 偶e odpowiadaj膮 tylko wtedy, kiedy si臋 ich pyta, i robi膮 tylko to, co im ka偶膮, a jednak! Ci wszyscy ch艂opcy, kt贸rych Feders mia艂 przed sob膮, byli zdecydowani dzia艂a膰 na w艂asn膮 r臋k臋 - nie wiedzieli tylko, jak to zrobi膰, 偶eby z tego co艣 wysz艂o. - A wi臋c - powiedzia艂 Feders - s艂ysz臋 ku memu szczeremu zdziwieniu, 偶e istniej膮 rzeczy, na kt贸re wy nie pozwolicie. Rzeczy zainicjowane przez wysoki s膮d wojskowy za zgod膮 lub co najmniej milcz膮c膮 sankcj膮 szeregu wy偶szych oficer贸w, rzeczy uchodz膮ce w naszym pa艅stwie za co艣 zupe艂nie normalnego. Ale wy nie chcecie na to pozwoli膰. - Tak - powiedzia艂 M~osler - tak jest. - Popatrz, popatrz! - Feders z艂o偶y艂 d艂onie, co 艣wiadczy艂o u niego o g艂臋bokim zadowoleniu. - Je艣li tak jest naprawd臋, istnieje na to bardzo brzydkie i brzemienne w skutki s艂owo, kt贸re was wszystkich mo偶e kosztowa膰 g艂ow臋. S艂owo to brzmi: bunt. Podchor膮偶owie nie przestraszyli si臋. Nie uda艂o si臋 Federsowi ich zaskoczy膰. Kapitan czu艂, jak ogarnia go jaka艣 czysta rado艣膰: te ch艂opaki zaczyna艂y samodzielnie my艣le膰. Co za sukces! - Panie kapitanie - powiedzia艂 Rednitz - mamy wszelkie powody, 偶eby przypuszcza膰, 偶e zachodzi tu pomy艂ka s膮dowa. I je艣li r贸偶ni wy偶si oficerowie nie interweniouj膮, to dlatego, 偶e nie znaj膮 dok艂adnie tej sprawy. Ale my j膮 znamy. I dlatego zdaje si臋 nam, 偶e musimy dzia艂a膰. - Brawo! - zawo艂a艂 Feders rozweselony. - A wi臋c chcecie dzia艂a膰! A jak chcecie dzia艂a膰? Za jak膮 cen臋? - Za ka偶d膮! - zawo艂a艂 Weber i uderzy艂 praw膮 pi臋艣ci膮 w otwart膮 lew膮 d艂o艅. - To znaczy - wtr膮ci艂 Rednitz - 偶e jeste艣my zdecydowani nie zmarnowa膰 偶adnej szansy. Mi臋dzy innymi chcemy wszyscy z艂o偶y膰 zeznania w obronie porucznika Kraffta. A pana, panie kapitanie, prosimy, 偶eby nam pan to u艂atwi艂. Chcieli艣my tak偶e prosi膰 o pouczenie nas, jak mamy si臋 zachowa膰, 偶eby by艂o dobrze. - Dalej - powiedzia艂 Feders, sk艂adaj膮c ponownie d艂onie - tylko tak dalej! A poeta B~ohmke zawo艂a艂 z nadspodziewan膮 艣mia艂o艣ci膮: - Bo je艣li aresztuj膮 naszego porucznika tylko za to, 偶e wypowiedzia艂 otwarcie wielk膮 prawd臋, to z tego wynika, 偶e trzeba by spali膰 Goethego. Bo ten mniej wi臋cej mia艂 to samo na my艣li, kiedy w "Fau艣cie" pisa艂: "Nazbiega艂艂o si臋 tej wiary@ na ten hejna艂 zak艂amany@ pod samozwa艅cze sztandary@ t艂umy wal膮 jak barany...@" Ten ogni艣cie zadeklamowany cytat speszy艂 troch臋 s艂uchaczy. Weber pokr臋ci艂 g艂ow膮 i powiedzia艂 trze沤wo i powa偶nie: - Wszystko艣my dok艂adnie zbadali. Pewne jest jedno: s臋dzia przywi贸z艂 ze sob膮 jednego oberszpicla i dw贸ch szpicl贸w. Zarekwirowali na dole w miasteczku jedn膮 cel臋 wi臋zienn膮. Tam siedzi teraz porucznik. I tam rz膮dz膮 si臋 teraz ci faceci. Kr贸tko m贸wi膮c: paru takich mocnych ch艂opak贸w jak ja, i wymieciemy t臋 stajni臋! - Wspaniale - powiedzia艂 Feders ze 艣mierteln膮 powag膮. - A co dalej? - Tak - powiedzia艂 M~osler, puszczaj膮c wodze swej fantazji. - Potem zorganizujemy samoch贸d i odwieziemy porucznika Kraffta do granicy szwajcarskiej. Nad Jeziorem Bode艅skim podobno istniej膮 jeszcze mo偶liwo艣ci przej艣cia. - Dla kogo w艂a艣ciwie? - spyta艂 Feders. - Dla p贸艂 grupy szkolnej Heinrich, z wyk艂adowc膮 taktyki w艂膮cznie? Zabawni jeste艣cie! - A potem zawo艂a艂 gniewnie: - Nie zdali艣cie egzaminu! To nie jest zabawa w Indian, jak u Karola Maya. Jeste艣cie frajerzy z za艣miecon膮 wyobra沤ni膮. Koniec! Wyk艂ad sko艅czony. - Czy pomin臋li艣my co艣 wa偶nego, panie kapitanie? - spyta艂 Rednitz. - Owszem! Zapomnieli艣cie o najwa偶niejszym. Zrobili艣cie rachunek bez gospodarza! Nie pytali艣cie o zdanie porucznika Kraffta. Chcecie tu urz膮dzi膰 cyrk ponad g艂ow膮 cz艂owieka, o kt贸rego chodzi. Bo jak wam si臋 zdaje, co za cz艂owiek z tego Kraffta? Marzyciel, kt贸ry na 艣lepo brnie w jakie艣 awantury? Fanatyk, kt贸ry wali 艂bem o wszystkie 艣ciany? Fajt艂apa, kt贸remu w decyduj膮cej chwili robi si臋 mi臋kko w kolanach? Przyjaciele, ten cz艂owiek nie jest ani niemowl臋ciem, ani durniem! GDyby chcia艂 wymkn膮膰 si臋 temu tak zwanemu s膮downictwu, to mia艂 okazj臋 do tego! To znaczy: nic nie mo偶na zrobi膰, nie pytaj膮c go, bez jego wiedzy, bez jego wyra沤nej zgody. - Panie kapitanie - spyta艂 Rednitz uwa偶nie i spokojnie - czy m贸wi艂 pan o tym wszystkim z panem porucznikiem Krafftrem? - Nie - powiedzia艂 Feders. Zawstydzi艂a go 艣wiadomo艣膰, 偶e nie zrobi艂 takiej wa偶nej rzeczy, a jeszcze bardziej to, 偶e przyznaje si臋 do tego tak prosto przed swoimi podchor膮偶akami. - Czy nie by艂oby dobrze wyja艣ni膰 to, panie kapitanie? I pan, panie kapitanie, jest jedyny, kt贸remu to jeszcze mo偶e si臋 uda膰. - Tak - powiedzia艂 Feders. - Zrobi臋 to. * * * Jaskrawe, obrysowane ostrymi konturami 艣wiat艂o pada艂o na otwarte akta, le偶膮ce na prostym, odrapanym du偶ym stole. Za sto艂em siedzia艂 Wirrmann - pochylony, skrzywiony, niespokojny. Przed sto艂em siedzia艂 Krafft - zm臋czony, spokojny, wyczekuj膮cy. Wok贸艂 nich szarobia艂e, poplamione 艣ciany - 艣ciany ze 艣ladami wielu r膮k, wyblak艂e od mycia, poznaczone potem, 艣lin膮 i krwi膮. Przed odrzwiami z grubych desek sta艂 w p贸艂mroku jeden z podoficer贸w tajnej 偶andarmerii polowej, Stranz, ziewaj膮c p贸艂otwartymi ustami, przy czym udawa艂o mu si臋 jednak zachowa膰 sw贸j 偶yczliwy u艣miech. - To czyste samob贸jstwo - powiedzia艂 Wirrmann, nie podnosz膮c wzroku. - Pan si臋 bez przerwy obci膮偶a, chocia偶 ja panu buduj臋 jeden z艂oty most po drugim. - To, co pan nazywa z艂otem, jest dla mnie blach膮 - powiedzia艂 Krafft oboj臋tznie. - Co pan chce jeszcze us艂ysze膰? - Ma pan tylko jedn膮 g艂ow臋 - przypomnia艂 mu Wirrmann. - A wi臋c tym samym o jedn膮 za du偶o. W tych wspania艂ych czasach, w kt贸rych my, Niemcy, zmuszeni jeste艣my 偶y膰, g艂owa jako tako my艣l膮ca jest albo lekkomy艣lno艣ci膮, albo luksusem. Dla mnie w ka偶dym razie jest za ci臋偶ka. Mo偶e pan j膮 mie膰, je艣li pan chce. - Nie do wiary - powiedzia艂 Wirrmann ponuro. - Wiele rzeczy ju偶 widzia艂em, ale czego艣 takiego jeszcze nie widzia艂em. - No to najwy偶szy czas. S臋dzia wy偶szego s膮du wojennego nie zd膮偶y艂 ju偶 po raz drugi wyrazi膰 swego zdumienia. Na korytarzu powsta艂a jaka艣 gwa艂towna wrzawa, kt贸ra stawa艂a si臋 coraz g艂o艣niejsza. PO chwiuli otworzy艂y si臋 z trzaskiem drzwi. Wirrmann chcia艂 ju偶 skry膰 si臋 za sto艂em. Do celi wpad艂o k艂臋bowisko cia艂 ludzkich. A z tego k艂臋bowiska wy艂oni艂 si臋 kapitan Feders. - Cz艂owieku! - zawo艂a艂 Feders bez tchu - je艣li pan nie chce, 偶ebym powystrzela艂 pa艅skie psy go艅cze jak zaj膮ce, to b膮d沤 pan 艂askaw zagwizda膰 na nie. - Czego pan chce?! - zawo艂a艂 Wirrmann zdenerwowany. - Dzie艅 dobry, Krafft - powiedzia艂 Feders, wyci膮gaj膮c r臋k臋 do porucznika. - Jak ci si臋 powodzi? - Dobrze - odpar艂 Krafft. Uj膮艂 d艂o艅 przyjaciela, kr臋c膮c przy tym nieznacznie, ale z niezadowoleniem g艂ow膮. Feders zdawa艂 si臋 nie zauwa偶a膰 tego. Stan膮艂 przed s臋dzi膮 wy偶szego s膮du wojennego i obwie艣ci艂: - Przychodz臋 z pe艂nomocnictwami od genera艂a. - Genera艂 nie ma prawa udziela膰 pe艂nomocnictw odno艣nie mojej pracy! - szczekn膮艂 Wirrmann. - Genera艂 - wyja艣ni艂 Feders w艣ciek艂y - powierzy艂 mi funkcj臋 oficera dochodzeniowego. Aresztowa艂 pan oficera naszej szko艂y wojennej. Stoimy na stanowisku, 偶e by艂o to aresztowanie bezprawne. Wed艂ug istniej膮cych przepis贸w mamy prawo domaga膰 si臋 wgl膮du do akt. Poza tym interweniowali艣my ju偶 u inspektora szk贸艂 wojennych, kt贸remu pan bezpo艣rednio podlega. - W tym szczeg贸lnym przypadku - powiedzia艂 s臋dzia znowu bu艅czucznie, poniewa偶 nie czu艂 si臋 ju偶 zagro偶ony - podlegam bezpo艣rednio Naczelnemu Dow贸dztwu Wehrmachtu. - Z tego jeszcze nie wynika, 偶e nie ma pan obowi膮zku zaznajamia膰 kompetentnego oficera dochodzeniowego, na jego 偶膮danie, z ca艂膮 dokumentacj膮. Dawaj pan! A mo偶e chce mnie pan zmusi膰, 偶ebym wyegzekwowa艂 swoje prawa si艂膮? S臋dzia Wirrmann cofa艂 si臋 coraz g艂臋biej w ty艂, a偶 do brudnej, szarobia艂ej 艣ciany za jego plecami. St膮d popatrzy艂 na roztaczaj膮cy si臋 przed nim widok: Krafft siedz膮cy w wyczekuj膮cej pozycji, obok niego 偶ylasty kapitan z t膮 swoj膮 zdecydowan膮 m艣ciw膮 twarz膮 - ale za nimi Stranz i Runke, na kt贸rych zawsze mo偶na by艂o polega膰, z odbezpieczonymi pistoletami w kieszeni. Nic z艂ego nie mog艂o si臋 sta膰. Wirrmannowi kamie艅 spad艂 z serca. Kiedy si臋 ju偶 otrz膮sn膮艂 ze strachu, zauwa偶y艂 te偶, jakim spojrzeniem porucznik Krafft przygl膮da艂 si臋 intruzowi. - Aha - powiedzia艂 Wirrmann, przysuwaj膮c si臋 nieco bli偶ej - zaczynam rozumie膰: panowie s膮 przyjaci贸艂mi. MOg艂em si臋 w艂a艣ciwie od razu domy艣Li膰. - To niewa偶ne - powiedzia艂 Feders prowokacyjnie - przyjaciele czy nie, jestem tu w charakterze oficera dochodzeniowego, i koniec. - Jak pan chce - powiedzia艂 Wirrmann us艂u偶nie. - Nie mam nic przeciwko dobrej, op艂caj膮cej si臋 przyja沤ni. Wprost przeciwnie, powiedzia艂bym: szczeg贸lnie w tym wypadku. - Do czego pan zmierza, cz艂owieku? - spyta艂 Feders nastroszony. - Musi pan wiedzie膰 - powiedzia艂 Wirrmann, posuwaj膮c si臋 ostro偶nie o krok dalej - 偶e mam pewn膮 s艂abo艣膰 do pa艅skiego przyjaciela. On mi jednak nie u艂atwia zadania. Jest strasznie uparty. A przy tym wszystko mog艂oby by膰 ca艂kiem proste: musi tylko nabra膰 rozs膮dku i wymieni膰 stoj膮cych za nim ludzi. 艣ci艣lej m贸wi膮c: cz艂owieka. - Pan s臋dzia jest dowcipny - wtr膮ci艂 Krafft spokojnie. - 慕wiczy si臋 na p贸沤niej. Je艣li kiedy艣 nadejd膮 ci臋偶kie czasy dla niego, b臋dzie m贸g艂 jako dobry wujaszek urz膮dza膰 zabawy dla dzieci. - Przem贸w mu pan do sumienia - powiedzia艂 Wirrmann do Federsa. - Pana mo偶e us艂ucha. Je偶eli tak, to masz pan moje b艂ogos艂awie艅stwo i mo偶esz go sobie od razu st膮d zabra膰, na ma艂e oblewanie. Musi tylko podpisa膰 pewien kr贸ciutki protok贸艂, kt贸ry dla jego dobra ju偶 sam przygotowa艂em. Wirrmann zebra艂 swoje akta. Da艂 obu szpiclom znak, 偶eby wyszli, po czym powiedzia艂: - Zostawiam was teraz na jakie艣 dziesi臋膰 minut samych. I mog臋 tylko powiedzie膰: powodzenia! - Nast臋pnie i on wyszed艂. Kiedy zostali sami, Feders spyta艂: - Co si臋 tu dzieje, Krafft? - Chce, 偶ebym zasypa艂 genera艂a. Je艣li to zrobi臋, to rzekomo zrezygnuje z mojej g艂owy. - Rozumiem! - powiedzia艂 Feders prosto. - On woli g艂ow臋 genera艂a. Chci艂aby z艂apa膰 grub膮 ryb臋, nie drobn膮 p艂otk臋. A czy to nie by艂oby wyj艣cie? Krafft powiedzia艂 nieomal weso艂o: - W艂a艣ciwie powiniene艣 si臋 wstydzi膰, Feders, m贸wi膰 w og贸le takie rzeczy. - No dobrze - odpar艂 Feders - postawi艂em pytanie, a ty odpowiedzia艂e艣. I mam jeszcze jedno pytanie. Kiedy tak na ciebie patrz臋, podejrzewam, 偶e ty tego chcia艂e艣. Nie mo偶esz inaczej! Zgadza si臋? Krafft podni贸s艂 si臋 powoli, wyprostowa艂 si臋 i stan膮艂 naprzeciw Federsa. Powiedzia艂: - Tak jest. Chc臋 tego i nie mog臋 inaczej. Wiem tylko jedno: raz trzeba zrobi膰 koniec z tymi wiecznymi k艂amstwami wok贸艂 tego, co ci szarlatani nazywaj膮 duchem 偶o艂nierskim. Mam tego po dziurki w nosie. - Nie ty jeden, Krafft. - Oczywi艣cie, 偶e nie, ale kto艣 kiedy艣 musi zrobi膰 pocz膮tek i uczciwie powiedzie膰, co my艣li. D艂awi艂o mnie to tch贸rzliwe oszustwo, kt贸re zamienia pos艂usznych, przyzwoitych m艂odych ludzi w byd艂o rze沤ne. Chcia艂em robi膰 tylko to, co i ty usi艂ujesz robi膰: wychowywa膰 ludzi tak, 偶eby umieli my艣le膰. Musz膮 zacz膮膰 uczciwie my艣le膰 o wszystkim, cho膰by nawet otrze沤wie膰 mia艂o tylko trzech czy czterech. - W samej twojej grupie jest ich siedmiu, Krafft. Co najmniej siedmiu. - W takim razie jest dobrze - powiedzia艂 Krafft. - W takim razie op艂aci艂o si臋. - Krafft - powiedzia艂 Feders smutno - zawstydzi艂e艣 nas wszystkich, r贸wnie偶 i mnie. - To nie by艂o bynajmniej moim zamiarem, Feders. Prosz臋 ci臋, wierz mi. Ale z wszystkich, kt贸rzy my艣l膮 tak jak ja, ja chyba jestem najmniej niezast膮piony. Mia艂em trudn膮 i samotn膮 m艂odo艣膰, jestem sam jeden na 艣wiecie, bez rodzic贸w, bez bliskich; nie mia艂em nic do stracenia; mo偶e tylko to, co nazywaj膮 honorem. - A Elfrieda? Krafft odwr贸ci艂 si臋 do Federsa plecami. Spojrza艂 na pusty st贸艂, na kt贸ry ci膮gle jeszcze pada艂o jaskrawe, ostro odcinaj膮ce si臋 艣wiat艂o. - Elfrieda - powiedzia艂 z wysi艂kiem. - To jedyne, co mnie boli. Na pocz膮tku wszystko wygl膮da艂o bardzo prosto i bardzo wygodnie. Ale ona da艂a mi wi臋cej, ni偶 mog艂em tego oczekiwa膰, nie tylko od niej, od ludzi w og贸le. Na szcz臋艣cie jest zdrowa i pe艂na 偶ycia, jej silna natura przezwyci臋偶y to. Zas艂uguje na dobrego, porz膮dnego, nieskomplikowanego m臋偶a i b臋dzie go mia艂a. Jestem tego ca艂kiem pewny. Dla niej, my艣l臋, b臋dzie lepiej, 偶e mnie straci. A wi臋c pi臋knie - powiedzia艂 Feders - chcesz ofiary! Ja ci臋 rozumiem. W gruncie rzeczy ja te偶 ju偶 od d艂u偶szego czasu jestem dot贸w p贸j艣膰 tak膮 drog膮. - Nie - powiedzia艂 Krafft. - Ty nie. 铆adna ofiara nie powinna by膰 bezsensowna. Nikt nie powinien tego, co ty nazywasz ofiar膮, pozbawia膰 sensu albo os艂abia膰. Wyg艂osi艂em mow臋 pogrzebow膮, to wystarczy. Wystarczy, je艣li kilku ludzi zacznie my艣le膰. Ty za艣 masz jeszcze przed sob膮 co najmniej trzy sprawy: musisz nadal strzec ludzi_pi艂ek. Musisz naszym podchor膮偶ym utorowa膰 drog臋; powinni wr贸ci膰 do swoich 偶o艂nierzy z nowymi, jasnymi my艣lami. I musisz pokaza膰 swojej 偶onie, 偶e nigdy nie jest b艂臋dem kocha膰 cz艂owieka bezinteresownie. - Dobrze - powiedzia艂 Feders wzruszony - widz臋, 偶e nam nikt nie mo偶e pom贸c. Mo偶e skazujesz mnie tylko na pewn膮 zw艂ok臋. Och, strasznie trudno jest dzi艣 偶y膰 w Niemczech. * * * Genera艂 Modersohn siedzia艂 przy biurku - tak samo, jak zwyk艂 by艂 siedzie膰 przez te kilka poprzednich miesi臋cy: wyprostowany, spokojny, nieprzyst臋pny. Jego mundur wygl膮da艂 nienagannie, nie by艂o na nim ani jednej fa艂dki, ani jednego py艂ku. Lewa r臋ka le偶a艂a niedbale na biurku, w prawej genera艂 trzyma艂 kopiowy o艂贸wek. - Czy to ju偶 wszystko, co mam podpisa膰? - spyta艂. Przed nim stali Bieringer i Sybilla. Skin臋li potakuj膮co g艂ow膮. Patrzyli na niego szeroko otwartymi, pytaj膮cymi oczami. Genera艂 zdawa艂 si臋 nie zauwa偶a膰 tego - czyta艂 ostatnie dokumenty. - Tym samym, panie generale - powiedzia艂 Bieringer - z punktu widzenia komendy szko艂y, szesnasty kurs praktycznie dobieg艂 ko艅ca. - Taki by艂 m贸j zamiar - powiedzia艂 genera艂, zamykaj膮c teczk臋 z dokumentami. - O siedem dni za wcze艣nie - zauwa偶y艂 Bieringer. - W sam膮 por臋 - powiedzia艂 genera艂, wstaj膮c. - Czy s臋dzia Wirrmann zg艂osi艂 si臋 ju偶? - Czeka zgodnie z poleceniem w przedpokoju. - A wi臋c czas na mnie - powiedzia艂 Modersohn i spojrza艂 na swoich zaufanych wsp贸艂pracownik贸w. I w jego oczach zab艂ys艂a wdzi臋czno艣膰 tak wielka, jakiej nigdy by si臋 po nim nie spodziewali. - Mog臋 wam powiedzie膰 jeszcze tylko tyle, 偶e przyjemno艣ci膮 by艂o wsp贸艂pracowa膰 z wami. Dzi臋kuj臋. - Panie generale - powiedzia艂 adiutant zal臋kniony - co to znaczy? - To znaczy, 偶e nasze drogi si臋 rozchodz膮. - Nie! - zawo艂a艂a Sybilla Bachner przera偶ona. Modersohn u艣miechn膮艂 si臋 blado i powiedzia艂: - Panno Bachner, w naszej pracy nie mogli艣my sobie nigdy pozwoli膰 na emocje. Nie rezygnujmy wi臋c w ostatniej chwili z tak dobrych i rozumnych obyczaj贸w. Prosz臋. Sybilla poblad艂a. Oddycha艂a ci臋偶ko i usi艂owa艂a si臋 opanowa膰. Potem wykrztusi艂a z siebie: - Prosz臋 mi wybaczy膰, panie gnerale. - Odwr贸ci艂a si臋 i wysz艂a. Genera艂 popatrzy艂 w 艣lad za ni膮. A potem powiedzia艂 do adiutanta: - Moje osobiste rzeczy znajdzie pan uporz膮dkowane w moim mieszkaniu. Prosz臋 nimi rozporz膮dzi膰 wedle w艂asnego uznania. Gdyby panna Bachner chcia艂a kiedy艣 co艣 dla mnie zrobi膰, prosz臋 jej powiedzie膰, 偶e by艂oby mi mi艂o, gdyby si臋 opiekowa艂a grobem podporucznika Barkowa... grobem mojego syna. A teraz poprosz臋 s臋dziego Wirrmanna. Adiutant zwleka艂 jeszcze par臋 sekund. Patrzy艂 na swego genera艂a i szuka艂 s艂贸w. Ale zrozumia艂, 偶e 偶adnymi s艂owami nie da si臋 wyrazi膰 tego, co teraz czu艂. Spu艣ci艂 g艂ow臋. Wygl膮da艂o to tak, jakby si臋 schyli艂 w uk艂onie. Wyszed艂. Zjawi艂 si臋 Wirrmann. Wygl膮da艂, jakby mia艂 nerwy napi臋te do ostateczno艣ci. Twarz jego by艂a ca艂a w wypiekach. Sztywno podszed艂 do genera艂a, jak gdyby musia艂 zebra膰 ca艂膮 odwag臋, aby zbli偶y膰 si臋 do niebezpiecznego drapie偶nika. - Panie generale - powiedzia艂 ochryp艂ym g艂osem - musz臋 panu zakomunikowa膰, 偶e wobec istniej膮cego stanu rzeczy nieuniknione jest rozci膮gni臋cie moich dochodze艅 r贸wnie偶 na pa艅sk膮 osob臋. Przy tej okazji pozwol臋 sobie wskaza膰 na to, 偶e otrzyma艂em pe艂nomocnictwa z Naczelnego Dow贸dztwa Wehrmachtu. - Wiem o tym - powiedzia艂 genera艂. - Niestety musz臋 panu zakomunikowa膰 - wykrztusi艂 Wirrmann - 偶e nieuchronne sta艂o si臋 przes艂uchanie pana. I musz臋 panu zwr贸ci膰 uwag臋, panie generale, 偶e jestem upowa偶niony r贸wnie偶 do aresztowania. - Mo偶e pan sobie zaoszcz臋dzi膰 tego rodzaju wyja艣nie艅 - powiedzia艂 genera艂. - Prosz臋 przyj膮膰 do wiadomo艣ci: w moim zasi臋gu dzia艂ania nie dzieje si臋 nic, za co nie m贸g艂bym przyj膮膰 odpowiedzialno艣ci. Porucznik Krafft dzia艂a艂 wy艂膮cznie na m贸j rozkaz. R贸wnie偶 swoje przem贸wienie wyg艂osi艂 za moj膮 zgod膮. Podpisuj臋 si臋 pod ka偶dym s艂owem wypowiedzianym przez porucznika Kraffta. - To - powiedzia艂 Wirrmann g艂ucho, ow艂adni臋ty bezgranicznym zdumieniem - to mi daje prawo do aresztowania pana. - Chod沤my - powiedzia艂 genera艂. * * * - Tak - powiedzia艂 major Frey znacz膮co - tak to ju偶 jest. Oto skutki, je艣li si臋 nie docenia i nie popiera zas艂u偶onych oficer贸w. - Tak to jest - przytakiwa艂 kapitan Ratshelm. - Prawdziwy charakter powinien by膰 zawsze odpowiednio doceniany. Siedzieli naprzeciw siebie w g艂臋bokich fotelach, o艣wietleni 艂agodnym 艣wiat艂em 艂ososiowor贸偶owej lampy stoj膮cej. Kiedy kapitan Ratshelm otrzyma艂 zaproszenie swego dow贸dcy kursu do jego prywatnego mieszkania, stawi艂 si臋 natychmiast; major mia艂 jeszcze na sk艂adzie ostatnie butelki madery. Jedna z tych butelek sta艂a w艂a艣nie przed nimi na stole. Tak oto sobie rozmawiali - znacz膮co, powa偶nie, niczym filozofowie, jak im si臋 zdawa艂o: Oficer jako chor膮偶y swojej epoki, ostoja post臋pu, opiekun prawdziwej wiary i s艂usznego 艣wiatopogl膮du. Obaj taktownie i konsekwentnie nie wspominali ani s艂owem pani Felicitas. Ale fakt, 偶e major otwiera艂 ju偶 drug膮 butelk臋 tej sk膮din膮d tak pieczo艂owicie strze偶onej madery, 艣wiadczy艂 najwyra沤niej o tym, 偶e Felicitas przesta艂a dla niego istnie膰. - Za odpowiedzialno艣膰 - powiedzia艂 major, podnosz膮c kieliszek. - Za odpowiedzialno艣膰, kt贸rej nikt nam nie odbierze. - I kt贸rej b臋dziemy umieli sprosta膰 - powiedzia艂 Ratshelm powa偶nie - sprosta膰 z wszystkimi konsekwencjami. - A wi臋c jest pan zdecydowany opu艣ci膰 nas, m贸j drogi? - To moja nieodwo艂alna decyzja. Przepili do siebie. Potem ws艂uchiwali si臋 w noc - snuj膮c dalej my艣li, kt贸re uwa偶ali za wielkie i decyduj膮ce. P贸沤niej, oko艂o p贸艂nocy, us艂yszeli kroki i g艂osy: do pokoju wtargn膮艂 s臋dzia Wirrmann, a za nim kapitan Kater. Wirrmann wymachiwa艂 w powietrzu d艂ugim telegramem jak sztandarem. Jego szara skrzywiona twarz wyra偶a艂a bezgraniczny triumf. Zawo艂a艂: - Zwyci臋stwo na ca艂ej linii! Majo pospiesznie si臋gn膮艂 po depesz臋, podczas gdy Kater bezzw艂ocznie zaj膮艂 si臋 butelk膮 madery. Ratshelm nachyli艂 si臋 nad lewym ramieniem majora. Kiedy Frey przeczyta艂 depesz臋, wyprostowa艂 si臋 na ca艂膮 swoj膮 d艂ugo艣膰 i spojrza艂 w g贸r臋, na sufit, niczym obrany przed chwil膮 kr贸l, wznosz膮cy oczy ku niebu. I powiedzia艂 uroczy艣cie: - Jestem komendantem szko艂y wojennej. By艂 nim - chocia偶 w zast臋pstwie, chocia偶 w nieobecno艣ci starszego od niego stopniem komendanta kursu I, chocia偶 na kilka dni. By艂 komendantem szko艂y wojennej! Spe艂ni艂o si臋 jego wielkie, najskrytsze marzenie. To by艂a najpi臋kniejsza noc jego 偶ycia - od czasu, gdy nadano mu li艣cie d臋bowe do Krzy偶a Rycerskiego. - A aresztowanie genera艂a jest zatwierdzone! - zawo艂a艂 Wirrmann. - Osaczy艂em go, przechytrzy艂em i zwyci臋偶y艂em. Reakcja ponios艂a dotkliw膮 pora偶k臋. I z艂apa艂em nie tylko prowodyra, lecz r贸wnie偶 jego pomocnika. Obaj s膮 za艂atwieni, raz na zawsze. Panowie, dzi臋kuj臋 wam za zrozumienie i pomoc. - Spe艂nili艣my tylko nasz obowi膮zek - zapewni艂 go major Frey. - I b臋dziemy go nadal spe艂niali. - Chyba zostan臋 z powrotem dow贸dc膮 kompanii administracyjnej? - spyta艂 Kater, podaj膮c pozosta艂ym nape艂nione kieliszki. - Z wszystkimi pe艂nomocnictwami? - Ma si臋 rozumie膰, m贸j drogi - powiedzia艂 major Frey. - Odda艂 nam pan cenne us艂ugi. - Brawo! - zawo艂a艂 Wirrmann z uznaniem. - Pana za艣, kapitanie Ratshelm - powiedzia艂 major Frey - prosimy w interesie dobrej i sprawiedliwej sprawy, 偶eby wycofa艂 pan swoje podanie o przeniesienie. Obejmie pan po mnie kurs drugi, jako jego dow贸dca. - Je艣li tak - rzek艂 kapitan Ratshelm - to uwa偶am za sw贸j obowi膮zek spe艂ni膰 pana 偶yczenie. - Tym samym wycofa艂 si臋 ze swego mocnego, niezachwianego stanowiska. Skoro obowi膮zek wzywa艂, wszystko inne musia艂o zamilkn膮膰. Po otwarciu nast臋pnej butelki kapitan Kater przeprowadzi艂 szybko jeszcze jedn膮 rozmow臋 telefoniczn膮. - Irena Jablonski - powiedzia艂 - ma si臋 za godzin臋 stawi膰 u mnie w pokoju. Pilna sprawa! Kiedy major pozosta艂 sam, podniesiony na duchu wielkimi prze偶yciami ostatnich godzin, wypi艂 ostatni kieliszek madery i pokrzepiwszy si臋 w ten spos贸b, uda艂 si臋 do sypialni swojej 偶ony, kt贸ra popatrzy艂a na艅 wyczekuj膮co i z niepokojem. - Felicitas - rzek艂 z godno艣ci膮 - jestem teraz komendantem szko艂y wojennej. Co ty na to? - Zas艂u偶y艂e艣 sobie na to jak nikt inny - zapewni艂a go pospiesznie - jeste艣 stworzony do wielkiej kariery. Wiedzia艂am to od pocz膮tku. - A czy przyrzekasz mi, 偶e odt膮d b臋dziesz zawsze o tym pami臋ta艂a? - Przyrzekam ci, Archibald. - Oczekuj臋 - powiedzia艂 major wspania艂omy艣lnie - 偶e b臋dziesz si臋 w przysz艂o艣ci stara艂a. Oczekuj臋 tego od ciebie nie tylko jako komendant szko艂y wojennej, lecz r贸wnie偶 jako cz艂owiek. * * * - To mi si臋 podoba - powiedzia艂 m臋偶czyzna, kiwaj膮c z uznaniem g艂ow膮. - Ty si臋 nie skar偶ysz i nie ryczysz. Nie chowasz si臋 do k膮ta i nie usi艂ujesz mi skoczy膰 do gard艂a. Nie boisz si臋 i nie jeste艣 zuchwa艂y. Jeste艣 tylko cichy. POdobasz mi si臋. S艂owa te skierowane by艂y do genera艂a Modersohna. Genera艂 sta艂 po艣rodku celi: cztery metry d艂ugo艣ci, dwa metry szeroko艣ci. Zakratowane okno na wysoko艣ci dw贸ch metr贸w. Siennik, zydel, ma艂y stolik. Nic wi臋cej. GEnera艂 sta艂 bez ruchu - nie inaczej, ni偶 zwyk艂 by艂 sta膰 na defiladach i na placach 膰wicze艅, w kasynie, w swoim gabinecie, w komendzie szko艂y: kanciasty i nieprzyst臋pny. Cz艂owiek, kt贸ry go pilnowa艂, kapral Runke z tajnej 偶andarmerii polowej, przypatrywa艂 si臋 swemu wi臋沤niowi z przyjaznym zainteresowaniem. - Nie jeste艣 g艂upi - m贸wi艂 - ty wiesz, co si臋 tu 艣wi臋ci. I nie b臋dziesz robi艂 trudno艣ci, co? Ju偶 cho膰by dlatego, 偶ebym ci nie musia艂 pomaga膰. Tego ty przecie偶 na pewno nie lubisz. A mnie to te偶 specjalnej przyjemno艣ci nie sprawia, zawsze to samo! No a teraz wy艂aduj wszystko, co masz w kieszeniach. Genera艂 bez s艂owa zacz膮艂 wyjmowa膰 to, co mia艂 w kieszeniach. By艂o tego niewiele: chusteczka, ma艂y grzebyk, portfel, a z papier贸w jedynie ksi膮偶eczka uposa偶eniowa. - Nie my艣l sobie - powiedzia艂 kapral - 偶e jestem ciekawski. Albo brutalny. Tylko wtedy, kiedy to jest koniecznie potrzebne. Spe艂niam tylko sw贸j obowi膮zek. A przed prawem, jak wiadomo, wszyscy s膮 r贸wni; taki genera艂 oczawi艣cie te偶. Niekt贸rzy nie chc膮 tego zrozumie膰. Mieli艣my niedawno te偶 genera艂a. To ci by艂 krzykacz, bracie! Chcia艂 si臋 ze mn膮 bawi膰 w koszary, ze mn膮! Ale to d艂ugo nie trwa艂o. Zasun膮艂em mu tak膮 blach臋, 偶e od razu nabra艂 rozs膮dku. Najwy偶szy czas nauczy膰 takiego, co to obowi膮zek. Tak, a teraz daj mi szelki. Genera艂 z kamienn膮 twarz膮 rozpi膮艂 i rozchyli艂 bluz臋. Nie mia艂 szelek. Opu艣ci艂 r臋ce i sta艂 nadal nieruchomy, wyprostowany. - Ale pasek to mi musisz da膰 - powiedzia艂 kapral dobrodusznie. - Taki jest przepis. Bo my dbamy o 偶ycie naszych wi臋沤ni贸w. U mnie nikt nie mo偶e si臋 powiesi膰, na to ja sobie nie mog臋 pozwoli膰! W ko艅cu nie jestem genera艂em. U mnie z ka偶dym umarlakiem mog膮 by膰 k艂opoty, pisanina i tak dalej. Genera艂 Modersohn zdj膮艂 pasek i poda艂 go stra偶nikowi. - Jeste艣 do艣膰 szczup艂y - powiedzia艂 ten. Z艂o偶y艂 pasek i uderzy艂 si臋 nim po udach. - To ma swoje dobre strony, jak facet jest szczup艂y. Wtedy portki tak nie spadaj膮. A takie co艣 nie robi dobrego wra偶enia, wiesz. Ten genera艂, o kt贸rym ci przedtem opowiada艂em, ten ci mia艂 brzucho, prawie takie jak marsza艂ek Rzeszy. Ale to si臋 zmieni艂o; po dw贸ch tygodniach by艂 smuk艂y jak sosna. I wtedy mu ci膮gle portki spada艂y. To ci by艂a heca, powiadam ci! Mieli艣my ubaw, bracie, 偶e a偶 hej, bo podczas og艂aszania wyroku sta艂 w gaciach. Wyobra偶asz sobie? Ale tobie to si臋 nie mo偶e zdarzy膰, przy twojej figurze! A teraz potrzebne mi s膮 sznurowad艂a od twoich bryczes贸w. Na wszelki wypadek. Genera艂 usiad艂 na zydlu. Zdj膮艂 buty. Potem wyj膮艂 sznurowad艂a z bryczes贸w, po艂o偶y艂 je na stole i znowu wsta艂. - Teraz przynios臋 ci kibel - powiedzia艂 stra偶nik. - I to ca艂kiem nowy. Jeste艣 przecie偶 genera艂em. A poza tym mi si臋 podobasz. Dlatego dam ci dobr膮 rad臋: noc膮 zostaw kibel w spokoju. Zr贸b kupk臋 dopiero rano. Inaczej 艣mierdzi to ca艂ymi godzinami, i wnet twoje ubranie przesi膮knie tym smrodem. Nie lubi臋 tego, s艂yszysz? Je艣li b臋dziesz m膮dry, zrobisz tak, jak ci powiedzia艂em. Ja bym ci naprawd臋 nie chcia艂 da膰 wciry. Stra偶nik wyszed艂, u艣miechaj膮c si臋 przyja沤nie. Genera艂 sta艂 dalej po艣rodku celi. Nawet powieka mu nie drgn臋艂a. Usta jego by艂y zaci艣ni臋te. Oczy zamkni臋te. * * * W s膮siedniej celi le偶a艂 na swoim sienniku porucznik Krafft. Ciemno艣膰 otula艂a go jak ko艂dra z czarnego 艣niegu. Krafft by艂 spokojny i nerwowo odpr臋偶ony; usi艂owa艂 wy艂膮czy膰 my艣li. NOc by艂a pe艂na milczenia. 铆adnego wiatru, 偶adnego g艂osu ludzkiego. 艣wiat wok贸艂 niego odp艂ywa艂 gdzie艣 daleko. By艂 sam, zamknI臋ty w czterech ciasnych 艣cianach, kt贸re wydawa艂y mu si臋 wielk膮 zimn膮 trumn膮. - Czy ja tego chcia艂em? - us艂ysza艂 w艂asny g艂os. Ws艂uchiwa艂 si臋 w echo swego g艂osu. Ciemno艣膰 zdawa艂a si臋 go poch艂ania膰, d艂awi艂a go. Czu艂 si臋 tak, jakby by艂 pod grubymi poduszkami. I znowu ta ci臋偶ka, spadaj膮ca na niego, przykrywaj膮ca go cisza. Ale potem, niemal jak echo, us艂ysza艂 inne g艂osy - podchwytywa艂y jego g艂os, wzmacnia艂y go, odbija艂y, a偶 wreszcie g艂osy te, mocne i jasne, rozproszy艂y noc wok贸艂 niego. Krafft podni贸s艂 si膮 z niedowierzaniem. Na jego twarzy malowa艂o si臋 niezmierne zdumienie. S艂ysza艂 艣piew. M艂ode silne g艂osy 艣piewa艂y w nocy; nie by艂o tych g艂os贸w wiele - mo偶e siedem albo osiem. Ale wyrywa艂y go z jego samotno艣ci i nasyca艂y ciemno艣膰 jakby 艣witaj膮cym gdzie艣 daleko 艣wiat艂em. Podchor膮偶owie 艣piewali jego ulubion膮 pie艣艅: "Na biwaku na twardym kamieniu wyci膮gam zm臋czone nogi". Krafft u艣miecha艂 si臋. POwoli opad艂 na swoje pos艂anie. S艂ucha艂 tej ci臋偶kiej melodii o zm臋czeniu i przeczuciu 艣mierci z zamkni臋tymi oczami. I zdawa艂o mu si臋, jak gdyby to jego krew 艣piewa艂a g艂osami podchor膮偶ych. 铆e na nich za艂ama艂o si臋 prawo fabrykacji - to by艂a jego zas艂uga, on zniszczy艂 sens bezdusznej ta艣my ruchomej. Niekt贸rzy z nich b臋d膮 oficerami, ale w r臋ku takich oficer贸w 偶o艂nierze b臋d膮 mogli pozosta膰 lud沤mi. To by艂o du偶o jak na te czasy. - Tego chcia艂em - powiedzia艂 porucznik Krafft. * * * Rozprawa w s膮dzie wojennym przeciwko genera艂owi Ernstowi Egonowi Modersohnowi i porucznikowi Karlowi Krafftowi odby艂a si臋 wkr贸tce potem. Akt oskar偶enia zarzuca艂 im - mi臋dzy innymi - zdrad臋 g艂贸wn膮 i sianie defetyzmu w wojsku. Obaj oskar偶eni zrezygnowali z obrony. Zostali skazani na 艣mier膰. - Ostatnie s艂owa genera艂a brzmia艂y: - Wszystko dla Niemiec! - Wszystko dla innych Niemiec! - powiedzia艂 porucznik Krafft przed 艣mierci膮. Pos艂owie Od tego czasu min臋艂o ponad pi臋tna艣cie lat. Niekt贸rzy ludzie z owych czas贸w ju偶 nie 偶yj膮. Inni zd膮偶yli si臋 postarze膰, ale nie zm膮drzeli. Tylko nieliczni pr贸bowali wyci膮gn膮膰 wnioski z przesz艂o艣ci. Kapitan Feders prze偶y艂 swego przyjaciela Kraffta i genera艂a tylko o kilka miesi臋cy. Aresztowano go w zwi膮zku z wydarzeniami 20 lipca 1944 roku i skazano na 艣mier膰. Powieszono go na strunach fortepianowych, tak 偶e godziny min臋艂y, zanim wybawi艂a go od tej m臋ki 艣mier膰. Jego 偶ona Marion gdzie艣 w贸wczas znik艂a. Nikt nie wiedzia艂, dok膮d pojecha艂a. Kr贸tko przed zako艅czeniem wojny widziano j膮 pono膰 w Berlinie, gdzie mia艂a nale偶e膰 do pewnej grupy oporu. Wed艂ug innej wersji pojawi艂a si臋 w Szwabii jako przyjaci贸艂ka ameryka艅skiego oficera. Pewne jest tylko, 偶e znik艂a bez 艣ladu. Kapitan Ratshelm prze偶y艂 wojn臋, a tak偶e niewol臋 z honorem. NIgdy nie przesta艂 pog艂臋bia膰 swej wiedzy wojskowej i hartowa膰 swego charakteru. By艂 tak jak dawniej absolutnie pewny, 偶e nigdy si臋 nie myli. Pracoa艂 najpierw w pewnym zarz膮dzie gminnym w Nadrenii, potem w zak艂adach chemicznych tam偶e. Ci膮gle jeszcze nie jest 偶onaty, ale przywdzia艂 w艂a艣nie z powrotem mundur 偶o艂nierski, i to mundur podpu艂kownika. Podw艂adnymi opiekuje si臋 wzorowo i mo偶e poszczyci膰 si臋 doskona艂ymi rezultatami. Nie mniej szcz臋艣liwa by艂a kariera majora Freya. Z pocz膮tku by艂o mu nieco trudno prze偶y膰 tak膮 totaln膮 kl臋sk臋 po m臋sku. Nast膮pi艂y dwa stosunkowo trudne lata, kt贸re sp臋dzi艂 w maj膮tku kolegi z wojska. POtem jednak zrozumia艂, sk膮d wieje nowy wiatr, i przestawi艂 si臋 na polityk臋. Dzi臋ki honorowej przesz艂o艣ci i zr臋cznej technice prowadzenia pertraktacji znalaz艂 si臋 niebawem w czo艂贸wce pewnego liberalnonarodowego demokratycznego stronnictwa. Tu walczy - mi臋dzy innymi - o presti偶 Niemiec i o prawo do noszenia zas艂u偶onych odznacze艅 bojowych. Na przyj臋ciach pa艅stwowych stanowi we fraku wielce dekoracyjny widok - zw艂aszcza kiedy ma na szyi sw贸j Krzy偶 Rycerski. Felicitas Frey straci艂a co prawda swoje dobra na 艣l膮sku, ale mia艂a ci膮gle jeszcze do艣膰 wp艂ywowych krewnych w Niemczech Zachodnich. Jej ma艂偶e艅stwo przesta艂o jednak by膰 czyst膮 przystani膮 spokoju, o to postara艂a si臋 ju偶 jej bratanica Barbara Bendler_Trebitz. By艂a bardzo przywi膮zana do rodziny Frey. A nawet kiedy p贸沤niej wysz艂a za m膮偶, wybra艅cem jej zosta艂 wsp贸艂pracownik Freya, co by艂o nader praktyczne. W bliskich stosunkach z t膮 rodzin膮 pozosta艂 te偶 kapitan Kater. Cz艂owiek tak zr臋czny i obrotny, jak on, potrafi pokona膰 wszystkie trudno艣ci. By艂 kapitanem i dow贸dc膮 kompanii administracyjnej a偶 do ostatecznego zwyci臋stwa. P贸沤niej zarz膮dza艂 - w tym samym miejscu - magazynem 偶ywno艣ciowym i sto艂贸wk膮 oficersk膮 ameryka艅skich si艂 powietrznych. Nast臋pnie obj膮艂 jako cz艂owiek zupe艂nie nie obci膮偶ony politycznie zarz膮d miasta Wildlingen nad Menem. Tu po艂o偶y艂 szczeg贸lne zas艂ugi wok贸艂 repatriacji s艂ynnych zak艂ad贸w optycznych z teren贸w wschodnich. Za te wysi艂ki spotka艂a go zas艂u偶ona nagroda: zaawansowa艂 na dyrektora handlowego owych zak艂ad贸w. Wsp贸艂prac臋 jego z panem Freyem, zdobywaj膮cym laury w dziedzinie politycznej, mo偶na okre艣li膰 jako niezwykle owocn膮. Irenie Jablonski natomiast przeznaczony by艂 tylko kr贸tki, aczkolwiek burzliwy 偶ywot. PO tym, jak Kater u艣wiadomi艂 j膮 co do tego, jakie to ona ma mo偶liwo艣ci, "zaj臋cie" to tak jej przypad艂o do smaku, 偶e wykaza艂a w tym wzgl臋dzie zdumiewaj膮c膮 wytrzyma艂o艣膰. Po Katerze przysz艂a kolej na kwatermistrza, potem na kreisleitera, a potem na pewnego dzia艂acza gospodarczego. Jej niwny spos贸b bycia i wieczna gotowo艣膰 przyci膮ga艂y m臋偶czyzn jak 艣wiat艂o 膰my. P贸沤niej jedank, gdy napad艂a na ni膮 banda maruder贸w, za艂ama艂a si臋 i zwariowa艂a. S臋dzia wy偶szego s膮du wojennego Wirrmann nadal s艂u偶y sprawiedliwo艣ci. W ko艅cu by艂 fachowcem, a specjali艣ci s膮 zawsze poszukiwani. Trzyma艂 si臋 wy艂膮cznie prawa - prawa aktualnego w danej chiwli. Dop贸ki to by艂o potrzebne, s膮dzi艂 - wed艂ug paragrafu 5 specjalnego prawa wojennego - rozk艂adowe elementy. Nast臋pnie by艂 doradc膮 przy komisji karnej aliant贸w. Wreszcie wyl膮dowa艂 jako prezes senatu rolniczego w pewnym s膮dzie krajowym Niemiec p贸艂nocnych. Dewiza dra Wirrmanna brzmi teraz: jeden nar贸d, jedna Rzesza, jedno prawo. Sybilla Bachner pozostaa艂a jeszcze przez pewien czas w szkole wojennej, nawet po egzekucji Modersohna. Z jego nast臋pc膮 mia艂a najpierw stosunek mi艂osny, a potem wysz艂a za niego za m膮偶. Tym samym spe艂ni艂o si臋 jej najgor臋tsze marzenie: zosta艂a 偶on膮 genera艂a. Podczas ko艅cowych walk o wielkie Niemcy jej m膮偶 zosta艂 jednak ci臋偶ko ranny od bomby. Odt膮d by艂 przykuty do w贸zka inwalidzkiego. Sybilla Bachner nie uciek艂a od tego losu. Samotna, ma艂om贸wna i z zaci臋t膮 twarz膮 偶yje ze swoim m臋偶em w ma艂ym, wal膮cym si臋 domku nad jeziorem w G贸rnej Bawarii. Czterdziestu podchor膮偶ych grupy szkolnej H rozpierzch艂o si臋 po 艣wiecie. Tak jak przyszli, tak te偶 si臋 rozeszli: ka偶dy do swojej jednostki, ka偶dy na sw贸j odcinek frontu. Sko艅czyli szko艂臋 wojenn膮, zostali oficerami i bardzo pr臋dko Wildlingen sta艂o si臋 dla nich niczym wi臋cej, jak tylko przelotnym wspomnieniem, jednym z wielu. Podchor膮偶y Amfortas pad艂 w stopniu podporucznika na wschodzie. Andreas dosta艂 si臋 na wschodzie do niewoli. Berger, G~undler i Cremel zadekowali si臋 - a wraz z nimi wielu innych. Zdj臋li mundury i wst膮pili w szeregi innych armii, armii pracy, gospodarki, administracji. Stanowi膮 nadal solidn膮 przeci臋tno艣膰. B臋d膮 zawsze po偶yteczni. Kramer, 偶elazny podoficer, pozosta艂 tym, czym by艂. By艂 偶o艂nierzem z zawodu, nie chcia艂 by膰 niczym innym i nie potrafi艂 si臋 niczego innego nauczy膰. Egon Weber, si艂acz, spokojnie wr贸ci艂 w swe rodzinne strony, zakasa艂 r臋kawy i odt膮d wsuwa bochenki chleba do pieca. Jest przewodnicz膮cym zwi膮zku 艣piewaczego, klubu kr臋glarskiego i k贸艂ka skatowego. Propozycj臋, 偶eby za艂o偶y艂 zwi膮zek kombatant贸w, odrzuci艂. Za艂o偶y艂 jednak szybko powi臋kszaj膮c膮 si臋 rodzin臋. Uchodzi za cz艂owieka mi臋kkiego. Ale je偶eli kto艣 zbyt podejrzanie podkre艣la jego imi臋 Egon, potrafi by膰 bardzo nieprzyjemny. Dziwnie przebieg艂o kr贸tkie, ale pe艂ne rado艣ci 偶ycie podchor膮偶ego M~oslera. Zosta艂 podporucznikiem, ale nie na d艂ugo. Mia艂 stosunek z 偶on膮 swego dow贸dcy kompanii, i jednocze艣nie drugi, z 偶on膮 dow贸dcy pu艂ku. Dlatego zosta艂 przeniesiony na front, ale do Francji, gdzie za艂o偶y艂 burdel polowy z kilkoma filiami. Zap艂aci艂 za to swym mundurem oficerskim. Nast臋pnie, jak twierdzi艂, poszed艂 do podziemia. W ko艅cu rozstrzelano go jako maquis, cz艂onka francuskiego ruchu oporu, co by艂o jednak pomy艂k膮 - zwyczajna zamiana list. Op艂akiwa艂o go wiele dziewcz膮t lekkich obyczaj贸w. R贸wnie偶 poeta B~ohmke zosta艂 podporucznikiem, dosta艂 si臋 do niewoli i uchodzi艂 do roku 1946 za zaginionego. Potem razu pewnego pojawi艂 si臋 znowu i zacz膮艂 pisa膰 artyku艂y na temat "Nigdy wi臋cej wojny" do powa偶nych gazet. Przemawia艂 r贸wnie偶 przez radio i cieszy艂 si臋 w Niemczech po艂udniowo_wschodnich pewn膮 popularno艣ci膮. Po kilku latach jednak jego artyku艂y nie mog艂y ju偶 znale沤膰 nikogo, kto by je chcia艂 drukowa膰, a zatem te偶 nikogo, kto by je chci艂a czyta膰. Na znak protestu B~ohmke wyemigrowa艂 do Kanady, gdzie pracowa艂 jako drwal. Pewne powa偶ne wydawnictwo niemeickie opublikowa艂o nawet tomik jego poezji - z nak艂adu sprzedano rzeczywi艣cie sze艣膰dziesi膮t osiem egzemplarzy. POdchor膮偶y Rednitz pozostawa艂 jeszcze jaki艣 czas w kontakcie z Wildlingen nad Menem i szko艂膮 wojenn膮. Najpierw korespondowa艂 z kapitanem Federsem, a potem, po zgzekucji tego偶, z Elfried膮 Rademacher. Listy te by艂y co prawda rzadkie, a ich tre艣膰 zawsze mglista, ale mimo to Rednitz co艣 nieco艣 si臋 z nich dowiadywa艂. 艣mier膰 Federsa nie by艂a dla niego niespodziank膮. Doniesiono mu te偶 o tym, 偶e na kr贸tko przed zako艅czeniem wojny zlikwidowano will臋 Rosenh~ugel. Nikt nie wiedzia艂, jaki los spotka艂 ludzi_pi艂ki. W艣r贸d nielicznych grob贸w w parku willi Rosenh~ugel by艂 jeden opatrzony tabliczk膮 z nazwiskiem doktora Kr~ugera - jako data jego 艣mierci podany by艂 dzie艅 20 kwietnia 1945 roku. Przyczyny 艣mierci nie uda艂o si臋 ustali膰. Je艣li idzie o Elfried臋 Rademacher - 偶ycie jej potoczy艂o si臋 odt膮d bardzo prosto. Zosta艂a jeszcze przez pewien czas w Wildlingen, ale nie pracowa艂a ju偶 w kancelarii kompanii administracyjnej, lecz w magazynie materia艂owym. By艂a ostatni膮 osob膮, kt贸ra opiekowa艂a si臋 grobem podporucznika Barkowa. Grobami porucznika Kraffta i genera艂a Modersohna nikt si臋 nie opiekowa艂 - nikt nie wiedzia艂, gdzie byli pochowani. Po zako艅czeniu wojny Elfrieda przeprowadzi艂a si臋 do swojej siostry do ma艂ego miasteczka we Frankonii. Tu w roku 1948 wysz艂a za m膮偶 za handlarza drzewem. Jest teraz, jak powiadaj膮, stateczn膮 ma艂偶onk膮 i dobr膮 matk膮 dla swoich dwojga dzieci. Podchor膮偶y Rednitz zosta艂, jak nale偶a艂o si臋 tego spodziewa膰, podporucznikiem, p贸沤niej jednak, po 20 lipca 1944 roku, stan膮艂 przed s膮dem wojennym za odmow臋 wykonania rozkazu i zosta艂 zdegradowany. Nast臋pnie uniewa偶niono t臋 degradacj臋 i Rednitzowi zwr贸cono stopie艅 podporucznika - jeszcze w por臋, bo przed wielk膮 kapitulacj膮. Po kr贸tkim pobycie w niewoli osiedli艂 si臋 w Zag艂臋biu Ruhry i pracuje jako chemik w fabryce tworzyw sztucznych. Za艂o偶y艂 rodzin臋, zbudowa艂 sobie will臋 i 偶yje odt膮d wy艂膮cznie dla 偶ony i dziecka. To on w艂a艣nie dostarczy艂 mi wiele wa偶nych dokument贸w do tej ksi膮偶ki. Dokumenty te da艂 mi w Wildlingen nad Menem. Dzia艂o si臋 to takiej samej nocy zimowej, jak w贸wczas, przed ponad pi臋tnastu laty. Koszary ci膮gle jeszcze panowa艂y nad widnokr臋giem. Przesta艂y co prawda by膰 ju偶 szko艂膮 wojenn膮, ale s艂u偶y艂y w pierwszym okresie jako ob贸z jeniecki dla niemieckich 偶o艂nierzy. Potem wprowadzi艂y si臋 tam wojska ameryka艅skie. Potem koszary zamieni艂y si臋 w ob贸z dla uciekinier贸w. Nast臋pnie zaj膮艂 na kr贸tki czas te zaniedbane budynki batalion stra偶y pogranicznej. Ale wkr贸tce potem odnowiono ca艂e koszary dla szko艂y 艂膮czno艣ci nowej armii. I teraz koszary l艣ni膮 znowu dawnym blaskiem - i wszystko jest jak w贸wczas. Jak w贸wczas? Wszystko? Niech nas Pan B贸g od tego uchowa!
1/ 1