KAPITAN
(Kapitan)
Siergiej Łukjanienko
Stev Blanders położył notes na pulpicie głównego komputera i dokonywał ostatnich wyliczeń. Krople potu zalśniły na jego czole niczym lampki sygnałowe na pulpicie sterowniczym.
Jedna z tablic na pulpicie niecierpliwie zamigotała i Stev zaczął się spieszyć. Podkreślił ostatnią cyfrę i spróbował wziąć ją w pamięci do kwadratu. Ale 3,5389 uparcie stawiało opór. Zaklął i wziął do ręki ołówek.
- Długo mam jeszcze czekać? - dal się słyszeć zza ściany bezbarwny metaliczny głos.
- Już, już - wymamrotał Stev. - Gotowe! Czterdzieści cztery, przecinek, trzysta dwadzieścia pięćset dwadzieścia jeden.
Na mostku zapanowało milczenie. Stev zakręcił się na fotelu pilota i niepewnie zapytał:
- Źle?
- Dobrze. Ale za wolno liczysz. Gdybym czekał na ciebie, już dawno przelecielibyśmy obok tej planety...
Na twarzy Steva pojawiło się coś na kształt dumy. Ręczne wyliczenie wektora kursu hiperprzestrzennego - z czegoś takiego rzeczywiście można być dumnym! Lecz statkowy cybermózg nie miał zwyczaju zachwycać się podobnymi osiągnięciami.
- Przygotuj się do lądowania. Bo znowu będę musiał rozhermetyzować przedział medyczny.
Stev pospiesznie zapiął pas. Jak zawsze w takich momentach zaswędziała go brew, rozcięta rok temu o szafkę z mapami nawigacyjnymi. Wtedy cybermózg zapomniał uprzedzić go o lądowaniu...
- Pójdziemy z niewielkimi przeciążeniami, prawda? - rzucił niedbale i wstrzymał oddech w oczekiwaniu na odpowiedź.
- Oczywiście. Najwyżej dziesięć g.
Stev jęknął i w tej samej chwili zaczęty się obiecane przeciążenia. Rzeczywiście, najwyżej dziesięć g, zdaniem maszyny całkiem niedużo.
Gdy otworzył oczy, byki już po przeciążeniach. Sądząc po danych na pulpicie, statek stał na powierzchni planety, a sondy badawcze już rozpełzły się po okolicy.
- Co to za planeta? - zapytał słabym głosem Stev. Wcale nie liczył na odpowiedź, komputer jednak zniżył się do rozmowy.
- B-M 315. Południowy kontynent.
- Przecież tu nic niema - niemal krzyknął Stev. - Nie ma! Bytem tu siedem lat temu, zanim...
- Wiem, że byłeś! - W metalicznym glosie pojawiło się dziwne drżenie. - Mikrofony mi niedługo zardzewieją od wysłuchiwania opowieści, jak to właśnie tutaj rozstałeś się tą skorupą, z tą kupą złomu, z „Gromowładcą"!
Wewnątrz pulpitu coś zastukało. Stev szybko odsunął fotel do ściany.
- Czego się rzucasz? - spytał już spokojniej cybermózg. - Nie ma co, fartnęło mi się z kapitanem. Od przeciążeń traci przytomność...
- Wcale nie!
- Cicho! Od przeciążeń traci przytomność, podskakuje przy każdym dźwięku i nie mówi o niczym innym tylko o zardzewiałej puszce, na której kiedyś latał.., pełzał po kosmosie.
Stev milczał przygnębiony. Teraz nie miał już co liczyć na spacer po planecie... Ale cybermózg był najwyraźniej w dobrym humorze.
- Jak chcesz, możesz wyjść na zewnątrz. Obejrzysz sobie planetę...
W glosie cybermózgu drgnęła pogarda - jak wszystkie pokładowe komputery, on również nie lubił planet. Też mi kosmos!
W przedziale śluzowym nie było światła. Ale Stev to przewidział, wyjął z kieszeni latarkę i pewnym krokiem poszedł w stronę wyjścia.
Światło zapaliło się natychmiast. Stev nacisnął przycisk otwarcia luku, upewniony co do dobrego nastroju komputera.
- Otwórz ręcznie, muszę oszczędzać silniki - odezwał się cybermózg.
Stev ujął dźwignię. Co to dla niego, przez ostatnie dziesięć lat dorobił się takich mięśni, że w jeden dzień mógł rozładować całą ładownię statku. Bez pomocy robotów, rzecz jasna.
Planeta powitała go powietrzem przepojonym zapachem kwiatów, tak świeżym i czystym, że zaczął kasłać. Nawet popiół, w który przemieniła się dżungla w promieniu kilometra, nie mógł zagłuszyć tej świeżości. „Marzyciel" zawsze lądował na pełnej mocy, jakby napawanie się potęgą własnych silników było dla niego największą przyjemnością...
- No i co tak stoisz? - zahuczało nad głową Steva. - Idź na zwiad, dowiedz się, co słychać. I to ma być mój kapitan... Złożę raport do zarządu, niech mi poszukają nowego. Opowiem, jak całymi dniami śpisz, nie obserwujesz przyrządów, nie prowadzisz dziennika pokładowego...
- Sam mi go odebrałeś!
- Takie historie będziesz opowiadał w marsjańskiej spelunce. Zostaniesz wywalony bez biletu powrotnego na Ziemię, bo uwierzą mnie. Cybersystemy nie kłamią.
Stev oparł się o wypolerowany do błysku korpus „Marzyciela". Zgadza się, wyrzucą go na zbity pysk...
- Ej, zapomniałem manierki - skoczył. - I blastera...
- Jak mnie nazwałeś? Ej?
- Nie, nie, chciałem tylko powiedzieć...
- Obejdziesz się bez manierki. A blaster i tak ci nie przysługuje.
Stev odwrócił się i poszedł szybkim krokiem w stronę lasu. Po pierwsze, zwierzęta na pewno się rozbiegły, po drugie... po drugie, blastera i tak nie dostanie. Obejrzał się i obrzucił nienawistnym wzrokiem dwustumetrową tytanową wieżę z wygiętym nad lukiem napisem połyskującym literami: „Marzyciel". Na wielką przestrzeń, przecież kiedyś ta nazwa pasowała do niego jak ulał! Cóż to był za wspaniały statek, myślał Stev, gdy wreszcie uwolniłem się od tej ruiny, „Gromowładcy", i objąłem na nim stanowisko kapitana... I jakże szybko się to zmieniło...
Z korpusu statku z hukiem wyskoczyła sztanga sondy i z wyciem wpiła się w pokrytą czarnym, dymiącym się popiołem ziemię. Stev wybuchnął śmiechem.
- Na wielką przestrzeń...
Przecież „Marzyciel" jest zazdrosny! Do tej pory nienawidzi poprzedniego statku Steva. I te idiotyczne poszukiwania złóż na pozbawionej perspektyw planecie to jedynie kolejna demonstracja własnej przewagi...
- Żebyś tak nie znalazł tu nic prócz pirytu! - wyszeptał straszną klątwę międzygwiezdnych zwiadowców.
Dżungla rzeczywiście była pusta. Stev przeszedł dziesięć kilometrów, stopniowo przypominając sobie planetę. Siedem lat temu wylądował mniej więcej w tym miejscu. Gdzieś u podnóża tej wysokiej skaty, na brzegu małego jeziorka. Zaraz wejdzie na wzgórze i zobaczy to miejsce...
Zrobił jeszcze jeden kroki zastygł. Na brzegu, wczepiona w ziemię szerokimi oporami, stała ogromna stalowa półkula.
- „Gromowładca"... - wyszeptał Stev, próbując odpędzić przywidzenie.
Ale to nie było przywidzenie. W pokładzie statku otworzył się luk, z którego bezszelestnie wysunął się krótki trap. Z odległości kilometra „Gromowładca" usłyszał i rozpoznał jego glos.
Gdy Stev wchodził do luku, miał już obmyśloną taktykę - jedyną możliwą w tej sytuacji.
- Widzę, stary, że jesteś w znakomitej formie! - zaczął radośnie. - O, nawet odmalowałeś śluzę!
- Nie było pana dwa tysiące pięćset dwadzieścia jeden dni, kapitanie, wiele zdążyło się zmienić. Witam na pokładzie, kapitanie.
Prawda, wiele się zmieniło. Nawet glos cybermózgu „Gromowładcy" stal się znacznie przyjemniejszy, mocniejszy. Co się zaś tyczy sytuacji w przedziałach... To było nieprawdopodobne. Wszystko lśniło i błyszczało, wszędzie pojawiły się nowe przyrządy. W rogu mostka dwaj cybermonterzy instalowali pulpit połączenia hiperprzestrzennego, obok fotela pilota czerniała kula grawikompensatora.
- Skąd to wszystko, „Gromowładco"?! - zawołał wstrząśnięty Stev.
- Zebrałem, wykorzystując posiadane informacje.
- Ale na to potrzeba było mnóstwo energii!
- We wnętrzu planety, na głębokości ośmiu kilometrów, znalazłem złoża uranu. Zacząłem je eksploatować.
- A narzędzia?
- Rozpocząłem produkcję z posiadanych materiałów.
- No, no, stary... rzeczywiście, prawie siedem lat... - Stev rozglądał się na boki. - A ja, widzisz.., ja musiałem pilnie lecieć na Ziemię... sprawy, interesy... Ale przez cały czas próbowałem wrócić.
- Widziałem wasze lądowanie.
Stev zerknął na połyskujące pod sufitem obiektywy i przygotowany komplement utkwił mu w gardle. Zapadła cisza. Jedna sekunda, druga...
- Mam teraz inny statek, staruszku - wykrztusił w końcu Stev. - Jestem jego kapitanem.
Milczenie. Najmniejszej reakcji.
- Gdzie każe pan podać obiad, kapitanie? - zapytał komputer.
Stev dawno już nie jadł z takim apetytem. Może dlatego, że „Marzyciel" uważał jedzenie za proces czysto funkcjonalny, niewymagający różnorodności.
Przez cały ten czas, gdy wokół krzątali się automatyczni stewardzi, Stev układał plan. Po obiedzie rozpoczął przegląd statku. Efekty przeszły jego najśmielsze oczekiwania. Z dziwnym uśmiechem na twarzy wrócił na mostek i usiadł w fotelu pilota.
- „Gromowładco", pamiętasz nasz pierwszy lot?
- Pamiętam wszystko.
- Jaki ja wtedy byłem miody... Zgrabny jak Apollo, wojowniczy jak Mars... pewny siebie jak Jowisz. Wszechświat był jeszcze taki malutki, a ty byłeś najlepszym statkiem na świecie... Jak my lataliśmy! Pamiętasz? Ziemia-Antares-N-K17 - tranzyt przez „Brzeg Grunwalda"... Co to dla nas! Pamiętasz?
- Pamiętam, kapitanie.
- A gdyby tak spróbować jeszcze raz? Gdzieś na Lodowatą Kopulę albo Pomarańczową Deltę? Udowodnić, że jeszcze za wcześnie spisywać nas na straty?
- Silniki są gotowe do startu, kapitanie.
Na pulpicie - jedna po drugiej - zapalały się lampki kontroli przedstartowej.
- Zaczekaj!
Stev uważnie obejrzał pulpit. Na statku pojawiło się wiele nowych systemów, ale sam pulpit bojowy się nie zmienił.
- Masz słabe systemy bliskiego ognia, „Gromowładco".
- Statki mojej klasy nie są przeznaczone do działań bojowych
- Widzę...
Zaryzykować? Ale kto wie, jak postąpi „Marzyciel" po stwierdzeniu wzlatującego statku... Oczywiście, jeśli będzie wiedział, że na pokładzie jest człowiek, jego zabezpieczenia nie pozwolą na użycie broni. Ale „Marzyciel" o tym nie wie...
Stev się roześmiał.
- Wiesz, „Gromowładco", przypomniała mi się nasza dyskusja w szkole kosmicznej: Jaki może być rozum komputerowy? Podzieliliśmy się wtedy na trzy grupy, jedni mówili, że dobry, drudzy, że zły, a trzeci, że obojętny.
- W jakiej grupie był pan, kapitanie?
- W pierwszej. - Stev znowu się zaśmiał. - Ale żaden z nas nie przewidział czwartej ewentualności: komputer nudna piła, komputer złośnik, komputer awanturnik.
Możliwe, że „Gromowładca" miał własny punkt widzenia na czwartą ewentualność, ale się nie spierał. Powiedział tylko:
- Powinien pan częściej przypominać sobie prawa robotyki, kapitanie. Żaden komputer nie może wyrządzić krzywdy człowiekowi.
- Oczywiście...
Stev myślał długo. W końcu niechętnie wstał z fotela.
- Muszę iść po rzeczy. Poczekaj klika godzin.
W śluzie wybrał i załadował neutronowy blaster. Starannie sprawdził broń i wyszedł ze statku.
Wokół „Marzyciela" kręciło się kilka stalowych aparatów przypominających żółwie. Jedne wierciły grunt, inne kręciły się w miejscu, rozpościerając czasze lokatorów. Ominął je bez pośpiechu, wszedł po trapie do luku. Luk byt zamknięty. Stev kilka razy nacisnął przycisk. Bez efektu. Wtedy wyciągnął z kieszeni blaster i jednym strzałem przemienił tytanowy luk w garstkę szarego, klującego pyłu.
W głębi statku zawyły syreny. Stev spokojnie przekroczył próg, kierując się na mostek. Z naprzeciwka wytoczył się remontowy cyber, z sufitu ryknął głos cybermózgu:
- Co, myślisz, że ci wszystko wolno? Skąd masz blaster?
Remontowy cyber mknął ku Stevowi, wymachując dwumetrowymi manipulatorami. Wystrzał i cyber przemienił się w stertę połyskujących części. Wśród nich wirowało gumowe kolo.
Zapadła martwa cisza. Stev, pogwizdując jakąś melodię, rozstrzelał wysuwającą się zza rogu kamerę i poszedł w stronę windy.
- Rzuć broń - powiedział niezbyt pewnie cybermózg. - Bo wzlecę z przyspieszeniem czterdzieści g...
Głośnik dostał swoją porcję promienia neutronowego i zamilkł. Stev niespiesznie wszedł na mostek (winda dwa razy szarpnęła, ale nie ośmieliła się stanąć) i siadając przed głównym pulpitem, zapytał kpiąco:
- Z jakim przyspieszeniem miałeś zamiar wzlecieć? Żarty się ciebie trzymają, przyjacielu. Jedyne, na co cię stać, to drobne przykrości. Na wyrządzenie mi poważnej krzywdy nie pozwoli ci pierwsze prawo...
- Złożę raport... - powiedział cicho cybermózg. - Okrutne traktowanie sztucznej inteligencji...
- Składaj - zezwolił wielkodusznie Stev. - Wtedy oberwiesz naprawdę. A na razie...
Nachylił się nad pulpitem i obniżył napięcie w blokach pamięci elektronicznej. Zapiszczały głośniki.
- Główka boli? - spytał ze współczuciem. - Wytrzymasz. A może by tak odejść i zostawić cię tutaj?... Pordzewiej sobie z dziesięć lat...
- Nie, nie!
Z wnęki w ścianie wyjechał cybersteward, którego Stev nie widział z pięć lat. Na tacy stal, mieniąc się kolorami, wysoki kryształowy kielich.
- Pana ulubiony koktajl, kapitanie...
- Zdaje się, że wyjaśniliśmy sobie sytuację... - mruknął Stev, wziął kielich i pomyślał: Mój Boże... czy naprawdę wszystko, czego potrzebuję, to pewność, że mam się dokąd wycofać? - Spakuj moje rzeczy.
- Pan odchodzi, kapitanie?! - wykrzyknął spanikowany „Marzyciel".
Stev się zawahał. Popatrzył na pulpit, na znajome ściany mostka. Przecież kiedyś statek zachowywał się zupełnie inaczej...
- Mam cię dość - powiedział szczerze.
- Kapitanie! Błagam o wybaczenie!
Stev zamyślił się. Gdzieś tam, w głębi lasu, czekał na niego „Gromowładca". Czekał od siedmiu lat. Czy naprawdę nie wytrzyma jeszcze miesiąca? A on się przynajmniej dowie, jak to jest latać na posłusznym „Marzycielu"... Tylko miesiąc... No, może dwa...
- Będę cię nazywać Ej - powiedział w końcu. - Zgadasz się, Ej?
- Wedle życzenia, kapitanie.
Stev zaśmiał się.
- Szykuj się do startu. Tylko żadnych dużych przyspieszeń! Silniki zawyty radośnie i „Marzyciel" zaczął się unosić.
Biała błyskawica na czarnym niebie szybko malała, przemieniła się w oślepiający punkt. Z brzegu małego leśnego jeziorka „Gromowładca" obserwował start „Marzyciela". Cicho zaszumiały silniki, gdy kamery rejestrowały znikający statek. Potem zapadła cisza.
Coraz dalej od planety, coraz dalej od „Gromowładcy"... Stev poczuł ucisk w piersi. A jeśli „Marzyciel" znowu zacznie stare sztuczki? Teraz już nie będzie mógł uciec... no i blaster... Gdzie jest blaster? Przecież przed chwilą tutaj był!
Blastera na pulpicie nie było.
- Ej, mniejsze przeciążenie! - wykrzyknął Stev, nie zauważając, że glos znowu mu drży.
- Jak mnie nazwałeś? - zareagował natychmiast statek. Z kranu z kawą w twarz Steva trysnął strumień gorącej, słodkiej wody.
Przełożyła Ewa Skórska