|
|
|
|
|
|
|
Wypędzeni wszystkich krajów THOMAS URBAN
Herbert Hupka i Władysław Bartoszewski na spotkaniu we Wrocławiu ADAM HAWAłEJ / PAP Na początek kilka okruchów zapamiętanych z dzieciństwa: Spotkanie Ziomkostwa Śląska w Kolonii wiosną 1962 roku. Miałem wtedy siedem lat. 300 tysięcy ludzi brało udział w tym spotkaniu, jak się dowiedziałem z artykułu znalezionego w archiwum. Najpierw po jednej stronie terenów targowych była msza święta, po drugiej liturgia ewangelicka. Potem przemawiał Willy Brandt, burmistrz Berlina Zachodniego. Następnie kanclerz federalny Konrad Adenauer. Obydwa nazwiska wtedy już znałem. Staliśmy daleko od trybuny, w pobliżu parkingu dla czarnych limuzyn polityków. Gdy ruszył wielki mercedes Adenauera, dzieci pożegnały go wymachując chorągiewkami. "Stary" kazał zatrzymać samochód, odkręcił szybę, ruchem ręki przywołał dzieci, w tym i mnie, uścisnął ręce i pogładził głowy. Zdjęcie tej sceny było publikowane w wielu gazetach. Brandt i Adenauer obwieścili to samo przesłanie: "Nigdy nie oddamy naszych terenów wschodnich!". Dzisiaj wiemy, że obaj politycy wtedy nie powiedzieli tego, co myśleli, że manipulowali, ba, powiedzieli nieprawdę. Z publikowanych zaledwie przed kilku laty "Rozmów przy herbacie" Adenauera wynika, że już w połowie lat pięćdziesiątych zrozumiał on: "Tereny wschodnie są stracone!". Alianci zakulisowo dali mu bardzo wyraźnie do zrozumienia, że w żadnym wypadku nie będą popierać rewizji granic. Brandt myślał już wtedy o ugodzie ze wschodnimi sąsiadami. Historyczna niesprawiedliwość Co skłoniło chrześcijańskiego demokratę Konrada Adenauera i socjaldemokratę Willy'ego Brandta - obaj byli przeciwnikami nazizmu - by w roku 1962 przed swoimi słuchaczami ukryć prawdę? Odpowiedź jest prosta: Wtedy wypędzenie Niemców z terenów na wschód od Odry i Nysy, z Sudetów i innych obszarów Europy Wschodniej było uważane przez większość obywateli RFN za wielką historyczną niesprawiedliwość, za ogromną zbrodnię. Tak to pamiętam też z mojego rodzinnego domu. Moi rodzice pochodzą z Wrocławia. Ojciec był w latach trzydziestych działaczem katolickiej grupy młodzieżowej, której członkowie mimo zakazu nazistów spotykali się potajemnie. Gestapo wielu z nich wielokrotnie aresztowało, kilku trafiło do obozów koncentracyjnych i tam zginęło. (Dwujęzyczna tablica pamiątkowa w kościele św. Ignacego Loyoli we Wrocławiu jest poświęcona tej grupie.) Również rodzina matki daleka była od nazistów. Moja matka należała latem 1945 roku do milionów ludzi, którzy zostali wypędzeni z Dolnego Śląska. Od niej jako dziecko usłyszałem niejedno gorzkie słowo o Polakach, "którzy pielgrzymują do Matki Boskiej Częstochowskiej, ale bezwzględnie wypędzili starców, kobiety i dzieci". (Gdy w 1991 powiedziałem moim rodzicom, że zamierzam poślubić Polkę z Wrocławia, wymknęło się mojej matce niechcący: "Czy musi to być Polka?!" Sceptycyzm szybko zniknął. Ślub zawarliśmy w kościele św. Marcina we Wrocławiu, w którym mój ojciec był przed wojną ministrantem.) Podwójna gra Adenauera Adenauer, praktykujący katolik, nie chciał i nie mógł ryzykować konfliktu w polityce wewnętrznej. Zdecydował się na podwójną grę w stosunku do wypędzonych. W słowach popierał ich żądania rewizji granic, także po to, by związać z sobą ich jako wyborców. Mógł sobie na to pozwolić, ponieważ żądania były nierealistyczne wobec militarnej siły bloku wschodniego. Faktycznie zaś Adenauer zadbał o to, żeby Związek Wypędzonych nie stał się potężnym ugrupowaniem politycznym. Dokonał tego na dwóch płaszczyznach. Z jednej strony przeznaczono duże środki na integrację wypędzonych w Niemczech Zachodnich - istniały udogodnienia podatkowe, pomoc finansowa, kredyty, program budowy mieszkań. Kalkulacja była prosta - społeczna i polityczna integracja odbiera podstawy politycznemu rewanżyzmowi, bo zagrażałby on więzi Republiki Federalnej z Zachodem. Z drugiej strony Adenauer zatroszczył się o to, żeby przedstawiciele Kościołów mieli decydujący głos w Związku Wypędzonych i w ziomkostwach, co w Polsce jest dotychczas mało znanym faktem. Nie była to bynajmniej kalkulacja tylko polityczna, lecz wynikała ona z głębokiego przekonania, że istotnymi elementami chrześcijaństwa są takie kategorie moralne, jak pokuta, wyrzeczenie, przebaczenie, bez których nie jest możliwa prawdziwa ugoda. Wezwania Kościołów Kościół odgrywał bardzo ważną rolę w zmianie sposobu myślenia, która zaczęła dokonywać się w Republice Federalnej z końcem lat sześćdziesiątych i która doprowadziła do zmiany paradygmatów. Było to szczególnie ważne dla pokolenia studentów, które chciało przezwyciężyć konserwatyzm ery Adenauera i przerwać milczenie na temat nazistowskiej przeszłości. Okazją były procesy byłych nazistów, które wywołały pierwszą powszechną debatę o niemieckim terrorze w krajach okupowanych w czasie II wojny światowej, o systematycznym wyniszczaniu mieszkańców Europy Wschodniej, o ludobójstwie i holokauście, o polityce spalonej ziemi. Narodził się konflikt pokoleniowy, który streszczał się w pytaniu dzieci pod adresem ojców i dziadów: "Co ty wtedy robiłeś?". Ówczesne pokolenie, w nawiązaniu do roku protestów studenckich zwane Pokoleniem '68, widziało wypędzenie - w przeciwieństwie do swoich rodziców - jako zasłużoną karę za zbrodnie popełnione przez Niemców na Wschodzie. Kościoły odrzucały co prawda taką argumentacje, jednak także wskazywały na zbrodnie popełnione przez Niemców i w imieniu Niemców na wschodzie Europy. Synod Kościoła ewangelickiego w specjalnym memoriale apelował o zaakceptowanie utraty terenów wschodnich; również przewodniczący episkopatu Kościoła katolickiego, monachijski kardynał Julius Döpfner, domagał się w ostrożnych, zagmatwanych słowach "gotowości do rezygnacji". W roku 1966 na list polskich biskupów: "przebaczamy i prosimy o przebaczenie" niemieccy bracia w biskupstwie odpowiedzieli zdaniem "chwytamy wasze wyciągnięte ręce!". Nie złożyli jednak politycznej deklaracji uznającej linię Odry i Nysy jako polską granicę zachodnią. Tego właśnie oczekiwano w polskim episkopacie. Biskupi niemieccy byli zdania, że nie mogą uznać granic, które zostały narzucone przez Stalina. Praktykujący rewizjoniści Porozumienie między zachodnią chadecją a komunistami w bloku wschodnim było z powodów ideologicznych niemożliwe. Dlatego obaj najbardziej znani przywódcy wypędzonych, Herbert Czaja i Herbert Hupka, trzymali się swoich rewizjonistycznych pozycji. Tego, że obaj byli praktykującymi katolikami, Czaja zresztą aktywnym przeciwnikiem Hitlera, a Hupka jako "pół-Żyd" był dyskryminowany przez nazistów, nie mogli dowiedzieć się Polacy w PRL. Obaj byli dla komunistycznej propagandy przede wszystkim "krzyżakami" i szermierzami "odwiecznego parcia na wschód" (Drang nach Osten). Gdyby ich nie było, to propaganda i tak musiałaby ich wymyślić - stwierdził później publicysta polskiej prasy podziemnej, który zajmował się hasłem o "sowieckich gwarancjach dla zachodniej granicy Polski". Wypędzeni wraz z objęciem urzędu kanclerskiego przez socjaldemokratę, Willy'ego Brandta, który porozumieniami zawartymi w Warszawie w roku 1970 faktycznie uznał utratę terenów wschodnich, zostali zepchnięci na polityczny margines. Od zwolenników polityki odprężenia otrzymali etykietę "wrogów pokoju". Po raz drugi poczuli się kozłem ofiarnym, ponieważ to oni pokutowali za Niemców z Dolnej Saksonii, Szwabii i Bawarii, którzy tak samo dużo lub tak samo mało przyklaskiwali Hitlerowi. Dla Niemców niedotkniętych wypędzeniem było bardzo wygodne mieć takiego kozła ofiarnego, a potem go zdyskredytować jako "przeciwnika pokoju". Moich rodziców bolał fakt, że ich los był bagatelizowany przez coraz większą liczbę współobywateli zachodnioniemieckich, ba - ignorowany bardziej niż fałszerstwa historyczne, płynące oficjalnie z Warszawy, która negowała na przykład wielowiekową niemiecką przeszłość Wrocławia. W końcu od komunistów nie oczekiwano przecież niczego oprócz kłamstwa i manipulacji. Wypędzeni w nowej roli Położenie wypędzonych zmieniło się radykalnie, gdy w roku 1989 w Polsce komuniści stracili władzę, a stery rządu przejęła "Solidarność". Większość jej przywódców była blisko związana z Kościołem katolickim. Wielu doradców "Solidarności", w tym Władysław Bartoszewski, Jan Józef Lipski i Tadeusz Mazowiecki, nawiązali już dużo wcześniej kontakty z niemieckimi katolikami, poznali też osobiście bliskich Kościołowi przedstawicieli wypędzonych, jak Czaja i Hupka. Czaja i Hupka protestowali co prawda w roku 1990 przeciwko podpisaniu niemiecko-polskiego układu granicznego przez chadeckiego kanclerza Helmuta Kohla i premiera Tadeusza Mazowieckiego, jednak politycznie słaby Związek Wypędzonych ostatecznie pogodził się ze swoim losem i bardzo szybko zrezygnował z wszelkiej rewizjonistycznej retoryki. Doprowadził do tego nie tylko nacisk nastawionego na ugodę Kohla, którego - jak wcześniej Adenauera - dręczył lęk przed niemieckim neonacjonalizmem, lecz także fakt, że coraz więcej przedstawicieli wypędzonych miało okazję poznać osobiście przedstawicieli młodej polskiej demokracji. Nie sposób nie docenić również tysięcy, jeśli nie dziesiątków tysięcy kontaktów między niegdysiejszymi niemieckimi i dzisiejszymi polskimi mieszkańcami Śląska, Pomorza, Warmii i Mazur, którzy na Kresach w czasie wojny przeżyli koszmar terroru nie tylko niemieckiego, ale również radzieckiego. Czaja w 1993 roku przestrzegał nieprzejednanych członków Związku Wypędzonych: "Nie wolno nam zapomnieć, że nasi sąsiedzi byli ofiarami ciężkich zbrodni, które popełnili Niemcy. Musimy też spróbować przeciwdziałać lękowi przed niemiecką hegemonią!". Lęk po polskiej stronie Jednak do dziś, dwanaście lat po podpisaniu układu granicznego, lęk po polskiej stronie nie tylko nie został przełamany, ale jest może nawet większy niż wtedy. Ponieważ uważany za załatwiony temat wypędzenia, stał się w Niemczech nagle aktualny, m.in. dzięki ostatniej powieści Güntera Grassa "Krebsgang" ("Pełzając rakiem"). Związek Wypędzonych, zdaje się, nieoczekiwanie zmartwychwstał politycznie. Pomysł budowy Centrum przeciw Wypędzeniom w Berlinie wysunięty przez przewodniczącą Związku Erikę Steinbach, która jest deputowaną do Bundestagu z ramienia CDU, spotkał się z szerokim odgłosem w mediach. Również znani politycy SPD popierają tę koncepcję. Czy zatem w niemieckiej polityce wobec Polski następuje rewizjonistyczny zwrot? Czy ze strony Związku Wypędzonych grozi Polsce realne niebezpieczeństwo? Przy trzeźwej ocenie musimy odpowiedzieć przecząco na oba pytania. Żadna z partii reprezentowanych w Bundestagu nie zajmuje pozycji rewizjonistycznych. W polityce wobec Polski nie zmieni się nic, nawet jeśli po nadchodzących wyborach parlamentarnych nastąpi zmiana rządu. Związek Wypędzonych jest finansowany przez budżet federalny - jeśli będzie stawiał rewizjonistyczne żądania, to dopływ pieniędzy zostanie odcięty. Ponadto Niemcy - członek Unii Europejskiej - nie są w polityce zagranicznej aż tak suwerenne, a żadne inne europejskie państwo nie poprze antypolskiej polityki (doświadczył tego już Adenauer). Ruch ku centrum Ponadto zarząd Związku Wypędzonych przesunął się politycznie wyraźnie do centrum. Erika Steinbach, z wykształcenia muzykolog, choć onieśmiela wielu komentatorów politycznych pewnością siebie ("waleczna walkiria"), jednak usunęła funkcjonariuszy, którzy nie odcięli się od neonazistów. Ponadto jest ona blisko związana z Kościołem ewangelickim, który zawsze był pionierem dialogu niemiecko-polskiego. Podejrzenie, że reprezentuje niemiecki neonacjonalizm, nie jest uzasadnione. Władysław Bartoszewski, znakomity znawca spraw niemieckich, poświadczył jej "dużą zdolność uczenia się". Rodzi się jednak inne pytanie: czy los wypędzonych z grup neonazistowskich, które istnieją w Niemczech, może zostać zinstrumentalizowany? Wystarczy w wyszukiwarce internetowej poszukać hasła "Schlesien" (Śląsk) lub "Ostgebiete" (tereny wschodnie), by wyrobić sobie zdanie o tym brunatnym bagnie. Niewątpliwie w przewidywalnym czasie ugrupowania te pozostaną marginalne. Jednak trzeba zachować czujność. Większość Niemców nie interesuje się wcale polskimi sprawami, "stoją odwróceni plecami do Odry". Inaczej wypędzeni i spora część ich potomków - dobrze znają Polskę, wiedzą i pamiętają też o prawie zupełnie na Zachodzie nieznanym rozdziale z dziejów Polski: o losie Polaków z Kresów (w tym także rodziny mojej żony, która pochodzi z Tarnopola). Również oni stracili swoją ojczyznę. Wspólne doświadczenie niewątpliwie łączy. Wiem to od moich rodziców i od rodziny mojej żony. Autor jest długoletnim korespondentem monachijskiego dziennika "Süddeutsche Zeitung". Syn niemieckich wrocławian, żonaty z polską wrocławianką. Autor wydanych także po polsku książek: "Niemcy w Polsce. Historia mniejszości w XX wieku" (Opole 1994); "Od Krakowa po Gdańsk. Wędrówka przez dzieje polsko- -niemieckie" (Warszawa 2002). |