znalazłszy plany posiadłości. Odszukał tunel i zmienił się w człowieka
jaskiniowego.
Robin wyjęła z pudła coś nowego. Zawiniętą w folię paczuszkę z biała
nalepką.
„Żelazna racja żołnierza — odczytała na głos. — Cześć B: liofilizo.
wana marchew, buraki, groch, fasola i fasolka szparagowa, proteina sojowa".,
a dalej cały zestaw witamin... Producent Navy, USA... O, rany!
Co?
Data produkcji.
Maleńkie literki u dołu nalepki. Luty 1963.
To był jego ostatni rok w marynarce — powiedziałem. — W tym
samym roku kupił tę posiadłość. Zbiera to od trzydziestu lat.
Nieszczęśnik.
Myślę, że ma powody do zadowolenia. Może być cholernie dumny
z tego, co osiągnął.
— Dlaczego tak myślisz?
— Bo chce się tym teraz pochwalić przed nami.
Minęliśmy jeszcze sześć lamp przytwierdzonych do sufitu i dwa duże schowki z żywnością i lekarstwami.
Posuwaliśmy się naprzód metodycznie jak żołnierze.
Mój zegarek wskazywał, że jesteśmy pod ziemią już pół godziny, ale straciliśmy poczucie czasu.
Zwodniczość czasu.
Następna odrutowana żarówka.
Zaraz za nią zielona plama.
Jeszcze jeden spłachetek darni.
Dwadzieścia pięć metrów dalej następne schody.
Trzynaście stopni w górę aż do metalowych drzwi.
Żadnej klamki ani zamków. Pchnąłem je, spodziewając się dużego oporu jakiegoś chytrego systemu dźwigni. Otworzyły się tak łatwo, że omal nie straciłem równowagi.
Po drugiej stronie znajdowała się betonowa pochyła rampa, oświetlona
słabą żarówką.
Szliśmy pod górę aż do następnych drzwi.
Metalowa krata — koncentryczne koła poprzecinane szprychami. A za nimi kompletna ciemność.
Stukałem i pchałem, ale nie ustępowały. I wtedy rozjaśniło mi się
w głowie.
Pajęczyna. Moreland nazwał pajęczynę pięknym oszustwem.
Tego już za wiele.
Zawróciłem i ruszyłem w dół rampy.
Zobaczyłem, że poprzednie drzwi zamykają się przed nami. Podbiegłem żeby je zatrzymać, ale było już za późno.
242
Zatrzasnęły się i nie mogłem ich otworzyć. Zamknięci w pułapce. Schwytani w sidła.
Przypomniałem sobie wychudzoną twarz Morelanda. Długie, cienkie kończyny, mięsisty nochal, podpuchnięte oczy, pajęcze susy. Nie wielbłąd ani flaming. Drapieżnik...
Robin zacisnęła dłonią usta. Dławiony panicznym strachem traciłem oddech.
I wtedy za kratą w kształcie pajęczyny pojawiło się światło. Owionął nas prąd bardzo chłodnego powietrza.
Taki sam dreszcz poczułem przy murze biegnącym wzdłuż puszczy figowców.
Pajęczynowe drzwi otworzyły się gwałtownie. Zobaczyłem ściany z ciosanego kamienia. Dalej była ciemność. Jaskinia.
Mieliśmy do wyboru zostać na rampie, albo wejść do jaskini i zdać się na czekający za drzwiami los.
Wszedłem.
Poczułem na ramieniu lekką dłoń.
Obróciłem się gwałtownie.
— Niech cię diabli, Bili.
Jednak utkwione we mnie oczy nie należały do Billa.
Lewe oko przypominało ciemną szparkę. Prawe było szeroko otwarte, mlecznobiałe, wypukłe, załzawione, pod poszarpaną powieką.
Bez tęczówki. Białko pokryte siecią czerwonych żyłek.
Twarz także biała.
Oczy osadzone w eliptycznej, pozbawionej szyi głowie, umieszczonej na wątłych, spadzistych ramionach.
Głowa niekształtna i pozbawiona włosów, za wyjątkiem trzech łatek bezbarwnego puchu.
Zamiast uszu fałdy skóry.
Usta rozwarły się. Mniej niż tuzin zębów, z czego część w formie żółtych pieńków. Umieszczone w workowatej szczelinie: brak dolnej wargi, górna Śruba, rozcięta, zajęcza. Czy to uśmiech? Dlaczego nie wrzeszczę z przerażenia?
Uśmiechnąłem się w odpowiedzi. Dłoń na moim ramieniu taka lekka... "ad ustami pokryta puchem skóra i nos — dwie ciemne dziurki pod guzkiem Wałoróżowego mięsa, skręconego na kształt świńskiego ogona.
Twarz pokryta guzami, strupami i kraterami blizn — krajobraz zaiste Wieżycowy. Skóra wydzielała ostry zapach. Znajomy zapach szpitala — maść ^tybiotykowa.
Dłoń na moim ramieniu była tak lekka, że prawie jej nie czułem. Spojrzałem na nią.
243