powieść
Lucius Shepard
Ojciec Kamieni (1)
(The Father of Stones)
przełożył Sławomir Kędzierski
W "Nowej Fantastyce" nr 11/91 przedstawiliśmy Państwu
opowiadanie Luciusa Sheparda "Człowiek, który pomalował
smoka Griaule'a" rozgrywające się w świecie rządzonym przez
starożytnego i wszechpotężnego smoka. Akcja mikropowieści
"Ojciec Kamieni" jest osadzona w tej samej, przesyconej
magią scenerii i choć sam smok nie jest bohaterem,
świadomość jego obecności rzutuje na wszystkie działania
postaci tej przewrotnej historii.
Utwór otrzymał nagrodę "Locusa" oraz nominację do Hugo
w 1990 roku.
D.M.
To, w jaki sposób Ojciec Kamieni znalazł się w posiadaniu
szlifierza kamieni szlachetnych, Williama Lemosa, w dalszym
ciągu stanowi temat dyskusji prowadzonych przez mieszkańców
Port Chantay. Nie ulega wątpliwości, że Lemos kupił go od
Henry'ego Sichiego, Sichi zaś nabył kamień za kilka
bel surowego jedwabiu od krawca w Teocinte. I choć sam
zainteresowany nigdy tego nie potwierdził, świadkowie
mówili, że krawiec odebrał siłą klejnot swojej siostrzenicy,
która znalazła go w kępie paproci rosnących pod wargą smoka
Griaule'a. Przedmiotem dyskusji pozostaje natomiast, w
jaki sposób kamień znalazł się i we właściwym miejscu i
czasie. Niektórzy utrzymują, że jest naturalnym wytworem
Griaule'a, rezultatem powolnego wydzielania jego ciała -
może rodzajem guza - i że posłużył do urzeczywistnienia jego
życzeń. Sprawił, że Lemos, który żył w zasięgu jego wpływów,
spełnił rozkazy Griaule'a w sprawie kapłana Marda Zemaillego
i Świątyni Smoka. Inni skłonni są twierdzić, że choć
istotnie Griaule jest cudownym zjawiskiem, istotą wielkości
góry, unieruchomioną przed tysiącleciami w czasie magicznego
pojedynku, która za pośrednictwem subtelnego narzucania swej
woli sprawuje dyskretną kontrolę nad mieszkańcami Doliny
Carbonales i potrafi manipulować najbardziej oderwanymi
zjawiskami, najbardziej złożonywmi wydarzeniami... Ale
twierdzenie, że jego guzy lub kamienie nerkowe posiadają
właściwości słynnych drogich kamieni... no cóż, wydaje się
to dość naciągane. Mówi się, że Lemos po prostu próbował
posłużyć się uznanym faktem wpływu Griaule'a, aby
usprawiedliwić swoją zbrodnię i że niewątpliwie Ojciec
Kamieni stanowi część skarbu smoka, upuszczonego
najprawdopodobniej pod wargą przez jednego z tych żałosnych
półgłówków, którzy zamieszkują jego wnętrzności. Zgadzają
się z tym również oponenci. Czyż sądzicie, że Griaule nie
jest w stanie polecić jednemu ze swych sług, by zostawił
kamień w określonym miejscu i o określonej porze? Jeżeli
chodzi zaś o proweniencję kamienia, to mamy tu do czynienia
z olbrzymią, tajemniczą i niemal nieśmiertelną inteligencją,
zamkniętą w cielsku, na którego powierzchni znajdują się
lasy, wioski i pasożyty tak wielkie, że mogą zniszczyć
miasto. Jeżeli weźmiemy wszystko pod uwagę, to czy
możliwość, że Griaule mógł wytworzyć Ojca Kamieni w jakimś
ciemnym zakątku swojego wnętrza, jest rzeczywiście aż tak
nieprawdopodobna?
Jeżeli zaś pominiemy wszelkie te spory, fakty będą
przedstawiały się, jak następuje. Pewnej mglistej, lutowej
nocy, kilka lat temu, do siedziby straży miejskiej w Port
Chantay wtargnął młody chłopak z wiadomością, że Mardo
Zemaille, kapłan Świątyni Smoka, został zamordowany, i że
jego zabójca, William Lemos, oczekuje przybycia strażników u
wrót świątyni. Gdy strażnicy przybyli do chramu położonego
kilkaset jardów od nasady cypla Ayler, zastali Lemosa,
bladego mężczyznę w wieku czterdziestu trzech lat, o rudawo-
blond włosach, miłej, choć nie odznaczającej się niczym
szczególnym powierzchowności, szarych oczach i roztargnionym
wyrazie twarzy, spacerującego tam i z powrotem przed
świątynią. Po nałożeniu mu więzów strażnicy pośpieszyli na
niezwykle pusty teren świątyni. W narożnym budynku odnaleźli
Zemaillego, który leżał skulony obok ołtarza z czarnego
marmuru. Miał strzaskaną czaszkę. Śmiertelny cios zadany
został szlachetnym kamieniem o mlecznym
zabarwieniu. Jedną stronę miał nieobrobioną, co przy rzucie
dawało poręczny chwyt, drugą zaś oszlifowaną w fasetowy wzór
o ostrych krawędziach. Strażnicy odnaleźli również Miriellę,
córkę Lemosa, leżącą nago na ołtarzu i kompletnie
oszołomioną narkotykiem. Wprawdzie Port Chantay był dość
dużym miastem, nie tak jednak wielkim, by strażnicy nie
zdawali sobie sprawy z konfliktu, jaki istniał między
Lemosem i Zemaillem. Żona Lemosa, Patrycja, która trzy lata
temu utonęła niedaleko przylądka Ayler (krążyły plotki, że
płynęła do kochanka, bogatego szlachcica, mieszkającego na
czubku cypla), zapisała swój udział w warsztacie obróbki
drogich kamieni córce Mirielli. Miriella zaś, która była
niezwykle silnie powiązana ze smoczym kultem i samym
Zemaillem, scedowała go na kapłana. Zemaille miał zwyczaj w
niektórych swoich rytuałach używać drogocennych kamieni i
wkrótce zasoby warsztatu zaczęły drastycznie się zmniejszać.
Wyglądało na to, że nieuchronna groźba bankructwa, jak
również odejście córki, jej rozpustne życie i bezmyślna
pokora wobec kapłana stały się źródłem rozpaczy, jaka
ogarnęła Lemosa i popchnęła do zabójstwa. Strażnicy
uzyskawszy przyznanie się do winy wsparte wyraźnymi motywami
i mnóstwem dowodów rzeczowych, byli głęboko przekonani, że
sprawiedliwość zostanie wymierzona szybko i obiektywnie. Nie
wzięli jednak pod uwagę przyjętej przez Lemosa linii obrony.
Podobnie zresztą jak jego adwokat, Adam Korrogly.
- Chyba pan oszalał - oznajmił Lemosowi, gdy szlifierz
opowiedział mu swoją wersję wydarzeń.
- To jest prawda - rzekł ponuro Lemos. Siedział skulony na
krześle w pozbawionej okien rozmównicy. Oświetlała
ją przywieszona do sufitu misa wypełniona kawałkami
świecącego mchu. Szlifierz przyglądał się swoim dłoniom
spoczywającym na drewnianym blacie stołu, jakby nie mogąc
pogodzić się z myślą, że go zdradziły.
Korrogly, wysoki, szczupły mężczyzna o ostrych rysach
twarzy, sprawiających wrażenie jakby wycięto je w gładkim,
białym drewnie, podszedł do drzwi i stojąc przed nimi
powiedział:
- Rozumiem, co mi chce pan wmówić.
- Nie próbuję niczego panu wmawiać - odparł Lemos. - Nie
dbam, co pan o tym myśli. To jest prawda.
- A powinien pan dbać, co o tym myślę - stwierdził Korrogly
odwracając się w jego stronę. - Przede wszystkim wcale nie
muszę przyjmować pańskiej sprawy. Po drugie, moje działania
będą o wiele skuteczniejsze, jeżeli panu uwierzę.
Lemos uniósł głowę i spojrzał Korrogly'emu w oczy z
wyrazem takiej beznadziei, że adwokat przez chwilę miał
wrażenie, że wzrok uderzył weń z namacalną siłą.
- Niech pan robi, co pan uważa - rzekł szlifierz. - A
skuteczność pańskich działań niewiele mnie obchodzi.
Korrogly podszedł do stołu i pochylił się w przód,
opierając się w ten sposób, że rozczapierzone palce jego
dłoni niemal stykały się z palcami Lemosa. Szlifierz nie
poruszył się. Sprawiał wrażenie, jakby wcale nie dostrzegł
bliskości rąk adwokata i wszystko wskazywało na to, że
jego przygnębienie jest szczere, nie zaś udawane. Jeśli nie,
pomyślał Korrogly, to ten człowiek ma system nerwowy
ślimaka.
- Chciałby pan, abym przyjął linię obrony, jakiej nikt
dotąd nigdy nie stosował - powiedział. - Teraz, kiedy o tym
myślę, dziwi mnie dlaczego żaden oskarżony nie próbował do
tej pory z niej skorzystać. Wpływ Griaule'a - w każdym razie
na Dolinę Carbonales - nie podlega dyskusji. Ale utrzymywać,
że realizował pan jego wolę, że jakiś fluid zawarty w
kamieniu nakazał panu wystąpić w roli jego
przedstawiciela... wykorzystać to jako linię obrony w
sprawie o przestępstwo kryminalne... No nie wiem...
Lemos jakby go nie słyszał. Po chwili zapytał:
- A Miriella... czy wszystko u niej w porządku?
Korrogly odparł z irytacją:
- Tak, tak, ma się dobrze. Czy słyszał pan, co
powiedziałem?
Lemos spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem.
- Wydaje się, że pańska historia - rzekł Korrogly -
wymaga przyjęcia nigdy dotąd nie stosowanej linii obrony.
Nigdy. Czy wie pan, co się z tym wiąże?
- Nie - odparł Lemos, opuszczając wzrok.
- Sędziego wcale nie uszczęśliwia perspektywa tworzenia
precedensu i ktokolwiek będzie przewodniczyć sądowi w
czasie pańskiego procesu, bardzo będzie się przed tym
wzdragał. Jeśli bowiem precedens zostanie ustanowiony, Bóg
jeden raczy wiedzieć, ilu łajdaków spróbuje z niego
skorzystać, aby uniknąć kary.
Lemos milczał przez parę sekund, po czym rzekł: - Nie
rozumiem. Co chce pan przez to powiedzieć?
Korrogly spojrzał mu w oczy i poczuł się niezręcznie
- rozpacz Lemosa sprawiała wrażenie wszechogarniającej.
Działał już w imieniu całej rzeszy klientów pogrążonych w
apatii, ale nawet najbardziej oszołomieni w pewnym momencie
nagle uświadamiali sobie powagę sytuacji i okazywali lęk,
desperację. Przez chwilę pomyślał, że Lemos musi być
inteligentnym człowiekiem, skoro zdołał wymyślić tak
subtelny wybieg, jeżeli istotnie był to wybieg.
- Nie musi pan niczego mówić - powiedział Lemosowi. - Po
prostu chcę, żeby pan zrozumiał moją sytuację.
Gdybym prosił sąd o wyrozumiałość, o uwzględnienie wiążących
się z tą sprawą namiętności, wzięcie pod uwagę niegodziwego
charakteru zmarłego, jestem pewien, że pański wyrok byłby
łagodny. Zemaille nie cieszył się zbytnią sympatią i
znalazłoby się wiele osób, które uznałyby pański czyn za akt
sprawiedliwości.
- Nie, to nie tak - odparł Lemos głosem tak pełnym bólu,
że Korrogly na chwilę uwierzył mu całkowicie.
- Z drugiej jednak strony - ciągnął dalej - gdybym
przyjął linię obrony podsuwaną przez pana, może
się okazać, że stanie pan w obliczu o wiele surowszego
wyroku, być może nawet najwyższego wymiaru kary. Jeżeli
będzie pan chciał bronić się w taki sposób, dla sędziego
może to oznaczać, że zbrodnia była popełniona z
premedytacją. Mógłby odrzucić możliwość zabójstwa w afekcie.
Lemos roześmiał się z przygnębieniem.
- Bawi to pana? - spytał Korrogly.
- Uważam za uproszczenie myśl, że namiętność i
przeznaczenie muszą się nawzajem wykluczać.
Korrogly odsunął się od stołu, skrzyżował ramiona i
spojrzał na świetlistą kulę wiszącą nad głową.
- Oczywiście, nie zawsze tak się dzieje. Nie wszystkie
zbrodnie namiętności uznane są za działania pod wpływem
afektu. Jest zawsze furtka pozostawiana dla obsesji, dla
niepohamowanego impulsu. Chciałem tylko zwrócić pańską
uwagę, że sędzia pragnąc uniknąć precedensu, w swoich
pouczeniach dla ławy przysięgłych może wykluczyć ewentualne
złagodzenie wyroku.
Lemos ponownie zamyślił się.
- Czy podjął pan decyzję? - nalegał Korrogly. - Nie mogę
zrobić tego za pana, mogę tylko zalecać.
- Mam wrażenie, że chciałby mi pan zalecić kłamstwo -
rzekł Lemos.
- Skąd ten pomysł?
- Mówi mi pan, że prawda jest ryzykiem, że najlepsze
byłoby bezpieczne rozwiązanie.
- Po prostu ostrzegam pana przed zagrożeniami.
- To doskonały tekst, nieprawdaż? Coś pośredniego między
zaleceniem a radą.
- Również między winą i niewinnością - rzekł Korrogly w
nadziei, że może tym poruszy Lemosa. Szlifierz
jednak wbił wzrok w blat stołu i odrzucił kosmyk swych
rudawych włosów.
- Dobrze - Korrogly podniósł z podłogi teczkę. -
Widzę, że chce pan, abym postępował w tej sprawie tak, jak
pan to przedstawił.
- Miriella - odezwał się Lemos. - Czy poprosi ją pan,
żeby przyszła mnie odwiedzić?
- Dobrze.
- Dzisiaj... Czy poprosi pan dzisiaj?
- Mam zamiar zobaczyć się z nią po południu i poproszę ją
o to. Ale biorąc pod uwagę, co mówią strażnicy, może nie
zgodzić się na cokolwiek, o co będę prosił w pańskim
imieniu. Sprawia wrażenie pogrążonej w głębokim smutku.
Lemos mruknął coś, a kiedy Korrogly poprosił go, by
powtórzył, odparł: - Nic.
- Czy mogę coś jeszcze dla pana zrobić?
Lemos pokręcił głową.
- Wrócę jutro - rzekł Korrogly. Chciał dodać Lemosowi
otuchy, ale częściowo zdając sobie sprawę z rozmiarów jego
rozpaczy, częściowo zaś pod wpływem nie opuszczającego go
ciągle uczucia zażenowania, zrezygnował z tego.
Warsztat szlifierza drogich kamieni znajdował się w
dzielnicy Almintra, w tej części Port Chantay, która leżała
na brzegu oceanu, dotknięta - ale nie opanowana do końca -
ubóstwem i rozpadem. Tuziny sklepów i warsztatów mieściły
się na parterach starych, pokrytych łuszczącą się farbą
domów z pruskiego muru o niesamowicie wyglądających,
spiczastych dachach i mansardach. Między nimi Korrogly mógł
dostrzec domy bogaczy rozsypane na cyplu Ayler - przestronne
dwory o rozległych werandach i pozłacanych dachach,
usytuowane wśród gajów palmowych. Morze wokół cypla było
gładką przestrzenią koloru jadeitu, pożyłkowaną kremowymi
paskami przyboju. Natomiast fale, które pieniły się na
plażach Almintry, niosły ze sobą wodorosty, odpadki i
kawałki drewna. Tutejsi mieszkańcy, pomyślał Korrogly, muszą
być przerażeni. Do niedawna uważali się za wyjątkowych,
mając przed oczyma świadectwo sukcesu i piękna, a teraz, gdy
odwracają się, by spojrzeć na swoje życie, widzą szczury
buszujące w stertach odpadków, kraby biegające po
piaszczystych ulicach, żebraków, postępujące zniszczenie
domów. Zastanawiał się, czy miało to wpływ na sprawę
morderstwa. Nie mógł wprawdzie dostrzec żadnych korzyści
wynikających z przestępstwa, ale tyle było tu ukrytych
elementów, że nie chciał tracić z oczu możliwości istnienia
takiego motywu. Nie wierzył Lemosowi, ale z drugiej strony
nie mógł w całości odrzucić wersji opowiedzianej przez
szlifierza. To była największa zaleta tej historii - jej
nieuchwytność, sposób, w jaki oddziaływała na przesądną
naturę obywateli, jak wykorzystywała rozległe i subtelne
metody Griaule'a po to, by siać zamęt w umyśle człowieka
powołanego do wyrokowania w tej sprawie. Trybunał będzie
miał ciężki orzech do zgryzienia. I ja też, pomyślał. Nie
mógł zlekceważyć wyzwania, przed którym stanął. Tego rodzaju
sprawa trafia się bardzo rzadko i jej materiały tak zgrabnie
dostosowane do prawniczej rozgrywki, do kuglarskich
sztuczek, które zmieniały prawo w grę, dawały mu szansę na
sławę. To, że nie był w stanie odrzucić opowieści Lemosa,
mogło wynikać z nadziei, że szlifierz mówił prawdę i że
istotnie zaistniał precedens. Zaczynał sobie
uświadamiać, że potrzebował czegoś widowiskowego, czegoś
wyjątkowego i poruszającego, by przebudzić swoje stare
nadzieje i entuzjazm, by ożywić poczucie własnej wartości.
Przez dziewięć lat, od chwili przyjęcia do palestry,
poświęcił się w pełni praktyce adwokackiej i wyrobił
sobie nazwisko. Było to zresztą wszystko, czego mógł się
spodziewać, on - syn biednego rolnika. Widział mniej
uzdolnionych adwokatów, którzy zdobyli o wiele większe
powodzenie i zrozumiał to, co powinien był zrozumieć od
samego początku - że Prawo podlega niepisanym prawom
pozycji społecznej i powiązań rodzinnych. W wieku
trzydziestu trzech lat był idealistą, którego ideały
zaczynały się chwiać, ale którego fascynacja prawną grą
wcale nie uległa zmniejszeniu. To sprawiało, że groził mu
niebezpieczny cynizm - niebezpieczny przez to, że tworzył w
nim mieszankę starych cnót i nowych, na wpół uświadamianych
przymusów. Ostatnio opary tej mieszanki wywoływały u niego
zmienność nastrojów aż po depresję i odstępowanie od dawnych
zasad. Znajduję się, pomyślał, w tym samym stanie co
Almintra. Uformowane na fundamencie trwałych wartości,
pracujące społeczeństwo, które niegdyś miało nadzieję na
lepszą, pomyślną przyszłość, teraz zaś staczało się w nędzę.
Mieszkanie szlifierza znajdowało się na drugim piętrze
jednego z budynków z pruskiego muru, bezpośrednio nad
warsztatem, i tam właśnie Korrogly przeprowadził rozmowę z
Miriellą. Była szczupłą, dwudziestoparoletnią kobietą, miała
długie, czarne włosy, orzechowe oczy i twarz w kształcie
serca, ale na jej urodę nakładało się jednak piętno
rozpusty. Ubrana była w czarną suknię z koronkowym
kołnierzem, lecz swobodna poza niezbyt zgadzała się z
żałobnym charakterem ubrania, czy też z okazywaną boleścią.
Policzki miała nabrzmiałe od płaczu, zaczerwienione oczy,
ale mimo to paliła powyginane, zielone cygaro leżąc na sofie
z jedną nogą na podłokietniku, a drugą na oparciu, wcale nie
kryjąc przed oczami Korrogly'ego zacienionej szczeliny
między udami. Zdawało się, że żałoba dała jej możliwość
sięgnięcia po inną formę wyrażenia rozwiązłości i Miriella
skorzystała z niej w pełni.
Jesteśmy dumni z naszego maleńkiego skarbu, prawda? -
pomyślał Korrogly, i bardzo lubimy go wietrzyć.
Ale Miriella Lemos mimo całej swej rozwiązłości była
niezwykle atrakcyjną kobietą i choć Korrogly oceniał ją dość
ostro, to jako człowiek samotny czuł też do niej pociąg.
Powietrze pełne było zastarzałych zapachów z kuchni i w
środkowym pokoju panował typowy dla kawalera bałagan -
brudne talerze, skłębione stosy ubrań i książek
porozrzucane na meblach pamiętających lepsze czasy. Stała
tam sofa, dwa fotele o wyświechtanych i zatłuszczonych
obiciach, wytarty brązowy dywan z wyblakłym niebieskim
wzorem, mały porysowany stolik z kilkoma szkicami w ramkach.
Jeden z nich przedstawiał podobną do Mirielli kobietę
trzymającą w ramionach dziecko - blade światło zimowego
słońca rzucało refleksy na szkło, nadając rysunkowi mistyczną
mglistość. Na ścianach wisiało kilka obrazów. Największy
przedstawiał Griaule'a na wpół pogrzebanego pod wiekowymi
nawarstwieniami ziemi i traw, spod których widoczny był
jedynie fragment skrzydła i cała masywna głowa wielkości
wzgórza. Obraz ten, jak zauważył Korrogly, sygnowany był W.
Lemos. Odsunął na bok brudne ubrania i przysiadł na
krawędzi fotela odwrócony twarzą w stroną Mirielli.
- A więc to pan jest adwokatem mojego ojca - stwierdziła
wydmuchując strumień siwego dymu. - Nie sprawia pan wrażenia
zbyt kompetentnego.
- Może być pani pewna, że jestem - odparł Korrogly, który
spodziewał się jej wrogości. - Jeżeli oczekiwała pani
jakiegoś siwowłosego starca z wysmarowanymi atramentem
palcami i zmiętymi notatkami sterczącymi z kieszeni
kamizelki, to...
- Nie - powiedziała. - Miałam nadzieję, że będzie to ktoś
taki jak pan. Ktoś o znikomym doświadczeniu i niewielkich
umiejętnościach.
- O ile się nie mylę, oczekuje pani, że ojciec
otrzyma surowy wyrok. Jest pani rozgoryczona.
- Rozgoryczona? - Roześmiała się. - Zanim zabił Marda
pogardzałam nim. Teraz go nienawidzę.
- Mimo że uratował pani życie?
- Tak to panu przedstawił? - Znowu się roześmiała. - To
wyglądało nieco inaczej.
- Była pani pod wpływem narkotyku - rzekł. - Leżała
naga na ołtarzu. Przy ciele Zemaillego znaleziono nóż.
- Spędziłam również i inne noce leżąc na ołtarzu
dokładnie w takim samym stanie - odparła - i nigdy nie
spotkało mnie nic poza przyjemnością. - Uśmieszek kogoś
dobrze zdającego sobie sprawę z tego, co mówi, wyraźnie
zdradzał charakter tej przyjemności. - A jeżeli chodzi o
nóż, to Mardo zawsze był uzbrojony. Ciągle zagrażali mu tacy
durnie jak mój ojciec.
- A czy pamięta pani samo morderstwo?
- Pamiętam, że słyszałam głos ojca. Myślałam, że mi się
to śni. Potem usłyszałam trzask, odgłos pękania. Spojrzałam
do góry i zobaczyłam, jak Mardo pada z zakrwawioną twarzą. -
Jej ciało napięło się, gdy spojrzała w sufit. Wspomnienie
wyraźnie sprawiało jej przykrość, potem jednak, jakby nim
podniecona, przesunęła dłonią po brzuchu i udzie. Korrogly
odwrócił wzrok, czując narastający żar w dole brzucha.
- Pani ojciec twierdzi, że było tam dziewięciu świadków,
dziewięć zakapturzonych postaci. Wszystkie uciekły z
komnaty. Żadna z nich potem się nie zgłosiła. Czy wie pani,
kto to mógł być?
- Po co miałyby się zgłaszać? By doświadczyć dalszych
prześladowań ze strony ludzi, którzy nie mieli najmniejszego
pojęcia, co Mardo chce osiągnąć?
- A co chciał osiągnąć?
Bez słowa wydmuchnęła kolejny strumień dymu.
- To pytanie zostanie pani zadane również w sądzie.
- Nie zdradzę naszych tajemnic - odparła. - Nie dbam o to,
co się ze mną stanie.
- Podobnie jak pani ojciec... tak przynajmniej twierdzi.
Jest bardzo przygnębiony i chciałby panią zobaczyć.
Parsknęła pogardliwie. - Zobaczę go na szafocie.
- Proszę pani - rzekł Korrogly. - Bez względu na to, co
pani ojciec uczynił, on naprawdę wierzy, że zrobił to, by panią
ocalić.
- Nie wiem, w co on wierzy - powiedziała siadając i
wbijając w niego nieruchome, pełne jadu spojrzenie. - Pan
wcale go nie rozumie. Udaje pokornego rzemieślnika,
rękodzielnika, dobrego, uczciwego poczciwca. Ale w głębi
duszy uważa się za kogoś lepszego. Często powtarzał, że
życie wciąż rzucało mu kłody pod nogi, uniemożliwiając
zajęcie odpowiedniej pozycji społecznej. Uważa, że cierpi z
powodu swojej inteligencji. Jest kunktatorem, człowiekiem
przebiegłym. A jego pech wynika z tego, że wcale nie jest
tak inteligentny, jak sądzi. Wszystko partaczy.
Pierwsza część jej wypowiedzi tak dokładnie zgadzała się
z opinią Korrogly'ego o Lemosie, że aż odebrało mu mowę.
To, że usłyszał swoje wrażenia wypowiedziane przez
Miriellę, z jednej strony umocniło jego uczucia, z drugiej
zaś - ponieważ w tak oczywisty sposób była wrogo nastawiono
do ojca - zaprzeczało tym wrażeniom.
- Być może - odparł i starając się ukryć swoje
zmieszanie zaczął przekładać papiery. - Ale wątpię w to.
- Och, przekona się pan - powiedziała. - Jeżeli jest
jedna cecha mojego ojca, o której w końcu się pan przekona,
to jest nią zdolność do oszustwa. - Odchyliła się ponownie na
oparcie sofy, jej suknia podwinęła się wysoko odsłaniając
udo. - Chciał zabić Marda od pierwszej chwili, gdy się z nim
związałam. - W kącikach jej ust pojawił się uśmieszek. - Był
zazdrosny.
- Zazdrosny? - zapytał Korrogly.
- Tak... Tak jak zazdrosny bywa kochanek. Uwielbiał mnie
dotykać.
Korrogly nie odrzucił natychmiast możliwości kazirodczego
pożądania, ale przejrzawszy w myśli to, co zgromadził na
temat Lemosa, postanowił nie brać pod uwagę oskarżeń
Mirielli. Była tak głęboko związana z Zemaillem i jego
stylem życia, że nie można było wierzyć w nic, co mu
powiedziała. Była zgubiona, pogrążona bez reszty w
rozwiązłości. Smród panujący w tych pokojach, pomyślał, jest
prawie nie do odróżnienia od odoru jej zepsucia.
- Dlaczego pogardza pani swoim ojcem? - zapytał.
- Z powodu jego pompatyczności - powiedziała. - I
nudziarstwa. Jego zapleśniałej koncepcji szczęścia,
nieumiejętności korzystania z życia, jego nudnego istnienia,
jego...
- Wszystko to brzmi niezbyt dojrzale - stwierdził. -
Przypomina reakcję upartego dziecka, któremu odmówiono
ulubionej zabawki.
Wzruszyła ramionami. - Być może. Wyganiał moich
adoratorów, przeszkodził mi zostać aktorką... a mogłabym być
dobrą aktorką. Wszyscy tak mówili. Ale to, czym jestem, czym
byłam, nie ma żadnego wpływu na to, co powiedziałam. I nie
ma żadnego wpływu na to, co zrobił mój ojciec.
- Wpływu... być może. Ale dowodzi, że nie jest pani w
najmniejszym stopniu zainteresowana udzieleniem mu pomocy.
- Nie robiłam z tego tajemnicy.
- Nie, nie robiła pani. Ale opowieść o pani emocjach
pomoże mi wykazać, że jest pani mściwą dziwką i że dla pani
prawdą jest to, co może zaszkodzić ojcu. Nie ma to żadnego
związku z tym, co się stało naprawdę.
Próbował ją rozzłościć. Chciał ustalić stopień jej
wrażliwości. Była to informacja, która mogła się przydać w
czasie procesu. Ale Miriella tylko uśmiechnęła się jeszcze
szerzej. Skrzyżowała nogi i końcem cygara nakreśliła wzór w
powietrzu. Jest bardzo opanowana, pomyślał, bardzo. Ale w
sądzie będzie to działać przeciwko niej. Postawi to Lemosa w
korzystniejszym świetle, ukaże go jako cierpliwego,
dbającego ojca, ją zaś jako niewdzięczną żmiję. Oczywiście,
byłoby to bardziej przydatne, gdyby taktyka obrony opierała
się na wewnętrznym przymusie, na źle ukierunkowanym afekcie.
Korrogly jednak wierzył, że zdoła ubarwić swą obecną linię
obrony tymi szczegółami i dzięki nim zdobędzie sympatię
sądu.
- No cóż - powiedział wstając. - Być może, później będę
miał jeszcze parę pytań, ale nie widzę powodu, żebyśmy
obecnie dalej ciągnęli tę rozmowę.
- Uważa pan, że już mnie pan złapał, prawda?
- Złapał? Nie rozumiem, co pani ma na myśli.
- Wydaje się panu, że mnie pan rozgryzł?
- Prawdę mówiąc, tak.
- I będzie pan chciał odpowiednio przedstawić mnie w sądzie?
- Jestem pewien, że musi pani się z tym liczyć.
- Och, ale chciałabym to usłyszeć.
- Dobrze. Nakreślę obraz zepsutej, samolubnej istoty,
która do nikogo nie żywi żadnych prawdziwych uczuć. Nawet
jej ból po kochanku wydaje się być zaledwie swoistą ozdobą,
dodatkiem do czarnej sukni. A w swoim zwyrodnieniu,
oszołomiona narkotykami i czarną magią, zdeprawowana
rytuałami smoczego kultu, potrafi wzbudzić w sobie tylko
takie uczucia, które w jej pojęciu mogą
posłużyć jej własnym celom. Może chciwość. I żądza zemsty.
Zachichotała leniwie.
- Czy uważa to pani za nietrafne?
- Wcale nie, adwokacie. Bawi mnie tylko, że wiedząc to
wszystko, ma pan nadzieję, że zdoła wykorzystać tę wiedzę na
swoją korzyść. - Odwróciła się na bok, opierając głowę na
dłoni. Suknia owinęła się wokół niej, odsłaniając jeszcze
większy kawałek bladego, jędrnego ciała. - Będę oczekiwała
na nasze następne spotkanie. Być może, do tej pory pański
pogląd na stan rzeczy skomplikuje się jeszcze bardziej i
będzie pan miał do mnie ciekawsze pytania.
- Czy mogę zadać jeszcze jedno pytanie już teraz?
- Ależ tak, oczywiście. - Przetoczyła się na plecy,
zezując w jego stronę.
- Ten pani pokaz, ta suknia podwinięta do pasa i
wszystkie inne gierki... Czy ma to mnie podniecić?
Skinęła głową. - Mhmm. Działa?
- Po co? - zapytał. - Jaką, według pani, przyniesie to
korzyść? Czy przypuszcza pani, że dzięki temu będę bronił
pani ojca z mniejszym zapałem?
- Nie wiem... A byłoby tak?
- Na pewno nie.
- W takim razie starałabym się na próżno - odparła. - Ale nic
nie szkodzi.
Nie mógł oderwać spojrzenia od jej nóg.
- Naprawdę, to nic nie szkodzi - powtórzyła. - Potrzebuję
obecnie kochanka. I lubię pana. Jest pan śmieszny, ale mimo
wszystko, lubię pana.
Wpatrywał się w nią, czując jak gniew przeplata się z
pożądaniem. Świadomość, że mógłby ją mieć, zaniepokoiła go.
Mógł do niej iść już teraz, w tej właśnie chwili i nic by to
nie zmieniło, nie miałoby wpływu na proces, byłoby jedynie
poddaniem się słabości. Ale wiedział jednocześnie, że ta
zwiększająca się podatność na pokusy świadczyła o grożącym
mu upadku moralnym. Odepchnięcie jej nie będzie gestem
pruderii, ale obrony.
- Będzie nam dobrze - powiedziała. - Mam wyczucie w tych
sprawach.
Jego oczy przesunęły się po linii uda do białego,
przypominającego muszlę wygięcia biodra. Palce jej były
długie, smukłe i wyobraził sobie, jak go nimi dotyka.
- Muszę iść - powiedział.
- Tak, chyba tak będzie lepiej. - Jej głos pełen był
szyderczego jadu. - Niewiele brakowało, co? Naprawdę, mógłby
pan mieć frajdę.
W ciągu następnego tygodnia Korrogly przesłuchał wielu
świadków. Był wśród nich również Henry Sichi, który zeznał,
że Lemos kupując kamień, był nim tak pochłonięty, tak
zaabsorbowany, że aby dobić targu, Sichi musiał
szturchnięciem przywołać go do świadomości. Rozmawiał z
licznymi członkami cechu Lemosa i wszyscy oni wyrazili chęć
świadczenia o jego łagodności i uczciwości. Mówili o nim
jako o człowieku pochłoniętym pracą, tak, że stawał się
niemal roztargniony i kreślił przy tym sylwetkę całkowicie
odmienną od tej, jaką przedstawiła Miriella. Korrogly znał
sporą liczbę osób, które w życiu publicznym sprawiały
wrażenie wzorowych członków społeczeństwa, ale prezentowały
całkowicie odmienne oblicze w domowych pieleszach, nie miał
jednak wątpliwości, że zeznania braci cechowych wywrą lepsze
wrażenie niż te, które złoży Miriella... W gruncie rzeczy
cokolwiek Miriella powie w swych zeznaniach, nawet zawarta w
nich wrogość, przyniesie korzyść sprawie Lemosa, wszyscy
bowiem zwrócą uwagę na ich niegodziwą treść. Odszukał
biegłych zajmujących się historią Griaule'a i rozmawiał z
ludźmi, którzy osobiście doznali wpływu smoka. Jedyne
zeznania sprzeczne z linią obrony złożył stary człowiek,
pijak, który miał zwyczaj sypiać na wydmach na południe od
cypla Ayler i kilkakrotnie widział Lemosa miotającego
kamieniami w drogowskaz. Rzucał je raz za razem, jakby
ćwiczył swój śmiercionośny rzut. Alkoholizm starca mógł
oczywiście obniżyć wagę jego zeznań, ale mimo to miały one
swoje znaczenie.
Kiedy Korrogly powtórzył to Lemosowi, szlifierz wyjaśnił:
- Często popołudniami spaceruję aż za cypel i niekiedy
rzucam kamieniami, żeby się zrelaksować. Był to jedyny
talent, jakim odznaczałem się w dzieciństwie i sądzę, że
szukałem w tym zajęciu ulgi, kiedy świat stawał się zbyt
trudny do zniesienia.
Korrogly uświadomił sobie, że jak każdy element materiału
dowodowego, podobnie i to zeznanie da się rozmaicie
interpretować. Na przykład w ten sposób, że Griaule wybrał
Lemosa jako wykonawcę swojej woli ze względu na jego
umiejętność rzucania kamieniami i że szlifierz został przez
smoka skłoniony do przygotowania się do aktu przemocy.
Spojrzał na swojego klienta siedzącego po drugiej stronie
stołu. Odniósł wrażenie, że Lemos zaczął w więzieniu szarzeć.
Jego skóra, aura jego uczuć nabierały odcienia szarości i
Korrogly czuł, że on sam również jest nią dotknięty, że
szarość jest kolorem całej tej sprawy, wszystkich jej
niejasnych konstrukcji i nieokreślonych prawd, że przenika
go i niszczy. Ponownie zapytał, czy może uczynić coś dla
Lemosa i ponownie usłyszał, że szlifierz chciałby zobaczyć
Miriellę.
W niedzielę pod koniec marca Korrogly przesłuchiwał
starszą, zamożną kobietę, która niemal do samego morderstwa
aktywnie praktykowała w Świątyni Smoka. O kobiecie tej
wiedziano jedynie, że nazywa się Kirin. Cała jej przeszłość
okryta była tajemnicą. Sprawiało to wrażenie, jakby do
chwili swego pojawienia się w kręgu wyznawców kultu w ogóle
nie istniała, a po jego opuszczeniu wiodła tajemnicze życie,
dając o sobie znać społeczeństwu jedynie za pośrednictwem
listów, które od czasu do czasu pisywała do gazet, atakując
w nich kult smoka. Przy drzwiach spotkała adwokata tęga,
flejtuchowata dziewka, najwidoczniej służąca, i zaprowadziła
go do pokoju, który sprawiał wrażenie, jakby wręcz wyrósł z
zielonej, liściastej magii. Cały sufit skonstruowany był z
fasetonowych świetlików, a pomieszczenie przedzielały
rzeźbione, drewniane parawany, całe spowite pnączami i
poroślami. Najrozmaitsze rośliny zapełniały przejścia
między parawanami, a ich listowie było tak bujne, że
zupełnie skrywało doniczki. Słońce oświetlało to bogactwo
rozmaitych tonacji zieleni - soczystej bladotrawiastej,
morskiej, szmaragdowej, szarozielonej - rzucając na parkiet
skomplikowane cienie. Kępy szablastych paproci kołysały się
w podmuchach wiatru jak czułki olbrzymich owadów.
Korrogly błądził po tym przypominającym dżunglę pokoju
prawie pół godziny, czując ogarniającą go coraz silniej
irytację, aż wreszcie usłyszał, jak melodyjny kobiecy głos
prosi, by się odezwał i pomógł odnaleźć się wśród roślin.
Chwilę później stanęła obok niego siwowłosa, wysoka kobieta
ubrana w długą do ziemi suknię z szarego, lejącego się
jedwabiu. Jej twarz, koloru starej kości słoniowej, była
pobrużdżona i jak spostrzegł Korrogly, malowała się na niej
surowość i podejrzliwość. Zrywała najbliżej położone
liście, jej dłonie poruszały się bez przerwy, jakby
przesuwała paciorki różańca jakiejś medytacyjnej religii.
Mimo podeszłego wieku promieniowała energią i Korrrogly
odniósł wrażenie, że wystarczyło zamknąć oczy, by pomyśleć,
że znajduje się w towarzystwie młodej, pełnej życia kobiety.
Skierowała go w stronę ławki w kącie pokoju i usiadła obok
niego patrząc na soczystą zieleń sanktuarium. Bez przerwy
zrywała i oskubywała łodyżki i liście.
- Nie ufam adwokatom, panie Korrogly - powiedziała. -
Powinien pan o tym wiedzieć.
- Ja również, proszę pani - odparł w nadziei, że wywoła
uśmiech i jakoś złagodzi jej surowy sposób bycia, ale
kobieta tylko zacisnęła wargi.
- Gdyby reprezentował pan jakiegokolwiek innego klienta,
nie zgodziłabym się pana przyjąć. Ale człowiek, który
uwolnił świat od Marda Zemaillego, zasługuje na wszelką
pomoc z mojej strony... choć nie bardzo wiem, co mogę
zrobić.
- Miałem nadzieję, że dostarczy mi pani informacji na
temat Zemaillego, szczególnie zaś jego stosunków z Miriellą
Lemos.
- Aha - powiedziała. - O to chodzi.
- Sama Miriella nie jest zbyt pomocna, a pozostali
uczestnicy kultu zeszli do podziemia.
- Boją się.
- Czego?
Prychnęła z rozbawieniem. - Wszystkiego, panie Korrogly.
Mardo zaraził ich strachem. I oczywiście teraz, kiedy już go
nie ma, kiedy porzucił ich na pastwę strachu, który sam
zaszczepił, uciekli. Świątynia nigdy już nie rozkwitnie. -
Oderwała pasek zieleni z palmowego liścia. - Jedyną prawdą
Marda było to, że dobrze zaszczepiony strach może stać
się podstawą egzystencji. Jest to prawda, która stanowi
fundament wielu religii. Miriella wie to równie dobrze.
- Proszę mi o tym opowiedzieć.
Stara kobieta przesunęła palcami po miotełce bambusowych
liści. - To nie jest zła dziewczyna... a przynajmniej nie
była taką. To Mardo ją zdeprawował. Deprawował wszystkich.
Łamał i zatruwał. Kiedy spotkałam Miriellę po raz
pierwszy - było to pięć lat temu - uznałam ją za typową
neofitkę. Kiedy przyszła do świątyni, była podnieconą
dziewczyną. Żywe srebro, ani chwili nie stała spokojnie.
Przypuszczałam, że Mardo ją weźmie - brał wszystkie, które
miały ładne buzie - a potem kiedy wypadnie już z jego łaski, stanie
się zwykłą wyznawczynią. Ale nie doceniłam Mirielli. Miała w
sobie coś, co fascynowało Marda. Początkowo przypuszczałam,
że może wreszcie spotkał partnerkę, która zadowalała go
seksualnie, bo jak wiedziałam od innych współwyznawców,
była... - Kirin zdawała się szukać właściwego słowa -
zachłanna. I, być może, kryło się w tym również i to. Ale
o wiele istotniejszy, jak sądzę, jest fakt, że kierowały nią
te same pobudki. I że w równym stopniu nie można jej było
ufać.
- Co ma pani na myśli, mówiąc o pobudkach?
Stara kobieta wbiła spojrzenie w podłogę. - Trudno
wytłumaczyć, kim był Mardo, komuś, kto go nie znał, a jest
to zupełnie zbędne, jeżeli się go znało. Kiedy rozważa się
dokładnie wszystko, co powiedział, widać, że to doktrynalne
bzdury, abrakadabra, zbiór niedojrzałych koncepcji
przemieszanych z pustymi, górnolotnymi słowami. Ale mimo to
przez cały czas wierzyliśmy, że on coś wie, albo że coś
posiada, zna jakieś zaklęcie, które pomoże mu wiele
osiągnąć. Nie mówię tu o charyzmie... choć pod tym względem
niczego Mardo nie brakowało. Mam na myśli coś bardziej
konkretnego. Odnosiło się wrażenie, że kierują nim jakieś
zewnętrzne siły, których nawet w pełni nie był w stanie
pojąć.
- I powiedziała pani, że Miriella również sprawiała takie
wrażenie.
- Tak, tak, coś nią kierowało. I tu również nie wiem, czy
sama pojmowała naturę tego zjawiska. Ale ono kierowało nią w
równym stopniu co Mardem. Dostrzegł to w niej i dlatego
darzył takim zaufaniem.
- Ale jednak wszystko wskazuje na to, że miał zamiar ją
zabić.
Westchnęła. - Opuściłam świątynię z powodu... Nie, może
lepiej wyjaśnię panu powody, dlaczego do niej przystąpiłam.
Uważałam się za osobę poszukującą, ale to było tylko
oszukiwanie samej siebie, wiedziałam, że jestem tylko
znudzona. Znudzona i stara... Zbyt stara na inne rozrywki.
Świątynia była dla mnie mrocznym, pełnym przemocy romansem,
którego postacie ciągle się zmieniają. Pochłonęło mnie to
całkowicie. I przez cały czas miało się uczucie, że Griaule
jest tuż, tuż. Jego mrożące krew, łuskowate jestestwo... Ta
straszliwa, zimna moc. - Zadygotała. - W każdym razie dwa
lata temu wyczułam, że sprawy przybierają poważny obrót, że
wielkie dzieło, o którym Mardo od dawna mówił, wreszcie
dokona się. Przeraziło mnie to. A strach otworzył mi oczy na
fałsz i zło świątyni
- Czy wie pani, co to było za... wielkie dzieło?
Zawahała się. - Nie.
Przyglądał się jej, przekonany, że coś przed nim ukrywa.
- Nie mam nikogo, kto mógłby mi to wyjaśnić - powiedział. -
Członkowie kultu zeszli do podziemia.
- Być może, istotnie zeszli do podziemia, ale nawet
obecnie niektórzy z nich mnie obserwują. Jeżeli zdradzę
tajemnicę, zabiją mnie.
- Mogę wezwać panią do złożenia zeznań przed sądem.
- Może pan - potwierdziła. - Ale nie powiem nic więcej.
A poza tym nie będę zbyt wiarygodnym świadkiem. Prokurator
może zapytać o moją przeszłość, a na to pytanie nie
odpowiem.
- Domyślam się, że owe wielkie dzieło miało jakiś związek
z Griaulem.
Wzruszyła ramionami. - Wszystko miało z nim związek.
- Nie może mi pani udzielić jakiejś wskazówki? Jakiejkolwiek.
- Powiem panu tylko jedno. Musi pan zrozumieć istotę kultu.
Nie tyle czcili oni Griaule'a, ile wynieśli swój strach
przed nim do rangi kultu. Mardo uważał, że istnieje pewien
szczególny związek między nim a Griaulem. Uważał, że jest
duchowym potomkiem pierwszego czarnoksiężnika, który dawno
temu prowadził walkę ze smokiem... swego rodzaju rytualnym
przeciwnikiem, zarówno czcicielem jak i wrogiem. Tego
rodzaju dwoistość pociągała Marda, uważał ją za szczyt
wyrafinowania.
Korrogly starał się ją naciskać dalej, ale nie chciała
powiedzieć nic więcej i wreszcie poddał się. - Czy Miriella
wiedziała, co on zamierza?
- Wątpię. Zaufanie, jakim Mardo ją obdarzał, ograniczało
się jedynie do spraw materialnych, dzieło natomiast było
czymś innym, czymś magicznym. Poważnym. I to mnie
niepokoiło. Nie chciałam, żeby sprawy stawały się poważne.
Zaczęłam się bać. Ludzie znikali, rozmowy prowadzono tylko
szeptem. Ciemność, jaka panowała w świątyni, zdawała
przesączać się wszędzie. W końcu nie mogłam już tego znieść.
Poczęłam spostrzegać pewne rzeczy. Być może, zawsze je
dostrzegałam, ale wolałam udawać, że ich nie widzę. W każdym
razie uświadomiłam sobie, jak niebezpieczna stała się moja
nuda, jak pozwoliłam jej sobą kierować. Zrozumiałam, że
Mardo Zemaille ze swoją energią i siłą jest złym
człowiekiem... złym w najgorszym znaczeniu tego słowa.
Próbował opanować sztukę czarnoksięską, która obumarła dawno
temu, zabrakło bowiem wyznawców wystarczająco zepsutych, by
zechcieli kopać w mrocznym podglebiu, gdzie ukryte są
korzenie takiej mocy.
- Co pani zauważyła?
- Rytualne tortury... Ofiary.
- Ofiary z ludzi?
- Być może... Nie mam pewności. Ale wierzę, że
Mardo był do tego zdolny.
- A więc przypuszcza pani, że chciał złożyć Miriellę w
ofierze?
- Trudno mi w to uwierzyć. Uwielbiał ją do szaleństwa.
Ale owszem, być może, uznał, że aby ukończyć wielkie dzieło
musi poświęcić coś dla niego najcenniejszego. Może ona o tym
nie wie, ale sądzę, że Mardo mógł o tym myśleć.
Korrogly patrzył, jak cienie liści drżą na zalanej
słońcem podłodze. Czuł się zmęczony, wyobcowany. Co ja tu
robię, pomyślał, rozmawiając z tą starą damą o złu, usiłując
udowodnić, że to smok popełnił morderstwo, co ja tu robię?
- Wspomniała pani o wzajemnym zaufaniu, jakim się
darzyli.
- Tak. Mardo wyraźnie wszystkim oznajmił, że jeżeli coś
się z nim stanie, ona ma zostać przywódczynią świątyni. To
było coś...
- Co? - spytał Korrogly.
- Chciałam powiedzieć, że zawsze podejrzewałam istnienie
między nimi tajnej więzi. To był jeszcze jeden powód
zaufania Marda. W każdym razie przypuszczam, że spisał
dokumenty, które mogły zapewnić jej jakiś rodzaj prawnej
sukcesji. Bardzo przywiązywał wagę do tego rodzaju
szczegółów. - Pochyliła głowę na bok, jakby próbując
odczytać z jego twarzy coś nieokreślonego. - Wydaje się pan
być zaskoczony. Nigdy dotąd nie spotkałam adwokata, którego
wyraz twarzy byłby tak przejrzysty.
Nie udało się, pomyślał. Nawet moja twarz mnie zdradza.
- Nie miałem pojęcia, że związek między nimi został w
jakiś sposób uprawomocniony - wyjaśnił.
- Być może, nie został. Nie jestem pewna. Ale jeśli
mam rację i tak się stało, będzie pan miał nie lada kłopoty z
.N:27
odnalezieniem tych dokumentów. Mardo nigdy nie poszedłby do
adwokata. Jeżeli istnieją, najprawdopodobniej zostały ukryte
gdzieś w świątyni.
- Rozumiem.
- Co pan sądzi?
Roześmiał się z zakłopotaniem. - Sądziłem, że będzie to
prosta sprawa, ale gdziekolwiek się obrócę, natykam się
na jakieś nowe komplikacje.
- To j e s t prosta sprawa - powiedziała. Jej
pomarszczona twarz ściągnęła się ponuro. - Proszę mi
wierzyć, bez względu na to za jak wielkiego łajdaka uważa
pan Lemosa, jego czyn uniewinnia go całkowicie.
Pewnej nocy, tuż przed rozpoczęciem procesu, Korrogly
odwiedził posterunek straży miejskiej, by jeszcze raz
spojrzeć na narzędzie zabójstwa - Ojca Kamieni, jak nazwał
go Lemos. Stojąc w składzie dowodów rzeczowych i patrząc na
kamień spoczywający pośrodku bibułkowego gniazdka
umoszczonego w blaszanym pudełku, poczuł zmieszanie, które
ogarniało go zawsze przy zetknięciu z jakimkolwiek elementem
tej sprawy. Przez chwilę wydawało się, że w kamieniu
zamknięte jest światło, że jego powierzchnia jest zamglona i
tajemnicza, stanowi mleczne wybrzuszenie cuchnące schowanym
w jej wnętrzu tysiącletnim jajem. W następnej chwili światło
wydawało się piękne i delikatne jak delikatna kwintesencja
jakiejś przerażającej filozofii. A w jego wnętrzu widniała
czarna skaza przypominająca człowieka z uniesionymi rękami.
Podobnie jak sam Griaule, był to przedmiot o nieskończonej
liczbie odcieni, tysiącu możliwych interpretacji i Korrogly
bez trudu mógł uwierzyć, że miejscem jego powstania było
jakieś zagłębienie w ciele smoka. Mimo to jednak wciąż nie
był w stanie uwierzyć w opowieść Lemosa. Ona również miała
swoją skazę, wystarczającą, by zaprowadzić szlifierza na
szafot. Po prostu nie było żadnego sensownego powodu,
przynajmniej żadnego, jaki byłby w stanie odnaleźć Korrogly,
dla którego Griaule chciałby, aby Lemos zabił Zemaillego.
Nawet sam Lemos nie był w stanie wynaleźć motywu, po prostu
w dalszym ciągu zapewniał, że tak było w rzeczywistości, a
samo zapewnianie nie mogło go ocalić. A jednak istniała ta
sama skaza, widoczny w relacji brak spójności, który zmuszał
Korrogly'ego do złagodzenia swojego sądu, do poddania się
pokusie uwierzenia. Cóż to za sprawa, pomyślał. Kiedyś
marzył o podobnej, a teraz gdy ją prowadził, wszystko co
robił, męczyło go, zmuszało do zastanawiania, czy zmarnował
życie.
Uniósł Ojca Kamieni i podrzucił go na dłoni - był
nadspodziewanie ciężki. Jak smocza łuska, jak starożytna
myśl.
Do diabła, pomyślał, do diabła z tym wszystkim.
Powinienem oddać sprawę i ogłosić jakąś nową religię. Tam,
na zewnątrz, istnieje wystarczająco dużo durniów, żeby paru
z nich uznało mnie za mądrego i wspaniałego.
- Zastanawiasz się, kogo by tu zamordować - usłyszał
dobiegający z tyłu głos. - Może swojego klienta?
Był to prokurator, Ian Mervale, szczupły mężczyzna o
arystokratycznym wyglądzie, ubrany w elegancko skrojony
czarny garnitur. Jego czarne włosy, sczesane do tyłu ze
szlachetnie wyglądającego czoła, przetykane były siwizną, a
przymglone, wodnisto-niebieskie oczy, ukryte pod sennie
opuszczonymi powiekami zdawały się zaprzeczać bystremu i
agresywnemu umysłowi.
- Bardziej prawdopodobne, że zajmę się tobą - odparł
sucho Korrogly.
- Mną? - Mervale udał pełne zaskoczenia zdziwienie. -
Jestem z pewnością twoim najmniejszym zmartwieniem. Jeżeli
nie chcesz zamordować swego klienta, to może sędziego
Wymera. Zdaje się, że nie bardzo podoba mu się linia obrony.
- Nie mogę mieć o to do niego pretensji - mruknął
Korrogly.
Mervale przyglądał mu się przez chwilę, a potem pokręcił
głową i roześmiał się cicho. - Kiedy stajemy naprzeciwko
siebie w sądzie, zawsze dzieje się to samo. Wiem, że jesteś
uczciwy, że nie próbujesz niczego lekceważyć. Ale choć zdaję
sobię z tego sprawę, kiedy tylko rozpoczyna się proces,
zaczynam wierzyć, że jesteś fałszywy, że masz w rękawie
jakiś niszczący atut.
- Nie ufasz samemu sobie - stwierdził Korrogly. - Jak
więc możesz ufać komukolwiek?
- Sądzę, że masz rację. Moja największa siła jest również
moją największą słabością. - Zaczął odwracać się w stronę
drzwi, zawahał przez chwilę, a potem rzekł: - Czy nie
napiłbyś się czegoś?
Korrogly po raz ostatni podrzucił na dłoni Ojca Kamieni.
Wydawało mu się, że stał się on jeszcze cięższy. - Sądzę, że
to dobrze by nam zrobiło.
"Ślepa Dama", pub na Chancrey's Lane, był jak zazwyczaj
zatłoczony urzędnikami sądowymi i młodymi adwokatami. Od
ciepła ich ciał lustra wiszące na ścianach zaszły parą.
Strzałki, które chybiły celu, tkwiły w białym tynku albo
poczerniałych belkach, a hałas przekrzykujących się głosów
czynił spokojną rozmowę niemożliwą. Korrogly i Mervale
przecisnęli się przez tłum unosząc wysoko kufle, by im ich
nie rozlano i wreszcie znaleźli wolny stolik z tyłu. Gdy
usiedli, grupa stojących nie opodal urzędników zaczęła
śpiewać sprośną piosenkę. Mervale skrzywił się, a potem
gestem toastu podniósł kufel w stronę Korrogly'ego.
Śpiewacy przeszli do przedniej części pubu. Mervale
usiadł opierając się wygodnie i spojrzał na Korrogly'ego z
czułą protekcjonalnością. Było to przyzwyczajenie wynikające
raczej z nawyków społecznych, nie odnoszące się do pozycji
jego przeciwnika. Mervale był synem właściciela stoczni,
zajmującego się również pożyczaniem pieniędzy i w sposobie
prowadzenia przez niego rozmowy zawsze dawała o sobie znać
pewna klasowa drażliwość. Drażliwość, którą starał się
osłabić udając, że istnieją podstawy do obopólnego szacunku.
- A więc co sądzisz? - spytał Mervale. - Czy Lemos
kłamie? Jest szalony?
- Szalony? Nie. Kłamie? - Korrogly upił łyk rumu. - Za
każdym razem, kiedy uważam, że mam na to pytanie odpowiedź,
zaczynam dostrzegać wszystko z innej strony. Nie chciałbym
na tym etapie podejmować ryzyka i zgadywać. A co ty myślisz?
- Oczywiście, że kłamie! Ten człowiek miał wszystkie
możliwe motywy, by zabić Zamaillego. Córka, interesy. Mój
Boże! Przecież nie mógł postąpić inaczej, tylko go zabić.
Choć muszę przyznać, że jego historia jest pomysłowa.
Wspaniała.
- Rzeczywiście? Mógłbym doprowadzić do tego, że wyszedłby
po kilku latach, gdyby stwierdził, że działał w stanie
ograniczonej poczytalności.
- Tak, ale właśnie dzięki temu, że wszyscy o tym wiedzą
jest to tak olśniewające. I mówią do siebie: "Mój Boże! Ten
człowiek musi być niewinny, bo w przeciwnym razie nie
trzymałby się tak naciąganej historii".
- Nie nazwałbym jej naciąganą.
- Nazwijmy ją więc natchnioną, dobrze?
Zaczynasz być poirytowany, pomyślał Korrogly, ty
pompatyczny sukinsynu. Tym razem cię pokonam.
Uśmiechnął się. - Jak sobie życzysz.
- Aha - stwierdził Mervale. - Widzę, że nagle opanował
cię duch przekory.
Korrogly pociągnął ze szklanki. - Nie jestem dziś w
nastroju, Mervale. Jaką informację chcesz ode mnie
wyciągnąć?
Na twarzy Mervale'a pojawiło się niezadowolenie.
- Co się stało? - zapytał Korrogly. - Psuję ci zabawę?
- Nie mam pojęcia, co w ciebie wstąpiło - stwierdził
Mervale. - Może jesteś przepracowany.
- Te rytualne podchody wędkarskie zaczynają mnie nudzić,
to wszystko. Zawsze doprowadzają do jednego. Do niczego. Są
jedynie sposobem, by przypomnieć mi o mojej pozycji.
Przyprowadzasz mnie tu i usiłujesz obłaskawić swoim
uśmiechem kumpla z ławy szkolnej oraz opowieściami o
przyjęciach, na które mnie nie zaproszono. Sądzę, że wierzysz
w psychologiczną przewagę, którą ci to daje, ale uważam że
fałszywe poczucie wyższości osłabia raczej twoją siłę.
A będziesz potrzebował wszystkich sił, jakie zdołasz zebrać.
Po prostu nie jesteś wystarczająco wybitnym prokuratorem.
Mervale wstał sztywno i rzucił pogardliwe spojrzenie na
Korrogly'ego. - Jesteś błaznem, wiesz? - powiedział. -
Męczące popychadło bez iskierki życia i z kodeksem karnym w
łóżku zamiast dziewczyny. - Rzucił na blat stolika kilka
monet. - Kup sobie parę kolejek. Może jak się upijesz,
będziesz w stanie bawić się w swoim własnym towarzystwie.
Korrogly patrzył, jak Mervale przeciska się przez tłum,
przyjmując pozdrowienia od otaczających go urzędników. No i
po co, pomyślał, po co ja to wszystko robię?
Poczekał, aż Mervale zniknie mu z pola widzenia, a potem
wstał i zamiast udać się prosto do domu poszedł na zachód po
Biscaya Boulevard. Nie kierował się właściwie w żadnym
konkretnym kierunku, wędrował bez celu przez gęstniejącą
mgłę, czując jak zapada w pełne wątpliwości otępienie.
Wilgotne, słone powietrze wydawało się przypominać jego
własną ociężałość. Wilgotne i ciemne brzemię tkwiące w jego
głowie. Nawet nie wiedział, kiedy się znalazł w dzielnicy
Almintra. Dopiero kiedy stanął przed warsztatem szlifierza,
zaczął podejrzewać, że oszukiwał sam siebie, że przez cały
czas chciał przyjść właśnie tutaj. Albo, pomyślał, może
zostałem zmuszony do przyjścia przez jakąś
siłę, której kwintesencja przemówiła do
mnie z Ojca Kamieni. Choć myśl tę sformułował z czystej
przekory, poczuł jak włosy na karku stanęły mu dęba i zaczął
rozważać, czy w przypadku, gdyby historia Lemosa była
prawdziwa, on również byłby podatny na polecenia
Griaule'a? Cisza wymarłej ulicy denerwowała go. Zwieńczenia
spiczastych dachów wyglądały jak czarne, pojedyncze góry
piętrzące się z płaskowyża oparów, a nieliczne,
nie zniszczone jeszcze lampy uliczne jarzyły się przez mgłę
jak złe, świetliste kwiaty. Witryny sklepów wyglądały jak
wykonane z obsydianu, lśniły jak lustra, ukrywając swe
tajemnice. Było jeszcze dosyć wcześnie, ale wszyscy dobrzy
rzemieślnicy i kupcy poszli już do łóżek... wszyscy poza
lokatorką mieszkającą nad warsztatem Lemosa. U niej światło
wciąż płonęło. Spojrzał do góry, zastanawiając się, czy to
nie obraźliwa i celna opinia Mervale'a na temat jego życia
skłoniła go do odwiedzenia Mirielli, choćby po to, by opinii
tej zaprzeczyć. Postanowił odejść, wrócić do domu, ale stał
w dalszym ciągu przed warsztatem, zupełnie jakby uwięziło go
w tym miejscu światło lampy i wilgotny łoskot fal przyboju
rozbijających się w ciemności na dole. W pobliżu zaczął
szczekać pies, gdzieś z oddali dobiegły go śpiewy, dźwięki
skrzypiec i rogów, niosąc ze sobą melancholijną melodię,
która zdawała się współbrzmieć z jego samotnością.
To szaleństwo, powiedział do siebie, najprawdopodobniej
zrzuci mnie kopniakiem ze schodów, ostatnim razem tylko się
mną bawiła, czego u diabła właściwie chcę... Czy po prostu
pragnę choć na chwilę wyrzucić to z myśli, bez względu na
to, jak krótko będzie działać to lekarstwo?
Tak jest, właśnie tak.
- Do diabła! - rzucił w mrok, zwracając się do całego
głuchego i obojętnego świata. - Do diabła, a właściwie
dlaczego nie?
Kobieta, która otworzyła mu drzwi, choć fizycznie niczym
nie różniła się od tej rozwalonej bezwstydnie na sofie, była
jednak pod każdym względem całkowicie odmieniona.
Roztargniona, nerwowa, blada, że aż niemal bezkrwista, miała
rozpuszczone i rozczochrane czarne włosy, ubrana zaś była w
białą suknię z jakiegoś grubego, szorstkiego materiału. Na
jej twarzy nie widać było śladu rozwiązłości i wydawało się,
że odmłodniała o klika lat, przekształcając się znowu w
zakłopotaną dziewczynę. Patrzyła na niego przez chwilę,
jakby nie rozpoznając, a wreszcie rzekła: - Och... to pan.
Chciał przeprosić ją za tak późną wizytę i wycofać się,
ale zanim otworzył usta, usunęła się na bok i zaprosiła go
do środka.
- Cieszę się, że pan przyszedł - powiedziała idąc za nim
do wysprzątanego saloniku. - Nie mogłam usnąć.
Opadła na sofę, przez chwilę szukała czegoś na stoliczku
koło zagłówka, wzięła cygaro i popatrzyła wyczekująco na
Korrogly'ego.
- No cóż, proszę usiąść.
Zrobił, jak mu poleciła i przykucnął na krawędzi tego
samego fotela co poprzednio. - Przyszedłem w nadziei, że nie
będzie pani miała nic przeciwko udzieleniu odpowiedzi na
kilka dodatkowych pytań.
- Pytania... Chce pan... No, dobrze. Pytania. -
Roześmiała się szaleńczo i zaczęła nerwowo szarpać frędzle
na oparciu sofy. - Proszę pytać.
- Słyszałem - powiedział - że Mardo miał zamiar po swojej
śmierci przekazać pani przywództwo nad świątynią.
Czy to prawda?
Skinęła głową i kiwała nią dalej bez przerwy. Było to
zbyt gwałtowne jak na zwykłe potwierdzenie i wyglądało
raczej na próbę uwolnienia się od bolesnych myśli.
- Tak, rzeczywiście - powiedziała. - Miał takie plany.
- Czy sporządzono w tej sprawie jakieś dokumenty?
- Nie... Tak, może... Nie wiem. Mówił o ich sporządzeniu,
ale nigdy niczego nie widziałam. - Kołysała się, siedząc na
krawędzi sofy. Jej dłonie szarpały brzeg starego,
wyszywanego wzoru. - Teraz to już bez znaczenia.
- Dlaczego?... Dlaczego bez znaczenia?
- Nie ma już świątyni.
- Co to ma znaczyć?
- Że już nie ma świątyni! Po prostu. Nie ma wiernych, nie
ma ceremonii. Tylko puste budynki.
- Co się stało?
- Nie chcę o tym mówić.
- Ale...
Zerwała się na równe nogi i przeszła w koniec pokoju. Tam
odwróciła się i spojrzała na niego, odgarniając włosy z
policzka. - Nie chcę o tym mówić! Nie chcę w ogóle mówić...
nie o tym... o niczym... ważnym. - Przyłożyła dłoń do czoła,
jakby sprawdzając temperaturę. - Przepraszam, przepraszam.
- O co chodzi? - spytał.
- Och, nic ważnego - odparła. - Całe życie mi się
rozsypało, mój kochanek nie żyje, a ojciec jutro rano stanie
przed sądem za morderstwo. Wszystko jest cudownie.
- Nie wiem, dlaczego los ojca miałby panią obchodzić.
Sądziłem, że go pani nienawidzi.
- Mimo wszystko jest moim ojcem. Posiadam przecież
uczucia, których nienawiść nie zniweczy. To zupełnie
odruchowe, sam pan rozumie. Ale mają swoją siłę. - Wróciła
do sofy i usiadła ponownie, zaczynając od nowa skubać
wyszyty wzór. - Proszę posłuchać, w niczym nie mogę panu
pomóc. Nie wiem nic, co mogłoby dopomóc panu w czasie
procesu. Nic. Bo przypuszczam, że gdybym wiedziała, to
jednak powiedziałabym panu... W każdym razie takie teraz
odnoszę wrażenie. Ale nie wiem nic, dosłownie nic.
Wyczuł, że szczelina w skorupie jej cynizmu sięga o wiele
głębiej niż chciałaby przyznać i to również, oprócz jej
niepokoju, może świadczyć, że wie coś ważnego i trzyma to w
tajemnicy. Postanowił jednak nie nalegać.
- Dobrze - stwierdził. - A o czym chciałaby pani
porozmawiać?
Rozejrzała się po pokoju, jakby usiłując znaleźć jakiś
temat do podtrzymania rozmowy.
Zauważył, że jej wzrok zatrzymał się przez chwilę na
oprawionym szkicu przedstawiającym kobietę z dzieckiem.
- Czy to pani matka? - zapytał.
Pytanie ją wyraźnie poruszyło.
- Tak - mruknęła, odwracając szybko spojrzenie od
rysunku.
- Jest bardzo do pani podobna. Miała na imię Patrycja,
prawda?
Miriella skinęła głową.
- To straszne - powiedział - gdy taka piękna kobieta
ginie przedwcześnie. Co się stało? W jaki sposób utonęła?
- Czy nie potrafi pan z nikim rozmawiać, nie
przesłuchując go przy okazji? - spytała ze złością.
- Przepraszam - rzekł dziwiąc się gwałtowności jej
reakcji. - Ja tylko...
- Moja matka nie żyje - stwierdziła. - I niech to panu
wystarczy.
- Próbowałem tylko podtrzymać rozmowę. Niech pani
wybierze temat, dobrze?
- Dobrze - odparła po chwili zastanowienia. -
Porozmawiajmy o panu.
- Właściwie nie ma o czym mówić.
- Tak jest zawsze z ludźmi, ale nic nie szkodzi. Nie będę
znudzona, obiecuję.
Z pewnymi oporami zaczął mówić o swoim życiu,
o swoim dzieciństwie, maleńkiej farmie wśród wzgórz
górujących nad miastem i maleńkim sadzie bananowym,
zagrodzie i trzech krowach - Różyczce, Alvinie i Esmeraldzie
- a kiedy tak opowiadał, całe to dawne, niewinne życie
zdawało się zmartwychwstawać, oddychać tuż za ścianami
mieszkania. Korrogly wspominał, jak siadywał na szczycie
pagórka i spoglądał w dół na miasto, marząc o posiadniu
jednego z tych pięknych domów.
- I teraz ma go pan - stwierdziła.
- Nie, nie mam. Prawo tego zakazuje. Piękne domy należą
do tych, którzy posiadają odpowiednią pozycję.
Są prawa wymierzone przeciw takim ludziom
jak ja, prawa, które dbają, byśmy znali swoje miejsce.
- Oczywiście - przytaknęła. - Wiem o tym.
Opowiadał jej o swoim pierwszym zainteresowaniu prawem.
Wydawało mu się, że jego konstrukcja logiczna i porządek
stanowią dźwignię, dzięki której można usunąć każdą
przeszkodę, ale jak wkrótce przekonał się, istnieje tak
wiele dźwigni i przeszkód, że kiedy usunie się jedną, inna
spadnie i zmiażdży cię. Cała zaś sztuka polega na tym, by
znajdować się w ciągłym ruchu, stale poruszać tymi
dźwigniami i stale usuwać się z drogi niebezpieczeństwa.
- Czy zawsze chciał pan być adwokatem?
Roześmiał się. - Nie, moim pierwszym pragnieniem było
zostać człowiekiem, który zabije smoka Griaule'a, zdobyć
nagrodę wyznaczoną w Teocinte i kupić matce srebrne miski, a
ojcu nową gitarę.
Na jej twarzy, jeszcze przed chwilą pełnej radości,
nagle pojawił się wyraz znużenia i roztargnienia. Zapytał
Miriellę, czy dobrze się czuje.
- Niech pan nigdy nawet nie wymienia jego nazwiska -
powiedziała. - Nie wie pan. Nic pan nie wie.
- Czego nie wiem?
- Griaule... Boże! Czułam go w świątyni. Być może, uważa
pan, że to tylko moja wyobraźnia, ale przysięgam, że to
prawda. Wszyscy byliśmy skupieni na nim, śpiewaliśmy mu,
wierzyliśmy w niego, przywoływaliśmy go w naszych myślach i
wkrótce mogliśmy go c z u ć. Zimnego i wielkiego.
Nieludzkiego. Ten wielki, łuskowaty chłód, do którego należy
świat.
Korrogly'ego uderzyło, że stara kobieta o imieniu Kirin i
Miriella użyły właściwie tych samych słów, kiedy mówiły o
swoim odczuwaniu Griaule'a i pomyślał, że musi o tym wspomnieć.
Miriella ciągnęła jednak dalej i zarzucił tę myśl.
- Wciąż czuję w moim mózgu jego dotknięcie. Ciężkie i
nasycone czernią. Każda z jego myśli kształtuje się przez
stulecia, zawiera całe tony nienawiści, obejmuje całą
wieczność. Wystarczy, by otarł się o mnie, a na wiele godzin
ogarnia mnie zimno. Dlatego...
- Co?
- Nic. - Wyraźnie dygotała obejmując się ramionami.
Podszedł do sofy, usiadł tuż obok niej i po paru
sekundach wahania przygarnął ją do siebie. Jej włosy pachniały
świeżymi pomarańczami.
- O co chodzi? - zapytał.
- Wciąż go czuję. Zawszę będę go czuła. - Spojrzała na
Korrogly'ego a wreszcie gwałtownie wykrztusiła. - Chodź ze
mną do łóżka. Wiem, że mnie nie lubisz, ale chcę tylko
ciepła, nie zaś uczucia. Proszę, ja nie...
- Lubię cię - zaprotestował.
- Nie, nie możesz, ty... nie.
- Ależ tak - powiedział wierząc we własne słowa. - Dziś
w nocy lubię cię, dzisiejszej nocy jesteś kimś, kim mogę się
zaopiekować.
- Nie rozumiesz, nie możesz wiedzieć, jak mnie zmienił.
- Myślisz o Griaule'u?
- Proszę - wyszeptała obejmując go w pasie. - Nie
zadawaj już pytań... nie teraz. Proszę, ogrzej mnie tylko.
Gdy Korrogly rozpoczynał swoje wystąpienie w imieniu obrony,
częścią swych myśli przebywał jeszcze w mieszkaniu
szlifierza wraz z Miriellą, w objęciach jej białych ramion,
pieszczony różowymi czubkami jej piersi, opleciony długimi,
smukłymi nogami. Przekonał się wtedy, że pod maską
deprawacji ukrywa się kobieta pełna cnót i słodyczy, a teraz
przywoływał w pamięci radości kunsztu i poddania. Jednak
żadna z tych myśli nie rozpraszała jego uwagi, ale raczej
inspirowała go, nadawała jego przemowie bardziej namiętny,
niż to początkowo planował, charakter. Kiedy przechodził
koło ławy przysięgłych, w której siedziało dwunastu
ziemistolicych, wzorowych przedstawicieli społeczeństwa
wybranych spośród gromady innych, mniej godnych istot, czuł
się jak kapitan na pokładzie swego statku. Przyszło mu na
myśl, że sala sądowa jest właściwie skrzyżowaniem świątyni i
statku. Okręt państwa płynący w stronę brzegu
sprawiedliwości, białe ściany zastępują żagle, podzielone
przegrodami z czarnego drewna sektory sali stają się
ładowniami mieszczącymi świadków, przysięgłych i gapiów, a
nad wszystkim piętrzy się stół sędziowski - potężny blok
drewna tekowego rzeźbiony we wzór przypominający smocze
łuski. Zasiadał tam głoszący wyroki galion tego magicznego
statku - Czcigodny Ernest Wymer, białowłosy i rumiany -
stary, przesycony alkoholem potwór o okrutnych ustach,
krzaczastych brwiach i błyszczącym, czerwonym nosie
przypominającym dziób sępa. Siedział tam, owinięty w swą
czarną togę, gotów w każdej chwili runąć na jakąś prawniczą
myszkę, która przypadkiem znalazła się w polu jego widzenia.
Korrogly nie obawiał się Wymera, to on, a nie sędzia,
sprawował tu dziś władzę. Znał sposób myślenia przysięgłych,
wiedział, że chcą oni wierzyć, iż wszystkiemu winny jest
Griaule. Odpowiadało to mistycznym skłonnościom ich dusz i
posługując się wszystkimi swoimi podstępami sprawił, że
skłonności te przerodziły się w dążenia. W jego głosie dało
się słyszeć naleganie, nie było ono jednak ani zbyt
natarczywe, ani uniżone - stanowiło doskonałe połączenie mocy
i potoczystości. Czuł, że ta harmonia zamierzeń i możliwości
ma swoje źródło w nocy spędzonej z Miriellą. Nie kochał
jej, a może jednak... ale miłość nie była tu sprawą
najważniejszą. Najbardziej inspirowało go to, że znalazł coś
niezepsutego - w niej, w sobie, i bez względu na to, czy
była to miłość, czy też tylko jakaś cząstka nieskażona
światem, wystarczała, aby odrodzić jego dawny entuzjazm.
- Jesteśmy świadomi - stwierdził na zakończenie swego
wystąpienia - że moc Griaule'a istnieje. Pozostaje pytanie,
czy jest ona wystarczająco silna, aby z Carbonales dosięgnąć
nas tu, w Port Chantay. Jest to pytanie, którego nie
powinniśmy zadawać w tym miejscu. - Spójrzmy tutaj. -
Wskazał stół sędziego i wyrzeźbione na nim smocze łuski. - I
tu. - Wyciągnął rękę w stronę topornych rzeźb
przedstawiających smoki, owijające się się wokół pilastrów
na tylnej ścianie sali. - Jego podobizna znajduje się
wszędzie w Port Chantay i jest symbolem jego bliskości,
dowodem na to, że macki jego woli przeniknęły do naszego
życia. Być może, nie jest on zdolny manipulować nami z taką
łatwością jak tymi, którzy zamieszkują Teocinte, ale nie
wyszliśmy na tyle poza zasięg jego myśli, abyśmy byli od
niego całkiem wolni. Wie, że tu jesteśmy. Postrzega nas, ma
nas w swej pamięci i jeżeli istotnie chce od nas czegoś, to
czy rzeczywiście wierzycie, iż nie jest w stanie wpłynąć na
nas w wyraźniejszy sposób? Jeżeli Griaule jest do czegoś
zdolny, to właśnie do tego. Stanowi nieśmiertelną,
niezgłębioną istotę, która wywiera taki wpływ na nasze
życia, jak koncepcja Boga. I podobnie jak w przypadku Boga,
nie jest w naszej mocy określenie zakresu jego możliwości. -
Korrogly przerwał i przez chwilę pozwolił swemu spojrzeniu
zatrzymywać się na kolejnych urzeczonych twarzach.
Dostrzegał w nich dozę niepokoju i rozumiał, jak ma ją
rozgrywać. W padających skośnie promieniach zimowego słońca
twarze te wyglądały chorobliwie, jak u pacjentów
na łożu śmierci, którzy jednak mają nadzieję wyzdrowieć. -
Griaule jest tutaj, panie i panowie przysięgli. Obserwuje
ten proces. Być może, sam bierze w nim udział. Spójrzcie we
własne dusze. Czy możecie mieć całkowitą pewność, że jego
wzrok nie spoczywa obecnie na was? A to... - uniósł Ojca
Kamieni ze stołu prokuratora. - Jak możecie być pewni, że to
nie jest jego okiem? Prokurator powie wam, iż to tylko
kamień, ale to o wiele więcej niż kamień. - Trzymał go na
wysokości ich twarzy, gdy przechodził wzdłuż ławy
przysięgłych i z przyjemnością spostrzegł, że zaczynają się
cofać. - Jest to instrument oddziaływania Griaule'a,
ucieleśnienie jego woli, czynnik, za którego pomocą jego
wola została spełniona tutaj, w Port Chantay, w odległości
wielu mil poza jego zwykłą sferą oddziaływania. Jeżeli
wątpicie, że mógł stworzyć ten przedmiot i nasączyć go swoją
wolę i pragnieniami, proszę, dotknijcie go. Wypełnia go po
brzegi zimna siła życia. I tak jak wy go postrzegacie, tak
samo on postrzega was.
Stanowisko prokuratury było proste. Strażnik potwierdził
prawdziwość zeznań Lemosa. Wezwano kilku świadków, aby
zeznali, że widzieli, jak szlifował Ojca Kamieni. Stary
pijak opowiedział historię o tym, jak Lemos rzucał na plaży
kamieniami. Inni twierdzili, że widzieli go wdzierającego
się do świątyni. Korrogly ograniczył swoje krzyżowe
przesłuchanie świadków do ustalenia faktu, że nikt z nich
nie znał myśli szlifierza. Nie potrzeba było nic więcej.
Sukces lub niepowodzenie obrony zależy tylko od niej samej.
Później tego samego dnia do złożenia zeznań wezwano
Miriellę. Jej wyjaśnienia, choć nie odznaczały się taką
zawziętością, jakiej mógł się spodziewać Korrogly, były
niezwykle korzystne dla Lemosa. W oczywisty sposób wynikało
z nich, że do swojego ojca żywi sprzeczne uczucia. Pogardza
nim, ale jednocześnie dręczy ją poczucie winy, że składa
obciążające go zeznania - z jej relacji wynika, że Lemos to
dobry ojciec, a wrogość córki z całą pewnością jest
rezultatem deprawującego wpływu Zemaillego. Stało się też
oczywiste, że nie jest do końca szczera. Stwierdziła, że nic
nie wie o wielkim dziele Zemaillego, a istniały również inne
sprawy - Korrogly był tego pewien - które starała się
zachować w tajemnicy. Kiedy prowadził jej przesłuchanie,
otrzymał szereg wymijających odpowiedzi. Jedna z nich
dotyczyła powodów, którymi kierowała się wstępując do
świątyni.
- Nie jest to dla mnie do końca jasne - powiedział. -
Przecież z pewnością nie wstępowała pani do tak tajemniczej
grupy kierując się jedynie kaprysem?
- To było wiele lat temu - odparła. - Może był to kaprys,
a może po prostu chciałam uciec od ojca.
- Tak - rzekł - od ojca, który chciał tylko oszczędzić
pani okrucieństw tego kultu. Zaiste, był to z jego strony
nadmiar surowości.
Mervale zerwał się z krzesła. - Jeżeli obrona mogłaby
nadać swym uczonym uwagom charakter pytania, proponuję, by
tak postąpiła.
- Przyjmuję - oznajmił sędzia Wymer i skinieniem głowy
upomniał Korrogly'ego.
- Proszę o wybaczenie - Korrogly skłonił się z
szacunkiem. - Świątynia - ciągnął z namysłem. - Co panią w
niej pociągało? Czy Zemaille?
- Nie wiem... Owszem, tak sądzę.
- Czy był to pociąg fizyczny?
- To bardziej złożona sprawa.
- W jaki sposób?
Przez twarz Mirielli przebiegło drżenie, dziewczyna
zaczęła przygryzać dolną wargę. - Nie wiem, jak na to
odpowiedzieć.
- Dlaczego? To proste pytanie.
- Nic nie jest proste! - odparła. W jej głosie narastały
ostre nuty. - Pan nie będzie w stanie tego pojąć.
Korrogly zastanawiał się, co ją powstrzymuje przed
opowiedzeniem o rzekomym napastowaniu ją przez ojca. Nie
obawiał się tego tematu, ale nie chciał, by się rozpłakała,
a w tej sytuacji było to nader prawdopodobne. Nie miałby nic
przeciwko jej wybuchowi wściekłości, lecz nie chciał, żeby z
jakiegokolwiek powodu zaczęła wzbudzać współczucie.
Wiedział, że zawsze będzie mógł wezwać ją ponownie.
Kiedy ją przesłuchiwał, choć był w tym momencie jej
przeciwnikiem, czuł dziwną więź, jaka wytworzyła się między
nimi - zupełnie jakby stanowili parę spiskowców. Trudno mu
było zachować zawodowy dystans. Wyglądała tak pięknie w
czarnej, koronkowej sukni i kiedy stał obok miejsca dla
świadków, wdychając ciepły zapach pomarańczy, zaczynał
wierzyć, że jego uczucia do niej stają się coraz głębsze, że
spod warstwy lat niepowodzeń i zawodów zaczyna kiełkować coś
niezwykle silnego.
Koniec zeznań Mirielli zamknął również wystąpienie
prokuratury i sędzia Wymer ogłosił przerwę do rana. Lemos,
przez cały dzień trwania procesu siedział jak szary symbol
rozpaczy, nie okazując żadnych emocji. Nic, co Korrogly
mówił, nie było w stanie go pocieszyć. W więzieniu
ostrzyżono mu włosy, obcięto rudawy kosmyk spadający na
czoło, jego uszy były całkowicie odsłonięte, co wraz z
utratą wagi i pogłębiającą się bladością nadawało mu wygląd
ofiary długotrwałego i upodlającego prześladowania.
- Wszystko dobrze się układa - odezwał się Korrogly, gdy
siedzieli później przy stole obrony. - Przed dniem
dzisiejszym nie byłem pewny, jak sędziowie przysięgli
zareagują na naszą taktykę. Obawiałem się, że nie
dysponujemy wystarczającymi szczegółami. Teraz jednak nie
wiem, czy będziemy ich potrzebowali. Chcą panu wierzyć.
Lemos mruknął coś, przesuwając palcem po szczerbie w drewnie
stołu.
- Mimo to bardzo by nam pomogło, gdybyśmy mogli
przedstawić powód, dla którego Griaule chciał doprowadzić do
śmierci Zemaillego - ciągnął Korrogly.
- Miriella - odezwał się Lemos. - Sprawiała wrażenie nie
tak wrogiej, jak poprzednio. Zastanawiam się, czy mógłby pan
znowu ją poprosić, żeby przyszła mnie odwiedzić?
Korrogly poczuł nagły impuls wstydu. - Tak, poproszę ją
dziś w nocy.
- W nocy? - Lemos spojrzał na niego pytająco.
- Tak - odparł Korrogly próbując pospiesznie zatuszować
swoje przejęzyczenie. - Specjalnie pojadę, żeby się z nią
zobaczyć. Chętnie zrobię wszystko, żeby tylko pana
przebudzić. W tym procesie stawką jest pańskie życie,
człowieku!
- Wiem o tym.
- Z pańskiego postępowania wcale to nie wynika. Poproszę
Miriellę, żeby pana odwiedziła, ale radziłbym zapomnieć
o niej na jakiś czas i skoncentrować się na procesie.
Kiedy znajdzie się już pan na wolności, przyjdzie czas na
ułożenie waszych stosunków.
Lemos spoglądał za okno, w czerwieniejące
zachodem słońca niebo. - Dobrze - rzekł głuchym tonem.
Poirytowany Korrogly zaczął zbierać papiery.
- Wiem - oznajmił Lemos.
- Co? - spytał zaabsorbowany Korrogly.
- Wiem o panu i Mirielli. Zawsze potrafiłem powiedzieć, z
kim sypia. Spogląda na nich inaczej.
- Niech pan nie będzie śmieszny! Ja...
- Wiem! - odparł Lemos, wyraźnie poruszony, spoglądając
na adwokata roziskrzonym nagle wzrokiem. - Nie jestem głupcem!
Zaskoczony Korrogly zaczął się zastanawiać, czy
zawoalowane oskarżenia Mirielli na temat ojcowskiej
namiętności nie mają przypadkiem podstaw. - Nawet gdybym
był...
- Nie chcę, żeby pan spotykał się z nią w taki sposób! -
Lemos schwycił krawędź stołu. - Niech pan przestanie!
- Porozmawiamy znowu, kiedy pan ochłonie.
- Nie zgadzam się! Od momentu, kiedy stała się dość
dorosła, wykorzystywali ją mężczyźni tacy jak pan. Tym
razem...
Korrogly z trzaskiem postawił teczkę na stole. - Niech
pan teraz mnie posłucha. Czy chce pan umrzeć? Bo jeżeli tak,
zrażanie swojego adwokata jest doskonałym pociągnięciem.
Obiecuję, że jeżeli pan natychmiast nie przestanie, zacznę
traktować pańską sprawę z takim samym brakiem
zainteresowania, jakie pan mnie okazuje. Wydaje się, że wcale
nie dba pan o swoje życie... albo może to tylko gra. Jeżeli
tak, ostrzegam, że musi pan być w stosunku do mnie bardziej
powściągliwy.
Lemos opadł znowu na krzesło. Sprawiał wrażenie
przegranego i Korrogly pomyślał, że wreszcie zdołał przeniknąć jego
maskę. Szlifierzowi z a l e ż a ł o na życiu, jego poza
człowieka, którego nic nie obchodzi, była oszustwem, jego
historia - kłamstwem. A to czyniło Korrogly'ego wspólnikiem.
Pomyślał, że może wycofać się ze sprawy, ponieważ natknął
się na nowe informacje. Jeżeli jednak weźmie pod uwagę
wrogość, jaką sędzia Wymer żywi do obrońcy, musi liczyć się
z ewentualnością, że w każdym przypadku mogą zostać
wysunięte przeciwko niemu oskarżenia. A przecież nie mógł
mieć pewności, w tej sprawie nie mógł mieć w ogóle żadnej
pewności. Był tak zdezorientowany sprzecznymi elementami
sprawy, że nie był w stanie ufać swemu własnemu osądowi.
Perwersyjna żądza, jaką czuł Lemos do swojej córki - skoro
nie było to oszustwem - mogła pobudzić go w
wystarczającym stopniu, by zaczął reagować na grożące mu
niebezpieczeństwo.
Po tym jak strażnik odprowadził Lemosa do celi, Korrogly
poszedł wolno przez pogrążające się w zmierzchu miasto w
stronę dzielnicy Almintra, nie zwracając uwagi na wieczorny
ruch uliczny. Czuł zamęt w myślach. Jego podniecenie w
większej części wynikało nie z komplikacji sprawy, ale z
faktu, że zagroził wystąpieniem przeciwko swojemu klientowi.
Był to ostateczny upadek jego ideałów, ostateczne
pogwałcenie umowy, jaką zawarł z praworządnością. Jak mogło
do tego dojść, myślał. Czy to Miriella i jej wpływ? Nie, nie
mógł jej tego zarzucić - cała wina spadała na niego. Jedynym
wyjściem, jakie mu pozostało, było od tej chwili dalsze
prowadzenie obrony szlifierza najlepiej, jak umiał, bez
względu na swoją opinię o jego winie czy niewinności. I
będzie musiał zerwać z Miriellą. Nie mógł dalej świadomie
martwić Lemosa. Od dawna nie czuł się tak swobodnie z
kobietą. Będzie jednak musiał usunąć się, powiedział sobie.
Nie może pozwolić, by sprawa ta doprowadziła do zniszczenia
resztek jego sumienia.
Kiedy jednak dotarł do mieszkania szlifierza,
postanowienie zaczęło słabnąć. Miriella była jeszcze
bardziej ognista niż ubiegłej nocy i dopiero o wiele później
Korrogly pomyślał znowu o Lemosie. Nawet wtedy była to
jednak ulotna myśl wywołana ulotnymi wyrzutami sumienia.
Miriella leżała na boku, wciąż z nim zespolona. Jedną nogę
zarzuciła na jego biodro, a jej niewielkie i białe piersi
lśniły w zamglonym świetle lamp ulicznych mleczną perfekcją
Ojca Kamieni. Pod skórą drobne, niebieskie żyłki rozwidlały
się ku górze, znikając w zagłębieniu u dołu szyi, między
obojczykami. Zbadał ich przebieg końcem języka, sprawiając,
że jej oddech stał się przyspieszony. Ujął dłońmi jej
pośladki, przyciskając ją do siebie, podczas gdy jego biodra
poruszały się gwałtownie w tył i w przód. Jej paznokcie
wbijały mu się w plecy, rytm jej ruchów stawał się coraz
szybszy, aż wreszcie ochrypłym okrzykiem dała wyraz swym
uczuciom.
- Boże! - zawołała. - O Boże, jesteś wspaniały! - A on
nie zastanawiając się nad swoimi słowami, powiedział, że ją
kocha.
Miał wrażenie, że po jej twarzy przemknął cień. - Nie mów
tak.
- Co w tym złego?
- Po prostu nie mów tak.
- Obawiam się, że to prawda - odparł. - Nie mam
specjalnego wyboru.
- Nie znasz mnie, nie wiesz o rzeczach, które robiłam.
- Z Zemaillem?
- Oddawałam się innym ludziom. Tym, których wskazał mi Mardo.
Robiłam rzeczy...- Zamknęła oczy. - Nie tyle to, co j a
robiłam, ale to, że stałam, podczas gdy Mardo... - Przerwała,
wtulając twarz w jego ramię. - Boże, nie chcę ci o tym
opowiadać.
- To i tak nie ma znaczenia.
- Ma - odrzekła. - Nie można przeżyć tego, co ja i wyjść
bez szwanku. Możesz wierzyć, że mnie kochasz, ale...
- A co ty do mnie czujesz?
- Nie oczekuj, że powiem, że cię kocham.
- Nie spodziewam się niczego poza prawdą.
- Och! - Roześmiała się. - I to wszystko? Gdybym znała
prawdę, wszystko byłoby o wiele łatwiejsze.
- Nie rozumiem, co masz na myśli.
- Posłuchaj. - Ujęła jego twarz obydwoma dłońmi. - Nie
każ mi nic mówić. Jest nam razem dobrze, to pomaga. Czasami
chciałabym ci o pewnych sprawach opowiedzieć, ale jeszcze
nie jestem gotowa. Mam nadzieję, że to kiedyś nastąpi, ale
jeżeli już teraz zmusisz mnie do mówienia czegokolwiek...
Jestem przewrotna. Odmówię ci tego. Nauczono mnie tak
właśnie postępować z czymś, co przynosi szczęście.
- To wiele wyjaśnia.
- Doprawdy? Mam nadzieję.
Pocałował jej usta, dotknął piersi czując jak sutki
tężeją między jego rozsuniętymi palcami.
- Jest jednak coś, co chciałbym, żebyś dla mnie zrobiła.
Chcę, żebyś odwiedziła swojego ojca.
Odwróciła się od niego. - Nie mogę.
- Dlatego... że cię napastował?
- A jak myślisz?
- Chyba istnieją pewne dowody, że tak było.
- Napastował. - Wypowiedziała starannie to słowo, jakby
je smakując, a po chwili milczenia dodała: - Nie mogę o tym
mówić, nigdy nie byłam w stanie o tym mówić. Po prostu nie
mogę się zmusić... żeby opowiedzieć, co się zdarzyło.
- A więc? - zapytał. - Czy odwiedzisz go?
- Nie przyniesie to nic dobrego. Wcale nie uczyni go
szczęśliwszym. A o to właśnie ci chodzi, prawda?
- Można tak powiedzieć.
- Moja wizyta tylko go zmartwi, uwierz mi.
- Chyba muszę - stwierdził. - Nie mogę cię do tego
zmusić. Po prostu chciałbym, żeby bardziej włączył się w tę
sprawę.
- Wciąż uważasz, że jest niewinny, prawda?
- Nie jestem pewny... Może. Ty też nie masz pewności.
Spojrzała na niego, jakby chcąc odpowiedzieć, ale tylko
zacisnęła wargi i milczała przez długą chwilę. Wreszcie
rzekła: - Jestem pewna.
Otworzył usta, ale przyłożyła mu palce do warg.
- Nie mów już o tym, proszę.
Położył się na wznak, patrząc na delikatne smugi mgły
wijące się pod białym sufitem i myślał o Lemosie. Nie mógł w
nic wierzyć, nic uznać za pewne. To, że szlifierz napastował
swoją córkę, wydawało się zarówno oczywiste, jak i
niemożliwe, podobnie jak to, że był winny lub nie. Miriella
niewątpliwie wierzyła, że ojciec ją wykorzystał, ale nie
miał pewności, chociaż ją kochał, czy jest ona osobą
zrównoważoną - a tym samym, prawdziwość tego, w co wierzyła,
stawała się problematyczna. Podobnym znakiem zapytania można
było opatrzyć motywy, jakimi kierowała się będąc z nim.
Trudno mu było uwierzyć, że jej reakcje nie są szczere. Opory
przed wyrażeniem uczucia zdawały się dowodzić toczącej się w
niej wewnętrznej walki, której był powodem. Mimo to wciąż
nie był w stanie do końca odrzucić możliwości, że go
wykorzystuje... Choć nie miał pojęcia w jakim celu. Poruszał
się po lotnych piaskach, w mroku, a niewyraźne głosy wzywały
go ze wszystkich stron.
.N:51
- Martwisz się czymś - powiedziała. - Nie rób tego...
Wszystko się ułoży.
- Między nami?
- Czy to właśnie cię niepokoi?
- Także i to.
- Nie mogę obiecać, że spodoba ci się to, co się zdarzy -
odparła. - Ale spróbuję z tobą.
Zaczął pytać, co takiego ma zamiar spróbować, co
chciałaby z nim dzielić. Przypomniał sobie jednak, że
ostrzegała go przed natarczywością.
- Wciąż się martwisz - stwierdziła.
- Nie mogę przestać.
- Tak, możesz. - Jej dłoń przesunęła się po jego piersi,
brzuchu, wzniecając powolny żar. - To jestem w stanie ci obiecać.
Pomimo sprzeciwów Korrogly'ego następnego ranka otwarto
ponownie postępowanie prokuratorskie i Miriella znowu
została wezwana do składania zeznań. Mervale złożył wniosek
o włączenie do dowodów rzeczowych całego pliku dokumentów
prawnych podpisanych przez Mardo Zemaillego i poświadczonych
przez Miriellę. Były to ostatnia wola i testament, które po
śmierci kapłana czyniły Miriellę właścicielką świątyni i
parceli, na której ona stała. Mervale wykopał te papiery w
archiwach miejskich i przedstawił przekonywające dowody, że
podpisy są autentyczne, a dokumenty w pełni prawomocne.
- Na ile mogłaby pani określić wartość nieruchomości
wymienionych w ostatniej woli? - spytał Mervale Miriellę,
ubraną w niebieską, atłasową suknię z wysokim kołnierzem.
- Nie mam pojęcia.
- Ale można chyba powiedzieć, że jest to znaczna
suma pieniędzy? Pokaźny majątek?
- Świadek już odpowiedział na to pytanie - zaprotestował
Korrogly.
- Istotnie - stwierdził sędzia Wymer rzucając surowe
spojrzenie na Mervalego. Prokurator wzruszył ramionami,
podszedł do stołu i przedłożył jako dowód rzeczowy wycenę
nieruchomości dokonaną przez rzeczoznawcę podatkowego.
- Czy pani ojciec wiedział o tym testamencie? - zapytał
Mervale po wciągnięciu dowodów rzeczowych do rejestru.
- Tak - szepnęła Miriella.
Korrogly spojrzał na Lemosa, który zdawał się niczego nie
słyszeć.
- A w jaki sposób się dowiedział?
- Powiedziałam mu.
- Przy jakiej okazji?
- Przyszedł do świątyni. - Ze świstem nabrała powietrza w
płuca, a potem wypuściła je gwałtownie, jakby starając się
nad sobą zapanować. - Chciał, abym opuściła zgromadzenie
wiernych, powiedział, że Mardo znudzi się mną, a potem cała
rodzina zostanie bez grosza. Sklep przepadnie... wszystko. -
Ponownie odetchnęła głęboko. - Rozzłościł mnie. Powiedziałam
mu wtedy o testamencie, powiedziałam, że Mardo zadbał o mnie
lepiej niż on. Wtedy ojciec stwierdził, że postara się, by
uznano mnie za niepoczytalną. Oznajmił, że pójdzie do
adwokata i zabierze wszystko, co Mardo mi pozostawi.
- Może orientuje się pani, czy ojciec kiedykolwiek
widział się z adwokatem?
- Owszem, widział.
- Czy adwokat ten nazywał się Artis Colari?
- Tak.
Mervale wziął ze stołu dalsze dokumenty. - Pan Colari
występuje obecnie w innym procesie i nie może uczestniczyć w
naszej rozprawie. Mam jednak jego pisemne zeznania, w
których stwierdza, że dwa tygodnie przed zabójstwem podsądny
nawiązał z nim kontakt w celu ubezwłasnowolnienia córki
Powodem miała być niepoczytalność wywołana nadużyciem
narkotyków. - Uśmiechnął się do Korrogly'ego. - Pański
świadek.
Korrogly poprosił o możliwość naradzenia się ze swoim
klientem i kiedy zostali wyprowadzeni do osobnego
pomieszczenia, zapytał Lemosa: - Czy wiedział pan o
testamencie?
Szlifierz skinął głową. - Ale wcale nie dlatego poszedłem
spotkać się z Colarim. Nie obchodzą mnie pieniądze, nie chcę
niczego, co dotykał Zemaille. Bałem się o Miriellę, chciałem,
żeby stamtąd odeszła i myślałem, że jedynym sposobem, w jaki
zdołam to osiągnąć, będzie uznanie jej za niepoczytalną.
Nietypowa emocjonalność jego wypowiedzi zaskoczyła
Korrogly'ego. Był to pierwszy przejaw ożywienia, jaki Lemos
okazał od chwili swego aresztowania.
- Dlaczego mi pan o tym nie powiedział?
- Wyleciało mi to z głowy.
- Dość dziwne, że zapomniał pan właśnie o tym.
- Właściwie trudno powiedzieć, że zapomniałem... Niech pan
posłucha. - Lemos usiadł prosto i przygładził włosy. - Zdaję
sobie sprawę, że sprawiam same kłopoty, ale ja... to było...
nie mogę wytłumaczyć, czym to dla mnie było. Nie
przypuszczałem, że mi pan uwierzy. Wciąż nie jestem tego
pewien. A to dodatkowo pogłębia rozpacz, którą czuję.
Przepraszam. Wiem, że powinienem lepiej z panem
współpracować.
Mimo więziennej fryzury i kombinezonu oraz niezdrowej
cery po chłopięcemu pełen ożywienia Lemos wydawał się
przykładem gorliwej skruchy i Korrogly nie wiedział już,
czy ma czuć radość czy obrzydzenie. Nie do wiary, pomyślał.
To bardziej niż niewiarygodne, trudno temu człowiekowi
wierzyć, chyba że w jakiś sposób ta jego niewiarygodność
wydaje się być najbardziej wiarygodna. A jeżeli chodzi o
Miriellę, w jaki sposób mogła przed nim to ukryć? Co to
oznacza dla ich stosunków? Czy jej nienawiść do ojca była
tak potężną skazą, że potrafiła odrzucić wszelkie inne
zasady? Czy aż tak źle ją ocenił?
- Nie wygląda to dobrze, prawda? - spytał Lemos.
Korrogly z trudem zapanował nad sobą, by się nie
roześmiać. - Wciąż mamy naszych świadków i nie zamierzam
rezygnować z podważenia zeznań Mirielli.
- Co chce pan zrobić?
- Spróbuję przeciwdziałać skutkom pańskiego upadku ducha
- odparł Korrogly. - Chodźmy.
Gdy wrócili na salę rozpraw, Korrogly obszedł miejsce
zeznań świadka, przyglądając się uważnie Mirielli, która
sprawiała wrażenie zdenerwowanej i skubała szwy sukni.
Wreszcie zadał jej pytanie: - Dlaczego nienawidzi pani ojca?
Wyglądała na zaskoczoną.
- To przecież nie jest trudne pytanie - rzekł Korrogly. -
Przecież dla wszystkich tu obecnych jest jasne, że chce
pani, by uznano go winnym.
- Sprzeciw! - wrzasnął piskliwie Mervale.
- Proszę ograniczyć się do pytań, panie Korrogly -
pouczył sędzia Wymer.
- Dlaczego nienawidzi pani ojca?
- Bo... - Miriella patrzyła na niego błagalnie. - Bo...
- Bo uważa go pani za rodzica, który ogranicza pani
swobodę?
- Tak.
- Bo próbował rozdzielić panią z jej kochankiem?
- Tak.
- Bo czuł, że pogardza nim pani z powodu jego ociężałości
i staroświeckiego stylu życia?
- Tak.
- Czy możemy założyć, że miała pani inne powody, by go
nienawidzić?
- Tak - zawołała. - Tak! Dlaczego pan o to pyta?
- Ustalam, że nienawidziła pani swojego ojca, panno
Lemos. Że nienawidziła go pani wystarczająco silnie, by
próbować przekształcić ten proces w melodramat i w ten
sposób doprowadzić do skazania oskarżonego. Że ukrywała pani
materiał dowodowy przed sądem po to, aby można go było
przedstawić w szczególnie dramatycznym momencie. Może
korzystała pani przy tym z pomocy utalentowanego dramaturga,
pana Mervale'a...
- Sprzeciw!
- Panie Korrogly! - upomniał go sędzia Wymer.
- Dwulicowość wszystkich pani zamierzeń, wszystkich
działań podjętych przed tym sądem!
- Panie Korrogly! Jeżeli pan natychmiast nie
zaprzestanie...
- Proszę o wybaczenie, Wysoki Sądzie.
- Porusza się pan po cienkim lodzie, panie Korrogly. Nie
mam zamiaru pozwalać na takie agresywne zachowanie.
- Zapewniam, Wysoki Sądzie, że to się już nie powtórzy. -
Podszedł do ławy przysięgłych i oparł się o barierkę. Miał
nadzieję, że zaskarbi ich sobie i dzięki temu
uznają jego pytania za własne.
- Panno Lemos, dowiedziała się pani o testamencie
przed dzisiejszym rankiem... Prawda?
- Tak.
- Czy wspomniała pani o tym prokuratorowi?
- Tak.
- Kiedy mu pani o tym powiedziała?
- Wczoraj wieczorem.
- Czemu nie wcześniej? Z całą pewnością musiała pani
zdawać sobie sprawę ze znaczenia tego dokumentu.
- Ja... Przypuszczam, że umknęło to mojej pamięci.
- Umknęło pani pamięci - powtórzył Korrogly z głębokim
sarkazmem w głosie. Odwrócił się
do przysięgłych kręcąc ze smutkiem głową. - Czy jest jeszcze
coś, o czym zapomniała pani powiedzieć?
- Sprzeciw!
- Uchylam. Niech świadek odpowie.
- Ja... Nie.
- Dla pani własnego dobra, mam taką nadzieję - rzekł
Korrogly. - Czy ojciec kiedykolwiek przyznał się pani, że
chciał uznać panią za niepoczytalną w celu zerwania pani
więzi ze świątynią i by zapobiec zniszczeniu pani przez
Zemaillego?
- Och, mówił to, ale...
- Proszę odpowiedzieć tylko tak lub nie.
- Tak.
- Jeżeli chodzi o testament - ciągnął Korrogly - to
wiedziała pani, co zawiera... Chodzi mi o to, że znała pani
jego treść, jego szczegóły.
- Tak, oczywiście.
- A rozmowa, w czasie której powiedziała pani ojcu o
testamencie była jak sądzę, dość ożywiona, prawda?
- Tak.
- A więc w czasie bardzo ożywionej rozmowy, czy też
gwałtownej sprzeczki, opowiedziała pani ojcu o treści
niezwykle skomplikowanego dokumentu. Zakładam, że przekazała
mu pani wszystkie szczegóły.
- No cóż, nie, nie wszystkie.
- Ooo! - Korrogly uniósł brew. - A co konkretnie mu
pani powiedziała?
- Ja... Ja nie mogę sobie przypomnieć. Niezbyt dokładnie.
- Chwileczkę, może wyjaśnijmy to sobie, panno Lemos.
Pamięta pani, że mówiła mu o testamencie, ale nie pamięta,
czy poinformowała o jego treści. Możliwe więc, że jedynie
burknęła coś pani o tym, że Mardo zadbał o pani przyszłość.
- Nie, ja...
- Albo powiedziała pani...
- Wiedział, o co mi chodzi! - krzyknęła zrywając się z
krzesła. - Wiedział! - Spojrzała z pogardą na Lemosa. -
Zabił go dla pieniędzy! Ale on nigdy...
- Proszę usiąść, panno Lemos! - polecił sędzia Wymer. -
Natychmiast! - Kiedy posłuchała go, stanowczo nakazał jej
panować nad swoim zachowaniem.
- A więc - ciągnął dalej Korrogly - podczas kłótni
burknęła pani jakieś niejasne...
- Sprzeciw!
- Przyjęty.
- Burknęła pani coś, czego pani nie przypomina sobie w
pełni, na temat testamentu. Czy jest to dokładne
stwierdzenie, panno Lemos?
- Pan przekręca moje słowa!
- Wręcz przeciwnie, panno Lemos. Po prostu powtarzam, co
pani powiedziała. Wszystko wskazuje na to, że jedynymi
osobami, które dokładnie znały treść testamentu, były pani i
Mardo Zemaille.
- Nie, to...
- To nie było pytanie, panno Lemos. To tylko wstęp do
pytania. Ponieważ wszystko zdaje się świadczyć, że odniesie
pani duże korzyści ze skazania ojca, gdyż w istocie
uniemożliwi mu wszczęcie postępowania w sprawie swego
ubezwłasnowolnienia, to czy fakty nie nadają pani działaniom
znamion chciwości?
- Nigdy nie chciałam niczego poza Mardo.
- Ufam, że wszyscy, którzy to słyszą, zgodzą się, że
uznała właśnie pani Marda Zemaillego za rzecz.
- Nie musi pan zgłaszać sprzeciwu, panie Mervale -
stwierdził sędzia Wymer, a następnie zwrócił się do
Korrogly'ego. - Dałem panu bardzo wiele swobody. Tym razem
jednak przekroczył pan miarę. Czy to jasne?
- Tak, Wysoki Sądzie. - Korrogly podszedł do stołu
obrony, wziął notatki i kartkując je wrócił do miejsca dla
świadków. Stanął przed nim spoglądając na Miriellę. Jej
twarz była ściągnięta złością. - Czy wierzyła pani w Mardo
Zemaillego, panno Lemos?
- Nie wiem, o co panu chodzi.
- Pytam, czy wierzyła pani w to, co mówił w swoich
publicznych wystąpieniach, w jego doktryny teologiczne? W
jego dzieło?
- Tak.
- Co to było za dzieło? Jego wielkie dzieło?
- Nie wiem... Nikt tego nie wiedział poza Mardo.
- A mimo to pani mu wierzyła?
- Wierzyłam, że Mardo był natchniony.
- Natchniony... Rozumiem. I wtedy przyjęła pani jego
nauki jako nakazy, którymi kierowała się pani w swoim życiu.
- Tak.
- A więc byłoby niezwykle kształcące zapoznać się z
niektórymi jego naukami, nieprawdaż?
- Nie wiem.
- Och, sądzę, że na pewno tak. - Korrogly przewrócił
stronę. - Aha, znalazłem. - Odczytał z notatek. - Czyń, to
co chcesz, oto całe prawo. Czy pani w to wierzy?
- Ja... Tak, wierzę.
- Hmmm. A to? Czy w to również pani wierzy? Jeżeli do
wielkiego dzieła niezbędna jest krew, krew będzie
zapewniona.
- Ja nie... Nigdy nie wiedziałam, co miał na myśli.
- Doprawdy? Ale przyjęła to pani jako element
jego natchnionej doktryny, prawda?
- Tak sądzę.
- A to? Żadna zbrodnia, żaden grzech, żadne złamanie
zasad, którym podporządkowane jest zachowanie zwykłych
ludzi, nie będą uznane za takie, dopóki służyć będą
wielkiemu dziełu.
- Tak - skinęła głową.
- Przypuszczam, że w kategorii grzechów zawierać się
będzie również grzech kłamstwa?
Jej spojrzenie było ostre i palące.
- Czy rozumie pani pytanie?
- Rozumiem.
- A więc?
- Tak, sądzę, że tak. Ale...
- A w kategorii przestępstw zawarte będzie również
krzywoprzysięstwo?
- Tak, ale nie wyznaję już tych zasad wiary.
- Doprawdy? Słyszano niedawno, jak twierdziła pani, że
Mardo Zemaille jest człowiekiem nieskazitelnym.
Jej wargi zacisnęły się. - Wszystko się zmienia.
Korrogly zdawał sobie sprawę, że wkracza na niebezpieczny
teren, że Miriella może zacząć mówić o zmianach, jakie on
sam poczynił w jej życiu, ale uznał, że zdąży zrobić to, co
zamierza i wycofać się, zanim dojdzie do czegoś niedobrego.
- Uważam, panno Lemos, że nic się nie zmieniło. Uważam,
że wielkie dzieło, bez względu na jego naturę, będzie
kontynuowane pod pani egidą. Uważam, że wszelkie niegodziwe
zasady związane z owym dziełem wciąż są aktualne i że użyje
pani każdego kłamstwa, popełni...
- Ty draniu! - krzyknęła. - Ja...
Sala sądu napełniła się gwarem. Mervale zgłaszał
sprzeciw, sędzia Wymer łomotał młotkiem.
- Popełni każde przestępstwo - ciągnął Korrogly - aby
tylko zapewnić jego kontynuację. Uważam, że wielkie dzieło
jest pani jedyną troską i że prawda najmniej panią obchodzi.
- Nie możesz tego robić! - zawołała przenikliwym głosem.
- Nie możesz przychodzić do mojego...
Ryk sędziego Wymera zagłuszył ją całkowicie.
- Nie mam więcej pytań - oznajmił Korrogly obserwując z
mieszanymi uczuciami, jak woźni sądowi wyprowadzają wciąż
krzyczącą Miriellę z sali.
cdn.
.N:62
powieść
Lucius Shepard
Ojciec Kamieni (2)
(The Father of Stones)
przełożył Sławomir Kędzierski
Wkrótce po rozpoczęciu przesłuchania pierwszego świadka
zgłoszonego przez obronę, specjalistki w zakresie historii
i biologii Catherine Ocoi, frapującej blondynki w wieku
około trzydziestu pięciu lat, Korrogly został przywołany do
stołu sędziowskiego na przeprowadzoną szeptem rozmowę z
sędzią Wymerem. Sędzia pochylił się nad stołem i wskazał na
rozmaite tablice przyniesione przez Catherine, ze
szczególnym naciskiem zwracając jego uwagę na ustawiony obok
stołu obrony olbrzymi obraz przedstawiający wielkiego jak
góra smoka.
- Ostrzegałem pana, żeby nie przekształcać tego procesu w
cyrk - oznajmił.
- Nie sądzę, by to wyobrażenie Griaule'a...
- Pańskie wstępne wystąpienie było arcydziełem
zastraszenia - oznajmił Wymer. - Nie ganię pana za to, ale
od tej pory nie pozwolę na zastraszanie ławy przysięgłych.
Chcę, żeby usunięto ten obraz.
Korrogly zaczął protestować, ale wtedy dostrzegł również,
jakie zalety płyną z wykonania tego polecenia. To, że uznano
obraz za wystarczająco ważny, by domagać się jego usunięcia,
jedynie podkreślało znaczenie wygłoszonej przez niego tezy.
- Jak pan sobie życzy - przytaknął.
- Niech pan będzie ostrożny, panie Korrogly - rzekł
Wymer. - Bardzo ostrożny.
Gdy wynoszono obraz, oczy sędziów przysięgłych podążały
za nim, a kiedy malowidło zniknęło, na ich twarzach zaczęła
malować się wyraźna ulga. Ta ulga, pomyślał Korrogly, może
być o wiele cenniejsza niż ciążąca nad nimi obecność obrazu.
Będzie mógł to wykorzystywać, przypominać im o Griaule'u,
pozwoli im się wahać między ulgą i niepokojem, zdobywając w
ten sposób coraz większą kontrolę nad nimi.
Pokierował składaniem zeznań Catherine Ocoi.
Opowiedziała w nich o tym, jak Griaule swoimi manipulacjami
doprowadził ją, by żyła we wnętrzu smoka przez dziesięć lat
po to tylko, aby sprawować nadzór nad pojedynczym zjawiskiem
zachodzącym w jego organizmie. Następnie opowiedziała o
cudownych rzeczach, jakie można odnaleźć wewnątrz smoka, o
lekach, które udało się jej wydestylować z najrozmaitszych
produktów wewnętrznego wydzielania smoka, o dziwnych i pod
pewnymi względami niezwykłych pasożytach oraz roślinach,
jakie tam żyły. Nic nie wiedziała o Ojcu Kamieni, ale po jej
zeznaniach, że sędziowie przysięgli nie mieli już właściwie
żadnych wątpliwości, że kamień jest wytworem Griaule'a.
Wśród przyniesionych przez nią eksponatów, pochodzących bez
wyjątku z wnętrza smoka, znalazły się na przykład szklana
gablota z pająkami, których pajęczyny sprawiały wrażenie
wytworów nieprawdopodobnej fantastycznej wyobraźni, były też
kawałki z niezwykłej rośliny zdolnej do tworzenia replik
zwierząt, które zasnęły w jej splotach, a także -
szczególnie odnoszące się do tej sprawy - guzy z
przypominającego bursztyn materiału o niemal mineralnej
budowie, które, według niej, powstały w wyniku petryfikacji
kwasów żołądkowych Griaule'a.
- Nie mam wątpliwości - stwierdziła - że Griaule mógł to
wytworzyć. - Uniosła Ojca Kamieni. - A gdy obecnie go
dotykam, wiem, że jest to dzieło Griaule'a. Przez dziesięć
lat dokładnie nauczyłam się rozpoznawać jego twory. Ten
kamień należy do niego.
Mervale niewiele mógł uczynić, żeby osłabić wagę jej
zeznań. Opinia Catheriny Ocoi była nienaganna, jej
działalność i odkrycia cieszyły się uznaniem w całej
okolicy. Natomiast z następnymi świadkami, filozofami i
kapłanami, którzy przedstawiali swoje opinie na temat
zdolności Griaule'a w manipulowaniu ludźmi, Mervale nie
obchodził się już tak łagodnie. Perorował zawzięcie i
szyderczo oskarżając świadków o wygłaszanie wyssanych z
palca domysłów, Korrogly'ego zaś o deprecjonowanie wymiaru
sprawiedliwości.
- Odnoszę wrażenie, że proces przeradza się w jakąś
dyskusję metafizyczną - oznajmił Wymer wezwawszy obu
prawników do stołu sędziowskiego.
- Metafizyczną? - spytał Korrogly. - Być może, ale jest
to zrozumiałe w przypadku dyskusji dotykającej
fundamentalnych zasad prawa. Nasze prawo oparte jest na
kodeksie moralnym, który ukształtowany został przez zasady
religii i wiary. Czyż nie jest to metafizyka? Metafizyka
znajduje swój wyraz w prawie opartym na wspólnie uznanym
poglądzie moralnym. Ukształtowanym przez religię
i powszechnie uznanym w naszym społeczeństwie poglądzie na temat
właściwych i słusznych ograniczeń, którym powinno być
poddane zachowanie człowieka. Dążę przede wszystkim do
ustalenia, że istnieje wspólne uznanie faktu wywierania
wpływu przez Griaule'a. Mógłbym wyjść na ulicę i nie
znalazłbym tam ani jednego człowieka, który w mniejszym lub
większym stopniu nie wierzyłby w Griaule'a. Tego rodzaju
jednomyślności nie bylibyśmy w stanie odnaleźć nawet w
przypadku wiary w Boga.
- To śmieszne! - stwierdził Mervale.
- Po drugie - kontynuował Korrogly - na podstawie zeznań
biegłych staram się ustalić zasięg wpływu Griaule'a,
dalekosiężność i ograniczenia jego woli. To prosta i
zasadnicza sprawa. Zasadnicza nie tylko w przypadku
ustalania wiarygodności twierdzenia mojego klienta, że jest
człowiekiem niewinnym, ale również ważna dla tworzonego
precedensu. Jeżeli pan na to nie zezwoli, odrzuci pan tym
samym wniosek obrony o uznanie podsądnego niewinnym. A
ponieważ pan przyjął już ten wniosek, musi jednocześnie
pozwolić na jego umotywowanie.
Wymer przez chwilę przetrawiał to co usłyszał. Potem
spojrzał pytająco na Mervale'a, który tylko westchnął.
- Dobrze - oświadczył sędzia. - W trosce o szybki i
sprawny przebieg rozprawy skłonny jestem uznać istnienie
wywieranego przez Griaule'a wpływu i...
- Obawiam się, że troska o szybki i sprawny przebieg
rozprawy nie pokrywa się w pełni z troską o interes mojego
klienta - odparł Korrogly. - Dążąc do ustalenia precedensu,
chcę dać temu odpowiednie podstawy. Mam zamiar zwrócić
uwagę ławy przysięgłych na dzieje Griaule'a i najrozmaitsze
przejawy jego wpływu. Uważam, iż jest absolutnie konieczne,
aby w całości pojęli subtelności jego działania i dzięki
temu ogłosili sprawiedliwy werdykt.
Wymer westchnął głęboko. - Panie Mervale?
Mervale otworzył usta, potem zamknął je, podniósł ręce w
geście rezygnacji i powędrował do stołu prokuratora.
- Proszę kontynuować, panie Korrogly - oznajmił Wymer. -
Niechże pan jednak spróbuje ograniczyć teatralne występy do
minimum, dobrze? Wątpię, czy zdoła pan przedstawić coś, co
mogłoby podważyć materiał dowodowy, jakim jest testament.
Nie ma sensu tracić na próżno czasu.
Zrobiło się już późno, ale Korrogly nie poprosił o
przerwę. Chciał, żeby Lemos opowiedział swoją historię i by
jego zeznania przez całą noc zapadły w pamięć przysięgłych.
Naprowadzany pytaniami Lemos złożył zeznania naświetlające
tło sprawy. Oswajał się przy okazji z miejscem dla świadków
i ławą przysięgłych. Potem Korrogly poprosił go, aby
własnymi słowami opowiedział, co zdarzyło się od dnia, kiedy
kupił Ojca Kamieni od Henry'ego Sichiego.
Lemos oblizał wargi, spojrzał na balustradę wyznaczającą
miejsce dla świadków, westchnął i - zgodnie z instrukcjami
swego adwokata - patrząc w oczy sędziom przysięgłym rzekł: -
Pamiętam, że starałem się jak najszybciej dotrzeć z
kamieniem do domu. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy dlaczego,
po prostu wiedziałem, że chcę go dokładniej zbadać. Kiedy
dotarłem do pracowni, podszedłem do warsztatu i usiadłem na
chwilę. Część, którą państwo obecnie widzicie, była pokryta
czymś, co przypominało pazury z pomarańczowej, jakby
przerdzewiałej, substancji. Dotykając jej
zabrudziłem swoje palce. Była miękka, łuszcząca się i
przypominała raczej stare drewno, czy w każdym razie coś
pochodzenia organicznego. Natomiast od samego kamienia nie
mogłem wprost oderwać oczu. Jego zamglona powierzchnia była
tak piękna, tak tajemnicza. Ogarniała mnie coraz większa
pewność, że w jego wnętrzu uwięzione jest jeszcze większe
piękno, piękno, które - byłem tego pewien - potrafiłem
wyzwolić. Zazwyczaj nie przystępowałem do obróbki kamienia,
dopóki nie spędziłem z nim tygodni, a nawet miesięcy.
Znajdowałem się jednak w jakimś transie, ogarnięty
dziwną pewnością, że znam ten kamień, że znałem go od
zawsze, że jego wewnętrzna struktura jest dla mnie tak
przejrzysta jak bieg moich własnych myśli. Oczyściłem kamień
z pomarańczowej substancji, umocowałem go w imadle,
założyłem okulary ochronne i przystąpiłem do obróbki.
Przy każdym uderzeniu dłuta odnosiłem wrażenie, że
światło wewnątrz kamienia rozpada się, bryzgając promieniami,
które wnikają do moich oczu, a promienie te z kolei wywołują
w moim mózgu fontanny obrazów, jakby on również stał się
szlachetnym kamieniem poddawanym obróbce. Pierwszym widokiem
był Griaule, jednak nie taki jak obecnie, ale żywy, zionący
ogniem w kierunku maleńkiego człowieczka w szatach
czarnoksiężnika. Szczupłego, śniadego mężczyzny o wąskim
nosie. Potem ukazał się następny obraz, na którym zarówno
smok jak i człowiek zostali unieruchomieni w wyniku tej
walki. A później zaczęły przesuwać się kolejne wizje, lecz
pojawiały się zbyt szybko, abym mógł je zarejestrować.
Światło ożywiało mój umysł, dzwonienie w uszach było muzyką
światła i każdym fibrem mojego jestestwa zdawałem sobie
sprawę, że poddaję obróbce jeden z najwspanialszych
klejnotów. Nazwę go Ojcem Kamieni, pomyślałem, bowiem
stanowić on będzie wzorzec piękna minerału. Kiedy jednak
odłożyłem wreszcie dłuto i zacząłem zastanawiać się
nad tym, co zrobiłem, poczułem rozczarowanie. Kamień
był efektowny, pełen błysków i wewnętrznego ognia, ale nie
posiadał głębi ani subtelności zabarwienia. Odnosiło się
wrażenie, że jest pusty w środku. Gdyby nie jego
waga, można by go było uznać za efektowny bibelot z
dmuchanego szkła.
Byłem zmartwiony, że wyrzuciłem pieniądze na ten kamień.
Nie mogłem sobie wyobrazić, czego się po nim spodziewałem.
Powinienem poznać, że jest bezwartościowy, powtarzałem
sobie. Sklep był już na granicy bankructwa i w żadnych
okolicznościach nie należało dokonywać tego zakupu.
Ostatecznie postanowiłem ofiarować kamień Zemaillemu. Męczył
mnie o coś niezwykłego do jednego ze swoich obrzędów i być
może, myślałem, zewnętrzna efektowność kamienia ukryje jego
brak wartości. Miałem również nadzieję, że uda mi się
zobaczyć Miriellę. Owinąłem kamień w kawałek aksamitu i
pospieszyłem do świątyni. Kiedy jednak przybyłem na miejsce,
zastałem bramę zamkniętą. Stukałem wielokrotnie, nikt jednak
nie odpowiedział. Nigdy nie uważałem się za człowieka
niezrównoważonego, ale to, że broniono mi wstępu po tak
długiej wędrówce, odebrałem jako straszną obrazę. Chodziłem
tam i z powrotem przed bramę, zatrzymując się od czasu do
czasu, aby krzyknąć i mój gniew przeradzał się w coraz
gwałtowniejszą wściekłość. Wreszcie, nie mogąc już nad nią
zapanować, zacząłem wspinać się na mur, chwytając się
porastających go pnączy. Przedarłem się przez ogród - jeżeli
można tak nazwać kawałek ziemi porośnięty chwastami - czując
narastający we mnie gniew. I kiedy usłyszałem dobiegające z
narożnego budynku śpiewy, pobiegłem w jego stronę. Ogarnięty
wściekłością postanowiłem cisnąć kamień pod nogi Zemaillego,
spojrzeć z pogardą na Miriellę, a następnie wyjść,
pozostawiając ich perwersjom, którym się oddawali. Kiedy
jednak znalazłem się wewnątrz budynku, osłupiałem na widok
barbarzyńskiej sceny, jaką ujrzałem. Komnata, do której
wszedłem, miała kształt pięciokątu i otoczona była
parawanami z rzeźbionego hebanu. Pokryta czarnym mchem
podłoga opadała w kierunku wgłębienia ze znajdującym się w
nim wyrzeźbionym na podobieństwo Griaule'a ołtarzem z
czarnego kamienia. Otaczały go pochodnie umieszczone w
wykonanych z kutego żelaza podstawach o groteskowych
kształtach. Odziany w czerń i srebro Zemaille -smagły
mężczyzna o orlim nosie stał koło ołtarza z uniesionymi w
błagalnym geście rękami i śpiewał razem z dziewięcioma
zakapturzonymi postaciami otaczającymi ołtarz. Parę chwil
później drzwi z tyłu komnaty otworzyły się i wyprowadzono z
nich Miriellę. Była całkiem naga, miała na sobie jedynie
naszyjnik z polerowanych łusek smoka. Była wyraźnie
nieprzytomna. Jej głowa kołysała się bezwładnie, oczy miała
wywrócone tak, że widać było półkola białek.
Przeraziłem się widząc moją córkę w tak żałosnym stanie.
Stałem oszołomiony, niezdolny do działania. W tym momencie
dostrzegłem całą beznadzieję mojego życia i przez chwilę
uważałem nawet, że zasłużyłem sobie na taki los.
Patrzyłem jak Miriellę kładziono na ołtarzu. Jej głowa
kołysała się na boki i wydawało mi się, że moja córka nie
może zdawać sobie sprawy z tego, co się z nią dzieje. Śpiew
stawał się coraz głośniejszy i Zemaille unosząc ręce jeszcze
wyżej zawołał: "Ojcze! Wkrótce będziesz wolny!" A następnie
zaczął mówić w języku, którego nie znałem.
W tym właśnie momencie poczułem obecność Griaule'a. Nie
wiązały się z tym żadne wspaniałe, fizyczne zjawiska ani
uderzające efekty... może poza zwiększeniem uczucia
dystansu do wszystkiego, czego byłem świadkiem. Nic mnie nie
obchodziło i to wydawało mi się szczególnie osobliwe, nigdy
bowiem nie podchodziłem beznamiętnie do spraw związanych z
Miriellą. Mimo wszystko byłem jednak pewien jego obecności i
gdy stałem tak patrząc na ołtarz, dokładnie wiedziałem, co
się ma zdarzyć i dlaczego nie można do tego dopuścić.
Przekonanie to nie było tak prostym uczuciem, jak świadomość
grożącego mojej córce niebezpieczeństwa. Odczuwałem raczej
obecność czegoś starego, gwałtownego i mistycznego. Do tej
pory czuję ślad, jaki pozostawiło to w moim mózgu, choć
szczegóły już zatarły mi się pamięci.
Ruszyłem do przodu wykrzykując imię Zemaillego. Odwrócił
głowę. Dziwne... Nigdy dotąd nie okazywał mi niczego poza
lekceważeniem, a teraz na jego twarzy pojawiło się
straszliwe przerażenie. Zupełnie jakby wiedział, że to nie
ja, lecz Griaule jest jego przeciwnikiem. Przysięgam przed
Bogiem, że jeszcze przed chwilą nie miałem zamiaru go zabić,
kiedy jednak ruszyłem w jego kierunku, wiedziałem że muszę
go zgładzić i to natychmiast. Zapomniałem już, że trzymam w
dłoni kamień, aż nagle, nie myśląc, nawet nie podejmując
żadnego świadomego działania, cisnąłem nim w Zemaillego. Był
to niesamowity rzut. Kapłan stał w odległości co najmniej
pięćdziesięciu stóp ode mnie, ale kamień ze strasznym
trzaskiem uderzył go w sam środek czoła. Zemaille upadł nie
wydając najmniejszego dźwięku.
Lemos na chwilę opuścił głowę i zacisnął dłonie na
balustradce. - Oczekiwałem, że te dziewięć osób
zgromadzonych wokół ołtarza zaatakuje mnie, ale
wszyscy uciekli w mrok. Być może, oni również dostrzegli
w tym działanie Griaule'a. Byłem wstrząśnięty swym czynem.
Jak już zeznałem, świadomość celu rytuału uleciała, zniknęła
z mego umysłu, rozwiała się jak mgła. Wiedziałem tylko, że
zabiłem człowieka... może nikczemnego, ale jednak człowieka.
Podszedłem do Zemaillego w nadziei, że może jeszcze żyje.
Obok niego leżał Ojciec Kamieni. Uświadomiłem sobie, że coś
w nim uległo zmianie i kiedy go podniosłem, zobaczyłem, że
środek nie jest już pusty. W sercu kamienia znajdowała
się skaza, którą sami możecie teraz zobaczyć, skaza w
kształcie człowieka z uniesionymi rękami. - Odchylił się do
tyłu i westchnął. - Całą resztę znacie.
Przesłuchanie przeprowadzone przez Mervalego było
drobiazgowe, złośliwe, a jednak, gdyby nie sprawa
testamentu, Korrogly miałby wspaniałą szansę uzyskania
uniewinnienia swego klienta. Ciężar materiału dowodowego nie
wywarł na sędziach przysięgłych większego wrażenia niż
zeznania jego świadków i Lemosa. Ale Lemos nie potrafił
podać żadnego powodu, dla którego Griaule mógł pragnąć
śmierci Zemaillego, wydawał się przechylać szalę na korzyść
prokuratury. Tego dnia Korrogly pozostał do późna w gmachu
sądu przywołując w myśli szczegóły sprawy i wreszcie, tuż
przed jedenastą, jeszcze bardziej sfrustrowany, zebrał
papiery i ruszył w stronę Almintry w nadziei, że uda mu się
załagodzić swoją słowną potyczkę z Miriellą. Może przekona
ją o swoich dobrych intencjach, pomoże zrozumieć, że jego
brutalność była konieczna.
Kiedy wreszcie dotarł do Almintry, ulice opustoszały i
mgła odcięła rozsypujące się domy od plaży, nieba i reszty
świata, przekształcając światła lamp ulicznych w rozmyte,
białe plamy. Fale uderzały leniwie o brzeg i dźwięk ten
przypominał odgłosy klapsów zadawanych gigantyczną dłonią.
Powietrze było tak bardzo przesycone wilgocią, że Korrogly
podniósł kołnierz i ruszył szybciej, zgrzytając podeszwami
butów o naniesiony wiatrem piasek. Dostrzegł swoje odbicie w
witrynie sklepowej - blady, zaniepokojony człowiek, ze
zmarszczonym czołem, zaciskający jedną ręką płaszcz pod
szyją i śpieszący przez lśniącą, czarną przestrzeń...
Wyobraził sobie, że jest to przestrzeń Griaule'a,
przestrzeń winy i niewinności, każdego ludzkiego problemu.
Zaczął iść szybciej, pragnąc rozważyć swe wątpliwości w
pełnej ciepła obecności Mirielli. Przed sobą dostrzegł nagle
spowitą mgłą nieruchomą postać. Stała, ale w jej bezruchu
kryło się coś groźnego. Idiota, skarcił samego siebie i
szedł dalej. Kiedy jednak postać stawała się coraz
wyraźniejsza, jego niepokój zaczął narastać. Okryta była
płaszczem albo czymś w rodzaju peleryny. Spojrzał w mgłę.
Płaszcz z kapturem. Zatrzymał się przy wylocie zaułka.
Przypomniał sobie historię Lemosa i dziewięciu
zakapturzonych świadków. Znowu powiedział sobie, że jest
głupi, ale nie mógł pozbyć się uczucia, że oddalona od niego
o jakieś czterdzieści czy pięćdziesiąt stóp postać czeka
właśnie na niego. Przycisnął teczkę do piersi i zrobił kilka
niepewnych kroków do przodu. Postać pozostała nieruchoma.
Nie ma sensu ryzykować, pomyślał Korrogly.
Cofnął się nie spuszczając z niej wzroku, a potem
popędził zaułkiem. Zatrzymał się na skraju plaży i kryjąc za
stosem przegniłych desek popatrzył w stronę ulicy. W chwilę
później u wylotu zaułka pojawiła się postać i ruszyła jego
śladem.
Poczuł, jak mróz przebiega mu po grzbiecie, moszna kurczy
się, nogi dygocą i uginają. Trzymając kurczowo teczkę
pobiegł przez mrok, ślizgając się na miękkim piasku.
Potknął się i omal nie przewrócił o leżącą do góry dnem
łódkę. Nic nie widział. Miał wrażenie, że pędzi przez
lśniący mrok, jaki dostrzegł w głębi witryny sklepowej. We
mgle pojawiały się nagle różne przedmioty oświetlone słabym
blaskiem padającym z okien domów - szkielety ryb, wiadro,
kawałki wyrzuconego przez morze drewna - a nierówny odgłos
przyboju przypominał lepki dźwięk wydawany przez jakieś
wielkie, astmatycznie dyszące płuca.
Biegł przez kilka minut, zatrzymywał co jakiś czas i
rozglądał, próbując dostrzec pościg. Obracał się w koło
podrygując przy każdym dźwięku i wpatrywał w zamgloną
ciemność. Wreszcie wpadł prosto na coś, co przypominało
grubą, kleistą pajęczynę i upadł plącząc się w jej zwojach.
Ogarnięty paniką, krzyknął zduszonym głosem, zaczął szarpać
obezwładniające sploty i dopiero gdy się uwolnił, zobaczył,
że pajęczyna była w istocie siecią rybacką suszącą się na
drągu. Znowu zaczął biec kierując się w stronę ulicy
widocznej jako widmowo biała poświata majacząca wśród domów.
Kiedy tam dotarł dostrzegł, że jest w odległości niecałego
kwartału od warsztatu szlifierza. Pobiegł w tym kierunku,
dysząc dotarł do drzwi i oparł się o nie jedną ręką,
usiłując złapać oddech. A potem zdarzyło się coś
przerażającego. Dłoń przeszył mu ból i Korrogly krzyknął
przeraźliwie. Z przerażeniem spostrzegł, że jego dłoń
przebił na wylot sztylet o długim ostrzu, którego rękojeść
wykonana w kształcie smoczych splotów wciąż jeszcze drży.
Z rany spływała krew, ściekając po nadgarstku i
przedramieniu. Pojękując cicho zdołał wyciągnąć ostrze.
Towarzysząca tej czynności fala bólu omal nie odebrała mu
przytomności. Udało mu się jednak utrzymać na nogach i przez
moment stał patrząc na równy otwór w dłoni i sączącą się z
niego krew. Rozejrzał się dziko po zasnutej mgłą ulicy -
nikogo w polu widzenia nie było. Uderzył w drzwi zdrową ręką
i zaczął wołać Miriellę. Nikt nie odpowiedział. Zastukał
ponownie i teraz stukał już bez przerwy. Co ją zatrzymuje
tak długo? W końcu na schodach rozległy się kroki i
usłyszał, jak Miriella pyta:
- Kto tam?
- To ja - odparł patrząc na swoją rękę. Widok krwi sprawił,
że było mu niedobrze, czuł zawroty głowy. Rana pulsowała
bólem. Zacisnął przegub, usiłując w ten sposób złagodzić
cierpienie.
- Odejdź!
.N:75
- Pomóż mi! - powiedział. - Proszę, pomóż mi!
Drzwi otworzyły się do wewnątrz.
Odwrócił się w stronę Mirielli, czując ogarniającą go
coraz bardziej słabość, wyciągał w jej stronę zranioną
rękę, jakby dziewczyna mogła mu coś wyjaśnić. Jej twarz
ściągnięta przerażeniem przypominała maskę. Poruszała
ustami, ale do Korrogly'ego nie dobiegał żaden dźwięk. A
potem nagle, nie wiadomo dlaczego, leżał
na piasku i patrzył na jej stopę. Nigdy dotąd nie
widział stopy pod tym właśnie kątem i wpatrywał się w nią
wzrokiem oszołomionego estety. Potem zamiast stopy pojawiło
się nagie kolano. Mlecznobiałe. O tym samym mglistym
zabarwieniu co Ojciec Kamieni. Miał wrażenie, że na jego
tle dostrzega różne odcienie bieli ułożone przed nim
jak sceny, które podobno jawią się przed oczyma umierającego
człowieka. W chwili gdy tracił przytomność, zaczął wierzyć,
że właśnie miał zrozumieć coś ważnego.
Korrogly'emu ze względu na ranę przyznano jednodniowe
zwolnienie z udziału w procesie, a ponieważ na kolejne dwa
dni przypadało święto kościelne, miał prawie siedemdziesiąt
dwie godziny na ustalenie jakiejś taktyki bądź
znalezienie dowodów rzeczowych, które byłyby w stanie ocalić
życie Lemosowi. Nie był pewien jak ma postępować dalej, nie
był też przekonany, że c h c e postępować dalej. Okazało
się, że nie był jedyną ofiarą minionej nocy. Kirin,
stara kobieta, z którą rozmawiał przed procesem, zniknęła, a
na jej progu znaleziono zakrwawiony sztylet, identyczny jak
ten, który przebił dłoń Korrogly'ego. Najwidoczniej
wyznawcy kultu próbowali doprowadzić do skazania Lemosa
uciszając wszystkich, którzy mogliby mu pomóc.
Cały pierwszy dzień spędził przeglądając notatki i był
niemile zaskoczony widząc, jak wiele możliwych wariantów
śledztwa pominął. Tak bardzo zajął się Miriellą i wszystkimi
komplikacjami wiążącymi się z tą sprawą, komplikacjami
prowadzącymi właściwie do nikąd, że nie wykonał wielu
czynności, które normalnie uznałby za podstawowe działania
przedprocesowe. Na przykład, poza odszukaniem świadków,
którzy znali Lemosa, nie uczynił
nic, aby zbadać jego przeszłość. Uświadomił sobie, że
powinien był sprawdzić historię małżeństwa szlifierza,
utonięcia jego żony, dzieciństwa Mirielli, jej przyjaciół...
Istniało tyle rutynowych spraw, które powinien wykonać, a nie
wykonał, że mógł poświęcić pozostałe dwa dni jedynie na
sporządzanie ich listy. Miał przecież zamiar ponownie
przesłuchać Kirin, bo z całą pewnością stara kobieta
wiedziała o wiele więcej niż mu powiedziała, ale jego
szaleńcza namiętność do Mirielli sprawiła, że zapomniał o
tych planach. A teraz stara kobieta odeszła, zabierając ze
sobą swoje tajemnice.
Po upływie dnia, nocy i następnego dnia uświadomił sobie,
że nie ma dość czasu, aby przeprowadzić dalsze poszukiwania
i że zaniedbał swoje obowiązki wobec sądu i Lemosa. W
rezultacie, jeżeli nie wydarzy się jakiś cud, jego klient
będzie zgubiony. Och, może oczywiście składać apelację.
Wtedy uzyska czas na zbadanie wszystkiego. Ale jeżeli
precedens zostanie odrzucony przez obecnego sędziego, będzie
musiał przedstawić niezbity dowód niewinności, aby wygrać tę
apelację. A znając istotę sprawy, pojawienie się takiego
dowodu wyglądało na mało prawdopodobne. Kiedy to sobie
uświadomił, zamknął notes, odsunął papiery i siedział w
ponurym zamyśleniu patrząc przez okno gabinetu na Przylądek
Ayler i ocean zalany blaskiem zachodzącego słońca. Jeżeli
pochyliłby się do przodu i przekrzywił głowę, mógłby
zobaczyć wśród palm czarne, przypominające pagodę dachy
świątyni smoczego kultu oraz morską winorośl rosnącą na
plaży kilkaset metrów przed cyplem. Nie miał jednak na to
ochoty, nie miał ochoty na nic co przypominałoby mu o jego
niepowodzeniu. Lemos istotnie mógł być winien popełnionej
zbrodni, ale nie zmieniało to faktu, że zasługiwał na lepszą
obronę, niż zapewnił mu ją Korrogly. Nawet jeżeli był
złoczyńcą, to z całą pewnością nie tak wielkim jak Mardo
Zemaille.
Nad Port Chantay zapadła pogodna noc. Mgła,
typowa dla tej pory roku, nie pojawiła się, gwiazdy
pobłyskiwały między bladymi kłębami chmur i światła domów
przebijały się przez mrok zagęszczony wokół cypla Ayler.
Białe grzywacze przesuwały się w stronę plaży u stóp półwyspu,
a potem, w miarę jak następował odpływ, przesuwały się w
bok, by wreszcie rozbić o koniec przylądka. Korrogly obserwował
je, ogarnięty przeczuciem, że w tym zjawisku zawarta jest
jakaś mądrość, że obserwacja ta uczy go czegoś. Ale jeżeli
istotnie zawierała się w tym jakaś nauka, nie był w stanie jej
pojąć. Czuł, że coraz bardziej męczy go siedzenie
w miejscu i z narastającą frustracją i pożądaniem myślał o
Mirielli. Wreszcie postanowił iść do "Ślepej Damy" na
kieliszek... albo może na parę kieliszków. Zanim jednak
wybrał się ostatecznie do knajpy, rozległo się stukanie do
drzwi i kobiecy głos zawołał jego imię. Pomyślał, że to
Miriella, pospieszył więc do drzwi i otworzył je na oścież.
Okazało się jednak, że kobieta, która stała na progu, jest
o wiele starsza od córki szlifierza. Głowę miała owiniętą
ciemnym szalem, a jej ciało ukryte pod luźną bluzą i spódnicą
sprawiało wrażenie ciężkiego i niezgrabnego. Cofnął się o
krok na widok szala przypominającego mu zakapturzoną postać,
która go zaatakowała.
- Mam coś dla pana - oznajmiła kobieta z wyraźnym
akcentem ludzi z północy. Podała mu kopertę. - Od Kirin.
Wtedy dopiero zorientował się, że jest to służąca Kirin,
kocmołuch, który parę tygodni temu wpuścił go do jej domu.
Biuściasta i tęga, o tak nalanej twarzy, że wyglądała jak maska.
Podsunęła mu kopertę. - Kirin powiedziała, że mam to dać
panu, jeżeli coś się jej stanie.
Korrogly otworzył kopertę. Znajdowały się w niej dwa
ozdobne klucze i nie podpisany list.
Panie Korrogly.
Jeżeli czyta pan ten list, to oznacza, że nie
żyję. Jeżeli nie wie pan, z czyjej ręki zginęłam, to oznacza,
że nie jest pan tak przebiegły, za jakiego pana uważałam.
Klucze otwierają zewnętrzne wrota do świątyni i drzwi do
prywatnych pokoi Marda w głównym budynku. Jeżeli chce pan
poznać istotę wielkiego dzieła, niech pan idzie z Janice do
świątyni natychmiast po otrzymaniu tego listu. Będzie panu
bardzo pomocna. Niech pan nie zwleka pod żadnym pozorem,
inni bowiem mogą dowiedzieć się tego, o czym wiem ja. Niech
pan nie informuje policji, są wśród nich wyznawcy kultu.
Wierni zaczęli obawiać się świątyni, tego co się tam stało i
większość z nich nie chce nawet zbliżać się do tego miejsca.
Mimo to jednak fanatycy będą dążyć, by tajemnica
Marda nie wyszła na jaw.
Gdy znajdzie się pan już w mieszkaniu Marda, niech pan
rozejrzy się uważnie, a znajdzie to, czego szuka. Być może,
wystarczy to panu, by ocalić swojego klienta.
Niech pan działa dokładnie, ale szybko.
Korrogly złożył list i spojrzał na Janice, która
patrzyła na niego z cielęcym spokojem. Nie
mógł sobie wyobrazić, w jaki sposób może być mu pomocna.
- Czy ma pan jakąś broń? - zapytała.
Ponurym gestem pokazał obandażowaną dłoń.
- Kiedy dojdziemy do świątyni - rzekła - pójdę przodem.
Ale proszę trzymać się tuż za mną.
Miał właśnie zamiar zapytać, w jaki sposób ma to mu pomóc,
kiedy kobieta wyciągnęła zza pazuchy swojej kurtki długi
nóż. Ten widok kazał mu ponownie przemyśleć całą sprawę. Mógł
to być podstęp, pułapka zorganizowana przez wyznawców kultu.
- Dlaczego mi pomagasz? - zapytał.
Zrobiła zaskoczoną minę. - Kirin mnie o to prosiła.
- Narażasz się na niebezpieczeństwo tylko dlatego, że cię
poprosiła?
Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, aż wreszcie
powiedziała: - Nie kocham smoków. - Szarpnęła bluzę
wyciągając ją zza paska spódnicy, a potem odwróciła się do
niego tyłem, pokazując nagie plecy. Na gładkiej, bladej
skórze pod jej łopatkami widniał wypalony żelazem znak
wyobrażający zwiniętego smoka. Ciało wokół niego było
spuchnięte i odbarwione.
- Czy zrobił ci to Zemaille? - spytał Korrogly.
- To i wiele więcej.
Adwokata to nie przekonało. Niektórzy, bardziej
fanatyczni wyznawcy kultu, mogli specjalnie
poddawać się takiemu oszpeceniu.
- Idzie pan? - spytała Janice, a kiedy wciąż się wahał,
rzekła: - Pan się mnie boi, prawda?
- Jestem ostrożny - odparł.
- Nie obchodzi mnie, czy pan pójdzie, ale trzeba się
zdecydować szybko. Jeżeli mam iść do świątyni, musimy zrobić
to po ciemku.
Rozejrzała się po pokoju, a potem podeszła do stolika na
którym stała karafka z brandy i szklanki. Nalała alkohol
i podała mu.
- Odwagi - powiedziała.
Zawstydzony, wychylił brandy do dna, potem nalał sobie
następną szklaneczkę i pił drobnymi łykami, zastanawiając
się nad sytuacją. Wypytał Janice o jej panią i choć
odpowiedzi służącej były ogólnikowe, wytworzył sobie na ich
podstawie obraz starej, dzielnej kobiety, która zrobiła
wszystko co w jej mocy, aby zniweczyć groźne ambicje
Zemaillego. To również napełniło go uczuciem wstydu. Jakiż
ze mnie adwokat, pomyślał, skoro nie chcę podjąć ryzyka dla
dobra mojego klienta? Może zadziałał alkohol, może pogarda
do siebie, że nie zdołał zapewnić Lemosowi odpowiedniej
obrony. Bez względu jednak na przyczynę poczuł się odważny i
zdecydowany. Ogarnęło go głębokie przekonanie, że jeśli nie
uczyni wszystkiego, aby dopomóc Lemosowi, nigdy już nie
będzie w stanie pracować w swoim zawodzie.
- W porządku - powiedział zdejmując płaszcz z wieszaka. -
Jestem gotów.
Spodziewał się, że Janice okaże radość z tego powodu,
pochwali jego decyzję, ale służąca tylko mruknęła w
odpowiedzi:
- Miejmy nadzieję, że nie czekaliśmy zbyt długo.
Droga prowadząca do świątyni wyłożona była gigantycznymi
płytami szarego kamienia i ciągnęła się kilka mil wzdłuż
brzegu. Potem zakręcała w głąb lądu, w stronę Doliny
Carbonales, nad którą władał Griaule. Powiadano, że miejsce
to zostało wybrane dlatego, że znajdowało się w zasięgu
wzroku smoka. Jego oczy mogły wciąż spoczywać na miejscu
kultu. Obok świątyni droga rozszerzała się wyraźnie, jakby
jej budowniczowie chcieli dać podróżnym możność ominięcia
jej z daleka. Niezwykle silnie przemawiało to do
Korrogly'ego. Kiedy stał przed bramą i patrzył na potężny,
mosiężny zamek wykonany w kształcie smoka, na czarne mury
spowite pędami bluszczu o kwiatach przypominających orchidee
i barwie surowego mięsa, na przypominający pagodę dach
piętrzący się jak niesamowite, stylizowane góry, miał ochotę
zrezygnować z pozorów, że jest człowiekiem moralnym i pełnym
poświęcenia sługą sprawiedliwości i jak najszybciej powrócić
do bezpiecznego zacisza własnego pokoju. Nawet pogodna noc
nie mogła stłumić groźnego wrażenia, jakie robiła na nim
świątynia, i każde uderzenie fali przypływu, rozkołysanej
nierównymi powiewami wiatru sprawiało, że wzdragał się z
lękiem. Gdyby był sam, nic nie powstrzymałoby go przed
ucieczką. Tylko tępe spojrzenie Janice, w którym widział
odbicie pełnego zwątpienia wzroku Lemosa, powstrzymywało go
przed takim krokiem. Czuł, że ta kobieta go onieśmiela i
chociaż ciągle sobie powtarzał, że odwaga jej zrodzona jest
z niewiedzy, a więc wcale odwagą nie jest, nie mógł
wytłumaczyć sobie, iż ma to jakiś związek z jego własnym
brakiem hartu ducha.
Drżącą dłonią otworzył bramę. Otworzyła się do wewnątrz
zadziwiająco lekko, zupełnie jakby miejsce to albo władająca
nim siła przyjmowały go chętnie. Idąc tuż za Janice
trzymającą nóż w pogotowiu, ruszył ścieżką wijącą się między
krzewami obwieszonymi przejrzałymi jagodami i między
rozłożystymi drzewami o czarnozielonych liściach. Listowie
było tak gęste, że widział jedynie szczyty dachów budynków.
Nie docierały tu powiewy wiatru i panowała taka cisza, że
każdy szelest wywołany otarciem się o krzew wydawał się być
niezwykle głośny. Miał wrażenie, że słyszy nawet bicie swego
serca. Światło księżyca sprawiało, że liście błyszczały jak
polakierowane i tworzyło koronkowy wzór na płytach chodnika.
Czuł, jak zagłębiając się w tę wrogą, zatykającą mu płuca
cieplarnianą atmosferę, traci oddech. Wiedział, że to tylko
objaw strachu, ale świadomość ta w najmniejszym nawet
stopniu nie wpłynęła na ustąpienie tych symptomów. Wbił
spojrzenie w szerokie plecy Janice i próbował uporządkować
swoje myśli. Kiedy jednak podeszli do gmachu, w którym
znajdowały się pokoje Zemaillego, odniósł wrażenie, że ktoś
ich obserwuje... I że obserwator ten nie jest zwyczajną
istotą, ale kimś zimnym, olbrzymim i potężnym. Przypomniał
sobie, jak Kirin i Miriella opisywały swoje odczuwanie
obecności Griaule'a i myśl o tym, że oko smoka może teraz
spoczywać właśnie na nim, wprawiła go w przerażenie. Dłonie
zwinęły mu się w pięści, zacisnął zęby, z trudem przełykał
ślinę. Cienie zdawały się nabierać ciała i wyobraził sobie,
że w ich mrocznych granicach materializują się straszliwe
istoty, gotowe rzucić się na niego i rozszarpać na strzępy.
Kiedy przeszedł przez drzwi prowadzące do korytarza
oświetlonego mozaiką mchu, przypominającą żyły świetlistego,
niebiesko-zielonego minerału wijące się po tekowych
boazeriach, jego strach zaczął wzmagać się jeszcze bardziej.
Był już pewien, że czuje Griaule'a, z każdym krokiem wrażenie
obecności smoka stawało się coraz wyraźniejsze. Otaczała go
aura ponadczasowości albo raczej uczucie, że czas sam w sobie
nie jest zjawiskiem aż tak wielkim i elementarnym jak smok. Że
jest to coś co Griaule zdołał ogarnąć, nad czym zapanował. A
ściany, wzór tworzony przez mech... miał wrażenie, że deseń
stanowi odbicie myśli smoka. Poczuł się tak,
jakby znajdował się wewnątrz smoka, wędrował jakąś
jego wewnętrzną arterią. Uświadomił sobie wtedy, że może tak
być w istocie. Budynek i spełniane przez niego funkcje od tak
dawna związane były z Griaulem, że mogły w pełni
zharmonizować się ze smokiem, stać się w gruncie rzeczy
analogiem ciała, poddanym jego nieograniczonej władzy. Myśl
ta wywołała w nim uczucie straszliwej klaustrofobii i z
trudem zapanował nad sobą, by nie krzyknąć. To śmieszne,
powiedział w duchu, zupełnie śmieszne, przestałem zupełnie
panować nad wyobraźnią. Mimo to jednak nie mógł pozbyć się
wrażenia, że został zamknięty, uwięziony pod tonami zimnego
ciała i kości, z których każda ma rozmiary okrętowej stępki.
Gdy wreszcie Janice wskazała mu drzwi do pokojów
Zemaillego, Korrogly ze straszliwą ulgą wsadził klucz do
zamka. Chciał jak najszybciej opuścić korytarz w nadziei, że
w mieszkaniu Marda panować będzie mniej przytłaczająca
atmosfera. Jednak pokój, który ukazał się jego oczom, choć
był dobrze oświetlony kulami mchu, jeszcze bardziej rozpalił
jego wyobraźnię. W alkowie znajdowała się sypialnia
urządzona niezwykle dziwacznie. Jej ściany pokryte były
tapetami o głębokiej, szkarłatnej barwie i z karmazynowymi
pasami. Na ścianach pomieszczenia znajdowała się płaskorzeźba
przedstawiająca ogon i nabrzmiałe cielsko gada. Te wykonane
w brązie sploty, na których zręcznie przedstawiono każdą
łuskę, zakończone były sterczącą na odległość dziewięciu
stóp smoczą głową z otwartą i szczerzącą kły paszczą, w
której mieściło się łoże przypominające aksamitny, czerwony
jęzor. Oczy smoka były prawie całkowicie przysłonięte
powiekami, spod których widniały jedynie opalizujące
półksiężyce, a jego wyciągnięte łapy tworzyły nogi łoża. Nad
jego głową zwisał z sufitu fragment wypolerowanej łuski o
szerokości czterech i długości pięciu stóp. Łuska pochylona
była nieco ku dołowi, dzięki czemu każdy, kto wchodził, mógł
dostrzec - tak jak właśnie widział to Korrogly - swoje
mroczne odbicie. Stał jak wmurowany przebiegając wzrokiem od
łuski do smoka, głęboko przekonany, że za pośrednictwem
jakiejś mistycznej aparatury postrzegany jest obecnie przez
Griaule'a. Stałby tak zapewne długo, gdyby nie słowa Janice:
- Szybko! To nieodpowiednie miejsce, żeby marudzić!
Umeblowanie pokoju było skąpe. Znajdowało się tu biurko,
niewielki kuferek i dwa krzesła. Korrogly przeszukał
pospiesznie kufer i biurko, ale znalazł tu jedynie odzież i
bieliznę. Potem odwrócił się w stronę Janice i zapytał: -
Czego właściwie mam szukać?
- Chyba jakichś papierów - odparła kobieta. - Kirin
powiedziała mi kiedyś, że Mardo prowadził notatki. Ale nie
jestem pewna.
Korrogly zaczął badać dotykiem ściany, próbując odnaleźć
zamaskowany schowek, podczas gdy Janice stała przy drzwiach
na czatach. Myślał, gdzie Zemaille mógł ukryć to, co było
dla niego cenne. I nagle olśniło go. Gdzieżby indziej?
Patrzył na łoże w smoczej paszczy. Myśl, że Miriella kiedyś
tu spała, odrzucała go i nie mniej odstręczającą była
konieczność zbadania mrocznej przestrzeni pod łożem.
Wszystko jednak wskazywało na to, że nie ma wyboru. Klęknął
na łóżku. Nogawka spodni zahaczyła o jeden z pazurów
sprawiając, że serce zamarło mu w piersi, potem jednak
wczołgał się w ciemność, odrzucając na bok poduszki. Nisza
sięgała na głębokość sześciu stóp i wyłożona była gładkim
materiałem przypominającym w dotyku kamień. Przesunął po nim
dłońmi szukając jakiejś szczeliny, wypukłości, jakiegoś
śladu skrytki. Wreszcie jego palce napotkały niewielkie
wgłębienie... nie, pięć wgłębień, z których każde miało
wymiary czubka palca. Nacisnął je, ale niczego nie osiągnął.
Postukał w kamień i usłyszał jak zadudnił głucho.
- Znalazł pan? - spytała Janice.
- Jest tu coś, ale nie mogę tego otworzyć.
W chwilę później wczołgała sią obok niego, przynosząc ze
sobą delikatny, skądś znajomy słodkawy zapach. Pokazał jej
wgłębienia i zaczęła je naciskać.
- Może istnieje jakaś kolejność - powiedział. - Może
trzeba naciskać je pojedynczo w jakimś porządku?
- Czuję coś - powiedziała. - Drgania. Tutaj, niech pan
oprze się o ścianę z całej siły.
Zaparł się ramieniem w mur, nacisnął i poczuł, że kamień
się przesuwa. Chwilę później ustąpił całkowicie i Korrogly
poleciał głową do przodu. Usiadł przerażony i zobaczył, że
znajduje się w niewielkim, okrągłym pomieszczeniu, którego
jasne ściany pożyłkowane jak marmur świeciły czerwonawą
poświatą. W głębi pokoju znajdowało się pudełko z czarnej
laki. Wyciągnął w jego kierunku rękę, ale gdy tylko uniósł
je, żyłkowania kamienia zaczęły się wić, stawały się coraz
grubsze, spływały ze ścian na podłogę, przekształcając się w
żmije o nabrzmiałych woreczkach jadowych na podgardlach. Za
ścianą natomiast pojawił się, jakby uwięziony w czerwonawym
żelu, obraz Marda Zemaillego, smagłego mężczyzny o
haczykowatym nosie, odzianego w czerń i srebro. Z jego dłoni
ułożonych w skomplikowane mudry tryskały maleńkie
błyskawice.
Korrogly wrzasnął i uderzył w ścianę. Spojrzał za siebie
i zobaczył, że węże owijają się wokół siebie, a niektóre
posuwają się w jego kierunku. Zemaille zaintonował słowa w
jakimś gardłowym języku, wbijając w niego demoniczne
spojrzenie, a rozbłyski tryskające z jego palców
tworzyły kule bladego światła, które z sykiem i
trzaskiem rozlatywały się we wszystkich kierunkach. Korrogly,
dysząc głośno, usiłował przesunąć ścianę, w każdej chwili
spodziewał się ukąszenia żmii albo uderzenia kuli ognia.
Poczuł palący ból w kostce i zobaczył, że jedna ze żmij
zatopiła głęboko swoje zęby. W jego krzykach zaczęły
rozbrzmiewać nutki szaleństwa. Machnął nogą, strącając żmiję,
ale następna ukąsiła go w łydkę, a potem jeszcze jedna...
Ból stawał się prawie nie do zniesienia. Czuł, że jad
przepływa jego żyłami jak czarny lód. Do jego nóg przywarło
już pół tuzina węży i krew strumykami spływała z ran.
Zaczął dygotać, prawą nogą targały konwulsje. Czuł, że jego
serce jest wielkie i pęcznieje wciąż jeszcze bardziej,
nabrzmiewając trucizną. Miał wrażenie, że w piersi
jakaś pięść zaciska się na tkwiącym tam kolcu. Jedna z kul
ognistych uderzyła go w rękę i przylgnęła do niej, wżerając
się w przedramię, zwęglając materiał i ciało. Głos
Zemaillego rozbrzmiewał echem. Głos zagłady, tak nic nie
znaczący i potężny jak odgłos gongu. A potem ściana wreszcie
ustąpiła na zewnątrz. Wydostał się z pomieszczenia padając,
podnosząc się na klęczki, w końcu rzucił się niezgrabnie na
łóżko. Janice schwyciła go.
- Spokojnie - powiedziała. - Spokojnie, to tylko jedna z
iluzji Marda.
- Iluzja? - Korrogly czując jak serce łomocze mu
gwałtownie, spojrzał w kierunku pomieszczenia, z którego się
wydostał. Było puste, zalane jedynie tym czerwonawym
światłem. Uświadomił sobie, że ból ustąpił. Nie było ran ani
krwi.
Janice wzięła upuszczone przez niego pudełko, podniosła
do ucha i potrząsnęła. - Brzmi tak, jakby znajdowało się tu
coś solidnego. To nie papiery. Może to nie to.
- Tam nic innego nie ma - odparł Korrogly. Wyrwał jej
pudełko, rozpaczliwie pragnąc znaleźć się jak najdalej od
tego miejsca. - Chodźmy!
Na czworakach podszedł do skraju łóżka, ruszył w stronę
drzwi, a potem spojrzał do tyłu, by sprawdzić, czy Janice
idzie za nim. Opuszczała właśnie nogi z łóżka i już miał
zamiar powiedzieć jej, żeby się pośpieszyła, gdy jego
wzrok przyciągnął jakiś ruch nad łóżkiem. W polerowanej
łusce wiszącej nad łożem zobaczył swoje własne odbicie... i
coś jeszcze. W głębi łuski materializowała się inna postać -
leżącego na plecach człowieka odzianego w szaty czarownika.
Początkowo Korrogly pomyślał, że musi to być Zemaille,
bowiem człowiek ten był bardzo do niego podobny - również
smagły i z haczykowatym nosem. Potem jednak uświadomił
sobie, że postać jest przygarbiona i stara, niewiarygodnie
stara, a w jej na wpół przykrytych powiekami oczach nie widać
ani białka, ani tęczówki czy źrenicy, tylko czerń
przeszywaną splotami niebiesko-zielonego ognia. Po sekundzie
obraz zniknął, ale wrażenie, jakie wywarł, było tak
uderzające, że Korrogly w dalszym ciągu wpatrywał się w
łuskę oczekując, że pojawi się coś jeszcze, że jest to
zaledwie fragment przesłania. Janice pociągnęła go za rękaw,
przypominając mu o grożącym niebezpieczeństwie i
pobiegli razem korytarzem w kierunku drzwi.
Wiatr nasilał się. Szczyty krzewów kołysały się, konary
drzew unosiły leniwie w aprobującym geście. Po ciszy
panującej w budynku szum wiatru i fali przyboju atakował
gwałtownie zmysł słuchu i Korrogly, tracąc orientację,
pozwolił Janice, która zachowywała się jakby nic
nie robiło na niej wrażenia, aby poprowadziła go w stronę bramy.
Pokonali już połowę drogi prowadzącej przez kołyszące się
zarośla, kiedy kobieta zatrzymała się jak wryta. Przez
chwilę nasłuchiwała z głową pochyloną na bok.
- Ktoś nadchodzi - powiedziała.
- Nic nie słyszę - odparł. Ona jednak złapała go i
pociągnęła za sobą z powrotem drogą, którą przyszli. Zaufał
całkowicie wybranemu przez nią kierunkowi.
- Tam jest tylna brama - wyjaśniła. - Wychodzi na
urwisko. Jeżeli będziemy musieli się rozdzielić, niech pan
idzie wzdłuż brzegu i ukryje się na wydmach.
Korrogly pospieszył za nią, przyciskając do piersi
pudełko z laki. Zerknął raz do tyłu próbując zobaczyć
prześladowców i gotów był przysiąc, że kiedy zakręcał,
dostrzegł ciemne, zakapturzone postacie. Dotarli do drugiej
bramy w niecałą minutę, kilka sekund zajęło Janice jej
otwarcie i już wędrowali po miękkim piasku na szczycie
urwiska kierując się w stronę cypla Ayler. Pod nimi
oświetlone księżycem fale uderzały z boku, poddając się sile
odpływu. Kiedy wyszli ze świątyni, Korrogly poczuł, że
ogarnia go ulga i czuł się bardziej zdezorientowany niż
przestraszony. Pomyślał, że Janice mogła się mylić,
twierdząc, że coś słyszała, a on tak naprawdę wcale nie
widział zakapturzonych postaci. Biegł lekko, czując się
zadziwiająco silny. Miał wrażenie, że w świątyni istniało
coś co stępiało jego zmysły, zmniejszało siłę. Wkrótce
zaczął wyprzedzać Janice, a kiedy zwolnił, aby mogła go
dogonić, gestem kazała mu biec dalej. Jej twarz wykrzywiona
była strachem i widok ten sprawił, że zdwoił wysiłek. Kiedy
tylko dotarł do zbocza prowadzącego w dół urwiska na plażę -
pasa białego piasku wijącego się wśród wysokich traw -
usłyszał za sobą pełen bólu krzyk. Kiedy obejrzał się,
dostrzegł Janice z szalem rozwianym jak chorągiew na wietrze
i rozpuszczonymi włosami, chwiejącą się na krawędzi urwiska
z rękami przyciśniętymi do piersi, a pomiędzy jej dłońmi
widniała zakrwawiona rękojeść sztyletu. Wywróciła oczy
białkami ku górze, przechyliła się za krawędź urwiska i
zniknęła.
Wszystko odbyło się tak niespodzianie, że Korrogly
przestał biec, nie mogąc uwierzyć w to, co widział przed
chwilą. Jednak po ułamku sekundy słysząc przebijający się
przez odgłos wiatru krzyk, popędził jak oszalały ścieżką w
dół. Kiedy przebył już trzy czwarte drogi, potknął się i
przekoziołkował pozostałą część zbocza. Na dole zaczął po
omacku szukać pudełka, znalazł je i ogarnięty strachem
pomknął w stronę wydm, które jak blade hałdy soli piętrzyły
się za wąskim pasem brudnego piasku. Kiedy dotarł na szczyt
wydmy, nie mógł prawie nabrać tchu. Dysząc stał i patrzył na
pofalowany krajobraz traw i pagórków. Zagłębienia między
nimi pogrążone były w mroku. Pobiegł dalej, potykając się,
padając na klęczki w miejscach, gdzie grunt opadał nieco,
zahaczając nogami o odsłonięte korzenie. I wreszcie, będąc
już u kresu wytrzymałości, rzucił się w niszę za maleńkim
wzniesieniem i przykrył się jak mógł najlepiej piaskiem i
trawą.
Przez jakiś czas nie słyszał nic poza wiatrem i
stłumionym łoskotem przyboju. Przez tarczę księżyca zaczęły
przesuwać się obłoki, których krawędzie zajmowały się
srebrnym ogniem. Patrzył na nie modląc się, by zgęstniały i
okryły ziemię zasłoną ciemności. Po jakichś dziesięciu
minutach usłyszał okrzyk i w chwilę później następny. Nie
rozróżnił słów, ale w zawołaniach tych rozbrzmiewała, jak mu
się wydało, nuta pełnej gniewu rozpaczy. Pochylił głowę i
zaczął przysięgać Bogu, że będzie przestrzegał wszystkich
świętych dogmatów, spełniać dobre uczynki, jeżeli tylko
sprawi, że uda mu się przeżyć tę noc.
Wreszcie okrzyki zamilkły, ale Korrogly nie ruszył się z
miejsca, obawiając się nawet unieść głowę. Spojrzał na
chmury. Wiatr osłabł i obłoki przepływały obok księżyca jak
wielkie, strzępiaste, błękitne galeony, jak kontynenty, jak
cokolwiek, co chciał dostrzec w ich nieokreślonych
kształtach. Na przykład smok. Potężny, mglisty kształt z
groźnym łbem i jednym wytrzeszczonym okiem, płonącym
srebrzyście, wijący się splotami przez niebiosa, którego
krawędzie łusek błyszczą jak gwiazdy na tle granatowej
skóry, szpiegujący go, pilnujący albo tylko obserwujący,
tylko śledzący poczynania swojego przerażonego pionka.
Korrogly widział, jak gad rozpostarł skrzydła, nurkował i
zakreślał w locie łuki, pętle, wzory, które wciągały,
więziły szlifierza jak diabła pentagram i wreszcie
wprowadzał w hipnotyczny, pełen majaczeń sen.
Poranek, który nastał, był szary i dżdżysty. Chmury
przypominające góry brudnych mydlin piętrzyły się na
horyzoncie. Korrogly'ego bolała głowa jak po całonocnym
pijaństwie, był obolały, brudny... miał wrażenie, że nawet
oczy ma brudne. Rozejrzał się wokoło i ujrzał jedynie
pagórki, szarpaną wiatrem trawę, rozkołysany ocean barwy
łupku, przecinające z krzykiem niebo mewy. Oparł głowę o
piasek zbierając siły na marsz z powrotem do miasta i nagle
przypomniał sobie o pudełku. Było otwarte. Zemaille sądził
prawdopodobnie, że jego iluzje zniechęcą ewentualnych
intruzów. Otworzył je ostrożnie, obawiając się czyhających w
środku innych niespodzianek. W pudełku znajdował się oprawny
w skórę dziennik. Zaczął go kartkować, zatrzymując się od
czasu do czasu, by przeczytać jakiś akapit. Kiedy przejrzał
jedną trzecią, wiedział już, że zdoła wywalczyć
uniewinnienie, ale mimo to nie czuł triumfu, satysfakcji, w
ogóle niczego. Być może, pomyślał, to dlatego że wciąż nie
był pewien, czy wierzyć Lemosowi. Być może dlatego, że
zdawał sobie sprawę, iż powinien ustalić ten motyw
wcześniej. Kirin podpowiadała mu to, ale on, zdezorientowany,
zlekceważył jej słowa. Być może, śmierć Kirin i
.N:92
Janice stępiły jego odczucia. Może... Roześmiał się gorzkim,
cichym śmiechem porwanym natychmiast przez wiatr.
Próby zrozumienia czegokolwiek nie miały chwilowo sensu.
Potrzebował kąpieli, snu i jedzenia. Potem może wszystko
zacznie się wyjaśniać. Wątpił w to jednak.
Następnego dnia, mimo sprzeciwów Mervale'a, Korrogly
ponownie wezwał Miriellę na miejsce dla świadków. Miała na
sobie brązową suknię z dyskretnym dekoltem - strój
nauczycielki - i fryzurę starej panny. Wyglądało na to, że
zrezygnowała z żałoby. Korrogly zastanawiał się, dlaczego
nie nosi już czerni. Mogło to oznaczać jakieś
niezdecydowanie z jej strony, zmianę jej stosunku do ojca.
Ale bez względu na motywy nie miało to większego znaczenia.
Kiedy patrzył na nią, nie odczuwał żadnych emocji. Wydawała
mu się znajoma, ale odległa jak ktoś, kogo wprawdzie znał,
ale krótko i dawno temu. Wiedział, że potrafi przełamać ten
dystans, przebudzić uczucia, które do niej żywił, ale nie
czuł takiej potrzeby. Zdawał sobie bowiem sprawę, że uczucia
te są wciąż silne, nawet bardziej niż silne, ale nie był
pewien, czy przejawiłyby się jako miłość, czy jako
nienawiść. Wykorzystała go, wprowadziła zamęt w jego
myślach swym erotyzmem, rozproszyła jego skupienie i niemal
udało się jej zabić swojego ojca, który najprawdopodobniej
był niewinny. Powiedziała mu, że mogła zostać dobrą aktorką
i rzeczywiście okazała się niezrównana w udawaniu miłości.
Zagrała rolę w sposób doskonały. Uwierzył głęboko, że na
zawsze zdobyła część jego serca. Była jednak również i
krzywoprzysięzczynią albo może nawet kimś gorszym i do jego
obowiązków należało zdemaskowanie jej przed sądem - bez
względu na cenę.
- Dzień dobry, panno Lemos - powiedział.
Spojrzała na niego badawczo i odpowiedziała na jego
powitanie.
- Czy dobrze pani spała minionej nocy? - zapytał.
- O Boże! - jęknął Mervale. - Czy obrońca ma jeszcze
zamiar zapytać o śniadanie tej pani albo może o jej sny?
Sędzia Wymer spojrzał posępnie na Korrogly'ego.
- Po prostu chciałem, żeby świadek poczuł się swobodniej
- wyjaśnił Korrogly. - Troszczę się o dobre samopoczucie
panny Lemos. Na jej sumieniu bowiem spoczywa olbrzymi
ciężar.
- Panie Korrogly - rzucił ostrzegawczym tonem sędzia.
Korrogly skinął ręką, jakby jednocześnie przyjmował
pouczenie do wiadomości a zarazem minimalizował jego
znaczenie. Oparł obie dłonie na poręczy miejsca dla
świadków, pochylił w stronę Mirielli i rzekł:
- Czym było wielkie dzieło?
- Świadek odpowiedział już na to pytanie - oznajmił
Mervale i jednocześnie padła odpowiedź Mirielli:
- Nie wiem co jeszcze mogłabym panu powiedzieć. Ja...
- Prawda byłaby tu przyjemną odmianą - stwierdził
Korrogly. - Widzi pani, posiadam dowód, że nie była pani
szczera wobec sądu.
- Jeżeli obrona może przedstawić taki dowód - powiedział
Mervale - to proponuję, żeby to uczyniła i zaprzestała
dręczenia świadka.
- Zrobię to - Korrogly zwrócił się do ławy przysięgłych.
- W odpowiednim czasie. Uważam jednak za niezwykle ważne dla
pełnej prezentacji tej sprawy, bym uzyskał możliwość
dokładnego wykazania, do jakiego stopnia i w jakim celu
pewne fakty zostały ukryte.
Wymer westchnął z rezygnacją. - Proszę kontynuować.
- Pytam panią ponownie - zwrócił się Korrogly do
Mirielli. - Czym było wielkie dzieło? I ostrzegam panią,
proszę mówić prawdę, w przeciwnym bowiem razie nie uniknie
pani odpowiedzialności karnej za każde wypowiedziane od tej
chwili kłamstwo.
Na twarzy Mirielli odmalowało się zwątpienie, ale
odpowiedziała tylko:
- Powiedziałam panu wszystko, co wiem.
Korrogly obszedł miejsce dla świadków i stanął zwrócony
twarzą do przysięgłych.
- Jaki był cel ceremonii odbywającej się w noc zabójstwa
Zemaillego?
- Nie wiem.
- Czy była to część wielkiego dzieła?
- Nie... To znaczy, nie sądzę.
- Wydaje się, że jak na kogoś, kto był tak blisko
związany z Zemaillem, wie pani o nim bardzo mało.
- Mardo był tajemniczym człowiekiem.
- W rzeczy samej. Czy kiedykolwiek rozmawiał z panią o
swoich rodzicach?
- Tak.
- A więc w sprawach swojego pochodzenia nie był
tajemniczy?
- Nie.
- Czy rozmawiał z panią o swoich dziadkach?
- Nie jestem pewna. Sądzę, że wspominał o nich raz czy
dwa razy.
- A inni krewni... Czy kiedykolwiek mówił na ich temat?
- Nie przypominam sobie.
- Czy kiedykolwiek wspomniał odległego przodka,
człowieka, który podobnie jak on sam związany był z
okultyzmem?
Mięśnie jej twarzy napięły się.
- Nie.
- Wydaje się, że jest pani tego pewna, choć przed chwilą
twierdziła pani, iż nie przypomina sobie, aby Mardo
kiedykolwiek mówił o innych krewnych.
- Pamiętałabym coś takiego.
- Istotnie, wierzę, że pamiętałaby pani - Korrogly
podszedł do stołu obrony. - Czy imię Archiochus z czymś się
pani kojarzy?
Miriella siedziała nieruchomo, jej oczy rozszerzyły się
lekko.
- Czy mam powtórzyć pytanie?
- Nie, usłyszałam je... Próbowałam sobie przypomnieć.
- I czy skończyła już pani sobie przypominać?
- Tak, słyszałam to imię.
- I kimże był ów Archiochus?
- Sądzę, że czarownikiem.
- Czarownikiem z pewnymi dokonaniami, prawda? Który żył
jakiś czas temu... Parę tysięcy lat?
- Tak sądzę. - Miriella zdawała się nad czymś
zastanawiać. - Tak, teraz sobie przypominam. Mardo uważał go
za swego ojca duchowego. Nie był żadnym prawdziwym
krewnym... W każdym razie tak przypuszczam.
- I to wszysto, co pani wie na ten temat?
- Wszystko, co mogę sobie przypomnieć.
- Dziwne - stwierdził Korrogly, bawiąc się klapą teczki.
- Powróćmy do ceremonii odprawianej w noc zabójstwa
Zemaillego. Czy miało to coś wspólnego z Archiochusem?
- Możliwe.
- Ale nie jest pani pewna?
- Nie.
- Pani ojciec zeznał, że w pewnym momencie Mardo zawołał
zwracając się do swego ojca: "Wkrótce będziesz wolny!" Czy
nie mógł zwracać się w ten sposób do swego d u c h o w e g o
ojca?
- Tak - Miriella siedziała wyprostowana, całą swą postawą
okazując chęć pomocy. - Teraz, kiedy pan o tym mówi, wydaje
mi się prawdopodobne, że istotnie próbował nawiązać więź z
Archiochusem. Mardo wierzył w świat duchów. Często
organizował seanse.
- A więc sugeruje pani, że ceremonia, o której mowa, była
czymś w rodzaju seansu?
- To zupełnie możliwe.
- Aby skontaktować się z duchem Archiochusa?
- To możliwe.
- Czy jest pani pewna, panno Lemos, że nie wie pani nic
więcej o Archiochusie? Na przykład, czy miał on coś
wspólnego z Griaulem?
- Ja... Chyba tak.
- Chyba - powtórzył Korrogly ze zdziwieniem. - Chyba tak.
Mam wrażenie, że miał sporo do czynienia z Griaulem. Prawdę
mówiąc, czy to nie czarownik Archiochus, człowiek, z którym
Zemaille czuł duchowe - jeżeli nie faktyczne - powinowactwo,
przed tysiącami lat walczył ze smokiem Griaulem?
Wśród widzów na sali wybuchł gwar, który Wymer uciszył
łomotaniem młotka.
- A więc? - Korrogly spytał Miriellę.
- Tak - odparła. - Sądzę, że to był on. Zapomniałam.
- Oczywiście - przytaknął Korrogly. - Znowu dała o sobie
znać pani ułomna pamięć. - Ściągnął na siebie wzrok sędziów
przysięgłych i uśmiechnął się. - Zgodnie z legendą Griaule
leży uśpiony i podobny los spotkał czarownika, który go
unieruchomił... Czy słyszała już pani o tym?
- Tak.
- A Mardo?
- Sądzę, że tak.
- Pomówmy przez chwilę o pracy. Nie o wielkim dziele, ale
o takim sobie, codziennym trudzie. Czy to prawda, że
uczestniczyła pani w seksualnych rytuałach z Zemaillem, które
odbywały się w tej samej komnacie, w której zginął?
Żyłka zaczęła pulsować na jej skroni. - Tak.
- I czy rytuały te obejmowały również stosunki z
Zemaillem?
- Tak!
- A z innymi?
Mervale stanął przed stołem sędziowskim. - Wysoki sądzie.
Nie widzę celowości tej linii postępowania.
- Ani ja - stwierdził sędzia Wymer.
- Mam w tym swój cel - odparł Korrogly - który
wkrótce stanie się jasny.
- No dobrze - oznajmił ze zniecierpliwieniem Wymer. - Ale
proszę ograniczyć pytania do minimum. Niech świadek odpowie.
- Jak brzmiało pytanie? - spytała Miriella.
- Czy uczestniczyła pani w stosunkach seksualnych o
charakterze rytualnym z innymi osobami poza Zemaillem? -
powtórzył pytanie Korrogly.
- Tak.
- Dlaczego? Czemu miała służyć taka rozpusta?
- Sprzeciw.
- Sformułuję to inaczej. - Korrogly oparł się o stół
obrony. - Czy seks odgrywał jakąś szczególną rolę w tych
rytuałach?
- Sądzę... Tak.
- Jaką?
- Nie jestem pewna.
Korrogly otworzył teczkę i zaczął się bawić dziennikiem
Marda. Otworzył tę niewielką książeczkę. - Co ma oznaczać
zwrot "przygotować ciało"?
Miriella zesztywniała.
- Czy mam powtórzyć pytanie?
- Nie. Ja...
- Co to znaczy, panno Lemos, "przygotować ciało"?
Pokręciła głową. - To wiedział Mardo... Ja nigdy nie
byłam w pełni zorientowana.
- Czy stosowała pani jakieś środki kontroli urodzin
przed przystąpieniem do tych rytuałów? Czy na przykład piła
pani pewne napary z korzeni i ziół, czy też w inny sposób
zabezpieczała się pani przed zajściem w ciążę?
- Tak.
- Ale w nocy śmierci Zemaillego nie zastosowała pani
żadnych środków.
Miriella zerwała się z miejsca. - Skąd pan... -
Przygryzła wargę i ponownie usiadła.
- Sądzę, że Zemaille uważał, iż ta noc jest rocznicą
walki między Griaulem i Archiochusem. Czyż nie tak?
- Nie wiem.
- Przedstawię dowody - Korrogly zwrócił się do ławy
przysięgłych - że Zemaille tak właśnie uważał. - Odwrócił
się ponownie w stronę Mirielli. - Czy chciała pani zajść tej
nocy w ciążę?
Siedziała w milczeniu.
- Proszę odpowiedzieć na to pytanie, panno Lemos -
polecił sędzia Wymer.
- Tak - szepnęła.
- Dlaczego chciała pani zajść w ciążę właśnie tej nocy?
Czy spodziewała się pani urodzić zupełnie szczególne dziecko?
Spojrzała na niego z nienawiścią.
Korrogly wyjął dziennik z teczki. - Czy dziecko, które
spodziewała się pani urodzić miało nosić imię Archiochus?
Wpatrzona w dziennik, otworzyła bezwiednie usta.
- Czy zamiarem Zemaillego, dalekosiężnym celem jego
wielkiego dzieła, nie było uwolnienie za pośrednictwem
jakichś niegodnych zabiegów magicznych duszy Archiochusa? I
czy w tym celu nie potrzebował ciała, które dzięki swemu
zbrukaniu i deprawacji było naturalnym schronieniem czarnej
duszy tego złego człowieka? Pani zbrukanego ciała, panno
Lemos. Czyż nie było pani zadaniem dostarczyć grzeszne łono,
dzięki któremu dusza tego obrzydliwego czarnoksiężnika
odrodziłaby się w niewinnym ciele? I czy dziecko to, po
dojściu do pełnoletności i uzyskaniu pełni sił nie
spróbowałoby z pomocą Zamaillego ponownie zniszczyć smoka
Griaule'a?
Zamiast odpowiedzi Miriella krzyknęła z takim bólem i
rozpaczą, że w sali sądowej zapanowała pełna oszołomienia
cisza. Opuściła głowę, opierając ją na balustradkę.
Wreszcie wyprostowała się. Jej twarz stężała w maskę
nienawiści.
- Tak! - Odparła. - Tak! I gdyby nie on - wyciągnęła rękę
wskazując Lemosa... - zabilibyśmy tego przeklętego
jaszczura! A wtedy musielibyście nam podziękować... Wy
wszyscy! Wynosilibyście Marda pod niebiosa jako
wyzwoliciela! Stawialibyście mu pomniki, wy...
Sędzia Wymer kazał jej zamilknąć, ale Miriella szalała w
dalszym ciągu. Każdy mięsień jej twarzy drgał, oczy jej
biegały, dłonie ściskały poręcz.
- Mardo! - krzyknęła podnosząc twarz ku górze, jakby
przenikała wzrokiem przez sufit w jakieś królestwo umarłych.
- Mardo, usłysz mnie!
W końcu, nie mogąc jej uciszyć, sędzi Wymer nakazał
zabrać Miriellę pod strażą do pokoju przesłuchań, odesłał
Lemosa z powrotem do celi i zarządził przerwę. Po opróżnieniu
sali Korrogly usiadł przy stole obrony, kartkując dziennik
i spoglądając ponuro przed siebie. Jego myśli zdawały się
strzelać w górę jak rakiety - rozbłyskiwały na chwilę, ale
potem gasły w mroku.
- No cóż - rzekł Mervale przysiadając na skraju stołu. -
Chyba powinienem ci pogratulować.
- To jeszcze nie koniec.
- Ależ tak! Obecnie już go nie skażą i dobrze o tym
wiesz.
Korrogly skinął głową.
- Nie wyglądasz na szczególnie uszczęśliwionego z tego
powodu.
- Po prostu jestem zmęczony.
- To wkrótce minie - stwierdził Mervale. - Odniosłeś
wspaniałe zwycięstwo. Trafiłeś swoją złotą żyłę.
- Hmmm.
Mervale wstał i wyciągnął rękę.
- Bez urazy - rzekł. - Wiem, że tamtej nocy byłeś
przemęczony. Zapomnijmy o tym.
Korrogly ujął jego dłoń. Zaskoczył go malujący się na
twarzy Mervalego wyraz prawdziwego szacunku. Zaskoczenie to
wynikało z faktu, że sam do siebie wcale takiego szacunku
nie czuł. Nie mógł przestać myśleć o Mirielli, pragnąć jej,
chociaż zdawał sobie wciąż sprawę, że wszystko, co zaszło
między nimi, było jedynie grą pozorów. I czuł się
niezadowolony. Cała sprawa zaczęła mu przypominać układankę,
w której wszystkie części doskonale do siebie pasowały, ale
obraz, który tworzyły nie miał najmniejszego sensu.
- Masz ochotę na kieliszek? - spytał Mervale.
- Nie - odparł Korrogly.
- Daj spokój, człowieku. Może w tym, co mi tamtej nocy
powiedziałeś, było trochę prawdy, ale nawróciłeś mnie
całkowicie. Już nigdy nie będę protekcjonalny w stosunku
do ciebie. Pozwól, że postawię ci kielicha.
- Nie - odparł Korrogly. Ale potem uniósł głowę i spojrzał
na Mervalego z uśmiechem. - Możesz postawić mi kilka.
Niezadowolenie Korrogly'ego nie minęło wraz z upływem
czasu. W dalszym ciągu nie był całkowicie przekonany o
niewinności Lemosa i wszystko, co się zdarzyło w rezultacie
jego uniewinnienia, jeszcze bardziej potęgowało jego
niesmak. Miriellę ubezwłasnowolniono, świątynia zaś i jej
tereny zostały przekazane Lemosowi, który natychmiast
sprzedał je za gigantyczną cenę. Budynki świątynne zostały
zrównane z ziemią i planowano wybudować w tym miejscu hotel.
Lemos z ogromnym zyskiem odsprzedał również Ojca Kamieni z
powrotem Henry'emu Sichiemu. Kamień uznano bowiem za relikt
związany z Griaulem i dlatego bezcenny. Zgodnie z życzeniem
Sichiego kamień miał stać się eksponatem w muzeum, które
specjalnie w tym celu wybudował. Lemos zainwestował
większość zdobytego majątku w zakłady produkcji indygo i
kopalnie srebra oraz nabył dwór na cyplu Ayler. Tam też, za
zgodą sądu, wraz z zespołem pielęgniarek zajął się
przywracaniem Mirielli do zdrowia. Niezbyt często pokazywali
się w publicznych miejscach, ale krążyła opinia, że jej
rekonwalescencja przebiega doskonale i ojciec z córką
pogodzili się całkowicie.
Choć dzięki procesowi praktyka adwokacka Korrogly'ego
stawała się coraz rozleglejsza i bardziej dochodowa,
wykorzystywał on każdą wolną chwilę, by zająć się
zaniedbanymi czynnościami przedprocesowymi i w dalszym ciągu
badał okoliczności towarzyszące śmierci Zemaillego. Nie
poczynił w tym prawie żadnych postępów i sytuacja zmieniła
się dopiero mniej więcej półtora roku później w czasie
rozmowy prowadzonej z byłym wyznawcą smoczego kultu na plaży
pod urwiskiem, na którym niegdyś stała świątynia. Łysiejący
nieco mężczyzna, którego niewinnny wygląd stał w
sprzeczności z burzliwą przeszłością, zachowywał się nerwowo
i Korrogly musiał mu dobrze zapłacić, by zapewnić sobie jego
szczerość. Właściwie niewiele mógł pomóc adwokatowi i
dopiero pod koniec rozmowy dostarczył informacji, które
potwierdziły żywione przez Korrogly'ego wątpliwości.
- Wszyscy uważaliśmy związek Mirielli z Mardem za bardzo
dziwny - powiedział. - Zwłaszcza, jeżeli weźmie się pod
uwagę to, co stało się z jej matką.
- O czym pan mówi? - zapytał Korrogly.
- O jej matce - odparł mężczyzna. - Patrycji. Pewnej
nocy przyszła do świątyni. Tej nocy, kiedy zginęła.
- Co?
- Nie wiedział pan?
- Nie. Nic o tym nie słyszałem.
- No cóż. Nie sądzę, że było to powszechnie znane.
Przyszła tam tylko raz i tej samej nocy utonęła.
- Co się stało?
- Któż to może wiedzieć? Krążyły słuchy, że Mardo miał ją
w swoim łożu. Pewnie oszołomił ją narkotykiem. Może mu się
sprzeciwiała. Zamaillemu mogło się to nie spodobać.
- Chce pan przez to powiedzieć, że ją zabił?
- Ktoś to zrobił.
- Dlaczego nikogo o tym nie powiadomiliście?
- Baliśmy się.
- Czego?
- Griaule'a.
- To śmieszne.
- Czy teraz też pan tak sądzi? Przecież pan jest
człowiekiem, który doprowadził do uwolnienia Lemosa i musi
pan zdawać sobie sprawę, do czego Griaule jest zdolny.
- Ale to, co pan mówi, rzuca całkowicie odmienne światło
na całą sprawę. Być może, Lemos i Miriella ułożyli ten
spisek, żeby się zemścić, być może...
- Nawet jeżeli tak było - odparł mężczyzna - to i tak
pomysł należał do Griaule'a.
Po tej rozmowie Korrogly sprawdził, jak przebiegały prądy
pływowe w nocy śmierci Patrycji Lemos i zorientował się, że
płynęły one od urwiska ze świątynią w stronę cypla Ayler i
gdyby jej ciało znalazło się w wodzie wczesnym rankiem,
mogłoby, jak to się naprawdę stało, zostać wyrzucone na
plażę cypla. To jednak było wszystko, co udało mu się
ustalić. Mimo że badał wszelkie ewentualności, nie mógł
zdobyć żadnego dowodu na to, że Lemos lub jego córka knuli
przeciwko Zemaillemu. Sprawa wciąż go dręczyła, powodowała
bezsenność, a kiedy udawało mu się zasnąć, dręczyły go
koszmary. Ponieważ został wykorzystany, czuł przemożne
pragnienie pojęcia istoty tego, co zaszło. To pomogłoby mu
ogarnąć myślą wszystko, co się stało i dzięki temu poznać
specyfikę losu, który go spotkał. Trudno było mu się
zorientować, czy w gruncie rzeczy chciałby bardziej wierzyć,
że manipulował nim Griaule, czy też Lemos i jego córka. W
czasie niektórych nocy myślał, że właściwie wolałby
zaakceptować działanie pod wpływem wolnej woli, sądzić że
stał się ofiarą ludzkich występków, nie zaś stworzenia tak
niepojętego jak Bóg. Podczas innych nocy łudził się, że
wygrał sprawę uczciwie i przyczynił się do uwolnienia
niewinnego człowieka. Jednego tylko był całkowicie pewien -
chciał w i e d z i e ć.
Nie mogąc podjąć żadnego działania, wyruszył wreszcie do
źródła, do dworu Lemosa na cyplu Ayler i oznajmił, że
chciałby się widzieć ze szlifierzem. Pokojówka poinformowała
go, że pana nie ma w domu, ale jeżeli zechce poczekać, to
dowie się, czy jest panienka. Wróciła po krótkiej chwili i
zaprowadziła go na wychodzącą na morze, osłonecznioną
werandę, z której rozpościerał się zapierający dech w piersi
widok dzielnicy Almintra. Ostre światło słońca rzucało
diamentowe rozbłyski na powierzchnię wody, rozpraszając je
na większej przestrzeni, kiedy wiatr marszczył morze w
drobniutkie fale. Widniejące na brzegu domy o spiczastych
dachach sprawiały wrażenie malowniczych i uroczych. Z tej
odległości trudno było dostrzec stopień ich zapuszczenia.
Ubrana w beżową, jedwabną suknię Miriella na wpół leżała na
sofie. W zasięgu jej dłoni na małym stoliczku znajdowała
się fajka o długim cybuchu i sporo małych, ciemnych
kuleczek. Korrogly podejrzewał, że to opium. Oczy miała
jakby lekko zamglone i chociaż wciąż wyglądała czarująco,
piętno rozpusty rozmyło delikatne linie jej urody. Pot
przylepił do jej policzka czarny lok i cała skóra miała
niezdrowy połysk.
- To cudowne, że znowu cię widzę - rzekła leniwie,
wskazując mu stojące obok krzesło.
- Naprawdę? - odparł czując, jak znowu wzbiera w nim
dawne pożądanie i dawna gorycz. Boże, pomyślał, wciąż ją
kocham. Mogłaby zrobić wszystko i kochałbym ją mimo to.
- Oczywiście. - Roześmiała się czarująco. - Wątpię, czy
mi uwierzysz, ale cię lubiłam.
- Lubiłaś! - W jego ustach zabrzmiało to jak epitet.
- Uprzedzałam, że nie będę mogła cię pokochać.
- Powiedziałaś, że spróbujesz.
Wzruszyła ramionami. Jej ręka drgnęła w kierunku fajki.
- Sprawy nie ułożyły się, jak należy.
- Och, nie powiedziałbym. - Wskazał ręką pełne luksusu
otoczenie. - Twoje sprawy ułożyły się zupełnie nieźle.
- I twoje również - odparła. - Słyszałam, że odniosłeś
wspaniały sukces. Wszystkie damy chcą, żebyś został ich... -
Zachichotała. - Ich adwokatem.
Wielka fala rozbiła się na brzegu pod werandą,
rozściełając koronkę piany do połowy plaży. Dźwięk ten
zdawał się usypiać Miriellę. Jej powieki opadły trzepocząc,
westchnęła głęboko i pod wpływem tego oddechu jej suknia
rozchyliła się, odsłaniając bladą, kołyszącą się pierś.
- Usiłowałam być z tobą uczciwa - powiedziała. - I
byłam. Tak uczciwa jak nigdy przedtem.
- To dlaczego nie powiedziałaś mi o swojej matce i
Zemaille'u?
Jej oczy otworzyły się szeroko. - Co?
- Przecież mnie słyszałaś.
Usiadła, otulając się szczelniej i spojrzała na niego ze
zmieszaniem i irytacją.
- Po co tu przyszedłeś?
- Żeby uzyskać odpowiedzi. Potrzebuję odpowiedzi.
- Odpowiedzi! - Znowu się roześmiała. - Jesteś większym
głupcem niż sądziłam.
Podrażniony jej słowami odezwał się: - Może jestem
głupcem, ale nie dziwką.
- Adwokat, który uważa, że nie jest dziwką! Czyż to nie
cudowne?
- Powiedz mi - zapytał. - Już nic ci nie grozi. Twój
ojciec nie może być ponownie postawiony przed sądem. To
byłaś ty, prawda? Wszystko to było planem, spiskiem, żeby
zabić Zemaillego i pomścić twoją matkę. Nie wiem, jak to
osiągnęłaś, ale...
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
- Miriello - powiedział. - Muszę to wiedzieć. Nie zrobię
ci krzywdy, obiecuję ci. To, co musiałem zrobić ci w sądzie,
niemal mnie zabiło.
Przez długą chwilę patrzyła mu w oczy. - To było łatwe.
Byłeś łatwy. Dlatego właśnie ciebie wybraliśmy... Dlatego,
że byłeś tak samotny, taki naiwny. Musieliśmy po prostu
zmusić cię do działania. Miłością, strachem, skierowaniem na
fałszywy trop. I wreszcie narkotykami. Zanim ja... a raczej
Janice... zaprowadziłam cię do świątyni, dodałam ci do
brandy narkotyk. Sprawił, że stałeś się bardzo podatny na
sugestie.
- To właśnie wywołało moje halucynacje?
- Masz na myśli kryjówkę Marda? Nie, to jego iluzja. Była
wystarczająco realna. Narkotyk sprawiał jedynie, że
wierzyłeś w to, w co chciałam, żebyś uwierzył. Że jesteśmy w
niebezpieczeństwie, że nas ścigają. To wszystko.
- A co powiesz o łusce?
- Łusce?
- Tak. O wiszącym nad łóżkiem Zemaillego, utrwalonym w
łusce obrazie martwego maga. Chyba Archiochusa.
Zmarszczyła czoło. - Byłeś tak przerażony, że musiałeś
mieć halucynacje.
Wstała, zatoczyła się, przytrzymała poręczy werandy, aby
odzyskać równowagę. Pomyślał, że dostrzegł, jak jej twarz
łagodnieje, że pojawia się na niej wyraz pragnienia równego
jego pragnieniu. Ale wydało mu się, że dostrzega również jej
szaleństwo, niezrównoważenie psychiczne. Musiała być
szalona, aby uczynić to, co uczyniła, jednocześnie kochać i
nie kochać, przekonywająco odgrywać jednocześnie obie te
role, kłamać i oszukiwać z tak obsesyjną precyzją.
- Gdybyśmy przedstawili nasze dowody w bezpośredni sposób
- powiedziała - tatuś mimo wszystko mógłby zostać skazany.
Musieliśmy zharmonizować proces jak orkiestrę, manipulować sędziami
przysięgłymi. Należało więc wybrać dyrygenta. I okazałeś się
cudowny! Uwierzyłeś we wszystko, co ci podsuwaliśmy. -
Odwróciła się. Obsunęła suknię z ramion odsłaniając swe
idealne plecy i powiedziała z północnym akcentem: - Nie
kocham smoków.
Był to głos Janice.
Patrzył na nią, nic nie rozumiejąc. - Ale przecież ona
spadła z urwiska - rzekł. - Widziałem to.
- Siatka - wyjaśniła. - Umocowana tuż poniżej krawędzi.
Powiedziała to melodyjnym głosem starej kobiety, Kirin.
- Mój Boże! - westchnął.
- Niewielka charakteryzacja może sprawić cuda - oznajmiła.
- A ja zawsze dobrze udawałam głosy. Planowaliśmy to przez
wiele lat.
- Wciąż nic nie rozumiem. Było tyle zmiennych czynników.
W jaki sposób mogliście nad wszystkimi panować? A
dziewięciu świadków? Skąd mogliście wiedzieć, że uciekną?
Spojrzała na niego z politowaniem.
- Och - zawołał. - Rozumiem. Nie było żadnych świadków.
- Tylko Mardo i ja. I oczywiście tatuś wcale nie rzucał
kamieniem. Nie mogliśmy ryzykować, że spudłuje.
Obezwładniliśmy Marda, a potem tatuś zdruzgotał mu czaszkę.
Potem zażyłam narkotyki, aby wszystko sprawiało wrażenie, że
położono mnie na ołtarzu. No bo wiesz, kult został już
rozwiązany. Wszyscy obawiali się wielkiego dzieła. Właściwie
kiedy przyłączyłam się do wyznawców, wszystko zaczęło się
rozpadać. To było sedno naszego planu. Odizolować Marda.
Poświęciłam wiele godzin na dodawaniu mu otuchy w jego
wielkim dziele. Wiedziałam, że inni opuszczą go, jeżeli
uwierzą, iż istotnie może je doprowadzić do końca. Obawiali
się bardziej Griaule'a niż kapłana.
- A więc część tego była prawdą?
Skinęła głową: - Mardo miał obsesję zabicia Griaule'a. Był
szalony!
- A co z nożem, zakapturzoną postacią?
Pochyliła głowę. - Nie miałam zamiaru skaleczyć cię w
rękę, tylko przestraszyć. Bardzo martwiłam się, że cię
zraniłam. Musiałam obiec dom, dostać do tylnego wejścia
do warsztatu i wejść kuchennymi schodami, abyś myślał, że
przez cały czas byłam w domu. Prawie zapomniałam o całym
planie. Chciałam tylko pobiec i zaopiekować się tobą.
Przykro mi. Bardzo mi przykro.
- Przykro ci! Na Boga!
- Nie masz powodu do narzekania! Żyje ci się lepiej niż
kiedykolwiek. A jak sam powiedziałeś, śmierć Marda nie była
wielką stratą dla kogokolwiek. Był złym człowiekiem.
- Nie wiem, czy to słowo ma jeszcze jakiekolwiek
znaczenie.
Sięgając pamięcią wstecz, dostrzegał teraz poszlaki,
które powinien był zobaczyć o wiele wcześniej: podobieństwa
nerwowej gestykulacji Mirielli i Kirin, jej przesadną
reakcję, kiedy próbowała mówić o swojej matce, wszystkie
drobne niekonsekwencje, zbyt zazębiające się wzajemne
powiązania. Jakim był idiotą!
- Biedny Adam. - Podeszła do niego i zaczęła gładzić jego
włosy. - Oczekiwałeś, że świat będzie prosty, a jest... nie
taki, jakim go chciałeś.
Jej zapach, zapach rozgrzanych pomarańczy, podniecił go.
Posadził ją sobie gwałtownie na kolanach, zarazem zły i
pełen pożądania. Częścią swojej świadomości próbował ją
odtrącić, gdyby bowiem jej pragnął, usankcjonowałby tym
samym wszelkie fałsze i jeszcze bardziej osłabił swoje i tak
już nadwątlone morale. Jednak silniejsza część jego
osobowości pożądała jej i pocałował ją w usta smakujące
przydymioną słodyczą opium. Jego wargi przesunęły się po
wygięciu jej szyi, w kierunku wypukłości piersi. Początkowo
reagowała leniwie, potem jednak z całkowitym
zapamiętaniem.
- Tak bardzo mi cię brakowało - szeptała. - Kocham cię.
Naprawdę cię kocham.
Wydawało się, że jest taka jak dawniej, otwarta, pełna
oddania, łagodna. Z zaskoczeniem uświadomił sobie, że skryta
pod wyuzdaniem wrażliwość nie jest grą, wątpił bowiem we
wszystko, co się z nią wiązało. Ponownie pocałował ją w usta
i zapewne wziąłby ją od razu, w tej chwili i w tym miejscu,
gdyby nie przerwał im męski głos:
- Wolałbym, żebyś była nieco bardziej dyskretna,
kochanie.
Korrogly zerwał się, zrzucając Miriellę na podłogę.
W drzwiach stał Lemos. Uśmiechał się lekko kącikami ust.
Wyglądał kwitnąco, szczęśliwie, zupełnie inaczej niż ten
wyszarzały pechowiec, którego Korrogly bronił. Ubrany był w
kosztowną odzież, na palcach widniały pierścienie. Roztaczał
wokół siebie atmosferę zdrowia i dobrobytu, która wydawała
się równie nieprzyzwoita jak rumiana cera nasyconego
wampira. Miriella wstała i podeszła do niego. Objął jej
ramiona.
- Jestem zaskoczony widząc tu pana, panie Korrogly -
stwierdził Lemos. - Ale chyba nie powinienem. Moja córka
jest szalenie ponętna, nieprawdaż?
- Powiedziałam mu, tatusiu - odezwała się Miriella,
słodkim dziecięcym głosikiem. - O Mardo.
- Doprawdy?
Korrogly z przerażeniem zobaczył, jak Lemos pieści ukrytą
pod beżowym jedwabiem pierś swojej córki. Wyprężyła tors,
aby wzmóc nacisk jego dłoni, ale wydało mu się, że w wyrazie
jej twarzy dostrzega pewne napięcie.
Lemos najwidoczniej zauważył na twarzy Korrogly'ego
obrzydzenie i zapytał: - Ale nie powiedziałaś mu wszystkiego,
prawda?
- Nie powiedziałam o mamie. On sądzi...
- Mogę sobie wyobrazić, co sądzi.
Lemos wciąż się uśmiechał, ale poza tym uśmiechem w jego
szarych oczach kryło się coś, co napawało Korrogly'ego
lękiem.
- Sprawia pan wrażenie zmieszanego - rzekł Lemos. - Z
całą pewnością człowiek o pańskim doświadczeniu może
wyobrazić sobie miłość rodzącą się między mężczyzną a jego
córką. Co prawda, spotyka się to z potępieniem. Ale
potępienie społeczne, z jakim spotykają się takie związki,
wcale nie musi zmniejszać siły tych uczuć. W naszym przypadku
sprawiło, że sięgnęliśmy do rozpaczliwych środków.
Ostatnie fragmenty łamigłówki zaczęły do siebie pasować.
- To nie Zemaille zabił pańską żonę, ale pan.
Lemos prychnął z rozbawieniem. - Miałby pan piekielne
kłopoty z udowodnieniem tego. Ale żeby prawdzie stało się
zadość, przyznaję, że ma pan rację. Powiedzmy, że aby...
nacieszyć się sobą w pełni, Miriella i ja potrzebowaliśmy
więcej prywatności, którą Patrycja nam uniemożliwiała. Czyż
można było znaleźć lepszego łajdaka, który posłużyłby naszym
celom niż Mardo Zemaille? Wtedy świątynia była zawsze
otwarta dla ciekawskich. Ktoś taki jak ja mógłby
niezmiernie łatwo przekonać Patrycję, że byłoby zabawne
odwiedzić pewnej nocy to miejsce.
- Zabił ją pan... I teraz usiłuje oskarżyć o jej śmierć
Marda?
- Uznano, że jej zgon nastąpił w wyniku wypadku - odparł
Lemos. - Nie ma potrzeby kogokolwiek oskarżać.
- Wtedy dostrzegł pan, jakie możliwości stwarza dla pana
Zemaille.
- Mardo był słabym człowiekiem obdarzonym władzą. Takimi
ludźmi łatwo manipulować. Zajęło to nieco czasu, ale wynik
był przesądzony.
Dłoń Lemosa przesunęła się niżej i zaczęła pieścić brzuch
Mirielli. Korrogly miał wrażenie, że mimo pozorów
jest ona właściwie niewolnicą, nie zaś kochanką, że
okazywana przez nią przyjemność jest wynikiem raczej
przymusu i dezorientacji. Na jej twarzy pojawił się
bezwolny wyraz, jakiego nie dostrzegał w czasie, kiedy o n
ją dotykał.
- Nie sądzę, czy we właściwy sposób wyraziłem już panu moją
wdzięczność - ciągnął dalej Lemos. - Gdyby nie pan, mógłbym
w dalszym ciągu przebywać w Almintrze. Jestem na zawsze
pańskim dłużnikiem.
Korrogly wciąż patrzył na niego, niepewny, jak ma
postąpić.
- Być może, zastanawia się pan, dlaczego jestem z panem
tak szczery - rzekł Lemos. - Doprawdy, nie ma w tym żadnej
tajemnicy. Jest pan upartym człowiekiem, panie Korrogly.
Żywię do pana wiele szacunku. Kiedy tylko znajdzie się pan
na tropie, a zdaję sobie sprawę, że od jakiegoś czasu złapał
pan trop, będzie pan nim dążył dopóty, dopóki nie dowie się
wszystkiego. Domyślałem się, że prędzej czy później będziemy
musieli odegrać tę scenę. Mógłbym kazać pana zabić, ale jak
już powiedziałem, jestem panu wdzięczny i wolę pozwolić panu
żyć. Wydaje mi się, że w żaden sposób nie zdoła mi pan
zaszkodzić. Ale chcę też pana ostrzec. Będę miał pana na
oku. Jeżeli przyjdzie panu do głowy sprawiać mi jakieś
kłopoty, będzie to jeden z ostatnich pańskich pomysłów. A
jeżeli pan w to wątpi, to proszę przemyśleć wszystko, co pan
tu dziś usłyszał i uświadomić sobie, do czego jestem zdolny,
co zdołałem dokonać, kiedy nie posiadałem władzy i wyobrazić
sobie, co mogę zrobić obecnie, gdy jestem potężny. Czy pan
mnie rozumie?
- Tak - odparł Korrogly.
- No cóż - Lemos puścił Miriellę, która chwiejnym krokiem
wróciła na sofę. - Nie pozostaje mi nic innego, tylko pana
pożegnać. Może zechce pan znowu do nas wpaść? Na przykład na
obiad. Oczywiście zawsze może pan odwiedzać Miriellę. Ona
pana lubi, naprawdę, ja zaś nauczyłem się nie być zazdrosny.
Bardzo bym nie chciał pozbawiać jej tych przyjemności, które
pan może jej zapewnić. Obawiam się, że to, co na moją prośbę
dla mnie robiła, okaleczyło ją psychicznie i może pan
pozwoli jej to przezwyciężyć. - Oparł dłoń o plecy
Korrogly'ego i zaczął prowadzić go przez pokoje w kierunku
drzwi wyjściowych. - Przyjemność jest czymś rzadkim. Nie
chciałbym nikogo jej pozbawiać. Kiedy zostałem bogaty,
zacząłem to właśnie pojmować. I to jeszcze jeden powód, by
czuć do pana wdzięczność. A więc... - Otworzył frontowe
drzwi. - ... kiedy mówiłem, że to co moje, należy również do
pana, rozumiałem to w najgłębszym i najbardziej intymnym
sensie. Proszę korzystać z naszej gościnności. Zawsze.
Z tymi słowami na ustach pomachał mu dłonią i zamknął
drzwi. Korrogly znalazł się w jaskrawym świetle
słonecznym, ogarnięty uczuciem, że został uwięziony na
kamiennej wysepce wśród niezbadanego morza.
Kiedy zaczął już zapadać zmierzch, Korrogly po całodziennym
spacerze i równie długich przemyśleniach znalazł się
wreszcie w Muzeum Henry'ego Sichiego i stanął przed szklaną
gablotą z zamkniętym w niej Ojcem Kamieni. Lemos miał rację
- w żaden sposób nie zdoła osiągnąć sprawiedliwości i
Korrogly musi pogodzić się z faktem, że został wykorzystany
przez kogoś bardziej nawet potwornego od Griaule'a.
Najlepszym roziązaniem, uznał, byłoby opuścić Port Chantay i
zrobić to możliwie jak najszybciej. Możliwe, że Lemos
wszystko co powiedział, mówił szczerze, ale równie dobrze
mógł zmienić zdanie i uznać Korrogly'ego za zagrożenie. Ale
choć był w niebezpieczeństwie, nie ono go przejmowało. Wciąż
był człowiekiem na tyle moralnym - Lemos powiedziałby
głupim - że dalej pragnął osądzenia Lemosa i nic nie było w
stanie pozostawić go na pastwę ponurych nastrojów oraz
impulsu samozniszczenia, zapatrzonego w porozbijane szczątki
swego wymarzonego, uporządkowanego wszechświata.
Spojrzał na Ojca Kamieni. Spoczywał, mrugając do
niego w swym gnieździe z błękitnego aksamitu - zamglony
kawałek tajemnicy, rzucający widmowe refleksy, w
którego wnętrzu dziwny, przypominający człowieka skrzep
ciemności wydawał się wić, poruszać jakby istotnie był duszą
uwięzionego w jego wnętrzu czarnoksiężnika. Korrogly wbił
wzrok w tę ciemność i nagle otoczyła go ona całkowicie.
Znalazł się jakby w małym wycinku nocy i spoglądał na
leżącego na ziemi człowieka. Starego, bardzo starego
człowieka o zapadniętych policzkach i haczykowatym nosie, o
czarnych oczach pożyłkowanych niebiesko-zielonym ogniem,
odzianego w szaty czarnoksiężnika. Widok ten trwał zaledwie
kilka sekund, ale zanim rozwiał się, wyczuł obecność tego
samego zimnego, potężnego umysłu, z którym zetknął się już
przedtem w świątyni. Kiedy wreszcie ponownie zorientował
się, że stoi przed szklaną gablotką i spogląda na Ojca
Kamieni, nie poczuł strachu, wstrząsu, ale radość. Uświadomił
sobie, że to jednak b y ł Griaule. Wizja świadczyła
wyraźnie, że Zemaille był poważnym niebezpieczeństwem, które
Griaule musiał wyeliminować. A on, Korrogly, istotnie
widział tej nocy w świątyni umierającego czarnoksiężnika, to
wcale nie była halucynacja. Smok usiłował go w ten sposób
oświecić. Roześmiał się i klepnął w udo. O, Lemos
rzeczywiście opracował swój plan, ale jak powiedział dawny
wyznawca kultu, był to jednak mimo wszystko pomysł Griaule'a, i
to on zainspirował działania Lemosa... I uczynił to za
pośrednictwem tego odłamka mlecznobiałego kamienia.
Radość Korrogly'ego nie wypływała wcale z faktu, że Lemos
właściwie był niewinny - "niewinny" nie było słowem, które
pasowałoby do szlifierza - ale z nowego zrozumienia całej
subtelnej precyzji działania Griaule'a. Przemawiało to do
niego, rozkazywało mu, wskazywało mu nowy rodzaj prawa,
które zaniedbywał w całym swym dotychczasowym życiu. Prawo
wolnej woli. Zrozumiał, że tylko ono może zapewnić
sprawiedliwość. Jeżeli pragnie sprawiedliwości, m u s i je
stosować. Nie jako system, nie w sądzie i było to coś, do
czego czuł się w pełni przygotowany. Zaskakiwało go, że nie
doszedł do tego wniosku wcześniej, ale uznał, że zanim
nastąpiła ta chwila, był zbyt zdezorientowany, zbytnio
pogrążony w złożonościach procesu, aby pomyśleć o podjęciu
bezpośrednich działań. I być może, nie był jeszcze
przygotowany do działania, być może jego motywacje nie były
jeszcze wystarczające.
No cóż, teraz miał tę motywację.
Miriellę.
Możliwe, że w żaden sposób nie można już jej ocalić, że
zbytnio pogrążyła się w perwersjach, by móc się z nich
teraz wyzwolić. Przez tę chwilę jednak, gdy znajdowała się w
jego ramionach, znowu była kobietą, którą kochał. To nie
było oszustwo. W ostateczności mógł wyzwolić ją od
człowieka, który zdominował ją i przywiódł do grzechu. To,
że przysłuży się również sprawiedliwości, nadawało jedynie
jego działaniom słodyczy.
Wyszedł z muzeum i stanął na stopniach spoglądając na
ocienioną wodę koloru lawendy koło cypla Ayler. Wiedział
dokładnie, jak ma postąpić. Sam Lemos wspominając o Mardo,
podpowiedział mu metodę skutecznego działania:
- Mardo był słabym człowiekiem obdarzonym władzą. Takimi
ludźmi łatwo manipulować.
I oczywiście sam Lemos wcale nie był inny.
Miał mnóstwo słabych punktów. Jego inwestycje, Miriella,
jego zbrodnie, jego złudne uczucie panowania nad sytuacją.
To ostatnie było największą słabością. Był zakochany we
własnej władzy, wierzył, że jego ocena sytuacji jest
nieomylna i nigdy nie mógłby uwierzyć, że Korrogly jest inny
niż on go sobie wyobraził. Będzie przypuszczał, że adwokat
albo nie uczyni nic, albo zacznie działać poprzez sądy. Nigdy
nie zaświta w nim podejrzenie, że Korrogly może zacząć
działać przeciwko niemu w ten sam sposób, w jaki on działał
przeciwko Zemaillemu. Zemaille najpewniej myślał tak samo o
Lemosie.
Korrogly uśmiechnął się. Zrozumiał, jak cudownie złożony
był ten łańcuch następujących po sobie iluminacji, kiedy
jednego człowieka po drugim nakłaniano do podejmowania
zdecydowanych kroków. Energicznym krokiem zszedł po
stopniach i ruszył po Bulwarze Biscaya, kierując się w
stronę "Ślepej Damy" na kufel piwa i chwilę spokojnej
kontemplacji, w czasie której zaplanuje swoją przyszłość i
los Lemosa. Zanim minął kwartał, miał już opracowany
zalążek planu.
W tej samej chwili jednak przyszła mu do głowy
niepokojąca myśl.
A jeżeli spełnia swoimi działaniami wolę Griaule'a, jeżeli
Ojciec Kamieni miał wpływ i na niego? Jeżeli wcale nie
bierze przeznaczenia w swoje ręce, a jedynie spełnia
życzenia Griaule'a i stanowi element jakiegoś straszliwego
planu? Jeżeli odrzucając zwykłe środki i moralne sposoby
działania ma szansę stać się takim samym potworem jak Lemos
i w rezultacie również zostanie wyeliminowany przez
kolejnego pionka, którym posłuży się Griaule? Nie mógł tego
wiedzieć. Równie dobrze jego nagłe postanowienie, że zacznie
działać, mogło być rezultatem długich, wewnętrznych rozważań.
Wynik procesu Lemosa mógł stać się tym ciężarem, pod którym
zawaliło się jego niestabilne morale.
Stał przez długą chwilę zastanawiając się nad tym. Zdawał
sobie sprawę, że nigdy nie zakończy tych rozważań, ale
poszukiwanie rozwiązań może dopomóc mu w odsunięciu od
siebie takich niepokojów, uprości analizy i próby
kwestionowania biegu wydarzeń. Uświadomił sobie wreszcie, że
stało się to dla niego sprawą wyboru - zupełnie jakby decyzja
podjęcia działań uwolniła go od dawnych więzów, od
krępujących pęt ideałów i zapoznała go z nową, i choć może
mniej moralną, to jednak o wiele skuteczniejszą magią. Cóż go
w gruncie rzeczy obchodzi, kto kontroluje to działanie, kto
pociąga za sznurki? Prędzej czy później człowiek musi
przestać myśleć i zacząć być, musi przestać martwić się
złożonością i zmiennością życia, i zacząć żyć. Nie było
pewności, bezpiecznej ścieżki, jakiejś absolutnej moralności.
Czyń najlepiej, jak potrafisz dla pożytku samego siebie i
tych, których kochasz i miej nadzieję, że będzie to stanowiło
wystarczająco szeroki zakres problemów, aby utrzymać
twe sumienie w dobrym zdrowiu. Jeżeli nie... No cóż, nie ma
sensu martwić się tą ewentualnością. Po co kłopotać się
grzechem w świecie, w którym każdy jest grzeszny?
Ruszył znowu przed siebie. Szedł twardym krokiem i
uśmiechał się do przechodniów, ukłonił się uprzejmie starej
kobiecie zamiatającej ganek, zatrzymał na chwilę, aby
pogłaskać po główce chłopczyka i przez cały czas planował
swoje działania przeciwko Lemosowi, wyobrażał
sobie rozmaite odmiany jego ruiny i klęski, przedstawiał
sobie Miriellę w swoich ramionach, puszczał wodze
wyobraźni pozwalając jej ulatywać swobodnie przez obszary
rozmaitych możliwości. Widział się w szatach sędziego,
sprawującego pełne obiektywizmu rządy prawa, sprawiedliwego,
lecz nieugiętego, pełnego niezgłębionej mądrości. Widział
się również na słonecznej werandzie dworu na cyplu Ayler, na
białym jachcie, w błyszczącej od złota sali balowej, w
najrozmaitszych, pełnych luksusu otoczeniach, wśród
lojalnych przyjaciół, pięknych kochanek oraz nieprzyjaciół,
których tajemnicami władał. Życie, które do niedawna
wydawało się być tak odległe jak skarb poza jego zasięgiem,
teraz zdawało się go otaczać, obejmować, oszałamiało go
swymi bogatymi aromatami i obrazami. Czyż to ważne, zapytał
się w duchu, kto włada tym światem? Przecież nie jest on
przez to mniej cudowny, nie daje nam przez to mniej
przyjemności. Roześmiał się głośno, mrugnął do ładnej
dziewczyny i planował przemoc i oszustwo, to wszystko, co
przynosiło mu radość.
Tak czy inaczej, w Port Chantay smok był już na swobodzie.
KONIEC