Shepard Lucius Ojciec kamieni


powieść

Lucius Shepard

Ojciec Kamieni (1)

(The Father of Stones)

przełożył Sławomir Kędzierski

W "Nowej Fantastyce" nr 11/91 przedstawiliśmy Państwu

opowiadanie Luciusa Sheparda "Człowiek, który pomalował

smoka Griaule'a" rozgrywające się w świecie rządzonym przez

starożytnego i wszechpotężnego smoka. Akcja mikropowieści

"Ojciec Kamieni" jest osadzona w tej samej, przesyconej

magią scenerii i choć sam smok nie jest bohaterem,

świadomość jego obecności rzutuje na wszystkie działania

postaci tej przewrotnej historii.

Utwór otrzymał nagrodę "Locusa" oraz nominację do Hugo

w 1990 roku.

D.M.

To, w jaki sposób Ojciec Kamieni znalazł się w posiadaniu

szlifierza kamieni szlachetnych, Williama Lemosa, w dalszym

ciągu stanowi temat dyskusji prowadzonych przez mieszkańców

Port Chantay. Nie ulega wątpliwości, że Lemos kupił go od

Henry'ego Sichiego, Sichi zaś nabył kamień za kilka

bel surowego jedwabiu od krawca w Teocinte. I choć sam

zainteresowany nigdy tego nie potwierdził, świadkowie

mówili, że krawiec odebrał siłą klejnot swojej siostrzenicy,

która znalazła go w kępie paproci rosnących pod wargą smoka

Griaule'a. Przedmiotem dyskusji pozostaje natomiast, w

jaki sposób kamień znalazł się i we właściwym miejscu i

czasie. Niektórzy utrzymują, że jest naturalnym wytworem

Griaule'a, rezultatem powolnego wydzielania jego ciała -

może rodzajem guza - i że posłużył do urzeczywistnienia jego

życzeń. Sprawił, że Lemos, który żył w zasięgu jego wpływów,

spełnił rozkazy Griaule'a w sprawie kapłana Marda Zemaillego

i Świątyni Smoka. Inni skłonni są twierdzić, że choć

istotnie Griaule jest cudownym zjawiskiem, istotą wielkości

góry, unieruchomioną przed tysiącleciami w czasie magicznego

pojedynku, która za pośrednictwem subtelnego narzucania swej

woli sprawuje dyskretną kontrolę nad mieszkańcami Doliny

Carbonales i potrafi manipulować najbardziej oderwanymi

zjawiskami, najbardziej złożonywmi wydarzeniami... Ale

twierdzenie, że jego guzy lub kamienie nerkowe posiadają

właściwości słynnych drogich kamieni... no cóż, wydaje się

to dość naciągane. Mówi się, że Lemos po prostu próbował

posłużyć się uznanym faktem wpływu Griaule'a, aby

usprawiedliwić swoją zbrodnię i że niewątpliwie Ojciec

Kamieni stanowi część skarbu smoka, upuszczonego

najprawdopodobniej pod wargą przez jednego z tych żałosnych

półgłówków, którzy zamieszkują jego wnętrzności. Zgadzają

się z tym również oponenci. Czyż sądzicie, że Griaule nie

jest w stanie polecić jednemu ze swych sług, by zostawił

kamień w określonym miejscu i o określonej porze? Jeżeli

chodzi zaś o proweniencję kamienia, to mamy tu do czynienia

z olbrzymią, tajemniczą i niemal nieśmiertelną inteligencją,

zamkniętą w cielsku, na którego powierzchni znajdują się

lasy, wioski i pasożyty tak wielkie, że mogą zniszczyć

miasto. Jeżeli weźmiemy wszystko pod uwagę, to czy

możliwość, że Griaule mógł wytworzyć Ojca Kamieni w jakimś

ciemnym zakątku swojego wnętrza, jest rzeczywiście aż tak

nieprawdopodobna?

Jeżeli zaś pominiemy wszelkie te spory, fakty będą

przedstawiały się, jak następuje. Pewnej mglistej, lutowej

nocy, kilka lat temu, do siedziby straży miejskiej w Port

Chantay wtargnął młody chłopak z wiadomością, że Mardo

Zemaille, kapłan Świątyni Smoka, został zamordowany, i że

jego zabójca, William Lemos, oczekuje przybycia strażników u

wrót świątyni. Gdy strażnicy przybyli do chramu położonego

kilkaset jardów od nasady cypla Ayler, zastali Lemosa,

bladego mężczyznę w wieku czterdziestu trzech lat, o rudawo-

blond włosach, miłej, choć nie odznaczającej się niczym

szczególnym powierzchowności, szarych oczach i roztargnionym

wyrazie twarzy, spacerującego tam i z powrotem przed

świątynią. Po nałożeniu mu więzów strażnicy pośpieszyli na

niezwykle pusty teren świątyni. W narożnym budynku odnaleźli

Zemaillego, który leżał skulony obok ołtarza z czarnego

marmuru. Miał strzaskaną czaszkę. Śmiertelny cios zadany

został szlachetnym kamieniem o mlecznym

zabarwieniu. Jedną stronę miał nieobrobioną, co przy rzucie

dawało poręczny chwyt, drugą zaś oszlifowaną w fasetowy wzór

o ostrych krawędziach. Strażnicy odnaleźli również Miriellę,

córkę Lemosa, leżącą nago na ołtarzu i kompletnie

oszołomioną narkotykiem. Wprawdzie Port Chantay był dość

dużym miastem, nie tak jednak wielkim, by strażnicy nie

zdawali sobie sprawy z konfliktu, jaki istniał między

Lemosem i Zemaillem. Żona Lemosa, Patrycja, która trzy lata

temu utonęła niedaleko przylądka Ayler (krążyły plotki, że

płynęła do kochanka, bogatego szlachcica, mieszkającego na

czubku cypla), zapisała swój udział w warsztacie obróbki

drogich kamieni córce Mirielli. Miriella zaś, która była

niezwykle silnie powiązana ze smoczym kultem i samym

Zemaillem, scedowała go na kapłana. Zemaille miał zwyczaj w

niektórych swoich rytuałach używać drogocennych kamieni i

wkrótce zasoby warsztatu zaczęły drastycznie się zmniejszać.

Wyglądało na to, że nieuchronna groźba bankructwa, jak

również odejście córki, jej rozpustne życie i bezmyślna

pokora wobec kapłana stały się źródłem rozpaczy, jaka

ogarnęła Lemosa i popchnęła do zabójstwa. Strażnicy

uzyskawszy przyznanie się do winy wsparte wyraźnymi motywami

i mnóstwem dowodów rzeczowych, byli głęboko przekonani, że

sprawiedliwość zostanie wymierzona szybko i obiektywnie. Nie

wzięli jednak pod uwagę przyjętej przez Lemosa linii obrony.

Podobnie zresztą jak jego adwokat, Adam Korrogly.

- Chyba pan oszalał - oznajmił Lemosowi, gdy szlifierz

opowiedział mu swoją wersję wydarzeń.

- To jest prawda - rzekł ponuro Lemos. Siedział skulony na

krześle w pozbawionej okien rozmównicy. Oświetlała

ją przywieszona do sufitu misa wypełniona kawałkami

świecącego mchu. Szlifierz przyglądał się swoim dłoniom

spoczywającym na drewnianym blacie stołu, jakby nie mogąc

pogodzić się z myślą, że go zdradziły.

Korrogly, wysoki, szczupły mężczyzna o ostrych rysach

twarzy, sprawiających wrażenie jakby wycięto je w gładkim,

białym drewnie, podszedł do drzwi i stojąc przed nimi

powiedział:

- Rozumiem, co mi chce pan wmówić.

- Nie próbuję niczego panu wmawiać - odparł Lemos. - Nie

dbam, co pan o tym myśli. To jest prawda.

- A powinien pan dbać, co o tym myślę - stwierdził Korrogly

odwracając się w jego stronę. - Przede wszystkim wcale nie

muszę przyjmować pańskiej sprawy. Po drugie, moje działania

będą o wiele skuteczniejsze, jeżeli panu uwierzę.

Lemos uniósł głowę i spojrzał Korrogly'emu w oczy z

wyrazem takiej beznadziei, że adwokat przez chwilę miał

wrażenie, że wzrok uderzył weń z namacalną siłą.

- Niech pan robi, co pan uważa - rzekł szlifierz. - A

skuteczność pańskich działań niewiele mnie obchodzi.

Korrogly podszedł do stołu i pochylił się w przód,

opierając się w ten sposób, że rozczapierzone palce jego

dłoni niemal stykały się z palcami Lemosa. Szlifierz nie

poruszył się. Sprawiał wrażenie, jakby wcale nie dostrzegł

bliskości rąk adwokata i wszystko wskazywało na to, że

jego przygnębienie jest szczere, nie zaś udawane. Jeśli nie,

pomyślał Korrogly, to ten człowiek ma system nerwowy

ślimaka.

- Chciałby pan, abym przyjął linię obrony, jakiej nikt

dotąd nigdy nie stosował - powiedział. - Teraz, kiedy o tym

myślę, dziwi mnie dlaczego żaden oskarżony nie próbował do

tej pory z niej skorzystać. Wpływ Griaule'a - w każdym razie

na Dolinę Carbonales - nie podlega dyskusji. Ale utrzymywać,

że realizował pan jego wolę, że jakiś fluid zawarty w

kamieniu nakazał panu wystąpić w roli jego

przedstawiciela... wykorzystać to jako linię obrony w

sprawie o przestępstwo kryminalne... No nie wiem...

Lemos jakby go nie słyszał. Po chwili zapytał:

- A Miriella... czy wszystko u niej w porządku?

Korrogly odparł z irytacją:

- Tak, tak, ma się dobrze. Czy słyszał pan, co

powiedziałem?

Lemos spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem.

- Wydaje się, że pańska historia - rzekł Korrogly -

wymaga przyjęcia nigdy dotąd nie stosowanej linii obrony.

Nigdy. Czy wie pan, co się z tym wiąże?

- Nie - odparł Lemos, opuszczając wzrok.

- Sędziego wcale nie uszczęśliwia perspektywa tworzenia

precedensu i ktokolwiek będzie przewodniczyć sądowi w

czasie pańskiego procesu, bardzo będzie się przed tym

wzdragał. Jeśli bowiem precedens zostanie ustanowiony, Bóg

jeden raczy wiedzieć, ilu łajdaków spróbuje z niego

skorzystać, aby uniknąć kary.

Lemos milczał przez parę sekund, po czym rzekł: - Nie

rozumiem. Co chce pan przez to powiedzieć?

Korrogly spojrzał mu w oczy i poczuł się niezręcznie

- rozpacz Lemosa sprawiała wrażenie wszechogarniającej.

Działał już w imieniu całej rzeszy klientów pogrążonych w

apatii, ale nawet najbardziej oszołomieni w pewnym momencie

nagle uświadamiali sobie powagę sytuacji i okazywali lęk,

desperację. Przez chwilę pomyślał, że Lemos musi być

inteligentnym człowiekiem, skoro zdołał wymyślić tak

subtelny wybieg, jeżeli istotnie był to wybieg.

- Nie musi pan niczego mówić - powiedział Lemosowi. - Po

prostu chcę, żeby pan zrozumiał moją sytuację.

Gdybym prosił sąd o wyrozumiałość, o uwzględnienie wiążących

się z tą sprawą namiętności, wzięcie pod uwagę niegodziwego

charakteru zmarłego, jestem pewien, że pański wyrok byłby

łagodny. Zemaille nie cieszył się zbytnią sympatią i

znalazłoby się wiele osób, które uznałyby pański czyn za akt

sprawiedliwości.

- Nie, to nie tak - odparł Lemos głosem tak pełnym bólu,

że Korrogly na chwilę uwierzył mu całkowicie.

- Z drugiej jednak strony - ciągnął dalej - gdybym

przyjął linię obrony podsuwaną przez pana, może

się okazać, że stanie pan w obliczu o wiele surowszego

wyroku, być może nawet najwyższego wymiaru kary. Jeżeli

będzie pan chciał bronić się w taki sposób, dla sędziego

może to oznaczać, że zbrodnia była popełniona z

premedytacją. Mógłby odrzucić możliwość zabójstwa w afekcie.

Lemos roześmiał się z przygnębieniem.

- Bawi to pana? - spytał Korrogly.

- Uważam za uproszczenie myśl, że namiętność i

przeznaczenie muszą się nawzajem wykluczać.

Korrogly odsunął się od stołu, skrzyżował ramiona i

spojrzał na świetlistą kulę wiszącą nad głową.

- Oczywiście, nie zawsze tak się dzieje. Nie wszystkie

zbrodnie namiętności uznane są za działania pod wpływem

afektu. Jest zawsze furtka pozostawiana dla obsesji, dla

niepohamowanego impulsu. Chciałem tylko zwrócić pańską

uwagę, że sędzia pragnąc uniknąć precedensu, w swoich

pouczeniach dla ławy przysięgłych może wykluczyć ewentualne

złagodzenie wyroku.

Lemos ponownie zamyślił się.

- Czy podjął pan decyzję? - nalegał Korrogly. - Nie mogę

zrobić tego za pana, mogę tylko zalecać.

- Mam wrażenie, że chciałby mi pan zalecić kłamstwo -

rzekł Lemos.

- Skąd ten pomysł?

- Mówi mi pan, że prawda jest ryzykiem, że najlepsze

byłoby bezpieczne rozwiązanie.

- Po prostu ostrzegam pana przed zagrożeniami.

- To doskonały tekst, nieprawdaż? Coś pośredniego między

zaleceniem a radą.

- Również między winą i niewinnością - rzekł Korrogly w

nadziei, że może tym poruszy Lemosa. Szlifierz

jednak wbił wzrok w blat stołu i odrzucił kosmyk swych

rudawych włosów.

- Dobrze - Korrogly podniósł z podłogi teczkę. -

Widzę, że chce pan, abym postępował w tej sprawie tak, jak

pan to przedstawił.

- Miriella - odezwał się Lemos. - Czy poprosi ją pan,

żeby przyszła mnie odwiedzić?

- Dobrze.

- Dzisiaj... Czy poprosi pan dzisiaj?

- Mam zamiar zobaczyć się z nią po południu i poproszę ją

o to. Ale biorąc pod uwagę, co mówią strażnicy, może nie

zgodzić się na cokolwiek, o co będę prosił w pańskim

imieniu. Sprawia wrażenie pogrążonej w głębokim smutku.

Lemos mruknął coś, a kiedy Korrogly poprosił go, by

powtórzył, odparł: - Nic.

- Czy mogę coś jeszcze dla pana zrobić?

Lemos pokręcił głową.

- Wrócę jutro - rzekł Korrogly. Chciał dodać Lemosowi

otuchy, ale częściowo zdając sobie sprawę z rozmiarów jego

rozpaczy, częściowo zaś pod wpływem nie opuszczającego go

ciągle uczucia zażenowania, zrezygnował z tego.

Warsztat szlifierza drogich kamieni znajdował się w

dzielnicy Almintra, w tej części Port Chantay, która leżała

na brzegu oceanu, dotknięta - ale nie opanowana do końca -

ubóstwem i rozpadem. Tuziny sklepów i warsztatów mieściły

się na parterach starych, pokrytych łuszczącą się farbą

domów z pruskiego muru o niesamowicie wyglądających,

spiczastych dachach i mansardach. Między nimi Korrogly mógł

dostrzec domy bogaczy rozsypane na cyplu Ayler - przestronne

dwory o rozległych werandach i pozłacanych dachach,

usytuowane wśród gajów palmowych. Morze wokół cypla było

gładką przestrzenią koloru jadeitu, pożyłkowaną kremowymi

paskami przyboju. Natomiast fale, które pieniły się na

plażach Almintry, niosły ze sobą wodorosty, odpadki i

kawałki drewna. Tutejsi mieszkańcy, pomyślał Korrogly, muszą

być przerażeni. Do niedawna uważali się za wyjątkowych,

mając przed oczyma świadectwo sukcesu i piękna, a teraz, gdy

odwracają się, by spojrzeć na swoje życie, widzą szczury

buszujące w stertach odpadków, kraby biegające po

piaszczystych ulicach, żebraków, postępujące zniszczenie

domów. Zastanawiał się, czy miało to wpływ na sprawę

morderstwa. Nie mógł wprawdzie dostrzec żadnych korzyści

wynikających z przestępstwa, ale tyle było tu ukrytych

elementów, że nie chciał tracić z oczu możliwości istnienia

takiego motywu. Nie wierzył Lemosowi, ale z drugiej strony

nie mógł w całości odrzucić wersji opowiedzianej przez

szlifierza. To była największa zaleta tej historii - jej

nieuchwytność, sposób, w jaki oddziaływała na przesądną

naturę obywateli, jak wykorzystywała rozległe i subtelne

metody Griaule'a po to, by siać zamęt w umyśle człowieka

powołanego do wyrokowania w tej sprawie. Trybunał będzie

miał ciężki orzech do zgryzienia. I ja też, pomyślał. Nie

mógł zlekceważyć wyzwania, przed którym stanął. Tego rodzaju

sprawa trafia się bardzo rzadko i jej materiały tak zgrabnie

dostosowane do prawniczej rozgrywki, do kuglarskich

sztuczek, które zmieniały prawo w grę, dawały mu szansę na

sławę. To, że nie był w stanie odrzucić opowieści Lemosa,

mogło wynikać z nadziei, że szlifierz mówił prawdę i że

istotnie zaistniał precedens. Zaczynał sobie

uświadamiać, że potrzebował czegoś widowiskowego, czegoś

wyjątkowego i poruszającego, by przebudzić swoje stare

nadzieje i entuzjazm, by ożywić poczucie własnej wartości.

Przez dziewięć lat, od chwili przyjęcia do palestry,

poświęcił się w pełni praktyce adwokackiej i wyrobił

sobie nazwisko. Było to zresztą wszystko, czego mógł się

spodziewać, on - syn biednego rolnika. Widział mniej

uzdolnionych adwokatów, którzy zdobyli o wiele większe

powodzenie i zrozumiał to, co powinien był zrozumieć od

samego początku - że Prawo podlega niepisanym prawom

pozycji społecznej i powiązań rodzinnych. W wieku

trzydziestu trzech lat był idealistą, którego ideały

zaczynały się chwiać, ale którego fascynacja prawną grą

wcale nie uległa zmniejszeniu. To sprawiało, że groził mu

niebezpieczny cynizm - niebezpieczny przez to, że tworzył w

nim mieszankę starych cnót i nowych, na wpół uświadamianych

przymusów. Ostatnio opary tej mieszanki wywoływały u niego

zmienność nastrojów aż po depresję i odstępowanie od dawnych

zasad. Znajduję się, pomyślał, w tym samym stanie co

Almintra. Uformowane na fundamencie trwałych wartości,

pracujące społeczeństwo, które niegdyś miało nadzieję na

lepszą, pomyślną przyszłość, teraz zaś staczało się w nędzę.

Mieszkanie szlifierza znajdowało się na drugim piętrze

jednego z budynków z pruskiego muru, bezpośrednio nad

warsztatem, i tam właśnie Korrogly przeprowadził rozmowę z

Miriellą. Była szczupłą, dwudziestoparoletnią kobietą, miała

długie, czarne włosy, orzechowe oczy i twarz w kształcie

serca, ale na jej urodę nakładało się jednak piętno

rozpusty. Ubrana była w czarną suknię z koronkowym

kołnierzem, lecz swobodna poza niezbyt zgadzała się z

żałobnym charakterem ubrania, czy też z okazywaną boleścią.

Policzki miała nabrzmiałe od płaczu, zaczerwienione oczy,

ale mimo to paliła powyginane, zielone cygaro leżąc na sofie

z jedną nogą na podłokietniku, a drugą na oparciu, wcale nie

kryjąc przed oczami Korrogly'ego zacienionej szczeliny

między udami. Zdawało się, że żałoba dała jej możliwość

sięgnięcia po inną formę wyrażenia rozwiązłości i Miriella

skorzystała z niej w pełni.

Jesteśmy dumni z naszego maleńkiego skarbu, prawda? -

pomyślał Korrogly, i bardzo lubimy go wietrzyć.

Ale Miriella Lemos mimo całej swej rozwiązłości była

niezwykle atrakcyjną kobietą i choć Korrogly oceniał ją dość

ostro, to jako człowiek samotny czuł też do niej pociąg.

Powietrze pełne było zastarzałych zapachów z kuchni i w

środkowym pokoju panował typowy dla kawalera bałagan -

brudne talerze, skłębione stosy ubrań i książek

porozrzucane na meblach pamiętających lepsze czasy. Stała

tam sofa, dwa fotele o wyświechtanych i zatłuszczonych

obiciach, wytarty brązowy dywan z wyblakłym niebieskim

wzorem, mały porysowany stolik z kilkoma szkicami w ramkach.

Jeden z nich przedstawiał podobną do Mirielli kobietę

trzymającą w ramionach dziecko - blade światło zimowego

słońca rzucało refleksy na szkło, nadając rysunkowi mistyczną

mglistość. Na ścianach wisiało kilka obrazów. Największy

przedstawiał Griaule'a na wpół pogrzebanego pod wiekowymi

nawarstwieniami ziemi i traw, spod których widoczny był

jedynie fragment skrzydła i cała masywna głowa wielkości

wzgórza. Obraz ten, jak zauważył Korrogly, sygnowany był W.

Lemos. Odsunął na bok brudne ubrania i przysiadł na

krawędzi fotela odwrócony twarzą w stroną Mirielli.

- A więc to pan jest adwokatem mojego ojca - stwierdziła

wydmuchując strumień siwego dymu. - Nie sprawia pan wrażenia

zbyt kompetentnego.

- Może być pani pewna, że jestem - odparł Korrogly, który

spodziewał się jej wrogości. - Jeżeli oczekiwała pani

jakiegoś siwowłosego starca z wysmarowanymi atramentem

palcami i zmiętymi notatkami sterczącymi z kieszeni

kamizelki, to...

- Nie - powiedziała. - Miałam nadzieję, że będzie to ktoś

taki jak pan. Ktoś o znikomym doświadczeniu i niewielkich

umiejętnościach.

- O ile się nie mylę, oczekuje pani, że ojciec

otrzyma surowy wyrok. Jest pani rozgoryczona.

- Rozgoryczona? - Roześmiała się. - Zanim zabił Marda

pogardzałam nim. Teraz go nienawidzę.

- Mimo że uratował pani życie?

- Tak to panu przedstawił? - Znowu się roześmiała. - To

wyglądało nieco inaczej.

- Była pani pod wpływem narkotyku - rzekł. - Leżała

naga na ołtarzu. Przy ciele Zemaillego znaleziono nóż.

- Spędziłam również i inne noce leżąc na ołtarzu

dokładnie w takim samym stanie - odparła - i nigdy nie

spotkało mnie nic poza przyjemnością. - Uśmieszek kogoś

dobrze zdającego sobie sprawę z tego, co mówi, wyraźnie

zdradzał charakter tej przyjemności. - A jeżeli chodzi o

nóż, to Mardo zawsze był uzbrojony. Ciągle zagrażali mu tacy

durnie jak mój ojciec.

- A czy pamięta pani samo morderstwo?

- Pamiętam, że słyszałam głos ojca. Myślałam, że mi się

to śni. Potem usłyszałam trzask, odgłos pękania. Spojrzałam

do góry i zobaczyłam, jak Mardo pada z zakrwawioną twarzą. -

Jej ciało napięło się, gdy spojrzała w sufit. Wspomnienie

wyraźnie sprawiało jej przykrość, potem jednak, jakby nim

podniecona, przesunęła dłonią po brzuchu i udzie. Korrogly

odwrócił wzrok, czując narastający żar w dole brzucha.

- Pani ojciec twierdzi, że było tam dziewięciu świadków,

dziewięć zakapturzonych postaci. Wszystkie uciekły z

komnaty. Żadna z nich potem się nie zgłosiła. Czy wie pani,

kto to mógł być?

- Po co miałyby się zgłaszać? By doświadczyć dalszych

prześladowań ze strony ludzi, którzy nie mieli najmniejszego

pojęcia, co Mardo chce osiągnąć?

- A co chciał osiągnąć?

Bez słowa wydmuchnęła kolejny strumień dymu.

- To pytanie zostanie pani zadane również w sądzie.

- Nie zdradzę naszych tajemnic - odparła. - Nie dbam o to,

co się ze mną stanie.

- Podobnie jak pani ojciec... tak przynajmniej twierdzi.

Jest bardzo przygnębiony i chciałby panią zobaczyć.

Parsknęła pogardliwie. - Zobaczę go na szafocie.

- Proszę pani - rzekł Korrogly. - Bez względu na to, co

pani ojciec uczynił, on naprawdę wierzy, że zrobił to, by panią

ocalić.

- Nie wiem, w co on wierzy - powiedziała siadając i

wbijając w niego nieruchome, pełne jadu spojrzenie. - Pan

wcale go nie rozumie. Udaje pokornego rzemieślnika,

rękodzielnika, dobrego, uczciwego poczciwca. Ale w głębi

duszy uważa się za kogoś lepszego. Często powtarzał, że

życie wciąż rzucało mu kłody pod nogi, uniemożliwiając

zajęcie odpowiedniej pozycji społecznej. Uważa, że cierpi z

powodu swojej inteligencji. Jest kunktatorem, człowiekiem

przebiegłym. A jego pech wynika z tego, że wcale nie jest

tak inteligentny, jak sądzi. Wszystko partaczy.

Pierwsza część jej wypowiedzi tak dokładnie zgadzała się

z opinią Korrogly'ego o Lemosie, że aż odebrało mu mowę.

To, że usłyszał swoje wrażenia wypowiedziane przez

Miriellę, z jednej strony umocniło jego uczucia, z drugiej

zaś - ponieważ w tak oczywisty sposób była wrogo nastawiono

do ojca - zaprzeczało tym wrażeniom.

- Być może - odparł i starając się ukryć swoje

zmieszanie zaczął przekładać papiery. - Ale wątpię w to.

- Och, przekona się pan - powiedziała. - Jeżeli jest

jedna cecha mojego ojca, o której w końcu się pan przekona,

to jest nią zdolność do oszustwa. - Odchyliła się ponownie na

oparcie sofy, jej suknia podwinęła się wysoko odsłaniając

udo. - Chciał zabić Marda od pierwszej chwili, gdy się z nim

związałam. - W kącikach jej ust pojawił się uśmieszek. - Był

zazdrosny.

- Zazdrosny? - zapytał Korrogly.

- Tak... Tak jak zazdrosny bywa kochanek. Uwielbiał mnie

dotykać.

Korrogly nie odrzucił natychmiast możliwości kazirodczego

pożądania, ale przejrzawszy w myśli to, co zgromadził na

temat Lemosa, postanowił nie brać pod uwagę oskarżeń

Mirielli. Była tak głęboko związana z Zemaillem i jego

stylem życia, że nie można było wierzyć w nic, co mu

powiedziała. Była zgubiona, pogrążona bez reszty w

rozwiązłości. Smród panujący w tych pokojach, pomyślał, jest

prawie nie do odróżnienia od odoru jej zepsucia.

- Dlaczego pogardza pani swoim ojcem? - zapytał.

- Z powodu jego pompatyczności - powiedziała. - I

nudziarstwa. Jego zapleśniałej koncepcji szczęścia,

nieumiejętności korzystania z życia, jego nudnego istnienia,

jego...

- Wszystko to brzmi niezbyt dojrzale - stwierdził. -

Przypomina reakcję upartego dziecka, któremu odmówiono

ulubionej zabawki.

Wzruszyła ramionami. - Być może. Wyganiał moich

adoratorów, przeszkodził mi zostać aktorką... a mogłabym być

dobrą aktorką. Wszyscy tak mówili. Ale to, czym jestem, czym

byłam, nie ma żadnego wpływu na to, co powiedziałam. I nie

ma żadnego wpływu na to, co zrobił mój ojciec.

- Wpływu... być może. Ale dowodzi, że nie jest pani w

najmniejszym stopniu zainteresowana udzieleniem mu pomocy.

- Nie robiłam z tego tajemnicy.

- Nie, nie robiła pani. Ale opowieść o pani emocjach

pomoże mi wykazać, że jest pani mściwą dziwką i że dla pani

prawdą jest to, co może zaszkodzić ojcu. Nie ma to żadnego

związku z tym, co się stało naprawdę.

Próbował ją rozzłościć. Chciał ustalić stopień jej

wrażliwości. Była to informacja, która mogła się przydać w

czasie procesu. Ale Miriella tylko uśmiechnęła się jeszcze

szerzej. Skrzyżowała nogi i końcem cygara nakreśliła wzór w

powietrzu. Jest bardzo opanowana, pomyślał, bardzo. Ale w

sądzie będzie to działać przeciwko niej. Postawi to Lemosa w

korzystniejszym świetle, ukaże go jako cierpliwego,

dbającego ojca, ją zaś jako niewdzięczną żmiję. Oczywiście,

byłoby to bardziej przydatne, gdyby taktyka obrony opierała

się na wewnętrznym przymusie, na źle ukierunkowanym afekcie.

Korrogly jednak wierzył, że zdoła ubarwić swą obecną linię

obrony tymi szczegółami i dzięki nim zdobędzie sympatię

sądu.

- No cóż - powiedział wstając. - Być może, później będę

miał jeszcze parę pytań, ale nie widzę powodu, żebyśmy

obecnie dalej ciągnęli tę rozmowę.

- Uważa pan, że już mnie pan złapał, prawda?

- Złapał? Nie rozumiem, co pani ma na myśli.

- Wydaje się panu, że mnie pan rozgryzł?

- Prawdę mówiąc, tak.

- I będzie pan chciał odpowiednio przedstawić mnie w sądzie?

- Jestem pewien, że musi pani się z tym liczyć.

- Och, ale chciałabym to usłyszeć.

- Dobrze. Nakreślę obraz zepsutej, samolubnej istoty,

która do nikogo nie żywi żadnych prawdziwych uczuć. Nawet

jej ból po kochanku wydaje się być zaledwie swoistą ozdobą,

dodatkiem do czarnej sukni. A w swoim zwyrodnieniu,

oszołomiona narkotykami i czarną magią, zdeprawowana

rytuałami smoczego kultu, potrafi wzbudzić w sobie tylko

takie uczucia, które w jej pojęciu mogą

posłużyć jej własnym celom. Może chciwość. I żądza zemsty.

Zachichotała leniwie.

- Czy uważa to pani za nietrafne?

- Wcale nie, adwokacie. Bawi mnie tylko, że wiedząc to

wszystko, ma pan nadzieję, że zdoła wykorzystać tę wiedzę na

swoją korzyść. - Odwróciła się na bok, opierając głowę na

dłoni. Suknia owinęła się wokół niej, odsłaniając jeszcze

większy kawałek bladego, jędrnego ciała. - Będę oczekiwała

na nasze następne spotkanie. Być może, do tej pory pański

pogląd na stan rzeczy skomplikuje się jeszcze bardziej i

będzie pan miał do mnie ciekawsze pytania.

- Czy mogę zadać jeszcze jedno pytanie już teraz?

- Ależ tak, oczywiście. - Przetoczyła się na plecy,

zezując w jego stronę.

- Ten pani pokaz, ta suknia podwinięta do pasa i

wszystkie inne gierki... Czy ma to mnie podniecić?

Skinęła głową. - Mhmm. Działa?

- Po co? - zapytał. - Jaką, według pani, przyniesie to

korzyść? Czy przypuszcza pani, że dzięki temu będę bronił

pani ojca z mniejszym zapałem?

- Nie wiem... A byłoby tak?

- Na pewno nie.

- W takim razie starałabym się na próżno - odparła. - Ale nic

nie szkodzi.

Nie mógł oderwać spojrzenia od jej nóg.

- Naprawdę, to nic nie szkodzi - powtórzyła. - Potrzebuję

obecnie kochanka. I lubię pana. Jest pan śmieszny, ale mimo

wszystko, lubię pana.

Wpatrywał się w nią, czując jak gniew przeplata się z

pożądaniem. Świadomość, że mógłby ją mieć, zaniepokoiła go.

Mógł do niej iść już teraz, w tej właśnie chwili i nic by to

nie zmieniło, nie miałoby wpływu na proces, byłoby jedynie

poddaniem się słabości. Ale wiedział jednocześnie, że ta

zwiększająca się podatność na pokusy świadczyła o grożącym

mu upadku moralnym. Odepchnięcie jej nie będzie gestem

pruderii, ale obrony.

- Będzie nam dobrze - powiedziała. - Mam wyczucie w tych

sprawach.

Jego oczy przesunęły się po linii uda do białego,

przypominającego muszlę wygięcia biodra. Palce jej były

długie, smukłe i wyobraził sobie, jak go nimi dotyka.

- Muszę iść - powiedział.

- Tak, chyba tak będzie lepiej. - Jej głos pełen był

szyderczego jadu. - Niewiele brakowało, co? Naprawdę, mógłby

pan mieć frajdę.

W ciągu następnego tygodnia Korrogly przesłuchał wielu

świadków. Był wśród nich również Henry Sichi, który zeznał,

że Lemos kupując kamień, był nim tak pochłonięty, tak

zaabsorbowany, że aby dobić targu, Sichi musiał

szturchnięciem przywołać go do świadomości. Rozmawiał z

licznymi członkami cechu Lemosa i wszyscy oni wyrazili chęć

świadczenia o jego łagodności i uczciwości. Mówili o nim

jako o człowieku pochłoniętym pracą, tak, że stawał się

niemal roztargniony i kreślił przy tym sylwetkę całkowicie

odmienną od tej, jaką przedstawiła Miriella. Korrogly znał

sporą liczbę osób, które w życiu publicznym sprawiały

wrażenie wzorowych członków społeczeństwa, ale prezentowały

całkowicie odmienne oblicze w domowych pieleszach, nie miał

jednak wątpliwości, że zeznania braci cechowych wywrą lepsze

wrażenie niż te, które złoży Miriella... W gruncie rzeczy

cokolwiek Miriella powie w swych zeznaniach, nawet zawarta w

nich wrogość, przyniesie korzyść sprawie Lemosa, wszyscy

bowiem zwrócą uwagę na ich niegodziwą treść. Odszukał

biegłych zajmujących się historią Griaule'a i rozmawiał z

ludźmi, którzy osobiście doznali wpływu smoka. Jedyne

zeznania sprzeczne z linią obrony złożył stary człowiek,

pijak, który miał zwyczaj sypiać na wydmach na południe od

cypla Ayler i kilkakrotnie widział Lemosa miotającego

kamieniami w drogowskaz. Rzucał je raz za razem, jakby

ćwiczył swój śmiercionośny rzut. Alkoholizm starca mógł

oczywiście obniżyć wagę jego zeznań, ale mimo to miały one

swoje znaczenie.

Kiedy Korrogly powtórzył to Lemosowi, szlifierz wyjaśnił:

- Często popołudniami spaceruję aż za cypel i niekiedy

rzucam kamieniami, żeby się zrelaksować. Był to jedyny

talent, jakim odznaczałem się w dzieciństwie i sądzę, że

szukałem w tym zajęciu ulgi, kiedy świat stawał się zbyt

trudny do zniesienia.

Korrogly uświadomił sobie, że jak każdy element materiału

dowodowego, podobnie i to zeznanie da się rozmaicie

interpretować. Na przykład w ten sposób, że Griaule wybrał

Lemosa jako wykonawcę swojej woli ze względu na jego

umiejętność rzucania kamieniami i że szlifierz został przez

smoka skłoniony do przygotowania się do aktu przemocy.

Spojrzał na swojego klienta siedzącego po drugiej stronie

stołu. Odniósł wrażenie, że Lemos zaczął w więzieniu szarzeć.

Jego skóra, aura jego uczuć nabierały odcienia szarości i

Korrogly czuł, że on sam również jest nią dotknięty, że

szarość jest kolorem całej tej sprawy, wszystkich jej

niejasnych konstrukcji i nieokreślonych prawd, że przenika

go i niszczy. Ponownie zapytał, czy może uczynić coś dla

Lemosa i ponownie usłyszał, że szlifierz chciałby zobaczyć

Miriellę.

W niedzielę pod koniec marca Korrogly przesłuchiwał

starszą, zamożną kobietę, która niemal do samego morderstwa

aktywnie praktykowała w Świątyni Smoka. O kobiecie tej

wiedziano jedynie, że nazywa się Kirin. Cała jej przeszłość

okryta była tajemnicą. Sprawiało to wrażenie, jakby do

chwili swego pojawienia się w kręgu wyznawców kultu w ogóle

nie istniała, a po jego opuszczeniu wiodła tajemnicze życie,

dając o sobie znać społeczeństwu jedynie za pośrednictwem

listów, które od czasu do czasu pisywała do gazet, atakując

w nich kult smoka. Przy drzwiach spotkała adwokata tęga,

flejtuchowata dziewka, najwidoczniej służąca, i zaprowadziła

go do pokoju, który sprawiał wrażenie, jakby wręcz wyrósł z

zielonej, liściastej magii. Cały sufit skonstruowany był z

fasetonowych świetlików, a pomieszczenie przedzielały

rzeźbione, drewniane parawany, całe spowite pnączami i

poroślami. Najrozmaitsze rośliny zapełniały przejścia

między parawanami, a ich listowie było tak bujne, że

zupełnie skrywało doniczki. Słońce oświetlało to bogactwo

rozmaitych tonacji zieleni - soczystej bladotrawiastej,

morskiej, szmaragdowej, szarozielonej - rzucając na parkiet

skomplikowane cienie. Kępy szablastych paproci kołysały się

w podmuchach wiatru jak czułki olbrzymich owadów.

Korrogly błądził po tym przypominającym dżunglę pokoju

prawie pół godziny, czując ogarniającą go coraz silniej

irytację, aż wreszcie usłyszał, jak melodyjny kobiecy głos

prosi, by się odezwał i pomógł odnaleźć się wśród roślin.

Chwilę później stanęła obok niego siwowłosa, wysoka kobieta

ubrana w długą do ziemi suknię z szarego, lejącego się

jedwabiu. Jej twarz, koloru starej kości słoniowej, była

pobrużdżona i jak spostrzegł Korrogly, malowała się na niej

surowość i podejrzliwość. Zrywała najbliżej położone

liście, jej dłonie poruszały się bez przerwy, jakby

przesuwała paciorki różańca jakiejś medytacyjnej religii.

Mimo podeszłego wieku promieniowała energią i Korrrogly

odniósł wrażenie, że wystarczyło zamknąć oczy, by pomyśleć,

że znajduje się w towarzystwie młodej, pełnej życia kobiety.

Skierowała go w stronę ławki w kącie pokoju i usiadła obok

niego patrząc na soczystą zieleń sanktuarium. Bez przerwy

zrywała i oskubywała łodyżki i liście.

- Nie ufam adwokatom, panie Korrogly - powiedziała. -

Powinien pan o tym wiedzieć.

- Ja również, proszę pani - odparł w nadziei, że wywoła

uśmiech i jakoś złagodzi jej surowy sposób bycia, ale

kobieta tylko zacisnęła wargi.

- Gdyby reprezentował pan jakiegokolwiek innego klienta,

nie zgodziłabym się pana przyjąć. Ale człowiek, który

uwolnił świat od Marda Zemaillego, zasługuje na wszelką

pomoc z mojej strony... choć nie bardzo wiem, co mogę

zrobić.

- Miałem nadzieję, że dostarczy mi pani informacji na

temat Zemaillego, szczególnie zaś jego stosunków z Miriellą

Lemos.

- Aha - powiedziała. - O to chodzi.

- Sama Miriella nie jest zbyt pomocna, a pozostali

uczestnicy kultu zeszli do podziemia.

- Boją się.

- Czego?

Prychnęła z rozbawieniem. - Wszystkiego, panie Korrogly.

Mardo zaraził ich strachem. I oczywiście teraz, kiedy już go

nie ma, kiedy porzucił ich na pastwę strachu, który sam

zaszczepił, uciekli. Świątynia nigdy już nie rozkwitnie. -

Oderwała pasek zieleni z palmowego liścia. - Jedyną prawdą

Marda było to, że dobrze zaszczepiony strach może stać

się podstawą egzystencji. Jest to prawda, która stanowi

fundament wielu religii. Miriella wie to równie dobrze.

- Proszę mi o tym opowiedzieć.

Stara kobieta przesunęła palcami po miotełce bambusowych

liści. - To nie jest zła dziewczyna... a przynajmniej nie

była taką. To Mardo ją zdeprawował. Deprawował wszystkich.

Łamał i zatruwał. Kiedy spotkałam Miriellę po raz

pierwszy - było to pięć lat temu - uznałam ją za typową

neofitkę. Kiedy przyszła do świątyni, była podnieconą

dziewczyną. Żywe srebro, ani chwili nie stała spokojnie.

Przypuszczałam, że Mardo ją weźmie - brał wszystkie, które

miały ładne buzie - a potem kiedy wypadnie już z jego łaski, stanie

się zwykłą wyznawczynią. Ale nie doceniłam Mirielli. Miała w

sobie coś, co fascynowało Marda. Początkowo przypuszczałam,

że może wreszcie spotkał partnerkę, która zadowalała go

seksualnie, bo jak wiedziałam od innych współwyznawców,

była... - Kirin zdawała się szukać właściwego słowa -

zachłanna. I, być może, kryło się w tym również i to. Ale

o wiele istotniejszy, jak sądzę, jest fakt, że kierowały nią

te same pobudki. I że w równym stopniu nie można jej było

ufać.

- Co ma pani na myśli, mówiąc o pobudkach?

Stara kobieta wbiła spojrzenie w podłogę. - Trudno

wytłumaczyć, kim był Mardo, komuś, kto go nie znał, a jest

to zupełnie zbędne, jeżeli się go znało. Kiedy rozważa się

dokładnie wszystko, co powiedział, widać, że to doktrynalne

bzdury, abrakadabra, zbiór niedojrzałych koncepcji

przemieszanych z pustymi, górnolotnymi słowami. Ale mimo to

przez cały czas wierzyliśmy, że on coś wie, albo że coś

posiada, zna jakieś zaklęcie, które pomoże mu wiele

osiągnąć. Nie mówię tu o charyzmie... choć pod tym względem

niczego Mardo nie brakowało. Mam na myśli coś bardziej

konkretnego. Odnosiło się wrażenie, że kierują nim jakieś

zewnętrzne siły, których nawet w pełni nie był w stanie

pojąć.

- I powiedziała pani, że Miriella również sprawiała takie

wrażenie.

- Tak, tak, coś nią kierowało. I tu również nie wiem, czy

sama pojmowała naturę tego zjawiska. Ale ono kierowało nią w

równym stopniu co Mardem. Dostrzegł to w niej i dlatego

darzył takim zaufaniem.

- Ale jednak wszystko wskazuje na to, że miał zamiar ją

zabić.

Westchnęła. - Opuściłam świątynię z powodu... Nie, może

lepiej wyjaśnię panu powody, dlaczego do niej przystąpiłam.

Uważałam się za osobę poszukującą, ale to było tylko

oszukiwanie samej siebie, wiedziałam, że jestem tylko

znudzona. Znudzona i stara... Zbyt stara na inne rozrywki.

Świątynia była dla mnie mrocznym, pełnym przemocy romansem,

którego postacie ciągle się zmieniają. Pochłonęło mnie to

całkowicie. I przez cały czas miało się uczucie, że Griaule

jest tuż, tuż. Jego mrożące krew, łuskowate jestestwo... Ta

straszliwa, zimna moc. - Zadygotała. - W każdym razie dwa

lata temu wyczułam, że sprawy przybierają poważny obrót, że

wielkie dzieło, o którym Mardo od dawna mówił, wreszcie

dokona się. Przeraziło mnie to. A strach otworzył mi oczy na

fałsz i zło świątyni

- Czy wie pani, co to było za... wielkie dzieło?

Zawahała się. - Nie.

Przyglądał się jej, przekonany, że coś przed nim ukrywa.

- Nie mam nikogo, kto mógłby mi to wyjaśnić - powiedział. -

Członkowie kultu zeszli do podziemia.

- Być może, istotnie zeszli do podziemia, ale nawet

obecnie niektórzy z nich mnie obserwują. Jeżeli zdradzę

tajemnicę, zabiją mnie.

- Mogę wezwać panią do złożenia zeznań przed sądem.

- Może pan - potwierdziła. - Ale nie powiem nic więcej.

A poza tym nie będę zbyt wiarygodnym świadkiem. Prokurator

może zapytać o moją przeszłość, a na to pytanie nie

odpowiem.

- Domyślam się, że owe wielkie dzieło miało jakiś związek

z Griaulem.

Wzruszyła ramionami. - Wszystko miało z nim związek.

- Nie może mi pani udzielić jakiejś wskazówki? Jakiejkolwiek.

- Powiem panu tylko jedno. Musi pan zrozumieć istotę kultu.

Nie tyle czcili oni Griaule'a, ile wynieśli swój strach

przed nim do rangi kultu. Mardo uważał, że istnieje pewien

szczególny związek między nim a Griaulem. Uważał, że jest

duchowym potomkiem pierwszego czarnoksiężnika, który dawno

temu prowadził walkę ze smokiem... swego rodzaju rytualnym

przeciwnikiem, zarówno czcicielem jak i wrogiem. Tego

rodzaju dwoistość pociągała Marda, uważał ją za szczyt

wyrafinowania.

Korrogly starał się ją naciskać dalej, ale nie chciała

powiedzieć nic więcej i wreszcie poddał się. - Czy Miriella

wiedziała, co on zamierza?

- Wątpię. Zaufanie, jakim Mardo ją obdarzał, ograniczało

się jedynie do spraw materialnych, dzieło natomiast było

czymś innym, czymś magicznym. Poważnym. I to mnie

niepokoiło. Nie chciałam, żeby sprawy stawały się poważne.

Zaczęłam się bać. Ludzie znikali, rozmowy prowadzono tylko

szeptem. Ciemność, jaka panowała w świątyni, zdawała

przesączać się wszędzie. W końcu nie mogłam już tego znieść.

Poczęłam spostrzegać pewne rzeczy. Być może, zawsze je

dostrzegałam, ale wolałam udawać, że ich nie widzę. W każdym

razie uświadomiłam sobie, jak niebezpieczna stała się moja

nuda, jak pozwoliłam jej sobą kierować. Zrozumiałam, że

Mardo Zemaille ze swoją energią i siłą jest złym

człowiekiem... złym w najgorszym znaczeniu tego słowa.

Próbował opanować sztukę czarnoksięską, która obumarła dawno

temu, zabrakło bowiem wyznawców wystarczająco zepsutych, by

zechcieli kopać w mrocznym podglebiu, gdzie ukryte są

korzenie takiej mocy.

- Co pani zauważyła?

- Rytualne tortury... Ofiary.

- Ofiary z ludzi?

- Być może... Nie mam pewności. Ale wierzę, że

Mardo był do tego zdolny.

- A więc przypuszcza pani, że chciał złożyć Miriellę w

ofierze?

- Trudno mi w to uwierzyć. Uwielbiał ją do szaleństwa.

Ale owszem, być może, uznał, że aby ukończyć wielkie dzieło

musi poświęcić coś dla niego najcenniejszego. Może ona o tym

nie wie, ale sądzę, że Mardo mógł o tym myśleć.

Korrogly patrzył, jak cienie liści drżą na zalanej

słońcem podłodze. Czuł się zmęczony, wyobcowany. Co ja tu

robię, pomyślał, rozmawiając z tą starą damą o złu, usiłując

udowodnić, że to smok popełnił morderstwo, co ja tu robię?

- Wspomniała pani o wzajemnym zaufaniu, jakim się

darzyli.

- Tak. Mardo wyraźnie wszystkim oznajmił, że jeżeli coś

się z nim stanie, ona ma zostać przywódczynią świątyni. To

było coś...

- Co? - spytał Korrogly.

- Chciałam powiedzieć, że zawsze podejrzewałam istnienie

między nimi tajnej więzi. To był jeszcze jeden powód

zaufania Marda. W każdym razie przypuszczam, że spisał

dokumenty, które mogły zapewnić jej jakiś rodzaj prawnej

sukcesji. Bardzo przywiązywał wagę do tego rodzaju

szczegółów. - Pochyliła głowę na bok, jakby próbując

odczytać z jego twarzy coś nieokreślonego. - Wydaje się pan

być zaskoczony. Nigdy dotąd nie spotkałam adwokata, którego

wyraz twarzy byłby tak przejrzysty.

Nie udało się, pomyślał. Nawet moja twarz mnie zdradza.

- Nie miałem pojęcia, że związek między nimi został w

jakiś sposób uprawomocniony - wyjaśnił.

- Być może, nie został. Nie jestem pewna. Ale jeśli

mam rację i tak się stało, będzie pan miał nie lada kłopoty z

.N:27

odnalezieniem tych dokumentów. Mardo nigdy nie poszedłby do

adwokata. Jeżeli istnieją, najprawdopodobniej zostały ukryte

gdzieś w świątyni.

- Rozumiem.

- Co pan sądzi?

Roześmiał się z zakłopotaniem. - Sądziłem, że będzie to

prosta sprawa, ale gdziekolwiek się obrócę, natykam się

na jakieś nowe komplikacje.

- To j e s t prosta sprawa - powiedziała. Jej

pomarszczona twarz ściągnęła się ponuro. - Proszę mi

wierzyć, bez względu na to za jak wielkiego łajdaka uważa

pan Lemosa, jego czyn uniewinnia go całkowicie.

Pewnej nocy, tuż przed rozpoczęciem procesu, Korrogly

odwiedził posterunek straży miejskiej, by jeszcze raz

spojrzeć na narzędzie zabójstwa - Ojca Kamieni, jak nazwał

go Lemos. Stojąc w składzie dowodów rzeczowych i patrząc na

kamień spoczywający pośrodku bibułkowego gniazdka

umoszczonego w blaszanym pudełku, poczuł zmieszanie, które

ogarniało go zawsze przy zetknięciu z jakimkolwiek elementem

tej sprawy. Przez chwilę wydawało się, że w kamieniu

zamknięte jest światło, że jego powierzchnia jest zamglona i

tajemnicza, stanowi mleczne wybrzuszenie cuchnące schowanym

w jej wnętrzu tysiącletnim jajem. W następnej chwili światło

wydawało się piękne i delikatne jak delikatna kwintesencja

jakiejś przerażającej filozofii. A w jego wnętrzu widniała

czarna skaza przypominająca człowieka z uniesionymi rękami.

Podobnie jak sam Griaule, był to przedmiot o nieskończonej

liczbie odcieni, tysiącu możliwych interpretacji i Korrogly

bez trudu mógł uwierzyć, że miejscem jego powstania było

jakieś zagłębienie w ciele smoka. Mimo to jednak wciąż nie

był w stanie uwierzyć w opowieść Lemosa. Ona również miała

swoją skazę, wystarczającą, by zaprowadzić szlifierza na

szafot. Po prostu nie było żadnego sensownego powodu,

przynajmniej żadnego, jaki byłby w stanie odnaleźć Korrogly,

dla którego Griaule chciałby, aby Lemos zabił Zemaillego.

Nawet sam Lemos nie był w stanie wynaleźć motywu, po prostu

w dalszym ciągu zapewniał, że tak było w rzeczywistości, a

samo zapewnianie nie mogło go ocalić. A jednak istniała ta

sama skaza, widoczny w relacji brak spójności, który zmuszał

Korrogly'ego do złagodzenia swojego sądu, do poddania się

pokusie uwierzenia. Cóż to za sprawa, pomyślał. Kiedyś

marzył o podobnej, a teraz gdy ją prowadził, wszystko co

robił, męczyło go, zmuszało do zastanawiania, czy zmarnował

życie.

Uniósł Ojca Kamieni i podrzucił go na dłoni - był

nadspodziewanie ciężki. Jak smocza łuska, jak starożytna

myśl.

Do diabła, pomyślał, do diabła z tym wszystkim.

Powinienem oddać sprawę i ogłosić jakąś nową religię. Tam,

na zewnątrz, istnieje wystarczająco dużo durniów, żeby paru

z nich uznało mnie za mądrego i wspaniałego.

- Zastanawiasz się, kogo by tu zamordować - usłyszał

dobiegający z tyłu głos. - Może swojego klienta?

Był to prokurator, Ian Mervale, szczupły mężczyzna o

arystokratycznym wyglądzie, ubrany w elegancko skrojony

czarny garnitur. Jego czarne włosy, sczesane do tyłu ze

szlachetnie wyglądającego czoła, przetykane były siwizną, a

przymglone, wodnisto-niebieskie oczy, ukryte pod sennie

opuszczonymi powiekami zdawały się zaprzeczać bystremu i

agresywnemu umysłowi.

- Bardziej prawdopodobne, że zajmę się tobą - odparł

sucho Korrogly.

- Mną? - Mervale udał pełne zaskoczenia zdziwienie. -

Jestem z pewnością twoim najmniejszym zmartwieniem. Jeżeli

nie chcesz zamordować swego klienta, to może sędziego

Wymera. Zdaje się, że nie bardzo podoba mu się linia obrony.

- Nie mogę mieć o to do niego pretensji - mruknął

Korrogly.

Mervale przyglądał mu się przez chwilę, a potem pokręcił

głową i roześmiał się cicho. - Kiedy stajemy naprzeciwko

siebie w sądzie, zawsze dzieje się to samo. Wiem, że jesteś

uczciwy, że nie próbujesz niczego lekceważyć. Ale choć zdaję

sobię z tego sprawę, kiedy tylko rozpoczyna się proces,

zaczynam wierzyć, że jesteś fałszywy, że masz w rękawie

jakiś niszczący atut.

- Nie ufasz samemu sobie - stwierdził Korrogly. - Jak

więc możesz ufać komukolwiek?

- Sądzę, że masz rację. Moja największa siła jest również

moją największą słabością. - Zaczął odwracać się w stronę

drzwi, zawahał przez chwilę, a potem rzekł: - Czy nie

napiłbyś się czegoś?

Korrogly po raz ostatni podrzucił na dłoni Ojca Kamieni.

Wydawało mu się, że stał się on jeszcze cięższy. - Sądzę, że

to dobrze by nam zrobiło.

"Ślepa Dama", pub na Chancrey's Lane, był jak zazwyczaj

zatłoczony urzędnikami sądowymi i młodymi adwokatami. Od

ciepła ich ciał lustra wiszące na ścianach zaszły parą.

Strzałki, które chybiły celu, tkwiły w białym tynku albo

poczerniałych belkach, a hałas przekrzykujących się głosów

czynił spokojną rozmowę niemożliwą. Korrogly i Mervale

przecisnęli się przez tłum unosząc wysoko kufle, by im ich

nie rozlano i wreszcie znaleźli wolny stolik z tyłu. Gdy

usiedli, grupa stojących nie opodal urzędników zaczęła

śpiewać sprośną piosenkę. Mervale skrzywił się, a potem

gestem toastu podniósł kufel w stronę Korrogly'ego.

Śpiewacy przeszli do przedniej części pubu. Mervale

usiadł opierając się wygodnie i spojrzał na Korrogly'ego z

czułą protekcjonalnością. Było to przyzwyczajenie wynikające

raczej z nawyków społecznych, nie odnoszące się do pozycji

jego przeciwnika. Mervale był synem właściciela stoczni,

zajmującego się również pożyczaniem pieniędzy i w sposobie

prowadzenia przez niego rozmowy zawsze dawała o sobie znać

pewna klasowa drażliwość. Drażliwość, którą starał się

osłabić udając, że istnieją podstawy do obopólnego szacunku.

- A więc co sądzisz? - spytał Mervale. - Czy Lemos

kłamie? Jest szalony?

- Szalony? Nie. Kłamie? - Korrogly upił łyk rumu. - Za

każdym razem, kiedy uważam, że mam na to pytanie odpowiedź,

zaczynam dostrzegać wszystko z innej strony. Nie chciałbym

na tym etapie podejmować ryzyka i zgadywać. A co ty myślisz?

- Oczywiście, że kłamie! Ten człowiek miał wszystkie

możliwe motywy, by zabić Zamaillego. Córka, interesy. Mój

Boże! Przecież nie mógł postąpić inaczej, tylko go zabić.

Choć muszę przyznać, że jego historia jest pomysłowa.

Wspaniała.

- Rzeczywiście? Mógłbym doprowadzić do tego, że wyszedłby

po kilku latach, gdyby stwierdził, że działał w stanie

ograniczonej poczytalności.

- Tak, ale właśnie dzięki temu, że wszyscy o tym wiedzą

jest to tak olśniewające. I mówią do siebie: "Mój Boże! Ten

człowiek musi być niewinny, bo w przeciwnym razie nie

trzymałby się tak naciąganej historii".

- Nie nazwałbym jej naciąganą.

- Nazwijmy ją więc natchnioną, dobrze?

Zaczynasz być poirytowany, pomyślał Korrogly, ty

pompatyczny sukinsynu. Tym razem cię pokonam.

Uśmiechnął się. - Jak sobie życzysz.

- Aha - stwierdził Mervale. - Widzę, że nagle opanował

cię duch przekory.

Korrogly pociągnął ze szklanki. - Nie jestem dziś w

nastroju, Mervale. Jaką informację chcesz ode mnie

wyciągnąć?

Na twarzy Mervale'a pojawiło się niezadowolenie.

- Co się stało? - zapytał Korrogly. - Psuję ci zabawę?

- Nie mam pojęcia, co w ciebie wstąpiło - stwierdził

Mervale. - Może jesteś przepracowany.

- Te rytualne podchody wędkarskie zaczynają mnie nudzić,

to wszystko. Zawsze doprowadzają do jednego. Do niczego. Są

jedynie sposobem, by przypomnieć mi o mojej pozycji.

Przyprowadzasz mnie tu i usiłujesz obłaskawić swoim

uśmiechem kumpla z ławy szkolnej oraz opowieściami o

przyjęciach, na które mnie nie zaproszono. Sądzę, że wierzysz

w psychologiczną przewagę, którą ci to daje, ale uważam że

fałszywe poczucie wyższości osłabia raczej twoją siłę.

A będziesz potrzebował wszystkich sił, jakie zdołasz zebrać.

Po prostu nie jesteś wystarczająco wybitnym prokuratorem.

Mervale wstał sztywno i rzucił pogardliwe spojrzenie na

Korrogly'ego. - Jesteś błaznem, wiesz? - powiedział. -

Męczące popychadło bez iskierki życia i z kodeksem karnym w

łóżku zamiast dziewczyny. - Rzucił na blat stolika kilka

monet. - Kup sobie parę kolejek. Może jak się upijesz,

będziesz w stanie bawić się w swoim własnym towarzystwie.

Korrogly patrzył, jak Mervale przeciska się przez tłum,

przyjmując pozdrowienia od otaczających go urzędników. No i

po co, pomyślał, po co ja to wszystko robię?

Poczekał, aż Mervale zniknie mu z pola widzenia, a potem

wstał i zamiast udać się prosto do domu poszedł na zachód po

Biscaya Boulevard. Nie kierował się właściwie w żadnym

konkretnym kierunku, wędrował bez celu przez gęstniejącą

mgłę, czując jak zapada w pełne wątpliwości otępienie.

Wilgotne, słone powietrze wydawało się przypominać jego

własną ociężałość. Wilgotne i ciemne brzemię tkwiące w jego

głowie. Nawet nie wiedział, kiedy się znalazł w dzielnicy

Almintra. Dopiero kiedy stanął przed warsztatem szlifierza,

zaczął podejrzewać, że oszukiwał sam siebie, że przez cały

czas chciał przyjść właśnie tutaj. Albo, pomyślał, może

zostałem zmuszony do przyjścia przez jakąś

siłę, której kwintesencja przemówiła do

mnie z Ojca Kamieni. Choć myśl tę sformułował z czystej

przekory, poczuł jak włosy na karku stanęły mu dęba i zaczął

rozważać, czy w przypadku, gdyby historia Lemosa była

prawdziwa, on również byłby podatny na polecenia

Griaule'a? Cisza wymarłej ulicy denerwowała go. Zwieńczenia

spiczastych dachów wyglądały jak czarne, pojedyncze góry

piętrzące się z płaskowyża oparów, a nieliczne,

nie zniszczone jeszcze lampy uliczne jarzyły się przez mgłę

jak złe, świetliste kwiaty. Witryny sklepów wyglądały jak

wykonane z obsydianu, lśniły jak lustra, ukrywając swe

tajemnice. Było jeszcze dosyć wcześnie, ale wszyscy dobrzy

rzemieślnicy i kupcy poszli już do łóżek... wszyscy poza

lokatorką mieszkającą nad warsztatem Lemosa. U niej światło

wciąż płonęło. Spojrzał do góry, zastanawiając się, czy to

nie obraźliwa i celna opinia Mervale'a na temat jego życia

skłoniła go do odwiedzenia Mirielli, choćby po to, by opinii

tej zaprzeczyć. Postanowił odejść, wrócić do domu, ale stał

w dalszym ciągu przed warsztatem, zupełnie jakby uwięziło go

w tym miejscu światło lampy i wilgotny łoskot fal przyboju

rozbijających się w ciemności na dole. W pobliżu zaczął

szczekać pies, gdzieś z oddali dobiegły go śpiewy, dźwięki

skrzypiec i rogów, niosąc ze sobą melancholijną melodię,

która zdawała się współbrzmieć z jego samotnością.

To szaleństwo, powiedział do siebie, najprawdopodobniej

zrzuci mnie kopniakiem ze schodów, ostatnim razem tylko się

mną bawiła, czego u diabła właściwie chcę... Czy po prostu

pragnę choć na chwilę wyrzucić to z myśli, bez względu na

to, jak krótko będzie działać to lekarstwo?

Tak jest, właśnie tak.

- Do diabła! - rzucił w mrok, zwracając się do całego

głuchego i obojętnego świata. - Do diabła, a właściwie

dlaczego nie?

Kobieta, która otworzyła mu drzwi, choć fizycznie niczym

nie różniła się od tej rozwalonej bezwstydnie na sofie, była

jednak pod każdym względem całkowicie odmieniona.

Roztargniona, nerwowa, blada, że aż niemal bezkrwista, miała

rozpuszczone i rozczochrane czarne włosy, ubrana zaś była w

białą suknię z jakiegoś grubego, szorstkiego materiału. Na

jej twarzy nie widać było śladu rozwiązłości i wydawało się,

że odmłodniała o klika lat, przekształcając się znowu w

zakłopotaną dziewczynę. Patrzyła na niego przez chwilę,

jakby nie rozpoznając, a wreszcie rzekła: - Och... to pan.

Chciał przeprosić ją za tak późną wizytę i wycofać się,

ale zanim otworzył usta, usunęła się na bok i zaprosiła go

do środka.

- Cieszę się, że pan przyszedł - powiedziała idąc za nim

do wysprzątanego saloniku. - Nie mogłam usnąć.

Opadła na sofę, przez chwilę szukała czegoś na stoliczku

koło zagłówka, wzięła cygaro i popatrzyła wyczekująco na

Korrogly'ego.

- No cóż, proszę usiąść.

Zrobił, jak mu poleciła i przykucnął na krawędzi tego

samego fotela co poprzednio. - Przyszedłem w nadziei, że nie

będzie pani miała nic przeciwko udzieleniu odpowiedzi na

kilka dodatkowych pytań.

- Pytania... Chce pan... No, dobrze. Pytania. -

Roześmiała się szaleńczo i zaczęła nerwowo szarpać frędzle

na oparciu sofy. - Proszę pytać.

- Słyszałem - powiedział - że Mardo miał zamiar po swojej

śmierci przekazać pani przywództwo nad świątynią.

Czy to prawda?

Skinęła głową i kiwała nią dalej bez przerwy. Było to

zbyt gwałtowne jak na zwykłe potwierdzenie i wyglądało

raczej na próbę uwolnienia się od bolesnych myśli.

- Tak, rzeczywiście - powiedziała. - Miał takie plany.

- Czy sporządzono w tej sprawie jakieś dokumenty?

- Nie... Tak, może... Nie wiem. Mówił o ich sporządzeniu,

ale nigdy niczego nie widziałam. - Kołysała się, siedząc na

krawędzi sofy. Jej dłonie szarpały brzeg starego,

wyszywanego wzoru. - Teraz to już bez znaczenia.

- Dlaczego?... Dlaczego bez znaczenia?

- Nie ma już świątyni.

- Co to ma znaczyć?

- Że już nie ma świątyni! Po prostu. Nie ma wiernych, nie

ma ceremonii. Tylko puste budynki.

- Co się stało?

- Nie chcę o tym mówić.

- Ale...

Zerwała się na równe nogi i przeszła w koniec pokoju. Tam

odwróciła się i spojrzała na niego, odgarniając włosy z

policzka. - Nie chcę o tym mówić! Nie chcę w ogóle mówić...

nie o tym... o niczym... ważnym. - Przyłożyła dłoń do czoła,

jakby sprawdzając temperaturę. - Przepraszam, przepraszam.

- O co chodzi? - spytał.

- Och, nic ważnego - odparła. - Całe życie mi się

rozsypało, mój kochanek nie żyje, a ojciec jutro rano stanie

przed sądem za morderstwo. Wszystko jest cudownie.

- Nie wiem, dlaczego los ojca miałby panią obchodzić.

Sądziłem, że go pani nienawidzi.

- Mimo wszystko jest moim ojcem. Posiadam przecież

uczucia, których nienawiść nie zniweczy. To zupełnie

odruchowe, sam pan rozumie. Ale mają swoją siłę. - Wróciła

do sofy i usiadła ponownie, zaczynając od nowa skubać

wyszyty wzór. - Proszę posłuchać, w niczym nie mogę panu

pomóc. Nie wiem nic, co mogłoby dopomóc panu w czasie

procesu. Nic. Bo przypuszczam, że gdybym wiedziała, to

jednak powiedziałabym panu... W każdym razie takie teraz

odnoszę wrażenie. Ale nie wiem nic, dosłownie nic.

Wyczuł, że szczelina w skorupie jej cynizmu sięga o wiele

głębiej niż chciałaby przyznać i to również, oprócz jej

niepokoju, może świadczyć, że wie coś ważnego i trzyma to w

tajemnicy. Postanowił jednak nie nalegać.

- Dobrze - stwierdził. - A o czym chciałaby pani

porozmawiać?

Rozejrzała się po pokoju, jakby usiłując znaleźć jakiś

temat do podtrzymania rozmowy.

Zauważył, że jej wzrok zatrzymał się przez chwilę na

oprawionym szkicu przedstawiającym kobietę z dzieckiem.

- Czy to pani matka? - zapytał.

Pytanie ją wyraźnie poruszyło.

- Tak - mruknęła, odwracając szybko spojrzenie od

rysunku.

- Jest bardzo do pani podobna. Miała na imię Patrycja,

prawda?

Miriella skinęła głową.

- To straszne - powiedział - gdy taka piękna kobieta

ginie przedwcześnie. Co się stało? W jaki sposób utonęła?

- Czy nie potrafi pan z nikim rozmawiać, nie

przesłuchując go przy okazji? - spytała ze złością.

- Przepraszam - rzekł dziwiąc się gwałtowności jej

reakcji. - Ja tylko...

- Moja matka nie żyje - stwierdziła. - I niech to panu

wystarczy.

- Próbowałem tylko podtrzymać rozmowę. Niech pani

wybierze temat, dobrze?

- Dobrze - odparła po chwili zastanowienia. -

Porozmawiajmy o panu.

- Właściwie nie ma o czym mówić.

- Tak jest zawsze z ludźmi, ale nic nie szkodzi. Nie będę

znudzona, obiecuję.

Z pewnymi oporami zaczął mówić o swoim życiu,

o swoim dzieciństwie, maleńkiej farmie wśród wzgórz

górujących nad miastem i maleńkim sadzie bananowym,

zagrodzie i trzech krowach - Różyczce, Alvinie i Esmeraldzie

- a kiedy tak opowiadał, całe to dawne, niewinne życie

zdawało się zmartwychwstawać, oddychać tuż za ścianami

mieszkania. Korrogly wspominał, jak siadywał na szczycie

pagórka i spoglądał w dół na miasto, marząc o posiadniu

jednego z tych pięknych domów.

- I teraz ma go pan - stwierdziła.

- Nie, nie mam. Prawo tego zakazuje. Piękne domy należą

do tych, którzy posiadają odpowiednią pozycję.

Są prawa wymierzone przeciw takim ludziom

jak ja, prawa, które dbają, byśmy znali swoje miejsce.

- Oczywiście - przytaknęła. - Wiem o tym.

Opowiadał jej o swoim pierwszym zainteresowaniu prawem.

Wydawało mu się, że jego konstrukcja logiczna i porządek

stanowią dźwignię, dzięki której można usunąć każdą

przeszkodę, ale jak wkrótce przekonał się, istnieje tak

wiele dźwigni i przeszkód, że kiedy usunie się jedną, inna

spadnie i zmiażdży cię. Cała zaś sztuka polega na tym, by

znajdować się w ciągłym ruchu, stale poruszać tymi

dźwigniami i stale usuwać się z drogi niebezpieczeństwa.

- Czy zawsze chciał pan być adwokatem?

Roześmiał się. - Nie, moim pierwszym pragnieniem było

zostać człowiekiem, który zabije smoka Griaule'a, zdobyć

nagrodę wyznaczoną w Teocinte i kupić matce srebrne miski, a

ojcu nową gitarę.

Na jej twarzy, jeszcze przed chwilą pełnej radości,

nagle pojawił się wyraz znużenia i roztargnienia. Zapytał

Miriellę, czy dobrze się czuje.

- Niech pan nigdy nawet nie wymienia jego nazwiska -

powiedziała. - Nie wie pan. Nic pan nie wie.

- Czego nie wiem?

- Griaule... Boże! Czułam go w świątyni. Być może, uważa

pan, że to tylko moja wyobraźnia, ale przysięgam, że to

prawda. Wszyscy byliśmy skupieni na nim, śpiewaliśmy mu,

wierzyliśmy w niego, przywoływaliśmy go w naszych myślach i

wkrótce mogliśmy go c z u ć. Zimnego i wielkiego.

Nieludzkiego. Ten wielki, łuskowaty chłód, do którego należy

świat.

Korrogly'ego uderzyło, że stara kobieta o imieniu Kirin i

Miriella użyły właściwie tych samych słów, kiedy mówiły o

swoim odczuwaniu Griaule'a i pomyślał, że musi o tym wspomnieć.

Miriella ciągnęła jednak dalej i zarzucił tę myśl.

- Wciąż czuję w moim mózgu jego dotknięcie. Ciężkie i

nasycone czernią. Każda z jego myśli kształtuje się przez

stulecia, zawiera całe tony nienawiści, obejmuje całą

wieczność. Wystarczy, by otarł się o mnie, a na wiele godzin

ogarnia mnie zimno. Dlatego...

- Co?

- Nic. - Wyraźnie dygotała obejmując się ramionami.

Podszedł do sofy, usiadł tuż obok niej i po paru

sekundach wahania przygarnął ją do siebie. Jej włosy pachniały

świeżymi pomarańczami.

- O co chodzi? - zapytał.

- Wciąż go czuję. Zawszę będę go czuła. - Spojrzała na

Korrogly'ego a wreszcie gwałtownie wykrztusiła. - Chodź ze

mną do łóżka. Wiem, że mnie nie lubisz, ale chcę tylko

ciepła, nie zaś uczucia. Proszę, ja nie...

- Lubię cię - zaprotestował.

- Nie, nie możesz, ty... nie.

- Ależ tak - powiedział wierząc we własne słowa. - Dziś

w nocy lubię cię, dzisiejszej nocy jesteś kimś, kim mogę się

zaopiekować.

- Nie rozumiesz, nie możesz wiedzieć, jak mnie zmienił.

- Myślisz o Griaule'u?

- Proszę - wyszeptała obejmując go w pasie. - Nie

zadawaj już pytań... nie teraz. Proszę, ogrzej mnie tylko.

Gdy Korrogly rozpoczynał swoje wystąpienie w imieniu obrony,

częścią swych myśli przebywał jeszcze w mieszkaniu

szlifierza wraz z Miriellą, w objęciach jej białych ramion,

pieszczony różowymi czubkami jej piersi, opleciony długimi,

smukłymi nogami. Przekonał się wtedy, że pod maską

deprawacji ukrywa się kobieta pełna cnót i słodyczy, a teraz

przywoływał w pamięci radości kunsztu i poddania. Jednak

żadna z tych myśli nie rozpraszała jego uwagi, ale raczej

inspirowała go, nadawała jego przemowie bardziej namiętny,

niż to początkowo planował, charakter. Kiedy przechodził

koło ławy przysięgłych, w której siedziało dwunastu

ziemistolicych, wzorowych przedstawicieli społeczeństwa

wybranych spośród gromady innych, mniej godnych istot, czuł

się jak kapitan na pokładzie swego statku. Przyszło mu na

myśl, że sala sądowa jest właściwie skrzyżowaniem świątyni i

statku. Okręt państwa płynący w stronę brzegu

sprawiedliwości, białe ściany zastępują żagle, podzielone

przegrodami z czarnego drewna sektory sali stają się

ładowniami mieszczącymi świadków, przysięgłych i gapiów, a

nad wszystkim piętrzy się stół sędziowski - potężny blok

drewna tekowego rzeźbiony we wzór przypominający smocze

łuski. Zasiadał tam głoszący wyroki galion tego magicznego

statku - Czcigodny Ernest Wymer, białowłosy i rumiany -

stary, przesycony alkoholem potwór o okrutnych ustach,

krzaczastych brwiach i błyszczącym, czerwonym nosie

przypominającym dziób sępa. Siedział tam, owinięty w swą

czarną togę, gotów w każdej chwili runąć na jakąś prawniczą

myszkę, która przypadkiem znalazła się w polu jego widzenia.

Korrogly nie obawiał się Wymera, to on, a nie sędzia,

sprawował tu dziś władzę. Znał sposób myślenia przysięgłych,

wiedział, że chcą oni wierzyć, iż wszystkiemu winny jest

Griaule. Odpowiadało to mistycznym skłonnościom ich dusz i

posługując się wszystkimi swoimi podstępami sprawił, że

skłonności te przerodziły się w dążenia. W jego głosie dało

się słyszeć naleganie, nie było ono jednak ani zbyt

natarczywe, ani uniżone - stanowiło doskonałe połączenie mocy

i potoczystości. Czuł, że ta harmonia zamierzeń i możliwości

ma swoje źródło w nocy spędzonej z Miriellą. Nie kochał

jej, a może jednak... ale miłość nie była tu sprawą

najważniejszą. Najbardziej inspirowało go to, że znalazł coś

niezepsutego - w niej, w sobie, i bez względu na to, czy

była to miłość, czy też tylko jakaś cząstka nieskażona

światem, wystarczała, aby odrodzić jego dawny entuzjazm.

- Jesteśmy świadomi - stwierdził na zakończenie swego

wystąpienia - że moc Griaule'a istnieje. Pozostaje pytanie,

czy jest ona wystarczająco silna, aby z Carbonales dosięgnąć

nas tu, w Port Chantay. Jest to pytanie, którego nie

powinniśmy zadawać w tym miejscu. - Spójrzmy tutaj. -

Wskazał stół sędziego i wyrzeźbione na nim smocze łuski. - I

tu. - Wyciągnął rękę w stronę topornych rzeźb

przedstawiających smoki, owijające się się wokół pilastrów

na tylnej ścianie sali. - Jego podobizna znajduje się

wszędzie w Port Chantay i jest symbolem jego bliskości,

dowodem na to, że macki jego woli przeniknęły do naszego

życia. Być może, nie jest on zdolny manipulować nami z taką

łatwością jak tymi, którzy zamieszkują Teocinte, ale nie

wyszliśmy na tyle poza zasięg jego myśli, abyśmy byli od

niego całkiem wolni. Wie, że tu jesteśmy. Postrzega nas, ma

nas w swej pamięci i jeżeli istotnie chce od nas czegoś, to

czy rzeczywiście wierzycie, iż nie jest w stanie wpłynąć na

nas w wyraźniejszy sposób? Jeżeli Griaule jest do czegoś

zdolny, to właśnie do tego. Stanowi nieśmiertelną,

niezgłębioną istotę, która wywiera taki wpływ na nasze

życia, jak koncepcja Boga. I podobnie jak w przypadku Boga,

nie jest w naszej mocy określenie zakresu jego możliwości. -

Korrogly przerwał i przez chwilę pozwolił swemu spojrzeniu

zatrzymywać się na kolejnych urzeczonych twarzach.

Dostrzegał w nich dozę niepokoju i rozumiał, jak ma ją

rozgrywać. W padających skośnie promieniach zimowego słońca

twarze te wyglądały chorobliwie, jak u pacjentów

na łożu śmierci, którzy jednak mają nadzieję wyzdrowieć. -

Griaule jest tutaj, panie i panowie przysięgli. Obserwuje

ten proces. Być może, sam bierze w nim udział. Spójrzcie we

własne dusze. Czy możecie mieć całkowitą pewność, że jego

wzrok nie spoczywa obecnie na was? A to... - uniósł Ojca

Kamieni ze stołu prokuratora. - Jak możecie być pewni, że to

nie jest jego okiem? Prokurator powie wam, iż to tylko

kamień, ale to o wiele więcej niż kamień. - Trzymał go na

wysokości ich twarzy, gdy przechodził wzdłuż ławy

przysięgłych i z przyjemnością spostrzegł, że zaczynają się

cofać. - Jest to instrument oddziaływania Griaule'a,

ucieleśnienie jego woli, czynnik, za którego pomocą jego

wola została spełniona tutaj, w Port Chantay, w odległości

wielu mil poza jego zwykłą sferą oddziaływania. Jeżeli

wątpicie, że mógł stworzyć ten przedmiot i nasączyć go swoją

wolę i pragnieniami, proszę, dotknijcie go. Wypełnia go po

brzegi zimna siła życia. I tak jak wy go postrzegacie, tak

samo on postrzega was.

Stanowisko prokuratury było proste. Strażnik potwierdził

prawdziwość zeznań Lemosa. Wezwano kilku świadków, aby

zeznali, że widzieli, jak szlifował Ojca Kamieni. Stary

pijak opowiedział historię o tym, jak Lemos rzucał na plaży

kamieniami. Inni twierdzili, że widzieli go wdzierającego

się do świątyni. Korrogly ograniczył swoje krzyżowe

przesłuchanie świadków do ustalenia faktu, że nikt z nich

nie znał myśli szlifierza. Nie potrzeba było nic więcej.

Sukces lub niepowodzenie obrony zależy tylko od niej samej.

Później tego samego dnia do złożenia zeznań wezwano

Miriellę. Jej wyjaśnienia, choć nie odznaczały się taką

zawziętością, jakiej mógł się spodziewać Korrogly, były

niezwykle korzystne dla Lemosa. W oczywisty sposób wynikało

z nich, że do swojego ojca żywi sprzeczne uczucia. Pogardza

nim, ale jednocześnie dręczy ją poczucie winy, że składa

obciążające go zeznania - z jej relacji wynika, że Lemos to

dobry ojciec, a wrogość córki z całą pewnością jest

rezultatem deprawującego wpływu Zemaillego. Stało się też

oczywiste, że nie jest do końca szczera. Stwierdziła, że nic

nie wie o wielkim dziele Zemaillego, a istniały również inne

sprawy - Korrogly był tego pewien - które starała się

zachować w tajemnicy. Kiedy prowadził jej przesłuchanie,

otrzymał szereg wymijających odpowiedzi. Jedna z nich

dotyczyła powodów, którymi kierowała się wstępując do

świątyni.

- Nie jest to dla mnie do końca jasne - powiedział. -

Przecież z pewnością nie wstępowała pani do tak tajemniczej

grupy kierując się jedynie kaprysem?

- To było wiele lat temu - odparła. - Może był to kaprys,

a może po prostu chciałam uciec od ojca.

- Tak - rzekł - od ojca, który chciał tylko oszczędzić

pani okrucieństw tego kultu. Zaiste, był to z jego strony

nadmiar surowości.

Mervale zerwał się z krzesła. - Jeżeli obrona mogłaby

nadać swym uczonym uwagom charakter pytania, proponuję, by

tak postąpiła.

- Przyjmuję - oznajmił sędzia Wymer i skinieniem głowy

upomniał Korrogly'ego.

- Proszę o wybaczenie - Korrogly skłonił się z

szacunkiem. - Świątynia - ciągnął z namysłem. - Co panią w

niej pociągało? Czy Zemaille?

- Nie wiem... Owszem, tak sądzę.

- Czy był to pociąg fizyczny?

- To bardziej złożona sprawa.

- W jaki sposób?

Przez twarz Mirielli przebiegło drżenie, dziewczyna

zaczęła przygryzać dolną wargę. - Nie wiem, jak na to

odpowiedzieć.

- Dlaczego? To proste pytanie.

- Nic nie jest proste! - odparła. W jej głosie narastały

ostre nuty. - Pan nie będzie w stanie tego pojąć.

Korrogly zastanawiał się, co ją powstrzymuje przed

opowiedzeniem o rzekomym napastowaniu ją przez ojca. Nie

obawiał się tego tematu, ale nie chciał, by się rozpłakała,

a w tej sytuacji było to nader prawdopodobne. Nie miałby nic

przeciwko jej wybuchowi wściekłości, lecz nie chciał, żeby z

jakiegokolwiek powodu zaczęła wzbudzać współczucie.

Wiedział, że zawsze będzie mógł wezwać ją ponownie.

Kiedy ją przesłuchiwał, choć był w tym momencie jej

przeciwnikiem, czuł dziwną więź, jaka wytworzyła się między

nimi - zupełnie jakby stanowili parę spiskowców. Trudno mu

było zachować zawodowy dystans. Wyglądała tak pięknie w

czarnej, koronkowej sukni i kiedy stał obok miejsca dla

świadków, wdychając ciepły zapach pomarańczy, zaczynał

wierzyć, że jego uczucia do niej stają się coraz głębsze, że

spod warstwy lat niepowodzeń i zawodów zaczyna kiełkować coś

niezwykle silnego.

Koniec zeznań Mirielli zamknął również wystąpienie

prokuratury i sędzia Wymer ogłosił przerwę do rana. Lemos,

przez cały dzień trwania procesu siedział jak szary symbol

rozpaczy, nie okazując żadnych emocji. Nic, co Korrogly

mówił, nie było w stanie go pocieszyć. W więzieniu

ostrzyżono mu włosy, obcięto rudawy kosmyk spadający na

czoło, jego uszy były całkowicie odsłonięte, co wraz z

utratą wagi i pogłębiającą się bladością nadawało mu wygląd

ofiary długotrwałego i upodlającego prześladowania.

- Wszystko dobrze się układa - odezwał się Korrogly, gdy

siedzieli później przy stole obrony. - Przed dniem

dzisiejszym nie byłem pewny, jak sędziowie przysięgli

zareagują na naszą taktykę. Obawiałem się, że nie

dysponujemy wystarczającymi szczegółami. Teraz jednak nie

wiem, czy będziemy ich potrzebowali. Chcą panu wierzyć.

Lemos mruknął coś, przesuwając palcem po szczerbie w drewnie

stołu.

- Mimo to bardzo by nam pomogło, gdybyśmy mogli

przedstawić powód, dla którego Griaule chciał doprowadzić do

śmierci Zemaillego - ciągnął Korrogly.

- Miriella - odezwał się Lemos. - Sprawiała wrażenie nie

tak wrogiej, jak poprzednio. Zastanawiam się, czy mógłby pan

znowu ją poprosić, żeby przyszła mnie odwiedzić?

Korrogly poczuł nagły impuls wstydu. - Tak, poproszę ją

dziś w nocy.

- W nocy? - Lemos spojrzał na niego pytająco.

- Tak - odparł Korrogly próbując pospiesznie zatuszować

swoje przejęzyczenie. - Specjalnie pojadę, żeby się z nią

zobaczyć. Chętnie zrobię wszystko, żeby tylko pana

przebudzić. W tym procesie stawką jest pańskie życie,

człowieku!

- Wiem o tym.

- Z pańskiego postępowania wcale to nie wynika. Poproszę

Miriellę, żeby pana odwiedziła, ale radziłbym zapomnieć

o niej na jakiś czas i skoncentrować się na procesie.

Kiedy znajdzie się już pan na wolności, przyjdzie czas na

ułożenie waszych stosunków.

Lemos spoglądał za okno, w czerwieniejące

zachodem słońca niebo. - Dobrze - rzekł głuchym tonem.

Poirytowany Korrogly zaczął zbierać papiery.

- Wiem - oznajmił Lemos.

- Co? - spytał zaabsorbowany Korrogly.

- Wiem o panu i Mirielli. Zawsze potrafiłem powiedzieć, z

kim sypia. Spogląda na nich inaczej.

- Niech pan nie będzie śmieszny! Ja...

- Wiem! - odparł Lemos, wyraźnie poruszony, spoglądając

na adwokata roziskrzonym nagle wzrokiem. - Nie jestem głupcem!

Zaskoczony Korrogly zaczął się zastanawiać, czy

zawoalowane oskarżenia Mirielli na temat ojcowskiej

namiętności nie mają przypadkiem podstaw. - Nawet gdybym

był...

- Nie chcę, żeby pan spotykał się z nią w taki sposób! -

Lemos schwycił krawędź stołu. - Niech pan przestanie!

- Porozmawiamy znowu, kiedy pan ochłonie.

- Nie zgadzam się! Od momentu, kiedy stała się dość

dorosła, wykorzystywali ją mężczyźni tacy jak pan. Tym

razem...

Korrogly z trzaskiem postawił teczkę na stole. - Niech

pan teraz mnie posłucha. Czy chce pan umrzeć? Bo jeżeli tak,

zrażanie swojego adwokata jest doskonałym pociągnięciem.

Obiecuję, że jeżeli pan natychmiast nie przestanie, zacznę

traktować pańską sprawę z takim samym brakiem

zainteresowania, jakie pan mnie okazuje. Wydaje się, że wcale

nie dba pan o swoje życie... albo może to tylko gra. Jeżeli

tak, ostrzegam, że musi pan być w stosunku do mnie bardziej

powściągliwy.

Lemos opadł znowu na krzesło. Sprawiał wrażenie

przegranego i Korrogly pomyślał, że wreszcie zdołał przeniknąć jego

maskę. Szlifierzowi z a l e ż a ł o na życiu, jego poza

człowieka, którego nic nie obchodzi, była oszustwem, jego

historia - kłamstwem. A to czyniło Korrogly'ego wspólnikiem.

Pomyślał, że może wycofać się ze sprawy, ponieważ natknął

się na nowe informacje. Jeżeli jednak weźmie pod uwagę

wrogość, jaką sędzia Wymer żywi do obrońcy, musi liczyć się

z ewentualnością, że w każdym przypadku mogą zostać

wysunięte przeciwko niemu oskarżenia. A przecież nie mógł

mieć pewności, w tej sprawie nie mógł mieć w ogóle żadnej

pewności. Był tak zdezorientowany sprzecznymi elementami

sprawy, że nie był w stanie ufać swemu własnemu osądowi.

Perwersyjna żądza, jaką czuł Lemos do swojej córki - skoro

nie było to oszustwem - mogła pobudzić go w

wystarczającym stopniu, by zaczął reagować na grożące mu

niebezpieczeństwo.

Po tym jak strażnik odprowadził Lemosa do celi, Korrogly

poszedł wolno przez pogrążające się w zmierzchu miasto w

stronę dzielnicy Almintra, nie zwracając uwagi na wieczorny

ruch uliczny. Czuł zamęt w myślach. Jego podniecenie w

większej części wynikało nie z komplikacji sprawy, ale z

faktu, że zagroził wystąpieniem przeciwko swojemu klientowi.

Był to ostateczny upadek jego ideałów, ostateczne

pogwałcenie umowy, jaką zawarł z praworządnością. Jak mogło

do tego dojść, myślał. Czy to Miriella i jej wpływ? Nie, nie

mógł jej tego zarzucić - cała wina spadała na niego. Jedynym

wyjściem, jakie mu pozostało, było od tej chwili dalsze

prowadzenie obrony szlifierza najlepiej, jak umiał, bez

względu na swoją opinię o jego winie czy niewinności. I

będzie musiał zerwać z Miriellą. Nie mógł dalej świadomie

martwić Lemosa. Od dawna nie czuł się tak swobodnie z

kobietą. Będzie jednak musiał usunąć się, powiedział sobie.

Nie może pozwolić, by sprawa ta doprowadziła do zniszczenia

resztek jego sumienia.

Kiedy jednak dotarł do mieszkania szlifierza,

postanowienie zaczęło słabnąć. Miriella była jeszcze

bardziej ognista niż ubiegłej nocy i dopiero o wiele później

Korrogly pomyślał znowu o Lemosie. Nawet wtedy była to

jednak ulotna myśl wywołana ulotnymi wyrzutami sumienia.

Miriella leżała na boku, wciąż z nim zespolona. Jedną nogę

zarzuciła na jego biodro, a jej niewielkie i białe piersi

lśniły w zamglonym świetle lamp ulicznych mleczną perfekcją

Ojca Kamieni. Pod skórą drobne, niebieskie żyłki rozwidlały

się ku górze, znikając w zagłębieniu u dołu szyi, między

obojczykami. Zbadał ich przebieg końcem języka, sprawiając,

że jej oddech stał się przyspieszony. Ujął dłońmi jej

pośladki, przyciskając ją do siebie, podczas gdy jego biodra

poruszały się gwałtownie w tył i w przód. Jej paznokcie

wbijały mu się w plecy, rytm jej ruchów stawał się coraz

szybszy, aż wreszcie ochrypłym okrzykiem dała wyraz swym

uczuciom.

- Boże! - zawołała. - O Boże, jesteś wspaniały! - A on

nie zastanawiając się nad swoimi słowami, powiedział, że ją

kocha.

Miał wrażenie, że po jej twarzy przemknął cień. - Nie mów

tak.

- Co w tym złego?

- Po prostu nie mów tak.

- Obawiam się, że to prawda - odparł. - Nie mam

specjalnego wyboru.

- Nie znasz mnie, nie wiesz o rzeczach, które robiłam.

- Z Zemaillem?

- Oddawałam się innym ludziom. Tym, których wskazał mi Mardo.

Robiłam rzeczy...- Zamknęła oczy. - Nie tyle to, co j a

robiłam, ale to, że stałam, podczas gdy Mardo... - Przerwała,

wtulając twarz w jego ramię. - Boże, nie chcę ci o tym

opowiadać.

- To i tak nie ma znaczenia.

- Ma - odrzekła. - Nie można przeżyć tego, co ja i wyjść

bez szwanku. Możesz wierzyć, że mnie kochasz, ale...

- A co ty do mnie czujesz?

- Nie oczekuj, że powiem, że cię kocham.

- Nie spodziewam się niczego poza prawdą.

- Och! - Roześmiała się. - I to wszystko? Gdybym znała

prawdę, wszystko byłoby o wiele łatwiejsze.

- Nie rozumiem, co masz na myśli.

- Posłuchaj. - Ujęła jego twarz obydwoma dłońmi. - Nie

każ mi nic mówić. Jest nam razem dobrze, to pomaga. Czasami

chciałabym ci o pewnych sprawach opowiedzieć, ale jeszcze

nie jestem gotowa. Mam nadzieję, że to kiedyś nastąpi, ale

jeżeli już teraz zmusisz mnie do mówienia czegokolwiek...

Jestem przewrotna. Odmówię ci tego. Nauczono mnie tak

właśnie postępować z czymś, co przynosi szczęście.

- To wiele wyjaśnia.

- Doprawdy? Mam nadzieję.

Pocałował jej usta, dotknął piersi czując jak sutki

tężeją między jego rozsuniętymi palcami.

- Jest jednak coś, co chciałbym, żebyś dla mnie zrobiła.

Chcę, żebyś odwiedziła swojego ojca.

Odwróciła się od niego. - Nie mogę.

- Dlatego... że cię napastował?

- A jak myślisz?

- Chyba istnieją pewne dowody, że tak było.

- Napastował. - Wypowiedziała starannie to słowo, jakby

je smakując, a po chwili milczenia dodała: - Nie mogę o tym

mówić, nigdy nie byłam w stanie o tym mówić. Po prostu nie

mogę się zmusić... żeby opowiedzieć, co się zdarzyło.

- A więc? - zapytał. - Czy odwiedzisz go?

- Nie przyniesie to nic dobrego. Wcale nie uczyni go

szczęśliwszym. A o to właśnie ci chodzi, prawda?

- Można tak powiedzieć.

- Moja wizyta tylko go zmartwi, uwierz mi.

- Chyba muszę - stwierdził. - Nie mogę cię do tego

zmusić. Po prostu chciałbym, żeby bardziej włączył się w tę

sprawę.

- Wciąż uważasz, że jest niewinny, prawda?

- Nie jestem pewny... Może. Ty też nie masz pewności.

Spojrzała na niego, jakby chcąc odpowiedzieć, ale tylko

zacisnęła wargi i milczała przez długą chwilę. Wreszcie

rzekła: - Jestem pewna.

Otworzył usta, ale przyłożyła mu palce do warg.

- Nie mów już o tym, proszę.

Położył się na wznak, patrząc na delikatne smugi mgły

wijące się pod białym sufitem i myślał o Lemosie. Nie mógł w

nic wierzyć, nic uznać za pewne. To, że szlifierz napastował

swoją córkę, wydawało się zarówno oczywiste, jak i

niemożliwe, podobnie jak to, że był winny lub nie. Miriella

niewątpliwie wierzyła, że ojciec ją wykorzystał, ale nie

miał pewności, chociaż ją kochał, czy jest ona osobą

zrównoważoną - a tym samym, prawdziwość tego, w co wierzyła,

stawała się problematyczna. Podobnym znakiem zapytania można

było opatrzyć motywy, jakimi kierowała się będąc z nim.

Trudno mu było uwierzyć, że jej reakcje nie są szczere. Opory

przed wyrażeniem uczucia zdawały się dowodzić toczącej się w

niej wewnętrznej walki, której był powodem. Mimo to wciąż

nie był w stanie do końca odrzucić możliwości, że go

wykorzystuje... Choć nie miał pojęcia w jakim celu. Poruszał

się po lotnych piaskach, w mroku, a niewyraźne głosy wzywały

go ze wszystkich stron.

.N:51

- Martwisz się czymś - powiedziała. - Nie rób tego...

Wszystko się ułoży.

- Między nami?

- Czy to właśnie cię niepokoi?

- Także i to.

- Nie mogę obiecać, że spodoba ci się to, co się zdarzy -

odparła. - Ale spróbuję z tobą.

Zaczął pytać, co takiego ma zamiar spróbować, co

chciałaby z nim dzielić. Przypomniał sobie jednak, że

ostrzegała go przed natarczywością.

- Wciąż się martwisz - stwierdziła.

- Nie mogę przestać.

- Tak, możesz. - Jej dłoń przesunęła się po jego piersi,

brzuchu, wzniecając powolny żar. - To jestem w stanie ci obiecać.

Pomimo sprzeciwów Korrogly'ego następnego ranka otwarto

ponownie postępowanie prokuratorskie i Miriella znowu

została wezwana do składania zeznań. Mervale złożył wniosek

o włączenie do dowodów rzeczowych całego pliku dokumentów

prawnych podpisanych przez Mardo Zemaillego i poświadczonych

przez Miriellę. Były to ostatnia wola i testament, które po

śmierci kapłana czyniły Miriellę właścicielką świątyni i

parceli, na której ona stała. Mervale wykopał te papiery w

archiwach miejskich i przedstawił przekonywające dowody, że

podpisy są autentyczne, a dokumenty w pełni prawomocne.

- Na ile mogłaby pani określić wartość nieruchomości

wymienionych w ostatniej woli? - spytał Mervale Miriellę,

ubraną w niebieską, atłasową suknię z wysokim kołnierzem.

- Nie mam pojęcia.

- Ale można chyba powiedzieć, że jest to znaczna

suma pieniędzy? Pokaźny majątek?

- Świadek już odpowiedział na to pytanie - zaprotestował

Korrogly.

- Istotnie - stwierdził sędzia Wymer rzucając surowe

spojrzenie na Mervalego. Prokurator wzruszył ramionami,

podszedł do stołu i przedłożył jako dowód rzeczowy wycenę

nieruchomości dokonaną przez rzeczoznawcę podatkowego.

- Czy pani ojciec wiedział o tym testamencie? - zapytał

Mervale po wciągnięciu dowodów rzeczowych do rejestru.

- Tak - szepnęła Miriella.

Korrogly spojrzał na Lemosa, który zdawał się niczego nie

słyszeć.

- A w jaki sposób się dowiedział?

- Powiedziałam mu.

- Przy jakiej okazji?

- Przyszedł do świątyni. - Ze świstem nabrała powietrza w

płuca, a potem wypuściła je gwałtownie, jakby starając się

nad sobą zapanować. - Chciał, abym opuściła zgromadzenie

wiernych, powiedział, że Mardo znudzi się mną, a potem cała

rodzina zostanie bez grosza. Sklep przepadnie... wszystko. -

Ponownie odetchnęła głęboko. - Rozzłościł mnie. Powiedziałam

mu wtedy o testamencie, powiedziałam, że Mardo zadbał o mnie

lepiej niż on. Wtedy ojciec stwierdził, że postara się, by

uznano mnie za niepoczytalną. Oznajmił, że pójdzie do

adwokata i zabierze wszystko, co Mardo mi pozostawi.

- Może orientuje się pani, czy ojciec kiedykolwiek

widział się z adwokatem?

- Owszem, widział.

- Czy adwokat ten nazywał się Artis Colari?

- Tak.

Mervale wziął ze stołu dalsze dokumenty. - Pan Colari

występuje obecnie w innym procesie i nie może uczestniczyć w

naszej rozprawie. Mam jednak jego pisemne zeznania, w

których stwierdza, że dwa tygodnie przed zabójstwem podsądny

nawiązał z nim kontakt w celu ubezwłasnowolnienia córki

Powodem miała być niepoczytalność wywołana nadużyciem

narkotyków. - Uśmiechnął się do Korrogly'ego. - Pański

świadek.

Korrogly poprosił o możliwość naradzenia się ze swoim

klientem i kiedy zostali wyprowadzeni do osobnego

pomieszczenia, zapytał Lemosa: - Czy wiedział pan o

testamencie?

Szlifierz skinął głową. - Ale wcale nie dlatego poszedłem

spotkać się z Colarim. Nie obchodzą mnie pieniądze, nie chcę

niczego, co dotykał Zemaille. Bałem się o Miriellę, chciałem,

żeby stamtąd odeszła i myślałem, że jedynym sposobem, w jaki

zdołam to osiągnąć, będzie uznanie jej za niepoczytalną.

Nietypowa emocjonalność jego wypowiedzi zaskoczyła

Korrogly'ego. Był to pierwszy przejaw ożywienia, jaki Lemos

okazał od chwili swego aresztowania.

- Dlaczego mi pan o tym nie powiedział?

- Wyleciało mi to z głowy.

- Dość dziwne, że zapomniał pan właśnie o tym.

- Właściwie trudno powiedzieć, że zapomniałem... Niech pan

posłucha. - Lemos usiadł prosto i przygładził włosy. - Zdaję

sobie sprawę, że sprawiam same kłopoty, ale ja... to było...

nie mogę wytłumaczyć, czym to dla mnie było. Nie

przypuszczałem, że mi pan uwierzy. Wciąż nie jestem tego

pewien. A to dodatkowo pogłębia rozpacz, którą czuję.

Przepraszam. Wiem, że powinienem lepiej z panem

współpracować.

Mimo więziennej fryzury i kombinezonu oraz niezdrowej

cery po chłopięcemu pełen ożywienia Lemos wydawał się

przykładem gorliwej skruchy i Korrogly nie wiedział już,

czy ma czuć radość czy obrzydzenie. Nie do wiary, pomyślał.

To bardziej niż niewiarygodne, trudno temu człowiekowi

wierzyć, chyba że w jakiś sposób ta jego niewiarygodność

wydaje się być najbardziej wiarygodna. A jeżeli chodzi o

Miriellę, w jaki sposób mogła przed nim to ukryć? Co to

oznacza dla ich stosunków? Czy jej nienawiść do ojca była

tak potężną skazą, że potrafiła odrzucić wszelkie inne

zasady? Czy aż tak źle ją ocenił?

- Nie wygląda to dobrze, prawda? - spytał Lemos.

Korrogly z trudem zapanował nad sobą, by się nie

roześmiać. - Wciąż mamy naszych świadków i nie zamierzam

rezygnować z podważenia zeznań Mirielli.

- Co chce pan zrobić?

- Spróbuję przeciwdziałać skutkom pańskiego upadku ducha

- odparł Korrogly. - Chodźmy.

Gdy wrócili na salę rozpraw, Korrogly obszedł miejsce

zeznań świadka, przyglądając się uważnie Mirielli, która

sprawiała wrażenie zdenerwowanej i skubała szwy sukni.

Wreszcie zadał jej pytanie: - Dlaczego nienawidzi pani ojca?

Wyglądała na zaskoczoną.

- To przecież nie jest trudne pytanie - rzekł Korrogly. -

Przecież dla wszystkich tu obecnych jest jasne, że chce

pani, by uznano go winnym.

- Sprzeciw! - wrzasnął piskliwie Mervale.

- Proszę ograniczyć się do pytań, panie Korrogly -

pouczył sędzia Wymer.

- Dlaczego nienawidzi pani ojca?

- Bo... - Miriella patrzyła na niego błagalnie. - Bo...

- Bo uważa go pani za rodzica, który ogranicza pani

swobodę?

- Tak.

- Bo próbował rozdzielić panią z jej kochankiem?

- Tak.

- Bo czuł, że pogardza nim pani z powodu jego ociężałości

i staroświeckiego stylu życia?

- Tak.

- Czy możemy założyć, że miała pani inne powody, by go

nienawidzić?

- Tak - zawołała. - Tak! Dlaczego pan o to pyta?

- Ustalam, że nienawidziła pani swojego ojca, panno

Lemos. Że nienawidziła go pani wystarczająco silnie, by

próbować przekształcić ten proces w melodramat i w ten

sposób doprowadzić do skazania oskarżonego. Że ukrywała pani

materiał dowodowy przed sądem po to, aby można go było

przedstawić w szczególnie dramatycznym momencie. Może

korzystała pani przy tym z pomocy utalentowanego dramaturga,

pana Mervale'a...

- Sprzeciw!

- Panie Korrogly! - upomniał go sędzia Wymer.

- Dwulicowość wszystkich pani zamierzeń, wszystkich

działań podjętych przed tym sądem!

- Panie Korrogly! Jeżeli pan natychmiast nie

zaprzestanie...

- Proszę o wybaczenie, Wysoki Sądzie.

- Porusza się pan po cienkim lodzie, panie Korrogly. Nie

mam zamiaru pozwalać na takie agresywne zachowanie.

- Zapewniam, Wysoki Sądzie, że to się już nie powtórzy. -

Podszedł do ławy przysięgłych i oparł się o barierkę. Miał

nadzieję, że zaskarbi ich sobie i dzięki temu

uznają jego pytania za własne.

- Panno Lemos, dowiedziała się pani o testamencie

przed dzisiejszym rankiem... Prawda?

- Tak.

- Czy wspomniała pani o tym prokuratorowi?

- Tak.

- Kiedy mu pani o tym powiedziała?

- Wczoraj wieczorem.

- Czemu nie wcześniej? Z całą pewnością musiała pani

zdawać sobie sprawę ze znaczenia tego dokumentu.

- Ja... Przypuszczam, że umknęło to mojej pamięci.

- Umknęło pani pamięci - powtórzył Korrogly z głębokim

sarkazmem w głosie. Odwrócił się

do przysięgłych kręcąc ze smutkiem głową. - Czy jest jeszcze

coś, o czym zapomniała pani powiedzieć?

- Sprzeciw!

- Uchylam. Niech świadek odpowie.

- Ja... Nie.

- Dla pani własnego dobra, mam taką nadzieję - rzekł

Korrogly. - Czy ojciec kiedykolwiek przyznał się pani, że

chciał uznać panią za niepoczytalną w celu zerwania pani

więzi ze świątynią i by zapobiec zniszczeniu pani przez

Zemaillego?

- Och, mówił to, ale...

- Proszę odpowiedzieć tylko tak lub nie.

- Tak.

- Jeżeli chodzi o testament - ciągnął Korrogly - to

wiedziała pani, co zawiera... Chodzi mi o to, że znała pani

jego treść, jego szczegóły.

- Tak, oczywiście.

- A rozmowa, w czasie której powiedziała pani ojcu o

testamencie była jak sądzę, dość ożywiona, prawda?

- Tak.

- A więc w czasie bardzo ożywionej rozmowy, czy też

gwałtownej sprzeczki, opowiedziała pani ojcu o treści

niezwykle skomplikowanego dokumentu. Zakładam, że przekazała

mu pani wszystkie szczegóły.

- No cóż, nie, nie wszystkie.

- Ooo! - Korrogly uniósł brew. - A co konkretnie mu

pani powiedziała?

- Ja... Ja nie mogę sobie przypomnieć. Niezbyt dokładnie.

- Chwileczkę, może wyjaśnijmy to sobie, panno Lemos.

Pamięta pani, że mówiła mu o testamencie, ale nie pamięta,

czy poinformowała o jego treści. Możliwe więc, że jedynie

burknęła coś pani o tym, że Mardo zadbał o pani przyszłość.

- Nie, ja...

- Albo powiedziała pani...

- Wiedział, o co mi chodzi! - krzyknęła zrywając się z

krzesła. - Wiedział! - Spojrzała z pogardą na Lemosa. -

Zabił go dla pieniędzy! Ale on nigdy...

- Proszę usiąść, panno Lemos! - polecił sędzia Wymer. -

Natychmiast! - Kiedy posłuchała go, stanowczo nakazał jej

panować nad swoim zachowaniem.

- A więc - ciągnął dalej Korrogly - podczas kłótni

burknęła pani jakieś niejasne...

- Sprzeciw!

- Przyjęty.

- Burknęła pani coś, czego pani nie przypomina sobie w

pełni, na temat testamentu. Czy jest to dokładne

stwierdzenie, panno Lemos?

- Pan przekręca moje słowa!

- Wręcz przeciwnie, panno Lemos. Po prostu powtarzam, co

pani powiedziała. Wszystko wskazuje na to, że jedynymi

osobami, które dokładnie znały treść testamentu, były pani i

Mardo Zemaille.

- Nie, to...

- To nie było pytanie, panno Lemos. To tylko wstęp do

pytania. Ponieważ wszystko zdaje się świadczyć, że odniesie

pani duże korzyści ze skazania ojca, gdyż w istocie

uniemożliwi mu wszczęcie postępowania w sprawie swego

ubezwłasnowolnienia, to czy fakty nie nadają pani działaniom

znamion chciwości?

- Nigdy nie chciałam niczego poza Mardo.

- Ufam, że wszyscy, którzy to słyszą, zgodzą się, że

uznała właśnie pani Marda Zemaillego za rzecz.

- Nie musi pan zgłaszać sprzeciwu, panie Mervale -

stwierdził sędzia Wymer, a następnie zwrócił się do

Korrogly'ego. - Dałem panu bardzo wiele swobody. Tym razem

jednak przekroczył pan miarę. Czy to jasne?

- Tak, Wysoki Sądzie. - Korrogly podszedł do stołu

obrony, wziął notatki i kartkując je wrócił do miejsca dla

świadków. Stanął przed nim spoglądając na Miriellę. Jej

twarz była ściągnięta złością. - Czy wierzyła pani w Mardo

Zemaillego, panno Lemos?

- Nie wiem, o co panu chodzi.

- Pytam, czy wierzyła pani w to, co mówił w swoich

publicznych wystąpieniach, w jego doktryny teologiczne? W

jego dzieło?

- Tak.

- Co to było za dzieło? Jego wielkie dzieło?

- Nie wiem... Nikt tego nie wiedział poza Mardo.

- A mimo to pani mu wierzyła?

- Wierzyłam, że Mardo był natchniony.

- Natchniony... Rozumiem. I wtedy przyjęła pani jego

nauki jako nakazy, którymi kierowała się pani w swoim życiu.

- Tak.

- A więc byłoby niezwykle kształcące zapoznać się z

niektórymi jego naukami, nieprawdaż?

- Nie wiem.

- Och, sądzę, że na pewno tak. - Korrogly przewrócił

stronę. - Aha, znalazłem. - Odczytał z notatek. - Czyń, to

co chcesz, oto całe prawo. Czy pani w to wierzy?

- Ja... Tak, wierzę.

- Hmmm. A to? Czy w to również pani wierzy? Jeżeli do

wielkiego dzieła niezbędna jest krew, krew będzie

zapewniona.

- Ja nie... Nigdy nie wiedziałam, co miał na myśli.

- Doprawdy? Ale przyjęła to pani jako element

jego natchnionej doktryny, prawda?

- Tak sądzę.

- A to? Żadna zbrodnia, żaden grzech, żadne złamanie

zasad, którym podporządkowane jest zachowanie zwykłych

ludzi, nie będą uznane za takie, dopóki służyć będą

wielkiemu dziełu.

- Tak - skinęła głową.

- Przypuszczam, że w kategorii grzechów zawierać się

będzie również grzech kłamstwa?

Jej spojrzenie było ostre i palące.

- Czy rozumie pani pytanie?

- Rozumiem.

- A więc?

- Tak, sądzę, że tak. Ale...

- A w kategorii przestępstw zawarte będzie również

krzywoprzysięstwo?

- Tak, ale nie wyznaję już tych zasad wiary.

- Doprawdy? Słyszano niedawno, jak twierdziła pani, że

Mardo Zemaille jest człowiekiem nieskazitelnym.

Jej wargi zacisnęły się. - Wszystko się zmienia.

Korrogly zdawał sobie sprawę, że wkracza na niebezpieczny

teren, że Miriella może zacząć mówić o zmianach, jakie on

sam poczynił w jej życiu, ale uznał, że zdąży zrobić to, co

zamierza i wycofać się, zanim dojdzie do czegoś niedobrego.

- Uważam, panno Lemos, że nic się nie zmieniło. Uważam,

że wielkie dzieło, bez względu na jego naturę, będzie

kontynuowane pod pani egidą. Uważam, że wszelkie niegodziwe

zasady związane z owym dziełem wciąż są aktualne i że użyje

pani każdego kłamstwa, popełni...

- Ty draniu! - krzyknęła. - Ja...

Sala sądu napełniła się gwarem. Mervale zgłaszał

sprzeciw, sędzia Wymer łomotał młotkiem.

- Popełni każde przestępstwo - ciągnął Korrogly - aby

tylko zapewnić jego kontynuację. Uważam, że wielkie dzieło

jest pani jedyną troską i że prawda najmniej panią obchodzi.

- Nie możesz tego robić! - zawołała przenikliwym głosem.

- Nie możesz przychodzić do mojego...

Ryk sędziego Wymera zagłuszył ją całkowicie.

- Nie mam więcej pytań - oznajmił Korrogly obserwując z

mieszanymi uczuciami, jak woźni sądowi wyprowadzają wciąż

krzyczącą Miriellę z sali.

cdn.

.N:62

powieść

Lucius Shepard

Ojciec Kamieni (2)

(The Father of Stones)

przełożył Sławomir Kędzierski

Wkrótce po rozpoczęciu przesłuchania pierwszego świadka

zgłoszonego przez obronę, specjalistki w zakresie historii

i biologii Catherine Ocoi, frapującej blondynki w wieku

około trzydziestu pięciu lat, Korrogly został przywołany do

stołu sędziowskiego na przeprowadzoną szeptem rozmowę z

sędzią Wymerem. Sędzia pochylił się nad stołem i wskazał na

rozmaite tablice przyniesione przez Catherine, ze

szczególnym naciskiem zwracając jego uwagę na ustawiony obok

stołu obrony olbrzymi obraz przedstawiający wielkiego jak

góra smoka.

- Ostrzegałem pana, żeby nie przekształcać tego procesu w

cyrk - oznajmił.

- Nie sądzę, by to wyobrażenie Griaule'a...

- Pańskie wstępne wystąpienie było arcydziełem

zastraszenia - oznajmił Wymer. - Nie ganię pana za to, ale

od tej pory nie pozwolę na zastraszanie ławy przysięgłych.

Chcę, żeby usunięto ten obraz.

Korrogly zaczął protestować, ale wtedy dostrzegł również,

jakie zalety płyną z wykonania tego polecenia. To, że uznano

obraz za wystarczająco ważny, by domagać się jego usunięcia,

jedynie podkreślało znaczenie wygłoszonej przez niego tezy.

- Jak pan sobie życzy - przytaknął.

- Niech pan będzie ostrożny, panie Korrogly - rzekł

Wymer. - Bardzo ostrożny.

Gdy wynoszono obraz, oczy sędziów przysięgłych podążały

za nim, a kiedy malowidło zniknęło, na ich twarzach zaczęła

malować się wyraźna ulga. Ta ulga, pomyślał Korrogly, może

być o wiele cenniejsza niż ciążąca nad nimi obecność obrazu.

Będzie mógł to wykorzystywać, przypominać im o Griaule'u,

pozwoli im się wahać między ulgą i niepokojem, zdobywając w

ten sposób coraz większą kontrolę nad nimi.

Pokierował składaniem zeznań Catherine Ocoi.

Opowiedziała w nich o tym, jak Griaule swoimi manipulacjami

doprowadził ją, by żyła we wnętrzu smoka przez dziesięć lat

po to tylko, aby sprawować nadzór nad pojedynczym zjawiskiem

zachodzącym w jego organizmie. Następnie opowiedziała o

cudownych rzeczach, jakie można odnaleźć wewnątrz smoka, o

lekach, które udało się jej wydestylować z najrozmaitszych

produktów wewnętrznego wydzielania smoka, o dziwnych i pod

pewnymi względami niezwykłych pasożytach oraz roślinach,

jakie tam żyły. Nic nie wiedziała o Ojcu Kamieni, ale po jej

zeznaniach, że sędziowie przysięgli nie mieli już właściwie

żadnych wątpliwości, że kamień jest wytworem Griaule'a.

Wśród przyniesionych przez nią eksponatów, pochodzących bez

wyjątku z wnętrza smoka, znalazły się na przykład szklana

gablota z pająkami, których pajęczyny sprawiały wrażenie

wytworów nieprawdopodobnej fantastycznej wyobraźni, były też

kawałki z niezwykłej rośliny zdolnej do tworzenia replik

zwierząt, które zasnęły w jej splotach, a także -

szczególnie odnoszące się do tej sprawy - guzy z

przypominającego bursztyn materiału o niemal mineralnej

budowie, które, według niej, powstały w wyniku petryfikacji

kwasów żołądkowych Griaule'a.

- Nie mam wątpliwości - stwierdziła - że Griaule mógł to

wytworzyć. - Uniosła Ojca Kamieni. - A gdy obecnie go

dotykam, wiem, że jest to dzieło Griaule'a. Przez dziesięć

lat dokładnie nauczyłam się rozpoznawać jego twory. Ten

kamień należy do niego.

Mervale niewiele mógł uczynić, żeby osłabić wagę jej

zeznań. Opinia Catheriny Ocoi była nienaganna, jej

działalność i odkrycia cieszyły się uznaniem w całej

okolicy. Natomiast z następnymi świadkami, filozofami i

kapłanami, którzy przedstawiali swoje opinie na temat

zdolności Griaule'a w manipulowaniu ludźmi, Mervale nie

obchodził się już tak łagodnie. Perorował zawzięcie i

szyderczo oskarżając świadków o wygłaszanie wyssanych z

palca domysłów, Korrogly'ego zaś o deprecjonowanie wymiaru

sprawiedliwości.

- Odnoszę wrażenie, że proces przeradza się w jakąś

dyskusję metafizyczną - oznajmił Wymer wezwawszy obu

prawników do stołu sędziowskiego.

- Metafizyczną? - spytał Korrogly. - Być może, ale jest

to zrozumiałe w przypadku dyskusji dotykającej

fundamentalnych zasad prawa. Nasze prawo oparte jest na

kodeksie moralnym, który ukształtowany został przez zasady

religii i wiary. Czyż nie jest to metafizyka? Metafizyka

znajduje swój wyraz w prawie opartym na wspólnie uznanym

poglądzie moralnym. Ukształtowanym przez religię

i powszechnie uznanym w naszym społeczeństwie poglądzie na temat

właściwych i słusznych ograniczeń, którym powinno być

poddane zachowanie człowieka. Dążę przede wszystkim do

ustalenia, że istnieje wspólne uznanie faktu wywierania

wpływu przez Griaule'a. Mógłbym wyjść na ulicę i nie

znalazłbym tam ani jednego człowieka, który w mniejszym lub

większym stopniu nie wierzyłby w Griaule'a. Tego rodzaju

jednomyślności nie bylibyśmy w stanie odnaleźć nawet w

przypadku wiary w Boga.

- To śmieszne! - stwierdził Mervale.

- Po drugie - kontynuował Korrogly - na podstawie zeznań

biegłych staram się ustalić zasięg wpływu Griaule'a,

dalekosiężność i ograniczenia jego woli. To prosta i

zasadnicza sprawa. Zasadnicza nie tylko w przypadku

ustalania wiarygodności twierdzenia mojego klienta, że jest

człowiekiem niewinnym, ale również ważna dla tworzonego

precedensu. Jeżeli pan na to nie zezwoli, odrzuci pan tym

samym wniosek obrony o uznanie podsądnego niewinnym. A

ponieważ pan przyjął już ten wniosek, musi jednocześnie

pozwolić na jego umotywowanie.

Wymer przez chwilę przetrawiał to co usłyszał. Potem

spojrzał pytająco na Mervale'a, który tylko westchnął.

- Dobrze - oświadczył sędzia. - W trosce o szybki i

sprawny przebieg rozprawy skłonny jestem uznać istnienie

wywieranego przez Griaule'a wpływu i...

- Obawiam się, że troska o szybki i sprawny przebieg

rozprawy nie pokrywa się w pełni z troską o interes mojego

klienta - odparł Korrogly. - Dążąc do ustalenia precedensu,

chcę dać temu odpowiednie podstawy. Mam zamiar zwrócić

uwagę ławy przysięgłych na dzieje Griaule'a i najrozmaitsze

przejawy jego wpływu. Uważam, iż jest absolutnie konieczne,

aby w całości pojęli subtelności jego działania i dzięki

temu ogłosili sprawiedliwy werdykt.

Wymer westchnął głęboko. - Panie Mervale?

Mervale otworzył usta, potem zamknął je, podniósł ręce w

geście rezygnacji i powędrował do stołu prokuratora.

- Proszę kontynuować, panie Korrogly - oznajmił Wymer. -

Niechże pan jednak spróbuje ograniczyć teatralne występy do

minimum, dobrze? Wątpię, czy zdoła pan przedstawić coś, co

mogłoby podważyć materiał dowodowy, jakim jest testament.

Nie ma sensu tracić na próżno czasu.

Zrobiło się już późno, ale Korrogly nie poprosił o

przerwę. Chciał, żeby Lemos opowiedział swoją historię i by

jego zeznania przez całą noc zapadły w pamięć przysięgłych.

Naprowadzany pytaniami Lemos złożył zeznania naświetlające

tło sprawy. Oswajał się przy okazji z miejscem dla świadków

i ławą przysięgłych. Potem Korrogly poprosił go, aby

własnymi słowami opowiedział, co zdarzyło się od dnia, kiedy

kupił Ojca Kamieni od Henry'ego Sichiego.

Lemos oblizał wargi, spojrzał na balustradę wyznaczającą

miejsce dla świadków, westchnął i - zgodnie z instrukcjami

swego adwokata - patrząc w oczy sędziom przysięgłym rzekł: -

Pamiętam, że starałem się jak najszybciej dotrzeć z

kamieniem do domu. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy dlaczego,

po prostu wiedziałem, że chcę go dokładniej zbadać. Kiedy

dotarłem do pracowni, podszedłem do warsztatu i usiadłem na

chwilę. Część, którą państwo obecnie widzicie, była pokryta

czymś, co przypominało pazury z pomarańczowej, jakby

przerdzewiałej, substancji. Dotykając jej

zabrudziłem swoje palce. Była miękka, łuszcząca się i

przypominała raczej stare drewno, czy w każdym razie coś

pochodzenia organicznego. Natomiast od samego kamienia nie

mogłem wprost oderwać oczu. Jego zamglona powierzchnia była

tak piękna, tak tajemnicza. Ogarniała mnie coraz większa

pewność, że w jego wnętrzu uwięzione jest jeszcze większe

piękno, piękno, które - byłem tego pewien - potrafiłem

wyzwolić. Zazwyczaj nie przystępowałem do obróbki kamienia,

dopóki nie spędziłem z nim tygodni, a nawet miesięcy.

Znajdowałem się jednak w jakimś transie, ogarnięty

dziwną pewnością, że znam ten kamień, że znałem go od

zawsze, że jego wewnętrzna struktura jest dla mnie tak

przejrzysta jak bieg moich własnych myśli. Oczyściłem kamień

z pomarańczowej substancji, umocowałem go w imadle,

założyłem okulary ochronne i przystąpiłem do obróbki.

Przy każdym uderzeniu dłuta odnosiłem wrażenie, że

światło wewnątrz kamienia rozpada się, bryzgając promieniami,

które wnikają do moich oczu, a promienie te z kolei wywołują

w moim mózgu fontanny obrazów, jakby on również stał się

szlachetnym kamieniem poddawanym obróbce. Pierwszym widokiem

był Griaule, jednak nie taki jak obecnie, ale żywy, zionący

ogniem w kierunku maleńkiego człowieczka w szatach

czarnoksiężnika. Szczupłego, śniadego mężczyzny o wąskim

nosie. Potem ukazał się następny obraz, na którym zarówno

smok jak i człowiek zostali unieruchomieni w wyniku tej

walki. A później zaczęły przesuwać się kolejne wizje, lecz

pojawiały się zbyt szybko, abym mógł je zarejestrować.

Światło ożywiało mój umysł, dzwonienie w uszach było muzyką

światła i każdym fibrem mojego jestestwa zdawałem sobie

sprawę, że poddaję obróbce jeden z najwspanialszych

klejnotów. Nazwę go Ojcem Kamieni, pomyślałem, bowiem

stanowić on będzie wzorzec piękna minerału. Kiedy jednak

odłożyłem wreszcie dłuto i zacząłem zastanawiać się

nad tym, co zrobiłem, poczułem rozczarowanie. Kamień

był efektowny, pełen błysków i wewnętrznego ognia, ale nie

posiadał głębi ani subtelności zabarwienia. Odnosiło się

wrażenie, że jest pusty w środku. Gdyby nie jego

waga, można by go było uznać za efektowny bibelot z

dmuchanego szkła.

Byłem zmartwiony, że wyrzuciłem pieniądze na ten kamień.

Nie mogłem sobie wyobrazić, czego się po nim spodziewałem.

Powinienem poznać, że jest bezwartościowy, powtarzałem

sobie. Sklep był już na granicy bankructwa i w żadnych

okolicznościach nie należało dokonywać tego zakupu.

Ostatecznie postanowiłem ofiarować kamień Zemaillemu. Męczył

mnie o coś niezwykłego do jednego ze swoich obrzędów i być

może, myślałem, zewnętrzna efektowność kamienia ukryje jego

brak wartości. Miałem również nadzieję, że uda mi się

zobaczyć Miriellę. Owinąłem kamień w kawałek aksamitu i

pospieszyłem do świątyni. Kiedy jednak przybyłem na miejsce,

zastałem bramę zamkniętą. Stukałem wielokrotnie, nikt jednak

nie odpowiedział. Nigdy nie uważałem się za człowieka

niezrównoważonego, ale to, że broniono mi wstępu po tak

długiej wędrówce, odebrałem jako straszną obrazę. Chodziłem

tam i z powrotem przed bramę, zatrzymując się od czasu do

czasu, aby krzyknąć i mój gniew przeradzał się w coraz

gwałtowniejszą wściekłość. Wreszcie, nie mogąc już nad nią

zapanować, zacząłem wspinać się na mur, chwytając się

porastających go pnączy. Przedarłem się przez ogród - jeżeli

można tak nazwać kawałek ziemi porośnięty chwastami - czując

narastający we mnie gniew. I kiedy usłyszałem dobiegające z

narożnego budynku śpiewy, pobiegłem w jego stronę. Ogarnięty

wściekłością postanowiłem cisnąć kamień pod nogi Zemaillego,

spojrzeć z pogardą na Miriellę, a następnie wyjść,

pozostawiając ich perwersjom, którym się oddawali. Kiedy

jednak znalazłem się wewnątrz budynku, osłupiałem na widok

barbarzyńskiej sceny, jaką ujrzałem. Komnata, do której

wszedłem, miała kształt pięciokątu i otoczona była

parawanami z rzeźbionego hebanu. Pokryta czarnym mchem

podłoga opadała w kierunku wgłębienia ze znajdującym się w

nim wyrzeźbionym na podobieństwo Griaule'a ołtarzem z

czarnego kamienia. Otaczały go pochodnie umieszczone w

wykonanych z kutego żelaza podstawach o groteskowych

kształtach. Odziany w czerń i srebro Zemaille -smagły

mężczyzna o orlim nosie stał koło ołtarza z uniesionymi w

błagalnym geście rękami i śpiewał razem z dziewięcioma

zakapturzonymi postaciami otaczającymi ołtarz. Parę chwil

później drzwi z tyłu komnaty otworzyły się i wyprowadzono z

nich Miriellę. Była całkiem naga, miała na sobie jedynie

naszyjnik z polerowanych łusek smoka. Była wyraźnie

nieprzytomna. Jej głowa kołysała się bezwładnie, oczy miała

wywrócone tak, że widać było półkola białek.

Przeraziłem się widząc moją córkę w tak żałosnym stanie.

Stałem oszołomiony, niezdolny do działania. W tym momencie

dostrzegłem całą beznadzieję mojego życia i przez chwilę

uważałem nawet, że zasłużyłem sobie na taki los.

Patrzyłem jak Miriellę kładziono na ołtarzu. Jej głowa

kołysała się na boki i wydawało mi się, że moja córka nie

może zdawać sobie sprawy z tego, co się z nią dzieje. Śpiew

stawał się coraz głośniejszy i Zemaille unosząc ręce jeszcze

wyżej zawołał: "Ojcze! Wkrótce będziesz wolny!" A następnie

zaczął mówić w języku, którego nie znałem.

W tym właśnie momencie poczułem obecność Griaule'a. Nie

wiązały się z tym żadne wspaniałe, fizyczne zjawiska ani

uderzające efekty... może poza zwiększeniem uczucia

dystansu do wszystkiego, czego byłem świadkiem. Nic mnie nie

obchodziło i to wydawało mi się szczególnie osobliwe, nigdy

bowiem nie podchodziłem beznamiętnie do spraw związanych z

Miriellą. Mimo wszystko byłem jednak pewien jego obecności i

gdy stałem tak patrząc na ołtarz, dokładnie wiedziałem, co

się ma zdarzyć i dlaczego nie można do tego dopuścić.

Przekonanie to nie było tak prostym uczuciem, jak świadomość

grożącego mojej córce niebezpieczeństwa. Odczuwałem raczej

obecność czegoś starego, gwałtownego i mistycznego. Do tej

pory czuję ślad, jaki pozostawiło to w moim mózgu, choć

szczegóły już zatarły mi się pamięci.

Ruszyłem do przodu wykrzykując imię Zemaillego. Odwrócił

głowę. Dziwne... Nigdy dotąd nie okazywał mi niczego poza

lekceważeniem, a teraz na jego twarzy pojawiło się

straszliwe przerażenie. Zupełnie jakby wiedział, że to nie

ja, lecz Griaule jest jego przeciwnikiem. Przysięgam przed

Bogiem, że jeszcze przed chwilą nie miałem zamiaru go zabić,

kiedy jednak ruszyłem w jego kierunku, wiedziałem że muszę

go zgładzić i to natychmiast. Zapomniałem już, że trzymam w

dłoni kamień, aż nagle, nie myśląc, nawet nie podejmując

żadnego świadomego działania, cisnąłem nim w Zemaillego. Był

to niesamowity rzut. Kapłan stał w odległości co najmniej

pięćdziesięciu stóp ode mnie, ale kamień ze strasznym

trzaskiem uderzył go w sam środek czoła. Zemaille upadł nie

wydając najmniejszego dźwięku.

Lemos na chwilę opuścił głowę i zacisnął dłonie na

balustradce. - Oczekiwałem, że te dziewięć osób

zgromadzonych wokół ołtarza zaatakuje mnie, ale

wszyscy uciekli w mrok. Być może, oni również dostrzegli

w tym działanie Griaule'a. Byłem wstrząśnięty swym czynem.

Jak już zeznałem, świadomość celu rytuału uleciała, zniknęła

z mego umysłu, rozwiała się jak mgła. Wiedziałem tylko, że

zabiłem człowieka... może nikczemnego, ale jednak człowieka.

Podszedłem do Zemaillego w nadziei, że może jeszcze żyje.

Obok niego leżał Ojciec Kamieni. Uświadomiłem sobie, że coś

w nim uległo zmianie i kiedy go podniosłem, zobaczyłem, że

środek nie jest już pusty. W sercu kamienia znajdowała

się skaza, którą sami możecie teraz zobaczyć, skaza w

kształcie człowieka z uniesionymi rękami. - Odchylił się do

tyłu i westchnął. - Całą resztę znacie.

Przesłuchanie przeprowadzone przez Mervalego było

drobiazgowe, złośliwe, a jednak, gdyby nie sprawa

testamentu, Korrogly miałby wspaniałą szansę uzyskania

uniewinnienia swego klienta. Ciężar materiału dowodowego nie

wywarł na sędziach przysięgłych większego wrażenia niż

zeznania jego świadków i Lemosa. Ale Lemos nie potrafił

podać żadnego powodu, dla którego Griaule mógł pragnąć

śmierci Zemaillego, wydawał się przechylać szalę na korzyść

prokuratury. Tego dnia Korrogly pozostał do późna w gmachu

sądu przywołując w myśli szczegóły sprawy i wreszcie, tuż

przed jedenastą, jeszcze bardziej sfrustrowany, zebrał

papiery i ruszył w stronę Almintry w nadziei, że uda mu się

załagodzić swoją słowną potyczkę z Miriellą. Może przekona

ją o swoich dobrych intencjach, pomoże zrozumieć, że jego

brutalność była konieczna.

Kiedy wreszcie dotarł do Almintry, ulice opustoszały i

mgła odcięła rozsypujące się domy od plaży, nieba i reszty

świata, przekształcając światła lamp ulicznych w rozmyte,

białe plamy. Fale uderzały leniwie o brzeg i dźwięk ten

przypominał odgłosy klapsów zadawanych gigantyczną dłonią.

Powietrze było tak bardzo przesycone wilgocią, że Korrogly

podniósł kołnierz i ruszył szybciej, zgrzytając podeszwami

butów o naniesiony wiatrem piasek. Dostrzegł swoje odbicie w

witrynie sklepowej - blady, zaniepokojony człowiek, ze

zmarszczonym czołem, zaciskający jedną ręką płaszcz pod

szyją i śpieszący przez lśniącą, czarną przestrzeń...

Wyobraził sobie, że jest to przestrzeń Griaule'a,

przestrzeń winy i niewinności, każdego ludzkiego problemu.

Zaczął iść szybciej, pragnąc rozważyć swe wątpliwości w

pełnej ciepła obecności Mirielli. Przed sobą dostrzegł nagle

spowitą mgłą nieruchomą postać. Stała, ale w jej bezruchu

kryło się coś groźnego. Idiota, skarcił samego siebie i

szedł dalej. Kiedy jednak postać stawała się coraz

wyraźniejsza, jego niepokój zaczął narastać. Okryta była

płaszczem albo czymś w rodzaju peleryny. Spojrzał w mgłę.

Płaszcz z kapturem. Zatrzymał się przy wylocie zaułka.

Przypomniał sobie historię Lemosa i dziewięciu

zakapturzonych świadków. Znowu powiedział sobie, że jest

głupi, ale nie mógł pozbyć się uczucia, że oddalona od niego

o jakieś czterdzieści czy pięćdziesiąt stóp postać czeka

właśnie na niego. Przycisnął teczkę do piersi i zrobił kilka

niepewnych kroków do przodu. Postać pozostała nieruchoma.

Nie ma sensu ryzykować, pomyślał Korrogly.

Cofnął się nie spuszczając z niej wzroku, a potem

popędził zaułkiem. Zatrzymał się na skraju plaży i kryjąc za

stosem przegniłych desek popatrzył w stronę ulicy. W chwilę

później u wylotu zaułka pojawiła się postać i ruszyła jego

śladem.

Poczuł, jak mróz przebiega mu po grzbiecie, moszna kurczy

się, nogi dygocą i uginają. Trzymając kurczowo teczkę

pobiegł przez mrok, ślizgając się na miękkim piasku.

Potknął się i omal nie przewrócił o leżącą do góry dnem

łódkę. Nic nie widział. Miał wrażenie, że pędzi przez

lśniący mrok, jaki dostrzegł w głębi witryny sklepowej. We

mgle pojawiały się nagle różne przedmioty oświetlone słabym

blaskiem padającym z okien domów - szkielety ryb, wiadro,

kawałki wyrzuconego przez morze drewna - a nierówny odgłos

przyboju przypominał lepki dźwięk wydawany przez jakieś

wielkie, astmatycznie dyszące płuca.

Biegł przez kilka minut, zatrzymywał co jakiś czas i

rozglądał, próbując dostrzec pościg. Obracał się w koło

podrygując przy każdym dźwięku i wpatrywał w zamgloną

ciemność. Wreszcie wpadł prosto na coś, co przypominało

grubą, kleistą pajęczynę i upadł plącząc się w jej zwojach.

Ogarnięty paniką, krzyknął zduszonym głosem, zaczął szarpać

obezwładniające sploty i dopiero gdy się uwolnił, zobaczył,

że pajęczyna była w istocie siecią rybacką suszącą się na

drągu. Znowu zaczął biec kierując się w stronę ulicy

widocznej jako widmowo biała poświata majacząca wśród domów.

Kiedy tam dotarł dostrzegł, że jest w odległości niecałego

kwartału od warsztatu szlifierza. Pobiegł w tym kierunku,

dysząc dotarł do drzwi i oparł się o nie jedną ręką,

usiłując złapać oddech. A potem zdarzyło się coś

przerażającego. Dłoń przeszył mu ból i Korrogly krzyknął

przeraźliwie. Z przerażeniem spostrzegł, że jego dłoń

przebił na wylot sztylet o długim ostrzu, którego rękojeść

wykonana w kształcie smoczych splotów wciąż jeszcze drży.

Z rany spływała krew, ściekając po nadgarstku i

przedramieniu. Pojękując cicho zdołał wyciągnąć ostrze.

Towarzysząca tej czynności fala bólu omal nie odebrała mu

przytomności. Udało mu się jednak utrzymać na nogach i przez

moment stał patrząc na równy otwór w dłoni i sączącą się z

niego krew. Rozejrzał się dziko po zasnutej mgłą ulicy -

nikogo w polu widzenia nie było. Uderzył w drzwi zdrową ręką

i zaczął wołać Miriellę. Nikt nie odpowiedział. Zastukał

ponownie i teraz stukał już bez przerwy. Co ją zatrzymuje

tak długo? W końcu na schodach rozległy się kroki i

usłyszał, jak Miriella pyta:

- Kto tam?

- To ja - odparł patrząc na swoją rękę. Widok krwi sprawił,

że było mu niedobrze, czuł zawroty głowy. Rana pulsowała

bólem. Zacisnął przegub, usiłując w ten sposób złagodzić

cierpienie.

- Odejdź!

.N:75

- Pomóż mi! - powiedział. - Proszę, pomóż mi!

Drzwi otworzyły się do wewnątrz.

Odwrócił się w stronę Mirielli, czując ogarniającą go

coraz bardziej słabość, wyciągał w jej stronę zranioną

rękę, jakby dziewczyna mogła mu coś wyjaśnić. Jej twarz

ściągnięta przerażeniem przypominała maskę. Poruszała

ustami, ale do Korrogly'ego nie dobiegał żaden dźwięk. A

potem nagle, nie wiadomo dlaczego, leżał

na piasku i patrzył na jej stopę. Nigdy dotąd nie

widział stopy pod tym właśnie kątem i wpatrywał się w nią

wzrokiem oszołomionego estety. Potem zamiast stopy pojawiło

się nagie kolano. Mlecznobiałe. O tym samym mglistym

zabarwieniu co Ojciec Kamieni. Miał wrażenie, że na jego

tle dostrzega różne odcienie bieli ułożone przed nim

jak sceny, które podobno jawią się przed oczyma umierającego

człowieka. W chwili gdy tracił przytomność, zaczął wierzyć,

że właśnie miał zrozumieć coś ważnego.

Korrogly'emu ze względu na ranę przyznano jednodniowe

zwolnienie z udziału w procesie, a ponieważ na kolejne dwa

dni przypadało święto kościelne, miał prawie siedemdziesiąt

dwie godziny na ustalenie jakiejś taktyki bądź

znalezienie dowodów rzeczowych, które byłyby w stanie ocalić

życie Lemosowi. Nie był pewien jak ma postępować dalej, nie

był też przekonany, że c h c e postępować dalej. Okazało

się, że nie był jedyną ofiarą minionej nocy. Kirin,

stara kobieta, z którą rozmawiał przed procesem, zniknęła, a

na jej progu znaleziono zakrwawiony sztylet, identyczny jak

ten, który przebił dłoń Korrogly'ego. Najwidoczniej

wyznawcy kultu próbowali doprowadzić do skazania Lemosa

uciszając wszystkich, którzy mogliby mu pomóc.

Cały pierwszy dzień spędził przeglądając notatki i był

niemile zaskoczony widząc, jak wiele możliwych wariantów

śledztwa pominął. Tak bardzo zajął się Miriellą i wszystkimi

komplikacjami wiążącymi się z tą sprawą, komplikacjami

prowadzącymi właściwie do nikąd, że nie wykonał wielu

czynności, które normalnie uznałby za podstawowe działania

przedprocesowe. Na przykład, poza odszukaniem świadków,

którzy znali Lemosa, nie uczynił

nic, aby zbadać jego przeszłość. Uświadomił sobie, że

powinien był sprawdzić historię małżeństwa szlifierza,

utonięcia jego żony, dzieciństwa Mirielli, jej przyjaciół...

Istniało tyle rutynowych spraw, które powinien wykonać, a nie

wykonał, że mógł poświęcić pozostałe dwa dni jedynie na

sporządzanie ich listy. Miał przecież zamiar ponownie

przesłuchać Kirin, bo z całą pewnością stara kobieta

wiedziała o wiele więcej niż mu powiedziała, ale jego

szaleńcza namiętność do Mirielli sprawiła, że zapomniał o

tych planach. A teraz stara kobieta odeszła, zabierając ze

sobą swoje tajemnice.

Po upływie dnia, nocy i następnego dnia uświadomił sobie,

że nie ma dość czasu, aby przeprowadzić dalsze poszukiwania

i że zaniedbał swoje obowiązki wobec sądu i Lemosa. W

rezultacie, jeżeli nie wydarzy się jakiś cud, jego klient

będzie zgubiony. Och, może oczywiście składać apelację.

Wtedy uzyska czas na zbadanie wszystkiego. Ale jeżeli

precedens zostanie odrzucony przez obecnego sędziego, będzie

musiał przedstawić niezbity dowód niewinności, aby wygrać tę

apelację. A znając istotę sprawy, pojawienie się takiego

dowodu wyglądało na mało prawdopodobne. Kiedy to sobie

uświadomił, zamknął notes, odsunął papiery i siedział w

ponurym zamyśleniu patrząc przez okno gabinetu na Przylądek

Ayler i ocean zalany blaskiem zachodzącego słońca. Jeżeli

pochyliłby się do przodu i przekrzywił głowę, mógłby

zobaczyć wśród palm czarne, przypominające pagodę dachy

świątyni smoczego kultu oraz morską winorośl rosnącą na

plaży kilkaset metrów przed cyplem. Nie miał jednak na to

ochoty, nie miał ochoty na nic co przypominałoby mu o jego

niepowodzeniu. Lemos istotnie mógł być winien popełnionej

zbrodni, ale nie zmieniało to faktu, że zasługiwał na lepszą

obronę, niż zapewnił mu ją Korrogly. Nawet jeżeli był

złoczyńcą, to z całą pewnością nie tak wielkim jak Mardo

Zemaille.

Nad Port Chantay zapadła pogodna noc. Mgła,

typowa dla tej pory roku, nie pojawiła się, gwiazdy

pobłyskiwały między bladymi kłębami chmur i światła domów

przebijały się przez mrok zagęszczony wokół cypla Ayler.

Białe grzywacze przesuwały się w stronę plaży u stóp półwyspu,

a potem, w miarę jak następował odpływ, przesuwały się w

bok, by wreszcie rozbić o koniec przylądka. Korrogly obserwował

je, ogarnięty przeczuciem, że w tym zjawisku zawarta jest

jakaś mądrość, że obserwacja ta uczy go czegoś. Ale jeżeli

istotnie zawierała się w tym jakaś nauka, nie był w stanie jej

pojąć. Czuł, że coraz bardziej męczy go siedzenie

w miejscu i z narastającą frustracją i pożądaniem myślał o

Mirielli. Wreszcie postanowił iść do "Ślepej Damy" na

kieliszek... albo może na parę kieliszków. Zanim jednak

wybrał się ostatecznie do knajpy, rozległo się stukanie do

drzwi i kobiecy głos zawołał jego imię. Pomyślał, że to

Miriella, pospieszył więc do drzwi i otworzył je na oścież.

Okazało się jednak, że kobieta, która stała na progu, jest

o wiele starsza od córki szlifierza. Głowę miała owiniętą

ciemnym szalem, a jej ciało ukryte pod luźną bluzą i spódnicą

sprawiało wrażenie ciężkiego i niezgrabnego. Cofnął się o

krok na widok szala przypominającego mu zakapturzoną postać,

która go zaatakowała.

- Mam coś dla pana - oznajmiła kobieta z wyraźnym

akcentem ludzi z północy. Podała mu kopertę. - Od Kirin.

Wtedy dopiero zorientował się, że jest to służąca Kirin,

kocmołuch, który parę tygodni temu wpuścił go do jej domu.

Biuściasta i tęga, o tak nalanej twarzy, że wyglądała jak maska.

Podsunęła mu kopertę. - Kirin powiedziała, że mam to dać

panu, jeżeli coś się jej stanie.

Korrogly otworzył kopertę. Znajdowały się w niej dwa

ozdobne klucze i nie podpisany list.

Panie Korrogly.

Jeżeli czyta pan ten list, to oznacza, że nie

żyję. Jeżeli nie wie pan, z czyjej ręki zginęłam, to oznacza,

że nie jest pan tak przebiegły, za jakiego pana uważałam.

Klucze otwierają zewnętrzne wrota do świątyni i drzwi do

prywatnych pokoi Marda w głównym budynku. Jeżeli chce pan

poznać istotę wielkiego dzieła, niech pan idzie z Janice do

świątyni natychmiast po otrzymaniu tego listu. Będzie panu

bardzo pomocna. Niech pan nie zwleka pod żadnym pozorem,

inni bowiem mogą dowiedzieć się tego, o czym wiem ja. Niech

pan nie informuje policji, są wśród nich wyznawcy kultu.

Wierni zaczęli obawiać się świątyni, tego co się tam stało i

większość z nich nie chce nawet zbliżać się do tego miejsca.

Mimo to jednak fanatycy będą dążyć, by tajemnica

Marda nie wyszła na jaw.

Gdy znajdzie się pan już w mieszkaniu Marda, niech pan

rozejrzy się uważnie, a znajdzie to, czego szuka. Być może,

wystarczy to panu, by ocalić swojego klienta.

Niech pan działa dokładnie, ale szybko.

Korrogly złożył list i spojrzał na Janice, która

patrzyła na niego z cielęcym spokojem. Nie

mógł sobie wyobrazić, w jaki sposób może być mu pomocna.

- Czy ma pan jakąś broń? - zapytała.

Ponurym gestem pokazał obandażowaną dłoń.

- Kiedy dojdziemy do świątyni - rzekła - pójdę przodem.

Ale proszę trzymać się tuż za mną.

Miał właśnie zamiar zapytać, w jaki sposób ma to mu pomóc,

kiedy kobieta wyciągnęła zza pazuchy swojej kurtki długi

nóż. Ten widok kazał mu ponownie przemyśleć całą sprawę. Mógł

to być podstęp, pułapka zorganizowana przez wyznawców kultu.

- Dlaczego mi pomagasz? - zapytał.

Zrobiła zaskoczoną minę. - Kirin mnie o to prosiła.

- Narażasz się na niebezpieczeństwo tylko dlatego, że cię

poprosiła?

Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, aż wreszcie

powiedziała: - Nie kocham smoków. - Szarpnęła bluzę

wyciągając ją zza paska spódnicy, a potem odwróciła się do

niego tyłem, pokazując nagie plecy. Na gładkiej, bladej

skórze pod jej łopatkami widniał wypalony żelazem znak

wyobrażający zwiniętego smoka. Ciało wokół niego było

spuchnięte i odbarwione.

- Czy zrobił ci to Zemaille? - spytał Korrogly.

- To i wiele więcej.

Adwokata to nie przekonało. Niektórzy, bardziej

fanatyczni wyznawcy kultu, mogli specjalnie

poddawać się takiemu oszpeceniu.

- Idzie pan? - spytała Janice, a kiedy wciąż się wahał,

rzekła: - Pan się mnie boi, prawda?

- Jestem ostrożny - odparł.

- Nie obchodzi mnie, czy pan pójdzie, ale trzeba się

zdecydować szybko. Jeżeli mam iść do świątyni, musimy zrobić

to po ciemku.

Rozejrzała się po pokoju, a potem podeszła do stolika na

którym stała karafka z brandy i szklanki. Nalała alkohol

i podała mu.

- Odwagi - powiedziała.

Zawstydzony, wychylił brandy do dna, potem nalał sobie

następną szklaneczkę i pił drobnymi łykami, zastanawiając

się nad sytuacją. Wypytał Janice o jej panią i choć

odpowiedzi służącej były ogólnikowe, wytworzył sobie na ich

podstawie obraz starej, dzielnej kobiety, która zrobiła

wszystko co w jej mocy, aby zniweczyć groźne ambicje

Zemaillego. To również napełniło go uczuciem wstydu. Jakiż

ze mnie adwokat, pomyślał, skoro nie chcę podjąć ryzyka dla

dobra mojego klienta? Może zadziałał alkohol, może pogarda

do siebie, że nie zdołał zapewnić Lemosowi odpowiedniej

obrony. Bez względu jednak na przyczynę poczuł się odważny i

zdecydowany. Ogarnęło go głębokie przekonanie, że jeśli nie

uczyni wszystkiego, aby dopomóc Lemosowi, nigdy już nie

będzie w stanie pracować w swoim zawodzie.

- W porządku - powiedział zdejmując płaszcz z wieszaka. -

Jestem gotów.

Spodziewał się, że Janice okaże radość z tego powodu,

pochwali jego decyzję, ale służąca tylko mruknęła w

odpowiedzi:

- Miejmy nadzieję, że nie czekaliśmy zbyt długo.

Droga prowadząca do świątyni wyłożona była gigantycznymi

płytami szarego kamienia i ciągnęła się kilka mil wzdłuż

brzegu. Potem zakręcała w głąb lądu, w stronę Doliny

Carbonales, nad którą władał Griaule. Powiadano, że miejsce

to zostało wybrane dlatego, że znajdowało się w zasięgu

wzroku smoka. Jego oczy mogły wciąż spoczywać na miejscu

kultu. Obok świątyni droga rozszerzała się wyraźnie, jakby

jej budowniczowie chcieli dać podróżnym możność ominięcia

jej z daleka. Niezwykle silnie przemawiało to do

Korrogly'ego. Kiedy stał przed bramą i patrzył na potężny,

mosiężny zamek wykonany w kształcie smoka, na czarne mury

spowite pędami bluszczu o kwiatach przypominających orchidee

i barwie surowego mięsa, na przypominający pagodę dach

piętrzący się jak niesamowite, stylizowane góry, miał ochotę

zrezygnować z pozorów, że jest człowiekiem moralnym i pełnym

poświęcenia sługą sprawiedliwości i jak najszybciej powrócić

do bezpiecznego zacisza własnego pokoju. Nawet pogodna noc

nie mogła stłumić groźnego wrażenia, jakie robiła na nim

świątynia, i każde uderzenie fali przypływu, rozkołysanej

nierównymi powiewami wiatru sprawiało, że wzdragał się z

lękiem. Gdyby był sam, nic nie powstrzymałoby go przed

ucieczką. Tylko tępe spojrzenie Janice, w którym widział

odbicie pełnego zwątpienia wzroku Lemosa, powstrzymywało go

przed takim krokiem. Czuł, że ta kobieta go onieśmiela i

chociaż ciągle sobie powtarzał, że odwaga jej zrodzona jest

z niewiedzy, a więc wcale odwagą nie jest, nie mógł

wytłumaczyć sobie, iż ma to jakiś związek z jego własnym

brakiem hartu ducha.

Drżącą dłonią otworzył bramę. Otworzyła się do wewnątrz

zadziwiająco lekko, zupełnie jakby miejsce to albo władająca

nim siła przyjmowały go chętnie. Idąc tuż za Janice

trzymającą nóż w pogotowiu, ruszył ścieżką wijącą się między

krzewami obwieszonymi przejrzałymi jagodami i między

rozłożystymi drzewami o czarnozielonych liściach. Listowie

było tak gęste, że widział jedynie szczyty dachów budynków.

Nie docierały tu powiewy wiatru i panowała taka cisza, że

każdy szelest wywołany otarciem się o krzew wydawał się być

niezwykle głośny. Miał wrażenie, że słyszy nawet bicie swego

serca. Światło księżyca sprawiało, że liście błyszczały jak

polakierowane i tworzyło koronkowy wzór na płytach chodnika.

Czuł, jak zagłębiając się w tę wrogą, zatykającą mu płuca

cieplarnianą atmosferę, traci oddech. Wiedział, że to tylko

objaw strachu, ale świadomość ta w najmniejszym nawet

stopniu nie wpłynęła na ustąpienie tych symptomów. Wbił

spojrzenie w szerokie plecy Janice i próbował uporządkować

swoje myśli. Kiedy jednak podeszli do gmachu, w którym

znajdowały się pokoje Zemaillego, odniósł wrażenie, że ktoś

ich obserwuje... I że obserwator ten nie jest zwyczajną

istotą, ale kimś zimnym, olbrzymim i potężnym. Przypomniał

sobie, jak Kirin i Miriella opisywały swoje odczuwanie

obecności Griaule'a i myśl o tym, że oko smoka może teraz

spoczywać właśnie na nim, wprawiła go w przerażenie. Dłonie

zwinęły mu się w pięści, zacisnął zęby, z trudem przełykał

ślinę. Cienie zdawały się nabierać ciała i wyobraził sobie,

że w ich mrocznych granicach materializują się straszliwe

istoty, gotowe rzucić się na niego i rozszarpać na strzępy.

Kiedy przeszedł przez drzwi prowadzące do korytarza

oświetlonego mozaiką mchu, przypominającą żyły świetlistego,

niebiesko-zielonego minerału wijące się po tekowych

boazeriach, jego strach zaczął wzmagać się jeszcze bardziej.

Był już pewien, że czuje Griaule'a, z każdym krokiem wrażenie

obecności smoka stawało się coraz wyraźniejsze. Otaczała go

aura ponadczasowości albo raczej uczucie, że czas sam w sobie

nie jest zjawiskiem aż tak wielkim i elementarnym jak smok. Że

jest to coś co Griaule zdołał ogarnąć, nad czym zapanował. A

ściany, wzór tworzony przez mech... miał wrażenie, że deseń

stanowi odbicie myśli smoka. Poczuł się tak,

jakby znajdował się wewnątrz smoka, wędrował jakąś

jego wewnętrzną arterią. Uświadomił sobie wtedy, że może tak

być w istocie. Budynek i spełniane przez niego funkcje od tak

dawna związane były z Griaulem, że mogły w pełni

zharmonizować się ze smokiem, stać się w gruncie rzeczy

analogiem ciała, poddanym jego nieograniczonej władzy. Myśl

ta wywołała w nim uczucie straszliwej klaustrofobii i z

trudem zapanował nad sobą, by nie krzyknąć. To śmieszne,

powiedział w duchu, zupełnie śmieszne, przestałem zupełnie

panować nad wyobraźnią. Mimo to jednak nie mógł pozbyć się

wrażenia, że został zamknięty, uwięziony pod tonami zimnego

ciała i kości, z których każda ma rozmiary okrętowej stępki.

Gdy wreszcie Janice wskazała mu drzwi do pokojów

Zemaillego, Korrogly ze straszliwą ulgą wsadził klucz do

zamka. Chciał jak najszybciej opuścić korytarz w nadziei, że

w mieszkaniu Marda panować będzie mniej przytłaczająca

atmosfera. Jednak pokój, który ukazał się jego oczom, choć

był dobrze oświetlony kulami mchu, jeszcze bardziej rozpalił

jego wyobraźnię. W alkowie znajdowała się sypialnia

urządzona niezwykle dziwacznie. Jej ściany pokryte były

tapetami o głębokiej, szkarłatnej barwie i z karmazynowymi

pasami. Na ścianach pomieszczenia znajdowała się płaskorzeźba

przedstawiająca ogon i nabrzmiałe cielsko gada. Te wykonane

w brązie sploty, na których zręcznie przedstawiono każdą

łuskę, zakończone były sterczącą na odległość dziewięciu

stóp smoczą głową z otwartą i szczerzącą kły paszczą, w

której mieściło się łoże przypominające aksamitny, czerwony

jęzor. Oczy smoka były prawie całkowicie przysłonięte

powiekami, spod których widniały jedynie opalizujące

półksiężyce, a jego wyciągnięte łapy tworzyły nogi łoża. Nad

jego głową zwisał z sufitu fragment wypolerowanej łuski o

szerokości czterech i długości pięciu stóp. Łuska pochylona

była nieco ku dołowi, dzięki czemu każdy, kto wchodził, mógł

dostrzec - tak jak właśnie widział to Korrogly - swoje

mroczne odbicie. Stał jak wmurowany przebiegając wzrokiem od

łuski do smoka, głęboko przekonany, że za pośrednictwem

jakiejś mistycznej aparatury postrzegany jest obecnie przez

Griaule'a. Stałby tak zapewne długo, gdyby nie słowa Janice:

- Szybko! To nieodpowiednie miejsce, żeby marudzić!

Umeblowanie pokoju było skąpe. Znajdowało się tu biurko,

niewielki kuferek i dwa krzesła. Korrogly przeszukał

pospiesznie kufer i biurko, ale znalazł tu jedynie odzież i

bieliznę. Potem odwrócił się w stronę Janice i zapytał: -

Czego właściwie mam szukać?

- Chyba jakichś papierów - odparła kobieta. - Kirin

powiedziała mi kiedyś, że Mardo prowadził notatki. Ale nie

jestem pewna.

Korrogly zaczął badać dotykiem ściany, próbując odnaleźć

zamaskowany schowek, podczas gdy Janice stała przy drzwiach

na czatach. Myślał, gdzie Zemaille mógł ukryć to, co było

dla niego cenne. I nagle olśniło go. Gdzieżby indziej?

Patrzył na łoże w smoczej paszczy. Myśl, że Miriella kiedyś

tu spała, odrzucała go i nie mniej odstręczającą była

konieczność zbadania mrocznej przestrzeni pod łożem.

Wszystko jednak wskazywało na to, że nie ma wyboru. Klęknął

na łóżku. Nogawka spodni zahaczyła o jeden z pazurów

sprawiając, że serce zamarło mu w piersi, potem jednak

wczołgał się w ciemność, odrzucając na bok poduszki. Nisza

sięgała na głębokość sześciu stóp i wyłożona była gładkim

materiałem przypominającym w dotyku kamień. Przesunął po nim

dłońmi szukając jakiejś szczeliny, wypukłości, jakiegoś

śladu skrytki. Wreszcie jego palce napotkały niewielkie

wgłębienie... nie, pięć wgłębień, z których każde miało

wymiary czubka palca. Nacisnął je, ale niczego nie osiągnął.

Postukał w kamień i usłyszał jak zadudnił głucho.

- Znalazł pan? - spytała Janice.

- Jest tu coś, ale nie mogę tego otworzyć.

W chwilę później wczołgała sią obok niego, przynosząc ze

sobą delikatny, skądś znajomy słodkawy zapach. Pokazał jej

wgłębienia i zaczęła je naciskać.

- Może istnieje jakaś kolejność - powiedział. - Może

trzeba naciskać je pojedynczo w jakimś porządku?

- Czuję coś - powiedziała. - Drgania. Tutaj, niech pan

oprze się o ścianę z całej siły.

Zaparł się ramieniem w mur, nacisnął i poczuł, że kamień

się przesuwa. Chwilę później ustąpił całkowicie i Korrogly

poleciał głową do przodu. Usiadł przerażony i zobaczył, że

znajduje się w niewielkim, okrągłym pomieszczeniu, którego

jasne ściany pożyłkowane jak marmur świeciły czerwonawą

poświatą. W głębi pokoju znajdowało się pudełko z czarnej

laki. Wyciągnął w jego kierunku rękę, ale gdy tylko uniósł

je, żyłkowania kamienia zaczęły się wić, stawały się coraz

grubsze, spływały ze ścian na podłogę, przekształcając się w

żmije o nabrzmiałych woreczkach jadowych na podgardlach. Za

ścianą natomiast pojawił się, jakby uwięziony w czerwonawym

żelu, obraz Marda Zemaillego, smagłego mężczyzny o

haczykowatym nosie, odzianego w czerń i srebro. Z jego dłoni

ułożonych w skomplikowane mudry tryskały maleńkie

błyskawice.

Korrogly wrzasnął i uderzył w ścianę. Spojrzał za siebie

i zobaczył, że węże owijają się wokół siebie, a niektóre

posuwają się w jego kierunku. Zemaille zaintonował słowa w

jakimś gardłowym języku, wbijając w niego demoniczne

spojrzenie, a rozbłyski tryskające z jego palców

tworzyły kule bladego światła, które z sykiem i

trzaskiem rozlatywały się we wszystkich kierunkach. Korrogly,

dysząc głośno, usiłował przesunąć ścianę, w każdej chwili

spodziewał się ukąszenia żmii albo uderzenia kuli ognia.

Poczuł palący ból w kostce i zobaczył, że jedna ze żmij

zatopiła głęboko swoje zęby. W jego krzykach zaczęły

rozbrzmiewać nutki szaleństwa. Machnął nogą, strącając żmiję,

ale następna ukąsiła go w łydkę, a potem jeszcze jedna...

Ból stawał się prawie nie do zniesienia. Czuł, że jad

przepływa jego żyłami jak czarny lód. Do jego nóg przywarło

już pół tuzina węży i krew strumykami spływała z ran.

Zaczął dygotać, prawą nogą targały konwulsje. Czuł, że jego

serce jest wielkie i pęcznieje wciąż jeszcze bardziej,

nabrzmiewając trucizną. Miał wrażenie, że w piersi

jakaś pięść zaciska się na tkwiącym tam kolcu. Jedna z kul

ognistych uderzyła go w rękę i przylgnęła do niej, wżerając

się w przedramię, zwęglając materiał i ciało. Głos

Zemaillego rozbrzmiewał echem. Głos zagłady, tak nic nie

znaczący i potężny jak odgłos gongu. A potem ściana wreszcie

ustąpiła na zewnątrz. Wydostał się z pomieszczenia padając,

podnosząc się na klęczki, w końcu rzucił się niezgrabnie na

łóżko. Janice schwyciła go.

- Spokojnie - powiedziała. - Spokojnie, to tylko jedna z

iluzji Marda.

- Iluzja? - Korrogly czując jak serce łomocze mu

gwałtownie, spojrzał w kierunku pomieszczenia, z którego się

wydostał. Było puste, zalane jedynie tym czerwonawym

światłem. Uświadomił sobie, że ból ustąpił. Nie było ran ani

krwi.

Janice wzięła upuszczone przez niego pudełko, podniosła

do ucha i potrząsnęła. - Brzmi tak, jakby znajdowało się tu

coś solidnego. To nie papiery. Może to nie to.

- Tam nic innego nie ma - odparł Korrogly. Wyrwał jej

pudełko, rozpaczliwie pragnąc znaleźć się jak najdalej od

tego miejsca. - Chodźmy!

Na czworakach podszedł do skraju łóżka, ruszył w stronę

drzwi, a potem spojrzał do tyłu, by sprawdzić, czy Janice

idzie za nim. Opuszczała właśnie nogi z łóżka i już miał

zamiar powiedzieć jej, żeby się pośpieszyła, gdy jego

wzrok przyciągnął jakiś ruch nad łóżkiem. W polerowanej

łusce wiszącej nad łożem zobaczył swoje własne odbicie... i

coś jeszcze. W głębi łuski materializowała się inna postać -

leżącego na plecach człowieka odzianego w szaty czarownika.

Początkowo Korrogly pomyślał, że musi to być Zemaille,

bowiem człowiek ten był bardzo do niego podobny - również

smagły i z haczykowatym nosem. Potem jednak uświadomił

sobie, że postać jest przygarbiona i stara, niewiarygodnie

stara, a w jej na wpół przykrytych powiekami oczach nie widać

ani białka, ani tęczówki czy źrenicy, tylko czerń

przeszywaną splotami niebiesko-zielonego ognia. Po sekundzie

obraz zniknął, ale wrażenie, jakie wywarł, było tak

uderzające, że Korrogly w dalszym ciągu wpatrywał się w

łuskę oczekując, że pojawi się coś jeszcze, że jest to

zaledwie fragment przesłania. Janice pociągnęła go za rękaw,

przypominając mu o grożącym niebezpieczeństwie i

pobiegli razem korytarzem w kierunku drzwi.

Wiatr nasilał się. Szczyty krzewów kołysały się, konary

drzew unosiły leniwie w aprobującym geście. Po ciszy

panującej w budynku szum wiatru i fali przyboju atakował

gwałtownie zmysł słuchu i Korrogly, tracąc orientację,

pozwolił Janice, która zachowywała się jakby nic

nie robiło na niej wrażenia, aby poprowadziła go w stronę bramy.

Pokonali już połowę drogi prowadzącej przez kołyszące się

zarośla, kiedy kobieta zatrzymała się jak wryta. Przez

chwilę nasłuchiwała z głową pochyloną na bok.

- Ktoś nadchodzi - powiedziała.

- Nic nie słyszę - odparł. Ona jednak złapała go i

pociągnęła za sobą z powrotem drogą, którą przyszli. Zaufał

całkowicie wybranemu przez nią kierunkowi.

- Tam jest tylna brama - wyjaśniła. - Wychodzi na

urwisko. Jeżeli będziemy musieli się rozdzielić, niech pan

idzie wzdłuż brzegu i ukryje się na wydmach.

Korrogly pospieszył za nią, przyciskając do piersi

pudełko z laki. Zerknął raz do tyłu próbując zobaczyć

prześladowców i gotów był przysiąc, że kiedy zakręcał,

dostrzegł ciemne, zakapturzone postacie. Dotarli do drugiej

bramy w niecałą minutę, kilka sekund zajęło Janice jej

otwarcie i już wędrowali po miękkim piasku na szczycie

urwiska kierując się w stronę cypla Ayler. Pod nimi

oświetlone księżycem fale uderzały z boku, poddając się sile

odpływu. Kiedy wyszli ze świątyni, Korrogly poczuł, że

ogarnia go ulga i czuł się bardziej zdezorientowany niż

przestraszony. Pomyślał, że Janice mogła się mylić,

twierdząc, że coś słyszała, a on tak naprawdę wcale nie

widział zakapturzonych postaci. Biegł lekko, czując się

zadziwiająco silny. Miał wrażenie, że w świątyni istniało

coś co stępiało jego zmysły, zmniejszało siłę. Wkrótce

zaczął wyprzedzać Janice, a kiedy zwolnił, aby mogła go

dogonić, gestem kazała mu biec dalej. Jej twarz wykrzywiona

była strachem i widok ten sprawił, że zdwoił wysiłek. Kiedy

tylko dotarł do zbocza prowadzącego w dół urwiska na plażę -

pasa białego piasku wijącego się wśród wysokich traw -

usłyszał za sobą pełen bólu krzyk. Kiedy obejrzał się,

dostrzegł Janice z szalem rozwianym jak chorągiew na wietrze

i rozpuszczonymi włosami, chwiejącą się na krawędzi urwiska

z rękami przyciśniętymi do piersi, a pomiędzy jej dłońmi

widniała zakrwawiona rękojeść sztyletu. Wywróciła oczy

białkami ku górze, przechyliła się za krawędź urwiska i

zniknęła.

Wszystko odbyło się tak niespodzianie, że Korrogly

przestał biec, nie mogąc uwierzyć w to, co widział przed

chwilą. Jednak po ułamku sekundy słysząc przebijający się

przez odgłos wiatru krzyk, popędził jak oszalały ścieżką w

dół. Kiedy przebył już trzy czwarte drogi, potknął się i

przekoziołkował pozostałą część zbocza. Na dole zaczął po

omacku szukać pudełka, znalazł je i ogarnięty strachem

pomknął w stronę wydm, które jak blade hałdy soli piętrzyły

się za wąskim pasem brudnego piasku. Kiedy dotarł na szczyt

wydmy, nie mógł prawie nabrać tchu. Dysząc stał i patrzył na

pofalowany krajobraz traw i pagórków. Zagłębienia między

nimi pogrążone były w mroku. Pobiegł dalej, potykając się,

padając na klęczki w miejscach, gdzie grunt opadał nieco,

zahaczając nogami o odsłonięte korzenie. I wreszcie, będąc

już u kresu wytrzymałości, rzucił się w niszę za maleńkim

wzniesieniem i przykrył się jak mógł najlepiej piaskiem i

trawą.

Przez jakiś czas nie słyszał nic poza wiatrem i

stłumionym łoskotem przyboju. Przez tarczę księżyca zaczęły

przesuwać się obłoki, których krawędzie zajmowały się

srebrnym ogniem. Patrzył na nie modląc się, by zgęstniały i

okryły ziemię zasłoną ciemności. Po jakichś dziesięciu

minutach usłyszał okrzyk i w chwilę później następny. Nie

rozróżnił słów, ale w zawołaniach tych rozbrzmiewała, jak mu

się wydało, nuta pełnej gniewu rozpaczy. Pochylił głowę i

zaczął przysięgać Bogu, że będzie przestrzegał wszystkich

świętych dogmatów, spełniać dobre uczynki, jeżeli tylko

sprawi, że uda mu się przeżyć tę noc.

Wreszcie okrzyki zamilkły, ale Korrogly nie ruszył się z

miejsca, obawiając się nawet unieść głowę. Spojrzał na

chmury. Wiatr osłabł i obłoki przepływały obok księżyca jak

wielkie, strzępiaste, błękitne galeony, jak kontynenty, jak

cokolwiek, co chciał dostrzec w ich nieokreślonych

kształtach. Na przykład smok. Potężny, mglisty kształt z

groźnym łbem i jednym wytrzeszczonym okiem, płonącym

srebrzyście, wijący się splotami przez niebiosa, którego

krawędzie łusek błyszczą jak gwiazdy na tle granatowej

skóry, szpiegujący go, pilnujący albo tylko obserwujący,

tylko śledzący poczynania swojego przerażonego pionka.

Korrogly widział, jak gad rozpostarł skrzydła, nurkował i

zakreślał w locie łuki, pętle, wzory, które wciągały,

więziły szlifierza jak diabła pentagram i wreszcie

wprowadzał w hipnotyczny, pełen majaczeń sen.

Poranek, który nastał, był szary i dżdżysty. Chmury

przypominające góry brudnych mydlin piętrzyły się na

horyzoncie. Korrogly'ego bolała głowa jak po całonocnym

pijaństwie, był obolały, brudny... miał wrażenie, że nawet

oczy ma brudne. Rozejrzał się wokoło i ujrzał jedynie

pagórki, szarpaną wiatrem trawę, rozkołysany ocean barwy

łupku, przecinające z krzykiem niebo mewy. Oparł głowę o

piasek zbierając siły na marsz z powrotem do miasta i nagle

przypomniał sobie o pudełku. Było otwarte. Zemaille sądził

prawdopodobnie, że jego iluzje zniechęcą ewentualnych

intruzów. Otworzył je ostrożnie, obawiając się czyhających w

środku innych niespodzianek. W pudełku znajdował się oprawny

w skórę dziennik. Zaczął go kartkować, zatrzymując się od

czasu do czasu, by przeczytać jakiś akapit. Kiedy przejrzał

jedną trzecią, wiedział już, że zdoła wywalczyć

uniewinnienie, ale mimo to nie czuł triumfu, satysfakcji, w

ogóle niczego. Być może, pomyślał, to dlatego że wciąż nie

był pewien, czy wierzyć Lemosowi. Być może dlatego, że

zdawał sobie sprawę, iż powinien ustalić ten motyw

wcześniej. Kirin podpowiadała mu to, ale on, zdezorientowany,

zlekceważył jej słowa. Być może, śmierć Kirin i

.N:92

Janice stępiły jego odczucia. Może... Roześmiał się gorzkim,

cichym śmiechem porwanym natychmiast przez wiatr.

Próby zrozumienia czegokolwiek nie miały chwilowo sensu.

Potrzebował kąpieli, snu i jedzenia. Potem może wszystko

zacznie się wyjaśniać. Wątpił w to jednak.

Następnego dnia, mimo sprzeciwów Mervale'a, Korrogly

ponownie wezwał Miriellę na miejsce dla świadków. Miała na

sobie brązową suknię z dyskretnym dekoltem - strój

nauczycielki - i fryzurę starej panny. Wyglądało na to, że

zrezygnowała z żałoby. Korrogly zastanawiał się, dlaczego

nie nosi już czerni. Mogło to oznaczać jakieś

niezdecydowanie z jej strony, zmianę jej stosunku do ojca.

Ale bez względu na motywy nie miało to większego znaczenia.

Kiedy patrzył na nią, nie odczuwał żadnych emocji. Wydawała

mu się znajoma, ale odległa jak ktoś, kogo wprawdzie znał,

ale krótko i dawno temu. Wiedział, że potrafi przełamać ten

dystans, przebudzić uczucia, które do niej żywił, ale nie

czuł takiej potrzeby. Zdawał sobie bowiem sprawę, że uczucia

te są wciąż silne, nawet bardziej niż silne, ale nie był

pewien, czy przejawiłyby się jako miłość, czy jako

nienawiść. Wykorzystała go, wprowadziła zamęt w jego

myślach swym erotyzmem, rozproszyła jego skupienie i niemal

udało się jej zabić swojego ojca, który najprawdopodobniej

był niewinny. Powiedziała mu, że mogła zostać dobrą aktorką

i rzeczywiście okazała się niezrównana w udawaniu miłości.

Zagrała rolę w sposób doskonały. Uwierzył głęboko, że na

zawsze zdobyła część jego serca. Była jednak również i

krzywoprzysięzczynią albo może nawet kimś gorszym i do jego

obowiązków należało zdemaskowanie jej przed sądem - bez

względu na cenę.

- Dzień dobry, panno Lemos - powiedział.

Spojrzała na niego badawczo i odpowiedziała na jego

powitanie.

- Czy dobrze pani spała minionej nocy? - zapytał.

- O Boże! - jęknął Mervale. - Czy obrońca ma jeszcze

zamiar zapytać o śniadanie tej pani albo może o jej sny?

Sędzia Wymer spojrzał posępnie na Korrogly'ego.

- Po prostu chciałem, żeby świadek poczuł się swobodniej

- wyjaśnił Korrogly. - Troszczę się o dobre samopoczucie

panny Lemos. Na jej sumieniu bowiem spoczywa olbrzymi

ciężar.

- Panie Korrogly - rzucił ostrzegawczym tonem sędzia.

Korrogly skinął ręką, jakby jednocześnie przyjmował

pouczenie do wiadomości a zarazem minimalizował jego

znaczenie. Oparł obie dłonie na poręczy miejsca dla

świadków, pochylił w stronę Mirielli i rzekł:

- Czym było wielkie dzieło?

- Świadek odpowiedział już na to pytanie - oznajmił

Mervale i jednocześnie padła odpowiedź Mirielli:

- Nie wiem co jeszcze mogłabym panu powiedzieć. Ja...

- Prawda byłaby tu przyjemną odmianą - stwierdził

Korrogly. - Widzi pani, posiadam dowód, że nie była pani

szczera wobec sądu.

- Jeżeli obrona może przedstawić taki dowód - powiedział

Mervale - to proponuję, żeby to uczyniła i zaprzestała

dręczenia świadka.

- Zrobię to - Korrogly zwrócił się do ławy przysięgłych.

- W odpowiednim czasie. Uważam jednak za niezwykle ważne dla

pełnej prezentacji tej sprawy, bym uzyskał możliwość

dokładnego wykazania, do jakiego stopnia i w jakim celu

pewne fakty zostały ukryte.

Wymer westchnął z rezygnacją. - Proszę kontynuować.

- Pytam panią ponownie - zwrócił się Korrogly do

Mirielli. - Czym było wielkie dzieło? I ostrzegam panią,

proszę mówić prawdę, w przeciwnym bowiem razie nie uniknie

pani odpowiedzialności karnej za każde wypowiedziane od tej

chwili kłamstwo.

Na twarzy Mirielli odmalowało się zwątpienie, ale

odpowiedziała tylko:

- Powiedziałam panu wszystko, co wiem.

Korrogly obszedł miejsce dla świadków i stanął zwrócony

twarzą do przysięgłych.

- Jaki był cel ceremonii odbywającej się w noc zabójstwa

Zemaillego?

- Nie wiem.

- Czy była to część wielkiego dzieła?

- Nie... To znaczy, nie sądzę.

- Wydaje się, że jak na kogoś, kto był tak blisko

związany z Zemaillem, wie pani o nim bardzo mało.

- Mardo był tajemniczym człowiekiem.

- W rzeczy samej. Czy kiedykolwiek rozmawiał z panią o

swoich rodzicach?

- Tak.

- A więc w sprawach swojego pochodzenia nie był

tajemniczy?

- Nie.

- Czy rozmawiał z panią o swoich dziadkach?

- Nie jestem pewna. Sądzę, że wspominał o nich raz czy

dwa razy.

- A inni krewni... Czy kiedykolwiek mówił na ich temat?

- Nie przypominam sobie.

- Czy kiedykolwiek wspomniał odległego przodka,

człowieka, który podobnie jak on sam związany był z

okultyzmem?

Mięśnie jej twarzy napięły się.

- Nie.

- Wydaje się, że jest pani tego pewna, choć przed chwilą

twierdziła pani, iż nie przypomina sobie, aby Mardo

kiedykolwiek mówił o innych krewnych.

- Pamiętałabym coś takiego.

- Istotnie, wierzę, że pamiętałaby pani - Korrogly

podszedł do stołu obrony. - Czy imię Archiochus z czymś się

pani kojarzy?

Miriella siedziała nieruchomo, jej oczy rozszerzyły się

lekko.

- Czy mam powtórzyć pytanie?

- Nie, usłyszałam je... Próbowałam sobie przypomnieć.

- I czy skończyła już pani sobie przypominać?

- Tak, słyszałam to imię.

- I kimże był ów Archiochus?

- Sądzę, że czarownikiem.

- Czarownikiem z pewnymi dokonaniami, prawda? Który żył

jakiś czas temu... Parę tysięcy lat?

- Tak sądzę. - Miriella zdawała się nad czymś

zastanawiać. - Tak, teraz sobie przypominam. Mardo uważał go

za swego ojca duchowego. Nie był żadnym prawdziwym

krewnym... W każdym razie tak przypuszczam.

- I to wszysto, co pani wie na ten temat?

- Wszystko, co mogę sobie przypomnieć.

- Dziwne - stwierdził Korrogly, bawiąc się klapą teczki.

- Powróćmy do ceremonii odprawianej w noc zabójstwa

Zemaillego. Czy miało to coś wspólnego z Archiochusem?

- Możliwe.

- Ale nie jest pani pewna?

- Nie.

- Pani ojciec zeznał, że w pewnym momencie Mardo zawołał

zwracając się do swego ojca: "Wkrótce będziesz wolny!" Czy

nie mógł zwracać się w ten sposób do swego d u c h o w e g o

ojca?

- Tak - Miriella siedziała wyprostowana, całą swą postawą

okazując chęć pomocy. - Teraz, kiedy pan o tym mówi, wydaje

mi się prawdopodobne, że istotnie próbował nawiązać więź z

Archiochusem. Mardo wierzył w świat duchów. Często

organizował seanse.

- A więc sugeruje pani, że ceremonia, o której mowa, była

czymś w rodzaju seansu?

- To zupełnie możliwe.

- Aby skontaktować się z duchem Archiochusa?

- To możliwe.

- Czy jest pani pewna, panno Lemos, że nie wie pani nic

więcej o Archiochusie? Na przykład, czy miał on coś

wspólnego z Griaulem?

- Ja... Chyba tak.

- Chyba - powtórzył Korrogly ze zdziwieniem. - Chyba tak.

Mam wrażenie, że miał sporo do czynienia z Griaulem. Prawdę

mówiąc, czy to nie czarownik Archiochus, człowiek, z którym

Zemaille czuł duchowe - jeżeli nie faktyczne - powinowactwo,

przed tysiącami lat walczył ze smokiem Griaulem?

Wśród widzów na sali wybuchł gwar, który Wymer uciszył

łomotaniem młotka.

- A więc? - Korrogly spytał Miriellę.

- Tak - odparła. - Sądzę, że to był on. Zapomniałam.

- Oczywiście - przytaknął Korrogly. - Znowu dała o sobie

znać pani ułomna pamięć. - Ściągnął na siebie wzrok sędziów

przysięgłych i uśmiechnął się. - Zgodnie z legendą Griaule

leży uśpiony i podobny los spotkał czarownika, który go

unieruchomił... Czy słyszała już pani o tym?

- Tak.

- A Mardo?

- Sądzę, że tak.

- Pomówmy przez chwilę o pracy. Nie o wielkim dziele, ale

o takim sobie, codziennym trudzie. Czy to prawda, że

uczestniczyła pani w seksualnych rytuałach z Zemaillem, które

odbywały się w tej samej komnacie, w której zginął?

Żyłka zaczęła pulsować na jej skroni. - Tak.

- I czy rytuały te obejmowały również stosunki z

Zemaillem?

- Tak!

- A z innymi?

Mervale stanął przed stołem sędziowskim. - Wysoki sądzie.

Nie widzę celowości tej linii postępowania.

- Ani ja - stwierdził sędzia Wymer.

- Mam w tym swój cel - odparł Korrogly - który

wkrótce stanie się jasny.

- No dobrze - oznajmił ze zniecierpliwieniem Wymer. - Ale

proszę ograniczyć pytania do minimum. Niech świadek odpowie.

- Jak brzmiało pytanie? - spytała Miriella.

- Czy uczestniczyła pani w stosunkach seksualnych o

charakterze rytualnym z innymi osobami poza Zemaillem? -

powtórzył pytanie Korrogly.

- Tak.

- Dlaczego? Czemu miała służyć taka rozpusta?

- Sprzeciw.

- Sformułuję to inaczej. - Korrogly oparł się o stół

obrony. - Czy seks odgrywał jakąś szczególną rolę w tych

rytuałach?

- Sądzę... Tak.

- Jaką?

- Nie jestem pewna.

Korrogly otworzył teczkę i zaczął się bawić dziennikiem

Marda. Otworzył tę niewielką książeczkę. - Co ma oznaczać

zwrot "przygotować ciało"?

Miriella zesztywniała.

- Czy mam powtórzyć pytanie?

- Nie. Ja...

- Co to znaczy, panno Lemos, "przygotować ciało"?

Pokręciła głową. - To wiedział Mardo... Ja nigdy nie

byłam w pełni zorientowana.

- Czy stosowała pani jakieś środki kontroli urodzin

przed przystąpieniem do tych rytuałów? Czy na przykład piła

pani pewne napary z korzeni i ziół, czy też w inny sposób

zabezpieczała się pani przed zajściem w ciążę?

- Tak.

- Ale w nocy śmierci Zemaillego nie zastosowała pani

żadnych środków.

Miriella zerwała się z miejsca. - Skąd pan... -

Przygryzła wargę i ponownie usiadła.

- Sądzę, że Zemaille uważał, iż ta noc jest rocznicą

walki między Griaulem i Archiochusem. Czyż nie tak?

- Nie wiem.

- Przedstawię dowody - Korrogly zwrócił się do ławy

przysięgłych - że Zemaille tak właśnie uważał. - Odwrócił

się ponownie w stronę Mirielli. - Czy chciała pani zajść tej

nocy w ciążę?

Siedziała w milczeniu.

- Proszę odpowiedzieć na to pytanie, panno Lemos -

polecił sędzia Wymer.

- Tak - szepnęła.

- Dlaczego chciała pani zajść w ciążę właśnie tej nocy?

Czy spodziewała się pani urodzić zupełnie szczególne dziecko?

Spojrzała na niego z nienawiścią.

Korrogly wyjął dziennik z teczki. - Czy dziecko, które

spodziewała się pani urodzić miało nosić imię Archiochus?

Wpatrzona w dziennik, otworzyła bezwiednie usta.

- Czy zamiarem Zemaillego, dalekosiężnym celem jego

wielkiego dzieła, nie było uwolnienie za pośrednictwem

jakichś niegodnych zabiegów magicznych duszy Archiochusa? I

czy w tym celu nie potrzebował ciała, które dzięki swemu

zbrukaniu i deprawacji było naturalnym schronieniem czarnej

duszy tego złego człowieka? Pani zbrukanego ciała, panno

Lemos. Czyż nie było pani zadaniem dostarczyć grzeszne łono,

dzięki któremu dusza tego obrzydliwego czarnoksiężnika

odrodziłaby się w niewinnym ciele? I czy dziecko to, po

dojściu do pełnoletności i uzyskaniu pełni sił nie

spróbowałoby z pomocą Zamaillego ponownie zniszczyć smoka

Griaule'a?

Zamiast odpowiedzi Miriella krzyknęła z takim bólem i

rozpaczą, że w sali sądowej zapanowała pełna oszołomienia

cisza. Opuściła głowę, opierając ją na balustradkę.

Wreszcie wyprostowała się. Jej twarz stężała w maskę

nienawiści.

- Tak! - Odparła. - Tak! I gdyby nie on - wyciągnęła rękę

wskazując Lemosa... - zabilibyśmy tego przeklętego

jaszczura! A wtedy musielibyście nam podziękować... Wy

wszyscy! Wynosilibyście Marda pod niebiosa jako

wyzwoliciela! Stawialibyście mu pomniki, wy...

Sędzia Wymer kazał jej zamilknąć, ale Miriella szalała w

dalszym ciągu. Każdy mięsień jej twarzy drgał, oczy jej

biegały, dłonie ściskały poręcz.

- Mardo! - krzyknęła podnosząc twarz ku górze, jakby

przenikała wzrokiem przez sufit w jakieś królestwo umarłych.

- Mardo, usłysz mnie!

W końcu, nie mogąc jej uciszyć, sędzi Wymer nakazał

zabrać Miriellę pod strażą do pokoju przesłuchań, odesłał

Lemosa z powrotem do celi i zarządził przerwę. Po opróżnieniu

sali Korrogly usiadł przy stole obrony, kartkując dziennik

i spoglądając ponuro przed siebie. Jego myśli zdawały się

strzelać w górę jak rakiety - rozbłyskiwały na chwilę, ale

potem gasły w mroku.

- No cóż - rzekł Mervale przysiadając na skraju stołu. -

Chyba powinienem ci pogratulować.

- To jeszcze nie koniec.

- Ależ tak! Obecnie już go nie skażą i dobrze o tym

wiesz.

Korrogly skinął głową.

- Nie wyglądasz na szczególnie uszczęśliwionego z tego

powodu.

- Po prostu jestem zmęczony.

- To wkrótce minie - stwierdził Mervale. - Odniosłeś

wspaniałe zwycięstwo. Trafiłeś swoją złotą żyłę.

- Hmmm.

Mervale wstał i wyciągnął rękę.

- Bez urazy - rzekł. - Wiem, że tamtej nocy byłeś

przemęczony. Zapomnijmy o tym.

Korrogly ujął jego dłoń. Zaskoczył go malujący się na

twarzy Mervalego wyraz prawdziwego szacunku. Zaskoczenie to

wynikało z faktu, że sam do siebie wcale takiego szacunku

nie czuł. Nie mógł przestać myśleć o Mirielli, pragnąć jej,

chociaż zdawał sobie wciąż sprawę, że wszystko, co zaszło

między nimi, było jedynie grą pozorów. I czuł się

niezadowolony. Cała sprawa zaczęła mu przypominać układankę,

w której wszystkie części doskonale do siebie pasowały, ale

obraz, który tworzyły nie miał najmniejszego sensu.

- Masz ochotę na kieliszek? - spytał Mervale.

- Nie - odparł Korrogly.

- Daj spokój, człowieku. Może w tym, co mi tamtej nocy

powiedziałeś, było trochę prawdy, ale nawróciłeś mnie

całkowicie. Już nigdy nie będę protekcjonalny w stosunku

do ciebie. Pozwól, że postawię ci kielicha.

- Nie - odparł Korrogly. Ale potem uniósł głowę i spojrzał

na Mervalego z uśmiechem. - Możesz postawić mi kilka.

Niezadowolenie Korrogly'ego nie minęło wraz z upływem

czasu. W dalszym ciągu nie był całkowicie przekonany o

niewinności Lemosa i wszystko, co się zdarzyło w rezultacie

jego uniewinnienia, jeszcze bardziej potęgowało jego

niesmak. Miriellę ubezwłasnowolniono, świątynia zaś i jej

tereny zostały przekazane Lemosowi, który natychmiast

sprzedał je za gigantyczną cenę. Budynki świątynne zostały

zrównane z ziemią i planowano wybudować w tym miejscu hotel.

Lemos z ogromnym zyskiem odsprzedał również Ojca Kamieni z

powrotem Henry'emu Sichiemu. Kamień uznano bowiem za relikt

związany z Griaulem i dlatego bezcenny. Zgodnie z życzeniem

Sichiego kamień miał stać się eksponatem w muzeum, które

specjalnie w tym celu wybudował. Lemos zainwestował

większość zdobytego majątku w zakłady produkcji indygo i

kopalnie srebra oraz nabył dwór na cyplu Ayler. Tam też, za

zgodą sądu, wraz z zespołem pielęgniarek zajął się

przywracaniem Mirielli do zdrowia. Niezbyt często pokazywali

się w publicznych miejscach, ale krążyła opinia, że jej

rekonwalescencja przebiega doskonale i ojciec z córką

pogodzili się całkowicie.

Choć dzięki procesowi praktyka adwokacka Korrogly'ego

stawała się coraz rozleglejsza i bardziej dochodowa,

wykorzystywał on każdą wolną chwilę, by zająć się

zaniedbanymi czynnościami przedprocesowymi i w dalszym ciągu

badał okoliczności towarzyszące śmierci Zemaillego. Nie

poczynił w tym prawie żadnych postępów i sytuacja zmieniła

się dopiero mniej więcej półtora roku później w czasie

rozmowy prowadzonej z byłym wyznawcą smoczego kultu na plaży

pod urwiskiem, na którym niegdyś stała świątynia. Łysiejący

nieco mężczyzna, którego niewinnny wygląd stał w

sprzeczności z burzliwą przeszłością, zachowywał się nerwowo

i Korrogly musiał mu dobrze zapłacić, by zapewnić sobie jego

szczerość. Właściwie niewiele mógł pomóc adwokatowi i

dopiero pod koniec rozmowy dostarczył informacji, które

potwierdziły żywione przez Korrogly'ego wątpliwości.

- Wszyscy uważaliśmy związek Mirielli z Mardem za bardzo

dziwny - powiedział. - Zwłaszcza, jeżeli weźmie się pod

uwagę to, co stało się z jej matką.

- O czym pan mówi? - zapytał Korrogly.

- O jej matce - odparł mężczyzna. - Patrycji. Pewnej

nocy przyszła do świątyni. Tej nocy, kiedy zginęła.

- Co?

- Nie wiedział pan?

- Nie. Nic o tym nie słyszałem.

- No cóż. Nie sądzę, że było to powszechnie znane.

Przyszła tam tylko raz i tej samej nocy utonęła.

- Co się stało?

- Któż to może wiedzieć? Krążyły słuchy, że Mardo miał ją

w swoim łożu. Pewnie oszołomił ją narkotykiem. Może mu się

sprzeciwiała. Zamaillemu mogło się to nie spodobać.

- Chce pan przez to powiedzieć, że ją zabił?

- Ktoś to zrobił.

- Dlaczego nikogo o tym nie powiadomiliście?

- Baliśmy się.

- Czego?

- Griaule'a.

- To śmieszne.

- Czy teraz też pan tak sądzi? Przecież pan jest

człowiekiem, który doprowadził do uwolnienia Lemosa i musi

pan zdawać sobie sprawę, do czego Griaule jest zdolny.

- Ale to, co pan mówi, rzuca całkowicie odmienne światło

na całą sprawę. Być może, Lemos i Miriella ułożyli ten

spisek, żeby się zemścić, być może...

- Nawet jeżeli tak było - odparł mężczyzna - to i tak

pomysł należał do Griaule'a.

Po tej rozmowie Korrogly sprawdził, jak przebiegały prądy

pływowe w nocy śmierci Patrycji Lemos i zorientował się, że

płynęły one od urwiska ze świątynią w stronę cypla Ayler i

gdyby jej ciało znalazło się w wodzie wczesnym rankiem,

mogłoby, jak to się naprawdę stało, zostać wyrzucone na

plażę cypla. To jednak było wszystko, co udało mu się

ustalić. Mimo że badał wszelkie ewentualności, nie mógł

zdobyć żadnego dowodu na to, że Lemos lub jego córka knuli

przeciwko Zemaillemu. Sprawa wciąż go dręczyła, powodowała

bezsenność, a kiedy udawało mu się zasnąć, dręczyły go

koszmary. Ponieważ został wykorzystany, czuł przemożne

pragnienie pojęcia istoty tego, co zaszło. To pomogłoby mu

ogarnąć myślą wszystko, co się stało i dzięki temu poznać

specyfikę losu, który go spotkał. Trudno było mu się

zorientować, czy w gruncie rzeczy chciałby bardziej wierzyć,

że manipulował nim Griaule, czy też Lemos i jego córka. W

czasie niektórych nocy myślał, że właściwie wolałby

zaakceptować działanie pod wpływem wolnej woli, sądzić że

stał się ofiarą ludzkich występków, nie zaś stworzenia tak

niepojętego jak Bóg. Podczas innych nocy łudził się, że

wygrał sprawę uczciwie i przyczynił się do uwolnienia

niewinnego człowieka. Jednego tylko był całkowicie pewien -

chciał w i e d z i e ć.

Nie mogąc podjąć żadnego działania, wyruszył wreszcie do

źródła, do dworu Lemosa na cyplu Ayler i oznajmił, że

chciałby się widzieć ze szlifierzem. Pokojówka poinformowała

go, że pana nie ma w domu, ale jeżeli zechce poczekać, to

dowie się, czy jest panienka. Wróciła po krótkiej chwili i

zaprowadziła go na wychodzącą na morze, osłonecznioną

werandę, z której rozpościerał się zapierający dech w piersi

widok dzielnicy Almintra. Ostre światło słońca rzucało

diamentowe rozbłyski na powierzchnię wody, rozpraszając je

na większej przestrzeni, kiedy wiatr marszczył morze w

drobniutkie fale. Widniejące na brzegu domy o spiczastych

dachach sprawiały wrażenie malowniczych i uroczych. Z tej

odległości trudno było dostrzec stopień ich zapuszczenia.

Ubrana w beżową, jedwabną suknię Miriella na wpół leżała na

sofie. W zasięgu jej dłoni na małym stoliczku znajdowała

się fajka o długim cybuchu i sporo małych, ciemnych

kuleczek. Korrogly podejrzewał, że to opium. Oczy miała

jakby lekko zamglone i chociaż wciąż wyglądała czarująco,

piętno rozpusty rozmyło delikatne linie jej urody. Pot

przylepił do jej policzka czarny lok i cała skóra miała

niezdrowy połysk.

- To cudowne, że znowu cię widzę - rzekła leniwie,

wskazując mu stojące obok krzesło.

- Naprawdę? - odparł czując, jak znowu wzbiera w nim

dawne pożądanie i dawna gorycz. Boże, pomyślał, wciąż ją

kocham. Mogłaby zrobić wszystko i kochałbym ją mimo to.

- Oczywiście. - Roześmiała się czarująco. - Wątpię, czy

mi uwierzysz, ale cię lubiłam.

- Lubiłaś! - W jego ustach zabrzmiało to jak epitet.

- Uprzedzałam, że nie będę mogła cię pokochać.

- Powiedziałaś, że spróbujesz.

Wzruszyła ramionami. Jej ręka drgnęła w kierunku fajki.

- Sprawy nie ułożyły się, jak należy.

- Och, nie powiedziałbym. - Wskazał ręką pełne luksusu

otoczenie. - Twoje sprawy ułożyły się zupełnie nieźle.

- I twoje również - odparła. - Słyszałam, że odniosłeś

wspaniały sukces. Wszystkie damy chcą, żebyś został ich... -

Zachichotała. - Ich adwokatem.

Wielka fala rozbiła się na brzegu pod werandą,

rozściełając koronkę piany do połowy plaży. Dźwięk ten

zdawał się usypiać Miriellę. Jej powieki opadły trzepocząc,

westchnęła głęboko i pod wpływem tego oddechu jej suknia

rozchyliła się, odsłaniając bladą, kołyszącą się pierś.

- Usiłowałam być z tobą uczciwa - powiedziała. - I

byłam. Tak uczciwa jak nigdy przedtem.

- To dlaczego nie powiedziałaś mi o swojej matce i

Zemaille'u?

Jej oczy otworzyły się szeroko. - Co?

- Przecież mnie słyszałaś.

Usiadła, otulając się szczelniej i spojrzała na niego ze

zmieszaniem i irytacją.

- Po co tu przyszedłeś?

- Żeby uzyskać odpowiedzi. Potrzebuję odpowiedzi.

- Odpowiedzi! - Znowu się roześmiała. - Jesteś większym

głupcem niż sądziłam.

Podrażniony jej słowami odezwał się: - Może jestem

głupcem, ale nie dziwką.

- Adwokat, który uważa, że nie jest dziwką! Czyż to nie

cudowne?

- Powiedz mi - zapytał. - Już nic ci nie grozi. Twój

ojciec nie może być ponownie postawiony przed sądem. To

byłaś ty, prawda? Wszystko to było planem, spiskiem, żeby

zabić Zemaillego i pomścić twoją matkę. Nie wiem, jak to

osiągnęłaś, ale...

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

- Miriello - powiedział. - Muszę to wiedzieć. Nie zrobię

ci krzywdy, obiecuję ci. To, co musiałem zrobić ci w sądzie,

niemal mnie zabiło.

Przez długą chwilę patrzyła mu w oczy. - To było łatwe.

Byłeś łatwy. Dlatego właśnie ciebie wybraliśmy... Dlatego,

że byłeś tak samotny, taki naiwny. Musieliśmy po prostu

zmusić cię do działania. Miłością, strachem, skierowaniem na

fałszywy trop. I wreszcie narkotykami. Zanim ja... a raczej

Janice... zaprowadziłam cię do świątyni, dodałam ci do

brandy narkotyk. Sprawił, że stałeś się bardzo podatny na

sugestie.

- To właśnie wywołało moje halucynacje?

- Masz na myśli kryjówkę Marda? Nie, to jego iluzja. Była

wystarczająco realna. Narkotyk sprawiał jedynie, że

wierzyłeś w to, w co chciałam, żebyś uwierzył. Że jesteśmy w

niebezpieczeństwie, że nas ścigają. To wszystko.

- A co powiesz o łusce?

- Łusce?

- Tak. O wiszącym nad łóżkiem Zemaillego, utrwalonym w

łusce obrazie martwego maga. Chyba Archiochusa.

Zmarszczyła czoło. - Byłeś tak przerażony, że musiałeś

mieć halucynacje.

Wstała, zatoczyła się, przytrzymała poręczy werandy, aby

odzyskać równowagę. Pomyślał, że dostrzegł, jak jej twarz

łagodnieje, że pojawia się na niej wyraz pragnienia równego

jego pragnieniu. Ale wydało mu się, że dostrzega również jej

szaleństwo, niezrównoważenie psychiczne. Musiała być

szalona, aby uczynić to, co uczyniła, jednocześnie kochać i

nie kochać, przekonywająco odgrywać jednocześnie obie te

role, kłamać i oszukiwać z tak obsesyjną precyzją.

- Gdybyśmy przedstawili nasze dowody w bezpośredni sposób

- powiedziała - tatuś mimo wszystko mógłby zostać skazany.

Musieliśmy zharmonizować proces jak orkiestrę, manipulować sędziami

przysięgłymi. Należało więc wybrać dyrygenta. I okazałeś się

cudowny! Uwierzyłeś we wszystko, co ci podsuwaliśmy. -

Odwróciła się. Obsunęła suknię z ramion odsłaniając swe

idealne plecy i powiedziała z północnym akcentem: - Nie

kocham smoków.

Był to głos Janice.

Patrzył na nią, nic nie rozumiejąc. - Ale przecież ona

spadła z urwiska - rzekł. - Widziałem to.

- Siatka - wyjaśniła. - Umocowana tuż poniżej krawędzi.

Powiedziała to melodyjnym głosem starej kobiety, Kirin.

- Mój Boże! - westchnął.

- Niewielka charakteryzacja może sprawić cuda - oznajmiła.

- A ja zawsze dobrze udawałam głosy. Planowaliśmy to przez

wiele lat.

- Wciąż nic nie rozumiem. Było tyle zmiennych czynników.

W jaki sposób mogliście nad wszystkimi panować? A

dziewięciu świadków? Skąd mogliście wiedzieć, że uciekną?

Spojrzała na niego z politowaniem.

- Och - zawołał. - Rozumiem. Nie było żadnych świadków.

- Tylko Mardo i ja. I oczywiście tatuś wcale nie rzucał

kamieniem. Nie mogliśmy ryzykować, że spudłuje.

Obezwładniliśmy Marda, a potem tatuś zdruzgotał mu czaszkę.

Potem zażyłam narkotyki, aby wszystko sprawiało wrażenie, że

położono mnie na ołtarzu. No bo wiesz, kult został już

rozwiązany. Wszyscy obawiali się wielkiego dzieła. Właściwie

kiedy przyłączyłam się do wyznawców, wszystko zaczęło się

rozpadać. To było sedno naszego planu. Odizolować Marda.

Poświęciłam wiele godzin na dodawaniu mu otuchy w jego

wielkim dziele. Wiedziałam, że inni opuszczą go, jeżeli

uwierzą, iż istotnie może je doprowadzić do końca. Obawiali

się bardziej Griaule'a niż kapłana.

- A więc część tego była prawdą?

Skinęła głową: - Mardo miał obsesję zabicia Griaule'a. Był

szalony!

- A co z nożem, zakapturzoną postacią?

Pochyliła głowę. - Nie miałam zamiaru skaleczyć cię w

rękę, tylko przestraszyć. Bardzo martwiłam się, że cię

zraniłam. Musiałam obiec dom, dostać do tylnego wejścia

do warsztatu i wejść kuchennymi schodami, abyś myślał, że

przez cały czas byłam w domu. Prawie zapomniałam o całym

planie. Chciałam tylko pobiec i zaopiekować się tobą.

Przykro mi. Bardzo mi przykro.

- Przykro ci! Na Boga!

- Nie masz powodu do narzekania! Żyje ci się lepiej niż

kiedykolwiek. A jak sam powiedziałeś, śmierć Marda nie była

wielką stratą dla kogokolwiek. Był złym człowiekiem.

- Nie wiem, czy to słowo ma jeszcze jakiekolwiek

znaczenie.

Sięgając pamięcią wstecz, dostrzegał teraz poszlaki,

które powinien był zobaczyć o wiele wcześniej: podobieństwa

nerwowej gestykulacji Mirielli i Kirin, jej przesadną

reakcję, kiedy próbowała mówić o swojej matce, wszystkie

drobne niekonsekwencje, zbyt zazębiające się wzajemne

powiązania. Jakim był idiotą!

- Biedny Adam. - Podeszła do niego i zaczęła gładzić jego

włosy. - Oczekiwałeś, że świat będzie prosty, a jest... nie

taki, jakim go chciałeś.

Jej zapach, zapach rozgrzanych pomarańczy, podniecił go.

Posadził ją sobie gwałtownie na kolanach, zarazem zły i

pełen pożądania. Częścią swojej świadomości próbował ją

odtrącić, gdyby bowiem jej pragnął, usankcjonowałby tym

samym wszelkie fałsze i jeszcze bardziej osłabił swoje i tak

już nadwątlone morale. Jednak silniejsza część jego

osobowości pożądała jej i pocałował ją w usta smakujące

przydymioną słodyczą opium. Jego wargi przesunęły się po

wygięciu jej szyi, w kierunku wypukłości piersi. Początkowo

reagowała leniwie, potem jednak z całkowitym

zapamiętaniem.

- Tak bardzo mi cię brakowało - szeptała. - Kocham cię.

Naprawdę cię kocham.

Wydawało się, że jest taka jak dawniej, otwarta, pełna

oddania, łagodna. Z zaskoczeniem uświadomił sobie, że skryta

pod wyuzdaniem wrażliwość nie jest grą, wątpił bowiem we

wszystko, co się z nią wiązało. Ponownie pocałował ją w usta

i zapewne wziąłby ją od razu, w tej chwili i w tym miejscu,

gdyby nie przerwał im męski głos:

- Wolałbym, żebyś była nieco bardziej dyskretna,

kochanie.

Korrogly zerwał się, zrzucając Miriellę na podłogę.

W drzwiach stał Lemos. Uśmiechał się lekko kącikami ust.

Wyglądał kwitnąco, szczęśliwie, zupełnie inaczej niż ten

wyszarzały pechowiec, którego Korrogly bronił. Ubrany był w

kosztowną odzież, na palcach widniały pierścienie. Roztaczał

wokół siebie atmosferę zdrowia i dobrobytu, która wydawała

się równie nieprzyzwoita jak rumiana cera nasyconego

wampira. Miriella wstała i podeszła do niego. Objął jej

ramiona.

- Jestem zaskoczony widząc tu pana, panie Korrogly -

stwierdził Lemos. - Ale chyba nie powinienem. Moja córka

jest szalenie ponętna, nieprawdaż?

- Powiedziałam mu, tatusiu - odezwała się Miriella,

słodkim dziecięcym głosikiem. - O Mardo.

- Doprawdy?

Korrogly z przerażeniem zobaczył, jak Lemos pieści ukrytą

pod beżowym jedwabiem pierś swojej córki. Wyprężyła tors,

aby wzmóc nacisk jego dłoni, ale wydało mu się, że w wyrazie

jej twarzy dostrzega pewne napięcie.

Lemos najwidoczniej zauważył na twarzy Korrogly'ego

obrzydzenie i zapytał: - Ale nie powiedziałaś mu wszystkiego,

prawda?

- Nie powiedziałam o mamie. On sądzi...

- Mogę sobie wyobrazić, co sądzi.

Lemos wciąż się uśmiechał, ale poza tym uśmiechem w jego

szarych oczach kryło się coś, co napawało Korrogly'ego

lękiem.

- Sprawia pan wrażenie zmieszanego - rzekł Lemos. - Z

całą pewnością człowiek o pańskim doświadczeniu może

wyobrazić sobie miłość rodzącą się między mężczyzną a jego

córką. Co prawda, spotyka się to z potępieniem. Ale

potępienie społeczne, z jakim spotykają się takie związki,

wcale nie musi zmniejszać siły tych uczuć. W naszym przypadku

sprawiło, że sięgnęliśmy do rozpaczliwych środków.

Ostatnie fragmenty łamigłówki zaczęły do siebie pasować.

- To nie Zemaille zabił pańską żonę, ale pan.

Lemos prychnął z rozbawieniem. - Miałby pan piekielne

kłopoty z udowodnieniem tego. Ale żeby prawdzie stało się

zadość, przyznaję, że ma pan rację. Powiedzmy, że aby...

nacieszyć się sobą w pełni, Miriella i ja potrzebowaliśmy

więcej prywatności, którą Patrycja nam uniemożliwiała. Czyż

można było znaleźć lepszego łajdaka, który posłużyłby naszym

celom niż Mardo Zemaille? Wtedy świątynia była zawsze

otwarta dla ciekawskich. Ktoś taki jak ja mógłby

niezmiernie łatwo przekonać Patrycję, że byłoby zabawne

odwiedzić pewnej nocy to miejsce.

- Zabił ją pan... I teraz usiłuje oskarżyć o jej śmierć

Marda?

- Uznano, że jej zgon nastąpił w wyniku wypadku - odparł

Lemos. - Nie ma potrzeby kogokolwiek oskarżać.

- Wtedy dostrzegł pan, jakie możliwości stwarza dla pana

Zemaille.

- Mardo był słabym człowiekiem obdarzonym władzą. Takimi

ludźmi łatwo manipulować. Zajęło to nieco czasu, ale wynik

był przesądzony.

Dłoń Lemosa przesunęła się niżej i zaczęła pieścić brzuch

Mirielli. Korrogly miał wrażenie, że mimo pozorów

jest ona właściwie niewolnicą, nie zaś kochanką, że

okazywana przez nią przyjemność jest wynikiem raczej

przymusu i dezorientacji. Na jej twarzy pojawił się

bezwolny wyraz, jakiego nie dostrzegał w czasie, kiedy o n

ją dotykał.

- Nie sądzę, czy we właściwy sposób wyraziłem już panu moją

wdzięczność - ciągnął dalej Lemos. - Gdyby nie pan, mógłbym

w dalszym ciągu przebywać w Almintrze. Jestem na zawsze

pańskim dłużnikiem.

Korrogly wciąż patrzył na niego, niepewny, jak ma

postąpić.

- Być może, zastanawia się pan, dlaczego jestem z panem

tak szczery - rzekł Lemos. - Doprawdy, nie ma w tym żadnej

tajemnicy. Jest pan upartym człowiekiem, panie Korrogly.

Żywię do pana wiele szacunku. Kiedy tylko znajdzie się pan

na tropie, a zdaję sobie sprawę, że od jakiegoś czasu złapał

pan trop, będzie pan nim dążył dopóty, dopóki nie dowie się

wszystkiego. Domyślałem się, że prędzej czy później będziemy

musieli odegrać tę scenę. Mógłbym kazać pana zabić, ale jak

już powiedziałem, jestem panu wdzięczny i wolę pozwolić panu

żyć. Wydaje mi się, że w żaden sposób nie zdoła mi pan

zaszkodzić. Ale chcę też pana ostrzec. Będę miał pana na

oku. Jeżeli przyjdzie panu do głowy sprawiać mi jakieś

kłopoty, będzie to jeden z ostatnich pańskich pomysłów. A

jeżeli pan w to wątpi, to proszę przemyśleć wszystko, co pan

tu dziś usłyszał i uświadomić sobie, do czego jestem zdolny,

co zdołałem dokonać, kiedy nie posiadałem władzy i wyobrazić

sobie, co mogę zrobić obecnie, gdy jestem potężny. Czy pan

mnie rozumie?

- Tak - odparł Korrogly.

- No cóż - Lemos puścił Miriellę, która chwiejnym krokiem

wróciła na sofę. - Nie pozostaje mi nic innego, tylko pana

pożegnać. Może zechce pan znowu do nas wpaść? Na przykład na

obiad. Oczywiście zawsze może pan odwiedzać Miriellę. Ona

pana lubi, naprawdę, ja zaś nauczyłem się nie być zazdrosny.

Bardzo bym nie chciał pozbawiać jej tych przyjemności, które

pan może jej zapewnić. Obawiam się, że to, co na moją prośbę

dla mnie robiła, okaleczyło ją psychicznie i może pan

pozwoli jej to przezwyciężyć. - Oparł dłoń o plecy

Korrogly'ego i zaczął prowadzić go przez pokoje w kierunku

drzwi wyjściowych. - Przyjemność jest czymś rzadkim. Nie

chciałbym nikogo jej pozbawiać. Kiedy zostałem bogaty,

zacząłem to właśnie pojmować. I to jeszcze jeden powód, by

czuć do pana wdzięczność. A więc... - Otworzył frontowe

drzwi. - ... kiedy mówiłem, że to co moje, należy również do

pana, rozumiałem to w najgłębszym i najbardziej intymnym

sensie. Proszę korzystać z naszej gościnności. Zawsze.

Z tymi słowami na ustach pomachał mu dłonią i zamknął

drzwi. Korrogly znalazł się w jaskrawym świetle

słonecznym, ogarnięty uczuciem, że został uwięziony na

kamiennej wysepce wśród niezbadanego morza.

Kiedy zaczął już zapadać zmierzch, Korrogly po całodziennym

spacerze i równie długich przemyśleniach znalazł się

wreszcie w Muzeum Henry'ego Sichiego i stanął przed szklaną

gablotą z zamkniętym w niej Ojcem Kamieni. Lemos miał rację

- w żaden sposób nie zdoła osiągnąć sprawiedliwości i

Korrogly musi pogodzić się z faktem, że został wykorzystany

przez kogoś bardziej nawet potwornego od Griaule'a.

Najlepszym roziązaniem, uznał, byłoby opuścić Port Chantay i

zrobić to możliwie jak najszybciej. Możliwe, że Lemos

wszystko co powiedział, mówił szczerze, ale równie dobrze

mógł zmienić zdanie i uznać Korrogly'ego za zagrożenie. Ale

choć był w niebezpieczeństwie, nie ono go przejmowało. Wciąż

był człowiekiem na tyle moralnym - Lemos powiedziałby

głupim - że dalej pragnął osądzenia Lemosa i nic nie było w

stanie pozostawić go na pastwę ponurych nastrojów oraz

impulsu samozniszczenia, zapatrzonego w porozbijane szczątki

swego wymarzonego, uporządkowanego wszechświata.

Spojrzał na Ojca Kamieni. Spoczywał, mrugając do

niego w swym gnieździe z błękitnego aksamitu - zamglony

kawałek tajemnicy, rzucający widmowe refleksy, w

którego wnętrzu dziwny, przypominający człowieka skrzep

ciemności wydawał się wić, poruszać jakby istotnie był duszą

uwięzionego w jego wnętrzu czarnoksiężnika. Korrogly wbił

wzrok w tę ciemność i nagle otoczyła go ona całkowicie.

Znalazł się jakby w małym wycinku nocy i spoglądał na

leżącego na ziemi człowieka. Starego, bardzo starego

człowieka o zapadniętych policzkach i haczykowatym nosie, o

czarnych oczach pożyłkowanych niebiesko-zielonym ogniem,

odzianego w szaty czarnoksiężnika. Widok ten trwał zaledwie

kilka sekund, ale zanim rozwiał się, wyczuł obecność tego

samego zimnego, potężnego umysłu, z którym zetknął się już

przedtem w świątyni. Kiedy wreszcie ponownie zorientował

się, że stoi przed szklaną gablotką i spogląda na Ojca

Kamieni, nie poczuł strachu, wstrząsu, ale radość. Uświadomił

sobie, że to jednak b y ł Griaule. Wizja świadczyła

wyraźnie, że Zemaille był poważnym niebezpieczeństwem, które

Griaule musiał wyeliminować. A on, Korrogly, istotnie

widział tej nocy w świątyni umierającego czarnoksiężnika, to

wcale nie była halucynacja. Smok usiłował go w ten sposób

oświecić. Roześmiał się i klepnął w udo. O, Lemos

rzeczywiście opracował swój plan, ale jak powiedział dawny

wyznawca kultu, był to jednak mimo wszystko pomysł Griaule'a, i

to on zainspirował działania Lemosa... I uczynił to za

pośrednictwem tego odłamka mlecznobiałego kamienia.

Radość Korrogly'ego nie wypływała wcale z faktu, że Lemos

właściwie był niewinny - "niewinny" nie było słowem, które

pasowałoby do szlifierza - ale z nowego zrozumienia całej

subtelnej precyzji działania Griaule'a. Przemawiało to do

niego, rozkazywało mu, wskazywało mu nowy rodzaj prawa,

które zaniedbywał w całym swym dotychczasowym życiu. Prawo

wolnej woli. Zrozumiał, że tylko ono może zapewnić

sprawiedliwość. Jeżeli pragnie sprawiedliwości, m u s i je

stosować. Nie jako system, nie w sądzie i było to coś, do

czego czuł się w pełni przygotowany. Zaskakiwało go, że nie

doszedł do tego wniosku wcześniej, ale uznał, że zanim

nastąpiła ta chwila, był zbyt zdezorientowany, zbytnio

pogrążony w złożonościach procesu, aby pomyśleć o podjęciu

bezpośrednich działań. I być może, nie był jeszcze

przygotowany do działania, być może jego motywacje nie były

jeszcze wystarczające.

No cóż, teraz miał tę motywację.

Miriellę.

Możliwe, że w żaden sposób nie można już jej ocalić, że

zbytnio pogrążyła się w perwersjach, by móc się z nich

teraz wyzwolić. Przez tę chwilę jednak, gdy znajdowała się w

jego ramionach, znowu była kobietą, którą kochał. To nie

było oszustwo. W ostateczności mógł wyzwolić ją od

człowieka, który zdominował ją i przywiódł do grzechu. To,

że przysłuży się również sprawiedliwości, nadawało jedynie

jego działaniom słodyczy.

Wyszedł z muzeum i stanął na stopniach spoglądając na

ocienioną wodę koloru lawendy koło cypla Ayler. Wiedział

dokładnie, jak ma postąpić. Sam Lemos wspominając o Mardo,

podpowiedział mu metodę skutecznego działania:

- Mardo był słabym człowiekiem obdarzonym władzą. Takimi

ludźmi łatwo manipulować.

I oczywiście sam Lemos wcale nie był inny.

Miał mnóstwo słabych punktów. Jego inwestycje, Miriella,

jego zbrodnie, jego złudne uczucie panowania nad sytuacją.

To ostatnie było największą słabością. Był zakochany we

własnej władzy, wierzył, że jego ocena sytuacji jest

nieomylna i nigdy nie mógłby uwierzyć, że Korrogly jest inny

niż on go sobie wyobraził. Będzie przypuszczał, że adwokat

albo nie uczyni nic, albo zacznie działać poprzez sądy. Nigdy

nie zaświta w nim podejrzenie, że Korrogly może zacząć

działać przeciwko niemu w ten sam sposób, w jaki on działał

przeciwko Zemaillemu. Zemaille najpewniej myślał tak samo o

Lemosie.

Korrogly uśmiechnął się. Zrozumiał, jak cudownie złożony

był ten łańcuch następujących po sobie iluminacji, kiedy

jednego człowieka po drugim nakłaniano do podejmowania

zdecydowanych kroków. Energicznym krokiem zszedł po

stopniach i ruszył po Bulwarze Biscaya, kierując się w

stronę "Ślepej Damy" na kufel piwa i chwilę spokojnej

kontemplacji, w czasie której zaplanuje swoją przyszłość i

los Lemosa. Zanim minął kwartał, miał już opracowany

zalążek planu.

W tej samej chwili jednak przyszła mu do głowy

niepokojąca myśl.

A jeżeli spełnia swoimi działaniami wolę Griaule'a, jeżeli

Ojciec Kamieni miał wpływ i na niego? Jeżeli wcale nie

bierze przeznaczenia w swoje ręce, a jedynie spełnia

życzenia Griaule'a i stanowi element jakiegoś straszliwego

planu? Jeżeli odrzucając zwykłe środki i moralne sposoby

działania ma szansę stać się takim samym potworem jak Lemos

i w rezultacie również zostanie wyeliminowany przez

kolejnego pionka, którym posłuży się Griaule? Nie mógł tego

wiedzieć. Równie dobrze jego nagłe postanowienie, że zacznie

działać, mogło być rezultatem długich, wewnętrznych rozważań.

Wynik procesu Lemosa mógł stać się tym ciężarem, pod którym

zawaliło się jego niestabilne morale.

Stał przez długą chwilę zastanawiając się nad tym. Zdawał

sobie sprawę, że nigdy nie zakończy tych rozważań, ale

poszukiwanie rozwiązań może dopomóc mu w odsunięciu od

siebie takich niepokojów, uprości analizy i próby

kwestionowania biegu wydarzeń. Uświadomił sobie wreszcie, że

stało się to dla niego sprawą wyboru - zupełnie jakby decyzja

podjęcia działań uwolniła go od dawnych więzów, od

krępujących pęt ideałów i zapoznała go z nową, i choć może

mniej moralną, to jednak o wiele skuteczniejszą magią. Cóż go

w gruncie rzeczy obchodzi, kto kontroluje to działanie, kto

pociąga za sznurki? Prędzej czy później człowiek musi

przestać myśleć i zacząć być, musi przestać martwić się

złożonością i zmiennością życia, i zacząć żyć. Nie było

pewności, bezpiecznej ścieżki, jakiejś absolutnej moralności.

Czyń najlepiej, jak potrafisz dla pożytku samego siebie i

tych, których kochasz i miej nadzieję, że będzie to stanowiło

wystarczająco szeroki zakres problemów, aby utrzymać

twe sumienie w dobrym zdrowiu. Jeżeli nie... No cóż, nie ma

sensu martwić się tą ewentualnością. Po co kłopotać się

grzechem w świecie, w którym każdy jest grzeszny?

Ruszył znowu przed siebie. Szedł twardym krokiem i

uśmiechał się do przechodniów, ukłonił się uprzejmie starej

kobiecie zamiatającej ganek, zatrzymał na chwilę, aby

pogłaskać po główce chłopczyka i przez cały czas planował

swoje działania przeciwko Lemosowi, wyobrażał

sobie rozmaite odmiany jego ruiny i klęski, przedstawiał

sobie Miriellę w swoich ramionach, puszczał wodze

wyobraźni pozwalając jej ulatywać swobodnie przez obszary

rozmaitych możliwości. Widział się w szatach sędziego,

sprawującego pełne obiektywizmu rządy prawa, sprawiedliwego,

lecz nieugiętego, pełnego niezgłębionej mądrości. Widział

się również na słonecznej werandzie dworu na cyplu Ayler, na

białym jachcie, w błyszczącej od złota sali balowej, w

najrozmaitszych, pełnych luksusu otoczeniach, wśród

lojalnych przyjaciół, pięknych kochanek oraz nieprzyjaciół,

których tajemnicami władał. Życie, które do niedawna

wydawało się być tak odległe jak skarb poza jego zasięgiem,

teraz zdawało się go otaczać, obejmować, oszałamiało go

swymi bogatymi aromatami i obrazami. Czyż to ważne, zapytał

się w duchu, kto włada tym światem? Przecież nie jest on

przez to mniej cudowny, nie daje nam przez to mniej

przyjemności. Roześmiał się głośno, mrugnął do ładnej

dziewczyny i planował przemoc i oszustwo, to wszystko, co

przynosiło mu radość.

Tak czy inaczej, w Port Chantay smok był już na swobodzie.

KONIEC





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Shepard Lucius Smok Griaule (CzP)
Shepard Lucius Słoneczny Pająk
Shepard, Lucius El Cazador de Jaguares
Shepard, Lucius Bill Percebe, el espacial
Shepard Lucius Człowiek, który pomalował Smoka Griaue a
Shepard Lucius Próba wiary
Shepard, Lucius Bill Percebe, el Espacial
Lucius Shepard The End of Life as We Know It
All the Perfumes of Araby Lucius Shepard(1)
kamień
Kolczyki z kamieni jaspis dalmatyńczyk
Kamienie a znaki zodiaku
Kamieniołom zlepieńca zygmuntowskiego w Chęcinach Czerwonej Górze

więcej podobnych podstron