Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom4 Kobieta Na Brzegu


_____________________________________________________________________________

Margit Sandemo

SAGA O LUDZIACH LODU

Tom XXXIV

Kobieta na brzegu

_____________________________________________________________________________

ROZDZIAŁ I

Tak wiele niebezpieczeństw czyhało na Ludzi Lodu.

Ze względu na swoje liczne powiązania ze światem

zarówno rzeczywistym, jak i tym niedostępnym dla

przeciętnych śmiertelników byli rodem szezególnie nara-

żonym na nieszczęścia.

Największe zagrożenie stanowił, rzecz jasna, ich włas-

ny przodek, Tengel Zły. Nie tylko jednak to; było jeszeze

mnóstwo innych spraw, ponurych i groźnych, których

należało się bać.

Gdzieś daleko w ciemnym lesie kryło się coś strasznego

i czekało. Czekało na jednego z Ludzi Lodu, na jakiegoś

członka tej rodziny.

Przez długie lata złe trwało w leśnej głuszy w nadziei,

że wkrótce jego czas nadejdzie. Trwało i śniło o odwecie,

o nigdy nie spełnionej wendecie. Za niewybaczalne

postępki przodków. Za zniewagę, która musi zostać

pomszczona.

W najgłębszym mateczniku kryło się mętne jeziorko,

niemal całkiem zarośnięte, zamulona sadzawka, cuchnąca

od kryjącego się w jej głębi zła.

Było rzeczą prawie niemożliwą, by ów osławiony ród

Ludzi Lodu zdołał odnaleźć właśnie to miejsce w leśnej

gęstwinie...

A jednak tak się właśnie stało.

Sto piętnaście lat minęło od niesłychanego upokorze-

nia, jakiego doznała pewna ludzka istota. Wiele, wiele set

lat od chwili, gdy pierwszy straszny czyn został popeł-

niony, ów czyn, który stał się początkiem wszystkiego...

I wtedy Ludzie Lodu jeszcze nie byli w to zamieszani,

w każdym razie nie od początku. To przypadek, który

przydarzył się mniej więcej sto lat temu, wplątał w te

sprawy jednego z nich i uczynił go potężnym mścicielem,

karzącym ramieniem sprawiedliwości.

A oto teraz, w roku 1912, kolejny z Ludzi Lodu udał się

w tamte strony, nie tyle zresztą z potrzeby, co z ciekawo-

ści. I był to ten właśnie człowiek, na którego czyhało

okrutne zło.

Andre, syn Benedikte i Sandera, nie przejawiał szcze-

gólnej chęci do nauki, akurat pod tym względem nie

wybijał się wśród Ludzi Lodu. Benedikte napełniało to

smutkiem, zresztą odpowiedzialnością obarczała siebie,

bo przecież w rodzinie Sandera byli uczeni i profesorowie

różnych specjalności.

"Cóż za głupstwa!" kwitował to zwykle jej mąż. "Czy

to wśród Ludzi Lodu brak utalentowanych osób? A poza

tym czy każdy musi być wyjątkowo inteligentny? To

snobizm, wiem o tym dobrze, wielokrotnie mogłem się

o tym przekonać w środowisku, w którym dorastałem.

Nasz Andre to wspaniały chłopak. Jeśli interesują go

automobile i inne motory, pozwól mu na to! Jestem

dumny z mojego syna, a ty nie?"

Owszem, Benedikte też była dumna z Andre, nikt nie

mógł mieć co do tego najmniejszych wątpliwości. W tej

sytuacji marne świadectwa szkolne chłopca schowano

w głębokiej szufladzie i pozwolono mu zajmować się

czym chce.

W 1912 z roku, kiedy Andre skończył dwadzieścia lat, na

świecie nie działo się najlepiej. Stosunki pomiędzy pięcio-

ma mocarstwami Europy: Anglią, Francją, Rosją, monar-

chią austro-węgierską i Niemcami stawały się coraz

bardziej napięte. W Norwegii jednak panował względny

spokój. Wystarczało problemów z tym, jak kierować dość

surowym norweskim narodem. Tyle spraw wymagało

wsparcia po blisko sześciu wiekach obcej dominacji.

Przemysł, rolnictwo, rybołówstwo, rzemiosło chylące się

ku upadkowi, a ponadto ruchy kobiece i związkowe,

utworzenie monopolu spirytusowego, sprawy religii i ję-

zyka, oświata, partie polityczne, kultura, opieka nad

dziećmi... Tysiące nici trzeba powiązać i spleść, zanim

powstanie nowoczesne społeczeństwo. Na szczęście świe-

żo odzyskana niepodległość budziła w Norwegach gorące

uczucia patriotyczne.

W Lipowej Alei także robiono wiele, by przyczynić się

do budowy dobrze zorganizowanego państwa. Ludzie

Lodu jednak zawsze żyli w pewnym sensie na uboczu.

Mieli oni swoje dziedzictwo, o którym z obcymi roz-

mawiali raczej niechętnie, i to było przyczyną ich społecz-

nej izolacji. Nie dlatego, by sądzili, że są może gorsi od

innych, nie, myśleli o sobie raczej jako o dzieciach

nieszczęścia. Choć zawsze byli bardzo dumni ze swojego

pochodzenia, to dokuczało im przeświadczenie, iż nie do

końca są przez otoczenie akceptowani. W tym akurat

mocno przesadzali, bo Ludzie Lodu cieszyli się zawsze

opinią porządnych i honorowych, choć cokolwiek eks-

centrycznych.

Żyli z taką opinią od dawna.

Andre często myślał o słowach Imrego. O tym, że to

on, Andre, będzie musiał odnaleźć obciążonego dziedzic-

twem kuzyna ze swojego pokolenia. Czasami zastanawiał

się, czy przypadkiem nie on sam jest tym dotkniętym,

zawsze jednak dochodził do wniosku, że to raczej wy-

kluczone. Te same podejrzenia żywił niekiedy w od-

niesieniu do Christy, małej córeczki Vanji, ale zbyt rzadko

miał okazję obserwować dziewczynkę, bo niestety Frank

bardzo stanowczo egzekwował swoje ojcowskie prawa.

Jedyną szczególną cechą Christy było nieznaczne roz-

szczepienie języka, ponadto była to istota tak ludzka, że

nikomu nie przyszłoby do głowy, iż jej ojcem może być

demon.

A już najmniej Frankowi...

Bywało, że członkowie rodu złościli się na niego.

Wiedzieli, że wystarczyłoby parę słów, by uśmiercić jego

ojcowską radość i dumę. Ale, oczywiście, nikt nigdy

takich słów nie wypowiadał. Żal im było Franka. Wciąż

było im go bardzo żal. I nie można zaprzeezyć, że bardzo

dobrze wychowuje dziewczynkę.

Natomiast Vetle, syn Christoffera i Marit, był przez

Andre poddawany nieustannym gruntownym studiom.

Chłopiec miał teraz dziesięć lat i wyrastał na prawdziwego

łobuziaka z głową pełną zaskakujących pomysłów. Ale

żeby należał do wybranych lub obciążonych? Nie, nie na

to nie wskazywało. Andre musiał się powstrzymać przed

ostatecznym osądem.

Któregoś dnia poszedł w końcu z tymi problemami do

swojej matki Benedikte i do dziadka Henninga, których

uważał za najważniejsze osoby w rodzinie.

Był mroźny wieczór późnej zimy. Wszyscy troje drżeli

z zimna, bo kaflowy piec, mimo że palono w nim przez

cały dzień, nie był w stanie ogrzać starego salonu

w Lipowej Alei. Wilgotny chłód wciskał się bezlitośnie

przez nieszczelne futryny okien. Jedyną pociechę stanowi-

ła gorąca herbata i świeże pszenne bułeczki upieczone

przez Benedikte.

- Długo obserwowałem i analizowałem charaktery

nas trojga - powiedział Andre. - Christy, Vetlego i swój

własny. Głowę bym dał, że żadne z nas nie jest ani

wybrane, ani obciążone.

- Kogo podejrzewałeś najbardziej? - zapytała Benedi-

kte.

- Vetlego. Przyglądałem mu się przez wiele lat przy

każdej okazji, zadawałem pytania dotyczące spraw para-

psychologicznych, zastawiałem na niego różne pułapki,

ale naprawdę niczego nie odkryłem.

- Do jakich konkluzji doszedłeś? - spytał Henning.

Andre maczał bułeczkę w gorącej herbacie, aż masło się

rozpuściło i na powierzchni płynu ukazały się oka tłusz-

czu.

- Prawdopodobnie do takich samych jak wy - powie-

dział w końcu.

Przez chwilę wszyscy troje siedzieli w milczeniu. Jakby

nie mieli odwagi mierzyć się z tym nowym problemem.

Pierwsza odezwała się Benedikte.

- Ta kobieta na brzegu, którą Vanja spotkała trzynaś-

cie lat temu nad fiordem Trondheim. Ona urodziła

przecież jakieś dziwne dziecko.

- Które posiadało wiele cech Ludzi Lodu - westchnął

Henning. - Tak, ja też wiele o tym myślałem. Kobieta lub

ojciec dziecka, któreś z nich mogło być naszym krewnym.

Spoglądali po sobie niespokojnie.

- W takim razie wiemy, o kogo to może chodzić.

- Dziecko jest potomkiem Christera Gripa - mruknął

Andre.

- Tak - potwierdził Henning. - Jakoś dotychczas nie

słyszeliśmy nic ani o nim, ani o jego ewentualnej rodzinie.

Ale to możliwe.

- W takim razie możemy mieć mnóstwo krewnych

- westchnęła Benedikte.

- Niekoniecznie. Ludzie Lodu nigdy nie miewali zbyt

wiele dzieci. Jedynak, to najbardziej typowe.

Benedikte próbowała analizować sytuację:

- Przyjrzyjmy się faktom. Christer Grip miał dwa lub

trzy lata, kiedy zaginął w roku... Który to był rok? Tysiąc

siedemset siedemdziesiąty siódmy? No, w każdym razie

coś koło tego. Zabrał go pewien bogaty człowiek, który

pojechał gdzieś w okolice Sztokhalmu. Wielki dystans,

zarówno w czasie, jak i w przestrzeni dzieli od niego

biedną dziewczynę z wybrzeża fiordu Trondheim.

Henning rzekł w zamyśleniu:

- Gdybyś miał szukać, Andre, to nie powinieneś

zaczynać od Christera Gripa i jego czasów. Wtedy

bowiem podjęto wszelkie możliwe próby odnalezienia

chłopca.

Andre skinął głową.

- Oczywiście. Należy zacząć od kobiety znad fjordu

i dopiero potem próbować odnaleźć i rozsupłać jej

rodzinne powiązania i wszystkie wątki wiodące w prze-

szłość. Ale zbyt daleko mnie to chyba nie zaprowadzi.

- Tego się właśnie boję. Jedyne, co o niej wiemy, to

to, że miała na imię Petra i że została opuszczona przez

wszystkich.

Andre wstał.

- Zaczekajcie, przyniosę książkę, w której Vanja

spisała swoją opowieść.

- Bardzo dobrze.

Andre wrócił po chwili z ciężkim tomem, częścią

kroniki rodu.

- Zaraz zobaczymy - mówił, przewracając karty.

- Vanja naprawdę ładnie pisała.

- Och, Vanja - westchnęła Benedikte. - Moja mała

siostrzyczka, dla której mogliśmy zrobić tak niewiele!

- Wierzę, że teraz jest jej dobrze - rzekł Henning

spokojnie. - A wtedy, gdy spotkała Petrę na brzegu fjordu

Trondheim, musiała mieć chyba z piętnaście lat. Vanja,

oczywiście.

- Tak - potwierdził Andre. - To było w roku tysiąc

osiemset dziewięćdziesiątgm dziewiątym. To znaczy trzy-

naście lat temu. Petra miała wtedy siedemnaście lat.

- Biedne dziecko - westchnęła znowu Benedikte.

Andre czytał:

"Petra była miłą, prostą i naiwną dziewczyną. Naiwną

w najlepszym znaczeniu tego słowa. Musiała zejść na złą

drogę bardzo wcześnie. Pierwsze dziecko zostało jej

odebrane. Do przy... Nie udało mi się zrozumieć, co

chciała powiedzieć. Petra miała zawsze opinię dziewczyny

lekkich obyczajów, ale ojciec dziecka, żonaty mężczyzna

że skłonnościami da młodych niewinnych panienek,

chodził na swobodzie. Co więcej, jak mi w zaufaniu

szepnął jeden z urzędników, ten człowiek był uważany za

prawdziwego uwodzicieia i cieszył się powodzeniem

u pań.

Ojcem drugiego dziecka Petry był pewien młody

chłopak, który pracował w miejscowej hucie żelaza.

Rodzice nie pozwolili mu jednak na małżeństwo z dziew-

czyną o tak złej opinii".

- Mój Boże - mruknęła Benedikte. - Zawsze ci

moraliści! Cóż oni wiedzą o człowieku?

Andre czytał dalej zapiski Vanji:

"Nie udało mi się dowiedzieć zbyt wiele na temat Petry

ani od niej samej, ani ad tych, z którymi miałam do

czynienia później. Nazywała się Petra Olsdatter i urodziła

się w dzielnicy Bakklandet w Trondheim. Matka po-

chodziła, zdaje się, z dobrej radziny, lecz zmarła młodo.

Ojciec natomiast z czasem stał się kompletnym pijaczyną,

który pozwalał, by dzieci chodziły głodne i obdarte. Na

wiadomość o tym, że Petra spodziewa się pierwszego

dziecka, wpadł we wściekłość i wypędził ją z domu.

Później już nigdg nikt się nią nie zaopiekował".

- Mój Boże - szeptała Benedikte. - O mój Bote!

- Och, nie tak znowu dużo tych informacji, od

których można by rozpocząć poszukiwania - westchnął

Henning. - Ale trochę jednak masz. Po śmierci Petry

odbywały się przecież jakieś przesłuchania, musi więc być

protokół policyjny czy coś w tym rodzaju. Tam pewnie

znajdziesz dokładniejsze wskazówki.

- Ja też o tym myślałem - przyznał Andre. - To znaczy

uważacie, że powinienem pojechać?

Benedikte i Henning patrzyli na niego. Andre był

przystojnym młodzieńcem o ciemnoblond włosach i spo-

glądających ufnie oczach. W dzieciństwie wiele wskazy-

wało na to, że będzie bardzo pięknym chłopcem, później

jednak rysy się wyostrzyły i pogłębiły, on sam stał się jakiś

trochę kanciasty i w sumie bardziej przypominał Benedik-

te niż Sandera. Ale ogólne wrażenie było bardzo dobre.

Gęste, ciemne brwi, pełne usta i nos, który może mógłby

być bardziej kształtny, ale który znakomicie pasował do

całości. Dłonie Andre miał duże i ciepłe, w ogóle w jego

postaci było coś niezwykle spokojnego. Zaufanie, to

pierwsze uczucie, jakiego się doznawało patrząc na Andre.

I było to uczucie jak najbardziej słuszne. W przeciwień-

stwie do Vetlego, który nie wydawał się taki poważny.

- Uważam, że powinieneś jechać, i to jak najszybciej

- oświadczył Henning.

- Tak, myślę, że powinieneś to zrobić - poparła ojca

Benedikte.

Młody człowiek sprawiał wrażenie zadowolonego.

Przygoda wabiła.

- Pojedziesz chyba pociągiem? - zapytał Henning.

Andre zwlekał z odpowiedzią.

- Ja... Nie wiem. Mam trochę oszczędności...

Matka Andre natychmiast pojęła, o co chodzi.

- Automobil? Czy też samochód, jak się teraz mówi.

- Tylko że one są strasznie drogie - pospieszył Andre

z wyjaśnieniem.

Henning i Benedikte spojrzeli po sobie.

- Czy naprawdę umiesz dobrze prowadzić? - spgtał

dziadek. - Automobile jeżdżą bardzo szybko, wiesz

o tym. Mówi się, że nawet wiele kilometrów na godzi-

nę.

- Jeździłem kiedyś na próbę samochodem Christof-

fera - odparł Andre. - To żadna sztuka. Mógłbym chyba

poprosić go o pożyczenie.

- Nie, to nie jest wyjście - zaprotestował Henning.

- Christofferowi jest on potrzebny. Poza tym samo-

chód to nie zabawka. Nie, ja także mam parę groszy

oszczędności i twoja mama pewnie też. Co ty na to,

Benedikte? Może pomożemy chłopcu urzeczywistnić

marzenia?

- Najpierw powinniśmy chyba porozmawiać z jego

ojcem - odparła Benedikte. - Ale Sander także bardzo się

interesuje automobilami, więc...

Andre spoglądał to na jedno, to na drugie z coraz

szerszym i coraz radośniejszym uśmiechem.

Wkrótce potem Andre podróżował swoim nowiutkim

automobilem przez Sor-Trondelag. Kiedy ruszał, maszy-

na była piękna i błyszcząca. Teraz ledwie można było

odróżnić kolor lakieru, a silnik charczał bardziej niż stare

kościelne organy. Dwa razy w czasie jazdy skończyła się

benzyna - za każdym razem bardzo daleko od jakiejkol-

wiek stacji paliw - i szofer musiał przez wiele kilometrów

pchać swój piękny pojazd.

Teraz jednak zbliżał się do celu.

Auto, jak Andre lubił nazywać maszynę, było fordem

prościutko z Fabryki. Karoseria była wysoka, czarna,

otwarta, tylko nad przednim siedzeniem miała daszek.

Wnętrze obite czarną skórą, lśniącą i elegancką. Samo-

chód wyposażono w duże reflektory i pneumatyczne

opony, a także trąbkę, której Andre używał zdaje się

trochę zbyt chętnie. Zwłaszcza gdy na drodze pojawiały

się młode dziewczęta...

Był nieprawdopodobnie dumny z tego cudu techniki,

choć dzielił go ze swoim ojcem. Ta podróż do Trondheim

stanowiła dziewiczą wyprawę zarówno dla niego, jak i dla

samochodu. Zresztą w całej Norwegii jeździło wówczas

wszystkiego nie więcej niż pięćset aut, skoro więc aż dwa

z nich należały do Ludzi Lodu, można powiedzieć, że

rodzina wyposażona była wyjątkowo.

W ciągu pierwszych godzin za kierownicą Andre

śpiewał głośno, by dać upust rozsadzającej go radości.

Czuł się jak król, jak niepodległy władca tej drogi!

Z czasem jednak przycichł; nie zawsze droga była

gładka i równa. Niekiedy była po prostu marna, a nawet

zgoła nie do przebycia. A poza tym wciąż towarzyszył mu

lęk, że będzie musiał stanąć z powodu braku benzyny. Raz

czy dwa zatrzymała go jakaś usterka silnika, ale wtedy

bardzo się przydały techniczne zdolności chłopca. Znaj-

dował się wśród pustkowi, niedaleko gór Dovru, i sam

naprawił uszkodzenie. Jak to pewność siebie dodaje sił!

Z przyjemnością też stwierdzał, jak wielką sensację

wywołuje na wiejskich drogach.

Sor-Trondelag...

Dolina Ludzi Lodu.

Nie, tej doliny szukał nie będzie. Andre nie odczuwał

żadnej potrzeby jej oglądania. Zwłaszcza po opowiadaniu

Vanji, kiedy stamtąd wróciła. Wszyscy członkowie Ludzi

Lodu powinni się trzymać z daleka od tego miejsca do

czasu... Do czasu, gdy pojawi się ten właściwy.

Ale, oczywiście, Andre spoglądał ku zachodowi. Czy

to mogłoby być tam? Albo tam?

Nie dostrzegał jednak gór dostatecznie wysokich.

Pierwsze, czym zajął się w Trondheim, to znalezienie

odpowiedniego hotelu. Ponieważ posiadał samochód

- nieważne, że teraz zakurzony - to mimo młodego wieku

traktowany był z największymi rewerencjami, wszyscy

kłaniali mu się głęboko i uśmiechaii uprzejmie, dostał też

bardzo dobry pokój. W ciągu całej podróży Andre

przekonywał się z coraz większym zachwytem, ile pożyt-

ku płynie z posiadania samochodu, i to nie tylko na

drogach. Samochód określa status. Ponadto Benedikte

zatroszczyła się, by syn był elegancko ubrany, co jeszcze

potęgowało znakomite urrażenie. Budząca zaufanie postać

Andre i jego otwarte spojrzenie dokonywały reszty.

Nikomu zresztą nie musiał wyjaśniać, że ma dopiero

dwadzieścia łat.

Wziął kąpiel w dużym pokoju kąpielowym znajdują-

cym się na końcu korytarza. Łaźnia miała drewnianą

podłogę i wyposażona była w wysoką wannę na lwich

nogach; woda w rurach gulgotała przejmująco. Andre

przebrał się w świeże ubranie i zjadł lunch w niemal pustej

hotelowej restauracji. Na podium w odległym kącie

przygrywało amatorskie trio, a łiście bujnych palm łas-

kotały muzyków po głowach. Z ponurymi twarzami

znęcali się nad jakimś wiedeńskim walcem, granym

w przeraźliwie rozwlekłym tempie. Kiedy Andre wszedł

do lokalu, podjęli próbę zagrania czegoś bardziej młodzie-

żowego, lecz on nigdy nie słyszał niczego równie żałos-

nego jak te ich ragtime'y, zwłaszcza jeśli chodzi o rytm.

Po lunchu, naprawdę bardzo smacznym, zapytał o dro-

gę do magistratu i tym samym rozpoczął poszukiwania

informacji o Petrze Olsdatter lub też o jej dziecku martwo

urodzonym. Stracił trochę czasu krążąc po gmachu, od

pokoju do pokoju, nim dotarł do właściwego biura.

Przyjęła go tam ubrana na czarno pani zapięta wysoko pod

szyję i z lorgnon zawieszonym na łańcuszku. Andre,

darzący respektem wszystkie kobiety, które mają odwagę

pracować zawodowo, zwrócił się do niej bardzo uprzej-

mie, co jej się najwyraźniej spodobało.

- Poszukuję swojej dalekiej krewnej - wyjaśnił. - Że-

by trafić na jej ślad, powinienem, jak sądzę, zapoznać się

z wynikami dochodzenia, jakie sąd w Trondheim prze-

prowadził w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym

dziewiątym.

- Aha. A czego dotyczyło to dochodzenie?

- Czternastego lipca tamtego roku pewna młoda

dziewczyna, Petra Olsdatter, odebrała sobie życie nad

brzegiem fiordu. Była przy tym moja kuzynka, która

starała się uratować nie narodzone jeszcze dziecko

samobójczyni, ale jej się to nie udało. Owa Petra

zdołała przed śmiercią wypowiedzieć kilka słów, które

świadczą, że dziecko mogło być potomkiem naszego

rodu.

Dama, osoba w nieokreślonym wieku, bez słowa

zabrała się do kartkowania starych protokółów.

- Ale oni przecież zmarli. Oboje, czy tak?

- Tak. No, a ja muszę wyjaśnić róźne sprawy, bo rzecz

dotyczy spadku - skłamał Andre. Może zresztą to wcale

nie było kłamstwo, ba przecież naprawdę w grę wchodzi-

ło dziedzictwo. Dziedzictwo zła. - Muszę stwierdzić, czy

nie było innych krewnych. Krótko mówiąc, muszę

odtworzyć drzewo genealogiczne samobójczyni i jej

dziecka.

Pani znalazła chyba właściwy protokół, bo przeczytała

kilka zdań z jakiegoś dokumentu, a potem popatrzyła

badawczo na swego gościa. Z wytazu jej twarzy rozpo-

znał, co ją tak dziwi: Czy to możliwe, by ten świetnie

ubrany, kulturalny młody człowiek był krewnym tak

nieszczęsnej i nisko upadłej istoty, jaką bez wątpienia była

Petra Olsdatter?

Andre odpowiedział na pgtanie, którego urzędniczka

gśośno nie wypowiedziała:

- Nie zawsze kierujemy swoim losem.

- To prawda - szepnęła ubrana na czamo pani. - Ale

może chciałby pan przeczytać sam?

- Dziękuję bardzo, chętnie.

- Proszę usiąść tam przy stoliku pod oknem. Chciała-

bym tylko, żeby pan nie wynosił dokumentów z pokoju.

- To oczywiste. A czy mogę robić notatki?

- Naturalnie!

Andre spędził sporo czasu w teł dużej sali, gdzie

słychać było jedynie chrobat stalówek po papierze lub od

czasu do czasu jakieś zadawane półgłosem pytania nielicz-

nych interesantów. Uważnie śledził całą długą i tragiczną

historię. Doznawał dziwnego i smutnego uczucia, czyta-

jąc wielokrotnie wymieniane w protokóle imię Vanji.

Większość opisywanych tu spraw znał już przedtem,

ale uważnie poszukiwał nowych informacji, jakiegoś

punktu zaczepienia dla siebie.

Znalazł na przykład ostatni adres Petry. A także adres

domu jej dzieciństwa, Wspaniale! A co najważniejsze,

w protokole znajdowało się nazwisko ojca dziecka. Egil

Holmsen. Był też jego ówczesny adres. A nawet notatka,

że Petra już dawniej zeszła na złą drogę. "Zadała się

z jednym z najznakomitszych obywateli miasta", zapisano

w urzędowych papierach. Andre skrzywił się. Ale, rzecz

oczywista, nazwiska owego znakomitego obywatela nie

ujawniono. To zresztą nieistotne, to nie tego dziecko

mogło być obciążonym dziedzictwem potomkiem Ludzi

Lodu.

Andre musiał odszukać ojca drugiego dziecka. Zatem

dla jego sprawy ważny był Egil Holmsen. No i krewni

Petry. Bo przecież to ona mogła przekazać dziedzictwo.

Jeśli jeszcze jacyś krewni istnieją.

Trzeba będzie cofnąć się w przeszłość aż do osiem-

nastego stulecia. Wydawało mu się to zadaniem wprost

niemożliwym do wykonania. No, w każdym razie

trzeba będzie się cofnąć do początku wieku dziewięt-

nastego. Bo jeśli Christer Grip urodził się w 1774

roku, to musiał żyć jeszcze jakiś czas w następnym

stuleciu.

Drgnął na dźwięk głosu ubranej na czarno damy

i wtedy uświadomił sobie, że od dłuższego czasu siedzi

i patrzy w okno.

- Przepraszam - bąknął. - Nie usłyszałem, jak...

- Znalazł pan coś? - zapytała.

Mimo czarnego ubrania i pełnego rezerwy wyrazu

twarzy było w niej coś niezwykle pociągającego. Coś

w głosie czy może w ruchach? Nie, głos miała szorstki,

a ruchy zamaszyste, bez wdzięku. Zaczął przyglądać się jej

uważnie. Zgadywał, ile może mieć lat. Coś pomiędzy

czterdzieści a pięćdziesiąt. Prawdopodobnie niezamężna.

Szaroblond włosy były trochę za bardzo ściągnięte i upięte

z tyłu głowy w zbyt ciasny kok. Rysy nie wyróżniały się

pod żadnym względem. Dość ładne, ale wiek zaczynał

dawać o sobie znać w zmarszczkach wokół oczu i wyraź-

nych zagłębieniach przy kącikach ust. Dwa razy nikt by się

za nią nie obejrzał.

- Dziękuję pani - odparł. - Znałazłem kilka adresów,

które będę musiał sprawdzić.

Głos urzędniczki nie bardzo pasował do słów, gdy

powiedziała:

- Gdybym mogła się w czymś przydać, to...

- Bardzo dziękuję, ale nie chciałbym obciążać pani

moimi kłopotami.

Skrzywiła się lekko.

- Ech, moja praca zawodowa nie jest specjalnie

podniecająca.

Więc było w niej sporo ludzkich uczuć mimo tego

chłodu i rezerwy w zachomaniu?

- W takim razie - uśmiechnął się - w takim razie

rzeczywiście miałbym pytanie...

- Bardzo proszę!

Amdre pokazał jey swoje notatki, które przywiózł

z domu.

- Proszę spojrzeć. Napisano tutaj, że Petra wspo-

mniała coś o swoim pierwszym dziecku. "Do przy..." Co

by to mogło znaczyć?

Kobieta ożywiła się.

- Bez wątpienia znaczy to: do przytułku.

- A co to takiego?

- Dom dla dzieci pozbawionych opieki. Miejsce oto-

czone złą sławą. Szczerze mówiąc nie wiem, czy to

w dalszym ciągu u nas egzystuje, bo dużo się mówiło, że

należy je zlikwidować. Teraz takie miejsca nazywa się

domami dziecka, ale stara nazwa "przytułek" jeszcze się

zachowała jak smutna, lepka, przypominająca złe czasy

etykieta. Ale tutaj widzę błąd - zauważyła.

- Tak? Gdzie?

Wodziła palcem wskazującym po notatkach Andre

przywiezionych z Lipowej Alei.

- Tutaj zostało napisane, że Petra Olsdatter miała

w chwili śmierci siedemnaście lat.

- Tak właśnie powiedziała mojej kuzynce.

- Ale z protokołów sądowych wynika, że urodziła się

w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym.

Andre przyjrzał się uważniej zapiskom.

- Tak, rzeczywiście! W takim razie musiała mieć

dziewiętnaście lat. Była umierająca, gdy rozmawiała z mo-

ją kuzynką, mogła mówić niewyraźnie. Albo fakty jej się

myliły. Tak, mnie się także zdawało, że to straszne, by

siedemnastoletnia dziewczyna mogła mieć już dwoje

dzieci. Dziękuję pani za zwrócenie mi uwagi. Ja zresztą

spostrzegłem jeszcze coś innego w protokóle. Otóż

podczas przesłuchań ktoś, chyba jakiś krewny, mówił

o medalionie, który Petra jakoby miała posiadać. Ale tego

medalionu nigdzie nie znaleziono.

- To interesujące - stwierdziła urzędniczka. - No tak,

medalion może się łatwo zapodziać.

- Wielka szkoda - westchnął Andre. - Taki medalion

mógłby nam wiele wyjaśnić.

Uświadomił sobie, że powiedział "nam", i speszony

pospiesznie zapytał o adres dawnego przytułku. Zaraz go

też otrzymał.

Podziękował za wszelką pomoc i opuścił budynek

magistratu.

Tego dnia miał jeszcze czas na jedną wizytę. Wybrał,

rzecz jasna, rodzinny dom Petry Olsdatter w Bakklan-

det.

Kiedy wędrował po starej dzielnicy Trondheim, gdy

przekraczał most - piechotą, bo nie bardzo wierzył, by

automobil zdołał się przecisnąć przez wąskie zaułki

- rozmyślał o tym, że pewnej nocy, przed wieloma setkami

lat błądziła po tych ulicach młoda Silje. Samotna, wylęk-

niona, przemarznięta i bezdomna. A w tym samym czasie

Charlotta Meiden starała się wyjść poza miejskie mury

z nowo narodzonym dzieciątkiem. Tej samej nocy Silje

spotkała i Tengela, i małą Sol, i Heminga Zabójcę Wójta.

To musiała być niesamowita noc!

Noc, gdy ważyły się losy Ludzi Lodu, gdy kładziono

podwaliny pod nowy rozdział dziejów tego rodu. Owa

noc dała początek nowym pokoleniom, które miały

podjąć walkę ze złem, bo nie chciały dalej pozostawać na

usługach Tengela Złego.

Andre rozmyślał nad tym, co by powiedziała Silje

i wszyscy, którzy przeżyli tamtą noc, gdyby wiedzieli, co

stało się później z Ludźmi Lodu. Gdyby znali wszystkie

niełatwe ich losy.

Tengel Dobry wie...

Ale minęło już bardzo wiele czasu, odkąd po raz ostatni

dał o sobie znać. Kiedy do gry wkroczył Lucyfer,

przodkowie Ludzi Lodu złożyli odpowiedzialność za ród

w ręce potomków czarnego anioła. Na Marco. A teraz

także na Imrego.

Marco powiedział jednak, że współpracuje z przod-

kami rodu. Tengel Dobry wie zatem o wszystkim, co się

dzieje.

Na wspomnienie Marca Andre doznał ukłucia w sercu.

Tak bardzo mu go brakowało, lecz Marco nie chciał już

więcej rodziny odwiedzać. Zresztą postarzał się bardzo.

Jego miejsce zajął Imre, taki jasny i łagodny.

Imre jednak tyłko raz pokazał się w Lipowej Alei.

Tego jasnego poranka, gdy stanął w drzwiach z nowo

narodzoną Christą w ramionach. Później nic o nim nie

słyszeli.

Z drugiej jednak strony trzeba powiedzieć, że życie

płynęło im teraz spokojnie. Nie musieli odwoływać się do

pomocy istot nadprzyrodzonych.

Andre znalazł się w ponurej, przygnębiającej dzielnicy

nędzy i poczuł, że serce mu się kraje. Jeśli to tutaj ojciec

Petry...

Ale nie było tak źle. Biedę osłaniały małe, stosunkowo

dobrze utnymane domy. Bez trudu odnalazł właściwy

adres.

Kilka razy głęboko wciągnął powietrze i zastukał

kołatką.

Słyszał, że na wewnętrznym podwórzu bawią się

dzieci. Na dźwięk kołatki ich głosy umilkły. Po chwili

dały się słyszeć pospreszne kroki i brama, nie bez trudu,

została otworzona.

Przyglądało mu się z ciekawością czwora czy pięcioro

malców. Niezbyt czystych, z niezbyt dokładnie wytartymi

nosami.

- Dzień dobry - powiedział Andre uprzejmie. - Czy

mieszka tu ktoś, kto ma na imię Ola lub Ole?

Dzieci wpatrywały się w niego jeszcze bardziej uparcie.

Gdzieś w głębi podwórza skrzypnęły jakieś drzwi i głos

kobiecy zawołał:

- Co się stało, dzieci? Kto to przyszedł?

Malcy bez słowa, z ociąganiem wpuścili Andre na

dziedziniec. Poszedł ku drzwiom, w których stała kobieta

o potarganych włosach z wiadrem i ścierką w rękach.

Uprzejmie powtórzył swoje pytanie.

- Ole? Nie mieszka tu żaden Ole - odparła niechętnie.

- Ani żaden Ola.

- I nigdy nikt o tym imieniu nie mieszkał?

Kobieta ściągnęła brwi. Była strasznie wychudzona

i nędzna. Zdaje się, że sprawą jej honoru było utrzyrnanie

wokół siebie porządku i tylko to ją interesowało.

- Mieszkał, ale bardzo dawno temu - powiedziała

zdecydowanie.

- Musiało to być...

Andre liczył pospiesznie. Kiedy to się mogło wyda-

rzyć? Kiedy ojciec Petry wyrzucił córkę z domu? W roku

1899 miała siedemnaście, nie, nie, dziewiętnaście lat. Jeśli

pierwsze dziecko urodziła kilka lat wcześniej? Och, mój

Boże, to niemożliwe, siedemnastolatka nie mogła przecież

mieć kilkuletniego dziecka, bo musiałaby je urodzić

w wieku czternastu lat. Czyli że zostałoby poczęte, gdy

matka miała zaledwie trzynaście... Nie, to brzmi zbyt

okropnie, oczywiście Petra miała dziewiętnaście łat, kiedy

spotkały się z Vanją!

Zajęty obliczeniami milczał pczez chwilę. W końcu

jednak powiedział:

- To musiało być okoto roku tysiąc osiemset dziewięć-

dziesiątego siódmego.

Kabiera zastanawiała się.

- No tak, to by się mogło zgadzać - przyznała.

- Mieszkał tu wtedy Ole Knudsen, ale to było przede mną.

- Gdzie... on jest teraz?

- Umarł.

O, do diabła, pomyśłał Andre. Głośno zaś rzekł:

- A jego rodzina?

- Nic o nikim nie wiem. Ale niech no pan zaczeka!

Przejmującym głosem krzyknęła w głąb domu:

- Mama, czy Ole Knudsen miał jakąś rodzinę?

Z domu dało się słyszeć niewyraźne piszczenie. Kobie-

ta w drzwiach "tłumaczyła":

- Miał córkę. Ale przydarzyło jej się nieszczęście.

- Tak, wiem - potwierdził Andre. - Dziękuję bardzo.

Czy ona była jego jedynym dzieckiem?

Kolejne pytanie w głąb mieszkania. Odpowiedź nade-

szła natychmiast.

Kobieta w progu odwróciła się w stronę przybysza.

- Matka mówi, że miał jeszcze syna, ale on umarł na

zołzę.

Cóż to mogła być za choroba, Andre nie wiedział.

Myślał, że to dotyczy jedynie koni.

- Już jako dorosły?

Kolejna wymiana zdań z progu w głąb mieszkania i na

powrót.

- Nie, miał nie więcej niż szesnaście lat. Biedny

chłopiec.

Andre nie odważył się już zapytać, czy Ole Knudsen

miał jakieś rodzeństwo. Jego informatorka sprawiała już

wrażenie poirytowanej. Zamiast pytać, wyjął więc portfel

i podał jej banknot z podziękowaniem za "nieocenione

wiadomości", jak się wyraził. Teraz mógłby pytać o wię-

cej, bo kobieta wyglądała na chętniejszą do rozmowy, ale

musiał przemyśleć wszystko, czego się dowiedział, po-

prosił zatem o pozwolenie przyjścia tu ponownie, gdyby

chciał jeszcze o coś zapytać. Pozwolenie, oczywiście,

otrzymał, i to poparte ukłonem rozmówrczyni.

Dzieci, które otaczały go dotychczas ciasnym kręgiem,

pomknęły teraz na wyścigi, żeby przed nim dopaść bramy

i otworzyć na oścież. Dał za to każdemu po miedziaku.

Wyrobił sobie chyba bardzo dobrą opinię w tym

podwórzu.

Tego dnia nie był już w stanie zrobić nic więcej. Wrócił

do hotelu i zabrał się do sporządzania listy spraw, które

powinien załatwić jutro.

Położył się wcześnie. Nadal odczuwał trudy podróży,

szumiało mu w głowie, toteż zasnął natychmiast jak

kamień.

Nette Mikalsrud otworzyła drzwi do swego małego

mieszkanka. Jak zwykle ogarnęła ją uczucie zadomowie-

nia na widok staromodnego wnętrza. Mieszkała tu razem

z matką przez ostatnie trzydzieści lat. Teraz matka już nie

żyła i Nette mieszkała sama.

Właściwie miała na imię Antonette, ale jakoś nigdy nie

zdołała tego imienia polubić. Kiedy więc już we wczes-

nym dzieciństwie zaczęto do niej mówić Nette, przyjęła to

z wdzięcznością.

Była bardzo ładnym i przez wszystkich kochanym

dzieckiem. Kiedy jednak ojciec zmarł, matka dosłownie

uczepiła się jedynej córki i zdusiła swoją zaborczością jej

marzenia o romantycznym młodym mężczyźnie wyznayą-

cym jej na kolanach miłość.

Materialna strona życia po śmierci ojca okazała się dla

obu samotnych kobiet prawdziwą katastrofą. Coś trzeba

było robić, więc Nette postarała się o jedyną możliwą

posadę, jaką jej zaproponowano w gminie. Matka zare-

agowała na to histerycznie: młoda dziewczyna z dobrej

rodziny nie pracuje zawodowo, a już w żadnym razie

nie wykonuje tak nędznej pracy. I co ona, matka, ma

robić, gdy Nette będzie całe dnie spędzała poza do-

mem?

Powinnaś pracować w domu, odparła córka roztrop-

nie. Ktoś i tę pracę musi wykonywać. Ale to przecież

zawsze robiła Nette! No, to może mama znajdzie sobie

jakąś pracę poza domem i będzie zarabiać na życie,

proponowała córka chłodno. Nie, nie, cóż za pomysł!

Starsza pani była wstrząśnięta.

Z czasem jednak sprawy zaczęły się układać. Nette była

bystra i inteligentna, a trzeźwa młoda kobieta zasługuje na

poważniejsze zajęcie niż bieganie na posyłki i parzenie

kawy dla magistrackich urzędników. Otrzymała lepszą

posadę, matka była zachwycona ilością pieniędzy, jakie

córka zaczęła przynosić do domu.

Lata mijały. Nette awansowała. Matka zachorowała

i umarła.

To właśnie tego dnia Nette uświadomiła sobie, jakie

puste jest jej życie.

W zamyśleniu zdjęła ogromny kapelusz ozdobiony

sztucznymi owocami. Po raz pierwszy od dawna uważnie

przejrzała się w lustrze.

Naprawdę wyglądała staro z tym lorgnon dyndającym

na łańcuszku! Powinna się postarać o okulary w futerale,

które mogłaby nosić w kieszeni, tak byłoby lepiej.

I włosy...

Rozpięła je ostrożnie obiema rękami. Delikatnie ujęła

swój wysoki kołnierzyk, odsunęła go lekko od szyi.

Okropne! Okropne było to, co widziała w lustrze, ta

podstarzała kobieta tak kompletnie pozbawiona wdzię-

ku.

Pospiesznie zabrała się do przygotowania jedzenia,

a potem powycierała wszystkie kurze w swoim malutkim

mieszkanku.

ROZDZIAŁ II

Na razie Andre nie posunął się ani o krok, jeśli chodzi

o drzewo genealogiczne Petry Olsdatter. Postanowił

wobec tego porozmawiać z Egilem Holmsenem, ojcem

dziecka.

Adres znalazł w magistracie.

Na nieszczęście dla Andre Egil Holmsen ożenił się

i gościa przyjęła w domu młoda żona. Spódnic matki

trzymało się kurczowo dwoje małych dzieci, a trzecie było

w drodze. To kłopotliwa sprawa rozdrapywać dawną

ranę, jaką z pewnością była historia z Petrą. Po prostu nie

mógł tego zrobić. Powiedział zatem, że poszukuje infor-

macji na temat swoich krewnych i dlatego chciałby

porozmawiać z jej mężem. Czy zastał go w domu?

Kobieta wyglądała na okropnie ciekawą i cokolwiek

przestraszoną, wyjaśniła, że mąż poszedł do pracy w hucie

żelaza.

Wciąż tam pracuje, pomyślał Andre. Tak, tak, niezła

praca i popłatna, trzeba jej się trzymać rękami i nogami.

Bo jeśli raz się straci, można nowej długo nie znaleźć.

- Czy on jest tam zarządcą? - spytał Andre, bo przecież

przez trzynaście lat człowiek powinien chyba awansować.

Kobieta uśmiechnęła się blado.

- Zarządcą? Nie. Dlaczego miałby być zarządcą? Stoi

przy piecu, rzecz jasna; zawsze był wytapiaczem.

A zatem żadnego postępu w życiu Egila Holmsena.

Nie, wtedy gdy Petra oczekiwała dziecka, też nie wykazał

żadnej inicjatywy. Nie zachował się specjalnie po męsku,

ograniczył się tylko do spłodzenia potomka. Tego doko-

nał, to prawda, ale potem? Podporządkował się woli

rodziców. Nazwał Petrę ulicznicą...

Andre nie umiał w sobie wykrzesać żadnych cieplej-

szych uczuć do tego Egila Holmsena.

Uznał, że najlepiej będzie odszukać go w miejscu

pracy, młoda żona nie powinna cierpieć z powodu

dawnych grzechów męża; a może braku woli, czy jak to

nazwać?

Miał szczęście, bo w hucie trafił akurat na przerwę

śniadaniową i mógł z Egilem Holmsenem odejść na bok.

Stał przed nim spocony, umorusany, wymazany smarami

ciemnowłosy mężczyzna, który bez wątpienia musiał się

podobać kobietom; była w nim jakaś nonszalancja, nawet

jakby trochę bezczelności. Jakby żadna sprawa na tym

świecie nie była warta jego zainteresowania. Że trudno się

wzbogacić na pracy w odlewni żelaza, Andre mógł się

przekonać już w domu Holmsena, ale coś jednak można

było chyba zrobić, żeby...

Nie, Andre nie ma przecież prawa osądzać innych.

Tylko że tego Egila Holmsena zdecydowanie nie lubił.

I może dlatego gdy przedstawiał sprawę, z którą tu

przybył, jego głos brzmiał bardziej agresywnie, niżby

Andre sobie życzył.

Gdy w najogólniejszych zarysach wyjaśnił, czego rzecz

dotyczy, powiedział:

- Wiele wskazuje na to, że dziecko, które urodziła

Petra Olsdatter, należało do mojego rodu. Muszę stwier-

dzić, jak było w istocie, dlatego chciałbym wiedzieć więcej

o pochodzeniu i pana, i Petry.

- A to dlaczego? - zapytał Egil z pozoru obojętnie, ale

w jego głosie brzmiało zniecierpliwienie.

- Ze względu na spadek - oświadczył Andre krótko.

W oczach Egila Holmsena pojawił się błysk. Pierwsza

oznaka jakiegoś życia wewnętrznego, pomyślał Andre.

- Co to za spadek?

- Nie mam prawa niczego wyjaśniać - odparł Andre.

- Moim obowiązkiem jest odnaleźć spadkobierców.

Już dawno miał okazję się przekonać, że możliwość

odziedziczenia pieniędzy rozwiązuje języki nawet najbar-

dziej milkliwym osobnikom.

Teraz hutnik spoglądał na niego niemal z zaintereso-

waniem.

- Jak się pan dowie, kto jest, a kto nie jest spadkobier-

cą?

Andre dobrze pojmował wątpliwości tamtego.

- Dziecko Petry miało pewne fizyczne cechy, takie,

jakie zdarzają się tylko w naszym rodzie. Czy pozwoli pan,

że zadam kilka pytań dotyczących pańskiego pochodzenia?

- Tak, tak - zgodził się mężczyzna zdumiewająco

skwapliwie.

Z notatnikiem w dłoni Andre przystąpił do zadawania

pytań:

- Jak nazywają się pańscy rodzice i gdzie mieszkają?

Odpowiedzi padły nieoczekiwanie szybko, Holmsen

nie zamierzał stawiać oporu. Choć nazwiska nic mu nie

mówiły, Andre zapisał je starannie, adresy także. Zresztą

ojciec już nie żył, została tylko matka.

- A wasi dziadkowie? Jak oni się nazywali?

Tym razem Holmsen sprawiał wrażenie lekko ziryto-

wanego.

- Cholera, czy mam pamiętać takie rzeczy? Ale zaraz,

dziadek nazywał się Gudbrand.

- Wasza matka będzie to wiedziała na pewno?

- Możliwe. Czy my jesteśmy krewnymi, pan i ja?

- Tego nie mogę jeszcze powiedzieć. Żeby wszystko

wyjaśnić, muszę cofnąć się daleko w przeszłość.

- Czy spadek jest tego wart?

Andre szczerze sobie nie życzył być krewnym tego

całego Holmsena.

- Czy jest wart? W przeciwnym razie nigdy bym się nie

zdecydował na tak męczącą podróż.

Wyglądało na to, że odpowiedź usatysfakcjonowała

Egila. Przebiegły uśmiech rozjaśnił jego usmolone ob-

licze.

- Dobrze, niech pan spyta moją matkę. Ona z pewnoś-

cią wie więcej.

- Dziękuję. Zaraz się do niej wybiorę. A ma pan jakieś

rodzeństwo, które może też coś wie o rodzinie?

- Rodzeństwo... - zachichotał Egil. - Mam. Jedenaś-

cie sztuk. Ale oni nic nie wiedzą. Trzeba pytać matkę!

Jedenaścioro rodzeństwa...? I troje własnych dzieci,

a to dopiero początek!

Już teraz, w ten wczesny ranek na ulicy w Trondheim,

pośród śmieci i brudu fabrycznej dzielnicy, Andre miał

pewność, że Egil Holmsen nie wchodzi w rachubę.

Członkowie Ludzi Lodu nie miewali po dwanaścioro

dzieci. Obiecał jednak wysłuchać, co może mieć do

powiedzenia matka Egila.

- Czy Petra wspominała coś o swojej rodzinie? O ro-

dzicach czy innych krewnych?

Egil gapił się na niego niechętnie. Najwyraźniej nie

życzył sobie żadnej konkurencji do spadku.

- Nie, Petra o niczym nie mówiła. Zresztą my ze sobą

prawie nie rozmawialiśmy.

No tak, Andre mógł się tego spodziewać. Może Petra

chciała rozmawiać, nigdy się już tego nie dowiemy. Ale

taki typ jak ten Holmsen nie traci czasu na głupstwa.

Andre był człowiekiem dobrze wychowanym. Teraz

jednak miał ochotę wymierzyć siarczysty policzek stojące-

mu przed nim drabowi.

Cóż, kiedy takich rzeczy się nie robi...

Z ulgą ruszył w kierunku centrum miasta. Odpychają-

cy Egil Holmsen został wyeliminowany jako krewny

Ludzi Lodu. Pozostała tylko sama Petra.

Kto mógłby wiedzieć o niej coś więcej?

Miał wrażenie, że kiedy próbuje odnaleźć kolejny

wątek, jakąś nić, która pozwoliłaby mu rozwiązać zagad-

kę, chwyta w dłonie jedynie powietrze.

Kto znał Petrę?

Pierwszy kochanek?

Mało prawdopodobne, by ten człowiek miał mu coś do

powiedzenia.

Zatopiony w niewesołych myślach Andre wszedł do

biura, które odwiedził już poprzedniego dnia.

Dama za barierką poznała go natychmiast.

- No i jak idą sprawy? - zapytała.

- Kręcę się w miejscu - przyznał Andre i opowiedział,

co robił i do jakich wniosków doszedł.

- W takim razie nie widzę innego wyjścia jak zbadanie

ksiąg parafialnych - oświadczyła urzędniczka.

Andre skinął głową.

- Tak, ja też o tym myślałem.

- Biuro parafialne jest dzisiaj zamknięte. Otworzą

dopiero jutro po jedenastej. Ale ja przejrzałam to i owo

w archiwach magistrackich. Mam nadzieję, że nie weźmie

mi pan tego za złe?

- Skąd? Oczywiście, że nie. Dziękuję.

Przyjrzał się uważniej swojej rozmówczyni. Wprost nie

rozpoznawał w niej tej kobiety, którą widział poprzed-

niego dnia. Coś się w niej odmieniło. Może włosy? Albo

suknia? A poza tym nie miała lorgnon.

- Znalazła pani coś ciekawego? - zapytał.

- Owszem, rozmawiałam z kimś, kto znał Olę Knud-

sena.

- Ojca Petry? Wspaniale!

- Jest w tej rodzinie wiele osób, które chyba mogłyby

panu dostarczyć informacji o Petrze.

W głowie Andre zadźwięczał ostrzegawczy dzwonek.

Wiele osób, to nie brzmi dobrze.

- To krewni ze strony ojca czy matki Petry?

- Ze sfrony ojca. Rodzeństwo Oli Knudsena nie żyje,

tak powiedział mój rozmówca. Ale żyją ich liczne dzieci,

to znaczy kuzynowie i kuzynki Petry.

Andre wciągnął głęboko powietrze.

- W takim razie należy od razu wyeliminować Olę

Knudsena. On nie może być moim krewnym.

Zdumiona urzędniczka uniosła brwi.

Wytłumaczył jej zakłopotany:

- W naszej rodzinie przychodzi na świat niewiele

dzieci. Przeważnie małżeństwo ma jedno dziecko, czasami

zdarzy się dwoje. Tylko jeden jedyny raz przyszła na świat

trójka i to była już prawdziwa orgia.

- Zupełnie wyjątkowa cecha rodzinna!

- Ja też tak uważam. Ale tak właśnie jest i nic nie

można na to poradzić.

- A zatem uważa pan, panie Brink, że jeśli Petra jest

pańską krewną, to jest nią w linii matki?

- Zdecydowanie tak!

Urzędniczka zastanawiała się przez moment.

- Musimy wobec tego dowiedzieć się nazwiska żony

tego Knudsena. Powinno się znajdować w księgach

parafalnych. Tylko że jakieś piętnaście lat temu mieliśmy

tu pożar, spłonął dom parafialny, w którym mieściły się

archiwa. Część dokumentów uległa zniszczeniu. Nie

wiem, czy były tam też księgi parafialne. Poza tym to

chyba nikt nie wie nic o żonie Knudsena, bo ona zmarła

wcześnie, a na dodatek nie pochodziła stąd.

- To bardzo uprzejme z pani strony, że poświęca pani

tyle czasu i uwagi moim sprawom. Jeseem szczerze

wdzięczny.

- O, doprawdy, to drobiazg. I mogę panu towarzy-

szyć do biura parafii. Wyjdziemy tylnymi drzwiami, bo

wciąż ktoś tu przychodzi, także po godzinach urzędawa-

nia.

Andre poszedł za nią krętymi korytarzami starego

magistrackiego budynku.

- Poza tym przyjrzałam się jeszcze inngm sprawom

- mówiła po drodze pełna życzliwości urzędniczka.

- Wiem, kto był ojcem pierwszego dziecka Petry. Ale

pana to pewnie nie interesuje

- On sam właściwie nie. Tylko że on może wiedzieć

o Petrze coś, co by mi ułatwiło poszukiwania. Pani jest

aniołem, panno... Och, a ja nie znam nawet pani na-

zwiska!

- Mikalsrud. Nazywam się Nette Mikalsrud.

Przystanęła na pustym korytarzu i szepnęła konfiden-

cjonalnie:

- To jest Theodor Brandstedt, znany polityk. Kieruje

miejską oświatą i ma ambicje ubiegania się o fotel

burmistrza. Co najmniej burmistrza! Znam go bardzo

dobrze i szczerze powiem, że byłam tym odkryciem dość...

zaskoczona.

- Zaszokowana?

Wahała się przez chwilę.

- Owszem. Muszę powiedzieć, że tak.

- A ów informator, tak dobrze we wszystkim zorien-

towany... Kim on jest?

- To mój przełożony. Bardzo porządny człowiek.

Tylko żonę ma straszną plotkarę. Dlatego wie tak dużo.

Szli rozmawiając i wkrótce znaleźli się w kancelarii

parafialnej, gdzie młody pracownik wysłuchał ich prośby.

Było jednak tak, jak Andre się obawiał. Powiedzenie

o złośliwości rzeczy martwych potwierdziło się i tutaj. Te

właśnie księgi parafialne, o które mu chodziło, spłonęły.

Zostały tylko sztywne okładki i po parę nadpalonych

dokumentów.

Znaleźli się znowu w punkcie wyjścia. Przygnębiony

Andre podziękował i wyszli.

Dziwna kobieta, myślał z uśmieehem o swojej towarzy-

szce. Taka chętna do pomocy, na pierwszy rzut oka bym

jej o to nie podejrzewał. Winien jej jestem wdzięczność.

Pawinienem jej coś ofiarować. Może bombonierkę? Albo

kwiaty? Pieniędzy by z pewnością nie przyjęła, zresztą i nie

bardzo mnie na nie stać. Podróż jest kosztowniejsza, niż

przypuszczałem.

W hotelu czekał na niego gruby list. Przesyłka z domu.

Jeszcze przed wyjazdem uzgodnili, w którym hotelu się

zatrzyma, żeby w razie czego łatwo było nawiązać

kontakt.

W kopercie znajdował się rękopis, gęsto zapisane

kartki, nie całkiem nowe, co było widać z daleka.

I niewielka paczuszka. A przy niej list od jego matki,

Benedikte.

Kochany Synu! Zaraz po Twoim wyjeźdie szukałam czegoś

pośród starych skarbów Ludzi Lodu i znalazłam coś, o czego

istnieniu nie miałam pojęcia. Papiery znajdowały się razem

z rzeczami Vanji, myślę więc, że należały właśnie do niej.

Przeczytałam uważnie cały rękopis. Bardzo interesejące,

uważam, że powinieneś się z tym zapoznać. Może w tych

zapiskach znajdziesz jakieś wskazówki? Popatrz uważnie na

drugą stronę, znajdziesz tam notatki Vanji.

Andre spojrzał tam naturalnie natychmiast. Vanja

zanotowała swoim ładnym charakterem:

Te rzeczy zostały znalezione w nędznym pokoiku Petry

Olsdatter. Ponieważ kuzynowie i kuzyni zmarłej zaciekle

walczyli o wszystko, co po niej zostało, zabrałam papiery, zanim

ktokolwiek je zobaczył. Składam je razem ze skarbem Ludzi

Lodu, znalazłam w nich bowiem zdumiewające powiązania

z naszą rodziną. Vanja Lind z Ludzi Lodu, 6 czerwca 1900

roku.

Fantastyczne, myślał Andre uszczęśliwiony. Nareszcie

coś konktetnego, coś, co należało do Petry. Może to

będzie właściwy trop?

Ostrożnie otworzył małą paczuszkę.

Wypadł z niej medalion.

Ten sam, którego tak poszukiwano.

Rzeczywiście, klejnocik wyglądał na kosztowny. W każ-

dym razie wystarczająco kosztowny, by ktoś, kto niczego

nie posiadał, gotów był o niego walczyć.

Ostrożnie, bardzo ostrożnie Andre próbował otwo-

rzyć spore serduszko ze złota. Musiało jednak być od

dawna nie otwierane, stary zamek nie puszczał. Andre

pociągnął mocniej. Na próżno. W końcu musiał pod-

ważyć kopertę medalionu czubkiem noża.

Włosy. Śliczny blond lok. Dziecinne włoski.

Na odwrocie wieczka zostały wygrawerowane jakieś

litery. Andre podniósł medalion do światła, by lepiej

widzieć.

Półgłosem odczytywał inskrypcję:

"Petra Eriksd. Nordlade Iezg". Literki były małe,

ozdobne.

Petra? 1829? To nie ta sama Petra, oczywiście, że nie.

Ta urodziła się w roku 1980. To powszechny zwyczaj, że

dziewczynkom nadaje się imię babki.

Ten, do kogo należał lok, musiał być w roku 1829

bardzo małym dzieckiem. I pochodził z dobrej rodziny, bo

przecież nie każdy mógł posiadać taki medalion. Zatem

właścicielką musiała być babka Petry ze strany matki, bo

wszystko wskazuje na to, że to ona pochodziła z dobrej

radziny. Zaś ojciec tej babki, jak widae, miał na imię Erik.

Erik Nordlade.

Nareszcie jakiś ślad i to, zdaje się, wyjątkowo dobry.

Powinien powiadomić o tym swoją dobrowolną pomocnicę.

Ale że też Vanja nie poinformowała rodziny w Lipowej

Alei o tych rzeczach! Zapomniała, oczywiście. Vanja

zawsze miała tyle spraw na głowie. Teraz wiadomo, że to

ów demon zajmował wszystkie jej myśli.

Znowu przypomniał sobie panią z magistratu. Rzeczy-

wuśue, niezwykła kobieta. Sprawia wrażenie surowej

i nieprzystępnej, a w gruncie rzeczy jest niezwykle

dobrym i uczynnym człowiekiem. Bardzo się cieszył, że

ma w niej sojusznika. Potrzebował kogoś takiego w tym

obcym mieście.

To głupie i żenujące, że nie zapytał wcześniej, jak się

nazywa, dopiero teraz... Nette Mikalsrud... Powinien

przedyskutować z nią wiełe spraw. Może nawet jeszcze

tego wieczora.

Tylko czy mógł naruszać spokój jej prywatnego życia?

A zresztą on też nie miał czasu. Kiedy upora się ze

sprawami, które miał dzisiaj załatwić, powinien prze-

czytać ów rękopis, który należał do Petry. Nie sądził, że

akurat ta historia może mieć jakieś specjalne znaczenie, ale

interesowało go wszystko, co w jakiś sposób dotyczyło

nieszczęsnej dziewczyny. Tak niewiele znalazł faktów, na

których mógł się oprzeć.

Przede wszystkim jednak chciał odwiedzić osławiony

przytułek.

Nette Mikalsrud siedziała w swoim biurze pogrążona

w myślach. Na szczęście nie pojawił się tego dnia żaden

interesant z prośbą o pomoc, mogła więc rozmyślać przez

nikogo nie niepokojona.

Przygotowała sobie nawet pióro i papier. Policzki jej

płonęły z chęci pomagania młodemu przybyszowi z połu-

dnia, układała w myślach zdania listu. W końcu zabrała się

do pisania:

Wielce Szanowny Panie Brandstedt.

Prowadzę na ramach moich zajęć służbowych ważną pracę nad

wyjaśnieniem pochodzenia Petry Olsdatter i w związku z tym

zwracam się do Pana z prośbą o łaskawą pomoc.

Sprawa rozpatrywana jest, rzecz jasna, z jak najdalej

posuniętą dyskrecją, zajmuję się nią wyłącznie ja. Mój klient nie

zna żadnych szczegółów.

Interesowałoby mnie wszystko, co Petra Olsdatter mogła

Szanownemu Panu powiedzieć o swoim pochodzeniu. Sprawa

dotyczy mianowicie spadku. Nie jest wykluczone, że Petra

należała do bardzo zamożnej rodziny i jej córka mogłaby

odziedziczyć pewną sumę, której na razie nie wymienię.

Korzystam z drogi korespondencyjnej, nie chciałabym bowiem

niepokoić Pana ani w domu, ani z biurze. Dyskrecja jest sprawą

honoru.

W nadziei na szybką odpowiedź kreślę się z najwyższym

szacunkiem.

Antonette Mikalsrud.

No! Wygląda to nieźle.

Po chwili wahania pani Nette napisała taki sam list do

ojca drugiego dziecka Petry. Do Egila Holmsena. Wyob-

rażała sobie, że temu człowiekowi łatwiej będzie się

wypowiedzieć w liście, niż rozmawiać twarzą w twarz

z Andre Brinkiem z Ludzi Lodu.

Zaadresowała koperty i poszła na pocztę. Tam zadbała,

by oba listy zostały doręczone następnego dnia.

Nareszcie się na coś przydam, pomyślała z uśmiechem.

Mój klient z pewnością będzie ze mnie zadowolony.

"Mój klient". To bardzo dobre określenie. Posłużyła

się nim w obu listach.

Dom dziecka nie wyglądał specjalnie zachęcająco.

Dziecięce głosy huczały w wielkich salach o nagich ścianach.

Na spotkanie Andre wyszła jakaś surowa, starsza, siwa pani,

w sztywnym, nakrochmalonym fartuchu. Najwyraźniej nie

zamierzała wprowadzać go dalej, mieli rozmawiać w przed-

pokoju. Stał więc na okropnie zniszczonym progu i palcem

wskazującym wodził po głębokim nacięciu na futrynie drzwi.

Nacięcia robiły dzieci, których niezliczone gromady przeszły

przez ten dom. Samotne, osierocone dzieci, poddane surowej

dyscyplinie, którą dorośli cenią tak wysoko.

Pod badawczym wzrokiem przełożonej Andre sam

poczuł się jak takie samotne dziecko.

- Córka Petry Olsdatter? Tak, wiem, kto to był. Niech

jej Bóg odpuści.

- Co pani mówi? Czy ona umarła?

Przełożona patrzyła mu uporczywie w oczy.

- Umarła? Nie, skąd, ona żyje! Można nawet powie-

dzieć: używa życia, ta mała bestia.

Andre słuchał zaszokowany.

- Ale to przecież jeszcze dziecko! Gdzie ona się teraz

podziewa?

- Mali nie jest już dzieckiem. Ma osiemnaście lat.

Znajdzie ją pan na ulicy. My umywamy ręce. Zrobiliśmy

wszystko, co w naszej mocy, by wychować ją na uczciwą,

bogobojną kobietę, ale na nią nic nie miało wpływu.

Zbyt wiele informacji spadło naraz na głowę Andrego.

- Chwileczkę, może gdyby pani zechciała opowiedzieć

mi po kolei. Mówi pani, że ona ma osiemnaście lat. Ale to

chyba nie może być prawda. Ona...

- Petra Olsdatter miała cztemaście lat, gdy urodziła Mali.

Andre oniemiał. Czternaście lat? Biedne, nieszczęsne

dziecko!

Straszny gniew na ojca dziecka, Theodora Brandsted-

ta, narastał w nim niczym sycząca wulkaniczna lawa. I na

Olę Knudsena, który miał sumienie wyrzucić swoją

czternastoletnią córkę z domu.

Najgorsze ze wszystkiego było jednak to, iż - jak

wszystko na to wskazuje - córkę Petry spotkał ten sam los.

Na ulicy? O, dobry Boże!

Ale wiek się zgadzał. Mali ma osiemnaście lat, to

prawda.

Opanował się.

- Czy mógłbym otrzymać możliwie jak najwięcej

informacji na temat tej dziewczyny? O jej dalszych

krewnych. Właśnie jej rodzina interesuje mnie najbar-

dziej. Czy zostały tu po niej jakieś papiery?

Przełożona zaczęła przekładae dokumenty przechowy-

wane w starej szkatułce z ciemnego drewna.

- Przejrzę, co tu jest.

Po chwili znalazła to, czego szukała. Podała Andremu,

żeby sobie sam przeczytał. Nie było tego wiele.

"Mali, córka Petry Olsdatter. Ojciec nieznany. Uro-

dzona i lutego 1894 roku. W chwili przyjęcia do ochronki

dziecko miało na sobie koszulkę, kaftanik i pieluchę. Było

zawinięte w wełniany kocyk. Niczego więcej nie posiada-

ło. Trzeba je było odebrać siłą matce, która mieszkała

w szopie na drzewo. Mali była zdrowa, żadnych zakaź-

nych chorób nie stwierdzono".

To wszystko.

Nawet nazwiska brakło.

Andre westchnął i podziękował za pomoc. Chciał

dowiedzieć się czegoś więcej o życiu Mali w tym domu,

chciał zapytać, czy nie wydarzyło się nic szczególnego, czy

nie chorowała i temu podobne, ale ktoś wołał przełożoną

i wizyta musiała się zakończyć.

Na ulicy! Trzeba było odebrać dziecko siłą. Biedna

mała Petra!

Choć Mali z pewnością niewiele będzie mu mogła

pomóc, chciał ją zobaczyć, porozmawiać z nią. Jeśli Petra

pochodziła z Ludzi Lodu, to Mali również. W takim razie

Andre miał obowiązek się nią zająć.

Ogarnął go jednak niepokój. Nie będzie mu łatwo z tą

prawdopodobnie dość dziką dziewczyną.

Trudno, Mali musi poczekać. On sam powinien teraz

zjeść obiad, a potem musi przeczytać tę historię, która tak

zainteresowała i Vanję, i Benedikte.

Właściwie powinien też odwiedzić Theodora Brands-

tedta, ale na razie nie był w stanie tego zrobić.

W hotelowej recepcji czekała na niego karteczka. Od

Nette Mikalsrud. Karteczka zawierała krótką informację:

"Matka Petry miała na imię Gerd. Pozdrowienia. Nette

Mikalsrud".

Dzięki, moja zdolna pomocnico, pomyślał. Kawałek

po kawałku rozwiążemy wspólnie ten rebus.

Po obiedzie Andre poszedł do swego pokoju. Zdjął

buty i w ubraniu ułożył się wygodnie na łóżku. Oparł się

na poduszkach i wziął notatki. Był to gruby plik zapisa-

nych ręcznie arkusików powiązanych niezdarnie jasno-

niebieską jedwabną wstążką. Zarówno wstążka, jak i pa-

pier wyglądały na bardzo stare.

Nie było tytułu, natomiast na pierwszej stronie znaj-

dowała się informacja wypisana tym samym starannym

pismem, co cały manuskrypt.

"Niniejsze zostało spisane przez Gerd Svensdatter

anno 1875, pod dyktando matki, Petry Eriksdatter Nord-

lade".

Gerd... matka Petry młodszej. Ta, która miała po-

chodzie z dobrej, kulturalnej rodziny. Owszem, charakter

pisma mógł na to wskazywać.

I Petra Eriksdatter Nordlade. Babka. To ona była

właścicielką medalionu.

Linia rodu zaczynała się zarysowywać. Ale czy o tę

właśnie rodzinę chodzi? I czy ta linia prowadzi do

Christera Gripa?

Trudno to jeszcze ocenić.

Andre zaczął czytać i szybko zorientował się, że

autorka była osobą wykształconą, a poza tym posiadała

pewien talent poetycki.

Ale dlaczego, na Boga, wyszła za mąż za takiego

prostaka jak Ole Knudsen?

Musiał być w młodości przystojnym, czarującym i sym-

patycznym młodzieńcem. Co Andre mógł na ten temat

wiedzieć? Później wyrzucił z domu czternastoletnią córkę,

bo przydarzyło jej się nieszczęście, i tego Andre nigdy mu

nie wybaczy.

Jak najszybciej spojrzał na adnotację Vanji po drugiej

stronie: "Składam je razem ze skarbami Ludzi Lodu,

znalazłam w nich bowiem zdumiewające powiązania z naszą

rodziną. Vanja Lind z Ludzi Lodu, 6 czerwca 1900 roku".

On jednak dotychczas nie znalazł niczego, co by łączyło

medalion i manuskrypt z Ludźmi Lodu.

Ale przecież nie zaczął jeszcze czytać.

Nie tracąc czasu, zabrał się do dzieła.

ROZDZIAŁ III

"Tam, gdzie dolina porasta lasem, a łąki się kończą,

główny szlak drogi zamazuje się i w końcu schodzi na

manowce. Jeśli mimo to chcesz tym szlakiem podążać dalej,

duch twój traci wszelkie oparcie w rzeczywistości, oddala

się od jasnego dnia, od światła, od człowieczego bytu.

Droga, którą, jak ci się zdawało, szedłeś, zanika,

rozpada się na wiele wątłych ścieżek, gdzie słoneczne

światło igra z cieniem i wabi wędrowca, lecz biada ci,

jeśli którejś z tych dróżek zaufasz. Łatwo zawieść cię

może ku mokradłom i oparzeliskom, co ugną się pod

twoją stopą i pochłoną cię na wieki wieków. Może

niektóre z nich wiodą ku skalnym urwiskom, czekają-

cym na zbłąkanie dzieci, które samotnie gnają bydło na

pastwiska lub wyszły o brzasku nazbierać mchu i chrus-

tu? Być może. A być może też jedna z tych błędnych

dróżek doprowadzi cię do najciemniejszej głuszy, do

samego jądra boru, do tego miejsca, które wspominane

bywa jedynie szeptem, przy płonącym na kominku og-

niu w jesienne wieezory.

Wszyscy mieszkańcy zagród w dolinach znali tę opo-

wieść. Każdy mógłby długo mówić o sprawach, które

kiedyś wydarzyły się gdzieś za dziesiątą górą. Dużo czasu

upłynęło od tamtych wydarzeń, ale wciąż trwały w ludz-

kiej pamięci, w każdej wiosce, we wszystkich chatach,

niesamowite, budzące grozę a zarazem pociągające, po-

wtarzane o szarej godzinie: opowieści o dziewicach

z Vargaby.

Nikt dokładnie nie wie, gdzie to Vargaby leżało. A ci,

którzy kiedyś znali legendę, pomarli i odeszli w zapom-

nienie.

Aż kiedyś - zdaje mi się, że to było wtedy, gdy

w Szwecji panował trzeci lub czwarty król z rodu Wazów

- zdarzyło się, że trzej jeźdźcy przybyli do lesistej doliny

rzeki Alv. Byli zmęczeni, wszyscy trzej, siąpił zimny

deszcz i wędrowcy z niepokojem myśleli o nadchodzącej

nocy.

- Trzeba się rozejrzeć za jakąś zagrodą - powiedział

jeden z nich, wysoki mężczyzna o władczym spojrzeniu.

Nazwisko nosił wojownicze, Diderik Swerd, a jego

[Sverd, w jęz. szwedzkim znaczy: miecz (przyp. tłum.).]

powołaniem były kobiety i wojaczka, i może czasami

puchar wina na wzmocnienie w jakiejś gospodzie.

Drugi był nieduży i chudy, lecz jego faryzeuszowskie

oczy płonęły świętym ogniem, zdolne wypatrzyć naj-

mniejszy grzech w duszy bliźniego. Właśnie został wy-

święcony na księdza i ożywiała go chęć służenia jedynie

swemu powołaniu. Człowiek niedużego wzrostu i z tru-

dem nawiązujący kontakty z bliźnimi zazwyczaj wybiera

sobie zawód, który daje władzę. Jak brzmiało jego

prawdziwe nazwisko, nikt nie wiedział. On sam prezen-

tował siebie imieniem Natan. I jako ten biblijny Natan

starał się napominać oraz pouczać, bezustannie roz-

prawiał o spalonej słońcem Gehennie, czekającej na

grzeszników.

Skinął tylko nieznacznie głową na propozycję swojego

towarzysza, bo czyż nie jest wolą Pana, by kapłani

znajdowali jak najlepsze warunki? A tego dnia pogoda

była raczej dla psów niż dla sług bożych.

Wymienionym dwóm podróżnym towarzyszył trzeci.

Młodzieniec tak dokładnie ukryty pod peleryną i szerokim

rondem kapelusza, że widać było jedynie pałające oczy.

Imię, którym się przedstawił, brzmiało Havgrim. I nicze-

go więcej się o nim nie dowiedzieli.

Najbliższa zagroda okazała się zamożna, wabiła po-

dróżnych nadzieją na posiłek i sen oraz możliwością

wysuszenia pod dachem przemoczonej odzieży. Wjechali

na dziedziniec i zostali przyjęci życzliwie, konie znalazły

miejsce w stajni, mężczyzn natomiast zaproszono do

ciepłej, zasobnej izby.

- Pokój temu domowi - pozdrowił Natan.

- Bóg zapłać - mruknął gospodarz, a jego żona

skłoniła się w milczeniu. - Co was wygnało na drogę,

panowie, w taki deszczowy wieczór? - zapytał gospodarz.

Pierwszy odpowiedział kapłan:

- Zostałem powołany, by służyć Panu na pogańskich

pustkowiach Harjedalen. Moja droga wiedzie do Sveg.

- Ja zaś podróżuję do Trondheim jako posłaniec

królewski - oświadczył Diderik Swerd. - Niepokorni

Norwegowie burzą się, słyszeć nie chcą o duńskiej władzy

i oświadczają, że mogą rządzić się sami. Król Gustaw

prosił mnie, bym się zorientował, jakie nastroje panują

wśród chłopów w Trandelag, skoro i tak wybierałem się

w te strony. Pan Natan i ja spotkaliśmy się w Mora,

a ponieważ było nam po drodze, przystaliśmy do kom-

panii".

Andre przestał czytać i zastanawiał się. Cóż to za

dziwny rękopis. Co w nim jest starą opowieścią, a co

zostało stworzone przez Gerd, matkę Petry? Od początku

całość opowiadana jest z wyraźnym talentem literackim,

nagle jednak narracja się załamuje, jakby autorka nie była

już w stanie utrzymać odpowiedniego rytmu. Uderzyło go

też, że na początku napisała: "A ci, którzy kiedyś znali

legendę, pomarli i odeszli w zapomnienie". Skąd więc ona

sama znała opowieść? Stworzyła ją od nowa, czy też było

tak, jak napisała, że saga jest swego rodzaju ustnym

dziedzictwem po matce?

Andre, rzecz jasna, pilnie śledził, czy nie znajdzie

czegoś, o czym wspomniały i Vanja, i Benedikte, czegoś,

co mogłoby mieć związek z Ludźmi Lodu. Na razie

jednak niczego takiego nie było oprócz nazwy "Trond-

heim". Czy Diderik Swerd mógł mieć coś wspólnego

z rodziną Petry, skoro jechał do Trondelag?

Zobaczymy, trzeba czytać dalej.

"Gospodarz skierował pytający wzrok na trzeciego

przybysza.

- Ach, ten tutaj - rzekł Diderik z lekceważeniem.

- Jego znalazłem po drodze. Pozbawiony pana pachołek,

który był na wojnie w Europie jako żołnierz zaciężny.

Teraz mnie ochrania, bo nie jest bezpiecznie podróżować

samotnie po bezdrożach.

Chłop raz jeszcze przyjrzał im się uważnie i rzekł

swoim trudno zrozumiałym dialektem:

- Moi panowie, skoro, jak słyszę, wybieracie się do

Trondheim i do Sveg, to zawróćcie do Moraj, stamtąd

kierujcie się na północ! Zabrnęliście na prawdziwe bez-

droża, tu czekają was tylko odludzia i okrężne szlaki albo

bagna i knieje.

- Wiemy, że najlepsza jest droga północna - przyznał

Diderik. - Ale ja świadomie chciałem jechać przez tę

dolinę. Moi przodkowie pochodzili z Alvdalen i już od

dwóch dni rozpytuję wszędzie o kolebkę rodu, choć jak

dotychczas bez rezultatu.

- Ja zaś pragnę wykorzystać czas podróży, by głosić

słowo Boże zbłąkanym duszyczkom na pustkowiach

- dodał ksiądz Natan. - Ale przemawiałem do głuchych

uszu w ostatnich dniach. Ludzie nie chcą słuchać o karze

boskiej za grzechy i nie myślą o nawróceniu. Nie chcą też

słuchać o mękach piekielnych, bo, jak powiadają, życie na

ziemi jest wystarczającą męką.

- Dlaczego zatem nie mówić im o Bożej dobroci

i o tym, że Pan wynagrodzi wszystkich, którzy za nim

pójdą? - zapytał chłop.

- Oni na to nie zasługują - uciął kapłan. - Dopiero

kiedy padną na twarze i będą się wić ze strachu przed

straszną karą boską, kiedy będą błagać o odpuszczenie

grzechów, dopiero wtedy będę mógł im mówić o raju.

Gospodarz nie powiedział nic więcej, lecz jego poru-

szające się nerwowo nozdrza świadczyły wymownie

o tym, co myśli. Znowu spojrzał pospiesznie na trzeciego

z przybyłych, który usiadł w mroku, daleko od pieca. Nie

był to człowiek stary, raczej zbyt młody, by mieć już za

sobą wojaczkę na krwawych polach bitewnych Europy.

Z jego twarzy trudno było wyczytać cokolwiek. Młody,

postawny człowiek o rzęsach tak gęstych i ciemnych, że

w ich oprawie jego piwne oczy zdawały się niemal jasne.

Diderik Swerd miał jaśniejszą karnację, włosy popiela-

toblond i zmysłowe wargi; sprawiał wrażenie jakieś

dziesięć lat starszego od swego pomocnika. Ubrany był

jak przystoi człowiekowi króla, nosił wysokie buty,

koronkowy kołnierz i mankiety, krótka kurtka uszyta

była z aksamitu".

Andre ponownie odłożył manuskrypt. Jakim sposo-

bem autorka mogła wiedzieć to wszystko? Nawet szcze-

góły dotyczące wyglądu! Nie, wiele opisów to po prostu

wytwór jej wyobraźni. O takich sprawach legendy na ogół

nie mówią. Teraz jednak nikt nie byłby w stanie stwier-

dzić, co pochodzi z legendy, a co stworzyła autorka.

Nabierał coraz większego przekonania, że autorka

rękopisu sama bardzo lubiła opowiadać. A wśród Ludzi

Lodu wielu było obdarzonych talentem literackim. Czy to

znak, że miała ona w sobie krew Ludzi Lodu?

Była to bardzo niepewna i słabo uargumentowana

hipoteza, lecz Andre rozważał ją z przyjemnością. I nabie-

rał coraz większej ochoty, by czytać dalej.

" - A jak macie zamiar dotrzeć do Sveg z doliny

Osterdalelven? - zapytał chłop.

- Drogą. Prosto stąd.

- Nie, nie - zaprotestował gospodarz potrząsając

głową, jakby chciał ich ostrzec. - Nie wolno panom jechać

tą drogą. To narażanie życia. Naprawdę powinniście

zawrócić do Mora, póki jeszcze nie jest za późno,

i przestać myśleć o lasach rozciągających się pomiędzy

naszą doliną a Harjedalen! Nikt żywy stamtąd nie wy-

jdzie.

- Babskie gadanie! My mielibyśmy się bać? Dwóch

wojskowych i kapłan? Myślicie, że lękamy się wilków?

Albo niedźwiedzi?

Milcząca dotąd gospodyni spojrzała nań surowo.

- Są tam inne sprawy, których należy się lękać, panie.

- Rozbójnicy?

- Nie ma żadnych rozbójników.

- No, to gdybyście mieli ochotę straszyć nas jakimiś

wodnicami albo pokutującymi duszami, czy czymś takim,

to możecie dać sobie spokój. Nie jesteśmy przesądni.

A w razie czego mamy ze sobą kapłana.

W ten sposóó czcigodny Diderik Swerd zdradził się, że

myśl o upiorach w zasnutej mgłą krainie na granicy bagien

i rzeczywistości nie była mu tak całkiem obca.

- Kapłan może być potrzebny - powiedziała gos-

podyni. - Ale panien wodnych możecie się nie bać, nie

będą się wam naprzykrzać.

- W porządku. Czego tedy powinniśmy się wystrze-

gać? Chcielibyśmy wiedzieć, żeby nie domyślać się Bóg

wie czego.

- Możecie panowie zabłądzić, zejść na manowce

- oświadczył krótko gospodarz.

- To nas nie przeraża. Nie jesteśmy wszak dziećmi.

Chłop nie pozwolił sobie przerwać. Mówił dalej tym

swoim dialektem Alvsdal, choć starał się, by jego mowa

brzmiała jak najbardziej zrozumiale dla obcych.

- To są okolice, gdzie rządzą czary. My sami niechęt-

nie zapuszczamy się w tutejsze lasy. Bo chociaż człowiek

myśli, że dobrze zna wszystkie ścieżki, to i tak jakaś

niewidoczna siła potrafi zepchnąć wędrowca na szlak,

którym nikt nie powinien chodzić.

- Będziemy się kierować podług słońca i obserwować

drzewa.

- W głębi lasu nie dostrzeżecie słońca. Wiatr też tam

nie dociera, a na pniach drzew nie ma żadnych znaków.

Gospodyni wstała i teraz, gdy zwracała się do swego

męża, już nie dbała o to, by obcy ją rozumieli, mówiła

swoim dialektem, jednym z najtrudniejszych w Szwecji.

Powiedziała mu mianowicie, że znowu zaczęło padać i że

ona musi pójść do obory obrządzić bydło. Goście jednak

nie pojęli z tego ani słowa.

Chłop skinął głową i kobieta wyszła.

Rozmowa urwała się na chwilę. Diderik Swerd przecią-

gał się na ławie. Ogień z pieca przyjemnie grzał mu nogi,

skarpety zdążyły przeschnąć i odzyskał czucie w stopach.

A były to stopy brzydkie, kanciaste, z powykrzywianymi

paluchami, teraz także brudne, ale dobrze służyły swoje-

mu panu w nie kończących się marszach, podczas bitew

oraz w ciągu długich godzin samotnej warty.

Diderik powoli zapadał w drzemkę, gdy nagle nad jego

uchem rozległ się ostry, nieprzyjemny głos pastora:

- No i co tam jest takiego strasznego w tym lesie?

Chłop wlepił w niego oczy.

- Czy wy naprawdę nigdy nie słyszeliście o dziewicach

z Vargaby?

- Nie, a cóż to takiego? - zawołał Diderik Swerd.

- Słowo >>dziewice<< dla mnie brzmi podniecająco. Jakie

one są? Młode i pulchne?

- Od tych dziewic powinni się ichmościowie trzymać

z daleka jeśli wam życie drogie. One nie są dla zwyczaj-

nych śmiertelników.

- A zatem jednak strachy i czary?

- Może. A może i nie. Vargaby istnieje naprawdę,

a i dziewice z pewnością tam mają. Ale nikt, kto stamtąd

nie pochodzi, z dobrej woli tam nie pójdzie.

Pastor z irytacją wydmuchiwał powietrze przez nos.

- No nie, tym razem to już wystarczy! Proszę nam

wyraźnie powiedzieć, o co chodzi. Czy w lasach jest jakaś

osada?

- Pasterskie szałasy można napotkać wszędzie - zjeżył

się chłop. - Osady pewnie też. Ale żadna nie jest taka jak

ta.

- Byłeś tam kiedy?, - spytał bez ceregieli posłaniec

króla Gustawa.

- Widziałem osadę, to prawda. Jest bardzo ładna.

Otoczona lasami...

- Duża?

- Broń Boże! Osiem czy dziesięć zagród, stłoczonych

blisko siebie, nic więcej.

- Muszą się tam chyba żenić ze sobą bliscy krewni.

Znasz ludzi z tej osady?

- Nie. Jak panowie słyszycie po naszej mowie, wsie

w tej okolicy leżą od siebie daleko.

- No dobrze. Ale dlaczego z tą osadą coś jest nie

w porządku?

Gospodarz rozsiadł się wygodniej. Ogień w piecu

strzelał co chwila jasnym płomieniem, oświetlając pięknie

rzeźbione szafy, cynowe naczynia na półkach i łoże

w kącie. Do bogatego domu trafili.

- To pewnie tylko legenda - rzekł gospodarz. - Ale

odnosimy się do niej z respektem.

- No to opowiedzże nam - nalegał Diderik Swerd,

a lekceważące rozbawienie w jego głosie nie uszło uwagi

chłopa.

Poza kręgiem zgromadzonych przy ogniu siedział

w cieniu trzeci z podróżnych i nie odzywał się ani słowem.

Jakby w ten sposób chciał podkreślić swój niższy status,

a jeszcze bardziej pogardliwy stosunek Diderika Swerda

do siebie.

Gospodarz zaczął nareszcie swoją opowieść:

- Miało się to jakoby wydarzyć w czasach, kiedy

Dalarna nawracana była na wiarę chrześcijańską. Wasz-

mościowie powinni wiedzieć, że Dalarneńczycy nie chcieli

przyjmować nowej wiary dobrowolnie. I, rzecz jasna,

pogańskie przesądy były najbardziej zakorzenione właśnie

w odległych osadach na pustkowiach.

- O, tak, nietrudno mi w to uwierzyć - rzekł pastor

z nienawiścią".

Andre uśmiechnął się mimo woli.

Mamy więc nową legendę opowiadaną w ramach innej

legendy. Nieźle! Wydarzenia cofają się jeszcze bardziej

w czasie. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że mi się to

wszystko nie pomiesza i zdołam prześledzić akcję we

właściwym porządku.

Sprawa interesowała go jednak coraz bardziej. Ogrom-

nie był też ciekaw, co się stało w Vargaby.

" - Przybyli tedy wysłańcy Pana do Vargaby, niosąc

krzyż i psałterz, a tam panowało pogaństwo bardziej

zatwardziałe, niż sobie to można wyobrazić - opowiadał

chłop.

Jego małżonka wróciła właśnie do izby i słyszała

ostatnie słowa.

- Uff - skrzywiła się niechętnie. - A jednak chcesz

o tym gadać, ojciec?

- Chcieliśmy się dowiedzieć wszystkiego - odparł

pastor gniewnie. - Domyślam się, że wydarzenia mogły

mieć miejsce gdzieś na początku dwunastego stulecia.

Wiadomo bowiem, że odległe rejony Dalarna i Harjedalen

długo stawiały opór chrześcijaństwu. Przeklęci poganie!

- Nie nasza rzecz sądzić, jak tam było - rzekł gos-

podarz pojednawczo. - W każdym razie utrzymała się tam

władza feudalna. Jeden chłop był właścicielem niemal

całej wsi, a pozostali byli jego podwładnymi, traktował ich

jak niewolników. Nazywał się podobno Vret Joar Jons-

son. Potężny to był mąż. Włosy i zarost otaczały niby

chmura jego twarz jak wyciętą w kamieniu. Vret Joar

Jonsson miał jedną przypadłość, czy też można by

powiedzieć: namiętność. Kochał dziewice.

- O, a któż ich nie kocha? - zachichotał obleśnie

Diderik.

- Możliwe, ale Vret Joar kochał je na swój sposób.

Składał je w ofierze pogańskim bóstwom. Freyowi,

bogowi płodności. Albo Frei, bogini urodzaju.

- Co takiego? Jak to: składał w ofierze?

- Jak tu siedzę, to prawda. Co roku składał na ołtarzu

krwawą ofiarę i co roku ginęła jedna dziewica.

- Ależ to potworne! - wykrzyknął pastor.

- Oczywiście. Vret nie był w stanie sam zaznać

rozkoszy z kobietą, dlatego ofiarami starał się przekupić

bogów, odzyskać męską siłę".

I to napisała kobieta w osiemnastym wieku, pomyślał

Andre. Ta Gerd, matka Petry, musiała być nie byle jaką

osobowością. Zanim powrócił do czytania, musiał zapalić

światło, bo niepostrzeżenie pokój zaczął pogrążać się

w mroku. Początkowo zresztą Andre sądził, że pismo jest

takie niewyraźne, w końcu jednak zauważył, że to dzień

ma się ku końcowi.

" No, gospodarzu, chyba przesadzacie - rzekł pastor.

- takie opowieści może były dobre w pradawnych

czasach, ale nie w naszej erze.

- Waszmościowie słyszeli naszą mowę i wiedzą, jak

trudno ją zrozumieć. A przecież my mieszkamy nad rzeką

i wcale nie jesteśmy tu tak bardzo oddzieleni od świata.

Czy nic można sobie wyobrazić, jakimi zamkniętymi

rejonami były samotne osady w lasach parę wieków temu?

Ludzkie zwyczaje i bojaźń boża niełatwo torowały sobie

drogę do leśnych i górskich pustkowi Alvdalen. Miesz-

kańcy poszczególnych osad prawie się ze sobą nie widy-

wali. I ledwie się domyślali, że poza granicą lasów istnieje

jakiś inny świat. Niewiele wiedzieli o sąsiedniej wsi.

Jeszcze teraz, w osiemnastym wieku, Vargaby i inne małe

osady z pustkowi są całkowicie odcięte od ludzkiej

wspólnoty. Na takiej glebie mogą rozkwitać najrozmait-

sze mroczne rytuały.

Diderik sprawiał wrażenie zamyślonego.

- Owszem, to mi się wydaje zrozumiałe. Ale to była

niewielka osada! Jakim sposobem Vret Joar zdobywał tak

wiele dziewic, żeby co roku składać ofiarę?

- O, nie było ich tak wiele. Cała ta sprawa z ofiarami

trwała zaledwie jakieś cztery czy pięć lat, aż doszło do

ponurego końca.

- Tak? I co się stało?

- Nie potrzebuję chyba zapewniać, że Vret Joat był

człowiekiem znienawidzonym. Nienawidzili go wszyscy,

ale jeszcze bardziej się go bali. Miał on syna, który urodził

się w czasach, gdy Joar był jeszcze w stanie wziąć kobietę

w objęcia. Wychowywał go na swego następcę we

wszystkim, także w swym pogańskim procederze. Dopó-

ki pozostanie w okolicy choć jedna dziewica, bogowie

mogą liczyć na ofiarę...

Wszakże złego człowieka wcześnie dosięgła kara! Los

Vreta Joara Jonssona był nie do pozazdroszczenia.

Nocami nie zaznawał odpoczynku. Pomordowane dzie-

wice noc w noc nawiedzały we śnie swego prześladowcę.

- Wyrzuty nieczystego sumienia - potwierdził pastor.

- Ale nie na tym koniec! Ludzie powiadają, że one

naprawdę przychodziły. Że dusze niewinnych dziewic

zadręczały go niemal na śmierć. Pozostały jednak duchami

i naprawdę uśmiercić go nie mogły. Dlatego pojawiały się

przeważnie w snach, dręczyły go i prześladowały bez

umiaru. A zresztą Joar przysięgał na wszystko w świecie,

że często nie spał i widywał je na jawie.

- Moim zdaniem to okrutniejsza kara niż śmierć

- westchnął Diderik. - Powiedz mi... W jaki sposób

dokonywano ofiary? Czy palono je na stosie?

- Nie, nie, ludzie mówili, że bóg Freyra swoją

siedzibę w lesie, nad małym jeziorkiem. Dziewice były

wpychane do wody. Przez mężczyzn uzbrojonych w dzi-

dy.

Pastor jęknął ze zgrozy.

- Czy nie prościej byłoby przebić dzidami Vreta

Joara? - zastanawiał się Diderik.

- Nie mogli tego zrobić. Joar miał strażników. Kilku

zaufanych ludzi, którzy chętnie służyli bogatemu panu.

- Historia się powtarza - mruknął Diderik Swerd.

- Owszem, tak bywa! Zresztą to głównie strażnicy

wpędzali do wody nieszczęsne dziewczęta. Tylko że nie

było ich zbyt wielu, zatem krewni i przyjaciele wybranej

panny, być może młodzi chłopcy, którzy marzyli właśnie

o niej, zmuszani byli do udzielania pomocy. Trzeba

waszmościom wiedzieć, że wiara w starych bogów była

głęboka, ludzie się ich okropnie bali, zwłaszcza że tak

mało wiedzieli o świecie zewnętrznym. Wielu chyba

w ogóle nie miało pojęcia, że istnieje jakiś świat poza

granicami Vargaby. Co zatem mogli zrobić? Otóż w czasie

gdy kapłani prawdziwego Boga przenikali coraz głębiej

w lasy Dalarna ze swoją świętą misją, zdarzyło się

któregoś roku, że jeden ze strażników Vreta Joara

zakochał się w dziewicy przeznaczonej na ofiarę. Jako

młody i niewiele rozumiejący chłopiec podziwiał Joara

i chciał mu służyć. Teraz gorzko tego żałował. Próbował

uciec razem w dziewczyną, która chyba w tym czasie

dziewicą przestała już być, ale go złapano. Panna jednak

zdołała ujść pogoni i bardzo długo błąkała się po

okolicznych lasach. W końcu dotarła do ludzi tutaj,

w Alvdalen, i urodziła syna. Żyła potem jeszcze tylko

przez osiem lat. Dziecko zostało samo i cierpiało nędzę.

W jakiś czas potem chłopak opuścił wieś i myślę, że umarł

gdzieś z głodu.

- No, a ów strażnik? Kochanek dziewczyny?

- Och, z nim rozprawili się krótko. Wszyscy pozostali

strażnicy i syn tyrana, Vret Matts, otoczyli nieszczęśnika

i dosłownie roznieśli na dzidach.

Słuchaczy przeniknął dreszcz.

- Dziewczyna była jedną z trzech sióstr. Najstarsza

została złożona w ofierze rok wcześniej, natomiast trzecia,

najmłodsza, miała niezwykle silny charakter. Wiedziała, że

za rok przyjdzie kolej na nią, ale nie to było głównym

powodem jej decyzji. Postanowiła mianowicie zabić

tyrana. Chciała to zrobić z żalu po siostrach i aby ochronić

wszystkie małe dziewczynki dorastające we wsi. Wiedziała

przecież, że po niej nadejdzie kolej i na nie...

W piecu przygasało i gospodyni raz po raz dokładała

jałowcowych gałązek, ogień trzaskał i syczał. Gdy płomie-

nie znowu strzeliły w górę, gospodyni odwróciła się

i popatrzyła na twarze gości: cyniczną i rozbawioną

Diderika Swerda, Fanatyczną Natana i nieprzeniknioną

tego trzeciego".

Gerd znowu daje się ponieść literackiej pasji, myślał

Andre z uśmiechem. Ta Gerd, która napisała, to... Czy

była żoną Olego Knudsena, kiedy spisywała legendę?

To chyba niemożliwe. Przypominała mu siostry Bron-

te, angielskie pisarki. Zamknięte w sobie, stłamszone

i samotne istoty, obdarzone siłami twórczymi, których

nic nie było w stanie zgasić. Gerd zdecydowała się

tworzyć, snuć literacką opowieść na bardzo niepew-

nych podstawach. Wkładała w usta postaci repliki, wy-

obrażała sobie i opisywała, jak wyglądali ludzie i ich

otoczenie.

Niewątpliwie jednak w każdej opowieści istnieje jądro

prawdy. To przecież nie była wymyślona historia. Dziewi-

ce z Vargaby istniały naprawdę, a już przynajmniej

legenda o nich.

Twórczy talent autorki stworzył jedynie detale, nieis-

totne szczegóły. Andre zastanawiał się, czy Gerd miała

zamiar napisać książkę na podstawie legendy. Zeszyt,

który trzymał w ręce, był zbyt cienki, historia zbyt krótka

na prawdziwą powieść. Czy to jednak nie jest grzech

wszystkich początkujących pisarzy, że ich utwory nie są

wystarczająco długie?

Może nawet wysłała swój utwór do jakiegoś wydaw-

nictwa? I może odesłano jej z odmową? Nie, nie uważał,

by miała tyle odwagi.

"Gospodarz, który czekał, aż żona dołoży do ognia,

podjął znowu opowieść:

- Mait, bo tak dziewczyna miała na imię, zdołała

zwabić Vreta Joara Jonssona nad jeziorko; przekonała go,

iż ukazał jej się bóg Frey i powiedział, że chciałby

porozmawiać osobiście z Vretem Joarem.

Gospodarz zniżył głos.

- Powiadano, że posążek boga Freya, który wyrzeź-

biono w drewnie, miał być jakoby taki, no... dość...

- Ojciec! - upomniała go żona. - Nie mówi się

o takich rzeczach!

- Nie, nie, chętnie posłuchamy - zaprotestował Dide-

rik i pochylił się ku opowiadającemu z obleśnym, pełnym

oczekiwania uśmieszkiem.

- E, no - wahał się chłop. Najwyraźniej nie wiedział,

kogo słuchać. - No, panowie wiedzą przecież, jak

obdarowany był bóg Frey. Bóg płodności i w ogóle.

A posążek z Vargaby miał podobno być tak wyposażony

pod względem męskim, że... No już, już, matko, już nic

więcej nie powiem. W każdym razie kiedy Vret Joar

Jonsson poszedł nad jeziorko, bez broni, z lasu wyszła

Mait z nożem w ręce, by zamordować ciemiężyciela wsi.

Popełniła jednak błąd, bo postanowiła mu wygarnąć

wszystko, co Ieżało jej na sercu, zaczęła krzyczeć, jakim

jest on potwornym wyrzutkiem i draniem. Vret Joar, nie

czekając na dalszy rozwój wypadków, zaczął po prostu

uciekać w las, bo uzbrojona Mait córka Branta nie była

osobą, z którą można by sobie żartować. Dziewczyna

pognała za nim, a ponieważ była młodsza i szybsza, więc

mało brakowało, a byłaby go złapała. Los jednak sprawił,

że akurat w tym czasie lasem w stronę Vargaby szli

pobożni kapłani; właśnie okrążali jeziorko.

Vret Joar słyszał, oczywiście, wiele o nowej wierze,

coraz bardziej umacniającej swoje wpływy w kraju. Nie

był nią zachwycony, ale w tej chwili dostrzegł w niej

ratunek. Zaczął wzywać pomocy, oskarżając Mait córkę

Branta, że jest czarownicą, która chce rzucić na niego

urok. Bo to akurat wiedział, że dla nowej religii czary

i przesądy były największym paskudztwem. Jeden z apos-

tołów dał znak swoim towarzyszom i zanim Mait zdążyła

się zorientować, co się dzieje, została w imię Boże

zadźgana nożem jako groźna >>czarownica<<.

Vret Joar zabrał swoich wybawców do Vargaby

przysięgając, że jest wyznawcą nowej wiary. Wkrótce

jednak słudzy Boży dowiedzieli się o ponurych grzechach

obciążających jego sumienie. Krwawe ofiary z ludzi, to

przecież prawdziwy kult Baala! I wtedy to ludzie

apostoła przepędzili ze wsi w lasy Vreta Joara Jons-

sona i jego syna Vreta Mattsa Jonssona, wymor-

dowawszy przedtem po kolei strażników i wasali

tyrana. Rozprawa była bezlitosna i brutalna, mimo

wszystko jednak ojciec i syn zdołali dotrzeć do ludzi.

Dla Vreta Joara ucieczka przez lasy była zbyt wielkim

wysiłkiem i zmarł na rękach syna nad brzegiem Siljan.

Wiadomo też, co stało się z Vretem Mattsem. Włóczył

się po wsiach, pił, łajdaczył się, głodował. Umarł dość

młodo.

- A Vargaby?

- Cóż, tam apostołowie starali się żelazną ręką na-

kłonić ludzi do nowej wiary. A gdy im się to nie udało,

spalili większość domów w tej >>twierdzy pogaństwa<<

i ludzie musieli budować je na nowo. Słudzy Boży poszli

natomiast przez góry do Harjedalen.

W izbie zaległa cisza.

- I oni nadal tam mieszkają? - zapytał Diderik cierpko.

- W Vargaby? Mieszkają. Raz do roku widujemy paru

z nich w kościele. Przemykają w milczeniu i cisi stają

gdzieś z tyłu, za innymi, a po nabożeństwie natychmiast

wracają do swoich ukrytych za lasami łąk.

- No więc... Jeszcze przecież nie powiedziałeś nam, co

takiego strasznego kryje się w tutejszych lasach?

Chłop uniósł głowę.

- Jcszczeście tego nie pojęli, panie? Dziewice z Varga-

by wciąż tułają się po okolicy! Mieszkańcy osady są wolni,

oni nie widują upiorów. Jednak obcy, który zabłądzi

w lesie... Jakieś siły poprowadzą go ukrytymi ścieżkami

do Vargaby.

Diderik wydął wargi.

- A to dlaczego?

- Bowiem dziewice nadal poszukują Vreta Joara

Jonssona i pewnie też jego syna. Przede wszystkim jednak

Joara. Skąd duchy miałyby wiedzieć, że człowiek zmarł

przed setkami lat? Nadal szukają opanowane żądzą ze-

msty. Specjalnie zaciekła jest podobno Mait córka Branta,

ale jej siostry też nie należą do miłosiernych. Inne

dziewczynki, te, które zostały złożone w ofierze jako

pierwsze, znalazły, zdaje się, pokój wieczny. Teraz już się

ich nie widuje.

- Ale one nie mogą nic zrobić żywym?

- W sensie fizycznym nie, ale mogą ich tak wystraszyć,

że nigdy nie znajdą wyjścia z lasu.

- Zdarzyło się już kiedyś coś takiego? Że ktoś nie

odnalazł drogi, nie wyszedł z lasu?

- Tego nie wiem. To przecież wszystko może być

jedynie legendą, podaniem. My jednak na wszelki wypa-

dek nigdy się nie zapuszczamy w tamte strony.

Pan Natan odetchnął głęboko.

- Muszę powiedzieć, że to niezwykle wyrazista

i szczegółowa opowieść. Nawet może trochę zbyt

dokładna. Skąd można wiedzieć aż tyle? Zwłaszcza jeśli

nigdy się tam nie było. I jeśli nikt żywy stamtąd nie

wróeił.

- O, tak - zgodził się gospodarz. - Z pewnością

w ciągu tych stuleci wiele zostało dodane do opowieści

lub poprawione.

- Myślę, że tak - oświadczył Diderik. - No i co, moi

towarzysze? Przestraszyliście się?

- Ja nie - odparł kapłan. - Bóg jest ze mną.

- A ty, Havgrim? Wahasz się?

Młody człowiek potrząsnął głową.

- Znakomicie - rzekł Diderik Swerd. - Drogi gos-

podarzu, serdeczne dzięki za rozrywkę. Jesteś bardzo

dobrym narratorem i tworzysz piękne historie. My jednak

nie zawrócimy w długą drogę do Mora. Wyśpimy się

w nocy, a potem pojedziemy dalej ku pustkowiom

Harjedalen.

Chłop westchnął.

- Rozumiem, że nie mogę panów zatrzymać. W takim

razie nasza pasterka wyruszy z wami, żeby pokazać wam

przynajmniej pierwszy odcinek drogi. Nikt nie zna lasu

lepiej niż ona, a poza tym jej nigdy żadne nadprzyrodzone

istoty nie niepokoiły. Matko, sprowadziłabyś tu naszą

małą pasterkę?

- Pasterkę kóz? Dziewczynę? - zapytał Diderik z ob-

leśnym uśmiechem. - Nie może być lepszego towarzystwa

dla pełnych życia mężczyzn!

Chłop ani drgnął. Czekał, aż żona przyprowadzi

pasterkę.

Na widok przybyłej panu Diderikowi opadła szczęka.

Stanowczo nie była to najbardziej pożądana towarzyszka

dla mężczyzny jego pokroju! Miała co najmniej sześć-

dziesiąt lat, była pokrzywiona i pomarszczona po długim,

pełnym trudu życiu, zmęczona nieustannym lękiem o po-

wierzone jej bydło i samotnością w pełnych dzikiego

zwierza lasach.

- To jest Barbro - przedstawił gospodarz. - Rozu-

miem, że panowie spodziewali się kogoś młodszego, bo

przecież zwykle najmłodsze pasterki zajmują się kozami,

lecz Barbro robiła to przez całe swoje życie. Była małą

sierotką, kiedy, zdaje się, że było to przed wiekami, przyszła

do domu mojego ojca. Jesteś pewna, Barbro, że zdołasz

bezpiecznie przeprowadzić panów przez lasy koło Vargaby

tak, żeby znaleźli się na drodze do Lillhardal i Sveg?

- Pewnie, że przeprowadzę - oświadczyła stara i po-

tem wygłaszała pospiesznie jakieś formułki, z których

goście nie rozumieli ani słowa.

- Nie, nie, chwileczkę - zaprotestował Diderik. - Mu-

simy mieć przewodnika, którego będziemy rozumieli.

- Wybaczcie mi, panie - rzekła Barbro. - Kiedyś przez

rok służyłam u siostry mojego gospodarza, która wyszła

za mąż i mieszka w Gagnef. Wciąż jeszcze pamiętam

tamtejszą dziwaczną mowę.

Dziwaczną dla niej, lecz dla nich zrozumiałą. Choć nie

był to najczystszy język szwedzki, niewątpliwie byli

w stanie się z nią porozumieć.

- No dobrze - westchnął Diderik zadowolony, wciąż

jednak z tym lekko pogardliwym błyskiem w oczach,

podkreślającym dystans, jaki dzielił go od niżej stojących

gospodarzy. - W takim razie mówimy wszystkim dob-

ranoc i udajemy się na spoczynek. Mógłbym chyba

zażądać, żeby mi jakaś służąca wygrzała łóżko, ale dzisiaj

jestem już zanadto zmęczony. Jutro wstajemy o wscho-

dzie słońca.

Chłop skinął głową. Odprowadzał wzrokiem także

dwóch pozostałych gości, gdy podnosili się z miejsc i szli

za Diderikiem do sypialni wunnym budynku. Kiedy go

mijali, napotkał wzrok najmłodszego. Było to spojrzenie

pełne sympatii i zrozumienia. Dowodziło, że Havgrim

orientował się w zawiłościach ludzkich uczuć. O tym, że

wiedział, kto spośród zebranych w tej izbie ma naj-

szlachetniejszy charakter.

To spojrzenie wzruszyło gospodarza i przepełniło go

wdzięcznością".

Jakaś grupa nowo przybyłych gości hałasowała na

korytarzu za drzwiami pokoju Andre. Odłożył rękopis

i czekał, aż się to uspokoi.

Na dworze świecił księżyc i rzucał zimną poświatę na

podłogę hotelowego pokoju. Andre wstał i zaciągnął

zasłony.

Czekał jakieś pół godziny, a kiedy na korytarzu znowu

zapanowała cisza, wrócił do czytania.

ROZDZIAŁ IV

"Mała Kajsa wypędziła bydło na pastwisko i siedziała

teraz na skłonie porośniętego rzadkim lasem wzgórza

spoglądając w dół na pasące się zwierzęta. Krowy zwykle

trzymały się blisko niej, owce natomiast były kłopotliwe.

Zawsze chciały tego, co znajdowało się trochę dalej. Na

szczęście teraz pokładły się i przeżuwały to, czego zdążyły

od rana naskubać. To była najspokojniejsza chwila dnia,

do której młoda pasterka zawsze tęskniła.

Obok niej na ziemi leżał duży kij, który miała dla

obrony przed dzikimi zwierzętami, a także róg, którym

powinna wzywać pomocy, gdyby groziło jej prawdziwe

niebezpieczeństwo. Strach nigdy jej nie opuszczał, jak

zresztą wszystkich małych pastuszków. Poznała go pierw-

szego dnia, gdy została wysłana sama ze zwierzętami do

lasu, i tak już zostało. Miała wówczas siedem lat. Teraz

skończyła już chyba osiemnaście, choć nie była tego taka

całkiem pewna, bowiem w Vargaby nie przywiązywano

szczególnej wagi do rachuby czasu. Dni i lata płynęły

w przemiennym rytmie pór roku i ciężkiej pracy. Kto by

miał czas liczyć mijające dni, skoro najważniejszą sprawą

było bronić się przed głodem i zimnem?

Oczy dziewczyny były rozmarzone, co się ostatnio

zdarzało bardzo często.

Wiele zagród we wsi świeciło pustkami po zarazie,

która nawiedziła Vargaby przed pięcioma laty. Kajsa nie

bardzo umiałaby powiedzieć, co to była za choroba. Jakaś

biegunka, która zabrała niemal połowę wszystkich miesz-

kańców osady. Dom Era Nilsa popadał w ruinę, a nie było

nikogo, kto by się o niego zatroszczył. Dom Era Andersa

już się całkiem zapadł, belki dachowe tworzyły rumowis-

ko, porośnięte chwastami. Obora Olego Branta stała się

siedliskiem sów, które pohukiwały groźnie po nocach.

Od czasu zarazy nie było w osadzie ani jednego

młodego mężczyzny.

Początkowo Kajsa nie rozumiała trapiącej ją tęsknoty,

tego wciąż rosnącego i umacniającego się pragnienia,

które zdawało się rozrywać jej duszę na strzępy. Stawała

na wzgórzu i spoglądała w dolinę, gdzie płynęła rzeka.

Zabierz mnie ze sobą, prosiła cichutko. Weź mnie stąd

i zaprowadź do miejsc, które wabią z oddali.

Prosiła dorosłych, by jej pozwolili opuścić Vargaby.

Chciała poznać nowych ludzi, tak jej się wydawało.

Chciała zobaczyć nowe okolice. Myślała, że za tym właśnie

tęskni.

Teraz jednak rozumiała więcej.

Podczas ostatniego Bożego Narodzenia znalazła się

w kościele w Alvdalen. Widziała tam młodych mężczyzn

i chłopców w swoim wieku. Stali po drugiej stronie

kościelnej nawy. Wtedy zrozumiała, czego tak rozpacz-

liwie pragnie jej skołatane serce.

Pojęła, że tęskni do innego człowieka, do kogoś

bliskiego, kto stanowiłby dla niej oparcie. Do kogoś, kto

zaspoisoiłby jej potrzebę czułości i któremu ona mogłaby

okazywać czułość. Kto wziąłby ją w ramiona i kto by

ugasił trawiący jej ciało ogień, uwolnił ją od męki, która

z roku na rok stawała się coraz bardziej nieznośna.

Niczym lunatyczka próbowała kilka razy opuścić

Vargaby na własną rękę, chciała dojść do ludzi. Zawsze

jednak zawracano ją z drogi i karano za niedopuszczalne

pomysły.

Teraz już zrezygnowała.

Kajsa wiedziała, że nie jest w swojej tęsknocie osamot-

niona. Kjerstin z sąsiedniej zagrody na przykład. Najpięk-

niejsza i najłagodniejsza istota we wsi. Była kilka lat

starsza niż Kajsa i często rano miewała czerwone, zapuch-

nięte oczy. Kjerstin jednak nigdy by się nie odważyła uciec

z Vargaby. Takich rzeczy się po prostu nie robi, a poza

tym świat jest bezlitosny, pełen niebezpieczeństw czyhają-

cych na młodą dziewczynę. Kjerstin bała się wszystkiego

i przestrzegała niepisanych praw, jakie mieszkańcy Varga-

by ustanowili w ciągu stuleci. Ani ona, ani Kajsa nie

rozumiały, że było wśród tych praw wiele zasad niedo-

rzecznych, bo przecież nie znały innego życia. Wierzyły

więc, że każdego roku należy wrzucić po kawałku

wszelkiego rodzaju jedzenia do leśnego jeziorka, by

zapewnić dobre zbiory. Nikt już nie wiedział, dlaczego tak

trzeba, po prostu robiono to i już. Albo każdego

wieczoru, kiedy zamykano bydło na noc, trzeba było

wypowiadać wiele dziwnych formułek i pluć na próg

obory, by strachy albo jeszcze co gorszego nie dostało się

do środka. Każda praca, jaką podejmowano, wymagała

odrębnych rytuałów. Nowo narodzone dziecko trzeba

było włożyć na chwilę do dziupli drzewa rosnącego koło

źródła...

Tyle rzeczy należało wiedzieć, tylu zwyczajów prze-

strzegać, lecz dla dziewcząt były to sprawy naturalne.

Sądziły, że wszędzie na świecie jest podobnie.

Świat zdawał się taki ogromny! Widać to było wyraź-

nie, kiedy się weszło na Wielką Górę. Jedno wzgórze za

drugim majaczyło w oddali na tle sinoniebieskich lasów.

A daleko, daleko na horyzoncie połyskiwało wielkie

jezioro. Jezioro Orsa, tak je nazywano. Ale nikt z Vargaby

nigdy tak daleko nie zaszedł.

Kajsa zastanawiała się często, czy tam, w tych dzikich

borach, także żyją ludzie. Była w Alvdalen i mogła się

przekonać, że tam mieszka ich wielu. Początkowo nie

mogła w to uwierzyć, wtedy jednak była dzieckiem.

I wtedy jej świat ograniczał się do lasów wokół Vargaby.

Teraz wiedziała więcej. Więc może w tamtych odległych

dolinach także znajdowały się osady? Choć dość trudno

było w to uwierzyć. Aż tak dużo ludzi z pewnością na

świecie nie ma!

Stary Ols Erik twierdził co prawda, że ludzie mieszkają

jeszcze dalej, również w miejscach, których stąd nie widać.

Ale to chyba tylko takie gadanie, bo w takim razie ci ludzie

musieliby mieszkać na zewnątrz, poza granicami świata!

Kajsa drgnęła. Ktoś wołał jej imię. Ze złością!

Zerwała się i pobiegła w dół. To Britta, która mieszkała

w domu pod lasem. Britta była dokładnie w jej wieku, no,

może nawet trochę młodsza. Była jednak bardzo impul-

sywna i nieobliczalna. I silna. Nie taka jak Kajsa, co to

marzy z otwartymi oczyma.

- Jak ty pilnujesz bydła, Kajsa? - krzyczała roz-

gniewana Britta. - Cielęta wróciły na podwórze!

Przestraszona Kajsa rozglądała się za zwierzętami.

Kozy zniknęły, cielęta także. Tylko krowy pasły się

spokojnie.

- Chodź tu zaraz! - wołała Britta. - Poszukamy kóz.

Kiedy chodziły po lesie, nawołując, Kajsa myślała

o Britcie. Zastanawiała się, czy ona także tęskni. O,

z pewnością! Kajsa nie raz dostrzegała niepokój w jej

spojrzeniu. Britta jednak wiedziała, czego chce. Była

o głowę wyższa od przyjaciółki, miała lśniące, ciemne

włosy i niemal agresywne oczy. Przyjemnie było na nią

patrzeć, bo poruszała się z wdziękiem i pewnością siebie,

długonoga o szczupłej talii. Na twarzy jednak nie była

taka ładna jak na przykład Kjerstin. Ale też z Kjerstin

mało kto mógł się równać.

Kajsa miała włosy jasne, splecione w warkocze, oczy

niebieskie i uśmiechała się nieśmiało. Mama powiedziała,

że Kajsa jest śliczną małą dziewczynką. Ale matki pewnie

zawsze tak mówią o swoich dzieciach.

Mama... Nie było już mamy. Taty też nie. Nie przeżyli

zarazy i teraz Kajsa mieszkała u siostry mamy. Nie było jej

tam źle, ale często tęskniła do rodziców i do własnego

domu.

Britta szła szybkim, stanowczym krokiem, wciąż za-

gniewana. Kajsa podążała za nią z poczuciem winy.

Obie dziewczyny były, rzecz jasna, spokrewnione ze

sobą. Tak jak wszyscy w Vargaby. Ale Ers Nils pilnował

porządku, jeśli chodzi o małżeństwa. Dobrze wiedział, kto

z kim może się ożenić, jaki stopień pokrewieństwa ich

łączy. Dawniej tak bardzo tego nie przestrzegano, ale

rezultaty małżeństw pomiędzy zbyt bliskimi krewnymi

były straszne. Dzięki temu Nilsowi uniknięto wielu

nieszczęść. Tylko że Nils też nie przeżył zarazy. Zresztą

dla trzech panien nie było w Vargaby chłopców, więc i tak

pokrewieństwo straciło znaczenie.

Na myśl o tej sytuacji Kajsa doznawała bolesnego

uczucia w sercu.

Ona sama znajdowała się jak gdyby pośrodku pomię-

dzy skrytą, zalęknioną Kjerstin, która apatycznie przyj-

mowała swój gorzki los, bo i tak nigdy nie odważyłaby się

na żadne działanie, a obdarzoną siłą woli, energiczną

Brittą. Kajsa była marzycielką. Żyła nadzieją, że kiedyś

zdoła jakoś rozwiązać problem swojej samotności, lecz nie

podejmowała prawie żadnyeh wysiłków, by do tego

doprowadzić, jeśli nie liczyć dwóch prób ucieczki".

Na ulicy przed hotelem rozległy się jakieś hałasy

i Andre wstał, żeby zobaczyć, o co chodzi. Rozsunął

zasłony.

Na dworze zapadły już ciemności, zapalono uliczne

latarnie.

Dwóch pijanych mężczyzn zataczało się na chodniku

tuż pod jego oknem. Wykrzykiwali coś głośno, aż portier

hotelowy wyszedł, żeby ich przepędzić. Wtedy na ulicy

ukazała się młoda kobieta ubrana z krzykliwą elegancją

i skierowała się ku pijanym, pochodzącym najwyraźniej

z wyższych klas. Zachwyceni widokiem dziewczyny,

ruszyli w jej stronę, chwiali się przy tym niebezpiecznie.

W końcu jeden, chcąc złapać dziewczynę, stracił równo-

wagę, a ponieważ ona uskoczyła w bok, upadł i wylądo-

wał z twarzą w rynsztoku. Kompan i dziewczyna wybuch-

nęli radosnym śmiechem. W końcu dziewczyna odeszła

z tym mniej pijanym.

Andre nie mógł się pozbyć natrętnej myśli: Czy to

przypadkiem nie jest Mali, córka Petry? Sprawiała jednak

wrażenie zbyt doświadczonej, zbyt pewnej siebie. Trud-

no, Andre nie miał teraz czasu się nią zajmować.

Wrócił do łóżka i wkrótce znalazł się znowu w odległej

przeszłości. W rozległych lasach koło Vargaby...

"Britta szła bardzo szybko. Prychnęła na Kajsę, żeby jej

nie deptała po piętach, ale gdzie indziej szukała zbłąka-

nych kóz. Wystarczy przecież, że będą się słyszały!

Położywszy uszy po sobie Kajsa powlokła się w inną

stronę.

Dzień był ponury. Chmury wisiały tak nisko, że

okrywały szczyty najwyższych sosen. Cały las zdawał się

mokry, powietrze było zgniłe, a z niewidocznych czub-

ków drzew krzyczały wrony, przenikliwie i ponuro.

Kajsa słyszała pełen irytacji głos Britty, wołającej kozy.

Ona sama pokrzykiwała także, lecz bez większego przeko-

nania. Chętnie użyłaby rogu, ale wtedy zleciałaby się cała

wieś w przekonaniu, że napadł na nią jakiś dziki zwierz.

To by się dobrze dla Kajsy nie skończyło!

Reniferowy mech uginał się pod jej stopami. Weszła do

jaśniejszej części lasu, gdzie rosły piękne, wysokie sosny.

Widoczność była tu znacznie lepsza, ale kóz nigdzie ani

śladu. Zawróciła więc i ponownie weszła w mroczną

gęstwinę.

Czy dziewczęta będą musiały czekać z zamążpójś-

ciem, dopóki mali chłopcy ze wsi nie dorosną? Było ich

czterech, od sześciu do dziesięciu lat. Nie, Kajsa nie

miała ochoty czekać na żadnego z nich. Jej przyjaciółki

z pewnością także nie. Kiedy pomyślała o tych chudych

małych chłopaczkach, mówiącyćh cieniutkimi głosika-

mi, bawiących się na wiejskiej drodze, myśl o czekaniu

na nich wydała jej się przerżająca i zarazem śmieszna.

Nie, nic takiego nie powinno jej nawet przychodzić do

głowy!

Ale jaki one wszystkie trzy miały wybór? We wsi było

jeszcze kilku starszych wdowców. Nikogo więcej.

Sytuacja była tak rozpaczliwa, że Kajsa mogłaby płakać

w głos.

Las zdawał się dzisiaj jakiś dziwny. Jakby obcy. Kajsa

znała, rzecz jasna, legendę a dziewicach z Vargaby, ale

nikt z jej znajomych nigdy niczego nie widział. I nikt

chyba już nie wierzył w stare opowieści, że obcy mogli

zostać sprowadzeni na manowce przez zmarłe dawno

temu dziewice. To przecież oczywiste wymysły, może

rozpowiadane po to, żeby zepsuć opinię tej osadzie tak, by

nikt nigdy nie chciał tu przyjechać? A to by była wielka

szkoda...

Dziś jednak w lesie panował jakiś osobliwy nastrój.

Nigdy czegoś podobnego nie doznawała, jakby niepokój,

napięcie, oczekiwanie. Znad jeziorka niósł się ponury

krzyk nura, ale do tego pasterze i pasterki z Vargaby byli

przyzwyczajeni.

Przystanęła i nasłuchiwała. Z oddali dochodził głos

Britty nieustannie przywołującej kozy, poza tym jednak

panowała taka cisza, że słychać było szelest spadającej

w dół sosnowej szyszki. Nagle ogarnął ją przejmujący

smutek, który chyba nie pochodził od niej samej, lecz od

tych istot, które żyły tu przed setkami lat. Jakby nadal

znajdowały się w jej pobliżu, samotne, zrozpaczone,

nieszczęśliwe.

Dziewice z Vargaby?

Nie, cóż za głupstwa! To nastrój tego dnia, ten ponury,

pełen melancholii las i samotność tak wpływają na jej

myśli.

Była jednak przyzwyczajona...

Rozległ się głośny krzyk Britty.

- Kajsa! - niosło się pośród mokrych koron drzew.

- One są tutaj! Znalazłam kozy!

Niesamowity nastrój prysł. Z uczuciem ulgi Kajsa

pobiegła w stronę, skąd dochodziło wołanie. W połowie

drogi spotkała śliczną Kjerstin.

- Mama się o was niepokoi - powiedziała Kjerstin.

- Britta wyszła z domu tak dawno temu.

- To moja wina - tłutieaczyła Kajsa. - Nie dopil-

nowałam kóz i gdzieś mi zginęły.

- Cielęta też. Wróciły do domu.

- Wiem o tym - rzekła Kajsa z poczuciem winy.

- Widziałaś krowy?

- Widziałam. Leżą na polanie. Ale nie powinny na tak

długo zostawać same.

- Pójdziesz ich popilnować?

- Chętnie.

Kjerstin przystanęła.

- Wiesz, Kajsa, ja tego nie rozumiem. Takie mam

jakieś dziwne wrażenie, jakby tu wszędzie w lesie znaj-

dowali się ladzie. Albo...

Zawahała się, więc Kajsa dokończyła:

- Albo nie ludzie, prawda?

- No właśnie! Dokładnie to miałam na myśli. Boję się,

Kajsa. Nie wiem, czy odważę się zostać sama z krowami.

- To idź do Britty zamiast mnie, a ja wrócę do krów.

Britta jest tam na górze, dopiero co słyszałam jej wołanie.

Myślę, że nie jest teraz do mnie specjalnie przyjaźnie

usposobiona, więc chętnie się z tobą zamienię.

Kjerstin uśmiechnęła się, ale był to blady i niespokojny

uśmiech. Potem się rozstały.

Kajsa przystanęła. Jeszcze raz doznała tego wrażenia,

a było ono tak silne, że zakręciło jej się w głowie.

Co się dzisiaj dzieje z tym lasem? zastanawiała się

przerażona. To dziwne napięcie, to trudne do określenia

podniecenie, ta... złość?

Otrząsnęła się z nieprzyjemnych myśli i pobiegła

zobaczyć, co się dzieje z krowami.

Jechali z Rot do Klitten, a potem mieli przed sobą już

tylko lasy. Mijali oczywiście od czasu do czasu jakieś

pastwiska, lecz były one puste, ani zwierząt, ani ludzi po

niedawnej zarazie.

Najpierw podróżowali przez majestatyczne bory sos-

nowe. Widne, prześwietlone i jeszcze jaśniejsze od sreb-

rzystobiałych porostów.

Ponieważ zarówno Diderik Swerd, jak i pan Natan

uważali się za zbyt godnych, by proponować podwodę

starej babie, to Havgrim wziął przewodniczkę na swego

wierzchowca. Nieźle do siebie pasują, myślał Diderik,

zarówno ze względu na niskie pochodzenie, jak też i na

mizerny wygląd obojga.

Niezbyt wygodnie się jechało, mając przed sobą

kościstą i powykrzywianą Barbro, lecz Havgrim jak

zwykle nie skarżył się ani słowem.

Jechali na przedzie, bo przecież Barbro miała wskazy-

wać drogę. Na razie nie mieli żadnych kłopotów. Z pew-

nością siebie prowadziła ich przez zdradliwe bagna

i strome wzgórza, przez strumienie i gęste bory. Widywali

rozległe mokradła, na których to tu, to tam rosły samotne,

wysmagane wiatrem sosny, mijali skalne urwiska, gdzie

zostały tylko ogołocone z gałęzi pnie drzew, jakie tam

kiedyś rosły. Być może szalał tu kiedyś pożar albo susza

panowała któregoś lata. Okazało się, że natura na północ

od Osterdalelven jest bardzo zróżnicowana.

Koło południa, gdy byli już bliżej Harjedalen niż

Alvdalen, trzej mężczyźni zauważyli, że stara robi się jakaś

niespokojna. Znajdowali się teraz na polanie, w terenie

pokrytym trudnym do przebycia mieszanym lasem,

a światło tego dnia było jakieś mroczne, od ciemnych

chmur czy też mgły, nie wiadomo jak to nazwać, wiszącej

nisko nad ziemią, rozciągającej się nad mokradłami

i przepływającej pomiędzy drzewami.

- Co to znaczy, kobieto? - warknął Diderik ostrzej niż

zamierzał. - Zabłądziłaś?

- Niech Bóg broni - odparła Barbro dumnie. - Cho-

dziłam tędy z bydełkiem niezliczoną ilość razy. Szlak

prowadzi daleko od wsi, którą panowie chcieliby ominąć.

- My byśmy chcieli? - zapytał Diderik. - To nie my

boimy się tej osady, to twój gospodarz nas tak uparcie

straszył.

- I bardzo dobrze zrobił. Ja wiem o tych sprawach więcej

niż on, chociaż te tam... dziewice mnie zawsze dawały spokój.

Pastor prychnął.

- No dobrze. W takim razie co cię niepokoi? - zapytał

Diderik przewodniczkę.

- Prowadziłam panów właściwą drogą, jestem tego

pewna. Nie mogło być inaczej, bo tu, w obrębie wielu mil,

nie ma innych szlaków. Ale teraz nie poznaję okolicy. Ten

wielki kamień, tam... Nie powinno go tu być. A ścieżka,

którą od dawna jechaliśmy? Gdzie się podziała? Przecież

tu teraz nie ma żadnej ścieżki!

- Jakieś pół godziny temu rozdzieliła się na dwoje

- rzekł Havgrim.

Barbro popatrzyła na niego przestraszona.

- Rozdzieliła się na dwoje? Nie zauważyłam. To

niemożliwe. Nie w tym miejscu, wiem to na pewno!

- Ale tak właśnie się stało - zapewniał Diderik. - A ty

wybrałaś źle. Musimy zawrócić.

Barbro rozejrzała się dookoła.

- Myślę, ojcze Natanie, że powinien ojciec zacząć się

teraz modlić za nas wszystkich - wymamrotała.

- Nie bądź przesądna, kobieto! Po prosto źle zapamię-

tałaś drogę, nic więcej. Zaczynasz się starzeć i pamięć cię

zawodzi.

W oczach starej dostrzegali upór.

- Nikt nie ma takiej pamięci jak ja, moi panowie. A tu

jest coś nie tak, jak powinno być.

- Nonsens - rzekł Diderik. - Wystarczy, że cofniemy

się do miejsca, gdzie ścieżka się rozdzieliła...

- Cii... - przerwał mu pan Natan. - Co to było?

Zaczęli wszyscy nasłuchiwać. Szarobiała mgła krążyła

nad ich głowami i przesłaniała wierzchołki drzew.

- To nur - powiedział Havgrim. - Jakiś wyjątkowo

wielki nur.

Barbro, która siedziała tuż przy nim, słyszała jego głos,

jakby się dobywał z głębokiej studni. Zwróciła uwagę, że

posługuje się dialektem sztokholmskim.

- Nie - zaprotestował Diderik. - To człowiek. Głos

człowieka wzywającego pomocy.

- Nury naprawdę często tak krzyczą - uspokoiła go

Barbro. - To był ptak.

- Muszę przyznać, że do złudzenia przypomina głos

człowieka - rzekł pastor z wahaniem.

Diderik był pndniecony. Twarz okolona wypielęg-

nowaną blond brodą nabrała rumieńców.

- Czyż nie słyszycie? Wołająca wykrzykuje jakieś imię,

ale nie mogę zrozumieć jakie. Chodźcie! Musimy się tam

dostać!

- Konno tam nie dotrzemy - powiedział pastor tym

swoim zawsze lekko zirytowanym tonem, jakby cierpiał

na chroniczny nieżyt żołądka. - Tam jest tylko bagno.

I nie dajmy się zwabić niedorzecznym przywidzeniom.

Oczywiście, że to ptak.

Diderik Swerd już jednak zeskoczył z siodła.

- Konie zostawimy tutaj. Barbro ich popilnuje.

- Ja też zostaję - oświadczył Havgrim. - Nie możemy

zostawić kobiety samej z końmi bez żadnej ochrony w takiej

głuszy. Tu można by się spodziewać nawet niedźwiedzia.

- W porządku. W takim razie pójdziemy obaj z ojcem

Natanem. Zresztą zaraz wrócimy.

Gdy odeszli, zapadła grobowa cisza. Żadne z dwojga

pozostałych nie było akurat szczególnie rozmowne.

Na koniec Barbro oświadczyła:

- Nie czuję się dzisiaj za dobrze w lesie.

- Ja też nie - przyznał Havgrim. - Przytłacza mnie ta

nieznośna cisza.

Barbro rozumiała, co chciał powiedzieć, bo przecież

wciąż słyszeli oddalające się głosy ojca Natana i Diderika

Swerda. I wielki nur raz po raz ponawiał swoje osobliwe,

pełne skargi wołanie.

- Pojęcia nie mam, jak ktoś może to uznać za głos

kobiety - powiedziała Barbro. - Bo przecież mówił >>ona<<,

prawda?

- Ja też to słyszałem - potwierdził Havgrim krótko.

- A skąd to pochodzicie, mój panie? - zainteresowała

się Barbro.

- Nie nazywaj mnie panem - uśmiechnął się cierpko.

- A pochodzę z okolie Sztokholmu. Tyle tylko że już

dawno stamtąd wyjechałem. Od tamtej pory zjechałem

niemal cały świat.

Nie wyglądał na kogoś, kto zdołał objechać aż tak

wiele, był na to zbyt młody.

- A dlaczego to jeździliście tyle?

- Szukałem. Na moim rodzie ciąży taki przymus.

Nieugaszona potrzeba poszukiwania.

- To brzmi strasznie!

- Nie, źle się wyraziłem. To nie jest nieugaszona

potrzeba. Kiedyś znajdziemy to, czego szukamy. Ja jestem

to winien mojemu ojcu za wszystko, co dla mnie zrobił".

W tym miejscu, na marginesie, Benedikte postawiła

znak zapytania. Andre rozpoznał kolor jej atramentu.

Zastanawiał się, o co mogło jej chodzić.

"Barbro skinęła głową, choć nie wiedziała, czego to

Havgrim poszukuje. Może miał na myśli szczęście?

Rozejrzała się zmartwiona.

- Tyle czasu to zabiera. Miałam zamiar wrócić do

domu przed zmierzchem.

- To daleko, zwłaszcza na piechotę.

- Przywykłam. Ale Ćmoka to bym spotkać nie chcia-

ła.

Havgrim uśmiechnął się pod nosem.

- Słyszałem, że byłaś przez rok w Gagnef Przejeż-

dżaliśmy tamtędy i też nam opowiadali o Ćmoku. Widzę,

że poznałaś tamtejsze wierzenia.

Ćmok to istota czy może raczej symbol. Symbol

ciemności i wszystkich nadprzyrodzonych istot, które

wychodzą z ukrycia po zmroku. Ćmok nie ma konkretnej

postaci. Każdy może go sobie wyobrażać zgodnie z włas-

ną fantazją.

Barbro cieszyła się, że spotkała kogoś, kto rozumie jej

niepokój.

- Postaram się, żebyś w odpowiednim czasie za-

wróciła - obiecał.

Przewodniczka poczuła się bezpieczna.

- Posłuchajcie - rzekła. - Ptak ucichł.

- Nasi pewnie już tam doszli i stwierdzili, że to tylko

nur.

- No to wkrótce wrócą do nas. Szczerze mówiąc, nie

mamy czasu na takie wycieczki.

Havgrim rozejrzał się. Chmury zeszły jeszcze niżej,

przesłoniły zbocza wzgórz, miał wrażenie, że oboje

z Barbro stoją w wielkiej sali o jakby wełnistym, szarym

suficie.

- Właściwie gdzie my jesteśmy?

- O, żebym to ja wiedziała! Nie znam tych okolic. Nie

zdziwiłoby mnie, gdyby...

Nie dokończyła zdania. Zresztą wcale nie musiała.

Havgrim i tak wiedział, co chciała powiedzieć.

Dwaj mężczyźni przedzierali się przez gęsty las. Wszę-

dzie wokół było mokro i nieprzyjemnie; marzyli, żeby

ponownie znaleźć się na końskich grzbietach.

Nagle Diderik Swerd ptzystanął.

- Proszę posłuchać! Ona znowu krzyczy! Słyszy pan

chyba, że ona woła jakieś imię?

Pastor był blady, miał bardzo niepewną minę. Skinął

głową.

- Tak, słyszę. Jezu Chryste, uwolnij nas od tej

zbłąkanej duszy!

Diderik Swerd nie był w stanie ruszyć się z miejsca.

Wsłuchiwał się jak zaczarowany w to niesamowite woła-

nie. Żałosny, ponury głos krzyczał coś, co brzmiało: >>Vret

Joar! Vret Joooar!<<

- Nie! - wykrztusił przerażony. - To musi być

halucynacja.

Pastor słyszał natomiast wyraźnie, że głos woła raz po

raz: >>Panie Natan! Panie Nataaan!<<

Żaden jednak nie miał odwagi powiedzieć, co słyszy.

- Może nie powinniśmy tam chodzić? - zastanawiał się

Diderik.

Pan Natan otrząsnął się z wrażenia.

- Nie powinniśmy się lękać wysłanników Szatana! Tę

sprawę powinniśmy jak najszybciej wyjaśnić.

Stanowczym krokiem ruszył przed siebie i panu

Diderikowi nie pozostawało nic więcej, jak pójść za nim.

Nagle przystanęli. Wołania umilkły.

Byli przemoczeni aż do pasa, lecz po chwili ruszyli

dalej. Przed nimi z mgły wyłaniał się powoli ponury

widok. Pojedyncze, na wpół uschnięte drzewa otaczały

leśne jeziorko, które leżało pośrodku lasu niczym szare,

załzawione oko. Nieoczekiwanie zauważyli ścieżkę wio-

dącą do jeziora, można nawet powiedzieć, że było to coś

więcej niż ścieżka, raczej droga, najwyraźniej rzadko

uczęszczana, ale dość szeroka i widoczna.

Po tafli jeziora pływały trzy ptaki. Kiedy pod stopą

pastora trzasnęła sucha gałąź, przestraszone, zniknęły pod

wodą.

- O ile się znam na ornitologii, to są to wielkie nury

- mruknął Diderik. - Mimo wszystko popełniliśmy błąd!

- Chyba tak!

Każdy z nich czuł zimny dreszcz strachu pełzający po

plecach, lecz nie chciał pokazać towarzyszowi, co myśli.

A myśleli obaj, że miejsce jest okropne i niesamowite

w jakiś trudny do określenia sposób. Nie tylko odludzie

i ponura przyroda powodowała to wrażenie. Było tu coś,

czego nie umieli zdefiniować, co jednak wyczuwali

każdym nerwem, każdą komórką ciała. Zdawało im się, że

gdyby się odwrócili, mogliby napotkać zimne, upiorne

spojrzenie oczu, które nie istnieją, zobaczyliby tę, czy

tych, którzy wołali! Nie odzywali się jednak ani słowem,

szli po prostu ze wzrokiem utkwionym przed siebie

i zastanawiali się, czy zdołają się stąd wydostać. Najchęt-

niej zasłoniliby uszy dłońmi, zacisnęli powieki i na oślep

biegli do koni, jeśli taki szaleńczy bieg w ogóle byłby

możliwy.

- Co to jest tam dalej? - zapytał pastor.

- Nie mamy czasu, żeby to badać, musimy wracać jak

najszybciej - odparł pan Diderik.

Pan Natan nie miał jednak dość odwagi, by właśnie

teraz zawrócić, bo odnosił wrażenie, że oni są za nim

i zmuszają go, by szedł naprzód. Chciał zyskać na czasie,

zebrać siły.

- Muszę zobaczyć - powiedział krótko.

Poszli obaj. Zobaczyli bezkształtny, porośnięty mchem

stos czegoś, co raczej nie należało do natury. Cokolwiek to

było, musiało zostać stworzone przez człowieka.

Pan Natan pochylił się nad wzgórkiem. Wypielęg-

nowanymi rękami człowieka z lepszych sfer grzebał

ostrożnie w ziemi.

Diderik Swerd przyglądał mu się z irytacją. Nagle

gwałtownym ruchem wyrwał wielki pęk trawy i mchu.

Las trwał teraz w ciszy. Żadnego znaku, że mogą się tu

gdzieś czaić niewidzialne istoty. Las zdawał się wstrzymy-

wać dech.

W miejscu, z którego pan Diderik zerwał darń, ukazało

się jakieś rzeźbione drewno, sczerniałe od ognia, ale

bardzo dobrze zachowane w bagiennym podłożu. Diderik

zerwał jeszcze jeden kawałek darni.

- W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! - wykrztusił

pastor. - To przecież posążek bożka! Porąbany i w kawał-

kach, ale najprawdziwszy. To jakiś pogański ołtarz!

- A więc legenda mówi prawdę - szepnął Diderik.

Teraz on zbladł z wrażenia. - W każdym razie jeśli chodzi

o historyczne fakty. Opowieści o duchach pojawiły się

później i nie mają nic wspólnego z rzeczywistością.

Widok pogańskiego bożka przywrócił im zdolność

trzeźwego myślenia. Widzieli, oczywiście, że posążek

przedstawia Freya. Niezdarnie wyrzeźbione rysy twarzy

nic nie mówiły, nie miały zresztą żadnego znaczenia, poza

tym tak były nadgryzione zębem czasu, że mogłyby

przedstawiać wszystko jedno kogo, ale wśród resztek

i części, które leżały przed nimi w jasnym świetle dnia,

znajdował się też członek, który nie mógł należeć do

żadnego innego boga, jedynie do boga płodności. Z gry-

masem niechęci pan Natan odwrócił głowę.

Diderik Swerd nie był aż tak wrażliwy. Chichotał

obleśnie, wziął osławiony członek bożka do ręki i oglądał

go dokładnie.

- To dopiero posag! - mruczał pod nosem.

Pan Natan zwrócił się do niego gwałtownie:

- Proszę tego nie dotykać! Lepi się do tego wszelkie

najgorsze paskudztwo. To jest przeklęte, czy pan nie

rozumie?

Diderik natychmiast odrzucił od siebie kawałek dre-

wna, jakby się oparzył. Ruszyli z powrotem tą samą

drogą, którą przyszli. Żaden nie pojmował, jak to się

stało, że aż tak ulegli niesamowitemu nastrojowi tego

miejsca.

Milczenie przerwał Natan.

- Powinienem był odmówić modlitwy i pobłogos-

ławić miejsce, resztki przeklętego ołtarza i to, co kiedyś

było samym jądrem pogaństwa. Ale jest tak, jak pan

mówi, panie Diderik: nie mamy czasu do stracenia!

Musimy jechać dalej, bo niedługo się ściemni!

Diderik zgadzał się z nim z całego serca.

- I ta nieszczęsna kobieta powinna jeszcze dzisiaj

wrócić do domu.

- Oczywiście!

Brodzili przez bagno po kolana w wodzie. Szli w mil-

czeniu, żaden nie chciał głośno wypowiedzieć tego,

o czym obaj myśleli, podejrzenia, a szczerze mówiąc

pewności, w jakim to mianowicie miejscu się znaleźli.

Starannie unikali patrzenia na siebie nawzajem. Nie

chcieli ujawniać niepokoju, który obu dręczył. Chcieli się

od niego uwolnić".

Andre odetchnął głęboko. Uświadomił sobie teraz, że

od bardzo dawna wstrzymuje oddech. Zapomniał właś-

ciwie, po co czyta tę opowieść, zastanawiał się tylko, czy

podróżni dotarli nad jeziorko w Vargaby.

Tak, to było to jeziorko! Kiedy stwierdził, że rozumo-

wał właściwie, odczuł zadowolenie.

Całe Trondheim pogrążone było w nocnej ciszy. Andre

rozebrał się i położył do łóżka, nie mógł przecież całą noc

tak leżeć w ubraniu na pościeli.

Spojrzał na zegarek. Ponieważ odczytywanie rękopisu

zajmowało dużo czasu, zeszło mu na tym wiele godzin.

Ale nie chciał jeszcze się poddać, chciał się przekonać,

dlaczego Vanja i Benedikte tak bardzo chciały, żeby

przeczytał ten manuskrypt.

Coś musi się za tym kryć. Andre po prostu płonął

z ciekawości.

ROZDZIAŁ V

" - Powinni już być z powrotem - powiedziała Barbro

i skuliła się obejmując rękami kolana.

Havgrim spoglądał ze współczuciem na jej wychudłe

ramiona i całą kaleką sylwetkę. Życie w biedzie i niedo-

statku, ciężka praca i samotność, wszystko to odbiło się

fatalnie na jej organizmie.

Uniósł głowę.

- Posłuchaj! Tym razem to nie ptak. Ale też i nie nasi

panowie.

- Masz rację - zgodziła się Barbro po chwili na-

słuchiwania. - To jakieś dziewczyny przywołujące kozy

i owce. Tak, kozy. Poznaję po sposobie, w jaki to robią.

Trzeba panu wiedzieć, że jest różnica w przywoływaniu

kóz i owiec.

Havgrim kiwał głową.

- Nie spodziewałem się, że spotkamy tu ludzi - mruk-

nął.

- Naprawdę? - zapytała Barbro i spojrzała mu w oczy.

- W ciągu ostatniej godziny też nie?

Głęboko wciągnął powietrze.

- Trudno zaprzeczać, wiemy przecież oboje, gdzie się

znajdujemy, prawda?

- Oczywiście, ale proszę się nie bać. >>One<< nigdy mi

nic złego nie zrobiły. A mieszkańcy osady to gościnni,

pracowici chłopi. Muchy by nie skrzywdzili.

- Powiadasz, że tobie >>one<< nic złego nigdy nie

zrobiły, ale ty jesteś bezbronną kobietą o czystym sumie-

niu. My jednak jesteśmy mężczyznami. Co z nami się

stanie?

Wzruszyła ramionami.

- Myślę, że nic. Nie trzeba wierzyć w przesądy i gusła.

To tylko takie gadanie, nic więcej. Historie, żeby straszyć

łatwowiernych.

Mówiła tak, jakby chciała przekonać samą siebie.

Nawoływania przybliżały się. Słyszeli czyste młode

głosy, cudownie rzeczywiste i ziemskie w tej ponurej

i przerażającej atmosferze.

- Idą w naszą stronę - stwierdził Havgrim.

W lesie na zboczu można było widzieć białe nieduże

plamy, turlały się niczym koraliki w dół po kamienistym

zboczu. Kozy popędzane przez dwie młode dziewczyny.

Jednocześnie po przeciwnej stronie wyłoniło się z lasu

dwóch mężczyzn. Na widok kóz i dziewcząt stanęli jak

wryci.

Pasterki stanęły także. Spoglądały na obcych, ze-

branych w dole na polance, ujęły się za ręce, jakby chciały

dodać sobie nawzajem odwagi, i nie spuszczały wzroku

z przybyszów.

- A niech mnie d... - zaczął Diderik, ale przypomniał

sobie o obecności duchownego i zamilkł. - Tamta,

z oczyma jak gwiazdy... To prawdziwe zjawisko!

Miał na myśli Kjerstin, tę nieśmiałą i spokojną. W jego

oczach pojawił się błysk podniecenia i zadowolenia

zarazem, który Havgrim pojmował bezbłędnie.

Usłyszeli głębsze tony dzwonków i z lasu wyłoniło się

stado krów, a za nimi jeszcze jedna dziewczyna. Ona także

była niezwykle pociągająca.

- Wygląda na to, że w Vargaby nadal mają bardzo

ładne dziewice - powiedział Diderik, bo nikt już nie żywił

wątpliwości, gdzie się znaleźli.

Słysząc jego słowa pan Natan drgnął i jakby się skulił.

Diderik pojął, że wyraził się niewłaściwie. Ale wszystkie

trzy panny były bez wątpienia z tego świata. Policzki

miały zarumienione od biegania po lesie, we włosach

sosnowe szpilki, a przyspieszone oddechy i onieśmielenie

dodawały im wdzięku. Naprawdę przyjemnie było na nie

patrzeć.

Minęło sporo czasu, zanim padły pierwsze słowa. Ten,

który miał najwięcej doświadczenia w uwodzicielskim

gadaniu, zajęty był teraz obserwowaniem trzech nie-

znajomych. Oczywiście od pierwszej chwili wiedział,

którą wybierze na początek, ale i dwie pozostałe za-

sługiwały na uwagę. Na przykład ta z opadającą na czoło

grzywką, jasnymi warkoczami, z tym rozmarzonym,

tęsknym spojrzeniem... Stanowiła z pewnością łatwą

zdobycz. Albo tamta wysoka, taka dumna! Wyglądała na

najmłodszą, lecz odważnie patrzyła obcym w oczy. Tę

najtrudniej byłoby sobie podporządkować. Ale Diderik

znał się na rzeczy i takie zadaniie go bawiło. Dlaczego

mieliby na złamanie karku pędzić do Harjedalen i do

Norwegii? Dlaczego by nie zostać tu jakiś czas i nie wziąć

tego, co samo wchodzi w ręce?

Kajsa czuła, że kręci jej się w głowie, kiedy tak stała

i przyglądała się obcym. Ludzie tutaj? W jej lesie? Jakaś

stara kobieta, kapłan, poznawała to po kołnierzyku

i czarnym płaszczu, pastor kościoła w Alvdal też się tak

ubierał. I jeszcze jacyś dwaj panowie, obaj dość młodzi.

Jeden sprawiał wrażenie człowieka obdarzonego po-

czuciem humoru, w jego oczach pojawiały sig wesołe

błyski, bardzo przystojny mężczyzna o jasnych włosach

i brodzie. Drugi natomiast, jeszcze młodszy, budził w niej

lęk. Miała wrażenie, że stara się ukryć swoje myśli

i uczucia pod kamiennym wyrazem twarzy. Jakiż był

urodziwy, z tymi czarnymi włosami przy jasnych oczach!

Chociaż, prawdę powiedziawszy, wydawał jej się okro-

pnie nieprzystępny!

Drobna starsza kobiecina wyglądała sympatycznie.

Obcy mieli aż trzy konie. Pomyśleć, że ktoś może być taki

bogaty!

Czy powinna zawrócić i uciec w las? Zabrać ze sobą

swoje towarzyszki i biec co tchu do domu? Z trudem się

opanowywała, bo nogi drżały w przemożnej chęci ucie-

czki. Czuła, że dzieje się coś niebezpiecznego, nie mogły

tak tutaj stać wszystkie trzy. Coś trudnego do określenia

zatrzymywało ją w miejscu, a jednocześnie serce przepeł-

niał jakiś nowy, nie znany dotychczas lęk.

Chociaż, czy taki całkiem nowy i nie znany? To był ten

sam lęk, który odczuwała od samego rana. Że las jest

zaczarowany. Że wszystko stało się inne i przerażające.

Zdawało jej się, że stoją tak i patrzą na siebie od

niepamiętnych czasów, choć w rzeczywistości minęla

co najwyżej minuta, aż Kjerstin przerażona krzyknęła

i zaczęła uciekać co sił w nogach. Widok obcych był

czymś strasznym dla dziewczyny, która nigdy nie od-

ważyła się nawet pójść do kościoła w Alvdalen i która

nigdy nie widziała niczego poza Vargaby i bezkres-

nymi lasami wokół osady. Natrętne, niedwuznaczne

spojrzenia Diderika Swerda przerażały ją śmiertelnie.

Nie rozumiała ich, wiedziała jedynie, że są bardzo nie-

bezpieczne.

Jej zachowanie sprawiło, że również Kajsa rzuciła się

do ucieczki. Nie zastanawiając się nad tym, co robi,

pomknęła w dół po zboczu niczym ścigane zwierzę.

- Hej, zaczekajcie! - krzyknął za nimi władczy męski

głos. One jednak uznały, że głos ten brzmi groźnie,

i uciekały jeszcze szybciej.

Britta stała niezdecydowana.

- Sami do tego doprowadziliście! - powiedziała z na-

ganą do ludzi stojących na polanie. - Dopilnujcie tu moich

bydląt, to ja spróbuję sprowadzić dziewczyny z po-

wrotem.

I ona także zniknęła we mgle, która coraz szczelniej

otulała ziemię.

- Cóż za dialekt! - zawołał Diderik. - Mimo wszystko

można zrozumieć. Chodźcie, moi panowie. Musimy

uspokoić te biedaczki.

Wskoczył na konia, pastor poszedł za jego przykładem.

Havgrim wahał się.

- Idź i ty - powiedziała Barbro. - Dziewczęta będą

potrzebowały wsparcia przyzwoitego człowieka.

- Pan Natan przecież pojechał. A poza tym czy mogę

cię tu zostawić samą ze zwierzętami?

- Myślę, że wszystkie drapieżniki rozpierzchły się

przerażone - odparła. - Pospiesz się, będziesz im potrzeb-

ny.

Skinął głową i wskoczył na siodło.

Barbro patrzyła w ślad za nim, ale wkrótce i on zniknął

we mgle. Kobieta z rozgoryczeniem potrząsała głową.

Powinnaś byłaś siedzieć w domu, Barbro! Ty, która tyle

wiesz o starym podaniu. I która znasz jego dalszy ciąg.

Powinnaś być mądrzejsza!

Wyprostowała swoje zgarbione plecy. I jeżeli się za

bardzo nie mylę, myślała, to jest tu ktoś jeszcze, kto zna

dalszy ciąg...

W gęstej mgle trzej mężczyźni rozeszli się na różne

strony.

Diderik Swerd prowadził konia w górę po zboczu, ale

nie widział żadnego śladu dziewcząt. Niech to diabli, one

znają ten las na wylot. Ale znajdzie je, nie da za wygraną!

Chciał je zobaczyć! Przede wszystkim tę niesłychanie

piękną, która uciekła pierwsza. Spłoszona jak łania.

I tamtą małą z tańczącymi warkoczami także...

Po chwili wstrzymał konia. Zobaczył coś przed sobą.

Coś się poruszało. Zatrzymał się i wytężył słuch.

Znajdował się w niewielkiej kotlinie, reniferowy mech

porastał tu zbocza i pnie rzadko rosnących, prostych

sosen. Mgła, a może to nisko wiszące chmury, prze-

pływała nad ziemią, tworząc dziwne, czasami wręcz

niesamowite formacje pomiędzy sosnami.

Coś tam chyba jest... Tam, na prawo od niego, otulone

zasłoną mgły tak szczelnie, że nie mógł rozróżnić, co to.

Zwierzęta? Ludzkie istoty? Dziewczęta?

Nie, dziewczęta nie były ubrane tak jak te dziwne,

trudne do określenia cienie. Ich proste sukienki były

kolorowe, nosiły też pasiaste fartuchy i barwne chusty na

ramionach.

Ten czy też ci, którzy ukrywali się przed nim, musieli

mieć na sobie odzienie z brązowych lub szarych skór,

włosy powiewały na wietrze...

A może się po prostu mylił? Potrząsnął głową, by

odzyskać ostrość wzroku. Obraz zniknął. Widocznie

powykrzywiane drzewa sprawiły, że coś mu się przywi-

działo.

Wielki nur odezwał się znowu. Czyżby Diderik znaj-

dował się w pobliżu jeziora? Nie, to niemożliwe. Jezioro

jest dokładnie w odwrotnym kierunku. I wtedy znowu

głos zawołał kogoś po imieniu. Diderik westchnął. Jeśli to

nur, pomyślał, to może i ja jestem ptakiem. Założyłbym

się o własną duszę, że to głos kobiecy. >>Vret Joooar!<<

niosło się po lesie.

Nagle rozległ się głuchy dźwięk, jakby coś ciężkiego

spadło z łoskotem, ale tak głośno, że i Diderik, i koń

drgnęli przestraszeni. Tym razem to na pewno był ptak,

ale jego krzyk brzmiał jak złowieszczy chichot.

Potem znowu zaległa cisza.

A jednak daleko we mgle coś się poruszało i z głębi lasu

znowu nadeszło to żałosne wołanie jak jakieś nierzeczywi-

ste, pozaziemskie echo.

Żeby tak pan Natan tutaj był!

Nie zastanawiając się Diderik zawrócił konia i pognał

na łeb na szyję do miejsca spotkania.

Pan Natan już wrócił. Był blady, usta zaciskał tak, że

została tylko cienka kreska, i nie chciał nic powiedzieć.

To Havgrim odnalazł dziewczęta. Dwie młodsze stara-

ły się uspokoić Kjerstin, która siedziała skulona na mchu

i szlochała rozpaczliwie. Kiedy Havgrim nadjechał, pró-

bowała uciec, ale przyjaciółki ją powstrzymały.

Zeskoczył z konia.

- Nie bójcie się, nie chcemy zrobić wam nic złego

- rzekł krótko, a w jego oczach nie było wrogości.

Wrogości chyba w nich nigdy nie było, czasami stawały

się tylko nieprzeniknione, żeby nikt nie mógł dostrzec, co

dzieje się w duszy Havgrima. - Chodźcie teraz ze mną na

polanę, inni tam na nas czekają i tam też są wasze zwierzęta

- przekonywał. - Panienka, która wygląda na bardzo

zmęczoną, może jechać w siodle. Ja konia poprowadzę za

uzdę.

Kjerstin przyjrzała mu się zapłakanymi oczyma i uzna-

ła, że można mu zaufać. Pomógł jej dosiąść konia

i wszyscy czworo mogli jechać. To znaczy jechała tylko

Kjerstin; Kajsa i Britta rywalizowały o to, która pójdzie

bliżej Havgrima, bo obie poczuły do niego sympatię.

- Naprawdę, nie jesteśmy takie głupie, jak to może

mogło wynikać z naszego zachowania - tłumaczyła Britta

trochę niepewnie. - Ale dzisiaj wszystko jest takie dziwne.

Sama się wystraszyłam!

Co miało chyba oznaczać, że na ogół Britta nie

należy do tych, co boją się ciemności lub obcych po-

dróżnych.

- Rozumiem, co masz na myśli - rzekł Havgrim

swoim głębokim głosem. - O tym samym rozmawialiśmy

jadąc przez las.

- No właśnie, nam się zdawało, że nie jesteśmy same

w lesie. Okazuje się, że nie byłyśmy - zakończyła

z chichotem.

Havgrim uśmiechnął się pod nosem. Kajsa nie mówiła

nic. Starała się nadążać za Havgrimem, z przyjemnością

patrzyła na jego duże buty obok swoich małych stóp. Od

czasu do czasu spoglądała na niego nieśmiało i kilka razy

stwierdziła, że i on przygląda jej się z uwagą.

- Czy myśmy się już kiedyś nie spotkali? - zapytał

w końcu, gdy Britta na chwilę umilkła.

- No, jeśli pan był w kościele w Alvdalen w ostatnie

Boże Narodzenie, to mogliśmy się widzieć - odparła

Kajsa.

- To dziwne! Zdawało mi się, jakby... Jakby...

- Mnie też - potwierdziła spokojnie.

Kajsa zastanawiała się, czy mówiłby to samo, gdyby

wiedział, co ona chciała powiedzieć: >>Zdawało mi się,

jakbym znalazła się... w domu!<<

Przyglądała się jego ręce wspierającej Kjerstin. A Kjer-

stin patrzyła w dół na niego swoimi wielkimi, zdziwiony-

mi i jakby wygłodniałymi oczyma i nagle Kajsa doznała

dziwnego, dotychczas jej nie znanego uczucia: To była

piekąca zazdrość!

Zazdrość to uczucie bardzo złożone, może zawierać

w sobie wiele bardzo różnych doznań. Smutek, skrępowa-

nie, wściekłość, nikczemność, zranioną dumę, żądzę

władzy, gniew, pragnienie zemsty... Można wymieniać

jeszcze długo, od wielkiej szlachetności aż do największej

podłości.

W sercu Kajsy zazdrość dopiero kiełkowała, bo prze-

cież znała tego mężczyznę ledwie kilkadziesiąt minut,

natomiast Kjerstin znała przez całe swoje życie. Dlatego

bardzo szybko zdołała stłumić w sobie paskudne uczucia

i niemal przebaczyć Kjerstin tę radość, że może siedzieć

w siodle i czuć dotyk dłoni Havgrima na swojej ręce.

Britcie usta się nie zamykały, jakby chciała zaimpono-

wać obcemu tym nieprzerwanym potokiem słów. Mówi-

ła, że goście muszą pojechać z nimi do wsi, do rodziców,

przywitać się. O bardzo dziś brzydkiej pogodzie i o tym,

jak pięknie tu zazwyczaj bywa. Wcisnęła się teraz pomię-

dzy Kajsę i Havgrima, lecz Kajsie to nie przeszkadzało.

Była głęboko przejęta tym spotkaniem, lecz spokojna, jeśli

taki paradoks w ogóle jest możliwy, cieszyła się, że on jest

tuż obok, młody mężczyzna o płonących, melancholij-

nych oczach i zmysłowych ustach, mężczyzna o silnych

rękach, podtrzymujących inną dziewczynę, który jednak

od czasu do czasu spogląda na Kajsę, co wzrusza ją tak

bardzo, że aż traci dech.

Wkrótce znaleźli się na polanie, gdzie oczekiwano ich

z niepokojem, i Britta ukłoniła się głęboko panu Dideri-

kowi, a później księdzu z piękną brodą. Kjerstin i Kajsa

zrobiły to samo.

Jakie to wszystko dziwne, myślała Kajsa. To najmłod-

sza z nas trzech jest najbardziej śmiała i pewna siebie,

a najstarsza jest też najbardziej nieśmiała. Ja znajduję się

pośrodku. Jestem przeciętna.

Akurat teraz nie miała ochoty być przeciętną. Chciała być

kimś, kto zwraca na siebie uwagę. Kto jest podziwiany

i kogo się lubi. Nie była jednak ani taka śliczna jak Kjerstin,

ani taka bystra jak Britta. Czy było w niej coś interesującego?

Bardzo wiele, ale miała jeszcze za mało lat, żeby zdawać

sobie z tego sprawę.

Twarz eleganckiego pana rozjaśniła się w uśmiechu.

- Witajcie, moje damy! Jak to wspaniale, że panie

wróciły, ponieważ nie bardzo wiemy, gdzieśmy się znale-

źli. Poszliśmy złą drogą i zabłądziliśmy.

Zarówno Havgrim i Barbro, jak i duchowny zareago-

wali z irytacją na jego słowa. Czy naprawdę trzeba

wspominać tę nieprzyjemną legendę?

Pastor popatrzył surowo na dziewczęta i zapytał, czy

zostały ochrzczone w imię Chrystusa. Kajsa nie była tego

taka pewna, lecz Britta odparła z przekonaniem, że

owszem, wszystkie trzy są ochrzczone.

Tylko że Britta często mówiła to, co właśnie wydawało

jej się wygodne!

Kajsa zwróciła uwagę na jej niemal agresywny ton,

kiedy rozmawiała z duchownym. Jakby nie mogła go

znieść. A i pastor zaciskał gniewnie wargi i przyglądał jej

się nieprzychylnym wzrokiem.

Kjerstin natomiast jak zauroczona wpatrywała się

w pełnego godności Diderika. Możesz sobie na niego

patrzeć, pomyślała Kajsa ze złością, ale nie musisz już

trzymać >>mojego<< gościa za rękę, to już naprawdę nie jest

potrzebne. Wszystkich byś chciała zagarnąć dla siebie czy

jak?

Kajsa zdała sobie sprawę, że jest w bardzo nieprzyjem-

nym nastroju. Odczuwała gwałtowną awersję do dwóch

pozostałych mężczyzn, do duchownego i tego wyniosłego

pana, choć było to całkowicie bezpodstawne. Naprawdę

najzupełniej bezpodstawne!

Britta powtórzyła propozycję, by podróżni wstąpili do

wsi, zrobiło się bowiem późne popołudnie i do wieczora

i tak już by daleko nie zajechali. Niedawno niedźwiedź

napadł na starego człowieka, kilka mil na północ od

osady, i tylko cudem człowiek ów uszedł z życiem.

Diderik pospiesznie wymienił spojrzenia ze swoimi

towarzyszami podróży i dziękując przyjął zaproszenie.

Nawet stara Barbro sprawiała wrażenie, że takie roz-

wiązanie przyjmuje z ulgą. W ten sposób uniknie spot-

kania z Ćmokiem. A poza tym ona nigdy się Vargaby nie

bała.

Kiedy szli długim rzędem przez las, najpierw dziew-

częta, potem jeźdźcy, a na końcu zwierzęta, Kajsa znowu

wyobraziła sobie, że coś wokół nich krąży, coś, czego nie

powinno być. Pośród ukrytych we mgle koron drzew

rozlegało się głuche, żałosne zawodzenie, a porośnięty

mchem stok zdawał się drżeć pod ciężarem końskich

kopyt, ziemia uginała się i po chwili powracała do

dawnego położenia. Ona sama była przyjemnie pod-

niecona na myśl o tym, że za jej plecami jedzie mężczyzna,

który zaproponował jej, żeby usiadła przed nim na koniu,

a któremu ona z niewiadomego powodu odmówiła.

Las się skończył i wyszli na niebywale piękną, rozległą

polanę, porośniętą trawą i usianą mnóstwem kwiatów,

które teraz pochylały główki w wilgotnym powietrzu.

Przed oczyma podróżnych rozciągał się widok na Varga-

by, rozłożoną na niewielkich wzgórzach starą osadę. Małe

domki tuliły się do siebie. Kajsa żałowała, że goście nie

widzą tego w słonecznym blasku, bo była bardzo dumna

ze swojej rodzinnej wsi. Uważała, że piękniejszego miejsca

nie ma na ziemi. I chociaż Kajsa nie widziała nic więcej

oprócz Rot i Alvdalen, chyba miała rację. Vargaby było

niewypowiedzianie pięknym miejscem, prawdziwą osadą

z baśni.

Podróżni zatrzymali wierzchowce.

- Bóg mi świadkiem, żem się tego nie spodziewał

- szepnął Diderik.

Uszczęśliwiona Kajsa usłyszała w jego głosie szczery

zachwyt, serce zabiło jej radośnie, a oczy promieniały.

Dopóki nie napotkała zamyślonego spojrzenia Havgrima.

Wtedy spuściła wzrok. Nie odjeżdżaj, prosiła w duchu.

Zostań tutaj, nadaj mojemu życiu treść i sens! Przecież

nawet nie zdążymy się lepiej nawzajem poznać. Jak tu

będzie po waszym odjeździe? Sto razy bardziej pusto niż

dotychczas!

To była nieznośna myśl.

Miała wrażenie, że wszystkie nieszczęścia świata nagle

zwaliły się jej na ramiona.

Kiedy zdumienie i zaskoczenie mieszkańców wsi na

widok obcych ustąpiło, gości zaproszono na posiłek

złożony z zimnego zsiadłego mleka i żytnich podpłomy-

ków ze złociście żółtym masłem i kozim serem. Kjerstin

stała onieśmielona we drzwiach ojcowskiej izby, w której

wokół stołu zasiedli przybysze. To właśnie jej ojciec był

teraz starszym w Vargaby, od czasu kiedy jego poprzed-

nika zabrała zaraza.

Diderik rozkoszował się ciepłem izby i odpoczywał.

A zatem jest was tak niewielu, myślał. Garść zaledwie. Ale

za to jakie tu macie panny! Te trzy, które spotkaliśmy

w lesie.

Pragnienie uwodzenia dziewic odezwało się w nim

z całą siłą. Zbyt wiele markietanek i zbyt wiele chętnych,

zanadto jak na niego doświadczonych służących spotykał

w ostatnich czasach. Teraz znowu trafia mu się coś

całkiem nietkniętego!

Posłał Kjerstin spojrzenie, którego żadna z zebranych

w izbie kobiet nie mogła zrozumieć niewłaściwie. Kjerstin

jednak była całkowicie niedoświadczona, przyjmowała

jego zainteresowanie z pokorą i oddaniem. I jeśli za czymś

tęskniła w swojej dotychczasowej samotności, to właśnie

za takim spojrzeniem mężczyzny. Zarumieniona ze wsty-

du i radości wybiegła z domu. Kajsa i Britta wymieniły

pełne niepokoju spojrzenia.

Diderik zwrócił się do gospodarza domu:

- Prawdziwie piękna wieś, to Vargaby.

Ojciec Kjerstin odparł:

- Zmagamy się z lasem. To wieczna walka. Nieustan-

nie, podstępnie las podpełza w stronę osady. Gdybyśmy

się nie bronili, wkrótce pochłonąłby całą wieś.

Kjerstin wróciła i ponownie stanęła na progu.

- Wasz koń okulał, mój panie - zwrócił uwagę

gospodarz.

- Tak, zauważyłem - potwierdził Diderik. - Myślę, że

dobrze by mu zrobiła chwila odpoczynku.

Wzrok gościa nieustannie krążył wokół postaci Kjers-

tin.

- Pustych domów u nas pod dostatkiem. Możecie

zostać tu przez parę dni.

- Nie mówimy nie - odparł Diderik. W jego oczach

pojawił się jakiś szelmowski błysk. - Skorzystamy z oka-

zji. Ostrzegano nas przed dziewicami z Vargaby, ja jednak

uważam, że są one niebywale pociągające.

Twarz gospodarza pociemniała.

- Ach, tak, ta legenda przyczyniła nam wiele szkody.

To takie niesprawiedliwe! Jesteśmy zwyczajnymi, pra-

cowitymi chłopami i nikomu nie życzymy źle. Ale ludzie

unikają nas jak zarazy. Naprawdę bez powodu!

Diderik pojął, że zachował się nietaktownie, i próbo-

wał to jakoś załagodzić, rozpływając się w pochwałach

i zachwytach, czym jeszcze pogarszał sprawę.

Przerwał mu pastor.

- Skoro już mowa o tym, co uchodzi - powiedział

cierpko - to nie zauważyłem u was domu Bożego. Jak to

jest?

- Nie możecie żądać, panie Natanie, by ta garstka

ludzi zbudowała sobie kościół - wtrącił Diderik.

- Pan Natan? - powtórzył ojciec Kjerstin zdumiony.

- To nadzwyczajne! To wasze prawdziwe imię, ojcze

duchowny?

- Co w tym takiego nadzwyczajnego? - warknął

pastor.

- Ów apostoł, który w swoim czasie przybył do

Vargaby i położył kres ofiarom z dziewic, ale później

spalił wieś, też miał na imię Natan albo Natael.

- Coś takiego! - zaehichotał Diderik szyderczo.

- Ten przypadek nietrudno wytłumaczyć - uciął

duchowny cierpko. - Natan był tak wielkim sługą Bożym,

że wszyscy chcielibyśmy go naśladować. Jednakże ja mam

wam do powiedzenia co innego. Mieszkańcy wsi powinni

wysłuchać słowa Bożego. Tedy, skoro wszyscy są zebrani,

wygłoszę krótkie kazanie.

- Będziemy wam wdzięczni, panie.

Kajsa siedziała z bólem w sercu. Jej ciemnowłosy

przybysz zbyt jawnie i zbyt często wodził oczyma za

Kjerstin wciąż stojącą przy drzwiach. No pewnie, czyż

mogłam oczekiwać czego innego, myślała rozgoryczona.

Kjerstin jest przecież taka piękna. A poza tym miła

i dobra, i jest też starsza ode mnie. Ona zasługuje na

najlepszego.

Czasami naprawdę trudno jest być szlachetnym.

Britta i ona pobiegły na wieś zawołać wszystkich,

którzy jeszcze siedzieli w swoich domach i spoza firanek

wypatrywali niebezpiecznych przybyszów. W drodze

powrotnej dziewczęta natknęły się na Havgrima, który

wyszedł odetchnąć świeżym powietrzem. Wtedy Kajsa

pomyślała, że chciał je spotkać, i serce zabiło jej jak

szalone, a w głowie poczuła szum.

Britta przystanęła wyczekująco.

- Czy mogłybyście być tak dobre i mieć oko na waszą

przyjaciółkę? - poprosił pospiesznie cichym szeptem.

- Mój chlebodawca i towarzysz podróży nie spuszcza

z niej wzroku, a nie cieszy się on najlepszą opinią. Nie

chciałbym, żeby zrobił krzywdę tej biedaczce. Wy obie

jesteście rozsądne i trzeźwo patrzycie na świat, musicie się

zatroszczyć, żeby on nie sprowadził jej na manowce.

Kajsa poczuła, że świat wiruje wokół niej ze zdumienia.

Rozsądne i trzeźwo patrzące na świat? Britta owszem, ale

ona? Czy to miał być komplement, czy...? I o co mu

chodziło z tą troską o Kjerstin? Czy miał na myśli tylko jej

dobro, czy też może sam chciał ją zdobyć?

Przyrzekły obie mieć oczy i uszy otwarte; Britta

z wyrazem stanowczości we wzroku, który mógł obiecy-

wać wiele.

Pan Natan wygłosił kazanie, w którym aż buzował

ogień piekielny, a przestraszonym mieszkańcom wsi

zdawało się, że czują w powietrzu zapach siarki. Kajsa,

która uważała, że proboszcz kościoła w Alvdalen jest

bardzo surowym kapłanem, lecz sprawiedliwym i z grun-

tu dobrym, była wstrząśnięta fanatyzmem pana Natana.

Co chciał osiągnąć tym krzykiem? Dlaczego ich tak

bardzo nienawidzi?

Vargaby jest przeklęte, grzmiał kapłan. Jego mieszkań-

cy to szatański pomiot i pachołkowie pogańskich boż-

ków. Bo czyż sam nie widział nad jeziorem fgury Freya?

Czyż demony nie wabiły go w głąb lasu? Rozpalał się coraz

bardziej i bardziej, i mimo woli ujawniał, co go spotkało

po drodze. Jakieś mgliste postacie, na wpół widoczne,

chciały porwać jego duszę, był jednak dla nich zbyt silny

i za bardzo bogobojny! Kobiecy demon z potarganymi

włosami i w pospolitej sukni leżał na ziemi, a na ciele

widoczne były ślady cięć mieczem. Omam. Szatański

omam! Przesądni, wierzący w gusła ludzie w Alvdalen

chcieli mu wmówić, że setki lat temu pewien apostoł

zamordował tam czarownicę. Bez wątpienia widzenie

zesłał sam diabeł, by wciągnąć go w swoje sieci; diabeł

chciał, by ksiądz uwierzył w to, co widzi, i w swoim

ogromnym miłosierdziu próbował pomóc nieszczęsnej

kobiecie, a tym samym znalazł się we władaniu Szatana.

Pan Natan jednak przejrzał ich wszystkich. Uniósł w górę

srebmy krzyż, wypowiedział stosowne zaklęcia i widzenie

zniknęło.

- My nigdy niczego nie widzieliśmy - rozległ się

czysty głos Britty.

- Zamilcz, dziewezyno! - upomniał ją szeptem ojciec

Kjerstin. - Nie podawaj w wątpliwość słów kapłana!

- Ale my przecież naprawdę nigdy niczego nie widzie-

liśmy! On nie ma prawa niszczyć naszego lasu tylko

dlatego, że sam boi się ciemności!

Britta była jedną z tych kobiet, które zaszłyby daleko,

gdyby mogły studiować. Ale nawet nie znała takiego

słowa, cóż dopiero mówić o nauce!

Pastor wpatrywał się w nią wytrzeszczonymi oczyma.

- Nigdyście tu nie widzieli tego ohydztwa, które was

otacza, bo sami jesteście częścią zła. Powinienem postąpić

tak, jak należy w takich okolicznościach, i spalić gniazdo

zepsucia.

- Znalazł się już taki, który kiedyś tak właśnie zrobił

- odcięła się Britta. - To był zły postępek, z niego płynie

wszelkie zło, które wy, obcy, tu dostrzegacie.

Kajsa słyszała w jej głosie powstrzymywany płacz. Była

wstrząśnięta odwagą Britty, a jednocześnie podziwiała

przyjaciółkę.

Pan Natan uniósł rękę, jakby chciał uderzyć dziew-

czynę albo rzucić na nią klątwę, zaraz się jednak rozmyślił

i zaczął grzmieć na wszystkich zebranych:

- Ukorzcie się! Ukorzcie się wszyscy, powiadam wam!

Albowiem w dzień sądu znajdziecie się wśród prze-

klętych. Karząca ręka Pana zepchnie was w ogień piekiel-

ny!

Jakaś stara kobieta zaczęła płakać.

Britta wstała i poszła do drzwi.

- Jeśli w ten sposób prowadzicie dusze do Pana, to

musi on mieć ich niewiele. Proboszcz w Alvdalen mówi,

że Pan jest miłością i wybaczeniem. Wy zaś, panie Natan,

rozkoszujecie się własnymi słowami i władzą, jaką macie

nad nami. Bóg Ojciec wcale was nie obchodzi.

- Dziwka! - rzekł pan Natan, a jego przerażający głos

brzmiał lodowato. Przemawiał stanowczo, ale spokojnie,

jak zawsze, kiedy zwracał się do grzeszników. - Wracaj na

swoje miejsce!

Britta nie zamierzała posłuchać.

- Ja w was nie wierzę! Ja wierzę w Boga.

- Ja jestem Bogiem!

Teraz dziewczyna zaczęła się powoli odwracać. Pat-

rzyła duchownemu w oczy.

- Właśnie słyszę - powiedziała szyderczo i wyszła

z chaty.

Pan Natan był pąsowy na twarzy.

- To znaczy, chciałem powiedzieć, że jestem jego

zastępcą na ziemi! - krzyknął, ale Britty już nie było.

Duchowny stracił panowanie nad sobą i wybiegł za nią

na podwórze.

- Natychmiast wrócisz do izby, ukorzysz się i pu-

blicznie będziesz mnie błagać o przebaczenie! Bo jak

nie, to wyklnę cię, przepędzę z kościoła, ty... cza-

rownico!

Britta spoglądała na niego spokojnie, choć płacz dławił

ją w gardle.

- A nie chcielibyście zabić czarownicy? Raz już się tak

stało, można to powtórzyć!

Wtedy pan Natan się opanował. Legenda! Ręce mu

dygotały, kiedy je bezradnie opuścił. Wrócił do izby i teraz

przemawiał już nieco bardziej umiarkowanym tonem.

Postępował, rzecz jasna, niekonsekwentnie, bo wszystkie

te wydarzenia wytrąciły go z równowagi, ale słuchający

wierni woleli go takim.

Gdy kazanie dobiegło końca, ludzie się rozeszli.

Dziewczęta odprowadziły gości do dobrze utrzymanego

drewnianego domu, który stał pusty. Barbro miała tam

spać w alkierzu, a mężczyźni w dużej izbie.

Mgła nad łąkami zgęstniała, widać to było wyraźnie,

kiedy tak szli pomiędzy domami w mistycznym, przy-

tłumionym blasku letniego wieczoru. Kajsa czuła się

rozbita. Kjerstin była taka śliczna, Britta miała taką silną

osobowość. Kajsa kompletnie ginęła na tle tych dwu.

Chciała głośno krzyczeć w beznadziejnej desperacji: >>Ja

istnieję! Spójrz na mnie! Niczego nie potrafię, nie ma we

mnie niczego interesującego, ale jestem! Mam gorące

serce, pełne współczucia i wyrozumiałości dla wszystkich

żywych istot, i jest we mnie mnóstwo czułości i oddania,

którym mogłabym cię obdarzyć!<<

To ostatnie jednak miały też obie kuzynki, i Kjerstin,

i Britta.

Był to, oczywiście, jedynie przypadek, ale Havgrim

przez jakiś czas szedł obok Kajsy. Żadne nie mówiło nic,

lecz to nie miało znaczenia. Kajsa była tak przeniknięta

czarownym nastrojem tego wieczoru, że z trudem chwyta-

ła oddech.

Trudno powiedzieć, jak do tego doszło, ale w pustym

budynku, przyjemnie pachnącym starym drewnem i jało-

wcowymi gałązkami, wywiązała się bardzo interesująca

rozmowa i dziewczęta zwlekały z powrotem do domu.

Wszyscy rozsiedli się, gdzie kto mógł, po kolei opowiadali

o swoim życiu. Czegoś takiego dziewczęta nigdy nie

doświadezyły. Trwały w nie znanej im dotychczas egzal-

tacji, gotowe w każdej chwili wybuchnąć płaczem. Z od-

dali, znad jeziora dochodził krzyk nura. Dla nich to było

normalne, dziwiły się więc przerażeniu w oczach gości.

Nur to przecież nie jest ptak, którego należałoby się bać!"

Kajet wysunął się z ręki Andre, leżącego w hotelowym

łóżku w Trondheim. W ciągu ostatnich kilkunastu minut

powieki opadały mu ciężko na oczy i musiał się boleśnie

szczypać, by nie zasnąć. Teraz nie był już w stanie dłużej

walczyć ze snem. Musiał odłożyć rękopis i zgasić lampę.

Przedtem jednak spojrzał na zegarek. Czwarta rano!

A przecież w ciągu dnia czeka na niego tyle spraw!

Wciąż jeszcze nie pojmował, co wspólnego z Ludźmi

Lodu ma opowieść o dziewicach z Vargaby. Gdyby

jednak był w stanie przeczytać jeszcze jedną jedyną

stroniczkę, dowiedziałby się, co ich łączy. A przynaj-

mniej mógłby się domyślać, o co w tym wszystkim

chodziło.

ROZDZIAŁ VI

Andre obudził się wcześnie. Miał wrażenie, że jego

ciało samo nakłania go do aktywności, jakby mówiło:

"Dość już tego spania, musisz przeczytać do końca

manuskrypt, zanim podejmiesz badania zakrojone na

szerszą skalę".

Ponieważ pozostawało jeszcze sporo czasu do śniada-

nia, ubrał się i usiadł wygodnie w fotelu przy oknie.

Z zewnątrz dochodził rytmiczny stukot końskich kopyt

na kamiennym bruku, zgrzyt tramwajów i rozmowy

robotników zamiatających trotuar. Poza tym panowała

cisza, taka, jaką można odczuwać tylko o brzasku. Mgła

była gęsta, Andre nie widział więc nic oprócz zarysu

domów po drugiej stronie ulicy.

Otworzył zeszyt i powrócił do lektury. Musiał się cofnąć

o kilka stronic, by zrozumieć dokładnie to, czego w nocy

jego zmęczony umysł już nie przyjmował do wiadomości.

Odszukał miejsce, w którym wczoraj stracił wątek.

"Wszyscy odczuwali potrzebę mówienia. Jedynie pan

Natan zachowywał milczenie. Usiadł w mrocznym kącie,

możliwie jak najdalej od Britty. Widocznie pojmował, że

tę dziewczynę może ukarać chłostą lub pręgierzem, może

ją wykląć, może ją nawet spalić na stosie, lecz pokonać jej

nie zdoła. Na to było zbyt wiele mrocznych cieni w jego

bojaźni bożej, na to ona zbyt dobrze go przejrzała.

To musiała być gorzka świadomość dla kogoś, kto

uważał się za wybranego sługę Pana.

Diderik, jakby zupełnie przypadkowo, położył rękę na

ławie za plecami Kjerstin. Jego kciuk poruszał się tam

i z powrotem, dotykając leciutko jej biodra, co wprawiało

ją w oszołomienie i przerażenie zarazem.

To właśnie Diderik powiedział:

- Barbro, dawałaś do zrozumienia, że lepiej niż twój

chlebodawca znasz legendę o dziewicach?

- Myślę, że są tu jeszcze inni, którzy lepiej ją znają, nie

tylko ja - odparła z naciskiem.

Po chwili milczenia, gdy zebrani zdawali się czekać, że

ktoś potwierdzi jej słowa, lecz nic takiego nie nastąpiło,

pan Diderik odezwał się znowu:

- W takim razie opowiedz nam, co wiesz.

- Może nie warto wspominać takich spraw tutaj.

- Owszem, opowiadaj!

Kajsa spojrzała ukradkiem na Havgrima i w mroku

napotkała jego wzdok. Czyżby dostrzegła uśmiech na

jego twarzy? Nie miała odwagi uwierzyć. Wprawdzie

to Britta siedziała obok niego, lecz Kajsa się tym nie

martwiła. Britta była za młoda, by żywić inne uczucia

do Havgrima niż wdzięczność i dumę, że nazwał ją

rozsądną i trzeźwą.

A może Britta wcale nie jest za młoda? Och, nie, nie

wolno znowu pozwolić, żeby wątpliwości doszły do

głosu!

Jakie to zresztą wszystko ma znaczenie? Obcy i tak

jutro wyjadą!

Wyjadą? Och, jaki żal, jaka tu zapanuje pustka! Nie, nie

jedź dalej! Nie pozostawiaj mnie na całe długie życie z tym

wspomnieniem jednej jedynej chwili, z tym snem o pew-

nym letnim wieczorze we wczesnej młodości!

Barbro powiedziała bardzo wolno:

- Ja wiem tylko, co się stało z synem strażnika

i średniej z sióstr.

Diderik szukał w pamięci.

- Aha, to ta, której udało się dotrzcć do ludzi, podczas

gdy strażnik zapłacił za ucieczkę życiem - rzekł w końcu

z ledwo dostrzegalną ironią. - No dobrze, więc co się stało

z tym małym bękartem?

- Jak słyszeliśmy, chłopiec miał osiem lat, kiedy matka

umarła. Tylko że ona przez cały czas wbijała mu do głowy

myśl o zemście. A panowie wiedzą, jak taka myśl może się

wryć w umysł i serce dziecka.

- Tak. To pozostaje w nim na zawsze - potwierdził

Diderik. - Mów dalej!

- Chłopiec dorósł i opuścił Alvdalen. Wiedział

bowiem, że Vret Joar Jonsson zginął nad Siljan,

lecz jego syn nadal żyje. Wprawdzie chłopiec nigdy

nie odnalazł owego Vreta Mattsa Joarssona, lecz

sam się ożenił i został ojcem. Swemu najstarszemu

synowi przekazał wiedzę o tym, jakiego strasznego

przestępstwa wobec ich rodu dopuścił się Joar i jego

syn...

- No tak, teraz rozumiem - kiwał głową Diderik.

- Zemsta stała się obowiązkiem przekazywanym z pokole-

nia na pokolenie. Honorowym długiem, wendetą, jeśli

można użyć obcego słowa. Interesujące! Wiesz, jak się to

wszystko zakończyło?

- Myślę, że tak - odparła Barbro. - Minęło wiele

czasu, ale potomek tamtej dziewczyny odnalazł potomka

Vreta Joara. My jednak nie usłyszeliśmy jeszcze pańskiej

historii, panie Dideriku. Pański ród pochodzi z tych stron,

prawda?

- Tak, toteż poszukuję wszelkieh śladów. Chciałbym

dowiedzieć się czegoś więcej o moich przodkach, ponie-

waż wydaje mi się, że mój ród wydał wielkich rycerzy,

a może nawet królów. Moje wrodzone zdolności do

panowania i dominowania nad innymi o tym świadczą.

I mój autorytet. Posunąłem się już w badaniach dość

daleko. Przeprowadzałem wywiady, studiowałem doku-

menty, księgi parafialne i temu podobne. Doszedłem aż do

roku tysiąc trzysta siedemdziesiątego, kiedy to niejaki

Knuts Per Olsson, handlarz skór, przybywa do Uppsali.

Nazwisko wskazuje wyraźnie, że pochodził z Dalarna,

a pewne informacje pochodzące ze starych kontraktów

handlowych dowodzą, że być może mieszkał w Rattvik.

A tam odkryłem - jeśli to naprawdę był on - że jego ojciec

pochodził z Oxberg albo z okolic Alvdalen. I na tym ślad

się urywa. Dalej już nic nie wiadomo.

Barbro skinęła głową.

- A ty, Havgrim? Skąd się wzięło to twoje niezwykłe

imię?

Havgrim uśmiechnął się. Kajsa musiała stłumić w sobie

gwałtowną chęć, by podejść i usiąść przy nim. Jestem

śmieszna, pomyślała. Pierwszy lepszy mężczyzna, który

pojawił się na mojej drodze!

W Havgrimie było jednak coś szczególnego.

- To mój ojciec tak mnie ochrzcił - powiedział

i spojrzał na Kajsę. Naprawdę tak zrobił! O szczęście, nie

rozerwij mego serca na kawałki!

Havgrim mówił dalej:

- Ojciec przypłynął z Rugen do Szwecji po długim

pobycie za granicą. Kiedy wrócił do domu, ja miałem trzy

lata i ojciec nadał mi imię Havgrim, ponieważ zakochał się

w morzu i ponieważ uważał, że jestem małym brzydact-

wem, zupełnie niepodobnym do niego".

["Hav" w językach skandynawskich znaczy "morze", natomiast

"grim" to stare nordyckie słowo na oznaczenie brzydoty (przyp. tłum).]

W tym miejscu Benedikte lub Vanja postawiła na

marginesie wiele wykrzykników. Ktoś dopisał maleńkimi

literkami: "Któż to chrzci trzyletnie dzieci?"

Jakieś wspomnienie poruszyło się w pamięci Andre,

ale zaraz powrócił do przerwanej lektury i nie zastanawiał

się nad tym.

" - Brzydactwo, ty? W takim razie musiałeś się bardzo

zmienić od tamtych czasów - rzekła Barbro z powagą,

a wszyscy zebrani się uśmiechnęli. Wszyscy z wyjątkiem

pastora, który w dalszym ciągu siedział nadąsany w kącie

i z niechęcią badał swoje sumienie. Czy jego stosunek do

powołania kapłańskiego jest właściwy?

Przeklęta dziewczyna! Przeklęta wieś! Chciał odejść

stąd jak najszybciej.

- Czy w twojej rodzinie wszyscy mężczyźni są zawo-

dowymi wojakami? - zapytał Diderik Havgrima.

- Nie. Ojciec był kupcem, dorobił się majątku za

granicą. Nie. My jesteśmy poszukiwaczami.

Diderik uśmiechał się pogardliwie.

- Czego tak poszukujecie? Bogactwa? Czy tak zwane-

go szczęścia?

- Poszukujemy przestępcy, proszę pana.

- Ach, tak?

Barbro wtrąciła pospiesznie:

- Powiedzcie mi... Nigdy tak do końca nie opowie-

dzieliście, jak to się stało, że wszyscy trzej się spotkaliście

i podróżujecie razem. Czy to pan, panie Dideriku,

znalazł... ?

- Nie - przerwał Diderik. - To Havgrim zwrócił się

do mnie. Pojawił się w jakiejś gospodzie wkrótce po tym,

jak opuściłem zamek w Sztokholmie. Zaczęliśmy roz-

mawiać i powiedział mi, że jest zaciężnym żołnierzem i że

teraz nie ma zajęcia. Myślałem co prawda, że wygląda zbyt

młodo jak na doświadczonego wojaka, ale... Kto pierwszy

wystąpił z propozycją, już nie pamiętam, lecz zatrudniłem

go jako pomocnika i eskortę...

Diderik umilkł na chwilę i zamyślił się, a potem mówił

dalej:

- Potrzebowałem kogoś do ochrony podczas niebez-

piecznej podróży przez pustkowia do Norwegii.

Znowu umilkł, zamyślony.

- A pan Natan? Gdzie jego spotkaliście? - spytała

Barbro.

- W Mora, już mówiłem. Stał na rynku i miotał groźby

na przerażonych słuchaczy, straszył ich ogniem piekiel-

nym za okropne grzechy, jakich się dopuszczają. Taki był

przejęty swoją rolą, że zapomniał o bożym świecie. To był

pomysł Havgrima, żeby go zabrać w dalszą drogę,

i wszystkim trzem ten pomysł się spodobał.

Pastor odezwał się gniewnie, niezadowolony, że mu

przeszkadzają.

- Tak, i to Havgrim wymyślił, że powinienem przy-

brać imię Natan na pamiątkę biblijnego proroka. Wyda-

wało mi się to odpowiednie, ale teraz...?

Diderik wyprostował się groźnie.

- Posłuchaj no, Havgrim... !

Drzwi się otworzyły i do izby wszedł ojciec Kjerstin.

- A co to za obyczaje, żeby panny siedziały w męskiej

sypialni? - zapytał z hamowanym gniewem.

- Wszystko jest, jak się należy, mój panie. Ja tu jestem

i mam baczenie na dziewczęta - uspokajała go Barbro,

a Diderik pospiesznie cofnął rękę, która teraz obejmowała

już talię Kjerstin.

- Możliwe, ale to nie uchodzi. Wracać do domu,

panny! Natychmiast!

Wszystkie trzy wstały potulnie. Havgrim odprowadził

wychodzących, a kiedy ojciec Kjerstin poszedł przodem

z córką i z Brittą, Havgrim zdołał zamienić z Kajsą kilka

słów pod osłoną ciemnej, letniej nocy. Ujął jej rękę

i przytrzymał, a Kajsa zapomniała oddychać.

- Chciałbym, żebyśmy mieli trochę więcej czasu na

rozmowę, żebyśmy mogli się lepiej poznać - szepnął

pospiesznie.

Kajsa spojrzała na jego twarz, ledwie widoczną w tej

mistycznej nocnej poświacie. Widziała zaledwie kontury,

nic więcej. Zmarszczyła brwi.

- Wiesz, mam wrażenie, jakbym już kiedyś cię widzia-

ła.

- Bo tak było! Diderik Swerd zamiecza zostać tutaj,

dopóki koń nie wydobrzeje. Zobaczymy się jutro?

- Och, tak - szepnęła Kajsa przejęta, a kiedy on

musnął jej policzek opuszkami palców, zadrżała na całym

ciele. Bez słowa pobiegła za tamtymi.

Przed domem ciotki przystanęła i nasłuchiwała. Głos

Britty niósł się pośród zabudowań. Las jednak trwał

w ciszy, jakby wyczekiwał, jakby zastanawiał się nad jakąś

zagadką, tak się przynajmniej Kajsie zdawało".

Teraz Andre był niemal pewien, że wie, co tak

bardzo zajmowało Benedikte i Vanję. Oszałamiająca

myśl! Musiał jak najszybciej czytać dalej, żeby to po-

twierdzić.

Miasto zaczynało się budzić. Andre zszedł do jadalni,

ale tak bardzo chciał się dowiedzieć, czy rozumuje

właściwie i czy jest na tropie do rozwiązania zagadki, że

siedział przy stoIe z łyżką w jednej ręce, a manuskryptem

w drugiej. Od czasu do czasu nie trafiał w talerz i z hałasem

przesuwał łyżką po blacie, jakby chciał zaczerpnąć kaszy

wprost ze stołu. Zawstydzony odwracał wzrok, gdy

zdumieni goście zaczynali mu się przyglądać.

Czytał przez cały czas przy śniadaniu i kontynuował

lekturę wchodząc po schodach. Czasu miał już niewiele,

wkrótce powinien wyjść do miasta, gdzie czekało na niego

tak wiele spraw.

Powrócił na swój fotel pod oknem, a kiedy weszła

pokojówka, by pospczątać, odprawił ją czym prędzej,

żeby móc czytać w spokoju.

Andre był czaruiącym młodym człowiekiem, pokojó-

wka dygnęła więc z uśmiechem i zapewniła, że wszystko

jest w porządku.

"Diderik Swerd postanowił rozmówić się kategorycz-

nie ze swoim tajemniczym towarzyszem podróży. I poroz-

mawiać o jego zachowaniu wobec pastora. To przecież on

wpadł na pomysł, żeby pastor im towarzyszył i żeby

przybrał imię właśnie Natan. I o tym, że Havgrim

poszukuje przestępcy...

Dziś jednak Diderik był zanadto zmęczony. Myśli

wirowały w głowie, ale na niczym nie mógł saę skupić.

Denerwowało go też, że pokrzyżowano jego plany, kiedy

już tak dobrze mu szło ze śliczną Kjerstin. Chociaż

dzisiejszega wieczora i tak pewnie niczego by nie uzyskał.

Najlepiej poczekać do jutra. Diderik Swerd zgasł niczym

świeca, gdy tylko zdążył przyłożyć głowę do okrycia ze

skór, pod którym przyjemnie chrzęściła słoma w sienniku.

Noc miał jednak ciężką. Nie żeby się budził, to by

jeszcze nie było nic strasznego! Nie, dręczyły go jakieś

okropne sny, nie mające końca, które wysysały z niego

wszystkie siły. Można by przypuszczać, że śnił o dziewi-

cach z Vargaby, ale nie. Przeciągały przed jego oczyma

długie szeregi tych wszystkich nieszczęśliwych dziewcząt,

które skrzywdził i które teraz były bezlitosne, nie chciały

go opuścić. Wszystkie przemienione w senne mary,

potworne, uwodzicielskie, nieubłagane. Dlaczego? za-

stanawiał się Diderik. Rzucał się na łóżku, jęczał i krzyczał

przez sen. Dlaczego one mnie tak dręczą? Uszczęśliwiałem

je przecież.

A może to sam siebie uszczęśliwiałem?

Nędzne szczęście w takim razie.

Chcę się stąd wydostać, jak najdalej od tego!

Ale nie był w stanie się obudzić.

Nur na jeziorze krzyczał tak strasznie.

A może ptak był tylko w jego śnie? Nur nie krzyczy

przecież w środku ciemnej nocy?

Wiedział zbyt mało o ptakach, by sobie odpowiedzieć

na to pytanie.

Przeklęte ptaszyska!

Następnego ranka Kajsa, upominana stanowczo, by

lepiej niż wczoraj pilnowała inwentarza, została wysłana

na pastwisko. Było jeszcze tak wcześnie, że mgła nad rzeką

nie zrzedła, a na trawie leżała szara rosa.

Starała się nie odchodzić zbyt daleko od wsi. Na

wypadek, gdyby zdarzyło się, że ktoś będzie się za-

stanawiał, gdzie Kajsa się podziewa...

Kajsa nic na to nie mogła poradzić, trochę się bała tego

milczącego Havgrima z poprzedniego wieczora. Było

w nim coś przerażającego... Kim on właściwie jest? Czy

już go kiedyś widziała? Nie mogła tego zrozumieć, mimo

że twarz wydawała jej się znajoma i mimo że od początku

czuła do niego zaufanie.

I cała ta rozmowa o dziewicach z Vargaby!

Skuliła się ze strachu, kiedy usłyszała za sobą kroki. To

on, pomyślała, napięta niczym cięciwa łuku. Gorąco

uderzyło jej do głowy, policzki zarumieniły się. Co ja mam

zrobić, co powiedzieć?

Kiedy się jednak odwróciła, zobaczyła, że zbliża się do

niej stara Barbro. Kajsa nie umiałaby powiedzieć, czy

przyjęła to z ulgą, czy z rozczarowaniem. Pewnie i jedno,

i drugie.

Barbro wyjaśniła, że przyszła popilnować, jak się

wyraziła, małej pasterki. Pan Natan podjął się, choć trzeba

powiedzieć, że niechętnie, opieki nad Kjerstin. Niebez-

piecznie zrobiło się teraz dla młodych dziewcząt w tutej-

szych lasach, zresztą we wsi też, odkąd zjawili się twardzi,

bezwzględni mężczyźni. Kajsa poczuła, że jest jej przykro

z powodu tych słów. Ona miała inny pogląd. Przynaj-

mniej jeśli chodzi o Havgrima.

Długo siedziały obie z Barbro na pniu zwalonej brzozy

i rozmawiały. Padały słowa o samotności i tęsknocie.

O nowo obudzonej tęsknocie jednej i o zgasłej tęsknocie

drugiej. Barbro powtarzała w myśli błagalne prośby do

młodej dziewczyny: >>Nie zrób tak, jak postąpiłam ja, nie

przegraj swojego życia, bo zostanie ci tylko pustka

i samotność, do końca!<< Głośno jednak powiedzieć tego

nie mogła. Nie mogła popychać dziewczyny w tę ryzyko-

wną przygodę z młodym nieznajomym...

Kajsa powoli uświadamiała sobie, że ktoś stoi niedale-

ko i patrzy na nią. Szeptem zwierzyła się ze swego

odkrycia Barbro.

- Masz rację. On jest tam już od dłuższego czasu.

Pewnie rozczarowało go to, że mnie tu zastał. Chcesz,

żebym sobie poszła? I tak już powinnam wracać do wsi.

Kajsa chwyciła ją za rękę.

- Nie, nie odchodź jeszcze!

Nie miała odwagi odwrócić głowy. Wkrótce usłyszała

za sobą głos Havgrima:

- Wygląda na to, że prowadzicie bardzo interesującą

rozmowę. Czy mógłbym się przyłączyć?

Otrzymał, oczywiście, pozwolenie i usiadł jak najbliżej

Kajsy. Spokojnie i naturalnie, jakby należeli do siebie.

Doznała tak wielu uczuć naraz, że zaczęła drżeć.

Początkowo żadne nie znajdowało słów i wszyscy

milczeli. Kajsa ponownie kompletnie straciła dar mowy,

jak zawsze w jego obecności. Siedzieli po prostu w ciszy,

wszyscy troje i spoglądali na krajobraz.

Słońce znajdowało się już wysoko na niebie i wy-

glądało poza cienką warstwą chmur jak matowa tarcza.

Nad bagniskiem przesuwały się mgły, przypominając

jakiś taniec elfów, przy samej ziemi tuman był bardzo

gęsty, nieco wyżej wyłaniały się z niego zielonożółte

krzewy i gałęzie drzew. Czarne bagno nadawało dolnym

warstwom mgły bure, nieprzyjemne zabarwienie. Wszyst-

ko wyglądało nienaturalnie, dziwnie i strasznie tego ranka

w tym tak dobrze znajomym lesie Kajsy. Pojawił się jakiś

obcy element, nie znana zła siła opadła na ziemię i nie-

ustannie dawała o sobie znać.

Tym bardziej dobrze było mieć Barbro po jednej

stronie i Havgrima po drugiej. Spontanicznie poszukała

jego ręki, lecz w tej samej chwili uświadomiła sobie swoją

śmiałość i cofnęła się zawstydzona. On tymczasem ze

spokojem ujął jej dłoń i mocno uścisnął. Spojrzała na

niego, ale kiedy napotkała jego wzrok, musiała spuścić

oczy. Zdążyła jednak wyczytać tam wiele sympatii i zro-

zumienia.

Nie zdążyli nawet zacząć rozmowy, gdy w lesie

rozległy się nawoływania. Hej, hej! niosło się wśród

drzew. Głos brzmiał niespokojnie, lękliwie.

- To ojciec Kjerstin - powiedziała Kajsa i wstała.

- Hej! Tutaj jesteśmy!

Dał się słyszeć trzask łamanych gałązek i wkrótce

ukazał się gospodarz Vargaby. Biegł. Z jego twarzy bił

niepokój.

- Nie widzieliście Kjerstin? Ona poszła do lasu

z tym... z tym...

- Co takiego? - zawołał Havgrim. - Pastor miał

przecież pilnować, żeby jej się nic nie stało.

- Pastor! - prychnął chłop. - Pastor zamknął się

z Brittą w jednym pokoju i próbuje jej zaszczepić bojaźń

bożą.

- Ja wiem przynajmniej, gdzie Diderik Swerd się

wybierał, ale dziewczyny nigdzie nie widziałem.

- Dokąd on poszedł?

- Do tej małej stodółki, którą macie koło...

- Idziemy! - zawołał ojciec Kjerstin i wszyscy ruszyli

za nim. Gospodarz wyjaśnił, że to niedaleko, więc można

na chwilę zostawić inwentarz bez opieki.

- Las jest dzisiaj jak zaczarowany - mamrotał chłop

od nosem.

- To prawda - przyznał Havgrim. - Ale trzeba

powiedzieć, że jest tu u was bardzo ładnie!

- Uroda okolicy nie pomaga nam, niestety, w codzien-

nych kłopotach. Ostatnio zdecydowaliśmy, że chyba

dłużej nie będziemy walczyć. Nasze dziewczęta też powin-

ny mieć szansę na spotkanie rówieśników, a poza tym

zostało nas już tak niewiele. Przed zimą przeprowadzimy

się w dolinę.

Kajsa jeszcze o tym nie słyszała. Przemknęło jej przez

myśl, że przybycie obcych miało jakiś wpływ na tę

decyzję. Dorośli we wsi nareszcie zwrócili uwagę na

samotność dziewcząt.

Ale, rzecz jasna, nie był to jedyny powód. Bezlitośnie

trudne życie na pustkowiach stawało się już zbyt dokucz-

liwe dla tej garstki ostatnich mieszkańców osady.

Wyprowadzić się z Vargaby? Czy Kajsa by tego

chciała?

Zbliżali się do stodoły, zbudowanej na niewielkiej łące.

Gospodarz zawołał córkę po imieniu i wtedy ze środka

doszły ich odgłosy szamotaniny i gwałtowne szepty, a po

chwili zaległa grobowa cisza. Potem znowu usłyszeli, że

w stodole trwa walka.

Havgrim i gospodarz pobiegli w tamtą stronę, ale nim

zdążyli wejść, na progu ukazała się Kjerstin z potarganymi

włosami, ubraniem w nieładzie i wyrazem przerażenia na

twarzy. Z rozpaczliwym szlochem rzuciła się ojcu na szyję.

- Chcę wracać do domu - wykrztusiła piskliwie.

Diderik wyszedł ze stodoły z uniesioną ręką, jakby

chciał uspokoić przybyłych.

- Powoli, powoli - rzekł jowialnie. - Nic złego się nie

zdarzyło. Jestem człowiekiem honoru. Nawet jeśli kobie-

ta bywa czasami zbyt chętna, nigdy by mi nie przyszło do

głowy, żeby wykorzystać sytuację.

- Ty przeklęty diable! - ryknął ojciec Kjerstin. - Coś

ty jej zrobił? Myślisz, że nie widziałem, jak pospiesznie

zapinałeś spodnie?

- Nic się nie stało, ojcze - szepnęła Kjerstin. - Ale

dziękuję wam, że przyszliście.

Havgrim był tak wściekły, że ledwie był w stanie mówić.

- Człowiek honoru! Czy to przystoi człowiekowi

honoru obarczać winą dziewczynę? Ja nie jestem ślepy

i dobrze widziałem, coście robili przez całą drogę ze

Sztokholmu tutaj!

Diderik zmienił ton na agresywny.

- Ty przybłędo, ty chcesz mnie pouczać? Myślisz

może, że nie wiem, kim ty jesteś? Szukasz przestępcy!

Ciągniesz tu Bogu ducha winnego księdza, zmuszasz go,

by przyjął imię apostoła, który tu kiedyś wymierzał karę,

a wszystko dlatego, że nie udało ci się odnaleźć potomka

Vreta Joara Jonssona, na którym chciałeś się mścić. Po to

zmusiłeś biednego księdza, żeby...

- Ja go odnalazłem.

Diderik zamilkł.

- Potomka Vreta Joara?

- Tak.

- Domyślam się, że jesteś jednym z późnych potom-

ków tamtego mściwego strażnika. Ale nie pojmuję, jak

można nosić w sercu setki lat żądzę zemsty za takie

głupstwo. To jakaś choroba!

- Krwawa ofiara z dziewic to nie jest głupstwo.

Zwłaszcza że wcale nie należy do przeszłości. Gdybyśmy

wam nie przeszkodzili, sami byliście bliscy popełnienia

tego okropnego czynu.

- Głupie gadanie!

- Czy myślicie, że Kjerstin byłaby w stanie żyć dalej,

gdyby udało się wam zaspokoić swoją żądzę i gdybyście

potem odwrócili się obojętnie i poszli w swoją stronę?

Czyż nie zamierzaliście poświęcić życia Kjerstin, by

zaspokoić swoją żądzę?

Atmosfera wokół stała się napięta, jakby zanosiło się na

burzę. Nur znowu krzyezał złowieszczo.

- Słyszycie? - szepnął Diderik, a wszyscy spostrzegli,

że jest blady jak ściana. - Ta kobieta znowu krzyczy!

Wyraźnie woła: >>Vret Joar!<<

- Słyszymy głos nura na jeziorze, nic więcej - odparł

gospodarz.

Havgrim rzekł spokojnie:

- Tak, na koniec znalazłem potomka Vreta Joara

Jonssona. Mój ojciec zdołał posunąć się w swoich

poszukiwaniach bardzo daleko. Dowiedzieliśmy się,

że ów potomek jest wojskowym, wobec tego ja zo-

stałem wysłany na wojnę. Tam go jednak nie zna-

lazłem.

- No i jak wam się udało trafć na jego ślad? - zapytała

Barbro cicho.

Havgrim odwrócił się ku niej.

- Przez wszystkie lata znaliśmy punkt wyjścia. Wie-

dzieliśmy, kim był Vret Matts Joarsson, syn Joara,

a potem syn Mattsa i tak dalej. W pewnym miejscu jednak

ślady się urywały. Stało się to za sprawą pewnego

człowieka z Rattvik. Wyjechał ze swojej wsi i zupełnie nie

było wiadomo, gdzie go szukać. Wszyscy z mojej rodziny

trafiali w pustkę.

- Rattvik? - zapytał Diderik. - Wiesz może, jak on się

nazywał?

- Wiem. Knuts Per Olsson.

Świat zawirował Diderikowi w oczach. On sam do-

prowadził przecież drzewo genealogiczne swojego rodu

do pewnego handlarza skór nazwiskiern Knuts Per

Olsson, który przybył do Uppsali, prawdopodohnie

z Rattvik.

- Czy to znaczy, że ty odtworzyłeś pokrewieństwo aż

do...

- Tak. Do Vreta Joara Jonssona. To był ten wasz

>>królewski<< przodek, panie.

- Ty przeklęty... - zaczął Diderik i ruszył na Havg-

rima. - To ty nas tu przyprowadziłeś! To ty zmusiłeś

pastora, żeby...

- Tak, przyznaję, że jego sprowadziłem tu ze względu

na podobieństwo. Kiedy tak stał na rynku w Mora, wydał

mi się tak samo ślepo fanatyczny i karzący jak ów apostoł

Natan, który w swoim czasie pojmał najmłodszą z sióstr,

Mait, i przebił ją mieczem jako czarownicę. Tylko dlatego,

że miała więcej odwagi niż inne kobiety.

- Dobry Boże - szepnęła Barbro wstrząśnięta. - A jeśli

i tym razem pastor zamorduje małą Brittę?

- Nie sądzę - uspokoił ją Havgrim. - Wczoraj

wieczorem dostał od niej porządną nauczkę. Będzie

jednak próbował złamać ją moralnie.

- To mu się nie uda - rzekła Kajsa spokojnie. - Nie

z Brittą.

- Ja też tak myślę - potwierdził z uśmiechem ojciec

Kjerstin.

- Ale dlaczego nas tu przyciągnąłeś? - dopytywał się

Diderik.

- Ponieważ nie jestem zwolennikiem gwałtu. W dzie-

ciństwie złożyłem ojcu świętą przysięgę - w podzięce za

to, co on dla mnie zrobił - że będę próbował się zemścić na

jakimś potomku Vreta Joara. Istnieje was wielu, gdy

tymczasem ród strażnika wygasł wraz ze śmiercią mego

ojca. Los chciał, że trafiliśmy na waszą linię, panie."

W tym miejscu znowu na marginesie znajdowało się

wiele wykrzykników. Andre ze zrozumieniem kiwał

głową.

"Havgrim mówił dalej:

- Kiedy dorosłem, pojąłem, jakie to wszystko nie-

mądre. Chodzi mi o to, że potomkowie nie odpowiada-

ją za przestępstwa swoich przodków ani za całe zło,

jakie panuje na świecie. Potem jednak spotkałem was

osobiście, panie Diderik. Śledziliśmy was od dawna,

panie, i znaliśmy dobrze wasz charakter. Jest on znacz-

nie lepszy od charakteru Vreta Joara. Zatem ubiegłego

lata pojechałem do Dalarna i odszukałem Vargaby.

Niedaleko osady napotkałem małą pasterkę kóz, która

spała na polance w blasku słońca, gdy tymczasem zwie-

rzęta rozbiegły się na wszystkie strony. Zebrałem je

znowu wszystkie, a potem, nie budząc śpiącej, pochyli-

łem się nad nią i podziwiałem jej śliczną twarzyczkę.

W pewnej chwili otworzyła oczy, lecz nie sądzę, by się

całkiem obudziła. Teraz wiesz, Kajsa, dlaczego wyda-

wało ci się, że mnie poznajesz. Myślałaś pewnie, że ja

jestem kimś, w kogo wcielił się duch tamtego stróża

Vreta Joara, a ty sama jesteś wcieleniem średniej

z sióstr?

- Naprawdę całkiem poważnie się tego bałam - uśmie-

chnęła się Kajsa onieśmielona. - I że Britta jest najmłodszą

siostrą, Mait, która została zamordowana przez apostoła

Natana.

- A Kjerstin byłaby najstarszą z sióstr. Tą, która

została złożona w ofierze po to, by Vret Joar mógł

odzyskać swoją męską sprawność - uzupełnił Havgrim

i popatrzył na Diderika.

Ten prychnął tylko ze złością. Havgrim ciągnął dalej

swoją opowieść.

- Nie pokazałem się ludziom we wsi, nikt nie wiedział,

że byłem w okolicy, wyjechałem bezzwłocznie. Kiedy

jednak dowiedziałem się, że pan, Dideriku Swerd, wybie-

ra się do Trondheim, zrozumiałem, że czas nadszedł. Tak,

to ja zatroszczyłem się o to, byśmy znaleźli się właśnie

w Alvdalen. A potem kierowałem konie w stronę Varga-

by, oszukałem Barbro, sprawiłem, by uwierzyła, że to ona

wybrała niewłaściwą ścieżkę. Przyznaję też, że prze-

straszyłem was, panie Dideriku, kiedyście błądzili samo-

tnie we mgle po lesie. Byłem tu już przecież dawniej

i wiedziałem, że żadnych upiorów w lesie nie ma, że

wszystko to tylko ludowe przesądy i gadanie. Musiałem

więc sam coś wymyślić. I pan widział jakąś niewyraźną

sylwetkę, prawda?

- A czemu to miało służyć? - syknął Diderik.

- Obiecałem mojemu ojcu, że dopełnię zemsty, i nie

mogę obietnicy nie dotrzymać. Chciałem jednak w bez-

krwawy sposób przerwać tę szaloną, bezsensowną pogoń

z pokolenia na pokolenie. Nie umarliście przecież ze

strachu, panie Diderik. Mam jednak nadzieję, że się teraz

zastanowicie nad swoim życiem i zachowaniem.

Słuchacze zrozumieli, co Havgrim ma na myśli. Choć

znali Diderika Swerda zaledwie niecałą dobę, domyślali

się, jaki jest jego stosunek do życia i że ma on naprawdę

nieciekawy charakter.

- Ty, ty... - syknął Diderik i, jak krnąbrne dziecko,

kopnął czubkiem buta kępę trawy. - Oszalałeś chyba! Co

to za idiotyczne pomysły na temat zemsty?

- Owszem, przyznaję, że pan jest z pewnością niewin-

ny. Ale mój ojciec postępował tak jak jego przodkowie.

On był ostatnim z rodu strażnika i ze względu na zdrowie

nie był w stanie wypełnić swojej powinności. Ja byłem

jego jedyną nadzieją, której się trzymał, i dlatego od

najmłodszych lat wpajał mi tę myśl".

W tym miejscu margines znowu był zapisany wykrzyk-

nikami i słowami w rodzaju: "Uwaga!", postawionymi

przez Vanję i przez Benedikte. Andre poznawał to po

charakterze pisma. Kiwał głową, zgadzał się bowiem

z nimi w pełni, sam był coraz bardziej podniecony tym,

czego się dowiadywał.

Właściwie powinien był już wychodzić do miasta, ale

zostało tak niewiele tekstu, że postanowił doczytać do

końca.

"- Jest pan jednak wolny, panie Diderik - oświadczył

Havgrim. - Nic złego się panu nie stanie. Jak powiedzia-

łem, ja nie posługuję się gwałtem. Tylko że nie będę już

panu towarzyszył do Norwegii. Postanowiłem zostać

tutaj i lepiej poznać mieszkańców Vargaby, a jedną osobę

chciałbym poznać bardzo dobrze. W przeciwieństwie

bowiem do was, panie, ja nie rozpoczynam znajomości

w łóżku i nie zrywam jej zaraz potem. Uważam, że miłość

jest piękna tyiko wtedy, gdy obie strony mają do siebie

zaufanie i są w stanie dać sobie nawzajem poczucie

bezpieczeństwa.

Diderik odwrócił się z szyderczym parsknięciem.

- Zamierzasz tedy mnie zdradzić? Chcesz, żebym sam

podróżował przez te niebezpieczne lasy, bo ty musisz

zostać z jakąś wiejską dziewuchą? Dobrze, zostań! Dam

sobie radę bez takiego faryzeusza jak ty. Zresztą jest ze

mną kapłan.

- No właśnie - odparł Havgrim spokojnie. - Wy dwaj

pochodzicie przecież z wyższej sfery. Dla was tacy ludzie

jak my się nie liczą.

Wiele par oczu spojrzało na niego sceptycznie, gdy

mówił te słowa. Czy Havgrim naprawdę był tak niskiego

rodu, jak udawał? W jego postawie, zachowaniu, w całej

postaci ujawniała się jakaś wrodzona szlachetność.

Na ich zdziwienie odpowiedział uśmiechem.

Ruszyli w stronę wsi; brnęli przez wysoką, poruszaną

wiatrem trawę. Biedna Kjerstin szła z bólem w sercu

i pustką w piersi. Dokonała niewłaściwego wyboru, ale

czyż miała jakiś wybór? Havgrim przecież nigdy nawet na

nią tak naprawdę nie spojrzał".

Teraz Andre był już zupełnie pewien, kim naprawdę

jest Havgrim. Ale dowody? Tych nadal brakowało.

Czy dostarczą mu ich ostatnie stronice manuskryptu?

Jedno wiedział bowiem na pewno: Gerd, ta, która

spisała opowieść, a która otrzymała informacje od swojej

matki... Gerd opowiadała o własnej rodzinie. Być może jej

matka znała tę historię od swojej, która z kolei...

Andre wiedział już, co powinien zrobić.

Najpierw jednak chciał przeczytać opowieść do końca.

ROZDZIAŁ VII

"Kiedy już raz mieszkańcy Vargaby zdecydowali

przenieść się do Alvdalen, nie chcieli zwlekać z prze-

prowadzką. Uważali, że należy działać szybko, by przy-

wiązanie do miejsca i obawa przed nowym nie sprawiła, że

zmienią zdanie. Wszyscy zaś zgadzali się co do tego, że

kolejnej zimy na nieurodzajnych pustkowiach ta garstka

pozostałych jeszcze przy życiu mieszkańców Vargaby nie

przetrwa. W Alvdalen także po ostatniej zarazie wiele

domów świeciło pustkami i można było w nich zamiesz-

kać. Barbro dobrze wiedziała, że tamtejsi ludzie będą

wdzięczni, jeśli ktoś jeszcze u nich zamieszka.

Dlatego właśnie postanowiono, że ona i Havgrim

przeprowadzą się także.

Pakowanie postępowało w ogromnym tempie. Nikt

nie pozostawiał sobie czasu na rozmyślania. Rozmowy na

temat opuszczenia osady prowadzili od wielu lat, nikt

jednak nie miał dość siły, by podjąć decyzję i zachęcić

innych do tego samego, ostateczne rozstrzygnięcie od-

kładano z roku na rok. Mimo nędzy i głodu, mimo

mroźnych zim i strasznych chorób ludzie kochali przecież

swoją rodzinną wieś.

Havgrim pomógł Kajsie zapakować dobytek ciotki

w juki. Podróż w dolinę nie będzie łatwa, przecież

o żadnej drodze dla ruchu kołowego nie było tu nawet

mowy. Większość bagażu ludzie musieli dźwigać sami,

tylko część można było złożyć na grzbiety dużych zwie-

rząt.

Wyszli za dom, żeby pozbierać znajdujące się tam

narzędzia. Kajsa przystanęła przed niewielką grządką, na

której rosły jakieś kwiatki wokół młodego drzewka.

Grządka należała do sąsiedniej zagrody, do rodzinnej

zagrody dziewczyny.

- Tata posadził to drzewko na krótko przed swoją

śmiercią - szepnęła. - A mama zasiała kwiatki. Ja... Nie

mogę tego tak po prostu zostawić!

Havgrim bardzo się bał momentów takich jak ten.

Chwil, gdy Kajsa będzie musiała przystanąć i zastanowić

się.

- Będziesz przecież mogła przyjeżdżać tu w lecie

- powiedział łagodnie. - Vargaby leży niedaleko...

Łzy trysnęły z oczu dziewczyny.

- Przychodzić tutaj, gdzie nikogo nie będzie? Puste

domy, podwórza zarośnięte trawą, las coraz bliżej osady?

Nie, to by było najgorsze ze wszystkiego.

Wtedy Havgrim objął ją czule.

- Kajsa, tam w dolinie zaczniemy nowe życie. Wiem,

że pierwsze dni będą trudne. Zerwanie zawsze sprawia

ból, człowiek pozostawia przecież część samego siebie na

dawnym miejscu. Prawie każdemu na ziemi danym jest

przeżyć taki smutek, ale to mija, zapewniam cię.

Jak słodko było w jego ramionach! Kajsa niemal

zapomniała o swoim żalu i głęboko wciągała jego zapach,

cudowny, ciepły zapach mężczyzny.

- Tutaj będzie nam dobrze, Kajsa - szeptał. - Tutaj, na

trawie. Usiądź, nikt nas nie zobaczy.

Usiedli pod obsypaną kwiatami wiśnią, wokół kwitły

rumianki, dzwoneczki i mniszki. Havgrim przygarnął

Kajsę mocno do siebie.

- Ty pewnie sobie myślisz, że bardzo szybko zacząłem

ci okazywać uczucia, prawda? Ale nie powinnaś zapomi-

nać, że widziałem cię już w ubiegłym roku i że od tamtej

pory nie przestawałem o tobie myśleć. Nawet gdyby nie ta

głupia historia z Diderikiem Swerdem, i tak bym tu wrócił

latem. Żeby spotkać cię znowu.

Kajsa była w podniosłym nastroju. Uważała jednak, że

mimo wszystko powinna zwrócić mu uwagę.

- Kjerstin jest taka ładna, ładniejsza ode mnie. A Brit-

ta taka mądra i pewna siebie.

- Ale ty jesteś Kajsa - uśmiechnął się Havgrim,

gładząc z czułością jej włosy. - I dla mnie to jest

najważniejsze.

Kajsa, która nie była przyzwyezajona, by ją podziwia-

no, promieniała niczym słoneczko. Uśmiechała się szero-

ko, od ucha do ucha. Dłoń Havgrima głaszcząca jej

policzek przyprawiała ją o zawrót głowy, była naprawdę

bliska utraty świadomości, więc zapytała pospiesznie:

- Mówiłeś, że w lesie nie ma duchów i ja się z tobą

zgadzam, ale przecież pastor widział na bagnach jakąś

kobietę ze śladami ran od miecza. Kto to mógł być?

Havgrim uśmiechnął się.

- Czy nie zauważyłaś, że nasz dobrodziej należy do

ludzi, którzy chętnie i mocno przesadzają? Taki ma

charakter, bardzo lubi wszystko wyolbrzymiać i dramaty-

zować.

- Nie przypuszczałam, że duchowny może być taki

- odparła.

- Ja także nie. Ale żyjemy w czasach, gdy duchowień-

stwo uważa, że ludzi trzeba straszyć piekłem i nieustannie

upominać. A wtedy tacy jak Natan mają wielkie pole do

popisu. Być księdzem, znaczy zajmować najwyższą pozy-

cję w parafii; to daje władzę i prawo pouczania innych.

Mierne, nikczemne osobowości chętnie korzystają z takiej

okazji, by poprawić sobie samopoczucie, wywyższać się

nad innych i odgrywać rolę lepszych, niż w gruncie rzeczy

są.

Ułożył Kajsę na trawie i przyglądał się jej twarzy. Serce

dziewczyny biło jak szalone, patrzyła mu w oczy prze-

straszona, jakby była pisklęciem spoglądającym w oczy

węża.

- Jeszcze mi nie powiedziałaś, co o mnie myślisz,

Kajsa - szepnął niepewnie. - Przyszedłem tu nie pro-

szony, wdarłem się w twoje życie, a nawet nie wiem, czy ty

naprawdę tego chcesz.

- Czy ja tego chcę? - zawołała wzburzona. - Czy ty

myślisz, że panu Diderikowi pozwoliłabym na coś takie-

go? To prawda, że od dawna marzyłam o kimś, dla kogo

mogłabym zrobić wszystko, ale teraz wiem, że to nie

mógłby być każdy. To musi być ktoś wyjątkowy, ktoś,

kto by umiał...

- Dokończ! Powiedz, co chciałaś powiedzieć!

Odwróciła twarz.

- Ktoś, kto by umiał ugasić moją gorącą tęsknotę.

Wypełnić moją samotność. Kto by spełniał wszystkie

moje pragnienia, a jest ich wiele i są bardzo różne. Nie

każdy mógłby to uczynić.

- A ja? Myślisz, że ja bym mógł?

Nie chciała odpowiedzieć.

- Kajsa, ty wiesz, że jesteś mi droższa niż moje własne

życie. Odpowiedz mi: Czy mógłbym to być ja?

Skinęła tylko głową. Była tak onieśmielona, że nie

mogła mówić.

Wtedy Havgrim ją pocałował. Długo i mocno.

Kajsa głęboko wciągnęła powietrze.

- Myślę, że jedno z moich największych marzeń jest

bliższe spełnienia, niż się spodziewałam - szepnęła.

- Tak - potwierdził Havgrim. - Mnie też się tak

wydaje. Chodź! Nie wszyscy jeszcze spakowali swoje

rzeczy. Pomożemy im!

Wstali pospiesznie. Patrzyli teraz na siebie jakby

innymi oczyma. Kąciki ust obojga zaczęły drżeć i naraz

wybuchnęli śmiechem. Uszczęśliwiony Havgrim przytulił

Kajsę na króciutką chwilę, czule i serdecznie, a potem

pobiegli pomagać innym.

Okazało się jednak, że nie są specjalnie potrzebni.

Każdy sam starał się zebrać swoje rzeczy, w skupieniu

i bez obcych spojrzeń.

- Chciałbym jeszcze popatrzeć na jezioro - powiedział

Havgrim, gdy stali przez chwilę i czuli się zbędni.

- Tam jest dość nieprzyjemnie - wahała się Kajsa.

- Pan Natan opowiadał o znalezisku, jakiego dokonał

- wyjaśnił Havgrim. - Podobno znalazł figurkę pogań-

skiego bożka.

Kajsa zmarszczyła czoło.

- Chciałabym ją zobaczyć.

Trzymając się za ręce poszli do lasu.

- Bardzo się cieszę, że nie chciałeś się mścić na panu

Dideriku - powiedziała dziewczyna.

- To nie była moja zemsta - odparł Havgrim. - To nie

dotyczy mojego rodu.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zdziwiła się.

- To mój ojciec uważał zemstę za swój obowiązek

- odparł Havgrim nie odrywając wzroku od ziemi, by

nie potknąć się na sterczących wszędzie korzeniach.

Akurat tutaj las rósł gęsty i ciemny, promienie słońca

nie docierały do ścieżki. - Wiesz, mój ojciec był ostat-

nim z rodu. Nie miał dzieci, więc wziął mnie na wy-

chowanie. Właściwie to najpierw dostał dziewczynkę,

ale uważał, że kobieta nie bardzo się nadaje na mścicie-

la. Jak młoda dziewczyna, na przykład, miałaby szukać

potomków Vreta Joara? Dlatego w tajemnicy wymienił

moją siostrę na mnie. Opowiedział mi o tym, kiedy

znajdował się już na łożu śmierci. Powiedział też, że

pochodzę z dobrej rodziny, bo oboje z siostrą mieliśmy

na sobie ładne ubrania, kiedy nas znaleziono porzuco-

nych na skraju drogi. Nasza matka została zamordowa-

na przez bandytów.

- Jakie to straszne - szepnęła Kajsa".

No! Nareszcie wiemy, jak to było, myślał Andre

zadowolony. Vanja i moja mama miały rację.

Teraz nie mogło już być żadnych wątpliwości. Havg-

rim to Christer Grip, zaginiony potomek Ludzi Lodu!

Wcale więc nie było przypadkiem, że Petra urodziła

zniekształcone dziecko, dziecko z najbardziej charakterys-

tyczną cechą obciążonych potomków Ludzi Lodu: z okro-

pnymi, spiczastymi barkami.

W dalszym ciągu jednak potrzebował potwierdzenia,

potrzebował dowodów. Co więcej, musiał ustalić, czy nie

ma innych potomków Havgrima. Gałąź Petry wygasła...

Nie! Nie wygasła! Petra miała przecież jeszcze jedno

dziecko. Mali!

Co nie przeszkadza, że mogą istnieć także inni, dzieci

i wnukowie wcześniejszych generacji po Christerze-Hav-

grimie. I właśnie Andre miał obowiązek to wyjaśnić. A do

tego celu wiodła tylko jedna droga: Powinien pojechać do

Alvdalen!

Niech to licho porwie! Skąd wziąć na to środki?

Benzyna jest droga, a on nie planował przecież podróży

dalej niż do Trondheim i z powrotem.

Znalazł się w potrzasku.

Bezradny sięgnął po manuskrypt, żeby przeczytać

ostatnie stronice.

"Doszli do małego, śródleśnego jeziorka mieniącego

się połyskliwie pod drzewami.

- O, popatrz! - zawołała Kajsa. - Ktoś tu był

i rozkopał wzgórek, który znajdował się tu zawsze, odkąd

pamiętam.

- Myślę, że właśnie tam leży posążek Freya - powie-

dział Havgrim.

Podeszli bliżej i przyglądali się uważnie.

- Uff! - jęknęła Kajsa. - Ohyda!

- To tylko klocek drewna - uspokajał ją Havgrim.

- W tamtych czasach jednak wierzono szczerze we władzę

pogańskich bóstw nad ludźmi. Wiesz, nie podoba mi się

to miejsce - mówił dalej Havgrim rozglądając się niepew-

nie dokoła. - Mam wrażenie, że ktoś się tu czai, leży

i czeka.

Zamyślona Kajsa jakby mimo woli podniosła jeden

z rozrzuconych kawałków zbutwiałego drewna.

Havgrim krzyknął przerażony:

- Nie dotykaj tego! Ojciec Natan powiedział, że to

przeklęte szczątki! Śmiertelnie niebezpieczne!

Odrzuciła w popłochu drewno jak oparzona i patrzyła

na Havgrima, który już zdążył się opanować i żałował

wybuchu.

- Ech, przepraszam, nie powinienem był. To oczywiś-

cie tylko przesądy. Udzielił mi się ten dziwnie nieprzyjem-

ny nastrój, jaki panuje nad jeziorem, wybacz mi!

Kajsa czuła się źle.

- Jak tu dzisiaj okropnie! Masz rację, jakby ktoś leżał

w ukryciu i czekał. Ale na co?

- Nie wiem - odparł Havgrim niechętnie. - Chodź,

idziemy stąd!

W drodze powrotnej usłyszeli w górze szum skrzydeł

i zobaczyli, jak trzy wielkie ptaki, zapewne nury, siadają

na wodzie.

- One czują się tu jak w domu - powiedziała Kajsa.

Havgrim milczał. Myślał o nurach i o ich żałosnych

nawoływaniach tego dnia, gdy trzej podróżni przybyli do

Vargaby.

Kiedy wszyscy spakowali swój dobytek, nadszedł czas,

by pożegnać się z Diderikiem Swerdem i ojcem Natanem,

którzy udawali się na północ. Ojciec Natan nie zdołał

pokonać Britty ani się z nią pogodzić. Można to było

poznać po lodowato zimnych spojrzeniach, jakie tych

dwoje sobie od czasu do czasu posyłało.

- To prawdziwa ulga wyjeżdżać z tego opuszczonego

przez Boga miejsca - oświadczył ksiądz nieprzejednany.

Ojciec Kjerstin zwrócił się do niego nieśmiało:

- Chcieliśmy już dawno prosić ojca... Czy zechciałby

ojciec być tak łaskawy i pobłogosławił naszą ukochaną

rodzinną wieś, a zwłaszcza jezioro? Wiemy co prawda, że

żadne upiory nie straszą po tutejszych lasach, ale wiemy

też, że wiele niewinnych dziewcząt spoczywa w grobach

nad jeziorem. One nigdy nie zostały pochowane w po-

święconej ziemi, nie otrzymały błogosławieństwa. Ze-

chceeie to uczynić, ojcze Natanie?

Pastor przybrał bardzo surową minę.

- Czyż mam nadużywać słowa Bożego? Mam błogo-

sławić miejsca, gdzie leżą czciciele Baala? Nigdy w życiu!

Miejsce nad jeziorem jest przeklęte!

Pan Natan za nic nie chciał pokazać, że boi się okolic

jeziora, i pragnął jak najszybciej opuścić osadę.

- Ale dziewice były przecież niewinne... - próbował

go przekonywać gospodarz.

- Niewinne? A czyż one nie były pogankami tak samo,

jak ich prześladowcy?

- Osadę jednak mógłby pastor pobłogosławić?

- Najsłuszniej bym postąpił, gdybym spalił tę osadę,

w której wydarzyło się tyle zła i ohydy. To by był

prawdziwie dobry uczynek dla Pana! U was samych,

którzy żyjecie tu dzisiaj, także nie odnalazłem prawdziwej

bojaźni Bożej. Tedy żegnajcie! Mówiłem wam o waszych

grzechach, ale wy w waszej pysze nie chcieliście się

ukorzyć!

Wtedy ojciec Kjerstin pochylił głowę i dał znak innym.

Po chwili długa karawana wyruszyła z Vargaby. Britta nie

wyrzekła ani słowa. Powiedziała już dostatecznie dużo na

temat, co sądzi o kapłańskim powołaniu pana Natana.

Dwaj podróżni stali jeszcze przez jakiś czas na drodze

między domami.

- Ruszamy? - zapytał w końcu duchowny.

- Zaczekaj - powstrzymał go Diderik. - Oni nie mogli

przecież zabrać ze sobą wszystkiego. To niemożliwe.

Przeszukajmy zatem obejścia, może znajdziemy rzeczy,

które mogłyby się nam przydać!

- Macie rację, panie. To, co zostało, należy do nas.

Zaczęli szukać. Wkrótce ułożyli na drodze spory stos

znalezionych przedmiotów.

Byli każdy w innym domu, kiedy zdali sobie sprawę, że

w osadzie panuje niezwykła cisza.

Zanosi się na wichurę, pomyślał Diderik. Tak cicho

bywa tylko przed burzą.

Natan tymczasem kręcił się w kółko po swoim domu

i mamrotał pod nosem wściekłe przekleństwa. Na Brittę,

na ludzi ze wsi, na pogaństwo.

- Powinno się to wszystko spalić, zetrzeć z powierz-

chni ziemi!

Podniecał się coraz bardziej i bardziej.

- Ja tego dokonam! - zawołał wreszcie.

Chwycił z paleniska żarzącą się jeszcze głownię i wy-

niósł ją na dwór.

- Teraz podłożę ogień pod całe to paskudztwo!

- zawołał do Diderika, który wyszedł z jakimiś drobiaz-

gami w ręku. - Postąpię tak, jak kiedyś chciał postąpić

apostoł Natan, ale mu przeszkodzono!

Podłożył głownię pod drewniany narożnik domu.

- A teraz ruszajmy! Zabierzmy wszystkie nasze rzeczy

i w drogę!

W tej samej chwili zerwał się gwałtowny wiatr.

Poryw wichru rozrzucił przedmioty złożone na drodze,

płomienie u narożnika domu strzeliły w górę z głośnym

trzaskiem. Konie zarżały przerażone i rzuciły się do

galopu za tamtymi, którzy odeszli już daleko w stronę

Alvdalen i nie mogli zobaczyć, co dzieje się za nimi.

Zdumieni starali się uspokoić wierzchowce bez jeźdź-

ców, zabrali je potem ze sobą, żeby się nimi zaopieko-

wać, bo może właściciele zechcą się po nie kiedyś

zgłosić?

Ale Diderik Swerd nie miał czasu myśleć o koniach.

Wykrzykiwał coś, co trudno było zrozumieć, i uciekał

śmiertelnie przerażony na łąki, a potem do lasu, na północ.

Pan Natan zaś zaplątał się w sutannę i rymnął jak długi na

ziemię. Kiedy się w końcu pozbierał, zobaczył ku swemu

przerażeniu, że wicher kręci diabelskiego młynka pośrod-

ku osady i przenosi ogień od jednego budynku do

drugiego. Cała wieś stała w pożodze, płomienie strzelały

w niebo. Las był bezpieczny, bo łąki oddzielały go od

osady, ale droga do lasu została odcięta.

Pan Natan krzyczał i krzyczał, miotał się to w jedną, to

w drugą stronę, ale nie było nikogo, kto mógłby go

usłyszeć. Dławił go dym, krzyki przechodziły w kaszel,

potem w żałosne zawodzenie, w końcu i to ucichło.

Diderik Swerd dyszał ciężko. Biegł i biegł, dopóki sił

mu starczyło. Nic jednak nie wskazywało, by ogień miał

dosięgnąć lasu. Był zatem uratowany. Uratowany i z pew-

nością zdoła obronić się przed dzikimi zwierzętami, bo

przecież był uzbrojony. Co prawda tylko w białą broń, ale

jednak. Złościła go utrata konia, ale niech no tylko dotrze

do Lillhardal, natychmiast zdobędzie nowego.

Zobaczył ścieżkę. Znakomicie, w takim razie wydobę-

dzie się stąd.

Jaki niesamowity jest ten las! Jakby dyszał jakimś

stłumionym podnieceniem. Potworne! Ale też Diderik nie

przywykł do samotnych wędrówek po lasach.

Czy to jakieś szepty? Pośród drzew i nad ziemią? Czy to

jakieś głosy mamroczą coś tak cicho, że nie można nic

zrozumieć?

To śmieszne! Nie powinien ulegać wpływom tych

zmyślonych historii o dziewicach z Vargaby! Havgrim

przyznał przecież, że to on sam wymyślił te wszystkie

straszliwe opowieści. A poza tym Diderik znajdował się

już daleko od Vargaby. Tak daleko ich władza nie mogła

sięgać, a ścieżka, którą podążał, była prosta i wyraźna.

Zdumiewające jednak, jak daleko niesie się zapach

dymu! I nawet jakby od czasu do czasu się potęgował...

Diderik przystanął raptownie. Przeklęte nury! Czy one

są wszędzie? >>Vret Joar!<<, nawoływały raz za razem,

mógłby przysiąc na własną duszę!

Ten las... Na szczęście nie było tak mglisto jak

poprzednim razem, dzisiaj jednak wszędzie zalega dym

i przesłania widok. Widocznie wiatr go tu nawiewa tak

daleko na północ. Diderik dotarł do jakiejś polany,

jedynej w tym ciemnym, pełnym krzewów i zarośli lesie,

zdecydowanie ruszył...

Dumny pan zaczął głośno przełykać ślinę. Znajdował

się nad jakimś jeziorkiem. Jezior, mniejszych i większych,

było w tej okolicy mnóstwo. Ale nie... Nie tak wiele

takich, nad którymi znajdowałyby się tajemnicze wzgórki

porośnięte trawą, z niezwykłą zawartością stworzoną

przez człowieka. Z posążkiem pogańskiego bożka.

Jeziorko czekało wiele setek lat. Czekało na konkret-

nego człowieka. Na kata dziewic, Vreta Joara Jonssona.

Ale jezioro nie może przecież wiedzieć, że ludzie umierają

ani że na ich miejsce przychodzą nowi. Nowi mężczyźni

z krwi Vreta Joara. Płynie w nich ta sama krew, mają te

same charaktery.

Zapach tej samej krwi...

- To niemożliwe, nie mogę znajdować się w tym

samym miejscu - mamrotał przerażony. - Nie zbaczałem

przecież ze ścieżki!

>>Śeieżka, która sprowadza obcych na manowce...<<

Przepełniony lękiem i wściekłością przedzierał się

przez las. Tym razem w stronę Alvdalen. Norwegia może

poczekać.

Wkrótce potem znowu usłyszał wołanie: >>Vret Joo-

oar!<< i stwierdził, że ponownie znalazł się nad brzegiem

jeziora.

Szlochając, jęcząc i przeklinając przedzierał się przez

pełen szeptów i niepokoju las. Szept narastał, potęgował

się, nabierał mocy sztormu, raz czy dwa rozległy się znane

już chrapliwe chichoty, które przeraziły go tak, że mało

nie przypłacił tego życiem. Z największym trudem zdołał

przekonać sam siebie, że to krzyk ptaka. Szedł wciąż

naprzód. Wszystko wokół zaczynało ciemnieć. Zapadała

noc.

Diderik Swerd parł jednak przed siebie, szedł po

omacku, potykał się w ciemnościach. Muszę stąd wyjść!

Muszę wygrać! Muszę, muszę!

Teraz jestem już daleko od tego przeklętego miejsca.

A jednak wygrałem! Zwyciężyłem!

Nagle poczuł, że ziemia zaczyna się uginać pod jego

stopami. Machał rękami, lecz wciąż zapadał się w błoto,

w jakąś maź. Leśne jeziorko! O Boże, to nie może być

prawda! Znowu to jeziorko? W głuchej wściekłości zaczął

wrzeszczeć:

- Zapłacisz mi za to, Havgrim! Krwawa zemsta nie

dobiegła jeszcze końca! Ja ci pokażę...

Maziste błoto wciągało go coraz głębiej. Głos przemie-

niał się w rozpaczliwe gulgotanie. Diderik największym

wysiłkiem wychynął nieco na powierzchnię, ale tylko na

ułamek sekundy; potem znowu błotnista, lepka ciecz

zaczęła wsysać go w głąb, po każdym okrzyku przerażenia

głębiej.

Wkrótce zostało już tylko kilka kręgów na wodzie.

Nad jeziorkiem zaległa cisza. Po chwili stadko nurów

zerwało się i odleciało gdzieś ponad drzewami.

W lesie zapanował spokój. Nieskończony, głęboki

spokój, jak po trwającej setki lat udręce.

Dziewice z Vargaby znalazły ukojenie.

W Alvdalen przybysze z Vargaby zostali przyjęci

serdecznie i życzliwie. Zajął się nimi gospodarz Barbro

i ulokował wszystkich w licznych budynkach w swoim

obejściu, dopóki nie znajdą stałych mieszkań.

Kajsa, śmiertelnie zmęczona, siedziała w jakiejś izbie,

przytulona do Havgrima.

- Jak dobrze jest wiedzieć, że nigdy nie było ani źdźbła

prawdy w opowieściach o żądnych zemsty dziewicach

z Vargaby - szepnęła. - Tak się cieszę, że rozwiałeś te

niemądre plotki!

Havgrim uśmiechnął się i przygarnął ją do siebie.

Delikatnie ucałował jej czoło, ale w uśmiechu było sporo

goryczy.

Miał przejmującą wizję czegoś strasznego. Widział

płonącą w lasach wieś. I nędzną śmierć Natana.

Widział jeszcze okropniejszy los Diderika. Jego szalo-

ną ucieczkę przez las. Jeziorko. Ptaki...

Havgrim drżał. Nie pierwszy raz miał tego rodzaju

wizję. I jak wielokrotnie przedtem zaczął się zastanawiać,

kim naprawdę jest. Sierotą znalezioną na drodze, podob-

no dzieckiem z dobrej rodziny? Przybrany ojciec nigdy nie

chciał wyjawić żadnych szczegółów. A może po prostu ich

nie znał?

Kajsa i Havgrim przeżyli wiele szczęśliwych lat w Alv-

dalen. Opowiedzieli tę historię swojej córce Dorotei,

która wyszła za mąż za Norwega. Nazywał się Erik

Nordlade i był w Alvdalen kupcem. W późniejszych

latach Kajsa i Havgrim mieli jeszcze syna, ale jego losy nie

potoczyły się tak szczęśliwie.

Córka Erika Nordlade, Petra Eriksdatter, była moją

matką. I to ona opowiedziała mi historię dziewic z Var-

gaby. Uważam za swój obowiązek spisanie opowieści,

zanim rozpłynie się w ludzkiej pamięci i zaginie na

zawsze. Nie jestem osobą wykształconą, a poza tym

kobietą, zatem nie wypada mi zajmować się pisarstwem,

lecz nie ma nikogo innego, kto mógłby utrwalić tę

ponurą historię z dawnych czasów. Notatki przekażę

w spadku mojej córce, Petrze, tak by ona mogła ją

także opowiedzieć swoim dzieciom.

Przykro tylko, że mamy tak mało dzieci, wszystkie

kobiety w mojej rodzinie. Mam nadzieję, że moja córka

i syn będą pod tym względem szczęśliwsi niż my.

Trondheim w listopadzie 1882 roku. Gerd Svensdatter".

Andre odetchnął. Teraz ta część drzewa genealogicz-

nego rysowała mu się dość wyraźnie. Spróbował to

naszkicować.

Christer Grip Kajsa

z Ludzi Lodu z Vargaby

(Havgrim) ----- ur. 1779

ur. 1774 |

-----------------

| |

Erik Nordlade Dorotea Syn urodzony

z Trondelag --- Havgrimsdatter później

| ur. ok 1800

|

Petra Eriksdatter

Nordlade ------- Sven

ur. 1821 |

|

Gerd Ole

Svensdatter --- Knudsen

|

|

Petra Olsdatter --- Syn zmarły

1880 - 1899 w młodości

|

|

Mali --- Martwo urodzone

ur. 1894 dziecko 1899

Tym się teraz powinien kierować. Gdzieniegdzie

widniały puste miejsca. Syn, którego urodziła Kajsa

w dojrzałym wieku, powinien mieć potomstwo. Dorotea

Havgrimsdatter mogła mieć więcej dzieci, o których tu nie

wspomniano, podobnie zresztą jak Petra Eriksdatter

Nordlade, ta od medalionu z lokiem włosów w środku.

A sam medalion? Skąd się wziął i jakie były jego dzieje?

Ciekawe byłoby się tego dowiedzieć.

A zatem cała historia o Vargaby została wymyślona!

Nie przez Gerd Svensdatter, oczywiście, lecz przez

rodziców jej babki, Kajsę i Havgrima-Christera. Nic

dziwnego, że Gerd sprawiała wrażenie tak dobrze poin-

formowanej, nawet jeśli chodzi o dialogi, których przecież

nie mogła znać.

Ale to nie ona to wszystko wymyśliła. Ona otrzymała

tę opowieść w spadku.

Andre nie miał już czasu dłużej nad tym rozmyślać.

Teraz musiał iść do miasta i działać. Działać możliwie jak

najskuteczniej!

Przede wszystkim chciał odwiedzić swoją przyjaciółkę

z magistratu.

ROZDZIAŁ VIII

Nette Mikalsrud coraz niespokojniej spoglądała na

zegar. Czuła ssanie w żołądku, dokuczliwsze z każdą

upływającą minutą.

Dzień pracy dobiegał końca, a jej młody znajomy się

nie pokazał. Czy w ogóle nie zamierzał już przychodzić?

A miałby jej z pewnością tak wiele nowych rzeczy do

opowiedzenia! Taka była ciekawa, czego się dowiedział!

Niedzielna bluzka z koronkami wyglądała już dość

nieświeżo. Panna Sylvestersen z sąsiedniego biura zwróci-

ła uwagę, jak elegancko Nette dziś wygląda. Idzie może

po pracy na jakiś pogrzeb? I czy nowa fryzura nie jest zbyt

ekstrawagancka dla osoby w jej wieku?

Nette odpowiadała coś półgębkiem pomiędzy jednym

a drugim łykiem kawy. Panna Sylvestersen chcąc nie chcąc

zamilkła, pojęcia nie miała, jak to jest, kiedy poważnego

człowieka dotyka szaleństwo.

Absolutne, beznadziejne szaleństwo, całkowicie lekce-

ważące głos rozsądku! Pani Nette była na to zupełnie

nieprzygotowana, a przez to kompletnie bezbronna.

Wstydziła się okropnie, a zarazem wszystkie jej zmysły

przepełniała nieznana radość. Jakby po raz pierwszy

w swoim samotnym życiu odczuwała, że i ona żyje. Była

w stanie uczynić wszystko dla swego nowego przyjaciela.

Tyle tylko, że on się nigdy o tym nie powinien dowiedzieć!

O, nie! To by była najgorsza rzecz, jaką Nette mogła

sobie wyobrazić. Cóż on by na to powiedział? Co by sobie

pomyślał? Prawdopodobnie patrzyłby na nią wystraszo-

ny, bąkał słowa zakłopotania i wycofał się pospiesznie.

Nie! Nigdy!

Tyle radości sprawiał jej fakt, że może pomagać, że jest

dla niego kimś ważnym, przyjaciółką. Najlepszą przyja-

ciółką, jaką kiedykolwiek mógł mieć.

Ale czas mijał, a on nie nadchodził.

I po prostu już nie przyjdzie. Właściwie nie zwrócił na

nią wcale uwagi i po wyjściu z magistratu zapomniał

o spotkaniu.

Tymczasem na pół godziny przed zamknięciem do

biura wkroczył Andre i dłonie pani Nette zaczęły lekko

drżeć, a ona sama bardzo się starała ukryć radosny

uśmiech; policzki jej płonęły tak, że musiała pochylić

głowę, z niepokojem myślała, czy fryzura jest w porządku

i czy bluzka się nie pogniotła.

Andre śmiał się do niej radośnie.

- jak to dobrze, że jeszcze panią zastałem, panno

Mikalsrud! Spóźniłem się, bo musiałem najpierw prze-

czytać pewne bardzo ważne opowiadanie.

Tłumaczy, dlaczego się spóźrsił! Bał się, że już jej nie

zastanie!

Żeby tyiko panna Sylvestersen teraz nie przyszła!

Albo wprost przeciwnie, żeby tak panna Sylvestersen

teraz weszła i zobaczyła mojego fantastycznego przyjacie-

la. Bo on jest moim przyjacielem! To do mnie się teraz tak

śmieje. Wiem, że jest ode mnie dwadzieścia pięć lat

młodszy, ale też i nie w ten sposób on mnie interesuje.

Chciałabym tylko okazać mu moją... moją...

Pani Nette nie była w stanie dokończyć tej myśli.

Miłość, to zbyt wielkie słowo.

- ja także znalazłam to i owo - powiedziała onie-

śmieiona.

- Naprawdę? To cudownie! Mam pani tyle do opo-

wiedzenia! Czy zechciałaby pani uczynić mi ten honor

i zjeść ze mną obiad w hotelowej restauracji?

Nette doznała zawrotu głowy. Obiad? Z nim? On

zaprasza ją na obiad w hotelowej restauracjil Ileż to będzie

plotek, gadania. Myśl o tym napełniała ją przyjemnym,

a zarazem nieprzyjemnym uczuciem. Bo przecież nie

wszystkie komentarze będą przychylne. Stara panna

poluje na młodzika! Z drugiej jednak strony układ był

dość bezpieczny. Większość ludzi nie widzi nic niestosow-

nego w tym, że dwudziestoletni młodzieniec przyjaźnie

rozmawia z czterdziestopięcioletnią kobietą.

W którymś momencie tej gonitwy myśli musiała

jednak powiedzieć: "Dziękuję, bardzo chętnie", bo Andre

z radosnym uśmiechem mówił:

- Wspaniale! W takim razie przyjdę po panią do domu

o siódmej wieczorem.

Mój Boże, a ona włożyła świąteczną bluzkę do pracy!

W co się ubierze na wieczór?

U niej w domu! Zabierze ją z domu! Boże, sąsiedzi!

Z pewnością wszyscy wylegną do okien albo będą patrzeć

przez uchylone drzwi.

- Bardzo dziękuję - zdołała wykrztusić. - Jak pawie-

działam, mam kilka interesujących obserwacji.

- Świetnie! A czego dotyczą.

- Przede wszystkim napisałam listy do kilku osób,

które mogą posiadać pewne wiadomości...

Andre zadowolony skinął głową i czekał na daiszy ciąg.

- A poza tym nazwisko Nordlade.

- Tak! - zawołał z ożywieniem. - Skąd ono pochodzi?

Z Trondheim?

- Nie. Ale spotkałam kogoś, kto je rozpoznał. Podob-

no w Gaudalen jest zagroda, która się tak właśnie nazywa.

Andre zastanowił się na chwilę.

- Czy jeśli się stąd jedzie do Szwecji, to nie trzeba

mijać tego Gaudalen?

- Zależy dokąd do Szwecji się jedzie.

- Do Alvdalen.

Myśli Nette krążyły gorączkowo.

- Jeśli pamiętam, to Alvdalen znajduje się w Dalar-

na...

- Tak, zgadza się.

- W takim razie powinno się jechać przez Gaudalen.

Ale nie mogę gwarantować za jakość dróg. Natrafił pan na

jakiś ślad?

- Nawet na bardzo dobry ślad! Dzięki tej opowieści,

o której pani mówiłem. Najgorsze jest jednak to, że

koniecznie muszę tam pojechać. A to będą dodatkowe

koszty, benzyna, noclegi i tak dalej, nie bardzo mnie na to

stać. Więc tę podróż muszę odłożyć na inną okazję.

Szkoda, bo jestem już tak blisko, no ale...

- Bardzo chętnie pożyczę panu potrzebną sumę! - za-

wołała Nette, zanim zdążyła pomyśleć.

Spojrzał na nią zaktopotany.

- Mowy nie ma!

- Ale dlaczego? Bardzo mnie pan zainteresował spra-

wami swojej rodziny. Mam pewne oszczędności, szrzerze

mówiąc przeznaczone na przyzwoity pogrzeb. A na razie

nie mam zamiaru jeszcze umierać - uśmiechnęła się

nerwowo.

- O, Boże uchowaj! Na to mamy jeszcze czas!

Andre pomyślał ze smutkiem, jak wielu samatnych

ludzi żyje bardzo skromnie po to, by oszczędzić na godny

pogrzeb. Ale nietrudno było ich zrozumieć, gdy się choć

raz widziało pogrzeb na koszt kasy zapomogowej. Nędza

tych uroczystości była upokarzająca.

Nette przyglądała mu się wyczekująco. We wzroku

malowało się pragnienie pomagania bliźniemu w po-

trzebie, zrobienńa czegoś ważnego dla innych. Przecież nie

mógł odmówić jej tej radości.

- W takim razie bardzo dziękuję - uśmiechnął się,

a Nette rozpromieniła się i obiecała wstąpić do banku po

wyjściu z biura.

Andre podał jej swój domowy adres, na wszelki

wypadek, a po tej peszącej oboje formalności rzekł:

- Dowiedziałem się także, jak ma na imię córka Petry.

- Aha, ta z domu dziecka? Spotkał ją pan?

- Nie, już tam nie mieszka. Wygląda, niestety, na to, że

ona... - skrępowany zniżył głos -... że ona wyszła na ulicę.

- O mój Boże, jakie to smutne!

Jej współczuctie było dla Andre pociechą.

Powiedział z ożywieniem:

- Spróbuję, oczywiście, odnaieźć ją, powiedzieć jej, że

jest moją kuzynką i postarać się naprostować jej życie, jeśli

to będzie możliwe.

- To bardzo szlachetne z pańskiej strony. Ale czy to

znaczy, że ma pan pewność, iż jest ona pańską krewną?

- Jestem o tym przekonany. Powinienem ponadto

próbować odszukać innych ewentualnych kuzynów, dla

naszego rodu to bardzo istotne, byśmy trzymali się razem,

ale akurat teraz córka Petry jest najważniejsza.

- Jak ona ma na imię? - zapytała Nette cicho z wyraź-

ną sympatią dla tej młodej upadłej istoty.

- Mali. I myślę, że nazywa się Knudsen, po ojcu

Petry... Co się stało?

Nette zmrużyła oczy.

- Mali? To nie jest pospolite imię. Mali Knudsen

powiada pan? W takim razie ja ją chyba znam. Policja ma

często do niej pretensje za awantury na ulicy.

- O mój Boże, wygląda mi ona na prawdziwie

nieokiełznaną młodą osobę!

W głosie Nette słychać było powstrzymywany śmiech.

- Tak, rzeczywiście. Ale ona nie jest taka, jak pan

myśli. To prawda, że Mali Knudsen wychodzi na ulicę, ale

nie ma w tym nic złego. Wprost przeciwnie.

- Nie rozumiem.

Nette pochyliła się ku niemu i szepnęła rozbawiona:

- Mali Knudsen jest bojowniczką o prawa kobiet. Jej

ideałem jest emancypacja.

- Boże drogi! - jęknął Andre.

W tym czasie tak zwane feministki walczyły o po-

wszechne prawo głosu dla kobiet i, żeby je wysłuchano,

często sięgały po dość drastyczne środki. Coś mu mówiło,

że młoda Mali może być osobą o niełatwym usposobieniu.

Ale... Oczywiście z ogromną ulgą przyjął do wiadomo-

ści, że nie jest, jak przypuszczał, po prostu dziewczyną

uliczną. To by było najgorsze.

I takie zaskakujące w odniesieniu do kogoś z Ludzi

Lodu.

- Zdawało mi się, że Norwegia jest bardzo postępo-

wym krajem i że kobaety mają prawo głosu.

- Tylko w niektórych gminach. Powszechnego prawa

głosu nie mamy. Akurat teraz sprawa jest znowu rozpat-

rywana w Stortingu. Mam nadzieję, że zasiadający w par-

lamencie mężczyźni podejmą rozsądne decyzje.

Andre spoglądał na nią spad oka. Czyżby i w tym

przypadku miał do czynienia z feministką? Jeśli tak, to

jednak z przedstawicielką tych spokojniejszych bojow-

niczek o równouprawnienie.

Nette zwlekała. Nie chciała się narzucać.

- Ja... Za kilkanaście minut skończę pracę. Gdyby pan

chciał, mogłabym pokazać, gdzie można zastać Mali

Knudsen. Nie wiem wprawdzie, gdzie ona mieszka, ale

często widuje się ją na rynku.

- Bardzo dziękuję. To takie uprzejme z pani strony.

- Przynajmniej tyle mogę zrobić.

Andre zaczął się cicho śmiać sam do siebie. Pani Nette

przygiądała mu się zdziwiona.

- Przyszło mi do głowy, że nie jestem chyba zbyt

eleganckim mężczyzną. Zapraszarn na obiad, a potem

muszę pożyczać pieniądze od mojej damy.

"Moja dama"! Jak to ładnie brzmi!

Andre znowu się roześmiał:

- Ale na obiad mnie stać, zapewniam panią!

Nette odpowiedziała uśmiechem. Czuła, że to, co ją

łączy z tym młodym człowiekiem, to prawdziwa przyjaźń.

Andre opowiedział jej w skrócie o medalionie i manu-

skrypcie, jaki dostał z domu.

- Opowieść została spisana przez matkę Petry, Gerd.

W tej chwili nie będzie pani miała czasu, żeby to wszystko

przeczytać, aie bardzo bym chciał, żeby pani chociaż

przejrzała notatki. Zwłaszcza zakończenie. Wyjaśnię wie-

czorem, dlaczego mi tak na tym zależy.

Z wielkim przejęciem wzięła od niego manuskrypt

i zapewniła, że będzie ga strzec jak oka w głowie.

Andre zaczekał, aż Nette uprzątnie swoje biurko, po

czym oboje wyszli. Przy wejściu zderzyli się z panną

Sylvestersen, która usunęła się na bok, ale gdy schodzi-

li po schodach, podążała krok w krok za nimi. Nette

nie przerywała rozmowy, zwracała się do Andre dość

poufale i wciąż czuła na plecach świdrujące, lodowate

spojrzenie tamtej.

Ta plotkara musiała sobie teraz skojarzyć fryzurę

i świąteczną bluzkę Nette z wizytą tego młodzieńca. Ale

niech sobie myśli co chce.

I nagle zrobiło jej się żal panny Sylvestersen. Samotna

kobieta, mająca pewnie jakieś swoje skryte marzenia,

które nigdy się nie spełnią. Czyż można się z kogoś

takiego śmiać lub nad nim triumfować? Nette przecież

sama najlepiej wiedziała, jak to jest. I, szczerze mówiąc,

życzyła swojej złośliwej koleżance takiego przyjaciela albo

w ogóle jakiegokolwiek przyjaciela. Naprawdę chciała

dzielić się swoim szczęściem z innymi.

Zjawił się oto ktoś, dla kogo mogła zrobić wszystko

i nie żądać niczego w zamian.

Jej serce przepełniała radość.

Na rynku rzeczywiście kręciło się kilka pań w wojow-

niczych nastrojach i rozklejało plakaty. Andre natych-

miast rozpoznał Mali - po jej młodym wieku, a także po

chropawym, zdradzającym brak wykształcenia głosle,

który wykrzykiwał niezbyt piękne słowa pod adresem

mężczyzn, nienawidzących kobiet.

- To ona - powiedziała Nette. - Ta skromnie ubrana.

- Tak, domyśliłem się. Zechciałaby pani mnie przed-

stawić? W przeciwnym razie gotowa pomyśleć, że mam

jakieś niecne zamiary.

Kiedy podeszli, Mali spojrzała na nich agresywnie. Na

moment w jej oczach pojawił się lęk, ale poznała Nette

i uspokoiła się.

- Dzień dobry, Mali - przywitała się urzędniczka.

- Czy mogę ci przedstawić pana Andre Brinka? To twój

krewny i chciałby z tobą porozmawiać.

- Krewny? Ja nie mam żadnyeh krewnych - odparła

dziewczyna stanowczo.

Przy bliższym poznaniu Mali zyskiwała. Pod nędzną

oprawą, pod zniszczanym ubraniem wyczuwało się coś

sympatycznego. Ładne rysy, zgrabna sylwetka; włosom

przydałoby się więcej starania, ale w oczach czaił się jakiś

wyraz bezradności, którego nie zdołała pokryć agresyw-

nym zachowaniem.

Nim zdążył się odezwać, zawołała:

- Tylko mi nie mów, że jesteś moim bratem lub coś

w tym rodzaju.

- Nie, nie - uśnniechnął się Andre. - Ale zdaje mi się,

że znalazłem dość wiarygodne dowody, że twoja zmarła

matka i ja pochodzirny z tej samej rodziny. Bardzo bym

chciał z tobą porozmawiać. Myślisz, że da się to jakoś

zorganizować?

Przygiądała mu się niepewnie, a potem przeniosła

wzrok na swoje bardzo zniszczone buty.

- No, może - rzekła przeciągle. - Tylko że ja nie

spotykam się z ludźmi z pańskiej sfery...

- Nie mów do mnie pan. Jcsteśmy przecież chyba

rówieśnikami.

Odwróciła wzrok.

- Może moglibyśmy znaleźć miejsce w parku, niedale-

ko katedry. Tam są ławki.

- A nie chciałabyś czegoś zjeść?

Mali popatrzyła na swoje ubranie, po czym wybuch-

nęla głośnym i niezbyt szczerym śmiechem.

- Gdzie ty właściwie mieszkasz? - zapytała Nette.

- Guzik cię to obchodzi!

- Nie mam zamiaru cię przesłuchiwać. Jeśli nie chcesz,

to nie odpowiadaj.

Wyraz agresji w oczach Mali złagodniał.

- A tam! Sypiam na skrzyni w starej szopie w porcie.

- Pomyślimy także i o mieszkaniu - powiedział

Andre. - Najpierw jednak musimy porozmawiać.

- W takim razie ja was zostawiam - rzekła Nette.

- Spotkamy się o siódmej, tak?

Andre potwierdził i pożegnali się.

- Nie wstydzisz się chodzić po ulicy z kimś takim jak

ja? - zapytała Mali zaczepnie, kiedy szli przez rynek

w kierunku katedry.

- Dlaczego, na Boga, miałbym się wstydzić? - zdziwił

się Andre. Chciał jeszcze dodać: "Przecież i tak nikt mnie

tutaj nie zna", ale w porę się powstrzymał.

Mali prychnęła tylko w odpowiedzi. Znaleźli wygodną

ławkę pod wysokim, rozłożystym drzewem.

- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie, czy nie jesteś

głodna - przypomniał Andre.

- Szczerze mówiąc wciąż jestem głodna. Zdążyłam się

przyzwyczaić.

Andre zobaczył po drugiej stronie ulicy piekarenkę.

- Poczekaj tutaj - poprosił. - Ja też zgłodniałem.

Nie chciało mu się jeść, ale uznał, że dzielenie się

bułkami i mlekiem, które kupił, stworzy swego rodzaju

poczucie wspólnoty.

Mali była głodna jak wilk, nie umiała tego ukryć.

Kiedy już zjedli prawie wszystko, powiedziała ostro:

- No? Czego ode mnie chcesz? Nie mogę tu siedzieć

cały dzień. Inne dziewczyny gotowe pomyśleć, że je

zdradziłam.

Andre miał pewne kłopoty z połączeniem jej prostego,

nawet wulgarnego zachowania z walką o równoupraw-

nienie kobiet, ale akurat teraz nie bardzo miał czas

rozpytywać o jej ideały i cele.

Zaczął więc mówić o najważniejszym.

- Wszystko urskazuje na to, że twoja matka, a więc

tym samym także i ty, należycie do niezwykłego rodu.

A tak się składa, że dla nas jest sprawą bardzo ważną,

byśmy zawsze trzymali się razem. Nasza rodzina bardzo

chętnie przyymuje nowych członków. Takich jak ty.

- Nic z tego nie rozumiem.

- Wcale też tego nie oczekuję. Ale twoja matka...

- Nie nazywaj jej moją matką! Ona się mną w ogóle

nie przejmowała.

- A ja wiem, że było inaczej. Miała zaledwie czternaś-

cie lat, kiedy się urodziłaś. Twój ojciec ją rzucił i musiała

mieszkać razem z tobą w starej szopie. Kiedy ludzie

przyszli, żeby cię zabrać do ciepłego i suchego domu,

musieii cię odebrać jej siłą. I nigdy potem nie pozwolono

jej cię odwiedzić.

Mali odwróciła głowę.

Jej szczupłe, dziewczęce ramiona skuliły się bezradnie.

- Pięć lal później urodziła drugie dziecko. Przypad-

kiem moja kuzynka znajdowała się w pobliżu, gdy twoja

matka, Petra, odebrała sobie życie. Moja kuzynka próbo-

wała uratować przynajmniej nie narodzone jeszcze dziec-

ko, ale ono już było martwe. Było to dziecko poważnie

zdeformowane, ale właśnie takie dzieci przychodzą dość

często na świat w naszej rodzinie. Wszystko stało się na

brzegu fjordu, niedaleko Trondheim, trzynaście lat temu.

Teraz ja przyjechałem tutaj, żeby odnaleźć jakieś ślady

i dowody mogące potwierdzić, że Petra pochodziła

z Ludzi Lodu. Wierzę, że mi się to udało. Dowiedziałem

się też o tobie i nie mam wątpliwości, że jesteś naszą

krewną.

Dziewczyna zwróciła się w jego stronę.

- Jak powiedziałeś? Jak nazywa się ten ród? - zapytała

mrużąc oczy.

- Ludzie Lodu.

- Co to za ludzie?

- O, to bardzo długa historia. Jeśli będziesz chciała

i zdołasz wysłuchać, to ci ją kiedyś opowiem. Ale to innym

razem, bo na dziś wieczór zaprosiłem pannę Mikalsrud na

obiad. Bardzo mi pomogła w poszukiwaniu innych

członków Ludzi Lodu.

- Dlaczego jest takie ważne, byśmy trzymali się

razem?

Dostrzegł to jej niepewne "byśmy" i bardzo go to

ucieszyło. To znaczy, że Mali mu wierzy!

- Wynika to z naszej historii. Jutro, niestety, też nte

będę mógł ci jej opowiedzieć, bo muszę pojechać do

Alvdalen.

- Do Alvdalen? Do Szwecji? Na Boga, jakim sposo-

bem zamierzasz się tam dostać?

- Mam samochód.

- Co? - Mali otworzyła usta. - Powiedz mi, czy wy,

Ludzie Lodu, jesteście bardzo bogaci?

Andre wzruszył ramionami.

- Specjalnie bogaci to nie, ale dajemy sobie radę.

- A wiesz co? Ja to pluję na pieniądze! Ja mam coś,

w co wierzę, a wtedy pieniądze nie mają żadnego

znaczenia.

- Oczywiście. A ta twoja idea to prawo głosu dla

kobiet, tak?

- O, ja walczę o dużo więcej. Chcę walczyć o sprawy

kobiet, przemawiać w ich imieniu, bo umiem to robić!

Gdybyś widział to, co ja, ile jest niesprawiedliwości, ile

wykorzystywania kobiet i dziewcząt, to byś się nie dziwił.

Zresztą, co mi tam, możesz nie wierzyć! Ja i tak swoje

wiem.

- Ależ ja ci wierzę, Mali! Nie wszyscy mężczyźni są

ślepi na krzywdę kobiet. Aie zanim zajmiemy się innymi

sprawami, musimy znaleźć ci jakiś dach nad głową

i postarać się o porządne ubranie.

- Nie. Najpierw chcę się dowiedzieć czegoś więcej

o tych, no jak tam, o tych Ladziach Lodu. Jest w nich coś

dziwnego, powiadasz. A co takiego? I skąd wiesz, że

martwo urodzone dziecko było jednym z was?

- No wiesz, to był twój brat albo stostra. A u Ludzi

Lodu w każdym pokoleniu rodzi się jedno dziecko

obdarzone szczególnymi cechami, zresztą bardzo róż-

nymi. Niektóre z nich mają szerokie, spiczasto zakoń-

czone barki. Matki tych dzieci zwykle umierają przy

porodzie.

- jezu! I ten mały miał właśnie takie ramiona?

- Dlatego zrodziło się podejrzenie, że to dziecko

i twoja matka, i ty także pochodzicie od jednego

z potomków Ludzi Lodu, który jako mały chłopiec

zaginął w roku tysiąc siedemset siedemdziesiątym siód-

mym.

- Ale przecież równie dobrze to ojciec tego zdefor-

mowanego dziecka mógł pochodzić z Ludzi Lodu!

- zawołała Mali.

Andre pochwalił jej inteligencję, co najwyraźniej spra-

wiło jej przyjemność. Uświadomił sobie, że Mali zaczyna

go akceptować, mimo że jest przedstawicielem podej-

rzanego rodu męskiego.

- Interesowałem się rodziną tego człowieka - wyjaś-

nił. - Widzisz, on miał jedenaścioro rodzeństwa, a Ludzie

Lodu miewają niewiele dzieci.

Mali zachichotała.

- Czy to jedna z tych szczególnych cech tej rodziny?

- Tak. A drugą jest to, że rodzą się dotknięci, jak my

ich nazywamy, ludzie obdarzeni wielkimi zdolnościami

paranormalnymi. Ponadnaturalnymi - poprawił się, żeby

Mali lepiej zrozumiała.

Mali rozpromieniła się.

- Coś takiego to bym chciała mieć!

Andre zapytał ostrożnie:

- A nigdy niczego takiego u siebie nie zauważylaś? Bo

nawet normalni potomkowie Ludzi Lodu bywają często

bardziej wrażliwi, więcej potrafą niż zwyczajni ludzie.

Mali zastanawiała się przez chwiIę.

- Niech mnie licho! - wykrzykngła w końcu. - Pew-

nie, że zauważyłam! Przecież zawsze wiedziałam, kiedy

wychowawczyni przyjdzie na inspekcję, i mogłam za-

wczasu ostrzec inne dziewczyny.

- No więc widzisz - kiwał głową Andre. - Wiesz,

ponieważ w moim pokoleniu nie urodził się nikt ob-

ciążony, musieliśmy zacząć szukać bliższych informaeji

o tej kobiecie z brzegu. Musieliśmy się dowiedzieć, czy jej

dziecko było dotknięte. I wygląda na to, że tak właśnie

jest. Muszę tylko pojechać do Alvdalen, żeby to potwier-

dzić.

- A nie mogłabym pojechać z tobą? - zawołała

impulsywnie. - Nie ze względu na samochód, ale dlatego,

że ja też jestem z Ludzi Lodu. Coś mi mówi, że pochodzę

z tej rodziny.

- Ja też jestem tego pewien - uśmiechnął się Andre.

Nie powiedział ani słowa na temat jej wyglądu ani że nie

będzie pasować do eleganckiego samochodu. - Skoro

i tak nie masz gdzie mieszkać, to najlepiej będzie, jeśli

pojedziesz ze mną.

- Och, dziękuję! - wykrzyknęła i rzuciła mu się na

szyję. Andre trochę się zaniepokoił, bo jej włosy prze-

słoniły mu twarz, opadały na ramiona. A jeśli ona ma

wszy...?

Nie bardzo był pewien, czy dobrze robi, zabierając ją

w podróż; ale teraz nie miałby już serca, żeby jej tę radość

odebrać.

Nette poszła do banku i kazała sobie wypłacić taką

sumę, że zdziwiony kasjer przyglądał jej się podejrzliwie.

Co tam, mogę przecież wpłacić ponownie, jeśli się okaże,

że wzięłam za dużo, pomyślała. Nie mogła przynieść za

mało! Wszystko da się załatwić!

Teraz pozostawała jeszcze sprawa stroju na wieczór.

Najładniejsza bluzka była po całym dniu nieświeża,

a suknie, które wisiały w szafie, wyglądały żałośnie, były

niemodne i znoszone. Wahała się przez chwilę, a potem

skierowała w stronę eleganekiego magazynu przy ulicy

Biskupiej.

Po długim, bardzo długim czasie wyszła stamtąd

z dużym pakietem pod pachą. Przepełniała ją radość, czuła

się podniecona i frywolna. Pomyśleć, że kupiła gotową

wizytową suknię! Nigdy przedtem tego nie robiła, zawsze

szyła suknie i dla siebie, i dla matki. Ale dzisiaj jest

przecież wielki dzień!

Kiedy mijała katedrę, spostrzegła, że jej młodzi znajo-

mi siedzą na ławce pod drzewem. Na moment przystanęła,

nie chciała, by zobaczyli ten jej płaski pakiet, który aż

nadto wymownie świadczył o jej stosunku do dzisiejszego

zaproszenia. Nie mogła jednak się wycofać, to by wy-

glądało okropnie. Nieco speszona poszła więc dalej.

- Wciąż jeszcze tu siedzicie? - zapytała wesoło.

Andre na jej widok wstał.

- A czy pani nie mogłaby usiąść z nami na chwilkę,

panno Mikalsrud?

Właściwie nie miała czasu i właściwie wypadało po-

dziękować i odmówić, ale ona, nie bacząc na nic,

powiedziała: oczywiście, i usiadła.

Andre opowiadał, co oboje z Mali uzgodnili, i o tym, że

Mali pojedzie z nim do Alvdalen. Nette starała się

przełknąć uczucie rozczarowania.

- Ale w takim razie Mali będzie potrzebne podróż-

ne ubranie - powiedziała tak życzliwie jak tylko umia-

ła.

- Możliwe - burknęła Mali cierpko. - Tylko skąd je

wziąć?

- Mam propozycję - uśmiechnęła się Nette. - Pó-

jdziemy zaraz do magazynu, z którego dopiero co

wyszłam, i tam coś kupimy. Musimy się pospieszyć, żeby

zdążyć przed zamknięciem.

Mali przyglądała się jej z niechęcią.

- Czy pani rozum straciła? Przecież ja nie mam czym

zapłacić!

- Mogę ci pożyczyć. Wiem, że oddasz, kiedy będziesz

miała.

- Jezu! - westchnęła Mali. Najwyraźniej było to

najczęściej przez nią używane słowo. - No to chodźmy!

Oczywiście, że oddam dług.

- Musimy ci też znaleźć jakieś miejsce na noc - przy-

pomniał Andre.

- Może w Hospicjum? - zaproponowała Nette. - Wa-

runki są tam bardzo skromne, ale jest czysto.

- O, to już chyba oni mogą się bać, że im tam

napaskudzę - uśmiechnęła się Mali niepewnie.

Nette zastanawiała się przez chwilę, a potem powie-

działa:

- Gdybyś chciała się trochę ogarnąć po tym miesz-

kaniu w szopie, wykąpać się i umyć włosy, a także

wyrzucić to brudne ubranie, zanim pójdziesz do Hospic-

jum, możesz to zrobić u mnie. Jeśli nie masz nic

przeciwko temu, oczywiście.

- Jezu! Czy naprawdę na ziemi są anioły? Jasne, że

chciałabym się wykąpać! I przeczesać włosy gęstym

grzebieniem. Nie, przepraszam, wszy to ja nie mam.

Siostry w przytułku bardzo pilnowały.

Andre zrozumiał pytanie, które posyłało mu spojrzenie

Nette: "Czy ona też pójdzie do restauracji na obiad?"

brzmiało to pytanie. We wzroku Nette dostrzegł bezrad-

ność i niepokój.

W tej sytuacji Andre rzekł stanowczo:

- No więc postanowione, Mali. Pójdziesz teraz z pan-

ną Mikalsrud, a potem udasz się do Hospicjum. My

z panną Mikalsrud mamy do omówienia kilka spraw dziś

wieczorem. Przyjdę po ciebie jutro rano, powiedzmy

o ósmej. Nie będzie za wcześnie?

- Nie, skąd. Ale to oczywiście ja przyjdę do hotelu,

będę czekać punkt ósma. Jeśli o mnie chodzi, to moglibyś-

my wyjechać nawet wcześniej.

- Myślę, że wcześniej nie podają śniadania w hotelu

- uśmiechnął się Andre. - No świetnie. W takim razie

o ósmej. W drodze do Szwecji opowiem ci o Ludziach

Lodu. Do widzenia!

Obie jego nowe przyjaciółki zniknęły za rogiem.

Różniły się od siebie niczym dzień i noc. Błogosławiona

panna Mikalsrud, pomyślał. Lepszej pomocnicy nie mógł-

by sobie wymarzyć!

A Mali jest bardzo ładna i miła. Jak nie oszlifowany

diament, chropowaty, o ostrych kantach. Nieoczekiwanie

zapragnął poznać, jak by ten diament wyglądał po

oszlifowaniu.

Jego podróż śladami potomków Christera Gripa zda-

wała się być owocna ponad wszelkie oczekiwanie.

Tak rozmyślał Andre podążając w stronę hotelu.

Jeszcze nie wiedział, w co wciągnął obie swoje przyja-

ciółki.

Niebezpieczeństwa czaiły się jeszcze w ukryciu.

Ale nie szuka się bezkarnie potomstwa Christera Gripa.

ROZDZIAŁ IX

Nette siedziała na swojej starej i zniszczonej, ale

ulubionej kanapie i nie bez smutku przygłądała się Mali,

która, świeżo wykąpana, z mokrymi jeszcze włosami

krygowała się przed lustrem. Sama Nette nie miała na

razie czasu przymierzyć swojej nowej sukni, a należałoby

przy niej co nieco poprawić; nie miała też czasu zajrzeć do

rękopisu, który powierzył jej Andre.

- Dokonałyśmy dobrego wyboru, prawda? - pytała

Mali zaróżowiona na twarzy, pełna podziwu dla swojej

prostej sukienki z ładnej bawełny w drobne kwiatki na

niebieskim tle.

- Owszem - potwierdziła z uśmiechem Nette. - Znako-

mieie pasuje dla takiej młodej dziewczyny jak ty. Świeża

i przewiewna, a przy tym nie będzie się zbyt szybko brudzić.

- No właśnie, bo przecież wiesz, ja muszę być przygo-

towana na każdą pogodę. Nie co dzień będę nocować

w Hospicjum.

- Myślę, że pan Andre Brink z Ludzi Lodu pomoże ci

się jakoś urządzić, jeśli uzna, że naprawdę jesteś jego

kuzynką.

- Tak uważasz? On jest dosyć przystojny, no nie?

- dodała Mali przyglądając się odbiciu swojej twarzy

w lustrze.

Nette poczuła ukłucie w sercu.

- Owszem, jest "dosyć przystojny". To bardzo sym-

patyczny młody człowiek.

Mali odwróciła się do niej gwałtownie.

- Macie się spotkać dzisiaj wieczorem, no nie?

- Tak. Pan Andre zaprosił mnie na obiad do hotelowej

restauracji.

Nie była w stanie zapanować nad swoim głosem,

w którym wyraźnie zabrzmiała nuta dumy.

- Obiad w hotelu! Jezu, ale z ciebie szczęściara! W co

się ubierzesz?

Nette wstała z kanapy.

- Dzisiaj kupiłam suknię - powiedziała ożywiona

i przyniosła pakiet. - Chciałabyś zobaczyć?

- Pewnie!

Nette ostrożnie, niemal z szacunkiem rozwinęła błysz-

czący papier i wyjęła bardzo piękną jedwabną suknię

koloru kości słoniowej z bufiastymi rękawami, ozdobioną

koronkami.

- Oj! - jęknęła Mali zachwycona. - Wybierasz się na

bal?

Nette ogarnęły wątpliwości.

- Myślisz, że jest zbyt strojna? Ale ja nie mam nic

innego...

- Uważam, że powinnaś ją włożyć - oświadczyła Mali

stanowczo. Nie była głupia, tylko po prostu nie miała

wykształcenia, ale na ludzkich uczuciach znała się znako-

micie. - Nie mogłabyś mieć nic lepszego na obiad

w hotelowej restauracyi! Przymierz suknię, żebym mogła

zobaczyć, jak się w niej prezentujesz!

- Najpierw powinnam się chgba wykąpać i ułożyć włosy.

- Masz rację. Zabrałam ci tyle czasu! To dla mnie

typowe, myślę tylko o sobie...

- Wcale nie. Ale może chciałabyś, żebym ci pomogła

upiąć włosy?

- Nie, dziękuję. Robię to bardzo zręcznie sama - po-

wiedziała Mali. Ujęła swoje długie, ciemne włosy, podob-

ne do końskiej grzywy, owinęła je kilka razy wokół dłoni,

sięgnęła po szpiłki i po chwili upięła nad karkiem bardzo

staranny kok.

- Coś takiego! - roześmiała się Nette. - Poszło ci

znakomicie! Ale to właściwie grzech ukrywać takie piękne

włosy w ten sposób.

- Gdybym je nosiła rozpuszczone, to postetunkowy

mógłby mnie zamknąć jako ulicznicę - stwierdziła Mali

trzeźwo. - A tego to naprawdę nie chcę! Można o mnie

mówić, co się chce, ale ulicznicą nie jestem!

- Nikt cię chyba o to nie podejrzewa - rzekła Nette

spokojnie.

- Owszem, są tacy. W przytułku wychowawczyni

ciągle grzebała w moich rzeczach, żeby zobaczyć, czy nie

znajdzie czegoś "podejrzanego". Jakichś pieniędzy w poń-

czosze, grzesznej bielizny czy czegoś w tym rodzaju. O, do

diabła, jak ja ci zazdroszczę tego obiadu!

Tego ci jednak nie odstąpię, pomyślała Nette, dając

dziewczynie pieniądze na nocleg. Czy myślisz, że ja ci nie

zazdroszczę podróży do Alvdalen?

I twojej młodości! Ach, moja droga, gdybym tak

mogła się z tobą zamienić...!

Andre przyjechał, żeby zabrać ją do restauracji, i wszys-

cy sąsiedzi pootwierali drzwi na oścież. Nette usłyszała

wiele komplementów na temat sukni i fryzury; troszkę

było jej przykro, że płaszczyk ma taki stary i zniszczony,

ale nie odważyła się na kupno nowego. Musiała zachować

pieniądze na podróż młodych do Szwecji. Andre przyje-

chał, oczywiście, samochodem i samotna Nette Mikalsrud

przeżyła moment wielkiego wzruszenia, gdy pomagał jej

wsiąść, a ze wszystkich okien spoglądali na nią ukryci za

firankami sąsiedzi.

Po drodze podała mu dyskretnie kopertę zawierającą

prawie wszystkie jej oszczędności. Brakowało tylko nie-

wielkiej sumy, którą musiała zostawić w banku, by

zachować konto. Zakupy, jej własne i Mali, poważnie

naruszyły kasę, ale jednak zostało jeszcze tyle, że starczyło-

by na podróż do Sztokholmu, i to dwa razy tam

i z powrotem, gdyby się to miało okazać niezbędne!

Andre, skrępowany, podziękował i obiecał zwrócić

dług najszybciej jak to możliwe.

Jaki cudowny wieczór spędziła pani Nette! Usłużni

kelnerzy, którzy spełniali każde ich życzenie, wspaniałe

wino, które leciutko szumiało w głowie, wyszukane

jedzenie i Andre, który sprawiał wrażenie, że naprawdę

dobrze się czuje w jej towarzystwie. Prowadzili swobodną

rozmowę, opowiadali wesołe anegdoty i zdarzenia z włas-

nego życia, a wkrótce rozmowa zeszła na sprawy, dla

których Andre przyjechał do Trondheim.

W tym mniej więcej punkcie porzucili, ku wielkiej

radości Nette, wszystkie tytuły.

- Mówiłaś, że podjęłaś pewne kroki pod moją nieobe-

cność - przypomniał Andre.

- Owszem, wysłałam listy do kilku osób, które powin-

ny być zorientowane w sprawach dotyczących Petry

Olsdatter. A poza tym, jak mówiłam, dowiedziałam się co

nieco na temat nazwiska Nordlade i...No właściwie to już

wszystko. A ty?

- A ja dostałem ów medalion, który jutro oddam Mali,

bo oczywiście należy do niej. A druga, niezwykle inte-

resująca sprawa, to manuskrypt. Zajrzałaś do niego?

Z żalem potrząsnęła głową.

- Niestety, rzuciłam tylko okiem na samo zakoń-

czenie, na więcej nie miałam czasu. Mali była przecież

u mnie.

- Tak, to prawda.

- Chciałbyś pewnie mieć zapiski ze sobą, kiedy poje-

dziesz do Alvdalen?

Zastanowił się.

- Tak. Chyba tak. Ale może uda ci się przejrzeć je

jeszcze dziś wieczorem? Wstąpię jutro rano do ciebie do

biura i odbiorę manusksypt. Bardzo bym chciał, żebyś go

jak najszybciej przeczytała.

- Dziękuję ci, chętnie to zrobię - obiecała, ba po-

chlebiało jej zaufanie Andre. - Z tych fragmentów, które

zdążyłam przejrzeć, wynika, że ten... Havgrim, tak miał na

imię? Że ten Havgrim jest dla twojego rodu kimś

ważnym?

- On należał do mojego rodu! - zapewnił Andre. - Ale

nie mam na to żadnych konktetnych dowodów. Nie

pozostaje mi więc nic innego, jak tylko je znaleźć.

A później wyjaśnić, czy nie ma tu gdzieś jeszcze innych

naszych krewnych.

- Rozumiem. I domyślam się, że wypełnienie tego

zadania jest dla ciebie bardzo ważne.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo. Muszę ci wyjaśnić, że

na naszym rodzie ciąży od setek lat straszne brzemię.

Teraz nie ma czasu na szczegóły, musielibyśmy tu siedzieć

i rozmawiać przez wiele godzin. Ale to brzemię sprawia,

że powinniśmy trzymać się razem, a kiedyś w osiemnas-

tym wieku zdarzyło się, że jeden z Ludzi Lodu zaginął.

I właśnie teraz ja natrafiłem na ślad jego potomstwa.

Wszystko to będę musiał wyjaśnić Mali jutro w samo-

chodzie. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ona jest

jedną z nas. Zajmie nam to z pewnością większą część

podróży. Historia naszego rodu jest niezwykła i tak

skomplikowana, że obcy nie bardzo chcą w nią wierzyć.

Nette znowu poczuła ukłucie w sercu. "Obcy", to tym

razem była ona. Mali natomiast należała do rodziny.

Samotność otaczała ją niczym gęsta mgła. Mogła się

była przyzwyczaić, że dla innych ludzi jest obca. I chyba

się przyzwyczaiła, aż tu nagle, w ciągu ostatnich dni,

świadomość tego stała się znowu boleśnie dokuczliwa.

Wspaniały wieczór dobiegał końca. To ona dała znak,

że pora wracać, mówiąc:

- Jutro czeka cię długa podróż. Potrzebujesz wypo-

czynku.

Ona sama mogłaby siedzieć do rana w tym hotelowym

saloniku, dokąd przenieśli się po obiedzie. Ale piękna

przygoda była definitywnie zakończona. Andre odwiózł

ją do domu, uścisnął jej rękę na pożegnanie i podziękował

za naprawdę wspaniały wieczór.

Nette nie mogła sobie nawet przypomnieć, o czym

mówili. Była tak podniecona, że wszystkie wspomnienia

uleciały.

Samochód odjechał. Rozmarzona Nette poszła po

schodach na górę.

Wyjęła klucz. Mruczała coś pod nosem niezadowolo-

na, bo miała kłopoty z odnalezienaem dziurki. Ale też na

klatce było ciemno choć oko wykol. Żarówka musiała się

przepalić.

Nareszcie! Otworzyła drzwi, żeby wejść. W tym

samym momencie kątem oka zauważyła jakiś ruch na

zewnątrz.

Ktoś skrada się po schodach?

Nic więcej nie zdążyła pomyśleć, bo głowę przeszyła jej

bolesna błyskawica, a potem zaległa ciemność.

Nieprzytomna Nette została przeciągnięta przez drzwi

swego mieszkania i porzucona na podłodze w przedpo-

koju. Drzwi zostały zamknięte od zewnątrz, a klucz

wyjęty z zamka.

Pospieszne kroki zadudniły na schodach.

Andre wyszedł z hotelu na ulicę punktualnie o godzinie

ósmej rano. Mali czekała już na niego z promiennym

wzrokiem. Czysta, starannie uczesana, w swojej błękitnej

kwiecistej sukience i podróżnym żakiecikiem na ręce.

Wyglądała niezwykle młodo i świeżo. I wojowniczo.

Nędza, która legła u godstaw jej agresji wobec społeczeń-

stwa, nie dała się po prostu zmyć odrobiną wody.

- Hej! - powiedziała z nieśmiałym uśmiechem.

- Hej, wiosenny kwiatuszku! - przywitał ją Andre.

- No? Wyspałaś się?

- Czy myślisz, że takie poobijane ciało jak moje może

spać w miękkiej, luksusowej pościeli? Nie spałam dobrze,

naprawdę. Czułam się jak kogut w wielkim kurniku.

Dosyć dziwne porównanie, pomyślał Andre, prowa-

dząc ją do samochodu. Ale to dla niej, zdaje się, typowe.

- Jak się udał obiad? - zapytała z kolei Mali swoim

nieco ostrym głosem.

- Ach, to był bardzo przyjemny wieczór - odparł.

- Nette Mikalsrud jest naprawdę sympatyczną osobą.

- Jedyna ludzka istota w tym całym gminnym maglu

- powiedziała Mali cierpko. Nagle przystanęła.

- Co? To naprawdę twój samochód?

Samochód został starannie wymyty i odzyskał blask.

Chłopiec hotelowy polerował go przez cały dzień.

- Mój - powiedział Andre, nawet nie próbując ukryć

dumy. - To naprawdę mój samochód. Mój i mojego ojca.

Każdy z nas posiada połowę. Ja tę pięikną i błyszczącą,

a ojciec środek, to, czego nie widać.

- Ale środek też z pewnością jest ważny - rzekła Mali

tak przejęta, że nie zrozumiała żartu. Obchodziła samo-

chód w kółko, nie mogąc oderwać od niego oczu. - Wiesz,

czuję, że naprawdę należę do twojej rodziny! - oświad-

czyła ze śmiechem.

- Oczywiście, że należysz, ale nie myśl, że jesteśmy

milionerami!

Spojrzała na niego ze złością.

- Do diabła, uważasz, że zależy mi na pieniądzach? Jak

się do tego wsiada?

Pomógł jej usadowić się na miejscu obok kierowcy.

- Panie Jezu! - szeptała Mali przejęta. - Co za widok!

Jakbym posiadała cały świat!

Wydała z siebie przenikliwy krzyk radości, który

z pewnością zbudził wszystkich śpiących jeszcze gości

hotelowych. Andre włąrzył silnik i samochód potoczył się

w dół ulicy.

Kiedy okrążali rynek, Mali trzymała się kurczowo

i wrzeszczała z radości.

- Musimy jeszcze wstąpić do biura Nette! - zawołał

Andre, żeby ją przekrzyczeć. - Mam od niej odebrać

ważne papiery.

Nette jednak w biurze nie było. Nikt nie wiedział

dlaczego. Panna Mikalsrud opuściła dotychczas tylko dwa

dni podczas wszystkich lat pracy w magistracie. Raz,

kiedy umarła jej matka, i drugi raz, kiedy matkę chowano.

- Może wypiła za dużo wina? - powiedziała Mali

złośliwie, gdy wyszli na ulicę.

- Nie, Nette piła bardzo umiarkowanie.

- Musiała zaspać.

- Sądzę, że ona nie należy do ludzi, którzy mogą

zaspać.

- Nie. Ale też nie należy do ludzi, którzy chodzą po

restauracjach - powiedziała Mali. - Widocznie nawet tego

było jej za wiele. Musisz koniecznie mieć te papiery?

Andre poczuł się nieprzyjemnie.

- Niekoniecznie. Wiem przecież, co w nich jest.

A zresztą ten manuskrypt jest twój. Dostaniesz go

i jeszcze mały medalion, który należał do twojej matki.

Nie, papiery nie są mi potrzebne, ale...

Wahał się.

- Nie chcesz wyjechać, dopóki się z nią nie zobaczysz,

prawda?

- No właśnie. Czy możemy poświęcić trochę czasu

i pojeshać do niej, żeby zobaczyć, co się stało?

- Zasuwaj! - oświadczyła Mali, a Andre pomyślał, że

będzie musiał popracować nad jej językiem. Nie powinna

wyrażać się tak prostacko.

Chociaż czy to jego sprawa?

Ale z drugiej strony, jeśli to nie jest jego sprawa, to

czyja? Mali jest przecież całkiem sama na świecie.

- No, i jak się czujesz jako osoba, która odnalazła

rodzinę? - zapytał przyjaźnie.

Roześmiała się głośno i niezbyt elegancko.

- O, chciałabym poznać was lepiej, zbliżyć się do was

po pierwszych ceregielach. Jesteśmy na miejscu, ona tu

mieszka - powiedziała, kiedy Andre zatrzymał samochód.

Weszli na górę i zapukali do drzwi.

Nikt nie otwierał.

Spoglądali po sobie niepewnie.

- Czyżby nie było jej w domu? - zapytał Andre.

- Nie wygląda na to.

- Nie słyszy nas? Może jest chora?

Andre zapukał mocniej, a Mali wołała Nette po

imieniu. Na piętrze niżej jakieś drzwi otworzyły się

szeroko i pokazały się sylwetki ciekawskich. Wtedy Mali

krzyknęła:

- Wynoś się stąd, przeklęty podglądaczu! Nie masz tu

nic do roboty!

- Ależ, Mali - jęknął Andre wstrząśnięty.

- Nie mogę znieść tych cholernych bab. Wszędzie ich

pełno!

Drzwi na dole zatrzasnęły się z hałasem.

Andre ujął klamkę, ale mieszkanie Nette było za-

mknięte na klucz.

- I co teraz zrobimy? - zastanawiał się.

- Z pewnośeią wyszła na chwilę załatwić jakąś sprawę

- uspokajała Mali.

- Chyba masz rację. Powinniśmy już iść, czeka nas

dzisiaj daleka droga.

Mimo to nie mógł się zdecydować, wciąż nie pojmo-

wał, co się mogło stać.

- Spójrz tutaj - powiedziała Mali, pochylając się nad

podłogą. - Mówisz, że nie była pijana?

Nić w kolorze kości słoniowej zaczepiła się o drzazgę

w zniszczonym progu. Andre podniósł ją i poszedł do

okna.

- Nette miała wczoraj na sobie suknię takiego właśnie

koloru. Co to, na Boga...?

- Lecę po dozorcę! - zawołała Mali. - To jest

czynszowa kamienica, więc...

Zniknęła na schodach, zanim zdążyła dokończyć.

Drzwi naprzeciwko uchyliły się i na korytarz wyjrzała

para ciekawskich oczu. Andre czekał, nie mógł zrozumieć,

co się takiego mogło stać. Martwiło go to bardzo, ale nic

nie mógł wymyślić. Wszystko było takie zagadkowe

i niepojęte.

Wkrótce na dole rozległ się stanowczy głos Mali,

a potem kroki dwojga ludzi idących po schodach. Mali

przyprowadziła milczącego, melancholijnego człowieka,

który skinął głową w stronę Andre i wsunął klucz do

zamka.

W przedpokoju nie było nikogo, ale na podłodze

zauważyli ślady krwi. Andre zawołał w głąb mieszkania.

Zdawało im się, że słyszą stamtąd cichy głos, pobiegli

zatem do salonu, czyściutkiego i wysprzątanego, jak

można było oczekiwać w mieszkaniu Nette. Zajrzeli do

kuchni, lecz tam także nie było nikogo. Zatrzymali się

przed jeszcze jednymi zamkniętymi drzwiami.

- Wejdź, Mali - mruknął Andre.

Mali zapukała i uchyliła ostrożnie.

- Ona jest tutaj - rzekła ochrypłym głosem. - Chodź!

Nette leżała na łóżku, wciąż ubrana w wieczorową

suknię. Była trupio blada, na głowie miała mokry ręcznik

z plamami krwi.

- Ja... nie mogę... - wykrztusiła.

- Leż spokojnie! - zawołał Andre i ujął ją za rękę. - Co

się stało?

Nette przesłoniła dłonią twarz i jęknęła zbołałym

głosem.

- Nie wiem. Wczoraj wieczorem... Ktoś był na scho-

dach. Napadł na mnie. Straciłam przytomność. Ocknęłam

się w nocy, na podłodze... Jakoś udało mi się dotrzeć do

łóżka. Nie byłam w stanie...

- Oczywiście - szepnął Andre. - Zaraz sprowadzę

lekarza.

- Nie, już mi lepiej. Właściwie czuję się już zupełnae

nieźle.

- Ale nie wyglądasz dobrze.

Zwrócił się do dozorcy.

- Jest tu w pobliżu jakiś doktor?

- Jest, w domu obok.

- Przyprowadź go tutaj. Natychmiast! A ty, Mali,

pomóż się Nette przebrać. Tylko ostrożnie. Niewykluczo-

ne, że ona ma wstrząs mózgu. Ja zaczekam w salonie.

Mali skinęła głową i Andre wyszedł.

Wygląda na to, że będzie to podróż z przeszkodami,

pomyślał. Bogu dzięki, że nikt na nas nie czeka.

Gdy dozorca wrócił z lekarzem i z policjantem,

którego wezwał z własnej inicjatywy, Nette miała już na

sobie swoje codzienne ubranie, Mali pomogła jej się umyć

i uczesać, a sama posprzątała w pokoju. Młodej osobie

zdawało się sprawiać przyjemność to, że może być

przydatna.

Doktor zbadał Nette Mikalsrud, a policjant zadał

w tym czasie kilka podstawowych pytań. Andre i Mali

mogliby już właściwie pojechać, ale nie robili tego. Chcieli

poczekać, aż wszystko się wyjaśni.

Nie, Nette nie ma wrogów. Nie, nic z mieszkania nie

zginęło. Tylko klucz zniknął.

Wtedty dozorca poinformował, że dzieci znalazły dziś

rano jakiś klucz i że to był właśnie klucz od mieszkania

pani Mikałsrud. Leżał na dole, przy drzwiach wejś-

ciowych. Nette otrzymała go z powrotem.

Policjant pisał i pisał. Doktor oświadczył, że Nette nie

powinna przez kilka dni chodzić do pracy.

- Ale ja nie mogę... - zaprotestowała. - Ja nigdy

przedtem...

- Nikt nie jest niezastąpiony - przerwał jej doktor.

- Na razie nic nie wskazuje na wstrząs mózgu. Jest pani

w szoku, najzupełniej oczywistym po tym, co się stało,

i dlatego ma pani problemy z poruszaniem się. Powinna

pani odpocząć przez kilka dni, oderwać się od pracy.

- To znaczy, że mam tu leżeć i rozpamiętywać to, co

się stało? Taka perspektywa wydaje mi się najgorsza.

Przerwał im Andre.

- W żadnym razie nie chciałbym zostawić tu panny

Mikalsrud samej. Nie wiemy, dlaczego została napadnięta,

więc nie wiemy też, czy atak się nie powtórzy.

- To prawda - poparł go policjant.

- Panna Mali i ja musimy dziś wyjechać i nie możemy

opiekować się chorą. W żadnym jednak razie nie chciał-

bym zostawić jej samej. Co by pan powiedział na to,

doktorze, żeby panna Mikalsrud pojechała z nami? Myśli

pan, że zniosłaby dłuższą podróż samochodem?

Lekarz popatrzył na niego zamyślony.

- Czy to pański samochód stoi tam na ulicy?

- Tak.

- Wygląda na bardzo wygodny. No i jak powiedzia-

łem: Cios trafił na tgle nisko, że nie spowodował wstrząsu

mózgu. Ale co na to sama panna Mikalsrud?

- Pojechałabym bardzo chętnie.

- Będziesz mogła siedzieć z tyłu, oparta na podusz-

kach, wygodnie - przekonywał ją Andre ożywiony. - Czy

to nie najlepsze rozwiązanie? - zwrócił się do policjanta

i do lekarza.

Obaj kiwali głowami na znak, że i oni tak sądzą.

- To nawet bardzo dobrze, że panna Mikalsrud

zniknie na jakiś czas z niebezpiecznej strefy - powiedział

policjant. - A my tymczasem poszperamy tu trochę.

Nette uśmiechała się blado.

Mali nie powiedziała ani słowa. Ja w każdym razie będę

siedziała na przedzie, pocieszała się w duchu.

Znaleźli się w Gaudalen.

Pogoda była wspaniała, nie mogli sobie wymarzyć

lepszej. Tylko że, oczywiście, wyjechali z Trondheim zbyt

późno. Andre domyślał się, że tego dnia do Alvdalen nie

dojadą.

To zaś komplikowało sytuację. Gdzie przenocują?

Tereny przygraniczne przeważnie porastały lasy, osady

ludzkie zdarzały się rzadko i były niewielkie. On nie

wiedział o żadnej gospodzie w tej okolicy, panie też nie.

Droga wiła się malowniczo wśród lasów i pokrytych

kwieciem skalnych rozpadlin, wśród kwitnących łąk

i zarośli. Poniżej drogi płynęła rzeka, Gaula.

Trakt nie był może zbyt równy, lecz uroda krajobrazu

wynagradzała niewygodę.

Mali entuzjastycznie zachwycała się wszystkim.

Zachwyt Nette nie był aż tak wielki. Samochód

podskakiwał na wybojach, ból rozbitej głowy stawał się

powoli tak intensywny, że prawie nie do zniesienia. Ale

nie chciała się skarżyć. Zabrali ją przecież ze sobą, bo się

o nią martwili. I choć słuchała szczebiotu Mali i wesołych

odpowiedzi Andre z zazdrością, że nie może w tym

uczestniczyć, to wiedziała, że myślą o niej z troską.

Andre zatrzymał się niedaleko samotnej zagrody, tuż

przy drodze.

- Może tu powinniśmy zapytać o Nordlade?

Panie uznały, że to dobry pomysł. Andre wyskoczył

z samochodu i poszedł ścieżką ku obejściu.

Mali odwróciła się.

- Jest ci tam wygodnie?

- Dziękuję, bardzo wygodnie - uśmiechnęła się Nette

blado. - Ale mimo tych wszystkich pnduszek zdrętwiałam

jak drewno.

- Ja też. A poza tym powinnam zejść nad rzekę, w te

zarośla. Pójdziesz ze mną?

Dzięki ci, Panie, za takie bezceremonialne dziewczęta,

pamyślała Nette. Ta sprawa bowiem martwiła ją już od

dawna.

Pomagając sobie nawzajem, zeszły w dół, na brzeg

rzeki.

Najgorsze, że ona jest taka sympatyczna, myślała

Nette, kiedy wracały, każda zza swojego krzaka. Chciała-

bym jej nie lubić, chciałabym być zazdrosna, ale nie

umiem. Jedyne, co odczuwam, to smutek i żal. Ona ma

szanse zdobyć jego serce. Ja nie.

Ale ja mogę wiele dla niego zrobić. Mieć w nim

przyjaciela. Pomagać mu na różne sposoby. Właściwie to

przyjaźń jest cenniejszym uczuciem, bo trwa dłużej niż

przelotne zakochanie.

Próby pocieszania się na niewiele jednak się zdały.

Mimo wszystko odczuwała ból.

Andre wrócił do samochodu równocześnie z paniami.

- Minęliśmy już Nordlade - oświadczył. - Ujechaliś-

my jakieś dziesięć kilometrów za daleko. Jak uważacie?

Powinniśmy zawrócić, czy załatwimy tę sprawę w drodze

powrotnej?

Nette spoglądała na słońce.

- Zaczyna się robić późno.

- Tak - zgodziła się Mali. - Jedziemy dalej!

- Ja też tak myślałem - uśmiechnął się Andre. - Ale

jeśli panie zechciałyby na mnie zaczekać, to pójdę za

waszym przykładem.

Zniknął w zaroślach nad rzeką.

Wkrótce wszyscy wrócili na swoje miejsca w samo-

chodzie.

- Jeśli wszyscy się wysiusiali, to możemy chyba

wyruszyć w dalszą drogę - oświadczyła Mali.

- Mali! Tak nie wypada! - upomniała ją Nette, ale cała

trójka wybuchnęła śmiechem.

Mali była w znakomitym humorze i śpiewała podczas

jazdy. Repertuar nie był zanadto wyrafinowany i Andre

musiał w końcu przerwać koncert.

Nette powiedziała:

- Nie miałam możności zajrzeć do tego manuskryptu.

Nasza podróż napotyka tysiące przeszkód.

- No właśnie, a ja obieeałem Mali, że jej po drodze

opowiem o Ludziach Lodu. Skoro jedziemy wszyscy, to

opowiem wam obu. Ale uprzedzam, to będzie bardzo

długa historia.

- To będzie też długa podróż - powiedziała Mali.

- A skoro nie chcecie słuchać mojego wytwornego

repertuaru, to możemy posłuchać opowieści.

Andre i Nette roześmiali się. Mali umiała znaleźć

słowa, które świadczyły, że mimo braku wykształcenia ma

w sobie sporo delikatności, a także sporo poczucia

humoru.

- Byłoby wspaniale, gdybyś chciał opowiedzieć,

Andre - potwierdziła Nette, z przyjemnością wymawia-

jąc jego imię. - A przy okazji, czyście zwrócili uwagę,

że przez całą drogę nie spotkaliśmy ani jednego samo-

chodu?

- Owszem, ale to chyba nic dziwnego na tych wiejs-

kich drogach - odrzekł Andre. - Po drodze z Christianii

do Trondheim też spotkałem ich niewieie. Za to tutaj

spotykamy więcej fur.

- O, niestety! - prychnęła Mali.

Te konne wozy stanowiły dla nich poważny problem.

A szczerze mówiąc, to oni stanowili poważny problem dla

woźniców. Trzeba było dużo czasu, żeby przestraszony

przez samochód koń się uspokoił. Drogi też nie były

obliczone ani na ruch samochodowy, ani na wyprzedzanie

się pojazdów. Często bywało, że musieli kilometrami wlec

się jak ślimak za jakąś furą, nim znalazło się szersze

miejsce, w którym mogli przejechać obok wystraszonego

konia i rozwścieczonego gospodarza.

Andre zaczął opowiadać. Najpierw chciał przedstawić

dzieje Ludzi Lodu, rzecz jasna, bardzo zwięźle, w najogól-

niejszym zarysie. Uważał, że Nette również zasługuje na

to, by poznać tę Historię, mimo że nie należy do rodu.

Jeśli jednak sądził, że obie jego towarzyszki będą

uśmiechać się sceptycznie, słuchając o tych wszystkich

ponadnaturalnych zjawiskach, to się bardzo mylił. Być

może sprawiało to jego własne przekonanie o prawdziwo-

śći wszystkiego, o czym opowiadał, jego własna wiara,

lecz obie panie słuchały z nałwyższą uwagą i w skupieniu,

czasami tylko rozlegał się okrzyk niedowierzania lub

przerażenia, gdy mówił o jakichś szczególnie dramatycz-

nych wydarzeniach.

Mali wielokrotnie przerywała:

- Jezu, czy ja też jestem z Ludzi Lodu?

Nette zaś siedziała w milczeniu i pragnęła także być

jedną z nich.

- Zaczynam pojmować, dlaczego taką ważną sprawą

było odszukanie Christera Gripa i jego potomstwa - rzek-

ła, gdy Andre zbliżał się powoli do końca długiej

opowieści.

- Tak - potwierdził. - Spójrzcie, jak tu ładnie!

Znajdowali się teraz w głębi terenów leśnych, a okolica

stawała się coraz bardziej pofałdowana. Andre kon-

tynuował swoją opowieść:

- Musimy wiedzieć, czy w tej gałęzi rodu nie ma

dotkniętych lub obciążonych. To jest ważne także dlate-

go, że na wypadek, gdyby Tengel Zły miał się przebudzić,

my musimy trzymać się razem. A poza tym tyle innych

niebezpieczeństw czyha na Ludzi Lodu!

Nawet sobie nie zdawał sprawy, jak dalece pod tym

względem ma rację.

- No, a teraz mogę przejść do manuskryptu, który

spisała babka Mali, Gerd Svensdatter - oświadczył.

- Jesteście w stanie wysłuchać jeszcze i tej opowieści?

- Jesteśmy! Oczywiście, że tak! - wołały jedna przez

drugą.

Przy każdym ruchu Nette odczuwała nieznośne rwanie

w karku, a ból głowy był już tak intensywny, że wzrok jej

się mącił. Nie chciała jednak stracić ani fragmentu

opowiadania.

Andre opowiedział wszystko tak dokładnie, jak zapa-

miętał, całą historię o dziewicach z Vargaby.

- Szkoda, że nie czytacie tego same - westchnął.

- Moja opowieść jest sucha i nieciekawa. Musicie obie

wrócić jeszcze raz do manuskryptu. Zwłaszcza że on jest

twój, Mali.

Ach, dla mnie z pewnością nie będzie żadnego "jeszcze

raz", pomyślała Nette. Jestem osobą postronną, a podróż

wkrótce się skończy.

Obie uważnie słuchały legendy o dziewicach z Varga-

by. Kiedy Andre skończył, długo milczały, chciały wchło-

nąć w siebie wszystko, pojąć do końca znaczenie legendy.

Zaczynał zapadać zmierzch, las stawał się ponury.

Opowieść z odległej przeszłości napełniła wszystkich

smutkiem i melancholią. Nastrój w grupie był jednak

nadal znakomity. Nette nie dawała poznać, jak bardzo

cierpi z powodu bólu głowy, a Andre nawet słowem nie

wspomniał, jak bardzo jest głodny.

Pierrusza dała za wygraną Mali.

- Czy nie zbliźamy się do jakiejś osady? Zdrętwiałam

jak kłoda drewna od tego siedzenia w samochodzie, a poza

tym głodna jestem jak wilk.

- Chyba wszystkim dolega to samo - mruknął Andre.

- Gdybyśmy niedługo znaleźli jakieś miejsce, w którym

można by się zatrzymać na noc, nie będę miał nic przeciwko

temu. Wkrótce będziemy też potrzebować benzyny.

Mali zadrżała.

- To by było straszne, gdyby zabrakło benzyny

i przyszło nam siedzieć w nocy pośrodku czarnego lasu.

A potem resztę drogi pokonywać piechotą.

- Zdaje mi się, że widzę w oddali jakieś zabudowania

- powiedziała Nette po chwili.

Tak rzeczywiście było i wkrótce wjechali do centrum

niewielkiej osady.

- Hura! - wrzasnął Andre. - Ale gdzie my właściwie

jesteśmy?

Zapytali pierwszego napotkanego człowieka. No tak,

znajdowali się w Roros.

- Mój Boże - westchnął Andre. - Z Więc i tutaj w końcu

dotarłem!

- A może należałoby zaopatrzyć się w mapę? - pora-

dziła Nette.

- Ta, którą mam, nie obejmuje terenów tak daleko na

wschód. Znajdziemy teraz jakiś nocleg i tam wypytamy

o dalszą drogę.

Wszyscy byli zgodni, że tak właśnie należy zrobić.

Znaleźli prostą, lecz wygodną i czystą gospodę. Panie

zaproponowały, że wezmą wspólny pokój, żeby Andre nie

musiał tyle płacić.

Raczej Nette, pomyślał Andre. Ale przecież ona

otrzyma zwrot swoich pieniędzy do ostatniego grosika,

nieoceniona przyjaciółka i pomocnica!

Podano im obiad w bardzo prosto urządzonej izbie

jadalnej, duże porcje gulaszu z chlebem. Nic takiego, co

można by uzupełnić butelką wina, choć bardzo dobre.

Domowej roboty piwo też smakowało wybornie.

- Nette, ty jesteś kredowobiała! - zmartwił się Andre.

- O, nic strasznego - odparła lekko. - Po prostu lekki

ból głowy.

- Lekki ból głowy? Wprawdzie pytałem cię od czasu

do czasu, jak się czujesz, ale powinienem mieć więcej

rozumu i wiedzieć, że bardzo cierpisz, nie zadowalać się

twoimi: "Dziękuję, dobrze". Droga przyjaciółko, musisz

się czuć okropnie, widzę przecież, że każdy ruch głowy

sprawia ci ból! Mali, czy możesz przynieść moją apteczkę?

Jest w bocznej kieszeni walizki. A z boku leży mały pakiet.

Przynieś także i to. Proszę, to klucz do mojego pokoju.

Mali pobiegła bez zwłoki, szezerze pragnąc pomóc

Nette i dumna, że Andre ma tyle zaufania dla wychowanki

domu dziecka.

Gdy tylko zniknęła, Andre ujął ręce Nette.

- Tak mi przykro z powodu mojej lekkomyślności

- powiedział serdecznie.

- Ależ skąd, jesteś bardzo miły - próbowała protes-

tować.

- Nie, zbyt wiele uwagi zwracałem na prowadzenie

samochodu i na drogę, a zbyt mało na twoje samopo-

czucie. A tyle jest spraw, o któryeh powinienem z tobą

porozmawiać, o Alvdalen i o Mali. W tylu sprawach

chciałbym cię prosić o radę.

Nette poczuła ciepło w sercu ze szezęścia. A więc ona

ma dla niego znaczenie! On jej potrzebuje!

Nie zdążyli jednak porozmawiać o niczym więcej, bo

w drzwiach stanęła Mali, wymachując przyniesionymi

rzeczami.

- Spieszyłam się jak mogłam - rzekła zdyszana.

- Żebyś nie pomyślał, że grzebię w twoieh rzeczach.

- Nigdy by mi nic takiego nie przyszło do głowy

- powiedział Andre.

- Moźliwe, ale innym zawsze przychodziło - odparła

Mali. - Zaufanie to nie jest to, czym człowieka rozpiesz-

czają w domu dziecka.

Andre i Nette wymienili współczujące spojrzenia.

- Wiesz co, Andre - powiedziała znowu Mali i klep-

nęła go w ramię, aż się zgiął. - Ty jesteś pierwszym

przedstawicielem rodu męskiego, do którego ja mam

zaufanie. No, ale też my jesteśmy kuzynami!

Nie miał sumienia wyjaśniać tej małej bojowniczce

o prawa kobiet, jak odległe jest to ich pokrewieństwo.

Trzeba by się cofnąć aż do Tancreda Paladina, by znaleźć

wspólnego przodka.

Vetle jest znacznie bliższym kuzynem Mali. To jest

pokrewieństwo... liczył pospiesznie w pamięci. No, też nie

takie bliskie, Vetle i Mali są kuzynami w szóstym

pokoleniu.

Najważniejsze jednak, że wszyscy pochodzą z Ludzi

Lodu. Tylko to się liczy. Jeśli, oczywiśae, Andre się nie

myli w swoich teoriach na temat Havgrima, czyli Chris-

tera Gripa. Wciąż przecież nie ma na to żadnego dowodu.

Tylko bardzo głębokie przeświadezenie, oparte na prze-

czuciu.

- Oooch! - westehnęła Mali zadowolona. - Nigdy

w życiu nie było mi tak dobrze!

Andre i Nette rozumieli to znakomicie.

- I tak będzie dalej, no nie?

Andre uśmiechał się, podając proszek przeciwko bólo-

wi głowy Nette, która zażyła lekarstwo z wdzięcznością.

- Co masz na myśli? Z czym będzie tak dalej?

Z podróżą? To by chyba było zanadto męczące. Ale jeśli

mówisz o zaufaniu, to potwierdzam z radością. Dalej też

tak będzie! Nette, czy otrzymałaś odpowiedź na śwoje

listy? Te w sprawie Petry.

- Nie. To chyba jeszcze za wcześnie.

- Czy to są ludzie, któcyćh znasz?

- I tak, i nie. To ojcowie dzieci Petry. Oni powinni

wiedzieć o niej najwięcej, bo komu się dziewczyna może

zwierzyć, jeśli nie bliskiemu mężczyźnie?

- Czy to także mój ojciec? Chcesz powiedzieć, że

wiesz, kim jest mój ojciec?

- To jest tajemruca bardzo dobrze w magistracie

strzeżona, ale myślałam, Mali, że ty o tym wiesz.

- Ja? Gdyby tylko wychowawczyni albo ktaś inny

w przytułku o tym wiedział, to możesz być pewna, że ja też

bym się dowiedziała. Nie. Oni nie mieli o niczym pojęcia.

- O mój Boże - zdumiała się Nette. - Kiedy ja

zapytałam mojego przełożonego, kto może być twoim

ojcem, sprawiał wrażenie bardzo zakłopatanego i powie-

rzył mi tę informację w największyrn zaufaniu. Ale ja

myślałam, że źródłem informacji jest jego żona, znana

plotkara. Wygląda jednak na to, że jest inaczej. Bo gdyby

ona o tym wiedziała, całe miasto byłoby natychmiast

poinformowane. W takim razie o sprawie wie tylko kilka

osób w magistracie? Nigdy bym nie sądziła, że to

możliwe.

- Dobra, no ale kim on jest? Powiedz w końcu

- domagała się Mali niecierpliwie.

Oni jednak nie mieli dla niej czasu.

- Mówiłaś mi to - zwrócił się Andre da Nette

marszcząc czoło. - I to, co znajduje się w papierach, które

Vanja przywiozła z Trondheim... Jego nazwisko nigdzie

tam nie zostało wyznienione. Tylko to, że był człowiekiem

dobrze urodzonym i że miał pociąg do kobiet. Vanji

szepnął o tym łakiś służący w największym zaufaniu...

- Andre potrząsnął głową. - Wysłałaś do niego list

przedwczoraj? A drugi list wysłałaś do tego, jak mu tam...

On się n zywa Egil Holmsen, prawda? Ojciec dziecka,

które uradziło się martwe.

- Tak. Jego nazwisko znajduje się w raporcie. Nie-

trudno było je odnależć.

- Listy zawierające dynamit - powiedział Andre w za-

myśleniu. - A potem się zastanawiasz, kto mógł cię

zaatakować!

Nette pobladła jeszcze bardziej.

- Myślisz, że to... jeden z ojców dzieci Petry?

- Oczywiście! Dla żadnego z nich nie jest zabawne,

żeby mu przypominano grzechy wobec Petry Olsdatter.

- Nazywasz mnie grzechem? - syknęla Mali.

- Nie, nie, przepraszam. Miałem na myśli punkt

widzenia tych panów. Oni są przecież żonaci. I jeden,

i drugi.

- Tak. A ojciec Mali ożenił się z bardzo bogatą panną

i z dobrego domu.

- Co? - rozgniewała się Mali. - Siedzicie tu naprzeciw-

ko mnie i próbujecie mi wmówić, że jestem córką...

mordercy? No, bo przeeież on o mało nie zabił Nette!

- Uspalsój się - powiedział Andre. - Po pierwsze, to

mógł równie dobrze być ten drugi, Egil Holmsen.

Wyglądał mi on na kogoś, kto jest zdolny do wszystkiego.

Teraz jednak myślę, że najlepiej zrobimy opuszczając tę

salę. Jedno z nas, nie chciałbym wskazywać palcem,

zaczyna mówić zbyt głośno. Zapraszam panie do mojego

pokoju. Tam będziemy mogli porozmawiać!

Rozlokowali się jakoś w ciasnym hotelowym pokoiku,

Nette na krześle, Andre na skraju łóżka, a Mali po prostu

na podłodze. Andre dokończył przerwaną myśl:

- Bogu dzięki, że wyjechałaś z nami, Nette. To była

niesłychanie ryzykowna decyzja z tymi listami, czy ty tego

nie rozumiesz?

Czuła się skarcona i zbierało jej się na płacz. Andre ją

upomniał!

- Zaznaczyłam, rzecz jasna, że zapewniam jak najdalej

idącą dyskrecję.

- Tym gorzej! Poinformowałaś ich, że tylko ty wiesz

o listach. I że w takim razie łatwo można ci zamknąć usta.

Mali była przygnębiona.

- Czy ktoś zechciałby być tak dobry i powiedzieć mi

nareszcie, kto jest moim ojcem?

- Żebyś po powrocie do Trondheim mogła pójść

prosto do jego domu i nawymyślać mu? - zapytał Andre

chłodno. - Uspokój się. Dowiesz się o wszystkim, jeśli

tylko okażesz się godna zaufania.

Mali prychnęła ze złością, ale dała za wygraną. Uświa-

domiła sobie chyba, że właśnie to zrobiłaby najchętniej:

Nawymyślałaby publicznie temu człowiekowi i może

nawet rozbiła jego rodzinę swymi oskarżeniami.

Andre wyjął mały pakiecik.

- Mali, to należy do ciebie. Jest to medalion, który

twoja matka odziedziczyła po babce. Myślę, że możemy

przestać się zajmować ojcami dzieci, a przyjrzeć się temu,

żeby trochę uspokoić wzburzone uczucia.

Mali z uroczystą miną rozwijała paczuszkę.

- Jaki piękny! - zawołała, unosząc w górę łańcuszek

z medalionem. - Ale... On wygląda na prawdziwy!

- Masz rację, to prawdziwe złoto - potwierdził Andre.

- Nordlade musiało być bogatym dworem. Bo nie sądzę,

żeby twoja babka dziedziczyła medalion po swojej matce.

Dorotea pochodziła przecież z Alvdalen, była córką

Havgrima i Kajsy z Vargaby. Nie stać ich było na taki

klejnot.

Nette zastanawiała się nad czymś w skupieniu.

- Przypominam sobie tę wieś, którą mijaliśmy po

drodze - powiedziała po chwili. - Tę wieś, gdzie jakoby

ma się znajdować dwór Nordlade. To nie była zamożna

okolica!

- No, ja też pamiętam - potwierdziła Mali. - Jakieś

nędzne, na wpół zapadłe ruiny nad rzeką, no nie?

I w górze, na halach.

Mali mocowała się z zameczkiem medalionu, poprosiła

nawet Andre o nóż i w końcu otworzyła. Zdumiona

wpatrywała się w leżący tam lok włosów.

- Moja prababka miała dużo jaśniejsze włosy niż ja,

jak widzę. Na wieczku jest jakiś napis... "Petra Eriks.

Nordlade, 1829". No tak. Chyba rzeczywiście jest mój.

Ten medalion.

- Oczywiście, że jest twój - potwierdziła Nette. - I jest

niezwykle piękny.

Mali znowu wzięła nóż i czubkiem stukała lekko

w krawędź medalionu.

- Wygląda mi na to, że tam jest jeszcze drugie wnętrze

pod tym, w którym są włosy.

- Możemy zobaczyć? - zapytał Andre.

Trzy głowy pochyliły się nad maleńkim przedmiotem.

Nette nie widziała prawie nic, ale nie chciała się do tego

przyznać. W żadnym razie nie chciała używać lorgnon.

- Rzeczywiście - stwierdził Andre. - Przegródka,

w której ulokowano włosy, to tylko połowa medalionu.

Złota płytka pod włosami ustąpiła pod naciskiem noża,

a kiedy ją wyjęli, zobaczyli drugą część wnętrza medalio-

nu.

- Co to? - szepnęła Mali. - Co to jest?

Nette ściągnęła brwi.

- Maleńki kawałeczek jakiegoś... korzenia? Czy to

możliwe?

Drobne, kosmate korzonki porastały ciemnobrązowy

równo odcięty kawałek dziwnego korzenia - krótką,

wąską odnóżkę.

Andre gwałtownie chwycił medalion i przyciągnął do

siebie. Panie ze zdumieniem przyglądały się jego rozgorą-

czkowanej twarzy. Po chwili odłożył klejnocik i wstał.

- Nie dotykajcie tego - powiedział bez tchu. - Nie

ruszajcie medalionu! Zaczekajcie chwileczkę!

Otworzył walizkę i wyjął z niej sporą paczkę.

- Moja matka uznała, że powinienem wziąć to ze sobą.

Uważałem, że to śmieszne, ale, Bogu dzięki, zabrałem.

Ostrożnie wydobył z paczki jakiś dziwaczny przed-

miot.

- Matko Boska, co to takiego? - zawołała Mali.

- Alrauna - odparł Andre. - Amulet, który chroni

Ludzi Lodu. Opowiadałem wam o nim.

- Co? Masz alraunę przy sobie? Nie mówiłeś.

Przysunął amulet do medalionu, ostrożnie i wolniutko,

porównywał...

- Jezu! - zawołała Mali półgłosem. - Pasuje! Ten mały

został odcięty od większego! W tym miejscu.

Andre wstał i długo głęboko oddychał.

- Twoja prababka odziedziczyła medalion po swoim

dziadku, Havgrimie. To znaczy po Christerze Gripie! Tu

na stole leży dowód! Witaj wśród Ludzi Lodu, Mali!

ROZDZIAŁ X

Następnego ranka, kiedy szli do samochodu, Mali

zapytała:

- Andre, czy musimy jechać do Alvdalen teraz, kiedy

masz już pewne dowody?

- Musimy. I jest to nawet bardziej potrzebne niż

kredyko1wiek przedtem. Trzeba odszukać ewentualnych

innych potomków Christera Gripa. A co, chciałabyś

wracać do domu?

_ Do domu? Ja? To znaczy dokąd? Nie, chcę jechać do

Alvdalen.

- A ty, Nette?

- Oczywiście, że też chcę tam jechać. To wszystko jest

niezwykłe!

- Prawda? I ja tak myślę. A jak tam twoja głowa?

- Dziękuję. Dużo lepiej!

- I wyglądasz znacznie lepiej. Spałaś dobrze?

- Owszem, znakomicie!

Nette nie mogła przecież powiedzieć, że leżała długo,

bardzo długo i płakała tak, że głowa rozbolała ją jeszcze

bardziej. Płakała nad swoim gorzkim losem. Nad tym, że

oddanie dla młodego przyjaciela rosło z każdą godziną

i stawało się coraz bardziej nieznośną udręką. A przecież

wiedziała aż za dobrze, że to sprawa absolutnie beznadziej-

na.

Nie odczuwała, broń Boże, seksualnego pociągu do

Andre. Nie, jej uczucia były dużo bardziej subtelne. Te

uczucia, które może mogłyby być nazwane miłością,

wyrażały się w bolesnej potrzebie służenia mu, sprawiania

mu radości, poświęcenia wreszcie, wszystko dla niego, co

tylko zechce.

I będzie to robić, jak długo Andre jest wolny. Ale jeśli

on się zakocha, na przykład w takiej dziewczynie jak Mali,

to co wtedy? Nette stanie się najzupełniej niepotrzebna,

zbędna, będzie przeszkadzać. Sprawiało jej to taki ból, że

nie mogła zasnąć.

Mimo wszystko rano czuła się wypoczęta. Reakcja

nadejdzie z pewnością później, w ciągu dnia, ale wtedy

Nette będzie siedzieć, jak przystało starej pannie, na

tylnym siedzeniu i będzie mogła drzemać, nie słuchając,

o czym młodzi rozmawiają.

Andre ją jednak zaskoczył.

- Skoro czujesz się lepiej, to uważam, że teraz twoja

kolej, by jechać na przedzie, Nette. Mam nadzieję, że Mali

się zgodzi?

- No jasne! - prychnęła dziewczyna. - Ale tylko przez

pierwsze dwadzieścia kilometrów, dopóki nie zatrzyma-

my się na odpoczynek. Potem zamiana!

- O, nie, nie! - zaprotestował Andre.

- Pewnie że nie, żartowałam tylko. Oczywiście, że

Nette powinna siedzieć z przodu. Mną się nie przejmujcie,

gotowa jestem się poświęcić.

- Przestań udawać cierpiętnicę, nikogo na to nie

nabierzesz - roześmiał się Andre.

Ruszyli w dobrych nastrojach.

Dzień był równie piękny jak poprzedni, drogi jednak

na pograniczu Norwegii i Szwecji prawie nie nadawały się

do jazdy. Momentami podróżni niepokoili się całkiem

poważnie, że będą musieli zawrócić, za każdym razem

jakoś im się udawało pokonać przeszkody, zawsze jednak

z uczuciem, że palą za sobą wszystkie mosty.

Kiedy było już tak źle, że wspólnymi siłami musieli

wyciągać samochód z błota, Mali powiedziała:

- Tylko pamiętajcie, że wracać też będziemy tą samą

drogą!

- Umiesz dodawać człowiekowi otuchy, nie ma co

- mruknął Andre, próbując oczyścić ubłocone buty

i ubranie.

W końcu jednak - cud nad cudy! - po południu dotarli

do Alvdalen. Znaleźli miejsce do spania, zjedli obiad

i zaczęli przepytywać o rodzinę Havgrima. Każde z trojga

ruszyło w innym kierunku, żeby odszukać kogoś, kto

mógłby coś więcej powiedzieć o przybyszach z Vargaby.

Na koniec spotkali się ponownie w gospodzie i usiedli,

żeby porozmawiać. Tym razem w pokoju Mali.

- No? - zapytał Andre. - Dowiedziałyście się czegoś?

Okazało się, że wysiłki wszystkich trojga przyniosły

ten sam rezultat: W Alvdalen nie było obecnie żadnych

potomków Kajsy i Havgrima, a jedyną osobą, która

mogłaby coś wiedzieć o Vargaby, jest pewna staruszka

imieniem Britta-Stina, wnuczka tamtej Britty z Vargaby.

Problem polega na tym, że Britta-Stina spędza lato na

górskim pastwisku. A to kawałek drogi od wsi.

- Pójdziemy tam jutro - zdecydował Andre. - Nette,

jeśli będziesz się czuła źle, nie musisz chodzić.

- Ale ja bym bardzo chciała - powiedziała pospiesznie.

- Jeśli, oczywiście, nie będę przeszkadzać!

Uśmiechnął się do niej serdecznie, takim uśmiechem,

który zawiera w sobie poczucie wspólnoty i wzajemnego

zrozumienia i który trafia wprost do serca. Nette od-

powiedziała takim samym uśmiechem, a Andre pogładził

ją leciutko po policzku.

Tego wieczora była tak przejęta, że już tylko dlatego

nie mogła zasnąć. Jej organizm jednak był bardzo wyczer-

pany i potrzebował odpoczynku, tak że w końcu sen ją

zmorzył.

Jak życie człowieka może się do tego stopnia zmienić

w tak krótkim czasie? To była ostatnia myśl, jaka przyszła

jej do głowy. Byłam przecież na swój sposób szczęśliwa.

Udało mi się, w mojej samotności, uzyskać jakąś formę

spokojnego szczęścia. I oto zjawia się taki młokos, który

ma jeszcze mleko pod nosem, i wywraca wszystko do góry

nogami! Czy przynajmniej nie mógłby tego zrobić ktoś

w moim wieku? Wtedy mogłabym chociaż zachować

marzenia, a tak to nie mam nic.

Mali także przewracała się długo w lóżku i rozmyślała

m ogromnej zmianie, jaką Andre spowodował w jej

nędznym życiu. Żeby tak jeszcze te wszystkie wspaniałe

nowości mogły przetrwać! Dostałam wszystko naraz,

myślała. Jeszcze parę dni temu musiała się troszczyć, gdzie

będzie spać w nocy i co włoży do ust następnego ranka.

A teraz? Wykąpana, ładnie uczesana, jakież to cudowne

uczucie! Dostała ubranie godne człowieka, a co ważniej-

sze, zyskała przyjaciół, dobrych, wspaniałych ludzi. I,

najcudowniejsze ze wszystkiego, znalazła rodzinę, do

której należy!

Ludzie Lodu...

Mali z płonącymi policzkami słuchała opowieści o tych

niezwykłych ludziach, którzy są jej krewnymi. Jakież to

wszystko zdumiewające! Ile niewiarygodnych wydarzeń!

Ponadnaturalne zjawiska, demony, czame anioły, źródła

złego i źródła dobrego, Ludzie z Bagnisk, szary ludek...

Obciążeni i wybrani.

Jej własny brat lub siostra, to dziecko, które urodziło

się martwe, było obciążone.

Może ona sama też ma jakieś ponadnaturalne zdolno-

ści?

Zaczęła się zastanawiać. Starała się sięgać pamięcią jak

najdalej w przeszłość.

Nie, chyba nigdy nie przeżyła nic bardziej niezwykłego

niż zazwyczaj ludzie przeżywają. Każdy przecież ma takie

zdarzenia, kiedy myśli: "Jakie to dziwne, ale przecież

wiedziałem, zanim się to stało..."

Przypadek, nic więcej. Chociaż, może jednak prze-

czuwała więcej niż inni?

Najważniejsze w opowiadaniu Andre było to, że

Ludzie Lodu tak się trzymają razem.

I teraz ona także należy do tej rodziny.

Nawet nie zauważyła, że od czasu do czasu ociera łzy

z oczu. Łzy rozpierającego szczęścia i żalu nad losem

matki. Biednej Petry, której Mali nigdy nie poznała.

I którą nienawidziła przez całe swoje życie, bo czuła się

zdradzona i porzucona, nie chciana i nie kochana.

Teraz wiedziała, jak było naprawdę.

Matka powinna była się dowiedzieć, że należy do Ludzi

Lodu. Ale nie zdążyła.

Mali rozmyślała nad dolą Petry. Wypędzona, samotna,

spragnioma więzi z innymi ludźmi, bezbronna ofiara

pozbawionych sumienia mężczyzn, którzy niczego nie

rozumieją.

Mali nie była taka jak matka. Mali była twarda, jej nie

mogła zgubić sympatia dla mężczyzn, zbyt wiele widziała

czynionego przez nich zła.

Andre...?

Spotkanie z nim to dla niej wielkie doświadczenie.

Kulturalny, delikatny, życzliwy i wyrozumiały mężczyz-

na. Tego dotychczas nie znała.

Starała się myśleć o czym innym. Andre wkrótce

zniknie z jej życia, nie powinna się do niego przywiązy-

wać.

Zawsze była osobą samodzielną. Samotna, lecz silna.

Dziewczyny z ruchu obrony kobiet obdarzały ją zaufa-

niem. Język miała cięty, to prawda, czasami wyrażała się

wulgamie, ale wzbudzała respekt mimo młodego wieku.

Nie bała się nikogo i niczego. Nieugięta wobec gminnych

zarozumialców i głupich biurokratów.

Jakie to dziwne, że teraz podróżuje ż jedną z tych

urzędniczek, z którymi zawsze wojowała! Ale Nette

Mikalsrud należy do wyjątków, rzeczowa i stanowcza,

można się z nią dogadać. Prawdopodobnie nie podziela

idei Mali, ponieważ reprezentuje władzę, ale jest człowie-

kiem honoru.

A teraz zostały przyjaciółkami. Bardzo przyjemne

uczucie!

Andre zasnął prawdopodobnie pierwszy z całej trójki,

jak to człowiek o czystym i ufnym sercn, którego troski

nie sięgają dalej niż do jutrzejszego dnia: czy odnajdą starą

Brittę-Stinę i czy ona będzie mogła dodać coś do ich

wiedzy o potomstwie Havgrima.

Andre uważał, że ma bardzo miłe towarzyszki po-

dróży, i nie zastanawiał się nad stanem ich uczuć. Był

młody i stosownie do wieku naiwny.

Zatem Arv Grip dał swoim dzieciom kawałeczek

alrauny, zapewne jako ochronny amulet. Jak widać, na

niewiele się to zdało. Andre rozmyślał przez chwilę

o napadzie rozbójników na żonę Arva, Vibeke i jego

dwoje małych dzieci. Vibeke i niańka zostały zamor-

dowane, dzieci natomiast porzucone na drodze. Dziew-

czynka znalazła się w Bergqvara, a później odnalazła ojca.

O chłopcu zaś wiedziano tylko tyle, że zabrał go jakiś

bogaty pan.

Teraz okazało się, że był to człowiek pałający żądzą

zemsty na potomkach Vreta Joara Jonssona. Chłopiec,

Christer Grip, którego przybrany ojciec ochrzcił imie-

niem Havgrim, jako dorosły człowiek odnalazł pra-

wnuka Vreta, Diderika Swerda. Razem znaleźli się

w Vargaby, miejscu, gdzie miała być dopełniona wen-

deta. Christer-Havgrim nie był jednak człowiekiem

gwałtownym. Diderik padł niejako "z własnej ręki"

dziewice z Vargaby zemściły się na nim i na jego

towarzyszu, księdzu Natanie.

W końcu Christer Grip znalazł szczęście u boku Kajsy

z Vargaby. Więc może jednak mimo wszystko kawałek

alrauny spełnił swoje zadanie?

Ale Petrę, która była jego ostatnią właścicielką, amulet

zawiódł. Andre ciekaw był także, jak się powiodło tym

kobietom, które go posiadały przed Petrą. Jej matka,

Gerd, nie była, jak się zdaje, szczęśliwa. Miała prawdziwy

talent literacki, a wyszła za mąż za prostaka i umarła

młodo. A co z matką Gerd, Petrą Eriksdatter Nordlade,

i z jej matką, Doroteą, córką Havgrima?

Z tymi pytaniami Andre zasnął. Być może jutrzejszy

dzień pnyniesie odpowiedź.

Następny ranek wstał równie piękny jak dwa poprzed-

nie. Tylko że wiało niemiłosiernie, kiedy troje wędrow-

ców najpierw jechało samochodem, a potem wspinało się

mozolnie przez las na górskie pastwisko ponad Alvdalen.

Drogi były tu teraz lepsze niż w czasach Vargaby, wkrótce

musieli jednak opuścić szeroki trakt i posuwać się w górę

ścieżką wśród zarośii, która miała ich zaprowadzić do

szałasu Britty-Stiny. Otrzyrnali szczegółowe informacje

i gospodarze z Alvdalen zapewniali, że w żadnym razie nie

mogą zabłądzić. Tylko że to daleko, powinni o tym

pamiętać!

Mali miała nowiutkie buty, więc prędzej czy później

musiały jej się porobić pęcherze na nogach. Nette zaś

ubolewała, że nie ma prawdziwego sportowego stroju ani

nawet kostiumu odpowiedniego na taką podróż. Znako-

micie, że kupiła nową suknię na obiad w hotelu, któż

jednak mógł przypuszczać, że magistracka urzędniczka

wyprawi się w taką drogę? W czarnej, długiej spódnicy

i obeisłej blużce było jej okropnie gorąco, a fakt, że wzięła

płaszcz, wcale nie poprawiał sytuacji. Uważała, że to

absolutnie niezbędne, ale męczyła się strasznie. W tej

drodze przez las płaszcz był dosłownie i w przenośni

ciężarem.

- Jesteście pewni, że idziemy we właściwym kierun-

ku? - zapytała Mali zdyszana, gdy słońce osiągało swój

najwyższy punkt na niebie. - Myślę, że powinniśmy już

być na miejscu.

- Pamiętaj, że to daleko - upomniał Andre.

Byli spoceni, przewiani wiatrem i w najwyższym

stopniu utrudzeni. Kanapki, które zjedli po drodze, nie na

długo starczyły i wszystkim trojgu dokuczał głód.

Mali stwierdziła ponuro:

- Moim zdaniem nasza sytuacja przypomina wędrów-

kę tamtych trzech mężczyzn sprzed ponad stu lat i ich

przewodniczki, starej Barbro. Oni też nie wiedzieli, gdzie

się znajdują.

- Nonsens - obruszył się Andre. - Przede wszystkim

my nie jesteśmy w pobliżu Vargaby.

- A skąd ta pewność? Czy wiesz, gdzie się znajdowała

Vargaby?

Andre spuścił z tonu.

- Nno nie, ale myślę, że gdzieś znacznie bardziej na

wschód.

- O, tam widzę jakąś budowlę! - zawołała Nette. - To

górski szałas!

- Och - westchnął Andre z ulgą. - Mam nadzieję, że są

tam ludzie. Jeśli nie Britta-Stina, to przynajmniej ktoś, kto

wie, gdzie jej szukać.

Trafili jednak dobrze. W szałasie mieszkała tylko

staruszka i jedna bardzo młoda dziewczyna. Z radością

przyjęły niespodziewanych gości, zwłaszcza tak, ich zda-

niem, wytwornych. Dziewczyna natychmiast nakryła do

poczęstunku, podała wszystko, co miały w szałasie najlep-

szego. Britta-Stina usiadła na stołku, z fajką w bezzębnych

ustach, i nie miała absolutnie nic przeciwko temu, by

odpowiadać na pytania gości. Wprawdzie nie mogła

spamiętać takich rzeczy jak to, gdzie schowała woreczek

z tabaką albo czy wyniosła śmieci, ale jeśli chodzi o dawne

czasy, to pamięć miała jasną jak kryształ.

- O, pewnie, że pamiętam Havgrima! - popiskiwała

z radością. - Za czasów mojego dzieciństwa był już bardzo

stary, ale przystojny został do końca! Nikt nie powie wam

nic innego! Szkoda tylko, że tak młodo owdowiał.

"W późniejszych latach Kajsa i Havgrim mieli jesz-

cze syna, ale jego losy nie potoczyły się tak szczczęś-

liwie".

- Owdowiał? - zapytał Andre. - Czy to się stało już za

waszej pamięci, matko Britto-Stino?

- Tak. Owdowiał w dwudziestym roku. Ja się co

prawda urodziłam w osiemset dwudziestym ósmym, ale

ludzie wciąż dużo o tym gadali. Moja babka Britta

pochodziła przecież z Vargaby i znaliśmy ich bardzo

dobrze.

Andre odważył się zgadywać:

- Czy ona... czy Kajsa... umarła przy porodzie?

Staruszka spojrzała na niego zdumiona.

- Tak! Naprawdę tak było! Strasznie ciężki poród,

ludzie długo o tym gadali. Urodziła chłopca i to on

odebrał jej życie. Widzisz, on nie był zbudowany tak jak

się należy.

- Miał szerokie, spiczaste ramiona, prawda?

- Tak ludzie gadali. Ale skąd ty o tym wiesz?

- Trzeba wam wiedzieć, matko, że ja pochodzę z tego

samego rodu co Havgrim. Ciąży nad nami przekleństwo,

że niektóre dzieci rodzą się takie, jak mówicie, i odbierają

życie swoim nieszczęsnym matkom. Nasza Mali, tutaj...

Jej matka też urodziła takie dziecko i skończyło się tak

samo źle. Ale co się stało z tamtym chłopcem?

Stara kobieta spuściła wzrok.

- Podobno akuszerka go udusiła zaraz po urodzeniu.

Wiecie, podmieniec. Czary.

- Jesteście pewni, matko Britto-Stino, że chłopiec nie

przeżył?

Staruszka całkowicie straciła poczucie czasu, pogrążyła

się we wspomnieniach z młodości i nie słyszała, co się do

niej mówi.

- To musiało tak być, moja babka zawsze to po-

wtarzała. Kajsa i Havgrim nie mogli dobrze skończyć, bo

oni dotykali pogańskiego bożka.

- Tego posążka nad jeziorem? - zapytał Andre

próbując przywrócić Brittę-Stinę do rzeczywistości. - Po-

sążka boga Freya?

- Pogański bożek był przeklęty - mówiła staruszka,

nadal pogrążona we własnym świecie. - A oni go dotykali.

Kajsa go dotykała. I kara jej nie ominęła. Urodziła

odmieńca i sama musiała umrzeć. To straszna śmierć!

Zemsta pogańskiego bożka!

- To nie było tak - próbował jej wytłumaczye Andre.

- Tak jak mówiłem, to cecha naszego rodu. To przekleń-

stwo, które nad nami ciąży.

Staruszka nie słyszała jego słów. Łapczywie ssała fajkę,

a jej myśli krążyły gdzieś w przeszłości, wzrok miała

rozmarzony i pełen smutku.

I Nette, i Mali czuły się dość marnie. Nette pocieszała

się myślą, że tak daleko jak się dało przyjechali w góry

samochodem. Dotarli autem aż do drogi na Lillhardal,

skąd dalej prowadziły już tylko całkiem nieprzejezdne

dróżki. To naprawdę była pociecha wiedzieć, że samo-

chód tam stoi i czeka na nich. Nie będą musieli na

własnych nogach pokonać tej niewiarygodnie długiej

drogi do Alvdalen.

Mali rozglądała się ciekawie po maleńkim wnętrzu

szałasu. Wszystko było dla niej nowe i podniecające. Ona,

która nigdy nie widziała niczego poza przytułkiem dla

dzieci i nędznymi dzielnicami Trondheim, przeżywała

wielką przygodę. Znalazła się daleko, w nieznanym kraju,

na prawdziwym odludziu. Nigdy przedtem nie była tak

blisko natury.

Jakież więc znaczenie mogło mieć to, że była obolała na

całym ciele, a poocierane stopy piekły przy każdym ruchu?

Andre jeszcze raz ponowił próbę.

- Jesteście pewni, matko, że dziecko nie przeżyło?

Staruszka ocknęła się nareszcie i popatrzyła na niego

przytomniej.

- Żebym tak z tego miejsca nie wstała! Akuszerka

została postawiona przed sądem za dzieciobójstwo, ale ją

uwolnili, kiedy opowiedziała, jak dziecko wyglądało.

W takim razie ten chłopiec nie mógł zostawić dzie-

dzica, myślał Andre, użalając się nad Kajsą z Vargaby,

która miała niespełna czterdzieści lat, kiedy musiała

umrzeć.

- No, a wdowiec, Havgrim, nie ożenił się drugi raz?

- zapytał.

- Nie, nigdy tego nie zrobił.

- To znaczy, że nie miał już więcej dzieci. Tylko jedną

córkę, Doroteę?

- Zgadza się. A ona wkrótce opuściła Alvdalen.

- Wyszła za mąż za Norwega, prawda? Erika Nord-

lade z Trondelag?

- Jak ty to wszystko dobrze wiesz! Aż dziw!

- Staram się przeueż odnaleźć członków mojej włas-

nej rodziny.

- Co prawda, to prawda, rozumiem cię. No tak,

Dorotea wyprowadziła się do Norwegii.

- Nie wiecie, dokąd dokładnie?

- Jakieś nowiny się przecież słyszało od czasu do

czasu. I ona przyjechała kiedyś w odwiedziny do ojca

Havgrima, sama to pamiętam. Miała ze sobą obie córki.

Andre podskoczył tak gwałtownie, że o mało nie

przewrócił stołka, na którym siedział.

- Co? Dwie córki?

O piekło i szatani, pomyślał zgnębiony. Czy nie będzie

końca tym poszukiwaniom? To znaczy, że więcej jest

takich, którzy mają w sobie krew Ludzi Lodu?

- Ja pamiętam nawet, jak dziewczynki miały na imię.

I obie były bardzo ładne. Starszą wołali Emma. Druga

była o cztery lata młodsza i miała na imię Petra.

Petrę Eriksdatter Nordlade Andre znał. Ale Emma

była kimś całkowieie nowym. Mali spoglądała na niego

pytająco.

- Będziemy szukać we dworze Nordlade - mruknął.

- Czy ten dwór znajduje się w Gaudalen, matko Brit-

to-Stino? Wiecie coś o tym?

- Coś jakby mi majaczyło, chyba słyszałam tę nazwę.

Ale potem stary Havgrim umarł i córka Dorotea nie

przyjeżdżała już więcej w odwiedziny. Tak to ród zniknął

z Alvdalen...

W małym szałasie panował przytulny mrok. Pachniało

oborą i świeżym mlekiem, serem, jałowcem i wygrzanym

drewnem. Bardzo miłe miejsce do odpoczynku i nabrania

sił. Na zewnątrz całymi kilometrami rozciągały się lasy,

okrywały ciemnym płaszczem ziemię i gdzieś daleko na

horyzoncie łączyły się w z niebem. W górach panował

niewypowiedziany spokój.

- Teraz mam jeszcze tylko jedno pytanie - powiedział

Andre. - Vargaby.

Smutny uśmiech przemknął po pokrytej zmarszczkami

twarzy staruszki.

- Tej wsi już nie ma. Wszystko porósł las.

- Czy to daleko stąd?

- Pewnie, że daleko. Ale nie pytaj mnie, gdzie to jest,

bo nie wiem. Moja babka i jeszcze kilka osób pojechali

tam kiedyś konno kilka lat po przeprowadzce. Zobaczyli

tylko zwęglone resztki domów, porośnięte trawą, krzewa-

mi i młodymi drzewkami. Musiał tam kiedyś wybuchnąć

pożar i strawił wszystko.

- Tak właśnie było - przytakiwał Andre.

- Tak, tak. Havgrim twierdził nawet, że wie, kiedy to

było, bo on umiał przeczuwać takie rzeczy. Śniło mu się

raz, że to jakiś ksiądz podłożył ogień i potem sam spłonął

pośród pałących się domów. A inny zły człowiek, imie-

niem Swerd czy jakoś tak, utonął w jeziorku. Sen był tak

wyraźny, że Havgrim mógłby przysiąc, iż to wszystko

wydarzyło się naprawdę. No i wieś była rzeczywiście

spalona.

- Owszem, Havgrim mógł równie dobrze przeżyć we

śnie wszystko, co się stało, bo on należał do mojego rodu,

a wielu naszych krewnych ma dar jasnowidzenia. Myślicie

więc, matko, że nie znajdziemy już Vargaby?

- Tak myślę. I żadne niebezpieczeństwo nikomu tam

nie grozi.

- Wiem. Dziewice z Vargaby znałazły już przecież

spokój wieczny.

- Otóż to. A wszystko to tylko stara legenda, nie ma

się czym przejmować.

Podróżni chcieli wrócić do gospody, nim zapadnie

zmierzch, podziękowali więc serdecznie za gościnność

i cenne informacje. Podziękowali też za nocleg ofiarowy-

wany im przez staruszkę. W małym szałasie miejsca było

niewiele, a poza tym powinni jak nayszybciej wracać do

Norwegii. Nie mogli za bardzo przedłużać podróży.

Do wieczora zostało jeszcze trochę czasu, jeśli się

pospieszą, wrócą na czas do Alvdalen.

Pożegnali się więc i ruszyli w drogę powrotną.

Zapomnieli, że wieje tak strasznie. Pod koronami

wysokich sosen wiało tak samo jak poprzednio na

otwartych przestrzeniach. Udręczona Mali zasłaniała uszy

rękami, a Nette owinęła głowę szalem, który dotychczas

miała na ramionach. Musiała wyglądać mało urodziwie,

była o tym przekonana, ale inaczej uszy bolały ją nieznośnie.

- No i znowu dowiedzieliśmy się czegoś nowego

- westchnęła Mali.

- Owszem - roześmiał się Andre gorzko. - Emma

Eriksdatter Nordlade... Kolejna kobieta z Ludzi Lodu,

którą trzeba odnaleźć.

- Odpowiedź znajdziesz z pewnością we dworze

Nordlade - pocieszała Nette. - Ona urodziła się w roku

tysiąc osiemset dwudziestym piątym, niecałe sto lat temu.

Ktoś musi o niej pamiętać.

- Pewnie - dodał szyderczo Andre. - I o tym, że miała

mnóstwo dzieci. A każde z tych dzieci miało wiele swoich

dzieci, które z kolei...

- Przesadzasz! - przerwała mu Mali przytomnie.

- Ludzie Lodu nie rozmnażają się przecież jak króliki. To

prawdziwe błogosławieństwo, że rodzi ich się tak niewielu!

- W tym przypadku, tak! A zatem nocujemy w Alv-

dalen i jutro raniutko ruszamy z powrotem, dobrze?

- Oczywiście - zgodziła się Nette. - Zatrzymamy się

tylko w Gaudalen i odszukamy dwór Nordlade.

- Jeśli i on nie został zrównany z ziemią - westchnął

Andre. - Tylko tego by nam brakowało.

- Zdumiewające, ile ty masz w sobie optymizmu

- powiedziała Mali szyderczo i wtedy Andre uśmiechnął

się do swoich towarzyszek podróży.

Stopy Mali bolały coraz bardziej, o czym nieustannie

mówiła. Cierpienie w cichości ducha nie należało do jej

cnót. Było natomiast cnotą Nette. Nie doszła jeszcze do

siebie po napadzie, całe ciało ją bolało, a już najbardziej tył

głowy. Każdy krok odczuwała dotkliwie, a poza tym nie

była przyzwyczajona do wędrówek po górach i lasach,

w nierównym terenie, ale nie skarżyła się ani słowem.

Starała się nie zostawać z tyłu, choć chciało jej się krzyczeć

ze zmęczenia i udręki.

Andre rozejrzał się wokół.

- Czy nie powinniśmy już być przy tej drodze wiodą-

cej z północy na południe? - zapytał zdenerwowany.

- Powinniśmy, i to dawno temu - odparła Mali ponuro.

- Zdaje mi się, że poszliśmy za daleko na wschód

- rzekła Nette. - Ale przecież trzymaliśmy się ścieżki.

- Nie. Chyba tylko źle oceniamy czas i odległość

- uspokajał Andre. - Musimy się pospieszyć, bo dzień

wyraźnie ma się ku końcowi. Czy wy też wyczuwacie tę

atmosferę zbliżającego się końca?

Las stawał się coraz gęstszy. Wyszli już z sosnowego

boru i znajdowali się w mieszanym lesie. Światła też było

mniej, widzieli drogę, ale nastrój był nieprzyjemny, zimny

dreszcz przenikał od ezasu do czasu podróżnych. Wiatr

szumiał głucho w koronach drzew nad ich głowami,

czasami tak głośno, że przypominał grzmot. Na dole, pod

osłoną drzew, było ciszej, ale niesamowicie.

Nagle Mali przystanęła.

- O, do licha... - zaczęła. - Gdzie się podziała ścieżka?

Wszyscy wpatrywali się w ziemię. Andre szeptał cicho:

" Tam, gdzie dolina porasta lasem, a łąki się kończą,

główny szlak drogi zamazuje się i w końcu schodzi na

manowce. Jeśli mimo to chcesz tym szlakiem podążać

dalej, duch twój traci wszelkie oparcie w..." Nie!

- Owszem - powiedziała Mali bezdźwięcznie.

Andre mówił dalej:

" Droga, którą, jak ci się zdawało, szedłeś, zanika,

rozpada się na wiele wątłych ścieżek... lecz biada ci, jeśli

którejś z tych dróżek zaufasz... A być może też jedna

z tych błędnych dróżek doprowadzi cię do najciemniejszej

głuszy, do samego jądra boru, do tego miejsca, które

wspominane bywa tylko..." Nie, do licha, nie chcę ciągnąć

tego dalej !

- Nie chcesz dalej cytować? Czy dalej iść? - zapytała

Nette.

Mali jednak poszła przodem.

- Tu! Tu znowu jest ścieżka!

Z wahaniem, z uczuciem, że dzieje się coś nieprzyjem-

nego, ruszyli dalej.

- Ścieżka prowadzi dziwnie daleko od nas - powie.

działa Nette cicho, jakby się bała, że echo, odbite od skał

zechce jej odpowiedzieć.

"- Nikt dokładnie nie wie, gdzie to Vargaby leżało"

- zacytował znowu Andre. - Nawet stara Britta-Stina tego

nie wiedziała. Nikt żywy tam nie chodzi.

- Osada zniknęła z powierzchni ziemi - dodała Mali.

- Możemy przejść to miejsce tam i z powrotem i niczego

nie zauważymy.

- W każdym razie to i tak nie było tutaj - ucięła Nette.

- Skierujmy się bardziej na południe, to prędzej czy

później dojdziemy do Osterdalen, a tam już leży Alvdalen

i mieszkają ludzie, i... Co to było?

- Puchacz - odparł Andre. - Krzyk brzmi okropnie,

ale ptak jest niegroźny.

Porzucili wijącą się, niepewną ścieżkę, którą coraz

trudniej było się posuwać, i ruszyli na przełaj w kierunku

południowym. Uważali, że teraz zabłądzić już nie mogą.

Nie zauważyli, kiedy dokonała się odmiana. Ale szli

teraz bardzo ostrożnie, niemal na palcach, nasłuchiwali,

choć niczego słychać nie było, i trwali w przekonaniu, że

nie wszystko jest tak jak powinno.

Otworzyło się przed nimi coś na kształt polanki. Choć

może polanka to zbyt duże słowo, po prostu kilka niezbyt

wysokich wzgórków porośniętych niższą niż w głębi lasu

trawą. Krajobraz jak z dziwnego snu, który pociągał,

a zarazem przerażał.

- No, myślę, żeśmy tu mimo wszystko dotarli - mruk-

nęła Mali.

- Jakim sposobem, na Boga, mogłoby się to stać?

- zapytał Andre.

- A dlaczego nie? Nikt przecież nie wiedział, gdzie...

- No dobrze, dobrze - przerwał zirytowany. - W każ-

dym razie musimy przejść przez to miejsce i iść dalej.

Weszli do niskiego lasu, czy może raczej w zarośla,

gdzie drzewa stały rzadko niczym zabłąkane olbrzymy.

Gdy trójka wędrowców dotarła mniej więcej do centrum

tego dziwnego terenu, Nette przystanęła i wpatrywała się

w ziemię. Andre i Mali podeszli do niej. Było już prawie

szaro.

- Czy to nie jest kamienny fundament? - zapytała

Nette ochryple.

- W dawnych czasach w Dalarna nie budowało się

takich fundamentów - wtrącił Andre. - Domy stawiano na

czterech narożnych słupach dla ochrony przed gryzoniami.

Mali kopnęła kopczyk ziemi, na którym stała.

- Zwęglone - oświadczyła lakonicznie. - Możesz sobie

mówić, co chcesz, Andre, ale ja stoję pośrodku Vargaby!

ROZDZIAŁ XI

Zapach tamtej krwi.

Zapach tej samej krwi. Ten ram ród.

Czekanie. Czekanie, sowicie wynagrodzone. Ów znienawidzo-

ny, tak długo wyczekiwany zapach właśnie tej krwi!

Rok za rokiem. Cierpliwie. Pewność, że któregoś dnia to się

musi zdarzyć. I oto czas się dopełnił.

Zapach. Zapach tej samej krwi.

Wszystkich troje przeniknął zimny dreszcz. I nie miało

to nic wspólnego z gwałtownymi porywami wiatru.

Andre rozejrzał się wokół. Patrzył na falujący, przygi-

nany do ziemi las, słuchał, jak wicher zawodzi swoją

żałosną, głuchą pieśń. Patrzył na niebo, które przywdziało

wieczomą szatę w mrocznych barwach, i na ziemię pod

nim, opustoszałą i wymarłą, i zdjął go strach przed

nadchodzącą ciemnością. Patrzył na nieskończoną mięk-

kość tego, co kiedyś było kwitnącą łąką.

Poczuł skurcz w sercu i głęboki smutek na myśl o tych,

którzy tu kiedyś żyli, a którzy teraz są już tylko niejasnymi

cieniami we wspomnieniach zaledwie garstki ludzi.

- Bardzo tu ładnie - powiedział. - Dokładnie tak, jak

Kajsa opowiadała kiedyś Havgrimowi. Myślę, Mali, że

masz rację. To jest Vargaby! To nie może być nic innego.

- Ale jakim sposobem, do cholery, się tu znaleźliśmy?

- Czy mogłabyś być taka dobra i nie przeklinać akurat

tutaj? - zapytała Nette, wbrew swojej woli wzruszona.

- "Akurat tutaj" nikt chyba nie został pochowany

- zaprotestowała Mali buntowniczo.

- Nikt, oprócz życia i marzeń wielu pokoleń ludzi

- powiedział Andre. - I oprócz jednego księdza, który

spłonął żywcem.

- Tak, to prawda. On tu został. Uff, całe to miejsce jest

dla mnie okropne, żeby nie wiem jak było ładne.

- To zmierzch tworzy tę atmosferę - próbowała

wyjaśnić Nette.

Zapach krwi. Tej przeklętej krwi.

Długie czekanie.

Bardzo długie.

Koniec czekania.

- Co teraz zrobimy? - zapytała Mali.

- Jak najszybciej wrócimy do domu - odparł Andre.

- Do Alvdalen. Tylko gdzie ono leży? Jak doszliśmy

tutaj?

Nette wyglądała na zmartwioną.

- Ja nie jestem przesądna, ale wiecie, teraz mam

wrażenie, że to wszystko było celowe. Że nasze kroki

kierowały się tu jakby same z siebie.

- Albo że kierowała nimi czyjaś wola. Ścieżka, która

wiedzie na bezdroża... - mruknął Andre.

- Głupie gadanie! - zaprotestowała Mali. - To prze-

cież dziewice z Vargaby wabiły ludzi na bezdroża. A one

spoczęły w spokoju. Zemściły się.

- Tak, oczywiście - wycofała się Nette. - To po prostu

przypadek, że się tutaj znaleźliśmy. Chodźmy stąd jak

najszybciej. Już się prawie ściemniło!

Wszyscy podzielali jej zdanie. Przez chwilę dyskutowa-

li, w którą stronę powinni się udać, a potem szybko

pobiegli w dół, ku południowi, a tym samym ku Alvdalen.

Mrok gęstniał i wiatr zawodził w koronach drzew tak

głośno, że ledwie słyszeli nawzajem swoje głosy.

Kiedy znaleźli się w gęstym lesie, zwolnili tempo.

- Tutaj jest już całkiem ciemno.

- I las taki nieprzebyty.

- A ziemia błotnista!

- Tędy wiodła kiedyś ścieżka - powiedział Andre.

- Wydeptana w czarnej bagiennej ziemi, w cieniu drzew.

O, do diabła! Tu nic nie widać!

- Stop! - zawołała Nette i zatrzymała się. - Teren jest

taki błotnisty, że... Jeśli nie będziemy uważać, wejdziemy

wprost do jakiegoś trzęsawiska.

- To nie trzęsawisko - zaprotestował Andre grobo-

wym głosem. - To niemal całkiem zarośnięte jeziorko!

- Jezu - szepnęła Mali. - Tamto jeziorko.

- Ale wielkie nury zniknęły - powiedziała Nette

stłumionym głosem. - Patrzcie tam, tam jest ten wzgórek,

o którym mowa w manuskrypcie! To musi być...

- Posążek bożka - dokończyła Mali. - Posążek Freya.

Mam ochotę na niego popatrzeć. Chcę zobaczyć, czy

naprawdę jest taki...

- Nie, nie idź tam - prosił Andre.

Mali odwróciła się do niego.

- A co, jesteś przesądny?

- Oczywiście, że nie! Ale nie mamy czasu.

- Przecież i tak musimy tamtędy przejść. Chodźcie!

Nette stała bez ruchu, wstrzymując oddech.

- Zaczekaj, Mali, zdawało mi się...

Mali obejrzała się przez ramię.

- Co ci się zdawało?

- Chodźmy stąd - mruknęła Nette.

- Nie. Co ci się zdawało?

- Ja... widziałam coś w wodzie.

- W wodzie? Jeziorko jest przecież prawie kompletnie

zarośnięte. Została tylko niewielka kałuża pośrodku.

- Czarna, śmierdząca kałuża - dodał Andre. - Co tam

zobaczyłaś, Nette?

- Nic. Coś się tam poruszyło, tak mi się przynajmniej

zdawało. Pod liśćmi wodnych lilii.

- Nie podchodźcie za blisko brzegu! - ostrzegał

Andre. - Zobaczyłaś pewnie jakąś żabę - dodał.

- To nie żaba - burknęła Nette ze złością. I zaraz

potem krzyknęła przerażona: - Mali!

Andre krzyczał razem z nią:

- Uważaj, Mali! Wracaj!

Dziewczyna doszła do wzgórka, który od początku ją

interesował, i stała teraz pomiędzy nim a jeziorkiem.

Odwróciła się i napotkała ich przerażone spojrzenia,

a potem spojrzała na jeziorko i wrzasnęła przejmująco.

W wodzie coś było.

Coś się poruszało w czarnej głębinie pomiędzy spląta-

nymi łodygami wodnych lilii, coś, co próbowało wydo-

stać się na powierzchnię wody i wyraźnie kierowało się

właśnie w stronę Mali.

Andre odrzucił niewielką torbę, którą niósł na ramie-

niu, i skoczył ku wodzie, żeby odepchnąć Mali od brzegu.

Dziewczyna skuliła się, chciała wycofać, ale była jak

sparaliżowana ze strachu i zdumienia; nie mogła się

ruszyć. Nette oszołomiona wpatrywała się w to coś, co

wyłaziło z wody, oślizgłe, zielonobrunatne, budzące

grozę.

Wstrętna łapa, na wpół przegniła, wyciągała się do

Mali, do jej nóg i nagle, zanim ktokolwiek zdążył

zareagować, błyskawicznym ruchem zacisnęła się na

kostce dziewczyny i poczęła ciągnąć ją w dół.

Mali upadła na plecy i powoli się ześlizgiwała, wkrótce

byłaby się znalazła w wodzie, gdyby Andre nie zdążył

w ostatniej sekundzie złapać jej ręki. Potwór z jeziora był

taki silny, że pociągnął za sobą również Andre, który

jednak zdołał uchwycić się jakiegoś młodego drzewka

i skutecznie stawiał opór.

Mali wrzeszczała jak szalona; wodny potwór, który

znowu wychynął ponad powierzchnię błotnistej wody,

ryczał upiornie i próbował złapać dziewczynę za drugą

nogę.

Nette stała jak porażona, wpatrywała się w potwora,

który teraz wydobył się ponad błotnistą maź aż do

pasa. Kiedyś był to z pewnością mężczyzna o długich

blond włosach, które dziś zwisały w mokrych, po-

zlepianych kosmykach nad budzącą obrzydzenie twarzą

o zamazanych rysach, z wyraźnymi śladami rozkładu.

Wodniste oczy wlepiały się z nienawiścią w Mali, która

uświadamiała sobie, jak niewielkie ma możliwości

ratunku. Wątły pień już długo nie utrzyma jej i Andre,

drzewko pochyliło się nisko nad jeziorkiem i wy-

glądało na to, że Andre lada moment straci oparcie.

A wtedy Mali będzie zgubiona i Andre prawdopodob-

nie też.

- Nette! - wrzasnął Andre z całych sił, by przekrzyczeć

ryki upiora i rozpaczliwe wołanie Mali. - W mojej torbie

Nette! Tam jest alrauna! Unieś ją nad upiorem! Szybko!

Nette zdołała jakoś odwinąć amulet, choć ręce dygota-

ły jej jak w febrze. Krzyki tamtych brzmiały ogłuszająco,

upiór miał niebywale silny głos, jego ryk niósł się po lesie

z siłą gromu. Pospiesznie wydobyła dziwny korzeń.

- Co mam z tym robić? Co mam powiedzieć? - wołała

do Andre. - Czy to bożek Frey, tam w wodzie?

- Nie, nie, musisz tylko...

- Czy to Vret Joar? Powinnam znać jego imię.

- Nie, to Diderik Swerd. On chce złapać... O mój

Boże, dłużej nie utrzymam drzewka! On chce złapać

kogoś z rodu Havgrima. Podnieś alraunę i zaklinaj go, bo

wrócił do świata zmarłych, zresztą mów, co chcesz! Tylko

spiesz się!

Nette próbowała się opanować. Las wokół trwał jak

wymarły. O Boże, myślała, to nie może dziać się napraw-

dę. Ja śnię. Wystarczy, że się przewrócę na drugi bok, a zły

sen...

Przenikliwe, rozdzierające serce krzyki Mali przy-

wróciły ją do rzeezywistości. Ów niepojęty potwór pełzł

po błotnistym brzegu, coraz bliżej nieszczęsnej dziew-

czyny. Mali kurczowo, obiema rękami, ściskała rękę

Andre, ale druga jego ręka... druga ręka coraz wyraźniej

zsuwała się ze słabiutkiego pnia drzewa.

Nette głęboko wciągała powietrze, by nie stracić

przytomności; po chwili uniosła alraunę nad wstrętną

zjawą, która, wijąc się, próbowała wyjść z wypełniającego

jeziorko błocka. Drżącymi rękami unosiła przypominają-

cy ludzką postać korzeń nad piekielną zjawą i modliła się

do swojego Boga, do Jezusa Chrystusa, jedynej świętej

mocy, jaką znała.

Zdawało się przez chwilę, że siły potwora słabną, lecz

tylko odrobinę. Mali zdążyła jednak uchwycić mocniej

rękę Andre, a on sam też podciągnął się wyżej i pewniej

objął pień drzewka. Jakie to było drzewo, o sękatym, choć

giętkim pniu, Nette nie umiałaby powiedzieć. Zresztą co

to miało za znaczenie, po prostu jakieś drzewo rosnące

w pobliżu wody, może olcha, może jaki inny gatunek, to

naprawdę całkiem obojętne; ważny był jedynie fakt, że

stanowiło ostatnią szansę ratunku i dla Mali, i dla Andre.

Bo to przecież oczywiste, że Andre dziewczyny nie opuści

w takiej sytuacji. Gdyby się to okazało niezbędne, pójdzie

z nią pod wodę i tam będzie próbował ją ratować.

Nette oblewał zimny pot. Słyszała, jak serce jej wali,

pochyliła się nad gotowym do skoku potworem w sadza-

wce i z alrauną wyciągniętą najdalej jak mogła odmawiała

Ojcze nasz.

To wyraźnie powstrzymywało zjawę, lecz jej nie

wypłoszyło.

I wtedy zrozpaczony Andre zawołał:

- Alrauno, ty, która towarzyszyłaś nam przez tyle

stuleci... Ty wiesz, że ani ja, ani Mali nie należymy do

wybranych, ale błagam cię, pomóż nam! Zrób, co możesz!

Nette uważała, że to dziwne przemawiać do martwego

przedmiotu, ale była tak wstrząśnięta tym, co się działo

wokół niej, że gotowa była zaakceptować wszystko.

- Och, żebym tak umiał zaklinać! - żałował Andre.

Nette też tego nie umiała. Nie umiała w ogóle nic, była

osobą postronną. Jedyne, co mogła zrobić, to trzymae

w górze ów niezwykły korzeń i modlić się.

Alrauna powstrzymała upiora, ale nic więcej. Jego

potworne, trudne do zniesienia ryki grzmiały w lesie. Było

jasne, że nie są w stanie na dłużej nad nim zapanować. Bo

przecież Nette nie może stać przez całą wieczność z unie-

sioną do góry alrauną.

Andre spróbował ponownie:

- Alrauno! Nasi przodkowie nie mogą nas usłyszeć,

bo nie należymy do wybranych ani do obciążonych. Lecz

Mali pochodzi z Ludzi Lodu i ja dopiero co ją odnalazłem;

nie daj jej zginąć w łapach jakiegoś nędznego upiora! Bądź

miłosierna! Wstaw się za nią, wstaw się za nami u naszych

przodków!

Nette była tak zdumiona jego niezwykłymi słowami, że

zaczęła mu się przyglądać i na moment jej koncentracja

zelżała. Oślizgły potwór, który kiedyś był człowiekiem;

wykorzystał moment nieuwagi Andre i Nette i znowu

zaczął wyłazić na brzeg. Mali zawyła z przerażenia.

Wtedy oczy Nette rozszerzyły się jeszcze bardziej.

Wciąż stała wyciągając alraunę ponad wodą, ale gdy na

moment odwróciła wzrok od potwora, zobaczyła, że na

brzegu jeziorka, najzupełniej z niczego, wyłoniły się trzy

postacie.

Stały w wieczornym mroku, trzy dziwaczne postacie

z pradawnych czasów. Nette widziała ogromnego męż-

czyznę o wyraźnie mongolskich rysach, obok niego zaś

drobną kobietę, cudownie piękną, o rysach i nordyckich,

i mongolskich. Widziała, że mężczyzna uniósł ręce i wnęt-

rze dłoni skierował ku jezioru, gdzie potwór wciąż

usiłował wyleźć na brzeg. Rozbrzmiały dziwne, śpiewne

słowa, gdy ów mężczyzna o orientalńym wyglądzie zaczął

wypowiadać zaklęcia. I Nette natychmiast pojęła, co on

czyni.

Ostatnia wyłoniła się z nicości młoda kobieta, czaro-

dziejsko piękna, z jakimś diabelskim błyskiem w oczach.

Podeszła do brzegu, do upiora, i z szyderczym śmiechem

trąciła go nogą.

- Posłuchaj no, ty nędzny, oślizgły głupku, strzeż się

słów Mara, bo mają one siłę unicestwiającą. Powinieneś

był nigdy nie wychylać łba z tej swojej śmierdzącej kałuży!

Budzący grozę potwór, który nadal ściskał nogę Mali,

patrzył na kobietę z głupkowatym wyrazem na obrzyd-

liwej, obgniłej twarzy. Chcąc nie chcąc puścił zdobycz

i zaczął się zsuwać do zielonkawej, śmierdzącej wody.

- O nie, nie! - zawołała kobieta. - Poczekaj, poczekaj,

nie wymigasz się tak łatwo!

Uczyniła lekki ruch ręką i potwór zatrzymał się w pół

drogi. Mali już dawno odskoczyła jak najdalej, Andre

siedział przy niej w kucki i podtrzymując ją, patrzył bez

słowa na to, co działo się nad wodą. Nette opuściła rękę

z alrauną, podświadomie cofnęła się parę kroków w tył, ale

nie była w stanie oderwać oczu od widowiska na brzegu.

Zaklinający mężczyzna zszedł niżej nad wodę. Mówił

coraz głośniej, w końcu jego głos grzmiał ponad lasem,

a troje śmiertelników widziało, jak skóra, włosy i ciało

upiora zaczynają znikać, odsłaniając białe kości, aż w koń-

cu został już tylko sam szkielet. Wtedy niższa z kobiet

wylała z niedużej butelki kilka kropel jakiegoś płynu na

kości, po czym rozpłynęły się one w nicość.

Kobieta o szelmowskim uśmiechu zwróciła się do

trojga śmiertelników:

- Nadszedł kres wendety, dobiegła końca. Teraz nie

ma już nikogo z jego rodu, możesz czuć się bezpieczna,

Mali.

Kobieta z butelką podeszła tymczasem do brzegu

i wylała kilka kropel płynu na gęste, śmierdzące błoto. Jak

za dotknięciem czarodziejskiej różdżki jeziorko wypełniło

się krystalicznie czystą wodą, rośliny zostały oczyszczone

ze szlamu, a z brzegu zginęły wszystkie chwasty i trujące

zielsko, które obrastało dotychczas jezioro złych upiorów.

Teraz stało się ono znowu czystym, połyskliwym

oczkiem w lesie.

Nette oddychała z drżeniem, uświadomiła sobie, że od

bardzo dawna wstrzymywała oddech.

Przybysze z zaświatów nie zbliżali się do śmiertel-

ników, ale młoda wesoła kobieta powiedziała:

- Witaj wśród Ludzi Lodu, Mali! - Pokazała ręką na

swoich towarzyszy i dodała: - Spójrz, to są twoi najbliżsi

krewni pośród grupy przodków opiekujących się rodziną

na ziemi. To Shira i Mar z dalekiego Taran-gai. Nikt

z rodu nie jest im bliższy niż ty. Ja sama, jak się pewnie

domyśliliście, jestem Sol szalona. Zawsze chcę być tam,

gdzie można trochę podrażnić jakieś małe obrzydlistwa,

jak ten tutaj.

Mali i Andre podnieśli się z ziemi. Bardzo uprzejmie

pozdrawiali swoich przodków.

- Ale jest chyba ktoś, kto jest jeszcze bliższy Mali niż

Mar i Shira - powiedział Andre. - Mam na myśli Tulę.

Ona nie chciała z wami przyjść?

Tamci spoważnieli i posmutnieli.

- Tuli nie ma z nami w grupie Tengela Dobrego

- wyjaśniła Sol.

- Ja myślałem, że Tula była bardzo dobra?

- Była. Ale potem poszła własną drogą. Nie znamy jej

losów.

- Tak, oczywiście, Tulę zabrały demony - mruknął

Andre. - Tula poszła przecież na spotkanie demonów do

Grastensholm i zniknęła bez śladu razem z nimi.

- No, ale teraz pewnie chcielibyście się stąd wydostać?

- zapytała Sol.

- I to jak najszybciej - odparł Andre. - Tylko że my

niezupełnie wiemy, jak się tu znaleźliśmy.

Sol uśmiechnęła się tajemniczo.

- Myślę, że możecie liczyć na przewodnika.

Zwrócili głowy w stronę, w którą patrzyła Sol,

i zobaczyli, że brzegiem jeziora idzie ku nim jakiś

mężczyzna.

Andre rozjaśnił się w promiennym uśmiechu.

- Imre! - zawołał radośnie. - Jak dawno cię nie

widziałem!

Jasnowłosy, niezwykle urodziwy młodzieniec uśmie-

chnął się także. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu Andre

i jego towarzyszki stwierdzili, że trzy duchy witają Imrego

z najwyższym szacunkiem. Sol skłoniła się głęboko,

a dwoje pozostałych najpierw skierowało palce do czoła,

a potem ku ziemi, co było wyrazem głębokiego respektu.

Imre szczególnie uroczyście powitał Shirę, która naj-

wyraźniej była mu równa rangą. Potem zwrócił się do

Nette.

Jego łagodny głos był dla niej niczym balsam:

- Dziękuję ci za nieocenioną pomoc! Nigdy ci tego nie

zapomnimy. Ale teraz ruszajmy. Idźcie za mną, bo noc

zapada!

Andre odwrócił się, by podziękować i pożegnać duchy,

ale ich już nie było, rozpłynęły się w powietrzu. Oszoło-

mieni ludzie pozbierali swoje porozrzucane dokoła rze-

czy, Andre pogładził w podzięce alraunę i zapakował ją

ostrożnie do torby, po czym wszyscy troje ruszyli za

Imrem, który był już daleko przed nimi na ścieżce.

Było tak, jak Imre mówił: Noc już zapadła. Choć jednak

szedł pospiesznie, nawet na moment nie tracili go z oczu, bo

cała jego postać jaśniała delikatnym, ciepłym blaskiem.

Zapomnieli o wszystkich swoich udrękach, pęche-

rzach, bolących mięśniach i przerażeniu, po prostu szli nie

ociągając się za przewodnikiem. Szybko i w milczeniu

odnajdywali drogę przez wysokie piaszczyste wzgórki,

leśne pogorzeliska i błotniste doliny.

Nagle Andre przystanął.

- Nie widzę go - szepnął spłoszony.

- Ja też nie, ale to chyba nie szkodzi - powiedziała

Mali. - Bo spójrz tam! Co widzisz na tle nocnego nieba?

- Samochód! - zawołali Nette i Andre jednocześnie

i ostatni kawałek drogi dzielący ich od auta przebyli

biegiem.

- O, mój kochany samochodziku! - cieszył się Andre

- Nigdy nie byłeś mi tak drogi jak dziś.

- Ale nie podziękowaliśmy naszemu fantastycznemu

przewodnikowi - zmartwiła się Nette.

- Nigdy nie pytamy, kiedy Imre przyjdzie ani kiedy

nas opuści - wyjaśnił Andre. - On wie, że jesteśmy mu

wdzięczni.

Nette popadła w zadumę. "Nigdy ci tego nie zapom-

nimy", powiedział jej Imre. "Dziękuję ci za nieocenioną

pomoc. Nigdy ci tego nie zapomnimy!"

- Wskakujcie, dziewczyny! Wracamy do ludzi!

W samochodzie siedzieli milczący, każde po swojemu

próbowało zrozumieć, co się stało; reflektory skąpym

światłem ledwie rozjaśniały wyboistą drogę przed nimi.

Co z tego, że trzęsło i rzucało okropnie? Cóż znaczą takie

drobiazgi w porównaniu z okropnymi doświadczeniami,

jakie dopiero co były ich udziałem!

- I pomyśleć, że ja należę do Ludzi Lodu - westchnęła

Mali na koniec. - Oczywiście wierzyłam we wszystko, co

o nich opowiadałeś, Andre, ale nie myślałam, że są tacy...

tacy specjalni!

- Ja sam jestem wstrząśnięty - przyznał Andre.

- Wiecie, zwyczajni członkowie Ludzi Lodu, tacy jak ja

i ty, Mali, właściwie nie miewają kontaktów z przodkami.

O ile wiem, dotychczas zdarzyło się to zaledwie kilkakrot-

nie. A jeszcze rzadziej bywa, że ktoś postronny może ich

zobaczyć. Ale ty, Nette, widziałaś ich, prawda?

- Oczywiście, że widziałam - powiedziała stanowczo

blada jak ściana. - Są bardzo piękni. I niezwykli.

- O, tak! Ale nigdy bym się nie spodziewał, że ich

spotkam. Trzeba powiedzieć, że przyszli w odpowiednim

momencie!

- Co prawda, to prawda - westchnęła Mali.

Nagle ta pyskata dziewczyna wybuchnęła głośnym

płaczem. Nette, która od dawna czuła bolesny ucisk

w gardle, natychmiast poszła w jej ślady.

Andre zatrzymał samochód.

- No już, już dobrze, moje drogie. Rozumiem was

bardzo dobrze. Sam miałbym ochotę się rozpłakać. Tego

naprawdę było trochę za wiele.

- Tak - szlochała Mali. - Kiedy się to wszystko

działo, nie mogłam myśleć o niczym, tylko się bałam.

Ale teraz...

- No właśnie. Reakcja. Ona zawsze nadchodzi, to

pewne jak amen w pacierzu. Spójrzcie na moje dłonie.

W nocnym mroku wyciągnął przed siebie ręce. Dygo-

tały jak w febrze.

Nette wytarła nos i powiedziała stłumionym głosem:

- To było po prostu niewiarygodne! Takie niewiary-

godne, że ja... Nie wierzę, że to widziałam. Ja śniłam,

powiedzcie, że tylko śniłam!

- W takim razie wszyscy śniliśmy ten sam sen - chlip-

nęła Mali. - I ja nawet nie miałam czasu wam po-

dziękować. Dziękuję wam z całego serca! Obojgu!

- I wszystkim czworgu waszym przodkom - dodała

Nette.

- Imre nie jest jednym z przodków - wyjaśnił Andre.

- On żyje współcześnie. Teraz!

- Tak? No to skąd on przyszedł? I ten... blask!

- Imre pochodzi z rodu czarnego anioła.

- Taki jasny blondyn?

- Kolor włosów nie ma tu nic do rzeczy. I nikt nie pyta

Imrego dlaczego ani skąd, ani dokąd. Czarne anioły są

najpotężniejszymi sojusznikami Ludzi Lodu. Imre po-

chodzi z rodu zapoczątkowanego związkiem samego

Lucyfera z pewną ziemianką, Sagą z Ludzi Lodu. Ale

wiemy bardzo niewiele o tych jasnych aniolach, które

zostały strącone do otchłani.

Andre pożyczył Mali chusteczkę do nosa. Po chwili

samochód ruszył w dalszą drogę.

- Zauważyłam, że duchy odnosiły się do niego z wiel-

kim szacunkiem - powiedziala Mali.

- Ja też - potwierdziła Nette. - On natomiast szcze-

gólnie uprzejmie powitał tą drobną egzotyczną kobietę.

- Shirę, tak - zgodził się Andre. - Jej pozycja jest

wyjątkowa. Shira jest największym wrogiem Tengela

Złego, jeśli dobrze rozumiem.

Mali zamyśliła się.

- Wygląda na ta, że ten Tengel Zły jest dosyć

osamotniony - powiedziała po chwili.

- On? Nie! - zaprotestował Andre. - On może

zmobilizować niezliczone złe moce! I nic nie wiemy o tym,

co dzieje się ze złymi dotkniętymi dziedzictwem Ludzi

Lodu po śmierci. Mogą spoczywać w swoich grobach jak

inni zmarli, ale mogą też gromadzić się przy Tengelu

Złym i czekać, aż będzie ich potrzebował.

- Wydawało mi się, że mówiłeś, iż złe moce odcięły się

od niego?

- One się go boją, a to coś całkiem innego. Ponie-

waż on reprezentuje samo zło, zło jako pierwotną siłę.

On napił się ze źródła zła, z ciemnego źródła, i przez to

stał się najsilniejszym i najpotężniejszym ze wszystkich

złych potęg. To, że złe mocc trzymają się na dystans od

niego, nie oznacza wcale, że nte posłuchają, kiedy je

wezwie.

- Demony Nocy także? - zapytała Mali.

- Nie, one nie. Imre opowiadał nam, że dzięki Vanji,

Tamlinowi i dwóm czarnym aniołom Demony Nocy

wyrwały się spod władzy Tengela. Znajdują się teraz pod

ochroną Lucyfera i Tengel nie może im nic zrobić.

- A Demony Wichru?

- One nienawidzą Tengela, ale nie wiemy, jak dalece

są w stanie stawiać opór naszemu złemu przodkowi,

gdyby się obudził.

Nette zaśmiala się nerwowo.

- Najgorsze jest to, że ja wierzę we wszystko, co

mówisz. I że dałabym wiele za to, by być jedną z Ludzi

Lodu.

- Mogłabyś wyjść za mąź za kogoś z naszej rodziny

- uśmiechnął się Andre dobrodusznie. - Tyle tylko że na

razie nie ma nikogo do wzięcia.

Owszem, ty jesteś, pomyślała. Tylko że ty mnie nie

bierzesz pod uwagę jako ewentualnej kandydatki. I właś-

ciwie dlaczego miałbyś to robić?

Popatrzyła na nocne niebo, które daleko na wschodzie

zaczęło przybierać złocistopomarańczową barwę; linia

horyzontu stała się wyraźnie widoczna. Silny wiatr wciąż

szarpał korony drzew.

Było zimno i niepżzyjemnie.

- Chyba dzisiaj wrócę do moich biurowych obowiąz-

ków - mruknęła przygnębiona.

ROZDZIAŁ XII

Droga powrotna.

Następnego dnia, po niezwykle męczącej podróży

w deszcz po bezdtożach i rozmokłych, wyboistych

traktach, odnaleźli w końcu dwór Nordlade w Gauda-

len.

Widzieli dwór z daleka, wysoko na zboczu góry, jakby

zawieszony w powietrzu. Nie wyglądał specjalnie im-

ponująco, ale ku wielkiej radości wędrowców z komina

domu unosił się dym. A zatem Nordlade było wciąż

zamieszkane.

- Odważymy się w tym deszczu wspinać pod górę?

- zapytała Mali.

- Musimy - odparł Andre. - Po doświadczeniach

z Vargaby nie boisz się już chyba zwykłych śmiertel-

ników?

- Wszędzie wokół widzę duchy - mruknęła ponuro.

- Owszem, zauważyłem to rano w gospodzie. Tak

podejrzliwie przyglądałaś się pani przy sąsiednim stoliku,

jakbyś oczekiwała, że za chwilę uniesie się w powietrze

i zacznie piać.

- To prawda, ale sam powiedz, czy nie była trupio

blada?

- Cóż za głupstwa! A poza tym bądź tak dobra i nie

nazywaj naszych przodków duchami.

- Uff, nie. Ja tak nigdy o nich nie myślałam - przy-

znała Nette.

- Ja też nie - rzekła Mali. - Teraz miałam na myśli

jedynie to obrzydliwe paskudztwo, wypełzające z błota.

Dlaczego on chciał złapać właśnie mnie? Dlaczego nie

wyciągał łap po ciebie, Andre? Czy to miało może coś

wspólnego z tym, że dotknęłam figurki bożka?

- Nic podobnego, to przecież tylko kawałek prze-

gniłego drewna. (Andre miał szczęście, że jego słów nie

słyszał jakiś miłośnik starożytności). - Nie, on chciał cię

złapać dlatego, że jesteś prawnuczką Havgrima. Mnie nie

łączy z wami takie bliskie pokrewieństwo. Ale był na

najlepszej drodze, żeby i mnie wciągnąć w głębinę. Byłaś

niezwykle odważna, Nette, że stałaś na brzegu z alrauną,

a nie uciekłaś stamtąd.

- To by mi nigdy do głowy nie przyszło.

- Stanowimy niezły triumwirat - powiedziała Mali

i ujęła oboje przyjaciół za ręce. Tak złączeni przebyli

ostatni kawałek drogi dzielący ich od domu w Nord-

lade.

- Wiesz, Mali, nie przestaje mnie zdumiewać twoja

znajomość obcych słów - rzekł Andre.

- Człowiek nie musi być idiotą tylko dlatego, że się

wychowywał w przytułku - odcięła się Mali. - A poza tym

ja się staram, w każdej sytuacji można się czegoś nauczyć,

a ja bardzo lubię wiedzieć. I niech sobie mężczyźni gadają

co chcą o kurzych móżdżkach kobiet i o tym, że nadajemy

się co najwyżej do łóżka. To świadczy jedynie o głupocie

panów, a nie naszej.

- Wybacz mi - prosił Andre teatralnym głosem.

- Wybacz mi, że jestem zaledwie mężezyzną!

- O, tak właśnie powinniście się do nas zwracać

- stwierdziła Mali, chichocząc zadowolona.

Znaleźli się przed drzwiami. Nie musieli stukać, bo

w progu stanął gospodarz. W podkoszulku i spodniach na

szelkach, nie ogolony, tłusty, nie wyglądał zbyt apetycz-

nie.

- On nie może być moim krewnym - szepnęła Mali

zdławionym głosem.

I oczywiście nie był. Nazywał się wprawdzie Nordlade,

ale w tamtych czasach nie było przecież niczym niezwyk-

łym, że rodziny przyjmowały nazwiska od miejsca zamie-

szkania.

- Nie, Erik Nordlade? On mieszkał tu bardzo dawno

temu - odpowiadał chłop wolno na pytanie Andre. - Oni

musieli opuścić dwór i wtedy kupił go mój dziadek. Tak

że ja jestem tutaj trzecim pokoleniem.

W głosie chłopa brzmiała duma, choć chyba nie bardzo

miał do tego powody, bo gospodarstwo wyglądało na

podupadłe i zaniedbane.

- W porządku. My chcieliśmy się właściwie dowie-

dzieć tylko, czy Erik Nordlade miał jakichś spadkobier-

ców.

Chłop mrugał przestraszony.

- Moja rodzina kupiła gospodarstwo uczciwie. Żad-

nych spadkobierców do spłacenia ani nikogo takiego nie

było. I siedzimy tu od trzeciego pokolenia.

- Mnie nie chodzi o spadkobierców dworu, po prostu

o potomstwo Erika. Podobno on miał dwie córki.

- Erik Nordlade?

- Tak - potwierdził Andre, tracąc powoli cierpliwość.

Chłop drapał się po głowie z takim zapamiętaniem, że

łupież sypał mu się na ramiona jak śnieg.

- No, miał... pewnie, że miał, co miał nie mieć? Jak to

one się nazywały? Jedna to chyba Dorotea...?

- Nie, to była jego żona.

- A tak, tak, niech no pomyślę. Córki...?

- Może jest tu kto inny, kto lepiej pamięta rodzinę?

Chłop się rozgniewał. On pamięta najlepiej. Nikt mu

nie odbierze tego honoru!

- Emma była jedna! I Petra.

- Owszem, te imiona wydają mi się znajome - powie-

dział Andre, by nie denerwować gospodarza jeszcze

bardziej. - Znaliście je?

- Nie. Wyjechały ze wsi za młodu. Petra wyszła za

jakiegoś faceta z miasta. Z Trondheim. Zdaje mi się, że

było mu Sven. A Emma...?

- No! - niecierpliwił się Andre, gdy chłop zwlekał

nazbyt długo.

Obie panie też niespokojnie przestępowały z nogi na

nogę. Przypomni sobie gospodarz coś nareszcie, czy nie?

Bo jeśli nie, to będzie bardzo trudno odnaleźć tę nikomu

nie znaną Emmę i jej ewentualne potomstwo.

- Emma, tak... - usłyszeli w końcu. - Wyszła za mąż,

ona też. Za dobrego człowieka. Chociaż on też pochodził

z miasta.

- Miała jakieś dzieci?

- Emma?

- Tak.

Chłop myślał z takim wysiłkiem, że zaczął sapać.

- Nie, nie pamiętam. Sam byłem wtedy dzieckiem.

- A nie pamiętacie imienia tego człowieka, za którego

Emma się wydała?

- Pewnie! Każda miała swoje dzieci.

Rozmowa zaczynała przybierać charakter dialogu dziada

z babą, coś w rodzaju ludowej pogwarki: "Gdzie idziecie,

Bartoszu? - Mam indyki w koszu." Andre domyślił się, że

mózg chłopa przyswoił sobie właśnie poprzednie pytanie.

- Zatem one obie, i Emma, i Petra miały dzieci.

- Pewnie! Alem słyszał, że niedużo. Dziwne, nie? Nas

było w domu trzynaścioro.

- Ale imion tych dzieci to pewnie nie pamiętacie, co?

Tyle czasu minęło.

To właśnie był najlepszy bodziec dla gospodarza.

Obrócił się na progu, wiercił się przez chwilę, żeby znaleźć

najwygodniejszą pozycję, po czym oparł plecy o futrynę,

aż trzasnęło.

- Co bym nie miał pamiętać? Przecie, że pamiętam!

Petra miała dziewczynkę i było jej Gerd. A Emma... Jej

chłopak miał na imię Knut!

Co za triumf! Tego się już prawie nikt nie spodziewał.

- Znakomicie! - pochwalił Andre, a panie bąkały

jakieś słowa uznania, wciąż stojąc w siąpiącym deszczu.

Chłop najwyraźniej nie zamierzał prosić do środka.

Prawdopodobnie panował tam okropny bałagan. Zresztą

oni też nie odczuwali wielkiego pragnienia wejścia do tej

izby, chcieli otrzymać odpowiedzi na swoje pytania i jak

najrychlej wrócić do Trondheim.

- A imię męża?

Chłop gapił się głupawo. Czy nigdy nie przestaną

pytać, ci dziwni przybysze, którzy uczepili się i nie dają mu

spokoju przed jego własnymi drzwiami?

- Już przecie mówiłem! Sven.

- To był mąż Petty. A my pytamy o męża Emmy. Ojca

Knuta.

Nieszczęsny spuścił oczy w głębokiej koncentracji.

- A ten... To jakoś tak dziwacznie. O, Broms! Nazy-

wał się Broms. Rymarz.

- Serdeczne dzięki za nieocenioną pomoc! Gdybyśmy

jeszcze znali jego imię, to już by było naprawdę wspaniale.

Chłop znowu się rozgniewał.

- Sven! Przecie mówię!

Wyglądało na to, że trzeba zaczynać od nowa.

- To znaczy mąż Petry nazywał się Sven Broms, tak?

- Tak - odparł chłop takim tonem, jakby miał do

czynienia z idiotami.

Andre nie był już właściwie w stanie pytać o nic więcej,

ale przecież musiał.

- A mąż Emmy? Ktoś, kto ma taką pamięć jak wy,

musi przecież pamiętać!

Niemal słyszeli trzaski pod czaszką chłopa, tak ciężko

pracował jego mózg.

- Mąż Emmy...? No, to było tak... Chłopak miał na

imię Knut... A mąż... No tak! Skogsrud! To był Erling

Skogsrud!

- Najserdeczniej dziękuję - powiedział Andre i na-

prawdę mówił to szczerze.

Otworzył portmonetkę i wyjął z niej monetę.

- To jest dla nas takie ważne, że chciałbym... Niech mi

będzie wolno...

- Nie, nie mogę nic brać za coś takiego... - bąkał

chłop, ale wyraźnie wyciągał rękę. Andre wsunął mu

pieniądz, jeszcze raz podziękował, po czym wszyscy troje

zaczęli schodzić po śliskim zboczu do samochodu.

Andre poprosił, by panie zdjęły mokre okrycia, i trosk-

liwie otulił Nette podróżnym pledem. Nie była pewna, czy

powinna się tym wzruszyć, czy też poczuć jak wymaga-

jąca opieki staruszka. Zdjęła szal z głowy i w ramach

rewanżu osuszyła nim włosy Andre. A może chciała się

zemścić?

Mali wyglądała wprost bezwstydnie świeżo i młodo,

żaden deszcz nie był w stanie nic jej zrobić.

Kiedy Andre otulał Nette, przypadkiem dotknął nie-

ostrożnie jej głowy, a ona nie zdołała powstrzymać

bolesnego jęku. Andre patrzył na nią przestraszony.

- Jak to naprawdę jest z twoją głową, Nette? - zapytał

niespokojnie.

- "Głowę miała słabą, ale za to serce... serce szczero-

złote" - zacytowała Runeberga. - Nie, szczerze mówiąc,

to już wszystko dobrze. Nie mam zawrotów ani nic

takiego, tylko ten wielki guz z tyłu.

Uścisnął jej dłoń z serdecznym, pospiesznym uśmie-

chem.

- Dobrze wiemy, Nette, że serce masz złote.

Te słowa zapamiętała na długo i cieszyła się nimi przez

cały czas, gdy w ulewnym deszczu jechali do Trondheim.

Nie chcieli nigdzie więcej nocować po drodze, było

więc już bardzo późno, gdy nareszcie samochód wjechał

na opustoszałe ulice Trondheim. Mali miała spać u Nette,

która nie czuła się całkiem bezpieczna w swoim miesz-

kaniu; napastnik mógł uderzyć po raz drugi.

- Myślę jednak, że jutro pójdę do pracy - powiedziała

Nette, kiedy żegnali się z Andre. - Czuję się nieźle, a nie

chciałabym stracić posady.

- W takim razie przyjdę do ciebie jutro rano do biura

- zaproponował Andre.

- I ja także - dołączyła się Mali. - Powiedzmy

o dziesiątej. I razem zastanowimy się, jak odnaleźć

brakujących potomków Ludzi Lodu.

- Postanowione - zgodził się Andre. - I dziękuję za

nadzwyczaj przyjemną podróż!

- My tobie też serdecznie dziękujemy! - zawołały

panie równocześnie.

Andre pojechał do hotelu w dość ponurym nastroju.

Miał swoje zmartwienia. Na przykład, co zrobi z bezdom-

ną Mali?

Pewnie to samo, co Ludzie Lodu zawsze w takich

sytuacjach robili. Zabierali mianowicie tych, którym się

nie powiodło, ze sobą do domu, do Lipowej Alei. Będzie

się musiał nad tym zastanowić.

A Nette? Wprawdzie nie miał żadnych praw do jej

życia, ale ona sprawiała wrażenie takiej... osamotnionej na

tym świecie. Takiej opuszczonej.

Nie, ze zmęczenia w głowie mu się mąciło. Na

wystawie u zegarmistrza zobaczył duży zegar. Wpół do

czwartej. Co też hotelowy portier sobie pomyśli?

Uznał jednak zaraz, że wszyscy portierzy świata mogą

sobie myśleć, co im się żywnie podoba.

Z uczuciem wielkiej ulgi wszedł do swego pokoju

i najchętniej rzuciłby się na łóżko w ubraniu i w butach,

jakoś jednak udało mu się z grubsza rozebrać i wsunąć pod

kołdrę. Siedział za kierownicą przez dziewiętnaście go-

dzin. Naprawdę trochę dużo jak na jeden dzień! Kierowca

powinien być bardziej odpowiedzialny!

Rano spał tak długo, że mało brakowało, a byłby się

spóźnił na spotkanie umówione w biurze Nette. Gdy

wbiegł zdyszany do magistratu, Mali już tam była.

- Jezu! - krzyknęła na jego widok. - Jeszcze tylko

brakuje ci filiżanki z poranną kawą w ręce i krzywo

pozapinanej marynarki.

- Jesteś bliska prawdy - odparł z uśmiechem. - Okro-

pnie zaspałem.

- Czuj się usprawiedliwiony - powiedziała Nette.

- My już zdążyłyśmy się zabrać do detektywistycznej

pracy i nawet mamy pewne sukcesy.

Na moment poczuł się dotknięty, że chciały coś robić

bez niego. Ale przecież poszukiwania były w równym

stopniu jego sprawą, co i Mali, Nette natomiast tak już

była włączona we wszystko, że i ona mogła prowadzić

badania na własną rękę.

- No i coście znalazły? - zapytał z dość powściąg-

liwym uśmiechem.

- Okazało się na przykład, że wielu ludzi pamięta

warsztat rymarza Bromsa. Znajdował się niedaleko stąd.

Rymarz miał prawdopodobnie tylko jedną córkę, Gerd.

- Która później została moją babką - wyjaśniła Mali

triumfująco. - Babka Gerd miała dwoje dzieci, ale jedno

zmarło wcześnie, a córka Petra urodziła mnie i tamto,

które umarło.

- No! - podsumował Andre. - W takim razie wypeł-

niliśmy wszystkie białe plamy w twoim drzewie genealo-

gicznym, Mali. Teraz pozostaje tylko odtworzyć linię

Emmy. Jak wiemy, wyszła za mąż za Erlinga Skogsruda,

który pochodził z Trondheim. I mieli syna imieniem

Knut. Bardzo dobrze, przynajmniej mamy od czego

zacząć.

- Biuro parafialne jest dzisiaj otwarte - wyjaśniła

Nette. - Możemy więc tam pójść i dowiedzieć się, co i jak.

- Nie, teraz moja kolej dokonać jakiegoś odkrycia.

- oświadczył Andre nie bardzo zadowolony. - Wy

zostaniecie tutaj. I ty, i Mali!

Zachowuję się śmiesznie, myślał po drodze. Jak

obrażone dziecko!

W biurze parafialnym przyjęto go życzliwie i udzielono

wszelkiej pomocy, lecz rezultaty dociekań były mizerne.

Owszem, niejaki Erling Skogsrud i jego żona Emma

Eriksdatter Nordlade mieszkali w Trondheim. Ich syn

miał na imię Knut. Erling zmarł w roku 1876, Emma

w 1880. Syn urodził się w 1850, wyjechał z Trondheim

w 1870.

Dokąd?

Do Christianii, ale adresu nie podał. Adres rodziców

w Trondheim? Nieznany.

Ślad się urywał. Knut wyjechał jako dwudziestolatek,

z pewnością więc nie był jeszcze żonaty? Nie, żadnych

wzmianek na ten temat.

Tak więc wątek rozpływał się w powietrzu. Knut

Skogsrud, po raz ostatni wspomniany w roku 1870,

znajduje się pewnie gdzieś w południowej Norwegii,

prawdopodobnie w Christianii.

I jest to potomek Ludzi Lodu.

Andre wrócił do pań i opowiedział im o tym. Po-

szukiwania na razie trzeba było przerwać.

Wszyscy troje spoglądali na siebie przygnębieni.

- Jest jeszcze jedna sprawa - powiedział Andre.

Panie zdążyły zaledwie spojrzeć na niego pytająco,

ale on nie miał czasu niczego wyjaśnić, bo do biura

wkroczył znajomy policjant i przerwał ich rozmowę

w pół słowa.

- O, jak widzę, panna Mikalsrud wróciła do pracy

- mruknął. - Mieli państwo dobrą podróż?

- Dziękujemy, wspaniałą - odpowiedziała Nette i była

to, oczywiście, prawda, choć z pewnymi zastrzeżeniami.

- I dwoje młodych państwa mamy tu także - ucieszył

się policjant. - To bardzo dobrze. Możemy od razu

przystąpić do rzeczy. Zbadaliśmy dokładnie okoliczności

napadu na pannę Mikalsrud i nie znaleźliśmy niczego,

dosłownie niczego, co mogłoby nas naprowadzić na ślad

sprawcy. Czy państwo także nie mają żadnych przypusz-

czeń? Może jakiś ukrywający się wróg?

Nette rzuciła pospieszne spojrzenie w stronę Mali

i zawahała się. Czy powinna mówić przy niej?

Tymczasem odezwał się Andre:

- Właśnie chciałem porozmawiać z paniami na temat

napadu, kiedy pan wszedł. Dyskutowaliśmy nad tą sprawą

w czasie podróży i chyba rzeczywiście znaleźliśmy punkt

zaczepienia.

- Tak? Proszę mówić!

Tym razem Andre się zawahał.

- Ale to rzecz w najwyższym stopniu poufna...

- Rozumiem. Ściany mogą mieć uszy. Panno Mikals-

rud, czy jest tu jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy poroz-

mawiać swobodnie?

- Mamy obok maleńki pokoik. Tylko że tam jest

bardzo ciasno.

- Hm... A nie mogliby państwo przyjść na komisariat?

Wszyscy troje.

- Dowiem się tylko, czy mogę wyjść z biura. Przełożo-

ny powinien wiedzieć.

Nette Mikalsrud stała się taka lekkomyślna ostatnimi

czasy. Ona, która zawsze była najsolidniejszą pracownicą

w całym magistracie!

Wkrótce potem siedzieli wszyscy w biurze komisarza.

Był to bardzo sympatyczny mężczyzna. Silnie zbudowany

i okrągły, patrzył na ludzkie ułomności z wyrozumieniem.

Ale potrafił też być nieustępliwy, zwłaszcza w zetknięciu

z cynicznym złem.

- A zatem słucham.

Po dłuższym milczeniu, kiedy zastanawiano się, kto

powinien pierwszy zabrać głos, odezwała się Mali:

- Właściwie to tu chodzi o mnie.

- To mnie nie dziwi - mruknął komisarz. - My oboje

mieliśmy już okoliczność, że tak powiem...

- Ale tym razem to nie jest sprawa demonstracji czy

czegoś nagannego. To się odnosi do mojego pochodzenia.

Komisarz rozsiadł się wygodniej w fotelu i patrzył na

nią wyczekująco, lecz i z odrobiną agresji. Najwyraźniej

przywykł, że z jej strony można się spodziewać różnych

zachowań.

Wtrącił się Andre:

- To ja wywołałem całe to zamieszanie. Przyjechałem

do Trondheim w poszukiwaniu krewnych i na razie

odnalazłem Mali, a także trafiłem na ślad jej młodszego

brata lub siostry. Muszę wiedzieć, kim są ich ojcowie.

- Rozumiem - oświadczył komisarz, lecz mina jego

wskazywała, że rozumie raczej niewiele.

- Matką obojga była Petra Olsdatter. Wiedziałem

zresztą o tym od początku, bo wie pan, kiedy przyszło na

świat to martwe dziecko, brat albo siostra Mali, była przy

tym moja kuzynka i stąd się dowiedzieliśmy, że ono

należało do naszej rodziny. Poznaliśmy to po pewnych

cechach. I teraz jest sprawą bardzo ważną, by ustalić, co

się dzieje z innymi członkami rodu, jacy jeszcze żyją. Nie

ma ich zresztą wielu.

- Podział majątku?

- No... można tak powiedzieć. Zresztą do Alvdalen

pojechaliśmy właśnie po to, by odnaleźć krewnych Petry.

- I znaleźliście ich?

- Owszem - potwierdził Andre krótko. - Ale zanim

wyjechaliśmy, pani Nette Mikalsrud wysłała kilka listów.

Do ojców obojga dzieci.

Komisarz zmarszczył brwi.

- Chwileczkę! Przypominam sobie historię tej Petry

Olsdatter, która wiele lat temu odebrała sobie życie na

brzegu fiordu. To była twoja matka, Mali?

- Jasne. Wszyscy o tym wiedzą.

- Nie byłbym taki pewny - powiedział komisarz

z przekąsem. - Przecież dopiero w ostatnich miesiącach

stałaś się znana i... sławna.

- Tak. Bo przedtem byłam po prostu anonimowym

dzieckiem z przytułku - odcięła się Mali.

Andre ciągnął dalej swoją opowieść:

- Jak powiedziałem, to moja kuzynka znalazła Petrę

na brzegu, próbowała pomóc jej i dziecku. Tym sposobem

zostało odkryte podobieństwo dziecka do naszego rodu.

W tej sprawie trudno się pomylić.

Komisarz spoglądał w okno.

- Niezwykle piękna dziewczyna. Miała na imię Tanja,

jeśli pamiętam?

- Vanja. Zmarła wiele lat temu.

- Jaka szkoda - westchnął komisarz. - Dlaczego

jednak szuka pan krewnych akurat teraz?

- Odnaleźliśmy właśnie pewne informacje w papie-

rach, które zostały po Vanji. Wskazywały one na Alv-

dalen.

- Ach, tak. No, ale na czym to stanęliśmy? Panna

Mikalsrud wysłała listy do obu ojców. Rozumiem, że

mówicie państwo o ojcu zmarłego dziecka i o ojcu

Mali?

- Właśnie.

- Ale co wspólnego z tą sprawą ma ojciec Mali? On nie

jest waszym krewnym.

Teraz Nette zabrała głos.

- Nie, ale wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze nic o po-

chodzeniu Petry. Chciałam więc zapytać tych panów, czy

może ona im coś o sobie opowiadała. To głupie z mojej

strony, przyznaję, ale...

- Dobrze, a jak pani została włączona do sprawy?

Odpowiedział Andre:

- Ja zwróciłem się do panny Mikalsrud i ona okazała

mi nieocenioną pomoc. Bez niej niewiele bym zdziałał

(Nette pokraśniała, ale w sercu poczuła jakiś nieokreślony

żal). Dzięki niej odnalazłem Mali. I...

- Ja także jestem z Ludzi Lodu - przerwała Mali

z dumą. - Moja matka pochodziła z tej rodziny.

- Z Ludzi Lodu? - zapytał komisarz, przyglądając im

się w zdumieniu.

- Tak. Nasz ród tak się właśnie nazywa - rzekł Andre,

jakby przepraszając, że mówi to dopiero teraz.

- Ludzie Lodu... Ludzie Lodu... ja już gdzieś słysza-

łem to nazwisko!

- Przez kilka stuleci ród mieszkał w Sor-Trondelag.

- O, no jasne! - zawołał olśniony. - Widziałem

nazwisko w starych protokółach sądowych!

- To i tam się znajdujemy? - uśmiechnął się Andre

krzywo.

- Pamiętam, była jakaś sprawa z człowiekiem, który

was zdradził.

- Heming Zabójca Wójta?

- Tak się nazywał? Możliwe. I żandarmi wycięli

wszystkich.

- Z wyjątkiem jednej małej rodziny. To właśnie byli

moi przodkowie.

W oczach komisarza pojawił się wesoły błysk.

- Tam podobno były same wiedźmy i czarownicy, cała

rodzina?

- No, nie cała. Ale powinien pan poznać moją matkę

- powiedział Andre z uśmiechem. - Ona ma naprawdę

niezwykłe talenty w wielu dziedzinach.

- Na szczęście w naszych czasach nie musi się już

obawiać, że zostanie spalona na stosie. A zatem, panno

Mikalstud, co pani właściwie w tych listach napisała?

Nette zaczęła szperać w torebce.

- Zdaje mi się, że mam... Tak, mam brudnopis! Proszę

bardzo!

Komisarz wziął podawany mu notesik i czytał głośno:

"Prowadzę w ramach moich zajęć służbowych ważną

pracę nad wyjaśnieniem pochodzenia Petry Olsdatter

i w związku z tym zwracam się do Pana z prośbą o łaskawą

pomoc.

Sprawa rozpatrywana jest, rzecz jasna, z jak najdalej

posuniętą dyskrecją, zajmuję się nią wyłącznie ja. Mój

klient nie zna żadnych szczegółów..."

Komisarz spojrzał pytająco na swoich gości i Nette

pospieszyła z odpowiedzią.

- Andre... To znaczy, pan Brink, nie wiedział nic

o tych listach, a ja uważałam, że adresatom wyda się to

bezpieczniejsze.

- Bezpieczniejsze? - mruknął komisarz. - Dla ad-

resatów rzeczywiście! Ale dla pani to bomba z opóź-

nionym zapłonem, panno Mikalsrud!

- Tak, pan Brink powiedział to samo.

Komisarz czytał dalej:

"Interesowałoby mnie wszystko, co Petra Olsdatter

mogła Szanownemu Panu powiedzieć o swoim pochodze-

niu. Sprawa dotyczy mianowicie spadku..."

Dalej komisarz już tylko mamrotał pod nosem, po-

spiesznie przeleciał kilka wierszy, a potem znowu pod-

niósł głos:

"Korzystam z drogi korespondencyjnej, nie chciała-

bym bowiem niepokoić Pana w domu, ani w biurze.

Dyskrecja jest sprawą honoru.

W nadziei na szybką odpowiedź kreślę się z najwyż-

szym szacunkiem. Antonette Mikalsrud."

- To nie było zbyt mądre - oświadczył komisarz

szczerze. - Pani po prostu aż się prosi, żeby zamknąć pani

usta na zawsze.

Nette wyglądała na tak skruszoną i zawstydzoną, że

komisarz zrezygnował z dalszych wyrzutów.

- No, dobrze - powiedział znacznie łagodniejszym

głosem. - Zrobiła pani bardzo wiele, że odnalazła ojców

obojga dzieci. Kim są ci bandyci?

Nette starała się zachowywać jak rzeczowa, konkretna

urzędniczka magistracka, jaką przecież do niedawna była.

- Jeden z nich, ojciec martwego noworodka, był

znany od początku. Drugi natomiast, ojciec Mali... O nim

trudniej mówić. Dowiedziałam się prawdy od jednej

z tych niewielu osób, które znają jego nazwisko.

Komisarz przysunął fotel do biurka i wziął pióro.

- Czy mogę usłyszeć te nazwiska?

- Ojcem noworodka był niejaki Egil Holmsen.

Komisarz zapisał.

- Tak, to słyszałem. Prawdopodobnie podczas do-

chodzenia w sprawie śmierci Petry. A drugi?

Nette wahała się.

Mali pochyliła się w jej stronę.

- No! Ja też bym chciała usłyszeć.

Komisarz spojrzał na nią pospiesznie, a potem znowu

na Nette.

- Ja nie wiem, czy... mogę to powiedzieć - rzekła

Nette ledwie dosłyszalnie.

- Ja to zrobię! - rzekł Andre. - I tym sposobem panna

Mikalsrud uniknie posądzenia o rozsiewanie plotek. Jego

nazwisko brzmi: Theodor Brandstedt.

- Co? - jęknął komisarz i wypuścił pióro z ręki.

- Co takiego? - wrzasnęła Mali. - Ten przeklęty

zadufek? On miałby być moim ojcem? Ten obleśny

stręczyciel!

- No, no - uspokajał ją komisarz, ale wszyscy widzieli,

że tak naprawdę to się z nią zgadza. - Brandstedt? - pytał

z niedowierzaniem. - Nasz przyszły burmistrz? Nie mówi

pan tego poważnie!

Nette wyglądała na zmartwioną, ale nie powiedziała nic.

Komisarz w zamyśleniu pocietał brodę.

- Tak, tak, ten pan cieszył się kiedyś opinią uwodzicie-

la. Ale to było dawno, zanim jeszcze się ożenił i zanim

piękna żona nie przytarła mu rogów. Ale żeby z czternas-

toletnią dziewczynką? To przecież... kryminał! To karal-

ne! A poza tym on już wtedy był żonaty!

- Tytuł burmistrza ulatuje z wiatrem - rzekł Andre

lakonicznie.

Komisarz skinął głową.

- To znaczy, że Egila Holmsena możemy sobie

darować - powiedział.

- W zasadzie tak - potwierdził Andre. - Ale on też

mógł się bać, by historia z Petrą nie dotarła do uszu jego

żony. Nie wiemy przecież, ile jej powiedział.

- Hmm. Mogę go wezwać i przesłuchać... Ale bardziej

prawdopodobne wydaje mi się, że to Brandstedt! Proszę

pomyśleć, co by to było, gdyby jego żona się dowiedziała!

No i tytuł burmistrza... Rozpustnik...

Komisarz pogrążył się w nieprzyjemnych myślach.

- Nie chcę mieć ojca mordercy - bąkała Mali na pół

z płaczem. - Diabli z nim, niech go piekło pochłonie, ale ja

nie chcę mieć wrodzonych kryminalnych skłonności. To

przeklęta stara świnia!

Tym razem nikt jej nie upominał.

- Gdzie można spotkać tego Brandstedta? - zapytał

komisarz z nieprzyjemnym grymasem na twarzy.

- Prawdopodobnie jest teraz w swoim biurze - powie-

działa Nette.

Policjant westchnął.

- Gdybym tak mógł posłać tam kogoś innego. Ale nie

ma kogo... Nasz inspektor grywa z nim w brydża... Nigdy

nie pójdzie!

- A nie może pan wezwać tutaj tego cholernego

łobuza? - zapytała Mali, która już nie starała się po-

wstrzymać łez. - Niechby się tu dowiedział, kim jest i co

o nim myślimy!

- O, tak, ładnie bym wyglądał! A co będzie, jeśli on się

okaże niewinny? Wtedy poznamy pewnego policjanta,

wyrzuconego z pracy. I pewną urzędniczkę magistracką

pozbawioną środków do życia.

- Pan komisarz ma, niestety, rację - westchnęła Nette.

Policjant wsparł się o biurko i ciężko podniósł się

z miejsca. Jakby na jego barkach złożono wszystkie troski

świata.

- Chodźmy! Pójdziemy do ratusza, a po drodze

zastanowimy się, co z tym robić. - Po chwili dodał

z nadzieją w głosie: - A może należałoby zacząć od Egila

Holmsena?

Owa nadzieja zgasła natychmiast, gdy tylko weszli do

wielkiego hallu w budynku administracji miejskiej. Powi-

tał ich tam wspomniany Egil z twarzą ponurą jak gradowa

chmura. Gdy ich tylko zobaczył, rzucił się ku Nette,

wymachując jakimś listem.

- Aha, w końcu się pani pokazała! Czekam tu na panią

każdziutkiego dnia. Czy to pani wysłała to paskudztwo?

A to, jak się domyślam, ten cały "klient"?

Łypnął groźnie w stronę Andre.

Wszyscy stali pośrodku hallu.

- To ja - oświadczyła Nette, starając się zachować

surową minę, ale nietrudno było spostrzec, że cała drży.

- To niech się pani dowie, że nie pozwolę wysyłać

takich listów do mojego domu! I tak miałem szczęście, że

nie wpadł w ręce żony. Nie o to chodzi, że to tajemnica,

ona wie wszystko o Petrze. Ale zmartwiłaby się tym

bardzo, cierpiałaby, a ona naprawdę sobie na to nie

zasłużyła! - Potem, już łagodniejszym tonem, zapytał

Andre: - No i jak tam ze spadkiem? To ja należę do

rodziny?

- Niestety - odparł Andre. - To Petra. Udało nam się

wyjaśnić związki rodzinne.

Egil Holmsen znowu się rozsierdził.

- A nie mówiłem? Wszędzie podstęp i oszustwo! To

do czego w takim razie miał służyć ten list? Przeklęte

snoby!

Z furią ruszył w stronę drzwi i nikt go nie zatrzymywał.

- Ten w każdym razie napastnikiem nie jest - stwier-

dził komisarz. - On gra w otwarte karty.

Zatem pozostawał jedynie Theodor Brandstedt. Ko-

misarz jednak wciąż nie wiedział, jak sobie z nim poradzić.

Minę miał niepewną; wszyscy współczuli mu szczerze.

Naprawdę nie było czego zazdrościć.

ROZDZIAŁ XIII

Zakłopotani stali w hallu, nie mogąc się na nic

zdecydować.

- Idziemy na górę, wszyscy czworo! - postanowił

w końcu Andre.

Nette ogarnęły poważne wątpliwości.

- Trudno coś takiego nazwać dyskretnym działaniem.

- E, co tam! - mruknął komisarz, który za nic nie

chciał zostać sam z "wpływową osobistośćią". - Wszyscy

są przecież sprawą żywotnie zainteresowani. W końcu

lepiej załatwić to tutaj, niż odwiedzać go w domu.

Idziemy!

Ruszyli, dosłownie ciągnąc za sobą nogi, po wysokich

schodach. Nikt nie wykazywał entuzjazmu, a już najmniej

Mali.

Brandstedt miał sekretarkę, u której należało zamówić

audiencję.

- Owszem - skinęła łaskawie głową. - To będzie

możliwe za jakieś dziesięć minut.

Czas oczekiwania upływał w kompletnej ciszy. W sek-

retariacie były tylko trzy miejsca do siedzenia, więc Andre

stał, oparty o ścianę.

Mnóstwo strasznych myśli kłębiło się w głowach

oczekujących. Najchętniej uciekliby stąd. Może najbar-

dziej obciążone sumienie miał komisarz, który nie załat-

wiał tej delikatnej sprawy sam, lecz ciągnął za sobą

gromadę cywilów, a w dodatku próbował się ukryć za ich

plecami. Ale komisarz bał się Brandstedta i nie był pod

tym względem w Trondheim odosobniony.

Policjant zatęsknił nagle do domu, do swego wygod-

nego fotela i pysznego obiadu, przygotowanego przez

siostrę.

W końcu "wielki" ukazał się w drzwiach sekretariatu

wraz z innym panem, którego protekcjonalnie poklepy-

wał po plecach. Potem zwrócił się ku oczekującym

z szerokim uśmiechem kandydata na burmistrza, który

próbuje oczarować swoich przyszłych wyborców.

- Oho! - zawołał jowialnie. - A cóż to za zgromadze-

nie? Czym mogę państwu służyć? Proszę, proszę do mojej

małej dziupli.

Ta jego "mała dziupla" miała rozmiary sporej sali

balowej. Mali przyglądała mu się ponuro spod oka. Był to

w dalszym ciągu bardzo przystojny mężczyzna z tym

szerokim uśmiechem i dodającymi mu urody szpakowaty-

mi bokobrodami. Spod krzaczastych brwi spoglądały

przenikliwe, piwne oczy. Zadbany, dobrze ubrany, swo-

bodny i pewien siebie. Człowiek sukcesu!

- Słucham zatem, o co chodzi?

Usiadł za ogromnym biurkiem. Komisarza i Nette

traktował jak swoich podwładnych, Mali, którą znał

z różnych zajść ulicznych, kompletnie ignorował. Z taki-

mi ludźmi nie zwykł był mieć do czynienia. Jedynie Andre

budził w nim niepewność, ale, choć dobrze ubrany

i najwyraźniej z lepszego środowiska, to przecież wy-

glądał zbyt młodo, żeby się z nim liczyć.

Pan Brandstedt uznał, że ma nad całym towarzystwem

znaczną przewagę.

Komisarz niepewnie miął czapkę w dłoniach.

- Jest pewna taka nieprzyjemna sprawa, panie Brand-

stedt...

- Tak? Słucham. Czy któreś z państwa znalazło się

w kłopotach? Panna Mali Knudsen pewnie, jak zwykle?

- Nie, to nie to... Panie Brandstedt, otrzymał pan list,

prawda?

Człowiek za biurkiem zmarszczył brwi.

- Ja dostaję bardzo dużo listów.

- Tak, ale ten był poniekąd wyjątkowy. Obecna tu

panna Mikalsrud zwróciła się do pana z pytaniem.

Brwi zmarszczyły się ponownie. Mocno.

- Nie pamiętam. Cóż to za pytanie?

Komisarz głośno przełknął ślinę.

- W sprawie... Petry Olsdatter.

Policzki pana Brandstedta zrobiły się czerwone.

- Co takiego?

W jego głosie pobrzmiewała groźba. Lepiej mieć się na

baczności!

Nette zebrała się na odwagę i wyjąkała:

- Potrzebowaliśmy informacji na temat pochodzenia

Petry Olsdatter, musieliśmy odtworzyć jej drzewo genea-

logiczne. Nie mieliśmy skąd ich wziąć i dlatego zwróciliś-

my się do pana.

Mała żyłka na skroni pana Brandstedta zaczęła drgać

nerwowo.

- A co ja miałbym wiedzieć o tej... Petrze Olsdatter?

Teraz wystąpił komisarz.

- No, przecież ona była kiedyś z panem związana. I ten

związek miał wiadome następstwa.

Zaatakowany najpierw chciał protestować, ale potem

uznał, że przewaga jest zbyt znaczna. Wybuchnął więc

gromkim śmiechem.

- Państwo wiedzą pewnie, jak to bywa w młodości.

Człowiek może wdać się w to i owo...

- Nie był pan wtedy taki młody, panie Brandstedt.

Skończył pan niedawno pięćdziesiąt lat, czyż nie? A obec-

na tu Mali ma osiemnaście.

"Wielki człowiek" wyglądał tak, jak by mu plasterek

cytryny utkwił w gardle. Sztywny z wrażenia patrzył na

dziewczynę.

- Mali? Mali Knudsen? No, wiecie, państwo! Próbuje-

cie mi wmówić, że... nie, to naprawdę przesada! Ja

miałbym się przyznawać do takiej dziadówki?

- Dokładnie to samo powiedziałam przed chwilą

o tobie, ty przeklęty staruchu! - syknęła Mali urażona do

żywego. - Nie życzę sobie mieć za ojca uwodziciela dzieci

i mordercy. Nie chcę mieć z tobą do czynienia i tylko tyle

chciałam ci powiedzieć! Przez całe żyćie marzyłam o ojcu

myślałam, że on umarł, ale że był wspaniałym człowie-

kiem! A ty jesteś po prostu starą świnią!

Zaczęli się poważnie obawiać, czy Theodor Brandstedt

nie dostanie apopleksji. Zrobił się purpurowosiny.

- No, dość! Wystarczy! - wykrztusił. - Więcej nie

zamierzam znosić. Morderca? I kogóż to zamordowałem

jeśli wolno zapytać?

- Panna Mali może trochę przesadziła - zaczął komi-

sarz niepewnie. - Ale jest faktem, że panna Mikalsrud

została napadnięta z powodu tych listów.

- Listów?

- Tak, bo był jeszcze jeden. Do innego kochanka

Petry, z którym także miała dziecko, pięć lat później.

- No, to z pewnością był on!

- Nie, on pokazał nam list z własnej inicjatywy.

Nieprzymuszony.

- Ale ja nie dostałem żadnego listu! Nie takiego tu nie

przyszło.

- Wysłałam go pod prywatny adres - szepnęła Nette,

przestraszona. - Uważałam, że tak będzie bardziej dys-

kretnie.

Urzędnik przypominał rozjuszonego byka.

- Cała ta sprawa została załatwiona w tak nieporadny

i głupi sposób, że powinna sobie pani poszukać innej

pracy, panno Mikalsrud. I to natychmiast! Dlaczego, na

Boga, miałbym chcieć zamordować kogoś z powodu

jakiejś młodzieńczej historii miłosnej?

Komisarz rzekł spokojnie:

- Miał pan wtedy blisko trzydzieści lat, panie Brand-

stedt. A Petra Olsdatter zaledwie czternaście.

Twarz tamtego zmieniała zabarwienie, od purpurowego

po trupio blady, niczym u kobiety dręczonej dolegliwościa-

mi wieku przejściowego. Nagle drzwi się otworzyły i do

pokoju dosłownie wpłynęła bardzo elegancka dama,

tłumacząc coś przez ramię przestraszonej sekretarce.

- To nic takiego, proszę pani. Chcę tylko zamienić

dwa słowa z moim mężem. Muszę go poprosić o trochę

pieniędzy, rozumie pani!

Pani ze śmiechem zwróciła się do męża:

- Theodorze, byłam właśnie w mieście i zobaczyłam

naprawdę cudowne...

Zamilkła i patrzyła na zgromadzonych w gabinecie

obcych. Przenosiła wzrok z komisarza na Nette, potem na

Andre i Mali, i znowu na Nette.

Jej reakcja była zdumiewająca. Jęknęła przeciągle

i oparła się o biurko, jakby się bała, że zemdleje, ale jakoś

udało jej się opanować.

- Nie wiedziałam, że masz gości - Powiedziała.

Mąż rzucił się, by ją wesprzeć, z drugiej strony

podbiegł Andre, lecz pani odsunęła obu.

- To tylko lekki zawrót głowy - wyjaśniła z udaną

swobodą. - Theodorze, wrócę później, kiedy już skoń-

czysz z tymi...

Ostatnie słowo zamarło jej na wargach, z najwyższym

trudem odwróciła się, żeby wyjść. Ręką wciąż opierała się

o biurko.

- Nie, nie, proszę zaczekać, pani Brandstedt - poprosił

komisarz spokojnie. - Miałbym do pani jedno pytanie.

- Pytanie? Do mojej żony? - zdziwił się Brandstedt,

a wszyscy widzieli, jak bardzo się przestraszył, że żona

może poznać jego małą "aferę" z Petrą Olsdatter.

- Tak. Do pańskiej żony - potwierdził komisarz tym

samym spokojnym, lecz nie wróżącym nic dobrego

tonem. - Bo pan stanowczo zaprzecza, panie Brandstedt,

by dostał jakikolwiek list od panny Mikalsrud?

- Mogę przysiąc.

- A list był adresowany do domu. Proszę mi powie-

dzieć, czy u państwa czyta się cudze listy?

- Oczywiście, że nie! - oświadczyła pani Brandstedt

urażona, gdy tymczasem jej mąż zaczął z nieco innej

beczki:

- My nie mamy przed sobą żadnych tajemnic...

Przerwał speszony.

Spoglądał pytająco na żonę, jakby zrodziły się w nim

podejrzenia.

Komisarz powiedział chłodno:

- Otwieranie cudzych listów może niekiedy być karal-

ne, pani Brandstedt. W każdych jednak okolicznościach

jest to niegodny i podły postępek.

Pani drgnęła na słowo "podły" jak ukąszona.

- Ależ, Arna! - zaczął Brandstedt.

- Zamilcz! - ucięła ostro. - Nie masz najmniejszego

prawa mnie upominać. Chciałam ratować ciebie.

- I siebie, pani Brandstedt - dodał komisarz. - Zabie-

ram oboje państwa na komisariat. Jedno oskarżam o usi-

łowanie morderstwa, a drugie o niemoralny postępek

wobec nieletniej.

Spoza głośnych protestów obojga dał się słyszeć głos

Mali:

- No, Bogu dzięki, że przynajmniej nie jestem córką

mordercy. Tylko łobuza. Chociaż to prawie na jedno

wychodzi.

Rozwścieczona podbiegła do Brandstedta i z całej siły

kopnęła go w łydkę.

- To za moją matkę! - syknęła i ruszyła ku wyjściu,

a z oczu strumieniem popłynęły jej łzy.

Brandstedt z jękiem skakał na jednej nodze.

Andre i Nette poszli za Mali.

W mieście wybuchł, necz jasna, straszliwy skandal.

Ludzie łapczywie rzucali się każdego ranka na gazety,

które rozpisywały się o sprawie szeroko. Bo tak to już

jest, że jeśli się komuś bogatszemu, odnoszącemu więk-

sze niż my sukcesy, powinie noga, odczuwamy szczery

triumf.

Andre pozwolił sobie na telefon do domu.

- Witaj, mamo! - wołał w słuchawkę do Benedikte.

- Zadanie wypełnione!

Musiał mówić bardzo głośno, bo zdawało się, jakby

gdzieś na linii dudnił ogromny wodospad.

- No i jak ci poszło? - słyszał z bardzo daleka głos

matki.

- W porządku! To był Christer Grip. I... mamo, czy ja

mogę przywieźć ze sobą potomka...?

- Wyjaśnij to dokładniej!

- Ona jest ostatnia z linii Christera. Nie ma gdzie

mieszkać, nie ma rodziny, nic!

- Ile ma lat?

- Osiemnaście.

- Aha - powiedziała Benedikte.

Andre usiłował się oburzyć.

- Tu nie ma żadnego "aha", mamo. Ale bardzo się ze

sobą zaprzyjaźniliśmy. Czy ona może do nas przyjechać?

Ona jest bardzo rasowa.

Nie umiałby powiedzieć, dlaczego wyraził się akurat

tak. Na ogół przecież nikt nie używa takich słów, kiedy

mowa o młodych damach. To chyba ostatnie, co przyjść

może na myśl. Mali była jednak inna niż zazwyczaj młode

damy bywają. Była, delikatnie mówiąc, trochę nieogła-

dzona.

- Tak, oczywiście - zgodziła się Benedikte. - Miejsca

mamy przecież dość.

- Wspaniale! Bardzo dziękuję! I... mamo, ja musiałem

pożyczyć pewną sumę pieniędzy. Na podróż do Alvdalen.

- To i tam dotarłeś? A duży jest ten dług?

Andre wymienił sumę i opowiedział matce o Nette,

która tak bardzo mu pomogła.

- O wszystkim opowiem dokładniej w domu - krzy-

czał w słuchawkę. - Teraz to wszystko tonie w wodo-

spadzie.

- W wodospadzie?

- W telefonie, chciałem powiedzieć. Pozdrów wszyst-

kich! Za kilka dni będziemy w domu, Mali i ja.

Odłożył słuchawkę z uśmiechem zadowolenia. Jak

dobrze usłyszeć znowu głos matki! Zdawało mu się, jakby

ją po raz ostatni widział strasznie dawno temu. A tak

naprawdę minęło zaledwie kilka dni.

Dziwne! Tyle się wydarzyło w tym czasie!

Ostatnie doby w Trondheim Mali spędziła w tym

samym hotelu co Andre. Wiadomość, że została za-

proszona do Lipowej Alei, przyjęła z umiarkowaną

radością. Bo człowiek na ogół nie czuje się zbyt pewnie,

kiedy ma zamieszkać w obcym miejscu, u obcych ludzi.

Andre przekonywał ją jednak, że wszystko ułoży się

znakomicie. A poza tym Mali ma przecież jego, Andre,

którego zdążyła dobrze poznać.

Tak, oczywiście, ale... Uśmiech Mali był trochę niepe-

wny.

- Co takiego, Mali? Czy coś cię trapi?

Ostatniego popołudnia w Trondheim stali przy samo-

chodzie i Mali czubkiem buta wierciła dolek w ziemi; mieli

zamiar wyjechać następnego dnia wcześnie rano. Mali upar-

cie wpatrywała się w swój but.

- Ja... Chciałabym zobaczyć grób Petry Olsdatter.

Zanim wyjadę z Trondheim.

- Ależ oczywiście! - zgodził się Andre wzruszony.

- Zatem będziemy musieli pójść do Nette i dowiedzieć się,

gdzie ten grób jest.

Gdy weszli do biura, zastali tam komisarza, przy-

szedł po jakieś informacje w sprawie żony Brandstedta.

Nette na ich widok rozpromieniła się niczym słonecz-

ko.

Ale grób? Oj, to nie będzie łatwe. Petra nie miała

żadnych bliskich krewnych, pytanie więc, czy w ogóle jej

grób jeszcze istnieje.

- Ja jestem bliską krewną - oświadczyła Mali

stanowczo. - I znajdziesz ten grób, Nette, nawet

gdyby to miała być ostatnia rzecz, jaką w życiu

zrobisz!

- Brzmi to naprawdę groźnie - uśmiechnęła się Nette.

- Ale poczekajcie tutaj, pójdę i popytam wśród pracow-

ników magistratu. Ktoś się przecież musi zajmować

cmentarzami i tym podobnie.

Nie pojęli, co miałoby znaczyć to "i tym podobnie", ale

to w końcu nieistotne.

- A zatem opuszcza pan Trondheim, panie Brink?

- zapytał komisarz. - No, tak, tak, można powiedzieć, że

wywołuje pan wysokie fale wokół siebie!

- O, trzeba było widzieć, jakie fale wywołaliśmy

w szwedzkich lasach!

- Chyba nie będę się specjalnie dowiadywał - odparł

komisarz nie bez złośliwości.

Nette wróciła i wyjaśniła, gdzie spoczywa Petra. Dała

im też plan cmentarza i adres kobiety, opiekującej się

grobami.

Andre stał przez chwilę w milczeniu.

- A więc tak, Nette - rzekł wolno. - Wyjeżdżamy

jutro o świcie, więc dziś musimy wcześnie iść spać.

Zatem... chyba musimy się pożegnać już teraz.

Nette spuściła wzrok. Nagle nie była w stanie powie-

dzieć ani słowa.

Andre uśmiechał się.

- W co ja was wciągnąłem, moje panie! Jedna o mało

nie została zamordowana, a drugiej o mało jakiś upiór nie

utopił w błotnistej mazi! Co wy sobie o mnie pomyślicie?

Wtedy Nette spojrzała na niego i z przerażeniem

zobaczył, że biedaczka ma w oczach łzy. Podszedł do niej

i objął serdecznie. Przez dłuższą chwilę nie byli w stanie

powiedzieć ani słowa.

A potem Andre z twarzą przytuloną do jej ramienia

wyszeptał:

- Jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykol-

wiek miałem! Dbaj o siebie, Nette, najlepiej jak potrafisz.

A pieniądze otrzymasz natychmiast, jak tylko wrócę do

domu.

Nie obchodzą mnie pieniądze! chciała wykrzyknąć. Ale

nie powiedziała nic.

- Będę pisał - obiecał.

Nie, nie, nie rób tego! Nie rozdrapuj starych ran!

Pozwól mi uporać się jakoś ze smutkiem, jaki po sobie

zostawiasz!

- I bardzo cię proszę, żebyś i ty pisała - mówił dalej

Andre, wypuszczając Nette z objęć. - Chcę wiedzieć, jak ci

się powodzi. Obiecujesz?

- Tak - szepnęła cichutko, prawie niedosłyszalnie.

Mali także uściskała ją serdecznie, gwałtownie, jak to

ona, i podziękowała za wszystkie piękne chwile, które

razem przeżyły.

W końcu wyszli.

Nette westchnęła głęboko i powróciła do komisarza.

- O co to pan pytał?

Mali chciała pójść prosto na cmentarz, zatem Andre

wszedł do kwiaciarni, kupił duży bukiet kwiatów i wa-

zon.

Długo błądzili wśród grobów, Mali z planem w ręku,

i szukali.

- To musi być gdzieś tutaj - mówił Andre, próbując

spoglądać na plan przez jej ramię.

- Tak. Z planu wygląda, że...

Czytali nagrobne napisy. Pomiędzy dwoma grobami

znajdował się pas ziemi zarośniętej trawą i chwastami.

- To tutaj - szepnęła Mali żałośnie. - I nic nie ma. Ani

kamienia, ani kwiatka, nic. Samotna w życiu, zapomniana

po śmierci...

Andre poczuł ucisk w gardle.

- Jeśli chcesz, możemy zamówić dla niej nagrobek.

Odwróciła się ku niemu gwałtownie.

- Och, dziękuję ci, oczywiście, że chcę! Ja sama nie

mam pieniędzy, ale oddam ci, wszystko, co do grosika,

w przyszłości.

Skinął głową i wziął wazon, żeby przynieść wody do

kwiatów. Kiedy wrócił, Mali wciąż wpatrywała się

w grób.

Nieobecna myślami wzięła wazon i ułożyła kwiaty.

Andre tymczasem wygrzebał niewielki dołek, w którym

ustawili bukiet.

Wstali. Dla Andre było czymś całkiem nowym widzieć

tę niepokorną dziewczynę w takim stanie. Słyszał jej ciche

słowa:

- Dziękuję ci, mamo! Dziękuję, że dałaś mi życie! Nie

żyłaś na próżno. Ja będę walczyć dalej, obiecuję ci. Ja

oddam, oddam im tak, że popamiętają, ci panowie

stworzenia! - Nie odwracając głowy, z plecami wciąż

dumnie wyprostowanymi, powiedziała do Andre:

- Wiem, co powinno być napisane na nagrobku: "Tu

spoczywa Petra, Olsdatter z Ludzi Lodu"

- Świetnie, Mali - pochwalił Andre. - "Kobieta na

brzegu" otrzyma to, co jej się należy. Nazwisko i toż-

samość.

Nadszedł wieczór. Nette wróciła do swego pustego

mieszkania. Usiadła na krawędzi łóżka i ręce splotła na

podołku. Na drzwiach szafy w dalszym ciągu wisiała

piękna suknia. Jak szyderstwo, myślała Nette.

Będzie pisał, tak powiedział... Ja nie chcę, żebyś pisał,

ale wiem, że będę czekać na twoje listy każdego dnia,

o każdej godzinie. I każdego dnia, kiedy list nie przyjdzie,

umrze jakaś cząstka mnie.

Wstała i zdjęła suknię. Ze smutkiem gładziła miękką

tkaninę. Tyle radości... Ten cudowny wieczór. Jak

wspaniale im się ze sobą rozmawiało! Jego najlepszy

przyjaciel, tak powiedział. Ona jest jego najlepszym

przyjacielem.

Drzazga u dołu sukni. Plamy na spódnicy. Suknia

symbolizowała też w jakiś sposób ten brutalny napad,

i cały ból, fizyczny i psychiczny, który się z tym wiązał.

Człowiek, który jej nie lubił. Który nienawidził jej tak

bardzo, że chciał ją uśmiercić...

- A któż pragnie, żebym żyła? - zapytała bezbarwnym

głosem, który zabrzmiał głucho w pustym pokoju.

Choć Nette zawsze bardzo dbała o porządek, tym

razem wzięła suknię i nie zważając na rozdarcia ani na

plamy, powiesiła ją w szafie.

Niech sobie wisi. Nigdy więcej nie będzie potrzebna.

Zamyślona wyjęła z szuflady lorgnon i położyła na

stole, żeby jutro nie zapomnieć. Szkła nie dodają jej urody,

ale obywanie się bez nich jest bardzo niepraktyczne.

Wieczorna modlitwa Nette tego dnia była inna niż

zazwyczaj:

- Boże - szeptała w ciemności z rękami złożonymi tak

jak zawsze od czasów dzieciństwa. - Boże, pomóż mi

przeżyć! Pomóż mi powrócić do mojej dawnej... pustki!

Tydzień później Nette odwiedziła lekarza. Tego same-

go, który ją badał po napadzie.

- Ja... bardzo źle sypiam - skarżyła się. - Czy

mogłabym dostać jakieś proszki?

Doktor przyjrzał się jej zaczerwienionym oczom,

sinym podkówkom pod oczami.

- Widzę - powiedział. - To oczywiście następstwa

napadu. Myślę, że powinna pani zażywać coś uspokajają-

cego, panno Mikalsrud. Tylko lekarstwo, jakie pani

zapisuję, jest dość silne, proszę brać jeden proszek

wieczorem! Nie więcej!

Nette kiwała głową. Serce biło jej niespokojnie. Dob-

rze, że będzie miała to lekarstwo, w każdej chwili może je

zażyć.

ROZDZIAŁ XIV

Andre i Mali zbliżali się do kresu podróży. Wszystko

układało się znakomicie, jeśli nie liczyć kilku kontrower-

sji, bo Mali, oczywiście, często wygłaszała własne poglądy

i narzucała je stanowczo, momentami nawet dość agresy-

wnie.

Teraz głowę miała pełną planów na przyszłość.

- Christiania! Jakież możliwości, Andre! Będę mogła

spotkać te naprawdę wielkie emancypantki...

- A cóż to znowu za słowa? - drażnił się z nią Andre.

- Co chcesz? Jak miałyby się, twoim zdaniem, nazy-

wać?

- Dlaczego nie bojowniczki o prawa kobiet?

- Myślisz, że tak jest krócej? - złościła się. - To mogę

tak mówić.

- Więc nie straciłaś zapału do walki?

- Nie mogę zdradzić Sprawy tylko dlatego, że spot-

kałam jednego przyzwoitego mężczyznę.

- Bardzo ci dziękuję.

- Miałam na myśli naszego komisarza - chichotała

Mali złośliwie i oboje zaczęli się popychać i boksować.

Mało brakowało, a wjechaliby do rowu.

- Tym wszystkim zawziętym babom na ogół trudno

znaleźć męża - oświadczył Andre, gdy się znowu uspokoi-

li.

- Phi! - Mali wydęła wargi. - A ty myślisz, że to jedyne

i największe marzenie wszystkich dziewcząt. Wy, mężczy-

źni, jesteście tacy zarozumiali, że aż mdli! - Po chwili

dodała poważnie: - Ale ja myślę, że nigdy za mąż nie

wyjdę.

- Tak tylko mówisz. Ale co będzie, jeśli nagle doznasz

olśnienia!

- Olśnienia tobą? Nie, nie, żadnych olśnień! Widzia-

łam zbyt wiele podłości i cierpień w małżeństwach, żeby

samej próbować. Ja mam niesłychanie wysokie wymaga-

nia.

- Ja także - powiedział Andre. - Małżeństwo powin-

no być prawdziwym związkiem, w przeciwnym razie

lepiej machnąć na to ręką. Wierność jest, moim zdaniem,

najważniejsza. Czy zatem myślisz o związkach bez ślubu?

Podskoczyła oburzona.

- O, nie, nie, na miłość poczekam do czasu, gdy wyjdę

zą mąż!

- Tylko że dwie sekundy temu oświadczyłaś, iż

absolutnie zamierzasz dokonać życia jako stara panna, nie

pamiętasz?

Uświadomiła sobie niekonsekwencję i ze złością sztur-

chnęła go w kark.

- Wolałbym nie mieć w samochodzie wojowniczo

usposobionej amazonki! - zawołał. - Cały będę w sinia-

kach.

- Phi! - wydęła usta Mali, a on, nie wiadomo dlaczego,

uznał to za przeprosiny.

- No dobrze - rzekł Andre. - W takim razie nie ma

sensu cię uwodzić, prawda?

- To jest pytanie niegodne ciebie - burknęła.

- Masz rację, wycofuję je.

Mali patrzyła na niego spod oka. Czy naprawdę chciała,

żeby się wycofał?

Ze złością odsunęła się ku drzwiom samochodu.

- Ech, życie moje - westchnęła ciężko.

Nette otrzymała pocztę. Pieniądze, które Andre i Mali

od niej pożyczyli, a do tego niezwykle miły list.

Najdroższa Przyjaciółko!

Serdeczne dzięki za wszystko, co razem przeżyliśmy! To

naprawdę coś wspaniałego poznać takiego człowieka jak Ty,

Nette. Oto Twoje pieniądze, bardzo dziękuję za pożyczkę, mam

nadzieję, że nie musiałaś czekać zbyt długo na zwrot.

Mali pozdrawia Cię z całego serca. Wygląda na to, że dobrze

się czuje w naszym domu. Próbujemy tu delikatnie, lecz

stanowczo, trochę spiłować kanty jej charakteru, ale i tak

większość czaru spędza na kłótniach z moim dziesięcioletnim

kuzynem Vetle. Oboje są tak samo uparci i nieustępliwi.

Sprawiają wrażenie równolatków.

Ja ze swej strony odkryłem, że naprawdę lubię Mali, Nette.

I może nawet moje uczucia dla niej są silniejsze, niż się

spodziewałem. Tobie, mojej prawdziwej przyjaciółce, mogę się

zwierzyć. Od początku przecież rozmawiało nam się tak dobrze.

Znakomicie rozumiesz sprawy, o których innym ludziom namet

bym się nie odważył wspomnieć. Oczywiście Mali też nie mówię

o tym, jak to naprawdę ze mną jest, jaka stała mi się bliska, bo

chcę najpierw być pewien, że jej to do mnie nie zrazi. A Mali, jak

to Mali, przeważnie prawi mi złośliwości, zaczepia i wymyśla mi

niekiedy grubym słowem, kiedy sprawy nie idą po jej myśli

i oskarża mnie, ponieważ jestem mężczyzną!

Czy on nie zauważył, jak Mali jest nim zainteresowana?

zastanawiała się Nette czując, że węzeł w gardle zaciska się

coraz bardziej. Ból i uczucie pustki w piersi także się

potęgowały.

Dlaczego on jej o tym wszystkim pisze? Dlaczego jej

się zwierza? Czy on niczego nie rozumie?

Chyba Mali ma rację: Mężczyźni nie pojmują nic a nic.

Obojętnie, z ponurą miną przekładała stos banknotów,

które przyniósł listonosz. Dla niej równie dobrze mogły

to być kawałki gazetowego papieru.

Bała się, że ból w piersi zadławi ją albo rozerwie na

kawałki. Powoli, powłócząc nogami, podeszła do lustra.

Jak ja wyglądam, pomyślała. Przecież ja jestem stara!

Wszystkie czterdzieści pięć moich lat mam wypisane na

twarzy, w rysach, w mimice, we włosach, w postawie.

A oprawa oczu? Boże święty! Nic dziwnego, że panna

Sylvestersen komentowała to akurat dzisiaj! Dawała do

zrozumienia, że cierpię z powodu zawiedzionej miłości...

"Pilnuj, szewcze, kopyta" - powiedziała. Co za złoś-

liwość! Czy ona myśli, że ja naprawdę pragnę tego, co

przecież jest absolutnie niemożliwe?

Wzięła ponownie list ze stołu i czytała dalej:

Przeprowadziliśmy, rzecz jasna, gruntowne poszukiwania

kogoś o nazwisku Skogsrud, ale to beznadziejna sprawa.

Wszystko co wiemy, to że pewien Knut Skogsrud czterdzieści dwa

lata temu przybył do Christianii lub w jej okolice. Prze-

studiowaliśmy wszystkie księgi parafialne, bez rezultatu. Może

był jakimś wędrownym kupcem albo miał inne powody, by się

nigdzie nie rejestrować. Ale... po prortu trzeba szukać dalej.

List kończył się mnóstwem przyjaznych słów pod jej

adresem i prośbą o rychłą odpowiedź.

No, tak, będzie musiała przynajmniej potwierdzić, że

otrzymała pieniądze.

Usiadła zaraz, by napisać serdeczną odpowiedź. Jest

przecież jego najlepszą przyjaciółką. Najlepsza przyjaciół-

ka! To bardzo piękne, to naprawdę wielka pociecha,

pomyśleć, że wybrał właśnie mnie na najlepszego przyja-

ciela, to przecież...

Nie!

Odłożyła pióro. W tej chwili nie była w stanie pisać,

czuła, że nie potrafi napisać imienia Mali. To było bardzo

nieprzyjemne odkrycie, dziewczyna nic przecież nie jest

temu winna, że ona też lubi Andre, to odczuwali z pew-

nością wszyscy, którzy zetknęli się z nim bliżej, a właśnie

Mali miała wszelkie prawo zdobyć jego wzajemność.

Nette natomiast takiego prawa mue miała, mogła się co

najwyżej ośmieszyć!

Stanęła przy oknie i rękami uciskała żołądek, próbowa-

ła stłumić płacz, ale łzy płynęły znowu tak jak każdego

dnia, odkąd on odjechał.

Zmęczenie niczym ciężkie okrycie przygniatało jej

barki. Podeszła do nocnego stolika i wysunęła szufladkę.

Wyjęła pudełeczko z tabletkami i ułożyła białe krążki

w długim szeregu na blacie stolika.

W nocy?

Czy ma się to stać dziś w nocy?

Nie, jutro będę potrzebna starej matce Hanzynie.

Muszę wesprzeć ją w walce z nieprzejednanymi biuro-

kratami. Trzeba poczekać na taki dzień, kiedy będę

całkiem wolna.

O Boże, Ty, który kierujesz ludzkimi uczuciami,

dlaczego mi to zrobiłeś? Czyż nie mogłeś pamiętać, że

mam czterdzieści pięć lat, a on jest zaledwie młodym

chłopcem? Za co chciałeś mnie ukarać tą udręką?

Nie chcę tego uczucia! Nie prosiłam Cię o nie! Na co

komu taka miłość, niemożliwa do spełnienia, śmieszna

miłość, z której cały świat by szydził, gdyby się o niej

dowiedział?

Nie mogę znieść już więcej!

Następnego dnia załatwiła wszystko dla matki Han-

zyny. Pracowała rutynowo, z życzliwością dla ludzi, lecz

całkowicie nieobecna duchem. Ból w sercu był bardziej

dokuczliwy niż kiedykolwiek przedtem.

Czy nigdy nie będzie temu końca?

Nie, wiedziała, że nieprędko. Ten, kto raz znalazł się

w kręgu magicznego czaru Andre Brinka, nigdy się z tego

nie otrząśnie. To było z pewnością też i jego przekleń-

stwo, że wciąż musiał innych w ten sposób ranić. Tylko że

to nie jego wina. On nie marzył po nocach, by panna

Antonette Mikalsrud zapałała do niego takim afektem.

I nie może się o tym nigdy dowiedzieć!

Tej nocy śnił jej się Imre. Widziała jego mieniące się

oczy. "Nie zapomnieliśmy o tobie" - powiedział.

- "Wszystko będzie dobrze".

W drodze z pracy do domu spotkała komisarza, który

tak bardzo im pomógł. Zdarzało się już i wcześniej, że

spotykali się na ulicy, wymieniali wtedy pozdrowienia,

czasem kilka słów o pogodzie.

Dzisiaj komisarz ją zatrzymał.

- Panno Mikalsrud, wiele rozmyślałem o podróży

państwa do Szwecji. Właściwie co się tam takiego wyda-

rzyło?

Nette zwlekała z odpowiedzią.

- O, naprawdę bardzo wiele. Wiele niepojętego.

- Mój raport byłby niepełny bez opisu tej podróży

- powiedział. Sprawiał wrażenie, jakby nie najlepiej się

czuł sam z sobą. - Czy pani... nie zechciałaby mi o tym

opowiedzieć?

- Eeeech... to... wie pan... No dobrze, mogę to

oczywiście zrobić. Ale, jak powiedziałam, to wszystko

brzmi jak baśń.

- Jakoś to zniosę. Czy mogłaby mi to pani opowie-

dzieć teraz?

- Tutaj? Na ulicy?

- Nie, nie. Ale jeśli pani jeszcze nie jadła obiadu, to

moglibyśmy pójść tutaj, do takiej jednej knajpki, w której

czasem bywam, i zjeść co nieco. Ja zapraszam, rzecz jasna!

Cóż było robić.

- Dobrze, dziękuję.

Restauracja prezentowała się znacznie skromniej niż

tamta w hotelu, w której Nette jadła obiad z Andre.

Początkowo czuła się trochę dziwnie w otoczeniu groma-

dy piwoszów, wkrótce jednak stwierdziła, że zachowują

się nienagannie. Jedzenie natomiast było smaczne i obfite.

Takie, o jakim się mówi: domowe. Naprawdę trudno się

uskarżać.

Komisarz zaproponował szklankę piwa, ale odmówiła.

Czysta woda wystarczy.

Kiedy zaczęła opowiadać, wyjął zeszyt i notował.

- To dla potrzeb raportu - wyjaśnił.

Wkrótce jednak zapomniał o raporcie i słuchał, nie

dowierzając, z na wpół otwartymi ustami. Czy panna

Mikalsrud robi sobie z niego żarty? Nie, nic na to nie

wskazywało.

Trzeba panu wiedzieć, Alfredzie (zwracali się do siebie

po imieniu, choć "ty" jeszcze nie mówili, to by było zbyt

poufałe), że to są Ludzie Lodu. Ten ród przeżywa sprawy,

o których inni nie mają nawet pojęcia. To najbardziej

zdumiewające zjawisko, jakie w życiu widziałam.

- "Same wiedźmy i czarownicy" - przypomniał Alf-

red w zamyśleniu. - Młody pan Brink też wspominał, że

jego matka ma trochę... czarodziejskich umiejętności.

Na dźwięk imienia Andre znowu ten przeklęty ból

przeszył serce Nette. Miała tylko nadzieję, że nie można

było tego po niej poznać, ale uczucie było tak przejmujące,

że aż się skurczyła.

- Wierzę w to, co pani mówi, Nette - rzekł Alfred.

- Pani by przecież nie przyszło do głowy kpić sobie

z policjanta.

- Absolutnie nie - rzekła urażona. A potem opowia-

dała dalej. Alfred od dawna już nic nie notował. Nette

odnosiła wrażenie, że raport ma dla niego mniejsze

znaczenie. A może po prostu nie miał odwagi utrwalać na

piśmie tej opowieści o dziewicach i pannach wodnych?

Dawno już się najedli, stół został uprzątnięty, a oni

wciąż rozmawiali, teraz o własnych sprawach. Alfred

mówił, że jest wdowcem. Dom prowadzi mu siostra,

która mieszka niedaleko. Ma dwoje dorosłych dzieci

i wnuki, o których opowiadał przez całe dwadzieścia

minut. Po śmierci żony, która zmarła rzed rokiem,

wszystkie swoje zainteresowania przeniósł na pracę.

Nette nie miała aż tak wiele do powiedzenia. Staran-

nie unikała mówienia o ostatnim okresie, bo ryzykowa-

ła, że znowu się rozpłacze. Największe wydarzenia w jej

życiu to była tragiczna choroba i śmierć matki, w pracy

zaś awans na odpowiedzialne stanowisko w magistracie

po tym, gdy rząd podjął decyzję, by także kobiety miały

dostęp do ważnych służb państwowych. Nie do wszyst-

kich, oczywiście, ale jednak. Sprawy wojskowe, kościel-

ne, a także stanowiska ministerialne nadal pozostawały

zarezerwowane wyłącznie dla mężczyzn. Ten postęp

kobiety zawdzięczały w dużej mierze pochodzącej

z Trondheim działaczce o równouprawnienie, Frederice

Marie Qvam.

W tym miejscu Nette z sympatią pomyślała o Mali,

która miała odwagę uczestniczyć w ulicznych demonst-

racjach w obronie praw kobiet.

Trzeba jednak przyznać, że historia życia Nette brzmia-

ła dość nieciekawie.

Podziękowali sobie nawzajem serdecznie za miłą roz-

mowę i poszli każde do swoich spraw.

- Spotkamy się pewnie znowu niebawem - powiedział

Alfred na odchodnym.

Nette powoli zdejmowała płaszcz w swoim przedpo-

koju.

Cóż to za maniery, myślała o swoim niedawnym

rozmówcy. Jaki brak kultury!

Co prawda miły człowiek i pełen dobrej woli, ale sądził,

że Brahms to nazwa kropli na kaszel, po jedzeniu bez

żenady używał wykałaczki, a w salonie nie bardzo umiał

się zachować.

No, jeśli o to chodzi, to Nette też nie czuła się tam zbyt

swobodnie!

Natomiast Andre, tak, on był jak stworzony do

światowego życia!

Ból powrócił.

Opowiadać o wnukach przez całe dwadzieścia minut!

Ładnie i czysto ubrany, ale kawałkiem chleba wyciera

sos z talerza.

Barbarzyństwo!

Rozpoczęty list do Andre leżał na stole jak wyrzut

sumienia. Dzisiaj też nie była w stanie go dokończyć.

Przeczytała raz jeszcze list od niego, potem dzisiejszą

gazetę od deski do deski i uznała, że dzień dobiegł końca.

Udało się jej go przeżyć, a raczej przetrwać.

Siedząc na łóżku w ciepłej, flanelowej koszuli znowu

popadła w zadumę...

Wyjęła z szuflady pudełeczko i ponownie układała

tabletki rzędem na stoliku. Jedną za drugą, powoli,

metodycznie.

Benedikte uważała, że zaangażowanie Mali w walkę

o prawa dla kobiet jest trochę zbyt gwałtowne. Wobec

tego pewnego dnia zabrała ją ze sobą do Christianii i obie

poszły na zebranie Narodowej Rady Kobiet Norweskich.

- To jest samo centrum norweskich feministek - tłu-

maczyła młodej kuzynce po drodze. - Myślę, że powinnaś

nawiązać z nimi kontakty, zresztą ja bym się też do was

przyłączyła, jeśli mi pozwolicie.

- Więc i ty uważasz, że walka jest konieczna?

- Naturalnie! Tylko widzisz, u nas w domu nigdy

jakby takiego problemu nie było. Mężczyźni i kobiety są

traktowani na równi, są całkiem po prostu ludźmi.

A kiedy jakiś mężczyzna mnie próbuje traktować lek-

ceważąco, traktuję to jako przejaw głupoty tego grubiani-

na i już. Ale oczywiście wiem, że to bardzo osobisty punkt

widzenia, zdaję sobie sprawę, jak cierpi tysiące kobiet.

Wiem, że są dręczone ponad wszelkie wyobrażenie. Więc

całkowicie się zgadzam z feministkami. Zresztą mnie

samej też by się przydało wyjść czasem z domu, spotkać się

z ludźmi, zaangażować trochę w sprawy publiczne. Ty

wiesz, że my, Ludzie Lodu, mamy skłonność do życia jak

gdyby na granicy rzeczywistości i świata cieni.

- Mnie się wydaje, że wasze życie jest fantastyczne

i podniecające - odparła Mali.

- Teraz jest to także twoje życie - powiedziała

Beoedikte. - Jesteś jedną z nas.

Mali westchnęła przejęta.

W przestronnym lokalu związku kobiet Mali mogła

porozmawiać z doświadczonymi działaczkami organizacji

i została przedstawiona największym. Ginie Krog, teraz

już staruszce, która jednak nadal pełniła funkcję przewod-

niczącej Narodowej Rady Kobiet Norweskich. I jej

zastępczyni Frederice Marie Qvam, która powiedziała, że

to bardzo miło spotkać młodą bratnią duszę z rodzinnego

miasta, z Trondheim. Mali z uwagą słuchała tej kobiety

o gorącym sercu i starała się nie uronić ani słowa. Och, jak

wiele się tego dnia nauczyła!

W drodze powrotnej długo siedziała w pociągu nie

mówiąc ani słowa. W końcu westchnęła.

- Ale one są zamężne, prawie wszystkie!

- A dlaczego nie miałyby być?

- No, chyba tak, ale w naszej grupie, która urządzała

uliczne demonstracje, nie było ani jednej mężatki. Męż-

czyzn trzeba nienawidzić i starać się ich zgnieść, wdeptać

w ziemię, takie było nasze główne przesłanie.

Benedikte nie wiedziała, jak się do tego odnieść.

- Myślę, że... trafiłaś do niewłaściwej grupy, moje

drogie dziecko. Istnieje sporo bardzo agresywdych femi-

nistek, które niszczą to, co inne już osiągnęły. One po

prostu nie cierpią mężczyzn i dlatego tak się zachowują.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- No, że są kobiety, które lubią... kobiety.

- Co? Myślisz, że ja się zadawałam z takimi?

- Jeśli nawet, to nie powinnaś ich potępiać. Nikt nie

może być odpowiedzialny za to, że taki został stworzony.

Ale one też powinny akceptować mężczyzn, nie muszą od

razu ich nienawidzić.

Mali siedziała w milczeniu.

- Chyba byłam głupia i naiwna - westchnęła na

koniec.

- Wcale nie!

- Owszem! Na dzisiejszym spotkaniu natomiast do-

wiedziałam się bardzo wiele o łagodności. O tym, że

niczego się nie osiągnie krzykiem i agresją, potępianiem

mężczyzn w czambuł. - A potem dodała ni stąd, ni zowąd:

- W stosunku do Andre też zachowywałam się bardzo

głupio.

Benedikte nie odważyła się prosić o bliższe wyjaś-

nienia, skoro dotyczyło to jej syna.

- Andre jest wspaniały - ciągnęła Mali dalej swój

monolog, przerywany bardzo długimi pauzami. - Kiedy

się teraz nad tym zastanawiam...

Koła pociągu stukały rytmicznie o szyny.

- Taki był słodki i nieśmiały... - uśmiechnęła się Mali.

Benedikte uśmiechała się także i starała się, żeby to

wyglądało jak najbardziej neutralnie.

- Pogłaskał mnie po włosach i powiedział, że...

Łzy stanęły jej w oczach.

- Że chciałby się mną opiekować. Przez całe życie.

Ciężka łza spadła z rzęs i potoczyła się w dół po

policzku.

- A ja...

Głęboki szloch.

- A ja odepchnęłam go i powiedziałam, że nie po-

trzebuję niczyjej opieki. I że... nie życzę sobie takich

manier.

Otarła pospiesznie łzy i powiedziała niecierpliwie:

- Do diabła, jak ten pociąg się wlecze! Zupełnie

inaczej podróżuje się samochodem z Andre!

Korytarzem przechodził właśnie konduktor i Mali

zawołała:

- Nie można by się tak zatroszczyć, żeby leniwy

maszynista uniósł zadek i dołożył więcej węgla?

Benedikte westchnęła. Diamenty bywają twarde. Trze-

ba wiele czasu, by oszlifować wszystkie kanty.

Każdego dnia w drodze do pracy i z powrotem Nette

musiała przechodzić koło hotelu i za każdym razem

doznawała ukłucia w sercu z tęsknoty za widokiem

otwartej, fascynującej twarzy Andre, za jego jasnym

uśmiechem i oczyma pełnymi niezwykłego ciepła. Te oczy

tak cudownie promieniały na jej widok, jakby Nette

znaczyła dla niego najwięcej na świecie.

Jak można zapomnieć takiego mężczyznę? Nawet jeśli

jest on całkowicie poza zasięgiem kobiety, i ze względu na

dzielącą ich odległość, i warstwę społeczną, a przede

wszystkim ze względu na wiek?

Przemogła się w końcu i dokończyła list do Andre,

pełen zachwytów i podziękowań za piękne razem spędzo-

ne chwile. Imienia Mali jednak napisać jeszcze nie mogła,

kiedy musiała o niej wspomnieć, wyraziła się "nasza

przyjaciółka".

Później pisanie listów do niego stało się łatwiejsze.

Korespondencja krążyła dość żywo i oboje mieli sobie

wiele do powiedzenia.

Andre donosił, że otwiera warsztat samochodowy,

wyglądało, że będzie to niezły interes, bowiem samo-

chodów w Norwegii wciąż przybywało i stacje napraw

stawały się coraz bardziej potrzebne. Wykorzystano dla

tego celu starą kuźnię w Lipowej Alei, Andre sam

naprawiał auta, brudząc się przy tym niemiłosiernie, ale

bardzo polubił swoją pracę.

Nette miała spore trudności, żeby wyobrazić sobie tego

wypielęgnowanego, znakomicie ubranego Andre na zie-

mi pod samochodem. Ale... dlaczego nie? Jest on właś-

ciwie typem, który pasuje wszędzie i nadaje się do

wszystkiego, kocha samochody, a snobem nigdy nie był.

Nawet nie zdawała sobie sprawy, że w jej listach coraz

częściej pojawia się imię Alfred. Andre pisał, iż bardzo się

cieszy, że Nette i komisarz tak często się spotykają.

Tak, bo zdumiewająco często spotykała teraz Alfreda,

i w drodze do pracy, i wracając do domu. I zawsze

zamieniali przynajmniej kilka słów, przeważnie jednak

rozmawiali dość długo, w zależności od tego, ile czasu

miała Nette. Panna Sylvestersen bywała teraz bardzo

niezadowolona i używała takich określeń, jak: "uganianie

się za chłopami" albo "podstarzałe straszydła, którym się

wydaje Bóg wie co".

Nette natomiast kwitła, co z dnia na dzień stawało się

wyraźniejsze. Nadal używała lorgnon, bo Alfred też nie

mógł odczytać drobnych liter, sprawiła sobie tylko

modniejsze. I już nie cierpiała tak bardzo przechodząc

koło hotelu ani na widok młodych dziewcząt, czy zwłasz-

cza młodych par.

Od czasu do czasu chodziła na cmentarz, na grób Petry

Olsdatter, doglądała pracy przy ustawianiu nagrobka,

a potem przynosiła kwiaty. Posadziła też przy grobie

ozdobny krzew. Andre pisał, że Mali jest jej za to bardzo

wdzięczna. Donosił też, że rękopis Gerd posłali do

pewnego wydawnictwa, ale zwrócono im go z adnotacją,

że to wymyślona i zbyt przesadzona historia. A przecież

wydawca nie znał dalszego ciągu...

Nette i Alfred siadywali często w parku koło katedry,

pod okrytymi jesienną szatą drzewami, i rozmawiali

o życiowych problemach. Wtedy czuła, że los zesłał jej

prawdziwego i godnego zaufania przyjaciela. Żaden raport

o podróży do Szwecji nigdy nie został napisany, nikt też

zresztą o niego nie pytał. Ostatnio Nette, zdumiona własną

odwagą, zaprosiła Alfreda do siebie na kawę, po mszy

w najbliższą niedzielę, bo akurat wtedy nie miał służby.

W rewanżu za tamten obiad, wyjaśniła z surową miną.

Nette miała raczej wątpliwości, czy Alfred pójdzie do

kościoła, ale zaproszenie na kawę przyjął od razu.

Będę musiała upiec coś smacznego, myślała. Może

babeczki migdałowe, domową specjalność? Nie, to się tak

okropnie kruszy, Alfred byłby skrępowany i niezręcznie

starał się strząsnąć okruchy z kamizelki. Trzeba zrobić co

innego. Może słodkie bułeczki? I miała w domu trochę

likieru... Czy panowie pijają likier? Nieoczekiwanie nadszedł

kolejny list od Andre, a wraz z nim piękne zaproszenie:

Profesor Sander Brink wraz z małżonką Benedikte mają

zaszczyt zaprosić pannę Antonette Mikalsrud na ślub swojego

syna Andre Brinka z Ludzi Lodu z panną Mali Knudsen

z Ludzi Lodu.

I tak dalej.

Andre napisał kilka słów na osobnym arkusiku:

Włóż tę śliczną suknię, którą miałaś wtedy na obiedzie.

Wyglądałaś w niej czarująco, Nette! I, jeśli nadal spotykasz się

z komisarzem Alfredem, to i jego serdecznie zapraszamy na ślub,

on jest przecież, "jednym z nas". Mam szczerą nadzieję, że

przyjedziesz.

Nette długo stała pogrążona w myślach.

Wciąż jeszcze odczuwała leciutki skurcz serca. Po co

narażać się na więcej? Po co rozdrapywać stare rany?

Następnego dnia pokazała zaproszenie i list Alfredowi.

- Sama nie wiem, czy chcę jechać - powiedziała

niepewnie. - Nie wiem, czy dostałabym wolne. A poza

tym to długa podróż. I kosztowna. Dobrze mi tu,

w Trondheim.

Alfred przyglądał jej się uważnie, ale wzrok Nette

skierowany był na jakiś odległy cel.

- No, a ja bym bardzo chętnie pojechał - oświadczył,

bo domyślał się, że Nette chce, tylko nie może się

zdecydować. - Ale jakby to wyglądało, gdybym się tam

wybrał bez ciebie?

Nette rozpromieniła się.

- W takim razie jedziemy!

Wróciła do domu i wyjęła z szafy suknię. Uszkodzenia

da się naprawić, nic nie będzie widać. I trzeba uprać.

Dobrze by też było dodać jakąś ciemniejszą szarfę albo

pasek. Nie można przecież konkurować z bielą sukni

panny młodej!

Wesele było niezwykle piękne. Nikt się chyba nigdy nie

spodziewał, że Mali może być taką łagodną i nieśmiałą

panną młodą! Wpatrywała się jak urzeczona w swojego

Andre, który natychmiast pojął, że tę łagodność w oczach

Mali uda się zachować na dłużej.

Nette popłakała się w kościele, ale to nie zwróciło

niczyjej uwagi, bo inne panie też roniły łzy.

Uspokój się nareszcie, moje głupie serce, strofowała

się. Andre zostanie twoim przyjacielem na całe życie.

A czyż podróż tutaj w towarzystwie Alfreda nie była

wielką przyjemnością?

Była. Tak naprawdę to Nette nie czuła się równie

dobrze od czasu owego obiadu z Andre. Kiedy więc Mali,

po ceremonii w kościele, uściskała ją serdecznie, Nette

mogła odpowiedzieć tym samym i z całego serca życzyć jej

szczęścia. Płynące z oczu łzy nie miały już najmniejszego

znaczenia.

Rok 1913 był przełomowy w życiu Mali.

Kobiety norweskie otrzymały wtedy prawo głosu, tym

samym Norwegia stała się pierwszym niepodległym pańs-

twem, które to prawo kobietom przyznało. Mali święto-

wała sukces w gronie najwybitniejszych uczestniczek

ruchu kobiecego. Niezapomniany dzień dla młodej działa-

czki społecznej!

Z Trondheim przyszło zaproszenie na skromny ślub

Nette i Alfreda. Andre oczywiście pojechał, lecz Mali nie

mogła. Była właśnie w siódmym miesiącu ciąży i nie

powinna była opuszczać domu. Pojechała natomiast

Benedikte, która bardzo się zaprzyjaźniła z Nette w czasie

ślubu Mali i Andre. Uważała zresztą, że powinna się

trochę rozerwać, a Nette jej obecność sprawiła ogromną

radość. Panna Sylvestersen, choć zaproszona, jak wszyscy

pracownicy magistratu, nie przyszła na ślub. Miała podob-

no powiedzieć, że małżeństwo "na starość" jest czymś

bezwstydnym. Nette bardzo to sobie wzięła do serca, ale

wszyscy inni byli dla niej bardzo mili, ślub wypadł

naprawdę okazale i uroczyście.

A potem... Trudno wprost opisać, jak Nette troszczyła

się o Alfreda! Przygotowywała mu najwymyślniejsze

jedzenie, zajmowała jego ubraniem, zaprowadziła go

nawet na koncert, gdzie biedaczyna zasnął, była naj-

wspanialszą i najczulszą żoną. Zaprzyjaźniła się też z jego

dziećmi i była z nich niebywale dumna; nie przestawała

dziękować Bogu w wieczornych pacierzach, że ją tak

szczodrze obdarował na stare lata. I tylko czasem przy-

chodziło jej do głowy, że może to Imre z Ludzi Lodu...

O miłości - jeśli widzieć ją jako uniesienia, radosne

wzloty i bolesne upadki - może nie należałoby tu mówić.

Nette miała już swoje bolesne doświadczenie i nie chciała

tego powtarzać. Natomiast w swoim późnym małżeńs-

twie znalazła wszystko, za czym w życiu tęskniła: czułość,

oddanie, przyjaźń i wzajemne zrozumienie, a to nie są złe

podstawy dla budowy szczęścia. Ona i Alfred mieli sobie

mnóstwo do ofiarowania.

Andre i Benedikte wrócili na czas do domu, zanim Mali

musiała się udać do nowej kliniki dla kobiet, do której

powstania sama się przyczyniła.

Urodziła tam Rikarda, wspaniałego chłopca, w które-

go żyłach płynęła krew Ludzi Lodu zarówno ze strony

ojca, jak i ze strony matki.

Wspaniały rok, myślała Mali, a wraz z nią cała rodzina.

Ale, niestety, nadszedł rok 1914 i na świecie zapanował

chaos.

Groźba katastrofy zawisła nie tylko nad Ludźmi Lodu,

lecz także nad całą ludzkością.

Wkrótce jeden z potomków Ludzi Lodu będzie musiał

przejść prawdziwą próbę ogniową.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu 34 Kobieta na brzegu
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu 34 Kobieta na brzegu
Margit Sandemo Cykl Saga o Ludziach Lodu (34) Kobieta na brzegu
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Polowanie Na Czarownice
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu Polowanie na czarownice
Margit Sandemo Cykl Saga o Ludziach Lodu (02) Polowanie na czarownice
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Córka Hycla
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Dom Upiorów
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu tomF
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Grzech Śmiertelny
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom1 Przewoźnik
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom" ?mon I Panna
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Zauroczenie
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu TomF Woda Zła
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Tęsknota
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu TomD ?talny Dzień
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu Ogrod smierci
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Zimowa Zawierucha
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Dziedzictwo Zła

więcej podobnych podstron