_____________________________________________________________________________
Margit Sandemo
SAGA O LUDZIACH LODU
Tom XXXIV
Kobieta na brzegu
_____________________________________________________________________________
ROZDZIAŁ I
Tak wiele niebezpieczeństw czyhało na Ludzi Lodu.
Ze względu na swoje liczne powiązania ze światem
zarówno rzeczywistym, jak i tym niedostępnym dla
przeciętnych śmiertelników byli rodem szezególnie nara-
żonym na nieszczęścia.
Największe zagrożenie stanowił, rzecz jasna, ich włas-
ny przodek, Tengel Zły. Nie tylko jednak to; było jeszeze
mnóstwo innych spraw, ponurych i groźnych, których
należało się bać.
Gdzieś daleko w ciemnym lesie kryło się coś strasznego
i czekało. Czekało na jednego z Ludzi Lodu, na jakiegoś
członka tej rodziny.
Przez długie lata złe trwało w leśnej głuszy w nadziei,
że wkrótce jego czas nadejdzie. Trwało i śniło o odwecie,
o nigdy nie spełnionej wendecie. Za niewybaczalne
postępki przodków. Za zniewagę, która musi zostać
pomszczona.
W najgłębszym mateczniku kryło się mętne jeziorko,
niemal całkiem zarośnięte, zamulona sadzawka, cuchnąca
od kryjącego się w jej głębi zła.
Było rzeczą prawie niemożliwą, by ów osławiony ród
Ludzi Lodu zdołał odnaleźć właśnie to miejsce w leśnej
gęstwinie...
A jednak tak się właśnie stało.
Sto piętnaście lat minęło od niesłychanego upokorze-
nia, jakiego doznała pewna ludzka istota. Wiele, wiele set
lat od chwili, gdy pierwszy straszny czyn został popeł-
niony, ów czyn, który stał się początkiem wszystkiego...
I wtedy Ludzie Lodu jeszcze nie byli w to zamieszani,
w każdym razie nie od początku. To przypadek, który
przydarzył się mniej więcej sto lat temu, wplątał w te
sprawy jednego z nich i uczynił go potężnym mścicielem,
karzącym ramieniem sprawiedliwości.
A oto teraz, w roku 1912, kolejny z Ludzi Lodu udał się
w tamte strony, nie tyle zresztą z potrzeby, co z ciekawo-
ści. I był to ten właśnie człowiek, na którego czyhało
okrutne zło.
Andre, syn Benedikte i Sandera, nie przejawiał szcze-
gólnej chęci do nauki, akurat pod tym względem nie
wybijał się wśród Ludzi Lodu. Benedikte napełniało to
smutkiem, zresztą odpowiedzialnością obarczała siebie,
bo przecież w rodzinie Sandera byli uczeni i profesorowie
różnych specjalności.
"Cóż za głupstwa!" kwitował to zwykle jej mąż. "Czy
to wśród Ludzi Lodu brak utalentowanych osób? A poza
tym czy każdy musi być wyjątkowo inteligentny? To
snobizm, wiem o tym dobrze, wielokrotnie mogłem się
o tym przekonać w środowisku, w którym dorastałem.
Nasz Andre to wspaniały chłopak. Jeśli interesują go
automobile i inne motory, pozwól mu na to! Jestem
dumny z mojego syna, a ty nie?"
Owszem, Benedikte też była dumna z Andre, nikt nie
mógł mieć co do tego najmniejszych wątpliwości. W tej
sytuacji marne świadectwa szkolne chłopca schowano
w głębokiej szufladzie i pozwolono mu zajmować się
czym chce.
W 1912 z roku, kiedy Andre skończył dwadzieścia lat, na
świecie nie działo się najlepiej. Stosunki pomiędzy pięcio-
ma mocarstwami Europy: Anglią, Francją, Rosją, monar-
chią austro-węgierską i Niemcami stawały się coraz
bardziej napięte. W Norwegii jednak panował względny
spokój. Wystarczało problemów z tym, jak kierować dość
surowym norweskim narodem. Tyle spraw wymagało
wsparcia po blisko sześciu wiekach obcej dominacji.
Przemysł, rolnictwo, rybołówstwo, rzemiosło chylące się
ku upadkowi, a ponadto ruchy kobiece i związkowe,
utworzenie monopolu spirytusowego, sprawy religii i ję-
zyka, oświata, partie polityczne, kultura, opieka nad
dziećmi... Tysiące nici trzeba powiązać i spleść, zanim
powstanie nowoczesne społeczeństwo. Na szczęście świe-
żo odzyskana niepodległość budziła w Norwegach gorące
uczucia patriotyczne.
W Lipowej Alei także robiono wiele, by przyczynić się
do budowy dobrze zorganizowanego państwa. Ludzie
Lodu jednak zawsze żyli w pewnym sensie na uboczu.
Mieli oni swoje dziedzictwo, o którym z obcymi roz-
mawiali raczej niechętnie, i to było przyczyną ich społecz-
nej izolacji. Nie dlatego, by sądzili, że są może gorsi od
innych, nie, myśleli o sobie raczej jako o dzieciach
nieszczęścia. Choć zawsze byli bardzo dumni ze swojego
pochodzenia, to dokuczało im przeświadczenie, iż nie do
końca są przez otoczenie akceptowani. W tym akurat
mocno przesadzali, bo Ludzie Lodu cieszyli się zawsze
opinią porządnych i honorowych, choć cokolwiek eks-
centrycznych.
Żyli z taką opinią od dawna.
Andre często myślał o słowach Imrego. O tym, że to
on, Andre, będzie musiał odnaleźć obciążonego dziedzic-
twem kuzyna ze swojego pokolenia. Czasami zastanawiał
się, czy przypadkiem nie on sam jest tym dotkniętym,
zawsze jednak dochodził do wniosku, że to raczej wy-
kluczone. Te same podejrzenia żywił niekiedy w od-
niesieniu do Christy, małej córeczki Vanji, ale zbyt rzadko
miał okazję obserwować dziewczynkę, bo niestety Frank
bardzo stanowczo egzekwował swoje ojcowskie prawa.
Jedyną szczególną cechą Christy było nieznaczne roz-
szczepienie języka, ponadto była to istota tak ludzka, że
nikomu nie przyszłoby do głowy, iż jej ojcem może być
demon.
A już najmniej Frankowi...
Bywało, że członkowie rodu złościli się na niego.
Wiedzieli, że wystarczyłoby parę słów, by uśmiercić jego
ojcowską radość i dumę. Ale, oczywiście, nikt nigdy
takich słów nie wypowiadał. Żal im było Franka. Wciąż
było im go bardzo żal. I nie można zaprzeezyć, że bardzo
dobrze wychowuje dziewczynkę.
Natomiast Vetle, syn Christoffera i Marit, był przez
Andre poddawany nieustannym gruntownym studiom.
Chłopiec miał teraz dziesięć lat i wyrastał na prawdziwego
łobuziaka z głową pełną zaskakujących pomysłów. Ale
żeby należał do wybranych lub obciążonych? Nie, nie na
to nie wskazywało. Andre musiał się powstrzymać przed
ostatecznym osądem.
Któregoś dnia poszedł w końcu z tymi problemami do
swojej matki Benedikte i do dziadka Henninga, których
uważał za najważniejsze osoby w rodzinie.
Był mroźny wieczór późnej zimy. Wszyscy troje drżeli
z zimna, bo kaflowy piec, mimo że palono w nim przez
cały dzień, nie był w stanie ogrzać starego salonu
w Lipowej Alei. Wilgotny chłód wciskał się bezlitośnie
przez nieszczelne futryny okien. Jedyną pociechę stanowi-
ła gorąca herbata i świeże pszenne bułeczki upieczone
przez Benedikte.
- Długo obserwowałem i analizowałem charaktery
nas trojga - powiedział Andre. - Christy, Vetlego i swój
własny. Głowę bym dał, że żadne z nas nie jest ani
wybrane, ani obciążone.
- Kogo podejrzewałeś najbardziej? - zapytała Benedi-
kte.
- Vetlego. Przyglądałem mu się przez wiele lat przy
każdej okazji, zadawałem pytania dotyczące spraw para-
psychologicznych, zastawiałem na niego różne pułapki,
ale naprawdę niczego nie odkryłem.
- Do jakich konkluzji doszedłeś? - spytał Henning.
Andre maczał bułeczkę w gorącej herbacie, aż masło się
rozpuściło i na powierzchni płynu ukazały się oka tłusz-
czu.
- Prawdopodobnie do takich samych jak wy - powie-
dział w końcu.
Przez chwilę wszyscy troje siedzieli w milczeniu. Jakby
nie mieli odwagi mierzyć się z tym nowym problemem.
Pierwsza odezwała się Benedikte.
- Ta kobieta na brzegu, którą Vanja spotkała trzynaś-
cie lat temu nad fiordem Trondheim. Ona urodziła
przecież jakieś dziwne dziecko.
- Które posiadało wiele cech Ludzi Lodu - westchnął
Henning. - Tak, ja też wiele o tym myślałem. Kobieta lub
ojciec dziecka, któreś z nich mogło być naszym krewnym.
Spoglądali po sobie niespokojnie.
- W takim razie wiemy, o kogo to może chodzić.
- Dziecko jest potomkiem Christera Gripa - mruknął
Andre.
- Tak - potwierdził Henning. - Jakoś dotychczas nie
słyszeliśmy nic ani o nim, ani o jego ewentualnej rodzinie.
Ale to możliwe.
- W takim razie możemy mieć mnóstwo krewnych
- westchnęła Benedikte.
- Niekoniecznie. Ludzie Lodu nigdy nie miewali zbyt
wiele dzieci. Jedynak, to najbardziej typowe.
Benedikte próbowała analizować sytuację:
- Przyjrzyjmy się faktom. Christer Grip miał dwa lub
trzy lata, kiedy zaginął w roku... Który to był rok? Tysiąc
siedemset siedemdziesiąty siódmy? No, w każdym razie
coś koło tego. Zabrał go pewien bogaty człowiek, który
pojechał gdzieś w okolice Sztokhalmu. Wielki dystans,
zarówno w czasie, jak i w przestrzeni dzieli od niego
biedną dziewczynę z wybrzeża fiordu Trondheim.
Henning rzekł w zamyśleniu:
- Gdybyś miał szukać, Andre, to nie powinieneś
zaczynać od Christera Gripa i jego czasów. Wtedy
bowiem podjęto wszelkie możliwe próby odnalezienia
chłopca.
Andre skinął głową.
- Oczywiście. Należy zacząć od kobiety znad fjordu
i dopiero potem próbować odnaleźć i rozsupłać jej
rodzinne powiązania i wszystkie wątki wiodące w prze-
szłość. Ale zbyt daleko mnie to chyba nie zaprowadzi.
- Tego się właśnie boję. Jedyne, co o niej wiemy, to
to, że miała na imię Petra i że została opuszczona przez
wszystkich.
Andre wstał.
- Zaczekajcie, przyniosę książkę, w której Vanja
spisała swoją opowieść.
- Bardzo dobrze.
Andre wrócił po chwili z ciężkim tomem, częścią
kroniki rodu.
- Zaraz zobaczymy - mówił, przewracając karty.
- Vanja naprawdę ładnie pisała.
- Och, Vanja - westchnęła Benedikte. - Moja mała
siostrzyczka, dla której mogliśmy zrobić tak niewiele!
- Wierzę, że teraz jest jej dobrze - rzekł Henning
spokojnie. - A wtedy, gdy spotkała Petrę na brzegu fjordu
Trondheim, musiała mieć chyba z piętnaście lat. Vanja,
oczywiście.
- Tak - potwierdził Andre. - To było w roku tysiąc
osiemset dziewięćdziesiątgm dziewiątym. To znaczy trzy-
naście lat temu. Petra miała wtedy siedemnaście lat.
- Biedne dziecko - westchnęła znowu Benedikte.
Andre czytał:
"Petra była miłą, prostą i naiwną dziewczyną. Naiwną
w najlepszym znaczeniu tego słowa. Musiała zejść na złą
drogę bardzo wcześnie. Pierwsze dziecko zostało jej
odebrane. Do przy... Nie udało mi się zrozumieć, co
chciała powiedzieć. Petra miała zawsze opinię dziewczyny
lekkich obyczajów, ale ojciec dziecka, żonaty mężczyzna
że skłonnościami da młodych niewinnych panienek,
chodził na swobodzie. Co więcej, jak mi w zaufaniu
szepnął jeden z urzędników, ten człowiek był uważany za
prawdziwego uwodzicieia i cieszył się powodzeniem
u pań.
Ojcem drugiego dziecka Petry był pewien młody
chłopak, który pracował w miejscowej hucie żelaza.
Rodzice nie pozwolili mu jednak na małżeństwo z dziew-
czyną o tak złej opinii".
- Mój Boże - mruknęła Benedikte. - Zawsze ci
moraliści! Cóż oni wiedzą o człowieku?
Andre czytał dalej zapiski Vanji:
"Nie udało mi się dowiedzieć zbyt wiele na temat Petry
ani od niej samej, ani ad tych, z którymi miałam do
czynienia później. Nazywała się Petra Olsdatter i urodziła
się w dzielnicy Bakklandet w Trondheim. Matka po-
chodziła, zdaje się, z dobrej radziny, lecz zmarła młodo.
Ojciec natomiast z czasem stał się kompletnym pijaczyną,
który pozwalał, by dzieci chodziły głodne i obdarte. Na
wiadomość o tym, że Petra spodziewa się pierwszego
dziecka, wpadł we wściekłość i wypędził ją z domu.
Później już nigdg nikt się nią nie zaopiekował".
- Mój Boże - szeptała Benedikte. - O mój Bote!
- Och, nie tak znowu dużo tych informacji, od
których można by rozpocząć poszukiwania - westchnął
Henning. - Ale trochę jednak masz. Po śmierci Petry
odbywały się przecież jakieś przesłuchania, musi więc być
protokół policyjny czy coś w tym rodzaju. Tam pewnie
znajdziesz dokładniejsze wskazówki.
- Ja też o tym myślałem - przyznał Andre. - To znaczy
uważacie, że powinienem pojechać?
Benedikte i Henning patrzyli na niego. Andre był
przystojnym młodzieńcem o ciemnoblond włosach i spo-
glądających ufnie oczach. W dzieciństwie wiele wskazy-
wało na to, że będzie bardzo pięknym chłopcem, później
jednak rysy się wyostrzyły i pogłębiły, on sam stał się jakiś
trochę kanciasty i w sumie bardziej przypominał Benedik-
te niż Sandera. Ale ogólne wrażenie było bardzo dobre.
Gęste, ciemne brwi, pełne usta i nos, który może mógłby
być bardziej kształtny, ale który znakomicie pasował do
całości. Dłonie Andre miał duże i ciepłe, w ogóle w jego
postaci było coś niezwykle spokojnego. Zaufanie, to
pierwsze uczucie, jakiego się doznawało patrząc na Andre.
I było to uczucie jak najbardziej słuszne. W przeciwień-
stwie do Vetlego, który nie wydawał się taki poważny.
- Uważam, że powinieneś jechać, i to jak najszybciej
- oświadczył Henning.
- Tak, myślę, że powinieneś to zrobić - poparła ojca
Benedikte.
Młody człowiek sprawiał wrażenie zadowolonego.
Przygoda wabiła.
- Pojedziesz chyba pociągiem? - zapytał Henning.
Andre zwlekał z odpowiedzią.
- Ja... Nie wiem. Mam trochę oszczędności...
Matka Andre natychmiast pojęła, o co chodzi.
- Automobil? Czy też samochód, jak się teraz mówi.
- Tylko że one są strasznie drogie - pospieszył Andre
z wyjaśnieniem.
Henning i Benedikte spojrzeli po sobie.
- Czy naprawdę umiesz dobrze prowadzić? - spgtał
dziadek. - Automobile jeżdżą bardzo szybko, wiesz
o tym. Mówi się, że nawet wiele kilometrów na godzi-
nę.
- Jeździłem kiedyś na próbę samochodem Christof-
fera - odparł Andre. - To żadna sztuka. Mógłbym chyba
poprosić go o pożyczenie.
- Nie, to nie jest wyjście - zaprotestował Henning.
- Christofferowi jest on potrzebny. Poza tym samo-
chód to nie zabawka. Nie, ja także mam parę groszy
oszczędności i twoja mama pewnie też. Co ty na to,
Benedikte? Może pomożemy chłopcu urzeczywistnić
marzenia?
- Najpierw powinniśmy chyba porozmawiać z jego
ojcem - odparła Benedikte. - Ale Sander także bardzo się
interesuje automobilami, więc...
Andre spoglądał to na jedno, to na drugie z coraz
szerszym i coraz radośniejszym uśmiechem.
Wkrótce potem Andre podróżował swoim nowiutkim
automobilem przez Sor-Trondelag. Kiedy ruszał, maszy-
na była piękna i błyszcząca. Teraz ledwie można było
odróżnić kolor lakieru, a silnik charczał bardziej niż stare
kościelne organy. Dwa razy w czasie jazdy skończyła się
benzyna - za każdym razem bardzo daleko od jakiejkol-
wiek stacji paliw - i szofer musiał przez wiele kilometrów
pchać swój piękny pojazd.
Teraz jednak zbliżał się do celu.
Auto, jak Andre lubił nazywać maszynę, było fordem
prościutko z Fabryki. Karoseria była wysoka, czarna,
otwarta, tylko nad przednim siedzeniem miała daszek.
Wnętrze obite czarną skórą, lśniącą i elegancką. Samo-
chód wyposażono w duże reflektory i pneumatyczne
opony, a także trąbkę, której Andre używał zdaje się
trochę zbyt chętnie. Zwłaszcza gdy na drodze pojawiały
się młode dziewczęta...
Był nieprawdopodobnie dumny z tego cudu techniki,
choć dzielił go ze swoim ojcem. Ta podróż do Trondheim
stanowiła dziewiczą wyprawę zarówno dla niego, jak i dla
samochodu. Zresztą w całej Norwegii jeździło wówczas
wszystkiego nie więcej niż pięćset aut, skoro więc aż dwa
z nich należały do Ludzi Lodu, można powiedzieć, że
rodzina wyposażona była wyjątkowo.
W ciągu pierwszych godzin za kierownicą Andre
śpiewał głośno, by dać upust rozsadzającej go radości.
Czuł się jak król, jak niepodległy władca tej drogi!
Z czasem jednak przycichł; nie zawsze droga była
gładka i równa. Niekiedy była po prostu marna, a nawet
zgoła nie do przebycia. A poza tym wciąż towarzyszył mu
lęk, że będzie musiał stanąć z powodu braku benzyny. Raz
czy dwa zatrzymała go jakaś usterka silnika, ale wtedy
bardzo się przydały techniczne zdolności chłopca. Znaj-
dował się wśród pustkowi, niedaleko gór Dovru, i sam
naprawił uszkodzenie. Jak to pewność siebie dodaje sił!
Z przyjemnością też stwierdzał, jak wielką sensację
wywołuje na wiejskich drogach.
Sor-Trondelag...
Dolina Ludzi Lodu.
Nie, tej doliny szukał nie będzie. Andre nie odczuwał
żadnej potrzeby jej oglądania. Zwłaszcza po opowiadaniu
Vanji, kiedy stamtąd wróciła. Wszyscy członkowie Ludzi
Lodu powinni się trzymać z daleka od tego miejsca do
czasu... Do czasu, gdy pojawi się ten właściwy.
Ale, oczywiście, Andre spoglądał ku zachodowi. Czy
to mogłoby być tam? Albo tam?
Nie dostrzegał jednak gór dostatecznie wysokich.
Pierwsze, czym zajął się w Trondheim, to znalezienie
odpowiedniego hotelu. Ponieważ posiadał samochód
- nieważne, że teraz zakurzony - to mimo młodego wieku
traktowany był z największymi rewerencjami, wszyscy
kłaniali mu się głęboko i uśmiechaii uprzejmie, dostał też
bardzo dobry pokój. W ciągu całej podróży Andre
przekonywał się z coraz większym zachwytem, ile pożyt-
ku płynie z posiadania samochodu, i to nie tylko na
drogach. Samochód określa status. Ponadto Benedikte
zatroszczyła się, by syn był elegancko ubrany, co jeszcze
potęgowało znakomite urrażenie. Budząca zaufanie postać
Andre i jego otwarte spojrzenie dokonywały reszty.
Nikomu zresztą nie musiał wyjaśniać, że ma dopiero
dwadzieścia łat.
Wziął kąpiel w dużym pokoju kąpielowym znajdują-
cym się na końcu korytarza. Łaźnia miała drewnianą
podłogę i wyposażona była w wysoką wannę na lwich
nogach; woda w rurach gulgotała przejmująco. Andre
przebrał się w świeże ubranie i zjadł lunch w niemal pustej
hotelowej restauracji. Na podium w odległym kącie
przygrywało amatorskie trio, a łiście bujnych palm łas-
kotały muzyków po głowach. Z ponurymi twarzami
znęcali się nad jakimś wiedeńskim walcem, granym
w przeraźliwie rozwlekłym tempie. Kiedy Andre wszedł
do lokalu, podjęli próbę zagrania czegoś bardziej młodzie-
żowego, lecz on nigdy nie słyszał niczego równie żałos-
nego jak te ich ragtime'y, zwłaszcza jeśli chodzi o rytm.
Po lunchu, naprawdę bardzo smacznym, zapytał o dro-
gę do magistratu i tym samym rozpoczął poszukiwania
informacji o Petrze Olsdatter lub też o jej dziecku martwo
urodzonym. Stracił trochę czasu krążąc po gmachu, od
pokoju do pokoju, nim dotarł do właściwego biura.
Przyjęła go tam ubrana na czarno pani zapięta wysoko pod
szyję i z lorgnon zawieszonym na łańcuszku. Andre,
darzący respektem wszystkie kobiety, które mają odwagę
pracować zawodowo, zwrócił się do niej bardzo uprzej-
mie, co jej się najwyraźniej spodobało.
- Poszukuję swojej dalekiej krewnej - wyjaśnił. - Że-
by trafić na jej ślad, powinienem, jak sądzę, zapoznać się
z wynikami dochodzenia, jakie sąd w Trondheim prze-
prowadził w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym
dziewiątym.
- Aha. A czego dotyczyło to dochodzenie?
- Czternastego lipca tamtego roku pewna młoda
dziewczyna, Petra Olsdatter, odebrała sobie życie nad
brzegiem fiordu. Była przy tym moja kuzynka, która
starała się uratować nie narodzone jeszcze dziecko
samobójczyni, ale jej się to nie udało. Owa Petra
zdołała przed śmiercią wypowiedzieć kilka słów, które
świadczą, że dziecko mogło być potomkiem naszego
rodu.
Dama, osoba w nieokreślonym wieku, bez słowa
zabrała się do kartkowania starych protokółów.
- Ale oni przecież zmarli. Oboje, czy tak?
- Tak. No, a ja muszę wyjaśnić róźne sprawy, bo rzecz
dotyczy spadku - skłamał Andre. Może zresztą to wcale
nie było kłamstwo, ba przecież naprawdę w grę wchodzi-
ło dziedzictwo. Dziedzictwo zła. - Muszę stwierdzić, czy
nie było innych krewnych. Krótko mówiąc, muszę
odtworzyć drzewo genealogiczne samobójczyni i jej
dziecka.
Pani znalazła chyba właściwy protokół, bo przeczytała
kilka zdań z jakiegoś dokumentu, a potem popatrzyła
badawczo na swego gościa. Z wytazu jej twarzy rozpo-
znał, co ją tak dziwi: Czy to możliwe, by ten świetnie
ubrany, kulturalny młody człowiek był krewnym tak
nieszczęsnej i nisko upadłej istoty, jaką bez wątpienia była
Petra Olsdatter?
Andre odpowiedział na pgtanie, którego urzędniczka
gśośno nie wypowiedziała:
- Nie zawsze kierujemy swoim losem.
- To prawda - szepnęła ubrana na czamo pani. - Ale
może chciałby pan przeczytać sam?
- Dziękuję bardzo, chętnie.
- Proszę usiąść tam przy stoliku pod oknem. Chciała-
bym tylko, żeby pan nie wynosił dokumentów z pokoju.
- To oczywiste. A czy mogę robić notatki?
- Naturalnie!
Andre spędził sporo czasu w teł dużej sali, gdzie
słychać było jedynie chrobat stalówek po papierze lub od
czasu do czasu jakieś zadawane półgłosem pytania nielicz-
nych interesantów. Uważnie śledził całą długą i tragiczną
historię. Doznawał dziwnego i smutnego uczucia, czyta-
jąc wielokrotnie wymieniane w protokóle imię Vanji.
Większość opisywanych tu spraw znał już przedtem,
ale uważnie poszukiwał nowych informacji, jakiegoś
punktu zaczepienia dla siebie.
Znalazł na przykład ostatni adres Petry. A także adres
domu jej dzieciństwa, Wspaniale! A co najważniejsze,
w protokole znajdowało się nazwisko ojca dziecka. Egil
Holmsen. Był też jego ówczesny adres. A nawet notatka,
że Petra już dawniej zeszła na złą drogę. "Zadała się
z jednym z najznakomitszych obywateli miasta", zapisano
w urzędowych papierach. Andre skrzywił się. Ale, rzecz
oczywista, nazwiska owego znakomitego obywatela nie
ujawniono. To zresztą nieistotne, to nie tego dziecko
mogło być obciążonym dziedzictwem potomkiem Ludzi
Lodu.
Andre musiał odszukać ojca drugiego dziecka. Zatem
dla jego sprawy ważny był Egil Holmsen. No i krewni
Petry. Bo przecież to ona mogła przekazać dziedzictwo.
Jeśli jeszcze jacyś krewni istnieją.
Trzeba będzie cofnąć się w przeszłość aż do osiem-
nastego stulecia. Wydawało mu się to zadaniem wprost
niemożliwym do wykonania. No, w każdym razie
trzeba będzie się cofnąć do początku wieku dziewięt-
nastego. Bo jeśli Christer Grip urodził się w 1774
roku, to musiał żyć jeszcze jakiś czas w następnym
stuleciu.
Drgnął na dźwięk głosu ubranej na czarno damy
i wtedy uświadomił sobie, że od dłuższego czasu siedzi
i patrzy w okno.
- Przepraszam - bąknął. - Nie usłyszałem, jak...
- Znalazł pan coś? - zapytała.
Mimo czarnego ubrania i pełnego rezerwy wyrazu
twarzy było w niej coś niezwykle pociągającego. Coś
w głosie czy może w ruchach? Nie, głos miała szorstki,
a ruchy zamaszyste, bez wdzięku. Zaczął przyglądać się jej
uważnie. Zgadywał, ile może mieć lat. Coś pomiędzy
czterdzieści a pięćdziesiąt. Prawdopodobnie niezamężna.
Szaroblond włosy były trochę za bardzo ściągnięte i upięte
z tyłu głowy w zbyt ciasny kok. Rysy nie wyróżniały się
pod żadnym względem. Dość ładne, ale wiek zaczynał
dawać o sobie znać w zmarszczkach wokół oczu i wyraź-
nych zagłębieniach przy kącikach ust. Dwa razy nikt by się
za nią nie obejrzał.
- Dziękuję pani - odparł. - Znałazłem kilka adresów,
które będę musiał sprawdzić.
Głos urzędniczki nie bardzo pasował do słów, gdy
powiedziała:
- Gdybym mogła się w czymś przydać, to...
- Bardzo dziękuję, ale nie chciałbym obciążać pani
moimi kłopotami.
Skrzywiła się lekko.
- Ech, moja praca zawodowa nie jest specjalnie
podniecająca.
Więc było w niej sporo ludzkich uczuć mimo tego
chłodu i rezerwy w zachomaniu?
- W takim razie - uśmiechnął się - w takim razie
rzeczywiście miałbym pytanie...
- Bardzo proszę!
Amdre pokazał jey swoje notatki, które przywiózł
z domu.
- Proszę spojrzeć. Napisano tutaj, że Petra wspo-
mniała coś o swoim pierwszym dziecku. "Do przy..." Co
by to mogło znaczyć?
Kobieta ożywiła się.
- Bez wątpienia znaczy to: do przytułku.
- A co to takiego?
- Dom dla dzieci pozbawionych opieki. Miejsce oto-
czone złą sławą. Szczerze mówiąc nie wiem, czy to
w dalszym ciągu u nas egzystuje, bo dużo się mówiło, że
należy je zlikwidować. Teraz takie miejsca nazywa się
domami dziecka, ale stara nazwa "przytułek" jeszcze się
zachowała jak smutna, lepka, przypominająca złe czasy
etykieta. Ale tutaj widzę błąd - zauważyła.
- Tak? Gdzie?
Wodziła palcem wskazującym po notatkach Andre
przywiezionych z Lipowej Alei.
- Tutaj zostało napisane, że Petra Olsdatter miała
w chwili śmierci siedemnaście lat.
- Tak właśnie powiedziała mojej kuzynce.
- Ale z protokołów sądowych wynika, że urodziła się
w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym.
Andre przyjrzał się uważniej zapiskom.
- Tak, rzeczywiście! W takim razie musiała mieć
dziewiętnaście lat. Była umierająca, gdy rozmawiała z mo-
ją kuzynką, mogła mówić niewyraźnie. Albo fakty jej się
myliły. Tak, mnie się także zdawało, że to straszne, by
siedemnastoletnia dziewczyna mogła mieć już dwoje
dzieci. Dziękuję pani za zwrócenie mi uwagi. Ja zresztą
spostrzegłem jeszcze coś innego w protokóle. Otóż
podczas przesłuchań ktoś, chyba jakiś krewny, mówił
o medalionie, który Petra jakoby miała posiadać. Ale tego
medalionu nigdzie nie znaleziono.
- To interesujące - stwierdziła urzędniczka. - No tak,
medalion może się łatwo zapodziać.
- Wielka szkoda - westchnął Andre. - Taki medalion
mógłby nam wiele wyjaśnić.
Uświadomił sobie, że powiedział "nam", i speszony
pospiesznie zapytał o adres dawnego przytułku. Zaraz go
też otrzymał.
Podziękował za wszelką pomoc i opuścił budynek
magistratu.
Tego dnia miał jeszcze czas na jedną wizytę. Wybrał,
rzecz jasna, rodzinny dom Petry Olsdatter w Bakklan-
det.
Kiedy wędrował po starej dzielnicy Trondheim, gdy
przekraczał most - piechotą, bo nie bardzo wierzył, by
automobil zdołał się przecisnąć przez wąskie zaułki
- rozmyślał o tym, że pewnej nocy, przed wieloma setkami
lat błądziła po tych ulicach młoda Silje. Samotna, wylęk-
niona, przemarznięta i bezdomna. A w tym samym czasie
Charlotta Meiden starała się wyjść poza miejskie mury
z nowo narodzonym dzieciątkiem. Tej samej nocy Silje
spotkała i Tengela, i małą Sol, i Heminga Zabójcę Wójta.
To musiała być niesamowita noc!
Noc, gdy ważyły się losy Ludzi Lodu, gdy kładziono
podwaliny pod nowy rozdział dziejów tego rodu. Owa
noc dała początek nowym pokoleniom, które miały
podjąć walkę ze złem, bo nie chciały dalej pozostawać na
usługach Tengela Złego.
Andre rozmyślał nad tym, co by powiedziała Silje
i wszyscy, którzy przeżyli tamtą noc, gdyby wiedzieli, co
stało się później z Ludźmi Lodu. Gdyby znali wszystkie
niełatwe ich losy.
Tengel Dobry wie...
Ale minęło już bardzo wiele czasu, odkąd po raz ostatni
dał o sobie znać. Kiedy do gry wkroczył Lucyfer,
przodkowie Ludzi Lodu złożyli odpowiedzialność za ród
w ręce potomków czarnego anioła. Na Marco. A teraz
także na Imrego.
Marco powiedział jednak, że współpracuje z przod-
kami rodu. Tengel Dobry wie zatem o wszystkim, co się
dzieje.
Na wspomnienie Marca Andre doznał ukłucia w sercu.
Tak bardzo mu go brakowało, lecz Marco nie chciał już
więcej rodziny odwiedzać. Zresztą postarzał się bardzo.
Jego miejsce zajął Imre, taki jasny i łagodny.
Imre jednak tyłko raz pokazał się w Lipowej Alei.
Tego jasnego poranka, gdy stanął w drzwiach z nowo
narodzoną Christą w ramionach. Później nic o nim nie
słyszeli.
Z drugiej jednak strony trzeba powiedzieć, że życie
płynęło im teraz spokojnie. Nie musieli odwoływać się do
pomocy istot nadprzyrodzonych.
Andre znalazł się w ponurej, przygnębiającej dzielnicy
nędzy i poczuł, że serce mu się kraje. Jeśli to tutaj ojciec
Petry...
Ale nie było tak źle. Biedę osłaniały małe, stosunkowo
dobrze utnymane domy. Bez trudu odnalazł właściwy
adres.
Kilka razy głęboko wciągnął powietrze i zastukał
kołatką.
Słyszał, że na wewnętrznym podwórzu bawią się
dzieci. Na dźwięk kołatki ich głosy umilkły. Po chwili
dały się słyszeć pospreszne kroki i brama, nie bez trudu,
została otworzona.
Przyglądało mu się z ciekawością czwora czy pięcioro
malców. Niezbyt czystych, z niezbyt dokładnie wytartymi
nosami.
- Dzień dobry - powiedział Andre uprzejmie. - Czy
mieszka tu ktoś, kto ma na imię Ola lub Ole?
Dzieci wpatrywały się w niego jeszcze bardziej uparcie.
Gdzieś w głębi podwórza skrzypnęły jakieś drzwi i głos
kobiecy zawołał:
- Co się stało, dzieci? Kto to przyszedł?
Malcy bez słowa, z ociąganiem wpuścili Andre na
dziedziniec. Poszedł ku drzwiom, w których stała kobieta
o potarganych włosach z wiadrem i ścierką w rękach.
Uprzejmie powtórzył swoje pytanie.
- Ole? Nie mieszka tu żaden Ole - odparła niechętnie.
- Ani żaden Ola.
- I nigdy nikt o tym imieniu nie mieszkał?
Kobieta ściągnęła brwi. Była strasznie wychudzona
i nędzna. Zdaje się, że sprawą jej honoru było utrzyrnanie
wokół siebie porządku i tylko to ją interesowało.
- Mieszkał, ale bardzo dawno temu - powiedziała
zdecydowanie.
- Musiało to być...
Andre liczył pospiesznie. Kiedy to się mogło wyda-
rzyć? Kiedy ojciec Petry wyrzucił córkę z domu? W roku
1899 miała siedemnaście, nie, nie, dziewiętnaście lat. Jeśli
pierwsze dziecko urodziła kilka lat wcześniej? Och, mój
Boże, to niemożliwe, siedemnastolatka nie mogła przecież
mieć kilkuletniego dziecka, bo musiałaby je urodzić
w wieku czternastu lat. Czyli że zostałoby poczęte, gdy
matka miała zaledwie trzynaście... Nie, to brzmi zbyt
okropnie, oczywiście Petra miała dziewiętnaście łat, kiedy
spotkały się z Vanją!
Zajęty obliczeniami milczał pczez chwilę. W końcu
jednak powiedział:
- To musiało być okoto roku tysiąc osiemset dziewięć-
dziesiątego siódmego.
Kabiera zastanawiała się.
- No tak, to by się mogło zgadzać - przyznała.
- Mieszkał tu wtedy Ole Knudsen, ale to było przede mną.
- Gdzie... on jest teraz?
- Umarł.
O, do diabła, pomyśłał Andre. Głośno zaś rzekł:
- A jego rodzina?
- Nic o nikim nie wiem. Ale niech no pan zaczeka!
Przejmującym głosem krzyknęła w głąb domu:
- Mama, czy Ole Knudsen miał jakąś rodzinę?
Z domu dało się słyszeć niewyraźne piszczenie. Kobie-
ta w drzwiach "tłumaczyła":
- Miał córkę. Ale przydarzyło jej się nieszczęście.
- Tak, wiem - potwierdził Andre. - Dziękuję bardzo.
Czy ona była jego jedynym dzieckiem?
Kolejne pytanie w głąb mieszkania. Odpowiedź nade-
szła natychmiast.
Kobieta w progu odwróciła się w stronę przybysza.
- Matka mówi, że miał jeszcze syna, ale on umarł na
zołzę.
Cóż to mogła być za choroba, Andre nie wiedział.
Myślał, że to dotyczy jedynie koni.
- Już jako dorosły?
Kolejna wymiana zdań z progu w głąb mieszkania i na
powrót.
- Nie, miał nie więcej niż szesnaście lat. Biedny
chłopiec.
Andre nie odważył się już zapytać, czy Ole Knudsen
miał jakieś rodzeństwo. Jego informatorka sprawiała już
wrażenie poirytowanej. Zamiast pytać, wyjął więc portfel
i podał jej banknot z podziękowaniem za "nieocenione
wiadomości", jak się wyraził. Teraz mógłby pytać o wię-
cej, bo kobieta wyglądała na chętniejszą do rozmowy, ale
musiał przemyśleć wszystko, czego się dowiedział, po-
prosił zatem o pozwolenie przyjścia tu ponownie, gdyby
chciał jeszcze o coś zapytać. Pozwolenie, oczywiście,
otrzymał, i to poparte ukłonem rozmówrczyni.
Dzieci, które otaczały go dotychczas ciasnym kręgiem,
pomknęły teraz na wyścigi, żeby przed nim dopaść bramy
i otworzyć na oścież. Dał za to każdemu po miedziaku.
Wyrobił sobie chyba bardzo dobrą opinię w tym
podwórzu.
Tego dnia nie był już w stanie zrobić nic więcej. Wrócił
do hotelu i zabrał się do sporządzania listy spraw, które
powinien załatwić jutro.
Położył się wcześnie. Nadal odczuwał trudy podróży,
szumiało mu w głowie, toteż zasnął natychmiast jak
kamień.
Nette Mikalsrud otworzyła drzwi do swego małego
mieszkanka. Jak zwykle ogarnęła ją uczucie zadomowie-
nia na widok staromodnego wnętrza. Mieszkała tu razem
z matką przez ostatnie trzydzieści lat. Teraz matka już nie
żyła i Nette mieszkała sama.
Właściwie miała na imię Antonette, ale jakoś nigdy nie
zdołała tego imienia polubić. Kiedy więc już we wczes-
nym dzieciństwie zaczęto do niej mówić Nette, przyjęła to
z wdzięcznością.
Była bardzo ładnym i przez wszystkich kochanym
dzieckiem. Kiedy jednak ojciec zmarł, matka dosłownie
uczepiła się jedynej córki i zdusiła swoją zaborczością jej
marzenia o romantycznym młodym mężczyźnie wyznayą-
cym jej na kolanach miłość.
Materialna strona życia po śmierci ojca okazała się dla
obu samotnych kobiet prawdziwą katastrofą. Coś trzeba
było robić, więc Nette postarała się o jedyną możliwą
posadę, jaką jej zaproponowano w gminie. Matka zare-
agowała na to histerycznie: młoda dziewczyna z dobrej
rodziny nie pracuje zawodowo, a już w żadnym razie
nie wykonuje tak nędznej pracy. I co ona, matka, ma
robić, gdy Nette będzie całe dnie spędzała poza do-
mem?
Powinnaś pracować w domu, odparła córka roztrop-
nie. Ktoś i tę pracę musi wykonywać. Ale to przecież
zawsze robiła Nette! No, to może mama znajdzie sobie
jakąś pracę poza domem i będzie zarabiać na życie,
proponowała córka chłodno. Nie, nie, cóż za pomysł!
Starsza pani była wstrząśnięta.
Z czasem jednak sprawy zaczęły się układać. Nette była
bystra i inteligentna, a trzeźwa młoda kobieta zasługuje na
poważniejsze zajęcie niż bieganie na posyłki i parzenie
kawy dla magistrackich urzędników. Otrzymała lepszą
posadę, matka była zachwycona ilością pieniędzy, jakie
córka zaczęła przynosić do domu.
Lata mijały. Nette awansowała. Matka zachorowała
i umarła.
To właśnie tego dnia Nette uświadomiła sobie, jakie
puste jest jej życie.
W zamyśleniu zdjęła ogromny kapelusz ozdobiony
sztucznymi owocami. Po raz pierwszy od dawna uważnie
przejrzała się w lustrze.
Naprawdę wyglądała staro z tym lorgnon dyndającym
na łańcuszku! Powinna się postarać o okulary w futerale,
które mogłaby nosić w kieszeni, tak byłoby lepiej.
I włosy...
Rozpięła je ostrożnie obiema rękami. Delikatnie ujęła
swój wysoki kołnierzyk, odsunęła go lekko od szyi.
Okropne! Okropne było to, co widziała w lustrze, ta
podstarzała kobieta tak kompletnie pozbawiona wdzię-
ku.
Pospiesznie zabrała się do przygotowania jedzenia,
a potem powycierała wszystkie kurze w swoim malutkim
mieszkanku.
ROZDZIAŁ II
Na razie Andre nie posunął się ani o krok, jeśli chodzi
o drzewo genealogiczne Petry Olsdatter. Postanowił
wobec tego porozmawiać z Egilem Holmsenem, ojcem
dziecka.
Adres znalazł w magistracie.
Na nieszczęście dla Andre Egil Holmsen ożenił się
i gościa przyjęła w domu młoda żona. Spódnic matki
trzymało się kurczowo dwoje małych dzieci, a trzecie było
w drodze. To kłopotliwa sprawa rozdrapywać dawną
ranę, jaką z pewnością była historia z Petrą. Po prostu nie
mógł tego zrobić. Powiedział zatem, że poszukuje infor-
macji na temat swoich krewnych i dlatego chciałby
porozmawiać z jej mężem. Czy zastał go w domu?
Kobieta wyglądała na okropnie ciekawą i cokolwiek
przestraszoną, wyjaśniła, że mąż poszedł do pracy w hucie
żelaza.
Wciąż tam pracuje, pomyślał Andre. Tak, tak, niezła
praca i popłatna, trzeba jej się trzymać rękami i nogami.
Bo jeśli raz się straci, można nowej długo nie znaleźć.
- Czy on jest tam zarządcą? - spytał Andre, bo przecież
przez trzynaście lat człowiek powinien chyba awansować.
Kobieta uśmiechnęła się blado.
- Zarządcą? Nie. Dlaczego miałby być zarządcą? Stoi
przy piecu, rzecz jasna; zawsze był wytapiaczem.
A zatem żadnego postępu w życiu Egila Holmsena.
Nie, wtedy gdy Petra oczekiwała dziecka, też nie wykazał
żadnej inicjatywy. Nie zachował się specjalnie po męsku,
ograniczył się tylko do spłodzenia potomka. Tego doko-
nał, to prawda, ale potem? Podporządkował się woli
rodziców. Nazwał Petrę ulicznicą...
Andre nie umiał w sobie wykrzesać żadnych cieplej-
szych uczuć do tego Egila Holmsena.
Uznał, że najlepiej będzie odszukać go w miejscu
pracy, młoda żona nie powinna cierpieć z powodu
dawnych grzechów męża; a może braku woli, czy jak to
nazwać?
Miał szczęście, bo w hucie trafił akurat na przerwę
śniadaniową i mógł z Egilem Holmsenem odejść na bok.
Stał przed nim spocony, umorusany, wymazany smarami
ciemnowłosy mężczyzna, który bez wątpienia musiał się
podobać kobietom; była w nim jakaś nonszalancja, nawet
jakby trochę bezczelności. Jakby żadna sprawa na tym
świecie nie była warta jego zainteresowania. Że trudno się
wzbogacić na pracy w odlewni żelaza, Andre mógł się
przekonać już w domu Holmsena, ale coś jednak można
było chyba zrobić, żeby...
Nie, Andre nie ma przecież prawa osądzać innych.
Tylko że tego Egila Holmsena zdecydowanie nie lubił.
I może dlatego gdy przedstawiał sprawę, z którą tu
przybył, jego głos brzmiał bardziej agresywnie, niżby
Andre sobie życzył.
Gdy w najogólniejszych zarysach wyjaśnił, czego rzecz
dotyczy, powiedział:
- Wiele wskazuje na to, że dziecko, które urodziła
Petra Olsdatter, należało do mojego rodu. Muszę stwier-
dzić, jak było w istocie, dlatego chciałbym wiedzieć więcej
o pochodzeniu i pana, i Petry.
- A to dlaczego? - zapytał Egil z pozoru obojętnie, ale
w jego głosie brzmiało zniecierpliwienie.
- Ze względu na spadek - oświadczył Andre krótko.
W oczach Egila Holmsena pojawił się błysk. Pierwsza
oznaka jakiegoś życia wewnętrznego, pomyślał Andre.
- Co to za spadek?
- Nie mam prawa niczego wyjaśniać - odparł Andre.
- Moim obowiązkiem jest odnaleźć spadkobierców.
Już dawno miał okazję się przekonać, że możliwość
odziedziczenia pieniędzy rozwiązuje języki nawet najbar-
dziej milkliwym osobnikom.
Teraz hutnik spoglądał na niego niemal z zaintereso-
waniem.
- Jak się pan dowie, kto jest, a kto nie jest spadkobier-
cą?
Andre dobrze pojmował wątpliwości tamtego.
- Dziecko Petry miało pewne fizyczne cechy, takie,
jakie zdarzają się tylko w naszym rodzie. Czy pozwoli pan,
że zadam kilka pytań dotyczących pańskiego pochodzenia?
- Tak, tak - zgodził się mężczyzna zdumiewająco
skwapliwie.
Z notatnikiem w dłoni Andre przystąpił do zadawania
pytań:
- Jak nazywają się pańscy rodzice i gdzie mieszkają?
Odpowiedzi padły nieoczekiwanie szybko, Holmsen
nie zamierzał stawiać oporu. Choć nazwiska nic mu nie
mówiły, Andre zapisał je starannie, adresy także. Zresztą
ojciec już nie żył, została tylko matka.
- A wasi dziadkowie? Jak oni się nazywali?
Tym razem Holmsen sprawiał wrażenie lekko ziryto-
wanego.
- Cholera, czy mam pamiętać takie rzeczy? Ale zaraz,
dziadek nazywał się Gudbrand.
- Wasza matka będzie to wiedziała na pewno?
- Możliwe. Czy my jesteśmy krewnymi, pan i ja?
- Tego nie mogę jeszcze powiedzieć. Żeby wszystko
wyjaśnić, muszę cofnąć się daleko w przeszłość.
- Czy spadek jest tego wart?
Andre szczerze sobie nie życzył być krewnym tego
całego Holmsena.
- Czy jest wart? W przeciwnym razie nigdy bym się nie
zdecydował na tak męczącą podróż.
Wyglądało na to, że odpowiedź usatysfakcjonowała
Egila. Przebiegły uśmiech rozjaśnił jego usmolone ob-
licze.
- Dobrze, niech pan spyta moją matkę. Ona z pewnoś-
cią wie więcej.
- Dziękuję. Zaraz się do niej wybiorę. A ma pan jakieś
rodzeństwo, które może też coś wie o rodzinie?
- Rodzeństwo... - zachichotał Egil. - Mam. Jedenaś-
cie sztuk. Ale oni nic nie wiedzą. Trzeba pytać matkę!
Jedenaścioro rodzeństwa...? I troje własnych dzieci,
a to dopiero początek!
Już teraz, w ten wczesny ranek na ulicy w Trondheim,
pośród śmieci i brudu fabrycznej dzielnicy, Andre miał
pewność, że Egil Holmsen nie wchodzi w rachubę.
Członkowie Ludzi Lodu nie miewali po dwanaścioro
dzieci. Obiecał jednak wysłuchać, co może mieć do
powiedzenia matka Egila.
- Czy Petra wspominała coś o swojej rodzinie? O ro-
dzicach czy innych krewnych?
Egil gapił się na niego niechętnie. Najwyraźniej nie
życzył sobie żadnej konkurencji do spadku.
- Nie, Petra o niczym nie mówiła. Zresztą my ze sobą
prawie nie rozmawialiśmy.
No tak, Andre mógł się tego spodziewać. Może Petra
chciała rozmawiać, nigdy się już tego nie dowiemy. Ale
taki typ jak ten Holmsen nie traci czasu na głupstwa.
Andre był człowiekiem dobrze wychowanym. Teraz
jednak miał ochotę wymierzyć siarczysty policzek stojące-
mu przed nim drabowi.
Cóż, kiedy takich rzeczy się nie robi...
Z ulgą ruszył w kierunku centrum miasta. Odpychają-
cy Egil Holmsen został wyeliminowany jako krewny
Ludzi Lodu. Pozostała tylko sama Petra.
Kto mógłby wiedzieć o niej coś więcej?
Miał wrażenie, że kiedy próbuje odnaleźć kolejny
wątek, jakąś nić, która pozwoliłaby mu rozwiązać zagad-
kę, chwyta w dłonie jedynie powietrze.
Kto znał Petrę?
Pierwszy kochanek?
Mało prawdopodobne, by ten człowiek miał mu coś do
powiedzenia.
Zatopiony w niewesołych myślach Andre wszedł do
biura, które odwiedził już poprzedniego dnia.
Dama za barierką poznała go natychmiast.
- No i jak idą sprawy? - zapytała.
- Kręcę się w miejscu - przyznał Andre i opowiedział,
co robił i do jakich wniosków doszedł.
- W takim razie nie widzę innego wyjścia jak zbadanie
ksiąg parafialnych - oświadczyła urzędniczka.
Andre skinął głową.
- Tak, ja też o tym myślałem.
- Biuro parafialne jest dzisiaj zamknięte. Otworzą
dopiero jutro po jedenastej. Ale ja przejrzałam to i owo
w archiwach magistrackich. Mam nadzieję, że nie weźmie
mi pan tego za złe?
- Skąd? Oczywiście, że nie. Dziękuję.
Przyjrzał się uważniej swojej rozmówczyni. Wprost nie
rozpoznawał w niej tej kobiety, którą widział poprzed-
niego dnia. Coś się w niej odmieniło. Może włosy? Albo
suknia? A poza tym nie miała lorgnon.
- Znalazła pani coś ciekawego? - zapytał.
- Owszem, rozmawiałam z kimś, kto znał Olę Knud-
sena.
- Ojca Petry? Wspaniale!
- Jest w tej rodzinie wiele osób, które chyba mogłyby
panu dostarczyć informacji o Petrze.
W głowie Andre zadźwięczał ostrzegawczy dzwonek.
Wiele osób, to nie brzmi dobrze.
- To krewni ze strony ojca czy matki Petry?
- Ze sfrony ojca. Rodzeństwo Oli Knudsena nie żyje,
tak powiedział mój rozmówca. Ale żyją ich liczne dzieci,
to znaczy kuzynowie i kuzynki Petry.
Andre wciągnął głęboko powietrze.
- W takim razie należy od razu wyeliminować Olę
Knudsena. On nie może być moim krewnym.
Zdumiona urzędniczka uniosła brwi.
Wytłumaczył jej zakłopotany:
- W naszej rodzinie przychodzi na świat niewiele
dzieci. Przeważnie małżeństwo ma jedno dziecko, czasami
zdarzy się dwoje. Tylko jeden jedyny raz przyszła na świat
trójka i to była już prawdziwa orgia.
- Zupełnie wyjątkowa cecha rodzinna!
- Ja też tak uważam. Ale tak właśnie jest i nic nie
można na to poradzić.
- A zatem uważa pan, panie Brink, że jeśli Petra jest
pańską krewną, to jest nią w linii matki?
- Zdecydowanie tak!
Urzędniczka zastanawiała się przez moment.
- Musimy wobec tego dowiedzieć się nazwiska żony
tego Knudsena. Powinno się znajdować w księgach
parafalnych. Tylko że jakieś piętnaście lat temu mieliśmy
tu pożar, spłonął dom parafialny, w którym mieściły się
archiwa. Część dokumentów uległa zniszczeniu. Nie
wiem, czy były tam też księgi parafialne. Poza tym to
chyba nikt nie wie nic o żonie Knudsena, bo ona zmarła
wcześnie, a na dodatek nie pochodziła stąd.
- To bardzo uprzejme z pani strony, że poświęca pani
tyle czasu i uwagi moim sprawom. Jeseem szczerze
wdzięczny.
- O, doprawdy, to drobiazg. I mogę panu towarzy-
szyć do biura parafii. Wyjdziemy tylnymi drzwiami, bo
wciąż ktoś tu przychodzi, także po godzinach urzędawa-
nia.
Andre poszedł za nią krętymi korytarzami starego
magistrackiego budynku.
- Poza tym przyjrzałam się jeszcze inngm sprawom
- mówiła po drodze pełna życzliwości urzędniczka.
- Wiem, kto był ojcem pierwszego dziecka Petry. Ale
pana to pewnie nie interesuje
- On sam właściwie nie. Tylko że on może wiedzieć
o Petrze coś, co by mi ułatwiło poszukiwania. Pani jest
aniołem, panno... Och, a ja nie znam nawet pani na-
zwiska!
- Mikalsrud. Nazywam się Nette Mikalsrud.
Przystanęła na pustym korytarzu i szepnęła konfiden-
cjonalnie:
- To jest Theodor Brandstedt, znany polityk. Kieruje
miejską oświatą i ma ambicje ubiegania się o fotel
burmistrza. Co najmniej burmistrza! Znam go bardzo
dobrze i szczerze powiem, że byłam tym odkryciem dość...
zaskoczona.
- Zaszokowana?
Wahała się przez chwilę.
- Owszem. Muszę powiedzieć, że tak.
- A ów informator, tak dobrze we wszystkim zorien-
towany... Kim on jest?
- To mój przełożony. Bardzo porządny człowiek.
Tylko żonę ma straszną plotkarę. Dlatego wie tak dużo.
Szli rozmawiając i wkrótce znaleźli się w kancelarii
parafialnej, gdzie młody pracownik wysłuchał ich prośby.
Było jednak tak, jak Andre się obawiał. Powiedzenie
o złośliwości rzeczy martwych potwierdziło się i tutaj. Te
właśnie księgi parafialne, o które mu chodziło, spłonęły.
Zostały tylko sztywne okładki i po parę nadpalonych
dokumentów.
Znaleźli się znowu w punkcie wyjścia. Przygnębiony
Andre podziękował i wyszli.
Dziwna kobieta, myślał z uśmieehem o swojej towarzy-
szce. Taka chętna do pomocy, na pierwszy rzut oka bym
jej o to nie podejrzewał. Winien jej jestem wdzięczność.
Pawinienem jej coś ofiarować. Może bombonierkę? Albo
kwiaty? Pieniędzy by z pewnością nie przyjęła, zresztą i nie
bardzo mnie na nie stać. Podróż jest kosztowniejsza, niż
przypuszczałem.
W hotelu czekał na niego gruby list. Przesyłka z domu.
Jeszcze przed wyjazdem uzgodnili, w którym hotelu się
zatrzyma, żeby w razie czego łatwo było nawiązać
kontakt.
W kopercie znajdował się rękopis, gęsto zapisane
kartki, nie całkiem nowe, co było widać z daleka.
I niewielka paczuszka. A przy niej list od jego matki,
Benedikte.
Kochany Synu! Zaraz po Twoim wyjeźdie szukałam czegoś
pośród starych skarbów Ludzi Lodu i znalazłam coś, o czego
istnieniu nie miałam pojęcia. Papiery znajdowały się razem
z rzeczami Vanji, myślę więc, że należały właśnie do niej.
Przeczytałam uważnie cały rękopis. Bardzo interesejące,
uważam, że powinieneś się z tym zapoznać. Może w tych
zapiskach znajdziesz jakieś wskazówki? Popatrz uważnie na
drugą stronę, znajdziesz tam notatki Vanji.
Andre spojrzał tam naturalnie natychmiast. Vanja
zanotowała swoim ładnym charakterem:
Te rzeczy zostały znalezione w nędznym pokoiku Petry
Olsdatter. Ponieważ kuzynowie i kuzyni zmarłej zaciekle
walczyli o wszystko, co po niej zostało, zabrałam papiery, zanim
ktokolwiek je zobaczył. Składam je razem ze skarbem Ludzi
Lodu, znalazłam w nich bowiem zdumiewające powiązania
z naszą rodziną. Vanja Lind z Ludzi Lodu, 6 czerwca 1900
roku.
Fantastyczne, myślał Andre uszczęśliwiony. Nareszcie
coś konktetnego, coś, co należało do Petry. Może to
będzie właściwy trop?
Ostrożnie otworzył małą paczuszkę.
Wypadł z niej medalion.
Ten sam, którego tak poszukiwano.
Rzeczywiście, klejnocik wyglądał na kosztowny. W każ-
dym razie wystarczająco kosztowny, by ktoś, kto niczego
nie posiadał, gotów był o niego walczyć.
Ostrożnie, bardzo ostrożnie Andre próbował otwo-
rzyć spore serduszko ze złota. Musiało jednak być od
dawna nie otwierane, stary zamek nie puszczał. Andre
pociągnął mocniej. Na próżno. W końcu musiał pod-
ważyć kopertę medalionu czubkiem noża.
Włosy. Śliczny blond lok. Dziecinne włoski.
Na odwrocie wieczka zostały wygrawerowane jakieś
litery. Andre podniósł medalion do światła, by lepiej
widzieć.
Półgłosem odczytywał inskrypcję:
"Petra Eriksd. Nordlade Iezg". Literki były małe,
ozdobne.
Petra? 1829? To nie ta sama Petra, oczywiście, że nie.
Ta urodziła się w roku 1980. To powszechny zwyczaj, że
dziewczynkom nadaje się imię babki.
Ten, do kogo należał lok, musiał być w roku 1829
bardzo małym dzieckiem. I pochodził z dobrej rodziny, bo
przecież nie każdy mógł posiadać taki medalion. Zatem
właścicielką musiała być babka Petry ze strany matki, bo
wszystko wskazuje na to, że to ona pochodziła z dobrej
radziny. Zaś ojciec tej babki, jak widae, miał na imię Erik.
Erik Nordlade.
Nareszcie jakiś ślad i to, zdaje się, wyjątkowo dobry.
Powinien powiadomić o tym swoją dobrowolną pomocnicę.
Ale że też Vanja nie poinformowała rodziny w Lipowej
Alei o tych rzeczach! Zapomniała, oczywiście. Vanja
zawsze miała tyle spraw na głowie. Teraz wiadomo, że to
ów demon zajmował wszystkie jej myśli.
Znowu przypomniał sobie panią z magistratu. Rzeczy-
wuśue, niezwykła kobieta. Sprawia wrażenie surowej
i nieprzystępnej, a w gruncie rzeczy jest niezwykle
dobrym i uczynnym człowiekiem. Bardzo się cieszył, że
ma w niej sojusznika. Potrzebował kogoś takiego w tym
obcym mieście.
To głupie i żenujące, że nie zapytał wcześniej, jak się
nazywa, dopiero teraz... Nette Mikalsrud... Powinien
przedyskutować z nią wiełe spraw. Może nawet jeszcze
tego wieczora.
Tylko czy mógł naruszać spokój jej prywatnego życia?
A zresztą on też nie miał czasu. Kiedy upora się ze
sprawami, które miał dzisiaj załatwić, powinien prze-
czytać ów rękopis, który należał do Petry. Nie sądził, że
akurat ta historia może mieć jakieś specjalne znaczenie, ale
interesowało go wszystko, co w jakiś sposób dotyczyło
nieszczęsnej dziewczyny. Tak niewiele znalazł faktów, na
których mógł się oprzeć.
Przede wszystkim jednak chciał odwiedzić osławiony
przytułek.
Nette Mikalsrud siedziała w swoim biurze pogrążona
w myślach. Na szczęście nie pojawił się tego dnia żaden
interesant z prośbą o pomoc, mogła więc rozmyślać przez
nikogo nie niepokojona.
Przygotowała sobie nawet pióro i papier. Policzki jej
płonęły z chęci pomagania młodemu przybyszowi z połu-
dnia, układała w myślach zdania listu. W końcu zabrała się
do pisania:
Wielce Szanowny Panie Brandstedt.
Prowadzę na ramach moich zajęć służbowych ważną pracę nad
wyjaśnieniem pochodzenia Petry Olsdatter i w związku z tym
zwracam się do Pana z prośbą o łaskawą pomoc.
Sprawa rozpatrywana jest, rzecz jasna, z jak najdalej
posuniętą dyskrecją, zajmuję się nią wyłącznie ja. Mój klient nie
zna żadnych szczegółów.
Interesowałoby mnie wszystko, co Petra Olsdatter mogła
Szanownemu Panu powiedzieć o swoim pochodzeniu. Sprawa
dotyczy mianowicie spadku. Nie jest wykluczone, że Petra
należała do bardzo zamożnej rodziny i jej córka mogłaby
odziedziczyć pewną sumę, której na razie nie wymienię.
Korzystam z drogi korespondencyjnej, nie chciałabym bowiem
niepokoić Pana ani w domu, ani z biurze. Dyskrecja jest sprawą
honoru.
W nadziei na szybką odpowiedź kreślę się z najwyższym
szacunkiem.
Antonette Mikalsrud.
No! Wygląda to nieźle.
Po chwili wahania pani Nette napisała taki sam list do
ojca drugiego dziecka Petry. Do Egila Holmsena. Wyob-
rażała sobie, że temu człowiekowi łatwiej będzie się
wypowiedzieć w liście, niż rozmawiać twarzą w twarz
z Andre Brinkiem z Ludzi Lodu.
Zaadresowała koperty i poszła na pocztę. Tam zadbała,
by oba listy zostały doręczone następnego dnia.
Nareszcie się na coś przydam, pomyślała z uśmiechem.
Mój klient z pewnością będzie ze mnie zadowolony.
"Mój klient". To bardzo dobre określenie. Posłużyła
się nim w obu listach.
Dom dziecka nie wyglądał specjalnie zachęcająco.
Dziecięce głosy huczały w wielkich salach o nagich ścianach.
Na spotkanie Andre wyszła jakaś surowa, starsza, siwa pani,
w sztywnym, nakrochmalonym fartuchu. Najwyraźniej nie
zamierzała wprowadzać go dalej, mieli rozmawiać w przed-
pokoju. Stał więc na okropnie zniszczonym progu i palcem
wskazującym wodził po głębokim nacięciu na futrynie drzwi.
Nacięcia robiły dzieci, których niezliczone gromady przeszły
przez ten dom. Samotne, osierocone dzieci, poddane surowej
dyscyplinie, którą dorośli cenią tak wysoko.
Pod badawczym wzrokiem przełożonej Andre sam
poczuł się jak takie samotne dziecko.
- Córka Petry Olsdatter? Tak, wiem, kto to był. Niech
jej Bóg odpuści.
- Co pani mówi? Czy ona umarła?
Przełożona patrzyła mu uporczywie w oczy.
- Umarła? Nie, skąd, ona żyje! Można nawet powie-
dzieć: używa życia, ta mała bestia.
Andre słuchał zaszokowany.
- Ale to przecież jeszcze dziecko! Gdzie ona się teraz
podziewa?
- Mali nie jest już dzieckiem. Ma osiemnaście lat.
Znajdzie ją pan na ulicy. My umywamy ręce. Zrobiliśmy
wszystko, co w naszej mocy, by wychować ją na uczciwą,
bogobojną kobietę, ale na nią nic nie miało wpływu.
Zbyt wiele informacji spadło naraz na głowę Andrego.
- Chwileczkę, może gdyby pani zechciała opowiedzieć
mi po kolei. Mówi pani, że ona ma osiemnaście lat. Ale to
chyba nie może być prawda. Ona...
- Petra Olsdatter miała cztemaście lat, gdy urodziła Mali.
Andre oniemiał. Czternaście lat? Biedne, nieszczęsne
dziecko!
Straszny gniew na ojca dziecka, Theodora Brandsted-
ta, narastał w nim niczym sycząca wulkaniczna lawa. I na
Olę Knudsena, który miał sumienie wyrzucić swoją
czternastoletnią córkę z domu.
Najgorsze ze wszystkiego było jednak to, iż - jak
wszystko na to wskazuje - córkę Petry spotkał ten sam los.
Na ulicy? O, dobry Boże!
Ale wiek się zgadzał. Mali ma osiemnaście lat, to
prawda.
Opanował się.
- Czy mógłbym otrzymać możliwie jak najwięcej
informacji na temat tej dziewczyny? O jej dalszych
krewnych. Właśnie jej rodzina interesuje mnie najbar-
dziej. Czy zostały tu po niej jakieś papiery?
Przełożona zaczęła przekładae dokumenty przechowy-
wane w starej szkatułce z ciemnego drewna.
- Przejrzę, co tu jest.
Po chwili znalazła to, czego szukała. Podała Andremu,
żeby sobie sam przeczytał. Nie było tego wiele.
"Mali, córka Petry Olsdatter. Ojciec nieznany. Uro-
dzona i lutego 1894 roku. W chwili przyjęcia do ochronki
dziecko miało na sobie koszulkę, kaftanik i pieluchę. Było
zawinięte w wełniany kocyk. Niczego więcej nie posiada-
ło. Trzeba je było odebrać siłą matce, która mieszkała
w szopie na drzewo. Mali była zdrowa, żadnych zakaź-
nych chorób nie stwierdzono".
To wszystko.
Nawet nazwiska brakło.
Andre westchnął i podziękował za pomoc. Chciał
dowiedzieć się czegoś więcej o życiu Mali w tym domu,
chciał zapytać, czy nie wydarzyło się nic szczególnego, czy
nie chorowała i temu podobne, ale ktoś wołał przełożoną
i wizyta musiała się zakończyć.
Na ulicy! Trzeba było odebrać dziecko siłą. Biedna
mała Petra!
Choć Mali z pewnością niewiele będzie mu mogła
pomóc, chciał ją zobaczyć, porozmawiać z nią. Jeśli Petra
pochodziła z Ludzi Lodu, to Mali również. W takim razie
Andre miał obowiązek się nią zająć.
Ogarnął go jednak niepokój. Nie będzie mu łatwo z tą
prawdopodobnie dość dziką dziewczyną.
Trudno, Mali musi poczekać. On sam powinien teraz
zjeść obiad, a potem musi przeczytać tę historię, która tak
zainteresowała i Vanję, i Benedikte.
Właściwie powinien też odwiedzić Theodora Brands-
tedta, ale na razie nie był w stanie tego zrobić.
W hotelowej recepcji czekała na niego karteczka. Od
Nette Mikalsrud. Karteczka zawierała krótką informację:
"Matka Petry miała na imię Gerd. Pozdrowienia. Nette
Mikalsrud".
Dzięki, moja zdolna pomocnico, pomyślał. Kawałek
po kawałku rozwiążemy wspólnie ten rebus.
Po obiedzie Andre poszedł do swego pokoju. Zdjął
buty i w ubraniu ułożył się wygodnie na łóżku. Oparł się
na poduszkach i wziął notatki. Był to gruby plik zapisa-
nych ręcznie arkusików powiązanych niezdarnie jasno-
niebieską jedwabną wstążką. Zarówno wstążka, jak i pa-
pier wyglądały na bardzo stare.
Nie było tytułu, natomiast na pierwszej stronie znaj-
dowała się informacja wypisana tym samym starannym
pismem, co cały manuskrypt.
"Niniejsze zostało spisane przez Gerd Svensdatter
anno 1875, pod dyktando matki, Petry Eriksdatter Nord-
lade".
Gerd... matka Petry młodszej. Ta, która miała po-
chodzie z dobrej, kulturalnej rodziny. Owszem, charakter
pisma mógł na to wskazywać.
I Petra Eriksdatter Nordlade. Babka. To ona była
właścicielką medalionu.
Linia rodu zaczynała się zarysowywać. Ale czy o tę
właśnie rodzinę chodzi? I czy ta linia prowadzi do
Christera Gripa?
Trudno to jeszcze ocenić.
Andre zaczął czytać i szybko zorientował się, że
autorka była osobą wykształconą, a poza tym posiadała
pewien talent poetycki.
Ale dlaczego, na Boga, wyszła za mąż za takiego
prostaka jak Ole Knudsen?
Musiał być w młodości przystojnym, czarującym i sym-
patycznym młodzieńcem. Co Andre mógł na ten temat
wiedzieć? Później wyrzucił z domu czternastoletnią córkę,
bo przydarzyło jej się nieszczęście, i tego Andre nigdy mu
nie wybaczy.
Jak najszybciej spojrzał na adnotację Vanji po drugiej
stronie: "Składam je razem ze skarbami Ludzi Lodu,
znalazłam w nich bowiem zdumiewające powiązania z naszą
rodziną. Vanja Lind z Ludzi Lodu, 6 czerwca 1900 roku".
On jednak dotychczas nie znalazł niczego, co by łączyło
medalion i manuskrypt z Ludźmi Lodu.
Ale przecież nie zaczął jeszcze czytać.
Nie tracąc czasu, zabrał się do dzieła.
ROZDZIAŁ III
"Tam, gdzie dolina porasta lasem, a łąki się kończą,
główny szlak drogi zamazuje się i w końcu schodzi na
manowce. Jeśli mimo to chcesz tym szlakiem podążać dalej,
duch twój traci wszelkie oparcie w rzeczywistości, oddala
się od jasnego dnia, od światła, od człowieczego bytu.
Droga, którą, jak ci się zdawało, szedłeś, zanika,
rozpada się na wiele wątłych ścieżek, gdzie słoneczne
światło igra z cieniem i wabi wędrowca, lecz biada ci,
jeśli którejś z tych dróżek zaufasz. Łatwo zawieść cię
może ku mokradłom i oparzeliskom, co ugną się pod
twoją stopą i pochłoną cię na wieki wieków. Może
niektóre z nich wiodą ku skalnym urwiskom, czekają-
cym na zbłąkanie dzieci, które samotnie gnają bydło na
pastwiska lub wyszły o brzasku nazbierać mchu i chrus-
tu? Być może. A być może też jedna z tych błędnych
dróżek doprowadzi cię do najciemniejszej głuszy, do
samego jądra boru, do tego miejsca, które wspominane
bywa jedynie szeptem, przy płonącym na kominku og-
niu w jesienne wieezory.
Wszyscy mieszkańcy zagród w dolinach znali tę opo-
wieść. Każdy mógłby długo mówić o sprawach, które
kiedyś wydarzyły się gdzieś za dziesiątą górą. Dużo czasu
upłynęło od tamtych wydarzeń, ale wciąż trwały w ludz-
kiej pamięci, w każdej wiosce, we wszystkich chatach,
niesamowite, budzące grozę a zarazem pociągające, po-
wtarzane o szarej godzinie: opowieści o dziewicach
z Vargaby.
Nikt dokładnie nie wie, gdzie to Vargaby leżało. A ci,
którzy kiedyś znali legendę, pomarli i odeszli w zapom-
nienie.
Aż kiedyś - zdaje mi się, że to było wtedy, gdy
w Szwecji panował trzeci lub czwarty król z rodu Wazów
- zdarzyło się, że trzej jeźdźcy przybyli do lesistej doliny
rzeki Alv. Byli zmęczeni, wszyscy trzej, siąpił zimny
deszcz i wędrowcy z niepokojem myśleli o nadchodzącej
nocy.
- Trzeba się rozejrzeć za jakąś zagrodą - powiedział
jeden z nich, wysoki mężczyzna o władczym spojrzeniu.
Nazwisko nosił wojownicze, Diderik Swerd, a jego
[Sverd, w jęz. szwedzkim znaczy: miecz (przyp. tłum.).]
powołaniem były kobiety i wojaczka, i może czasami
puchar wina na wzmocnienie w jakiejś gospodzie.
Drugi był nieduży i chudy, lecz jego faryzeuszowskie
oczy płonęły świętym ogniem, zdolne wypatrzyć naj-
mniejszy grzech w duszy bliźniego. Właśnie został wy-
święcony na księdza i ożywiała go chęć służenia jedynie
swemu powołaniu. Człowiek niedużego wzrostu i z tru-
dem nawiązujący kontakty z bliźnimi zazwyczaj wybiera
sobie zawód, który daje władzę. Jak brzmiało jego
prawdziwe nazwisko, nikt nie wiedział. On sam prezen-
tował siebie imieniem Natan. I jako ten biblijny Natan
starał się napominać oraz pouczać, bezustannie roz-
prawiał o spalonej słońcem Gehennie, czekającej na
grzeszników.
Skinął tylko nieznacznie głową na propozycję swojego
towarzysza, bo czyż nie jest wolą Pana, by kapłani
znajdowali jak najlepsze warunki? A tego dnia pogoda
była raczej dla psów niż dla sług bożych.
Wymienionym dwóm podróżnym towarzyszył trzeci.
Młodzieniec tak dokładnie ukryty pod peleryną i szerokim
rondem kapelusza, że widać było jedynie pałające oczy.
Imię, którym się przedstawił, brzmiało Havgrim. I nicze-
go więcej się o nim nie dowiedzieli.
Najbliższa zagroda okazała się zamożna, wabiła po-
dróżnych nadzieją na posiłek i sen oraz możliwością
wysuszenia pod dachem przemoczonej odzieży. Wjechali
na dziedziniec i zostali przyjęci życzliwie, konie znalazły
miejsce w stajni, mężczyzn natomiast zaproszono do
ciepłej, zasobnej izby.
- Pokój temu domowi - pozdrowił Natan.
- Bóg zapłać - mruknął gospodarz, a jego żona
skłoniła się w milczeniu. - Co was wygnało na drogę,
panowie, w taki deszczowy wieczór? - zapytał gospodarz.
Pierwszy odpowiedział kapłan:
- Zostałem powołany, by służyć Panu na pogańskich
pustkowiach Harjedalen. Moja droga wiedzie do Sveg.
- Ja zaś podróżuję do Trondheim jako posłaniec
królewski - oświadczył Diderik Swerd. - Niepokorni
Norwegowie burzą się, słyszeć nie chcą o duńskiej władzy
i oświadczają, że mogą rządzić się sami. Król Gustaw
prosił mnie, bym się zorientował, jakie nastroje panują
wśród chłopów w Trandelag, skoro i tak wybierałem się
w te strony. Pan Natan i ja spotkaliśmy się w Mora,
a ponieważ było nam po drodze, przystaliśmy do kom-
panii".
Andre przestał czytać i zastanawiał się. Cóż to za
dziwny rękopis. Co w nim jest starą opowieścią, a co
zostało stworzone przez Gerd, matkę Petry? Od początku
całość opowiadana jest z wyraźnym talentem literackim,
nagle jednak narracja się załamuje, jakby autorka nie była
już w stanie utrzymać odpowiedniego rytmu. Uderzyło go
też, że na początku napisała: "A ci, którzy kiedyś znali
legendę, pomarli i odeszli w zapomnienie". Skąd więc ona
sama znała opowieść? Stworzyła ją od nowa, czy też było
tak, jak napisała, że saga jest swego rodzaju ustnym
dziedzictwem po matce?
Andre, rzecz jasna, pilnie śledził, czy nie znajdzie
czegoś, o czym wspomniały i Vanja, i Benedikte, czegoś,
co mogłoby mieć związek z Ludźmi Lodu. Na razie
jednak niczego takiego nie było oprócz nazwy "Trond-
heim". Czy Diderik Swerd mógł mieć coś wspólnego
z rodziną Petry, skoro jechał do Trondelag?
Zobaczymy, trzeba czytać dalej.
"Gospodarz skierował pytający wzrok na trzeciego
przybysza.
- Ach, ten tutaj - rzekł Diderik z lekceważeniem.
- Jego znalazłem po drodze. Pozbawiony pana pachołek,
który był na wojnie w Europie jako żołnierz zaciężny.
Teraz mnie ochrania, bo nie jest bezpiecznie podróżować
samotnie po bezdrożach.
Chłop raz jeszcze przyjrzał im się uważnie i rzekł
swoim trudno zrozumiałym dialektem:
- Moi panowie, skoro, jak słyszę, wybieracie się do
Trondheim i do Sveg, to zawróćcie do Moraj, stamtąd
kierujcie się na północ! Zabrnęliście na prawdziwe bez-
droża, tu czekają was tylko odludzia i okrężne szlaki albo
bagna i knieje.
- Wiemy, że najlepsza jest droga północna - przyznał
Diderik. - Ale ja świadomie chciałem jechać przez tę
dolinę. Moi przodkowie pochodzili z Alvdalen i już od
dwóch dni rozpytuję wszędzie o kolebkę rodu, choć jak
dotychczas bez rezultatu.
- Ja zaś pragnę wykorzystać czas podróży, by głosić
słowo Boże zbłąkanym duszyczkom na pustkowiach
- dodał ksiądz Natan. - Ale przemawiałem do głuchych
uszu w ostatnich dniach. Ludzie nie chcą słuchać o karze
boskiej za grzechy i nie myślą o nawróceniu. Nie chcą też
słuchać o mękach piekielnych, bo, jak powiadają, życie na
ziemi jest wystarczającą męką.
- Dlaczego zatem nie mówić im o Bożej dobroci
i o tym, że Pan wynagrodzi wszystkich, którzy za nim
pójdą? - zapytał chłop.
- Oni na to nie zasługują - uciął kapłan. - Dopiero
kiedy padną na twarze i będą się wić ze strachu przed
straszną karą boską, kiedy będą błagać o odpuszczenie
grzechów, dopiero wtedy będę mógł im mówić o raju.
Gospodarz nie powiedział nic więcej, lecz jego poru-
szające się nerwowo nozdrza świadczyły wymownie
o tym, co myśli. Znowu spojrzał pospiesznie na trzeciego
z przybyłych, który usiadł w mroku, daleko od pieca. Nie
był to człowiek stary, raczej zbyt młody, by mieć już za
sobą wojaczkę na krwawych polach bitewnych Europy.
Z jego twarzy trudno było wyczytać cokolwiek. Młody,
postawny człowiek o rzęsach tak gęstych i ciemnych, że
w ich oprawie jego piwne oczy zdawały się niemal jasne.
Diderik Swerd miał jaśniejszą karnację, włosy popiela-
toblond i zmysłowe wargi; sprawiał wrażenie jakieś
dziesięć lat starszego od swego pomocnika. Ubrany był
jak przystoi człowiekowi króla, nosił wysokie buty,
koronkowy kołnierz i mankiety, krótka kurtka uszyta
była z aksamitu".
Andre ponownie odłożył manuskrypt. Jakim sposo-
bem autorka mogła wiedzieć to wszystko? Nawet szcze-
góły dotyczące wyglądu! Nie, wiele opisów to po prostu
wytwór jej wyobraźni. O takich sprawach legendy na ogół
nie mówią. Teraz jednak nikt nie byłby w stanie stwier-
dzić, co pochodzi z legendy, a co stworzyła autorka.
Nabierał coraz większego przekonania, że autorka
rękopisu sama bardzo lubiła opowiadać. A wśród Ludzi
Lodu wielu było obdarzonych talentem literackim. Czy to
znak, że miała ona w sobie krew Ludzi Lodu?
Była to bardzo niepewna i słabo uargumentowana
hipoteza, lecz Andre rozważał ją z przyjemnością. I nabie-
rał coraz większej ochoty, by czytać dalej.
" - A jak macie zamiar dotrzeć do Sveg z doliny
Osterdalelven? - zapytał chłop.
- Drogą. Prosto stąd.
- Nie, nie - zaprotestował gospodarz potrząsając
głową, jakby chciał ich ostrzec. - Nie wolno panom jechać
tą drogą. To narażanie życia. Naprawdę powinniście
zawrócić do Mora, póki jeszcze nie jest za późno,
i przestać myśleć o lasach rozciągających się pomiędzy
naszą doliną a Harjedalen! Nikt żywy stamtąd nie wy-
jdzie.
- Babskie gadanie! My mielibyśmy się bać? Dwóch
wojskowych i kapłan? Myślicie, że lękamy się wilków?
Albo niedźwiedzi?
Milcząca dotąd gospodyni spojrzała nań surowo.
- Są tam inne sprawy, których należy się lękać, panie.
- Rozbójnicy?
- Nie ma żadnych rozbójników.
- No, to gdybyście mieli ochotę straszyć nas jakimiś
wodnicami albo pokutującymi duszami, czy czymś takim,
to możecie dać sobie spokój. Nie jesteśmy przesądni.
A w razie czego mamy ze sobą kapłana.
W ten sposóó czcigodny Diderik Swerd zdradził się, że
myśl o upiorach w zasnutej mgłą krainie na granicy bagien
i rzeczywistości nie była mu tak całkiem obca.
- Kapłan może być potrzebny - powiedziała gos-
podyni. - Ale panien wodnych możecie się nie bać, nie
będą się wam naprzykrzać.
- W porządku. Czego tedy powinniśmy się wystrze-
gać? Chcielibyśmy wiedzieć, żeby nie domyślać się Bóg
wie czego.
- Możecie panowie zabłądzić, zejść na manowce
- oświadczył krótko gospodarz.
- To nas nie przeraża. Nie jesteśmy wszak dziećmi.
Chłop nie pozwolił sobie przerwać. Mówił dalej tym
swoim dialektem Alvsdal, choć starał się, by jego mowa
brzmiała jak najbardziej zrozumiale dla obcych.
- To są okolice, gdzie rządzą czary. My sami niechęt-
nie zapuszczamy się w tutejsze lasy. Bo chociaż człowiek
myśli, że dobrze zna wszystkie ścieżki, to i tak jakaś
niewidoczna siła potrafi zepchnąć wędrowca na szlak,
którym nikt nie powinien chodzić.
- Będziemy się kierować podług słońca i obserwować
drzewa.
- W głębi lasu nie dostrzeżecie słońca. Wiatr też tam
nie dociera, a na pniach drzew nie ma żadnych znaków.
Gospodyni wstała i teraz, gdy zwracała się do swego
męża, już nie dbała o to, by obcy ją rozumieli, mówiła
swoim dialektem, jednym z najtrudniejszych w Szwecji.
Powiedziała mu mianowicie, że znowu zaczęło padać i że
ona musi pójść do obory obrządzić bydło. Goście jednak
nie pojęli z tego ani słowa.
Chłop skinął głową i kobieta wyszła.
Rozmowa urwała się na chwilę. Diderik Swerd przecią-
gał się na ławie. Ogień z pieca przyjemnie grzał mu nogi,
skarpety zdążyły przeschnąć i odzyskał czucie w stopach.
A były to stopy brzydkie, kanciaste, z powykrzywianymi
paluchami, teraz także brudne, ale dobrze służyły swoje-
mu panu w nie kończących się marszach, podczas bitew
oraz w ciągu długich godzin samotnej warty.
Diderik powoli zapadał w drzemkę, gdy nagle nad jego
uchem rozległ się ostry, nieprzyjemny głos pastora:
- No i co tam jest takiego strasznego w tym lesie?
Chłop wlepił w niego oczy.
- Czy wy naprawdę nigdy nie słyszeliście o dziewicach
z Vargaby?
- Nie, a cóż to takiego? - zawołał Diderik Swerd.
- Słowo >>dziewice<< dla mnie brzmi podniecająco. Jakie
one są? Młode i pulchne?
- Od tych dziewic powinni się ichmościowie trzymać
z daleka jeśli wam życie drogie. One nie są dla zwyczaj-
nych śmiertelników.
- A zatem jednak strachy i czary?
- Może. A może i nie. Vargaby istnieje naprawdę,
a i dziewice z pewnością tam mają. Ale nikt, kto stamtąd
nie pochodzi, z dobrej woli tam nie pójdzie.
Pastor z irytacją wydmuchiwał powietrze przez nos.
- No nie, tym razem to już wystarczy! Proszę nam
wyraźnie powiedzieć, o co chodzi. Czy w lasach jest jakaś
osada?
- Pasterskie szałasy można napotkać wszędzie - zjeżył
się chłop. - Osady pewnie też. Ale żadna nie jest taka jak
ta.
- Byłeś tam kiedy?, - spytał bez ceregieli posłaniec
króla Gustawa.
- Widziałem osadę, to prawda. Jest bardzo ładna.
Otoczona lasami...
- Duża?
- Broń Boże! Osiem czy dziesięć zagród, stłoczonych
blisko siebie, nic więcej.
- Muszą się tam chyba żenić ze sobą bliscy krewni.
Znasz ludzi z tej osady?
- Nie. Jak panowie słyszycie po naszej mowie, wsie
w tej okolicy leżą od siebie daleko.
- No dobrze. Ale dlaczego z tą osadą coś jest nie
w porządku?
Gospodarz rozsiadł się wygodniej. Ogień w piecu
strzelał co chwila jasnym płomieniem, oświetlając pięknie
rzeźbione szafy, cynowe naczynia na półkach i łoże
w kącie. Do bogatego domu trafili.
- To pewnie tylko legenda - rzekł gospodarz. - Ale
odnosimy się do niej z respektem.
- No to opowiedzże nam - nalegał Diderik Swerd,
a lekceważące rozbawienie w jego głosie nie uszło uwagi
chłopa.
Poza kręgiem zgromadzonych przy ogniu siedział
w cieniu trzeci z podróżnych i nie odzywał się ani słowem.
Jakby w ten sposób chciał podkreślić swój niższy status,
a jeszcze bardziej pogardliwy stosunek Diderika Swerda
do siebie.
Gospodarz zaczął nareszcie swoją opowieść:
- Miało się to jakoby wydarzyć w czasach, kiedy
Dalarna nawracana była na wiarę chrześcijańską. Wasz-
mościowie powinni wiedzieć, że Dalarneńczycy nie chcieli
przyjmować nowej wiary dobrowolnie. I, rzecz jasna,
pogańskie przesądy były najbardziej zakorzenione właśnie
w odległych osadach na pustkowiach.
- O, tak, nietrudno mi w to uwierzyć - rzekł pastor
z nienawiścią".
Andre uśmiechnął się mimo woli.
Mamy więc nową legendę opowiadaną w ramach innej
legendy. Nieźle! Wydarzenia cofają się jeszcze bardziej
w czasie. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że mi się to
wszystko nie pomiesza i zdołam prześledzić akcję we
właściwym porządku.
Sprawa interesowała go jednak coraz bardziej. Ogrom-
nie był też ciekaw, co się stało w Vargaby.
" - Przybyli tedy wysłańcy Pana do Vargaby, niosąc
krzyż i psałterz, a tam panowało pogaństwo bardziej
zatwardziałe, niż sobie to można wyobrazić - opowiadał
chłop.
Jego małżonka wróciła właśnie do izby i słyszała
ostatnie słowa.
- Uff - skrzywiła się niechętnie. - A jednak chcesz
o tym gadać, ojciec?
- Chcieliśmy się dowiedzieć wszystkiego - odparł
pastor gniewnie. - Domyślam się, że wydarzenia mogły
mieć miejsce gdzieś na początku dwunastego stulecia.
Wiadomo bowiem, że odległe rejony Dalarna i Harjedalen
długo stawiały opór chrześcijaństwu. Przeklęci poganie!
- Nie nasza rzecz sądzić, jak tam było - rzekł gos-
podarz pojednawczo. - W każdym razie utrzymała się tam
władza feudalna. Jeden chłop był właścicielem niemal
całej wsi, a pozostali byli jego podwładnymi, traktował ich
jak niewolników. Nazywał się podobno Vret Joar Jons-
son. Potężny to był mąż. Włosy i zarost otaczały niby
chmura jego twarz jak wyciętą w kamieniu. Vret Joar
Jonsson miał jedną przypadłość, czy też można by
powiedzieć: namiętność. Kochał dziewice.
- O, a któż ich nie kocha? - zachichotał obleśnie
Diderik.
- Możliwe, ale Vret Joar kochał je na swój sposób.
Składał je w ofierze pogańskim bóstwom. Freyowi,
bogowi płodności. Albo Frei, bogini urodzaju.
- Co takiego? Jak to: składał w ofierze?
- Jak tu siedzę, to prawda. Co roku składał na ołtarzu
krwawą ofiarę i co roku ginęła jedna dziewica.
- Ależ to potworne! - wykrzyknął pastor.
- Oczywiście. Vret nie był w stanie sam zaznać
rozkoszy z kobietą, dlatego ofiarami starał się przekupić
bogów, odzyskać męską siłę".
I to napisała kobieta w osiemnastym wieku, pomyślał
Andre. Ta Gerd, matka Petry, musiała być nie byle jaką
osobowością. Zanim powrócił do czytania, musiał zapalić
światło, bo niepostrzeżenie pokój zaczął pogrążać się
w mroku. Początkowo zresztą Andre sądził, że pismo jest
takie niewyraźne, w końcu jednak zauważył, że to dzień
ma się ku końcowi.
" No, gospodarzu, chyba przesadzacie - rzekł pastor.
- takie opowieści może były dobre w pradawnych
czasach, ale nie w naszej erze.
- Waszmościowie słyszeli naszą mowę i wiedzą, jak
trudno ją zrozumieć. A przecież my mieszkamy nad rzeką
i wcale nie jesteśmy tu tak bardzo oddzieleni od świata.
Czy nic można sobie wyobrazić, jakimi zamkniętymi
rejonami były samotne osady w lasach parę wieków temu?
Ludzkie zwyczaje i bojaźń boża niełatwo torowały sobie
drogę do leśnych i górskich pustkowi Alvdalen. Miesz-
kańcy poszczególnych osad prawie się ze sobą nie widy-
wali. I ledwie się domyślali, że poza granicą lasów istnieje
jakiś inny świat. Niewiele wiedzieli o sąsiedniej wsi.
Jeszcze teraz, w osiemnastym wieku, Vargaby i inne małe
osady z pustkowi są całkowicie odcięte od ludzkiej
wspólnoty. Na takiej glebie mogą rozkwitać najrozmait-
sze mroczne rytuały.
Diderik sprawiał wrażenie zamyślonego.
- Owszem, to mi się wydaje zrozumiałe. Ale to była
niewielka osada! Jakim sposobem Vret Joar zdobywał tak
wiele dziewic, żeby co roku składać ofiarę?
- O, nie było ich tak wiele. Cała ta sprawa z ofiarami
trwała zaledwie jakieś cztery czy pięć lat, aż doszło do
ponurego końca.
- Tak? I co się stało?
- Nie potrzebuję chyba zapewniać, że Vret Joat był
człowiekiem znienawidzonym. Nienawidzili go wszyscy,
ale jeszcze bardziej się go bali. Miał on syna, który urodził
się w czasach, gdy Joar był jeszcze w stanie wziąć kobietę
w objęcia. Wychowywał go na swego następcę we
wszystkim, także w swym pogańskim procederze. Dopó-
ki pozostanie w okolicy choć jedna dziewica, bogowie
mogą liczyć na ofiarę...
Wszakże złego człowieka wcześnie dosięgła kara! Los
Vreta Joara Jonssona był nie do pozazdroszczenia.
Nocami nie zaznawał odpoczynku. Pomordowane dzie-
wice noc w noc nawiedzały we śnie swego prześladowcę.
- Wyrzuty nieczystego sumienia - potwierdził pastor.
- Ale nie na tym koniec! Ludzie powiadają, że one
naprawdę przychodziły. Że dusze niewinnych dziewic
zadręczały go niemal na śmierć. Pozostały jednak duchami
i naprawdę uśmiercić go nie mogły. Dlatego pojawiały się
przeważnie w snach, dręczyły go i prześladowały bez
umiaru. A zresztą Joar przysięgał na wszystko w świecie,
że często nie spał i widywał je na jawie.
- Moim zdaniem to okrutniejsza kara niż śmierć
- westchnął Diderik. - Powiedz mi... W jaki sposób
dokonywano ofiary? Czy palono je na stosie?
- Nie, nie, ludzie mówili, że bóg Freyra swoją
siedzibę w lesie, nad małym jeziorkiem. Dziewice były
wpychane do wody. Przez mężczyzn uzbrojonych w dzi-
dy.
Pastor jęknął ze zgrozy.
- Czy nie prościej byłoby przebić dzidami Vreta
Joara? - zastanawiał się Diderik.
- Nie mogli tego zrobić. Joar miał strażników. Kilku
zaufanych ludzi, którzy chętnie służyli bogatemu panu.
- Historia się powtarza - mruknął Diderik Swerd.
- Owszem, tak bywa! Zresztą to głównie strażnicy
wpędzali do wody nieszczęsne dziewczęta. Tylko że nie
było ich zbyt wielu, zatem krewni i przyjaciele wybranej
panny, być może młodzi chłopcy, którzy marzyli właśnie
o niej, zmuszani byli do udzielania pomocy. Trzeba
waszmościom wiedzieć, że wiara w starych bogów była
głęboka, ludzie się ich okropnie bali, zwłaszcza że tak
mało wiedzieli o świecie zewnętrznym. Wielu chyba
w ogóle nie miało pojęcia, że istnieje jakiś świat poza
granicami Vargaby. Co zatem mogli zrobić? Otóż w czasie
gdy kapłani prawdziwego Boga przenikali coraz głębiej
w lasy Dalarna ze swoją świętą misją, zdarzyło się
któregoś roku, że jeden ze strażników Vreta Joara
zakochał się w dziewicy przeznaczonej na ofiarę. Jako
młody i niewiele rozumiejący chłopiec podziwiał Joara
i chciał mu służyć. Teraz gorzko tego żałował. Próbował
uciec razem w dziewczyną, która chyba w tym czasie
dziewicą przestała już być, ale go złapano. Panna jednak
zdołała ujść pogoni i bardzo długo błąkała się po
okolicznych lasach. W końcu dotarła do ludzi tutaj,
w Alvdalen, i urodziła syna. Żyła potem jeszcze tylko
przez osiem lat. Dziecko zostało samo i cierpiało nędzę.
W jakiś czas potem chłopak opuścił wieś i myślę, że umarł
gdzieś z głodu.
- No, a ów strażnik? Kochanek dziewczyny?
- Och, z nim rozprawili się krótko. Wszyscy pozostali
strażnicy i syn tyrana, Vret Matts, otoczyli nieszczęśnika
i dosłownie roznieśli na dzidach.
Słuchaczy przeniknął dreszcz.
- Dziewczyna była jedną z trzech sióstr. Najstarsza
została złożona w ofierze rok wcześniej, natomiast trzecia,
najmłodsza, miała niezwykle silny charakter. Wiedziała, że
za rok przyjdzie kolej na nią, ale nie to było głównym
powodem jej decyzji. Postanowiła mianowicie zabić
tyrana. Chciała to zrobić z żalu po siostrach i aby ochronić
wszystkie małe dziewczynki dorastające we wsi. Wiedziała
przecież, że po niej nadejdzie kolej i na nie...
W piecu przygasało i gospodyni raz po raz dokładała
jałowcowych gałązek, ogień trzaskał i syczał. Gdy płomie-
nie znowu strzeliły w górę, gospodyni odwróciła się
i popatrzyła na twarze gości: cyniczną i rozbawioną
Diderika Swerda, Fanatyczną Natana i nieprzeniknioną
tego trzeciego".
Gerd znowu daje się ponieść literackiej pasji, myślał
Andre z uśmiechem. Ta Gerd, która napisała, to... Czy
była żoną Olego Knudsena, kiedy spisywała legendę?
To chyba niemożliwe. Przypominała mu siostry Bron-
te, angielskie pisarki. Zamknięte w sobie, stłamszone
i samotne istoty, obdarzone siłami twórczymi, których
nic nie było w stanie zgasić. Gerd zdecydowała się
tworzyć, snuć literacką opowieść na bardzo niepew-
nych podstawach. Wkładała w usta postaci repliki, wy-
obrażała sobie i opisywała, jak wyglądali ludzie i ich
otoczenie.
Niewątpliwie jednak w każdej opowieści istnieje jądro
prawdy. To przecież nie była wymyślona historia. Dziewi-
ce z Vargaby istniały naprawdę, a już przynajmniej
legenda o nich.
Twórczy talent autorki stworzył jedynie detale, nieis-
totne szczegóły. Andre zastanawiał się, czy Gerd miała
zamiar napisać książkę na podstawie legendy. Zeszyt,
który trzymał w ręce, był zbyt cienki, historia zbyt krótka
na prawdziwą powieść. Czy to jednak nie jest grzech
wszystkich początkujących pisarzy, że ich utwory nie są
wystarczająco długie?
Może nawet wysłała swój utwór do jakiegoś wydaw-
nictwa? I może odesłano jej z odmową? Nie, nie uważał,
by miała tyle odwagi.
"Gospodarz, który czekał, aż żona dołoży do ognia,
podjął znowu opowieść:
- Mait, bo tak dziewczyna miała na imię, zdołała
zwabić Vreta Joara Jonssona nad jeziorko; przekonała go,
iż ukazał jej się bóg Frey i powiedział, że chciałby
porozmawiać osobiście z Vretem Joarem.
Gospodarz zniżył głos.
- Powiadano, że posążek boga Freya, który wyrzeź-
biono w drewnie, miał być jakoby taki, no... dość...
- Ojciec! - upomniała go żona. - Nie mówi się
o takich rzeczach!
- Nie, nie, chętnie posłuchamy - zaprotestował Dide-
rik i pochylił się ku opowiadającemu z obleśnym, pełnym
oczekiwania uśmieszkiem.
- E, no - wahał się chłop. Najwyraźniej nie wiedział,
kogo słuchać. - No, panowie wiedzą przecież, jak
obdarowany był bóg Frey. Bóg płodności i w ogóle.
A posążek z Vargaby miał podobno być tak wyposażony
pod względem męskim, że... No już, już, matko, już nic
więcej nie powiem. W każdym razie kiedy Vret Joar
Jonsson poszedł nad jeziorko, bez broni, z lasu wyszła
Mait z nożem w ręce, by zamordować ciemiężyciela wsi.
Popełniła jednak błąd, bo postanowiła mu wygarnąć
wszystko, co Ieżało jej na sercu, zaczęła krzyczeć, jakim
jest on potwornym wyrzutkiem i draniem. Vret Joar, nie
czekając na dalszy rozwój wypadków, zaczął po prostu
uciekać w las, bo uzbrojona Mait córka Branta nie była
osobą, z którą można by sobie żartować. Dziewczyna
pognała za nim, a ponieważ była młodsza i szybsza, więc
mało brakowało, a byłaby go złapała. Los jednak sprawił,
że akurat w tym czasie lasem w stronę Vargaby szli
pobożni kapłani; właśnie okrążali jeziorko.
Vret Joar słyszał, oczywiście, wiele o nowej wierze,
coraz bardziej umacniającej swoje wpływy w kraju. Nie
był nią zachwycony, ale w tej chwili dostrzegł w niej
ratunek. Zaczął wzywać pomocy, oskarżając Mait córkę
Branta, że jest czarownicą, która chce rzucić na niego
urok. Bo to akurat wiedział, że dla nowej religii czary
i przesądy były największym paskudztwem. Jeden z apos-
tołów dał znak swoim towarzyszom i zanim Mait zdążyła
się zorientować, co się dzieje, została w imię Boże
zadźgana nożem jako groźna >>czarownica<<.
Vret Joar zabrał swoich wybawców do Vargaby
przysięgając, że jest wyznawcą nowej wiary. Wkrótce
jednak słudzy Boży dowiedzieli się o ponurych grzechach
obciążających jego sumienie. Krwawe ofiary z ludzi, to
przecież prawdziwy kult Baala! I wtedy to ludzie
apostoła przepędzili ze wsi w lasy Vreta Joara Jons-
sona i jego syna Vreta Mattsa Jonssona, wymor-
dowawszy przedtem po kolei strażników i wasali
tyrana. Rozprawa była bezlitosna i brutalna, mimo
wszystko jednak ojciec i syn zdołali dotrzeć do ludzi.
Dla Vreta Joara ucieczka przez lasy była zbyt wielkim
wysiłkiem i zmarł na rękach syna nad brzegiem Siljan.
Wiadomo też, co stało się z Vretem Mattsem. Włóczył
się po wsiach, pił, łajdaczył się, głodował. Umarł dość
młodo.
- A Vargaby?
- Cóż, tam apostołowie starali się żelazną ręką na-
kłonić ludzi do nowej wiary. A gdy im się to nie udało,
spalili większość domów w tej >>twierdzy pogaństwa<<
i ludzie musieli budować je na nowo. Słudzy Boży poszli
natomiast przez góry do Harjedalen.
W izbie zaległa cisza.
- I oni nadal tam mieszkają? - zapytał Diderik cierpko.
- W Vargaby? Mieszkają. Raz do roku widujemy paru
z nich w kościele. Przemykają w milczeniu i cisi stają
gdzieś z tyłu, za innymi, a po nabożeństwie natychmiast
wracają do swoich ukrytych za lasami łąk.
- No więc... Jeszcze przecież nie powiedziałeś nam, co
takiego strasznego kryje się w tutejszych lasach?
Chłop uniósł głowę.
- Jcszczeście tego nie pojęli, panie? Dziewice z Varga-
by wciąż tułają się po okolicy! Mieszkańcy osady są wolni,
oni nie widują upiorów. Jednak obcy, który zabłądzi
w lesie... Jakieś siły poprowadzą go ukrytymi ścieżkami
do Vargaby.
Diderik wydął wargi.
- A to dlaczego?
- Bowiem dziewice nadal poszukują Vreta Joara
Jonssona i pewnie też jego syna. Przede wszystkim jednak
Joara. Skąd duchy miałyby wiedzieć, że człowiek zmarł
przed setkami lat? Nadal szukają opanowane żądzą ze-
msty. Specjalnie zaciekła jest podobno Mait córka Branta,
ale jej siostry też nie należą do miłosiernych. Inne
dziewczynki, te, które zostały złożone w ofierze jako
pierwsze, znalazły, zdaje się, pokój wieczny. Teraz już się
ich nie widuje.
- Ale one nie mogą nic zrobić żywym?
- W sensie fizycznym nie, ale mogą ich tak wystraszyć,
że nigdy nie znajdą wyjścia z lasu.
- Zdarzyło się już kiedyś coś takiego? Że ktoś nie
odnalazł drogi, nie wyszedł z lasu?
- Tego nie wiem. To przecież wszystko może być
jedynie legendą, podaniem. My jednak na wszelki wypa-
dek nigdy się nie zapuszczamy w tamte strony.
Pan Natan odetchnął głęboko.
- Muszę powiedzieć, że to niezwykle wyrazista
i szczegółowa opowieść. Nawet może trochę zbyt
dokładna. Skąd można wiedzieć aż tyle? Zwłaszcza jeśli
nigdy się tam nie było. I jeśli nikt żywy stamtąd nie
wróeił.
- O, tak - zgodził się gospodarz. - Z pewnością
w ciągu tych stuleci wiele zostało dodane do opowieści
lub poprawione.
- Myślę, że tak - oświadczył Diderik. - No i co, moi
towarzysze? Przestraszyliście się?
- Ja nie - odparł kapłan. - Bóg jest ze mną.
- A ty, Havgrim? Wahasz się?
Młody człowiek potrząsnął głową.
- Znakomicie - rzekł Diderik Swerd. - Drogi gos-
podarzu, serdeczne dzięki za rozrywkę. Jesteś bardzo
dobrym narratorem i tworzysz piękne historie. My jednak
nie zawrócimy w długą drogę do Mora. Wyśpimy się
w nocy, a potem pojedziemy dalej ku pustkowiom
Harjedalen.
Chłop westchnął.
- Rozumiem, że nie mogę panów zatrzymać. W takim
razie nasza pasterka wyruszy z wami, żeby pokazać wam
przynajmniej pierwszy odcinek drogi. Nikt nie zna lasu
lepiej niż ona, a poza tym jej nigdy żadne nadprzyrodzone
istoty nie niepokoiły. Matko, sprowadziłabyś tu naszą
małą pasterkę?
- Pasterkę kóz? Dziewczynę? - zapytał Diderik z ob-
leśnym uśmiechem. - Nie może być lepszego towarzystwa
dla pełnych życia mężczyzn!
Chłop ani drgnął. Czekał, aż żona przyprowadzi
pasterkę.
Na widok przybyłej panu Diderikowi opadła szczęka.
Stanowczo nie była to najbardziej pożądana towarzyszka
dla mężczyzny jego pokroju! Miała co najmniej sześć-
dziesiąt lat, była pokrzywiona i pomarszczona po długim,
pełnym trudu życiu, zmęczona nieustannym lękiem o po-
wierzone jej bydło i samotnością w pełnych dzikiego
zwierza lasach.
- To jest Barbro - przedstawił gospodarz. - Rozu-
miem, że panowie spodziewali się kogoś młodszego, bo
przecież zwykle najmłodsze pasterki zajmują się kozami,
lecz Barbro robiła to przez całe swoje życie. Była małą
sierotką, kiedy, zdaje się, że było to przed wiekami, przyszła
do domu mojego ojca. Jesteś pewna, Barbro, że zdołasz
bezpiecznie przeprowadzić panów przez lasy koło Vargaby
tak, żeby znaleźli się na drodze do Lillhardal i Sveg?
- Pewnie, że przeprowadzę - oświadczyła stara i po-
tem wygłaszała pospiesznie jakieś formułki, z których
goście nie rozumieli ani słowa.
- Nie, nie, chwileczkę - zaprotestował Diderik. - Mu-
simy mieć przewodnika, którego będziemy rozumieli.
- Wybaczcie mi, panie - rzekła Barbro. - Kiedyś przez
rok służyłam u siostry mojego gospodarza, która wyszła
za mąż i mieszka w Gagnef. Wciąż jeszcze pamiętam
tamtejszą dziwaczną mowę.
Dziwaczną dla niej, lecz dla nich zrozumiałą. Choć nie
był to najczystszy język szwedzki, niewątpliwie byli
w stanie się z nią porozumieć.
- No dobrze - westchnął Diderik zadowolony, wciąż
jednak z tym lekko pogardliwym błyskiem w oczach,
podkreślającym dystans, jaki dzielił go od niżej stojących
gospodarzy. - W takim razie mówimy wszystkim dob-
ranoc i udajemy się na spoczynek. Mógłbym chyba
zażądać, żeby mi jakaś służąca wygrzała łóżko, ale dzisiaj
jestem już zanadto zmęczony. Jutro wstajemy o wscho-
dzie słońca.
Chłop skinął głową. Odprowadzał wzrokiem także
dwóch pozostałych gości, gdy podnosili się z miejsc i szli
za Diderikiem do sypialni wunnym budynku. Kiedy go
mijali, napotkał wzrok najmłodszego. Było to spojrzenie
pełne sympatii i zrozumienia. Dowodziło, że Havgrim
orientował się w zawiłościach ludzkich uczuć. O tym, że
wiedział, kto spośród zebranych w tej izbie ma naj-
szlachetniejszy charakter.
To spojrzenie wzruszyło gospodarza i przepełniło go
wdzięcznością".
Jakaś grupa nowo przybyłych gości hałasowała na
korytarzu za drzwiami pokoju Andre. Odłożył rękopis
i czekał, aż się to uspokoi.
Na dworze świecił księżyc i rzucał zimną poświatę na
podłogę hotelowego pokoju. Andre wstał i zaciągnął
zasłony.
Czekał jakieś pół godziny, a kiedy na korytarzu znowu
zapanowała cisza, wrócił do czytania.
ROZDZIAŁ IV
"Mała Kajsa wypędziła bydło na pastwisko i siedziała
teraz na skłonie porośniętego rzadkim lasem wzgórza
spoglądając w dół na pasące się zwierzęta. Krowy zwykle
trzymały się blisko niej, owce natomiast były kłopotliwe.
Zawsze chciały tego, co znajdowało się trochę dalej. Na
szczęście teraz pokładły się i przeżuwały to, czego zdążyły
od rana naskubać. To była najspokojniejsza chwila dnia,
do której młoda pasterka zawsze tęskniła.
Obok niej na ziemi leżał duży kij, który miała dla
obrony przed dzikimi zwierzętami, a także róg, którym
powinna wzywać pomocy, gdyby groziło jej prawdziwe
niebezpieczeństwo. Strach nigdy jej nie opuszczał, jak
zresztą wszystkich małych pastuszków. Poznała go pierw-
szego dnia, gdy została wysłana sama ze zwierzętami do
lasu, i tak już zostało. Miała wówczas siedem lat. Teraz
skończyła już chyba osiemnaście, choć nie była tego taka
całkiem pewna, bowiem w Vargaby nie przywiązywano
szczególnej wagi do rachuby czasu. Dni i lata płynęły
w przemiennym rytmie pór roku i ciężkiej pracy. Kto by
miał czas liczyć mijające dni, skoro najważniejszą sprawą
było bronić się przed głodem i zimnem?
Oczy dziewczyny były rozmarzone, co się ostatnio
zdarzało bardzo często.
Wiele zagród we wsi świeciło pustkami po zarazie,
która nawiedziła Vargaby przed pięcioma laty. Kajsa nie
bardzo umiałaby powiedzieć, co to była za choroba. Jakaś
biegunka, która zabrała niemal połowę wszystkich miesz-
kańców osady. Dom Era Nilsa popadał w ruinę, a nie było
nikogo, kto by się o niego zatroszczył. Dom Era Andersa
już się całkiem zapadł, belki dachowe tworzyły rumowis-
ko, porośnięte chwastami. Obora Olego Branta stała się
siedliskiem sów, które pohukiwały groźnie po nocach.
Od czasu zarazy nie było w osadzie ani jednego
młodego mężczyzny.
Początkowo Kajsa nie rozumiała trapiącej ją tęsknoty,
tego wciąż rosnącego i umacniającego się pragnienia,
które zdawało się rozrywać jej duszę na strzępy. Stawała
na wzgórzu i spoglądała w dolinę, gdzie płynęła rzeka.
Zabierz mnie ze sobą, prosiła cichutko. Weź mnie stąd
i zaprowadź do miejsc, które wabią z oddali.
Prosiła dorosłych, by jej pozwolili opuścić Vargaby.
Chciała poznać nowych ludzi, tak jej się wydawało.
Chciała zobaczyć nowe okolice. Myślała, że za tym właśnie
tęskni.
Teraz jednak rozumiała więcej.
Podczas ostatniego Bożego Narodzenia znalazła się
w kościele w Alvdalen. Widziała tam młodych mężczyzn
i chłopców w swoim wieku. Stali po drugiej stronie
kościelnej nawy. Wtedy zrozumiała, czego tak rozpacz-
liwie pragnie jej skołatane serce.
Pojęła, że tęskni do innego człowieka, do kogoś
bliskiego, kto stanowiłby dla niej oparcie. Do kogoś, kto
zaspoisoiłby jej potrzebę czułości i któremu ona mogłaby
okazywać czułość. Kto wziąłby ją w ramiona i kto by
ugasił trawiący jej ciało ogień, uwolnił ją od męki, która
z roku na rok stawała się coraz bardziej nieznośna.
Niczym lunatyczka próbowała kilka razy opuścić
Vargaby na własną rękę, chciała dojść do ludzi. Zawsze
jednak zawracano ją z drogi i karano za niedopuszczalne
pomysły.
Teraz już zrezygnowała.
Kajsa wiedziała, że nie jest w swojej tęsknocie osamot-
niona. Kjerstin z sąsiedniej zagrody na przykład. Najpięk-
niejsza i najłagodniejsza istota we wsi. Była kilka lat
starsza niż Kajsa i często rano miewała czerwone, zapuch-
nięte oczy. Kjerstin jednak nigdy by się nie odważyła uciec
z Vargaby. Takich rzeczy się po prostu nie robi, a poza
tym świat jest bezlitosny, pełen niebezpieczeństw czyhają-
cych na młodą dziewczynę. Kjerstin bała się wszystkiego
i przestrzegała niepisanych praw, jakie mieszkańcy Varga-
by ustanowili w ciągu stuleci. Ani ona, ani Kajsa nie
rozumiały, że było wśród tych praw wiele zasad niedo-
rzecznych, bo przecież nie znały innego życia. Wierzyły
więc, że każdego roku należy wrzucić po kawałku
wszelkiego rodzaju jedzenia do leśnego jeziorka, by
zapewnić dobre zbiory. Nikt już nie wiedział, dlaczego tak
trzeba, po prostu robiono to i już. Albo każdego
wieczoru, kiedy zamykano bydło na noc, trzeba było
wypowiadać wiele dziwnych formułek i pluć na próg
obory, by strachy albo jeszcze co gorszego nie dostało się
do środka. Każda praca, jaką podejmowano, wymagała
odrębnych rytuałów. Nowo narodzone dziecko trzeba
było włożyć na chwilę do dziupli drzewa rosnącego koło
źródła...
Tyle rzeczy należało wiedzieć, tylu zwyczajów prze-
strzegać, lecz dla dziewcząt były to sprawy naturalne.
Sądziły, że wszędzie na świecie jest podobnie.
Świat zdawał się taki ogromny! Widać to było wyraź-
nie, kiedy się weszło na Wielką Górę. Jedno wzgórze za
drugim majaczyło w oddali na tle sinoniebieskich lasów.
A daleko, daleko na horyzoncie połyskiwało wielkie
jezioro. Jezioro Orsa, tak je nazywano. Ale nikt z Vargaby
nigdy tak daleko nie zaszedł.
Kajsa zastanawiała się często, czy tam, w tych dzikich
borach, także żyją ludzie. Była w Alvdalen i mogła się
przekonać, że tam mieszka ich wielu. Początkowo nie
mogła w to uwierzyć, wtedy jednak była dzieckiem.
I wtedy jej świat ograniczał się do lasów wokół Vargaby.
Teraz wiedziała więcej. Więc może w tamtych odległych
dolinach także znajdowały się osady? Choć dość trudno
było w to uwierzyć. Aż tak dużo ludzi z pewnością na
świecie nie ma!
Stary Ols Erik twierdził co prawda, że ludzie mieszkają
jeszcze dalej, również w miejscach, których stąd nie widać.
Ale to chyba tylko takie gadanie, bo w takim razie ci ludzie
musieliby mieszkać na zewnątrz, poza granicami świata!
Kajsa drgnęła. Ktoś wołał jej imię. Ze złością!
Zerwała się i pobiegła w dół. To Britta, która mieszkała
w domu pod lasem. Britta była dokładnie w jej wieku, no,
może nawet trochę młodsza. Była jednak bardzo impul-
sywna i nieobliczalna. I silna. Nie taka jak Kajsa, co to
marzy z otwartymi oczyma.
- Jak ty pilnujesz bydła, Kajsa? - krzyczała roz-
gniewana Britta. - Cielęta wróciły na podwórze!
Przestraszona Kajsa rozglądała się za zwierzętami.
Kozy zniknęły, cielęta także. Tylko krowy pasły się
spokojnie.
- Chodź tu zaraz! - wołała Britta. - Poszukamy kóz.
Kiedy chodziły po lesie, nawołując, Kajsa myślała
o Britcie. Zastanawiała się, czy ona także tęskni. O,
z pewnością! Kajsa nie raz dostrzegała niepokój w jej
spojrzeniu. Britta jednak wiedziała, czego chce. Była
o głowę wyższa od przyjaciółki, miała lśniące, ciemne
włosy i niemal agresywne oczy. Przyjemnie było na nią
patrzeć, bo poruszała się z wdziękiem i pewnością siebie,
długonoga o szczupłej talii. Na twarzy jednak nie była
taka ładna jak na przykład Kjerstin. Ale też z Kjerstin
mało kto mógł się równać.
Kajsa miała włosy jasne, splecione w warkocze, oczy
niebieskie i uśmiechała się nieśmiało. Mama powiedziała,
że Kajsa jest śliczną małą dziewczynką. Ale matki pewnie
zawsze tak mówią o swoich dzieciach.
Mama... Nie było już mamy. Taty też nie. Nie przeżyli
zarazy i teraz Kajsa mieszkała u siostry mamy. Nie było jej
tam źle, ale często tęskniła do rodziców i do własnego
domu.
Britta szła szybkim, stanowczym krokiem, wciąż za-
gniewana. Kajsa podążała za nią z poczuciem winy.
Obie dziewczyny były, rzecz jasna, spokrewnione ze
sobą. Tak jak wszyscy w Vargaby. Ale Ers Nils pilnował
porządku, jeśli chodzi o małżeństwa. Dobrze wiedział, kto
z kim może się ożenić, jaki stopień pokrewieństwa ich
łączy. Dawniej tak bardzo tego nie przestrzegano, ale
rezultaty małżeństw pomiędzy zbyt bliskimi krewnymi
były straszne. Dzięki temu Nilsowi uniknięto wielu
nieszczęść. Tylko że Nils też nie przeżył zarazy. Zresztą
dla trzech panien nie było w Vargaby chłopców, więc i tak
pokrewieństwo straciło znaczenie.
Na myśl o tej sytuacji Kajsa doznawała bolesnego
uczucia w sercu.
Ona sama znajdowała się jak gdyby pośrodku pomię-
dzy skrytą, zalęknioną Kjerstin, która apatycznie przyj-
mowała swój gorzki los, bo i tak nigdy nie odważyłaby się
na żadne działanie, a obdarzoną siłą woli, energiczną
Brittą. Kajsa była marzycielką. Żyła nadzieją, że kiedyś
zdoła jakoś rozwiązać problem swojej samotności, lecz nie
podejmowała prawie żadnyeh wysiłków, by do tego
doprowadzić, jeśli nie liczyć dwóch prób ucieczki".
Na ulicy przed hotelem rozległy się jakieś hałasy
i Andre wstał, żeby zobaczyć, o co chodzi. Rozsunął
zasłony.
Na dworze zapadły już ciemności, zapalono uliczne
latarnie.
Dwóch pijanych mężczyzn zataczało się na chodniku
tuż pod jego oknem. Wykrzykiwali coś głośno, aż portier
hotelowy wyszedł, żeby ich przepędzić. Wtedy na ulicy
ukazała się młoda kobieta ubrana z krzykliwą elegancją
i skierowała się ku pijanym, pochodzącym najwyraźniej
z wyższych klas. Zachwyceni widokiem dziewczyny,
ruszyli w jej stronę, chwiali się przy tym niebezpiecznie.
W końcu jeden, chcąc złapać dziewczynę, stracił równo-
wagę, a ponieważ ona uskoczyła w bok, upadł i wylądo-
wał z twarzą w rynsztoku. Kompan i dziewczyna wybuch-
nęli radosnym śmiechem. W końcu dziewczyna odeszła
z tym mniej pijanym.
Andre nie mógł się pozbyć natrętnej myśli: Czy to
przypadkiem nie jest Mali, córka Petry? Sprawiała jednak
wrażenie zbyt doświadczonej, zbyt pewnej siebie. Trud-
no, Andre nie miał teraz czasu się nią zajmować.
Wrócił do łóżka i wkrótce znalazł się znowu w odległej
przeszłości. W rozległych lasach koło Vargaby...
"Britta szła bardzo szybko. Prychnęła na Kajsę, żeby jej
nie deptała po piętach, ale gdzie indziej szukała zbłąka-
nych kóz. Wystarczy przecież, że będą się słyszały!
Położywszy uszy po sobie Kajsa powlokła się w inną
stronę.
Dzień był ponury. Chmury wisiały tak nisko, że
okrywały szczyty najwyższych sosen. Cały las zdawał się
mokry, powietrze było zgniłe, a z niewidocznych czub-
ków drzew krzyczały wrony, przenikliwie i ponuro.
Kajsa słyszała pełen irytacji głos Britty, wołającej kozy.
Ona sama pokrzykiwała także, lecz bez większego przeko-
nania. Chętnie użyłaby rogu, ale wtedy zleciałaby się cała
wieś w przekonaniu, że napadł na nią jakiś dziki zwierz.
To by się dobrze dla Kajsy nie skończyło!
Reniferowy mech uginał się pod jej stopami. Weszła do
jaśniejszej części lasu, gdzie rosły piękne, wysokie sosny.
Widoczność była tu znacznie lepsza, ale kóz nigdzie ani
śladu. Zawróciła więc i ponownie weszła w mroczną
gęstwinę.
Czy dziewczęta będą musiały czekać z zamążpójś-
ciem, dopóki mali chłopcy ze wsi nie dorosną? Było ich
czterech, od sześciu do dziesięciu lat. Nie, Kajsa nie
miała ochoty czekać na żadnego z nich. Jej przyjaciółki
z pewnością także nie. Kiedy pomyślała o tych chudych
małych chłopaczkach, mówiącyćh cieniutkimi głosika-
mi, bawiących się na wiejskiej drodze, myśl o czekaniu
na nich wydała jej się przerżająca i zarazem śmieszna.
Nie, nic takiego nie powinno jej nawet przychodzić do
głowy!
Ale jaki one wszystkie trzy miały wybór? We wsi było
jeszcze kilku starszych wdowców. Nikogo więcej.
Sytuacja była tak rozpaczliwa, że Kajsa mogłaby płakać
w głos.
Las zdawał się dzisiaj jakiś dziwny. Jakby obcy. Kajsa
znała, rzecz jasna, legendę a dziewicach z Vargaby, ale
nikt z jej znajomych nigdy niczego nie widział. I nikt
chyba już nie wierzył w stare opowieści, że obcy mogli
zostać sprowadzeni na manowce przez zmarłe dawno
temu dziewice. To przecież oczywiste wymysły, może
rozpowiadane po to, żeby zepsuć opinię tej osadzie tak, by
nikt nigdy nie chciał tu przyjechać? A to by była wielka
szkoda...
Dziś jednak w lesie panował jakiś osobliwy nastrój.
Nigdy czegoś podobnego nie doznawała, jakby niepokój,
napięcie, oczekiwanie. Znad jeziorka niósł się ponury
krzyk nura, ale do tego pasterze i pasterki z Vargaby byli
przyzwyczajeni.
Przystanęła i nasłuchiwała. Z oddali dochodził głos
Britty nieustannie przywołującej kozy, poza tym jednak
panowała taka cisza, że słychać było szelest spadającej
w dół sosnowej szyszki. Nagle ogarnął ją przejmujący
smutek, który chyba nie pochodził od niej samej, lecz od
tych istot, które żyły tu przed setkami lat. Jakby nadal
znajdowały się w jej pobliżu, samotne, zrozpaczone,
nieszczęśliwe.
Dziewice z Vargaby?
Nie, cóż za głupstwa! To nastrój tego dnia, ten ponury,
pełen melancholii las i samotność tak wpływają na jej
myśli.
Była jednak przyzwyczajona...
Rozległ się głośny krzyk Britty.
- Kajsa! - niosło się pośród mokrych koron drzew.
- One są tutaj! Znalazłam kozy!
Niesamowity nastrój prysł. Z uczuciem ulgi Kajsa
pobiegła w stronę, skąd dochodziło wołanie. W połowie
drogi spotkała śliczną Kjerstin.
- Mama się o was niepokoi - powiedziała Kjerstin.
- Britta wyszła z domu tak dawno temu.
- To moja wina - tłutieaczyła Kajsa. - Nie dopil-
nowałam kóz i gdzieś mi zginęły.
- Cielęta też. Wróciły do domu.
- Wiem o tym - rzekła Kajsa z poczuciem winy.
- Widziałaś krowy?
- Widziałam. Leżą na polanie. Ale nie powinny na tak
długo zostawać same.
- Pójdziesz ich popilnować?
- Chętnie.
Kjerstin przystanęła.
- Wiesz, Kajsa, ja tego nie rozumiem. Takie mam
jakieś dziwne wrażenie, jakby tu wszędzie w lesie znaj-
dowali się ladzie. Albo...
Zawahała się, więc Kajsa dokończyła:
- Albo nie ludzie, prawda?
- No właśnie! Dokładnie to miałam na myśli. Boję się,
Kajsa. Nie wiem, czy odważę się zostać sama z krowami.
- To idź do Britty zamiast mnie, a ja wrócę do krów.
Britta jest tam na górze, dopiero co słyszałam jej wołanie.
Myślę, że nie jest teraz do mnie specjalnie przyjaźnie
usposobiona, więc chętnie się z tobą zamienię.
Kjerstin uśmiechnęła się, ale był to blady i niespokojny
uśmiech. Potem się rozstały.
Kajsa przystanęła. Jeszcze raz doznała tego wrażenia,
a było ono tak silne, że zakręciło jej się w głowie.
Co się dzisiaj dzieje z tym lasem? zastanawiała się
przerażona. To dziwne napięcie, to trudne do określenia
podniecenie, ta... złość?
Otrząsnęła się z nieprzyjemnych myśli i pobiegła
zobaczyć, co się dzieje z krowami.
Jechali z Rot do Klitten, a potem mieli przed sobą już
tylko lasy. Mijali oczywiście od czasu do czasu jakieś
pastwiska, lecz były one puste, ani zwierząt, ani ludzi po
niedawnej zarazie.
Najpierw podróżowali przez majestatyczne bory sos-
nowe. Widne, prześwietlone i jeszcze jaśniejsze od sreb-
rzystobiałych porostów.
Ponieważ zarówno Diderik Swerd, jak i pan Natan
uważali się za zbyt godnych, by proponować podwodę
starej babie, to Havgrim wziął przewodniczkę na swego
wierzchowca. Nieźle do siebie pasują, myślał Diderik,
zarówno ze względu na niskie pochodzenie, jak też i na
mizerny wygląd obojga.
Niezbyt wygodnie się jechało, mając przed sobą
kościstą i powykrzywianą Barbro, lecz Havgrim jak
zwykle nie skarżył się ani słowem.
Jechali na przedzie, bo przecież Barbro miała wskazy-
wać drogę. Na razie nie mieli żadnych kłopotów. Z pew-
nością siebie prowadziła ich przez zdradliwe bagna
i strome wzgórza, przez strumienie i gęste bory. Widywali
rozległe mokradła, na których to tu, to tam rosły samotne,
wysmagane wiatrem sosny, mijali skalne urwiska, gdzie
zostały tylko ogołocone z gałęzi pnie drzew, jakie tam
kiedyś rosły. Być może szalał tu kiedyś pożar albo susza
panowała któregoś lata. Okazało się, że natura na północ
od Osterdalelven jest bardzo zróżnicowana.
Koło południa, gdy byli już bliżej Harjedalen niż
Alvdalen, trzej mężczyźni zauważyli, że stara robi się jakaś
niespokojna. Znajdowali się teraz na polanie, w terenie
pokrytym trudnym do przebycia mieszanym lasem,
a światło tego dnia było jakieś mroczne, od ciemnych
chmur czy też mgły, nie wiadomo jak to nazwać, wiszącej
nisko nad ziemią, rozciągającej się nad mokradłami
i przepływającej pomiędzy drzewami.
- Co to znaczy, kobieto? - warknął Diderik ostrzej niż
zamierzał. - Zabłądziłaś?
- Niech Bóg broni - odparła Barbro dumnie. - Cho-
dziłam tędy z bydełkiem niezliczoną ilość razy. Szlak
prowadzi daleko od wsi, którą panowie chcieliby ominąć.
- My byśmy chcieli? - zapytał Diderik. - To nie my
boimy się tej osady, to twój gospodarz nas tak uparcie
straszył.
- I bardzo dobrze zrobił. Ja wiem o tych sprawach więcej
niż on, chociaż te tam... dziewice mnie zawsze dawały spokój.
Pastor prychnął.
- No dobrze. W takim razie co cię niepokoi? - zapytał
Diderik przewodniczkę.
- Prowadziłam panów właściwą drogą, jestem tego
pewna. Nie mogło być inaczej, bo tu, w obrębie wielu mil,
nie ma innych szlaków. Ale teraz nie poznaję okolicy. Ten
wielki kamień, tam... Nie powinno go tu być. A ścieżka,
którą od dawna jechaliśmy? Gdzie się podziała? Przecież
tu teraz nie ma żadnej ścieżki!
- Jakieś pół godziny temu rozdzieliła się na dwoje
- rzekł Havgrim.
Barbro popatrzyła na niego przestraszona.
- Rozdzieliła się na dwoje? Nie zauważyłam. To
niemożliwe. Nie w tym miejscu, wiem to na pewno!
- Ale tak właśnie się stało - zapewniał Diderik. - A ty
wybrałaś źle. Musimy zawrócić.
Barbro rozejrzała się dookoła.
- Myślę, ojcze Natanie, że powinien ojciec zacząć się
teraz modlić za nas wszystkich - wymamrotała.
- Nie bądź przesądna, kobieto! Po prosto źle zapamię-
tałaś drogę, nic więcej. Zaczynasz się starzeć i pamięć cię
zawodzi.
W oczach starej dostrzegali upór.
- Nikt nie ma takiej pamięci jak ja, moi panowie. A tu
jest coś nie tak, jak powinno być.
- Nonsens - rzekł Diderik. - Wystarczy, że cofniemy
się do miejsca, gdzie ścieżka się rozdzieliła...
- Cii... - przerwał mu pan Natan. - Co to było?
Zaczęli wszyscy nasłuchiwać. Szarobiała mgła krążyła
nad ich głowami i przesłaniała wierzchołki drzew.
- To nur - powiedział Havgrim. - Jakiś wyjątkowo
wielki nur.
Barbro, która siedziała tuż przy nim, słyszała jego głos,
jakby się dobywał z głębokiej studni. Zwróciła uwagę, że
posługuje się dialektem sztokholmskim.
- Nie - zaprotestował Diderik. - To człowiek. Głos
człowieka wzywającego pomocy.
- Nury naprawdę często tak krzyczą - uspokoiła go
Barbro. - To był ptak.
- Muszę przyznać, że do złudzenia przypomina głos
człowieka - rzekł pastor z wahaniem.
Diderik był pndniecony. Twarz okolona wypielęg-
nowaną blond brodą nabrała rumieńców.
- Czyż nie słyszycie? Wołająca wykrzykuje jakieś imię,
ale nie mogę zrozumieć jakie. Chodźcie! Musimy się tam
dostać!
- Konno tam nie dotrzemy - powiedział pastor tym
swoim zawsze lekko zirytowanym tonem, jakby cierpiał
na chroniczny nieżyt żołądka. - Tam jest tylko bagno.
I nie dajmy się zwabić niedorzecznym przywidzeniom.
Oczywiście, że to ptak.
Diderik Swerd już jednak zeskoczył z siodła.
- Konie zostawimy tutaj. Barbro ich popilnuje.
- Ja też zostaję - oświadczył Havgrim. - Nie możemy
zostawić kobiety samej z końmi bez żadnej ochrony w takiej
głuszy. Tu można by się spodziewać nawet niedźwiedzia.
- W porządku. W takim razie pójdziemy obaj z ojcem
Natanem. Zresztą zaraz wrócimy.
Gdy odeszli, zapadła grobowa cisza. Żadne z dwojga
pozostałych nie było akurat szczególnie rozmowne.
Na koniec Barbro oświadczyła:
- Nie czuję się dzisiaj za dobrze w lesie.
- Ja też nie - przyznał Havgrim. - Przytłacza mnie ta
nieznośna cisza.
Barbro rozumiała, co chciał powiedzieć, bo przecież
wciąż słyszeli oddalające się głosy ojca Natana i Diderika
Swerda. I wielki nur raz po raz ponawiał swoje osobliwe,
pełne skargi wołanie.
- Pojęcia nie mam, jak ktoś może to uznać za głos
kobiety - powiedziała Barbro. - Bo przecież mówił >>ona<<,
prawda?
- Ja też to słyszałem - potwierdził Havgrim krótko.
- A skąd to pochodzicie, mój panie? - zainteresowała
się Barbro.
- Nie nazywaj mnie panem - uśmiechnął się cierpko.
- A pochodzę z okolie Sztokholmu. Tyle tylko że już
dawno stamtąd wyjechałem. Od tamtej pory zjechałem
niemal cały świat.
Nie wyglądał na kogoś, kto zdołał objechać aż tak
wiele, był na to zbyt młody.
- A dlaczego to jeździliście tyle?
- Szukałem. Na moim rodzie ciąży taki przymus.
Nieugaszona potrzeba poszukiwania.
- To brzmi strasznie!
- Nie, źle się wyraziłem. To nie jest nieugaszona
potrzeba. Kiedyś znajdziemy to, czego szukamy. Ja jestem
to winien mojemu ojcu za wszystko, co dla mnie zrobił".
W tym miejscu, na marginesie, Benedikte postawiła
znak zapytania. Andre rozpoznał kolor jej atramentu.
Zastanawiał się, o co mogło jej chodzić.
"Barbro skinęła głową, choć nie wiedziała, czego to
Havgrim poszukuje. Może miał na myśli szczęście?
Rozejrzała się zmartwiona.
- Tyle czasu to zabiera. Miałam zamiar wrócić do
domu przed zmierzchem.
- To daleko, zwłaszcza na piechotę.
- Przywykłam. Ale Ćmoka to bym spotkać nie chcia-
ła.
Havgrim uśmiechnął się pod nosem.
- Słyszałem, że byłaś przez rok w Gagnef Przejeż-
dżaliśmy tamtędy i też nam opowiadali o Ćmoku. Widzę,
że poznałaś tamtejsze wierzenia.
Ćmok to istota czy może raczej symbol. Symbol
ciemności i wszystkich nadprzyrodzonych istot, które
wychodzą z ukrycia po zmroku. Ćmok nie ma konkretnej
postaci. Każdy może go sobie wyobrażać zgodnie z włas-
ną fantazją.
Barbro cieszyła się, że spotkała kogoś, kto rozumie jej
niepokój.
- Postaram się, żebyś w odpowiednim czasie za-
wróciła - obiecał.
Przewodniczka poczuła się bezpieczna.
- Posłuchajcie - rzekła. - Ptak ucichł.
- Nasi pewnie już tam doszli i stwierdzili, że to tylko
nur.
- No to wkrótce wrócą do nas. Szczerze mówiąc, nie
mamy czasu na takie wycieczki.
Havgrim rozejrzał się. Chmury zeszły jeszcze niżej,
przesłoniły zbocza wzgórz, miał wrażenie, że oboje
z Barbro stoją w wielkiej sali o jakby wełnistym, szarym
suficie.
- Właściwie gdzie my jesteśmy?
- O, żebym to ja wiedziała! Nie znam tych okolic. Nie
zdziwiłoby mnie, gdyby...
Nie dokończyła zdania. Zresztą wcale nie musiała.
Havgrim i tak wiedział, co chciała powiedzieć.
Dwaj mężczyźni przedzierali się przez gęsty las. Wszę-
dzie wokół było mokro i nieprzyjemnie; marzyli, żeby
ponownie znaleźć się na końskich grzbietach.
Nagle Diderik Swerd ptzystanął.
- Proszę posłuchać! Ona znowu krzyczy! Słyszy pan
chyba, że ona woła jakieś imię?
Pastor był blady, miał bardzo niepewną minę. Skinął
głową.
- Tak, słyszę. Jezu Chryste, uwolnij nas od tej
zbłąkanej duszy!
Diderik Swerd nie był w stanie ruszyć się z miejsca.
Wsłuchiwał się jak zaczarowany w to niesamowite woła-
nie. Żałosny, ponury głos krzyczał coś, co brzmiało: >>Vret
Joar! Vret Joooar!<<
- Nie! - wykrztusił przerażony. - To musi być
halucynacja.
Pastor słyszał natomiast wyraźnie, że głos woła raz po
raz: >>Panie Natan! Panie Nataaan!<<
Żaden jednak nie miał odwagi powiedzieć, co słyszy.
- Może nie powinniśmy tam chodzić? - zastanawiał się
Diderik.
Pan Natan otrząsnął się z wrażenia.
- Nie powinniśmy się lękać wysłanników Szatana! Tę
sprawę powinniśmy jak najszybciej wyjaśnić.
Stanowczym krokiem ruszył przed siebie i panu
Diderikowi nie pozostawało nic więcej, jak pójść za nim.
Nagle przystanęli. Wołania umilkły.
Byli przemoczeni aż do pasa, lecz po chwili ruszyli
dalej. Przed nimi z mgły wyłaniał się powoli ponury
widok. Pojedyncze, na wpół uschnięte drzewa otaczały
leśne jeziorko, które leżało pośrodku lasu niczym szare,
załzawione oko. Nieoczekiwanie zauważyli ścieżkę wio-
dącą do jeziora, można nawet powiedzieć, że było to coś
więcej niż ścieżka, raczej droga, najwyraźniej rzadko
uczęszczana, ale dość szeroka i widoczna.
Po tafli jeziora pływały trzy ptaki. Kiedy pod stopą
pastora trzasnęła sucha gałąź, przestraszone, zniknęły pod
wodą.
- O ile się znam na ornitologii, to są to wielkie nury
- mruknął Diderik. - Mimo wszystko popełniliśmy błąd!
- Chyba tak!
Każdy z nich czuł zimny dreszcz strachu pełzający po
plecach, lecz nie chciał pokazać towarzyszowi, co myśli.
A myśleli obaj, że miejsce jest okropne i niesamowite
w jakiś trudny do określenia sposób. Nie tylko odludzie
i ponura przyroda powodowała to wrażenie. Było tu coś,
czego nie umieli zdefiniować, co jednak wyczuwali
każdym nerwem, każdą komórką ciała. Zdawało im się, że
gdyby się odwrócili, mogliby napotkać zimne, upiorne
spojrzenie oczu, które nie istnieją, zobaczyliby tę, czy
tych, którzy wołali! Nie odzywali się jednak ani słowem,
szli po prostu ze wzrokiem utkwionym przed siebie
i zastanawiali się, czy zdołają się stąd wydostać. Najchęt-
niej zasłoniliby uszy dłońmi, zacisnęli powieki i na oślep
biegli do koni, jeśli taki szaleńczy bieg w ogóle byłby
możliwy.
- Co to jest tam dalej? - zapytał pastor.
- Nie mamy czasu, żeby to badać, musimy wracać jak
najszybciej - odparł pan Diderik.
Pan Natan nie miał jednak dość odwagi, by właśnie
teraz zawrócić, bo odnosił wrażenie, że oni są za nim
i zmuszają go, by szedł naprzód. Chciał zyskać na czasie,
zebrać siły.
- Muszę zobaczyć - powiedział krótko.
Poszli obaj. Zobaczyli bezkształtny, porośnięty mchem
stos czegoś, co raczej nie należało do natury. Cokolwiek to
było, musiało zostać stworzone przez człowieka.
Pan Natan pochylił się nad wzgórkiem. Wypielęg-
nowanymi rękami człowieka z lepszych sfer grzebał
ostrożnie w ziemi.
Diderik Swerd przyglądał mu się z irytacją. Nagle
gwałtownym ruchem wyrwał wielki pęk trawy i mchu.
Las trwał teraz w ciszy. Żadnego znaku, że mogą się tu
gdzieś czaić niewidzialne istoty. Las zdawał się wstrzymy-
wać dech.
W miejscu, z którego pan Diderik zerwał darń, ukazało
się jakieś rzeźbione drewno, sczerniałe od ognia, ale
bardzo dobrze zachowane w bagiennym podłożu. Diderik
zerwał jeszcze jeden kawałek darni.
- W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! - wykrztusił
pastor. - To przecież posążek bożka! Porąbany i w kawał-
kach, ale najprawdziwszy. To jakiś pogański ołtarz!
- A więc legenda mówi prawdę - szepnął Diderik.
Teraz on zbladł z wrażenia. - W każdym razie jeśli chodzi
o historyczne fakty. Opowieści o duchach pojawiły się
później i nie mają nic wspólnego z rzeczywistością.
Widok pogańskiego bożka przywrócił im zdolność
trzeźwego myślenia. Widzieli, oczywiście, że posążek
przedstawia Freya. Niezdarnie wyrzeźbione rysy twarzy
nic nie mówiły, nie miały zresztą żadnego znaczenia, poza
tym tak były nadgryzione zębem czasu, że mogłyby
przedstawiać wszystko jedno kogo, ale wśród resztek
i części, które leżały przed nimi w jasnym świetle dnia,
znajdował się też członek, który nie mógł należeć do
żadnego innego boga, jedynie do boga płodności. Z gry-
masem niechęci pan Natan odwrócił głowę.
Diderik Swerd nie był aż tak wrażliwy. Chichotał
obleśnie, wziął osławiony członek bożka do ręki i oglądał
go dokładnie.
- To dopiero posag! - mruczał pod nosem.
Pan Natan zwrócił się do niego gwałtownie:
- Proszę tego nie dotykać! Lepi się do tego wszelkie
najgorsze paskudztwo. To jest przeklęte, czy pan nie
rozumie?
Diderik natychmiast odrzucił od siebie kawałek dre-
wna, jakby się oparzył. Ruszyli z powrotem tą samą
drogą, którą przyszli. Żaden nie pojmował, jak to się
stało, że aż tak ulegli niesamowitemu nastrojowi tego
miejsca.
Milczenie przerwał Natan.
- Powinienem był odmówić modlitwy i pobłogos-
ławić miejsce, resztki przeklętego ołtarza i to, co kiedyś
było samym jądrem pogaństwa. Ale jest tak, jak pan
mówi, panie Diderik: nie mamy czasu do stracenia!
Musimy jechać dalej, bo niedługo się ściemni!
Diderik zgadzał się z nim z całego serca.
- I ta nieszczęsna kobieta powinna jeszcze dzisiaj
wrócić do domu.
- Oczywiście!
Brodzili przez bagno po kolana w wodzie. Szli w mil-
czeniu, żaden nie chciał głośno wypowiedzieć tego,
o czym obaj myśleli, podejrzenia, a szczerze mówiąc
pewności, w jakim to mianowicie miejscu się znaleźli.
Starannie unikali patrzenia na siebie nawzajem. Nie
chcieli ujawniać niepokoju, który obu dręczył. Chcieli się
od niego uwolnić".
Andre odetchnął głęboko. Uświadomił sobie teraz, że
od bardzo dawna wstrzymuje oddech. Zapomniał właś-
ciwie, po co czyta tę opowieść, zastanawiał się tylko, czy
podróżni dotarli nad jeziorko w Vargaby.
Tak, to było to jeziorko! Kiedy stwierdził, że rozumo-
wał właściwie, odczuł zadowolenie.
Całe Trondheim pogrążone było w nocnej ciszy. Andre
rozebrał się i położył do łóżka, nie mógł przecież całą noc
tak leżeć w ubraniu na pościeli.
Spojrzał na zegarek. Ponieważ odczytywanie rękopisu
zajmowało dużo czasu, zeszło mu na tym wiele godzin.
Ale nie chciał jeszcze się poddać, chciał się przekonać,
dlaczego Vanja i Benedikte tak bardzo chciały, żeby
przeczytał ten manuskrypt.
Coś musi się za tym kryć. Andre po prostu płonął
z ciekawości.
ROZDZIAŁ V
" - Powinni już być z powrotem - powiedziała Barbro
i skuliła się obejmując rękami kolana.
Havgrim spoglądał ze współczuciem na jej wychudłe
ramiona i całą kaleką sylwetkę. Życie w biedzie i niedo-
statku, ciężka praca i samotność, wszystko to odbiło się
fatalnie na jej organizmie.
Uniósł głowę.
- Posłuchaj! Tym razem to nie ptak. Ale też i nie nasi
panowie.
- Masz rację - zgodziła się Barbro po chwili na-
słuchiwania. - To jakieś dziewczyny przywołujące kozy
i owce. Tak, kozy. Poznaję po sposobie, w jaki to robią.
Trzeba panu wiedzieć, że jest różnica w przywoływaniu
kóz i owiec.
Havgrim kiwał głową.
- Nie spodziewałem się, że spotkamy tu ludzi - mruk-
nął.
- Naprawdę? - zapytała Barbro i spojrzała mu w oczy.
- W ciągu ostatniej godziny też nie?
Głęboko wciągnął powietrze.
- Trudno zaprzeczać, wiemy przecież oboje, gdzie się
znajdujemy, prawda?
- Oczywiście, ale proszę się nie bać. >>One<< nigdy mi
nic złego nie zrobiły. A mieszkańcy osady to gościnni,
pracowici chłopi. Muchy by nie skrzywdzili.
- Powiadasz, że tobie >>one<< nic złego nigdy nie
zrobiły, ale ty jesteś bezbronną kobietą o czystym sumie-
niu. My jednak jesteśmy mężczyznami. Co z nami się
stanie?
Wzruszyła ramionami.
- Myślę, że nic. Nie trzeba wierzyć w przesądy i gusła.
To tylko takie gadanie, nic więcej. Historie, żeby straszyć
łatwowiernych.
Mówiła tak, jakby chciała przekonać samą siebie.
Nawoływania przybliżały się. Słyszeli czyste młode
głosy, cudownie rzeczywiste i ziemskie w tej ponurej
i przerażającej atmosferze.
- Idą w naszą stronę - stwierdził Havgrim.
W lesie na zboczu można było widzieć białe nieduże
plamy, turlały się niczym koraliki w dół po kamienistym
zboczu. Kozy popędzane przez dwie młode dziewczyny.
Jednocześnie po przeciwnej stronie wyłoniło się z lasu
dwóch mężczyzn. Na widok kóz i dziewcząt stanęli jak
wryci.
Pasterki stanęły także. Spoglądały na obcych, ze-
branych w dole na polance, ujęły się za ręce, jakby chciały
dodać sobie nawzajem odwagi, i nie spuszczały wzroku
z przybyszów.
- A niech mnie d... - zaczął Diderik, ale przypomniał
sobie o obecności duchownego i zamilkł. - Tamta,
z oczyma jak gwiazdy... To prawdziwe zjawisko!
Miał na myśli Kjerstin, tę nieśmiałą i spokojną. W jego
oczach pojawił się błysk podniecenia i zadowolenia
zarazem, który Havgrim pojmował bezbłędnie.
Usłyszeli głębsze tony dzwonków i z lasu wyłoniło się
stado krów, a za nimi jeszcze jedna dziewczyna. Ona także
była niezwykle pociągająca.
- Wygląda na to, że w Vargaby nadal mają bardzo
ładne dziewice - powiedział Diderik, bo nikt już nie żywił
wątpliwości, gdzie się znaleźli.
Słysząc jego słowa pan Natan drgnął i jakby się skulił.
Diderik pojął, że wyraził się niewłaściwie. Ale wszystkie
trzy panny były bez wątpienia z tego świata. Policzki
miały zarumienione od biegania po lesie, we włosach
sosnowe szpilki, a przyspieszone oddechy i onieśmielenie
dodawały im wdzięku. Naprawdę przyjemnie było na nie
patrzeć.
Minęło sporo czasu, zanim padły pierwsze słowa. Ten,
który miał najwięcej doświadczenia w uwodzicielskim
gadaniu, zajęty był teraz obserwowaniem trzech nie-
znajomych. Oczywiście od pierwszej chwili wiedział,
którą wybierze na początek, ale i dwie pozostałe za-
sługiwały na uwagę. Na przykład ta z opadającą na czoło
grzywką, jasnymi warkoczami, z tym rozmarzonym,
tęsknym spojrzeniem... Stanowiła z pewnością łatwą
zdobycz. Albo tamta wysoka, taka dumna! Wyglądała na
najmłodszą, lecz odważnie patrzyła obcym w oczy. Tę
najtrudniej byłoby sobie podporządkować. Ale Diderik
znał się na rzeczy i takie zadaniie go bawiło. Dlaczego
mieliby na złamanie karku pędzić do Harjedalen i do
Norwegii? Dlaczego by nie zostać tu jakiś czas i nie wziąć
tego, co samo wchodzi w ręce?
Kajsa czuła, że kręci jej się w głowie, kiedy tak stała
i przyglądała się obcym. Ludzie tutaj? W jej lesie? Jakaś
stara kobieta, kapłan, poznawała to po kołnierzyku
i czarnym płaszczu, pastor kościoła w Alvdal też się tak
ubierał. I jeszcze jacyś dwaj panowie, obaj dość młodzi.
Jeden sprawiał wrażenie człowieka obdarzonego po-
czuciem humoru, w jego oczach pojawiały sig wesołe
błyski, bardzo przystojny mężczyzna o jasnych włosach
i brodzie. Drugi natomiast, jeszcze młodszy, budził w niej
lęk. Miała wrażenie, że stara się ukryć swoje myśli
i uczucia pod kamiennym wyrazem twarzy. Jakiż był
urodziwy, z tymi czarnymi włosami przy jasnych oczach!
Chociaż, prawdę powiedziawszy, wydawał jej się okro-
pnie nieprzystępny!
Drobna starsza kobiecina wyglądała sympatycznie.
Obcy mieli aż trzy konie. Pomyśleć, że ktoś może być taki
bogaty!
Czy powinna zawrócić i uciec w las? Zabrać ze sobą
swoje towarzyszki i biec co tchu do domu? Z trudem się
opanowywała, bo nogi drżały w przemożnej chęci ucie-
czki. Czuła, że dzieje się coś niebezpiecznego, nie mogły
tak tutaj stać wszystkie trzy. Coś trudnego do określenia
zatrzymywało ją w miejscu, a jednocześnie serce przepeł-
niał jakiś nowy, nie znany dotychczas lęk.
Chociaż, czy taki całkiem nowy i nie znany? To był ten
sam lęk, który odczuwała od samego rana. Że las jest
zaczarowany. Że wszystko stało się inne i przerażające.
Zdawało jej się, że stoją tak i patrzą na siebie od
niepamiętnych czasów, choć w rzeczywistości minęla
co najwyżej minuta, aż Kjerstin przerażona krzyknęła
i zaczęła uciekać co sił w nogach. Widok obcych był
czymś strasznym dla dziewczyny, która nigdy nie od-
ważyła się nawet pójść do kościoła w Alvdalen i która
nigdy nie widziała niczego poza Vargaby i bezkres-
nymi lasami wokół osady. Natrętne, niedwuznaczne
spojrzenia Diderika Swerda przerażały ją śmiertelnie.
Nie rozumiała ich, wiedziała jedynie, że są bardzo nie-
bezpieczne.
Jej zachowanie sprawiło, że również Kajsa rzuciła się
do ucieczki. Nie zastanawiając się nad tym, co robi,
pomknęła w dół po zboczu niczym ścigane zwierzę.
- Hej, zaczekajcie! - krzyknął za nimi władczy męski
głos. One jednak uznały, że głos ten brzmi groźnie,
i uciekały jeszcze szybciej.
Britta stała niezdecydowana.
- Sami do tego doprowadziliście! - powiedziała z na-
ganą do ludzi stojących na polanie. - Dopilnujcie tu moich
bydląt, to ja spróbuję sprowadzić dziewczyny z po-
wrotem.
I ona także zniknęła we mgle, która coraz szczelniej
otulała ziemię.
- Cóż za dialekt! - zawołał Diderik. - Mimo wszystko
można zrozumieć. Chodźcie, moi panowie. Musimy
uspokoić te biedaczki.
Wskoczył na konia, pastor poszedł za jego przykładem.
Havgrim wahał się.
- Idź i ty - powiedziała Barbro. - Dziewczęta będą
potrzebowały wsparcia przyzwoitego człowieka.
- Pan Natan przecież pojechał. A poza tym czy mogę
cię tu zostawić samą ze zwierzętami?
- Myślę, że wszystkie drapieżniki rozpierzchły się
przerażone - odparła. - Pospiesz się, będziesz im potrzeb-
ny.
Skinął głową i wskoczył na siodło.
Barbro patrzyła w ślad za nim, ale wkrótce i on zniknął
we mgle. Kobieta z rozgoryczeniem potrząsała głową.
Powinnaś byłaś siedzieć w domu, Barbro! Ty, która tyle
wiesz o starym podaniu. I która znasz jego dalszy ciąg.
Powinnaś być mądrzejsza!
Wyprostowała swoje zgarbione plecy. I jeżeli się za
bardzo nie mylę, myślała, to jest tu ktoś jeszcze, kto zna
dalszy ciąg...
W gęstej mgle trzej mężczyźni rozeszli się na różne
strony.
Diderik Swerd prowadził konia w górę po zboczu, ale
nie widział żadnego śladu dziewcząt. Niech to diabli, one
znają ten las na wylot. Ale znajdzie je, nie da za wygraną!
Chciał je zobaczyć! Przede wszystkim tę niesłychanie
piękną, która uciekła pierwsza. Spłoszona jak łania.
I tamtą małą z tańczącymi warkoczami także...
Po chwili wstrzymał konia. Zobaczył coś przed sobą.
Coś się poruszało. Zatrzymał się i wytężył słuch.
Znajdował się w niewielkiej kotlinie, reniferowy mech
porastał tu zbocza i pnie rzadko rosnących, prostych
sosen. Mgła, a może to nisko wiszące chmury, prze-
pływała nad ziemią, tworząc dziwne, czasami wręcz
niesamowite formacje pomiędzy sosnami.
Coś tam chyba jest... Tam, na prawo od niego, otulone
zasłoną mgły tak szczelnie, że nie mógł rozróżnić, co to.
Zwierzęta? Ludzkie istoty? Dziewczęta?
Nie, dziewczęta nie były ubrane tak jak te dziwne,
trudne do określenia cienie. Ich proste sukienki były
kolorowe, nosiły też pasiaste fartuchy i barwne chusty na
ramionach.
Ten czy też ci, którzy ukrywali się przed nim, musieli
mieć na sobie odzienie z brązowych lub szarych skór,
włosy powiewały na wietrze...
A może się po prostu mylił? Potrząsnął głową, by
odzyskać ostrość wzroku. Obraz zniknął. Widocznie
powykrzywiane drzewa sprawiły, że coś mu się przywi-
działo.
Wielki nur odezwał się znowu. Czyżby Diderik znaj-
dował się w pobliżu jeziora? Nie, to niemożliwe. Jezioro
jest dokładnie w odwrotnym kierunku. I wtedy znowu
głos zawołał kogoś po imieniu. Diderik westchnął. Jeśli to
nur, pomyślał, to może i ja jestem ptakiem. Założyłbym
się o własną duszę, że to głos kobiecy. >>Vret Joooar!<<
niosło się po lesie.
Nagle rozległ się głuchy dźwięk, jakby coś ciężkiego
spadło z łoskotem, ale tak głośno, że i Diderik, i koń
drgnęli przestraszeni. Tym razem to na pewno był ptak,
ale jego krzyk brzmiał jak złowieszczy chichot.
Potem znowu zaległa cisza.
A jednak daleko we mgle coś się poruszało i z głębi lasu
znowu nadeszło to żałosne wołanie jak jakieś nierzeczywi-
ste, pozaziemskie echo.
Żeby tak pan Natan tutaj był!
Nie zastanawiając się Diderik zawrócił konia i pognał
na łeb na szyję do miejsca spotkania.
Pan Natan już wrócił. Był blady, usta zaciskał tak, że
została tylko cienka kreska, i nie chciał nic powiedzieć.
To Havgrim odnalazł dziewczęta. Dwie młodsze stara-
ły się uspokoić Kjerstin, która siedziała skulona na mchu
i szlochała rozpaczliwie. Kiedy Havgrim nadjechał, pró-
bowała uciec, ale przyjaciółki ją powstrzymały.
Zeskoczył z konia.
- Nie bójcie się, nie chcemy zrobić wam nic złego
- rzekł krótko, a w jego oczach nie było wrogości.
Wrogości chyba w nich nigdy nie było, czasami stawały
się tylko nieprzeniknione, żeby nikt nie mógł dostrzec, co
dzieje się w duszy Havgrima. - Chodźcie teraz ze mną na
polanę, inni tam na nas czekają i tam też są wasze zwierzęta
- przekonywał. - Panienka, która wygląda na bardzo
zmęczoną, może jechać w siodle. Ja konia poprowadzę za
uzdę.
Kjerstin przyjrzała mu się zapłakanymi oczyma i uzna-
ła, że można mu zaufać. Pomógł jej dosiąść konia
i wszyscy czworo mogli jechać. To znaczy jechała tylko
Kjerstin; Kajsa i Britta rywalizowały o to, która pójdzie
bliżej Havgrima, bo obie poczuły do niego sympatię.
- Naprawdę, nie jesteśmy takie głupie, jak to może
mogło wynikać z naszego zachowania - tłumaczyła Britta
trochę niepewnie. - Ale dzisiaj wszystko jest takie dziwne.
Sama się wystraszyłam!
Co miało chyba oznaczać, że na ogół Britta nie
należy do tych, co boją się ciemności lub obcych po-
dróżnych.
- Rozumiem, co masz na myśli - rzekł Havgrim
swoim głębokim głosem. - O tym samym rozmawialiśmy
jadąc przez las.
- No właśnie, nam się zdawało, że nie jesteśmy same
w lesie. Okazuje się, że nie byłyśmy - zakończyła
z chichotem.
Havgrim uśmiechnął się pod nosem. Kajsa nie mówiła
nic. Starała się nadążać za Havgrimem, z przyjemnością
patrzyła na jego duże buty obok swoich małych stóp. Od
czasu do czasu spoglądała na niego nieśmiało i kilka razy
stwierdziła, że i on przygląda jej się z uwagą.
- Czy myśmy się już kiedyś nie spotkali? - zapytał
w końcu, gdy Britta na chwilę umilkła.
- No, jeśli pan był w kościele w Alvdalen w ostatnie
Boże Narodzenie, to mogliśmy się widzieć - odparła
Kajsa.
- To dziwne! Zdawało mi się, jakby... Jakby...
- Mnie też - potwierdziła spokojnie.
Kajsa zastanawiała się, czy mówiłby to samo, gdyby
wiedział, co ona chciała powiedzieć: >>Zdawało mi się,
jakbym znalazła się... w domu!<<
Przyglądała się jego ręce wspierającej Kjerstin. A Kjer-
stin patrzyła w dół na niego swoimi wielkimi, zdziwiony-
mi i jakby wygłodniałymi oczyma i nagle Kajsa doznała
dziwnego, dotychczas jej nie znanego uczucia: To była
piekąca zazdrość!
Zazdrość to uczucie bardzo złożone, może zawierać
w sobie wiele bardzo różnych doznań. Smutek, skrępowa-
nie, wściekłość, nikczemność, zranioną dumę, żądzę
władzy, gniew, pragnienie zemsty... Można wymieniać
jeszcze długo, od wielkiej szlachetności aż do największej
podłości.
W sercu Kajsy zazdrość dopiero kiełkowała, bo prze-
cież znała tego mężczyznę ledwie kilkadziesiąt minut,
natomiast Kjerstin znała przez całe swoje życie. Dlatego
bardzo szybko zdołała stłumić w sobie paskudne uczucia
i niemal przebaczyć Kjerstin tę radość, że może siedzieć
w siodle i czuć dotyk dłoni Havgrima na swojej ręce.
Britcie usta się nie zamykały, jakby chciała zaimpono-
wać obcemu tym nieprzerwanym potokiem słów. Mówi-
ła, że goście muszą pojechać z nimi do wsi, do rodziców,
przywitać się. O bardzo dziś brzydkiej pogodzie i o tym,
jak pięknie tu zazwyczaj bywa. Wcisnęła się teraz pomię-
dzy Kajsę i Havgrima, lecz Kajsie to nie przeszkadzało.
Była głęboko przejęta tym spotkaniem, lecz spokojna, jeśli
taki paradoks w ogóle jest możliwy, cieszyła się, że on jest
tuż obok, młody mężczyzna o płonących, melancholij-
nych oczach i zmysłowych ustach, mężczyzna o silnych
rękach, podtrzymujących inną dziewczynę, który jednak
od czasu do czasu spogląda na Kajsę, co wzrusza ją tak
bardzo, że aż traci dech.
Wkrótce znaleźli się na polanie, gdzie oczekiwano ich
z niepokojem, i Britta ukłoniła się głęboko panu Dideri-
kowi, a później księdzu z piękną brodą. Kjerstin i Kajsa
zrobiły to samo.
Jakie to wszystko dziwne, myślała Kajsa. To najmłod-
sza z nas trzech jest najbardziej śmiała i pewna siebie,
a najstarsza jest też najbardziej nieśmiała. Ja znajduję się
pośrodku. Jestem przeciętna.
Akurat teraz nie miała ochoty być przeciętną. Chciała być
kimś, kto zwraca na siebie uwagę. Kto jest podziwiany
i kogo się lubi. Nie była jednak ani taka śliczna jak Kjerstin,
ani taka bystra jak Britta. Czy było w niej coś interesującego?
Bardzo wiele, ale miała jeszcze za mało lat, żeby zdawać
sobie z tego sprawę.
Twarz eleganckiego pana rozjaśniła się w uśmiechu.
- Witajcie, moje damy! Jak to wspaniale, że panie
wróciły, ponieważ nie bardzo wiemy, gdzieśmy się znale-
źli. Poszliśmy złą drogą i zabłądziliśmy.
Zarówno Havgrim i Barbro, jak i duchowny zareago-
wali z irytacją na jego słowa. Czy naprawdę trzeba
wspominać tę nieprzyjemną legendę?
Pastor popatrzył surowo na dziewczęta i zapytał, czy
zostały ochrzczone w imię Chrystusa. Kajsa nie była tego
taka pewna, lecz Britta odparła z przekonaniem, że
owszem, wszystkie trzy są ochrzczone.
Tylko że Britta często mówiła to, co właśnie wydawało
jej się wygodne!
Kajsa zwróciła uwagę na jej niemal agresywny ton,
kiedy rozmawiała z duchownym. Jakby nie mogła go
znieść. A i pastor zaciskał gniewnie wargi i przyglądał jej
się nieprzychylnym wzrokiem.
Kjerstin natomiast jak zauroczona wpatrywała się
w pełnego godności Diderika. Możesz sobie na niego
patrzeć, pomyślała Kajsa ze złością, ale nie musisz już
trzymać >>mojego<< gościa za rękę, to już naprawdę nie jest
potrzebne. Wszystkich byś chciała zagarnąć dla siebie czy
jak?
Kajsa zdała sobie sprawę, że jest w bardzo nieprzyjem-
nym nastroju. Odczuwała gwałtowną awersję do dwóch
pozostałych mężczyzn, do duchownego i tego wyniosłego
pana, choć było to całkowicie bezpodstawne. Naprawdę
najzupełniej bezpodstawne!
Britta powtórzyła propozycję, by podróżni wstąpili do
wsi, zrobiło się bowiem późne popołudnie i do wieczora
i tak już by daleko nie zajechali. Niedawno niedźwiedź
napadł na starego człowieka, kilka mil na północ od
osady, i tylko cudem człowiek ów uszedł z życiem.
Diderik pospiesznie wymienił spojrzenia ze swoimi
towarzyszami podróży i dziękując przyjął zaproszenie.
Nawet stara Barbro sprawiała wrażenie, że takie roz-
wiązanie przyjmuje z ulgą. W ten sposób uniknie spot-
kania z Ćmokiem. A poza tym ona nigdy się Vargaby nie
bała.
Kiedy szli długim rzędem przez las, najpierw dziew-
częta, potem jeźdźcy, a na końcu zwierzęta, Kajsa znowu
wyobraziła sobie, że coś wokół nich krąży, coś, czego nie
powinno być. Pośród ukrytych we mgle koron drzew
rozlegało się głuche, żałosne zawodzenie, a porośnięty
mchem stok zdawał się drżeć pod ciężarem końskich
kopyt, ziemia uginała się i po chwili powracała do
dawnego położenia. Ona sama była przyjemnie pod-
niecona na myśl o tym, że za jej plecami jedzie mężczyzna,
który zaproponował jej, żeby usiadła przed nim na koniu,
a któremu ona z niewiadomego powodu odmówiła.
Las się skończył i wyszli na niebywale piękną, rozległą
polanę, porośniętą trawą i usianą mnóstwem kwiatów,
które teraz pochylały główki w wilgotnym powietrzu.
Przed oczyma podróżnych rozciągał się widok na Varga-
by, rozłożoną na niewielkich wzgórzach starą osadę. Małe
domki tuliły się do siebie. Kajsa żałowała, że goście nie
widzą tego w słonecznym blasku, bo była bardzo dumna
ze swojej rodzinnej wsi. Uważała, że piękniejszego miejsca
nie ma na ziemi. I chociaż Kajsa nie widziała nic więcej
oprócz Rot i Alvdalen, chyba miała rację. Vargaby było
niewypowiedzianie pięknym miejscem, prawdziwą osadą
z baśni.
Podróżni zatrzymali wierzchowce.
- Bóg mi świadkiem, żem się tego nie spodziewał
- szepnął Diderik.
Uszczęśliwiona Kajsa usłyszała w jego głosie szczery
zachwyt, serce zabiło jej radośnie, a oczy promieniały.
Dopóki nie napotkała zamyślonego spojrzenia Havgrima.
Wtedy spuściła wzrok. Nie odjeżdżaj, prosiła w duchu.
Zostań tutaj, nadaj mojemu życiu treść i sens! Przecież
nawet nie zdążymy się lepiej nawzajem poznać. Jak tu
będzie po waszym odjeździe? Sto razy bardziej pusto niż
dotychczas!
To była nieznośna myśl.
Miała wrażenie, że wszystkie nieszczęścia świata nagle
zwaliły się jej na ramiona.
Kiedy zdumienie i zaskoczenie mieszkańców wsi na
widok obcych ustąpiło, gości zaproszono na posiłek
złożony z zimnego zsiadłego mleka i żytnich podpłomy-
ków ze złociście żółtym masłem i kozim serem. Kjerstin
stała onieśmielona we drzwiach ojcowskiej izby, w której
wokół stołu zasiedli przybysze. To właśnie jej ojciec był
teraz starszym w Vargaby, od czasu kiedy jego poprzed-
nika zabrała zaraza.
Diderik rozkoszował się ciepłem izby i odpoczywał.
A zatem jest was tak niewielu, myślał. Garść zaledwie. Ale
za to jakie tu macie panny! Te trzy, które spotkaliśmy
w lesie.
Pragnienie uwodzenia dziewic odezwało się w nim
z całą siłą. Zbyt wiele markietanek i zbyt wiele chętnych,
zanadto jak na niego doświadczonych służących spotykał
w ostatnich czasach. Teraz znowu trafia mu się coś
całkiem nietkniętego!
Posłał Kjerstin spojrzenie, którego żadna z zebranych
w izbie kobiet nie mogła zrozumieć niewłaściwie. Kjerstin
jednak była całkowicie niedoświadczona, przyjmowała
jego zainteresowanie z pokorą i oddaniem. I jeśli za czymś
tęskniła w swojej dotychczasowej samotności, to właśnie
za takim spojrzeniem mężczyzny. Zarumieniona ze wsty-
du i radości wybiegła z domu. Kajsa i Britta wymieniły
pełne niepokoju spojrzenia.
Diderik zwrócił się do gospodarza domu:
- Prawdziwie piękna wieś, to Vargaby.
Ojciec Kjerstin odparł:
- Zmagamy się z lasem. To wieczna walka. Nieustan-
nie, podstępnie las podpełza w stronę osady. Gdybyśmy
się nie bronili, wkrótce pochłonąłby całą wieś.
Kjerstin wróciła i ponownie stanęła na progu.
- Wasz koń okulał, mój panie - zwrócił uwagę
gospodarz.
- Tak, zauważyłem - potwierdził Diderik. - Myślę, że
dobrze by mu zrobiła chwila odpoczynku.
Wzrok gościa nieustannie krążył wokół postaci Kjers-
tin.
- Pustych domów u nas pod dostatkiem. Możecie
zostać tu przez parę dni.
- Nie mówimy nie - odparł Diderik. W jego oczach
pojawił się jakiś szelmowski błysk. - Skorzystamy z oka-
zji. Ostrzegano nas przed dziewicami z Vargaby, ja jednak
uważam, że są one niebywale pociągające.
Twarz gospodarza pociemniała.
- Ach, tak, ta legenda przyczyniła nam wiele szkody.
To takie niesprawiedliwe! Jesteśmy zwyczajnymi, pra-
cowitymi chłopami i nikomu nie życzymy źle. Ale ludzie
unikają nas jak zarazy. Naprawdę bez powodu!
Diderik pojął, że zachował się nietaktownie, i próbo-
wał to jakoś załagodzić, rozpływając się w pochwałach
i zachwytach, czym jeszcze pogarszał sprawę.
Przerwał mu pastor.
- Skoro już mowa o tym, co uchodzi - powiedział
cierpko - to nie zauważyłem u was domu Bożego. Jak to
jest?
- Nie możecie żądać, panie Natanie, by ta garstka
ludzi zbudowała sobie kościół - wtrącił Diderik.
- Pan Natan? - powtórzył ojciec Kjerstin zdumiony.
- To nadzwyczajne! To wasze prawdziwe imię, ojcze
duchowny?
- Co w tym takiego nadzwyczajnego? - warknął
pastor.
- Ów apostoł, który w swoim czasie przybył do
Vargaby i położył kres ofiarom z dziewic, ale później
spalił wieś, też miał na imię Natan albo Natael.
- Coś takiego! - zaehichotał Diderik szyderczo.
- Ten przypadek nietrudno wytłumaczyć - uciął
duchowny cierpko. - Natan był tak wielkim sługą Bożym,
że wszyscy chcielibyśmy go naśladować. Jednakże ja mam
wam do powiedzenia co innego. Mieszkańcy wsi powinni
wysłuchać słowa Bożego. Tedy, skoro wszyscy są zebrani,
wygłoszę krótkie kazanie.
- Będziemy wam wdzięczni, panie.
Kajsa siedziała z bólem w sercu. Jej ciemnowłosy
przybysz zbyt jawnie i zbyt często wodził oczyma za
Kjerstin wciąż stojącą przy drzwiach. No pewnie, czyż
mogłam oczekiwać czego innego, myślała rozgoryczona.
Kjerstin jest przecież taka piękna. A poza tym miła
i dobra, i jest też starsza ode mnie. Ona zasługuje na
najlepszego.
Czasami naprawdę trudno jest być szlachetnym.
Britta i ona pobiegły na wieś zawołać wszystkich,
którzy jeszcze siedzieli w swoich domach i spoza firanek
wypatrywali niebezpiecznych przybyszów. W drodze
powrotnej dziewczęta natknęły się na Havgrima, który
wyszedł odetchnąć świeżym powietrzem. Wtedy Kajsa
pomyślała, że chciał je spotkać, i serce zabiło jej jak
szalone, a w głowie poczuła szum.
Britta przystanęła wyczekująco.
- Czy mogłybyście być tak dobre i mieć oko na waszą
przyjaciółkę? - poprosił pospiesznie cichym szeptem.
- Mój chlebodawca i towarzysz podróży nie spuszcza
z niej wzroku, a nie cieszy się on najlepszą opinią. Nie
chciałbym, żeby zrobił krzywdę tej biedaczce. Wy obie
jesteście rozsądne i trzeźwo patrzycie na świat, musicie się
zatroszczyć, żeby on nie sprowadził jej na manowce.
Kajsa poczuła, że świat wiruje wokół niej ze zdumienia.
Rozsądne i trzeźwo patrzące na świat? Britta owszem, ale
ona? Czy to miał być komplement, czy...? I o co mu
chodziło z tą troską o Kjerstin? Czy miał na myśli tylko jej
dobro, czy też może sam chciał ją zdobyć?
Przyrzekły obie mieć oczy i uszy otwarte; Britta
z wyrazem stanowczości we wzroku, który mógł obiecy-
wać wiele.
Pan Natan wygłosił kazanie, w którym aż buzował
ogień piekielny, a przestraszonym mieszkańcom wsi
zdawało się, że czują w powietrzu zapach siarki. Kajsa,
która uważała, że proboszcz kościoła w Alvdalen jest
bardzo surowym kapłanem, lecz sprawiedliwym i z grun-
tu dobrym, była wstrząśnięta fanatyzmem pana Natana.
Co chciał osiągnąć tym krzykiem? Dlaczego ich tak
bardzo nienawidzi?
Vargaby jest przeklęte, grzmiał kapłan. Jego mieszkań-
cy to szatański pomiot i pachołkowie pogańskich boż-
ków. Bo czyż sam nie widział nad jeziorem fgury Freya?
Czyż demony nie wabiły go w głąb lasu? Rozpalał się coraz
bardziej i bardziej, i mimo woli ujawniał, co go spotkało
po drodze. Jakieś mgliste postacie, na wpół widoczne,
chciały porwać jego duszę, był jednak dla nich zbyt silny
i za bardzo bogobojny! Kobiecy demon z potarganymi
włosami i w pospolitej sukni leżał na ziemi, a na ciele
widoczne były ślady cięć mieczem. Omam. Szatański
omam! Przesądni, wierzący w gusła ludzie w Alvdalen
chcieli mu wmówić, że setki lat temu pewien apostoł
zamordował tam czarownicę. Bez wątpienia widzenie
zesłał sam diabeł, by wciągnąć go w swoje sieci; diabeł
chciał, by ksiądz uwierzył w to, co widzi, i w swoim
ogromnym miłosierdziu próbował pomóc nieszczęsnej
kobiecie, a tym samym znalazł się we władaniu Szatana.
Pan Natan jednak przejrzał ich wszystkich. Uniósł w górę
srebmy krzyż, wypowiedział stosowne zaklęcia i widzenie
zniknęło.
- My nigdy niczego nie widzieliśmy - rozległ się
czysty głos Britty.
- Zamilcz, dziewezyno! - upomniał ją szeptem ojciec
Kjerstin. - Nie podawaj w wątpliwość słów kapłana!
- Ale my przecież naprawdę nigdy niczego nie widzie-
liśmy! On nie ma prawa niszczyć naszego lasu tylko
dlatego, że sam boi się ciemności!
Britta była jedną z tych kobiet, które zaszłyby daleko,
gdyby mogły studiować. Ale nawet nie znała takiego
słowa, cóż dopiero mówić o nauce!
Pastor wpatrywał się w nią wytrzeszczonymi oczyma.
- Nigdyście tu nie widzieli tego ohydztwa, które was
otacza, bo sami jesteście częścią zła. Powinienem postąpić
tak, jak należy w takich okolicznościach, i spalić gniazdo
zepsucia.
- Znalazł się już taki, który kiedyś tak właśnie zrobił
- odcięła się Britta. - To był zły postępek, z niego płynie
wszelkie zło, które wy, obcy, tu dostrzegacie.
Kajsa słyszała w jej głosie powstrzymywany płacz. Była
wstrząśnięta odwagą Britty, a jednocześnie podziwiała
przyjaciółkę.
Pan Natan uniósł rękę, jakby chciał uderzyć dziew-
czynę albo rzucić na nią klątwę, zaraz się jednak rozmyślił
i zaczął grzmieć na wszystkich zebranych:
- Ukorzcie się! Ukorzcie się wszyscy, powiadam wam!
Albowiem w dzień sądu znajdziecie się wśród prze-
klętych. Karząca ręka Pana zepchnie was w ogień piekiel-
ny!
Jakaś stara kobieta zaczęła płakać.
Britta wstała i poszła do drzwi.
- Jeśli w ten sposób prowadzicie dusze do Pana, to
musi on mieć ich niewiele. Proboszcz w Alvdalen mówi,
że Pan jest miłością i wybaczeniem. Wy zaś, panie Natan,
rozkoszujecie się własnymi słowami i władzą, jaką macie
nad nami. Bóg Ojciec wcale was nie obchodzi.
- Dziwka! - rzekł pan Natan, a jego przerażający głos
brzmiał lodowato. Przemawiał stanowczo, ale spokojnie,
jak zawsze, kiedy zwracał się do grzeszników. - Wracaj na
swoje miejsce!
Britta nie zamierzała posłuchać.
- Ja w was nie wierzę! Ja wierzę w Boga.
- Ja jestem Bogiem!
Teraz dziewczyna zaczęła się powoli odwracać. Pat-
rzyła duchownemu w oczy.
- Właśnie słyszę - powiedziała szyderczo i wyszła
z chaty.
Pan Natan był pąsowy na twarzy.
- To znaczy, chciałem powiedzieć, że jestem jego
zastępcą na ziemi! - krzyknął, ale Britty już nie było.
Duchowny stracił panowanie nad sobą i wybiegł za nią
na podwórze.
- Natychmiast wrócisz do izby, ukorzysz się i pu-
blicznie będziesz mnie błagać o przebaczenie! Bo jak
nie, to wyklnę cię, przepędzę z kościoła, ty... cza-
rownico!
Britta spoglądała na niego spokojnie, choć płacz dławił
ją w gardle.
- A nie chcielibyście zabić czarownicy? Raz już się tak
stało, można to powtórzyć!
Wtedy pan Natan się opanował. Legenda! Ręce mu
dygotały, kiedy je bezradnie opuścił. Wrócił do izby i teraz
przemawiał już nieco bardziej umiarkowanym tonem.
Postępował, rzecz jasna, niekonsekwentnie, bo wszystkie
te wydarzenia wytrąciły go z równowagi, ale słuchający
wierni woleli go takim.
Gdy kazanie dobiegło końca, ludzie się rozeszli.
Dziewczęta odprowadziły gości do dobrze utrzymanego
drewnianego domu, który stał pusty. Barbro miała tam
spać w alkierzu, a mężczyźni w dużej izbie.
Mgła nad łąkami zgęstniała, widać to było wyraźnie,
kiedy tak szli pomiędzy domami w mistycznym, przy-
tłumionym blasku letniego wieczoru. Kajsa czuła się
rozbita. Kjerstin była taka śliczna, Britta miała taką silną
osobowość. Kajsa kompletnie ginęła na tle tych dwu.
Chciała głośno krzyczeć w beznadziejnej desperacji: >>Ja
istnieję! Spójrz na mnie! Niczego nie potrafię, nie ma we
mnie niczego interesującego, ale jestem! Mam gorące
serce, pełne współczucia i wyrozumiałości dla wszystkich
żywych istot, i jest we mnie mnóstwo czułości i oddania,
którym mogłabym cię obdarzyć!<<
To ostatnie jednak miały też obie kuzynki, i Kjerstin,
i Britta.
Był to, oczywiście, jedynie przypadek, ale Havgrim
przez jakiś czas szedł obok Kajsy. Żadne nie mówiło nic,
lecz to nie miało znaczenia. Kajsa była tak przeniknięta
czarownym nastrojem tego wieczoru, że z trudem chwyta-
ła oddech.
Trudno powiedzieć, jak do tego doszło, ale w pustym
budynku, przyjemnie pachnącym starym drewnem i jało-
wcowymi gałązkami, wywiązała się bardzo interesująca
rozmowa i dziewczęta zwlekały z powrotem do domu.
Wszyscy rozsiedli się, gdzie kto mógł, po kolei opowiadali
o swoim życiu. Czegoś takiego dziewczęta nigdy nie
doświadezyły. Trwały w nie znanej im dotychczas egzal-
tacji, gotowe w każdej chwili wybuchnąć płaczem. Z od-
dali, znad jeziora dochodził krzyk nura. Dla nich to było
normalne, dziwiły się więc przerażeniu w oczach gości.
Nur to przecież nie jest ptak, którego należałoby się bać!"
Kajet wysunął się z ręki Andre, leżącego w hotelowym
łóżku w Trondheim. W ciągu ostatnich kilkunastu minut
powieki opadały mu ciężko na oczy i musiał się boleśnie
szczypać, by nie zasnąć. Teraz nie był już w stanie dłużej
walczyć ze snem. Musiał odłożyć rękopis i zgasić lampę.
Przedtem jednak spojrzał na zegarek. Czwarta rano!
A przecież w ciągu dnia czeka na niego tyle spraw!
Wciąż jeszcze nie pojmował, co wspólnego z Ludźmi
Lodu ma opowieść o dziewicach z Vargaby. Gdyby
jednak był w stanie przeczytać jeszcze jedną jedyną
stroniczkę, dowiedziałby się, co ich łączy. A przynaj-
mniej mógłby się domyślać, o co w tym wszystkim
chodziło.
ROZDZIAŁ VI
Andre obudził się wcześnie. Miał wrażenie, że jego
ciało samo nakłania go do aktywności, jakby mówiło:
"Dość już tego spania, musisz przeczytać do końca
manuskrypt, zanim podejmiesz badania zakrojone na
szerszą skalę".
Ponieważ pozostawało jeszcze sporo czasu do śniada-
nia, ubrał się i usiadł wygodnie w fotelu przy oknie.
Z zewnątrz dochodził rytmiczny stukot końskich kopyt
na kamiennym bruku, zgrzyt tramwajów i rozmowy
robotników zamiatających trotuar. Poza tym panowała
cisza, taka, jaką można odczuwać tylko o brzasku. Mgła
była gęsta, Andre nie widział więc nic oprócz zarysu
domów po drugiej stronie ulicy.
Otworzył zeszyt i powrócił do lektury. Musiał się cofnąć
o kilka stronic, by zrozumieć dokładnie to, czego w nocy
jego zmęczony umysł już nie przyjmował do wiadomości.
Odszukał miejsce, w którym wczoraj stracił wątek.
"Wszyscy odczuwali potrzebę mówienia. Jedynie pan
Natan zachowywał milczenie. Usiadł w mrocznym kącie,
możliwie jak najdalej od Britty. Widocznie pojmował, że
tę dziewczynę może ukarać chłostą lub pręgierzem, może
ją wykląć, może ją nawet spalić na stosie, lecz pokonać jej
nie zdoła. Na to było zbyt wiele mrocznych cieni w jego
bojaźni bożej, na to ona zbyt dobrze go przejrzała.
To musiała być gorzka świadomość dla kogoś, kto
uważał się za wybranego sługę Pana.
Diderik, jakby zupełnie przypadkowo, położył rękę na
ławie za plecami Kjerstin. Jego kciuk poruszał się tam
i z powrotem, dotykając leciutko jej biodra, co wprawiało
ją w oszołomienie i przerażenie zarazem.
To właśnie Diderik powiedział:
- Barbro, dawałaś do zrozumienia, że lepiej niż twój
chlebodawca znasz legendę o dziewicach?
- Myślę, że są tu jeszcze inni, którzy lepiej ją znają, nie
tylko ja - odparła z naciskiem.
Po chwili milczenia, gdy zebrani zdawali się czekać, że
ktoś potwierdzi jej słowa, lecz nic takiego nie nastąpiło,
pan Diderik odezwał się znowu:
- W takim razie opowiedz nam, co wiesz.
- Może nie warto wspominać takich spraw tutaj.
- Owszem, opowiadaj!
Kajsa spojrzała ukradkiem na Havgrima i w mroku
napotkała jego wzdok. Czyżby dostrzegła uśmiech na
jego twarzy? Nie miała odwagi uwierzyć. Wprawdzie
to Britta siedziała obok niego, lecz Kajsa się tym nie
martwiła. Britta była za młoda, by żywić inne uczucia
do Havgrima niż wdzięczność i dumę, że nazwał ją
rozsądną i trzeźwą.
A może Britta wcale nie jest za młoda? Och, nie, nie
wolno znowu pozwolić, żeby wątpliwości doszły do
głosu!
Jakie to zresztą wszystko ma znaczenie? Obcy i tak
jutro wyjadą!
Wyjadą? Och, jaki żal, jaka tu zapanuje pustka! Nie, nie
jedź dalej! Nie pozostawiaj mnie na całe długie życie z tym
wspomnieniem jednej jedynej chwili, z tym snem o pew-
nym letnim wieczorze we wczesnej młodości!
Barbro powiedziała bardzo wolno:
- Ja wiem tylko, co się stało z synem strażnika
i średniej z sióstr.
Diderik szukał w pamięci.
- Aha, to ta, której udało się dotrzcć do ludzi, podczas
gdy strażnik zapłacił za ucieczkę życiem - rzekł w końcu
z ledwo dostrzegalną ironią. - No dobrze, więc co się stało
z tym małym bękartem?
- Jak słyszeliśmy, chłopiec miał osiem lat, kiedy matka
umarła. Tylko że ona przez cały czas wbijała mu do głowy
myśl o zemście. A panowie wiedzą, jak taka myśl może się
wryć w umysł i serce dziecka.
- Tak. To pozostaje w nim na zawsze - potwierdził
Diderik. - Mów dalej!
- Chłopiec dorósł i opuścił Alvdalen. Wiedział
bowiem, że Vret Joar Jonsson zginął nad Siljan,
lecz jego syn nadal żyje. Wprawdzie chłopiec nigdy
nie odnalazł owego Vreta Mattsa Joarssona, lecz
sam się ożenił i został ojcem. Swemu najstarszemu
synowi przekazał wiedzę o tym, jakiego strasznego
przestępstwa wobec ich rodu dopuścił się Joar i jego
syn...
- No tak, teraz rozumiem - kiwał głową Diderik.
- Zemsta stała się obowiązkiem przekazywanym z pokole-
nia na pokolenie. Honorowym długiem, wendetą, jeśli
można użyć obcego słowa. Interesujące! Wiesz, jak się to
wszystko zakończyło?
- Myślę, że tak - odparła Barbro. - Minęło wiele
czasu, ale potomek tamtej dziewczyny odnalazł potomka
Vreta Joara. My jednak nie usłyszeliśmy jeszcze pańskiej
historii, panie Dideriku. Pański ród pochodzi z tych stron,
prawda?
- Tak, toteż poszukuję wszelkieh śladów. Chciałbym
dowiedzieć się czegoś więcej o moich przodkach, ponie-
waż wydaje mi się, że mój ród wydał wielkich rycerzy,
a może nawet królów. Moje wrodzone zdolności do
panowania i dominowania nad innymi o tym świadczą.
I mój autorytet. Posunąłem się już w badaniach dość
daleko. Przeprowadzałem wywiady, studiowałem doku-
menty, księgi parafialne i temu podobne. Doszedłem aż do
roku tysiąc trzysta siedemdziesiątego, kiedy to niejaki
Knuts Per Olsson, handlarz skór, przybywa do Uppsali.
Nazwisko wskazuje wyraźnie, że pochodził z Dalarna,
a pewne informacje pochodzące ze starych kontraktów
handlowych dowodzą, że być może mieszkał w Rattvik.
A tam odkryłem - jeśli to naprawdę był on - że jego ojciec
pochodził z Oxberg albo z okolic Alvdalen. I na tym ślad
się urywa. Dalej już nic nie wiadomo.
Barbro skinęła głową.
- A ty, Havgrim? Skąd się wzięło to twoje niezwykłe
imię?
Havgrim uśmiechnął się. Kajsa musiała stłumić w sobie
gwałtowną chęć, by podejść i usiąść przy nim. Jestem
śmieszna, pomyślała. Pierwszy lepszy mężczyzna, który
pojawił się na mojej drodze!
W Havgrimie było jednak coś szczególnego.
- To mój ojciec tak mnie ochrzcił - powiedział
i spojrzał na Kajsę. Naprawdę tak zrobił! O szczęście, nie
rozerwij mego serca na kawałki!
Havgrim mówił dalej:
- Ojciec przypłynął z Rugen do Szwecji po długim
pobycie za granicą. Kiedy wrócił do domu, ja miałem trzy
lata i ojciec nadał mi imię Havgrim, ponieważ zakochał się
w morzu i ponieważ uważał, że jestem małym brzydact-
wem, zupełnie niepodobnym do niego".
["Hav" w językach skandynawskich znaczy "morze", natomiast
"grim" to stare nordyckie słowo na oznaczenie brzydoty (przyp. tłum).]
W tym miejscu Benedikte lub Vanja postawiła na
marginesie wiele wykrzykników. Ktoś dopisał maleńkimi
literkami: "Któż to chrzci trzyletnie dzieci?"
Jakieś wspomnienie poruszyło się w pamięci Andre,
ale zaraz powrócił do przerwanej lektury i nie zastanawiał
się nad tym.
" - Brzydactwo, ty? W takim razie musiałeś się bardzo
zmienić od tamtych czasów - rzekła Barbro z powagą,
a wszyscy zebrani się uśmiechnęli. Wszyscy z wyjątkiem
pastora, który w dalszym ciągu siedział nadąsany w kącie
i z niechęcią badał swoje sumienie. Czy jego stosunek do
powołania kapłańskiego jest właściwy?
Przeklęta dziewczyna! Przeklęta wieś! Chciał odejść
stąd jak najszybciej.
- Czy w twojej rodzinie wszyscy mężczyźni są zawo-
dowymi wojakami? - zapytał Diderik Havgrima.
- Nie. Ojciec był kupcem, dorobił się majątku za
granicą. Nie. My jesteśmy poszukiwaczami.
Diderik uśmiechał się pogardliwie.
- Czego tak poszukujecie? Bogactwa? Czy tak zwane-
go szczęścia?
- Poszukujemy przestępcy, proszę pana.
- Ach, tak?
Barbro wtrąciła pospiesznie:
- Powiedzcie mi... Nigdy tak do końca nie opowie-
dzieliście, jak to się stało, że wszyscy trzej się spotkaliście
i podróżujecie razem. Czy to pan, panie Dideriku,
znalazł... ?
- Nie - przerwał Diderik. - To Havgrim zwrócił się
do mnie. Pojawił się w jakiejś gospodzie wkrótce po tym,
jak opuściłem zamek w Sztokholmie. Zaczęliśmy roz-
mawiać i powiedział mi, że jest zaciężnym żołnierzem i że
teraz nie ma zajęcia. Myślałem co prawda, że wygląda zbyt
młodo jak na doświadczonego wojaka, ale... Kto pierwszy
wystąpił z propozycją, już nie pamiętam, lecz zatrudniłem
go jako pomocnika i eskortę...
Diderik umilkł na chwilę i zamyślił się, a potem mówił
dalej:
- Potrzebowałem kogoś do ochrony podczas niebez-
piecznej podróży przez pustkowia do Norwegii.
Znowu umilkł, zamyślony.
- A pan Natan? Gdzie jego spotkaliście? - spytała
Barbro.
- W Mora, już mówiłem. Stał na rynku i miotał groźby
na przerażonych słuchaczy, straszył ich ogniem piekiel-
nym za okropne grzechy, jakich się dopuszczają. Taki był
przejęty swoją rolą, że zapomniał o bożym świecie. To był
pomysł Havgrima, żeby go zabrać w dalszą drogę,
i wszystkim trzem ten pomysł się spodobał.
Pastor odezwał się gniewnie, niezadowolony, że mu
przeszkadzają.
- Tak, i to Havgrim wymyślił, że powinienem przy-
brać imię Natan na pamiątkę biblijnego proroka. Wyda-
wało mi się to odpowiednie, ale teraz...?
Diderik wyprostował się groźnie.
- Posłuchaj no, Havgrim... !
Drzwi się otworzyły i do izby wszedł ojciec Kjerstin.
- A co to za obyczaje, żeby panny siedziały w męskiej
sypialni? - zapytał z hamowanym gniewem.
- Wszystko jest, jak się należy, mój panie. Ja tu jestem
i mam baczenie na dziewczęta - uspokajała go Barbro,
a Diderik pospiesznie cofnął rękę, która teraz obejmowała
już talię Kjerstin.
- Możliwe, ale to nie uchodzi. Wracać do domu,
panny! Natychmiast!
Wszystkie trzy wstały potulnie. Havgrim odprowadził
wychodzących, a kiedy ojciec Kjerstin poszedł przodem
z córką i z Brittą, Havgrim zdołał zamienić z Kajsą kilka
słów pod osłoną ciemnej, letniej nocy. Ujął jej rękę
i przytrzymał, a Kajsa zapomniała oddychać.
- Chciałbym, żebyśmy mieli trochę więcej czasu na
rozmowę, żebyśmy mogli się lepiej poznać - szepnął
pospiesznie.
Kajsa spojrzała na jego twarz, ledwie widoczną w tej
mistycznej nocnej poświacie. Widziała zaledwie kontury,
nic więcej. Zmarszczyła brwi.
- Wiesz, mam wrażenie, jakbym już kiedyś cię widzia-
ła.
- Bo tak było! Diderik Swerd zamiecza zostać tutaj,
dopóki koń nie wydobrzeje. Zobaczymy się jutro?
- Och, tak - szepnęła Kajsa przejęta, a kiedy on
musnął jej policzek opuszkami palców, zadrżała na całym
ciele. Bez słowa pobiegła za tamtymi.
Przed domem ciotki przystanęła i nasłuchiwała. Głos
Britty niósł się pośród zabudowań. Las jednak trwał
w ciszy, jakby wyczekiwał, jakby zastanawiał się nad jakąś
zagadką, tak się przynajmniej Kajsie zdawało".
Teraz Andre był niemal pewien, że wie, co tak
bardzo zajmowało Benedikte i Vanję. Oszałamiająca
myśl! Musiał jak najszybciej czytać dalej, żeby to po-
twierdzić.
Miasto zaczynało się budzić. Andre zszedł do jadalni,
ale tak bardzo chciał się dowiedzieć, czy rozumuje
właściwie i czy jest na tropie do rozwiązania zagadki, że
siedział przy stoIe z łyżką w jednej ręce, a manuskryptem
w drugiej. Od czasu do czasu nie trafiał w talerz i z hałasem
przesuwał łyżką po blacie, jakby chciał zaczerpnąć kaszy
wprost ze stołu. Zawstydzony odwracał wzrok, gdy
zdumieni goście zaczynali mu się przyglądać.
Czytał przez cały czas przy śniadaniu i kontynuował
lekturę wchodząc po schodach. Czasu miał już niewiele,
wkrótce powinien wyjść do miasta, gdzie czekało na niego
tak wiele spraw.
Powrócił na swój fotel pod oknem, a kiedy weszła
pokojówka, by pospczątać, odprawił ją czym prędzej,
żeby móc czytać w spokoju.
Andre był czaruiącym młodym człowiekiem, pokojó-
wka dygnęła więc z uśmiechem i zapewniła, że wszystko
jest w porządku.
"Diderik Swerd postanowił rozmówić się kategorycz-
nie ze swoim tajemniczym towarzyszem podróży. I poroz-
mawiać o jego zachowaniu wobec pastora. To przecież on
wpadł na pomysł, żeby pastor im towarzyszył i żeby
przybrał imię właśnie Natan. I o tym, że Havgrim
poszukuje przestępcy...
Dziś jednak Diderik był zanadto zmęczony. Myśli
wirowały w głowie, ale na niczym nie mógł saę skupić.
Denerwowało go też, że pokrzyżowano jego plany, kiedy
już tak dobrze mu szło ze śliczną Kjerstin. Chociaż
dzisiejszega wieczora i tak pewnie niczego by nie uzyskał.
Najlepiej poczekać do jutra. Diderik Swerd zgasł niczym
świeca, gdy tylko zdążył przyłożyć głowę do okrycia ze
skór, pod którym przyjemnie chrzęściła słoma w sienniku.
Noc miał jednak ciężką. Nie żeby się budził, to by
jeszcze nie było nic strasznego! Nie, dręczyły go jakieś
okropne sny, nie mające końca, które wysysały z niego
wszystkie siły. Można by przypuszczać, że śnił o dziewi-
cach z Vargaby, ale nie. Przeciągały przed jego oczyma
długie szeregi tych wszystkich nieszczęśliwych dziewcząt,
które skrzywdził i które teraz były bezlitosne, nie chciały
go opuścić. Wszystkie przemienione w senne mary,
potworne, uwodzicielskie, nieubłagane. Dlaczego? za-
stanawiał się Diderik. Rzucał się na łóżku, jęczał i krzyczał
przez sen. Dlaczego one mnie tak dręczą? Uszczęśliwiałem
je przecież.
A może to sam siebie uszczęśliwiałem?
Nędzne szczęście w takim razie.
Chcę się stąd wydostać, jak najdalej od tego!
Ale nie był w stanie się obudzić.
Nur na jeziorze krzyczał tak strasznie.
A może ptak był tylko w jego śnie? Nur nie krzyczy
przecież w środku ciemnej nocy?
Wiedział zbyt mało o ptakach, by sobie odpowiedzieć
na to pytanie.
Przeklęte ptaszyska!
Następnego ranka Kajsa, upominana stanowczo, by
lepiej niż wczoraj pilnowała inwentarza, została wysłana
na pastwisko. Było jeszcze tak wcześnie, że mgła nad rzeką
nie zrzedła, a na trawie leżała szara rosa.
Starała się nie odchodzić zbyt daleko od wsi. Na
wypadek, gdyby zdarzyło się, że ktoś będzie się za-
stanawiał, gdzie Kajsa się podziewa...
Kajsa nic na to nie mogła poradzić, trochę się bała tego
milczącego Havgrima z poprzedniego wieczora. Było
w nim coś przerażającego... Kim on właściwie jest? Czy
już go kiedyś widziała? Nie mogła tego zrozumieć, mimo
że twarz wydawała jej się znajoma i mimo że od początku
czuła do niego zaufanie.
I cała ta rozmowa o dziewicach z Vargaby!
Skuliła się ze strachu, kiedy usłyszała za sobą kroki. To
on, pomyślała, napięta niczym cięciwa łuku. Gorąco
uderzyło jej do głowy, policzki zarumieniły się. Co ja mam
zrobić, co powiedzieć?
Kiedy się jednak odwróciła, zobaczyła, że zbliża się do
niej stara Barbro. Kajsa nie umiałaby powiedzieć, czy
przyjęła to z ulgą, czy z rozczarowaniem. Pewnie i jedno,
i drugie.
Barbro wyjaśniła, że przyszła popilnować, jak się
wyraziła, małej pasterki. Pan Natan podjął się, choć trzeba
powiedzieć, że niechętnie, opieki nad Kjerstin. Niebez-
piecznie zrobiło się teraz dla młodych dziewcząt w tutej-
szych lasach, zresztą we wsi też, odkąd zjawili się twardzi,
bezwzględni mężczyźni. Kajsa poczuła, że jest jej przykro
z powodu tych słów. Ona miała inny pogląd. Przynaj-
mniej jeśli chodzi o Havgrima.
Długo siedziały obie z Barbro na pniu zwalonej brzozy
i rozmawiały. Padały słowa o samotności i tęsknocie.
O nowo obudzonej tęsknocie jednej i o zgasłej tęsknocie
drugiej. Barbro powtarzała w myśli błagalne prośby do
młodej dziewczyny: >>Nie zrób tak, jak postąpiłam ja, nie
przegraj swojego życia, bo zostanie ci tylko pustka
i samotność, do końca!<< Głośno jednak powiedzieć tego
nie mogła. Nie mogła popychać dziewczyny w tę ryzyko-
wną przygodę z młodym nieznajomym...
Kajsa powoli uświadamiała sobie, że ktoś stoi niedale-
ko i patrzy na nią. Szeptem zwierzyła się ze swego
odkrycia Barbro.
- Masz rację. On jest tam już od dłuższego czasu.
Pewnie rozczarowało go to, że mnie tu zastał. Chcesz,
żebym sobie poszła? I tak już powinnam wracać do wsi.
Kajsa chwyciła ją za rękę.
- Nie, nie odchodź jeszcze!
Nie miała odwagi odwrócić głowy. Wkrótce usłyszała
za sobą głos Havgrima:
- Wygląda na to, że prowadzicie bardzo interesującą
rozmowę. Czy mógłbym się przyłączyć?
Otrzymał, oczywiście, pozwolenie i usiadł jak najbliżej
Kajsy. Spokojnie i naturalnie, jakby należeli do siebie.
Doznała tak wielu uczuć naraz, że zaczęła drżeć.
Początkowo żadne nie znajdowało słów i wszyscy
milczeli. Kajsa ponownie kompletnie straciła dar mowy,
jak zawsze w jego obecności. Siedzieli po prostu w ciszy,
wszyscy troje i spoglądali na krajobraz.
Słońce znajdowało się już wysoko na niebie i wy-
glądało poza cienką warstwą chmur jak matowa tarcza.
Nad bagniskiem przesuwały się mgły, przypominając
jakiś taniec elfów, przy samej ziemi tuman był bardzo
gęsty, nieco wyżej wyłaniały się z niego zielonożółte
krzewy i gałęzie drzew. Czarne bagno nadawało dolnym
warstwom mgły bure, nieprzyjemne zabarwienie. Wszyst-
ko wyglądało nienaturalnie, dziwnie i strasznie tego ranka
w tym tak dobrze znajomym lesie Kajsy. Pojawił się jakiś
obcy element, nie znana zła siła opadła na ziemię i nie-
ustannie dawała o sobie znać.
Tym bardziej dobrze było mieć Barbro po jednej
stronie i Havgrima po drugiej. Spontanicznie poszukała
jego ręki, lecz w tej samej chwili uświadomiła sobie swoją
śmiałość i cofnęła się zawstydzona. On tymczasem ze
spokojem ujął jej dłoń i mocno uścisnął. Spojrzała na
niego, ale kiedy napotkała jego wzrok, musiała spuścić
oczy. Zdążyła jednak wyczytać tam wiele sympatii i zro-
zumienia.
Nie zdążyli nawet zacząć rozmowy, gdy w lesie
rozległy się nawoływania. Hej, hej! niosło się wśród
drzew. Głos brzmiał niespokojnie, lękliwie.
- To ojciec Kjerstin - powiedziała Kajsa i wstała.
- Hej! Tutaj jesteśmy!
Dał się słyszeć trzask łamanych gałązek i wkrótce
ukazał się gospodarz Vargaby. Biegł. Z jego twarzy bił
niepokój.
- Nie widzieliście Kjerstin? Ona poszła do lasu
z tym... z tym...
- Co takiego? - zawołał Havgrim. - Pastor miał
przecież pilnować, żeby jej się nic nie stało.
- Pastor! - prychnął chłop. - Pastor zamknął się
z Brittą w jednym pokoju i próbuje jej zaszczepić bojaźń
bożą.
- Ja wiem przynajmniej, gdzie Diderik Swerd się
wybierał, ale dziewczyny nigdzie nie widziałem.
- Dokąd on poszedł?
- Do tej małej stodółki, którą macie koło...
- Idziemy! - zawołał ojciec Kjerstin i wszyscy ruszyli
za nim. Gospodarz wyjaśnił, że to niedaleko, więc można
na chwilę zostawić inwentarz bez opieki.
- Las jest dzisiaj jak zaczarowany - mamrotał chłop
od nosem.
- To prawda - przyznał Havgrim. - Ale trzeba
powiedzieć, że jest tu u was bardzo ładnie!
- Uroda okolicy nie pomaga nam, niestety, w codzien-
nych kłopotach. Ostatnio zdecydowaliśmy, że chyba
dłużej nie będziemy walczyć. Nasze dziewczęta też powin-
ny mieć szansę na spotkanie rówieśników, a poza tym
zostało nas już tak niewiele. Przed zimą przeprowadzimy
się w dolinę.
Kajsa jeszcze o tym nie słyszała. Przemknęło jej przez
myśl, że przybycie obcych miało jakiś wpływ na tę
decyzję. Dorośli we wsi nareszcie zwrócili uwagę na
samotność dziewcząt.
Ale, rzecz jasna, nie był to jedyny powód. Bezlitośnie
trudne życie na pustkowiach stawało się już zbyt dokucz-
liwe dla tej garstki ostatnich mieszkańców osady.
Wyprowadzić się z Vargaby? Czy Kajsa by tego
chciała?
Zbliżali się do stodoły, zbudowanej na niewielkiej łące.
Gospodarz zawołał córkę po imieniu i wtedy ze środka
doszły ich odgłosy szamotaniny i gwałtowne szepty, a po
chwili zaległa grobowa cisza. Potem znowu usłyszeli, że
w stodole trwa walka.
Havgrim i gospodarz pobiegli w tamtą stronę, ale nim
zdążyli wejść, na progu ukazała się Kjerstin z potarganymi
włosami, ubraniem w nieładzie i wyrazem przerażenia na
twarzy. Z rozpaczliwym szlochem rzuciła się ojcu na szyję.
- Chcę wracać do domu - wykrztusiła piskliwie.
Diderik wyszedł ze stodoły z uniesioną ręką, jakby
chciał uspokoić przybyłych.
- Powoli, powoli - rzekł jowialnie. - Nic złego się nie
zdarzyło. Jestem człowiekiem honoru. Nawet jeśli kobie-
ta bywa czasami zbyt chętna, nigdy by mi nie przyszło do
głowy, żeby wykorzystać sytuację.
- Ty przeklęty diable! - ryknął ojciec Kjerstin. - Coś
ty jej zrobił? Myślisz, że nie widziałem, jak pospiesznie
zapinałeś spodnie?
- Nic się nie stało, ojcze - szepnęła Kjerstin. - Ale
dziękuję wam, że przyszliście.
Havgrim był tak wściekły, że ledwie był w stanie mówić.
- Człowiek honoru! Czy to przystoi człowiekowi
honoru obarczać winą dziewczynę? Ja nie jestem ślepy
i dobrze widziałem, coście robili przez całą drogę ze
Sztokholmu tutaj!
Diderik zmienił ton na agresywny.
- Ty przybłędo, ty chcesz mnie pouczać? Myślisz
może, że nie wiem, kim ty jesteś? Szukasz przestępcy!
Ciągniesz tu Bogu ducha winnego księdza, zmuszasz go,
by przyjął imię apostoła, który tu kiedyś wymierzał karę,
a wszystko dlatego, że nie udało ci się odnaleźć potomka
Vreta Joara Jonssona, na którym chciałeś się mścić. Po to
zmusiłeś biednego księdza, żeby...
- Ja go odnalazłem.
Diderik zamilkł.
- Potomka Vreta Joara?
- Tak.
- Domyślam się, że jesteś jednym z późnych potom-
ków tamtego mściwego strażnika. Ale nie pojmuję, jak
można nosić w sercu setki lat żądzę zemsty za takie
głupstwo. To jakaś choroba!
- Krwawa ofiara z dziewic to nie jest głupstwo.
Zwłaszcza że wcale nie należy do przeszłości. Gdybyśmy
wam nie przeszkodzili, sami byliście bliscy popełnienia
tego okropnego czynu.
- Głupie gadanie!
- Czy myślicie, że Kjerstin byłaby w stanie żyć dalej,
gdyby udało się wam zaspokoić swoją żądzę i gdybyście
potem odwrócili się obojętnie i poszli w swoją stronę?
Czyż nie zamierzaliście poświęcić życia Kjerstin, by
zaspokoić swoją żądzę?
Atmosfera wokół stała się napięta, jakby zanosiło się na
burzę. Nur znowu krzyezał złowieszczo.
- Słyszycie? - szepnął Diderik, a wszyscy spostrzegli,
że jest blady jak ściana. - Ta kobieta znowu krzyczy!
Wyraźnie woła: >>Vret Joar!<<
- Słyszymy głos nura na jeziorze, nic więcej - odparł
gospodarz.
Havgrim rzekł spokojnie:
- Tak, na koniec znalazłem potomka Vreta Joara
Jonssona. Mój ojciec zdołał posunąć się w swoich
poszukiwaniach bardzo daleko. Dowiedzieliśmy się,
że ów potomek jest wojskowym, wobec tego ja zo-
stałem wysłany na wojnę. Tam go jednak nie zna-
lazłem.
- No i jak wam się udało trafć na jego ślad? - zapytała
Barbro cicho.
Havgrim odwrócił się ku niej.
- Przez wszystkie lata znaliśmy punkt wyjścia. Wie-
dzieliśmy, kim był Vret Matts Joarsson, syn Joara,
a potem syn Mattsa i tak dalej. W pewnym miejscu jednak
ślady się urywały. Stało się to za sprawą pewnego
człowieka z Rattvik. Wyjechał ze swojej wsi i zupełnie nie
było wiadomo, gdzie go szukać. Wszyscy z mojej rodziny
trafiali w pustkę.
- Rattvik? - zapytał Diderik. - Wiesz może, jak on się
nazywał?
- Wiem. Knuts Per Olsson.
Świat zawirował Diderikowi w oczach. On sam do-
prowadził przecież drzewo genealogiczne swojego rodu
do pewnego handlarza skór nazwiskiern Knuts Per
Olsson, który przybył do Uppsali, prawdopodohnie
z Rattvik.
- Czy to znaczy, że ty odtworzyłeś pokrewieństwo aż
do...
- Tak. Do Vreta Joara Jonssona. To był ten wasz
>>królewski<< przodek, panie.
- Ty przeklęty... - zaczął Diderik i ruszył na Havg-
rima. - To ty nas tu przyprowadziłeś! To ty zmusiłeś
pastora, żeby...
- Tak, przyznaję, że jego sprowadziłem tu ze względu
na podobieństwo. Kiedy tak stał na rynku w Mora, wydał
mi się tak samo ślepo fanatyczny i karzący jak ów apostoł
Natan, który w swoim czasie pojmał najmłodszą z sióstr,
Mait, i przebił ją mieczem jako czarownicę. Tylko dlatego,
że miała więcej odwagi niż inne kobiety.
- Dobry Boże - szepnęła Barbro wstrząśnięta. - A jeśli
i tym razem pastor zamorduje małą Brittę?
- Nie sądzę - uspokoił ją Havgrim. - Wczoraj
wieczorem dostał od niej porządną nauczkę. Będzie
jednak próbował złamać ją moralnie.
- To mu się nie uda - rzekła Kajsa spokojnie. - Nie
z Brittą.
- Ja też tak myślę - potwierdził z uśmiechem ojciec
Kjerstin.
- Ale dlaczego nas tu przyciągnąłeś? - dopytywał się
Diderik.
- Ponieważ nie jestem zwolennikiem gwałtu. W dzie-
ciństwie złożyłem ojcu świętą przysięgę - w podzięce za
to, co on dla mnie zrobił - że będę próbował się zemścić na
jakimś potomku Vreta Joara. Istnieje was wielu, gdy
tymczasem ród strażnika wygasł wraz ze śmiercią mego
ojca. Los chciał, że trafiliśmy na waszą linię, panie."
W tym miejscu znowu na marginesie znajdowało się
wiele wykrzykników. Andre ze zrozumieniem kiwał
głową.
"Havgrim mówił dalej:
- Kiedy dorosłem, pojąłem, jakie to wszystko nie-
mądre. Chodzi mi o to, że potomkowie nie odpowiada-
ją za przestępstwa swoich przodków ani za całe zło,
jakie panuje na świecie. Potem jednak spotkałem was
osobiście, panie Diderik. Śledziliśmy was od dawna,
panie, i znaliśmy dobrze wasz charakter. Jest on znacz-
nie lepszy od charakteru Vreta Joara. Zatem ubiegłego
lata pojechałem do Dalarna i odszukałem Vargaby.
Niedaleko osady napotkałem małą pasterkę kóz, która
spała na polance w blasku słońca, gdy tymczasem zwie-
rzęta rozbiegły się na wszystkie strony. Zebrałem je
znowu wszystkie, a potem, nie budząc śpiącej, pochyli-
łem się nad nią i podziwiałem jej śliczną twarzyczkę.
W pewnej chwili otworzyła oczy, lecz nie sądzę, by się
całkiem obudziła. Teraz wiesz, Kajsa, dlaczego wyda-
wało ci się, że mnie poznajesz. Myślałaś pewnie, że ja
jestem kimś, w kogo wcielił się duch tamtego stróża
Vreta Joara, a ty sama jesteś wcieleniem średniej
z sióstr?
- Naprawdę całkiem poważnie się tego bałam - uśmie-
chnęła się Kajsa onieśmielona. - I że Britta jest najmłodszą
siostrą, Mait, która została zamordowana przez apostoła
Natana.
- A Kjerstin byłaby najstarszą z sióstr. Tą, która
została złożona w ofierze po to, by Vret Joar mógł
odzyskać swoją męską sprawność - uzupełnił Havgrim
i popatrzył na Diderika.
Ten prychnął tylko ze złością. Havgrim ciągnął dalej
swoją opowieść.
- Nie pokazałem się ludziom we wsi, nikt nie wiedział,
że byłem w okolicy, wyjechałem bezzwłocznie. Kiedy
jednak dowiedziałem się, że pan, Dideriku Swerd, wybie-
ra się do Trondheim, zrozumiałem, że czas nadszedł. Tak,
to ja zatroszczyłem się o to, byśmy znaleźli się właśnie
w Alvdalen. A potem kierowałem konie w stronę Varga-
by, oszukałem Barbro, sprawiłem, by uwierzyła, że to ona
wybrała niewłaściwą ścieżkę. Przyznaję też, że prze-
straszyłem was, panie Dideriku, kiedyście błądzili samo-
tnie we mgle po lesie. Byłem tu już przecież dawniej
i wiedziałem, że żadnych upiorów w lesie nie ma, że
wszystko to tylko ludowe przesądy i gadanie. Musiałem
więc sam coś wymyślić. I pan widział jakąś niewyraźną
sylwetkę, prawda?
- A czemu to miało służyć? - syknął Diderik.
- Obiecałem mojemu ojcu, że dopełnię zemsty, i nie
mogę obietnicy nie dotrzymać. Chciałem jednak w bez-
krwawy sposób przerwać tę szaloną, bezsensowną pogoń
z pokolenia na pokolenie. Nie umarliście przecież ze
strachu, panie Diderik. Mam jednak nadzieję, że się teraz
zastanowicie nad swoim życiem i zachowaniem.
Słuchacze zrozumieli, co Havgrim ma na myśli. Choć
znali Diderika Swerda zaledwie niecałą dobę, domyślali
się, jaki jest jego stosunek do życia i że ma on naprawdę
nieciekawy charakter.
- Ty, ty... - syknął Diderik i, jak krnąbrne dziecko,
kopnął czubkiem buta kępę trawy. - Oszalałeś chyba! Co
to za idiotyczne pomysły na temat zemsty?
- Owszem, przyznaję, że pan jest z pewnością niewin-
ny. Ale mój ojciec postępował tak jak jego przodkowie.
On był ostatnim z rodu strażnika i ze względu na zdrowie
nie był w stanie wypełnić swojej powinności. Ja byłem
jego jedyną nadzieją, której się trzymał, i dlatego od
najmłodszych lat wpajał mi tę myśl".
W tym miejscu margines znowu był zapisany wykrzyk-
nikami i słowami w rodzaju: "Uwaga!", postawionymi
przez Vanję i przez Benedikte. Andre poznawał to po
charakterze pisma. Kiwał głową, zgadzał się bowiem
z nimi w pełni, sam był coraz bardziej podniecony tym,
czego się dowiadywał.
Właściwie powinien był już wychodzić do miasta, ale
zostało tak niewiele tekstu, że postanowił doczytać do
końca.
"- Jest pan jednak wolny, panie Diderik - oświadczył
Havgrim. - Nic złego się panu nie stanie. Jak powiedzia-
łem, ja nie posługuję się gwałtem. Tylko że nie będę już
panu towarzyszył do Norwegii. Postanowiłem zostać
tutaj i lepiej poznać mieszkańców Vargaby, a jedną osobę
chciałbym poznać bardzo dobrze. W przeciwieństwie
bowiem do was, panie, ja nie rozpoczynam znajomości
w łóżku i nie zrywam jej zaraz potem. Uważam, że miłość
jest piękna tyiko wtedy, gdy obie strony mają do siebie
zaufanie i są w stanie dać sobie nawzajem poczucie
bezpieczeństwa.
Diderik odwrócił się z szyderczym parsknięciem.
- Zamierzasz tedy mnie zdradzić? Chcesz, żebym sam
podróżował przez te niebezpieczne lasy, bo ty musisz
zostać z jakąś wiejską dziewuchą? Dobrze, zostań! Dam
sobie radę bez takiego faryzeusza jak ty. Zresztą jest ze
mną kapłan.
- No właśnie - odparł Havgrim spokojnie. - Wy dwaj
pochodzicie przecież z wyższej sfery. Dla was tacy ludzie
jak my się nie liczą.
Wiele par oczu spojrzało na niego sceptycznie, gdy
mówił te słowa. Czy Havgrim naprawdę był tak niskiego
rodu, jak udawał? W jego postawie, zachowaniu, w całej
postaci ujawniała się jakaś wrodzona szlachetność.
Na ich zdziwienie odpowiedział uśmiechem.
Ruszyli w stronę wsi; brnęli przez wysoką, poruszaną
wiatrem trawę. Biedna Kjerstin szła z bólem w sercu
i pustką w piersi. Dokonała niewłaściwego wyboru, ale
czyż miała jakiś wybór? Havgrim przecież nigdy nawet na
nią tak naprawdę nie spojrzał".
Teraz Andre był już zupełnie pewien, kim naprawdę
jest Havgrim. Ale dowody? Tych nadal brakowało.
Czy dostarczą mu ich ostatnie stronice manuskryptu?
Jedno wiedział bowiem na pewno: Gerd, ta, która
spisała opowieść, a która otrzymała informacje od swojej
matki... Gerd opowiadała o własnej rodzinie. Być może jej
matka znała tę historię od swojej, która z kolei...
Andre wiedział już, co powinien zrobić.
Najpierw jednak chciał przeczytać opowieść do końca.
ROZDZIAŁ VII
"Kiedy już raz mieszkańcy Vargaby zdecydowali
przenieść się do Alvdalen, nie chcieli zwlekać z prze-
prowadzką. Uważali, że należy działać szybko, by przy-
wiązanie do miejsca i obawa przed nowym nie sprawiła, że
zmienią zdanie. Wszyscy zaś zgadzali się co do tego, że
kolejnej zimy na nieurodzajnych pustkowiach ta garstka
pozostałych jeszcze przy życiu mieszkańców Vargaby nie
przetrwa. W Alvdalen także po ostatniej zarazie wiele
domów świeciło pustkami i można było w nich zamiesz-
kać. Barbro dobrze wiedziała, że tamtejsi ludzie będą
wdzięczni, jeśli ktoś jeszcze u nich zamieszka.
Dlatego właśnie postanowiono, że ona i Havgrim
przeprowadzą się także.
Pakowanie postępowało w ogromnym tempie. Nikt
nie pozostawiał sobie czasu na rozmyślania. Rozmowy na
temat opuszczenia osady prowadzili od wielu lat, nikt
jednak nie miał dość siły, by podjąć decyzję i zachęcić
innych do tego samego, ostateczne rozstrzygnięcie od-
kładano z roku na rok. Mimo nędzy i głodu, mimo
mroźnych zim i strasznych chorób ludzie kochali przecież
swoją rodzinną wieś.
Havgrim pomógł Kajsie zapakować dobytek ciotki
w juki. Podróż w dolinę nie będzie łatwa, przecież
o żadnej drodze dla ruchu kołowego nie było tu nawet
mowy. Większość bagażu ludzie musieli dźwigać sami,
tylko część można było złożyć na grzbiety dużych zwie-
rząt.
Wyszli za dom, żeby pozbierać znajdujące się tam
narzędzia. Kajsa przystanęła przed niewielką grządką, na
której rosły jakieś kwiatki wokół młodego drzewka.
Grządka należała do sąsiedniej zagrody, do rodzinnej
zagrody dziewczyny.
- Tata posadził to drzewko na krótko przed swoją
śmiercią - szepnęła. - A mama zasiała kwiatki. Ja... Nie
mogę tego tak po prostu zostawić!
Havgrim bardzo się bał momentów takich jak ten.
Chwil, gdy Kajsa będzie musiała przystanąć i zastanowić
się.
- Będziesz przecież mogła przyjeżdżać tu w lecie
- powiedział łagodnie. - Vargaby leży niedaleko...
Łzy trysnęły z oczu dziewczyny.
- Przychodzić tutaj, gdzie nikogo nie będzie? Puste
domy, podwórza zarośnięte trawą, las coraz bliżej osady?
Nie, to by było najgorsze ze wszystkiego.
Wtedy Havgrim objął ją czule.
- Kajsa, tam w dolinie zaczniemy nowe życie. Wiem,
że pierwsze dni będą trudne. Zerwanie zawsze sprawia
ból, człowiek pozostawia przecież część samego siebie na
dawnym miejscu. Prawie każdemu na ziemi danym jest
przeżyć taki smutek, ale to mija, zapewniam cię.
Jak słodko było w jego ramionach! Kajsa niemal
zapomniała o swoim żalu i głęboko wciągała jego zapach,
cudowny, ciepły zapach mężczyzny.
- Tutaj będzie nam dobrze, Kajsa - szeptał. - Tutaj, na
trawie. Usiądź, nikt nas nie zobaczy.
Usiedli pod obsypaną kwiatami wiśnią, wokół kwitły
rumianki, dzwoneczki i mniszki. Havgrim przygarnął
Kajsę mocno do siebie.
- Ty pewnie sobie myślisz, że bardzo szybko zacząłem
ci okazywać uczucia, prawda? Ale nie powinnaś zapomi-
nać, że widziałem cię już w ubiegłym roku i że od tamtej
pory nie przestawałem o tobie myśleć. Nawet gdyby nie ta
głupia historia z Diderikiem Swerdem, i tak bym tu wrócił
latem. Żeby spotkać cię znowu.
Kajsa była w podniosłym nastroju. Uważała jednak, że
mimo wszystko powinna zwrócić mu uwagę.
- Kjerstin jest taka ładna, ładniejsza ode mnie. A Brit-
ta taka mądra i pewna siebie.
- Ale ty jesteś Kajsa - uśmiechnął się Havgrim,
gładząc z czułością jej włosy. - I dla mnie to jest
najważniejsze.
Kajsa, która nie była przyzwyezajona, by ją podziwia-
no, promieniała niczym słoneczko. Uśmiechała się szero-
ko, od ucha do ucha. Dłoń Havgrima głaszcząca jej
policzek przyprawiała ją o zawrót głowy, była naprawdę
bliska utraty świadomości, więc zapytała pospiesznie:
- Mówiłeś, że w lesie nie ma duchów i ja się z tobą
zgadzam, ale przecież pastor widział na bagnach jakąś
kobietę ze śladami ran od miecza. Kto to mógł być?
Havgrim uśmiechnął się.
- Czy nie zauważyłaś, że nasz dobrodziej należy do
ludzi, którzy chętnie i mocno przesadzają? Taki ma
charakter, bardzo lubi wszystko wyolbrzymiać i dramaty-
zować.
- Nie przypuszczałam, że duchowny może być taki
- odparła.
- Ja także nie. Ale żyjemy w czasach, gdy duchowień-
stwo uważa, że ludzi trzeba straszyć piekłem i nieustannie
upominać. A wtedy tacy jak Natan mają wielkie pole do
popisu. Być księdzem, znaczy zajmować najwyższą pozy-
cję w parafii; to daje władzę i prawo pouczania innych.
Mierne, nikczemne osobowości chętnie korzystają z takiej
okazji, by poprawić sobie samopoczucie, wywyższać się
nad innych i odgrywać rolę lepszych, niż w gruncie rzeczy
są.
Ułożył Kajsę na trawie i przyglądał się jej twarzy. Serce
dziewczyny biło jak szalone, patrzyła mu w oczy prze-
straszona, jakby była pisklęciem spoglądającym w oczy
węża.
- Jeszcze mi nie powiedziałaś, co o mnie myślisz,
Kajsa - szepnął niepewnie. - Przyszedłem tu nie pro-
szony, wdarłem się w twoje życie, a nawet nie wiem, czy ty
naprawdę tego chcesz.
- Czy ja tego chcę? - zawołała wzburzona. - Czy ty
myślisz, że panu Diderikowi pozwoliłabym na coś takie-
go? To prawda, że od dawna marzyłam o kimś, dla kogo
mogłabym zrobić wszystko, ale teraz wiem, że to nie
mógłby być każdy. To musi być ktoś wyjątkowy, ktoś,
kto by umiał...
- Dokończ! Powiedz, co chciałaś powiedzieć!
Odwróciła twarz.
- Ktoś, kto by umiał ugasić moją gorącą tęsknotę.
Wypełnić moją samotność. Kto by spełniał wszystkie
moje pragnienia, a jest ich wiele i są bardzo różne. Nie
każdy mógłby to uczynić.
- A ja? Myślisz, że ja bym mógł?
Nie chciała odpowiedzieć.
- Kajsa, ty wiesz, że jesteś mi droższa niż moje własne
życie. Odpowiedz mi: Czy mógłbym to być ja?
Skinęła tylko głową. Była tak onieśmielona, że nie
mogła mówić.
Wtedy Havgrim ją pocałował. Długo i mocno.
Kajsa głęboko wciągnęła powietrze.
- Myślę, że jedno z moich największych marzeń jest
bliższe spełnienia, niż się spodziewałam - szepnęła.
- Tak - potwierdził Havgrim. - Mnie też się tak
wydaje. Chodź! Nie wszyscy jeszcze spakowali swoje
rzeczy. Pomożemy im!
Wstali pospiesznie. Patrzyli teraz na siebie jakby
innymi oczyma. Kąciki ust obojga zaczęły drżeć i naraz
wybuchnęli śmiechem. Uszczęśliwiony Havgrim przytulił
Kajsę na króciutką chwilę, czule i serdecznie, a potem
pobiegli pomagać innym.
Okazało się jednak, że nie są specjalnie potrzebni.
Każdy sam starał się zebrać swoje rzeczy, w skupieniu
i bez obcych spojrzeń.
- Chciałbym jeszcze popatrzeć na jezioro - powiedział
Havgrim, gdy stali przez chwilę i czuli się zbędni.
- Tam jest dość nieprzyjemnie - wahała się Kajsa.
- Pan Natan opowiadał o znalezisku, jakiego dokonał
- wyjaśnił Havgrim. - Podobno znalazł figurkę pogań-
skiego bożka.
Kajsa zmarszczyła czoło.
- Chciałabym ją zobaczyć.
Trzymając się za ręce poszli do lasu.
- Bardzo się cieszę, że nie chciałeś się mścić na panu
Dideriku - powiedziała dziewczyna.
- To nie była moja zemsta - odparł Havgrim. - To nie
dotyczy mojego rodu.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zdziwiła się.
- To mój ojciec uważał zemstę za swój obowiązek
- odparł Havgrim nie odrywając wzroku od ziemi, by
nie potknąć się na sterczących wszędzie korzeniach.
Akurat tutaj las rósł gęsty i ciemny, promienie słońca
nie docierały do ścieżki. - Wiesz, mój ojciec był ostat-
nim z rodu. Nie miał dzieci, więc wziął mnie na wy-
chowanie. Właściwie to najpierw dostał dziewczynkę,
ale uważał, że kobieta nie bardzo się nadaje na mścicie-
la. Jak młoda dziewczyna, na przykład, miałaby szukać
potomków Vreta Joara? Dlatego w tajemnicy wymienił
moją siostrę na mnie. Opowiedział mi o tym, kiedy
znajdował się już na łożu śmierci. Powiedział też, że
pochodzę z dobrej rodziny, bo oboje z siostrą mieliśmy
na sobie ładne ubrania, kiedy nas znaleziono porzuco-
nych na skraju drogi. Nasza matka została zamordowa-
na przez bandytów.
- Jakie to straszne - szepnęła Kajsa".
No! Nareszcie wiemy, jak to było, myślał Andre
zadowolony. Vanja i moja mama miały rację.
Teraz nie mogło już być żadnych wątpliwości. Havg-
rim to Christer Grip, zaginiony potomek Ludzi Lodu!
Wcale więc nie było przypadkiem, że Petra urodziła
zniekształcone dziecko, dziecko z najbardziej charakterys-
tyczną cechą obciążonych potomków Ludzi Lodu: z okro-
pnymi, spiczastymi barkami.
W dalszym ciągu jednak potrzebował potwierdzenia,
potrzebował dowodów. Co więcej, musiał ustalić, czy nie
ma innych potomków Havgrima. Gałąź Petry wygasła...
Nie! Nie wygasła! Petra miała przecież jeszcze jedno
dziecko. Mali!
Co nie przeszkadza, że mogą istnieć także inni, dzieci
i wnukowie wcześniejszych generacji po Christerze-Hav-
grimie. I właśnie Andre miał obowiązek to wyjaśnić. A do
tego celu wiodła tylko jedna droga: Powinien pojechać do
Alvdalen!
Niech to licho porwie! Skąd wziąć na to środki?
Benzyna jest droga, a on nie planował przecież podróży
dalej niż do Trondheim i z powrotem.
Znalazł się w potrzasku.
Bezradny sięgnął po manuskrypt, żeby przeczytać
ostatnie stronice.
"Doszli do małego, śródleśnego jeziorka mieniącego
się połyskliwie pod drzewami.
- O, popatrz! - zawołała Kajsa. - Ktoś tu był
i rozkopał wzgórek, który znajdował się tu zawsze, odkąd
pamiętam.
- Myślę, że właśnie tam leży posążek Freya - powie-
dział Havgrim.
Podeszli bliżej i przyglądali się uważnie.
- Uff! - jęknęła Kajsa. - Ohyda!
- To tylko klocek drewna - uspokajał ją Havgrim.
- W tamtych czasach jednak wierzono szczerze we władzę
pogańskich bóstw nad ludźmi. Wiesz, nie podoba mi się
to miejsce - mówił dalej Havgrim rozglądając się niepew-
nie dokoła. - Mam wrażenie, że ktoś się tu czai, leży
i czeka.
Zamyślona Kajsa jakby mimo woli podniosła jeden
z rozrzuconych kawałków zbutwiałego drewna.
Havgrim krzyknął przerażony:
- Nie dotykaj tego! Ojciec Natan powiedział, że to
przeklęte szczątki! Śmiertelnie niebezpieczne!
Odrzuciła w popłochu drewno jak oparzona i patrzyła
na Havgrima, który już zdążył się opanować i żałował
wybuchu.
- Ech, przepraszam, nie powinienem był. To oczywiś-
cie tylko przesądy. Udzielił mi się ten dziwnie nieprzyjem-
ny nastrój, jaki panuje nad jeziorem, wybacz mi!
Kajsa czuła się źle.
- Jak tu dzisiaj okropnie! Masz rację, jakby ktoś leżał
w ukryciu i czekał. Ale na co?
- Nie wiem - odparł Havgrim niechętnie. - Chodź,
idziemy stąd!
W drodze powrotnej usłyszeli w górze szum skrzydeł
i zobaczyli, jak trzy wielkie ptaki, zapewne nury, siadają
na wodzie.
- One czują się tu jak w domu - powiedziała Kajsa.
Havgrim milczał. Myślał o nurach i o ich żałosnych
nawoływaniach tego dnia, gdy trzej podróżni przybyli do
Vargaby.
Kiedy wszyscy spakowali swój dobytek, nadszedł czas,
by pożegnać się z Diderikiem Swerdem i ojcem Natanem,
którzy udawali się na północ. Ojciec Natan nie zdołał
pokonać Britty ani się z nią pogodzić. Można to było
poznać po lodowato zimnych spojrzeniach, jakie tych
dwoje sobie od czasu do czasu posyłało.
- To prawdziwa ulga wyjeżdżać z tego opuszczonego
przez Boga miejsca - oświadczył ksiądz nieprzejednany.
Ojciec Kjerstin zwrócił się do niego nieśmiało:
- Chcieliśmy już dawno prosić ojca... Czy zechciałby
ojciec być tak łaskawy i pobłogosławił naszą ukochaną
rodzinną wieś, a zwłaszcza jezioro? Wiemy co prawda, że
żadne upiory nie straszą po tutejszych lasach, ale wiemy
też, że wiele niewinnych dziewcząt spoczywa w grobach
nad jeziorem. One nigdy nie zostały pochowane w po-
święconej ziemi, nie otrzymały błogosławieństwa. Ze-
chceeie to uczynić, ojcze Natanie?
Pastor przybrał bardzo surową minę.
- Czyż mam nadużywać słowa Bożego? Mam błogo-
sławić miejsca, gdzie leżą czciciele Baala? Nigdy w życiu!
Miejsce nad jeziorem jest przeklęte!
Pan Natan za nic nie chciał pokazać, że boi się okolic
jeziora, i pragnął jak najszybciej opuścić osadę.
- Ale dziewice były przecież niewinne... - próbował
go przekonywać gospodarz.
- Niewinne? A czyż one nie były pogankami tak samo,
jak ich prześladowcy?
- Osadę jednak mógłby pastor pobłogosławić?
- Najsłuszniej bym postąpił, gdybym spalił tę osadę,
w której wydarzyło się tyle zła i ohydy. To by był
prawdziwie dobry uczynek dla Pana! U was samych,
którzy żyjecie tu dzisiaj, także nie odnalazłem prawdziwej
bojaźni Bożej. Tedy żegnajcie! Mówiłem wam o waszych
grzechach, ale wy w waszej pysze nie chcieliście się
ukorzyć!
Wtedy ojciec Kjerstin pochylił głowę i dał znak innym.
Po chwili długa karawana wyruszyła z Vargaby. Britta nie
wyrzekła ani słowa. Powiedziała już dostatecznie dużo na
temat, co sądzi o kapłańskim powołaniu pana Natana.
Dwaj podróżni stali jeszcze przez jakiś czas na drodze
między domami.
- Ruszamy? - zapytał w końcu duchowny.
- Zaczekaj - powstrzymał go Diderik. - Oni nie mogli
przecież zabrać ze sobą wszystkiego. To niemożliwe.
Przeszukajmy zatem obejścia, może znajdziemy rzeczy,
które mogłyby się nam przydać!
- Macie rację, panie. To, co zostało, należy do nas.
Zaczęli szukać. Wkrótce ułożyli na drodze spory stos
znalezionych przedmiotów.
Byli każdy w innym domu, kiedy zdali sobie sprawę, że
w osadzie panuje niezwykła cisza.
Zanosi się na wichurę, pomyślał Diderik. Tak cicho
bywa tylko przed burzą.
Natan tymczasem kręcił się w kółko po swoim domu
i mamrotał pod nosem wściekłe przekleństwa. Na Brittę,
na ludzi ze wsi, na pogaństwo.
- Powinno się to wszystko spalić, zetrzeć z powierz-
chni ziemi!
Podniecał się coraz bardziej i bardziej.
- Ja tego dokonam! - zawołał wreszcie.
Chwycił z paleniska żarzącą się jeszcze głownię i wy-
niósł ją na dwór.
- Teraz podłożę ogień pod całe to paskudztwo!
- zawołał do Diderika, który wyszedł z jakimiś drobiaz-
gami w ręku. - Postąpię tak, jak kiedyś chciał postąpić
apostoł Natan, ale mu przeszkodzono!
Podłożył głownię pod drewniany narożnik domu.
- A teraz ruszajmy! Zabierzmy wszystkie nasze rzeczy
i w drogę!
W tej samej chwili zerwał się gwałtowny wiatr.
Poryw wichru rozrzucił przedmioty złożone na drodze,
płomienie u narożnika domu strzeliły w górę z głośnym
trzaskiem. Konie zarżały przerażone i rzuciły się do
galopu za tamtymi, którzy odeszli już daleko w stronę
Alvdalen i nie mogli zobaczyć, co dzieje się za nimi.
Zdumieni starali się uspokoić wierzchowce bez jeźdź-
ców, zabrali je potem ze sobą, żeby się nimi zaopieko-
wać, bo może właściciele zechcą się po nie kiedyś
zgłosić?
Ale Diderik Swerd nie miał czasu myśleć o koniach.
Wykrzykiwał coś, co trudno było zrozumieć, i uciekał
śmiertelnie przerażony na łąki, a potem do lasu, na północ.
Pan Natan zaś zaplątał się w sutannę i rymnął jak długi na
ziemię. Kiedy się w końcu pozbierał, zobaczył ku swemu
przerażeniu, że wicher kręci diabelskiego młynka pośrod-
ku osady i przenosi ogień od jednego budynku do
drugiego. Cała wieś stała w pożodze, płomienie strzelały
w niebo. Las był bezpieczny, bo łąki oddzielały go od
osady, ale droga do lasu została odcięta.
Pan Natan krzyczał i krzyczał, miotał się to w jedną, to
w drugą stronę, ale nie było nikogo, kto mógłby go
usłyszeć. Dławił go dym, krzyki przechodziły w kaszel,
potem w żałosne zawodzenie, w końcu i to ucichło.
Diderik Swerd dyszał ciężko. Biegł i biegł, dopóki sił
mu starczyło. Nic jednak nie wskazywało, by ogień miał
dosięgnąć lasu. Był zatem uratowany. Uratowany i z pew-
nością zdoła obronić się przed dzikimi zwierzętami, bo
przecież był uzbrojony. Co prawda tylko w białą broń, ale
jednak. Złościła go utrata konia, ale niech no tylko dotrze
do Lillhardal, natychmiast zdobędzie nowego.
Zobaczył ścieżkę. Znakomicie, w takim razie wydobę-
dzie się stąd.
Jaki niesamowity jest ten las! Jakby dyszał jakimś
stłumionym podnieceniem. Potworne! Ale też Diderik nie
przywykł do samotnych wędrówek po lasach.
Czy to jakieś szepty? Pośród drzew i nad ziemią? Czy to
jakieś głosy mamroczą coś tak cicho, że nie można nic
zrozumieć?
To śmieszne! Nie powinien ulegać wpływom tych
zmyślonych historii o dziewicach z Vargaby! Havgrim
przyznał przecież, że to on sam wymyślił te wszystkie
straszliwe opowieści. A poza tym Diderik znajdował się
już daleko od Vargaby. Tak daleko ich władza nie mogła
sięgać, a ścieżka, którą podążał, była prosta i wyraźna.
Zdumiewające jednak, jak daleko niesie się zapach
dymu! I nawet jakby od czasu do czasu się potęgował...
Diderik przystanął raptownie. Przeklęte nury! Czy one
są wszędzie? >>Vret Joar!<<, nawoływały raz za razem,
mógłby przysiąc na własną duszę!
Ten las... Na szczęście nie było tak mglisto jak
poprzednim razem, dzisiaj jednak wszędzie zalega dym
i przesłania widok. Widocznie wiatr go tu nawiewa tak
daleko na północ. Diderik dotarł do jakiejś polany,
jedynej w tym ciemnym, pełnym krzewów i zarośli lesie,
zdecydowanie ruszył...
Dumny pan zaczął głośno przełykać ślinę. Znajdował
się nad jakimś jeziorkiem. Jezior, mniejszych i większych,
było w tej okolicy mnóstwo. Ale nie... Nie tak wiele
takich, nad którymi znajdowałyby się tajemnicze wzgórki
porośnięte trawą, z niezwykłą zawartością stworzoną
przez człowieka. Z posążkiem pogańskiego bożka.
Jeziorko czekało wiele setek lat. Czekało na konkret-
nego człowieka. Na kata dziewic, Vreta Joara Jonssona.
Ale jezioro nie może przecież wiedzieć, że ludzie umierają
ani że na ich miejsce przychodzą nowi. Nowi mężczyźni
z krwi Vreta Joara. Płynie w nich ta sama krew, mają te
same charaktery.
Zapach tej samej krwi...
- To niemożliwe, nie mogę znajdować się w tym
samym miejscu - mamrotał przerażony. - Nie zbaczałem
przecież ze ścieżki!
>>Śeieżka, która sprowadza obcych na manowce...<<
Przepełniony lękiem i wściekłością przedzierał się
przez las. Tym razem w stronę Alvdalen. Norwegia może
poczekać.
Wkrótce potem znowu usłyszał wołanie: >>Vret Joo-
oar!<< i stwierdził, że ponownie znalazł się nad brzegiem
jeziora.
Szlochając, jęcząc i przeklinając przedzierał się przez
pełen szeptów i niepokoju las. Szept narastał, potęgował
się, nabierał mocy sztormu, raz czy dwa rozległy się znane
już chrapliwe chichoty, które przeraziły go tak, że mało
nie przypłacił tego życiem. Z największym trudem zdołał
przekonać sam siebie, że to krzyk ptaka. Szedł wciąż
naprzód. Wszystko wokół zaczynało ciemnieć. Zapadała
noc.
Diderik Swerd parł jednak przed siebie, szedł po
omacku, potykał się w ciemnościach. Muszę stąd wyjść!
Muszę wygrać! Muszę, muszę!
Teraz jestem już daleko od tego przeklętego miejsca.
A jednak wygrałem! Zwyciężyłem!
Nagle poczuł, że ziemia zaczyna się uginać pod jego
stopami. Machał rękami, lecz wciąż zapadał się w błoto,
w jakąś maź. Leśne jeziorko! O Boże, to nie może być
prawda! Znowu to jeziorko? W głuchej wściekłości zaczął
wrzeszczeć:
- Zapłacisz mi za to, Havgrim! Krwawa zemsta nie
dobiegła jeszcze końca! Ja ci pokażę...
Maziste błoto wciągało go coraz głębiej. Głos przemie-
niał się w rozpaczliwe gulgotanie. Diderik największym
wysiłkiem wychynął nieco na powierzchnię, ale tylko na
ułamek sekundy; potem znowu błotnista, lepka ciecz
zaczęła wsysać go w głąb, po każdym okrzyku przerażenia
głębiej.
Wkrótce zostało już tylko kilka kręgów na wodzie.
Nad jeziorkiem zaległa cisza. Po chwili stadko nurów
zerwało się i odleciało gdzieś ponad drzewami.
W lesie zapanował spokój. Nieskończony, głęboki
spokój, jak po trwającej setki lat udręce.
Dziewice z Vargaby znalazły ukojenie.
W Alvdalen przybysze z Vargaby zostali przyjęci
serdecznie i życzliwie. Zajął się nimi gospodarz Barbro
i ulokował wszystkich w licznych budynkach w swoim
obejściu, dopóki nie znajdą stałych mieszkań.
Kajsa, śmiertelnie zmęczona, siedziała w jakiejś izbie,
przytulona do Havgrima.
- Jak dobrze jest wiedzieć, że nigdy nie było ani źdźbła
prawdy w opowieściach o żądnych zemsty dziewicach
z Vargaby - szepnęła. - Tak się cieszę, że rozwiałeś te
niemądre plotki!
Havgrim uśmiechnął się i przygarnął ją do siebie.
Delikatnie ucałował jej czoło, ale w uśmiechu było sporo
goryczy.
Miał przejmującą wizję czegoś strasznego. Widział
płonącą w lasach wieś. I nędzną śmierć Natana.
Widział jeszcze okropniejszy los Diderika. Jego szalo-
ną ucieczkę przez las. Jeziorko. Ptaki...
Havgrim drżał. Nie pierwszy raz miał tego rodzaju
wizję. I jak wielokrotnie przedtem zaczął się zastanawiać,
kim naprawdę jest. Sierotą znalezioną na drodze, podob-
no dzieckiem z dobrej rodziny? Przybrany ojciec nigdy nie
chciał wyjawić żadnych szczegółów. A może po prostu ich
nie znał?
Kajsa i Havgrim przeżyli wiele szczęśliwych lat w Alv-
dalen. Opowiedzieli tę historię swojej córce Dorotei,
która wyszła za mąż za Norwega. Nazywał się Erik
Nordlade i był w Alvdalen kupcem. W późniejszych
latach Kajsa i Havgrim mieli jeszcze syna, ale jego losy nie
potoczyły się tak szczęśliwie.
Córka Erika Nordlade, Petra Eriksdatter, była moją
matką. I to ona opowiedziała mi historię dziewic z Var-
gaby. Uważam za swój obowiązek spisanie opowieści,
zanim rozpłynie się w ludzkiej pamięci i zaginie na
zawsze. Nie jestem osobą wykształconą, a poza tym
kobietą, zatem nie wypada mi zajmować się pisarstwem,
lecz nie ma nikogo innego, kto mógłby utrwalić tę
ponurą historię z dawnych czasów. Notatki przekażę
w spadku mojej córce, Petrze, tak by ona mogła ją
także opowiedzieć swoim dzieciom.
Przykro tylko, że mamy tak mało dzieci, wszystkie
kobiety w mojej rodzinie. Mam nadzieję, że moja córka
i syn będą pod tym względem szczęśliwsi niż my.
Trondheim w listopadzie 1882 roku. Gerd Svensdatter".
Andre odetchnął. Teraz ta część drzewa genealogicz-
nego rysowała mu się dość wyraźnie. Spróbował to
naszkicować.
Christer Grip Kajsa
z Ludzi Lodu z Vargaby
(Havgrim) ----- ur. 1779
ur. 1774 |
-----------------
| |
Erik Nordlade Dorotea Syn urodzony
z Trondelag --- Havgrimsdatter później
| ur. ok 1800
|
Petra Eriksdatter
Nordlade ------- Sven
ur. 1821 |
|
Gerd Ole
Svensdatter --- Knudsen
|
|
Petra Olsdatter --- Syn zmarły
1880 - 1899 w młodości
|
|
Mali --- Martwo urodzone
ur. 1894 dziecko 1899
Tym się teraz powinien kierować. Gdzieniegdzie
widniały puste miejsca. Syn, którego urodziła Kajsa
w dojrzałym wieku, powinien mieć potomstwo. Dorotea
Havgrimsdatter mogła mieć więcej dzieci, o których tu nie
wspomniano, podobnie zresztą jak Petra Eriksdatter
Nordlade, ta od medalionu z lokiem włosów w środku.
A sam medalion? Skąd się wziął i jakie były jego dzieje?
Ciekawe byłoby się tego dowiedzieć.
A zatem cała historia o Vargaby została wymyślona!
Nie przez Gerd Svensdatter, oczywiście, lecz przez
rodziców jej babki, Kajsę i Havgrima-Christera. Nic
dziwnego, że Gerd sprawiała wrażenie tak dobrze poin-
formowanej, nawet jeśli chodzi o dialogi, których przecież
nie mogła znać.
Ale to nie ona to wszystko wymyśliła. Ona otrzymała
tę opowieść w spadku.
Andre nie miał już czasu dłużej nad tym rozmyślać.
Teraz musiał iść do miasta i działać. Działać możliwie jak
najskuteczniej!
Przede wszystkim chciał odwiedzić swoją przyjaciółkę
z magistratu.
ROZDZIAŁ VIII
Nette Mikalsrud coraz niespokojniej spoglądała na
zegar. Czuła ssanie w żołądku, dokuczliwsze z każdą
upływającą minutą.
Dzień pracy dobiegał końca, a jej młody znajomy się
nie pokazał. Czy w ogóle nie zamierzał już przychodzić?
A miałby jej z pewnością tak wiele nowych rzeczy do
opowiedzenia! Taka była ciekawa, czego się dowiedział!
Niedzielna bluzka z koronkami wyglądała już dość
nieświeżo. Panna Sylvestersen z sąsiedniego biura zwróci-
ła uwagę, jak elegancko Nette dziś wygląda. Idzie może
po pracy na jakiś pogrzeb? I czy nowa fryzura nie jest zbyt
ekstrawagancka dla osoby w jej wieku?
Nette odpowiadała coś półgębkiem pomiędzy jednym
a drugim łykiem kawy. Panna Sylvestersen chcąc nie chcąc
zamilkła, pojęcia nie miała, jak to jest, kiedy poważnego
człowieka dotyka szaleństwo.
Absolutne, beznadziejne szaleństwo, całkowicie lekce-
ważące głos rozsądku! Pani Nette była na to zupełnie
nieprzygotowana, a przez to kompletnie bezbronna.
Wstydziła się okropnie, a zarazem wszystkie jej zmysły
przepełniała nieznana radość. Jakby po raz pierwszy
w swoim samotnym życiu odczuwała, że i ona żyje. Była
w stanie uczynić wszystko dla swego nowego przyjaciela.
Tyle tylko, że on się nigdy o tym nie powinien dowiedzieć!
O, nie! To by była najgorsza rzecz, jaką Nette mogła
sobie wyobrazić. Cóż on by na to powiedział? Co by sobie
pomyślał? Prawdopodobnie patrzyłby na nią wystraszo-
ny, bąkał słowa zakłopotania i wycofał się pospiesznie.
Nie! Nigdy!
Tyle radości sprawiał jej fakt, że może pomagać, że jest
dla niego kimś ważnym, przyjaciółką. Najlepszą przyja-
ciółką, jaką kiedykolwiek mógł mieć.
Ale czas mijał, a on nie nadchodził.
I po prostu już nie przyjdzie. Właściwie nie zwrócił na
nią wcale uwagi i po wyjściu z magistratu zapomniał
o spotkaniu.
Tymczasem na pół godziny przed zamknięciem do
biura wkroczył Andre i dłonie pani Nette zaczęły lekko
drżeć, a ona sama bardzo się starała ukryć radosny
uśmiech; policzki jej płonęły tak, że musiała pochylić
głowę, z niepokojem myślała, czy fryzura jest w porządku
i czy bluzka się nie pogniotła.
Andre śmiał się do niej radośnie.
- jak to dobrze, że jeszcze panią zastałem, panno
Mikalsrud! Spóźniłem się, bo musiałem najpierw prze-
czytać pewne bardzo ważne opowiadanie.
Tłumaczy, dlaczego się spóźrsił! Bał się, że już jej nie
zastanie!
Żeby tyiko panna Sylvestersen teraz nie przyszła!
Albo wprost przeciwnie, żeby tak panna Sylvestersen
teraz weszła i zobaczyła mojego fantastycznego przyjacie-
la. Bo on jest moim przyjacielem! To do mnie się teraz tak
śmieje. Wiem, że jest ode mnie dwadzieścia pięć lat
młodszy, ale też i nie w ten sposób on mnie interesuje.
Chciałabym tylko okazać mu moją... moją...
Pani Nette nie była w stanie dokończyć tej myśli.
Miłość, to zbyt wielkie słowo.
- ja także znalazłam to i owo - powiedziała onie-
śmieiona.
- Naprawdę? To cudownie! Mam pani tyle do opo-
wiedzenia! Czy zechciałaby pani uczynić mi ten honor
i zjeść ze mną obiad w hotelowej restauracji?
Nette doznała zawrotu głowy. Obiad? Z nim? On
zaprasza ją na obiad w hotelowej restauracjil Ileż to będzie
plotek, gadania. Myśl o tym napełniała ją przyjemnym,
a zarazem nieprzyjemnym uczuciem. Bo przecież nie
wszystkie komentarze będą przychylne. Stara panna
poluje na młodzika! Z drugiej jednak strony układ był
dość bezpieczny. Większość ludzi nie widzi nic niestosow-
nego w tym, że dwudziestoletni młodzieniec przyjaźnie
rozmawia z czterdziestopięcioletnią kobietą.
W którymś momencie tej gonitwy myśli musiała
jednak powiedzieć: "Dziękuję, bardzo chętnie", bo Andre
z radosnym uśmiechem mówił:
- Wspaniale! W takim razie przyjdę po panią do domu
o siódmej wieczorem.
Mój Boże, a ona włożyła świąteczną bluzkę do pracy!
W co się ubierze na wieczór?
U niej w domu! Zabierze ją z domu! Boże, sąsiedzi!
Z pewnością wszyscy wylegną do okien albo będą patrzeć
przez uchylone drzwi.
- Bardzo dziękuję - zdołała wykrztusić. - Jak pawie-
działam, mam kilka interesujących obserwacji.
- Świetnie! A czego dotyczą.
- Przede wszystkim napisałam listy do kilku osób,
które mogą posiadać pewne wiadomości...
Andre zadowolony skinął głową i czekał na daiszy ciąg.
- A poza tym nazwisko Nordlade.
- Tak! - zawołał z ożywieniem. - Skąd ono pochodzi?
Z Trondheim?
- Nie. Ale spotkałam kogoś, kto je rozpoznał. Podob-
no w Gaudalen jest zagroda, która się tak właśnie nazywa.
Andre zastanowił się na chwilę.
- Czy jeśli się stąd jedzie do Szwecji, to nie trzeba
mijać tego Gaudalen?
- Zależy dokąd do Szwecji się jedzie.
- Do Alvdalen.
Myśli Nette krążyły gorączkowo.
- Jeśli pamiętam, to Alvdalen znajduje się w Dalar-
na...
- Tak, zgadza się.
- W takim razie powinno się jechać przez Gaudalen.
Ale nie mogę gwarantować za jakość dróg. Natrafił pan na
jakiś ślad?
- Nawet na bardzo dobry ślad! Dzięki tej opowieści,
o której pani mówiłem. Najgorsze jest jednak to, że
koniecznie muszę tam pojechać. A to będą dodatkowe
koszty, benzyna, noclegi i tak dalej, nie bardzo mnie na to
stać. Więc tę podróż muszę odłożyć na inną okazję.
Szkoda, bo jestem już tak blisko, no ale...
- Bardzo chętnie pożyczę panu potrzebną sumę! - za-
wołała Nette, zanim zdążyła pomyśleć.
Spojrzał na nią zaktopotany.
- Mowy nie ma!
- Ale dlaczego? Bardzo mnie pan zainteresował spra-
wami swojej rodziny. Mam pewne oszczędności, szrzerze
mówiąc przeznaczone na przyzwoity pogrzeb. A na razie
nie mam zamiaru jeszcze umierać - uśmiechnęła się
nerwowo.
- O, Boże uchowaj! Na to mamy jeszcze czas!
Andre pomyślał ze smutkiem, jak wielu samatnych
ludzi żyje bardzo skromnie po to, by oszczędzić na godny
pogrzeb. Ale nietrudno było ich zrozumieć, gdy się choć
raz widziało pogrzeb na koszt kasy zapomogowej. Nędza
tych uroczystości była upokarzająca.
Nette przyglądała mu się wyczekująco. We wzroku
malowało się pragnienie pomagania bliźniemu w po-
trzebie, zrobienńa czegoś ważnego dla innych. Przecież nie
mógł odmówić jej tej radości.
- W takim razie bardzo dziękuję - uśmiechnął się,
a Nette rozpromieniła się i obiecała wstąpić do banku po
wyjściu z biura.
Andre podał jej swój domowy adres, na wszelki
wypadek, a po tej peszącej oboje formalności rzekł:
- Dowiedziałem się także, jak ma na imię córka Petry.
- Aha, ta z domu dziecka? Spotkał ją pan?
- Nie, już tam nie mieszka. Wygląda, niestety, na to, że
ona... - skrępowany zniżył głos -... że ona wyszła na ulicę.
- O mój Boże, jakie to smutne!
Jej współczuctie było dla Andre pociechą.
Powiedział z ożywieniem:
- Spróbuję, oczywiście, odnaieźć ją, powiedzieć jej, że
jest moją kuzynką i postarać się naprostować jej życie, jeśli
to będzie możliwe.
- To bardzo szlachetne z pańskiej strony. Ale czy to
znaczy, że ma pan pewność, iż jest ona pańską krewną?
- Jestem o tym przekonany. Powinienem ponadto
próbować odszukać innych ewentualnych kuzynów, dla
naszego rodu to bardzo istotne, byśmy trzymali się razem,
ale akurat teraz córka Petry jest najważniejsza.
- Jak ona ma na imię? - zapytała Nette cicho z wyraź-
ną sympatią dla tej młodej upadłej istoty.
- Mali. I myślę, że nazywa się Knudsen, po ojcu
Petry... Co się stało?
Nette zmrużyła oczy.
- Mali? To nie jest pospolite imię. Mali Knudsen
powiada pan? W takim razie ja ją chyba znam. Policja ma
często do niej pretensje za awantury na ulicy.
- O mój Boże, wygląda mi ona na prawdziwie
nieokiełznaną młodą osobę!
W głosie Nette słychać było powstrzymywany śmiech.
- Tak, rzeczywiście. Ale ona nie jest taka, jak pan
myśli. To prawda, że Mali Knudsen wychodzi na ulicę, ale
nie ma w tym nic złego. Wprost przeciwnie.
- Nie rozumiem.
Nette pochyliła się ku niemu i szepnęła rozbawiona:
- Mali Knudsen jest bojowniczką o prawa kobiet. Jej
ideałem jest emancypacja.
- Boże drogi! - jęknął Andre.
W tym czasie tak zwane feministki walczyły o po-
wszechne prawo głosu dla kobiet i, żeby je wysłuchano,
często sięgały po dość drastyczne środki. Coś mu mówiło,
że młoda Mali może być osobą o niełatwym usposobieniu.
Ale... Oczywiście z ogromną ulgą przyjął do wiadomo-
ści, że nie jest, jak przypuszczał, po prostu dziewczyną
uliczną. To by było najgorsze.
I takie zaskakujące w odniesieniu do kogoś z Ludzi
Lodu.
- Zdawało mi się, że Norwegia jest bardzo postępo-
wym krajem i że kobaety mają prawo głosu.
- Tylko w niektórych gminach. Powszechnego prawa
głosu nie mamy. Akurat teraz sprawa jest znowu rozpat-
rywana w Stortingu. Mam nadzieję, że zasiadający w par-
lamencie mężczyźni podejmą rozsądne decyzje.
Andre spoglądał na nią spad oka. Czyżby i w tym
przypadku miał do czynienia z feministką? Jeśli tak, to
jednak z przedstawicielką tych spokojniejszych bojow-
niczek o równouprawnienie.
Nette zwlekała. Nie chciała się narzucać.
- Ja... Za kilkanaście minut skończę pracę. Gdyby pan
chciał, mogłabym pokazać, gdzie można zastać Mali
Knudsen. Nie wiem wprawdzie, gdzie ona mieszka, ale
często widuje się ją na rynku.
- Bardzo dziękuję. To takie uprzejme z pani strony.
- Przynajmniej tyle mogę zrobić.
Andre zaczął się cicho śmiać sam do siebie. Pani Nette
przygiądała mu się zdziwiona.
- Przyszło mi do głowy, że nie jestem chyba zbyt
eleganckim mężczyzną. Zapraszarn na obiad, a potem
muszę pożyczać pieniądze od mojej damy.
"Moja dama"! Jak to ładnie brzmi!
Andre znowu się roześmiał:
- Ale na obiad mnie stać, zapewniam panią!
Nette odpowiedziała uśmiechem. Czuła, że to, co ją
łączy z tym młodym człowiekiem, to prawdziwa przyjaźń.
Andre opowiedział jej w skrócie o medalionie i manu-
skrypcie, jaki dostał z domu.
- Opowieść została spisana przez matkę Petry, Gerd.
W tej chwili nie będzie pani miała czasu, żeby to wszystko
przeczytać, aie bardzo bym chciał, żeby pani chociaż
przejrzała notatki. Zwłaszcza zakończenie. Wyjaśnię wie-
czorem, dlaczego mi tak na tym zależy.
Z wielkim przejęciem wzięła od niego manuskrypt
i zapewniła, że będzie ga strzec jak oka w głowie.
Andre zaczekał, aż Nette uprzątnie swoje biurko, po
czym oboje wyszli. Przy wejściu zderzyli się z panną
Sylvestersen, która usunęła się na bok, ale gdy schodzi-
li po schodach, podążała krok w krok za nimi. Nette
nie przerywała rozmowy, zwracała się do Andre dość
poufale i wciąż czuła na plecach świdrujące, lodowate
spojrzenie tamtej.
Ta plotkara musiała sobie teraz skojarzyć fryzurę
i świąteczną bluzkę Nette z wizytą tego młodzieńca. Ale
niech sobie myśli co chce.
I nagle zrobiło jej się żal panny Sylvestersen. Samotna
kobieta, mająca pewnie jakieś swoje skryte marzenia,
które nigdy się nie spełnią. Czyż można się z kogoś
takiego śmiać lub nad nim triumfować? Nette przecież
sama najlepiej wiedziała, jak to jest. I, szczerze mówiąc,
życzyła swojej złośliwej koleżance takiego przyjaciela albo
w ogóle jakiegokolwiek przyjaciela. Naprawdę chciała
dzielić się swoim szczęściem z innymi.
Zjawił się oto ktoś, dla kogo mogła zrobić wszystko
i nie żądać niczego w zamian.
Jej serce przepełniała radość.
Na rynku rzeczywiście kręciło się kilka pań w wojow-
niczych nastrojach i rozklejało plakaty. Andre natych-
miast rozpoznał Mali - po jej młodym wieku, a także po
chropawym, zdradzającym brak wykształcenia głosle,
który wykrzykiwał niezbyt piękne słowa pod adresem
mężczyzn, nienawidzących kobiet.
- To ona - powiedziała Nette. - Ta skromnie ubrana.
- Tak, domyśliłem się. Zechciałaby pani mnie przed-
stawić? W przeciwnym razie gotowa pomyśleć, że mam
jakieś niecne zamiary.
Kiedy podeszli, Mali spojrzała na nich agresywnie. Na
moment w jej oczach pojawił się lęk, ale poznała Nette
i uspokoiła się.
- Dzień dobry, Mali - przywitała się urzędniczka.
- Czy mogę ci przedstawić pana Andre Brinka? To twój
krewny i chciałby z tobą porozmawiać.
- Krewny? Ja nie mam żadnyeh krewnych - odparła
dziewczyna stanowczo.
Przy bliższym poznaniu Mali zyskiwała. Pod nędzną
oprawą, pod zniszczanym ubraniem wyczuwało się coś
sympatycznego. Ładne rysy, zgrabna sylwetka; włosom
przydałoby się więcej starania, ale w oczach czaił się jakiś
wyraz bezradności, którego nie zdołała pokryć agresyw-
nym zachowaniem.
Nim zdążył się odezwać, zawołała:
- Tylko mi nie mów, że jesteś moim bratem lub coś
w tym rodzaju.
- Nie, nie - uśnniechnął się Andre. - Ale zdaje mi się,
że znalazłem dość wiarygodne dowody, że twoja zmarła
matka i ja pochodzirny z tej samej rodziny. Bardzo bym
chciał z tobą porozmawiać. Myślisz, że da się to jakoś
zorganizować?
Przygiądała mu się niepewnie, a potem przeniosła
wzrok na swoje bardzo zniszczone buty.
- No, może - rzekła przeciągle. - Tylko że ja nie
spotykam się z ludźmi z pańskiej sfery...
- Nie mów do mnie pan. Jcsteśmy przecież chyba
rówieśnikami.
Odwróciła wzrok.
- Może moglibyśmy znaleźć miejsce w parku, niedale-
ko katedry. Tam są ławki.
- A nie chciałabyś czegoś zjeść?
Mali popatrzyła na swoje ubranie, po czym wybuch-
nęla głośnym i niezbyt szczerym śmiechem.
- Gdzie ty właściwie mieszkasz? - zapytała Nette.
- Guzik cię to obchodzi!
- Nie mam zamiaru cię przesłuchiwać. Jeśli nie chcesz,
to nie odpowiadaj.
Wyraz agresji w oczach Mali złagodniał.
- A tam! Sypiam na skrzyni w starej szopie w porcie.
- Pomyślimy także i o mieszkaniu - powiedział
Andre. - Najpierw jednak musimy porozmawiać.
- W takim razie ja was zostawiam - rzekła Nette.
- Spotkamy się o siódmej, tak?
Andre potwierdził i pożegnali się.
- Nie wstydzisz się chodzić po ulicy z kimś takim jak
ja? - zapytała Mali zaczepnie, kiedy szli przez rynek
w kierunku katedry.
- Dlaczego, na Boga, miałbym się wstydzić? - zdziwił
się Andre. Chciał jeszcze dodać: "Przecież i tak nikt mnie
tutaj nie zna", ale w porę się powstrzymał.
Mali prychnęła tylko w odpowiedzi. Znaleźli wygodną
ławkę pod wysokim, rozłożystym drzewem.
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie, czy nie jesteś
głodna - przypomniał Andre.
- Szczerze mówiąc wciąż jestem głodna. Zdążyłam się
przyzwyczaić.
Andre zobaczył po drugiej stronie ulicy piekarenkę.
- Poczekaj tutaj - poprosił. - Ja też zgłodniałem.
Nie chciało mu się jeść, ale uznał, że dzielenie się
bułkami i mlekiem, które kupił, stworzy swego rodzaju
poczucie wspólnoty.
Mali była głodna jak wilk, nie umiała tego ukryć.
Kiedy już zjedli prawie wszystko, powiedziała ostro:
- No? Czego ode mnie chcesz? Nie mogę tu siedzieć
cały dzień. Inne dziewczyny gotowe pomyśleć, że je
zdradziłam.
Andre miał pewne kłopoty z połączeniem jej prostego,
nawet wulgarnego zachowania z walką o równoupraw-
nienie kobiet, ale akurat teraz nie bardzo miał czas
rozpytywać o jej ideały i cele.
Zaczął więc mówić o najważniejszym.
- Wszystko urskazuje na to, że twoja matka, a więc
tym samym także i ty, należycie do niezwykłego rodu.
A tak się składa, że dla nas jest sprawą bardzo ważną,
byśmy zawsze trzymali się razem. Nasza rodzina bardzo
chętnie przyymuje nowych członków. Takich jak ty.
- Nic z tego nie rozumiem.
- Wcale też tego nie oczekuję. Ale twoja matka...
- Nie nazywaj jej moją matką! Ona się mną w ogóle
nie przejmowała.
- A ja wiem, że było inaczej. Miała zaledwie czternaś-
cie lat, kiedy się urodziłaś. Twój ojciec ją rzucił i musiała
mieszkać razem z tobą w starej szopie. Kiedy ludzie
przyszli, żeby cię zabrać do ciepłego i suchego domu,
musieii cię odebrać jej siłą. I nigdy potem nie pozwolono
jej cię odwiedzić.
Mali odwróciła głowę.
Jej szczupłe, dziewczęce ramiona skuliły się bezradnie.
- Pięć lal później urodziła drugie dziecko. Przypad-
kiem moja kuzynka znajdowała się w pobliżu, gdy twoja
matka, Petra, odebrała sobie życie. Moja kuzynka próbo-
wała uratować przynajmniej nie narodzone jeszcze dziec-
ko, ale ono już było martwe. Było to dziecko poważnie
zdeformowane, ale właśnie takie dzieci przychodzą dość
często na świat w naszej rodzinie. Wszystko stało się na
brzegu fjordu, niedaleko Trondheim, trzynaście lat temu.
Teraz ja przyjechałem tutaj, żeby odnaleźć jakieś ślady
i dowody mogące potwierdzić, że Petra pochodziła
z Ludzi Lodu. Wierzę, że mi się to udało. Dowiedziałem
się też o tobie i nie mam wątpliwości, że jesteś naszą
krewną.
Dziewczyna zwróciła się w jego stronę.
- Jak powiedziałeś? Jak nazywa się ten ród? - zapytała
mrużąc oczy.
- Ludzie Lodu.
- Co to za ludzie?
- O, to bardzo długa historia. Jeśli będziesz chciała
i zdołasz wysłuchać, to ci ją kiedyś opowiem. Ale to innym
razem, bo na dziś wieczór zaprosiłem pannę Mikalsrud na
obiad. Bardzo mi pomogła w poszukiwaniu innych
członków Ludzi Lodu.
- Dlaczego jest takie ważne, byśmy trzymali się
razem?
Dostrzegł to jej niepewne "byśmy" i bardzo go to
ucieszyło. To znaczy, że Mali mu wierzy!
- Wynika to z naszej historii. Jutro, niestety, też nte
będę mógł ci jej opowiedzieć, bo muszę pojechać do
Alvdalen.
- Do Alvdalen? Do Szwecji? Na Boga, jakim sposo-
bem zamierzasz się tam dostać?
- Mam samochód.
- Co? - Mali otworzyła usta. - Powiedz mi, czy wy,
Ludzie Lodu, jesteście bardzo bogaci?
Andre wzruszył ramionami.
- Specjalnie bogaci to nie, ale dajemy sobie radę.
- A wiesz co? Ja to pluję na pieniądze! Ja mam coś,
w co wierzę, a wtedy pieniądze nie mają żadnego
znaczenia.
- Oczywiście. A ta twoja idea to prawo głosu dla
kobiet, tak?
- O, ja walczę o dużo więcej. Chcę walczyć o sprawy
kobiet, przemawiać w ich imieniu, bo umiem to robić!
Gdybyś widział to, co ja, ile jest niesprawiedliwości, ile
wykorzystywania kobiet i dziewcząt, to byś się nie dziwił.
Zresztą, co mi tam, możesz nie wierzyć! Ja i tak swoje
wiem.
- Ależ ja ci wierzę, Mali! Nie wszyscy mężczyźni są
ślepi na krzywdę kobiet. Aie zanim zajmiemy się innymi
sprawami, musimy znaleźć ci jakiś dach nad głową
i postarać się o porządne ubranie.
- Nie. Najpierw chcę się dowiedzieć czegoś więcej
o tych, no jak tam, o tych Ladziach Lodu. Jest w nich coś
dziwnego, powiadasz. A co takiego? I skąd wiesz, że
martwo urodzone dziecko było jednym z was?
- No wiesz, to był twój brat albo stostra. A u Ludzi
Lodu w każdym pokoleniu rodzi się jedno dziecko
obdarzone szczególnymi cechami, zresztą bardzo róż-
nymi. Niektóre z nich mają szerokie, spiczasto zakoń-
czone barki. Matki tych dzieci zwykle umierają przy
porodzie.
- jezu! I ten mały miał właśnie takie ramiona?
- Dlatego zrodziło się podejrzenie, że to dziecko
i twoja matka, i ty także pochodzicie od jednego
z potomków Ludzi Lodu, który jako mały chłopiec
zaginął w roku tysiąc siedemset siedemdziesiątym siód-
mym.
- Ale przecież równie dobrze to ojciec tego zdefor-
mowanego dziecka mógł pochodzić z Ludzi Lodu!
- zawołała Mali.
Andre pochwalił jej inteligencję, co najwyraźniej spra-
wiło jej przyjemność. Uświadomił sobie, że Mali zaczyna
go akceptować, mimo że jest przedstawicielem podej-
rzanego rodu męskiego.
- Interesowałem się rodziną tego człowieka - wyjaś-
nił. - Widzisz, on miał jedenaścioro rodzeństwa, a Ludzie
Lodu miewają niewiele dzieci.
Mali zachichotała.
- Czy to jedna z tych szczególnych cech tej rodziny?
- Tak. A drugą jest to, że rodzą się dotknięci, jak my
ich nazywamy, ludzie obdarzeni wielkimi zdolnościami
paranormalnymi. Ponadnaturalnymi - poprawił się, żeby
Mali lepiej zrozumiała.
Mali rozpromieniła się.
- Coś takiego to bym chciała mieć!
Andre zapytał ostrożnie:
- A nigdy niczego takiego u siebie nie zauważylaś? Bo
nawet normalni potomkowie Ludzi Lodu bywają często
bardziej wrażliwi, więcej potrafą niż zwyczajni ludzie.
Mali zastanawiała się przez chwiIę.
- Niech mnie licho! - wykrzykngła w końcu. - Pew-
nie, że zauważyłam! Przecież zawsze wiedziałam, kiedy
wychowawczyni przyjdzie na inspekcję, i mogłam za-
wczasu ostrzec inne dziewczyny.
- No więc widzisz - kiwał głową Andre. - Wiesz,
ponieważ w moim pokoleniu nie urodził się nikt ob-
ciążony, musieliśmy zacząć szukać bliższych informaeji
o tej kobiecie z brzegu. Musieliśmy się dowiedzieć, czy jej
dziecko było dotknięte. I wygląda na to, że tak właśnie
jest. Muszę tylko pojechać do Alvdalen, żeby to potwier-
dzić.
- A nie mogłabym pojechać z tobą? - zawołała
impulsywnie. - Nie ze względu na samochód, ale dlatego,
że ja też jestem z Ludzi Lodu. Coś mi mówi, że pochodzę
z tej rodziny.
- Ja też jestem tego pewien - uśmiechnął się Andre.
Nie powiedział ani słowa na temat jej wyglądu ani że nie
będzie pasować do eleganckiego samochodu. - Skoro
i tak nie masz gdzie mieszkać, to najlepiej będzie, jeśli
pojedziesz ze mną.
- Och, dziękuję! - wykrzyknęła i rzuciła mu się na
szyję. Andre trochę się zaniepokoił, bo jej włosy prze-
słoniły mu twarz, opadały na ramiona. A jeśli ona ma
wszy...?
Nie bardzo był pewien, czy dobrze robi, zabierając ją
w podróż; ale teraz nie miałby już serca, żeby jej tę radość
odebrać.
Nette poszła do banku i kazała sobie wypłacić taką
sumę, że zdziwiony kasjer przyglądał jej się podejrzliwie.
Co tam, mogę przecież wpłacić ponownie, jeśli się okaże,
że wzięłam za dużo, pomyślała. Nie mogła przynieść za
mało! Wszystko da się załatwić!
Teraz pozostawała jeszcze sprawa stroju na wieczór.
Najładniejsza bluzka była po całym dniu nieświeża,
a suknie, które wisiały w szafie, wyglądały żałośnie, były
niemodne i znoszone. Wahała się przez chwilę, a potem
skierowała w stronę eleganekiego magazynu przy ulicy
Biskupiej.
Po długim, bardzo długim czasie wyszła stamtąd
z dużym pakietem pod pachą. Przepełniała ją radość, czuła
się podniecona i frywolna. Pomyśleć, że kupiła gotową
wizytową suknię! Nigdy przedtem tego nie robiła, zawsze
szyła suknie i dla siebie, i dla matki. Ale dzisiaj jest
przecież wielki dzień!
Kiedy mijała katedrę, spostrzegła, że jej młodzi znajo-
mi siedzą na ławce pod drzewem. Na moment przystanęła,
nie chciała, by zobaczyli ten jej płaski pakiet, który aż
nadto wymownie świadczył o jej stosunku do dzisiejszego
zaproszenia. Nie mogła jednak się wycofać, to by wy-
glądało okropnie. Nieco speszona poszła więc dalej.
- Wciąż jeszcze tu siedzicie? - zapytała wesoło.
Andre na jej widok wstał.
- A czy pani nie mogłaby usiąść z nami na chwilkę,
panno Mikalsrud?
Właściwie nie miała czasu i właściwie wypadało po-
dziękować i odmówić, ale ona, nie bacząc na nic,
powiedziała: oczywiście, i usiadła.
Andre opowiadał, co oboje z Mali uzgodnili, i o tym, że
Mali pojedzie z nim do Alvdalen. Nette starała się
przełknąć uczucie rozczarowania.
- Ale w takim razie Mali będzie potrzebne podróż-
ne ubranie - powiedziała tak życzliwie jak tylko umia-
ła.
- Możliwe - burknęła Mali cierpko. - Tylko skąd je
wziąć?
- Mam propozycję - uśmiechnęła się Nette. - Pó-
jdziemy zaraz do magazynu, z którego dopiero co
wyszłam, i tam coś kupimy. Musimy się pospieszyć, żeby
zdążyć przed zamknięciem.
Mali przyglądała się jej z niechęcią.
- Czy pani rozum straciła? Przecież ja nie mam czym
zapłacić!
- Mogę ci pożyczyć. Wiem, że oddasz, kiedy będziesz
miała.
- Jezu! - westchnęła Mali. Najwyraźniej było to
najczęściej przez nią używane słowo. - No to chodźmy!
Oczywiście, że oddam dług.
- Musimy ci też znaleźć jakieś miejsce na noc - przy-
pomniał Andre.
- Może w Hospicjum? - zaproponowała Nette. - Wa-
runki są tam bardzo skromne, ale jest czysto.
- O, to już chyba oni mogą się bać, że im tam
napaskudzę - uśmiechnęła się Mali niepewnie.
Nette zastanawiała się przez chwilę, a potem powie-
działa:
- Gdybyś chciała się trochę ogarnąć po tym miesz-
kaniu w szopie, wykąpać się i umyć włosy, a także
wyrzucić to brudne ubranie, zanim pójdziesz do Hospic-
jum, możesz to zrobić u mnie. Jeśli nie masz nic
przeciwko temu, oczywiście.
- Jezu! Czy naprawdę na ziemi są anioły? Jasne, że
chciałabym się wykąpać! I przeczesać włosy gęstym
grzebieniem. Nie, przepraszam, wszy to ja nie mam.
Siostry w przytułku bardzo pilnowały.
Andre zrozumiał pytanie, które posyłało mu spojrzenie
Nette: "Czy ona też pójdzie do restauracji na obiad?"
brzmiało to pytanie. We wzroku Nette dostrzegł bezrad-
ność i niepokój.
W tej sytuacji Andre rzekł stanowczo:
- No więc postanowione, Mali. Pójdziesz teraz z pan-
ną Mikalsrud, a potem udasz się do Hospicjum. My
z panną Mikalsrud mamy do omówienia kilka spraw dziś
wieczorem. Przyjdę po ciebie jutro rano, powiedzmy
o ósmej. Nie będzie za wcześnie?
- Nie, skąd. Ale to oczywiście ja przyjdę do hotelu,
będę czekać punkt ósma. Jeśli o mnie chodzi, to moglibyś-
my wyjechać nawet wcześniej.
- Myślę, że wcześniej nie podają śniadania w hotelu
- uśmiechnął się Andre. - No świetnie. W takim razie
o ósmej. W drodze do Szwecji opowiem ci o Ludziach
Lodu. Do widzenia!
Obie jego nowe przyjaciółki zniknęły za rogiem.
Różniły się od siebie niczym dzień i noc. Błogosławiona
panna Mikalsrud, pomyślał. Lepszej pomocnicy nie mógł-
by sobie wymarzyć!
A Mali jest bardzo ładna i miła. Jak nie oszlifowany
diament, chropowaty, o ostrych kantach. Nieoczekiwanie
zapragnął poznać, jak by ten diament wyglądał po
oszlifowaniu.
Jego podróż śladami potomków Christera Gripa zda-
wała się być owocna ponad wszelkie oczekiwanie.
Tak rozmyślał Andre podążając w stronę hotelu.
Jeszcze nie wiedział, w co wciągnął obie swoje przyja-
ciółki.
Niebezpieczeństwa czaiły się jeszcze w ukryciu.
Ale nie szuka się bezkarnie potomstwa Christera Gripa.
ROZDZIAŁ IX
Nette siedziała na swojej starej i zniszczonej, ale
ulubionej kanapie i nie bez smutku przygłądała się Mali,
która, świeżo wykąpana, z mokrymi jeszcze włosami
krygowała się przed lustrem. Sama Nette nie miała na
razie czasu przymierzyć swojej nowej sukni, a należałoby
przy niej co nieco poprawić; nie miała też czasu zajrzeć do
rękopisu, który powierzył jej Andre.
- Dokonałyśmy dobrego wyboru, prawda? - pytała
Mali zaróżowiona na twarzy, pełna podziwu dla swojej
prostej sukienki z ładnej bawełny w drobne kwiatki na
niebieskim tle.
- Owszem - potwierdziła z uśmiechem Nette. - Znako-
mieie pasuje dla takiej młodej dziewczyny jak ty. Świeża
i przewiewna, a przy tym nie będzie się zbyt szybko brudzić.
- No właśnie, bo przecież wiesz, ja muszę być przygo-
towana na każdą pogodę. Nie co dzień będę nocować
w Hospicjum.
- Myślę, że pan Andre Brink z Ludzi Lodu pomoże ci
się jakoś urządzić, jeśli uzna, że naprawdę jesteś jego
kuzynką.
- Tak uważasz? On jest dosyć przystojny, no nie?
- dodała Mali przyglądając się odbiciu swojej twarzy
w lustrze.
Nette poczuła ukłucie w sercu.
- Owszem, jest "dosyć przystojny". To bardzo sym-
patyczny młody człowiek.
Mali odwróciła się do niej gwałtownie.
- Macie się spotkać dzisiaj wieczorem, no nie?
- Tak. Pan Andre zaprosił mnie na obiad do hotelowej
restauracji.
Nie była w stanie zapanować nad swoim głosem,
w którym wyraźnie zabrzmiała nuta dumy.
- Obiad w hotelu! Jezu, ale z ciebie szczęściara! W co
się ubierzesz?
Nette wstała z kanapy.
- Dzisiaj kupiłam suknię - powiedziała ożywiona
i przyniosła pakiet. - Chciałabyś zobaczyć?
- Pewnie!
Nette ostrożnie, niemal z szacunkiem rozwinęła błysz-
czący papier i wyjęła bardzo piękną jedwabną suknię
koloru kości słoniowej z bufiastymi rękawami, ozdobioną
koronkami.
- Oj! - jęknęła Mali zachwycona. - Wybierasz się na
bal?
Nette ogarnęły wątpliwości.
- Myślisz, że jest zbyt strojna? Ale ja nie mam nic
innego...
- Uważam, że powinnaś ją włożyć - oświadczyła Mali
stanowczo. Nie była głupia, tylko po prostu nie miała
wykształcenia, ale na ludzkich uczuciach znała się znako-
micie. - Nie mogłabyś mieć nic lepszego na obiad
w hotelowej restauracyi! Przymierz suknię, żebym mogła
zobaczyć, jak się w niej prezentujesz!
- Najpierw powinnam się chgba wykąpać i ułożyć włosy.
- Masz rację. Zabrałam ci tyle czasu! To dla mnie
typowe, myślę tylko o sobie...
- Wcale nie. Ale może chciałabyś, żebym ci pomogła
upiąć włosy?
- Nie, dziękuję. Robię to bardzo zręcznie sama - po-
wiedziała Mali. Ujęła swoje długie, ciemne włosy, podob-
ne do końskiej grzywy, owinęła je kilka razy wokół dłoni,
sięgnęła po szpiłki i po chwili upięła nad karkiem bardzo
staranny kok.
- Coś takiego! - roześmiała się Nette. - Poszło ci
znakomicie! Ale to właściwie grzech ukrywać takie piękne
włosy w ten sposób.
- Gdybym je nosiła rozpuszczone, to postetunkowy
mógłby mnie zamknąć jako ulicznicę - stwierdziła Mali
trzeźwo. - A tego to naprawdę nie chcę! Można o mnie
mówić, co się chce, ale ulicznicą nie jestem!
- Nikt cię chyba o to nie podejrzewa - rzekła Nette
spokojnie.
- Owszem, są tacy. W przytułku wychowawczyni
ciągle grzebała w moich rzeczach, żeby zobaczyć, czy nie
znajdzie czegoś "podejrzanego". Jakichś pieniędzy w poń-
czosze, grzesznej bielizny czy czegoś w tym rodzaju. O, do
diabła, jak ja ci zazdroszczę tego obiadu!
Tego ci jednak nie odstąpię, pomyślała Nette, dając
dziewczynie pieniądze na nocleg. Czy myślisz, że ja ci nie
zazdroszczę podróży do Alvdalen?
I twojej młodości! Ach, moja droga, gdybym tak
mogła się z tobą zamienić...!
Andre przyjechał, żeby zabrać ją do restauracji, i wszys-
cy sąsiedzi pootwierali drzwi na oścież. Nette usłyszała
wiele komplementów na temat sukni i fryzury; troszkę
było jej przykro, że płaszczyk ma taki stary i zniszczony,
ale nie odważyła się na kupno nowego. Musiała zachować
pieniądze na podróż młodych do Szwecji. Andre przyje-
chał, oczywiście, samochodem i samotna Nette Mikalsrud
przeżyła moment wielkiego wzruszenia, gdy pomagał jej
wsiąść, a ze wszystkich okien spoglądali na nią ukryci za
firankami sąsiedzi.
Po drodze podała mu dyskretnie kopertę zawierającą
prawie wszystkie jej oszczędności. Brakowało tylko nie-
wielkiej sumy, którą musiała zostawić w banku, by
zachować konto. Zakupy, jej własne i Mali, poważnie
naruszyły kasę, ale jednak zostało jeszcze tyle, że starczyło-
by na podróż do Sztokholmu, i to dwa razy tam
i z powrotem, gdyby się to miało okazać niezbędne!
Andre, skrępowany, podziękował i obiecał zwrócić
dług najszybciej jak to możliwe.
Jaki cudowny wieczór spędziła pani Nette! Usłużni
kelnerzy, którzy spełniali każde ich życzenie, wspaniałe
wino, które leciutko szumiało w głowie, wyszukane
jedzenie i Andre, który sprawiał wrażenie, że naprawdę
dobrze się czuje w jej towarzystwie. Prowadzili swobodną
rozmowę, opowiadali wesołe anegdoty i zdarzenia z włas-
nego życia, a wkrótce rozmowa zeszła na sprawy, dla
których Andre przyjechał do Trondheim.
W tym mniej więcej punkcie porzucili, ku wielkiej
radości Nette, wszystkie tytuły.
- Mówiłaś, że podjęłaś pewne kroki pod moją nieobe-
cność - przypomniał Andre.
- Owszem, wysłałam listy do kilku osób, które powin-
ny być zorientowane w sprawach dotyczących Petry
Olsdatter. A poza tym, jak mówiłam, dowiedziałam się co
nieco na temat nazwiska Nordlade i...No właściwie to już
wszystko. A ty?
- A ja dostałem ów medalion, który jutro oddam Mali,
bo oczywiście należy do niej. A druga, niezwykle inte-
resująca sprawa, to manuskrypt. Zajrzałaś do niego?
Z żalem potrząsnęła głową.
- Niestety, rzuciłam tylko okiem na samo zakoń-
czenie, na więcej nie miałam czasu. Mali była przecież
u mnie.
- Tak, to prawda.
- Chciałbyś pewnie mieć zapiski ze sobą, kiedy poje-
dziesz do Alvdalen?
Zastanowił się.
- Tak. Chyba tak. Ale może uda ci się przejrzeć je
jeszcze dziś wieczorem? Wstąpię jutro rano do ciebie do
biura i odbiorę manusksypt. Bardzo bym chciał, żebyś go
jak najszybciej przeczytała.
- Dziękuję ci, chętnie to zrobię - obiecała, ba po-
chlebiało jej zaufanie Andre. - Z tych fragmentów, które
zdążyłam przejrzeć, wynika, że ten... Havgrim, tak miał na
imię? Że ten Havgrim jest dla twojego rodu kimś
ważnym?
- On należał do mojego rodu! - zapewnił Andre. - Ale
nie mam na to żadnych konktetnych dowodów. Nie
pozostaje mi więc nic innego, jak tylko je znaleźć.
A później wyjaśnić, czy nie ma tu gdzieś jeszcze innych
naszych krewnych.
- Rozumiem. I domyślam się, że wypełnienie tego
zadania jest dla ciebie bardzo ważne.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo. Muszę ci wyjaśnić, że
na naszym rodzie ciąży od setek lat straszne brzemię.
Teraz nie ma czasu na szczegóły, musielibyśmy tu siedzieć
i rozmawiać przez wiele godzin. Ale to brzemię sprawia,
że powinniśmy trzymać się razem, a kiedyś w osiemnas-
tym wieku zdarzyło się, że jeden z Ludzi Lodu zaginął.
I właśnie teraz ja natrafiłem na ślad jego potomstwa.
Wszystko to będę musiał wyjaśnić Mali jutro w samo-
chodzie. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ona jest
jedną z nas. Zajmie nam to z pewnością większą część
podróży. Historia naszego rodu jest niezwykła i tak
skomplikowana, że obcy nie bardzo chcą w nią wierzyć.
Nette znowu poczuła ukłucie w sercu. "Obcy", to tym
razem była ona. Mali natomiast należała do rodziny.
Samotność otaczała ją niczym gęsta mgła. Mogła się
była przyzwyczaić, że dla innych ludzi jest obca. I chyba
się przyzwyczaiła, aż tu nagle, w ciągu ostatnich dni,
świadomość tego stała się znowu boleśnie dokuczliwa.
Wspaniały wieczór dobiegał końca. To ona dała znak,
że pora wracać, mówiąc:
- Jutro czeka cię długa podróż. Potrzebujesz wypo-
czynku.
Ona sama mogłaby siedzieć do rana w tym hotelowym
saloniku, dokąd przenieśli się po obiedzie. Ale piękna
przygoda była definitywnie zakończona. Andre odwiózł
ją do domu, uścisnął jej rękę na pożegnanie i podziękował
za naprawdę wspaniały wieczór.
Nette nie mogła sobie nawet przypomnieć, o czym
mówili. Była tak podniecona, że wszystkie wspomnienia
uleciały.
Samochód odjechał. Rozmarzona Nette poszła po
schodach na górę.
Wyjęła klucz. Mruczała coś pod nosem niezadowolo-
na, bo miała kłopoty z odnalezienaem dziurki. Ale też na
klatce było ciemno choć oko wykol. Żarówka musiała się
przepalić.
Nareszcie! Otworzyła drzwi, żeby wejść. W tym
samym momencie kątem oka zauważyła jakiś ruch na
zewnątrz.
Ktoś skrada się po schodach?
Nic więcej nie zdążyła pomyśleć, bo głowę przeszyła jej
bolesna błyskawica, a potem zaległa ciemność.
Nieprzytomna Nette została przeciągnięta przez drzwi
swego mieszkania i porzucona na podłodze w przedpo-
koju. Drzwi zostały zamknięte od zewnątrz, a klucz
wyjęty z zamka.
Pospieszne kroki zadudniły na schodach.
Andre wyszedł z hotelu na ulicę punktualnie o godzinie
ósmej rano. Mali czekała już na niego z promiennym
wzrokiem. Czysta, starannie uczesana, w swojej błękitnej
kwiecistej sukience i podróżnym żakiecikiem na ręce.
Wyglądała niezwykle młodo i świeżo. I wojowniczo.
Nędza, która legła u godstaw jej agresji wobec społeczeń-
stwa, nie dała się po prostu zmyć odrobiną wody.
- Hej! - powiedziała z nieśmiałym uśmiechem.
- Hej, wiosenny kwiatuszku! - przywitał ją Andre.
- No? Wyspałaś się?
- Czy myślisz, że takie poobijane ciało jak moje może
spać w miękkiej, luksusowej pościeli? Nie spałam dobrze,
naprawdę. Czułam się jak kogut w wielkim kurniku.
Dosyć dziwne porównanie, pomyślał Andre, prowa-
dząc ją do samochodu. Ale to dla niej, zdaje się, typowe.
- Jak się udał obiad? - zapytała z kolei Mali swoim
nieco ostrym głosem.
- Ach, to był bardzo przyjemny wieczór - odparł.
- Nette Mikalsrud jest naprawdę sympatyczną osobą.
- Jedyna ludzka istota w tym całym gminnym maglu
- powiedziała Mali cierpko. Nagle przystanęła.
- Co? To naprawdę twój samochód?
Samochód został starannie wymyty i odzyskał blask.
Chłopiec hotelowy polerował go przez cały dzień.
- Mój - powiedział Andre, nawet nie próbując ukryć
dumy. - To naprawdę mój samochód. Mój i mojego ojca.
Każdy z nas posiada połowę. Ja tę pięikną i błyszczącą,
a ojciec środek, to, czego nie widać.
- Ale środek też z pewnością jest ważny - rzekła Mali
tak przejęta, że nie zrozumiała żartu. Obchodziła samo-
chód w kółko, nie mogąc oderwać od niego oczu. - Wiesz,
czuję, że naprawdę należę do twojej rodziny! - oświad-
czyła ze śmiechem.
- Oczywiście, że należysz, ale nie myśl, że jesteśmy
milionerami!
Spojrzała na niego ze złością.
- Do diabła, uważasz, że zależy mi na pieniądzach? Jak
się do tego wsiada?
Pomógł jej usadowić się na miejscu obok kierowcy.
- Panie Jezu! - szeptała Mali przejęta. - Co za widok!
Jakbym posiadała cały świat!
Wydała z siebie przenikliwy krzyk radości, który
z pewnością zbudził wszystkich śpiących jeszcze gości
hotelowych. Andre włąrzył silnik i samochód potoczył się
w dół ulicy.
Kiedy okrążali rynek, Mali trzymała się kurczowo
i wrzeszczała z radości.
- Musimy jeszcze wstąpić do biura Nette! - zawołał
Andre, żeby ją przekrzyczeć. - Mam od niej odebrać
ważne papiery.
Nette jednak w biurze nie było. Nikt nie wiedział
dlaczego. Panna Mikalsrud opuściła dotychczas tylko dwa
dni podczas wszystkich lat pracy w magistracie. Raz,
kiedy umarła jej matka, i drugi raz, kiedy matkę chowano.
- Może wypiła za dużo wina? - powiedziała Mali
złośliwie, gdy wyszli na ulicę.
- Nie, Nette piła bardzo umiarkowanie.
- Musiała zaspać.
- Sądzę, że ona nie należy do ludzi, którzy mogą
zaspać.
- Nie. Ale też nie należy do ludzi, którzy chodzą po
restauracjach - powiedziała Mali. - Widocznie nawet tego
było jej za wiele. Musisz koniecznie mieć te papiery?
Andre poczuł się nieprzyjemnie.
- Niekoniecznie. Wiem przecież, co w nich jest.
A zresztą ten manuskrypt jest twój. Dostaniesz go
i jeszcze mały medalion, który należał do twojej matki.
Nie, papiery nie są mi potrzebne, ale...
Wahał się.
- Nie chcesz wyjechać, dopóki się z nią nie zobaczysz,
prawda?
- No właśnie. Czy możemy poświęcić trochę czasu
i pojeshać do niej, żeby zobaczyć, co się stało?
- Zasuwaj! - oświadczyła Mali, a Andre pomyślał, że
będzie musiał popracować nad jej językiem. Nie powinna
wyrażać się tak prostacko.
Chociaż czy to jego sprawa?
Ale z drugiej strony, jeśli to nie jest jego sprawa, to
czyja? Mali jest przecież całkiem sama na świecie.
- No, i jak się czujesz jako osoba, która odnalazła
rodzinę? - zapytał przyjaźnie.
Roześmiała się głośno i niezbyt elegancko.
- O, chciałabym poznać was lepiej, zbliżyć się do was
po pierwszych ceregielach. Jesteśmy na miejscu, ona tu
mieszka - powiedziała, kiedy Andre zatrzymał samochód.
Weszli na górę i zapukali do drzwi.
Nikt nie otwierał.
Spoglądali po sobie niepewnie.
- Czyżby nie było jej w domu? - zapytał Andre.
- Nie wygląda na to.
- Nie słyszy nas? Może jest chora?
Andre zapukał mocniej, a Mali wołała Nette po
imieniu. Na piętrze niżej jakieś drzwi otworzyły się
szeroko i pokazały się sylwetki ciekawskich. Wtedy Mali
krzyknęła:
- Wynoś się stąd, przeklęty podglądaczu! Nie masz tu
nic do roboty!
- Ależ, Mali - jęknął Andre wstrząśnięty.
- Nie mogę znieść tych cholernych bab. Wszędzie ich
pełno!
Drzwi na dole zatrzasnęły się z hałasem.
Andre ujął klamkę, ale mieszkanie Nette było za-
mknięte na klucz.
- I co teraz zrobimy? - zastanawiał się.
- Z pewnośeią wyszła na chwilę załatwić jakąś sprawę
- uspokajała Mali.
- Chyba masz rację. Powinniśmy już iść, czeka nas
dzisiaj daleka droga.
Mimo to nie mógł się zdecydować, wciąż nie pojmo-
wał, co się mogło stać.
- Spójrz tutaj - powiedziała Mali, pochylając się nad
podłogą. - Mówisz, że nie była pijana?
Nić w kolorze kości słoniowej zaczepiła się o drzazgę
w zniszczonym progu. Andre podniósł ją i poszedł do
okna.
- Nette miała wczoraj na sobie suknię takiego właśnie
koloru. Co to, na Boga...?
- Lecę po dozorcę! - zawołała Mali. - To jest
czynszowa kamienica, więc...
Zniknęła na schodach, zanim zdążyła dokończyć.
Drzwi naprzeciwko uchyliły się i na korytarz wyjrzała
para ciekawskich oczu. Andre czekał, nie mógł zrozumieć,
co się takiego mogło stać. Martwiło go to bardzo, ale nic
nie mógł wymyślić. Wszystko było takie zagadkowe
i niepojęte.
Wkrótce na dole rozległ się stanowczy głos Mali,
a potem kroki dwojga ludzi idących po schodach. Mali
przyprowadziła milczącego, melancholijnego człowieka,
który skinął głową w stronę Andre i wsunął klucz do
zamka.
W przedpokoju nie było nikogo, ale na podłodze
zauważyli ślady krwi. Andre zawołał w głąb mieszkania.
Zdawało im się, że słyszą stamtąd cichy głos, pobiegli
zatem do salonu, czyściutkiego i wysprzątanego, jak
można było oczekiwać w mieszkaniu Nette. Zajrzeli do
kuchni, lecz tam także nie było nikogo. Zatrzymali się
przed jeszcze jednymi zamkniętymi drzwiami.
- Wejdź, Mali - mruknął Andre.
Mali zapukała i uchyliła ostrożnie.
- Ona jest tutaj - rzekła ochrypłym głosem. - Chodź!
Nette leżała na łóżku, wciąż ubrana w wieczorową
suknię. Była trupio blada, na głowie miała mokry ręcznik
z plamami krwi.
- Ja... nie mogę... - wykrztusiła.
- Leż spokojnie! - zawołał Andre i ujął ją za rękę. - Co
się stało?
Nette przesłoniła dłonią twarz i jęknęła zbołałym
głosem.
- Nie wiem. Wczoraj wieczorem... Ktoś był na scho-
dach. Napadł na mnie. Straciłam przytomność. Ocknęłam
się w nocy, na podłodze... Jakoś udało mi się dotrzeć do
łóżka. Nie byłam w stanie...
- Oczywiście - szepnął Andre. - Zaraz sprowadzę
lekarza.
- Nie, już mi lepiej. Właściwie czuję się już zupełnae
nieźle.
- Ale nie wyglądasz dobrze.
Zwrócił się do dozorcy.
- Jest tu w pobliżu jakiś doktor?
- Jest, w domu obok.
- Przyprowadź go tutaj. Natychmiast! A ty, Mali,
pomóż się Nette przebrać. Tylko ostrożnie. Niewykluczo-
ne, że ona ma wstrząs mózgu. Ja zaczekam w salonie.
Mali skinęła głową i Andre wyszedł.
Wygląda na to, że będzie to podróż z przeszkodami,
pomyślał. Bogu dzięki, że nikt na nas nie czeka.
Gdy dozorca wrócił z lekarzem i z policjantem,
którego wezwał z własnej inicjatywy, Nette miała już na
sobie swoje codzienne ubranie, Mali pomogła jej się umyć
i uczesać, a sama posprzątała w pokoju. Młodej osobie
zdawało się sprawiać przyjemność to, że może być
przydatna.
Doktor zbadał Nette Mikalsrud, a policjant zadał
w tym czasie kilka podstawowych pytań. Andre i Mali
mogliby już właściwie pojechać, ale nie robili tego. Chcieli
poczekać, aż wszystko się wyjaśni.
Nie, Nette nie ma wrogów. Nie, nic z mieszkania nie
zginęło. Tylko klucz zniknął.
Wtedty dozorca poinformował, że dzieci znalazły dziś
rano jakiś klucz i że to był właśnie klucz od mieszkania
pani Mikałsrud. Leżał na dole, przy drzwiach wejś-
ciowych. Nette otrzymała go z powrotem.
Policjant pisał i pisał. Doktor oświadczył, że Nette nie
powinna przez kilka dni chodzić do pracy.
- Ale ja nie mogę... - zaprotestowała. - Ja nigdy
przedtem...
- Nikt nie jest niezastąpiony - przerwał jej doktor.
- Na razie nic nie wskazuje na wstrząs mózgu. Jest pani
w szoku, najzupełniej oczywistym po tym, co się stało,
i dlatego ma pani problemy z poruszaniem się. Powinna
pani odpocząć przez kilka dni, oderwać się od pracy.
- To znaczy, że mam tu leżeć i rozpamiętywać to, co
się stało? Taka perspektywa wydaje mi się najgorsza.
Przerwał im Andre.
- W żadnym razie nie chciałbym zostawić tu panny
Mikalsrud samej. Nie wiemy, dlaczego została napadnięta,
więc nie wiemy też, czy atak się nie powtórzy.
- To prawda - poparł go policjant.
- Panna Mali i ja musimy dziś wyjechać i nie możemy
opiekować się chorą. W żadnym jednak razie nie chciał-
bym zostawić jej samej. Co by pan powiedział na to,
doktorze, żeby panna Mikalsrud pojechała z nami? Myśli
pan, że zniosłaby dłuższą podróż samochodem?
Lekarz popatrzył na niego zamyślony.
- Czy to pański samochód stoi tam na ulicy?
- Tak.
- Wygląda na bardzo wygodny. No i jak powiedzia-
łem: Cios trafił na tgle nisko, że nie spowodował wstrząsu
mózgu. Ale co na to sama panna Mikalsrud?
- Pojechałabym bardzo chętnie.
- Będziesz mogła siedzieć z tyłu, oparta na podusz-
kach, wygodnie - przekonywał ją Andre ożywiony. - Czy
to nie najlepsze rozwiązanie? - zwrócił się do policjanta
i do lekarza.
Obaj kiwali głowami na znak, że i oni tak sądzą.
- To nawet bardzo dobrze, że panna Mikalsrud
zniknie na jakiś czas z niebezpiecznej strefy - powiedział
policjant. - A my tymczasem poszperamy tu trochę.
Nette uśmiechała się blado.
Mali nie powiedziała ani słowa. Ja w każdym razie będę
siedziała na przedzie, pocieszała się w duchu.
Znaleźli się w Gaudalen.
Pogoda była wspaniała, nie mogli sobie wymarzyć
lepszej. Tylko że, oczywiście, wyjechali z Trondheim zbyt
późno. Andre domyślał się, że tego dnia do Alvdalen nie
dojadą.
To zaś komplikowało sytuację. Gdzie przenocują?
Tereny przygraniczne przeważnie porastały lasy, osady
ludzkie zdarzały się rzadko i były niewielkie. On nie
wiedział o żadnej gospodzie w tej okolicy, panie też nie.
Droga wiła się malowniczo wśród lasów i pokrytych
kwieciem skalnych rozpadlin, wśród kwitnących łąk
i zarośli. Poniżej drogi płynęła rzeka, Gaula.
Trakt nie był może zbyt równy, lecz uroda krajobrazu
wynagradzała niewygodę.
Mali entuzjastycznie zachwycała się wszystkim.
Zachwyt Nette nie był aż tak wielki. Samochód
podskakiwał na wybojach, ból rozbitej głowy stawał się
powoli tak intensywny, że prawie nie do zniesienia. Ale
nie chciała się skarżyć. Zabrali ją przecież ze sobą, bo się
o nią martwili. I choć słuchała szczebiotu Mali i wesołych
odpowiedzi Andre z zazdrością, że nie może w tym
uczestniczyć, to wiedziała, że myślą o niej z troską.
Andre zatrzymał się niedaleko samotnej zagrody, tuż
przy drodze.
- Może tu powinniśmy zapytać o Nordlade?
Panie uznały, że to dobry pomysł. Andre wyskoczył
z samochodu i poszedł ścieżką ku obejściu.
Mali odwróciła się.
- Jest ci tam wygodnie?
- Dziękuję, bardzo wygodnie - uśmiechnęła się Nette
blado. - Ale mimo tych wszystkich pnduszek zdrętwiałam
jak drewno.
- Ja też. A poza tym powinnam zejść nad rzekę, w te
zarośla. Pójdziesz ze mną?
Dzięki ci, Panie, za takie bezceremonialne dziewczęta,
pamyślała Nette. Ta sprawa bowiem martwiła ją już od
dawna.
Pomagając sobie nawzajem, zeszły w dół, na brzeg
rzeki.
Najgorsze, że ona jest taka sympatyczna, myślała
Nette, kiedy wracały, każda zza swojego krzaka. Chciała-
bym jej nie lubić, chciałabym być zazdrosna, ale nie
umiem. Jedyne, co odczuwam, to smutek i żal. Ona ma
szanse zdobyć jego serce. Ja nie.
Ale ja mogę wiele dla niego zrobić. Mieć w nim
przyjaciela. Pomagać mu na różne sposoby. Właściwie to
przyjaźń jest cenniejszym uczuciem, bo trwa dłużej niż
przelotne zakochanie.
Próby pocieszania się na niewiele jednak się zdały.
Mimo wszystko odczuwała ból.
Andre wrócił do samochodu równocześnie z paniami.
- Minęliśmy już Nordlade - oświadczył. - Ujechaliś-
my jakieś dziesięć kilometrów za daleko. Jak uważacie?
Powinniśmy zawrócić, czy załatwimy tę sprawę w drodze
powrotnej?
Nette spoglądała na słońce.
- Zaczyna się robić późno.
- Tak - zgodziła się Mali. - Jedziemy dalej!
- Ja też tak myślałem - uśmiechnął się Andre. - Ale
jeśli panie zechciałyby na mnie zaczekać, to pójdę za
waszym przykładem.
Zniknął w zaroślach nad rzeką.
Wkrótce wszyscy wrócili na swoje miejsca w samo-
chodzie.
- Jeśli wszyscy się wysiusiali, to możemy chyba
wyruszyć w dalszą drogę - oświadczyła Mali.
- Mali! Tak nie wypada! - upomniała ją Nette, ale cała
trójka wybuchnęła śmiechem.
Mali była w znakomitym humorze i śpiewała podczas
jazdy. Repertuar nie był zanadto wyrafinowany i Andre
musiał w końcu przerwać koncert.
Nette powiedziała:
- Nie miałam możności zajrzeć do tego manuskryptu.
Nasza podróż napotyka tysiące przeszkód.
- No właśnie, a ja obieeałem Mali, że jej po drodze
opowiem o Ludziach Lodu. Skoro jedziemy wszyscy, to
opowiem wam obu. Ale uprzedzam, to będzie bardzo
długa historia.
- To będzie też długa podróż - powiedziała Mali.
- A skoro nie chcecie słuchać mojego wytwornego
repertuaru, to możemy posłuchać opowieści.
Andre i Nette roześmiali się. Mali umiała znaleźć
słowa, które świadczyły, że mimo braku wykształcenia ma
w sobie sporo delikatności, a także sporo poczucia
humoru.
- Byłoby wspaniale, gdybyś chciał opowiedzieć,
Andre - potwierdziła Nette, z przyjemnością wymawia-
jąc jego imię. - A przy okazji, czyście zwrócili uwagę,
że przez całą drogę nie spotkaliśmy ani jednego samo-
chodu?
- Owszem, ale to chyba nic dziwnego na tych wiejs-
kich drogach - odrzekł Andre. - Po drodze z Christianii
do Trondheim też spotkałem ich niewieie. Za to tutaj
spotykamy więcej fur.
- O, niestety! - prychnęła Mali.
Te konne wozy stanowiły dla nich poważny problem.
A szczerze mówiąc, to oni stanowili poważny problem dla
woźniców. Trzeba było dużo czasu, żeby przestraszony
przez samochód koń się uspokoił. Drogi też nie były
obliczone ani na ruch samochodowy, ani na wyprzedzanie
się pojazdów. Często bywało, że musieli kilometrami wlec
się jak ślimak za jakąś furą, nim znalazło się szersze
miejsce, w którym mogli przejechać obok wystraszonego
konia i rozwścieczonego gospodarza.
Andre zaczął opowiadać. Najpierw chciał przedstawić
dzieje Ludzi Lodu, rzecz jasna, bardzo zwięźle, w najogól-
niejszym zarysie. Uważał, że Nette również zasługuje na
to, by poznać tę Historię, mimo że nie należy do rodu.
Jeśli jednak sądził, że obie jego towarzyszki będą
uśmiechać się sceptycznie, słuchając o tych wszystkich
ponadnaturalnych zjawiskach, to się bardzo mylił. Być
może sprawiało to jego własne przekonanie o prawdziwo-
śći wszystkiego, o czym opowiadał, jego własna wiara,
lecz obie panie słuchały z nałwyższą uwagą i w skupieniu,
czasami tylko rozlegał się okrzyk niedowierzania lub
przerażenia, gdy mówił o jakichś szczególnie dramatycz-
nych wydarzeniach.
Mali wielokrotnie przerywała:
- Jezu, czy ja też jestem z Ludzi Lodu?
Nette zaś siedziała w milczeniu i pragnęła także być
jedną z nich.
- Zaczynam pojmować, dlaczego taką ważną sprawą
było odszukanie Christera Gripa i jego potomstwa - rzek-
ła, gdy Andre zbliżał się powoli do końca długiej
opowieści.
- Tak - potwierdził. - Spójrzcie, jak tu ładnie!
Znajdowali się teraz w głębi terenów leśnych, a okolica
stawała się coraz bardziej pofałdowana. Andre kon-
tynuował swoją opowieść:
- Musimy wiedzieć, czy w tej gałęzi rodu nie ma
dotkniętych lub obciążonych. To jest ważne także dlate-
go, że na wypadek, gdyby Tengel Zły miał się przebudzić,
my musimy trzymać się razem. A poza tym tyle innych
niebezpieczeństw czyha na Ludzi Lodu!
Nawet sobie nie zdawał sprawy, jak dalece pod tym
względem ma rację.
- No, a teraz mogę przejść do manuskryptu, który
spisała babka Mali, Gerd Svensdatter - oświadczył.
- Jesteście w stanie wysłuchać jeszcze i tej opowieści?
- Jesteśmy! Oczywiście, że tak! - wołały jedna przez
drugą.
Przy każdym ruchu Nette odczuwała nieznośne rwanie
w karku, a ból głowy był już tak intensywny, że wzrok jej
się mącił. Nie chciała jednak stracić ani fragmentu
opowiadania.
Andre opowiedział wszystko tak dokładnie, jak zapa-
miętał, całą historię o dziewicach z Vargaby.
- Szkoda, że nie czytacie tego same - westchnął.
- Moja opowieść jest sucha i nieciekawa. Musicie obie
wrócić jeszcze raz do manuskryptu. Zwłaszcza że on jest
twój, Mali.
Ach, dla mnie z pewnością nie będzie żadnego "jeszcze
raz", pomyślała Nette. Jestem osobą postronną, a podróż
wkrótce się skończy.
Obie uważnie słuchały legendy o dziewicach z Varga-
by. Kiedy Andre skończył, długo milczały, chciały wchło-
nąć w siebie wszystko, pojąć do końca znaczenie legendy.
Zaczynał zapadać zmierzch, las stawał się ponury.
Opowieść z odległej przeszłości napełniła wszystkich
smutkiem i melancholią. Nastrój w grupie był jednak
nadal znakomity. Nette nie dawała poznać, jak bardzo
cierpi z powodu bólu głowy, a Andre nawet słowem nie
wspomniał, jak bardzo jest głodny.
Pierrusza dała za wygraną Mali.
- Czy nie zbliźamy się do jakiejś osady? Zdrętwiałam
jak kłoda drewna od tego siedzenia w samochodzie, a poza
tym głodna jestem jak wilk.
- Chyba wszystkim dolega to samo - mruknął Andre.
- Gdybyśmy niedługo znaleźli jakieś miejsce, w którym
można by się zatrzymać na noc, nie będę miał nic przeciwko
temu. Wkrótce będziemy też potrzebować benzyny.
Mali zadrżała.
- To by było straszne, gdyby zabrakło benzyny
i przyszło nam siedzieć w nocy pośrodku czarnego lasu.
A potem resztę drogi pokonywać piechotą.
- Zdaje mi się, że widzę w oddali jakieś zabudowania
- powiedziała Nette po chwili.
Tak rzeczywiście było i wkrótce wjechali do centrum
niewielkiej osady.
- Hura! - wrzasnął Andre. - Ale gdzie my właściwie
jesteśmy?
Zapytali pierwszego napotkanego człowieka. No tak,
znajdowali się w Roros.
- Mój Boże - westchnął Andre. - Z Więc i tutaj w końcu
dotarłem!
- A może należałoby zaopatrzyć się w mapę? - pora-
dziła Nette.
- Ta, którą mam, nie obejmuje terenów tak daleko na
wschód. Znajdziemy teraz jakiś nocleg i tam wypytamy
o dalszą drogę.
Wszyscy byli zgodni, że tak właśnie należy zrobić.
Znaleźli prostą, lecz wygodną i czystą gospodę. Panie
zaproponowały, że wezmą wspólny pokój, żeby Andre nie
musiał tyle płacić.
Raczej Nette, pomyślał Andre. Ale przecież ona
otrzyma zwrot swoich pieniędzy do ostatniego grosika,
nieoceniona przyjaciółka i pomocnica!
Podano im obiad w bardzo prosto urządzonej izbie
jadalnej, duże porcje gulaszu z chlebem. Nic takiego, co
można by uzupełnić butelką wina, choć bardzo dobre.
Domowej roboty piwo też smakowało wybornie.
- Nette, ty jesteś kredowobiała! - zmartwił się Andre.
- O, nic strasznego - odparła lekko. - Po prostu lekki
ból głowy.
- Lekki ból głowy? Wprawdzie pytałem cię od czasu
do czasu, jak się czujesz, ale powinienem mieć więcej
rozumu i wiedzieć, że bardzo cierpisz, nie zadowalać się
twoimi: "Dziękuję, dobrze". Droga przyjaciółko, musisz
się czuć okropnie, widzę przecież, że każdy ruch głowy
sprawia ci ból! Mali, czy możesz przynieść moją apteczkę?
Jest w bocznej kieszeni walizki. A z boku leży mały pakiet.
Przynieś także i to. Proszę, to klucz do mojego pokoju.
Mali pobiegła bez zwłoki, szezerze pragnąc pomóc
Nette i dumna, że Andre ma tyle zaufania dla wychowanki
domu dziecka.
Gdy tylko zniknęła, Andre ujął ręce Nette.
- Tak mi przykro z powodu mojej lekkomyślności
- powiedział serdecznie.
- Ależ skąd, jesteś bardzo miły - próbowała protes-
tować.
- Nie, zbyt wiele uwagi zwracałem na prowadzenie
samochodu i na drogę, a zbyt mało na twoje samopo-
czucie. A tyle jest spraw, o któryeh powinienem z tobą
porozmawiać, o Alvdalen i o Mali. W tylu sprawach
chciałbym cię prosić o radę.
Nette poczuła ciepło w sercu ze szezęścia. A więc ona
ma dla niego znaczenie! On jej potrzebuje!
Nie zdążyli jednak porozmawiać o niczym więcej, bo
w drzwiach stanęła Mali, wymachując przyniesionymi
rzeczami.
- Spieszyłam się jak mogłam - rzekła zdyszana.
- Żebyś nie pomyślał, że grzebię w twoieh rzeczach.
- Nigdy by mi nic takiego nie przyszło do głowy
- powiedział Andre.
- Moźliwe, ale innym zawsze przychodziło - odparła
Mali. - Zaufanie to nie jest to, czym człowieka rozpiesz-
czają w domu dziecka.
Andre i Nette wymienili współczujące spojrzenia.
- Wiesz co, Andre - powiedziała znowu Mali i klep-
nęła go w ramię, aż się zgiął. - Ty jesteś pierwszym
przedstawicielem rodu męskiego, do którego ja mam
zaufanie. No, ale też my jesteśmy kuzynami!
Nie miał sumienia wyjaśniać tej małej bojowniczce
o prawa kobiet, jak odległe jest to ich pokrewieństwo.
Trzeba by się cofnąć aż do Tancreda Paladina, by znaleźć
wspólnego przodka.
Vetle jest znacznie bliższym kuzynem Mali. To jest
pokrewieństwo... liczył pospiesznie w pamięci. No, też nie
takie bliskie, Vetle i Mali są kuzynami w szóstym
pokoleniu.
Najważniejsze jednak, że wszyscy pochodzą z Ludzi
Lodu. Tylko to się liczy. Jeśli, oczywiśae, Andre się nie
myli w swoich teoriach na temat Havgrima, czyli Chris-
tera Gripa. Wciąż przecież nie ma na to żadnego dowodu.
Tylko bardzo głębokie przeświadezenie, oparte na prze-
czuciu.
- Oooch! - westehnęła Mali zadowolona. - Nigdy
w życiu nie było mi tak dobrze!
Andre i Nette rozumieli to znakomicie.
- I tak będzie dalej, no nie?
Andre uśmiechał się, podając proszek przeciwko bólo-
wi głowy Nette, która zażyła lekarstwo z wdzięcznością.
- Co masz na myśli? Z czym będzie tak dalej?
Z podróżą? To by chyba było zanadto męczące. Ale jeśli
mówisz o zaufaniu, to potwierdzam z radością. Dalej też
tak będzie! Nette, czy otrzymałaś odpowiedź na śwoje
listy? Te w sprawie Petry.
- Nie. To chyba jeszcze za wcześnie.
- Czy to są ludzie, któcyćh znasz?
- I tak, i nie. To ojcowie dzieci Petry. Oni powinni
wiedzieć o niej najwięcej, bo komu się dziewczyna może
zwierzyć, jeśli nie bliskiemu mężczyźnie?
- Czy to także mój ojciec? Chcesz powiedzieć, że
wiesz, kim jest mój ojciec?
- To jest tajemruca bardzo dobrze w magistracie
strzeżona, ale myślałam, Mali, że ty o tym wiesz.
- Ja? Gdyby tylko wychowawczyni albo ktaś inny
w przytułku o tym wiedział, to możesz być pewna, że ja też
bym się dowiedziała. Nie. Oni nie mieli o niczym pojęcia.
- O mój Boże - zdumiała się Nette. - Kiedy ja
zapytałam mojego przełożonego, kto może być twoim
ojcem, sprawiał wrażenie bardzo zakłopatanego i powie-
rzył mi tę informację w największyrn zaufaniu. Ale ja
myślałam, że źródłem informacji jest jego żona, znana
plotkara. Wygląda jednak na to, że jest inaczej. Bo gdyby
ona o tym wiedziała, całe miasto byłoby natychmiast
poinformowane. W takim razie o sprawie wie tylko kilka
osób w magistracie? Nigdy bym nie sądziła, że to
możliwe.
- Dobra, no ale kim on jest? Powiedz w końcu
- domagała się Mali niecierpliwie.
Oni jednak nie mieli dla niej czasu.
- Mówiłaś mi to - zwrócił się Andre da Nette
marszcząc czoło. - I to, co znajduje się w papierach, które
Vanja przywiozła z Trondheim... Jego nazwisko nigdzie
tam nie zostało wyznienione. Tylko to, że był człowiekiem
dobrze urodzonym i że miał pociąg do kobiet. Vanji
szepnął o tym łakiś służący w największym zaufaniu...
- Andre potrząsnął głową. - Wysłałaś do niego list
przedwczoraj? A drugi list wysłałaś do tego, jak mu tam...
On się n zywa Egil Holmsen, prawda? Ojciec dziecka,
które uradziło się martwe.
- Tak. Jego nazwisko znajduje się w raporcie. Nie-
trudno było je odnależć.
- Listy zawierające dynamit - powiedział Andre w za-
myśleniu. - A potem się zastanawiasz, kto mógł cię
zaatakować!
Nette pobladła jeszcze bardziej.
- Myślisz, że to... jeden z ojców dzieci Petry?
- Oczywiście! Dla żadnego z nich nie jest zabawne,
żeby mu przypominano grzechy wobec Petry Olsdatter.
- Nazywasz mnie grzechem? - syknęla Mali.
- Nie, nie, przepraszam. Miałem na myśli punkt
widzenia tych panów. Oni są przecież żonaci. I jeden,
i drugi.
- Tak. A ojciec Mali ożenił się z bardzo bogatą panną
i z dobrego domu.
- Co? - rozgniewała się Mali. - Siedzicie tu naprzeciw-
ko mnie i próbujecie mi wmówić, że jestem córką...
mordercy? No, bo przeeież on o mało nie zabił Nette!
- Uspalsój się - powiedział Andre. - Po pierwsze, to
mógł równie dobrze być ten drugi, Egil Holmsen.
Wyglądał mi on na kogoś, kto jest zdolny do wszystkiego.
Teraz jednak myślę, że najlepiej zrobimy opuszczając tę
salę. Jedno z nas, nie chciałbym wskazywać palcem,
zaczyna mówić zbyt głośno. Zapraszam panie do mojego
pokoju. Tam będziemy mogli porozmawiać!
Rozlokowali się jakoś w ciasnym hotelowym pokoiku,
Nette na krześle, Andre na skraju łóżka, a Mali po prostu
na podłodze. Andre dokończył przerwaną myśl:
- Bogu dzięki, że wyjechałaś z nami, Nette. To była
niesłychanie ryzykowna decyzja z tymi listami, czy ty tego
nie rozumiesz?
Czuła się skarcona i zbierało jej się na płacz. Andre ją
upomniał!
- Zaznaczyłam, rzecz jasna, że zapewniam jak najdalej
idącą dyskrecję.
- Tym gorzej! Poinformowałaś ich, że tylko ty wiesz
o listach. I że w takim razie łatwo można ci zamknąć usta.
Mali była przygnębiona.
- Czy ktoś zechciałby być tak dobry i powiedzieć mi
nareszcie, kto jest moim ojcem?
- Żebyś po powrocie do Trondheim mogła pójść
prosto do jego domu i nawymyślać mu? - zapytał Andre
chłodno. - Uspokój się. Dowiesz się o wszystkim, jeśli
tylko okażesz się godna zaufania.
Mali prychnęła ze złością, ale dała za wygraną. Uświa-
domiła sobie chyba, że właśnie to zrobiłaby najchętniej:
Nawymyślałaby publicznie temu człowiekowi i może
nawet rozbiła jego rodzinę swymi oskarżeniami.
Andre wyjął mały pakiecik.
- Mali, to należy do ciebie. Jest to medalion, który
twoja matka odziedziczyła po babce. Myślę, że możemy
przestać się zajmować ojcami dzieci, a przyjrzeć się temu,
żeby trochę uspokoić wzburzone uczucia.
Mali z uroczystą miną rozwijała paczuszkę.
- Jaki piękny! - zawołała, unosząc w górę łańcuszek
z medalionem. - Ale... On wygląda na prawdziwy!
- Masz rację, to prawdziwe złoto - potwierdził Andre.
- Nordlade musiało być bogatym dworem. Bo nie sądzę,
żeby twoja babka dziedziczyła medalion po swojej matce.
Dorotea pochodziła przecież z Alvdalen, była córką
Havgrima i Kajsy z Vargaby. Nie stać ich było na taki
klejnot.
Nette zastanawiała się nad czymś w skupieniu.
- Przypominam sobie tę wieś, którą mijaliśmy po
drodze - powiedziała po chwili. - Tę wieś, gdzie jakoby
ma się znajdować dwór Nordlade. To nie była zamożna
okolica!
- No, ja też pamiętam - potwierdziła Mali. - Jakieś
nędzne, na wpół zapadłe ruiny nad rzeką, no nie?
I w górze, na halach.
Mali mocowała się z zameczkiem medalionu, poprosiła
nawet Andre o nóż i w końcu otworzyła. Zdumiona
wpatrywała się w leżący tam lok włosów.
- Moja prababka miała dużo jaśniejsze włosy niż ja,
jak widzę. Na wieczku jest jakiś napis... "Petra Eriks.
Nordlade, 1829". No tak. Chyba rzeczywiście jest mój.
Ten medalion.
- Oczywiście, że jest twój - potwierdziła Nette. - I jest
niezwykle piękny.
Mali znowu wzięła nóż i czubkiem stukała lekko
w krawędź medalionu.
- Wygląda mi na to, że tam jest jeszcze drugie wnętrze
pod tym, w którym są włosy.
- Możemy zobaczyć? - zapytał Andre.
Trzy głowy pochyliły się nad maleńkim przedmiotem.
Nette nie widziała prawie nic, ale nie chciała się do tego
przyznać. W żadnym razie nie chciała używać lorgnon.
- Rzeczywiście - stwierdził Andre. - Przegródka,
w której ulokowano włosy, to tylko połowa medalionu.
Złota płytka pod włosami ustąpiła pod naciskiem noża,
a kiedy ją wyjęli, zobaczyli drugą część wnętrza medalio-
nu.
- Co to? - szepnęła Mali. - Co to jest?
Nette ściągnęła brwi.
- Maleńki kawałeczek jakiegoś... korzenia? Czy to
możliwe?
Drobne, kosmate korzonki porastały ciemnobrązowy
równo odcięty kawałek dziwnego korzenia - krótką,
wąską odnóżkę.
Andre gwałtownie chwycił medalion i przyciągnął do
siebie. Panie ze zdumieniem przyglądały się jego rozgorą-
czkowanej twarzy. Po chwili odłożył klejnocik i wstał.
- Nie dotykajcie tego - powiedział bez tchu. - Nie
ruszajcie medalionu! Zaczekajcie chwileczkę!
Otworzył walizkę i wyjął z niej sporą paczkę.
- Moja matka uznała, że powinienem wziąć to ze sobą.
Uważałem, że to śmieszne, ale, Bogu dzięki, zabrałem.
Ostrożnie wydobył z paczki jakiś dziwaczny przed-
miot.
- Matko Boska, co to takiego? - zawołała Mali.
- Alrauna - odparł Andre. - Amulet, który chroni
Ludzi Lodu. Opowiadałem wam o nim.
- Co? Masz alraunę przy sobie? Nie mówiłeś.
Przysunął amulet do medalionu, ostrożnie i wolniutko,
porównywał...
- Jezu! - zawołała Mali półgłosem. - Pasuje! Ten mały
został odcięty od większego! W tym miejscu.
Andre wstał i długo głęboko oddychał.
- Twoja prababka odziedziczyła medalion po swoim
dziadku, Havgrimie. To znaczy po Christerze Gripie! Tu
na stole leży dowód! Witaj wśród Ludzi Lodu, Mali!
ROZDZIAŁ X
Następnego ranka, kiedy szli do samochodu, Mali
zapytała:
- Andre, czy musimy jechać do Alvdalen teraz, kiedy
masz już pewne dowody?
- Musimy. I jest to nawet bardziej potrzebne niż
kredyko1wiek przedtem. Trzeba odszukać ewentualnych
innych potomków Christera Gripa. A co, chciałabyś
wracać do domu?
_ Do domu? Ja? To znaczy dokąd? Nie, chcę jechać do
Alvdalen.
- A ty, Nette?
- Oczywiście, że też chcę tam jechać. To wszystko jest
niezwykłe!
- Prawda? I ja tak myślę. A jak tam twoja głowa?
- Dziękuję. Dużo lepiej!
- I wyglądasz znacznie lepiej. Spałaś dobrze?
- Owszem, znakomicie!
Nette nie mogła przecież powiedzieć, że leżała długo,
bardzo długo i płakała tak, że głowa rozbolała ją jeszcze
bardziej. Płakała nad swoim gorzkim losem. Nad tym, że
oddanie dla młodego przyjaciela rosło z każdą godziną
i stawało się coraz bardziej nieznośną udręką. A przecież
wiedziała aż za dobrze, że to sprawa absolutnie beznadziej-
na.
Nie odczuwała, broń Boże, seksualnego pociągu do
Andre. Nie, jej uczucia były dużo bardziej subtelne. Te
uczucia, które może mogłyby być nazwane miłością,
wyrażały się w bolesnej potrzebie służenia mu, sprawiania
mu radości, poświęcenia wreszcie, wszystko dla niego, co
tylko zechce.
I będzie to robić, jak długo Andre jest wolny. Ale jeśli
on się zakocha, na przykład w takiej dziewczynie jak Mali,
to co wtedy? Nette stanie się najzupełniej niepotrzebna,
zbędna, będzie przeszkadzać. Sprawiało jej to taki ból, że
nie mogła zasnąć.
Mimo wszystko rano czuła się wypoczęta. Reakcja
nadejdzie z pewnością później, w ciągu dnia, ale wtedy
Nette będzie siedzieć, jak przystało starej pannie, na
tylnym siedzeniu i będzie mogła drzemać, nie słuchając,
o czym młodzi rozmawiają.
Andre ją jednak zaskoczył.
- Skoro czujesz się lepiej, to uważam, że teraz twoja
kolej, by jechać na przedzie, Nette. Mam nadzieję, że Mali
się zgodzi?
- No jasne! - prychnęła dziewczyna. - Ale tylko przez
pierwsze dwadzieścia kilometrów, dopóki nie zatrzyma-
my się na odpoczynek. Potem zamiana!
- O, nie, nie! - zaprotestował Andre.
- Pewnie że nie, żartowałam tylko. Oczywiście, że
Nette powinna siedzieć z przodu. Mną się nie przejmujcie,
gotowa jestem się poświęcić.
- Przestań udawać cierpiętnicę, nikogo na to nie
nabierzesz - roześmiał się Andre.
Ruszyli w dobrych nastrojach.
Dzień był równie piękny jak poprzedni, drogi jednak
na pograniczu Norwegii i Szwecji prawie nie nadawały się
do jazdy. Momentami podróżni niepokoili się całkiem
poważnie, że będą musieli zawrócić, za każdym razem
jakoś im się udawało pokonać przeszkody, zawsze jednak
z uczuciem, że palą za sobą wszystkie mosty.
Kiedy było już tak źle, że wspólnymi siłami musieli
wyciągać samochód z błota, Mali powiedziała:
- Tylko pamiętajcie, że wracać też będziemy tą samą
drogą!
- Umiesz dodawać człowiekowi otuchy, nie ma co
- mruknął Andre, próbując oczyścić ubłocone buty
i ubranie.
W końcu jednak - cud nad cudy! - po południu dotarli
do Alvdalen. Znaleźli miejsce do spania, zjedli obiad
i zaczęli przepytywać o rodzinę Havgrima. Każde z trojga
ruszyło w innym kierunku, żeby odszukać kogoś, kto
mógłby coś więcej powiedzieć o przybyszach z Vargaby.
Na koniec spotkali się ponownie w gospodzie i usiedli,
żeby porozmawiać. Tym razem w pokoju Mali.
- No? - zapytał Andre. - Dowiedziałyście się czegoś?
Okazało się, że wysiłki wszystkich trojga przyniosły
ten sam rezultat: W Alvdalen nie było obecnie żadnych
potomków Kajsy i Havgrima, a jedyną osobą, która
mogłaby coś wiedzieć o Vargaby, jest pewna staruszka
imieniem Britta-Stina, wnuczka tamtej Britty z Vargaby.
Problem polega na tym, że Britta-Stina spędza lato na
górskim pastwisku. A to kawałek drogi od wsi.
- Pójdziemy tam jutro - zdecydował Andre. - Nette,
jeśli będziesz się czuła źle, nie musisz chodzić.
- Ale ja bym bardzo chciała - powiedziała pospiesznie.
- Jeśli, oczywiście, nie będę przeszkadzać!
Uśmiechnął się do niej serdecznie, takim uśmiechem,
który zawiera w sobie poczucie wspólnoty i wzajemnego
zrozumienia i który trafia wprost do serca. Nette od-
powiedziała takim samym uśmiechem, a Andre pogładził
ją leciutko po policzku.
Tego wieczora była tak przejęta, że już tylko dlatego
nie mogła zasnąć. Jej organizm jednak był bardzo wyczer-
pany i potrzebował odpoczynku, tak że w końcu sen ją
zmorzył.
Jak życie człowieka może się do tego stopnia zmienić
w tak krótkim czasie? To była ostatnia myśl, jaka przyszła
jej do głowy. Byłam przecież na swój sposób szczęśliwa.
Udało mi się, w mojej samotności, uzyskać jakąś formę
spokojnego szczęścia. I oto zjawia się taki młokos, który
ma jeszcze mleko pod nosem, i wywraca wszystko do góry
nogami! Czy przynajmniej nie mógłby tego zrobić ktoś
w moim wieku? Wtedy mogłabym chociaż zachować
marzenia, a tak to nie mam nic.
Mali także przewracała się długo w lóżku i rozmyślała
m ogromnej zmianie, jaką Andre spowodował w jej
nędznym życiu. Żeby tak jeszcze te wszystkie wspaniałe
nowości mogły przetrwać! Dostałam wszystko naraz,
myślała. Jeszcze parę dni temu musiała się troszczyć, gdzie
będzie spać w nocy i co włoży do ust następnego ranka.
A teraz? Wykąpana, ładnie uczesana, jakież to cudowne
uczucie! Dostała ubranie godne człowieka, a co ważniej-
sze, zyskała przyjaciół, dobrych, wspaniałych ludzi. I,
najcudowniejsze ze wszystkiego, znalazła rodzinę, do
której należy!
Ludzie Lodu...
Mali z płonącymi policzkami słuchała opowieści o tych
niezwykłych ludziach, którzy są jej krewnymi. Jakież to
wszystko zdumiewające! Ile niewiarygodnych wydarzeń!
Ponadnaturalne zjawiska, demony, czame anioły, źródła
złego i źródła dobrego, Ludzie z Bagnisk, szary ludek...
Obciążeni i wybrani.
Jej własny brat lub siostra, to dziecko, które urodziło
się martwe, było obciążone.
Może ona sama też ma jakieś ponadnaturalne zdolno-
ści?
Zaczęła się zastanawiać. Starała się sięgać pamięcią jak
najdalej w przeszłość.
Nie, chyba nigdy nie przeżyła nic bardziej niezwykłego
niż zazwyczaj ludzie przeżywają. Każdy przecież ma takie
zdarzenia, kiedy myśli: "Jakie to dziwne, ale przecież
wiedziałem, zanim się to stało..."
Przypadek, nic więcej. Chociaż, może jednak prze-
czuwała więcej niż inni?
Najważniejsze w opowiadaniu Andre było to, że
Ludzie Lodu tak się trzymają razem.
I teraz ona także należy do tej rodziny.
Nawet nie zauważyła, że od czasu do czasu ociera łzy
z oczu. Łzy rozpierającego szczęścia i żalu nad losem
matki. Biednej Petry, której Mali nigdy nie poznała.
I którą nienawidziła przez całe swoje życie, bo czuła się
zdradzona i porzucona, nie chciana i nie kochana.
Teraz wiedziała, jak było naprawdę.
Matka powinna była się dowiedzieć, że należy do Ludzi
Lodu. Ale nie zdążyła.
Mali rozmyślała nad dolą Petry. Wypędzona, samotna,
spragnioma więzi z innymi ludźmi, bezbronna ofiara
pozbawionych sumienia mężczyzn, którzy niczego nie
rozumieją.
Mali nie była taka jak matka. Mali była twarda, jej nie
mogła zgubić sympatia dla mężczyzn, zbyt wiele widziała
czynionego przez nich zła.
Andre...?
Spotkanie z nim to dla niej wielkie doświadczenie.
Kulturalny, delikatny, życzliwy i wyrozumiały mężczyz-
na. Tego dotychczas nie znała.
Starała się myśleć o czym innym. Andre wkrótce
zniknie z jej życia, nie powinna się do niego przywiązy-
wać.
Zawsze była osobą samodzielną. Samotna, lecz silna.
Dziewczyny z ruchu obrony kobiet obdarzały ją zaufa-
niem. Język miała cięty, to prawda, czasami wyrażała się
wulgamie, ale wzbudzała respekt mimo młodego wieku.
Nie bała się nikogo i niczego. Nieugięta wobec gminnych
zarozumialców i głupich biurokratów.
Jakie to dziwne, że teraz podróżuje ż jedną z tych
urzędniczek, z którymi zawsze wojowała! Ale Nette
Mikalsrud należy do wyjątków, rzeczowa i stanowcza,
można się z nią dogadać. Prawdopodobnie nie podziela
idei Mali, ponieważ reprezentuje władzę, ale jest człowie-
kiem honoru.
A teraz zostały przyjaciółkami. Bardzo przyjemne
uczucie!
Andre zasnął prawdopodobnie pierwszy z całej trójki,
jak to człowiek o czystym i ufnym sercn, którego troski
nie sięgają dalej niż do jutrzejszego dnia: czy odnajdą starą
Brittę-Stinę i czy ona będzie mogła dodać coś do ich
wiedzy o potomstwie Havgrima.
Andre uważał, że ma bardzo miłe towarzyszki po-
dróży, i nie zastanawiał się nad stanem ich uczuć. Był
młody i stosownie do wieku naiwny.
Zatem Arv Grip dał swoim dzieciom kawałeczek
alrauny, zapewne jako ochronny amulet. Jak widać, na
niewiele się to zdało. Andre rozmyślał przez chwilę
o napadzie rozbójników na żonę Arva, Vibeke i jego
dwoje małych dzieci. Vibeke i niańka zostały zamor-
dowane, dzieci natomiast porzucone na drodze. Dziew-
czynka znalazła się w Bergqvara, a później odnalazła ojca.
O chłopcu zaś wiedziano tylko tyle, że zabrał go jakiś
bogaty pan.
Teraz okazało się, że był to człowiek pałający żądzą
zemsty na potomkach Vreta Joara Jonssona. Chłopiec,
Christer Grip, którego przybrany ojciec ochrzcił imie-
niem Havgrim, jako dorosły człowiek odnalazł pra-
wnuka Vreta, Diderika Swerda. Razem znaleźli się
w Vargaby, miejscu, gdzie miała być dopełniona wen-
deta. Christer-Havgrim nie był jednak człowiekiem
gwałtownym. Diderik padł niejako "z własnej ręki"
dziewice z Vargaby zemściły się na nim i na jego
towarzyszu, księdzu Natanie.
W końcu Christer Grip znalazł szczęście u boku Kajsy
z Vargaby. Więc może jednak mimo wszystko kawałek
alrauny spełnił swoje zadanie?
Ale Petrę, która była jego ostatnią właścicielką, amulet
zawiódł. Andre ciekaw był także, jak się powiodło tym
kobietom, które go posiadały przed Petrą. Jej matka,
Gerd, nie była, jak się zdaje, szczęśliwa. Miała prawdziwy
talent literacki, a wyszła za mąż za prostaka i umarła
młodo. A co z matką Gerd, Petrą Eriksdatter Nordlade,
i z jej matką, Doroteą, córką Havgrima?
Z tymi pytaniami Andre zasnął. Być może jutrzejszy
dzień pnyniesie odpowiedź.
Następny ranek wstał równie piękny jak dwa poprzed-
nie. Tylko że wiało niemiłosiernie, kiedy troje wędrow-
ców najpierw jechało samochodem, a potem wspinało się
mozolnie przez las na górskie pastwisko ponad Alvdalen.
Drogi były tu teraz lepsze niż w czasach Vargaby, wkrótce
musieli jednak opuścić szeroki trakt i posuwać się w górę
ścieżką wśród zarośii, która miała ich zaprowadzić do
szałasu Britty-Stiny. Otrzyrnali szczegółowe informacje
i gospodarze z Alvdalen zapewniali, że w żadnym razie nie
mogą zabłądzić. Tylko że to daleko, powinni o tym
pamiętać!
Mali miała nowiutkie buty, więc prędzej czy później
musiały jej się porobić pęcherze na nogach. Nette zaś
ubolewała, że nie ma prawdziwego sportowego stroju ani
nawet kostiumu odpowiedniego na taką podróż. Znako-
micie, że kupiła nową suknię na obiad w hotelu, któż
jednak mógł przypuszczać, że magistracka urzędniczka
wyprawi się w taką drogę? W czarnej, długiej spódnicy
i obeisłej blużce było jej okropnie gorąco, a fakt, że wzięła
płaszcz, wcale nie poprawiał sytuacji. Uważała, że to
absolutnie niezbędne, ale męczyła się strasznie. W tej
drodze przez las płaszcz był dosłownie i w przenośni
ciężarem.
- Jesteście pewni, że idziemy we właściwym kierun-
ku? - zapytała Mali zdyszana, gdy słońce osiągało swój
najwyższy punkt na niebie. - Myślę, że powinniśmy już
być na miejscu.
- Pamiętaj, że to daleko - upomniał Andre.
Byli spoceni, przewiani wiatrem i w najwyższym
stopniu utrudzeni. Kanapki, które zjedli po drodze, nie na
długo starczyły i wszystkim trojgu dokuczał głód.
Mali stwierdziła ponuro:
- Moim zdaniem nasza sytuacja przypomina wędrów-
kę tamtych trzech mężczyzn sprzed ponad stu lat i ich
przewodniczki, starej Barbro. Oni też nie wiedzieli, gdzie
się znajdują.
- Nonsens - obruszył się Andre. - Przede wszystkim
my nie jesteśmy w pobliżu Vargaby.
- A skąd ta pewność? Czy wiesz, gdzie się znajdowała
Vargaby?
Andre spuścił z tonu.
- Nno nie, ale myślę, że gdzieś znacznie bardziej na
wschód.
- O, tam widzę jakąś budowlę! - zawołała Nette. - To
górski szałas!
- Och - westchnął Andre z ulgą. - Mam nadzieję, że są
tam ludzie. Jeśli nie Britta-Stina, to przynajmniej ktoś, kto
wie, gdzie jej szukać.
Trafili jednak dobrze. W szałasie mieszkała tylko
staruszka i jedna bardzo młoda dziewczyna. Z radością
przyjęły niespodziewanych gości, zwłaszcza tak, ich zda-
niem, wytwornych. Dziewczyna natychmiast nakryła do
poczęstunku, podała wszystko, co miały w szałasie najlep-
szego. Britta-Stina usiadła na stołku, z fajką w bezzębnych
ustach, i nie miała absolutnie nic przeciwko temu, by
odpowiadać na pytania gości. Wprawdzie nie mogła
spamiętać takich rzeczy jak to, gdzie schowała woreczek
z tabaką albo czy wyniosła śmieci, ale jeśli chodzi o dawne
czasy, to pamięć miała jasną jak kryształ.
- O, pewnie, że pamiętam Havgrima! - popiskiwała
z radością. - Za czasów mojego dzieciństwa był już bardzo
stary, ale przystojny został do końca! Nikt nie powie wam
nic innego! Szkoda tylko, że tak młodo owdowiał.
"W późniejszych latach Kajsa i Havgrim mieli jesz-
cze syna, ale jego losy nie potoczyły się tak szczczęś-
liwie".
- Owdowiał? - zapytał Andre. - Czy to się stało już za
waszej pamięci, matko Britto-Stino?
- Tak. Owdowiał w dwudziestym roku. Ja się co
prawda urodziłam w osiemset dwudziestym ósmym, ale
ludzie wciąż dużo o tym gadali. Moja babka Britta
pochodziła przecież z Vargaby i znaliśmy ich bardzo
dobrze.
Andre odważył się zgadywać:
- Czy ona... czy Kajsa... umarła przy porodzie?
Staruszka spojrzała na niego zdumiona.
- Tak! Naprawdę tak było! Strasznie ciężki poród,
ludzie długo o tym gadali. Urodziła chłopca i to on
odebrał jej życie. Widzisz, on nie był zbudowany tak jak
się należy.
- Miał szerokie, spiczaste ramiona, prawda?
- Tak ludzie gadali. Ale skąd ty o tym wiesz?
- Trzeba wam wiedzieć, matko, że ja pochodzę z tego
samego rodu co Havgrim. Ciąży nad nami przekleństwo,
że niektóre dzieci rodzą się takie, jak mówicie, i odbierają
życie swoim nieszczęsnym matkom. Nasza Mali, tutaj...
Jej matka też urodziła takie dziecko i skończyło się tak
samo źle. Ale co się stało z tamtym chłopcem?
Stara kobieta spuściła wzrok.
- Podobno akuszerka go udusiła zaraz po urodzeniu.
Wiecie, podmieniec. Czary.
- Jesteście pewni, matko Britto-Stino, że chłopiec nie
przeżył?
Staruszka całkowicie straciła poczucie czasu, pogrążyła
się we wspomnieniach z młodości i nie słyszała, co się do
niej mówi.
- To musiało tak być, moja babka zawsze to po-
wtarzała. Kajsa i Havgrim nie mogli dobrze skończyć, bo
oni dotykali pogańskiego bożka.
- Tego posążka nad jeziorem? - zapytał Andre
próbując przywrócić Brittę-Stinę do rzeczywistości. - Po-
sążka boga Freya?
- Pogański bożek był przeklęty - mówiła staruszka,
nadal pogrążona we własnym świecie. - A oni go dotykali.
Kajsa go dotykała. I kara jej nie ominęła. Urodziła
odmieńca i sama musiała umrzeć. To straszna śmierć!
Zemsta pogańskiego bożka!
- To nie było tak - próbował jej wytłumaczye Andre.
- Tak jak mówiłem, to cecha naszego rodu. To przekleń-
stwo, które nad nami ciąży.
Staruszka nie słyszała jego słów. Łapczywie ssała fajkę,
a jej myśli krążyły gdzieś w przeszłości, wzrok miała
rozmarzony i pełen smutku.
I Nette, i Mali czuły się dość marnie. Nette pocieszała
się myślą, że tak daleko jak się dało przyjechali w góry
samochodem. Dotarli autem aż do drogi na Lillhardal,
skąd dalej prowadziły już tylko całkiem nieprzejezdne
dróżki. To naprawdę była pociecha wiedzieć, że samo-
chód tam stoi i czeka na nich. Nie będą musieli na
własnych nogach pokonać tej niewiarygodnie długiej
drogi do Alvdalen.
Mali rozglądała się ciekawie po maleńkim wnętrzu
szałasu. Wszystko było dla niej nowe i podniecające. Ona,
która nigdy nie widziała niczego poza przytułkiem dla
dzieci i nędznymi dzielnicami Trondheim, przeżywała
wielką przygodę. Znalazła się daleko, w nieznanym kraju,
na prawdziwym odludziu. Nigdy przedtem nie była tak
blisko natury.
Jakież więc znaczenie mogło mieć to, że była obolała na
całym ciele, a poocierane stopy piekły przy każdym ruchu?
Andre jeszcze raz ponowił próbę.
- Jesteście pewni, matko, że dziecko nie przeżyło?
Staruszka ocknęła się nareszcie i popatrzyła na niego
przytomniej.
- Żebym tak z tego miejsca nie wstała! Akuszerka
została postawiona przed sądem za dzieciobójstwo, ale ją
uwolnili, kiedy opowiedziała, jak dziecko wyglądało.
W takim razie ten chłopiec nie mógł zostawić dzie-
dzica, myślał Andre, użalając się nad Kajsą z Vargaby,
która miała niespełna czterdzieści lat, kiedy musiała
umrzeć.
- No, a wdowiec, Havgrim, nie ożenił się drugi raz?
- zapytał.
- Nie, nigdy tego nie zrobił.
- To znaczy, że nie miał już więcej dzieci. Tylko jedną
córkę, Doroteę?
- Zgadza się. A ona wkrótce opuściła Alvdalen.
- Wyszła za mąż za Norwega, prawda? Erika Nord-
lade z Trondelag?
- Jak ty to wszystko dobrze wiesz! Aż dziw!
- Staram się przeueż odnaleźć członków mojej włas-
nej rodziny.
- Co prawda, to prawda, rozumiem cię. No tak,
Dorotea wyprowadziła się do Norwegii.
- Nie wiecie, dokąd dokładnie?
- Jakieś nowiny się przecież słyszało od czasu do
czasu. I ona przyjechała kiedyś w odwiedziny do ojca
Havgrima, sama to pamiętam. Miała ze sobą obie córki.
Andre podskoczył tak gwałtownie, że o mało nie
przewrócił stołka, na którym siedział.
- Co? Dwie córki?
O piekło i szatani, pomyślał zgnębiony. Czy nie będzie
końca tym poszukiwaniom? To znaczy, że więcej jest
takich, którzy mają w sobie krew Ludzi Lodu?
- Ja pamiętam nawet, jak dziewczynki miały na imię.
I obie były bardzo ładne. Starszą wołali Emma. Druga
była o cztery lata młodsza i miała na imię Petra.
Petrę Eriksdatter Nordlade Andre znał. Ale Emma
była kimś całkowieie nowym. Mali spoglądała na niego
pytająco.
- Będziemy szukać we dworze Nordlade - mruknął.
- Czy ten dwór znajduje się w Gaudalen, matko Brit-
to-Stino? Wiecie coś o tym?
- Coś jakby mi majaczyło, chyba słyszałam tę nazwę.
Ale potem stary Havgrim umarł i córka Dorotea nie
przyjeżdżała już więcej w odwiedziny. Tak to ród zniknął
z Alvdalen...
W małym szałasie panował przytulny mrok. Pachniało
oborą i świeżym mlekiem, serem, jałowcem i wygrzanym
drewnem. Bardzo miłe miejsce do odpoczynku i nabrania
sił. Na zewnątrz całymi kilometrami rozciągały się lasy,
okrywały ciemnym płaszczem ziemię i gdzieś daleko na
horyzoncie łączyły się w z niebem. W górach panował
niewypowiedziany spokój.
- Teraz mam jeszcze tylko jedno pytanie - powiedział
Andre. - Vargaby.
Smutny uśmiech przemknął po pokrytej zmarszczkami
twarzy staruszki.
- Tej wsi już nie ma. Wszystko porósł las.
- Czy to daleko stąd?
- Pewnie, że daleko. Ale nie pytaj mnie, gdzie to jest,
bo nie wiem. Moja babka i jeszcze kilka osób pojechali
tam kiedyś konno kilka lat po przeprowadzce. Zobaczyli
tylko zwęglone resztki domów, porośnięte trawą, krzewa-
mi i młodymi drzewkami. Musiał tam kiedyś wybuchnąć
pożar i strawił wszystko.
- Tak właśnie było - przytakiwał Andre.
- Tak, tak. Havgrim twierdził nawet, że wie, kiedy to
było, bo on umiał przeczuwać takie rzeczy. Śniło mu się
raz, że to jakiś ksiądz podłożył ogień i potem sam spłonął
pośród pałących się domów. A inny zły człowiek, imie-
niem Swerd czy jakoś tak, utonął w jeziorku. Sen był tak
wyraźny, że Havgrim mógłby przysiąc, iż to wszystko
wydarzyło się naprawdę. No i wieś była rzeczywiście
spalona.
- Owszem, Havgrim mógł równie dobrze przeżyć we
śnie wszystko, co się stało, bo on należał do mojego rodu,
a wielu naszych krewnych ma dar jasnowidzenia. Myślicie
więc, matko, że nie znajdziemy już Vargaby?
- Tak myślę. I żadne niebezpieczeństwo nikomu tam
nie grozi.
- Wiem. Dziewice z Vargaby znałazły już przecież
spokój wieczny.
- Otóż to. A wszystko to tylko stara legenda, nie ma
się czym przejmować.
Podróżni chcieli wrócić do gospody, nim zapadnie
zmierzch, podziękowali więc serdecznie za gościnność
i cenne informacje. Podziękowali też za nocleg ofiarowy-
wany im przez staruszkę. W małym szałasie miejsca było
niewiele, a poza tym powinni jak nayszybciej wracać do
Norwegii. Nie mogli za bardzo przedłużać podróży.
Do wieczora zostało jeszcze trochę czasu, jeśli się
pospieszą, wrócą na czas do Alvdalen.
Pożegnali się więc i ruszyli w drogę powrotną.
Zapomnieli, że wieje tak strasznie. Pod koronami
wysokich sosen wiało tak samo jak poprzednio na
otwartych przestrzeniach. Udręczona Mali zasłaniała uszy
rękami, a Nette owinęła głowę szalem, który dotychczas
miała na ramionach. Musiała wyglądać mało urodziwie,
była o tym przekonana, ale inaczej uszy bolały ją nieznośnie.
- No i znowu dowiedzieliśmy się czegoś nowego
- westchnęła Mali.
- Owszem - roześmiał się Andre gorzko. - Emma
Eriksdatter Nordlade... Kolejna kobieta z Ludzi Lodu,
którą trzeba odnaleźć.
- Odpowiedź znajdziesz z pewnością we dworze
Nordlade - pocieszała Nette. - Ona urodziła się w roku
tysiąc osiemset dwudziestym piątym, niecałe sto lat temu.
Ktoś musi o niej pamiętać.
- Pewnie - dodał szyderczo Andre. - I o tym, że miała
mnóstwo dzieci. A każde z tych dzieci miało wiele swoich
dzieci, które z kolei...
- Przesadzasz! - przerwała mu Mali przytomnie.
- Ludzie Lodu nie rozmnażają się przecież jak króliki. To
prawdziwe błogosławieństwo, że rodzi ich się tak niewielu!
- W tym przypadku, tak! A zatem nocujemy w Alv-
dalen i jutro raniutko ruszamy z powrotem, dobrze?
- Oczywiście - zgodziła się Nette. - Zatrzymamy się
tylko w Gaudalen i odszukamy dwór Nordlade.
- Jeśli i on nie został zrównany z ziemią - westchnął
Andre. - Tylko tego by nam brakowało.
- Zdumiewające, ile ty masz w sobie optymizmu
- powiedziała Mali szyderczo i wtedy Andre uśmiechnął
się do swoich towarzyszek podróży.
Stopy Mali bolały coraz bardziej, o czym nieustannie
mówiła. Cierpienie w cichości ducha nie należało do jej
cnót. Było natomiast cnotą Nette. Nie doszła jeszcze do
siebie po napadzie, całe ciało ją bolało, a już najbardziej tył
głowy. Każdy krok odczuwała dotkliwie, a poza tym nie
była przyzwyczajona do wędrówek po górach i lasach,
w nierównym terenie, ale nie skarżyła się ani słowem.
Starała się nie zostawać z tyłu, choć chciało jej się krzyczeć
ze zmęczenia i udręki.
Andre rozejrzał się wokół.
- Czy nie powinniśmy już być przy tej drodze wiodą-
cej z północy na południe? - zapytał zdenerwowany.
- Powinniśmy, i to dawno temu - odparła Mali ponuro.
- Zdaje mi się, że poszliśmy za daleko na wschód
- rzekła Nette. - Ale przecież trzymaliśmy się ścieżki.
- Nie. Chyba tylko źle oceniamy czas i odległość
- uspokajał Andre. - Musimy się pospieszyć, bo dzień
wyraźnie ma się ku końcowi. Czy wy też wyczuwacie tę
atmosferę zbliżającego się końca?
Las stawał się coraz gęstszy. Wyszli już z sosnowego
boru i znajdowali się w mieszanym lesie. Światła też było
mniej, widzieli drogę, ale nastrój był nieprzyjemny, zimny
dreszcz przenikał od ezasu do czasu podróżnych. Wiatr
szumiał głucho w koronach drzew nad ich głowami,
czasami tak głośno, że przypominał grzmot. Na dole, pod
osłoną drzew, było ciszej, ale niesamowicie.
Nagle Mali przystanęła.
- O, do licha... - zaczęła. - Gdzie się podziała ścieżka?
Wszyscy wpatrywali się w ziemię. Andre szeptał cicho:
" Tam, gdzie dolina porasta lasem, a łąki się kończą,
główny szlak drogi zamazuje się i w końcu schodzi na
manowce. Jeśli mimo to chcesz tym szlakiem podążać
dalej, duch twój traci wszelkie oparcie w..." Nie!
- Owszem - powiedziała Mali bezdźwięcznie.
Andre mówił dalej:
" Droga, którą, jak ci się zdawało, szedłeś, zanika,
rozpada się na wiele wątłych ścieżek... lecz biada ci, jeśli
którejś z tych dróżek zaufasz... A być może też jedna
z tych błędnych dróżek doprowadzi cię do najciemniejszej
głuszy, do samego jądra boru, do tego miejsca, które
wspominane bywa tylko..." Nie, do licha, nie chcę ciągnąć
tego dalej !
- Nie chcesz dalej cytować? Czy dalej iść? - zapytała
Nette.
Mali jednak poszła przodem.
- Tu! Tu znowu jest ścieżka!
Z wahaniem, z uczuciem, że dzieje się coś nieprzyjem-
nego, ruszyli dalej.
- Ścieżka prowadzi dziwnie daleko od nas - powie.
działa Nette cicho, jakby się bała, że echo, odbite od skał
zechce jej odpowiedzieć.
"- Nikt dokładnie nie wie, gdzie to Vargaby leżało"
- zacytował znowu Andre. - Nawet stara Britta-Stina tego
nie wiedziała. Nikt żywy tam nie chodzi.
- Osada zniknęła z powierzchni ziemi - dodała Mali.
- Możemy przejść to miejsce tam i z powrotem i niczego
nie zauważymy.
- W każdym razie to i tak nie było tutaj - ucięła Nette.
- Skierujmy się bardziej na południe, to prędzej czy
później dojdziemy do Osterdalen, a tam już leży Alvdalen
i mieszkają ludzie, i... Co to było?
- Puchacz - odparł Andre. - Krzyk brzmi okropnie,
ale ptak jest niegroźny.
Porzucili wijącą się, niepewną ścieżkę, którą coraz
trudniej było się posuwać, i ruszyli na przełaj w kierunku
południowym. Uważali, że teraz zabłądzić już nie mogą.
Nie zauważyli, kiedy dokonała się odmiana. Ale szli
teraz bardzo ostrożnie, niemal na palcach, nasłuchiwali,
choć niczego słychać nie było, i trwali w przekonaniu, że
nie wszystko jest tak jak powinno.
Otworzyło się przed nimi coś na kształt polanki. Choć
może polanka to zbyt duże słowo, po prostu kilka niezbyt
wysokich wzgórków porośniętych niższą niż w głębi lasu
trawą. Krajobraz jak z dziwnego snu, który pociągał,
a zarazem przerażał.
- No, myślę, żeśmy tu mimo wszystko dotarli - mruk-
nęła Mali.
- Jakim sposobem, na Boga, mogłoby się to stać?
- zapytał Andre.
- A dlaczego nie? Nikt przecież nie wiedział, gdzie...
- No dobrze, dobrze - przerwał zirytowany. - W każ-
dym razie musimy przejść przez to miejsce i iść dalej.
Weszli do niskiego lasu, czy może raczej w zarośla,
gdzie drzewa stały rzadko niczym zabłąkane olbrzymy.
Gdy trójka wędrowców dotarła mniej więcej do centrum
tego dziwnego terenu, Nette przystanęła i wpatrywała się
w ziemię. Andre i Mali podeszli do niej. Było już prawie
szaro.
- Czy to nie jest kamienny fundament? - zapytała
Nette ochryple.
- W dawnych czasach w Dalarna nie budowało się
takich fundamentów - wtrącił Andre. - Domy stawiano na
czterech narożnych słupach dla ochrony przed gryzoniami.
Mali kopnęła kopczyk ziemi, na którym stała.
- Zwęglone - oświadczyła lakonicznie. - Możesz sobie
mówić, co chcesz, Andre, ale ja stoję pośrodku Vargaby!
ROZDZIAŁ XI
Zapach tamtej krwi.
Zapach tej samej krwi. Ten ram ród.
Czekanie. Czekanie, sowicie wynagrodzone. Ów znienawidzo-
ny, tak długo wyczekiwany zapach właśnie tej krwi!
Rok za rokiem. Cierpliwie. Pewność, że któregoś dnia to się
musi zdarzyć. I oto czas się dopełnił.
Zapach. Zapach tej samej krwi.
Wszystkich troje przeniknął zimny dreszcz. I nie miało
to nic wspólnego z gwałtownymi porywami wiatru.
Andre rozejrzał się wokół. Patrzył na falujący, przygi-
nany do ziemi las, słuchał, jak wicher zawodzi swoją
żałosną, głuchą pieśń. Patrzył na niebo, które przywdziało
wieczomą szatę w mrocznych barwach, i na ziemię pod
nim, opustoszałą i wymarłą, i zdjął go strach przed
nadchodzącą ciemnością. Patrzył na nieskończoną mięk-
kość tego, co kiedyś było kwitnącą łąką.
Poczuł skurcz w sercu i głęboki smutek na myśl o tych,
którzy tu kiedyś żyli, a którzy teraz są już tylko niejasnymi
cieniami we wspomnieniach zaledwie garstki ludzi.
- Bardzo tu ładnie - powiedział. - Dokładnie tak, jak
Kajsa opowiadała kiedyś Havgrimowi. Myślę, Mali, że
masz rację. To jest Vargaby! To nie może być nic innego.
- Ale jakim sposobem, do cholery, się tu znaleźliśmy?
- Czy mogłabyś być taka dobra i nie przeklinać akurat
tutaj? - zapytała Nette, wbrew swojej woli wzruszona.
- "Akurat tutaj" nikt chyba nie został pochowany
- zaprotestowała Mali buntowniczo.
- Nikt, oprócz życia i marzeń wielu pokoleń ludzi
- powiedział Andre. - I oprócz jednego księdza, który
spłonął żywcem.
- Tak, to prawda. On tu został. Uff, całe to miejsce jest
dla mnie okropne, żeby nie wiem jak było ładne.
- To zmierzch tworzy tę atmosferę - próbowała
wyjaśnić Nette.
Zapach krwi. Tej przeklętej krwi.
Długie czekanie.
Bardzo długie.
Koniec czekania.
- Co teraz zrobimy? - zapytała Mali.
- Jak najszybciej wrócimy do domu - odparł Andre.
- Do Alvdalen. Tylko gdzie ono leży? Jak doszliśmy
tutaj?
Nette wyglądała na zmartwioną.
- Ja nie jestem przesądna, ale wiecie, teraz mam
wrażenie, że to wszystko było celowe. Że nasze kroki
kierowały się tu jakby same z siebie.
- Albo że kierowała nimi czyjaś wola. Ścieżka, która
wiedzie na bezdroża... - mruknął Andre.
- Głupie gadanie! - zaprotestowała Mali. - To prze-
cież dziewice z Vargaby wabiły ludzi na bezdroża. A one
spoczęły w spokoju. Zemściły się.
- Tak, oczywiście - wycofała się Nette. - To po prostu
przypadek, że się tutaj znaleźliśmy. Chodźmy stąd jak
najszybciej. Już się prawie ściemniło!
Wszyscy podzielali jej zdanie. Przez chwilę dyskutowa-
li, w którą stronę powinni się udać, a potem szybko
pobiegli w dół, ku południowi, a tym samym ku Alvdalen.
Mrok gęstniał i wiatr zawodził w koronach drzew tak
głośno, że ledwie słyszeli nawzajem swoje głosy.
Kiedy znaleźli się w gęstym lesie, zwolnili tempo.
- Tutaj jest już całkiem ciemno.
- I las taki nieprzebyty.
- A ziemia błotnista!
- Tędy wiodła kiedyś ścieżka - powiedział Andre.
- Wydeptana w czarnej bagiennej ziemi, w cieniu drzew.
O, do diabła! Tu nic nie widać!
- Stop! - zawołała Nette i zatrzymała się. - Teren jest
taki błotnisty, że... Jeśli nie będziemy uważać, wejdziemy
wprost do jakiegoś trzęsawiska.
- To nie trzęsawisko - zaprotestował Andre grobo-
wym głosem. - To niemal całkiem zarośnięte jeziorko!
- Jezu - szepnęła Mali. - Tamto jeziorko.
- Ale wielkie nury zniknęły - powiedziała Nette
stłumionym głosem. - Patrzcie tam, tam jest ten wzgórek,
o którym mowa w manuskrypcie! To musi być...
- Posążek bożka - dokończyła Mali. - Posążek Freya.
Mam ochotę na niego popatrzeć. Chcę zobaczyć, czy
naprawdę jest taki...
- Nie, nie idź tam - prosił Andre.
Mali odwróciła się do niego.
- A co, jesteś przesądny?
- Oczywiście, że nie! Ale nie mamy czasu.
- Przecież i tak musimy tamtędy przejść. Chodźcie!
Nette stała bez ruchu, wstrzymując oddech.
- Zaczekaj, Mali, zdawało mi się...
Mali obejrzała się przez ramię.
- Co ci się zdawało?
- Chodźmy stąd - mruknęła Nette.
- Nie. Co ci się zdawało?
- Ja... widziałam coś w wodzie.
- W wodzie? Jeziorko jest przecież prawie kompletnie
zarośnięte. Została tylko niewielka kałuża pośrodku.
- Czarna, śmierdząca kałuża - dodał Andre. - Co tam
zobaczyłaś, Nette?
- Nic. Coś się tam poruszyło, tak mi się przynajmniej
zdawało. Pod liśćmi wodnych lilii.
- Nie podchodźcie za blisko brzegu! - ostrzegał
Andre. - Zobaczyłaś pewnie jakąś żabę - dodał.
- To nie żaba - burknęła Nette ze złością. I zaraz
potem krzyknęła przerażona: - Mali!
Andre krzyczał razem z nią:
- Uważaj, Mali! Wracaj!
Dziewczyna doszła do wzgórka, który od początku ją
interesował, i stała teraz pomiędzy nim a jeziorkiem.
Odwróciła się i napotkała ich przerażone spojrzenia,
a potem spojrzała na jeziorko i wrzasnęła przejmująco.
W wodzie coś było.
Coś się poruszało w czarnej głębinie pomiędzy spląta-
nymi łodygami wodnych lilii, coś, co próbowało wydo-
stać się na powierzchnię wody i wyraźnie kierowało się
właśnie w stronę Mali.
Andre odrzucił niewielką torbę, którą niósł na ramie-
niu, i skoczył ku wodzie, żeby odepchnąć Mali od brzegu.
Dziewczyna skuliła się, chciała wycofać, ale była jak
sparaliżowana ze strachu i zdumienia; nie mogła się
ruszyć. Nette oszołomiona wpatrywała się w to coś, co
wyłaziło z wody, oślizgłe, zielonobrunatne, budzące
grozę.
Wstrętna łapa, na wpół przegniła, wyciągała się do
Mali, do jej nóg i nagle, zanim ktokolwiek zdążył
zareagować, błyskawicznym ruchem zacisnęła się na
kostce dziewczyny i poczęła ciągnąć ją w dół.
Mali upadła na plecy i powoli się ześlizgiwała, wkrótce
byłaby się znalazła w wodzie, gdyby Andre nie zdążył
w ostatniej sekundzie złapać jej ręki. Potwór z jeziora był
taki silny, że pociągnął za sobą również Andre, który
jednak zdołał uchwycić się jakiegoś młodego drzewka
i skutecznie stawiał opór.
Mali wrzeszczała jak szalona; wodny potwór, który
znowu wychynął ponad powierzchnię błotnistej wody,
ryczał upiornie i próbował złapać dziewczynę za drugą
nogę.
Nette stała jak porażona, wpatrywała się w potwora,
który teraz wydobył się ponad błotnistą maź aż do
pasa. Kiedyś był to z pewnością mężczyzna o długich
blond włosach, które dziś zwisały w mokrych, po-
zlepianych kosmykach nad budzącą obrzydzenie twarzą
o zamazanych rysach, z wyraźnymi śladami rozkładu.
Wodniste oczy wlepiały się z nienawiścią w Mali, która
uświadamiała sobie, jak niewielkie ma możliwości
ratunku. Wątły pień już długo nie utrzyma jej i Andre,
drzewko pochyliło się nisko nad jeziorkiem i wy-
glądało na to, że Andre lada moment straci oparcie.
A wtedy Mali będzie zgubiona i Andre prawdopodob-
nie też.
- Nette! - wrzasnął Andre z całych sił, by przekrzyczeć
ryki upiora i rozpaczliwe wołanie Mali. - W mojej torbie
Nette! Tam jest alrauna! Unieś ją nad upiorem! Szybko!
Nette zdołała jakoś odwinąć amulet, choć ręce dygota-
ły jej jak w febrze. Krzyki tamtych brzmiały ogłuszająco,
upiór miał niebywale silny głos, jego ryk niósł się po lesie
z siłą gromu. Pospiesznie wydobyła dziwny korzeń.
- Co mam z tym robić? Co mam powiedzieć? - wołała
do Andre. - Czy to bożek Frey, tam w wodzie?
- Nie, nie, musisz tylko...
- Czy to Vret Joar? Powinnam znać jego imię.
- Nie, to Diderik Swerd. On chce złapać... O mój
Boże, dłużej nie utrzymam drzewka! On chce złapać
kogoś z rodu Havgrima. Podnieś alraunę i zaklinaj go, bo
wrócił do świata zmarłych, zresztą mów, co chcesz! Tylko
spiesz się!
Nette próbowała się opanować. Las wokół trwał jak
wymarły. O Boże, myślała, to nie może dziać się napraw-
dę. Ja śnię. Wystarczy, że się przewrócę na drugi bok, a zły
sen...
Przenikliwe, rozdzierające serce krzyki Mali przy-
wróciły ją do rzeezywistości. Ów niepojęty potwór pełzł
po błotnistym brzegu, coraz bliżej nieszczęsnej dziew-
czyny. Mali kurczowo, obiema rękami, ściskała rękę
Andre, ale druga jego ręka... druga ręka coraz wyraźniej
zsuwała się ze słabiutkiego pnia drzewa.
Nette głęboko wciągała powietrze, by nie stracić
przytomności; po chwili uniosła alraunę nad wstrętną
zjawą, która, wijąc się, próbowała wyjść z wypełniającego
jeziorko błocka. Drżącymi rękami unosiła przypominają-
cy ludzką postać korzeń nad piekielną zjawą i modliła się
do swojego Boga, do Jezusa Chrystusa, jedynej świętej
mocy, jaką znała.
Zdawało się przez chwilę, że siły potwora słabną, lecz
tylko odrobinę. Mali zdążyła jednak uchwycić mocniej
rękę Andre, a on sam też podciągnął się wyżej i pewniej
objął pień drzewka. Jakie to było drzewo, o sękatym, choć
giętkim pniu, Nette nie umiałaby powiedzieć. Zresztą co
to miało za znaczenie, po prostu jakieś drzewo rosnące
w pobliżu wody, może olcha, może jaki inny gatunek, to
naprawdę całkiem obojętne; ważny był jedynie fakt, że
stanowiło ostatnią szansę ratunku i dla Mali, i dla Andre.
Bo to przecież oczywiste, że Andre dziewczyny nie opuści
w takiej sytuacji. Gdyby się to okazało niezbędne, pójdzie
z nią pod wodę i tam będzie próbował ją ratować.
Nette oblewał zimny pot. Słyszała, jak serce jej wali,
pochyliła się nad gotowym do skoku potworem w sadza-
wce i z alrauną wyciągniętą najdalej jak mogła odmawiała
Ojcze nasz.
To wyraźnie powstrzymywało zjawę, lecz jej nie
wypłoszyło.
I wtedy zrozpaczony Andre zawołał:
- Alrauno, ty, która towarzyszyłaś nam przez tyle
stuleci... Ty wiesz, że ani ja, ani Mali nie należymy do
wybranych, ale błagam cię, pomóż nam! Zrób, co możesz!
Nette uważała, że to dziwne przemawiać do martwego
przedmiotu, ale była tak wstrząśnięta tym, co się działo
wokół niej, że gotowa była zaakceptować wszystko.
- Och, żebym tak umiał zaklinać! - żałował Andre.
Nette też tego nie umiała. Nie umiała w ogóle nic, była
osobą postronną. Jedyne, co mogła zrobić, to trzymae
w górze ów niezwykły korzeń i modlić się.
Alrauna powstrzymała upiora, ale nic więcej. Jego
potworne, trudne do zniesienia ryki grzmiały w lesie. Było
jasne, że nie są w stanie na dłużej nad nim zapanować. Bo
przecież Nette nie może stać przez całą wieczność z unie-
sioną do góry alrauną.
Andre spróbował ponownie:
- Alrauno! Nasi przodkowie nie mogą nas usłyszeć,
bo nie należymy do wybranych ani do obciążonych. Lecz
Mali pochodzi z Ludzi Lodu i ja dopiero co ją odnalazłem;
nie daj jej zginąć w łapach jakiegoś nędznego upiora! Bądź
miłosierna! Wstaw się za nią, wstaw się za nami u naszych
przodków!
Nette była tak zdumiona jego niezwykłymi słowami, że
zaczęła mu się przyglądać i na moment jej koncentracja
zelżała. Oślizgły potwór, który kiedyś był człowiekiem;
wykorzystał moment nieuwagi Andre i Nette i znowu
zaczął wyłazić na brzeg. Mali zawyła z przerażenia.
Wtedy oczy Nette rozszerzyły się jeszcze bardziej.
Wciąż stała wyciągając alraunę ponad wodą, ale gdy na
moment odwróciła wzrok od potwora, zobaczyła, że na
brzegu jeziorka, najzupełniej z niczego, wyłoniły się trzy
postacie.
Stały w wieczornym mroku, trzy dziwaczne postacie
z pradawnych czasów. Nette widziała ogromnego męż-
czyznę o wyraźnie mongolskich rysach, obok niego zaś
drobną kobietę, cudownie piękną, o rysach i nordyckich,
i mongolskich. Widziała, że mężczyzna uniósł ręce i wnęt-
rze dłoni skierował ku jezioru, gdzie potwór wciąż
usiłował wyleźć na brzeg. Rozbrzmiały dziwne, śpiewne
słowa, gdy ów mężczyzna o orientalńym wyglądzie zaczął
wypowiadać zaklęcia. I Nette natychmiast pojęła, co on
czyni.
Ostatnia wyłoniła się z nicości młoda kobieta, czaro-
dziejsko piękna, z jakimś diabelskim błyskiem w oczach.
Podeszła do brzegu, do upiora, i z szyderczym śmiechem
trąciła go nogą.
- Posłuchaj no, ty nędzny, oślizgły głupku, strzeż się
słów Mara, bo mają one siłę unicestwiającą. Powinieneś
był nigdy nie wychylać łba z tej swojej śmierdzącej kałuży!
Budzący grozę potwór, który nadal ściskał nogę Mali,
patrzył na kobietę z głupkowatym wyrazem na obrzyd-
liwej, obgniłej twarzy. Chcąc nie chcąc puścił zdobycz
i zaczął się zsuwać do zielonkawej, śmierdzącej wody.
- O nie, nie! - zawołała kobieta. - Poczekaj, poczekaj,
nie wymigasz się tak łatwo!
Uczyniła lekki ruch ręką i potwór zatrzymał się w pół
drogi. Mali już dawno odskoczyła jak najdalej, Andre
siedział przy niej w kucki i podtrzymując ją, patrzył bez
słowa na to, co działo się nad wodą. Nette opuściła rękę
z alrauną, podświadomie cofnęła się parę kroków w tył, ale
nie była w stanie oderwać oczu od widowiska na brzegu.
Zaklinający mężczyzna zszedł niżej nad wodę. Mówił
coraz głośniej, w końcu jego głos grzmiał ponad lasem,
a troje śmiertelników widziało, jak skóra, włosy i ciało
upiora zaczynają znikać, odsłaniając białe kości, aż w koń-
cu został już tylko sam szkielet. Wtedy niższa z kobiet
wylała z niedużej butelki kilka kropel jakiegoś płynu na
kości, po czym rozpłynęły się one w nicość.
Kobieta o szelmowskim uśmiechu zwróciła się do
trojga śmiertelników:
- Nadszedł kres wendety, dobiegła końca. Teraz nie
ma już nikogo z jego rodu, możesz czuć się bezpieczna,
Mali.
Kobieta z butelką podeszła tymczasem do brzegu
i wylała kilka kropel płynu na gęste, śmierdzące błoto. Jak
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki jeziorko wypełniło
się krystalicznie czystą wodą, rośliny zostały oczyszczone
ze szlamu, a z brzegu zginęły wszystkie chwasty i trujące
zielsko, które obrastało dotychczas jezioro złych upiorów.
Teraz stało się ono znowu czystym, połyskliwym
oczkiem w lesie.
Nette oddychała z drżeniem, uświadomiła sobie, że od
bardzo dawna wstrzymywała oddech.
Przybysze z zaświatów nie zbliżali się do śmiertel-
ników, ale młoda wesoła kobieta powiedziała:
- Witaj wśród Ludzi Lodu, Mali! - Pokazała ręką na
swoich towarzyszy i dodała: - Spójrz, to są twoi najbliżsi
krewni pośród grupy przodków opiekujących się rodziną
na ziemi. To Shira i Mar z dalekiego Taran-gai. Nikt
z rodu nie jest im bliższy niż ty. Ja sama, jak się pewnie
domyśliliście, jestem Sol szalona. Zawsze chcę być tam,
gdzie można trochę podrażnić jakieś małe obrzydlistwa,
jak ten tutaj.
Mali i Andre podnieśli się z ziemi. Bardzo uprzejmie
pozdrawiali swoich przodków.
- Ale jest chyba ktoś, kto jest jeszcze bliższy Mali niż
Mar i Shira - powiedział Andre. - Mam na myśli Tulę.
Ona nie chciała z wami przyjść?
Tamci spoważnieli i posmutnieli.
- Tuli nie ma z nami w grupie Tengela Dobrego
- wyjaśniła Sol.
- Ja myślałem, że Tula była bardzo dobra?
- Była. Ale potem poszła własną drogą. Nie znamy jej
losów.
- Tak, oczywiście, Tulę zabrały demony - mruknął
Andre. - Tula poszła przecież na spotkanie demonów do
Grastensholm i zniknęła bez śladu razem z nimi.
- No, ale teraz pewnie chcielibyście się stąd wydostać?
- zapytała Sol.
- I to jak najszybciej - odparł Andre. - Tylko że my
niezupełnie wiemy, jak się tu znaleźliśmy.
Sol uśmiechnęła się tajemniczo.
- Myślę, że możecie liczyć na przewodnika.
Zwrócili głowy w stronę, w którą patrzyła Sol,
i zobaczyli, że brzegiem jeziora idzie ku nim jakiś
mężczyzna.
Andre rozjaśnił się w promiennym uśmiechu.
- Imre! - zawołał radośnie. - Jak dawno cię nie
widziałem!
Jasnowłosy, niezwykle urodziwy młodzieniec uśmie-
chnął się także. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu Andre
i jego towarzyszki stwierdzili, że trzy duchy witają Imrego
z najwyższym szacunkiem. Sol skłoniła się głęboko,
a dwoje pozostałych najpierw skierowało palce do czoła,
a potem ku ziemi, co było wyrazem głębokiego respektu.
Imre szczególnie uroczyście powitał Shirę, która naj-
wyraźniej była mu równa rangą. Potem zwrócił się do
Nette.
Jego łagodny głos był dla niej niczym balsam:
- Dziękuję ci za nieocenioną pomoc! Nigdy ci tego nie
zapomnimy. Ale teraz ruszajmy. Idźcie za mną, bo noc
zapada!
Andre odwrócił się, by podziękować i pożegnać duchy,
ale ich już nie było, rozpłynęły się w powietrzu. Oszoło-
mieni ludzie pozbierali swoje porozrzucane dokoła rze-
czy, Andre pogładził w podzięce alraunę i zapakował ją
ostrożnie do torby, po czym wszyscy troje ruszyli za
Imrem, który był już daleko przed nimi na ścieżce.
Było tak, jak Imre mówił: Noc już zapadła. Choć jednak
szedł pospiesznie, nawet na moment nie tracili go z oczu, bo
cała jego postać jaśniała delikatnym, ciepłym blaskiem.
Zapomnieli o wszystkich swoich udrękach, pęche-
rzach, bolących mięśniach i przerażeniu, po prostu szli nie
ociągając się za przewodnikiem. Szybko i w milczeniu
odnajdywali drogę przez wysokie piaszczyste wzgórki,
leśne pogorzeliska i błotniste doliny.
Nagle Andre przystanął.
- Nie widzę go - szepnął spłoszony.
- Ja też nie, ale to chyba nie szkodzi - powiedziała
Mali. - Bo spójrz tam! Co widzisz na tle nocnego nieba?
- Samochód! - zawołali Nette i Andre jednocześnie
i ostatni kawałek drogi dzielący ich od auta przebyli
biegiem.
- O, mój kochany samochodziku! - cieszył się Andre
- Nigdy nie byłeś mi tak drogi jak dziś.
- Ale nie podziękowaliśmy naszemu fantastycznemu
przewodnikowi - zmartwiła się Nette.
- Nigdy nie pytamy, kiedy Imre przyjdzie ani kiedy
nas opuści - wyjaśnił Andre. - On wie, że jesteśmy mu
wdzięczni.
Nette popadła w zadumę. "Nigdy ci tego nie zapom-
nimy", powiedział jej Imre. "Dziękuję ci za nieocenioną
pomoc. Nigdy ci tego nie zapomnimy!"
- Wskakujcie, dziewczyny! Wracamy do ludzi!
W samochodzie siedzieli milczący, każde po swojemu
próbowało zrozumieć, co się stało; reflektory skąpym
światłem ledwie rozjaśniały wyboistą drogę przed nimi.
Co z tego, że trzęsło i rzucało okropnie? Cóż znaczą takie
drobiazgi w porównaniu z okropnymi doświadczeniami,
jakie dopiero co były ich udziałem!
- I pomyśleć, że ja należę do Ludzi Lodu - westchnęła
Mali na koniec. - Oczywiście wierzyłam we wszystko, co
o nich opowiadałeś, Andre, ale nie myślałam, że są tacy...
tacy specjalni!
- Ja sam jestem wstrząśnięty - przyznał Andre.
- Wiecie, zwyczajni członkowie Ludzi Lodu, tacy jak ja
i ty, Mali, właściwie nie miewają kontaktów z przodkami.
O ile wiem, dotychczas zdarzyło się to zaledwie kilkakrot-
nie. A jeszcze rzadziej bywa, że ktoś postronny może ich
zobaczyć. Ale ty, Nette, widziałaś ich, prawda?
- Oczywiście, że widziałam - powiedziała stanowczo
blada jak ściana. - Są bardzo piękni. I niezwykli.
- O, tak! Ale nigdy bym się nie spodziewał, że ich
spotkam. Trzeba powiedzieć, że przyszli w odpowiednim
momencie!
- Co prawda, to prawda - westchnęła Mali.
Nagle ta pyskata dziewczyna wybuchnęła głośnym
płaczem. Nette, która od dawna czuła bolesny ucisk
w gardle, natychmiast poszła w jej ślady.
Andre zatrzymał samochód.
- No już, już dobrze, moje drogie. Rozumiem was
bardzo dobrze. Sam miałbym ochotę się rozpłakać. Tego
naprawdę było trochę za wiele.
- Tak - szlochała Mali. - Kiedy się to wszystko
działo, nie mogłam myśleć o niczym, tylko się bałam.
Ale teraz...
- No właśnie. Reakcja. Ona zawsze nadchodzi, to
pewne jak amen w pacierzu. Spójrzcie na moje dłonie.
W nocnym mroku wyciągnął przed siebie ręce. Dygo-
tały jak w febrze.
Nette wytarła nos i powiedziała stłumionym głosem:
- To było po prostu niewiarygodne! Takie niewiary-
godne, że ja... Nie wierzę, że to widziałam. Ja śniłam,
powiedzcie, że tylko śniłam!
- W takim razie wszyscy śniliśmy ten sam sen - chlip-
nęła Mali. - I ja nawet nie miałam czasu wam po-
dziękować. Dziękuję wam z całego serca! Obojgu!
- I wszystkim czworgu waszym przodkom - dodała
Nette.
- Imre nie jest jednym z przodków - wyjaśnił Andre.
- On żyje współcześnie. Teraz!
- Tak? No to skąd on przyszedł? I ten... blask!
- Imre pochodzi z rodu czarnego anioła.
- Taki jasny blondyn?
- Kolor włosów nie ma tu nic do rzeczy. I nikt nie pyta
Imrego dlaczego ani skąd, ani dokąd. Czarne anioły są
najpotężniejszymi sojusznikami Ludzi Lodu. Imre po-
chodzi z rodu zapoczątkowanego związkiem samego
Lucyfera z pewną ziemianką, Sagą z Ludzi Lodu. Ale
wiemy bardzo niewiele o tych jasnych aniolach, które
zostały strącone do otchłani.
Andre pożyczył Mali chusteczkę do nosa. Po chwili
samochód ruszył w dalszą drogę.
- Zauważyłam, że duchy odnosiły się do niego z wiel-
kim szacunkiem - powiedziala Mali.
- Ja też - potwierdziła Nette. - On natomiast szcze-
gólnie uprzejmie powitał tą drobną egzotyczną kobietę.
- Shirę, tak - zgodził się Andre. - Jej pozycja jest
wyjątkowa. Shira jest największym wrogiem Tengela
Złego, jeśli dobrze rozumiem.
Mali zamyśliła się.
- Wygląda na ta, że ten Tengel Zły jest dosyć
osamotniony - powiedziała po chwili.
- On? Nie! - zaprotestował Andre. - On może
zmobilizować niezliczone złe moce! I nic nie wiemy o tym,
co dzieje się ze złymi dotkniętymi dziedzictwem Ludzi
Lodu po śmierci. Mogą spoczywać w swoich grobach jak
inni zmarli, ale mogą też gromadzić się przy Tengelu
Złym i czekać, aż będzie ich potrzebował.
- Wydawało mi się, że mówiłeś, iż złe moce odcięły się
od niego?
- One się go boją, a to coś całkiem innego. Ponie-
waż on reprezentuje samo zło, zło jako pierwotną siłę.
On napił się ze źródła zła, z ciemnego źródła, i przez to
stał się najsilniejszym i najpotężniejszym ze wszystkich
złych potęg. To, że złe mocc trzymają się na dystans od
niego, nie oznacza wcale, że nte posłuchają, kiedy je
wezwie.
- Demony Nocy także? - zapytała Mali.
- Nie, one nie. Imre opowiadał nam, że dzięki Vanji,
Tamlinowi i dwóm czarnym aniołom Demony Nocy
wyrwały się spod władzy Tengela. Znajdują się teraz pod
ochroną Lucyfera i Tengel nie może im nic zrobić.
- A Demony Wichru?
- One nienawidzą Tengela, ale nie wiemy, jak dalece
są w stanie stawiać opór naszemu złemu przodkowi,
gdyby się obudził.
Nette zaśmiala się nerwowo.
- Najgorsze jest to, że ja wierzę we wszystko, co
mówisz. I że dałabym wiele za to, by być jedną z Ludzi
Lodu.
- Mogłabyś wyjść za mąź za kogoś z naszej rodziny
- uśmiechnął się Andre dobrodusznie. - Tyle tylko że na
razie nie ma nikogo do wzięcia.
Owszem, ty jesteś, pomyślała. Tylko że ty mnie nie
bierzesz pod uwagę jako ewentualnej kandydatki. I właś-
ciwie dlaczego miałbyś to robić?
Popatrzyła na nocne niebo, które daleko na wschodzie
zaczęło przybierać złocistopomarańczową barwę; linia
horyzontu stała się wyraźnie widoczna. Silny wiatr wciąż
szarpał korony drzew.
Było zimno i niepżzyjemnie.
- Chyba dzisiaj wrócę do moich biurowych obowiąz-
ków - mruknęła przygnębiona.
ROZDZIAŁ XII
Droga powrotna.
Następnego dnia, po niezwykle męczącej podróży
w deszcz po bezdtożach i rozmokłych, wyboistych
traktach, odnaleźli w końcu dwór Nordlade w Gauda-
len.
Widzieli dwór z daleka, wysoko na zboczu góry, jakby
zawieszony w powietrzu. Nie wyglądał specjalnie im-
ponująco, ale ku wielkiej radości wędrowców z komina
domu unosił się dym. A zatem Nordlade było wciąż
zamieszkane.
- Odważymy się w tym deszczu wspinać pod górę?
- zapytała Mali.
- Musimy - odparł Andre. - Po doświadczeniach
z Vargaby nie boisz się już chyba zwykłych śmiertel-
ników?
- Wszędzie wokół widzę duchy - mruknęła ponuro.
- Owszem, zauważyłem to rano w gospodzie. Tak
podejrzliwie przyglądałaś się pani przy sąsiednim stoliku,
jakbyś oczekiwała, że za chwilę uniesie się w powietrze
i zacznie piać.
- To prawda, ale sam powiedz, czy nie była trupio
blada?
- Cóż za głupstwa! A poza tym bądź tak dobra i nie
nazywaj naszych przodków duchami.
- Uff, nie. Ja tak nigdy o nich nie myślałam - przy-
znała Nette.
- Ja też nie - rzekła Mali. - Teraz miałam na myśli
jedynie to obrzydliwe paskudztwo, wypełzające z błota.
Dlaczego on chciał złapać właśnie mnie? Dlaczego nie
wyciągał łap po ciebie, Andre? Czy to miało może coś
wspólnego z tym, że dotknęłam figurki bożka?
- Nic podobnego, to przecież tylko kawałek prze-
gniłego drewna. (Andre miał szczęście, że jego słów nie
słyszał jakiś miłośnik starożytności). - Nie, on chciał cię
złapać dlatego, że jesteś prawnuczką Havgrima. Mnie nie
łączy z wami takie bliskie pokrewieństwo. Ale był na
najlepszej drodze, żeby i mnie wciągnąć w głębinę. Byłaś
niezwykle odważna, Nette, że stałaś na brzegu z alrauną,
a nie uciekłaś stamtąd.
- To by mi nigdy do głowy nie przyszło.
- Stanowimy niezły triumwirat - powiedziała Mali
i ujęła oboje przyjaciół za ręce. Tak złączeni przebyli
ostatni kawałek drogi dzielący ich od domu w Nord-
lade.
- Wiesz, Mali, nie przestaje mnie zdumiewać twoja
znajomość obcych słów - rzekł Andre.
- Człowiek nie musi być idiotą tylko dlatego, że się
wychowywał w przytułku - odcięła się Mali. - A poza tym
ja się staram, w każdej sytuacji można się czegoś nauczyć,
a ja bardzo lubię wiedzieć. I niech sobie mężczyźni gadają
co chcą o kurzych móżdżkach kobiet i o tym, że nadajemy
się co najwyżej do łóżka. To świadczy jedynie o głupocie
panów, a nie naszej.
- Wybacz mi - prosił Andre teatralnym głosem.
- Wybacz mi, że jestem zaledwie mężezyzną!
- O, tak właśnie powinniście się do nas zwracać
- stwierdziła Mali, chichocząc zadowolona.
Znaleźli się przed drzwiami. Nie musieli stukać, bo
w progu stanął gospodarz. W podkoszulku i spodniach na
szelkach, nie ogolony, tłusty, nie wyglądał zbyt apetycz-
nie.
- On nie może być moim krewnym - szepnęła Mali
zdławionym głosem.
I oczywiście nie był. Nazywał się wprawdzie Nordlade,
ale w tamtych czasach nie było przecież niczym niezwyk-
łym, że rodziny przyjmowały nazwiska od miejsca zamie-
szkania.
- Nie, Erik Nordlade? On mieszkał tu bardzo dawno
temu - odpowiadał chłop wolno na pytanie Andre. - Oni
musieli opuścić dwór i wtedy kupił go mój dziadek. Tak
że ja jestem tutaj trzecim pokoleniem.
W głosie chłopa brzmiała duma, choć chyba nie bardzo
miał do tego powody, bo gospodarstwo wyglądało na
podupadłe i zaniedbane.
- W porządku. My chcieliśmy się właściwie dowie-
dzieć tylko, czy Erik Nordlade miał jakichś spadkobier-
ców.
Chłop mrugał przestraszony.
- Moja rodzina kupiła gospodarstwo uczciwie. Żad-
nych spadkobierców do spłacenia ani nikogo takiego nie
było. I siedzimy tu od trzeciego pokolenia.
- Mnie nie chodzi o spadkobierców dworu, po prostu
o potomstwo Erika. Podobno on miał dwie córki.
- Erik Nordlade?
- Tak - potwierdził Andre, tracąc powoli cierpliwość.
Chłop drapał się po głowie z takim zapamiętaniem, że
łupież sypał mu się na ramiona jak śnieg.
- No, miał... pewnie, że miał, co miał nie mieć? Jak to
one się nazywały? Jedna to chyba Dorotea...?
- Nie, to była jego żona.
- A tak, tak, niech no pomyślę. Córki...?
- Może jest tu kto inny, kto lepiej pamięta rodzinę?
Chłop się rozgniewał. On pamięta najlepiej. Nikt mu
nie odbierze tego honoru!
- Emma była jedna! I Petra.
- Owszem, te imiona wydają mi się znajome - powie-
dział Andre, by nie denerwować gospodarza jeszcze
bardziej. - Znaliście je?
- Nie. Wyjechały ze wsi za młodu. Petra wyszła za
jakiegoś faceta z miasta. Z Trondheim. Zdaje mi się, że
było mu Sven. A Emma...?
- No! - niecierpliwił się Andre, gdy chłop zwlekał
nazbyt długo.
Obie panie też niespokojnie przestępowały z nogi na
nogę. Przypomni sobie gospodarz coś nareszcie, czy nie?
Bo jeśli nie, to będzie bardzo trudno odnaleźć tę nikomu
nie znaną Emmę i jej ewentualne potomstwo.
- Emma, tak... - usłyszeli w końcu. - Wyszła za mąż,
ona też. Za dobrego człowieka. Chociaż on też pochodził
z miasta.
- Miała jakieś dzieci?
- Emma?
- Tak.
Chłop myślał z takim wysiłkiem, że zaczął sapać.
- Nie, nie pamiętam. Sam byłem wtedy dzieckiem.
- A nie pamiętacie imienia tego człowieka, za którego
Emma się wydała?
- Pewnie! Każda miała swoje dzieci.
Rozmowa zaczynała przybierać charakter dialogu dziada
z babą, coś w rodzaju ludowej pogwarki: "Gdzie idziecie,
Bartoszu? - Mam indyki w koszu." Andre domyślił się, że
mózg chłopa przyswoił sobie właśnie poprzednie pytanie.
- Zatem one obie, i Emma, i Petra miały dzieci.
- Pewnie! Alem słyszał, że niedużo. Dziwne, nie? Nas
było w domu trzynaścioro.
- Ale imion tych dzieci to pewnie nie pamiętacie, co?
Tyle czasu minęło.
To właśnie był najlepszy bodziec dla gospodarza.
Obrócił się na progu, wiercił się przez chwilę, żeby znaleźć
najwygodniejszą pozycję, po czym oparł plecy o futrynę,
aż trzasnęło.
- Co bym nie miał pamiętać? Przecie, że pamiętam!
Petra miała dziewczynkę i było jej Gerd. A Emma... Jej
chłopak miał na imię Knut!
Co za triumf! Tego się już prawie nikt nie spodziewał.
- Znakomicie! - pochwalił Andre, a panie bąkały
jakieś słowa uznania, wciąż stojąc w siąpiącym deszczu.
Chłop najwyraźniej nie zamierzał prosić do środka.
Prawdopodobnie panował tam okropny bałagan. Zresztą
oni też nie odczuwali wielkiego pragnienia wejścia do tej
izby, chcieli otrzymać odpowiedzi na swoje pytania i jak
najrychlej wrócić do Trondheim.
- A imię męża?
Chłop gapił się głupawo. Czy nigdy nie przestaną
pytać, ci dziwni przybysze, którzy uczepili się i nie dają mu
spokoju przed jego własnymi drzwiami?
- Już przecie mówiłem! Sven.
- To był mąż Petty. A my pytamy o męża Emmy. Ojca
Knuta.
Nieszczęsny spuścił oczy w głębokiej koncentracji.
- A ten... To jakoś tak dziwacznie. O, Broms! Nazy-
wał się Broms. Rymarz.
- Serdeczne dzięki za nieocenioną pomoc! Gdybyśmy
jeszcze znali jego imię, to już by było naprawdę wspaniale.
Chłop znowu się rozgniewał.
- Sven! Przecie mówię!
Wyglądało na to, że trzeba zaczynać od nowa.
- To znaczy mąż Petry nazywał się Sven Broms, tak?
- Tak - odparł chłop takim tonem, jakby miał do
czynienia z idiotami.
Andre nie był już właściwie w stanie pytać o nic więcej,
ale przecież musiał.
- A mąż Emmy? Ktoś, kto ma taką pamięć jak wy,
musi przecież pamiętać!
Niemal słyszeli trzaski pod czaszką chłopa, tak ciężko
pracował jego mózg.
- Mąż Emmy...? No, to było tak... Chłopak miał na
imię Knut... A mąż... No tak! Skogsrud! To był Erling
Skogsrud!
- Najserdeczniej dziękuję - powiedział Andre i na-
prawdę mówił to szczerze.
Otworzył portmonetkę i wyjął z niej monetę.
- To jest dla nas takie ważne, że chciałbym... Niech mi
będzie wolno...
- Nie, nie mogę nic brać za coś takiego... - bąkał
chłop, ale wyraźnie wyciągał rękę. Andre wsunął mu
pieniądz, jeszcze raz podziękował, po czym wszyscy troje
zaczęli schodzić po śliskim zboczu do samochodu.
Andre poprosił, by panie zdjęły mokre okrycia, i trosk-
liwie otulił Nette podróżnym pledem. Nie była pewna, czy
powinna się tym wzruszyć, czy też poczuć jak wymaga-
jąca opieki staruszka. Zdjęła szal z głowy i w ramach
rewanżu osuszyła nim włosy Andre. A może chciała się
zemścić?
Mali wyglądała wprost bezwstydnie świeżo i młodo,
żaden deszcz nie był w stanie nic jej zrobić.
Kiedy Andre otulał Nette, przypadkiem dotknął nie-
ostrożnie jej głowy, a ona nie zdołała powstrzymać
bolesnego jęku. Andre patrzył na nią przestraszony.
- Jak to naprawdę jest z twoją głową, Nette? - zapytał
niespokojnie.
- "Głowę miała słabą, ale za to serce... serce szczero-
złote" - zacytowała Runeberga. - Nie, szczerze mówiąc,
to już wszystko dobrze. Nie mam zawrotów ani nic
takiego, tylko ten wielki guz z tyłu.
Uścisnął jej dłoń z serdecznym, pospiesznym uśmie-
chem.
- Dobrze wiemy, Nette, że serce masz złote.
Te słowa zapamiętała na długo i cieszyła się nimi przez
cały czas, gdy w ulewnym deszczu jechali do Trondheim.
Nie chcieli nigdzie więcej nocować po drodze, było
więc już bardzo późno, gdy nareszcie samochód wjechał
na opustoszałe ulice Trondheim. Mali miała spać u Nette,
która nie czuła się całkiem bezpieczna w swoim miesz-
kaniu; napastnik mógł uderzyć po raz drugi.
- Myślę jednak, że jutro pójdę do pracy - powiedziała
Nette, kiedy żegnali się z Andre. - Czuję się nieźle, a nie
chciałabym stracić posady.
- W takim razie przyjdę do ciebie jutro rano do biura
- zaproponował Andre.
- I ja także - dołączyła się Mali. - Powiedzmy
o dziesiątej. I razem zastanowimy się, jak odnaleźć
brakujących potomków Ludzi Lodu.
- Postanowione - zgodził się Andre. - I dziękuję za
nadzwyczaj przyjemną podróż!
- My tobie też serdecznie dziękujemy! - zawołały
panie równocześnie.
Andre pojechał do hotelu w dość ponurym nastroju.
Miał swoje zmartwienia. Na przykład, co zrobi z bezdom-
ną Mali?
Pewnie to samo, co Ludzie Lodu zawsze w takich
sytuacjach robili. Zabierali mianowicie tych, którym się
nie powiodło, ze sobą do domu, do Lipowej Alei. Będzie
się musiał nad tym zastanowić.
A Nette? Wprawdzie nie miał żadnych praw do jej
życia, ale ona sprawiała wrażenie takiej... osamotnionej na
tym świecie. Takiej opuszczonej.
Nie, ze zmęczenia w głowie mu się mąciło. Na
wystawie u zegarmistrza zobaczył duży zegar. Wpół do
czwartej. Co też hotelowy portier sobie pomyśli?
Uznał jednak zaraz, że wszyscy portierzy świata mogą
sobie myśleć, co im się żywnie podoba.
Z uczuciem wielkiej ulgi wszedł do swego pokoju
i najchętniej rzuciłby się na łóżko w ubraniu i w butach,
jakoś jednak udało mu się z grubsza rozebrać i wsunąć pod
kołdrę. Siedział za kierownicą przez dziewiętnaście go-
dzin. Naprawdę trochę dużo jak na jeden dzień! Kierowca
powinien być bardziej odpowiedzialny!
Rano spał tak długo, że mało brakowało, a byłby się
spóźnił na spotkanie umówione w biurze Nette. Gdy
wbiegł zdyszany do magistratu, Mali już tam była.
- Jezu! - krzyknęła na jego widok. - Jeszcze tylko
brakuje ci filiżanki z poranną kawą w ręce i krzywo
pozapinanej marynarki.
- Jesteś bliska prawdy - odparł z uśmiechem. - Okro-
pnie zaspałem.
- Czuj się usprawiedliwiony - powiedziała Nette.
- My już zdążyłyśmy się zabrać do detektywistycznej
pracy i nawet mamy pewne sukcesy.
Na moment poczuł się dotknięty, że chciały coś robić
bez niego. Ale przecież poszukiwania były w równym
stopniu jego sprawą, co i Mali, Nette natomiast tak już
była włączona we wszystko, że i ona mogła prowadzić
badania na własną rękę.
- No i coście znalazły? - zapytał z dość powściąg-
liwym uśmiechem.
- Okazało się na przykład, że wielu ludzi pamięta
warsztat rymarza Bromsa. Znajdował się niedaleko stąd.
Rymarz miał prawdopodobnie tylko jedną córkę, Gerd.
- Która później została moją babką - wyjaśniła Mali
triumfująco. - Babka Gerd miała dwoje dzieci, ale jedno
zmarło wcześnie, a córka Petra urodziła mnie i tamto,
które umarło.
- No! - podsumował Andre. - W takim razie wypeł-
niliśmy wszystkie białe plamy w twoim drzewie genealo-
gicznym, Mali. Teraz pozostaje tylko odtworzyć linię
Emmy. Jak wiemy, wyszła za mąż za Erlinga Skogsruda,
który pochodził z Trondheim. I mieli syna imieniem
Knut. Bardzo dobrze, przynajmniej mamy od czego
zacząć.
- Biuro parafialne jest dzisiaj otwarte - wyjaśniła
Nette. - Możemy więc tam pójść i dowiedzieć się, co i jak.
- Nie, teraz moja kolej dokonać jakiegoś odkrycia.
- oświadczył Andre nie bardzo zadowolony. - Wy
zostaniecie tutaj. I ty, i Mali!
Zachowuję się śmiesznie, myślał po drodze. Jak
obrażone dziecko!
W biurze parafialnym przyjęto go życzliwie i udzielono
wszelkiej pomocy, lecz rezultaty dociekań były mizerne.
Owszem, niejaki Erling Skogsrud i jego żona Emma
Eriksdatter Nordlade mieszkali w Trondheim. Ich syn
miał na imię Knut. Erling zmarł w roku 1876, Emma
w 1880. Syn urodził się w 1850, wyjechał z Trondheim
w 1870.
Dokąd?
Do Christianii, ale adresu nie podał. Adres rodziców
w Trondheim? Nieznany.
Ślad się urywał. Knut wyjechał jako dwudziestolatek,
z pewnością więc nie był jeszcze żonaty? Nie, żadnych
wzmianek na ten temat.
Tak więc wątek rozpływał się w powietrzu. Knut
Skogsrud, po raz ostatni wspomniany w roku 1870,
znajduje się pewnie gdzieś w południowej Norwegii,
prawdopodobnie w Christianii.
I jest to potomek Ludzi Lodu.
Andre wrócił do pań i opowiedział im o tym. Po-
szukiwania na razie trzeba było przerwać.
Wszyscy troje spoglądali na siebie przygnębieni.
- Jest jeszcze jedna sprawa - powiedział Andre.
Panie zdążyły zaledwie spojrzeć na niego pytająco,
ale on nie miał czasu niczego wyjaśnić, bo do biura
wkroczył znajomy policjant i przerwał ich rozmowę
w pół słowa.
- O, jak widzę, panna Mikalsrud wróciła do pracy
- mruknął. - Mieli państwo dobrą podróż?
- Dziękujemy, wspaniałą - odpowiedziała Nette i była
to, oczywiście, prawda, choć z pewnymi zastrzeżeniami.
- I dwoje młodych państwa mamy tu także - ucieszył
się policjant. - To bardzo dobrze. Możemy od razu
przystąpić do rzeczy. Zbadaliśmy dokładnie okoliczności
napadu na pannę Mikalsrud i nie znaleźliśmy niczego,
dosłownie niczego, co mogłoby nas naprowadzić na ślad
sprawcy. Czy państwo także nie mają żadnych przypusz-
czeń? Może jakiś ukrywający się wróg?
Nette rzuciła pospieszne spojrzenie w stronę Mali
i zawahała się. Czy powinna mówić przy niej?
Tymczasem odezwał się Andre:
- Właśnie chciałem porozmawiać z paniami na temat
napadu, kiedy pan wszedł. Dyskutowaliśmy nad tą sprawą
w czasie podróży i chyba rzeczywiście znaleźliśmy punkt
zaczepienia.
- Tak? Proszę mówić!
Tym razem Andre się zawahał.
- Ale to rzecz w najwyższym stopniu poufna...
- Rozumiem. Ściany mogą mieć uszy. Panno Mikals-
rud, czy jest tu jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy poroz-
mawiać swobodnie?
- Mamy obok maleńki pokoik. Tylko że tam jest
bardzo ciasno.
- Hm... A nie mogliby państwo przyjść na komisariat?
Wszyscy troje.
- Dowiem się tylko, czy mogę wyjść z biura. Przełożo-
ny powinien wiedzieć.
Nette Mikalsrud stała się taka lekkomyślna ostatnimi
czasy. Ona, która zawsze była najsolidniejszą pracownicą
w całym magistracie!
Wkrótce potem siedzieli wszyscy w biurze komisarza.
Był to bardzo sympatyczny mężczyzna. Silnie zbudowany
i okrągły, patrzył na ludzkie ułomności z wyrozumieniem.
Ale potrafił też być nieustępliwy, zwłaszcza w zetknięciu
z cynicznym złem.
- A zatem słucham.
Po dłuższym milczeniu, kiedy zastanawiano się, kto
powinien pierwszy zabrać głos, odezwała się Mali:
- Właściwie to tu chodzi o mnie.
- To mnie nie dziwi - mruknął komisarz. - My oboje
mieliśmy już okoliczność, że tak powiem...
- Ale tym razem to nie jest sprawa demonstracji czy
czegoś nagannego. To się odnosi do mojego pochodzenia.
Komisarz rozsiadł się wygodniej w fotelu i patrzył na
nią wyczekująco, lecz i z odrobiną agresji. Najwyraźniej
przywykł, że z jej strony można się spodziewać różnych
zachowań.
Wtrącił się Andre:
- To ja wywołałem całe to zamieszanie. Przyjechałem
do Trondheim w poszukiwaniu krewnych i na razie
odnalazłem Mali, a także trafiłem na ślad jej młodszego
brata lub siostry. Muszę wiedzieć, kim są ich ojcowie.
- Rozumiem - oświadczył komisarz, lecz mina jego
wskazywała, że rozumie raczej niewiele.
- Matką obojga była Petra Olsdatter. Wiedziałem
zresztą o tym od początku, bo wie pan, kiedy przyszło na
świat to martwe dziecko, brat albo siostra Mali, była przy
tym moja kuzynka i stąd się dowiedzieliśmy, że ono
należało do naszej rodziny. Poznaliśmy to po pewnych
cechach. I teraz jest sprawą bardzo ważną, by ustalić, co
się dzieje z innymi członkami rodu, jacy jeszcze żyją. Nie
ma ich zresztą wielu.
- Podział majątku?
- No... można tak powiedzieć. Zresztą do Alvdalen
pojechaliśmy właśnie po to, by odnaleźć krewnych Petry.
- I znaleźliście ich?
- Owszem - potwierdził Andre krótko. - Ale zanim
wyjechaliśmy, pani Nette Mikalsrud wysłała kilka listów.
Do ojców obojga dzieci.
Komisarz zmarszczył brwi.
- Chwileczkę! Przypominam sobie historię tej Petry
Olsdatter, która wiele lat temu odebrała sobie życie na
brzegu fiordu. To była twoja matka, Mali?
- Jasne. Wszyscy o tym wiedzą.
- Nie byłbym taki pewny - powiedział komisarz
z przekąsem. - Przecież dopiero w ostatnich miesiącach
stałaś się znana i... sławna.
- Tak. Bo przedtem byłam po prostu anonimowym
dzieckiem z przytułku - odcięła się Mali.
Andre ciągnął dalej swoją opowieść:
- Jak powiedziałem, to moja kuzynka znalazła Petrę
na brzegu, próbowała pomóc jej i dziecku. Tym sposobem
zostało odkryte podobieństwo dziecka do naszego rodu.
W tej sprawie trudno się pomylić.
Komisarz spoglądał w okno.
- Niezwykle piękna dziewczyna. Miała na imię Tanja,
jeśli pamiętam?
- Vanja. Zmarła wiele lat temu.
- Jaka szkoda - westchnął komisarz. - Dlaczego
jednak szuka pan krewnych akurat teraz?
- Odnaleźliśmy właśnie pewne informacje w papie-
rach, które zostały po Vanji. Wskazywały one na Alv-
dalen.
- Ach, tak. No, ale na czym to stanęliśmy? Panna
Mikalsrud wysłała listy do obu ojców. Rozumiem, że
mówicie państwo o ojcu zmarłego dziecka i o ojcu
Mali?
- Właśnie.
- Ale co wspólnego z tą sprawą ma ojciec Mali? On nie
jest waszym krewnym.
Teraz Nette zabrała głos.
- Nie, ale wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze nic o po-
chodzeniu Petry. Chciałam więc zapytać tych panów, czy
może ona im coś o sobie opowiadała. To głupie z mojej
strony, przyznaję, ale...
- Dobrze, a jak pani została włączona do sprawy?
Odpowiedział Andre:
- Ja zwróciłem się do panny Mikalsrud i ona okazała
mi nieocenioną pomoc. Bez niej niewiele bym zdziałał
(Nette pokraśniała, ale w sercu poczuła jakiś nieokreślony
żal). Dzięki niej odnalazłem Mali. I...
- Ja także jestem z Ludzi Lodu - przerwała Mali
z dumą. - Moja matka pochodziła z tej rodziny.
- Z Ludzi Lodu? - zapytał komisarz, przyglądając im
się w zdumieniu.
- Tak. Nasz ród tak się właśnie nazywa - rzekł Andre,
jakby przepraszając, że mówi to dopiero teraz.
- Ludzie Lodu... Ludzie Lodu... ja już gdzieś słysza-
łem to nazwisko!
- Przez kilka stuleci ród mieszkał w Sor-Trondelag.
- O, no jasne! - zawołał olśniony. - Widziałem
nazwisko w starych protokółach sądowych!
- To i tam się znajdujemy? - uśmiechnął się Andre
krzywo.
- Pamiętam, była jakaś sprawa z człowiekiem, który
was zdradził.
- Heming Zabójca Wójta?
- Tak się nazywał? Możliwe. I żandarmi wycięli
wszystkich.
- Z wyjątkiem jednej małej rodziny. To właśnie byli
moi przodkowie.
W oczach komisarza pojawił się wesoły błysk.
- Tam podobno były same wiedźmy i czarownicy, cała
rodzina?
- No, nie cała. Ale powinien pan poznać moją matkę
- powiedział Andre z uśmiechem. - Ona ma naprawdę
niezwykłe talenty w wielu dziedzinach.
- Na szczęście w naszych czasach nie musi się już
obawiać, że zostanie spalona na stosie. A zatem, panno
Mikalstud, co pani właściwie w tych listach napisała?
Nette zaczęła szperać w torebce.
- Zdaje mi się, że mam... Tak, mam brudnopis! Proszę
bardzo!
Komisarz wziął podawany mu notesik i czytał głośno:
"Prowadzę w ramach moich zajęć służbowych ważną
pracę nad wyjaśnieniem pochodzenia Petry Olsdatter
i w związku z tym zwracam się do Pana z prośbą o łaskawą
pomoc.
Sprawa rozpatrywana jest, rzecz jasna, z jak najdalej
posuniętą dyskrecją, zajmuję się nią wyłącznie ja. Mój
klient nie zna żadnych szczegółów..."
Komisarz spojrzał pytająco na swoich gości i Nette
pospieszyła z odpowiedzią.
- Andre... To znaczy, pan Brink, nie wiedział nic
o tych listach, a ja uważałam, że adresatom wyda się to
bezpieczniejsze.
- Bezpieczniejsze? - mruknął komisarz. - Dla ad-
resatów rzeczywiście! Ale dla pani to bomba z opóź-
nionym zapłonem, panno Mikalsrud!
- Tak, pan Brink powiedział to samo.
Komisarz czytał dalej:
"Interesowałoby mnie wszystko, co Petra Olsdatter
mogła Szanownemu Panu powiedzieć o swoim pochodze-
niu. Sprawa dotyczy mianowicie spadku..."
Dalej komisarz już tylko mamrotał pod nosem, po-
spiesznie przeleciał kilka wierszy, a potem znowu pod-
niósł głos:
"Korzystam z drogi korespondencyjnej, nie chciała-
bym bowiem niepokoić Pana w domu, ani w biurze.
Dyskrecja jest sprawą honoru.
W nadziei na szybką odpowiedź kreślę się z najwyż-
szym szacunkiem. Antonette Mikalsrud."
- To nie było zbyt mądre - oświadczył komisarz
szczerze. - Pani po prostu aż się prosi, żeby zamknąć pani
usta na zawsze.
Nette wyglądała na tak skruszoną i zawstydzoną, że
komisarz zrezygnował z dalszych wyrzutów.
- No, dobrze - powiedział znacznie łagodniejszym
głosem. - Zrobiła pani bardzo wiele, że odnalazła ojców
obojga dzieci. Kim są ci bandyci?
Nette starała się zachowywać jak rzeczowa, konkretna
urzędniczka magistracka, jaką przecież do niedawna była.
- Jeden z nich, ojciec martwego noworodka, był
znany od początku. Drugi natomiast, ojciec Mali... O nim
trudniej mówić. Dowiedziałam się prawdy od jednej
z tych niewielu osób, które znają jego nazwisko.
Komisarz przysunął fotel do biurka i wziął pióro.
- Czy mogę usłyszeć te nazwiska?
- Ojcem noworodka był niejaki Egil Holmsen.
Komisarz zapisał.
- Tak, to słyszałem. Prawdopodobnie podczas do-
chodzenia w sprawie śmierci Petry. A drugi?
Nette wahała się.
Mali pochyliła się w jej stronę.
- No! Ja też bym chciała usłyszeć.
Komisarz spojrzał na nią pospiesznie, a potem znowu
na Nette.
- Ja nie wiem, czy... mogę to powiedzieć - rzekła
Nette ledwie dosłyszalnie.
- Ja to zrobię! - rzekł Andre. - I tym sposobem panna
Mikalsrud uniknie posądzenia o rozsiewanie plotek. Jego
nazwisko brzmi: Theodor Brandstedt.
- Co? - jęknął komisarz i wypuścił pióro z ręki.
- Co takiego? - wrzasnęła Mali. - Ten przeklęty
zadufek? On miałby być moim ojcem? Ten obleśny
stręczyciel!
- No, no - uspokajał ją komisarz, ale wszyscy widzieli,
że tak naprawdę to się z nią zgadza. - Brandstedt? - pytał
z niedowierzaniem. - Nasz przyszły burmistrz? Nie mówi
pan tego poważnie!
Nette wyglądała na zmartwioną, ale nie powiedziała nic.
Komisarz w zamyśleniu pocietał brodę.
- Tak, tak, ten pan cieszył się kiedyś opinią uwodzicie-
la. Ale to było dawno, zanim jeszcze się ożenił i zanim
piękna żona nie przytarła mu rogów. Ale żeby z czternas-
toletnią dziewczynką? To przecież... kryminał! To karal-
ne! A poza tym on już wtedy był żonaty!
- Tytuł burmistrza ulatuje z wiatrem - rzekł Andre
lakonicznie.
Komisarz skinął głową.
- To znaczy, że Egila Holmsena możemy sobie
darować - powiedział.
- W zasadzie tak - potwierdził Andre. - Ale on też
mógł się bać, by historia z Petrą nie dotarła do uszu jego
żony. Nie wiemy przecież, ile jej powiedział.
- Hmm. Mogę go wezwać i przesłuchać... Ale bardziej
prawdopodobne wydaje mi się, że to Brandstedt! Proszę
pomyśleć, co by to było, gdyby jego żona się dowiedziała!
No i tytuł burmistrza... Rozpustnik...
Komisarz pogrążył się w nieprzyjemnych myślach.
- Nie chcę mieć ojca mordercy - bąkała Mali na pół
z płaczem. - Diabli z nim, niech go piekło pochłonie, ale ja
nie chcę mieć wrodzonych kryminalnych skłonności. To
przeklęta stara świnia!
Tym razem nikt jej nie upominał.
- Gdzie można spotkać tego Brandstedta? - zapytał
komisarz z nieprzyjemnym grymasem na twarzy.
- Prawdopodobnie jest teraz w swoim biurze - powie-
działa Nette.
Policjant westchnął.
- Gdybym tak mógł posłać tam kogoś innego. Ale nie
ma kogo... Nasz inspektor grywa z nim w brydża... Nigdy
nie pójdzie!
- A nie może pan wezwać tutaj tego cholernego
łobuza? - zapytała Mali, która już nie starała się po-
wstrzymać łez. - Niechby się tu dowiedział, kim jest i co
o nim myślimy!
- O, tak, ładnie bym wyglądał! A co będzie, jeśli on się
okaże niewinny? Wtedy poznamy pewnego policjanta,
wyrzuconego z pracy. I pewną urzędniczkę magistracką
pozbawioną środków do życia.
- Pan komisarz ma, niestety, rację - westchnęła Nette.
Policjant wsparł się o biurko i ciężko podniósł się
z miejsca. Jakby na jego barkach złożono wszystkie troski
świata.
- Chodźmy! Pójdziemy do ratusza, a po drodze
zastanowimy się, co z tym robić. - Po chwili dodał
z nadzieją w głosie: - A może należałoby zacząć od Egila
Holmsena?
Owa nadzieja zgasła natychmiast, gdy tylko weszli do
wielkiego hallu w budynku administracji miejskiej. Powi-
tał ich tam wspomniany Egil z twarzą ponurą jak gradowa
chmura. Gdy ich tylko zobaczył, rzucił się ku Nette,
wymachując jakimś listem.
- Aha, w końcu się pani pokazała! Czekam tu na panią
każdziutkiego dnia. Czy to pani wysłała to paskudztwo?
A to, jak się domyślam, ten cały "klient"?
Łypnął groźnie w stronę Andre.
Wszyscy stali pośrodku hallu.
- To ja - oświadczyła Nette, starając się zachować
surową minę, ale nietrudno było spostrzec, że cała drży.
- To niech się pani dowie, że nie pozwolę wysyłać
takich listów do mojego domu! I tak miałem szczęście, że
nie wpadł w ręce żony. Nie o to chodzi, że to tajemnica,
ona wie wszystko o Petrze. Ale zmartwiłaby się tym
bardzo, cierpiałaby, a ona naprawdę sobie na to nie
zasłużyła! - Potem, już łagodniejszym tonem, zapytał
Andre: - No i jak tam ze spadkiem? To ja należę do
rodziny?
- Niestety - odparł Andre. - To Petra. Udało nam się
wyjaśnić związki rodzinne.
Egil Holmsen znowu się rozsierdził.
- A nie mówiłem? Wszędzie podstęp i oszustwo! To
do czego w takim razie miał służyć ten list? Przeklęte
snoby!
Z furią ruszył w stronę drzwi i nikt go nie zatrzymywał.
- Ten w każdym razie napastnikiem nie jest - stwier-
dził komisarz. - On gra w otwarte karty.
Zatem pozostawał jedynie Theodor Brandstedt. Ko-
misarz jednak wciąż nie wiedział, jak sobie z nim poradzić.
Minę miał niepewną; wszyscy współczuli mu szczerze.
Naprawdę nie było czego zazdrościć.
ROZDZIAŁ XIII
Zakłopotani stali w hallu, nie mogąc się na nic
zdecydować.
- Idziemy na górę, wszyscy czworo! - postanowił
w końcu Andre.
Nette ogarnęły poważne wątpliwości.
- Trudno coś takiego nazwać dyskretnym działaniem.
- E, co tam! - mruknął komisarz, który za nic nie
chciał zostać sam z "wpływową osobistośćią". - Wszyscy
są przecież sprawą żywotnie zainteresowani. W końcu
lepiej załatwić to tutaj, niż odwiedzać go w domu.
Idziemy!
Ruszyli, dosłownie ciągnąc za sobą nogi, po wysokich
schodach. Nikt nie wykazywał entuzjazmu, a już najmniej
Mali.
Brandstedt miał sekretarkę, u której należało zamówić
audiencję.
- Owszem - skinęła łaskawie głową. - To będzie
możliwe za jakieś dziesięć minut.
Czas oczekiwania upływał w kompletnej ciszy. W sek-
retariacie były tylko trzy miejsca do siedzenia, więc Andre
stał, oparty o ścianę.
Mnóstwo strasznych myśli kłębiło się w głowach
oczekujących. Najchętniej uciekliby stąd. Może najbar-
dziej obciążone sumienie miał komisarz, który nie załat-
wiał tej delikatnej sprawy sam, lecz ciągnął za sobą
gromadę cywilów, a w dodatku próbował się ukryć za ich
plecami. Ale komisarz bał się Brandstedta i nie był pod
tym względem w Trondheim odosobniony.
Policjant zatęsknił nagle do domu, do swego wygod-
nego fotela i pysznego obiadu, przygotowanego przez
siostrę.
W końcu "wielki" ukazał się w drzwiach sekretariatu
wraz z innym panem, którego protekcjonalnie poklepy-
wał po plecach. Potem zwrócił się ku oczekującym
z szerokim uśmiechem kandydata na burmistrza, który
próbuje oczarować swoich przyszłych wyborców.
- Oho! - zawołał jowialnie. - A cóż to za zgromadze-
nie? Czym mogę państwu służyć? Proszę, proszę do mojej
małej dziupli.
Ta jego "mała dziupla" miała rozmiary sporej sali
balowej. Mali przyglądała mu się ponuro spod oka. Był to
w dalszym ciągu bardzo przystojny mężczyzna z tym
szerokim uśmiechem i dodającymi mu urody szpakowaty-
mi bokobrodami. Spod krzaczastych brwi spoglądały
przenikliwe, piwne oczy. Zadbany, dobrze ubrany, swo-
bodny i pewien siebie. Człowiek sukcesu!
- Słucham zatem, o co chodzi?
Usiadł za ogromnym biurkiem. Komisarza i Nette
traktował jak swoich podwładnych, Mali, którą znał
z różnych zajść ulicznych, kompletnie ignorował. Z taki-
mi ludźmi nie zwykł był mieć do czynienia. Jedynie Andre
budził w nim niepewność, ale, choć dobrze ubrany
i najwyraźniej z lepszego środowiska, to przecież wy-
glądał zbyt młodo, żeby się z nim liczyć.
Pan Brandstedt uznał, że ma nad całym towarzystwem
znaczną przewagę.
Komisarz niepewnie miął czapkę w dłoniach.
- Jest pewna taka nieprzyjemna sprawa, panie Brand-
stedt...
- Tak? Słucham. Czy któreś z państwa znalazło się
w kłopotach? Panna Mali Knudsen pewnie, jak zwykle?
- Nie, to nie to... Panie Brandstedt, otrzymał pan list,
prawda?
Człowiek za biurkiem zmarszczył brwi.
- Ja dostaję bardzo dużo listów.
- Tak, ale ten był poniekąd wyjątkowy. Obecna tu
panna Mikalsrud zwróciła się do pana z pytaniem.
Brwi zmarszczyły się ponownie. Mocno.
- Nie pamiętam. Cóż to za pytanie?
Komisarz głośno przełknął ślinę.
- W sprawie... Petry Olsdatter.
Policzki pana Brandstedta zrobiły się czerwone.
- Co takiego?
W jego głosie pobrzmiewała groźba. Lepiej mieć się na
baczności!
Nette zebrała się na odwagę i wyjąkała:
- Potrzebowaliśmy informacji na temat pochodzenia
Petry Olsdatter, musieliśmy odtworzyć jej drzewo genea-
logiczne. Nie mieliśmy skąd ich wziąć i dlatego zwróciliś-
my się do pana.
Mała żyłka na skroni pana Brandstedta zaczęła drgać
nerwowo.
- A co ja miałbym wiedzieć o tej... Petrze Olsdatter?
Teraz wystąpił komisarz.
- No, przecież ona była kiedyś z panem związana. I ten
związek miał wiadome następstwa.
Zaatakowany najpierw chciał protestować, ale potem
uznał, że przewaga jest zbyt znaczna. Wybuchnął więc
gromkim śmiechem.
- Państwo wiedzą pewnie, jak to bywa w młodości.
Człowiek może wdać się w to i owo...
- Nie był pan wtedy taki młody, panie Brandstedt.
Skończył pan niedawno pięćdziesiąt lat, czyż nie? A obec-
na tu Mali ma osiemnaście.
"Wielki człowiek" wyglądał tak, jak by mu plasterek
cytryny utkwił w gardle. Sztywny z wrażenia patrzył na
dziewczynę.
- Mali? Mali Knudsen? No, wiecie, państwo! Próbuje-
cie mi wmówić, że... nie, to naprawdę przesada! Ja
miałbym się przyznawać do takiej dziadówki?
- Dokładnie to samo powiedziałam przed chwilą
o tobie, ty przeklęty staruchu! - syknęła Mali urażona do
żywego. - Nie życzę sobie mieć za ojca uwodziciela dzieci
i mordercy. Nie chcę mieć z tobą do czynienia i tylko tyle
chciałam ci powiedzieć! Przez całe żyćie marzyłam o ojcu
myślałam, że on umarł, ale że był wspaniałym człowie-
kiem! A ty jesteś po prostu starą świnią!
Zaczęli się poważnie obawiać, czy Theodor Brandstedt
nie dostanie apopleksji. Zrobił się purpurowosiny.
- No, dość! Wystarczy! - wykrztusił. - Więcej nie
zamierzam znosić. Morderca? I kogóż to zamordowałem
jeśli wolno zapytać?
- Panna Mali może trochę przesadziła - zaczął komi-
sarz niepewnie. - Ale jest faktem, że panna Mikalsrud
została napadnięta z powodu tych listów.
- Listów?
- Tak, bo był jeszcze jeden. Do innego kochanka
Petry, z którym także miała dziecko, pięć lat później.
- No, to z pewnością był on!
- Nie, on pokazał nam list z własnej inicjatywy.
Nieprzymuszony.
- Ale ja nie dostałem żadnego listu! Nie takiego tu nie
przyszło.
- Wysłałam go pod prywatny adres - szepnęła Nette,
przestraszona. - Uważałam, że tak będzie bardziej dys-
kretnie.
Urzędnik przypominał rozjuszonego byka.
- Cała ta sprawa została załatwiona w tak nieporadny
i głupi sposób, że powinna sobie pani poszukać innej
pracy, panno Mikalsrud. I to natychmiast! Dlaczego, na
Boga, miałbym chcieć zamordować kogoś z powodu
jakiejś młodzieńczej historii miłosnej?
Komisarz rzekł spokojnie:
- Miał pan wtedy blisko trzydzieści lat, panie Brand-
stedt. A Petra Olsdatter zaledwie czternaście.
Twarz tamtego zmieniała zabarwienie, od purpurowego
po trupio blady, niczym u kobiety dręczonej dolegliwościa-
mi wieku przejściowego. Nagle drzwi się otworzyły i do
pokoju dosłownie wpłynęła bardzo elegancka dama,
tłumacząc coś przez ramię przestraszonej sekretarce.
- To nic takiego, proszę pani. Chcę tylko zamienić
dwa słowa z moim mężem. Muszę go poprosić o trochę
pieniędzy, rozumie pani!
Pani ze śmiechem zwróciła się do męża:
- Theodorze, byłam właśnie w mieście i zobaczyłam
naprawdę cudowne...
Zamilkła i patrzyła na zgromadzonych w gabinecie
obcych. Przenosiła wzrok z komisarza na Nette, potem na
Andre i Mali, i znowu na Nette.
Jej reakcja była zdumiewająca. Jęknęła przeciągle
i oparła się o biurko, jakby się bała, że zemdleje, ale jakoś
udało jej się opanować.
- Nie wiedziałam, że masz gości - Powiedziała.
Mąż rzucił się, by ją wesprzeć, z drugiej strony
podbiegł Andre, lecz pani odsunęła obu.
- To tylko lekki zawrót głowy - wyjaśniła z udaną
swobodą. - Theodorze, wrócę później, kiedy już skoń-
czysz z tymi...
Ostatnie słowo zamarło jej na wargach, z najwyższym
trudem odwróciła się, żeby wyjść. Ręką wciąż opierała się
o biurko.
- Nie, nie, proszę zaczekać, pani Brandstedt - poprosił
komisarz spokojnie. - Miałbym do pani jedno pytanie.
- Pytanie? Do mojej żony? - zdziwił się Brandstedt,
a wszyscy widzieli, jak bardzo się przestraszył, że żona
może poznać jego małą "aferę" z Petrą Olsdatter.
- Tak. Do pańskiej żony - potwierdził komisarz tym
samym spokojnym, lecz nie wróżącym nic dobrego
tonem. - Bo pan stanowczo zaprzecza, panie Brandstedt,
by dostał jakikolwiek list od panny Mikalsrud?
- Mogę przysiąc.
- A list był adresowany do domu. Proszę mi powie-
dzieć, czy u państwa czyta się cudze listy?
- Oczywiście, że nie! - oświadczyła pani Brandstedt
urażona, gdy tymczasem jej mąż zaczął z nieco innej
beczki:
- My nie mamy przed sobą żadnych tajemnic...
Przerwał speszony.
Spoglądał pytająco na żonę, jakby zrodziły się w nim
podejrzenia.
Komisarz powiedział chłodno:
- Otwieranie cudzych listów może niekiedy być karal-
ne, pani Brandstedt. W każdych jednak okolicznościach
jest to niegodny i podły postępek.
Pani drgnęła na słowo "podły" jak ukąszona.
- Ależ, Arna! - zaczął Brandstedt.
- Zamilcz! - ucięła ostro. - Nie masz najmniejszego
prawa mnie upominać. Chciałam ratować ciebie.
- I siebie, pani Brandstedt - dodał komisarz. - Zabie-
ram oboje państwa na komisariat. Jedno oskarżam o usi-
łowanie morderstwa, a drugie o niemoralny postępek
wobec nieletniej.
Spoza głośnych protestów obojga dał się słyszeć głos
Mali:
- No, Bogu dzięki, że przynajmniej nie jestem córką
mordercy. Tylko łobuza. Chociaż to prawie na jedno
wychodzi.
Rozwścieczona podbiegła do Brandstedta i z całej siły
kopnęła go w łydkę.
- To za moją matkę! - syknęła i ruszyła ku wyjściu,
a z oczu strumieniem popłynęły jej łzy.
Brandstedt z jękiem skakał na jednej nodze.
Andre i Nette poszli za Mali.
W mieście wybuchł, necz jasna, straszliwy skandal.
Ludzie łapczywie rzucali się każdego ranka na gazety,
które rozpisywały się o sprawie szeroko. Bo tak to już
jest, że jeśli się komuś bogatszemu, odnoszącemu więk-
sze niż my sukcesy, powinie noga, odczuwamy szczery
triumf.
Andre pozwolił sobie na telefon do domu.
- Witaj, mamo! - wołał w słuchawkę do Benedikte.
- Zadanie wypełnione!
Musiał mówić bardzo głośno, bo zdawało się, jakby
gdzieś na linii dudnił ogromny wodospad.
- No i jak ci poszło? - słyszał z bardzo daleka głos
matki.
- W porządku! To był Christer Grip. I... mamo, czy ja
mogę przywieźć ze sobą potomka...?
- Wyjaśnij to dokładniej!
- Ona jest ostatnia z linii Christera. Nie ma gdzie
mieszkać, nie ma rodziny, nic!
- Ile ma lat?
- Osiemnaście.
- Aha - powiedziała Benedikte.
Andre usiłował się oburzyć.
- Tu nie ma żadnego "aha", mamo. Ale bardzo się ze
sobą zaprzyjaźniliśmy. Czy ona może do nas przyjechać?
Ona jest bardzo rasowa.
Nie umiałby powiedzieć, dlaczego wyraził się akurat
tak. Na ogół przecież nikt nie używa takich słów, kiedy
mowa o młodych damach. To chyba ostatnie, co przyjść
może na myśl. Mali była jednak inna niż zazwyczaj młode
damy bywają. Była, delikatnie mówiąc, trochę nieogła-
dzona.
- Tak, oczywiście - zgodziła się Benedikte. - Miejsca
mamy przecież dość.
- Wspaniale! Bardzo dziękuję! I... mamo, ja musiałem
pożyczyć pewną sumę pieniędzy. Na podróż do Alvdalen.
- To i tam dotarłeś? A duży jest ten dług?
Andre wymienił sumę i opowiedział matce o Nette,
która tak bardzo mu pomogła.
- O wszystkim opowiem dokładniej w domu - krzy-
czał w słuchawkę. - Teraz to wszystko tonie w wodo-
spadzie.
- W wodospadzie?
- W telefonie, chciałem powiedzieć. Pozdrów wszyst-
kich! Za kilka dni będziemy w domu, Mali i ja.
Odłożył słuchawkę z uśmiechem zadowolenia. Jak
dobrze usłyszeć znowu głos matki! Zdawało mu się, jakby
ją po raz ostatni widział strasznie dawno temu. A tak
naprawdę minęło zaledwie kilka dni.
Dziwne! Tyle się wydarzyło w tym czasie!
Ostatnie doby w Trondheim Mali spędziła w tym
samym hotelu co Andre. Wiadomość, że została za-
proszona do Lipowej Alei, przyjęła z umiarkowaną
radością. Bo człowiek na ogół nie czuje się zbyt pewnie,
kiedy ma zamieszkać w obcym miejscu, u obcych ludzi.
Andre przekonywał ją jednak, że wszystko ułoży się
znakomicie. A poza tym Mali ma przecież jego, Andre,
którego zdążyła dobrze poznać.
Tak, oczywiście, ale... Uśmiech Mali był trochę niepe-
wny.
- Co takiego, Mali? Czy coś cię trapi?
Ostatniego popołudnia w Trondheim stali przy samo-
chodzie i Mali czubkiem buta wierciła dolek w ziemi; mieli
zamiar wyjechać następnego dnia wcześnie rano. Mali upar-
cie wpatrywała się w swój but.
- Ja... Chciałabym zobaczyć grób Petry Olsdatter.
Zanim wyjadę z Trondheim.
- Ależ oczywiście! - zgodził się Andre wzruszony.
- Zatem będziemy musieli pójść do Nette i dowiedzieć się,
gdzie ten grób jest.
Gdy weszli do biura, zastali tam komisarza, przy-
szedł po jakieś informacje w sprawie żony Brandstedta.
Nette na ich widok rozpromieniła się niczym słonecz-
ko.
Ale grób? Oj, to nie będzie łatwe. Petra nie miała
żadnych bliskich krewnych, pytanie więc, czy w ogóle jej
grób jeszcze istnieje.
- Ja jestem bliską krewną - oświadczyła Mali
stanowczo. - I znajdziesz ten grób, Nette, nawet
gdyby to miała być ostatnia rzecz, jaką w życiu
zrobisz!
- Brzmi to naprawdę groźnie - uśmiechnęła się Nette.
- Ale poczekajcie tutaj, pójdę i popytam wśród pracow-
ników magistratu. Ktoś się przecież musi zajmować
cmentarzami i tym podobnie.
Nie pojęli, co miałoby znaczyć to "i tym podobnie", ale
to w końcu nieistotne.
- A zatem opuszcza pan Trondheim, panie Brink?
- zapytał komisarz. - No, tak, tak, można powiedzieć, że
wywołuje pan wysokie fale wokół siebie!
- O, trzeba było widzieć, jakie fale wywołaliśmy
w szwedzkich lasach!
- Chyba nie będę się specjalnie dowiadywał - odparł
komisarz nie bez złośliwości.
Nette wróciła i wyjaśniła, gdzie spoczywa Petra. Dała
im też plan cmentarza i adres kobiety, opiekującej się
grobami.
Andre stał przez chwilę w milczeniu.
- A więc tak, Nette - rzekł wolno. - Wyjeżdżamy
jutro o świcie, więc dziś musimy wcześnie iść spać.
Zatem... chyba musimy się pożegnać już teraz.
Nette spuściła wzrok. Nagle nie była w stanie powie-
dzieć ani słowa.
Andre uśmiechał się.
- W co ja was wciągnąłem, moje panie! Jedna o mało
nie została zamordowana, a drugiej o mało jakiś upiór nie
utopił w błotnistej mazi! Co wy sobie o mnie pomyślicie?
Wtedy Nette spojrzała na niego i z przerażeniem
zobaczył, że biedaczka ma w oczach łzy. Podszedł do niej
i objął serdecznie. Przez dłuższą chwilę nie byli w stanie
powiedzieć ani słowa.
A potem Andre z twarzą przytuloną do jej ramienia
wyszeptał:
- Jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykol-
wiek miałem! Dbaj o siebie, Nette, najlepiej jak potrafisz.
A pieniądze otrzymasz natychmiast, jak tylko wrócę do
domu.
Nie obchodzą mnie pieniądze! chciała wykrzyknąć. Ale
nie powiedziała nic.
- Będę pisał - obiecał.
Nie, nie, nie rób tego! Nie rozdrapuj starych ran!
Pozwól mi uporać się jakoś ze smutkiem, jaki po sobie
zostawiasz!
- I bardzo cię proszę, żebyś i ty pisała - mówił dalej
Andre, wypuszczając Nette z objęć. - Chcę wiedzieć, jak ci
się powodzi. Obiecujesz?
- Tak - szepnęła cichutko, prawie niedosłyszalnie.
Mali także uściskała ją serdecznie, gwałtownie, jak to
ona, i podziękowała za wszystkie piękne chwile, które
razem przeżyły.
W końcu wyszli.
Nette westchnęła głęboko i powróciła do komisarza.
- O co to pan pytał?
Mali chciała pójść prosto na cmentarz, zatem Andre
wszedł do kwiaciarni, kupił duży bukiet kwiatów i wa-
zon.
Długo błądzili wśród grobów, Mali z planem w ręku,
i szukali.
- To musi być gdzieś tutaj - mówił Andre, próbując
spoglądać na plan przez jej ramię.
- Tak. Z planu wygląda, że...
Czytali nagrobne napisy. Pomiędzy dwoma grobami
znajdował się pas ziemi zarośniętej trawą i chwastami.
- To tutaj - szepnęła Mali żałośnie. - I nic nie ma. Ani
kamienia, ani kwiatka, nic. Samotna w życiu, zapomniana
po śmierci...
Andre poczuł ucisk w gardle.
- Jeśli chcesz, możemy zamówić dla niej nagrobek.
Odwróciła się ku niemu gwałtownie.
- Och, dziękuję ci, oczywiście, że chcę! Ja sama nie
mam pieniędzy, ale oddam ci, wszystko, co do grosika,
w przyszłości.
Skinął głową i wziął wazon, żeby przynieść wody do
kwiatów. Kiedy wrócił, Mali wciąż wpatrywała się
w grób.
Nieobecna myślami wzięła wazon i ułożyła kwiaty.
Andre tymczasem wygrzebał niewielki dołek, w którym
ustawili bukiet.
Wstali. Dla Andre było czymś całkiem nowym widzieć
tę niepokorną dziewczynę w takim stanie. Słyszał jej ciche
słowa:
- Dziękuję ci, mamo! Dziękuję, że dałaś mi życie! Nie
żyłaś na próżno. Ja będę walczyć dalej, obiecuję ci. Ja
oddam, oddam im tak, że popamiętają, ci panowie
stworzenia! - Nie odwracając głowy, z plecami wciąż
dumnie wyprostowanymi, powiedziała do Andre:
- Wiem, co powinno być napisane na nagrobku: "Tu
spoczywa Petra, Olsdatter z Ludzi Lodu"
- Świetnie, Mali - pochwalił Andre. - "Kobieta na
brzegu" otrzyma to, co jej się należy. Nazwisko i toż-
samość.
Nadszedł wieczór. Nette wróciła do swego pustego
mieszkania. Usiadła na krawędzi łóżka i ręce splotła na
podołku. Na drzwiach szafy w dalszym ciągu wisiała
piękna suknia. Jak szyderstwo, myślała Nette.
Będzie pisał, tak powiedział... Ja nie chcę, żebyś pisał,
ale wiem, że będę czekać na twoje listy każdego dnia,
o każdej godzinie. I każdego dnia, kiedy list nie przyjdzie,
umrze jakaś cząstka mnie.
Wstała i zdjęła suknię. Ze smutkiem gładziła miękką
tkaninę. Tyle radości... Ten cudowny wieczór. Jak
wspaniale im się ze sobą rozmawiało! Jego najlepszy
przyjaciel, tak powiedział. Ona jest jego najlepszym
przyjacielem.
Drzazga u dołu sukni. Plamy na spódnicy. Suknia
symbolizowała też w jakiś sposób ten brutalny napad,
i cały ból, fizyczny i psychiczny, który się z tym wiązał.
Człowiek, który jej nie lubił. Który nienawidził jej tak
bardzo, że chciał ją uśmiercić...
- A któż pragnie, żebym żyła? - zapytała bezbarwnym
głosem, który zabrzmiał głucho w pustym pokoju.
Choć Nette zawsze bardzo dbała o porządek, tym
razem wzięła suknię i nie zważając na rozdarcia ani na
plamy, powiesiła ją w szafie.
Niech sobie wisi. Nigdy więcej nie będzie potrzebna.
Zamyślona wyjęła z szuflady lorgnon i położyła na
stole, żeby jutro nie zapomnieć. Szkła nie dodają jej urody,
ale obywanie się bez nich jest bardzo niepraktyczne.
Wieczorna modlitwa Nette tego dnia była inna niż
zazwyczaj:
- Boże - szeptała w ciemności z rękami złożonymi tak
jak zawsze od czasów dzieciństwa. - Boże, pomóż mi
przeżyć! Pomóż mi powrócić do mojej dawnej... pustki!
Tydzień później Nette odwiedziła lekarza. Tego same-
go, który ją badał po napadzie.
- Ja... bardzo źle sypiam - skarżyła się. - Czy
mogłabym dostać jakieś proszki?
Doktor przyjrzał się jej zaczerwienionym oczom,
sinym podkówkom pod oczami.
- Widzę - powiedział. - To oczywiście następstwa
napadu. Myślę, że powinna pani zażywać coś uspokajają-
cego, panno Mikalsrud. Tylko lekarstwo, jakie pani
zapisuję, jest dość silne, proszę brać jeden proszek
wieczorem! Nie więcej!
Nette kiwała głową. Serce biło jej niespokojnie. Dob-
rze, że będzie miała to lekarstwo, w każdej chwili może je
zażyć.
ROZDZIAŁ XIV
Andre i Mali zbliżali się do kresu podróży. Wszystko
układało się znakomicie, jeśli nie liczyć kilku kontrower-
sji, bo Mali, oczywiście, często wygłaszała własne poglądy
i narzucała je stanowczo, momentami nawet dość agresy-
wnie.
Teraz głowę miała pełną planów na przyszłość.
- Christiania! Jakież możliwości, Andre! Będę mogła
spotkać te naprawdę wielkie emancypantki...
- A cóż to znowu za słowa? - drażnił się z nią Andre.
- Co chcesz? Jak miałyby się, twoim zdaniem, nazy-
wać?
- Dlaczego nie bojowniczki o prawa kobiet?
- Myślisz, że tak jest krócej? - złościła się. - To mogę
tak mówić.
- Więc nie straciłaś zapału do walki?
- Nie mogę zdradzić Sprawy tylko dlatego, że spot-
kałam jednego przyzwoitego mężczyznę.
- Bardzo ci dziękuję.
- Miałam na myśli naszego komisarza - chichotała
Mali złośliwie i oboje zaczęli się popychać i boksować.
Mało brakowało, a wjechaliby do rowu.
- Tym wszystkim zawziętym babom na ogół trudno
znaleźć męża - oświadczył Andre, gdy się znowu uspokoi-
li.
- Phi! - Mali wydęła wargi. - A ty myślisz, że to jedyne
i największe marzenie wszystkich dziewcząt. Wy, mężczy-
źni, jesteście tacy zarozumiali, że aż mdli! - Po chwili
dodała poważnie: - Ale ja myślę, że nigdy za mąż nie
wyjdę.
- Tak tylko mówisz. Ale co będzie, jeśli nagle doznasz
olśnienia!
- Olśnienia tobą? Nie, nie, żadnych olśnień! Widzia-
łam zbyt wiele podłości i cierpień w małżeństwach, żeby
samej próbować. Ja mam niesłychanie wysokie wymaga-
nia.
- Ja także - powiedział Andre. - Małżeństwo powin-
no być prawdziwym związkiem, w przeciwnym razie
lepiej machnąć na to ręką. Wierność jest, moim zdaniem,
najważniejsza. Czy zatem myślisz o związkach bez ślubu?
Podskoczyła oburzona.
- O, nie, nie, na miłość poczekam do czasu, gdy wyjdę
zą mąż!
- Tylko że dwie sekundy temu oświadczyłaś, iż
absolutnie zamierzasz dokonać życia jako stara panna, nie
pamiętasz?
Uświadomiła sobie niekonsekwencję i ze złością sztur-
chnęła go w kark.
- Wolałbym nie mieć w samochodzie wojowniczo
usposobionej amazonki! - zawołał. - Cały będę w sinia-
kach.
- Phi! - wydęła usta Mali, a on, nie wiadomo dlaczego,
uznał to za przeprosiny.
- No dobrze - rzekł Andre. - W takim razie nie ma
sensu cię uwodzić, prawda?
- To jest pytanie niegodne ciebie - burknęła.
- Masz rację, wycofuję je.
Mali patrzyła na niego spod oka. Czy naprawdę chciała,
żeby się wycofał?
Ze złością odsunęła się ku drzwiom samochodu.
- Ech, życie moje - westchnęła ciężko.
Nette otrzymała pocztę. Pieniądze, które Andre i Mali
od niej pożyczyli, a do tego niezwykle miły list.
Najdroższa Przyjaciółko!
Serdeczne dzięki za wszystko, co razem przeżyliśmy! To
naprawdę coś wspaniałego poznać takiego człowieka jak Ty,
Nette. Oto Twoje pieniądze, bardzo dziękuję za pożyczkę, mam
nadzieję, że nie musiałaś czekać zbyt długo na zwrot.
Mali pozdrawia Cię z całego serca. Wygląda na to, że dobrze
się czuje w naszym domu. Próbujemy tu delikatnie, lecz
stanowczo, trochę spiłować kanty jej charakteru, ale i tak
większość czaru spędza na kłótniach z moim dziesięcioletnim
kuzynem Vetle. Oboje są tak samo uparci i nieustępliwi.
Sprawiają wrażenie równolatków.
Ja ze swej strony odkryłem, że naprawdę lubię Mali, Nette.
I może nawet moje uczucia dla niej są silniejsze, niż się
spodziewałem. Tobie, mojej prawdziwej przyjaciółce, mogę się
zwierzyć. Od początku przecież rozmawiało nam się tak dobrze.
Znakomicie rozumiesz sprawy, o których innym ludziom namet
bym się nie odważył wspomnieć. Oczywiście Mali też nie mówię
o tym, jak to naprawdę ze mną jest, jaka stała mi się bliska, bo
chcę najpierw być pewien, że jej to do mnie nie zrazi. A Mali, jak
to Mali, przeważnie prawi mi złośliwości, zaczepia i wymyśla mi
niekiedy grubym słowem, kiedy sprawy nie idą po jej myśli
i oskarża mnie, ponieważ jestem mężczyzną!
Czy on nie zauważył, jak Mali jest nim zainteresowana?
zastanawiała się Nette czując, że węzeł w gardle zaciska się
coraz bardziej. Ból i uczucie pustki w piersi także się
potęgowały.
Dlaczego on jej o tym wszystkim pisze? Dlaczego jej
się zwierza? Czy on niczego nie rozumie?
Chyba Mali ma rację: Mężczyźni nie pojmują nic a nic.
Obojętnie, z ponurą miną przekładała stos banknotów,
które przyniósł listonosz. Dla niej równie dobrze mogły
to być kawałki gazetowego papieru.
Bała się, że ból w piersi zadławi ją albo rozerwie na
kawałki. Powoli, powłócząc nogami, podeszła do lustra.
Jak ja wyglądam, pomyślała. Przecież ja jestem stara!
Wszystkie czterdzieści pięć moich lat mam wypisane na
twarzy, w rysach, w mimice, we włosach, w postawie.
A oprawa oczu? Boże święty! Nic dziwnego, że panna
Sylvestersen komentowała to akurat dzisiaj! Dawała do
zrozumienia, że cierpię z powodu zawiedzionej miłości...
"Pilnuj, szewcze, kopyta" - powiedziała. Co za złoś-
liwość! Czy ona myśli, że ja naprawdę pragnę tego, co
przecież jest absolutnie niemożliwe?
Wzięła ponownie list ze stołu i czytała dalej:
Przeprowadziliśmy, rzecz jasna, gruntowne poszukiwania
kogoś o nazwisku Skogsrud, ale to beznadziejna sprawa.
Wszystko co wiemy, to że pewien Knut Skogsrud czterdzieści dwa
lata temu przybył do Christianii lub w jej okolice. Prze-
studiowaliśmy wszystkie księgi parafialne, bez rezultatu. Może
był jakimś wędrownym kupcem albo miał inne powody, by się
nigdzie nie rejestrować. Ale... po prortu trzeba szukać dalej.
List kończył się mnóstwem przyjaznych słów pod jej
adresem i prośbą o rychłą odpowiedź.
No, tak, będzie musiała przynajmniej potwierdzić, że
otrzymała pieniądze.
Usiadła zaraz, by napisać serdeczną odpowiedź. Jest
przecież jego najlepszą przyjaciółką. Najlepsza przyjaciół-
ka! To bardzo piękne, to naprawdę wielka pociecha,
pomyśleć, że wybrał właśnie mnie na najlepszego przyja-
ciela, to przecież...
Nie!
Odłożyła pióro. W tej chwili nie była w stanie pisać,
czuła, że nie potrafi napisać imienia Mali. To było bardzo
nieprzyjemne odkrycie, dziewczyna nic przecież nie jest
temu winna, że ona też lubi Andre, to odczuwali z pew-
nością wszyscy, którzy zetknęli się z nim bliżej, a właśnie
Mali miała wszelkie prawo zdobyć jego wzajemność.
Nette natomiast takiego prawa mue miała, mogła się co
najwyżej ośmieszyć!
Stanęła przy oknie i rękami uciskała żołądek, próbowa-
ła stłumić płacz, ale łzy płynęły znowu tak jak każdego
dnia, odkąd on odjechał.
Zmęczenie niczym ciężkie okrycie przygniatało jej
barki. Podeszła do nocnego stolika i wysunęła szufladkę.
Wyjęła pudełeczko z tabletkami i ułożyła białe krążki
w długim szeregu na blacie stolika.
W nocy?
Czy ma się to stać dziś w nocy?
Nie, jutro będę potrzebna starej matce Hanzynie.
Muszę wesprzeć ją w walce z nieprzejednanymi biuro-
kratami. Trzeba poczekać na taki dzień, kiedy będę
całkiem wolna.
O Boże, Ty, który kierujesz ludzkimi uczuciami,
dlaczego mi to zrobiłeś? Czyż nie mogłeś pamiętać, że
mam czterdzieści pięć lat, a on jest zaledwie młodym
chłopcem? Za co chciałeś mnie ukarać tą udręką?
Nie chcę tego uczucia! Nie prosiłam Cię o nie! Na co
komu taka miłość, niemożliwa do spełnienia, śmieszna
miłość, z której cały świat by szydził, gdyby się o niej
dowiedział?
Nie mogę znieść już więcej!
Następnego dnia załatwiła wszystko dla matki Han-
zyny. Pracowała rutynowo, z życzliwością dla ludzi, lecz
całkowicie nieobecna duchem. Ból w sercu był bardziej
dokuczliwy niż kiedykolwiek przedtem.
Czy nigdy nie będzie temu końca?
Nie, wiedziała, że nieprędko. Ten, kto raz znalazł się
w kręgu magicznego czaru Andre Brinka, nigdy się z tego
nie otrząśnie. To było z pewnością też i jego przekleń-
stwo, że wciąż musiał innych w ten sposób ranić. Tylko że
to nie jego wina. On nie marzył po nocach, by panna
Antonette Mikalsrud zapałała do niego takim afektem.
I nie może się o tym nigdy dowiedzieć!
Tej nocy śnił jej się Imre. Widziała jego mieniące się
oczy. "Nie zapomnieliśmy o tobie" - powiedział.
- "Wszystko będzie dobrze".
W drodze z pracy do domu spotkała komisarza, który
tak bardzo im pomógł. Zdarzało się już i wcześniej, że
spotykali się na ulicy, wymieniali wtedy pozdrowienia,
czasem kilka słów o pogodzie.
Dzisiaj komisarz ją zatrzymał.
- Panno Mikalsrud, wiele rozmyślałem o podróży
państwa do Szwecji. Właściwie co się tam takiego wyda-
rzyło?
Nette zwlekała z odpowiedzią.
- O, naprawdę bardzo wiele. Wiele niepojętego.
- Mój raport byłby niepełny bez opisu tej podróży
- powiedział. Sprawiał wrażenie, jakby nie najlepiej się
czuł sam z sobą. - Czy pani... nie zechciałaby mi o tym
opowiedzieć?
- Eeeech... to... wie pan... No dobrze, mogę to
oczywiście zrobić. Ale, jak powiedziałam, to wszystko
brzmi jak baśń.
- Jakoś to zniosę. Czy mogłaby mi to pani opowie-
dzieć teraz?
- Tutaj? Na ulicy?
- Nie, nie. Ale jeśli pani jeszcze nie jadła obiadu, to
moglibyśmy pójść tutaj, do takiej jednej knajpki, w której
czasem bywam, i zjeść co nieco. Ja zapraszam, rzecz jasna!
Cóż było robić.
- Dobrze, dziękuję.
Restauracja prezentowała się znacznie skromniej niż
tamta w hotelu, w której Nette jadła obiad z Andre.
Początkowo czuła się trochę dziwnie w otoczeniu groma-
dy piwoszów, wkrótce jednak stwierdziła, że zachowują
się nienagannie. Jedzenie natomiast było smaczne i obfite.
Takie, o jakim się mówi: domowe. Naprawdę trudno się
uskarżać.
Komisarz zaproponował szklankę piwa, ale odmówiła.
Czysta woda wystarczy.
Kiedy zaczęła opowiadać, wyjął zeszyt i notował.
- To dla potrzeb raportu - wyjaśnił.
Wkrótce jednak zapomniał o raporcie i słuchał, nie
dowierzając, z na wpół otwartymi ustami. Czy panna
Mikalsrud robi sobie z niego żarty? Nie, nic na to nie
wskazywało.
Trzeba panu wiedzieć, Alfredzie (zwracali się do siebie
po imieniu, choć "ty" jeszcze nie mówili, to by było zbyt
poufałe), że to są Ludzie Lodu. Ten ród przeżywa sprawy,
o których inni nie mają nawet pojęcia. To najbardziej
zdumiewające zjawisko, jakie w życiu widziałam.
- "Same wiedźmy i czarownicy" - przypomniał Alf-
red w zamyśleniu. - Młody pan Brink też wspominał, że
jego matka ma trochę... czarodziejskich umiejętności.
Na dźwięk imienia Andre znowu ten przeklęty ból
przeszył serce Nette. Miała tylko nadzieję, że nie można
było tego po niej poznać, ale uczucie było tak przejmujące,
że aż się skurczyła.
- Wierzę w to, co pani mówi, Nette - rzekł Alfred.
- Pani by przecież nie przyszło do głowy kpić sobie
z policjanta.
- Absolutnie nie - rzekła urażona. A potem opowia-
dała dalej. Alfred od dawna już nic nie notował. Nette
odnosiła wrażenie, że raport ma dla niego mniejsze
znaczenie. A może po prostu nie miał odwagi utrwalać na
piśmie tej opowieści o dziewicach i pannach wodnych?
Dawno już się najedli, stół został uprzątnięty, a oni
wciąż rozmawiali, teraz o własnych sprawach. Alfred
mówił, że jest wdowcem. Dom prowadzi mu siostra,
która mieszka niedaleko. Ma dwoje dorosłych dzieci
i wnuki, o których opowiadał przez całe dwadzieścia
minut. Po śmierci żony, która zmarła rzed rokiem,
wszystkie swoje zainteresowania przeniósł na pracę.
Nette nie miała aż tak wiele do powiedzenia. Staran-
nie unikała mówienia o ostatnim okresie, bo ryzykowa-
ła, że znowu się rozpłacze. Największe wydarzenia w jej
życiu to była tragiczna choroba i śmierć matki, w pracy
zaś awans na odpowiedzialne stanowisko w magistracie
po tym, gdy rząd podjął decyzję, by także kobiety miały
dostęp do ważnych służb państwowych. Nie do wszyst-
kich, oczywiście, ale jednak. Sprawy wojskowe, kościel-
ne, a także stanowiska ministerialne nadal pozostawały
zarezerwowane wyłącznie dla mężczyzn. Ten postęp
kobiety zawdzięczały w dużej mierze pochodzącej
z Trondheim działaczce o równouprawnienie, Frederice
Marie Qvam.
W tym miejscu Nette z sympatią pomyślała o Mali,
która miała odwagę uczestniczyć w ulicznych demonst-
racjach w obronie praw kobiet.
Trzeba jednak przyznać, że historia życia Nette brzmia-
ła dość nieciekawie.
Podziękowali sobie nawzajem serdecznie za miłą roz-
mowę i poszli każde do swoich spraw.
- Spotkamy się pewnie znowu niebawem - powiedział
Alfred na odchodnym.
Nette powoli zdejmowała płaszcz w swoim przedpo-
koju.
Cóż to za maniery, myślała o swoim niedawnym
rozmówcy. Jaki brak kultury!
Co prawda miły człowiek i pełen dobrej woli, ale sądził,
że Brahms to nazwa kropli na kaszel, po jedzeniu bez
żenady używał wykałaczki, a w salonie nie bardzo umiał
się zachować.
No, jeśli o to chodzi, to Nette też nie czuła się tam zbyt
swobodnie!
Natomiast Andre, tak, on był jak stworzony do
światowego życia!
Ból powrócił.
Opowiadać o wnukach przez całe dwadzieścia minut!
Ładnie i czysto ubrany, ale kawałkiem chleba wyciera
sos z talerza.
Barbarzyństwo!
Rozpoczęty list do Andre leżał na stole jak wyrzut
sumienia. Dzisiaj też nie była w stanie go dokończyć.
Przeczytała raz jeszcze list od niego, potem dzisiejszą
gazetę od deski do deski i uznała, że dzień dobiegł końca.
Udało się jej go przeżyć, a raczej przetrwać.
Siedząc na łóżku w ciepłej, flanelowej koszuli znowu
popadła w zadumę...
Wyjęła z szuflady pudełeczko i ponownie układała
tabletki rzędem na stoliku. Jedną za drugą, powoli,
metodycznie.
Benedikte uważała, że zaangażowanie Mali w walkę
o prawa dla kobiet jest trochę zbyt gwałtowne. Wobec
tego pewnego dnia zabrała ją ze sobą do Christianii i obie
poszły na zebranie Narodowej Rady Kobiet Norweskich.
- To jest samo centrum norweskich feministek - tłu-
maczyła młodej kuzynce po drodze. - Myślę, że powinnaś
nawiązać z nimi kontakty, zresztą ja bym się też do was
przyłączyła, jeśli mi pozwolicie.
- Więc i ty uważasz, że walka jest konieczna?
- Naturalnie! Tylko widzisz, u nas w domu nigdy
jakby takiego problemu nie było. Mężczyźni i kobiety są
traktowani na równi, są całkiem po prostu ludźmi.
A kiedy jakiś mężczyzna mnie próbuje traktować lek-
ceważąco, traktuję to jako przejaw głupoty tego grubiani-
na i już. Ale oczywiście wiem, że to bardzo osobisty punkt
widzenia, zdaję sobie sprawę, jak cierpi tysiące kobiet.
Wiem, że są dręczone ponad wszelkie wyobrażenie. Więc
całkowicie się zgadzam z feministkami. Zresztą mnie
samej też by się przydało wyjść czasem z domu, spotkać się
z ludźmi, zaangażować trochę w sprawy publiczne. Ty
wiesz, że my, Ludzie Lodu, mamy skłonność do życia jak
gdyby na granicy rzeczywistości i świata cieni.
- Mnie się wydaje, że wasze życie jest fantastyczne
i podniecające - odparła Mali.
- Teraz jest to także twoje życie - powiedziała
Beoedikte. - Jesteś jedną z nas.
Mali westchnęła przejęta.
W przestronnym lokalu związku kobiet Mali mogła
porozmawiać z doświadczonymi działaczkami organizacji
i została przedstawiona największym. Ginie Krog, teraz
już staruszce, która jednak nadal pełniła funkcję przewod-
niczącej Narodowej Rady Kobiet Norweskich. I jej
zastępczyni Frederice Marie Qvam, która powiedziała, że
to bardzo miło spotkać młodą bratnią duszę z rodzinnego
miasta, z Trondheim. Mali z uwagą słuchała tej kobiety
o gorącym sercu i starała się nie uronić ani słowa. Och, jak
wiele się tego dnia nauczyła!
W drodze powrotnej długo siedziała w pociągu nie
mówiąc ani słowa. W końcu westchnęła.
- Ale one są zamężne, prawie wszystkie!
- A dlaczego nie miałyby być?
- No, chyba tak, ale w naszej grupie, która urządzała
uliczne demonstracje, nie było ani jednej mężatki. Męż-
czyzn trzeba nienawidzić i starać się ich zgnieść, wdeptać
w ziemię, takie było nasze główne przesłanie.
Benedikte nie wiedziała, jak się do tego odnieść.
- Myślę, że... trafiłaś do niewłaściwej grupy, moje
drogie dziecko. Istnieje sporo bardzo agresywdych femi-
nistek, które niszczą to, co inne już osiągnęły. One po
prostu nie cierpią mężczyzn i dlatego tak się zachowują.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- No, że są kobiety, które lubią... kobiety.
- Co? Myślisz, że ja się zadawałam z takimi?
- Jeśli nawet, to nie powinnaś ich potępiać. Nikt nie
może być odpowiedzialny za to, że taki został stworzony.
Ale one też powinny akceptować mężczyzn, nie muszą od
razu ich nienawidzić.
Mali siedziała w milczeniu.
- Chyba byłam głupia i naiwna - westchnęła na
koniec.
- Wcale nie!
- Owszem! Na dzisiejszym spotkaniu natomiast do-
wiedziałam się bardzo wiele o łagodności. O tym, że
niczego się nie osiągnie krzykiem i agresją, potępianiem
mężczyzn w czambuł. - A potem dodała ni stąd, ni zowąd:
- W stosunku do Andre też zachowywałam się bardzo
głupio.
Benedikte nie odważyła się prosić o bliższe wyjaś-
nienia, skoro dotyczyło to jej syna.
- Andre jest wspaniały - ciągnęła Mali dalej swój
monolog, przerywany bardzo długimi pauzami. - Kiedy
się teraz nad tym zastanawiam...
Koła pociągu stukały rytmicznie o szyny.
- Taki był słodki i nieśmiały... - uśmiechnęła się Mali.
Benedikte uśmiechała się także i starała się, żeby to
wyglądało jak najbardziej neutralnie.
- Pogłaskał mnie po włosach i powiedział, że...
Łzy stanęły jej w oczach.
- Że chciałby się mną opiekować. Przez całe życie.
Ciężka łza spadła z rzęs i potoczyła się w dół po
policzku.
- A ja...
Głęboki szloch.
- A ja odepchnęłam go i powiedziałam, że nie po-
trzebuję niczyjej opieki. I że... nie życzę sobie takich
manier.
Otarła pospiesznie łzy i powiedziała niecierpliwie:
- Do diabła, jak ten pociąg się wlecze! Zupełnie
inaczej podróżuje się samochodem z Andre!
Korytarzem przechodził właśnie konduktor i Mali
zawołała:
- Nie można by się tak zatroszczyć, żeby leniwy
maszynista uniósł zadek i dołożył więcej węgla?
Benedikte westchnęła. Diamenty bywają twarde. Trze-
ba wiele czasu, by oszlifować wszystkie kanty.
Każdego dnia w drodze do pracy i z powrotem Nette
musiała przechodzić koło hotelu i za każdym razem
doznawała ukłucia w sercu z tęsknoty za widokiem
otwartej, fascynującej twarzy Andre, za jego jasnym
uśmiechem i oczyma pełnymi niezwykłego ciepła. Te oczy
tak cudownie promieniały na jej widok, jakby Nette
znaczyła dla niego najwięcej na świecie.
Jak można zapomnieć takiego mężczyznę? Nawet jeśli
jest on całkowicie poza zasięgiem kobiety, i ze względu na
dzielącą ich odległość, i warstwę społeczną, a przede
wszystkim ze względu na wiek?
Przemogła się w końcu i dokończyła list do Andre,
pełen zachwytów i podziękowań za piękne razem spędzo-
ne chwile. Imienia Mali jednak napisać jeszcze nie mogła,
kiedy musiała o niej wspomnieć, wyraziła się "nasza
przyjaciółka".
Później pisanie listów do niego stało się łatwiejsze.
Korespondencja krążyła dość żywo i oboje mieli sobie
wiele do powiedzenia.
Andre donosił, że otwiera warsztat samochodowy,
wyglądało, że będzie to niezły interes, bowiem samo-
chodów w Norwegii wciąż przybywało i stacje napraw
stawały się coraz bardziej potrzebne. Wykorzystano dla
tego celu starą kuźnię w Lipowej Alei, Andre sam
naprawiał auta, brudząc się przy tym niemiłosiernie, ale
bardzo polubił swoją pracę.
Nette miała spore trudności, żeby wyobrazić sobie tego
wypielęgnowanego, znakomicie ubranego Andre na zie-
mi pod samochodem. Ale... dlaczego nie? Jest on właś-
ciwie typem, który pasuje wszędzie i nadaje się do
wszystkiego, kocha samochody, a snobem nigdy nie był.
Nawet nie zdawała sobie sprawy, że w jej listach coraz
częściej pojawia się imię Alfred. Andre pisał, iż bardzo się
cieszy, że Nette i komisarz tak często się spotykają.
Tak, bo zdumiewająco często spotykała teraz Alfreda,
i w drodze do pracy, i wracając do domu. I zawsze
zamieniali przynajmniej kilka słów, przeważnie jednak
rozmawiali dość długo, w zależności od tego, ile czasu
miała Nette. Panna Sylvestersen bywała teraz bardzo
niezadowolona i używała takich określeń, jak: "uganianie
się za chłopami" albo "podstarzałe straszydła, którym się
wydaje Bóg wie co".
Nette natomiast kwitła, co z dnia na dzień stawało się
wyraźniejsze. Nadal używała lorgnon, bo Alfred też nie
mógł odczytać drobnych liter, sprawiła sobie tylko
modniejsze. I już nie cierpiała tak bardzo przechodząc
koło hotelu ani na widok młodych dziewcząt, czy zwłasz-
cza młodych par.
Od czasu do czasu chodziła na cmentarz, na grób Petry
Olsdatter, doglądała pracy przy ustawianiu nagrobka,
a potem przynosiła kwiaty. Posadziła też przy grobie
ozdobny krzew. Andre pisał, że Mali jest jej za to bardzo
wdzięczna. Donosił też, że rękopis Gerd posłali do
pewnego wydawnictwa, ale zwrócono im go z adnotacją,
że to wymyślona i zbyt przesadzona historia. A przecież
wydawca nie znał dalszego ciągu...
Nette i Alfred siadywali często w parku koło katedry,
pod okrytymi jesienną szatą drzewami, i rozmawiali
o życiowych problemach. Wtedy czuła, że los zesłał jej
prawdziwego i godnego zaufania przyjaciela. Żaden raport
o podróży do Szwecji nigdy nie został napisany, nikt też
zresztą o niego nie pytał. Ostatnio Nette, zdumiona własną
odwagą, zaprosiła Alfreda do siebie na kawę, po mszy
w najbliższą niedzielę, bo akurat wtedy nie miał służby.
W rewanżu za tamten obiad, wyjaśniła z surową miną.
Nette miała raczej wątpliwości, czy Alfred pójdzie do
kościoła, ale zaproszenie na kawę przyjął od razu.
Będę musiała upiec coś smacznego, myślała. Może
babeczki migdałowe, domową specjalność? Nie, to się tak
okropnie kruszy, Alfred byłby skrępowany i niezręcznie
starał się strząsnąć okruchy z kamizelki. Trzeba zrobić co
innego. Może słodkie bułeczki? I miała w domu trochę
likieru... Czy panowie pijają likier? Nieoczekiwanie nadszedł
kolejny list od Andre, a wraz z nim piękne zaproszenie:
Profesor Sander Brink wraz z małżonką Benedikte mają
zaszczyt zaprosić pannę Antonette Mikalsrud na ślub swojego
syna Andre Brinka z Ludzi Lodu z panną Mali Knudsen
z Ludzi Lodu.
I tak dalej.
Andre napisał kilka słów na osobnym arkusiku:
Włóż tę śliczną suknię, którą miałaś wtedy na obiedzie.
Wyglądałaś w niej czarująco, Nette! I, jeśli nadal spotykasz się
z komisarzem Alfredem, to i jego serdecznie zapraszamy na ślub,
on jest przecież, "jednym z nas". Mam szczerą nadzieję, że
przyjedziesz.
Nette długo stała pogrążona w myślach.
Wciąż jeszcze odczuwała leciutki skurcz serca. Po co
narażać się na więcej? Po co rozdrapywać stare rany?
Następnego dnia pokazała zaproszenie i list Alfredowi.
- Sama nie wiem, czy chcę jechać - powiedziała
niepewnie. - Nie wiem, czy dostałabym wolne. A poza
tym to długa podróż. I kosztowna. Dobrze mi tu,
w Trondheim.
Alfred przyglądał jej się uważnie, ale wzrok Nette
skierowany był na jakiś odległy cel.
- No, a ja bym bardzo chętnie pojechał - oświadczył,
bo domyślał się, że Nette chce, tylko nie może się
zdecydować. - Ale jakby to wyglądało, gdybym się tam
wybrał bez ciebie?
Nette rozpromieniła się.
- W takim razie jedziemy!
Wróciła do domu i wyjęła z szafy suknię. Uszkodzenia
da się naprawić, nic nie będzie widać. I trzeba uprać.
Dobrze by też było dodać jakąś ciemniejszą szarfę albo
pasek. Nie można przecież konkurować z bielą sukni
panny młodej!
Wesele było niezwykle piękne. Nikt się chyba nigdy nie
spodziewał, że Mali może być taką łagodną i nieśmiałą
panną młodą! Wpatrywała się jak urzeczona w swojego
Andre, który natychmiast pojął, że tę łagodność w oczach
Mali uda się zachować na dłużej.
Nette popłakała się w kościele, ale to nie zwróciło
niczyjej uwagi, bo inne panie też roniły łzy.
Uspokój się nareszcie, moje głupie serce, strofowała
się. Andre zostanie twoim przyjacielem na całe życie.
A czyż podróż tutaj w towarzystwie Alfreda nie była
wielką przyjemnością?
Była. Tak naprawdę to Nette nie czuła się równie
dobrze od czasu owego obiadu z Andre. Kiedy więc Mali,
po ceremonii w kościele, uściskała ją serdecznie, Nette
mogła odpowiedzieć tym samym i z całego serca życzyć jej
szczęścia. Płynące z oczu łzy nie miały już najmniejszego
znaczenia.
Rok 1913 był przełomowy w życiu Mali.
Kobiety norweskie otrzymały wtedy prawo głosu, tym
samym Norwegia stała się pierwszym niepodległym pańs-
twem, które to prawo kobietom przyznało. Mali święto-
wała sukces w gronie najwybitniejszych uczestniczek
ruchu kobiecego. Niezapomniany dzień dla młodej działa-
czki społecznej!
Z Trondheim przyszło zaproszenie na skromny ślub
Nette i Alfreda. Andre oczywiście pojechał, lecz Mali nie
mogła. Była właśnie w siódmym miesiącu ciąży i nie
powinna była opuszczać domu. Pojechała natomiast
Benedikte, która bardzo się zaprzyjaźniła z Nette w czasie
ślubu Mali i Andre. Uważała zresztą, że powinna się
trochę rozerwać, a Nette jej obecność sprawiła ogromną
radość. Panna Sylvestersen, choć zaproszona, jak wszyscy
pracownicy magistratu, nie przyszła na ślub. Miała podob-
no powiedzieć, że małżeństwo "na starość" jest czymś
bezwstydnym. Nette bardzo to sobie wzięła do serca, ale
wszyscy inni byli dla niej bardzo mili, ślub wypadł
naprawdę okazale i uroczyście.
A potem... Trudno wprost opisać, jak Nette troszczyła
się o Alfreda! Przygotowywała mu najwymyślniejsze
jedzenie, zajmowała jego ubraniem, zaprowadziła go
nawet na koncert, gdzie biedaczyna zasnął, była naj-
wspanialszą i najczulszą żoną. Zaprzyjaźniła się też z jego
dziećmi i była z nich niebywale dumna; nie przestawała
dziękować Bogu w wieczornych pacierzach, że ją tak
szczodrze obdarował na stare lata. I tylko czasem przy-
chodziło jej do głowy, że może to Imre z Ludzi Lodu...
O miłości - jeśli widzieć ją jako uniesienia, radosne
wzloty i bolesne upadki - może nie należałoby tu mówić.
Nette miała już swoje bolesne doświadczenie i nie chciała
tego powtarzać. Natomiast w swoim późnym małżeńs-
twie znalazła wszystko, za czym w życiu tęskniła: czułość,
oddanie, przyjaźń i wzajemne zrozumienie, a to nie są złe
podstawy dla budowy szczęścia. Ona i Alfred mieli sobie
mnóstwo do ofiarowania.
Andre i Benedikte wrócili na czas do domu, zanim Mali
musiała się udać do nowej kliniki dla kobiet, do której
powstania sama się przyczyniła.
Urodziła tam Rikarda, wspaniałego chłopca, w które-
go żyłach płynęła krew Ludzi Lodu zarówno ze strony
ojca, jak i ze strony matki.
Wspaniały rok, myślała Mali, a wraz z nią cała rodzina.
Ale, niestety, nadszedł rok 1914 i na świecie zapanował
chaos.
Groźba katastrofy zawisła nie tylko nad Ludźmi Lodu,
lecz także nad całą ludzkością.
Wkrótce jeden z potomków Ludzi Lodu będzie musiał
przejść prawdziwą próbę ogniową.