Gene Wolfe
Słoneczny Labirynt
Labirynty mogą być starsze niż ludzkość. Z pewnością konstruowali je jaskiniowcy, układając kamienie wielkości futbolówki, a być może również v inny, teraz już dla nas zagubiony sposób. Osady neolitycznej Europy były strzeżone przez splątane, suche rowy. Tezeusz korzystał ze wskazówki - kłębka nici - w swej drodze przez nieprzebyty pałac Minosa, stając się w ten sposób pierwszym w nieskończonej, jak należy się obawiać, serii fikcyjnych detektywów. Piękna Rozamunda zostawiła igłę, wetkniętą w haftowaną przez siebie tkaninę, lecz zapomniała wyjąć z kieszeni włóczkę, dostarczając w ten sposób rycerzom królowej Eleonory klucz do rozwiązania zagadki Labiryntu Hampton Court. W ostatnich czasach zbudowano niewiele labiryntów, a te, które powstały, stworzono tandetnie i bez wyobraźni. Samoloty i helikoptery pozwalają licznym cwaniakom na fotografowanie nowych labiryntów z powietrza, a zdjęcia umożliwiają fotelowym poszukiwaczom przygód pokonywanie ich za pomocą ołówka. Przeminęły, zdałoby się bezpowrotnie, dni potworów, dziewic i wielkich zadziwień. A jednak niezupełnie. Słyszałem, że pewien zamożny obywatel nie tylko zaprojektował i wybudował labirynt, ale wynalazł zupełnie nowy jego rodzaj, być może pierwszy od końca Ery Mitów. Pragnąc ochronić spokój tego nowego Dedala, będę go nazywał po prostu: „pan Smith”. Powietrznym fotografom w ich czarterowanych Cessnach powiem tylko - i mam nadzieję, że ich to zdenerwuje - że jego labirynt znajduje się w Adirondacks. Na wypielęgnowanym trawniku stoi - w większej części dobrze ukryta przed niepożądanym wzrokiem - kolekcja czarujących, nawet jeśli trochę zwariowanych, obiektów. Są tam przeróżne obeliski; są latarnie uliczne z Wiednia, Paryża, Londynu i Nowego Jorku; jest duża, stojąca skrzynka pocztowa, także z Londynu; są fontanny, w których strumienie wody pluszczą świtem przez chwilę, żeby potem opaść; jest stara łódź żaglowa, osiadła teraz na trawiastej mieliźnie, jednak o masztach ciągle nietkniętych; jest pień martwego drzewa, obrośnięty dzikimi różami i jest wiele innych rzeczy. Rzucane przez te rzeczy cienie tworzą ściany wymyślnego, skomplikowanego labiryntu.
Jest to, oczywiście, labirynt, który zmienia się z godziny na godzinę, a właściwie z minuty na minutę. Może on być, co już nie jest tak oczywiste, rozwiązany tylko w pewnych porach dnia - na pewno nie w południe, gdy cienie są najkrótsze. Jest to również labirynt, z którego każdy i w dowolnej chwili może uciec.
Jednak mówi się, że większość z tych, którzy go badają większość dorosłych w każdym razie - nie ucieka. Rankiem, gdy cienie wzgórz ciągle kładą się na trawnik, pan Smith prowadzi wybranego gościa do miejsca, które będzie środkiem labiryntu. Trawa jest jeszcze świeża od porannej rosy i nic, poza śpiewem ptaków nie zakłóca ciszy. Przez pięć minut, może trochę dłużej dwaj mężczyźni. (lub; jak przecież może się zdarzyć, kobieta i mężczyzna) stoją i czekają. Może wypalają papierosa. Czerwony dysk słońca pojawia się ponad spowitymi mgłą wierzchołkami drzew, fontanny strzelają kryształowymi kolumnami, ptaki milkną i nagle zaczynają istnieć malowane cieniem korytarze, szkic wykonany wyblakłym, czarnym atramentem Boga.
Pan Smith zaczyna kroczyć po swym labiryncie, ale zachęca gościa, żeby próbował szukać własnej drogi. Gość podejmuje próbę, rozbawiony z początku, potem już poważniejszy. Cienie przesuwają się niezauważalnie. Pojawiają się nowe korytarze, istniejące dotychczas zamykają się, czasem z zaskakującą szybkością. Wkrótce ścieżka, którą idzie pan Smith łączy się ze ścieżką gościa (pan Smith dobrze zna swój labirynt) i dalej już podążają razem, gość jako prowadzący. Pan Smith opowiada o stojącym w pobliżu posągu Diany, który jest kopią znajdującego się w Luwrze; mówi, że wizerunek Tezcatlioca; tolteckiego Boga Słońca, jest autentykiem i że był wykopany w Teotihuacan. Podczas gdy mówi, cienie przesuwają się po lekkich nierównościach trawnika i wygląda to niemal tak, jakby wyginały się niczym pierzasty Quetzalcoatl. Pan Smith oddala się, jednak przez pewien czas jego ścieżka biegnie prawie równolegle do tej, którą idzie gość.
- Widzi pan to niiejsce? - mówi gość. - Za minutę czy dwie, gdy ten cień się skróci, będę mógł tamtędy przejść. Pan Smith kiwa głową i uśmiecha się.
Gość czeka, pewnym teraz wzrokiem omiatając cudowny wzór z ciemnej zieleni, rzucony na zieleń jasną. Wskazany przezeń cień - być może korynckiej kolumny - rzeczywiście kurczy się, jednak w tym samym czasie inny, przetaczając się wraz ze słońcem, przegradza wybraną ścieżkę. Większość dorosłych gości nie ucieka, aż zostanie uratowana przez przypadkową chmurę. Niektórzy w ogóle odmawiają skorzystania z takiej okazji.
Pan Smith często zaprasza do zwiedzenia swego labiryntu grupy dzieci. Ich wizyty są tak wyliczone w czasie, żeby grupa mogła być zaprowadzona do samego środka. Tam pan Smith wskazuje na fragmencie skruszałego muru, który przynajmniej wygląda na bardzo starożytny, płaskorzeźbę Minotaura, potwora, jak wyjaśnia, nawiedzającego te cienie. Przerywa mu dobiegający z daleka - ale nie z kierunku domu - głęboki ryk byka. (Być może jakiś zabłąkany gość mógłby odnaleźć parę głośników, ukrytą w kępie pewnych drzew, a może nie). Pan Smith twierdzi, że potrafi od razu określić, którym z dzieci jego labirynt będzie się podobał. Są to częściej chłopcy niż dziewczęta, twierdzi, ale nie dużo częściej. Dzieci powinny być dość małe, ale bez przesady. Pomagają okulary. Pokazuje fotografię swej ostatniej Ariadny, ciemnowłosej, dziewięcioletniej dziewczynki. Mimo swej wiedzy, pan Smith postępuje ze wszystkimi dziećmi jednakowo, każdemu dając takie same instrukcje, zachęcając je w ten sam sposób. Niektóre od razu odrzucają zabawę w jego labirynt, odchodząc, żeby obejrzeć pochylony, drewniany krzyż czy barwioną na błękit wodę w wieżowym barometrze Torricellego, lub też żeby próbować (zawsze nieudanie) wyciągnąć z kamienia miecz Artura. Inne dzieci wytrzymują dłużej, wydeptując przez godzinę czy dwie ścieżki pomiędzy cieniami. Zawsze jednak, gdy cień wielkiego gnomona pełznie w stronę osadzonego w trawniku piaskowca XII, zbyt dojrzali i zbyt młodzi, niewystarczająco poważni i zbyt poważni odchodzą, pozostawiając tylko pana Smitha i jedno, jedyne dziecko - ciągle bawiących się w słonecznych promieniach.