Stanisław Michalkiewicz: Pokusy złego (dy)ducha
We wtorek, 21 września, w północno-wschodniej Polsce zatrzęsła się ziemia. Wstrząsy miały ponoć siłę 4,7 stopni w skali Richtera, zaś epicentrum znajdowało się w okręgu królewieckim, w okolicach Półwyspu Sambijskiego.
Zaraz tedy pojawiły się pogłoski, że ziemia zatrzęsła się w następstwie podziemnego wybuchu, który przeprowadzili Rosjanie w ramach przygotowań do walki o pokój. Starcy wspominali, jak to w roku bodajże 1958 pewnej zimowej nocy nawet na Lubelszczyźnie pojawiły się zorze polarne, bo Sowieci zdetonowali na Syberii jakąś car-bombę atomową, wskutek czego w Anglii spadł radioaktywny deszcz i tamtejsze kobiety napisały do Niny Chruszczowej list, żeby wpłynęła na męża Nikitę, by się opamiętał. Okazało się jednak, że trzęsienie ziemi miało przyczynę naturalną. Z jednej strony to wiadomość dobra, bo oznacza, że decydująca walka o pokój, aczkolwiek oczywiście kiedyś się odbędzie, to może jeszcze nie teraz. Z drugiej strony, zgodnie z zasadą, że "nie ma przypadków, są tylko znaki", są powody do niepokoju, bo jużci - taki znak z pewnością nic dobrego nie zapowiada.
I rzeczywiście. Warto zwrócić uwagę, że trzęsienie ziemi na Mazurach i Suwalszczyźnie nastąpiło niemal równocześnie z ogłoszeniem przez SLD rozpoczęcia ofensywy politycznej. Polega ona przede wszystkim na schlebianiu wszelkim możliwym marginesom społecznym, którym SLD, stręcząc się na ich obrońcę okazuje ostentacyjne współczucie z powodu ich "wykluczenia", a poza tym na atakowaniu i prowokowaniu Kościoła. Ciekawe, że podobną ofensywę polityczną zainicjował przed ponad stu laty we Francji premier Combes. Ówczesna "republika kolegów" brnęła od skandalu do skandalu i żeby odwrócić uwagę opinii od tej degrengolady, a przy okazji dodatkowo się nakraść, Combes pozamykał szkoły prowadzone przez zakony i nakazał rejestrację przedmiotów kultu w kościołach. Katolicy stawili opór, słusznie podejrzewając, że ta rejestracja to tylko wstęp do konfiskaty owych dóbr i tak rozgorzała we Francji wojna z Kościołem, która w gruncie rzeczy nie ustała do dnia dzisiejszego. Lewizna polska, od której odwrócił się tradycyjny proletariat i która w związku z tym musi szukać sobie proletariatu zastępczego wśród wspomnianych społecznych marginesów, nie mając żadnego pomysłu na rządzenie państwem, uczepiła się wojny z Kościołem jak tonący brzytwy w nadziei, że pozwoli jej to na utrzymanie pozorów życia po życiu.
Parlamentarzyści SLD rozpoczęli akcję od ogłoszenia dwóch inicjatyw ustawodawczych: likwidacji Funduszu Kościelnego i liberalizacji tzw. "aborcji", czyli mordowania ludzi bardzo małych. Obok dobijania ludzi bardzo chorych, eufemistycznie nazywanego "eutanazją", jest to w tej chwili przebojowa oferta szermierzy Postępu. Skoro socjalistycznego raju jakoś nie widać, to niech przynajmniej ludzie pomordują się wzajemnie, a może też będą mieli trochę satysfakcji. Żeby tej satysfakcji nie mąciły już żadne ograniczenia, autorzy nowelizacji poszli na całość, wprowadzając m.in. zasadę, że również 15-latka może poddać się "aborcji" nawet bez konieczności powiadomienia rodziców.
Taka dawka Postępu okazała się jednak za silna nawet dla niektórych socjałów, więc sekretarz generalny SLD, Marek Dyduch, nie bez pewnej konfuzji, zapowiedział "zrewidowanie" projektu. Z Funduszem Kościelnym rzecz ma się jeszcze inaczej. Powstał on w 1950 roku, kiedy rząd skonfiskował nieruchomości kościelne, a na otarcie łez ustanowił ów Fundusz. Miał on być tworzony z dochodów, jakie przynosiły rządowi skonfiskowane nieruchomości. Tymczasem obecnie Fundusz tworzony jest z dotacji budżetowej, która w tym roku wynosi 78 mln zł, więc SLD twierdzi, że nie ma powodu, żeby również obywatele niewierzący łożyli na potrzeby Kościoła. To oczywiście prawda, ale w takim razie gdzie się podziały tamte nieruchomości, że nie ma z nich żadnego dochodu; kto je rozkradł i gdzie schował szmal? Przewodniczący SLD Janik twierdzi, że rząd oddał te nieruchomości Kościołowi, ale jak wyjaśnił mu abp Gocłowski w telewizyjnej audycji "Prosto w oczy", rząd Kościołowi oddał tylko nieruchomości skonfiskowane wbrew przepisom ustawy z 1950 roku, natomiast nieruchomości skonfiskowanych zgodnie z tamtymi przepisami - nie oddał. Wygląda na to, że SLD, chociaż ustami prezydenta Kwaśniewskiego za komunizm przeprosił, to skradzionego portfela nie tylko nie chce oddać, ale jeszcze żąda, żeby okradziony zapłacił frycowe. Krótko mówiąc, chce po 54 latach dokończyć dzieła rabunku mienia kościelnego, a potem zapewne doprowadzić do "ostatecznego rozwiązania" kwestii katolickiej. Zamiarów tych domyślam się na podstawie rozmowy, jaką w telewizyjnym bufecie odbyłem z posłanką Senyszyn z SLD, która powiedziała mi, że "z tym duchowieństwem coś przecież trzeba zrobić". Zapytałem ją, co proponuje - czy gaz, czy raczej Kołymę, ale nie doczekałem się wyjaśnień, bo posłanka rozejrzała się wokół i zatrzepotała rękami, że niby "nie trzeba głośno mówić". Czyż w tej sytuacji możemy się jeszcze dziwić, że zatrzęsła się ziemia?