TOLKIEN
Władca Pierścieni
~~~~~
*Bractwo Pierścienia*
~~~~~
**Dwie Wieże**
~~~~~
***Powrót Króla***
J.R.R. Tolkien
*Bractwo Pierścienia*
Przełożył Jerzy Łoziński
Zysk i S-ka Wydawnictwo
Trzy Pierścienie elfowym władcom szlachetnego miana,
Siedem krzatów monarchom w kamiennych sal koronie,
Dziewięć ludzkim istotom, którym śmierć pisana,
Jeden dla Władcy Ciemności, co trwa na mrocznym tronie
W Mordorze, moc którego zwycięży, nie chciana.
Ten Jedyny, by rządzić wszystkimi, ten Jedyny, by wszystkie odnaleźć,
Ten Jedyny, by zebrać je wszystkie i w ciemności zespolić więzami
W Mordorze, moc którego zwycięży, nie chciana.
Spis treści
KSIĘGA PIERWSZA
NOTA OD WYDAWCY
Władca Pierścieni J.R.R. Tolkiena należy do elitarnej grupy ponadczasowych utworów czytanych przez każde pokolenie. Los sprawił, ze pojawiła się możliwość zaprezentowania polskiemu czytelnikowi nowego tłumaczenia sztandarowego dzieła fantasy w sytuacji, gdy literatura ta już na dobre zadomowiła się na polskim rynku wydawniczym. Podstawową zasadą przyjętą przez tłumacza było jak najwierniejsze zrealizowanie sugestii Tolkiena skierowanych do autorów przekładu (zwłaszcza dotyczących imion i nazw własnych).
Przedmowa
Historia ta rosła w trakcie opowiadania, aż ostatecznie przybrała postać dziejów Wielkiej Wojny o Pierścień, w których znalazło się wiele wzmianek o zdarzeniach znacznie wcześniejszych. Opowieść niniejsza zaczęła się rodzić zaraz po powstaniu Hobbita, a jeszcze przed jego publikacją w roku 1937; zanim jednak zdecydowałem się ją rozwinąć, chciałem najpierw zakończyć i uporządkować mitologię Zamierzchłych Dni, którą gromadziłem już od paru lat. Pragnąłem to zrobić przede wszystkim dla własnej satysfakcji, jako że miałem niewielką nadzieję, by owa prehistoria zainteresowała jeszcze kogoś, zwłaszcza iż powstała z racji głównie lingwistycznych, a początek jej dała chęć ugruntowania dziejów języków elfowych.
Gdy kontakt z osobami, które prosiłem o radę i opinię, „niewielką nadzieję" kazał zamienić na „żadną", powróciłem do kolejności chronologicznej, zachęcony prośbami czytelników chcących się dowiedzieć czegoś więcej o hobbitach i ich przygodach. Narracja nieuchronnie jednak przyzywała dawny świat i stała się opowieścią o jego przemijaniu i śmierci, zanim zostały przedstawione jego narodziny i rozwój. Sytuacja taka pojawiła się już w Hobbicie, gdzie padały wzmianki o Elrondzie, Gondolinie, Elfach Godnych czy orkach, a także pojawiały się luźne informacje o elementach kryjących się pod powierzchnią zdarzeń lub ponad nią wyrastających: o Durinie, Morii, Gandalfie, Czarnym Magu, Pierścieniu. Znaczenie owych aluzji i związek pomiędzy nimi ujawniły się dopiero w Trzeciej Epoce, zwieńczonej Wojną o Pierścień.
Ci, którzy ciekawi byli dalszych informacji o hobbitach, uzyskali je, aczkolwiek musieli na to długo poczekać. Władca Pierścieni powstawał z przerwami w latach 1936-1949, a ja miałem w tym okresie również obowiązki, których nie mogłem zaniedbać, oraz zajęcia, które pasjonowały mnie jako badacza i nauczyciela. Na zwłokę wpłynął też, oczywiście, wybuch wojny w roku 1939, kiedy nie była jeszcze ukończona nawet księga pierwsza. Pomimo posępności następnego pięciolecia czułem, że nie mogę już poniechać historii, którą kontynuowałem głównie po nocach, aż do chwili, gdy stanąłem u grobu Balina w Morii. Tutaj nastąpiła dłuższa przerwa i pisanie podjąłem dopiero po roku, tak że do Lotalõrii i Anduiny dotarłem pod koniec roku 1941. W ciągu następnych miesięcy nakreśliłem pierwszy szkic tego, co dziś stanowi treść księgi trzeciej, a także początki pierwszego i trzeciego rozdziału księgi piątej, kiedy jednak płomienie pożogi rozpaliły się w Anõrien, Théoden zaś dotarł do Kopcowej Doliny, mnie zbrakło nie tylko pomysłów, ale i czasu na myślenie.
W trakcie roku 1944 zmusiłem się do tego, aby w imię powiązania oraz wyjaśnienia tajemnic i dramatów wojny, którą przyszło mi prowadzić, a przynajmniej opisywać, wysłać Froda w podróż do Mordoru. Rozdziały te, które później złożyły się na księgę czwartą, wysyłałem zaraz po napisaniu synowi, Christopherowi, który służył wówczas w RAF-ie w Afryce Południowej. A jednak minęło jeszcze pięć lat, zanim książka przybrała dzisiejszą postać; w tym czasie zmieniłem dom, uczelnię, wydział, a dni, chociaż nie tak już chmurne, wcale nie stały się mniej pracowite. Kiedy opowieść została wreszcie doprowadzona do końca, trzeba ją było przepisać. Sam musiałem żmudnie stukać na maszynie, nie stać mnie było bowiem na zawodową maszynistkę.
Zanim Władca Pierścieni ukazał się drukiem, czytało go wiele osób i w związku z tym chciałbym się odnieść do licznych zasłyszanych bądź przeczytanych opinii czy domysłów na temat motywów i celów opowieści. Chciałem przede wszystkim spróbować swych sił w napisaniu naprawdę długiej historii, która interesowałaby czytelników, zaskakiwała ich, bawiła, a czasami może nawet podniecała lub wzruszała. Wskazówek mogło mi tutaj dostarczyć jedynie własne poczucie tego, co intrygujące lub wzruszające, które to poczucie niejednemu musiało wydać się opaczne. Pośród osób, które przeczytały czy choćby przejrzały tę książkę, znalazły się i takie, które uznały ją za nudną, niedorzeczną lub marną. Nie mam powodu, by się boczyć, skoro ja żywię podobne opinie na temat tego, co one piszą czy też jawnie preferują. Nawet jednak tych, którym książka się podobała, nie wszystko w niej zachwyciło. Zapewne, w tak długiej historii trudno o to, aby każdy moment zadowolił każdego, a także niepodobna, by te same momenty wszystkich rozczarowały. Z listów wiem, że fragmenty i rozdziały, które jedni mi wytykają, inni wychwalają pod niebiosa. Czytelnik najbardziej krytyczny, którym jestem również ja sam, znajdzie sporo większych i mniejszych usterek; skoro jednak nie muszę książki recenzować ani pisać na nowo, w milczeniu przechodzę nad nimi do porządku — z wyjątkiem jednej, za którą skarcili mnie także i inni: że książka jest za krótka.
Co do ukrytego znaczenia czy „przesłania" — nie zamierzałem zawrzeć niczego takiego w niniejszej historii, która nie jest ani alegoryczna, ani aluzyjna. Rozrastając się, zapuszczała korzenie w przeszłość i wypuszczała niespodziewane gałęzie, ale zasadniczy jej temat wyznaczony był od chwili, gdy łącznikiem pomiędzy nią a Hobbitem uczyniłem Pierścień. Jeden z najważniejszych rozdziałów. Cień przeszłości, należy do najstarszych fragmentów. Napisałem go na długo przedtem, zanim wydarzenia roku 1939 cieniem nieuniknionej katastrofy zaczęły się kłaść na przyszłość, i nawet gdyby tej katastrofy udało się jakimś cudem uniknąć, opowiadane przeze mnie wydarzenia potoczyłyby się mniej więcej tak samo. Źródłem narracji jest to, z czym od dawna się nosiłem (a częściowo nawet spisałem), natomiast wybuch wojny w roku 1939 i późniejszy jej przebieg miały tutaj wpływ niewielki lub zgoła żaden.
Działania w rzeczywistej wojnie i jej finał nie przypominają wojny z mojej legendy. Gdyby dyktowały one rozwój tej ostatniej, to najpewniej Pierścień zostałby zdobyty i wykorzystany przeciw Sauronowi, którego by ujarzmiono, a nie unicestwiono, natomiast Barad-dûr byłby okupowany, nie zaś zniszczony. Saruman, nie zdobywszy Pierścienia, pośród zamętu i podstępów odnalazłby w Mordorze brakujące elementy swojej wiedzy o Pierścieniach i po niedługim czasie stworzyłby własny Wielki Pierścień, dzięki któremu mógłby się zmierzyć z samozwańczym Panem Śródziemia. Obie strony konfliktu nienawidziłyby hobbitów i pogardzałyby nimi, nawet więc jako niewolnicy istoty te nie przetrwałyby długo.
Ci, którzy lubują się w alegoriach i aluzjach, pewnie inaczej wszystko by powiązali, ja wszakże serdecznie nie znoszę alegorii od czasu, gdy podrósłszy wykryłem ich pretensjonalność. Historie, prawdziwe czy zmyślone, podobają mi się o wiele bardziej, gdyż rozmaicie dostosowują się do sposobu myślenia i doświadczeń czytelników. Przypuszczam, że owo „dostosowywanie się" jest często mylone z „alegorycznością", podczas gdy o pierwszym decyduje czytelnik, o drugiej z rozmysłem stanowi autor.
Z całą pewnością na pisarza muszą oddziaływać jego własne doświadczenia; to jednak, w jaki sposób ziarno opowieści wykorzystuje glebę przeżyć i doświadczeń, jest sprawą bardzo zawiłą, a wszelkie próby jej zdefiniowania odwołują się do przeświadczeń mglistych i niepewnych. Bardzo pociągająca, ale równie nieprawdziwa jest myśl narzucana przez fakt, że autor i krytyk żyją w tych samych czasach, a głosząca, iż najpotężniej na rozwój akcji oddziałały ówczesne zdarzenia i reakcje na nie. To prawda, że trzeba było znaleźć się w mroku czasów wojny, aby w pełni poczuć jej grozę, wraz jednak z upływem lat zaczyna się zapominać, że rok 1914 był nie mniej złowieszczym doświadczeniem dla młodych ludzi niż rok 1939 i jego okrutne następstwa; w roku 1918 żył już tylko jeden z moich najbliższych przyjaciół. Albo weźmy przykład mniej ponury: wysunięto przypuszczenie, że rozdział Porządki we Włości odzwierciedla sytuację, która panowała w Anglii w chwili, gdy kończyłem książkę. To nieprawda. Fragment ten stanowi istotny, zaplanowany od samego początku, składnik akcji, aczkolwiek zmieniał się pod wpływem przemian w charakterze Sarumana, których — co chcę wyraźnie podkreślić — nie narzuciły ani intencje alegoryczne, ani chęć aluzji do aktualnych wydarzeń politycznych. Rozdział ten ma rzeczywiście pewne źródła w moich doświadczeniach, dość jednak słabe, gdyż te wyrastają z dawniejszej i zdecydowanie odmiennej sytuacji ekonomicznej. Kraj, w którym upływało moje dzieciństwo, został bezpowrotnie zniszczony, zanim skończyłem dziesięć lat, a stało się to w czasach, kiedy motocykle były rzadkością (podówczas nie widziałem jeszcze żadnego na własne oczy), a koleje podmiejskie dopiero budowano. Niedawno zauważyłem w gazecie zdjęcie zrujnowanego młyna, kiedyś tak potężnego i według mnie ważnego. Nigdy nie lubiłem młodego młynarza, ale stary, jego ojciec, nosił czarną brodę i nie nazywał się Piaszczyk.
J.R.R, Tolkien
Prolog
l. O hobbitach
W książce tej wiele się mówi o hobbitach — z jej kart czytelnik może się sporo dowiedzieć o ich charakterze, a także odrobinę o ich dziejach. Dalsze informacje można znaleźć w wyborze z Czerwonej Księgi Marchii Zachodniej, który opublikowany został pod tytułem Hobbit. Fragment ten pochodził z pierwszych rozdziałów Czerwonej Księgi, napisanych przez samego Bilba, pierwszego hobbita, który zasłynął w całym świecie. Opowieści swojej właściwie nadał tytuł Tam i z powrotem, albowiem przedstawiła historię wyprawy na wschód i drogi powrotnej do domu. W efekcie tej przygody wszyscy hobbici zostali uwikłani w wielkie wydarzenia Epoki, o których mowa będzie tutaj.
Ponieważ nie wszyscy mają poprzednią książkę, wielu czytelników już na samym początku może chcieć się dowiedzieć czegoś więcej o tych osobliwych istotach. Dla takich właśnie osób zamieszczam garść najważniejszych zagadnień z dziedziny hobbitologii, a także w skrócie opowiadam o owej pierwszej przygodzie.
Hobbici są nieszkodliwym, ale bardzo starodawnym plemieniem, bardziej ongiś licznym niż dzisiaj. Ponieważ kochają pokój, harmonię i ład, najchętniej mieszkają w schludnych wsiach, pośród starannie uprawianych pól. Z wielką wprawą sporządzają narzędzia i korzystają z nich, atoli nigdy nie mieli upodobania do urządzeń bardziej skomplikowanych niż miech, młyn wodny czy krosno. Nawet w dawnych czasach z reguły nieufnie podchodzili do Wielkiego Plemienia — jak nazywają nas — dziś zaś ze zgrozą chowają się przed nami i stąd trudno ich spotkać. Mają czuły słuch i ostry wzrok, a chociaż nie lubią bez potrzeby się spieszyć, potrafią poruszać się zwinnie i bezszelestnie. Dzięki temu, ilekroć zbliża się wielkolud, z którym nie chcą mieć do czynienia, znikają chyżo i bezgłośnie, a umiejętność tę posiedli w takim stopniu, że dla ludzi graniczy ona z magią, aczkolwiek tą hobbici nigdy się nie parali; niepochwytność zaś swą zawdzięczają jedynie wielopokoleniowej praktyce i bliskości z ziemią, decydujących o tym, że talent ów jest niedostępny dla istot większych i bardziej niezgrabnych.
Hobbici są faktycznie niewielkimi istotami, mniejszymi od krzatów*, to znaczy mniej od nich barczystymi i silnymi, chociaż może niewiele niższymi. Wzrost ich waha się między dwiema a czterema stopami**. Dziś do rzadkości należy wzrost trzech stóp, powiadają jednak, że obecne pokolenia skarlały i że kiedyś byli wyżsi. Zgodnie z Czerwoną Księgą, Bandobras Tuk (Byczyryk), syn Isengrima Drugiego, liczył sobie cztery stopy trzy cale wzrostu i potrafił dosiąść konia. Historyczne zapisy hobbitów wspominają tylko o dwóch potężniejszych od niego dawnych bohaterach, o czym będzie również w niniejszej książce.
Hobbici z Włości, o których traktuje nasza opowieść, w czasach pokoju i dostatku byli plemieniem pogodnym. Ubierali się barwnie, szczególnie gustując w żółciach i zieleniach, z rzadka jednak nakładali buty, albowiem ich stopy miały twarde podeszwy, a pokryte były grubymi, kręconymi włosami, podobnymi do tych. które porastały im głowy i były najczęściej kasztanowate. Dlatego nie byli zbyt biegłymi szewcami, ale ich długie i zręczne palce potrafiły sprostać wielu innym pożytecznym i szlachetnym zajęciom. Twarze mieli z reguły bardziej poczciwe niż piękne: szerokie, z roziskrzonymi oczyma, rumianymi policzkami oraz ustami skorymi do śmiechu, jedzenia i napitku. Śmiali się przeto, jedli i popijali często i ochoczo, żartując do woli i pojadając sześć razy dziennie (jeśli mogli sobie na to pozwolić). Radowały ich biesiady, hojnie też szafowali darami, które również lubili otrzymywać.
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że — niezależnie od późniejszej obcości — hobbici są spokrewnieni z nami, bardziej z nami niż z elfami czy nawet krzatami. Z dawien dawna używają języków podobnych do ludzkich, podobne do ludzi zdradzają też upodobania i niechęci, jednakże nie sposób już stwierdzić dokładnie, jakie łączą nas z nimi więzy. Początki hobbitów sięgają Zamierzchłych Dni, niepewnych już i zapomnianych. Tylko pośród elfów zachowały się świadectwa owych najdawniejszych czasów, ale niemal bez reszty odnoszą się do ich własnej historii, w której ludzie pojawiają się rzadko, a hobbici wcale. Tak czy owak, pewne jest, że długie, długie lata przed tym, zanim jakiekolwiek istoty o nich się dowiedziały, hobbici spokojnie zamieszkiwali Śródziemie, a ponieważ na świecie bez liku jest dawnych stworzeń, ów niewielki naród nie budził specjalnego zainteresowania. I dopiero w czasach Bilba oraz jego dziedzica, Froda, hobbici na przekór swej woli stali się tak ważni i znani, iż zmącili spokój zgromadzeń Mędrców i wielkich tego świata.
Aczkolwiek czasy Trzeciej Epoki Śródziemia od dawna należą już do przeszłości i zmienił się kształt wszystkich krajów, hobbici zamieszkiwali niegdyś tereny, na których i dziś trwają: północny zachód Starego Świata, na wschód od Morza. W czasach Bilba hobbici nic już nie wiedzieli o swoich praojczystych ziemiach. Z wyjątkiem genealogii nie interesowali się naukami, niemniej zwłaszcza w starych rodach zachowało się paru hobbitów, którzy od elfów, krzatów i ludzi zbierali informacje o dawnych czasach i obcych krajach. Ich własne kroniki rozpoczynają się od ustanowienia Włości, a najstarsze legendy rzadko sięgają przed ich Dni Wędrówki, niemniej z owych legend, a także z niektórych słów i obyczajów wynika niedwuznacznie, że jak wiele innych plemion hobbici w pradawnej przeszłości ruszyli na zachód. W ich najdawniejszych opowieściach pobrzmiewają czasy, gdy zamieszkiwali doliny górnej Anduiny, pomiędzy Wielkim Zielonym Borem a Górami Mglistymi. Nie wiadomo, dlaczego później zdecydowali się na trudny i niebezpieczny przemarsz przez góry do Eriadoru. Ich kroniki wspominają o mnożeniu się ludzi i o Cieniu, który padłszy na Zielony Bór, zaskarbił mu nową nazwę: Sępna Puszcza.
Jeszcze zanim doszło do przeprawy przez góry, hobbici podzielili się na trzy nieco od siebie odmienne rody: Kosmostopców, Tęgów i Bladoskórów. Kosmostopcowie byli bardziej ogorzali, niżsi i wątlejsi od innych, nie nosili też bród ani obuwia, mieli małe i chyże dłonie oraz stopy, a najchętniej zamieszkiwali wyżyny i górskie stoki. Tęgowie byli masywniejsi i ciężsi, dłonie i stopy mieli większe, a siedliska lubili zakładać na nizinach i nad rzekami. Bladoskórowie mieli (jak nietrudno zgadnąć) jaśniejsze skóry i włosy, byli wyżsi i smuklejsi od pozostałych hobbitów, uwielbiali zaś drzewa i lasy.
Dawno temu Kosmostopcowie utrzymywali żywe kontakty z krzatami i długi czas żyli u podnóża gór. Najwcześniej ruszyli na zachód i zawędrowali w Eriadorze aż do Świszczowego Wierchu, podczas gdy inni zamieszkiwali jeszcze Dzicz. Najliczniejsi spośród hobbitów byli też najbardziej reprezentatywni dla całego plemienia: najchętniej osiedlali się w jednym miejscu i najdłużej zachowali prastary zwyczaj życia w tunelach i jamach.
Tęgowie, mniej lękający się ludzi, długo trzymali się brzegów Anduiny. Ruszyli na zachód po Kosmostopcach i korytem Gromkiej Wody pociągnęli na południe. Wielu z nich długi czas żyło na terenach pomiędzy Tarbadem a Dunlandem, aby później znowu powędrować na północ.
Bladoskórowie, najmniej liczni, stanowili północną gałąź hobbitów. Bliżej niż inni przyjaźnili się z elfami i mieli zdolności bardziej do języków oraz śpiewu niż do rzemiosł. Z dawien dawna przedkładali polowanie nad uprawę ziemi. Przekroczyli góry na północ od Tajaru i podążyli w dół Siwej Wody. W Eriadorze szybko zmieszali się ze swoimi poprzednikami, a ponieważ byli od nich odważniejsi i lubili ryzykować, często spotykamy ich jako naczelników lub wodzów u Kosmostopców czy Tęgów. Jeszcze w czasach Bilba można było wykryć pewne ślady Bladoskórów u przedstawicieli takich wielkich rodów, jak Tukowie czy Gorzaleniowie.
Na zachodzie Eriadoru, pomiędzy Górami Mglistymi a Górami Księżycowymi, hobbici zastali i ludzi, i elfów. Ciągle żyły tutaj jeszcze resztki Dúnedainów, ludzkich, królów, którzy przez Morze przeprawili się z Zachodniego Lądu, szybko ich jednak ubywało, a ziemie Północnego Królestwa wnet opustoszały. Wiele tu było wolnego miejsca dla przybyszów i już wkrótce hobbici zaczęli zakładać swe osiedla. W czasach Bilba większość zniknęła z ziemi i pamięci, aczkolwiek jedno z nich przetrwało w Birowem w pobliżu Lasu Czet', około dziesięciu mil na wschód od Włości, i chociaż nader skarlałe, miało później stać się sławne.
Bez wątpienia w tych dawnych czasach hobbici nauczyli się czytać i pisać od Dúnedainów, którzy z kolei sztukę tę jeszcze wcześniej przejęli od elfów. Wtedy również poszły w zapomnienie języki, których używali wcześniej, odtąd bowiem zawsze już mówili językiem Zachodu, powszechnie używanym we wszystkich królestwach od Arnoru do Gondoru i na wszystkich wybrzeżach Morza, od Belfalasu do Liun. Niemniej z przeszłości zachowali kilka własnych słów, a także nazwy miesięcy oraz dni i wiele, wiele imion.
Pierwsza z tych najdawniejszych legend hobbitów dotyczy rachuby lat. W roku 1601 Trzeciej Epoki dwaj bracia z rodu Bladoskórów. Marko i Blanko, postanowili opuścić Birowe, otrzymawszy zaś zezwolenie od władcy na Fornoście, przekroczyli brązowe wody Goranduiny na czele wielkiego oddziału hobbitów. Przeszli przez Most Kamiennych Łuków zbudowany w czasach potęgi Północnego Królestwa i wzięli w posiadanie wszystkie ziemie leżące pomiędzy rzeką a Dalekimi Kopcami. Żądano od nich jedynie tego, aby dbali o Wielki Most oraz wszystkie inne mosty i drogi, pomagali królewskim posłańcom i uznawali władzę monarchy.
To dało początek Rachubie Czasu Włości, albowiem rok przekroczenia Gorzawiny (tak hobbici przekręcili nazwę Goranduiny) stał się Rokiem Pierwszym Włości, dając początek wszystkim innym datom. Zachodni hobbici natychmiast pokochali swój nowy kraj i rychło zapuścili w nim korzenie, by wkrótce znowu zniknąć z dziejów ludzi i elfów. Formalnie byli podwładnymi króla, naprawdę jednak podlegali własnym naczelnikom i pozostali na uboczu wydarzeń, które rozgrywały się w całej reszcie świata. Na ostatnią bitwę pod Fonostem, wydaną Królowi-Czarnoksiężnikowi z Angmaru, do pomocy monarsze wysłali oddział łuczników, a przynajmniej sami tak twierdzą, albowiem nie ma o tym wzmianki w ludzkich kronikach. Bitwa ta oznaczała koniec Północnego Królestwa. Hobbici nie mieli już nad sobą żadnego zwierzchnictwa, dlatego też spośród swoich naczelników wybrali Wielkiego Tana, aby ten zastąpił upadły autorytet monarchy. Przez następne tysiąc lat z rzadka trapiły ich wojny, a po Czarnej Zarazie (37 r. R.W.) bujnie się mnożyli aż do czasu katastrofalnej Długiej Zimy i głodu, który po niej nastąpił. Marli wtedy tysiącami, ale w czasach, kiedy się toczy niniejsza opowieść. Głodne Lata (1158-1160 R.W.) należały już do zamierzchłej przeszłości, hobbici zaś znowu nawykli do dostatku. Kraj był urodzajny i zasobny, chociaż bowiem zasiedlali go jako pustkowie, dawniej uprawiany był starannie, a królowie mieli tu wiele włości, pól, winnic i lasów.
Trzydzieści mil dzieliło Dalekie Kopce od mostu na Gorzawinie, a czterdzieści — północne trzęsawiska od bagien na południu. Krainę tę, podlegającą władzy Wielkiego Tana, hobbici nazwali Włością i w tym spokojnym zakątku świata tak długo wiedli swe normalne, zacne życie, coraz mniej uwagi poświęcając wstrząsanej mrocznymi wydarzeniami reszcie świata, aż zapanowało pośród nich przekonanie, iż pokój i obfitość są normą Śródziemia oraz prawem każdej rozsądnej wspólnoty. Chociaż i tak niewiele wiedzieli o Strażnikach, teraz zupełnie o nich zapomnieli, podobnie jak o wysiłkach wszystkich tych, którzy umożliwili długotrwały pokój we Włości.
Hobbici nigdy nie byli napastliwi, nigdy też nie toczyli wojen między sobą. W pradawnych wiekach musieli, oczywiście, walczyć o przetrwanie w bezwzględnym świecie, niemniej w czasach Bilba stanowiło to już bardzo odległą historię. Nie ostał się żaden świadek ostatniej bitwy stoczonej w czasach poprzedzających akcję tej książki, w istocie jedynej, jaka rozegrała się w granicach Włości. W owej Bitwie Na Łąkach (1147 r. R.W.) Bandobras Tuk odparł najazd orków. Także klimat złagodniał i już tylko w opowieściach dziadków pojawiały się zgłodniałe wilki, nadciągające z północy w surowe, mroźne zimy. Chociaż pozostało jeszcze we Włości trochę oręża, traktowano go głównie jako ozdobę, którą rozwieszano nad paleniskami lub na ścianach. Więcej broni zgromadzono jedynie w Wielkich Rytach w budowli zwanej Maszomleum (wszystko, z czego hobbici nie mieli bezpośredniego pożytku, a czego nie chcieli wyrzucać, nazywali maszomami). W ich siedzibach ciasno było od maszomów, które wiele razy grały rolę prezentów, przekazywanych z rąk do rąk.
Aż dziw, że długowieczny pokój i poczucie bezpieczeństwa nie odebrały hobbitom twardości. Gdy przychodziły ciężkie chwile, trudno ich było zastraszyć lub zabić. Beztroska radość z dostatku płynęła być może właśnie stąd, że śmiało mogli się bez niego obyć, nieszczęściu zaś, trwodze czy srogiej pogodzie potrafili stawić czoło tak nieustraszenie, iż było to prawdziwym zaskoczeniem dla tych, którzy swe opinie o hobbitach formułowali na podstawie ich wydatnych brzuchów i pucołowatych twarzy. Niezbyt skorzy do zwady, nigdy nie zabijający bez powodu żywych stworzeń, atak odpierali dzielnie i ciągle jeszcze potrafili posługiwać się bronią. Dzięki sokolemu wzrokowi i świetnej celności wybornie strzelali z łuku. Równie dobrze jak z cięciwą i strzałą radzili sobie z rzutem kamieniem. Jeśli tylko rozgniewany hobbit schylał się po kamień, lepiej było natychmiast szukać jakiejś osłony, o czym nieraz się przekonywały nazbyt natrętne leśne drapieżniki.
Wszyscy hobbici żyli niegdyś w podziemnych jamach (albo tak przynajmniej utrzymywali), co wydawało się prawdopodobne, ciągle bowiem w miejscach takich czuli się bardzo swojsko. Tak czy owak, z biegiem czasu musieli się zdecydować na inne siedziby. W czasach Bilba we Włości staremu zwyczajowi hołdowali z reguły najubożsi i najbogatsi hobbici. Biedacy zamieszkiwali najnędzniejsze nory — w istocie niewiele różniące się od prymitywnych dziur — z jednym oknem lub nawet bez niego. Bogacze natomiast budowali luksusowe wersje dawnych prostych jam. Nie wszędzie atoli można było znaleźć miejsce dla dużych i rozgałęzionych tuneli (zwanych przez nich smajalami), dlatego też na równinach i nizinach coraz liczniejsi hobbici musieli wyjść z budowlami ponad ziemię. Dzisiaj nawet w wyżynnych regionach i starych osadach, takich jak Hobbitów czy Tuczyn, a nawet w stolicy Włości, Wielkich Rytach na Białych Kopcach, wiele się widziało domostw z drewna, cegły i kamienia. Szczególnie gustowali w nich młynarze, kowale, powroźnicy i kołodzieje oraz inni rzemieślnicy, nawet bowiem jeśli hobbici mieli podziemne siedziby, z dawien dawna zwykli budować naziemne warsztaty i składy.
Uważa się, że zwyczaj budowania obejść gospodarskich narodził się pośród mieszkańców Błot nad Gorzawiną. Hobbici z tej części Włości, Ćwiartki Wschodniej, byli dość wysocy, mocni w nogach, a w dżdżystą pogodę nosili krzatowe kalosze. Powszechnie wiedziano, że w ich żyłach płynie spora domieszka krwi Tęgów, czego dowodem był meszek często porastający ich policzki. Kosmostopcowie i Bladoskórowie nie mieli nawet śladu zarostu. W rzeczy samej mieszkańcy Błot — a także zajętego przez nich z czasem Jeleniska na wschód od Rzeki — dość późno napłynęli do Włości z południa. W ich mowie zachowały się osobliwe imiona i słowa, których nie spotykało się gdzie indziej.
Niewykluczone, że sztuka budownicza, podobnie jak inne umiejętności, pochodziła od Dúnedainów, ale równie dobrze hobbici mogli jej nabyć od elfów, nauczycieli ludzi w początkach ich dziejów. Był to bowiem czas, kiedy Elfowie Godni nie porzucili jeszcze Śródziemia i nadal zamieszkiwali Szare Nabrzeża na zachodzie oraz inne miejsca, do których można było dotrzeć z Włości. Trzy Elfowe Wieże od niepamiętnych czasów lśniły w księżycowej poświacie na szczycie Wieżowych Wzgórz za zachodnimi marchiami. Najwyższa, a zarazem najbardziej oddalona wieża stała samotnie wypiętrzona na zielonym wierchu. Mieszkańcy Ćwiartki Zachodniej utrzymywali, że z jej szczytu można dojrzeć Morze, atoli — o ile wiadomo — żaden hobbit tam się nie wspiął. Niewielu ich w ogóle widziało Morze, a jeszcze mniej na nie wypłynęło; ledwie garstka z nich powróciła, aby opowiedzieć o swojej przygodzie. Większość nader podejrzliwie traktowała rzeki i małe łódki; nieliczni potrafili pływać. Im dłużej mieszkali we Włości, tym rzadziej rozmawiali z elfami, coraz bardziej się ich obawiali, i z rosnącą nieufnością traktowali wszystkich, którzy się z nimi zadawali. Już samo słowo „morze" zaczęło budzić lęk, stając się symbolem śmierci, dlatego też hobbici starali się nie spoglądać w kierunku wzgórz na zachodzie.
Nawet jeśli elfowie lub ludzie nauczyli hobbitów budownictwa, ci uprawiali je na swój sposób. Nie porywali się na wznoszenie wież. Ich budynki były zazwyczaj długie, niskie i wygodne. Najstarsze były ledwie imitacjami smajali, pokrytymi suchą trawą, słomą albo darnią, ze ścianami lekko zaokrąglonymi. Tak było w początkach Włości, a od tego czasu hobbitowe budownictwo się zmieniło, wzbogacone przez rozwiązania, które podpatrzyli u krzatów lub też sami wymyślili. Jedyną pozostałością dawnych czasów było upodobanie do okrągłych okien, a nawet drzwi.
Domy i tunele hobbitów z Włości były często obszerne i zamieszkiwane przez liczne rodziny. (Bilbo i Frodo jako kawalerowie byli wyjątkami, o czym decydowały także inne cechy, jak na przykład przyjaźń z elfami). Nierzadkie były przypadki, jak u Tuków z Wielkich Smajali czy Gorzaleniów z Gorzego Dworu, że wielopokoleniowe, rozgałęzione rodziny zamieszkiwały w spokoju (względnym) starodawną siedzibę, złożoną z licznych tuneli. Tak czy owak, wszyscy hobbici mieli skłonności do życia w gromadzie i z wielką starannością podtrzymywali wiedzę o więzach pokrewieństwa. W książce tej nie da się naszkicować drzewa genealogicznego, chociażby miało ono uwzględnić jedynie głównych przedstawicieli najważniejszych familii w czasach, o których traktuje niniejsza opowieść. Drzewa rodowe zamieszczone na końcu Czerwonej Księgi Marchii Zachodniej same stanowią niewielką książeczkę, którą każdy z wyjątkiem hobbitów uznałby za niepomiernie nudną. Hobbici jednak lubowali się w takich dziełach, jeśli tylko były odpowiednio sporządzone: miłowali książki, które informacje dobrze im znane podawały jasno, konkretnie i bez sprzeczności.
2. O zielu fajkowym
Niepodobna nie wspomnieć tutaj o innym prastarym zwyczaju hobbitów: poprzez fajki gliniane lub drewniane wchłaniali i wdychali dym z palących się liści rośliny, którą zwali zielem fajkowym lub po prostu liściem, a która najpewniej stanowiła odmianę Nicotiana. Sporo tajemnic nagromadziło się wokół narodzin tego osobliwego zwyczaju czy „sztuki" (takiej nazwy woleli używać hobbici). Wszystkie dawne informacje, jakie można było uzyskać na ten temat, zostały zebrane przez Radostka Gorzalenia (później Pana na Jelenisku), a ponieważ on, tytoń i Ćwiartka Południowa odgrywają istotną rolę w dalszej opowieści, nie od rzeczy będzie przytoczyć uwagi, które pomieścił we wstępie do swego Ziołoznastwa we Włości.
„Jest to", pisze, „ta sztuka, którą z całą pewnością uznać musimy za swój wynalazek. Nie wiadomo, kiedy hobbici zaczęli palić, we wszystkich legendach i opowieściach rodowych zwyczaj ten jest już znany i uznany. Od niepamiętnych wieków mieszkańcy Włości palili różne zioła: i cuchnące, i aromatyczne. Wszystkie jednak podania zgodne są co do tego, że Tobald Rogaduch z Długiej Doliny w Ćwiartce Południowej pierwszy zasiał w swoim ogrodzie prawdziwe ziele fajkowe, a było to w czasach Isengrima Drugiego, około roku 1070 R.W. Z tej okolicy także i dzisiaj pochodzą najlepsze odmiany, a zwłaszcza Dłużynowy Liść, Stary Tobek i Gwiazda Południa.
W jaki sposób Stary Tobek natknął się na liść, tego nie wiadomo, albowiem nawet na łożu śmierci nie zdradził tej tajemnicy. Dużo wiedział o ziołach, mało jednak podróżował. Powiadają, że w młodości często bywał w Birowem, ale z pewnością nigdy nie zapuścił się dalej od Włości. Jest przeto nader możliwe, że poznał ziele w Birowem, gdzie po dziś dzień ładnie porasta południowe zbocza. Miejscowi hobbici twierdzą, że to oni byli pierwszymi palaczami ziela fajkowego. Co prawda utrzymują, że w ogóle wszystko robili wcześniej niż hobbici z Włości, których nazywają kolonistami, niemniej, jak sądzę, ich słowa o liściu mogą być prawdziwe. Nie ulega też wątpliwości, że to właśnie z Birowego sztuka palenia prawdziwego ziela rozpowszechniała się w ostatnich wiekach pośród krzatów, Czatowników, czarodziejów i innych przygodnych wędrowców, którzy nieustannie przemierzają tam i z powrotem ten kraj leżący na skrzyżowaniu wielu dróg. Można przeto uznać, że domostwem i ośrodkiem sztuki jest stara gospoda »Pod Rozbrykanym Kucykiem« w Birze, która od niepamiętnych czasów należy do rodziny Maślaków.
Niemniej obserwacje, które sam poczyniłem w trakcie licznych wypraw na południe, upewniły mnie w przekonaniu, że ziele nie pochodzi z naszej części świata, ale dotarło do nas z południa, znad dolnej Anduiny, dokąd — jak sądzę — przywieźli je zza Morza ludzie z Zachodniego Lądu. Bujnie występuje w Gondorze, gdzie jest plenniejsze i wyższe niż na północy. Tam nigdy nie rośnie dziko, a przyjmuje się tylko w ciepłych, osłoniętych od wiatrów miejscach, takich jak Długa Dolina. Ludzie z Gondoru nazywają roślinę słodką galeną, a cenią tylko z powodu aromatycznego kwiecia. Stąd przez długie wieki ziele musiało wędrować Zielnym Traktem, i to na długo przed nastaniem Elendila i naszych czasów. Ale nawet Dúnedainowie z Gondoru przyznają, że to hobbici pierwsi nabili zielem fajkę. Również czarodzieje nie wpadli na ten pomysł przed nami, aczkolwiek jeden ze znanych mi czarodziejów sztukę opanował dawno temu i nabrał w niej biegłości równej tej, jaką przejawia we wszystkich innych sprawach, którym poświęcił uwagę".
3. O ustroju Włości
Włość — jak już napomykano — rozpadała się na cztery Ćwiartki: Północną, Południową, Wschodnią i Zachodnią. One z kolei dzieliły się na mnogie prowincje, noszące nazwy niektórych z dawnych rodów, chociaż w czasach naszej opowieści imiona te spotyka się także poza ich pierwotnymi regionami. Niemniej wszyscy Tukowie ciągle żyją w Tuczyznie, czego nie można powiedzieć na przykład o Bagoszach czy Bofinach. Obok Ćwiartek istniały także Marchie: Wschodnia (Jelenisko) i Zachodnia, przyłączone do Włości w roku 1462 R.W.
Włość nie miała podówczas żadnego „rządu". Rody zabiegały głównie o własne interesy, a do tych należały przede wszystkim uprawa roślin i spożywanie plonów. W innych kwestiach nie przejawiały chciwości i łapczywości, a z racji tego ich umiarkowania łany, gospodarstwa, warsztaty i kupieckie składy nie zmieniały z reguły właścicieli przez całe pokolenia.
Pozostała, oczywiście, dawna tradycja związana z wielkim królem z Fonostu, czy też Norbury, daleko na północ od Włości, i chociaż królów nie było już od blisko tysiąca lat i nawet ruiny królewskiego zamku porosła trawa, hobbici nadal mówili pogardliwie o dalekich plemionach i złośliwych stworach (takich jak trolle), że nawet nie wiedzą, co to królowie. Król wiązał się dla nich ze wszystkimi najdawniejszymi prawami, na które przystawali dobrowolnie, albowiem były to Reguły (jak je nazywali) i odwieczne, i sprawiedliwe.
To prawda, że rodzina Tuków z dawna dominowała, jako że przed kilkoma wiekami przeszła na nią od Staroleniów funkcja Tana i odtąd główny Tuk zawsze używał tego tytułu. Tan nadzorował wymiar sprawiedliwości, zwoływał zgromadzenia i przewodził pospolitemu ruszeniu hobbitów. Ponieważ jednak powszechne wiece i armię organizowano w niespokojnych czasach, a te należały już tylko do legendy, więc tytuł Tana miał znaczenie wyłącznie honorowe. Wszelako ród Tuków niezmiennie cieszył się szacunkiem, gdyż — jako liczny i bogaty — w każdym pokoleniu wydawał przedstawicieli o szczególnych cechach, niekiedy nawet wojowniczych. Te ostatnie nie cieszyły się bynajmniej powszechnym uznaniem i współcześnie były już tylko tolerowane (u majętnych). Zwyczajowo głowę rodu zwano po prostu Tukiem z dodatkiem odpowiedniego liczebnika, na wzór, na przykład, Isengrima Drugiego.
Jedyny nietytulany urząd sprawował podówczas burmistrz Wielkich Rytów (zwany też burmistrzem Włości), którego raz na siedem lat wybierano w połowie lata podczas Wolnego Jarmarku na Białych Kopcach. Do zadań burmistrza należało przewodniczenie biesiadom wyprawianym z okazji dni świątecznych, które we Włości następowały często po sobie. Z tą funkcją wiązały się także obowiązki Głównego Poczmistrza oraz Pierwszego Dyżurnika, co znaczyło, że podlegała mu służba posłannicza oraz strażnicza, przy czym posłańców było więcej i bardziej byli zajęci. Zdecydowanie nie wszyscy hobbici byli piśmienni, ci jednak, którzy opanowali tę umiejętność, nieustannie korespondowali z przyjaciółmi (i niektórymi krewniakami) mieszkającymi dalej, niż można było dotrzeć podczas popołudniowego spaceru.
Dyżurnikami nazywali hobbici swoją policję, czy też służbę, która w ich świecie najbardziej zasługiwała na tę nazwę. Dyżurnicy nie nosili żadnych uniformów (nikt tutaj o czymś takim nie słyszał), a przypinali jedynie pióro do czapki, przy czym zajęcie ich polegało raczej na odganianiu zwierząt niż na ochronie bezpieczeństwa osobistego hobbitów. Na użytek wewnętrzny było ich dwunastu, po trzech dla każdej Ćwiartki. Znacznie większa liczba, zmieniająca się w zależności od potrzeb, przeznaczona była do strzeżenia granic i obserwacji, czy nie pojawiają się w ich pobliżu jacyś intruzi, wielcy lub mali.
W chwili, kiedy rozpoczyna się nasza opowieść, liczba graniczników (jak ich nazywano) pokaźnie wzrosła. Mnożyły się meldunki i skargi, które mówiły o dziwnych osobach i stworzeniach wałęsających się nad granicami i je naruszających, co stanowiło pierwszą oznakę, że nie wszystko układało się tak, jak zawsze (z wyjątkiem czasów legendarnych) bywało. Bardzo niewielu hobbitów zwróciło uwagę na ów fakt i nawet Bilbo nie uzmysłowił sobie jego doniosłości. Minęło sześćdziesiąt lat od jego sławetnej podróży — był już stary nawet wedle miary hobbitów, z których co drugi dożywał setki. Nadal zostało mu wiele z przywiezionego wówczas bogactwa, którego wielkości nie zdradził nikomu, nawet Frodowi, swemu ukochanemu krewniakowi. W sekretnym schowku trzymał pierścień, który ongiś znalazł.
4. O znalezionym pierścieniu
Jak jest o tym mowa w Hobbicie, pewnego dnia zjawił się u drzwi Bilba Wielki Czarodziej Gandalf Szary, któremu towarzyszyło trzynastu krzatów, a byli to ni mniej, ni więcej tylko Thorin Dębowa Tarcza królewskiej krwi i dwunastu strzegących go na obczyźnie towarzyszy. Ku własnemu niepomiernemu zdziwieniu, w kwietniowy poranek roku 1341 R.W. Bilbo wyprawił się wraz z nimi na poszukiwanie wielkiego krzatowego skarbu należącego do Królów Spod Góry, hen na wschodzie, aż za Ereborem w Dale. Wyprawa była owocna, a smok pilnujący skarbu został zabity. Chociaż jednak najpierw stoczono Bitwę Pięciu Armii, Thorin stracił życie i dokonano wielu sławetnych dzieł, wszystko to nie bardzo by się łączyło z obecną opowieścią, a i w kronikach Trzeciej Epoki doczekałoby się tylko wzmianki, gdyby nie pewne przypadkowe i uboczne wydarzenie. Kiedy wyprawa przemierzała Dzicz, na wyżynnej przełęczy Gór Mglistych została zaatakowana przez orków i osobliwym trafem Bilbo na pewien czas zabłąkał się w podziemnych kopalniach wykutych pod szczytami, a kiedy błądził bezradny w ciemnościach, natrafił ręką na pierścień i schował go do kieszeni w przekonaniu, że znalezisko to jest tylko szczęśliwym trafem. W poszukiwaniu wyjścia Bilbo dotarł aż do samych fundamentów góry. Tutaj droga się kończyła. U wylotu tunelu, z dala od wszelkiego światła, znajdowało się mroźne jezioro, a na skalnej wyspie mieszkał Gullum, Była to niewielka, obrzydliwa istota: siedząc w czółnie, wiosłował wielkimi, płaskimi stopami i rozglądał się wokół świecącymi, wyblakłymi oczyma, aby złapać w długie palce każdą dostrzeżoną ślepą rybę i zjeść ją na surowo. Pożerał właściwie wszystkie żyjące stworzenia, nawet orków, jeśli znienacka udało mu się ich schwytać i zdradziecko udusić. Był właścicielem sekretnego skarbu, którym zawładnął wiele lat wcześniej, gdy żył jeszcze na powierzchni. Chodziło o złoty pierścień, który posiadacza czynił niewidzialnym. Nie kochał niczego więcej na świecie oprócz owego klejnotu, z którym wiódł rozmowy nawet wtedy, gdy nie miał go przy sobie. Trzymał go bowiem w sekretnym ukryciu na wyspie, z wyjątkiem chwil szpiegowania kopalnianych orków albo polowania na nich.
Niewykluczone, że natychmiast rzuciłby się na Bilba, gdyby miał na palcu pierścień, ale go nie miał, hobbit zaś zbrojny był w sporządzony przez elfów nóż, który służył mu jako miecz. Aby zyskać na czasie, Gullum wyzwał Bilba na pojedynek, powiadając, że jeśli hobbit nie znajdzie odpowiedzi na jakąś zagadkę, zostanie zabity i pożarty, jeśli jednak zwycięży, będzie wyprowadzony z czeluści tunelu. Ponieważ Bilba otaczał beznadziejny mrok, w którym ani nie mógł iść do przodu, ani szukać drogi powrotnej, przyjął wyzwanie. Rywale zaczęli stawiać sobie nawzajem zagadki, a wygrał w końcu Bilbo, bardziej za sprawą szczęścia (tak się przynajmniej wydawało) niż sprytu: kiedy bowiem nie przychodziła mu już do głowy żadna więcej zagadka, jego ręka przypadkowo natrafiła w kieszeni na znaleziony pierścień, o którym zdążył zapomnieć, i wykrzyknął: „Co chowam w kieszeni?" Gullum próbował trzy razy, ale wszystkie odpowiedzi były fałszywe.
Trzeba przyznać, że autorytety nie mogą się zgodzić co do tego, czy okrzyk Bilba był tylko pytaniem, czy też zagadką, jak tego wymagały reguły gry; wszyscy jednak zgodnie przyznają, że skoro Gullum kwestię tę uznał za zagadkę i po trzykroć bezskutecznie usiłował ją rozwiązać, powinien dotrzymać obietnicy. Także i Bilbo stanowczo nastawał, żeby straszydło wywiązało się ze złożonego przyrzeczenia, przyszło mu bowiem do głowy, że owa chuderlawa kreatura może okazać się wiarołomna, aczkolwiek tego typu obietnice traktowane były jako rzecz święta i z dawien dawna tylko najwięksi niegodziwcy ośmielali się je łamać. Wszelako po długich latach spędzonych w ciemności w sercu Gulluma zamieszkały mrok i zdrada. Chyłkiem wymknął się i pospieszył na wysepkę, o której Bilbo nic nie wiedział, a która nie opodal sterczała z czerni wody. Gullum był przekonany, że tam czeka na niego pierścień; wygłodniały już teraz i rozwścieczony potrzebował tylko klejnotu, aby nie lękać się żadnej broni.
Tymczasem na wysepce pierścienia nie było; zniknął gdzieś, jakby się rozpłynął. Skrzekliwy wrzask Gulluma sprawił, że Bilbo poczuł ciarki na grzbiecie, chociaż ciągle jeszcze nie pojmował, co się stało. Gullum natomiast poniewczasie znalazł rozwiązanie zagadki. „Co ono trzyma w jego kieszenisku?!!!", zawył, w jego oczach rozbłysły zielonkawe płomienie i ruszył w kierunku hobbita, aby go zabić i odzyskać swój skarb. Bilbo w porę dostrzegł nadciągającą groźbę i na oślep pognał drogą, która doprowadziła go do jeziora. Raz jeszcze uśmiechnęło się do niego szczęście: biegnąc, wsadził rękę do kieszeni, a wtedy pierścień sam wsunął mu się na palec. W tej właśnie chwili Gullum przemknął obok, nie dostrzegając Bilba, i popędził do wyjścia, aby „złodziej" nie zdołał uciec. Hobbit ostrożnie podążył za prześladowcą, który na przemian klął i przemawiał do swojego skarbu, tak że w końcu nawet Bilbo odgadł prawdę i pomimo ciemności odzyskał nadzieję: znaleziony cudownie pierścień dawał mu szansę na wymknięcie się orkom i Gullumowi.
Po długim czasie zatrzymali się wreszcie przed niewidocznym otworem, który prowadził do niższej bramy kopalni we wschodnim stoku góry. Gullum przykucnął, węsząc i nasłuchując, a Bilba nawiedziła ochota, by znienacka przeszyć wroga mieczem. Zwyciężyła jednak litość, a chociaż był szczęśliwym posiadaczem pierścienia, który przywracał mu nadzieję, nie zamierzał wykorzystywać go do zbrodniczych czynów. Zebrał się w końcu na odwagę, przeskoczył w ciemności nad Gullumem i pognał ku wyjściu, słysząc za sobą pełne wściekłości i rozpaczy okrzyki prześladowcy: „Złodziej! Złodziej! Bagosz! Nienawidzimy go na zawsze!"
Rzecz zastanawiająca, że Bilbo zrazu nie tak przedstawił historię swoim towarzyszom, którym powiedział, że Gullum obiecał mu „prezent" w razie swojej porażki, gdy jednak zaczął go szukać na wyspie, okazało się, że gdzieś mu zginął cudowny pierścień, który dawno temu otrzymał na urodziny. Bilbo natychmiast zrozumiał, że to jest właśnie ten pierścień, który znalazł, a który i tak mu się należał, skoro wygrał pojedynek. Ponieważ jednak był w ciemnicy, słowem nie wspomniał o znalezisku i pozwolił się wyprowadzić z matni, co sam Gullum zaproponował, nie mogąc się wywiązać z danego przyrzeczenia. Tę wersję Bilbo zamieścił w swoich pamiętnikach i — jak się wydaje — nigdy jej nie zmienił, nawet po naradzie u Elronda. Pojawiła się ona w Czerwonej Księdze oraz w pewnej liczbie jej kopii i streszczeń. Nierzadkie wszelako były także odpisy, które jako alternatywę przedstawiały prawdziwą opowieść, zaczerpniętą bez wątpienia z notatek Froda lub Samlisa, którzy wykryli prawdę, nie chcieli jednak usuwać niczego z tego, co napisał stary hobbit.
Atoli Gandalf od samego początku nie uwierzył w pierwszą wersję historii Bilba i nieustannie wypytywał o pierścień. Po wielu naciskach, które na pewien czas nadwerężyły nieco ich przyjaźń, udało mu się wydobyć z Bilba prawdziwą wersję, na czym czarodziejowi bardzo zależało. A chociaż słówkiem nie wspomniał o tym Bilbowi, za sprawę ważną i konsternującą uznał także to, że zacny hobbit na przekór swym zwyczajom początkowo skłamał. Zresztą pomysł z „prezentem" nie pochodził wyłącznie od hobbita. Jak Bilbo wyznał Gandalfowi, zasugerowały mu go podsłuchane słowa Gulluma, który kilkakrotnie nazwał pierścień „podarkiem urodzinowym". To także wydało się Gandalfowi dziwne i podejrzane, chociaż dopiero po wielu latach, jak zobaczymy dalej, udało mu się dociec prawdy.
Niewiele trzeba tu dodać o późniejszych przygodach Bilba. Dzięki pomocy pierścienia umknął orkom pilnującym wyjścia z kopalni i dołączył do swych towarzyszy. Wielokrotnie korzystał z usług klejnotu podczas reszty wyprawy, zwłaszcza ratując przyjaciół, niemniej rzecz całą trzymał w sekrecie, jak długo mógł. Po powrocie do domu nie opowiadał o skarbie nikomu, z wyjątkiem Gandalfa i Froda, nikt też inny we Włości nie wiedział o istnieniu pierścienia, a przynajmniej tak sądził Bilbo. Tylko Frodowi pokazał spisaną przez siebie historię podróży.
Swój miecz, Żądło, zawiesił nad kominkiem, kolczugę zaś, dar krzatów, z którymi wyruszył na poszukiwanie skarbu, oddał do Maszomleum w Wielkich Rytach. W komodzie w Bagosznie zachował stary kaftan i kaptur, które chroniły go podczas wyprawy, a pierścień na pięknym łańcuszku nosił zawsze w kieszeni.
Do Bagoszna powrócił 22 czerwca 1342 roku R.W., mając pięćdziesiąt dwa lata, i od tej pory nie wydarzyło się we Włości nic godnego uwagi do czasu, gdy imć Bagosz rozpoczął przygotowania do swoich sto jedenastych urodzin (1401 r. R.W.). I tutaj rozpoczyna się nasza opowieść.
NOTA O KRONIKACH WŁOŚCI
Rola, jaką hobbici odegrali pod koniec Trzeciej Epoki w wielkich wydarzeniach, w efekcie których Włość weszła w skład Odrodzonego Królestwa, rozbudziła wśród nich powszechniejsze zainteresowanie własnymi dziejami. To wtedy zebrano i spisano wiele tradycyjnych podań, dotąd najczęściej przekazywanych ustnie. Wielkie rody interesowały się również wydarzeniami w całym Królestwie i liczni przedstawiciele studiowali pradawne legendy oraz opowieści. Pod koniec pierwszego stulecia Czwartej Epoki można już było znaleźć we Włości biblioteki z licznymi historycznymi książkami i dokumentami.
Największe zbiory mieściły się w Podwieżowie, Wielkich Smajalach i w Gorzym Dworze. Te opowieści o końcu Trzeciej Epoki zostały w większej części odpisane z Czerwonej Księgi Marchii Zachodniej. Owo najważniejsze źródło informacji na temat Wojny o Pierścień jest tak nazywane z tej racji, że bardzo długo było przechowywane w Podwieżowie, siedzibie Gładyszów, strażników Marchii Zachodniej. Początkowo był to pamiętnik Bilba, który ten zabrał ze sobą do Tajaru. Frodo przywiózł go z powrotem do Włości wraz z wieloma luźnymi kartkami własnych notatek i w latach 1420-1421 R.W. zapełnił resztę kartek własną historią wojny. Wraz z tą księgą zachowały się — zapewne w czerwonym pudle — trzy duże tomy oprawne w czerwoną skórę, które Bilbo podarował Frodowi na pożegnanie. W Marchii do owych czterech woluminów dołączono piąty, w którym pomieszczono komentarze, genealogie oraz liczne inne materiały dotyczące udziału hobbitów w Bractwie.
Nie zachował się oryginał Czerwonej Księgi, istnieją jednak liczne kopie - zwłaszcza tomu pierwszego — sporządzone na użytek potomków Mistrza Samlisa*. Z najważniejszą spośród nich wiąże się osobna historia. Przechowywana w Wielkich Smajalach spisana przecież została w Gondorze, najpewniej na życzenie praprawnuka Peregrina Tuka, a ukończona w roku 1592 R.W. (172 Czwartej Epoki). Pochodzący z południa skryba, który dołączył uwagę: „Findegil, Królewski Pisarz, ukończył to dzieło w roku IV 172". Jest to dokładna w każdym szczególe kopia Księgi Tana z Minas Tirit, która z kolei stanowi sporządzony na rozkaz króla Elessara odpis Czerwonej Księgi Periannatów, przedstawionej mu przez Tana Peregrina, który przeniósł się do Gondoru w roku 64 Czwartej Epoki.
Księga Tana była więc najpierwszą kopią Czerwonej Księgi i zawierała wiele szczegółów pominiętych później lub zagubionych. W Minas Tirit wprowadzono wiele uzupełnień oraz poprawek w imionach, słowach i cytatach w języku elfów, a ponadto dodano takie skrócone wersje tych fragmentów Opowieści o Aragornie i Aruenie, które nie dotyczą lat Wojny. Całość miała być sporządzona przez Barahira, wnuka Namiestnika Faramira, krótko po śmierci króla. Najważniejsze jednak w przypadku kopii Findegila jest to, że tylko ona zawiera całość Przekładów z języków elfów Bilba. Okazało się, że owe trzy tomy, będące owocem wielkiego talentu i wiedzy, Bilbo sporządził w latach 1403-1418, wykorzystując do tego wszystkie dostępne w Tajarze źródła ustne i pisemne. Skoro jednak Frodo niewielki zrobił z nich użytek, gdyż niemal całkowicie traktują o Zamierzchłych Dniach, także i my nie będziemy o nich wspominać.
Ponieważ Radostek i Peregrin stali się głowami swoich rodów, a zarazem podtrzymywali związki z Rohanem i Gondorem, w bibliotekach Jeleniowa i Tuczyna znalazło się wiele materiałów, których nie ma w Czerwonej Księdze. W Gorzym Dworze sporo było dzieł traktujących o Eriadorze i dziejach Rohanu. Niektóre z nich zostały napisane lub przynajmniej rozpoczęte przez Radostka, aczkolwiek we Włości pamięta się o nim głównie z racji Ziołoznawstwa we Włości oraz Rachuby lat, gdzie omawia podobieństwa i różnice kalendarzy stosowanych we Włości i Birowem do tych, które są używane w Tajarze, Gondorze i Rohanie. Radostek napisał też mały traktat Stare słowa i nazwy we Włości, w którym szczególnie zajmuje się pokrewieństwami między mową Rohirrimów a takimi pojęciami Włości, jak „maszom" czy starymi cząstkami nazw miejscowości.
Książki z Wielkich Smajali nie miały wielkiego znaczenia dla mieszkańców Włości, natomiast istotne były dla historii powszechnej. Żadnej z nich nie napisał Peregrin, niemniej on i jego następcy zgromadzili wiele manuskryptów, które wyszły spod pióra pisarzy z Gondoru, a przekazywały (czasami w skrócie) podania i legendy związane z Elendilem i jego potomkami. Było to jedyne miejsce we Włości, gdzie znajdowały się obszerne materiały dotyczące Númenoru i narodzin potęgi Saurona. To prawdopodobnie w Wielkich Smajalach zestawiono, wykorzystując materiały zebrane przez Radostka, Rachubę lat. Chociaż wiele lat, szczególnie dotyczących Drugiej Epoki, budzi wątpliwości, dzieło to zasługuje na uwagę. Jest bardzo możliwe, iż Radostek uzyskał pomoc i informacje w Tajarze, który nieraz odwiedzał. Chociaż nie stało już Elronda, długo jeszcze żyli jego synowie oraz ostatni przedstawiciele Elfów Godnych. Keleborn żył tutaj ponoć po rozstaniu się z Galadriel, nic jednak nie wiadomo o dniu, w którym odnalazł wreszcie Szare Nabrzeża, po nim zaś nie pozostał już w Śródziemiu żaden żywy świadek Zamierzchłych Dni.
Księga pierwsza
Rozdział I
Długo oczekiwana biesiada
kiedy bilbo bagosz z bagoszna oznajmił, że wkrótce wyda wspaniałą ucztę dla uświetnienia swoich sto jedenastych urodzin, w Hobbitowie zapanowały wielki gwar i podniecenie.
Bilbo, osoba bardzo bogata i wybitna, cieszył się we Włości niesłabnącą sławą od sześćdziesięciu lat, kiedy to znienacka zniknął, a potem równie nieoczekiwanie się pojawił. Bogactwa, jakie przywiózł, obrosły legendą i panowała powszechna opinia, że bez względu na to, co mówiłby sam Bilbo, wzgórze w Bagosznie podziurawione jest tunelami pełnymi skarbów. Jakby tego było mało, sławę wspierała także niezwykła żywotność Bilba. Czas płynął, ale wydawało się, że ma niewielki wpływ na imć Bagosza. W wieku lat dziewięćdziesięciu wyglądał tak samo jak Bilbo-pięćdziesięciolatek. Gdy osiągnął dziewięćdziesiąt dziewięć lat, zaczęto o nim mówić, że dobrze się trzyma, chociaż bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że się w ogóle nie zmienia. Niektórzy kręcili głowami i myśleli, że to zbyt wiele jak na jednego hobbita; wydawało się niesprawiedliwe, by ktoś cieszył się nieprzemijającą młodością i w dodatku korzystał z nieprzebranych skarbów.
— Kiedyś za to wszystko zapłaci — powiadali sceptycy. — To niezgodne z naturą i będą z tego kłopoty!
Na razie jednak żadne kłopoty nie nadciągały, a ponieważ Bilbo hojnie szafował pieniędzmi, większość hobbitów skłonna była wybaczyć mu dziwactwa i szczęście. Składał wizyty krewnym (oprócz, rzecz jasna, Bagoszów z Sakowa) i sam ich przyjmował; chociaż jednak miał licznych wielbicieli pośród hobbitów z biednych i mało znaczących rodzin, bliskich przyjaciół zyskał dopiero wtedy, kiedy podrośli młodzi krewniacy.
Ulubieńcem Bilba stał się najstarszy z nich, Frodo Bagosz. Mając dziewięćdziesiąt dziewięć lat, Bilbo adoptował Froda, ulokował go w Bagosznie i wyznaczył na swego spadkobiercę, co położyło kres nadziejom Bagoszów z Sakowa. Bilbo i Frodo przypadkowo obchodzili urodziny tego samego dnia, dwudziestego drugiego września. „Wiesz co, Frodo", powiedział któregoś dnia Bilbo, „przenieś ty się lepiej do mnie, a wtedy będziemy mogli wspólnie wyprawiać urodziny". Frodo był wtedy „dwudziestakiem", jak nazywają hobbici osobę przeżywającą nieistotny okres lat dwudziestu kilku, pomiędzy dzieciństwem a dorosłością, której próg wyznacza liczba trzydzieści trzy.
Minęło jeszcze dwanaście lat. Każdego roku Bagoszowie wspólnie wyprawiali w Bagosznie huczne przyjęcia urodzinowe, teraz jednak było jasne, że tej jesieni wydarzy się coś zupełnie szczególnego. Bilbo miał obchodzić „trójjedynkowe" urodziny, osobliwa liczba i wiek bardzo szacowny dla hobbita (Stary Tuk dożył stu trzydziestu lat), Frodo trzydzieste trzecie, a waga tej daty — jak już wiemy — wiązała się z wkroczeniem w dorosłość.
W Hobbitowie i Przywodziu w ruch poszły języki, a wieść o zbliżającej się uroczystości rozeszła się po całej Włości. Głównym tematem rozmów znowu stały się dzieje i osoba Bilba Bagosza, starzy hobbici zaś ze swymi wspomnieniami raptem znaleźli się w centrum zainteresowania.
Nikt nie miał większej publiczności od Hamfasta Gaduły, popularnie zwanego Starzykiem, który przesiadywał w małej gospodzie „Pod Bluszczem" na drodze do Przywodzia. Słów jego słuchano z uwagą, albowiem przez czterdzieści lat opiekował się ogrodem w Bagosznie, a przedtem pomagał w tym zajęciu staremu Dołkowi. Teraz, gdy posunął się w latach i stawy służyły mu coraz gorzej, ogrodu doglądał przede wszystkim jego najmłodszy syn, Sam Gaduła. I ojciec, i syn byli bardzo zaprzyjaźnieni z Bilbem i Frodem, mieszkali zresztą na samym Pagórku, pod numerem trzecim drogi Na Bagoszno, tuż poniżej siedziby gospodarzy.
— Imć Bilbo to grzeczny i uprzejmy hobbit, zawsze to powtarzam — mówił Starzyk i miał bez wątpienia rację, jako że Bilbo bardzo układnie zwracał się do niego per „panie Hamfaście" i niezmiennie wypytywał o uprawę warzyw, w sprawach bowiem wszystkiego, co miało korzenie i bulwy, a zwłaszcza ziemniaków, Starzyk uznawany był przez wszystkich — łącznie z sobą samym — za lokalny autorytet.
— A jaki jest ten Frodo, co z nim mieszka? — zapytał Stary Wydąb z Przywodzia. — Bagosz ma na nazwisko, ale powiadają, że w połowie jest Gorzaleniem, a ja się tak tylko zastanawiam, czemu jakiś Bagosz z Hobbitowa miałby sobie szukać żony w Jelenisku, gdzie żyją sami dziwacy.
— Ani chybi, dziwacy — przytaknął Papcio Dwustopczyk, najbliższy sąsiad Starzyka — skoro żyją po tamtej stronie Gorzawiny, tuż obok Starego Lasu. To paskudne miejsce, jeśli chociaż połowa historii o nim jest prawdziwa.
— Co racja to racja, Papciu — zgodził się Starzyk. — Nie żyją może Gorzaleniowie z Jeleniska w samym Starym Lesie, ale że dziwacy z nich, to pewne. Uganiają się po rzece w wielkich łodziach, a to przecież przeciwne naturze. Mogą być z tego tylko kłopoty, zawsze tak powiadam. Tak czy siak, Frodo to przyjemny młody hobbit, któremu trudno coś zarzucić. Bardzo przypomina imć Bilba i to nie tylko z wyglądu; wszak jego ojciec także był Bagoszem. Tak, tak, o Drogo Bagoszu, porządnym, szanowanym hobbicie nic złego nie dało się powiedzieć do czasu, gdy utonął.
— Utonął? — wykrzyknęło ze zgrozą kilka głosów. Wszyscy, oczywiście, słyszeli już tę historię i inne jej podobne, ale hobbici kochają się w rodzinnych opowieściach i mogliby ich słuchać bez końca.
— Tak niesie wieść — przytaknął Starzyk. — Widzicie, Drogo za żonę wziął sobie biedną Primulę Gorzaleń, która była siostrą cioteczną imć Bilba ze strony matki (czyli najmłodszej córki Tuka Starego), Drogo zaś był bratem stryjecznym ze strony ojca. Tak więc imć Frodo jest dla imć Biłba stryjecznym siostrzeńcem i ciotecznym bratankiem, jeśli nadążacie za moją myślą. Przebywał więc kiedyś imć Drogo w Gorzym Dworze u swego teścia, Gorbadoka, Pana na Jelenisku (robił to często po ślubie z racji smakołyków, których Gorbadok nie skąpił swoim gościom), no więc gdy kiedyś tam się znalazł, wybrał się łódką, powtarzam: łódką, na rzekę i wraz z małżonką utonął, na śmierć, a biedny Frodo był podówczas jeszcze tylko dzieckiem.
— A ja słyszałem — wtrącił się Wydąb — że wypłynęli na wodę po sutej kolacji i to z powodu ciężaru łódka Droga zatonęła.
— Ja zaś słyszałem — wpadł mu w słowo Piaszczyk, młynarz z Hobbitowa — że ci go ona wypchnęła, a on ją pociągnął za sobą.
— Nie wolno tak dawać wiary wszystkiemu, co posłyszysz — oznajmił z namaszczeniem Starzyk, który nie przepadał za młynarzem. — I co tu gadać o wypychaniu i wyciąganiu, kiedy łódki są dostatecznie zdradliwe, nawet kiedy siedzisz sobie spokojnie i nic nie robisz. Tak czy siak, chociaż został Frodo sierotą pośród tych dziwaków z Jeleniska, to ktoś go tam wychowywał w Gorzym Dworze, pewnie jakaś zwykła niańka. U Gorbadoka rzadko mieszkało mniej niż kilkuset krewnych, dlatego był to jeden z piękniejszych uczynków imć Bilba, kiedy zatroszczył się o to, żeby krewniak zamieszkał pośród porządnych hobbitów. Coś mi się jednak wydaje, że było to nieprzyjemne zaskoczenie dla Bagoszów z Sakowa. Raz już byli pewni, że dostanie im się Bagoszno, wtedy, kiedy Bilbo znienacka zniknął i wszyscy byli przekonani, że już po nim. A tu nagle wraca jak gdyby nigdy nic i żyje sobie w najlepsze, ani odrobinę się nie starzejąc, żeby potem ni stąd, ni zowąd adoptować dziedzica i przepisać na niego wszystkie prawa. Bagosze z Sakowa nie ujrzą pewnie Bagoszna od środka, albo tak się przynajmniej wydaje.
— Z tego, co słyszałem — odezwał się podróżujący w interesach przyjezdny z Wielkich Rytów w Ćwiartce Zachodniej — bogactw jest tam w bród. Cały wasz Pagórek podziurawiony jest ponoć tunelami pełnymi skrzyń ze złotem, srebrem i klejnotami.
— Toś słyszał dużo więcej ode mnie, mospanku — rzekł wyniośle Starzyk. — Ja tam nic nie wiem o żadnych klejnotach. To prawda, że imć Bilbowi nie zbywa na pieniądzach, ale żadnych tuneli to on nigdy nie kopał. Widziałem imć Bilba po powrocie, sześćdziesiąt lat temu, kiedym był jeszcze młokosem. Od niedawna praktykowałem wtedy u starego Dołka (kuzyna mojego ojca), pomagając mu w Bagosznie pilnować, aby się hobbiciska nie rozłazili po całym ogrodzie w dzień targowy. Aż tu któregoś dnia imć Bilbo podchodzi pod Pagórek i ciągnie za sobą konia, a na koniu piętrzą się wielkie torby i skrzynie. Z pewnością pełne były skarbów, które zdobył w obcych stronach, gdzie nawet góry są ze złota, ale w żaden sposób nie starczyłoby tego, żeby zapełnić tunele. Więcej o tym wszystkim wie mój Sam, który stale teraz bywa w Bagosznie, a ponieważ ma kręćka na punkcie starych opowieści, więc nie przepuści żadnej z historyjek imć Bilba. Nauczył ci go on czytać i pisać, a żadnej jak dotąd nie miał Sam z tego szkody i chciałbym, żeby i potem mu to nie zaszkodziło. „Zostaw te smoki i elfów w spokoju", mówię mu, „słuszniejsza jest dla nas kapusta i ziemniaki niż te ci tam litery. Jak zaczniesz mieszać się w sprawy lepszych od siebie, napytasz sobie takiej biedy, że hej!" I tak samo przestrzegłbym każdego — dodał Starzyk, znacząco spoglądając na przybysza i młynarza.
Słuchaczy nie udało mu się jednak przekonać. Legenda o nieprzebranych skarbach Bilba bez reszty opanowała umysły młodszego pokolenia hobbitów.
— Co przywiózł, to przywiózł, — powiedział młynarz, dając w ten sposób wyraz powszechnej opinii. — Ale niejedno przecie dorzucił potem do swoich pierwszych skarbów. Często nie ma go w domu, a jak już jest, to spójrzcie tylko, kto go odwiedza: po nocach krzaty pukają do drzwi, a zjawia się także ten wędrowny magik, Gandalf. Gadaj sobie, co chcesz, Starzyk, ale Bagoszno to dziwne miejsce i dziwni są jego mieszkańcy.
— Ty też gadaj sobie, co chcesz, Piaszczyk, ale niewiele lepiej się na tym wyznajesz niż na łódkach — odparował Starzyk, bardziej jeszcze niechętny młynarzowi niż zwykle. — Jak Bagoszno dla ciebie dziwne, to nie widzisz, że pod nosem masz więcej dziwowisk. Łatwo znajdziesz tu takich, którzy nawet przyjacielowi odmówiliby kufla piwa, chociażby i żyli w jamie o złotych ścianach, a w Bagosznie wszystko się robi, jak należy. Mój Sam powiada, że wszyscy dostaną zaproszenia na przyjęcie i każdy, posłuchajcie tylko, dostanie prezent, i to już w tym miesiącu.
Wrzesień zaś był tak piękny, jak tylko można sobie wymarzyć. Dwa czy trzy dni później (zapewne za sprawą dobrze poinformowanego Sama) rozeszła się wieść, że będą ognie sztuczne i to takie, jakich we Włości nie widziano od stuleci, czy mówiąc ściślej, od śmierci Starego Tuka.
Czas płynął i coraz bliższy był dzień uroczystości. Podniszczony wóz załadowany dziwacznymi skrzyniami wjechał któregoś dnia do Hobbitowa i Pagórkiem zaczął się wdrapywać do Bagoszna. Podekscytowani hobbici wylegli przed oświetlone drzwi i patrzyli, rozdziawiając usta. Woźnice byli nietutejsi: krzatowie z długimi brodami i obszernymi kapturami, nucący dziwne melodie; kilku z nich zostało w Bagosznie. Pod koniec drugiego tygodnia września przez Przywodzie za dnia przeciągnął wóz jadący od mostu na Gorzawinie. Woźnica nosił obszerny szary płaszcz, wysoki, spiczasty niebieski kapelusz i srebrzysty szal; miał długą, białą brodę i krzaczaste brwi, które wyzierały spod ronda kapelusza. Hobbiciątka biegły za wozem przez cały Hobbitów i Pagórek aż do samego Bagoszna. Jak wszyscy słusznie przypuszczali, dostarczono sztuczne ognie. Starzec zaczął wyładowywać swe bagaże przed frontowymi drzwiami Bilba: najróżniejszych kształtów i rozmiarów pakunki z ogniami sztucznymi, a na każdym widniało duże czerwone G
i znak runiczny elfów
.
Były to, oczywiście, znaki Gandalfa, a woźnicą był on sam, czarodziej sławny we Włości przede wszystkim dzięki ogniom, dymowi i światłom. Prawdziwa jego misja była o wiele bardziej zawiła i niebezpieczna, ale mieszkańcy Włości nic o tym nie wiedzieli. Dla nich liczyła się tylko kolejna atrakcja przygotowana na Przyjęcie i stąd podniecenie wśród małych hobbitów. „G bo Groźny!", krzyczały, a Gandalf się tylko uśmiechał. Wszyscy znali go z widzenia, chociaż pojawiał się w Hobbitowie rzadko i nigdy na długo, niemniej ani dzieci, ani dorośli nigdy nie widzieli jego wyczynów pirotechnicznych, należały one bowiem do legendarnej przeszłości.
Kiedy starzec przy pomocy Bilba i paru krzatów skończył rozładunek, Bilbo rzucił między patrzących garść miedziaków, ale ku ich rozczarowaniu nie doszło do żadnych wybuchów.
— A teraz zmykajcie! — powiedział Gandalf. — Napatrzycie się jeszcze, kiedy przyjdzie czas.
Potem wraz z Bilbem zniknęli za drzwiami, w które mali hobbici wpatrywali się jakiś czas na próżno, a potem odeszli z uczuciem zawodu, jakby nigdy nie mieli się doczekać dnia Przyjęcia.
Bilbo i Gandalf zasiedli w małym pokoju przy otwartym zachodnim oknie, które wychodziło na ogród. Było pogodne, spokojne popołudnie. Czerwono i żółto płonęły lwie paszcze, słoneczniki i nasturcje, które pięły się po ścianach z darni i zaglądały do okrągłych okien.
— Wspaniały masz ogród — pochwalił Gandalf.
— Tak — przyznał Bilbo. — Jestem z niego rzeczywiście dumny, podobnie jak ze starej, dobrej Włości, ale myślę, że należy mi się wypoczynek.
— Nie zrezygnowałeś więc ze swojego planu?
— Nie. Co sobie postanowiłem kilka miesięcy temu, to zrobię.
— Bardzo dobrze. Trzymaj się tego planu, tylko pamiętaj: całego, a mam nadzieję, że i tobie, i nam wszystkim wyjdzie to na dobre.
— Tak i ja myślę. Ale w czwartek chciałbym się trochę zabawić i przygotowałem na tę okoliczność mały żarcik.
— Ciekaw jestem tylko, kto się będzie śmiał ostatni — powiedział Gandalf i pokręcił sceptycznie głową.
Zobaczymy — mruknął Bilbo.
Nazajutrz na Pagórek znowu wdrapywały się coraz to nowe pojazdy. Przedtem słychać było tu i ówdzie pomruki, że dobrze jest też dać zarobić miejscowym, aliści jakby w odpowiedzi na nie w tym tygodniu zaczęły z Bagoszna spływać zamówienia na towary i zbytki dostępne w Hobbitowie, Przywodziu i okolicach. Zapał udzielił się wszystkim, hobbici nerwowo zdzierali kartki z kalendarzy i wyglądali niecierpliwie poczmistrza, licząc na zaproszenie.
Po niedługim czasie zaproszenia zaczęły rzeczywiście napływać i wkrótce urzędy pocztowe w Hobbitowie i Przywodziu przestały sobie dawać radę z przesyłkami, trzeba więc było skorzystać z pomocy ochotniczych doręczycieli. Prawdziwe ich pochody ciągnęły przez Pagórek, niosąc setki ugrzecznionych wariacji na temat: „Serdecznie dziękuję, na pewno przybędę".
Na wrotach Bagoszna pojawił się napis: WSTĘP TYLKO W SPRAWACH ZWIĄZANYCH Z PRZYJĘCIEM, ale nawet ci, których to dotyczyło, nie zawsze byli wpuszczani. Bilbo miał moc zajęć: wypisywanie zaproszeń, odbiór potwierdzeń, pakowanie prezentów, a także pewne osobiste przygotowania. Od czasu przybycia Gandalfa nie pokazywał się na zewnątrz.
Pewnego ranka hobbici zobaczyli, że na dużym polu rozciągającym się na południe od frontowego wejścia Bagoszna pojawiły się słupy i liny, które podtrzymywać miały namioty i altany. W zboczu spływającym do drogi wykopano stopnie, które poprowadziły do białej, szerokiej bramy. Trzy hobbicie rodziny z zaułka Na Bagoszno, który sąsiadował z polem, nieustannie były brane na spytki. Powszechnie im też zazdroszczono. Starzyk Gaduła przestał nawet udawać, że pracuje w ogrodzie.
Powoli zaczęły wyrastać płócienne budowle. Jedna altana okazała się tak duża, iż zmieściło się w niej całe wielkie drzewo, które z gałęziami obwieszonymi lampionami wyrastało nad głównym stołem. Jeszcze bardziej obiecująca (przynajmniej dla hobbitów) okazała się ogromna kuchnia polowa, która pojawiła się w północnym rogu pola. Kucharze ze wszystkich gospod i oberż w promieniu kilku mil napłynęli tłumnie, aby wspomagać krzatów i inne dziwne postacie zakwaterowane w Bagosznie. Podniecenie sięgało szczytu.
W środę, w wigilię Przyjęcia, zachmurzyło się i wszystkich ogarnął niepokój. Niemniej w czwartek, dwudziestego drugiego września, słońce wstąpiło na bezchmurne niebo, załopotały flagi i rozpoczęła się uroczystość.
Wprawdzie Bilbo Bagosz mówił o Przyjęciu, ale chodziło w istocie o mnogość różnych imprez. Zaproszenia dostali niemal wszyscy okoliczni mieszkańcy. Przez niedopatrzenie pominięto kilka osób, ale nikt nie robił im trudności, kiedy zjawiły się same z siebie. Zaproszono również wielu hobbitów z innych części Włości, a także kilku zagranicznych gości: w białej bramie wszystkich witał osobiście Bilbo. Wręczał prezent każdemu, nawet tym, którzy chyłkiem wymknąwszy się tylnym wyjściem, ponownie pojawili się u wejścia. W dniu swych urodzin hobbici obdarowują prezentami innych. Są one wprawdzie niezbyt drogie i nie tak okazałe jak te od Bilba — zawsze jednak to przyjemny zwyczaj. W Hobbitowie i Przywodziu każdego dnia były czyjeś urodziny, chociaż więc każdy hobbit z tych stron miał niemałą szansę, że przynajmniej raz w tygodniu zostanie obdarowany, prezenty nigdy im się nie znudziły.
Wszelako tym razem podarunki były nad podziw piękne. Małe hobbiciątka wpadły w takie podniecenie, że na chwilę zapomniały nawet o jedzeniu. Dostały zabawki, o jakich nigdy dotąd nawet nie słyszały: wspaniałe, a niekiedy bez wątpienia magiczne. Niektóre z nich — autentycznej krzatowej roboty — zostały zamówione rok wcześniej i przybyły aż spod Góry i z Dale.
Powitani i obdarowani goście wpadali w wir śpiewu, muzyki, gier oraz — oczywiście — jedzenia i picia. Były trzy oficjalne posiłki: obiad, podwieczorek i kolacja, ale obiad i podwieczorek tym się tylko zaznaczyły, że goście wspólnie zasiedli do stołów, wszyscy bowiem i tak coś pojadali i popijali przez cały czas od jedenastej do wpół do siódmej, kiedy rozpoczął się pokaz ogni sztucznych.
Gandalf nie tylko dostarczył race, ale sam je przedtem zaprojektował i wykonał, zatroszczywszy się o kunsztowny układ i sekwencje, na koniec zaś zajął się ich puszczaniem, Tych rac, bombek, ognistych grzechotek, iskierników, pochodni, krzatowych świec, elfowych fontann, goblinowych strachów i różnokształtnych błyskawic było bez liku, a wszystkie wspaniałe, im bowiem starszy był Gandalf, tym doskonalsza stawała się jego sztuka. Wszystkie te cuda stanowiły jednak ledwie wstęp do prawdziwych dziwów.
Były więc race, które wzbijały się w niebo ze słodkim ptasim świergotem. Wyrastały na niebie zielone drzewa o pniach z szarego dymu, których liście rozwijały się błyskawicznie niczym w nagłym wybuchu wiosny, a z jaśniejących gałęzi świetliste kwiaty sypały się na zadarte głowy hobbitów, na chwilę przed ich dotknięciem znikając i pozostawiając po sobie tylko słodki aromat. Ku drzewom wzlatywały fontanny motyli, ogniste zaś słupy przemieniały się w orły, żaglowce oraz stada lecących łabędzi. Rozpętała się ognista burza i spadł żółty deszcz. Las srebrnych dzid poszybował raptem w łoskocie nacierających armii i spadł na Przywodzie niczym setki syczących węży. Przygotowana na koniec niespodzianka ku czci Bilba, zgodnie z zamierzeniem Gandalfa wprawiła hobbitów w nieopisany entuzjazm. Nad ich głowami wyrósł wielki obłok dymu, który przybrał kształt widzianej z daleka góry, by potem rozpłomienić się u szczytu, wyrzucając z siebie zielone i szkarłatne płomienie, po czym w niebo poszybował czerwonozłocisty smok. Był nadnaturalnej wielkości, przypominał jednak groźnego stwora: z paszczy tryskał mu ogień, roziskrzone ślepia spoglądały w dół. Kiedy straszydło z przeraźliwym hukiem trzy razy przeleciało nad widzami, wszyscy się skulili, a niektórzy padli nawet plackiem na ziemię. Smok przemknął nad nimi niczym, nad Przywodziem wykonał salto i rozpękł się z ogłuszającym hukiem.
— To znak, że czas zasiadać do kolacji — oznajmił Bilbo.
Przerażenie zniknęło w jednej chwili, a leżący na twarzach hobbici zerwali się na równe nogi. Olśniewającą ucztę wydano dla wszystkich, ale tylko niektórzy zostali zaproszeni na Przyjęcie w rodzinnym gronie, urządzone w wielkiej altanie z drzewem. Liczbę gości ograniczono do dwustu tuzinów (co hobbici nazywają również grosem, wzdragając się przed użyciem tego terminu w odniesieniu do osób), a wybrano ich spośród wszystkich rodzin, z którymi Bilbo i Frodo byli spowinowaceni, dołączając do tego grona kilku szczególnie bliskich przyjaciół (takich jak Gandalf). Wraz z rodzinami zjawiło się także wielu nieletnich hobbitów, którym pozwalano przesiadywać do późna, zwłaszcza gdy istniała szansa, iż dostaną dodatkową porcję jedzenia. Młodego hobbita, jak powiadają, łatwiej jest ubrać niż wykarmić.
Było zatem wielu Bagoszów i Bofinów, nie zabrakło też Tuków i Gorzaleniów. Zjawiło się paru Dłubów (kuzynów ze strony babki Bilba) oraz Pyzów (kuzynów ze strony dziadka należącego do Tuków), do stołu zasiedli także przedstawiciele Noraczów, Boblików, Pasopustów, Borsuków, Dobrotnych, Rogaduchów i Hardostopczyków. Wielu z nich było spokrewnionych z Bilbem bardzo daleko, a niektórzy nigdy dotąd nie byli nawet w Hobbitowie, jako że mieszkali w odległych zakątkach Włości. Nie zapomniano także o Bagoszach z Sakowa, zjawili się przeto Otto i jego żona Lobelia. Nie lubili wprawdzie Bilba i gardzili Frodem, ale otrzymawszy wytworne zaproszenie wypisane złotymi literami, uznali, że nie mogą go odrzucić, zwłaszcza iż na dodatek Bilbo od wielu lat specjalizował się w jadle, a jego stół cieszył się wielką sławą.
Wszystkich stu czterdziestu czterech gości oczekiwało wyśmienitej biesiady, zarazem jednak z niejakim lękiem myślało o nieuchronnej późniejszej mowie gospodarza. Zdarzało mu się bowiem popadać w coś, co nazywał poezją, a po dwóch czy trzech lampkach wina zaczynał napomykać o dziwacznych przygodach podczas tajemniczych wypraw. I goście się nie zawiedli. Uczta była znakomita: suta, urozmaicona i długa. Podczas następnych tygodni sprzedaż wiktuałów spadła niemal do zera, czym się nikt specjalnie nie zmartwił, gdyż wcześniejsze zakupy Bilba ogołociły piwnice, składy i magazyny w promieniu kilku mil.
A po wieczerzy przyszła kolej na przemowę, z tym że większość towarzystwa była już wtedy bardzo tolerancyjnie nastawiona, znalazłszy się w stanie błogiego rozleniwienia. Goście popijali ulubione trunki, pojadali ulubione łakocie i zapomnieli o wszelkich niepokojach. Gotowi byli wysłuchać wszystkiego i po każdym znaczącym zawieszeniu głosu przez mówcę wznosili radosne okrzyki.
— Kochani kuzyni i sąsiedzi — rozpoczął Bilbo i podniósł się z miejsca.
„Cisza! Cisza! Cisza!", zaczęli powtarzać zebrani, a gorliwość, z jaką to czynili, przeczyła sensowi wezwania. Bilbo wdrapał się na krzesło ustawione pod oświetlonym drzewem. W blasku latarń błyszczała jego rozpłomieniona twarz i skrzyły się złote guziki suto haftowanej srebrem kamizelki. Pomachał do wszystkich jedną ręką, drugą trzymając w kieszeni.
— Kochani moi Bagoszowie i Bofinowie, Tukowie i Gorzaleniowie, Dłubowie, Pyzowie, Noraczowie, Rogaduchowie, Boblikowie, Pasopustowie, Dobrotni, Borsukowie i Hardostopczykowie.
— Hardostopowie! — zakrzyknął stary hobbit z tyłu namiotu. W familii od dawna trwał spór, czy człon „stopczyk" odpowiada rodowej dumie: stopom wielkim i owłosionym, których para demonstrowana właśnie była na stole.
— Hardostopczykowie! — powtórzył z naciskiem Bilbo. — Z radością witam także w Bagosznie moich drogich kuzynów z Sakowa. Dzisiaj są moje sto jedenaste urodziny, jak więc to powiadają, kończę „trójjedynkowy" rok życia.
— Hurrra! Hurrra! Sto jedenaście lat! — huknęło wokół stołu. Bilbo rozpoczął znakomicie, w sposób, jaki każdemu hobbitowi musiał przypaść do gustu.
— Mam nadzieję, że bawicie się równie dobrze jak ja! Rozległy się ogłuszające wrzaski „Tak!" (oraz parę „Nie!"), a także głos trąbek, rogów, piszczałek, fletów i innych instrumentów. Jak już wspomniano, w altanie znalazło się wielu młodocianych hobbitów, w których rękach pojawiły się teraz tutki serpentyn. Z reguły znajdował się na nich napis Dale, co większości hobbitów mówiło niewiele, wszyscy jednak uznali, że cacuszka są przepiękne: gdy serpentyny wzleciały w powietrze, ukazywały się instrumenty malutkie, ale wykonane i dźwięczące perfekcyjnie. W jednym z kątów altany paru młodych Tuków i Gorzaleniów uznało, że wujek Bilbo już skończył (powiedział bowiem wszystko, co konieczne), naprędce więc stworzyli małą orkiestrę, która odegrała skoczną melodię. Everard Tuk i Miodzianka Gorzaleniówna wskoczyli na stół z dzwoneczkami w dłoniach i odtańczyli kołowrotkę, taniec piękny, ale nad wyraz też żwawy.
Tyle że Bilbo wcale nie skończył. Najbliższemu hobbitowi wyrwał z rąk rożek i trzy razy weń zadął. Hałasy ucichły.
— Nie zajmę wam dużo czasu! — zawołał ku powszechnej i jawnej radości. — Spraszając was tu dzisiaj, miałem pewien dodatkowy cel. — W głosie Bilba pojawił się szczególny ton, który wszyscy wychwycili, zapadła więc zupełna cisza, a dwóch czy trzech Tuków otoczyło dłońmi uszy, aby niczego nie uronić. —A właściwie miałem trzy cele! Po pierwsze, chciałem powiedzieć, że kocham was wszystkich i nawet sto jedenaście lat to czas zbyt krótki, aby w pełni docenić tak znakomitych i godnych hobbitów. — Znowu wybuchła wrzawa. — Połowy z was nie poznałem przynajmniej w połowie tak dobrze, jak powinienem, a mniej niż połowę z was lubię o połowę mniej, niż żeście sobie na to zasłużyli. — Były to słowa dziwne i nieoczekiwane. Rozległo się wprawdzie kilka oklasków, ale reszta zebranych nie była pewna, czy usłyszała komplement. — Po drugie, chciałem uczcić swoje urodziny. — Okrzyki i wiwaty. — A właściwie powinienem powiedzieć: nasze urodziny, bo przecież Jest to także rocznica urodzin mojego krewniaka i dziedzica, Froda. Dzisiaj wstępuje on w wiek dojrzały ze wszystkimi jego prawami. — Dało się słyszeć kilka niepewnych oklasków starszych i nieco więcej głośnych okrzyków młodych hobbitów: „Frodo! Frodo! Niech żyje Frodo!” Bagoszowie z Sakowa skrzywili się okropnie, słysząc o dziedzicu i prawach wieku dojrzałego. — Razem liczymy sobie sto czterdzieści cztery lata, zostaliście przeto zaproszeni, aby dopełnić tej osobliwej liczby: grosu, że pozwolę sobie użyć tego wyrażenia. — Tym razem nie było żadnych wiwatów. I nic dziwnego, gdyż wielu gości, zwłaszcza z Sakowa, poczuło się urażonych myślą, że znaleźli się na uroczystości tylko w tym celu, aby dopełnić określonej miary, niczym towary w pudełku. „Gros! Co za prostackie określenie!" — Jest to także, że pozwolę sobie nawiązać do dawnego zdarzenia, rocznica mego wylądowania w beczce w Esgarot nad Długim Jeziorem, chociaż wtedy umknął mej uwagi fakt, że był to dzień urodzin. Miałem wówczas ledwie pięćdziesiąt jeden lat i nie bardzo przykładałem wagę do upływającego czasu. Tak czy owak, uczta była podówczas wspaniała, chociaż, pamiętam, byłem bardzo przeziębiony i mogłem wykrztusić tylko: „Czekuję barczo". Dzisiaj mogę powtórzyć wyraźniej: Dziękuję wam wszystkim bardzo, że swoją obecnością zechcieliście uświetnić moją małą uroczystość. — Cisza dłużyła się niepomiernie. Wszystkich opanował lęk, że teraz przyjdzie kolej na jakąś balladę czy poemat, a zniecierpliwienie stawało się powszechne. Czemu wreszcie nie skończy i nie pozwoli, by zgodnie wypito jego zdrowie? Bilbo jednak niczego nie zaśpiewał ani nie wyrecytował, powiedział natomiast: — Po trzecie i ostatnie, chciałem coś OBWIEŚCIĆ. — Ostatnie słowo wypowiedział tak głośno i wyraźnie, że wszyscy zastygli w napięciu. — Z przykrością muszę ogłosić, że chociaż, jak już powiedziałem, sto jedenaście lat to niedużo jak na pobyt między wami, przyszedł CZAS NA MNIE. Odchodzę. Żegnajcie!
Bilbo cofnął się o krok i zniknął. Błysnęło oślepiające światło i wszyscy przymknęli powieki, a kiedy je otworzyli, nie było już ani śladu jubilata. Stu czterdziestu czterech oszołomionych gości siedziało jakby ich zamurowało. Nawet Oldo Hardostopczyk zdjął nogi ze stołu i zastygł niczym słup soli. Chwilę trwała pełna napięcia cisza, a potem Bagoszowie, Bofinowie, Tukowie, Gorzaleniowie, Dłubowie, Pyzowie, Noraczowie, Boblikowie, Pasopustowie, Borsukowie, Dobrotni, Rogaduchowie i Hardostopczykowie zaczęli przekrzykiwać się jedni przez drugich.
Wszyscy zgodnie orzekli, iż dowcip był w zdecydowanie złym guście; potrzeba było więcej jadła i napitku, aby goście otrząsnęli się z szoku i zdumienia. „To wariat. Zawsze tak mówiłem”, brzmiał najpopularniejszy komentarz. Nawet Tukowie (z kilkoma wyjątkami) orzekli, że postępek Bilba był absurdalny. Przez jakiś czas panowało przekonanie, że jego zniknięcie to żałosny wybryk.
Tylko stary Rory Gorzaleń nie był do końca pewien. Ani wiek, ani sute przyjęcie nie zaćmiły mu rozsądku, mruknął więc do synowej Esmeraldy: „Coś się za tym kryje, moja droga! Ten trzepnięty Bagosz chyba znowu wziął nogi za pas, stary głupiec! Ale czym się przejmować? Jedzenia ze sobą nie zabrał!” I krzyknął rozgłośnie do Froda, że czas wznieść toast winem.
Spośród wszystkich zebranych w namiocie tylko Frodo nie odezwał się ani słowem. Dłuższą chwilę siedział w milczeniu obok pustego krzesła Bilba i nie odpowiadał na żadne nagabywania. Dowcip nader mu się spodobał, chociaż był o nim uprzedzony. Z trudem powstrzymywał się od śmiechu, widząc pełne oburzenia zdumienie gości, zarazem jednak czuł głęboki smutek: znienacka uzmysłowił sobie w pełni, jak bardzo kocha starego hobbita. Reszta gości zajęła się jedzeniem i piciem, wspominając dawniejsze i nowsze dziwactwa Bilba, niemniej Bagoszowie z Sakowa zdążyli się już wynieść rozwścieczeni. Frodo też miał już dość Przyjęcia. Polecił tylko podać więcej wina, ukradkiem sam wypił zdrowie Bilba i wymknął się z namiotu.
Co się zaś tyczy Bilba Bagosza, ten przez cały czas przemowy bawił się w kieszeni złotym pierścieniem, sekretnym klejnotem przechowywanym w ukryciu przez lata. Kiedy po ostatnim słowie zrobił krok do tyłu, nasunął jednocześnie pierścień na palec i nigdy go już potem nie widziano w Hobbitowie.
Szybko znalazł się u wejścia do swej siedziby, gdzie stał jeszcze przez chwilę z uśmiechem i wsłuchiwał się w zgiełk dochodzący z altany oraz dźwięki zabawy, którą pulsowała reszta pola, a potem wszedł do środka. Zrzucił z siebie uroczysty strój, poskładał i owinął w papier haftowaną kamizelkę, a potem wszystko starannie schował. Teraz szybko naciągnął stare, używane rzeczy i opiął się znoszonym skórzanym pasem, do którego przywiesił miecz w podniszczonej starej pochwie. Z komody pachnącej naftaliną wydobył poczciwy, stary płaszcz z kapturem. Przechowywane starannie, niczym jakieś precjozum, okrycie tak jednak spłowiało, że z trudem przyszłoby zgadnąć, jaki kolor nosiło ongiś: być może ciemnozielony. Było na niego wyraźnie za duże. Następnie Bilbo wszedł do swego gabinetu, gdzie ze skrytki wydobył płócienne zawiniątko i rękopis w skórzanej oprawie, a także dużą, pękatą kopertę. Książkę i zawiniątko ułożył na szczycie wypakowanego niemal do cna wora, który stał pod ścianą. Do koperty wsunął złoty pierścień na pięknym łańcuszku i zaadresował ją do Froda. Już kładł kopertę na gzymsie kominka, gdy raptownym ruchem schował ją jednak do kieszeni. W tej samej chwili otworzyły się drzwi, przez które wsunął się szybko Gandalf.
— Hej! — powiedział Bilbo. — Byłem ciekaw, czy się zjawisz.
— Rad widzę cię znowu w widzialnej postaci — rzekł czarodziej i usiadł na krześle. — Chciałem jeszcze cię zastać, aby zamienić kilka słów. Masz wrażenie, że wszystko poszło dobrze i zgodnie z planem?
— Tak, tak — zapewnił Bilbo. — Ale nieoczekiwana była ta eksplozja. Zaskoczyła nawet mnie, a co dopiero mówić o innych. To taka twoja malutka niespodzianka, prawda?
— Prawda. Rozumnie postąpiłeś, trzymając w sekrecie pierścień przez wszystkie te lata, musiałem więc zrobić coś, co gościom pozwoliłoby wyjaśnić twe zniknięcie.
— I zepsuć mi kawał — zaśmiał się Bilbo. — Do wszystkiego musisz wtrącić swoje trzy grosze. Ale cóż, przypuszczam, że jak zwykle to ty masz rację.
— Miewam ją, kiedy znam wszystkie szczegóły. Ale tym razem nie jestem całkiem pewien. Zrobiłeś kawał, wprawiłeś w zdumienie bądź oburzenie większość swoich krewnych, tak więc w całej Włości będą hobbici teraz mieli o czym mówić przez następne dziewięć, a nawet dziewięćdziesiąt dziewięć dni. Czy chcesz uczynić coś jeszcze?
— Tak. Potrzebny mi wypoczynek, długi wypoczynek, jak już ci wspominałem. Być może będzie to wypoczynek bez końca. Nie zamierzam wracać i poczyniłem wszystkie konieczne po temu przygotowania. Jestem już stary, Gandalfie. Nie wyglądam może na to, ale czuję to w najgłębszych zakamarkach serca. Mówią „Dobrze się trzyma” — prychnął z irytacją. — A ja tymczasem czuję, że wszystko stało się zbyt wątłe, takie jakby rozsmarowane, kiedy masz dużo chleba, a mało masła. To niedobrze. Muszę spróbować jakiejś zmiany.
Zaciekawiony Gandalf przyjrzał się uważnie hobbitowi.
— Masz rację, to nie jest dobre — powiedział w zamyśleniu. — A poza tym uważam, że wybrałeś najlepsze rozwiązanie.
— Tak czy siak, decyzja już podjęta. Chcę znowu zobaczyć góry, Gandalfie, góry, a potem znaleźć miejsce do odpoczynku. Prawdziwego odpoczynku, w spokoju i ciszy, bez kręcących się dookoła krewniaków i pochodu gości dzwoniących do drzwi. Chciałbym znaleźć się gdzieś, gdzie będę mógł dokończyć książkę, którą zamknąłbym słowami: „I żył potem w szczęściu i dostatku aż po kres swoich dni”.
— Mam nadzieję, że będziesz tak żył — roześmiał się Gandalf. — Chociaż wątpię, by ktokolwiek przeczytał tę książkę, niezależnie od zakończenia.
—Kto wie, kto wie. Frodo zaglądał do tego, co już napisane. Będziesz miał na niego oko, prawda?
— Oczywiście, nawet parę oczu, jeśli los pozwoli mi użyć do tego i drugiego oka.
— Gdybym mu zaproponował, na pewno pojechałby ze mną. Niedawno zresztą sam o tym mówił, ale wydaje mi się, że tak naprawdę wcale tego nie chce. Ja raz jeszcze przed śmiercią pragnę zobaczyć dzikie okolice i góry, on zaś jest ciągle zakochany we Włości, lasach, polach i rzeczkach. Będzie mu tu dobrze, mam nadzieję. Poza paroma drobiazgami, wszystko mu oczywiście zostawiam. Powinien być szczęśliwy, kiedy już przywyknie do życia na własną rękę. Pora już, by wreszcie stał się samodzielny.
— Wszystko? — upewnił się Gandalf. — Z pierścieniem włącznie? Tak postanowiłeś, pamiętasz?
— No cóż, chyba... chyba tak — zająknął się Bilbo.
— A gdzie jest teraz?
— W kopercie, jeśli musisz wiedzieć — odparł niecierpliwie hobbit. — Leży tam, na kominku. Chociaż nie, mam ją w kieszeni. — Zawahał się. — Czy to nie dziwne? — mruknął do siebie. — Właściwie czemu nie? Czemu nie miałaby tam pozostać?
Gandalf spojrzał ostro na Bilba, w jego oczach zamigotał płomień.
— Ja bym go raczej zostawił. Zmieniłeś zdanie?
— Tak i nie. Teraz, kiedy do tego doszło, trudno mi się z nim rozstać, to prawda. I nie bardzo wiem, czemu miałbym to robić. Dlaczego tak nalegasz? — zapytał Bilbo, a w jego głosie pojawiło się zdziwienie i podejrzliwość. — Ciągle wypytujesz o ten pierścień, a nigdy nie interesowałeś się innymi rzeczami, które przywiozłem z wyprawy.
— To prawda. Musiałem się jednak dopytywać — powiedział Gandalf. — Chciałem się dowiedzieć prawdy, gdyż było to ważne. Magiczne pierścienie są... właśnie magiczne: rzadkie i tajemnicze. Możesz uznać, że interesowałem się i interesuję pierścieniem z przyczyn, by tak rzec, zawodowych. Powinienem wiedzieć, gdzie się znajduje, kiedy ty już się oddalisz. A poza tym wydaje mi się, że miałeś go już dostatecznie długo. Jeśli tylko nie mylę się zupełnie, nie będzie ci już nigdy potrzebny, Bilbo.
Hobbit zaczerwienił się, jego oczy zapłonęły gniewem, a twarz przestała być przyjazna.
— A czemu niby nie?! — wykrzyknął. — I co to cię właściwie obchodzi, co ja robię ze swoimi rzeczami? Ja znalazłem ten pierścień i do mnie należy!
— Tak, tak — zgodził się Gandalf. — Nie ma powodu się denerwować.
— Jeśli się denerwuję, to tylko z twojej przyczyny — prychnął Bilbo. — Powtarzam, pierścień jest mój. Należy do mnie. Jest dla mnie... najdroższy. Słyszysz? Najdroższy!
Twarz czarodzieja pozostała skupiona i poważna, a tylko błysk w jego oczach zdradził zdziwienie, a nawet niepokój.
— Ktoś już go tak nazywał przed tobą.
— A teraz ja tak go sobie nazywam. Nie wolno mi? Co z tego, że kiedyś tak powiedział Gullum. Teraz należy do mnie, a nie do niego. I tak zostanie.
Gandalf powstał z surową miną.
— Będziesz szaleńcem, jeśli tak postąpisz, Bilbo — oznajmił. — Świadczą o tym nawet twoje słowa. Pierścień ma na ciebie zbyt wielki wpływ. Uwolnij się od niego i ruszaj przed siebie!
— Robię to, co chcę, i idę, gdzie mi się podoba! — mruknął wyzywająco Bilbo.
— Spokojnie, spokojnie, kochany hobbicie! — ostrzegł Gandalf. — Byliśmy przyjaciółmi przez całe życie i co nieco mi zawdzięczasz. Dlatego radzę: dotrzymaj obietnicy i pozostaw pierścień!
— Jeśli sam chcesz go mieć, powiedz to wprost! — zawołał Bilbo. — Ale i tak go nie dostaniesz. Nie oddam tego, co mi najdroższe, rozumiesz? — Ręka hobbita powędrowała do rękojeści miecza.
Oczy Gandalfa zapłonęły.
— Jeszcze chwila, a i ja stracę cierpliwość — powiedział groźnie. — Łatwo możesz do tego doprowadzić, a wtedy zobaczysz Szarego Gandalfa bez opończy.
Czarodziej postąpił w kierunku hobbita, wydawał się teraz złowrogi i jakby wyższy. Jego cień wypełnił niewielki pokój.
Bilbo ciężko dysząc, cofnął się pod ścianę, a jego ręka powędrowała do kieszeni. Stali tak przez chwilę wpatrzeni w siebie; powietrze w komnacie wibrowało. Gandalf nie spuszczał oczu z Bilba, który powoli rozluźnił dłonie, teraz widocznie roztrzęsione.
— Nie wiem, co cię napadło, Gandalfie — mruknął. — Jeszcze nigdy się tak nie zachowywałeś. Właściwie o co chodzi? Pierścień jest mój, czyż nie? Znalazłem go, a Gullum zabiłby mnie, gdybym mu go oddał. Nie jestem złodziejem, cokolwiek on o tym sądzi.
— Nigdy nie nazwałem cię złodziejem — odparł Gandalf. — Ja także nim nie jestem. Nie chcę cię obrabować, próbuję ci tylko pomóc. Zaufaj mi, tak jak zawsze dotąd.
— Odwrócił się, a cień zmalał; czarodziej był znowu zgarbionym i zatroskanym starcem. Bilbo przetarł dłonią oczy.
— Przepraszam — bąknął. — Ogarnął mnie jakiś dziwny nastrój. Chyba rzeczywiście poczuję ulgę, gdy nie będę się już musiał trapić o ten pierścień. Ostatnio strasznie dużo o nim myślałem. Niekiedy wydawało mi się, że to czujnie śledzące mnie oko. Zawsze pragnę nałożyć go na palec, a potem zniknąć, rozumiesz. Albo niepokoję się, czy jest bezpieczny, i wyciągam go, żeby sprawdzić. Próbowałem go ukryć w różnych schowkach, ale stwierdziłem, że nie mogę się obyć bez tego ciężaru w kieszeni. Nie wiem czemu. A teraz nie potrafię podjąć decyzji.
— W takim razie zaufaj mi — powtórzył Gandalf. Zostaw pierścień i idź. Wyrzeknij się go. Oddaj go Frodowi; a ja będę miał pieczę nad jednym i drugim.
Bilbo jeszcze przez chwilę nie mógł się zdecydować, ale później ciężko westchnął i powiedział z trudem:
— Dobrze. Tak zrobię. — Potem wzruszył ramionami i uśmiechnął się dość markotnie. — Koniec końców taki był właśnie cel przyjęcia: rozdać jak najwięcej prezentów, aby dzięki temu łatwiej przyszło też rozstać się z pierścieniem. Ostatecznie wcale nie jest łatwiej, ale szkoda byłoby w ten sposób zmarnować tyle przygotowań. Cały mój kawał nie zdałby się na nic.
— Faktycznie — zgodził się Gandalf. — Dla mnie cała ta impreza miała taki tylko sens.
— Dobrze — rzekł Bilbo z rezygnacją w głosie. — Frodo przejmuje wszystko. — Westchnął ciężko. — A teraz muszę się już zbierać, bo jeszcze ktoś mnie zobaczy. Raz już się pożegnałem i nie chciałbym tego robić po raz drugi.
Podniósł wór z podłogi i ruszył ku drzwiom.
— Ale pierścień ciągle tkwi w twojej kieszeni — zauważył czarodziej.
— Tak, wiem!!! — wrzasnął Bilbo. — A także mój testament i inne dokumenty! Weź już lepiej to wszystko ode mnie i przekaż Frodowi. Tak będzie najbezpieczniej.
— Nie — sprzeciwił się Gandalf. — Nie dawaj mi pierścienia. Połóż go na kominku. Nic mu tu nie będzie groziło do czasu, nim zjawi się Frodo. Dopilnuję tego.
Bilbo wyjął z kieszeni kopertę, a kiedy miał ją już położyć na gzymsie kominka, ręka mu drgnęła i pakunek upadł na podłogę. Schylił się, ale czarodziej był szybszy: podniósł kopertę i umieścił na kominku. Przez twarz hobbita przemknął grymas gniewu, który zaraz ustąpił miejsca uśmiechowi ulgi.
— Nareszcie! — powiedział. — Teraz mam już z nim spokój.
Wyszli do holu. Bilbo wziął ze stojaka swój ulubiony kij i gwizdnął. Z trzech różnych pokoi wybiegli trzej krzatowie.
—Czy wszystko gotowe? — spytał hobbit. — Wszystko zapakowane i opisane?
— Wszystko — odrzekli.
— W drogę zatem!
Z tymi słowami wyszedł przed drzwi, za którymi stała piękna noc z czarnym niebem obsypanym gwiazdami. Spojrzał w górę i wciągnął powietrze przez nos.
— Cóż to za radość być znowu na szlaku razem z krzatami! Tęskniłem za tym od lat! Bywaj — powiedział, spoglądając na stary dom, a kłaniając się w kierunku drzwi, dodał: — Żegnaj, Gandalfie!
— Żegnaj na razie, Bilbo! Uważaj na siebie. Jesteś dostatecznie stary i chyba dostatecznie mądry.
— Ja się niczym nie przejmuję, więc i ty się nie martw. Jestem tak szczęśliwy, jak już dawno nie byłem, a to mówi samo za siebie. Czas był odpowiedni, żeby się wreszcie ruszyć — rzekł hobbit, a potem zanucił pod nosem:
Biorąc od drzwi swój początek,
Droga bieży wciąż przed siebie;
Hen, rozwinął się jej wątek,
Czas więc teraz i na ciebie.
Gdy ją skore depczą stopy,
Na rozstaje gdzieś wywiedzie,
Gdzie się mylą trakty, tropy.
Stamtąd dokąd? Tum jest w biedzie!
Przez chwilę trwał w milczeniu, a potem bez żadnego już słowa odwrócił się plecami do świateł, głosów i namiotów, i na czele trzech kompanionów przebył ogród, ruszając ścieżką w dół zbocza. U jego podnóża przeskoczył niski w tym miejscu płot i wszedł na łąki, wnikając w noc jak powiew wiatru wnika w trawę.
Gandalf przez jakiś czas wypatrywał go w ciemności.
— Żegnaj, Bilbo! Do następnego spotkania — powiedział miękko, po czym cofnął się do środka.
Kiedy niedługo potem zjawił się Frodo, zastał czarodzieja zatopionego w myślach.
— Poszedł? — spytał.
— Tak — odparł Gandalf. — W końcu poszedł.
— Aż do dzisiejszego wieczoru miałem nadzieję, że to tylko żart, ale w głębi serca wiedziałem dobrze, iż naprawdę odejdzie. Zawsze miał zwyczaj żartować z poważnych spraw. Szkoda że nie przyszedłem wcześniej, żeby się jeszcze z nim zobaczyć.
— Myślę, że chciał zniknąć niepostrzeżenie — mruknął Gandalf. — Nie rób sobie przesadnych wyrzutów. Nic mu się nie stanie. Zostawił dla ciebie pakunek. Tam leży!
Frodo wziął z kominka kopertę i uważnie obejrzał, ale nie otworzył.
— Przypuszczam, że w środku jest testament i inne papiery; jesteś przecież teraz panem Bagoszna. Podejrzewam też, że znajdziesz tam złoty pierścień.
— Pierścień! — wykrzyknął Frodo. — Zostawił mi pierścień? Ciekawe czemu? Swoją drogą może się przydać.
— Może tak, może nie — powiedział Gandalf. — Na twoim miejscu nie robiłbym z niego użytku. W każdym razie dobrze go schowaj i trzymaj w sekrecie. Teraz idę już spać.
Jako nowy pan Bagoszna Frodo musiał dopełnić nieprzyjemnego obowiązku pożegnania gości. Wieść o dziwnych zdarzeniach rozeszła się już po polu, ale Frodo ograniczył się do stwierdzenia: „Spokojnie! Rano wszystko się wyjaśni!" O północy zajechały powozy po najważniejsze osobistości. Odjeżdżały jeden po drugim pełne sytych, ale nader nie usatysfakcjonowanych hobbitów. Ogrodnicy rozeszli się po polu i na taczki ładowali tych, którzy sami nie mogli już o siebie zadbać.
Noc z wolna się kończyła. Wzeszło słońce. Hobbici zaczęli się budzić dość późno. Ranek był w pełni. Pojawili się zamówieni sprzątacze i zaczęli porządkować namioty, posprzątać stoły i krzesła oraz zbierać łyżki, noże, butelki, talerze, lampiony, kwiaty, okruszki, papiery, zapomniane torby, rękawiczki, chusteczki oraz resztki (doprawdy skąpe) jedzenia. Potem zaroiło się od nie zamówionych Bagoszów, Bofinów, Boblików, Tuków i innych gości, którzy mieszkali w pobliżu.
Około południa, kiedy nawet ci najbardziej objedzeni zdążyli powrócić, w Bagosznie kłębił się spory tłum, nie zaproszony wprawdzie, ale i nie całkiem nieoczekiwany.
Frodo wyszedł na schody z uśmiechem bladym i wymęczonym. Powitał wszystkich, ale do powiedzenia miał niewiele więcej niż poprzednio. „Imć Bilbo Bagosz wyjechał i to — o ile mi wiadomo — na dobre”. Niektórych z przybyłych zaproszono do środka, albowiem Bilbo zostawił dla nich specjalne upominki. W holu czekała sterta paczek, pakunków i drobiazgów z umeblowania. Do każdego przypięty był bilecik z dedykacją. Oto kilka przykładów:
Na parasolce: „Dla ADELAJDY TUK, aby miała naprawdę SWOJĄ”. Adelajda wyniosła ukradkiem z Bagoszna kilka tuzinów parasolek.
Na dużym koszu na papiery: „Dla DORY BAGOSZ na pamiątkę DŁUGIEJ korespondencji od kochającego Bilba”. Dora była siostrą Droga i najstarszą z żyjących kuzynek Bilba i Froda. Miała dziewięćdziesiąt dziewięć lat i od ponad pół wieku słała epistoły z pouczeniami i dobrymi radami.
Na złotym piórze z kałamarzem: „Dla MILO NORACZA w nadziei, że zrobi z tego użytek, od B.B.” Milo nigdy nie odpowiadał na listy.
Na okrągłym wypukłym lusterku: „Dla ANGELIKI od wujka Bilba”. Adresatką była młoda Bagoszówna, która nieustannie przeglądała się w zwierciadle.
Na pustej szafce na książki: „Do kolekcji HUGO PASOPUSTA od jednego z ofiarodawców". Hugo z zapałem pożyczał książki i bardzo rzadko je zwracał.
Na pudełku ze srebrnymi łyżeczkami: „Dla LOBELII BAGOSZ Z SAKOWA tym razem w PREZENCIE". Bilbo był przekonany, że podczas jego poprzedniej podróży Lobelia przywłaszczyła sobie w Bagosznie wiele łyżeczek. Lobelia dobrze zdawała sobie sprawę z tych podejrzeń, niemniej przyjęła następną porcję sztućców.
Upominków było znacznie więcej. W trakcie lat spędzonych przez Bilba w Bagosznie nazbierało się tu wiele przedmiotów. Z reguły zresztą siedziby hobbitów były bardzo zagracone, co w dużej mierze wynikało ze zwyczaju rozdawania podarków urodzinowych. Nie wszystkie z nich, rzecz jasna, były nowe; istniały dwa czy trzy rodzaje starych maszomów o zapomnianym przeznaczeniu, które krążyły po całej okolicy. Niemniej Bilbo wręczał z reguły nowe upominki i zatrzymywał te, które mu dawano. Jego stara jama stała się teraz odrobinę przestronniejsza.
Na każdym z wręczanych darów znajdował się wypisany ręką Bilba bilecik, a niektóre z nich — jak widać z przytoczonych przykładów — zawierały złośliwe lub żartobliwe aluzje do cech charakteru i wydarzeń. Bardzo uradowani byli ubodzy hobbici, szczególnie ci z zaułka Na Bagoszno. Starzyk Gaduła otrzymał dwa wory ziemniaków, nową łopatę, wełnianą kamizelkę i pudełko maści na trzeszczące stawy. Rory Gorzaleń w podzięce za wielką gościnność obdarzony został tuzinem butelek Starej Winnicy, mocnego czerwonego trunku z Ćwiartki Południowej, teraz bardzo już dojrzałego, gdyż na leżakowanie złożył je jeszcze ojciec Bilba. Rory w mig zapomniał o wszelkich zastrzeżeniach co do Bilba i już po pierwszej butelce ogłosił go swoim najserdeczniejszym przyjacielem.
Większość dobytku przypadła w udziale Frodowi: książki, malowidła, mnóstwo mebli. Nie było jednak ani śladu pieniędzy czy klejnotów — nawet najmniejszego pieniążka czy paciorka.
Popołudnie wystawiło Froda na ciężką próbę. Niczym pożar torfu rozeszła się po okolicy wieść, że cały majątek Bilba jest darmo do rozebrania, nie trwało więc długo, a Bagoszo zapełniło się natrętami, których trudno się było pozbyć. Podmieniano sobie bileciki, co prowadziło do gwałtownych sprzeczek. Niektórzy hobbici dobijali transakcji jeszcze w holu, inni usiłowali wynieść coś, co wcale nie było dla nich przeznaczone, a wydawało im się niepotrzebne czy nie strzeżone. Bryczki i wózki całkowicie zatarasowały bramę.
W środku tego zamętu zjawili się Bagoszowie z Sakowa. Frodo chciał odrobinę odpocząć od zgiełku i bałaganu, poprosił więc przyjaciela. Radego Gorzalenia, aby zastąpił go przez chwilę. Kiedy Otto głośno zażądał widzenia z Frodem, Rady grzecznie zgiął się w ukłonie.
— Źle się czuje — odparł. — Udał się na spoczynek.
— Powiedz raczej, że się chowa — prychnęła Lobelia. My jednak musimy się z nim widzieć, słabuje czy też nie. Idź i mu to powiedz!
Rady pozwolił im czekać dłuższą chwilę w holu, gdzie zdążyli znaleźć przeznaczone dla nich łyżeczki, co jednak nie poprawiło im humorów. W końcu wpuszczono ich do gabinetu. Frodo siedział za stołem, na którym piętrzyły się stosy papierów. Wydawał się niedysponowany, przynajmniej Jeśli chodzi o odwiedziny Bagoszów z Sakowa. Kiedy powstał, poruszał czymś nerwowo w kieszeni, ale mówił spokojnie i grzecznie.
Sakowianie zachowywali się bardzo napastliwie. Rozpoczęli od przedstawienia Frodowi wielce niekorzystnej oferty (jak to między przyjaciółmi) na różne wartościowe przedmioty. Kiedy Frodo oznajmił, że z Bagoszna znikną tylko te rzeczy, które specjalnie wybrał w tym celu Bilbo, usłyszał w odpowiedzi, że cała sprawa wygląda bardzo podejrzanie.
— Jedno jest dla mnie jasne — stwierdził Otto — że ty jakoś nadzwyczaj dobrze na wszystkim wychodzisz. Bardzo chciałbym rzucić okiem na testament.
Gdyby Frodo nie został adoptowany, spadkobiercą Bilba byłby Otto. Uważnie przeczytał więc dokument, a potem prychnął ze wzgardą. Wszystko, niestety, było całkiem jasne i poprawne (zgodne z prawnymi obyczajami hobbitów, które między innymi wymagały podpisów siedmiu świadków złożonych czerwonym atramentem).
— Zostaliśmy wykiwani! — warknął do żony. — I to po sześćdziesięciu latach czekania. Łyżeczki! Dobre sobie! — Strzelił palcami pod nosem Froda i wypadł na zewnątrz.
Lobelia jednak nie zamierzała poddawać się tak łatwo. Kiedy po jakimś czasie Frodo pojawił się w holu, aby zobaczyć, jak sprawy się toczą, znalazł ją węszącą po wszystkich kątach i zakamarkach. Grzecznie, lecz stanowczo odprowadził Lobelię do wyjścia, ale najpierw pomógł jej pozbyć się ciężaru kilku wartościowych drobiazgów, które dziwnym trafem zawędrowały do jej parasolki. Z twarzy jejmości dawało się wyczytać, iż usilnie obmyśla jakąś dosadną uwagę na pożegnanie, ale wszystkim, na co się zdobyła na schodach, było:
— Jeszcze tego pożałujesz, młody hobbicie! Czemu i ty się nie wyniosłeś? Żaden z ciebie Bagosz, tylko jakiś Gorzaleń!
— Słyszałeś, Rady? — spytał Frodo, zamykając drzwi. — To chyba miała być obelga.
— Raczej komplement — odrzekł Rady Gorzaleń. — Aczkolwiek nie do końca prawdziwy.
Potem obeszli cale gospodarstwo i przegnali trzech młodych hobbitów (dwóch Bofinów i Boblika), którzy kuli dziury w ścianach jednej z piwnic. Doszło do scysji pomiędzy Frodem a Sanczo Hardostopczykiem (wnukiem Olda Hardostopczyka), kopiącym w dużej spiżami, gdzie, jak mu się wydawało, opukiwana podłoga odpowiedziała głuchym echem. Legenda o złocie Bilba budziła ciekawość i nadzieję; legendarne złoto (otrzymane magiczną drogą czy nawet zagrabione), jak dobrze wiadomo, należy do każdego, chyba że poszukiwacz zostanie przychwycony na gorącym uczynku.
Wygoniwszy Sancza, Frodo opadł na krzesło w holu.
— Czas zamykać sklepik. Rady — burknął. — Zawrzyj drzwi i nikogo już dzisiaj nie wpuszczaj, nawet gdyby walili taranem.
I poszedł odsapnąć trochę nad filiżanką herbaty.
Ledwie zasiadł za stołem, posłyszał lekkie pukanie do frontowych drzwi.
„Pewnie znowu kochana Lobelia”, pomyślał. „Musiała nareszcie wpaść na jakieś naprawdę paskudne zdanko, zatem wróciła. Niech sobie poczeka”.
Delektował się herbatą i nie przerwał tego nawet wtedy, gdy pukanie powtórzyło się, tym razem mocniejsze. Znienacka w oknie pojawiła się głowa czarodzieja.
— Jeśli mnie nie wpuścisz, Frodo, to tak ci wyważę drzwi, że ugrzęzną w stoku wzgórza.
— Ach, to ty, Gandalfie! Chwileczkę! — zawołał Frodo i pognał do wyjścia. — Wejdź! Wejdź! Myślałem, że to Lobelia!
— W takim razie wybaczam ci. Jakiś czas temu widziałem ją, jak jechała w kierunku Przywodzia z twarzą taką, że skisnęłoby od tego świeżo udojone mleko.
— Mówiąc szczerze, o mało ja sam nie skisnąłem od jej miny. Byłem już bliski posłużenia się pierścieniem Bilba, tak bardzo pragnąłem zniknąć.
— Nie rób tego! — przestrzegł Gandalf siadając. —Ostrożnie z pierścieniem, Frodo! Także o nim chciałem porozmawiać na pożegnanie.
— Więc co z tym pierścieniem?
— Ile o nim wiesz?
— Tylko tyle, ile opowiedział mi Bilbo. Wiesz, tę historię, jak go znalazł i jak z niego korzystał w czasie podróży.
— Ciekawe, którą historię? — zainteresował się Gandalf.
— Och, nie tę, którą przedstawił krzatom i zapisał w książce. Opowiedział mi prawdę zaraz po tym, jak się do niego przeniosłem. Mówił, że tak długo go męczyłeś, aż ją z niego wycisnąłeś, więc i ja powinienem ją poznać. „Żadnych sekretów między nami, Frodo” rzekł, „ale nikt więcej nie może o tym usłyszeć. Tak czy siak, pierścień jest mój”.
— Interesujące — mruknął Gandalf. — No dobrze, a co ty sądzisz o całej tej sprawie?
— Jeśli chodzi ci o „prezent", to owa tajemna wersja wydaje mi się zupełnie prawdopodobna i nie wiem, gdzie Bilbo miałby coś przekręcić, szczególnie że to nie bardzo do niego podobne. Ale wszystko jest jakieś dziwne.
— Tak myślę i ja, atoli osobliwe rzeczy mogą się przytrafiać osobom, które posiadają takie skarby i korzystają z nich. Ostrzegam cię raz jeszcze: bądź ostrożny. Być może pierścień ma jeszcze inną moc, nie tylko tę, która pozwala ci znikać, kiedy masz na to ochotę.
— Nie rozumiem — powiedział Frodo.
— Także i ja niewiele tu rozumiem — przyznał czarodziej. — Zacząłem się dopiero zastanawiać nad tym pierścieniem, szczególnie od ostatniego wieczoru. Na razie nie ma się czym martwić. Posłuchaj mnie jednak i używaj go rzadko. A w każdym razie zaklinam cię, abyś nie robił tego w sposób, który może zrodzić podejrzenia i plotki. Powtarzam: ukryj go dobrze i trzymaj w sekrecie!
— Brzmi to bardzo tajemniczo. Czego się obawiasz?
— Nie mam pewności, dlatego na razie zamilknę. Może będę ci mógł wyjawić coś więcej po powrocie. Zaraz wyjeżdżam, a więc do widzenia! — I Gandalf powstał.
— Zaraz?! — wykrzyknął Frodo. — A ja myślałem, że zostaniesz chociaż przez tydzień! Liczyłem na twoją pomoc!
— Zamierzałem trochę tu jeszcze zabawić, lecz musiałem zmienić plany. Może mnie nie być przez pewien czas, ale jak tylko pozwolą okoliczności, powrócę i zobaczę się tobą. Pojawię się niepostrzeżenie, gdyż nie chcę, aby zbyt wiele o mnie mówiono we Włości. Nie jestem tu chyba specjalnie lubiany. Hobbici powiadają, że przynoszę ze sobą tylko kłopoty i niepokoje. Niektórzy wręcz uważają, że omamiłem Bilba, aby nie powiedzieć gorzej. Jeśli chcesz wiedzieć, krąży pogłoska, że my dwaj zawiązaliśmy spisek, i aby zagarnąć jego bogactwa.
—Niektórzy!!! — zawołał z oburzeniem Frodo. — „.To z pewnością Otto i Lobelia. Obrzydliwość! Z radością oddałbym im Bagoszno i całą resztę, gdybym tylko mógł razem z Bilbem ruszyć na wędrówkę. Kocham Włość, ale czuję, że i ja z chęcią podążyłbym w nieznane jako jego towarzysz. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek go jeszcze zobaczę.
— Podobnie i ja — powiedział Gandalf. — Ciekaw jestem jeszcze wielu innych rzeczy. Na razie żegnaj! Uważaj na siebie! Pamiętaj, że mogę się pojawić w najmniej oczekiwanej chwili.
Frodo odprowadził do drzwi czarodzieja. Gandalf po raz ostatni pozdrowił go uniesioną dłonią, po czym oddalił się nadspodziewanie szybkim krokiem, chociaż Frodo odniósł także wrażenie, iż czarodziej garbi się, jak gdyby pod jakimś wielkim ciężarem. Szybko zapadł zmierzch i odziana w opończę postać wnet zniknęła w szarudze. Miało upłynąć wiele czasu, zanim Frodo znowu zobaczył Gandalfa.
Rozdział II
Cień przeszłości
plotki nie ucichły ani po dziewięciu, ani po dziewięćdziesięciu dziewięciu dniach. Powtórne zniknięcie imć Bilba Bagosza omawiane było w Hobbitowie i w całej Włości przez rok cały, a nawet dłużej. Małe hobbiciątka lubiły słuchać wieczornych opowieści o nim i po niedługim czasie Zbzikowany Bagosz, który znikał w huku i błyskach, a następnie pojawiał się z workami klejnotów i złota, stał się ukochanym bohaterem legend, w których trwał jeszcze wtedy, gdy zaginęła już pamięć o prawdziwych wydarzeniach.
Pośród dorosłych z okolicy powszechnie zapanowała jednak opinia, że Bilbo, który zawsze był trochę stuknięty, zwariował na koniec do reszty i rozpłynął się w bezkresnych dalach, gdzie wpadł z pewnością do jakiegoś stawu lub rzeki, by w ten sposób skończyć tragicznie, chociaż trudno powiedzieć, iż niesprawiedliwie. Ostateczną odpowiedzialnością za wszystko obarczano Gandalfa.
— Jeśli tylko ten przeklęty magik da spokój Frodowi, on być może się ustatkuje i wyrośnie na porządnego hobbita — powiadano.
I wedle wszelkich oznak czarodziej dał spokój Frodowi, ten zaś się ustatkował, tyle że trudno było go nazwać porządnym hobbitem. Wprost przeciwnie; od początku zaczęła go otaczać, podobnie jak Bilba, dwuznaczna sława dziwaka. Ani myślał oddawać się żałobie, a następnego roku wydał przyjęcie na cześć sto dwunastych urodzin Bilba, które nazwał Stuzinową Ucztą, co zrazu umknęło powszechnej uwagi, gdyż zaproszono ledwie dwunastu gości na poczęstunek, podczas którego — jak mawiają hobbici — jadło sypało śniegiem, a napitki płynęły deszczem.
Wieść powoli się jednak rozchodziła, budząc niejakie zdziwienie, atoli Frodo nie przestał wyprawiać uczt z okazji każdych kolejnych urodzin Bilba, aż weszły wreszcie w zwyczaj. Powtarzał, że nie wierzy w śmierć Bilba, a na pytanie: „To gdzie się podziewa?”, odpowiadał tylko wzruszeniem ramion.
Żył samotnie — jak przedtem Bilbo — miał jednak kilku dobrych przyjaciół, szczególnie pośród młodych hobbitów (potomków Starego Tuka), które jako dzieciaki były hołubione jeszcze przez Bilba i kręciły się ciągle po Bagosznie. W gronie owych ulubieńców znaleźli się Polek Bofin i Fred Boblik, ale przyjaciółmi najbliższymi zostali Peregrin Tuk (zwykle zwany Pipinem) i Rady Gorzaleń (którego prawdziwe imię brzmiało Radostek, lecz mało kto jeszcze o tym pamiętał). W ich towarzystwie Frodo przemierzał Włość wzdłuż i wszerz, ale najczęściej wyprawiał się sam i ku zdumieniu porządnych hobbitów często widziano go, jak z dala od domu błąkał się pod gwiazdami po wzgórzach i lasach. Rady i Pipin przypuszczali, że na wzór Bilba składa niekiedy wizyty elfom.
Wraz z upływem czasu zaczęto dostrzegać, że także Frodo trzyma się „nadzwyczaj dobrze". Zachował w istocie wygląd dziarskiego i pełnego energii hobbitowego nastolatka. „Niektórym to naprawdę szczęście dopisuje", powtarzano, kiwając głowami; dopiero wtedy, kiedy Frodo osiągnął stateczny wiek lat pięćdziesięciu, zaczęto w jego kondycji doszukiwać się czegoś podejrzanego.
Po pierwszych tygodniach stropienia i niepewności Frodo stwierdził, że całkiem miłe jest samodzielne panowanie nad Bagosznem. Przez dobrych parę lat czuł się szczęśliwy i nie myślał zbyt wiele o przyszłości, atoli narastał w nim nie do końca uświadomiony żal, że nie wyjechał wraz z Bilbem. Czasami, najczęściej jesienią, zaczynał marzyć o dalekich stronach, a w snach nawiedzały go wizje gór, jakich nigdy dotąd nie widział. Niekiedy mówił sam do siebie: „Może jednak powinienem kiedyś zobaczyć drugi brzeg rzeki”, na co druga połowa umysłu odpowiadała niezmiennie: „Jeszcze nie teraz”.
I tak to trwało, aż przestał być czterdziestolatkiem i nieuchronnie zbliżał się dzień jego pięćdziesiątych urodzin. Pięćdziesiątka była dla Froda liczbą znaczącą i proroczą, w tym to bowiem wieku Bilbo znienacka stał się podróżnikiem. Frodo czuł rosnący niepokój, a wszystkie stare ścieżki zdały mu się raptem nazbyt wydeptane. Zastanawiał się całymi godzinami, co też może leżeć poza granicami map, które na zewnątrz Włości pozostawiały białe pola. Urządzał coraz dalsze spacery i coraz częściej samotne; Rady i inni przyjaciele przyglądali mu się z lękiem. Widywano go w towarzystwie obcych przybyszów, którzy coraz częściej zaczęli się podówczas pojawiać we Włości.
Nadchodziły wieści o dziwnych zdarzeniach w reszcie świata, a ponieważ Gandalfa od kilku lat nikt nie widział, więc zbierał Frodo nowiny, skąd tylko mógł. Widywano teraz elfów, którzy zwykle rzadko pojawiali się we Włości, jak po nocach maszerowali lasami na zachód. Nikt nie widział ich wracających — opuszczali Śródziemie i mało się przejmowali jego kłopotami. Na drogach natomiast zaroiło się wprost od krzatów. Prastara trasa Wschód-Zachód wiodła przez Włość aż do Szarych Nabrzeży. Tradycyjnie korzystali z niej krzatowie, zmierzając do swych kopalń w Górach Błękitnych. To oni byli dla hobbitów źródłem informacji z dalekich stron, tyle że sami z siebie niewiele mówili, a pytano ich rzadko. Teraz jednak Frodo często spotykał się z krzatami z dalekich krain, którzy szukali schronienia na zachodzie. Wszyscy byli przerażeni, a niektórzy szeptem prawili o Złym i Krainie Mordou.
Nazwę tę hobbici znali tylko z pradawnych legend i trwała w ich pamięci jedynie jako cień przeszłości, złowrogiej jednak i budzącej grozę. Rodziło się podejrzenie, że straszliwe moce zostały wygnane przez Radę Mędrców z Sępnej Puszczy tylko po to, aby w jeszcze potężniejszej postaci znowu się pojawiły w warowniach Mordoru. Powiadano, że odbudowana została Mroczna Wieża, ostoja potęgi, za której sprawą na Wschodzie i Południu mnożyły się wojny i narastała trwoga. W górach znowu pojawili się orkowie. Poza swymi terenami zaczynały hasać trolle, teraz jakby mniej otępiałe, sprytniejsze i wyposażone w groźną broń. Półgłosem wspominano o tworach jeszcze groźniejszych, ale nikt nie potrafił ich nazwać.
Niewiele z tych wieści, rzecz jasna, docierało do uszu przeciętnych hobbitów, ale w końcu nawet najgłuchsi i najbardziej zasiedziali w domach zaczęli nasłuchiwać podejrzanych opowieści, ci zaś, których interesy zawiodły nad granice, widywali rzeczy doprawdy osobliwe. Rozmowa, która pewnego wiosennego wieczoru toczyła się w gospodzie „Pod Zielonym Smokiem" w Przywodziu, świadczyła o tym, że niespokojne plotki nie ominęły także zacisznego serca Włości, chociaż wielu hobbitów ciągle jeszcze witało je śmiechem.
Sam Gaduła siedział w kącie przy palenisku, miejsce naprzeciw niego zajął Tado Piaszczyk, syn młynarza, a ich pogawędce przysłuchiwali się różni wiejscy hobbici.
— Dziwne się dzisiaj słyszy rzeczy, bez dwóch zdań — pokiwał głową Sam.
— Może i tak, jeśli wszystkiemu dawać posłuch — mruknął Tado. — Ale ja dość mam w domu bajań przy ognisku i dziecięcych klechd.
— To ja ci powiem, że więcej w tych bajaniach prawdy, niżby się ktoś spodziewał. Bo kto niby miałby je wymyślać? Na przykład te o smokach?
— Daj spokój — machnął ręką Tado. — Nasłuchałem się o nich jako szkrab, ale nie ma powodu, żeby teraz dawać im wiarę. W Przywodziu jest tylko jeden smok i to w dodatku zielony.
Uwaga ta wywołała powszechną wesołość.
— Niech ci będzie — zgodził się Sam, śmiejąc się wraz z resztą. — Ale co powiesz o Drzewoludach, tych wielgasach, jak mówią? Jednego, większego od drzewa, widziano niedawno na Północnych Wrzosowiskach.
— Kto niby widział?
— Na przykład mój kuzyn. Hal. Pracuje on dla imć Bofina mieszkającego na Zagórku, a na polowanie wypuszcza się aż do Ćwiartki Północnej. I widział Drzewoluda.
— Tak przynajmniej mówi. Twój Hal wiele opowiada o rzeczach, co to je niby widział, ale czy nie ma on czasem oczu szybszych niż pomyślunek?
— Ale tamten był ogromny jak wiąz i sadził krokami po cztery sążnie z taką łatwością, jakby to był cal.
— A ja idę o zakład, że nawet o cal się ten Drzewolud nie ruszył. Zobaczył Hal normalny wiąz i tyle!
— Kiedy ja ci powiadam, że sadził susami. A poza tym na Północnych Wrzosowiskach wiązu nie uświadczysz.
— No to i nie mógł go Hal zobaczyć! — stwierdził triumfująco Tado, a słuchacze zaśmiali się i zaczęli klaskać, gdyż uznali, że Piaszczyk jest górą.
— Przyznasz chyba jednak — nie poddawał się Sam — że także inni oprócz Hala widzieli dziwne postacie przemierzające Włość, a jeszcze więcej zawrócono ich na granicach. Granicznicy nigdy dotąd nie mieli tyle pracy. Słyszałem też sporo o elfach ciągnących na zachód. Powiadają, że wędrują do portów daleko za Białymi Wieżami. — Sam rozłożył ręce w bezradnym geście. Ani on, ani nikt inny z zebranych nie wiedział, jak daleko jest do Morza od starych wież stojących na zachodnich kresach Włości. Pradawna opowieść głosiła, że gdzieś tam znajdują się Szare Nabrzeża, port, z którego wypływają żaglowce elfów, aby nigdy już nie powrócić. — Płyną potem, płyną i płyną przez Morze na zachód, opuszczając nas na zawsze — ciągnął Sam głosem smutnym i poważnym, ale Tado tylko się zaśmiał.
— Jeśli się wierzy starym podaniom, to nie ma w tym mc dziwnego. Nie wiem, co to miałoby obchodzić ciebie czy mnie. Niech sobie płyną! Tyle że ani ty tego nigdy nie widziałeś, ani nikt z Włości.
— Czy ja wiem — mruknął nie przekonany Sam. Kiedyś mu się wydawało, że widział w lesie elfa i miał nadzieję, że zobaczy go raz jeszcze. Ze wszystkich zasłyszanych w dzieciństwie i ledwo pamiętanych opowieści najbardziej poruszały go właśnie te o elfach. — Są tacy, i to w naszych stronach, którzy utrzymują kontakty z elfami i uzyskują od nich cenne wiadomości. Na przykład imć Bagosz, u którego pracuję. To od niego słyszałem, że odpływają, a ten ci przecież wie co nieco o elfach. A jeszcze więcej wiedział stary imć Bilbo. Wielem się od niego nasłuchał, kiedy byłem jeszcze dzieciakiem.
— Obaj to pomyleńcy — nachmurzył się Tado. — Albo przynajmniej Bilbo był pomylony, a Frodo jest na dobrej do tego drodze. Jeśli to od nich czerpiesz swoją wiedzę, będziesz miał zawsze bajek pod dostatkiem. No nic, przyjaciele, czas na mnie. Bądźcie zdrowi! — Z tymi słowami Piaszczyk dopił piwo i zamaszyście wyszedł.
Sam nie wyrzekł już ani słowa. Miał nad czym rozmyślać. Było wiele do zrobienia w ogrodzie i nazajutrz czekał go pracowity dzień, jeśli pogoda dopisze. Ale nie tylko ogród zaprzątał myśli Sama. Po dłuższej chwili westchnął ciężko, podniósł się i wyszedł.
Był początek kwietnia; niebo się rozjaśniło po ulewnym deszczu. Słońce stało już nisko, a chłodny, blady zmierzch przechodził łagodnie w noc. Pod pierwszymi gwiazdami Sam pomaszerował przez Hobbitów i Pagórek, pogwizdując w zamyśleniu pod nosem.
Właśnie wtedy po długiej nieobecności pojawił się Gandalf. Gdy upłynęły trzy lata od pamiętnego Przyjęcia, złożył Frodowi krótką wizytę i znowu się oddalił. Dość często przez następny rok czy dwa pojawiał się nieoczekiwanie wieczorem, aby bez uprzedzenia zniknąć przed wschodem słońca. Nie chciał rozmawiać o własnych sprawach i podróżach, natomiast bardzo interesowały go nowiny dotyczące zdrowia i poczynań Froda.
A potem znienacka odwiedziny się urwały. Przez następnych dziewięć lat Frodo nie tylko nie widział Gandalfa, ale nie miał też o nim żadnych wiadomości, zaczął więc podejrzewać, iż czarodziej przestał się już zajmować hobbitami i nigdy nie powróci. Tymczasem tego właśnie wieczoru, gdy Sam szedł z gospody do domu, Frodo usłyszał znajome pukanie do okna gabinetu. Ze zdumieniem i ulgą przywitał starego przyjaciela. Przyjrzeli się sobie uważnie.
— No i jak tam? — zaczął Gandalf. — Nic się nie zmieniłeś, Frodo.
— Ani ty — odrzekł hobbit, w duchu jednak pomyślał, że wiek i troski odcisnęły na czarodzieju wyraźny ślad. Natychmiast zaczął się wypytywać o nowiny z szerokiego świata i nie minęła chwila, a pogrążyli się w rozmowie, która trwała przez całą noc.
Następnego przedpołudnia, po dość późnym śniadaniu, Frodo i Gandalf zasiedli przy otwartym oknie gabinetu. Na kominku płonął wprawdzie ogień, ale grzało słońce i wiał ciepły wiatr z południa. Od wszystkiego biła świeżość i młodość, a wiosenna zieleń zagościła na polach i w koronach drzew.
Gandalf wspominał wiosnę sprzed prawie osiemdziesięciu lat, kiedy Bilbo wyruszył z Bagoszna nawet bez chusteczki do nosa. Dzisiaj włosy czarodzieja były pewnie bielsze niż wtedy, broda dłuższa, brwi bardziej krzaczaste, a twarz głębiej poznaczona troskami i zadumą, ale oczy płonęły dawnym blaskiem, on sam zaś palił ziele i wypuszczał dymne kółka z niezmiennym zapałem i rozkoszą.
Gandalf pykał w milczeniu, albowiem Frodo zamyślił się głęboko. Nawet w blasku poranka czuł cień niepokojących wieści, które przyniósł czarodziej. Ciszę przerwał w końcu hobbit.
— Dziwne mi wczoraj zacząłeś opowiadać, Gandalfie, rzeczy o Pierścieniu, potem jednak przerwałeś i oznajmiłeś, że o takich sprawach lepiej jest rozmawiać za dnia. Czy nie byłoby dobrze, gdybyś teraz dokończył? Powiadasz, że Pierścień jest o wiele groźniejszy, niż mogę sobie wyobrazić. Jak to rozumieć?
— Na wiele sposobów — odparł czarodziej. — Jest o wiele bardziej groźny, niż śmiałem z początku pomyśleć. Jest tak potężny, że ostatecznie weźmie górę nad każdym posiadającym go śmiertelnikiem i sam nim zawładnie. W Eregionie dawno temu elfowie sporządzali liczne zaczarowane pierścienie, jak wy to określacie, a były one, rzecz jasna, różnorakie: jedne bardziej, inne mniej potężne. Mniejsze pierścionki robiono tylko niejako dla wprawy i na próbę, a dla zręcznych elfowych kowali była to właściwie igraszka. Moim zdaniem jednak nawet one są groźne dla śmiertelników. A cóż dopiero mówić o Wielkich Pierścieniach, Pierścieniach Mocy. Widzisz, Frodo, śmiertelnik, który wejdzie w posiadanie jednego z Wielkich Pierścieni, nie umiera, ale przestaje się rozwijać i tylko trwa, aż wreszcie każda chwila staje się mordęgą. A jeśli na dodatek często używa Pierścienia, aby znikać innym z oczu, zaczyna blaknąć, aż w końcu staje się trwale niewidzialny i porusza się już tylko pod wejrzeniem mrocznej potęgi, która włada Pierścieniami. Wcześniej czy później — później, gdy jest to osoba silna i pewna siebie, ale wszelka siła i stanowczość muszą się w końcu wyczerpać — moc owa go pochłonie.
— Okropne! — wybuchnął Frodo.
Zapadła długa cisza. Z ogrodu słychać było, jak Sam Gaduła przycina trawniki.
— Od jak dawna wiesz o tym i jak wiele wiedział Bilbo? — spytał w końcu Frodo.
— Jestem pewien, że Bilbo wiedział niewiele więcej, niż ci wyjawił. Z pewnością nie przekazałby świadomie niczego, co mogłoby ci zaszkodzić, chociaż skądinąd obiecałem mu, że będę się tobą opiekował. Uważał Pierścień za bardzo piękny i czasami niezwykle pożyteczny. Jeśli było w tym coś dziwnego, to raczej wiązało się z samym Bilbem. Powiedział mi, że Pierścień coraz bardziej zaprzątał jego myśli, on zaś ciągle się o niego martwił, ale nie przypuszczał, aby sam klejnot miał w tym jakiś udział. Zauważył przecież, że skarb wymaga ostrożności: zmieniał wielkość i ciężar, zaskakująco kurczył się lub rósł, a czasami mógł niespodzianie zsunąć się z palca nie przygotowanego na dodatkowy balast.
— Ostrzegał mnie przed tym w ostatnim liście — powiedział Frodo — i dlatego nigdy nie zdejmuję Pierścienia z łańcuszka.
— Bardzo mądrze — pochwalił Gandalf. — W każdym razie przez całe swe długie życie Bilbo nie wiązał żadnych dziwnych zjawisk z samym Pierścieniem. Wszystko uważał za własną zasługę, a skarb napawał go dumą. Atoli stopniowo stawał się coraz bardziej niespokojny i niepewny. „Życie cienkie jak rozsmarowane masło”, powiedział, a był to znak, że Pierścień zaczyna zdobywać nad nim władzę.
— Od jak dawna wiesz o tym? — ponowił pytanie Frodo.
— Wiem? — zasępił się Gandalf. — Wiedziałem, Frodo, o wielu rzeczach, które dostępne są tylko Mędrcom. Ale jeśli chodzi o ten właśnie Pierścień, niektóre sprawy są dla mnie ciągle niejasne. Potrzebny jest jeszcze jeden sprawdzian, choć niektóre z moich podejrzeń już zaczynają się potwierdzać. Kiedy się pojawiły? — Gandalf zamyślił się i szukał w pamięci. — Tak, tego roku, kiedy Rada Mędrców wygnała Złego z Sępnej Puszczy, na krótką chwilę przed Bitwą Pięciu Armii, kiedy też, nawiasem mówiąc, Bilbo znalazł Pierścień. Jakiś cień padł wtedy na moje serce, chociaż nie wiedziałem, czego się obawiam. Często zastanawiałem się nad tym, jak Gullum wszedł w posiadanie Wielkiego Pierścienia, od początku było bowiem jasne, że to właśnie taki Pierścień. Potem usłyszałem od Bilba opowieść, jak to „wygrał” skarb, i ani na chwilę w nią nie uwierzyłem. Kiedy wreszcie wydobyłem z niego prawdę, natychmiast zrozumiałem, że rości sobie nieograniczone pretensje do Pierścienia, podobnie jak Gullum, który mówił o „urodzinowym prezencie". Zbyt podobne do siebie były te kłamstwa, bym nie poczuł niepokoju. Najwidoczniej Pierścień miał przeogromną moc, która natychmiast zaczynała oddziaływać na właściciela. To było pierwsze poważne ostrzeżenie, że coś tu jest bardzo nie w porządku. Często powtarzałem Bilbowi, że z Pierścieni takich lepiej nie korzystać, ale on zaraz zaczynał się oburzać i irytować. Cóż było robić? Nie mogłem mu go odebrać bez wyrządzenia poważnej krzywdy, a zresztą nie miałem po temu prawa. Mogłem tylko obserwować i czekać. Należało może się poradzić Sarumana Białego, ale ciągle coś stawało mi na przeszkodzie.
— Kto to taki? — spytał Frodo. — Nigdy o nim nie słyszałem.
— To możliwe— przytaknął Gandalf. — Hobbici go nie interesują, czy raczej dotąd nie interesowali. Jest jednym z największych Mędrców, zwierzchnikiem mojego bractwa i głową całej Rady. Ma ogromną wiedzę, ale im więcej jej nabywał, tym bardziej rosła jego duma i dzisiaj nie znosi, by ktokolwiek wtrącał się w jego sprawy. Wiedza o Małych i Wielkich Pierścieniach elfów to jego domena. Bardzo długo zgłębiał sekrety ich wykonania. Kiedy na Radzie stanęła ich sprawa, wszystko, co nam ujawnił, rozwiało moje obawy. Strach przysnął zatem, chociaż niespokojnie. Nadal uważnie się przypatrywałem i czekałem. Odnosiłem wrażenie, że z Bilbem wszystko jest w porządku, tyle że upływające lata jakby się go nie imały. Nie było widać po nim objawów starości i znowu lęk rzucił na mnie swój cień. Powiedziałem sobie jednak: „Przecież po kądzieli to bardzo długowieczna rodzina. Jeszcze jest czas, poczekajmy!”
No i czekałem; aż do wieczora, kiedy porzucił na dobre ten dom. Mówił i robił rzeczy, które do tego stopnia potwierdzały moje złe przeczucia, że żadne słowa Sarumana nie potrafiły już uśmierzyć podejrzeń. Wiedziałem przynajmniej tyle, że w grę wdały się moce mroczne i zabójcze, zatem większość ostatnich lat poświęciłem na odkrywanie prawdy o nich.
— Ale nie doznał krzywdy na trwałe, prawda? — zaniepokoił się Frodo. — Zrobił wszystko w porę i cieszył się spokojem?
— Od razu poczuł się lepiej. Ale jest w świecie tylko jedna Moc, która wie wszystko o Pierścieniach i skutkach ich działania, tyle że wedle mojego rozeznania żadna na świecie potęga nie wie wszystkiego o hobbitach. Pośród Mędrców tylko ja zgłębiałem tę gałąź wiedzy, niejasną i pełną niespodzianek. Hobbici czasami przypominają swoją miękkością masło, a czasami są twardzi niczym korzeń drzewa. Moim zdaniem, przynajmniej niektórzy z nich potrafiliby się opierać niszczycielskiej sile Pierścienia dłużej niż skłonna byłaby przypuszczać większość Mędrców. Myślę, że nie musisz się martwić o Bilba. Miał Pierścień przez wiele lat, to prawda, i korzystał z niego, może to więc długo potrwać, zanim czar przestanie działać na tyle, aby znowu mógł bezpiecznie zerknąć na klejnot. Może żyć szczęśliwie jeszcze długie lata, pozostając taki, jak w dniu wyjazdu, albowiem ważne jest to, że ostatecznie sam wyrzekł się Pierścienia. Nie, przestałem się niepokoić o Bilba z chwilą, gdy zrezygnował ze swego skarbu. To za ciebie czuję się teraz odpowiedzialny. Od momentu wyjazdu Bilba zacząłem się zamartwiać o ciebie i wszystkich tych uroczych, niemądrych, bezbronnych hobbitów. Byłby to straszny cios dla świata, gdyby Mroczna Moc zawładnęła Włością i gdyby wszyscy ci sympatyczni, zabawni, głupi Boblikowie, Rogaduchowie, Bofinowie, Pasopusty, żeby nie wspomnieć o zabawnych Bagoszach, stali się niewolnikami. Frodo wzdrygnął się ze zgrozą.
— Ale dlaczego? Dlaczego miałaby nas ujarzmiać?
— Powiem ci szczerze: moim zdaniem, jak dotąd, zauważ, powiedziałem: dotąd, owa moc przeoczyła sam fakt istnienia hobbitów, za co powinniście być wdzięczni losowi. Ale skończył się dla was czas spokoju. Nie na wiele przydacie się sile zła, ma innych, bardziej użytecznych pomocników, teraz jednak nie zapomni już o was. A jako nędzni niewolnicy hobbici będą ją bardziej radować niż jako istoty wolne i szczęśliwe. Istnieje coś takiego jak zawiść i zemsta!
— Zemsta? — zapytał z niedowierzaniem Frodo. — Za co? Ciągle nie pojmuję, jaki związek twoje słowa mogą mieć z Bilbem, ze mną i naszym Pierścieniem.
— Wszystko się z tym łączy — oznajmił posępnie Gandalf. — Nie wiesz jeszcze, na czym polega prawdziwa groźba, ale wkrótce się dowiesz. Podczas ostatniego pobytu nie byłem jeszcze wszystkiego pewien, ale teraz nadszedł czas wyjaśnień. Daj mi na chwilę Pierścień.
Frodo wyjął klejnot z kieszeni spodni, gdzie spoczywał przytwierdzony do łańcuszka, którego drugi koniec przymocowany był do paska. Odłączył Pierścień i podał czarodziejowi. Magiczny skarb stał się nagle ogromnie ciężki, jak gdyby sam Pierścień albo Frodo wzdragali się przed dotykiem czarodzieja. Gandalf uniósł na dłoni klejnot, który wyglądał na sporządzony z czystego złota.
— Zauważyłeś te znaki?
— Jakie znaki? — rzekł Frodo. — Jest przecież zupełnie czysty, bez śladu żadnych zadrapań czy obtarć.
— To spójrz!
Ku zdumieniu i przerażeniu Froda czarodziej cisnął nagle Pierścień w środek ognia na kominku. Hobbit z krzykiem rzucił się, aby sięgnąć między płomienie, ale powstrzymała go ręka Gandalfa, który surowo spojrzał spod krzaczastych brwi i powiedział rozkazującym głosem:
— Poczekaj!
Na pozór Pierścień zupełnie się nie zmienił. Po chwili Gandalf powstał, zamknął okiennice i zaciągnął kotary. W pokoju zrobiło się ciemno i cicho, tylko z ogrodu dochodził szczęk Samowych nożyc. Czarodziej wpatrzył się w palenisko, a potem szczypcami przesunął Pierścień na skraj kominka i chwycił klejnot w palce. Frodo wydał z siębie zduszony okrzyk.
— Jest zimny. Zobacz sam — powiedział Gandalf. Hobbit podstawił drżącą dłoń; Pierścień wydawał się masywniejszy i cięższy niż kiedykolwiek przedtem.
— Trzymaj dobrze i przyjrzyj się uważnie — polecił czarodziej.
Frodo posłuchał i tym razem dojrzał cieniutkie, misterne znaki, które pokrywały obrączkę od wewnątrz i od zewnątrz. Odniósł wrażenie, że są to litery płynnie łączące się w słowa, które połyskiwały jasno, a przecież jak gdyby z głębokiej oddali.
— Nie potrafię odczytać tych ognistych znaków — drżącym głosem oznajmił Frodo.
— Z pewnością — pokiwał głową Gandalf — lecz ja potrafię. Jest to stary alfabet elfów, ale napis jest w języku Mordoru, a tej mowy wolę tutaj nie używać. We Wspólnej Mowie znaczy to mniej więcej tyle:
Ten Jedyny, by rządzić wszystkimi, ten Jedyny, by wszystkie odnaleźć,
Ten Jedyny, by zebrać je wszystkie i w ciemności zespolić więzami.
To tylko dwie linijki wiersza znanego od dawna uczonym elfom:
Trzy Pierścienie elfowym władcom szlachetnego miana,
Siedem krzatów monarchom w kamiennych sal koronie,
Dziewięć ludzkim istotom, którym śmierć pisana,
Jeden dla Władcy Ciemności, co trwa na mrocznym tronie
W Mordorze, moc którego zwycięży, nie chciana.
Ten Jedyny, by rządzić wszystkimi, ten Jedyny, by wszystkie odnaleźć,
Ten Jedyny, by zebrać je wszystkie i w ciemności zespolić więzami
W Mordorze, moc którego zwycięży, nie chciana.
Gandalf przerwał, a potem ciągnął głucho:
— To jest Pierścień Rządzący, ów Jedyny, który panuje nad innymi. To Pierścień, który Władca Ciemności utracił wiele lat temu, z potężnym uszczerbkiem dla swej potęgi. Z całego serca chce go odzyskać, ale to nie może, powtarzam: nie może nastąpić.
Frodo siedział nieruchomy i milczący. Miał wrażenie, iż trwoga wyciąga po niego wielką dłoń, na podobieństwo czarnej chmury, która wzbierając na wschodzie, nadciąga ku niemu.
— Ten Pierścień! — wyjąkał. — Jak on się w ogóle znalazł w moich rękach?
— Och, to długa historia — odparł Gandalf — sięgająca aż w Mroczne Lata, które dziś pamiętają już tylko wtajemniczeni mędrcy. Gdybym chciał ci przedstawić tę historię w całości, wiosna zamieniłaby się w zimę, a my ciągle byśmy tu siedzieli. Wspomniałem już o Sauronie Wielkim, Władcy Ciemności. Plotki, które do ciebie dotarły, są prawdziwe: znowu powstał, opuścił swoje leże w Sępnej Puszczy i powrócił do swej dawnej warowni, Mrocznej Wieży w Mordorze. To nazwa znana także wśród hobbitów, pojawia się bowiem jak cień na obrzeżach starych legend. Po każdej porażce Cień staje znowu do walki, chociaż w odmienionej postaci.
— Wolałbym, żeby nie zdarzyło się to za mojego życia — mruknął ponuro Frodo.
— Wolałbym także i ja, i wszyscy, którym wypadło być świadkami takich wydarzeń. Ale nie nam o tym decydować. Możemy jedynie postanowić, co uczynimy z czasem, który nam pozostał. A sytuacja, Frodo, zaczyna wyglądać coraz posępniej. Nieprzyjaciel szybko wzrasta w siłę. Nie ma jeszcze, jak przypuszczam, gotowych planów, ale one szybko dojrzewają. Kiedy przystąpi do ich wykonania, poczujemy to bardzo dotkliwie na swojej skórze, a poczulibyśmy nawet wtedy, gdyby nie było przed nami złowrogiej szansy, tej, która stawia nas naprzeciw niego. Złemu brakuje już tylko jednej rzeczy, aby uzyskał wiedzę i siłę, które pozwolą mu złamać wszelki opór, a wszystkie kraje świata ponownie zatopić w mroku. Brakuje mu Jedynego Pierścienia.
Trzy, najpiękniejsze ze wszystkich, władcy elfów ukryli przed nim i nigdy jego ręka ich nie tknęła ani nie splamiła. Siedem należało do krzatowych królów; trzy z nich odnalazł, pozostałe zniszczyły smoki. Dziewięcioma obdarzył Śmiertelników, pysznych i wielkich, w ten sposób ich zniewalając. Dawno temu dostali się we władanie Jedynego Pierścienia, stając się Upiorami Pierścienia, cieniami wielkiego Cienia, jego najstraszliwszymi sługami. Dawno, dawno temu. Wiele lat upłynęło od chwili, gdy Dziewięć Pierścieni powędrowało poza granice. Ale kto wie? Skoro Cień znowu potężnieje, może i one powrócą. Dość już jednak o tym; to wszystko wydarzyło się, zanim jeszcze narodziła się Włość, a dla nas w tej chwili ważne jest to, że Zły zawładnął Dziewięcioma Pierścieniami, tak jak najprawdopodobniej Siedmioma, aczkolwiek nie można wykluczyć, że zostały zniszczone. Trzy nadal są ukryte, ale nimi się nie przejmuje. Potrzeba mu tylko Jedynego, który sam sporządził, przeto najbardziej mu przynależy. Wlał weń bardzo wiele ze swej dawnej mocy, aby zapanować nad pozostałymi. Jeśli go odnajdzie, znowu odzyska nad nimi władzę, gdziekolwiek się znajdują, łącznie z Trzema, a wszystko, co w nie tchnięto, znowu stanie przed nim otworem, czyniąc go potężniejszym niż kiedykolwiek przedtem. I na tym, Frodo, polega owa upiorna szansa. Zły sądził, że Jedyny Pierścień przepadł, że zniszczyli go elfowie, jak zresztą powinni byli postąpić. Teraz jednak wie już, że się mylił; że Jedyny został odnaleziony. Przystąpił więc do poszukiwań i tylko temu zajęciu poświęca wszystkie swe myśli. Z tym wiąże się jego wielka nadzieja i nasza ogromna trwoga.
— Dlaczegóż więc go nie zniszczono?! — zawołał Frodo. — I w jaki sposób Zły mógł go utracić, skoro był tak mocarny i tak mu zależało na Pierścieniu?!
Zacisnął dłoń na klejnocie, jak gdyby widział już ciemne palce, które drapieżnie po niego sięgają.
— Odebrano mu go — powiedział Gandalf. — Dawno temu elfowie potrafili się mu przeciwstawić, a nie wszyscy ludzie już się od nich odwrócili. Pomagali im ludzie z Zachodniego Lądu. Ten rozdział pradawnych dziejów dobrze by było powtórzyć; wprawdzie zgroza i ciemność gęstniały, ale nie zabrakło wielkiego męstwa i wspaniałych czynów, nie całkiem daremnych. Któregoś dnia opowiem ci może o tym albo też historię tę usłyszysz od kogoś, kto zna ją jeszcze lepiej ode mnie. W tej chwili jednak najważniejszy jest ten fragment, który tłumaczy, w jaki sposób Jedyny dostał się w twoje ręce; na razie nic więcej nie powiem.
To Gil-galad, król elfów, oraz Elendil z Zachodniego Lądu obalili Saurona, aczkolwiek sami przy tym zginęli. Syn Elendila, Isildur, odciął Pierścień z ręki Saurona i zabrał mu go. Duch pognębionego Saurona uleciał i pozostawał skryty przez długi czas, aż jego cień znowu się odrodził w Sępnej Puszczy. Ale Jedyny został utracony: wpadł do Wielkiej Rzeki, Anduiny, i przepadł, gdy Isildur pomaszerował na północ jej wschodnim brzegiem i w pobliżu Szafranowych Pól został zdradziecko zaatakowany przez orków z Gór, a niemal wszyscy jego ludzie padli wybici. Isildur skoczył w wodę, ale gdy płynął. Pierścień zsunął mu się z palca, on sam zaś, dostrzeżony wnet przez orków, zginął od ich strzał. — Gandalf zawiesił głos i po chwili ciągnął: — I w ten oto sposób w mrocznych wodach pośród Szafranowych Pól Pierścień zniknął z opowieści i legend, a przecież nawet owa odrobina jest znana dziś jedynie nielicznym, Radzie Mędrców zaś nie udało się ustalić nic więcej. Dziś jednak, jak się zdaje, mogę coś dodać do tej historii.
Długi czas potem, chociaż ciągle było to bardzo dawno temu, na skraju Dziczy, nad brzegami Wielkiej Rzeki, mieszkało plemię niewielkich ludzi o sprawnych rękach i cichych stopach. Moim zdaniem byli podobni do hobbitów; mogliby być pradziadami Tęgów, lubili bowiem Rzekę, z upodobaniem w niej pływali i sporządzali małe czółna z trzciny. Jedna rodzina pośród nich cieszyła się wielkim poważaniem, gdyż jej członkowie byli wyżsi i ciężsi od swoich pobratymców, a przewodziła im dostojna niewiasta, surowa i dobrze obeznana z ich wiedzą. Najbardziej dociekliwy i wścibski z całej rodziny był Smaduł. Pasjonowały go korzenie i początki wszystkiego: nurkował w głębokich wodach, podkopywał się pod drzewa i rośliny, drążył tunele w zielonych wzgórzach. Nie zwracał uwagi na szczyty pagórków ani na liście drzew, ani na kwiaty otwierające w powietrzu kielichy, jego głowa i oczy zawsze bowiem były opuszczone. Miał przyjaciela o podobnych upodobaniach, Daduła; bystrookiego, ale nie tak szybkiego i mocnego jak on. Wzięli pewnego razu czółno i popłynęli na Szafranowe Pola, gdzie rosły wielkie kępy kosaćców oraz kwitnących trzcin. Smaduł wysiadł i zaczął myszkować na brzegu, Daduł natomiast został w łódce i wędkował. Znienacka ogromna ryba chwyciła haczyk i zanim Daduł się zorientował, znalazł się w wodzie i został pociągnięty aż na samo jej dno. Tam wypuścił wędzisko z ręki, zdało mu się bowiem, że coś połyskuje w łożysku rzeki, resztkę tchu więc wstrzymując, pochwycił znalezisko.
Po chwili długiej jak wieczność wyprysnął na powierzchnię, rozkaszlany i charkoczący, i popłynął do brzegu z wodorostami we włosach i garścią mułu w dłoni. Przepuścił go przez palce, a wtedy — dziw nad dziwy! — na dłoni zalśnił mu przepiękny złoty pierścień, tak migoczący w słońcu, że serce Daduła przepełniła radość. Ale Smaduł obserwował go zza zasłony drzew i podszedł do przyjaciela po cichu, gdy ten rozkoszował się widokiem klejnotu.
— Daj mi go, kochany Dadule — odezwał się Smaduł zza jego pleców.
— Dlaczego?
— Bo dziś są moje urodziny, a on mi się bardzo podoba.
— Nic mnie to nie obchodzi — żachnął się Daduł. —Dałem ci już prezent, na który właściwie i tak nie mogłem sobie pozwolić. A teraz znalazłem pierścień i ani myślę oddawać go komukolwiek.
— Doprawdy, kochany przyjacielu? — mruknął Smaduł, a potem chwycił Daduła za gardło i go udusił, urzeczony złotym skarbem, który wnet umieścił na swoim palcu.
Nikt nigdy się nie dowiedział, co się stało z Dadułem, albowiem został zamordowany daleko od domu, a jego ciało Smaduł ukrył bardzo starannie. Powrócił sam do domu, tam zaś stwierdził, że kiedy ma Pierścień na palcu, nie może go zobaczyć nikt z rodziny. Bardzo go ucieszyło to odkrycie, ale nikomu nie bąknął ani słówka. Czerpał natomiast z mocy Pierścienia, aby poznawać sekrety innych i wykorzystywać to później do celów niegodziwych i złośliwych. Z lubością wypatrywał i nasłuchiwał wszystkiego, co mogło zaszkodzić bliźnim. Samą już posturą górował nad resztą swych pobratymców, a teraz jeszcze uzyskał dodatkową przewagę. Nic przeto dziwnego, że stał się wielce nielubiany, a gdy przybierał widzialną postać, wszyscy starali się trzymać jak najdalej od niego. Odpędzano go kopniakami, a on kąsał stopy prześladowców. Jął się kradzieży, mamrotał też do siebie i gulgotał. Nazwano go przeto „Gullumem", wyklęto i kazano się wynosić precz. Jego babka, w imię spokoju, wygnała go z rodzinnej siedziby.
Powędrował więc samotnie w górę Wielkiej Rzeki, trochę się użalając na bezduszność świata, aż wreszcie dotarł do strumienia spływającego z gór i podążył jego brzegiem ku źródłu. Niewidzialnymi palcami chwytał ryby w powolnych zakolach, i zjadał je na surowo. Któregoś bardzo upalnego dnia pochylił się właśnie nad wodą, kiedy poczuł żar na głowie, a oślepiający blask zakłuł go w oczy. Zastygł na chwilę zdumiony, zapomniał bowiem o istnieniu słońca, a potem po raz ostatni podniósł głowę do góry i pogroził pięścią. Zaraz spuścił oczy i daleko przed sobą zobaczył szczyty Gór Mglistych, w których strumień brał początek. Znienacka pomyślał: „Pod tymi górami musi być chłód i cień. Słońce mnie tam nie dostrzeże. Ich korzenie to pewnie korzenie wszystkiego; muszą się tam kryć wielkie sekrety, do których nikt dotąd nie dotarł”.
Tak więc nocą podążył do podnóża gór i znalazł tam małą pieczarę, z której wypływał ciemny strumień. Niczym robak wpełzł w serce góry i wszelki słuch o nim zaginął. Wraz z nim zginął także Pierścień i nawet jego twórca, gdy zaczął odzyskiwać dawną moc, niczego się nie mógł dowiedzieć o swym skarbie.
— Gullum! — wykrzyknął Frodo. — Gullum?! Czy masz na myśli tę istotę, którą spotkał Bilbo? Cóż za nieszczęście!
— Niewesoła to opowieść — mruknął czarodziej — ale mówi o tym, co mogłoby się przydarzyć również innym, pewnie i kilku znanym mi hobbitom.
— Przenigdy nie uwierzę, że Gullum mógłby w najdalszy choćby sposób być spokrewniony z hobbitami — oznajmił z pasją Frodo. — Sama myśl o tym jest wstrętna!
— Co nie godzi w jej prawdziwość — odparował Gandlalf. — Z pewnością wiem więcej o pochodzeniu hobbitów niż oni sami. I nawet opowieść Bilba wskazuje na jakieś pokrewieństwo. Coś bardzo podobnego kryło się w zakamarkach ich myśli i wspomnień. Rozumieli się zadziwiająco dobrze, o wiele lepiej niż hobbit z krzatem, orkiem czy nawet elfem. Zwróć uwagę, na przykład, że obaj znali pojedynek na zagadki.
— No tak — zgodził się Frodo — ale nie tylko hobibici układają zagadki, a u innych są one często bardzo podobne jak u nas. Hobbici jednak nie oszukują, a Gullum przez cały czas myślał tylko o matactwie. Chciał wykorzystać nieświadomość biednego Bilba. Całą jego niegodziwość widać w propozycji gry, która łatwo mogła mu dostarczyć ofiary, a niczym nie groziła w przypadku przegranej.
— Aż nazbyt prawdziwe są twoje słowa, jak się obawiam — rzekł Gandalf. — W całej tej historii kryje się wszakże coś więcej, czego, jak myślę, na razie nie dostrzegasz. Widzisz, Gullum nie był jeszcze tak do końca stracony. Okazał się odporniejszy niż odważyłby się przypuścić któryś z Mędrców; odporny niczym hobbit. W jego umyśle zachował się jeszcze taki zakątek, przez który, niczym przez rysę w murze, przenikało światło, promień z przeszłości. Wyobrażam sobie, że zrazu miło mu było usłyszeć znowu dźwięk czyjegoś głosu, który przyniósł ze sobą wspomnienie wiatru, drzew, plam słońca na trawie i innych dawno zapomnianych rzeczy. Ostatecznie jednak musiało to rozwścieczyć złą część jego osoby, która taka już pozostanie, jeśli się jej nie zwalczy, a co byłoby dla niego ratunkiem. — Gandalf westchnął ciężko. — Jest na to pewna nadzieja, ale niewielka, gdyż był w posiadaniu Pierścienia tak długo, jak tylko potrafi sięgnąć pamięcią. Trzeba przyznać, że nazbyt często z niego nie korzystał; rzadko zdarzała się po temu potrzeba w nieprzeniknionej czerni. Z pewnością nie zamienił się w cień. Jest ciągle mocny i krzepki, chociaż straszny z niego chudzielec. Tyle że ta groźna własność zapanowała nad jego myślą i cierpienie stało się niemal nie do zniesienia. Wszystkie „wielkie sekrety" głębi gór okazały się tylko pustką nocy: nic tam nie było do odkrycia, nic do zrobienia, z wyjątkiem obrzydliwego pożywienia i mściwych wspomnień. Był już w rozpaczliwym stanie: nienawidził ciemności, ale jeszcze bardziej nienawidził światła; nienawidził wszystkiego, a zwłaszcza Pierścienia.
— Co ty mówisz? — zdziwił się Frodo. — Pierścień był jego skarbem i jedyną rzeczą, o którą się jeszcze troszczył. Jeśli rzeczywiście go nienawidził, to dlaczego go nie wyrzucił albo gdzieś nie zostawił?
— Po tym wszystkim, co ode mnie usłyszałeś, Frodo mruknął Gandalf z lekkim wyrzutem w głosie — powinieneś już zacząć rozumieć. Nienawidził Pierścienia i kochał go, tak jak nienawidził i kochał siebie samego. Nie mógł się od niego uwolnić, gdyż to już nie zależało od jego woli.
Pierścień Mocy sam dba o siebie. To On może się zdradziecko wymknąć komuś z ręki, ale właściciel nigdy sam go nie porzuca. Co najwyżej może igrać z myślą o oddaniu go komuś innemu pod opiekę, ale tylko w bardzo wczesnym stadium, gdy klejnot dopiero zaczyna brać go we władanie. Wedle mojej wiedzy Bilbo jest jedyną w dziejach osobą, której nie tylko ta myśl zaświtała, ale która także pomysł ów zrealizowała. Potrzebował do tego mej usilnej pomocy, ale nawet z nią nigdy by go nie przeklął ani nie cisnął gdzieś w bok. Widzisz, Frodo, to nie Gullum, lecz Pierścień zadecydował o wszystkim. To On zmienił właściciela.
— Dokładnie w chwili, kiedy pojawił się Bilbo?! — zawołał z niedowierzaniem Frodo. — Czy nie lepiej nadawałby się do tego celu jakiś ork?
— Nie żartuj sobie, Frodo — wycedził zimno Gandalf. — Zupełnie nie ma z czego. Jest to najbardziej zdumiewające zdarzenie w całych dotychczasowych dziejach Pierścienia: pojawienie się w tym właśnie momencie Bilba i znalezienie przez niego klejnotu po omacku. Brała w tym wszystkim udział nie jedna tylko siła. Pierścień chciał powrócić do swego Mistrza. Zsunął się z dłoni Isildura i zdradził go; kiedy pojawiła się sposobność, wykorzystał biednego Daduła, który zaraz potem zginął. Następnie skorzystał z Gulluma i wyżarł go, po czym nie miał już z niego żadnego pożytku, zbyt wątły był bowiem Gullum i zmarniały. Jak długo pozostawał u niego, nie było nadziei, że kiedykolwiek opuści przepaścistą ciemnicę. Kiedy więc Mistrz raz jeszcze się ocknął i zaczął wysyłać z Sępnej Puszczy swe ponure myśli. Pierścień porzucił Gulluma, aby trafił na zupełnie nieprawdopodobnego znalazcę: Bilba Bagosza z Włości. Tyle że w grę wdała się jeszcze jedna instancja, absolutnie nie uwzględniona przez Władcę Pierścienia. Najprościej mogę ująć to tak: Bilbo został wyznaczony na znalazcę Pierścienia, ale nie przez jego Twórcę. Podobnie było z tobą. I to jest myśl, która może przynieść nieco otuchy.
— Z pewnością nie mnie — mruknął Frodo. — Poza tym nie wiem, czy dobrze cię rozumiem. Ale, ale, skąd dowiedziałeś się tego wszystkiego o Pierścieniu i Gullumie? Czy to pewne wieści, czy też tylko twoje domysły?
Gandalf przyjrzał się uważnie Frodowi, a w jego oczach zamigotały iskierki.
— Wiedziałem już sporo a dowiedziałem się jeszcze więcej — odparł — ale nie wyobrażaj sobie, że tobie złożę sprawę ze swoich poczynań. Historię Elendila, Isildura i Jedynego znają wszyscy Mędrcy. O tym, że twój pierścień to właśnie Jedyny, świadczy już sama próba ognia, niezależnie od wszelkich innych poszlak.
— A jak się o tym dowiedziałeś? — Frodo wpadł w słowo czarodziejowi.
— Właśnie przed chwilą w tym pokoju — rzucił ostro Gandalf — ale tego się spodziewałem. Z mrocznych podróży i długich poszukiwań powróciłem po to, aby uzyskać ostateczny dowód. Teraz nie mam już najmniejszej wątpliwości. Zrozumienie roli Gulluma i wypełnienie jednej z luk tej historii wymagało głębokiego namysłu. Na początek mogłem snuć tylko przypuszczenia na temat Gulluma, ale teraz mam już pewność. Widziałem go.
— Widziałeś Gulluma?! — wykrzyknął z niedowierzaniem Frodo.
— Tak. Trzeba było go znaleźć, to oczywiste. Próbowałem długo, ale w końcu mi się udało.
— Więc co się z nim działo, kiedy Bilbo mu się wymknął? Wiesz już?
— Niezbyt dokładnie. Mogłem ci przekazać tylko to, co Gullum zechciał mi powiedzieć, a przecież i tak jego opowiadanie różni się od tego, co usłyszałeś ode mnie. Gullum to łgarz i nie wolno wierzyć mu ani na słowo. Na przykład, nazwał Pierścień swoim „prezentem urodzinowym” i twardo przy tym obstawał. Oznajmił mi, że otrzymał go od babki, która miała wiele takich precjozów. Śmieszne, nie ma co. Nie wątpię, że babka Smaduła była głową rodu i wielką osobowością, choć tylko kłamca mógłby twierdzić, że miała wiele elfowych pierścieni i na dodatek robiła z nich prezenty. Ale w łgarstwie tym była odrobina prawdy.
Wspomnienie dokonanego morderstwa prześladowało Gulluma, a on, broniąc się, uknuł własną historię i tak długo powtarzał ją w smolistych ciemnościach swojemu „najdroższemu”, aż sam w nią niemal uwierzył. Były to jego urodziny i Daduł powinien był podarować mu pierścień, który z prezentu stał się prezentem urodzinowym i tak dalej, i tak dalej.
Dość długo znosiłem wszystkie jego wykręty, ale ponieważ musiałem poznać prawdę, trzeba było dać spokój cierpliwości i oględności. Zagroziłem mu ogniem i kawałek po kawałku wycisnąłem z niego wreszcie prawdziwą historię, której towarzyszyły szlochy i warknięcia. Uważa, że nikt go nie rozumiał i wszyscy źle traktowali. Kiedy dotarł w swojej opowieści do pojedynku na zagadki i do ucieczki Bilba, nic więcej nie udało mi się z niego wydobyć, oprócz niejasnych pogróżek. Moje groźby okazały się teraz słabsze od czyichś innych. Wymamrotał, że jeszcze się odkuje. Wszyscy zobaczą, czy rzeczywiście można nim pomiatać, zagnać do ciemnicy i wreszcie obrabować. Gullum ma teraz dobrych przyjaciół, dobrych i potężnych przyjaciół, którzy mu pomogą. Bilbo będzie musiał zapłacić za kradzież. Od tej myśli nie mógł się opędzić. Nienawidzi Bilba i przeklina jego imię. Co gorsza, wiedział, skąd Bilbo przybył.
— Jak to możliwe? — wykrzyknął Frodo.
— Co do imienia, to Bilbo bardzo głupio sam je zdradził Gullumowi. Potem, gdy tylko Gullum wychynął na powierzchnię, nietrudno już było ustalić, skąd pochodzi Bilbo. Tak Gullum wyszedł z podziemi. Pragnienie odzyskania Pierścienia okazało się silniejsze od trwogi przed orkami, a nawet przed światem. Walczył ze strachem przez rok czy dwa, ale potem porzucił góry. Rozumiesz, nadal jest wprawdzie opanowany tęsknotą za Pierścieniem, ale ten już go nie zżera, dzięki czemu Gullum zaczął się pomału odradzać. Czuł się stary, przeraźliwie stary, ale nie był już tak wystraszony i straszliwie głodny.
Ciągle lękał się światła, i słonecznego, i księżycowego; przypuszczam, że pozostanie mu to już na zawsze. Odrodził się w nim jednak dawny spryt. Odkrył, że może uniknąć i światła dziennego, i nocnego, gdy tuż przed świtem, korzystając ze swych bladych, zimnych oczu i zwinności, łapać będzie przerażone bądź nieostrożne stworzenia. Inne pożywienie i inne powietrze dodały mu sił i śmiałości. Jak należało się spodziewać, znalazł drogę do Sępnej Puszczy.
— To tam go odnalazłeś? — spytał Frodo.
— Tam go zobaczyłem — rzekł Gandalf — ale przedtem odbył długą wędrówkę w poszukiwaniu Bilba. Trudno było wydobyć z niego coś pewnego, nieustannie bowiem powracał do przekleństw i złorzeczeń. „Co ten wstręciuch miał w swojej kieszoneczce? Nic o tobie nie wspomniał. Najdroższy. Takie malutkie kłamstewko. Żadne uczciwe pytanie. On pierwszy oszukał, on złamał reguły. Powinniśmy go wymiażdźyć. Najdroższy. I tak zrobimy, bez dwóch zdań”.
Nie sądzę, żebyś potrzebował dalszych przykładów jego gadaniny. Ale z różnych drobnych napomknień, które zawarł w swoich warknięciach, wywnioskowałem, że upłetwione stopy poniosły go co najmniej do Esgarotu, a nawet na drogi Dale, gdzie sekretnie podsłuchiwał i podpatrywał. Wieści o doniosłych wydarzeniach rozeszły się szeroko po Dziczy i wielu było takich, którzy słyszeli o Bilbie i znali jego pochodzenie. Podczas powrotu nie kryliśmy tego, że wracamy do jego domu na zachodzie, więc czułe uszy Gulluma szybko pochwyciły to, czego mu było potrzeba.
— To dlaczego nie śledził Bilba dalej? — indagował Frodo. — Dlaczego nie dotarł do Włości?
— Wreszcie doszliśmy do tego. Sądzę, że Gullum próbował. Wyprawił się na zachód i dotarł aż do Wielkiej Rzeki, ale potem zrezygnował. Z pewnością nie wystraszył się odległości. Nie, wypłoszyło go coś innego; tak myślą moi przyjaciele, którzy na moją prośbę tropili jego ślady.
Najpierw wyśledzili go elfowie leśni, co było dla nich o tyle nietrudne, że trop był jeszcze wtedy całkiem świeży. Poprowadził ich do Sępnej Puszczy i z powrotem, ale nigdy samego Gulluma nie widziały. Cały bór trząsł się od straszliwych o nim opowieści, powtarzanych przez zwierzęta i ptaki. Ludzie z Sępnej Puszczy opowiadali, że za granicą pojawił się nowy upiór, który żywi się krwią. Wspina się po drzewach do gniazd, zakrada do nor w poszukiwaniu młodych, wpełza przez okna do kołysek.
Atoli na zachodnim skraju Sępnej Puszczy ślad skręcił, poprowadził na południe, aż wreszcie umknął leśnym elfom. I wtedy popełniłem wielki błąd. Tak, tak, Frodo, błąd niestety nie pierwszy, a obawiam się, że być może najgorszy. Dałem spokój całej sprawie i przestałem się interesować Gullumem. Miałem wtedy wiele kłopotów na głowie, a na dodatek zaufałem wiedzy Sarumana.
Było to całe lata temu. Za błąd ten zdążyłem już zapłacić wieloma mrocznymi i niebezpiecznymi dniami. Trop od dawna był już nieczytelny, kiedy znowu go podjąłem, zaraz po wyjeździe stąd Bilba, i moje wysiłki okazałyby się próżne, gdyby nie pomoc przyjaciela, Aragorna, największego dziś podróżnika i tropiciela. Razem uganialiśmy się za Gullumem wzdłuż i wszerz Dziczy, bez nadziei i bez powodzenia. Aż wreszcie, kiedy ja już poniechałem pościgu i zająłem się innymi sprawami, Gullum został odnaleziony. Mój przyjaciel umknął wielkiemu niebezpieczeństwu, a na dodatek przywiózł ze sobą tego nędznika.
Nie chciał powiedzieć, co robił przez cały ten czas. Łkał jedynie i nazywał nas okrutnikami, a z jego gardzieli nieustannie dobywał się gulgot. Ilekroć naciskaliśmy na niego mocniej, wił się, jęczał i pocierał długie dłonie, liżąc palce, jak gdyby na wspomnienie jakichś dawnych tortur. Obawiam się jednak, że jedno jest niewątpliwe: powoli, wężowym sposobem, krok za krokiem, mila za milą podążył na południe, aż dotarł wreszcie do Mordoru.
W pokoju zapadła grobowa cisza. Frodo mógł posłyszeć bicie swego serca. Wydawało się, że i na zewnątrz wszystko zamarło; nie dobiegał do nich nawet odgłos sekatora Sama.
— Tak, do Mordoru — powtórzył Gandalf. — Niestety, do Mordoru ściągają najwięksi niegodziwcy, a Zły użył całej swej woli, aby zebrać ich tam wszystkich. Co do Gulluma, Pierścień pozostawił na nim swój ślad i uczynił tym bardziej posłusznym wezwaniom. Na dodatek wszędzie zaczęto niespokojnie szeptać o nowym Cieniu, który pojawił się na południu, i o jego nienawiści do zachodu. To właśnie są ci jego nowi przyjaciele, którzy pomogą mu w zemście.
Nikczemny głupiec! Nauczył się zbyt wiele, aby zaznać spokoju. A kiedy tak krążył w pobliżu granic i napadał, został wreszcie złapany i poddany przesłuchaniu. Obawiam się, że tak właśnie wszystko wyglądało. Kiedy go wreszcie odnaleźliśmy, był po długim tam pobycie i wracał obarczony zapewne jakąś podłą misją. Nie miało to jednak wielkiego znaczenia, gdyż najgorsze już nastąpiło.
Dzięki niemu Zły się dowiedział, że Jedynego odnaleziono. Wie, gdzie padł Isildur, wie, gdzie Gullum zdobył Pierścień. Wie, że jest to Wielki Pierścień, gdyż zapewnia długi żywot. Wie, że nie jest to żaden z Trzech, te bowiem nie wymknęły się posiadaczom i nie poniosły żadnego uszczerbku. Wie też, że nie jest to żaden z Siedmiu ani z Dziewięciu Pierścieni, te bowiem zostały dokładnie policzone. Musi to zatem być Jedyny. Przypuszczam, że w ten właśnie sposób Zły dowiedział się o hobbitach i Włości.
Najpewniej więc teraz poszukuje Włości, jeśli jeszcze się nie dowiedział, gdzie ona leży. Co gorsza, obawiam się, Frodo, że zechce się zainteresować czymś dotąd tak dla niego bagatelnym jak ród Bagoszów.
— To okropne! — zakrzyknął Frodo. — To przekracza wszelkie moje najgorsze wyobrażenia, zrodzone przez twoje aluzje i przestrogi. Gandalfie, przyjacielu najlepszy, co ja mam teraz począć? Boję się, naprawdę się boję. Co ja mam robić? Żałuję, że Bilbo nie zadźgał tej kreatury, kiedy miał po temu okazję.
— Żałujesz? To żal powstrzymał jego rękę. Żal i litość nie pozwoliły mu zabijać bez potrzeby. I wierz mi, Frodo, hojną za to zyskał odpłatę. Możesz być pewny, że zło zaledwie go dotknęło, a w końcu zupełnie mu umknął, gdyż od aktu litości rozpoczęło się jego posiadanie Pierścienia.
— Przepraszam — westchnął Frodo. — Jestem przerażony i nie czuję żadnej litości dla Gulluma.
— Nawet go nie widziałeś— wtrącił Gandalf.
— Nie i wcale nie pragnę go ujrzeć. Zupełnie ciebie nie pojmuję. Czy to ma znaczyć, że ty i elfowie pozwoliliście mu ujść z życiem po wszystkich jego podłych sprawkach? Teraz jest co najmniej tak zły jak ork i jest naszym wrogiem. Zasługuje na śmierć.
— Zasługuje! Ja też nie cofnąłbym się przed tym słowem. Wielu żywych zasługuje na śmierć. I wielu ginących zasługuje na dalsze życie. Czy potrafisz im je wrócić? Więc nie szafuj tak wyrokami śmierci, albowiem nawet najmędrsi nie potrafią dojrzeć wszystkich konsekwencji. Niewielką pokładam nadzieję w tym, że Gullum zostanie uzdrowiony, zanim śmierć go dosięgnie, ale szansa taka, chociaż niewielka, istnieje. A jego los jest związany z losami Pierścienia. Serce podszeptuje mi, że Gullum ma jeszcze jakąś rolę do odegrania — nie wiem, dobrą czy złą — zanim rzecz cała się dopełni. Jeśli zaś o to chodzi, to litość Bilba może wpłynąć na przyszłość wielu osób, ciebie nie wyłączając. Tak czy owak, nie zabiliśmy go: jest bardzo stary i w bardzo złej kondycji. Leśni elfowie zamknęli go w więzieniu, ale; traktują go tam z łagodnością, jaką podpowiadają im ich mądre serca.
— Niech będzie — powiedział pojednawczo Frodo. — Nawet jeśli dobrze się stało, że Bilbo nie uśmiercił Gulluma, wolałbym, żeby nie zatrzymywał Pierścienia. Lepiej by było, gdyby go w ogóle nie znalazł i nie tknął. Dlaczego pozwoliłeś mi go przejąć? Dlaczego nie kazałeś mi go wyrzucić czy zniszczyć?
— Dlaczego ci pozwoliłem? Dlaczego ci nie kazałem? Wiesz co, zaczynam podejrzewać, że słuchałeś moich słów jednym uchem, a wypuszczałeś je drugim. Myśl więcej nad tym, co mówisz. Co do wyrzucenia, byłby to zupełnie głupi postępek. Owe Pierścienie znają sposoby na to, aby je znajdowano. A w niegodziwych rękach mogą narobić wiele szkody. Najgorsze, co mogłoby się przytrafić, to Rządzący powracający do Złego. Gdybyśmy porzucili klejnot, musiałby wpaść w jego ręce, ten bowiem wszystkie siły wytęża, aby go odszukać i przechwycić.
Masz rację, Frodo, jest to sytuacja bardzo dla ciebie groźna i wielce się tym od dawna trapię. Stawka jest jednak tak ogromna, że musiałem zaryzykować, aczkolwiek nawet wtedy, kiedy byłem daleko, Włości strzegły zawsze uważne oczy. Ponieważ nigdy dotąd z Pierścienia nie korzystałeś, nie sądzę, by mógł wywrzeć na ciebie swój złowieszczy wpływ, a w każdym razie nie na długo. A poza tym musisz pamiętać, że gdy widzieliśmy się po raz ostatni dziewięć lat temu, niewielu rzeczy byłem pewny.
— Ale dlaczego nie zniszczyć go teraz? — powtórzył z rozpaczą Frodo. — Sam powinieneś był zrobić to dawno temu. — Gdybyś mnie przestrzegł, gdybyś dał mi jakoś znać, dawno już zgotowałbym mu koniec.
— Ach tak? A w jaki sposób? Spróbowałeś kiedyś?
— Nie. Ale na pewno można go zmiażdżyć młotem albo stopić w ogniu.
— No to spróbuj! — rzekł Gandalf. — Nuże, do dzieła!
Frodo raz jeszcze wyciągnął Pierścień z kieszeni i przyjrzał mu się badawczo. Był teraz gładki i lśniący, bez śladu znaków, które hobbit przedtem widział. Złoto wydawało się szczere i czyste, a Frodo mimo woli zachwycił się bogactwem i pięknem koloru oraz doskonałością kształtu. Był to cudowny, drogocenny przedmiot. Zamierzał cisnąć go w najgorętsze miejsce kominka. Teraz jednak poczuł, że nie potrafi tego zrobić bez pokonania w sobie wielkiego oporu. Zważył Pierścień w dłoni, usiłując przypomnieć sobie wszystko, co usłyszał od Gandalfa, a potem przy użyciu całej siły woli zamachnął się jak do rzutu, ale ze zdumieniem stwierdził, że ręka umieściła klejnot w kieszeni. Gandalf uśmiechnął się ponuro. — Sam widzisz. Już teraz i tobie trudno się z nim rozstać, a co dopiero mówić o unicestwieniu. A gdybym miał cię do czegokolwiek zmusić, to tylko za cenę użycia przemocy, która zmiażdżyłaby twój umysł. Jeśli zaś chodzi o skruszenie Pierścienia, siła jest tu bezużyteczna. Nawet gdybyś walił w niego największym młotem kowalskim, nie pozostałaby na nim najmniejsza skaza. Ani twoje ręce, ani moje nie mogą go zniszczyć.
Na twoim niewielkim kominku nie stopiłoby się nawet zwykłe złoto. Pierścień zaznał już przecież twego ognia bez najmniejszej szkody i nawet się nie rozgrzał. Nie ma takiej kuźni w całej Włości, gdzie można by go stopić. Nawet kowadła i paleniska krzatów w niczym nie potrafią mu zaszkodzić. Powiadają, że smoczy ogień potrafił napocząć i pochłonąć Pierścienie Mocy, dziś już jednak nie ma na ziemi żadnego smoka, którego prastary ogień mógłby podołać takiemu zadaniu. A przecież i tak każdy smok, nawet Ankalagon Czarny, byłby bezsilny wobec Jedynego, Pierścienia Rządzącego, ten bowiem został stworzony przez samego Saurona.
Istnieje tylko jeden sposób, jeśli naprawdę chcesz zniszczyć Pierścień i na zawsze uchronić go przed rękami Złego: trzeba dotrzeć do Szczelin Zagłady w głębinach Orodruiny. Ognistej Góry.
— Pewnie, że chcę go zniszczyć! — zawołał Frodo. — Albo żeby ktoś to sprawił. Ja nie nadaję się do niebezpiecznych wypraw. Obym nigdy na oczy nie zobaczył tego Pierścienia! Czemu znalazł się w moich rękach? Dlaczego to ja zostałem wybrany?
— Nie ma odpowiedzi na takie pytania — powiedział Gandalf. — Jednego możesz być pewien: to nie z powodu jakichś zalet, które innym są obce. Z pewnością nie z racji siły czy mądrości. Zostałeś jednak wybrany, i musisz użyć siły, serca oraz roztropności, którymi rozporządzasz.
— Ale każdej z tych rzeczy mam tak niewiele! To ty jesteś mądry i potężny. Może więc ty weźmiesz Pierścień?
— Nie!!! — wykrzyknął Gandalf i zerwał się na równe nogi. — Aby to było możliwe, musiałaby mi przysługiwać moc zbyt wielka i zbyt straszliwa. Na dodatek zaś Pierścień miałby na mnie wpływ jeszcze większy i bardziej zgubny niż na ciebie. — Jego oczy błyszczały, a twarz mu płonęła, jakby mocą jakiegoś wewnętrznego ognia. — Nie wódź mnie na pokuszenie, nie chcę bowiem stać się podobny Władcy Ciemności. Pierścień zna drogę do mego serca: za sprawą współczucia, współczucia dla słabości i pragnienia siły, aby czynić dobrze. Nie kuś mnie! Nie ośmielę się go tknąć, a nawet zadbać o to, aby spoczywał w spokoju, przez nikogo nie używany. Pragnienie użycia go byłoby dla mnie zbyt wielką pokusą. Ona mnie jeszcze nawiedzi. Czekają mnie bardzo ciężkie próby.
Czarodziej podszedł do okna, odsunął zasłony i odemknął okiennice. Światło słoneczne znowu zalało pokój. Na zewnątrz Sam gwiżdżąc szedł sobie ogrodową ścieżką.
— A teraz — powiedział Gandalf, odwracając się do Froda — wybór należy do ciebie, chociaż zawsze możesz liczyć na moją pomoc. — Położył dłonie na ramionach hóbbita. — Pomogę ci nieść to brzemię, jak długo będzie na tobie spoczywało. Musimy jednak rychło coś postanowić. Zły już działa.
Nastąpiła długa cisza. Gandalf z powrotem usiadł i zaczął pykać fajkę, jakby zatopiony w myślach. Zdawało się, że oczy miał zamknięte, ale spod półprzymkniętych powiek uważnie obserwował Froda, który zapatrzył się na czerwone węgle na kominku, aż te wreszcie tak wypełniły jego wzrok, iż miał wrażenie, że spogląda w głębokie studnie ognia. Myślał o baśniowych Szczelinach Zagłady oraz zgrozie Ognistej Góry.
— No i jak? — odezwał się wreszcie Gandalf. — Nad czym dumasz? Czy zadecydowałeś już, co robić?
— Nie! — odparł Frodo, wracając do rzeczywistości i ze zdziwieniem stwierdzając, że dookoła wcale nie panuje czerń, a za oknem widać skąpany w słońcu ogród. — A właściwie, tak. Jeżeli dobrze cię zrozumiałem, uważasz, że mam zachować Pierścień i strzec go, nie zważając na czekające mnie z tego powodu niebezpieczeństwa.
— Wszelkie niebezpieczeństwa — rzekł Gandalf — będą nadciągały powoli, a zło ujawni się niespiesznie, jeśli tylko wykażesz rozsądek w użyciu swego skarbu.
— Mam nadzieję — mruknął Frodo. — Co więcej, ufam, że wkrótce znajdziesz jakieś lepsze rozwiązanie. Na razie jednak wygląda na to, że stanowię zagrożenie, zagrożenie dla wszystkich, którzy znajdują się w pobliżu. Nie mogę zachować Pierścienia i pozostać tutaj. Powinienem opuścić Bagoszno, opuścić w ogóle Włość; powinienem porzucić wszystko i odejść. — Hobbit westchnął ciężko. — Chciałbym, o ile to zależy ode mnie, ocalić Włość, chociaż bywały chwile, kiedy myślałem, że jej mieszkańcy są do
tego stopnia tępi i głusi na słowa, iż trzęsienie ziemi albo najazd smoków mogłyby im wyjść na dobre. Ale teraz daleko mi do takich myśli. Czuję, że jeśli moje odejście pomoże zachować Włość w bezpieczeństwie i spokoju, lepiej, żebym wybrał poniewierkę: będę wiedział przynajmniej, że jest gdzieś próg cichego domostwa, nawet jeśli moja stopa nie dotknie go więcej.
Oczywiście, czasami rozmyślałem nad podróżami, ale zawsze przedstawiałem je sobie jako rodzaj rozrywki, ciąg przygód podobnych doświadczeniom Bilba, kończących się błogim wytchnieniem. Teraz jednak chodzi o wygnanie, podróż z niebezpieczeństwa w niebezpieczeństwo, które niczym cień będę ciągnął za sobą. I widzę, że muszę wyruszyć samotnie, jeśli zgodnie z zamierzeniem chcę ocalić Włość. Tyle że czuję się bardzo słaby, właściwie bezdomny i — cóż — zrozpaczony. Wszak Zły jest tak potężny i tak straszliwy.
Nie powiedział tego Gandalfowi, ale w trakcie wymawiania tych słów ogarnęło go przemożne pragnienie pójścia; w ślady Bilba i być może odszukania go. Była to chęć tak wielka, że zatriumfowała nawet nad trwogą: najchętniej porwałby się natychmiast i pognał drogą, nie myśląc o nakryciu głowy, jak wiele lat temu przydarzyło się to Bilbowi podobnego poranka.
— Kochany Frodo! — zakrzyknął czarodziej. — Zawsze powtarzałem, że hobbici to zdumiewające istoty. Wystarczy miesiąc, aby dowiedzieć się wszystkiego o ich życiu i ich sprawkach, a przecież nawet po stu latach zadziwią cię swoimi postanowieniami. Muszę wyznać, że nie spodziewałem się takiej odpowiedzi, a nie spodziewałem się jej zwłaszcza od ciebie. Widzę jednak, że Bilbo nie pomylił się w wyborze swojego dziedzica, chociaż nie mógł przecież przypuszczać, jakie to się okaże istotne. Obawiam się, że masz rację. We Włości Pierścień niedługo już pozostanie sekretem, dlatego dla swojego własnego bezpieczeństwa, jak i dla bezpieczeństwa innych, będziesz musiał się oddalić i porzucić nazwisko Bagoszów, które narazi cię na kłopoty nie tylko we Włości, ale i na Dziczy. Chciałbym ci więc zaproponować miano podróżne: pan Podgórek. Wcale jednak nie uważam, że powinieneś wyruszać samotnie. Musiałbyś tylko mieć kogoś, komu możesz zaufać, kto będzie chciał z tobą pójść na wyprawę i kogo gotów jesteś narazić na trudne do przewidzenia próby. Ale współtowarzysza wybieraj bardzo ostrożnie! I bacz na każde słowo, nawet wygłaszane wobec najbliższego przyjaciela! Wróg ma wielu szpiegów i wiele służy mu uszu. Nagle czarodziej zamilkł, nasłuchując. Frodo uzmysłowił sobie, że i w pokoju, i na zewnątrz panuje zastanawiająca cisza. Gandalf zaczął się skradać, a potem skoczył do parapetu, wyciągając w dół ramię. Rozległ się pisk, a następnie w oknie pojawiła się ciągnięta za ucho, kędzierzawa głowa Sama.
— No, no, no — prychnął Gandalf — na mą brodę, czyż to nie Sam Gaduła we własnej osobie?
— Żebym tak był zdrowy, mości Gandalfie! — zakrzyknął Sam. — Nic nie było! Tak tutaj sobie tylko przystrzygałem trawę pod samiutkim oknem.
I Sam na dowód prawdziwości swoich słów zademonstrował nożyce.
— Wiem ja swoje — mruknął czarodziej. — Od jakiegoś czasu nie słyszałem dźwięku twoich nożyc. Jak długo tu zapuszczałeś żurawia?
— Zapuszczałem żurawia, wasza miłość? Proszę o wybaczenie, ale nic nie rozumiem. Tutaj w Bagosznie niczego takiego się nie puszcza.
— Nie udawaj głupka! Co usłyszałeś i dlaczego nadstawiałeś ucha, co?
Oczy Gandalfa błyszczały, a jego brwi nasrożyły się niczym igły jeża.
Mości Frodo, wasza wielmożność! — zawołał Sam. — Niechże pan nie pozwoli mnie skrzywdzić, nie pozwoli, by on zamienił mnie w jakiegoś stwora! Mój ojciec tyle u was pracował! Żadnej nie chciałem zrobić szkody, przysięgam!
— Nie skrzywdzi cię, nie bój się — powiedział Frodo, który z ledwością mógł powstrzymać śmiech, aczkolwiek był zdumiony całą sytuacją. — Imć Gandalf, podobnie jak ja, wie, że ani ci w głowie była jakaś szkoda. No, ale teraz pozbieraj się jakoś i odpowiedz szczerze na pytanie!
— No to tak, panie — drżącym głosem zaczął Sam — nic jam z tego nie rozumiał, ale coś tam posłyszałem o złym, pierścionkach, panu Bilbo, smokach, ognistych górach i jeszcze o elfach. Słuchałem, bo nijak nie mogłem się powstrzymać, może wie pan jak to jest. Wszyscy o tym zaświadczą, że mnie radują takie opowieści. I niech sobie Tado mówi, co chce, ja w nie wierzę. Elfowie, wielmożny panie? Strasznie bym ich chciał zobaczyć na własne oczy. Nie zabrałby mnie pan ze sobą, żebym i ja mógł im się przyjrzeć?
Gandalf znienacka parsknął śmiechem.
— A pójdź no tu do pokoju! — zawołał i obiema rękami wciągnął zaskoczonego Sama wraz z nożycami i całym ogrodniczym sprzętem do środka. — Zabrać cię, żebyś zobaczył elfów, tak? — zapytał, wpatrując się uważnie w oczy Sama Gaduły, ale na wargach igrał mu uśmiech.
— Więc tyleś się przynajmniej dowiedział, że imć Frodo wyrusza w drogę, co?
— Tak, jaśnie panie. Aż mnie zatkało i to musiałeś pan posłyszeć. Starałem się, jak mogłem, ale co poradzić: tak się zasmuciłem!
— Nic na to nie poradzę. Sam — powiedział markotnie Frodo. I nagle zdał sobie sprawę z tego, że porzucenie Włości będzie oznaczało o wiele więcej bolesnych rozstań niż tylko pożegnania ze współmieszkańcami Bagoszna. — Musze wyjechać, ale... — tu Frodo spojrzał twardo na Sama — jeśli naprawdę martwisz się o mnie i potrafisz dochować najsekretniejszej tajemnicy... Rozumiesz, co mówię? Jeśli nie będziesz trzymał gęby na kłódkę, jeśli bąkniesz choćby słówko o tym, coś tu usłyszał, Gandalf zamieni cię w ropuchę, a ogród napełni jadowitymi wężami. Roztrzęsiony Sam padł na kolana.
— Wstawaj, Sam! — żachnął się z niesmakiem Gandalf. — Myślałem zrazu o jakimś innym rozwiązaniu, o czymś, co zamknęłoby ci usta, a zarazem odpowiednio ukarało za wścibstwo. Ale niech będzie: wyjeżdżasz z imć Frodem!
— Ja, wasza miłość?!!! — zawołał Sam i podskoczył niczym pies, który zwęszył możliwość spaceru. — Wyjeżdżam i zobaczę elfów? Hurrra!!!
I z tym okrzykiem na ustach Sam się rozpłakał.
Rozdział III
Trzech to już kompania
powinieneś wyjechać po cichu i powinieneś zrobić to rychło — powiedział Gandalf.
Minęły już dwa czy trzy tygodnie, a Frodo nie poczynił żadnych przygotowań do drogi.
— Wiem, ale trudno jest zrobić i jedno, i drugie — zaoponował hobbit. — Jeśli zniknę tak jak Bilbo, cała Włość będzie natychmiast o tym wiedziała.
— Oczywiście, że nie możesz znikać! — wykrzyknął Gandalf. — To zepsułoby cały zamysł. Dlatego powiedziałem „rychło", a nie „niezwłocznie". Jeśli potrafisz wymyślić jakiś sposób, żeby wymknąć się z Włości bez zwracania szczególnej uwagi, to warto jeszcze odrobinę poczekać. Ale nie za długo.
— Co powiesz o jesieni albo o wspólnych urodzinach? — spytał Frodo. — Do tego czasu zdążę chyba poczynić odpowiednie przygotowania.
Mówiąc prawdę, teraz, kiedy cała rzecz była już przesądzona, ociągał się z działaniem. Bagoszno wydało się nagle bardziej przytulne niż kiedykolwiek przedtem, a Frodo zapragnął posmakować możliwie jak najwięcej z ostatniego lata spędzanego we Włości. Wiedział, że kiedy nadejdzie jesień, jakaś część jego osoby będzie bardziej przychylna podróży, jak zawsze o tej porze roku. W cichości ducha postanowił, że wyjedzie na swoje pięćdziesiąte urodziny, które będą zarazem sto dwudziestymi ósmymi urodzinami Bilba. Uznał, że to odpowiedni dzień, aby ruszyć w jego ślady. Myśl o tym, że podąży za Bilbem, bez reszty zapanowała nad jego umysłem i ona przede wszystkim czyniła znośną perspektywę nieuchronnego wyjazdu. Starał się jak najmniej myśleć o Pierścieniu i o tym, dokąd klejnot może go ostatecznie zawieść, ale nie ze wszystkiego zwierzał się Gandalfowi. Trudno też powiedzieć, ile udało się odgadnąć samemu czarodziejowi.
Ten spojrzał teraz na Froda i uśmiechnął się.
— W porządku — odrzekł. — To jeszcze dobra pora, ale nie później. Coraz bardziej się niepokoję. Przez cały czas miej się na baczności i nie czyń najmniejszej nawet aluzji do tego, dokąd zamierzasz się udać. Pilnuj też, żeby Sam Gaduła trzymał język za zębami. Jeśli się wygada, naprawdę zamienię go w ropuchę.
— W sprawie celu podróży — mruknął Frodo — trudno byłoby mi robić jakiekolwiek aluzje, gdyż sam nawet nie mam pojęcia, dokąd jechać.
— Nie gadaj głupstw! — żachnął się Gandalf. — Przecież nie przestrzegam cię przed zostawieniem adresu na poczcie! Opuszczasz jednak Włość i nikt o tym nie powinien wiedzieć, dopóki nie znajdziesz się już daleko. A skierować się musisz na północ, południe, zachód lub wschód, i kierunku twojej podróży także nikt nie powinien znać.
— Tak byłem zaprzątnięty wizją opuszczenia Bagoszna i pożegnania się z nim na dłużej, że nawet przez chwilę nie zastanawiałem się nad kierunkiem — przyznał Frodo.
— Bo właściwie dokąd mam się udać? Co ma być moim drogowskazem? Za czym mam się rozglądać? Bilbo wyjechał, aby znaleźć skarb i powrócić; ja mam skarb utracić, a to, czy wrócę, wcale nie jest pewne.
— Tak daleko ani twoja, ani nawet moja myśl nie sięga — powiedział Gandalf. — Niewykluczone, że twoim celem będą Szczeliny Zagłady, ale może jest to zadanie dla innych. Tak czy owak, nie jesteś jeszcze gotowy do tak dalekiej drogi.
— Z pewnością? — zgodził się hobbit. — Więc jaką metę mam sobie wyznaczyć na początek?
— Musisz wyjść niebezpieczeństwu naprzeciw — oznajmił czarodziej — ale nie możesz się posuwać za szybko ani trasą zbyt prostą i czytelną. Jeśli chcesz mojej rady, jedź do Tajaru. Podróż nie powinna być nazbyt niebezpieczna, aczkolwiek droga nie jest teraz tak łatwa jak kiedyś, a im bliżej końca roku, tym będzie trudniejsza.
— Tajar! — zawołał Frodo. — Bardzo dobrze: wyruszę na wschód i pojadę do Tajaru. Odwiedzimy elfów wraz z Samem, który będzie tym zachwycony.
Mówił lekkim tonem, ale serce przepełniło mu nagle gorące pragnienie, aby ujrzeć siedzibę Elronda Półelfa i odetchnąć powietrzem doliny, gdzie ciągle jeszcze żyło w spokoju wielu Pięknych.
Pewnego letniego wieczoru do gospod w Bagosznie i Przywodziu dotarły zadziwiające wieści. Giganci wraz z innymi potworami znad granic Włości zostali zepchnięci na drugi plan przez informację znacznie ważniejszą: imć Frodo sprzedaje Bagoszno, a właściwie już je sprzedał, i to Bagoszom z Sakowa! „I nieźle sobie za nie policzył”, oznajmił jeden z gości. „Podyktował bardzo umiarkowaną cenę”, stwierdził inny, „czemu trudno się dziwić, skoro nabywczynią była sama pani Lobelia”. (Otto zmarł kilka lat wcześniej w dojrzałym, ale nieco rozczarowującym wieku stu dwóch lat).
Jeszcze więcej dyskusji niż cena wzbudzała kwestia, dlaczego Frodo postanowił pozbyć się swej pięknej siedziby. Niektórym bardzo przemawiała do przekonania teoria — podtrzymywana przez półsłówka i westchnienia samego imć Bagosza — że Frodo coraz gorzej stoi finansowo, dlatego też zamierza opuścić Hobbitów i z procentów od sumy uzyskanej ze sprzedaży żyć spokojnie w Jelenisku pośród swych krewnych Gorzaleniów. „Jak najdalej się trzymać od Bagoszów z Sakowa — oto jego hasło”, dorzucali niektórzy. Wszelako w powszechnej opinii tak zakorzeniło się przekonanie o niezmierzonych skarbach Bagoszów z Bagoszna, że najczęściej nie chciano wierzyć w ubóstwo Froda i każdy inny powód, jaki tylko mogła podszepnąć wyobraźnia, wydawał się bardziej prawdopodobny; w całej tej sprawie dopatrywano się usilnie jakiegoś ciemnego i niejasnego jeszcze podstępu Gandalfa. Chociaż czarodziej starał się nie rzucać w oczy i nie ukazywał się za dnia, wszyscy dobrze wiedzieli, że „skrył się w Bagosznie”. Niezależnie jednak od tego, jak niespodziewany wyjazd Froda Bagosza pasował do powszechnej opinii o Gandalfie, jedno nie ulegało niczyjej wątpliwości: Frodo przenosił się do Jeleniska.
— Tak, trzeba będzie ruszać jesienią — powtarzał były właściciel Bagoszna. — Rady Gorzaleń rozgląda się tam dla mnie za jakąś wygodną jamką albo może niewielkim domkiem.
W istocie, za pośrednictwem Radego wybrał już i nabył małą posiadłość w Kruczym Dole, za Jeleniowem. Wobec wszystkich, z wyjątkiem Sama, utrzymywał, że zamierza osiedlić się tam na stałe. Decyzja, iż jedzie na Wschód, narzuciła mu też pomysł fortelu; Jelenisko leżało nad wschodnimi granicami Włości, a ponieważ spędził tam dzieciństwo, więc podróż w te strony nie powinna wzbudzić żadnych podejrzeń.
Gandalf pozostawał we Włości przez dwa miesiące, aż pewnego czerwcowego wieczoru, wkrótce potem jak plany Froda się skonkretyzowały, niespodziewanie oznajmił, że wyjeżdża następnego dnia.
— Mam nadzieję, że na krótko — dodał — ale muszę podążyć nad południowe granice, aby dowiedzieć się czegoś nowego, jeśli mi się uda. Zabawiłem tutaj dłużej niż powinienem.
Mówił głosem swobodnym, niefrasobliwym, ale Frodo odniósł wrażenie, że czarodziej czymś się trapi.
— Zdarzyło się coś niedobrego? — spytał hobbit.
— Chyba nie, ale usłyszałem coś, co wzbudziło mój niepokój, i dlatego muszę się upewnić co do kilku spraw. Jeśli dojdę do wniosku, że powinieneś wyruszać, nie czekając ani chwili, natychmiast tu wrócę, albo przynajmniej przyślę wiadomość. Na razie trzymaj się swego planu, ale bądź ostrożniejszy niż kiedykolwiek dotąd, a szczególne baczenie miej na Pierścień. Dobrze zanotuj sobie w pamięci moje słowa: „Nie korzystaj z Niego!”
Wyjechał o świtaniu.
— Mogę być z powrotem każdego dnia — oznajmił — ale najpóźniej zjawię się na biesiadzie pożegnalnej. Koniec końców, moja pomoc może ci się w drodze przydać.
Zrazu Frodo był bardzo podenerwowany i nieustannie zastanawiał się, co też takiego mógł Gandalf usłyszeć, potem jednak stopniowo się uspokoił, a dzięki pięknej pogodzie jego troski rozpłynęły się przynajmniej na chwilę. Włość dawno już nie widziała tak pięknego lata i tak bujnej jesieni: drzewa uginały się od owoców, ule pełne były miodu, z wysokich łodyg zbóż zwieszały się ciężkie kłosy.
Jesień była już w pełni, kiedy Frodo znowu zaczął się martwić o Gandalfa. Wrzesień miał się ku końcowi, a od czarodzieja nie napływały żadne wieści. Zbliżał się dzień urodzin i wyjazdu, a tu ani Gandalfa, ani najmniejszego słówka. W Bagosznie zrobiło się rojno i gwarno. Zatrzymało się tu paru przyjaciół Froda, aby mu pomóc w pakowaniu: i Fred Boblik, i Folek Bofin, no i oczywiście Pipin Tuk oraz Rady Gorzaleń. Za ich przyczyną całe domostwo zostało postawione do góry nogami.
Dwudziestego września dwa kryte wozy wyruszyły do Jeleniska, aby po drodze wiodącej przez most na Gorzawinie dostarczyć do nowego domu Froda sprzęty i dobra, których nie zdecydował się sprzedać. Następnego dnia Frodo zaczął się już niepokoić nie na żarty i nakazał stale wyglądać Gandalfa. Czwartkowy, urodzinowy poranek wstawał równie jasny i czysty jak wiele lat temu w dniu pożegnalnego przyjęcia Bilba. Gandalfa nadal nie było widać. Po zachodzie Frodo wyprawiał wieczerzę pożegnalną: nic wielkiego, po prostu kolacja w gronie czterech najbliższych przyjaciół, teraz jednak, strapiony, nie cieszył się nią zupełnie. Ciężko mu było na sercu, że niebawem będzie musiał się rozstać z młodymi druhami, i nie bardzo wiedział, jak im to obwieścić.
Natomiast czwórka młodych hobbitów była w szampańskich humorach i pomimo nieobecności Gandalfa kolacja przebiegała w radosnej, beztroskiej atmosferze. W jadalni pozostał tylko stół i krzesła, ale jedzenie było dobre, podobnie jak wino, które nie zostało włączone do transakcji Bagoszami z Sakowa.
— Cokolwiek stanie się z resztą mojego dobytku, kiedy Sakowianie położą na nim swe łapy, dla tego przynajmniej znalazłem dobre miejsce! — zawołał Frodo i opróżnił szklanicę z ostatnich kropel Starej Winnicy.
Kiedy goście odśpiewali już liczne piosenki i powspominali wiele wspólnie przeżytych przygód, zgodnie z obyczajem wznieśli urodzinowy toast za zdrowie Bilba i Froda. Potem wyszli na zewnątrz, aby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza i popatrzeć na gwiazdy, a następnie udali się na spoczynek. Wieczerza Froda skończyła się, ale Gandalf nie przybył.
Następnego ranka wszyscy byli bardzo zaprzątnięci pakowaniem resztek bagażu na ostatni wóz. Kierował tym Rady, który potem odjechał wraz z Grubciem (to znaczy Fredem Boblikiem).
— Ktoś musi się zjawić tam przed tobą i napalić, żeby w domu było ciepło — powiedział. — Do zobaczenia za dwa dni, jeśli nie zaśniesz po drodze!
Folek po obiedzie poszedł do domu, Pipin jednak został. Frodo, zniecierpliwiony i wylękniony, nasłuchiwał kroków Gandalfa. Postanowił, że poczeka na niego aż do zmroku. Potem ruszy, a gdyby Gandalf gwałtownie chciał się z nim porozumieć, odnajdzie go w Kruczym Dole, dokąd mógł dotrzeć przed nim, Frodo bowiem, także dla przyjemności oglądania po raz ostatni Włości, zdecydował się pokonać pieszo drogę od Hobbitowa do promu na Gorzawinie.
— Muszę zresztą nawyknąć trochę do marszu — mruknął do siebie, przyglądając się swemu odbiciu w zakurzonym lustrze opustoszałego holu. Od dawna już nie oddawał się żadnemu regularnemu wysiłkowi i postać miał nieco sflaczałą.
Po obiedzie, ku niejakiej irytacji Froda, pojawili się Bagoszowie z Sakowa: Lobelia i jej płowowłosy syn, Loto. „Nareszcie nasze!”, zakrzyknęła Lobelia, ledwie stanęła w progu. Nie była to uwaga ani grzeczna, ani ścisła, jako że transakcja nabierała mocy prawnej dopiero z nadejściem północy, należało jednak chyba być nieco wyrozumiałym dla hobbitki, która czekała na przejęcie Bagoszna siedemdziesiąt siedem lat dłużej, niż kiedyś to sobie wyobrażała, a teraz miała już sto lat. Przybyła, aby się upewnić, że nie wyniesiono niczego z tego, za co zapłaciła, i aby przejąć klucze. Dość długo trwało, zanim poczuła się usatysfakcjonowana: przybyła z kompletnym inwentarzem rzeczy i sprzętów, który teraz dokładnie porównała z rzeczywistością. Wreszcie oddaliła się wraz z Lotem oraz kompletem zapasowych kluczy, a także zapewnieniem Froda, iż drugi komplet zostawi on u Gadułów z zaułka Na Bagoszno. Słysząc to. Lobelia gniewnie prychnęła, podejrzewała bowiem, że Gadułowie w ciągu jednej nocy zechcą splądrować jej świeżo nabytą własność. Frodo ani myślał częstować ją herbatą, do której zasiadł w kuchni wraz z Pipinem i Samem Gadułą. Wszyscy wiedzieli, że Sam także wyjeżdża do Jeleniska, aby „doglądać spraw Froda i zaopiekować się tamtejszym ogrodem”. Takie rozwiązanie podobało się Starzykowi, który jednak z trudem akceptował fakt, iż jego nową sąsiadką będzie Lobelia.
— Ostatni posiłek w Bagosznie! — powiedział w zamyśleniu Frodo i odsunął krzesło od stołu. Umycie naczyń pozostawili już Lobelii. Pipin i Sam związali trzy podręczne tobołki i ustawili je przy wyjściu, po czym pierwszy udał się na ostatnią przechadzkę po ogrodzie, a drugi gdzieś zniknął.
Był zachód słońca. Bagoszno wydawało się ponure i zapuszczone. Frodo przemierzał dobrze znane pokoje, przypatrując się, jak ostatnie promienie słoneczne kładą się na ścianach, a z kątów wypełzają cienie. Wewnątrz było coraz mroczniej. Wyszedł na dwór, pomaszerował do furtki i na skróty zszedł do Drogi Przez Wzgórza, mając nadzieję, że znienacka z mroku wynurzy się Gandalf.
Na bezchmurnym niebie jaśniało coraz więcej gwiazd.
— Będzie piękna noc! — powiedział na głos. — Dobra wróżba na początek. Z chęcią już ruszę, dość mam tych wszystkich przygotowań i wyczekiwań. Jeśli Gandalfowi będzie zależało na spotkaniu, dogoni mnie.
Chciał już zawracać, kiedy usłyszał jakieś głosy dochodzące z zaułka Na Bagoszno. Jeden bez wątpienia należał do Starzyka Gaduły, drugi był obcy i czemuś to nieprzyjemny. Nie mógł rozpoznać słów tego drugiego, rozumiał jednak odpowiedzi Starzyka, udzielane podniesionym, poirytowanym głosem.
— Nie, nie, imć Bagosz wyjechał. Wyjechał dziś rano wraz z moim Samem; nie pozostały tu już żadne jego rzeczy. Tak, gadam przecież: wszystko sprzedał i wyjechał. Dlaczego? A to ani moja sprawa, ani twoja. Dokąd? Żaden to sekret: wyjechał do Jeleniowa czy gdzieś w tamte strony. Tak, tak, daleka to droga, ja sam nigdy tak daleko nie zawędrowałem, a poza tym same dziwadła są w tym Jelenisku. Nie, nie mogę przekazać żadnej wiadomości. Bywaj, bywaj!
Rozległy się kroki schodzącego z Pagórka. Frodo zastanowił się, dlaczego ucieszyło go to, iż natręt nie dotarł do Bagoszna, poprzestając na Gadułowym zaułku. „Chyba mam już powyżej uszu wszystkich tych ciekawskich wypytywań o moje zamiary”, pomyślał. „Wszędzie tylko te wścibskie nosy!” Przez chwilę chciał zejść do Starzyka i dowiedzieć się, kto go wypytywał, ale po chwili namysłu zawrócił do Bagoszna.
W holu Pipin siedział na swoim tobołku; Sama nadal nie było. Frodo wszedł do ciemnego wnętrza.
— Sam! — zawołał. — Sam! Już czas!
— Idę, panie! — dobiegła odpowiedź gdzieś ze środka i po chwili pojawił się Sam, wierzchem dłoni obcierając usta. Ostatnim pożegnaniem obdarzył antałek piwa.
— Niczego nie zapomnieliśmy? — upewnił się Frodo.
— Nie, panie. Wszystkiego dopatrzyłem.
Frodo zamknął drzwi na klucz, który wręczył Samowi.
— Biegnij z nim do siebie do domu — polecił — a potem najszybciej jak możesz spotkaj się z nami przy furtce za łąkami. Nadłożymy trochę drogi, ale dzięki temu nie będziemy jechać przez wieś. Zbyt wiele tam czujnych oczu i uszu.
Sam pognał co sił w nogach.
— W końcu ruszamy! — powiedział Frodo. Zarzucili na plecy tobołki, chwycili kije podróżne i zwrócili się ku zachodniemu skrajowi Bagoszna. — Do widzenia! — mruknął Frodo, spoglądając na rząd ciemnych okien. Uniósł dłoń w pożegnalnym geście, a potem ruszył śladem Pipina (a także, o czym nie wiedział, śladem Bilba sprzed lat). Przeskoczyli nad ogrodzeniem w jego najniższym punkcie i wtopili się w ciemność, jak szmer w trawę.
U stóp zachodniego stoku Pagórka zatrzymali się przy furtce, za którą ciągnęła się wąska ścieżka. Poprawiali jeszcze pasy tobołków, kiedy lekkim truchtem nadbiegł zadyszany Sam; na plecach ciążył mu wielki pakunek, na głowie pojawił się bezkształtny wór filcowy, który nazywał czapką. W mroku był bardzo podobny do krzata.
— Coś mi się wydaje, że najcięższe rzeczy załadowałeś do mojego tobołka — mruknął Frodo — a sobie zostawiłeś najbardziej pękate. Żal mi, doprawdy, ślimaków i wszystkich stworów, które muszą na sobie wlec swoje domostwo.
— Mogę, wasza wielmożność, wziąć o wiele więcej. Mój tobołek jest dość lekki — odparł Sam mężnie, lecz nie całkiem w zgodzie z prawdą.
— Nie, nie Sam — sprzeciwił się Pipin. — Dobrze mu to zrobi. Zapakowaliśmy tylko to, co rozkazał. Rozleniwi się i straci niewiele tłuszczu, jeśli teraz go odciążymy.
— Bądź grzeczniejszy dla biednego, starego hobbita! — zaśmiał się Frodo. — Zanim dotrzemy do Jeleniska, będę chudy jak wierzbowa witka, jestem pewien. Nie obrażaj się. Samie. Przypuszczam, że wziąłeś więcej niż na ciebie wypadało. Przy następnym pakowaniu dokładniej wszystkiego przypilnuję. Ale teraz — ciągnął, sięgając zarazem po kostur — nie wiemy, co nas czeka, trzeba więc raźno wyciągać nogi, żebyśmy mieli za sobą trochę drogi przed ułożeniem się na spoczynek.
Przez jakiś czas wędrowali ścieżką na zachód, potem skręcili w lewo i znowu zanurzyli się w pola. Szli jeden za drugim miedzami i skrajami zagajników, a dookoła noc była coraz gęstsza. W ciemnych opończach tak wtapiali się w mrok, jak gdyby każdy z nich miał na palcu magiczny pierścień. Ponieważ byli hobbitami i zależało im na ciszy, ich marsz był bezgłośny nawet dla hobbita. Także dzikie zwierzęta na polach i w lasach niemal nie dostrzegały ich przejścia.
Po jakimś czasie, na zachód od Hobbitowa, przeszli nad Wodą po drewnianej kładce. Strumień przypominał tutaj wąską, krętą, czarną wstążkę, obrębioną rzędami olch. Zrobili jakieś pół mili na południe, by następnie w pośpiechu przeskoczyć na drogę prowadzącą do mostu na Gorzawinie. Byli już na Tuczyźnie; skręciwszy na południowy wschód, poszli na Zielone Wzgórza. Kiedy zaczęli się wspinać na pierwszy stok, obejrzeli się za siebie i zobaczyli światła Hobbitowa migoczące w rozłożystej dolinie Wody. Wkrótce i one zniknęły, przesłonięte nierównościami terenu, podobnie jak niedługo później Przywodzie. Kiedy zgasły światła ostatnich zabudowań, Frodo zatrzymał się i pomachał dłonią.
— Ciekawe, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę, jak w dole przede mną odsłania się dolina — powiedział w zamyśleniu.
Po trzygodzinnym marszu stanęli, aby odpocząć. Noc była czysta, chłodna i gwiaździsta, ale od strumieni w dole i łąk pomykały po stoku mgliste obłoczki. Brzozy o skąpym listowiu, które kołysały się poruszane lekkimi powiewami wiatru, budowały nad ich głowami ciemną sieć na tle bladego nieba. Zjedli bardzo umiarkowany (jak na hobbitów) posiłek i ruszyli dalej. Wnet odnaleźli wąską drogę, która falując w górę i w dół, zatapiała swą szarość w mroku nocy. Była to droga do Leśnego Dworu i Kłodawki, a dalej do promu przez Gorzawinę. Odbijała ona od głównego traktu w dolinie Wody, a wijąc się stokami Zielonych Wzgórz, prowadziła do Leśnego Skraju w dzikim kącie Ćwiartki Wschodniej.
Po jakimś czasie zanurzyli się w czarną alejkę między wysokimi drzewami, które szeleściły nad nimi zeschłymi liśćmi. Zrobiło się bardzo ciemno. Z początku rozmawiali ze sobą albo cicho nucili ulubione melodie, pewni, że daleko za nimi pozostały wścibskie uszy. Potem umilkli, a Pipin zaczął odstawać od pozostałej dwójki. Wreszcie u podnóża stromego wzgórka zatrzymał się i ziewnął.
— Jestem taki śpiący — oznajmił — że jeszcze chwila, a padnę i zasnę na miejscu. Chcecie drzemać w marszu? Już prawie północ.
— Sądziłem, że lubisz chodzić po nocy — odrzekł Frodo — ale nie ma aż takiego pośpiechu. Rady oczekuje nas za jakieś dwa dni, mamy więc jeszcze sporo czasu. Zatrzymamy się w pierwszym odpowiednim na nocleg miejscu.
— Wiatr wieje od zachodu, wasza wielmoźność — zauważył Sam. — Dlatego lepiej poszukać osłoniętego, wygodnego miejsca po drugiej stronie zbocza. Jeśli dobrze pamiętam, powinno tam też być drewno jodłowe dobre na ognisko.
Sam bardzo dobrze znał okolicę w promieniu pięciu mil od Hobbitowa, ale była to też granica jego wiedzy geograficznej.
Zaraz za szczytem wzgórza znaleźli jodłowy zagajnik; w gęstwinie między drzewami pozbierali zeschłe gałęzie i szyszki. Wnet u stóp rozłożystej jodły wesoło zamigotały płomyki ogniska, hobbici zaś ułożyli się wkoło i zapatrzeni w płomienie jeden po drugim zapadali w drzemkę. Nie wystawili czat, gdyż nawet Frodo nie bał się jeszcze niczego, dopóki pozostawali w granicach Włości. Kiedy ognisko przygasło, w pobliże nadciągnęło kilka zaciekawionych zwierzaków. Zmierzający przez las we własnych interesach lis zatrzymał się na kilka minut i węszył.
„Hobbici!”, pomyślał. „Do czego to jeszcze dojdzie? Słyszałem już o różnych dziwnych rzeczach, ale rzadko o hobbitach śpiących na wolnym powietrzu pod drzewem. I to trzech naraz,! To jakaś bardzo osobliwa sprawka!”
Miał rację rudzielec, aczkolwiek nigdy się nie dowiedział, na czym owa osobliwość polegała.
Poranek wstał blady i mglisty. Frodo obudził się pierwszy i stwierdził, że od leżenia na korzeniu plecy ma sponiewierane, a szyję zdrętwiałą i obolałą. „Marsz dla przyjemności, prawda? Dlaczego nie chciałem jechać?”, pomyślał z rozgoryczeniem, jak to zwykle bywa na początku każdej wędrówki. „A wszystkie moje puchowe łoża sprzedane Sakowianom, chociaż lepiej by im się przysłużyły te korzenie!” Przeciągnął się rozgłośnie.
— Wstawać, hobbici! — wrzasnął. — Spójrzcie, jaki piękny poranek!
— Ciekawe, co w nim takiego pięknego — prychnął Pipin, jednym okiem wyglądając spod koca. — Sam, przygotuj śniadanie na wpół do dziewiątej! Czy woda do kąpieli jest już zagrzana?
Półprzytomny Sam jak oparzony wyskoczył spod koca.
— Tak jest, wasza wielmożność — wybełkotał. — Jeszcze nie, jaśnie panie.
Frodo zerwał koc z Pipina, przeturlał go kilka razy, a potem odszedł na skraj lasu. Na wschodzie słońce nieśmiało wyrywało się z białej gęstwiny mgieł. Zdało się, że jesienne drzewa, pociągnięte złotem i czerwienią, uwolnione od korzeni płyną jakby w cienistym morzu. Poniżej z lewej strony droga stromo kończyła się urwiskiem.
Gdy Frodo wrócił na miejsce noclegu, Sam i Pipin krzątali się wokół raźno trzaskającego ognia.
— Woda! — krzyknął Pipin. — Gdzie jest woda?
— Nie noszę jej po kieszeniach — odparł Frodo.
— Myśleliśmy, że poszedłeś jej poszukać — żachnął się Pipin, wydobywając z sakw jedzenie i kubki. — Więc zrób to przynajmniej teraz.
— Chodź razem ze mną i weź wszystkie bukłaki — mruknął Bagosz.
U stóp wzgórza płynął strumyk. Wszystkie manierki i mały obozowy kociołek napełnili pod malutkim wodospadem, który spływał z wysokiego na trzy łokcie skalistego występu. Woda była lodowato zimna; parskając i prychając, hobbici opłukali pod nią twarze i ręce.
Gdy po niejakim czasie skończyli śniadać i ponownie zwijali swoje pakunki, było już dobrze po dziesiątej, a dzień zrobił się piękny i ciepły. Zeszli w dół stoku, przebyli strumień i znowu rozpoczęła się powolna górska huśtawka w górę i dół zboczy; im dłużej zaś trwała, tym bardziej ciążyły im opończe, koce, woda, jedzenie i wszystkie inne bagaże.
Całodzienny marsz zapowiadał się jako wyczerpująca mordęga. Niemniej po jakiejś mili droga przestała wznosić się i opadać: długimi, mozolnymi zygzakami wspięła się na strome wzgórze i z niego zaczęła się obniżać po raz ostatni. Wędrowcy ujrzeli przed sobą nizinę upstrzoną małymi kępami drzew, które w oddali zlewały się w mglistą zieleń boru. Tam, za Leśnym Skrajem, płynęła Gorzawina. Droga odpływała od nich piaszczystą strugą.
— Droga może biec w nieskończoność — zauważył sentencjonalnie Pipin — ale nie ja. Najwyższy czas na obiad.
Przysiadł na skraju drogi i zapatrzył się na wschód, gdzie za lasem znajdowała się Rzeka i granica Włości, w której upłynęło całe jego dotychczasowe życie. Sam stał obok niego z szeroko otwartymi oczyma. Poprzez krainę, w której nigdy nie stanęła jego noga, spoglądał ku nowym horyzontom.
— Czy w tych lasach mieszkają elfowie? — spytał.
— Ja nic o tym nie słyszałem — powiedział niepewnie Pipin.
Milczący Frodo spoglądał w tym samym kierunku, jak gdyby i on po raz pierwszy znalazł się w tych stronach. Nagle odezwał się głośno i powoli, ale jakby tylko do siebie:
Biorąc od drzwi swój początek
Droga bieży wciąż przed siebie;
Hen, rozwinął się jej wątek
Czas więc teraz i na ciebie. Obolałe zmierz z nią stopy,
Na rozstaje gdzieś wywiedzie, Gdzie się mylą, trakty, tropy.
Stamtąd dokąd? Tum jest w biedzie!
— Przypomina to trochę dawne wierszowania Bilba — powiedział Pipin. — A może to twoja przeróbka? Wcale nie brzmi zbyt zachęcająco.
— Sam nie wiem — odparł w zamyśleniu Frodo. — Przyszła mi kiedyś do głowy, jakbym ją sam układał, ale niewykluczone, że gdzieś ją wcześniej słyszałem. Z pewnością jest w niej coś z Bilba z ostatnich lat przed wyjazdem. Często powtarzał, że w istocie jest tylko jedna Droga, podobna do wielkiej rzeki; zaczyna się za każdym progiem, a każda ścieżyna okazuje się jej dopływem. „To niebezpieczna sprawa, Frodo, oddalać się od własnych drzwi”, zwykł mawiać. „Wstępujesz wtedy na Drogę i jeśli nie będziesz baczył na swoje kroki, nie wiadomo, gdzie się ostatecznie znajdziesz. Czy zdajesz sobie sprawę, że ta oto dróżka wiedzie przez Sępną Puszczę, a jeśli jej pozwolisz, może cię zaprowadzić aż do Samotnej Góry, a nawet dalej, do miejsc jeszcze niebezpieczniejszych?” Powtarzał to, spoglądając na drogę odchodzącą od Bagoszna, i to najczęściej wtedy, kiedy powracał z jakiejś dłuższej wędrówki.
— Co najmniej przez godzinę nic mi nie grozi ze strony Drogi — oznajmił Pipin, uwalniając się od sakwy, a reszta poszła za jego przykładem, składając tobołki na ziemi, by oprzeć się potem o nie i wyprostować utrudzone nogi.
Kiedy znowu ruszyli w dół stoku, słońce już się obniżało i cała okolica była skąpana w popołudniowym świetle. Jak dotąd nie spotkali po drodze żywej duszy. Rzadko korzystano z tej trasy, gdyż nie była odpowiednia dla wozów, a na dodatek niewiele spraw łączyło centrum Włości z Leśnym Skrajem. Żwawym krokiem szli ponad godzinę, gdy nagle Sam zatrzymał się, jak gdyby nasłuchując. Byli już na równym gruncie, a droga biegła teraz prosto jak strzelił przez trawiastą równinę, z której tu i ówdzie wyrastały pojedyncze wysokie drzewa, zwiastuny rozpoczynających się dalej lasów.
— Usłyszałem za nami tętent konia— powiedział Sam. Obejrzeli się, ale z powodu zakrętu widzieli tylko bardzo niewielki odcinek drogi.
— Ciekawe, czy to Gandalf nas goni? — spytał Frodo, ale już w trakcie wypowiadania tych słów czuł, że tak być nie może, i natychmiast ogarnęła go nieprzeparta chęć ukrycia się przed wzrokiem jeźdźca. — Pewnie to nic wielkiego — ciągnął tonem usprawiedliwienia — ale wolałbym, żeby nikt nie widział mnie w drodze. Mam już dość tych ciągłych obserwacji, wypytywań i odpowiedzi. A jeśli to Gandalf, możemy mu zgotować małą niespodziankę w rewanżu za to, że zjawia się tak późno. Schowajmy się!
Sam i Pipin skoczyli w lewo, wprost do niewielkiego zagłębienia nie opodal drogi, gdzie ukryli się w trawie. Frodo wahał się przez moment; z pragnieniem ukrycia się walczyła o lepsze ciekawość czy jakaś inna jeszcze emocja. Tętent kopyt był coraz bliższy. W samą porę hobbit zdołał uskoczyć w kępę trawy, która obrastała pień drzewa ocieniającego drogę, i ostrożnie wyjrzał spomiędzy zielonych źdźbeł.
Zza zakrętu wypadł czarny koń, nie hobbitowy kucyk, lecz duży koń. Dosiadał go wysoki mężczyzna, pochylony w siodle, odziany w szeroki, czarny płaszcz z kapturem, spod którego wystawały jedynie nogi w wysokich butach. Ocienionej twarzy nie sposób było dostrzec.
Na wysokości drzewa, przy którym skrył się Frodo, koń się zatrzymał. Jeździec siedział nieruchomo, z głową przechyloną, jak gdyby nasłuchiwał. Z wnętrza kaptura dobiegł odgłos podobny do węszenia; głowa poruszyła się w jedną i w drugą stronę.
Nagła, niezrozumiała obawa przed wykryciem zalała serce Froda, który natychmiast pomyślał o Pierścieniu. Ledwie śmiał odetchnąć, ale chęć wydobycia skarbu z kieszeni była tak silna, że dłoń zaczęła powoli pełznąć w jej kierunku. Hobbit czuł, że wystarczy tylko wsunąć klejnot na palec, a będzie bezpieczny. Przestrogi Gandalfa wydawały się absurdalne. „Bilbo korzystał czasami z usług Pierścienia, a poza tym”, myślał pospiesznie Frodo, „jestem przecież ciągle we Włości”. Dłoń Froda dotknęła łańcuszka, na którym wisiał Pierścień. W tej właśnie chwili nieznajomy wyprostował się i szarpnął wodze. Koń ruszył, początkowo wolno, potem coraz szybciej, aż wreszcie znowu przeszedł w galop.
Frodo podpełzł na brzeg drogi i wpatrywał się w malejącą sylwetkę nieznajomego. Nie był całkiem pewien, ale wydawało się mu, że koń raptownie skręca i wjeżdża między drzewa po prawej stronie.
— Nie powiem, bardzo to dziwne i niepokojące — mruknął Frodo do siebie i ruszył do swoich towarzyszy. Pipin i Sam leżeli plackiem w trawie i nic nie widzieli, opisał im więc jeźdźca i jego dziwne zachowanie.
— Trudno mi wyjaśnić dlaczego, ale jestem pewien, że rozglądał się, czy raczej węszył za mną — ciągnął Bagosz.
— I jestem również pewien, że absolutnie nie chciałbym zostać przez niego wykryty. Nigdy jeszcze nie spotkałem się z czymś takim we Włości.
— Ale dlaczego miałby się nami interesować ktoś z Wielkiego Plemienia? — pokręcił głową Pipin. — I co on w ogóle robi w tych stronach?
— Kręci się tu teraz trochę ludzi — powiedział Frodo. — W Południowej Ćwiartce mieli już jakieś kłopoty z ludźmi, jak się zdaje. Ale nigdy jeszcze nie słyszałem o kimś podobnym do tego jeźdźca. Ciekawe, skąd tu przyjechał.
— Bardzo przepraszam — wtrącił się nagle Sam — ale ja to wiem, wielmożny panie. Jedzie z Hobbitowa, chyba że jest ich więcej. A wiem też, dokąd zmierza.
— Co ty wygadujesz?! — zawołał zdumiony Frodo. — I dlaczego o niczym wcześniej nie wspomniałeś?!
— Bo teraz dopiero przyszło mi to do głowy, proszę pana. Kiedy wczoraj wieczorem pognałem do naszej jamy z kluczem, mój stary, znaczy się ojciec, gada: „Ej, Sam, a to ci dopiero, myśliłem, żeś wyjechał już rankiem z imć Frodem. Był tu jakiś dziwaczny przybysz, co się rozpytywał o imć Bagosza z Bagoszna, i tylko co zabrał się precz. Wysłałem go do Jeleniowa. Niezbyt mi się on podobał. Bardzo wydawał się rozeźlony, kiedy usłyszał, że imć Bagosz zostawił swoją starą siedzibę na dobre. Zasyczał na mnie, nie kłamię. Aż dreszcz mnie zdjął”. „A co to za dziwoląg?”, pytam Starzyka. „Nie wiem”, on na to, „ale na pewno nie , hobbit. Był wysoki i czarny i gapił się na mnie z góry. Coś mi się zda, że to jakiś Wielkolud z dalekich stron. Dziwnie jakoś mówił”. Nie mogłem dłużej go wypytywać, boście na mnie czekali, panie, a zresztą ani mi do głowy przyszło, że to może być ważne. Starzyk naprawdę ma już swoje lata, jest na pół ślepy, a kiedy ten obcy zjawił się na Pagórku i dotarł do naszego zaułka, noc już była na dobre. Spodziewam się, panie, że nie będzie z tego żadnej szkody.
— Oho, widać, że dziarski ten twój staruszek — mruknął Frodo. — Mówiąc prawdę, słyszałem i ja, jak rozmawia z jakimś obcym, który rozpytywał o mnie, i przez chwilę chciałem nawet zajść i dowiedzieć się o tego ciekawskiego. Szkoda, że tego nie zrobiłem, szkoda też, że o wszystkim nie powiedziałeś mi wcześniej, gdyż ostrożniej bym sobie poczynał na drodze.
— Może jednak nie ma żadnego związku między tym jeźdźcem a owym natrętem u Starzyka — zauważył Pipin.
— Opuściliśmy Hobbitów niepostrzeżenie i nie rozumiem, w jaki sposób mógłby wpaść na nasz ślad.
— Ale Co z tym węszeniem, wasza wielmożność? — odezwał się z niepokojem Sam. — No i ojciec mówił, że to jakiś czarny stwór.
— Szkoda, że nie zaczekałem na Gandalfa — mruknął zafrasowany Frodo. — Ale kto wie, może by to tylko pogorszyło sprawę.
— Więc domyślasz się czegoś na temat tego jeźdźca? — zapytał Pipin, który dosłyszał wypowiedziane półgłosem słowa.
— Nie wiem nic pewnego, a niczego wolałbym się nie domyślać — powiedział Frodo.
— Dobrze, już dobrze, kuzynie Frodo! Zachowaj dla siebie swoje sekrety, jeśli chcesz być taki tajemniczy. Co jednak mamy teraz robić? Z chęcią bym coś przegryzł, ale wydaje mi się, że lepiej się stąd wynosić. Opowieść o węszących jeźdźcach z niewidocznymi nosami wyprowadziła mnie trochę z równowagi.
— Ja też myślę, że powinniśmy się zbierać — zgodził się Frodo. — Musimy jednak porzucić trakty, na nich bowiem albo natkniemy się na naszego jeźdźca, albo inny nas dogoni. Trzeba dziś przebyć spory szmat drogi, bo od Jeleniska dzieli nas jeszcze wiele mil.
Ruszyli znowu, a cienie drzew na trawie były już długie i smukłe. Trzymali się teraz o dobry rzut kamieniem od gościńca i o ile to możliwe, starali się być niewidoczni. Z tej przyczyny musieli się poruszać znacznie wolniej: trawa była wysoka i gęsta, grunt nierówny, a drzewa zaczęły się zbijać w kępy i zagajniki.
Czerwone słońce zniknęło za wzgórzem za ich plecami i wieczór zaczął już zapadać, kiedy dotarli do miejsca, gdzie droga, wiele mil ciągnąca się prosto przez równinę, skręcała w lewo, nizinami Jali zmierzając do Kłodawki. W prawo odbiegała tu drożyna, która wijąc się między starymi dębami, prowadziła do Leśnego Dworu.
— Teraz pójdziemy tędy — oznajmił Frodo.
Niedaleko od rozdroża zobaczyli wielkie drzewo, które żywe jeszcze — gdyż na niewielkich gałązkach, którymi oplotło kikuty dawno odłamanych konarów, wypuściło liście — w środku było jednak puste. Do jego wnętrza hobbici dostali się przez wielką szczelinę w pniu, od strony odwróconej od drogi, po czym zasiedli na podłodze z zeschłych liści i butwiejącego drewna. W spokoju spożyli niewielki posiłek, cicho rozmawiając i od czasu do czasu nasłuchując.
Było już ciemno, kiedy znowu znaleźli się na dróżce. Zachodni wiatr wzdychał w gałęziach, liście cicho szeptały. Droga roztapiała się w mroku. Od wschodu nad drzewami pokazały się gwiazdy. Szli obok siebie w jednym rytmie, aby dodać sobie otuchy. Wraz z upływem czasu, gdy gwiazdy robiły się coraz wyraźniejsze i jaśniejsze, niepokój począł ich opuszczać i przestali nasłuchiwać odgłosu kopyt. Zaczęli nawet cicho nucić, jak zwykli czynić hobbici podczas długiego marszu, szczególnie gdy w nocy znajdą się już w pobliżu domu. Najczęściej jest to piosenka kolacyjna lub kołysanka, tym razem jednak jęli się piosenki marszowej (w której nie zabrakło oczywiście wzmianek o jedzeniu i łóżku). Do melodii starej jak wzgórza słowa ułożył Bilbo Bagosz, a nauczył ich Froda podczas przechadzek ścieżynami wokół Wody i rozmów o Przygodzie.
Smaczne jadło jest w komorze,
Jest pod dachem cieple łoże,
Jednak stopy dziarskie mając,
Nie staniemy, wciąż czekając
Na staw, pejzaż, pnie zielone,
Dotąd nigdy nie zoczone.
Drzewa, kwiaty, trawy, liście —
Zamaszyście! Zamaszyście! Rzeka,
potok, górski stok —
Trzymaj krok! Trzymaj krok!
Za zakrętem może czeka
Nowy trakt, droga daleka,
Co nie znana, nie zmierzona,
Gdy ufnością obdarzona,
Poprowadzić zechce w końcu
Aż ku gwiazdom i ku słońcu.
Lipa, buk, wrzosu błam —
Czołem wam! Czołem wam!
Kamień, jar i piasek plaży —
Niech się darzy! Niech się darzy!
Dom za plecami, świat na wprost,
Niejeden szlak, niejeden most
Przyjdzie pokonać, zanim noc
Przywoła gwiazd świetlaną moc,
A my radośnie utrudzeni
Znowu wejdziemy do swej sieni.
Mgła, ulewa, burza, kurz —
Dosyć już! Dosyć już!
Dobrze się najeść! Kąpiel brać!
A potem spać! A potem spać!
Piosenka się skończyła.
— A teraz spać! A teraz spać! — głośno podśpiewywał Pipin.
— Sza! — warknął Frodo. — Chyba znowu usłyszałem końskie kopyta.
Znieruchomieli i stali cisi niczym cienie drzew, nasłuchując. Rzeczywiście, z tyłu dochodził coraz wyraźniejszy odgłos kopyt. Cicho i bez paniki ześliznęli się z drogi, by zniknąć w cieniu dębów.
— Tylko nie za daleko — uprzedził Frodo. — Nie chcę, by nas dostrzegł, ale z drugiej strony chcę zobaczyć, czy to kolejny Czarny Jeździec.
— Jasne, pięknie — mruknął Pipin. — Ale co z tym węszeniem?
Dźwięki były coraz bliższe. Nie mieli już czasu, aby poszukać kryjówki pewniejszej niż mrok pod drzewami: Sam i Pipin przykucnęli za wielkim pniem, podczas gdy Frodo ulokował się kilka sążni bliżej drogi. Widział przed sobą bladą szarość nitki rozcinającej gęstwinę drzew. Nad nimi gwiazdy jaśniały na ciemnym niebie, nie było jednak księżyca.
Stukot kopyt ucichł. W jaśniejszym prześwicie pomiędzy drzewami Frodo zobaczył, jak nieruchomieje coś, co przypominało cień konia prowadzonego przez jakiś mniejszy cień. Ten zastygł w miejscu, gdzie wcześniej hobbici zeszli z drogi i nachylił się w jedną, a potem w drugą stronę. Frodo miał wrażenie, iż słyszy odgłos węszenia. Cień przybliżył się do ziemi, a potem zaczął pełznąć w ich kierunku.
I znowu Frodem zawładnęło pragnienie nasunięcia Pierścienia na palec, tym razem jednak znacznie silniejsze niż poprzednio. Zanim zdał sobie sprawę z tego, co robi, jego ręka już pomknęła do kieszeni. W tej samej jednak chwili dobiegł go śmiech przemieszany z dźwiękami piosenki. W przepojonym światłem gwiazd powietrzu głosy wznosiły się i opadały. Czarny cień wyprostował się i wycofał. Wspiął się na widmowego konia i zniknął w mroku po przeciwnej stronie drogi. Frodo odzyskał oddech.
— Elfowie! — ozwał się rozgłośny szept Sama. — Elfowie, wasza wielmoźność!
Gdyby go nie powstrzymali, wyrwałby się z zacienionej kryjówki i pomknął w kierunku głosów.
— Tak, to elfowie — przyznał Frodo. — Można ich czasami spotkać na Leśnym Skraju. Nie zamieszkują Włości, ale odwiedzają ją wiosną i jesienią, porzucając swoje własne okolice, tam, za Wieżowymi Wzgórzami. I chwała im za to! Nie widzieliście tego, ale Czarny Jeździec zatrzymał się dokładnie tutaj i zaczął już pełznąć w naszym kierunku, kiedy rozległy się ich głosy. Ledwie to usłyszał, porwał się i odjechał.
— Ale co z elfami? — dopytywał się Sam, zbyt podniecony, aby troszczyć się o jeźdźca. — Czy nie moglibyśmy ich obejrzeć?
— Posłuchaj tylko — odrzekł Frodo. — Idą w naszym kierunku i wystarczy poczekać.
Śpiew był coraz głośniejszy, a jeden głos dominował teraz wyraźnie nad innymi. Używał języka elfów, z którego Frodo rozumiał tylko trochę, a pozostała dwójka nic, niemniej zmieszane z melodią dźwięki układały się w ich myślach w słowa, które tylko częściowo pojmowali. Oto jak Frodo usłyszał piosenkę elfów:
O Pani czysta, Pani jak śnieg biała;
Za zachodnimi zostałaś morzami,
A przecież dla tych jesteś światłem cała,
Którzy wciąż idą pod drzew koronami.
O Giltoniel! Przepiękna Elberet!
Oczy twe jasne i cudny twój dech!
O Pani biała jak śnieg, niczym mleko,
Śpiew do cię ślemy zza morza, daleko!
Gwiazdy, które w przedsłonecznym roku
Jej dłoń rozsiała niczym skierki małe,
Jasne dziś świecą na niebieskim stoku,
Bo też i srebro teraz ich dojrzałe.
O Elberet! Przepiękna Giltoniel!
Ciągle pamiętamy dłoni twoich biel,
My, osiedleni dzisiaj pod drzewami,
Za dalekimi, szarymi morzami!
Śpiew ucichł.
— To Elfowie Godni! Było tam imię Elberet! — powiedział zadziwiony Frodo. — Tylko kilku z tego zacnego plemienia widziano kiedykolwiek we Włości. Nieliczni pozostali w Śródziemiu, na wschód od Morza. To rzeczywiście rzadka okazja.
Hobbici przycupnęli w cieniu obok drogi. Nie potrwało długo, a pojawili się elfowie zmierzający w stronę doliny. Maszerowali powoli i dobrze było widać, jak światło gwiazd skrzy się w ich włosach i oczach. Nie nieśli żadnych lamp ani pochodni, atoli wokół ich stóp roztaczała się jasność podobna do poświaty, która obrębia szczyty gór, zanim księżyc nad nie wzejdzie. Szli teraz w milczeniu, a kiedy ostatni elf mijał hobbitów, odwrócił się nagle w ich kierunku i roześmiał.
— Witaj, Frodo! — zawołał. — Późno ruszyłeś w drogę, czy może się zgubiłeś?
Potem krzyknął do reszty, która także się zatrzymała i zgromadziła wokół hobbitów.
— To doprawdy zdumiewające! — mówili elfowie. — Trzech hobbitów w lesie po nocy! Niczego takiego nie widzieliśmy od czasów podróży Bilba. Co to ma znaczyć?
— Znaczy to tyle, szlachetni elfowie, iż jak się wydaje, zmierzamy w tym samym kierunku. Co do mnie, lubię samotne wędrówki pod gwiazdami, ale z radością powitam też wasze towarzystwo.
— Tyle że nam nie potrzeba niczyjego towarzystwa, a hobbici są na dodatek tacy nudni! — zaśmiali się elfowie. — I skąd niby wiesz, że idziemy w tym samym kierunku, skoro nie masz pojęcia, dokąd wędrujemy?
— A wy skąd znacie moje imię? — pytaniem na pytanie odpowiedział Frodo.
— Znamy się na wielu rzeczach — oznajmiły elfy. — Często widywaliśmy cię wcześniej w towarzystwie Bilba, chociaż ty mogłeś nas nie spostrzec.
— Jak się nazywacie i kto jest waszym panem?
— Moje imię brzmi Gildor — odparł dowódca, a był to ten, który pierwszy pozdrowił Froda. — Gildor Inglorion z rodu Finrod. Jesteśmy wygnańcami; większość naszych ziomków dawno temu musiała iść na poniewierkę. Zawitaliśmy tutaj tylko na chwilę, zanim powrócimy za Morze. Część pobratymców zamieszkuje jednak w spokoju Tajar. No dobrze, Frodo, ale teraz ty nam powiedz, co tutaj robisz? Widać wokół ciebie cień trwogi.
— O najmądrzejsi — wtrącił się gwałtownie Pipin. — Powiedzcie nam coś o Czarnych Jeźdźcach!
— Czarni Jeźdźcy? — zapytali elfowie, nagle ściszywszy głosy. — A dlaczego o nich pytacie?
— Gdyż dwaj z nich gonili nas dzisiaj — odparł Pipin — a może tylko jeden, ale za to dwa razy. Zniknął bardzo niedawno, słysząc, jak się zbliżacie.
Elfowie nie spieszyli się z odpowiedzią i najpierw między sobą wymienili uwagi w swym śpiewnym języku. Dopiero po dłuższej chwili Gildor zwrócił się do hobbitów.
— Nie chcemy o tym mówić tutaj — oznajmił. — Sądzimy, że najlepiej będzie, jeśli pójdziecie z nami. Nie jest to w naszym zwyczaju, ale tym razem zabierzemy was ze sobą. Jeśli zaś zechcecie, możecie także u nas odpocząć.
— O, zacni elfowie! Nigdy nawet nie ośmieliłbym się pomyśleć o szczęśliwszym zrządzeniu losu — wykrzyknął Pipin, podczas gdy Samowi zupełnie odebrało mowę.
— Najuniżeńsze dzięki, Gildorze Inglorionie — przyłączył się do swych towarzyszy Frodo, kłoniąc się nisko. — Elen síla lúmenn' omentielvo — dodał w języku Elfów Godnych, co znaczyło: „Gwiazda przyświeca godzinie naszego spotkania”.
— Ej, przyjaciele, uważajcie na to, co mówicie! — zaśmiał się Gildor. — Mamy tu kogoś znającego Pradawny Język; Bilbo, jak się okazuje, był dobrym nauczycielem. Cześć ci, przyjacielu elfów! — Tu Gildor odwzajemnił ukłon. — Dołącz ze swymi towarzyszami do naszej kompanii. Najlepiej będzie. Jeśli pójdziecie w środku kolumny, abyście nie zostali z tyłu. Zanim zrobimy postój, możecie nieźle się utrudzić.
— A czemu to? Dokąd idziemy? — zainteresował się Frodo.
— Jeszcze dziś w nocy chcemy dotrzeć do puszczy porastającej wzgórza nad Leśnym Dworem. To dobrych pięćdziesiąt staj, ale tam będziecie mogli odetchnąć, a jutro mniej drogi będzie przed wami.
Poszli w zupełnym milczeniu, przemykając się niczym cienie, jako że elfowie, jeśli chcieli, potrafili się poruszać bardziej jeszcze bezgłośnie niż hobbici. Pipin niebawem poczuł się senny i kilka razy się potknął, ale zawsze idący obok elf ratował go od upadku. Sam szedł ramię w ramię z Frodem, a na jego twarzy malował się przestrach połączony z radosnym zdumieniem.
Las po obu stronach drogi zgęstniał; drzewa były teraz młodsze i dorodniejsze. Droga, węższa niż dotąd, prowadziła między stokami porośniętymi kępami leszczyny. Wreszcie elfowie skręcili w las, podążając zieloną, niemal niewidoczną ścieżką, która między gęstwiną poprowadziła ich na grzbiet wzgórz sterczących nad szeroką doliną rzeki. Znienacka wyszli z leśnego cienia i zobaczyli przed sobą rozległą łąkę szarzejącą w nocnym świetle. Z trzech stron obramowana była drzewami, ale ku wschodowi opadała stromo, tak że szczyty drzew u podnóża znajdowały się daleko pod ich stopami. Dalej w wieczornym mroku rozwierał się pod gwiazdami nizinny krajobraz. Kilka światełek migoczących w Leśnym Dworze wydawało się w zasięgu ręki.
Elfowie rozsiedli się w trawie i oddali cichej pogawędce, zupełnie jakby niepomni obecności hobbitów. Frodo i towarzysze, okutani płaszczami i kocami, czuli, jak ogarnia ich senność. Noc była coraz głębsza i stopniowo gasły światła w dolinie. Pipin ułożył się na boku i zasnął.
Na wschodzie stały wysoko na niebie Remmiraty, Usidlone Gwiazdy, powoli wschodził także Borgil, płonący niczym ognisty klejnot. W nagłym podmuchu wiatr rozgonił mgielny opar, a zza krawędzi świata wynurzył się Niebieski Miecznik, Menelvagor, przyozdobiony świetlistym pasem. Elfowie zaczęli dźwięcznie śpiewać, a pod drzewami błysnął nagle czerwony ogień.
— Chodźcie! — zawołali elfowie. — Chodźcie! Nadszedł czas rozmowy i radości.
Pipin usiadł i przetarł oczy. Wstrząsnął nim dreszcz.
— Jest ogień w domu i jadło dla zgłodniałych gości — usłyszał głos stojącego przed nim elfa.
W południowym rogu torfowisko wciskało się w las, tworząc jakby wielką halę, przykrytą dachem z gałęzi drzew, których wielkie pnie okalały ją niczym filary, do których z kolei przytwierdzono złociste i srebrne pochodnie. Pośrodku grube polana płonęły na ognisku. Elfowie zasiedli wokół na trawie lub na kręgach pociętych starych pni. Jedni krzątali się z dzbanami i nalewali trunki, inni roznosili jedzenie ułożone w sterty na tacach i talerzach.
— To ubogi poczęstunek — usprawiedliwiali się — gdyż tutaj daleko jesteśmy od własnych domostw. Jeśli kiedykolwiek tam zagościcie, zostaniecie przyjęci o wiele lepiej.
— Dla mnie wygląda to jak sute przyjęcie urodzinowe — powiedział Frodo.
Pipin niewiele mógł sobie potem przypomnieć ze smaku potraw i napitków, uwagę jego bowiem zaprzątnęły bez reszty świetliste oblicza elfów, a także brzmienie ich głosów, tak odmienne i tak cudowne, że czuł się, jakby śnił na jawie. Niejasno pamiętał, że był chleb, który pochłaniał bardziej łapczywie niż ktoś, kto głodował przez kilka dni; były też owoce słodsze od malin, a bardziej dorodne niż gdyby doglądano ich w najbogatszym sadzie; był orzeźwiający napój, zimny jak z fontanny i złocisty niczym letnie popołudnie.
Sam nigdy nie potrafił znaleźć odpowiednich słów na opisanie tego, co czuł i myślał owej nocy, która skądinąd pozostała w jego pamięci jako jedno z najważniejszych w życiu wydarzeń. Stosunkowo najmniej nieudaczna wypowiedź brzmiała: „Gdybym, wasza wielmożność, potrafił hodować podobne jabłka, wtedy dopiero bym mógł nazwać siebie ogrodnikiem. Powiem tylko tyle, że w sercu mi jakby coś się rozśpiewało”.
Frodo z radością uczestniczył w jedzeniu, piciu i rozmowie, ale całą niemal uwagę musiał skupić na wypowiadanych słowach. Znał odrobinę mowę elfów i wsłuchiwał się w nią łapczywie. Od czasu do czasu zagadywał do tych, którzy ich obsługiwali, dziękując im w ich ojczystym języku. Odwzajemniali mu się uśmiechem i komplementem: „To prawdziwy klejnot pośród hobbitów”.
Pipin niebawem pogrążył się w głębokim śnie, zabrano go więc i zaniesiono do małej altany, utworzonej przez gałęzie żywego drzewa zwieszające się aż do ziemi; ułożony w wygodnym łóżku, prześnił całą resztę nocy. Sam nie chciał odstąpić swojego pana. Gdy Pipina zmorzył sen, Sam legł u stóp Froda, aż w końcu i jemu zamknęły się oczy. Frodo natomiast długo pozostał przytomny, rozmawiając z Gildorem.
Poruszyli wiele tematów, mówili o sprawach dawnych i nowych; hobbit nie omieszkał wypytać elfa o wydarzenia w świecie poza Włością. Informacje były na ogół ponure i złowieszcze: świat mroczniał, ludzie prowadzili krwawe wojny, a elfowie musieli uchodzić. W końcu Frodo zdobył się na pytanie, które najbardziej leżało mu na sercu:
— Powiedz mi, Gildorze, czy widziałeś Bilba od czasu, kiedy nas opuścił?
— Tak — przyznał Gildor z uśmiechem. — Dwukrotnie. W tym właśnie miejscu pożegnał się z nami, ale potem spotkałem go raz jeszcze daleko stąd.
Tutaj elf urwał, a hobbit nie miał śmiałości dalej wypytywać.
— Niewiele mówisz o własnych troskach — odezwał się po dłuższej chwili Gildor — i nie pytasz o rzeczy z nimi związane. Coś wiem już jednak, a jeszcze więcej mogę wyczytać z twojej twarzy i twoich myśli, także gdy się nie odzywasz. Opuszczasz Włość, ale wątpisz, czy uda ci się znaleźć to, czego szukasz, dokonać tego, coś sobie zamierzył, a nadto nie jesteś pewien, czy w ogóle wrócisz. Mam rację?
— Tak — przyznał Frodo. — Sądziłem jednak, że moja podróż to sekret znany tylko Gandalfowi i memu wiernemu Samowi.
Bagosz spojrzał na służącego, który lekko pochrapywał u jego stóp.
— Od nas Zły nie dowie się o sekrecie — zapewnił Gildor.
— Zły? A więc wiesz, dlaczego opuszczam Włość?
— Nie znam przyczyny, dla której Zły poluje na ciebie, ale widzę, że stara się ciebie wytropić, co mnie doprawdy dziwi. Muszę cię więc uprzedzić, że niebezpieczeństwo czyha teraz na ciebie z każdej strony: jest przed tobą, za tobą i z każdego boku.
— Masz na myśli Jeźdźców? Tak się lękałem, że mogą być na służbie Złego. Kim są ci Czarni Jeźdźcy?
— Gandalf nic ci nie mówił?
— Nie o nich.
— Myślę przeto, że i ja nie powinienem nic mówić, inaczej bowiem trwoga może cię powstrzymać od dalszej podróży, a mnie się zdaje, że wyprawiłeś się w samą porę, jeśli w ogóle nie jest jeszcze za późno. Musisz teraz bardzo się spieszyć i nie wolno ci oglądać się za siebie. Włość nie da ci już bowiem żadnej ochrony.
— Ciekawe, jakie informacje mogą być bardziej przerażające od tych niejasnych wzmianek i aluzji — prychnął Frodo. — Wiedziałem, oczywiście, że grozi mi niebezpieczeństwo, ale nigdy nie przypuszczałem, że może mnie dopaść jeszcze we Włości. Nie może więc już hobbit w spokoju wędrować od Wody do Goranduiny?
— Włość nie należy tylko do ciebie — powiedział Gildor. — Inni mieszkali tu przed hobbitami, a jeszcze inni będą mieszkać, gdy nie stanie już żadnego hobbita. Zewsząd otacza cię wielki świat; możesz sobie w nim uwić gniazdko, ale przenigdy nie zdołasz odgrodzić się od niego raz na zawsze.
— Wiem, wiem; ale zawsze było tu tak swojsko i bezpiecznie. Cóż mam teraz począć? Zamierzałem tajemnie opuścić Włość i udać się do Tajaru, a tymczasem wrogowie następują mi na pięty, zanim zdążyłem dotrzeć do Jeleniska.
— Radziłbym ci trzymać się dawnego planu — rzekł Gildor. — Myślę, że przy twojej odwadze droga nie okaże się nazbyt trudna. Niemniej po pewniejszą poradę musisz się zwrócić do Gandalfa. Nie znam przyczyny twojej ucieczki i dlatego nie wiem, jakich środków mogą się imać twoi prześladowcy. W tym orientuje się tylko Gandalf. Zobaczysz się z nim przed opuszczeniem Włości, prawda?
— Taką mam nadzieję, ale jest coś, co mnie bardzo niepokoi. Czekałem na niego przez wiele dni; miał się zjawić w Hobbitowie najpóźniej przed dwoma dniami, tymczasem w ogóle się nie pokazał. Zastanawiam się, co też mogło mu się przydarzyć. Może powinienem na niego zaczekać?
Gildor przez chwilę dumał w milczeniu, a potem powiedział:
— Nie podoba mi się to. Spóźnienie Gandalfa niedobrze wróży, z drugiej jednak strony powiada się: „Nie wtykaj nosa w sprawy mędrców, ci bowiem są drażliwi i łatwo wpadają w gniew”. Sam musisz zdecydować: jechać czy czekać.
— Mówi się także — mruknął z przekąsem Frodo — „Nie pytaj elfa o radę, albowiem usłyszysz odpowiedź i tak, i nie”.
— Doprawdy, tak się mówi? — zachichotał Gildor. — Elfowie rzadko udzielają porady nie obwarowanej zastrzeżeniami, rada bowiem to niebezpieczny dar, nawet gdy mędrzec daje ją mędrcowi. Nikt nigdy nie zna wszystkich okoliczności i możliwych skutków jakiejś sytuacji. Ale czego właściwie spodziewałeś się w tym przypadku? Niewiele się od ciebie dowiedziałem, w jaki więc sposób mam rozstrzygnąć, co jest dla ciebie najlepsze? Skoro jednak nastajesz, w imię przyjaźni powiem ci coś. Na twoim miejscu ruszałbym bez chwili zwłoki. Jeśli Gandalf się nie zjawi, nie jedź samotnie. Weź ze sobą przyjaciół zaufanych i ofiarnych. Mówiąc szczerze, winien mi jesteś wdzięczność, daję ci bowiem tę radę niechętnie. Elfowie mają własne sprawy i własne strapienia; mało się troszczą nie tylko o hobbitów, ale i o wszystkie inne stworzenia na ziemi. Nasze drogi rzadko krzyżują się z ich szlakami, czy to przypadkiem, czy rozmyślnie. W tym spotkaniu jest chyba coś więcej niż tylko traf, ale zamysł jest dla mnie zupełnie niepojęty, a lękam się powiedzieć zbyt wiele.
— Jestem ci szczerze wdzięczny — rzekł z przejęciem Frodo — ale naprawdę wolałbym, żebyś mi powiedział wprost, kim są Czarni Jeźdźcy. Jeśli pójdę za twoją poradą, być może dużo czasu upłynie, zanim zobaczę Gandalfa, a powinienem przecież wiedzieć, co mi zagraża.
— Nie wystarczy ci, że są sługami Złego? — spytał ponuro Gildor. — Umykaj przed nimi! Nie zamieniaj z nimi nawet słowa! Śmierć idzie w ślad za nimi. Nie pytaj mnie o nic więcej! Serce mi jednak podpowiada, że zanim rzecz cała dobiegnie kresu, ty, Frodo, syn Droga, więcej będziesz wiedział o tych sprawach niż Gildor Inglorion. Niechże Elberet ma cię w swojej opiece!
— Ale skąd mam wziąć odwagę, której najbardziej mi teraz braknie? — spytał z rozpaczą w głosie Frodo.
— Można ją znaleźć w najbardziej niespodziewanych miejscach — pokiwał głową Gildor. — Nie trać nadziei! Teraz czas spać. Rankiem musimy znikać, ale roześlemy wieści po wszystkich krajach. Uczciwi wędrowcy powinni wiedzieć o twojej podróży, a ci, którzy władzę sprawują w imię dobra i pokoju, powinni się mieć na baczności i służyć ci wsparciem. Wszędzie rozgłoszę, że jesteś Elfim Druhem i niechże szczęśliwa gwiazda przyświeca kresowi twojej drogi. Rzadko jesteśmy równie radzi obcym, rozkoszą jest jednak usłyszeć dźwięki Pradawnej Mowy w ustach innego podróżnika.
Gildor jeszcze nie umilkł, a Frodo nagle poczuł, że morzy go sen.
— Chyba się położę — mruknął, elf zaś poprowadził go do miejsca, w którym spał już Pipin. Frodo rzucił się na łóżko i natychmiast zapadł w głuchy sen bez marzeń.
Rozdział IV
Skrótem na grzyby
rankiem frodo zbudził się wypoczęty. Leżał pod drzewem jakby w altanie. Łóżko zrobione z paproci i trawy było głębokie, miękkie i aromatyczne. Słońce przeświecało między drżącymi liśćmi, ciągle jeszcze zieleniącymi się na drzewie. Hobbit zerwał się i wyszedł na polanę.
Sam siedział w trawie na skraju lasu, Pipin wpatrywał się w niebo, odgadując, jaka czeka ich pogoda. Po elfach nie było śladu.
— Zostawili nam owoce, napoje i chleb — oznajmił Pipin. — Chodź, zjesz śniadanie. Chleb jest niemal równie wyborny jak w nocy. Gdyby Sam mnie nie powstrzymał, nic by dla ciebie nie zostało.
Frodo usiadł obok Sama i zabrał się do śniadania.
— Jakie plany na dzisiaj? — spytał Pipin.
— Dotrzeć jak najszybciej do Jeleniowa — mruknął Frodo, nie przerywając jedzenia.
— Myślisz, że zobaczymy jeszcze jakichś Czarnych Jeźdźców? — pytał beztrosko Pipin, któremu w porannym słońcu nie wydawała się straszna perspektywa ujrzenia nawet oddziału złowrogich tropicieli.
— Chyba tak —powiedział z ociąganiem Frodo. — Mam jednak nadzieję, że uda nam się przeprawić przez rzekę tak, aby nas nie dostrzegli.
— Dowiedziałeś się czegoś o nich od Gildora?
— Niewiele, same tylko aluzje i zagadki.
— Pytałeś o to węszenie?
— Nie rozmawialiśmy o tym — odrzekł Frodo z pełnymi ustami.
— A trzeba było. Moim zdaniem to ważna sprawa.
— W takim przypadku Gildor odmówiłby wszelkich wyjaśnień — sucho rzucił Bagosz. — A teraz zostaw mnie na chwilę w spokoju. Nie lubię, kiedy zasypuje się mnie pytaniami podczas posiłku. Muszę trochę pomyśleć.
— Wielkie nieba? Myśleć podczas śniadania! — wykrzyknął Pipin i oddalił się na skraj polany.
Jasny poranek — zdradziecko jasny, pomyślał Frodo — nie wygnał z jego umysłu strachu przed prześladowcami. Rozmyślał nad słowami Gildora. Przez zasłonę zadumy przebił się wesoły głos Pipina, który podśpiewując, hasał po trawie.
— Nie! Nie mogę tego zrobić! — powiedział na głos do siebie. — Czym innym jest zabrać młodych przyjaciół na wędrówkę po Włości, gdzie głód i trud zaostrzają apetyt na jadło i słodki sen, a czym innym pociągnąć ich na wygnanie, gdzie może nie być końca głodowi i znojom. Nie mogę, nawet gdyby chcieli. Ciężar dziedzictwa spada tylko na mnie i chyba nie powinienem także brać Sama.
Zerknął na Gadułę i zobaczył, że ten go obserwuje.
— No i co ty na to, Sam? Opuszczam Włość tak szybko, jak to tylko możliwe. Postanowiłem, że w Kruczym Dole spędzę tylko noc i z rana wyjeżdżam.
— Słuszna racja, proszę pana.
— W dalszym ciągu chcesz jechać ze mną?
— Jak najbardziej.
— Posłuchaj, Samie. Już teraz podróż zrobiła się niebezpieczna, a stanie się jeszcze groźniejsza. Bardzo możliwe, że żaden z nas nie wróci.
— Jeśli pan miałby nie wrócić, to i mnie powrót nie jest pisany. „Nie opuszczaj go”, powiedzieli. „Opuścić go?!”, ja na to. „Mowy nie ma. Pójdę za nim wszędzie, nawet gdyby postanowił wdrapać się na księżyc, a jeśli któryś z tych czarnych zbirów spróbuje nas zatrzymać, najpierw z Samem Gadułą będzie miał do czynienia”, powiedziałem, a oni się tylko śmiali.
— Jacy „oni”? O czym ty w ogóle mówisz?
— Elfowie, wasza wielmożność. Rozmawialiśmy trochę wieczorkiem i wydawało się, że dobrze wiedzą o pana podróży, więc nie widziałem powodu, żeby się zapierać. Cóż to za wspaniałe istoty, ci elfowie. Wspaniałe i piękne!
— I ja tak myślę — przytaknął Frodo. — Widzę zatem, że bliższa znajomość w niczym nie zmniejszyła twojej do nich sympatii.
— Nie wiem, czy w ogóle ma tu coś do rzeczy sympatia czy nielubienie — powiedział wolno Sam. — Są zupełnie inni niż to sobie wyobrażałem: zarazem starzy i młodzi, weseli i smutni.
Frodo spojrzał na sługę dość zdziwiony, jak gdyby oczekiwał, że dostrzeże w nim jakieś fizyczne zmiany, głos bowiem brzmiał inaczej niż u Sama Gaduły, którego, jak mniemał, znał tak dobrze. Ale bez wątpienia siedział przed nim Sam, tyle że jakoś dziwnie zamyślony.
— Naprawdę chcesz wyjeżdżać z Włości? Przecież spełniło się już twoje marzenie, żeby ujrzeć elfów.
— Tak, chcę, panie. Nie wiem, jak to powiedzieć, ale po tej nocy czuję się jakiś inny. Zupełnie jakby mi się coś w głowie otworzyło. Wiem, że czeka nas długa droga, która tonie w mroku, ale wiem też, że nie mogę zawrócić. Teraz nie zależy mi tak na ujrzeniu elfów, smoków czy gór; po prawdzie, to nawet nie wiem dokładnie, czego chcę, ale to jakoś tak, że pragnąłbym coś uczynić, zanim się życie skończy, a to coś nie leży we Włości. Muszę dopiero przez to przejść, żeby zrozumieć, jeśli mnie pan pojmuje.
— Nie do końca, ale jestem pewien, że Gandalf dobrego wybrał mi towarzysza. Rad jestem, powiem szczerze, że wędrujemy razem.
Frodo skończył śniadanie w milczeniu, potem wstał, rozejrzał się i przywołał Pipina.
— Wszystko gotowe do drogi? — spytał nadbiegającego chłopaka. — Zaraz trzeba wyruszać. Długośmy spali, a przed nami jeszcze szmat drogi.
— „Długo spałem”, powinieneś raczej powiedzieć. Ja zerwałem się wcześnie, a teraz czekaliśmy jedynie, aż skończysz jeść i dumać.
— Skończyłem i jedno, i drugie, a teraz chciałbym jak najprędzej znaleźć się przy promie przez Gorzawine. Nie zamierzam jednak wracać na naszą wczorajszą drogę; pójdziemy na skróty.
— To chyba nauczysz nas fruwać — wzruszył ramionami Pipin. — Dla pieszego nie ma tu żadnych skrótów.
— Możemy wyprostować trochę tę trasę, nie trzymając się drogi — wyjaśnił Frodo. — Prom ma przystań na wschód od Leśnego Dworu, gościniec tymczasem robi duży łuk w lewo; jak spojrzysz na północ, możesz to zobaczyć. Obchodzi północny skraj Błot, aby dojść do traktu idącego od mostu na Kłodawce, ale w ten sposób trasa wydłuża się o dobrych kilka mil. Skrócimy dystans o jakąś jedną czwartą, jeśli stąd prosto jak strzelił pomaszerujemy w kierunku przystani.
— Kto chodzi na skróty, niech ma dobre buty — sentencjonalnie powiedział Pipin. — Znam dobrze tę okolicę; nie bez powodu zwie się Błotami; wszędzie tu trzęsawiska i rozlewiska. Jeśli chodzi ci o Czarnych Jeźdźców, to nie wiem, czemu niby lepiej natknąć się na nich w lesie niż na trakcie.
— Bo w lasach i na polach rzadziej można kogoś spotkać — odparł Frodo. — A jeśli ktoś się spodziewa, że będziesz podróżował drogą, to najpewniej właśnie na drogach będzie cię szukał.
— Niech ci będzie! — Pipin machnął ręką. — Pójdę za tobą w każde błoto i każdy rów, ale pamiętaj, że uprzedzałem: nie będzie lekko. A ja miałem nadzieję, że jeszcze przed zachodem słońca będziemy siedzieli w „Złotym Okoniu" w Kłodawce, gdzie dają najlepsze piwo w Ćwiartce Wschodniej — przynajmniej kiedyś dawali, bo od dawna już tam nie byłem.
— To rozstrzyga całą sprawę! — zawołał Frodo. — Nawet jeśli skróty wydłużają czasami drogę, gospody czynią to zawsze. Przed zmrokiem powinniśmy być już w Jeleniowie. Co o tym myślisz. Sam?
— Ja pana nie odstąpię na krok, mości Frodo — odparł sługa, chociaż poczuł głęboki żal, że nie spróbuje najlepszego piwa w Ćwiartce Wschodniej.
— No więc cóż, skoro zamarzyło się nam przedzierać przez chaszcze i mokradła, to lepiej zaczynać jak najprędzej — mruknął Pipin.
Było niemal równie upalnie jak poprzedniego dnia, ale od zachodu powoli nadciągały chmury; zanosiło się na deszcz. Hobbici zeszli po stromym zielonym zboczu i zanurzyli się w leśną gęstwinę. Chcieli zostawić Leśny Dwór po lewej stronie i po zalesionym wschodnim stoku wyjść na płaski teren, którym — pokonując przeszkody w postaci paru rowów i płotów — mogli dotrzeć na przystań. Frodo obliczał, że mają do przebycia jakieś cztery i pół mili.
Wnet się okazało, że las jest bardziej gęsty i zarośnięty, niż wydawało się z góry. Nie było w nim żadnych wydeptanych ścieżek, posuwali się zatem dość wolno. Kiedy po żmudnym marszu dotarli do podnóża stoku, drogę przeciął im potok, którego brzegi, strome i wysokie, porośnięte były jeżynami. Nie sposób było go przeskoczyć; przy przeprawie nieuchronne były zadrapania i przemoczenie. Zatrzymali się, niepewni, co robić.
— Najpierw trzeba się rozejrzeć — mruknął Pipin i uśmiechnął się ponuro.
Sam Gaduła popatrzył wkoło i nagle dostrzegł coś w luce miedzy drzewami na szczycie wzgórza, skąd jakiś czas temu wyruszyli.
— Spójrz tylko! — zawołał i chwycił Froda za ramię. Wszyscy obrócili się i na grzbiecie górskim zobaczyli konia, obok którego zastygła czarna postać.
Natychmiast pożegnali się z myślą o zawróceniu. Frodo skoczył do przodu w gęste zarośla na stromym brzegu strumienia.
— Do licha! — prychnął w stronę Pipina. — Obaj mieliśmy rację. Skrót już na początku okazał się wątpliwy, ale i kryjówka potrzebna nam natychmiast. Sam, masz dobre uszy; możesz cokolwiek posłyszeć?
Nasłuchiwali, bojąc się odetchnąć, ale nie było żadnych odgłosów pogoni.
— Nie przypuszczam, żeby zaryzykował konny zjazd po takiej stromiźnie — oświadczył Sam. — Obawiam się jednak, że wie, jaką drogą poszliśmy. Musimy się pospieszyć.
Nie było to jednak łatwe. Każdy miał swój nie najlżejszy bagaż, a krzewy i zarośla nie zamierzały puścić ich bez przeszkód. Grzbiet wzgórza zasłaniał przed wiatrem, otaczało ich więc powietrze nieruchome i stęchłe. Kiedy w końcu wydostali się na otwarty teren, wszyscy byli spoceni, zmęczeni i podrapani, a na dodatek niezbyt dobrze wiedzieli, który kierunek jest właściwy. Przeciwległy brzeg strumienia przechodził w równinę, która rozpościerała się w kierunku Błot i Rzeki.
— To Kłodawka — oznajmił Pipin. — Musimy przejść na drugą stronę i skręcić w prawo.
Przeprawili się i spiesznie pomaszerowali przez bezdrzewną przestrzeń, aż wreszcie dotarli do zagajnika z wysokich dębów, między którymi rosły także wiązy i jesiony. Liście poderwały się w nagłym podmuchu wiatru i z zachmurzonego nieba spadły pierwsze krople, które zaraz przerodziły się w strugi. W rzęsistym deszczu maszerowali najszybciej jak potrafili, w czym przeszkadzały im także kępy gęstej trawy i sterty zeschłych liści. Nie rozmawiali, natomiast często spoglądali za siebie i na boki.
Po półgodzinie odezwał się Pipin.
— Mam nadzieję, że nie skręciliśmy za bardzo na południe i że nie idziemy wzdłuż tego lasu! Nie jest nazbyt szeroki, ma nie więcej niż ćwierć mili, i powinniśmy już być po drugiej stronie.
— W niczym nam nie pomoże posuwanie się zygzakami — powiedział Frodo. — Nie zmieniajmy kierunku. A poza tym nie jestem pewien, czy chciałbym się teraz znaleźć na otwartej przestrzeni.
Tak przeszli kilkadziesiąt staj. Potem słońce błysnęło pomiędzy postrzępionymi chmurami i deszcz osłabł. Minęło już południe i czuli, że czas na obiad. Zatrzymali się pod dużym wiązem, którego liście zupełnie już niemal zżółkły, ciągle jednak byty na tyle gęste, że ziemia wokół pnia była właściwie sucha. Przygotowując posiłek, zobaczyli, że butelki otrzymane od elfów napełnione były przejrzystym, bladozłotym napojem, cudownie odświeżającym, który miał zapach miodu z najróżniejszych kwiatów. Bardzo szybko humory im się poprawiły i zaczęli żartować sobie z deszczu i Czarnych Jeźdźców. Byli przekonani, że ostatni etap szybko będą mieli za sobą.
Frodo z zamkniętymi oczyma oparł się o pień drzewa. Sam i Pipin najpierw mruczeli półgłosem, a potem głośno zaśpiewali:
Hopla, hopla, w butelczynie
Wszelka troska zaraz zginie;
Wietrzyk wieje, woda płynie,
Ryba skacze na głębinie,
Legnę sobie ja pod gruszą,
Niech się smucą ci, co muszą!
„Hopla, hopla", powtórzyli pełną piersią, ale natychmiast urwali, a Frodo zerwał się na równe nogi. Wiatr poniósł ku nim przeciągłe wycie, skargę stworzenia złego i samotnego. Dźwięk falował, po czym skończył się przenikliwą nutą. Kiedy trwali tak jak skamieniali, posłyszeli drugi głos, słabszy i dalszy, ale podobnie mrożący krew w żyłach. Potem zapadła cisza, jeśli nie liczyć szelestu wiatru w listowiu.
— Jak wam się zdaje, co to było? — odezwał się Pipin drżącym głosem, który miał zabrzmieć beztrosko. — Jeśli to był ptak, to nigdy takiego nie słyszałem we Włości.
— To żaden ptak ani żadne zwierzę — powiedział Frodo. — Było to wołanie, albo jakiś sygnał, złożone ze słów, których nie potrafiłem wychwycić. Żaden hobbit nie wydaje takiego głosu.
Nic więcej na ten temat nie mówili, ale wszyscy myśleli o Jeźdźcach. Bali się prędzej iść, bali się też pozostać w miejscu, ale wcześniej czy później musieli wydostać się na odkryty teren prowadzący do promu, a ostatecznie lepiej było to zrobić teraz, za dnia. W mig zarzucili tobołki i ruszyli przed siebie.
Niedługo las skończył się raptownie, a za nim odsłoniła się szeroka trawiasta równina. Dopiero teraz zorientowali się, że za bardzo zboczyli na południe. Daleko po lewej widzieli za Rzeką niewielki pagórek Jeleniowa. Wyszli zza zasłony drzew i, najszybciej jak mogli, pomaszerowali przez roztokę.
Niepokoił ich brak osłony; daleko z tyłu wznosiło się miejsce, gdzie rano jedli śniadanie. Frodo niemal oczekiwał, że na tle nieba zobaczy małą figurkę jeźdźca, ale grzbiet wzgórza był czysty. Słońce umknęło osaczającym je obłokom i jasno teraz świeciło, chyląc się ku wzniesieniom, które opuścili. Trwoga powoli malała, chociaż pozostał niepokój. Okolica robiła się coraz bardziej zadbana: weszli między pola i łąki, poprzecinane miedzami, płotami i rowami odwadniającymi. Panowały tu cisza i spokój jak w innych częściach Włości. Z każdym krokiem poprawiały się im nastroje. Im wyraźniejsza była linia Rzeki, tym bardziej Czarni Jeźdźcy wydawali się leśnymi widmami, należącymi do okolic, które zostawili za sobą.
Skrajem dużego zagonu rzepy doszli do solidnej furtki, od której wyjeżdżona dróżka prowadziła między dobrze utrzymanymi płotami do kępy drzew.
— Znam tę furtkę i to miejsce! — zawołał Pipin. — To Groszy Łan, siedziba Kmiecia Chętki. Tam w tych drzewach stoi jego dom.
— Z jednych tarapatów w drugie! — parsknął Frodo, a na jego twarzy pojawił się wyraz takiego niepokoju, jak gdyby Pipin oznajmił, że ścieżka prowadzi do smoczej jamy. Towarzysze przyglądali mu się zdziwieni.
— O co chodzi? Coś jest nie w porządku z Chętką? — spytał Pipin. — Żyje w przyjaźni ze wszystkimi Gorzaleniami. To prawda, że przygodni wędrowcy bardzo się go boją, po części z racji tych jego psów, ale blisko już tutaj do granicy i mieszkańcy muszą się mieć na baczności.
— Wiem, wiem — powiedział Frodo i uśmiechnął się z lekkim zawstydzeniem — ale i tak boję się i jego, i psów. Przez całe lata obchodziłem to gospodarstwo szerokim łukiem. Kiedy byłem jeszcze chłopakiem w Gorzym Dworze, złapał mnie kilka razy, jak szukając grzybów, zapędziłem się na jego ziemię. Przy ostatniej takiej okazji stłukł mnie na kwaśne jabłko, a potem zaciągnął przed te swoje bestie. „Widzicie”, mówi do nich, „tego parszywca? Jeśli jeszcze raz postawi nogę na moim polu, możecie go sobie zjeść! A teraz przegnajcie go trochę!” I pogoniły mnie aż do samego promu. Odtąd zawsze już ogarniał mnie lęk na samą myśl o Chętce, chociaż trzeba przyznać, że psy znały się na swej robocie: napędziły mi strachu, ale żadnej innej krzywdy nie zrobiły.
Pipin zaśmiewał się w głos.
— Najwyższy czas zrobić z tym porządek, szczególnie jeśli masz zamieszkać w Jelenisku. Kmieć to naprawdę porządny hobbit, jeśli tylko nie podbierasz mu grzybów. Płoty nie pozwolą nam zboczyć ze ścieżki, a jak go spotkamy, ja będę rozmawiał. Jest przyjacielem Radego i swego czasu często tu do niego zachodziliśmy.
Przeszli przez furtkę i po niedługim czasie ujrzeli między drzewami strzechę dużego domostwa i gospodarskiej zabudowania. Chętkowie, podobnie jak Moczystopczykowie z Kłodawki oraz inni mieszkańcy Błot, żyli w domach. Budynki Kmiecia zbudowane były z cegły i otoczone wysokim murem. Dostęp do alejki prowadzącej do domostwa zamykała drewniana brama.
Nagle rozległo się przeraźliwe ujadanie oraz niezwykle donośny głos:
— Łaps! Kieł! Wilk! Bierzcie!
Frodo i Sam znieruchomieli, ale Pipin śmiało postąpił kilka kroków. Wrota się otworzyły i wypadły z nich trzy wielkie psiska, które ujadając, rzuciły się ku wędrowcom. Na Pipina nie zwróciły uwagi, dwa jednak przyparły do muru biednego Sama i szczerzyły zębiska, ilekroć usiłował się poruszyć, największa zaś bestia zatrzymała się naprzeciw Froda, groźnie powarkując.
Teraz w otworze bramy pojawił się barczysty, korpulentny hobbit o pyzatych, czerwonych policzkach.
— No, no, no — powiedział. — Któż to raczył mnie zaszczycić i jaki ma interes?
— Dobry wieczór, mości Chętko! — grzecznie przywitał go Pipin.
Gospodarz przyjrzał mu się uważnie i twarz mu poweselała.
— A niech mnie, jeśli to nie pan Pipin, to znaczy Peregrin Tuk! — wykrzyknął, a głos z opryskliwego stał się przyjazny. — Dawnom już pana tutaj nie widywał. Mają szczęście pana kompanioni, że jest pan moim znajomym, bo już chciałem poszczuć ich psami. Dziwny dziś dzień i dziwne odwiedziny. Pewnie, że tu, w pobliżu Rzeki, zwyczajni jesteśmy różnych dziwaków, ale ten jegomość zupełnie mi nie przypadł do gustu. Dopóki ode mnie coś tu jeszcze zależy, bez pozwolenia nie zajrzy on już drugi raz na moje włości.
— O kim pan mówi, mości Chętko? — spytał Pipin.
— Toście go nie widzieli? — spytał zdziwiony Kmieć. —Przed chwilą jechał alejką. Dziwny gość i dziwne stawiał pytania. Ale, ale, chodźmy lepiej do domu, tam wygodniej będzie porozmawiać o wszystkich nowinach. Mam w piwnicy antałek mocnego piwa, jeśli pan, panie Tuk, i pańscy towarzysze zechcecie skosztować.
Było jasne, że wszystkiego dowiedzą się od gospodarza w odpowiednim czasie i w odpowiedni sposób, postanowili więc przyjąć zaproszenie.
— A co z tymi psami? — spytał bojaźliwie Frodo.
Kmieć zaśmiał się serdecznie.
— Bez mojego rozkazu nie zrobią wam żadnej krzywdy. Ej, Łaps, Kieł, do nogi! Wilk, do nogi, mówię!
Ku niezmiernej uldze Froda i Sama bestie pobiegły do właściciela, któremu Pipin przedstawił swoich dwóch towarzyszy.
— To imć Frodo Bagosz; nie wiem, czy pan pamięta, ale kiedyś mieszkał w Gorzym Dworze.
Usłyszawszy nazwisko Bagosz, Chętka drgnął i bacznie spojrzał na Froda, który przez chwilę myślał, że Kmieć przypomniał sobie zakazane grzybobrania i znowu poszczuje go psami. On jednak serdecznie otoczył go ramieniem.
— No i czy to naprawdę nie jest dzień osobliwy? — wykrzyknął. — Imć Bagosz we własnej osobie? Proszę, proszę do środka! Tym bardziej musimy porozmawiać.
Po chwili byli już w kuchni Chętki i rozsiedli się przy wielkim kominku. Wnet pojawiła się pani Chętkowa z brzuchatym dzbanem piwa i napełniła cztery dorodne kufle. Piwo okazało się przednie i szczodrze wynagrodziło Pipinowi ominięcie „Złotego Okonia". Sam jednak zabrał się do trunku nieufnie: z natury podejrzliwie traktował mieszkańców innych części Włości, a na dodatek trudno mu było zdobyć się na życzliwość wobec kogoś, kto złoił skórę jego panu, nawet jeśli było to dawno temu.
Po kilku uwagach na temat pogody i zasiewów Chętka odstawił kufel i popatrzył kolejno na każdego z trzech gości.
— Powiedzcie, mości Peregrinie, skąd przybywacie i dokąd zmierzacie? Przybyliście może z wizytą do mnie? Jeśli tak, to nie widziałem, jakeście przekraczali bramę.
— Nie mogliście widzieć — odparł Pipin — gdyż, jak już na pewno zgadliście, nadeszliśmy z drugiej strony, od pól. Weszliśmy jednak w wasze obejście przez przypadek, gdyż zmyliliśmy drogę w lesie w bok od Leśnego Dworu, kiedy staraliśmy się dostać skrótami na przystań promu.
— Jeśli wam spieszno — mruknął gospodarz — droga lepiej by się wam przysłużyła. Ale nie to mnie niepokoi. Jeśli tylko macie taką wolę, możecie wchodzić na moją ziemię, mości Peregrinie. Pan zresztą także, mości Bagoszu, chociaż zda mi się, że nie stracił pan smaku na grzyby. — Chętka zachichotał. — Tak, tak, dobrze pamiętam czasy, kiedy młody Frodo Bagosz należał do najgorszych urwipołciów w okolicy, ale to nie grzyby przywołały mi na pamięć wasze imię. Usłyszałem je niedługo przed tym, jakeście się zjawili. Jak myślicie, o kogo rozpytywał mnie ten dziwny przybysz?
Cała trójka wpatrywała się w niego w napięciu.
— No więc tak — ciągnął Chętka, starannie dobierając słowa i delektując się ich efektem — wjechał na czarnym koniu przez bramę, która była właśnie otwarta, i zatrzymał się pod moimi drzwiami. Cały był na czarno, opatulony i zakapturzony, zupełnie jak gdyby nie chciał, żeby go ktoś poznał. „Czego też taki może szukać we Włości?”, pomyślałem sobie, rzadko bowiem nad granicą widzi się ludzi, a już o takim czarniastym to z pewnością nigdy nie słyszałem.
„Dobry dzień”, mówię do niego. „Nie wiem, dokąd zmierzacie, ale tędy nie prowadzi żadna droga, więc najlepiej, jak zawrócicie na trakt”. Nie podobał mi się jego wygląd, a Łaps, który zaraz wpadł na dziedziniec, poniuchał tylko i odskoczył, jakby go coś użądliło, a potem podkulił ogon pod siebie i czmychnął skomląc. Czarny jednak nawet nie drgnął w siodle.
„Stamtąd przyjechałem”, powiada głosem powolnym i drewnianym, a ręką wskazuje na zachód, czyli, zważcie, na moje pola. „Czy widziałeś Bagoszów?”, pyta i nachyla się ku mnie, a chociaż twarzy nie zoczyłem, tak głęboki miał kaptur, poczułem, jak po plecach przeleciał mi dreszcz. Nie widziałem powodu, żeby mi się taki pętał po mojej ziemi.
„Nic tu po was”, powiadam, „bo nie ma tu też żadnych Bagoszów. W złą część Włości trafiliście, lepiej zawrócić na zachód do Hobbitowa, ale tym razem drogą, a nie polami, jeśli łaska”.
„Bagosz wyjechał”, on na to szeptem, „i zmierza tutaj. Jest niedaleko. Chcę go znaleźć. Powiesz mi, jak go zobaczysz, tak? Wrócę tu jeszcze ze złotem”.
„Ze złotem czy bez złota, nie pokazujcie się tutaj więcej”, mówię, „a teraz czym prędzej zawracajcie. Daję wam minutę, a potem poszczuję swoimi psami”.
Wtedy on tak jakoś dziwnie zasyczał; może się śmiał, może i nie. A potem spiął konia i ruszył wprost na mnie, tak że w ostatniej chwili zdążyłem odskoczyć. Zawołałem psy, ale on już wpadł w bramę i niczym błyskawica pomknął tą alejką. No i co wy na to?
Frodo wpatrywał się przez chwilę w ogień, ale w głowie kołatała mu tylko jedna myśl: jakim cudem mają się dostać do promu?
— Sam nie wiem, co o tym myśleć — mruknął w końcu.
— To ja wam powiem, co myślę — powiedział Chętka. — Nie powinniście się byli przenosić, mości Frodo. Tamci hobbici znad Wody inni są i dziwni. — Sam poruszył się na krześle i spojrzał na mówiącego nieprzyjaźnie. — Ale zawsze był z was taki urwis. Jakem tylko posłyszał, że rzucacie Gorzaleniów i przenosicie się do starego Bilba, zaraz powiedziałem, że napytacie sobie przez to biedy. Zapamiętajcie moje słowa: wszystko przez te dziwne sprawki jaśnie pana Bilba. Powiadają, że pieniądze zdobył podejrzanymi jakimiś sposobami w podejrzanych krajach. A może ktoś chciałby się dowiedzieć, co też się stało z tym złotem i klejnotami, co to je, jak mówią, zakopał w Bagosznie?
Frodo nic nie odpowiedział, skonsternowany chytrymi domysłami Chętki.
— I dlatego — ciągnął gospodarz Groszego Łanu — rad słyszę, że zdecydowaliście się powrócić do Jeleniska, a moja rada brzmi: zostańcie tutaj i nie mieszajcie się już więcej z obcymi. Macie w tych stronach dobrych przyjaciół. Jeśli któryś z tych czarnych jegomościów zjawi się tu jeszcze, szukając was, już ja go wykieruję. Powiem, żeście umarli albo wyjechali z Włości, cokolwiek sobie zażyczycie. Zresztą zda mi się coś, że to o Bilba przede wszystkim im się rozchodzi.
— Może masz rację — mruknął Frodo, który wpatrywał się w ogień, aby uniknąć spojrzenia Chętki przyglądającego się mu badawczo.
— No cóż, widzę, że macie wy swoje plany — pokiwał głową gospodarz. — Jasne to jak słońce, że nie traf jednego popołudnia sprowadził do mnie i was, i tego jeźdźca, a moja nowina może i wcale dla was nie jest taka nowa. Nie chcę od was wyciągać tego, co wolelibyście zachować dla siebie, ale miarkuję, że popadliście w jakieś tarapaty. Może się frasujecie, że nie uda wam się dotrzeć niepostrzeżenie do promu?
— Nad tym właśnie myślałem — przyznał Frodo — ale musimy próbować się tam dostać, a w niczym nam nie pomoże siedzenie i dumanie. Sądzę, że nie mamy chwili do stracenia. Serdeczne dzięki za waszą uczynność, mości Chętko. Możecie się śmiać, ale trzydzieści lat z okładem żyłem w lęku przed wami i waszymi psami, i teraz dopiero widzę, jaka to szkoda, bom tracił w ten sposób dobrego przyjaciela. Przykro mi, że trzeba się zaraz żegnać, ale może któregoś dnia tu wrócę, jeśli los pozwoli.
— Zawsze będziecie mile witani — powiedział z przekonaniem Chętka. — Mam pewien pomysł. Słońce za chwilę już zajdzie i zaraz będziemy zasiadać do kolacji, bo zwykliśmy kłaść się niedługo po zmierzchu. Byłbym wielce zaszczycony, gdybyście wszyscy zechcieli zostać i posilić się z nami.
— Zrobilibyśmy tak z przyjemnością — odparł Frodo — ale nie możemy zwlekać ani chwili. I tak już chyba nie dotrzemy do promu.
— Poczekajcie chwilę i dajcie mi dokończyć, bo chciałem jeszcze coś powiedzieć: po kolacji wyprowadzę kryty wóz i zawiozę was na przystań, dzięki czemu oszczędzicie nogi, a może i unikniecie niepożądanych kłopotów.
Teraz Frodo z wdzięcznością przyjął zaproszenie, ku wielkiej uldze Pipina i Sama. Słońce właśnie znikało za wzgórzami na zachodzie i światło dnia powoli przygasało. Pojawili się dwaj synowie Chętki oraz trzy jego córki i zaczęli nakrywać ogromny stół do sutej kolacji. Zapalono świece i podsycono ogień. Pani Chętkowa bez przerwy wchodziła i wychodziła; pojawili się też dwaj hobbici pracujący w gospodarstwie i w końcu cała dwunastka zasiadła do stołu. Piwa było pod dostatkiem, podobnie jak potraw z grzybów i mięsa, a także innych smakołyków. Psy ułożyły się koło ognia i pogryzały rzucane im kości.
Kiedy głód został nasycony, gospodarz wraz z synami przygotował wóz do drogi. Goście wyszli na dziedziniec, na którym panowała już zupełna ciemność, wrzucili swoje bagaże, sami wsiedli pod budę. Kmieć wskoczył na kozła i zaciął swoje dwa kuce. Jego żona stała w otwartych drzwiach.
— Uważaj na siebie. Kmieciu! — zawołała. — Nie wdawaj się w żadne sprzeczki z obcymi i wracaj prosto do domu.
— Dobrze, dobrze — odkrzyknął Chętka i wyjechał z bramy. Wiatr umilkł zupełnie, noc była cicha i spokojna, a powietrze chłodne. Jechali bez żadnego światła: wolno i ostrożnie. Po niecałej pół mili droga doszła do głębokiego rowu i zaczęła się wspinać na wysoki nasyp. Wjechawszy tam, Chętka zeskoczył i uważnie rozejrzał się w obie strony, na północ i południe, nic jednak nie było widać ani słychać. Strzępki rzecznej mgły zawisły nad rowami i snuły się nad polami.
— Straszna ciemnica — oznajmił Chętka — ale lampy zapalę dopiero wtedy, jak zawrócę do domu. Przy nocy takiej jak dzisiaj o wiele prędzej usłyszymy coś na drodze niż zobaczymy.
Od przystani promu dzieliła ich jeszcze mila. Hobbici ciasno owinęli się płaszczami, co nie przeszkodziło im nadstawiać czujnie uszu na każdy dźwięk inny niż skrzyp koła albo stukot kopyta. Frodo miał wrażenie, iż wóz posuwa się wolniej od ślimaka. Pipin kiwał się i od czasu do czasu zapadał w drzemkę; Sam wpatrywał się w gęstniejącą mgłę.
Wreszcie dotarli do alejki prowadzącej na przystań, co zapowiedziały dwa wysokie białe słupy, które znienacka wynurzyły się z mroku po prawej stronie. Kmieć Chętka ściągnął lejce i wóz zatrzymał się z chrzęstem osi. Pasażerowie zaczęli właśnie wysiadać, gdy nagle usłyszeli to, czego przez cały czas się obawiali: coraz bliższy odgłos kopyt na drodze.
Chętka ścisnął chrapy kuców i wytężył wzrok, wpatrując się w ciemność. Jeździec podążał ku nim, a nieruchome, przesycone mgłą powietrze wzmacniało stukot podków.
— Lepiej się skryjcie, mości Frodo — szeptem powiedział Sam. — Wskakujcie pod budę i przykryjcie się kocami, a my tego pana wyślemy gdzie pieprz rośnie.
Gaduła stanął obok Chętki tak, że Czarny Jeździec musiałby przejechać po nim, aby zbliżyć się do wozu.
Klip-klap, klip-klap.
Tamten był tuż przy nich.
— Hej, ktoś ty? — zawołał Kmieć Chętka. Koń zatrzymał się. Hobbici mieli wrażenie, że mogą już rozpoznać zarys ciemnej zakapturzonej postaci odległej od nich o sążeń.
— Ktoś ty, pytam? — zawołał gospodarz, po czym oddał lejce Samowi i zrobił krok do przodu. — Nie zbliżaj się, zanim nie powiesz, czego szukasz i dokąd jedziesz!
— Szukam imć Bagosza. Widzieliście go może? — odparł stłumiony głos, który należał niewątpliwie do Radego Gorzalenia. Pojawiła się przyćmiona lampa, której blask padł na zdumioną twarz Chętki.
— Imć Rady! — zawołał.
— Pewnie, a kto by inny? — powiedział Rady, kiedy zaś wynurzył się z mgły i trwoga pozostałych prysnęła, raptem zmniejszył się w ich oczach do rozmiarów normalnego hobbita. Dosiadał kuca, a szyję i twarz owinął szalem dla ochrony przed mgłą.
Frodo wyskoczył z wozu i rzucił się na powitanie.
— No, wreszcie jesteś! — wykrzyknął Rady. — Zaczynałem się martwić, czy w ogóle się dziś pojawisz, a teraz wracałem na kolację. Gdy mgły się podniosły, wyjechałem w kierunku Kłodawki, aby zobaczyć, czy nie wylądowałeś w jakimś rowie. Ale niech mnie kule biją, jeśli wiem, skądeś nadjechał. Gdzieście ich znaleźli, mości Chętko? Przyłapaliście ich nad sadzawką?
— Nie. Zobaczyłem ich, jak przekradali się przez moje obejście i omal nie poszczułem ich psami, ale z pewnością sami wam o wszystkim opowiedzą. A teraz jeśli wybaczycie mi, waszmościowie, najlepiej będzie, jak pojadę do domu. Pani Chętkowa wkrótce zacznie się niepokoić.
Zawrócił wóz i wskoczył na kozła.
— Dobrej nocy życzę wszystkim. Osobliwy to był dzień, nie ma co, ale dobre wszystko, co się dobrze kończy, chociaż może nie powinno się tego mówić, zanim stopa nie stanie na progu domu. Przyznam szczerze, że rad będę, gdy stanie się tak ze mną.
Zapalił lampy, a potem znienacka wydobył spod kozła duży kosz.
— Zupełnie bym zapomniał! Pani Chętkowa kazała to przekazać mości Bagoszowi z najlepszymi pozdrowieniami.
Z tymi słowami szarpnął lejce i odjechał, żegnany chóralnymi podziękowaniami i życzeniami dobrej nocy. Wszyscy patrzyli, jak blade światło lamp rozmywa się we mgle. Raptem Frodo wybuchnął śmiechem, gdyż do jego nozdrzy dotarł z kosza wyraźny zapach grzybów.
Rozdział V
Spisek ujawniony
NAJLEPIEJ BĘDZIE, JEŚLI I MY RUSZYMY DO DOMU — odezwał się Rady. — Jest tu, jak rozumiem, jakaś tajemnica, ale na razie muszę chyba poskromić ciekawość.
Do promu prowadziła droga prosta, dobrze utrzymana i wyłożona po bokach dużymi, białymi kamieniami. Po jakichś pięćdziesięciu sążniach dotarli do brzegu rzeki i szerokiego drewnianego pomostu, przy którym kołysała się krypa promu. Pachołki na skraju pomostu biało połyskiwały w świetle dwóch lamp. Mgła nad polami spowiła już żywopłoty, ale woda przed nimi była mroczna, jeśli nie liczyć kilku białych pasemek, które zaplątały się w trzciny. Na drugim brzegu powietrze było czystsze.
Rady wprowadził kuca na trap promu, a reszta poszła za nim. Kiedy wszyscy byli już na łodzi, Rady odcumował i chwycił długi kij. Wypłynęli na leniwe i szerokie wody Gorzawiny. Brzeg po drugiej stronie był stromy; od przystani kręta ścieżka prowadziła w górę ku kępce niewyraźnych świateł. Dalej wznosił się Jeleni Róg, a na nim we mgle połyskiwały żółto i czerwono liczne okrągłe okna Gorzego Dworu, pradawnej siedziby Gorzaleniów.
Dawno, dawno temu Gorhendad Staroleń, głowa rodu Staroleniów, jednego z najstarszych w Błotach, a nawet w całej Włości, przeprawił się przez rzekę, która stanowiła naturalną wschodnią granicę. Zbudował (i wykopał) Gorzy Dwór, zmienił nazwisko na Gorzaleń i stał się władcą terenu, który był właściwie małym, niezależnym kraikiem. Rodzina mnożyła się i rosła także po śmierci Gorhendada, aż wreszcie Gorzy Dwór zajął cały szczyt małego pagórka. Siedziba miała trzy ogromne wejścia główne, moc drzwi bocznych i ponad setkę okien. Gorzaleniowie i ich liczni podwładni zaczęli kopać, a potem budować wszędzie wokół dworu. Tak narodziło się Jelenisko, gęsto zasiedlony pas ziemi pomiędzy rzeką a Starym Lasem, swego rodzaju kolonia Włości. Największą osadą był Jeleniów, który przycupnął na stokach za Gorzym Dworem.
Mieszkańcy Błot przyjaźnie odnosili się do Jelenian, a Pan na Dworze (jak tytułowano głowę rodziny Gorzaleniów) cieszył się poważaniem wszędzie pomiędzy Kłodawką a Kępą, ale hobbici z Włości uważali obywateli Jeleniska za na pół obcych, chociaż od innych hobbitów z czterech Ćwiartek różnili się tym tylko, że nie stronili od łodzi, a niektórzy z nich potrafili nawet pływać.
Ich kraina była początkowo odsłonięta od wschodu, z czasem jednak pojawił się tutaj pas żywopłotu: Wysoki Płot. Sadzony wiele pokoleń wcześniej, a potem troskliwie doglądany, był teraz gęsty i wyrośnięty. Od mostu na Gorzawinie wielkim łukiem, odchodzącym od rzeki, biegł aż do Skraju (gdzie ze Starego Lasu wypływała Wierzbica i wpadała do Gorzawiny), liczył więc sobie dobrze ponad pięć mil. Nie zapewniał jednak całkowitego bezpieczeństwa. W wielu miejscach Las sąsiadował z Płotem, na noc Jelenianie zamykali więc drzwi na klucz, co także nie było zwyczajem we Włości.
Prom wolno, lecz pewnie sunął po wodzie i coraz bliżej mieli do brzegu Gorzawiny. Z całej gromadki tylko Sam nigdy jeszcze nie był na drugim brzegu rzeki. Miał teraz dziwne uczucie, że jego stare życie coraz bardziej zapada się w mgłę za plecami, a przed nim rozpościera się czerń tajemnicy i grozy. Podrapał się po głowie i przez chwilę zapragnął, żeby imć Frodo dalej żył sobie spokojnie w Bagosznie.
Wreszcie czterej hobbici wysiedli z promu; Rady zaczął go cumować, Pipin chwycił kuca za uzdę i pociągnął w kierunku ścieżki, kiedy Sam (który zapatrzył się na przeciwległy brzeg, być może żegnając się z Włością) szepnął chrapliwie:
— Niech pan spojrzy, mości Frodo! Widzi pan?
Na pomoście, w świetle odległych lamp mogli rozpoznać postać z takiej odległości wyglądającą jak czarne, porzucone zawiniątko, które jednak się poruszało to w jedną stronę, to w drugą, jak gdyby badając teren. Po chwili ciemna figura wycofała się w mrok.
— A cóż to takiego, jak mi Włość miła? — wykrzyknął Rady.
— Coś, co nas prześladuje — odrzekł Frodo. — Nie pytaj więcej, musimy ruszać jak najszybciej.
Spiesznie wdrapali się na szczyt skarpy, ale kiedy stamtąd spojrzeli na drugi brzeg, nic nie zobaczyli w otulającej go mgle.
— Dobrze, że nie trzymacie żadnych łodzi po zachodniej stronie! — westchnął Frodo. — Czy można rzekę przebyć konno?
— Pięć mil na północ jest most na Gorzawinie, a jeśli komuś daleko, może próbować ją przepłynąć, ale jeszcze nigdy nie słyszałem o koniu, któremu by się to udało. Czemu pytasz?
— Potem ci wyjaśnię. Porozmawiamy o wszystkim w domu.
— W porządku. Ty i Pipin znacie drogę, więc ja pojadę przodem i uprzedzę Grubcia Boblika, że zaraz się zjawicie. Kolacja będzie na was czekała.
— Jedliśmy już u Kmiecia Chętki, ale nie zaszkodzi jeszcze raz coś przekąsić — powiedział Frodo.
— Pewnie, pewnie. Daj tutaj ten koszyk — rzekł Rady i po chwili zniknął w ciemności.
Od Gorzawiny do nowego domu Froda w Kruczym Dole był jeszcze kawałek. Po lewej zostawili Jeleni Róg oraz Gorzy Dwór, a na obrzeżu Jeleniowa wkroczyli na główny trakt Jeleniska, który prowadził do mostu, a którym poszli kilkanaście staj na północ, aż dotarli do drogi zbaczającej w prawo.
W końcu dotarli do wąskiej furtki w gęstym żywopłocie. W ciemności nie sposób było zobaczyć domu, który cofnięty daleko od drogi stał pośrodku dużego kolistego trawnika obrzeżonego pasem niskich drzewek. Frodo zdecydował się na niego, gdyż znajdował się na skraju Jeleniska, a w pobliżu nie było innych siedzib, zatem niepostrzeżenie można było wjeżdżać i wyjeżdżać. Dawno temu wznieśli go Gorzaleniowie na użytek gości lub członków rodu, którzy na jakiś czas chcieli odetchnąć od gwarnego życia w Gorzym Dworze. Utrzymany był w starodawnym stylu i w miarę możliwości upodobniony do hobbitowego smajala: długi, niski, parterowy, miał dach z darni, okrągłe okna i duże okrągłe drzwi.
Kiedy od bramy szli zieloną alejką, za szczelnie zamkniętym okiennicami nie było widać żadnych świateł. Frodo zapukał do drzwi i natychmiast otworzył im Grubcio Boblik. Zalał ich strumień miękkiego światła, które wnet wraz z przybyszami skryło się za tarczą drzwi. Znaleźli się w obszernym holu z drzwiami po obu stronach i korytarzem prowadzącym w głąb domu.
— No i jak ci się podoba? — zapytał Rady, który pojawił się w korytarzu. — Wraz z Grubciem robiliśmy wszystko, żeby było tu jak najprzytulniej, ale czasu nie mieliśmy wiele, gdyż sami dotarliśmy dopiero wczoraj.
Frodo rozejrzał dookoła. Siedziba rzeczywiście wyglądała jak prawdziwy dom. Wiele z jego ulubionych przedmiotów — czy też przedmiotów Bilba, które natychmiast przypomniały mu o starym przyjacielu — zostało ustawionych tak jak w Bagosznie. Miłe, zaciszne miejsce, w którym z wielką chęcią spędziłby w spokoju najbliższe lata. Poczuł wyrzuty sumienia, że naraził przyjaciół na wszystkie te trudy i starania; z niepokojem myślał, jak przekazać im wiadomość, że musi się z nimi rozstać wkrótce, a właściwie zaraz. Tak czy owak, musiał to zrobić jeszcze tego wieczoru, zanim udadzą się na spoczynek.
— Wspaniale — powiedział z przymusem. — Zupełnie nie czuję, że w ogóle gdzieś wyjeżdżałem.
Podróżni rozwiesili swoje płaszcze i zdjęli z pleców tobołki. Rady poprowadził ich korytarzem i otworzył drzwi na jego końcu. Zobaczyli błyski płomieni i wielki kłąb pary.
— Ach, kąpiel! — zawołał Pipin. — Niech chwała będzie Radostkowi!
— W jakiej kolejności wchodzimy? — spytał Frodo. — Zaczynamy od najstarszych czy od najszybszych? W każdym przypadku ty będziesz ostatni, mości Peregrinie.
— Naprawdę mnie nie doceniasz — obruszył się Rady. — Przecież nie możemy rozpoczynać życia w Kruczym Dole od kłótni o kąpiel. Są tutaj trzy wanny i ogromny kocioł pełen gorącej wody. Nie zabraknie też mydła ani ręczników. Rozbierajcie się żwawo!
Rady i Grubcio pospieszyli do kuchni znajdującej się po przeciwnej stronie korytarza, aby skończyć przygotowania do późnej kolacji. Z łazienki dochodziły dźwięki trzech różnych piosenek, zmieszane z pluskami i chlupotami. Wreszcie górę nad dwiema pozostałymi wzięła przyśpiewka Pipina, który zaintonował jedną z ulubionych ballad łaziebnych Bilba.
Wieczornej kąpieli niech będzie chwata,
Czym śpiew dla duszy, tym ona dla ciała.
Brudasów, kopciuchów przegnać czas precz,
Bo woda gorąca to piękna jest rzecz!
Słodki na wiosnę jest szmerek deszczyku,
Piękny nurt wartki w górskim strumyku,
Lecz o tym nie śnię ni o lata złocie
W gorącej wody miłej pieszczocie.
Bardzo jest miła, ach, woda źródlana,
By usta spłukać, wysuszone z rana,
Wieczorem lepszy łyczek piwa długi
I wody gorącej na mych plecach strugi.
Pięknie się mieni strumień nieustanny,
Tryskając w niebo wstęgami fontanny,
Lecz nie ma fontanna nigdy tej urody,
Co spod mej dłoni chlust gorącej wody!
Rozległ się potężny plusk, któremu towarzyszył wrzask Froda. Nietrudno było zgadnąć, że Pipin faktycznie zamienił swą wannę w fontannę.
— Co z kolacją i długim łykiem piwa? — zapytał Rady spod drzwi, w których pokazał się wycierający włosy Frodo.
— Tyle tam wody, że skończę się ubierać w kuchni.
— No, no, no — mruknął Rady, gdy zerknął do środka. — Pipin, nie dostaniesz niczego do zjedzenia, zanim nie wytrzesz tu wszystkiego do sucha. I pospiesz się, bo nie będziemy na ciebie czekać.
Kolację zjedli przy dużym stole nie opodal kominka.
— Mam nadzieję, że żaden z was nie chce już dokładki grzybów? — spytał bez specjalnej nadziei Grubcio.
— Chcemy! — wrzasnął Pipin.
— Są moje! — zakrzyknął Frodo. — To ja dostałem je od pani Chętkowej, prawdziwej królowej wśród wieśniaczek. Zabieraj swoje chciwe łapska, ja będę nakładał.
Hobbici zajadają się grzybami w sposób tak namiętny, że trudno to porównać z jakąkolwiek pasją pośród ludzi, co jakoś tłumaczy dalekie wyprawy Froda na osławione pola Błot, a także gniew urażonego Chętki. Teraz jednak grzybów było pod dostatkiem, nawet jak dla hobbitów. Nie zabrakło także innych smakołyków, kiedy więc kończyli posiłek, również na twarzy Grubcia Boblika rozlał się błogi uśmiech sytości. Odsunęli stół na bok i rozsiedli się wokół kominka.
— Sprzątniemy później — powiedział Radostek — a teraz opowiedzcie mi, co też was spotkało po drodze, bo coś mi się zdaje, że wasza wędrówka nie była tak nudna jak moja. Chcę usłyszeć o wszystkim ze szczegółami, a najbardziej mnie ciekawi, co też zdarzyło się u starego Chętki i dlaczego tak srogo na mnie nastawał.
— Mieliśmy wszyscy niezłego stracha — odezwał się Pipin, gdy stało się jasne, że zapatrzony w ogień Frodo nie spieszy się z odpowiedzią. — Nie inaczej byłoby z tobą, gdyby cię przez dwa dni prześladowali Czarni Jeźdźcy.
— Kto to taki?
— Czarne postacie na czarnych koniach — wyjaśnił Pipin. — Skoro Frodo nie chce mówić, to ja ci opowiem wszystko od samego początku.
I Pipin przedstawił dokładne sprawozdanie z podróży, Sam zaś wzbogacał opowieść własnymi uwagami i okrzykami. Frodo siedział milczący.
— Pomyślałbym, że wszystko to czysta fantazja — mruknął na koniec Rady — gdybym sam nie widział czarnej postaci na przystani i gdyby nie ten dziwny ton w głosie Kmiecia. Co myślisz o tym wszystkim, Frodo?
— Kuzyn Frodo był przez cały czas bardzo tajemniczy, ale chyba nadszedł wreszcie czas, żeby co nieco nam wyjawił. Na razie znamy tylko przypuszczenia starego Chętki, że cała sprawa wiąże się jakoś ze skarbem Bilba.
— To tylko przypuszczenia — prychnął Frodo. — Tak naprawdę nie wie on nic na pewno.
— Kmieć to sprytny hobbit — mruknął Radostek. — Wiele ma rzeczy w głowie, których nie ubiera w słowa. Słyszałem, że ongiś chadzał sobie do Starego Lasu i panuje powszechna opinia, że zna się na różnych osobliwych sprawach. Ale powiedz nam przynajmniej tyle, Frodo, czy zgaduje on dobrze, czy źle.
— Myślę — zaczął Frodo powoli — że po części dobrze zgadywał. To, co się teraz dzieje, ma związek z dawnymi przygodami Bilba, Jeźdźcy zaś wypatrują, czy raczej trzeba by powiedzieć: szukają, jego lub mnie. Obawiam się też, jeśli już chcecie wiedzieć, że to naprawdę nie przelewki, ja zaś nie jestem bezpieczny ani tutaj, ani gdziekolwiek indziej.
Frodo rozglądnął się po ścianach i oknach, jak gdyby w obawie, że zaraz mogą zniknąć. Pozostali patrzyli na niego w milczeniu, wymieniając między sobą porozumiewawcze spojrzenia.
— Zaraz wszystkiego się dowiemy — szepnął Pipin do Radego, który pokiwał głową.
— Dobrze! — przemówił wreszcie Frodo i poprawił się na krześle, najwidoczniej podjąwszy jakąś decyzję. — Nie mogę już tego dłużej ukrywać. Muszę wam coś powiedzieć, ale nie bardzo wiem, jak zacząć.
— To może ja ci pomogę — cicho wtrącił Rady — gdyż czegoś tam się domyślam.
— A czego? — spytał Frodo z niepokojem w głosie.
— Kochany Frodo, chodzi o to, że trudno ci powiedzieć do widzenia. Chciałeś, rzecz jasna, opuścić w ogóle Włość, tyle że niebezpieczeństwo pojawiło się wcześniej niż przypuszczałeś i dlatego musisz wyruszyć natychmiast, chociaż bardzo tego nie chcesz. Wszyscy ci współczujemy.
Frodo bezgłośnie otwierał i zamykał usta, a wyraz zdumienia na jego twarzy był tak komiczny, że wszyscy wybuchnęli śmiechem.
— Stary, poczciwy Frodo! — powiedział Pipin. —Naprawdę wierzyłeś w to, że wszystkim nam zamydlisz oczy? Nie byłeś dość ostrożny i przebiegły. Od kwietnia było przecież widać, że zamierzasz porzucić swoje stare kąty. Ileśmy to razy słyszeli, jak mruczałeś pod nosem: „Czy zobaczę jeszcze kiedyś dolinę?” i inne podobne słowa. No i to udawanie, że kończą ci się pieniądze, i jeszcze ta sprzedaż ukochanego Bagoszna Sakowianom! A na koniec sekretne rozmowy z Gandalfem.
— Wielkie nieba! — wykrztusił Frodo. — Ja myślałem, że jestem taki ostrożny i przebiegły. Ciekawe, co na to powie Gandalf. Więc jak? Cała Włość plotkuje o moim wyjeździe?
— Nie, nie — zaprzeczył Rady. — O to nie musisz się martwić! Tajemnica, naturalnie, długo się nie utrzyma, ale na razie, jak sądzę, sekret znamy tylko my, twoi pomocnicy. Pamiętaj przecież, że znamy cię dobrze i dużo z tobą przebywaliśmy, dlatego też łatwiej nam niż innym przeniknąć niekiedy twoje myśli. Znaliśmy także Bilba. Powiem ci szczerze, że uważnie ci się przyglądałem od czasu jego wyjazdu, gdyż przypuszczałem, iż wcześniej lub później podążysz jego śladem. Mniemałem, że nastąpi to wcześniej, a ostatnio poważnie zaczęliśmy się obawiać, iż podobnie jak on wymkniesz nam się znienacka bez żadnej zapowiedzi. Od wiosny mieliśmy oczy szeroko otwarte i wiele poczyniliśmy własnych przygotowań. Nie umkniesz nam tak łatwo.
— Ale ja muszę jechać! — westchnął Frodo. — I nie ma na to żadnej rady, kochani przyjaciele. Wiem, że to wszystko jest okropne, lecz nie próbujcie mnie powstrzymywać. Skoro sami odgadliście tak wiele, to teraz proszę: nie przeszkadzajcie mi.
— Nic nie rozumiesz — powiedział Pipin. — Musisz jechać, to jasne, ale w takim razie i my musimy. Mam na myśli siebie i Radego. Sam jest świetnym kompanem i gotów w twojej obronie skoczyć w paszczę smoka, lecz w tak niebezpiecznej wyprawie musisz mieć więcej niż jednego towarzysza.
— Drodzy, kochani hobbici — odezwał się wzruszony głęboko Frodo — na to się, niestety, zgodzić nie mogę. Mówicie o niebezpieczeństwie, ale nawet nie przeczuwacie, o co w tym wszystkim chodzi. To żadne poszukiwanie skarbów, żadna podróż tam i z powrotem. Przed jednym śmiertelnym niebezpieczeństwem uciekam w inne, równie śmiertelne.
— Mylisz się, dobrze cię rozumiemy — zaoponował Rady. — I właśnie dlatego postanowiliśmy jechać. Wiemy, że z Pierścieniem to nie przelewki, ale w miarę swoich sił chcemy ci pomóc w starciu ze Złym.
— Pierścień... — z trudem wykrztusił Frodo.
— Tak, Pierścień — powtórzył Rady. — Nie doceniasz dociekliwości swoich przyjaciół, poczciwy Frodo. Wiedziałem o jego istnieniu od lat, nawet przed wyjazdem Bilba, skoro jednak ten rzecz całą chciał trzymać w tajemnicy, także i ja trzymałem język za zębami, to znaczy do momentu, kiedy zawiązaliśmy nasz mały spisek. Oczywiście, nie znałem Bilba tak dobrze jak ciebie: byłem zbyt młody, a on bardziej ostrożny, chociaż i tak nie do końca. Jeśli chcesz, mogę ci powiedzieć, w jaki sposób dowiedziałem się o Pierścieniu.
— Mów! — jęknął Frodo.
— Nietrudno zgadnąć, że zmorą Bilba byli Bagoszowie z Sakowa. Któregoś dnia, na rok przed sławnym pożegnaniem, szedłem drogą i zobaczyłem przed sobą spacerującego Bilba. Nagle w oddali ukazali się Sakowianie, sunący prosto na nas. Bilbo jeszcze bardziej zwolnił, a potem — hop! — całkiem zniknął. Stanąłem jak wryty, ale w następnej sekundzie, niewiele myśląc, przeskoczyłem na drugą stronę żywopłotu i zza niego obserwowałem drogę. Ledwie tamci przejechali, Bilbo znowu się pojawił, a ja dostrzegłem błysk złota, gdy chował coś do kieszeni spodni. Od tej pory uważnie się wszystkiemu przyglądałem, co więcej, muszę przyznać, że szpiegowałem Bilba. No, ale cała rzecz wydawała się tak intrygująca, a ja byłem ledwie nastolatkiem. Oprócz ciebie, Frodo, jestem chyba jedynym hobbitem we Włości, który widział sekretną księgę Bilba.
— Czytałeś jego książkę?! — wykrzyknął z niedowierzaniem Frodo. — Wielkie nieba! Czyż już nic nie jest bezpieczne?
— Nigdy do końca — skrzywił się Rady. — Trudno jednak mówić o czytaniu, rzuciłem tylko na nią okiem. Bilbo nigdy nie zostawiał książki na wierzchu i ciekaw jestem, co się z nią stało. Z chęcią zajrzałbym jeszcze do niej. Masz ją może, Frodo?
— Nie, nie było jej w Bagosznie. Musiał ją wziąć ze sobą.
— Trudno — ciągnął Rady — w każdym razie, jak mówiłem, nie puściłem pary z ust, aż na wiosnę wszystko zaczęło wyglądać bardzo poważnie. Wtedy zawiązaliśmy spisek, a ponieważ widać było, że to nie żarty, nie przebieraliśmy specjalnie w środkach. Niełatwy z ciebie orzech do zgryzienia, a z Gandalfem jest jeszcze trudniej. Ale może czas, żebyś poznał głównego konspiratora?
— Gdzie on? — spytał Frodo i rozejrzał się, jak gdyby oczekiwał, że zza kredensu wyłoni się zamaskowana i złowroga postać.
— Pokaż no się, Sam — powiedział Rady, a Gaduła podniósł się zaczerwieniony po czubki uszu. — Oto nasze główne źródło informacji, a nagromadził ich niemało, zanim został przyłapany. Po czym, trzeba przyznać, zachowywał się jak warunkowo wypuszczony przestępca i milczał jak zaklęty.
— Sam! — zawołał Frodo, czując, że nic już go nie zaskoczy. Nie był też pewny, czy więcej jest w nim złości, zdumienia, ulgi czy wrażenia, że został dokumentnie okpiony.
— Tak jest, wasza wielmożność! — wykrzyknął Sam.
— Proszę o wybaczenie, ale nie myślałem szkodzić ani wam, mości Frodo, ani imć Gandalfowi. Miał ci on zresztą rację, wspomnijcie tylko: kiedyście powiedzieli, że wyjedziecie sami, on na to: „Nie, musisz wziąć ze sobą kogoś zaufanego”.
— Co nie znaczy, że mam ufać każdemu — odparował Frodo.
Sam zastygł milczący i nieszczęśliwy.
— Wszystko zależy od tego, o co ci chodzi — wtrącił się Rady. — Możesz mieć pewność, że będziemy ci towarzyszyć w dobrym i złym, aż po najczarniejszy koniec. Możesz być pewny, że nie wyjawimy twoich sekretów, a z pewnością będziemy ich nawet pilnować lepiej niż ty sam. Natomiast nie możesz wierzyć, że pozwolimy ci wyjechać bez słowa i samotnie mierzyć się z niebezpieczeństwem. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi, Frodo. W każdym razie sprawa wygląda tak: znamy większość tych kwestii, o których mówił ci Gandalf. Wiemy sporo o Pierścieniu. Jesteśmy przerażeni, to prawda, ale wyruszamy z tobą albo będziemy iść twoim tropem jak psy myśliwskie.
— A poza tym, panie — dorzucił Sam — powinniście wziąć sobie do serca poradę elfów. Gildor wydusił ją w końcu z siebie i szkoda, żeby było to na próżno.
— Gildor, Gildor — sapnął Frodo, morderczym spojrzeniem obdarzając Gadułę, który odwzajemnił mu się uśmiechem. — Z chrapaniem czy bez chrapania, już nigdy nie uwierzę, że naprawdę śpisz, zanim tego nie sprawdzę solidnym kopniakiem. Jesteście zgrają podstępnych szubrawców — zwrócił się do pozostałych — ale... chwała wam za to. — I Frodo podniósł do góry ręce w bezradnym geście. — Poddaję się. Pójdę za radą Gildora. Gdyby sytuacja nie była tak tragiczna, zatańczyłbym z radości. Jednak i tak czuję się szczęśliwy, a to uczucie dawno mi nie towarzyszyło. Strasznie się obawiałem tego wieczoru.
— Więc dobrze! Rzecz postanowiona! Trzy razy „hurra!" na cześć kapitana Froda i jego kompanii! — zawołała trójka hobbitów i odtańczyła wokół swego przywódcy taniec radości, a Rady i Pipin zaintonowali pieśń, którą najwidoczniej przygotowali na tę okazję. Ułożona została na wzór krzatowej pieśni, do wtóru której Bilbo rozpoczynał swą niegdysiejszą wędrówkę, i tę samą zachowała melodię.
Czterem kątom starym „Bywajcie” mówimy
I choćby się zdarzył nagły atak zimy,
Wyruszać nam trzeba choć pod czernią nieba,
Bo góry i rzeki pokonać musimy.
Do Tajaru droga, gdzie elfowie żyją,
A piękne polany pod mgłami się kryją,
Po błocie, po piachu pójdziemy bez strachu,
Gdzie dalej ruszymy, jest wiedzą niczyją.
Niepokój na obiad, trwoga na śniadanie,
Noclegi pod niebem na trawy tapczanie,
A trudów i biedy kres nastanie wtedy
Gdy misja skończona, spełnione zadanie.
Ruszać czas! Ruszać czas!
Gdzie nie jesteśmy, tam nie ma nas!
— Zgoda, rzecz postanowiona — ozwał się Frodo — ale w takim razie wiele jest jeszcze rzeczy do zrobienia, zanim ułożymy się do snu. Przynajmniej takich, które załatwić można pod dachem.
— Nieźle to zabrzmiało — mruknął Pipin. — Naprawdę chcesz ruszać po nocy?
— Nie wiem — rzekł Frodo. — Boję się tych Czarnych Jeźdźców i jestem pewien, że niebezpiecznie jest pozostawać długo w jednym miejscu, szczególnie dobrze znanym. Gildor radził mi, aby nie zwlekać, ale ogromnie chciałbym się zobaczyć z Gandalfem. Elf także się zafrasował, kiedy usłyszał, że czarodziej się nie pojawił. Wszystko zależy w istocie od dwóch kwestii. Po pierwsze, jak szybko Czarni Jeźdźcy mogą dotrzeć do Jeleniowa? Po drugie, jak szybko możemy wyruszyć? Musimy sporo rzeczy przygotować.
— Jeśli chodzi o drugie pytanie, to odpowiedź brzmi: w godzinę — oznajmił Rady. — Przygotowałem niemal wszystko. W stajni czeka sześć kucy, wszystko jest już spakowane, z wyjątkiem jakiejś dodatkowej odzieży i zapasów pożywienia.
— Wygląda to na bardzo skuteczny spisek — pokiwał głową Frodo. — Ale co z Czarnymi Jeźdźcami? Czy bezpiecznie będzie zaczekać jeszcze dzień na Gandalfa?
— Ważne jest to, co twoim zdaniem zrobią, jeśli cię tu znajdą — powiedział Rady. — Swobodnie mogliby już tu być, jeśli nie przeszkodziła im północna brama, przez którą się przechodzi na drugą stronę Wielkiego Płotu w miejscu, gdzie tuż przy moście styka się on z brzegiem. Strażnicy nie przepuściliby ich po nocy, chociaż i tak tamci mogliby się przedrzeć. Myślę, że i za dnia wartownicy będą się starali ich powstrzymać, przynajmniej do chwili, gdy przekażą wieść Panu na Dworze, gdyż z pewnością nie spodoba się im i napędzi strachu widok Jeźdźców, ale ci, jeśli tylko zechcą, przemocą łatwo będą mogli postawić na swoim. Nie można zresztą wykluczyć, że rankiem bez trudu wjedzie do Jeleniska nawet Czarny Jeździec, gdy oznajmi, że szuka pana Bagosza. Powszechnie wiadomo, że masz zamieszkać w Kruczym Dole.
Frodo myślał przez chwilę zasępiony, a potem powiedział:
— Podjąłem decyzję. Ruszam z pierwszym brzaskiem, ale nie drogą, gdyż od tego lepsze byłoby nawet siedzenie tutaj. Jeśli skorzystam z północnej bramy, wszyscy natychmiast będą wiedzieli, że opuściłem Jelenisko. Co więcej i most, i Wschodni Gościniec w pobliżu granicy będą pod obserwacją, niezależnie od tego, czy uda się jakiemuś Czarnemu Jeźdźcowi dostać do Jeleniska czy nie. Nie wiemy dokładnie, ilu ich jest: co najmniej dwóch, ale być może więcej. Jedynym rozwiązaniem jest ruszyć w zupełnie nieoczekiwanym kierunku.
— W takim razie w grę wchodzi tylko Stary Las! — powiedział ze zgrozą Grubcio Boblik. — Nawet nie myśl o tym, to jeszcze gorsze niż Czarni Jeźdźcy.
— Nie przesadzaj — sprzeciwił się Rady. — Z pewnością nie jest to miła perspektywa, ale myślę, że Frodo ma rację. Tylko w ten sposób można się stąd wydostać, nie mając natychmiast prześladowców na karku. Przy odrobinie szczęścia możemy zyskać sporą przewagę.
— Jakie znowu szczęście może wam pomóc w Starym Lesie? — zawołał zdesperowany Grubcio. — Nikomu się tam nigdy nie poszczęściło. Zginiecie, nie ma dwóch zdań. Nikt tam nigdy nie zagląda.
— Nieprawda! — pokręcił głową Rady. — Jak trzeba, robią to czasami Gorzaleniowie. Mamy tam swoje wejście. Raz, dawno temu, Frodo był w Starym Lesie, ja byłem kilka razy, oczywiście za dnia, gdy drzewa przysypiają i są dość spokojne.
— Róbcie, jak uważacie, ale ja niczego na świecie się tak nie boję jak Starego Lasu — powiedział posępnie Grubcio. — Słyszałem o nim same straszliwe opowieści, ale mój głos niewiele tutaj znaczy, bo to wy jedziecie, a nie ja. Dobrze, że ktoś tu zostanie, żeby powiedzieć Gandalfowi, coście postanowili, kiedy tylko on się zjawi, a mniemam, że stanie się tak niebawem.
Chociaż Grubcio Boblik uwielbiał Froda, ani myślał o opuszczeniu Włości, a nie był też ciekaw tego, co znajduje się poza Jej granicami. Jego rodzina pochodziła z Ćwiartki Wschodniej, z osady Boblisko na Zamościu, on sam jednak nigdy nie przekroczył Gorzawiny. Zgodnie z pierwotnymi planami spiskowców, Grubcio miał zostać, aby zamydlić oczy nazbyt wścibskim obserwatorom, jak najdłużej podtrzymując przekonanie, że imć Bagosz ciągle przebywa w Kruczym Dole. W tym celu pozostawiono mu kilka starych ubrań Froda, tyle że wcześniej nikt nie myślał, jak niebezpieczna może się okazać owa maskarada.
— Bardzo dobrze! — skwitował Frodo zamysły konspiratorów. — W przeciwnym razie nie mielibyśmy jak zostawić wiadomości dla Gandalfa. Nie wiem, czy ci Czarni potrafią czytać, ale z pewnością bałbym się zostawiać jakąkolwiek informację na piśmie, w obawie, że mogą tu wtargnąć i splądrować dom. Jeśli jednak Grubcio zostanie na straży domostwa, a Gandalf na pewno się dowie, w jakim ruszyliśmy kierunku, nie powstrzymują mnie już żadne wątpliwości i jutro skoro świt ruszam w Stary Las.
— Ruszamy — sprostował Pipin, a potem dodał: — Mówiąc szczerze, wolę już Stary Las niż siedzenie tutaj i wyglądanie Czarnych Jeźdźców.
— Poczekaj, aż się tam znajdziesz — powiedział sceptycznie Grubcio. — Jutro o tej porze będziesz chciał oddać wszystko, żeby się tylko ze mną zamienić.
— Dobrze już, dobrze — machnął ręką Rady. — Co tu się spierać po próżnicy. Trzeba wszystko uprzątnąć i dokończyć pakowanie, zanim się położymy spać. Zbudzę was przed świtem.
Znalazłszy się wreszcie w łóżku, Frodo jeszcze przez jakiś czas nie mógł zasnąć. Bolały go nogi i był rad, że wyruszą dopiero rankiem. Zmorzyło go w końcu i śnił, że z wysokiego okna spoglądał na ciemne morze splątanych drzew. Gdzieś spod ich koron dochodziły odgłosy pełzania i węszenia. Był pewien, że węszące stwory prędzej czy później go wyczują. Potem z oddali doleciał go jakiś dźwięk. W pierwszej chwili pomyślał, że to wicher szarpiący listowie. Potem zrozumiał, że to nie wiatr w drzewach, lecz prawdziwe Morze, którego nigdy nie słyszał na jawie, chociaż wielokrotnie o tym marzył. Kiedy spojrzał w górę, zobaczył wysmukłą białą wieżę, która samotnie stała na wysokiej grani. Poczuł straszliwe pragnienie, aby wspiąć się na nią i ze szczytu zobaczyć Morze. Zaczął wchodzić po stromym zboczu, ale w tym momencie jasność rozświetliła niebo i rozległ się huk pioruna.
* Jak dobrze wiadomo (por. Dodatek F w części III), tekst J.R.R. Tolkiena możliwie jak najwierniej oddaje po angielsku to, co oryginalnie zestawione zostało w języku Zachodu, czyli Wspólnej Mowie używanej w Śródziemiu w Trzeciej Epoce. Niniejszy tekst jest zatem przekładem z przekładu, a w tej chwili problemem staje się to, jak po polsku oddać sens pojęcia, które ze Wspólnej Mowy na angielski przetłumaczone zostało jako dwarves. Kwestię tę należałoby właściwie odłożyć do umieszczonych na zakończenie części III Dodatków, do podjęcia jej jednak już tutaj zmusza nas fakt, że dotychczasowi tłumacze Tolkiena dokonali wyboru niefortunnego: „krasnoludy". Trzy są przynajmniej powody owej niefortunności. Po pierwsze, jak nietrudno zorientować się z opisów, istoty nazwane po angielsku dwarves nie mają na sobie najmniejszej czerwonej kropki. Nie sposób przeto zwać je „krasno..." Po drugie, zupełnie błędne jest zwanie ich „...ludami", gdyż stanowią odmienny od ludzi gatunek istot, podobnie jak hobbici, elfowie, orkowie itd. Po trzecie, „krasnoludy" to słowo, które odmienia się nieosobowo, co stanowi prawdziwy afront dla istot nazwanych po angielsku dwarves. Tymczasem istniało bardzo dobre rozwiązanie. Oto w zeszycie 22 „Rozpraw Wydziału Filologicznego Akademii Umiejętności w Krakowie" z roku 1893 zawierającym część II Średniowiecznej poezyi łacińskiej w Polsce A. Brücknera znajdujemy tekst z 1466 roku, w którym występuje słowo „crzat". Łaciński tekst darujemy tu sobie, gdyż chodzi przede wszystkim o inny trop, niestety, jak się zdaje, brutalnie urwany. Otóż w nadpalonym fragmencie zapisków poczynionych przez Brücknera przy opracowywaniu wzmiankowanego dzieła — zasadniczy korpus spłonął wraz z Biblioteką Krasińskich — czytamy na marginesie: „Skrzat-skrzaty; krzat-krzatowie (Khazâd). Mar. Occ. Lib. rub." Wzmianka w nawiasie nie pozostawia żadnych wątpliwości, że skrót należy czytać Marchia Occidentalii Liber rubidus = Czerwona Księga Marchii Zachodniej. Nie będziemy się rozwodzić nad dreszczami, o które przyprawiają nas niezliczone, a najpewniej nierozwikłane pytania, które się tu nasuwają, i ograniczymy się do stwierdzenia, że z wdzięczną uległością używamy tu wszędzie formy mnogiej „krzatowie".
** Aby nie rozwlekać niepomiernie tego przypisu, o jednej sprawie, skądinąd czwórczłonowej, powiemy tylko pokrótce. Część jednego ze wspomnianych dodatków poświęcona będzie kwestiom lingwistycznym, tutaj więc zaznaczymy tyle, że chociaż zasadniczo zachowaliśmy pisownię języków elfów, to jednak zdecydowaliśmy się na cztery ingerencje; wszystkie podyktowane chęcią zapobieżenia opacznej wymowie przez polskiego czytelnika terminów elfów (najczęściej jest to, oczywiście, Sindarin). Tak więc elfowe „th" oddajemy jako „t", elfowe „c" przez „k", elfowe „ó", jako „õ", elfowe zaś „w" jako „u” W pierwszym przypadku lękaliśmy się dramatycznej wielości najczęściej chybionych sposobów, na jakie Polacy wypowiadają angielskie „th" (skądinąd też niejednorodne), w drugim o ciarki przyprawiało nas wyobrażenie, iż ktoś mówiłby np. Celembrimborze; w trzecim obawialiśmy się, że czytelnik łatwo może zapomnieć, iż akcent nad „o" wydłuża je — jak ongiś w polszczyźnie — nie zamieniając go bynajmniej w „ó", w czwartym zapobiec chcieliśmy temu, że oto ktoś nieopatrznie Elwing Białą chciałby czytać na podobieństwo Elvisa Presleya. Na wyjaśnienie wszystkich pozostałych kwestii językowych czytelnik o zainteresowaniach lingwistycznych będzie musiał poczekać na część III. (Wszystkie przypisy oznaczone gwiazdką pochodzą od tłumacza).
Z kronik Gondoru wynika, że był to Argeleb II, dwudziesty władca z północnej gałęzi, której ostatnim przedstawicielem był trzysta lat później król Arvedui.
Kiedy więc od Rachuby Czasu Włości (R.W.) chce się przejść do Trzeciej Epoki w rachubie elfów i Dúnedainów, do pierwszej daty trzeba dodać 1600.
Por. Dodatek B i roczniki 1451,1462, 1482 oraz zakończenie Dodatku C.
* Nie potrafimy dociec, na jaki łaciński przekład powołuje się A. Brückner.
W nader skróconej formie podana w Dodatku B - aż do końca Trzeciej Epoki.