Kelley Armstrong
Odwet
The Reckoning
Tłumaczył
Jerzy Łoziński
Rozdział pierwszy
Po czterech dobach ucieczki, wreszcie bezpieczna, wpakowałam się do wygodnego łóżka i zasnęłam jak zabita... ale zmarli uznali, że nie mogą pozwolić mi spać. Zaczęło się od śmiechu, który wśliznął się w mój sen i wyrwał mnie z niego. Oparłam się na łokciu i kiedy usiłowałam sobie przypomnieć, gdzie jestem, owionął mnie szept, chociaż słowa były nie do rozpoznania.
Przetarłam oczy i ziewnęłam. Przez zasłony sączyło się mdłe szarawe światło, W pokoju było cicho i spokojnie. Dzięki Bogu, żadnych duchów. Miałam ich tyle w tych ostatnich kilku tygodniach, że starczy mi na całe życie.
Podskoczyłam, gdyż coś skrobnęło o szybę. Teraz każda szorująca o okno gałąź brzmiała dla mnie jak zombie, który, przypadkiem przeze mnie ożywiony, chciał się dostać do środka.
Podeszłam do okna i rozchyliłam zasłony. Dotarliśmy tu o świcie, więc wiedziałam, że teraz jest już przedpołudnie, ale mgła była tak gęsta, iż niczego nie mogłam dojrzeć. Nachyliłam się tak mocno, że nos mi się rozpłaszczył na szybie.
Jakiś chrząszcz obił się o szybę, a ja podskoczyłam na dobre pół metra. Usłyszałam za sobą śmiech.
Okręciłam się na pięcie, ale Tori ciągle leżała w łóżku i wierciła się przez sen. Zrzuciła z siebie kołdrę i leżała skulona, z ciemnymi włosami rozrzuconymi na poduszce.
Kolejny chichot za mną. Ewidentnie chłopak. Tyle że nikogo nie było. Nie, stop, po prostu nikogo nie widziałam, ale dla nekromanty to wcale jeszcze nie znaczy, że nikogo nie ma.
Zmrużyłam oczy, żeby zobaczyć może mignięcie ducha, i istotnie nieco po lewej dojrzałam błysk ręki, który znikł, zanim zdążyłam dostrzec cokolwiek więcej.
- Rozglądasz się za kimś, mała wiedźmo?
Znowu się obróciłam.
- Kto tu jest?
Odpowiedzią był rechot, taki, jaki każda piętnastolatka słyszała milion razy u tępych łobuzów.
- Jeśli chcesz ze mną rozmawiać, musisz się pokazać - powiedziałam.
- Rozmawiać z tobą? - odpowiedział tonem aroganckiego osiłka z liceum. - To chyba ty chcesz rozmawiać ze mną.
Tylko prychnęłam i zawróciłam do łóżka.
- Nie? - znowu jego głos przesunął się wokół mnie. - Trudno. Myślałem, że chcesz się dowiedzieć czegoś więcej o Grupie Edisona, eksperymentach Genesis, doktorze Davidoffie...
Zatrzymałam się. Znowu zachichotał.
- Tak sobie myślałem.
Cała nasza czwórka - Tori, Derek. Simon i ja - uciekała przed Grupą Edisona, kiedy zorientowaliśmy się, że jesteśmy obiektami projektu Genesis, który polegał na tym, że produkowano paranormalnych na drodze modyfikacji genetycznych. Moja ciotka Lauren była jednym z lekarzy uczestniczących w tym eksperymencie, ale zdradziła swoich kolegów i pomogła nam uciec. Teraz ona była w ich rękach... a przynajmniej taką miałam nadzieję. Zeszłej nocy, kiedy ludzie z Grupy Edisona nas wytropili, pomocy starał mi się udzielić duch, który niestety bardzo przypominał ciotkę Lauren.
Teraz mieliśmy być bezpieczni, a schroniliśmy się w domu należącym do grupy, która sprzeciwiała się eksperymentom. I oto pojawił się duch nastolatka, który wiedział o projekcie? Nie mogłam go odpędzić, chociaż bardzo mnie to kusiło.
- Pokaż się - powtórzyłam.
- Taka jestem sobie mała władcza wiedźma, co? - Teraz miałam jego głos za plecami. - Chcesz tylko zobaczyć, czy jestem taki ponętny jak mój głos.
Zamknęłam oczy, wyobraziłam sobie z grubsza jakąś męską postać i szarpnęłam, skupiając myśli. Zaczął się materializować: ciemnowłosy koleś, szesnaście, może siedemnaście lat, nic specjalnego poza pyszałkowatym uśmiechem, który wyraźnie świadczył o tym, że sam siebie uważa jednak za nadzwyczajnego. Ciągle widziałam na wskroś niego, więc zamknęłam oczy, aby znowu pociągnąć.
- Ehe - sprzeciwił się. - Jeśli chcesz więcej, musimy się poznać trochę lepiej.
Ponownie znikł.
- Czego chcesz? - spytałam.
Tym razem zaszeptał mi do ucha.
- Jak powiedziałem, poznać cię lepiej. Ale nie tutaj, bo zaraz zbudzisz swoją przyjaciółkę. Jest słodziutka, ale nie w moim typie. - Jego głos przesunął się do drzwi. - Znam miejsce, gdzie możemy spokojnie porozmawiać.
Ta, jasne. Czy naprawdę myśli, że zaczęłam rozmawiać z duchami dopiero wczoraj? Zgoda, nie było to tak dawno, raptem dwa tygodnie temu, ale dość już widziałam, żeby wiedzieć, iż niektóre duchy chciały pomagać czy chociażby porozmawiać, ale były też takie, którym bardziej chodziło o robienie kłopotów, aby trochę sobie urozmaicić życie pozagrobowe. Miałam wrażenie, że koleś należy do tej drugiej kategorii.
Z drugiej strony, jeśli i nim zajmowała się Grupa Edisona, w efekcie czego zmarł w tym domu, musiałam się dowiedzieć, co się z nim stało, ale powinnam mieć obstawę Tori nie wiedziała, jak pomagać mi z duchami, a poza tym, chociaż ostatnio zrobiło się między nami trochę lepiej, to z pewnością nie ją chciałabym mieć jako ubezpieczenie.
Wyszłam zatem za duchem na korytarz, ale zatrzymałam się przy drzwiach Simona i Dereka.
- Ehe - znowu zaprotestował duch. - Nie musisz brać ze sobą żadnego faceta.
- Ale oni także chcieliby z tobą porozmawiać - powiedziałam, podnosząc głos, gdyż pragnęłam, aby Derek mnie usłyszał.
Zazwyczaj budził go najlżejszy szelest, wilkołaki mają nadzwyczajny słuch, ale jedynym, co teraz słyszałam, było chrapanie Simona. Poza tym nie było nikogo na piętrze; Andrew, facet, który nas tutaj przywiózł, zajął sypialnię na parterze.
- No, chodź, nekro! Oferta nie będzie trwała w nieskończoność.
„Dobrze wiesz, Chloe, że nic dobrego z tego nie wyniknie".
Tak, ale musiałam się też dowiedzieć, czy coś nam tutaj grozi Postanowiłam działać z najwyższą ostrożnością. Mój podświadomy głos nie protestował, co uznałam za dobry znak.
Ruszyłam korytarzem.
Gdy dotarliśmy tutaj, od razu położyliśmy się spać, więc nie zdążyłam dobrze się rozejrzeć po nowym miejscu, wiedziałam tylko tyle, że jest to duży wiktoriański dom, rodem z gotyckiego filmu grozy.
Postępując w ślad za głosem, miałam dziwne wrażenie, że jestem właśnie w jednym z tych filmów - niekończący się wąski korytarz, jedne zamknięte drzwi za drugimi, aż wreszcie schody... w górę.
Z tego, co pamiętałam, dom miał dwa piętra, na pierwszym były sypialnie, Andrew powiedział, że nad nimi jest strych.
A zatem duch prowadził mnie na ciemny, groźny strych? Pewnie nie tylko ja aż za często widziałam to w horrorach.
Poszłam jednak za nim po schodach. Na samym szczycie było dwoje drzwi. Zatrzymałam się. Z drzwi przede mną wynurzyła się ręka i kiwnęła. Potrzebowałam chwili, by się zebrać w sobie. Niezależnie od tego, jak ciemno tam było, nie mogłam mu pokazać swego strachu.
Gdy już byłam gotowa, chwyciłam za klamkę i...
Zamknięte. Podniosłam zapadkę nad klamką i tym razem zamek szczęknął. Następny głęboki oddech i otworzyłam drzwi...
Odepchnął mnie powiew zimnego powietrza; lekko się zatoczyłam i zmrużyłam oczy. Przede mną wirowała mgła.
„Zapadka na drzwiach na strych, Chloe?"
Nie, znajdowałam się na dachu.
Rozdział drugi
Obróciłam się, gdy drzwi zaczęły się za mną zamykać. Chciałam je powstrzymać, ale coś mocno w nie uderzyło i domknęły się z trzaskiem. Chwyciłam za klamkę i usłyszałam szczęk zapadki. Usiłowałam ją przekręcić, w nadziei że się pomyliłam.
- Tak szybko chcesz uciekać? - spytał. - Oj, nieładnie.
Wpatrywałam się w klamkę. Tylko bardzo rzadki rodzaj duchów był w stanie poruszać przedmiotami w materialnym świecie.
- Półdemon Agito - szepnęłam.
- Agito? - Słowo to jakby wypluł z pogardą. - Masz do czynienia, malutka, z debeściakiem. Jestem Volo.
Co nic dla mnie nie znaczyło; najwyżej mogłam się domyślać, że to jakiś nowy potężny typ. W normalnym życiu półdemony mogły poruszać przedmioty mentalnie, po śmierci mogły je poruszać fizycznie. Poltergeist.
Ostrożnie zrobiłam krok do tyłu; drewno zaskrzypiało pod stopą, przypominając mi, gdzie jestem. Zatrzymałam się i rozejrzałam dokoła. Spiczasty dach o kształcie ostrosłupa i łagodnym nachyleniu, z płaską krawędzią z żebrowanych desek, nad którą biegła drewniana poręcz.
Po prawej miałam jakąś płaszczyznę zasłaną zardzewiałymi kapslami i puszkami po piwie, jakby ktoś urządził sobie tutaj zastępcze patio, więc jakby coś w rodzaju tarasu. Nawet jeśli nie do końca bezpiecznie, to jednak bez strachu.
Poskrobałam w drzwi, nie żeby kogoś obudzić, ale w nadziei, że Derek może usłyszeć.
- Nikt cię nie usłyszy - skomentował duch. - Jesteśmy całkiem sami, tak jak lubię.
Zwinęłam pięść, żeby uderzyć w drzwi, ale się powstrzymałam. Tata zawsze powtarzał, że kiedy się stanie naprzeciw byka, najważniejsze, by nie zdradzić się ze strachem. Na samą myśl o ojcu, poczułam skurcz w gardle. Czy ciągle mnie szukał? Oczywiście, że tak, a ja nic nie mogłam zrobić.
Ojcowska rada z bykiem bardzo pomogła mi, gdy w szkole nabijali się z mojego jąkania - dawali sobie spokój, gdy w ogóle na to nie reagowałam. Wzięłam więc głęboki oddech i przeszłam do ataku.
- Mówiłeś, że coś wiesz o Grupie Edisona i o ich eksperymentach. Robili coś z tobą?
- To nudne, porozmawiajmy lepiej o tobie. Masz chłopaka? Idę o zakład, że tak. Taka ładna laska, dwóch kolesi pod ręką, jak dotąd już pewnie na jednego się zdecydowałaś. - Zaśmiał się. - Głupie pytanie. Ładna laska wybiera ładne ciacho. Żółtek.
Miał na myśli Simona, który był pół-Koreańczykiem. Podpuszczał mnie, żebym powiedziała coś w obronie Simona i w ten sposób dowiodła, że jest moim chłopakiem. Nie był. No dobrze, na razie, chociaż oboje jakbyśmy w tym kierunku zmierzali.
- Jeśli naprawdę chcesz ze mną porozmawiać, najpierw muszę dostać jakieś odpowiedzi.
- Tak? No to nie wiem, czy daleko zajdziemy.
Znowu chwyciłam za klamkę. Kapsel od butelki uderzył mnie w policzek tuż pod okiem. Oburzona spojrzałam w jego stronę.
- Drobne ostrzeżenie, mała wiedźmo. - W głosie pojawił się nieprzyjemny ton. - Tutaj gramy w moją grę, a to znaczy, że ja ustalam reguły. No więc powiedz mi teraz coś o swoim chłopaku.
- Nie mam żadnego. Jeśli faktycznie coś wiesz o programie Genesis, to dobrze rozumiesz, że nie jesteśmy tutaj na wakacjach. Nie ma czasu na romanse, kiedy uciekasz.
- Nie baw się ze mną w ciuciubabkę.
Uderzyłam w drzwi; kolejny kapsel uraził mnie w powiekę.
- Jesteś w niebezpieczeństwie, malutka, i co, nie przejmujesz się? - Teraz jego głos był tuż koło mojego ucha. - W tej chwili ja jestem twoim najlepszym przyjacielem, więc lepiej, żebyś mnie dobrze traktowała. Wciągnięto cię w pułapkę i tylko ja mogę ci pomóc z niej się wydostać.
- Wciągnięta? Przez kogo? Faceta, który nas tu przywiózł, jak mu tam... - Natychmiast zmyśliłam imię. - Charlesa?
- Nie, kogoś zupełnie innego, a Charles po prostu przypadkiem was tu przywiózł. Zbieg okoliczności.
- Ale on mówi, że już nic go nie wiąże z Grupą Edisona. Kiedyś był u nich lekarzem, ale...
- Dalej jest.
- To jest... ten doktor Fellows, o którym mówili w laboratorium?
- A kto by inny?
- Jesteś pewien?
- Jasne, nigdy nie zapomnę jego twarzy.
- Hm, to ciekawe. Po pierwsze, facet, który nas tu przywiózł nie nazywa się Charles. Po drugie, nie jest lekarzem. Po trzecie, tak się akurat składa, że znam doktor Fellows. To moja ciotka, a ten koleś zupełnie jej nie przypomina.
Zaatakował mnie od tyłu, uderzając w zgięcie kolan.
Nogi ugięły się pode mną i upadłam na czworaki.
- Nie igraj ze mną, mała wiedźmo!
Kiedy usiłowałam się podnieść, przyłożył mi deską, trzymaną jak kij baseballowy. Próbowałam zrobić unik, ale trafił mnie w plecy i poleciałam na poręcz, która z trzaskiem pękła. Przez chwilę widziałam tylko betonowe patio dwa piętra niżej.
Chwyciłam za inną sekcję poręczy. Ta nie ustąpiła, więc usiłowałam wstać, tym razem jednak deska ugodziła mnie w rękę. Odepchnęłam się i potoczyłam do tyłu, a deska wyrżnęła w poręcz. Pękły i jedna, i druga; z deski posypały się drzazgi.
Nie wiedziałam, skąd oczekiwać ataku; znienacka pofrunęła na mnie resztka deski. Zrobiłam unik i znowu wpadłam na poręcz.
Szybko od niej odskoczyłam i czujnie rozglądałam się dokoła. Nic się nie poruszyło, ale wiedziałam, że gdzieś musi być, obserwując, co teraz zrobię.
Rzuciłam się w kierunku drzwi, ale w tej samej chwili rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Sterczące kły rozbitej butelki groźnie mierzyły we mnie. Odskoczyłam.
„Wspaniały pomysł. Ciskać mną tak długo o poręcz, aż w końcu cała się zwali".
Nie miałam dokąd uciekać. Pomyślałam o krzyku.
W kinie zawsze mnie to złościło - zagnana w kozi róg bohaterka zaczyna drzeć się wniebogłosy - ale teraz, gdy znalazłam się między uzbrojonym w resztki butelki poltergeistem, a dwupiętrową przepaścią - bez trudu mogłam się zgodzić na upokorzenie, jakim jest ratunek, który niesie ktoś trzeci. Problem tylko w tym, że nikt nie zdąży na czas.
„No i co teraz? Super potężna nekromantka kontra głupi poltergeist?"
Ale przecież... Przecież mam broń, przynajmniej przeciw duchom.
Dotknęłam amuletu. Dała mi go matka, mówiąc, że będzie mnie chronił przed zwidami, które mnie trapiły w dzieciństwie, a które - jak teraz wiedziałam - były duchami. Nie działał aż tak dobrze, ale jego dotyk pomagał mi się skoncentrować.
Wyobraziłam sobie, że daję mu potężne pchnięcie.
- Ej, mała, tego nie próbuj, słyszysz?! Jak tylko mnie...
Zacisnęłam oczy i poczęstowałam go kolejnym mentalnym szturchnięciem. Cisza.
Czekałam, nasłuchując w obawie, że kiedy otworzę oczy, znowu go zobaczę. Po chwil jednak rozchyliłam powieki: szarzejące niebo, nic się nie porusza. Tak czy siak, uważnie śledziłam czy skądś nagle nie wyskoczy stłuczona butelka.
- Chloe!
Kolana pode mną zadygotały. Łomot kroków na dachu: tego duchy nie robią.
- Nie ruszaj się!
Obejrzałem się i zobaczyłam Dereka.
Rozdział trzeci
Miał na sobie dżinsy i T-shirt, ale był na bosaka.
- Uważaj na rozbite szkło - krzyknęłam.
- Widzę. Nie ruszaj się!
- Spoko, wszystko w porządku. Zaraz się stąd... - Pode mną rozległ się trzask drewna. - Albo może lepiej nie.
- Zostań, gdzie jesteś. Drewno jest przegniłe. Na razie cię podtrzymuje, ale się nie ruszaj.
- Przecież doszłam tutaj, więc...
- W tej chwili nie będziemy sprawdzać tej teorii, OK?
W jego głosie nie było zwykłego zniecierpliwienia, a to znaczyło, że jest naprawdę zaniepokojony. A jeśli Derek się niepokoił, istotnie lepiej, bym się nie ruszała. Mocniej zacisnęłam palce na poręczy.
- Nie! To znaczy, tak, trzymaj się, ale nie zwiększaj nacisku. To samo próchno.
Ekstra.
Derek rozejrzał się, jakby szukał jakiegoś narzędzia, a potem ściągnął podkoszulek. Odwróciłam oczy. Nie żeby źle wyglądał półnagi, wprost przeciwnie, i właśnie dlatego... Dobrze, ujmijmy to tak: przyjaciele najlepiej wyglądają w ubraniu.
Podszedł tak blisko, jak wydało mu się to bezpieczne, zawiązał węzeł na końcu T-shirtu i machnął w moim kierunku. Chwyciłam za drugim razem.
- Nie będę cię ciągnął - uprzedził. No i chwała Bogu, bo przy jego sile wilkołaka wyrwałby mi podkoszulek z ręki, a ja potoczyłabym się do tyłu i z resztką poręczy zwaliła się na patio. - Sama musisz...
Urwał, widząc, że już to robię. Dotarłam na płaską część dachu, potknęłam się i nogi zaczęły mi mięknąć. Derek chwycił mnie za ramię - to bez szwów, bandaży i rany po pocisku - a ja powoli usiadłam.
- Ja... tylko trochę sobie posiedzę - powiedziałam głosem odrobinę bardziej drżącym, niżbym chciała. Derek usiadł koło mnie i czułam, że przygląda mi się niepewnie. - Będzie... OK. Daj mi tylko chwilkę. Bezpiecznie można tutaj siedzieć?
- Tak, nachylenie góra dwadzieścia pięć procent, więc... - Widząc moją minę, dał spokój wyjaśnieniom i powiedział: - Bezpiecznie.
Mgła rozrzedziła się na tyle, że widziałam szczyty drzew otaczających dom ze wszystkich stron, a także wijącą się między nimi piaszczystą drogę do wejścia.
- To był duch - powiedziałam wreszcie.
- Domyśliłem się.
- Wiem, że nie powinnam za nim iść, ale... - Urwałam, nie gotowa jeszcze na pełne wyjaśnienie, gdyż ciągle dygotałam. - Zatrzymałam się pod twoimi drzwiami, bo miałam nadzieję, że się zbudzisz. I co, udało się?
- Poniekąd. Drzemałem. Kiedy się zbudziłem, musiałem mieć chwilę na oprzytomnienie i dotarcie tutaj. Chyba mam gorączkę.
Dopiero teraz dostrzegłam rumieniec na jego twarzy i błyszczące oczy.
- Czy to...?
- Nie, nie przemiana. A w każdym razie nie w tej chwili. Wiem, jak się wtedy czuję, więc nie teraz. Może jutro. Oby później.
- Ale teraz już chyba pójdzie do końca?
- Może - odrzekł, ale ton głosu zdradzał, że raczej w to wątpił.
Przypatrzyłam mu się spod oka. W wieku szesnastu lat był już o dobrą stopę wyższy ode mnie. Miał bardzo mocną budowę, szerokie ramiona i potężne mięśnie, które zwykle ukrywał pod luźnymi strojami.
Od czasu, jak zaczęła się przemiana, Matka Natura trochę mu odpuściła: skóra się odrobinę wygładziła, zniknęło sporo pryszczy, włosy nie były już przetłuszczone. Ciągle mu opadały na twarz, ale już nie wyglądał tak samo, po prostu jakby nie chciało mu się ich obcinać. Bo też istotnie była to jedna z tych rzeczy, które miał gdzieś.
Próbowałam się odprężyć i cieszyć oczy widokiem wyłaniającym się z mgły, ale Derek kręcił się i wiercił, co było dużo bardziej denerwujące, gdyby normalnie, jak to on, obcesowo spytał, w co się znowu wpakowałam.
- No więc to był duch - odezwałam się wreszcie. - Powiedział, że jest półdemonem Volo. Telekinetyczny, ale silniejszy od doktora Davidoffa, pewnie taki sam typ jak Liz. Zwabił mnie na górę, zamknął drzwi i zaczął okładać różnymi rzeczami.
Popatrzył na mnie ostro.
- Ale go pognałam.
- To dobrze, tyle że nie powinnaś w ogóle za nim iść, Chloe.
Mówił spokojnie, rozważnie, w sposób tak do niego niepodobny, że przyjrzałam mu się jeszcze raz, bo nawiedziła mnie dziwna myśl, że może to wcale nie jest Derek. Zanim uciekłam z laboratorium Grupy Edisona, poznałam półdemona rodzaju żeńskiego. Potrafiła zniewalać, ale tylko duchy. A jeśli teraz Derek został nawiedzony?
- Co? - spytał Derek, pochwyciwszy moje spojrzenie.
- Dobrze się czujesz?
- Tak, tylko... - Poskrobał się po karku, skrzywił się i poruszył barkami. - Jestem zmęczony. Trochę jakby za dużo... - Szukał odpowiednich słów. - Jesteśmy tutaj, bezpieczni, spokojni, muszę się przyzwyczaić.
To brzmiało sensownie. Derek, który jako wilkołak musiał się mieć nieustannie na baczności z uwagi i na siebie, i na nas, przez całe dnie był w napięciu i wytężonym skupieniu, więc teraz pewnie dziwnie się czuł, gdy czuwać nad nami miał ktoś inny. Tak czy siak, fakt, że nie zjechał mnie za to, iż na ślepo poczłapałam na dach za jakimś duchem, był tak zupełnie nie w stylu Dereka, że musiało chodzić o coś jeszcze, tego byłam pewna.
Spytałam, czym się martwi, ale burknął tylko, że niczym. Poddałam się i chciałam dorzucić jeszcze kilka szczegółów o duchu, jednak wtedy odezwał się Derek.
- Chodzi o Tori. Nie podoba mi się ta jej historia o tym, jak uciekła.
Kiedy poprzedniej nocy Grupa Edisona niemal nas dopadła, złapali Tori, ponieważ jednak potem skupili się na znacznie poważniejszym zagrożeniu, jakie stanowił Derek, więc zostawili nastoletnią wiedźmę z jednym tylko strażnikiem. Rzuciła na niego czar i uciekła.
- Podejrzewasz, że sami ją puścili?
- Podejrzewasz, nie podejrzewasz... Nie wiem... Nie mam żadnych dowodów.
Właśnie to nie dawało mu spokoju, że wątpliwości opierał tylko na jakimś niewyraźnym przeczuciu. Koleś oblatany w matematyce, fizyce, chemii i wszystkich takich zdecydowanie chciał się trzymać faktów.
- Jeśli boisz się, że od początku była szpiegiem, to wiedz, że nie. - ściszyłam głos. - Tylko nigdy jej nie mów, że wiesz to ode mnie, dobra? Kiedy pomagała mi uciec, chciała jedynie wyrwać się Grupie Edisona i wrócić do ojca. Zadzwoniła do niego, umówiła się, ale na miejscu zjawiła się jej matka, przed którą właśnie uciekałyśmy. Tori to strasznie zabolało, okropnie. Była w totalnym szoku. Tego nie mogła udawać.
- Bo też nie myślę, żeby to trwało od tak dawna.
- Zeszłej nocy zrobiła deal?
- Uhm.
- Ma nas wystawić, a w zamian wróci do dawnego życia? Możliwe i musimy być czujni, ale mnie jej historia przekonuje. Jeśli tylko jej matka nie powiedziała im, że Tori nauczyła się rzucać czary - a wątpię, by powiedziała - to jej się zdarzają takie przypływy mocy, że spokojnie mogła załatwić jednego strażnika. Widziałam, jak to robi. Nie musi nawet wypowiadać zaklęcia. Zdaje się, że wystarczy, żeby pomyślała.
- Bez żadnych ćwiczeń i treningów? - Pokręcił głową. - Nie mów o tym Simonowi
- Nie mów Simonowi czego? - rozległ się za nami głos.
Obejrzeliśmy się. W drzwiach stał Simon we własnej osobie.
- Że Tori może rzucać czar bez zaklęć - mruknął Derek.
- Serio? - Zaklął pod nosem. - Fakt, nie mówcie mi o tym. - Wdrapał się do nas. - Ale co jeszcze ważniejsze, jej nie mówcie, że ja potrzebuję zaklęć i tygodni ćwiczeń, a i tak kiepsko mi wychodzi.
- Nie - sprzeciwiłam się. - Wczoraj naprawdę byłeś dobry, jak ten facet zatoczył się pod twoim czarem.
Uśmiechnął się.
- Dzięki. A teraz czy wolno mi spytać, czemu wy się tu chowacie na górze? Tylko po to, żebym był zazdrosny?
Powiedział to z uśmiechem, ale Derek się nachmurzył i prychnął.
- Jasne, że nie.
- Więc nie mieliście żadnej przygody? - Simon usiadł po mojej drugiej stronie i poczułam jego rękę na swojej dłoni - Miejsce całkiem całkiem. Na dachu, taras z balustradą.
- Tak, ale nie podchodź, bo jest przegniła - ostrzegł Derek.
- OK. To jednak, rozumiem, coś się tu wydarzyło?
- Nic wielkiego - powiedziałam.
- I jak zwykle musiało mnie ominąć! To przynajmniej opowiedzcie.
Zaczęłam mówić, Simon słuchał uważnie, jednocześnie co chwila zerkając na brata. Przyrodniego, a właściwie przysposobionego. Wystarczył jeden rzut oka, żeby wiedzieć, że nie łączą ich więzy krwi. Simon, piętnaście lat, więc o pół roku ode mnie starszy, jest szczupły i atletyczny, z ciemnymi oczyma w kształcie migdałów i nastroszonymi włosami blond. Derek miał już pięć lat, gdy dołączył do Simona i jego ojca Spokrewnieni czy nie, byli najlepszymi przyjaciółmi i braćmi.
Powiedziałam mu tyle, ile dotąd przekazałam Derekowi. Simon spojrzał na niego.
- Musiałem spać jak zabity - powiedział - skoro mnie nie zbudziły te wrzaski.
- Jakie wrzaski? - spytał Derek.
- Mam uwierzyć, że dowiedziawszy się, iż Chloe wyszła na dach za duchem, nie pocisnąłeś jej tak, że słychać było aż w Kanadzie?
- Z rana jest trochę nieswój - zasugerowałam.
- W takim razie więcej niż trochę. To co, nie spytasz jej o resztę? Żeby powiedziała, dlaczego za nim poszła? No bo przecież jakiś powód chyba był?
Teraz ja się uśmiechnęłam.
- Dzięki. Był. Kilkunastoletni koleś, który wiedział o Grupie Edisona i eksperymentach.
- Co?!
Derek gwałtownie obrócił się do mnie, a pytanie zabrzmiało jak skowyt.
- Dlatego za nim poszłam. Nieżywy koleś, być może inna ich ofiara, ale jeśli zmarł tutaj...
- To mamy problem - dokończył za mnie Simon.
Kiwnęłam głową.
- Fakt. Pierwsza rzecz, która mi przyszła do głowy, to: „O mój Boże, zwabił nas w pułapkę”.
Simon pokręcił głową.
- Nie Andrew, mowy nie ma. Facet jest w porządku, znam go całe swoje życie.
- A ja nie, więc dlatego zaczęłam wypytywać ducha, a wtedy się okazało, że w ogóle nie zna Andrew. Tylko że on mówił, pamiętacie, że ten dom był własnością kogoś, kto z początku należał do Grupy i był związany z eksperymentami. Jeśli to jest jakiś trop do tego młodziaka, to może uda się go tu rozwikłać.
- Trzeba spytać Andrew, czy... - zaczął Simon, ale Derek wpadł mu w słowo.
- Znajdziemy swoje odpowiedzi.
Wymienili się spojrzeniami. Po chwili Simon mruknął, że nie warto wszystkiego komplikować, ale się nie upierał. Skoro Derek chce się bawić w detektywa, niech mu będzie. I tak niedługo się stąd wyniesiemy, bo trzeba było ratować tych, których zostawiliśmy w rękach oprawców, a przy okazji rozprawić się z Grupą Edisona. Taką przynajmniej mieliśmy nadzieję.
Rozdział czwarty
Wkrótce potem zeszliśmy na dół. Derek udał się wprost do kuchni, żeby znaleźć coś na śniadanie. Spaliśmy może kilka godzin, ale było już południe, więc jego żołądek aż skomlał.
Podczas gdy on szukał jedzenia, ja i Simon rozejrzeliśmy się po naszym tymczasowym domu. Czytałam kiedyś książkę o dziewczynie w wielkim wiktoriańskim domu, gdzie był sekretny pokój, o którym nikt nie wiedział przez lata, gdyż drzwi do niego zastawiono szafą. Pamiętam, że strasznie mnie to rozśmieszyło, bo ojciec miał znajomych z naprawdę dużymi domami, ale nie było sposobu, żeby przegapić cały jeden pokój. No, ale to miejsce właśnie takie było i całkiem łatwo mogłam sobie wyobrazić, że gdzieś tutaj...
Nie chodzi o to, że dom był ogromny. Miał na dodatek przedziwny układ, jakby architekt projektował pokoje jeden za drugim, w ogóle nie troszcząc się o to, jak je połączyć. Od frontu był dość prosty: hall, schody na górę, drzwi do kuchni, saloniku, jadalni. Komplikacje zaczynały się z tyłu - jakieś korytarzyki, pokoje jeden za drugim, niektóre maciupeńkie, raptem dziesięć stóp kwadratowych; wszystko to przywodziło na myśl kolonie królików. Natknęliśmy się nawet na jakieś schody, których nikt nie sprzątał od lat.
Simon poszedł zobaczyć, czy Andrew już wstał, a ja udałam się do kuchni.
Derek oglądał jakieś pokryte rdzą puszki z fasolką.
- Taki głodny? - spytałam.
- Lada chwila będę.
Myszkował po kuchni, otwierając drzwiczki kolejnych szafek.
- Więc mam nie pytać Andrew o tego chłopaka, tak? Jednak masz do niego zaufanie, prawda?
- Pewnie.
Wyjął pudełko krakersów i zaczął szukać daty przydatności do spożycia.
- Mówisz to jakoś bez przekonania - powiedziałam. - Jeśli jesteśmy tu z kimś, komu nie ufasz...
- W tej chwili ufam tylko tobie i Simonowi, ale nie sądzę, żeby Andrew był zamieszany w jakieś ciemne sprawki, bo inaczej nie byłoby mnie tutaj. Po prostu nie warto ryzykować, jeśli odpowiedź możemy znaleźć sami.
Kiwnęłam głową.
- Jasne. Tylko... Wiem, że nie chcesz wystraszyć Simona, ale... Jeśli... - Czułam, że pieką mnie policzki. - Nie musisz mi się zwierzać, wiesz, tylko żebyś nie...
- Nie spławiać cię, kiedy będziesz czuła, że coś jest nie tak. - Obrócił się i spojrzał mi w oczy. - Spoko. Możesz być pewna.
- Pije już keczup? - Simon wśliznął się do kuchni. - Dziesięć minut, bro, Andrew już idzie i...
- I bardzo przeprasza za brak jedzenia - dokończył Andrew. Był w wieku mojego taty, z krótkimi, siwymi włosami, garbatym nosem i krępą budową ciała. Poklepał Dereka po plecach. - Już jedzie. Ktoś z naszej grupy zaraz tu będzie.
Zatrzymał rękę na ramieniu Dereka i uścisnął je, co wyglądało dziwnie, może dlatego, że był o jakieś pół stopy niższy, ale wydawało się, że różnica jest jeszcze większa. Wczoraj w nocy, gdy zobaczył Dereka po raz pierwszy po kilku latach, na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie i czujność. Derek to dostrzegł i poczuł się dotknięty - facet znany mu od dzieciństwa spogląda na niego jak na jakiegoś nastoletniego osiłka, na widok którego przechodzi się na drugą stronę ulicy.
Andrew raz jeszcze ścisnął bark Dereka, a potem zaczął się krzątać po kuchni, wyciągając talerze, czyszcząc je, ścierając kurz z blatów, pytając, jak nam się spało, jeszcze raz przepraszając, że nic nie przygotował.
- Trudno się przygotować, jeśli nie wiesz, że będziesz miał gości - zauważył Simon. - A w ogóle jak, zostaniesz tu z nami? Masz przecież pracę...
- Którą już od dwóch lat wykonuję w domu. Nareszcie i ja nauczyłem się korzystać z Internetu. Te codzienne jazdy do Nowego Jorku zabijały mnie. Teraz tylko raz w tygodniu mam zebranie.
Simon odwrócił się do mnie.
- Andrew pracuje w wydawnictwie. - Zerknął na Andrew. - Chloe pisze scenariusze.
Zaczerwieniłam się i zaczęłam bełkotać, że jeszcze nie naprawdę, może w przyszłości, ale Andrew powiedział, że z chęcią porozmawia o tym, co robię, i mogę go pytać, o co chcę, jeśli chodzi o pisanie. I mówił to całkiem poważnie, nie jak większość dorosłych, którzy w tej sytuacji rzucają tylko coś na odczepnego.
- Teraz razem pracujemy nad komiksem - poinformował Simon. - Taki rysunkowy dziennik naszej podróży. Na razie tylko tak dla zabawy.
- Bardzo fajnie. Rozumiem, że ty robisz rysunki Ojciec pisał, że...
Ktoś zadzwonił do drzwi.
- A oto i śniadanie - powiedział Andrew. - Chloe? Tori jest na pewno bardzo zmęczona, ale lepiej, żeby tutaj zeszła na naradę.
- Pójdę ją obudzić.
Grupa spiskowa nie przedstawiała się zbyt okazale - łącznie z Andrew cztery osoby.
Zatem była Margaret, bardzo podobna do współpracownic taty: businesswoman, wysoka, z krótko przyciętymi, siwiejącymi brązowymi włosami. Była nekromantką.
Gwen niewiele wyższa ode mnie i jakby świeżo po maturze. Z powodu jej krótkich blond włosów, zadartego nosa i spiczastej brody, zaczęłam myśleć, że jeśli nawet jest paranormalna, to pewnie musi być wróżką, lub czymś takim, oznajmiła jednak, że jak Tori jest wiedźmą.
Trzecim przybyszem był Russell, łysy facet o manierach dziadka; był szamanem-znachorem i w razie potrzeby miał się zająć naszym zdrowiem. On. Andrew i Margaret zakładali grupę i kiedyś pracowali dla Edisona.
Wedle Andrew było jeszcze kilku członków w rejonie Nowego Jorku i jakaś dwudziestka w całym kraju. W zaistniałej sytuacji nie było bezpiecznie, żeby wszyscy zjeżdżali się na spotkanie z nami, więc przyjechali ci, którzy mogli nam najwięcej pomóc: szaman, nekromantka i wiedźma. Derek miał pecha. W grupie nie było ani jednego wilkołaka, czemu trudno się dziwić, skoro w kraju było ich kilkudziesięciu w zestawieniu z setkami nekromantów i czarowników.
Paranormalni, którzy byli członkami Grupy Edisona, nie byli źli. Jak moja ciotka, która zaoferowała swoje usługi jako lekarka, gdyż chciała pomóc takim ludziom jak jej brat. Był nekromantą, który jeszcze w college'u albo popełnił samobójstwo, albo został zepchnięty z dachu przez duchy.
Grupa Edisona sądziła, że najlepszym rozwiązaniem dla paranormalnych jest manipulacja genetyczna - tak chciano pogmerać w naszym DNA, aby zminimalizować efekty uboczne i zwiększyć naszą kontrolę nad swymi zdolnościami. Wszystko zaczęło się komplikować, kiedy jeszcze byliśmy mali i trzy małe wilkołaki zaatakowały pielęgniarkę. Zostały „zlikwidowane", mówiąc wprost: zabite przez tych, którzy twierdzili, iż chcą pomóc paranormalnym. To wtedy ojciec Simona i ludzie tacy jak Andrew zerwali kontakty z Edisonem.
Dla niektórych jednak samo zerwanie to było jeszcze za mało. Przestraszeni tym, co widzieli, zaczęli monitorować poczynania Grupy Edisona, aby zyskać pewność, że nic nie grozi innym paranormalnym. I oto zjawialiśmy się my z informacjami, które potwierdzały ich najgorsze przeczucia. U większości z nas manipulacja genetyczna zradykalizowała sytuację, gdyż jej efektem były dzieciaki, które nie panowały nad swoimi mocami: wiedźmy, które rzucały czary bez zaklęć, nekromanci, którzy wskrzeszali zmarłych przypadkowo.
Kiedy okazało się, że nad tymi niepowodzeniami nie można zapanować tak łatwo, jak przypuszczano. Grupa Edisona uznała, że trzeba z nami postąpić tak samo jak z małymi wilkołakami: zabić.
Pomocy miała nam udzielić grupa Andrew. Znaleźliśmy się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, a kto wie, czy coś jeszcze gorszego nie czekało tych, których zostawiliśmy w rękach Edisona: naszą koleżankę Rachelle i moją ciotkę Lauren. Chcieliśmy ich prosić, żeby ich uratowali i usunęli nareszcie groźbę z naszego życia. Co na to powiedzą? Nie mieliśmy pojęcia.
Gwen podała śniadanie: donaty, kawę i mleko czekoladowe; pewnie wyobrażała sobie, że nic lepszego nie można wymyślić dla nastolatków. Może i by było dobre, gdybyśmy przez ostatnie trzy dni nie żywili się śmieciowym żarciem i gdyby jedno z nas nie było diabetykiem.
Simon sięgnął po donata i półlitrowy karton z mlekiem czekoladowym, żartując, że ma dobrą wymówkę, żeby skosztować czegoś, czego na co dzień nie ma w swoim jadłospisie. Natomiast Derek zrzędził. Andrew zaczął przepraszać, że nie uprzedził o cukrzycy Simona, i obiecywać, że na obiad będzie już mniej pustych kalorii.
Wszyscy byli naprawdę mili i życzliwi, więc może z mojej strony były to już przejawy paranoi - skutek bliskich kontaktów z Derekiem - ale miałam wrażenie, że za tymi wszystkimi uśmiechami i przyjaznymi spojrzeniami kryje się jakaś niepewność, bo nie mogą przestać myśleć o naszych niekontrolowanych mocach, trochę jakbyśmy byli bombami z odbezpieczonymi zapalnikami.
Okazało się, że nie tylko ja czułam się nieswojo. Kiedy przenieśliśmy się do saloniku, Derek zaszył się w kącie. Simon bąkał pojedyncze słowa, Tori, która normalnie nie chciała mieć z nami nic wspólnego, teraz trzymała się mnie tak blisko, jakby zamierzała mi zakosić pączka. My i oni. Genetycznie zmodyfikowane dziwadła i normalni paranormalni.
Chętnie czy niechętnie, najwięcej musieliśmy mówić Simon i ja. Szczególnie dziwne było to w moim przypadku, gdyż zawsze trzymałam się z boku, marząc, żeby nikt mnie o nic nie pytał, bo zaraz zacznę się jąkać. Ale to na mnie przede wszystkim spoczął ciężar przedstawienia dowodów, gdyż to ja widziałam duchy ofiar eksperymentu i znalazłam pliki w komputerze doktora Davidoffa.
W trakcie wyjaśnień dostrzegłam w ich oczach sympatię, ale także wątpliwość. To, że eksperymenty miały nieoczekiwane konsekwencje dla niektórych „obiektów", nie było dla nich zaskoczeniem, tego właśnie się obawiali, odłączając się od Edisona. Nie mieli też powodu, by nie wierzyć temu, co mówiliśmy o Lyle House, „ośrodku terapeutycznym", gdzie trzymała nas Grupa Edisona; skoro eksperymenty się nie udały, usiłowali ukryć tego ślady.
Ale cała reszta? Polowanie na nas, kiedy uciekliśmy? Strzelanie do nas, najpierw pociskami obezwładniającymi, a potem ostrą amunicją? Zamykanie nas w laboratorium? Zabicie trzech nieletnich ofiar, kiedy nie powiodła się „rehabilitacja"?
Wszystko to brzmiało raczej jak sceny z filmu. Nie, stop. Jako przyszła scenarzystka i reżyserka przebojów kinowych, gdybym dostała coś takiego, kazałabym autorowi spadać.
Miałam jednak wrażenie, że Andrew zaczyna nam wierzyć, podobnie jak Gwen, tyle że Gwen była najmłodsza, więc pewnie jej zdanie niewiele się liczyło. Natomiast Russell i Margaret nie ukrywali swego sceptycyzmu i widziałam, że przekonać ich będzie naprawdę trudno.
W końcu nie wytrzymałam.
- Rachelle i moja ciotka są w prawdziwym niebezpieczeństwie! W każdej chwili mogą je zabić, jeśli już tego nie zrobili!
- Twoja ciotka jest ważnym członkiem ich zespołu - odparła Margaret z nieprzeniknioną twarzą - więc jej nie zabiją. Nie wydaje się też, by coś bezpośrednio groziło waszej przyjaciółce, która jest zadowolona i posłuszna, a na tym im przede wszystkim zależy.
- Ale kiedy pozna prawdę, przestanie być taka posłuszna, a wtedy...
- Chloe - odezwał się Russell - twoja ciotka i twoja przyjaciółka miały wybór i go dokonały. I nie owijajmy niczego w bawełnę: obie cię zdradziły. Nie wiem więc, czy powinnaś aż tak bardzo dbać o ich ratowanie.
- Ciotka...
- Tak, wiem, pomogła ci uciec. Ale nie znalazłabyś się u niej, gdyby nie zdrada twojej przyjaciółki.
Rae opowiedziała doktorowi Davidoffowi o naszych planach ucieczki, tak że z grubsza byli przygotowani. Uwierzyła w te ich wszystkie ściemy, że chcą nam pomóc i że to chłopaki zakręcili mi w głowie.
- Dobrze, pomyliła się. Czy to znaczy, że mamy jej pozwolić umrzeć? - Podniosłam głos, więc przełknęłam ślinę, żeby się trochę uspokoić. - Cokolwiek zrobiła, wtedy wydawało jej się to słuszne, i nie zamierzam tylko z tego powodu opuszczać jej w potrzebie.
Spojrzałam na pozostałych. Simon natychmiast się ze mną zgodził, Derek mruknął, że owszem, zawaliła sprawę, ale to jeszcze nie jest grzech śmiertelny.
Wszyscy popatrzyli na Tori. Wstrzymałam dech, wiedząc, jak ważna w tej sytuacji jest nasza jednomyślność.
- Skoro mamy ratować ciotkę Chloe, to nie można zostawić Rae. A skoro już, to trzeba je obie ratować jak najszybciej. Nie wiem, czy cała Grupa Edisona to mściwi maniacy, ale nie mam wątpliwości, jeśli chodzi o moją matkę. Kiedy uciekałyśmy, na pewno nie kochała doktor Fellows.
- Nie wydaje mi się... - zaczął Russell, ale Andrew nie dał mu dokończyć.
- Teraz nie czas na nudne dyskusje - powiedział. - Idźcie może na górę i rozejrzyjcie się po innych pokojach, bo z pewnością wolelibyście mieć każde swój własny.
Simon wzruszył ramieniem.
- Jest dobrze, jak jest.
Andrew potoczył wzrokiem po reszcie. Chcieli, żebyśmy się wynieśli, a oni mogliby wtedy ustalić, czy nam pomogą, czy nie.
Chciałam krzyczeć na całe gardło: „O czym tu dyskutować? Kolesie, z którymi pracowaliście, zabijają dzieciaki. A o co wam chodziło? Czy nie o to, żeby zdobyć pewność, że nikogo nie krzywdzą? Może więc dalibyście spokój pączkom i zaczęli coś robić?".
Derek wpatrzył się w nich przeciągłym wzrokiem i spytał:
- To co, mamy się wynieść?
- Gdybyście zechcieli - powiedział Andrew. - Tak będzie...
- Będzie, jak będzie.
I Derek wyprowadził nas z pokoju.
Rozdział piąty
W hallu Derek powiedział
- Dobra, wy idźcie poszukać osobnego pokoju dla Tori, a ja wezmę sobie trochę więcej tych pączków
Wymieniliśmy z Simonem porozumiewawcze spojrzenia. Derek rzecz jasna uwielbiał jeść, ale w tej chwili napełnienie żołądka było ostatnią rzeczą, o której by myślał, zatem jego słowa trzeba było rozumieć tak: „Zabierajcie stąd tę Tori, żebym mógł podsłuchać, o czym gadają". Mając słuch wilkołaka, mógł śledzić każde słowo.
- Dla mnie zostaw trochę czekolady - powiedział Simon, prowadząc mnie i Tori do schodów
- Przecież tobie nie wolno...
- Żartowałem - mruknął przez ramię Simon - Chodź, Tori, znajdziemy ci sypialnię.
Tymczasem okazało się, że Tori wcale nie chce spać oddzielnie. Nie żeby sama to powiedziała, bo jakże, jednak kręciła nosem, marudziła przy kolejnych pokojach, narzekała na kurz i brud i na to, że ostatecznie będzie musiała zostać ze mną. Zaproponowałam, że w takim razie ja się wyniosę, ale wtedy zaczęła mi docinać, taka to jestem milutka i że chciałam pokazać, jaka potrafię być samodzielna. Uznałam, że czas na kąpiel.
Prysznic między innymi mógł mi pomóc zmyć farbę z doraźnie przebarwionych włosów. Kiedy uciekliśmy z Lyle House, ojcu powiedzieli właśnie tyle, że uciekłam, natomiast nawet słowem się nie zająknęli, że złapali mnie niemal natychmiast i wpakowali do laboratorium Grupy Edisona, o której nic nie wiedział, podobnie jak nie miał pojęcia, co to takiego nekromancja. W jego przekonaniu zeschizowana córka nawiała z ośrodka terapeutycznego i teraz włóczyła się po ulicach Buffalo. Dlatego wyznaczył nagrodę za informacje, które pozwolą mnie odnaleźć. Całe pół miliona.
Chciałam mu dać znać, że ze mną wszystko w porządku; mój Boże, jak strasznie chciałam, ale ciotka Lauren twierdziła, że lepiej, by nie znał prawdy, i Derek był tego samego zdania. Na razie więc starałam się w ogóle nie myśleć o tym, jak bardzo musiał się zamartwiać o mnie. Jak tylko będę bezpieczna, natychmiast go zawiadomię, a na razie naszym problemem była jego nagroda.
Moje truskawkowe włosy rzucały się w oczy, tym bardziej, że dodałam czerwone pasemka, zanim mnie powieźli do Lyle House. No więc Derek kupił mi farbę. Czarną. Miałam za bladą cerę, w efekcie więc wyglądałam dokładnie jak nekromantka z komiksu: biała skóra: czarne jak sadza włosy Uber-Goth. Na szczęście farba zaczęła blednąć, a przynajmniej tak mi się zdawało
Tori poszła za mną, radząc, jak zmyć farbę, pomocna dłoń. Dwie minuty po tym, jak nazwała mnie frajerką. Ostatnio tak właśnie się zachowywała - zaczynała skłaniać się do przyjaźni, ale potem nagle sobie przypominała, że jesteśmy śmiertelnymi wrogami.
W tym momencie była w nastroju przyjaznym.
- Nie zmywaj więcej niż trzy razy, bo inaczej będziesz miała włosy jak siano. Widziałam tam odżywkę. Pamiętaj żeby ją zaaplikować.
- W tej chwili, przesuszone włosy są lepsze od czarnych.
Simon wyjrzał ze swojego pokoju.
- Zmywasz farbę z włosów?
- Tak szybko, jak będę mogła.
Zawahał się i po jego oczach poznałam, że za chwilę powie coś, czego wolałby nie mówić
- Jasne, rozumiem, że chcesz się tego pozbyć, ale... Na zewnątrz...
- Na razie wolę areszt domowy od czarnych włosów.
- Nie jest tak źle.
Tori szepnęła teatralnie:
- Uważa, że gotka jest pociągająca.
Spojrzał na nią wściekły.
- Nie, tylko...
Patrzył na nią niecierpliwie, żeby spadała. Kiedy nawet nie drgnęła, podszedł i szepnął mi do ucha, zarazem ściskając końce palców.
- Wiem, że tego nie zrobisz. Poproszę Andrew, żeby ci załatwił lepszą farbę. Mnie jest obojętne, jakie masz włosy, żebyś tylko była bezpieczna.
- To takie urocze - westchnęła Tori.
Simon tak się ustawił, żeby stać plecami do niej.
- Pogadaj sama, z Andrew. Może przesadzam, ale...
- Spoko. Prysznic mi potrzebny tak czy inaczej, ale włosów nie będę ruszać.
- Dobrze. Aha, Derek coś mówił, że chcesz się trochę pouczyć samoobrony. Poćwiczymy potem?
Nie byłam specjalnie w nastroju, ale tak się do mnie uśmiechał, najwyraźniej chcąc mi jakoś zrekompensować to, że miałam zostać przy czarnych włosach, a ponieważ i tak nie mieliśmy nic lepszego do roboty, więc...
- Jasne.
- Ekstra - wcięła się Tori. - Tak, tak, wiem, że mnie nie zapraszaliście, ale samoobrona obu nam się przyda. I nie, nie wpycham się między was, kochani. Ciebie. Simon, już olałam; ty i Chloe jesteście taką słooodką parą, że aż mi niedobrze. Ale w oczka będziecie sobie mogli pozaglądać innym razem, bo w tej chwili potrzeba mi paru lekcji. Więc niech ona bierze ten prysznic, a potem się spotkamy.
Poszła w kierunku schodów, na odchodnym rzucając
- I tak byście długo nie zostali sam na sam. Jak tylko Derek skończy podsłuchiwać, zaraz się przyłączy.
Wychodząc z łazienki, wpadłam na Dereka.
- Co skończyli się już naradzać?
- Tak
Simon wystawił głowę z ich pokoju i Derek przywołał go gestem
- Gdzie Tori? - spytał.
- Na zewnątrz. Ale czeka na nas, więc nie możemy się grzebać.
- No i jak, wyrok zapadł? - ponaglił Dereka Simon.
- Gwen i Andrew nam wierzą. Margaret podejrzewa, że źle oceniliśmy sytuację i wyciągnęliśmy błędne wnioski na temat Liz, Brady'ego i Amber. Natomiast Russell jest zdania, że świadomie ściemniamy
- Idiota! Skąd on się...
Simon urwał pod spojrzeniem Dereka.
- Zrobili sobie telekonferencję z kilkoma starymi członkami i... - Derek spojrzał na mnie, a ja domyśliłam się dalszej części po tym, jak uciekł ze wzrokiem. - Chcą trochę zwolnić, zebrać więcej informacji. Wyślą jakąś grupkę do Buffalo, żeby na miejscu się rozejrzała.
Simonem aż zatrzęsło.
- Jasne, powolutku, spokojniutko, a w tym czasie Rachelle i doktor Fellows... - Urwał i zerknął na mnie.
- Przepraszam.
Dobrą minutę staliśmy w milczeniu, a wszystko w nas wrzało.
W końcu spojrzałam na Dereka.
- To co powinniśmy robić, twoim zdaniem?
- Teraz? Przeczekać - Głos miał pełen frustracji. - Na razie nic więcej nie możemy. Grupa Edisona na nas poluje i nie będziemy im ułatwiać zadania
Znaleźliśmy Tori na tyłach domu. Przeprosiłam ją, że to tyle trwało. Ledwie Simon zaczął nam pokazywać, jakie możliwości daje wygięcie przegubu ręki, gdy Andrew zawołał nas do środka
Russella już nie było
- Zwiał mruknął Simon - żeby nie musiał nam patrzeć w oczy po tym, jak powiedział reszcie, że dla niego jesteśmy ściemniaczami
Nie było też Gwen, ale ta poszła do spożywczego i po jakąś kolację na wynos. Tak, tak, już był czas kolacji. Wstaliśmy późno i obiad jakoś sam przeleciał
Jedliśmy więc z Andrew, Gwen i Margaret. Wszystko przedstawili nam, rzecz jasna w bardzo optymistyczny sposób najpierw szybki rekonesans, potem akcja ratunkowa.
- Jeśli o was chodzi - oznajmił Andrew - macie trzy zadania. Po pierwsze, odpocząć. Po drugie, przekazać nam wszystko, co wam się przypomni w związku z laboratorium. Po trzecie, potrenować trochę.
Tori i ja jednocześnie poderwałyśmy głowy.
- Potrenować?
Gwen uśmiechnęła się.
- Właśnie po to tutaj jesteśmy Margaret i ja.
- Ja zajmę się Simonem - powiedział Andrew - chociaż wiem, że ojciec ćwiczył z tobą od lat
- Trochę nauki z pewnością mu nie zaszkodzi - prychnęła Tori.
Simon spiorunował ją wzrokiem; Andrew udał, że tego nie spostrzega, i ciągnął:
- A jeśli chodzi o Dereka...
- Tak, tak, wiem, nie macie żadnego wilkołaka, żeby mnie czegoś nauczył.
- To prawda, ale coś jednak da się zrobić. W New Jersey jest Tomas, półdemon. Możesz go pamiętać z dawnych czasów, bo należał do grupy zajmującej się wilkołakami
Tylko mi się wydawało czy naprawdę Derek drgnął? Wcale bym się nie zdziwiła. Derek żył w laboratorium, aż zabrał go z niego ojciec Simona; ta część programu została zamknięta, gdyż zabili trzy małe wilkołaki. Spotkanie teraz jednego z dawnych „opiekunów” na pewno nie mogło być przyjemne
- Tomas wycofał się, zanim doszło do tamtego, przede wszystkim dlatego, że nie zgadzał się z tym, jak was traktowali. Tak czy siak, wie więcej o wilkołakach niż ktokolwiek z nas. Twój tata radził się go, jak cię wychowywać.
Derek wyraźnie się odprężył.
- Tak?
- Na razie jest w podróży służbowej, ale wróci w przyszłym tygodniu Jeśli nie przystąpimy jeszcze do akcji - chociaż myślę, że będzie inaczej - będziesz miał z kim porozmawiać i spytać o różne rzeczy.
Rozdział szósty
Po kolacji Andrew nas ostrzegł, że światło wyłączą o dziesiątej. On chciał do tego czasu trochę popracować, a my sami mieliśmy znaleźć sobie rozrywkę.
Tyle że nie mieliśmy ochoty na żadną rozrywkę. Nawet na spokojny sen. Chcieliśmy wrócić do dawnego życia, zablokować Grupę Edisona, wyzwolić ciotkę Lauren i Rae, odnaleźć ojca chłopaków, dać mojemu tacie znać, że ze mną wszystko w porządku. Zasiąść do jakiejś gry planszowej wydawało się kompletnie absurdalne, a coś takiego sugerował Andrew, bo nic innego do zabawy nie było.
Tori i ja ruszyłyśmy do naszego pokoju, kiedy do przedpokoju wyskoczyła Gwen, żeby się z nami pożegnać.
- A mogę zadać pani kilka pytań? - spytała Tori, zatrzymując się, a potem zbiegając po schodach. - Mało wiem o tych wszystkich wiedźmowych sprawach, a chociaż lekcje mamy zacząć jutro, to gdyby teraz chciała mi pani kilka rzeczy wyjaśnić...
Gwen uśmiechnęła się promiennie.
- Jasne. Normalnie to mnie uczą, więc z wielką chęcią. Chodź do salonu, tam pogadamy.
Poczułam ukłucie zazdrości. Ja także miałam pytania, całe tony, ale kto mi się dostał jako nauczyciel? Margaret, której słowo „pogadać" nie przeszłoby chyba przez usta, a na dodatek nam nie wierzyła.
Powlokłam się schodami i minęłabym pokój chłopaków bez słowa, gdyby z uchylonych drzwi nie wysunęła się ręka Dereka i nie trąciła mnie w łokieć.
- Hej! - Kiwnęłam mu głową, zmuszając się do uśmiechu.
- Zajęta? - zapytał, zniżając głos do szeptu.
- Chciałabym. A co?
Zerknął na drzwi łazienki, pod którymi widać było smugę światła. Zrobił krok do przodu i jeszcze bardziej zniżył głos.
- Nic, tylko tak sobie pomyślałem, że jak nic nie robisz, to moglibyśmy...
Podskoczył na dźwięk otwieranych drzwi. Z łazienki wyszedł Simon.
- Dobrze, że znalazłeś Chloe. To co robimy? Tym razem nie zamierzam przegapić żadnej przygody.
- Wszystkie nasze przygody były przypadkowe i większość z chęcią byśmy przegapili - powiedziałam i spojrzałam na Dereka. - Miałeś jakieś plany?
- Nie. W tej chwili raczej powinniśmy się przyczaić.
- No dobrze, ale przecież czegoś chciałeś?
- Nie, dzisiaj nic. Po prostu...
Wzruszył ramieniem i wycofał się do pokoju. Spojrzałam pytająco na Simona.
- Czasami bywa dziwny. Porozmawiam z nim. Zajrzę do ciebie za kilka minut.
Zaraz po mnie weszła do pokoju Tori. Rozmowa się kompletnie nie kleiła, więc ucieszyłam się, kiedy Simon poskrobał w drzwi
- Wszystko cenzuralne? - zawołał i zaczął je otwierać
- Ej! - krzyknęła Tori. - Mógłbyś przynajmniej poczekać na odpowiedź.
- To było ostrzeżenie, a nie pytanie. Chciałem być grzeczny.
- Jakbyś naprawdę chciał, to byś...
Podniosłam rękę i to wystarczyło, by przerwać kłótnię.
- Coś znalazłem - oświadczył Simon i uśmiechnięty wyciągnął z kieszeni staromodny klucz. - Był przymocowany do tylnej ścianki szuflady w komodzie. Jak myślicie, co to? Ukryty skarb? Tajemne przejście? Zamknięty pokój, w którym trzymają zwariowaną ciotkę Ednę?
- Pewnie do innej komody - prychnęła Tori. - Którą wywalili pięćdziesiąt lat temu.
- To straszne urodzić się bez wyobraźni Ciekawe, czy to leczą? - Simon odwrócił się do mnie. - Chloe, na pomoc.
Wzięłam klucz. Był ciężki i zardzewiały.
- Z pewnością stary. I mówisz, że był schowany? - Spojrzałam mu w oczy. - Co, znudzony?
- Śmiertelnie. To jak poszukamy?
Tori przewróciła oczyma.
- Już lepiej się położę, a może mi się przyśni dom z ludźmi, którzy nie sądzą, że szukanie jakichś zamkniętych drzwi jest zajebiste.
- A co, nie uprzedzałem cię, że jesteśmy nudziarzami? - spytał Simon. - Im więcej z nami przebywasz, tym bardziej jesteś nudna. - Popatrzył na mnie. - Idziemy? - Nic nie odpowiedziałam, więc rzucił: - Nie? - A chociaż w jego głosie słychać było rozczarowanie, zaraz dodał. - Nie ma sprawy, jesteś zmęczona i...
- Nie, nie o to chodzi. Po prostu myślę, że najpierw powinniśmy ustalić, co to za chłopak i jakie miał związki z tym domem.
- Jaki znowu chłopak? - zainteresowała się Tori.
Opowiedziałam jej o duchu, kończąc słowami:
- Derek nie chce, żebyśmy za dużo dzisiaj buszowali, wiem, ale...
- Ale najwyraźniej to ostrzeżenie stosuje się tylko do nas, bo on sam sobie wyszedł i moim zdaniem szuka jakichś śladów tego kolesia. Po prostu nie chciał nas mieć ze sobą. Powiedział, że to zaraz wydaje się podejrzane, jak cała gromada...
Więc zaczął tropić beze mnie? Poczułam przypływ... Mówiąc szczerze, nie wiem, czego. Chyba przede wszystkim rozczarowania, ale wtedy przypomniałam sobie tę scenę sprzed chwili w korytarzu. Jego styl zaproszenia do współpracy? Rozczarowanie jeszcze się pogłębiło.
- A co z tymi lekcjami samoobrony? - spytała Tori.
- Czy ja wiem - wzruszył ramieniem Simon. - Możemy, w końcu to lepsze niż nic.
- Dobra, to wy zacznijcie - powiedziałam - bo ja muszę jeszcze coś załatwić.
Popatrzyli na mnie, jakbym im zasugerowała pływanie z rekinami. Nie takie złe porównanie. Wspólne ćwiczenie samoobrony w wykonaniu Simona i Tori mogło się skończyć rozlewem krwi.
- A czym takim chcesz się zająć? - spytał podejrzliwie Simon.
- Wiesz... Moja ciotka... Skoro wczoraj mi się wydawało, że ją widzę... Więc teraz...
- Chcesz ją wezwać - dokończyła za mnie Tori. - Żeby się przekonać, czy nie żyje.
Simon zmarszczył brwi, że jest zbyt dosadna, ale ja po prostu kiwnęłam głową.
- Tak. Ją i Liz. Chciałabym skontaktować się z Liz. Ona może bardzo pomóc w szukaniu tropów. Problem w tym, że przy okazji mogę też przyzwać inne duchy.
- I właśnie dlatego nie możesz tego robić sama stanowczo powiedział Simon. - Zostaję z tobą.
- Ja też - oznajmiła Tori. - jak uda ci się ściągnąć tego kolesia demona, może ja skłonię go do mówienia.
Wyciągnęła rękę i w powietrzu zakotłowało się od nabrzmiewającej energii.
- Dobrze, już dobrze. Spróbujmy razem.
Rozdział siódmy
Wzywanie duchów jest o wiele gorsze, niż się to przedstawia na filmach. Mówiąc najkrócej, jest odwróceniem tego, jak przegnałam Volo. Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że ciągnę ducha do siebie, a nie odpycham go.
W idealnej sytuacji mam coś, co należało do zmarłej osoby. Kiedyś używałam kurtki Liz, ale potem matka Tori ją skonfiskowała. Nie miałam też niczego ciotki Lauren. Należało więc liczyć, że krążą gdzieś w pobliżu, czekając na próbę nawiązania kontaktu.
Podejrzewałam, że jeden duch na pewno krąży: ten demon. Kusiło mnie wprawdzie, by go dalej podpytać, ale jakiś wewnętrzny głos - który podejrzanie przypominał Dereka - przestrzegał mnie przed tym. Od samego początku nie był nastawiony na współpracę, a ja go jeszcze upokorzyłam, wypychając w te sfery, w których zwykle przebywał, gdziekolwiek to było. Kiedy więc usiadłam na podłodze naszego pokoju, bardzo się pilnowałam, aby ograniczyć się do obrazów ciotki i Liz, wizualizując je na przemian.
O ile miałam nadzieję, że z ciotką się nie uda, o tyle bardzo mi zależało na kontakcie z Liz, która w Lyle House była moją współlokatorką. Zabili ją tej samej nocy, kiedy mnie przywieźli do ośrodka. Trochę to potrwało, zanim uwierzyła, że nie żyje, ale kiedy w końcu tak się stało, za nic nie chciała pozostać tylko po tamtej stronie, gdyż pragnęła nam pomagać.
Duch nie tylko jest znakomitym szpiegiem, ale Liz na dodatek była półdemonem podobnym do tego porannego chłopaka: jako poltergeist miała zdolności telekinetyczne. Dlatego wiele by teraz było pożytku z Liz, ale przede wszystkim chciałam znowu ją zobaczyć, upewnić się, że jest z nią OK.
- Ten naszyjnik ma cię zabezpieczać od widzenia duchów? - upewniła się Tori po kilku chwilach bezowocnego wzywania.
Simon chciał ją upomnieć, by mi nie przeszkadzała, ale wpadłam mu w słowo:
- Tyle że i tak je widzę, więc albo nie działa, albo bez niego byłoby znacznie gorzej, co w końcu powinnam wypróbować, ale wcześniej chciałam porozmawiać o tym z Margaret.
- Spoko, ale jeśli trzyma duchy na dystans, może dlatego Liz się nie zjawia.
Miała rację, ale... Niepewnie obracałam amulet w palcach. Jeśli jednak działał, to czego do mnie nie dopuszczał? Czegoś znacznie gorszego od tego Volo?
- Czemu go nie zdejmiesz? - nalegała Tori.
- Bo ona... - zaczął agresywnie Simon, ale się pohamował. - Niech jeszcze spróbuje z nim na szyi. Takie rzeczy wymagają cierpliwości, a nam się nigdzie nie spieszy. Jak się nudzisz, nasz pokój jest wolny.
Tori spojrzała na niego tak, jakby chciała coś odwarknąć, ale skoro mówił sensownie, a na dodatek bez docinków, to...
- Dobra - powiedziała, a ja znowu wzięłam się za wzywanie.
Ponieważ to Liz tak naprawdę chciałam zobaczyć, więc na niej się skupiłam, od czasu do czasu kierując też apele do ciotki i mając nadzieję, że nie odpowie na nie. Kiedy jednak Liz nie reagowała, skoncentrowałam się na ciotce Lauren. Jeśli chciałam mieć pewność, że ciągle żyje, musiałam wykorzystać wszystkie swoje siły.
- Nie - szepnęła Tori, a ja podniosłam powieki.
- Co nie? - spytałam.
Zmarszczyła brwi.
- Powiedziałaś „nie" - nalegałam.
- Gdzie tam. Nawet nie otworzyłam ust.
- To prawda - poparł ją Simon. - Musiałaś usłyszeć ducha.
Znowu zamknęłam oczy i skupiłam się na przywoływaniu Liz.
- Nie - cichutko szepnął kobiecy głos. - Proszę, dziecino.
Poczułam kurcz żołądka. To z pewnością nie była Liz, ale i ciotka Lauren tak się do mnie nie zwracała. A może? Nie byłam pewna.
- Kimkolwiek jesteś, pokaż się, proszę!
Nic
- Amulet - szepnęła Tori. - Jak nie może się przedostać, może to on ją powstrzymuje.
Sięgnęłam do naszyjnika.
- Nie! - przestrzegł głos. - To niebezpieczne.
- Nie chcesz, bym go zdjęła?
Żadnej odpowiedzi Ręce tak mi się trzęsły, że amulet uderzał o szyję.
- Dalej - zachęcał Simon. - Jesteśmy przy tobie. Jak coś się stanie, nałożę go na ciebie.
Zaczęłam ściągać.
- Nie! Błagam, dziecino! Zbyt niebezpieczne. Nie tutaj. On przyjdzie.
- Kto?
Cisza, a potem chyba jednak jakiś szept, ale za słaby, bym mogła zrozumieć.
- Chce mnie przed czymś przestrzec - powiedziałam na głos - ale nie mogę jej zrozumieć.
Simon dał mi znak, bym zdjęła naszyjnik, miałam go już na wysokości czoła, gdy zagrzmiał głos:
- Co wy, do diabła, wyprawiacie?! - Derek wpadł do pokoju i pociągnął naszyjnik w dół. - Chcesz wzywać bez amuletu? Pojebało cię? Ten, który rankiem zwabił cię na dach, mógł cię zabić!
Simon zerwał się na równe nogi.
- Wyluzuj, dobra? Chcieliśmy skontaktować się z Liz. Potem jakiś duch próbował przestrzec Chloe przed czymś, ale nie mogła zrozumieć przed czym, więc poradziłem, by zdjęła naszyjnik, co może pomóc mu się zmaterializować.
Firmowy wyraz twarzy Dereka nie znikał.
- Z tego, że poradziłeś, nie wynika, że ma cię słuchać. Sama powinna wiedzieć lepiej.
- Ale to brzmiało sensownie - sprzeciwiłam się. - A ja chciałam być ostrożna. Możesz sam sprawdzić, jak tylko przestaniesz wpadać i wszystko urządzać po swojemu.
Rozwścieczony Derek dalej stał groźnie nade mną pochylony, ale trochę się już nauczyłam, jak pomimo jego niezgody obstawać przy swoim.
- Na razie naszyjnik mam na sobie. Odrobinę uniosę i spróbuję, jeśli dalej tu jest, może w ogóle zdejmę.
- Kto taki?
Straciłam pewność siebie; oddech mi się przyspieszył i nie mogłam powstrzymać jąkania.
- Ch-ch-chciałam... Że może cio-cio-ciotka... M-m-mam n-n-nadzieję, że nie, ale chcę spróbować.
Twarz trochę mu złagodniała. Przeciągnął ręką po włosach, westchnął i kiwnął głową.
- OK. Raczej powinnaś. Jeśli wraca i stara się ciebie ostrzec przed czymś w związku z naszyjnikiem, to... W każdym razie może się dowiemy, jak to z nim jest.
Mogłam się upierać, że to właśnie chciałam zrobić, ale skoro się uspokoił, nie było o co się kłócić. Zatem spróbowałam raz jeszcze, ale bez rezultatu.
- Nie chciała, żeby ją przyzywać - powiedziałam.
- Pewnie dlatego, że tutaj mogłabyś ściągnąć tego wrednego półdemona - zasugerował Derek. - Dobra, rano się przejdziemy, a z dala od domu ponowisz próbę.
- Pójdę z wami - natychmiast wtrąciła Tori. - A jak się zjawi ten idiota? - Uniosła palce, a na ich końcach zawirowała bańka energetyczna. Machnęła ręką, jakby rzucała softballem, a kula wyrżnęła w ścianę i rozprysła się na iskry, zostawiając ciemny ślad na tapecie. - Ups!
Derekiem aż cisnęło.
- Co ty, do cholery, wyrabiasz?!
- Chciałam tylko pokazać, ale nie wiedziałam, że aż tak bardzo się uda.
Derek potarł ślad, ale ten nie ustąpił.
- Nikt nie zauważy - powiedziała Tori. - A nawet gdyby, to kto jak kto, ale oni nie będą mi mieli za złe czarów.
- Chodzi mi to, że ktoś może cię zobaczyć.
- No i co? Będą mieli pretensje o nadpaloną tapetę? Chyba to jakoś zniosę.
- Nie łapiesz? Nie możemy robić takich rzeczy, bo oni już się trzęsą, że jesteśmy za silni. Albo przyhamujemy, albo w panice uznają, że istotnie najlepiej zamknąć nas w laboratorium.
- No nie, trochę przesadzasz - odezwał się Simon, a gdy Derek odwrócił się do niego z irytacją, uniósł ręce i ściszył głos: - OK, rozumiem, czemu jesteś podenerwowany...
- Wcale nie jestem.
- OK, nie jesteś, ja też się zgadzam, że musimy być ostrożni, ale przecież oni wiedzą o tych eksperymentach genetycznych, więc nie oczekują od nas, że będziemy paranormalnymi jak wszyscy inni. Pewnie, że ty nie powinieneś ciskać meblami, a Tori powinna trochę przystopować z ognistymi kulami, ale tak w ogóle...
- A właśnie, że powinni wiedzieć - upierała się Tori - Jeśli mają nam uwierzyć, że Grupa Edisona coś przy nas spieprzyła, muszą dostać jakiś dowód. Na przykład, że robienie takich rzeczy to dla mnie bułka z masłem. A dla ciebie ciśnięcie sofą przez cały pokój. Że Chloe potrafi wskrzeszać zmarłych.
- Nie! - Derek potoczył po nas wzrokiem, a kiedy nikt nie odpowiedział, ostatecznie na mnie zatrzymał gniewne spojrzenie. - Pod żadnym pozorem!
- Ja akurat się nie odzywałam - zauważyłam.
- Mówię o nas wszystkich, wszyscy musimy położyć uszy po sobie. Nie możemy im dać najmniejszego... - Przekrzywił głowę. - Idzie Andrew.
Raz jeszcze zerknął na ślad na ścianie i wypchnął nas na korytarz.
Andrew chciał, żebyśmy kładli się spać, więc Simon wyszedł, żeby przed snem sprawdzić poziom cukru we krwi. Ja udałam się na dół, żeby napić się wody, ale w kuchni zastałam Andrew, jakby czekał na mnie.
- Simon mi wspomniał, że masz kłopot ze snem, więc chciałem ci dać to. - Podał mi małą pigułkę. - Normalny środek, jaki możesz dostać bez recepty. Chcesz - weź, nie chcesz - nie bierz. Jestem pewien, że was tym faszerowali w Lyle House. Bardzo ważne, żebyś dobrze odpoczęła w nocy, no a gdybyś zdecydowała się zażyć, w lodówce masz wodę.
Wpatrywałam się w proszek i myślałam, że jego połknięcie to jak kapitulacja. Musiałam się nauczyć dawać sobie radę z duchami, bo widać było, że same z siebie nie dadzą mi spokoju. Ale miał rację, potrzebowałam odpoczynku. Dzięki niemu jutro będę sprawniejsza. Jednak...
- Weź pigułkę.
Podskoczyłam. Derek nachylił się nad blatem i wziął z miski dwa jabłka.
- Sen ci potrzebny. Na nikim to nie zrobi wrażenia, jak będziesz sobie wszystko utrudniać. To głupota.
Cały Derek. Urodzony komplemenciarz.
- A co z tobą? Mówiłeś, że może zbliża się przemiana.
- Nie tej nocy. Ale jak się zacznie, to...
Wzruszył ramieniem i odgryzł kawałek jabłka.
- Powiesz mi?
- Ta - mruknął z pełnymi ustami.
Otworzyłam lodówkę i szukając wody, spytałam:
- A jak ci się wydaje...?
Urwałam, bo usłyszałam szelest zamykanych drzwi
Zostałam w kuchni sama.
Rozdział ósmy
Połknęłam tabletkę i bardzo szybko zasnęłam Zbudziłam się rześka, ale w pokoju było ciemno. Wczoraj podniosłam przed snem żaluzje, jak zawsze robię, ale Tori pewnie je spuściła. Ziewnęłam i obróciłam się na drugi bok, żeby spojrzeć na zegarek.
03:46
Jęknęłam i znowu spróbowałam zasnąć, co mi się udało, a zbudził mnie odgłos płaczu.
Usiadłam i rozejrzałam się. Na zegarku była 05:18.
Chlipnięcie po prawej; spojrzałam na łóżko Tori, ale leżała skulona, plecami do mnie. Płacze przez sen? Coś mruknęła, a potem zaczęła pochrapywać, ja tymczasem nadal słyszałam cichy, zduszony szloch. Przyjrzałam się jej uważnie. Nie ulegało wątpliwości, że smacznie spała.
I znowu chlipnięcie zakończone westchnieniem, ewidentnie od strony łóżka Tori. Wstałam i nachyliłam się. Jej policzki wydawały się suche; na wszelki wypadek sprawdziłam koniuszkami palców.
Włosy zjeżyły mi się na karku, gdy ktoś znowu załkał. Pod łóżkiem.
Odskoczyłam
„No a jak myślisz, co tam siedzi? Potwór?".
Dobra, w porządku, potwór pod łóżkiem to ograny chwyt filmowy, ale z tego jeszcze nie wynika, że mam zaglądać.
„Wydawało mi się, że teraz już miałaś się nie cofać przed żadnymi duchami, tak?"
Ale może jutro... W każdym razie jak będzie jasno.
Mój wewnętrzny głos westchnął głęboko.
„Przecież dobrze wiesz, że to ten sam koleś, tylko teraz inna sztuczka: chce cię wziąć na płacz. No i nie położysz się teraz, bo gotów cię udusić poduszką".
Ach, ekstra, serdeczne dzięki, teraz już na pewno spokojnie zasnę.
„Podnieś żaluzje. Ryzykujesz tylko to, że zbudzisz Tori. Należy jej się za to, że spuściła"
Racja. Idąc do okna, zobaczyłam ciemny owal koło łóżka Tori, jasne, jeśli w pokoju będzie jakiś jeden dywanik, zawsze go przeciągnie na swoją stronę.
Pociągnęłam trochę żaluzje i wtedy dojrzałam jakiś ruch: coś ściekało z łóżka, ale bez żadnego pluśnięcia, więc pewnie wsiąkało w dywanik. Szarpnęłam zdecydowanie, do pokoju wlało się księżycowe światło, ukazując...
Sznurek wyleciał mi z ręki, kołyszące się żaluzje zachrzęściły o okno, a ja zatoczyłam się na stolik nocny, strącając zegarek, który z trzaskiem uderzył o podłogę.
Ten ciemny owal pod łóżkiem to była kałuża krwi Wolno przeniosłam wzrok na zakrwawione prześcieradła a potem...
Ciało na łóżku było zalane krwią, głowa wgnieciona, twarz...
Odwróciłam oczy, walcząc z mdłościami i mając imię Tori na wargach. Wtedy jednak zorientowałam się, że ciało nie było rozrąbane czy rozerwane, miało na sobie spodnie od pidżamy, ale góra była naga i z pewnością nie należała do dziewczyny... Chłopak, trzynaście, czternaście lat, ciemne włosy upaćkane krwią i pokryte...
Rosło we mnie przerażenie, zamrugałam i... chłopak znikł, a na jego miejscu pojawiła się Tori, która spała, leciutko chrapiąc. Spojrzałam na podłogę. Pusta. Żadnej krwi. Żadnego dywanika.
Wpatrywałam się w to miejsce i wtedy przypomniała mi się bezgłośnie ściekająca krew. Zupełnie jak z tą dziewczynką w lesie koło postoju autobusów albo z tym facetem w fabryce. Utrwalone wspomnienie okropnych śmierci, powtarzające się niczym niemy film.
„Ale krzywdy nie może ci zrobić, prawda?"
Nie mogło. Mogło mnie przestraszyć, napełnić grozą, utkwić na zawsze w mojej głowie, ale fizycznie nic mi nie mogło zrobić.
Ledwie wróciłam do łóżka, chlipanie znowu rozbrzmiało. A potem coś, co zabrzmiało jak śmiech. Usiadłam, ale w pokoju było cicho. Rozejrzałam się dokoła. Inny dźwięk tym razem coś między płaczem i śmiechem.
Nawet jeśli ciągle odgrywała się tutaj scena śmierci, to nigdy przy tym nie było ścieżki dźwiękowej. Nie mogłam wykluczyć, że jakiś udział w tym ma poltergeist; może to jego sztuczki sprawiały, że scena śmierci nie działała jak zwykle. Zaczęłam się kłaść, ale zatrzymało mnie wspomnienie słów, że sama staram się wszystko utrudniać. Wyskoczyłam z łóżka i poszłam do pokoju chłopaków.
Drzwi były leciutko uchylone. Słyszałam chrapanie Simona. Derek jak zwykłe był cicho. Podkradając się do nich, zakaszlałam dwa razy i stawiałam mocno stopy. Czułam się przy tym jak smarkula rzucająca kamykami w okno przyjaciółki, żeby wyszła się pobawić. Żadnej reakcji.
Uchyliłam drzwi o jakieś dwa cale i czekałam. Zakradać się do pokoju chłopaków, kiedy śpią... No, w każdym razie nie chciałam tego robić, szczególnie wiedząc, że Derek śpi tylko w szortach.
Znowu zakaszlałam i odrobinę popchnęłam drzwi. Nie słysząc, by Derek się budził, zajrzałam. Simon leżał na łóżku bliższym drzwi w skłębionej pościeli; łóżko Dereka było puste.
Spojrzałam na łazienkę; drzwi zamknięte, w środku ciemno. Pomyślałam o dachu, ale po ostatnich zdarzeniach ten wariant chciałam zostawić na ostatek. Zatem na dół. Dokąd najpierw? Do kuchni, naturalnie. Znalazłam pustą szklankę po mleku i w zlewie talerz z okruchami
Kiedy znowu wyszłam na korytarz, zerknęłam w kierunku tylnych drzwi. Powiedział, że da mi znać, jak zacznie się przemiana, ale może jednak wyszedł sam? Poczułam falę strachu.
A jeśli się zaczęła? W sumie nic mi do tego. Nie potrzebował mojej pomocy. Ale gdybym z nim poszła, na pewno doceniłby moją obecność. A ja bardzo chciałabym być mu pomocna.
Tylne drzwi nie były zamknięte. Zdusiłam w sobie błysk rozczarowana i je otworzyłam. Małe podwórko otoczone lasem. Słońce zaczynało się wznosić ponad szczyty drzew. Wyszłam na zewnątrz i rozejrzałam się.
- Derek? - Żadnej odpowiedzi. Zrobiłam jeszcze kilka kroków i zawołałam odrobinę głośniej: - Derek? jesteś tu?
Gdzieś trzasnęła gałązka. Wyobraziłam sobie Dereka w trakcie przemiany, niezdolnego do reakcji, i pobiegłam na skraj lasu. Dźwięk się nie powtórzył; zatrzymałam się na początku ścieżki i usilnie wpatrywałam się między drzewa. Znowu trzask i coś jak jęk.
- Derek? To ja.
Weszłam do lasu; wystarczyło kilka kroków, by światło przygasło i otoczyła mnie ciemność.
- Derek?
Podskoczyłam, gdy znienacka znalazł się na ścieżce. Nie potrzebowałam wiele światła, by rozpoznać jego minę. Mówiąc szczerze, nie musiałam w ogóle widzieć jego twarzy, by rozumieć, że mam kłopot; wystarczyła sama jego postać i krok, jakim zmierzał do mnie.
- Ja tylko... - zaczęłam.
- Do jasnej cholery, co ty tu robisz, Chloe? Nie mówiłem, że potem wyjdziemy razem i spróbujesz skontaktować się z duchem? Kluczowe słowo? My!!! Więc jak to się...
Podniosłam ręce w obronnym geście.
- Dobra, fajnie, przyłapałeś mnie. Wymknęłam się, myśląc, że nikt tego nie zauważy, i dlatego wołałam ciebie. - To do niego trafiło; zmarszczył czoło. - Znowu coś się wydarzyło w moim pokoju, więc po wczorajszym pomyślałam, że lepiej mieć kogoś do pomocy. Tori i Simon śpią, więc zaczęłam się rozglądać za tobą.
- Ach!
Przetarł wierzchem dłoni usta i wybąkał coś w rodzaju przeprosin.
- Masz przemianę? - spytałam.
- Co? Nie. Wtedy bym cię zbudził
- To dobrze. W tej chwil i taki system wzajemnego krycia jest bardzo dobrym pomysłem dla nas obojga.
Ruszyłam w stronę domu Derek za mną. Raz czy dwa zrównał się ze mną, ale ponieważ ścieżka była za wąska, cofał się, mrucząc coś pod nosem
- A ty co tutaj robisz? - spytałam. - Poranny spacerek?
- Nie, tylko się rozglądałem... Nie mogłem spać.
Obejrzałam się; napięta twarz, oczy nieustannie rozglądające się na boki, bardziej niepokój niż bezsenność Gdy wreszcie znaleźliśmy się na podwórku, odwróciłam się i spojrzałam mu prosto w twarz.
- Co cię niepokoi?
- Nic. - Chwila ciszy, a potem: - No, dobrze. Nie mogłem spać, więc wymknąłem się na dach i stamtąd wydało mi się, że coś tu jest. Jakieś światło w lesie. Zszedłem, ale nic nie zobaczyłem.
Znowu spojrzał w stronę lasu: palcami przebierał po udzie, jakby w każdej chwili chciał tam wrócić.
- Chciałbyś się jeszcze rozejrzeć? - spytałam.
- Tak, może.
- No, dobra, to zostań.
Ruszyłam w kierunku drzwi.
- Nie. - Powiedział to szybko i wyciągnął rękę, żeby mnie zatrzymać, ale powstrzymał ją, zanim mnie dotknął. - To znaczy, jeśli jesteś zmęczona, jasne. Ale nie musisz.
- OK.
Odwróciłam się i tak sobie staliśmy. Po chwili podrapał się po karku i poruszył barkami.
- Coś mówiłaś o jakimś duchu, tak?
- Uhm.
Opowiedziałam mu, co się stało.
- A z tobą jak, w porządku? - spytał, kiedy skończyłam.
- No wiesz, trochę przestraszona, ale ogólnie spoko. - Po jego wzroku widziałam, że mi nie dowierza, więc szybko dodałam: - I co, znalazłeś coś, jak wczoraj przeszukałeś dom?
Pokręcił głową.
- Usiłowałem się dostać do piwnicy, ale była zamknięta. Gdzieś powinien być klucz.
- Stary zamek do dużego klucza?
- Czy ja wiem, może...
- Macie kiepski przepływ informacji, ty i Simon. Znalazł już go. To znaczy znalazł jakiś stary klucz. Trzeba sprawdzić, czy pasuje, zanim reszta wstanie.
Byliśmy już prawie przy drzwiach, kiedy się otworzyły i stanął w nich Andrew. Zmarszczył brwi i wprawdzie nic nie powiedział, ale spojrzenie, jakim nas obdarzył, było gorsze od tego, jakie zyskaliśmy sobie od personelu Lyle House, gdy razem z Derekiem wyczołgiwaliśmy się ze schowka w piwnicy. Tyle że we wzroku Andrew mniej było pewności, jakby miał nadzieję, że nie ma racji Mówiąc szczerze, nie mogłam mieć do niego pretensji, skoro wczoraj widział, jak trzymamy się z Derekiem za ręce.
Kiedy ostatni raz przyłapali mnie z Derekiem, bąkałam jakieś wyjaśnienia, ale on nie odezwał się nawet słowem, o co miałam do niego pretensje. Tymczasem to on miał rację; moje tłumaczenia sugerowały tylko, że robiliśmy coś, co wymaga wyjaśnień. Andrew nie przyłapał nas na całowaniu się, trzymaniu za ręce czy chociażby wychodzeniu z lasu. Po prostu staliśmy na podwórku i rozmawialiśmy, co w tym złego? Więc czemu patrzył na nas tak jakby czekał na nasze usprawiedliwienia?
- Chcieliśmy się trochę ogrzać - powiedziałam. - Nareszcie wyjrzało słońce.
Normalna uwagi, do której nawet Derek się przyłączył.
- Właśnie
Wyraz twarzy Andrew nie zmienił się.
- Tamci już wstali? - spytałam. - Jak wychodziliśmy, spali jak zabici.
- Jeszcze nie. Chciałem się zabrać do zrobienia śniadania, kiedy zobaczyłem, że tylne drzwi są otwarte.
- No tak, trudno żebyśmy je zamknęli. Patrzyłeś, gdzie się podzialiśmy, tak?
Kiwnął głową, zrobił gest, żebyśmy weszli do środka, a potem ze zmarszczonymi brwiami rozejrzał się po lesie, zanim zamknął drzwi.
Derek poszedł na górę, żeby wziąć prysznic. Ja chciałam sprawdzić, co z Tori, ale Andrew powiedział, żebym mu pomogła w kuchni i nakryła do stołu, podczas gdy on będzie podsmażał bekon.
- Skoro piszesz - powiedział - to przypuszczam, że lubisz także czytać. Jakich autorów najbardziej lubisz?
Wykrztusiłam kilka nazwisk.
Zaśmiał się na całe gardło.
- Simon miał rację. Ania z Zielonego Wzgórza to nie dla ciebie. Ale mam coś, co ci się spodoba, dużo akcji i przygód. Ciągle jeszcze na etapie rękopisu, ale jak chcesz, możesz rzucić okiem. Pożyczę ci mojego laptopa i naprawdę zależy mi na twojej opinii, jeśli... - z uśmiechem zerknął na mnie przez ramię - ...nie masz nic przeciwko roli próbnej publiczności.
- Nie, spoko. O czym to jest?
Brzmiało to naprawdę nieźle; trochę porozmawialiśmy o książkach. Potem spytał mnie, jak chcę jajka, i zaczął je przygotowywać.
- Co wiesz o wilkołakach. Chloe? - rzucił w pewnym momencie.
- Tyle, ile usłyszałam od Dereka.
- Ja też nie jestem ekspertem, pamiętam jednak, jak lata temu Tomas mi mówił, że w kontaktach z wilkołakami zawsze trzeba pamiętać o jednej rzeczy. Mogą wyglądać jak ja i ty, ale nie są nami. To ludzie tylko w połowie.
Wzdrygnęłam się. Nasłuchałam się tych bzdur jeszcze w laboratorium.
- A w połowie potwory? - spytałam ozięble.
- Nie, w połowie wilki.
Odprężyłam się.
- Ojciec tak wychował Dereka, by dobrze o tym wiedział.
- Tak, jestem pewien, że Kit o to zadbał, ale... Dla niego Derek jest synem, tak jak Simon, a rodzice niektóre rzeczy upiększają przed dziećmi. W każdym razie jako półwilk Derek jest trochę inny. W połowie jest zwierzęciem i rządzą nim zwierzęce instynkty. Niektóre z nich... - Głos uwiązł mu w gardle. - Odniosłem wrażenie, że jest bardzo do ciebie przywiązany. Chloe.
- Przywiązany? - Nie mogłam powstrzymać śmiechu. - No dobrze, zdaje się, że czuje się jakoś odpowiedzialny za mnie; to pewnie ta jego część, którą nazwał pan wilczą. W tej chwili należę do stada, więc musi się o mnie troszczyć, chce tego czy nie. Zmusza go do tego instynkt
Andrew przez chwilę się nie odzywał, zajęty jajkami.
- Zacząć robić tosty? - spytałam.
- Kiedy Grupa Edisona przymierzała się do projektu Genesis, doktor Davidoff chciał, by objął on wilkołaki i wampiry.
- W-w-wampiry?
Były też wampiry? A ja jeszcze nie zdążyłam się oswoić z ideą wilkołaków.
- W tej kwestii reszta go przegłosowała, ale na wilkołaki dostał zgodę. Już przy całej waszej reszcie porywaliśmy się na rzeczy, o których nie mieliśmy pojęcia, ale przy wilkołakach... - Podał mi chleb i wskazał toster. - Wilkołaki i wampiry różnią się od innych paranormalnych. Są o wiele, wiele rzadsze i uważamy je - same zresztą też tak myślą - za oddzielną rasę. W naszej grupie ani w Grupie Edisona nie znajdziesz ani jednego. Cabal ich nie przyjmują, nie leczą ich nasze szpitale. Wiem, że to brzmi jak segregacja, ale działa w obie strony. Nasi lekarze zbyt mało wiedzą o wilkołakach, by je leczyć, one z kolei wcale nie chcą się do nich zwracać ani z nami współpracować. Jesteśmy im tak obcy, jak one nam, z czego nie wynika, że coś z nimi jest nie w porządku. Po prostu lepiej im jest w swoim gronie, tam czują się szczęśliwsze.
Pokręciłam głową.
- Derek jest zadowolony ze swojej obecnej sytuacji.
- Posłuchaj, Chloe. Derek to dobry chłopak. Zawsze taki był. Odpowiedzialny, dojrzały... Kit czasami mówił w żartach, że wolałby mieć tuzin Dereków niż jednego Simona. Teraz jednak zaczyna z niego wychodzić wilk, a on musi z tym walczyć. Zawsze mówiłem Kitowi... - Westchnął głęboko i pokręcił głową. - Chodzi mi o to, że Derek, wiem o tym, wygląda jak normalny chłopak. - „Normalny?" Także i na to mogłabym się roześmiać. Nie sądzę, by ktokolwiek mógł uznać Dereka za normalnego chłopaka. - Zawsze musisz jednak pamiętać, że Derek jest inny. Musisz być ostrożna.
Mdliło mnie od tego gadania, jaki Derek jest niebezpieczny. Był inny, zgoda, ale nie mniej niż łepcy, których znałam ze szkoły, a którzy czymś się wyróżniali, nie zachowywali się jak inni, trzymali się własnych reguł. Fakt, mógł być niebezpieczny ze względu na swoją nadzwyczajny siłę. Ale w czym był gorszy od Tori z jej niekontrolowanymi czarami? Tori miała w aktach zapisane, że usiłowała mnie skrzywdzić, jednak nikt prócz chłopaków mnie przed nią nie ostrzegał.
Tymczasem Derek w przeciwieństwie do Tori usiłował panować nad swoimi siłami, ale tego nikt nie brał pod uwagę. Nikt nie widział Dereka, za to wszyscy widzieli wilkołaka.
Rozdział dziewiąty
Gwen zjawiła się na treningu zaraz po śniadaniu, a Margaret miała się pokazać lada chwila. Byłam z Simonem w hallu, gdy wparowała Gwen z komórką w ręku.
- Jest tu gdzieś z wami Tori? - spytała.
- Wydaje mi się, że jeszcze się wyleguje, nie chciała śniadania - odpowiedziałam. - Zaraz po nią...
- Nie, nie. Właśnie miałam telefon z pracy. Ktoś zachorował i ja muszę zająć się galerią. Powiedzcie Tori, że będę o czwartej. - W drzwiach coś sobie przypomniała i odwróciła się do Simona. - Kiedy wczoraj Andrew powiedział, że jestem wiedźmą, wydawałeś się zdziwiony. Nie widać tego?
- No nie.
- Super. Tutaj zdaje się modyfikacja podziałała.
- Słucham?
Uśmiechnęła się, kiwnęła na nas i poprowadziła do saloniku, gdzie wskoczyła na wielki fotel i podciągnęła pod siebie nogi w pończochach, najwyraźniej wcale nie spiesząc się do pracy.
- Wystarczy, że spojrzę na ciebie, i od razu wiem, że jesteś czarownikiem. To dziedziczne. Czarownicy rozpoznają wiedźmy i vice versa. Słyszałam od Andrew, że między innymi to chcieli zmienić, kiedy zaczęli majstrować w waszych genach.
- Po co?
- Wiesz, poprawność polityczna. Mówią, że wiedźmy i czarownicy wyrobili sobie mechanizmy obronne. - Wykrzywiła twarz w uśmiechu. - Rozpoznają wroga.
- Wroga? - spytałam.
Wpatrywała się w Simona.
- Dużo słyszałeś o wiedźmach?
- Niewiele.
- Daj spokój uprzejmości. Nie słyszałeś, że jesteśmy znacznie gorsze w czarowaniu? My to samo mówimy o was. Głupia rywalizacja, sięgająca jeszcze czasów Inkwizycji; jesteśmy równie dobre, tylko w czym innym się specjalizujemy. Tak czy siak. Grupa Edisona uznała, że jeśli uda się zlikwidować ten wewnętrzny radar, mniej będzie między nami waśni. - Przewróciła niebieściutkimi oczyma. - Ja osobiście sądzę, że był to wielki błąd. Taka umiejętność rozpoznania dobrze służy chwalebnym celom ewolucyjnym, na przykład pozwala uniknąć krzyżowania się.
- Pomiędzy wiedźmami i czarownikami? - spytałam.
- Tak. To bardzo niedobra mieszanka i... - Urwała i wyraźnie się zarumieniła. - Ale dość tej paplaniny. Czas do roboty, jakkolwiek może mi się to nie podobać.
- Zerwała się, ale znowu zatrzymała w progu. - Lubicie pizzę?
- Jasne.
Dowiedziała się, jakie chcemy, i dorzuciła:
- Przyniosę też coś na deser. - Zerknęła na Simona.
- Desery przyjmujesz?
- Odrobinkę, cokolwiek przyniesiesz.
- Świetnie. - Zniżyła głos. - Jak tylko będzie coś, co mogę wam załatwić, dajcie znać. To nie jest jakiś ekstra dom dla ludzi w waszym wieku, a na dodatek musicie pewnie odchodzić od zmysłów, ty, Simon, w związku z ojcem, a ty. Chloe - z ciotką. Naprawdę mam nadzieję... - po raz kolejny się rozejrzała i jeszcze bardziej ściszyła głos - ...że się zgodzą. Andrew będzie na nich naciskał, ja zrobię wszystko, co w mojej mocy.
Podziękowaliśmy jej, spytała jeszcze, jakie gazety czytamy, żeby nam mogła coś podrzucić. Ponieważ Andrew zawołał Simona, żeby zaczęli lekcję, ten powiedział Gwen, że uwielbia komiksy, jakiekolwiek uda się jej dostać, i wyszedł. Ja poprosiłam o numer „Entertainment Weekly", z którego dostaniem nie powinno być żadnych kłopotów.
Zanim wyszła, dorzuciłam jeszcze:
- Ta niedobra mieszanka krwi wiedźmy i czarownika, czy to może być niebezpieczne?
- A czemu pytasz?
- Bo może znam kogoś takiego.
Uśmiechnęła się.
- Coś mi się wydaje, że chodzi nam o tę samą osobę, ale nie chcemy jej nazwać na wypadek, gdyby druga nie wiedziała. Czy nosi takie samo imię jak pewna nieżyjąca już królowa?
Kiwnęłam głową, a wtedy Gwen aż nazbyt wyraziście westchnęła z ulgą.
- Andrew nie był pewien, czy o tym wiecie, a ja nie chciałam wyjść na plotkarkę. - Zamierzałam jej powiedzieć, że Tori nie ma pojęcia, ale nie dopuściła mnie do głosu i ciągnęła: - Tak, mieszanka krwi czasami stanowi poważny problem. Jest trochę jak dopalacz, a z tego, co słyszę, wam niczego takiego nie potrzeba. Ale w grupie mówią, że ani Diane, ani Kit nie wyróżniali się jakoś szczególnie jako czarodzieje, więc...
- K-k-kit? O-o-ojciec Simona?
Przez chwilę patrzyłyśmy sobie w oczy, potem Gwen jęknęła bezgłośnie i się skrzywiła.
- Cholera, a jednak jak zwykle wyszłam na plotkarę! - Zaśmiała się z przymusem i zaczęła manipulować przy komórce. - Najprawdopodobniej to zresztą nieprawda. Nawet i to, że jej ojciec był czarownikiem. Nic o tym tak naprawdę nie wiem, nie pracowałam w Grupie Edisona, nie znałam ani Kita, ani Diane. Tak czy siak, był czarownik czy go nie było, jestem pewna, że z Tori wszystko będzie OK. Powiem jej, że...
- Nie! To znaczy, ona nic nie wie o tych plotkach, o żadnej. To, że jej ojciec miał być czarodziejem, podsłuchałam w laboratorium.
- W takim razie nic jej nie będę mówić. Ale i ty nie powinnaś.
Czy Kit Bae był ojcem Tori? Niemożliwe. Kit Bae był Koreańczykiem, co natychmiast się widziało w Simonie, ale nie w Tori.
Jasne, z dziedziczeniem cech bywa bardzo różnie, jak chociażby ciemnoblond włosy Simona. A jeśli Diane Enright rozmyślnie chciała zajść w ciążę z czarownikiem, wybranie do tego Kita Bae było jak pomysł żeby na ojca dziecka wybrać sobie rudzielca w sytuacji, gdy ani ty, ani mąż nie jesteście rudzi.
Nie, nie. Tori i Simon nie mogli mieć wspólnego ojca. Ale jeśli ktokolwiek podejrzewał coś takiego, pogłoski mogły dotrzeć do Tori i Simona, a takiej komplikacji z pewnością nikt nie mógł sobie życzyć.
Rozdział dziesiąty
Margaret przyjechała zaraz po tym, jak Gwen się oddaliła. Tori zeszła na dół, a słysząc, jak umawiam się z Margaret na lekcję, postanowiła do nas dołączyć. Mogła to sobie ukrywać, jak chciała, ale widziałam, że jest tak samo niespokojna jak cała nasza reszta. Ostatnią rzeczą, jakiej mogła chcieć, był samotny poranek w naszym pokoju.
Kiedy Margaret zawahała się, powiedziałam, że z Tori poczuję się bardziej wyluzowana. Gówno prawda, ale nic na to nie mogłam poradzić. Nie tylko Derek ma problem z potężnymi instynktami. Ja odczuwam niepowstrzymaną potrzebę pomagania ludziom, nawet jeśli najczęściej kończy się to żałośnie. Miałam tylko nadzieję, że nie będzie tak tym razem.
Zanim wyszliśmy. Andrew udzielił Margaret garści porad, jak spacerować z uciekinierką, za informację o której obiecano nagrodę w wysokości pół miliona dolarów. Było jasne, że wołałby, żebyśmy w ogóle nie wychodziły, ale Margaret upierała się przy swoim. Jesteśmy daleko od Buffalo, argumentowała, a z czarnymi włosami w ogóle nie przypominam dziewczyny z plakatu A poza tym, jaka ofiara kidnapingu będzie się rozjeżdżała po okolicy z kobietą, która może być jej babką?
Margaret miała taki sam europejski samochód, jaki mój tata zawsze wynajmował, co sprawiło, że natychmiast pomyślałam o nim. Nigdy nie byliśmy blisko ze sobą. Byłam córką mamy, a kiedy ta umarła... no cóż, znowu kwestia instynktów. Niektórzy ludzie mają instynkt rodzicielski, inni nie, tata nie miał, chociaż robił, co mógł.
Wiele podróżował, co nie ułatwiało sprawy, chociaż trzeba powiedzieć, że troszczył się o mnie bardziej, niż przypuszczałam. Po moim załamaniu przyleciał z Berlina, żeby siedzieć przy moim łóżku do chwili, gdy przenieśli mnie do Lyle House. Pojawiał się wtedy, kiedy wydawało mu się to konieczne, gdyż uważał, że poza tym jestem bezpieczna pod opieką ciotki Lauren
- To jak jest z tą nekromancją? - oderwała się Tori z tylnego siedzenia - Bo Chloe niewiele o tym wie.
Kiwnęła na mnie, żebym zaczęła stawiać pytana. Zawsze marzyłam o tym, żeby spotkać inną nekromantkę, i oto siedziałam tuż obok jednej i o nic jej nie pytałam Martwienie się o ojca niewiele tu pomoże.
Zaczęłam od widmowych scen rozgrywających się przed moimi oczyma. Nazwała je rezyduami, ale nie powiedziała nic, czego bym już nie wiedziała. Była to energia która pozostała po traumatycznych zdarzeniach i napędzała ich powtarzanie niczym przewijanie taśmy filmowej. Nieszkodliwe obrazy, nie duchy, jeśli chodzi oto jak je zablokować...
- Przez kilka najbliższych lat nie musisz się tym przejmować, na razie skoncentruj się na duchach. Zajmiesz się rezyduami, jak będziesz na tyle duża, żeby je widzieć
- Ale ja już je widzę
Pokręciła głową
- Przypuszczam, że tym, co widzisz, jest duch powracający do swej śmiertelnej postaci, takiej, taką miał w chwili śmierci. Duchy niestety potrafią to robić, a niektóre bardzo lubią nabijać się z nekromantów.
- To nie to. - Opowiedziałam jej o rezyduach, jakie widziałam: facet rzucający się na piłę w fabryce, dziewczynka, której morderca podcina gardło w lasku koło dworca autobusowego.
- O Boże! - sapnęła Tori. - To... - Spojrzałam na nią, była blada jak ściana. - Naprawdę to widziałaś?
- Słyszałam, że lubisz filmy - wtrąciła się Margaret. - Przypuszczam, że masz bardzo rozwiniętą wyobraźnię.
- Dobrze, a czy może mi pani powiedzieć, jak je blokować, kiedy już zacznę je widzieć?
W głosie musiało być słychać ironię, gdyż Margaret odwróciła się raptownie, ale obdarzyłam ją swoim firmowym widokiem niewinnych niebieskich oczek.
- Mnie to bardzo pomaga, kiedy wiem, czego oczekiwać. Wtedy jestem pewna, że będę umiała sobie poradzić.
Kiwnęła głową.
- To bardzo dobra postawa. Chloe. No więc dobrze, ujawnię ci nasz sekret. Kiedy widzisz rezyduum, jest absolutnie pewny sposób, żeby się go pozbyć. Po prostu odwracasz się i odchodzisz.
- A nie mogę zablokować?
- Nie, ale po co ci to? Odchodzisz, a ponieważ nie są to duchy, nie pójdą za tobą.
Tego „sekretu" sama mogłam się domyślić, ale prawdziwy problem polegał na czym innym.
- A skąd mam wiedzieć, że to rezyduum? Jeśli wygląda jak rzeczywiste, po czym ocenić, że nie jest? Zanim się zobaczy... tę śmiertelną część.
- Jedna oznaka to brak dźwięków. - To sama wiedziałam. - Druga, że nie możesz wchodzić w interakcje.
Super, to też już wiedziałam.
Widzę, powiedzmy, faceta, który właśnie szykuje się, żeby rzucić się na piłę, i co, mam stanąć i nasłuchiwać jakichś dźwięków? Krzyczeć na niego i czekać, czy zareaguje? Ale jeśli to rezyduum, facet skoczy i zobaczę to właśnie, czego chciałam uniknąć. Jeśli jednak jest prawdziwy, to chcąc uniknąć nieprzyjemnego widoku, mogłam pozwolić mu w ten sposób umrzeć.
Gdybym wiedziała, że to duch, obojętne, rezydualny czy nie, pewna, że nic mu nie grozi, spokojnie mogłabym odejść. Kiedy więc wjechaliśmy do jakiegoś małego miasteczka, o to właśnie spytałam Margaret.
- Świetne pytanie - powiedziała. - Pora więc zacząć pierwszą lekcję. Są trzy sposoby na odróżnienie ducha od żywej istoty. Po pierwsze, ubranie. Jeśli mężczyzna jest w kapeluszu i z szelkami, chodzi prawdopodobnie o ducha z połowy XX wieku.
- Ja teraz widziałam kolesi w kapeluszu i z szelkami - odezwała się Tori. - Całkiem młodych. To takie retro.
- Dobrze, w takim razie mundur z wojny secesyjnej. To już musi być duch. - Nie żartuję Dokładnie tak powiedziała. - Po drugie, jak już pewnie zdążyłaś zauważyć, duchy potrafią przechodzić przez masywne przeszkody. Jeśli więc ktoś przenika na drugą stronę drzwi czy regału, możesz być pewna, że to duch. - Do tego nie trzeba być nekromantą. - No a trzeci sposób? Masz jakiś pomysł Chloe?
- Przesuwają się bezgłośnie?
- Świetnie. Tak!
No to mamy wszystkie trzy sposoby na odróżnienie ducha od żywej osoby. Rewelacja. Widzę, że koleś stoi spokojnie, nie ma na sobie munduru konfederatów, więc proszę, żeby przeszedł przez jakiś mebel, a kiedy patrzy na mnie jak na debilkę, wiem, że to nie duch.
Miałam nadzieję, że jakoś lepiej wypadną ćwiczenia praktyczne. Kiedy jednak zobaczyłam, dokąd nas zabiera, skończyły się nadzieje.
- C-c-c-mentarz? - wykrztusiłam, kiedy zatrzymała się na parkingu. - J-j-ja nie mogę. W ogóle nie po-po-powinnam tu być.
- Nonsens, Chloe. Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że boisz się cmentarza?
- Nagrobków pewnie nie - mruknęła Tori. - Bardziej tych, którzy są pod nimi pochowani.
Margaret przeniosła wzrok ze mnie na Tori.
- Zwłoki, coś to pani mówi? Potencjalne zombie?
- Daj spokój. Nie można nikogo wskrzesić nieumyślnie.
- Chloe może.
Margaret uśmiechnęła się z przymusem.
- Tak, owszem, słyszałam, że Chloe jest dość silna, ale z pewnością nie musi się jeszcze martwić o wskrzeszanie zmarłych.
- Tyle że to robi. Sama widziałam.
- T-t-to prawda - dorzuciłam. - Wskrzesiłam ofiarę eksperymentu doktora Lyle'a, pochowaną w piwnicy Lyle House. Potem wskrzesiłam nietoperze w magazynie i jeszcze bezdomnego w miejscu, gdzie chcieliśmy się przespać.
Tori zmarszczyła nos.
- Nietoperze?
- Spałaś i nie chciałam cię budzić.
- Dzięki chociaż za to. - Odwróciła się do Margaret. - Tego bezdomnego to widziałam. Wczołgiwał się na Chloe...
- Tak, oczywiście, ale coś się obawiam, panienki, że padłyście ofiarami okrutnego żartu. W Grupie Edisona są i tacy, którzy strasznie się zaangażowali w ten eksperyment i bardzo chcieliby pokazać, że obiekty dysponują mocami zwielokrotnionymi przez modyfikację. Najwyraźniej jednemu z ich nekromantów zależało na tym, aby wszyscy wierzyli, że Chloe może wskrzeszać zmarłych, ale to, rzecz jasna, absurd. Nie tylko potrzeba do tego lat treningu, ale wymaga to jeszcze na dodatek rytuałów i specyfików, którymi nie rozporządzasz.
- Ale wskrzesiłam bezdomnego już po ucieczce!
- Właśnie o to im chodziło, żebyś tak myślała. To jasne, że cię śledzili, i to dlatego tak łatwo cię zlokalizowali w domu Andrew. Mniejsza z tym. Zresztą, nawet gdybyś potrafiła wskrzesić zmarłego... - pogardliwe wygięcie ust - ...ja tutaj jestem i zadbam o właściwe zabezpieczenia. A panowanie nad sobą to najlepsza recepta na strach.
Chciałam protestować, ale wtedy Tori spytała, czy nie mogłybyśmy się na chwilę oddalić. Poprowadziła mnie pod klon; żołądek ściskał mi się na najmniejszy błysk grobowców, gdyż wyobrażałam sobie, że zupełnie nieumyślnie mogę wciągnąć duchy w pochowane tam ciała.
Ledwie zerknęłam na mury cmentarza, natychmiast zobaczyłam pogardliwą minę Dereka i usłyszałam jego głos: „Chloe, w takim miejscu nie ma mowy o żadnych treningach".
- Wiesz, jest zazdrosna - powiedziała Tori.
- O co?
- Że potrafisz wskrzeszać zmarłych. Jakby się do tego przyznała, zarazem by powiedziała, że jest gorszą nekromantką.
- Miałabym być lepsza tylko dlatego, że potrafię poruszyć trupa?
- W ich świecie to jest ważne, bo znaczy, że jesteś potężniejsza, a o to każdy walczy. - Nieobecnym wzrokiem zapatrzyła się na cmentarz. - I nikt się nie martwi o to, czy to dobrze czy źle. Widziałam to po mojej matce. Margaret nie potrafi wskrzeszać zmarłych, ale bardzo by chciała, a już mowy nie ma, żeby jakaś gówniara była lepsza od niej. I dlatego ci mówi, że wcale tego nie potrafisz.
- OK, ale wcale nie chcę jej pokazywać, że nie ma racji.
Tori skrzywiła się.
- Może jednak...
- Nie. Mowy nie ma, żebym jakiegoś ducha wciągała w gnijące...
- Tylko na chwilę.
Rzuciłam jej znaczące spojrzenie. Westchnęła.
- Trudno. Tak czy siak, ona ma cię uczyć, a nauka ci potrzebna. Zresztą nam wszystkim. Po prostu wycziluj, a wszystko będzie w porządku.
Miała rację. Ciągłe pamiętałam wprawdzie o przestrodze Dereka, że Tori może nas oszukiwać, ale nie widziałam jakiejś złowrogiej podstępności w tym, że zachęcała mnie, bym przywołała ducha.
- Słuchaj - powiedziała - rób, co uważasz, a ja będę cię wspierać. Może zabrzmi to okropnie, ale po prostu siedzimy w tym razem. Ty, ja, chłopaki. Nie moja paczka, bez obrazy, ale w końcu...
- Jasne, jedziemy na jednym wózku.
- Więc moja rada jest taka: weź lekcję, ale uważaj.
Wyobraziłam sobie, co powiedziałby Derek. Sytuacja zdecydowanie by mu się nie podobała, ale w końcu by się zgodził.
Wróciłam więc do Margaret i powiedziałam, że OK, zaczynamy.
Rozdział jedenasty
Margaret poprowadziła nas na cmentarz. Grupka osób skupiła się wokół trumny, która za chwilę miała być spuszczona do mogiły, ale ominęłyśmy je łukiem.
Dotąd bywałam tylko na cmentarzu, gdzie leżała moja mama. Każdego roku odwiedzaliśmy go z tatą.
Ten był znacznie większy, ze świeżo posianą trawą tam, gdzie kopano nowe groby Margaret poprowadziła nas w starą, pustą część; pochowano tu ludzi zmarłych tak dawno, że nikt już ich nie odwiedzał.
Gdyby nie groby, myślę, że byłoby to miłe miejsce z drzewami i ławkami; pomiń płyty nagrobne, a ujrzysz przyjemny park, zwłaszcza gdy słońce ogrzewa zimny kwietniowy poranek. Usiłowałam więc skupić się na słońcu i scenerii, a nie na tym, co miałam pod nogami.
Margaret zatrzymała się przy grobie niezbyt starym - pochowano w nim kobietę, która zmarła w roku 1959 w wieku sześćdziesięciu trzech lat. Idealna sytuacja, oceniła Margaret. Ktoś, kto nie zmarł tak dawno, by go zdumiały nasze stroje, a zarazem dostatecznie dawno, by nie wiele zostało ważnych osób, którym chciałby przekazać jakieś wiadomości.
Kazała nam uklęknąć, jak byśmy były rodziną, która przyszła odwiedzić zmarłą Edith. Większość nekromantów wzdragała się przed wzywaniem duchów za dnia, ale Margaret uważała, że to głupota Odwiedzanie cmentarzy po nocy tylko ściągało niepotrzebnie uwagę. Za dnia jeśli przyprowadzi się przyjaciół oczywiście paranormalnych - można sobie klęknąć przy grobie i rozmawiać nie wzbudzając niczyjego zainteresowania.
- A jakby użyć telefonu komórkowego? - powiedziała Tori, ale Margaret skrzywiła się.
- Na cmentarzu to niedobrze wygląda.
Tori wzruszyła ramieniem.
- Może, ale czemu miałaby nie mieć szczególnie gdyby duch zechciał do niej przemówić gdzieś w publicznym miejscu.
Margaret w milczeniu przewróciła oczyma, ale mnie ten pomysł się spodobał. Fajnie byłoby pomyśleć że Tori zaczyna mnie lubić, ale, jak sama powiedziała, zdała sobie sprawę z tego, jak jest samotna. Każdemu potrzebny jest sojusznik, a ja byłam w tej chwili jedynym rozwiązaniem.
Westchnęłam ciężko. Przedtem nigdy nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak dobrze miałam w dawnym życiu, gdzie jeśli jakaś super laska do mnie zagadała, najgorszym wariantem było to, że chce się ponabijać z mojego jąkania, aby trochę się pośmiały popularne ciacha.
Margaret otworzyła neseser, z którego wyciągnęła torebki z ziołami, kawałek kredy, zapałki i niewielki spodek. Tradycyjny materiał, który ma pomóc nekromancie w przywołaniu ducha, wyjaśniła. Tori ledwie powstrzymała się od prychnięcia, jakby chciała powiedzieć, że akurat mnie wcale to niepotrzebne. W tej kwestii się nie odzywałam, natomiast spytałam, wyciągając wisiorek spod koszuli:
- Mam to zdjąć?
Margaret zamrugała.
- Dała mi mama, kiedy byłam mała. Widziałam duchy i powiedziała mi, żebym zawsze miała to przy sobie. Czy to działa?
- Czy działa? To zabobon i nonsens. Nie widziałam żadnego od czasu, gdy byłam mniej więcej w twoim wieku. Nekromanci teraz już zupełnie z tego nie korzystają, ale kiedyś... Kiedyś były bardzo modne; mówiono, że zmniejszają poświatę nekromantów.
- Poświatę? - spytała Tori.
- To, dzięki czemu duchy rozpoznają nas jako nekromantów, tak? - spytałam.
Margaret przytaknęła.
- I jeśli naszyjnik to tłumi - ciągnęłam - to nekromanta nie przyciąga duchów?
- Margaret ma rację - wtrąciła się Tori - bo to najwyraźniej nie działa. Ale to przecież nie ten, który nosiłaś w Lyle House. Tamten był czerwony i na łańcuszku.
- Był czerwony. - Potarłam niebieski kamień. - A łańcuszek się zerwał. Ale jeśli w ogóle działał, zmiana koloru może znaczyć, że to się skończyło.
Margaret wpatrzyła się w naszyjnik.
- Zmienił kolor?
Pokiwałam głową.
- Czy to coś znaczy?
- Podobno... - Potrząsnęła głową. - Nie, nie, to zabobonne bzdury, których wszędzie pełno. Mniejsza z tym, czas zaczynać. Więc tak, po pierwsze, Chloe, chcę, żebyś odczytała i zapamiętała nazwisko tej kobiety. Potem głośno wypowiesz to, co nazywamy petycją. Wzywasz imiennie ducha i z pełnym szacunkiem prosisz, by przemówił do ciebie. No, spróbuj.
- Edith Parsons, proszę, byś zechciała ze mną porozmawiać.
- Bardzo dobrze. A teraz zapalimy...
W tym momencie obok grobowca pojawiła się pulchna kobieta w niebieskiej sukni i zmarszczywszy czoło, rozejrzała się dokoła. Kiedy spostrzegła mnie, na jej twarzy pojawił się uśmiech.
- Cześć - powiedziałam.
Margaret podążyła za moim spojrzeniem i cała aż podskoczyła, natomiast Tori zachichotała.
- Zdaje się, że Chloe nie potrzebuje tych wszystkich gadżetów.
Margaret pozdrowiła kobietę, ta na nią zerknęła, ale jej radosne spojrzenie zaraz wróciło do mnie.
- Śliczniutka jesteś! - powiedziała. - Ciekawe, ile też masz lat?
- Piętnaście.
- I już potrafisz widzieć duchy? Znać to po poświacie. Nigdy nie spotkałam jeszcze kogoś do ciebie podobnego, ale słyszałam, że tak bywa. Mówią, że to...
Zamilkła, szukając słowa.
- Nekromanci - podrzuciłam.
Skrzywiła się, jakby nagryzła cytrynę.
- W moich czasach ludzi rozmawiających z duchami nazywało się spirytystami albo mediami. Jakoś ładniej to brzmi, nie sądzisz?
Przytaknęłam.
Zerknęła na Margaret i uśmiechnęła się.
- Przez wszystkie te lata nie wierzyłam tym, którzy o was mówili, a teraz, proszę, widzę naraz dwie.
Wyciągnęła rękę i poklepała powietrze nade mną, jak przypuszczam, poświatę.
- Strasznie ładne. Przyciąga wzrok. Twoje dużo jaśniejsze. Może dlatego, że jesteś młodsza.
Słyszałam, że im silniejsza poświata, tym potężniejszy nekromanta, i chyba była to prawda, gdyż Margaret przygryzła wargi.
- Cz-czy mogę czegoś spróbować? - spytałam.
- Oczywiście, kochanie, nie bądź taka nieśmiała. To dla mnie ważny dzień. - Odrobinę ściszyła głos. - Widzisz, po drugiej stronie czasami bywa nudno. To będzie piękna opowieść dla znajomych.
- Chciałabym zdjąć naszyjnik, żeby zobaczyć, czy wtedy mam silniejszą poświatę.
- Ekstra pomysł - mruknęła Tori.
Margaret niewyraźnie coś warknęła, że to strata czasu, ale to mnie nie powstrzymało. Przeciągnęłam wstążkę przez głowę i podałam ją Tori.
Edith sapnęła.
- O Boże!
Oczy miała wielkie jak spodki; coś drgnęło po mojej lewej stronie... i prawej.
Margaret krzyknęła, wyrwała wisiorek Tori i wcisnęła mi do ręki. Powietrze dalej wibrowało, pojawiały się i natychmiast znikały jakieś kształty, podczas gdy wkładałam go na szyję.
Edith znikła, a na jej miejsce pojawiła się młoda kobieta w długiej sukni z pionierskich czasów. Ze szlochem padła przede mną na kolana.
- Och, dzięki Bogu, dzięki Bogu, tak długo już czekam. Błagam cię, dziecino, pomóż mi. Potrzeba...
Chłopak w obszarpanej i brudnej kurtce dżinsowej chwycił ją za ramię i szarpnął do tyłu.
- Posłuchaj, mała, tkwię tu już od...
Barczysty facet pchnął chłopaka tak, że ten się zatoczył.
- Trochę szacunku dla starszych, palancie warknął.
- Dzięki - powiedziałam i obok niego spojrzałam na kobietę w długiej sukni. Co mogę…
- Miałem na myśli siebie - powiedział facet - Ja byłem tutaj pierwszy.
- Wcale nie. Potem zajmę się panem
- Chodzi o kolejność? Nie ma sprawy? - Chwycił tamtą, cisnął i znikła. - Uups! Chyba już sobie poszła To teraz ja.
Zerwałam się na równe nogi
- Tak nie wolno...
- Co nie wolno? Jak nie wolno?
Rzucił się do przodu, twarz mu spurpurowiała i napuchła od podwójnych rozmiarów, oczy się wybałuszyły, czarny język zwisał z ust. Zatoczyłam się, za mną skoczył koleś w brudnych denimach, usiłowałam się uchylić.
- Przepraszam, malutka - Uśmiechnął się, pokazując zepsute zęby. - Nie chciałem cię wyduszyć. Wy-duszyć, kumasz? - Znowu się roześmiał, odsunęłam się, ale uparcie sunął za mną. - Mam problem, w którym możesz mi pomóc, dziecinko. Kumasz, siedzę tutaj, w limbo, za parę rzeczy, których w ogolę nie zrobiłem, ani trochę. No po prostu jedna wielka lipa. No więc tkwię tu, a teraz ty musisz mi pomoc.
- I mnie! - rozległ się za mną głos.
- I mnie!
- Mnie, mnie!
- Mnie!
Powolutku się obróciłam i zobaczyłam, że jestem otoczona przez duchy w najróżniejszym wieku, które zbliżały się krok za krokiem, oszalałe oczy, wyciągnięte ręce, głosy syczące i warczące. Na czele był tamten barczysty brutal.
- Nie stój tak bezczynnie, smarkata! Do roboty! Masz pomagać zmarłym! I to już!
Twarz znowu mu napęczniała i poczerwieniała.
- Coś zrobimy - usłyszałam po lewej stronie. Spojrzałam w tamtym kierunku. Tłum duchów się rozstąpił, ukazując Margaret, która w jednej ręce trzymała spodek z suszonymi roślinami, a w drugiej zapaloną zapałkę. Niepotrzebnie straszycie dziecko. Podejdźcie tu do mnie, a ja wam pomogę.
Zakotłowało się wokół niej, ale już w następnej chwili duchy zaczęły krzyczeć, jęczeć, przeklinać, ale nic nie mogły poradzić na to, że bladły coraz bardziej i bardziej i rozmywały się, aż wreszcie została tylko Margaret, dmuchająca w dym unoszący się nad spodkiem.
- C-c-co to takiego? - spytałam.
- Werbena. Odgania duchy. To znaczy większość, bo czasem zdarzają się jakieś uparciuchy.
Przeszła obok mnie, obróciłam się za nią i zobaczyłam dziadunia, który w popłochu cofał się przed Margaret.
- Nie, nie - zapewnił pospiesznie. - Ja nie męczyłem tej dziewczynki. Ja jeden czekałem na swoją kolej.
Margaret szła prosto na niego. Tori odskoczyła na bok, przenosząc wzrok z niej na mnie i z powrotem, gdyż mogła widzieć tylko nas.
Wychylił się, żeby pochwycić mój wzrok. Oczy miał pełne łez.
- Błagam - jęknął. - To może jedyna szansa. Chodzi tylko o wiadomość.
Ogarnęło mnie jakieś mdlące uczucie. To przecież idiotyzm, żeby taki stary mężczyzna błagał mnie o przysługę.
- Zaraz - odezwałam się do Margaret. - Może przynajmniej posłucham, co ma do powiedzenia? On mnie nie straszył.
Margaret zawahała się, a potem machnęła ręką, żeby mówił.
Chwilę to potrwało, zanim się pozbierał.
- Umarłem dwa lata temu. Zasnąłem za kierownicą i samochód zleciał ze skały. Nigdy mnie nie znaleźli i... i powiedzieli, że musiałem gdzieś uciec, zostawiając żonę, dzieci, wnuki. I proszę tylko o to, żebyś napisała im list. Po prostu, gdzie znajdą samochód.
- Zaraz, muszę to zapisać - powiedziałam i obróciłam się do Margaret. Byłam pewna, że w samochodzie ma papier, a zresztą wystarczyłaby komórka, bylebym tylko wklepała tekst. Tymczasem ona pokręciła głową.
- Poczekaj - odezwała się Tori. Wyciągnęła z kieszeni kilka kartek i długopis. - Chciałam zrobić listę potrzebnych nam rzeczy. Andrew mówił, że ktoś potem wyskoczy na zakupy.
Zapisałam adres żony i miejsce, gdzie runął samochód. Nic mi to nie mówiło, nie znałam dróg, znaków orientacyjnych, ale duch twierdził, że żona będzie wiedziała. Powiedział, żeby jeszcze dodać, że ją kocha i nigdy by jej nie porzucił.
- Może nie uwierzyć, że przysłałem list z grobu, ale chyba sprawdzi. Nie zajmuję ci więcej czasu. Bardzo dziękuję.
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, rozpłynął się.
- To było ekstra - powiedziała Tori, odbierając mi długopis i niezapisane kartki.
Kiedy złożyłam papier, Margaret wyciągnęła rękę. Oddałam jej notatkę, mówiąc:
- Pewnie trzeba to wysłać kawałek drogi stąd prawda? Na wszelki wypadek.
- Niczego nie będziemy wysyłać!
- Cooo? - zgodnym chórem zawołałyśmy Tori i ja
- Nigdy, ale to nigdy nie wolno obiecywać duchom, że przekażesz wiadomość, Chloe. NIGDY!
- Ale...
Chwyciła mnie za łokieć i powiedziała półgłosem:
- Nie wolno. Jeśli tak robisz, to, co dzisiaj widziałaś, będzie ledwie początkiem. Natychmiast rozejdzie się wieść, że chcesz pomagać, a chociaż czasami zdarzają się niewinne prośby, jak te, są też inne. Większość tych duchów jest w limbo. Zostały skazane na limbo. Nic nie możesz im pomóc i najczęściej nawet nie chcesz, ale to ich nie powstrzyma od nękania cię. Właśnie dlatego trzeba ignorować wszystkie: i dobre, i złe.
Wpatrzyłam się w nią i na krótką chwilę zobaczyłam inną kobietę, młodszą i bardziej smutną. Zrozumiałam, że to, co na pierwszy rzut oka wydawało się niechęcią do kłopotów, było ochronną maską twardej, rzeczowej nekromantki, która musiała się uodpornić na prośby zmarłych. Czy i mnie czekał taki los? Będę twardnieć tak długo, aż wreszcie bez chwili wahania będę mogła wrzucić wiadomość zza grobu do kosza i więcej już o niej nie myśleć. Nie, za nic nie chciałam, by tak stało się ze mną. Nigdy, przenigdy!
- Wszystko OK? - szepnęła Tori.
Margaret odeszła na bok i strząsała popiół z werbeny. Poczułam na ramieniu dotknięcie Tori i dopiero wtedy zorientowałam się, że dygoczę. Skuliłam się.
- Powinnam była wziąć sweter. - Jak zajdzie słońce, robi się tutaj zimno, prawda? - powiedziała Margaret, wracając do nas. Podała mi torbę z ziołowym suszem. - Werbena. W domu dam ci jeszcze trochę. Śmiało możesz z niej korzystać.
Usiłowała się uśmiechnąć, ale ponieważ dawno już tego nie praktykowała, więc skończyło się na grymasie.
- Dzięki - powiedziałam i sama byłam zdziwiona, jak szczere to było.
- To co, gotowa jesteś na jeszcze parę ćwiczeń? Zerknęłam na torbę, która wydawała się nagrodą za dobrze odrobioną lekcję, i chociaż bardzo chciałam zrezygnować, to jednak zwyciężyła we mnie konformistka.
- Jasne.
Rozdział dwunasty
- Nietrudno przywołać duchy, które chcą być wezwane - oznajmiła Margaret - ale czasami chcesz się skontaktować z jakimś bardziej opornym. Z jednej strony, staramy się z szacunkiem traktować życzenie zmarłych, z drugiej jednak, jak już widziałaś, ważne, by w relacjach nekromanta - duch było wiadomo, kto jest górą. Niektóre naprawdę sądzą, że istniejemy tylko po to, żeby im pomagać, i te trzeba natychmiast wyprowadzić z błędu. Ale jeśli wiesz, jak wzywać, wtedy budujesz sobie odpowiednią reputację.
Margaret przechodziła do grobu do grobu. Przywołałyśmy cztery duchy i z każdym rozmawiałyśmy chwilę, aż wreszcie trafiła na opornego. Dała mi spróbować, ale duch dalej nie odpowiadał.
- Wiesz, jak wzmocnić siłę wezwania? - spytała Margaret.
- Bardziej się skoncentrować?
- Otóż to. Stopniowo wzmagaj koncentrację i skupiaj uwagę. Ale powoli.
Trochę to potrwało, a potem Margaret zaczęła się irytować, że tak kiepsko mi idzie. W pewnej chwili poczułam, jak coś we mnie zaprotestowało „wystarczy", i powiedziałam to.
Westchnęła.
- Jasne, Chloe, jesteś trochę zdenerwowana. Ktokolwiek wskrzesił te duchy, ich widok nie był dla ciebie przyjemny.
- Jak to ktokolwiek? To przecież ja...
Nie dała mi dokończyć.
- Niemożliwe. Dobrze, wszystko wskazuje na to, że jesteś silną młodą nekromantką, ale bez odpowiednich narzędzi i rytuałów nie jesteś w stanie tego robić. A ja nie mam przy sobie odpowiednich materiałów.
- A jeśli na tym właśnie polegała ich manipulacja? Żebym łatwiej mogła wskrzeszać zmarłych?
- To nie miałoby żadnego sensu...
- A niby czemu? - wtrąciła się Tori. - Przecież musi być z tego jakiś pożytek.
„Armia umarłych", pomyślałam i natychmiast przypomniały mi się stare filmy, w których oszaleli nekromanci stają na czele trupich hord.
- W porządku - powiedziała Margaret. - Jesteście, dziewczęta, niespokojne, gdyż nie wiecie, co z wami zrobiono. Ale ten lęk można pokonać tylko w ten sposób, że nauczycie się, jak daleko sięgają wasze zdolności i jak nad nimi panować. Chloe, nie chodzi mi o to, byś spróbowała ze wszystkich sił, po prostu odrobinę mocniej, nic więcej.
Posłuchałam i tym razem zobaczyłam pierwsze mignięcie pojawiającego się ducha.
- Świetnie. I jeszcze trochę, tylko spokojnie. Właśnie. Powoli, ale stanowczo.
Znowu rozległ się wewnętrzny alarm.
- Już nie - powiedziałam. - Nie czuję się dobrze.
- Ale przecież robisz postępy.
- Może i tak, ale nie chcę tego ciągnąć dalej.
- Jeśli już nie chce... - zaczęła Tori, ale Margaret stanowczo jej przerwała, wyciągając rękę z kluczykami.
- Victorio, proszę iść do samochodu.
Tori wstała.
- Chodź, Chloe.
Nie zdążyłam się ruszyć, gdy Margaret chwyciła mnie za kolano.
- Nie możesz ot, tak, iść sobie i zostawić ducha. Spójrz tylko na niego.
Powietrze wibrowało, wyłoniła się z niego ręka, niewyraźnie zarysowała się twarz, ale już w chwilę później znikła, zanim zdążyłam uchwycić rysy.
- Jest w tej chwili między limbo a światem żywych. Musisz go przeciągnąć do końca.
- A czemu pani nie może tego zrobić? - wojowniczo spytała Tori.
- Bo to jest lekcja Chloe.
Tori chciała jeszcze się spierać, ale uciszyłam ją gestem ręki. Margaret miała rację. Musiałam się nauczyć rozwiązywać takie problemy. Nie mogłam pozostawić ducha uwięzłego między różnymi światami.
- Wepchnę go z powrotem.
- Chcesz go odegnać? To nie działa na zakleszczone duchy.
Pokręciłam głową.
- Myślałam o pchnięciu. Jak przy wezwaniu, ale w przeciwnym kierunku. Już tak robiłam.
Spojrzenie, którym mnie obdarzyła, przypomniało mi moment, gdy jako siedmiolatka poinformowałam naszą gosposię, że połowę swoich ciuchów dałam na szkolną zbiórkę na cele dobroczynne. Mnie to wydawało się całkiem sensowne - nie potrzebowałam aż tylu rzeczy - ale ona niczym teraz Margaret patrzyła na mnie z mieszaniną przerażenia i niedowierzania w oczach.
- Nigdy, przenigdy, nie wolno ci wypychać duchów, Chloe. Owszem, słyszałam, że to możliwe...
Urwała i zaczęła się bezradnie rozglądać, jakby nie mogła znaleźć słów.
- To okropne - szepnęła Tori.
- Tak, to okropne i okrutne. Nigdy nie wiesz, gdzie wylądują. Mogą się gdzieś, gdzieś... - Pokręciła głową. - Nie myśl, że chcę cię wystraszyć, ale już nigdy więcej nie wolno ci podejmować takiego ryzyka. Rozumiemy się?
Przytaknęłam.
- Więc mam go przeciągnąć na tę stronę?
- Otóż to.
Uklękłam i natężyłam się tak, że pot zaczął zalewać mi oczy; nie zwracałam uwagi na wewnętrzne ostrzeżenia. Wreszcie duch zaczął się materializować.
- Świetnie, Chloe. Już niemal jest, tylko jeszcze mały wysiłek.
Tori wydała stłumiony krzyk. Otworzyłam oczy; wpatrywała się w pobliski dąb, w którym coś się kryło, jakiś bezkształtny kłąb popielatego futra zwisający z kości.
- Odegnaj to! - syknęła Tori, - Szybko!
- Nie przejmuj się tamtym i skończ sprawę z duchem - poleciła Margaret, ja spojrzałam na nią z bezbrzeżnym zdumieniem.
- Czy pani zwariowała? - prychnęła Tori. - Nie widzi pani, że...
- Widzę - powiedziała Margaret z jakimś upiornym spokojem. - Najwyraźniej błędnie oceniłam zdolności Chloe.
- Doprawdy? - spytała Tori.
Spojrzałam na Margaret. Miała twarz zupełnie bez wyrazu. Była w szoku? Możliwe. Nie wyglądała wprawdzie na osobę, którą łatwo wystraszyć, ale nigdy dotąd najpewniej nie widziała, by ktoś wskrzesił zdechłe zwierzę bez rytuałów, specjalnych substancji, nawet bez żadnej próby. Gdyby krzyknęła jak Tori, byłaby to zupełnie zrozumiała reakcja, a tymczasem Margaret tylko wpatrywała się w to coś sunące w naszym kierunku, podnoszące łeb bez ślepi, bez nozdrzy, bez uszu, po prostu czaszka ze strzępem futra. Łeb kręcił się w jedną i drugą stronę, jakby to coś mnie szukało.
- Chloe! - ostro rzuciła Margaret. - Jakkolwiek obrzydliwy jest ten stwór... - czyżby głos leciutko jej drżał? - ...w tej chwili przede wszystkim ważny jest duch. Szybko go przeciągnij.
- A-a-ale jeśli...
Chwyciła mnie za ramię, a teraz w jej głosie była już niewątpliwie panika.
- Musisz to zrobić, Chloe! Natychmiast!
Stwór był coraz bliżej; wydawało mi się, że musiała to być wiewiórka. Zaczęła wydawać z siebie straszliwy ni to chrzęst, ni to jęk. Puste oczodoły zwróciły się w moją stronę, wiatr przyniósł zapach gnijącego ścierwa.
Tori zatkała usta ręką.
- Zrób coś - syknęła.
Powściągnęłam nerwy, zamknęłam oczy i całą siłę, na jaką byłam w stanie się zdobyć, włożyłam w szarpnięcie, które miało przenieść ducha, i...
Ziemia pod nami zadygotała. Tori wrzasnęła, Margaret głucho stęknęła. Oczy same mi się otworzyły. Ziemia trzęsła się, dudniła, a potem z rozdzierającym stęknięciem rozwarła się tuż przed nami.
Tori chwyciła mnie za ramię i poderwała na równe nogi. Odskoczyłyśmy, podczas gdy szczelina rosła z hukiem, ziemia osypywała się w nią, a z jamy dobywał się straszliwy smród.
Dół poszerzał się i pogłębiał, ze wszystkich stron waliły się weń strumienie piasku, płyty dygotały i szczękały, jedna przewróciła się, aż wreszcie wynurzył się z głębi rozklekotany wierzch trumny.
- O nie! - krzyknęła Tori. - Nie, nie, nie.
Chciała mnie odciągnąć jeszcze dalej, ale wyrwałam się i stanęłam w miejscu, gdzie mogłam czuć się w miarę bezpiecznie, i zacisnęłam powieki, koncentrując się na uwolnieniu duchów. Muszę dodać, że trzęsła się nie tylko ziemia. Upadłam na kolana, gdyż nogi nie chciały już mnie podtrzymywać.
Nie otworzyłam oczu nawet wtedy, gdy Margaret gwałtownie chwyciła mnie za ramię. Krzyczała, żebym wstawała, ale ja całkowicie skupiłam się na uwolnieniu. Uwolnij, uwolnij, uwolnij...
Ktoś wrzasnął, potem ktoś jeszcze. Teraz się poderwałam na równe nogi i rozejrzałam wokół. Nikogo dokoła, natomiast jama w ziemi była już długa na dwadzieścia stóp, w środku zaś widniało kilka trumien.
Grunt znieruchomiał i słyszałam już tylko szelest liści. Spojrzałam w górę. Na gałęziach były dopiero pąki. To nie stąd szelest.
Nachyliłam się nad jamą. Nie, nie szelest, skrobanie, paznokcie szorujące od środka trumien. A potem cichy, szemrzący jęk duchów, uwięzionych w ciałach i usiłujących się z nich wyrwać.
Znowu opadłam na kolana.
„Uwolnij ich. To teraz twoje zadanie. Jedyne zadanie. Uwolnij te duchy, zanim zombie...".
I znowu krzyk, tym razem za mną. Grupa żałobników stała wokół dołu wykopanego na skraju starej części cmentarza; sześciu grabarzy szykowało się, by spuścić trumnę do grobu.
Wszyscy wpatrywali się w trumnę. Zaczęłam powoli iść w ich kierunku, wmawiając sobie, że to drżenie ziemi ich zaniepokoiło.
Znowu szmer w kondukcie, a ja usłyszałam to, co oni: łomot w środku trumny.
„Rozluźnij się. Rozluźnij i uwolnij. Uwolnij, uwolnij, uwol..."
Z trumny dobył się jęk, który sprawił, że włosy mi się zjeżyły na karku. Kolejny jęk, głośniejszy, choć stłumiony. A potem zduszony płacz.
Dwóch grabarzy odskoczyło, wypuszczając sznur, jeden koniec trumny poleciał w dół, a wtedy i czterech i pozostałych jej nie utrzymało. Pudło zwaliło się w grób, uderzając o jego granitowy skraj, co sprawiło, że wieko odleciało.
Wokół grobu zrobił się taki zamęt, że przez chwilę nie widziałam nic oprócz żałobników, spośród których jedni rzucali się w objęcia najbliższych, inni ich odtrącali, aby uciekać.
Kiedy się rozproszyli, zobaczyłam, jak z grobu wynurza się ręka i łapie za obramowanie grobowca, po czym zastyga, palce na granicie, przedramię skryte w rękawie garnituru. Po chwili palce napięły się, gdyż ciało usiłowało się wydźwignąć, spojrzeć w oczy tej, która...
„Która na powrót rzuci je w trumnę. Już! Teraz!"
Zamknęłam powieki i wyobraziłam sobie postać mężczyzny w garniturze, a także jak wyzwalam jego duszę, przepraszając, że nieumyślnie...
- Dobrze! - usłyszałam za sobą szept Tori. - Przestał się poruszać. Teraz... Nie, musisz jeszcze, mu... OK, nie rusza się - Chwila ciszy. - Nie rusza się. Udało ci się.
Może miała rację, ale wolałam nie otwierać oczu. Tori dla mnie oceniała sytuację, a ja, skupiona tylko na tym jednym zadaniu, uwalniałam dusze, wyobrażając sobie postacie w garniturach, sukniach, postacie w najróżniejszym wieku, od młodych po starych, ale także duchy zwierzęce, wszystkie możliwe duchy. Nasłuchiwałam też, ale nie głosów i okrzyków żywych, lecz jęków, uderzeń i szelestów zmarłych.
Gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam Tori idącą ku mnie, ale w bezpiecznej odległości od krawędzi jamy, po której obu stronach zastygli teraz ludzie, z lękiem oczekując na kolejny wstrząs.
- Umarli znowu są umarli - z bliska mruknęła do mnie Tori. - Jak na razie wszystko spoko.
Margaret razem z innymi wpatrywała się w rozpadlinę. Kiedy ją zawołałam, powoli się odwróciła, a gdy spojrzała mi w oczy, w jej spojrzeniu zobaczyłam strach. Nie, nie strach, przerażenie i wstręt.
„Nie jesteś taka jak ona. Kiedy teraz zobaczyła, do czego jesteś zdolna, boi się ciebie. Boi się i brzydzi tobą".
Dała nam znak, byśmy wracały do auta, sama jednak się nie ruszyła, jakby wstręt nie pozwalał jej iść blisko mnie.
- Głupia suka! - mruknęła Tori. - Och, tak, tak, koniecznie chodźmy na cmentarz z super nekromantką. Nie mów głupstw, panienko, nie ma mowy, żebyś bez mojej pomocy wskrzesiła jakiegoś zmarłego.
- Zdaje się, że coś jej pokazałam, chociaż wolałabym nie.
Tori zachichotała.
- Trzeba chyba stąd spadać, zanim ktoś zacznie się nami interesować.
- Byle nie za szybko, żeby nie wyszło na to, że uciekamy z miejsca zbrodni.
- Jasne.
Idąc oglądałyśmy się gdyż podejrzanie by wyglądało gdybyśmy tego nie robiły. Spoglądałyśmy w niebo. Pokazywałyśmy miejsce gdzie trumna runęła do grobu. I szeptem wymieniałyśmy uwagi. Szłyśmy możliwie szybko, a jednocześnie starałyśmy się wyglądać na tak przerażone i zszokowane jak wszyscy.
- Ej, dziewczęta - usłyszałyśmy za sobą męski głos. - Poczekajcie no chwilę.
Obróciłam się wolno. Za nami szedł mężczyzna w średnim wieku. Odszukałam wzrokiem Margaret, żeby dać jej znać, że możemy mieć kłopoty, ale ona patrzyła w inną stronę, zostawiając nas samym sobie.
Rozdział trzynasty
- Nic wam się nie stało? - spytał facet.
- Chyba nic - odpowiedziała Tori.
- C-c-co to było? - odezwałam się. - Trzęsienie zie-ziemi?
Pokiwał głową.
- Pewnie tak. Dobre dwadzieścia lat tak się nie telepało.
Za nim nadeszła młoda kobieta w długim skórzanym płaszczu.
- I nic by się nie stało, jakby w zeszłym roku nie uruchomili tego kamieniołomu - powiedziała.
- Nie można na nikogo rzucać podejrzeń bez dowodów - sprzeciwił się mężczyzna.
- Dowody, nie dowody, ale przecież był jakiś powód, że ekolodzy protestowali. Był jakiś powód, że nie chcieli jego otwarcia, a także że go zamknięto po tym trzęsieniu dwadzieścia lat temu. Myślisz, że to tylko zbieg okoliczności? Wybuchy, kopanie, wstrząsy, a tu te wszystkie płyty teutoniczne. No i proszę... - wskazała za siebie na rozpadlinę. - Ci z kamieniołomu będą musieli za to zapłacić.
- A tam wszystko w porządku? - spytałam. - Bo chyba słyszałam jakiś krzyk.
- No, to tylko... - Kobieta wzruszyła ramieniem i ruchem brody wskazała grób, z którego sterczał róg trumny. Żałobnicy zebrani wokół najwyraźniej czekali na kogoś kto z powrotem ułoży w niej ciało. - Mieliśmy pochować wuja, jak ziemia się zatrzęsła, ciało zaczęło się kolebać w trumnie, wystraszyło grabarzy, no i...
Mężczyzna odkaszlnął, chcąc ją powstrzymać przed wchodzeniem w szczegóły, ona jednak ciągnęła:
- Trumna się otworzyła, wuj Al wypadł, a jak znowu potrzęsło, wszyscy pomyśleli, że on... No wiecie, poruszył się.
- Brr - otrząsnęła się Tori - Także i ja zaczęłabym krzyczeć...
- Tak czy siak - powiedział mężczyzna. - Chyba rzeczywiście idźcie lepiej do samochodu, jak radziła wam babcia. Nie wiadomo, czy Matka Natura przestała już bawić się z nami.
Podziękowałyśmy im za zainteresowanie i ruszyłyśmy w kierunku parkingu. Margaret trzymała się na bezpieczny dystans od nas.
- Płyty teutoniczne? - powtórzyła Tori. - To co, tutaj zmarłym wkładają do grobu niemieckie nagrania?
Roześmiałam się, ale odrobinę drżałam, do trzęsienia ziemi dochodzi, jak ocierają się o siebie dwie płyty tektoniczne, ale to akurat po drugiej stronie kraju.
- Wszystko jest, jak należy. Derek i Simon mówią, że tak właśnie zachowują się normalni ludzie, jak mają do czynienia z czymś paranormalnym: szukają logicznego wyjaśnienia. A gdybyś nic nie wiedziała o nekromancji i zobaczyła to, co przed chwilą, przypuszczałabyś, że to trzęsienie ziemi, czy że ktoś wskrzesza umarłych?
- No dobra, ale płyty teutoniczne?
Tym razem usiadłam z tylu obok Tori. Margaret odezwała się dopiero kiedy znalazłyśmy się na autostradzie.
- Kto cię tego nauczył, Chloe?
Poszukała w lusterku mojego wzroku.
- Kto cię nauczył wskrzeszać zmarłych?
- N-n-nikt. Przed panią nie znałam żadnego nekromanty
Nie do końca prawda; miałam chwilowy kontakt z duchem jednego z nich, ale niewiele mi pomógł.
- Grupa Edisona dała ci jakieś książki? Podręczniki?
- Taką książkę historyczną, przejrzałam ją, ale nie było nic o żadnych rytuałach.
Przez chwilę przyglądała mi się w lusterku.
- Chciałaś zrobić na mnie wrażenie, prawda, Chloe?
- C-c-co takiego?
- Powiedziałam, że nie potrafisz wskrzeszać zmarłych, więc postanowiłaś mi pokazać, że jednak możesz. Zrobiłaś sobie wizualizację, jak wpychasz ducha...
- Nie - Jąkanie w jednej chwili minęło jak ręką odjął. - Wepchnąć ducha z powrotem w ciało, żeby dowieść swego? Czegoś takiego nigdy, przenigdy bym nie zrobiła. Wykonywałam tylko to, co mi pani kazała: usiłowałam przeciągnąć go na tę stronę. Wzywałam go. Ale jeśli dokoła są też inne, wtedy mogę wskrzesić umarłe ciała. Właśnie o tym usiłowałam panią uprzedzić.
Przez minutę jechałyśmy w milczeniu ciężkim jak chmura gradowa. Potem znowu podniosła wzrok i spojrzała na mnie w lusterku.
- Chcesz powiedzieć, że samo wezwanie wystarcza ci, żeby wskrzesić zmarłego?
- Tak.
- Mój Boże! - szepnęła. - Co oni zrobili?!
Słysząc jej słowa i widząc wyraz jej twarzy, natychmiast zrozumiałam, że Derek miał wczoraj rację. Nie tylko wskrzesiłam zmarłych, ale też potwierdziłam najgorsze podejrzenia co do nas żywione przez grupę tych czworga.
W domu zastałyśmy tylko Andrew. Margaret natychmiast poszła z nim do kuchni. Zamknęła wprawdzie za nimi drzwi, ale nie wiem po co. Nie darła się wprawdzie na całe gardło, ale miała głos tak przenikliwy, że słychać go było w całym domu.
Całą jej tyradę można streścić tak: jestem diabelskim nasieniem i trzeba mnie natychmiast zamknąć w wieży na cztery spusty, zanim uruchomię trupią armię, która wszystkich ich tu zaszlachtuje. No, powiedzmy, że może trochę przesadzam, ale naprawdę niewiele.
Tori nie wytrzymała i wkroczyła do kuchni, mając mnie za plecami.
- Przepraszam, a kto zabrał genetycznie zmodyfikowaną nekromantkę na cmentarz?
Andrew obrócił się i podniósł ostrzegawczo rękę.
- Tori, błagam. Nie potrzeba nam żadnych...
- Chloe nie chciała tam iść. Czy Margaret zająknęła się o tym choćby słówkiem? Czy wspomniała, że obie ją ostrzegałyśmy, iż Chloe potrafi wskrzeszać zmarłych? Że sama to widziałam? Że po prostu za nic nie chciała nam wierzyć?
Przysięgłabym, że widzę iskierki skrzące się na końcach palców Tori, gdy wymachiwała rękami.
- Że Chloe kilkakrotnie prosiła, żeby przestać? Że to Margaret kazała jej nie przestawać? Nawet jak wskrzesiła zdechłą wiewiórkę, kazała jej to ciągnąć?
- Do niczego jej nie...
- Mówiła pani, że duch uwiązł między światami, więc musi go stamtąd wyciągnąć.
- Dobrze, już dobrze - powiedział Andrew. - A teraz my musimy porozmawiać...
- I to o wielu sprawach - weszła mu w słowo Margaret.
Kazał nam wyjść i natychmiast kłótnia znowu rozgorzała. Słuchałyśmy pod drzwiami.
- Nie byliśmy na to przygotowani - z pasją oznajmiła Margaret. - W ogóle.
- Więc musimy się przygotować.
- Ale Andrew, ona otworzyła grób, czy naprawdę nie rozumiesz, co to znaczy? Ziemia pękła i pokazały się... - Urwała i głęboko westchnęła. - To jak ze strasznych opowieści, którymi karmił mnie dziadek. Potem przez całą noc nie mogłam zasnąć i nie tylko widziałam nekromantów tak potężnych, że wskrzesić cały cmentarz to dla nich pestka.
Przypomniałam sobie słowa półdemona: „Nawoływałaś przyjaciółkę, a odpowiedziały tysiące zmarłych, szukając drogi do swoich zbutwiałych szkieletów. Tysiące ciał gotowych do tego, by stać się tysiącem zombie. Wielka armia zmarłych na twoje rozkazy".
- Ma piętnaście lat, a już może wskrzeszać zmarłych - ciągnęła Margaret. - Bez treningów. Bez rytuałów. Bez żadnej intencji.
- Zatem musi się nauczyć, jak...
- Wiesz, co Victoria powiedziała Gwen? Że w ogóle nie musiała uczyć się czarować, to nagle przyszło ot, tak. Jak tylko zechce, rzuca. Żadnych treningów. Żadnych zaklęć. Jasne, myślałyśmy, że tak sobie gada, ale teraz - Westchnęła. - Nie poradzimy z tym sobie, to nas przerasta. Wiem, że to tylko dzikuski i to, co z nimi robiono, jest okropne, ale... Ale będzie jeszcze gorzej, kiedy im powiemy, że nie będą mogły wrócić do normalnego życia.
- Mów ciszej - poprosił Andrew.
- Po co? Żebyś dalej mógł ich zapewniać, że wszystko jakoś się ułoży i będzie OK? Przecież nie będzie, trzeba ich będzie nadzorować przez całe życie, bo wszystko może się tylko pogorszyć.
Tori odciągnęła mnie i szepnęła:
- Dobrze wie, że to jej wina, więc stara się kryć swoją dupę, jak może. Nie ma co tego słuchać dłużej.
Miała rację. Margaret spieprzyła sprawę i była przestraszona, a ponieważ nie należała do osób, którym łatwo przyznać się do winy, więc szukała jej gdzie indziej - byliśmy tacy okropni, że przecież nie mogła przeczuwać, iż sytuacja wymknie się jej spod kontroli.
Z drugiej strony...
Byli naszymi sprzymierzeńcami, jedynymi. Wiedzieliśmy że Margaret i Russell już wcześniej sprzeciwiali się decyzji Andrew, by nas przyjąć, a ja teraz dostarczyłam im amunicji, jakiej potrzebowali.
Rozdział czternasty
Szłyśmy z Tori w kierunku schodów, kiedy z tylu usłyszałam ciężkie kroki. Wiedziałam, że to nie może być Simon, ale z taką nadzieją się odwróciłam. No i oczywiście szedł Derek, nachmurzony i ponury.
- Ja się nim zajmę mruknęła Tori.
- Nie, nie, dam sobie radę. - Gdy się zbliżył, podniosłam głos: - Mamy problem.
- Słyszałem.
Zatrzymał się o trzy stopy od mnie i nachylił tak, jakby mnie chciał przestraszyć, czego wcale nie musiał robić, bo przestraszyć to on mógł z drugiego końca pokoju.
- Więc w takim razie musiałeś też słyszeć, że to nie jej wina - powiedziała Tori.
Nawet nie zerknął na nią, całą gniewną uwagę koncentrując na mnie.
- Wzywałaś na cmentarzu?
- Tak.
- Wiedziałaś, że będzie problem.
- Tak, wiedziałam.
- Ale nie miała wyboru znowu wtrąciła Tori.
- Zawsze ma wybór. Może powiedzieć „nie".
- Próbowałam.
- Nie możesz tylko „próbować". Albo się sprzeciwiasz, albo nie. - Odrobinę ściszył głos, który nie był już tak pełen wściekłości, ale w dalszym ciągu był twardy. - Nie wystarczy tylko powiedzieć „nie", Chloe. Musisz to także zrobić, a zdaje się, że z tym masz poważny kłopot
- Wow! - sapnęła Tori. - To już po tobie.
- Ma rację - mruknęłam.
- Co ty wygadujesz? - Na chwilę straciła dech, ale zaraz ciągnęła: - Nie możesz się na to zgadzać, Chloe. Nic mnie nie obchodzi, jaki jest wielki czy sprytny, po prostu nie może tak do ciebie mówić. Starałaś się jak najlepiej.
Nie pozwoliłam się wciągnąć w coś, o czym wiedziałam, że jest niedobre.
- Jak ci się zdaje, o czym oni teraz tam rozmawiają? - spytał Derek. - Jak nas nauczyć, żebyśmy swoje siły trzymali na wodzy?
- Wiemy, o czym rozmawiają, Derek. I ja także wiem, co zrobiłam. Właśnie to, przed czym nas wczoraj przestrzegałeś. Wszystkim, którzy nie chcą nam pomagać, dałam argument.
Otworzył usta. Zamknął. Pomyślicie może, że zyskałam w jego oczach, gdyż powiedziałam to, zanim sam to wytknął. On musiał wygłosić swoje, a ja tylko usunęłam malutką przeszkodę, która i tak by go nie powstrzymała. Teraz po prostu szybciej mógł przejść do rzeczy.
- Chodzi o małe słówko „nie", Chloe. „Nie, tego nie zrobię". „Nie, uważam, że to niebezpieczne" „Nie. A jeśli naciskasz, to trudno, w tej chwili nie jestem w stanie”.
- Ja...
- A gdyby poprosili, żebym pokazał, jaki jestem silny? Co myślisz, że podszedłbym i podniósł dla nich sofę jedną ręką?
- Ale ja przecież wcale nie to chciałam...
- Bez znaczenia, co chciałaś, ważne, co zrobiłaś. Dałaś im pełny pokaz tego, jak daleko sięgają twoje możliwości, więc teraz zaczną się zastanawiać, czy aby Grupa Edisona nie miała racji, zamykając nas w ośrodku... a może nawet chcąc zabić.
- Nie gadaj bzdur! - obruszyła się Tori. - Przecież oni nie...
- Jesteś pewna?
Pokręciłam głową.
- Gdybyś naprawdę tak sądził, Derek, nie stałbyś tu z nami, tylko na górze pakowałbyś się z Simonem.
- Tak? I dokąd bym się wyniósł? Grupa Edisona wyczaiła nas w domu Andrew i nawet nie wiemy, jak to zrobili. I jak się wobec nas zachowali? Poprosili grzecznie, żebyśmy wrócili? Usiłowali unieruchomić pociskami usypiającymi? Nie, strzelali z ostrej amunicji. Chloe, musimy zostać tutaj.
- Cokolwiek dzisiaj się stało, Chloe nie zrobiła tego celowo - upierała się Tori.
Szczęki mu się poruszyły, potem gwałtownie się obrócił.
- A ty czemu tak nagle zaczęłaś jej bronić? Masz jakiś powód, żeby wzbudzić jej sympatię?
- A tobie o co znowu chodzi?
- Po prostu nie ufam ci, Tori!
- Akurat to wiedziałam już od dawna.
Za plecami Tori i Dereka w drzwiach pokazał się Simon. Uniósł palec, samymi ustami powiedział bezgłośnie: „Chodź" i cofnął się.
Niezły pomysł. Przesunęłam się koło obojga i przemknęłam przez drzwi, za którymi czekał Simon.
- Tori... - zaczęłam, ale pociągnął mnie do innego pokoju.
- Nic się nie przejmuj - powiedział. - Ma pewnie najlepszy ubaw od dłuższego czasu. Nie mogę tego powiedzieć o Dereku i jak tylko przestanie się kłócić na chwilkę dostatecznie długą, żeby zobaczyć, że cię nie ma...
- Ej! - krzyknął Derek. - A wy dwoje dokąd się wynosicie?
Simon chwycił mnie za łokieć i szarpnął; pognaliśmy przez dom, słysząc za sobą łomot kroków Dereka, ale zdążyliśmy wybiec na zewnątrz. Simon pociągnął mnie na ogrodową ławkę, a widząc, jak niespokojnie spoglądam w kierunku domu, powiedział:
- Wycziluj. Nie będzie się na ciebie wydzierał przy mnie. - Oparł się o ławkę i otoczył mnie ramieniem, kątem oka sprawdzając, jak na to zareaguję. Przysunęłam się bliżej, na co odpowiedział uśmiechem. - Dobrze, to teraz opowiedz mi, jak było z tą lekcją. Wiem już, że coś poszło nie tak, ale nie znam szczegółów.
Kiedy usłyszał wszystko, pokręcił głową.
- I co ona sobie wyobrażała? Chciała urządzać lekcje nekromancji na cmentarzu?
Coś takiego bardzo chciałam usłyszeć, ale wiedziałam też, że to zaledwie wykręt, by całą winę zwalić na kogoś innego, dokładnie tak jak Margaret. Jasne, w tym, co się stało, miała swój udział, ale miałam także i ja.
Derek miał rację. Powinnam była stanowczo odmówić. Powinnam była wziąć na siebie odpowiedzialność, nawet jeśli znaczyło to, że musiałam się przeciwstawić komuś starszemu ode mnie, gdyż wiek nie miał tu nie do rzeczy.
- Lubisz lody?
- Co takiego?
Uśmiechnął się.
- No proszę, są sposoby, żeby cię wyrwać z zamyślenia.
- Przepraszam, ale jestem...
- Wiem, niespokojna. Dlatego chcę cię zabrać na lody. Rano poszliśmy z Derekiem trochę pobiegać i jakieś pół mili stąd widziałem stację benzynową. Tam. - Wskazał palcem za siebie. - W oknie mieli symbol lodów, więc po kolacji możemy tam pójść.
- Wątpię, żeby mnie teraz, gdziekolwiek wypuścili.
- Zobaczymy. To jak...? Nieco inaczej wyobrażałem sobie pierwszą randkę, no ale trochę tutaj ugrzęźliśmy, a ja mam już dość czekania.
- R-r-randkę?
Spojrzał na mnie filuternie.
- W porządku? - spytał.
- Tak. Jasne. Oczywiście. - Poczułam, że się czerwienię. - To znaczy, zaraz, jeszcze raz to samo ujęcie, ale trochę mniej entuzjazmu, tak, zgadzam się.
- Entuzjazm wcale nie był zły. - Uśmiechnął się. - Zatem randka. Pogadam z Andrew.
No i miałam iść na pierwszą randkę. Nie na pierwszą z Simonem. Pierwszą w życiu, tego mu oczywiście nie powiedziałam. To znaczy, nie nabijałby się, może by zażartował, że czas już najwyższy, no i piętnaście lat i pierwsza randka, to nie było takie dziwne, ale ja tak to czułam, podobnie jak to, że tak długo nie miałam okresu, no a już o tym to na pewno nikomu nie zamierzałam opowiadać.
Randka z. Simonem. Zgodziłam się natychmiast, ale dopiero jak wróciliśmy do domu na obiad, zrozumiałam, co to właściwie znaczyło, i natychmiast robiło się tak, jakbym znowu stała w bramie cmentarza. Wszystko w środku mówiło mi, że to bardzo, ale to bardzo zły pomysł. Umawiać się z chłopakiem, kiedy uciekamy, żeby ratować życie? I to z jednym z łepków, z którymi uciekam? A jak się nie uda? Jak potem...
Nie, nie, wszystko będzie spoko. Przecież to Simon, nie grozi mi żadna wtopa.
Musiałam się tylko rozluźnić. Obiad, jak się okazało, nie bardzo w tym pomógł.
Margaret nie było, ale przed wyjściem musiała opowiedzieć Russellowi, co się zdarzyło, bo gapił się na nas jak sęp, marzący o tym, by nas tylko przydybać na jakimś straszliwym popisie niekontrolowanych mocy.
Andrew powinien był go wyprosić, ale nie robił tego, pewnie w nadziei, że lepiej mu pokazać, że jesteśmy zupełnie normalnymi dzieciakami. Wszyscy czuliśmy się okropnie, a najbardziej ja, gdy usiłowałam coś przełknąć, czując na sobie zniesmaczone spojrzenie Russella. Gówniara, która potrafi wskrzeszać zmarłych. Odjechana nekromantka.
Po obiedzie czmychnęłam do swojego pokoju. Simon próbował mnie zatrzymać, ale powiedziałam, że jestem zmęczona, i zażartowałam, że nie chcę zasnąć podczas randki. Koło trzeciej Derek poskrobał w drzwi i burknął: „Zejdź lepiej, Simon jest niespokojny". Powiedziałam, że drzemię, a wtedy wydało mi się, że wzdycha i przestępuje z nogi na nogę, więc wstałam i podeszłam do drzwi, myśląc, że wyjdę i powiem: „Och, myślałam, że już cię nie ma".
Miałam nadzieję, że będzie chciał coś powiedzieć. Nie żeby od razu przepraszał za to, że na mnie naskoczył - nie mogłam oczekiwać aż tak wiele - ale że znajdzie jakiś pretekst, żebyśmy na spokojnie porozmawiali o tym, co się stało na cmentarzu, zaczęli układać jakiś plan, co robić, gdyby sprawy się pogorszyły...
Ale przede wszystkim chciałam, żeby przestał się na mnie wściekać i znowu stał się dawnym Derekiem, z którym mogłam porozmawiać i któremu mogłam zaufać.
Kiedy jednak otworzyłam drzwi, korytarz był pusty. Wróciłam więc od łóżka.
Rozdział piętnasty
Tori weszła o czwartej i zdziwiła się, widząc mnie w łóżku.
- Leżysz tak całe popołudnie? - spytała. - Myślałam, że jesteś gdzieś na zewnątrz z chłopakami.
- Straciłam coś?
- Nie widziałaś, jak myję podłogę - powiedziała, a ja się roześmiałam. - Co, myślisz, że żartuję?
- Nie, myślę, że rzeczywiście trzeba tu sprzątać, bo Andrew przecież nie zrobi tego za nas.
Przewróciła oczyma.
- Naprawdę możesz sobie wyobrazić Andrew, jak przydziela nam zadania? Przecież nas przepraszał, że dom nie jest gotowy na przyjęcie gości. Sama mu z grzeczności zaproponowałam, że mogę coś zrobić. - Kiedy się nie odezwałam, pokręciła głową. - To akurat był żart, Chloe. Płaci mi tyle samo, ile dałby sprzątaczce, chociaż mnie pewnie zabiera to dwa razy więcej czasu. Trudno powiedzieć, żebyśmy tu byli bardzo zajęci, a kasa mi się przyda. W każdym razie ja teraz jestem oficjalną gospodynią i jak znajdę rzucony gdzieś mokry ręcznik, to ci go schowam pod prześcieradło.
Gdyby ktoś dwa tygodnie temu powiedział mi, że Tori bez protestów posprząta w domu - choćby i za pieniądze - za nie bym nie uwierzyła. Nawet nie umiałam wyobrazić jej sobie z mopem. Z drugiej strony, podczas ucieczki widziałam, jak trudno jest jej bez własnych pieniędzy, więc chociaż pewnie nie był to jej wymarzony sposób zarabiania, wolała czyścić kibel, niż prosić kogoś o kasę.
To mi nasunęło pewną myśl. A co będzie z Tori, kiedy to wszystko już się skończy? Czy ma jakichś krewnych, u których może zamieszkać? Czy też myślała o tym? Czy dlatego rozglądała się za każdą okazją, żeby odłożyć pieniądze na wszelki wypadek?
- Gwen wróciła - powiedziała Tori. - Najpierw zamknęła się z Andrew. Muszę przyznać, że bardzo czekałam na tę lekcję od czasu, kiedy zobaczyłam, jak poszła twoja.
- Będzie spoko. Nie uprzedzaj się do niej.
W jej uśmiechu widziałam podenerwowanie, ale także i odrobinę podniecenia. Chciała się dowiedzieć, jak sterować swoimi umiejętnościami. Wiedzieliśmy, że stanowimy zagrożenie, a wcale tego nie chcieliśmy. Czemu nikt nie próbował tego zrozumieć? Czemu nas nie traktowali jak niefrasobliwych, beztroskich nastolatków?
- Z tobą wszystko OK? - spytała.
- Jasne.
Sięgnęła do tylnej kieszeni, skąd wyciągnęła złożoną kartkę papieru.
- To ci może pomóc. - Pusta, jedna z tych, na których zapisywałam wiadomość podaną przez ducha. - Pewnie jest tu gdzieś ołówek.
- Ołówek?
- Ej, co z tobą? Co robią na filmach, jak koleś pisze coś na bloczku, a potem zrywa górną kartkę?
Uśmiechnęłam się.
- Jasne, pocierają ołówkiem, żeby wyszły odciśnięte ślady.
- Wątpię, żeby w najbliższym czasie wzięli nas dokądś, gdzie będzie poczta, ale kiedyś pewnie okazja się nadarzy.
- Dzięki.
Wyszła. Kiedy chwilę później usłyszałam jakiś ruch w korytarzu, pomyślałam, że to pewnie wraca Derek, ale w drzwiach stanęła Tori, weszła i rzuciła się na łóżko.
- Nie mam lekcji - powiedziała.
- Co się stało?
- Wersja Andrew? Grupa postanowiła, że szkolenie lepiej odłożyć do chwili, aż się rozeznają w naszych zdolnościach. Mówiąc inaczej, posrali się na samą myśl o nas. - Pokręciła głową. - Andrew to fajny koleś, ale aż za fajny. Kumasz, o co mi chodzi?
- Jak ja?
- Z tobą jest inaczej. Wiem, że Andrew próbuje nam pomóc, ale wolałabym, żeby miał więcej...
Szukała odpowiedniego słowa.
- Jaj? - wyrwało mi się i natychmiast się zaczerwieniłam. - To znaczy, wcale nie uważam...
- Daj spokój, to właśnie „zbyt fajna" w twoim stylu. Nie chcesz nikomu zrobić przykrości, nawet za jego plecami. „Bez jaj" jest całkiem na miejscu. No, ale dość już tego. - Poprawiła się na łóżku. - Simon jak zwykle szuka ciebie. No idź, zabaw się, Chloe. Przypilnuję, żeby nikt ci nie zajął łóżka.
Simon rzeczywiście na mnie czekał. Okazało się, że chłopaki nie mogły rano zająć się piwnicą, gdyż Andrew uparł się, że razem z nimi pokopie sobie trochę piłkę.
Teraz, kiedy Andrew zamknął się u siebie z laptopem, Derek zakradł się do piwnicy. Simon stał na czatach, co łatwiej było robić, jeśli miał jeszcze kogoś ze sobą. Oglądaliśmy zdjęcia w jednym z nieużywanych pokojów, gdy zobaczył nas przechodzący Andrew.
- To poprzedniego właściciela - wyjaśnił. - Nikt z nas, jak widzicie.
- Lepiej nie zwracać na siebie uwagi - powiedział Simon.
Andrew kiwnął głową.
- Tak, paranormalni zawsze muszą o tym pamiętać, Chloe, że w każdej chwili mogą niechcący się ujawnić czy ściągnąć na siebie uwagę. Groźne może być nawet publiczne pokazywanie się z innymi paranormalnymi. To nie znaczy, że nie mogą być twoimi przyjaciółmi. Powinni, to bardzo pomaga. Ale zawsze trzeba pamiętać o ostrożności. - Powiedziałam, że rozumiem. - No więc tutaj macie rodzinne fotografie Todda Banksa, który był właścicielem tego domu. Twórcą projektu Genesis był doktor Lyle, ale zmarł, zanim modyfikacja genetyczna stała się możliwa. Ideę tę podchwycił Todd, doktor Banks, i to on zaczął eksperymenty. To on także pierwszy zwrócił uwagę na możliwość nieoczekiwanych skutków ubocznych. Ostrzegał Grupę Edisona, że są zbyt urzeczeni możliwościami, aby przyznać się do błędów. Ponieważ go nie słuchali, odłączył się i założył naszą grupę zaniepokojonych współpracowników. Zapisał nam ten dom w testamencie, a umarł kilka lat temu.
Podczas gdy Andrew mówił, ja przyglądałam się zdjęciom i... Na jednym zobaczyłam obok doktora Banksa ciemnowłosego chłopaka. Wyglądał na jakieś trzynaście lat, lecz natychmiast poznałam tę twarz. Półdemon Volo.
- A to syn doktora Banksa? - spytałam tak zdawkowo, jak tylko potrafiłam.
- Nie, jego siostrzeniec. - Andrew zmarszczył brwi - Nie pamiętam, jak miał na imię, nigdy go nie poznałem. Wiem tyle, że mieszkał tu jakiś czas z bratem i wujem. Ten jest starszy, wiem, bo młodszy był blondynem.
Pamiętałam leżące na łóżku ciało. Skatowane ciało jasnowłosego chłopaka, o kilka lat młodszego od półdemona, który mnie wyciągnął na rozmowę.
- Mówi pan, że doktor Banks zostawił wam dom. A co stało się z jego bratankami?
- Przenieśli się do jakichś krewnych. Chyba dziadków.
Obaj nie żyli, tego byłam pewna. Ale czy Andrew o tym wiedział? Czy powtarzał historię, jaką usłyszał?
Czy i oni stanowili część projektu Genesis? Raczej tak, ale chłopak, którego widziałam, był starszy ode mnie. Nawet jeśli przeżył wuja, musiał umrzeć jakiś czas temu, sądząc po zdjęciu, a to znaczyło, że dzisiaj miałby kilka lat więcej od Dereka, którego uważano za jeden z pierwszych „obiektów".
- Była tu z nimi jakaś kobieta? - spytał Simon.
- Co takiego? - spytał Andrew, wypychając nas z pokoju.
- Chloe wczoraj w nocy słyszała głos kobiety, więc myśleliśmy, że to może duch. Mieszkała z nimi jakaś kobieta?
- O ile wiem, to nie, ale pewności nie mam. Dobrze, muszę się teraz zająć kolacją; pamiętam, że ty, Simonie, musisz jeść o stałych porach. I wiem także, że macie we dwójkę jakieś plany na wieczór.
Puścił do mnie oko i jestem pewna, że się zaczerwieniłam.
Kiedy Andrew zniknął w kuchni, z piwnicy wymknął się Derek. Poszliśmy na górę i zamknęliśmy się w sypialni chłopaków.
- Komórka. Dwa duże pomieszczenia pełne jakichś szpargałów i jedno zamknięte.
Simon spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Zamknięte?
- Dało się otworzyć. Warsztat. Same narzędzia, nie więcej.
- To po co zamykali? - spytałam.
- Z chęcią zgodziłbym się, że to podejrzane - powiedział Simon Ale jeśli po domu kręcili się ci krewniacy Banksa, to nie dziwnego. Mój tata raczej nie był złota rączką, ale swoje pudełko z narzędziami zawsze miał zamknięte. Wiesz, jak to jest z rodzicami. Trochę są ześwirowani.
- Fakt mruknął Derek. - Szczególnie jak synek miażdży sobie palec, kiedy próbuje przybić rysunek do ściany.
- Ej, zaraz, czy to był mój pomysł? Taśma nie chciała trzymać, a pan Naukowiec wyjaśnił, że karton jest za ciężki, więc co miałem zrobić? Spróbowałem gwoździ.
Derek w milczeniu przewrócił oczyma.
- I co, to już wszystko? Składzik i warsztat? - spytałam. - Żadnych śladów?
- Tego nie mówiłem. Są nalepki na pudłach na ubrania: Todd. Austin i Royce. Todd musiał być dorosły.
- Doktor Banks - podchwycił Simon. Facet, do którego należał dom. A tamci dwaj byli mniej więcej w naszym wieku, tak?
Kiedy mu powtórzyłam słowa Andrew, Derek pokiwał głową.
- Zatem twój półdemon to Royce, jego rzeczy są większe. I Andrew mówi, że wyjechał stąd po śmierci Banksa? Może zabili go później i wrócił?
- Raczej nie. Jestem pewna, że wczoraj w nocy widziałam ciało Austina.
Cała rodzina nieżywa, łącznie z dwoma nastolatkami, a wszyscy związani z Grupą Edisona, może nawet z projektem Genesis. A my w tym domu szukaliśmy schronienia!
- Nie ma dla nas innego miejsca - powiedział Derek.
Jak widać, myśleliśmy o tym samym. Uciekać. Ale dokąd? Nikt z nas nie przypuszczał, że Andrew pozostaje w sekretnym związku z Grupą Edisona i trzyma nas w ukryciu, udając, że przygotowuje atak na nich, ale co się stało z doktorem Banksem, Royce'em i Austinem? Czy miało to jakikolwiek związek z nami?
- Dalej będę się rozglądał - powiedział Derek. - Może spytam Andrew o kilka rzeczy. A wy...
- My na chwilę znikniemy po kolacji - wtrącił Simon.
- Aha. No tak. - Derek zerknął w moją stronę, ale nim zdążyłam pochwycić jego spojrzenie, już patrzył na Simona. - A jak Andrew, nie miał nie przeciw?
- Nie. Tu przegrałeś, bro. Jasne, miał dla mnie mnóstwo ostrzeżeń, przestróg, w stylu tylko lasem, nie po drodze, Chloe nie może się pokazać na stacji i takie tam bla bla. Ale możemy iść.
- Aha. - Derek zerknął przez ramię jakby w nadziei, że zjawi się Andrew i powie, że nie, to niebezpieczne. - To OK.
- Mamy jeszcze trochę czasu do kolacji - powiedział Simon. - Jak, poćwiczymy trochę samoobronę?
- Jasne - powiedziałam. - Zawołam Tori... Tylko nie rób takich min, Simon. Idziesz z nami, Derek?
- Nie. Ale wy róbcie swoje.
Simon na tylnym podwórku poćwiczył z nami samoobronę, pokazując kilka podstawowych chwytów, które Tori z jej obezwładniającymi czarami wydawały się bezużyteczne, ale to tylko szepnęła mi na boku.
Raz, kiedy Simon pokazywał coś Tori, a ja przyglądałam się ze składanego krzesła, nagle pojawiła się myśl: „A może oni są spokrewnieni?". Nie wiem, co to było, chyba jakiś układ twarzy, coś związanego z kośćmi policzkowymi, ustami, ale także podobnie ciemne oczy, ten sam wzrost, budowa ciała.
Potem Simon zrobił krok do tyłu i wszelkie podobieństwo znikło, więc uznałam, że to jakieś przelotne wrażenie, a moja rozbuchana wyobraźnia dopełniła reszty.
Kolacja przyszła i minęła, więc poszłam na gorę, żeby się przygotować.
Zawsze myślałam o sobie, że nie jestem laską, która bardzo się przejmuje takimi rzeczami jak pierwsza randka czy pierwszy pocałunek. To znaczy, zrozumcie mnie dobrze. Chciałam, żeby to się stało, ale nie pławiłam się w fantazjach, co wtedy będę mieć na sobie, jak się zachowam i tak dalej. No, w każdym razie tak mi się wydawało, bo jednak było we mnie jakieś takie wyobrażenie pierwszej randki, że kupię sobie coś nowego, może zmienię fryzurę, a już na pewno będę mieć makijaż i pomalowane paznokcie. Mówiąc krótko, że będę wyglądać lepiej niż na co dzień, a kiedy otworzę drzwi przed tym pierwszym facetem, zobaczę to w jego oczach.
Zanim Simon zapukał do drzwi mojego pokoju, tylko przeciągnęłam szczotką po włosach i posmarowałam wazeliną wargi, żeby błyszczały. Nawet nie mogłam się wykąpać, bo Tori właśnie robiła pranie. Jeśli chodzi o ciuchy, miałam na sobie te same dżinsy i tę samą koszulkę, które nosiłam od chwili ucieczki z laboratorium, tyle że przynajmniej udało mi się usunąć z rękawa plamę po sosie do pizzy. Powiedzmy, większość plamy.
Kiedy jednak otworzyłam drzwi, a on się do mnie uśmiechnął, było właśnie tak, jak zawsze sobie wyobrażałam, i od razu wiedziałam, że będzie dobrze.
Rozdział szesnasty
Zagłębiliśmy się raptem na piętnaście stóp w las, kiedy Simon przystanął i zaklął pod nosem.
- Co się stało? - spytałam.
Wskazał między drzewa.
- Powinienem najpierw cię spytać. Nie będzie kłopotu, jak tam wejdziemy?
Wzruszyłam ramieniem i powiedziałam, że spoko, możemy iść.
- Derek mnie ostrzegł, że w lesie robisz się nerwowa z powodu zdechłych zwierząt zmarszczył brwi. - A gdybym teraz nic nie powiedział, w ogóle by ci to nie przyszło do głowy, prawda?
Znowu mruknął pod swoim adresem coś zdecydowanie niepochlebnego.
- Nie przejmuj się uspokoiłam go. Byle bym tylko nie wzywała ani nie zasnęła, a wszystko będzie OK.
- Łapię, jakbyś się zrobiła senna, muszę rozwinąć cały swój talent retoryczny i nie dać ci zasnąć.
Znowu zrobiliśmy kilkanaście kroków, kiedy powiedział:
- No więc, co myślisz... Urwał i skrzywił się. - Przepraszam, ale jestem jakiś spięty.
- Miałeś dziś lekcję z Andrew?
Głęboki oddech ulgi.
- Dzięki. Tak, miałem, ale to wszystko nudy, nudy, nudy. Żadnego nagłego przypływu mocy. Jestem tak przeciętny... - Urwał. - Chyba już, wspomniałem o tym, że jestem spięty, tak? Właściwie powinienem być szczęśliwy, że mam całkiem normalne siły. I jestem.
- No, ale to musi być jednak irytujące, kiedy widzisz, jak Tori rzuca jakiś czar ot, tak sobie, a ty to trenujesz od lat i wychodzi ci gorzej.
- Bo jest. Żeby to jeszcze nie była Tori.
- No dobrze, ale co tak naprawdę potrafisz?
- Nic pożytecznego. Najpierw trzeba opanować podstawy, więc te już mam, ale teraz myślę tylko o czarach, które mogłyby nam pomóc, a tutaj te moje mgiełki na wiele się nie przydadzą.
- Ale to z odepchnięciem jest OK.
Wzruszył tylko ramieniem.
- Może Andrew nauczy cię unieruchamiać tak jak Tori.
Pokręcił głową.
- Nie, to mogą tylko wiedźmy.
- A jest jakaś różnica?
- Co wolisz: krótka odpowiedź albo wykład na temat rasy czarowników?
- To drugie, proszę.
Uśmiechnął się i mocniej uścisnął moją dłoń.
- Po pierwsze, mamy czarowników, których synowie zawsze są czarownikami. Po drugie, mamy wiedźmy i podobnie ich córki zawsze są wiedźmami. Czarownicy wykonują gesty, którym towarzyszą zaklęcia, najczęściej w grece, łacinie lub po hebrajsku. Od razu wyjaśnijmy sobie, że nie mówię po grecku, po łacinie ani hebrajsku, potrafię tylko recytować zaklęcia. Znajomość tych języków pomogłaby, ale samo wyuczenie się zaklęć jest jak na razie dostatecznie trudne. Magia czarowników jest ofensywna, służy do ataku. Wiedźmy używają tych samych języków, ale mogą ograniczyć gesty, a ich magia jest defensywna.
- Do powstrzymania ataku, tak?
- Albo uchylenia się przed nim, co nam akurat może się przydać.
- Ale wy nie możecie się nauczyć magii wiedźm?
- Możemy, ale z wielkim trudem, bo to nie jest dla nas naturalne. Na razie muszę się trzymać swojej, chociaż kiedyś z chęcią nauczyłbym się kilku ich czarów. Byle nie od Tori.
Kiedy dotarliśmy do stacji, Simon poszedł kupić lody, a potem siedliśmy na jakimś pniu, żeby je zjeść.
- Zupełnie wystarczyłaby jedna kulka - powiedziałam.
- Szkoda, wolałbym, żebyś się ucieszyła.
- Ale ty...
- Posłuchaj, Chloe, od kiedy pamiętam, jestem diabetykiem. Nigdy nie jadłem dwóch kulek lodów, więc za nimi nie tęsknię. Inaczej, przecież nigdy nie jadłbym z Derekiem, prawda? A ponieważ ja skończę pierwszy, więc mogę cię zabawić popisami czarownika.
Tak się wygłupiał, że nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. Potem wróciliśmy, trzymając się za ręce i rozmawiając po drodze. Ściemniało się. Kiedy między drzewami pojawiły się światła domu, zatrzymał się i stanął przede mną. Serce załomotało mi, a chociaż, sama dla siebie nazwałam to oczekiwaniem, to bardziej było przerażeniem.
- I jak, było OK? - spytał.
- Bardziej niż OK - uśmiechnęłam się.
- I mam pozwolenie na drugą randkę?
- Masz.
- Ekstra.
Jego twarz zbliżyła się do mojej i wiedziałam, co nadchodzi, ale kiedy jego wargi musnęły moje usta, cała podskoczyłam.
- P-p-przepraszam. J-j-ja t-t-tylko...
- Płochliwa jak sarenka - mruknął. Poczułam jego rękę pod brodą, leciutko ją unosił. - Jeśli jestem za szybki...
- N-n-nie.
- To dobrze.
Tym razem nie podskoczyłam. Nie westchnęłam. Po prostu nic nie zrobiłam. Simon mnie całował, a ja stałam nieruchoma, jakby ktoś odciął więź pomiędzy mózgiem a mięśniami.
W końcu jednak połączenie się odtworzyło i zaczęłam oddawać pocałunek, ale bardzo niezdarnie, gdyż ciągle jakaś część mnie wzdragała się, coś się kłębiło w żołądku, jakbym robiła coś złego, popełniała jakiś okropny błąd...
Nagle to Simon znieruchomiał, nachylony nade mną, więc po chwili spojrzałam na niego.
- Nie ten facet, tak? - spytał tak cicho, że ledwie go zrozumiałam.
- C-c-co?
Wyprostował się z trudnym do rozszyfrowania wyrazem twarzy.
- Jest ktoś inny - powiedział. Nie spytał, po prostu stwierdził.
- K-k-ktoś inny? Masz na myśli jakiegoś chłopaka? Dawniejszego? Nie. Skądże. Ja nigdy...
- Nigdy byś ze mną się nie umówiła, gdyby był. Tak, wiem. - Zrobił krok do tyłu, ciepło jego ciała się oddaliło, wpełzł między nas nocny chłód. Nie chodzi mi o jakiegoś dawnego chłopaka, Chloe. Chodzi mi o kogoś teraz.
Wpatrywałam się w niego osłupiała.
„Teraz? A kto jeszcze...? Przecież w grę wchodził już tylko...”.
- D-d-derek? M-m-myślisz, że...
Nie skończyłam. Chciało mi się śmiać. „Myślisz, że lubię Dereka? Żartujesz chyba? Ale nie śmiałam się, czułam tylko pulsowanie w uszach i brakowało mi tchu, jakbym oberwała w klatkę piersiową.
- Derek i ja nie...
- Nie, jeszcze nie. To też wiem.
- A-a-ale j-j-ja go...
„No, powiedzże to, wykrztuś, że go wcale nie lubisz!".
Tego jednak nie zrobiłam. Nie mogłam.
Simon wbił ręce do kieszeni i staliśmy tak w dręczącej ciszy, aż wreszcie powiedziałam:
- To nie tak.
- Zgoda. Z początku. - Patrzył gdzieś w las. - Wszystko zmienił pawlacz. Zaczęliście bardziej mieć się do siebie, jakieś inne wibracje. Mówiłem sobie, że tak tylko mi się zdaje, a kiedy ty i Tori prysnęłyście z laboratorium, myślałem, że mam rację. Ale potem ten dworzec autobusowy, a jak wróciliście... Ucichł, a później spojrzał mi w oczy. - Mam rację, prawda?
W jego głosie pobrzmiewało: „Powiedz mi, że nie mam racji, Chloe. Proszę!" a we mnie wszystko krzyczało, by tak zrobić. Przecież to Simon. Zawsze właśnie o takim chłopaku myślałam i oto był, stał tu przede mną, do wzięcia, i tylko trzeba było to powiedzieć. Więc próbowałam. Naprawdę. Ale udało mi się tylko powtórzyć:
- To nie tak.
Zaczął iść w kierunku, skąd przyszliśmy, potem stanął i nie odwracając się, wystawił do tyłu rękę ze zrolowanym arkuszem papieru.
- To dla ciebie.
Wzięłam, a on poszedł dalej.
Trzęsącymi się palcami rozwinęłam rulon. Mój portret, teraz już pokolorowany. Był jeszcze lepszy. Ja wyglądałam lepiej. Pewna siebie, zdolna, piękna.
Rysunek się rozpłynął, gdyż oczy zaszły mi łzami. Szybko zwinęłam papier, żeby go nie zniszczyć. Zrobiłam kilka kroków i zawołałam. Widziałam w oddali jego postać, wiedziałam, że usłyszał, ale się nie zatrzymał.
Rozdział siedemnasty
Chwilę patrzyłam za odchodzącym Simonem, potem otarłam oczy rękawem i poszłam w kierunku domu. Ledwie znalazłam się na skraju lasu, gdy tylne drzwi się otworzyły, snop światła padł na podwórko, a potem dużą jego część przesłoniła masywna postać.
- Nie - szepnęłam - tylko nie teraz. Wróć, proszę...
Drzwi trzasnęły, a Derek ruszył wprost na mnie. Rozpaczliwie rozejrzałam się, ale nie miałam dokąd uciekać. Przed sobą miałam Dereka, za sobą Simona; w tym drugim przypadku musiałabym stawić czoło im obu. Trudno, poszłam przed siebie.
- Gdzie Simon? - warknął.
Niepewna głosu, milcząco wskazałam za siebie.
- Zostawił cię? Tutaj? W nocy?!
- Coś zgubił mruknęłam, usiłując wyminąć Dereka. - Niedaleko stąd.
Zastąpił mi drogę.
- Płakałaś?
- Nie, to... - Odwróciłam wzrok. - Jakiś pyłek czy coś takiego. A Simon jest tam.
Jeszcze raz, machnęłam do tylu ręką i znowu spróbowałam go obejść, ale i tym razem nie pozwolił, usiłując spojrzeć mi w twarz, a kiedy się uchyliłam, chwycił mnie za brodę i przytrzymał. Odskoczyłam z łomoczącym sercem.
Powiedziałam sobie, że Simon nie ma racji. Musiałabym być głupia, żeby czuć coś do Dereka... a jednak. Kiedy był tak blisko, w brzuchu coś zaczynało mi podskakiwać. Nie strach; przez chwilę nie było żadnego strachu.
- Jednak płakałaś - powiedział trochę łagodniej. A potem westchnął gwałtowniej i gdzieś w głębi krtani pojawił się pomruk. - Czy Simon coś ci...?
Przełknął koniec zdania i spurpurowiał, jakby zawstydził się tego, że w ogóle mógł pomyśleć coś takiego o Simonie.
- Co się stało? - spytał ponuro.
- Nic. Po prostu nie wyszło i tyle.
- Nie wyszło? - powtórzył wolno, jakby chodziło o obcy język. - Dlaczego?
- Porozmawiaj z Simonem.
- Rozmawiam z tobą. Co mu zrobiłaś?
Zesztywniałam, ale... miał rację. Istotnie coś zrobiłam Simonowi; uraziłam go. I dlaczego? Bo coś czułam do gościa, który ledwie mnie tolerował? Po prostu taka byłam - wolałam gbura od miłego chłopaka?
- Znowu wszystko schrzaniłam. Nie patrz tak, przepuść mnie.
Zatrzymał mnie.
- Co zrobiłaś, Chloe?
Zrobiłam krok w bok, on to samo.
- Przecież go lubisz, tak?
- Tak, lubię, ale...
- Ale co?
- Porozmawiaj z Simonem. On myśli, że...
- Że co?
- Że jest ktoś inny - wypaliłam w końcu. Wzięłam głęboki oddech i powtórzyłam: - Uważa, że mam kogoś innego.
- Kogo?
Chciałam odpowiedzieć: „Nie mam pojęcia, pewnie myśli, że to ktoś ze szkoły", ale z twarzy Dereka wyczytałam, że zna odpowiedź. Ta mina... Już wcześniej czułam się upokorzona, kiedy Simon oskarżył mnie, że to Derek mi się podoba, tymczasem w porównaniu z tym, co zobaczyłam na twarzy Dereka... Nie zdziwienie, tylko szok. Szok i strach.
- Ja? Simon myśli, że ty i ja...
- Nie. Wie, że nie.
- To dobrze. Więc co myśli?
- Że mi się podobasz.
I znowu słowa wyfrunęły, zanim zdążyłam się zorientować, ale tym razem już się tak tym nie przejęłam. Byłam tak zdołowana, że nic, tylko pustka i popiół. Chciałam jedynie, żeby jak najprędzej zszedł mi z drogi, więc jeśli teraz ucieknie w przerażeniu, tym lepiej.
Nie uciekł jednak, tylko wpatrywał się we mnie, a to było jeszcze gorsze. Czułam się jak największa frajerka w szkole, która najlepszemu ciachu mówi, że się jej podoba. Stał i gapił się na mnie tak, jakby nie wierzył własnym uszom.
- Ale nie - szybko dorzuciłam. Teraz, poszło łatwiej, gdyż w tym momencie była to prawda. - Nie - powtórzyłam, kiedy nie spuszczał ze mnie wzroku.
- I dobrze. - Głos taki jak zwykle, najwyraźniej poczuł ulgę. - I dobrze, Chloe, bo podobasz się Simonowi.
- Wiem.
- Od czasu, jak skończył dwanaście lat, laski nie tylko się do niego przystawiają. Łażą za nim w szkole. Nawet do mnie zagadują, żeby mieć do niego jakieś dojście. Fajne laski. Ekstra laski.
- Więc po prostu powinnam skakać ze szczęścia, że takie ciacho w ogóle na mnie spojrzało, tak?
- Nie, wcale nie o to mi chodzi.
- Wiem, o co. Powinnam docenić ten uśmiech losu, że akurat znalazłam się pod ręką, kiedy wybór Simona był, powiedzmy, dość ograniczony, bo inaczej nigdy by mi się taka gratka nie trafiła.
- Przecież nigdy ani słowem...
- Mniejsza z tym.
Zawróciłam na pięcie i ruszyłam w przeciwną stronę, ale znowu zastąpił mi drogę.
- Podobasz się Simonowi, Chloe. Tak, umawiał się z wieloma laskami, ale ty mu się podobasz naprawdę. I myślałem, że tak samo jest w drugą stronę.
- On też mi się podoba i lubię go, ale... ale chyba nie tak.
- To nie powinnaś była pozwolić mu myśleć, że jest inaczej.
- Myślisz, że go nabrałam? Po co? Dla zabawy? Za mało mam przygód w życiu, więc pomyślałam sobie: podroczę się trochę z kolesiem, rozbudzę w nim nadzieje, a potem go obśmieję i już mnie nie ma? A skąd miałam wiedzieć, jak będę się czuła, zanim...
Urwałam. W każdym układzie musiałam przegrać. Cokolwiek powiem, i tak wyjdę na zdzirę, która skrzywdziła jego brata.
Odwróciłam się i zaczęłam iść skrajem lasu.
- Dokąd idziesz? - zawołał.
- Nie chcesz mnie puścić do domu, jestem pewna, że Simon też teraz nie potrzebuje mojego towarzystwa, więc pospaceruję sobie przy księżycu.
- O nie, co to, to nie. - Znowu znalazł się przede mną. - Nie możesz sama chodzić po nocy. To niebezpieczne.
Spojrzałam na niego. W świetle księżyca jego oczy lśniły jak u kota. Nie był teraz nachmurzony ani agresywny, a w oczach pojawiła się troska. Widząc tę błyskawiczną przemianę, chciałam...
Właściwie nie wiem, czego chciałam. Może kopnięcie w goleń byłoby najlepszym rozwiązaniem, niestety jednak bardziej prawdopodobne były łzy, gdyż właśnie tu było źródło problemu, te przeciwstawne siły w Dereku, z którymi nie wiedziałam, jak sobie poradzić.
W jednej chwili patrzył na mnie z góry, a ja czułam się głupia i bezużyteczna, a w następnej - troskliwy, opiekuńczy, zmartwiony. Mówiłam sobie, że to ten wilczy instynkt, który kazał mu się o mnie troszczyć, czy tego chciał czy nie, ale kiedy wyglądał tak jak teraz, jakby posunął się za daleko i żałował tego... Wtedy wydawało się, że naprawdę się martwi.
- Będę ostrożna, dzisiaj żadnego wskrzeszania. Możesz spokojnie wracać, Derek.
- Myślisz, że tylko o to się martwię? Grupa Edisona...
- Zaczaiła się i czeka, żebyśmy tylko wyszli do lasu. Jakbyś naprawdę w to wierzył, za nic nie pozwoliłbyś wyjść Simonowi.
- Zupełnie mi się to nie podobało, ale obiecał, że wrócicie przed zmrokiem, i właśnie dlatego uznałem, że muszę was poszukać. - Złapał mnie za ramię, ale zaraz puścił i chwycił za rękaw. - Po prostu...
Urwał. Zobaczyłam, że wpatruje się w las z uniesioną brodą i rozszerzonymi nozdrzami.
- Nie rób tego - żachnęłam się.
- Czego?
- Nie udawaj, że coś tam wyczuwasz. Kogoś.
- Nie, tylko myślałem... - Głęboko zaczerpnął tchu i pokręcił głową. - Nie, nic. Więc... - Potarł kark, lekko się skrzywił i dopiero teraz dostrzegłam w świetle księżyca krople potu na czole. Oczy lśniły mu bardziej niż zwykle, chorobliwie. Nadchodziła przemiana.
„Nie, nie teraz, błagam! To teraz ostatnia rzecz, jaką mogę się zająć".
Puścił mój rękaw.
- Nic, idź na spacer.
Skierowałam się na podwórko. Nie byłam na tyle głupia, żeby na złość mu łazić po lesie. Zrobiłam jakieś dwadzieścia kroków i obejrzałam się, gdzie poszedł. Szedł krok w krok za mną, zachowując pewien dystans.
- Derek... - westchnęłam.
- Idź, idź. Chcę tylko zaczerpnąć trochę świeżego powietrza.
Następne dwadzieścia kroków; dalej szedł za mną. Odwróciłam się i spiorunowałam go wzrokiem. Zatrzymał się i stał nieruchomo z niewzruszoną miną.
- Idę wprost do domu. Możesz iść poszukać Simona, zanim dopadnie go Grupa Edisona.
Na nie się to nie zdało. Odprowadził mnie aż do drzwi i dopiero kiedy weszłam, zawrócił do lasu po brata.
Rozdział osiemnasty
Tori siedziała w pokoju i czytała jakąś oprawioną w skórę książkę z biblioteczki na parterze.
- No i jak tam randka lodowa? - spytała, nie podnosząc oczu.
- Spoko.
Odłożyła książkę, więc zatrzymałam wzrok na stojącej na łóżku torbie.
- A, to twoje nowe ciuchy, które kupiła Margaret. Zdaje się, że chciała to zrobić Gwen, ale stara ropucha się uparła. Pewnie to ma być rekompensata za rano.
Poszła chyba do działu dziecięcego w jakimś tanim sklepie, ale przynajmniej wybrała coś dla dziewcząt, a nie obrzydliwy męski sweter, jaki kupił mi Derek. Tyle że jak rozpakowałam pidżamę, zobaczyłam różową flanelę w tęcze i jednorożce.
- Co, nie pasuje ci? - spytała Tori. - Mnie sprawiła nocną koszulę jak dla babci, wiesz, z czym? Z koronką! jak chcesz, możemy się zamienić.
Trzask książki spadającej na podłogę.
- No więc jak poszło?
- Nie poszło.
Zawahała się.
- Nie powiem, żebym była zaskoczona. Pamiętaj, że miałam fioła na punkcie Simona do czasu, aż musiałam z nim spędzić sam na sam dwadzieścia cztery godziny. To mnie natychmiast wyleczyło.
- Simon jest OK.
- Jasne. Albo lepiej będzie, jak trochę wydorośleje.
- Nie, on jest w porządku. To ja zawaliłam sprawę. Bo...
Umilkłam. Mogłam sobie wyobrazić reakcję Tori, gdybym powiedziała, że może wolę Dereka. Jeśli miała dla mnie choć odrobinę szacunku, natychmiast by ją straciła.
A przecież chętnie bym z kimś porozmawiała, z jakąś laską, która miała więcej doświadczenia z chłopakami i która może nie uważałaby, że jestem kompletną frajerką, jeśli podoba mi się Derek. Najlepsza byłaby Rae; nic nie miała do Simona ani Dereka, ale posłuchałaby i coś poradziła. Ale jeszcze lepsza byłaby Liz, nigdy nie osądzała, a zawsze była chętna do pomocy. Mignęły w pamięci koleżanki ze szkoły, ale te jakby należały do innego życia, znały inną Chloe.
- Płakałaś? - spytała Tori i uważnie mi się przyjrzała. - Tak, widzę.
- Nie, to tylko...
- Simon przesadził, tak? Poszliście sobie na spacer i nagle czujesz, że to już nie za rękę cię trzyma? - Oczy jej rozbłysły. - Faceci! Potrafią być tacy...
- Wcale nie to.
- Jak to zrobił, śmiało możesz mi powiedzieć. Kilka pierwszych randek miałam do niczego. Szkoda, że wtedy jeszcze nie rzucałam czarów. Przede wszystkim tych obezwładniających.
- Nie to. - Spojrzałam jej w oczy. - Naprawdę. Simon był OK.
- Na pewno?
- Jedynie to, że mnie pocałował, ale najpierw spytał. Był bardzo łagodny. A ja... mnie jakby zmroziło.
- Aaa! - Poprawiła się na łóżku. - Pierwszy pocałunek, tak?
- N-n-nie skądże. T-t-tylko...
- Wiesz, jąkale niełatwo jest kłamać, Chloe. No więc pierwszy raz. Spora sprawa. Ja to miałam w zeszłym roku, a kazałam mu czekać do trzeciej randki. Nie pozwalam facetowi wpakować mnie w coś, do czego nie jestem gotowa. Uważają, że jak mam wzięcie, to na pewno jestem łatwa, tyle że wcale nie i pod koniec pierwszej randki już to wiedzą. - Przeciągnęła się. - No więc pocałował cię, ty jak słup soli, jest pewien, że nie do niego nie czujesz. Bywa. Zresztą powinien się spodziewać. Wszyscy wiedza, jaka jesteś humorzasta. - Spojrzałam na nią oburzona. - Spoko, to przecież prawda. Powiedz mu, że cię zaskoczył, i teraz ty się z nim umów. I spróbujcie jeszcze raz.
A jeśli nie chciałam próbować jeszcze raz?
Skończyłam zbierać swoje rzeczy.
- Dzisiaj cały pokój masz dla siebie.
Poderwała się na łóżku.
- Co znowu?
- Prześpię się tu obok. Dzisiaj nie jest ze mnie dobra kumpela. - Widziałam, że ją uraziłam. Coraz lepiej mi to wychodziło. Zatrzymałam się w progu. - Dzięki. Za... wszystko dzisiaj. Naprawdę.
Skinęła głową i wyszłam.
Powinnam była zostać z Tori, gdyż kiedy już zostałam zupełnie sama, nie pozostało mi nie innego jak skulić się pod kołdrą, by z płaczem rozważać, jak fatalnie ułożyło się moje życie, a potem wściekać się, że tak się rozżalam nad sobą.
Wszystko pieprzyłam. Nie potrafiłam panować nad swoimi zdolnościami nawet wtedy, gdy od tego zależała nasza przyszłość. Nikt już nie mówił o uwolnieniu Rae i ciotki Lauren, a także znalezieniu ojca chłopaków. Będziemy szczęściarzami, jeśli po wskrzeszeniu całego cmentarza nie zostaniemy więźniami.
Jedynymi osobami, na które mogłam liczyć, byli Derek, Simon i Tori. I oto kiedy wszyscy wybaczyli mi mój wyczyn na cmentarzu, dotknęłam Simona, rozzłościłam Dereka i odepchnęłam Tori.
Chciałam do domu. Gdybym miała choć trochę charakteru, spakowałabym się i wyniosła, zanim wszystko popsuję jeszcze bardziej. Ale nawet na to nie było mnie stać. Nienawidziłam, nienawidziłam, nienawidziłam siebie za to, że jestem taka słaba. Nic innego nie potrafiłam zrobić, jak tylko płakać, aż wreszcie zapadłam w udręczony sen.
Zbudziło mnie skrobanie do drzwi. Zmrużyłam oczy, szukając zegarka na stoliku nocnym, ale przypomniałam sobie, że przecież zmieniałam pokoje.
- Chloe? To ja - rozległ się głos, a chwilę potem dorzucił: „Derek", jakbym mogła ten bas pomylić z kimś innym, jakbym mogła nie dostrzec w sobie tej malutkiej cząstki, która podskoczyła niczym rozradowany szczeniak i zapiszczała: „To on! Szybko, zobacz, czego chce!".
Boże, jak mogłam być taka ślepa? Wszystko wydawało się teraz tak oczywiste.
Smutne i żałosne.
Typowe dla mnie.
Naciągnęłam kołdrę i zatkałam uszy.
- Chloe? - Skrzypnęły klepki podłogi. - Muszę z tobą porozmawiać.
Nie odpowiadałam.
Znowu skrzypnięcie, ale tym razem drzwi. Poderwałam się na łóżku, gdy wkradał się do pokoju.
- Ej! - zawołałam. - Nie możesz tak...
- Sorry - mruknął - ale chodzi o to, że... Celowo przesunął się w smugę światła księżycowego, chciał, żebym zobaczyła jego płonące oczy, rozpaloną skórę, sklejone potem włosy. Chciał, żebym krzyknęła: „Och, to przemiana!", wyskoczyła z łóżka i zaczęła namawiać, abyśmy wyszli na zewnątrz, gdzie pomogę mu znieść tę próbę, jak dwa razy poprzednio.
Popatrzyłam na niego i znowu się ułożyłam. Zrobił dwa kroki do przodu.
- Chloe...
- Co?
- Znowu... znowu się zaczyna.
- Widzę.
Zwiesiłam nogi i wstałam. Odetchnął z ulgą. Podeszłam do okna.
- Idź tą drogą jakieś trzydzieści stóp, po lewej będzie taka polanka, która powinna się nadać.
W jego oczach zamigotała panika. Po tym, jak mnie dzisiaj traktował, powinnam była powiedzieć: „Dobrze". Ale nie powiedziałam. Nie mogłam. Marzyłam tylko o tym, żeby wrócić do łóżka.
- Chloe...
- Co?
Podrapał się po ramieniu. Drapał się wściekle po skórze z wysypką, mięśnie drżały pod skorą. Spojrzał mi w oczy i musiałam użyć wszystkich sił, by zacisnąć szczęki i nie powiedzieć: „Dobra, idę z tobą".
- Co? - powtórzyłam.
- Ja... - Przełknął ślinę, oblizał wargi i spróbował raz jeszcze: - Ja... - Nawet prośba, bym z nim poszła, była za trudna. Wcześniej nie musiał tego robić. - Muszę... - Znowu przełknął ślinę. - Pój... Pójdziesz ze mną?
Spojrzałam mu twardo w oczy.
- Jak w ogóle śmiesz mnie o to prosić? Ile już razy dzisiaj jeździłeś po mnie? Dawałeś do zrozumienia, że wszystko, co złe, to ja, że wszystkiemu jestem winna?
Oczy mu się zrobiły wielkie ze zdumienia.
- Przecież nie takiego nie chciałem... - Odgarnął przepocone włosy. - Jeśli cię uraziłem...
- A jak mogłeś nie urazić? Rano, po tej całej hecy na cmentarzu, potrzebowałam twojej pomocy, rady, ale ty tylko na to potrafiłeś się zdobyć, żebym poczuła się jeszcze gorzej, o co, możesz mi wierzyć, wcale nie było łatwo. A potem wieczorem, z Simonem, znowu się zachowywałeś tak, jakby to wszystko była moja wina, chociaż musiałeś widzieć, jak się okropnie czuję z tym wszystkim. - Odetchnęłam głęboko. - Po tym dworcu autobusowym, po wspólnym powrocie, myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi.
- Jesteśmy przecież.
- Nie, nie jesteśmy.
Wyraz zaskoczenia i przykrości na jego twarzy sprawił, że poczułam się jeszcze bardziej podle, co tylko mnie dodatkowo rozwścieczyło. Nie miał prawa wchodzić do mojego pokoju, prosić o pomoc, a potem kazać mi czuć się winną, że nie chcę mu pomóc.
- Chloe, proszę! - Przeciągnął wierzchem dłoni po szyi. Żyły i ścięgna pulsowały. Pot perlił się na czole. - Tym razem to idzie szybciej.
- To musisz wyjść.
- Nie... Nie mo... - Przełknął z trudem. Wydawało się, że oczy mu płoną. - Proszę.
To nie to „proszę" zadecydowało, lecz absolutna panika w jego oczach. Był przerażony przemianą, tym, że nie wiedział, czy uda mu się doprowadzić ją do końca, gdyż genetyczna modyfikacja mogła sprawić, że pomimo wszystkich cierpień, nie będzie umiał.
Nie powiedział nie takiego, może za szybko ustąpiłam, ale nie mogłam go zostawić z, tym samego. Sięgnąłem więc po kurtkę i buty.
- Dzię... - zaczął.
Przepchnęłam się obok niego.
- Chodźmy.
Rozdział dziewiętnasty
Na podwórku trzymaliśmy się cienia, aby nikt nie zobaczył, że wymykamy się do lasu. Jak tylko wyszliśmy na ścieżkę, idąc obok siebie, co chwila spoglądał na mnie z tą przygnębioną miną, która sprawiała, że się wściekałam, bo nie chciałam czuć się winna, a jednak się czułam.
Chciałam wszystko odłożyć w niepamięć i wrócić do normalnych układów, ale wystarczyło jedno takie spojrzenie, żebym przypomniała sobie inne, to przerażone, gdy powiedziałam mu, iż Simon sądzi, że to on, a wtedy wszelka ochota mi mijała.
- Chciałaś porozmawiać o tym, co było na cmentarzu - powiedział wreszcie.
Milczałam.
- Powinniśmy porozmawiać - dodał.
Pokręciłam głową.
Zwolniłam, żeby mógł zostać z przodu z tym swoim nocnym widzeniem, ale wtedy i on zrobił to samo.
- A wczoraj, jak nakrzyczałem na ciebie za wzywanie bez wisiorka...
- Nie ma sprawy.
- Tak, ale... Chciałem powiedzieć, że spróbowanie bez niego to dobra myśl, tylko trzeba...
Zatrzymałam się i odwróciłam do niego.
- Nie rób tego, Derek.
- Czego?
- Idę, żeby ci pomóc w przemianie, więc chcesz się jakoś odwzajemnić.
Znowu podrapał się po barku.
- Wcale nie...
- Tak, tak. Czym prędzej musimy znaleźć odpowiednie miejsce, żebyś nie zaczął przemiany na środku drogi.
Dalej się drapał i pod palcami pojawiły się czerwone ślady.
Chwyciłam go za rękę.
- Daj spokój, zaczynasz krwawić.
Popatrzył na skórę.
- Och!
- Chodź! - Wykręciłam z, drogi w kierunku polanki, którą wcześniej wypatrzyłam.
- Słyszałem, co Andrew mówił dzisiaj. O mnie.
- Tak przypuszczam - powiedziałam łagodniej, niż chciałam, więc odkaszlnęłam, szukając w sobie dawnego gniewu.
- Ma rację. Nie jestem...
- Daj spokój, Andrew to idiota - przerwałam mu. Ekstra, gniew się znalazł, więc natychmiast skierowałam go w złym kierunku. - Nie ma racji i dobrze o tym wiesz. Dajmy temu spokój.
- Kiedy skoczyłem na ciebie po tym, co było na cmentarzu... Tak naprawdę nie chciałem, ale byłem rozdrażniony i...
- Proszę! - Znowu się zatrzymałam. - Naprawdę, daj już spokój!
Posłuchał, ale tylko na pięć kroków.
- Byłem rozdrażniony całą sytuacją, że siedzimy zamknięci, a jak zaczyna się przemiana, wszystko jest jeszcze gorzej. Wiem, że to żadne usprawiedliwienie.
Zerknęłam spod oka, wpatrywał się we mnie. Może chciał, żebym powiedziała, że nie, że to jest usprawiedliwienie, żebym mu jakoś ułatwiła sytuację. Problem w tym, że nie chciałam. Gdybym tak zrobiła, następnym razem, gdy chciałby się na mnie wyładować, uczyniłby to bez chwili wahania.
- Chloe?
Zatrzymałam się na skraju polany.
- Tu będzie OK?
Nic nie odpowiedział i myślałam, że się rozgląda, ale kiedy się obróciłam, z zadartą brodą wpatrywał się w las.
- Słyszałaś?
- Co?
Pokręcił głową.
- Nie, chyba nic.
Wyszedł na środek polanki i rozglądnął się, mrucząc: „Tak, dobrze, dobrze", a potem ściągnął sweter i położył na ziemi.
- Siądź tutaj - powiedział. - Pamiętasz, jak tutaj wyszliśmy i próbowaliśmy potrenować z tobą? Możemy to jeszcze zrobić.
Westchnęłam z, rezygnacją.
- Ciągle bawimy się w to samo. Myślisz, że jak powiesz coś fajnego, to wszystko znowu będzie OK?
Na ustach Dereka pojawiło się coś na kształt uśmiechu.
- A co, nie można już mieć nadziei?
- Jasne, jasne, ale co to niby załatwi? Znowu będziesz mnie traktował jak dotąd, ale jak tylko będziesz przez chwilę miły, wszystko będzie wybaczone?
- Naprawdę przepraszam, Chloe.
- W tej chwili. - Odwróciłam wzrok. - Zapomnijmy o tym, dobra? Po prostu...
Chwycił mnie za łokieć i nawet przez kurtkę poczułam, jak rozpaloną ma skórę.
- Nie ściemniam, naprawdę przepraszam. Jak tak się wściekam, to nie jest... Nie jest...
Puścił mój łokieć i potarł kark. Po twarzy spływały mu strużki potu. Widziałam, jak na nagim przedramieniu mięśnie poruszają się pod skórą.
- Derek, musisz się przygotować.
- Nie, muszę coś powiedzieć. Tylko daj mi chwilę.
Jedna chwila, druga, trzecia. Stał i drapał się wściekle po ramieniu, cały na tym skupiony.
- Derek, musisz.
- Nie, nic, tylko jeszcze...
- Derek...
- Chwilkę...
I znowu drapanie. Kiedy podeszłam, żeby złapać go za rękę, przestał.
- Tak, tak - mruknął, zaciskając dłoń w pięść, jakby nie mógł się inaczej powstrzymać. - Nie musisz się mnie bać. Czasami wyskakuję na ciebie, kiedy coś robisz nie tak, ale czasem...
Zaczął się drapać po łopatce, palce wbijały się głęboko w skórę.
- Derek, koniecznie...
- Ale czasami właśnie tego chcę. Właśnie po to to robię, żeby cię odstraszyć.
Westchnęłam ciężko.
- Jasne, jak się do mnie przypieprzasz, to nie przypadkiem. Słuchaj, Derek...
- Nie, chodzi o to, że...
Jego ręka powędrowała do przedramienia i zatrzymała się, gdyż wyłoniła się na nim ciemna kępka.
- Derek, to przemiana. Zaczęło się. Porozmawiamy później.
- Tak. Później. Dobrze.
Urywane słowa, w nich coś jak ulga. Rozejrzał się, pot spływał mu teraz na oczy.
- Derek, musisz uklęknąć - łagodnie przypomniałam.
Kiedy nie zareagował, chwyciłam go za rękę i pociągnęłam w dół. Z trudem ukląkł, a potem opadł na czworaki, przyjmując pozycję do przemiany.
- Jeśli Margaret nie kupiła ci nowych swetrów, ten chyba lepiej zdejmij.
Chwycił za dół swetra i pociągnął, ale ręką nie ułożyła się tak, by sweter podjechał w górę, zupełnie jakby stawy zaczęły się już przemieszczać. Pomogłam mu, ale już nie przy spodniach. Na szczęście do snu nałożył dres, teraz obciągnął go do kolan, a dalej to już nie miałam problemów. Został w szortach. Jeśli się rozedrą, miałam nadzieję, że przemiana będzie już zaawansowana na tyle, by... Mniejsza z tym.
Ledwie pozbył się ubrania, ciałem targnął spazm, plecy wygięły się pod jakimś nieprawdopodobnym kątem, w gardle coś zabulgotało, a potem wyrwał się z niego jęk, gdy zwrócił w trawę cały posiłek.
Przez dłuższą chwilę szarpały nim spazmy, skóra i mięśnie dygotały jak w jakimś straszliwym horrorze. Stęknięcia, jęki, krótkie okrzyki bólu, przeplatane wymiotami, których odór mieszał się z bardzo silnym zapachem potu.
Można by pomyśleć, że w takiej sytuacji uleciały wszystkie romantyczne skojarzenia, jakie mogłam mieć w związku z facetem, tyle że widziałam to już trzeci raz i dobrze wiedziałam, że gdybym w tej sytuacji odwróciła się plecami czy uciekała, tak by pomyślał, że jest wstrętny czy odrażający, wszystko byłoby jeszcze gorzej.
Ale ja nie byłam ani przerażona, ani pełna wstrętu. Miałam przed sobą nie jakiegoś rzygającego i groteskowo przeobrażającego się kolesia, ale Dereka, cierpiącego i skrajnie przerażonego.
Wystarczył pierwszy spazm, by ucichł we mnie wszelki gniew. Na to będzie czas później. Uklękłam obok niego, gładząc po ramionach, powtarzając, że wszystko jest OK, że świetnie mu idzie, żeby tylko nie ustawał.
Wymioty wreszcie się skończyły, a on klęczał, głowa zwieszona, twarz ukryta w zwisających włosach, ciało pokryte krótką, ciemną sierścią, mięśnie na plecach napęczniałe, ręce i nogi wyprostowane, palce wbite w ziemię. Oddechy miał krótkie, ciężkie, urywane.
- Już niedługo - powiedziałam. - Tym razem idzie szybciej.
Było tak czy nie było, najważniejsze, że krótko kiwnął głową i chyba lekko się odprężył, ale już w następnej chwili przyszedł kolejny spazm i teraz, powtarzały się falami. Ręce i nogi zaczęły się zmieniać, grubieć i skracać, tak samo było ze stopami i dłońmi.
Kiedy spazmy ustały, dyszał tak kurczowo, jakby nie mógł złapać tchu. Głaskałam go po plecach, on zaś oparł się o mnie. Czułam, jak dygoczą mu mięśnie, jak gdyby z najwyższym trudem mógł się utrzymać na czworakach. Przysunęłam się jeszcze bliżej, aby go podeprzeć, głowę oparłam na jego barku, w całym jego ciele rozchodziło się dudnienie serca.
- Już prawie koniec. Wytrwaj. Tym razem będzie do końca. Tylko...
Napiął się, potem plecy targnęły się tak mocno, że zatoczyłam się do tyłu. Głowa była ciągle spuszczona, plecy wyginały się coraz bardziej, jakby ktoś ciągnął je do góry, w świetle księżyca lśniła sierść.
Rozległ się chrzęst kości, Derek stęknął boleśnie, więc znowu się do niego przysunęłam, głaszcząc i zapewniając, że wszystko będzie dobrze. I potem w ostatnim wstrząsie stało się. Uniósł głowę i spojrzał na mnie. Był wilkiem.
Rozdział dwudziesty
Kiedy poprzednim razem Derek usiłował się przemienić, kazał mi przyrzec, że jak tylko będzie blisko finiszu, odejdę w jakieś bezpieczne miejsce. Gdy zobaczyłam, że klęczę obok wilka, coś we mnie drgnęło, mówiąc, że czas skorzystać z jego przestrogi. Gdy jednak mój wzrok spotkał się z jego ślepiami, po strachu nie zostało ani siadu. Być może miałam obok siebie masywnego czarnego wilka, ale w tych oczach widziałam Dereka.
Usiłował zrobić krok, ale łapy się pod nim rozjechały i z łoskotem zwalił się na ziemię. Podpełzłam do niego, gdy tak leżał na boku z, zamkniętymi powiekami, ciężko unoszącymi się bokami i wysuniętym językiem.
- Wszystko w porządku?
Otworzył ślepia, dziwnie poruszył pyskiem, jakby chciał potaknąć, potem wywrócił oczyma i zamknął powieki.
Był tylko wyczerpany jak poprzednim razem, kiedy był zbyt zmęczony, żeby się ubrać, zanim zasnął. Wstałam, gdyż chciałam go zostawić w spokoju, ale ledwie zrobiłam dwa kroki w kierunku ścieżki, prychnął. Odwróciłam się i zobaczyłam, że leży na brzuchu, gotów się poderwać. Przywołał mnie ruchem pyska.
- Myślałam, że chcesz być...
Wilkowi pewnie trudno jest zmarszczyć brwi, ale gniewne spojrzenie wyszło mu całkiem nieźle.
Z kieszeni kurtki wyjęłam sprężynowiec.
- Mam nóż. W razie czego będę się bronić.
Warknięcie. „Nie o to mi chodzi". Ruch łba. „Wracaj tutaj". Kiedy się zawahałam, warknął.
- Cóż, takie rzeczy robiłeś już wcześniej. Lata praktyki.
Zaczął się podnosić na niepewnych łapach.
- Dobra, wracam, nie chciałam ci tylko przeszkadzać.
Prychnięcie. „Nie przeszkadzasz". Tak to przynajmniej wolałam zrozumieć.
- W każdym razie rozumiesz mnie? - spytałam, siadając znowu na jego swetrze. - Wiesz, co do ciebie mówię?
Usiłował potaknąć, a potem zmarszczył pysk, że tak to niezgrabnie wyszło.
- Niełatwo, jak nie możesz się odezwać, co? - Uśmiechnęłam się. - W każdym razie tobie, bo ja się chyba przyzwyczaję.
Chrząknął, ale w oczach widać było ulgę, jakby mój uśmiech go ucieszył.
- Więc miałam rację, tak? To ciągle ty, nawet w wilczej postaci.
Mruknął.
- Żadnych nagłych chęci, żeby kogoś zabić?
Przewrócił ślepiami.
- Ej, to przecież ty sam o to się bałeś? Więc jak, nie pachnę jak smaczny obiad?
Tym razem to było naprawdę złe spojrzenie.
- Spoko, spoko, chcę się tylko upewnić.
Teraz pomruk przypominał coś w rodzaju chichotu; usiadł, spuściwszy łeb, ale ze wzrokiem wbitym we mnie. Usiłowałam usadowić się wygodnie, ale nawet przez jego sweter ziemia była zimna, a ja miałam na sobie tylko nową pidżamę, kurtkę i buty.
Widząc, że dygoczę, wyciągnął przednią łapę do swetra i dotknął skraju, ale zaraz warknął, zorientowawszy się, że nie da rady pociągnąć.
- Przy braku przeciwstawnych kciuków trzeba będzie trochę potrenować, prawda?
Kiwnął na mnie pyskiem, ale kiedy udałam, że nie rozumiem, nachylił się i rąbek swetra wziął w zęby, zarazem krzywiąc się z obrzydzenia, kiedy za niego pociągnął.
- OK, OK - powiedziałam. - Chciałam tylko, żebyś miał trochę miejsca dla siebie.
Nie była to jedyna przyczyna, dla której czułam się nieswojo, ale tylko chrząknął, jakby znowu mnie zapewniał, że jest dobrze. Ustawiał się tak, żeby mnie ochraniać od wiatru, a gorąco biło od niego jak z pieca. Znowu pomruk, ale jakby pytający.
- Tak, teraz lepiej. Dzięki. Ale sam musisz odpocząć.
Nie miałam pojęcia, co teraz się stanie, ale chyba i Derek nie wiedział. Był skupiony na przemianie, ale z tego, co wiedziałam, ta na razie dokonała się połowicznie. Teraz powinna przebiec w drugą stronę, ale kiedy to miało nastąpić?
I jak? Czy będzie musiał czekać, aż ciało się do tego przygotuje, jak było z przedzierzgnięciem się w wilka? A jeśli tak, to jak długo? Godziny? Dni?
Czując na sobie jego spojrzenie, spróbowałam odegnać niepokoje i uśmiechnąć się. Będzie dobrze. Był w stanie przejść przemianę, to w tej chwili było najważniejsze.
Czując, że się odprężyłam, przysunął się odrobinę bliżej i jego sierść dotknęła mojej dłoni. Niepewnie ją uniosłam i go pogładziłam; z wierzchu była szorstka i ostra, pod spodem miękka. Oparł się o rękę, jakby chciał powiedzieć, że tak jest w porządku, więc jeszcze bardziej zanurzyłam palce w futro, a jego skóra była tak rozpalona od przemiany, jakbym dotykała grzejnika. Pewnie i moje zimne palce były dla niego przyjemne, gdyż przymknął ślepia, a kiedy mocno się o niego oparłam, błyskawicznie zasnął.
Także i ja zamknęłam oczy, myśląc, że przez chwilę i ja odpocznę, ale następna rzecz, którą pamiętam, to jak leżę na boku, a Derek służy mi za poduszkę. Poderwałam się i napotkałam jego spojrzenie.
- P-p-przepraszam. Wcale nie chciałam...
Mruknął głucho, każąc mi przestać, a potem mocno trącił nogą. Żebym się znowu ułożyła na jego boku. Potrwało to chwilę, gdyż jego ciepło było bardzo przyjemne. Ziewnął, ukazując kły wielkości mojego kciuka.
Usiadłam wreszcie i powiedziałam:
- Teraz chyba musisz zrobić coś wilczego. No nie wiem, zapolować?
Mruknął, że „nie".
- Pobiegać? Poćwiczyć coś?
Kolejne mruknięcie, ale mniej stanowcze, więc może „kto wie".
Podniósł się niepewnie, gdyż dopiero musiał przywyknąć do nowego środka ciężkości. Kolejno uniósł łapy, jedną po drugiej, najpierw przednie, potem tylne, a wreszcie niepewnie zaczął iść wokół polany. Warknął krótko, że już wie, na czym to polega, przyspieszył, wyskoczył i... zarył pyskiem w trawę.
Stłumiłam śmiech, ale nie dość dobrze, gdyż popatrzył na mnie ze złością.
- Na razie może daj sobie spokój z bieganiem. W tej chwili może trucht jest bardziej dla ciebie odpowiedni.
Warknął i gwałtownie odwrócił się w moim kierunku. Kiedy odskakując, potknęłam się o swoją nogę i poleciałam na plecy, wydał pomruk, który z całą pewnością był odpowiednikiem chichotu.
- Ciągle ta sama pokusa, żeby przestraszyć swoim ciężarem.
Zaatakował, ale kiedy nie odskoczyłam, w ostatnim momencie musiał skrócić skok i poturlał się na bok. Tym razem nie ukrywałam śmiechu. Gwałtownie się poderwał, chwycił za nogawkę pidżamy, szarpnął i... leżałam na wznak.
Teraz on „zachichotał". Wyszukałam na nogawce wyimaginowaną dziurę i powiedziałam:
- Ekstra. Jak wreszcie dorobiłam się jakiejś pidżamy, to od razu musiałeś ją rozerwać.
Podszedł bliżej, żeby obejrzeć, skorzystałam z okazji i spróbowałam złapać go za przednią łapę, ale odskoczył i pognał przed siebie, a na końcu polany zatrzymał się i obejrzał, jakby pytał: „Cholera, jak ja to robię?" Spróbował ponownie, ale tym razem zwalił się po pierwszych trzech krokach.
- Jak zwykle za dużo myślisz - powiedziałam.
Burcząc coś, podniósł się i znowu próbował pobiec, i chociaż teraz się nie przewrócił, nogi stawiał niepewnie, jakby przy każdym kroku mogły mu się splątać.
- To chyba trochę potrwa, więc może ty tu sobie poćwicz, a ja wrócę do domu.
Smyknął i w jednej chwili był przede mną, blokując mi drogę.
Uśmiechnęłam się.
- Wiedziałam, że podziała. I co, nie mam racji? Lepiej, żebyś działał, a nie myślał.
Z jego nozdrzy dobywały się strużki pary.
- Nie znosisz tego, prawda? Może zaczniemy wszystko zapisywać, żeby mieć czarno na białym, kto ma częściej rację: ja czy ty?
Przewrócił ślepiami.
- Nie ma mowy, tak? Zresztą nigdy byś mi nie odpuścił, gdybym wygrała. Tak czy siak, to teraz ja mam rację. Twoje ciało wie, jak poruszać się jak wilk. Chodzi tylko o to, żebyś wyleczył umysł i dał działać mięśniom.
Znowu na mnie skoczył, a kiedy nawet nie drgnęłam, w ostatniej chwili mnie wyminął i zaczął obiegać, coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie był już tylko czarną plamą. A ja śmiałam się na cały głos. Wyglądało to tak... ekscytująco. Być w nowej postaci, doświadczać świata w nowy sposób; cieszyłam się razem z nim. Na koniec włączył hamulce i raptownie się zatrzymał, ale łapy rozjechały mu się przy tym, każda w inną stronę.
- Nad tym będziesz musiał jeszcze popracować - powiedziałam.
Warknął i potrząsnął łbem, co właściwie zrozumiałam dopiero wtedy, kiedy uniósł pysk i nadstawił uszu.
- Ktoś idzie? - spytałam szeptem.
Pomruk: „Cicho, właśnie słucham".
Także ja wytężyłam słuch i zaraz pochwyciłam dźwięk, do którego rozpoznania nie trzeba było wilkołaka - długi, przeciągły skowyt. Sierść Dereka zjeżyła się, dokładając jeszcze trochę do jego i tak już pokaźnej sylwetki.
- Pies? - szepnęłam, chociaż wiedziałam, że nie, dość już w życiu nasłuchawszy się psów.
Derek pchnął mnie od tyłu: „Uciekaj".
Rzuciłam się w kierunku ścieżki, Derek pobiegł za mną prawie niedosłyszalnie. Dopiero teraz zrozumiałam, dlaczego zawsze tak cicho się poruszał. Instynkt drapieżnika. Że tego instynktu i tej umiejętności mi brakuje, stało się natychmiast oczywiste.
O tyle mniejsza od Dereka to ja byłam gnającą przez las stukilową bestią, która na dodatek dyszała jak lokomotywa. Moje stopy jakby celowo wyszukiwały na ziemi gałązki, pękające pod gwałtownym naciskiem jak pociski artyleryjskie. Usiłowałam nie robić tyle huku, ale to wymagało zwolnienia, a wtedy Derek znowu mnie pchnął, bym nie zwracała uwagi na hałas, tylko uciekała jak najszybciej.
Przed sobą widziałam już światła domu. Wtedy gdzieś pomiędzy budynkiem a nami ktoś przeraźliwie zagwizdał. Zatrzymałam się, Derek zrobił to tak gwałtownie, że pojechał po ziemi i pod jego uderzeniem opadłam na kolana.
Mruknął przepraszająco; gdy się podniosłam, stał już przede mną, nastawiając nozdrza, wiatr jednak wiał z boku, więc zrobił kilka kroków do przodu, by wychwycić jakiś sygnał, który pomógłby zidentyfikować intruza. I nagle cały się sprężył, uszy położyły się na płask, a w gardle zabulgotało.
- Kto...? - zaczęłam, ale raptownie się odwrócił i przednią łapą krótko szarpnął brzeg kurtki.
„Uciekaj natychmiast!"
Posłuchałam.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Przed kim uciekaliśmy? Z licznych obejrzanych w życiu horrorów wiedziałam, że skowyt należał nie do psa, lecz do wilka, a ponieważ w stanie Nowy Jork nie było żadnego dzikiego wilka, istniało tylko jedno rozwiązanie: wilkołak.
Liam i Ramon, którzy usiłowali schwytać Dereka, mówili, że cały stan to terytorium Stada, które poluje na wszystkie obce wilkołaki. Co prawda przegapili Dereka, który mieszkał tu przez całe życie, ale czyżby teraz go dopadli?
Jeśli jednak nie Stado, to kto gwizdnął? Andrew mówił, że w Grupie Edisona nie ma wilkołaków, ale czy na pewno miał rację? Jeśli chcieli wytropić jednego ze swych podopiecznych, najlepszy do tego byłby właśnie wilkołak.
W tej chwili nie miało to większego znaczenia. Derek wiedział, kto gwizdał, i nawet jeśli nie mógł mi tego powiedzieć, całe jego zachowanie wyraźnie pokazywało, że mamy kłopoty, a liczyć możemy tylko na ucieczkę.
- Tam jest potok - powiedziałam. - Jeśli uciekamy przed wilkołakiem, czy możemy w ten sposób go zgubić?
Odpowiedzią było to, że wykręcił we wskazanym kierunku.
Potok był właściwie tylko wąską strużką, wystarczył jednak, by zakryć nasze ślady, tyle że kiedy pobiegliśmy nim, brzegi stopniowo robiły się coraz wyższe i bardziej strome, ryzykowaliśmy więc to, że w pewnej chwili znajdziemy się w potrzasku. Dlatego też Derek gwałtownie wykręcił i ruszył ostro po stoku, a ja biegłam za nim, ślizgając się w błocie i rozpaczliwie chwytając za łodygi i korzenie, aby uchronić się od upadku, aczkolwiek starałam się przy tym robić jak najmniej hałasu.
Kiedy znaleźliśmy się na szczycie skarpy, pobiegliśmy jej krawędzią, aż dotarliśmy do gęstego zagajnika. Derek popchnął mnie ku malutkiej przesiece, pośrodku której się zatrzymał na rozstawionych przednich łapach, ze spuszczonym łbem i ogonem. Próbował znowu wrócić do ludzkiej postaci. Po kilku minutach napiętego powarkiwania poddał się.
- Nie możemy tu zostać - powiedziałam. - Jeśli to wilkołak...
Mruknął na potwierdzenie.
- ...to wytropi nas raczej prędzej niż później. To tylko zagajnik.
I znowu pomruk: „Wiem".
- Dom jest chyba w tym kierunku. - Wskazałam ręką, a on ruchem pyska skorygował mnie, że trochę bardziej w lewo. - W porządku. Musimy więc...
Znowu znieruchomiał z uniesionym pyskiem i czujnie poruszającymi się uszami. Kilka razy wciągnął powietrze w nozdrza, potem pchnął mnie w kierunku końca przesieki, a ja uznałam, że jego prychnięcie oznacza: „Biegnij", kiedy jednak się poderwałam, chwycił mnie zębami za skraj kurtki.
- Wolniej? - spytałam. - Ostrożnie?
„Tak", mruknął.
Wysunął się przede mnie i zrobił krok, przystanął potem drugi, znowu znieruchomiał. Chmura zakryła księżyc i las pomroczniał. Po prawej trzasnęła gałązka. Derek odwrócił się tak gwałtownie, że się przewróciłam, a on naparł na mnie, abym się cofnęła, szczerząc kły, gdy nie mogłam pozbierać się odpowiednio szybko.
Gdy znaleźliśmy się znowu na przecince, z tyłu zobaczyłam ciemny kształt. Trzasnęła następna gałązka. Derek przez cały czas napierał na moje nogi, aż znaleźliśmy się na drugim końcu przesieki, gdzie wepchnął mnie w gęstwinę.
- Nie mogę... - szepnęłam, ale warknął: „Tak, możesz".
Na czworakach zaczęłam się wpychać między krzaki, jedną rękę trzymając przed sobą, aby ochronić twarz. Już po kilkunastu ruchach miałam przed sobą drzewo, gęste krzewy po bokach nie pozwalały go wyminąć, więc odwróciłam się, żeby powiedzieć Derekowi, że dalej nie dam rady, a wtedy zobaczyłam, że odwrócony do mnie tyłem, broni dostępu do mojego tunelu.
Chmury się rozrzedziły i wyraźniej dostrzegłam postać naszego prześladowcy. Inny wilk, równie czarny jak Derek. Cichy jak mgła, powolnym, nieustępliwym krokiem sunął w naszym kierunku.
Chmury rozeszły się całkiem, ale nawet w pełnym świetle księżyca łeb wilka był ciemny jak noc, natomiast na bokach dojrzałam jaśniejsze smugi. Kiedy przyjrzałam się dokładniej, zobaczyłam, że to pasy bez futra, a skóra jest na nich napuchnięta i pokryta bliznami, które widziałam kilka dni temu.
- Ramon - szepnęłam.
Derek warknął, sierść najeżyła się, ogon pogrubiał, a tylne łapy zakołysały się. Ten drugi wilk wciąż się zbliżał, wolno i nieustępliwie. Aż nagle, z dzikim warkotem, Derek zaatakował.
Ramon zatrzymał się. Nie cofnął się, nawet nie warknął, ale w ostatniej chwili, gdy Derek był tuż przed nim, zrobił zwód i pognał wprost na mnie. Derek próbował go zablokować, ale był zbyt rozpędzony i poleciał w krzaki.
Widząc szarżującego na mnie Ramona, chciałam uciekać, ale gęste krzaki po bokach nie pozwoliły na to, jak się jednak okazało, były też zbyt gęste, by przepuścić Ramona dalej, niż wcisnął się Derek, zawisł więc, usiłując mnie dorwać, a ja widziałam tylko ostre kły i czułam smrodliwy oddech.
Teraz ze skowytem targnął się do tyłu, gdyż zęby Dereka wbiły się w jego zad, szarpnął się, uwolnił, ale kiedy znów zaatakował, zobaczył Dereka zagradzającego dojście do mojego schronienia.
Przez chwilę widziałam tylko ogon Dereka, potem, kiedy się odchyliłam, dostrzegłam także Ramona, chodzącego to w jedną, to w drugą stronę, jakby oceniał sytuację.
Skoczył w lewo. To samo, warcząc i kłapiąc zębami, zrobił Derek. Ramon rzucił się w prawo. Derek go zablokował. Znowu lewa strona i znowu zasłona. Przypomniał mi się tamten wieczór na placu zabaw, gdy Liam udawał, że chce mnie zaatakować, i śmiał się z reakcji Dereka.
- Bawi się z tobą - szepnęłam. - Chce cię zmęczyć. Nie daj się.
Warknął i naprężył się, jakby usiłował unieruchomić łapy. Ale nie to nie pomagało, gdyż na każdy manewr Ramona Derek natychmiast reagował.
Zmęczony wreszcie udawaniem, Ramon rzucił się wprost na Dereka. Zderzyli się z łomotem ciał i trzaskiem kości i szczepili w jeden kłąb, warcząc, stękając i skowycząc, gdy kły trafiały celu.
Zacisnęłam palce na rękojeści noża sprężynowego. Wiedziałam, że muszę coś zrobić. Podskoczyć do tego kłębu. Pomóc Derekowi. Tymczasem nie potrafiłam. Kiedy Derek i Liam walczyli jako ludzie, poruszali się za szybko, abym zdążyła zareagować, a przecież tamto starcie wydawało się jak na zwolnionym filmie w porównaniu z tą kotłowaniną, która przetaczała się teraz po przesiece. Był to jeden wir sierści, błyskających kłów i tryskającej krwi.
Musiałam jednak coś zrobić, gdyż Derek był w znacznie gorszej sytuacji z jednego, jedynego powodu, a tym powodem byłam ja. Nieustannie musiał o mnie pamiętać, ilekroć więc Ramon znalazł się po stronie bliższej mnie, Derek przerywał walkę, aby znaleźć się między nim a mną.
Chciałam krzyknąć, że nie musi tego robić, że jestem tutaj bezpieczna, że Ramon nie może mnie dopaść, a jak na razie nie ma ani śladu jego kolesia, Liama, ale wiedziałam także, że nie miałoby to żadnego sensu, gdyż instynktu ochronnego nie można poskromić, bo był właśnie tym: instynktem.
Podniosłam się, wyciągnęłam ręce i chwyciłam za najniższą gałąź drzewa. Zaprotestowała zraniona ręka, ale nie zwracając na to uwagi, podciągnęłam się i zaczęłam wspinać wyżej. To akurat nie było trudne. Znacznie trudniejsze było niezerkanie na toczącą się pode mną walkę, ilekroć słyszałam skowyt czy łomot.
Wreszcie znalazłam się na tyle wysoko, by Ramon nie mógł mnie dosięgnąć, i wtedy krzyknęłam Derekowi, że jestem bezpieczna. Musiał, oczywiście, sprawdzić, co kosztowało go kłąb sierści z karku, ale kiedy zobaczył, gdzie jestem, mógł już z całą pasją oddać się walce.
Pomimo wielkości i siły Derek nie był równorzędnym przeciwnikiem dla dorosłego i doświadczonego wilkołaka. Stanąwszy w obliczu Liama, ratował się ucieczką, wiedząc, że jest słabszy. Był może arogantem, ale z pewnością nie ryzykantem, nie znającym swoich słabości. Jeśli nie mógł wygrać, nie wstydził się uciekać.
Tylko że tym razem nie miał dokąd uciec.
Ściskając w ręku nóż, zaczęłam pełznąć po gałęzi, aż znalazłam się nad walczącymi.
„Jeśli zaś chodzi o brawurę...”
Znieruchomiałam, czując ukłucie winy, że w ogóle mogłam o czymś takim pomyśleć. Gdybym skoczyła, to najpewniej Derek by zginął, usiłując mnie bronić, a potem...
Byłam wściekła, że trzęsę się na tej gałęzi jak bezradna bohaterka jakiejś filmowej chały, ale... Ale przecież wobec Ramona byłam bezradna. Nie miałam nadludzkiej siły, paranormalnych zmysłów, potężnych kłów i pazurów ani magicznych zdolności.
„Przestań się roztkliwiać nad tym, czego nie masz. Umysł jeszcze pracuje, jak się zdaje?"
Tego w obecnej sytuacji wcale nie byłam taka pewna.
„Użyj go! Myśl".
Spoglądałam na szalejącą pode mną walkę i usiłowałam ułożyć jakiś plan. Dopiero teraz zorientowałam się, że przecież mogę rozpoznać Ramona po szramach. Gdyby...
Blizny.
Na ile miałam śmiałości, wychyliłam się z gałęzi i krzyknęłam:
- Derek! Boki! Tam, gdzie...
Nie chciałam ujawnić Ramonowi mego pomysłu, ale Derekowi wystarczyło tych kilka słów. Raptownie wygiął się i capnął bok Ramona w miejscu, gdzie nie było sierści. Niepowstrzymywane przez futro kły wbiły się głęboko, Ramon zawył, a Derek targnął łbem i wyrwał tamtemu kawał mięsa.
Trysnęła krew, Derek odskoczył i odrzucił na bok wygryziony ochłap. Ramon natarł, ale zawiodła go tylna łapa. Derek zrobił zwód i ponownie zaatakował bok.
Ramon zaskowyczał z bólu i wściekłości, usiłując wyrwać się z uścisku kłów Dereka. Krew tryskała na wszystkie strony, ale udało mu się chwycić Dereka za skórę na karku. Znowu się potoczyli, Derek gryzł i wierzgał łapami, aż jedna trafiła w otwartą ranę w ciele Ramona. Ryk bólu i Derek był wolny. Wycofał się w stronę brzegu strumienia, który wznosił się na dobre piętnaście stóp, więc zawołałam, aby go ostrzec, ale on robił swoje.
Ramon rzucił się na niego z najeżoną sierścią i warczeniem, ale w tym momencie znowu rozległ się gwizd. Liam. Ramon zatrzymał się, zadarł łeb i zawył. Derek zaatakował. Ramon szczeknął i zaczął pozorować ataki, spychając Dereka w tył.
- Derek! Skarpa!
Tym razem spojrzał w górę, łapiąc mój wzrok, ale zaraz go odwrócił i znowu wpatrzył się w Raniona, zarazem krok za krokiem się cofając. Znienacka odskoczył w lewo, zatoczył krąg i dopadł zranionego boku Ramona, który zwalił się na plecy, a Derek wpił się kłami w poszarpane ciało, na co tamten przeraźliwie zawył i niezgrabnie się poderwał, a widząc szykującego się do szarży Dereka, odskoczył do tyłu. Poczuł, jak zadnie łapy mu się obsuwają, usiłował szarpnąć się w bok, ale w tym momencie łeb Dereka ugodził go w rozpruty bok i Ramon zwalił się w dół.
Błyskawicznie zsunęłam się z drzewa, podbiegłam do Dereka i spojrzałam w dół. Ramon, przytomny, usiłował się podnieść, ale jedna łapa sterczała wykrzywiona pod nienaturalnym kątem.
Znowu rozległ się gwizd. Derek odwrócił się gwałtownie i zaczął popychać, abym się ruszyła.
- To Liam? - spytałam.
Krótko kiwnął łbem.
Dziwiło mnie, dlaczego Liam był w ludzkiej formie. Dzięki temu nie mógł nas wytropić tak szybko jak wilk, ale zagrożenie przecież i tak było wielkie.
- To było gdzieś od strony domu - sapnęłam, biegnąc. - Pewnie już jest na drodze. Wiesz, dokąd...
W odpowiedzi przemknął obok mnie i poprowadził, ale natychmiast zaczęłam zostawać z tyłu, więc wrócił i znowu zajął miejsce za mną.
- Przepraszam - wysapałam. - Ledwie widzę i się potykam...
Krótko warknął: „Wiem. Biegnij".
Prowadziłam zatem ja, a Derek trąceniem pyska dawał mi znać, gdy zaczynałam zbaczać. Nareszcie dostrzegłam między drzewami światła, Derek pchnął mnie w tym kierunku i...
- Strasznie gdzieś zapieprzasz, co, sukinsynku? - zahuczał w lesie głos Liama.
Derek uderzył we mnie tak mocno, że wyleciałam w powietrze, a potem boleśnie zwaliłam się na ziemię, szorując policzkiem i czując piach w ustach. Chciałam się podnieść, ale Derek stał nade mną. Przeciągnęłam językiem po zębach, żeby się upewnić, że żadnego nie straciłam. Derek dmuchnął w nozdrza i trącił mnie pyskiem w kark, co, słusznie czy niesłusznie, zinterpretowałam jako przeprosiny.
- Cip, cip, cip, wyłaź, gdziekolwiek jesteś - szydził Liam.
Derek wepchnął mnie w jamę pod krzakiem tak małą, że cisnęliśmy się tak bardzo, iż usta miałam pełne futra. Kiedy usiłowałam zrobić mu trochę miejsca, mruknął, żebym siedziała cicho. Skuliłam się, on zaś tak naparł na mnie, że wypełnił swą masą całą resztę jamy.
Nadstawił nozdrza; wiatr wiał od strony, z której wołał Liam, zatem on nie mógł nas wywęszyć.
Zamknęłam oczy, aby lepiej słyszeć. Czułam dudniący łomot serca Dereka. Z moim musiało być nie inaczej, gdyż poczułam, jak trąca mnie w ramię, a gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam jego ślepia pełne troski.
- W porządku - szepnęłam.
Poruszył się, usiłując odciążyć moje nogi, a wtedy ręką wyczułam jakiś mokry plac na jego futrze. Kiedy przyjrzałam się palcom, zobaczyłam, że jest na nich wysychająca krew.
- Ty przecież...
Znowu uciszył mnie pomrukiem. „Jest OK. A teraz sza!"
Chciałam zobaczyć, jak bardzo jest zraniony, ale tym razem zdecydowanie zepchnął mnie w tył.
Siedzieliśmy więc cisi i nasłuchujący. Uszy mu się poruszały, nieruchomiejąc pewnie wtedy, gdy coś słyszał. Wydawało mi się, że się odpręża.
- Oddala się? - szepnęłam.
Kiwnął pyskiem.
Odprężyłam się. Odrobinę mniej troszczysz się o życie, kiedy o kolana opiera ci się dwustufuntowy wilk. Było to jakieś uspokajające. Ciepło jego ciała, miękkość futra i mocny rytm serca sprawiły, że powieki zaczęły mi opadać.
- Już go nie ma? - szepnęłam.
Derek pokręcił łbem.
- Jak długo musimy odczekać?
Derek zesztywniał. Wytężyłam wzrok, ale kiedy spojrzałam na Dereka, nie miał wyrazu pyska wyżła na tropie. Łeb miał zwieszony, ślepia wielkie, zastygł zupełnie nieruchomo.
I wtedy wyczułam drżenie mięśni.
- Nadchodzi przemiana w drugą stronę - szepnęłam. Mruknął coś, ślepia miał zatroskane. - Nie ma sprawy, od pierwszych oznak zawsze mija trochę czasu, nie? Zdążymy wrócić do domu, a tam...
Gwałtownie drgnął, przednie łapy się rozjechały, padł na bok, wszystkie łapy zesztywniały, łeb targnął się do tyłu, a ślepia wywróciły.
- Spoko. Tak nawet lepiej. Niech się bez przeszkód dokona.
Nie miał zresztą wyboru. Pochyliłam się nad nim od strony grzbietu, żeby być dalej od groźnych pazurów, i gładząc go po barkach, szeptałam, że świetnie sobie radzi i wszystko będzie dobrze.
Spuścił łeb, potem gwałtownie go zadarł z chrzęstem kości. Zaskowyczał, kończąc to warknięciem, gdyż za wszelką cenę chciał pozostać cicho, ale teraz spazmy powtarzały się coraz szybciej, a on nie potrafił powstrzymać skomlenia. Gdy kurcze ustały, zapanowała cisza, ale wiedziałam, że Liam musiał nas usłyszeć.
Nachyliłam się nad Derekiem, szepcząc słowa otuchy, aby odgrodzić go od wszelkich odgłosów Liama, ale nagle poderwał łeb i wiedziałam, że nasz prześladowca nadchodzi.
Derek był w trakcie odwrotnej przemiany - pysk się skracał, uszy rozchodziły bardziej na boki, miejsce sierści zajmowały włosy. Nachyliłam się do jego ucha.
- Po prostu rób swoje, dobra? Ja się nim zajmę.
Zesztywniał i mruknął, nie chcąc się zgodzić, ale nie zważając na to, wstałam. Usiłował zrobić to samo, ale w tym właśnie momencie znowu targnął nim spazm.
- Będę uważała - obiecałam i wyciągnęłam nóż. - Żadnych głupot.
- Nie - wykrztusił gdzieś z głębi krtani.
Odwróciłam się, chciał mnie chwycić za nogawkę, ponieważ jednak ręka ciągle jeszcze miała zakończenie łapy, więc łatwo się uwolniłam. Nie oglądając się, wyskoczyłam z gęstwiny.
Rozdział dwudziesty drugi
Pobiegłam, aby znaleźć się jak najdalej od Dereka. Między drzewami dostrzegłam sylwetkę wysokiego, szczupłego mężczyzny, który kulejąc, szedł o lasce. Liam. Utykanie tłumaczyło, dlaczego jest w ludzkiej postaci. Skoro przemiana była tak bolesna, trudno mi było nawet wyobrazić sobie, jakie cierpienia musiał znieść przechodzący ją ranny. Co więcej, mówiło, że Liam ma rachunek do wyrównania. Ze mną.
Odetchnęłam głęboko, aby uspokoić galopujące serce, ale nie udało się. Sytuacja była niedobra, nie mogłam pozwolić, by zbliżył się jeszcze bardziej i zastał Dereka w trakcie przemiany. Podbiegłam jeszcze trochę, a potem wyszłam, stając Liamowi na drodze, chociaż zachowałam między nami pewną odległość. Zatrzymał się i uśmiechnął.
- Ej, laseczko - powiedział. - Tak właśnie myślałem, że cię wyczuwam.
- Jak tam noga?
Uśmiech zrobił się odrobinę mniej przyjazny, złowrogo odsłaniając białe zęby.
- Boli jak skurwysyn.
- Przepraszam.
- Jasna sprawa.
Zrobił dwa kroki w moim kierunku, ja o tyle się cofnęłam.
- Spokojnie - powiedział. - Nogę ci wybaczę. Lubię, jak moje panienki mają trochę ikry. - Posłał mi spojrzenie, od którego zadrżałam. - Fajniej jest wtedy je oswajać. Ale gdzie to wielkie bydlę, twój przyjaciel? Podniósł głos. - Ej, to robota tchórza, sukinsynku, wysyłać panienkę, żeby odciągnęła moją uwagę. Ale czego się spodziewać po kolesiu, który tak spieprzał jak ty poprzednim razem.
Nadsłuchiwał, czy Derek dał się sprowokować.
- Jest teraz zajęty Ramonem - wyjaśniłam. Uznał, że z tobą sama dam sobie radę.
Liam odrzucił głowę do tyłu i zarechotał.
- Cholera, jaja to ty masz, laseczko. Ale się zabawimy, jak już się rozprawię z tym twoich chłoptasiem. Znowu przesunął się w moim kierunku; wycofałam się w bok, żeby go odciągnąć. - To jak, w kotka i myszkę, malutka? OK, w tym jestem niezły. Niech to twoje ciacho i Ramon mają swój ubaw, a my będziemy mieć swój, hę?
Coś zaterkotało. Liam westchnął, sięgnął do kieszeni i wyjął komórkę.
- Tak, mam robotę. - Przez chwilę słuchał, doleciał mnie męski głos i chyba imię Dereka. - Uhm. Jak będziesz taki namolny.
Zatem to nie mógł dzwonić Ramon. Ktoś ze Stada?
Liam obiecał im Dereka i teraz musiał go dostarczyć?
- Przestań mędzić. Powiedziałem, że będziemy go mieć do zachodu słońca, pojawiły się małe komplikacje. Polazł do lasu na noc, żeby pofiglować ze swoją laską. Jaką? - Popatrzył na mnie. - Ładniutka. Farbowane czarne włosy. Duże niebieskie oczy. - Chwila ciszy. - Chloe? Może i Chloe. Grupa Edisona? Raczej tak. Teraz jednak mniej ważne było, kto to, a ważniejsze, że zajmuje Liama, dając Derekowi czas na zakończenie przemiany.
- Zaraz, chwila, z tym może być problem. Nie da się ich rozdzielić, więc jak mam dopaść jego, będę musiał udupić także i ją. - Słuchał chwilkę. - OK, postaramy się ją zostawić. - Kolejna przerwa. - Kumam. Dla ciebie jest najważniejsze, żeby tak czy inaczej pozbyć się tego ścierwa, jasne. A jak będą jakieś uboczne szkody, trudno, tak? - Wysłuchał odpowiedzi i przesłał mi uśmiech. - Absolutnie. Jak nie da się rozdzielić, z laską nie będziesz miał żadnych problemów, ja już o to zadbam, jak coś jeszcze, esemesuj, żeby mnie nie odrywać, tak?
Rozłączył się.
- No i widzisz, Chloe, niektórzy uważają, że można się bez ciebie obyć. - Zniżył głos do szyderczego szeptu: - Źli ludzie. To ciężka lekcja, ale świat jest ich... - Przerwał mu okrzyk bólu, odwrócił się w stronę, skąd nadbiegł, a potem zaraz do mnie. - Co do złych ludzi, ktoś mnie tutaj robi w bambuko. Twój koleś wcale się nie zabawia z Ramonem, prawda?
Zagrodziłam mu drogę, więc spróbował mnie wyminąć.
- Wiem, że chciałabyś jak najszybciej pofiglować, ale najpierw muszę się rozprawić z tym szczeniaczkiem. Ale nie ma strachu. Coś mi to brzmi na przemianę, więc długo nie potrwa.
Znowu stanęłam mu na drodze. Przestał się uśmiechać.
- Zostawmy to na później. Teraz mnie to tylko wkurzy, a tego przecież nie chcesz.
Dałam mu przejść, ale poszłam za nim, jednocześnie zastanawiając się nad planem. Słyszałam jęki Dereka. Tym razem przemiana zaczęła się szybko, ale trwała długo.
„Derek jest bezbronny. Jeśli Liam dopadnie go teraz zabije bez najmniejszej trudności".
Wiem, wiem.
„Więc zrób coś!".
Wyjęłam nóż, otworzyłam go, zbliżyłam się do Liama, wpatrzona w jego plecy. Zerknął przez bark, a ja schowałam nóż za siebie. Zatrzymał się.
- A może byś tak poszła przede mną?
- Mnie tu dobrze.
Twarz mu stężała.
- Jazda przede mnie, żebym cię widział!
Mijając go, spojrzałam na laskę. Był ranny, jak Ramon.
„Wykorzystaj to".
Zatrzymałam się.
- M-m-mówiliście, że dostarczycie Dereka S-s-stadu - powiedziałam, udając jąkanie. - C-c-ciągle ten sam p-p-plan?
Wpatrzony w kryjówkę Dereka, kiwnął tylko głową, żebym szła.
- P-p-proszę, n-n-nie...
Skoczyłam, żeby wyrwać mu laskę, ale uchylił się i od góry tak zdzielił mnie w plecy, że w płucach zabrakło mi tchu i zwaliłam się na ziemię. Czując rwący ból w zranionej ręce, poderwałam głowę i mrugając, wpatrywałam się w Liama kroczącego ku jamie Dereka. Każdy oddech był jak igła wbijana w płuca.
„Zrób coś!".
Co niby? Byłam bezsilna. Przecież...
Nie! Przecież mogłam coś zrobić! Na samą tę myśl żółć podeszła mi do gardła, ale to nic w porównaniu z wizją, że Liam dopada Dereka, zanim ten przejdzie przemianę.
Musiałam dać mu trochę czasu.
Zamknęłam oczy i skoncentrowałam się, na bok odsuwając wszystkie lęki. Całą swoją pasję włożyłam w wezwanie i... nic się nie stało. Oto mam te zmanipulowane genetycznie moce, ale w najważniejszym momencie mnie zawodzą.
„W takim razie trzeba się trzymać starodawnych metod".
Usiłowałam powstać. Ból był tak wściekły, że cały las zafalował i znowu poczułam gorycz, w ustach. Zagryzając zęby, podpełzłam do najbliższej odłamanej gałęzi, zacisnęłam na niej palce i podpierając się, stanęłam na nogach. Złapałam równowagę i pobiegłam za Liamem. Usiłował zejść mi z drogi, ale w przelocie trafiłam go w miejsce na udzie, gdzie trzy dni temu wbiłam nóż.
Zawył i zatoczył się. Gdy uderzyłam jeszcze raz, upadł, zarazem usiłując mnie złapać, ale uskoczyłam z kijem gotowym do uderzenia. Zaatakowałam, kiedy chciał się podnieść, ale udało mu się chwycić gałąź i szarpnąć tak, że wyleciałam w powietrze. Upadłam o kilka stóp od niego i odtoczyłam się, gdyż natychmiast próbował mnie schwycić.
Poderwałam się, on powoli się gramolił, ale nagle znieruchomiał wpatrzony w coś za mną.
„Błagam, niech to będzie Derek!".
Odwróciłam się i zobaczyłam w połowie zżartego zgnilizną królika, który wlókł swoje zmarniałe ciało w moim kierunku. Zamiast uszu miał pasma wyschłej skóry, zamiast nosa ziała jama, nie było warg, złowrogo sterczały wielkie przednie kły. Oczy zamieniły się w wyschnięte rodzynki. Tylna część tułowia była spłaszczona i skręcona tylne łapy dziwnie się wykręcały, gdy wlókł się ku mnie
- Stop - powiedziałam z jakimś obłąkańczym spokojem.
Zatrzymał się. Obróciłam się do Liama. Gapił się na mnie z wykrzywioną twarzą, potem, nie spuszczając ze mnie wzroku, zaczął się powolutku podnosić.
- Naprzód - zakomenderowałam.
Królik ruszył na Liama, który rzucił się do tylu.
Byłam już na nogach, stanęłam obok królika, który szczerzył kły. W myśli kazałam mu iść na Liama; zawahał się, ale posłuchał.
Wilkołak bluznął stekiem wyzwisk i krok za krokiem się cofał, ale wtedy rozbrzmiało głuche warknięcie.
Liam szybko się obrócił. Między drzewami, skryty w ich cieniu, przesunął się ciemny kształt. Dostrzegłam tylko zarys spiczastych uszu, puszystego ogona i wydłużonego pyska. Czyżby Derek z powrotem przedzierzgnął się w wilka? Kiedy jednak stwór się zbliżył, zorientowałam się, że jest połowy wielkości Dereka.
Zatrzymał się pod drzewem, ledwie widoczny z wyjątkiem wyszczerzonych zębów, w gardle przewalał się pomruk. Gdy znalazł się w świetle księżyca, oczekiwałam jakiejś obrzydliwej wskrzeszonej bestii. A tymczasem był to normalny żywy pies, pewnie z jakiegoś pobliskiego domu.
Sunął na Liama, ciągle powarkując. Wilkołaki i psy nie znoszą się, to już wiedziałam od Dereka.
Szczepili się spojrzeniami i teraz Liam warknął. Pies nie zamierzał ustępować.
- Stój, kundlu!
Liam zamachnął się do tyłu, aby kopnąć psa, ale dojrzał, że naciera na niego królik. Odskoczył i wtedy coś za nimi zaskowyczało i w powietrze wzbiły się patyki i gałązki. Nie widziałam, co to było, ale Liam zaklął szpetnie i zatoczył się w kierunku psa.
Ten rzucił się z rozwartym pyskiem, a gdy trafiony przez Liama kopniakiem wyleciał w powietrze, zobaczyłam w jego boku dziurę wielkości pięści, pełną kłębiących się robaków.
Liam także to dostrzegł, prychnął i cofnął się. Pies znowu zaatakował, Liam zrobił unik.
- Stop - powiedziałam.
Pies znieruchomiał z wyszczerzonymi kłami, wściekłymi ślepiami i najeżoną sierścią, natomiast do natarcia przystąpił królik. Trafiony nogą Liama, odleciał, ale zaraz się poderwał i znowu rzucił na wilkołaka, tym razem w towarzystwie resztek jakiegoś gryzonia, który klekotał kośćmi i kłapał małymi ząbkami.
- Stop - zakomenderowałam.
Wszystkie stwory posłuchały, Liam spojrzał na mnie.
- Istotnie nie żyją - oznajmiłam. - Mam nad nimi kontrolę, a ty ich nie zabijesz, bo drugi raz nie można. Próbuj, jeśli chcesz.
- W takim razie wezmę się za kogoś, kogo mogę zabić.
Skoczył w moim kierunku.
Kazałam psu uderzyć, ale coś mi się porobiło z głową, gdy zobaczyłam atakującego Liama. Uchyliłam się w bok, chwycił mnie za nogawkę pidżamy i szarpnął. Poleciałam na brzuch i wbijając palce w ziemię oraz wierzgając nogą, próbowałam się podnieść. Ręka mu się ześliznęła i chwycił za but. Szarpnęłam i wyzwoliłam się z jedną nogą bosą.
Kiedy wstawałam, usłyszałam łomot. Derek - już w ludzkiej postaci - wylądował na plecach Liama, który miotnął się i zrzucił go z siebie, a już w następnej chwili obaj spleceni tarzali się po ziemi.
Pies skoczył ku nim obu. Kazałam mu się zatrzymać i zastygł napięty niczym na łańcuchu. Zamknęłam oczy i wydałam następne polecenie: by opuścił ciało.
Trwałam tak, wyzwalając wszystkie duchy i zaciekle starając się nie zwracać uwagi na odgłosy walki. Kiedy otworzyłam oczy, wszystkie trupy leżały nieruchomo, dusze z nich były oswobodzone.
Liam trzymał Dereka za włosy i usiłował odgiąć głowę, Derek chwycił go za szyję; żaden z nich nie był w stanie uwolnić się od drugiego.
Wyrwałam z kieszeni nóż i rzuciłam się do nich. Nacisnęłam guzik i poczułam, jak ostrze trafia w drugą dłoń. Nóż poleciał na ziemię, a ja padłam na kolana i zaczęłam go szukać.
Głośny trzask, jakby pękła gałąź. Poderwałam się. Derek leżał na plecach, Liam na nim, ręce Dereka dalej zaciskały się na jego szyi. Zastygli w bezruchu. Derek patrzył w górę szeroko rozwartymi oczami, oczy Liama też były wybałuszone, ale nic już nie widziały.
Rozdział dwudziesty trzeci
- Ja nie... - wybełkotał Derek.
Wygrzebał się spod Liama, który leżał bezwładnie na boku, z głową dziwnie przekrzywioną, gdyż miał złamany kark. Derek głośno przełknął ślinę.
- Ja... tylko zamierzałem go powstrzymać.
- Nie chciałeś tego - powiedziałam łagodnie. - Ale on chciał.
Popatrzył na mnie, ale oczy miał rozbiegane.
- Zabiłby ciebie. Zabiłby nas oboje, gdyby było trzeba. Ty nie chciałeś, ale...
Nie skończyłam. Pewnie świat był odrobinę lepszy bez Liama, ale obydwoje dobrze wiedzieliśmy, że pytanie brzmi nie: czy Liam zasłużył sobie na śmierć, lecz: czy Derek zasłużył sobie na to, by być winnym jego śmierci. Nie zasłużył.
- Dla ciebie to nie była walka na śmierć i życie, ale dla niego była.
Derek pokiwał głową i dotknął karku, krzywiąc się, gdy palec trafił na skaleczenie.
- Wszystko w porządku? - spytałam.
- Tak, tylko kilka siniaków i zadrapań. Szybko się zagoi, może tylko tutaj potrzebne będą dwa albo trzy szwy...
Zerknął na zakrwawioną ranę w boku... i uświadomił sobie, że jest bez żadnego ubrania. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że ja tego wcześniej nie zauważyłam. Dość oczywista sprawa, przecież nie miał czasu, żeby pomyśleć o ubraniu i dopiero potem zabrać się do Liama.
Na szczęście w obecnej sytuacji nie miałam okazji zastanawiać się nad jego nagością, podczas walki i teraz, kiedy przykucnął, widziałam niewiele więcej, niż gdy był tylko w szortach, tak czy inaczej zaczerwienił się.
Ściągnęłam kurtkę i podałam w milczeniu. Obwiązał ją sobie na biodrach i mruknął: „Dzięki", a potem zaraz dodał: „Musimy się zbierać".
Ale nie drgnęliśmy, Derek dalej siedział w kucki obok ciała Liama, głowę miał opuszczoną, włosy mu zwisały, plecy i barki błyszczały od potu. Przebiegł go dreszcz.
- Przyniosę ci jakieś ubranie - powiedziałam, wstając.
Chwycił mnie za łokieć.
- Ramon.
- Racja.
Zamrugałam, w głowie mi się kręciło, chyba z powodu szoku. Mózg któregoś z nas powinien już zaskoczyć, a tymczasem Derek jak odrętwiały wpatrywał się w ciało człowieka, którego zabił.
- Musimy go usunąć - powiedziałam. - Przynajmniej w krzaki, przykryjemy ciało. Jutro wrócimy i je pogrzebiemy.
Nie mogłam uwierzyć własnym słowom. Ukryć ciało? Ciało?
„A co innego można zrobić? Zostawić go pośrodku drogi i mieć nadzieję, że nie znajdzie go nikt z okolicznych mieszkańców?"
Nigdy bym nie przypuściła, że będę miała do czynienia z pozbywaniem się ciała gdziekolwiek poza scenariuszem, a oto teraz miałam to w realu. Trzeba się przystosować albo poddać.
Wstałam, chwyciłam go za ramię i szarpnęłam.
- Już dobrze - powiedział Derek i wstał. - Ja go zaniosę. Nie mogą zostać żadne ślady ciągnięcia ani nic takiego. Trzeba go pochować dobry kawałek stąd, żeby psy go nie wykopały.
- Kogo pochować? - spytał głos za mną.
Z wrażenia wyskoczyłam w powietrze.
- Chloe? - spytał Derek.
Obróciłam się i zobaczyłam, jak idzie do nas Liam.
- Chloe? - powtórzył Derek.
- L-l-liam. Jego duch.
Liam zatrzymał się.
- Jaki duch?
Spojrzał na swoje leżące na ziemi ciało i zaklął.
- Nie żyjesz - powiedziałam.
- Widzę. Zatem jesteś jedną z tych, którzy potrafią rozmawiać ze zmarłymi i... - popatrzył na trupy psa i królika - ... i ich wskrzeszać.
Znowu spojrzał na swoje ciało i raz jeszcze zaklął.
Odkaszlnęłam.
- Ale jak już tu jesteś, mam kilka pytań.
Brwi podjechały mu wysoko.
- Jaja sobie robisz, tak?
- Nie.
Uklękłam obok ciała i sięgnęłam do kieszeni.
Derek nachylił się nade mną.
- Chloe?
Wyjęłam komórkę Liama.
- Ktoś do niego zadzwonił. Ktoś, kto wszystko ustawił, wiedział także o mnie, znał moje imię. - Spojrzałam na ducha Liama. - Kto to był?
Zakrztusił się ze śmiechu.
- Serio? Przed chwilą odwaliłem kitę. Ten twój koleś mnie ukatrupił. Naprawdę sądzisz, że będę teraz odstawiał pogawędki? Chętnie, ale, widzisz, trochę jestem przygłuszony. Więc może innym razem.
Odwrócił się, żeby odejść, ale zabiegłam mu drogę.
- Jesteś już po tamtej stronie, ale masz jeszcze szansę zrobienia czegoś dobrego.
- No, jeśli tak to ujmujesz... - Przewrócił oczyma. - Nie zależy mi na dodatkowej szansie. Nie zrobiłem niczego takiego, czego bym żałował. A jeśli chcesz paru odpowiedzi...
Podszedł bliżej, górując nade mną. Udało mi się nie cofnąć, ale musiałam się napiąć, gdyż Derek podsunął się i szepnął:
- Nie daj się zastraszyć.
- Zastraszyć? - powtórzył Liam. - Przecież ona nie ma dość mojego towarzystwa. - Znowu spojrzał na mnie z góry. - Jeśli chcesz odpowiedzi, znajdź je sama. I postaraj się przy tym trochę zabawić, bo mam jakieś takie dziwne przeczucie, że bardzo niedługo zobaczymy się... po tej samej stronie.
Derek złapał mnie za ramię. Kiedy usiłowałam się oswobodzić, nachylił się i szepnął:
- Niech idzie. Nie warto.
- Słuchaj swojego kolesia, mała - rzucił przez ramię Liam.
Wyprostowałam się.
- A co myślisz o moich zombie?
Liam zatrzymał się i powoli obrócił. Wskazałam na psa.
- Jak myślisz, jak to zrobiłam?
- A co mnie to obchodzi?
- Powinno. Nekromanci wskrzeszają zmarłych, przywołując ducha - takiego jak ty - w nieżywe ciało, a wtedy kontrolują je, jak sam mogłeś zobaczyć. Zatem albo odpowiesz na moje pytania, albo wciągnę cię w to ścierwo.
Brodą wskazałam martwe ciało.
Roześmiał się.
- Już mówiłem, że jaja to masz, ale teraz na nic się nie przydadzą.
- Myślisz, że się nabijam?
Po prostu odwrócił się i zaczął odchodzić. Zamknęłam oczy i leciutko, naprawdę delikatnie pociągnęłam go w ciało.
- Ej - zawołał. - Ej!
Otworzyłam oczy i zobaczyłam, jak zmaga się z jakąś niewidzialną siłą.
- Myślałeś, że wstawiam ci kit?
Pociągnęłam odrobinę mocniej i zachwiał się. Jeszcze małe szarpnięcie i o kilka stóp przesunął się w kierunku ciała.
- Dobra, już dobra - warknął.
- Kto cię wynajął?
- Masz telefon, dowiedz się.
Przekazałam Derekowi słowa Liama, a sama spytałam:
- Co to jest Grupa Edisona?
Skrzywił się.
- Jakaś firma elektryczna?
- Kim jest Marcel Davidoff?
- Kto taki?
- Diane Enright?
- Ma rację - szepnął Derek. - Mamy telefon. Pytaj o coś innego.
- Kiedy nas pierwszy raz znalazłeś, powiedziałeś, że zjechaliście, żeby się odlać, i wtedy poczułeś zapach Dereka. Kłamałeś, tak?
- Wszyscy kłamią, malutka. Musisz się do tego przyzwyczaić.
- Ktoś cię wynajął, żebyś pozbył się Dereka.
- Dobrze kombinujesz. No to skoro nie jestem ci już...
- Dlaczego?
- Co dlaczego?
- Dlaczego chcieli się go pozbyć?
- Bo jestem wilkołakiem - wtrącił się Derek. - jak mówił Andrew, nikt za nami nie przepada.
- Bingo, koleś. Dobrze wcześnie sobie to przyswoić. Wszyscy się nas boją. - Wolno podszedł do Dereka. - Chcesz być grzeczniutki i miły, tak? Żeby im pokazać, że nie mają racji? No i jak ci wychodzi? Wiesz co? Ich to gówno obchodzi, bo i tak wiedzą, że jesteś potworem i choćbyś stanął na uszach, i tak ich nie przekonasz. Chcesz rady? Daj im to, na co czekają. Życie jest krótkie i zasrane, więc się przynajmniej zabaw.
Derek patrzył przed siebie nieruchomo i cierpliwie czekał.
- Nie słyszy ani słowa z tego, co mówię, tak? - spytał mnie Liam.
- Ani słowa.
Zaklął pod nosem.
- A ja tu usiłuję przekazać klejnoty mądrości następnemu poko...
Nie kończąc słowa, znikł, a ja aż podskoczyłam ze zdumienia i rozejrzałam się dokoła.
- Chloe?
- Nie ma go.
- Odszedł?
- Nie, po prostu... - Dalej się rozglądałam, ale nigdzie nie dostrzegałam charakterystycznego migotania.
- Mówił do mnie i nagle znikł, jakby go ktoś szarpnął na tamtą stronę.
- A co powiedział?
- Nieszczególnie...
Derek gwałtownie się obrócił. O dwadzieścia stóp od nas pokazał się na ścieżce człowiek. Ramon. Derek mnie zasłonił.
Ramon podniósł w górę dłoń, aby pokazać, że jest nieuzbrojony. Druga, złamana, zwisała u boku. Gdy zbliżał się do nas, zobaczyłam siniaka na jego twarzy i krew zakrzepłą na koszuli. Krzywił się przy każdym kroku.
- Spoko, koleś, nie chcę się smarować. Jak będziesz chciał, trudno, będzie, co będzie, ale ja proponuję rozejm.
Zobaczywszy ciało Liama, podszedł i pokręcił głową.
- To był wypadek - powiedziałam.
- Jasne, tak to się musiało z nim skończyć. - Znowu pokręcił głową, ale tym razem w jego oczach był prawdziwy żal. Po chwili oderwał wzrok od ciała i popatrzył na Dereka. - No to jak?
- Niech będzie rozejm. Ale jak jeszcze raz wejdziesz nam w drogę...
Ramon zachichotał, krzywiąc się z bólu.
- A co, wyglądam na takiego, który jeszcze będzie chciał się do ciebie dobierać? To był pomysł Liama. Biedny skur...
- Ktoś was wynajął. Kto?
- Jego pytajcie. - Wskazał kciukiem na Liama - On zawsze wszystko planował. Ja byłem tylko do pomocy.
- Nie masz żadnych podejrzeń?
- Jakiś paralekarz.
- Czarownik? - nastawałam. - Szaman?
- Nie mam pojęcia, kiepski w tym jestem. Tak czy siak, ktoś skontaktował Liama z facetem, który szukał wilkołaka, żeby namierzyć ciebie... - kiwnął brodą w stronę Dereka - ... i dostarczyć Stadu. No a że akurat tak było żeśmy trochę podpadli Stadu, oczywiście jak zwykle przez Liama, więc...
- Jasne, dla was gratka. Przekazać Dereka Stadu, powiedzieć, że jest ludożercą, a oni wam nie tylko odpuszczą, ale jeszcze coś za to dadzą. Jakby się nie udało wziąć go żywcem, też dobrze, tak?
- Nie od razu. Koleś chciał, żeby oddać cię Stadu, bo to mu pasowało. Tak to w każdym razie wyglądało.
- Bo jakby się okazało, że Stado morduje, to już nie jego wina, tak? - spytał Derek.
- Dokładnie. Ale jak nam uciekłeś za pierwszym razem, zrobił się troszkę nerwowy i powiedział, że obojętnie jak, ale masz zniknąć. - Przez chwilę wpatrywał się w Dereka, a potem ciągnął: - Bierz swoją laskę i spieprzaj. Możesz sobie planować, co chcesz - że będziesz się trzymał innych para, pokazywał, że jesteś taki jak oni - nic z tego nie wyjdzie. Zawsze będą cię mieli na oku, że niby w każdej chwili możesz przestać panować nad sobą. - Ramon pokiwał głową. - Wiesz coś o wilkach?
- Trochę.
- Jest powód, że się trzymają tak daleko od ludzi, jak to tylko możliwe. Wieki doświadczeń. Ludzie nie znoszą obok siebie innych drapieżników, bo wtedy zaczynają się bać i próbują usunąć źródło strachu. Dobra, teraz spadam, tylko wezmę mojego kumpla.
- I pochowasz go? - spytałam.
Uśmiechnął się krzywo.
- Za duży luksus jak na nas. Zaniosę go Stadu, może mnie przyjmą. Jasne, przydałoby się to zrobić kumplowi, ale główna sprawa to przeżyć. - Napotkał spojrzenie Dereka. - Tak, tak, u nas przeżywają tylko najlepsi.
Przy pomocy Dereka zdołał zarzucić na ramię zwłoki Liama, przygryzając przy tym wargi z bólu, a potem utykając, powlókł się w noc.
Rozdział dwudziesty czwarty
Wróciliśmy na miejsce, gdzie Derek zostawił ubranie przed pierwszą przemianą. Kiedy on się ubierał, ja sprawdziłam komórkę Liama. Derek spojrzał mi przez ramię.
- Nie ma imienia, tylko inicjały, RRB. Ale kod 212 to Nowy Jork, więc to może być Grupa Edisona, która korzysta z jakiegoś lokalnego kontaktu.
- Uhm.
- Jakoś nie bardzo jesteś przekonany.
Spojrzał w stronę domu.
- Ktoś z nich? - spytałam. - Ale nadzialiśmy się na Liama w drodze do Andrew.
- Mogli się domyślić, że będę starał się go odszukać, więc kazali Liamowi śledzić trasę autobusową.
- Jak niby? Andrew był wtedy w rękach Grupy Edisona, więc nie wiedział, że do niego jedziemy, a jeśli tak, to nie wiedział także nikt z jego kółka.
- Mogli obserwować jego dom, a gdy zobaczywszy Simona i Tori, domyślili się reszty, wystarczyło kilka telefonów do firm autobusowych, żeby się dowiedzieć, że poprzedniej nocy dwoje nastolatków wysiadło pod Albany. Trochę to naciągane, ale...
Wzruszył ramieniem.
- Jedna z możliwości. - Jeszcze raz spojrzałam na inicjały. - Pamiętasz, jak Russell ma na nazwisko? W ogóle przedstawiał się? Ramon powiedział, że ten, który zlecał, jest jakimś uzdrowicielem, a Russell to szaman. Chyba że Ramonowi chodziło o czarownika?
- Czarownicy nie leczą. Wiedźmy trochę, ale jeśli to facet, musi być szamanem.
- Potrzebny nam dowód i wiem, jak go zdobyć.
Uniosłam telefon. Derek pokręcił głową.
- Za ryzykowne. Nie jestem dobry w naśladowaniu głosów.
- Nie trzeba będzie. Liam powiedział mu, że jak będzie miał coś jeszcze, niech lepiej esemesuje, a nie dzwoni. Więc pewnie i Liam może do niego napisać.
- Dobry pomysł - powiedział Derek i sięgnął po komórkę. - Powiem mu...
Cofnęłam rękę i spojrzałam na niego znacząco. Zrozumiał, potarł podbródek i kiwnął głową.
- Dawaj.
Kiedy pisałam, cofnął się i usiłował nie patrzeć, a chociaż przychodziło mu to z trudem, jednak oparł się pokusie, co potrafiłam docenić. Po skończeniu odczytałam mu wiadomość, a on kiwnął głową.
Liam informował, że wie, gdzie są Derek i dziewczyna, ale jeśli spróbuje ich złapać, mogą uciec. Co mają robić, on i Ramon?
Ktokolwiek był po drugiej stronie, musiał czatować przy aparacie, gdyż odpowiedział w kilka sekund. Trzy słowa: „Zaopiekuj się nimi".
Żeby mieć całkowitą pewność, co znaczy „opieka", napisałam, że jeśli mamy także usunąć ciała, będzie to kosztowało dodatkowe dziesięć procent. I znowu błyskawiczna odpowiedź: „OK".
Zerknęłam na Dereka. Wpatrywał się w SMS-a, jakby do tej chwili ciągle jeszcze wierzył, że Liam i Ramon mieli nas tylko nastraszyć, a potem zabrać Dereka do Stada, a mnie zostawić w spokoju.
- Jak z tobą? - spytałam.
Kiwnął wprawdzie głową, ale twarz miał bladą, a wzrok wbity w wyświetlacz.
- Derek?
Rozległ się sygnał nowej wiadomości. Kolejna od tego samego nadawcy - podkreślał, że dziesięć procent będzie za oba ciała, a jeśli uda się wziąć Dereka żywcem, ja mam zniknąć.
- Bo jakbym wróciła, mogłabym opowiedzieć Andrew, co się stało - mruknęłam. - Już lepiej, żebyśmy oboje znikli, bo będzie to wyglądało na wspólną ucieczkę.
Spojrzałam pytająco na Dereka, czy się ze mną zgadza; twarz mu poszarzała tak, jakby zaraz, miał zwymiotować.
- Przepraszam - powiedział w końcu głosem niewiele mocniejszym od szeptu. - Gotowi są cię zabić tylko dlatego, że wyszłaś ze mną, żeby mi pomóc. A ja cię o to prosiłem.
- A gdzie tu twoja wina? - Mimo woli powiedziałam to ze złością, ale nie na Dereka, tylko na nich, na tych wszystkich, którzy sprawiali, że tak się musiał czuć. Chciałam go przeprosić, ale zobaczyłam, że mój gniew podziałał zupełnie dobrze, gdyż wytrącił go z szoku. - Chcą cię usunąć, bo jesteś wilkołakiem - ciągnęłam spokojniej. - I ty nic w tym nie zmienisz, cokolwiek byś robił. To ich problem.
- Gdybym o tym wiedział wcześniej, nigdy bym cię w to nie wciągał.
- I co? Wyszedłbyś tutaj sam? Co za...
- Nie tylko to. Naraziłem na niebezpieczeństwo Simona i ciebie przez samą...
- Twoją obecność tutaj? A jakie masz inne rozwiązanie? Odłączyć się zupełnie? Przestać szukać ojca? Zostawić Simona?
Zamrugał.
- Nie, nie, ale... Pomyślałem, że...
- Że co?
Odwrócił głowę i zapatrzył się gdzieś w bok. Zrobiłam kilka kroków i stanęłam naprzeciw niego.
- Że co, Derek? Że powinieneś odejść? Że bez ciebie będziemy bezpieczniejsi?
Lekko wzruszył ramionami i znowu uciekł ze wzrokiem. Miałam rację, tyle że nie lubił słyszeć tego wypowiedzianego na głos, bo wtedy wyglądało to na rozczulanie się nad sobą.
- Dla nikogo z nas nie będzie lepiej, jeśli odejdziesz.
- Czy ja wiem...
- Simon cię potrzebuje
„Ja cię potrzebuję". Ale tego, rzecz jasna, nie powiedziałam. Jak miałabym to zrobić, żeby nie zabrzmiało dziwnie? Ale czułam to bardzo mocno, serce waliło mi o żebra i to nie było żadne romantyczne srutu-tutu: „Ach, nie mogę żyć bez ciebie!", ale coś znacznie głębszego i poważniejszego, jak tylko pomyślałam, że Derek mógłby odejść, poczułam się tak, jakbym traciła ziemię pod nogami. Musiałam mieć jakieś oparcie, solidne i prawdziwe, kiedy wszystko dookoła zmieniało się tak szybko. Nawet jeśli bywały chwile, kiedy myślałam, że bez Dereka byłoby łatwiej, gdyż nie darłby mnie na strzępy, gdy zrobiłam coś nie tak, to przecież nawet wtedy w głębi duszy byłam wdzięczna, że jest ktoś, kto zmusza mnie do zastanowienia, naprawiania błędów, nie pozwala zakryć oczu rękami i modlić się, żeby się wszystko dobrze skończyło.
Kiedy spojrzał na mnie, musiał to dojrzeć na mojej twarzy. Oczywiście starałam się przybrać normalną minę ale chyba nie zrobiłam tego dostatecznie szybko, gdyż popatrzył na mnie tak...
Panika, poczułam się spanikowana, nagle chciałam być wszędzie, tylko nie tutaj, bo... bo...
Odwróciłam wzrok i otwierałam usta, żeby powiedzieć coś neutralnego, ale mnie uprzedził.
- Nigdzie nie pójdę, Chloe. - Podrapał się po łopatce z takim grymasem, jakby miał tam kurcz. - Nie chcę tylko, żeby wszyscy się...
- Wystraszyli?
Uśmiechnął się.
- Może, bo ostatnio nie możemy narzekać na brak powodów. W każdym razie trzeba coś robić.
- Jasne. - Podniosłam komórkę. - Z tym może uda się wrzucić nowy bieg. Gotów do rozmowy z Andrew?
Kiwnął głową i poszliśmy w kierunku domu.
Właściwie dopiero na miejscu dotarła do mnie cala wymowa tej nocy. Ktoś chciał śmierci Dereka. Ten sam ktoś nie miał nic przeciwko temu, żebym i ja umarła, bo... bo chyba guzik go to obchodziło. Ja się nie liczyłam, byłam tylko kłopotliwą przeszkodą.
Ktoś chciał śmierci Dereka, gdyż ten był potworem. Tymczasem, zabiwszy przypadkowo Liama, Derek cierpiał, co dalej trwało, chociaż bez trudu można było usprawiedliwić ten czyn.
Kto zatem był prawdziwym potworem?
W domu panowała cisza. To dziwne. Można by pomyśleć, że zbudziliśmy się z koszmarnego snu i teraz trzeba było tylko z powrotem wczołgać się do łóżek, jakby się nic nie zdarzyło.
Derek poszedł zbudzić Andrew, a potem zeszli do kuchni, gdzie ja siedziałam za stołem.
- Musimy ci coś powiedzieć - rzekł Derek, a z wyrazu twarzy Andrew wywnioskowałam, iż oczekiwał informacji, że jestem w ciąży.
Właściwie odniosłam wrażenie, iż z ulgą dowiedział się, że tylko tropiły nas mordercze wilkołaki, ale to jedynie do chwili, gdy zrozumiał, że to nie Grupa Edisona je nasłała. Kiedy zobaczył treść SMS-ów i potwierdził, że to numer Russella, stał się wreszcie takim facetem, jakiego było nam trzeba.
Pełen furii chodził po kuchni, domagając się jeśli nawet nie zemsty, to przynajmniej odpowiedzi. I bezpieczeństwa. Obiecał nam, że nic takiego więcej się nie powtórzy, nawet jeśli miałoby to znaczyć, że będzie się musiał odłączyć od reszty i na własną rękę walczyć z Grupą Edisona.
Zadzwonił do Margaret i kazał jej natychmiast przyjechać do domu. Nie, nic go nie obchodzi, że jest czwarta nad ranem, sprawa nie cierpi zwłoki. Gwen zostawił taką samą wiadomość na sekretarce.
Potem poszliśmy obudzić Simona i Tori. Derek rozmawiał z nim, ja z nią. Cieszyłam się, że odrobinę opóźni się moment, kiedy będę musiała spojrzeć w oczy Simonowi.
Opowiedziałam Tori, co się stało. No a przynajmniej przedstawiałam wersję okrojoną na tyle, żeby przekonać ją o powadze sytuacji, a jednocześnie nie wystraszyć za bardzo. Wcześniej także Andrew nie powiedzieliśmy wszystkiego, żeby nie wpadł w panikę. Wspomnieliśmy tylko, przemiana się zaczęła, ale przyhamowała. I tak wszyscy mieli dość zmartwień, żeby jeszcze powiadamiać ich, że był już pełnym wilkołakiem. Zatailiśmy też śmierć Liama. Derek z nim wygrał, powiedzieliśmy, na widok czego Ramon zaproponował rozejm i odtransportował przyjaciela.
Derek najchętniej kazałby nam spakować się i uciekać. Wiem, że tego chciał, bo i ja tego pragnęłam najbardziej, ale niestety na razie nie było to możliwe.
Tej nocy otworzyło się następne okno, w którym ukazało się, jakie niebezpieczeństwa czają się za murami zamku. Wiem, że to dramatyczne słowa, ale tak właśnie się czuliśmy - jak podczas oblężenia.
W kinie wyprawilibyśmy się, żeby dzielnie stawić czoło Ramonowi, Russellowi i wszystkim skrytobójcom Grupy Edisona. Ci, którzy baliby się opuszczać zamek, zostaliby wydrwieni jako mazgaje i tchórze. Ludzie wyprawiają takie głupoty w filmach, ale tylko dlatego, że nikt nie chce oglądać, jak zgraja smarkaczy siedzi blada i roztrzęsiona, czekając, aż dorośli ułożą jakiś plan. No więc, nie była to też nasza ukochana scena, ale jak na razie w takiej ugrzęźliśmy.
Rozdział dwudziesty piąty
Zjawiła się tylko Margaret. Andrew powiedział, że Gwen pewnie jest u swojego chłopaka, a wtedy wyłącza komórkę, ale widziałam, że wcale mu się to nie podoba. Czy i ona należała do spisku, którego celem była likwidacja Dereka? Miałam nadzieję, że nie.
Jeśli oczekiwaliśmy, że Margaret zapała takim samym oburzeniem jak Andrew, to czekało nas rozczarowanie, była jednak zmartwiona i zatroskana. Przynajmniej tyle.
Kiedy wyszłam spod prysznica, pod drzwiami zobaczyłam kawałek papieru z rebusem podobnym do tego, który Simon zostawił w magazynie. Zaczynał się od ducha, jako pozdrowienie - to byłam ja - a kończył się chmurą i błyskawicą: to był on. Sama treść była bardziej skomplikowana niż poprzednio i potrzebowałam chwili, by ją rozszyfrować. Najpierw oczy z przekreślonym „o", dalej nuta „mi", potem ryba, a przy niej „r=w" i na końcu dom i „=300$ - n". „Czy mi wyba...?". Wpatrywałam się z bijącym sercem, wiedziałam, jakiego zakończenia pragnęłam, bardzo pragnęłam, ale... Co ma znaczyć „300$ - n"?
Za drzwiami rozległo się głośne westchnienie.
- Albo odpowiedź jest „nie", albo moje rysunki są do kitu.
- Zaczekaj!
Szybko ubrałam się i otworzyłam drzwi. Simon stał oparty o ścianę.
- Więc?
- Mam kłopot z tym - powiedziałam i pokazałam ostatni rysunek. - Dom za trzysta dolarów? - spytałam z niedowierzaniem.
- Chcesz kupić? - Spojrzał na mnie z rozbawieniem, a ja bezradnie gapiłam się na kartkę. - No ale wynająć można spróbować.
Ciągle nie kumałam. Znowu westchnął.
- A jak wynajmujesz, to co płacisz?
Nagle mnie olśniło.
- Czynsz! I wyrzucić „n"! - Raz jeszcze spojrzałam na kartkę. „Czy mi wyba... czysz?". - Popatrzyłam na niego. - To raczej ja ciebie powinnam o to spytać.
- Nie, dobrze zrobiłaś. Zorientowałaś się, że to nie to, i... nie ukrywałaś tego. To ja byłem kretynem, który się nadął i zostawił cię samą w lesie. Przepraszam. Naprawdę. - Chwila ciszy, a potem pytanie: - To jak, z nami jest wszystko spoko?
Z ulgi aż kolana pode mną zatańczyły.
- Tak, jasne, ale muszę cię prze...
Podniósł rękę i nie dał mi dokończyć.
- Daj spokój, potwierdziłaś tylko to, co jakoś już podejrzewałem. Chciałem coś z tym zrobić, ale nie wyszło. Nie będę mówił, że jestem zachwycony, ale... - Wzruszył ramionami. - Lubię cię, Chloe, i dlatego to nie jest dla mnie tak, że albo jesteś moją laską, albo cię nie znam, więc, myślę, uznajmy, że etap „nieudana randka i co z tego wynika" mamy już za sobą, i wróćmy do miejsca, gdzie byliśmy przedtem. Jeśli chcesz.
- Tak. Chcę.
Gdy zeszliśmy na dół, Andrew już nie było. Pomyśleliśmy, że pewnie chce się rozmówić z Russellem, ale Margaret, która została jako baby-sitter, nie chciała tego potwierdzić. Więc tak to teraz miało wyglądać? My sobie będziemy siedzieć w kącie, a dorośli będą wszystko załatwiać? Miałam nadzieję, że nie.
Zastaliśmy Dereka w kuchni. Simon chciał tylko złapać jakieś jabłko, a potem poszukać miejsca, gdzie spokojnie i bez świadków moglibyśmy zastanowić się nad następnym krokiem, ale brat wręczył mu glukometr i saszetkę z insuliną, a potem wyjął z lodówki bekon i jajka. Simon westchnął, więc Derek spojrzał na niego chmurnie.
- Mam nadzieję, że nie chcesz, abym ja to zrobiła? - spytałam. Teraz mnie się dostało podobne spojrzenie. - Chodzi mi tylko o...
- Nie wszyscy wychowywaliśmy się w domach z gosposiami - mruknął Derek.
- Ja nie chcę śniadania - powiedział Simon. - Musimy porozmawiać.
- O czym? - spytał Derek.
- Może o tym, jak się stąd wyrwać? Ktoś chciał was zabić. Oboje.
- I to taka nowina? Tyle tylko, że tym razem to nie była Grupa Edisona, która zresztą także pewnie jest na naszym tropie i tylko czeka, aż zrobimy coś tak durnego jak ucieczka. - Wrzucił paski bekonu na rozgrzaną patelnię. - Zostajemy, przynajmniej do chwili, gdy będziemy wiedzieli, co chcą robić dalej.
- Chcę wezwać Royce'a - powiedziałam.
Derek obrócił głowę tak raptownie, że całe szczęście iż mu jakiś krąg nie wyskoczył.
- Co?
- Chcę się skontaktować z Royce'em. Jeśli będę mieć szczęście, uda mi się przywołać jego wuja albo kuzyna, ale raczej będzie to on, więc trudno. Musimy dowiedzieć się, co się tutaj stało, a im prędzej, tym lepiej.
- Ma rację - powiedział Simon i poszukał spojrzenia brata. - I dobrze o tym wiesz.
Derek chwilę to przeżuwał tak gruntownie, że widać było, jak poruszają mu się szczęki.
- Pod jednym warunkiem - powiedział w końcu. - Bez Tori. Gotowa jeszcze walnąć ognistą kulą w Royce'a.
- OK.
Poszłam na górę, żeby powiedzieć Tori o śniadaniu. Okazałam jej nasze zaufanie, mówiąc, że musi zająć czymś Margaret i dać nam znać, jak tylko pojawi się Andrew. Wolałaby być przy wezwaniu, ale dość łatwo się zgodziła.
Po śniadaniu zgodnie uznaliśmy, że wezwanie najlepiej urządzić w piwnicy - z dala od Andrew i bez niebezpieczeństw związanych z dachem. Przyznam też, że Simon i ja chcieliśmy się tam trochę rozejrzeć.
Po raz pierwszy w życiu zeszłam do piwnicy, a miałam dreszcze tylko z powodu panującego w niej chłodu. Była dokładnie taka, jak ją opisał Derek: dwa duże pomieszczenia pełne rupieci i mały warsztat. Simon żartował, że muszą być jakieś sekretne przejścia, ale Derek powiedział, żeby przestał się wygłupiać.
Zrobiłam to, co zwykle: zamknęłam oczy i uklękłam. Łatwiej mi było wyobrazić sobie zobaczoną na zdjęciu twarz doktora Banksa, z Austinem było gorzej, gdyż widziałam tylko jego zakrwawione ciało, co nie sprzyjało odprężeniu się. Dlatego też skupiłam się na Banksie, koncentrując się do tego punktu, gdzie poczułam, że już zaraz może się uruchomić wewnętrzny alarm ostrzegający przed niebezpieczeństwem.
- Nic - powiedziałam.
- Jesteś pewna? - spytał Simon. - Wydawało mi się, że drgnęłaś.
- Spróbuj raz jeszcze - odezwał się Derek.
Tak też zrobiłam, ale znowu nic się nie stało, Simon jednak powiedział:
- Teraz na pewno drgnęłaś. Poruszyły ci się powieki, jakbyś coś zobaczyła.
Kiedy znowu spróbowałam, tym razem sama poczułam jakieś ukłucie, które sprawiło, że drgnęły mi kąciki warg. Westchnęłam i poprawiłam się na klęczkach.
- Spokojnie, bez pośpiechu - mruknął Simon. - Nic nas nie goni.
Znowu wezwałam, z trudem powstrzymując się przed chęcią, by pociągnąć odrobinę mocniej. Wiedziałam, że duch jest; zupełnie jak wyostrzona świadomość przy ciałach wtedy, gdy jakby dochodziły do mnie głosy, ale za słabe, żeby je rozpoznać. Na ramionach poczułam gęsią skórkę.
- Chcę zdjąć amulet.
Sądziłam, że nie obędzie się bez sporów, ale Derek kiwnął głową.
- Przenieś go powoli nad głowę, ale potem trzymaj w ręku i patrz, czy coś się zmienia.
Zamknęłam oczy i sięgnęłam do wisiorka.
- Nie!
Podskoczyłam i spojrzałam na Simona i Dereka, chociaż wiedziałam, że to żaden z nich.
- Jakaś kobieta - oznajmiłam.
Gdy znowu przywołałam, powróciło tamto wrażenie, ale teraz silniejsze i tym mocniej musiałam się hamować, żeby nie przeciągnąć.
- Ostrożnie - szepnął głos.
Gęsia skórka jeszcze bardziej chropowata.
- Cz-cz-czy m-m-mogę cię zobaczyć? Odkaszlnęłam i spróbowałam raz jeszcze, ale ciągle się jąkałam.
- Chloe? - usłyszałam Dereka.
Idąc za jego wzrokiem, spojrzałam na swoje ręce. Dygotały. Zacisnęłam palce na amulecie i odetchnęłam głęboko.
- Czy to twoja ciotka? - spytał Simon.
Pokręciłam głową.
- Nie...
Chciałam już powiedzieć, że nie wiem, kto to, ale nie mogłam wykrztusić ani słowa. Bo wiedziałam. Tylko nie śmiałam uwierzyć.
- Posłuchaj, kochanie... Musisz... „Posłuchaj, kochanie". Wiedziałam, kto się tak do mnie zwracał. I znałam ten głos.
- Mama?
Rozdział dwudziesty szósty
- Co takiego? - nie wytrzymał Simon. - Jest tu twoja mama?
- Nie. - Gwałtownie pokręciłam głową. - To nie ona. N-n-nie... N-n-nie... - Wzięłam oddech i mocno zacisnęłam pięści. - Nie wiem, czemu to powiedziałam.
- Jesteś już zmęczona - odezwał się Derek.
- A jeśli rzeczywiście? - spytał go Simon i chociaż spojrzenie Dereka kazało mu się zamknąć, ciągnął: - Jeśli jest tutaj duch, chcesz dalej próbować? - Nasze spojrzenia spotkały się. - Najpewniej to nie ona.
- Wiem.
Zacisnęłam powieki. Pragnęłam, żeby to była mama. Od dnia, gdy się zorientowałam, że potrafię rozmawiać ze zmarłymi, za nic nie chciałam się zastanawiać nad tą możliwością. Sama myśl o rozmowie z nią sprawiała, że nagle odbierało mi dech.
Ale byłam także przestraszona. Mama była odległym, cudownym wspomnieniem, wspomnieniem przytulania się, śmiechu, wszystkiego, co piękne w dzieciństwie. Kiedy myślałam o niej, znowu miałam trzy lata, siedziałam jej na kolanach, zupełnie bezpieczna i kochana. Nie miałam już jednak trzech lat i wiedziałam, że nie jest bynajmniej cudowną mamą z moich wspomnień.
Poddała mnie eksperymentowi. Tak bardzo pragnęła mieć dziecko, że włączyła się w badania Grupy Edisona Zgoda, obiecali jej, że usuną efekt uboczny, który doprowadził do śmierci jej brata, powinna jednak wiedzieć, na jakie ryzyko się wystawia.
- Chloe? - ponaglił Simon.
- P-p-przepraszam. Jeszcze raz spróbuję.
Zamknęłam oczy i zapomniałam o wszystkich zastrzeżeniach. Jeśli to była moja matka, chciałam ją zobaczyć, mniejsza z tym, jaka była naprawdę i co zrobiła.
Kiedy więc zaczęłam wzywać, pozwoliłam sobie na jej obraz i wypowiedziałam imię.
- ...słyszysz mnie?
Głos nadszedł tak słaby, że musiałam się bardzo wsłuchać, żeby cokolwiek zrozumieć. Pociągnęłam mocniej.
- Nie!... wystarczy... niebezpiecznie.
- Co jest niebezpieczne? Wzywanie cię?
Odpowiedź za słaba, aby znaczyła cokolwiek. Otworzyłam oczy i rozejrzałam się, wypatrując jakiegokolwiek śladu ducha. Po lewej powietrze leciutko drgało, jakby podłoga była rozgrzana. Wyciągnęłam do Dereka rękę z amuletem.
- Nie!... nałóż... groźne...
- Ale chcę cię zobaczyć!
- ... nie mogę... przepraszam... kochanie.
W piersi poczułam skurcz.
- P-p-proszę. Chcę cię tylko zobaczyć.
- ...wiem... nie... wisiorek... bezpiecznie.
Derek odepchnął moją rękę; zaczęłam opuszczać amulet w dół głowy, ale jednocześnie wzywałam, wzmagając siłę...
- Chloe! - Głos był tak natarczywy, że otworzyłam oczy. - Nie tak mocno... ściągniesz go...
- Kogo? Royce'a? Już z nim rozmawiałam. Chcę teraz mówić z tobą.
- Chloe!... dalej... odchodzę... nie powinnam... nie wolno...
- Nie wolno? Czego nie wolno?
- Nie wolno ci rozmawiać z nią - wymruczał Derek. - Słyszałem, że nekromanci nie mogą kontaktować się ze zmarłymi krewnymi. Nic nie mówiłem, bo nie byłem tego pewien, ale teraz widać, że możesz, ale kontakt jest słaby. A ona nie chce, żebyś próbowała mocniej, jeśli masz ściągnąć Royce'a.
- Ale ja muszę...
Nie skończyłam, gdyż w wibrującym powietrzu zarysowała się postać. Była to moja matka, ledwie widoczna, ale mnie to wystarczyło, bym wiedziała. I wiedziałam. Z oczu popłynęły mi łzy. Kiedy zamrugałam, ona znikła.
- Tamtej nocy u Andrew. W lesie. Jak nas gonili. Chciałaś pomóc. Byłaś przy mnie.
- Nie zawsze... nie mogę... chciałam ostrzec... och, kochanie... uciekaj...
- Uciekać?
- ...niebezpieczne... miejsce... nie dla ciebie... tyle kłamstw... indziej...
- Nie możemy uciekać - powiedziałam. - Tamtej nocy Grupa Edisona nas znalazła...
- Nie... to jest... próbowałam...
Głos słabł. Wysiliłam słuch, ale był coraz dalszy. Zdjęłam amulet.
- Ej, Chloe? - zaprotestował Simon. - Skoro twoja mama mówi, żebyś miała go na...
- Usiłowała mi coś powiedzieć i właśnie wtedy zniknęła.
- Wezwij ją znowu - powiedział Derek, trzymając mi amulet nad głową. - Tylko ostrożnie.
Wezwałam ją i zaczęłam ciągnąć. Derek nachylił się nade mną, w każdej chwili gotów zrzucić mi wisiorek na szyję, jak tylko pojawiłyby się jakieś kłopoty.
- Odeszła - powiedziałam w końcu i znowu w oczach zakręciły mi się łzy. Zamrugałam i odkaszlnęłam.
- A co powiedziała? - spytał Simon.
- Że nigdzie nie jesteśmy bezpieczni, ale to wiedzieliśmy już wcześniej. Natomiast usiłowała mi coś powiedzieć o tamtej nocy koło domu Andrew.
- Jeśli chcesz jeszcze, to spróbuj - odezwał się Derek. - Gdybyś przy okazji ściągnęła Royce'a, to zawsze możesz go odesłać z powrotem, tak?
Przytaknęłam. Margaret mówiła, że to niebezpieczne, ale akurat w przypadku tego ducha nie miałabym nic przeciwko temu, żeby go wpakować w zły wymiar. Nadal więc na klęczkach zwiększyłam moc i...
- Rozglądasz się za kimś, mała wiedźmo?
Tak podskoczyłam, że aż straciłam równowagę. Obaj mnie podtrzymali, Derek jednocześnie zrzucił mi wstążkę amuletu na głowę, a ja ściągnęłam go na szyję i rozejrzałam się.
- Royce! - powiedziałam. - Czy mogę cię zobaczyć? Proszę!
Zachichotał i tak jak przedtem ukazał się częściowo.
- No i jak, podobało się?
Podobno nie można udać rumieńca, ale spróbowałam. Pochlebstwo, to był sposób na tego chama. Dość wstrętny, ale czy miałam wybór...?
- Miałeś rację - powiedziałam. - Potrzebujemy twojej pomocy, bo wszystko tu się chrzani.
- Co ty nie powiesz?
- Czy byłeś... jednym z nas? Też brałeś udział w projekcie Genesis?
- Zmodyfikowali mnie genetycznie, ale nie jestem taką imitacją jak wy.
- Imitacją?
- Kopią oryginału. Czyli mnie. No dobra, Austina i mnie.
- Myślałam, że byliśmy pierwszymi obiektami.
- Przecież nazwali to Genesis Dwa - mruknął Derek. - Myślałem, że chodzi o drugie po biblijnym stworzenie, a chodziło o drugie podejście. Zrobili jedno przed nami.
Royce zarechotał.
- Ale z was durne dzieciaki. Naprawdę myślicie, że to ich jedyny eksperyment? Tak, jesteście w drugim rzucie... projektu Genesis. Ale jest jeszcze Ikar, Feniks...
Doktor Davidoff napomknął o tym, że Grupa Edisona prowadziła także inne eksperymenty, ale wolałam udawać, że to dla mnie kompletna nowość.
- A skąd wiesz to wszystko?
- Ma się tę inteligencję.
- Co poszło nie tak?
- Nie tak?
- Ty nie żyjesz, Austin nie żyje, doktor Banks nie żyje... Czy jego śmierć miała jakiś związek z tobą? Albo z tobą i Austinem?
Na jego twarzy pojawił się gniew.
- Coś się nie udało - naciskałam. - Z wami oboma i stąd wiedział...
Udał ziewnięcie.
- Czy tylko mnie nudzi ta rozmowa? Rozruszajmy trochę sytuację. - Podszedł do Simona. Mówiłeś chyba o tajnym przejściu, nie?
- Pamiętaj, że cię nie słyszy.
- Chcesz, malutka, uszczęśliwić swojego chłoptasia! Powiem ci, gdzie jest przejście. Przecież wiecie, że jest. W takim dużym domu piwnica powinna być podobnej wielkości.
Powtórzyłam to chłopakom, ale Derek skrzywił się.
- Niekoniecznie. W tamtych czasach nie budowało się piwnic tak jak...
- Ale nudy. Jest przejście do innego pomieszczenia, ale nie chcieli, żebyście je znaleźli, a szczególnie ty, mała wiedźmo. Bo wtedy mogłabyś wciągnąć duchy w ciała i posłuchać ich opowieści.
Zawahałam się, Simon spytał, co Royce powiedział, więc im powtórzyłam.
- On na pewno zna ich mnóstwo - powiedział Derek. - Ale OK, daje nam przynętę, spróbujmy. Gdzie to przejście?
Royce wskazał, a ja znowu posłużyłam za pośredniczkę.
- W warsztacie? - spytał z niedowierzaniem w głosie Derek. - Tam nic nie ma. Sprawdziłem.
- A jak myślicie, dlaczego zamknęli drzwi?
- Bo byłeś genetycznie zmodyfikowanym półdemonem z możliwością telekinezy - odrzekłam. - Jako prototyp chcieli cię mieć pod kontrolą, ale w normalnym otoczeniu. Dlatego mieszkałeś nie w laboratorium, lecz tutaj z doktorem Banksem.
- Nuuuda.
- A skoro masz zdolności telekinetyczne, możesz poruszać przedmioty samą myślą, prawda?
- Spoko. Chcesz małe demo?
- Obejdzie się. Mieszkałeś tutaj. Mogłeś poruszać przedmioty. A tam... - wskazałam warsztat - ...jest pomieszczenie pełne narzędzi. Czemu zamknięte? Myślę, że to oczywiste.
Simon roześmiał się, duch na niego skoczył, ale efektu żadnego nie było.
- Otwórz drzwi - polecił Royce.
- Po co? Żebyś mógł się dorwać do narzędzi? Raczej nie.
Simon znowu zachichotał.
Miotła zerwała się ze ściany i poleciała na mnie jak dzida. Dość marna, powiedziałabym. Łatwo się uchyliłam, a Derek równie łatwo schwycił ją w locie.
- Niezły refleks, olbrzymie - pochwalił duch.
Podszedł do opartego o ścianę stosu plastikowych pojemników i otworzył górny.
- No, proszę, wujcio Todd zatrzymał moje rzeczy. Jakie to milutkie, najpierw mnie zamordował, a potem wziął się do pakowania.
- Z-z-zamordował cię? - wyjąkałam mimo woli.
Dalej szukał w pudle.
- Bądź gotowa, żeby go odegnać - szepnął Derek, a do Simona: - Na górę!
Simon pokręcił głową.
- Nie...
Royce okręcił się jak kulomiot i cisnął czymś w nas. Znowu się uchyliłam, a Derek chwycił kulę do kręgli i warknął do Simona:
- Na górę!
- Oho-ho, jaki refleks, jaka siła i jeszcze jakie przekonujące szczeknięcie. Coś mi się zdaje, że mamy tu wilkołaka jak się patrzy. - Spoglądał wojowniczo na Dereka - A gdyby tak się spróbować jeden na jednego? Pojedynek na paramoce, co?
Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie, jak Royce znika, ale ten ciągle kołysał się przed Derekiem.
- Chodźmy wszyscy - powiedział Simon - i zostawmy to dziwadło.
- Pójdzie za nami - mruknął Derek.
- Nie, nie słuchaj go - powiedział Royce. - Pewnie, idźcie na górę. Ileż tam jest fajnych rzeczy do zabawy. Brzytwy. Scyzoryki. Noże. - Uśmiechnął się i nachylił mi się do ucha. - Uwielbiam noże. Tyle można z nimi zrobić.
Zerknęłam na Dereka. Niespokojnie przenosił wzrok ze mnie na Simona i z powrotem, jakby nie mógł się zdecydować, czy dać mi dokończyć wyrzucanie Royce'a, czy zabrać nas wszystkich na górę, zanim coś się z nami tutaj stanie.
- Próbuję - zapewniłam. - Naprawdę...
- Wiem. Nie spiesz się. - Rzucił aroganckie spojrzenie w kierunku, w którym domyślał się ducha. - Nie jest groźny. No, chyba że można zagadać kogoś na śmierć.
Duch poderwał się i w naszym kierunku poleciała sztangietka, ale dziwnie jakoś niezdarnie, jakby się mu wymknęła z ręki. Derek uchylił się z szyderczą powolnością i złapał hantle, zanim wylądowały na ziemi, podczas gdy ja ze wszystkich sił starałam się wypchnąć Royce'a ze świata.
Ten ciągle szukał w pojemniku.
- Gdzie ta druga...? O, ta jest fajna. Już z niej korzystałem. - Znowu wpatrzył się w Dereka. - Rozwaliłem braciszkowi głowę, jak spał. A ty jak, sypiasz czasami, wilczku?
W głowie mi się zakręciło, wirowały obrazy ciała Austina, wszędzie krew...
- Chloe? - spytał Derek.
- P-ppróbuję.
- Nic nie zrobi - prychnął Royce. Przeciągnęła mnie na tę stronę i nie zamierzam wracać.
- Simon! - prychnął Derek. - Zjeżdżaj i to już!
Musiałam tu zostać, żeby przegnać Royce'a, Derek musiał zostać, żeby mnie chronić, ale z Simona nie było tu żadnego pożytku, a w każdej chwili mógł się stać celem dla Royce'a.
Simon wszedł na schody, ale zatrzymał się na górze na wszelki wypadek, gdybyśmy go potrzebowali.
Trzask. Otworzyłam oczy. Derek stał tam, gdzie przedtem, Royce podnosił z podłogi kawałek rozbitego talerza.
- O, spójrz - powiedział, przesuwając palcem po krawędzi. - Ostre. To lubię.
Derek zasłonił mnie. Wpatrując się w jego plecy, skupiłam się tylko i wyłącznie na wizji Royce'a, który znika w jednym z wymiarów, jakimkolwiek. Od napięcia poczułam ból w skroniach, ale efektów nie było.
„Nie dasz rady. Przestań i znajdź jakieś bezpieczne miejsce".
Ale takiego miejsca nie było. Nie przy tym duchu. Musiałam się go pozbyć.
- Ile wiesz o wilkołakach? - spytał, obracając w rękach kawałek porcelany. - My się wychowaliśmy na tym gównie. Austin i ja. Trening kulturowy, jak mawiał nasz wujcio.
- Co mówi? - spytał Derek.
- Staram się go nie słuchać.
- No, dawaj, powiedz - ponaglił Derek.
Royce rzucił się na Dereka, trzymając kawałek talerza jak nóż. Derek odskoczył w bok i zaczął krążyć, stale usiłując mnie osłaniać i dając znaki, abym wypchnęła Royce'a.
Kolejny atak. Fragment porcelany znalazł się tak blisko Dereka, że dało mi to bodźca i na pół zmaterializowana postać Royce'a zachwiała się.
I znowu, ale tym razem Royce machnął zbyt mocno i kawałek talerza poleciał na ziemię. Rzucił się za nim, ale Derek był pierwszy i przydeptał doraźną broń.
Royce skoczył do resztek talerza, Derekowi udało się stanąć na największym kawałku, półdemon chwycił inny, ale zatoczył się pod moim pchnięciem.
Zaraz się wyprostował i cofnął dwa kroki, nie spuszczając oczu z Dereka, ten z kolei śledził ruch odłamka talerza, dzięki temu bowiem wiedział, gdzie jest Royce.
- Interesuje cię nauka, nie, koleś? - spytał Royce. - No więc chcę przeprowadzić eksperyment. Jeszcze raz spytam, dużo wiesz o wilkołakach?
Powtórzyłam jego słowa, Derek nic nie odrzekł, nadal starając się mnie osłaniać, dając jednocześnie czas, bym uwolniła nas od Royce'a.
- Jest parę legend, nie wszystkie pamiętam - ciągnął Royce. - śmiertelne nudy, przynajmniej to, co podsuwał nam Todd. Na szczęście miał też inne, tylko że nie pozwalał nam ich czytać. Jedna była o procesach wilkołaków. Zdaje się, że w średniowieczu każdy seryjny morderca usiłował się tłumaczyć, że jest wilkołakiem. Fajna była taka jedna historia, kiedy koleś powiedział przed sądem, że jest wilkołakiem. Tyle że widzieli go podczas morderstwa i wtedy wyglądał jak normalny człowiek. I wiesz, co powiedział?
Derek kiwnął na mnie, żebym powtórzyła, co zrobiłam.
- Mam sierść w środku - odrzekł Derek.
Royce zarechotał.
- No proszę, nie tylko ja lubię krwawe stare opowieści. No dobra, to opowiedz naszej małej nekromantce, jak się to skończyło. Co zrobił sąd?
Zawahałam się, ale ponieważ Derek zmarszczył brwi, powtórzyłam, a wtedy powiedział:
- Odcięli mu ręce i nogi, a potem rozkroili, żeby znaleźć futro.
Royce popatrzył na mnie z rozżaleniem w oczach.
- I popatrz, co za rozczarowanie, żadnych włosów w środku! No ale przynajmniej oszczędzili sobie długiego procesu.
Znienacka rzucił się na Dereka, który nie zdążył uskoczyć i poderwał ręce w geście samoobrony. Ostrze przejechało po wierzchu jego dłoni, z której trysnęła krew.
Royce odskoczył.
- Cholera, żadnej sierści. No ale nic, trzeba próbować dalej, może znajdziemy.
Widząc krew, ściekającą po ręce Dereka, zamknęłam oczy i wykonałam desperackie pchnięcie. Odłamek porcelany poleciał z brzękiem na podłogę. Royce ciągle jeszcze tu był, ale blady, ledwie widoczny, chociaż z zagryzionymi zębami i napiętymi ścięgnami, usiłował się utrzymać.
Ruszyłam w jego kierunku, ciągle wypychając, aż stał się już tylko ledwie migotaniem i wtedy...
- I coś ty zrobiła? - zagrzmiał za mną głos.
Rozdział dwudziesty siódmy
Obróciłam się pewna, że zobaczę Andrew, ale nikogo nie było.
Duch wyskoczył przede mną tak znienacka, że się przewróciłam. Derek chwycił mnie za ramię.
- Chyba już go nie ma - powiedział. - Usłyszałaś coś?
Wpatrywałam się w brodatą twarz Todda Banksa, wykrzywioną ze złości, oczy dzikie i przekrwione.
- T-t-to doktor Banks.
- Myślisz, że to zabawa? - krzyczał. - Kto ci powiedział o Roysie? Zdaje ci się, że to zabawne? Ściągnij go z powrotem i sprawdź, czy jest takim wariatem, jak mówią.
Derek nachylił mi się do ucha.
- Wywal go. Cokolwiek nam powie, nie warto tego słuchać.
Pokręciłam głową. Derekowi się to nie podobało, ale ze zmarszczonymi brwiami dalej trzymał mnie za ramię, jakby w razie konieczności chciał mnie siłą wyciągnąć z piwnicy.
Doktor Banks wpatrywał się we mnie i trochę złości się ulotniło.
- Chloe Saunders - szepnął. - Musisz być Chloe Saunders. - Zerknął na Dereka. - A to młody wilkołak.
- Tak - powiedziałam. - Derek. To Derek.
Znowu do oczu powrócił gniew.
- Nie buszuj tutaj, panienko. Daj spokój mojemu siostrzeńcowi. Ale pamiętaj o nim, bo to także twój los. Moc będzie rosła, aż wreszcie cię pożre i uczyni z ciebie potwora. Popchnie cię do robienia rzeczy, których w tej chwili nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, rzeczy tak straszliwych...
Zająknął się, jakby walczył ze wspomnieniami. Ręce zacisnęły się na moich ramionach; to Derek poruszył się za mną. Czułam go tam, silnego, pewnego, ciepłe palce rozcierające gęsią skórkę.
- Niech spada, Chloe - mruknął. - Cokolwiek mówi, nie ma co tego słuchać.
- Trzeba, trzeba słuchać - sprzeciwił się doktor Banks. - Nic nie rozumiecie. Rzeczy się skomplikowały. Popełnialiśmy błędy, pomyłki w obliczeniach...
- Jeśli chodzi o modyfikację genetyczną?
- Tak, tak. - Machnął niecierpliwie ręką, żebym mu nie przerywała. - Mówiłem im. Powtarzałem. Ale przeszli testy i wszystko wydawało się w porządku. Jednak nie było. Sfałszowali dane.
- Sfałszowali dane? - powtórzyłam, co natychmiast przyciągnęło uwagę Dereka.
- Jakie dane? - spytał.
- Modyfikacji - powiedziałam. - Co to może znaczyć?
- Tak zmieniali dane, żeby wyniki były odpowiednie - powiedział Derek.
- Właśnie - zawołał doktor Banks. - Jasne. Widzisz? Nawet dzieciak jest w stanie to zrozumieć. Ale nie oni
- Więc tak: doktor Davidoff fałszował dane... - zaczęłam, ale zaraz wpadł mi w słowo.
- Davidoff? - prychnął Banks. - Usłużny szczeniaczek, który zrobi, cokolwiek mu każesz.
- To kto fałszował?
Doktor Banks ciągnął tak, jakby nie usłyszał pytania.
- Eksperymenty, mój Boże, te eksperymenty. Wypróbować to, wypróbować tamto, przekraczać granice, żeby zobaczyć, co może stworzyć i co może sprzedać. I te marzenia. Szalone, pełne pychy marzenia o wiedzy, potędze i lepszym losie całego naszego gatunku. A my, durnie, uwierzyliśmy i daliśmy mu wolną rękę. Ale on miał nas za nic. Podobnie jak was. I dlatego jest bardzo ważne... - Zaczął się rozmywać. - Magia tutaj. Musisz mnie wciągnąć.
Spróbowałam, ale zanikał.
- Mocniej. Chloe, muszę ci powiedzieć... Rozpłynął się, zanim udało mi się pochwycić resztę.
Spróbowałam go wezwać. To się pojawiał, to znikał, łapałam tylko pojedyncze słowa, których nie dało się poskładać w sensowną całość.
- Coś go wyciąga - powiedziałam.
- Niech idzie - odrzekł Derek. - Tego już nam wystarczy.
- Chciał mi coś powiedzieć.
Derek prychnął.
- A co, nie robią tego wszyscy? W podręczniku duchów to musi być wytłuszczonym drukiem: jak chcą cię odegnać, mów, że jesteś w trakcie bardzo ważnego oświadczenia.
Znowu ściągnęłam amulet i podałam Derekowi, ale wcisnął mi go do kieszeni.
- Trzymaj go przynajmniej przy sobie.
Teraz doktor Banks pojawił się łatwiej, ale był niestabilny. Kiedy wzmocniłam ciąg, powiedział:
- Nie, Chloe, bo wessiesz Royce'a. - Znowu zmętniał, głos to przygasał, to się wzmacniał. - .. innego... spróbuj... oczyść... na mnie... nie ciągnij... tylko się skup...
Tak zrobiłam, a on powtarzał, bym się odprężyła, skupiła nie na przeciągnięciu go, lecz na powitaniu.
Zaczęło mi pulsować z tyłu czaszki i znienacka w żyły napłynęła mi tak lodowato zimna woda, że chciałam krzyknąć, ale nie mogłam. Nie mogłam się poruszyć. Wydać z siebie dźwięku.
- Chloe?
Słyszałam Dereka, ale nie byłam w stanie nawet odwrócić oczu w jego kierunku.
- Chcesz mojej rady? - szepnął doktor Banks. - Musisz mnie przywitać w środku.
W środku? Gdzie? I natychmiast znałam odpowiedź.
Chciał znaleźć się wewnątrz mnie.
Zaczęłam rozpaczliwie walczyć, by go wypchnąć, zamknąć przed nim swój umysł, ale lód w dalszym ciągu mnie wypełniał. Ręka Dereka zacisnęła mi się na barku, gdy sięgał do kieszeni po amulet, a ja przechyliłam się do tyłu sztywno, jakbym była manekinem.
Zobaczyłam rozmazany ruch, jakby Derek gwałtownie się przesunął, ale wszystko było niewyraźne. Nawet jego głos był odległy i niewyraźny. W głowie rozbrzmiewały tylko słowa Banksa.
- Odpręż się - mruczał. - Nic ci się nie stanie. Chcę tylko wypożyczyć twoje ciało. Muszę wszystko naprawić. Wybrałem najłatwiejsze rozwiązanie, popełniając samobójstwo, zamiast zakończyć te potworności, którym dałem początek.
Matka przestrzegała mnie przed Banksem, mówiła że zwariował, widząc, co wyczynia Royce, wiedząc, jaka była w tym jego rola. A teraz był we mnie.
Czułam, jak podłoga szoruje pode mną, w górze przesuwał się sufit, zupełnie jakby Derek ciągnął mnie za kostki. Wszystko zamigotało i pociemniało, a kiedy wróciło, wpatrywałam się w sufit nade mną.
- Co się stało?
Poruszyłam ustami, słyszałam swoje słowa, ale nikt nie odpowiedział. Wstałam.
- No, Chloe - odezwał się za mną Derek. - Powiedz coś.
- Co niby?
Odwróciłam się. Klęczał nad parą rozrzuconych nóg, czubki butów sterczały w sufit. Moje buty. Moje nogi.
Podbiegłam do niego. To ja leżałam na podłodze, a Derek usiłował naciągnąć mi na szyję amulet. Podniosłam rękę; była moja, widziałam zadrapania, jakich w nocy dorobiłam się w lesie. - Derek?
Nie odpowiedział, chciałam chwycić go za ramię, ale palce przeszły bez oporu. Byłam duchem.
Otworzyłam oczy; otworzyły się oczy mojego ciała na podłodze. Usta poruszyły się w uśmiechu, który nie był mój.
- Cześć.
Głos był mój, ale intonacja zupełnie inna. Derek zmarszczył brwi, ale dalej usiłował umieścić na szyi amulet.
Ta inna ja zdecydowanie odepchnęła jego rękę.
- Nie potrzebuję tego.
- Potrzebujesz.
- Nie.
Derek odtrącił moją rękę i naciągnął wisiorek. Ledwie otarł się o moją skórę, poczułam palące dotknięcie i sapnęłam, tym razem jednak ja i ciało w zgodnej harmonii. Nagła ciemność i... znowu patrzyłam w sufit.
Pojawiła się twarz Dereka, zielone oczy pełne niepokoju.
- Chloe?
Odetchnęłam. Tylko to mogłam zrobić: wciągnąć powietrze, wypuścić. Czułam obejmujące mnie ręce Dereka i na tym się skupiłam.
- Co się stało?
- J-j-ja... J-j-ja...
Za Derekiem rozległ się śmiech.
- Myślisz, że nie dostanę się znowu do ciebie? Dostanę. A wtedy pomogę twoim przyjaciołom powstrzymać Grupę Edisona. - Zamajaczył nade mną doktor Banks, oczy pełne szaleństwa. - Wytropimy te dwa pozostałe obiekty i skrócimy ich cierpienia, a wtedy skończymy też z twoimi przyjaciółmi. Kiedy zaś tych już nie będzie, pójdziesz w ich ślady i znowu będziecie razem... w zaświatach. Dopilnuję tego.
- Nie ma mowy - powiedziałam, wstając.
Uśmiechnął się.
- Jesteś dość potężna, Chloe, ale nie wiesz, jak to wykorzystać.
- Otóż wiem.
Wyciągnęłam dłonie i pchnęłam go myślą i rękami, wkładając w to całą wściekłość. Przysięgłabym, że przez chwilę czułam go w sobie, ale zaraz poleciał w tył, znikając z krzykiem.
- Chloe?
Dotykał mnie Derek, a ja zapragnęłam odwrócić się do niego, wtulić w jego ramiona i wszystko opowiedzieć. Pokonałam jednak tę chęć i tylko głęboko odetchnęłam.
- Musimy się stąd wynosić - powiedziałam. - Jak najszybciej.
Stało się to wcześniej, niż mogliśmy się spodziewać. Andrew wrócił sam, bez Russella, który spakował się i wyniósł, zanim Andrew dotarł do jego mieszkania. Słyszeliśmy z głośnika, jak Margaret i Andrew rozmawiają z innymi członkami grupy. Było jasne, mówiła Margaret, że nie są w stanie dać sobie rady, więc najlepiej, by przekazali nas komuś innemu, a mianowicie ciotce Lauren i ojcu Simona, jeśli uda się go znaleźć.
Nic mnie nie obchodziło, że motywy Margaret wyglądały na czysto egoistyczne; miałam ochotę wpaść do pokoju i gorąco ją wyściskać.
Mieliśmy wyjechać nazajutrz, kierując się do Buffalo, był więc czas, by przygotować różne rzeczy. Andrew wypytał mnie o rozkład laboratorium. Chociaż był to moment, o którym marzyłam, z trudem wymuszałam z siebie słowo po słowie, jakby ktoś mi odciął zasilanie. Byłam kompletnie wycieńczona i przymulona.
Pomogli chłopcy. Kiedy tłumaczyłam, Simon rozrysował plan laboratorium. Derek dał mi szklankę lodowało zimnej wody. W przerwach nawet Tori pomrukiwała: „Jak się czujesz?". Tylko Margaret była bezlitosna, wyciskając ze mnie wszystko, co się dało, aż wreszcie miała już dość i wyjechała. W saloniku ledwie dowlokłam się do fotela i jak tylko się na nim skuliłam, zasnęłam.
Obudziłam się ciągle w fotelu, otulona kocem, szklanka wody czekała na stoliku. Pilnował mnie siedzący na sofie o kilka stóp ode mnie zamyślony Derek. Nie wiem, przed czym mnie pilnował, ale to nieważne. Spokój czy nie, dobrze było zbudzić się i zobaczyć go w pobliżu.
Kiedy teraz na niego patrzyłam, poczułam, jak bardzo jest mi dobrze. Broniłam się przed tym, wszystko byłoby prostsze, gdybyśmy byli tylko przyjaciółmi, ale... Ale było inaczej, przynajmniej dla mnie.
Chciałam do niego podejść, przytulić się, rozmawiać z nim. Chciałam spytać, o czym myśli. Chciałam powiedzieć mu, że wszystko będzie dobrze, i to samo usłyszeć od niego. Prawda czy nie, po prostu chciałam to powiedzieć, usłyszeć, poczuć wokół siebie jego ramiona, posłyszeć, jak dudni jego głos i jak rozlega się śmiech, od którego szybciej biło mi serce.
Obrócił się do mnie; tak bardzo byłam pogrążona w myślach, że nie od razu się zorientowałam, a wtedy szybko uciekłam ze wzrokiem, czerwona jak burak. Czułam, że wpatruje się we mnie, brwi lekko zmarszczone, jakby coś usiłował wyjaśnić sam sobie. Zanim zdążył się odezwać, wypiłam łyk wody i powiedziałam:
- Chyba już czas na obiad.
Uwaga była głupia, ale nic innego nie przyszło mi do głowy. Wzruszył ramieniem i powiedział:
- Może. - I po chwili: - Dobrze się czujesz?
Kiwnęłam głową.
- Chcesz porozmawiać o tym, co się stało tam na dole? Z Banksem?
Znowu przytaknęłam.
- Zawołam Simona. Też będzie chciał posłuchać.
Ten sam ruch głowy, ale się nie ruszył, tylko patrzył jak sączę wodę.
- Chloe.
Dopiero po kilku sekundach podniosłam wzrok, przekonana, że zorientował się w moich myślach i szykował się do delikatnego wycofania. Nie, nie powie: „Sorry, ale mnie nie interesujesz", to byłoby zbyt nachalne, ale znajdzie sposób, by przekazać komunikat, jak ja z Simonem „Lubię cię, ale wiesz, tak normalnie".
- Chloe?
Podniosłam wzrok i w jego oczach zobaczyłam... Szklanka zadygotała mi w rękach i wypadła, zalewając wodą dżinsy. Poderwałam się, żeby złapać szklankę, zanim spadnie na podłogę, udało mi się w ostatniej chwili. I wtedy poczułam, jak wysuwa mi się z palców; przede mną klęczał Derek, z twarzą o kilka cali od mojej. Nachylił się jeszcze i...
- Zgubiliście coś? - Simon stał w progu, a my poderwaliśmy się tak gwałtownie, że aż zderzyliśmy się ze sobą. - Czego szukacie? - ciągnął, wchodząc. - Mam nadzieję, że nie tego wisiorka.
- N-n-nie - zapewniłam, ale jąkając się. - T-t-tylko szklanka mi wypadła.
Pokazałam na mokre dżinsy i zerknęłam na Dereka, który stał z rękami wbitymi w kieszenie.
- Właśnie chciałam...
Miałam zamiar wyjaśnić, jak to było z doktorem Banksem, ale nagle mi się odechciało. Najchętniej cofnęłabym taśmę, wróciłabym do tego momentu na podłodze, ale tym razem bez ingerencji Simona, na tyle długo, by zobaczyć, czy doszłoby do tego, co myślałam, że się stanie. Ale nie było sposobu na przewinięcie taśmy. Nie tym razem zatem.
- Chciałabym zmienić spodnie.
- Jasne - powiedział Simon i z rozmachem rzucił się na sofę.
W drzwiach usłyszałam: „Chloe". Odwróciłam się; Derek chyba próbował wymyślić jakiś pretekst, żeby iść ze mną, a ja starałam się mu pomóc, daję słowo, a wtedy on by na pewno z tego skorzystał, ale... Miałam pustkę w głowie, a on tylko bąknął w końcu:
- Może chcesz jabłko albo coś takiego, bo ja w tym czasie się rozejrzę, więc...
- Jasne - powiedziałam.
I to by było na tyle.
Rozdział dwudziesty ósmy
Nie wiem, może zabrzmi to idiotycznie, ale muszę przyznać, że zostałam na górze dłużej, niż sądziłam, czesząc włosy, myjąc twarz, czyszcząc zęby, usuwając plamę z dżinsów suszarką do włosów, kiedy się zorientowałam, że nowe źle leżą.
Jeśli pamiętać o tym, że Derek widział mnie już w różowych spodniach od pidżamy, z pobrudzoną twarzą i gałązkami we włosach, raczej trudno było oczekiwać, że miętowo odświeżony oddech sprawi, iż zaprze mu dech w piersi, ale przynajmniej ja poczułam się lepiej.
Wyszłam z pokoju i zaczęłam szukać Tori. Po zebraniu strategicznym zaraz się ulotniła, mówiąc coś o sprzątaniu, więc nie zdążyliśmy jej powiedzieć o Roysie i doktorze Banksie. Z parteru dochodził odgłos odkurzacza, idąc tropem kabla, dotarłam do biblioteki. Wspięła się na stołek i czyściła stare książki w skórzanej oprawie.
- Chyba daj sobie spokój - powiedziałam. Przecież jutro wyjeżdżamy.
- Nie szkodzi.
Nie wiem, co mnie uderzyło, może ten uśmiech zadowolenia z powodu sprzątania, w każdym razie weszłam i rozejrzałam się. Na otwartym laptopie wirowały koła wygaszacza ekranu.
- To komp Margaret - powiedziałam i podeszłam bliżej - Wchodziłaś do niego?
- Chciałam napisać do paru kumpelek, że ze mną wszystko OK, ale nie ma Internetu.
- Aha.
- Nie wierzysz mi? Sprawdź sama. Nie ma Wi-Fi, a żadnego wyjścia na sieć nie widzę, czemu trudno się dziwić, skoro nawet nie ma stacjonarnych telefonów.
- Nie o to mi chodziło. Wysyłać jakieś listy, żeby nas zdradzić? Mowy nie ma.
Zeszła ze stołka i usiadła na rogu biurka.
- Widzisz, jest pewien postęp, bo jeszcze tydzień temu kupiłabyś to. Kompletnie.
Poruszyłam myszą i pokazało się drzewo katalogów. Spojrzałam na nią pytająco.
- To nie to, co myślisz - powiedziała.
- A co myślę?
- Że szpieguję dla Grupy Edisona, zbieram dla nich informacje. Albo usiłuję ich namierzyć, żeby dać znać, gdzie jesteśmy.
- Wiem, że nie jesteś szpiegiem.
- Nie wiem, czy dziękować ci za zaufanie, czy ci przywalić za to, że jesteś zbyt grzeczna, żeby mnie oskarżyć prosto w oczy. Tak czy siak, na pewno myślą tak chłopacy, a przede wszystkim Derek. I dobrze wiem, dlaczego tak myślą.
- Dlaczego?
- Bo za łatwo mi poszło tam pod domem Andrew. I mają rację. Za łatwo. - Poprawiła się na biurku. - Z początku w ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Jak uciekłam, aż mnie rozpierało: „Ale jestem super. Ci durnie nie wiedzieli, z kim mają do czynienia". - Roześmiała się, ale nie przyszło jej to łatwo. - Jak trochę ochłonęłam, pomyślałam: „Spoko, jestem dobra, ale nie aż tak”. Dobrze wiedzieli, że jak się wścieknę, mam te wybuchy więc nie jestem taką bezbronną panieneczką. Może dlatego uciekłam tak łatwo, że mi na to pozwolili.
- Po co?
- Dobre pytanie. Z początku myślałam, że coś mi doczepili. Przetrząsnęłam ubranie, wyprałam, nawet wyprasowałam.
- Niezły pomysł.
- E, tam, tyle już z wami przebywam, że zaczynam świrować. Ale fakt, pomyślałam, że skoro tylko mnie jedną złapali, to podsunięcie mi jakiegoś GPS-a i wypuszczenie nie byłoby takie głupie, bo sama bym ich nie poprowadziła. Dlatego chciałam się upewnić, że nie mam żadnego nadajnika.
- I co, nie masz?
- Nic w każdym razie nie znalazłam. Wtedy zostaje druga możliwość: jestem taką małą płoteczką, że nie warto się mną tak przejmować.
- Zaraz, posłuchaj...
- Zastanów się tylko. Dowiadują się, że mały wilkołak atakuje, potem Andrew ucieka. Mają mało ludzi, więc zostawiają ze mną tylko jednego w nadziei, że sobie poradzi. No, ale sobie nie poradził.
- OK, ale co na tym robisz? - spytałam i brodą wskazałam komputer.
- Chcę dowieść, że nie jestem szpiegiem. Szpiegując. - Odwróciła do mnie komputer. - Jak trochę poszperam, to przynajmniej będzie ze mnie jakiś pożytek. Dało mi do myślenia, jak Andrew powiedział, że nie może się skontaktować z Gwen. - Pisała, mówiąc, a palce śmigały po klawiaturze tak, że nie było ich widać. Russell z pewnością nie działał sam. Może z Gwen, ale raczej nie. Nie lubiła go.
- Nie?
- Uważał ją za tępą blondynkę. Jeśli się do niej zbliżał, to tylko po to, żeby zajrzeć jej w dekolt. Nie wygląda też na geniusza zła. Ktoś inny musiał ułożyć plan, żeby złapać Dereka, a potem rozprawić się także z resztą nas. Ja podejrzewam Margaret. Obejrzałam jej pliki i pocztę. Teraz siedzę w tym, co usunęła, a przynajmniej tak jej się wydawało. Nawet jak usuniesz zawartość pliku do śmieci, a potem opróżnisz kosz, dalej to jest na kompie, tylko trzeba umieć znaleźć. - Przelatywała przez katalogi tak szybko, że zakręciło mi się w głowie.
- Naprawdę jesteś...
- Jak powiesz, że geek, poćwiczę na tobie rzucanie czarów. Jestem niezła w projektowaniu, ale wiem też trochę o hackingu, dzięki jednemu z moich chłopaków, który włamywał się, żeby poprawiać sobie stopnie, bo wtedy miał więcej czasu na granie. Jakby World of Warcraft była najlepszą drogą do college'u. Zanim go rzuciłam, nauczył mnie podstaw. Nigdy nie wiadomo, co ci się może przydać.
Na pewno przydało się wcześniej; przypomniałam sobie, jak Tori zaszantażowała doktora Davidoffa, żeby pozwolił jej wyjść z laboratorium.
- Dobra, mam listę wywalonych maili. Ustawiłam filtr na nasze imiona i ojca Simona. Jak się nazywały te wilkołaki, które najął Russell?
- Ramon i Liam, ale to Liam był kontaktem. Poczekaj, przeliteruję ci...
Rzuciła mi spojrzenie, pod którym umilkłam. Wystukała polecenie, nic nie wyskoczyło.
- Są jakieś od Russella albo do niego?
- Znalazłam go w książce adresowej, MedicGuy56. Zaraz sprawdzę.
Przeglądała listy wysłane do Russella, gdy kazałam je, cofnąć, gdyż jedno słowo przykuło moją uwagę. Syracuse, siedziba Stada. Instrukcja, jak znaleźć dom koło Bear Valley, miasteczka pod Syracuse. Czytałam dalej:
Tomas przypomina, żeby nie wchodzić do domu. Czekajcie i zbliżajcie się do nich tylko na zewnątrz, najlepiej w miejscach publicznych i tylko, powtarzam: tylko, kiedy dzieciaków nie ma w pobliżu. Jeśli się da, kontakt z Alfą albo kobietą. Tomas mówi, że nigdy nie będzie dość powtarzania: a) nie wchodzić do domu; b) nie zbliżać się, gdy są dzieciaki.
- Alfa? - spytała Tori.
- Samiec Alfa, tak się określa przywódcę wilczej watahy. Adres, pod który mieli dostarczyć Stadu Dereka.
- No to mamy dowód.
- Szukaj dalej, im więcej znajdziemy, tym lepiej. Ustaw filtr na Alfa, Stado, Bear Valley, Tomas.
- Już się robi, proszę pani.
W hallu rozległ się hałas, podskoczyłam do drzwi; to była Margaret, ale nie szła do biblioteki. Za mną Tori mruknęła: „Nie, to nie...”, urwała, a potem zaklęła pod nosem, w jednej chwili byłam koło niej. Kilka tylko linijek listu od Margaret, która zapewniała odbiorcę, że przekazała polecenie Tomasa „osobie wynajętej przez Russella, żeby rozwiązać sytuację".
- Następny dowód - powiedziałam. - W czym problem?
Tori wskazała na e-mailowy adres odbiorcy: acarson@gmail.com.
- A-a-andrew?! Nie, to niemożliwe! Nie ma innego Carsona?
- To Andrew, Chloe. Mówiłam, sprawdziłam jej książkę adresową. Jest także odpowiedź.
Przeskoczyła do następnego listu. Króciutki. Od Andrew:
OK. Dzięki.
- Spójrz na datę - powiedziała.
Wysłany tego dnia, kiedy po raz pierwszy zetknęliśmy się z Liamem i Ramonem. Tego dnia, kiedy Andrew miał być uwięziony przez Grupę Edisona.
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Tori szukała dalej, ale niewiele już znalazła, tyle że nie trzeba było nic więcej, żeby potwierdzić nasze podejrzenia. Andrew uczestniczył w spisku, którego celem było przekazanie Dereka Stadu. I robił to z własnej woli.
- Więc Andrew należy do Grupy Edisona? - powiedziała Tori. - To trochę bez sensu.
- Wcale nie. - Odsunęłam laptop i także usiadłam na biurku. - Byłyśmy w laboratorium, widziałyśmy sporo personelu. Rozpoznałaś kogoś z nich tamtej nocy koło Andrew?
- To była ochrona, nie miałyśmy okazji ich zobaczyć.
- Wcale nie. Widzieliśmy ich, Simon, Derek i ja po ucieczce z Lyle House. Także ty i ja, kiedy urwałyśmy się Grupie Edisona. Za jednym i za drugim razem to był głównie personel i tylko kilku strażników. Gdyby mieli taką wyspecjalizowaną ochronę, nie użyliby jej do tego?
- Może to byli i strażnicy, i personel. Jak miałyśmy poznać? Mieli przecież... - Popatrzyła na mnie. - Mieli coś na kapeluszach, co nie pozwalało rozpoznać twarzy. Jak chcieli nas złapać w magazynie, tego nie było.
- Także wtedy, jak ja uciekałam z Derekiem z Lyle House. Po co chować twarze, skoro już je widzieliśmy? - Znowu zastanowiłam się nad tamtą nocą. - Nie tylko ty za łatwo uciekłaś.
- Chodzi ci o Andrew?
- Nie tylko o niego. Ja schowałam się na drzewie. Znalazła mnie jedna z kobiet. Zleciałam na nią. Głupie rozwiązanie, ale podziałało: straciła przytomność. Albo przynajmniej tak mi się wydawało.
- Widzisz, jakie dobre jesteśmy obydwie.
- Nie całkiem.
Uśmiechnęłyśmy się do siebie niewyraźnie.
- Tam koło domu Andrew to nie była Grupa Edisona. To próbowała powiedzieć mi mama.
- Jak chcecie rozmawiać o takich rzeczach, to może lepiej idźcie na dach - burknął od drzwi Derek. - Albo ciszej. Słychać was w całym hallu.
- Tylko dlatego, że masz ten swój podrasowany słuch - odcięła się Tori.
Chciałam coś powiedzieć, ale Derek nie dopuścił mnie do słowa.
- Simon musi porozmawiać z Andrew. Pomyślałem, że... - Spojrzał niespokojnie na Tori. - Że może gdzieś na strychu są stare akta. Nie chciałabyś pójść i poszukać? Może będą jakieś informacje o Banksie...
Z trudem stłumiłam chęć zawołania: „Jasne!". I co z tego, że właśnie wykryłyśmy, że ci sami ludzie, którzy nas ukryli, trzy dni wcześniej usiłowali nas zabić? O wiele ważniejsze było pokazanie Derekowi, że może na mnie liczyć.
- Nie mogę - odrzekłam. - Właśnie...
- Nie ma sprawy - powiedział i zaczął się wycofywać.
- Zaczekaj - powiedziałam. - Zrobiłabym to, gdyby...
- Gdyby nie to, że nie ma teraz czasu na takie zabawy - wpadła ml w słowo Tori. - Pomaga mi właśnie wykryć spisek, którego stawką jest życie. Nasze życie.
- To nie Edison ścigał nas pod domem Andrew - odezwałam się. - To on sam i cała jego grupa.
Opowiedziałam mu wszystko. Miałam nadzieję, że powie, iż nie mamy racji, popełniłyśmy gdzieś błąd i jest inne, racjonalne wyjaśnienie.
Ale kiedy skończyłam, zaklął. Zrobił kilkanaście kroków w jedną i drugą stronę, przeklinając pod nosem, potem stanął i odgarnął włosy z oczu.
- Pomyliłyśmy się, prawda? Źle żeśmy wszystko zinterpretowały?
- Nie.
Teraz ja zaklęłam, co sprawiło, że brwi Tori podjechały wysoko do góry.
- Jestem wściekły na siebie - burknął Derek. - Widziałem tę możliwość. Sam siebie pytałem, czy nam nie za łatwo wtedy poszło. Czemu strzelają do nas, kiedy wcześniej były lotki. Czemu ukrywają twarze. Ale nigdy mi do głowy nie przyszło, że Andrew mógł być w to wmieszany. Chociaż wczorajszej nocy nie wykluczałem tego, że Andrew może stać za Liamem i Ramonem.
- Ale mówiłeś...
- Że mu ufam. Tak, ufałem, ale wiedziałem też, że jest zdania, że będzie mi lepiej ze swoimi. Dlatego chciałem zobaczyć jego reakcję. I wtedy pomyślałem, że nie ma z tym nic wspólnego.
- Naprawdę wydawał się zaskoczony - powiedziałam. - I wściekły.
Tori wzruszyła ramieniem.
- Musi być dobrym aktorem, ale mnie interesuje coś innego. Czy tylko ja nie rozumiem, dlaczego odstawili tę całą szopkę z Grupą Edisona, skoro i tak szliśmy do Andrew?
- Iść nie znaczy jeszcze zostać - mruknął Derek.
- Jak to?
- Mogliśmy nie chcieć zostać, jakby coś nam się nie spodobało - wyjaśniłam. - A dwa razy już im uciekliśmy.
- Więc gdyby nas przekonali, że Grupa Edisona nas wytropiła i czyha gdzieś w pobliżu, gotowa zabić...
- Lepiej by to podziałało niż tresowane psy i drut kolczasty. - Zerknęłam na drzwi. - Mówiłeś, że Simon...
Derek zaklął po raz kolejny.
- Cholera, jest z Andrew. Jestem pewien, że cokolwiek oni tu planują, nie chodzi o skrzywdzenie Simona, ale muszę go stamtąd wyciągnąć. Przypomnę mu, że minęła jego pora na przekąskę. Cukrzycy muszą jeść regularnie, więc to nie zabrzmi podejrzanie.
Pokiwałam głową.
- Musimy być ostrożni.
- Walić ostrożność - prychnęła Tori. - Ja spadam.
Patrzyliśmy na nią, nie rozumiejąc.
- Mówię serio, idę. Jeśli tylko ktoś idzie ze mną.
Dalej wpatrywaliśmy się w nią. Westchnęła.
- Trudno, ale jak wszystko się spieprzy, będzie na was, bo ja chciałam natychmiast stąd spadać.
- Zmywamy się stąd - powiedział Derek - jak tylko się dowiemy, ile się da, co planują. Mówicie, że to laptop Margaret, nie Andrew.
Kiwnęłam głową.
- Tak, ale wiem, jak dobrać się do kompa Andrew, jeśli chcesz, żeby Tori go przeszukała.
- Ekstra. Tak zróbcie. Chcę wiedzieć dokładnie co zamierzają.
Rozdział trzydziesty
- Andrew?
Zajrzałam do kuchni, gdzie razem z chłopakami przyrządzał kanapki.
- Tak?
- Ta książka, o której mówiłeś, pamiętasz...?
- Tak. Laptop jest w gabinecie. Chyba nawet włączony.
- Jakieś hasło?
Uśmiechnął się.
- Nie. Wprawdzie niepublikowane rękopisy to cenna rzecz, ale nie ma na nie czarnego rynku. Na pulpicie masz ikonę książki.
Podał mi tytuł.
- Tori może też poczytać?
- Jasne. Im więcej uwag od grupy docelowej, tym lepiej. Jak tylko coś nie pasuje, wiesz, postacie, akcja, język, podkreślajcie albo róbcie komentarze.
Tori tylko przewróciła oczyma na widok zabezpieczeń czy ich braku - w kompie Andrew. Jak większość laików był przekonany, że to, co usunie, znika bezpowrotnie. A nawet jeśli coś wiedział, że jakieś ślady zostają, nie przypuszczał, byśmy były w stanie je wykryć. I miałby rację... gdyby nie Tori.
Zaczęłyśmy od poczty, natychmiast znalazłyśmy odpowiedź na list Margaret, nie mogło już więc być najmniejszych wątpliwości. Także kilka listów między nim i Tomasem, w których Andrew starał się zadbać o bezpieczne dostarczenie Dereka do Stada. Naprawdę tak mu zależało na bezpieczeństwie Dereka? Przecież Liam dostał polecenie, by go zabić w razie konieczności. Czy to się odbyło za plecami Andrew? To by tłumaczyło jego szok, kiedy się dowiedział, co się przydarzyło Derekowi i mnie.
A może po prostu nie byłam jeszcze gotowa uznać, że Andrew jest po tamtej stronie. Polubiłam go. Naprawdę. Wystarczył jednak następny e-mail, by wszystkie te miłe uczucia wyparowały. E-mail niezwiązany z Liamem, Ramonem ani Grupą Edisona. Gdy Tori na niego trafiła, obie czytałyśmy go kilkakrotnie, nie wierząc własnym oczom, aż wreszcie wykrztusiłam:
- Ch-ch-chyba pójdę po chłopaków.
- A ja zobaczę, czy jest tego więcej - powiedziała, gdy ja byłam już w drzwiach.
Dereka dopadłam samego w bibliotece, jak kartkował przy półce jakąś książkę.
- Nareszcie cię znalazłam - sapnęłam z ulgą.
Odwrócił się z tym swoim ćwierćuśmiechem, który sprawiał, że nagle wszystko we mnie tak się kotłowało, że zapominałam, o co mi chodzi.
- J-j-jest gdzieś tu Simon?
Zmarszczył brwi, a potem się odwrócił.
- Na górze. Jest tak wkurzony na Andrew, iż to chyba najlepsze dla niego miejsce do chwili, gdy się wyniesiemy, bo inaczej powie mu coś, czego nie chcemy. Potrzebny ci do czegoś?
- M-m-może ty najpierw zobacz. - Spojrzał przez ramię. - Coś znalazłyśmy.
- Aha.
Na chwilę znieruchomiał, jakby przerzucał biegi myślowe, potem kiwnął głową i poszedł za mną.
Słysząc nas, Tori okręciła się w fotelu.
- Jest więcej - syknęła. - Wysyłał je co kilka tygodni. Ostatni raptem kilka dni temu.
- Świetnie - powiedziałam. - Mogłabyś zerknąć, czy Andrew nie idzie?
- Jasne!
I już jej nie było.
- Czekaj! - Złapałam Dereka za rękaw, gdy ruszył do zwolnionego przez Tori fotela. Chciałam powiedzieć coś, sama nie wiem co. Jak go uprzedzić, że to będzie coś więcej niż tylko szok? Mruknęłam więc tylko: - Zobacz sam.
Kiedy przeczytał listy, znieruchomiał tak, jakby nawet przestał oddychać. Po kilku sekundach przysunął laptop i przeczytał raz jeszcze. I jeszcze. W końcu odepchnął fotel i wypuścił głośno powietrze.
- Więc żyje - powiedziałam. - Twój ojciec.
Spojrzał na mnie i... nic na to nie mogłam poradzić, że podbiegłam i go przytuliłam. Dopiero po chwili zorientowałam się, co robię, więc odskoczyłam, potykając się i bąkając:
- P-p-przepraszam... J-j-a t-t-tylko cieszę się razem z t-t-tobą.
- Wiem.
Siedząc, wyciągnął rękę i przyciągnął mnie bliżej. Staliśmy tak wpatrzeni w siebie, on trzymał za brzeg mojej koszulki, a mnie serce łomotało tak głośno, że byłam pewna, iż słychać je w całym pokoju.
- Jest więcej - powiedziałam po kilku sekundach - Tori mówi, że jest więcej tych listów.
Kiwnął głową i odwrócił się do komputera, robiąc też miejsce dla mnie. Kiedy się przysunęłam, on odepchnął fotel i pociągnął mnie przed siebie, a ja, zaskoczona, mało się nie przewróciłam o własne nogi, ale mnie podtrzymał i usadził na kolanach, jedną ręką obejmując w pasie tak delikatnie, jakby pytał: „Tak jest dobrze?". Było, ale krew tak mi łomotała w uszach, że prawie nic więcej nie słyszałam. Całe szczęście, że byłam do niego odwrócona plecami, bo policzki miałam z pewnością purpurowe.
Więc nie pomyliłam się, jeśli chodzi o jego spojrzenie. Było coś, a przynajmniej mogło być. O Boże, ależ chciałam, żeby było. Teraz jednak zbyt wiele działo się prócz tego. Ze wstydem muszę przyznać, że jakaś cząstka we mnie cieszyła się z tego, gdyż w ten sposób zyskiwałam czas, by się trochę uspokoić.
Po chwili mogłam już skupić się na ekranie. Raz jeszcze przeczytałam pierwszy e-mail:
Tu Kit. Mam kłopoty. Nie wiesz, gdzie są chłopaki?
I odpowiedź Andrew:
Nie wiem. Jakie kłopoty? Mogę coś pomóc?
Teraz dłuższy list od ojca Dereka i Simona:
Nasts mnie dopadli. Przeczytali artykuł o D. Wytropili, zanim mogłem uciec. Poszedłem z nimi, żeby odciągnąć uwagę od chłopaków. Trzymali mnie kilka miesięcy, aż dałem im, czego chcieli. Chłopaków już od dawna nie było. Myślałem, że GE, ale w laboratorium ani śladu. Może Nasts? Opieka dziecięca? Nie wiem. Pomóż, bracie. Zrób wszystko. Błagam.
Podał telefon i adres e-mailowy, ale zaznaczył, że je zmieni i że odezwie się za kilka tygodni.
Przeskoczyłam do następnego listu. Derek czytał ponad moim ramieniem. Były jeszcze trzy tej samej treści. Pan Bae prosił o jakiekolwiek informacje, Andrew odpowiadał, że szuka Simona i Dereka, a jego kontakty w Grupie Edisona zapewniają, że chłopaków u nich nie ma.
Ostatni list od pana Bae pochodził sprzed trzech dni; wtedy Andrew miał znajdować się w rękach Grupy Edisona, a to znaczyło, że dostał go, wiedząc już, gdzie są Simon i Derek.
- Musi być odpowiedź - mruknął Derek, sięgając po mysz.
Została wysłana tej nocy, gdy Andrew i jego kumple odgrywali siły specjalne, aby nas zmotywować do pozostania w domu Andrew.
Ciągle nic, ale jest trop. Facet od Cortezów mówi, że podobno trzymają paru chłopaków. Odezwę się, jak będę miał coś więcej.
- Od Cortezów? - spytałam.
- Część Cabal, tak jak Nast. Korporacje prowadzone przez paranormalnych. Potężne i bogate, ale bardziej mafia niż Wall Street.
- Więc Andrew kłamał!
- Mało tego. Skierował ojca na fałszywy trop, podczas kiedy dokładnie wiedział, gdzie jesteśmy.
- To wszystko zmienia.
Przytaknął.
- Musimy stąd uciekać jak najprędzej.
Znowu kiwnął głową, ale się nie ruszał. Na kartce zanotowałam ostatni adres e-mailowy i telefon; podałam Derekowi, ale potrwało chwilę, zanim dostrzegł moją dłoń.
- Wszystko OK? - spytałam.
- Wiesz... Andrew chciał się mnie pozbyć, trudno, OK. Ale tak nabierać ojca... Tata mu ufał.
- A teraz nie możemy. Kiepsko, ale najważniejsze, że wasz ojciec żyje.
Uśmiechnął się, najpierw tylko kącikami ust, ale potem całą twarzą, a mnie od tego zamarło serce. Odpowiedziałam tym samym i drgnęłam, żeby go objąć, ale w ostatniej chwili powstrzymałam się, cała czerwona.
Chwycił mnie za łokcie, a potem zaplótł sobie moje ręce na karku.
Nagle drgnął i odkręcił się na fotelu tak gwałtownie, że mało nie spadłam. Teraz i ja usłyszałam kroki na schodach; poderwałam się na czas, żeby nie zobaczył nas Simon, który stanął w progu zadyszany, bo chyba biegł.
- Tori mówi, że coś macie. O ojcu.
Odsunęłam się, żeby Derek mógł mu pokazać e-maile, a potem wyszłam, żeby uważać na Andrew i zostawić ich samych. To była wiadomość, na którą przez cały czas czekali, i zaczynali się dręczyć, że nigdy jej nie usłyszą, więc nie chciałam podsłuchiwać.
- Chloe?
Derek kiwnął na mnie, żebym weszła. Simon siedział przy klawiaturze, na ekranie był pulpit.
- Nie ma Internetu, jeśli tego szukacie - powiedziałam. - Także stacjonarnego telefonu.
- Andrew ma komórkę - przypomniał Simon.
- Za duże ryzyko - powiedział Derek. - Jest automat na stacji benzynowej. Spadając stąd, zadzwonimy i uzgodnimy z nim miejsce spotkania.
Simonowi roziskrzyły się oczy na samą tę myśl, ale zaraz spochmurniał, gdyż z jednej strony była myśl o ojcu, z drugiej - o zdradzie Andrew.
- Zaraz uciekamy, tak? - upewniłam się.
- Tak - powiedział Derek. - Zaraz.
Rozdział trzydziesty pierwszy
Byliśmy już teraz prawdziwymi ekspertami w zwiewaniu. Wprowadziliśmy Tori, a potem rozdzieliliśmy się, żeby przygotować wszystko, co potrzebne: ubrania, kasę, szamę. Podczas kiedy dwie osoby pakowały się, dwie pozostałe były na czatach i rozmawiały głośno ze sobą, aby Andrew nie musiał się zastanawiać, czemu dom z czworgiem nastolatków na pokładzie zrobił się nagle cichy i spokojny. Całe szczęście, że Andrew cały ten czas siedział w kuchni, więc nikt z nas nie musiał spojrzeć mu w twarz.
Tori i ja odstawiałyśmy właśnie przedstawienie pod tytułem „Siema, jesteśmy tutaj!", kiedy pojawił się Derek, trzymając pod pachą dżinsowe kurtki.
- Znalazłem w piwnicy - wyjaśnił. - Teraz bywa jeszcze zimno. - Mnie dał czerwoną, a Tori niebieską.
- Simon szuka dobrej dla siebie i zaraz tu będzie. Spadamy tylnymi drzwiami. Najpierw wasza trójka. Ja zostanę, żeby Andrew nie wyszedł, dopóki nie będziecie bezpieczni w lesie.
- A jak wyjdzie? - spytałam.
Derek potarł dłonią usta, dając do zrozumienia, że nie liczy się z taką możliwością.
- Tylko mi nie mów, że miałbyś jakiś problem z tym, żeby go załatwić - nastroszyła się Tori. - Po tych jego świństwach? Moim zdaniem powinniśmy zrobić to teraz, wtedy nie trzeba by było kryć się i maskować. Ja rzucę czar, a wy go zwiążecie.
- Spoko - powiedział Simon, dołączając do nas. - Pamiętam jeszcze parę węzłów ze skautów.
Derek zawahał się, a potem spojrzał na mnie, co mnie trochę zdziwiło, ale wybąkałam: „Ja... się zgadzam", nie wiedząc, czy o to mu chodziło, ale kiwnął głową, więc dodałam, pewniejszym głosem:
- To najlepsze rozwiązanie, bo jak się zorientuje, że nas nie ma...
Rozległ się dzwonek do drzwi i powiem tyle, że nie ja jedna podskoczyłam. Derek chwycił nasze rzeczy, gotów do skoku.
- Dzieciaki? - rozległ się głos Andrew. - Ktoś otworzy? To Margaret.
- Trochę gorzej - mruknęła Tori. - Ale nie dużo. Jest stara, a poza tym to tylko nekromantka. - Zerknęła na mnie. - Sorki.
Kroki Andrew w hallu.
- Jak tam?
- Już idę! - zawołał Simon.
- Najpierw Margaret - szepnął Derek. - Tori czaruje, Simon wiąże. Ja biorę na siebie Andrew. Chloe, na wszelki wypadek schowaj do szafy kurtki i torby.
Kurtki i torby? Czasami naprawdę chciałam, żeby moje moce były troszkę większe. Dźwignęłam dwa plecaki, Derek skierował się do kuchni, a Simon i Tori do drzwi wejściowych.
Kiedy wracałam po pozostałe rzeczy, usłyszałam głos Margaret. Czar Tori nie podziałał?
- To Gordon - przedstawiła Margaret. - A to Roxanne. Pomyśleliśmy, że skoro nie ma Russella i Gwen dobrze, byście poznali jeszcze innych ludzi z naszego kółka. A teraz musimy się wspólnie naradzić co do planów.
Tori bez przekonania zasugerowała, że może załatwimy całą czwórkę. Kiepskie mieliśmy szanse przeciw czworgu dorosłych, szczególnie że nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać po Gordonie i Roxanne. Najlepiej byłoby wymknąć się, podczas gdy oni by się naradzali, ale koniecznie chcieli żebyśmy i my w tym uczestniczyli. Simon powiedział, że nie zniesie widoku twarzy Andrew, więc ja i Derek mieliśmy go jakoś usprawiedliwić. To mnie przede wszystkim wypytywali o laboratorium Grupy Edisona i personel.
Musiałam sięgnąć po doświadczenia z kółka teatralnego, żeby odstawić szopkę. Jak najrzadziej starałam się spoglądać na Andrew. Trudno mi było nad sobą zapanować, gdy wiedziałam, że guzik ich obchodzi, co mówię, bo wcale nie zamierzali organizować żadnej akcji odbijania. Nie miałam pojęcia, co tak naprawdę zamierzają, ale jednego byłam pewna - nie pobędziemy tu dostatecznie długo, żeby się dowiedzieć.
Wreszcie dali nam spokój.
- Idź po Simona - szepnął Derek do Tori. - Ja zaniosę rzeczy do lasu. Chloe, ubezpieczaj mnie.
Do ubezpieczania lepsza byłaby Tori ze swoimi czarami, ale nie odezwałam się. Derek w dalszym ciągu nie do końca jej ufał.
Ledwie Tori zaczęła wchodzić po schodach, kiedy rozległ się głos:
- Ej, gdzie jesteście?
Derek zaklął. To Gordon, ten nowy koleś.
- Tutaj - powiedziałam, idąc w jego kierunku.
Derek ruszył za mną.
Gordon był mniej więcej w wieku Andrew, przeciętnego wzrostu, ale za to z wydatnym brzuszkiem i siwą brodą. W pracy pewnie go wynajmowali do odgrywania Świętego Mikołaja.
- Jeszcze o coś chcecie spytać? - rzuciłam.
- Nie, oni we troje zajęli się układaniem planu, więc pomyślałem, że trochę z wami pogadam, bo nie było dotąd okazji. - Z szerokim uśmiechem podszedł do Dereka i uścisnął mu dłoń. - Na pewno mnie nie pamiętasz, prawda? Trudno się dziwić. Byłeś jeszcze zupełnie mały, kiedy widzieliśmy się ostatni raz. Pracowałem z twoim tatą, ale poza tym co wtorek grywaliśmy w pokera. - Poklepał Dereka po ramieniu i pociągnął go do saloniku. - Andrew mówi, że pasjonujesz się nauką, a tak się składa, że ja uczę fizyki, więc...
Gadał bez przerwy, a Derek rzucił mi tylko spojrzenie przez ramię, irytacja zmieszana z frustracją. Kiedy jednak otworzyłam usta, leciutko pokręcił głową. Znowu ugrzęźliśmy.
- Spadamy? - spytała Tori, która wróciła z Simonem.
- Jeszcze nie.
Gordon zwołał nas wszystkich. Znał moją ciotkę i matkę Tori, więc teraz chciał trochę pogawędzić z nami. Jeszcze wczoraj bylibyśmy zachwyceni, że możemy wywrzeć dobre wrażenie i wykazać, że jesteśmy normalnymi nastolatkami. Teraz jednak to była jedna wielka okropność, opowiadać historie życia facetowi, który może chciałby nas zabić, gdyby się okazało, że nasze moce są z jego punktu widzenia przerażające.
Wszyscy postanowili zostać na kolacji, więc mowy nie było, żebyśmy się urwali całą czwórką, i to jeszcze z plecakami.
- Nie możemy ich zostawić? - spytała Tori. - Mamy kasę, więc wszystko sobie ku...
- Tori? - zawołał Andrew. - Pomożesz mi przy kolacji?
- Może trochę... - zaczęła, ale wyjrzał z kuchni, a widząc naszą grupkę, odruchowo zmarszczył brwi, zaraz jednak zmusił się do uśmiechu.
- Przeszkodziłem w czymś ważnym?
- Planujemy, jak się stąd wyrwać - powiedziała Tori, a ja poczułam coś jak atak torsji. - Chcieliśmy po kolacji wyskoczyć na lody - wyjaśniła.
- Ach. - Andrew z zakłopotaniem przeciągnął ręką po włosach. - Rozumiem, że zaczynacie się tu dusić ale...
- Dostajemy, tej, no... - spojrzała na mnie, jakby szukała pomocy, i wypaliła: - ... kastrofobii. A poza tym ta kasa za sprzątanie zaraz mi wypali dziurę w kieszeni. Będziemy uważać i wrócimy przed zmrokiem.
- Tak, rozumiem, ale widzicie... Przepraszam, ale nie. Żadnego wychodzenia. - I znowu ten wymuszony uśmiech. - Jutro jedziemy do Buffalo i obiecuję, że po drodze staniemy na lody. To co, Tori, pomożesz mi?...
Zawiesił głos i nie miała wyjścia.
- Wie - mruknął Simon, kiedy usiedliśmy w pokoju gier i udawaliśmy, że się pasjonujemy Yahtzee.
- Mnie też się tak wydaje, ale może dostajemy już paranoi?
Oboje spojrzeliśmy pytająco na Dereka, który w zamyśleniu potrząsał kostkami, aż wreszcie powiedział:
- Chyba jest OK. Denerwujemy się i tyle.
- Chcemy się wyrwać i dlatego wydaje nam się, że nas blokują - powiedział z ulgą Simon, poprawił się w fotelu i zabębnił palcami po udzie.
- Musimy poczekać do nocy - oznajmił Derek. - Położymy się, poczekamy, aż Andrew zaśnie, i wtedy go dopadniemy. Reszty już nie będzie i to da nam trochę czasu; dopiero rano ktoś się zorientuje, że Andrew ma kłopoty.
- Brzmi nieźle - przyznał Simon - pytanie tylko, czy od tego czekania nie zeświru...
Urwał, gdyż Derek podniósł głowę i lekko odchylił w kierunku drzwi.
- Jakiś kłopot? - szepnął Simon.
- Komórka.
- No i co, wszyscy je mają.
- Są teraz tam - Derek pokazał w lewo. - A to jest stłumiony dźwięk od strony drzwi, gdzie zostawili płaszcze.
- A co to... - Simon nagle się wyprostował. - Komórka. Tato. - Poderwał się. - Gdzie numer?
Derek pokazał kartkę tak, żeby Simon nie mógł jej dotknąć.
- Wycziluj.
- Dobra, dobra. - Simon dwa razy odetchnął głęboko i spojrzał na brata: - Jak, czil?
Derek dał mu kartkę.
Chciałam zostać, ale Derek przywołał mnie gestem. Kiedy podeszliśmy do drzwi frontowych, kiwnął na Simona, żeby szedł dalej, i szepnął, że będziemy go osłaniać.
- I co myślisz o tej książce, którą Andrew redaguje? - Spytał na głos. Kiedy patrzyłam na niego zdziwiona dodał cicho: - Mów coś do mnie.
- Czy ja wiem... Na razie niezła, ale... Simon wyjrzał zza rogu i syknął:
- Nie ma sygnału.
- Przesuń się trochę - szepnął Derek. - Musi być zasięg.
Znowu zaczęłam coś paplać o książce, co nie było łatwe, skoro przeczytałam tylko pierwszą linijkę. Sypałam więc tylko ogólniki o akcji i stylu, aż wreszcie Simon wyjrzał, w jednej ręce trzymając przy uchu telefon, a drugą machając jak szalony.
- Dzwoni!
Derek jemu kazał się cofnąć, a mnie nawijać dalej. Więc nawijałam, ale jednocześnie nasłuchiwałam, co mówi Simon.
- Tato? To ja, Simon. - Głos mu się załamał, odkaszlnął i ciągnął: - Dobrze, tak. - Pauza. - Też tutaj jest. Ze mną. Jesteśmy z Andrew. - Pauza. - Tak, wiem, próbujemy... - Pauza. - Nie, nie u Andrew. Dom kiedyś należał do Todda Banksa, starego... Tato? Tato? - Derek zrobił krok do przodu, dając mi znak, żebym uważała. - Sygnał siada - szepnął Simon.
Derek chciał coś powiedzieć, ale obrócił się, by spojrzeć w głąb hallu, i, oczywiście, sekundę później ja też, usłyszałam kroki.
- Kolacja! - zawołał Andrew.
- Już idziemy! - odkrzyknęłam.
- Spróbuję jeszcze... - zaczął Simon, ale Derek nie dał mu dokończyć.
- Nie. Muszę wymazać rozmowę. Idźcie z Chloe do kuchni. W nocy zadzwonimy ze stacji.
Wszyscy dziubali w kolacji, coś tam podjadając, żeby nie wypadło to podejrzanie. Derek patrzył na nas znacząco, żebyśmy się najedli na zapas, ale sam zjadł, jak na niego, ledwie co, gdyż przez cały czas nasłuchiwał, czy aby ojciec nie oddzwoni i nas nie zdemaskuje.
Nie oddzwonił. Z tego, co słyszałam, Derek nauczył się czujności od niego. Tam, gdzie każdy normalny człowiek odruchowo zadzwoniłby, kiedy połączenie się przerwało, ojciec najpierw sprawdził numer i widząc, że jest Gordona, powstrzymał się.
Nie zadzwonił też do Andrew, który go nie poinformował, że jesteśmy z nim, co wyglądało bardzo podejrzanie. Żadnych kontaktów, musiał zacząć szukać chłopaków sam.
Czy usłyszał jeszcze to, że jesteśmy w domu Banksa? Wiedział, gdzie to jest? Jeśli tak, to zjawi się tu za późno, i co, wpadnie, usiłując uwolnić synów, których już tu nie będzie?
Przypomniałam sobie, że stacja benzynowa jest tylko o piętnaście minut od domu, więc powinniśmy ostrzec pana Bae, zanim weźmie się do czegokolwiek. Chyba że jest tak niedaleko, że zdąży, zanim jeszcze wyruszymy. Fajna perspektywa, ale nie należało na to liczyć, a może nawet i chcieć. Klarował się plan: bezpiecznie stąd uciekniemy, znajdziemy pana Bae i z jego pomocą uratujemy ciotkę Lauren i Rae.
Rozdział trzydziesty drugi
Wróciłam do pokoju o dziewiątej. Tori siedziała pogrążona w Hrabim Monte Christo i tylko kiwnęła mi głową. Dopiero jak skończyła rozdział, porozmawiałyśmy przez chwilę, ot, tak, o niczym ważnym, udając spokój, podczas gdy w głębi ducha modliłyśmy się, by czas szybciej płynął. Już niedługo, jeszcze tylko parę godzin...
Derek powiedział, że Andrew nigdy nie kładzie się przed północą. Jeśli mamy go obezwładnić, kiedy będzie smacznie spał, musimy poczekać do drugiej.
Ku swemu zdziwieniu zasnęłam tak mocno, że nie usłyszałam budzika, który wcześniej dał mi Derek. Zbudziła mnie Tori, szarpiąc za ramię jedną ręką, a drugą usiłując wyłączyć dzwonek.
Ziewnęłam i parę razy mrugnęłam powiekami.
- Uciekanie, kiedy przez tydzień prawie się nie zmrużyło oka, to nie jest najlepszy pomysł - powiedziała. - Ale na szczęście pomyślałam o tym.
Otworzyła puszkę coli i podała mi.
- Nie jest tak dobra jak kawa - powiedziała - ale coś mi się wydaje, że kawy to ty nie pijesz.
Przytaknęłam i przełknęłam kilka łyków. W milczeniu tylko pokręciła głową.
- Dzieciaki - powiedziała i przewróciła oczyma.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadł Simon.
- A co to? - żachnęła się Tori.
- Derek - powiedział do mnie. - Nie mogę go obudzić.
Pobiegliśmy do ich pokoju. Derek leżał na brzuchu z rozrzuconymi kończynami, kołdra zleciała na podłogę. Miał na sobie tylko szorty.
Chwyciłam go za ramię; miałam palce zimne od puszki, ale ani nie drgnął.
- Oddycha - szepnął Simon. - Tylko nie chce się zbudzić.
Tori podeszła i jak zobaczyłam kątem oka, obrzuciła Dereka spojrzeniem.
- Wiesz, z tej perspektywy to nawet nie najgorzej wygląda - powiedziała.
Spiorunowałam ją spojrzeniem i nachyliłam się nad Derekiem, powtarzając jego imię na tyle głośno, na ile się odważyłam.
- Generalnie nie dla mnie - ciągnęła - ale jak ktoś lubi typ środkowego obrońcy, to czemu nie...
Znowu popatrzyłam na nią wściekle i się zamknęła.
- Zasłaniasz mi - powiedziałam i zrobiłam gest, żeby się odsunęła.
- Znasz się na pierwszej pomocy, Chloe? - spytała. Pokręciłam głową. - W takim razie to ty mi zawadzasz. Spadaj! - Ustąpiłam jej miejsca. Sprawdziła puls i oddech Dereka, powiedziała, że są w normie, potem nachyliła się do ust. - Nic w oddechu, pasta do zębów i tyle...
Derek otworzył oczy i pierwsze, co zobaczył, to twarz Tori o cale od niego. Poderwał się i wymamrotał przekleństwo. Simon zachichotał; spojrzałam na niego surowo, żeby się uciszył.
- Jak się czujesz? - spytałam Dereka.
- Już dobrze - odpowiedział za niego Simon.
Na widok Tori ruszyło mu serce.
- Nie mogliśmy cię dobudzić - wyjaśniłam. - Tori sprawdzała, co z tobą.
Mrugał zdezorientowany.
- Mam u siebie trochę coli... - zaczęłam.
- Zaraz przyniosę - powiedziała Tori i wybiegła. Derek jakby dalej nie wiedział, gdzie się znajduje.
- Derek?
- Mhm - mruknął, jakby miał coś w ustach, skrzywił się i odkaszlnął.
- Jak się czujesz?
- Zmęczony. Musiałem twardo spać.
- Jak kamień.
- Czujesz się zamroczony?
- Tak. - Znowu się skrzywił. - Co jadłem wieczorem?
Poczułam zimny dreszcz.
- Mdli cię?
- Tak. - Znowu zaklął, podparł się i usiłował wstać. Wyrwałam Tori colę i podałam Derekowi.
- Został otruty.
- Kto? - spytał Simon, ale zaraz klepnął się w czoło. - Andrew!
- Biorę nasze rzeczy - powiedziała Tori. Przenieśliśmy je do pokojów, żeby nie zostawiać w szafie na dole.
Wzięłam plecak Dereka, podczas gdy on dopił resztkę coli.
- Andrew przyniósł nam napoje na dobranoc - przypomniał Simon, wyciągając swój plecak.
- Powiedział, który dla Dereka?
- Nie musiał, mój zawsze jest dietetyczny, popatrzyłam na Dereka, który przetarł usta ręką.
- Dasz radę?
- Dam. Tylko muszę się ubrać.
Czemu Andrew dał coś Derekowi? Na dzisiejszą noc planowali coś w związku z nim? Czy może nasze obawy były słuszne i faktycznie podejrzewali, co chcemy zrobić? Tak czy siak, nasz najlepszy zawodnik był kontuzjowany.
- Ja zostanę z Derekiem - powiedziałam. - Simon, będziesz osłaniał Tori, jak pójdzie do pokoju Andrew?
Spojrzał na Dereka, co o tym sądzi, a ten zmarszczył brwi i wykrztusił:
- Zróbcie tak.
- Uważajcie - przestrzegłam. - Mógł się zbudzić.
Wrócili po dziesięciu minutach.
- Nie ma go - syknął Simon.
- Co takiego?
- Ani śladu po nim - powiedziała Tori. - Samochód jest przed domem, ale w całym domu ciemno.
- Nie ma też jego butów - dodał Simon.
- Wyszedł się z kimś spotkać - szepnęłam. - Kimś, kto ma zabrać Dereka, a teraz ustalają, jak to zrobić.
- Albo go porwali - zasugerowała Tori.
Derek przetarł twarz, potem mocno potrząsnął głową.
- Pal sześć Andrew. Zbieramy się, tylko ostrożnie.
Pomimo protestów Simon zarzucił sobie na szyję rękę brata. Ja niosłam plecak Dereka i swój, Tori wzięła także plecak Simona.
Wyjrzeliśmy na ciemny korytarz. Derek pociągnął nosem; zapach Andrew był stary, co znaczyło, że przyniósłszy napoje, nie wchodził już na górę. Potem zatrzymał się na szczycie schodów, chwilę słuchał, by wreszcie pokręcić głową.
Żadnych odgłosów z dołu.
Zawróciliśmy do tylnych, wąskich schodów, które znaleźliśmy wcześniej, a które pewnie kiedyś były dla służby. Tej części domu Tori nie sprzątała, zresztą nie robił tego nikt od lat, musiałam więc zakryć nos i usta, żeby kurz nie spowodował kichania.
Na dole ja poszłam pierwsza, Tori za mną, na samym końcu Simon podtrzymujący Dereka. Ostrożnie, żeby nie narobić hałasu, przekręciłam klamkę. Ustąpiła tylko odrobinę. Nacisnęłam. Zamknięte.
Tori przepchnęła się obok mnie i także spróbowała.
- Zamknięte - prychnęła. - Myślałam, żeście...
- Fakt, wczoraj wieczorem sprawdziliśmy wszystkie drzwi - powiedział Simon. - Te były otwarte.
- Dajcie - mruknął Derek.
Ścisnęliśmy się, robiąc mu drogę. Przekręcił klamkę, zamek szczęknął tak głośno, że aż się skrzywiłam.
Za drzwiami ukazała się ciemna, nisko sklepiona przestrzeń, jakaś stara spiżarnia albo coś takiego. Tori zapaliła latarkę. Pusto, brudno, kolejny powód, by nie używać tylnych schodów. Tym razem Tori była pierwsza przy drzwiach; wiedziałam, co będzie, zanim powiedziała.
- Zamknięte.
- Naprawdę? - szepnął Simon.
Derek, już rozbudzony, odsunął Tori. Przekręcił klamkę i znowu zamek puścił. Szarpnął drzwi, ale te nie ustąpiły ani na milimetr. Targnął jeszcze raz, aż szczęknęły zawiasy.
- Zamknięte na czar - odezwał się głos za nami.
Ze schodów wszedł w drzwi Andrew. Palce Simona wyfrunęły w odpychającym czarze, Derek obrócił się, by zaatakować, Andrew wyciągnął ręce w moim kierunku, z palców trysnęły iskry. Simon i Derek znieruchomieli.
Andrew uśmiechnął się krzywo.
- Tak myślałem, że to podziała. Simon, ty wiesz, jak to jest. Ustawiłem czar, wszystko gotowe do startu, potrzebne tylko słowo.
- J-j-jaki cz-cz-czar? - wyjąkałam, zahipnotyzowana sypiącymi się iskrami.
- Śmiertelny.
Derek warknął. Było to prawdziwe wilcze warknięcie, od którego włosy zjeżyły mi się na karku.
Z boku Tori bezgłośnie coś do mnie mówiła. Nie mogłam rozpoznać co, ale przypuszczałam, że ostrzega, iż zaraz rzuci czar.
- Nie - powiedział Derek, co ciągle brzmiało jak warknięcie. Myślałam, że to pod adresem Andrew, ale na chwilkę zerknął na Tori. - Nie.
- Słuchaj Dereka - poradził Andrew. - Gdyby sądził, że jest jakakolwiek szansa, by mnie dopaść, zanim wypowiem zaklęcie, sam by to zrobił. Tori, proszę tu przede mnie, tak żebym widział twoje usta. Ty, Simon, - usiądź na rękach. Derek?
Spojrzałam na niego. Rozpalony wzrok, napięte mięśnie szczęk. Andrew powtórzył jego imię, ale Derek jakby nie słyszał, tylko zaciskał i prostował dłonie.
- Derek!!!
- Co?
Słowo jak szczeknięcie.
Andrew drgnął, ale opanował się i wyprostował plecy.
- Odwróć się.
- Nie.
- Derek!!!
Dalej wpatrywał się w Andrew, potem uniósł głowę i ja wprawdzie nie widziałam wyrazu jego twarzy, ale Andrew cofnął się odrobinę, grdyka wyraźnie się poruszyła, usiłował wytrzymać wzrok Dereka, ale nie mógł. Znowu wyprostował palce i trysnęły skry.
- Derek - szepnęłam. - Nie rób tego. Proszę.
Na dźwięk mego głosu oderwał spojrzenie od Andrew i jak tylko to zrobił, cofnął się wilk w nim, a powrócił Derek.
- Zrób, co mówi - powiedziałam. - Proszę.
Kiwnął głową i powoli obrócił się do ściany.
- Dziękuję - kiwnął głową Andrew. - Miałem nadzieję, że uda się tego uniknąć, ale zdaje się, że wyliczyłem za słabą dawkę. Nie chcę twojej krzywdy. Derek. To dlatego chciałem cię zneutralizować. Nie chcę krzywdy nikogo z was. Jestem tutaj, by was chronić. Jak zawsze.
Simon prychnął.
- A jakże, za nic nie chcesz skrzywdzić Dereka. Tym swoim wilkołakom kazałeś zabić go bezboleśnie?
- Nie chciałem śmierci Dereka.
- Jasne. Wynająłeś kogoś innego, bo sam jesteś zbyt wielkim tchórzem, żeby patrząc mu w oczy, pociągnąć za cyngiel. A może obawiałeś się tej jatki, jeszcze krew by ci zabrudziła to twoje kochane ubranko, a tak trudno ją potem sprać.
- Ja wcale...
- Znaleźliśmy twoje e-maile! - krzyknął Simon i zerwał się na równe nogi, ale pod spojrzeniem Dereka znowu opadł na podłogę. - Wiemy, że siedziałeś w tym po uszy.
- Zgoda, uważałem, że Dereka najlepiej przekazać Stadu. O tym się dowiedzieliście, tak? Absolutnie nie dawałem zgody na jego śmierć. To całkowicie robota Russella. Chcieliśmy, żeby przejęło go Stado. Tomas i ja najpierw wywiedzieliśmy się o nich wszystkiego, aż upewniliśmy się, że nie uśmiercą szesnastoletniego wilkołaka. Są tacy sami jak każda inna zorganizowana grupa paranormalnych: uczą swoich, jak kontrolować zdolności i wpasować się w ludzki świat.
Spojrzałam na Dereka, czy zobaczę na jego twarzy błysk, że tego właśnie chciał, ale on tylko wpatrywał się obojętnie w ścianę.
- I jestem pewien, że to jest najlepsze dla ciebie, Derek - ciągnął Andrew. - Wilkołakom najlepiej jest z wilkołakami.
- A synom z ojcami - rzuciłam półgłosem. Andrew zesztywniał i lękliwie zerknął na mnie. - Tak, to także znaleźliśmy. Że nic ojcu nie mówiłeś o synach.
Chwila ciszy.
- Istotnie. Ale był powód.
- Jasne, zawsze jest jakiś powód - odezwał się Simon, a jego głos ociekał szyderstwem. - Poczekaj, postaram się zgadnąć. Nasz tata jest czarownikiem, który się związał z Cabal. Albo jest podwójnym agentem Grupy Edisona. Cokolwiek. Jest obrzydliwym facetem, który zabiłby nas, jak tylko nadarzyłaby się szansa, a ty, dobroczyńca, musiałeś nas przed nim chronić.
- Nie, Simonie - powiedział łagodnie Andrew.
- Nigdy nie widziałem lepszego ojca niż Kit. Poświęcił wszystko - karierę, przyjaciół, uregulowane życie - aby uciekać i was chronić. Nie chciał się przyłączyć do nas, gdyż uznał, że to byłoby dla was groźne. Dla niego najważniejsi byliście wy dwaj, a nie poskromienie Grupy Edisona. Nigdy nie pozwoliłby mi na to, żeby zabrać was z powrotem do laboratorium i wspólnie ich powstrzymać. Gdybym dał mu znać, zabrałby was - całą czwórkę - i jak to on, znowu by uciekł. Powiedziałby mi, żebyśmy załatwili sprawę z Grupą Edisona, ale bez was.
- Całkiem dobre rozwiązanie - odezwała się Tori.
Andrew pokręcił głową.
- Jeśli Kit was zabierze, będziecie bezpieczni. Jeśli będziecie bezpieczni, moim ludziom zabraknie impulsu, żeby naprawdę dobrać się do Grupy Edisona. Od lat ich do tego namawiam i oto są gotowi do akcji, ale tylko wtedy, jeśli jest bezpośrednie zagrożenie. Jak was nie będzie, wrócą do monitoringu. Tak samo byłoby, gdyby się zgodzili na wasze odejście z nim.
- A co byłoby w tym złego? - spytał Simon.
- Dla większości z nich Grupa Edisona to dalekie zagrożenie, mogą monitorować i tak dalej, ale o wiele bardziej martwią się o to, że wy stanowicie zagrożenie dla ogólnej sytuacji paranormalnych. Gdyby pojawił się wasz ojciec... - Przestąpił z nogi na nogę, ręce się zacisnęły i czar na chwilę osłabł, ale zaraz wrócił. - Chciałbym mieć nadzieję, że Russell działał na własny rachunek, kiedy powiedział tym wilkołakom, żeby zabili Dereka i Chloe, ale... nie jestem pewien.
- Fajnych masz przyjaciół.
- Tak, niektórzy są moimi przyjaciółmi, Simonie, ale lubię także innych. Mamy jeden wspólny interes, a tym jest ochrona świata. Dla mnie to likwidacja Grupy Edisona, dla niektórych z nich...
- Likwidacja nas - mruknęłam.
- Nie słuchaj go, Chloe - odezwał się Simon. - Kłamca i zdrajca. Jeśli faktycznie tak nas się boją, to czemu zostawiają nas tylko z tobą na straży?
- Bo nie zostawiają. Właśnie dlatego nie mogłem pozwolić, byście wytknęli chociaż nos za próg.
Simon roześmiał się, ale nie było w tym żadnej przychylności.
- Jasne, czekają w ciemności, żeby tylko nas ugodzić energetycznymi czarami. Ale zaraz, czy to aby nie ty właśnie to robisz?
Andrew odrobinę opuścił palce, jakby sugerował, że teraz niebezpieczeństwo jest mniejsze.
- Tak, Simonie, czekają. Nie zaraz za drzwiami, ale pilnują wszystkich dróg, gdyż tego właśnie obawiają się najbardziej, że uciekniecie. Uciekniecie do ludzi i nas ujawnicie. Albo stracicie kontrolę nad swoimi zdolnościami i też nas ujawnicie. Wyrwaliście się z Lyle House, nie daliście się też Grupie Edisona. I co zrobicie, jak uciekniecie i pojawią się pierwsze kłopoty? Natychmiast...
Derek rzucił się. Pchnął mnie na ziemię i zwalił się na mnie. Targnął się jakby ugodzony czarem, usiłowałam się spod niego wyczołgać, ale mnie przytrzymał, szepcząc:
- Ze mną wszystko w porządku. Będzie OK.
Wyjrzałam odrobinę i zobaczyłam znieruchomiałego Andrew, podczas gdy Simon, poderwawszy się na nogi, podbiegł i wykręcił mu ręce. Także Derek się podniósł i pomógł Simonowi, przytrzymując Andrew.
- J-j-jak się czujesz? Dosięgnął cię jego czar? - spytałam, na razie na czworakach, gdyż kolana mi dygotały.
- Tak - mruknął Derek.
Andrew podniósł głowę.
- Sami widzicie, że nie był to czar śmiertelny. Jak powiedziałem, nie chcę cię skrzywdzić. Derek, ani ciebie Chloe. Chciałem tylko, żebyście mnie wysłuchali.
- No to wysłuchaliśmy - powiedział Derek. - Simon, w warsztacie jest chyba kilka kawałków liny. Chloe? Zostań tutaj. Tori? Ubezpieczaj Simona, na wypadek, jakby tu były jeszcze jakieś niespodzianki.
Rozdział trzydziesty trzeci
Derek miał wiele pytań do Andrew, między innymi o tę noc w pobliżu jego domu. Andrew przyznał, że jego porwanie było zainscenizowane, podobnie jak atak ze strony Grupy Edisona. Wszystko ukartowali, łącznie z możliwością przechwycenia radia, abyśmy mogli dowiedzieć się o jego „ucieczce". Występując jako wybawcy, mogli bez naszego sprzeciwu uwięzić nas „dla naszego dobra".
Wbiegł Simon z liną.
- Jego komórka! Będziemy mogli zadzwonić do taty. Przeszukaj mu kieszenie.
- Leży na moim stoliku nocnym - powiedział Andrew - ale nie będziecie mieli z niej żadnego pożytku. Sygnał nieustannie faluje, a w nocy w ogóle go nie ma. Wydaje mi się, że ktoś założył blokadę wokół domu.
- Nie wierzę w ani jedno twoje słowo - powiedział Simon.
- Niczego innego się nie spodziewałem.
Faktycznie nie mogliśmy złapać połączenia; zasięgu nie było nawet na dachu. Przynajmniej w tym Andrew nas nie okłamał, ale co z resztą? Czy rzeczywiście ludzie z jego grupy obserwowali dom? Czy też był to kolejny fortel, żebyśmy nosa nie wychylili za próg?
Związaliśmy i zakneblowaliśmy Andrew, zostawiając go w piwnicy, a potem usiedliśmy, żeby się naradzić.
Jak dało się przewidzieć, Tori była za ucieczką, a Simon ją poparł; nie chciał zostawać w domu ani chwili dłużej. Wyjdziemy, a jeśli nas złapią... „Złapią i co?", spytała Tori. „Rozstrzelają nas?". No więc właśnie tego nie można było wykluczyć.
Nikt nie przypuszczał, że Russell działał na własną rękę. Kto jeszcze? Gwen? Czy ktoś jeszcze? Jak wiele osób z tej grupy z chęcią zobaczyłoby nas martwych, gdyż byłoby to dla nich najlepsze rozwiązanie problemu naszego kłopotliwego istnienia?
Ale nawet gdyby nie nosili się z morderczymi zamiarami, to gdyby złapali nas w lesie z plecakami, nie byłoby żadnych wątpliwości, co zamierzamy, i zmarnowalibyśmy szansę uwolnienia się.
Zatem powinno spróbować tylko jedno z nas. Ale kto? Zabicie w przypadku schwytania wydawało się najbardziej prawdopodobne, jeśli chodzi o Dereka. Tori mogła przewracać oczyma na sugestie, że jesteśmy w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ale na ochotniczkę nie zamierzała się zgłaszać. Derek z kolei nie chciał słyszeć o tym, że pójdę ja albo Simon.
Jakiś czas spieraliśmy się, potem się rozdzieliliśmy, Derek i Simon zeszli na dół, żeby wyciągnąć coś jeszcze od Andrew, ja i Tori udałyśmy się na górę, żeby ponownie przejrzeć laptop i znaleźć może coś, co potwierdziłoby lub podważyło jego słowa.
Podczas gdy Tori siadła do komputera, ja uklękłam i spróbowałam wezwać Liz. W obecnej sytuacji to ona byłaby idealnym rozwiązaniem; dla nikogo niewidoczna mogła wyjść z domu i sprawdzić, czy ktoś nas obserwuje.
Starannie ją sobie wyobraziłam i wypowiedziałam w myśli jej imię, aby przypadkowo nie ściągnąć Royce'a czy doktora Banksa. Bardzo pragnęłam nawiązać też kontakt z kimś jeszcze - z mamą - ale tego bałam się zrobić. Nawet gdyby mi się to udało, nie dałabym rady utrzymać jej tu na tyle długo, aby mogła cokolwiek dla nas sprawdzić.
Dlatego wzywałam Liz. Zrobiłam to kilkakrotnie, ale bez najmniejszego skutku.
- Derek jest z wami?
Wszedł Simon, podniosłam się z podłogi.
- Przecież był z tobą - powiedziałam.
- Tak, ale jak zrobiłem sobie badanie krwi, poszedłem po kanapkę, a kiedy wróciłem, zastałem Andrew samego.
- Trzeba go poszukać.
Znalazłam Dereka na dachu; korzystając ze wzroku, słuchu i węchu, usiłował wyczuć, czy ktoś nas śledzi.
- Ekstra - powiedziałam - niczego lepszego nie mogłeś wymyślić. To ciebie najbardziej chcą odstrzelić, więc wychodzisz na dach, żeby się wystawić na cel.
- Nie zobaczą mnie tutaj.
Kiedy spojrzałam na niego ze złością, ciężko westchnął, jakbym robiła sprawę z byle czego, a potem usiadł.
- I jak? Już dobrze?
- W ogóle nie powinieneś wychodzić na dach.
- Tylko kilka minut. - Zdjął kurtkę i ułożył obok siebie. - Siądź pomiędzy mną a kominem. Tu jest bezpiecznie, mówię ci.
To nie o siebie się martwiłam.
- Mnie nic się nie stanie.
- A skąd to wiesz? Mogą mieć noktowizory, karabiny snajperskie...
Kąciki warg mu drgnęły; na pewno pomyślał „dużo filmów się naoglądała".
- To co, nie zejdziesz do środka?
- Zejdę, ale na razie usiądź. Chcę z tobą porozmawiać
- A ja chcę, żebyś wszedł do środka domu. Tam też możemy porozmawiać.
- Nikogo tu na zewnątrz nie wyczuwam. Myślę, że Andrew kłamie.
- Derek, proszę, zejdź z dachu.
- Za chwilę.
Odwróciłam się i poszłam do drzwi.
- Chloe...
Miałam nadzieję, że pójdzie za mną, chociaż jednocześnie wiedziałam, że tego nie zrobi. I nie zrobił.
Simona zobaczyłam w korytarzu na piętrze.
- Znalazłam go. Na dachu!
- Na dachu?! Powiedziałaś mu chyba, że jest idiotą?
- Prosiłam, żeby zszedł na dół. Ale jak widzisz, nie zszedł.
- Bo jest przekonany, że tak trzeba. Ze względu na nas wszystkich. Pewnego dnia... - Nie dokończył i przeciągnął ręką po włosach. - Mogę mu gadać, mogę na niego krzyczeć, nic to nie daje. Nie jest samobójcą, nie jest tak, że nie zależy mu na życiu, ale...
- To nie jest najważniejsze.
- Nie jest, kiedy staje się przeszkodą w ochronie nas. On odpowiada, że to ten wilk w nim, ale przecież te dwa wilkołaki, które was tropiły... Czy któryś z nich stawał na linii ognia, aby obronić drugiego?
- Nie.
Westchnął.
- Może wiem, jak go ściągnąć na dół, ale nie idź ze mną.
- No dobrze.
Simon znikł, a ja wiedziałam, co trzeba zrobić. Do świtu pozostało już tylko kilka godzin, a my tkwiliśmy tutaj jak oślepiona reflektorem sarna, która czeka, aż samochód ją rozjedzie. Musieliśmy wiedzieć, czy ktoś na zewnątrz pilnuje domu, a można było to zrobić tylko w jeden sposób.
Rozdział trzydziesty czwarty
Wyszłam tylnymi drzwiami i okrążyłam dom pod ścianami, tak by Derek nie mógł mnie dostrzec z dachu. Wiatr wiał mi w plecy, więc nie poniesie do niego mego zapachu. Dobrze. Przemknęłam się do lasu.
Najlepszym sposobem sprawdzenia, czy obserwują dom, było wystawienie kogoś na wabia. Z całej czwórki ja się do tego najlepiej nadawałam. Nie miałam siły Dereka ani magicznych zdolności Tori czy Simona. Byłam najmniejsza i najmniej zdolna do samoobrony, a to, na co normalnie byłam wściekła, teraz dawało mi przewagę nad resztą, gdyż stanowiłam najmniejsze zagrożenie.
Był tylko jeden problem. Posiadłość była duża, więc musieli obstawić rozległy teren. Jak mogli to zrobić? Na pytanie Dereka Andrew odpowiedział, że korzystają z czarów. Simonowi wydawało się to mało prawdopodobne, ale musiał przyznać, że na pewno nie wie.
A jak to było poprzedniej nocy? Nie musieli niczego obserwować sami, bo od tego mieli Liama i Ramona. A kiedy razem z Simonem wyszłam na lody? Andrew twierdził, że tym się nie przejęli, bo dobrze wiedzieli, że Simon nie zostawi Dereka. A jednak...
Czy sama sądziłam, że nas śledzą? Nie. Andrew zmyślił to, żebyśmy nie ruszali się z domu, a rano jego znajomi zjawią się i go uwolnią. Zatem wystarczyło, żebym dotarła do stacji benzynowej, a będziemy mieli dowód.
Aby to zrobić, musiałam przejść przez las. Wraz z tym, jak słabły światła domu, dokoła robiło się coraz ciemniej, aż wreszcie nie widziałam nawet własnej dłoni. Wzięłam wprawdzie ze sobą latarkę, ale poniewczasie zorientowałam się, że to jednak idiotyczny pomysł, bo zapalenie jej teraz było jak umieszczenie nad głową neonowej aureoli. Idiotyczny nie idiotyczny, ale z drugiej strony bez niej będę nieustannie się potykała i przewracała, co równie dobrze zdradzi moją obecność jak promień światła. Po chwili wahania zapaliłam więc latarkę, ale zakrywając ją drugą ręką, tak by blask sączył się tylko między palcami.
Las był ciemny, ale nie milczący. Szeleściły gałęzie i liście. W pewnej chwili pisnęła mysz, jej głos został raptownie przerwany. Nad głową wiatr szeptał i zawodził. Słychać było także każdy mój krok, a chociaż skupiłam się na tym, i tak wydawało się, że łomoczą jak serce: łup-łup, łup-łup, łup-łup. Przełknęłam ślinę i mocniej ścisnęłam latarkę, która ślizgała mi się w spoconych palcach.
„Idź przed siebie. Trzymaj się drogi. Krok za krokiem".
Zahuczała sowa, a ja aż podskoczyłam. Jakiś dźwięk, jak stłumiony śmiech; odwróciłam się tak gwałtownie, że zapomniałam o zasłanianiu światła, którego łuk omiótł las, niczego niezwykłego nie odsłaniając.
„A czego oczekiwałaś? Że ktoś z grupy Andrew będzie sobie robił dowcipy?"
Przełożyłam latarkę do drugiej ręki, pierwszą otarłam o dżinsy, a kiedy znowu wzięłam do niej latarkę, pamiętałam o tym, żeby światło było jak najmniej widoczne. Wzięłam głęboki oddech, wciągając do płuc wilgotne powietrze. Powietrze przepojone wilgocią, ale także stęchłym zapachem istot nieżywych, rozkładających się ciał.
Kolejny głęboki oddech i znowu podjęłam marsz. Szłam wolno, zgarbiona, jak najbardziej otulając się dżinsową kurtką, gdyż wiatr szczypał w nos i uszy.
Zerknęłam w górę, ale noc była bezksiężycowa, w gęstych koronach drzew prześwitywały tylko odrobinę mniej czarne skrawki nieba. Widząc złowrogo wijące się konary, spuściłam oczy, ale tu wcale nie było lepiej, ze wszystkich stron pnie, jedne za drugimi, jedne obok drugich, grube i grubsze, a każdy mógł być duchem, uważnie mnie śledzącym, czekającym...
Grunt zrobił się bardziej miękki, każdy krok powodował leciutkie cmoknięcie, gdzieś po lewej zaszeleścił krzak i poczułam lekki zapach padliny, a wtedy natychmiast pojawiły się obrazy psa-zombie, królika-zombie, tego wszystkiego, co udało mi się wskrzesić tamtej nocy. Czy na pewno uwolniłam wszystkie tamte duchy, czy też jakieś pozostały w swych ciałach i czekały tutaj na mnie?
Przyspieszyłam kroku.
Za mną jakiś szept bez słów. Okręciłam się, głos też mnie okrążył, usiłowałam nadążyć za nim strumieniem światła, ale w jego blasku widziałam tylko drzewa i krzewy.
Coś uderzyło mnie w obandażowane ramię. Jęknęłam i odskoczyłam, latarka wyleciała mi z ręki, upadla na ziemię i zgasła.
Rzuciłam się na czworaki i rozpaczliwie macałam dookoła, aż wreszcie trafiłam na latarkę, ale nie dała się już zapalić. Uderzyłam nią o kolano, ale i to niczego nie zmieniło. Zamrugałam i powoli zaczęłam odróżniać przysadziste kształty krzewów i nastroszone sękami sylwety drzew.
- I jak, boisz się ciemności? - szepnął głos. Jeszcze raz walnęłam latarką, ale bez skutku.
- Piękną masz tę czerwoną kurteczkę. Ach, Czerwony Kapturek samiutka w lesie! Ale gdzie twój wielki niedobry wilk?
Po krzyżu przebiegł mi dreszcz.
- Royce?
- No proszę, jaka mądra dziewczynka. Szkoda tylko, że nie na tyle mądra, aby wiedzieć, co się może przydarzyć dziewczynkom, kiedy same znajdą się nocą w lesie.
Natychmiast pojawił się obraz zakrwawionej i skatowanej dziewczyny utrwalony w lesie koło dworca autobusowego. Pełznąc po ziemi, próbowała umknąć swemu prześladowcy, ten jednak ciągle podcinał jej gardło.
Royce zaśmiał się z wyraźną przyjemnością; cieszył go mój strach. Napawał się nim. Zapanowałam nad lękiem i wkładając latarkę do kieszeni, ruszyłam przed siebie.
- Wiesz, czyją kurtkę masz na sobie? Austina. Zakładał ją, gdy jechaliśmy na narty. Koloru krwi, co nieźle tutaj pasuje, prawda? Umarł cały spowity krwią. Krew, mózg i odłamki kości.
Przyspieszyłam kroku.
- Kiedy zobaczyłem, jak wychodzisz, przez chwilę pomyślałem, że to Austin. Ale nie jesteś do niego podobna, ani trochę. Jesteś ładną laseczką, wiesz?
Usiłowałam nie zwracać uwagi na jego głos, koncentrować się na dźwięku kroków, ale te teraz były ciche, za ciche, więc pozostawał tylko mroczny, milczący las i Royce. Zmaterializował się i szedł teraz obok mnie. Poczułam gęsią skórkę i tylko z największym trudem nie zaczęłam się drapać po ramieniu.
- Lubię takie laseczki - ciągnął. - A one lubią mnie, bo wiem, jak się do nich zabierać. - W ciemności błysnęły zęby. - Nie chcesz poznać jednej z moich laseczek? Jest tu niedaleko. Śpi pod kołderką z piachu i liści. Możesz ją zbudzić i pogadacie jak panienka z panienką, dowiesz się, co jej zrobiłem. - Nachylił się i wyszeptał mi do ucha: - Chyba że chcesz, abym sam ci powiedział?
Potknęłam się, a on zachichotał. Rozejrzałam się, aby nie zboczyć z drogi do stacji, ale dokoła był tylko obojętny, w każdą stronę taki sam las. Coś przemknęło przede mną, a Royce raz jeszcze się zaśmiał.
- Aleś ty płochliwa! Dla nekromantki to bardzo niedobrze, nerwy będziesz miała zszarpane, zanim kompletnie ześwirujesz.
Przygryzłam wargi, żeby się nie zatrzymać.
- Mówili ci o świrze, ostrzegali?
- Tak, twój wuj powiedział, że wszyscy zwariujemy jak ty.
- Jak ja? Coś ty, ja jestem zupełnie normalny, tyle że lubię trochę podręczyć. Zawsze lubiłem. Ale wuj Todd tego nie wiedział. Tłumaczyłem mu, że piesek Austina miał wypadek, że kotki sąsiadów zostały pożarte przez kojoty... Sama wiesz, jacy są dorośli.
Przyspieszyłam kroku, ale on nie zostawał z tylu.
- Kiedy wspomniałem o świrze, chodziło mi o to, co się dzieje z nekromantami. Bo o tym nic ci nie mówili, prawda? Może się bali, taka jesteś drobniutka.
Nie odzywałam się.
- Sama rozumiesz, jak ktoś przez całe życie widzi duchy, zaczyna wreszcie...
- Nie interesuje mnie to.
- Nie przerywaj mi - żachnął się.
- Wiem wszystko o szaleństwie, więc możesz dać sobie spokój.
- Dobra, pogadamy o tamtej panience. Chcesz wiedzieć, co się z nią stało?
Skręciłam w lewo.
- Co to, uciekasz ode mnie?
W jego głosie pojawiła się groźba. Zrobiłam jeszcze trzy kroki i coś mnie uderzyło w skroń. Zatoczyłam się.
Kamień wielkości jajka odbił się od ziemi i potoczył po niej.
- Nie ignoruj mnie. Nie przerywaj mi. I nie uciekaj przede mną.
Zatrzymałam się i odwróciłam. Uśmiechnął się.
- Od razu lepiej. No więc, o czym chcesz porozmawiać? O tym, co jej zrobiłem? Czy o tym, co się robi z nekromantami? Wybieraj.
Pchnęłam go w myśli. Zamigotał, ale natychmiast powrócił, z wyrazem wściekłości na twarzy.
- Chcesz się mnie pozbyć? To naprawdę fatalny pomysł.
Znikł, a ja obróciłam się w jego poszukiwaniu. Tak mocno dostałam w tył głowy kamieniem, że na chwilę pociemniało mi w oczach; opadłam na kolana, czując, jak krew ścieka po karku.
Poderwałam się i rzuciłam do ucieczki, ale następny kamień ugodził mnie w łopatkę. W biegu usiłowałam wyobrazić sobie, jak Royce wylatuje w inny wymiar, ale nie mogłam skupić się na tym odpowiednio, gdyż jak w tej sytuacji zamknąć oczy. Zielsko chwytało mnie za stopy, gałęzie chlastały po twarzy, ścieżkę dawno już zgubiłam.
I znowu kamień, tym razem w zgięcie kolana, potknęłam się, poleciałam do przodu, ale utrzymałam równowagę i pobiegłam dalej. Jednak po chwili noga w czymś ugrzęzła i poleciałam na płask na ziemię. Jakiś sterczący patyk rozorał mi policzek do krwi.
Tym razem nie próbowałam się podnosić. Leżałam na brzuchu z głową wtuloną w ziemię i zamkniętymi oczami gdyż usiłowałam pozbyć się Royce'a.
- Już ci mówiłem, żebyś nie...
Jego głos przygasł, gdyż, otrzymałam uderzenie w tył głowy, od którego rozbłysło mi przed oczami. Kij upadł przy mnie, jakby Royce nie miał siły go utrzymać.
Pchnęłam jeszcze mocniej. Kątem oka zobaczyłam, że kij znika, idąc w górę, policzyłam do trzech i odtoczyłam się w bok. Ponownie się zmaterializował, twarz wykrzywioną złością. Poderwałam się na nogi, machnął dziko, a ja bez trudu się uchyliłam. Z podniesionym w górę kijem rzucił się na mnie, ja w pchnięcie myślowe włożyłam całą siłę, na jaką było mnie stać. Poleciał na plecy, kij wypadł mu z rąk. Zaczął macać za nim, ale ten się odtoczył. Jeszcze raz sięgnął, ale drąg wyskoczył w powietrze. Spojrzał na mnie wściekle, tyle że nie ja to robiłam.
Kij zawisł w powietrzu i kołysał się nad głową Royce'a. Podskoczył, ale drąg odjechał, pozostając poza jego zasięgiem. Znowu wyskoczył, ale kij tym razem spadł na ziemię.
Patrzył na mnie z furią w oczach, a ja za nim zobaczyłam postać nastolatki w koszuli nocnej z Myszką Miki i w skarpetkach w purpurowe i różowe żyrafy.
- Liz!
- Co takiego? - Royce powiódł za moim spojrzeniem, ale postać znikła.
Cofnęłam się kilka kroków. Royce sięgnął po kij, ale i ten znowu uciekł mu spod palców. Spróbował raz jeszcze, a drąg trzasnął na pół.
Kiedy posłał mi złe spojrzenie, zobaczyłam Liz, która dzikimi gestami wzywała mnie, bym go przegnała. Zamknęłam oczy, chociaż obawiałam się ciosu, ale miałam nadzieję, że Liz mnie przed nim uchroni. Przywołałam obrazy wszelkich możliwych nieszczęść - z tym akurat nie było kłopotu: Royce zlatuje ze skały, wypada z okna drapacza chmur, zostaje wyrzucony z samolotu - i pchnęłam.
Zaklął i sapnął wściekle, jakby czymś miotał, ale jeśli istotnie to zrobił, nic do mnie nie dotarło. Jego głos cichł i oddalał się, aż wreszcie umilkł zupełnie.
- Już go nie ma - usłyszałam głos Liz.
Rozdział trzydziesty piąty
Liz stała uśmiechnięta.
- Udało się.
Odpowiedziałam jej uśmiechem, ale mój był na pograniczu łez; kolana pode mną dygotały.
Podeszła.
- Rozumiem, że ten idiota to telekinetyczny półdemon jak ja. Też z eksperymentu?
Kiwnęłam głową.
- Ale to nie znaczy, że jestem z nim jakoś spokrewniona?
- Raczej nie.
- Uff, bo i tak dość mam świrów w rodzinie. A jak już o nich mowa, to jakoś dziwnie ich ściągasz do siebie, nie?
- Jak widać.
- Na mnie też działa, ale widać iloraz szaleństwa mam jeszcze trochę za mały, bo całe wieki mi zabrało odnalezienie ciebie. Wezwanie słyszałam, ale odpowiedź to już inna sprawa.
- Dzięki.
Głos mi zadrżał, a Liz poskoczyła, żeby mnie objąć. Uścisku nie poczułam, ale śmiało mogłam go sobie wyobrazić.
- Twój poltergeist jest znowu na straży. Ale słuchaj, we dwie damy sobie radę nawet z największymi duchami. Ja będę podcinała, a ty wypychała. Fajna zabawa, nie?
Jakoś udało mi się zdobyć na uśmiech.
- Fajna.
- Ale, ale, jeśli chodzi o wielgasów. Rozumiem, że jesteście tu z Derekiem, żeby mu pomóc przemienić się w wilka. Lepiej wychodź z nim, bo tutaj kręcą się nie tylko frajerzy z kijami i kamieniami, ale także z czarami i karabinami. - Spojrzała na mnie badawczo. Coś mi się wydaje, że nie jesteś specjalnie zaskoczona.
Wszystko jej wyjaśniłam.
- No więc ten Andrew mówi prawdę. Jest tu czterech ludzi na czarno, z karabinami i nadajnikami. Niewielu, ale mają ekstra sprzęt, normalny i paranormalny. Porozciągali nad ziemią druty, założyli laserowe czujniki, słyszałam też, jak mówili o jakichś czarach strefowych.
- To trzeba wracać i po...
- Ciii! Ktoś idzie.
Kucnęłam.
- To chyba nie ten nasz gamoń, ale zaczekaj, sprawdzę.
Już w następnej chwili jej nie było. Przycupnęłam tak blisko ziemi, jak potrafiłam, ale naprzeciw mnie wyłoniła się masywna sylwetka, z ust wyrwał mi się zduszony okrzyk. Postać skoczyła do przodu, a jednocześnie rozległ się znajomy głos:
- To ja.
- De...
Łuuup!
Derek zatoczył się; za nim zobaczyłam Liz z potężnym konarem w garści.
- Liz to prze...
Raz jeszcze mu przywaliła, tym razem prosto między łopatki i upadł na twarz, aż zaklął. Chyba rozpoznała jego głos, bo nachyliła się, żeby lepiej zobaczyć.
- Ups!
- Już dawno coś takiego mu się należało za wyskakiwanie na ludzi znienacka - powiedział Simon, nadchodząc od strony, z której pojawił się Derek. Rozejrzał się dokoła. - Cześć, Liz.
Pokazałam mu, gdzie stoi, i odwrócił się do niej.
- Cześć, Simon.
Przekazałam mu pozdrowienie, podczas gdy Derek, mrucząc coś pod nosem, zbierał się z ziemi.
- Czy mi się zdawało, czy ktoś wspomniał o Liz? - spytała Tori, która właśnie wynurzyła się z lasu.
Kiedy i jej pokazałam, gdzie znajduje się Liz, obdarzyła ją najbardziej promiennym uśmiechem, jaki widziałam na jej twarzy od... od nie wiem kiedy. Przyjaźniły się w Lyle House, a dzięki mojemu pośrednictwu pozdrowienia popłynęły w obie strony.
- A wy co tutaj robicie? - spytałam.
- Grupa specjalna do spraw poszukiwanie ciebie - oznajmiła Tori. - Łącznie z psem gończym.
Machnęła w kierunku Dereka, który otrzepywał dżinsy.
- Zostawiłam ci kartkę - powiedziałam mu. - Napisałam, dokąd idę i dlaczego.
- Widział - mruknął Simon. - Dla niego nie miała znaczenia.
- A co, wydaje ci się, że jakiś karteluszek pozwala ci robić...
- Tylko nie mów „każdą głupotę" - żachnęłam się.
- A czemu nie? To nie była głupota?
Simon zmarszczył się.
- Ej, czil, bro.
- Nie ma sprawy - powiedziałam. - Już się przyzwyczaiłam.
Spojrzałam na Dereka. Chciał coś odpowiedzieć, ale zacisnął szczęki i zaplótł ręce na piersi, i dopiero po chwili mruknął:
- To nie było mądre. Ryzykowne i niebezpieczne. Ci kolesie mogli tu czekać z karabinami...
- Oni są tutaj. - Obróciłam się do Simona i Tori.
- Liz ich widziała. Andrew mówił prawdę. Trzeba wracać czym prędzej, zanim nas namierzą.
Był to bardzo cichy powrót. Przy tylnych drzwiach Liz stanęła, a kiedy wyciągnęła rękę, można było pomyśleć, że napiera na taflę z przezroczystego szkła.
- Podobnie jak w Lyle House jest tutaj chyba jakiś czar powstrzymujący duchy. Może dasz radę przeniknąć do piwnicy albo na strych. Ja...
- Tutaj jest spoko, Chloe. Ty zajmij się swoimi sprawami.
Zawahałam się.
- Serio, jak już cię znalazłam, teraz będę tutaj i jak tylko będziesz mnie potrzebować, znajdziesz mnie bez trudu.
Ledwie przeszłam przez próg, pożałowałam, że nie zostałam na zewnątrz z Liz.
Derek groźnie spojrzał na mnie z góry.
- Byłaś wściekła, że zostałem na dachu - bardziej stwierdził, niż zapytał.
- I wyszłam ci na złość?
- Nie, pewnie, że nie. Byłaś zła, że zaryzykowałem, więc postanowiłaś zrobić to samo.
- Nie, Derek, żadna walka z tobą nie jest warta życia. I nie byłam wściekła. Zła, może, niespokojna na pewno. A jeśli zaczęłam myśleć, że moja opinia liczy się teraz dla ciebie więcej, to dobrze, że szybko wyprowadziłeś mnie z błędu.
Derek chyba odrobinę pobladł.
- Wcale...
- Zdecydowałam się z powodu, który podałam na kartce. Musieliśmy się dowiedzieć, a ja się do tego najbardziej nadawałam.
- Niby dlaczego? Masz noktowizor? Jakąś super-siłę? Nadzwyczajną wrażliwość?
- Nie, ale skoro facet, który tym dysponował, nie chciał zejść z dachu, pozostawała kandydatura kogoś bez tego wszystkiego, a kto z ich punktu widzenia nie stanowił żadnego zagrożenia.
- Ma rację - powiedział Simon, który pojawił się za nami. - Nie podoba ci się to, co zrobiła, ale dobrze wiesz, że trzeba to było zrobić.
Derek nic na to nie odrzekł, a ja podjęłam:
- Nie mogłam ci powiedzieć, bobyś mi nie pozwolił. Nie mogłam powiedzieć Tori, bo wtedy byś na nią wskoczył, że mi pozwoliła. Nie mogłam powiedzieć Simonowi, bo on także by mnie zatrzymywał, wiedząc, co usłyszy od ciebie. Nie lubię robić niczego ukradkowo, ale nie zostawiłeś mi innej możliwości. Dla ciebie wszystko jest czarno-białe. Jeśli Simon albo ja coś zaryzykujemy, okazuje się, że jesteśmy głupi i nierozważni. Jeśli ty to robisz, głupcami są ci, którzy się martwią.
- Nigdy czegoś takiego nie powiedziałam.
- Tak, a posłuchałeś mnie tam, na dachu?
- Powiedziałem, że zejdę.
- Kiedy? Minęło już dwadzieścia minut, a Simon ciągle cię namawiał, więc co miałam robić? Ale dość już, przestańmy się kłócić. Trzeba ustalić, co robimy.
Rozdział trzydziesty szósty
Najpierw rozważaliśmy możliwość, by Liz chroniła nasz spokojny przemarsz, ale mieliśmy do czynienia z czarami i nowoczesną techniką, na które duch nic nie mógł poradzić, a my musieliśmy przyjąć, że całe obrzeże terenu było dokładnie strzeżone.
Można było uznać, że ich czujność osłabnie w dzień, gdy Andrew, Margaret i tych dwoje nowych mieli nas mieć na oku. Wtedy więc trzeba było próbować uciec.
Aż do tego momentu musieliśmy działać zgodnie z ich planem. Andrew nas wykorzystał, teraz my mieliśmy wykorzystać jego, ale to, rzecz jasna, oznaczało uwolnienie go. Usiłowaliśmy znaleźć jakieś inne rozwiązanie, ale żadne się nie nasuwało. Żeby uciec, musieliśmy ich przekonać, że wszystko jest znowu w porządku, a zatem Andrew musiał znaleźć się tam, gdzie reszta go oczekiwała.
Nie zamierzaliśmy, oczywiście, wprowadzać go w swoje zamysły. Potrzymamy go w piwnicy do rana, a następnie oznajmimy, że doszliśmy do wniosku, iż tylko ich plan daje szansę na uporanie się z Grupą Edisona.
Gdy z rana zjawią się Margaret i inni, znajdą nas chętnych do wyjazdu z nimi. Mieliśmy nadzieję, że gdy ich czujność osłabnie, będzie można wysłać Liz, aby zbadała, czy mamy wolną drogę ucieczki.
Jeśli nie, trzeba ją będzie wywalczyć. A potem zadzwonić do pana Bae.
Dopiero koło szóstej skończyliśmy dopinać plan, a to znaczyło, że do przybycia Margaret zostają nam jakieś dwie godziny. Tori przez cały czas przetrząsała komputer Andrew. Niewiele się już po tym spodziewaliśmy, ale miała przynajmniej czym się zająć. Chłopaki pilnowali Andrew, więc też mieli zajęcie. A ja? Byłam zagubiona, przestraszona i sfrustrowana. I dotknięta. Usiłowałam wprawdzie nie myśleć o Dereku, ale nie bardzo mi się to udawało.
Wzięłam kartkę papieru oraz długopis i usiadłam w saloniku, żeby mojej nocnej wyprawie nadać postać sceny filmowej. Od czasu przybycia do Lyle House nie napisałam jeszcze ani linijki, a teraz rozpaczliwie potrzebowałam jakiejś ucieczki od teraźniejszości.
Właśnie szkicowałam pierwszą scenę, gdy otworzyły się drzwi; podniosłam wzrok i zobaczyłam Dereka.
Zdobyłam się na obojętną minę.
- Tak?
- Coś dla ciebie. - Wyciągnął rękę ze staromodną ośmiomilimetrową kamerą wideo. - Znalazłem ją w piwnicy. Nie działa, ale chyba będę mógł coś z tym zrobić.
Kamera wideo? I co ja mam z nią zrobić? Filmować naszą wielką ucieczkę? Nie powiedziałam tego, gdyż wiedziałam, że to gest z jego strony, który znaczy coś w rodzaju: „Wiem, że dałem plamę, i przepraszam".
W jego wzroku była prośba, żebym wzięła kamerę, po prostu ją wzięła i mu wybaczyła. Zapomniała o tym, co się stało. Żebyśmy wszystko zaczęli od nowa. I to właśnie chciałam zrobić: przyjąć jego podarunek i uśmiech, wiedzieć ten błysk w oczach i...
Wzięłam kamerę i postawiłam na stole.
- Zimno tutaj - zauważył Derek. - Ogrzewanie działa? - Dotknął kaloryfera. - Nie bardzo. Poczekaj, zaraz przyniosę koc.
- Nie, jest mi...
- Chwileczkę.
Wyszedł, ale minutę później był z powrotem, wręczając mi złożony koc. Położyłam go na kolanach, a Derek rozejrzał się po pokoju, podszedł do sofy i usadowił się na niej.
Przez moment panowała cisza, potem spytał:
- Czemu nie siądziesz tutaj? Wygodniej i cieplej, bliżej grzejnika.
- Tutaj mi dobrze.
- Trudno tak rozmawiać przez cały pokój.
Przesunął się na skraj sofy, chociaż i przedtem było na niej dość miejsca. Położył rękę na oparciu i spróbował uśmiechnąć się zachęcająco, co nie bardzo mu wyszło, ale i tak serce mi drgnęło.
„Jest mu przykro, Chloe. To naprawdę fajny facet. Nie bądź wredna dla niego. I nie spieprz znowu wszystkiego. Idź tam, daj mu szansę i nawet sama nie będziesz wiedziała, kiedy o wszystkim zapomnisz".
I właśnie dlatego zostałam na fotelu. Nie chciałam zapomnieć o wszystkim, gdyż tylko czekać, a znowu znajdzie się na dachu, ryzykując życie.
- Nie musisz tego robić - powiedziałam wreszcie.
- Czego? - Pytanie zadał niewinnie, ale wzrok trochę mu uciekł. - Przepraszam. To właśnie staram się powiedzieć, Chloe. Przepraszam.
- Za co?
Był wyraźnie speszony.
- Że cię rozzłościłem.
Nic nie mówiąc, wstałam, żeby wyjść, ale gdy znalazłam się w drzwiach, poczułam, jak chwyta mnie za łokieć. Nie miałam odwagi się odwrócić, ale stanęłam i słuchałam.
- Wściekłem się na twoje wyjście, nie dlatego, że uważałem, że to głupie albo że nie będziesz ostrożna.
- Martwiłeś się o mnie.
Powolny oddech ulgi, że zrozumiałam.
- Tak.
Odwróciłam się.
- Bo sądzisz, że warto.
Ujął moją brodę w koniuszki palców.
- Tak. Jak najbardziej.
- Ale nie sądzisz, że warto się martwić o ciebie.
Usta Dereka otworzyły się. I zamknęły.
- Właśnie o to chodzi, Derek. Nie pozwalasz nam martwić się o ciebie, bo nie uważasz, że warto. I z tym się nie zgadzam. Zupełnie.
Uniosłam się na palcach, zarzuciłam mu ręce na szyję i pociągnęłam, by się schylił. Gdy nasze wargi się zetknęły, ten pierwszy moment... Było to wszystko, czego nie poczułam z Simonem, a czego tak bardzo chciałam doznać.
Chwycił mnie za biodra i przyciągnął do siebie.
W korytarzu rozległy się kroki Simona. Odskoczyliśmy od siebie.
- I mówi się, że to ja mam kiepski timing - mruknął Derek i zawołał: - O co chodzi?
- Andrew mówi, że musi do kibla - powiedział Simon, stając w progu. - Najchętniej bym mu kazał trochę potrzymać, ale...
- Dobrze, ja się tym zajmę - rzekł Derek. - Chloe, pójdziesz z nami...?
- Nie, chciałam zamienić kilka słów z Simonem.
Spojrzał na mnie zaskoczony, ale trwało to tylko chwilę, jakby nie był zazdrosny, a tylko żałował, że nie chcę być razem z nim.
- To ważne - powiedziałam. - Ale weź ze sobą Tori. Przy Andrew może być pomocna.
Kiwnął głową i wyszedł.
Rozdział trzydziesty siódmy
- Wygląda na to - powiedział Simon - że znowu jest spoko między tobą i Derekiem. Co się stało? Zrobił tę swoją minę?
- Jaką minę?
- Przecież wiesz. Kiedy wygląda jak skopany szczeniak, a ty czujesz się tym chamem, który go skopał.
- A, ta mina. Więc na ciebie też działa?
Parsknął.
- Działała nawet na tatę. Poddawaliśmy się, mówiliśmy, że nie, wszystko jest OK, więc natychmiast znowu zaczynał żuć kapeć. - Nie mogłam się nie roześmiać, a Simon z rozmachem usiadł na fotelu. - Kłopot polega na tym, że dobrze wiesz, iż ma dobre intencje, ale co, jeśli mało troszczy się o siebie samego? Czy wolelibyśmy, żeby był egoistą? - Pokręcił głową. - No dobra, ale to ty chciałaś o czymś porozmawiać.
- Mam pewną propozycję, ale Derekowi na pewno się nie spodoba.
- Mów śmiało!
Powiedziałam mu, co mi chodzi po głowie. Kiedy skończyłam, zaklął.
- Czy to zły pomysł?
- Pomysł dobry, ale masz rację, on nigdy na to nie pójdzie. Jeśli mu to zasugerujemy, pomyśli, że testujemy go i albo się wścieknie, albo zrobi to tylko, żeby się od niego odczepić, ale wtedy z całą pewnością tu nie zostanie.
- Gdzie nie zostanie? - spytała Tori i weszła do pokoju. - Myślałam, że Derek mnie woła. No dobra, o co chodzi?
Zdradziłam jej swój pomysł.
- Powinniśmy to byli zrobić natychmiast, jak tylko zorientowaliśmy się, że to na niego się czają. Dlaczego miałby się nie zgodzić? Przecież nie chcemy, żeby spadał, a tylko żeby przyczaił się na kilka godzin, tak by myśleli, że go nie ma. - Usiadła na sofie. - Ja jestem za, chociaż wątpię, by mój głos miał jakiekolwiek znaczenie.
- Ma - powiedziałam. - Siedzisz w tym wszystkim jak każdy z nas, i tak trzeba działać.
Spojrzałam pytająco na Simona, a on wzruszył ramieniem.
- Jasne.
- O cholera! - sapnęła Tori. - Jeszcze nigdy nie czułam się taka ważna.
- Mam nadzieję, że dla zabawy nie pchniesz mnie nożem w plecy - powiedział Simon. - Ale gdybyś miała na tym skorzystać? Na wszelki wypadek chcę uprzedzić, że nie zerkam ciągle przez ramię.
- Więc na zawsze jest mi przeznaczone być normalną dziwką, tak? Spoko, jakoś z tym wytrzymam. - Wyprostowała nogi. - No to kto powie Derekowi?
- Nikt - odrzekłam. - I w tym problem. Nie posłuchałby, a żadne subtelne aluzje...
- Chcecie, żebym się przyczaił? - Dudniący głos nie pozostawiał żadnych wątpliwości. W drzwiach stanął Derek. - Udawał, że się wyniosłem? - Spojrzał na Simona. - Tego chcecie?
- Tak - krótko odparł Simon.
- Chloe?
- To nie jest kwestia „chcemy, nie chcemy". Kogo wczoraj obalił Andrew? Kogo oni wszyscy najbardziej się boją? Chcą, żebyś zniknął, Derek, i naprawdę nie przypuszczam, żeby ruszyli się, jak długo tu jesteś.
Popatrzył na mnie przeciągle, jakby w moim wzroku szukał jakiegoś potwierdzenia i najwidoczniej je znalazł, gdyż kiwnął głową.
- OK, macie rację. Chcemy, żeby wyczilowali, a nie zrobią tego, dopóki ja tu jestem.
Nie na taką motywację liczyłam, ale i ta była dobra.
Uznaliśmy, że najlepszym miejscem dla Dereka będzie strych. W przeciwieństwie do piwnicy były tam okna, z których Derek łatwo mógł zeskoczyć. Więcej brudu, ale bardziej bezpiecznie.
Simon pomagał Derekowi spakować jedzenie i koce, a ja w tym czasie wyszłam do Liz.
- Sprawdź, czy możesz się dostać na strych.
- Jestem o krok przed tobą. Mogę się dostać na dach, strych i w niektóre miejsca piwnicy, ale nie we wszystkie.
Powiedziałam jej, co postanowiliśmy w związku z Derekiem.
- Mam mu dotrzymać towarzystwa, żeby się nie nudził? Jasne, sporo tam kurzu, więc możemy pograć w kółko i krzyżyk. - Widząc moją minę, przestała się uśmiechać. - Zdaje się, że nie o to ci chodzi, tak?
- Martwię się o niego. Zupełnie się nie troszczy o siebie.
- Więc przyda mu się goryl-poltergeist?
Kiwnęłam głową.
- Pilnuj go, bardzo cię proszę.
- Spoko, masz to jak w banku.
Teraz przyszła pora, by uwolnić Andrew. Powiedzieliśmy mu, że Derek uznał, iż będzie najbezpieczniej dla wszystkich, jeśli nas opuści. Nie chcieliśmy się zgodzić, ale wymknął się do lasu i pewnie szuka sposobu, żeby bezpiecznie się z niego wydostać.
Nie wspomnieliśmy mu, że także i my chcemy uciekać; udawaliśmy, że akceptujemy jego plan.
Margaret zjawiła się podczas śniadania, a wtedy ujawniła się jeszcze jedna korzyść z nieobecności Dereka; mieliśmy pretekst, by się nie odzywać, udając niepokój.
Kończyliśmy, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Wszyscy troje aż podskoczyliśmy, a Simonowi łyżeczka wypadła z rąk.
- Chyba nie Derek? - powiedziałam.
- Idę otworzyć - mruknął Simon, odsuwając krzesło.
Wiedziałam, że ma nadzieję, iż to ich ojciec, aczkolwiek prawdopodobieństwo, że pan Bae będzie dzwonił do drzwi domu, gdzie więżą jego synów, nie było wielkie. Poszłam razem z nim, bo miałam już dość widoku Andrew i Margaret.
W progu stała Gwen. Uśmiechnęła się do nas niewyraźnie.
- Cześć, dzieciaki. - Wyciągnęła rękę, w której na sznurku kołysało się jakieś pudełko. - Tym razem żadnych donatów, uczę się na błędach. Bardzo dobre muffiny. - Spojrzała na Simona. - Mogą być?
- Tak, jasne.
Cofnął się, żeby ją przepuścić, i wtedy popatrzył na mnie pytająco: „A ta co tutaj robi?"
- A-a-andrew usiłował się z tobą skontaktować i nie mógł - powiedziałam.
- Tak, ale robota to robota, sami wiecie, jak to jest. - Zachichotała nieszczerze. - No nie, na szczęście jeszcze nie wiecie, szczęściarze. Korzystajcie z tego, póki możecie, bo prawda jest taka... - nachyliła się do nas konspiracyjnie - ...że życie dorosłych jest do dupy. Ale teraz jestem i to gotowa do akcji. Andrew zostawił wiadomość, że dzisiaj wyruszamy do Buffalo, tak?
Przytaknęłam.
- Świetnie, że zdążyłam na czas. Chodźcie, posilimy się muffinami, są naprawdę odjazdowe.
Wchodząc z Gwen do kuchni, usiłowałam ocenić reakcję Andrew i Margaret. Oboje wydawali się zdziwieni, ale o ile Andrew przyjemnie, o tyle Margaret już nie tak bardzo. Nie była zła, tylko jakby poirytowana, że panienka w zależności od kaprysu to znika, to się pojawia.
Przenieśli się do saloniku, a nasza trójka poszła na górę.
- Kłamie - zawyrokowała Tori. - Przecież trudno o taką idiotkę, która nie odbiera telefonów ani SMS-ów, a potem jak gdyby nigdy nic zjawia się z ciasteczkami.
- Russell przysłał ją na przeszpiegi - zgodził się Simon. - A w takim razie coś szykuje.
- Mniejsza z tym - powiedziałam. - Cokolwiek planują, my wcześniej się zmyjemy. W każdym razie trzeba przez cały czas mieć ją na oku. Ja wyjdę i powiem Liz, żeby zobaczyła, którędy możemy uciekać.
Rozdział trzydziesty ósmy
Byłam już przy schodach, kiedy zatrzymał mnie Simon.
- Możesz przekazać coś Derekowi? - spytał. - Mam to w naszym pokoju.
Weszliśmy na górę. Wyciągnął ze schowka plecak, wyrwał ze szkicownika kartkę, złożył ją we czworo i mi podał.
- Daj mu to i powiedz, że jest spoko.
- Tylko tyle?
Spuścił wzrok i wzruszył ramieniem.
- Tak. Zrozumie. - Po chwili podniósł oczy i spróbował się uśmiechnąć. - Jeszcze tylko trochę i spadamy stąd.
Podprowadził mnie do schodów wiodących na strych i dach.
- Chloe? Simon? - odezwał się z dołu głos Margaret.
Simon zaklął pod nosem i spojrzał na mnie.
- Idź - powiedziałam. - Ja muszę powiedzieć Liz, żeby się rozejrzała.
Kiwnął głową, a ja wśliznęłam się do najbliższego pokoju i zamknęłam za sobą drzwi, podczas gdy on zawołał:
- Jestem tutaj.
- Chcę porozmawiać z wami obojgiem.
Na schodach rozległy się kroki Margaret, a w korytarzu Simona, który wybiegł jej na spotkanie. Przyłożyłam ucho do drzwi.
- Nie widziałeś Chloe?
- Ostatnio nie. Chciała znaleźć jakieś spokojne miejsce, żeby popracować nad scenariuszem. Może jest gdzieś na tyłach na parterze, tam są różne takie klitki.
- Dobrze, sprawdzę, a ty idź do piwnicy i pomóż Tori wynieść stamtąd zapasowe krzesła na obiad.
- Obiad? Przecież przed chwilą mieliśmy śniadanie, a krzeseł jest pod dostatkiem.
- Otóż nie. Zjawi się reszta naszej grupy, musimy wszystko pouzgadniać. Andrew wyjechał po nich na lotnisko, więc musicie mi pomóc przygotować wszystko.
- Tori na pewno...
- Simonie, prosiłam cię o coś!
- Nie ma sprawy - zgodził się Simon, podnosząc głos, żebym na pewno usłyszała. - Ale Chloe nie ma co do tego mieszać, każde krzesło waży tyle co ona.
Margaret mruknęła coś, ale pewnie się zgodziła, bo usłyszałam, jak Simon zbiega po schodach. Zaraz potem zawołała Gwen.
- Mam dla Chloe książkę o nekromancji. Simon mówi, że jest gdzieś na piętrze. Ja poszukam na tyłach, a ty od frontu.
Tyle że Simon powiedział, że jestem pewnie gdzieś na parterze.
Zerknęłam na zamek. Tkwił w nim staromodny klucz; przekręciłam go ostrożnie, żeby nie zdradził mnie szczęk. Dopiero teraz się rozejrzałam. Jedna z nieużywanych sypialni. Nie było żadnych szaf w ścianach, ale kredens po drugiej stronie pokoju wydawał się dostatecznie wielki, żeby mnie zmieścić. Zrobiłam krok i klepka skrzypnęła pod butem. Myślałam o tym, żeby je zdjąć, ale podłoga była tak brudna, a przy moim szczęściu na pewno weszłabym na jakąś pineskę i wrzasnęłabym dostatecznie głośno, żeby mnie słychać było w całym domu.
Ostrożnie, krok za krokiem, ruszyłam przez pokój. Byłam w połowie drogi, gdy rozległ się jakiś łoskot, ale nie byłam pewna gdzie. Derek? Spojrzałam w górę, a potem zrobiłam następny krok. I następny.
- Chloe? - Sceniczny szept Gwen pod drzwiami. Znieruchomiałam. - Chloe, jesteś tu? - Jeszcze bardziej zniżyła głos. - Bądź tu, błagam!
Zerknęłam w stronę kredensu. Za daleko, żeby się wśliznąć.
- Chloe? Dobrze wiem, że tam jesteś.
Rozpaczliwie rozejrzałam się; po lewej jakaś komódka przykryta prześcieradłem. Przemknęłam i kucnęłam za nią.
„Przecież drzwi zamknięte, idiotko. Nie może się tu dostać".
Gdyby mnie odkryli chowającą się w zamkniętym pokoju, natychmiast nabraliby podejrzeń, a właśnie tego chcieliśmy uniknąć. Powinnam była iść z Simonem.
- Chloe, proszę! - Teraz zabrzmiało to tak, jakby była w pokoju.
„Przestań histeryzować!".
- A jak myślisz, czemu wróciłam? Po co? - I głośniej: - Ach, tu jesteś! Dzięki Bogu!
„Kłamie! Przecież nie może mnie widzieć! Próbuje tylko...”
Gwen znalazła się obok mnie, włosy potargane, makijaż rozmazany, wielkie oczy.
- Chodź, Chloe! Szybko!
Podniosłam się.
- J-j-ja t-t-tylko szukam...
- Mniejsza z tym. Musisz znaleźć Simona i Tori. Nie wiesz, gdzie są?
- W piwnicy, ale...
- Szybko! - Wyciągnęła rękę, ale w połowie ruchu zatrzymała ją i cofnęła. - Musisz ich ostrzec!
- Przed czym?
Gwałtownie machnęła w kierunku drzwi. Chwyciłam za klamkę, ale nie dała się przekręcić. Drzwi były nadał zamknięte.
- Otwórz je, Chloe! Błagam!
Zrobiłam ruch w jej kierunku, cofnęła się, ale za wolno. Moje ręce dotknęły jej ramienia i... przeszły na wylot. Zakryłam ręką usta.
- Tylko nie krzycz, Chloe! Za nic! Nie wolno ci!
Kiwnęłam głową.
„O mój Boże! Jest duchem! Nie żyje!".
Ale to przecież niemożliwe! Minutę temu słyszałam jej głos, jej kroki w korytarzu... Ale potem już nie. Przypomniały mi się słowa Margaret: „Simon mówi, że jest gdzieś na piętrze. Ja poszukam na tyłach, a ty od frontu".
I uderzenie. Odgłos padającego ciała.
Margaret zabiła Gwen? Co za idiotyzm! To przecież niemożliwe.
„Jasne, po prostu potknęła się, szukając nas, i skręciła kark".
Przełknęłam ślinę.
- Margaret? - szepnęłam.
- Wygląda na to, że ta stara wywłoka jest znacznie gorsza, niż mogłam sobie wyobrazić - mruknęła Gwen.
- Nie podobało mi się to, jak się wszystko układa. Były różne... plotki. O Margaret i Russellu. Dlatego nie odpowiadałam Andrew, nie chciałam być w to wplątana. Ale potem pomyślałam, że przecież nie mogę, muszę wrócić, ostrzec Andrew i pomóc mu zaopiekować się wami. Jak widać, kiepski pomysł. Nawet nie udało mi się go uprzedzić.
Spojrzałam na drzwi.
- Derek!
Gwen stanęła przede mną.
- Jest w bezpiecznym miejscu?
Niczym się nie przejmując, przeszłam przez nią.
- Czy jest bezpieczny, Chloe? Bo jeśli tak, to zostaw go. Musisz ostrzec Simona i Tori. Mówiłaś, że gdzie są?
- Margaret posłała ich do piwnicy, żeby przynieśli krzesła dla innych.
- Ale nikt więcej się tu nie zjawi, Chloe!
Podbiegłam do drzwi. Otworzyłam je, a Gwen przeszła przez ścianę.
- Ostrożnie - szepnęłam. - Margaret...
- Może mnie zobaczyć. Tak, wiem.
Wróciła i pokazała, że sąsiedni pokój jest wolny i mam w nim zaczekać. I tak przemykałyśmy ku tylnym schodom: z pokoju do pokoju, a Gwen sprawdzała, czy mogę zrobić następny krok.
Trzymałam się jej instrukcji, ale w środku mnie szalała panika. W głowie huczało mi tylko: „Gwen nie żyje, Simon i Tori w piwnicy, Derek na strychu, czy zdążę, czy zdążę, mój Boże, co tu się dzieje?!".
Byłyśmy już niemal przy schodach, kiedy Gwen dała znak, żebym się schowała. Wpełzłam pod łóżko, zakrywając usta, aby nie wciągnąć kurzu.
W korytarzu zastukały obcasy Margaret. Miałam wrażenie, że się oddalają. „Tak, tak, błagam, proszę!" Zeszła głównymi schodami, wołając Russella. To Russell był tutaj?!
O Boże, muszę ostrzec Dereka, muszę się dostać na strych...
„A jak się dowie, że Simon jest w niebezpieczeństwie, natychmiast rzuci się na dół, gdzie go zabiją. Lepiej niech siedzi tam, gdzie jest, i myśli, że wszystko jest w porządku".
Zamknęłam oczy, zmusiłam się do regularnych wdechów i wydechów, aż wreszcie serce z cwału zwolniło do galopu. Gwen sprawdziła, czy droga wolna, a potem skoczyłam do drzwi dla służby.
Pod ochroną Gwen udało mi się dotrzeć na dół. Zobaczyłam uchylone drzwi do piwnicy. Nasłuchiwałam głosów Simona i Tori - po raz pierwszy w życiu zatęskniłam za ich kłótnią - ale zamiast tego doszły mnie stłumione głosy Margaret i Russella, którzy rozmawiali za zamkniętymi drzwiami - drzwiami, które były między mną a piwnicą!
Gwen mnie prowadziła, po każdym kroku nasłuchiwałam, czy nie usłyszę przerwy w konwersacji albo jakiegoś raptownego poruszenia, ale nie, rozmawiali. Dzieliły mnie już tylko trzy metry od piwnicy, kiedy obcasy Margaret zastukały o parkiet. Piwnica była za daleko, okręciłam się i uchyliłam najbliższe drzwi.
- Nie! - syknęła Gwen i zamachała gwałtownie, ale potem w pół gestu znikła.
Zamarłam na ułamek sekundy, dostatecznie długi, abym usłyszała, jak Margaret przekręca klamkę. Wśliznęłam się do pokoju, rozglądając się za schronieniem, ale natychmiast znieruchomiałam, gdyż po drugiej stronie stolika do kawy stał Andrew.
Wpatrywał się we mnie ze zmarszczonym czołem.
- Chloe?
Moje imię wymówił wolno, pytającym głosem, jakby nie był pewien, czy dobrze widzi.
- Poczekaj - rozległ się głos Margaret. - Wydawało mi się, że coś słyszę.
Oczy Andrew rozszerzyły się. Dwa razy machnął szybko, abym się schroniła za stolikiem, dostatecznie długim, żeby mnie zasłonić. Jeszcze tylko chwileczka wahania i rzuciłam się w tym kierunku, ale pośliznęłam się na czymś, usiłowałam złapać równowagę, a wtedy pośliznęła się także druga noga, podłoga wyjechała spode mnie, a ja poleciałam na stolik, wyciągając przed siebie ręce.
- No to znaleźliśmy także i Chloe - usłyszałam zza drzwi zupełnie spokojny głos Margaret.
Obejrzałam się przez ramię i zobaczyłam wchodzącego do pokoju Russella, który w ręku trzymał strzykawkę. Usiłowałam się przetoczyć na drugą stronę stolika, a jednocześnie sapnęłam:
- Andrew! Pomocy!
Ale nie było już Andrew.
W tyle łydki poczułam ukłucie igły. Wierzgnęłam rozpaczliwie i sądząc po jęku, trafiłam Russella. Pokój zawirował. Ze wszystkich sił mrugałam powiekami, aby zachować przytomność, zabrać się ze stolika, ale ręce odmówiły mi posłuszeństwa i bezwładnie zwaliłam się po drugiej stronie.
Spadłam na coś miękkiego, z czego się stoczyłam w jakąś ciepłą kałużę. Podniosłam rękę do oczu. Krew. Leżałam w kałuży krwi.
Na próżno usiłowałam się podnieść. Ostatnim, co zobaczyłam, była odległa o kilka cali ode mnie twarz Andrew, który wpatrywał się w przestrzeń martwymi oczyma.
Rozdział trzydziesty dziewiąty
Pod policzkiem wibrował mi zimny metal. Przejechał jakiś samochód.
- Jaki ma cukier we krwi?
Daleki kobiecy głos. Margaret.
- Niski. - Męski głos, bliższy. Russell. - Bardzo niski. Mogę mu wstrzyknąć glukozę, ale...
- Zrób to.
- Derek.
Tym razem głos Simona, bardziej jak jęk.
Otworzyłam oczy. Leżeliśmy na podłodze vana, Simon o parę stóp ode mnie, nieprzytomny, twarz wykrzywiona z bólu.
- I daj mu także jeszcze dawkę nasennego, nie chcę, żeby się zbudzili.
- Nie powinien dostać za dużo, bo...
- Zrób, co mówię.
Patrzyłam tylko między rzęsami, żeby się nie zorientowali, że już nie śpię. Nie ruszając się, chciałam zobaczyć coś jeszcze, ale widziałam tylko głowę Simona, a za nią but Tori.
„Derek? Gdzie jest...?".
Powieki znowu mi się zamknęły.
Van stał nieruchomo. Czułam zimne powietrze, zmienne ze spalinami. Silnik zaskoczył i zgasł. Inny rumor, jak zamykane drzwi garażu. Nie było już wiatru, wszędzie ciemno. A potem zapaliło się światło.
Obok mnie Simon wymiotował. Zapach wymiocin był tak silny, że otworzyłam oczy i zobaczyłam, jak siedzi podpierany przez Russella, który trzymał przed nim plastikową torbę.
- Simon - wycharczałam.
Odwrócił się, nasze oczy się spotkały, usiłował skupić wzrok, potem z trudem rozkleił wargi i szepnął: „W porządku?", ale w tym momencie znowu szarpnęły nim torsje.
- Coście mu dali? - rozległ się gniewny męski głos. Znałam ten głos. Zimne palce dotknęły moich nagich ramion. Spojrzałam w górę. Nachylała się nade mną twarz doktora Davidoffa.
- Wszystko w porządku, Chloe. - Uśmiechnął się. - Jesteś w domu.
Ze skrępowanymi rękami i nogami jechałam korytarzem w wózku pchanym przez strażnika. Obok mnie jechała Tori, wieziona przez drugiego strażnika.
- To tymczasowe środki bezpieczeństwa - zapewnił Davidoff, gdy strażnik przytraczał mnie do fotela. - Nie chcemy cię znowu usypiać, więc do czasu aż się znowu zaaklimatyzujesz, nie mamy niestety innego rozwiązania.
Doktor Davidoff kroczył między oboma fotelami. Za nami szli Margaret i Russell, rozmawiając z matką Tori, która od chwili, kiedy przyjechaliśmy, nie odezwała się do córki ani słowem.
- Uznaliśmy, że to dla nich najlepsze miejsce - mówiła Margaret. - Wymagają tyle kontroli i czujności, że to przekracza nasze możliwości.
- Wasza wrażliwość i rozwaga są niewiarygodne - powiedziała Diane Enright. - To gdzie chcecie umieścić swoje znaleźne?
W głosie Margaret wyczułam chłód.
- Przecież macie numer konta.
- I nie wyniesiemy się stąd, zanim nie dostaniemy potwierdzenia wpłaty - włączył się Russell. - A gdybyście chcieli nas wykiwać...
- Jestem pewna, że zabezpieczyliście się na taką ewentualność - sucho odpowiedziała Diane Enright. - Jakiś list, który zostanie opublikowany w razie waszego nagłego zniknięcia?
- Nie - odezwała się Margaret. - Ktoś czeka na nasz telefon. Pewien znajomy, który zna numer do Nast Cabal i wszystkie szczegóły operacji. A to na pewno by się nie spodobało panu St. Cloudowi.
- Chytrze, chytrze - zachichotał doktor Davidoff. - Jeden fragment organizacji Cabal przeciw drugiemu. - Z jego głosu znikła wszelka wesołość. - Ale to nie będzie potrzebne. Jakkolwiek zainteresowany naszą organizacją może być pan St. Cloud, jesteśmy niezależni, a to znaczy, że nie podlegamy jego Cabal. Zawarliśmy umowę: dostajecie znaczną nagrodę za zwrócenie nam naszych obiektów i rozwiązujecie swoją rebeliancką grupkę. Zarobiliście na nagrodę i ją otrzymacie, bez żadnych szantaży czy gróźb z waszej strony. - Zerknął na nich przez ramię. - Jeśli jednak zważyć na to, że pieniądze, które dostaniecie, pochodzą ostatecznie od St. Clouda, radziłbym, byście znalazłszy się poza bezpieczną osłoną naszych murów, uciekali tak szybko i tak daleko, jak tylko potraficie.
Kiedy matka Tori odprowadziła Margaret i Russella, spytałam o Simona. Nienawidziłam tego, że pozwolę Davidoffowi mieć uciechę z drżenia mego głosu, ale musiałam się dowiedzieć.
- Właśnie wieziemy cię, żebyś to zobaczyła, Chloe - powiedział tym swoim protekcjonalnym, pełnym fałszywej serdeczności głosem, który znałam aż za dobrze.
„Spójrz tylko, jacy dobrzy dla ciebie jesteśmy, a jak ty nam za to odpłacasz. A my chcemy wam tylko pomóc, nic więcej".
Czułam, jak paznokcie wbijają mi się w oparcie fotela.
Doktor Davidoff wyszedł przed nas i otworzył drzwi. Podjechaliśmy rampą i znaleźliśmy się w pokoju obserwacyjnym, z którego widać było salę operacyjną. Jak tylko zobaczyłam w dole lśniący metal stołu operacyjnego i połyskujące instrumenty, jeszcze mocniej zacisnęłam dłonie na oparciu. W sali była jakaś kobieta, ale stała z boku i dostrzegłam tylko szczupłe ramię wysuwające się z fartucha.
Drzwi sali otworzyły się i weszła siwowłosa pielęgniarka, Sue, którą poznałam podczas swego ostatniego pobytu tutaj. Pchała przed sobą nosze, na których leżał unieruchomiony Simon.
- Nie! - szarpnęłam się, ale byłam bezsilna wobec pętających mnie pasów.
Davidoff zachichotał.
- Nawet nie chcę sobie wyobrażać, co ci może chodzić po głowie, Chloe. Chcemy tylko podłączyć Simona do kroplówki. Jest diabetykiem, na dodatek odwodnionym przez wymioty. Nie możemy sobie pozwolić na żadne ryzyko, szczególnie że środek usypiający źle wpłynął na jego żołądek. - Nic nie mówiąc, wpatrywałam się w Simona i czułam, jak łomocze mi serce. - Proste środki ostrożności, Chloe. A to, co widzisz tam w dole, to jedynie nasza sala medyczna. Tak, ma wyposażenie chirurgiczne, ale jest różnorodnie wykorzystywana. - Nachylił się i szepnął: - Jak przyjrzysz się dokładniej, z pewnością zobaczysz kurz na instrumentach.
Uśmiechnął się do mnie - genialny dobry wujek, który pragnie rozbawić swoją głupiutką siostrzenicę, a ja chciałam... Szczerze mówiąc, nie wiem, czego chciałam, ale coś w mojej twarzy sprawiło, że na chwilę dobry wujcio znikł. Nie byłam słodziutką małą Chloe, którą pamiętał. Znacznie lepiej, gdybym była, ale nie potrafiłam już tego udawać.
Wyprostował się i odchrząknął.
- Dobrze, jak znowu tam spojrzysz, Chloe, zobaczysz kogoś, kogo także z pewnością poznasz.
Simon leżał na noszach, blady jak prześcieradło, którym był przykryty. Słuchał kobiety w laboratoryjnym fartuchu, ale widziałam tylko jej plecy. Była szczupłą, niską blondynką. I to właśnie jej włosy, sposób, w jaki je odrzuciła, nachylając się nad Simonem, sprawiły, że zatkało mi dech w piersi.
Davidoff postukał w szybę i lekarka odwróciła się.
Ciotka Lauren.
Zasłoniła oczy, jakby nie mogła się zorientować, kto stoi po drugiej stronie szyby, ale już po chwili znowu nachylała się nad Simonem, który kiwał głową w odpowiedzi na jej pytania.
- Twoja ciotka popełniła błąd - ciągnął Davidoff. - Kiedy przywieziono cię tutaj, byłaś tak rozgorączkowana, że przeniosło się to na nią i spanikowała. Nie wytrzymała stresu i podjęła kilka niesłusznych decyzji. Wie o tym, a my wyrozumiale wybaczyliśmy jej. Znowu jest cenioną cząstką naszego zespołu, jak widzisz, wróciła do pracy, nie siedzi w lochu przykuta kajdanami czy jak tam jeszcze wyobrażałaś sobie jej straszliwy los w naszych rękach. - Poszukał mojego spojrzenia. - Nie, Chloe, nie jesteśmy potworami.
- Gdzie w takim razie jest Rachelle? - Słysząc Tori, podskoczyłam, gdyż wprawdzie jej fotel stał obok mojego, ale kompletnie zapomniałam o jej obecności. - Z pewnością wyjechała na jakieś super wakacje, żeby odzyskać siły, tak?
Doktor Davidoff milczał, a miejsce szyderstwa na twarzy Tori zajęła nienawiść.
- G-g-gdzie Rae? - spytałam teraz ja. - Jest-t-t tutaj?
- Została przeniesiona - rzucił krótko.
- P-p-przeniesiona?
Znowu zmusił się do jowialnego tonu.
- Tak. Nasze laboratorium na dłuższą metę nie jest właściwym miejscem dla szesnastolatki. To było tylko tymczasowe pomieszczenie, co wyjaśnilibyśmy wam, gdybyście dały nam po temu okazję. Rachelle przenieśliśmy do...
- Zawiesił głos. - Nie nazwałbym tego domem terapeutycznym, gdyż w ogóle nie jest podobny do Lyle House. To bardziej szkoła z internatem. Bardzo szczególna, gdyż tylko dla paranormalnych uczniów.
- Zaraz, niech zgadnę - powiedziała Tori. - A dojechać tam można tylko magicznym pociągiem. Za jakie idiotki nas uważacie?
- Wcale nie uważamy was za idiotki. Wiemy, że jesteście nadzwyczajne. Zdążyłyście się już zorientować, że są ludzie, którzy wszystko, co odbiega od ich normy, uważają za groźne, i właśnie dlatego stworzyliśmy szkołę, która ma was kształcić i chronić.
- Profesora Xaviera Szkoła dla Wybitnie Utalentowanej Młodzieży?
Uśmiechnął się, jakby nie słyszał ironii w moim głosie.
- Otóż to, Chloe.
Tori obróciła się, żeby spojrzeć mu w oczy.
- I jak będziemy bardzo, bardzo grzeczni, dostaniemy się tam i będziemy szczęśliwie uczyć się razem z Rae, Liz i Bradym. Czy Amber też tam będzie?
- No cóż...
- Kłamca!!!
Głos Tori był pełen takiego jadu, że Davidoff drgnął. Puste fotele zadygotały, strażnicy spojrzeli na nie i położyli ręce na kaburach. Ledwo to zauważyłam, gdyż z rozpaczą myślałam: „Byle nie Rae. Proszę, błagam, tylko nie Rae!"
- Liz nie żyje - ciągnęła Tori. - Spotkaliśmy jej ducha, korzystając ze swych sił, ciskała różnymi rzeczami. Nawet moja matka to widziała i wiedziała, że to Liz. Zapomniała o tym przekablować?
Doktor Davidoff wyjął pager i nacisnął guzik, najpewniej wzywając matkę Tori. Wykorzystał tę chwilę przerwy, żeby na twarz przywołać wyraz współczucia i smutku.
- Nie wiedziałem, że znacie prawdę o Liz - powiedział. - Tak, muszę przyznać, że tej nocy, gdy przewoziliśmy ją z Lyle House, doszło do wypadku. Nic wam o tym nie mówiliśmy, gdyż wasz stan jest niestabilny...
- Czy ja wyglądam na niestabilną? - przerwała mu Tori.
- Tak, Victorio, niestety tak. Jesteś rozgniewana, sfrustrowana i bardzo rozedrgana, czemu trudno się dziwić skoro podejrzewasz, że zabiliśmy twoją przyjaciółkę. Tyle że nie zrobiliśmy tego.
- A co z Bradym? - spytałam.
- Chloe widziała także jego ducha! - krzyknęła Tori. - Tutaj. W laboratorium. Powiedział, że przywieźli go tutaj, żeby z panem porozmawiał, ale najpierw zajęła się nim ciotka Chloe i bach! Zabawa skończona.
Przenosił wzrok z Tori na mnie i z powrotem, szacując, czy Tori może mieć jakieś jeszcze dowody, że Brady także nie żyje.
- Chloe była wtedy ciągle pod wpływem środków usypiających, a poza tym przyjmowała leki, które miały zapobiec widzeniu duchów, więc gdzieś to się jakoś nałożyło na siebie, powodując u niej halucynacje.
- Halucynacje z chłopakiem, którego nigdy przedtem nie spotkała? Może ma go opisać, bo mnie to on bardzo przypominał Brady'ego.
- Chloe musiała widzieć jego zdjęcie, tyle że tego nie pamięta. Brady trzymał się blisko Rachelle, pewnie o nim opowiadała...
- Na wszystko ma pan wytłumaczenie, prawda? - prychnęła Tori. - W porządku, Brady, Rea i Amber żyją sobie spokojnie w tym pańskim internacie, więc nic prostszego niż nas uspokoić. Dajcie ich do telefonu, albo nie, jeszcze lepiej, zróbcie wideokonferencję. Tylko niech pan nie mówi, że nie dacie rady, bo wiem, że mama ma sprzęt.
- Dobrze, zrobimy taką konferencję, będziecie mogli sobie porozmawiać, ale najpierw...
- Teraz! - ryknęła Tori.
Z koniuszków jej palców trysnęły iskry. Puste fotele podskoczyły, jeden nawet się przewrócił. Stojący za nią strażnik wyciągnął broń.
- Chcę ich zobaczyć natychmiast! Rae, Brady'ego, Amber i...
- Panna Victoria może sobie chcieć, czego tylko zapragnie - oznajmiła, wchodząc do pokoju, matka Tori - tyle że teraz nie ma to już absolutnie żadnego znaczenia. Wszystko zepsułaś, uciekając.
- Ach, mamusiu, więc jednak mnie poznajesz! Bo ja zaczęłam myśleć, że tak się zmieniłam, że już w ogóle nie wiedziałaś, kto to taki.
- Tak, poznaję cię aż za dobrze, Victorio. Jesteś tą samą rozpuszczoną księżniczką, która w zeszłym tygodniu po raz kolejny uciekła, żeby tylko nie mieć żadnych obowiązków.
- Obowiązków?!
Tori zacisnęła pięści i pasy puściły. Mój strażnik skoczył ku niej, ale doktor Davidoff powstrzymał go ruchem dłoni i kazał schować na powrót broń.
Tori zerwała się. Włosy jej strzelały od nagromadzonej w nich elektryczności.
- Trzeba jej coś podać - warknęła matka. - Skoro nie potrafi się zachować...
- Otóż nie, Diano - sprzeciwił się Davidoff. - Musimy się nauczyć, jak kontrolować wybuchy Victorii bez użycia medykamentów. Zatem, Tori, świetnie rozumiem twoje rozdrażnienie...
- Tak?! - Wściekła obróciła się do lekarza. - Naprawdę? Zamknęliście mnie w Lyle House pod pozorem schizy, faszerowaliście mnie prochami, zamordowaliście moich przyjaciół, zrobiliście ze mnie to genetycznie zmodyfikowane dziwadło, a teraz okazuje się, że to wszystko moja wina!!! - Uderzyła pięściami o biodra i sypnęły się iskry, na co strażnicy zrobili krok do przodu. - To was denerwuje? To jeszcze nic. - Uniosła ręce, między którymi pojawiła się kula energii, najpierw wielkości grochu, ale potem rosnąca coraz bardziej...
- Starczy, Victorio - stanowczo powiedział Davidoff. - Wiemy, że jesteś bardzo potężna, ale...
- Nie macie pojęcia, jak potężna. - Wyrzuciła kulę w powietrze, gdzie wirowała, sypiąc iskrami. - Ale to akurat mogę wam pokazać.
Matka Tori, korzystając z tego, że wszyscy skupili uwagę na córce, stanęła za jej plecami. Zobaczyłam, jak usta jej się poruszają w zaklęciu, ale zanim zdążyłam ostrzec Tori, z palców Diane wyskoczyły iskry i omijając Tori, ugodziły w pierś strażnika, który ciężko upadł na podłogę. Podskoczyli do niego Davidoff, pani Enright i drugi strażnik.
- Nie oddycha - powiedział ten ostatni i popatrzył na Davidoffa wybałuszonymi oczyma. - Nie oddycha!
- O mój Boże! - Diane Enright powoli odwróciła się do Tori. - Coś ty zrobiła?!
Tori pokręciła głową:
- Ja wcale...
- Idź po doktor Fellows! - krzyknął do drugiego strażnika Davidoff. - Biegiem!
- Nie zrobiłam tego. Nie zrobiłam. Nie zrobiłam - powtarzała Tori.
- To był wypadek - mruknęła jej matka.
- Nie zrobiłam tego. Przysięgam na...
- Ma rację! - Wszyscy odwrócili się do mnie, a ja wpatrzyłam się w panią Enright. - Tori nie rzuciła czaru. To ty, su...
Poczułam tak gwałtowne uderzenie w pierś, że fotel odjechał do tyłu, a mnie krew puściła się z nosa.
- Tori! - krzyknęła pani Enright. - Dość tego!
- Ja wcale...
Tori znieruchomiała, spętana czarem, a pani Enright odwróciła się do doktora Davidoffa:
- Teraz widzisz, o co mi chodzi? Niepodobna nad nią zapanować, a z kolei ona siebie nie kontroluje, wali po przeciwnikach i przyjaciołach, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi.
- Skrępować ją - polecił Davidoff. - Ja zawiozę Chloe do jej pokoju.
Rozdział czterdziesty
I tak tydzień po ucieczce wylądowałam w miejscu, skąd się zaczęła. W tej samej celi. Na tym samym łóżku. Samotna.
Doktor Davidoff wywiózł mnie, zanim ciotka Lauren przyszła do strażnika. Myślałam, że każe jej obejrzeć mój nos, ale dał mi tylko chusteczkę i czysty podkoszulek z mojej szafki w Lyle House i powiedział, że z ciotką zobaczę się, jak tylko się uspokoję i będę gotowa wszystkiego na luzie wysłuchać. Może nie zdawał sobie sprawy z tego, że perspektywa spędzenia czasu z ciotką, która ponownie okazała się zdrajczynią, nie jest specjalnie kusząca.
Pomyśleć, że przez cały ostatni tydzień marzyłam o dniu, kiedy przybędę tu, aby ratować ciotkę Lauren i Rae, i oto znalazłam się tutaj, ale nie było kogo ratować. Ciotka wróciła do zagrody, a Rae nie żyła.
Mocno zacisnęłam powieki, ale i tak łzy potoczyły się po policzku.
Powinnam była mocniej nalegać na to, żeby Rae zabrała się ze mną. Albo powinnam wrócić wcześniej.
Rae nie żyła, a następna na liście była Tori. Jej matka zamordowała strażnika, aby tylko ją udupić. Z jednej strony, nie mieściło mi się to w głowie, z drugiej, wiedziałam, o co jej chodzi: pragnęła śmierci córki, która stała się dla niej zagrożeniem.
Zatem Tori zginie, a ja nie będę musiała długo czekać na ten sam los. A co z Simonem? I Derekiem? Otarłam łzy i usiadłam. Musiałam wybierać: albo uciekam, albo akceptuję swój los. Nie, nie zamierzałam kapitulować. Ani teraz, ani nigdy.
Rozejrzałam się po tym, co miałam do dyspozycji i co mogłam wykorzystać. Pokój był dokładnie taki jak przedtem. Miałam na sobie nowy podkoszulek i stare dżinsy, z plamami krwi Andrew, ale o tym starałam się nie myśleć.
Pomacałam się po kieszeni, ale niestety mój zdobyczny sprężynowiec znikł. Coś jednak było. Twardy kawałek papieru. Wyciągnęłam go i rozłożyłam. Rysunek, który Simon dał mi dla Dereka. Natychmiast się zorientowałam, że to ja, na klęczkach, obejmuję szyję czarnego wilka. Przypomniały mi się też słowa Simona: „Daj mu to i powiedz, że jest spoko".
Zapiekło mnie w oczach. Złożyłam kartkę i na powrót wcisnęłam do kieszeni. Potem się wyprostowałam i mocno potrząsnęłam głową. Ciągle miałam asa w rękawie. Ułożyłam się na łóżku, zamknęłam oczy i wezwałam półdemona.
Ledwie wysłałam wezwanie, a gdzieś w okolicach głowy zawibrowało powietrze.
- No proszę - usłyszałam kobiecy głos. - Jakieś to dziwnie znajome.
- Potrzebna mi twoja pomoc.
- To coś nowego, ale chętnie to słyszę, muszę przyznać. Po pierwsze, musisz mnie uwolnić. A potem przejedziemy się po tych wszystkich, którzy nas skrzywdzili.
- Uwolnię cię, ale dopiero po tym, jak mi pomożesz. I damy sobie spokój z tym rozjeżdżaniem.
- Ale to taka zabawa, wiesz, cały ten ogień, zwalenie do piekieł, strumienie lawy, demony machające poszarpanymi skrzydłami i plujące ogniem... - Na chwilę umilkła, a potem ciężko westchnęła. - Zdaje się, że sarkazm już nie trafia do młodych. To była taka sobie metafora. Szał zemsty. Unicestwić wspólnych nieprzyjaciół.
- Żadnego unicestwiania.
- Widzę, że chcesz mi odebrać całą uciechę, tak?
W porządku. Uwolnij mnie tylko, a ja już...
- Dopiero po tym, jak mi pomożesz.
- Drobiazgi, drobiazgi. Pewnie znowu chcesz uciec. Nie do końca rozumiem, czemu, bo chyba to miejsce jakoś ci się podoba, skoro tutaj wracasz.
Spojrzałam w jej stronę z oburzeniem.
- Tak, chcę, żebyś mi pomogła uciec, ale musimy także uwolnić Simona oraz Tori, a jeśli przywiozą również Dereka, to i jego.
- Jeśli masz na myśli tego wilkołaczka, to nie przestąpił drzwi od czasu, jak lata temu przez nie wyszedł. Ale w porządku, jak go przywiozą, także i jego włączę do planu. W układach ze śmiertelnikami zawsze jestem uczciwa. Z grubsza.
Nie musiała dodawać tych dwóch ostatnich słów, gdyż dość widziałam filmów, w których układy z demonami wychodziły na szkodę niedemonicznej strony, żeby wiedzieć, że formuła musi być bardzo klarowna. Problem polegał na tym, iż nie miałam pojęcia, czego właściwie od niej oczekiwać. Chciałam się wydostać, to jasne, ale jak?
Ona jednak miała już, gotowy pomysł, tyle że zdecydowanie mi się nie podobał.
- Nie ma innego rozwiązania?
- Zawsze jest inne rozwiązanie, ja osobiście preferowałabym takie z Diane Enright. Bardzo lubię wiedźmy, już chyba zdążyłam o tym napomknąć. To prawda, że jeszcze żyje, ale to akurat przeszkoda łatwa do pokonania. Powiedz strażnikowi, że chcesz z nią porozmawiać, a ja już ci podyktuję całą resztę. Najprościej byłoby jej przetrącić kark, ale do tego jesteś niestety trochę za mała, więc...
- Nie!
- Zatem wracamy do pierwszej propozycji, co?
Minutę później klęczałam na dywanie i robiłam coś, czego poprzysięgłam sobie nigdy nie robić: wciągałam ludzkiego ducha w jego ciało. Problem w tym, że tylko w ten sposób mogłam zachować jeszcze nadzieję, że sama nie stanę się trupem.
Skupiłam się na wspomnieniu jego twarzy i zaczęłam wzywać.
- Odrobinę mocniej - mruknęła. - O, właśnie tak. A teraz przywołaj go do siebie.
Wykonałam polecenie, oczekując, że rozlegną się wrzaski.
- Wszyscy siedzą teraz w sali konferencyjnej - powiedziała, jakby czytała mi w myślach. - Tylko się pospiesz.
Zaraz potem kliknął zamek na kartę, drzwi się otworzyły i stanął w nich strażnik zabity przez panią Enright.
Wcześniej był to po prostu „strażnik", którego personalia mnie nie interesowały, bo nie musiały. Z pewnym wysiłkiem przypomniałam sobie twarz anonimowego posługacza Grupy Edisona. I oto teraz, gdy rozpaczliwie chciałam utrzymać go w anonimowości, zobaczyłam młodego mężczyznę. Krótko ostrzyżone brązowe włosy. Piegi. Ślady po trądziku na policzkach. Ciekawe, ile lat był ode mnie starszy? Przełknęłam ślinę i nieopatrznie spojrzałam mu w oczy. Brązowe i pociemniałe od gniewu i nienawiści. Szybko spuściłam wzrok.
Ciągle trzymał kartę identyfikacyjną w podniesionej ręce i na niej zatrzymałam spojrzenie, co było kolejnym błędem. Na palcu błyszczała obrączka ślubna.
O Boże, żonaty. Może miał dzieci? A jeśli... jeśli jeszcze nienarodzone, którego już nigdy nie zobaczy?
Rozpaczliwie zacisnęłam powieki.
„Opanuj się, nie masz nic wspólnego z tą śmiercią".
Nawet jeśli tak, to przecież zrobiłam coś obrzydliwego, czego efekt ujrzałam na jego twarzy: nienawiść, gniew, odraza...
- Zamknij drzwi - przypomniała półdemon.
Zrobiłam to, a strażnik odprowadził mnie zmrużonymi oczyma, z kartą ciągle sterczącą w górę, jakby chciał wepchnąć mi ją w gardło i przyglądać się, jak się nią krztuszę.
Kiedy się odezwał, z trudem zrozumiałam słowa.
- Czegokolwiek chcesz ode mnie, nie zrobię tego.
Półdemon zachichotała.
- Zatem niewiele jeszcze wiesz, o nekromantach, a szczególnie o tej niezwykle uzdolnionej panience - powiedziała, chociaż nie mógł jej usłyszeć.
- Niczego nie chcę - odrzekłam. - Bardzo przepraszam, ale...
- Przepraszam?! - syknął, tak jakby spluwał, i zrobił krok w moją stronę, przy czym kurtka się rozchyliła i ukazała wypaloną dziurę w piersi. Rozszedł się zapach spalonego mięsa; zakrztusiłam się i poczułam w ustach smak żółci. Postąpił jeszcze o krok.
- Stop! - poleciłam drżącym głosem.
Znieruchomiał i tylko przewiercał mnie tym rozpalonym spojrzeniem.
- Może byś mu zabrała pistolet - podsunęła półdemon. - Na wszelki wypadek.
Spojrzałam - jego palce spoczywały na kolbie.
- Nie ruszaj się! - zakomenderowałam i wyciągnęłam broń z kabury.
- Chcesz mnie wykorzystać, żeby uciec? - spytał. - To ci się nie uda. Twoje miejsce jest tutaj. Mieli rację, wszyscy jesteście potworami. Mam nadzieję, że wszystkich was wyrżną. - Popatrzył na mnie z bezbrzeżną wrogością.
- Chociaż nie, ciebie niech nie zabijają. Lepiej, żeby cię zamknęli i zaczęli te swoje eksperymenty. Tak cię będą nakłuwać, porażać i faszerować różnymi rzeczami, że sama będziesz wolała zdechnąć!
Przed tygodniem zadrżałabym na te słowa. Teraz jednak ani myślałam bać się jego złorzeczeń i wyzwisk; wiedziałam, czego chcę, i nie dam się wystraszyć.
Kazałam mu usiąść. Nie miał wyboru, usiadł. Potem uwolniłam jego duszę, ale wyobraziłam sobie nie tylko samo usuwanie z ciała, lecz także wymianę. Z zamkniętymi oczyma siedziałam po turecku, naszyjnik leżał o centymetry od ręki. Tak bardzo chciałam, żeby się udało! Niech się uda, błagam...
- No, teraz lepiej - oznajmił strażnik, ale nie swoim gburowatym głosem, lecz bardziej melodyjnym. Odkaszlnął i wrócił do dawnego brzmienia. - Nie, tak ma być.
Nałożyłam z powrotem wisiorek. Strażnik zaniósł się dziewczęcym śmiechem, a oczy zapłonęły mu pomarańczowo. Zamrugał, poruszył ramionami, znowu zakaszlał i głos stał się bardziej basowy. Oczy poczerniały, a potem zrobiły się brązowe.
- Jak, ujdzie? - spytała półdemon ze środka ciała strażnika.
Wzięłam spluwę z podłogi.
Półdemon zaśmiała się.
- Naprawdę myślisz, że bym cię zastrzeliła i skazała się na całą wieczność na tę gnijącą śmiertelną skorupę? Nadal jestem twoją niewolnicą, a mogę obiecać, że będę wykonywała twoje polecenia bez tego całego skomlenia, jakie on tu odstawił.
Wciąż stałam z bronią w ręku.
- Moim zdaniem powinnaś ją zatrzymać, ale musisz gdzieś ukryć.
Wsunęłam pistolet za spodnie pośrodku pleców. Ilekroć widziałam to na ekranie, przewracałam oczami i myślałam: „Ekstra! Jeden nieostrożny ruch i masz odstrzeloną dupę", ale w tej chwili żadne inne miejsce nie przychodziło mi do głowy.
Drżącymi palcami sprawdziłam, czy podkoszulek zakrywa broń, a potem głęboko odetchnęłam.
- No wiem, wiem - mruknęła półdemon. - Nie było to może specjalnie przyjemne, ale na szczęście i on był zły.
Kiedy spojrzałam na nią z oburzeniem, uniosła brwi.
- A co, wolałabyś, żeby był wdzięczny za zmartwychwstanie? Żeby błagał, by dać mu kilka minut ekstra na pożegnanie z rodziną?
Miała rację. Raz jeszcze obciągnęłam podkoszulek i poprawiłam włosy.
- Wyglądasz świetnie, kochanie - zapewniła i palcem wymierzyła w drzwi. - To jak, idziemy? A może wolisz tak? - Powrócił dawny gburowaty głos: - Gotowa, szczylu?
Kiwnęłam głową.
Rozdział czterdziesty pierwszy
Półdemon miała rację - wszyscy najważniejsi gracze mieli odprawę. Wiedząc, jak nie lubili przyznawać się do porażek, uznałyśmy, że nie poinformują innych strażników o tym, co przytrafiło się ich koledze, nikt więc z nich nie zdziwi się, widząc, jak eskortuje młodą więźniarkę.
Okazało się, że na korytarzach jest pusto. Dotarliśmy do pokoju kontrolnego, nie widząc ani nie słysząc nikogo. Drzwi nie były zamknięte. Półdemon otworzyła je; plecami do nas siedział strażnik obserwujący monitory. Byłam za nią, ale kiedy tamten się odwrócił, serce we mnie zamarło. Ten sam, który był z nami wcześniej. Uskoczyłam i wtuliłam się w ścianę korytarza.
- Hej, Rob - odezwała się półdemon.
- Nick? - powiedział strażnik i usłyszałam skrzypnięcie fotela, gdy się z niego podnosił. - Myślałem, że cię...
- Ja też tak myślałem, ale okazuje się, że za twardy jestem na jakieś wiedźmowe czary. Nie wiem, czego użył ten cały Phelps, ale wiem jedno: to działa.
- Aha, wezwali jednak Phelpsa. To dobrze. Fellows jest niezła, ale...
- Ale to nie to co szaman. Inna sprawa, że można na niej oko zawiesić, bardziej niż na tym dziadydze. - Obaj się roześmiali. - Tak czy owak, okazuje się, że fakt, iż omal nie kopnąłem w kalendarz, nie daje mi chorobowego. Ja mam siąść tutaj, a ty masz uzupełnić ochronę drzwi. Trudy troszkę się spietrała, jak te szczyle wróciły.
- Ja jej się nie dziwię. Bo tak między nami, żadne to szczyle i zupełnie nie rozumiem, czemu się oni z nimi tak cackają. Po tym, co ta gnida ci zrobiła, zamknąłbym ich w jednej celi, a klucz spuścił w sraczu. Ale nic, idę do Trudy. - Odgłos kroków i pociągnięcie nosem. - Co to za zapach?
- Jaki zapach?
- Spalenizna czy coś takiego.
- Pewnie znowu Trudy przypaliła kukurydzę w mikrofali.
- Nie, to nie kukurydza. - Znowu odgłos wąchania. - Dochodzi jakby od...
Urwany oddech, łoskot upadającego ciała. Wskoczyłam do pokoju. Półdemon wlokła ciało do kąta.
- Jak tam, dziecino, widzisz ducha?
- N-n-nie.
- Zatem nie umarł, prawda? - Usadziła strażnika w kącie, ale zanim zastawiła go fotelem, dała mi dotknąć jego szyi. Wyczułam wyraźny puls. - Mam pierwszą w ogóle szansę na wyzwolenie i miałabym ją zmarnować? - Nad fotelem zerknęła na strażnika, a potem w moją stronę. - No ale mamy znakomitą okazję, abym się przesiadła w znacznie lepsze ciało, którego nikt nie podejrzewa o śmierć. - Widząc wyraz mojej twarzy, westchnęła. - Dobrze już, dobrze. Poszukaj swoich przyjaciół.
Pilnowała drzwi, podczas gdy ja rozglądałam się po monitorach. Nie było ani śladu Tori, ale to mnie nie zdziwiło, pewnie wsadzili ją do jednej z niemonitorowanych cel. Simon dalej leżał na sali operacyjnej, unieruchomiony i podłączony do kroplówki, ale bez żadnego strażnika. Doktor Davidoff był w sali konferencyjnej razem z panią Enright, Sue, Mikiem z ochrony i jeszcze dwoma facetami. Zawzięcie o czymś dyskutowali.
Inne pokoje były ciemne, z wyjątkiem jednego, malutkiego, w którym było tylko wąskie łóżko, niewielkie biurko i fotel. Ktoś siedział przy biurku, odwrócony plecami do kamery. Wyraźniej widziałam tylko bark i ramię, ale natychmiast rozpoznałam ciemnoczerwoną bluzkę, którą kupowała przy mnie ciotka Lauren. W tym właśnie momencie kobieta wstała i teraz nie było już żadnych wątpliwości. Ciotka Lauren.
Wskazałam monitor.
- Co to za pokój i dlaczego moja ciotka tam jest?
- Bo jest niegrzeczna, najwyraźniej niechęć do ograniczeń jest rodzinna. Zanim uciekła, miała znacznie więcej swobody, ale teraz uznali, że trzeba ją stale kontrolować.
- Więc jest uwięziona?
- Przecież pomogła wam uciec, więc myślisz, że urządzili dla niej ucztę powitalną? Przywitali chlebem i solą?
- Ale Davidoff powiedział, że wszystko zrozumiała i przyznała się do błędów.
Półdemon zaczęła się głośno śmiać.
- A ty co, we wszystko uwierzyłaś? Bo zawsze byli z tobą szczerzy i uczciwi?
Poczułam gorąco na policzkach.
- Tak, usiłowali ją przekonać, że pobłądziła. Gdyby się zgodziła, obiecywali, że o wszystkim zapomną, zadbają o wygody. Ale odmówiła. - Popatrzyła na mnie i westchnęła. - Przypuszczam, że ją także będziesz chciała uratować. - Przytaknęłam. - No to bierzmy się do tego.
Chwyciłam ją za ramię.
- Rae. Ta dziewczyna, która też była półdemonem. Powiedzieli, że ją przenieśli. Także kłamali, jest tutaj?
Zawahała się i powiedziała łagodniejszym głosem:
- Nie, moja mała. Nie ma jej tutaj, ale nie wiem, co się z nią stało, więc mnie nie pytaj. Znikła nagle rankiem i to jedyne, co wiem.
- Zabili ją?
- Nie ma na to czasu. Twoi przyjaciele czekają, a ci... - wskazała na spotkanie Grupy Edisona - ...nie będą tam siedzieć w nieskończoność.
Najpierw uwolniłyśmy Tori.
Chciałam ją przedtem przygotować na to, że zobaczy, jak nieżywy mężczyzna chodzi, i weszłam pierwsza, ale wystarczyło, że mignął jej w drzwiach, a po chwileczce zdziwienia powiedziała:
- Niezły pomysł.
Chciałam jej wyjaśnić, że to nie jest zombie, ale skoro Tori ochoczo ruszyła za półdemonem w ciele strażnika, o nic się nie dopytując, najwyraźniej akceptowała to, że dla osobistej korzyści wskrzeszam zmarłych, więc cóż...
Mowy jednak nie było, żeby równie lekko sprawę potraktował Simon, który dobrze wiedział, co myślę o wysługiwaniu się zmarłymi. A że mieliśmy dość czasu, gdyż trzeba było uwolnić go z więzów, odłączyć od kroplówki, zabandażować, znaleźć mu buty, podczas gdy półdemon pilnowała drzwi, więc opowiedziałam mu wszystko. Przysłuchująca się Tori przełknęła to wyjaśnienie tak gładko, że zaczęłam przypuszczać, iż chyba nie ma rzeczy, której by tak nie przyjęła.
Simon przez chwilę nic nie odpowiadał i już się przygotowałam na coś w rodzaju: „Chyba ci odbiło?", ale jednak co Simon to Simon. Ześliznął się z łóżka, ukląkł obok mnie, gdy szukałam jego butów, i szepnął: „Na pewno wszystko w porządku?". Wiedziałam, że chodzi mu o wskrzeszenie, a kiedy szepnęłam „Tak", poszukał mego wzroku i powiedział: „To dobrze". Zapewniłam go, że jestem bardzo ostrożna z półdemonem, na co kiwnął głową i mruknął: „Możesz na nas liczyć".
Tego mi było trzeba.
Rozdział czterdziesty drugi
- Następny przystanek: kochana ciocia Lauren - zaszczebiotała półdemon. - Potem do najbliższego wyjścia i... - uśmiechnęła się promiennie ustami strażnika - ...wolność dla wszystkich.
- To jeszcze nie wszyscy. - Tori zerknęła na mnie. - Musimy sprawdzić pliki tego ich programu. Tacy jak Peter i Mila myślą, że są psychicznie chorzy, a pewno są i tacy, u których paranormalne moce jeszcze się nie ujawniły.
Peter był w Lyle House, gdy mnie tam przywieźli, a zwolniono go, zanim uciekliśmy. Nie widziałam Mili, natomiast wiedziałam, że była przede mną, została „wyleczona" i wróciła do normalnego życia.
- Masz rację, warto by je obejrzeć, ale nie mamy czasu na to, żeby je otworzyć, a potem jeszcze wydru...
Tori wyciągnęła z kieszeni pendrive'a; nie zamierzałam nawet pytać, skąd go ma.
- Znasz hasło Davidoffa, mamy szyfr do jego gabinetu. Kiedy ty zajmiesz się ciotką, ja ściągnę pliki na pena.
- Na pewno będzie tam też telefon - dorzucił Simon. - Spróbowałbym zadzwonić do taty.
Mieli rację. Nie darowałabym sobie, gdybyśmy nie spróbowali zdobyć tych nazwisk, a jeszcze bardziej nie darowałabym sobie, gdyby złapali nas znowu, my zaś nie wykorzystalibyśmy szansy poinformowania pana Bae, gdzie jesteśmy.
Jeszcze chwila i znaleźliśmy się pod gabinetem. Potrzebny był kod, ale półdemon go znała. Kiedy drzwi się otworzyły, powiedziałam, że ja i półdemon idziemy po ciotkę Lauren, z którą tu wrócimy.
- To co, czarownik zostaje z siostrą? - spytała półdemon.
- Jaką siostrą? - obruszył się Simon. - Przecież ona...
- Nie, nie - wtrąciłam się. - Ona ma taki styl, trzeba się przyzwyczaić. Chodzi jej o to, że ty i ona rzucacie czary.
Kiedy byliśmy już odpowiednio daleko, spytałam:
- To tata Simona naprawdę jest też ojcem Tori?
- Najgorzej chroniona tajemnica w tym budynku. - Jej melodyjny ton mieszał się z chropowatym głosem strażnika. - A to, moje dziecko, mówi już wiele.
- W każdym razie tłumaczy na przykład, dlaczego jej matka tak się wściekła, kiedy Tori powiedziała, że Simon jej się podoba.
- No tak, to byłoby okropne. Dobra lekcja dla ciebie, jeśli chodzi o robienie tajemnicy. Ugodzi cię w najmniej oczekiwanym i najbardziej niewygodnym momencie. Nie sądzę jednak, by akurat ta osoba miała jakiekolwiek wyrzuty sumienia, bo ma moralność sukuba, aczkolwiek muszę przyznać, że zabawnie było obserwować, jak stara się uwieść czarownika. I jaki to był dla niej cios, kiedy nic z tego nie wyszło.
- Jak to nie wyszło? - spytałam, gdy skręciłyśmy w lewo. - Przecież jeśli Tori jest jego córką, to oczywiście...
- Co oczywiście? Czego teraz uczą dzieci w szkołach? Seks nie jest bynajmniej jedynym sposobem na reprodukcję. Zapewne sposobem najprzyjemniejszym, ale jeśli coś się nie udaje, a masz dojście do pełnego laboratorium i możliwość sprokurowania pożądanych płynów cielesnych...
- Błee... To przecież...
Nad moją głową rozległ się dzwonek alarmowy.
- Zdaje się, że już nie mamy czasu - mruknęła półdemon.
Otworzyła najbliższe drzwi kartą i wepchnęła mnie do środka, zamykając za sobą.
- Ciotka...
- Spokojnie, jest kilka drzwi dalej, jak na razie bezpieczna, w przeciwieństwie do ciebie.
Poprowadziła mnie do drugich drzwi, za którymi, jak się okazało, była ścienna szafa. Wepchnęła mnie do środka.
- Ale Simon i Tori...
- Mam nadzieję, że dalej funkcjonują ich zmysły wzroku i słuchu. Na pewno słyszeli alarm i postarają się ukryć. To samo musimy zrobić i my.
Ledwie znalazłam się w szafie, zwaliło się do niej ciało strażnika. Z wrażenia upadlam na kolana.
- Bez trudu stwierdzisz, że jest martwy dokładnie tak jak dotychczas - usłyszałam nad sobą głos półdemona. - Ta śmiertelna forma była dość użyteczna, ale rozejrzeć się dokoła będzie mi łatwiej w obecnej postaci.
- Chyba mówiłaś, że nie możesz się wydostać z ciała bez mojej pomocy.
- Zasugerowałam to, ale nie powiedziałam. Jestem demonem, więc znam różne triki. Dobrze, teraz rzucę okiem tu i ówdzie. Masz przy sobie broń, prawda?
- Tak, ale...
- Trzymaj na wierzchu i módl się o to, żebyś nie musiała jej używać. Zaraz wracam.
Powiew ciepłego powietrza, a potem zostałam sama ze zwłokami strażnika.
Alarm dalej pulsował.
Czy to odgłos biegnących stóp? Krzyk? Strzał?
„Uspokój się, nic nie możesz zrobić".
I na tym właśnie polegał problem. Siedziałam w durnym schowku, trzymając w roztrzęsionych rękach pistolet, z którego nie potrafiłabym wystrzelić, i wiedząc, że nic nie mogę zrobić, a najwyżej coś tak idiotycznego, że Derek miałby wszelkie powody, żeby na mnie nawrzeszczeć, gdyby tutaj był. Ach, ile bym dała za to, żeby tu był. Z jaką radością usłyszałabym, jak się na mnie wydziera, bylebym tylko wiedziała, że jest bezpieczny...
„Bo jest. A w każdym razie bezpieczniejszy, niż gdyby był z wami".
Jeśli zostawili go tam w domu, to tak, wszystko będzie dobrze. Miał Liz do pomocy, ale nie wiedział, gdzie zniknęliśmy i jak nas odszukać. Będzie wściekły, ale bezpieczny.
Zerknęłam na strażnika. Leżał bezwładnie, martwe oczy wpatrywały się wprost we mnie. Zastanawiałam się...
„Dość tego, ani się waż myśleć o nim. Nie zastanawiaj się nad niczym. Albo zaraz skończy się ta twoja samotność w szafie!"
Przeniosłam wzrok i usunęłam z głowy obraz mężczyzny. Zajęłam się oglądaniem pistoletu. Do swoich scena riuszy wprowadzałam strzelaniny, ale wstyd się przyznać, że teraz nie miałam pojęcia, czy broń jest nabita i zabezpieczona. W scenariuszu to się nie liczy Piszesz po prostu: „Chloe strzela", a resztę zostawiasz aktorom i kierownikowi planu.
Pistolet wyglądał na glocka, ale te, o ile pamiętałam, nie mają bezpieczników. Po prostu celujesz i strzelasz. Z tym sobie dam radę, jeśli będę musiała.
„Widzisz, nie jesteś taka bezradna. Masz broń. Nawet dwie".
Dwie? Wzrok znowu pomknął do strażnika i z trudem przełknęłam ślinę. Nie, nigdy, przenigdy...
„Oczywiście, że tak, gdyby było trzeba!"
Nie, nie, ja przecież...
„Nawet tego nie kończ! Zrobisz to, jeśli nie będzie innej możliwości. Właśnie na tym polega twoja siła, największa siła, że możesz sterować umarłymi".
Mocno zacisnęłam powieki.
- W ten sposób nie ma mowy, żebyś zobaczyła, jak ktoś wchodzi.
Potrzebowałam chwili, by się zorientować, że słowa nie rozbrzmiały w mojej głowie. Półdemon wróciła.
- Skąd ten alarm? - spytałam.
- Nie mam pojęcia, ale twoi przyjaciele są bezpieczni. Wycofali się do biblioteczki Davidoffa. Tamci zorientowali się, że uciekliście, ale, o dziwo, uznali, że będziecie usiłowali wydostać się z budynku. Na szczęście jesteście daleko od jakiegokolwiek wyjścia, na nieszczęście...
- Jesteśmy daleko od jakiegokolwiek wyjścia.
- Pomogę ci się wydostać. Może nawet po drodze uda mi się wyciągnąć twoją ciotkę. Ale twoi przyjaciele są w innym skrzydle budynku, więc...
- To nie idę. Albo wszyscy będziemy bezpieczni, - albo nikt.
- Bardzo szlachetny wybór. Ale w takim razie pozostaje nam już tylko jedna możliwość i ta pewnie spodoba ci się najmniej.
- Uwolnić cię.
Ledwie to powiedziałam, a wewnętrzny głos zaczął się wydzierać, że to perfidny podstęp. Słyszałam jednak krzyki Grupy Edisona. Byli naprawdę poruszeni, a nie było powodu, żeby półdemon to zrobiła. Nie wtedy, gdy mogła nas wyprowadzić na zewnątrz i tam zażądać nagrody.
- Uwolnij mnie, a udaremnisz magię, jaka spowija to miejsce.
- Jasne. Położy to kres eksperymentom, ale przecież nie pomoże nam się wydostać. Nie będzie magii, ale dalej zostaną alarmy i faceci z karabinami. Potrzeba...
- Potrzeba czegoś, co odwróci ich uwagę. I właśnie to proponuję. Kiedy zapanuje tu moja magia, powstanie straszny zamęt. Przecież o to ci chodzi.
Nasz plan się nie powiódł i mogła mnie teraz do woli okłamywać, bylem ją tylko uwolniła, zanim zorientuję się, że jestem w potrzasku.
- Zawarłyśmy umowę. Na demona dane słowo nakłada więzy tak mocne jak na ludzi więzy materialne.
Czy jej ufałam? Ani trochę. Czy miałam inne rozwiązanie? Nie widziałam żadnego.
- Powiedz mi, co mam zrobić.
Rozdział czterdziesty trzeci
Uwalnianie demona niewiele się różniło od uwalniania ducha, czemu trudno się dziwić, skoro znalazła się tutaj na skutek pewnego wezwania.
- No już prawie dziecino - powiedziała, a jej ciepły oddech mnie owionął. - Czuję, jak kajdany zaczynają spadać. Ćwierć wieku niewoli, ale teraz znowu odzyskam swobodę, a wtedy zatrzęsą się te mury, oni zaś przycupną jak przerażone myszki. Jeszcze tylko trochę. Czujesz to?
Nic nie czułam i pragnęłam tylko, żeby się wreszcie zamknęła, co pozwoli mi się skoncentrować.
Jej okrzyk sprawił, że cała się wzdrygnęłam. Schowek wypełniło wirujące gorące powietrze. Chwyciłam się za ramiona, wokół szalała wichura, ale stopniowo słabła, aż wreszcie całkowicie ustąpiła.
Cisza.
- Czy to... już? - spytałam.
- Hmmm. Czujesz może jakieś wibracje albo coś takiego?
- Nie. - Spojrzałam w kierunku, z którego dobiegał głos. - Obiecałaś...
Szafa zatrzęsła się. Nade mną rozległ się łoskot, jakby po dachu przejeżdżał pociąg. Poderwałam się, ale nagły wstrząs znowu mnie obalił.
W ramię uderzył mnie kawał tynku z sufitu. I następny. Drzwi szafki otworzyły się, ukazując rysy rozbiegające się po ścianach i rozpadający się sufit.
- Wyłaź! - darła się półdemon, aby przekrzyczeć huk. - Szybko!
Usiłowałam wstać, ale zaraz upadłam na czworaki. Wszystko się trzęsło i dygotało, w powietrzu unosił się wszechobecny pył, który mnie dusił i szczypał w oczy. Popełzłam w kierunku, który wskazywał głos półdemona. Płytki podłogi dygotały, kawałki tynku boleśnie odbijały się ode mnie i pękały na drobniutkie fragmenciki.
Zakrztusiłam się, musiałam odplunąć i wtedy poczułam jakiś inny zapach, dziwnie znajomy, słodkawy.
- Szybciej! - komenderowała półdemon. - Ruszaj się!
Popełzłam więc przed siebie i nagle dygotanie ustało, ucichł huk, zapadła kompletna cisza.
Rozejrzałam się dokoła. Mleczno-bura zawiesina w powietrzu, cała podłoga zasłana wapnem, ściany popękane.
Pokój znowu zadygotał, ale delikatniej, jakby wszystko osiadało na fundamentach.
Półdemon nie przestawała mnie poganiać. Wyprostowałam się, z oddali dochodziły okrzyki Grupy Edisona. Światło zamigotało i zgasło, pogrążając wszystko w ciemności.
- Uwaga odwrócona - odezwała się półdemon. - Trzeba to wykorzystać.
Zrobiłam krok do przodu i poczułam, jak coś dotknęło mojej łydki. Podskoczyłam i spojrzałam w dół. Nic. Następny krok. Dotyk ciepłych palców na policzku. Ciepły oddech bezgłośnie dotknął ucha, poruszył włosy, przesunął się po karku.
- Cz-cz-czy t-t-to ty? - spytałam.
- Oczywiście - odpowiedziała, ale... z drugiego końca pokoju, światło to zapalało się, to gasło, w tych krótkich błyskach widziałam tylko gruz i odpadki. Dalekie okrzyki wzywające techników sieciowych.
- Wysiadły im systemy - oznajmiła półdemon. - Znakomicie. Ruszaj.
Dałam krok, chichot po lewej, obróciłam się, jęknięcie za plecami. Znowu obróciłam się jak fryga.
- Drzwi! - syknęła półdemon. - Do drzwi!
Wiew gorącego powietrza rzucił mnie na plecy.
Nade mną znowu rozległ się chichot, a potem niski głos, mówiący w jakimś obcym języku. Podniosłam się, ale znów przewrócił mnie podmuch, zawirowało gorące powietrze, podrywając chmurę pyłu.
Popełzłam w kierunku drzwi, czując, jak ze wszystkich stron atakuje wiatr. Chorobliwie słodkawy zapach przyprawiał mnie o mdłości. Niewidzialne ręce głaskały mnie po głowie, plecach, twarzy. Palce szarpały podkoszulek, ciągnęły za włosy, szczypały po ramionach. Głosy szeptały, pojękiwały, krzyczały mi w uszy. Ale liczył się tylko głos półdemona, uparcie każący mi kierować się do drzwi.
Głową wyrżnęłam w ścianę, macałam wokół siebie, aż wreszcie natrafiłam na gałkę klamki, podciągnęłam się i przekręciłam. Szczęk i nic. I jeszcze raz. Również nic.
- Nie - szepnęłam. - Błagam, nie.
Okazuje się, że usterki techniczne jednak nie zawsze są aż tak pożyteczne.
Znowu dotyk palców na włosach. Ciepły oddech na policzku. Gorący wir wokół mnie. Światło zamigotało.
- Słodka dziecinka - szepnął głos.
- A kto ona taka? - spytał inny.
- Nekromantka.
Chichot.
- Na pewno?
- Co z nią zrobili?
- Coś cudownego.
- Wara wam od niej! - powiedziała półdemon. - Nie jest wasza, więc sio, precz! Wszyscy.
- C-c-co się tu dzieje? - wyjąkałam.
- Nie masz się czym martwić, dziecino. Przy rytuale wyzwolenia zawsze jest trochę produktów ubocznych. Zwykle wcześniej robi się pewne zabezpieczenia, ale tutaj nie miałyśmy na to czasu. Czy raczej materiałów.
- Przed czym zabezpieczenia?
- No cóż, kiedy wyzwalasz demona, otwierasz...
- Bramę do demonicznego świata?
- Ach, ta twoja skłonność do przesady. Żadna brama, co najwyżej rysa, szczelina.
Głosy jednak nie ucichły. Natarczywe palce dalej były wszechobecne jak przedtem.
- To demony? - spytałam.
- E tam - mruknęła lekceważąco. - Małe demoniczne duszki. Takie tam drobiażdżki. - Podniosła głos: - Które będą miały za swoje, jak nie zaczną słuchać moich poleceń.
Duchy syczały, charczały i pluły. I nie zamierzały znikać.
- Ignoruj je - poradziła. - Mogą cię co najwyżej dotykać, a i to kiepsko im wychodzi. Wyobraź sobie, że to zaświatowe insekty. Drażniące i nieprzyjemne, ale przecież żadne tam węże czy tygrysy. Nie mogą pojawić się w tym świecie bez zmarłego ciała, więc...
Gwałtownie urwała, a ja równie raptownie odwróciłam się ku otwartym drzwiom szafy.
- Szybko! - poleciła. - Przemieść mnie znowu w tego strażnika. Jak zajmę jego ciało, nie będą mogły...
W szafie coś tąpnęło, potem rozległ się przeciągły syk. Rzuciłam się do drzwi wyjściowych. W szafie coś pomrukiwało i pochrząkiwało, natomiast po drzwiach jakby przeciągnęły jakieś pazury. Szczęknęła klamka. Jęknęły zawiasy. Odwróciłam się i skoczyłam w kierunku szafy, światło zamrugało i zgasło.
Rozdział czterdziesty czwarty
Palce nadal przesuwały się po twarzy, po podłodze zgrzytały jakieś pazury.
- Idzie - oznajmił szeptem głos. - Mistrz nadchodzi.
- M-m-mistrz? - wykrztusiłam.
- Kłamią - uspokajała mnie półdemon. - To tylko inny...
Dalszą część zagłuszył skowyt w moim uchu, tak natarczywy, iż rzuciłam się do tyłu, wpadając na krzesło i twardo uderzając o podłogę. Wichura ciskała mi włosy na twarz, podrywała ubranie, szarpała całym ciałem. Słyszałam jakieś odgłosy walki, przekleństwa półdemona ledwie przebijające się przez wrzaski i pohukiwania duchów.
I potem wszystko ustało tak nagle, jak się zaczęło. Wiatr zamarł i w pokoju zrobiło się cicho.
Kompletnie cicho i kompletnie ciemno.
- J-j-jesteś tu? - udało mi się wyjąkać.
Nie odpowiedziała, natomiast znowu rozległ się zgrzyt pazurów i szelest przesuwającego się po podłodze materiału. Poderwałam się, ale natychmiast uwięzłam między nogami leżącego krzesła i przewróciłam się przez nie, tyłem głowy uderzając o jakiś mebel tak mocno, iż poczułam, że cieknie mi krew.
Zgrzytanie ustało, natomiast usłyszałam węszenie. Węszenie i mlaskanie.
Otarłam kark z krwi i na siedząco zaczęłam się wycofywać, ale szybko trafiłam na ścianę. Jakieś paplanie, syk, potem znowu cisza. Dolatywały mnie stłumione głosy Grupy Edisona; na nich się skupiłam, gdyż przypominały mi, gdzie jestem: w laboratorium, nie zaś w jakiejś piwnicy, otoczona przez pełznące ku mnie zwłoki.
„Hm, przecież jednak jest tu jedno martwe ciało...".
OK, ale nie rozkładający się trup.
„Zgoda, tyle że ciałem zawładnął demoniczny duch..."
Ponownie zaczęło się szuranie. Objęłam się rękami i mocno zamknęłam oczy.
„O, jasne, to nam na pewno pomoże".
Nie, samo zaciskanie powiek nie, ale... Skupiłam się na uwolnieniu ducha. Robiłam to z taką intensywnością, na jaką ośmielałam się zdobyć, ale pazury i tkanina były coraz bliżej, tak blisko, że mogłam usłyszeć trące o podłogę guziki. Znowu poderwałam się i znowu na drodze stanęło mi inne krzesło, razem z którym poleciałam na podłogę.
„Uwolnij! Przestań myśleć o ucieczce. Po prostu uwolnij!"
Zamknęłam oczy, chociaż w pokoju i tak było na tyle ciemno, że nie mogłam zobaczyć pełznącego po podłodze ciała strażnika, ocenić, jak było blisko, widzieć...
„Skup się!"
Ze wszystkich sił, jakie miałam do dyspozycji, usiłowałam uwolnić ducha, ciało jednak uparcie się zbliżało, o czym informowało szuranie, szelest, szept i... Tak, teraz posłyszałam to wyraźnie: szczękanie i zgrzyt zębów, i mogłam przysiąc, że słodkawa woń demona splatała się ze smrodem spalonego ciała.
„Koncentracja!".
Ach, jak bardzo się starałam, ale w żaden sposób nie mogłam powstrzymać tego, co się do mnie zbliżało.
Gorący powiew sięgnął moich kostek. Cofnęłam je, obejmując rękami kolana. Wybałuszyłam oczy, ale nie mogłam dostrzec niczego, nawet zarysu postaci. Znienacka wszystkie odgłosy ustały i wiedziałam, że to coś jest dokładnie naprzeciw mnie.
Suchy odgłos rozdzieranego materiału. A potem bardziej głuchy i wilgotny odgłos rozdzierania, który sprawił, że w gardle uwiązł mi pisk, i siedziałam tylko z podkulonymi kolanami, wsłuchana w ten straszliwy dźwięk rozpruwania, któremu towarzyszył jakiś klekot, jakby łamiących się kości.
„Odegnaj go, odegnaj...!".
Coś wilgotnego i zimnego na mojej kostce. Rozpaczliwie cofałam ją, zarazem usta zakrywając ręką, żeby nie krzyczeć. Udało mi się wypchnąć jakoś w górę pośladki i powstać, plecami trąc o ścianę, ale lodowate palce chwyciły za kostki i szarpnęły, a ja upadłam. Coś się na mnie wczołgiwało, ręce przesuwały się po udach.
Broniłam się, wierzgając nogami i szarpiąc rękami, ale przemożna siła przyszpiliła mnie do podłogi, coś nachylało się nade mną, sycząc i obrzydliwie słodkawym oddechem owiewając twarz. Zimny, wilgotny, przeciągły dotyk na szyi. Ono zlizywało ze mnie krew!
Ciągle się szarpałam i napinałam, jednocześnie usiłując wypchnąć ducha z ciała i na chwilę stalowy uchwyt nawet zelżał na tyle, że udało mi się przekręcić na bok i wymknąć spod przytłaczającego mnie ciężaru. Poderwałam się na równe nogi, ale po kilku krokach do tyłu plecami zderzyłam się ze ścianą.
Rzuciłam się w bok, ale po raz kolejny zderzyłam się z jakimś meblem, tym razem udało mi się jednak nie przewrócić, więc opierając się na drewnianym kancie, zastygłam, przekonana, że za chwilę mój prześladowca rzuci się na mnie. Tak się nie stało, a z miejsca, w którym go zostawiłam, dobiegi mnie mokry chrobot. Ostrożnie stawiając kroki, zaczęłam się wycofywać.
Znienacka zapaliło się światło i zobaczyłam strażnika na czworakach, nogi i ręce... Nie, bardziej to przypominało wielosegmentowe odnóża owada, wyginające się w dziwnych miejscach, końce kości sterczące z rozdartego munduru. To zwieszona głowa chrobotała o podłogę.
Odchyliłam się i wtedy zobaczyłam, co robi: zlizywał z podłogi moją krew. Kiedy zrobiłam kolejny krok do tyłu, on odwrócił głowę takim kołyszącym się ruchem, jakby nie podtrzymywał jej kręgosłup. Wywinął zakrwawione wargi, ukazując zęby, i zasyczał. Skoczył w moim kierunku; połamane kończyny przebierały tak szybko, jakby się ślizgały po podłodze.
Chciałam poszukać schronienia w szafie, ale przemieniony strażnik błyskawicznie zastąpił mi drogę, sycząc i ociekając śliną.
- Uwolnij go, dziecino - usłyszałam blisko ucha znajomy szept.
- W-w-wróciłaś - wyjąkałam, czekając na dotknięcia i uszczypnięcia. - Ci inni...
- Już ich nie ma i nie wrócą. Został już tylko ten jeden. Uwolnij go i będzie po wszystkim.
- Próbowałam i nic.
- Teraz odciągnę jego uwagę i powinno ci się udać.
Strumień gorącego powietrza przepłynął między mną a potworem, który cofnął się i odprowadził wzrokiem półdemona.
Zamknęłam oczy.
- Twój naszyjnik - przypomniała.
- T-t-tak.
Zdjęłam i popatrzyłam na niego z wahaniem, bojąc się odłożyć go całkowicie na bok.
Potwór szarpnął się w moim kierunku, ale wtedy półdemon powiedziała w jakimś obcym języku coś, co przyciągnęło jego uwagę. Położyłam wisiorek na krześle, w zasięgu ręki, zamknęłam oczy i zaczęłam wyzwalanie.
Duch, wściekle warcząc, zaczął się oddalać. Na odgłos kliknięcia otworzyłam oczy i spojrzałam na drzwi.
- Ta, są otwarte - potwierdziła półdemon. - Tylko musisz jeszcze z tym skończyć.
Świadomość tego, że drzwi stoją już otworem była dodatkowym bodźcem, w następnej więc chwili usłyszałam, jak ciało strażnika wali się na podłogę.
- Wyśmienicie - pochwaliła półdemon. - Teraz nałóż z powrotem amulet i...
Znowu poleciałam na podłogę, gdyż uderzył we mnie huragan, w porównaniu z którym wszystkie poprzednie wydawały się bryzą.
- C-c-co to b-b-było?
- Nic takiego, dziecinko - zapewniła. - Pospiesz się.
Rozdział czterdziesty piąty
Chwyciłam wisiorek i w biegu naciągnęłam go na szyję, ale kiedy mijałam ciało strażnika, zobaczyłam, jak się podnosi, kości znowu całe, niepołamane w żadnym miejscu. Usiłowałam jeszcze przyspieszyć, ale wtedy zagrzmiał:
- Stać!
Głos był taki, że zastygłam w miejscu.
Strażnik stał wyprostowany, z dumnie uniesioną głową i niesamowicie zielonymi, błyszczącymi oczyma.
- Diriel! - ryknął, rozglądając się po pokoju.
- Tutaj, mój panie - powiedziała półdemon. - To prawdziwa przyjemność widzieć...
Odwrócił się w jej stronę i odezwał się dziwnie melodyjnym głosem, podobnym do głosu półdemona, ale niższym, męskim, hipnotycznym. Stałam jak wmurowana i tylko słuchałam.
- Od ponad dwóch dekad nie odpowiadasz na moje wezwania. Gdzie się podziewałaś?
- Ach, to naprawdę zabawna historia i z chęcią ci ją, panie, opowiem, jak tylko...
- Ja mam czekać na ciebie, bo coś ci przeszkadza?
Na sam dźwięk tego pytania zadygotałam, chociaż powietrze było bardzo rozgrzane.
- Oczywiście, że nie, panie, tylko że zawarłam umowę...
- Z tą śmiertelniczką? - Obrócił się, jakby zobaczył mnie po raz pierwszy. - Umawiasz się ze śmiertelną gówniarą.
- Jak już wspomniałam, to zabawna historia i sam, panie, będziesz nią...
- Nekromantka. - Zrobił krok w moim kierunku. - Ten blask...
- Czyż nie jest śliczny? Takie urocze różnice są miedzy ludzkimi paranormalnymi. Nawet najsłabsi mają coś ładnego, jak chociażby ten milutki połysk...
- Który świadczy o jej potędze.
- Tak, oczywiście, co jest bez wątpienia zaletą, gdyż będąc tak słabą nekromantką, może zainteresować duchy tylko silnym blaskiem.
Prychnął lekceważąco i zbliżył się do mnie. Byłam tak sparaliżowana strachem, że nawet nie drgnęłam.
To był demon. Pełny demon. To właśnie świadomość tego mnie unieruchomiła.
Zatrzymał się przede mną, przekrzywił głowę, przez chwilę mierzył badawczym spojrzeniem, a potem się uśmiechnął.
- No więc tak - odezwała się półdemon. - Chcę właśnie trochę pomóc temu biednemu, bezbronnemu nekromanciątku...
- Zgaduję, że z czystej dobroci serca.
- No, nie, wydaje się, że ta smarkula mnie uwolniła. Zupełnie przypadkowo, wiesz, panie, jak to jest z dziećmi, zawsze igrają z mocami mroku. Nieumyślnie więc wyrządziła mi przysługę i jeśli pozwolisz mi, panie, dopełnić umowy, zaraz potem...
- Jaka musi być potęga małej nekromantki, żeby wyzwolić półdemona? - zaciekawił się demon. - Sam czuję twoją siłę, malutka. Coś z tobą zrobili, nieprawdaż? Nie mam pojęcia co, ale efekt jest zachwycający.
Oczy mu płonęły i miałam takie uczucie, jakby wnikały we mnie, w samo jądro mojej siły, po czym znowu się uśmiechnął, a ja wreszcie się poruszyłam. Zadygotałam.
- Zapewne, panie, nie zmienia to jednak faktu, iż jest tylko dzieckiem, a dobrze wiesz, panie, co Traktat Berithe mówi o molestowaniu nieletnich. Zgoda, to nie jest w porządku, ale już niedługo będzie zupełnie dorosła, więc jeśli pozwolisz mi, panie, bym, traktując ją jako dziecko, wywiązała się z umowy...
Spojrzał karcąco w jej stronę.
- Na cokolwiek opiewała umowa między wami, można się tym zająć kiedy indziej. Nie dam ci się teraz wymknąć tak łatwo. Masz dziwną skłonność do znikania.
- Tak, ale ona...
- Ma dostateczną moc, aby cię wezwać, kiedy zapragnie. - Odwrócił się do mnie i zanim mogłam zareagować, wziął w osobliwie ciepłe palce strażnika mój podbródek, uniósł, a potem mruknął: - Rośnij mocna, malutka. Mocna i potężna.
Strumień gorącego powietrza. Szept Diriel: „Przepraszam, dziecinko". I już ich nie było.
Przeskoczyłam nad trupem strażnika i dopadłam drzwi. Klamka przekręciła się, zanim jej dotknęłam. Rozejrzałam się, dokąd uciekać, ale nie miałam dokąd, wyrwałam więc pistolet zza spodni i oparłam się o ścianę. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich postać, w którą wpatrzyłam się z niedowierzaniem.
- Cio-ciotka Lauren? - wyjąkałam.
Kolana pode mną się ugięły. Był czas, kiedy jej nadopiekuńczość irytowała mnie, ale po dwóch tygodniach zdania tylko na siły własne i rówieśników, równie przerażonych jak ja, jej zatroskane spojrzenie było jak ciepły wełniany koc w mroźny wieczór, a ja poczułam przemożną ochotę, by rzucić się jej w ramiona i szepnąć: „Zaopiekuj się mną. Załatw to wszystko".
Jeśli nie postąpiłam tak, to przede wszystkim dlatego, że to ona podbiegła do mnie i chwyciła w ramiona, co było całkiem miłe, ale znienacka ta potrzeba ochrony gdzieś się rozpłynęła, natomiast odsunęłam ją od siebie i usłyszałam, jak mówię:
- Chodź! Znam drogę.
Popchnęłam ją ku drzwiom, ale posłusznie się odwracając, zobaczyła ciało strażnika na podłodze. Zachłysnęła się oddechem.
- Przecież to...
Nie dałam jej dokończyć, ciągnąc do drzwi i symulując jąkanie:
- N-n-nie wiem, co się s-s-stało... Byłam przerażona, a on wszedł tak nagle...
Objęła mnie ramieniem.
- Dobrze już, dobrze, kochanie.
Uwierzyła mi oczywiście. Przecież dalej byłam jej malutką Chloe, której nawet do głowy by nie przyszło wskrzeszanie zmarłych.
Gdy znalazłyśmy się na korytarzu, nie wiem kiedy, wyjęła mi z ręki pistolet. Zaczęłam protestować, ale wtedy powiedziała:
- Jeśli trzeba będzie go użyć, to ja nacisnę spust.
Wiedziałam, że chce mnie chronić przed tym, bym nie zabiła kogoś jeszcze, czego wcale nie zamierzałam robić, zarazem jednak zezłościło mnie to, że znowu wpycha mnie w rolę, do której już nie pasowałam.
- Simon i Tori są w Gabinecie Davidoffa - szepnęłam.
- Pójdziemy tędy. To dłuższa droga, ale mniejsze prawdopodobieństwo, że się na kogoś natkniemy.
Na przekór jej zapewnieniu ledwie wykręciłyśmy za róg, z pokoju wyszedł łysy strażnik. Chciałam pociągnąć ciotkę do tyłu, ale ona podniosła pistolet i rozkazała
- Stój, Alan! A teraz tyłem wejdź do pokoju i zamknij za sobą...
- Alan! - rozległ się głos za strażnikiem
Odwrócił się, padł strzał, Alan zaś bezwładnie runął na ziemię. Za nim stała pani Enright; z lufy rewolweru unosiła się strużka dymu.
- Nie znoszę takich rzeczy - powiedziała, celując w nas. - Strasznie prymitywne. No ale zawsze mam coś takiego przy sobie na wszelki wypadek.
Zerknęłam na ciotkę Lauren. Zastygła unieruchomiona czarem.
- No i sama zobacz, Chloe, co ta twoja ciotunia wyprawia - ciągnęła matka Tori, brodą wskazując strażnika.
- Cóż za wstyd. Teraz już na pewno nie skończy się na areszcie domowym.
Przeniosłam wzrok z ciotki Lauren na zabitego.
- Myślisz o tym, żeby go wskrzesić, prawda? - zaśmiała się pani Enright. - Bardzo pomysłowa dziewczynka. Zdaje się, że to tobie trzeba podziękować za to wszystko. - Ruchem głowy wskazała popękane ściany.
- To właśnie mi się w tobie podoba: pomysłowa, sprytna i najwyraźniej... - spojrzała na strażnika - ...przy każdym naszym kolejnym spotkaniu mająca coraz większe zaufanie do swych możliwości. Właściwie to nawet chciałabym ci pozwolić go wskrzesić, żeby zobaczyć, czego byś spróbowała dalej.
- Daj nam przejść, bo inaczej...
- Widzisz, Chloe, kłopot w tym, że moja broń jest skuteczniejsza. Odbezpieczanie twojej trwa dłużej. Jeśli on chociaż mrugnie powieką, koniec z cioteczką Lauren. To ja dyktuję tutaj warunki, ale z tobą chcę się ułożyć. Mogłybyśmy więc...
Ciemny kształt wylądował jej na plecach. Upadając, zdążyła się jeszcze obrócić i zobaczyć nad sobą wielkiego czarnego wilka. Otworzyła usta, by rzucić zaklęcie, ale Derek chwycił panią Enright za bluzkę na karku i cisnął nią o ścianę. Momentalnie doszła do siebie i odtoczyła się, mamrocząc jakieś obce słowa. Znowu ją dopadł i kiedy tym razem nią rzucił, zaległa bezwładnie.
Skoczyłam przed siebie.
- Chloe! - krzyknęła ciotka Lauren.
- To Derek!
- Wiem, ale...
Klęczałam już przy nim, obejmowałam za szyję, bliska łez wtulałam w futro twarz, czując, jak podnoszą się i opadają jego boki.
- Jesteś cały i zdrowy! - mamrotałam. - Tak bardzo się martwiłam.
- I nie tylko ty - usłyszałam znajomy głos.
Z uśmiechem spojrzałam na Liz.
- Dzięki.
- Po prostu trochę się przejechałam. Po tym, jak to się stało... - kiwnęła głową na Dereka. - Wyobrażasz sobie, jak bardzo niewidomi potrzebują psów z laserowymi ślepiami? W każdym razie wilkołakowi na pewno przyda się otwierający drzwi poltergeist.
Coś zadudniło w piersi Dereka, który mnie trącił.
- Tak, wiem, musimy iść.
Zaczęłam wstawać, ale naparł na mnie. Czułam jego pospiesznie łomocące serce, czułam nos wtulający się w szyję. Kilka razy odetchnął głęboko, wstrząsnął się i serce zaczęło bić wolniej. Pociągnął nozdrzami i pysk przesunął się na mój kark, a gdy natrafił na krew, rozległo się zaniepokojone mruknięcie.
- To nic, przewróciłam się, ale nic mi nie jest. Po raz ostatni wtuliłam się w jego sierść i wstałam. Odwróciłam się do ciotki Lauren. Stała nieruchomo i gapiła się na nas.
- Musimy iść - powiedziałam.
Jej oczy poszukały mego wzroku i tak się wpatrywały, jakby miała przed sobą jakąś nieznajomą osobę.
- Jest tu także Liz - oznajmiłam. - Będzie uprzedzać, czy droga wolna.
- Liz... - Głośno przełknęła ślinę. - Dobrze.
Kiwnęłam głową w stronę matki Tori.
- Co z nią?
- Żyje, ale uderzenie było bardzo mocne. Przez jakiś czas będzie nieprzytomna.
- To dobrze. Derek? Musimy znaleźć Tori i Simona. Idź za mną, a ty, Liz, możesz zobaczyć, czy wszystko w porządku?
Uśmiechnęła się.
- Tak jest, szefowo.
Zrobiłam kilka kroków i zorientowałam się, że ciotka Lauren została. Odwróciłam się. Dalej stała i patrzyła.
- Ze mną wszystko w porządku - zapewniłam.
Kiwnęła głową i powiedziała cicho:
- Tak. Istotnie.
I teraz poszliśmy.
Rozdział czterdziesty szósty
Do Tori i Simona dotarliśmy w momencie, gdy oni szykowali się, żeby iść mi na pomoc. Po zwięzłych wyjaśnieniach na temat trzęsienia ziemi i obecności u mego boku wilka spytałam Simona, czy porozumiał się z tatą. Z wyrazu jego twarzy zrozumiałam, że nie.
- Poczta głosowa - powiedział.
- Serio?
- Sekretarka najpierw powiedziała, że abonent jest niedostępny, a potem przerzuciła na skrzynkę. Zostawiłem wiadomość. Może był poza zasięgiem albo rozmawiał z kimś innym, albo...
Nie dokończył, ale wszyscy wiedzieliśmy, o co chodzi. „Niedostępny abonent" mogło znaczyć tysiące rzeczy, nie wszystkie tak niewinne jak brak zasięgu.
- Połączymy się znowu, jak tylko się stąd wydostaniemy - zapewniła ciotka Lauren. - Czyli raczej niedługo.
Skierowaliśmy się do najbliższego wyjścia, ale nie uszliśmy nawet dwudziestu kroków, kiedy pojawiła się Liz.
- Trzech - powiedziała. - Idą w tym kierunku.
- Uzbrojeni? - spytałam.
Kiwnęła głową.
Gdyby było trzech nieuzbrojonych facetów - nawet paranormalnych - nie miałabym nic przeciwko temu, żeby się do nich zabrać, ale broń zmieniała wszystko. Poinformowałam resztę.
- Zachodnie skrzydło budynku jest nieużywane - powiedziała ciotka Lauren. - Nie będą pilnowali tego wyjścia, bo drzwi są zabezpieczone.
Poszliśmy za nią; kartą otworzyłam wejście, ale ledwie znaleźliśmy się w środku. Derek zatrzymał się ze zjeżoną sierścią i zmarszczonym pyskiem.
- Czujesz coś? - spytałam.
Potrząsnął łbem i mruknął coś, jakby przepraszał, ale kiedy ruszyliśmy, nadstawił uszu i czujnie rozglądał się przy każdym kroku.
- Znam to miejsce - mruknął Simon. - Byłem tu.
- Jak byliście mali, ojciec czasem zabierał was do pracy - powiedziała ciotka Lauren.
Kiwnął głową.
- Tak, wiem, wiem, ale... - Potarł ręką kark. - Nie wiem czemu, ale dla mnie to jakieś straszne miejsce.
- Kawałek dalej skręcimy w lewo, a wyjście jest na końcu - ponagliła nas ciotka Lauren. - Dalej dziedziniec. Będziemy musieli przejść przez mur, ale to następna przyczyna, dla której nie będą pilnować z tej strony.
Nie tylko Simon i Derek czuli się tu nieswojo. Było tak cicho. Puste, martwe miejsce. Poza zasięgiem lamp bezpieczeństwa czaiły się pod ścianami cienie. Podłoga cuchnęła też płynem antyseptycznym niczym w porzuconym szpitalu.
W otwartych drzwiach mignęło wnętrze i przystanęłam. Stoliki. Cztery malutkie stoliki. Na ścianach porwane i spłowiałe plakaty ze zwierzętami ilustrującymi litery alfabetu. Na tablicy ciągle jeszcze można było zobaczyć cienie cyfr. Zamrugałam, żeby się upewnić, iż dobrze widzę.
Derek trącił mnie w nogę, żebym się nie ociągała. Spojrzałam na niego i znowu na klasę.
To tutaj dorastał Derek. Cztery stoliki. Czterech chłopców. Cztery wilkołaczki.
Na moment ich zobaczyłam: trzech chłopców przy trzech zestawionych stolikach i Derek sam przy czwartym, powoli odpychany na bok, schylony nad zeszytem, próbujący ignorować resztę.
Derek znowu mnie trącił, cichutko popiskując, on także spoglądał do środka pokoju i chciał czym prędzej się stąd wynosić; sierść sterczała mu na karku. Mruknęłam przeprosiny i pospieszyliśmy za pozostałą trójką. Minęliśmy jeszcze dwoje drzwi, kiedy znowu pojawiła się Liz.
- Ktoś idzie.
- Co takiego? - zmarszczyła brwi ciotka Lauren, kiedy jej powtórzyłam wiadomość. - Z tamtej strony? To niemo...
Przerwał jej odgłos kroków. W panice rozejrzała się i wskazała najbliższe drzwi.
- Karta, Chloe, szybko!
Otworzyłam i wskoczyliśmy do środka. Kiedy zamknęłam za nami, szczęknęła blokada zamka. Rozejrzałam się w mdłym świetle lampy bezpieczeństwa. Byliśmy w magazynie pełnym pudeł.
- Dużo miejsca do ukrycia się - szepnęłam. - Najlepiej zawczasu coś znajdźmy.
Gdy kroki oddaliły się korytarzem, Lauren, Tori i Simon rozbiegli się na poszukiwania, ale ja ledwie się odwróciłam, wpadłam na Dereka, który czujny, ze zjeżoną sierścią nasłuchiwał. Raz jeszcze się rozejrzałam. Pudła, pudła, mnóstwo pudeł, ale w dalekim kącie jeszcze coś: Cztery łóżka.
- Cz-cz-czy tutaj...
- Gdzie są wszyscy? - zagrzmiał głos w korytarzu. Derek chwycił mnie zębami za rękaw i pociągnął między pudła. Z tyłu znaleźliśmy miejsce między dwiema sterami, każda na pięć kartonów wysoka. Derek wepchnął mnie tam, a gdy szepnęłam o innych, wrócił po Lauren, Tori i Simona.
Już po chwili wszyscy przycupnęliśmy we wnęce, a Derek z nastawionymi uszami przywarował przed nami. Kroki się zbliżyły i mogłam wyraźnie usłyszeć głosy.
- Naukowcy! - prychnął jeden z mężczyzn. - Wydaje im się, że jak tylko wynajmą sobie jako ochroniarzy paru półdemonów, są już przygotowani na coś takiego. Aroganckie sukinsyny... - Zakasłał. - Co z panem St. Cloudem?
- Przylatuje za siedemdziesiąt pięć minut, sir.
- Dobrze, więcej niż godzina, żeby uprzątnąć ten gnój. Ile było tych szczeniaków? Czworo?
- Troje zostało schwytanych, bez czwartego, wilkołaka, ale są informacje, że dostał się do budynku.
- Wspaniale. Wyśmienicie. - Znaleźli się pod naszymi drzwiami. - Dobrze, oto plan. Dwoje muszę mieć żywych. Jeśli to się uda, pan St. Cloud będzie bardzo, ale to bardzo zadowolony. To nie obejmuje wilkołaka.
- Naturalnie, sir.
- Musimy gdzieś ulokować centrum operacyjne. Oddział będzie tu za pięć minut
- Tego skrzydła chyba w ogóle nie używali, sir. - Szczęk drzwi. - Są tu nawet stoliki i tablica.
- Dobrze. Zacznijcie wszystko przygotowywać, ale najpierw połączcie się z Davidoffem. Niech się tu zaraz zjawi.
Machnęłam na Liz, żeby wszystko sprawdziła, a my zaczęliśmy nasłuchiwać, modląc się, żeby coś im nie pasowało z pokojem albo chcieli jakiś lepszy, ale nic takiego nie nastąpiło.
- Mamy ich na szczęście po prawej, a wyjście po lewej - powiedziała Tori.
- To bez znaczenia - mruknął Simon. - Za chwilę znajdzie się tutaj oddział do zadań specjalnych Cabal. Jesteśmy w potrzasku.
Ze ściany wypłynęła Liz.
- Dwóch facetów w garniturach, jeden w czymś jak mundur. Czterech innych oddala się korytarzem.
Dla podkreślenia jej słów rozległ się stukot butów.
- Uda się - powiedziałam. - Wysłali ich na poszukiwania, ale w innym kierunku. Jak tylko pojawi się szansa, uciekamy.
Derek, mrucząc, wśliznął się za mnie, pozwalając mi się swobodnie oprzeć, a gdy to zrobiłam, było mi tak ciepło i wygodnie, że zaczęłam się odprężać, a wtedy i jego mięśnie się rozluźniły i zwolnił rytm serca.
- Więc sami się tu dostaliście? - spytałam Liz. - Jak?
- Przyjechaliśmy.
- Ale przecież Derek nie ma prawa jazdy.
Simon parsknął śmiechem.
- Z tego nie wynika, że nie umie prowadzić. W ostatnim roku tata zaczął nas uczyć, ćwiczyliśmy na nieużywanym parkingu.
- W porządku, ale pusty parking to nie to samo co osiem godzin na autostradzie.
Derek burknął coś, co mogło znaczyć, że sprawa była prosta, chociaż mnie wydawało się zupełnie inaczej.
- Wzięliśmy wóz Andrew - powiedziała Liz. - Po tym jak znaleźliśmy... jak znaleźliśmy... No, sami wiecie jechaliśmy chyba niedaleko za wami. Pomagałam trzymać się drogi.
- A jak się porozumiewaliście?
- Papier i długopis. Wspaniały wynalazek. Od Buffalo jednak ja prowadziłam... były kłopoty z drogą, zaczął się denerwować, a najwyraźniej to... - machnęła ręką w stronę Dereka - ...dzieje się, kiedy wilkołaki się denerwują. Akurat drzwi garażu były otwarte, facet z personelu wprowadzał wóz; wystarczyło, że spojrzał na Dereka, i pomyślał, że czas na kolejną robotę.
W korytarzu rozległy się hałasy; Liz wypłynęła sprawdzić, o co chodzi. Za mną drgnął bok Dereka, pogłaskałam go w roztargnieniu, czując, jak pod palcami ruszają się mięśnie, i zadałam wreszcie pytanie, którego tak się bałam od chwili, gdy po raz pierwszy znalazła mnie ciotka Lauren.
- Rae nie żyje, prawda? - zwróciłam się do niej.
- Doktor Davidoff powiedział, że została przeniesiona, ale ja już wiem, co to znaczy, gdyż to samo mówił o Liz i Bradym.
Twarz ciotki Lauren w tej chwili... Nie potrafię jej opisać, ale jeśli miałam jakieś wątpliwości, czy ciotka kiedykolwiek żałowała swojego uczestnictwa w całym przedsięwzięciu, rozwiewało je to, co zobaczyłam na jej obliczu na dźwięk tych imion. Przez chwilę milczała, potem nagle drgnęła jak dźgnięta i powiedziała:
- Rae? Ależ skąd, ona żyje. Ktoś się włamał i ją zabrał. Podejrzewają, że jej matka.
- Przybrana?
Ciotka Lauren pokręciła głową.
- Nie, rodzina, Jacinda.
- Ale Davidoff powiedział, że ona nie żyje.
- Wiele rzeczy mówiliśmy, Chloe. Wiele kłamstw, które usprawiedliwialiśmy przed sobą tym, że tak jest lepiej dla was wszystkich, ale szczerze mówiąc, robiliśmy to, gdyż tak było łatwiej. Kiedy Rae wierzyła, że matka nie żyje, nie pytała o nią. Ale tak jak słyszałam, są pewni, że to...
Bok Dereka znowu drgnął. Zerknęłam i zobaczyłam skurcz mięśni, który po chwili ustąpił, ale zaraz pojawił się w barku. Gdy dostrzegł mój wzrok, mruknął, że to nic i żeby nie zwracać na niego uwagi.
Podczas gdy ciotka mówiła, rozcierałam bark Dereka, a on odprężony oparł się o moją rękę, chociaż wiedziałam, że nic nie pomogę, gdyż zbliżała się przemiana.
- Musimy się stąd zbierać - powiedziałam. - Muszę wezwać Liz.
Przeniknęła na wskroś pudeł, zanim skończyłam ją wzywać. Matka Tori przyłączyła się do oddziału specjalnego w sąsiednim pokoju. Najwyraźniej Derek nie zaszkodził jej tak bardzo, jak miałam nadzieję. Miała morderczy ból głowy i mordercze życzenia. Derek miał zostać zastrzelony na miejscu, ostrą amunicją, żadnymi tam pociskami usypiającymi.
W drodze były wzmocnienia ze sztabu Cabal, które miały rozszerzyć fizyczną i magiczną kontrolę nad budynkiem. Za wszelką cenę chcieli się z nami rozprawić, zanim przybędzie St. Cloud.
- Właśnie dlatego musimy uciekać - powiedziałam. - Jak tylko na chwilę się uciszy...
Derekiem szarpnął taki spazm, że mało nie przewróci mnie na ziemię.
- Zdaje się, że komuś nie podoba się twój plan - odezwała się Tori. - Ale właśnie myślałam tobie, jak to fajnie, że on nie ma głosu. Ale zdaje się, że nie da się go wyłączyć z dyskusji.
- Nie o to chodzi - powiedziałem, a Derekiem znów targnęły konwulsje. - Znowu przechodzi przemianę.
- Czy nie może z tym poczekać do czasu...
Ciało Dereka dygotało, łapy rozjechały się pod nim. Tori i Simon odskoczyli, a ten ostatni mruknął:
- Masz odpowiedź.
- Jedno sobie wyjaśnijmy - powiedziałam. - Chyba widać, że to wymaga miejsca, co po pierwsze, a po drugie, to coś, czego raczej wolelibyście nie widzieć
- Całkowicie się zgadzam - poparła mnie Liz. - Ja tylko rzuciłam okiem i mi wystarczyło.
Na samo wspomnienie się wzdrygnęła.
Odegnałam ich, a potem odwróciłam się do Dereka i oparłam na jego boku, szepcąc:
- Tym razem robiłeś to sam, więc pewnie nie potrzebujesz...
Chwycił w zęby nogawkę moich dżinsów i lekko pociągnął, jakby mi mówił, żebym została. Powiedziałam więc reszcie, że zostaję, a gdyby usłyszeli, że oddział specjalny szuka nas jednak w tej części budynku, mają się natychmiast zmywać. Wszyscy.
- Nie zostawimy was tu - obruszył się Simon, na co Derek odpowiedział warknięciem.
- Zgadza się ze mną - powiedziałam. - Musicie uciekać. Jak będziemy mieli trochę szczęścia uznają, że ja i Derek oddzieliliśmy się.
Simonowi najwyraźniej bardzo się to nie podobało, ale tylko burknął do Dereka, żeby się pospieszył.
Ciotka Lauren została jeszcze chwilę.
- Gdyby do czegoś doszło, musisz zbierać się z nami, Chloe. Derek sam da sobie...
- Nie. Potrzebuje mnie.
- Mowy nie ma.
- Mowy nie ma, żebym go opuściła. Potrzebuje mnie, więc zostanę.
Znowu spięły się nasze spojrzenia i znowu w jej wzroku pojawiło się zdziwienie, ale chyba i odrobina żalu. Nie byłam już jej malutką Chloe. I nigdy nie będę.
Podeszłam i wzięłam ją w objęcia.
- Wszystko będzie dobrze.
- Tak, istotnie.
Przytuliła mnie mocno, zawzięcie, a potem wypuściła i dołączyła do Simona i Tori.
Rozdział czterdziesty siódmy
Tym razem przemiana Dereka dokonała się o wiele szybciej i obyła się bez wymiotów. Kiedy się skończyła, legł na boku, dysząc i dygocząc. Po jakiejś chwili poszukał mojej dłoni i mocno ją uścisnął, splatając nasze palce, a także przysunął się bliżej tak, bym wolną ręką mogła mu odgarnąć włosy z twarzy.
- Wow! - Oboje podskoczyliśmy. Simon trzymał jakiś zielony pakunek. - Musisz się ubrać, chyba że...
- Nic więcej już nie będzie - mruknął Derek.
- OK. Doktor Fellows poszukała możliwie największego stroju lekarskiego. Włóż na siebie, a ja was...
- My tutaj nic... - zaczęłam, ale nie dał mi dokończyć.
- Masz jeszcze tę moją kartkę?
Kiwnęłam głową.
- To mu daj.
Wyjęłam z kieszeni złożony papier i wręczyłam Derekowi. Kiedy ten wpatrzył się w rysunek, twarz Simona spoważniała.
- Jak z nim? - mruknął.
Kiwnęłam uspokajająco głową, przesunęłam ubranie do Dereka i odwróciłam się.
- Z nami spoko? - spytał Simon.
- Tak - półgłosem odrzekł Derek.
Zapiszczały buty Simona, Derek zawołał go z powrotem, z wysiłkiem stękając przy podnoszeniu się. Krótka, stłumiona rozmowa. Simon klepnął Dereka po plecach i usłyszałam, jak odchodzi.
Szelest materiału, gdy Derek się ubierał, potem jego ręka na moim biodrze. Obróciłam się; Derek pochylał się nade mną. Uniósł mi brodę, nasze twarze zaczęły się zbliżać i...
- A to...
Odskoczyliśmy od siebie. Gapiła się na nas Tori, z tyłu Simon z ręką na jej ramieniu.
- Mówiłem jej, żeby nie...
- Tak, ale nie powiedziałeś dlaczego. Przecież się nie spodziewałam... - Pokręciła głową. - Czy ja zawsze muszę się wszystkiego dowiadywać ostatnia?
Zmaterializowała się Liz.
- Co się dzieje?
- Derek jest gotów - powiedziałam. - Musimy się zbierać.
Do dyspozycji mieliśmy: jeden pistolet, jednego wilkołaka, jednego poltergeista rodzaju żeńskiego, jedną wysoce energetyczną wiedźmę, jednego nie tak energetycznego czarownika i kompletnie bezużyteczną nekromantkę, aczkolwiek Liz przypomniała mi, że pożytek jest ze mnie taki, iż przekazuję reszcie jej słowa.
Tak czy siak nasz plan nie zakładał żadnych paranormalnych pokazów, gdyż trzymaliśmy się rady, jakiej ojciec udzielił Derekowi: kiedy masz do czynienia ze znacznie silniejszym przeciwnikiem, uciekaj, aż się będzie za tobą kurzyło.
Podczas gdy Liz miała obserwować ich centrum operacyjne, my chcieliśmy się przedostać do drzwi wyjściowych. A jeśli nas wykryją? Wtedy przyjdzie pora na pistolet, wilkołaka, poltergeista i czarowników obojga płci.
Liz poinformowała, że w centrum jest obecnie pięć osób: pani Enright, doktor Davidoff, główny cywil, jego pomocnik i strażnik z grupy specjalnej. Wszystko wskazywało na to, że na razie nie będą się ruszać, czekając na wyniki zwiadu w wykonaniu specgrupy. Co jakiś czas zjawiał się tam ktoś z najnowszymi informacjami czy pytaniami. Musieliśmy się modlić, by nie doszło do tego w trakcie kilku minut potrzebnych nam na wyjście.
Uzgadnialiśmy plan awaryjny, Derek stał koło mnie, a ciotka Lauren nie przestawała nas obrzucać podejrzliwymi spojrzeniami. Nie dawaliśmy do tego żadnych podstaw, ona jednak ciągle zerkała i zerkała, aż wreszcie nie wytrzymała:
- Derek? Mogę z tobą zamienić kilka słów?
Usztywnił się i popatrzył na mnie. „Czego ona chce?"
- N-n-nie mamy czasu... - zaczęłam, ale nie dała mi dokończyć.
- To tylko chwileczka. Proszę, Derek...
Odeszli w róg pokoju. Tori i Simon kłócili się o czary, Liz była na zwiadach w korytarzu, tak że nikt poza mną tego nie zauważył. Lauren powiedziała Derekowi coś, co mu się najwyraźniej nie spodobało; spojrzał szybko w moją stronę i pokręcił głową.
Czyżby mówiła mu, żeby trzymał się ode mnie z daleka? Mogłam wprawdzie mieć nadzieję, że dzisiaj zobaczy, iż wcale nie jest groźny, a także zorientuje się w moich uczuciach do niego, ale... Ale raczej w ten sposób wymagałabym zbyt wiele od niej.
Chciałam już podejść do nich i wtrącić się do rozmowy, ale w tym momencie Derek przestał się spierać. Pochylił głowę, twarz skryła się w opadających włosach, w zamyśleniu powoli przytaknął. Z ręką na jego barku nachyliła się i jeszcze mu coś klarowała ze zmarszczonym czołem, on zaś słuchał jej ze spuszczonym wzrokiem. Miałam nadzieję, że zgadza się na odczepnego, byleśmy tylko jak najszybciej stąd się wynieśli, ale naprawdę dobrze poczułam się dopiero wtedy, kiedy podszedł wprost do mnie i mruknął:
- Gotowa?
Kiedy ciotka dołączyła do Simona i Tori, spytałam półgłosem:
- Kazała ci trzymać się ode mnie z daleka?
Zawahał się, ale przytaknął, zaraz jednak uścisnął mi dłoń, tak by nie zobaczyła tego ciotka Lauren.
- Wszystko gra.
Czas było wyjść na korytarz.
Najbardziej baliśmy się szczęknięcia zamka, ale Derek nasłuchiwał i dał mi znać, gdy mężczyźni w pokoju obok rozmawiali ze sobą. Derek poszedł przodem na wypadek, gdyby ktoś pojawił się od strony wyjścia; ja byłam druga, a za mną, kolejno, Simon, Tori i ciotka Lauren.
Mieliśmy do przebycia jakieś trzydzieści stóp, ale wydawało się, że to trzydzieści mil. Marzyłam o tym, by rzucić się do drzwi, otworzyć je na oścież i wybiec na zewnątrz, ale musieliśmy się poruszać bardzo cicho, a więc i niezmiernie wolno.
Byliśmy dopiero w jednej trzeciej drogi, gdy z sali operacyjnej doleciał głos:
- Sir, ktoś usiłuje przerwać czar sektorowy.
- Gdzie?
Derek, odrobinę przyspieszył.
- Zaraz się zorientuję. Wydaje się, że zaraz...
- Chloe?
W korytarzu rozległ się głośny, teatralny szept ciotki Lauren. Obejrzałam się i zobaczyłam, że biegnie w kierunku sali, gdzie siedzieli ludzie z Grupy Edisona i organizacji Cabal, powtarzając moje imię, jakby mnie szukała.
Otworzyłam usta, ale w tym samym momencie zakryła je wielka dłoń. Derek przyciągnął mnie do siebie i szepnął w ucho:
- Przepraszam.
- Chyba ich słyszę - powiedział doktor Davidoff.
Lauren biegła teraz pełnym pędem, co chwila powtarzając: „Chloe? Chloe?".
Wpadła do ich pokoju i z okrzykiem zatrzymała się w progu.
- Witaj, Lauren - odezwała się matka Tori. - Co to, znowu zgubiła ci się gdzieś śliczna bratanica? - Rzuciła czar, który obezwładnił ciotkę. - No proszę. Nadal masz broń. Pozwól, że ci ją odbiorę, zanim zabijesz kogoś jeszcze.
Kiedy ja się szarpałam. Derek dał znak Simonowi i Tori, żeby biegli do drzwi. Przemknęli obok nas, a kiedy Derek pociągnął mnie za nimi, zrozumiałam, że właśnie to powiedziała mu ciotka Lauren, kiedy próbował z nią polemizować. W razie konieczności poświęci się, aby nas ocalić, a on miał dopilnować, żebym jej nie przeszkodziła.
Udało mi się przekręcić głowę i obok jego ramienia zobaczyłam, jak pani Enright celuje w ciotkę Lauren, ciągle unieruchomioną przez czar.
- No cóż, czas najwyższy pozbyć się kłopotliwej...
- Pistolet. Diano? - przerwał jej ironiczny głos. - Jak widzę, czar nie jest jedyną twoją cechą, którą zdecydowanie przeceniasz.
Zza rogu wyłonił się mężczyzna mniej więcej w wieku mojego ojca, o kilka cali niższy od pani Enright, szczupły, ze szpakowatymi czarnymi włosami. Uśmiechał się, a ja ten uśmiech rozpoznałabym wszędzie, chociaż przecież tę twarz widziałam po raz pierwszy.
- Tato! - krzyknął Simon i stanął jak wryty.
Rozdział czterdziesty ósmy
Pan Bae pomachał do nas zdawkowo, jakby wszedł na jakieś zebranie. Szarpnęłam się i Derek mnie puścił.
- Witaj, Kit - powiedziała pani Enright i skierowała na niego lufę pistoletu.
Pokręcił głową zdegustowany.
- Oj, Diano, Diano, naprawdę chcesz wszystkim dowieść, że bez broni wiedźma nie ma najmniejszych szans w starciu z czarownikiem?
Odłożyła pistolet i poderwała dłonie, a z końców palców sypnęły się iskry.
- O! - powiedział. - Znacznie lepiej. A teraz chodź tu i pokaż, jak się za mną stęskniłaś.
Z rąk matki Tori wystrzeliła energetyczna kula; pan Bae wyrzucił przed siebie rękę, kula zatrzymała się i eksplodowała w powietrzu. Czar opadł z ciotki, podskoczył do niej strażnik z wycelowaną bronią.
Simon rzucił się do przodu, ojciec dał mu znać, aby uciekał, a gdy Simon chciał biec dalej, Derek schwycił go za ramię. Spojrzał na mnie, potem na drzwi i na ojca, a ja widziałam, że jest rozdarty między chęcią chronienia jego a chęcią zabezpieczenia nas.
- Walcz - szepnęłam i nic więcej nie było mu trzeba.
Puścił Simona i pchnął mnie w kierunku drzwi wyjściowych; w tym samym momencie Tori wprawiła w czarodziejski bezruch strażnika i krzyknęła na ciotkę Lauren, żeby uciekała za mną. Ciotka wyrwała strażnikowi broń z ręki i uderzyła go kolbą w głowę, a tymczasem Derek skoczył na doktora Davidoffa i wyrzucił go w powietrze.
Tori zaś ciskała czary jeden za drugim; nie wiem, na czym polegały, w każdym razie ściany znowu się zatrzęsły, dawne rysy pogłębiły się, posypał się tynk.
Chciałam coś zrobić, ale Derek krzyknął na mnie, żebym się wycofała. Zaraz potem jeden z ważniaków przywalił mu czarem i Derek poleciał na twarz, tymczasem jego ojciec ugodził tamtego energetyczną strzałą. Nie ruszałam się, chociaż chciałam być jakoś pomocna, ale wiedziałam niestety, że narażę wtedy innych, bo będą musieli dodatkowo zwracać uwagę na moje bezpieczeństwo.
Budynek cały dygotał, ściany i sufity groźnie trzeszczały. Powietrze znowu wypełnił biały pył, w którym niewyraźnie widziałam tylko fragmenty akcji.
Tori atakująca matkę.
Liz biegnąca na panią Enright z uniesionym w górę kawałkiem deski.
Strażnik bez przytomności leżący na podłodze.
Derek przewracający jednego z mężczyzn w garniturze, podczas gdy jego ojciec i Simon robili to samo z drugim.
Wreszcie ze straszliwym zgrzytnięciem i trzaskiem strop się zwalił, rzucając na podłogę wielkie kawałki gipsu i połamane belki, za którymi poleciały pudła, skrzynki, segregatory. Kiedy spojrzałam w górę, zobaczyłam kolebiący się nad moją głową kawałek sufitu. Derek z krzykiem przewrócił mnie na ziemię i przykrył swoim ciałem.
Kiedy wreszcie ucichły wszystkie łoskoty, usłyszałam pana Bae wołającego Dereka, który odkrzyknął:
- Tutaj! Razem z Chloe!
Wstał ze mnie i pomógł mi się podnieść. Kasłałam i rozpaczliwie mrugałam powiekami. W pokoju, gdzie byliśmy wcześniej, zobaczyłam Simona razem z ojcem.
- Tori? - usłyszałam Liz. - Tori!
Poruszyłam się w kierunku, skąd dochodził jej głos, ale Derek mnie powstrzymał. Liz pochylała się nad leżącą Tori.
- Tori! - wrzasnęłam, na co ona uniosła głowę, przecierając twarz ręką.
- Nic... nic mi nie jest.
Kiedy zaczęła się podnosić, ja rozejrzałam się za ciotką Lauren. Zobaczyłam, jak porusza się pod stertą gruzu pomiędzy mną a Tori. Derek znowu mnie przytrzymał, gdy chciałam do niej podbiec.
- Zostańcie na miejscu! - zawołał pan Bae. - Tori... - Urwał.
Spojrzałam na niego i zobaczyłam, jak wpatruje się w nią tak, jakby dopiero teraz dojrzał ją naprawdę.
- Tato? - rzucił pytająco Simon.
Pan Bae otrząsnął się i powiedział:
- Tori? Przemieść się tutaj do nas, bo ten sufit nad tobą nie wygląda dobrze.
Uniosłam wzrok - na krawędzi przechylały się niepewnie ciężkie paki.
Tori rozejrzała się wokół siebie. Strażnik i obaj cywile byli niemal całkowicie przykryci gruzem. Doktor Davidoff spoczywał nieruchomo na brzuchu. Z drugiej strony leżała na wznak jej matka, nieruchome oczy spoglądały w górę.
- Ding-dong! Zabita wiedźma zła! - powiedziała Tori. Zachwiała się i wydała dziwny, podobny do czkawki odgłos, a jej plecy zatrzęsły się. - Mamo...
- Tori? Kochanie - zawołał pan Bae. - Posłuchaj mnie, przesuń się tutaj, dobrze?
- Ciociu! - zawołałam. - Ugrzęzła...
- Zaraz jej pomogę - powiedziała Tori, wytarła twarz rękawem, podeszła do ciotki i zaczęła zdejmować z niej kawałki gruzu.
Ze stosu za jej plecami wyfrunęła deska. Wpatrzony w nią doktor Davidoff sterował nią myślowo. Otworzyłam usta, żeby ostrzec Tori, Liz rzuciła się, żeby pochwycić deskę, ale nie zdążyła i zdzielona w potylicę Tori runęła na twarz. Ciotka Lauren podniosła się na czworaki, a potem chwiejnie wstała, ale natychmiast znieruchomiała, czując na karku dotyk lufy rewolweru, który przykładał doktor Davidoff.
Liz chwyciła za deskę, która uderzyła Tori, ale Davidoff dostrzegł ten ruch i powiedział:
- Nie, Elizabeth. - Kiwnął bronią w kierunku Tori. - Chyba że koniecznie chcesz mieć towarzystwo w zaświatach.
Liz cisnęła deskę w bok.
Doktor Davidoff znowu wycelował w ciotkę Lauren.
- Podnieś to drewienko, Elizabeth, i stań tak, żebym widział, gdzie jesteś.
Wykonała jego polecenie.
- Świetnie. Teraz ty, Kit. Daję ci pięć minut, żebyś wziął swoich chłopaków i zniknął stąd. Wszystko wskazuje na to, że modyfikacja całkowicie powiodła się u Simona. Siła Dereka wydaje się normalna u wilkołaka, zatem kolejny sukces. Chloe i Victoria stanowią pewien problem, ale mogę cię zapewnić, że zajmiemy się nimi. Bierz więc swoich chłopaków i...
- Nigdzie się nie ruszę bez Chloe - ponuro powiedział Derek.
Spojrzał na mnie, jakby się spodziewał mojego sprzeciwu, ja jednak ledwie słyszałam, co mówią. Huczało mi w uszach, przewracało się w żołądku, wiedziałam bowiem, co muszę zrobić, na przekór wszystkim instynktownym sprzeciwom.
Davidoff spojrzał na Dereka, chwilę namyślał się ze zmarszczonym czołem, a potem kiwnął głową:
- No dobrze, nie warto tracić naszego udanego wilkołaka. Zatem zabierz, Kit, swojego syna.
- Wezmę ich obu - sprzeciwił się pan Bae. - A także Victorię, Chloe i Lauren.
Doktor Davidoff zaśmiał się.
- Niczego jakoś nie jesteś w stanie się nauczyć, prawda? Można by uznać, że dziesięć lat ukrywania się i ucieczki nie powinny pójść na marne. Pomyśl tylko o tym wszystkim, z czego zrezygnowałeś, jedynie dlatego, że chciałeś mieć Dereka. Jestem pewien, że Simon byłby odrobinę szczęśliwszy, gdyby nie twój upór.
Derek pogłaskał mnie po plecach, gdyż moje napięcie błędnie uznał za strach, a nie koncentrację. Simon patrzył na mnie z lękiem, gdyż na twarzy pojawiły mi się strużki potu. Zamknęłam oczy i skupiłam się.
- Tak, Chloe - usłyszałam głos ciotki Lauren. - Zrób to.
- Ustalmy przede wszystkim, co jest czym - ciągnął Davidoff. - Zanim dopadną mnie Kit lub Derek, zdążę zastrzelić ciebie i Tori. Zatem decyduj się. Kit. W drodze jest ekipa Cabal, jeśli już nie dotarła. Oblicz zyski i straty i radzę ci, wynoś się.
Za Davidoffem pojawiła się postać. Derek nabrał powietrza, ale powoli je wypuścił i cichutkim szeptem dodał mi otuchy. Simon i jego ojciec szybko odwrócili wzrok, żeby Davidoff się nie obejrzał.
- Pamiętaj, Kit, pięć minut, ani sekundy dłużej.
- Weź broń - poleciłam, na co Davidoff tylko się zaśmiał.
- Chloe, Chloe, twoja ciotka jest jednak zbyt rozsądna na to, żeby w tej sytuacji usiłować złapać rewolwer leżący o dziesięć stóp od niej.
- Doktor Davidoff - powiedziałam.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
- Tak?
- Zastrzel go.
Zmarszczył brwi i nic nie rozumiejąc, gapił się na mnie.
Ciało pani Enright zachybotało się. Nasze spojrzenia się spotkały; jej pełne było nienawiści.
- Chyba wyraźnie... - zaczął Davidoff.
Padł strzał. Davidoff stał przez chwilę, bezradnie poruszając ustami, a w jego piersi ziała dziura od pocisku. Potem zwalił się na twarz. Zamknęłam oczy i odegnałam duszę pani Enright. Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam ciotkę Lauren, która klęczała przy ciele Davidoffa i badała mu puls na szyi. Jego duch stał obok i zdziwiony przypatrywał się całej scenie.
- Nie żyje - powiedziałam. - Wi-wi-widzę jego ducha.
Gdzieś daleko ktoś krzyknął i rozległ się łomot butów.
- Trzeba się stąd zbierać - powiedział pan Bae. - Lauren...
- Ze mną w porządku.
- Derek, pomóż Tori i wycofujemy się.
Wybiegliśmy z drzwi; za nami zahuczały okrzyki.
Pan Bae wołał na Simona i Lauren, żeby wspięli się na mur, podczas gdy sam podsadzał mnie, a Derek dźwigał Tori. Na szczycie uklękłam koło Simona, aby pomóc Derekowi, podczas gdy Liz ruszyła naprzód i wołała, że droga wolna.
Kiedy schodziliśmy z muru, pan Bae czujnie stanął na jego szczycie, aby ugodzić czarem każdego, kto usiłowałby nam przeszkodzić. Nikt się jednak nie pojawił; gruzy i ciała stanowiły poważną przeszkodę. Tori odzyskała przytomność i wszyscy rzuciliśmy się do ucieczki.
Rozdział czterdziesty dziewiąty
Samochód pana Bae był zaparkowany o milę dalej, przy centrum handlowym. Kupił go miesiąc temu, korzystając z fałszywych dokumentów, aby nie było żadnych tropów. Wyglądało na to, że w nim mieszkał. Śpiwór i chłodziarkę wrzucił do bagażnika i wszyscy wpakowaliśmy się do środka.
Nie miałam pojęcia, dokąd się kierujemy. Chyba do Pensylwanii, nikt jednak nie pytał, gdyż nikt się tym nie przejmował. W każdym razie była to naprawdę długa i naprawdę spokojna podróż. Znalazłam się na tylnym fotelu wraz z ciotką Lauren, a chociaż widziałam, że Derek od czasu do czasu odwraca się do mnie, dość szybko zasnęłam, trochę ukołysana pomrukiem głosów Simona i jego ojca z przedniego fotela.
Zbudziłam się, kiedy pan Bae zahamował pod przydrożnym motelem. Wynajął dwa pokoje i rozdzieliliśmy się - faceci do jednego, dziewczyny do drugiego. Pan Bae powiedział, że zamówi dla nas wszystkich pizzę i wtedy porozmawiamy. Ciotka Lauren powiedziała, żeby się nie spieszyć. Nikt nie umierał z głodu, a miałam pewność, że chłopaki będą chciały jakiś czas spędzić tylko z ojcem.
Zdaje się, że Liz i Tori to samo pomyślały, jeśli chodzi o mnie i ciotkę Lauren. Liz zabrała się, mówiąc, że trochę się powałęsa, a wróci rano. Tori powiedziała, że trochę ją wytrzęsło podczas jazdy, więc sobie posiedzi przed motelem i nałyka się świeżego powietrza. Ciotka poradziła, żeby poszła na tył, tak aby nikt jej nie zobaczył od strony szosy.
I wtedy to dopiero do mnie trafiło - nie wracaliśmy do domu i już nigdy nie wrócimy. Zawsze też będziemy musieli pamiętać o takich rzeczach, jak na przykład, że ktoś nas może obserwować.
Usiadłam na łóżku obok ciotki Lauren, a ona objęła mnie i przyciągnęła do siebie.
- Jak się czujesz? - spytała.
- W porządku.
- To, co tam się stało... W laboratorium...
Nie dokończyła, ale wiedziałam, o co jej chodzi: o zabójstwo doktora Davidoffa. Co więcej, wiedziałam, co od niej usłyszę, gdy sama o tym wspomnę - że w istocie to nie ja go zabiłam. Ale to była nieprawda. Zabiłam. Szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, jak się z tym czuję, ale na pewno nie chciałam o tym rozmawiać z ciotką, gdyż ta będzie zabiegać tylko o to, żebym dobrze się poczuła, a nie o to, żebym się naprawdę uporała z tym problemem. Do tego nadawał się tylko Derek, więc jedynie powtórzyłam:
- Wszystko w porządku. - Zaraz też dorzuciłam: - Rozumiem, że nie mogę teraz wrócić do domu, ale chciałabym, żeby tata wiedział, że nie musi się o mnie martwić.
- Nie wiem, czy na pewno...
- Trzeba mu dać znać. Nawet jeśli niczego nie powinien wiedzieć o nekromancji i Grupie Edisona. Że jestem bezpieczna.
Najwyraźniej nie była przekonana, ale widząc moją minę, kiwnęła głową:
- Dobrze, znajdziemy jakiś sposób.
Kiedy znalazłam Tori na tyłach motelu, siedziała nieruchomo, jak tego wieczoru, gdy ojciec ją zdradził. Obejmowała podkulone kolana i wpatrywała się gdzieś w przestrzeń.
Musiało jej być ciężko. Chłopaki znowu miały ojca, ja miałam ciotkę Lauren, a Tori? Widziała śmierć matki. Jakkolwiek wstrętna była pani Enright, jakkolwiek Tori mogła jej nienawidzić, tak czy siak była to jej matka.
Nie została zupełnie sama. Miała jeszcze biologicznego ojca, tyle że pan Bae z pewnością nie będzie się spieszył, by jej o tym powiedzieć, bo przecież byłoby to tak okrutne, jak stwierdzić: „Tak, szkoda, że straciłaś matkę, ale tutaj masz zastępstwo".
Usiadłam obok niej.
- Współczuję ci w związku z matką - powiedziałam.
Krótki, gorzki śmiech.
- Czego tu współczuć? Wstrętna suka, morderczyni.
- Tak, ale była jednak twoją matką.
Tori wydała z siebie ni to śmiech, ni to jęk i po policzkach spłynęły jej łzy. Odruchowo chciałam ją objąć, ale wiedziałam, że byłaby na to wściekła, więc tylko przysunęłam się tak, by jej dotykać. Napięła się, jakby chciała się odsunąć, ale potem odprężona oparła się o mnie. Czułam, jak jej ciałem wstrząsa szloch, chociaż był bezgłośny.
Zza rogu wyłonił się barczysty cień. Derek podniósł głowę, aby wyczuć wiatr. Na mój widok wargi mu drgnęły, układając się w lekki uśmiech.
- Hej - powiedział. - Myślałem... - Urwał, gdyż Tori odwróciła twarz i otarła oczy rękawem. - Przepraszam - mruknął.
- Nie ma za co - powiedziała, wstając. - Koniec moich gorzkich żalów. Teraz masz ją dla siebie.
Zostawiła nas i wróciła do pokoju, a Derek stał wyraźnie stropiony. Znowu niepewny. Klepnęłam ławkę obok siebie, ale pokręcił głową.
- Nie teraz. Tato kazał mi ciebie poszukać. Wstałam, ale ugięła się pode mną zdrętwiała noga.
Derek podtrzymał mnie i nie wypuścił. Nachylił się, jakby zamierzał mnie pocałować, i się zatrzymał.
Czy zawsze już tak będzie? Chciałam nawet zażartować z niego, ale widząc jego poważną minę, powstrzymałam się.
- Czy ciotka coś mówiła o waszych planach? - spytał.
- Nie.
Znowu się nachylił i znowu znieruchomiał.
- A powiedziała cokolwiek? Wracacie do domu czy nie wracacie?
- Ja nie wracam. Nie możemy, jak długo tropi nas Cabal. Raczej zostaniemy z wami i chyba tego chce wasz tata. Tak pewnie będzie najbezpieczniej.
Westchnął lekko, a ja zrozumiałam, o co mu chodzi. Skoro uciekliśmy już Grupie Edisona i wróciliśmy do swoich rodzin, teraz może powinniśmy się rozłączyć.
- Ja bardzo chcę z wami zostać.
- Ja też.
Przysunęłam się do niego, poczułam, jak wzmaga się jego uścisk, potem nasze usta się zetknęły i...
- Derek? - rozległ się głos jego ojca. - Chloe?
Derek warknął, ja roześmiałam się i odepchnęłam od niego.
- Nieźle nam idzie, nie?
- Aż za dobrze. Po kolacji pójdziemy na spacer. Na dłuuugi spacer. Tak, żeby nikt nam nie przeszkodził.
Uśmiechnęłam się.
- No to mamy plan.
Co do planów, to pan Bae miał ich mnóstwo. Podczas jedzenia pizzy potwierdził moje obawy: znowu musieliśmy uciekać, tym razem przed organizacją Cabal.
- Więc to wszystko, co zrobiliśmy tam... w laboratorium... nie na wiele się przydało?
- Pewnie tylko wkurwiło Cabal - mruknęła Tori.
- Przydało się - powiedział pan Bae. - Grupa Edisona nie podniesie się zbyt szybko po tym ciosie, a z kolei Cabal zabierze trochę czasu, zanim zorientują się we wszystkim i zaplanują, jak nas szukać. Na szczęście Cabal mają wiele różnych zajęć i wcale nie będziemy na szczycie listy. Jesteście cenni i będą chcieli was odzyskać, ale mamy trochę czasu. - Spojrzał na ciotkę. - Lauren? Wiem, że taki tryb życia raczej nie jest w twoim stylu, ale bardzo bym sugerował, żebyście przyłączyły się do nas. Powinniśmy się trzymać razem.
Derek spojrzał na mnie i zobaczyłam, że napina się, jakby szykując do sprzeciwu ciotki, ale ponieważ odpowiedziała: „Tak będzie najlepiej", wyluzował, podobnie jak ja. Simon uśmiechnął się i pokazał uniesiony kciuk. Zerknęłam na Tori, ale chyba ze wszystkich sił starała się, aby żadnych wrażeń nie było po niej widać.
- I weźmiemy też Tori, prawda? - powiedziałam.
- Oczywiście - podchwycił pan Bae, uśmiechając się do Tori. - Mam kilka pomysłów na to, gdzie możemy się udać. Simon mówi, że zrobiłaś listę innych osób, które zostały poddane eksperymentom. Skontaktujemy się z nimi. Muszę się dowiedzieć, co się dzieje i... co się zdarzyło. Poszukamy też Rae. Jeśli jest z matką, to dobrze, ale musimy mieć pewność. Nie zostawimy nikogo.
Plan byt zakrojony na ogromną skalę, ale czułam się z tym dobrze, wiedząc, że nie jesteśmy sami i możemy liczyć na siebie. Czekało nas wiele pracy, ale także wiele niespodzianek. Tego byłam pewna.
Udaliśmy się z Derekiem na spacer po kolacji. Sami.
Za motelem była pusta łąka; poszliśmy przez nią, a gdy byliśmy już dostatecznie daleko od budynku, pociągnął mnie w las.
Zatrzymaliśmy się na skraju; zastygł niepewny, nie wypuszczając z ręki mojej dłoni. Kiedy jednak stanęłam na wprost niego, wolną ręką objął mnie w pasie.
- No i tak - powiedziałam. - Zdaje się, że przez jakiś czas będziesz musiał wytrzymać moje towarzystwo.
Uśmiechnął się, ale tak naprawdę - cała twarz mu pojaśniała.
- Spoko - mruknął.
Przyciągnął mnie do siebie i nachylił się, aż poczułam na wargach jego oddech. Serce tak mi łomotało, że ledwie mogłam oddychać. Byłam pewna, że zaraz znowu nam coś przeszkodzi, zamarłam więc w napięciu, czując bolesny skurcz w brzuchu. Nawet kiedy jego wargi dotknęły moich, czekałam, że zaraz się wyprostuje i cofnie.
Ale jego usta naparły na moje i się rozchyliły. I pocałował mnie. Naprawdę pocałował - ramiona mnie otulały, wargi poruszały się na moich wargach pewnie i spokojnie, jakby uznał, że tego właśnie chce i nie zamierza się cofać.
Zarzuciłam mu ręce na szyję. Objął mnie jeszcze mocniej i uniósł do góry, tak że stałam na koniuszkach palców, a całował tak, jakby nigdy nie miał przestać, ja zaś odpowiadałam tym samym.
Cudowna chwila, jedna z tych, gdy nic innego się nie liczy. Czułam jego - i nic więcej. Pocałunek - i nic więcej. Słyszałam tylko stukot serca Dereka. Myśleć mogłam tylko o nim, a także o tym, jak bardzo tego pragnęłam, jakie to szczęście, iż w końcu się stało, oraz o tym, jak będę walczyła, by tego nie utracić.
Tego właśnie chciałam. Tego chłopaka. Takiego życia. Takiej siebie. Nigdy już nie wrócę do dawnego życia, ale kompletnie się tym nie przejmowałam. Byłam szczęśliwa. Bezpieczna. Tam, gdzie chciałam być.