Następny
Jronja
Od chwili, kiedy ujrzałam Cię po raz pierwszy jako głupia jedenastolatka, wiedziałam. Kiedyś będziesz tylko mój. Jedenastolatki nie interesują się ponoć starszymi mężczyznami. Jedenastolatki malują się błyszczykami, aby wyglądać doroślej, i piszczą po kątach, kiedy widzą jakiegoś wysokiego smarkacza. Ale ja zawsze byłam inna. Niektórzy mówili „dojrzalsza”, to jednak nie była prawda. Ja po prostu zawsze umiałam ocenić swoje możliwości i z uporem dziecka dążyłam — za wszelką cenę — do tego, czego pragnęłam. Chyba nic z tego uporu nie straciłam, mimo upływu ponad sześciu lat.
Odkąd pamiętam, byłam bardzo wytrwała. Nigdy nie porzucałam raz obranego celu i nigdy nie rezygnowałam. Z niczego. I każdy cel w końcu osiągałam — niezależnie od tego, czy było to nauczenie się na pamięć podręcznika do transmutacji, czy też zostanie najsłynniejszą w historii Hogwartu czarownicą mugolskiego pochodzenia. Niektóre z tych rzeczy zdobyłam bardzo szybko, inne zajęły mi sześć długich lat. Sześć lat oczekiwania i nieprzespanych nocy spędzonych w bibliotece, w nieuczęszczanych łazienkach, wciąż w ukryciu i w sekrecie.
To, co zaczęłam na pierwszym roku, doprowadziłam do końca dziewięć dni temu. I czekałam na odpowiedni moment. W ciągu tych dziewięciu dni nachodziły mnie bardzo różne myśli i uczucia — najpierw, naturalnie, radość, kiedy okazało się, że to jest idealne, zresztą jak wszystko, co robiłam. A potem napłynęło coś, czego nie spodziewałam się nigdy w takiej chwili poczuć. Coś, czego nie przewidziałam i czego nie mogłam przewidzieć.
Poczucie winy.
Tak, pojawiło się w momencie, kiedy nie potrafiłam się przed nim obronić. W ciemności. Leżąc na łóżku i analizując wszystko to, co zrobiłam i to, co zamierzałam zrobić. I przyszło mi do głowy, że tak naprawdę coś Ci odbieram, jakąś cząstkę Ciebie. Bezpowrotnie i w dodatku z bezlitosną premedytacją. Uczucie było tak silne, że jeszcze w tej samej chwili miałam ochotę wstać i zniszczyć to, co robiłam z taką wytrwałością i co miało do końca życia uczynić mnie szczęśliwą. Zdałam sobie sprawę, że szczęście to osiągnę jedynie kosztem zniszczenia Twojego prawdziwego ja. Nigdy wcześniej nie przyszło mi to do głowy.
Nie wiem, co odwiodło mnie tamtej nocy od tej decyzji. Może ten mój perfekcjonizm i zmierzanie we wszystkim do końca? Pamiętam tylko tyle, że wyjęłam z szafki mój największy skarb i wstałam z łóżka. Czy jeszcze wówczas zamierzałam go zniszczyć? Możliwe. Jednak zamiast to zrobić, ukryłam go na najwyższej półce w szafie na ubrania i opieczętowałam najsilniejszymi zaklęciami, jakie w tamtej chwili pamiętałam. Tak czasem jest, że w jednej sekundzie chcemy uczynić coś, co wydaje nam się słuszne, coś, o czym, jak sami sądzimy, już zdecydowaliśmy, a w następnej robimy rzecz zupełnie przeciwną, i to niecałkiem świadomie, machinalnie. Postępujemy odwrotnie, a potem pozostaje pytanie, które wyjście było lepsze. I wciąż przekonujemy samych siebie, że podjęliśmy odpowiednią decyzję. Choćby dlatego, że człowiekowi tak trudno przyznać się do popełnienia błędu.
Ta noc była jedną z najcięższych, jakie pamiętam.
Leżałam na pościeli i wpatrywałam się bez ruchu w baldachim mojego łóżka. Nie jestem w stanie policzyć, ile razy przygotowywałam się, by wstać i dokończyć to, co zaczęłam. Zawsze w ostatniej chwili, kiedy już byłam pewna, że moje ciało automatycznie się podniesie od samego myślenia o tym, rezygnowałam. Nie poruszyłam się aż do świtu.
Wyrzuty sumienia nie ustąpiły. Kiedy szykowałam się na śniadanie, wciąż jeszcze czułam ucisk gdzieś w klatce piersiowej. Czasem na moment zapominałam, i wtedy wszystko wydawało się takie proste. A potem zwalał się na mnie ten cały ciężar — ciężar moich nocnych przemyśleń, a ja miałam ochotę rzucić to, co z taką pieczołowitością przygotowywałam, i uciec jak najdalej. Nie zrobiłam tego jednak.
Całe poczucie winy ulatywało ze mnie, gdy tylko znajdowałeś się w pobliżu. Gdy dyskretnie śledziłam wzrokiem Twoje ruchy i wyobrażałam sobie, że Twoje dłonie mnie obejmują. I gdy powtarzałam, że to jest tak blisko, w zasięgu mojej ręki. Że to naprawdę może się stać. Gdy wmawiałam sobie, że mnie zauważasz, że nie jestem Ci obojętna, że na pewno...
A potem, podczas lekcji, pojawiała się bolesna świadomość, że to niemożliwe. Że nigdy do końca, że nigdy szczerze. W momentach, kiedy z tym swoim zimnym wyrachowaniem mnie ignorowałeś, kiedy ostentacyjnie omijałeś wzrokiem moją wyciągniętą wysoko w górę rękę... To tak beznadziejnie, okrutnie oczywiste — byłam dla Ciebie nikim.
I pojawiał się żal, pojawiała się złość. Ale tym razem, po raz pierwszy od sześciu lat, już nie bezsilna. Tego dnia, kiedy tak niesprawiedliwie odjąłeś mi punkty za to, że znowu wiedziałam więcej niż inni, porzuciłam tę idiotyczną nadzieję.
Dokonałam wyboru.
I teraz, gdy spod spuszczonych rzęs obserwuję uważnie, jak podnosisz do ust kielich z bezbłędnie uwarzonym przeze mnie eliksirem miłosnym, nad którego udoskonaleniem pracowałam tyle lat, wiem, że było warto. Dla Ciebie. Dla nas.
Jeszcze jakieś ukłucie paniki. Jeszcze jakiś przebłysk sumienia, gdzieś głęboko. Stłumiony jak najszybciej. Przecież i tak już nie zdążę nic zrobić.
Podobno dostając coś, musimy coś równie cennego oddać. Może właśnie w tej chwili tracę Cię na zawsze? Tego Ciebie, którego pokochałam. Prawdziwego. Jeden łyk zmieni tak wiele...
Bez zapachu, bez smaku. Jedna kropla jest praktycznie nie do wykrycia. Ale działa. Działa przez całe życie. Mogę być pewna.
Odstawiasz pusty kielich na stół.
To jedyne w swoim rodzaju poczucie zwycięstwa. Jak wtedy, gdy będąc jedenastolatką, nauczyłam się na pamięć podręcznika do transmutacji.
To jedyne w swoim rodzaju poczucie.
Następnego osiągniętego celu.
KONIEC