Noce w czerwcu
Włochy, gdzieś między Weroną i Mantuą, 1983
Czerwcowe noce we Włoszech są krótkie i wonne. Oszałamiają zapachem kwitnących kwiatów, ciepłem nagrzanego w ciągu dnia powietrza. Nierozważny wędrowiec może usnąć na zielonym dywanie trawy zanim się obejrzy.
Młody mężczyzna o zmizerniałej twarzy założył sobie ręce za głowę, nie odrywając oczu od migoczących w górze punkcików. Syriusza nie było widać, pokaże się dopiero zimą.
Stop.
Nie wspominać o Syriuszu.
Do pełni jeszcze daleko, westchnął Lupin.
Księżyc przypominał pszenną bułkę, z której ktoś odgryzł jeden kęs. Lombardzkie niebo było zupełnie inne niż to nad Wyspami Brytyjskimi. Błękitne w błękicie, bez jednej chmurki. Nierealne. Również nocą zdawało się bardziej przejrzyste, krystaliczne, połyskujące miriadami gwiazd.
Remus czuł się nadspodziewanie dobrze i miał przez to wyrzuty sumienia. Udało mu się prawie zapomnieć o setkach artykułów i notatek prasowych, donoszących o straszliwej zbrodni, popełnionej przez ukrytego sługę Czarnego Pana, Syriusza Blacka. Udało mu się prawie zapomnieć, że jedyne, co zostało z Petera to palec. Udało mu się prawie zapomnieć o zgliszczach domu Lily i Jima w Dolinie Godryka. Udało mu się prawie zapomnieć, że kiedyś miał przyjaciół.
Włochy, Werona, 1981
Po serii przesłuchań Lupin zrobił pierwszą rzecz, jaka mu przyszła do głowy. Spakował się, wybrał z puszki po ciastkach resztki oszczędności i złapał najtańszy świstoklik z przesiadkami na kontynent. Sam nie wiedział, gdzie chce jechać. Pragnął tylko jednego — by to było daleko od Anglii. Z drugiej strony, nie miał zamiaru wybierać się poza Europę — tego mogłyby nie znieść jego finanse. Siedząc w Reims, już po dwóch przesiadkach — w Dover i Calais — patrzył na dziesiątki kominków z nazwami miast, które niewiele mu mówiły. Nagle jego wzrok padł na kominek z napisem „Werona. Bezpośredni — 6 galeonów, 20 syklów; z przesiadkami — 4 galeony, 15 syklów”. I Remus już wiedział. Werona — miasto nieszczęśliwych kochanków. Zamówił szybko transport z przesiadkami w Dijon, Lyonie i Turynie.
A później wylądował w słonecznej, kolorowej Lombardii. Rozpoznano w nim czarodzieja szybciej, niż by przypuszczał. Kręcił się przez kilka godzin po najstarszej części miasta, odganiając co i rusz brudne, małe dzieci, otaczające go na każdym kroku i szwargoczące coś po włosku, kiedy zaczepił go młody, najwyżej trzydziestoletni mężczyzna.
— Buon pomeriggio!* — przywitał się, uchylając kapelusza z szerokim rondem. — Mamma mia,** co za upał! Cudzoziemiec? Czarodziej? — zapytał z fatalnym akcentem.
Lupin zdumiał się. W odpowiedzi na jego pytający wzrok, Włoch wyciągnął z kieszeni coś, co dla każdego człowieka wyglądałoby jak zwykły patyk. Ale Remus wiedział, że to co innego.
— Anglik. Czarodziej — przyznał, rozglądając się z niepewną miną.
— Bellissimo!*** — wykrzyknął nadpobudliwy mężczyzna, gestykulując żywo i ciągnąc Lupina za sobą. — Presto, presto!**** Ja pokazać ta druga Werona. Mamma mia, presto! Ja Paolo — przedstawił się w drodze. — A ty?
— Remus. — Anglik wyswobodził się z uścisku przewodnika. Był nieufny, ale wyostrzone zmysły podpowiedziały mu, że temu człowiekowi można zaufać. Nie pachniał kłamstwem. — Gdzie mnie pan zabiera?
— Do druga Werona.
— I jak pan poznał, że jestem czarodziejem?
— Różdżka wystaje — odparł rozpromieniony Paolo, wskazując na kieszeń Remusa.
Weszli w ciemny ślepy zaułek. Ponad nimi rozwieszona była susząca się pościel. Już wcześniej, w trakcie wędrówki po mieście, Lupin zauważył, że ten naród musi robić strasznie dużo prania, bo ze wszystkich dostępnych miejsc zwieszały się sznurki z bielizną i innymi ubraniami.
Paolo tymczasem odliczał cegły w murze i kiedy wreszcie znalazł odpowiednią, stuknął w nią końcem różdżki. Podobnie jak na Pokątnej, cegły rozsunęły się, formując przejście.
Lupina porwał kolorowy tłum. O ile główna ulica w czarodziejskim Londynie mogła przyprawić o zawrót głowy, o tyle Via Solaria okazała się Pokątną do dziesiątej potęgi. Była jak barwny, zwariowany sen pijanego zająca. Jak mugolskie wesołe miasteczko w szczytowym okresie sezonu urlopowego.
Włoch prowadził, torując Remusowi drogę. Co chwila jednak zatrzymywał się, by z kimś porozmawiać, poklepać napotkanego kolegę po plecach lub skraść jakiejś dziewczynie całusa. Przeciskając się pomiędzy ustawionymi po obu stronach wąskiej uliczki straganami, wypytywał łamaną angielszczyzną z mnóstwem włoskich wtrętów o szczegóły pobytu. Remus przyznał niechętnie, że nie ma się jeszcze gdzie zatrzymać.
— Oriana! — wykrzyknął nagle Paolo, przyciągając do siebie ładną dziewczynę. Zaczął jej coś szybko tłumaczyć, żywo gestykulując. W jego przemowie najczęściej powtarzało się słowoInglese, które miało z pewnością oznaczać pochodzenie Lupina.
Dziewczyna popatrzyła niepewnie na Remusa i odezwała się po angielsku:
— Dzień dobry, nazywam się Oriana di Loco. Słyszałam, że potrzebuje pan pomocy. Nie ma się pan gdzie zatrzymać, prawda? — zapytała, uśmiechając się. — Moja matka prowadzi pensjonat — dodała, jakby to wszystko wyjaśniało. Ale Lupinowi to nie wyjaśniało nic. — Ciao, Paolo!***** — pożegnała się, biorąc Remusa za rękę i dokądś prowadząc.
— Ciao, bellissima!****** — odpowiedział Włoch i zniknął w gwarnym tłumie.
— Dlaczego pani mi pomaga? — zapytał Lupin, kiedy podążali w stronę pensjonatu. W głowie nie mogło mu się pomieścić, że zupełnie obca osoba, poznana przed kilkoma chwilami, tak się o niego troszczy.
— A dlaczego nie? — zdumiała się Oriana, wlepiając w niego spojrzenie wielkich, ciemnych oczu.
Dziewczyna szła przed Remusem, kręcąc zmysłowo biodrami, opiętymi kwiecistą sukienką. Długie, czarne włosy, splecione w warkocz, opadały jej na plecy.
Tak czarne, jak u Syriusza…
Stop.
Nie wspominać o Syriuszu.
— A pan? Jak pan się nazywa? — zapytała wreszcie, wchodząc w ocienioną bramę domu, na którym wywieszony był szyld Pensiona.
— Remus John Lupin.
— A więc proszę, Remusie Johnie Lupin — powiedziała, otwierając przed nim drzwi. — Witam w Pensiona di Loco.
Włochy, gdzieś między Weroną i Mantuą, 1983
Zboża na pobliskich polach falowały, poruszane słabym wiatrem. W oddali widać było ciemne kształty domów, uśpionych już od kilku godzin. Ludzie na wsi mieli swój własny rytm dnia — wstawali razem ze słońcem, pracowali ciężko przez całe dnie i kładli się spać, kiedy jasna tarcza również wędrowała na spoczynek. Niepotrzebne im były zegarki czy inne czasomierze. Wystarczał ten cykl, niezmienny od wieków.
Lupinowi zaburczało w brzuchu. Podniósł się, wyjął z torby nieco obitą brzoskwinię i wbił w nią zęby. Sok kapał mu po brodzie i wsiąkał w ziemię, ale Remus wcale się tym nie przejmował. Zastanawiał się, co by teraz robił, gdyby nie uciekł z pensiony jak tchórz kilka dni wcześniej.
Błądził po wiejskich drogach między Weroną a Mantuą, śmiejąc się gorzko pod nosem, że wygląda jak niewydarzony Romeo od siedmiu boleści. A jego Julia została w Weronie. Miał tylko nadzieję, że nie przyplącze się tam jakiś ojciec Laurenty, by namieszać w sprawie.
I pomyśleć, że mógłby teraz leżeć w jednym łóżku z Orianą, tulić jej ciepłe, opalone ciało, a może nawet kochać się z nią. Niewiele było kobiet w życiu Lupina, a jeszcze mniej w jego łóżku. Odstraszał je on sam, swoim chłodem, nieprzystępnością, melancholią. Ale ta dziewczyna okazała się inna. Kiedy Remus zastanawiał się nad tym, patrząc jak śpi, przytulona do niego, dochodził do wniosku, że był dla niej… egzotyczny. Zupełnie odmienny od ciemnowłosych, smagłych Włochów. I być może właśnie ta odmienność tak pociągała Orianę.
Gdyby Syriusz…
Stop.
Nie wspominać o Syriuszu.
Jego nie ma. Nie ma i lepiej, żeby nigdy nie było. Lupin — „gryfoński do zrzygu”, jak mu to kiedyś w kłótni wytknął Black — brzydził się zdradą, a jeszcze bardziej zdrajcami. Gdyby wtedy wiedział, że jeden z jego najlepszych — jedynych — przyjaciół zdradzi… Temu, kto by to powiedział, roześmiałby się w twarz.
Włochy, Werona, 1983
Wstawał świt. Z dołu dochodziły nie całkiem jeszcze rozbudzonego Lupina głośne narzekania signory, przygotowującej hałaśliwie śniadanie. Wyswobodził się z objęć śpiącej Oriany i podszedł do drzwi balkonowych, otworzonych na oścież.
Mijał drugi rok, jak mieszkał w Weronie. Nie wiedział, czy gnała go wilcza natura, czy też co innego, ale czuł, że jeżeli natychmiast nie opuści tego miejsca, to zwariuje. Zbyt często podczas zimowych nocy wpatrywał się tam w gwiazdy, szukając na niebie tej najjaśniejszej. Syriusza.
Stop.
Nie wspominać o Syriuszu.
Zbyt często musiał wspominać o gwieździe, imienniczce Blacka, kiedy dawał korepetycje małym czarodziejom. Zbyt często, gładząc Orianę po kruczoczarnych włosach, myślał o nim i jego włosach, także czarnych jak smoła. Zbyt wbił się w monotonny rytm leniwego życia. Coś go pchało, wciąż naprzód i naprzód. Ten zew domagał się, by go zaspokoić, nękając coraz częściej w najbardziej nieodpowiednich chwilach — kiedy siedział w wannie, jadł kolację, nawet gdy kochał się z Orianą.
Na dole, pod balkonem obsadzonym pelargoniami, młody czarodziej zdzierał sobie gardło, zachęcając do kupna „Herolda Czarodziejskiego”. Czasami Lupin kupował „Herolda” i czytywał po śniadaniu, siedząc w chłodnym pokoju z zaciągniętymi storami. Nauczył się włoskiego na tyle, że mówił już prawie biegle, z ledwie słyszalnym akcentem.
Oriana poruszyła się. Jedna jej noga wyprysnęła spod przykrycia, kusząc bezwstydnie. Lupin był słaby — od pełni minęły zaledwie dwa dni — ale przecież nie aż tak słaby. Pochylił się nad dziewczyną i pocałował w czerwone, pełne usta. Wilkołaczy nos wciągnął jej woń. Pachniała mydłem i sandałowcem. Było tam jeszcze coś — niewinność i niemożliwy do pomylenia z niczym zapach jej skóry. Czysta esencja Oriany.
Dziewczyna zamruczała i objęła Remusa za szyję, przyciągając go do siebie.
— Nie śpisz? — wyszeptała mu prosto w ucho, pociągając za sobą na łóżko.
— Nie. Signora też już wstała. — Uśmiechnął się. — Może i my powinniśmy?
— Żartujesz chyba… — parsknęła, całując Lupina w kark, dokładnie tam, gdzie znajdowała się jedna z licznych blizn.
Kiedy Oriana po raz pierwszy przyszła do niego i bez ogródek zaproponowała, by się kochali, Remus myślał, że te pamiątki po przemianach ją odstraszą. Że pójdzie sobie i zostawi sam na sam z najbardziej zaborczą pośród kochanek — likantropią. Ale ona potraktowała to jako coś normalnego. Podejrzewał, że naprawdę się zakochała. On — między Merlinem a prawdą — też.
Powietrze wypełniły gorączkowe szepty, towarzyszące zdejmowaniu odzieży, a później ciche pojękiwania Oriany i ciężki oddech zdyszanego Lupina.
Tak śliczna… Tak namiętna… — myślał, nie przestając jej całować.
Muskał opuszkami palców niezwykle wrażliwe miejsce w zagłębieniu szyi, pomiędzy obojczykami. Oriana wpijała mu długie paznokcie w plecy.
Dawno nie pozwolił sobie na bycie z kimś tak blisko. Była jego pierwszą kobietą, odkąd skończył Hogwart. Nie miał jednak złudzeń — na pewno nie ostatnią. Nie w obliczu podjętej przez niego decyzji.
Wilk w Remusie czekał, uśpiony, na ten jeden moment, w którym będzie mógł przejąć kontrolę. Czekał, aż oboje osiągną szczyt, by na chwilę zawładnąć Lupinem, wydobyć z jego gardła na wpół zwierzęcy, na wpół ludzki ni to jęk, ni to skowyt, pełen bólu i jednocześnie ulgi.
Syriusz też tak skowyczał, kiedy…
Stop.
Nie wspominać o Syriuszu.
Włochy, gdzieś między Weroną i Mantuą, 1983
Czerwcowe noce we Włoszech są krótkie i wonne. Świetne na tkliwe rozmyślania nad nieszczęściem własnym i innych. Ale kiedy wstaje słońce, trzeba na powrót wziąć się w garść, zapomnieć o tym, jakim jest się pieprzonym draniem, zarzucić na plecy ciężki plecak i iść dalej, pomiędzy polami obsianymi czekającym na zżęcie zbożem. Nie widać już gwiazd i nie trzeba — patrząc w niebo — przypominać sobie o Syriuszu.
Stop.
Nie wspominać o Syriuszu.
Dlaczego mnie prześladujesz? Dlaczego nawet teraz mnie niszczysz, pozwalasz, żebym czuł się tak dobrze, jakby nic się nie stało? Dlaczego każesz mi zimą patrzeć na to cholerne niebo, wgapiać się w jasno świecącego Syriusza i myśleć o tobie, zdrajco?
Stop. Nie wspominać o Syriuszu.
Jego już nie ma. Tak samo jak nie ma Lily, Jima, Petera. Tak samo jak nie ma Oriany, przynajmniej nie dla niego. Może kiedyś uda mu się o tym zapomnieć. Może.
KONIEC