„Gdy imię twoje echem odbija się od ścian”
Cicho zbliżała się noc.
Obejmując niemal matczynymi ramionami nowoczesne budowle o spiralnych, ostrych kantach, zamykając w objęciach stare, nadgryzione zębem czasu kamienice, wnikając między obdrapane, zagrzybione bloki na kresach osiedli koiła gryzące za dnia różnice.
Noc daje spokój. Nocą cichną miasta, szaleńczy bieg dnia ustępuje przed okrywającą wszystko ciszą. Nocą miasto zasypia. A ludzie śnią.
Udowodnić próbowano, że wcale nie potrzebujemy snu, że nocny wypoczynek stworzyła złośliwa, i w złośliwości swej genialna natura, by w ciemnościach spać spokojnie w swoich łóżkach, norach, gniazdach - nieważne - i nie pałętać się po okrytym ciemną pustką świecie.
W ciemności wszystko wygląda inaczej.
Zmieniają się kształty tak dobrze znanych mebli w naszych mieszkaniach, straszne w swej niewidzialności cienie czają się za skrzypiącymi nie wiadomo dlaczego starymi szafami. W ciemności łatwiej ukryć strach, łatwiej schować ból, odepchnąć wstyd.
Ale wraz z kolejną nocą nadchodzą nowe paranoje.
Bo ciemność wywołuje demony.
Shinya, oparty o kuchenną szafkę, wsłuchiwał się w cichy szum wody, gotującej się w hotelowym czajniku, pokrytym ohydną, jaskrawozieloną emalią. Ciemne oczy niespokojnie śledziły parę, lekkie, szczupłe palce drżały nerwowo.
Pustka w namiastce prawdziwego domu, pustka w sercu.
Perkusista przygryzł gwałtownie wargi, powstrzymując napływające do oczu łzy i jednoczesny napad szaleńczego śmiechu. Gdyby był biegłym psychiatrą, czy pewnie nawet zwykłym konowałem, bezbłędnie postawiłby diagnozę i jakimiś prochami ukoił histerię. Ale Shin był tylko wyraźnie czującym, że jest nieszczęśliwy, a nie umiejącym, bądź nie chcącym wyjaśnić, czemu.
Cóż, niektórzy ludzie mają rodziny, mieszkania, domy, przyjaciół, hodują zwierzęta, podlewają kwiatki i martwią się ich odnóżkami. Czasem chodzą na przyjęcia, czasem zostają w domu. Wieczorami siadają przed telewizorem, z kubkiem herbaty, kupionym kiedyś, bo akurat spodobał się na zwiedzanym straganie. A kiedy mają dość, biorą urlop, gubią komórkę, spuszczają rolety, zamykają drzwi, i w ciszy ciemnych pokoi odcinają się od zgiełku świata. A on tak nie mógł. Jakby żył na jakiejś pieprzonej karuzeli, w samym centrum najruchliwszego z parków rozrywki, z której nie da się wysiąść, ani której nie da się nawet zwolnić. Czuł znużenie, nie miał jeszcze trzydziestu lat, a przez nieznośnie uciążliwe życie perkusisty sławnego zespołu zaczynał postrzegać świat oczami starca.
Wzdychając cicho, zalał wodą torebkę earl-greya w nieswoim, oczywiście, kubku, po czym, gasząc za sobą światło, udał się do pokoju. Pooglądać telewizję. Z nadzieją, że nie trafi akurat na retransmisję z własnego koncertu, ani, uchroń Panie, na wywiad z samym sobą.
W pokoju naprzeciwko rozwalony na łóżku Daisuke skakał beznamiętnie po kanałach, próbując skupić się na czymś innym, niż dręczące myśli. Próbował nie myśleć w ogóle, co, jak wiadomo, jest praktycznie niemożliwe, zwłaszcza, gdy się akurat o tym myśli.
Die miał problem, zaś problem miał delikatne dłonie, miękkie kosmyki włosów okalające śliczną twarzyczkę, i nazywał się Shinya.
Nie wiedział, w którym momencie spojrzał na niego inaczej, niż na Kyo, czy Toshiyę. Może wtedy, gdy po którejś z kolei próbie zamiast, jak zazwyczaj, iść na piwo do baru, zamówili alkohol na salę i potracili hamulce, gadając o wszystkim i o niczym, wybuchając dzikim śmiechem, a w końcu, gdy już basista zasnął na podłodze, a Kyo naprędce pisał słowa, do wymyślonej przez Kaoru melodii, Shin, jakby uciekając od hałasu gitary, wyszedł na zewnątrz, a Die, niewiele myśląc, podążył za nim.
Perkusista wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo, kłuty ostrymi igiełkami chłodu. Przymknął oczy, całym sobą chłonąc agresywne, bolesne piękno zimnej, grudniowej nocy. Lubił ciemność, lubił zimę, lubił skrzący się pod nogami śnieg i gorący kubek herbaty, ogrzewający zmarznięte dłonie.
Uśmiechając się lekko, postanowił wrócić i zaparzyć sobie herbaty właśnie, gdy drzwi od sali otworzyły się, pchnięte silną dłonią, a głośna muzyka, dobiegająca ze środka, zmusiła go niemal do cofnięcia się o krok. W świetle latarni zamigotały krwistymi refleksami czerwone włosy. Daisuke stał w progu, ubrany w długi, czarny płaszcz, zarzucony na bordowy golf, trzymając na rękach kurtkę, którą młodszy sklasyfikował jako swoją.
Bez słowa kpiny, czy nagany, za wystawanie na mrozie, podszedł do niższego, zarzucając mu ją na ramiona, po czym stanął obok, przeszukując kieszenie w poszukiwaniu papierosów. Gdy głęboko zaciągnął się dymem, Shin wychodzić zaczynał właśnie z szoku wywołanego faktem, że oto są sami, dookoła leży śnieg, a on sam nie jest nim jeszcze nacierany przez śmiejącego się obłąkańczo gitarzystę, i spojrzał na wyższego badawczo. Die stał z odchyloną nieco do tyłu głową, patrząc w niebo zmrużonymi oczami, wyglądając jak jedno z wcieleń dzieci nocy, od czubka płomiennej czupryny, przez płaszcz, po ciężkie glany.
Spojrzał na Shina, który zmieszał się lekko, patrząc z nieoczekiwanie bliska wprost w ciemne oczy, pełne dziwnej tęsknoty.
Potrząsnął głową, uwalniając się z sieci, w którą chwytały go czarne głębiny, i odezwał się zachrypniętym głosem.
- Nie lubię, jak palisz.
Lekki, drwiący uśmieszek.
- Nie bój się, Młody, nie dmucham na ciebie. Nie wdychasz dymu.
- Nie. Ale ty to robisz. A ja nie lubię jak palisz, bo trujesz się z każdym wciągniętym machem.
- Trujesz to ty w tej chwili. Od czegoś trzeba umrzeć.
- Przestań natychmiast! - rozgniewał się nagle Shin. - Pleciesz, nie zastanawiając się nawet nad tym, co mówisz! A pomyślałeś, jełopie, że ktoś może martwić się o ciebie, bo jesteś dla niego najważniejszy i...
Przerażony swoim wybuchem Shin zamilknął gwałtownie, zakrywając sobie usta dłonią. Wystraszone oczy wlepił w zszokowanego Daisuke.
- Shinya, czy ty...
Die nie dokończył. Nie było sensu mówić do zatrzaskujących się za Młodym drzwi.
A może kiedy zachorował?
Po szaleńczym koncercie, wyszedł na mróz, rozgrzany, podekscytowany emocjami, nie czując lodowatych igiełek, wbijających się w jego ciało.
Już na drugi dzień trafił do łóżka, unieruchomiony wysoką gorączką, z dreszczami wstrząsającymi szczupłym ciałem i malinowymi wypiekami na zapadłych policzkach.
Miotając się w rozgrzanej pościeli, jak przez mgłę rejestrował chłodne ręce na czole, cichy szept, odpędzający majaki, czyjąś spokojną obecność.
Gdy otworzył oczy, w szpitalnym pokoju paliła się tylko mała, nocna lampka. Ciszę zakłócał lekki oddech drobnego mężczyzny, wpółleżącego na stojącym obok łóżka fotelu.
Daisuke niemym wzrokiem wpatrywał się w zmęczoną twarz Shina, w roztrzepane w nieładzie włosy, ciemne rzęsy, rzucające długie cienie na blade policzki, drobne, kobiece dłonie, drgające w niespokojnej drzemce.
Poruszył sił, a Shinya natychmiast otworzył oczy, wyrwany z lekkiego snu. Przez chwilę wpatrywali się w siebie. Nagle perkusista z głuchym szlochem rzucił się w stronę czerwonowłosego, prawie wtapiając się w jego ciało.
Płakał bez łez, silne łkania wstrząsały jego ciałem, gdy poczuł obejmujące go niepewnie ramiona.
Zbyt szczęśliwy, by myśleć racjonalnie, odsunął lekko głowę i przycisnął rozchylone wargi do ust Daisuke.
Nie został odepchnięty, ale też pocałunek nie został odwzajemniony.
Perkusista po pierwszej, obezwładniającej chwili euforii, gdy tylko uprzytomnił sobie, co właśnie zrobił, poczuł rumieniec, zalewający mu twarz. Wyrwał się z wciąż obejmujących go ramion Die'a i uciekł, zostawiając czerwonowłosego zbyt zdumionego, by stać go było na jakikolwiek ruch.
Daisuke opuścił szpital następnego dnia.
Z bezładnej paplaniny roześmianego od ucha do ucha basisty, urywanych zdań, rzucanych przez jak zwykle opanowanego lidera, który jednakowoż wyglądał, jakby mu bardzo ulżyło, wywnioskował, że Shinya nie odstępował jego łóżka na krok, spędzając z nieprzytomnym Daisuke wszystkie noce.
Gdy w końcu dziwnie cichy i milczący do tej pory Kyo, wpatrujący się w Daisuke szczęśliwym spojrzeniem palnął, że Shin zachowywał się jak doskonała kochanka, czerwonowłosy poczuł przetaczającą się przez niego falę dziwnego, niezrozumianego do końca uczucia.
W nagle zapadłej ciszy czuł na sobie spojrzenia przyjaciół, z których każdy wyglądał na równie zmieszanego, jak on sam.
Napięcie opadło, gdy zirytowany lider trzepnął niziutkiego blondyna przez łeb. żałosny głosik Kyo, pytający "za co", doprowadził do śmiechu Daisuke i Toshiyę, a Kaoru zmusił do szybkiego, nagłego pocałunku, złożonego na ustach drobnego mężczyzny.
Toshiya, chichocząc, wyjaśnił zdziwionemu Daisuke, że zeszli się parę dni temu, gdy po spędzonym w szpitalu dniu, zamartwiając się o przyjaciela, poszli we dwóch do pubu, zdrowo się narąbali, a rano obudzili w jednym łóżku.
Die śmiał się wraz z basistą z zakłopotanej miny Kaoru i spuszczonych skromnie oczu wokalisty, a w sercu, nie wiedzieć czemu, czuł coraz większą pustkę.
Shin wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w migający ekran telewizora, gdy coś przykuło jego uwagę.
Jak się obawiał, trafił na wywiad, ze wszystkich zespołów, akurat z ich własnym. Nadawany grubo po północy, a pochodzący bodajże sprzed czterech miesięcy, gdy zmęczeni wracali z trwającej ponad osiem tygodni trasy koncertowej.
Perkusista szklistymi oczami patrzył na gapiącego się ukradkiem na nogi Toshiyi Kaoru, na wymalowaną jakimś dziwnym mazidłem twarz Kyo, na samego siebie, siedzącego ze zmęczonym uśmiechem na twarzy obok Daisuke, tarmoszącego mu pieszczotliwie włosy, muskającego wargami jego policzek w lekkim, przyjacielskim pocałunku.
Ani przez chwilę nie miał nadziei, że Die mógłby spojrzeć na niego jak na kochanka, matko, on nawet nie był gejem!
Czuł palący wstyd, przypominając sobie zaskoczoną minę gitarzysty, gdy wykrzyczał mu prawie, że go kocha, jego znieruchomiałe ciało, gdy go tak nagle pocałował.
Oczywiście, Daisuke za bardzo go lubił, by powiedzieć mu, że ma się odczepić, ale Shin niemal czuł bijącą od niego pogardę, czuł, albo przynajmniej tak mu się wydawało.
Od krępującej sceny w szpitalu minęły już ponad dwa miesiące. Przez osiem długich tygodni nie musnął nawet płomiennych włosów, nie poczuł silnej dłoni gitarzysty na własnej talii, nie zatopił się spojrzeniem w smoliście ciemnej głębi jego oczu. Shinya wyczuwał, jak bardzo skrępowany jest Die za każdym razem, gdy znajduje się blisko niego.
Zrozpaczony, gwałtownie zerwał się z łóżka. Jedyne, czego potrzebował, to gorący prysznic, przed zapadnięciem w sen.
Stał pod prysznicem, namydlając powolnymi ruchami szczupłe ciało, drobne ręce powoli przesuwały się wzdłuż ramion, torsu, bioder. Odchylił głowę, z przymkniętymi oczami przypominając sobie błyszczące od potu, silne, giętkie, tak cudownie zbudowane ciało Daisuke, gdy po koncertach padał zmęczony na kanapę, z klatką piersiową falującą niespokojnym, urywanym oddechem. Gładził swoje uda, widząc oczami wyobraźni zamyśloną, kochaną twarz, gdy gitarzysta, cały skupiony na grze, przygryzał lekko wargi.
Jęknął, zaciskając palce na swoim podnieceniu, śliskimi od olejku dłońmi przesuwał w górę i w dół, oddychając coraz chrapliwiej, coraz mocniej, gwałtowniej się pieszcząc.
Ogłuszony falami przyjemności, swoim szybkim oddechem, własnymi jękami, i rozpryskującymi się po kabinie prysznicowej kroplami wody, nie słyszał pukania, ani nawołującego go głosu.
Daisuke z nagłym postanowieniem prawie wybiegł z pokoju, zaraz po tym, jak na ekranie mignęła mu uśmiechnięta twarz perkusisty i jego drobne ciało, tak ufnie w niego wtulone.
Musiał porozmawiać z Shinem, dowiedzieć się, wyjaśnić.
Niecierpliwie stukał do drzwi pokoju, w końcu, gdy już myślał, że będzie musiał czekać, a czekać nienawidził, zobaczył idącego korytarzem boya hotelowego.
Oszołomionego bliskością idola chłopca nie musiał długo namawiać do otworzenia drzwi.
Wtargnął do środka, zatrzaskując je za sobą. Widział słaby odblask grającego telewizora w salonie, poza tym w apartamencie było ciemno.
Delikatna poświata księżyca spowijała stojące na małej szafce, oprawione w prostą ramkę zdjęcie. Zmarszczył brwi, widząc na nim samego siebie, bujającego się na krześle, poważnego i skupionego.
W ciszy mieszkania usłyszał szum wody. Niewiele myśląc, bez udziału świadomości, szybkim krokiem podszedł do uchylonych drzwi od łazienki i, nie zwracając uwagi na szaleńczy rytm wybijany przez jego serce, zajrzał do środka.
Szeroko otwartymi oczami pożerał każdy fragment ciała Shina. Z coraz cięższym oddechem obserwował poruszającą się szybko drobną dłoń, błyszczące od wody i olejku do kąpieli szczupłe, zgrabne ciało, długie nogi, wąskie ramiona, unoszące się i opadające w drżącym oddechu klatki piersiowej.
Nie zdający sobie sprawy z jego obecności nagi mężczyzna, odrzucił całkowicie wszystkie maski, na jego twarzy czaiła się drapieżna, zmysłowa przyjemność, czerwone wargi zaciśnięte w ekstazie, szczupły palec, wsuwający się w ciało...
Die czuł niemal zwierzęce pożądanie, patrząc na zaspokajającego się perkusistę. Gwałtownie przysunął się do Shinyi, złapał dłońmi szczupłe biodra i, nie zwracając uwagi na przerażone oczy perkusisty, gdy ten zorientował się, co się dzieje, głęboko, namiętnie, pocałował go w usta.
Początkowo śmiertelnie przerażony Shin, przylgnął do starszego, gdy zdał sobie sprawę, kto przed nim stoi.
Popchnięty przez Daisuke do ściany, trzęsącymi się z pożądania dłońmi, prawie zerwał z gitarzysty koszulę, wspólnie zsunęli spodnie.
Dwa nagie ciała przylgnęły do siebie.
Czerwonowłosy mocno ssał szyję Shin-chana, wywołując głośne jęki kochanka, lekkie dłonie Shina przesuwały się wzdłuż jego bioder, gładząc brzuch, uda, muskając naprężoną twardość między nimi. Z gardła Shina wydobył się głośny szloch, gdy poczuł wsuwające się w niego, śliskie palce Daisuke.
Niemal zemdlał, gdy wyższy uklęknął przed nim, biorąc go w usta, namiętnie pieszcząc wargami i językiem, z palcami drugiej ręki nadal w nim pogrążonymi.
Przed jego oczami rozbłysły gwiazdy, gdy Die podniósłszy się, oplótł jego nogami swoją talię i mocnym, stanowczym ruchem wszedł w niego. Poruszali się w rytm szybkich pchnięć gitarzysty, oboje jęczący, błagający o więcej, czekający na spełnienie.
Jego nadejście omal nie zwaliło ich z nóg. Wciąż drżący Die, wziął Młodego na ręce i, czując jego bijące serce przy swoim, zaniósł go do łóżka.
- Kochanie...
- Nie, proszę, nie mów mi, że mnie nie kochasz, nie chcę myśleć o tym, że mógłbyś...
- Kochanie!...
- Nawet nie wiesz, jak długo na to czekałem, tyle miesięcy maskowania uczuć, a ja...
- Ale, Shin!...
- Jak ciężko było patrzeć na ciebie, czuć cię tak blisko i nie móc zrobić nic, nawet dotknąć twojej ręki, wtedy, w szpitalu, umierałem, bez ciebie nie byłoby nic, ale możesz odejść, przecież nie mogę...
- Shinya, do diabła! - ryknął rozwścieczony Die, przerywając potok wymowy młodszego.
- C... co...?
- Kocham cię, Maleństwo, kocham cię.