DESZCZ
Pewnego popo艂udnia nad p艂askimi, nagrzanymi kamieniami, na kt贸rych czeka艂y na przebranie wysypane uprzednio bor贸wki, pojawi艂a si臋 chmara lataj膮cych mr贸wek. Kr膮偶y艂y nad ka偶dym, zamienionym w wysypisko jag贸d, kamieniem
i nie mo偶na by艂o w 偶aden spos贸b ich przegoni膰. Baca powiedzia艂, 偶e przynios膮 deszcz.
By艂 pi臋kny dzie艅, od rana chodzili艣my tylko w podkasanych koszulach, ca艂ym cia艂em ch艂on臋li艣my ciep艂y zapach igliwia. Jedynie dolne partie ska艂, u nasady, pozostawa艂y ch艂odne. Szybko zgarn臋li艣my bor贸wki, a w艣r贸d pozosta艂ych resztek jag贸d dostrzegli艣my mr贸wki, przylepione skrzyd艂ami do kamieni, bo w艂a艣nie spad艂y pierwsze, ci臋偶kie krople deszczu. Zebrali艣my ju偶 p贸艂 wiadra bor贸wek,
a mogli艣my zosta膰 jeszcze kilka dni.
Owce wr贸ci艂y wieczorem ca艂e przemokni臋te. Ci膮gle pada艂o, ale pasterze wcale si臋 nie 艣pieszyli. Po sko艅czeniu udoju stali jeszcze chwil臋 przy zagrodzie, a po ich opalonych na ciemno karkach sp艂ywa艂y strugi deszczu.
Razem z nimi patrzy艂a na deszcz Ioana, kt贸ra przysz艂a z doliny po ser. Kobieta niech臋tnie zdecydowa艂a si臋 na powr贸t, bo zrobi艂o si臋 ju偶 do艣膰 p贸藕no. Dali wi臋c jej konia, 偶eby zwi贸z艂 ser. Ko艅 nie chcia艂 jednak ruszy膰 w d贸艂 po kamienistej drodze. Kobieta zacz臋艂a popycha膰 go, uderzaj膮c w zad i narzekaj膮c, 偶e to marna koby艂a. Baca powiedzia艂, 偶eby posz艂a raczej przodem, a ko艅 p贸jdzie za ni膮. I tak si臋
sta艂o. Kroczyli wolno w d贸艂, pod sosnami, gdzie grunt by艂 bardziej mi臋kki. Szybko te偶 znikn臋li z pola widzenia, bo tego dnia wcze艣niej si臋 艣ciemni艂o.
Dym klei艂 si臋 do ognia, pe艂za艂 do艂em mi臋dzy stopami, powoli wspina艂 si臋 pod strop i niczym paj臋czyna rozczapierza艂 na p臋kni臋ciach gont贸w. I zn贸w jedli艣my kolacj臋
razem z pasterzami. Na ko艅cu i psy dosta艂y swoj膮 misk臋.
By艂y to du偶e, jednakowo wygl膮daj膮ce psiska o bia艂ej sier艣ci, do kt贸rych trudno by艂o si臋 przyzwyczai膰. Pies, na kt贸rego wo艂ano Balan, zdecydowanie nas nie lubi艂. Wyszed艂 zaraz po jedzeniu i do rana szczeka艂 gdzie艣 w ciemno艣ciach.
Owce o swojej porze ruszy艂y na wypas i wr贸ci艂y na dojenie. Po li艣ciach szczawiu bez przerwy b臋bni艂y krople deszczu, a my ca艂y czas p臋tali艣my si臋 pod rozklekotanym dachem. Odda艂em swoj膮 peleryn臋 jednemu z pasterzy. Wyszed艂 w niej na chwil臋, wr贸ci艂, po czym j膮 zdj膮艂.
Ci膮gle pada艂o, nie wiedzieli艣my ju偶 kt贸ry dzie艅 z rz臋du.
Namawia艂em Goba, by艣my poszli na bor贸wki, ale mu si臋 nie chcia艂o. Mg艂a bez przerwy unosi艂a si臋 nad dolin膮. Pasterze siedzieli cicho i spokojnie, ca艂kowicie pogodzeni z deszczem. Nigdzie si臋 nie 艣pieszyli, wieczorem patrzyli, jak jedz膮 psy, a po brunatnych szyjach ci膮gle sp艂ywa艂a im woda.
Pewnej nocy Gob nagle si臋 obudzi艂 i usiad艂. Pochyli艂em si臋 w jego stron臋, a on z艂apa艂 mnie za r臋k臋 i po艂o偶y艂 moj膮 d艂o艅 na miejscu, gdzie le偶a艂. Wszystko by艂o przemokni臋te, wi臋c ju偶 do rana Gob spa艂 na siedz膮co.
Pada艂o, ale nazbierali艣my jeszcze p贸艂 wiadra bor贸wek.
Gob mia艂 ju偶 tego do艣膰. — Nie wysz艂o nam, mimo to nie 偶a艂uj臋 — powiedzia艂.
P贸藕nym popo艂udniem z mg艂y wy艂oni艂y si臋 dwie postacie. Wlok艂y ze sob膮 trzeci膮. By艂 to Vasilica, ch艂opiec z dolnej zagrody. Krwawi艂. Wida膰 by艂o, 偶e gdyby go nie podtrzymywali, pad艂by na ziemi臋. Trzymali go jednak mocno pod r臋ce i nawet si臋 ko艂o nas nie zatrzymali. Szli w d贸艂 kamienist膮 艣cie偶k膮 i odpowiadali nam z marszu, nawet si臋 nie odwracaj膮c. To ska艂a pokaleczy艂a Vasilic臋. Deszcz j膮 podmy艂 i stoczy艂a si臋 prosto na stoj膮cego pod ni膮 ch艂opca. By艂a mg艂a, sk膮d kto m贸g艂 wiedzie膰, co si臋 stanie. Psy szczeka艂y jak zwykle, Gob powiedzia艂, 偶e zosta艂a za nimi krew na trawie. Wyszed艂em zobaczy膰, ale deszcz szybko zmy艂 艣lady.
Obudzili艣my si臋 mokrzy, bo kapa艂o przez dach. Gob ruszy艂 przed siebie. Zatrzyma艂 si臋 na skraju zagrody, wr贸ci艂, zostawi艂 peleryn臋 i poszed艂 w deszcz. Nieco wy偶ej zatrzyma艂 si臋, sta艂 i mokn膮艂. Obok niego przeszli pasterze z dolnej zagrody. Gob m贸wi艂 potem, 偶e szli w g贸r臋 po jaki艣 kamie艅.
Po po艂udniu widzieli艣my ich, jak toczyli przed sob膮 du偶y g艂az. Zatoczyli go za ogrodzenie, pod nasz膮 kolib臋. Natrudzili si臋, nim do nas doszli, bo kamie艅 si臋ga艂 im a偶 po biodra. By艂 to kawa艂ek ska艂y, kt贸ra wisia艂a nad dolin膮. By艂 ciemny i tylko z jednej strony, tej urwanej, ja艣nia艂y bia艂e 偶y艂ki. L艣ni艂 od wody.
Vasilica zmar艂 w nocy — powiedzieli pasterze. Ojciec prosi艂 o kamie艅, kt贸ry zabi艂 ch艂opca. Powiedzieli, 偶e nazajutrz p贸jd膮 po ten g艂az, i przyszli.
Postanowili艣my z Gobem p贸j艣膰 na spacer do po艂o偶onego wy偶ej jaru. Gdy szli艣my, Gob powiedzia艂, 偶e bor贸wki w wiadrze zacz臋艂y chyba fermentowa膰, i wzruszy艂 ramionami. Sp艂ywaj膮ca z wnosz膮cych si臋 nad nami wiecznych 艣nieg贸w woda, drgaj膮c, 艂膮czy艂a si臋 ze strugami deszczu, rysuj膮c kraw臋d藕 grani. Gob zatrzyma艂 si臋 i zacz膮艂 gwizda膰 co艣 sentymentalnego o morzu, ale tylko pocz膮tkow膮 fraz臋,
i przeci膮gaj膮c, zaczyna艂 od nowa. Prosi艂em, aby da艂 spok贸j, ale nie przerywa艂, a nawet patrz膮c na mnie, specjalnie gwizda艂 dalej. Deszcz sp艂ywa艂 mu po twarzy, skroniach, oczach, jakby p艂aka艂, ca艂y by艂 mokry, ale u艣miecha艂 si臋. Ja te偶 zacz膮艂em gwizda膰, deszcz b臋bni艂, 艂opota艂 naszymi pelerynami, odbija艂 si臋 w ka艂u偶ach, szumia艂 niczym g艂oska „sz". Potem wszystko uton臋艂o w ciszy wznosz膮cej si臋 od
doliny mg艂y. By艂o to mi艂e, spokojne popo艂udnie.
Kamie艅 wci膮偶 tkwi艂 przed wej艣ciem do koliby. Patrzyli艣my, ile kolor贸w potrafi mie膰 taki kawa艂ek zwyk艂ej ska艂y.
Wieczorem dw贸ch naszych pasterzy chcia艂o wytoczy膰 ska艂臋 poza ogrodzenie, ale baca nie zgodzi艂 si臋. Powiedzia艂, 偶e co ju偶 jest za ogrodzeniem, to ma by膰 strze偶one. Pasterze nie lubili tego kamienia. M贸wili p贸藕niej, 偶e nale偶a艂o zostawi膰
go tam, gdzie spad艂. Chocia偶 wiadomo by艂o, 偶e przyjd膮 po niego ludzie z dolnej zagrody i b臋d膮 szuka膰 tego g艂azu, bo chce go mie膰 ojciec Vasilicy.
Gob zn贸w spojrza艂 na wiadro z bor贸wkami, pow膮cha艂 i machn膮艂 r臋k膮. W nocy powiedzia艂, 偶e w 偶aden spos贸b nie mo偶e w my艣lach wr贸ci膰 do domu. Nie jest w stanie na przyk艂ad przypomnie膰 sobie swego pos艂ania, a jak ju偶 nawet co艣 sobie przypomni, to nie jest to jego 艂o偶e, tylko cudze, obce. Zostali艣my jeszcze dwa dni.
Dopiero trzeciego dnia przyszli po kamie艅. By艂 z nimi starszy brat Vasilicy, przyprowadzi艂 konia. Umie艣cili g艂az na trzech kr膮g艂ych pniakach, przymocowali 艂a艅cuchem i ko艅 poci膮gn膮艂 zaprz膮g. Mokre drewno zupe艂nie lekko si臋 zsuwa艂o.
Jeden z pasterzy powiedzia艂, 偶e chcia艂by jutro zajrze膰 do domu, ale baca nie zgodzi艂 si臋. Wi臋c nie poszed艂. Rano wreszcie za艣wieci艂o s艂o艅ce. Nie by艂o wida膰, 偶eby pasterze jako艣 szczeg贸lnie si臋 z tego cieszyli, a ten, kt贸ry wieczorem
chcia艂 p贸j艣膰 do domu, ju偶 nie nalega艂. Po udoju wyp臋dzono owce i nawet pies Balan pobieg艂 za nimi. Baca da艂 nam na drog臋 du偶y kawa艂 sera. Gob by艂 troch臋 zak艂opotany, ale w ko艅cu w艂o偶y艂 ser do plecaka. Od dawna zna艂 si臋 z bac膮.
Schodz膮c, min臋li艣my doln膮 zagrod臋. Owce pas艂y si臋 na zboczu. Jaki艣 dzieciak pomacha艂 do nas r臋k膮. Chyba przyszed艂 na miejsce Vasilicy. I my go pozdrowili艣my. Obok p艂otu, na szczawiu, le偶a艂 malutki cielaczek. By艂 dziwnej
ma艣ci przypominaj膮cej modn膮 tkanin臋. Pewnie pierwszy raz widzia艂 s艂o艅ce, bo przez ca艂y tydzie艅 pada艂o.
Po drodze dowiedzieli艣my si臋, 偶e ojciec Vasilicy rozbi艂 g艂az na swoim podw贸rzu i b臋dzie teraz po nim chodzi艂.
Na samym dole zatrzymali艣my si臋. Wyj臋li艣my ser, kt贸ry podarowa艂 nam baca.
— A co by艣 powiedzia艂 — zapyta艂 Gob — gdyby艣my wr贸cili do domu z jak膮艣 porz膮dn膮 kobiet膮?
— By艂oby dobrze — odpar艂em. Jedli艣my ser, by艂 dojrza艂y, smaczny.
— Bo my sami chyba w og贸le nie czujemy, czym przesi膮kli艣my i jaki zapach maj膮 te nasze przemokni臋te, zadymione ubrania — powiedzia艂 Gob.
Potem poszli艣my w dalsz膮 drog臋. Zebrali艣my wiadro bor贸wek. Zamierzali艣my je przecie偶 sprzeda膰, ale Gob powiedzia艂, 偶e nikt ju偶 ich nie kupi, bo sfermentowa艂y. Raczej zalejemy je w domu spirytusem.
Prze艂o偶y艂 Tadeusz Olsza艅ski
7
Adam Bodor - „Z powrotem do Uszatej Sowy” - Deszcz