_____________________________________________________________________________
Margit Sandemo
SAGA O LUDZIACH LODU
Tom XXXI
Przewoźnik
_____________________________________________________________________________
ROZDZIAŁ I
Taki długi... długi... sen.
Głęboko pod powierzchnią ziemi, na Południu, z dala
od siedzib Ludzi Lodu w Skandynawii, Tengel Zły
otwierał prastare oczy.
Robił to bardzo powoli; uniesienie powiek, ciężkich ze
starości i pokrytych szarym pyłem, kosztowało go ogrom-
nie wiele trudu.
Wreszcie ostatnim wysiłkiem woli zdołał je podnieść.
Żółte szpary oczu widziały jedynie otaczającą je ciemność.
Ale Tengel Zły nie był zależny od światła. I tak potrafił
widzieć. Daleko, dużo dalej, niżby się mogło zdawać.
Jego wielosetletni sen nie trwał ciągle, nie był też
nieustannie jednakowo głęboki. Czasami coś go zakłóca-
ło. Zdarzało się, że któryś z jego przodków próbował
odnaleźć naczynie z wodą, zakopane w Dolinie Ludzi
Lodu. Tengel Zły musiał wtedy koncentrować całą swą
moc w obronie skarbu. Nie mógł się poruszyć, a sen
sprawiał, że i mózg miał ociężały, tak więc jego śmiercio-
nośna moc nie działała z pełną siłą. Mimo to jednak był
w stanie przenosić swój obraz tam, w tamto miejsce, by
odstraszał śmiałków. Wielokrotnie wytwór jego myśli
ukazywał się intruzom, którzy mieli czelność naruszyć
jego teren.
Najwięcej wysiłku kosztowali go to wówczas, gdy
przybyli tam Heike i Tula. Heike, jeden z najpotężniej-
szych potomków rodu, jeden z tych, którzy ośmielili się
zwrócić przeciw niemu, Tengelowi Złemu, groził mu
zaklęciami z zamierzchłej przeszłości Ludzi Lodu. Były to
niezwykle trudne chwile, jego siła została wystawiona
naprawdę na ciężką próbę. A jeszcze gorzej było kiedy
Tula, ta przeklęta dziewezyna, napuściła na niego cztery
demony.
Koszmarne wspomnienie!
Po tym zdarzeniu Tengel Zły na długo musiał pogrążyć
się we śnie, by na powrót zebrać siły.
Ale pamiętał też przyjemne chwile! Ohydne oczy
zwracały się to tu, to tam, żółtoszare spojrzenie powoli,
ale z dziką rozkoszą przedzierało się przez mrok, prze-
czesywało świat wspomnień w poszukiwaniu radośniej-
szych zdarzeń.
Nie wszyscy z jego dotkniętych przekleństwem potom-
ków okazali się odszczepieńcami. Tengel Zły po raz
kolejny przesłał kipiącą nienawiścią myśl Tengelowi
Dobremu, temu, który zdołał odwrócić przekleństwo
i sprawić, że jego nędzni następcy podjęli walkę ze złym
przodkiem.
Miał też jednak powody do radości. Pamiętał je
świetnie. Ów piękny mężczyzna z dawnych czasów, ten,
który odciął głowę swojej kobiecie. No i Kolgrim, choć
on nie na wiele się przydał. Oprócz tego, oczywiście, że
zgładził niebezpiecznego Tarjeia, ale to przecież on,
Tengel Zły, kierował jego poczynaniami. Solve był jego
wiernym sługą, no i Ulvar! Ten był najbardziej obiecujący,
tak, bo Ulvhedina zmarnowali ci świętoszkowaci łajdacy.
Ale Ulvar pozostał mu wierny.
Flety! Za każdym razem, gdy któryś z potomków
natrafił na zaklęty flet, rosła moc Tengela Złego. Tuli
wpadł w ręce taki instrument, lecz powstrzymała ją ta
obrzydliwa gromada zmarłych, sprzysiężonych przeciw
niemu. Tymczasem nie dokończona gra dziewczyny i tak
miała na niego zbawienny wpływ. Zaczął się budzić;
oprzytomniał na tyle, że mógł podjąć próbę otwarcia
oczu. Najpierw były to tylko niewielkie przymiarki, ale
teraz wreszcie mu się udało.
Na moment zasłonił powiekami żółte szpary oczu,
mrugnął raz tylko, po to, by sprawdzić, czy naprawdę
może nimi poruszać, a już ten nieznaczny ruch wzbił
w powietrze tuman szarego jak popiół cuchnącego pyłu.
Gra Tuli na flecie, choć przerwana, obudziła go na tyle,
by mógł poprowadzić jednego ze swych bezrozumnych
potomków do Eldafjord, tam gdzie znajdował się jego
własny flet, ten, który utracił w tak niecny sposób.
Eldafjord... Podróż Eskila. Doprawdy, tak niewiele
brakowało! O mały włos, a Tengel Zły by się obudził.
Dokonałby tego Heike, jeden z jego najzagorzalszych
przeciwników. W głębi mrocznej duszy Tengela Złego na
to wspomnienie rozległ się złośliwy chichot.
Ale potem pojawiła się ONA. Ona, ta najstraszniejsza,
najbardziej odrażająca. Na samą myśl o niej Tengel skręcił
się z nienawiści. Ta, która zdołała dotrzeć do jasnej wody.
Shira, jego śmiertelny wróg.
I flet, drogocenny flet! Zniszczyła go na zawsze!
Poczuł, że to wspomnienie setkami noży wbija mu się
w ciało.
Nie, nie będzie więcej myślał o tym upokorzeniu,
o palącym wstydzie.
Znów wrócił pamięcią do radośniejszych wydarzeń.
Pojawił się kolejny potomek. Nosił imię Ulvar i był
naprawdę wiernym uczniem Tengela Złego. Znalazł nie
dokończony flet, oczywiście idąc za wskazówkami Ten-
gela, i już sama świadomość tego faktu wzmocniła złego
przodka.
Ale i ten flet także został unicestwiony.
Teraz Tengel nie wiedział już o żadnym innym.
Przeklęte łotry, i to krew z jego krwi! Przez cały czas,
choć leżał tu unieruchomiony, musiał pilnować, by nie
zniweczyli jego planów.
Akurat teraz byli słabi. Mieli tylko jednego dotkniętego,
w dodatku dziewczynę, a ona nic nie znaczyła. Nosiła imię
Benedikte. Ach! Wiedział niemal wszystko o Ludziach
Lodu! Nad mrocznym źródłem zła obdarzono go życiem
wiecznym i władzą nad ludźmi. Pełni władzy jeszcze nie
osiągnął, leżał wszak w okowach snu, ale losy Ludzi Lodu,
zwłaszcza tych z rodu, których dotknęło przekleństwo,
mógł śledzić stąd, z tajemnego miejsca spoczynku. Wszel-
kie zło świata docierało tu do niego, niesione ziemią
i powietrzem, ognietn, wodą i kamieniem, pięcioma
dawnymi żywiołami plemienia Ludzi Lodu. Kiedy bowiem
odwiedził Źródła Życia i napił się wody zła, również
żywioły stały się jego niewolnikami, środkiem do osiągnię-
cia władzy. Kiedyś miał władzę nad całą ziemią...
Ach, jakże żałował, jakże wyrzucał sobie ten pomysł,
który wówczas przyszedł mu do głowy! Postanowił, by
pogrążono go we śnie. A potem został zdradzony!
Zdradzony przez własny ród! Setki razy żałował, tysiące
razy wybuchał gniewem, ale na nic się to nie zdało. Leżał
pogrążony we śnie, który ciążył mu jak kajdany, i stan ten
musiał trwać do czasu, aż znajdzie się kolejny flet, zaklęty
albo niewydarzony, to już nie ma znaczenia, byle tylko
dało się na nim wygrać jego sygnał.
Gorzki nieustający gniew odbierał mu siły. Przymknął
szkaradne oczy i skupił się na chwili obecnej.
Nie było to trudne, dźwięki fletu wzmocniły jego
zdolność widzenia tego, co znajdowało się daleko. Jedy-
nie ciało było jeszcze słabe, uwięzione, i przez to jego
śmiertelnie niebezpieczna moc nie mogła zostać w pełni
wykorzystana. To, czego do tej pory dokonał, było
jedynie pierwszym ostrzeżeniem przed tym, co kiedyś
miało nastąpić.
Teraz, choć ta Benedikte była właściwie nikim, zerem,
musiał mieć na nią oko, czujnie się przed nią strzec. Bo ona
była jedną z nich, z tych niewiernych, którzy próbowali
go zwalczać. Sama, co prawda, nie mogła niczego osiąg-
nąć, ale jeśli jej pomogą...
Musi uważać na tę głupią dziewczynę.
A gdyby tak sprowadzić ją na drogę wiodącą ku
nieuchronnej zagładzie?
Tak! Tyle przynajmniej mógł dokonać, przebywając
tu, w swym przeklętym więzieniu.
Musiało się to jednak stać potajemnie. Oczy Tengela
Złego zamigotały w ciemnościach. Przez ciało przebiegł
mu zimny dreszcz strachu. Gdzieś w jakimś miejscu...
Gdzieś w jakimś miejscu istniało inne niebezpieczeń-
stwo. Shira nie była jedynym zagrożeniem. Tego drugie-
go nie znał. Umknęło mu, skryło się przed nim. Ale
Tengel Zły zdawał sobie sprawę, że jest ono silne, bardzo
silne!
Dlatego zniszczenie dziewczyny musi się odbyć
w ukryciu, tak by to drugie coś, co mu zagraża, nie mogło
jej znaleźć i, być może, przybyć na ratunek.
Myśli zaczęły pracować, zmysły szukały, wstrętne macki
rozeszły się po świecie, kierując się ku krajom na Północy...
Obudziło się niejasne wspomnienie.
Tak, znał pewne miejsce daleko od ludzkich siedzib.
Wspaniałe, na wskroś przepojone złem miejsce. Wiedział
o nim, ponieważ w trakcie swej podróży na Południe sam
je odwiedził.
To miejsce poświęcono złu. Został tam nawet przez
jakiś czas, tak mu się spodobało.
Wtrącił się w historię tego miejsca.
Wspaniały, wspaniały czas.
Pamiętał też... Tengel Zły zebrał myśli, z wysiłkiem
starał się sobie przypomnieć.
Tak! Był tam przewoźnik! Oczywiście, tak.
I znów w duchu złośliwie zachichotał. Przewoźnik,
tak, tak, właśnie on!
Zabawnie było współdziałać z tym człowiekiem. Cie-
kawe, co się z nim później stało, po tym, jak on, Tengel,
opuścił tamto miejsce. Ciekawe, doprawdy, bardzo inte-
resujące.
Miejsce to, zanim jeszcze on się tam pojawił, było tak
skalane, tak przepojone wspaniałym złem, czynami tak
potwornymi, że myśląc o nim odczuł dreszcz rozkoszy.
Bez względu więc na to, jaki wpływ on sam na nie wywarł,
z pewnością było to właściwe miejsce, by wyeliminować
Benedikte.
Zaprowadzi ją tam niezłomna siła jego myśli.
Trzeba jednak szukać okrężnych dróg, żadne bezpo-
średnie poczynania nie są już możliwe. W jaki sposób tego
dokonać?
Jak pająk pracowicie tka pajęczynę, tak on począł snuć
swój okrutny plan. Niezwykle przyjemne zajęcie dla
najbardziej złego stwora na świecie. Dla samego uosobie-
nia zła.
ROZDZIAŁ II
Księżyc czekał za chmurami, które ciemne i po-
strzępione pędziły po niebie. Od czasu do czasu ukazywał
bladą tarczę i przez moment zimnym błękitnozielonym
blaskiem oświetlał dom na jednym ze wzgórz.
Dom był duży, piętrowy, miał wiele okien, w których
odbijała się księżycnwa poświata. Niegdyś zapewne po-
malowano go na jakiś kolor, teraz jednak szarawe gołe
drewno dominowało nad łuszczącą się farbą. Dachówki
wyglądały na porośnięte mchem, a kolumienki werandy
gniły od dołu. Na parterze zza zakurzonych aksamitnych
zasłon wydobywało się słabe światło, piętro zdawało się
nie zamieszkane, w oknach wisiały postrzępione resztki
zasłon.
Kiedy księżyc skrył się za pokrywą chmur, dom
w swym przytłaczającym smutku objawił się jako jeszcze
ciemniejszy. Nagle jednak gdzieś w głębi opustoszałego
piętra zamigotało przez moment światełko - przelotnie
i niewyraźnie, jakby ktoś osłonięty gęstą zasłoną pajęczyn
niósł świeczkę.
Księżyc znów wyjrzał zza chmur i światełka zniknęło.
Nikt jednak nie jechał drogą prowadzącą przez wzgórza,
któż więc mógł to zobaczyć? Nikt też nie miał ochoty, by
odwiedzić ten dom, nikt nie pragnął spotkania z jego
mieszkańcami ani też nie chciał sprawdzić, dlaczego cieszy
się złą sławą. Odnosiło się wrażenie, że w tym domu straszy.
I tak było w istocie; tak przynajmniej twierdzili ci, którzy
znaleźli się dostatecznie blisko. Mówiono o krzykach,
niosących się stąd nocą, i innych niezwykłych zjawiskach.
Chyba tylko księżyc pałał do tego domu szczególnym
uczuciem.
Nadszedł dzień i światło księżyca zagasło.
Guri Martinsen rozpięła guziczki wysokiego kołnierza
i rękawiczkami zaczęła wachlować twarz. Była dość
korpulentną panią w wieku okoła trzydziestu pięciu lat,
o twarzy czerwonej i błyszczącej od potu. Nosiła nieprak-
tyczną suknię z turniurą i opadający na czoło kapelusz,
umocowany morderczo ostrymi szpilkami.
- Nie, nie mam już siły, żeby zrobić choćby jeszcze
jeden krok. Schodzę nad rzekę odpocząć.
Jej poirytowany małżonek postawił walizę na ziemi.
Jemu także dokuczał upał.
- Guri, nie mamy czasu. Godzina jest późna, a ciotki
na nas czekają.
Guri jednak już skierowała się w dół, na brzeg rzeki.
- Powiedziałeś, że to tylko kawałek od stacji, a idzie-
my już godzinami!
- Godzinami, też coś! - mruknął. - Zawsze musisz
przesadzić.
Ale i on w duchu musiał przyznać, że droga okazała się
znacznie dłuższa, niż pamiętał. Co prawda nie był tu od
bardzo dawna. Wtedy nikt jeszcze nawet nie słyszał
o kolei.
- Chodź, Sidsel! - zawołała żona do ich ośmioletniej
córeczki.
Sidsel, drobna, szczuplutka dziewczynka o cienkich
jasnych włosach i wiecznie przestraszonym spojrzeniu,
jakby stale proszącym o wybaczenie, ostrożnie zeszła na
trawę. Jej ojciec westchnął zrezygnowany i poczłapał za
nią.
- Ale ten odpoczynek nie może trwać zbyt długo!
- zapowiedział. - Czas płynie, a my przecież wieczorem
mamy jechać dalej.
Sidsel wsunęła drobną rączkę w dłoń ojca.
- Czy nie mogę jechać z wami? - pisnęła żałośnie.
- Już o tyrn rozmawialiśmy. Tatuś i mamusia wybiera-
ją się w swoją pierwszą podróż za granicę. Musimy trochę
pobyć sami, zrozum. Ty przez ten czas zostaniesz u swo-
ich ciotecznych babek. Na pewno są bardzo miłe, a my
niedługo wrócimy.
Ove Martinsen miał nadzieję, że jego ciotki naprawdę
okażą się miłe. Nie widział ich od czasu, gdy był jeszcze
dzieckiem, a wówczas trochę się ich bał. Ale upłynęły lata,
na starość z pewnością złagodniały. Wiedział, że są,
nazwijmy to, oryginalne, bo pozostała część rodziny nie
chciała mieć z nimi nic wspólnego. On jednak i Guri
postanowili przełamać lody i pozwoiić, by przez krótki
czas zaopiekowały się Sidsel. Trzy kochane stare ciote-
czki... Na pewno dziecko w domu sprawi im dużą
przyjemność! A poza tym mieszkają na wsi i w ogóle...
Sidsel nie prosiła już, by ją zabrać w podróż. Wiedziała,
że to i tak nie nie pomoże.
Podczas gdy rodzice odpoczywali, przysiadłszy każde
na swoim kamieniu, dziewczynka zaczęła przechadzać się
wzdłuż brzegu rzeki. Była szczuplutka i lekka, słoneczny
skwar nie dawał się jej tak mocno we znaki. Przyglądała
się ślicznym kamieniom leżącym na piasku, od czasu do
czasu brała jakiś i wrzucała do bystro płynącej wody.
Pochyliła się, żeby przyjrzeć się dokładniej czemuś, co
lekko połyskując leżało pod wodą na dnie tuż przy samym
brzegu. Co to mogło być? Wsadziła rączkę do wody,
poczuła, jak rwący jest nurt, ale udało jej się dotknąć
dziwnego przedmiotu.
Kiedy już miała go w dłoni, zobaczyła, że to tylko jakiś
pieniążek z dziwnym wzorem. Jakby jakieś litery, a może
nazywało się to znaki? Moneta była w bardzo złym stanie,
więc właściwie nie warto było jej brać, ale dziewczynka
mimo wszystko wytarła ją o trawę i schowała do kie-
szonki. Matka zawołała, wróciła więc do rodziców i kon-
tynuowali męczącą wędrówkę wzdłuż gościńca.
- Pewien jesteś, że idziemy właściwą drogą? - zapytała
Guri męża.
Nie był już wcale o tym przekonany.
- To powinna być dobra droga - odparł niepew-
nie. - Ale z drugiej strony powinniśmy już być na miejscu.
Wszystko tak bardzo się zmieniło od czasów mojego
dzieciństwa. Kolej żelazna i...
- Jesteś lekkomyślny! - syknęła Guri. - Dobrze,
zapytamy tych chłopów, którzy ścinają drzewo.
Okazało się, że w istocie zabłądzili. Dotarcie do
właściwej drogi zajęło im wiele godzin i lepiej nie
przytaczać, czego Ove w tym czasie musiał się nasłuchać.
Z uczuciem pewnej niechęci przyglądali się domowi na
wzgórzu. Zapadł już zmierzch i księżyc znów pojawił się
na niebie. Ten wieczór był pogodny i księżyc bez
przeszkód mógł napawać się widokiem swego ulubionego
domostwa, skąpanego w jego zimnym zielonym świetle.
- Cóż to za straszny zamek duchów! - mruknęła Guri.
- Naprawdę mieszkają tu twoje ciotki?
- Adres się zgadza. Ale jest gorzej, niż mi się wydawa-
ło - przyznał Ove. - Tego domu nie naprawiano całymi
latami!
Dziewczynka nic nie powiedziała. Cała się trzęsła ze
strachu.
- W każdym razie chętnie zajmą się Sidsel - powie-
dział Ove, chcąc pocieszyć samego siebie.
- Owszem, jeśli tę kartkę uważasz za "chętnie"
- odparła Guri. - 'Dziewczynka może przyjechać. Oczywiście
należy nam się za to wynagrodzenie'. Koniec i kropka. Ani
słowa więcej.
- One są stare i na pewno ubogie - bronił ciotek Ove.
- Ale wejdźmy do środka, tam na pewno jest przytulniej.
Kiedy pociągnęli za sznurek przy drzwiach, w głębi
domu rozległ się nieprzyjemny dźwięk pękniętego
dzwonka. Po chwili drzwi otworzyły się o cal i ani
odrobinę więcej. Łańcuch zabezpieczający naprężył się jak
struna.
- Dzień dobry - Ove dzielnie przywitał oko majaczące
w ciemnościach. - To my, przywieźliśmy dziewczynkę.
Po dłuższej chwili wpuszczono ich do przedpokoju,
pełnego czarnych mebli i oświetlonego oszczędnym świa-
tłem, jakie dawała staroświecka lampa.
- Dzień dobry, ciociu... hmmm... ciociu Gerd, dawno
się nie widzieliśmy! - wykrztusił wreszcie Ove.
Sidsel wpatrywała się w olbrzymtch rozmiarów broszę
z kameą i parę zimnych rybich oczu ponad nią. Ciotka
Gerd była bezkształtnie rozlana i blada, miała postrzępio-
ne włosy bez połysku. W drzwiach stała równie blada, lecz
szczuplejsza i starsza ciotka Agnes, a w pokoju siedziała
najmłodsza z sióstr, okrągła ciotka Beate, pochłonięta
ustawianiem pasjansa i zajadaniem czekoladek.
- Wejdźcie - zagdakała ciatka Gerd. - Późno przyjeż-
dżacie.
Ove wymamrotał coś o tym, że zabłądzili, a kiedy
wszyscy już się ze wszystkimi przywitali, ciotka Agnes
oświadczyła:
- Pieniądze na stół, Ove! Twój ojciec zawsze był
utracjuszem, najlepiej więc będzie, jeśli od razu otrzyma-
my zapłatę za dziewczynkę. Po wakacjach wrócisz na
pewno bez grosza. Dowiadywałam się, ile w dzisiejszych
czasach trzeba zapłacić za mieszkanie i wyżywienie. No
i należy doliczyć opał, zużycie mebli i zapewne sporo
szkód i wypadków. I jeszeze stawka za godzinę opieki nad
nią. Dwadzieścia pięć koron to chyba rozsądna suma,
prawda?
- Dwadzieścia pięć koron? - wykrzyknęła Guri zdu-
miona. - Za osiem dni? Ależ to...
- No, dobrze, możemy powiedzieć trzydzieści.
- Nie, nie, niech będzie dwadzieścia pięć - szepnęła
Guri.
To była niemal cała ich kasa podróżna.
- Gdzie ona będzie spać? - dopytywał się Ove.
- Przeznaczyłyśmy dla niej brunatny salon - odparła
ciotka Gerd. - Nie mamy dodatkowej sypialni, a w bruna-
tnym salonie stoi sporo mniej wartościowych mebli.
Najwygodniej więc dla nas, żeby tam właśnie zamieszkała.
Nikogo najwyraźniej nie obchodziło, co będzie naj-
wygodniejsze dla Sidsel.
- Oczywiście nie znaczy to, że może robić z meblami
na co jej tylko przyjdzie ochota - pouczyła ich ciotka
Agnes. - To skarby rodzinne i jesteśmy do nich bardzo
przywiązane.
"Sporo mebli" było zbyt łagodnym określeniem, a jeśli
miały to być rzeczywiście rodzinne skarby, to trzeba
przyznać, że ciotki należały do osób ubogich. Pokój
przypominał magazyn sprzętów - takich, których nawet
handlarze starzyzną nie mieliby nadziei sprzedać. Stały
tam dziwnie pogrupowane meble z różnych epok, każdą
odrobinę wolnego miejsca zajmowały wątpliwej wartości
przedmioty mające służyć dekoracji. Ove utorował sobie
drogę między stołami, krzeslami, etażerkami i wielkimi
malowanymi gipsowymi statuetkami aż do rozchwianego
łóżka.
- Tu będziesz spać, Sidsel - powiedział wesoło, chcąc
dodać dziewczynce otuchy, ale jej skrzywiona do płaczu
buzia powiedziała mu, że popełnił straszliwy błąd, umiesz-
czając córkę w domu ciotek. Dobrze ją rozumiał, sam
także za nic nie chciałby tu zostać.
Guri odciągnęła męża na bok, by zamienić z nim kilka
słów na osobności. Na twarzy nie miała nawet cienia
uśmiechu.
- Czy naprawdę nie ma nikogo innego, kto mógłby
zayąć się Sidsel?
Potrząsnął głową.
- W każdym razie za późno już na szukanie.
- A jeszeze w dodatku musimy tu przenocować!
- jęknęła. - Spóżnimy się o jeden dzień. Ale przynajmniej
Sidsel nie będzie w nocy sama. Chociaż nie możemy spać
tutaj, tu przecież nie ma miejsca.
Po stanowczych sprzeciwach połączonych z licznymi
westehnieniami ciotki zgodziły się wreszcie, by przespali
się na podłodze w stołowym, ale przystały na to dopiero,
kiedy Ove zapraponował, że zapłaci za nocleg. Twier-
dziły, że to dla nich stanowczo zbyt dużo kłopotu.
Kiedy jednak wręczył im swe ciężko zapracowane
pieniądze, ich zadowolone miny pokazały, że nie tak
trudno je przekonać.
Sidsel stała przy oknie. W jasnym blasku księżyca
widać było tylko najmocniej świecące gwiazdy. Z Oriona
dało się zobaczyć jedynie barki i pas. Gwiazdy przypomi-
nały dwoje małych chytrych oczek i wykrzywione usta.
Światło księżyca zaglądało do brunatnego salonu,
który całkiem słusznie otrzymał takie miano. Blask padał
tuż koło łóżka Sidsel, w którym dziewczynka kuliła się
pod kołdrą, nieszczęśliwa i zapłakana. Czekało ją osiem
nie kończących się dni i nocy w tym domu strachów,
z ciotkami, które jej nie lubiły. Och, dlaczego nie
pozwolono jej wyjechać z tatusiem i mamą? Ale oni cały
czas powtarzali "nareszcie sami", "spróbujemy napra-
wić" i inne niemądre rzeczy.
Jutro ucieknie, na pewno. Wszystko jedno, dokąd
pójdzie, nieważne, czy zmarznie, będzie głodna czy też
dostanie udaru słonecznego, a może nawet będzie musiała
nocować w lesie. Wszystko jest lepsze od tych lodowatych
ciotek i ich wstrętnego domu!
Nagle Sidsel drgnęła i wysunęła głowę spod kołdry.
Miała trudności z rozróżnieniem, co jest czym wśród tylu
zadziwiających sprzętów, ale nie zauważyła niczego nie-
zwykłego. Usłyszała tylko coś. Coś nieokreślonego.
Od pokoju rodziców dzieliło ją kilka pomieszczeń.
Wzywanie ich szeptem na nic by się nie zdało, a wołać nie
chciała, no bo jeśli ktoś jest w pokoju?
Ale nie, to nie stąd dobiegał ten dźwięk. Dochodził
jakby z góry. Kroki na piętrze, na tym, które podobno
stało puste.
Ktoś tam chodził, nie, nie chodził, raczej skradał się jak
najciszej na palcach. Ale deski w podłodze trzeszczały,
zdradzając tajemnicę.
Mimo wszystko Sidsel trochę się rozluźniła. Wszystko
jedno, kto to był, i tak nie mógł do niej dotrzeć.
Rozległ się nowy dźwięk. Rozpoznała go, słyszała go
wielokrotnie z sypialni rodziców. Ciche, przytłumione
skrzypienie łóżka. Nigdy nie lubiła tego odgłosu, choć nie
wiedziała, co to jest. Po pewnym czasie tempo zwykle
wzrastało, a potem zawsze słyszała uderzenie w ścianę
i gwaltowny, szybki oddech.
Te odgłosy budziły w niej dziwną, niezrozumiałą
niechęć.
Skrzypienie na górze trwało dość długo, w końcu tak
jak w domu praybrało na sile, stało się szybsze, aż wreszcie
zapanowała cisza. Pa chwili znów rozległo się ciche
człapanie.
Dźwięki ucichły i Sidsel wsunęła się pod kołdrę.
Podróż mimo wszystko ją zmęczyła. Dziewczynka
wreszcie zapadła w sen.
Dręczyły ją niespokojne koszmary. Wokół stukało,
dudniło i trzaskało.
Niezwykle przerażający sen, pełen ogłuszającego hała-
su.
Znów się obudziła, tak gwałtownie, że przez całe ciało
przebiegł jej skurcz. Usłyszała prawdziwy hałas, mocne
uderzenie i stukot.
Tym razem bez wątpienia coś działo się u niej, w tym
pokoju!
Księżyc nadal świecił mocno. Sidsel do bólu wytężając
wzrok wpatrywała się w pokój, serce omal nie wyskoczyło
jej z piersi, zęby dzwoniły. Z gardła wydobgł się jęk.
Coś tu się zmieniło, ale co?
Tak! Ktoś musiał tu być przed chwilą, bo dwa krzesła
przy stole ustawionym na środku pokoju odwróciły się do
niej, jak gdyby ktoś je pchnął albo potknął się o nie. I gdzie
się podział ten mały stolik przy ścianie?
Czy przedtem przy ścianie nie było żadnego stolika?
Teraz chyba na jego miejscu leży przewrócona figurka
Murzyna.
Może tatuś zajrzał tu do niej. Potknął się o coś i...
Co do stolika, to nie była tego taka pewna, być może
wcale go tam nie było. A figurka mogła leżeć już
wcześniej, przecież pokój stanowił niepowszednie zbioro-
wisko najróżniejszych sprzętów.
Tak, na pewno był tu tatuś.
Odetchnęła z ulgą, zasapana jak po długim biegu.
Nieśmiało szepnęła: "Tatuś?", ale nie doczekała się
odpowiedzi. No cóż, pewnie wrócił do łóżka. Sidsel
przyłożyła głowę do poduszki i zamknęła oczy.
Natychmiast jednak z powrotem je otworzyła. Coś ze
zgrzytem przesuwało się po podłodze. Wpatrywała się
w pokój, ale wszystko wydawało się tu spokojne.
Lecz nagle...
Serce Sidsel prawie zapomniało uderzać.
Wzrok jej padł na olbrzymią konsolę z lustrem ozdo-
bionym groteskowymi ornamentami, nie należącymi do
żadnego stylu ani do żadnej epoki. W lustrze dostrzegła
część pokoju, do tej pory pozostającą poza zasięgiem jej
wzroku.
Zobaczyła, że wysoka etażerka, pełna brzydkich wazo-
nów, muszli i innych dziwacznych przedmiotów, powoli
przemieszcza się po podłodze, ukosem sunąc w jej stronę.
Sidsel krzyknęła i wyskoczyła z łóżka. Potknęła się
o mebel, który wieczorem wcale tu jeszcze nie stał,
i wrzeszcząc jak oszalała pobiegła przez pokoje, budząc
przy tym cały dom.
- Co się stało? Co się stało? - pytali z przerażeniem
zaspani rodzice.
Nadciągnęły ciotki i usłyszawszy niepojęte wyjaśnienia
dziewczynki, zapaliły każda swoją świecę. Potem weszły
do brunatnego salonu.
Chaos, jaki tam panował, trudno opisać. Migotliwe
płomienie świec wydobywały z mroku poprzewracane
meble, ozdoby porozrzucane po całym pokoju, rozbitą
porcelanę i powyciągane szuflady.
- To doprawdy niebywałe! - stwierdziła ciotka
Agnes, która pierwsza odzyskała mowę. - Nieźle jak na
ośmioletnią dziewczynkę!
- Przecież Sidsel tego nie zrobiła - zaprotestował Ove.
- Naprawdę uważacie, że mogłaby przesunąć tę szafę?
Ciotki snusiały przyznać mu rację.
- Ale wobec tego kto tu był? - zapytała okrągła jak
pączek ciotka Beate w postrzępionym szlafroku. - Cho-
dzisz we śnie, Ove?
- Och, nie, zapewniam...
Sidsel załkała:
- Nie, to nie był tatuś. Widziałam, jak wysoka szafka
przesuwa się sama z siebie, nikt jej nie popychał.
- Co za bzdury! - powiedziała clotka Gerd, a jej
wydatny brzuch zatrząsł się, urażony.
- Ach, moja prześliczna biblioteczka! - Ciotka Agnes
załamała ręce nad starą ohydą. - Szyba jest potłuczona.
Popatrzcie, wazon wpadł tędy i zniszczył moje najlepsze
książki! No, no, mogę was zapewnić, że drogo was to
będzie kosztowało!
- Ale przecież my... - zaczęła Guri, lecz urwała.
Udowodnienie niewinności wydało się jej wręcz niemoż-
liwe. Ciotki za wszelką cenę pragnęły mieć kozła ofiar-
nego. I przy okazji co nieco na tym zarobić.
Kiedy tak stali, próbując pozbierać myśli, przez pokój
przeleciał nagle stary zegar kominkowy i z wielkim
hukiem uderzył w ścianę.
- Mówcie co chcecie - powiedział Ove - ale tak
mocno nie potrafi cisnąć nawet dorosły mężczyzna.
Usłyszeli głośny jęk ciotki Gerd. Zabrzmiało to tak
jakby doznała nagle ataku serca, ale powodował nią tylko
strach. Cała drżąc, białym nalanym ramieniem wskazywa-
ła na jedną ze ścian.
Wszyscy jak zahipnotyzowani wpatrywali się w to, co
im pokazała.
Wysoko na ścianie, w odległości mniej więcej pół
metra od sufitu, na brunatnej tapecie widniał głęboki ślad.
Coś odcisnęło się z taką siłą, że zniekształcone zostało
nawet drewno pod tapetą.
Wszyscy widzieli, co to było. Olbrzymia zwierzęca
łapa, dokładnie zarysowana, z wielkimi pazurami.
Z jednym tylko zastrzeżeniem: takie zwierzę nie
istniało.
ROZDZIAŁ III
Był po prostu niezorientowanym turystą.
Raźnym głosem wypytywał mieszkańców pierwszej
zagrody o drogę do Fergeoset.
Chcieli wiedzieć, czego tam będzie szukał.
Interesują go wyludnione miejsca, wyjaśnił młody
człowiek z czarującym uśmiechem, który jednak nie został
odwzajemniony.
- Badam trochę ludową tradycję - ciągnął. - Doszły
mnie słuchy o Fergeoset...
Znów się roześmiał, ale troje mieszkańców zagrody
milczało zachowując powagę. Śmiech turysty zamarł,
przemieniając się w ciche pochrząkiwanie.
- Moim zdaniem nie powinieneś tam iść - powiedział
wreszcie wieśniak. - Miejsce jest wyludnione nie bez
powodu.
- Ach, tak? No cóż, myślę, że o tym sam zdecyduję.
Gdybyście tylko zechcieli wskazać mi drogę...
- Tej drogi już nie ma. Ale jeśli za wszelką cenę chcesz
się tam udać, to musisz dojść do skraju lasu. Tam
zobaczysz wodospad. Możesz iść wzdłuż niego w górę, bo
kończy się w Fergeoset.
- Chcecie chyba powiedzieć: zaczyna - z lekką drwiną
poprawił turysta, ale kiedy jego wesołość znów napotkała
mur wrogiego milczenia, podziękował za informację
i ruszył w drogę.
Wieśniacy przypatrywali mu się zza zasłonek.
Był dobrze przygotowany do pieszych wędrówek.
Nosił spodnie do kolan i solidne sznurowane buty, kurtkę
dla ochrony przed wiatrem i kapelusz na bakier. Miał też
porządnie wyładowany plecak, do którego umocowane
były rozmaite przyrządy. Jeśli chodzi o wyposażenie, nie
powinno mu niczego zabraknąć.
Ale poza tym?
Wieśniaczka pokręciła głową i wróciła do swoich zajęć.
Fergeoset interesowało go już od świąt Bożego
[Ferge (norw.) - prom; os (norw.) ujście rzeki (przyp. tłum.).]
Narodzenia, kiedy usłyszał po raz pierwszy o tym miejscu.
Nazwa wskazywała, że kiedyś musiała to być dość spora
wioska. Skoro istniała przeprawa promowa... A "oset"
z kolei mówiło, że uchodziła tam jeszcze jakaś inna rzeka.
Na pewno było więc też i jezioro.
Człowiek, który mu o tym opowiedział, wspomniał
także niewielki kościółek.
Wiele trzeba, by opuszczono wieś, w któlej stoi
kościół.
Choć, prawdę powiedziawszy, w Norwegii co i rusz
można się natknąć na wyludnione wioski - niektóre
przyklejone do stromych, pionowo opadających w dół
zboczy, inne ukryte w głębokich, ustronnych dolinach.
Urbanizacja kraju wraz z gwałtowną falą emigracji do
Ameryki sprawiły, że opustoszało wiele małych miejs-
cowości. Las rozrósł się, odbierając to, co ludzie kiedyś
sobie przywłaszczyli.
Zarośnięta droga wzdłuż wodospadu okazała się długa
i stroma. Może więc nie było nic dziwnego w tym, że
ludzie przenieśli się w dolinę. Trudny dostęp do wioski
w naturalny sposób wiele wyjaśniał.
Ale było przecież i inne wytłumaczenie, to właśnie,
które podziałało na jego wyobraźnię i pchnęło go do
podjęcia samotnej wyprawy.
Opowieść o nawiedzonej wiosce.
Chciał zabrać ze sobą narzeczoną, ale dalekie piesze
wędrówki to nie dla niej. W dodatku przeraziły ją
makabryczne opowieści. Nie, wolała latem zostać w mieś-
cie, gdzie było ciekawiej, przyjemniej, inaczej. Wiele
znanych twarzy znikało, pojawiały się nowe.
Musiał więc wędrować w pojedynkę.
Szczególnej przykrości jednak mu to nie sprawiło.
Dziewczęta czasami potrafią być zbyt gadatliwe i łatwo
wpadają w gniew, gdy tylko coś im nie odpowiada.
Okolica stała się jakby bardziej płaska. Niewiele, co
prawda, widział dookoła, bo od dawna już szedł wśród
leśnej gęstwiny, ale wodospad zmienił się w dość spokojną
rzekę, a on sam nie oddychał już z takim wysiłkiem.
Ukryta wioska nagle stanęła mu przed oczami. W jed-
nej chwili przedzierał się przez świerkowe zarośla, by
w następnej patrzeć już na otwarty krajobraz.
Pora dnia była dość późna, pewnie nawet wieczór, ale
wiosną światło długo gościło w północnych krajach.
Etnograf i archeolog-amator, czy jak go tam zwać,
stanął zauroczony.
Rzeczywiście było tu jezioro, ale wcale nie takie duże.
Niewielki górski staw, tak by to określił, choć góry leżały
w znacznym oddaleniu. A po drugiej stronie jeziora
dostrzec się dało ujście rzeki. Uśmiechnął się dumny, że
oto potwierdziły się jego przypuszczenia.
"Dostrzec" to bardzo trafne określenie, bo blade
pasma mgły unosiły się z jeziora, spowijając brzegi
nieprzejrzystym welonem.
Zrozumiał teraz, dlaczego to miejsce nazwano Fergeo-
set. Po tej stronie gdzie stał, brzeg był kamienisty,
niedostępny. Natomiast przeciwległy, najprawdopodob-
niej bardzo słoneczny urzekał pięknem i on właśnie musiał
kiedyś skusić Iudzi, by tu osiedli. Tam jednak można było
się przedostać tylko w jeden sposób: należało iść brzegiem
aż do ujścia rzeki - tu, gdzie rzeka wypływała z jeziora, prąd
był zbyt silny - i przeprawić na drugą stronę łodzią.
Właściwie trudno o gorsze miejsce do osiedlania się,
pomyślał, ale rozumiał minione pokolenia. Gromadka
domów, którą dostrzegł po drugiej stronie jeziora, poło-
żona była urzekająco pięknie wśród zielonych łąk, opada-
jących do wody. We mgle dostrzegł pozostałości niewiel-
kiego kościoła - tak, kościół właściwie był nienaruszony
- i niewielkie szaroczarne chałupy, popadłe w ruinę.
Zobaczył też duży dom z pięterkiem czy strychem, a to
znaczyło, że ludzie musieli się stąd wynieść wcale nie tak
dawno temu! Największy dom straszył oczodołami po-
zbawionych szyb okien, a jego dach zapadł się niby grzbiet
starego konia.
Wydawało mu się, że tuż przy kościele widzi cmentarz.
Wąski pas lądu prowadził stamtąd na nieduży, lecz wysoki
półwysep, porośnięty tworzącymi okrągły gaj drzewami
o rozłożystych konarach.
Mgła nad jeziorem gęstniała. Coraz trudniej było
przyglądać się wiosce.
Cóż za fantastyczny spokój! Pejzaż - smutne wspo-
mnienie minionych dni.
Ludzie, którzy tu mieszkali, żyli co prawda w izolacji,
ale trudno było sobie wyobrazić, że z własnej woli opuścili
wioskę. Co się tu wydarzyło? Czyżby jakaś zaraza? A może
wyginęli naturalną śmiercią poprzez dziesiątki lat? Młodzi
tęsknili za światem...
Czy też może w mrocznych opowieściach o nawiedzonej
wsi tkwiło ziarenko prawdy? Te legendy nie były wcale
szczególnie stare; według tego, co opowiadał mu przyjaciel,
pojawiły się nagle i rozbłysły gwałtownie jak zorza na niebie.
Och, nie, na pewno nie, uśmiechnął się pod nosem.
Oczywiście wcale nie te niemądre bajania sprowadziły go
tutaj. Ściągnęła go idea zbadania opustoszałej wsi, być może
dokonania ważnych odkryć, które pomogłyby mu w uzys-
kaniu naukowego stopnia i w jego karierze zawodowej.
Ale jak miał się przedostać na drugą stronę?
W najgorszym razie będzie musiał przepłynąć. Woda
na pewno jest zimna, ale nurt rzeki przy ujściu nie
wydawał się rwący. Na pewno nie ma tu zdradliwych
prądów. Poradzi sobie.
Odważnie zaczął przedzierać się przez zarośla wzdłuż
brzegu, odnalazł dawną, ledwie widoczną ścieżkę.
Przebył nieco więcej niż połowę drogi, gdy nagle stanął
jak wryty. Ze zmarszczonym czołem wpatrywał się
w ujście rzeki. Wysilał oczy, aż zakręciły się w nich łzy, bo
mgła bardzo już zgęstniała.
Czyżby tu byli jacyś ludzie?
Wszystko wydawało się takie ciche, spokojne, jakby
wymarłe. A jednak wśród roztańczonych mlecznobiałych
welonów mgły dostrzegł jakiś ruch.
Serce zaczęło bić mocniej, szybciej. Ten dźwięk?
Rytmiczne uderzenia i plusk...
Na miłość boską, to łódź! A na niej, na rufie, jakiś
człowiek, powoli ruszający wiosłem! Przewoźnik?
Nie widział wyraźnie. I łódź, i człowiek byli zaledwie
ciemniejszyrni cieniami we mgle. Nie odróżniał nawet
wieżyczki na kościełe.
Ale skrzypienie i rytmiczne uderzenia wiosła o rufę
słyszał na pewno.
Świetnie, przeprawi się więc na drugi brzeg.
Pospiesznie ruszył naprzód. Zawołał: "ahoj", zapomina-
jąc o wszystkich mrożących krew w żyłach opowieściach
o Fergeoset, jakie słyszał. Przeprawi się na drugą stronę
suchą nogą, wyjdzie to na dobre i jemu, i plecakowi.
Dopiero gdy był już niemal na samym brzegu, uderzyła
go pewna myśl.
Opustoszała, wyludniona wioska...
"Przewoźnik"? Ale czy nie przed tym właśnie wszyst-
kie sagi...
Nie poruszył się już dalej ani o krok. Z niedowierzaniem
patrzył przed siebie, krzyknął głośno: "nie!", i umilkł.
Daleko stamtąd, w południowej części Norwegii,
pewien rybak wyprawił się wczesnym rankiem na wodę,
by wyciągnąć zastawione sieci. Z radością w sercu
wsłuchiwał się w krzyk wodnego ptactwa, echem niosący
się wśród ciszy poranka, w dźwięk wioseł, które zanurzały
się z miękkim pluśnięciem, by po chwili wysunąć się nad
powierzchnię, porywając za sobą w górę połyskujące
w słońcu jak kryształ krople wody.
To była najprzyjemniejsza pora dnia. Nie musiał
myśleć o głodnych zwierzętach w oborze ani o pienią-
dzach, których nigdy nie starczało dla tak licznej rodziny.
Tu mógł poczuć się wolny. Dlatego też nigdy nie chciał
zabierać do łodzi pomocnika, choć wówczas na pewno
byłoby mu łatwiej. Ale przecież sam poradzi sobie
z sieciami!
Spojrzenie rybaka prześliznęło się po kępach sitowia
w zatoczce. Z łabędzich jaj na pewno wykluły się już
pisklęta, nie powinien więc podpływać zbyt blisko gniaz-
da. Czuł wielki respekt przed parą łabędzich rodziców,
kiedy rozpostarłszy skrzydła, z pochylonymi głowami
i głośnym sykiem, rzucały się do ataku.
Przytrzymał wiosła. Co też tam leży wśród sitowia?
Nigdy nie było tu kamienia. Nie, to coś poruszało się
leciutko, kołysało w wodzie w takt fal wywołanyeh przez
łódkę.
Rybak ostrożnie powiosłował bliżej, czując w żołądku
narastający ucisk.
Nie chciał się zanadto zbliżać, potwierdziły się bowiem
jego najgorsze przypuszczenia. Mięśnie ramion zaczęły
pracować coraz szybciej, coraz mocniej, byle tylko łódź
znalazła się jak najdalej od tego miejsca, byle dotrzeć na
ląd, do ludzi!
Ale nikt chyba ostatnio nie zaginął?
To musiało wydarzyć się dziś w nocy.
Ale nie, wcale tak nie było.
Lensman Sveg, przystojny, o ogorzałej twarzy męż-
czyzna około pięćdziesiątki, wstał i próbował oczyścić
z błota przemoczone nogawki spodni.
- Leżał w wodzie od dawna - oznajmił rzeczowo.
- Od bardzo dawna. Widzisz to, Olsen, prawda? Wyraźnie
to po nim widać. Ale jest jeszcze parę innych rzeczy, które
naprawdę mnie zadziwiają. Zobaczymy, czy domyślisz się,
jakie.
Młody asystent lensmana, który zawsze uważał, że wie
wszystko lepiej niż doświadczony Sveg, uważnie przyjrzał
się leżącym na ziemi zmaltretowanym zwłokom.
- Taak - rzekł z wahaniem. - Musiał o coś uderzyć.
- Owszem, to całkiem jasne. Ale nic innego cię nie
zastanawia?
Asystent poczuł się bardzo niepewnie, ale dzielnie
przełknął ślinę.
- Taaak - powtórzył. - Taaak...
- Opanuj się, kurczaku, i przestań gdakać! - wykrzyk-
nął zniecierpliwiony lensman. - Przyjrzyj się jego dło-
niom, stopom i szyi!
Młody Olsen uważał, że z ciała topielca nie pozostało
dostatecznie dużo, by cokolwiek dało się zobaczyć, ale
żeby nie wyjść na głupka, bo to przecież nie przystoi
młodemu i wykształconemu mężczyźnie, pochylił się
i uważnie oglądał makabryczne znalezisko.
Wreszcie rozjaśnił się.
- Ma ranę na szyi!
Sveg burknął:
- Miał związane ręce i nogi, człowieku, czy tego nie
widzisz? Nadal wokół kostek i nadgarstków ma ślady po
ciasnych więzach. I... To chyba najbardziej zdumiewające!
Tak, tak, owszem, widzę ranę na szyi. Ale zwróć uwagę na
coś jeszcze innego. Wydaje się, jakby ciało zostało całkiem
opróżnione z krwi!
- To właśnie chciałem powiedzieć - pospieszył z zape-
wnieniem Olsen. - Ale myślałem, że to zbyt dziwne, by
mogło mieć coś wspólnego z tą sprawą.
Myślałeś! Kapuściana głowo! To, że chodziłeś do
szkoły trochę dłużej niż ja, nie znaczy wcale, że jesteś
wszechwiedzący! Boże, Boże, co ja takiego zrobiłem, że
uczepiono mi u szyi ten młyński kamień?
Lensman jednak nie wypowiedział swych myśli na
głos. Rodzice Olsena należeli do śmietanki towarzyskiej
parafii, byli zacnymi ludźmi i nie zasłużyli sobie na to, by
los pokarał ich pyszałkowatym, nadętym synalkiem.
Odwrócił zwłoki na brzuch. Niewiele zostało na nich
ubrania, ale pas, z którego zwisały zbutwiałe strzępy,
nadal tkwił na swoim miejscu.
Plecy topielca były gołe. I na nich właśnie Sveg znalazł
coś, co sprawiło, że postanowił zwrócić się o pomoc do
ekspertów.
Na swej drodze spotkał kolejnego wykształconego
młodego człowieka. Ten jednak okazał się sympatyczniej-
szy.
Sander Brink studiował na uniwersytecie, ale zaszedł
już daleko, wykazując się tak dużymi zdolnościami, że
jego profesor, którego Sveg poprosił o pomoc, gorąco
polecił swego młodego ucznia. Sam profesor wybierał się
do Włoch wraz z żoną i dziećmi na wykopaliska archeo-
logiczne połączone z wakacjami i uważał, że nie może
sprawić zawodu swej pełnej nadziei rodzinie. Zamiast
niego przyjechał więc Sander Brink.
Sveg przyglądał mu się sceptycznie. Zbyt młody i zbyt
czarujący, uznał.
Ale Sander zjednał sobie jego sympatię miłym uśmiechem
i przyjemnym głosem. Kobiety na pewno w okamgnieniu
padają przed nim na kolana, pomyślał Sveg z kwaśną miną.
Piwne oczy przy jasnoblond włosach zawsze działają
zniewalająco, co w połączeniu z ujmującym sposobem bycia
Sandera nie dawalo dziewczętom żadnych szans obrony.
Musiał jednak przyznać, że chłopak wie, o czym mówi.
Sander studiował historię kultury i religii i właśnie z tego
powodu został tu wezwany.
Młody chłopak - na pewno nie ukończył jeszcze
dwudziestu trzech lat - ostrożnie dotknął nagich pleców
topielca leżącego na stole. Ciało nieszczęśnika było przy-
kryte, widział tylko bladosiną opuchniętą skórę.
- Tak, to prawda, to symbol pogański - stwierdził
Sander Brink. - Oczywiście wyryty na skórze w bardzo
prosty sposób, nieudolnie, ale te ptasie głowy...
- Gdzie? W którym miejscu? - dopytywał się Sveg, nie
mogąc się niczego dopatrzyć wśród przypadkowych na
pierwszy rzut oka kresek na skórze.
- Tutaj. Dziobami zwrócone ku sobie.
- Aha - odpowiedział lensman, nadal nie widząc
choćby jednego dzioba.
- Typowe dla epoki Merowingów.
- Co takiego?
- Od siódmego do ósmego wieku. W Szwecji okres
ten zwie się okresem vendelskim, od znalezisk w Vendel
w Upplandii. My nazywamy go okresem Merowingów,
od wpływów królestwa Franków.
- No dobrze. A co te znaki robią na plecach tego
człowieka?
- Właśnie, to dopiero pytanie! Wydaje mi się, że to
bardzo nieprzyjemna historia. W dzisiejszych czasach
naprawdę niewiele osób zna się tak dobrze na składaniu
ofiar.
- Ofiar?
- Sądziłem, że już dawno pan to zrozumiał. To
najprawdziwsza ofiara, taka jak w czasach, gdy ludziom
podrzynano gardła, krew zbierano w naczynia, a później
ofiarowano ją bogom. Następnie ludzi tych wieszano na
drzewach.
- Apetyczne - mruknął Sveg.
Olsen, początkowo obecny przy tej rozmowie, wy-
szedł, kiedy Sander Brink zaczął mówić o składaniu ofiar.
- Najbardziej znane było składanie ofiar w Uppsali,
w Szwecji. Odbywało się co dziewięć lat, a pewien
świadek naoczny miał opowiedzieć Adamowi z Bremy, że
widział zwłoki siedemdziesięciu dwóch koni, psow i ludzi,
wiszące w świętym gaju ofiarnym w Uppsali - dokończył
Sander.
- No dobrze, ale teraz jesteśmy w Norwegii i mamy
rok tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty pierwszy - stwier-
dził Sveg. - Chce pan przez to powiedzieć, że także i ten
biedak zawisł na drzewie?
- Nie jest to wcale niemożliwe. Na ciele, na dłoniach
i stopach, widać przecież wyraźne ślady po powrozie, choć
co prawda pewności żadnej mieć nie możemy.
- Wokół szyi także są ślady - sucho stwierdził Sveg.
- Tak. Jak pan sądzi, w jakim on mógł być wieku?
- Z pewnością nie był młodzieńcem. Miał około
sześćdziesięciu lat, jeśli wolno mi zgadywać. Ale trudno
jest orzec coś na pewno, zwłoki są tak zmasakrowane. Uf,
nie mam już więcej czasu, by się tym nieszczęśnikiem
zajmować. Wezwano mnie do jednego z domów dalej
w dolinie. Mój dystrykt jest stanowczo za duży. Tam
także wydarzyła się jakaś niezwykła historia. Prawdę
powiedziawszy, nie bardzo zrozumiałem, o czym mówił
posłaniec. Mieszkające tam siostry-dziwaczki twierdzą, że
w ich domu dzisiejszej nocy grasował jakiś duch.
- I to sprawa dla lensmana? - uśmiechnął się Sander,
a Sveg po raz kolejny pomyślał, że młody człowiek
obdarzony jest niespotykanym wdziękiem. Gdyby on,
lensman, miał córkę w odpowiednim wieku, na pewno nie
omieszkałby jej przedstawić. Niestety, w ogóle nie miał
dzieci.
- Właściwie nie, ale te baby domagają się odszkodo-
wania, a wobec tego muszę się tam udać, żeby ocenić
straty - odpowiedział na pytanie.
Sander popatrzył na niego w zamyśleniu.
- Czy mogę z panem pojechać? I tak muszę tu zostać
dłużej, by dowiedzieć się czegoś więcej o zmarłym,
a zabrać się za to mogę dopiero jutro.
- Oczywiście - odparł lensman Sveg. - Jeśli odpowiada
panu jazda moją dwukółką, no i towanystwo Olsena i moje.
- Pojadę z miłą chęcią. Dziękuję za uprzejmość.
Sveg prychnął niezrozumiale. Uważał, że ostatnie, co
można o nim powiedzieć, to to, że jest uprzejmy.
W dwukółce mknącej przez doliny ciągnące się wzdłuż
rzeki Sveg opowiedział nieco więcej o siostrach.
- Te damy są dość histeryczne i agresywne, no i żądają
wygórowanego odszkodowania za coś, co już wcześniej
nadawało się tylko do spalenia w kominku.
- I kto ma zapłacić za to drewno na opał?
- Młodsi krewniacy, którzy akurat przebywali u nich
z wizytą. Kiedy rozpoczęły się akty wandalizmu, w tym
pokoju spała ośmioletnia dziewczynka.
- To chyba jakaś wyjątkowo silna panienka!
- Chyba tak. Rodzice wybierają się w podróż za
granicę, muszą jechać już dzisiaj, bo zamówili miejsce
w hotelu, a biedne dziecko nie ma się gdzie podziać. Nie
mogę pojąć, na co oni liczyli, umieszczając dziecko
w takim domu!
- W jakim domu?
- Te damy są przerażające! Spotkałem je zaledwie kilka
razy, ale gorszych harpu ze świecą szukać. Izolują się od
świata w tym swoim zamku strachów, wkrótce sam się
przekonasz. Wcześniej miały trochę opóźnionego w roz-
woju parobka do pomocy, ale nawet on z nimi nie
wytrzymał. Wszystko trzeba oszczędzać, pieczołowicie
zbierać, zresztą prawdopodobnie chłopak nie dostał nawet
złamanego grosza za swoją pracę. Ludzie w okolicy
nazywają ten dom domem duchów i nikt nie ma ochoty tam
chodzić. Ale jesteśmy już niedaleko, to zaraz za zakrętem.
Sander skorzystał z okazji, by się do czegoś przyznać:
- Wie pan, co zrobiłem, kiedy czekałem na pana?
Wysłałem posłańca, żeby sprowadził kogoś, kogo z pew-
nością zainteresuje ten dom duchów.
- Ach, tak?
- Mhm. To młoda dziewczyna. Nie znam jej osobiście,
nigdy jej nie widziałem, ale mój ojciec zaprzyjaźnił się z jej
dziadem, Viljarem Lindem. Dziewczyna nie ma chyba
jeszcze dwudziestu lat, ale pochodzi z niezwykłego rodu...
- Nie masz chyba na myśli Ludzi Lodu?
- Owszem. Słyszał pan o nich?
Sveg mruknął:
- Sądziłem, że to wymysł przewrażliwionych plotkarek.
- O, nie, oni rzeczywiście istnieją. Ale to znaczy, że
wie pan także o ich nadprzyrodzonych zdolnościach. Ta
dziewczyna o imieniu Benedikte podobno ma szczególny
dar. Jeśli w tym pańskim domu strachów naprawdę
grasuje jakiś duch, ona szybko go odkryje.
- Najpierw sam wszystko sprawdzę. I bardzo proszę,
nie nazywaj tej rozwalającej się chałupy, moją!
Wyjechali za zakręt i Sander Brink szeroko otworzył
oczy ze zdziwienia.
- Mój ty Boże - szepnął. - Myślę, że Benedikte
naprawdę nam się przyda! Niedługo zresztą powinna tu
być, jej dom leży niedaleko stąd.
- Czekałeś na nas dość długo. Czy to znaczy, że ona
może już być w drodze?
- Taką przynajmniej mam nadzieję - odparł Sander
Brink. - Oby tylko była w domu i zechciała przyje-
chać!
Młody Olsen, który musiał siedzieć w dwukółce tyłem
do kierunku jazdy i był z tego powodu urażony, wyciąg-
nął rękę ponad ich ramionami.
- Za nami pędzą konno dwie osoby!
Sander odwrócił się.
- Tak, to mój posłaniec. Razem z nim jest kobieta,
poznaję to po powiewających spódnicach. Dzięki Bogu,
przynajmniej jeden kłopot mamy z głowy. Bez obaw
możemy wstąpić do tego ponurego zamczyska. Ona
poradzi sobie z każdym duchem!
Kiedy nadjechał posłaniec, Benedikte akurat bawiła się
z małą Vanją w domu, w Lipowej Alei. Miała dziewiętnaś-
cie lat, a Vanja, córka Ulvara i Agnety, siedem. Ponieważ
Benedikte była jeszcze dość dziecinna, a poza tym ubóst-
wiała swą przybraną siostrę, świetnie się razem bawiły.
Vanja była drobną i delikatną prześliczną istotką,
Benedikte natomiast nie miała zbyt wielu zewnętrznych
zalet. Była rosłą, niezgrabną dziewczyną o szczeciniastych
włosach, które za nic nie dawały się ułożyć w elegancką
fryzurę. Głos jej brzmiał jak syrena przeciwmgielna,
a wielkie ręce przypominały dwa młoty. W jej twarzy
wyraźnie objawiły się charakterystyczne cechy Ludzi
Lodu, a ponieważ po Henningu odziedziczyła dość grube
rysy, rezultat trudno było nazwać udanym.
Mimo to jednak Benedikte pozyskała sobie niezwykle
wielu przyjaciół. Niektórym może było jej szkoda. "Bied-
na dziewczyna, z takim wyglądem nawet marzyć nie może
o zamążpójściu. Szkoda, bo przecież jest taka miła!
Patrzcie tylko, traktuje Vanję jak młodszą siostrę, chociaż
tak daleko są ze sobą spokrewnione, dziesiąta woda po
kisielu!" Miejscowe plotkarki zawsze miały coś podob-
nego do powiedzenia. Większość ludzi przyjmowała ją
jednak taką, jaka była, nie dostrzegając niczego poza
ciepłem bijącym z oczu i zawsze przyjaznym uśmiechem.
Henning z ulgą dostrzegał, że Benedikte nie odziedzi-
czyła zbyt wielu złych cech, tak typowych dla dotkniętych.
Co prawda we wczesnym dzieciństwie niejednokrotnie
ponosił ją straszliwy gniew, zwłaszcza gdy uznała, że
potraktowano ją niesprawiedliwie. W późniejszych jed-
nak latach na jej życzliwość odpowiadano życzliwością
i dziewczynka już się uspokoiła.
Nikt jednak nie wiedział, co dzieje się w duszy
Benedikte. Nikt nie znał dręczących ją nocą koszmarów.
Kiedy była mała, często z płaczem przychodziła do ojca
i Agnety, szukając u nich pociechy i poczucia bezpieczeń-
stwa. Nigdy jednak o niczym nie opowiadała. Mroczny
świat, w którym przebywała, kiedy dom pogrążał się
w ciszy i ciemnościach, należał tylko do niej. Wędrowała
wtedy wokół strasznych przepaści, wśród tajemnych
czarnych korytarzy, w których nagle pojawiały się przera-
żające istoty, wpatrywały się w nią i znikały. W te noce
poznała wiele tajemnic innego świata, oglądała to, co
ukryte, ale nigdy z niezym się nie zdradziła. Wiedziała
bowiem, że na ziemi nie ma nikogo, z kim mogłaby
podzielić się swymi doświadczeniami.
Wielokrotnie kontaktowała się z przodkami Ludzi
Lodu. To oni wspierali ją i pomagali podczas niebezpiecz-
nych wędrówek myśli, to oni nauczyli ją mądrości. Byli jej
prawdziwymi przyjaciółmi, wiedzieli, ile musi wycierpieć.
Dodawali jej sił, by mogła stawić czoło bezmyślnym
ludziom albo głupim i złośliwym komentarzom na temat
swojej osoby.
Posiadała nadprzyrodzone zdolności. Po części wro-
dzone, jeszcze ukryte, po części te, którymi obdarzyli ją
przodkowie. Siłą Benedikte była zdolność odczytywania
historii przedmiotu przez trzymanie go w dłoniach i inne
podobne niezwykłe umiejętności. W dniu, w którym
ukończyła osiemnaście lat, Henning przekazał jej skarb
Ludzi Lodu, uznał bowiem, że bezpiecznie może już to
uczynić. Benedikte przyjęłą dar w uniesieniu i z nabożną
czcią. Henning jednak wiedział, że córka pilnie studiuje
dawne recepty i eksperymentuje. Pochwalał takie po-
stępowanie, z czasem mogło się jej to przydać.
Henning zatrzymał tylko mandragorę.
Uważał, że może tak zrobić. Kiedyś, całe wieki temu,
wręczył mu ją czarny anioł, by mógł zastąpić Sagę.
Henning był zdania, że dobrze wypełnił swoje zadanie,
a musiało to być właśnie zasługą mandragory. Jak mógł
bowiem poradzić sobie jedenastoletni chłopiec z parą
niezwykłych bliźniąt, którymi przyszło mu się zaopieko-
wać, gdyby nie otrzymał dodatkowego wsparcia?
Tak, ostatnie osiem lat, od roku 1883 do 1891, to były
pomyślne lata dla Ludzi Lodu.
Henning dobrze gospodarował w Lipowej Alei. Mał-
żeństwo z Agnetą, po pierwszym roku jej depresji,
okazało się wyjątkowo szczęśliwe. Bardzo przeżyła gwałt
dokonany przez Ulvara, ale gdy wydała na świat jego
córkę Vanję, odzyskała spokój. W dużej mierze było to
zasługą Henninga. Jego nieustająca życzliwość i zro-
zumienie miały dla niej ogromne znaczenie. Uznał Vanję
za swoje dziecko i w ten sposób miał dwie córki.
Przyrodnia siostra Vanji, jego własna córka, Benedikte
zachwycona była dzieckiem, siostrzyczką, jak ją nazywała.
Lepszą opiekunkę dla małej trudno byłoby znaleźć.
Malin wraz z mężem Perem i synem Christofferem
nadal mieszkała w parafii. Nigdy nie powrócili do Szwecji.
W roku 1889 od jej rodziców, Christera i Magdaleny,
przyszedł list z informacją, że połączyły się dwa rody
szlacheckie, którym Ludzie Lodu towarzyszyli przez
stulecia. Syn Charlotte Posse, Axel Reuterskiold, poślubił
córkę Oxenstiernów, Gabriellę. Koło się zamknęło, służ-
ba Ludzi Lodu u nich też się zakończyła.
Ale w ten letni dzień na dziedziniec Lipowej Alei
wjechał konno mężczyzna i zapytał o córkę Henninga,
Benedikte. Przywiózł ze sobą list od nieznanego Sandera
Brinka, którego ojciec znał jednak ojca Henninga, Viljara.
W salonie zwołano naradę, na którą stawiła się cała
rodzina i obcy przybysz. Owszem, Viljar mógł poręczyć
za Sandera Brinka, bardzo obiecującego młodego nauko-
wca, który niedługo miał skończyć studia na uniwer-
sytecie.
Brink zwracał się do Benedikte z prośbą o pomoc.
Dom, w którym straszy? Między wierszami dało się
wyczytać, że młody człowiek bada jeszcze inną sprawą, ale
nawiedzonym domem mieli się zająć w pierwszej kolejno-
ści i tam właśnie pragnął mieć do pomocy prawdziwego
specjalistę. Kogoś, kto mógłby zdemaskować ziemskich
oszustów i stwierdzić, o co w ogóle w tym wszystkim
chodzi.
Benedikte błagalnie patrzyła na Henninga. Czy będzie
jej wolno pojechać? Nikt nigdy poza najbliższym kręgiem
nie prosił jej o radę, bo Henning nie chciał, by nadużywa-
no jej zdolności, by nie zaczęła odgrywać roli wyroczni dla
ludu.
- Moim zdaniem Benedikte może jechać - rzekł
spokojnie stary Viljar. - Jest już dorosłą panną i tu na
dworze przebywa w zbytniej izolacji. A Brinkowie to
ludzie godni zaufania.
- W dodatku to wcale niedaleko stąd - wtrąciła Belinda.
Henning z rozpaczą myślał o bezmyślnej niegodziwo-
ści, z jaką będzie musiała się zetknąć wśród obcych ludzi
jego ukochana, wspaniała, lecz pod względem powierz-
chowności tak niesprawiedliwie potraktowana przez los
córeczka. Jak jej po dziecitcemu naiwna dusza zdoła
znieść tak bolesną konfrontację?
- No cóż, może i tak - rzekł z wahaniem. - Jeśli
obiecasz, że wrócisz do domu jak najszybciej. Nikt z nas nie
ma czasu, by ci towarzyszyć, inaczej nigdy nie puściłbym cię
samej. Ale jesteś już dość duża, by sobie poradzić, prawda?
Benedikte rozpromieniła się jak słońce i rzuciła ojcu na
szyję.
Henning długo przytrzymywał ją na wyciągnięcie ręki
i poważnie patrzył w oczy. W kącikach ust czaił mu się
czuły uśmiech.
- Najwyższy czas, byś przejęła resztę skarbu - powiedział,
z żalem zdejmując z szyi mandragorę. - Może ci się teraż
przydać, a wiem, że będzie cię chronić. Pilnuj jej dobrze!
Benedikte zaparło dech w piersiach. Pochyliła głowę,
by ojciec mógł założyć czarodziejski korzeń. Dziewczynę
ogarnął nastrój tak uroczysty, że oczy rozszerzyły się jej
i zapłonęły jasnozielonym blaskiem. Kiedy amulet ułożył
się wygodnie na piersi, Benedikte odetchnęła głęboko
z drżącym westehnieniem.
- Mam uczucie, że... że mandragorze jest dobrze
- powiedziała w swój zwykły, nieco naiwny sposób.
- Jakby tu było jej miejsce.
- Tak właśnie myślałem - pokiwał głową Henning.
- Wiecie, że tak naprawdę nigdy nie byłem jednym
z wybranych, a już na pewno nie dotkniętym. Pożyczono
mi ją tylko na pewien czas. - Westchnął. - Szkoda jedynie,
że nagle czuję się, jakbym był zupełnie nagi. Niech was
Bóg prowadzi, obie, ciebie, moja córko, i ciebie, alrauno
wierny towarzyszu naszego rodu.
W swej tajemniczej pieczarze zadowolony Tengel Zły
uśmiechnął się z nadzieją.
Wszystko toczyło się tak, jak zaplanował, a więc nadal
mógł z oddali sterować losami ludzi.
Ale musiał przyznać, że trudno mu było wysłać Benedikte
tam, dokąd chciał. Wymagało to ogromnego natężenia siły
myśli, skoncentrowania się wyłącznie na kierowaniu innymi.
Czuł się zmęczony. Później, gdy się na dobre obudzi
nic nigdy nie będzie w stanie go zmęczyć. Teraz jednak
zmuszony jest działać w bardzo trudnych warunkach, nie
może być obecny w danym miejscu, nie może widzieć ani
słyszeć ludzi bezpośrednio. No i przecież pogrążony jest
we śnie, który przytępia mu zmysły, ogarnia myśli. O ileż
bardziej musi się wysilać, by zaprowadzić tego ludzkiego
robaka tam, gdzie chce.
Określenie "ludzki robak" nieprzyjemnie mu się koja-
rzyło. Tak właśnie bogowie i duchy Taran-gai nazwały
jego, j e g o, wtedy gdy odnalazł drogę do groty zła.
Podróż tę wspominał ze strachem i obrzydzeniem. Strasz-
liwa wędrówka poprzez korytarze zła. Aby przez nie
przejść, by dotrzeć do ciemnej wody, nie mógł wykazać
się ani jednym dobrym czy miłosiernym uczynkiem
w całym swym wczaśniejszym życiu.
Nie uczynił niczego dobrego na tym świecie. Na
szczęście, inaczej skończyłby jak te stworzenia, których
nędzne resztki spotkał na drodze i których kości z pogardą
rozrzucił kopniakiem. On, tylko on, jedyny ze wszystkich
ludzi dotarł do źródeł zła. Ale, ach, jak wiele go to
kosztowało! Własny krzyk bólu, jaki wydał z siebie, gdy
osiągnął cel, ciągle dźwięczał mu w uszach.
Ale warto było. Był teraz panem całej ziemi.
Gdyby tylko mógł jak najprędzej stąd wyjść!
ROZDZIAŁ IV
Benedikte ze zdumieniem przechadzała się po nawie-
dzonym domu. Przybrała postawę wyczekującą. Gdyby
ujrzał ją teraz ojciec, Henning, być może zrozumiałby
córkę, nikt bowiem nie znał Benedikte lepiej od niego,
choć i on nie wiedział nic o jej świecie z męczących snów.
Z zachowania dziewczyny wyczytałby jednak, że ten dom
ma... jak to nazwać? "Atmosferę"?
Wiele osób w napięciu przyglądało się jej poczyna-
niom. Trzy właścicielki obserwowały ją z jawną niechęcią,
słały kose spojrzenia i ostre słowa o ciekawskich pannach.
Martinsenowie, z niecierpliwością przestępujący z nogi na
nogę w oczekiwaniu na pozwolenie odjazdu, patrzyli ze
zdumieniem. Sveg nastawiony był sceptycznie, Olsen
traktował ją z pogardliwą nonszalancją zarozumiałego
znawcy, a Sander Brink był rozczarowany.
Wiele słyszał o Benedikte i zbudował sobie w wyobra-
źni jej obraz. Spodziewał się eterycznej istoty, od której
bije aura tajemniczości. Benedikte okazała się zupełnie
inna. Była tak wysoka, że Olsen, patrząc na nią, musiał
zadzierać głowę, a Sander, kiedy stali naprzeciw siebie,
mógł spoglądać jej prosto w oczy. Ciało miała niezgrabne,
twarz szeroką jak u Eskimosa, o skośnych, jakby mongol-
skich oczach, ale wypisaną na niej miała dobroć, życz-
liwość, bez odrobiny nawet demoniczności, jakiej spo-
dziewał się u kobiety obdarzonej zdolnością jasnowidze-
nia.
Sama Benedikte nie śmiała spojrzeć w jego stronę. Nie
pozwalał jej skoncentrować myśli. Nigdy jeszcze nie
spotkała tak pociągającego mężczyzny, a świadomość, że
ona jest dla niego nikim, była okrutnie bolesna. Gdyby jej
pozwolono, usiadłaby w ciemnym pokoju i patrzyła na
niego, oświetlonego promieniem światła. Nie widziana
przez niego, syciłaby oczy, zatopiłaby się w kontemplacji
tego zjawiska, rozkoszowała każdą linią jego ciała, każdym
ruchem, każdym wypowiedzianym przez niego słowem.
Musiała się jednak zająć czym innym, nie mogła mu
pokazać swojej twarzy. Czasami człowiek odczuwa po-
trzebę ukrycia swojego oblicza, teraz to zrozumiała.
Odetchnęła głęboko, starając się nie pamiętać, że on na
nią patrzy, i skoncentrowała się na domu.
Bardzo ważna była dziewczynka.
Benedikte przykucnęła przed Sidsel i ujęła jej ręce
w dłonie. Dziecko zachowywało się z rezerwą, ale nie było
wystraszone.
- Słyszałaś kroki na piętrze? - spytała cicho.
Sidsel kiwnęła głową. Ciotki starały się podsłuchać
rozmowę, ale Benedikte celowo mówiła tak, by jej nie
słyszały. Zauważyła, że wrogo odnoszą się do dziew-
czynki.
- Na pewno sobie z tym poradzimy - zapewniła małą,
by ją uspokoić. Zawsze miała dobre podejście do dzieci.
- Oczywiście nie możesz tu zostać, postaramy się znaleźć
dla ciebie inne miejsce, ale najpierw przez jakiś czas
musimy tu pobyć. Sądzę jednak, że nie będziemy zmuszeni
nocować.
Zauważyła, że szczupłe ciało dziewczynki rozluźniło
się, jakby odetchnęła z ulgą.
- Nie bój się - powiedziała Benedikte. - Przez cały
czas będę przy tobie, nie opuszczę cię nawet na chwilę.
Wiedziała, że musi postępować dyplomatycznie, a zda-
wała sobie sprawę, że nie jest tojej najmocniejszą stroną,
była wszak taka otwarta i szczera, nie potrafiła działać
z premedytacją. Przeczuwała jednak, że ciotki mogą
okazać się bezlitosne. Już wcześniej stoczyły ciężką
wewnętrzną walkę. Myśl o policji w ich domu wstrząsnęła
nimi głęboko, choć jednocześnie świadome były, że nie
dostaną ani grosza odszkodowania za zniszczone rupiecie,
jeśli nie zgłoszą sprawy władzom. Poza tym Ove i Guri
Martinsen kategorycznie domagali się wyjaśnień, nie
zgadzali się też na pozostawienie córki w miejscu, w któ-
rym tak okropnie straszy. Urażone do głębi ciotki
oświadczyły, że nigdy przedtem żaden duch się tu nie
pokazywał, a więc to na pewno sami goście przyciągnęli ze
sobą zjawy. Oburzeniem napełniał je widok obcych ludzi
wbiegającyeh i wybiegających z ich domu, a Benedikte
w ich oczach była osobą, na której widok wzrusza się
ramionami lub drwiąco uśmiecha.
A Sidsel najwyraźniej starała się coś przemilczeć...
Nie chciała spojrzeć Benedikte w oczy, kiedy zaczęły
mówić o dźwiękach dobiegających z piętra.
No cóż, to może poczekać. Najpierw ciotki.
Benedikte starała się zapomnieć o tym, jak wygląda
w oczach Sandera Brinka, z przymusem uśmiechnęła się
do trzech budzących lęk dam.
- Panno Martinsen - zwróciła się do Beate, najmłod-
szej i być może najmilszej z ciotek. - Jeśli mi będzie
wolno, chciałabym później porozmawiać ze wszystkimi
trzema paniami. Na pewno panie mają wiele cennych
informacji. Najpierw jednak muszę pomówić z rodzicami
Sidsel, bo oni przecież powinni już wkrótce wyjechać.
Gdybyście więc były tak uprzejme i poszły do swoich
pokoi... Postaram się, by to nie potrwało długo.
Czy wyraziła się dostatecznie dyplomatycznie? Chyba
nie, bo odeszły wyraźnie obrażone, że ktoś śmie im
rozkazywać w ich własnym domu.
Benedikte skierowała się do Ovego i Guri Manin-
senów, nadal starając się nie patrzeć na Brinka, który stał
razem z lensmanem i jego pomocnikiem. Bała się, że kiedy
pomyśli o urodziwym młodzieńcu, zaraz się zarumieni.
- Czuję się trochę niepewnie - wyznała małżonkom.
- Ten dom kryje w sobie tyle niezwykłości. Są tu
przynajmniej trzy elementy, które zwróciły moją uwagę.
Ach, gdyby potrafiła wyrażać się w sposób elegancki
i uczony, ale Benedikte nigdy się tego nie nauczyła. Była
prostą istotą, której dusza skrywała całe morze uczuć.
- Po pierwsze, ten bałagan w burym salonie...
Nie, tak nie powinna mówić. Prędko się poprawiła:
- W brunatnym salonie. Po drugie, tajemnicze kroki
na piętrze. I, panie lensmanie, mówił pan, że ktoś
z zewnątrz kilkakrotnie widział jakieś mgliste światełko
na górze. A po trzecie, jest tu jeszcze coś, trudno mi
powiedzieć co. Nie rozumiem tego...
Zatopiła się w myślach. Coś ogromnie ją irytowało, bo
powinna wyczuwać, skąd się to bierze, a niestety tak nie
było. Jakiś obcy element...
- Myślisz o tym odcisku zwierzęcej łapy? - cicho
zapytał lensman Sveg. Nie bardzo wiedział, jak ma się
odnosić do tej dziewczyny, ale wydawała się taka szczera
i ufna, że wcale nie miał zamiaru z niej drwić.
- Co takiego? - ocknęła się. - Zwierzęca łapa? Nie. Już
prawie na pewno wiem, co wydarzyło się w brunatnym
saloniku, ale najpierw chciałabym to sprawdzić. Mała
Sidsel, niestety, musi w tym uczestniczyć. Jeśli chce, mogę
przez cały czas trzymać ją za rękę.
Martinsen niecierpliwie dreptał w miejscu.
- Ale my naprawdę musimy już iść, inaczej się
spóźnimy...
- Ach, ależ oczywiście - powiedziała Benedikte. Pode-
szła do pani Maninsen i wzięła ją za rękę. - Proszę się nie
martwić o Sidsel, nie stanie się jej żadna krzywda.
- Umilkła, ale nadal trzymała dłoń Guri w swojej i długo
spoglądała na nią z powagą. - Wyczuwam, że nie potrafi
pani sobie poradzić ze sobą, pani Mattinsen. Ale to
całkiem zbyteczne zmartwienia. Dręczy panią zazdrość,
ale zupełnie bez powodu.
- Przez cały czas to powtarzam! - wykrzyknął Ove
wzburzony. - Wymyślasz sobie nie wiadomo co, Guri.
- To nie jest do końca prawda - zaprotestowała
Benedikte, puszczając rękę Guri i zwracając się do jej
męża. - Kiedy przyjechałam i witałam się z wami, bardzo
wiele mogłam wyczuć. Pan ogląda się za dziewczętami, ale
tylko w ten lekkomyślny sposób, w jaki robi to wielu
mężczyzn w pańskim wieku. Ma pan ochotę jedynie na
mały flirt, na nic więcej. Jest pan dość lojalny w stosunku
do żony. Jedźcie teraz na wakacje, ale uważam, że
powinniście zacząć więcej myśleć o Sidsel. Ona potrzebuje
was obojga. Czy nie dostrzegacie wiecznego lęku i niepe-
wności w jej oczach? Bardzo się kłócicie, prawda?
- Na miłość boską, co z ciebie za dziewczyna? - oprys-
kliwie zaczął Ove, ale w porę zapanował nad sobą.
- Dobrze, dobrze, postaramy się uporządkować nasze
życie, ale chyba nie o tym mieliśmy mówić, czyż nie tak?
- Ach, oczywiście. Przepraszam - zreflektowała się
Benedikte i skinęła głową na pożegnanie. Zwróciła się do
lensmana. - Sądzę, że należy zacząć od piętra. Jak można
się tam dostać?
- Pytałem już o to, ale siostry twierdzą, że tam nie ma
wejścia. Powiadają, że piętro nie było używane od wielu,
wielu lat.
Na buzi małej Sidsel, opuszczonej przez rodziców
i dlatego trzymającej się w pobliżu tej sympatycznej
Benedikte, odmalowało się niedowierzanie. Benedikte
uważnie popatrzyła na dziewczynkę.
- Słyszałaś kroki na górze, tak było?
- Tak - szepnęła Sidsel. - Jestem pewna, przysięgam!
- Wierzę ci. Ale... nie opowiedziałaś mi wszystkiego,
prawda?
Sidsel w odpowiedzi oblała się rumieńcem.
Benedikte, wyczulona na nastroje innych, odprowadzi-
ła ją na bok, z dala od mężczyzn.
- Co to było? Mnie możesz powiedzieć. Zrozum, ja
muszę to wiedzieć.
- Nie, to takie paskudne!
- To już zrozumiałam. Szepnij mi do ucha, nikomu
o tym nie powiem.
Po długiej chwili wahania Sidsel, osłaniając rączkami
ucho Benedikte, z wypiekami wstydu na twarzy szepnęła:
- Słyszałam łóżko, które skrzypiało.
- Tak, jakby tam na górze ktoś mieszkał?
Dziewczynka głośno przełknęła ślinę.
- Nie, to były takie okropne łóżkowe dźwięki.
Benedikte zmarszczyła brwi.
- Chcesz powiedzieć...? Takie, kiedy ludzie się kocha-
ją?
- Nie wiem - szepnęła Sidsel. - Może to właśnie robią.
Nie wiem.
- Och, oczywiście, przecież masz dopiero osiem lat.
Ale dziękuję, że zechciałaś mi to powiedzieć. Nikomu
tego nie zdradzę.
Tak, była pewna, że nikomu tego nie wyjawi. Bo
chociaż Benedikte znała oczywiście tajemnice erotyki,
wiedziała, że jest to świat, który na zawsze pozostanie dla
niej zamknięty. Została stworzona do przyjaźni i oddania,
żaden mężczyzna nigdy nie zainteresuje się nią na tyle, by
chciał spędzić z nią noc. Dawno już to zrozumiała
i zaakceptowała. Do tej pory nie miało to dla niej
większego znaczenia, ale też nigdy wcześniej nie spotkała
kogoś takiego jak Sander Brink.
Nie, nie miała zamiaru opowiadać o przeżyciach Sidsel.
Zastanawiała się jednak, co to może znaczyć. Za-
mknięte, odgrodzone piętro i dobywające się stamtąd
takie dźwięki?
- Czy naprawdę nie można dostać się na górę?
- zapytała, wstając z kucek i powracając do mężczyzn.
- Tak przynajmniej twierdzą mieszkanki - odparł
lensman Sveg.
- A gdzie są schody?
- Tutaj, za tymi drzwiami. Drzwi są, rzecz jasna,
zamknięte, ale kiedy straszne cioteczki nie będą stały nam
na drodze, sądzę, że jakoś je otworzymy. Olsen, ty znasz
takie sztuczki. Najwyższy czas, byś się do czegoś przydał,
nie tylko jak dzień długi stał i pouczał mnie.
Młody zarozumiały Olsen wyglądał na urażonego, ale
wyciągnął z kieszeni pęk kluczy. W krótkim czasie udało
mu się otworzyć zamek.
Benedikte uchyliła drzwi z nadzieją, że ciotki nie
usłyszą przeraźliwego zgrzytu.
Gdy drzwi się otwarły, w nos buchnęło im zatęchłe
powietrze. To, co zobaczyli za drzwiami, wywołało na
twarzy Benedikte grymas obrzydzenia.
Schody całkiem się zapadły. Na podłodze w bezładnym
rumowisku leżały przegniłe belki i resztki stopni, a wyso-
ko, prawie pod sufitem, zwisało to, co jeszcze z nich
zostało. Zrujnowane schody przypominały ogromne,
nigdy nie pielęgnowane zęby. Powyżej czarną jamą ział
ogromny hall, przesłonięty zasłoną pajęczyn.
- Dosyć - mruknęła Benedikte i zamknęła drzwi. - To
mi wystarczy.
Następnym jej posunięciem była rozmowa z trzema
siostrami.
Sander Brink zabrał małą Sidsel na daleki spacer, żeby
dziewczynka nie musiała przebywać w strasznym domu
dłużej niż trzeba. Lensman jednak i jego ogon - Olsen,
towarzyszyli Benedikte przy rozmowie ze starymi harpiami.
Napotkali nieprzebyty mur niedowierzania i uporu.
Nikt nie miał sił, by rozmawiać z każdą z sióstr osobno,
poproszono więc do salonu wszystkie trzy naraz.
- Tutaj, w tym domu, nigdy nie straszyło - z godnoś-
cią oświadczyła wysoka, chuda Agnes. - Dziewczynka ma
chorą wyobraźnię.
- Podobno kilkakrotnie widywano światełko na pięt-
rze? - zapytał Sveg przymilnym głosem.
- Ludzie gadają o nas tyle podłych rzeczy - powiedzia-
ła Gerd, a brosza z kameą zatrzęsła się urażona. - Jakby
trzy bezbronne kobiety nie mogły żyć w spokoju. I to
tylko dlatego, że nie chcemy przestawać z byle kim!
Schody zaczęły się walić dwadzieścia pięć lat temu. Od
tamtej pory nikt tam nie chodził. Nie było zresztą takiej
potrzeby, tak przyjemnie urządziłyśmy się na dole.
- Czy panie odziedziczyły ten dom?
- Tak, nasz drogi ojciec kupił go w młodości. Staramy
się zachować go z należytym pietyzmem.
Benedikte pomyślała w duchu, że jest pewna różnica
między zachowywaniem starych rzeczy a niedotykaniem
ich, tak że popadają w ruinę.
Beate zlizała z palców czekoladę.
- Nie jest nam łatwo. Jesteśmy samotnymi, ubogimi
kobietami, żyjemy tylko z naszych skromnych oszczędno-
ści.
Lensman zmienił temat:
- Wieczorem, po tym jak panna Benedikte zbada
niecodzienne zjawisko w brunatnym salonie, zabierzemy
stąd dziewczynkę. Dla obu stron chyba będzie najlepiej,
jeśli mała Sidsel nie zostanie tu dłużej.
- Wcale nie chcemy, by takie straszne dziecko przeby-
wało w naszym domu! A w dodatku pan twierdzi, że nie
możemy liczyć na odszkodowanie, które nam się należy za
zniszczenie naszych drogich starych mebli!
- No, co nieco już panie dostały za dziewczynkę
- cierpko zauważył Sveg.
Po nie kończących się dyskusjach ciotki zostały zmuszone
zwróuć Martinsenom połowę pieniędzy. Oddania pozostałej
części stanowczo odmówiły, bo przecież dziewczynka spała
tu już jedną noc, no i pamiętać trzeba o wszystkich
potłuczonyeh szybach i połamanych sprzętach!
Rozmowa utknęła w martwym punkcie, z ulgą więc
przyjęli Sandera i Sidsel wchodzących przez furtkę.
Wszyscy oprócz ciotek wyszli im na spotkanie. Benedikte
starała się ukryć uśmieeh szczęścia, który wypływał jej na
usta, gdy patrzyła na młodzieńca.
Spróchniałe deski na werandzie groźnie zatrzeszczały,
kiedy wszyscy się tam spotkali.
- Nie dotykaj tej kolumienki - ostrzegł Sveg Olsena.
- Jeden nieostrożny ruch i zostaniemy żywcem po-
grzebani pod kupą starych desek.
Benedikte spojrzała w górę i przyznała mu rację.
- Muszę wam powiedzieć, że szkoda mi tych trzech
starych dam - rzekła cicho. - Wyobraźcie sobie życie
w takiej samotności i ubóstwie, w nawiedzonym domu.
- Żałować? Ich? - szeptem obruszył się lensman. - O
one już potrafią zatroszczyć się o siebie. Chytrzejszych bab
ze świecą szukać, targują się o wszystko, wszystkiego chcą
za darmo, tak słyszałem. I kochają ten dom. Są do niego
przywiązane z jakimś paskudnym sentymentalizmem.
Dom ich dzieciństwa, w którym mieszkali ich drodzy
rodzice, i tak dalej, i tak dalej. O, nie, nie należy mieć dla
nich żadnego współczucia!
Kiedy zjedli obiad - nieokreślone danie bez smaku
- i słono za to zapłacili, zapadł już zmierzch. Lensman
wyjaśnił skwaszonym damom, że teraz powinny udać się
do swoich pokoi, gdyż Benedikte postara się ustalić, co też
wyprawia się w brunatnym salonie.
Benedikte już wcześniej ofiarowała swą pomoc
przy zmywaniu, ale tę propozycję ciotki odrzuciły
jednogłośnie. Kuchnia była jednym ze świętych po-
mieszczeń domu, nikomu obcemu nie wolno było
tam wtargnąć.
Ciotka Agnes surowo popatrzyła na lensmana.
- A jeśli cokolwiek jeszcze ulegnie zniszczeniu w na-
szym pięknym salonie, pańskim obowiązkiem będzie
wynagrodzić nam szkody!
Wyglądało na to, że wszystkie trzy mają na to nadzieję.
Najwyraźniej aż tak mocno nie były przywiązane do
rodzinnych skarbów.
Gdyby tylko Benedikte mogła jasno określić to, co
plątało się jej w zakamarkach podświadomości! Musiało
tu kryć się coś jeszcze. Coś, co nie pasowało do całości,
a było niebywale istotne.
W drzwiach do brunatnego salonu Sidsel nagle się
zaparła. Nie chciała ruszyć dalej nawet na krok.
- Nie! Nie wejdę do tego pokoju!
- Możesz usiąść tuż przy drzwiach - uspokajała ją
Benedikte. - I...
W końcu musiała napotkać wzrok Sandera. W oczach
jej pociemniało.
- I może Sander zostanie przy tobie.
Jeśli poczuł się zawiedziony, że zredukowano go do roli
niańki do dziecka, przynajmniej tego nie okazał. Uśmiech-
nął się tylko do Benedikte tym swoim uśmiechem, któremu
trudno się było oprzeć, i przygarnął Sidsel do siebie.
- Oczywiście! Chodź, usiądziemy sobie tutaj cichutko
jak myszki, a jeśli coś się zacznie dziać, to uciekniemy,
dobrze?
Sidsel w milczeniu skinęła tylko głową.
Pokój po ostatnich wydarzeniach uładzono, posprząta-
no skorupy, a meble ustawiono na dawnych bezsensow-
nych miejscach. Trzy wzburzone siostry zatrudniły do
tego Olsena, wielce przy tym cierpiącego w poczuciu
urażonej godności.
Widoczny pozostał jedynie odcisk na ścianie, no
i oczywiście kilka dziur w szybach. Lensman przystanął
zapatrzony w ślad łapy i w zamyśleniu potrząsnął głową.
- Chyba nie mam ochoty spotkać się z właścicielem
takiego odnóża - powiedział do Benedikte.
- Jeszcze się pan nie zorientował, skąd wziął się ten
ślad? - odparła zdumiona. - Sądziłam, że wszystko już
jasne.
Lensman popatrzył na nią zagniewany.
- Nie jestem jasnowidzem.
Benedikte już miała na końcu języka, że potrzeba tu
tylko trochę prostej logiki, ale kiedy zorientowała się, że
także Sander Brink i Olsen przyglądają jej się z wy-
czekiwaniem, powstrzymała się od powiedzenia czegokol-
wiek. Nie chciała podawać w wątpliwość ich inteligencji.
Sidsel siedząca na kolanach u Sandera drżała na całym
ciele. Benedikte bardzo współczuła dziewczynce, ale jej
obecność była absolutnie konieczna.
Benedikte unikała spoglądania na Sandera, ale każdym
nerwem wyczuwała jego bliskość. Jego fantastyczna
ujmująca osobowość działała na nią dosłownie paraliżują-
co i właściwie wolałaby, by go tu w tej chwili nie było.
Przy nim nie mogła się skoncentrować tak, jak by tego
chciała.
Poprosiła, aby do oświetlenia pokoju użyto lampki
z osłonką na płomień, nie chciała ryzykować zaprószenia
ognia wśród tych rupieci. Gabinet strachów ukazał się
w całej swej grozie. Zastawione meblami pokoje często
dają wrażenie miłej przytulności, ale ten wydawał się
nieprzyjemny, zimny.
Benedikte, lensman i Olsen usiedli nieco dalej, w głębi
pomieszczenia, by mieć widok na całość. Dziewczyna
zawołała do dwójki siedzącej przy drzwiach:
- Powiedzcie nam od razu, jeżeli zauważycie coś
szczególnego!
- Możemy rozmawiać tak głośno?
- Oczywiście, to w niczym nie przeszkadza.
Umilkli i już tylko czekali. Upływały minuty, dom
pogrążony był w ciszy. Siostry Martinsen najwyraźniej
poszły już spać. Sidsel ziewała.
Nagle lensman Sveg zobaczył, że Benedikte ledwo
dostrzegalnie przekręciła głowę. Nasłuchiwała, jakby
wyczuwając coś w pokoju.
Nawet Sander, mimo tak znacznej dzielącej ich odleg-
łości, zauważył jej reakcję.
Wszyscy oprócz Sidsel zastygli w oczekiwaniu. Nic
jednak się nie wydarzyło. Lensman rozluźnił się i wyciąg-
nął z kieszeni fajkę, chcąc nabić ją tytoniem.
W tej samej chwili jakaś siła wyrwała mu ją z rąk
i przetzuciła na drugi koniec pokoju. Fajka uderzyła
o ścianę i rozprysnęła się na tysiąc kawałeczków.
Jednocześnie ciężkie lustro z konsoli uniosło się
w powietrze i z hukiem runęło na podłogę.
- Benedikte! - zawołał Sander Brink. - To chyba
poltergeist!
- Och, oczywiście! - odparła przekrzykując hałas.
- Wyprowadź stąd dziewczynkę, szybko! Nie musimy już
oglądać niczego więcej.
Zanim jednak dotarli do wyjścia, ujrzeli, że jeden ze
stołów unosi się wysoko. Teraz już wszyscy wiedzieli,
skąd wziął się odcisk łapy na ścianie.
Sidsel nie przestawała płakać. Benedikte poprosiła
Olsena, by natychmiast zawiózł dziewczynkę do poblis-
kiego zajazdu i tam zostawił ją na noc. Sam mógł wracać
zaraz, jak tylko załatwi sprawę noclegu.
Usłyszeli, że w salonie znów coś ze świstem przecina
powietrze i roztrzaskuje się o ścianę.
- Poltergeist - powtórzył Sveg zamyślony. - Czytałem
o tym, ale nie mam pojęcia, co to naprawdę jest. "Geist"
znaczy "duch", prawda?
- "Duch" albo "zjawa" - odparł Sander. - Ale
poltergeist nie jest żadną zjawą, to fenomen, zjawisko
fizyczne. Jakaś siła.
Ze zdumieniem obserwowali Benedikte. Zaskoczona
dziewczyna przysłuchiwała się piekielnemu hałasowi do-
biegającemu z brunatnego pokoju.
Wszyscy troje podeszli bliżej drzwi.
- Jakimż idiotą się okazałem - westchnął lensman.
- Nie zauważyłem Iwich łap na nodze stolika.
- W tym zatłoczonym pokoju trudno było cokolwiek
dostrzec - odparła Benedikte roztargniona.
Okrągły stolik, który akurat stał przy drzwiach,
wspierał się na jednej tylko nodze, zakończonej niezwykle
wymyślnie rzeźbionymi łapami z pazurami. Zmierzyli
wzrokiem odległość między nim a znakiem na ścianie.
- Niezły skok jak na lwa - powiedział Sveg. - Uwa-
żasz, że stolik naprawdę pofrunął aż tak wysoko?
Uchylił się przed jakąś figurynką, która jego właśnie
obrała sobie za cel.
- Dla poltergeista to kaszka z mlekiem - oznajmił
Sander. - Ale powiedz, Benedikte, co cię tak bardzo
niepokoi?
Poprowadziła ich w nieco bezpieczniejszy kąt.
- Nie mogę tego pojąć. Jeśli występuje poltergeist, ma
to na ogół związek z nadzwyczaj silnym napięciem.
Niektórzy ludzie uwalniają olbrzymią energię, tkwiącą
w pomieszczeniach takieh jak to. Wówczas powstaje to,
co nazywamy zjawiskiem poltergeista.
- Ach, tak! - Sander spoglądał na nią oczyma błysz-
czącymi zainteresowaniem. - Mała Sidsel?
- Tak. Tak właśnie sądziłam. Ale sami zobaczcie, nie
ma jej już tutaj, a awantura trwa. Wierzcie mi, przez eały
czas czułam, że tkwi tu jakaś obca siła. I nie chodzi mi
wcale o poltergeista.
- Wiem - zapewnił Sander. - Jest tu coś, co jakby ci
przeszkadza.
Spokojnie spojrzała mu w oczy.
- Właśnie. Wydaje mi się, że to ta siła wywołała
poltergeista, nie sama Sidsel. Ach, mój Boże, poleciała cała
półka z porcelaną!
- Nie przejmuj się! Jak możemy to powstrzymać?
- Ponieważ nie skończyło się to, kiedy Sidsel odeszła,
musimy znaleźć źródło tej siły. Bez wątpienia znajduje się
w środku.
- Lepiej będzie się zabezpieczyć - stwierdził lensman
naciągając kurtkę na głowę. - Ale to zaczęło się dopiero
wczoraj w nocy, prawda?
- Chyba tak, sądzę, że ciotki by nie pozwoliły, by ich
skarby niszczono w taki sposób - odpowiedział Sander.
- A to znaczy, że mimo wszystko cała ta awantura ma
związek z dziewczynką. O, mała zapomniała zabrać
płaszczyka, leży tam na krześle.
- Płaszczyk! - powtórzyła Benedikte z nagłym entuz-
jazmem. - Musimy go stamtąd wydostać. Auu!
Fotel pchnięty z wielką siłą zatrzymał się na jej nodze.
Sander błyskawicznie rzucił się do przodu i chwycił
płaszcz dziewczynki.
- Chodźcie, wyjdźmy na werandę - zaproponował.
Usłuchali go pospiesznie. Nagle zorientowali się, że za
nimi panuje absolutna cisza.
- A więc to tak! - stwierdziła Benedikte. - To jednak
ten płaszczyk.
- Ale zjawisko powtórzy się chyba w każdym miejscu,
gdzie z nim pójdziemy?
- Nie sądzę. To właśnie w tym pokoju napięcia były
tak silne. Dlaczego, nie wiem, to zresztą bez znaczenia
- odparła. - Istotny jest płaszczyk, który uwolnił te
napięcia.
Przeszli przez spróchniałą werandę i usadowili się na
schodkach prowadzących do zapuszczonego ogrodu.
Otoczył ich czarodziejski mrok letniej nocy; trudno było
właściwie rozróżnić, co jest czym. Ale Sveg miał przy sobie
świecę i w jej blasku zaczęli oglądać starannie płaszcz.
- Zwykły, mały dziecięcy płaszczyk - oznajmił San-
der. - Niezłej jakości, chyba dość nowy...
Zaczął starannie przeszukiwać kieszenie, najpierw jed-
ną, potem drugą. Nagle jego dłoń znieruchomiała, zaraz
potem wyciągnął ją, coś trzymając.
- Zobaczcie! Co to jest?
- Jakaś duża moneta? - zdziwił się Sveg. - Nie, z boku
ma dziurkę.
Benedikte wyciągnęła rękę, chcąc dotknąć znaleziska.
Przerażona cofnęła ją z powrotem.
- Sparzyłam się - szepnęła.
Patrzyli na nią zdumieni. Sander przytrzymywał mone-
tę w górze, a Sveg oświetlił ją latarką.
- Wygląda na medalion - stwierdził Sander. - Albo
talizman. - Obrócił krążek w dłoniach. - Tu jest jakiś
wzór... Co to może być?
Obaj, lensman i Sander, drgnęli przestraszeni.
- Czy ja już tego gdzieś nie widziałem? - w zadumie
zapytał Sveg.
- Ależ oczywiście, to te same znaki, te same symbole,
co na plecach tego zmarłego mężczyzny - odrzekł
podniecony Sander.
- A to znaczy, że między znalezionymi zwłokami
a strachami w tym przeklętym domu jest jakiś związek!
- Nie - zaprotestowała Benedikte. - To, że talizman
znalazł się właśnie tutaj, to tylko przypadek. Pytanie, skąd
Sidsel go ma.
- Masz rację - zgodził się Sander, a dziewczyna
poczuła się jak w siódmym niebie, zachwycona tym, że on
tak siedzi przy niej i słucha, co mówi, jakby ona naprawdę
się liczyła. I nic nie znaczy to, że jest taka brzydka
i niezgrabna.
- Musimy pomówić z Sidsel.
- Na pewno już śpi - orzekł lensman. - Trzeba
poczekać do jutra rana.
- Tak, tak - pokiwała głową Benedikte. - Zwłaszcza
że mam ochotę wyjaśnić jeszcze coś innego.
- Co takiego?
- Te kroki na piętrze. I...
Urwała. Nie mogła wyznać mężczyznom, co jeszeze
Sidsel usłyszała w nocy.
- Masz rację - powiedział lensman wstając. - Jak
myślisz, co jest tam na górze?
- Nie wiem. Wyczuwam tylko, że ten dom ma
niezwykle złą atmosferę.
- Tyle to i ja mogę powiedzieć, nie będąc wcale
ekspertem w tej dziedzinie. Ale jak masz zamiar tam się
dostać? Pofruniesz?
- Nie, to wcale nie będzie potrzebne - wtrącił się
Sander. - Przyjrzałem się domowi z zewnątrz, kiedy na
dworze było jasno. Tuż przy kuchni jest jeszcze jedno na
pozór niczemu nie służące okienko, a na piętrze, ukośnie
w stosunku do pierwszego, następne. Podejrzewam, że są
to drugie schody.
- Jeśli one są w takim samym stanie jak tamte, to nie
mam zamiaru się po nich wspinać. Benedikte przypo-
mniała sobie straszliwe schody i przeszedł ją dreszcz.
- Nie, wy musicie zostać tutaj i przytrzymać ciotki
w najgorszym razie nawet siłą. A gdyby mnie okazała się
potrzebna wasza pomoc...
- Ależ nie możesz tam iść całkiem sama, oszalałaś,
dziewczyno? Sander będzie ci towarzyszył, a ja zagrodzę
drogę potworom.
- Nie - gwałtownie zaczęła Benedikte. Nie chciała, by
Sander z nią szedł, bo co będzie, jeśli odkryją coś... coś
nieprzyzwoitego? Ale co nieprzyzwoitego mogło znaj-
dować się na pustym, nie zamieszkanym piętrze? Poddała
się. Uznała nawet, że właściwie nie ma ochoty na wyprawę
w pojedynkę.
- Gdybyście mnie potrzebowali, to zawołajcie - po-
wiedział lensman Sveg. - Choć co prawda muszę przy-
znać, że nie bardzo wiem, jak aresztować ducha.
Benedikte uśmiechnęła się niepewnie. Uznała, że jak
dla niej sytuacja staje się nieco zbyt skomplikowana.
Jej nastroju nie polepszył wcale fakt, że Sander, błędnie
odczytując jej wahanie i pragnąc ją pocieszyć, położył jej
dłoń na ramieniu. Taki gest był dla niego rzeczą jak
najbardziej naturalną; wyrósł w środowisku, gdzie kon-
takt cielesny, uściski, pocałunki i delikatne pieszczoty
należały do codzienności. Mieszkańcy Lipowej Alei nato-
miast byli ze sobą bardzo blisko związani, ale rzadko
objawiało się to czymś więcej niż ciepłym, pełnym
zrozumienia spojrzeniem czy pomocą w potrzebie. Nie-
często się obejmowano, jedynie przy bardziej uroczystych
okazjach, podczas pożegnania lub chcąc okazać wdzięcz-
ność.
Dlatego właśnie Benedikte odebrała gest Sandera
w sposób szczególny i przestała odróżniać rzeczywistość
od wybujałych romantycznych marzeń.
Dotknął mnie! Jego dłoń spoczęła na moim ramieniu,
obejmował mnie, nadal to czuję, nawet przez materiał
czuję ciepło jego pieszczoty. Obejmował mnie, a to
znaczy, że musi mnie lubić!
A może nie? Może tylko zrobiło mu się mnie żal? Ale
wspomnienia jego ręki na moim ramieniu nikt mi nie
odbierze. Na zawsze pozostanie w mojej pamięci.
Usiłowała uspokoić bijące jak szalone serec, ale czy
mogła tego dokonać?
Benedikte była po same uszy beznadziejnie zakochana
w chłopaku, o którym śniły setki dziewcząt i ktciry mógł
mieć każdą, którą chciał, wystarczyło tylko kiwnąć
palcem.
Benedikte znalazła się w naprawdę bardzo nieprzyjem-
nej pułapce.
ROZDZIAŁ V
Ustalili, że Benedikte, która miała zdolność wyczuwa-
nia nadprzyrodzonych zjawisk, wejdzie na górę jako
pierwsza. Sander będzie szedł tuż za nią, ale zaczeka na
schodach, o ile oczywiście są tam jakiekolwiek schody.
Sveg postoi na dole i dopilnuje, by nikt im nie prze-
szkadzał.
Pozostawało tylko mieć nadzieję, że akurat wtedy nie
nadejdzie Olsen swym ciężkim krokiem i nie zepsuje
całego ich planu.
Drzwi do kuchni, świętego obszaru ciotek, były
zamknięte na klucz, ale czyż mogli się spodziewać czegoś
innego? Sveg jednak, mrucząc pod nosem coś na swoje
usprawiedliwienie, przeszukał kieszenie i wreszcie znalazł
jakiś poręczny nieduży przedmiot. Kiedy majstrował nim
w zamku, ich uszy wychwyciły dźwięk, ten sam, który
poprzedniej nocy usłyszała Sidsel:
Odgłos miękkich kroków nad ich głowami.
Dobry Boże, nie pozwól, byśmy usłyszeli i to drugie,
modliła się w duchu Benedikte.
- Cieszę się, że to nie ja będę ci towarzyszyć - szepnął
do niej lensman.
Zamek szczęknął cichutko i drzwi stanęły otworem.
Benedikte i Sander skinęli dłonią lensmanowi na pożeg-
nanie i wślizgnęli się do środka.
Kuchnia pogrążona była w ciemnościach, ale nie śmieli
zapalać żadnego światła. Posuwali się po omacku. W czar-
nym jak węgiel mroku dziewczyna była tak podniecona
bliskością Sandera, że aż drżały jej dłonie. Zmusiła się, by
w duchu powtarzać: "Jesteś niczym, Benedikte, niczym!
On cię nawet nie dostrzega, mimo że jest taki życzliwy!"
To jednak zbytnio rozpraszało jej uwagę, nie mogła się
skupić na tym, na czym powinna: na wyczuwaniu, czy
znajduje się tu coś niezwykłego.
Wszystko szło jak najlepiej, dopóki nie dotarli do
przeciwległej ściany. Wtedy stracili orientację. A jeśli
wybiorą niewłaściwe drzwi i nagle wpadną do sypialni
jednej z ciotek? Nikt nie wiedział dokładnie, gdzie w tej
chwili przebywają, ale pewne było, że muszą być w tej
części domu.
Prąd chłodniejszego powietrza owionął stopy Benedi-
kte. Dziewczyna wymacała, że ma przed sobą jakieś drzwi.
Za nimi nie mogła znajdować się żadna sypialnia, trudno
było sobie wyobrazić, by Agnes, Gerd czy Beate spały
przy otwartym oknie. W dodatku nie wyczuwała obecno-
ści człowieka za drzwiami.
Kiedy dłoń Sandera odszukała po ciemku jej rękę,
Benedikte gwałtownie się zaczerwieniła. Błogosławiła
mrok, litościwie skrywający jej twarz. A Sander chciał tylko
ją naprowadzić, bo także zorientował się, że są tu drzwi.
Ostrożnie nacisnął klamkę. Drzwi się uchyliły, otoczył
ich chłód.
Benedikte była w stanie myśleć jedynie o tym, że
najwspanialszy mężczyzna, jakiego w życiu widziała, stoi
obok i trzyma ją za rękę. Serce wypełniał jej smutek.
Na ścianie dostrzegli kontury małego okienka. Pomie-
szczenie, w którym stali, było wysokie i wąskie. W następ-
nej chwili ostrożnie stąpając dziewczyna uderzyła stopą
o schodek.
Mając świeżo w pamięci tamte zrujnowane schody,
najpierw starannie obmacali stopnie przed sobą. Wydały
się solidne.
Benedikte na palcach zaczęła piąć się w górę. Słyszała
delikatny szelest ubrania idącego tuż za nią Sandera.
Poruszał się tak lekko, że jego kroków w ogóle nie było
słychać.
Na górze były kolejne drzwi. Zaskrzypiały, na szczęś-
cie krótko, w momencie gdy je otwierała. Wyczuła, że
Sander zatrzymał się dokładnie u szczytu schodów.
Benedikte postąpiła o parę kroków naprzód, nim stanęła
bez ruchu. Jak na razie wszystko szło gładko. Zmierzali
bezpośrednio do celu, nie popełniając ani jednego błędu.
Nareszcie znaleźli się na tajemniczym piętrze.
Dziewczyna starała się wychwycić panujący tu nastrój.
Zmarszczyła brwi.
Wyczuwała przed sobą dużą przestrzeń, prawdopodob-
nie górny hall. Bała się zrobić choćby jeden krok, bo nie
wiedziała, w którym miejscu znajdują się zdradliwe schody.
Nie dlatego jednak stała nieruchomo, powód był inny:
Uczucie, że nie jest na ciemnym strychu całkiem sama.
Gdzieś w pobliżu był jeszcze ktoś; ktoś, kto chciał
wyrządzić jej krzywdę.
Czy miała szukać ochrony u Sandera Brinka? Nie, to
niemądre.
Próbowała się zorientować, gdzie jest, i tuż koło drzwi
przysunęła się do ściany. Pomacała ją ręką. Rozrywające
się pod palcami pajęczyny... I nagle coś poczuła! Coś
miękkiego, co się poddawało.
Gdy zrozumiała, co to jest, gorączkowo zaczęła szukać
klamki, ale było już za późno. Ciemność wokół niej nagle
ożyła, zaskakująco silne ramiona owinęły się wokół jej
ciała, coś oplątało jej nogi, tak że nie mogła nimi poruszyć.
Próbowała przywołać Sandera i Svega, ale jakby tonęła
w czymś parującym, spoconym i dławiąco miękkim.
Chcąc się uwolnić, rzuciła się na podłogę i potoczyła po
niej. Kątem oka dostrzegła, że Sander także bierze udział
w tej szamotaninie, sypiąc niewyszukanymi przekleń-
stwami. Na schodach rozległo się dudnienie ciężkich
kroków Svega, biegnącego w górę, ale wydawało się, że
niewidzialne stwory widzą w ciemności. Chwyciły Bene-
dikte za ramię i pociągnęły ją po podłodze, wyraźnie
zmierzając do określonego celu. Sander został najpraw-
dopodobniej unieszkodliwiony. Benedikte najpierw sły-
szała jego krzyki, ale wkrótce zapadła złowroga cisza.
Zorientowała się, że i on jest wleczony po podłodze.
Napastnicy, porozumiewający się niezrozumiałym sy-
kiem, wykazywali nadzwyczajne siły. Działali w sposób
planowy, straszliwie pewni, dokąd zmierzają.
Podłoga była zakurzona i cuchnąca, twarz Benedikte
oblepiały pajęczyny. Walczyła, pragnąc uwolnić się od
nieforemnej masy, która nieubłaganie ciągnęła ją w określo-
nym kierunku. I nagle znaleźli się pod jakimś oknem, a we
wpadającym przez nie słabym nocnym świetle dziewczyna
ujrzała, że w podłodze otwiera się przed nią czarna otchłań,
przesłonięta jedynie welonami pajęczych sieci. Schody,
symbol wszystkiego, co w tym domu obróciło się w ruinę.
Wtedy zaczęła krzyczeć. Krzyczeć z całych sił ze
względu na Sandera, który był nieprzytomny i nie mógł
się bronić przed zepchnięciem w straszną przepaść.
Poczuła na swych ustach dłoń, która starała się stłumić jej
głos, ale ta dłoń została siłą oderwana i Benedikte usłyszała
lensmana Svega. Olsen także najwyraźniej zdążył już
wrócić, bo nagle na spróchniałym szczycie schodów
zrobiło się ciasno. I Olsen miał przy sobie latarenkę!
Zaskoczone liczbą przeciwników i oślepione światłem
furie zamarły na moment, a wtedy Benedikte zwinnie niby
kot odsunęła się od niebezpiecznej przepaści. Sveg rozluź-
nił więzy krępujące jej nogi, a Olsen odciągnął Sandera
w bezpieczne miejsce. W ciągu paru minut trzy siostry
Martinsen zostały obezwładnione i związane sznurem do
bielizny, zerwanym spod sufitu.
- A teraz, moje panie - lodowatym tonem oznajmił
lensman - obejrzymy sobie, co też takiego kryje się na tym
piętrze.
Słysząc to Benedikte jęknęła w duchu, a jedyną
odpowiedzią, jaką Sveg uzyskał od mieszkanek nawiedzo-
nego domu, było niecelne splunięcie Beate.
- Ja... chyba zejdę na dół - oznajmiła Benedikte
tchórzliwie.
- Dlaczego? Po co? - zdziwił się Sander. Nadal
niepewnie trzymał się na nogach i co chwila łapał za
głowę, ale i tak wyszedł z tej przygody lepiej, niż można
było się spodziewać.
- Może szczególne zdolności nie są chyba tu potrzebne
- odparła słabym głosem.
- Nic o tym na razie nie wiemy - stwierdził lensman.
On i Sander przypatrywali się jej ze zdziwieniem. - Czego
ty się boisz, dziewczyno?
- Niczego - zapewniła trochę za szybko. - Po prostu
nie mam ochoty.
- Mała Sidsel powiedziała ci coś jeszcze, prawda?
- cicho spytał Sander. - Zauważyłem, że rozmowa z nią
cię wzburzyła.
Benedikte odwróciła głowę.
- To na pewno nic takiego. No dobrze, idźcie pierwsi,
ja pójdę za wami.
Jeszcze raz obrzucili ją spojrzeniem, ale zaczęli posu-
wać się wzdłuż hallu. Olsen został, by pilnować sióstr
Martinsen.
Lensman Sveg otworzył już pierwsze z szeregu drzwi;
prawdopodobnie prowadziły do dawnych, nie używanych
już sypialni. W jakiejś groteskowej wizji Benedikte ujrzała
zamek Sinobrodego ze wszystkimi cierpieniami świata
ukrytymi za zamkniętymi drzwiami.
Niechętnie weszła za lensmanem do niewielkiego,
dusznego pokoju. Kobiety związane w hallu zasypały
nieproszonych gości gradem słów, które, jak Benedikte
dotąd uważała, w żadnym razie nie mogły przejść przez usta
pań. Siostry wyły, wrzeszczały, straszyły policją, aż wreszcie
zorientowały się, że taka groźba jest zupełnie bez sensu.
Lensman podniósł latarnię do góry i oświetlił pomiesz-
czenie.
- Och, nigdy jeszcze nie widziałem...l - wysapał
zdumiony.
W tym pokoju nie było widać strzępków zasłon
w oknach, ponieważ przesłaniały je ciężkie aksamitne
story. Ten pokój był absolutną tajemnicą. Sercem domu.
Nie oszczędzano tu na niczym. Wokół wypolerowane-
go do połysku stołu stały trzy wygodne fotele, wprost
zapraszając, by się w nie zagłębić. Pod ścianami ustawiono
piękne kufry, skrzynie i komody, a na podłodze leżał
prawdziwy dywan.
Na stole ujrzeli grube księgi i Sveg podniósł tę, która
leżała otwarta.
Była to księga rachunkowa, a na ostatniej zapisanej
stronie drobiazgowo wyszczególniono, co siostry "za-
robiły" w ciągu dwóch ostatnich dni. Wpisano tam
opłatę za paskudny obiad, za nocleg Martinsenów, no
i pieniądze za Sidsel, które już miały przecież w ręku,
ale teraz z ich częścią musiały się pożegnać. Dla tak
starannie prowadzonej księgi wpływów to zaiste praw-
dziwa katastrofa. Z jaką ogromną rozpaczą będą wy-
skrobywały atrament!
Sander i Benedikte z wielkim trudem walczyli o za-
chowanie powagi. Biedne ciotki!
- Posłuchajcie! - rzekł Sveg ze złowróżbnym spoko-
jem. - Uważacie, że ta księga wygląda, jakby należała do
trzech kochanych ubożuchnych cioteczek?
Uniósł pokrywę jednej ze skrzyń i gwizdnął, wyciągnął
szufladę komody i zbladł. Pieniądze, wszędzie pieniądze.
Pokręcił głową.
- I to właśnie przyciąga włamywaczy. To się nazywa
brak zaufania do banków. I cały ten kamuflaż, ta walka na
śmierć i życie stoczona z tego tylko powodu?
Benedikte zmarszczyła czoło.
- To przecież jeszcze nie wszystko! Nie czujecie, że
jest tu coś jeszcze? Ach, przepraszam, czasem zapominam,
że inni ludzie nie odczuwają takiego niepokoju jak ja. Na
tym piętrze znajduje się coś jeszcze, ale ja nie zamierzam
dłużej dotrzymywać wam towatzystwa.
- Dziwna z ciebie dziewczyna - powiedział zrezyg-
nowany Sander. - Skąd ci się to bierze?
Benedikte unikała jego wzroku, nie miała dość sił, by
go wytrzymywać. Uśmiechnęła się.
- Ta pewność po prostu we mnie tkwi. Tak było na
przykład na wiosnę, kiedy sąsiadka spodziewała się
dziecka. To będzie chłopiec, pomyślałam sobie, w stu
procentach o tym przekonana. Kiedy jestem czegoś
pewna i ogarnia mnie absolutny spokój, zawsze się to
sprawdza. Jeśli próbuję sobie wyobrazić jakieś inne
rozwiązanie, coś we mnie się opiera, sprzeciwia.
- No i urodził się chłopiec?
- Oczywiście. A teraz dręczy mnie niepokój, ponie-
waż nie wyjaśniliśmy jeszcze wszystkiego. Myślę jednak,
że nie kryje się za tym żadna nadprzyrodzona siła. Sami
możecie więc otworzyć wszystkie drzwi w tym zamku
Sinobrodego.
- O, nie! - Lensman był stanowczym człowiekiem.
- Nie mam ochoty tracić tyle czasu. Jeśli czujesz, gdzie
kryje się zło, to zaprowadź nas tam. To rozkaz.
Benedikte zdumiona była, że przedstawiciel władzy
potraktował jej słowa poważnie. Nie przywykła do tego,
najczęściej, gdy mówiono o jej nadprzyrodzonych zdol-
nościach, słyszała tylko drwiny i chichot.
Wrócili do hallu. Kobiety siedziały pod ścianą, pil-
nowane przez Olsena, spode łba przyglądając się grupce
lensmana. Benedikte przystanęła koło nich, wyczuła ich
strach i chciała sprawdzić, ku czemu jest skierowany.
Tamte drzwi...
Podeszła do nich z wahaniem. Siostry momentalnie
uderzyły w krzyk. Czyniąc iście piekielny hałas, wrzesz-
czały jedna przez drugą. Były tak przejęte, że nie przyszło
im do głowy, iż tym sposobem naprowadzają Benedikte
na właściwy trop.
Ale ona nie potrzebowała ich pomocy. Dotknęła
powierzchni drzwi, wyczuła silne wibracje.
- Chodźcie tutaj! - powiedziała podekscytowana.
- Tutaj... Tu jest jeszcze jeden człowiek!
- Co takiego? - zdumiał się lensman.
- Tak. Wyczuwam czyjś potworny strach. Wyrzuty
sumienia. Strach... strach przed ujawnieniem.
Rozwścieczone kobiety obrzucały Benedikte wyzwis-
kami, których dziewczyna starała się nie słyszeć.
Drzwi były zamknięte, ale to nie powstrzymało lens-
mana Svega. Prędko znalazł klucz ukryty na futrynie
i otworzył.
Buchnął odór, żeby nie powiedzieć smród. Odór nie
mytego ludzkiego ciała pomieszany z niezwykle skonden-
sowanymi perfumami.
- Spróbuj oświetlić ten pokój, Sanderze - nakazał
Sveg.
Z ciemności dobiegł żałosny jęk.
- Niczego nie zrobiłem, niczego nie zrobiłem, nie
zabierajcie mnie pod pręgierz, nic nie mogłem na to
poradzić!
Światło latarni wyłowiło z ciemności pokój z dużym,
wygodnym łóżkiem. Według obliczeń Benedikte pomie-
szczenie to musiało się znajdować dokładnie nad brunat-
nym salonikiem. Na moment przymknęła oczy, przełknęła
ślinę i otworzyła je ponownie.
Bardzo młody mężczyzna, półnagi, ubrany jedynie
w podkoszulek, siedział skulony na łóżku pod samą ścianą.
Sam jego wygląd świadczył o tym, że nie jest obdarzony
wybitną inteligencją, raczej reprezentował poziom trochę
poniżej tego, jaki zwykło się uważać za przeciętny.
- Polycja... Polycja - wyjąkał przerażony.
- Spokojnie, spokojnie, Auguście - powiedział Sveg.
- Nie zrobimy ci nic złego. A więc to tutaj byłeś przez
ostatnie miesiące?
- Nic nie mogłem na to poradzić - łkał. - One... one...
- Więziły cię tutaj, prawda? Zastanawialiśmy się,
gdzie się podział ich parobek. Ale dlaczego?
Chłopak otarł oczy i nos.
- Z początku było zabawnie. Szalały za mną! Ja nigdy
nie miałem dziewuchy, a im rodzice zabraniali nawet
o tym myśleć. Zaczęło się od tego, że chciały na mnie
trochę popatrzeć, no i im pozwoliłem, mówiły, że jestem
taki ładny i dotykały mnie, aż tryskało, a potem ja miałem
je dotykać, każdą po kolei, co wieczór, dobrze im było,
a potem mi pozwoliły. I to było najlepsze. Ale one
chciały coraz więcej i były trzy, a ja tylko jeden, a one jak
wariatki, tak jęczały i wzdychały, a potem już nie mogłem
i nie chciałem, to wtedy mnie tu zamknęły i powiedziały,
że lensman mnie zabierze, jak się dowie, co z nimi
wyprawiałem, i nie pozwoliły mi wychodzić! Zresztą ja się
bałem, musiałem siedzieć cicho.
Dopiero teraz zauważyli, że biedny chłopak był przy-
wiązany do łóżka!
Ciągnął przez łzy:
- Dalej tu przychodziły i chciały jeszcze i jeszcze, a ja nie
chciałem, ale on mnie wcale nie słucha, robi tak, jak one
chcą, bo one dobrze wiedzą, co zrobić, żeby go ożywić...
- Przychodzą tu wszystkie naraz? - zapytał lensman
z niedowierzaniem.
- Nie, nie naraz, a ta tam stara panna Agnes nie
przychodzi tak często, bo jest za sucha, dopiero kiedy
sobie popije wina z wiśni, to jest dość mokra. Ale ta
pulchna Beate stale tu jest, żeby sobie dogodzić, ale
najgorsza jest panna Gerd. Tej naprawdę się boję! Ona jest
taka ciężka, surowa i niedobra dla niego, ujeżdża mnie,
ujeżdża, a kiedy już dochodzi, to zawsze mi się wydaje, że
połamie mi wszystkie kości. Przeklęte babska!
Wybuchnął rozpaczliwym szlochem.
Stali bez słowa. Benedikte zawstydzona wbiła wzrok
w poclłogę, a Sander, zażenowany, starał się na nią nie patrzeć.
- Już dobrze, Auguście - powiedział lensman Sveg
zachrypniętym głosem. - Mnie nie musisz się bać, bo nie
zrobiłeś niczego niedozwolonego. Będziesz teraz mógł
stąd wyjść i przy najbliższej okazji umieścimy cię u jakichś
dobrych ludzi. Wszystko jakoś się ułoży. Usuwając
więzy, Sveg dalej przemawiał życzliwie do chłopaka:
- A tych swoich strasznych amazonek już się nie obawiaj.
Zostaną ukarane za przetrzymywanie cię w zamknięciu
wbrew twej woli. Dopuściły się też znacznie poważniej-
szych przestępstw, przed chwilą próbowały zabić tych
dwoje młodych. Nie ujdzie im to na sucho.
August zdobył się na przelotny uśmiech. Wywołała go
myśl o karze, jaką poniosą trzy zmory.
Siedzieli w kolasie, zmierzającej do centrum parafii.
Wstawał już świt, nad moczarami i płynącą dnem doliny
rzeką kłębiły się mgły.
Siostrami już się zajęto. Sprawę nawiedzonego domu
można było uznać za zakończoną.
Benedikte siedziała milcząc. Czuła zmęczenie, ale myśli
wciąż kłębiły jej się w głowie. Wyznania Augusta na temat
kobiet napełniły ją takim zawstydzeniem, że nie śmiała
nawet zerknąć w stronę Sandera Brinka.
On także nic nie mówił. Nie wiedziała, czy przyczyną
jest zmęczenie, czy też powód był inny.
Kiedy na horyzoncie pojawiła się wioska, lensman
Sveg głęboko odetchnął i oznajmił:
- No, pierwszą sprawę mamy już z głowy. Pozostają
jeszcze nasze miłe zwłoki.
Benedikte nie była w nastroju, by podjąć jego ton.
- I talizman - dodała krótko.
- O, właśnie - ocknął się Sander. - Gdybyśmy nie
pojechali do nawiedzonego domu, nie znaleźlibyśmy tego,
co Sidsel miała w kieszonce. Między talizmanem a symbo-
lami na ciele zmarłego istnieje ścisły związek, to oczywiste.
Chyba powinniśmy porozmawiać z dziewczynką?
- Tak - zgodził się Sveg. - Musimy się dowiedzieć,
skąd to ma.
Poszperał po kieszeniach i wyjął medalion.
- Nie mogłaś tego dotknąć, Benedikte? Sparzyłaś się?
- Tak. On jest... czymś naznaczony.
- Co masz na myśli?
Nie mogła opowiedzieć o mandragorze, o tym, że
korzeń zwinął się, skręcił, a ona sparzyła się talizmanem.
Na razie nie mogła im tego wyznać, może kiedyś, później.
Rzekła więc tylko:
- On jest niebczpieczny. Myślę, że jest...
Sander Brink wpadł jej w słowo:
- Prawdziwy?
- Nie, nie, o tym nic nie wiem. Sądzę, że jest... z ł y.
Brink wziął krążek z rąk lensmana i zaczął go starannie
oglądać.
- Ja także tak od razu nie powiem, czy jest prawdziwy,
czy nie. Ale że jest zły, nie ma chyba żadnych wątpliwości.
To oczywiście nie jest żaden medalion, tylko brakteat.
- A co to takiego? - zapytał Sveg.
Sander uśmiechnął się.
- Chcesz usłyszeć wykład?
- Na miłość boską, nie! Wyjaśnij jak najkrócej.
- To nie będzie łatwe, ale spróbuję. Podczas wędró-
wki ludów dotarły do Skandynawii wpływy z cesarstwa
rzymskiego. Wtedy właśnie pojawiły się brakteaty. Były
to częściowo monety, częściowo ozdoby z cienkiej blaszki
szlachetnego metalu, wybijane tylko z jednej strony,
przeważnie z wizerunkiem cesarza...
- Ten nie - proerwał mu Sveg. - Na tym jest tylko
mnóstwo dziwnych znaków, przypominających wronie łapki.
Sander miał takie piękne dłonie, szczupłe i delikatne.
Benedikte wpatrywała się w nie zafascynowana, patrzyła,
jak obraca w palcach... Jak on to nazwał? Brakteat? Jaką
on ma wiedzę!
Być może dostrzegł jej spojrzenie, bo zapytał pnyjaźnie:
- Zmarzłaś, Benedikte?
Uznała, że jego głos jest miękki jak najdelikatniejszy
aksamit, a jego troska tak ją uszczęśliwiła, że była w stanie
jedynie potrząsnąć głową. Uśmiechnął się do niej przelot-
nie, a potem odpowiedział lensmanowi:
- Tak, jest na nim mnóstwo wronich łapek, bo został
wybity tu, w Skandynawii, pod wpływem rzymskich
inspiracji. Widnieją na nim runy, którym przypisywano
siłę magiczną, i symboliczna figura: dwa ptaki zwrócone
ku sobie dziobami.
Lensman Sveg milczał przez chwilę, instynktownie
ściągając wodze, bo droga opadała akurat dość stromo
w dół. Koń przysiadł na zadzie, a Benedikte mocniej
uchwyciła się poręczy.
Wreszcie teren stał się bardziej płaski.
- Runy o magicznej mocy? - zapytał Sveg. - Skąd
o tym wiesz?
- Z dwóch źródeł - odparł Sander. - Po pierwsze,
Benedikte tak silnie zareagowała na brakteat. A po drugie,
są na nim wyryte destruktywne runy. A także inne
straszne znaki.
- Czy możesz nam to wyjaśnić? Najchętniej tak,
byśmy mogli zrozumieć.
- Dobrze - uśmiechnął się Sander. - Zobaczcie tutaj...
Pochylił się nad okrągłym błyszczącym krążkiem
brakteatu. Sander siedział tak blisko Benedikte, że dziew-
czyna czuła ciepło bijące od jego policzka. Cóż za
wspaniałe, oszałamiająee uczucie!
- Tu, dookoła, w otoku, widzicie runy, prawda?
- zaczął Sander. - Tu mamy runę Naud*, czyli literę N.
[Naud (nod) (norw.) - bieda, potrzeba, nieszczęście (przyp. tłum.)]
Oznacza ona nieszczęście, niewolnictwo i nędzę. A ta runa
oznacza demony, trolle, złe moce.
- To brzmi dość upiornie - mruknął Sveg.
- Owszem, a będzie znacznie gorzej. Tu mamy runę
odpowiadającą literze T. Wygląda prawie jak skierowana
w górę strzała, prawda?
- Tak.
- To runa boga Tyra. Mówi o ofierze. Ofierze
składanej wodzie!
- A więc to tak - ożywił się Sveg. - Teraz już wiemy.
Rozsiadł się wygodnie, aie Sander jeszcze nie skończył,
więc Sveg znów musiał nachylić się nad brakteatem.
- Och, a tu mamy runę L - żdziwił się młody
naukowiec. - I to nawet dwa razy!
- Co ona znowu oznacza? - zniecierpliwił się lensman.
- Nie pojmuję, dlaczego taką wagę przywiązujesz do tych
zygzaków. Może po prostu zapisano tu czyjeś imię?
Sander wyprostował się i popatrzył na niego poważnie.
- Wszystkie runy miały magiczną moc. Każda z nich
coś oznaczała. Przynajmniej było tak przez pierwsze
stulecia, jeszcze przed epoką wikingów. Później przestano
już dbać o magię.
- A więc ten brakteat pochodzi z dawnych czasów?
- O, tak, to więcej niż pewne. Mamy tu więc runę L.
Nazwano ją Laukr, miała ogromne znaczenie przy składa-
niu ofiar, oznacza też, że mamy do czynienia z Volse.
- Teraz przestałem już rozumieć.
- Lauk i Lin to dwie bardzo specjalne rzeczy,
[Lauk (lok) (norw.) - cebula; lin (norw.) - len (przyp. tłum.)]
używane w bardzo szczególnych okolicznościach. Tu
właśnie pojawia się Volse. A Volse to potężny środek
magiczny.
- Czy możemy się dowiedzieć, co to znaczy?
Sander ukradkiem zerknął na Benedikte.
- Może raczej powinniśmy z tym zaczekać?
- A cóż to znowu za głupstwa? Co to znaczy: volse?
- dopytywał się Sveg.
Młody uczony wyraźnie czuł się nieswojo.
- No cóż, biorąc pod uwagę to, co Benedikte musiała
znieść dziś w nocy, myślę, że wytrzyma i teraz...
Nie odpowiedziała. Wpatrywała się tylko przed siebie,
w uśpioną parafię położoną tak blisko jej domu. W przej-
rzystym jak szkło powietrzu poranka rozlegał się śpiew
ptaków, taki, jakiego nigdy nie słyszy się za dnia. Koń
szedł teraz spokojnie, niemal ospale.
Sander zebrał się w sobie i zaczął mówić:
- Volse był na dworach prawdziwą świętością. Kiedy
zabijano konia, fallusem zwierzęcia zajmowały się kobie-
ty. Preparowały go, balsamowały przy użyciu cebuli
i rozmaitych ziół, a potem owijały w najdelikatniejsze
lniane płótno, aby tylko dało się go przechować.
- Aha - ucieszył się Sveg. - A więc mamy tu Lauk
i Lin.
- Tak. Każdego wieczoru przez całą jesień gospodyni
wyjmowała Volse, członek konia, z najpiękniejszej skrzy-
ni. Była to chwila bardzo uroczysta, uczestniczyli w niej
wszyscy mieszkańcy dworu. Volse przekazywano sobie
z rąk do rąk, odmawiano nad nim strofy o płodności.
- Ho! ho! - zagrzmiał lensman. - Te strofy na pewno
trudno by uznać za przyzwoite?
- W tamtych czasach nikt tego tak nie traktował
- spokojnie odparł Sander. - W ten sposób chciano
zapewnić sobie dobre zbiory i życiodajną siłę na dworze
podczas długiej zimy. Ale muszę przyznać, że niektóre
strofy były bardzo... hmmm...
Benedikte po wyrazie twarzy lensmana poznała, że
chętnie posłuchałby co lepszych fragmentów i akurat w tej
chwili pragnął, by wyniosła się do wszystkich diabłów.
Szczerze mówiąc, sama była trochę ciekawa, ale nie mogła
tego okazać.
- Z tego co rozumiem, ten rytuał niewiele miał
wspólnego z ofiarą - zauważył Sveg.
- Owszem, jest pośredni związek - odparł Sander.
- Dlatego, że runy oznaczające Lauk i Lin wyryte były
także na nożu ofiarnym. Na tym, którego używano do
odcinania Volse i do podrzynania gardła ofiarom, by
wypuścić z nich krew.
Sveg odwrócił głowę.
- Doprawdy, nieźle się władowaliśmy!
W pełni się z nim zgadzali.
- A co to ma wspólnego z naszymi strasznymi
siostrzyczkami? - zastanawiał się Sveg.
- Nic - odpowiedział Sander. - Nic poza tym, że
brakteat Sidsel przypadkiem trafił do tego domu.
- No cóż, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło
- orzekł Sveg. - Przynajmniej uratowaliśmy jednego
biedaka od losu gorszego niż śmierć.
- O, tak, to pewne - potwierdził Sander, a Benedikte
pokiwała głową.
Postanowili nie tracić czasu na odpoczynek po nie
przespanej nocy, spędzonej w domu strachów, i skierowa-
li się wprost do zajazdu.
Sidsel już wstała, przywitała ich nieśmiałym uśmie-
chem.
- Dobrze ci tu było? - zapytała Benedikte.
- Tak - odszepnęła dziewczynka.
Światło poranka nie było łaskawe dla Benedikte.
Dokładnie widać było jej grube rysy i szare cienie, kładące
się na twarzy. Ale w jej miłych oczach kryła się jakaś
bezbronność, która wzruszała towarzyszących jej męż-
czyzn.
Chwilę porozmawiali z dzieckiem, by je uspokoić,
a potem Sveg wyjął brakteat.
- Powiedz nam, skąd to masz? - zapytał lekko.
Sidsel natychmiast zwietrzyła pułapkę.
- Nikomu tego nie ukradłam - odparła prędko.
- Wiemy. Ale skąd to masz?
- Znalazłam.
- Gdzie?
- W rzece. Leżało w wodzie tuż przy brzegu. Błysz-
czało, myślałam, że to złoty pieniążek.
- Nie, to nie jest żadna moneta. To talizman. Sidsel
chcielibyśmy go od ciebie odkupić, dostaniesz za niego
prawdziwy pieniądz. Chcesz?
Dziewczynka popatrzyła na talizman i zdecydowanie
pokiwała głową.
- Świetnie - uśmiechnął się Sveg. - Ale najpierw
musisz nam pokazać, gdzie go znalazłaś. W rzece, tak
powiedziałaś, prawda? - Zwrócił się do współtowarzyszy.
- To właśnie wyklucza związek między zmarłym a taliz-
manem, bo chodzi tu o dwa różne ciągi wodne. Rzeka nie
płynie do jeziora, w którym znaleziono zwłoki.
- Ale to mimo wszystko ten sam rejon - sprzeciwił się
Sander.
- Owszem, ale przedzielony pasmem wzgórz. Właśnie
się przez nie przeprawiliśmy. A więc jak to było, Sidsel?
Znalazłaś to niedaleko domu ciotek?
Dziewczynka była wyraźnie spłoszona.
- Nie, chyba nie.
Lensman westchnął.
- Cóż, będziemy musieli tam wrócić i poszukać.
Diabelnie daleka droga, ale...
- Nie, to nie było tam - szybko powiedziała dziew-
czynka. - Źle poszliśmy...
- Co ty mówisz?
Biedna mała była najwidoczniej zdezorientowana, ale
i Sander Brink potrafił postępować z dziećmi. Czyżby
naznaczyli go bogowie? pomyślała Benedikte.
Kucnął przy dziewczynce i spokojnie z nią rozmawiał.
- Przypomniało ci się nagle, że znalazłaś talizman
wcześniej, prawda? Szliście najpierw wzdłuż jakiejś innej
rzeki?
- Tak - odpowiedziała ucieszona, że ktoś inny za nią
myśli.
- Przyjechaliście tu konnym powozem?
- Nie, jechaliśmy koleją. Zrobiło mi się niedobrze.
- Oj, to paskudne uczucie - powiedział Sander współ-
czująco.
- Stacja kolejowa - rzekł lensman, niewrażliwy na
cierpienia innych wywołane jazdą pociągiem. - Jeśli szli
od stacji, to mogli rzeczywiście iść wzdłuż rzeki, która
płynie tą doliną. Sidsel, pamiętasz, czy obok stacji płynęła
rzeka? Szliście wzdłuż niej pod górę?
- Tak, tak - odpowiadała po kolei na jego pytania.
- Tak właśnie było.
- I w tej rzece znalazłaś swoją monetę?
- Tak.
- Świetnie! Ta rzeka wpada do tutejszego jeziora.
Wsiadajcie do powozu, wszyscy, odszukamy właściwe
miejsce.
Kiedy już byli na drodze prowadzącej wzdłuż rzeki,
Benedikte zapytała:
- Ale co właściwie spodziewacie się znaleźć?
- Nie spodziewamy się niczego. Ale musimy wiedzieć,
prawda?
- Może i tak - odparła niepewnie. Nie mogła pojąć,
o co im chodzi. Co pomoże zobaczenie miejsca, w którym
leżał brakteat? Czy oczekiwali, że zastaną tam kolejną
ofiarę?
Musieli ujechać spory kawałek, zanim Sidsel pisnęła
wreszcie:
- Tutaj !
Powóz przystanął. Zeszli na brzeg. Dziewczynka była
już na dole i z zapałem biegała po piasku. Nie miała
całkowitej pewności, gdzie stała, ale w końcu odnalazła
właściwe miejsce.
- Stałam tutaj, na tych kamieniach. A pieniążek leżał
tam.
- Ojej! Mogłaś wpaść do wody, mała! - przestraszył
się lensman. - Ale dziękujemy ci za pomoc.
Wszyscy już to dostrzegli: między dwoma kamieniami
tkwił mocno zaklinowany rzemień, który nie dał się
ponieść silnemu prądowi. Widać było, że został zerwany.
Sveg uchwycił jego koniec.
- Zimna woda - mruknął.
Rzemień ani drgnął. Lensman musiał unieść jeden
z kamieni, by go wyciągnąć.
Triumfalnie pokazał go wszystkim.
- Wąski i dobrze wyprawiony. Czy możemy założyć,
że przytrzymywał zwłoki? A kiedy pękł, popłynęły?
- To dość rozsądna teoria - przyznał Sander Brink.
- Ale na pewno do obalenia.
- Zgoda, ale w każdym razie wyjaśnia tak ciężkie
uszkodzenie zwłok. Płynęły z prądem, uderzając o kamie-
nie i brzegi.
- Przez cały czas, kiedy jechaliśmy wzdłuż rzeki,
wydawało mi się, że płynie bardzo wolno. Prąd nie mógł
spowodować takich okaleczeń.
- Nie obalaj mojej teorii tak szybko - burknął Sveg.
Jeszcze chwilę przeszukiwali okolicę, ale zgodnie
stwierdzili, że zmarły nie mógł zostać wrzucony do wody
w tym miejscu.
Czy dalej w górę nurt rzeki jest bardziej rwący?
- zapytała Benedikte.
Nie powiedziałbym tego - odrzekł Sveg. Rzeka
wypływa z jeziora. No, myślę, że teraz powinniśmy wracać.
Jcszcze raz przyjrzymy się zwłokom, zanim do końca
opadniemy z sił z powodu zwyczajnego niewyspania.
Kiedy wrócili w zabudowane okolice, na spotkanie
wyszedł im Olsen, który odstawił już szanowne panie do
aresztu. Przywiózł kolejne nowiny.
- Przyjechała jakaś dama, która chce obejrzeć ciało
- oznajmił. - Jej narzeczony gdzieś zaginął.
- No i co? - cierpko powiedział Sveg. - Żąda
alimentów?
Dobry Sveg najwyraźniej nie oceniał natury ludzkiej
zbyt wysoko.
Młoda dama przybyła z Christianii i wcale nie wyglądała
na osobę potrzebułącą alimentów. Była bardzo elegancko
ubrana, ładna i pewna siebie. Przyzwyczajona do włóczenia
się po mieście, ocenił Sander Brink, który dobrze znał ten
typ panien. Od razu zresztą zaczęła słać w jego stronę
powłóczyste, wymowne spojrzenia. Benedikte wyglądała
na coraz bardziej nieszczęśliwą, jakby cierpiała na ból
brzucha lub inne niespodziewane dolegliwości.
- O, nie, niech mnie Bóg strzeże, to nie jest mój
narzeczony Morten Hjonsberg - z grymasem obrzydze-
nia oświadczyła panna, przyjrzawszy się zwłokom. Szyb-
ko opuścili kostnicę. - Morten jest młody i jasnowłosy,
a ten mężczyzna był przecież łysy i na pewno starszy.
Lensman próbował się dowiedzieć, od jak dawna
panna nie widziała narzeczonego. Posłała mu spojrzenie
mówiące, że to absolutnie nie jego sprawa, ale w końcu
udzieliła odpowiedzi:
- Nie widziałam go od sześciu tygodni, ale też i nie
spodziewałam się go wcześniej, bo wybrał się w góry, by
zbadać jakąś wymarłą wioskę gdzieś daleko na pustkowiu.
Chciał, żebym pojechała razem z nim, ale ja nie wyob-
rażam sobie czegoś podobnego.
Świetnie to rozumieli.
- I od tamtej pory nie dał o sobie znać? To musiała być
jakaś wyjątkowo interesująca wioska!
Odpowiedziała urażonym tonem:
- Mój narzeczony jest wielce uzdolnionym studentem.
To jego osobisty przyjaciel, docent Klammer,
powiadomił go o tej niezwykłej wiosce.
- Docent Klammer? - powtórżył zdziwiony Sander
Brink. - Słyszałem o nim, choć nie jestem na tym samym
wydziale co on. Ale czy on nie zaginął jeszcze...
Urwał nagle.
Pozostali czekali.
- Nie wiem, co prawda, jak wygląda - powiedział
Sander. - Ale może pani wie, panno Wide?
Dziewczyna zrobiła niezbyt mądrą minę, z czym nie
bardzo było jej do twarzy.
- Widziałam go jedynie raz, i to przelotnie, na
przyjęciu u pewnego dyrektora. - Najwidoczniej lubiła
używać tytułów. - Był... starszym mężczyzną. I... łysym.
- Kiedy on zaginął? - wyrwało się Svegowi.
- Nie wiedziałam nawet, że w ogóle zaginął.
- Myślę, że zniknął wczesną wiosną - odpowiedział
Sander Brink. - Po uniwersytecie krążyły niemądre plotki
o tym, że żona nie chce zgłosić jego zaginięcia, ponieważ
sądzi, że uciekł od niej za granicę.
- Wcale w to nie wierzę - powiedziała panna Wide.
- Morten mówił, że docent Klammer podobnie jak on
pragnął zbadać tę opustoszałą wioskę. Docent opowiadał
o prastarych tradycjach i o jakimś przewoźniku, który
straszy. To wszystko oczywiście głupstwa, ale mężczyźni
zachowują się czasami jak duże dzieci. Chyba urządzili
sobie zawody, który z nich dotrze tam jako pierwszy.
- To znaczy, że narzeczony pani nie wiedział a znik-
nięciu Klammera?
- Tego jestem pewna. Morten rnówił, że musi wyru-
szyć do Fergeoset jak najwcześniej, żeby docent Klammer
go nie ubiegł.
- Klammer zniknął wczesną wiosną, a pani narzeczo-
ny sześć tygodni temu, kiedy najprawdopodobniej powę-
drował do tej połoźonej na odludziu wioski?
- Tak, na to wygląda.
- Fergeoset? - odezwał się Olsen, który do tej chwili
zachowywał milczenie. - To przecież gdzieś daleko na
pustkowiach!
Wprost połykał pannę Wide oczami, ale ona inte-
resowała się tylko Sanderem Brinkiem.
- Wiesz, gdzie to jesr, człowieku? - groźnie zapytał
Sveg swego uprzykrzonego pomocnika.
- Wiem. W każdym razie w którym kierunku.
- Czy aby tam dotrzeć, trzeba jechać tędy?
Olsen zastanawiał się, ale na jego twarzy malowała się
niepewność.
- Nie, nie trzeba, ale...
- No, dalej, wyduś wreszcie z siebie, a nie gdacz jak
kura, która zniosła jajko!
Olsen z wyrzutem popatrzył na swego zwierzchnika.
Jak może mówić coś takiego, gdy obok stoi śliczna panna,
na której on chce wywrzeć odpawiednie wrażenie?
- No, myślałem tylko...
- Boże, zlituj się - westchnął Sveg. - Dalej, przedstaw
nam wreszcie swe genialne przemyślenia!
Sander i Benedikte ukradkiem wymienili rozbawione
spojrzenia.
- Myślałem tylko, że ta rzeka...
- Nareszeie coś inteligentnego z twoich ust! Do-
staniesz awans na zamiatacza mojego biura. Chcesz
pawiedzieć, że ta rzeka płynie z Fergeoset?
Olsen popatrzył na niego surowo.
- Nie wiem. Ale to bardzo możliwe.
- A więc dobrze! - oświadczył Sveg. - Uważam, że
powinniśmy się skoncentrować na zebraniu paru infor-
macji o Fergeoset. A jeśli chodzi o paninego narzeczone-
go, panno Wide, mam gorącą nadzieję, że moje podej-
rzenia co do jego losu się nie potwierdzą.
Panna w jednej chwili bardzo pobladła.
- Co pan chce przez to powiedzieć?
- Wyjaśnienie zajęłoby nam zbyt duża czasu. Wy,
młodzi, zakwaterujcie się w gospodzie i prześpijcie parę
godzin. Ja także trochę się zdrzemnę, ale najpierw
wyznaczę wypoczętego człowieka, by dowiedział się, gdzie
leży Fergeoset. Później wszyscy razem tam pojedziemy.
- Powinnam chyba powiadomić rodziców - powie-
działa Benedikte zaskaczona planami lensmana.
- Poślemy tego samego posłańca co poprzednio - za-
proponował Sander Brink. - Musisz jechać z nami, sama
to chyba rozumiesz?
Kiedy ujrzała ciepło bijące z jego oczu, wszelkie opory
stopniały w jednej chwili.
Benedikte zaczęła po prostu marzyć o wyprawie do
nieznanego Fergeaset.
Nie zdawała też sobie sprawy, że jej wzrok, pod-
świadomie przez cały czas poszukujący postaci Sandera
Brinka, ma wiele z wyrazu oczu samicy, która ocenia
samca. Gdyby była tego świadoma, umarłaby ze wstydu.
W swoim rozmarzonym zamyśleniu dostrzegała jedy-
nie jego szerokie barki i wąskie biodra, obcisłe spodnie,
które dla wyobraźni pozostawiały niewiele, poskręcane
włosy w wycięciu koszuli, zgrabne dłonie i niebywale
fascynującą twarz.
Patrząc na niego zastanawiała się, jaką wiadomość
przesłać do domu, do Lipowej Alei, i nagle ogarnęła ją
cudowna, paląca tęsknota, której istnienia do tej pory
nawet się nie domyślała i która wcale nie łączyła się
z domem. Kiedy lensman coś powiedział, wróciła do
rzeczywistości i na szczęście nie zdążyła domyślić się
związku między zalewającą ją falą erotycznych pragnień
a Sanderem, któremu przypatrywała się ukradkiem.
On sam był nieświadom burzy, jaką wywołał w sercu
Benedikte. Nie patrzył w jej stronę, a gdyby dowiedział się
o jej uczuciach, z pewnością by go przeraziły i zmusiły do
zastanowienia.
ROZDZIAŁ VI
Tego wieczora Sander Brink okazał Benedikte wiele
sympatii. Razem zjedli obiad w zajeździe, a on najwyraź-
niej ani trochę się nie wstydził pokazywać z kimś tak
beznadziejnym jak ona.
Już tylko z tego powodu Benedikte gotowa była
skoczyć za nim w ogień.
Cóż, jeśli prawda ma wyjść na jaw, to Sander nie miał
po prostu pieniędzy, a ona chętnie płaciła za nich oboje.
Mieszkańcy Lipowej Alei szczodrze wyposażyli ją na
drogę i teraz w duchu im dziękowała. Jak wspaniale na coś
go zaprosić, zrobić coś dla niego! Zaoferowała mu także
pożyczkę na podróż, bo przecież nigdy nie wiadomo,
w jakiej sytuacji mogą się znaleźć. Po pewnym wahaniu
przyjął pieniądze.
Benedikte uprzedziła go jednak:
- Ale tylko pod tym warunkiem, że nie będzieesz poczuwał
się wobec mnie do żadnego długu wdzięczności. Żadnych
bobowiązań, one mogą zabić najserdeczniejszą przyjaźń.
- Obiecuję - uśmiechnął się. - Dastaniesz wszystko
z powrotem, jak tylko spotkam się z ojcem. Sądziłem, że
nie zabawię tu dłużej niż kilka godzin.
- Ja też nie - odpowiedziała. - Ale dziękuję, że
zdecydowałeś się posłać po mnie! To bardzo interesujące!
- Moje zdanie jest identyczne - odparł z uśmiechem
wyrażająćym wzajemne zrozumienie.
Benedikte ze szczęścia bliska była łez.
Zaraz jednak przyszła Adele Wide i przysiadła się do
ich stolika. Zaczęła rozmawiać z Sanderem w studenckim
żargonie i na nic się zdały próby wciągnięcia Benedikte do
beztroskiej pogawędki. (Panna Wide nawet nie starała się
tego uczynić.) Benedrkte siedziała w milczeniu, jakby
nagle odjęło jej mowę, i z każdą chwilą czuła się coraz
bardziej nijaka i szara.
Odespali już noc, ale w podróż wyruszyć mieli dopiero
następnego dnia rano. Adele Wide, zajęta uwodzeniem
Sandera, nagle przestała się martwić o narzeczonego.
Z początku nie była pewna, czy ma wyruszyć do Fer-
geoset, ale teraz podjęła już decyzję.
Benedikte czuła, że ból rozsadza jej serce, a przecież
była w nim tylko pustka...
Nazajutrz byli gotowi do podróży. Do Lipowej Alei
dotarła wiadomość, że Benedikte zabawi poza domem
jeszcze kilka dni.
Sander powitał dziewczynę promiennym uśmiechem
i miłymi słowami, które trafiły prosto do jej serca. Jak
trudno być zakochaną, pomyślała. Pozostawać w rozdar-
ciu między nadzieją a rozpaczą, rezygnować, by w następ-
nej chwili skakać pod niebo z powodu jednego czułego
uśmiechu i poczucia wspólnoty. Patrzeć na niego, gdy jest
razem z innymi, rozmawia ze wszystkimi, także z panną
Wide, a nie móc samej nic powiedzieć, zapytać, co on
czuje, i nawet napomknąć o własnych uczuciach!
Lensman Sveg dokonał przy powozach przeglądu
swojego "wojska". Olsen także miał jechać, bo, jak
mruknął lensman, "nie uciekną przed tym szarlatanem".
Udział Sandera i Benedikte w wyprawie był oczywisty,
Adele również zdecydowała się im towarzyszyć. Tylko
mała Sidsel musiała zostać w zajeździe, ale czuła się tu
znakomicie. Wszyscy (oprócz Sandera, który nie miał
z czego się dołożyć) wysupłali po parę groszy, by zapłacić za
tydzień, jaki miała tam spędzić w oczekiwaniu na rodziców.
Ruszyli drogą wiodącą wśród dolin w górę. Trzymali
się rzeki, nikt bowiem nie potrafił udzielić im bliższych
informacji o usytuowaniu złowieszczego miejsca, do
którego się kierowali. Mogli opierać się jedynie na
niejasnych wspomnieniach Olsena. Słyszał kiedyś o Fer-
geoset; jeszcze w szkole miał kolegę, który pochodził
z tych właśnie okolic. Kolega opowiadał kiedyś o wymar-
łej wiosce, nie dodając jednak, że łączy się z nią coś
niezwykłego.
Panna Wide także wiedziała, w jakim mniej więcej
kierunku udał się jej narzeczony. Nie była jednak dostate-
cznie zainteresowana jego wyprawą, żeby zbadać to bliżej.
Ku jej wielkiemu rozczarowaniu lensman kazał jej
usiąść w niedużym powoziku Olsena, a miała zamiar
wykorzystać podróż na podbicie miłego dla niej, lecz
zachowującego dystans Sandera Brinka, aktualnie męż-
czyzny jej marzeń. No, ale nie traciła zbyt wiele, nie miała
tu przecież rywalki. Ta niezdarna Benedikte Lind w ogóle
się nie liczyła, takie nic, pod każdym względem.
Sander Brink był, jak stwierdziła panna Vide, nad-
zwyczaj niedostępnym mężczyzną. Prawdopodobnie ta-
kim uczyniło go życie. Ponieważ wszystkie dziewczęta,
a także dojrzałe kobiety, wpatrywały się w niego, próbując
pochwycić jego wzrok, właściwie musiał się ich strzec.
Nierzadko słyszał, że posiada niezwykłą siłę przyciągania
i im dłużej się go zna, tgm większą budzi fascynację. Rzecz
jasna, wykorzystywał te atuty, kiedy chciał zdobyć pannę,
ale był tak niestały, że chwilami nawet sam się nad tym
zastanawiał. Bez trudu zjednywał sobie przyjaciół i lubił
spotykać nowych ludzi. Po pewnym czasie jednak za-
czynali go jakby nudzić i sam nie wiedział, dlaczego nagle
zrywał znajomość. W ten sposób nigdzie właściwie nie
mógł zapuścić korzeni i po prawdzie nie był zadowolony
z życia, jakie prowadził. Nie umiał jednak tego zmienić.
Studia bardzo go interesowały. Potrafił bez reszty
oddać się nauce i dlatego stał się doskonałym badaczem.
Ta wyprawa w nieznane okolice bardzo go pociągała. Bez
przerwy obracał w palcach tajemniczy brakteat, pragnąc
stwierdzić, czy jest prawdziwy, czy też to tylko niedawno
wykonana kopia.
Prosił Benedikte, by dokładniej przyjrzała się taliz-
manowi, ale ona nie mogła go wziąć do ręki nie parząc się
przy tym. Mmsiał więc trzymać go tuż przed nią, ale wtedy
nie docierały do niej odpowiednie wibracje.
Wydawało się, że dziewczyna boi się metalowego
krążka.
Wzbudziło to ogromne zainteresowanie Sandera.
Przyjemność sprawiało mu obserwowanie niezwykłej
twarzy Benedikte. W ostatnich miesiącach wiódł bardzo
burzliwe życie, miał wiele romansów, oblanych łzami
dziewcząt, które porzucił. Budziło to jego niesmak, ale
traktował podobne wydarzenia jako konieczną fazę
w procesie przemiany w pełnowartościowego człowieka.
Benedikte reprezentowała coś zupełnie dla niego nowego.
Mój Boże, oczywiście zauważył, że jest nim zauroczona,
ale zachowywała się bardzo taktownie, nie starała się
podbić jego serca. Przeciwnie, wręcz dbała o to, by nie
znaleźć się zbyt blisko niego. Czasami ton jej głosu stawał
się odpychający, wręez agresywny. Było to jednak natural-
ne w zachowaniu dziewczyny, która nie chce, by jej serce
zostało zranione. Na tyle Sander znał kobiety. Utrzymy-
wał więc wobec niej podobny dystans, ale ani przez
moment nie przestawał być życzliwy czy uprzejmy.
Polubił tę wielką dziewczynę o przepraszającym głosie
i nieśmiałym spojrzeniu.
Zwyczajem stały się długie rozmowy po kolacji w zaja-
zdach, gdzie zmieniali konie. Benedikte i on tyle sobie
mieli do powiedzenia, tyle ze sobą wspólnego, mimo że
pochodzili z tak różnych środowisk. Często okazywało
się, że myśłą podobnie, a kiedy tak nie było, starali się
zrozumieć argumenty przeciwnika. W takich chwilach
oboje rozkwitali, chętnie powierzając sobie tajemnice,
którymi nigdy dotąd z nikim się nie dzielili. Naturalnie do
pewnych granic.
Wieczory jednak zawsze kończyły się identycznie.
Przychodziła Adele Wide wystrojona specjalnie dla San-
dera i narzucała konwersacji przy stole własny ton.
Benedikte nie mogła uczestniczyć w takich rozmowach.
Napomknienia utrzymane w tonacji flirtu i niedopowie-
dzenia sprawiały, że czuła się nieswojo, zwłaszcza że
Sander łatwo dostosowywał się do tego stylu.
Po pewnej chwili więc Benedikte się żegnała, mimo
podejmowanych przez Sandera prób wciągnięcia jej do
rozmowy, a potem on odprowadzał ją do drzwi i natych-
miast wracał do Adele.
Tak było codziennie i Benedikte cierpiała z tego
powodu iście piekielne męki. Wolała jednak wycofać się,
niż być świadkiem, jak tych dwoje żartuje i świetnie się ze
sobą bawi.
Gdyby wiedziała, jak sprawy potoczą się już trzeciego
wieczora, jej smutek byłby jeszcze większy.
Sander pił wtedy bardzo dużo, a nie zawsze potrafił się
w takiej sytuacji kontrolować. Miał wrażenie, że znalazł
się w siódmym niebie, nie czuł się za nic odpowiedzialny,
a kiedy Adele szepnęła mu do ucha, że ma w pokoju
jeszcze pełną piersiówkę, uznał, że nie stanie się nic złego,
jeśli pójdzie tam razem z nią.
Długo siedzieli rozmawiając o obojętnych sprawach,
o których Sander natychmiast zapomniał, ale potem Adele
zaczęła opowiadać mu o sobie, o nie dającym jej satysfak-
cji pożyciu z narzeczonym. Przedstawiła go zresztą
w bardzo niekorzystnym świetle, podkreślając własne
zalety. Półsłówkami starała się dać Sanderowi do zro-
zumienia, jak gorąca krew płynie w jej żyłach, ale
z Mortenem Hjortsbergiem nigdy nie mogła osiągnąć
tego, czego naprawdę pragnęła.
W następnej chwili odwróciła kota ogonem i zaczęła
mówić o swej samotności, o tym, jak nieszczęśliwa się
czuje po zniknięciu narzeczonego. Szukając pociechy
u Sandera, przytuliła się do niego.
A on pozwolił, by wszystko po prostu się stało. Jej
dłoń, która tarła jego udo, jakby zmarzł, a ona chciała go
rozgrzać, jej bluzka, która rozpięła się niby sama z siebie...
Jak dobrze to wszystko znał... Ale nie miało to dla niego
żadnego znaczenia, akurat w tej chwili był dostatecznie
pijany, by uznać, że taka lekkomyślność jest czymś
normalnym.
Choć nie znali się wcześniej, pochodzili z tego samego
środowiska, w którym spędzenie z kimś jednej tylko nocy
nie było niczym szczególnym. Nie pociągało za sobą
żadnych zobowiązań i dziewczęta chętnie uczestniczyły
w takiej grze. W czasach gdy zewnętrzna fasada miała
nieskończenie wielkie znaczenie, a wszystko co poniżej
pasa na pozór nie istniało, panowała taka sama rozwiąz-
łość jak wcześniej, tyle że w ukryciu. Adele miała duże
doświadczenie, a wiedziała, że i Sanderowi go nie brakuje.
Łatwo to poznała po jego stosunku do niej.
Sam Sander także uważał, że wszystko jest jak najbar-
dziej w porządku, skoro dziewczyna otwarcie daje znak,
że pragnie krótkiej erotycznej przygody i niczego więcej.
Z przyjemnością zaspokajał jej wymagania. O żadnym
trwałym związku nie mogło być mowy, Adele także to
podkreślała, w ostatniej chwlli przypominając sobie o za-
sadach moralnych; była wszak zaręczona!
Wydawało się, że wszystko jest w jak najlepszym
porządku, ale następnego dnia, kiedy Sander witał się
z Benedikte, poczuł się dziwnie nieswojo. Nie był z siebie
zadowolony. Nie rozumiał dlaczego, bo przecież podobne
miłostki przytrafiały mu się wcześniej w te wieczory,
kiedy wypił za dużo, a nigdy nie odczuwał wyrzutów
sumienia. I Benedikte była przecież tylko przyjacielem!
Wyprawa, która okazała się bardzo męcząca dla wszys-
tkich, wciąż trwała.
Lensman Sveg zatrzymywał się od czasu do czasu, by
rozpytać o drogę. Wszędzie jednak potrząsano głową.
Nie, o Fergeoset nikt nie słyszał.
Jechali jeszcze przez dwa i pół dnia w górę - jak się
wydawało - nie kończącej się rzeki. Minęli Honefoss
i promem przeprawili się przez Sperillen w górę Begny do
Sorum. Tam znów musieli przesiąść się do powozu.
Właśnie w Serum, w stacji gdzie zmieniano konie,
usłyszeli nareszcie o Fergeoset. Tak, gospodarz znał tę
nazwę, ale przed nimi jeszcze szmat drogi, będą musieli
jechać wzdłuż dopływów rzeki i... Objaśnił drogę mniej
więcej, sam nie był jej całkiem pewien. Jeśli słyszał o złej
sławie, jaką cieszyło się to miejsce, nic o tym nie
wspomniał. Ale Sander twierdził później, że wyjaśnień
udzielał im niechętnie.
Jadąc nie przestawali dyskutować, czy to możliwe, by
ciało zmarłego mogło przemieścić się aż na taką odległość.
Uznali, że nie jest to wcale takie nierealne. Ponieważ
docent Klammer wybrał się do Fergeoset wczesną wiosną,
prąd w rzekach mógł być wówczas na tyle wartki, że
przeniósł ciało przez rozległe jeziora i dalej wzdłuż rzeki
Adal, w dół gwałtownego wodospadu Honefoss. Wtedy
rzemień uwiązany do jego szyi zaczepił się o kamienie na
dnie rzeki, a kiedy się zerwał, ciało popłynęło dalej do
jeziora.
Długa droga pochówku dla uczonego.
Jadąc dalej przez wąskie doliny, coraz częściej słyszeli
o Fergeoset. I coraz oczywistsze się stawało, że ludzie
wiedzieli...
Czy jednak na pewno wiedzieli? Chodziły słuchy,
szeptem dawano im coś do zrozumienia. Podobno było
tam niebezpiecznie. Grasowały upiory. Nie, nie wiadomo
dokładnie, jakie. Ale miejsce było opuszczone. Ludzie
stamtąd uciekli!
Panna Adele Wide nie czuła się już jak cyba w wodzie.
To nie była jej domena. Traciła pewność siebie, kiedy nie
mogła usunąć w cień rywalek, stosując się do ostatnich
wymogów mody. Jej suknie okazały się tu takie nieprak-
tyczne i jakby się przybrudziły. Czuła, że wygląda niepo-
rządnie, i tak w istocie było.
Nie udało jej się także podbić Sandera Brinka. Och,
oczywiście, zwracał na nią uwagę i flirtował, kiedy
rozmawiali, ale tak naprawdę miała wrażenie, że jej unika,
że stroi fochy. Gorąca noc nie pomogła jej ani odrobinę,
wprost przeciwnie! Za każdym razem, kiedy wydawało się
jej, że już go złowiła, zaczynał rozmowę z tym śmiertelnie
nudnym lensmanem albo, co gorsza, z dziewczyną, która
brała udział w wyprawie. Mój Boże, jak można wyglądać
tak jak ona! Adele pełna była pogardy dla Benedikte.
Wysoka jak chłopak, o twarzy szerokiej niby wrota
stodoły i ubrana tak nieelegancko. Co prawda praktycz-
nie, zwłaszcza jak na te warunki, to musiała przyznać.
Ta biedna dziewczyna wydawała się tak beznadziejnie
prosta!
Co do tego Adele bardzo się myliła. Benedikte wcale
nie była prosta, Adele nie dorównywała jej pod względem
intelektualnym, ale nigdy by się do tego nie przyznała.
Sander natomiast dawno już zdecydował, która z dziew-
cząt jest bardziej interesująca. Cóż, z przyzwyczajenia
podjął prowadzoną przez Adele grę, ale ta panna nie miała
dla niego żadnego znaczenia. Coraz bardziej za to pociąga-
ła go Benedikte. Nie potrafił jej do końca rozgryźć,
skrywała swoje prawdziwe ja, które najprawdopodobniej
było bogate i fascynujące. A że zagadki są po to, by je
rozwiązywać, Sander coraz bardziej pragnął poznać tę
młodą dziewczynę z rodu Ludzi Lodu.
Wyglądało jednak na to, że ona nie chce do tego
dopuścić.
Mylił się bardzo. Benedikte gotowa była na wszystko,
byle tylko móc opowiedzieć mu o swych myślach i uczu-
ciach, ale powstrzymywało ją przed tym przekonanie, że
jego to wcałe nie interesuje. Wieczorem, kiedy nocowali
w ostatnim zajeździe, zeszła nad pobliskie jezioro. W ciep-
łym zmierzchu chodziła wzdłuż brzegu rozmyślając.
W ciszy modliła się do potężniejszych mocy o to, by mogła
być inna. Choć nie, żaden człowiek nigdy nie chce stać się
innym człowiekiem, pragnie zwłaszcza zachować własną
duszę. Ale prosi się o to, by wyglądać inaczej. Nierealne
marzenie, znane dziewczętom od wieków. Ałe ilu ludzi
żyjących tu na ziemi zadowolonych jest ze swego wy-
glądu?
Benedikte w każdym razie do nich się nie zaliczała.
Wcześniej nie myślała o tym tak wiele, ale teraz...
Zwłaszcza kiedy porównywała się ze zgrabną, śliczną
Adele Wide, z Adele, która tak bezpośrednio potrafiła
rozmawiać z Sanderem.
Któregoś dnia nie wytrzymam i uderzę ją, pomyślała
Benedikte. Mam szczerą nadzieję, że do tego nie dojdzie,
ale jeśli naprawdę wpadnę w gniew... Ona mi go ukradła.
Oczywiście nigdy nie należał do mnie, ale zanim się
pojawiła, ja i Sander mogliśmy rozmawiać jak dwoje
prawdziwych pnyjaciół. A potem ona mi go zabrała. On,
rzecz jasna, nadal zachowuje się w stosunku do mnie
przyjaźnie, ale ona go zagarnęła, uznała za swoje odkrycie,
stwierdziła, że on należy do niej, a ze mną rozmawia tylko
przez uprzejmość.
Och, jaka jestem małostkowa, ale nie potrafię zapano-
wać nad swoimi uczuciami. Czy to zazdrość przeze mnie
przemawia? Tak, na pewno po części tak, a także rozpacz
i bezsilność. Świadomość, że nie mogę nic zrobić, by
zapobiec temu, że go utracę. Że stracę coś, czego nigdy nie
miałam.
Nie myślałam, że mogę być tak małoduszna! Muszę się
wzmocnić, by wreszcie na niego spokojnie patrzeć, muszę
nauczyć się przyjąć porażkę w dniu, kiedy nie będzie
chciał ze mną więcej rozmawiać ani nawet zachować
pozorów uprzejmości. I za nic na świecie nie dopuścić do
żadnej sceny. Nie wybuchnąć płaczem i nie uciec. Bo
wtedy naprawdę go utracę.
Z każdą jednak upływającą godziną jej uczucia dla
Sandera stawały się coraz głębsze. Miała wrażenie, że rzucił
na nią urok, odczuwała fizyczny ból ze strachu, że ten piękny
czas już się skończył, że on zakochał się w Adele Wide...
Żaden człowiek na ziemi nie cierpiał tak bardzo, jak
Benedikte Lind z Ludzi Lodu w te przecudne letnie dni
w jednej z odludnych dolin Norwegii.
Wreszcie dotarli do wioski w bocznej dolince, położo-
nej nieco wyżej niż główna dolina. Stamtąd właśnie miała
prowadzić ścieżka do tajemniczego Fergeoset.
- Musi iść z nami ktoś, kto zna tę okolicę - zdecydo-
wał lensman Sveg. Na twarzy malowało mu się zmęczenie,
pod powiekami czuł piasek. Wszystkich już mniej lub
bardziej irytowała długa podróż i prowadzone właściwie
na próżno poszukiwania.
Nareszcie jednak znaleźli się blisko celu.
- To prawda - przyznał mu rację Sander. - Nie
możemy wałęsać się na oślep po okolicznych górach. Ale
miałeś przecież porozmawiać z tutejszym lensmanem. On
może nam pomóc.
Skierowali się do pierwszej zagrody.
Trójka jej mieszkańców patrzyła na nich wrogo.
- Fergeoset - burknął wieśniak. - A czemuż to tak się
interesujecie tym przeklętym miejscem?
- Przeklętym? - podchwycił Sveg.
Adele Wide z uwagą popatrzyła na gospodarza.
- Czy był tu może mój narzeczony, Morten Hjortsberg?
- Tego nie wiem, nigdy nie mówią, jak się nazywają,
na tyle nie chcą się zniżać do nas "ludożerców" czy co tam
sobie o nas myślą. Ale chcą iść w góry i są bardzo uparci.
Adele opisała swego narzeczonego i określiła czas,
kiedy mniej więcej powinien tu dotrzeć.
- A, to pewnie ten ostatni. Taki bezczelny i pewny
siebie paniczyk.
Słowa te nie spodobały się Adele, ale lensman nie
dopuścił do jakichkolwiek protestów z jej strony. Zadał
kolejne pytanie:
- Było więcej takich, co pytali? Ilu?
- No, w tym roku jeszcze tylko jeden.
- Starszy mężczyzna?
- W każdym razie starszy od tego bezczelnego mło-
dzieniaszka, który wszystko wiedział lepiej od nas.
Lensman Sveg poczuł sympatię dla wieśniaka. On sam
musiał znosić towarzystwo podobnego mędrka - Olsena.
- Ale ten starszy przybył tu wcześniej?
- Jak tylko śnieg już nie wadził.
- To znaczy podczas wiosennych odwilży?
- Można tak powiedzieć.
- I nikogo poza nimi już nie było?
- Już mówiłem, w tym roku nie. Ale w tamtym było
ich wielu. Całe tłumy.
- Jednocześnie?
- Prawie. Przyszli w dwóch grupach, każda innego dnia.
- Ilu ich było?
- No, tego nie pamiętam. Chyba z zagranicy.
Wieśniaczka uzupełniła informacje męża:
- Jednego dnia przybyło ich dwóch, następnego
trzech. To byli Niemcy.
Sveg odwrócił się do niej.
- I już nie wrócili?
- Nie, ale mogli iść dalej naprzód, przez góry.
- No, tak, oczywiście - mruknął lensman. Do Adeli
powiedział: - Pani narzeczony też mógł tak zrobić.
Kiwnęła głową:
- Wiem o tym.
Benedikte, Sander i Olsen do tej chwili milczeli. Teraz
jednak Sander zauważył:
- Ale w takim razie panna Wide powinna mieć od
niego jakąś wiadomość?
- Mógł zaginąć gdzieś w górach - gniewnie odparł Sveg.
- W każdym razie mam zamiar przyjrzeć się tej okolicy. Nie
przybyliśmy tu, by ścigać upiory, lecz by dowiedzieć się, co
tu zaszło - zakończył surowo, zwracając się do wieśniaków.
- Czy nie mieliśmy zamiaru zabrać jakiegoś miejs-
cowego? - zagdakał Olsen.
- Tak. Powiedzcie, kogo możemy prosić o pomoc.
Gdzie urzęduje lensman?
Wieśniacy zaczęli się zastanawiać. Naradzali się przez
chwilę, szepcząc coś do siebie. Wynikało z tego, że
lensman gdzieś wyjechał.
- Livor sąsiadów jest chyba jedynym, który będzie
miał dość odwagi - powiedział chłop w końcu. - Sądzę, że
jego powinniście spytać. Jest teraz w swej letniej za-
grodzie. Prawdopodobnie spotkacie go po drodze, bo
mówił mi, że właśnie dzisiaj ma zejść. A tak w ogóle to
kiedy dojdziecie do Fergeoset, musicie iść na prawo. Tam,
na górze, odchodzi droga w prawo, przecina drogę, którą
wy przyjdziecie.
- Jeśli ją przecina, to znaczy, że ten Livor zejdzie nią aż
tutaj?
Chłop uśmiechnął się cierpko.
- Livor nigdy się nie bał duchów. Na pewno pójdzie
na skróty, na tyle go znam.
Podziękowali za pomoc i nie zwlekając ruszyli. Szli tą
samą ścieżką wzdłuż wodospadu, którą sześć tygodni
wcześniej maszerował narzeczony Adele, Morten Hjorts-
berg.
Pełnia lata już minęła, ale miało upłynąć jeszcze wiele
dni, zanim nadejdzie jesień. Dzień był nieprzyjemny,
pochmurny, w powietrzu wisiał deszcz, a postrzępione
chmury snuły się nad świerkowym lasem. Przesiąknięte
wilgocią ubrania lepiły się do ciał i panował przenikliwy
chłód, taki, co to człowiek wyobraża sobie, że nigdy już
nie będzie mu ciepło ani sucho. Nie mogli się też dobrze
rozejrzeć po okolicy, widzieli tylko najbliższe otoczenie.
Wydawało się, że ścieżka, którą szli, prowadzi wprost do
świata chmur.
Maszerowali niewiele rozmawiając. Benedikte wyczu-
wała gwałtowne niezadowolenie Adele, że oto zmuszono
ją do mozolnej wędrówki, wycieńczoną i nieporządną,
z włosami w mokrych strąkach, z bezlitośnie odkrytą
twarzą. Sander nic nie mówił, od czasu do czasu tylko tam,
gdzie było szczególnie stromo, podawał Benedikte dłoń
i obdarzał ją przelotnym uśmiechem. Olsen, zirytowany,
pragnął, by wreszcie doszli do celu, bo to było marno-
wanie jego drogocennego czasu. Nie mógł tu przecież
popisywać się umiejętnością dedukcji czy zbierania dowo-
dów. Czuł się upokorzony sarkastycznymi uwagami
Svega, których ten nie szczędził mu przez całą podróż,
i czekał tylko na dogodny moment, gdy będzie mógł
odegrać się na zwierzchniku i wykorzystując swój talent
detektywistyczny raz na zawsze udowodnić swoją wyż-
szość.
Sveg także nie odzywał się ani słowem, przed nikim nie
ujawniał swoich myśli. Były bowiem żałośnie prozaiczne.
Straszliwie dokuczały mu odciski.
Mżawka ustała. Zaraz jednak spotkali śnieg.
Nie w powietrzu, bo chmury nie przyniosły chwilowo
więcej opadów, ale na ziemi pojawiało się coraz więcej
białych plamek, które im wyżej wchodzili, były coraz
gęściejsze. W żadnym jednak miejscu pokrywa śnieżna nie
była szczególnie imponująca. Śnieg leżał jedynie w mięk-
kich zatoczkach między krzewinkami czarnych jagód
a górską trawą i każdy najmniejszy promyk słońca groził
mu stopnieniem.
Wszyscy byli zgodni co do tego, że bez śniegu o tej
porze roku można się obyć.
Człowieka o imieniu Livor nigdzie nie spotkali. Na razie
jednak nie był im potrzebny, bez trudu znajdowali drogę.
Nagle bowiem wyszli z lasu i mieli widok na okolicę, nad
którą zwisały ciężkie chmury. W odkrytym terenie śnieg
wydawał się szarobiały, a chmury barwiły wodę w jeziorze
na nieprzyjemny stalowy kolor. Stali tak, drżący z zimna,
w nietęgich humorach, owiewani przez ostry wiatr.
Ujrzeli to samo, co Morten lijortsberg, tyle że pogoda
była teraz o wiele mniej przyjemna. Karłowate górskie
brzozy, pokryte topniejącym śniegiem, rzeka wpadająca
do drugiego końca jeziora, wioska Fergeoset, sprawiająca
wrażenie jeszcze bardziej opustoszałej.
- Co, u diabła, ściąga tutaj mądrych ludzi? - zdziwił się
Sveg z miną kwaśną jak ocet. Długi marsz nie poprawił
stanu jego odcisków. - I jak, do cholery, można się
przedośtać na drugą stconę?
- Nie ma powodu, by slę tak brzydko wyrażać - ostro
zaprotestowała Adele. - Proszę, by w mojej obecności nie
przeklinano.
- Idź do diabła! - parsknął lensman. - Och, prze-
praszam, przykro mi, tak mi się tylko wyrwało. Chodźcie,
idziemy dalej!
Sander ujął Benedikte za rękę, zauważył bowiem, że
dziewczyna wyraźnie przygasła. Stan jej ducha bardzo go
zaniepokoił.
- Co się dzieje, Benedikte? - zapytał cicho.
Nie puściła jego dłoni, gdy szli wzdłuż nierównego
brzegu. Nie wisiała na jego ramieniu, ale jej uścisk był
dostatecznie mocny, by dać mu do zrozumienia, że chętnie
Przyjęła jego gest i jest mu za to wdzięczna.
- To nie jest dobre miejsce - szepnęła. - Mandragora
pręży się i zwija.
Opowiedziała mu o alraunie. Tylko jemu. Inni by tego
nie zrozumieli.
- Ale przecież wydaje się tu tak spokojnie - zaopono-
wał.
- Tak uważasz?
- Powiedziałem: "wydaje się". Ale twój lęk udziela się
i mnie. Mam wrażenie, że całe to miejsce jest chore.
- Bo tak jest w istocie. Nie wiem, co się tu kryje, ale
wcale mnie nie dziwi, że ludzie stąd się wynieśli.
- Dlaczego właściwie tak postąpili?
Benedikte patrzyła na wioskę ukrytą w szarej mgle.
- Coś musiało się tu wydarzyć jeszcze nie tak dawno...
- Myślisz o tym wielkim domu ze strychem? A mimo
to te małe chaty wydają się prastare, zapadnięte w ziemię.
- Tak. Czy możemy założyć, że wioska opustoszała
mniej więcej... hm... trzydzieści lat temu?
- To chyba rozsądne przypuszczenie. Niemądrze po-
stąpiliśmy, że nie zapytaliśmy o to w dolinie.
- Źle, że nie spotkaliśmy tego Livora. On na pewno
sporo wie, przecież nie boi się tego miejsca.
- Zaczyna zmierzchać. Ta wędrówka zabrała nam
więcej czasu niż się spodziewałem.
Benedikte zadrżała ze strachu i mocniej ujęła Sandera
za rękę. Młodzieniec rozumiał jej uczucia.
Tak, pomyślał. Ona ma rację, zewsząd tchnie spoko-
jem, ale wśród cieni tych małych, zszarzałych chałup coś
się kryje.
Kościół widniejący w oddali zdawał się jakby bezsilny,
oddany we władanie zła.
Popatrzyli ku ujściu rzeki. Przedostanie się na drugą
stronę wydawało się całkiem niemożliwe.
Adele Wide westchnęła cichutko.
- Gdyby tak znaleźć się teraz w jakiejś dobrej, ciepłej
restauracji w Christianii. W tle przyjemna muzyka, elegan-
cko ubrani ludzie, wykwintne potrawy...
- Niczego nam nie ułatwiasz - Sander przerwal jej
marzenia.
- Ale jestem przemoczona do suchej nitki! - prych-
nęła. - I zmarzłam! Na kość.
- Chcemy przecież znaleźć twojego narzeczonego
- przypomniał jej Sveg.
- Wiem. Przeklęty idiota, czego on tu szukał?
Na to pytanie jak na razie nie było odpowiedzi.
Benedikte szła śladami Sandera, przedzierając się przez
splątane zarośla. Nie mogli już trzymać się za ręce, to, co
kiedyś było drogą, całkiem zarosło i nie odróżniało się od
pobocza.
Źle się czuła w tym miejscu. Bardzo źle. Gdzieś
tutaj, nad tym niedużym jeziorem, czaiła się trwoga.
Chciała uprzedzić o tym innych, ale wiedziała, że jej
ostrzeżenia pozosraną bez odzewu. Oni niczego nie
wyczuwali. Może z wyjątkiem Sandera. Ale na niego
miał wpływ przede wszystkim jej niepokój, sam to
zresztą powiedział.
Kiedy dotarli do przeciwległego brzegu jeziora, świat-
ło dnia zgasło za warstwą chmur i zapanował półmrok.
Przystanęli.
Rzeka szemrała cichutko, poza tym cisza wśród śnież-
nego puchu była nieprzenikniona. Gdyby teraz przemó-
wili, ich głosy poniosłyby się po równinach.
Z niskiego brzegu, na którym stali, widzieli na tle nieba
zaledwie zarys Fergeoset. Nieduży skromny kościółek,
wysoki dom z poddaszem i małe, chylące się do ziemi
chaty, stodoły zbudowane z kamienia i grubych bali
w czasach, gdy jeszcze las sosnowy porastał te góry.
Zniknął stąd już dwieście lat temu. Na krytych torfem
dachach, które się zapadły, rosły górskie brzozy i kar-
łowate świerki. Niektóre chaty położyły się na boku jak
zmęczone olbrzymie zwierzęta. Wioska przedstawiała
sobą obraz opuszczenia, stanowiła jakby symbol tęsknoty
za ludźmi, którzy tak dawno stąd odeszli.
Wreszcie przemówił Sveg, a fego głos rzeczywiście
poniósł się po śniegu:
- Tędy nie przejdziemy. Musimy iść dalej w górę
rzeki. Może natrafimy na bród albo...
- Ciii - szepnął Sander. - Słuchajcie!
Stanęli nieruchomo.
Od strony wioski rozłegały się przytłumione, skrzypią-
ce ruchy wiosła.
Z ciemniejącego zmroku wyłoniła się łódź. Łódź, która
płynęła do nich z przeciwległego brzegu.
ROZDZlAŁ VII
- No, dzięki Bogu - powiedzżał Olsen. - Ktoś płynie
nam na spotkanie.
- "Przewoźnik" - mruknął Sveg. - Teraz obiema
nogami trzeba mocno stanąć na ziemi.
- Nonsens! - parsknęła Adele. - To przecież zwykły
człowiek.
- Przecież to właśnie mówię. Nie chcę słyszeć o żad-
nych idiotycznych przesądach.
Sander milczał. Jednym okiem starał się obserwować
Benedikte, drugiego nie spuszczał z łodzi, która ciągle jeszcze
była tak niewyraźna, że nie mogli rozróżnić szczegółów.
Benedikte stała nieruchomo. Czuła, że krople zimnego
potu wystąpiły jej na czoło. Mandragora wiła się jak
w ukropie.
- Oczywiście, że to człowiek - mruknął Olsen. - Te-
raz go widzę. Stoi na rufie i odpycha się wiosłem, tak jak
to czynią przewoźnicy.
- Ale co on tu robi? - dziwiła się Adele.
- To może być ten Livor, który niczego się nie boi, ani
trolli, ani diabła - powledział Sveg.
- To bardzo prawdopodobne - kiwnął głową Sander.
Nie podobał mu się jednak wyraz twarzy Benedikte,
której nie przestawał obserwować.
Lensman zwinął dłonie w trąbkę pczy ustach, chcąc
zawołać przewoźnika, ale Benedikte ostrzegawczo złapała
go za ramię.
- Nie wołaj - powiedziała cicho. - Myślę, że to nie
jest... dobre.
- Dlaczego nie? - równie cicho spytał Sander.
- Nie wiem. Być może on potrafi zdobyć w jakiś
spósób... władzę nad nami. Po prostu tak czuję.
- Co za głupstwa! - znów parsknęła Adele.
Łódź była teraz bliżej ich brzegu niż wioski. Zmierzch
zapadł już na tyle głęboki, że nie mogli odróżnić rysów
twarzy przewoźnika, widzieli jedynie, że jest wysoki, ale
plecy ma pochylone, zgarbione. Głowa osadzona była
nisko i wysunięta w przód, barki niemal nad nią wystawały.
I nagle Benedikte jakby się ocknęła. Jednym ruchem
zerwała mandragorę z szyi i pobiegła tuż nad wodę.
Uniosła magiczny korzeń w dłoni i skierowała go
w stronę łodzi, znajdującej się na głębinie. Obcym dla
wszystkich głosem - taki był mocny i władczy - zawołała
kilka słów, z których żadnego nie zrozumieli.
Sanderowi zdawało się, że zabrzmiały jak długie,
skomplikowane zaklęcie, w którym te same sylaby po-
wracały raz za razem w coraz bardziej zawiłym porządku.
Nie miał zbyt gruntownej wiedzy o językach, ale był
przekonany, że ten musiał pochodzić gdzieś ze Wschodu,
a sądząc po dźwiękach, nawet z Dalekiego Wschodu.
Łódź się zatrzymała. Olsen podbiegł do Benedikte
i syknął wściekle:
- Co ty wyprawiasz? Chcesz go całkiem wystraszyć?
Benedikte wypadła z transu z fatalnym skutkiem. Na
ich oczach przewoźnik zaczął rosnąć. Wznosił się ponad
wodą, ogromny i straszny.
Były to jednak pewnie tylko omamy wywołane przez
nieprzyjazną okolicę i związane z nią straszne opowieści.
Sander pochwycił Olsena od tyłu i przykrył mu usta
dłonią.
Adele zawołała:
- Czy wyście już całkiem poszaleli?
Sveg wyjątkowo nie był w stanie podjąć żadnego
działania. Mózg całkowicie odmawiał mu posłuszcństwa.
- Dalej, Benedikte! - zawołał Sander.
Te słowa jakby ją obudziły. Sander jej wierzył.
Łódź znalazła się już strasziiwie blisko. Przypominała
teraz zwykły mały prom, staroświecki, ciężki i niezgrabny.
Przewoźnik trzymał głowę odwróconą, zajęty wiosłem;
najwyraźniej dobrze znał się na swoim rzemiośle.
Benedikte znów uniosła mandragorę i od początku
zaczęła osobliwe zaklinanie.
Łajba natychmiast się zatrzymała. Olsen walczył, by
wywinąć się z uścisku Sandera, spojrzeniem rozpaczliwie
błagał lensmana Svega o pomoc. Ale ten nie reagował. Nie
spuszczał oczu z łodzi.
Benedikte podniosła głos, echem poniósł się po jeziorze.
I na ich oczach łódź została wessana w głębinę wraz
z przewoźnikiem. Nie podjął żadnej próby, by się ratować,
tak jakby nie mógł robić nic innego, jak tylko jednostajnie
poruszać wiosłem.
Nie rozległ się żaden dźwięk, kiedy łódź z przewoź-
nikiem zniknęła. Na wodzie nie powstał ani jeden wir.
Prom po prostu zapadł się pod powierzchnię i przestał
istnieć.
Pięcioro ludzi na plaży zamarło.
Adele zapłakała jak dziecko.
Benedikte opuściła rękę, powiesiła mandragorę na szyi
i wsunęła ją pod bluzkę.
- Dziękuję - szepnęła do czarodziejskiego korzenia.
W Sandera nagle wstąpiło życie. Puścił Olsena, który
wprost trząsł się ze złości.
- Co ty wypowiadałaś? - pytał Sander Benedikte. - To
było w jakimś całkiem nieznanym języku.
- To zaklęcie przeciwko złym mocom - odparła,
wciąż blada ze strachu. - A może prośba o zmiłowanie, nie
wiem. Znalazłam je w księgach Ludzi Lodu. Zostało
zapisane przez dziada mojego dziada, Heikego, który, jak
mówią kroniki, nauczył się go od Mara i Ulvhedina.
Wykułam je na pamięć na wszelki wypadek, gdyby miało
mi się na coś przydać. I chyba się przydało.
- O, tak, i to bardzo. Ale ten język?
- Pierwotny język Ludzi Lodu. Mar go znał. A niektó-
rzy z dotkniętych potrafili odmawiać zaklęcia spontaniez-
nie, po prostu same przychodziły im do głowy. Mnie nie,
ja musiałam uczyć się na pamięć tajemnych formuł.
- Najwyraźniej unicestwiłaś upiora!
- Na to wygląda. Ale nie wiem, na ile silne jest to zaklęcie
ani co ono znaczy. Mogłam stać tu i mówić cokolwiek!
- W każdym razie zadziałało.
Płacz stojącej za nimi Adele przemienił się w histerycz-
ny szloch. Sander odwrócił się, by ją uspokoić.
Olsen pozieleniał na twarzy, ale Sveg stwierdził suro-
wo:
- Istnieją pewne gcanice pojmowania ludzkiego umy-
słu. Takie wydarzenia człowiek powinien odsunąć ad
siebie, wmówić sobie, że nigdy nie miały miejsca. Akurat
w tej chwili szczerze wątpię, byśmy w ogóle widzieli jakiś
prom.
Sander już miał coś na to odpowiedzieć, ale prze-
szkodziło mu wołanie dobiegające z oddali. Stłumiony,
zniekształcony przez odległość głos:
- Hop! Hop! Jest tu kto?
Odwrócili się ku głosowi dobiegającemu z równin po
ich stronie rzeki.
Najpierw popatrzyli po sobie, ale wreszcie Sander
skinął głową i Sveg odkrzyknął:
- Hej! Tu jesteśmy! Na plaży!
Odczekali chwilę, a potem doszedł ich odgłos kroków
i na wzniesieniu pojawił się jakiś człowiek. Sprawiał
wrażenie młodego i silnego, a kiedy znalazł się bliżej,
stwierdzili, że jest typowym reprezentantem tego rejonu
kraju. Prawdziwy góral o pociągłej twarzy, intensywnie
błękitnych oczach, mocno zarysowanym nosie i brodzie.
Wydawał się bardzo sympatyczny, spokojny, może nawet
nieco powolny, ale mimo to bystry i wrażliwy.
- Wydawało mi się, że słyszę jakieś głosy - powiedział
podchodząc do nich. Na powitanie wyciągnął rękę do
lensmana Svega, którego natychmiast uznał za przywódcę
niewielkiej grupy.
Lensman przedstawił się i zapytał:
- A ty pewnie jesteś Livor, którego szukaliśmy?
- Szukaliście mnie? - uśmiechnął się.
- Tak, jako niestrachliwego eksperta od Fergeaset.
- No cóż, ekspertem chyba nie jestem, ale niestrach-
liwy, być może. Chcecie się przeprawić przez jezioro
Nette?
- A więc tak ano się nazywa? Myślałem, że Fer-
geoset...
- To nazwa wiaski, nie jeziora. Ale... - Livor zawahał
się. - Nikt wam nie zaproponował przeprawy?
Ze zdziwieniem, trochę zaniepokojony przenosił
wzrok z jednej osoby na drugą.
- Owszem, przewoźnik - odparł Sveg. - Ale nie
byliśmy tym zainteresowani.
Livar przyglądał się im z uwagą, czekał na wyjaśnienie.
Kiedy jednak milczenie się przedłużało, rzekł wreszcie:
- Zwykle nie wychodzą z tego tak gładko.
- Kto taki?
- Ci, co chcą się przeprawić na drugą stronę.
Rzeka cicho szumiała. Na zachodzie rozrzedziła się
nieco pokrywa chmur. Wyłoniły się spoza niej szczyty
gór, tajemnicze, milczące w zmroku. W powietrzu unosił
się zimny zapach śniegu.
Odezwał się Sander:
- Zapomnijmy na chwilę o przewoźniku. Jak inaczej
można dostać się na drugą stronę?
Livor wskazał kciukiem.
- Kawałek dalej w górę rzeki. Mam tam niedużą
łódkę. Jeśli chcecie, mogę ją wam pożyczyć.
Nadal wydawał się zdumiony, że nigdzie nie widać
przewoźnika.
- Chćielibyśmy bardzo, abyś nam towarzyszył - po-
wiedział Sveg.
- Właśnie schodziłem do wioski.
- Pragniemy się dowiedzieć wielu rzeczy. Dobrze
zapłacimy, jeśli zgodzisz się zostać tu w nocy i może
jeszcze jutro przez kilka godzin.
Livor długo się wahał. Wreszcie kiwnął głową.
- Właściwie nikt na mnie nie czeka. Robotą w zagro-
dzie zajmą się inni. Zaciekawiliście mnie. No, to chodźeie!
Ruszyli za nim wzdłuż rzeki znikającej w gęstym
mroku. Sander trzymał się w pobliżu Benedikte, jakby
chciał z nią zamienić parę słów, ale na swobodną rozmowę
nie mieli szansy. Zwolniła, udając, że poprawia coś przy
trzewiku. Sander zaczekał wraz z nią.
- O czym myślisz, Sanderze? - zapytała cicho.
- Dobrze wiesz - odparł z uśmiechem. - Czy zwróciłaś
uwagę, skąd wypłynął przewoźnik?
- Nie, nie zastanawiałam się nad tym.
- Ale ja to zauważyłem. - Sander w jednej chwili
spoważniał. - Prom odbił od tego małego cypla poniżej
kościoła.
- Od półwyspu kończącego się gajem?
- Tak, właśnie.
- Kiedy o tym mówisz, to... Dlaczego cię to przeraża,
Sanderze?
- Chodzi mi o nazwę jeziora. Jezioro Nette... Nie
podoba mi się ta nazwa.
Benedikte patrzyła na niego zdumiona. Kiedy znów
zaczęli iść, zawołała da Livora:
- Dlaczego to jezioro nazywa się jeziorem Nette?
Przystanął i wzruszył ramionami.
- Prawdopodobnie utopiła się w nim jakaś dziew-
czyna, która miała oa imię Nette! - odkrzyknął.
- O, nie - mruknął Sander pod nosem, tak że słyszała
go tylko Benedikte. - Moim zdaniem jest inne wyjaś-
nienie.
- Jakie? - szeptem spytała Benedikte.
- Livor naturalnie go nie zna, bo ono ma związek
z pradawnymi czasami. Ale ja chyba wiem, dlaczego
jezioro nosi taką nazwę. Czy masz brakteat, Benedikte?
- Nie, ma go chyba lensman.
- No cóż, to bez znaczenia. I tak pamiętam, jak
wyglądał. Była na nim jeszcze runa pierzasta.
Znów zwolnili, tak by nikt inny nie mógł usłyszeć ich
rozmowy.
- Pierzasta? - powtórzyła zdumiona. - Nie zauważy-
łam. Była tylko... Chodzi ci o tę małą gałązkę na samym
środku na dole?
- Tak. Pionowa kreska z dwiema małymi "gałązkami"
po bokach. Oznacza to, że ukrywa ona drugą runę
w drugim rodzie.
- Nic z tego nie rozumiem.
- Na jednej stronie są dwie kreseczki. Oznacza to
drugą runę. Na drugiej stronie są także dwie kreseczki. To
oznacza drugi ród. Ród to grupa run. Istniały trzy rody,
każdy miał swoją nazwę, ale nie będę wdawał się w szcze-
góły, żeby zbytnio nie komplikować sprawy.
- No, dobrze, a jaka była druga runa w drugim rodzie?
- Runa N.
- Aha - zaczynała pojmować Benedikte. - I uważasz,
że ma to coś wspólnego z imieniem Nette?
- Jak najbardziej! Tylko że to jezioro nie nazywało się
kiedyś jeziorem Nette, lecz jeziorem Nerthus. A to od
razu ma inny wydźwięk!
- Czy wiesz przypadkiem, kto to Nenhus?
- Pewnie, że wiem! I tym samym wiele kawałków
naszej układanki trafia na swoje miejsce. Tylko przewoź-
nik jakoś mi do tego nie pasuje.
- Hej, wy! - zawołał lensman Sveg. - Chcecie sżę
zabrać łodzią czy nie?
Było już dość ciemno, ale mogli jeszcze dojrzeć
gromadkę na brzegu rzeki. Większość siedziała już w nie-
dużej łodzi, tylko Livor czekał na spóźnialskich.
- Zmieścimy się? - zapytał Sander.
- Dobrze będzie - zapewnił Livor. - Rzeka tu jest
całkiem spokojna.
Benedikte zobaczyła, że rzeka się w tym miejscu
rozszerza, tworząc niewielki zalew. Weszła do łodzi
i oczywiście stąpnęła tak niefortunnie, że łódź omal się nie
wywróciła. Sander jednak mocno uchwycił ją za ramię
i wszystko zakończyło się szczęśliwie. Do diaska, pomyś-
lała. Czy zawsze muszę być taka niezgrabna? W porów-
naniu z tą śliczną, elegancką Adele wszystkim wydaję się
szczytem niezdamości.
Sander usiadł przy Adele. Ze śmiechem rozcierał jej
plecy, by ją rozgrzać. Benedikte odwróała głowę.
Szybko przeprawili się na drugą stronę i wyciągnęli
łódź na brzeg.
- Czy ty w ogóle nie boisz się Fergeoset? - zapytał
Sander Livora.
- Nie, wioska nie jest niebezpieczna. To tytko prom...
- No właśnie, co to jest?
Livor znów wzruszył ramionami.
- Nie wiem.
- Czy jest z nim związana jakaś historia?
- Opowiem wszystko, co wiem, kiedy dojdziemy na
miejsce.
Dalej szli w milczeniu.
Wszystkim zrzedły miny. Wędrówka była męcząca,
a i zimno dało się im we znaki. Porządnie też zgłodnieli,
a w Fergeoset, opustoszałej górskiej wiosce, nie spodzie-
wali się znaleźć zacisznego, miłego noclegu.
Olsen nerwowo opowiadał wszystkie straszne historie
o duchach, jakie słyszał. Jego ostry dialekt rodem z Chris-
tianii brzmiał jakoś dziwnie na tym pamiętającym zamierz-
chłe czasy pustkowiu. Sveg ostro nakazał mu milczenie.
W ciemnościach zarysowały się kontuty domów, nagle
przerażająco bliskie. Benedikte przeszedł dreszcz.
- Co się stało? - czujnie zapytał Sander.
Dziewczyna przystanęła.
- Zawracamy - oświadczyła.
On także się zatrzymał.
- Ale dlaczego?
Benedikte znów zaczęła iść.
- Nie, to nieważne. Musimy znaleźć narzeczonego
Adele.
Sprawa ta stała się dla niej bardzo istotna, choć nie
potrafiła określić dlaczego. Gdyby Benedikte miała choć
trochę więcej doświadezenia, natychmiast by zrozumiała,
że kieruje nią zazdrość. Chciała, by Adele zeszła jej z drogi,
a narzeczony był doskonałym, wręcz najlepszym roz-
wiązaniem.
Nie zdawała sobie jednak z tego sprawy. Była osobą,
którą władały wyłącznie uczucia, więc miała po dziecięcemu
czyste serce. Gdyby zrozumiała, co dzieje się w jej duszy,
przeraziłaby się. Przecież nie chciała wywierać nacisku na
Sandera i zmuszać go, by wybrał "właściwą" dziewczynę!
Ona, która była niczym!
Livor zatrzymał się przy pierwszych zabudowaniach.
- Tylko w jednym domu da się zamieszkać, w tym
największym. W każdym razie nadawał się, kiedy tu byłem
dwa lata temu.
- Później już tu nie zaglądałeś? - zdziwił się Sveg.
- A po co? Nie ma tu czego szukać. A i wtedy prawie
cały czas siedziałem pod ścianą w słońcu i odpoczywałem.
Raz tylko zajrzałem do środka, ale co można robić w nie
zamieszkanym domu, kiedy nie pada ani nie ma burzy
śnieżnej?
- Teraz w każdym razie deszcz pada aż za długo.
- Adele staranniej otuliła się płaszczem. - Wejdziemy do
tego domu i spróbujemy napalić w kominku, jeśli w ogóle
jakiś tu jest - dokończyła cierpko z niedowierzaniem.
Była w okropnym nastroju. Sander coraz bardziej
wymykał jej się z rąk, oddalał. Niewybaczalnym błędem
z jej strony było iść z nim do łóżka od razu, w tak
wczesnym stadium flirtu. Sądziła jednak, że dokładnie
zdołała go już poznać, spotkała wszak wlelu podobnych
mężczyzn i do tej pory mogła w pełni polegać na swym
nieodpartym wdzięku! Zawsze to ona żegnała się i zrywała
znajomość po jednej lub kilku nocach spędzonych z męż-
czyzną. A wszyscy błagali, żeby została.
Wszyscy, tylko nie Sander Brink! O, tak, nadal był miły
i uprzejmy, świetnie znał sztukę żartobliwo-ironicznej
konwersacji, dokładnie tak jak ona, ale ona nic go nie
obchodziła! Udawał, że nie słyszy albo nie rozumie jej
półsłówkami czynionych propozycji spędzenia kolejnych
wieczorów w jej pokoju.
Do kroćset!
Musiała jednak przyznać, że Sander z niezwykłą
sympatią odnosił się do tej nieszczęsnej Benedikte. To
doprawdy bardzo miłe z jego strony. Oby tylko dziew-
czyna zbyt dużo sobie przez to nie wyobrażała, i tak już nie
spuszcza z niego oczu. Któregoś dnia Adele będzie
musiała poważnie z nią porozmawiać. Benedikte nie może
przecież myśleć, że Sander ma ochotę na coś więcej niż
tylko na pogawędkę z nią!
Adele cierpiała. Po części dlatego, że Sander i Benedik-
te prowadzili ze sobą rozmowy, w których ona nie mogła
uezestniczyć. Poza tym, ku swemu przerażeniu, czuła, że
właściwie bardzo polubiła Sandera, ona, która do tej pory
zachowywała taką zimną głowę!
Tak dalej być nie może! Odczuła drobne wyrzuty
sumienia, gdy przypomniała sobie a narzeczonym, Morte-
nie Hjortsbergu. Przez ostatnie dni myślała o nim skanda-
licznie mało! Jej myśli błądziły po zakazanych obszarach...
Livor podprowadził ich do największego z domów
i usunął zatyczki przytrzymujące rygle w obu połówkach
drzwi. Otworzyły się, skrzypiąc przeraźliwie.
Weszli do środka. Livor otworzył jeszcze jedne,
wewnętrzne drzwi i choć było tu całkiem ciemno, zorien-
towali się, że znajdują się w izbie.
- Do licha - powiedział ktoś cicho.
Zrozumiała reakcja. Stare domy, przez dłuższy czas nie
zamieszkane, rzadko sprawiają przyjemne wrażenie.
- Poszukam jakiegoś światła i rozpalę ogień - Livor
chciał dodać im otuchy.
- Wcale nie zrobiło się cieplej, chociaż jesteśmy już
pod dachem - zauwaźył Olsen.
Po trzeszczących, spróchniałych deskach podłogi prze-
szli w głąb domu. Tylko Benedikte stała w miejscu.
Sander czekał razem z nią.
- Co się stało, Benedikte?
- Bądź cicho! Staram się wyczuć atmosferę tego
domu.
Zaczekał, aż widoczne w jej twarzy napięcie ustąpiło.
Słychać było jedynie szepty pozostałych osób.
- No i co?
Benedikte potarła dłonią czoło. Upłynęła chwila, zanim
odpowiedziała:
- Jest tutaj coś dziwnego, coś, z czym nigdy dotąd się
nie spotkałam. Ten dom nie ma w ogóle żadnej atmosfery!
Jest tak sterylny, jak... jak nowo urządzona łazienka, jeśli
kiedykolwiek w takiej byłeś i rozumiesz, o co mi chodzi.
- Rozumiem, ale tak jest chyba lepiej.
- Nie, to wcale nie jest dobrze. To przecież taki stary
dom, rozpadający się ze starości, tyle musiało się tu
wydarzyć. Na pewno rodziły się tu dzieci, umierali chorzy
i starzy, ludzie przeżywali rozpacz i chwile radości. Cuchnie
tu okropnie, ale to nie ma nic wspólnego z samą atmosferą
domu. Nie ma śladów wcześniejszego życia, żadnych wib-
racji, żadnego wrażenia śmierci, nic w ogóle. Dom o długiej
i zapewne ciekawej historii, i nic tu nie ma! Tak jakby...
- Co takiego? Dlaczego się zawahałaś?
- Jak gdyby ten dom się bał. Jakby zatrzymywał
wszelkie informacje, ukrywał się przede mną... Nie mogę
tego pojąć. Nie utraciłam swych nadprzyrodzonych zdol-
ności. Tylko tutaj one po prostu nie działają. Wyczuwam
ciebie, twoje uczucia i wrażenia. Kiedy szliśmy do tego
domu, wyczuwałam także smutek, jaki spowija całą
wioskę. Ale tu w środku... jakby wszystko zamarło.
Dała znak, by dołączyli do pozostałych.
Kiedy szła za Sanderem, czuła żal i tęsknotę. On nie
może się o niczym dowiedzieć, myślała. Nigdy nie może
się dowiedzieć, jak bardzo go pragnę, jak chciałabym być
przy nim we dnie i w nocy. Dopóki o tym nie wie, mogę
cieszyć się jego przyjaźnią. Później, kiedy on zrozumie,
i to także się skończy. Zaskoczony, odwróci się ode mnie
z pogardą i niechęcią.
Muszę okazywać mu tylko przyjaźń bez względu na to,
ile to mnie będzie kosztowało.
W glębi drugiej izby stała Adele, ze łzami w oczach
rozglądając się dokoła. Rozumteli ją. Cały dom był
obrazem zagłady. Bale w ścianach tak spróchniałe, że
palcem dało się wygrzebać w nich dziurę, zapadnięty dach
nad ich głowami, uginająca się podłoga. Nie, to ostatnie
mijało się z prawdą, podłoga była tylko w pierwszej izbie.
Tu było tylko ubite klepisko.
- Strasznie tu cuchnie - jęknęła Adele. - Jak stara
zgniła ścierka.
Tak, wszyscy to czuli - zapach obrzydliwych, gniją-
cych szmat.
Livorowi udało się rozniecić ogień na palenisku
i zapalić jakąś lampę. Te dwa źródła światła konkurowały
ze sobą w rzucaniu migotliwych blasków po kątach, ale
i tak nie docierały wszędzie. Po najbardziej oddalonych
częściach pomieszczenia i przypominającej alkowę małej
spiżarce kryły się niespokojne cienie. Benedikte stała
nieruchomo, wpatrzona w bezkształtną ciemność, spra-
wiającą wrażenie prastarej. Wrażenie to potęgowały nie-
zwykle grube bale w ścianach, które chwilami dawało się
dostrzec w środku. Musiał to być najstarszy fragment
domu, resztę dobudowano później.
Dlaczego? Skąd to odczucie sterylności, pustki, w tak
starym i pełnym wspomnień domu?
Przydałby się tutaj ktoś z Ludzi Lodu, ale nikt
z obecnie żyjących nie miał żadnych szczególnych zdolno-
ści. A zmarłych przodków wzywano tylko w największej
potrzebie.
Oczy Benedikte rozjarzyły się ostrym blaskiem, próbu-
jąc jakby przeszyć na wskroś mrok czający się po kątach.
Miała wrażenie, że ten dom ma się jakby na baczności,
stara się, by żaden fragment jego historu nie został
ujawniony.
Benedikte odnosiła wrażenie, że pomiędzy nią a starym
domem toczy się walka. A może wcale nie z domem?
Może z czymś, co kryło się wśród cieni?
Nagle poczuła się bezradna, niedojrzała i niedoświad-
czona. Pocieszała się tylko myślą, że podobnie czuł się
Heike wtedy, gdy musiał stawić czoło czarownicy ze
Stregesti. Nie był wówczas dużo starszy od Benedikte.
A jeśli on mógł zwyciężyć, to ona powinna przynajmniej
podjąć próbę rozwiązania zagadki Fetgeoset.
Dziewczyna miała jednak straszliwe przeczucie, że
w tej grze biorą udział znacznie potężniejsze moce.
Mandragora wiła się w bólach już od chwili, gdy przybyli
do tego przeklętego, zatraconego miejsca.
Przyglądała się zamarłym, niemym ścianom, nasłuchi-
wała czujnie.
Nigdy dotąd nie zetknęła się z taką obojętnaścią.
- Przecież nie możemy tutaj nocować! - sprzeciwiła
się Adele. - Czy nie ma tu żadnego domu w lepszym
stanie?
Livor potrząsnął głową.
- Inne się zawaliły.
- Och, mój Boże - jęknęła Adele. - Tyle musiałam
znieść podczas tej idiotycznej podróży, ałe to już szczyt
wszystkiego! Ten dom przypomina już raczej chlew!
- Jeśli ci się nie podoba, to możesz wracać do domu
- burknął Sveg, ale właściwie w pełni się z nią zgadzał.
Adele wyjrzała przez okno. Wokół widziała tylko
ciemność. Umilkła. Podróż do domu w pojedynkę nie
jawiła się szczególnie kusząco.
- Sptóbujemy zamieść podłogę w dużej izbie - słabym
głosem zaproponowała Benedikte, bo i ona odczuwała
gwałtowną chęć, by wybiec na świeże powietrze i uciec jak
najdalej od tego strasznego domu. - A jak wygląda strych?
- Nie wiem - przepraszająco uśmiechnął się Livor.
- Ale sądząc po suficie...
Wszyscy padnieśli głowy i z lękiem popatrzyli na
wybrzuszony strop.
- No tak - powiedział Sveg. - Pewnie masz rację.
Chociaż... Coś mi to przypomina.
Pokiwali głowami. Wszyscy, z wyjątkiem Adele i Livo-
ra, byli niedawno w podobnym domu, w którym piętro
z pozoru nie nadawała się do użytku.
- Miejmy nadzieję, że na tym strychu nie kryje się tyle
niezdrowego co na tym poprzednim. Dość już mam
tajemnic! - stwierdził Sander.
- Tak, tak - zgodził się z nim Sveg, rozglądając się
dokoła. - Hm. Tu jest ca prawda gołe klepisko, ale stają
dwa łóżka, chać muszę przyznać, że są okropnie krótkie.
Jeśli panie zgod2ą się nocować tutaj, to my, panowie,
zajmiemy pierwszą izbę. Dziś w nocy i tak już nic nie
możemy zrobić.
Adele i Benedikte z obrzydzeniem patrzyły na łóżka.
Zmurszałe deski, pokryte resztkami słomy i mysimi
odchodami.
Klepisko kusiło jeszcze mniej.
Tylko Sander wydawał się w całkiem niezłym humo-
rze.
- Ale najpierw musimy coś zjeść! A potem Livor
będzie opowiadał.
Na myśl o jedzeniu wszystkim zabłysły oczy. Wyciąg-
nęli zapasy i przyrządzili z nich skromny posiłek, a potem
usiedli na zamiecionych łóżkach przy jedynym w całym
domu stole i jedli, popijając gorącą wodą, zagotowaną nad
ogniem. Sander wyciągnął butelkę wina, którą niósł
w tajemnicy przed wszystkimi. Uznał, że nadeszła właś-
ciwa chwila, by ją otworzyć.
Nastrój wyraźnie się poprawił. Tylko Benedikte nadal
siedziała sztywno, wsłuchana w osobliwą ciszę.
Livor nabił fajkę i głośno ją cmoktał, zanim wreszcie
zaczął:
- Nie wiem nic ponad to, co ludzie gadają.
- To wystarczy - burknął lensman Sveg.
Livor kiwnął głową. Benedikte siedziała zapatrzona
w profil Sandera, który uważała za skończenie doskonały
i niezwykle interesujący. Odwrócił głowę i napotkał jej
wzrok. W jego oczach błyskały iskierki wesołości i odro-
bina drwiny. Skierowała spojrzenie w inną stronę i wsłu-
chała się w słowa Livora.
- Podobno tu, po Fergeoset, zawsze krążyła legenda
o boginkach, topielicach i innych podziemnych stworach,
o krzykach, które słychać nocą, i nie wiem o czym jeszcze.
Właściwie nie ma o czym opowiadać, wszystko jest tak
niejasne, rozmyte. Ale potem coś się wydarzyło, było to...
zaraz, zaraz, mniej więcej dwadzieścia pięć lat temu,
miałem wtedy pięć lat.
Sander i Benedikte spojrzeli na siebie porozumiewaw-
czo. Trafnie odgadli czas.
- Mieszkałeś tutaj wtedy? - zapytał Sveg.
- Tak. Jest więcej rodzin, które pochodzą stąd, a które
teraz mieszkają w wiosce w dolinie, bo, prawdę mówiąc,
uciekły z tego miejsca. Nie wiem dokładnie, co się stało,
ale w wiosce zapanowało nagle wielkie poruszenie.
Szeptano coś o kobiecie, którą znaleziono martwą z...
panie wybaczą, z poderżniętym gardłem, całkiem opróż-
nioną z krwi.
- Gdzie ją znaleziono? - ostrym głosem zapytał Sveg.
Livor zagłębił się we wspomnienia.
- Nie pamiętam za dobrze, bo nie pozwolono mi iść
wraz ze wszystkimi. Myślę jednak, że znaleziono ją
w jeziorze, bo ludzie zgromadzili się nad brzegiem.
I w tym samym czasie... pojawił się przewoźnik. To przed
nim wszyscy uciekli, on był prawdziwie niebezpieczny.
Nigdy się jednak nie dowiedziałem dlaczego. Wtedy nie.
Później pojawiali się tu różni obcy, którzy chcieli się
przeprawić na drugą stronę, a potem znajdowano ich
w wodzie, martwych. Nie wszyscy, rzecz jasna, zostali
znalezieni. Ja sobie jakoś radzę, bo nigdy go nie wołam,
a kiedy się pojawia, udaję, że go nie widzę. - Zmarszczył
czoło. - Ale przedtem także coś się wydarzyło...
- Przed czym? - zapytał lensman.
- Zanim znaleziono tę pierwszą martwą kobietę.
Nigdy się nie dowiedziałem, co się właściwie stało, ale
niejasno pamiętam, że szeptano o jakimś znalezisku.
Znalezisku, które potem znów zniknęło...
- Ale ktoś w dolinie musi chyba znać te wydarzenia?
- Chyba nie. - Livor, zastanawiając się, przeciągał
słowa. - Niczego nie jestem pewien, bo miałem wtedy
zaledwie pięć lat, ale sądzę, że to właśnie ta kobieta i jej
przyjaciel coś znaleźli.
- Ale ten przyjaciel chyba...
- On był pierwszym, którego zabrał przewoźnik.
Widziano, jak wsiadał do łodzi, której nikt tutaj nie znał,
a potem ta łódź zatonęła na środku jeziora Nette. Utopił się.
Lensman Sveg wyjął brakteat.
- To, co oni znaleźli... Czy to mogło być to?
Livor drgnął tak mocno, że dostrzegli to wszyscy.
- Skąd to macie?
Lensman opowiedział pokrótce o zwłokach znalezio-
nych w odległym jeziorze.
Młody wieśniak pokiwał głową.
- A więc jeszcze jeden. Nie, to nie może być to, co oni
wtedy znaleźli, bo ta blaszka jest tylko jedną z wielu.
Wszyscy, których znaleziono martwych, nosili takie.
- Wszyscy, powiadasz? - zdziwił się Sveg. - A ilu ich
właściwie było?
- No, nie tak wielu. Ludzie nieczęsto tu zaglądają.
Najpierw ta para, a później ze dwu, trzech ludzi.
- I nikt tego nie badał? - dopytywał się lensman Sveg.
- Owszem, ale nigdy niczego nie znaleziono. A amule-
ty zniknęły.
- Podobno byli tu w zeszłym roku jacyś Niemcy?
- zapytał Olsen tonem, który świadczył, iż uważa się za
kogoś niezwykle przebiegłego.
Livor odwrócił się ku niemu.
- Tak, słyszałem o nich, ale nigdy ich nie spotkałem.
Pewnie poszli dalej przez góry.
Adele chciała dowiedzieć się czegoś o swoim narzeczo-
nym, ale na jego temat Livor nie miał nic do powiedzenia.
Sander oparł się o ścianę.
- Chciałbym usłyszeć coś jeszcze o tym ludzkim
bajaniu, o którym wspomniałeś. O boginkach, podziem-
nych stworach.
- Ale przecież to stare przesądy! - oburzył się Olsen.
Sander popatrzył na niego surowo.
- Mamy tu właśnie do czynienia z "przesądami", nie
pojąłeś tego jeszcze? Jak myślisz, kim był przewoźnik?
Żywym człowiekiem?
Olsen nie znalazł na to żadnej odpowiedzi, tylko
surowo zacisnął usta jak cnotliwa stara panna.
Livor kręcił trochę, najwyraźniej nie miał ochoty
rozmawiać o takich głupstwach. Był trzeźwo myślącym
młodym człowiekiem.
- Ot, takie sobie zwyczajne historie z wiosek w gó-
rach. Powieszono tu kiedyś wędrownego rzezimieszka
i powiadają, że on straszy. Bajdy! Jakaś kobieta poczuła na
twarzy dotknigcie lodowatej ręki. W jakiejś oborze
podziemne stwory tak się rozpanoszyły, że nie można tam
było trzymać krów. Pewien mężczyzna w księżycową noc
ujrzał za szybą twarz kobiety zaglądającej do środka.
Jakieś stado, które nie miało właściciela. Nie, to zbyt
pospolite, zbyt niemądre, to tylko wytwory fantazji
i strachu przed ciemnością. Kiedyś wiodła tędy droga
z południa na północ, czynna była przeprawa promowa.
Przewijało się mnóstwo ludzi!
- Ale wierzysz w istnienie przewoźnika?
- O, tak. Widziałem go wiele razy. - Popatrzył na nich
uważnie. - Ale teraz nie. Dlaczego?
Milczeli, ale wreszcie lensman wyjaśnił:
- Jest wśród nas ktoś, kto potrafi zaklinać. Łódź
zatonęła razem z przewoźnikiem.
Młody góral z uwagą przyglądał im się po kolei. Potem
powiedział:
- Prom zawsze tonie. Ale wtedy jest na nim pasażer.
Nikt nie odpowiedział. Żadne z nich nie czuło się
uprawnione, by zdradzać zdolności Benedikte przed kimś,
kto stoi z boku. I ona także zawsze wolała je przemilczeć.
Udali się na spoczynek. Benedikte leżała na twardym
posłaniu, owinięta szczelnie płaszczem. W zamyśleniu
pogładziła czubkami palców stare, wypolerowane do
jedwabistej gładkości bale w ścianach i prędko cofnęła
dłoń. Nie było tam nic, co mogło by zwrócić uwagę, tylko
zwykłe, bardzo stare i spróchniałe drewno, a mimo to
oderwała palce, jakby się oparzyła.
Cóż za przedziwny, pozbawiony osobowości dom,
taki... wyjałowiony! Czy tak właśnie inni ludzie odbierają
domy, ich atmosferę? Jakie to musi być strasznie nudne.
Dla niej każdy dom, każde drzewo i każdy kamień żył
własnym życiem, dla niej domy bywały jak przyjaciele,
życzliwie nastawione, albo nieszczęśliwe, a czasami nie-
przychylne, wragie lub wręcz niebezpieczne.
Ale to...
Milczenie domu nie dawało jej spokoju. Kryło się za
tym coś niedobrego, ale drewniane ściany odmawiały
jakichkolwiek informacji. jakby sądziły, że ona ma
zdolność unicestwiania złych albo gorzkich wspomnień.
To, co w nich tkwiło, nie chciało zostać unicestwione.
Nadal ptagnęło wykorzystywać swą złą moc.
Leżała niespokojnie, nie mogąc zasnąć. Przewracała się
na łóżku z boku na bok może z godzinę, gdy nagle jej
uwagę zwtóciło coś, co musiało trwać już od dobrej chwili.
W głębokim mroku płonęła para oczu. Były tak
niewyraźne, że z początku w ogóle nie mogła się zorien-
tować, co to jest.
Benedikte zamarła. Leżała odwrócona plecami do
ściany, ale nie była w stanie sobie uzmysłowić, jak
wygląda izba, czy oczy znajdują się tuż przy niej, czy też są
znacznie oddalone. Miała wrażenie, że przybyły z jakiegoś
odległego miejsca po tamtej stronie czasu i przestrzeni.
A może jednak są prawdziwe, może w domu jest ktoś,
kto...
Nie były czerwone ani nie jaśniały żadną inną barwą.
Wydawało się, że zrobiano je z zimnej, wypolerowanej
cyny, ale to były oczy, bo od czasu do czasu się poruszały,
a nawet raz mrugnęły.
I kierowały się na nią, na nią, Benedikte, a biło z nich
lodowate zdecydowanie. Przyglądały się jej, jakby prag-
nęły się dowiedzieć, kim ona jest i co tu cobi. Z bezlitos-
nym, przerażającym spokojem!
Adele nie mogła jej pomóc, spała, a nawet gdyby
Benedikte ją obudziła, przerażona zaczęłaby wrzeszczeć.
Zawołać innych...? Sandera? A może lensmana Svega?
Nie, nie śmiała. Nie wiedziała, gdzie są drzwi do
sąsiedniej izby, nie wiedziała, co się stanie, gdy krzyknie.
A za nic w świecie nie odważy się przejść obok tych
strasznych oczu!
Drżące wargi Benedikte zaczęły formować słowa.
Zaklęcie, którego nauczyła się z ksiąg Ludzi Lodu.
Zimno połyskujące oczy natychmiast zgasły, jakby się
wycofały, zanim ona zdąży im zaszkodzić.
Benedikte umilkła, przerwała wypowiadanie zaklęcia,
bo bała się, że któryś z jej towarzyszy przebudzi się
i wystraszy. Nie wyczuwała w ciemnościach tej nie znanej
istoty; obawiała się, że ona uderzy w nią lub w kogoś
innego, kto się poruszy.
Jedno tylko wiedziała na pewno: cokolwiek czaiło się
wśród cieni, posiadało niezwykłą moc i było przerażająco,
nieprawdopodobnie wprost złe.
Zwróciła także uwagę na coś jeszcze. Kiedy oczy
zaświeciły, nasilił się smród starej zgniłej szmaty. Tak,
jakby ów nieznany stwór stał bardzo, bardzo blisko niej.
A może tylko koncentrował się tak mocno, że rozniósł się
odór?
Była niemal pewna, że to właśnie owo nieznane
wyczuwała przez cały czas. Ono znajdowało się tu,
w środku, i przez moment się ukazało, przekonane, że
czyni to niepostrzeżenie.
W tej samej chwili na dworze zaczęło mocno wiać.
Zerwał się zwiastujący jesień wicher, zawodził wśród
starych chat Fergeoset, wzdychał pod zawalonymi dacha-
mi, poruszał czymś na ścianie. Coś stukało i waliło, jakby
ktoś prosił, by wpuścić go do środka.
Benedikte naciągnęła płaszcz na głowę i długo leżała,
wsłuchując się w boleśnie mocne bicie własnego serca.
Nigdy później nie mogła pojąć, jak wreszcie zdołała
zasnąć tego wieczoru w Fergeoset, ale tak się naprawdę
stało. Udało jej się na tyle rozluźnić ciało i myśli, by sen
mógł pochwycić ją w objęcia.
Kiedy noc przeszła w szary świt, obudziła się na
moment. Dookoła rozlegało się wycie wichru, pędzącego
przez dolinę i zamierającego gdzieś w oddali.
Ale wydało jej się, że wśród świstów wiatru usłyszała
krzyk. Przeciągły, pełen skargi krzyk jakby śmiertelnie
przerażonego człowieka.
Potem znów zapadła cisza.
ROZDZIAŁ VIII
Młody, żądny kariery Olsen miał trudności z za-
śnięciem.
I on także wsłuchiwał się w wiatr, zawodzący między
chatami. Największy był hałas tuż przy jego ścianie.
Mocne uderzenia wdzierały mu się w uszy w nierównym
rytmie tak, że nie mógł usnąć.
Przeklęty hałas! Olsenowi nie pozostawało nic innego,
jak wstać i zlikwidować jego źródło.
Oni śpią twardo niczym susły, jakby pozbawieni byli
zwykłych ludzkich zmysłów, pomyślał ze złością. Wy-
mknął się po cichu i otworzył skrzypiące drzwi.
Na dworze było zimno, ponuro i wietrznie. Wietrznie to
oczywiście słowo zbyt łagodne, wiatr dmuchał z taką siłą, że
przycisnął Olsena do ściany. Miał wrażenie, że ktoś przybił
mu do belek skórę i ubranie. Świt wstawał mroczny, jakby
zaczarowany. Na ogół mocno obiema nogami trzymający
się ziemi Olsen poczuł dreszcz niepokoju na plecach.
Stłumił pragnienie, by schować się do środka, i prze-
szedł za węgieł. Na ścianie wisiała stara drewniana balia
i to ona była sprawczynią piekielnego hałasu. Olsen
gniewnym szarpnięciem ściągnął ją na ziemię. Mocno
wisiała na kołku, zresztą inaczej przez tak długi czas nie
odpierałaby ataków wichru.
Wrócił do drzwi, ale zatrzymał się z dłonią na klamce.
Nie zauważył nawet, że balia tanecznym jakby ruchem
przesunęła się po trawie i z głuchym uderzeniem za-
trzymała dopiero na ścianie sąsiedniej chałupy.
Przeklęty lensman Sveg, zawsze tak go upokarzał!
Drwił zeń w obecności innych! Z niego, Olsena, który sto
razy lepiej niż lensman znał się na przestępstwach i na
metodach rozwiązywania zagadek! Nauczył się tego czyta-
jąc, a Sveg na pewno nigdy nawet nie otworzył żadnej
książki!
Teraz Olsen stanął przed swoją szansą. Mógł rozwikłać
zagadkę brakteatu i zmarłych, a także zaginięcia narzeczo-
nego Adele. Zobaczą, na co go stać, rozdziawią gęby ze
zdziwienia, jak bardzo inteligentny jest on, Olsen, i jacy
oni wszyscy byli głupi.
Adele będzie patrzeć na niego z zachwytem.
Tylko jak zabrać się do dzieła?
Miał pewną teorię. Był zdania, że Monen Hjonsberg
w taki czy inny sposób poniósł śmierć gdzieś tutaj
niedaleko. Musi znajdować się w wiosce, pewnie w którejś
z chat. Może jakiś dach się nad nim zawalił?
To jednak nie wyjaśniało sprawy trupa znalezionego
w jeziorze.
Olsen musi wykazać się teraz przebiegłością, musi
myśleć...
Niełatwo było jednak rozumować logicznie w okolicz-
nościach tak niepojętych, tak irracjonalnych. Olsenowi
bardzo nie podobał się ten nadprzyrodzony element.
Przewoźnik. Ale przecież sam na własne oczy widział...
On jednak już zniknął, zapadł się pod wodę. Z jego
strony nic im nie groziło.
Brakteat... Livor powiedział, że jest ich wiele.
Na pewno ukryte były w jednej z chat.
Najlepiej będzie zacząć od przeszukiwania chałup.
Rozejrzy się za Mortenem Hjonsbergiem i za brakteatami.
Kiedy zaczął iść, wiatr znów nim targnął, ale młodzie-
niec zdołał dobrnąć do najbliższej chaty.
Było to właściwie zwałowisko drewnianych bali, bez
wyjścia czy okna. Olsen obszedł je wokoło i stwierdził, że
nic tu nie może być ukryte.
Szedł dalej przez wioskę, zajęty swoimi myślami,
przekonany, że sam zdoła rozwiązać zagadkę, bez miesza-
nia w to upiorów czy trolli, o których bredzili inni.
Boginki? Upiory? Nonsens!
Doszedł do zwalonej chałupy, zapadniętej tak, że
boczne ściany dotykały do siebie, tworząc szpic. Tu dało
się wejść do środka i Olsen z zadowoleniem pomyślał, że
tak dzielnie naraża życie ze względu na Svega. No,
przynajmniej częściowo ze względu na Svega.
Chyba jednak ta chata nie skrywała niczego ważnego.
Pokonał chęć ucieczki i dostojnie, powoli wyszedł przez
nadzwyczaj niskie drzwi.
Tak badał chatę za chatą...
Kiedy przeszukał już połowę, stanął przed kościołem.
Choć okna ziały pustką, a z drzwi sypało się próchno,
mały drewniany kościółek zachował się w niezłym stanie.
Po krótkiej chwili wahania wszedł do środka.
Wewnątrz panował mrok. Nie było tu żadnych ławek,
ale ołtarz stał na swoim miejscu.
Czy też...?
Był to najdziwniefszy ołtarz, jaki zdarzyło mu się
w życiu widzieć i co, na miłość boską, mogło znaczyć
to tam? I co to tak... świeciło? Oczy?
Olsen stanął jak wryty na środku kościoła.
Z niedowierzaniem wpatrywał się przed siebie, potem
na boki. Wzrok jego przeskakiwał to tu, to tam, aż wreszcie
Olsen uderzył w krzyk. Przenikliwy, rozdzierający krzyk.
To właśnie usłyszała na poły przez sen Benedikte.
Wzięła to jednak za głos jakiegoś wodnego ptaka, który
próbował oprzeć się wichrowi.
Bo potem w Fergeoset zapanowała cisza.
- Gdzie jest Olsen? - zapytał Sander, gdy siedli do
rannego śniadania.
- Ach, on! - prychnął lensman Sveg. - Ciągle wy-
prawia się gdzieś na własną rękę, pragnąc dokonać
odkrycia, które zachwiałoby moją pewnością siebie.
Uwielbia to robić, a ja mam tego dosyć. Później przy-
chodzi z miną najważniejszego na świecie i przedstawia mi
swój "dowód", na ogół coś co nie ma żadnego znaczenia.
Na pewno niedługo się pojawi.
Olsen się jednak nie pojawiał. A Benedikte musiała
siedzieć i patrzeć, jak Adele co chwila pieszczotliwie
gładzi Sandera po głowie i chichocząc coś do niego
szepcze. Sander uśmiechał się zakłopotany.
Jaka między nimi intymność, pomyślała Benedikte.
Boże, nie pozwól, by sprawiało mi to taki ból!
Po śniadaniu Sander oznajmił, że chce zajrzeć na
strych. Odradzano mu to, ale nalegał. Chciał iść sam, bo,
jak twierdził, nie powinno się zbytnio obciążać stropu.
Owszem, co do tego się zgadzali.
W czasie gdy go nie było, Benedikte starała się czymś
zająć, posprzątać albo zrobić coś równie pożytecznego.
Nie mogła jednak wziąć się w garść. Jeszcze zanim Sander
poszedł na strych, opowiedziała o niezwykłych oczach, ale
tylko on zdawał się jej wierzyć.
Gdyby Sander rozmawiał tylko z Adele, być może
byłoby jej łatwiej. Chociaż chyba nie, zbyt głęboko zapadł
jej w serce. Zawsze sprawiał wrażenie, że jest naprawdę
zainteresowany tym, co myśli Benedikte, i tak dobrze im
się ze sobą gawędziło... Zwierzali się sobie niejednokrot-
nie, ale nie w tak intymny sposób, jak on i Adele.
Bezlitosną prawdą było, że Benedikte z powodu
Sandera nie zdołała przełknąć podczas śniadania ani
okruszynki. Poruszała się jak lunatyk, czuła, że ściska ją
w gardle, ale nie mogła płakać, siedziała tylko, pozwalając
mówić innym. Nie miała odwagi otworzyć ust w obawie,
że się rozpłacze. Lensman Sveg powiedział chyba coś
zabawnego, ale nie mogła się śmiać, jej uśmiech przypomi-
nał raczej przykry grymas. Myślała jedynie o tym, że Adele
może dotykać Sandera, jakby to była najnaturalniejsza
rzecz pod słońcem, i szeptać mu jakieś wspólne tajemnice
prosto do ucha. Benedikte nie była w stanie nawet się
domyślać, jaka jest ich treść.
Kiedy Sander wyprawił się na strych, podjęła poważną
próbę zreperowania krzesła, które rozpadło się pod
Svegiem na kawałki, i przez moment miała nadzieję, że jej
się to uda. Zaraz jednak odstawiła mebel. Czuła, że jest jak
ptak, który nie ma siły rozpostrzeć skrzydeł. Potem wzięła
szczotkę do zamiatania, ale siadła z nią na łóżku, nie będąc
w stanie się poruszyć. Miała wrażenie, że twarz jej się
wykrzywiła i pomarszczyła, jakby miała sto lat. I taka jest
brzydka, taka brzydka!
Myśli gnały jej przez głowę w błyskawicznym tempie
i uderzały niczym ostre szpony, raniąc głęboko. W pewnej
chwili, kiedy weszła Adele, Benedikte poczuła, że nagle
odzywa się w niej całe złe dziedzictwo Ludzi Lodu.
Odczuła gwałtowną chęć, by zabić. Mocno chwyciła się
krawędzi łóżka i trzymała z całych sił, dopóki fala gniewu,
nienawiści i zazdrości nie opadła.
Niepewnie uśmiechnęła się potem do Adele i drżącym
głosem wyjaśniła, że nie czuje się najlepiej.
Adele odrzekła lodowatym tonem:
- Nikt z nas nie jest dzisiaj w formie, ale z tego
powodu nie trzeba rozsiadać się i użalać nad sobą ani też
zwracać na siebie uwagi pewnych osób kłamstwami
o oczach świecących w ciemności. Mój Boże! Czy napraw-
dę musisz być tak dziecinna?
Na to Benedikte nie umiała znaleźć odpowiedzi, nie
potrafiła się bronić. Podniosła się z łóżka i usiłowała
sprawić wrażenie, że zajmuje się czymś pożytecznym.
Sander posuwał się wzdłuż ścian strychu, bo podłoga
nie zachęcała wcale, by na nią stanąć, a on nie miał ochoty
nagle zlecieć na głowę swoim przyjaciołom.
Strych był zagracony. Nie sprawiał wrażenia, by kiedyś
wykorzystywano go jako mieszkalną część domu. Jeśli
tak, to musiało to być dawno temu. Przechowywano tu
drewniane misy, wiadra i inne sprzęty domowe, a w naj-
dalszym kącie leżała zniszczona szafa plecami do góry,
jakby po prostu rzucono ją tam, kiedy się rozpadła.
Postanowił skoncentrować się właśnie na tej szafie, bo
wszystko inne wydawało mu się bez znaczenia. Niełatwo
było się do niej dostać, ponieważ drogę zagradzały najroz-
maitsze rupiecie, ale w końcu znalazł się przy starym meblu.
Światło ledwie przebijało przez nieopisanie zakurzone
okno. Przetarł je rękawem i od razu lepiej widział.
Szafa okazała się o wiele bardziej interesująca, niż mógł
się spodziewać. W jednej z szuflad znalazł nadjedzoną
przez myszy księgę. Ktoś zapisał w niej wydarzenia, jakie
miały miejsce w Fergeoset.
Jakaś kobieta, poznał to po charakterze pisma i treści
notatek; nigdzie nie było żadnej daty, ale pożółkłe kartki
dawały znakomite świadectwo minionych dni. Tu i tam
myszy wygryzły sporo słów, ale Sander zatopił się
w lekturze. Zafascynowany, zapomniał o towarzyszach,
oparł się o ścianę i czytał, czytał...
Dużo miejsca zajmowały opisy zwykłych codziennych
zajęć. Księga musiała także częściowo pełnić rolę księgi
rachunkowej, bo starannie, w równiutkich kolumnach
zanotowano tu wydatki. Znalazły się też zapiski o urodzaj-
nych latach, kiedy było pod dostatkiem kozich serów,
o sianie, które miało zostać zwiezione do wioski, o ko-
niach, cielętach i temu podobnych sprawach. Zapiski stały
się mniej bezosobowe, kiedy wspominały o deszczach,
które przez całe lato trzymały krowy w oborach, i o wy-
prawach do lasu po jagody i moroszki.
Tu i ówdzie można było też znaleźć wzmianki o niesa-
mowitych zjawiskach. Sander czytał i z każdym zdaniem
czuł si coraz bardzie nieswojo. W siedemnastym i osiem-
nastym wieku najwidoczniej popełniono tu wiele mor-
derstw, może i nic w tym dziwnego, jako że wiódł tędy
główny trakt i istniała przeprawa promowa. Rozbójnik,
o którym mówił Livor, także został tu wspomniany.
Sander doszedł wreszcie do opowieści o upiorach
i zjawach. Szybko przeleciał fragmenty o podziemnych
stworach, bo nigdy nie był przekonany o ich istnieniu.
Nie, chciał czytać o przestępcach w ludzkiej postaci.
"Wtajemniczeni mężczyźni". To wyrażenie powtórzy-
ło się dwa razy. I właśnie oni wzbudzili wielkie zaintereso-
wanie Sandera, sądził bowiem, że wie, co oznacza nazwa
"jezioro Nette". "Jezioro Nerthus". Był pewien, że
kiedyś tak właśnie się nazywało.
Odnalazł też wzmianki o duchach wspomnianych
przez Livora. Fragmenty tekstu dotyczyły obcego nie
należącego do nikogo stada, krów, które bały się wejść do
obory, i lodowatej dłoni na twarzy kobiety. Podobno
mężczyzny, zwyrodniałego sadysty, który dręczył
żonę, ukazywał się głównie nad brzegiem jeziora i do
obłędu straszył wszystkich połową twarzy. A jeśli chodzi-
ło o jedno z morderstw - tu Sander wczytał się uważniej
- powiadano, że duch zamordowanej kobiety straszył
w zagrodzie, w której się to stało.
Czy to jej oczy mogła widzieć Benedikte? Sander
wierzył słowom dziewczyny. Czy to właśnie było tajem-
nicą tego domu? Zamordowana kobieta, która nie chciała
się w pełni ujawnić?
Tak, ta mała dziwna dziewczyna z Ludzi Lodu twier-
dziła, że to zły dom. Do Benedikte nie pasowało być może
określenie "mała", ale Sanderowi wydawała się mimo
wszystko nieopisanie wzruszająca. I całkowicie bezbron-
na wobec ataków Adele. Uf, miał nadzieję, że Adele nie
wspomni ani słowem ich nocnej przygody. Musi ją
uprzedzić, żeby nie puściła pary z ust.
Ale może jeszcze bardziej pogorszy tym sprawę?
Zauważył, że Adele ma skłonność do radowania się
z cudzego nieszczęścia.
Skupił się na tej księdze o tak bogatej treści. Osoba,
która ją napisała, musiała być bardzo samotna. Tak jakby
jej jedynym powiernikiem były białe kartki. Wiele opo-
wiadała, zapisywała własne myśli tylko dla siebie. Od
czasu do czasu pojawiały się wzruszające wzmianki
o jakimś mężczyźnie, który być może miał przybyć do
Fergeoset. Sander zrozumiał, że kobieta z drżeniem
wyczekiwała tych wizyt. Mężczyzna najwidoczniej od-
jechał, a podczas jego odwiedzin nie wydarzyło się nic
szczególnego. Kobieta została sama ze swoim "pamięt-
nikiem". Tak, pamiętnik to chyba najwłaściwsze okreś-
lenie. Choć jego właścicielka z pewnością nazwałaby go
księgą rachunkową.
Niezwykle interesujący fragment opowiadał o wielkim
strachu, jaki nawiedził Fergeoset kilkaset lat wcześniej.
Była w nim mowa o człowieku czy raczej istocie, która
znalazła się tu przejazdem. Opowieść ta była bardzo stara,
kobieta więc potraktowała ją dość lekko. Zresztą Sander
słyszał już wcześniej, że w tym miejscu była przeprawa
promowa między północą a południem.
Ów straszny człowiek "wywołał zło pradawnych
czasów, rzeczy, które na zawsze powinny zostać po-
grzebane". Sander pokiwał głową. To potwierdzało jego
teorię. Znów wspomniano "wtajemniczonych", a dalej
natrafił na coś niejasnego - w tym miejscu myszy
energiczniej zabrały się do dzieła - na wzmiankę o krzyw-
dzie wyrządzonej przewoźnikowi.
Aha, pomyślał Sander. A więc legenda o przewoźniku
jest aż tak stara!
Opowieść ta była jednak dość zawiła, ów człowiek
bowiem sam wydawał się okrutny. Przepojona złem
istota, która... Róg kartki zniknął w mysim żołądku
i Sander nie dowiedział się, czego dopuścił się przewoź-
nik. Wynikało z tego jednak, że poniósł karę, został
oszpecony na całe życie, a po śmierci nie zaznał spokoju.
Kobieta, która napisała tę ważną księgę, chyba bardzo
kochała swoje Fergeoset. W wielu miejscach dało się
jednak wyczytać, że było to nawiedzone miejsce, trudno
się w nim mieszkało.
Nie znalazł natomiast ani słowa o ucieczce mieszkańców
z Fergeoset przed dwudziestoma pięcioma laty. Prawdopo-
dobnie pamiętnik pochodził z wcześniejszych czasów.
Przesądy panoszyły się w wiosce już znacznie wcześ-
niej; zresztą mówił także o tym Livor. Aż wreszcie miara
się przebrała i ludzie opuścili Fergeoset na zawsze.
Tylko przewoźnik nadal przeprawiał się swoją łodzią
tam i z powrotem, nie zważając, że ludzie odeszli.
Sander ostrożnie szedł po schodach, zabierając ze sobą
mocno sfatygowaną księgę. Zanim jeszcze dotarł na dół,
usłyszał zagniewany głos Svega:
- Ten przeklęty ważniak, za kogo on się uważa?
Wiecie, co powiedział kiedyś jednemu ze swoich kole-
gów? Słyszałem każde słowo. "Poczekaj tylko, aż zostanę
ministrem sprawiedliwości! Sveg pożałuje wtedy wszyst-
kich swoich drwin. Z miejsca zostanie zwolniony, i to
z odpowiednią adnotacją. To będzie moje pierwsze posu-
nięcie!" Minister sprawiedliwości, phi! A najgorsze, że jest
dostatecznie głupi, by rzeczywiście nim zostać! Aha, mamy
tu nareszcie Sandera. No i co tam znalazłeś, młodzieńcze?
Sander streścił im najważniejsze fragmenty księgi,
którą Sveg natychmiast zaanektował z lekkim grymasem
obrzydzenia. W świetle dziennym rzeczywiście nie wy-
glądała zbyt przyjemnie.
Z mniejszym lub większym zainteresowaniem przy-
słuchiwali się opowieści Sandera. Adele była zagniewana,
Livor zdumiony.
Benedikte uśmiechała się leciutko.
- Gdyby to nie było aż tak niewyobrażalne, powie-
działabym, że to mój przodek Tengel Zły przybył tu wiele
setek lat temu.
Sander odwzajemnił jej uśmiech. Od swego ojca znał
dość dobrze historię Ludzi Lodu.
Zbierali się, by wyruszyć na poszukiwanie Olsena.
- Sanderze, czy mógłbyś nam wyjaśnić, co miałeś na
myśli, mówiąc o "jeziorze Nerthus"? - zapytała Benedik-
te. - Kto to właściwie Nerthus?
Livor z dłonią na klamce zatrzymał się przy drzwiach,
które już miał otworzyć. Oczy wszystkich zwróciły się na
Sandera.
- Prawdę mówiąc to trochę straszne - wyznał za-
kłopotany. - Nerthus była w mitologii germańskiej
boginią płodności. Wielu twierdzi, że poprzedniczką
Njorda naszych wikingów. Mieszkała na wyspie, po-
[Njord - w mitologii skandynawskiej patron żeglarzy, bóg wód
i wiatrów, a także urodzaju i płodności (przyp. tłum.).]
dróżowała powozem, błogosławiła miejsca, które uhono-
rowała swoimi odwiedzinami...
- W jaki sposób przedostawała się na ląd? - zapytał
Sveg lakonicznie. - Fruwała z całym wozem?
- Nic mi o tym nie wiadomo - uśmiechnął się Sander.
- Ale na wyspie znajdował się święty gaj, w którym
przechowywany był wóz, ukryty pod zasłonami. Dotykać go
było wolno tylko jej kapłanowi. On potrafił wyczuć, kiedy
sama Nerthus przebywała w tym miejscu, i z wielką czcią
towarzyszył jej w podróży. Wóz zaprzężony był w krowy...
- Och, jakie to prozaiczne - mruknął Sveg.
Sander roześmiał się, ale w oczach miał powagę.
- Wiodła za sobą zarówno dobro, jak i zło. W miejs-
cach, do których przybyła, składano wszelką broń, całe
żelazo chowano pod klucz, odbywały się uczty. To były
dni radości, prawdopodobnie towarzyszyły im wyuzdane
rytuały płodności, ale o tym wiemy bardzo niewiele.
- Volse? - burknął Sveg.
- Tak - kiwnął głową Sander. - A kiedy bogini dość
już miała ludzi, kapłan przewoził ją z powrotem na świętą
wyspę. Słudzy, których wkrótce potem pochłaniała woda,
obmywali w jeziorze wóz, zasłony i samą boginię. Moim
zdaniem owi słudzy byli składani w ofierze.
- Jakie to straszne - zadrżała Adele.
- Eeech... - Sveg nie bardzo wiedział, jak to wszystko
rozumieć. - Czy ona była współczesna tym... hm...
brakteatom?
- Biorąc pod uwagę, że musiało upłynąć sporo czasu,
zanim cokolwiek dotarło z kontynentu do Norwegii, to
prawdopodobnie były sobie współczesne, tak - odparł
Sander. - Epoka Merowingów.
- Uważam, że to jest zbyt zawikłane - cierpkim tonem
stwierdził Sveg. - Epoka Merowińgów to około od roku
sześćsetnego do osiemsetnego po Chrystusie, czy nie tak
mówiłeś?
- Owszem.
- I mamy jeszcze tę historię złego człowieka, który
wyrządził jakąś krzywdę równie złemu przewoźnikowi.
"Wiele setek lat temu". Ciekawe, kiedy to mogło być.
A potem zdarzyło się coś jeszcze dwadzieścia pięć lat
temu. Te historie o duchach uważam za pozbawione
jakiegokolwiek znaczenia.
- Mnie się tak wcale nie wydaje - rzekł Sander
z powagą. - To wszystko ma ze sobą jakiś związek, nie
wiem tylko na razie jaki.
- Niech sobie będzie jak chce, ałe najwyraźniej dwa-
dzieścia pięć lat temu przewoźnik znów się pojawił.
I zaczęły się odbywać jakieś rytuały ofiarne. Dobrze
mówię?
Jego głos brzmiał bardzo agresywnie, więc Sander mu
tylko przytaknął.
- No cóż, a więc wyjdźmy stąd wreszcie, w imię boże
- mruknął Sveg.
O wietrznym poranku zaczęli nawoływać Olsena.
Głosy ich jak suche liście porywał natychmiast wiatr.
Sander zwrócił się do Livora:
- Nie opowiadałeś nam o tej strasznej zjawie, która
miała tylko pół twarzy.
- Nie, bo muszę przyznać, że tej historii wcześniej
nigdy nie słyszałem - z uśmiechem odparł młody wieś-
niak. - Musi być bardzo stara, pewnie zapomniano o niej
jeszcze przed moim urodzeniem. Ale o zamordowanej
kobiecie, która nawiedza swoją chatę, słyszałem, tyle że
o tym nie pamiętałem.
- Czy to było w tym dużym domu? W tym, w którym
zamieszkaliśmy?
- Nie, w tej małej zrujnowanej zagrodzie na tamtym
wzniesieniu.
- A "wtajemniczeni"?
- O nich nic nie wiem. To pewnie bardzo stare
legendy, które istniały na długo, zanim się urodziłem.
- To wprost nieprawdopodobne, ile przesądów i za-
bobonów może zgromadzić się w jednej wiosce.
Nie wiedzieli, że idą tą samą drogą, którą przed nimi
wyruszył Olsen. I tak doszli do kościoła.
Benedikte zwolniła. W jej oczach pojawił się strach.
Sander wiele słyszał o dotkniętych z Ludzi Lodu
i trudnościach, jakie mieli z wejściem do kościoła. Ale
Benedikte najwyraźniej przeszkadzało coś jeszcze.
- Co się dzieje? - zapytał cicho.
- Nie wiem. Ja... chyba tu zostanę - odpowiedziała
niepewnie.
- Jak chcesz. Trudno mi sobie wyobrazić Olsena na
klęczkach zatopionego w modlitwie w kościele, na pewno
więc tylko zajrzymy do środka. Zaraz wrócimy.
- Prześliczny budyneczek. - Adele przyglądała się
kościółkowi, przekrzywiwszy głowę.
Sveg, niewrażliwy na estetyczne doznania, nie bacząc
na nic po prostu wszedł do środka. Pozostali, oprócz
Benedikte, ruszyli za nim.
Z wahaniem zatrzymali się w drzwiach kościoła,
ogarnięci zwykłym w takich razach uczuciem szacunku.
Był to wiejski kościółek jakich wiele, co prawda bez
ławek dla wiernych, ale ze sporym ołtarzem, nad którym
dominowała rzeźba ukrzyżowanego Chrystusa. Niczego
niezwykłego nie dostrzegli.
- Nic poza tym, że kościół wygląda na doskonale
zachowany w przeciwieństwie do tego, co widzieliśmy do
tej pory - sucho orzekł Sander.
- No, w każdym razie nie Olsen tu posprzątał - skwi-
tował Sveg. - On żywi szczerą niechęć ku wszelkim
porządkom, odkąd regularnie pozwalałem mu sprzątać
biuro lensmana. Tylko po to, żeby mniej zadzierał nosa.
Ale gdzie on może być, ten kapuściany łeb?
Sander zbliżył się do ołtarza, powoli, jak to zwykle
czyni się w takim miejscu. Adele poszła za nim, ale Sveg
i Livor zostali przy drzwiach kościoła.
- Czego tu szukasz, Sanderze? - zawołał Sveg.
Młody człowiek kucnął przy ołtarzu i uważnie mu się
przyglądał. Przeciągnął palcem wzdłuż jego podstawy.
Nagle podniósł się i odwrócił.
- Cicho! Co to było?
Nasłuchiwali.
- Benedikte z kimś rozmawia - odparła Adele.
- No, to znaczy, że znalazła Olsena - stwierdził Sveg.
- Nie - sprzeciwił się Sander. - A może i tak, ale słyszę
więcej głosów.
Stali nieruchomo, jakby nie mając odwagi choćby
otworzyć kościelnych wrót.
- Ktoś jeszcze tutaj? - powiedział Livor z niedowie-
rzaniem. - Nie mogę tego pojąć. Ludzie ze wsi tak boją się
tego miejsca, że...
- Ciiicho - szepnęła Adele zdrętwiałymi wargami.
Obserwowali ją ze zdumieniem. Stała wsłuchana,
napięta jak cięciwa łuku. Na jej twarzy malowało się
jednocześnie zaskoczenie, nadzieja i powątpiewanie.
Zastygli, natężając wszystkie zmysły. Przed kościołem
rozległ się odgłos zbliżających się ciężkich kroków.
Głosy, które...
Adele pierwsza ocknęła się z paraliżującego zdumienia
i lęku, jaki wszystkich ogarnął. Podbiegła do drzwi
kościoła i otworzyła je zdecydowanym ruchem. Wystar-
czyło jej jedno tylko błyskawiczne spojrzenie na trzech
mężczyzn o przerażonych twarzach, którzy nadchodzili
ścieżką wśród traw, by zawołać:
- Morten! Boże drogi, Morten, mój narzeczony!
- Czy wy całkiem poszaleliście? - zawołał ten w od-
powiedzi. - Nocowaliście w Fergeoset?
Adele, udając, że nie słyszy słów narzeczonego, ob-
darzyła go demonstracyjnie gorącym uściskiem. Zerkała
przy tym na Sandera, jakby chcąc sprawdzić, czy on to
dostrzegł. A potem wszyscy zaezęli mówić równocześnie
jedno przez drugie.
Sveg donośnym głosem uciszył wrzawę.
Trzej nowo przybyli, jak się okazało - Morten Hjorts-
berg i dwaj Niemcy, byli naprawdę przerażeni. Jak Sveg
i jego towarzysze mogli odważyć się na spędzenie nocy
w tej strasznej wiosce?
Sveg z kolei dopytywał się, co oni tu robią. Wyjaśnili,
że mieszkają w letniej zagrodzie o kilometr stąd i że trzech
Niemców nie żyje.
- Gdzieś ty się podziewał przez tyle czasu? - z wy-
rzutem pytała Adele.
- Spotkałem ich koło Fergeoset tego dnia, gdy
tu przybyłem - wyjaśnił Monen Hjonsberg, przy-
stojny, wysoki młody człowiek o nieco aroganckim
sposobie bycia. - I oni uratowali mnie od... Nie
uwierzycie mi, ale chciał mnie zabrać przewoźnik,
który...
- Dziękuję, nie musisz mówić dalej, widzieliśmy go
- spokojnie powiedział Sveg. - W jaki sposób zdołali cię
uratować?
- Rzucili się na mnie i zatrzymali, zanim wsiadłem do łodzi
- odparł Morten. - Byłem, rzecz jasna, śmiertelnie przerażony,
ale wyjaśnili mi, że prom wciągnie mnie pod wodę.
Benedikte cicho podeszła do grupki stojącej na ścieżce,
która wiodła na cmentarz. Przystanęła koło Sandera.
Morten Hjortsberg mówił dalej:
- A potem Niemcy powiedzieli mi, że wrócili tutaj, by
odnaleźć zaginionego towarzysza.
- Tylko jednego? - zdziwił się Sander. - Nie trzech?
Czy na początku nie było was pięciu?
Jeden z Niemców odpowiedział łamanym norweskim:
- Tak. Ale tamtych znaleźliśmy... wcześniej. Jeden
utonął, a drugi...
Lensman Sveg dokończył sucho:
- Powieszony, bez kropli krwi w ciele?
- Właśnie tak. I chcieliśmy się dowiedzieć, co przyda-
rzyło się trzeciemu.
- I dowiedzieliście się?
- Nie, jeszcze nie. Zniknął na dobre.
- Czy oni przepadli jednocześnie? - zapytał Sander.
- Dwaj ostatni tak. To stało się jesienią. Byli czymś
bardzo przejęci, ale utrzymywali to w tajemnicy. Jeden
z nas, co prawda, podsłuchał krótką rozmowę, jaką
prowadzili między sobą. Mówili coś o "wielkim oczyszcze-
niu". Nic z tego nie zrozumieliśmy, a potem oni zniknęli.
- Gdzie znaleźliście zwłoki? - zapytał Sander. - Te-
go... złożonego w ofierze?
- W jeziorze, tuż przy brzegu. Unosił się na wodzie.
Sander zesztywniał.
- Ach, dobry Boże, jacy jesteśmy głupi!
- Co takiego? - zdziwił się Sveg.
- Gaj ofiarny!
Sander biegiem okrążył kościół. Pozostali ruszyli za
nim, początkowo wolno, z wahaniem, a później coraz
szybciej.
Teren za kościołem opadał ku jezioru. Najpierw minęli
nieduży cmentarzyk przytulony do jednej ze ścian kościół-
ka, potem wybiegli na łąki. Daleko przed sobą widzieli
Sandera. Kierował się ku niedużemu, ale dość wysokiemu
półwyspowi, wcinającemu się w jezioro i zwieńczonemu
kręgiem drzew.
Z daleka już dostrzegli coś osobliwego. Z jednego
drzewa zwisał dziwny owoc, poruszany podmuchami
wiatru.
ROZDZIAŁ IX
Benedikte miała wrażenie, że jej zdrętwiałe stopy
automatycznie poruszają się po trawie, po przepięknej
górskiej trawie, przetykanej niebieskimi dzwonkami
i grzebycznikami. Barbarzyństwem wydało jej się nagle
deptanie takiego cudu natury ciężkimi buciorami.
- Och, mój Panie Boże - jęknął biegnący Sveg
i Benedikte zrozumiała, że nie użył tych słów ot, tak sobie,
jako zwyczajowego wyrażenia, lecz raczej jako wezwania,
modlitwy. Być może wyrażał w nich skruchę za te wszystkie
razy, kiedy łajał Olsena i nie szczędził mu przykrych słów.
Rozciągnięci długim rzędem pędzili wąskim skraw-
kiem ziemi. Żadne z nich nie wiedziało, dlaczego biegną,
bo i tak nie mogli liczyć na to, że zdążą na czas.
I tak też w istocie było.
Olsen nie żył. Był bardzo, bardzo blady, wręcz biały
jak marmur. Cała krew z jego ciała wypłynęła. Na szyi
widniało głębokie cięcie, a na piersi bluźnierczo połys-
kiwał metalowy krążek zawieszony na cienkim rzemy-
ku.
- Och, nie, nie! - jęknęła Benedikte, jak gdyby chciała
za pomocą tych słów w magiczny sposób usunąć sprzed
oczu koszmarny widok.
Nie musieli dokładniej przyglądać się metalowej blasz-
ce, by wiedzieć, że to kolejny brakteat z wyrytą na nim
tajemniczą runą N. N jak Nerthus.
Nikt nie darzył Olsena szczególną sympatią, ale też
i nikt nie życzył mu takiego losu.
Niemcy i Morten nalegali, by wszyscy odeszli z Fer-
geoset, a najlepiej, żeby przenieśli się do letniej zagrody,
w której oni obozują. Stamtąd droga do wioski, do innej
wioski, jest krótsza i znacznie wygodniejsza.
Sveg przystał na to. Poprosił, by zabrali ze sobą
zmarłego na naprędce skleconych noszach i ruszyli na-
przód. On sam pragnął zostać tu jeszcze trochę i wraz
z Sanderem i Benedikte przeprowadzić badania.
- Ale przecież wy nie możecie tu przebywać - sprzeci-
wił się Morten. - Czy nie rozumiecie, że tutaj grozi wam
śmiertelne niebezpieczeństwo?
- Razem z nimi jestem bezpieczny - zapewnił Sveg.
- To eksperci, każde w swojej dziedzinie.
Morten popatrzył wyczekująco, ale nie otrzymał żad-
nych wyjaśnień.
Kiedy orszak zniknął w lesie po drugiej stronie
Fergeoset, lensman Sveg rozpoczął swoje dochodzenie.
- I co ty na to powiesz, Benedikte? - zapytał, szukając
śladów na ziemi.
- Nie wiem - odparła niepewnie. - Naptawdę nie
wiem. To złe miejsce. Tyle mogę stwierdzić, ale... myślę,
że szukamy od niewłaściwego końca i w niewłaściwym
miejscu.
- O co ci chodzi? - zapytał Sander.
Strała się uniknąć jednoznacznej odpowiedzi.
- Nie umiem dokładnie wyjaśnić, o co mi chodzi, bo
sama tego dobrze nie rozumiem. Coś się tu kryje...
- O, tak, to wiemy - odparł Sveg.
- Nie, nie to mam na myśli. Coś albo ktoś coś ukrywa.
Tai przede mną wszystko, co ma jakieś znaczenie. To
potworna siła. - Zamyśliła się. - Pozostaje mi ją zmęczyć.
- Jak tego dokonasz?
- Muszę coś zaplanować.
Benedikte wyrwała się z zadumy.
- Mam wrażenie, że tutaj niczego nie znajdziemy
- powiedziała szybko. - To nie jest to miejsce.
- To musi być tutaj.
- Tak, ale to zło, to, którego naprawdę szukam... już
go tu nie ma. Tak mi się przynajmniej wydaje - zakończyła
nieśmiało.
Mężczyźni milczeli.
Wreszcie Sveg zapytał:
- Czy zwróciliście uwagę na dłonie Olsena? Na koniu-
szki jego palców?
- Tak - odparł Sander. - Zauważyłem to. Były
pomarszczone, jakby długo trzymał je w wodzie.
- Albo może coś prał.
- Wielkie oczyszczenie. Mamy tu do czynienia z cere-
monią religijną i w dodatku na pewno poświęconą
Nenhus. Olsen musiał zostać wyznaczony na jej sługę.
Pozostaje pytanie: co czyścił? Nie widzę żadnego wozu ani
też zasłony, którą można by prać. Czy o to właśnie ci chodzi,
Benedikte? Że to, czego szukamy, znajduje się gdzie indziej?
- Tak. Być może. Chyba tak.
- Ale dlaczego Olsen wisiał tutaj? Dlaczego nie leżał
w wodzie? - zastanawiał się lensman Sveg.
- To... zabójstwo, czy może raczej powinniśmy po-
wiedzieć: ofiara, dokonało się dzisiaj rano - odparł
Sander. - Rytuał nie został jeszcze doprowadzony do
końca. Nie, naprawdę nie sądzę, byśmy znaleźli tu coś
więcej. Chyba pójdziemy za nimi?
Sveg wyprostował się i westchnął.
- Chyba tak. Jednego tylko nie pojmuję: gdzie po-
działa się cała krew?
Benedikte odparła z namysłem:
- Dlatego właśnie uważam, że to musiało odbyć się
zupełnie gdzie indziej. Szukamy w niewłaściwym miejscu.
- Najwidoczniej - zgodził się Sander. - Rzeczywiście
zwykle całą krew zbierano do specjalnego ofiarnego
naczynia. Ale gdzie ono jest? Och, chodźmy już stąd. To
miejsce sprawia, że ciarki przechodzą mi po plecach.
- Co do tego jesteśmy wyjątkowo zgodni - powiedział
Sveg. - Chodźmy. Chcę jeszcze raz przesłuchać Niemców.
Nietrudno było odnaleźć letnią zagrodę, wiodła tam
dobrze wydeptana ścieżka. Powitano ich życzliwymi
słowami i szklaneczką wina, w które Niemcy zaopatrzyli
się w najbliższym mieście.
- Livor musiał zejść do wioski - poinformowała ich
Adele. - Ale obiecał, że wróci tu jutro wieczorem.
- To dobrze - odparł Sveg. - Jego zdrowy chłopski
rozum będzie tu bardzo użyteczny.
Na palenisku wesoło trzaskało palące się drewno
i ciepło zaczęło się rozchodzić po zmarzniętym ciele
Benedikte. Okazało się, że Niemcy nieźle się zaopatrzyli.
Troje nowo przybyłych zaproszono zaraz na obfity
posiłek.
- To wspaniałe, że nie musimy siedzieć w tym
strasznym domu w Fergeoset - westchnął zadowolony
Sander.
- I wdychać tego odoru - skrzywiła się Benedikte.
- Był niemal nie do zniesienia. Zwłaszcza w środku nocy,
kiedy zobaczyłam te oczy.
Niemcy i Morten chcieli usłyszeć więcej na ten temat,
Benedikte musiała więc opowiedzieć. Wpatrywali się
w nią z nie ukrywanym zdumieniem, aż Sander po-
stanowił wyjaśnić:
- Benedikte jest dość szczególną osobą. Nam, zwyk-
łym śmienelnikom, trudno pojąć jej niezwykłe zdolności.
Patrzyli na nią z prawdziwym szacunkiem. Wszyscy
zbyt długo już przebywali w Fergeoset, by drwić z nad-
przyrodzonych mocy.
Benedikte, bardzo wyczulona na nastroje innych,
wychwyciła lodowate milczenie panujące między Adele
a Mortenem Hjortsbergiem. Coś musiało między nimi
zajść, pomyślała. Nie podobało jej się to, zauważyła
bowiem znaczące, pełne obietnic spojrzenia, jakie Adele
słała Sanderowi.
Zwróciła swoje zainteresowanie ku nowemu obiek-
towi, pomyślała Benedikte. Chce za wszelką cenę zauro-
czyć Sandera. Na pewno zerwała zaręczyny.
Benedikte znów poczuła ból w sercu. Tak dobrze
rozumiała Adele. Sander był tysiąc razy bardziej pociąga-
jący niż ten nadęty Morten Hjortsberg.
Sveg oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu:
- Chcę teraz usłyszeć, co wy wiecie na temat
Fergeoset. Jesteście tu już od dłuższego czasu, prawda?
Niemiec, który lepiej mówił po norwesku, odpowie-
dział:
- Byliśmy tu przez jakiś czas jesienią, żeby odszukać
naszych towarzyszy. Wynajęto nam ten dom...
- Chwileczkę - przerwał im Sveg. - Zrozumiałem, że
pierwszy raz przybyliście tu w dwóch grupach.
- Zgadza się. Wybraliśmy się na pieszą wędrówkę przez
norweskie góry, a potem usłyszeliśmy o Fergeoset, którego
historia była taka interesująca. Ja i mój towarzysz przybyiiś-
my tu jako pierwsi. W wiosce ostrzegano nas, że dzieją się tu
dziwne rzeczy, pojawiają zjawy i inne podobne historie. Ale
my tylko się z tego śmialiśmy. Ach, gdybyśmy ich usłuchali!
- Co się wydarzyło?
- Dotarliśmy do Fergeoset. Pojawił się przewoźnik,
żeby nas przeprawić na drugą stronę. Wcześniej o nim nie
słyszeliśmy, przyjęliśmy więc propozycję.
- Co takiego? - wykrzyknęli jednocześnie Sveg i San-
der. - Płynęliście promem?
- Tak - westchnął Niemiec. - Ale on chciał przewieźć
nas po kolei, po jednym.
- Jak on wyglądał? - zapytała Benedikte.
Niemiec zadrżał na to wspomnienie.
- Jeśli można, nie będę o tym mówił. Dziękuję! Ja
przeprawiłem się jako pierwszy, wszystko poszło gładko.
Wysadził mnie na tym małym cyplu koło kościoła.
- Nic ci się nie stało? - dopytywał się Sander.
- Nic poza tym, że czułem się bardzo nieswojo.
Miałem wrażenie, że... że siedzę na wodzie. Jakby łódź
zrobiona była z wody. Czy rozumiecie?
Pokiwali głowami, ale bez przekonania.
- To... to było straszne.
- Czy przewoźnik coś mówił? - zapytała Adele i prze-
mieściła się bliżej Sandera, który nieznacznie odsunął się
o parę centymetrów.
- Ani słowa. Potem zawrócił po mego towarzysza.
I wtedy... kiedy byli na środku jeziora... już w drodze do
mnie... łódź zatonęła. Po prostu zniknęła. Rozpłynęła się.
Mój kolega wołał o pomoc, widziałem, jak machał rękami,
ale łódź i przewoźnik zniknęli, a jego coś nieubłaganie
wciągnęło w dół, pod powierzchnię wody.
Niemiec z trudem opanował rozpacz wywołaną strasz-
nym wspomnieniem.
Milczeli dłuższą chwilę.
Wreszcie Sander zapytał:
- Powiedz mi, czy była jakaś różnica między tobą
a twoim kolegą? Czy bardzo się od siebie różniliście?
- O, nie, nie powiedziałbym tego. On był może nieco
niższy ode mnie. No i był... Nie, to zbyt niemądre!
- Powiedz!
- Miał zostać księdzem. A ja jestem ateistą.
- A co się staio potem? - po chwili milczenia zapytał
Sveg.
- Nic. Biegałem tam i z powrotem po brzegu jak
szaleniec, ale nie mogłem nic zrobić, bo nie umiem
pływać. Wszedłem, rzecz jasna, do wody tak daleko jak się
dało, ale...
Rozłożył ręce.
Sveg odwrócił się do drugiego Niemca.
- No, a pan?
Ten cudzoziemiec posługiwał się tylko niemieckim. Na
szczęście niemal wszyscy uczyli się tego języka w szkole,
więc tyle o ile mogli go rozumieć, a Sander służył Svegowi
jako tłumacz.
- Przybyliśmy następnego dnia - zaczął Niemiec.
- I nie poszliśmy drogą, którą wskazał nam jakiś chłop, bo
później uzyskaliśmy informacje o wygodniejszej trasie.
Zawróciliśmy więc do innej wioski i doszliśmy bezpośred-
nio do tej zagrody, którą już wcześniej wynajęliśmy.
- Przybyliście więc na tę samą stronę rzeki, po której
leży Fergeoset, i niepotrzebna wam była pomoc przewoź-
nika?
- Wszystko się zgadza. Najprędzej jak się dało podąży-
liśmy do Fergeoset i tu znaleźliśmy naszego przyjaciela
pogrążonego w rozpaczy. Nie uwierzyliśmy w ani jedno
słowo, bredził o przewoźniku i łodzi. Ale jeszcze tego
samego wieczoru znaleźliśmy zwłoki naszego kolegi,
unoszące się na wodzie.
- I on nie został... złożony w ofierze?
- Nie, po prostu utonął.
- Dobrze. A potem?
- Nocowaliśmy w Fergeoset. Na dworze, bo pogoda
była piękna. W nocy zniknęli ci dwaj, którzy później
umarli. Tej nocy nie było ich przez jakiś czas, a kiedy
wrócili rano, sprawiali wrażenie niezwykle podnieconych,
uradowanych i tajemniczych. Tego dnia usłyszeliśmy, jak
poszeptują między sobą o "wielkim oczyszczeniu".
- Aha - kiwnął głową Sveg. - I co było dalej?
- Nie wiedzieliśmy nić o tym, co ma się stać następnej
nocy. Postanowiliśmy zostać, bo zaczęło padać i trudno
byłoby nam przenieść naszego zmarłego kolegę, a poza
tym ci dwaj nalegali, by zostać jeszcze przez jeden dzień.
Zgodziliśmy się więc...
- A gdzie nocowaliście, przecież padał deszcz?
- W tym największym domu.
Sveg wymienił spojrzenia najpierw z Benedikte, a po-
tem z Sanderem.
- Czy wyczuliście wówczas coś szczególnego?
Niemiec z trudem dobierał słowa.
- To było... koszmarne. Nie umieliśmy dokładnie
określić dlaczego, ale to było straszne. A kiedy nadszedł
ranek, okazało się, że dwaj nasi przyjaciele zniknęli. Jak
już powiedzieliśmy, jednego znaleźliśmy dwa dni później
na brzegu jeziora, na ślad drugiego nie natrafiliśmy nigdy.
Teraz zaczął opowiadać jego mówiący po norwesku
towarzysz i Sander nie musiał już tłumaczyć na przemian
w jedną i drugą stronę.
- Tamtej jesieni zostaliśmy tu tak długo, jak się dało,
ale zrobiło się za zimno i musieliśmy wracać do Prus.
Powróciliśmy jednak w tym roku, żeby dalej szukać.
- I co znaleźliście?
- Wiele intrygujących szczegółów, ale nie naszego
przyjaciela.
- Później opowiecie mi o tych szczegółach. Teraz
oddajmy głos Mortenowi Hjortsbergowi. Dlaczego zostałeś
tu przez całe sześć tygodni, nie dając nikomu znaku życia?
W światowym młodzieńcu narastała agresja. Jego myśli
mogli wyczytać z twarzy. Zwykły, prosty lensman z jakiejś
zabitej deskami wioski, czy w ogóle wano z nim rozmawiać?
Uczynił mu jednak ten zaszczyt i odpowiedział na pytanie:
- Znalazłem dowody, że był tutaj mój dobry przyja-
ciel, docent Klammer. Wydaje się także, że dokonał
jakiegoś odkrycia... Coś mu się najpewniej musiało
przytrafić, bo jego ubranie nadal tu było.
- Wiemy o tym - odparł Sveg. - Odnaleźliśmy jego
ciało.
Opowiedzieli mu dokładniej o zwłokach Klammera,
które odkryto daleko na południu w tym samym ciągu
wodnym. Najpewniej odbyły - jeśli można to tak określić
- niebezpieczną podróż rzekami przez wodospady i jezio-
ra. Morten zacisnął szczęki, starając się stłumić rozpacz.
Benedikte przyglądała się obu Niemcom. Ten, który
znał norweski, Walter, był młody i sympatyczny, nosił
okulary i miał miłą twarz. Drugi, okrągły i nieco starszy,
nazywał się Gert. Obaj wydawali się inteligentni i wy-
kształceni, i znacznie sympatyczniejsi od Mortena Hjons-
berga.
- Ale sześć tygodni? - Lensman Sveg nie mógł
powstrzymać się od przygany. - Mogłeś przynajmniej
pisnąć bodaj dwa słowa do swojej narzeczonej!
Mina Mortena pokazywała aż nazbyt wyraziście, że
skojarzenie słowa "pisnąć" z jego osobą odczuł wprost
jako uwłaczające.
- Zapomniałem o miejscu i czasie - powiedział wzbu-
rzony. - Bo tu, w Fergeoset, znaleźliśmy rzeczy, które
całkiem nas pochłonęły.
Do rozmowy wmieszał się Sander.
- Jakie na przykład? - zapytał spokojnie.
- Ach, i tak tego nie pojmiecie - na wargach Mortena
pojawił się pogardliwy uśmieszek.
Sander jednak nie ustępował.
- Może zetknęliście się z prastarym kultem Nerthus?
Wszyscy trzej wpatrywali się w niego przerażeni.
- Skąd o tym wiesz?
- Taki mam zawód, że powinienem wiedzieć. Propo-
nuję, żebyśmy przedstawili i porównali nasze spostrzeże-
nia, a być może uda nam się rozwiązać zagadkę Fergeoset
i przywrócić spokój temu miejscu. Jest z nami Benedikte,
która wiele potrafi, jeśli tylko będzie wiedziała, z czym ma
walczyć. Co wy na to?
Niemcy, chętni do współpracy, z zapałem przysunęli
bliżej swoje krzesła, ale Mortenowi Hjonsbergowi nie
spodobał się ten pomysł.
- Uważaj, Sanderze Brink! - rzekł ostrzegawczym
tonem. - Nie dostaniesz żadnych informacji za darmo! To
moje pole działania, zapamiętaj to sobie! Mam zamiar
napisać pracę naukową na temat Fergeoset. Właśnie kult
Nerthus był dla mnie kropką nad i.
Sander zignorował jego wypowiedź i jakby w ogóle nie
słysząc Mortena zwrócił się do Niemców:
- Wy, Germanie, na pewno wiecie o wiele więcej
o Nerthus niż my?
Walter odpowiedział po norwesku:
- Chyba jednak nie. O Nerthus w ogóle wiadomo bardzo
niewiele, właściwie tylko Tacyt jako jedyny opisał ten kult.
- Tak - odparł Sander. - I tyle właśnie wiemy.
Wiadomo, że narodził się u wybrzeży Bałtyku. A co
powiecie o brakteatach? My znaleźliśmy dwa. Jeden na
szyi docenta Klammera, a drugi - Olsena.
- My mamy tylko jeden - odparł Walter. - Znaleziony
przy jednym z naszych przyjaciół. Drugi chłopak utonął,
podróżując tym strasznym promem.
- To znaczy, że nie miał żadnego talizmanu?
- Nie.
Zastanawiali się nad tym faktem.
- Nie mogę zrozumieć, jaki właściwie związek ma
z tym wszystkim przewoźnik - wyznał Sander. - Gdyby
nie było to tak nieprawdopodobne, można by przypusz-
czać, że w Fergeoset mamy do czynienia z dwoma nad-
przyrodzonymi zjawiskami.
- Co najmniej dwoma! - wykrzyknął Wałter. - Jest
przewoźnik, są ofiary Nerthus, jest wreszcie miejsce samo
w sobie, pełne dawnych wierzeń i przesądów. My co
prawda z niczym więcej się nie zetknęliśmy, ale w którejś
z pobliskich wiosek słyszeliśmy o kobiecych twarzach
ukazująeych się za szybą i krowach, które nie chciały wejść
do swojej obory...
Sander zmarszczył brwi. Zapytał, czy była to ta sama
wioska, przez którą szli on i jego towarzysze, ale okazało się,
że nie. Zapytał także, czy słyszeli o przerażającym upiorze
pozbawionym połowy twarzy, ale również zaprzeczyli.
Sveg i Sander popatrzyli po sobie i po krótkim
wahaniu lensman wyciągnął pamiętnik. Wszyscy trzej po
prostu rzucili się na księgę. Nie, w Fergeoset jej nie
widzieli. Zerknęli tylko na strych w tym wielkim domu.
Nie mieli ochoty narażać życia, przecież strych w każdej
chwili groził zawaleniem!
- Tyle czasu zmarnowaliśmy - denerwował się Wal-
ter. - Gdybyśmy znaleźli ją wcześniej...
Sander nie mógł zrozumieć, dlaczego ta księga ma dla
nich aż tak wielkie znaczenie, ale podczas gdy ci trzej
czytali, wyszedł ze swymi współtowarzyszami na łąkę.
Benedikte gładziła dłońmi jedwabistą trawę, mocno chy-
lącą się ku ziemi na wietrze.
- Wspaniale znaleźć się daleko od Fergeoset - zagad-
nęła nieśmiało, bo Adele ujęła Sandera pod ramię i udawa-
ła, że drży.
- Tak, tak - pokiwał głową Sveg.
Sander starał się pochwycić wzrok Benedikte, by
uspokoić ją spojrzeniem, ale dziewczyna spuszczała oczy.
Kiedy uznali, że Niemcy i Morten przeczytali już
księgę, wrócili do środka.
- Ho, ho! - powitał ich Gert. - Sporo tam różności!
I ta straszna istota, która kiedyś przybyła do Fergeoset...
Co to mogło być? Nie chodzi mi o waszego upiora.
- Czy należy w to wszystko wierzyć? - krzywiąc się
zapytał Morten.
- Prawdopodobnie nie - odparł Sander, który wyraź-
nie już miał dość Mortena. - Bardziej interesują mnie
"wtajemniczeni". Czy wy coś o nich wiecie?
Walter zastanowił się.
- Podejrzewam, że to musi mieć jakiś związek z kul-
tem Nerthus - powiedział niepewnie.
- Na pewno nie - zdecydowanie sprzeciwił się Gert.
- Zastanawiam się, czy kobiecie, która napisała księgę, nie
chodzi o trzech mędrców ze Wschodu. Wydaje się, że była
bardzo religijna.
- Pewnie masz rację - powiedział Walter bez przeko-
nania.
- Absolutnie - poparł Gerta Morten. - W związku
z kultem Nerthus nie słyszano nigdy o żadnych wtajem-
niczonych.
- Ale czym jest owo znalezisko, o którym
wspomina księga? Livor też nam o tym mówił. - Sander
wciąż upierał się przy swoim.
Trzej mężczyźni popatrzyli po sobie i potrząsnęli
głowami.
- Tego niestety nie rozumiemy.
- Może wóz? - poddała Benedikte. - Święty wóz
Nerthus.
- Nie przypuszczam - odparł Morten. - Niczego
takiego tu nie zauważyliśmy, a szukaliśmy właśnie czegoś
w tym rodzaju.
- Czy dlatego postanowiliście zostać? - zapytał Sveg.
- Po części tak - przyznał Morten. - Chciałem także
odnaleźć Klammera, a oni szukali zaginionego przyjaciela.
Sveg się zirytował.
- Ale jeśli nie dokonałeś żadnego odkrycia przez sześć
tygodni, to dlaczego, u diabła, zostałeś tak długo?
Morten był tak podniecony, że na twarz wystąpił mu
rumieniec.
- Dokonałem odkrycia! - wybuchnął, dając się po-
nieść emocjom. - I dlatego szukam dalej.
- Ach, tak - podnosząc się rzekł Sveg, władczo
i trochę groźnie. - Proszę więc pokazać nam te znaleziska.
Wszyscy trzej wydawali się bardzo zaniepokojeni.
- Nie warto... Są wśród nas panie...
- Aha - ucieszył się Sander. - Volse?
Walter patrzył na niego szczerze zdumiony.
- I o tym także wiesz?
- Jak już mówiłem, taki jest mój zawód. Benedikte
także dużo wie na temat Volse, czyli końskiego członka,
a sądzę, że Adele nie będzie miała w tym względzie
żadnych skrupułów.
To ostatnie powiedział cierpkim tonem, a Adele
zarumieniła się urażona.
Sander ciągnął:
- Pytanie tylko: czy to nowy Volse, czy stary?
- Bardzo, bardzo stary - odpowiedział Walter.
- Czy możemy go zobaczyć?
Znów się zawahali.
- Nie mamy go tutaj - rzekł w końcu Walter.
- Schowaliśmy go w bezpiecznej kryjówce. Mortenie, czy
możesz go przynieść?
- Teraz? - gniewnie zapytał Morten.
- Teraz.
Władczy ton Niemca odniósł pożądany skutek. Morten
tylko skinął głową i wyszedł.
- Nasz Morten jest bardzo zarozumiały - zauważył
Gert. - Ale dobrze zna się na pradawnych obrzędach,
dlatego mu wybaczamy. A teraz ja chciałem się dowie-
dzieć, Sanderze, co ty sądzisz o wszystkich tych historiach,
o których mówi księga. W co należy wierzyć?
Sander wzrokiem szukał wsparcia Benedikte, zanim
odpowiedział:
- Przede wszystkim należy dać wiarę opowieściom
mieszkańców wioski o nadprzyrodzonych zjawiskach.
- Tak, to jasne - przytaknęli mu Walter i Gert.
- Następnie trzeba przesiać te wszystkie niesamowite
historie tak, byśmy skupili się na kilku wydarzeniach...
- Na jakich? - cierpliwie pytał Gert.
Sander zawahał się.
- Benedikte, czy zgadzasz się ze mną, że mamy do
czynienia z dwoma zjawiskami? Po pierwsze, z kultem
Nerthus, po drugie, z jakimś strasznym stworem, który
wiele setek lat temu, zmierzając na Południe, zatrzymał się
w Fergeoset.
- To znaczy, że tego drugiego wydarzenia nie umiejs-
cawiasz w czasie równolegle z kultem Nerthus? - zdziwił
się Gert.
I znów Sander zwrócił się o pomoc da Benedikte, która
przekazała mu swoją opinię ledwie dostrzegalnym ruchem
głowy.
- Nie, nie uważamy tak - odparł Sander. - Ta istota
pojawiła się później. Kiedy dokładnie, tego nie wiemy.
Myślę też, że powinniśmy odrzucić wszelkie opowieści
o zjawach i duchach z wyjątkiem jednej: o potwornym
sadyście, który miał tylko pół twarzy.
- A to dlaczego?
- Ponieważ w księdze opisano go w bardzo żywy
sposób. Historia mogła zostać przekazana tylko przez
kogoś, kto sam był świadkiem tego koszmaru.
- Przez autorkę pamiętnika?
- Nie, ona tylko powtarza opowiedzianą przez kogoś
historię.
- A przewoźnik?
- Jego wszyscy widzieliśmy na własne oczy. On się
z niczym nie łączy, do niczego nie pasuje. Myślę jednak, że
teraz zniknął. Benedikte, czy zgadzasz się ze mną?
Dziewczyna zastanowiła się.
- Chyba masz rację. Rzeczywiście jest tu kilka dziw-
nych zjawisk: ofiary składane Nerthus, przewoźnik, jakaś
obca przerażająca postać z nieokreślonej przeszłości i po-
tworny upiór o połowie twarzy. Dodałabym jeszcze te
oczy, które ujrzałam w ciemności, i odór starej, zgniłej
ścierki. W to wszystko wierzę, w nic więcej. Sądzę jednak,
że te elementy dadzą się w taki czy inny sposób połączyć
i wcale tak bardzo od siebie nie odstają. Tyle że na razie nie
mamy właściwego klucza.
Sander zwrócił się do Niemców:
- Gdzie znaleźliście Volse?
Upłynęła dobra chwila, zanim odpowiedzieli, jakby nie
mieli ochoty dzielić się z nikim cennymi informacjami.
Sander udał, że tego nie dostrzega, sam prawdopodobnie
też wolałby się nie zdradzać przed obcymi. Ponieważ
jednak bez oporów, no, może Sveg się trochę wahał,
pozwolili przeczytać Niemcom odnalezioną na strychu
księgę, ci nie mieli właściwie wyboru.
- Znaleźliśmy Volse w żelaznej skrzyni - wyjaśnił
Walter. - Była zakopana na cyplu. Bez trudu wpadliśmy
na jej trop, skrzynia najwyraźniej została odnaleziona już
wcześniej. W ziemi dało się dostrzec wyraźne zagłębienie.
Oczywiście zarośnięte, ale...
- Czy to możliwe, że skrzynię odkopano niedawno?
- Trudno powiedzieć.
- A może dwadzieścia pięć lat temu? Podobno w tym
czasie dokonano jakiegoś znaleziska.
Niemiec wzruszył ramionami.
- Może tak, może nie.
Sander pokiwał głową. Chciał zapytać, czy znaleźli coś
jeszcze, ale to by ich obraziło. Jeśli odkryli coś więcej,
powinni byli o tym powiedzieć już wcześniej. Uznał więc,
że żelazna skrzynia z Volse była jedynym znaleziskiem.
- A brakteaty? - spytał. - Wy macie jeden, my dwa.
Czy możemy je porównać?
- Oczywiście! - Gert podniósł się i przyniósł brakteat
z sąsiedniej izby. - To ten, który zawisł na szyi naszego
złożonego w ofierze przyjaciela.
Benedikte wolałaby, żeby nie używał tego określenia.
Na wspomnienie wszystkiego, co działo się w tej dziwnej
wiosce, robiło jej się słabo.
Ułożyli wszystkie trzy brakteaty obok siebie i uważnie
zaczęli je oglądać. Adele siedziała tuż przy Sanderze
prawie do niego przyklejona, ręką obejmowała go za
szyję. Benedikte miała ochotę ją uderzyć.
- Wygląda na to, że zostały wybite przy użyciu tej
samej formy - stwierdził Sveg. - Chociaż wasz jest lekko
wybrzuszony.
- To prawda - zgodził się Walter. - Ale to niewiele
nam mówi. Bo już w tym czasie potrafiono odlewać
formy.
- Co to za metal? - zastanawiał się Sander.
- Zbadaliśmy to. Stop miedzi, cyny i najprawdopodo-
bniej cynku.
- Mosiądz?
- Nie. Już raczej brąz.
- To znaczy, że trudno je umiejscowić w czasie?
- Tak. Bez analizy chemicznej nie da się nic powie-
dzieć.
Sander westchnął:
- Niedobrze! Inaczej moglibyśmy stwierdzić, czy są
prawdziwe, czy nie.
Dyskutowali aż do chwili powrotu Mortena, który
przyniósł zasuszony przedmiot owinięty w płótno. Poło-
żył symbol płodności na stole tak, by wszyscy mogli się
mu przyjrzeć. Adele zaczęła chichotać, porozumiewawczo
spoglądając na Sandera, ale Benedikte czuła się bardzo
zakłopotana. Myślała o zwierzęciu, które musiało żyć dalej
tak straszliwie okaleczone, i o tym wszystkim, co sym-
bolizował Volse. Odwróciła się.
- Nie, Benedikte - sprzeciwił się Sander. - Chcę, żebyś
na to popatrzyła. Weź do ręki i powiedz nam, co
wyczuwasz!
- Nie! - jęknęła.
- Czy jest tak samo jak z brakteatem? Sparzysz się?
- Na razie jeszcze nic o tym nie wiem. Ja... po prostu
nie chcę.
- Przestań się krygować! - ofuknęła ją Adele. - Boże,
czy ta dziewczyna musi zawsze zwracać na siebie uwagę?
Sander z anielską cierpliwością powtórzył:
- Zrób to, o co cię proszę, Benedikte!
Płacz uwiązł jej w gardle.
- Nie zmuszajcie jej, jeśli nie chce - powiedział Walter,
który nie znał zdolności Benedikte.
- Dobrze, skoro uważacie, że to do czegoś się przyda
- zgodziła się Benedikte zmienionym od łez głosem.
Ociągając się ujęła w dłoń odrażający przedmiot, trzymała
go przez kilka sekund, a potem upuściła i wybiegła na
zewnątrz, bo łzy strumieniem popłynęły jej po policzkach.
Sander natychmiast pospieszył za nią.
- Już dobrze, Benedikte - powiedział łagodnie i ujął ją
za łokieć.
Otarła oczy, próbując stłumić płacz.
- Widziałam, jak zarzynano konia, Sanderze - za-
szlochała.
- I nic więcej?
Jego głos przepojony był smutkiem i zrozumieniem.
- Owszem - przyznała z wysiłkiem. - Ale nie chcę
o tym mówić.
- Ale ja muszę się dowiedzieć!
- Nie! - prawie krzyknęla.
- Czy to miało jakiś związek z... erotyką?
Benedikte mocno pokiwała głową.
- Tak. To były okropne sceny, ale nie miały nic
wspólnego ze składaniem ofiar.
- Nie widziałaś ofiarnego noża? Naznaczonego runą
L, jak Lauk i Lin?
- Nie, chyba nie. Dlaczego pytasz?
- Myślałem, że to może właśnie nóż jest znaleziskiem,
o którym mówią wszystkie opowieści. A może jest nim po
prostu Volse?
Benedikte uniosła głowę. Przez łzy niebo wydawało się
jej nieprzejrzyste, rozmyte.
- Nie, Volse nie jest tym znaleziskiem, nie jest nim
także nóż.
- Teraz wyglądasz naprawdę jak jasnowidz, Benedikte.
- Tak. Miałam przed chwilą przeczucie. Znalezisko...
to coś znacznie większego. Coś... strasznego.
Rozluźniła się.
- Nie, nic więcej już nie widzę.
Odwróciła twarz do Sandera, choć wiedziała, jak
brzydka się robi zawsze, kiedy płacze.
- Sanderze, boję się! Boję się o twoje życie, o twoje
i o swoje własne. Poczułam dreszcz, zapowiedź czegoś
złego. Odejdźmy stąd! Natychmiast!
ROZDZIAŁ X
Ostre podmuchy wiatru rozwiewały włosy Benedikte
i grzechotały grzebycznikami. Lato chyliło się ku koń-
cowi, żółte kwiaty zwiędły, nasiona były już prawie suche.
- Tak - powiedział Sander powoli. - Ja też uważam,
że powinniśmy opuścić Fergeoset jak najprędzej. Ale
muszę przyznać, że bardzo jestem ciekaw, co tu się dzieje.
- Wiem o tym.
Widać było, że Sander podjął decyzję.
- Benedikte, chcę się dowiedzieć czegoś więcej. Myśla-
łem, żeby dzisiaj zejść do tej drugiej wioski i tam rozpytać
o historię Fergeoset. I mam zamiar zabrać cię ze sobą.
- Ale nie możemy zostawić...
- Dopóki przebywają z Niemcami, wszystko będzie
w porządku. My przecież niedługo wrócimy.
Sama z Sanderem? Bez wiecznie uczepionej go Adele?
Benedikte uznała tę myśl za kuszącą, choć jednocześnie
napełniała ją przerażeniem.
Ale wyraz oczu ją zdradził.
- To znaczy, że pójdziesz ze mną - stwierdził Sander
uśmiechając się ciepło.
Skierowała się do wnętrza chaty, by powiedzieć lens-
manowi o ich zamiarach. Ze smutkiem zerknęła na
drewutnię, w której stały nosze z ciałem Olsena, czekające
na zniesienie na dół do wsi. Benedikte miała nadzieję, że to
zadanie nie przypadnie w udziale jej i Sanderowi.
W tej samej chwili ze środka wyszła Adele. Całkowicie
ignorując Benedikte skierowała się ku młodemu nauko-
wcowi. Uśmiechała się do niego tak ciepło i intymnie, że
Benedikte poczuła ból w sercu.
Stojąc już przy drzwiach nie oparła się pokusie, by się
obejrzeć. Zdążyła akurat zobaczyć, jak Adele wspina się
na palce i całuje Sandera w policzek. Było oczywiste, że
czyni to nie pierwszy raz. Sander automatyeznie otoczył
plecy dziewczyny ramieniem, co prawda bez szczególnego
zapału, ale Benedikte nie wiedziała, jak tłumaczyć jego
zdradzający zakłopotanie uśmiech.
Łzy znów trysnęły z oczu Benedikte. Teraz nie mogła
wejść do środka. Odwróciła się błyskawicznie i zniknęła
za chatą. Tam przystanęła, starając się stłumić płacz.
- Dlaczego jestem taka brzydka? - żaliła się głośno.
- Drodzy, kochani przodkowie Ludzi Lodu, czy nie
możecie uczynić mnie choć trochę ładniejszą? Tak bardzo
bym chciała być drobna i zgrabna, mieć piękne włosy
i regularne rysy. Czy muszę być taka zwalista i niezdarna?
Tak bardzo pragnę stać się powabna. Proszę was tylko
o to jedno. Uczynię wszystko, do czego zostanę wy-
znaczona, stawię czoło każdemu niebezpieczeństwu, byle-
bym tylko mogła być bardziej pociągająca, bardziej
kobieca! Gorąco was błagam, wysłuchajcie tej mojej
jednej jedynej prośby! Wiem, że potraficie to, co niewyob-
rażalne. Nie mogę zwrócić się do Boga innych ludzi, bo on
nakazuje traktować cierpienie jako próbę charakteru! Ale
wiem, że wy to umiecie. Shira potrafi tego dokonać swoją
jasną wodą. Choć pewnie nie wolno jej marnować
drogocennych kropelek na coś tak mało ważnego, o co
proszę, powodowana tylko próżnością. Ale dla mnie to
wcale nie jest bez znaczenia. Nie teraz!
Nagle zorientowała się, że tuż koło niej stoi Sander
i słucha jej słów. Jego piękne oczy spoglądały na nią
z czułością, dłonią delikatnie pogładził jej policzek z takim
zrozumieniem, że łzy popłynęły jeszcze obciciej i teraz
Benedikte musiała wyglądać naprawdę okropnie.
- Adele absolutnie nic dla mnie nie znaczy - szepnął
miękko, łagodnie. - Jest tylko jedną z tysiąca identycz-
nych, zwyczajnych dziewcząt. Takiej drugiej jak ty,
Benedikte, nigdzie nie ma. To, co jest między nami, jest
zupełnie wyjątkowe. Rozumiesz?
Kiwnęła tylko głową i oddychała głęboko, starając się
odzyskać spokój.
- Pójdę powiedzieć im, że idziemy - rzekł. - Czy
potrzebujesz czegoś?
- Może powinnam zabrać sweter.
- Przyniosę ci, poczekaj tu na mnie.
Jeszcze raz kiwnęła głową. Próbowała przełknąć ślinę,
ale gardło miała jakby zasznurowane. Prędko otarła łzy.
Sander wyszedł i skinął ręką. Poszła za nim.
Benedikte była oszołomiona. Nieopisanie szczęśliwa,
chociaż w jej biednej duszy nadal tkwił ćierń, który
nazywał się Adele.
Sander jednak mówił tak wesoło o przyjemnych
i obojętnych sprawach, że wreszcie się rozluźniła. I choć
była mu wdzięczna za tę beztroską pogawędkę, tak
naprawdę pragnęła rozmawiać na tematy bardziej osobis-
te. Powiedziałaby mu wówczas, ile dla niej znaczy.
Choć oczywiście nie mogła tego zrobić, bo zniszczyło-
by to zupełnie tę przyjacielską atmosferę, jaka się między
nimi wytworzyła.
W brzozowym lesie wiatr nieco ucichł; słyszeli go tylko
jako odległy szum. Sander maszerował szybko, ale bez
trudu dotrzymywała mu kroku.
- Właściwie w Fergeoset nie mamy już nic do roboty
- powiedział. - Znaleźliśmy narzeczonego Adele. Nie-
stety, straciliśmy Olsena, to doprawdy tragiczne i nigdy
nie zdołamy tego naprawić. Ale mnie to nie wystarczy, nie
zrezygnuję, i o ile dobrze wiem, Sveg także nie. Obiecał,
że nie pójdzie do Fergeoset ani razem z Niemcami, ani
sam, dopóki my nie wrócimy. Niemcy zaś i Morten
Hjortsberg czują prawdziwy respekt przed tym miejscem
i bez powodu się tam nie wybiorą.
- Co o nich myślisz? - zapytała Benedikte.
- Właściwie to nie wiem. A ty?
- Ja także nie wiem - odparła po namyśle. - Wydają
się sympatyczni. Z wyjątkiem Mortena, Adele może go
zachować dla siebie.
- Nie wydaje mi się, by była do tego entuzjastycznie
nastawiona - zauważył Sander.
A co ty na to? chciała zapytać Benedikte, ale nie
śmiała.
W drodze do wioski Sander opowiedział jej więcej
o sobie. W tej chwili nie był z nikim związany na stałe,
a zresztą taki stan trwał już od dawna. Jak się wydawało,
ważne było dla niego, by Benedikte o tym wiedziała.
Dziewczyna nie miała pojęcia, jak to rozumieć.
- A ty, Benedikte? Masz jakąś sympatię?
- Och, zwariowałeś? - wykrzyknęła spontanicznie.
- Mnie przecież nikt nie chce!
- Nie wolno ci się tak nie doceniać - powiedział
poważnie i uścisnął jej dłoń. Właśnie wyszli z lasu
i w dolinie ujrzeli wioskę. - A więc zapytam inaczej: czy
jest jakiś chłopak, o którym marzysz, za którym tęsknisz?
Benedikte przez długą chwilę milczała.
- Najchętniej nie odpowiem na to pytanie - rzekła
wreszcie.
Starał się przyciągnąć jej wzrok, ale ona uporczywie
wpatrywała się w ukwieconą po obu stronach drogę,
którą wędrowali.
- Trudno mi wyrazić, jak bardzo cię lubię, Benedikte
- szepnął cicho.
Odruchowo zwolniła kroku.
- Adele jest taka piękna - odparła całkiem bez związku.
On jednak widać pojął bieg jej myśli.
- Owszem, miło na nią popatrzeć, ale to łatwa
dziewczyna. Chociaż jest zaręczona z Mortenem, potrafi
być niewiarygodnie natrętna. Nie chcę mieć z nią do
czynienia, ale ona nie przyjmuje tego do wiadomości.
- Ale ty jesteś dla niej bardzo przyjazny - cicho
powiedziała Benedikte. - Odwzajemniasz jej uściski i inne
pieszczotliwe gesty.
- To dlatego, że w mojej naturze leży rycerskie
zachowanie wobec dam, Benedikte. Nie chcę nikogo
zranić, ale to nie ma nic wspólnego z uczuciami.
- Może ona źle to sobie tłumaczy?
- To niemożliwe, żaden człowiek nie może być aż tak
głupi.
Nic na to nie odrzekła, tylko z piersi wyrwał jej się
jakby szloch.
Sander natychmiast ją zatrzymał i ujął jej zwisające
bezwładnie ręce. Stał tuż przy niej, Benedikte wydawało
się, że wprost bije od niego przyciągająca siła męskości.
Puścił jedną jej rękę i delikatnie uniósł do góry brodę.
Z oczu emanowała mu taka czułość i dobroć, że Benedikte
zakręciło się w głowie. Nie patrz tak na mnie, myślała, bo
zdradzę wszystkie uczucia, jakie żywię dla ciebie.
A przecież on i tak już o nich wiedział, niczego nie
zdołała przed nim ukryć!
Kiedy spostrzegł, jak bardzo się zawstydziła, puścił ją
obdarzywszy tylko szybkim uściskiem, a potem znów
ruszył ścieżką w dół, jak gdyby nic się nie stało.
On nie może tak postępować, jęknęła w duchu Benedi-
kte. Czy nie pojmuje, że moja miłość do niego nabiera
mocy burzy? Czy nie wie, że zachęca mnie, bym wierzyła
w to, co nieprawdopodobne?
Nigdy nie zranić kobiety? Czy to dlatego okazuje mi
taką życzliwość? Czy nie rozumie, że przez to rani mnie po
stokroć głębiej? Rozbudza moje nadzieje, które nigdy nie
zostaną spełnione!
Sander, Sander, nikt nigdy nie uczynił mnie równie
szczęśliwą i nie doprowadził do większej rozpaćzy niż ty!
Rozrywasz moje serce na strzępki, staję się zupełnie
bezbronna wobec ciebie!
Dokąd nas to zaprowadzi, jak to się skończy? Jak będę
mogła żyć później, kiedy nasza misja dobiegnie końca
i rozejdziemy się każde w swoją stronę? Moje życie już
nigdy nie będzie takie samo.
Bo pokochałam cię tak, że serce omal mi nie pęknie.
Myślałam, że to tylko taki banalny frazes, ale kiedy
człowieka samego to dotyka, okazuje się, że nie ma w tym
nic banalnego. Że staje się twardą, gorzką rzeczywistością.
W wiosce rozpytywali się dość długo, aż wreszcie
odesłano ich do pewnego staruszka o imieniu Emil.
Starzec siedział przed swoją małą chatką, ręce opierał na
sękatej lasce, a pod nosem wisiała mu przezroczysta
kapka. Zębów brakowało mu już wszystkich, wzrok miał
zamglony, ale słyszał dobrze i mówił rozumnie i wyraźnie.
- Tfu! - splunął w bok, by podkreślić, co myśli
o Fergeoset. - To przeklęte miejsce i zawsze takie było, od
początku swojego istnienia!
- Masz rację, dziadku - powiedział Sander, który
naprawdę umiał rozwiązywać ludziom języki. Jego nieod-
party wdzięk i wrodzona życzliwość sprawiały, że natych-
miast zjednywał sobie wszystkich. - Ale nikt nie Potrafił
nam udzielić sensownych informacji o tym, co kiedyś się
tam zdarzyło. Pytaliśmy Livora z sąsiedniej parafii, ale on...
- Livor? - parsknął starzec z nieskrywaną pogardą.
- Ten chłopak chodzi dumny jak paw i przechwala się
naokoło, ile to on wie o Fergeoset. A on nic nie wie. Nic!
- Rozumiem, że mieszkałeś tam przez wiele lat
- ostrożnie zagadnął Sander.
- Przez cale życie. Wyniosłem się dopiero dwadzieścia
pięć lat temu. Nie mogę powiedzieć, żeby mi było tęskno
do tego miejsca, choć jesienią bywa tam diabelnie urok-
liwie.
Sander, siedzący obok staruszka z Benedikte u drugie-
go boku, ze współczuciem pokiwał głową. Zawahał się
chwilę i powiedział:
- Nie możemy zrozumieć jednej z wielu legend
związanyeh z tamtą wioską. Chodzi o strasznego obcego
przybysza, który trafił do Fergeoset wędrując gdzieś dalej.
Podobno skrzywdził przewoźnika?
Stary poruszył się niespokojnie.
- Najlepiej puścić to wszystko w niepamięć.
- To niestety niemożliwe. Znaleźliśmy się tutaj, żeby
zdjąć przekleństwo ciążące nad tym miejscem.
- Jesteś księdzem, chłopcze? - spytal Emil, z ukosa
zerkając na Sandera. - Nie wyglądasz na księdza, raczej
przeciwnie, powiedziałbym. Więcej w tobie z fircyka,
pomyślałem sobie, jak tylko cię zabaczyłem. Ale ksiądz
i tak nie ma czego szukać w Fergeoset, tam rządzi inna
religia.
Sander uśmiechnął się. Objął Benedikte i na moment
przygarnął ją do siebie, by dać wyraz łączącemu ich
wzajemnemu zrozumieniu. Nie rób tak, pomyślała dziew-
czyna. Lepiej by było, gdybyś wprost powiedział, że nie
chcesz mieć ze mną do czynienia.
Ale jaką niebywałą przyjemność sprawił jej ten gest!
- Masz rację - odpowiedział Sander Emilowi. - Wię-
cej we mnie z fircyka niż z księdza. Ale jest z nami ktoś,
kto naprawdę potrafi zakląć zło, by wróciło tam, skąd
przyszło. Ale by tego dokonać, musimy wiedzieć coś
więcej o tej paskudzie.
- Hm - zadumał się starzec. Zastanawiał się długo,
badawczo spoglądał to na jedno, to na drugie. - No, niech
będzie. Poza tym trafiliście na właściwą osobę. Ale ten
przewoźnik...
- No właśnie, jak to naprawdę było z przewoźnikiem?
Emil milczał długo, coraz mocniej zaciskając usta, tak
że nos i broda prawie się spotkały. Potem wyrzucił z siebie:
- Było ich dwóch.
- Co takiego? - zdziwił się Sander. - Dwóch przewoź-
ników? No, to właściwie dość zrozumiałe. Pewnie pra-
cowali na zmianę?
- Jeden z nich nie był... normalny.
- To znaczy, że nie był przy zdrowych zmysłach?
- Nie! On był... zjawą!
Sander wyprostował się zaniepokojony.
- Chwileczkę... Zaraz! Nie chcesz chyba powiedzieć,
że przewoźnik straszył już od... od niepamiętnych czasów?
- Nie, nie ten sam. Z początku był ksiądz...
- Ksiądz?
- No, nie wiem. Tak gadali.
- Mów dalej - mruknął Sander dziwnie słabym gło-
sem.
- A potem przybył ten obcy...
- I on został przewoźnikiem?
- Och, nie, przestań mieszać mi w głowie!
- Przepraszam! Mów dokładnie tak, jak słyszałeś.
- Mam zacząć od samego początku?
- Tak uważam. Gdybyś mógł, bylibyśmy wdzięczni.
- No, dobrze - westchnął staruszek. - W Fergeoset
zawsze tkwiło coś niezdrowego. Ten przewoźnik, który
straszył i który, jak powiadano, był księdzem, pływał tam
i z powrotem, dopóki byli tam ludzie. Ale z nim nikt się
nie przeprawiał. Tylko obcy, kiedy prawdziwy przewoź-
nik nie zdążył ich ostrzec.
- A co z tymi obcymi, którzy trafiali do łodzi zjawy?
- Historia mówi, że marny był ich koniec. Ale jaki
dokładnie, nie wiadomo.
Lato wokół nich było nieznośnie piękne, a oni siedzieli
i rozprawiali o takich makabrycznych historiach!
- A potem ten zły obcy przybył do Fergeoset - pod-
powiedział Sander. - Czy to było za twoich czasów?
Starzec w uśmiechu odsłonił bezzębne dziąsła.
- Nie, na litość boską, do sześciuset lat jeszcze mi
daleko! Ale podobno straszydło, które tędy wędrowało,
było naprawdę okropne. Drugiego takiego nikt nigdy nie
widział, ani przedtem, ani potem, choć przecież Fergeoset
mogło pochwalić się naprawdę niesamowitym upiorem.
- A więc mamy jakiś punkt odniesienia w czasie
- szepnął Sander do Benedikte. - A co się stało, gdy
przybył tu ten obcy?
- No, narobił kłopotów przewoźnikowi, powiem
wam. To musiał być czarownik, ta obca szkarada, bo po
prostu zaklęciem wepchnął łodź upiora w otchłań. Znik-
nęła razem z przewoźnikiem.
Sander i Benedikte popatrzyli na siebie zaskoczeni. To
przecież dokładnie tak samo, jak ona to zrobiła!
- Sześćset lat temu - szepnęła pobladła Benedikte.
- To się dokładnie zgadza!
- Chodzi ci o twojego przodka?
- Tak.
Sander powoli wciągnął głęboko powietrze. Znów
zwrócił się do starego Emila:
- A później upiora już nie było? Wrócił dopiero
dwadzieścia pięć lat temu?
- Nie, nie, ten obcy nadal był tutaj, kiedy wydarzyło
się coś jeszcze. Przewoźnik znów się pojawił. Ale nie jako
przewoźnik.
- Nie? Musisz nam to wyjaśnić.
- Dobrze, zacznę od tego paskudnego obcego. Kiedy
tu był, zajmował się jeszcze czymś podejrzanym.
- Podejrzanym? Czym?
- Tego nie wiem. Wiem tylko, że wymówił niezwykłe
słowa, które ludzie dobrze sobie zakarbowali w pamięci.
Coś takiego, jak: "Niech się zapadnie pod ziemię, w głę-
bokie piwnice, vorse i trzech wtajemniczonych mężów,
nie ruszać mej potęgi." Nie rozumieli tego, ani wtedy, ani
teraz, ale musiały to być możne słowa, bo podobno kiedy
umilkł, ziemia zatrzęsła się i zapłakała.
I znów Sander i Benedikte popatrzyli na siebie porozu-
miewawezo. Sporo z tego rozumieli. Vorse to oczywiście
Volse. Wtajemniczeni mężczyźni przewijali się w zapis-
kach, teraz doszła tylko informacja, że było ich trzech.
"Nie ruszać mej potęgi" najpewniej znaczyło, że moc,
która znajdowała się tu, w Fergeoset, musiała być tak
potężna, że nawet sam Tengel Zły obawiał się jej do tego
stopnia, iż zaklął ją w ziemię. W głębokie piwnice...
Tak, na to, że jest potężna, mieli już wiele dowodów.
Kiedy Sander przeanalizował słowa starego, zapytał:
- Wspomniałeś, że przewoźnik wrócił w innej postaci?
Naznaczony wiekiem pies Emila kulejąc przeszedł
przez podwórze, a potem powoli, ze stoickim spokojem,
podlał krzaczek rabarbaru. Pies był tak gruby, że ledwie
zdołał podnieść nogę. Zachowanie zwierzaka ujęło nieco
ciężaru gatunkowego makabrycznym historiom, które
usiłowali zgłębić.
- Tak, przewoźnik, tak... - Emil musiał zebrać myśli.
- Już wiem, dawny przewoźnik, ksiądz, którego obcy
posłał w głąb jeziora, miał przerażający wygląd... Dopraw-
dy, stanąć z nim twarzą w twarz nie należało do przyjem-
ności, o, nie! Ten obcy, kiedy posłał go na dno z całą
łodzią, był pewnie przekonany, że przewoźnik zostanie
w otchłaniach na zawsze, ale tak wcale się nie stało. Bo po
pewnym czasie, kiedy to obce monstrum już odjechało,
przewoźnik w nieoczekiwany sposób powrócił.
- Jak to?
- Podobno w wiosce, w Fergeoset, mieszkał w tym
czasie wyjątkowo okrutny człowiek. Dręczył żonę i wszy-
stkich, którzy mu się nawinęli pod rękę. I nagle pewnego
dnia miał wypadek, nie wiem jaki, ale w każdym razie
stracił połowę twarzy. Tak jak ksiądz, czyli przewoźnik.
Sanderowi i Benedikte nic mogło się to pomieścić
w głowie.
- Słyszeliśmy o upiorze ze zniekształconą twarzą
- powiedziała Benedikte.
- Tak, tak - ucieszył się Emil. - To właśnie on!
Powiadano, że ten ksiądz-przewoźnik miał potworną
twarz, że nie można było na niego patrzeć. A potem ten zły
człowiek także się uderzył w twarz i zmarł.
- Zmarł od razu?
- Nie wiem, ale wszyscy umierają prędzej czy później.
Myślę, że po tym wypadku nie żył specjalnie długo,
a kiedy umarł, wtedy go zobaczyli. Błąkał się po Fer-
geoset, chodził tam i z powrotem po brzegu, i szukał.
Myślę, że pewnie swej łodzi.
Sander dodał z namysłem:
- Albo czego innego. Tego, co zostało zaklęte w "głę-
bokie piwnice". Owej na wskroś złej mocy, o której mówi
Benedikte.
Emil popatrzył na niego pytająco:
- Naprawdę?
- Nie jestem niczego pewien. Czy ty widziałeś złego
upiora?
- Dopiero dwadzieścia pięć lat temu, wcześniej nie.
Życie w Fergeoset już wtedy można było nazwać prze-
klętym, ale pewnego wieczoru nagle znów pojawił się
prom. Całkiem wyraźnie! Razem z tym strasznym człowie-
kiem o połowie twarzy.
- Kiedy obcy zaklęciami zesłał w głąb jeziora pierw-
szego przewoźnika, księdza, jak go nazywasz, on po
prostu zamieszkał w innym ciele. W jakiś sposób zdołał
odzyskać swój prom. Co właściwie wydarzyło się przed
dwudziestoma pięcioma laty?
- Nie wiemy - Emil był bliski gniewu. - Nigdy się
tego nie dowiedzieliśmy. Młoda para...
- Słyszeliśmy o nich. Kobieta została złożona w ofie-
rze, a mężczyzna zatonął wraz z promem. Czy nic nie
zdążyli powiedzieć? - zapytał Sander.
- Dali tylko do zrozumienia, że coś znaleźli. Byli
bardzo tajemniczy. Ale później... Uff!
- Powiedz, co miaIeś zamiar powiedzieć!
- Och, to takie głupie! Ktoś twierdził, że oczy tego
młodego mężczyzny żarzyły się, kiedy o tym mówił.
Żarzyły się naprawdę, a nie tylko lśniły żądzą sensacji czy
czymś takim.
Sander spojrzał na Benedikte. Ona przecież widziała
oczy świecące w ciemności.
Ale nie były to na pewno oczy tego młodego człowie-
ka, on przecież stał się ofiarą przewoźnika.
Sander podniósł się zdecydowanie.
- Nie będziemy ci już przeszkadzać, Emilu. Bardzo
nam pomogłeś, szczerze dziękujemy! A tu masz parę
groszy dla psa, kup mu za to porządną kość: I... te inne
historie o nadprzyrodzonych zjawiskach w Fergeaset nie
mają nic wspólnego z przewoźnikiem?
- Nie, to tylko takie tam najzwyklejsze przesądy.
- Emil obrócił w dłoni monetę, po czym wsunął ją do
kieszeni.
Benedikte zapytała:
- A ten wielki dom w Fergeoset... czy wydarzyło się
tam coś szczególnego?
- Co? Nie, nic takiego, o czym ja bym wiedział.
Podziękowali mu i ruszyli ku furtce.
- Zgłodniałem - powiedział Sander.
- I ja także - wyznała Benedikte. - Ale nie śmiałam
o tym wspomnieć u Emila. Jeszcze by nas poczęstował
kompotem z rabarbaru!
Sander uśmiechnął się i mocno ujął ją za rękę. Jak łatwo
nam się porozumiewać, pomyślała Benedikte. W tym
momencie życie wydawało się jej takie cudowne, nie
chciała pamiętać o niczym poza tą chwilą, odgrodzić się od
Fergeoset i Adele...
Ale nie mogła o tym zapomnieć.
- Jakie to dziwne - westchnęła. - Jak często my,
Ludzie Lodu, natrafiamy na ślady Tengela Złego. Eskila
zawiodła droga do Eldafjord, gdzie ukryty był flet
Tengela. A ja przybyłam do Fergeoset, które on najpraw-
dopodobniej odwiedził, pozostawiając po sobie niezatarty
ślad. Czy to nie dziwne, Sanderze?
Tak, musiał przyznać jej rację.
Benedikte nawet przez moment nie przyszło na myśl,
że zarówno Eskil, gak i ona zostali przyprowadzeni w te
właśnie miejsca siłą woli Tengela Złego. Eskil po to, by
odszukać flet, a ona - by zostać zgładzona przez ukrytą
potężną moc, która nadal panowała w Fergeoset.
ROZDZIAŁ XI
W swej osobliwej kryjówce Tengel Zły z wysiłkiem
poruszył powiekami. Teraz jednak był zbyt zmęczony, nie
zdołał ich unieść. A zresztą było mu wszystko jedno, nie
potrzebował przyglądać się otaczającej go ciemności.
I tak widział. Jego wzrok sięgał daleko, daleko, aż do
odległej Norwegii do Fergeoset, miejsca, które mijał
kiedyś w zaraniu dziejów.
Tengel Zły był dość zadowolony, ale niewypowiedzia-
nie zmęczony. Sterowanie na taką odległaść ludźmi
i zdarzeniami wymagało ogromnej koncentracji myśli.
Gdy kiedyś odzyska pełnię władzy, będzie mógł rządzić
światem wedle własnego upadobania, na razie jednak
obezwładniał go sen.
Kiedy wreszcie wróci jego potęga?
O, na pewno sobie z tym poradzi. Własną siłą woli
zdoła wyrwać się ze swego widzienia.
Wiedział jednak, że to nieprawda. Tylko czarodziejski
flet mógł otworzyć zamki w drzwiach zagradzających mu
drogę do prawdziwej wolności.
Zdrada! Zdradzony przez słasnych potomków! Teraz
pozostawało mu jedynie czekanie. Nieznośnie długo tu
leży jak zaklęty w kamień, on, władca świata!
Musi czekać, aż na świat przyjdzie kolejny obciążony
przekleństwem potomek z jego krwi. Prawdziwy, zły
dotknięty, nie jeden z odszczepieńców, taki jak ta głupia
Benedikte.
Trzeba z nią skończyć, zanim zdąży narobić mu więcej
szkód.
Już wówczas, sześćset lat temu, kiedy opuszczał Dolinę
Ludzi Lodu, umieścił tam swego ducha, swój stworzony
myślą obraz, by strzegł naczynia z wodą zła.
Ale teraz na szczęście nie było nikogo, kto by mu
zagroził, dlatego mógł uwolnić swą siłę woli i zająć się
Benedikte. Nie miał kłopotów ze skierowaniem myśli do
Fergeoset, bo sam tam kiedyś był, nieznośnie dawno
temu. Na to jednak, by jego obraz mógł opuścić Dolinę
Ludzi Lodu, zużywał po dwakroć więcej sił.
Ale ne razie w niczym to nie szkodziło. Sam nie musiał
w nic ingerować. Zła moc w Fergeoset była wystarczająco
patężna a żądna krwi, by poradzić sobie z Benedikte.
Dziewczyna nie uniknie macek, które się po nią
wyciągają. A jakie to ma znaczenie, że przy okazji zginą
jeszcze inni ludzie?
Sander doszedł do wniosku, że przed zapadnięciem
zmroku nie zdążą wrócić do letniej zagrody zajmowanej
przez Niemców. Oboje zresztą porządnie zgłodnieli.
Kiedy więc usłyszeli, że parę kilometrów poniżej w doli-
nie jest gospoda, postanawili pójść tam, by coś zjeść
i przenocować.
Benedikte mogła więc siedzieć przy stole nakrytym do
wieczerzy razem z Sanderem, mając świadomość, że nie
pojawi się natrętna Adele.
To było po prostu wspaniałe! Sanderowi rozmowa
z Benedikte zdawała się sprawiać prawdziwą przyjem-
ność, dziewczyna nie rozumiała dlaczego, ale czyż mogło
być lepiej?
Kiedy tak siedział napneciw niej, oddziaływał na
wszystkie jej zmysły. Ciemne oczy połyskiwały mu w pło-
mieniu świecy, był przy tym tak pochłonięty tematem
rozmowy, jak może być tylko tak żywiołowa osobowość.
Sander Brink miał zwyczaj patrzenia prosto w oczy swojemu
rozmówcy, przez to zawsze wydawał się szczerze zaintereso-
wany tym, o czym się mówi. To na pewno stanowiło istotny
element jego swoistego wdzięku. Z zapałem co chwila łapał
Benedikte za ręce nad stołem i ściskał je, rozprawiając
o znaczeniu brakteatów jako talizmanów i jako monet.
W takich chwilach ona zatapiała się w bezsensownych
marzeniach i nie słuchała tak uważnie jak powinna.
Do jedzenia zamówili wino. Sander wypił sporo, miał
bowiem całkiem inne przyzwyczajenia niż Benedikte. Ona
była ostrożniejsza.
Ale i tak wino uderzyło jej do głowy. Szumiało w niej
przyjemnie i rysy Sandera przestały być nagle tak ostre,
ale, ach! jaki był piękny! Niebezpiecznie piękny!
Co on powiedział? Że chyba zamykają już jadłodajnię?
Ale czy nie mogliby porozmawiać jeszcze trochę w jej
pokoju, który jest większy?
Och! Czy aby rozwiesiła porządnie wełniany sweter
i czy mokre skarpety nie leżą na środku? Czy uładziła
pokój przed wyjściem?
No, ale przecież nie zabrali ze sobą żadnego bagażu, tak
więc nie mogła bardzo nabałaganić.
Ale wizyta mężczyzny w sypialni? Czy to wypada?
Ech, i tak nikt nie zobaczy, że Sander wchodzi do jej
pokoju, a ona tak bardzo chciała, by był blisko. Miała
okazję z nim porozmawiać, taka szansa prżecież się nie
powtórzy.
Wkrótce już siedzieli w jej pokoju zatopieni w roz-
mowie o jego studiach i przyszłości. Miły Sander był
widać dość zajęty sobą, ale to zupełnie w niczym nie
wadziło, bo nie był zbyt natarczywy. Mamy przynajmniej
jedno wspólne zainteresowanie, a mianowicie Sandera
Brinka, pomyślała Benedikte z odrobiną ironii.
Po pewnym czasie jednak, siedząc obok siebie na
łóżku, by, jak powiedział Sander, mogli robić zapiski,
powrócili do wydarzeń z Fergeoset.
- Musimy razem wszystko podsumować - stwierdził
Sander, notując. Benedikte nie mogła myśleć o niczym
innym, jak tylko o tym, że czuje jego ramię tuż przy
swoim, i jedynie pokiwała głową.
- Punkt pierwszy. W bardzo odległej przeszłości,
w pradawnych czasach, czczono w tym miejscu boginię
Nerthus. Sądzę, że możemy to uznać za udowodnione,
prawda?
- Tak - skinęła głową Benedikte, czując przyjemny
dreszcz wywołany jego bliskością.
- Ludzie składali ofiary bogini - ciągnął Sander.
- Znaleźliśmy na to wiele dowodów: nazwa jeziora Nette,
gaj ofiarny, zwłoki bez kropli krwi, brakteaty z tajemną
runą N i dwiema runami L, oznaczającymi Lauk i Lin,
Volse, no i wszystkie te mroczne opowieści. Punkt drugi.
Przewoźnik, który był księdzem... Ach, mój Boże, jacyż
z nas głupcy!
Benedikte popatrzyła na niego pytająco. Wzrok miała
wyraźnie zmącony, myśli także.
- On naturalnie nie był żadnym zwyczajnym księ-
dzem. Był kapłanem Nerthus, który towarzyszył bogini
w jej podróżach po kraju! Ktoś z nas, ty, ja albo Sveg, nie
pamiętam dokładnie kto, spytał głośno, w jaki sposób
przedostawała się z wyspy na ląd. Teraz już to wiemy:
promem, łodzią, na której wioślarzem był jej kapłan!
- Ale, Sanderze, na co im była ta łódź? Przecież można
przedostać się do wioski w dolinie drogą prowadzącą do
chaty Niemców. To znaczy Niemców tam wtedy nie było,
zagrody także...
Och, wszystko jej się pomieszało. Najlepiej w ogóle się
nie odzywać.
- Pamiętaj o legendzie, Benedikte! - Oczy zapłonęły
mu entuzjazmem. - Nerthus czczono na wyspie, nie na
półwyspie czy cyplu. A może gaj ofiarny był kiedyś
całkiem odcięty od lądu? Ze wzniesieniem, na którym stoi
kościół, łączy go jedynie wąski pas ziemi.
Pokiwała tylko głową. W podbrzuszu zapłonął jej
gorący, niecierpliwy ogień. Najlepiej nie patrzeć na
Sandera, bo oczy mogą ją zdradzić.
- Dlatego właśnie potrzebna była łódź. Prom - orzekł
Sander. - A potem nadeszło chrześcijaństwo. To tylko
domysły, ale sądzisz, że kapłan nie bronił swej bogini?
Wówczas został ranny w twarz, prawdopodobnie zabity.
A chrześcijanie przeklęli jego duszę, jeśli w ogóle można
coś takiego uczynić.
- Uważaan, że tak - odparła Benedikte. - W tamtych
czasach ludzie byli niezmiernie surowi. A może to
wikingowie ze swą wiarą w licznych bogów, budujący im
chramy, zadali mu cios? Ale on dalej wiosłował, nawet po
śmierci? Czy po to, by szukać ofiar dla swej bogini?
- Być może. Ale jego ofiary tonęły, ta sprawa nie
jest więc do końca jasna. A potem przybył tu twój
szanowny przodek, Tengel Zły. To było w trzynastym
wieku?
- Tak.
- On nie zwlekając postanowił skończyć z przewoź-
nikiem. Mocą zaklęcia zepchnął go w wodę, a całą resztę
w "głębokie piwnice".
- Dobrze, Sanderze, ale co oznaczają "trzej wtajem-
niczeni mężowie"?
- Nad tym także trochę się zastanawiałem. Bardzo
niewiele wiemy o kulcie Nerthus. Miała ona swego
kapłana i niewolników, którzy obmywali wszystko po
zakończeniu jej podróży. Później ofiarowywano ich wo-
dzie. Ale ktoś przecież musiał się zająć także i tym. Czy
możemy założyć, że zabijaniem niewolników zajmowali
się jacyś trzej mężczyźni? Dbali także o to, by znaleźli się
w jeziorze? A samo składanie ofiar? Kapłan nie mógł
chyba ze wszystkim radzić sobie sam? Mogło być trzech
wtajemniczonych, nic nam o tym niewiadomo.
- Ale to brzmi dość rozsądnie - przyznała Benedikte.
- Dachodzimy więc do punktu trzeciego.
- Tak. Kapłan-przewoźnik przeobraża się w inną
postać, wciela się w męża-sadystę. Kapłan umiera, ale jego
duch może żyć dalej. Nie znajduje jednak swojej łodzi czy
czego tam szuka, błąkając się po Fergeoset wzdłuż brzegu
jeziora.
- To trwało aż do wydarzeń sprzed dwudziestu pięciu
lat - skonkludowała Benedikte. - Wówczas to para
młodych ludzi coś znalazła. Przewoźnik i prom mogli
znów się pojawić, a młodych ludzi zgładzono.
Sander podniósł głowę i popatrzył na nią uważnie.
- Uważasz, że to, co znaleźli, musiało być naprawdę
niebezpieczne? Coś przeraźliwie, nadzwyczaj złe?
- Tak. Takie odniosłam wrażenie. A na to, że owo zło
nadal znajduje się w Fergeoset, mieliśmy wiele dowodów.
Sandler zapatrzył się przed siebie.
- Co mogli znaleźć ci młodzi? I gdzie? Gdybyśmy to
wiedzieli, niedaleko by już było do ostatecznego roz-
wiązania zagadki.
- Musimy sprawdzić tam, gdzie Niemcy znaleźli Volse.
- Z pewnością dokładnie wszystko przeszukali.
Sander przełożył ramię za plecy Benedikte i oparł dłoń
na łóżku. Dziewczyna poczuła, że drżenie ogarnia całe jej
ciało; przemogła pragnienie, by zerwać się i uciec od
Sandera jak najdalej. Za to chęć, by jak najmocniej
przytulić się do niego, stała się wprost nieznośna.
Sanderowi nagle przyszło coś do głowy. Złapał ją za
ramiona i uścisnął, powodowany szczerą radością.
- Benedikte, mam pewną koncepcję!
Jego twarz znalazła się tak blisko, że widziała ją bardzo
niewyraźnie.
- Co takiego?
- To przecież jasne! Tak właśnie musi być! Że też
wcześniej nie wpadło nam to do głowy!
Pełen entuzjazmu, z natury spontaniczny, ucałował ją
szybko, ale bardzo mocno.
Benedikte oblała się rumieńcem. Pocałunek nadszedł
tak niespodziewanie, że nie zdążyła powstrzymać gwał-
townej reakcji ciała. Oblała ją fala gorąca, która skupiła się
w dole brzucha. Benedikte poczuła się tam rozpalona
i mokra. Zakręciło się jej w głowie ze wstydu i rozpaczy
i nie zdobyła się na to, by wyrazić zainteresowanie jego
teorią. Była całkiem rozbita.
Sander ucichł. Zauważył jej gwałtowną reakcję, wy-
czytał ją z jej zrozpaczonej twarzy, sptrszczonych przera-
żonych oczu i drżących dłoni, którymi cały czas poruszała,
jakby nie wiedząc, co z nimi zrobić.
Sander Brink nie mógł się nadziwić. Nie jej, Benedikte,
lecz samemu sobie. Był kompletnie oszołomiony. Ona mi
się podoba, myślał, pragnę jej! Ale, mój Boże, co się ze
mną stało? Czyżbym był wszystkożerny?
To przecież Benedikte, wielka, niezgrabna, po prostu
brzydka dziewczyna! Jest świetnym towarzyszem i przyja-
cielem, ale nie można myśleć o niej jako o kochance, to
wprost groteskowe!
Ale wcale mi się już nie wydaje brzydka. Wcale!
Czyżbym znów za dużo wypił?
I co ja, na miłość boską, z nią zrobię? Nie mogę się z nią
pokazać w żadnej restauracji w Christianii ani na głównej
ulicy Karl Johan, to po prostu niemożliwe. Moi przyjacie-
le pękną ze śmiechu i co gorsza będą szydzić z niej, z tej
wrażliwej, dobrej, ale tak po macoszemu potraktowanej
przez naturę dziewczyny!
Nie wolno do tego dopuścić!
Ale miło ją całować! Bardzo, bardzo ją lubię, o wiele
bardziej, niż mógłbym sobie to kiedykolwiek wyobrazić!
Zauważył, że jego ciało już postanowiło: pragnęło jej.
Prawdę mówiąc, nigdy dotychczas Sander tak silnie nie
odczuwał żądzy i bynajmniej nie wino było tego powo-
dem. To ta dziewczyna nagle stała się tak godna pożąda-
nia.
Czy to dlatego, że ona pochodzi z Ludzi Lodu? Słyszał
wszak, że dotknięci obdarzeni są niezwykłą siłą erotycz-
nego przyciągania, zarówno groteskowo brzydcy, a zara-
zem fascynujący mężczyźni, jak i cudownie piękne kobie-
ty. Ale Benedikte nie należała do żadnej z tych grup. Była
groteskowo brzydką kobietą, a takie w rodzie Ludzi Lodu
nie pojawiały się często. Viljar Lind wspominał mu tylko
o trzech: pierwszą była czarownica o imieniu Hanna,
później nowo narodzana dziewczynka, której nie dane
bylo przeżyć, i ostatnia Benedikte.
Zorientował się nagle, że od długiej chwili siedzi jak
sparaliżowany i wpatruje się w dziewczynę, z roztarg-
nieniem głaszcząc jej ramiona. Schrypniętym głosem
wydusił z siebie:
- Nie chciałem, żeby to tak wyszło, Benedikte. Nie
wolno ci myśleć, że jestem pospolitym uwodzicielem.
Ale czy właśnie tak nie było? Przed oczami nieskoń-
czonym szeregiem przesuwały mu się twarze dziewcząt,
piękne, śliczne, nieśmiałe, bezczelne... Ale wszystkie
chciały wziąć udział w tej zabawie, wiedziały, czym się
ona skończy.
Benedikte natomiast nie miała żadnego doświadczenia.
I bała się, przepełniała ją powaga chwili; na tyle Sander
znał kobiety.
Jego dłoń sama z siebie spoczęła na jej udzie, próbowa-
ła przyciągnąć dziewczynę bliżej. Benedikte wpatrywała
się w nią jak zaczarowana.
Jakie znaleźć wyjście z tej sytuacji, by nie zranić przy
tym Benedikte? Jeśli posunę się dalej, zranię ją o wiele,
wiele mocniej.
Po jej krótkim, urywanym oddechu poznał, że jest
rozpalona tak samo jak on. Tkwiła nieruchomo niczym
posąg. Teraz kolej na niego, by być silnym, ale czy mógł to
osiągnąć?
Sander powinien się wycofać, powiedzieć jej tylko
kilka miłych, życzliwych słów, aie nie potrafił ich znaleźć.
Benedikte nareszcie ośmieliła się podnieść wzrok, taka
bezbronna, patrzyła na niego tak błagalnie, że uczynił
jedyne, czego pragnął: pocałował ją jeszcze raz.
Benedikte widziała, że jego usta są coraz bliżej. Idealnie
piękne usta o wrażliwych, delikatnych wargach. Pragnęła
uciec, czuła bowiem, że nie panuje nad sobą, ale nie mogła.
Nie zauważyła, kiedy przysunęła się do niego, i poczuła
jego namiętny pocałunek.
W głowie Benedikte zawirowało, niepokój w ciele
przerodził się w nieznośne podniecenie, ale nagle po-
chwycił ją bezkresny, przeogromny smutek, jakby ujrzała
siebie samą i Sandera w perspektywie wieczności. Zoba-
czyła Ziemię obracającą się przez miliony lat, porośniętą
ogromnymi lasami, puszczami bez ludzi i zwierząt,
widziała, jak ludzie zamieszkali na niej przez krótką
chwilę, by zaraz potem znów zniknąć, a Ziemia, opus-
toszała, wirowała dalej w bezkresnej przestrzeni.
Nie mogła pojąć tego, co niewiarygodne: Sander ją
pocałował. I tak samo jak ona bgł przejęty ową cudowną
chwilą, która trwała między nimi.
Benedikte Lind z Ludzi Lodu... "Biedna dziewczyna,
nigdy nie może spodziewać się małżeństwa... nigdy nie
zostanie mężatką... Nigdy nie przeżyje żadnego romansu
ani nawet jednej miłosnej nocy!" Tak mówiły panie
z parafii, a teraz ona była tutaj!
Dłonie Sandera delikatnie, czule ściskały jej ramiona.
Zorientawała się wreszcie, czego pragnęły. Powoli,
ostrożnie ułożyły ją na łóżku, a potem uniosły jej stopy.
Leżała wyprostowana obok Sandera. Jedna dłoń posunęła
się niżej, pogładziła ją po piersiach, zeszła dalej na brzuch.
Benedikte drgnęła i usiadła.
- Nie! - jęknęła.
Sander także się uniósł, jego twarz znów znalazła się
tuż koło jej twarzy.
- Co się stało, Benedikte? - szepnął rozgorączkowany,
lecz jednocześnie łagodnie i przekonująco. - Nie bój się,
nie wyrządzę ci krzywdy, wiesz o tym.
- Nie, nie, Sanderze, to się nigdy nie uda.
- Dlaczego nie?
Zasłoniła twarz dłońmi.
- Och, czy ty tego nie rozumiesz? Myślę, że żadna
dziewczyna nie zgodzi się na coś takiego, nie czując się...
piękną, czystą, pociągającą i upragnioną. Ja...
jestem taka beznadziejna, a w dodatku przez cały dzień
wędrowaliśmy, a ja chciałabym być wykąpana, mieć
świeżo umyte włosy i... być ładna! Chcę, byś uważał mnie
za ładną i delikamą, a taka nie jestem. Nigdy taka nie będę.
- Ależ, Benedikte...
Energicznie potrząsnęła głową.
- Myślę, że świadomość własnej wartości i pewność,
że jest się... kuszącym, jest bardzo istotna w... - Bliska była
powiedzenia w "akcie miłosnym", ale uznała to za zbyt
uroczyste i odrobinę śmiesżne. Dokończyła więc nie-
śmiało: - Wiesz w czym.
Ostatnie słowa wypowiedziała na pół szlochając. San-
der ujął jej głowę w dłonie. Starał się otoczgć ją ciepłem,
dać poczucie bezpieezeństwa. Rozumiał ją.
- Wiem dobrze, o co ci chodzi, najmilsza, bo sam nie
mogę znieść myśli o tym, że jestem brudny i nie-
przygotowany, ale oboje przecież jesteśmy jednakowo
brudni, a poza tym tu nie ma łazienki. Ale nie jest chyba aż
tak źle, przecież nie cuchniemy na odległość!
Słysząc jego żartobliwy ton, nie mogła powstrzymać
się od uśmiechu, a Sander otarł jej łzy. Nie powiedział
jednak: "Mogę sobie iść, jeśli chcesz", bo nie mógł odejść,
nie miał teraz na to sił. Jego ciało było tak podniecone, tak
spragnione jej ciała, że z trudem mówił wyraźnie, ledwie
powstrzymując niekontrolowane drżenie dłoni. To naj-
pewniej krew Ludzi Lodu płynąca w jej żyłach miała na
niego taki wpływ.
- Ty zawsze jesteś wspaniały - szepnęła Benedikte.
- Podczas gdy ja... jestem niczym. Jestem tylko brzydka,
brzydka, brzydka! Ach, jak bardzo bym chciała mieć
w sobie cokolwiek ładnego. Coś, na czym mógłbyś
zawiesić wzrok.
- Benedikte, nigdy nie miałem tak dobrego przyjaciela
jak ty. A teraz cię pożądam. Pragnę aę. Czy to nie jest
dostateczna gwarancja?
- Musisz być pijany.
- O, nie! Nigdy nie czułem się bardziej trzeźwy.
W to ostatnie mu nie uwierzyła, ale uradowała się
z jego słów. W odpowiedzi na jego gesty położyła się
znów, nie stawiając oporu. Leżała całkiem nieruchomo,
kiedy on bardzo, bardzo delikatnie, wyraźnie starając się
powściągnąć, całował jej policzki, brodę, szyję, a palce
rozpinały bluzkę.
On mnie dotyka, myślała oszołomiona. Jego dłonie
wsunęły się pod bluzkę i odsłoniły moje piersi. To Sander
jest przy mnie i mam wrażenie, że z całych sił stara się nad
sobą zapanować.
Oddychała drżąco, jak gdyby kąpała się w zimnej
wodzie, spięta tak, że bołały ją mięśnie.
Przysuwa się bliżej, czuję jego ciało tuż przy moim
biodrze, on jest taki ciepły, niemal gorący i och...! Och,
nie, czuję...
Benedikte nawet w myślach nie śmiała nazwać tego, co
poczuła. Tej części ciała Sandera, którą rumieniąc się ze
wstydu ledwie muskała wzrokiem, kiedy przypatrywała
mu się ukradkiem najczęściej wtedy, gdy rozmawiał
z kamś innym. Przymknęła oczy i wsłuchała się w swój
własny udręczony oddech. Jego dłoń w talii, wsuwająca
się pod pasek spódnicy...
Była taka mokra i tak nabrzmiała, iż odczuwała to
niemal jako ból. Język Sandera dotykał jej policzka, badał
ucho, dłoń przesunęła się, podciągając jej spódnicę.
A ja przecież mam na nogach grube trzewiki! W łóżku!
To musi wyglądać strasznie! Niezgrabnie i śmiesznie.
Ostrożnie zsunęła je z nóg.
Sander dostrzegł jej ruch i uśmiechnął się. Uśmiech
miał oznaczać po części wzajemne zrozumienie, gdyż on
także zdejmował buty, a po części triumf, choć ona
najbardziej chciała nazwać to szczęściem.
Nie śmiała już więcej patrzeć mu w oczy, pozwoliła, by
wszystko po prostu się działo. Gdy on podsunął jej
spódnicę wysoko ponad kolana, poczuła się naga, otwarta
i obnażona, ale tego przecież chciała.
Szybkimi, sprawnymi ruchami zdjął jej bieliznę i poń-
czochy. Nagość rozpaliła ją jeszcze mocniej, jakby pobu-
dziła do życia, i pozwoliła własnym dłoniom gładzić go po
karku, po barkach i plecach. I ja twierdzę, że on za dużo
wypił, pomyślała skruszona. To przecież ja zapomniałam
o tym, co nazywa się dobrym wychowaniem. Ale wiem, że
on tego chce. Wiem, że cieszą go moje pieszczoty.
Dał jej znak, by ściągnęła z niego koszulę. Usłuchała
go, drżącyma dłońmi i koniszkami palców wyczuła jego
rozpaloną skórę. Jęknęła cicho, gładząc go po plecach,
poczuła, jak kręćone włosy na jego tuławiu dotykają jej
nagich piersi, sutki kurczą się i cudowny dreszcz stop-
niowo przenika całe jej ciało.
Oddychając niespokojnie, z zamkniętymi oczami, zo-
rientowała się, że Sander pozbywa się ostatnich resztek
ubrania. To nie jest prawda, myślała Benedikte, to nie
może być prawda, zaraz obudzę się w moim samotnym,
pustym łóżku.
Ale kolano Sandera, usiłujące rozewrzeć jej uda, czuła
naprawdę. Przez cały czas nie przestawał zasypywać jej
długimi, namiętnymi pocałunkarni, pieścił językiem jej
piersi, aż krew w nich wrzała, opuścił głowę na jej brzuch
i... Nie, ależ tego chyba nie wolno mu robić?
Zsunął się całkiem w dół, dłonie dotknęły najbardziej
sekretnych części jej ciała i dotykały... dotykały... Benedi-
kte zachłysnęła się powietrzem, myśli nie mogły znaleźć
słów, których szukały, przestała więc myśleć. Nie mogła
uwierzyć w to, co się działo, czuła tylko jego język,
wilgotny, rozbawiony, zalały ją fale niewyobrażalnej
rozkoszy i pragnienie, by dostać jeszcze więcej.
Gdy Sander spostrzegł, co się z nią dzieje, błyskawicz-
nie odnalazł właściwą pozycję. Benedikte wyszła mu
naprzeciw, nie miał więc żadnych trudnaści. Oboje zresztą
byli już tak dobrze przygotowani...
Starał się być ostrożny. Poruszał się powoli, jak
najwolniej, ale nigdy jeszcze nie odczuwał takiego pożąda-
nia. Musiał się pilnować, by nie wbijać paznokci w jej
skórę. A potem nadszedł ów nieunikniony ból, ale
Benedikte już o nim słyszała i postanowiła go znieść.
Popatrzyła na twarz Sandera. Oczy miał zamknięte,
a na twarzy wyraz jakby uduchowionego cierpienia.
Usłyszała jego cichy, przypominający jęk oddech i zro-
zumiała, że on wstrzymuje się ze względu na nią. Ciałem
dała mu znać, że pragnie jego namiętności, a on z wes-
tchnieniem pozwolił, by wszystkie tamy puściły.
Bolało. Koszmamie bolalo, ale chciała mu to dać, nie
chciała się oszczędzać. Przez krótką rozedrganą chwilę,
w milczącym wzajemnym zrozumieruu, oboje znaleźli się poza
czasem i miejscem. Wkrótce było już po wszystkim i po chwili
czułych szeptów Sander zasnął, obejmując ją ramieniem.
Sanderowi Brinkowi intuicja zawsze podpowiadała,
czego pragną dziewczęta. Tym razem jednak i jego serce
dało się porwać. Nie pamiętał, by kiedykolwiek odczuwał
tak wielką rozkosz.
Kiedy wstał świt, Sander nadal znajdował się u Benedi-
kte. Udało mu się niepostrzeżenie przemknąć do własnego
pokoju, mijając sprzątaczki - ranne ptaszki i zaspanych
padróżnych, którzy wcześnie wyruszali w drogę.
A szcaęśliwa Benedikte siedziała na łóżku i patrzyła na
swoje ciało. Dostrzegła kilka siniaków i uśmiechnęła się błogo.
Panie z parafii powinny to zobaczyć!
Och, nie, nie, niczego się nie dowiedzą. Tę noc
pragnęła zachować tylko dla siebie.
Po śniadaniu ruszyli z powrotem. Szli trzymając się za
ręce, śmiali się i żartowali, zatrzymywali, by uścisnąć albo
pocałować.
W połowie drogi zboczyli ze ścieżki i znaleźli osłoniętą
od wiatru, zalaną słońcem polanę, na której powtórzyli
gorące nocne przygody. Tym razem Benedikte doświad-
czyła, że nie musi to być jedynie cierpieniem i bólem, przez
chwilę poczuła, jak może to wyglądać kiedyś.
Sander cieszył się niezmiernie, widząc ją tak uszczęś-
liwioną i roześmianą, i już nie mógł się doczekać, kiedy
będzie mógł jej ofiarować pełnię rozkoszy.
Później jednak Benedikte poprosiła, by nie pokazywali
otwarcie, jak się sprawy między nimi układają. Tłumaczy-
ła to obawą przed reakcją Adele. Adele nigdy jej nie lubiła,
a Benedikte intuicyjnie wyczuwała, że panna z wielkiego
miasta nie byłaby zachwycona jej związkiem z Sanderem.
Właściwie wdzięczny jej był za tę prośbę. Nigdy nie lubił,
by inni byli świadomi uczuć, które żywił dla jakiejś
dziewczyny. Gdy któraś z jego kolejnych kochanek demons-
trowała otwarcie swoje uczucia, zaczynał zachowywać się
wobec niej chłodno, wręcz odpychająco. Taka nagła zmiana
zwykle bardzo onieśmielała, wręcz przerażała dziewczynę.
Skinął więc głową i uścisnął Benedikte za rękę, mówiąc,
że to na pewno będzie mądre posunięcie z ich strony.
Dotarli na miejsce w porze obiadu. Przez cały czas byli tak
zajęci sobą, że Benedikte zapomniała zapytać o teorię Sandera.
Teraz przerażające wydarzenia w Fergeoset dotarły do
ich świadomości z pełną mocą. Byli już jednak w za-
grodzie Niemców i Benedikte nie wiedziała, ile Sander
pragnie ujawnić przed innymi, nie zadawała więc już
żadnych pytań.
Zauważyła jednak, że młodzieniec jest bardziej mało-
mówny niż był wcześniej. Uprzejmie odpowiadał na
pytania, ale sprawiał wrażenie, że chce porozmawiać
z lensmanem Svegiem na osobności.
Nareszcie, kiedy dzień chylił się ku wieczorowi, Svegowi,
Benedikte i Sanderowi udało się wyjść razem na łąkę.
Sander zaraz zaczął mówić
- Sveg, mam pewne podejrzenia co do tego, gdzie
ukryta jest tajemnica.
- Tak? - W tonie głosu Svega brzmiała zachęta, by
mówił dalej.
- Owszem. Ale to wymaga powrotu do Fergeoset.
Nie boisz się?
- Ja? Nie, nie boję się. Ale chciałbym, żeby poszła
z nami ta dziwna dziewczyna z Ludzi Lodu.
- O, to oczywiste - powiedział Sander. - Jeśli się nie
boisz, Benedikte.
Z tobą nie boję się niczego, pomyślała. Głośno zaś
powiedziała, choć niedobre przeczucia przeszyły jej ciało
dreszczem:
- Naturalnie! Kiedy wyruszamy?
- Za dziesięć minut.
ROZDZIAŁ XII
Ani Adele, ani Morten, ani Niemcy nie mogli pojąć, po
co pozostali wybierają się do Fergeoset o tak późnej
porze. Czy się nie boją? Na domiar złego chcą nocować?
Tak, zamierzają bliżej przyjrzeć się temu dużemu
domowi, wyjaśnił Sander. Benedikte miała tam dość
osobliwe przeżycia.
- Phi! Te oczy? - Parsknęła Adele. - Czy nie rozumie-
cie, że ta dziewczyna za wszelką cenę pragnie zwrócić na
siebie uwagę?
- Wszystko jedno - odparł Sander. - Ja w każdym
razie chciałbym jeszcze raz zbadać zjawisko występujące
w tym domu, a najlepiej zrobić to w nocy.
Nikt więcej nie miał ochoty im toararzyszyć.
Ruszyli wąską, wyraźnie wydeptaną ścieżką ku Fergoset.
- Kiedy będziemy na miejscu, chciałbym usłyszeć
twoją teorię - powiedział Sveg, a zabrzmiało to prawie jak
rozkaz. - Ciekawe, co to za konecpcja, Sanderze.
- O, nie - wtrąciła Benedikte. - Nie chcę, byśmy
mówili o takich rzeczach w tamtym domu. Najlepiej
załatwić to tutaj, od razu.
Nie protestowali. Wiedzieli, że dom wywiera na nią
straszliwy wpływ.
- Dobrze - powiedział lensman. - Mów, Sanderze!
- A więc tak - zaczął Sander, idący tuż za Svegiem.
Benedikte szła jako ostatnia i czuła się z tego powodu dość
nieswojo. Wsłuchiwała się w słowa Sandera.
- Sądzę, że całe to gadanie o Nerthus to w części
teoria, która ma nam zamydlić oczy. Nie wydaje mi się, by
Niemcy zabawili tu tak długo tylko po to, żeby szukać
swego towarzysza. Wyprawili się na poszukuwanie skar-
bów i dlatego wrócili w tym roku. Morten Hjortsberg
przyłączył się do nich. Czy inaczej siedziałby tu od sześciu
tygodni? Przyznali też, że coś znaleźli.
Lensman gwałtownie się zatrzymał, więc omal na
siebie nie powpadali.
- Poszukiwacze skarbów? Na czym opierasz te przy-
puszczenia?
- Przede wszystkim na ich twierdzeniu, że brakteaty
zostały wykonane z jakiegoś stopu metali. Brakteaty,
które noszono na szyi, zawsze były ze złota, i te trzy,
które widzieliśmy, tak właśnie wyglądają.
- Ach, tak? - zdumiał się Sveg. - To bardzo inte-
resujące. Mów dalej!
Stali na ścieżce jak troje spiskowców - blisko siebie,
z pochylonymi głowami.
Sander kontynuował:
- Myślę także, że wiem, gdzie szukają. Czy zwróciliś-
cie uwagę na trawę na cyplu, gdzie, jak twierdzą, znaleźli
Volse w żelaznej skrzyni?
- Nie - odparł Sveg. - A co w tym dziwnego?
- Mogę przysiąc, że od lat nie tknięto tam ziemi
łopatą. Benedikte, która ma intuicję nie z tego świata, nie
potrafiła wyczuć, gdzie znajduje się to, co ona nazywa złą
mocą. A w jakim miejscu w Fergeoset Benedikte nie była?
- W kościele? - spytała naiwnie.
- W rzeczy samej. Czy pamiętasz, że Tengel Zły mówił
o "głębokich piwnicach"? Że zaklęciem zmusił coś do
powrotu właśnie tam? A kiedy byliśmy w kościele,
zauważyłem, że ołtarz został przesunięty, i to niedawno.
Kościoły często budowano na tych samych fundamentach
co dawne pogańskie chramy. Sądzę, że oni próbują się
czegoś dokopać. Pod kościołem.
- Ale czego?
- Czegoś, o czym usłyszeli. Prawdopodobnie ma to
coś wspólnego z kultem Nerthus. Ale w takim przypad-
ku... powinni moim zdaniem bardzo uważać!
- Jeśli prawdą jest to, co mówisz, musimy ich ostrzec
- stwierdziła Benedikte. - Bowiem moc, która panuje
w Fergeoset, jest straszliwie zła. Groźniejsza, niż może im
się przyśnić w najgorszych koszmarach.
- Sądzę, że oni wyczuwają niebezpieczeństwo - po-
wiedział Sander. - Inaczej ich prace nie posuwałyby się tak
wolno.
Zatrzymali się w brzozowym lasku. Olbrzymia tarcza
księżyca, niezupełnie okrągła, wysunęła się ponad hory-
zont. Wszystko wokół nich zalane było bladoniebieską
poświatą, czarodziejskie, zauroczone.
Sander zwrócił się do Benedikte:
- Chciałbym, żebyś wzięła brakteat do ręki. Orzek-
łabyś, czy jest prawdziwy, czy nie.
- Ale...
- Czy nie mogłabyś chociaż spróbować?
Sveg wyjął już talizman ze swego portfela. Z ogromną
niechęcią Benedikte wyciągnęła rękę.
Lensman położył na niej złotą blaszkę.
- Au! - krzyknęła, cofając dłoń tak, że brakteat upadł
na ziemię. Sveg popatrzył na nią z wyrzutem. W upiornym
blasku księżyca jego twarz przypominała pośmienną
maskę.
- Pokaż mi rękę, Benedikte - nakazał Sander, podczas
gdy Sveg podnosił z trawy mały połyskujący krążek.
Benedikte podała rękę Sanderowi, który ujął ją swymi
delikatnymi palcami.
- Talizman nie zostawia śladów oparzenia - stwier-
dził. - Jak myślisz, możesz wytrzymać?
- On posiada nieskończenie potężną moc - powie-
działa na wpół z płaczem, ale już pogodziła się z tym, co ją
czeka. Pozwoliła, by Sveg ostrożnie wsunął jej brakteat do
ręki.
Jęknęła głośno, ale z całych sił zmuszała się, by
wytrzymać.
- Teraz mogę znieść ból - wykrztusiła. - Ale wiem...
jakie to uczucie... paskudnie się oparzyć.
- Odbierasz jakieś wrażenia?
- Och, tak, tak... ratunku!
Nie mogąc już dłużej wytrzymać, upuściła brakteat na
ziemię. Pocierała bolącą, rozpaloną dłoń, ale to nie tylko
ból był powodem, dla którego wzywała pomocy. Okrzyk
wywołały także wrażenia, napływające z iście przerażającą
szybkością i jasnością. Opadła z sił, musiała usiąść na
ziemi, przycisnęła rękę do piersi, pomachała nią, po-
dmuchała, ale na skórze nie było znać żadnych śladów
oparzenia.
Z obrzydzeniem popatrzyła na brakteat, połyskujący
w trawie jak jasne, złośliwe oko.
- Jest prawdziwy - wydusiła z siebie wreszcie. - Stary,
bardzo, bardzo stary. I cały przesiąknięty krwią.
- O tym jestem przekonany - sucho powiedział
Sander. - Bardzo byłaś dzielna, Benedikte, ale czy możesz
wyjawić nam coś jeszcze?
- Został poświęcony ofiarom. Myliłeś się, Sanderze.
Kapłan działał w pojedynkę.
- Sam służył Nerthus?
- Nie wspominaj tego złego imienia! Straszliwa bogi-
ni!
- Nerthus nie była wcale taka zła. To bogini płodności.
- O, tak, zauważyłam!
- Czy to było takie okropne?
Skrzywiła się z niesmakiem.
- Potworne rytuały, prawdziwe orgie! Uf, niedobrze
mi się robi. No więc kapłan działał sam.
- To zgadza się z zasłyszanymi opowieściami. Ale
nigdy nie twierdzono, by Nerthus była tak żądna krwi.
No, poza tym, że słudzy musieli umrzeć, obmywszy
wszystko wokół niej. I skąd się brali ci wtajemniczeni,
skoro kapłan był sam?
- To właśnie oni byli ofiarami - jęknęła na wspo-
mnienie obrazów, które w błyskawicznym tempie przesu-
nęły jej się przed oczami, kiedy trzymała brakteat w dłoni.
- Za każdym razem gdy bogini wracała z podróży, trzej
niewolnicy zakładali na szyję brakteaty i musieli oczyścić
wszystko: wóz, zasłonę i samą boginię. Później składano
ich w ofierze i wrzucano do wody.
- Zaczekaj chwilę - poprosił Sander i pomógł Benedi-
kte wstać. - Najpierw byli składani w ofierze? Opróżniani
z krwi i wieszani?
- Tak - odparła głosem zdradzającym udrękę wywo-
łaną scenami, których była świadkiem. - Ich krew służyła
do obmycia bogini. Ostatniego oczyszczenia dokonywał
sam kapłan. A później niewolników wrzucano do wody
jako kolejną ofiarę.
- A cóż to za przemieszanie obrzędów? To się
z niczym nie zgadza! Ale poczekaj, jeśli pomyślimy
logicznie, to... Nerthus była bóstwem germańskim. Czcili
ją Cymbrowie i Teutoni na wybrzeżach Morza Bałtyc-
kiego. Wiara ta musiała pczywędrować aż tutaj, choć
właściwie nie tu jej miejsce. Pierwsze stulecia naszej ery to
okres wielkich wędrówek ludów, być może przybyli tu
jacyś Teutoni i sprowadzili swoje bóstwa. A później...
później prawdopodobnie miejscowa ludność włączyła
kult Nerthus do własnych dawnych krwawych rytuałów.
Wiemy, że czciciele Nerthus nie składali krwawych ofiar,
składali je natomiast mieszkańcy Północy. Ale ofiarowa-
nie wodzie istotne było zarówno w kulcie Nerthus, jak
i w kulcie Tyra. Imię Nerthus zostało przypuszczalnie
przejęte dalej przez naszych przodków i przekształciło się
w imię męskiego boga płodności, Njorda. Wymieszały się
tu dwie religie, Sveg! Nic dziwnego, że w rezultacie
wszystko jest takie okrutne!
Znów zaczęli iść. Benedikte rozpaczliwie starała się
zachować ów kruchy nastrój, jaki wytworzył się pomiędzy
nią a Sanderem, lecz otoczenie Fergeoset nie sprzyjało
pielęgnowaniu ledwie kiełkującej miłości. Zewsząd nacie-
rały twarde, brutalne realia i okrutne przesądy, aż dech
zapierało w piersiach.
- Ile jest właściwie tych brakteatów? - zastanawiał się
Sveg.
- Tylko trzy - odparła Benedikte z niezachwianą
pewnością. - Cały czas używano tylko ich. Poprzez ten,
który trzymałam w dłoni, wyczułam cierpienie wielu
ludzi.
Sveg był zaskoczony.
- I znaleźliśmy wszystkie trzy? Tysiąc dwieście lat
później?
- Pozostawały w ukryciu - powiedziała Benedikte
jakby we śnie, przywołując swoje wizje. - Wyczułam
długie jak wieczność ciemności, zapach kamienia i ziemi.
- To znaczy, że Niemcy odnaleźli je teraz - gniewnie
stwierdził Sveg, przedzierając się przez zarośla, które
niemal ukryły wąską ścieżkę.
- Nie, nie - sprostowała Benedikte. - Brakteaty
zostały wydobyte już wiele lat temu. Widziałam mężczyz-
nę i kobietę, którzy trzymali je w rękach.
- Ach, tak? - powiedział Sander. - Ja także sądziłem,
że to Niemcy. A więc to oni, mężczyzna i kobieta,
dwadzieścia pięć lat temu poruszyli tę okropność. I sami
zginęli.
- Uważasz więc, że Niemcy dowiedzieli się o znalezis-
ku? - zapytał Sveg. - Wciągnęli w całą tę historię Mortena
Hjortsberga, a teraz szukają czegoś jeszcze.
- Taka jest moja tearia. Nie wierzę, że mężczyzna
i kobieta znaleźli tylko brakteaty. Musieli pobudzić do
życia silniejsze moce, a do tego nie wystarczą te małe
talizmany. Cicho, ktoś nadchadzi!
Przystanęli. Po ścieżce w ich stronę sunął jakiś cień,
zatrzymał się gwałtownie i długimi susami umknął w zaro-
śla.
Sveg oprzytomniał:
- Dzięki Bogu to tylko łoś!
- Wystraszyłam się - przyznała Benedikte i odetchnęła
z ulgą.
- Ty? Przestraszona? - uśmiechnął się Sander i na
moment przytulił dziewczynę, by ją pocieszyć. - Ale
dobrze cię rozumiem. Jesteśmy już w pobliżu Fergeoset,
a to miejsce ma okropny wpływ na każdego.
- Właściwie spodziewałem się, że to Livor - wyznał
Sveg. - Miał przecież wrócić dziś wieczorem.
- Tak powiedział, ale ja mu nie wierzę - stwierdził
Sander. - Zadurzył się w Adele, a ona całkiem na zimno go
odrzuciła. Szkoda, że jej nie słyszeliście! Wiejski pachołek
i śmierdząca gnojem ameba to najłagodniejsze wyrażenia.
Ogromnie go to uraziło, poznałem po wyrazie oczu.
- Szkoda, bo dziś wieczór mógłby nam się przydać
- powiedział lensman.
Benedikte podchwyciła inny wątek sprawy.
- I pomyśleć, że tak spodobała mu się Adele! Ona jest
bardzo ładna, ale żeby Livor?
- Biedaczysko! - mruknął Sveg. - Ta wyrachowana,
zarozumiala suka!
Benedikte uwielbiała go za te słowa.
W blasku księżyca Fergeoset wyglądało naprawdę
strasznie. Wyraźniej też wyczuwali owo magiczne, tajem-
nicze zło, które władało okolicą.
Wielki dom górował nad chatami podobnie jak katedry
nad domami we francuskich miasteczkach. Mały koś-
ciółek zostawili sobie na później, najpierw skierowali się
bezpośrednio do domu. Z największą ostrożnością ot-
worzyli skrzypiące drzwi i weszli do środka.
Benedikte wciągnęła powietrze przez nos.
- Dzisiaj pachnie tu lepiej.
- Tak, mnie też się tak wydaje - przytaknął Sveg.
- I nie wyczuwam już takiej pustki, takiego ukrywania
własnej istoty - mówiła dalej Benedikte. - Dom jest teraz
zwyczajnym stacym domem, ma dobre i złe wspomnienia.
Starała się wczuć w atmosferę, a oni cierpiiwie czekali
na jej reakcję.
Tak, to prawda, opór, jaki odebrała dwie noce temu,
ustąpił.
Teraz dom był otwarty, napłynęły wszystkie obrazy
i uczucia - jak zwykle, gdy wchodziła do jakiegoś
budynku. Wibracje, niosące wieść o śmierci, tak charak-
terystyczne dla większości starych domów...
Obrazy przemykały jej przez głowę, błyskawicznie
ustępując sobie miejsca. Przy palenisku na krześle, które-
go teraz wcale tam nie było, siedziała kobieta. Na
podłodze bawiły się dzieci, ale nie były radosne. Kobieta
wyglądała na niewypowiedzianie zmęczoną. Na kolejnym
obrazie w tym miejscu, gdzie teraz stała szafa, ktoś leżał na
łóżku. Benedikte wyczuwała głód, zimno i samotność, nie
dającą się z niczym porównać. Ujrzała też inną kobietę
siedzącą przy stole, pochyloną nad księgą, w której coś
pisała. Samotna autorka pamiętnika. A więc tak wy-
glądała? Benedikte poczuła ogromne współczucie dla niej;
dla tej kobiety, której nigdy nie było dane połączyć się
z wytęsknionym mężczyzną.
Nieznośny strach przeniknął pokój, pojawił się kolejny
obraz. Powietrze przeszył nagły jęk, cichy, żałosny, bez
nadziei. Podłoga zalała się krwią, która szybko wyparowa-
ła w powietrze, zniknęła, ale Benedikte zdążyła wyczuć
falę gwałtu i zrozumiała, że była świadkiem jakiegoś
niecnego czynu, bójki, okrucieństwa, choć prawdopodo-
bnie nikt nie zginął, inaczej usłyszeliby o tym.
Mimo wszystko jednak jak na dom względnie nowy
- wszak wybudowano go ze strychem - jego historia była
zaiste wstrząsająca.
Brakowało jednak najistotniejszego elementu: nie uka-
zało jej się nic niesamowitego.
- Wszystko jest tu bardzo zwyczajne - rzekła Benedikte
do swych towarzyszy. - Widziałam życie i historie minionych
pokoleń, ich smutki i chwile radości, chorobę i śmierć.
- I uważasz to za całkiem normalne? - spytał Sander.
- Oczywiście! Przywykłam do tego. I oznacza to, że
złej mocy, która była tu nocą przedwczoraj, już nie ma.
- Oczy?
- Ich właśnie się obawiałam. Ta istota musiała stąd
odejść.
- To bez wątpienia wspaniała wiadomość - orzekł
Sveg. - Ale chyba nie pójdziemy od razu spać? Nie po to
tu przyszliśmy?
- Oczywiście, musimy jeszcze zhadać kościół - powie-
dział Sander.
- Sprawdźmy tylko, czy mamy wszystko, czego nam
potrzeba. Czy jest dość świec do latarni?
Pomimo pewności, że dom jest już wolny, Benedikte
nie mogła się opanować, by nie rozglądać się dokoła ze
strachem. Szukała oczu, tych oczu, które wystraszyły ją
nie na żarty, gdy poprzednio tu nocowała. Były takie
upiorne, takie złe, zimne, wyczekująco wyrachowane.
Nie chciała już ich nigdy spotkać. Nigdy, przenigdy.
Gdy Sander sprawdzał ich wyposażenie, trzymała się
blisko niego. Przerażona ujrzała, że lensman Sveg kont-
roluje swój rewolwer. Nie wiedziała, że ma przy sobie
broń palną.
Co też on ma zamiar zrobić? Strzelać do poszukiwaczy
skarbów? Czy też maże do upiorów?
Cóż, może Saader ma rację twierdząc, że Morten
i Niemcy szukali skarbu. To brzmiało dość sensownie.
W każdym razie jeszcze go nie znaleźli. Ale to przecież
w żaden sposób nie wyjaśniało ani obecności przewoź-
nika, co prawda już wyeliminowanego, ani składania ofiar
z ludzi teraz, współcześnie.
Żałowała, że nie mogła dłużej utrzymać brakteatu
w dłoni, tak by napłynęło więcej informacji. Znosiła
jednak ból, aż przekroczył granicę jej wytrzymałości.
Naprawdę nie mogła już dłużej dotykać parzącego krążka.
- Gotowi jesteście? - zapytał lensman Sveg.
- Tak, ale dlaczego musimy tam iść akurat teraz, kiedy
jest najciemniej? - zapytał Sander. - Czy nie możemy
poczekać przynajmniej, aż zacznie świtać?
- Uważam, że nie. Powinniśmy iść teraz, kiedy mamy
pewność, że poszukiwacze skarbów nie wejdą nam
w paradę. Czy możecie poczekać jeszcze moment? Pójdę
tylko za róg.
- Dobrze - zgodzili się.
Sveg wyszedł. Sander papatrzył na Benedikte, uśmie-
chnął się łagodnie i pogładził ją po policzku. Nic więcej,
ale akurat tego teraz potrzebowała. Ten drobny gest wiele
jej powiedział.
Wrócił Sveg, przejęty i tajemniczy.
- Zdmuchnijcie świece - polecił szeptem.
Usłuchali.
- Co się stało? - zapytał Sander.
- Kiedy byłem za domem... Zresztą, chodźcie sami!
Wyszli za nim na tył domu. Stamtąd zobaczyli coś
całkiem nieoczekiwanego. Choć przed nimi stały jeszcze
dwie chaty, mogli między nimi dostrzec fragment kościo-
ła. Widzieli okno, a w nim migotliwe, zjawiskowe światło.
- Sądzę, że miałeś racje, Sanderze - mruknął Sveg.
- To nie cypel jest właściwym miejscem, lecz kościół.
- Benedikte jako pierwsza wyeliminowała cypel. Czy
oni mogli nas widzieć?
Sveg papatrzył na pozbawioną okien ścianę domu.
- Nie, ale to oczywiste, że tu jesteśmy. Sami o tym
mówiliśmy.
- Do diabła! I poszukiwacze skarbów nas uprzedzili!
- zdenerwował się Sander. - Co teraz zrobimy?
Oczy Svega w ciemności szukały wzroku towarzyszy.
- Idziemy tam - oznajmił krótko. - Masz jakąś broń,
Sanderze?
- Tylko nóż, ale nie musimy chyba używać siły
przeciw zwykłym ludziom, którzy wyprawili się na
poszukiwanie skarbów, a którzy w dodatku są naszymi
przyjaciółmi?
- Nie, oczywiście, ale niczego nie można być pewnym.
Najlepiej przygotować się na wszystko. Benedikte?
- Jej nie potrzebna jest żadna broń - powiedział
Sander. - Z trzech powodów: po pierwsze, my możemy ją
obronić, po drugie, ona nigdy nie tknęłaby nikogo nawet
palcem i po trzecie: ona może po prostu zaklęciami zmusić
ich do wycofania się w jakieś mało przyjemne miejsce.
Ostatnie zdanie powiedział takim tonem, że aż musieli
się uśmiechnąć.
- Wejdziemy do kościoła? - zapytala Benedikte. - Czy
nie znajdziemy się wówczas w pułapce bez wyjścia?
- Na razie spróbujemy trzymać się na zewnątrz.
W kościele jest dość okien bez szyb, byśmy bez przesżkód
mogli zajrzeć do środka.
- A jeśli nas zobaczą?
- Nie musimy prezentować się na tle otwartej rów-
niny. Jeśli będziemy mieć za plecami las, wtopimy się
w czerń drzew. Chodźmy!
Im bardziej zbliżali się do kościoła, tym większe
ogarniało ich zdumienie. Światło w oknach wydawało się
nienaturalne. Biła od niego czerwonawa, jakby przydy-
miona poświata, wydawało się, że pulsuje. Jak gdyby
kościół był żywym stworzeniem, a zaglądając do jego
wnętrza patrzyli na serce i drobiny krwi.
- Straszne - szepnął Sander.
Otoczył Benedikte ramieniem, przez cały czas troskliwy
i czuły. Benedikte, która z początku wzbraniała się przed
uwierzeniem w jego miłość, by później oszczędzić sobie
cierpień, nie miała już powodów, by wątpić w jego uczucia.
Paradoksalne, ale to jeszcze bardziej skomplikowało
ich związek. Dziewczyna była teraz zupełnie bezbronna,
całkowicie uzależniona od nastrojów Sandera.
2atrzymali się pczy ostatniej chacie i rozglądali się
dokoła.
- Musimy obejść ten dom - szepnął Sander. - Tak, by
znaleźć się po drugiej stronie kościoła.
- Zgoda - mruknął Sveg. - Tam tuż przy ścianie rosną
krzaki. Jeśli nie wetkniemy nosów wprost do kościoła,
może pozostaniemy niezauważeni.
Chwilę później znaleźli się już przy zaroślach. Okno
umieszczone tu było dość wysoko, ale szczęściem fun-
damenty świątyni wystawały na tyle, by dało się na nich
stanąć.
Okno było dostatecznie szerokie dla wszystkich.
W głęboko szarym zmroku Sveg dał im znak głową.
Przemknęli pod ścianę i bezszelestnie wspięli się na występ.
Ostrożnie zajrzeli do środka.
Benedikte usłyszała, że Sveg aż zachłysnął się powiet-
rzem.
- Cóż to, na miłość boską...?
Ona sama musiała mocniej uchwycić się parapetu, by
nie spaść na dół. Ostry sztylet strachu boleśnie przeszył jej
ciało.
Oczy... Widziała oczy, ale teraz było kilka par. Nie
patrzyły na nią, ale i tak je widziała, błyszczące, podczas
gdy posiadacze owych oczu poruszali się niczym mroczne
cienie w brudnoczerwonym półmroku.
Światło promieniowało z płytkiego naczynia przy
ołtarzu. Ołtarz jednak nie był tym samym, który widzieli
wcześniej. Przypominał teraz ławę, naznaczoną straszli-
wymi rdzawobrunatnymi plamami, jakby skrzepłą krwią?
Przy jednym końcu ławy stało drugie, czworokątne
naczynie.
- Boże - szepnął Sander prawie bezgłośnie. - Ołtarz
ofiarny, przygotowany do złożenia ofiary! A te postaci to
wcale nie są poszukiwacze skarbów! To coś znacznie
groźnieyszego!
- Wtajemniczeni - dało się odczytać z warg Benedikte.
Tak, było ich trzech o gorejących oczach. Ale te oczy
nie przypominały tych, które Benedikte ujrzała w wielkim
domu, były bardziej czerwone, a mimo to bardziej
ludzkie. Tamte straszne oczy wyglądały jak dwa błysz-
czące krążki cyny.
Postaci najwyraźniej uznały przygotowania za zakoń-
czone. Dwaj wtajemniczeni zniknęli z pola widzenia.
Sander popatrzył na Svega. Co teraz? pytał jego wzrok.
- Czekamy - odszepnął lensman.
Benedikte raz po raz ciarki przebiegały po plecach.
Choć to przed sobą mieli ów niesamowity, niepojęty
widok, wyobrażała sobie, że za plecami czyha inne
niebezpieczeństwo, choć wcale tak nie było.
Wtayemniczeni znów znaleźli się w zasięgu ich wzroku.
Nieśli teraz między sobą bezwładne ciało.
Kobieta? Tak, miała na sobie suknię.
- Adele - szepnął Sander. - Boże święty...
Kobieta ułożona została na ołtarzu ofiarnym z głową
nad naczyniem. Na piersi błysnął złoty krążek. Jeden
z brakteatów.
- Dobry Boże - szepnął wzburzony Sveg. - Czyżby
ona miała zostać złożona w ofierze? Nie, to nie może być
prawda! A jeśli ona już nie żyje...
- Prawdopodobnie jest tylko zamroczona - ledwie
słyszalńie odparł Sander. - Miejrny taką nadzieję. A ci
mężczyźni... Wydaje mi się, że rozpoznaję okrągłą sylwet-
kę Gerta.
- Tak - szepnęła przerażana Benedikte. - A tamci
dwaj to Walter i Morten. Chodźcie, musimy wejść do
środka!
Urwała w połowie zdania. Szaroczerwone światło
pociemniało. Wtajemniczeni z największym szacunkiem
postąpili w tył. Wśród cieni pod amboną ukazała się nawa
postać. Benedikte zaparła dech w piersiach. Był to wysoki,
zgarbiony mężczyzna, z głową wysuniętą do przodu.
- Przewoźnik - szepnął Sander. - Ten, którego
zaklęciem zepchnęłaś w głębinę?
Przewoźnik, ksiądz, nieśmiertelny! Kapłan Nerthus!
Benedikte poczuła ogarniające ją mdłości. Kurczowo
uchwyciła się parapetu, by nie spaść, tak mocno zakręciło
jej się w głowie. Zdawała sobie bowiem sprawę, że
unicestwienie tej straszliwej istoty należy tylko do niej
i nikt jej w tym nie pomoże. Ale jak zdoła tego dokonać,
skoro zaklęcie nie pomagało? Znała wszak tylko jedno.
W pomieszczeniu było ciemno; w mrocznym, szaro-
czerwonym świetle, przywodzącym na myśl wnętrzności
zabitego zwierzęcia, które kiedyś widziała, trudno było
rozróżnić szczegóły. Dostrzegła jedynie trzy rzeczy: nóż
ofiarny w dłoni kapłana, metalicznie lśniące oczy skiero-
wane na Adele i, przelotnie, twarz, której lewa połowa
przypominała zionącą czarną jamę.
Niemcy skłamali mówiąc, że nigdy nie widzieli upiora.
Lensman, Sander i Benedikte zeskoczyli na ziemię
i pobiegli za róg do drzwi kościoła. Musieli działać
błyskawicznie, chodziło wszak o życie Adele.
Sveg pchnął drzwi. Zrobił to tak mocno, że po prostu
wyrwał je z zawiasów, nie zauważając, iż są zamknięte.
Bez uprzedzenia oddał strzał do tego, który przyciskał
ramiona Adele do ławy. Gert padł na posadzkę.
Walter i Morten skryii się za ołtarzem.
Został tylko potworny upiór. Metaliczne oczy na
moment spoczęły na tych, którzy ośmielili się zakłócić
doniosłą ceremonię, zatrzymały się na Benedilkte i zaraz
kapłan zniknął wśród cieni. Na pewno utkwiło mu
w pamięci rnoje zaklęcie, pomyślała dziewczyna z gorzką
satysfakcją.
Sander rzucił się za nim w pogoń.
- Stój, zaczekaj, z nim sobie nie poradzimy! - krzyknął
Sveg. - Szanuj życie, Sanderze! Raczej pomóż mi tutaj!
Sander niechętnie zawrócił.
Sveg i Benedikte przeszli pod ołtarz i ściągnęli Adele
na podłogę. Lensman dał znać Benedikte, by zajęła się
nieprzytomną dziewczyną.
Sam zerknął na leżącego Gerta i zdusił przekleństwo.
- Chyba za celnie go trafiłem - burknął. - Nie miałem
takiego zamiaru.
- Sądzę, że tak, jak się stało, jest najlepiej - pocieszała
go Benedikte. - I tak był już naznaczony.
Połyskujące czerwono oczy nieruchomo wpatrywały
się w sufit. Ich blask powoli zamierał, aż wreszcie zniknął.
Życie Gerta dobiegło końca.
Benedikte wyciągała nieprzytomną dziewczynę ze
zbezczeszczonego kościółka. Za sobą słyszała gwałtowny
tumult, mogący jedynie oznaczać, że Sander i Sveg wdali
się w walkę z Mortenem i Walterem. Ale jak się to
skończy? Tamci znajdowali się wszak pod magicznym
wpływem kapłana, najlepszym dowodem na to były ich
lśniące czerwonym blaskiem oczy.
A mimo to kapłan nie chronił ich dostatecznie, bo kula
z rewolweru lensmana zabiła Gerta...
Już w drzwiach Benedikte drgnęła gwałtownie. Powie-
trze przeszył odgłos kolejnego wystrzału, a potem zapadła
cisza.
Straszliwa cisza. Sander... ?
Odetchnęła z ulgą i dalej ciągnęła swój ciężar, rozległ
się bowiem głos Sandera:
- No, to już. Wyciągnijmy ich stąd, to miejsce
przyprawia mnie o dreszcze.
Usłyszała za sobą ich prędkie kroki i odgłos wleczo-
nych po podłodze ciężkich ciał.
Ale padły przecież tylko dwa strzały! Ten, który
dosięgnął Gerta, i...
Wyjaśnienie otrzymała, gdy tylko wszyscy znaleźli się
na dziedziócu kościoła.
Lensman Sveg powiedział z niekłamanym podziwem:
- Nigdy nie przypuszczałem, żeby taki akademik mógł
powalić człowieka na ziemię jednym ciosem!
Sander uśmiechnął się zakłopotany:
- Prawdę powiedziawszy, to była moja pierwsza próba.
- Szczęście początkującego. Zwiążmy tych dwóch.
Nareszcie Benedikte mogła wyrobić sobie pojęcie
o tym, co zaszło. Sander uderzeniem pięści unieszkodliwił
Mortena, a Walter został postrzelony w ramię. Obaj leżeli
teraz bez czucia, związano ich więc bez kłopotu. Gerta
także wyciągnęli z kościoła, a Sander trzymał teraz
w dłoniach prawdziwy skarb, który znalazł na podłodze
przy ołtarzu. Owinął go chusteczką do nosa, gdyż upiorny
kapłan trzymał go w swej upiornej ręce. Nóż ofiarny!
Kiedy ciągnęli cztery bezwładne ciała w stronę dużego
domu, Sander uniósł rękę, trzymając nóż przez chusteczkę.
- Popatrz, Benedikte! Tu napisano pismem runicz-
nym: "Lauk i Lin". W Norwegii jest tylko jeden taki nóż.
To dopiero prawdziwy skarb!
Benedikte świetnie mogłaby się obejść bez tego drogo-
cennego znaleziska, ale nie powiedziała tego głośno, nie
chciała sprawić Sanderowi zawodu. Wymamrotała jedy-
nie coś na kształt gratulacji. Szczękała przy tym zębami,
ale nie ona jedna była w takim stanie.
Powoli, bardzo powoli zaczęło się rozjaśniać. Nie była
to bynajmniej żadna orgia światła, ale na niebie pojawił się
jaśniejszy o pół tonu wąziutki pasek.
W połowie drogi napotkali Livora, którego w domu
zatrzymała choroba jałówki. Kiedy ujrzał Adele w tak
żałosnym stanie, padł przy niej na kolana i ujął jej dłonie
w swoje. Przerażony słuchał ich opowieści.
- Powinienem był iść z wami - powiedział wzburzo-
ny. - Choć wydaje mi się, że i beze mnie dobrze sobie
poradziliście.
- Nie dostaliśmy w swoje ręce tego najgorszego
- powiedział Sveg zaciskając pięści. - Ale sądzę, że na
dzisiejszą noc już wystarczy. Nie mam ochoty, żeby rzucać
się w wir walki z tą zjawą.
- Sądziłem, że on już nie istnieje - zdziwił się Livor.
- My też tak myśleliśmy - z goryczą w głosie odparł
Sander.
Benedikte nic nie powiedziała. Ona przez cały czas
wiedziała, że przewoźnik znajduje się w Fergeoset. Już od
chwili, gdy pierwszej nocy ujrzała w ciemności owe
straszliwe oczy, podejrzewała, kto przygląda jej się z taką
nienawiścią i nieskrywanym okrucieństwem. Kapłan Ner-
thus!
Kiedy weszli już do wielkiego domu i Livor zapalił
świecę, poczuli, jak bardzo są wycieńczeni, zmęczeni nie
tylko fizycznie, a przede wszystkim psychicznie. Ciało
Gerta ułożono na deskach w szopie, postrzałowa rana
Waltera nie wydawała się poważna, zarówno on, jak
i Morten zaczynali już przychodzić do siebie, co lensman
i jego towarzysze obserwowali z lękiem. Jak będą się
zachowywać? Czy nadal pozostają pod wpływem kapłana?
Wydawało się, że nie. Oczy mieli całkiem normalne,
a ciche, wyrażające udrękę jęki były bardzo ludzkie. Obaj
byli jednak porządnie zamroczeni, zostawiono ich więc
w spokoju.
Skoncentrowali się na Adele.
Prawdopodobnie podano jej jakiś środek odurzający,
może silny narkotyk, bo źrenice miała nienaturalne,
a kiedy zaczęli nią potrząsać, by ją obudzić, wymamrotała
tylko coś niewyraźnie i spała dalej.
Livor zapytał, czy nie mają ochoty na coś do jedzenia,
i choć w pierwszej chwili byli zaszokowani tą propozycją,
poczuli nagle, że są głodni. Nie do pojęcia, po tym
wszystkim, co się zdarzyło! Wszyscy troje wciąż nie mogli
opanować drżenia rąk.
Sveg wolał, by dla pewności dwaj mężczyźni nadal
pozostali związani, podczas gdy oni jedli bardzo prosty
posiłek z resztek zapasów, które Livor zostawił poprzed-
nio. Do podziału mieli spory kawałek chleba, popijany
cienką, wodnistą kawą. Bardzo im to smakowało i choć
jeszcze przed chwilą wydawało im się to całkiem niepraw-
dopodobne, uspokoili się trochę. Ogień na palenisku
dogasał, ale świece płonęły dalej. Czekali, aż wstanie świt.
- Co z nimi zrobimy? - zapytał Sander.
- No, nie mam zamiaru odesłać ich tak po prostu do
tej wynajętej zagrody - chłodno powiedział Sveg. - Musi-
my doprowadzić ich do wioski, do tutejszego lensmana.
Niech on się martwi.
- Lensman mieszka w mojej wiosce - wtrącił się
Livor. - I tam najkrótsza droga. Zwłaszcza że przyciąg-
nąłem rzeką moją łódź.
- Co takiego? - zdumiał się Sveg. - A przewoźnik?
- Nie miałem pojęcia, że on jeszcze straszy! Poza tym
nie widziałem jego promu, ale on przecież miał dzisiaj inne
zajęcia. O ile dobrze zrozumiałem, w kościele.
- Zgadza się - cierpko potwierdził Sveg. - Przyj-
rzymy się jeszcze temu kościołowi, kiedy tylko mrok
ustąpi, a słońce znów zaświeci nad tym zatraconym
Fergeoset. Dobrze, zrobimy tak, jak proponujesz. Podej-
rzewam, że nie ośmieli się wypłynąć promem, dopóki jest
tu Benedikte.
Livor nagle zesztywniał.
- Cicho! Czy ktoś tu przyszedł?
- Niczego nie słyszałem.
- Jakiś słaby dźwięk dobiegł z pierwszej izby, ale
nasza rozmowa go zagłuszyła.
Starali się zachowywać jak najciszej.
- Jest tu kto? - zawołał Sveg.
Nie dobiegł ich żaden odgłos.
Wszyscy razem, ze świecami w dłoniach, przeszli do
pierwszej izby. Oświetlili kolejno wszystkie kąty i zaka-
marki, ale izba okazała się kompletnie pusta. Sveg opuścił
świecę.
- Mogła być jakaś mysz, coś drapnęła, czymś zaszeleś-
ciła - mruknął.
- To było takie niewyraźne - tłumaczył się Livor.
- Jakby ktoś wślizgnął się przez drzwi.
- Ale nic tu nie ma - powiedział Sveg. - Chodźmy,
wypijemy kawę.
Usiedli wokół prymitywnego stołu i wreszcie spłynął
na nich spokój. Zaczęli rozmawiać o bardziej obojętnych
sprawach, o tym, co dzieje się na świecie poza Fergeoset,
i o tym, jak wspaniale będzie wrócić wreszcie da domu, do
cywilizowanego życia.
Świt miał już zamiar zajrzeć do izby, kiedy Benedikte
nagle zauważyła, że w domu zaszła jakaś zmiana.
Z początku było to coś bardzo nieokreślonego, zaraz
jednak wyczuła kryjącą się gdzieś obcą moc.
Z lękiem powiodła wzrokiem dookoła, lecz oczu,
których się obawiała, nigdzie nie dostrzegła.
Było natomiast coś innego...
Zapach, z początku zbyt słaby, by mogła go rozpoznać.
Kiedy się jednak zastanowiła, zrozumiała, że unosi się
w domu od jakiegoś czasu, tylko że ona zbyt była zajęta
innymi myślami, by zareagować. Popatrzyła na pozo-
stałych, ale niczego nie zauważyli.
Ale było tu coś jeszcze, czego nie mogła widzieć...
Zapach stawał się coraz silniejszy. I teraz już mogła go
nazwać. Taki sam odór, jaki wydaje zapomniana szmata
od podłogi, która pleśnieje i gnije. Wstrętny, duszący
smród.
Adele zaczynała przychodzić do siebie. Mężczyźni
spokojnie półgłosem rozmawiali między sobą.
Benedikte ogarnęło paraliżujące wrażenie promieniu-
jącego skądś zła. A później nadszedł strach pochodzący
z głębi jej duszy. Chciała krzyczeć, że muszą odejść stąd
jak najspieszniej, ale strach ją dławił i nie mogła nabrać
dość powietrza w płuca. Wstała i wyjrzała przez okno.
Wiatr przeganiał szarobiałe chmury nad szczytami gór,
widocznych na tle jaśniejącego nieba odchodzącej nocy.
Wśród zamglonych chałup Fergeoset słychać było zawo-
dzenie wiatru i kiedy weń się wsłuchała, wydało jej się, że
słyszy w nim jęki zmarłych.
Ale ten dźwięk nie był straszny. Ogarnął ją smutek, ale
wyczuła w nim także coś pięknego. Niebezpieczeństwo
znajdowało się w środku, w samym domu.
W nocnym mroku dostrzegła smutne sylwetki domów na
tle nieba. Ciągle jeszcze ciemnaść brała górę nad światłem,
jedynie lekkie pasmo na wschodzie zapowiadało poranek.
Poczuła, że coś dzieje się za jej plecami, obróciła się, ale
tam przy świecach siedzieli tylko trzej mężczyźni: Sander,
Sveg i Livor. Na jednycn łóżku Adele ciągle na próżno
walczyła ze snem, na drugim leżał Morten, związany
i zakneblowany, bo chcieli z nim pomówić dopiero, gdy
znajdą się poza wpływem Fergeoset. Walter, unieszkod-
liwiony podobnie jak Morten, leżał na podłodze.
Ale w tej izbie znajdowało się coś jeszcze, jakaś moc, od
której biło śmiertelne niebezpieczeństwo, i ta moc nie
chciała się ujawnić. Jakby obawiała się jej, Benedikte.
Dziewczyna czuła, że oddziela pozostałych od tej mocy,
być może ochrania ich, a maże tylko chwilowo ją
wstrzymuje, odsuwa moment wydania wyroku.
- Jak jest na dworze, Benedikte? - zapytał Sander.
- Zaczyna świtać?
Odruchowo jeszcze raz spojrzała przez okno.
- Powoli jakby... - zaczęła.
I zdrętwiała. Poczuła, że delikatne włoski na jej karku
nagle się podnaszą.
Cała izba odbijała się w ciemnej, gładkiej szybie.
I tam właśnie ujrzała to, co tak ją niepokoiło. Zła moc
nie kantrolowała swego odbicia.
Ujrzała ją teraz w pełni. Przerażona patrzyła tylko, nie
mogąc myśleć jasno.
To było gorsze, niż mogła kiedykolwiek przypuszczać.
Jak zdoła sobie z tym poradzić?
ROZDZIAŁ XIII
Musi zachowywać się całkiem normalnie.
Zła moc nie może powziąć żadngch podejrzeń, bo
wówczas będą straceni.
Dopiero gdy spojrzała w szybę, zorientowała się, że
czegoś brakuje, że nie widzi czegoś, co powinno tam być.
Tego czegoś po prostu nie było! W końcu zrozumiała
przyczynę. Powoli objawiła jej się straszna prawda, tak
straszna, że z przerażenia zrobiło jej się słabo.
Przez chwilę stała jak sparalżżowana. Czuła, że mięśnie
napinają się coraz mocniej.
Benedikte miała świadomość, że nie zdoła ukryć, iż
wie.
Mruknęła pod nosem wytłumaczenie, że musi wyjść na
moment. Nie było nic dziwnego w tym, że ktoś nagle
pospiesznie wychodzi w bardzo prywatnej sprawie, w od-
powiedzi pokiwali więc tylko głowami. Byli poza tym
zajęci Adele, która właśnie usiadła, i nie zwracali uwagi na
Benedikte.
Jak mogła ich uratować?
Poszła za dom, jak najdalej od złej mocy. Musiała
myśleć jasno, a tam, w środku, było to niemożliwe.
Wiedziała już teraz, że jej zaklęcia nie wystarczą. Z pew-
nością zdołałaby zmusić kapłana do zejścia w głębinę, ale
on i tak wkrótce by powrócił. Najpierw należało zniszczyć
ową straszliwą moc, która utrzycnywała go przy "życiu".
Inaczej stale będzie tu wracał...
A Fergeoset należało oczyścić!
Benedikte musiała odnaleźć pradawną silę, kryjącą się
za wszelkim złem, panującym w tej pięknej, bezludnej
górskiej wiosce. Należało umożliwić ludziom swobodne
poruszanie się po tych okolicach, tak by nie zerkali
ukradkiem w stronę Fergeoset i zastanawiali się, czy
przypadkiem nie znaleźli się zbyt blisko. Nie powinni
stronić od tego przepięknego miejsca jak od zarazy.
Tak, Benedikte i jej przyjaciele dawno już zdawali sobie
sprawę, że kryje się tu coś więcej, coś znacznie potężniej-
szego i groźniejszego niż straszny upiór z łodzią. Kapłan
sam nie posiadał dostatecznie wielkiej mocy, by uczynić
trzech wykształconych, trzeżwo myślących młodych męż-
czyzn, jakimi byli Morten, Walter i Gert, niewolnikami
i wykorzystać ich przy tak makabrycznym obrządku
ofiarnym. Najwyraźniej zostali wybrani przez przewoźni-
ka, który bezpiecznie przeprawił ich swym promem.
Źródło wszelkiego zła musiało znajdować się w koś-
ciele. Bo czyż nie "w głębokie piwnice" Tengel Zły zaklął
tę potęgę, aby nie przeciwstawiała się jego mocy?
Była to naprawdę potężna siła, skoro nawet Tengel Zły
jej się obawiał.
Tengel, który pragnął być jedynowładcą na ziemi,
kiedy nadejdzie jego czas.
Nie zauważyla nawet, że podeszła do samego kościoła.
Z domu nie można było jej dostrzec. Zatrzymała się przy
drzwiach, które już nie istniały, i przyglądała budynkowi
z szacunkiem pomieszanym z przerażeniem. Mały i niepo-
zorny, a jednak skrywał w swym wnętrzu tak straszliwą
tajemnicę. Taki spokojny wydawał się w półmroku. Nadal
wszystko ukazywało się w odcieniach czerni i szarości,
żadne inne kolory nie dały się jeszcze odróżnić.
Musiała podjąć próbę rozwikłania tej zagadki, tylko
ona była do tego zdolna, bo w jej żyłach płynęła krew
Ludzi Lodu.
Że też wcześniej nie zrozumieli tego, co powinno
objawić się ich oczom. Co wcęcz objawiło się ich
oczom! Jedyne sensowne wyjaśnienie, jeśli chodzi o kap-
łana!
Usłyszała za sobą kroki i drgnęła przestraszana. Ale to
był tylko Sander, który niepokoił się o nią. Zbyt długo nie
wracała.
Gdy ujrzała Sandera, ustąpiło napięcie, w jakim pozo-
stawało całe ciało Benedikte i wszystkie jej zmysły.
Dostrzegł, jak bardzo się rozlużniła, kiedy uśmiechnęła się
do niego zawstydzana. Opowiedziała mu szybko, do
jakiego wniosku doszła i co pastanawiła zrobić.
Sander przeraził się nie na żarty.
- Nie możesz wejść do tego kościała, Benedikte, nie
wolno ci! Ja także zrozumiałem, że pradawna moc tu właśnie
jest ukryta, ale za nic w świecie nie pozwolę, byś tam weszła.
Musimy sprowadzić pomoc, posiłki z Christianii, musimy...
- Kogo? - spytała łagodnie.
To pytanie go załamało. Zastanowił się. Kto w całej
Norwegii może podjąć walkę z tym nieznanym?
Nikt. Księża z wodą święconą, egzorcyści, parapsycho-
lodzy... Nikt ani nic nie zdoła przeciwstawić się mocy
ukrytej pod kościołem.
Tylko ktoś z Ludzi Lodu.
A jedynym dotkniętym z rodu Ludzi Ladu była
właśnie Benedikte.
- Nie boję się, Sanderze - przekonywała go łagodnie.
- A przynajmniej nie bardzo. Bo mam teraz ciebie.
W ustach tej wstydliwej i nieśmiałej dziewczyny słowa te
wydały się wprost zaskakujące. Sander zrozumiał, jak wiele
musiały ją kosztować, wszak ona uważała się za najmniej
godną uwagi dziewczynę w całej Norwegii. Z dumą pojął,
że ofiarował jej choć trochę pewności siebie.
Sander Brink zawsze umiał postępawać z kobietami.
Intuicyjnie wyczuwał, co pragną usłyszeć, jak chcą, by się
wobec nich zachowywał. Ale jej nie wolno pójść do
kościoła!
Zdecydowanym ruchem ujął ją za ramię.
- Benedikte, jesteśmy wszyscy już zbyt zmęczeni,
wrócimy tu innego dnia. Oni już zaczęli przewozić
rannych na drugą stronę jeziora. Chodź, teraz stąd
odejdziemy!
- Nie!
Jej zdradzający przerażenie krzyk zmusił go, by popat-
rzył na nią uważniej. W świetle nocy była trupio blada.
Oczy miała wielkie, pociemniałe ze strachu.
Ledwie mogła wydusić z siebie słowa:
- Nie możecie zejść nad jezioro! Czy nie pojmujesz,
gdzie jest kapłan? Chyba poszaleliście!
Ostatnie słowa wprost wykrzyczała. Wyrwała mu się
i biegiem ruszyła ku domowi.
Sander musiał wytężyć wszystkie siły, by dotrzymać jej
kroku.
- Kto miał przeprawić się jako pierwszy? - zapytała
przez ramię. Jej głos zdradzał, że jest przerażona do
szaleństwa.
- Ranni, Walter i Marten - odparł Sander. - W łodzi
Livora nie ma więcej miejsca, ponieważ oni muszą leżeć.
- Aha - mruknęła Benedikte, a Sander uznał, że
zabrzmiało to jak "dzięki Bogu".
Widzieli już dom, ale Benedikte biegła dalej wprost na
brzeg jeziora. Przy łodzi kręcili się lensman i Livor, Adele
siedziała na piasku, skulona, z kolanami podciągniętymi
pod brodę, z twarzą ukrytą w dłoniach.
W momencie gdy Benedikte i Sander już się zbliżali,
uniosła głowę i tonem protestu zwróciła się do lensmana
Svega:
- Już mówiłam, że chcę się przeprawić! Jaki sens ma
zabieranie ich jako pierwszych? Oni się nie boją tego
strasznego miejsca!
- Będzie tak, jak powiedział Livor, on wie najlepiej
- oznajmił Sveg. Odwrócił się do Benedikte i Sandera.
- Ale wam się spieszy, wyglądacre, jakby was gonił
upiór!
Było to sformułowanie całkiem nie na miejscu i on sam
chyba także to zrozumiał.
- Nie, mamy go przed sobą - wysapała Benedikte.
- Zatrzymajcie łódź! Ona nie może wypłynąć na jezioro!
- O co ci chodzi?
- Nie może wypłynąć na jezioro!
Wpadła w panikę. Biegła tak szybko, że teraz nie miała
dość siły, by skoncentrawać się tak jak powinna, a oni
niczego nie pojmowali!
Livor odepchnął już łódź od brzegu i starając się
utrzymać równowagę sadowił się na swoim miejscu.
- Zatrzymaj się, przeklęty duchu otchłani! - zawołała
Benedikte unosząc ręce w stronę łodzi. W dłoni trzymała
mandragorę.
Livor odwrócił się. Jego dobroduszną chłopską twarz
ściągnął grymas nienawiści. Urósł nagle i zgarbił się,
głowa wysunęła się do przodu między ramionami, a jego
twarz na ich oczach zmieniała się w straszną, wykrzywioną
maskę, której brakowało lewej połowy od oka do szyi, tak
że bielały odsłonięte zęby.
Odwrócił się, ustawił tak, by z powrotem zejść na ląd,
ale łodź mocno odepchnął nogą dalej, ku głębinie. Adele
krzyczała jak szalona, kryjąc się za Sanderem. Wszyscy
czworo zaczęli suę cofać, podczas gdy uprór zbliżał się do
nich coraz bardziej.
Sander zbyt późno zrozumiał to, co było dość jasne:
jeśli kapłan, zepchnięty przez Tengela Złego zaklęciem
w głębinę, powrócił w innej postaci, musiało się stać tak
samo i teraz, gdy dokonała tego Benedikte. A kogo
spotkali w chwilę później? Kto przewiózł ich łodzią na
drugą stronę? Nie wiadomo, gdzie znajdował się praw-
dzśwy Livor, najprawdopodobniej już nie żył, zgładzony,
by kto inny mógł przejąć jego ciało i ziemskie życie.
"Livor", który nigdy nie słyszał o upiorze!
Zaczęli biec pad górę, ścigani odgłosem ciężkich
kroków. Przewoźnik głucho ryknął z wściekłości. Wie-
dzieli wszyscy, że nie ma dla nich żadnego ratunku, jeśli
Benedikte nie...
Z desperacją starała się skupić myśli na zaklęciu,
którego wyuczyła się na pamięć, ale w mózgu miała
przerażającą pustkę.
- Uciekaj! - wrzasnął Sander. - Uciekaj, jeśli ci życie
miłe!
Upiór przestał ryczeć. Słyszela za sobą tylko kroki,
ciężkie, dudniące, jakby kulejące.
Z pewnością nie były to kroki Livora.
Gdyby zdołali dotrzeć do domu, ale wydawał się tak
nieskończenie daleko... I czy pomaże im to, że znajdą się
w środku?
Raczej nie.
Benedikte biegła jako ostatnia, uważała bowiem, że
powinna chronić innych. Próbowała wypowiedzieć za-
klęcie; to sprawiło, że musiała zwolnić. Zatrzymała się
i obróciła ku potwornemu prześladowcy.
Sander wyciągnął do niej rękę.
- Benedikte, kochana moja, ze względu na mnie...
spróbuj uciekać!
Adele znalazła się tuż przy nich i zawołała histerycznie:
- Sanderze, szybko, nie zwracaj na nią uwagi! Ona nie
jest twoją ukochaną, bo chyba nie spałeś także i z nią?
Szybko, Sanderze, pospiesz się!
Benedikte uniosła ramiona ku potworowi, choć na
jego widok ogarniały ją mdłości, i już zaczęła wymawiać
pierwsze słowa zaklęcia. Odniosły taki skutek, że zjawa się
zatrzymała. Ale do jej uszu doszły krzyki Adele.
Także? Spał z nią także ?
To znaczy, że...
- Nie! - zawołała. - To nie może być prawda!
Kapłan-przewoźnik znów się poruszył.
- Zaklęcie, Benedikte!
To Sander do niej wołał.
Spróbowała raz jeszcze. Powiodło jej się na tyle, że
kapłan znów znieruchomiał, ale myśli jak szalone wirowa-
ły jej w głowie. Kiedy Sander uspokajającym gestem ujął
ją za ramię, wyrwała mu się zniecierpliwiona i uderzyła
w twarz.
- Nie dotykaj mnie! - syknęła.
- Benedikte...
- Nie odzywaj się do mnie! - krzyknęła. - Nie odzywaj
się do mnie! Nie chcę cię więcej widzieć, nie przeszkadzaj
mi!
Jeszcze raz spróbowała wymówić zaklęcie, ale szlocha-
ła tak gwałtownie, że ledwie wypowiadała kolejne urwane
sylaby. Mogło to utrzymać upiora w miejscu, ale nic poza
tym. Gdyby tylko przestała mówić, uwolniłby się od
czaru.
- Benedikte! Adele nic dla mnie nie znaczy - powie-
dział Sander szybko, zanim zdołała mu przerwać. Pojął
natychmiast, co wywołało gniew Benedikte, i, szczerze
mówiąc, rozumiał ją. Wiedział, że jest winien, ale prze-
klinał Adele za to, że wybrała jak najmniej odpowiedni
moment, by zdradzić ich mały sekret. Zazdrosne kobiety
bywają jednak nieobliczalne.
Benedikte nie powodowała tylko zazdrość. Sander
z rozpaczą przypomniał sobie jej nieśmiałość i strach przed
tym, że nie okaże się go godna. Być może nigdy nie
uwierzyła jego zapewnieniom o miłości. A teraz... cały jej
świat się zawalił. Cały!
Ze ściśniętym sercem słuchał, jak bez powodzenia
kolejny raz próbuje zatrzymać upiora. Niestety, jego
zapewnienie, że Adele nic dla niego nie znaczy, nie
odniosło zamierzonego skutku.
Przeciwnie! Otrzymał cios pięścią, od którego zatoczył
się i padł na ziemię. W jednej chwili spostrzegł, kim ona
jest naprawdę: dotkniętą z Ludzi Lodu. Benedikte była
silna, a krew dotkniętych w połączeniu ze słusznym żalem
dodały jej zgoła nadludzkich sił. Lensman Sveg, za-
skoczony atakiem upiora, nadbiegł wraz z Adele, która
krzycząc histerycznie pociągnęła Benedikte za rękę.
- Zatrzymaj go, zatrzymaj!
Tak to chyba zabrzmiało, ale zrozpaczona Benedikte,
zewsząd osaczona, była jednym wielkim chaosem roz-
paczy. Uderzyła Adele tak, że delikatna panna ze stolicy aż
upadła. Lensman także otrzymał cios w głowę, ale on był
bardziej przyzwyczajony do wymachujących ramionami
pijaków, zdołał więc złapać Benedikte za ręce i przy-
trzymać ją, przynajmniej na tyle, by móc wrzasnąć jej
prosto do ucha:
- Upiór się budzi!
Oczy wszystkich skierowały się na straszliwą postać.
Ohydny stwór powoli się poruszył, opuścił ramiona
i uniósł nogę, by znów podążyć w ich kierunku.
Adele uderzyła w krzyk i tak jak leżała na żiemi, zaczęła
niezwykle szybko czołgać się do tyłu, Sander stał niby
sparaliżowany, lensman musiał mocno nim potrząsnąć, by
zachęcić go do podjęcia ucieczki, a Benedikte...
Benedikte nie mogła nic zrobić. Nie była w stanie
myśleć, wydusić z siebie choćby jednego słowa, wstrząś-
nięta wszystkim, co się działo, szlochała tylko bezradnie
w poczuciu całkowitej niemocy.
- Zginiemy! - wrzeszczała Adele. - Zginiemy! Zrób-
cie coś, inaczej zginiemy!
Ciężkim, dudniącym krokiem kapłan Nerthus zbliżał
się do nich w całej swej grozie. Wstrętne oblicze wy-
krzywiał jeszcze dodatkowo gniew. Było jasne, że nie
zamierza oszczędzić nikogo. Kątem oka Sander dostrzegł,
że łódź skryła się pod powierzchnią wody. Nie był nawet
w stanie pomyśleć, jakie są tego następstwa, jakby i jego
mózg przestał funkcjonować. Ogarnął go śmiertelny
strach, bo wiedział, że mają do czynienia z upiorem.
- Uciekaj, Benedikte! - wykrztusił.
Z jej ust wydarł się tylko żałosny jęk, zdawała sobie
sprawę, że na niej spoczywa cała odpowiedzialność, ale nic
nie mogła zrobić. Adele próbowała wstać, by dotrzeć do
domu, ale potknęła się o kępkę trawy i przewróciła
z szaleńczym wrzaskiem. Lensman stanął jak ogłupiały,
targany jednocześnie instynktem samozachowawczym
i poczuciem odpowiedzialności. Sander za wszelką cenę
chciał pomóc Benedikte, ale czuł, że ona nim gardzi,
miotał się więc jedynie, nie wiedząc, jak się zachować.
Wszyscy czworo wiedzieli: byli straceni.
Przewoźnik był już przy Benedikte, dziewczynie wyda-
wało się, że zaraz straci przytomność, tak straszny
przedstawiał sobą widok. Jej wargi mimowolnie się
poruszały, ale nie zdołała uformować ani jednego słowa,
nie pamiętała niczego, owładnął nią strach. I rozpacz
spowodowana małością Sandera, która niczym czarny
welon przesłoniła jej myśli.
Mandragora stanowiła teraz jej jedyną ochronę, ale
była jak ściana z papieru, mająca dać osłonę przed burzą.
Usłyszała wypowiadane szeptem modlitwy lensmana
Svega, ale wiedziała, że i tak nie podziałają. Nic, absolut-
nie nic nie mogło ich ocalić.
W następnym momencie wszyscy drgnęli, kuląc się
w sobie, bo mroczne niebo rozdarł oślepiający błysk
światła, jakby błyskawica, i zaraz ogłuszył ich grzmot.
Raz po raz błyskały bezlitosne dla oczu pioruny,
powietrze drgało od sypiących się iskier i grzmotów tak
potwomych, że nigdy żaden człowiek nie był świadkiem
czegoś podobnego.
Kapłan zamarł w pół ruchu. Twarz zesztywniała mu
w takim samym grymasie przerażenia jak i ludziom, ale to
w niego trafiały owe niezwykłe strumienie ognia. Otoczy-
ła go nieznośnie biała łuna światła, a kiedy oślepiane oczy
ludzi mogły znów cokolwiek rozróżnić, był zmieniony.
Bledszy, mniej wyraźny, jakby bardziej nierealny. Pojawi-
ły się jeszcze dwie rozświetlone błyskawice i towarzyszący
im gtzmot, który nie przestawał dudnić w uszach...
A potem zapadła cisza.
Kapłan zniknął. Fergeoset uwolniło się od makabrycz-
nego przewoźnika.
Jeszcze przez chwilę nie mogli się poruszyć, ale potem
odwrócili się w prawo, w stronę, skąd uderzały pioruny.
Ujrzeli przecudną ukwieconą łąkę, która z wolna
nabierała kolorów, bo padły na nią pierwsze promienie
słońca. Na łące stał najpiękniejszy mężczyzna, jakiegokol-
wiek widzieli. Młody, o czarnych jak węgiel włosach,
układających się w miękkie pukle, ubrany w prostą
koszulę z szerokimi rękawami i złociste aksamitne spod-
nie. Uśmiechnął się do nich, a ten uśmiech na śniadej
twarzy w jednej chwili zawrócił Adele w głowie. Sander,
którego uważała za najbardziej pociągającego młodzień-
ca, jakiego spotkała w życiu, przybladł i zgasł w obliczu
takiego zjawiska.
On jednak w ogóle jej nie zauważał. Ku wielkiemu
rozżaleniu Adele interesowała go tylko ta beznadziejna
Benedikte.
- Widziałem, że miałaś kłopoty - uśmiechnął się do
dziewczyny z Ludzi Lodu.
Pamięć Benedikte wytrwale pracowała. To było dawno
temu! Tak strasznie dawno temu!
Była wtedy małą dziewczynką. Powróciły obrazy...
Dziedziniec Lipowej Alei... Ten moment, o którym przez
całe życie starała się zapomnieć. Ulvar, ten straszny Ulvar,
który nigdy dla nikogo nie był dobry... Tak mocno ją
trzymał. Do gardła przyłożył jej ostrze noża, mówił takie
wstrętne słowa. Słowa, które raniły bardziej niż nóż.
O tym, że nie warto jej trzymać, że jest najbrzydszą istotą
na ziemi. Słowa te na zawsze wbiły się jej w pamięć
i bezustannie sprawiały taki ból, tak straszny ból, znisz-
czyły w niej przekonanie o własnej wartości, niezbędne
każdemu człowiekowi w podróży przez życie.
Ulvar poniósł wtedy śmierć. Zginął z ręki bra-
ta-bliźniaka, który wylewał później gorzkie łzy. Brat,
który jako jedyny naprawdę kochał Ulvara.
- Marco! - wykrzyknęła niemal z czcią w głosie.
Pozostali troje, Sander, Sveg i Adele, patrzyli na nią
zdumieni. - Marco, czy to naprawdę ty? Sądziliśmy, że
nigdy już cię nie zobaczymy!
Podszedł do niej, uśmiechając się łagodnie, i mocno ją
przytulił. Prawie dziesięć lat upłynęło od chwili, gdy widzieli
się po raz ostatni, ale on w ogóle się nie zmienił. Był trochę
starszy, trochę bardziej dojrzały, to oczywiste, ale jak
cudownie było móc znowu go zobaczyć! Benedikte wtuliła
się w niego i zaczęła cicho płakać, zmęczona, zrezygnowana.
- Kochana Benedikte - powiedział czule. - Wiedzia-
łem, że wyrośniesz na silną, mądrą i ładną dziewczynę. Ale
to cię przerosło, dobrze cię rozumiem.
Najbardziej uradowało ją określenie "ładna". W tej
chwili najbardziej jej było tego potrzeba.
Sandera gnębiły wyrzuty sumienia. Wiedział, że to on
stał się przyczyną cierpienia Benedikte, choć to Adele
wypowiedziała mordercze słowa.
- Gdzie ty się podziewałeś, Marco? - spytała Benedik-
te, przypominając sobie wszystkie chwile, kiedy pomagał
jej zbierać kwiaty dla babci Belindy i gdy pocieszał ją,
kiedy inne dzieci jej dokuczały. - I skąd teraz przybywasz?
- Żyję swym własnym życiem - wyjaśnił łagodnie.
- A teraz po prostu przypadkiem tędy przechodziłem.
- No, w to ostatnie wcale nie wierzę.
- Masz rację. Należysz do dotkniętych, Benedikte,
i poproszono mnie, bym na ciebie uważał. To niebezpiecz-
ne miejsce.
Nie zapytała, kto prosił, by się nią zaopiekował.
W takie sprawy nie należało się mieszać.
- Wybrałem się więc tutaj - ciągnął lekkim tonem.
- I najwyraźniej przybyłem we właściwym momencie.
- Tak - nerwowo zaśmiała się przez łzy. - Dziękuję,
po stokroć dziękuję! On... chyba już więcej się nie pojawi?
- Nie, teraz odszedł na zawsze. On i jego łódź.
- Ale tutaj kryje się coś jeszcze.
- Nawet więcej niż ci się wydaje, Benedikte. Ściga cię
nasz zły przodek.
- Mnie? Dlaczego?
- Zaczyna się budzić. To jeszcze nic poważnego, ale
flety zdołały go wyrwać z głębokiego snu, co prawda
tylko odrobinę. Ale on pragnie wyeliminować wszystko,
co może zagrozić jego władzy. Ty stanowisz jedną
z gróźb, choć on się z tobą nie liczy.
- No a ty?
Marco uśmiechnął się.
- Do mnie nie dotrze. Pozostaję ukryty przed jego
wzrokiem. On wie, że pojawiło się coś, i ogromnie go to
niepokoi, ale nie może mnie zobaczyć.
Benedikte uznała to za bardzo pocieszające.
Marco przytrzymał ją na odległość wyciągniętych
ramion i popatrzył na nią poważnie.
- Celowo swoją wolą skierował cię tutaj, byś została
unicestwiona. Pragnął, abyś nigdy stąd nie wróciła.
Zadrżała, ale zaraz się rozjaśniła.
- Ale teraz ty tu jesteś.
Na twarzy odmalował mu się smutek.
- Nie wiem, czy mam dość sił.
- Przeciw Tengelowi Złemu?
- Nie, przeciw tej mocy, która tu się ukrywa. Nie
jestem jeszcze w pełni wykształcony. W pełni przygoto-
wany.
Uznała, że to zabrzmiało nieco dziwnie, ale nie chciała
się wydać ciekawska.
- A więc duch Tengela Złego nie datrze tutaj?
- Tego nie wtem. Możliwe, że tak będzie, jeśli
zorientuje się, że wyrwałaś się spod władzy tej mocy. Ale
jeśli dowie się, że ktoś ci pomógł...
- To będzie się trzymał z daleka - uśmiechnęła się.
Teraz, kiedy Marco znów był przy niej, czuła, jak powraca
odwaga. Ach, ile razy tęskniła za nim, jeszcze w domu,
w Lipowej Alei! Jak bardzo żałowała, że ich opuścił.
Teraz jednak znów wszystko będzie dobrze, wróci z nią
do domu i...
- Nie, Benedikte - powiedział cicho, jak gdyby czytał
w jej myślach. - Lipowa Aleja nie jest już moim domem.
Ale uściskaj ich wszystkich serdecznie, o ile oczywiście
uda nam się wyjść stąd cało. Tak często o nich myślę,
o Henningu, o Malin... O wszystkich. Nigdy was nie
zapomnę.
Benedikte w oczach zakręciły się łzy, ale nie zdążyli już
sobie nic więcej powiedzieć, bo Adele najwyraźniej zdołała
się otrząsnąć po przebytym szoku i wstała. Uświadomiła
sobie chyba, że jest nieprzyzwoicie rozczochrana, bo
biegnąc ku nim poprawiała włosy i otrzepywała suknię.
Działała odruchowo, zachowywała się tak od wielu lat.
Benedikte rozglądała się za Sanderem, ale on i Sveg już
dawno pobiegli na brzeg jeziora. Sander rzucił się do wody,
próbując uratować tych dwóch, którzy znaleźli się w łodzi
przewoźnika. Benedikte dostrzegła jednego na wpół pod
powierzchnią wody. Dalej wypatrywać nie miała czasu, bo
Adele starała się przykuć uwagę Marca. Uczepiła się mocno
jego ramienia, tak że musiał wypuścić Benedikte z objęć.
- Ratuj mnie! - jęknęła Adele. - Zabierz mnie stąd!
Nie chcę tu zostać ani minuty dłużej!
Marco odpowiedział spokojnie:
- Pozostało mi tu jeszcze coś do zrobienia. Może
najpierw pomożemy im tam nad wodą?
- Nie! - wrzasnęła jak opętana. - Chcę do domu!
Natychmiast, dłużej tu nie wytrzymam!
- Sama pani znajdzie drogę, panno Adełe. Przez las,
do zagrody, i dalej w dół do wioski.
- Sama? O, nie, nigdy!
Uczepiła się go tak mocno, że łagodnym ruchem dłoni
musiał przywołać ją do porządku. Uparła się jednak, by
trzymać go za rękę, i kiedy pospiesznie schodzili na brzeg
jeziora, mocno tuliła się do niego.
Jeden z "wtajemniczonych" leżał już na brzegu. Był to
Walter i jasne było, że nie żyje. Stał nad nim Sander -
ociekający wodą, zrezygnowany, ciężko oddychając. Mar-
co wskazał mu, gdzie ma szukać Mortena Hjortsberga,
i Sander znów skoczył do wody.
Czekali, Adele szczękała zębami i popłakiwała.
- Nie byłam dobra dla Mortena! Nie byłam dla niego
dobra, jeśli on umrze, to będzie moja wina. Na jego
oczach, nie kryjąc się, flirtowałam z Sanderem, nie
powinnam była tego robić!
Nikt nie próbował jej pocieszać. Sama musiała pora-
dzić sobie z wyrzutami sumienia. Ale gdyby okazało się,
że Morten nie żyje, na pewno nie byłaby to jej wina.
Sander zanurkował kilkakrotnie i wreszcie go wyciąg-
nął. Ułożono Mortena na brzegu i lensman Sveg podjął
próby przywrócenia go do życia. Wszyscy wiedzieli
jednak, że to daremny trud.
- Sądzę, że tak jest najlepiej - powiedział Marco.
- Żaden z nich nie byłby już nigdy normalnym człowie-
kiem.
- Cóż za okrutna bogini - szepnęła Benedikte. - Do-
koła rozsiewa śmierć. Jakby nigdy nie dość jej było ofiar
z ludzi.
Sander zacisnął szczęki. Benedikte wiedziała, o czym
pomyślał. Nerthus słynęła z orgii na cześć płodności, a nie
z żądzy krwi.
Czyniło ta sprawę jeszcze bardziej zagmatwaną.
Zanim przystąpili do kolejnego zadania, ułożyli dwóch
zmarłych obok Gerta w drewutni. Adele, która przyszła
już do siebie na tyłe, by dostrzec, jakie możliwości wiążą
się z osobą Marca - ach! przedstawić go w Christianii jako
swą najnowszą zdobycz! - zawołała przerażona, kiedy
zaczęli mówić o kościele:
- Chcecie zejść na dół, do krypty? O, nie, ja z wami nie
idę, kategorycznie odmawiam!
- Wcale nie mieliśmy zamiaru prosić cię o to - odparł
Marco. - Najlepiej będzie, jak zaczekacie przed wejściem.
Ale chcę, by poszła ze mną Benedikte, ona może wzmoc-
nić moją siłę.
- Ja także pójdę z wami - oświadczył Sander.
- Ja też - zawtórował mu lensman Sveg.
- I zostawicie mnie tu samą? - zawołała Adele.
- Wybijcie to sobie z głowy!
Marco oceniał ich wzrokiem.
- Sądzę, że ty możesz iść z nami, młody człowieku.
Masz na imię Sander? Ale pamiętaj, trzymaj się z tyłu!
- Dlaczego on, a nie ja? - burknął Sveg.
- Ponieważ Sander nieźle zna się na mitologii i róż-
nych religiach. Wy tylko narażalibyście się całkiem niepo-
trzebnie. Tu, w Fergeoset, mamy do czynienia z niezwykle
potężną mocą. Jeśli zejdziecie na dół, oczy wam się
zaświecą i zostaniecie jej sługami, tak jak ci trzej mężczy-
źni.
Ani Adele, ani Sveg nie uznali takiego obrotu sprawy za
szczególnie kuszący, a Sander zdenerwowany przełknął ślinę.
- Będę cię chronić - obiecał Marco. - Bardzo nam
pomożesz, jeśli nazwiesz tę moc. Wtedy będziemy mogli
stwierdzić, w jaki sposób działa.
- Czy ty potrafisz ją zwyciężyć? - spytał Sander.
- Nie umiem na to odpowiedzieć, dopóki nie dowiem
się, co to jest - odparł Marco. Ta odpowiedź nie uspokoiła
ich tak, jak na to liczyli.
- Ale wiesz, że ona znajduje się w kościele? - zapytał Sveg.
Marco powoli rozejrzał się dokoła.
- Wszystko na to wskazuje - stwierdził w końcu.
Nareszcie byli gotowi. Sveg i Adele postanowili czekać
w bezpiecznej odległości, ale w miejscu, skąd mieli dobry
widok na portal kościoła. Marco, Benedikte i Sander
popatrzyli na siebie, zaczerpnęli głęboko powietrza w płu-
ca i weszli do środka.
Słońce dawno już wstało i kościół z pozoru tchnął
spokojem, panowała cisza. Promienie słoneczne padały na
podłogę, ale nie docierały do ołtarza. Bluźniercza ława
ofiarna i dwa naczynia stały tam nadal, a na ścianie, gdzie
przedtem wisiała figura Chrystusa, dostrzegli jakiś sym-
bol, którego Sander nie potrafił zidentyfikować.
- To może wskazywać na jakiś pogański kult - powie-
dział, przyglądając się płaskiemu kamieniowi z wyrytym
na nim trójkątem. Umieszczono go zbyt wysoko, by mógł
rozpoznać znaki w środku, ale przypominały ptasie
dzioby. Kamień został umocowany do ściany za pomocą
kilku zakrzywionych gwoździ. Nie było to wykonane
szczególnie starannie, ale być może chodziło o to, by jak
najszybciej zawiesić kamień i później zdjąć.
- Chodźmy tam, gdzie zniknął kapłan - zaproponował
Sander; na razie jeszcze odwaga go nie opuszczała.
Benedikte postanowiła skoncentrawać się całkowicie na
czekającym ich zadaniu i chwllowo zapomnieć o swej
tragedii. Starała się nie patrzeć na Sandera.
Przeszli pod amboną i jeszcze dalej. Znaleźli nieduże
drzwi prowadzące prawdopodobnie do zakrystii. Wsunęli
się do środka; Marco, tak jak powiedział, jako pierwszy.
Zakrystia okazała się mała i całkiem pusta. Zaintereso-
wały ich kolejne drzwi.
Sander popatrzył na swych towarzyszy i zdumiał go
wyraz ich twarzy. Nigdy jeszcze nie widział Benedikte tak
spiętej, a piękna twarz Marca była nieprzenikniona.
I Sander jednak wyczuwał, że kiedy tak stali ze wzrokiem
utkwionym w drzwi, z całych sił starali się skoncentrować.
- Mimo wszystko uważam, że powinieneś poczekać
na zewnątrz, Sanderze - rzekł w końcu Marco. W głosie
jego znać było napięcie.
- Nie, chcę iść z wami - zaprotestował Sander. - Jestem
równie ciekaw, wiele wiem o bogach, mogę więc się wam
przydać, a poza tym nie chciałbym zostawiać Benedikte na
pastwę losu. Chcę jej pokazać, ile dla mnie znaczy.
Unikała patrzenia na niego, nie mogła zresztą odwrócić
głowy, by nie przerywać koncentracji. Marco nie był do
końca przekonany, ale wreszcie się ugiął. Poprosił tylko,
by Sander chronił oczy. Gdyby zauważył jakąkolwiek
formę oddziaływania, miał odwrócić wzrok, i to natych-
miast! To samo dotyczyło Benedikte.
- I bądźcie gotowi da ucieczki! Żadnych przesadnie
bohaterskich czynów. Zrozumieliście?
Pokiwali głowami.
Marco otworzył drzwi.
Przywitał ich osobliwy poblask. Właściwie za drzwia-
mi było całkiem ciemno, ale mrok żył, kryło się w nim
jakby pulsujące, bardzo słabe światło, którego nie umieli
opisać. Było jakby... namacalne? Kiedy oczy przywykły
do niezwykłego mroku, zobaczyli schody czy może raczej
drabinę prowadzącą w dół.
Marco gestem dał im znak, by pozwolili mu iść jako
pierwszemu, ale kiedy znalazł się mnaej więcej w połowie
drogi, Benedikte bez zaproszenia zaczęła schodzić za nim,
a zaraz za nią, krok w krok, Sander.
- Wyczuwasz coś? - spytał szeptem. - Coś... złego?
- Sprzeciw - odszepnęła. - To mnie przeraża.
- Żadnego uczucia zagrożenia?
- Ogromne!
A mimo to idziesz, pomyślał. On sam nic nie odczuwał
oprócz swego własnego strachu. Ale głośno o nim nie
wspomniał.
- Nie czujesz żadnego zapachu? - spytał, kiedy stanęli
w niskiej krypcie. Światło było tu mocniejsze, opalizujące
i rytmicznie pulsujące.
- Czuję - odparła. - Ale nie ten wstrętny odór
przewoźnika. Inny, bardziej...
Nie mogła mu tego wyjaśnie, zbyt się już od siebie
oddalili. Ale czuła odurzający, duszący zapach erotyzmu,
inaczej nie potrafiła tego określić nawet w myślach.
Marco stał przed nimi, odwrócony plecami. Trzymał
rękę uniesioną do góry na znak, by nie szli dalej. Oni zresztą
wcale nie mieli takiego zamiaru. Czuli się jak tchórze, ale
pozostawili mu przyjęcie najsilniejszego ciosu.
Marco niemal od zawsze miał władzę nad światłem,
jeszcze od czasu, gdy ledwie potrafił ustać na nogach. Nie
na darmo był synem Lucyfera. Uczynił nieznaczny gest
dłonią i całą kryptę na moment rozświetliła łuna.
Krótki przebłysk światła wystarczył, hy w jednym
kącie dostrzegłi jakiś przedmiot. Z kształtu przypominał
posąg, ale przykrywała go ciemna zasłona. Sander postąpił
o krok w tył, poczuł bowiem niezwykłą siłę emanującą od
przedmiotu, paraliżująco potężną moc.
- Zamknijcie oczy! Sam wam powiem, kiedy będziecie
mogli je otworzyć! - polecił Marco.
Usłuchali. Doszedł ich odgłos jego kroków po ubitej
ziemi, kiedy podchodził w róg krypty.
Choć zaciskali powieki najmocniej jak się dało, do-
strzegli olśniewająco jasny błysk światła, niby błyskawicę,
którą przywołał Marco. Musieli go podtrzymać, bo
zatoczył się w tył, ale zaraz znów mocno stanął na nogi,
a płomienie światła z sykiem iskrzyły wokół nich. Poczuli
się śmiertelnie zmęczeni, jakby zahipnotyzowani, po-
zbawieni jakiejkolwiek władzy. Obca moc usiłowała
wedrzeć się w ich wolę, w duszę i rozum. Benedikte
głośno krzyczała, zasłaniając dłońmi uszy i z całych sił
zaciskając powieki, by nie dopuścić tego do siebie, ale
potem przypomniała sobie o swoim zadaniu i teraz
pamiętała już zaklęcie. Samo popłynęło jej przez usta,
usłyszała, że Marco chwali ją i dziękuje, mimo że zdawał
się całkiem pochłonięty swym zajęciem. Poznała to po
jaskrawych wybuchach światła, które raz za razem rozjaś-
niały pomieszczenie.
Zorientowała się, że Sander leży na podłodze. Ale żył
jeszcze, z całych sił broniąc się przed straszliwą mocą,
która pragnęła przejąć jego duszę we władanie.
Rozległ się głos Marca. Benedikte odjęła dłonie od
uszu, by lepiej słyszeć:
- Ach, tak! - wołał triumfalnie. - Mam cię! A więc to
twoje dzieło!
Błyski światła sypiące iskrami ustały.
- Benedikte, nie ustawaj, zaklętie!
Robiła co mogła. Głośno i wyraźnie wypowiadała
dziwne obce wyrazy. Z ust Marca padło jeszcze kilka
słów, całkiem niezrozumiałych oprócz dwóch, które
powtarzały się w równych odstępach: Tengel Zły.
Wreszeie Marco odetchnął.
- Możesz już przerwać, Benedikte - odezwał się
spokojnie.
Ona już o tym wiedziała. Piwnica była wolna od
wszelkiego zła, wszystkich ohydnych zapachów i napawa-
jących przerażeniem wrażeń.
Sander podniósł się na kolana i zaraz stanął na nogi.
Powolutku otwierał oczy. Zaciskał je przedtem tak
mocno, że teraz nawet ten drobny ruch sprawił mu ból.
W krypcie było ciemno, ale wystarczył ledwie widocz-
ny gest Marca, by powoli robilo się coraz jaśniej.
Zapłonęło łagodne, przytłumione światło.
Sander wpatrywał się w wizerunek bóstwa, widoczny
w rogu. Było teraz martwe, lecz rozumieli, że kamienne
oczy tętniły kiedyś życiem. Marco je pokonał.
W głosie Sandera zabrzmiało niedowierzanie:
- To wcale nie jest Nerthus! - orzekł. - Ale, na miłość
boską, co to takiego jest?
ROZDZIAŁ XIV
Wpatrywali się w prastary, odpychający posąg z kamienia.
Był dość niezdarnie wyrzeźbiony i naruszony zębem
czasu - kiedyś ozdobiano go farbami, teraz już wyblak-
łymi - ale nadal mogli dostrzec resztki kolorów pod
warstwą zakrzepłej krwi, którą oblewano rzeźbę. Oczy
jednak było widać wyraźnie, sporządzono je z czerwonych
szlachetnych kamieni. Te oczy, kiedy lśniło w nich życie,
musiały być doprawdy straszne. Teraz nie były już groźne,
ale nieprzyjemnie było na nie patrzeć, spoglądały przenik-
liwie i złowrogo. Na słabo zaznaczonej szyi figury wisiały
drogocenne naszyjniki.
Kamiennemu posągowi brakowało prawej dłoni, nato-
miast na inne sposoby był szczodrze wyposażony.
- Hermafrodyta? - z niedowierzaniem powiedział
Sander. - Takie zjawisko można spotkać tylko u afrykań-
skich wizerunków bogów. Ale w tym posągu nie ma nic
afrykańskiego?
Benedikte doskonale wiedziała, o co mu chodzi.
Statua, dobrze ponad metr wysoka, miała zarówno
kobiece piersi, i to słusznych rozmiarów, jak i ogromnej
wielkości męski członek. Wyglądało to doprawdy grotes-
kowo.
- Na co to komu? - wyrwało jej się naiwnie.
- U plemion afrykańskich po to, by nadać wizerun-
kowi bóstwa podwójną moc. Ale to tutaj... - Wydawało
się, że nagle jakby rozjaśniło mu się w głowie. - Chyba
że...
Czekali. Bogowie to była jego dziedzina.
- Widać tu wyraźnie symbole Nerthus - powiedział
wreszcie. - Kobiece atrybuty. Płodność. Poza tym wszyst-
ko to, do czego doszliśmy do tej pory, kapłan, brakteaty
i cała reszta. Ale ta brakująca prawa dłoń... To bezpośred-
nio wskazuje na bardzo starego skandynawskiego boga
Tyra. Jest starszy niż wikińskie wierzenia w Asów,
poświęcił swą prawą dłoń, był bogiem wojny, któremu
składano ofiary, także wodzie, dokładnie tak jak w przy-
padku Nenhus. Nie, nie mogę tego pojąć!
Nareszeie głos zabrał Marco:
- Twoja wypowiedź była bardzo pouczająca, Sanderze.
Teraz mogę to wszystko poskładać w całość, mogę też
wywołać jakieś wizje, wiem przynajmniej, gdzie ich szukać
i jak do siebie dopasować. Chodźcie, wyjdźmy z tej piwnicy!
- A posąg bóstwa?
Marco zastanowił się.
- Na razie go tu zostawimy. Nadal jest tak skalany
tym, do czego go używano, że nie zabierzemy go ze sobą.
Naturalnie zgłosimy, gdzie trzeba, o znalezisku, niech
muzea zrobią to, co uważają za nalsłuszniejsze.
Sander pokiwał głową i poszli na górę.
Lensman Sveg i Adele niemal już stracili nadzieję, że
kiedykolwiek znów ich zobaczą. Opowiadali, że kośeiół
raz po raz jarzył się iście piekielnym blaskiem, sądzili, że
nadszedł koniec świata, padli więc na kolana i modlili się
o życie swych przyjaciół.
Kiedy upewnili się, żc w kościele nie zagraża im już
żadne niebezpieczeństwo, z latarnią w dłoniach odważyli
się zejść do krypty i na własne oczy zobaczyli owo źródło
wszelkiego zła, które nawiedziło Fergeoset. Sprawo-
zdanie o tym, co dokładnie zaszło, odłożyli na później.
Wszyscy razem usiedli w słońcu na łące daleko od
kościoła, gaju ofiarnego i nawiedzonego domu. Wsłuchali
się w piękny, dźwięczny głoś Marca, głos, którego
rozkoszą było słuchać.
- Sander dopomógł mi swoją wiedzą - zaczął łagod-
nie. - A Benedikte zaklinaniem, które opanowała napraw-
dę świetnie.
Obydwoje byli ogromnie dumni z pochwały. Adele
nadąsała się i starała się zwrócić uwagę na siebie, wyciąga-
jąc się na trawie w jak najbardziej zmysłowej pozycji.
Marco jednak zdawał się nie zauważać jej manewru.
- Spróbuję przekazać wam teraz to, co wiem, a jeśli
któreś z was ma coś do dodania, to proszę, śmiało mi
przerywajcie.
Uroczyście pokiwali głowami. Lensman zasiadł w ty-
powo męskiej pozycji: stopy razem, kolana podciągnięte,
otoczone ramionami. Brakowało mu tylko źdźbła trawy
w zębach. Słuchając uważnie, wpatrywał się w jezioro
Nette.
Marco także spoglądał w stronę jeziora, ale oczy
utkwione miał w dal, w odległy czas i przestrzeń, gdzie ich
wzrok nie sięgał.
- Rozpoczęło się to już dawno, dawno temu - rzekł.
- Miałeś rację, Sanderze, tu, na zimnej Północy, znalazła
się niewielka grupa Teutonów. Przynieśii ze sobą swą
religię, między innymi kult Nenhus, bogini płodności.
Niewielki odłam tego ludu wymarł, reszta wtopiła się
w tutejszą ludność. Musicie pamiętać, że kiedyś było to
bardzo ważne miejsce dla wędrowców, prowadziła tędy
droga łącząca północ z potudniem, miejsce przeprawy
promowej.
Doszło do zderzenia różnych religii. Tutejsi ludzie
mieli własnych bogów, że wspomnimy tylko o najpotęż-
niejszym z nich, Tyrze, bogu wojny, zdaniem wielu
badaczy poprzedniku samego Odyna. Tyrowi składano
ofiary ze zwierząt i z ludzi, i to w najprzeróżniejszy
sposób. Jednym z nich była ofiara składana wodzie. Tu
właśnie był punkt styczny z wiarą w Nerthus, boginią
wody, i, jak już wiemy, boginią płodności.
Teutoni wyginęli, ale ich religia żyła nadal. Tutejsi
mieszkańcy zapragnęli uczynić coś naprawdę wielkiego,
odpowiednio uczcić swoich bogów. Polecili zdolnemu
artyście sporządzić wizerunek bogów, w którynz Tyr
i Nerthus połączeni zostali w jednej osobie. Zachowali
instytucję kapłana, który nadzorował składanie ofiar,
i niewolników zajmujących się oczyszczaniem bogini
Nerthus i jej wozu. Tais, wozu nie znaleźliśmy, zniszczył
go bowiem czas. By połączyć obie religie i zadowolić
jednocześnie oba bóstwa, ofiary uśmiercana najpierw na
sposób Tyra, po prostu składano ofiarę z krwi. Później
ciała rzucano do wody, tak jak to czynili Teutoni ze
sługami Nerthus.
Takie przemieszanie rytuałów uczyniło posąg bóstw
niezwykle potężnym. Potężniejszym, niż leżało to uprzed-
nio w zamiarze ludzi. Z początku nie było to aż tak
niebezpieczne, niezwykłe było tylko to, że ich ostatni
kapłan posiadł szczególną moc. Kiedy pojawili się wikin-
gowie ze swą wiarą w Asów i kapłan został zgładzony
przez, nazwijmy to, misjonarzy, choć może to brzmi jak
bluźnierstwo.... W każdym razie gdy zjawili się wikin-
gowie i zabili kapłana w dość okrutny sposób, tak
strasznie kalecząc mu twarz, kapłan odrodził się jako
przewoźnik. On to woził posąg Nerthus-Tyca po okolicz-
nych wioskach.
- A sam posąg? - spytała Benedikte. - Co się z nim
stało?
- Leżał w krypcie pod chramem wybudowanym
w czasach wikingów w miejscu, gdzie obecnie stoi
kościół. Wrzucono tam również brakteaty, nóż ofiarny
i Volse w żelaznej skrzyni, tak szczelnej, że powietrze nie
miało dostępu i dzięki temu Volse świetnie się zachował.
Kapłan straszył wówczas na swej łodzi, ale nikt się nim nie
przejmował, bo był przecież drugi, prawdziwy prom.
Zdarzało się, że zaginął jakiś obcy przybysz, to prawda, ale
poza tym panował tu względny spokój. Napłynęło chrześ-
cijaństwo, chram został zrównany z ziemią, a na jego
miejscu postawiono kościół.
A później przybył tu Tengel Zły. Wsiadł do łodzi
widziadła i rozpoczęła się walka między dwiema złymi
mocami. Przewoźnik nie zdołał utopić Tengela Złego, za
to nasz straszliwy przodek zainteresował się upiorem.
Podejrzewam, że ci dwaj potrafili komunikować się ze
sobą. Wcale by mnie to nie dziwiło. Tengel pragnął
dowiedzieć się czegoś więcej o ukrytej mocy, której
obecność wyczuwał w Fergeoset.
Marco umilkł, jakby starał się pochwycić więcej
wrażeń, uchwycić więcej informacji. W chwilę później
podjął swój wywód:
- Tak, bo już wtedy ta moc była niezwykle potężna
i zła. A przewoźnik być może z dumą pokazał mu posąg,
ukryty i zapomniany w krypcie pod kościołem. Żadnego
wejścia tam wówczas nie było, zamucowano je na długo
przedtem. Ale Tengel wyłamał je. On...
Marco na moment zamilkł, znów potządkując obrazy.
- Zaraz się zorientował, że tu tkwi samo źródło.
A figura bóstwa posiadała złą moc, była przecież prze-
siąknięta krwią ofiar zarówno dzięki rytuałom odpra-
wianym przez kapłanów, jak modłom i zaklęciom wo-
jowników, które z żarliwą wiarą kierowano ku niej
kiedyś w zamierzchłych czasach. Tak, przedmiot może
wchłaniać wolę ludzi, jeśli tylko pragnienia są dość
gorące.
Mocno zacisnął usta. Widać było, że koncentracja go
męczy, a poza tym wydarzenia, o których się dowiadywał,
były straszne.
- Przewoźnik... - zaczął z wahaniem - albo kapłan, to
wszak ta sama osoba... wypowiedział życzenie, by jego
umiłowane dwupłciowe bóstwo odzyskało dawny szacu-
nek i poważanie. A Tengel odparł, że to nic trudnego. Ale
Tengel Zły nigdy nie był niczyim przyjacielem, a więc
pomoc, jakiej udzielił uszczęśliwionemu tym kapłanowi,
miała swe źródło jedynie w jego przebiegłości. Tengel był
dostatecznie potężny, by kiedy tylko kapłan wyciągnął
ręce ku wizerunkowi bóstwa, oczy posągu zaczynały
świecić, przepojone straszllwą, złą mocą...
Marco mówił już pewniej:
- A później, kiedy kapłan sądził już, że posiada
zwierzchność nad całym Fergeoset i że ludzie znów zaczęli
czcić ukochane bóstwo... Wtedy Tengel zaniósł się
diabelskim śmiechem. Stał tu, na brzegu, podczas gdy
kapłan płynął swą łodzią. Tengel wcześniej pomógł mu
załadować statuę na łódź, bo kapłan sądził, że jego
Nerthus wyruszy teraz znów na objazd swoich wiosek.
Tengel jednak zamyślał co innego. Wiedział, że posąg sam
w sobie stanowi moc, która w przyszłości może mu
zagrażać, a teraz na dodatek sam uczynił ją śmiertelnie
niebezpieczną, prawie żywą. A wiecie, dlaczego?
Nie, tego nie potrafili odgadnąć.
- Nie zrobił tego tylko i wyłącznie po to, by zademon-
strować przed kapłanem swoją potęgę, a później uderzyć
weń z jeszcze większą siłą. O, nie, Tengel miał inne plany.
Uczynił bóstwo swoim niewolnikiem, swym poddanym
na wypadek, gdyby w przyszłości potrzebny był sojusz-
nik. Widzę teraz, Benedikte, że przyjdzie nam, Ludziom
Lodu, zażegnać i inne niebezpieczeństwo, kiedy pewnego
dnia Tengel Zły się obudzi. On bowiem zgromadził własne
oddziały, choć może to określenie zbyt na wyrost, bo sądzę,
że nie ma tak wielu popleczników. Ale na pewno są.
Musimy przekazać tę wiedzę tym, którzy przyjdą po nas,
Benedikte! Ostrzec ich przed mackami Tengela Złego.
Benedikte kiwnęła głową.
- Sądzisz, że należą do nich także źli dotknięci
z naszego rodu?
Z szarozielonych oczu Marca biła powaga.
- Wielu z nas od wieków zastanawiało się, co się z nimi
stało, gdzie się podziewają. Bo wiesz przecież, że nasi
dobrzy przodkowie stoją za nami i wspierają nas. Ale
o złych nic nie wiadomo.
- Oni mogą stanowić zagrożenie, prawda?
- Tak, Benedikte, niestety tak jest. Oni mogą stać za
Tengelem Złym.
- Raczej przed nim - skrzywiła się z ironią. - On na
pewno nie poświęci siebie dla nich.
- Bez wątpienia - uśmiechnął się Marco.
Towarzysze nie bardzo rozumieli, o czym rozmawiają
Ludzie Lodu, ale mężczyźni przynajmniej słuchali w sku-
pieniu. Adele natomiast wzdychała, wyraźnie zniecierp-
liwiona. Marco mówił dalej.
- Teraz więc, kiedy odebraliśmy moc posągowi i unice-
stwiliśmy plany Tengela, na pewno wpadł we wściekłość.
Ale wróćmy jeszcze do tego dnia przed sześciuset laty, tu na
brzegu! Tengel Zły podniósłszy ręce wypowiadał zaklęcie,
o którym słyszeliśmy już wcześniej: przewoźnik i jego łódź
zniknęli w głębinie, a wraz z nimi złowroga statua bóstwa.
- Ale przecież on tak wcale nie powiedział - zaprotes-
tował Sander. - Rozkazał bóstwu skryć się w głębokich
piwnicach.
- Tak zapamiętali to ludzie - przyjaźnie uśmiechnął się
Marco. - Ale pamięć ludzka bywa zawodna. Mówił
o głębinie. I przewoźnik, i łódź wraz z ładunkiem zapadli
się pod wodę. Jedynie Tengel wiedział, gdzie znajduje się
bóstwo.
Benedikte siedziała zasłuchana, milcząc. Sander przy-
siadł tuż przy niej, a ona nadal nie mogła spojrzeć w jego
stronę.
- Ale Tengel przeliczył się co do przewoźnika - ciąg-
nął Marco. - Zaklęcie nie podziałało na niego do końca.
Pojawił się znów, wstąpił w ciało okrutnego męża i dalej
straszył w Fergeoset. Lecz jego prom zniknął, a wraz
z nim uwielbiane bóstwo. Wałęsał się po brzegu nie tylko
w poszukiwaniu łodzi, lecz przede wszystkim posągu
Nerthus-Tyra, który spoczywał na dnie jeziora.
Dwadzieścia pięć lat temu wydarzyło się coś nowego.
Młoda para wybrała się rankiem wyciągać sieci. Sieć
jednak opadła zbyt głęboko i mocno o coś zaczepiła.
Młody człowiek zanurkował i zdołał wyciągnąć posąg.
Tym samym los obojga był już przesądzony. Dzięki temu,
że figura została uwolniona od zaklęcia, powrócił także
przewoźnik-kapłan. Natychmiast zatroszczył się o ofiarę
dla bóstwa, a jednocześnie chciał pozbyć się dwojga
kłopotliwych ludzi. Młody mężczyzna od razu znalazł się
pod przemożnym wpływem kapłana i zaniósł posąg tam,
gdzie nakazał mu kapłan, na jego dawne miejsce w pod-
ziemiach kościoła. Kobieta została złożona w ofierze,
a później kapłan zabrał "sługę" na przejażdżkę po
jeziorze. Była to, rzecz jasna, jego ostatnia wycieczka.
Zwłoki młodego mężczyzny wypłynęły na powierzchnię
kilka dni później.
Marco zamilkł.
Nad jeziorem zawisła ołowianoszara chmura. Mogła
przynieść i deszcz, i burzę, ale na pięcioro siedzących na
trawie jeszcze świeciło słońce.
Sander postanowił uzupełnić opowieść Marca:
- Upiór w łodzi powrócił do Fergeoset. Ludzie wynieśli
się z wioski, bo życie tutaj stało się zbyt straszne. Słyszeliśmy
o kilku wypadkach, które miały miejsce w ciągu następnych
lat, ale nie wiem, na ile można w to wierzyć, bo to Niemcy
i Morten przekazali nam te informacje. A potem właśnie
dzięki nim cała sprawa przybrała na sile.
- Tak - zamyślił się Marco. - Pięciu Niemców. Trzej
z nich zostali złożeni w ofierze, po kolei...
- Jednego nigdy nie odnaleziono - wtrącił lensman
Sveg.
- To prawda. - Marco błądził wzrokiem gdzieś
w przestrzeni. - On... on... popłynął z prądem. Dotarł
daleko, daleko stąd, prawie do morza. Nigdy nie zostanie
odnaleziony.
Zadrżeli. Marco najwidoczniej posiadł również zdol-
ność patrzenia w przyszłość.
- A później, wiosną tego roku, przybył tu zwierzchnik
Mortena - powiedział Sveg. - Jakiś profesor, czy co tam.
Ten docent Klammer, prawda?
- Tak - odparła Adele. Uważali, że bardzo spokojnie
przyjęła śmierć narzeczonego, no, ale przecież już z nim
zerwała. Adele była naprawdę zimną kobietą.
- Klammer także został złożony w ofierze. A potem
pojawił się tu Morten Hjonsberg i przyłączył się do
Niemców - mówił Marco. - Nie wiem, na ile ci trzej,
Morten, Gert i Walter, domyślali się prawdy, ale bogini
i kapłan nie znali litości. Prędzej czy później wszyscy mieli
zostać ofiarami Nerthus-Tyra.
Przez chwilę dyskutowali, czy ci trzej wiedzieli o wszy-
stkim, czy też nie. Byli po prostu naiwni, czy też przyjęli
swoje przeznaczenie ze spokojem? Pragnienie śmierci dla
uczczenia bóstwa?
Nigdy się tego nie dowiedzą.
- Później zdarzyło się coś zadziwiającego - podjął
Marco. - Tengel Zły sposobi się do powrotu, pragnie być
jedynym władcą na ziemi. Wszycy, którzy mogą mu
sprawić kłopoty, muszą zniknąć. Jego najbardziej niebez-
piecznymi wrogami, właściwie jedynymi, którzy napraw-
dę mogą mu zagrozić, są jego dotknięci przekleństwem
potomkowie, którzy odwrócili się od niego. O mnie
Tengel nie wie, bo przebywam w ukryciu, ale w rodzie jest
teraz jeden dotknięty. To Benedikte i ją właśnie pragnie
unieszkodliwić. Posyła ją więc do jednego ze swych
narzędzi, Nerthus-Tyra, przekonany, że zły kapłan się
z nią rozprawi.
Marco uśmiechnął się do dziewczyny.
- Okazało się jednak, że Benedikte potrafi więcej, niż
Tengel Zły się spodziewał. Nie muszę wam chyba
opowiadać, w jaki sposób zostaliście tu sprowadzeni, bo
sami to wiecie. Całą sprawę uknuły intrygi Tengela,
łącznie z dziewczynką, która znalazła brakteat, odkryciem
zwłok przez lensmana, który postanowił zawezwać San-
dera Brinka, a ten z kolei posłał po Benedikte. A kiedy tu
przybyliście, co zrobiła Benedikte na dobry początek?
Dokładnie to samo, co przed wiekami uczynił Tengel Zły:
zaklęciem zmusiła przewoźnika, by zapadł się w głębinę.
Tengel musiał wpaść we wściekłość!
Marco uśmiechnął się na tę myśl.
- Ale kapłan znów się pojawił, tym razem w postaci
Livora. A tak przy okazji, Livor wcale nie umarł, jest we
wsi i wcale nie wie, że ktoś pożyczył sobie jego skórę, bo
leży teraz nieprzytomny po tym, jak upadł i okaleczył
twarz. Ale teraz z tego wyjdzie. Kapłan nienawidził
Benedikte i śmiertelnie się jej bał. To jego oczy ujrzała
pierwszej nocy w tym wielkim domu. To "Livor" stał nad
nią i przyglądał się, zastanawiając się, co może z nią zrobić.
Wstrętny odór także pochodził od upiora. Co się stało
potem, sami wiecie, ale...
W przyciszonym głosie Marca dał się wyczuć niezwyk-
le silny autorytet, co nawet Benedikte wyrwało z biernego
słuchania.
- Benedikte, teraz twoja kolej na opowieść o tym, jak
udało ci si odkryć "Livora".
- Hm - chrząknęła zmieszana. Nie wiedziała, od czego
zacząć. - Wczoraj wieczorem, zanim weszliśmy do kościo-
ła, przez pewien czas byliśmy w tym domu, i wtedy dom
był wolny od zapachu i od wszelkiego zła. Zniknęła też
gdzieś owa pustka, która, jak zrozumiałam, stanowiła
ochronę przed wejrzeniem w czyjąś duszę. Nie jestem, co
prawda, przekonana, czy upiór ma duszę, ale może coś na
jej kształt. Wtedy mogłam wyczuć atmosferę domu, całą
jego historię. A gdy wróciliśmy, dom się zamknął, nie
przepuszczał żadnych wrażeń. Natomiast znów pojawił
śię odór... Poczułam, że coś jest nie w porządku, że zło
znajduje się w domu razem z nami, że ktoś nas obserwuje.
Nie widziałam tych twardych jak metal nienawistnych
oczu, ale wyczułam ich obecność. No i ten smród.
Sveg pokiwał głową.
- Wtedy, ostatnim razem, był z nami Livor.
- Tak - potwierdziła Benedikte. - Nie chcę oskarżać
Livora o to, że cuchnie, to były własne perfumy pogań-
skiego kapłana, aromat starego, przegniłego zmywaka.
Teraz, kiedy czuła się bezpiecznie, bo był z nimi Marco,
mogła sobie żartować. Zapadła krótka chwila ciszy,
podczas której Benedikte zastanawiała się, jak wytłuma-
czyć im, w jaki sposób wpadła na rozwiązanie potwornej
zagadki.
- Potem wstałam i wyjrzałam przez okno. Na dworze
nadal było tak ciemno, że cała izba odbijała się w szybie.
I wtedy właśnie to zobaczyłam: w odbiciu nie było Livora.
Krzesło, na którym siedział, było puste.
- Uf! - westchnął Sander. - A my z nim rozmawialiś-
my jak gdyby nigdy nic.
- Owszem, ale zapomniał o tym, by pilnować swojego
odbicia.
- Nie pleć głupstw! - wybuchnęła Adele. - Przecież
on mnie dotykał!
- Potrafił doskonale stwarzać iluzję - powiedział
Marco. - Ale naprawdę był upiorem.
Adele pozieleniała na twarzy. Przypomniała sobie
straszliwego, ryczącego z wściekłości stwora, który biegł
za nimi drogą od brzegu jeziora.
Marco wstał, dając tym samym znak do zakończenia
rozmowy. Był już zresztą najwyższy czas ku temu. Słońce
skryło się za groźną ciemną chmurą i wszystko w jednej
chwili stało się mroczne i ponure.
- Odejdźmy już stąd nareszcie - burknął Sveg.
W istocie było tak, jak Marco podejrzewał:
Tengel Zły wpadł w gniew. Wściekał się tak, że
wyczuwał to całym swym uśpionym ciałem. Przez chwilę
zastanawiał się, czy nie skierować swego ducha bezpo-
średnio do Fergeoset, by definitywnie skończyć z tą
Benedikte, która okazała się o wiele silniejsza niż przypu-
szczał. Przecież była dopiero niepewną młodą panną, ale
już posiadała zbyt wiele wstrętnych, dobrych sił.
Odrzucił jednak tę myśl. Czuł się ogromnie zmęczony
po tak długotrwałej koncentracji, a poza tym w pobliżu
dziewczyny krążyło coś, co go naprawdę przerażało.
Gdyby tylko mógł tego dopaść, zorientować się, co to
jest! Jego wola mogłaby wtedy rozprawić się z owym
nieznanym, ale to coś starannie się przed nim ukrywało.
Napawało go to wielkim strachem. Nie może pozwolić
sobie, by coś jeszcze nie ułożyło się po jego myśli! Utracił
możnego sojusznika, bóstwo Nerthus-Tyra, a Benedikte
w pojedynkę na pewno nie zdołałaby sobie z tym
poradzić, nie mogłaby się oprzeć jemu, Tengelowi Złemu.
Nie mógł stracić nikogo więcej. Musi poczekać, co
przyniesie czas. Prędzej czy później zdoła ją zgnębić.
Tengel Zły znów pogrążył się w sen, by zbierać nowe
siły. Jego rozczarowanie i złość nie miały sobie równych.
Jeszcze tego samego dnia wszyscy wrócili do wioski.
Tutejszy lensman z niedowierzaniem kręcił głową, słu-
chając sprawozdania swego kolegi. Sam jednak kiedyś,
jeszcze jako dziecko, widział przewoźnika i jego łódź,
i w końcu musiał im uwierzyć. Obiecał załatwić wszystko,
co niezbędne, jeżeli Sveg zostanie na kilka dni i dopomoże
mu.
Sander został także i dlatego, że nie miał ochoty wracać
razem z Adele, a Benedikte wciąż nie chciała z nim
rozmawiać.
Jakby sobie na przekór nawet ją rozumiał. Śmiertelnie
zranił tę nieśmiałą, wrażliwą dziewczynę. Nie wiedział,
czy kiedykolwiek zdoła ona odzyskać zaufanie do męż-
czyzn. Wszystkie jego tłumaczenia spływały po niej jak
woda. Nie była wcale urażona, tylko bezdennie za-
smucona. Prawie się nie odzywała, jakby nagle odebrano
jej mowę. Wyjaśniał, że ta głupia noc, kiedy znalazł się
w łóżku Adele, była jedną z pierwszych nocy w ich
podróży, że był wtedy pijany i że bardzo, bardzo tego
potem żałował. "Tej nacy ze mną także byłeś pijany"
- odparła Benedikte zdrętwiałymi wargami, odwracając
twarz. "Nie aż tak pijany, Benedikte - starał się ją
przekonać. - Między tobą a mną to zupełnie co innego":
Popatrzyła wtedy na niego swymi przenikliwymi oczami
i powiedziała: "Sądziłam, że ma to dla ciebie naprawdę
jakieś znaczenie." "Ależ oczywiście" - pospieszył z zape-
wnieniem. "A potem, Sanderze? Gdybyś rzeczywiście
został ze mną, jak cały czas obiecujesz, co by się stało,
gdybyś nagle spotkał jakąś bardzo piękną albo pociągającą
dziewczynę, albo piękną i pociągającą zarazem, to co by
się wtedy stało?"
Odeszła od niego, zanim zdążył cokolwiek odpowie-
dzieć. Zastanowił się jednak nad jej pytaniem i w końcu
przyznał, że miała rację. Był bardzo przywiązany do
Benedikte, fascynowała go, wiele mieli wspólnego i w tej
chwili naprawdę ją kochał...
Gdy jednak spojrzał na siebie krytycznie, miał świado-
mość, że nigdy nie zdoła się oprzeć pięknej, interesującej
kobiecie. Taką miał naturę, a pogłębiał to jeszcze fakt, że
od zawsze był zepsuty uwielbieniem dziewcząt.
Nie mówił już więcej o przyszłości z Benedikte.
Rozstali się jak przyjaciele, na pożegnanie obdarzył ją
uściskiem, w który wlał jak najwięcej ciepła i żalu
z powodu rozstania. Chciał jej także pokazać, jak bardzo
jest zraniony, lecz też i wyrozumiały. I trochę... co straciła
odrzucając go.
Była to pierwsza klęska Sandera Brinka w stosunkach
z dziewczętami.
Serce Benedikte umarło. Nie miała nawet dość sił, by
analizować uczucia, jakie żywi dla Sandera.
Jej pożegnanie z Markiem było znacznie trudniejsze.
Prosiła, by wspólnie wrócili do domu, a kiedy odmówił,
miała wrażenie, że całe jej poczucie bezpieczeństwa legło
w gruzach.
- Nie mogę - rzekł ze smutkiem. - Nie wolno mi. Ale,
Benedikte, najmilsza krewniaczko... Nie rozpaczaj z po-
wodu Sandera Brinka! Słusznie postępujesz, pozwalając
mu odejść, bo jeśli chodzi o dojrzałość, jeszcze daleko mu
do tego. On jest jak dziecko. Ty jesteś dużo, dużo bardziej
odpowiedzialna niż on. To ty jesteś silna, Benedikte!
- Nie, Marco - odparła zasmucona. - Akurat w tej
chwili czuję, że jestem bardzo słaba. Nie mogę o nim
zapomnieć, choć bardzo mi tego potrzeba.
- Wiem o tym, to przecież naturalne. - Marco po-
gładlził ją po policzku ciepłą, niemal elektrycznie nałado-
waną dłonią. - Ale poradzisz sobie, zawsze o tym
wiedziałem. Inni będą u ciebie szukać pomocy.
- Przerażasz mnie - roześmiała się przez łzy. - Och,
Marco, dziękuję, że mogłam cię zobaczyć! Jesteś jak
srarszy brat, którego nigdy nie miałam. Kiedy jeszcze
mieszkałeś w domu, nikt z nas jakby cię nie znał. Ja też nie
poznałam cię wcale lepiej, ale to ty, właśnie ty jesteś silny!
Patrzył przed siebie w charakterystyczny sposób,
wzrokiem utkwionym gdzieś w odległą dal.
- Nie jestem dostatecznie silny - powiedział cicho.
- Jeszcze nie.
Pożegnał się z nią, zadbał, by wsiadła do dyliżansu,
który miał zawieźć ją na południe, do domu, a potem
uniósł dłoń z uśmiechem, który trafił prosto do jej serca
i który miał je grzać jeszcze przez wiele lat.
Odwrócił się i poszedł drogą przed siebie, aż zniknął na
zakręcie. Benedikte szukała go wzrnkiem nieco dalej, gdzie
droga znów była widoczna, ale tam już się nie pojawił.
Kilka miesięcy później musiała prosić swego ojca
Henninga i Agnetę o rozmowę. Niezwykle trudno jej
przyszło wyznać całą prawdę, a oni nigdy nie widzieli
poważnej, opanowanej Benedikte tak nieszczęśliwej.
Zareagowali jednak znacznie lepiej, niż się spodziewa-
ła. Z początku, rzecz jasna, byli zaskoczeni, ale szybko
przyszli do siebie.
- Ależ, drogie dziecko - Agneta uściskała ją mocno,
chcąc dodać otuchy, na co Benedikte wybuchnęła długo
wstrzymywanym płaczem. - Zarówno twój ojciec, fak i ja
"znaleźliśmy się w kłopocie", jak to się niemądrze określa.
Twoja matka Anneli i ojciec bardzo musieli się spieszyć ze
ślubem z powodu twojego przyjścia na świat. Ja zaś
oczekiwałam dziecka twego krewniaka Ulvara, a ojciec
okazał się wspaniałomyślny i zgodził się mnie poślubić.
I my mielibyśmy cię nie zrozumieć? Cieszymy się!
Benedikte szlochała, zalewając się łzami.
- Oczywiste jest, że się tobą zajmiemy, moja kochana
- zapewnił Henning. - Ale ojciec dziecka, Sander Brink,
jak myślisz, co na to? On także powinien mieć chyba coś
do powiedzenia?
- Nie! - zaprotestowała. - Nie i nie! Nie zniosłabym
tego, że został zmuszony do małżeństwa ze mną!
Henning zamyślił się.
- On ma prawo wiedzieć o swoim dziecku. A dziecko
ma prawo do ojca.
- Wiem! - łkała Benedikte zrozpaczona. - Myślałam
o tym i wyrzuty sumienia nie dają mi spokoju. Ale jeśli
dziecko będzie... dotknięte? Czy nie lepiej, by nigdy się
o tym nie dowiedział?
Zastanowili się nad tym i doszli do wniosku, że lepiej
będzie wstrzymać się do chwili narodzin.
Wiadomość, że Benedikte spotkała Marca, przyjęto
z ogromnym zdumieniem i radością, i wszyscy bardzo
żałowali, że nie usłuchał jej gorących próśb i nie przybył
do Lipowej Alei. Marco zapewnił jednak Benedikte, że
zawsze jest dobrze poinformowany o tym, co dzieje się
w rodzie, lecz z powodów, których nie chciał wyjawić,
musi pozostać tam, gdzie jest.
Gdziekolwiek by to miało hyć.
W roku 1892 Benedikte wydała na świat ślicznego
chłopczyka, któremu dała imię Andre, utworzone z prze-
stawionych liter imienia ojca dziecka.
Do tego czasu Sander Brink zdążył już poślubić
najpiękniejszą dziewczynę Christianii, bo zwykle tak
bywa, że osoby najszczodrzej obdarzone przez naturę,
jeśli chodzi o powierzchowność, potrafią się odnaleźć.
Czy takie związki bywają szczęśliwe, to już zupełnie inna
sprawa.
Ale Benedikte radziła sobie dobrze, odpowiedzialność
za synka sprawiła, że zniknęła cała jej nieśmiałość, a ona
sama nabrała pewności siebie. Młoda matka była teraz
dość silna, by znieść uszczypliwe uwagi sąsiadów i nagłe
wymowne milczenie plotkarek, kiedy wchodziła do poko-
ju. Dość silna, by bronić małego Andre, kiedy spłakany
wracał do domu, bo inne dzieci przezywały go bękartem.
Dość silna, by znosić świadomość, że żaden mężczyzna nie
będzie się do niej zalecać. Nie dość że była rozpaczliwie
niezgrabna i brzydka, to jeszcze wniosłaby dziecko
z nieprawego łoża jako ewentualny posag. Na małżeństwo
nie miała więc żadnych szans.
Takich myśli nie dopuszczała jednak do siebie zbyt
często. Mając za plecami wspierającą ją rodzinę znosiła
wszystko. Pomagała w domu i w gospodarstwie, ponie-
waż opiekowała się chłopczykiem i nie mogła myśleć
o podjęciu pracy poza domem.
Na zewnątrz sprawiała wrażenie wesołej i zadowolo-
nej, dla wszystkich stale była źródłem pociechy. "Na
pewno jakoś się ułoży", tak brzmiało jej hasło, dzięki
któremu potrafiła naprawdę pomóc innym ludziom w ich
troskach.
Tylko ona wiedziała, że kiedy wieczorem stała w swym
pokoju i patrzyła na swego uśpionego, ślicznego synka,
powracały natrętne myśli. Zakazany żal. Nie żałowała
wcale, że tak a nie inaczej pokierowała swym życiem, bo
jak można żałować czegoś, czego owocem był Andre. Ale
czy na pewno słusznie postąpiła, rezygnując z pod-
trzymania jakichkolwiek kontaktóvr z Sanderem? Czy
może raczej powinna z nim zostać?
Może powinien był ujrzeć swego syna, który był tak do
niego podobny. Może powinien być mu ojcem? Czy nie
okazała się zbyt samolubna? Czy nie za wiele myślała
o własnej urażonej dumie?
Ale w takie dni nienawidziła go czy może raczej czuła
gorzkie rozczarowanie. Uważała, że on pragnął tylko
okazać życzliwość nieszczęśliwej dziewczynie, może na-
wet trochę ją polubił, ale nie zaangażował się w ich
związek z taką samą powagą jak ona.
W każdym razie teraz było już za późno. Sander się
ożenił, na pewno miał rodzinę. Tak, jak się stało, było
chyba najlepiej.
Zawsze kiedy dochodziła do takiego wniosku, łapała
się na tym, że łzy spływają jej po policzkach i kapią na
bluzkę. Płakała, bo żal jej było synka, i dlatego, że radości,
jaką jej dawał, nie mogła dzielić z Sanderem. Dlatego, że
Andre, nic nie rozumiejąc, bez końca pytał, dlaczego inne
dzieci się z niego śmieją? I dlaczego on nie ma tatusia jak
inni?
Benedikte starała się być mu jednocześnie ojcem
i matką. Dobrze było mieć koło siebie Henninga, Agnetę
i Vanję, a także dziadka Viljara, babcię Belindę, Malin,
Pera i ich syna Christoffera. Wszyscy kochali Andre
i rozpieszczali go ponad miarę.
Oni jednak nie mogli ukoić żalu, jaki czuła na myśl, że
odebrała możliwość wzajemnego poznania ojcu i synowi.
Stało się tak, jak przewidział Marco:
Zarówno przybrana siostra Benedikte, Vanja, jak i syn
Malin, Christoffer, znaleźli się w trudnej sytuacji. Natural-
nie pomóc im miała Benedikte.
Ale stało się to już wtedy, gdy stary wiek zastąpił nowy.
Dwudziesty.
Wiek, w którym rozstrzygnęły się losy Ludzi Lodu.