Gorsza i lepsza zdrada?
Poruszając się w tematyce szeroko rozumianych związków, niedorzeczne niemalże wydaje się powiedzenie, że zdrada może być "gorsza" lub "lepsza", a jednak...
Są tacy, którzy zdrady nie są w stanie wcale wybaczyć, ale i tacy, dla których zdrada fizyczna nie przejdzie, ale mentalna, emocjonalna jeszcze tak; i odwrotnie.
Banałem jest stwierdzenie, że inaczej do zdrady podchodzą mężczyźni, inaczej płeć piękna, że faceci łatwiej oddzielają łóżko od uczuć, że statystycznie częściej "sypiają w myślach". Banałem jest też, że okalecza związek - związek, który nie jest jedynie kontraktem, który się buduje, w który "pompuje się" życie i uczucia.
Są ludzie, którzy do zdrady fizycznej czują obrzydzenie, boja się jej, a jej pojawienie się traktują jako definitywną "śmierć" związku. Nie potrafią przymknąć na nią oka, nie mogą przełknąć: "kochanie, to był jedynie seks", "ja jej/jego przecież nie kocham" albo "to nie byłem 'ja'". Po zdradzie pozostaje poczucie obrzydzenia, niemożliwość dotyku, pustka... bo wszystko się rozsypało.
Zdrada fizyczna znajduje dla siebie różnorakie usprawiedliwienia - "niedopieszczenie" w stałym związku, chwila zapomnienia, chemia... Pytanie, czy jest ona najgorszą rzeczą jaka może się przytrafić związkowi?
Są tacy, dla których zdrada emocjonalna, jeśli nie jest gorsza, to przynajmniej równa się wagą z tą fizyczną. Mówią "wolałabym, żeby się z nią przespał", a on ciągle o niej myśli, jest nieobecny, powiedział, że ją kocha, że ja już nie... już dawno nie ma go "ze mną", jest "obok". A może nie powinno się mówić o zdradzie, jeśli nie było seksu?
Co łatwiej znieść, wybaczyć - nieczyste myśli czy "ucieczkę" od wspólnej fizyczności? Czy w ogóle zdrada, to rzecz wybaczalna? Jakie jest na nią lekarstwo? Przyznać się do niej czy nie? Ile jesteśmy w stanie znieść "z miłości"? A może wszystko jest kwestia ustalenia pewnych reguł - może wystarczy ustalić: "kochamy się, no ale jesteśmy tylko zwierzątkami...", i o sypianiu z kimś "obcym" nie będzie się już rozmawiać w kategorii zdrady?