J. G. Ballard
"Duch walki"
Sen o rozejmie po raz pierwszy przy艣ni艂 si臋 Ryanowi podczas bitwy o bejruckiego Hiltona, ale ch艂opiec nie by艂 w贸wczas ca艂kiem 艣wiadomy przedziwnej wizji pokoju w mie艣cie, kt贸ra, nieproszona, zagnie藕dzi艂a si臋 w odleg艂ym zak膮tku jego m贸zgu. Bitwa w zrujnowanym hotelu toczy艂a si臋 przez ca艂y dzie艅, przeskakuj膮c z pi臋tra na pi臋tro i Ryan by艂 zbyt zaj臋ty obron膮 barykady z restauracyjnych stolik贸w na p贸艂pi臋trze, by my艣le膰 o czym艣 jeszcze. Pod sam koniec walki, kiedy Arkady i Michai艂 podczo艂gali si臋 do przodu, by uciszy膰 ostatniego z rojalistowskich snajper贸w, strzelaj膮cego z atrium, Ryan wsta艂 i kry艂 ich ogniem, ca艂y czas modl膮c si臋 za sw膮 siostr臋 Luiz臋, walcz膮c膮 w innym oddziale milicji chrze艣cija艅skiej.
A偶 wreszcie strzelanina usta艂a i kapitan Gomez gestem nakaza艂 mu zej艣膰 po schodach do recepcji. Ryan patrzy艂, jak kurz wpada przez dach atrium, pi臋tna艣cie pi臋ter nad jego g艂ow膮. Pokruszony cement zab艂ys艂 w promieniach s艂o艅ca delikatnym halo. opadaj膮cym ku kopii tropikalnej wyspy, wybudowanej po艣rodku atrium. Miniaturowa laguna wype艂niona by艂a gruzem, lecz kilka tamarynd贸w i egzotycznych paproci przetrwa艂o w艣r贸d szcz膮tk贸w mebli, zrzucanych z galeryjek wy偶szych pi臋ter. Przez kilka chwil ca艂y ten zrujnowany raj o艣wietlony by艂 przez pyl niczym cudem ocala艂a scena w zbombardowanym teatrze. Ryan patrzy艂 na gasn膮ce halo, my艣l膮c o tym, 偶e, by膰 mo偶e, pewnego dnia ca艂y kurz Bejrutu sp艂ynie z nieba jak go艂膮b, uciszaj膮c na zawsze huk strza艂贸w.
Lecz halo pos艂u偶y艂o tak偶e bardziej praktycznemu celowi. Schodz膮c po schodach za kapitanem Gomezem. Ryan zobaczy艂 dw贸ch nieprzyjaci贸艂, pe艂zaj膮cych po dnie laguny; ich mokre mundury odznacza艂y si臋 wyra藕nie na tle bia艂ego cementu. I on, i Gomez natychmiast otworzyli ogie艅 do z艂apanych w pu艂apk臋 偶o艂nierzy, 艂upi膮c tamaryndy na zapa艂ki jeszcze d艂ugo po tym, gdy ch艂opcy znieruchomieli, le偶膮c obok siebie w p艂ytkiej, czerwonej od krwi wodzie. By膰 mo偶e pr贸bowali si臋 podda膰, lecz relacje o okrucie艅stwach rojalist贸w. pokazywane poprzedniego wieczora w telewizji, po艂o偶y艂y kres ich nadziejom. Ryan. jak inni m艂odzi bojownicy, zabija艂, bo chcia艂 zabija膰.
Mimo to, cho膰 by艂o ju偶 po wszystkim, czu艂 si臋 oszo艂omiony i odr臋twia艂y jak po ka偶dej z bitew, stoczonych tego lata w Bejrucie. Niemal wierzy艂, 偶e i on nie 偶yje. Ludzie z jego plutonu sadzali pi臋膰 cia艂 opieraj膮c je o lad臋 recepcji, tak by mo偶na by艂o zrobi膰 zdj臋cia do ulotek propagandowych, kt贸re rozrzucone zostan膮 nad umocnieniami rojalist贸w w po艂udniowym Bejrucie. Pr贸buj膮c skoncentrowa膰 wzrok, Ryan patrzy艂 na dach nad atrium; ostatnie pasma kurzu ci膮gle jeszcze spada艂y ze stalowych d藕wigar贸w.
— Ryan! Co ci jest? — Doktor Edwards, lekarz i obserwator z ramienia Organizacji Narod贸w Zjednoczonych, z艂apa艂 go za rami臋 i przytrzyma艂, chroni膮c przed upadkiem. — Dostrzeg艂e艣 co艣 tam, na g贸rze?
— Nie... nic. Wszystko w porz膮dku, doktorze. Tylko to dziwne 艣wiat艂o...
— Prawdopodobnie jeden z tych nowych pocisk贸w fosforowych, kt贸rych u偶ywaj膮 rojali艣ci. Szata艅ska bro艅. Mamy nadziej臋, 偶e uda si臋 jej zakaza膰.
Krzywi膮c si臋 z gniewu, doktor Edwards za艂o偶y艂 na g艂ow臋 sw贸j obdrapany, b艂臋kitny he艂m wojsk ONZ. Ryan cieszy艂 si臋 maj膮c przy sobie tego dzielnego, cho膰 nieco naiwnego cz艂owieka, pod pewnymi wzgl臋dami przypominaj膮cego raczej powa偶nego, m艂odego ksi臋dza ni偶 lekarza, kt贸ry sp臋dzi艂 na pierwszej linii walk w Bejrucie tyle samo czasu, co ka偶dy z 偶o艂nierzy. Doktor Edwards m贸g艂 z 艂atwo艣ci膮 wr贸ci膰 do wygodnej praktyki w Nowej Anglii, lecz z wyboru po艣wi臋ci艂 si臋 ratowaniu 偶ycia m臋偶czyzn i kobiet, gin膮cych w zapomnianej wojnie domowej na drugim ko艅cu 艣wiata. Siedemnastoletni Ryan zaprzyja藕ni艂 si臋 si臋 z nim bardzo i wyla艂 przed nim wszystkie swe obawy o siostr臋 i ciotk臋; opowiedzia艂 mu nawet o nieodwzajemnionej mi艂o艣ci do porucznik Walentyny, surowej komendantki chrze艣cija艅skiego posterunku w centrali telefonicznej.
Doktor Edwards zawsze opiekowa艂 si臋 ch艂opcem; by艂 mi艂y i Ryan cz臋sto wykorzystywa艂 dobrodusznego lekarza, wyciskaj膮c z niego najnowsze doniesienia o zmianach sojuszy wojskowych, wykrytych przez si艂y pokojowe ONZ. Czasami martwi艂 si臋, 偶e doktor Edwards przebywa w Bejrucie zbyt d艂ugo. Gwa艂t i 艣mier膰 jako艣 dziwnie wesz艂y mu w krew, jakby troska o rannych i umieraj膮cych satysfakcjonowa艂a le偶膮ce w jego charakterze umi艂owanie kl臋sk?.
— Przyjrzyjmy si臋 tym biedakom. — Lekarz poprowadzi艂 Ryana do 偶o艂nierzy, wspartych o kontuar recepcji; u ich st贸p le偶a艂y u艂o偶one w ponury wz贸r karabiny i znalezione w kieszeniach listy. — Przy odrobinie szcz臋艣cia znajdziemy ich najbli偶szych krewnych.
Ryan przecisn膮艂 si臋 obok kapitana Gomeza, burcz膮cego co艣 nad odmawiaj膮cym wsp贸艂pracy aparatem fotograficznym. Przykl臋kn膮艂 przy najm艂odszym z martwych 偶o艂nierzy, nastolatku o ciemnych w艂osach i twarzy cherubina, ubranym w wielk膮, maskuj膮c膮 kurtk臋 mundurow膮 Brygady Mi臋dzynarodowej.
— Angel...? Angel Porrua...? Ryan dotkn膮艂 mi臋kkich policzk贸w pi臋tnastoletniego Hiszpana, z kt贸rym cz臋sto chodzi艂 pop艂ywa膰 na pla偶e wschodniego Bejrutu. Niedawno, w niedziel臋, wci膮gn臋li razem prowizoryczny 偶agiel ma maszt p艂askodennej 艂贸dki i — nim zawr贸ci艂 ich patrol morski ONZ — po偶eglowali nieca艂y kilometr wzd艂u偶 wybrze偶a. Ryan zda艂 sobie spraw臋, 偶e po raz ostatni widzia艂 Angela czo艂gaj膮cego si臋 w艣r贸d mokrych gruz贸w, le偶膮cych w sztucznej sadzawce w atrium. By膰 mo偶e rozpozna艂 on przyjaciela, schodz膮cego z p贸艂pi臋tra i chcia艂 si臋 podda膰, gdy obaj z kapitanem Gomezem otworzyli do niego ogie艅.
— Ryan? —Doktor Edwards kucn膮艂 przy ch艂opcu. — Ty go znasz?
— To Angel Porrua... ale on jest w Brygadach, doktorze.
Brygady s膮 po naszej stronie.
— Ju偶 nie. — W niezdarnym ge艣cie pocieszenia doktor Edwards otoczy艂 ramie
niem plecy Ryana. — W nocy zawarli uk艂ad z rojalistami. Przykro mi... s膮 winni
straszliwej zdrady. '
— Nie, Angel by艂 po naszej stronie.
Ryan wsta艂 i odszed艂 od grupy pij膮cych piwo 偶o艂nierzy. Przez kurz i gruzy przeszed艂 na dekoracyjn膮 wysp臋 w 艣rodku atrium. Poryte kulami tamaryndy nadal czepia艂y si臋 skalistego pod艂o偶a i Ryan mia艂 nadziej臋, 偶e przetrwaj膮 do pierwszych zimowych deszczy, kt贸re spadn膮 na nie przez dziurawy dach. Spojrza艂 przez rami臋 na rojalistowskie trupy, siedz膮ce jak go艣cie, kt贸rym odm贸wiono pokoj贸w i kt贸rzy zeszli z tego 艣wiata pod kontuarem recepcji, wypuszczaj膮c z r膮k karabiny.
Lecz co by si臋 sta艂o, gdyby 偶ywi od艂o偶yli bro艅? Przypu艣膰my, 偶e w ca艂ym Bejrucie 偶o艂nierze zwalczaj膮cych si臋 milicji z艂o偶yliby bro艅 u st贸p, razem z tabliczkami 艣mierci i zdj臋ciami swych si贸str i dziewczyn; a wszystko w ofierze na skromn膮 艣wi膮ty艅k臋 rozejmu?
Rozejm? W bejruckim s艂owniku s艂owo to niemal nie istnieje, zastanawia艂 si臋 Ryan podczas powrotu do chrze艣cija艅skiej dzielnicy miasta, siedz膮c na tylnym siedzeniu jeepa kapitana Gomeza. Wok贸艂, jak okiem si臋gn膮膰, rozci膮ga艂y si臋 zrujnowane domy mieszkalne i zbombardowane biurowce. Wiele sklep贸w zmieniono na twierdze; ich stalowe wsporniki zapisane by艂y has艂ami i oklejone plakatami — prymitywnymi fotografiami pomordowanych kobiet i dzieci.
Podczas w艂a艣ciwej wojny domowej, przed trzydziestu laty, w Bejrucie mieszka艂o ponad p贸艂 miliona ludzi. W艣r贸d nich byli dziadkowie Ryana, jedni z wielu Amerykan贸w, kt贸rzy rzucili prac臋 w szko艂ach i na uniwersytecie, by walczy膰 w szeregach otoczonej przez wrog贸w milicji chrze艣cija艅skiej. Ochotnicy 艣ci膮gali do Bejrutu z ca艂ego 艣wiata: najemnicy i ideali艣ci, fanatycy religijni i goryle bez pracy; gotowi umiera膰 dla tej lub owej z walcz膮cych ze sob膮 frakcji.
Gdzie艣 g艂臋boko, w bunkrach pod ruinami, ludzie ci potrafili nawet 偶eni膰 si臋 i zak艂ada膰 rodziny. Rodzice Ryana nie mieli jeszcze nawet po dwadzie艣cia lat, kiedy zamordowano ich podczas os艂awionej masakry na lotnisku: w jednym z najgorszych przypadk贸w bestialstwa w tej wojnie, milicja nacjonalistyczna wymordowa艂a je艅c贸w po obiecaniu im bezpiecznego przelotu na Cypr. Tylko dobro膰 Hindusa z wojsk ONZ ocali艂a Ryanowi 偶ycie — 偶o艂nierz znalaz艂 ch艂opca i jego siostr臋 w porzuconym bloku mieszkalnym, a nast臋pnie odszuka艂 ich m艂odziutk膮 ciotk臋.
Mimo tej i innych tragedii warto by艂o w贸wczas walczy膰 o Bejrut, miasto 偶ywe, pe艂ne bazar贸w, sklep贸w i restauracji. Wtedy ko艣cio艂y i meczety pe艂ne by艂y wiernych, a nie szcz膮tk贸w dach贸wek le偶膮cych na posadzkach, pod go艂ym niebem. Teraz ludno艣膰 cywilna znik艂a, zosta艂o tylko kilka tysi臋cy 偶o艂nierzy, 偶yj膮cych w艣r贸d ruin wraz z rodzinami. Jedzenia i innych towar贸w dostarcza艂y im si艂y pokojowe ONZ, staraj膮ce si臋 nie widzie膰 przemycanej broni i amunicji — z obawy, by nie faworyzowa膰 kt贸rej艣 z walcz膮cych ze sob膮 stron.
I tak toczy艂a si臋 ta ja艂owa wojna, tak bezcelowa, 偶e dziennikarze ca艂ego 艣wiata ju偶 dawno przestali si臋 ni膮 interesowa膰. Czasami, w ruinach piwnic, Ryan znajdowa艂 podarte egzemplarze Time'u i Paris Matcha, pe艂ne fotografii z walk ulicznych i szczeg贸艂owych reporta偶y z umieraj膮cego w m臋kach Bejrutu — miasta, kt贸rym w贸wczas interesowa艂 si臋 ca艂y 艣wiat. Teraz nikogo to nie obchodzi艂o i tylko milicje, w kt贸rych cz艂onkostwo by艂o dziedziczne, walczy艂y dalej, bij膮c si臋 w艣r贸d ruin swych imperi贸w.
Lecz kule nie bywa艂y bezcelowe. Kiedy mijali wypalon膮 skorup臋 starej, pro re偶ymowej rozg艂o艣ni radiowej, z okna na parterze pad艂 pojedynczy wystrza艂.
— Skr臋caj, kapralu! Zjed藕 z drogi! — Trzymaj膮c w d艂oni pistolet Gomez wyrwa艂 kierownic臋 z r膮k Arkadego i skr臋ci艂, kryj膮c jeepa za wypalonym autobusem.
Kl臋cz膮c za tylnymi ko艂ami, pozbawionymi powietrza w oponach, Ryan patrzy艂 na kr膮偶膮cy wysoko samolot obserwacyjny Narod贸w Zjednoczonych. Czeka艂, a偶 Gomez wy艂owi snajpera, prawdopodobnie nacjonalistycznego fanatyka pragn膮cego pom艣ci膰 艣mier膰 brata lub kuzyna. Milicja nacjonalistyczna mia艂a baz臋 na bejruckim lotnisku, w dziczy zaro艣ni臋tego chwastami betonu, na kt贸rym od dziesi臋ciu lat nie wyl膮dowa艂 偶aden samolot — i rzadko wyprawia艂a si臋 do centrum miasta.
Je艣li mia艂by gdzie艣 zapanowa膰 rozejm, powinno to nast膮pi膰 gdzie艣 tutaj, wzd艂u偶 dawnej Zielonej Linii dziel膮cej miasto, na ziemi niczyjej pomi臋dzy bazami g艂贸wnych si艂 — chrze艣cijanami zajmuj膮cych p贸艂nocno—wschodni Bejrut, nacjonalist贸w i fundamentalist贸w na po艂udniu i zachodzie, rojalist贸w i republikan贸w na po艂udniu i wschodzie oraz Brygad Mi臋dzynarodowych czepiaj膮cymi si臋 jego obrze偶y. Lecz prawdziwa mapa miasta zmienia艂a si臋 bez przerwy, kszta艂towana tymczasowymi uk艂adzikami zawieranymi przez lokalnych dow贸dc贸w: jeep wymieniony na 艂adunek pomidor贸w, sze艣膰 wyrzutni rakietowych za magnetowid...
Za co da艂oby si臋 kupi膰 rozejm?
— Obud藕 si臋, Ryan! Jedziemy! — Gomez wy艂oni艂 si臋 z budynku radia, prowadz膮c je艅ca; dr偶膮cego dwunastolatka w znoszonym mundurze nacjonalist贸w. Z艂apa艂 go za brudne w艂osy i wrzuci艂 na tylne siedzenie jeepa. — Miej to zwierz臋 na oku. Gryzie. Zabieramy go na przes艂uchanie.
— W porz膮dku, kapitanie. A je艣li co艣 z niego zostanie, wymienimy go na nowe kasety.
Ch艂opiec kl臋kn膮艂 na pod艂odze jeepa z r臋kami zwi膮zanymi na plecach, p艂acz膮c otwarcie z w艣ciek艂o艣ci i strachu. Uderzaj膮c go kolb膮 swego karabinu Ryan by艂 zaskoczony; zdawa艂 sobie spraw臋 z uczu膰, kt贸re nim miota艂y. Mimo ca艂ej nadziei na rozejm, poczu艂 przyp艂yw prawdziwej nienawi艣ci do tego przero艣ni臋tego dziecka. To nienawi艣膰 nap臋dza艂a wojn臋. Chorowa艂 na ni膮 nawet doktor Edwards — i nie tylko on. Ryan widzia艂 b艂yszcz膮ce oczy obserwator贸w ONZ, fotografuj膮cych najnowsze ofiary wojennego bestialstwa lub przes艂uchuj膮cych ludzi, kt贸rzy prze偶yli okrutne ataki odwetowe; wszyscy oni wygl膮dali jak po偶膮dliwi ksi臋偶a przy spowiedzi. Jak mog膮 po艂o偶y膰 kres nienawi艣ci, kt贸ra prze偶era ich wszystkich? Dobry Bo偶e, on sam znienawidzi艂 Angela Porru臋 za to, 偶e ten walczy艂 po stronie nacjonalist贸w...
Tego wieczora Ryan odpoczywa艂 na balkonie mieszkania ciotki Very; mia艂 z
niego widok na port wschodniego Bejrutu. Obserwowa艂 艣wiat艂a kr膮偶膮cych nad
morzem samolot贸w patrolowych ONZ i my艣la艂 o swych planach dotycz膮cych ro
zejmu. Staraj膮c si臋 zapomnie膰 o dzisiejszej walce i 艣mierci Angela s艂ucha艂 szcze
biotania Luizy, zag艂uszaj膮cego muzyk臋 pop nadawan膮 przez lokaln膮 stacj臋 radio
w膮.
Balkon by艂 najdos艂owniej jego sypialni膮 — sypia艂 tu na hamaku, os艂oni臋ty przed ludzkim wzrokiem przez zawieszone na sznurkach pranie i klatk臋 ze sklejki, kt贸r膮 jako dziecko wybudowa艂 dla kr贸lika. Z 艂atwo艣ci膮 m贸g艂by przenie艣膰 si臋 do kt贸regokolwiek z kilkunastu pustych mieszka艅 w tym bloku, lecz lubi艂 ciep艂o rodzinnego 偶ycia. Te dwa pokoje z kuchni膮 by艂y jedynym domem, jaki kiedykolwiek mia艂.
M艂ode ma艂偶e艅stwo z mieszkania po przeciwnej stronie ulicy zaadoptowa艂o niedawna osieroconego ch艂opca; jego p艂acz przypomnia艂 Ryanowi, 偶e przynajmniej on sam jest jako艣 spokrewniony ze sw膮 rodzin膮. Wi臋zy krwi by艂y rzadko艣ci膮 w Bejrucie. Niewiele m艂odych kobiet—偶o艂nierzy zachodzi艂o w ci膮偶臋, a wi臋kszo艣膰 dzieci by艂a sierotami wojennymi, chocia偶 Ryan nie potrafi艂 sobie wyt艂umaczy膰, sk膮d bior膮 si臋 te wszystkie dzieciaki. Jakim艣 cudem utajone 偶ycie rodzinne przetrwa艂o w miasteczkach sza艂as贸w, stoj膮cych na kra艅cach miasta.
— To nowy synek Renton贸w. — Siostra Ryana wesz艂a na balkon, odgarniaj膮c d艂ugie do pasa w艂osy, za dnia zwi膮zane w kok i ukryte pod he艂mem. — Szkoda, 偶e tak cz臋sto p艂acze.
— Ale 艣mieje si臋 jeszcze cz臋艣ciej — Ryanowi przysz艂a nagle do g艂owy ciekawa my艣l — Powiedz mi, Luizo... czy ja i porucznik Walentyna b臋dziemy kiedy艣 mieli dziecko?
— Dziecko? S艂ysza艂a艣, ciotuniu? A co my艣li Walentyna?
— Nie mam poj臋cia. Tak si臋 z艂o偶y艂o, 偶e nigdy z ni膮 o tym nie rozmawia艂em.
— C贸偶 kochanie, s膮dz臋, 偶e to j膮 musisz zapyta膰. Mo偶e straci troch臋 ze swojego kr贸lewskiego spokoju?
— Najwy偶ej na chwil臋. Jest bardzo dostojna.
— Wystarczy chwila, 偶eby pocz膮膰 dziecko. A mo偶e jest taka wyj膮tkowa, 偶e nie b臋dzie mia艂a dla ciebie nawet chwili?
— Jest zupe艂nie wyj膮tkowa.
— O kim mowa? — Ciotka Vera wiesza艂a na balkonie kurtki mundur贸w bojowych, patrz膮c na Luiz臋 i Ryana z niemal macierzy艅sk膮 dum膮. — M贸wisz o mnie, Ryan, czy o swojej siostrze?
— O kim艣 znacznie bardziej wyj膮tkowym — odpowiedzia艂a Luiza. — Kobiecie
jego marze艅. .
— Wy dwie jeste艣cie kobietami moich marze艅.
I by艂a to najdos艂owniejsza prawda. Ryana przera偶a艂a sama my艣l o tym, 偶e co艣 mog艂oby si臋 im przydarzy膰. Na ulicy, pod balkonem, nocny patrol komandos贸w ustawia艂 si臋 w szeregu. 呕o艂nierze sprawdzali bro艅: pistolety maszynowe, granaty, plecaki wypchane bombami—pu艂apkami i detonatorami. W艣lizgn膮 si臋 w ciemno艣膰 p贸艂nocnego Bejrutu — a ka偶dy z nich jest prawdziw膮 maszyn膮 do zabijania, got贸w zamordowa膰 czyj膮艣 ciotk臋 lub siostr臋, stoj膮c膮 na balkonie.
Sanitariusz wojsk ONZ przeszed艂 wzd艂u偶 szeregu, wr臋czaj膮c im ampu艂ki morfiny. Mimo 偶e ocalili wielu 偶o艂nierzy, Ryan czu艂 niech臋膰 do b艂臋kitnych he艂m贸w. Piel臋gnowali rannych, dawali pieni膮dze i pociech臋 skrzywdzonym przez wojn臋, znajdowali przybranych rodzic贸w sierotom, lecz zbyt nerwowo odnosili si臋 do problemu neutralno艣ci. Otoczyli miasto, nie pozwalali nikomu ani si臋 do niego dosta膰, ani je opu艣ci膰; w pewnym sensie kontrolowali wszystko, co dzia艂o si臋 w Bejrucie. Mogliby dos艂ownie zako艅czy膰 t臋 wojn臋... lecz doktor Edwards powtarza艂 Ryanowi, 偶e ka偶da pr贸ba, podj臋ta przez si艂y pokojowe pragn膮ce dorosn膮膰 do swej nazwy, prowadzi艂aby do militarnej interwencji supermocarstw przera偶onych mo偶liwo艣ci膮 destabilizacji ca艂ego Bliskiego Wschodu. A wi臋c walki trwa艂y.
Komandosi wyruszyli na nocn膮 akcj臋, sze艣ciu po ka偶dej stronie ulicy, kieruj膮c si臋 w stron臋 wybuchaj膮cej co jaki艣 czas strzelaniny.
— Poszli — powiedzia艂a ciocia Vera. — 呕ycz im szcz臋艣cia.
— Dlaczego? — zapyta艂 Ryan cicho. — Po co?
— Co ty m贸wisz? Zawsze pr贸bujesz nas zaskoczy膰, Ryan. Nie chcesz, 偶eby wr贸cili?
— Oczywi艣cie, chc臋. Ale po co w og贸le wyruszaj膮? Mogliby tu zosta膰.
— Gadasz jak wariat. — Siostra po艂o偶y艂a mu d艂o艅 na czole sprawdzaj膮c, czy nie ma gor膮czki. — Arkady opowiada艂 mi, 偶e ci臋偶ko wam by艂o w tym Hiltonie. Pami臋taj, o co walczymy.
— Pr贸buj臋. Dzisiaj pomog艂em zabi膰 Angela Porru臋. O co walczy艂 Angelo?
— M贸wisz powa偶nie? Walczymy o to, w co wierzymy.
— Przecie偶 nikt ju偶 w nic nie wierzy! Pomy艣l o tym, Luizo. Rojali艣ci nie chc膮 kr贸la, nacjonali艣ci piastuj膮 w sekrecie nadziej臋 na rozbi贸r miasta, republikanie chc膮 uk艂adu z nast臋pc膮 tronu w Monaco, chrze艣cijanie to w wi臋kszo艣ci atei艣ci, a fundamentali艣ci spieraj膮 si臋 bezustannie o wszystkie swe fundamentalne zasady. Walczymy i giniemy bez sensu!
— Wi臋c? — Luiza wskaza艂a szczotk膮 na stoj膮cych na posterunku obserwator贸w ONZ. — Zostaj膮 tylko oni. W co oni wierz膮?
— W pok贸j. W 艣wiatow膮 harmoni臋. W koniec walk na ca艂ym 艣wiecie.
— To mo偶e powiniene艣 przy艂膮czy膰 si臋 do nich?
— Tak... — Ryan odgarn膮艂 kurtk臋 mundurow膮 i wyjrza艂 zza balustrady balkonu. B艂臋kitne he艂my 艣wieci艂y w mroku jak blade latarenki. — Mo偶e my wszyscy powinni艣my do艂膮czy膰 do wojsk Narod贸w Zjednoczonych. Tak, Luizo, wszyscy powinni艣my nosi膰 b艂臋kitne he艂my.
I tak zrodzi艂o si臋 marzenie.
W ci膮gu kilku nast臋pnych dni Ryan prowadzi艂 badania nad sw膮 prost膮, lecz rewolucyjn膮 ide膮. Cho膰 zafascynowany samym pomys艂em wiedzia艂, jak trudno b臋dzie zastosowa膰 go w praktyce. Siostra odnios艂a si臋 do tego sceptycznie, a koledzy z oddzia艂u byli po prostu zaskoczeni.
— Rozumiem, o co ci chodzi — przyzna艂 Arkady, kiedy w bunkrze dow贸dztwa na Zielonej Linii palili wsp贸lnie papierosa. — Tylko... je艣li wszyscy przy艂膮czymy si臋 do wojsk ONZ, to kto b臋dzie walczy艂?
— Arkady, przecie偶 w艂a艣nie o to chodzi! — Ryana kusi艂o, by da膰 ju偶 sobie spok贸j. — Pomy艣l o tym! Wszystko znowu b臋dzie proste i jasne. 呕adnych patroli, 偶adnych pochod贸w i 膰wicze艅 z broni膮. B臋dziemy le偶e膰 sobie wok贸艂 MacDonald贸w i zajada膰 hamburgery, co noc chodzi膰 na dyskoteki. Ludzie b臋d膮 spacerowa膰 po ulicach, robi膰 zakupy w sklepach, pi膰 kaw臋 w kawiarniach...
— To brzmi doprawdy dziwacznie — skomentowa艂 Arkady.
— Nic w tym dziwacznego. Zacznie si臋 normalne 偶ycie. Tak tu bywa艂o, tak teraz jest wsz臋dzie!
— Gdzie?
— C贸偶... — To by艂o trudne pytanie. Jak wszyscy bejruccy 偶o艂nierze, Ryan nie wiedzia艂 niemal nic o otaczaj膮cym go 艣wiecie. Do miasta nie dociera艂y 偶adne gazety, a specjalne ekipy rywalizuj膮cych ze sob膮 ugrupowa艅 zag艂usza艂y zagraniczne transmisje radiowe i telewizyjne; nikt nie chcia艂 dopu艣ci膰 do tego, by cudzoziemcy udzielili cichego poparcia jakiemu艣 wojskowemu puczowi. Ryan sp臋dzi艂 kilka lat w szkole ONZ we wschodnim Bejrucie, lecz g艂贸wnym 藕r贸d艂em jego informacji o wielkim 艣wiecie by艂y czterdziestoletnie czasopisma, znalezione w porzuconych budynkach. Przedstawia艂y one 艣wiat pogr膮偶ony w sporach, okrutne wojny w Wietnamie, Angoli i Iranie. Prawdopodobnie i te konflikty, znacznie gro藕niejsze, lecz podobne do walk w Bejrucie, nadal nie znalaz艂y rozwi膮zania.
A mo偶e ca艂y 艣wiat powinien w艂o偶y膰 b艂臋kitny he艂m? To by艂a ekscytuj膮ca my艣l. Gdyby tylko uda艂o mu si臋 wprowadzi膰 zawieszenie broni w Bejrucie, mo偶e ruch pokojowy rozszerzy艂by si臋 na Azj臋 i Afryk臋, wszyscy z艂o偶yliby bro艅...
Wielokrotnie strofowany, Ryan mimo to par艂 przed siebie, spieraj膮c si臋 ze wszystkimi napotkanymi 偶o艂nierzami. Spotyka艂 si臋 zawsze z cichym zainteresowaniem, lecz najwa偶niejsz膮 przeszkod膮 by艂 ci膮g艂y ogie艅 zaporowy propagandy: plakaty ukazuj膮ce okrucie艅stwa przeciwnik贸w, telewizyjne informacje o zbeszczeszczonych ko艣cio艂ach, graj膮ce na zawsze napi臋tej strunie religijnego oburzenia, oraz setek rasowych i antymonarchistycznych oszczerstw.
Wyrwanie g艂owy z d艂awi膮cej obro偶y propagandy nigdy nie le偶a艂o w mo偶liwo艣ciach Ryana, lecz przypadkiem znalaz艂 on niezwykle skuteczny or臋偶: humor.
Podczas s艂u偶by w patrolu nabrze偶nym, blisko portu, Ryan opisywa艂 sw贸j sen o lepszym Bejrucie gdy jego oddzia艂 mija艂 plac贸wk臋 wojsk ONZ. Obserwatorzy zostawili he艂my na stoj膮cym na otwartym powietrzu stole i ca艂kiem bezmy艣lnie.
Ryan zdj膮艂 fura偶erk臋 khaki i w艂o偶y艂 na g艂ow臋 b艂臋kitny, stalowy garnek.
— Hej, sp贸jrzcie tylko na niego! — krzykn膮艂 Arkady. Zacz臋艂a si臋 dobroduszna szarpanina, lecz walcz膮cych rozdzielili Michai艂 i Nazar. — Koniec zapas贸w, teraz mamy w艂asne si艂y pokojowe.
Paraduj膮cego w he艂mie Ryana powita艂y przyjacielskie gwizdy, kt贸re nagle ucich艂y. He艂m dzia艂a艂 uspokajaj膮co — zauwa偶y艂 ch艂opak — zar贸wno na niego, jak i na jego towarzyszy broni. Powodowany nag艂ym impulsem poszed艂 wzd艂u偶 pla偶y w stron臋 odleg艂ego o pi臋膰set metr贸w posterunku fundamentalist贸w.
— Ryan, uwa偶aj! — Michai艂 pobieg艂 za przyjacielem, lecz zatrzyma艂 si臋 na widok kapitana Gomeza podje偶d偶aj膮cego jeepem do nabrze偶a. Razem patrzyli na Ryana, id膮cego wzd艂u偶 brzegu i ignoruj膮cego nabite snajperami budynki biurowe. Przeszed艂 ju偶 p贸艂 drogi do stra偶nicy, kiedy na dach wspi膮艂 si臋 sier偶ant fundamentalist贸w, sygnalizuj膮c mu prawo bezpiecznego przej艣cia. Zbyt ostro偶ny, by ryzykowa膰 swe zaczarowane 偶ycie, Ryan zasalutowa艂 i zawr贸ci艂.
Gdy do艂膮czy艂 do 偶o艂nierzy swojego plutonu, koledzy patrzyli na niego z zupe艂nie nowym szacunkiem. Arkady i Nazar mieli na g艂owach b艂臋kitne he艂my, nie艣mia艂o pr贸buj膮c zignorowa膰 kapitana Gomeza, wyskakuj膮cego z jeepa z marsem na twarzy. Nagle ze stra偶nicy ONZ wyszed艂 doktor Edwards, powstrzymuj膮c Gomeza.
— Ja to za艂atwi臋, kapitanie. ONZ nie wniesie skargi. Wiem, 偶e Ryan nie b艂aznowa艂 .
Wyja艣nienie pomys艂u doktorowi Edwardsowi by艂o 艂atwiejsze, ni偶 Ryan si臋 spodziewa艂. Usiedli razem w punkcie obserwacyjnym i lekarz zach臋ci艂 ch艂opca, by opowiedzia艂 rnu o swoim planie.
— To wspania艂y pomys艂, Ryan — Najwyra藕niej zafascynowany mo偶liwo艣ciami, doktor Edwards sprawia艂 wra偶enie niemal odurzonego. — Nie m贸wi臋, 偶e musi si臋 uda膰, ale warto spr贸bowa膰.
— G艂贸wnym celem jest doprowadzenie do rozejmu — podkre艣li艂 Ryan. — Do艂膮czenie do wojsk ONZ to tylko 艣rodek prowadz膮cy do celu.
— Oczywi艣cie. Ale czy s膮dzisz, 偶e oni wszyscy w艂o偶膮 b艂臋kitne he艂my?
— Tylko kilku, ale to nam wystarczy. Stopniowo do艂膮cz膮 inni. Wszyscy maj膮 ju偶 do艣膰 walki, doktorze, ale tu nie ma dla niej alternatywy.
— Wiem o tym, Ryan. B贸g wie, 偶e to rozpaczliwe miejsce. — Doktor Edwards si臋gn膮艂 przez st贸艂 i uj膮艂 w d艂onie nadgarstki Ryana, jakby chcia艂 mu odda膰 troch臋 w艂asnej si艂y. — Musz臋 uzgodni膰 spraw臋 z Sekretariatem ONZ w Damaszku, wi臋c najwa偶niejsze to nic nie popsu膰. Potraktujemy to jako ochotnicze si艂y ONZ.
— W艂a艣nie. B臋dziemy nosili b艂臋kitne he艂my ochotniczo; w ten spos贸b nie musimy zmienia膰 stron i zdradza膰 naszych ludzi. W ko艅cu wszyscy do艂膮cz膮 do tej ochotniczej formacji...
— ...i.walki po prostu ustan膮. To wspania艂y pomys艂, dziwne tylko, 偶e nikt nie wpad艂 na to wcze艣niej. — Doktor Edwards bystro wpatrywa艂 si臋 w Ryana. — Czy kto艣 ci pomaga艂? Mo偶e kt贸ry艣 z tych rannych by艂ych oficer贸w...?
— Nikt. doktorze. Ta my艣l po prostu przysz艂a mi do g艂owy, narodzona z fali 艣mierci...
Doktor Edwards wyjecha艂 z Bejrutu na tydzie艅, na narad臋 z prze艂o偶onymi w Damaszku; lecz w tym czasie zdarzenia nast臋powa艂y nawet szybciej, ni偶 w naj艣mielszych marzeniach Ryana. 呕o艂nierze milicji nosili b艂臋kitne he艂my, gdy tylko nadarza艂a si臋 okazja. Zacz臋艂o si臋 od 偶artu ograniczonego do si艂 chrze艣cija艅skich, po cz臋艣ci b臋d膮cego kpin膮 z obserwator贸w Narod贸w Zjednoczonych. Lecz pewnego dnia, podczas patrolowania Zielonej Linii, Ryan dostrzeg艂 kierowc臋 rojalistycznego jeepa w b艂臋kitnym berecie na g艂owie. Wkr贸tce co bardziej beztroscy 偶o艂nierze, dowcipnisie ze wszystkich oddzia艂贸w, nosili taki he艂m lub beret jak rewolucyjn膮 kokard臋.
— Ryan, popatrz tylko na to — kapitan Gomez wezwa艂 ch艂opca do punktu dowodzenia w hallu stacji telewizyjnej. — B臋dziesz si臋 musia艂 d艂ugo t艂umaczy膰...
Po przeciwnej stronie ulicy, ko艂o wraku spalonego Mercedesa, rojalistowski partyzant w b艂臋kitnym berecie roz艂o偶y艂 sobie p艂贸cienne krzese艂ko i sk艂adany stolik. Usiad艂 wygodnie, po艂o偶y艂 nogi na stoliku i spokojnie za偶ywa艂 s艂onecznej k膮pieli.
— Taka bezczelno艣膰... — Gomez przy艂o偶y艂 do ramienia karabin Ryana i wymierzy艂 go w 偶o艂nierza. Zagwizda艂 cicho i odda艂 bro艅 ch艂opcu. — Jego szcz臋艣cie, 偶e nie mamy tu dostatecznej os艂ony. Ju偶 ja bym mu pokaza艂 opalenizn臋...
By艂 to prze艂om — i wcale nie ostatni. Na powierzchni臋 najwyra藕niej wyp艂ywa艂 ukryty nurt zm臋czenia. Wed艂ug oceny Ryana, w dniu powrotu doktora Edwardsa jeden na dziesi臋ciu 偶o艂nierzy z walcz膮cych ze sob膮 milicji nosi艂 b艂臋kitny he艂m lub beret. Strzelaniny ci膮gle jeszcze wstrz膮sa艂y nocnym niebem, lecz d艂u偶sze kanonady zdawa艂y si臋 rzadsze.
— A偶 trudno w to uwierzy膰, Ryan! — powiedzia艂 doktor Edwards, gdy spotkali si臋 w kwaterze si艂 ONZ ko艂o portu. Wskaza艂 na map臋, przedstawiaj膮c膮 labirynt linii granicznych i umocnie艅. — Dzisiaj wzd艂u偶 ca艂ej Zielonej Linii nie zdarzy艂 si臋 ani jeden powa偶ny incydent. Na p贸艂noc od lotniska obowi膮zuje nawet faktyczny rozejm mi臋dzy fundamentalistami i nacjonalistami.
Ryan patrzy艂 na morze, gdzie grupa 偶o艂nierzy chrze艣cija艅skich zabawia艂a si臋 skokami z tratwy. Okr臋t stra偶niczy ONZ podszed艂 blisko brzegu, bez obawy, 偶e 艣ci膮gnie na siebie ogie艅. Nie zamierzaj膮c rozwodzi膰 si臋 nad tym, co przesz艂o i min臋艂o, Ryan powiedzia艂:
— 呕eglowali艣my tam kiedy艣 z Angelem.
—I b臋dziecie zn贸w 偶eglowa膰: ty, Nazar, Arkady. — Doktor Edwards obj膮艂 ch艂opca. — Ryan, dokona艂e艣 cudu.
— C贸偶... — Ryan nie by艂 pewny swych uczu膰, jak kto艣, kto w艂a艣nie wygra艂 g艂贸wn膮 nagrod臋 na loterii. Zaparkowana na s艂o艅cu ci臋偶ar贸wka Narod贸w Zjednoczonych wy艂adowana by艂a skrzyniami b艂臋kitnych mundur贸w, beret贸w i he艂m贸w. Udzielono pozwolenia na sformowanie. Ochotniczych Wojsk Narod贸w Zjednoczonych, na bazie rekrut贸w z milicji. Ochotnicy mogli s艂u偶y膰 we w艂asnych oddzia艂ach, lecz bez broni i bez prawa udzia艂u w walkach, chyba 偶e ich 偶ycie by艂oby zagro偶one. Na horyzoncie pojawi艂a si臋 mo偶liwo艣膰 trwa艂ego pokoju.
Zaledwie sze艣膰 tygodni po tym, gdy Ryan po raz pierwszy za艂o偶y艂 b艂臋kitny he艂m, w Bejrucie zapanowa艂 trwa艂y rozejm. Ucich艂y strza艂y. Siedz膮c w jeepie obok kapitana Gomeza podczas wsp贸lnego objazdu miasta, Ryan nie m贸g艂 si臋 nadziwi膰 tej zmianie. Nieuzbrojeni 偶o艂nierze pr贸偶nowali na stopniach Hiltona, grupy niegdy艣 zajad艂ych wrog贸w brata艂y si臋 na tarasie gmachu parlamentu. W sklepach stoj膮cych wzd艂u偶 Zielonej Linii otwiera艂y si臋 okiennice, a w hali Poczty G艂贸wnej powsta艂 nawet skromny, targ uliczny. Dzieci wyroi艂y si臋 ze swych schronie艅 w piwnicach i bawi艂y si臋 pomi臋dzy wypalonymi samochodami. Prawie wszystkie kobiety zamieni艂y polowe mundury na jaskrawe sukienki; by艂a to pierwsza oznaka powrotu elegancji i mody, z kt贸rych miasto by艂o niegdy艣 tak dobrze znane.
Nawet porucznik Walentyna pojawia艂a si臋 teraz na ulicy w czarnej, sk贸rzanej sp贸dnicy i jaskrawoczeronej kurtce, z b艂臋kitnym beretem zalotnie przekrzywionym na szykownie zwi膮zanych w艂osach.
Gdy mijali punkt dowodzenia, kapitan Gomez zatrzyma艂 jeepa i zdj膮艂 sw贸j b艂臋kitny he艂m w ge艣cie szacunku.
— M贸j Bo偶e, czy to nie koniec 艣wiata, Ryan?
— Oczywi艣cie, kapitanie — zgodzi艂 si臋 偶arliwie Ryan. — Jakim cudem zdob臋d臋 si臋 na to, 偶eby kiedy艣 do niej podej艣膰?
— Co? — Gomez pod膮偶y艂 wzrokiem za pe艂nym uwielbienia l臋kiem spojrzeniem Ryana. — Nie, tu nie chodzi o porucznik Walentyn臋. Mog艂aby ci臋 zje艣膰 na 艣niadanie. M贸wi臋 o dzisiejszym meczu.
Wskaza艂 na wielki plakat, niedawno naklejony na pop臋kane okno pobliskiego hotelu Holiday Inn. O trzeciej, na stadionie, odb臋dzie si臋 mecz pi艂karski mi臋dzy dru偶ynami republikan贸w i nacjonalist贸w, inauguracja 艣wie偶o powsta艂ej Bejruckiej Ligii Pi艂ki No偶nej.
— Jutro: Chrze艣cijanie przeciw Fundamentalistom. S臋dzia: pu艂kownik Mugabe z Brygad Mi臋dzynarodowych. No, to im nastrzelamy... — Trzymaj膮c w r臋ku b艂臋kitny he艂m, Gomez wysiad艂 z jeepa i podszed艂 do plakatu.
A Ryan gapi艂 si臋 tymczasem na porucznik Walentyn臋. Bez munduru wydawa艂a mu si臋 jeszcze wspanialsza; Uzi wisia艂 na jej ramieniu jak najmodniejsza torebka. Przywo艂uj膮c ca艂膮 sw膮 odwag臋, Ryan wyszed艂 na ulic臋 i ruszy艂 w jej kierunku. Mog艂a go zje艣膰 na 艣niadanie. I r贸wnie dobrze na obiad. I na kolacj臋 r贸wnie偶...
Pani porucznik obr贸ci艂a swe w艂adcze spojrzenie w jego kierunku, poddaj膮c si臋 bez walki zalotom tego nie艣mia艂ego, m艂odego cz艂owieka. Lecz nim Ryan mia艂 szans臋 przem贸wi膰, ulic膮 za stacj膮 telewizyjn膮 rozerwa艂a potworna eksplozja, wstrz膮saj膮c ziemi膮 i odbijaj膮c si臋 echem od postrzelanych budynk贸w. Od艂amki pokruszonych mur贸w spad艂y na ulic臋, a w niebo wzbi艂a si臋 chmura dymu, wie艅cz膮ca koron臋 p艂omieni unosz膮cych si臋 z miejsca wybuchu gdzie艣 na po艂udniowo—zachodnim kra艅cu chrze艣cija艅skiej enklawy.
Blisko dwumetrowa szabla ostrego szk艂a wypad艂a z okna Holiday Inn, przecinaj膮c plakat zapowiadaj膮cy mecz pi艂karski i roztraskuj膮c si臋 u st贸p Gomeza. Gdy kapitan bieg艂 do jeepa, krzycz膮c na Ryana, druga eksplozja wstrz膮sn臋艂a fundamentalistycznym sektorem zachodniego Bejrutu. Ponad miastem wybucha艂y wi膮zki rakiet sygna艂owych, a pierwsze odg艂osy strza艂贸w zag艂uszy艂y ryk syren i podawane przez g艂o艣niki wezwania do broni.
Ryan poderwa艂 si臋 na r贸wne nogi, otrzepuj膮c py艂 z kurtki munduru bojowego. Porucznik Walentyna znik艂a ju偶 w stra偶nicy, gdzie jej ludzie montowali na podstawie karabin maszynowy.
— Kapitanie Gomez... bomba? Co spowodowa艂o wybuch?
— Zdrada, Ryan... rojali艣ci musieli dogada膰 si臋 z nacjonalistami. — Kapitan wepchn膮艂 Ryana do jeepa, wal膮c go pi臋艣ci膮 w g艂ow臋. — Ca艂e to gadanie o pokoju. Najstarsza pu艂apka 艣wiata, a my wle藕li艣my wprost w ni膮...
Zdarzy艂o si臋 jednak co艣 wi臋cej ni偶 tylko zdrada. Uzbrojeni 偶o艂nierze wype艂nili ulice, zajmuj膮c pozycje w stra偶nicach i fortach. Wszyscy krzyczeli naraz, a dobiegaj膮ce z r贸偶nych stron strza艂y zag艂usza艂y ich krzyki. Pot臋偶ne bomby zosta艂y umieszczone tak sprytnie, by wywo艂a膰 maksimum zamieszania; zdenerwowani, m艂odsi bojownicy strzelali w niebo, by doda膰 sobie odwagi. Rakiety sygna艂owe wybucha艂y nad miastem wed艂ug nieznanego, cho膰 znacz膮cego wzoru. B艂臋kitne he艂my i berety le偶a艂y, porzucone, w kana艂ach 艣ciekowych.
Gdy Ryan dotar艂 do mieszkania ciotki, zasta艂 czekaj膮cych tam na niego doktora Edwardsa i dw贸ch 偶o艂nierzy Narod贸w Zjednoczonych.
— Za p贸藕no, Ryan. Przykro mi.
Ryan stara艂 si臋 ich omin膮膰 i wej艣膰 na schody, ale doktor Edwards przytrzyma艂 go za r臋k臋. Patrz膮c na zaniepokojonego i wyczerpanego m臋偶czyzn臋 Ryan u艣wiadomi艂 sobie, 偶e opr贸cz obserwator贸w ONZ on sam jest prawdopodobnie jedynym cz艂owiekiem w Bejrucie, kt贸ry ci膮gle ma na g艂owie b艂臋kitny he艂m.
— Doktorze Edwards, musz臋 poszuka膰 Luizy i cioci. S膮 na g贸rze.
— Nie, Ryan. Ju偶 ich tam nie ma. Obawiam si臋, 偶e znik艂y.
— Gdzie? M贸j Bo偶e, przecie偶 m贸wi艂em im, 偶eby tu zosta艂y!
— Zabrano je jako zak艂adniczki. Komandosi zaatakowali przy pierwszym wybuchu. Nim si臋 zorientowali艣my, zd膮偶yli zdoby膰 ten budynek i opu艣ci膰 go.
— Kto? — Nic nie rozumiej膮cy i przera偶ony, Ryan wpatrywa艂 si臋 dziko w ulic臋, gdzie uzbrojeni 偶o艂nierze formowali si臋 w plutony. — Rojali艣ci, czy nacjonali艣ci?
— Nie wiemy. To tragedia, dostali艣my ju偶 wiadomo艣ci o wielu wst臋tnych zbrodniach. Ale nikt nie zrobi krzywdy Luizie lub cioci. Wiedz膮, kim jeste艣.
— To przeze mnie je zabrali.:. — Ryan zdj膮艂 z g艂owy he艂m. Patrzy艂 na b艂臋kitny garnek, kt贸ry polerowa艂 tak starannie chc膮c, by by艂 to najja艣niej l艣ni膮cy he艂m w Bejrucie.
— Co masz zamiar zrobi膰, Ryan? — doktor Edwards wyj膮艂 mu z r膮k he艂m — sceniczny rekwizyt, zb臋dny po opadni臋ciu kurtyny. — Decyzja nale偶y do ciebie. Je艣li chcesz wr贸ci膰 do oddzia艂u, zrozumiem.
Jeden z obserwator贸w, stoj膮cy za doktorem Edwardsem, trzyma艂 w r臋ku karabin i pas Ryana. Widok broni i pocisk贸w z kulami o stalowych czubkach przywr贸ci艂 Ryanowi jego dawny gniew, t臋 nieokre艣lon膮 nienawi艣膰, kt贸ra pomog艂a im wszystkim przetrwa膰 tyle lat. Chcia艂 wyj艣膰 na ulic臋, wytropi膰 porywaczy, zem艣ci膰 si臋 na tych, kt贸rzy zagrozili ciotce i Luizie.
— No i co, Ryan...? — Doktor Edwards obserwowa艂 go z przedziwnym dystansem, jakby Ryan by艂 laboratoryjnym szczurem, kt贸ry dotar艂 do wa偶nego rozga艂臋zienia labiryntu. — Masz zamiar walczy膰?
— Tak. B臋d臋 walczy艂... — Ryan pewnym gestem wcisn膮艂 sobie he艂m na g艂ow臋. — Lecz nie na wojnie. B臋d臋 walczy艂 o kolejny rozejm, doktorze.
I wtedy zobaczy艂, 偶e stoi naprzeciw uniesionej lufy swego w艂asnego karabinu. Z twarz膮 bez wyrazu, doktor Edwards uj膮艂 go za nadgarstki, lecz min臋艂o kilka minut, nim Ryan zorientowa艂 si臋, 偶e zakuto go w kajdanki i zaaresztowano.
Przez godzin臋 jechali po艂udniowo—wschodnimi przedmie艣ciami Bejrutu, mijaj膮c zrujnowane fabryki i miasteczka sza艂as贸w, zatrzymuj膮c si臋 przed stoj膮cymi przy drodze posterunkami ONZ. Z tylnego siedzenia opancerzonej furgonetki Ryan m贸g艂 obserwowa膰 widoczne na tle nieba zrujnowane budynki miasta. S艂upy dymu pe艂za艂y po niebie, lecz odg艂osy strzelaniny cich艂y powoli. Raz zatrzymali si臋, by rozprostowa膰 nogi; doktor Edwards odm贸wi艂 jednak rozmowy z Ryanem. Ch艂opiec przypuszcza艂, 偶e lekarz podejrzewa艂 go o udzia艂 w spisku, kt贸ry spowodowa艂 z艂amanie rozejmu. By膰 mo偶e doktor Edwards przypuszcza艂, 偶e sam pomys艂 rozejmu by艂 tylko diabelskim planem, w kt贸rym Ryan wykorzysta艂 swe kontakty w艣r贸d m艂odych 偶o艂nierzy...?
Min臋li drugi pas szczelnie otaczaj膮cych miasto zasiek贸w i wkr贸tce podjechali do bramy obozu wojskowego, zbudowanego ko艂o opuszczonego sanatorium. Rz臋dy oliwkowozielonych namiot贸w wype艂nia艂y wielki plac. P臋ki maszt贸w radiowych i telewizyjnych anten satelitarnych wyrasta艂y z dachu sanatorium; wszystkie skierowane by艂y w stron臋 Bejrutu.
Furgonetka zatrzyma艂a si臋 obok najwi臋kszego z namiot贸w, wygl膮daj膮cego na szpital dla rannych partyzant贸w. Lecz w zielonym, ch艂odnym wn臋trzu nie by艂o 艣ladu pacjent贸w. Szli nie przez szpitaln膮 sal臋, lecz przez ca艂kiem spory arsena艂. Na ustawionych w rz臋dy sto艂ach na krzy偶akach le偶a艂y karabiny zwyk艂e i maszynowe, pud艂a granat贸w i pocisk贸w do mo藕dzierzy. Sier偶ant wojsk ONZ w臋drowa艂 w艣r贸d g贸r broni, zaznaczaj膮c poszczeg贸lne pozycje na li艣cie — jak w艂a艣ciciel sklepu, kt贸ry w艂a艣nie otrzyma艂 dostaw臋.
Za arsena艂em znajdowa艂o si臋 du偶e pomieszczenie przypominaj膮ce studio dziennika telewizyjnego. Zapracowani obserwatorzy ONZ stali pod 艣cienn膮 map膮 Bejrutu, poruszaj膮c dziesi膮tkami kolorowych gwiazdek i strza艂ek. Oznacza艂y one bie偶膮ce pozycje wojsk walcz膮cych o miasto; na stoj膮cych obok mapy monitorach telewizyjnych wida膰 by艂o tocz膮ce si臋 walki.
— Mo偶ecie odej艣膰, kapralu. Teraz ja si臋 nim zajm臋. — Doktor Edwards wzi膮艂 karabin i pas z r膮k stra偶nika ONZ i gestem nakaza艂 Ryanowi wej艣膰 do znajduj膮cego si臋 w ko艅cu namiotu gabinetu o 艣cianach z p艂贸tna. Przez plastykowe okna wida膰 by艂o wyra藕nie s膮siedni pok贸j, w kt贸rym dwie kobiety drukowa艂y wielki plakat; powi臋kszona fotografia zbrodni republikan贸w ukazywa艂a cia艂a pomordowanych kobiet, rozstrzelanych w podziemnym gara偶u.
Patrz膮c na ten okropny obraz Ryan domy艣li艂 si臋, dlaczego doktor Edwards ca艂y czas unika jego wzroku.
— Doktorze, ja naprawd臋 nie wiedzia艂em, 偶e te bomby wybuchn膮 dzi艣 rano. Niech pan mi wierzy...
— Wierz臋 ci, Ryan. Wszystko w porz膮dku, spr贸buj si臋 uspokoi膰. — Lekarz m贸wi艂 szorstkim tonem, jakby rozmawia艂 z kapry艣nym pacjentem. Od艂o偶y艂 karabin na st贸艂 i zdj膮艂 kajdanki z r膮k Ryana. — Wydosta艂e艣 si臋 z Bejrutu na dobre. Je艣li o ciebie chodzi, rozejm jest trwa艂y.
— Ale... co z ciotk膮 i siostr膮?
— Nic im si臋 nie b臋dzie. Prawd臋 m贸wi膮c, w tej chwili przetrzymywane s膮 na posterunku ONZ przy stadionie.
— Dzi臋ki Bogu. Nie wiem, co si臋 sta艂o. Wszyscy chcieli rozejmu... — Ryan odwr贸ci艂 wzrok od okropnych plakat贸w, przesuwaj膮cych si臋 bez ko艅ca przez smuk艂e d艂onie urz臋dniczek ONZ. Za plecami doktora Edwardsa, przypi臋te do p艂贸ciennych 艣cian, wisia艂y rz臋dy fotografii przedstawiaj膮cych m艂odych m臋偶czyzn i m艂ode kobiety w mundurach polowych, zdj臋膰 zrobionych z ukrycia obok posterunk贸w obserwacyjnych ONZ. Na honorowym miejscu wisia艂o wielkie zdj臋cie samego Ryana. Zebrane razem, portrety te przypomina艂y fotografie pacjent贸w szpitala dla umys艂owo chorych.
Dw贸ch szeregowc贸w przesz艂o przez drzwi gabinetu, pchaj膮c przed sob膮 w贸zek za艂adowany karabinami szturmowymi.
— Ta bro艅, doktorze? Czy zosta艂a skonfiskowana?
— Nie... prawd臋 m贸wi膮c jest fabrycznie nowa. W drodze na pole bitwy.
— A wi臋c poza Bejrutem tak偶e tocz膮 si臋 walki... — sarna my艣l o tym wystarczy艂a, by Ryan wpad艂 w rozpacz. — Ca艂y 艣wiat pogr膮偶ony jest w wojnie.
— Nie, Ryan. Na 艣wiecie panuje pok贸j. Z wyj膮tkiem Bejrutu. I tam w艂a艣nie ma dotrze膰 ta bro艅. B臋dzie przeszmuglowana do miasta w 艂adunku pomara艅czy.
— Dlaczego! Doktorze, to szale艅stwo! Trafi w r臋ce milicji.
— I o to w艂a艣nie chodzi. Chcemy, 偶eby mieli bro艅. Chcemy, 偶eby walki toczy艂y si臋 nadal.
Ryan pr贸bowa艂 protestowa膰, lecz doktor Edwards si艂膮 posadzi艂 go na stoj膮cym, za biurkiem krze艣le.
— Nie denerwuj si臋, Ryan. Wszystko ci wyja艣ni臋. Ale powiedz mi najpierw —czy kiedykolwiek s艂ysza艂e艣 o chorobie, kt贸ra nazywa si臋 ospa?
— To by艂a taka straszliwa zaraza. Ju偶 nie istnieje.
— To prawda... ale nie do ko艅ca. Pi臋膰dziesi膮t lat temu 艢wiatowa Organizacja Zdrowia przeprowadzi艂a wielk膮 kampani臋 maj膮c膮 wyeliminowa膰 osp臋 — jedn膮 z najgorszych chor贸b, jakie kiedykolwiek gn臋bi艂y ludzko艣膰, prawdziwego morderc臋, kt贸ry odebra艂 偶ycie dziesi膮tkom milion贸w ludzi. Opracowano globalny program szczepie艅, w kt贸ry w艂膮czono ka偶dego lekarza na 艣wiecie i wszystkie rz膮dy 艣wiatowe. Wsp贸lnym wysi艂kiem uda艂o si臋 zmie艣膰 t臋 zaraz膮 z powierzchni ziemi.
— Bardzo mnie to cieszy, doktorze... gdyby艣my tylko mogli zrobi膰 to samo z wojn膮.
— C贸偶, tak naprawd臋 zrobili艣my w艂a艣nie to... ale nie do ko艅ca. Je艣li chodzi o osp臋, ludzie mog膮 teraz podr贸偶owa膰 swobodnie po ca艂ym 艣wiecie. Wirus przetrwa艂 w starych grobach i na cmentarzach, lecz je艣li jakim艣 nieprawdopodobnym przypadkiem choroba gdzie艣 si臋 pojawia, s膮 zapasy szczepionki, chroni膮ce ludzi i zapobiegaj膮ce epidemii.
Doktor Edwards wyj膮艂 magazynek z karabinu Ryana i zwa偶y艂 go w d艂oni, okazuj膮c niedba艂e obycie z broni膮, kt贸rego Ryan nigdy przedtem u niego nie dostrzeg艂. 艢wiadom zaskoczenia ch艂opca, u艣miechn膮艂 si臋 do niego blado, jak nauczyciel, przywi膮zany mimo wszystko do swego krn膮brnego ucznia.
— Pozostawiony w spokoju, wirus ospy ulega nieustannym mutacjom. Musimy mie膰 pewno艣膰, 偶e zawsze dysponujemy zapasami warto艣ciowej szczepionki. Wi臋c WHO bardzo starannie zadba艂a, by nigdy nie wyt臋pi膰 ospy ca艂kowicie. Umy艣lnie pozwoli艂a jej szerzy膰 si臋 w dalekim zak膮tku male艅kiego pa艅stewka w Trzecim 艢wiecie — i dzi臋ki temu mo偶e obserwowa膰, jak zmienia si臋 wirus. Przykre, lecz troch臋 ludzi umar艂o i nadal umiera. Ale to si臋 op艂aca —, dla reszty 艣wiata. W ten spos贸b zawsze b臋dziemy gotowi na wypadek nowego wybuchu zarazy.
Ryan patrzy艂 przez plastykow膮 szyb臋 na 艣cienn膮 map臋 Bejrutu i monitory telewizyjne, pokazuj膮ce dym i tocz膮ce si臋 walki. Hilton zn贸w p艂on膮艂.
— A Bejrut, doktorze. Tu macie na oku innego wirusa?
— Masz racj臋. Wirusa wojny. Lub, je艣li wolisz, ducha walki. Nie jest to wirus fizyczny, lecz psychologiczny, bardziej nawet niebezpieczny ni偶 ospa. Na 艣wiecie panuje spok贸j, Ryan. Od trzydziestu lat nigdzie nie by艂o wojny; nie ma armii, nie ma lotnictwa, wszystkie r贸偶nice zda艅 za艂atwia si臋 przez negocjacje i kompromis, jak nale偶y. Nikt nawet nie 艣ni o p贸j艣ciu na wojn臋 tak, jak ka偶dej normalnej matce nie 艣ni艂oby si臋 nawet, 偶e mo偶e zastrzeli膰 dzieci, kt贸re nabroi艂y. Ale musimy broni膰 si臋 przed skrajnie nieprawdopodobn膮 mo偶liwo艣ci膮, 偶e jaka艣 dzika mutacja spowoduje pojawienie si臋 nowego Hitlera lub Poi Pota.
— I to wszystko mo偶ecie zrobi膰 tutaj? — zakpi艂 Ryan. — W Bejrucie?
— Tak si臋 nam zdaje. Musimy obserwowa膰, co sk艂ania ludzi do walki, co powoduje, 偶e nienawidz膮 si臋 wystarczaj膮co, by zabija膰. Chcemy wiedzie膰, jak mo偶emy manipulowa膰 ich uczuciami, jak mo偶emy zniekszta艂ca膰 informacje by uruchomi膰 instynkt agresji, jak mo偶emy gra膰 na ich wierze, religii i politycznych idea艂ach.
Musimy nawet wiedzie膰, jak mocno ludzie pragn膮 pokoju.
— Wystarczaj膮co mocno. Bardzo mocno, doktorze.
— W twoim przypadku, tak. Pobi艂e艣 nas, Ryan. I dlatego wyci膮gn臋li艣my ci臋 stamt膮d. — Doktor Edwards m贸wi艂 bez 偶alu, jakby zazdro艣ci艂 Ryanowi, jego wytrwa艂o艣ci w marzeniu. — To wielki plus dla ciebie, ale eksperyment musi trwa膰, Musimy zrozumie膰 tego przera偶aj膮cego wirusa.
— A dzisiejszy ranek? Bomby? I atak z zaskoczenia?
— My pod艂o偶yli艣my te bomby, chocia偶 byli艣my ostro偶ni i nikomu nic si臋 nie sta艂o. My dostarczamy broni, zawsze jej dostarczali艣my. My drukujemy materia艂y propagandowe, my fa艂szujemy zdj臋cia, ukazuj膮ce okrucie艅stwa przeciwnik贸w, by rywalizuj膮ce ze sob膮 grupy zdradza艂y si臋 nawzajem i zmienia艂y sojusze. Brzmi to jak ponura wersja kom贸rek do wynaj臋cia i w pewnym sensie ni膮 jest.
— Ale... te wszystkie lata, doktorze... — Ryan my艣la艂 o swych dawnych towarzyszach broni, kt贸rzy zgin臋li obok niego, na brudnych rumowiskach. Niekt贸rzy z nich oddali 偶ycie, by ratowa膰 rannych przyjaci贸艂. —... Angle i Moj偶esz, Aziz... tam umieraj膮 setki ludzi!
— I setki ludzi ci膮gle umieraj膮 na osp臋. A setki milion贸w 偶yj膮 — w pokoju. To dobry interes, Ryan; nauczyli艣my si臋 wiele od czasu, gdy trzydzie艣ci lat temu ONZ odbudowa艂a Bejrut.
— Zaplanowali to wszystko — Hiltona, stacj臋 telewizyjn膮, MacDonaldy...
— Wszystko. Nawet MacDonaldy. Architekci ONZ zaprojektowali Bejrut jako miasto typowe: z Hiltonem, Holiday Inn, stadionem sportowym, ci膮gami handlowymi. Sprowadzono tu osieroconych nastolatk贸w z ca艂ego 艣wiata, wszystkich ras i narodowo艣ci. Na pocz膮tku my musieli艣my przekr臋ci膰 kluczyk — wszyscy podoficerowie i oficerowie byli 偶o艂nierzami ONZ, walcz膮cymi w przebraniu. Ale kiedy silnik raz zaskoczy艂, dalej pracowa艂 ju偶 sam.
— Tylko kilka zdj臋膰 przedstawiaj膮cych zbrodnie... — Ryan wsta艂 i zacz膮艂 nak艂ada膰 pas. Niezale偶nie od tego, co my艣la艂 o doktorze Edwardsie, pozostawa艂a jeszcze rzeczywisto艣膰 wojny domowej, jedyna logika, jak膮 zna艂. — Doktorze, musz臋 wraca膰 do Bejrutu.
— Za p贸藕no, Ryan. Je艣li pozwolimy ci wr贸ci膰, narazisz ca艂y nasz eksperyment.
— I tak nikt mi nie uwierzy, doktorze. Musz臋 zreszt膮 znale藕膰 siostr臋 i ciotk臋 Ver臋.
— Luiza nie jest twoj膮 siostr膮. Nie jest twoj膮 prawdziw膮 siostr膮. A Vera nie jest twoj膮 prawdziw膮 ciotk膮. Oczywi艣cie, one o tym nie wiedz膮. My艣l膮, 偶e wszyscy jeste艣cie jedn膮 rodzin膮. Luiza by艂a c贸rk膮 pary francuskich badaczy z Marsylii, jej rodzice zgin臋li na Antarktydzie. Vera to podrzutek, wychowywany przez siostry zakonne w Montevideo.
—A...?
— A ty, Ryan? Twoi rodzice mieszkali w Halifax, w Nowej Szkocji. Mia艂e艣 trzy miesi膮ce, kiedy zgin臋li w wypadku samochodowym. Niestety, nie jeste艣my jeszcze w stanie chroni膰 ludzi przed niekt贸rymi rodzajami 艣mierci...
Doktor Edwards wpatrzy艂 si臋 w 艣cienn膮 map臋 Bejrutu, widoczna przez plastykow膮 szyb臋. Sier偶ant z oddzia艂u 艂膮czno艣ci pracowa艂 w osza艂amiaj膮cym tempie, przypinaj膮c do wielkiej mapy dziesi膮tki flag oznaczaj膮cych incydenty zbrojne. Ludzie gromadzili si臋 wok贸艂 monitor贸w. Jeden z oficer贸w pomacha艂 gwa艂townie na doktora Edwardsa, kt贸ry wsta艂 i wyszed艂 z gabinetu. Kiedy dwaj m臋偶czy藕ni po gr膮偶yli si臋 w rozmowie, Ryan zapatrzy艂 si臋 w swe r臋ce i ledwie s艂ysza艂 doktora, gdy ten wr贸ci艂, szukaj膮c he艂mu i pistoletu.
— Zestrzelili samolot obserwacyjny. B臋d臋 musia艂 ci臋 opu艣ci膰, Ryan — walki wyrywaj膮 si臋 nam spod kontroli. Rojali艣ci odbili stadion i zaj臋li posterunek ONZ.
— Stadion? — Ryan poderwa艂 si臋, trzymaj膮c w r臋ku bro艅; od czasu, gdy opu艣cili miasto jedynie karabin dawa艂 mu poczucie bezpiecze艅stwa. — Tam jest moja siostra! I ciotka! Musz臋 jecha膰 t panem, doktorze.
— Ryan... wszystko zaczyna si臋 rozpada膰. By膰 mo偶e pod艂o偶yli艣my o jedn膮 min臋 za wiele. Niekt贸re oddzia艂y milicji strzelaj膮 otwarcie do obserwator贸w ONZ. —Doktor Edwards zatrzymaj Ryana przy drzwiach, — Wiem, 偶e si臋 o nie martwisz, przecie偶 zna艂e艣 je przez ca艂e 偶ycie, ale one nie s膮... ,
Ryan odsun膮艂 go na bok.
— Doktorze, przecie偶 to moja —siostra i ciotka!
Do stadionu dojechali w trzy godziny p贸藕niej. Gdy konw贸j pojazd贸w ONZ przedziera艂 si臋 przez miasto, Ryan wpatrywa艂 si臋 w kolumny dymu, zasnuwaj膮ce widoczne na tle nieba, zrujnowane budynki. Ciemny p艂aszcz rozci膮ga艂 si臋 daleko w g艂膮b morza, od do艂u pod艣wietla艂y go p艂omienie gwa艂townych wybuch贸w; to wrogie dru偶yny saperskie w臋drowa艂y po ulicach. Ryan siedzia艂 za doktorem Edwardsem w drugim z opancerzonych pojazd贸w, lecz ich wzajemn膮 rozmow臋 zag艂usza艂 huk rakiet i serii z karabin贸w maszynowych.
Teraz Ryan wiedzia艂 ju偶, 偶e nie maj膮 sobie wiele do powiedzenia. My艣la艂 tylko o zak艂adnikach w zdobytym posterunku ONZ. 艢wiadomo艣膰, 偶e wojna domowa w Bejruciej jest tylko przemy艣lanym eksperymentem, znalaz艂a sobie miejsce gdzie艣 poza jego umys艂em; w czarnej dziurze uczu膰, z kt贸rej nie mog艂o wydosta膰 si臋 艣wiat艂o... ani sens.
W ko艅cu zatrzymali si臋 ko艂o posterunku ONZ w porcie wschodniego Bejrutu. Doktor Edwards pobieg艂 do centrum 艂膮czno艣ci, a Ryan odpi膮艂 sw贸j b艂臋kitny he艂m. W pewnym sensie i on by艂 winien temu nie kontrolowanemu wybuchowi gwa艂tu. Szczury w laboratorium wojny przyciska艂y rado艣nie znane sobie doskonale guziki — spusty karabin贸w i mo藕dzierzy — i dostawa艂y za to codziennie ziarnko nienawi艣ci. Osza艂amiaj膮cy sen o pokoju, kt贸ry 艣ni艂 Ryan. zdezorientowa艂 je jak narkotyk o niesprawdzonym dzia艂aniu i otworzy艂 na gor膮czk臋 najdzikszej w艣ciek艂o艣ci...
— Ryan, dobre wie艣ci! — Doktor Edwards zab臋bni艂 w szyb臋, rozkazuj膮c kierowcy ruszy膰. — Chrze艣cija艅scy komandosi odbili stadion!
— A moja siostra? Ciotka Vera?
— Nie wiem. Miejmy nadziej臋. Przynajmniej ONZ zn贸w wkroczy艂o do akcji.
Odrobina szcz臋艣cia i wszystko jeszcze b臋dzie dobrze!
Nieco p贸藕niej, stoj膮c w ponurym magazynie pod betonow膮 trybun膮, Ryan pomy艣la艂 o z艂owrogim s艂owie, kt贸rego u偶y艂 doktor Edwards. Dobrze? 艢wiat艂a lamp b艂yskowych z aparat贸w fotograficznych o艣wietla艂y cia艂a dwudziestu zak艂adnik贸w, le偶膮ce pod przeciwleg艂膮 艣cian膮. Luiza i ciocia Vera spoczywa艂y pomi臋dzy dwoma obserwatorami ONZ; wszyscy zamordowani przez rojalist贸w, nim ci wycofali si臋 ze stadionu. Schodkowy, betonowy sufit spryskany by艂 krwi膮, jakby niewidzialni widzowie, obserwuj膮cy zag艂ad臋 miasta z wygodnych trybun, zacz臋li nagle krwawi膰 w swe 艂awki. Tak — przysi膮g艂 Ryan — 艣wiat b臋dzie krwawi艂...
Fotografowie wycofali si臋, zostawiaj膮c Ryana samotnego z siostr膮 i ciotk膮. Ju偶 wkr贸tce ich portrety rozrzucone zostan膮 po pokrytych gruzami ulicach, naklejone na 艣ciany budynk贸w.
— Ryan, powinni艣my wyj艣膰, nim zacznie si臋 kontratak. — Doktor Edwards wyszed艂 zza zas艂ony s艂abego 艣wiat艂a. — Przykro mi z ich powodu; niezale偶nie od wszystkiego to przecie偶 twoja ciotka i siostra.
— Tak, moja...
— Ale przynajmniej pomog艂y co艣 udowodni膰. Chcieli艣my si臋 dowiedzie膰, do czego mo偶na sprowokowa膰 ludzi. — Doktor Edwards wskaza艂 cia艂a pe艂nym rezygnacji gestem. — Niestety, do wszystkiego.
Ryan zdj膮艂 z g艂owy b艂臋kitny he艂m i po艂o偶y艂 go u st贸p. Odci膮gn膮艂 zamek i wprowadzi艂 pocisk o stalowej kuli do komory. By艂o mu tylko przykro, 偶e doktor Edwards spocznie obok Luizy i cioci. Na zewn膮trz odg艂osy walki ucich艂y, ale wojna trwa艂a. Za kilka miesi臋cy on zjednoczy milicje wszystkich ugrupowa艅 w jedno wojsko. Ryan ju偶 my艣la艂 o 艣wiecie poza Bejrutem, o tym znacznie wi臋kszym laboratorium czekaj膮cym na testy, z jego milionami uleg艂ych 艣winek morskich, nieodpornych na najgro藕niejszego ze wszystkich wirus贸w 艣wiata.
— Nie "wszystkiego", doktorze — Ryan wymierzy艂 karabin w g艂ow臋 lekarza. —Wszystko to ca艂a ludzko艣膰.