2 Rozkaz zabic Arle


DAVID ROBBINS

ROZKAZ, ZABI ARL!

0x01 graphic

1. FOK-TWIERDZA MIERCI

2. ROZKAZ, ZABI ARL!

3. POMCI BLINIACZE MIASTA

W PRZYGOTOWANIU KOLEJNE TOMY SERII

ROZDZIA l

Ubrany w kol skór strzelec przyczai si. Jego rce przy­wary do perowych rkojeci rewolwerów spoczywajcych w skórzanych kaburach wiszcych u bioder. Dugie blond loki faloway na wietrze, bystre niebieskie oczy lustroway lece poniej pole, szukajc róda dwiku, jaki wanie usysza.

Kto kaszln.

Ksiyc owietla pole, wydobywajc z mroku wszystkie za­rola i drzewa. Swym wiatem omiata otoczony ceglanym murem 30-akrowy obszar, zwany przez swych mieszkaców Domem, i powstrzymywa wszelkich wrogów.

Rodzina, jak nazywali si mieszkacy Domu, podja specjal­ne rodki ostronoci, aby zapewni sobie bezpieczestwo: mur wysoki na 20 stóp zakoczony by, drutem kolczastym i pomostem wartowniczym. U jego podstawy rozcigaa si szeroka fosa. Dom by cay czas chroniony przez elitarny korpus wykwalifikowanych, wywiczonych gwardzistów zwanych Wojownikami.

- Hickok, syszae? - szepn may ylasty czowiek, prze­biegszy wzdu wau w kierunku rewolwerowca.

- Pewnie - potwierdzi Hickok, skinwszy gow. Drugi mczyzna przystan tu obok.

- To gdzie z obrzea pola - stwierdzi. Jego brzowe oczy wpatrzone byy w oddalony o 150 jardów las.

- Tu przy drzewach. Mielimy szczcie, e wiatr przyniós gosy tak daleko. Co robimy?

Hickok zastanawia si. Czy powinni zaj si t spraw teraz, czy zostawi j do rana? Co zrobiby w takiej sytuacji Blade?

Wojownicy byli podzieleni na cztery sekcje, zwane Triadami. W kadej z nich znajdowao si trzech onierzy. Oznaczono je:

Alfa, Beta, Gamma i Omega. Ich zadaniem bya obrona Domu i opieka nad Rodzin. Kada Triada miaa swojego szefa, za wszystkie sekcje podlegay kierownictwu Alfy. Kady z dwunastu Wojowników odpowiada przed szefem Alfy i dowódc caej orga­nizacji, którym by Blade.

Hickok w zamyleniu dotkn swoich blond wsów. Blade dochodzi dopiero do zdrowia po infekcji, jakiej si nabawi od ran odniesionych podczas bitwy z Trollami. Najprawdopodobniej spa o tak pónej ju porze, nic o ukochanej Jenny. Jego szczcie!

- Czy powinnimy zaalarmowa Geronima? - zapyta drugi mczyzna, przygadzajc rk czarne wosy.

Chodny powiew wiatru przyniós ulg jego spoconemu czo­u. Lipcowa noc bya ciepa i parna.

- Nie - odpowiedzia lakonicznie Hickok. - Zabraoby to zbyt duo czasu.

W skad Alfy wchodzili: Blade, Geronimo i Hickok. Podczas choroby Blade'a kto inny musia wej na jego miejsce. Rikki-Tikki-Tavi, szef Bety, futeraem miecza wskaza na odlegy las.

- Pójd, jeli chcesz.

- Ja id - zdecydowa Hickok. - Sam.

- Ja powinienem pój - ponownie zaproponowa Rikki-Tikki-Tavi.

- Pójd sam - powtórzy Hickok, przesuwajc si ostronie wzdu kanau. Zatrzyma si dopiero porodku zachodniej ciany, dokadnie nad mostem zwodzonym.

Rikki szed za nim.

- To moe by zasadzka - powiedzia z niepokojem. - Tam mog by te stwory, ywice si padlin- zauway, powoujc si na atak bandy bezdomnych rabusiów, majcych miejsce kilka lat temu. Na szczcie Rodzina odpara go.

- Rzeczywicie. Mog by - zgodzi si Hickok, spogldajc na dó.

Przywiza solidny sznur do grubego stalowego koa i zwin go w ogromny zwój.

- Bdziemy ci ochrania - upiera si Rikki.

- Nie trzeba, dzikuj - odmówi Hickok. Poniós lin. W tym miejscu nie byo drutu kolczastego, co umoliwio przedostanie si na krawd muru.

- Przecie nie wiesz, co tam jest - stwierdzi Rikki. Jego gos zdradza niepokój.

- To nie ma znaczenia.

- To jest niezgodne z zasadami Wojowników - doda Rikki. Hickok wzruszy ramionami. Wyjrza za mur i spuci w dó lin.

- Niepotrzebnie ryzykujesz. - Rikki nie móg si z tym pogo­dzi. - Moesz zgin.

Hickok zatrzyma si i utkwi wzrok w ciemnych oczach Rikkiego.

- Nie dbam o to. Po prostu nie dbam.

Rikki-Tikki-Tavi przyklkn i patrzy na przyjaciela, który powoli opuszcza si na ziemi, tu przed mostem zwodzonym.

Niestety Blade i Geronimo mówili prawd o Hiockoku.

Po zabiciu przez Trollów kobiety, któr kocha, Hickok prze­sta si troszczy o swoje bezpieczestwo, sta si nieostrony.

Ten wymienity strzelec zmieni si bardzo od tamtego czasu. Blade zdawa sobie spraw, e Hickok jest jak czynny wulkan tu przed eksplozj. Rikki widzia, jakie cierpienie malowao si na twarzy Hickoka na pogrzebie Joanny. Joanna bya jego pierwsz prawdziw mioci.

Hickok stan w kocu na ziemi. Pomacha do Rikkiego i pod­y w kierunku, skd pochodzi odgos kaszlu. Wiedzia, e nie po­winien wystawia si na cel, ale ukryta gdzie gboko rozpacz sprawia, e zaniedba wszystkie reguy treningu Wojowników. Nie dbajc o niebezpieczestwo, szed wyprostowany udzc si, e ujrzy bysk wystrzelonej kuli i poczuje rozdzierajcy ból.

Wiatr wia coraz mocniej, dziaa na jego korzy. Niós od­gosy w kierunku Domu, nikt, kto znajdowa si w lesie, nie móg go usysze.

Hickokowi przez gow przemkna naga myl. Co bdzie, jeli to s Trollowie? Wielu z nich si wymkno, by moe bd chcieli si zemci. Mimowolnie chwyci swoje rewolwery, uko­chane kolty pytony.

Kto zakaszla.

„Strze mnie, Boe" - modli si Hickok.

Ostonie przypad do ziemi i czogajc si porusza si na­przód. Przez jego twarz przemkn dziki, bezlitosny umiech. Ktokolwiek to by, znajdowa si ju niedaleko.

„Prosz, niech to bd Trollowie!" - powtarza w mylach.

By ich dunikiem. Mia dla nich straszliw zapat.

Hickok skrada si nadsuchujc. W kocu zatrzyma si przy jednym z drzew. Wiatr porusza limi, które wydaway cichy szmer, gazie skrzypiay, ocierajc si o siebie.

„Dobrze - pomyla. - To wietna osona".

Napry si, oczekujc na strza i puci si biegiem. Zatrzy­ma si przy pierwszym wielkim drzewie. Byt pewny, e go zobaczono. Opar si o pie, czeka.

Nic.

„Co si tutaj dzieje?" - pyta si w duchu.

Niespodziewanie znowu rozleg si kaszel, kto zanosi si ka­szlem, dyszc i pojkujc, ciko chwyta powietrze.

Hickok oszacowa odlego na pitnacie do dwudziestu jar­dów. Zarola byy do gste, stanowiy dostateczn ochron. Pooy si na ziemi i zacz si czoga.

Niechccy zahaczy o ga. Cichy trzask rozleg si dookoa. Hickok zastyg w bezruchu. Co za gupota! Powinien to przewidzie. Moe go zobaczyli?

- I co, przekonae si ju? - szepn kto mrukliwym go­sem.

Hickok napry si i wycign szyj. Wierzy, e wysoka trawa jest dobrym ukryciem.

Byo ich trzech. Potni, uzbrojeni mczyni. Dwóch po le­wej, jeden po prawej stronie, najbliszy w odlegoci dziesiciu

jardów.

- Tak, syszaem to - odpowiedzia drugi mczyzna ciszo­nym gosem.

„Mówili o nim?" - zastanawia si Hickok. Kto znowu zacz kaszle.

- Tam! - krzykn pierwszy mczyzna.

Wszyscy trzej ubrani byli w zielone uniformy. Ku zdziwieniu Hickoka minli jego kryjówk, nie zauwaajc go.

Co, do licha, si tutaj dzieje? Kim oni s? Nawet w tak kie­pskim owietleniu móg dojrze, e s bardzo dobrze ubrani. Ich odzie wygldaa na now i jake rón od tej, któr nosili miesz­kacy Domu. Kady z nich trzyma wypolerowan do poysku bro i mia przymocowany do pasa automatyczny pistolet. „Kim s ci faceci?" - pyta siebie Hickok.

Móg zrobi tylko jedno.

Poczeka, a odlego stanie si wystarczajco bezpieczna i ruszy za nimi.

Ukrywajc si za pobliskimi zarolami i drzewami, czoga si ostronie, obserwujc nieznajomych. Tamci posuwali si powoli, co pozwolio mie ich cigle na oku.

Ponownie dao si sysze jki i nieprzyjemny, mczcy ka­szel.

Zobaczy, e trzej mczyni przyspieszyli. Do jego uszu do­szy odgosy krótkiej walki zakoczonej silnym uderzeniem.

- Mam ci! - Owiadczy kto z entuzjazmem. Hickok podniós si i zaczai za drzewem, okoo szeciu jar­dów od maej polanki. Mczyni stali nad kim, kto lea twarz do ziemi, byli zadowoleni i umiechnici.

- Niele wystawia nas do wiatru - odezwa si jaki chra­pliwy gos. - Mylisz, e ci si udao?

- Odpowiedz! - krzykn najwyszy mczyzna, kopic le­ce ciao.

Nieszczsna ofiara wydaa cichy jk.

- Ty dziwko! - znca si trzeci mczyzna. - Nie usyszeli­my odpowiedzi!

„Dziwko?" - Hickok wychyli si zza drzewa.

- Wsta, kobieto! - rozkaza mrukliwy gos. - Mam kilka py­ta do ciebie!

Hickok nie móg dojrze kobiety, przysania j jeden z m­czyzn. Sysza jedynie szloch i pojkiwanie.

- Nie sysz twojej odpowiedzi, squaw (ona Indianina) - oznajmi mrukliwy gos. - Chc wiedzie, gdzie si podziaa ta maa! „Maa? Squaw?"

- Jeli nie zaczniesz mówi - warkn najwyszy - porachuj ci wszystkie koci.

Jeszcze raz brutalnie kopn lec kobiet.

Tego ju byo za wiele.

Hickok podczoga si do przodu, jego palce odruchowo za­cisny si na pasie rewolwerów.

- Wsta, do cholery! - rozkaza mrukliwy gos.

- Przepraszam, panowie... - powiedzia cicho Hickok. Wszyscy trzej odwrócili si sposzeni.

- Myl, e zbytecznym jest poucza was, jak ze s wasze maniery. - Hickok umiechn si do nich szyderczo.

Uniformy otrzsny si z szoku, chwyciy za strzelby.

- Zniszczy go! - rykn mrukliwy glos.

Hickok byskawicznie pochyli si, chwyci bro i wycelowa. Rozleg si strza. Hickok rzadko chybia.

Waciciel mrukliwego gosu zdy si jeszcze chwyci za gow, kiedy kula przebia mu czoo na wylot.

Drugi uniform dosta w prawe oko. Wywracajc si krzykn, jego bro upada obok.

Hickok, jako ekspert Rodziny od broni palnej i najlepszy strzelec, uczy sztuki strzelniczej wszystkich nowicjuszy i mae dzieci. Kady czonek Rodziny musia posugiwa si broni. Ich ycie zaleao od posiadanej wiedzy. Wikszo z nich nie uywa­a broni na co dzie, dlatego byli wzywani na coroczne przeszko­lenie, którego celem byo odwieenie ich umiejtnoci. W wie­cie, w którym rzdziy teraz surowe prawa przetrwania. Rodzina musiaa by przygotowana na kad ewentualno, równie na atak na ich Dom. W klasach, w których prowadzi lekcje, Hickok zawsze podkrela podstawow dla strzelca wyborowego regu:

- Postpujcie zawsze rozwanie - powtarza niezmiennie. Pamitajcie, e wróg zawsze chce was zaskoczy. A to wy powinnicie mie przewag zaskoczenia i wyprowadzi go kompletnie z równowagi. Jeeli nie masz czasu, eby dokadnie wycelowa, i wiesz, e strza moe by chybiony - instruowa jedn ze swych klas - to strzelaj w takie miejsce, które uwaasz za najlepsze.

Podczas tych wszystkich lat, od kiedy zosta Wojownikiem, Hickok na palcach jednej rki móg policzy te przypadki, w któ­rych nie postpowa z naleyt rozwag. Za wikszoci z nich kryy si przyczyny osobiste.

Tak byo i teraz.

Najwyszy uniform trzyma swoj bro tu przy ramieniu, kiedy strza rozdar jego lewe kolano. Krzykn i rzuci swój rewolwer. Gdy otrzyma drug kul, zacz si sania, krew zalaa mu nog. Zdy jeszcze spojrze bagalnym wzrokiem na Hickoka i upad. Sycha jeszcze byo cichy, proszcy o lito szept.

- Nie powiniene jej by kopa, przyjacielu - oznajmi surowo Hickok. - Zauwayem, e zadawanie bólu sprawia ci przyje­mno. Jak si czujesz w odwrotnej roli?

- Bagam - skamla mczyzna.

- Przykro mi, przyjacielu - rzek szorstko Hickok - ale nie mam wspóczucia dla ludzi, którzy krzywdz innych. W tym wy­paczonym wiecie jest i tak za duo udrki i cierpienia.

- Prosz... - powtórzy wysoki uniform.

Wystrzay z obu pytonów wysay mczyzn na tamten wiat. Rewolwery Hickoka zakrciy mynka i wlizgny si do futeraów.

- Có, a co my tutaj mamy? Przyklkn przy wpatrujcej si w niego kobiecie. Leaa zwinita, na lewym boku, ramiona miaa przycinite do klatki piersiowej. Jej ubranie z kolej skóry wykonane byo bar­dzo starannie, wrcz kunsztownie. Jej plecy zdobia wszyta tcza. Wspaniae czarne wosy opady na ramiona. Miaa zamknite oczy, oddychaa bardzo ciko, niemale dyszaa.

- Nie wygldasz zbyt dobrze, siostro - skomentowa Hickok. Pooy rk na jej czole. Bya rozpalona.

- Trzymaj swoje apy z daleka! - krzykn kto wysokim, cienkim gosikiem.

Dobieg go z tyu odgos drobnych kroków.

Hickok odwróci si z lewym pytonem w rku, zawsze goto­wym do akcji, palec pooy na cyngiel. Tylko jego doskonay refleks umoliwi w ostatniej chwili skierowanie kuli w ziemi.

Przed nim staa mata dziewczynka. Wierne odbicie starszej lecej kobiety. Swoj drobn zacinit pistk gronie wymachiwaa w stron Hickoka, po wykrzywionej grymasem twarzy spy­way zy.

- Zostaw moj mamusi w spokoju! - Wrzasna. Hickok schowa rewolwer i zapa j za nadgarstki, gdy maa okadaa go piciami.

- Dlaczego nas nie zostawisz w spokoju? - pakaa. Hickok cisn j mocniej. Zacza si szarpa, prawdziwie dzika kotka, wierzgaa nogami, kopic go.

- Hej, dziewczyno! Uspokój si! Nie zrobi wam nic zego.

- Kamca! Jeste taki sam jak inni! Chcesz nas zabi! - Po czym zdoaa kopn go bolenie w udo.

- Au! Chcesz mi zrobi krzywd? Przesta cho na chwil. Dziewczynka opada z si, zwina si, pierwszy szok min.

- Tak lepiej - mówi powoli Hickok, nie zwalniajc jednak ucisku na jej nadgarstkach. Jego udo pulsowao z bólu.

- Nie zamierzam wam zrobi nic zego - powtórzy. Patrzya na niego, pocigajc nosem.

- Skd mam wiedzie, czy mona ci zaufa? - zapytaa cicho.

- Czy nie zabiem przed chwil tych ludzi, którzy was krzyw­dzili?

Przestaa paka i spojrzaa na martwych mczyzn.

- Czy to nie oznacza, e jestem po waszej stronie?

- By moe - przyznaa niechtnie. - Mama mówi, e nie moemy nikomu ufa.

Hickok zmieni temat, unikajc kolejnego ataku na swoje udo.

- Twoja mama wyglda na chor.

Dziewczynka popatrzya na swoj mam i pokiwaa gow.

- Ona jest chora, prosz pana. Od kilku tygodni. Nie mogy­my si nigdzie zatrzyma. Ona powiedziaa, e li ludzie mogliby nas zapa.

- Obiecujesz, e nie bdziesz mnie kopa, jeli ci puszcz?

- Obiecuj.

Hickok powoli puci jej rce.

- Znam ludzi, którzy mog pomóc twojej matce - poinformo­wa j.

- Gdzie oni s? - zapytaa.

Hickok podziwia t ma za jej nieustraszon postaw i szczero.

- Tam - wskaza na Dom widoczny ponad drzewami.

- Widzielimy to miejsce wczeniej - powiedziaa dziew­czynka. - Mama mówia, e nie moemy tam pój, gdy mog tam y li ludzie.

- Tam mieszkaj tylko dobrzy ludzie - zapewni j Hickok. - Wiem o tym. Nazywamy si Rodzin. Mamy wród nas lekarzy. Oni mog pomóc twojej matce.

- Mógby to zrobi dla nas? - zapytaa z niedowierzaniem.

- Oczywicie. Mój przyjaciel, Joshua, mówi, e wszyscy je­stemy dziemi jednego Stwórcy, dlatego moemy mówi do sie­bie: bracie i siostro. A to oznacza, e powinnimy sobie pomaga.

- Sama nie wiem... - wtpia. - Najlepiej zapytam mamy. Dziewczynka pochylia si nad matk.

- Mamusiu? Mamusiu? Syszysz mnie? Ten pan mówi, e moe nam pomóc? Co powinnam zrobi? Kobieta wydaa tylko cichy jk.

- Zrozum, twoja mama nie jest w stanie podejmowa decyzji. Wszystko zaley od ciebie.

- Nie wiem... - Dziewczynka przygryza wargi, zmarszczya czoo.

- Jak masz na imi? - zapyta Hickok.

- Gwiazdka. A ty?

Hickok wycign do niej rk.

- Znajomi nazywaj mnie Hickok. Gwiazdka spojrzaa na jego do.

- A to po co?

- ebymy ucisnli sobie rce. To taki zwyczaj, kiedy spo­tyka si kogo nowego.

- W takim razie, zróbmy to - owiadczya Gwiazdka, po czym wycigna swoj praw rk.

- Zgoda, Hickok - powiedziaa uroczycie. Hickok z trudnoci powstrzyma si od miechu. Poszed za jej przykadem.

- Zgoda, Gwiazdko.

- Myl, e musz ci zaufa - westchna. - Nie mam iimego wyboru.

Hickok uklkn i ramieniem obj ciao kobiety.

- Co ty robisz? - zareagowaa szybko Gwiazdka.

- Musz j przenie przez to pole do Domu. Im szybciej przebadaj lekarz, tym lepiej.

- W porzdku.

Kobieta bya lekka, nie waya wicej ni sto funtów. Hickok uniós j z atwoci.

- Jak si nazywa twoja mama?

- Tcza - odpowiedziaa Gwiazdka.

Hickok ruszy przez zarola, dziewczynka sza z boku i z nie­pokojem spogldaa za nieprzytomn matk.

Dotarli do otwartego pola, jasne wiato ksiyca owietlao drog.

- Kto tam jest? - zapytaa nagle Gwiazdka.

Hickok spojrza w stron, gdzie spogldaa, i ujrza sylwetk czowieka podajcego w ich kierunku. Rozpozna pynne ruchy mistrza sztuki wojskowej.

- To mój przyjaciel - powiedzia. - Nazywa si Rikki-Tikki-Tavi.

- artujesz, prawda?

- Zapytaj go sama, jeli mi nie wierzysz.

Wojownik z Bety doszed do nich, w rku trzyma bro.

- Usyszaem strzay - wyjani - i pomylaem, e potrzebu­jesz pomocy, ale widz, e nie jestem potrzebny.

- Niech pan powie - Gwiazdka spojrzaa na Rikkiego - czy pan rzeczywicie nazywa si Rikki-Tikki-Tavi?

- Rikki-Tikki-Tavi, do twoich usug. - Rikki zoy przed ni ksicy ukon.

- Skd masz takie imi?

- Z ksiki...

- O... - Gwiazdka podekscytowana klasna w donie. - Ma­cie tutaj ksiki?

- Setki tysicy - odpowiedzia Rikki. - Czowiek, który zbu­dowa nasz Dom, wiedzia, e po Trzeciej Wojnie wiatowej bdziemy potrzebowali ogromnej wiedzy, eby przetrwa. Mamy wspania bibliotek.

- Uwielbiam ksiki - powiedziaa uradowana dziewczynka. - My mamy tylko dwadziecia cztery i przeczytaam je ju wszystkie.

- Kto ci nauczy czyta? - zapyta Rikki.

- Moja mama - oznajmia Gwiazdka i zapaa bezwadn r­k matki.

- Ona musi by bardzo chora - powiedzia Hickok. - Musimy j jak najszybciej dostarczy do lekarza.

Wskaza drog i skierowa si energicznie w stron zwodzo­nego mostu.

- Mówie mi o twoim imieniu - przypomniaa Rikkiemu Gwiazdka, kiedy ruszyli za Hickokiem.

- Wybraem je z ksiki o zwierzciu zwanym szczurkiem indyjskim. To zwierz musiao broni swojej rodziny przed podstpnymi wami. Ja jestem jednym z Wojowników i jestem przeszkolony do obrony Rodziny, pomylaem wic sobie, e to imi wietnie do mnie pasuje. Wybraem je na moje Nazwanie, kiedy miaem szesnacie lat.

Rikki odwróci lekko gow, aby móc lepiej sysze, mimo porywistego wiatru.

- Twoje Nazwanie? - zapytaa Gwiazdka.

- Kurt Carpenter, czowiek który zbudowa Dom, pragn, aby jego potomkowie znali swoje historyczne korzenie. Dlatego wanie moemy wybiera sobie ulubione imiona ze wszystkich ksiek. Ceremonia nadania przezwiska odbywa si w szesnaste urodziny.

- Czy wielu ludzi wybiera takie dziwne imiona jak twoje? wypytywaa dziewczynka.

- Nieduo - umiechn si Rikki. - Zadajesz duo pyta. A jak ty masz na imi?

- Gwiazdka.

- Ile masz lat?

Gwiazdka wyprostowaa ramiona i uniosa podbródek.

- Skoczyam dwanacie lat, mam prawie trzynacie. Rikki zachichota.

- Tak mówi Tcza, moja mama - oznajmia oficjalnie.

- Wierz ci... - przerwa Rikki odwracajc si. Wiatr doniós do jego uszu jakie dziwne, osobliwe szuranie.

- Czy stao si co zego? - zapytaa Gwiazdka. Rikki spojrza na Hickoka. Strzelec znajdowa si jakie dzie­si jardów przed nimi, spieszy si.

- Co to jest? - daa wyjanienia Gwiazdka.

- Biegnij i docz si do Hickoka - rozkaza Rikki. Zmierzy wzrokiem pobliskie zarola i spostrzeg duy czarny garb, przesuwajcy si na tle szumicych drzew.

- Dlaczego? Co si stao? - Gwiazdka nie chciaa ustpi.

- Zrób to, co ci ka. Natychmiast! - powiedzia szorstko.

Gwiazdka pobiega.

Rikki-Tikki-Tavi patrzy na tajemniczy garb, podajcy ich ladem. Zatrzyma si, aby da czas Hickokowi i Gwiazdce na bezpieczne dostanie si do Domu. By ciekawy, co to za stwór. By moe to jeszcze jeden z tych zdeformowanych przez wojn przera­ajcych, pokrytych rop istot, które rozmnaaj si teraz wszdzie. Byy to dawne ssaki, gady lub play zmienione przez niewy­janione, nieznane procesy w krwioercze monstra. Nikt, nawet mdry Platon, szef Rodziny, nie znal mechanizmów odpowiedzial­nych za przeksztacenie zwykych stworze w szataskie demony. Mona byo przypuszcza, e jest to wynik promieniowania po Wielkim Wybuchu lub konsekwencja masowego uycia broni che­micznej.

Czarny garb posuwa si powoli naprzód. Co jaki czas wido­czne byy jego cienkie koczyny, które unosi w powietrzu.

Rikki nie by jeszcze pewien, czy to jeden z takich stworów. Byy one spragnione ludzkiego ciaa, apetyty miay nienasycone. Atakoway i poeray bez wahania wszystko, co napotkay na swej drodze. Wpaday w sza, byy dne krwi. Ten dziwny obiekt porusza si zbyt powoli. Jakby w odpowiedzi na jego rozmylania, garb zwikszy swoj prdko. Rikki przybra pozycj kokutsutachi i cierpliwie czeka.

Jasne wiato ksiyca pozwalao obserwowa wszystko w promieniu okoo dziesiciu jardów. Dalej jednak gra cieni znie­ksztacaa rzeczywisto. Tak wic, mimo wytenia wzroku Rik-ki-Tikki-Tavi nie móg przyjrze si przeladowcy, musia pozostawi to do czasu, kiedy stworzenie bdzie ju tu przy nim.

- Niech Bóg ma nas w swojej opiece - szepn mimowolnie i wytrzeszczy oczy z niedowierzaniem, kiedy zda sobie spraw z niebezpieczestwa, jakie mu grozio.

Przed nim sta gigantyczny pajk.

Rikki wycign swój czarny miecz z pochwy, klinga dugo­ci trzydziestu siedmiu cali bysna w wietle ksiyca. By to jedyny autentyczny samurajski miecz, zwany katan, jaki posiadaa Rodzina. Za mistrzostwo w sztuce walki nalea do Rikkiego. Po­ród setek tysicy ksiek, jakie znajdoway si w ich bibliotece, mona byo znale mnóstwo takich, które dotyczyy sztuki walki i rozmaitych zagadnie z zakresu techniki wojskowej. Autorem wikszoci z nich by Bruce Tegner. Wojownicy cale lata powi­cali na lekcje karate, kung-fu, diu-ditsu, sawate i innych stylów walki. Tylko jeden z dwunastu uczniów wykaza si wyjtkow zrcznoci i wybitnymi zdolnociami, za co otrzyma od Rodziny starodawn katan, jako gówn bro swojego wyposaenia. Prze­kaza j móg dopiero - umierajc.

Pajk zatrzyma si w odlegoci siedmiu jardów. Rikki cis­n miecz obiema rkoma i podniós go na wysoko klatki piersiowej. Zabójcze ostrze znalazo si w pionie, silne muskularne ra­miona czekay w napiciu. Walczy ju nieraz z mutantami, nigdy jednak nie byy one tak kolosalnych rozmiarów. Nikt nie wiedzia, czy ich istnienie jest konsekwencj wysokiego poziomu promie­niowania, czy te zaburze genetycznych na skutek dziaania rod­ków chemicznych, uytych podczas Wielkiego Wybuchu. Przy­padki takie nie byy jednak rzadkoci.

Pi lat temu myliwi, którzy natknli si na gigantyczn os, omal nie przypacili tego yciem. Nie wiedziano, jak wyjani fakt, e ten chorobliwy gigantyzm wystpowa tylko u owadów i im po­krewnych, np. pajczaków.

Pajk zrobi jeszcze kilka kroków. Mia jakie sze stóp wy­sokoci. Rikki widzia ju takie pajki, ale o normalnych rozmia­rach. Zarejestrowa kilka cech i stara si je jako zaklasyfikowa. Pajk by czarny, z duym, prawie okrgym odwokiem, z dwie­ma wydatnymi szczkoczukami. Jego dugie, cienkie nogi, jak ca­e ciao, miay charakterystyczny poysk.

Nagle Rikki przypomnia sobie. Tylko pajk zwany „Czarn Wdow" móg mie taki poysk. Czarna Wdowa podesza do niego niespodziewanie. Jej szczkoczuki zadray, z wyranie zaryso­wanych kolców spywaa trucizna. Rikki nie móg powstrzyma si od wzdrygnicia. Poczeka na odpowiedni moment i wbi swój miecz gboko pomidzy oczy pajka. Skoczy w lewo, odwróci si i ponownie wycelowa, tym razem w przedni cz gowotuowia, spodziewajc si natychmiastowej mierci zwierzcia. Ostrze trafio jednak na twardy jak skaa pancerz ochronny.

Czarna Wdowa mimo swych rozmiarów, a moe wanie ze wzgldu na nie, poruszaa si wolniej ni pajk o normalnym wy­gldzie. Obrócia si dopiero po chwili, szczki pracoway wytrwa­le.

Rikki cofn si, szukajc jakiego sabego punktu zwierzcia. Wiedzia, e pajczaki skadaj si z trzech gównych czci: gowotuowia, wielkiego pasa, zwanego trzonkiem, i olbrzymiego od­woku w tylnej czci ciaa. W szkole zawsze dbano o dobr zna­jomo flory i fauny. Wraz z upadkiem rodzaju ludzkiego po Wiel­kim Wybuchu liczba dzikich stworze wzrosa niewyobraalnie, zajmujc coraz wiksze obszary Ziemi. Wiedza na temat ich zwy­czajów i zachowania stal si dla mieszkaców Domu nieodzow­na.

Rikki przybliy si do pajka i lukiem poprowadzi miecz. Tym razem dokadnie ci ostrzem tak, by odrba tyln nog od stawu. Wytrysna zgnia, wodnista substancja i zbryzgaa ziemi. Zanim Rikki zdy zrobi nastpny ruch, pajk obróci si i powa­li go na ziemi swym masywnym cielskiem.

Upadek wytrci mu miecz z wycignitych rk.

Czarna Wdowa podesza do lecego i uksia go w stop. Rikki przetoczy si szybko, unikajc nastpnego ukszenia, rzuci si po swój miecz, ale nie zdoa go chwyci. Pajk ruszy naprzód i przygniót nogi Rikkiego. Wojownik lea na prawym boku, jego rce znajdoway si zaledwie kilka cali od miecza.

Czarna Wdowa zastyga w bezruchu.

- Jak si spisujesz, przyjacielu? - rozleg si niski gboki gos, po czym pojawi si Hickok.

Obieg pajka i zatrzyma si przy Rikkim. Dziery w rkach swoje kolty pytony, podniós je powoli ku górze.

- Nie ruszaj si! - rozkaza. - Spróbuj go przepdzi.

- Oszczd sobie! - nalega Rikki, cigle próbujc dosign miecza.

- Bd powany - odezwa si szyderczo Hickock. - Jeeli jeste godne, ty ohydztwo, spróbuj zje to! - powiedzia do paj­ka i celujc mu pomidzy oczy, nacisn obydwa spusty.

Czarna Wdowa pochylia si na bok, jej ciaem wzdrygn spazm bólu.

- Co si stao? - ironizowa Hickok. - Nie lubisz oowiu? Odwróci si od pajczaka i pomóg Rikkiemu dosign mie­cza.

- No, dalej, brzydactwo! - wymiewa si ze stwora.

- Nie stój tam! - krzykn Rikki, uwolniony w kocu od ci­aru zwierza, po czym pochyli si do swych stóp. - Zabij to!

- Nie ma si co zadrcza, przyjacielu - zachichota Hickok. - To dla mnie ciastko z kremem! Potkn si o co.

- Hickok! - Rikki krzykn ostrzegawczo.

Czarna Wdowa bya osiem stóp od strzelca. Nieubagana ma­szyna do zabijania. Hickok rozcign si na plecach, uniós swoje rewolwery i wystrzeli prosto w lepia. Strzela cay czas, kula za kul.

Czarna Wdowa zataczaa si, ale sza naprzód.

- Hickok! Rusz si! - krzykn Rikki, pospiesznie zachodzc Wdow od tyu.

Uniós miecz i z ca si, jak posiada, wali nim na olep. Ostrze zatapiao si w ciao niczym gorcy nó w wosk, rozpruwa­jc odwok na dwie czci.

Wdowa odwrócia si.

- W oczy! - komenderowa Hickok podczas adowania swo­ich rewolwerów.

Rikki-Tikki-Tavi posusznie ci swym ostrzem od jednego oka do drugiego. Ostatnim podrygiem pajk jedn ze swych nóg kopn Rikkiego w klatk piersiow.

- Nie ruszaj si! - rozkaza kto.

Rozlegy si strzay, jeden po drugim. Gruby rut rozrywa ciao Czarnej Wdowy, rozbryzgujc je po trawie wraz z ostr, klei­st substancj. W kocu ogie usta, ale Rikkiemu cigle dwiczao w uszach. Spojrza na swoje ubranie. Dinsy i wyblak­a brzowa koszula byy podarte.

Czarna Wdowa leaa na ziemi, drc w nie kontrolowanych ruchach agonii. Caa bya zmasakrowana.

Hickock podszed do Rikkiego, majc cigle bro w pogoto­wiu.

- Mylisz, e nie yje? - zapyta niepewnie.

- Nikt by nie przey takiego ataku ognia - skomentowa Rik­ki podnoszc si. - Kto...?

- Wanie ja - owiadczy niski i gruby brunet ubrany w zie­lon bluz i spodnie ze starego pótna. Jego brzowe oczy zmruy­y si, kiedy podszed. Automatyczny rewolwer mia przewieszony przez muskularn klatk piersiow. - Usyszaem jakie strzay i przybiegem. Jednym sowem, mielicie szczcie.

- Obeszlibymy si bez twojej pomocy - powiedzia Hickok.

- Biaa gba gupio gada - powiedzia powanie nowo przy­byy. - Geronimo wie lepiej.

- Chciabym zobaczy, jakby walczy z tym stworem, majc tak bro jak my - powiedzia z godnoci Hickok.

Geronimo, jedyny czonek Rodziny, w którego ytach pyna indiaska krew, wyszczerzy zby.

- le zabralicie si do tego - powiedzia. - Kady mógby to potwierdzi.

- Ciekaw jestem, jak ty by to zrobi? Twój tomahawk nawet by go nie drasn.

Rikki zachichota. Hickok i Geronimo byli najlepszymi przy­jaciómi, nigdy jednak nie wydali si by znudzeni cigymi przechwakami. Wieczne spieranie si byo dla nich ulubionym ródem rozrywki. Kto kiedy powiedzia, e dzie, w którym zaprzestan drczy si wzajemnie, bdzie ostatnim dniem istnienia wiata.

- Ja zrobibym to jak naley - owiadczy Geronimo.

- Jak naley? - prowokowa Hickok. - Co ty moesz o tym wiedzie?

Geronimo uda, e ziewa.

- Wszyscy wiedz, e jest tylko jeden sposób na zabicie pa­jka.

- Jaki, ty gnido?

- Bardzo prosty. Zdepta go.

ROZDZIA II

- Myl, e jeste najbardziej uminionym mczyzn, ja­kiego widziaem.

- Duo wicz.

- Mój tata by tak samo silny jak ty - wyjawia dziewczyna. — On ju nie yje — dodaa smutno.

- Oboje moich rodziców odeszo ju dawno temu - powie­dzia ciemnogowy Wojownik. - Ludzie umieraj. Gwiazdko. To jest nieuniknione. Spróbuj to zrozumie.

- Jak mam to zrobi. Blade? - zapytaa, wpatrujc si w nie­go, jej zielone oczy zaszy zami.

- Wszyscy w Rodzinie wierzymy, e ludzie po mierci od­chodz do lepszego miejsca - wyjani Blade. - Kiedykolwiek b­dziesz mylaa o zmarej ukochanej osobie, pamitaj, e ona nadal yje, czeka na ciebie i kiedy spotkasz si z ni. To sprawi, e b­dzie ci lej.

- Rozumiem - powiedziaa Gwiazdka, rozwaajc jego sowa. Przypatrywaa si Wojownikowi, podziwiajc jego wspania sylwetk. By ubrany w mokasyny i brzowe spodnie uszyte ze sta­rego namiotu. Dwa noe `Bowie' zawieszone byy po obu stronach pasa. Automat w futerale spoczywa pod kadym ramieniem.

- Co to jest? - zapytaa go.

- Vegi - odpowiedzia Blade.

- Skd to masz? - zapytaa, wskazujc na blizny pokrywajce szerok klatk piersiow, widoczne pomimo ciemnej karnacji skóry. Blade zmarszczy czoo.

- Ty rzeczywicie zadajesz duo pyta.

- Moja mama mówi, e nigdy niczego si nie nauczysz, jeli nie bdziesz pyta - powiedziaa Gwiazdka, spogldajc na budynek, w którym znajdowaa si jej mama. Tcza.

Kurt Carpenter, zamony producent filmowy, by twórc Do­mu. Wiedzia, e Trzecia Wojna wiatowa jest nieunikniona, dlatego cay projekt wykonywa z t myl. Zaplanowa i zbudowa Dom, a gdy sytuacja na wiecie dosza do krytycznego momentu, zaprosi do niego swoich przyjació. Czekali na koniec. Capenter wybra to miejsce bardzo rozwanie. Dom znajdowa si z dala od orodków militarnych i miejsc, które mogyby by celem bombar­dowa. Odpowiednie miejsce znalaz na brzegu jeziora w pónocno-zachodniej Minnesocie.

Woda do Domu dopywaa strumieniem od strony pólnocno-zachodniej i wypywaa na poudniowym wschodzie. Strumie okala równie mur, tworzc fos obronn. Wschodnia cz Do­mu bya przeznaczona pod upraw roli i zachowano j w naturalnym, pierwotnym stanie. W centrum 30-akrowego terenu znajdo­way si domy mieszkalne. Cz zachodnia obejmowaa wzmoc­nione betonowe Bloki, penice rónorodne funkcje. Cae uzbrojenie znajdowao si w Bloku A, Blok B to kwatery dla pojedynczych czonków Rodziny, w Bloku C by szpital, wszystkie warsztaty znajdoway si w Bloku D, Blok E mieci bibliotek, natomiast ostatni Blok F by przeznaczony na ogrody i hodowl zwierzt. Pod kadym blokiem znajdowa si schron. Wszystkie ustawione byy w ksztat trójkta, a precyzyjnie odmierzona odle­go midzy nimi wynosia sto jardów.

Blade i Gwiazdka stali na otwartej przestrzeni w centrum po­la, na którym znajdoway si Bloki. Wszdzie wokó widoczni byli czonkowie Rodziny, zajci swoj codzienn prac.

- Mylisz, e moja mama wyzdrowieje? - zapytaa dziew­czynka.

- Przecie bya tam - przypomnia jej Blade. - Syszaa, co powiedzieli lekarze. Twoja mama ma cikie zapalenie puc. Jest bardzo chora, ale z czasem bdzie wraca do zdrowia. Moesz od­wiedza j, kiedy chcesz. Nie martw si. Nasi lekarze wiedz, co robi.

- Zauwayam - potwierdzia Gwiazdka. - Wy wszyscy ma­cie... - przerwaa, szukajc waciwego sowa.

- Tytuy - Blade skoczy za ni zdanie.

- No, wanie - pochwycia. - Dlaczego?

- Czowiek, który zbudowa to miejsce chcia, ebymy wszyscy mieli tytuy. Powiedzia, e to nadaje osobie godno i dostojestwo.

Blade wycign si, sprawdzajc swoje siy. Wygldao na to, e jest ju zdrowy.

- Niektórzy z moich ludzi te maj tytuy - zacza Gwiazd­ka, ale szybko zamilka.

- O co chodzi? - Blade si umiechn, spogldajc na ni ktem oka. - Obawiasz si powiedzie nam, skd pochodzisz? Je­ste tutaj dwa dni i nie powiedziaa ani sowa. Dlaczego?

- Przykro mi, ale moja mama mówia mi, e nigdy nie powin­nam pozwoli na to, aby kto si o tym dowiedzia. Musisz j o to zapyta.

- Bd móg dopiero za jaki czas - skomentowa Blade. - Ona jest cigle nieprzytomna i lekarze mówi, e nieprdko doj­dzie do siebie. Ale nie przejmuj si, jestecie tutaj mile widziane i moecie zosta tak dugo, jak tylko chcecie.

- Spójrz! - powiedziaa z przejciem. - Id tutaj twoi przyja­ciele.

Hickok i Geronimo szli od strony Bloku E, zlokalizowanego przy pónocno-wschodnim wierzchoku trójkta.

- Jak si miewa moja ksiniczka? - zapyta Hickok, obej­mujc j ramieniem.

- Jak... - wyrwao si Gwiazdce, która wygldaa na zmieszan. Opanowaa si jednak i chichoczc przytulia si do strzelca.

- Chcesz zobaczy swoj mam? - zapyta Hickok.

- A mog?

- Oczywicie - zapewni j Hickok. - Chodmy. Umiechn si do Blade'a i ruszyli w kierunku Bloku C. Gwiazdka miaa si i pocigaa za jego dugie wosy.

- To jest zupenie inny czowiek - zauway Blade.

- Dobrze mu robi obecno tej dziewczynki. Jego samopo­czucie bardzo si poprawio.

- Wiedziae o tym, e Gwiazdka i jej matka s Indiankami? - zapyta Geronimo.

- Gwiazdka ci to powiedziaa?

- Nie. Ale Platon mówi, e posiadaj duo cech wskazuj­cych na to. A ja mylaem, e jestem ostatni. Geronimo wpatrywa si w odchodzcych. Zmarszczy czoo.

- Moe odnalaze indiask pann i zwiesz si z ni? -powiedzia Blade z gupim umiechem.

- To niemoliwe - odpowiedzia Geronimo bardzo powa­nie, biorc sobie pomys do serca.

- Mielibymy dwie pary - owiadczy Blade. - Jenny i ja, i ty ze swoj indiask pann.

Geronimo zauway miech na twarzy Blade'a.

- Zanim ci oskalpuj, musz przekaza ci wiadomo od Platona. On chce ci widzie.

- Chyba wiem, w jakim celu - skomentowa Blade aosnym tonem.

- Miesic temu wrócilimy z Fox - oznajmi Geronimo. - On chce, ebymy wyruszyli, zgodnie z wczeniejszymi planami, do Bliniaczych Miast. Tak byo ustalone przed atakiem Trollów.

- Gdzie on jest? - zapyta Blade.

- Przed Blokiem E - odpowiedzia Geronimo. - Krzta si przy FOCE. Przysigam, e on ten wehiku traktuje jak wasne dziecko.

- Wszyscy przecie korzystamy z tego pojazdu - ironizowa Blade. - Nie moesz potpia Platona za to, e jest taki niespokoj­ny.

- Jak sdzisz, co powie Jenny na twój wyjazd? - zapyta Ge­ronimo.

- To mnie waciwie martwi - odrzek Blade. - Odkd wró­ciem z Fox, coraz bardziej obawia si o moje bezpieczestwo.

- W takim razie moesz zosta - zaproponowa Geronimo. - Na twoje miejsce wejdzie Rikki.

- I tym sposobem rozwiecie jego Triad. - Blade zmarsz­czy czoo. - Platon zadecydowa, e to Alfa powinna pojecha i zamierzamy wykona rozkaz. Poza tym, kto ma tak due do­wiadczenie w prowadzeniu pojazdów jak ja?

- Nikt - odpowiedzia Geronimo. - Chocia Hickok te po­trafi, jeli to, co on wyczynia, mona nazwa prowadzeniem. Blade umiechn si.

- Lepiej bdzie, jeli zobacz si z Platonem. Idziesz?

- Musz jeszcze odszuka Joshu. Zapi ci póniej. Geronimo pobieg w kierunku drzewek rosncych przy Bloku A. Byo to jedno z ulubionych miejsc Joshuy do medytowania.

Blade przypadkowo uda si w kierunku biblioteki. Promienie soneczne przyjemnie ogrzeway jego ciao. Rozkoszowa si tym, e znowu jest zdrowy. Obrzyd mu ju do reszty przymusowy areszt z powodu infekcji. Do lekarzy, a zwaszcza do doktor Jenny, nie docieray adne argumenty. Zmusili go do pozostania w óku tak dugo, a cakowicie wyzdrowieje. Dziki Bogu, e choroba ujawnia si dopiero po powrocie z Fox, gównej siedziby Trollów. Wówczas to wanie znalaz Cindy i Tysona, brata i siostr, którzy do czasu zabrania ich przez Alf do Domu wiedli niebezpieczny koczowniczy tryb ycia. Szybko si dostosowali i obecnie wygl­dali na bardzo szczliwych.

Jeden z Wojowników Triady Gamma, bdcy na warcie, prze­chodzi akurat przez szaniec nad mostem zwodzonym. Zobaczy Blade'a i pomacha do niego.

Blade rozpozna ysiejc gow i fantazyjny niebieski mun­dur Napoleona, szefa Triady Gamma. Znalaz on stary mundur si powietrznych w jednym ze skadów odziey, znajdujcym si z ty­u Bloku B. Zaszy dziury, zaata rozdarcia, doda srebrne zapicia i jasnoczerwon szarf. Hickok nazywa Napoleona „Modnisiem Rodziny". Napoleon bardzo tego nie lubi. Pewnego razu, kiedy wszyscy mio spdzali czas przy ognisku, Hickok opowiedzia ja­ki art na jego temat. Blade przypomnia sobie, jaki by zdziwio­ny, kiedy spostrzeg ogromn nienawi na twarzy Napoleona. Pa­mita, e Napoleon sign nawet po rewolwer taurus, dopiero po chwili si opanowa. Wiedzia, e porywanie si na Hickoka jest równoznaczne z samobójstwem. Ale dlaczego Napoleon tak gwa­townie zareagowa na niewinny dowcip?

Rozmylania Blade'a przerwa widok FOKI. FOKA to akronim utworzony z pierwszych liter penej nazwy pojazdu: Fotoelektryczno-Ogniowa Kuloodporna Amfibia. Proto­typ Kurta Carpentera by ju miliony razy udoskonalany. Gdy bu­downiczowie ukoczyli dzieo, Carpenter ukry wehiku w podzie­mnej komorze. W swym dzienniku radzi swoim nastpcom, aby unikali kontaktu z otoczeniem tak dugo, jak tylko to bdzie moli­we. Wiedzia, e po wojnie spoeczestwo ulegnie zezwierzceniu, i chcia zapewni Rodzinie bezpieczestwo. Carpenter zdawa so­bie spraw, e bdzie ona potrzebowa do poruszania si poza obrbem Domu bardzo specyficznego typu pojazdu. FOKA bya jego podarunkiem dla nastpnych generacji. Ten niezwyky wehiku mia sprosta trudom podróy po wiecie spustoszonym wojn nu­klearn.

FOK zasilaa energia soneczna. Promieniowanie byo sku­pione i akumulowane przez dwie pyty przymocowane do dachu pojazdu. Energia bya nastpnie transformowana i magazynowana w unikalnych bateriach, umieszczonych w pokrytym oowiem schowku pod wehikuem. Uczeni i inynierowie zapewniali Carpentera, i FOKA bdzie niezawodna pod warunkiem, e soneczne panele nie ulegn uszkodzeniu.

Zewntrznie FOKA przypominaa pojazdy z ksiek, które znajdoway si bibliotece. Podoga bya pokryta jakim stopem metalu, korpus by ognioodporny i zabezpieczony przed uderze­niami specjalnym, stworzonym wedug wskazówek Carpentera, tworzywem sztucznym. Cay pojazd opiera si na czterech odpo­rnych na przekucia oponach. Kada z nich miaa cztery stopy wy­sokoci i dwie stopy szerokoci.

Platona nigdzie nie byo wida.

Blade zatrzyma si przy drzwiach kierowcy i zajrza do rod­ka przez otwarte okno. Byy one tak skonstruowane, e siedzcy wewntrz mogli obserwowa, co dzieje si dookoa. Z zewntrz jednak nie mona byo dostrzec ludzi znajdujcych si w rodku.

- Platon?! - zawoa Blade, nie widzc, gdzie jest Nauczy­ciel.

- Czybym sysza gos mego przyjaciela? - odezwa si gos spod wehikuu.

- Platon? - Blade uklkn i zajrza pod pojazd.

- Dzikuj, e tak szybko przybye - umiechn si Platon. Z pewnym rozrzewnieniem spojrza na niego swoimi niebieskimi

oczami.

Starzec, bdcy gow Rodziny, spoglda na Blade'a jak na wasnego syna. Platon nie mia dzieci. Jego dugie siwe wosy i broda pokryte byy kurzem, podobnie jak i workowate, poroz­dzierane spodnie i zbyt obszerna brzowa bluza.

- Sprawdzaem, czy wehiku dziaa bez zastrzee - wyja­ni.

Wyczoga si spod pojazdu i powoli prostowa koci. Zawsze przy wstawaniu dokucza mu w kolanach artretyzm.

- Czy wszystko jest ju gotowe do odjazdu? - zapyta Blade.

- Oczywicie - odpowiedzia Platon, poklepujc wehiku.

- Niestety, nie zdoaem pozna funkcji tajemniczych prze­czników.

Blade wiedzia, o jakich przecznikach mówi Platon. Cho­cia istniaa specjalna instrukcja obsugi wehikuu, nie wspominaa o czterech przecznikach, które znajdoway si w rodku deski roz­dzielczej. Byy oznaczone literami M, S, F i R.

- Nie ma problemu - Blade zwróci si do Platona. - Damy sobie rad bez nich.

- Najbezpieczniej bdzie, jeli nikt ich nie bdzie rusza, do­póki nie zrozumiem ich prawdziwego przeznaczenia - poradzi Platon.

- Nie bdziemy, szefie - zapewni Blade.

- Czy wiesz, dlaczego chciaem ci widzie? - Gos Platona sta si ponury.

- Domylam si, e chcesz nas wysta do Bliniaczych Miast - odpowiedzia Blade.

- Masz racj - potwierdzi Platon. - Jutro rano.

- Co? - Twarz Blade'a nie ukrywaa zaskoczenia. - Tak szybko?

- Im szybciej, tym lepiej - owiadczy Platon.

- Tak póno o tym mówisz - zaprotestowa Blade. - Jenny bardzo si martwi.

- Wolaby poinformowa j tydzie wczeniej? Przynaj­mniej tylko jedn noc bdziesz patrze na jej zy poegnania. Czy to nie bdzie dla niej lepsze?

Blade zachmurzy si i spojrza na Blok C.

- Rozumiem twój punkt widzenia - przyzna z bólem. Platon pooy rk na jego barczystych plecach.

- Jest mi naprawd przykro, e musz narzuca ci moj wol i naraa na niebezpieczestwo, ale dobrze wiesz, e nasze dane wskazuj, e ywot kadej nastpnej generacji jest coraz krótszy. rednia wieku maleje. Dotyczy to take mnie - powiedzia Platon mikko. - To wpywa na moje postpowanie. Mam bóle, trac wiadomo, czasem zachowuj si jak oszalay. Musimy znale na to lekarstwo i potrzebujemy pewnych rodków medycznych i technicznych. Minneapolis i St.Pau s najbliszymi duymi mia­stami. Mamy podstawy, eby przypuszcza, e tam znajdziemy za­pasy i ekwipunek, jakiego potrzebujemy. To jest jedyne rozwiza­nie. Zdaj sobie spraw z ogromnej odlegoci: to jakie trzysta siedemdziesit mil. Jednak za wszelk cen Alfa musi odby t podró.

- Wiem o tym wszystkim - przypomnia mu Blade. - Chodzi tylko o to, e po tym, co si wydarzyo z Trollami, nie jestem jeszcze przygotowany na ponown rozk z Jenny.

- Nikt z was nie wyjawi zbyt wielu szczegóów z wyprawy do Fox - skomentowa Platon.

Blade spojrza daleko w przestrze nad lasem, wpatrywa si w koujce tam szpaki.

- Nie chcesz o tym mówi? - zapyta Platon. Blade zmarszczy czoo. Przypomniay mu si ostre zby i bezlitosne pazury, rozszarpane gardo i zakrwawiona kobieta. Te obrazy zawsze bdzie mia w pamici jak ywe.

- Nigdy nie bd móg wyrazi ogromu mojej wdzicznoci dla ciebie - powiedzia Platon, zmieniajc temat - za uratowanie mojej ukochanej ony. Ju dawno pogodziem si z myl, e zgi­na.

- Bye wtedy najszczliwszym czowiekiem na wiecie - odrzek Blade.

- Odmodzie mnie, napenie moj dusz melodi mioci i uczynie wewntrznie szczliwym. Czuj si tak znowu - zade­klarowa Platon, umiechajc si szczerze.

Zauway smutek na twarzy Blade'a.

- Jest jeszcze jedna przyczyna... - wymkno mu si, lecz przerwa.

- Co jest? - zapyta Blade.

Opar si o wehiku.

Platon rozejrza si dookoa, aby si upewni, czy s sami.

- Pewnie ciekawi ci, dlaczego nalegam tak na szybki wy­jazd.

- Mylaem, e moesz nam da wicej czasu na zaznajomie­nie si z FOK - przyzna Blade.

- Chciabym - zwierzy si Platon. - Ryzyko jednake jest bardzo due.

- Nie rozumiem.

- Podejrzewam - powiedzia powoli Platon, rozgldajc si dookoa - e kto moe usiowa ukra nasz pojazd.

- Co? - Blade stan wyprostowany, opuci rce. Platon skin gow.

- Mam podstawy przypuszcza, e niektórzy czonkowie Ro­dziny s niezadowoleni z obecnego stanu rzeczy.

- Kto? - Blade zada odpowiedzi.

- Nie mog jeszcze powiedzie. Mam pewne podejrzenia, ale brak mi konkretnych dowodów. Dopóki nie bd mia dowodów, musz trzyma jzyk za zbami. Wane jest to, e istnieje obawa, e FOKA moe by skradziona, jeeli pozostanie tutaj duej. Nawet jeli postawimy strae, istnieje pewne prawdopodobiestwo kradziey. Nie mog na to pozwoli. To jest wanie gówna przy­czyna: wysyam was jak najszybciej, eby znikna pokusa dla zo­dziei.

- Kogo podejrzewasz? - zapyta Blade, jego gos warcza gardowo. - Kto naraa Rodzin na niebezpieczestwo? Platon zmarszczy brwi.

- Nie mog jeszcze powiedzie.

- Moe nie powinnimy wyjeda - zasugerowa Blade.

- Gdybym uzna, e sytuacja jest krytyczna, to nie wysya­bym was - powiedzia ostro Platon. - Rodzinie nic nie grozi.

- Nie wiem...

Myl, e kto z Rodziny moe okaza si zdrajc, oszoomia Blade'a.

- Nie moesz mi nic powiedzie? Platon zmarszczy czoo.

- Nie. Teraz nie. Wyjani wszystko po waszym powrocie, oczywicie, jeli sytuacja bdzie tego wymagaa. Kto wie? Do cza­su powrotu Alfy wszystko moe by w porzdku.

Blade zdecydowa si utrzyma niezachwiane stanowisko. W gr wchodzio bezpieczestwo Rodziny i jego ukochanej, jedy­nej Jenny.

- Przykro mi. Platon. Jestem bojownikiem, nale do Wo­jowników i musz by pewny, czy Rodzinie nic nie grozi. Albo mi powiesz wicej, ni powiedziae, albo Alfa nigdzie nie pojedzie.

Platon zachmurzy si.

- Nie przewidziaem takiego obrotu sprawy. No có, w takim razie powiem, ale bez imion. Mog wyjawi, e podejrzewam trzech czonków Rodziny. Prowadz narady za plecami innych. Uwaaj, e Rodzina zbyt dugo yje w izolacji, chc nas opuci i nawiza kontakt z innymi ludmi pozostaymi przy yciu.

- Czy nie jest to dokadnie to samo, co robimy my? - prze­rwa mu Blade. - Mam na myli nasz wyjazd?

Platon westchn. Jego szczupe ramiona opady.

- Nie powiedziaem ci wszystkiego. Oni s niezadowoleni równie z tego, co si dzieje w Rodzinie, a zwaszcza z naszego kierownictwa. S przekonani, e nie potrafi podejmowa decyzji i... - przerwa.

- I co?... - popdza go Blade.

- Oni... - przerwa, nie chcc koczy.

- No mów - powiedzia niecierpliwie Blade.

- Jeden z nich twierdzi, e mógby by lepszym przywódc ni ja - dokoczy szybko.

- Zdrajca w Rodzinie? - Blade cedzi sowa przez zby.

- Moliwe.

- W takim razie, ja nie wyjedam.

- Musisz.

- W adnym wypadku. Nasz Fundator mówi jasno, co robi w takich sytuacjach. Nikt dny wadzy, nie powinien pozosta w Rodzinie. - Blade gniewnie szuka w pamici. - Kto to jest? - zada odpowiedzi.

- Nie mog tego wyjawi.

- Dlaczego nie? - wybuchn Blade, zwracajc uwag ludzi znajdujcych si w pobliu.

- Ju ci powiedziaem - rzek cicho Platon. - Nie mam po­wanych dowodów. To, e doszy mnie suchy, jeszcze nic nie zna­czy. Poza tym, nawet jeli zaoymy najgorszy scenariusz, to oni s na razie w stadium rozmów. Upynie jeszcze jaki czas, zanim podejm jakie dziaania. Wyjazd Alfy moe nawet zapobiec rebe­lii. Bd podekscytowani tak jak my wszyscy, bd czekali na wasz powrót, na wiadomoci, jakie przywieziecie. Póniej, by moe, sprawa si odnowi, ale do tego czasu bdziemy bezpieczni.

- Nie podoba mi si to - stwierdzi Blade. - Podejmujemy zbyt due ryzyko.

- Zapewniam ci, e nie ma powodu do wszczynania alarmu - podkreli Platon. - Pamitaj, e Rodzina zostanie pod opiek Bety, Gammy i Omegi. Obowizkiem Rikki-Tikki-Taviego pod­czas waszej nieobecnoci bdzie obrona bezpieczestwa. Jestemy dobrze przygotowani na ewentualne kopoty.

- Cigle mi si to nie podoba - powtórzy Blade.

- Czy przyjmujesz moj ocen sytuacji? - zapyta Platon.

- Przypuszczam, e tak - przytakn Blade niechtnie.

- Dobrze. - Platon umiechn si pojednawczo. - Nic si nie martw. Rodzinie nic si nie stanie, gdy bdziecie nieobecni.

„Czy rzeczywicie tak bdzie? - zastanawia si Blade. - Czy zastan po powrocie Rodzin bezpieczn i nietknit? Jeli wró­c!"

- Mam pytanie do ciebie - powiedzia ze zoci.

- O co chodzi?

- Czy nadal chcesz wysa z nami Joshu? - zapyta Blade.

- Wiesz, e tak, i znasz równie przyczyn.

- Nie przemylae chyba tego dobrze. To nie jest wyprawa dla czowieka tak wraliwego, goszcego ide mioci i pokoju, dla czowieka, który pod adnym pozorem nie jest w stanie zabi.

- Chc, eby pojecha wanie dlatego - owiadczy Platon. - Joshua jest naszym ambasadorem i emisariuszem pokoju. Niektórzy z Wojowników s skonni najpierw strzela, a dopiero póniej rozmawia. Potrzebujemy kogo, kto nawie ni przyjani z wszelkimi istotami, jakie spotkacie na drodze do Dwumiasta.

Blade zmarszczy czoo.

- Cigle nie zgadzam si z tob - powiedzia, podkrelajc swoje stanowisko. - Hickok równie. Geronimo nie wypowiedzia si jeszcze na ten temat. - Wzruszy swoimi muskularnymi ramio­nami. - Zreszt - powiedzia odwracajc si - musz uporzdko­wa myli.

Platon patrzy za wolno odchodzcym Blade'em. Jasne byo, e nie chce wyjeda, i Platon nie móg go za to potpia.

- Biedny Blade - myla gono. - „Ty jeste pierwszy do mojego tronu i darz ci niemniej szlachetn mioci, ni ojciec kocha swego najdroszego syna" - zacytowa sowa ulubionego poety.

Wszed do FOKI, aby upewni si, czy cay ekwipunek - yw­no, amunicja, lekarstwa i inne potrzebne rzeczy - znajduj si ju na pokadzie. Wntrze pojazdu byo do obszerne. Na przedzie znajdoway si dwa komfortowe rozkadane fotele, pomidzy nimi brzowa konsoleta, a z tyu jedno siedzenie zajmujce ca szero­ko wehikuu. Za nim znajdowao si miejsce przeznaczone na adunek, teraz wypenione zgromadzonym tu zaopatrzeniem. Pod t czci pojazdu znajdoway si dwa kota zapasowe i niezbdne narzdzia. Poniej tablicy rozdzielczej umieszczona bya czerwona dwignia. Platon pochyli si i przesun j w prawo. Zgodnie z in­strukcj zosta w ten sposób uruchomiony system akumulowania promieni sonecznych. Rano miernik znajdujcy si pod dwigni powinien wskazywa pen moc. W soneczny dzie proces ado­wania zajmowa okoo godziny.

Platon odsun si nieznacznie i otworzy mask, sprawdza­jc, czy z silnikiem wszystko jest w porzdku. Póniej wspi si na dach, obejrza pyty skupiajce promieniowanie. Na koniec wsun si jeszcze raz pod FOK i sprawdzi stan baterii i ich zabezpieczenie.

- Wszystko wydaje si by w najlepszym porzdku - powie­dzia do siebie.

Wydosta si spod wehikuu, wyprostowa i wytar zabrudzo­ne rce w ubranie. Jutro Triada Alfa i Joshua wyrusz w podró, która zadecyduje o losach Rodziny. Jakie bd to losy?

ycie?

Czy mier?

ROZDZIA III

Lipcowe soce grzao niemiosiernie nawet o tak wczesnej porze. Po Trzeciej Wojnie wiatowej klimat zmieni si drastycz­nie. Bezporednio po jej zakoczeniu atmosfera pena bya pyu, dymu i wszelkich zabrudze, które w cigu nastpnych piciu lat coraz bardziej si rozprzestrzeniay. Teraz, wiek póniej, niebo wygldao ju prawie normalnie, strefa umiarkowana znowu miaa pory roku. Byy jednak nieco inne. Pory przejciowe, wiosna i je­sie, trway krócej ni przed wojn. Lato i zima charakteryzoway si wikszymi skokami temperatur. Burze z piorunami osigay za­trwaajc, szalon moc. Czasami pada, nie wiadomo z jakiej przyczyny, róowy nieg.

Rodzina przygotowywaa si do wyprawy.

- Wyglda na to, e mamy jeszcze jeden gorcy dzie - po­wiedzia Blade, kiedy Hickok, Geronimo i Joshua zbliyli si. Platon otar spocone czoo.

- Rzeczywicie. Jak wam smakowao niadanie?

- Byo pyszne. - Hickok poklepa si po brzuchu. - Bdzie mi brakowao takich posików.

- Wrócisz, eby znowu z nami jada - powiedzia Platon.

- Czy ten pojazd jest ju gotowy do drogi? - zapyta Hickok.

- FOKA jest w peni sprawna - odpowiedzia Platon.

- Jedynym wyjtkiem s przeczniki. Radziem Blade'owi, ebycie nic nie majstrowali przy nich do czasu, kiedy nie odnajd ich funkcji. Najdziwniejsze jest to, e nie ma o nich nic w instru­kcji.

- Nie martw si - stwierdzi Hickok. - Zdoalimy przecie wybra si do Fox i wróci bez ich uycia.

- Jest jeszcze co, co musz powiedzie przed waszym odjaz­dem. - Platon spojrza uwanie na kadego z nich. - Wierzcie mi, gdyby istniao jakie inne rozwizanie, nie popierabym tego przedsiwzicia. Gdybycie mogli wiedzie, jak czsto modliem si o inne wyjcie z sytuacji... - Zamyli si.

- Bóg nas bdzie prowadzi - zapewni go Joshua. Joshua by zaopatrzony na t wypraw w wypowiae beowe spodnie i brzow koszul. Na szyi mia zoty acuch z zawieszonym na nim duym krzyykiem. Jego dugie brzowe wosy opa­day na ramiona. Broda i wsy nieco zakryway twarz. Jego brzo­we oczy, kady rys twarzy nacechowane byy wewntrznym spo­kojem i pogod ducha.

Platon wiedzia wszystko o dziecistwie Joshuy i rozumia, dlaczego Robert adoptowa go, gdy chopiec mia 16 lat.

- Czy mylisz, e powinienem odwoa ten wyjazd? - zapy­ta.

- Nie - odpowiedzia pewnie Blade.

- Nie chcesz? - Platon chcia mie pewno.

- Przyszo Rodziny zaley od nas - owiadczy Blade. - Jest tak, czy chcemy tego, czy nie. Jeli ju zaczlimy dziaa, nie moemy zrezygnowa. - Przerwa i utkwi wzrok w Platonie. - Zreszt nie chcemy, by mówiono, e nasz dowódca si boi, pra­wda?

Tylko Platon zrozumia znaczenie tych sów, odwróci oczy. „Czy to nie ironia?" - mówi do siebie. Jeszcze wczoraj Blade chcia odwoa wypraw. Teraz by jej zwolennikiem. Nie móg wci pogodzi si z myl, e jeden z czonków tak drogiej mu Rodziny, jeden z ludzi, których zawsze miowa jak wasne dzieci, chce dziaa na szkod swojego Domu.

- To co, ustalone? - zapyta Hickok. - Cieszy mnie to. Ju czekam na t akcj.

- Jeeli ta wyprawa bdzie podobna do tej na Trollów — wtr­ci Geronimo - bdziesz mia wicej akcji, ni moesz sobie wyobrazi.

Hickok poklepa swe pytony.

- Nie mogoby by inaczej, przyjacielu.

- FOKA jest napeniona ekwipunkiem, jakiego bdziecie po­trzebowali - oznajmi Platon. - Macie swoj bro?

- Ja odmawiam noszenia broni - odpowiedzia Joshua.

- Mamy swoj bro - odpowiedzia Blade, mówic za Wo­jowników.

Jego commando arms znajdowa si w tylnej czci FOKI wraz z brauningiem B-80 Geronimo i karabinem `Henryego' Hickoka. Zbrojownia Rodziny w Bloku A, miecia setki sztuk broni zgro­madzonej przez Kurta Carpentera. Carpenter wiedzia, e nastpcy bd potrzebowali, aby przey w ruinach cywilizacji. Dozorowa wic zbieranie skrzy z odpowiedni amunicj, umoliwiajc prowadzenie bitew.

Oprócz dwóch noy bowie na biodrach i vegi w olstrach pod ramieniem. Blade posiada jeszcze dwa sztylety. Jeden na pasku przy nadgarstku, drugi przymocowany do ydki. Do pasa, ukryte pod ubraniem, przywizane mia trzy inne noe solingen w skórza­nych pochwach. W prawej przedniej kieszeni jeszcze jeden skada­ny buck.

Hickok, jak zawsze, mia przy sobie swoje kolty. W miniatu­rowym brzowym futerale przymocowanym do prawej rki znaj­dowa si dwustrzaowy derringer. Inny, czterostrzaowy C.O.P. kalibru 357, przywizany by poniej lewej kostki.

Geronimo mia najmniej broni. Pod prawym ramieniem umo­cowa w futerale arminius 357, a jego ulubione oryginalne india­skie tomahawki byy ukryte w okolicach pasa.

- Jest jeszcze troch miejsca, jeli chcecie zabra co wicej - nadmieni Platon.

- Mamy ju wszystko. Powinnimy jecha - powiedzia Blade.

- Wreszcie! - Hickok obszed pojazd i zatrzyma si po stro­nie pasaerów.

- Ale najpierw... - Blade przebieg wzrokiem po twarzach zebranych i odszuka Jenny. Staa samotna pod najbliszym drze­wem. - Zaraz wracam - poinformowa i ruszy przez tum w jej kierunku.

Jej niebieskie oczy byy pene ez, które spyway po policz­kach, a pikne blond wosy powieway w nieadzie.

- Nie wiem, czy potrafi to znie - powiedziaa.

- Oboje musimy to przey - przypomnia jej Blade. Jego oczy napaway si widokiem ukochanej. Chcia zacho­wa ten moment w pamici. Zapamita wszystko, od jej nadsanych penych czerwonych ust, do stóp, zapamita nawet kontury jej biaej bluzy uszytej z kawaków podartego przecierada.

Jenny przytulia si do niego, przyciskajc policzek do jego piersi.

- O, Blade! Boj si! Nie chc, eby odjeda!

- Prosz ci, Jenny - powiedzia Blade smutnym gosem. -To tylko pogarsza sytuacj.

- Przepraszam - zdoaa powiedzie. - Nie potrafi sobie po­móc.

Ukrya twarz i zacza szlocha.

Blade pozwoli jej paka. Odwróci gow i zobaczy, e Joshua egna si ze swoimi rodzicami. Jakie to szczcie dla niego, e mia rodziców ywych i zdrowych. Nikt z Alfy nie mia ju rodziców. Blade zdawa sobie spraw, e waciwie to moe lepiej, e jego rodzice odeszli. Gdyby nadal byli razem z nim, nie zdoaby z pew­noci odjecha. Poegnanie z Jenny i tak byo dla niego wystar­czajco cikie.

- Trzymam ci za sowo - powiedziaa, spogldajc na niego, zy cieky jej po policzkach. - Pobierzemy si, jak wrócisz.

- Chc tego ca dusz i sercem - szepn Blade. - Bd li­czy dni do czasu, kiedy znowu bdziemy razem. Na twarzy Jenny pojawi si blady umiech.

- Nie mog si doczeka, kiedy bdziesz moim mem. Blade pochyli si i mocno j pocaowa. Przylgna do niego rozpaczliwie, wbijajc z ca si paznokcie w jego ramiona.

- Jenny - zacz, kiedy przerwali pocaunek. - Chc ci co powiedzie. Przypominaj sobie te sowa podczas dugich, samo­tnych nocy. Kocham ci ca dusz- Znaczysz dla mnie wicej ni moje ycie. Powróc, eby ci polubi. Nic, absolutnie nic nie zdoa mnie powstrzyma przed powrotem. Niewane, jak dugo to bdzie trwao i ile przeszkód bd musia przezwyciy, ja wróc. i podczas naszej rozki, w kadej chwili bd nosi w sercu twoj mio do mnie, bd czu j ca gbi mojego istnienia.

Blade pocaowa j jeszcze raz i powoli odsun od siebie. Ser­ce mocno bio w jej piersi, rce dray.

Jenny delikatnie oderwaa swoje wargi. Umiechna si do niego.

- Ju mi lepiej. Chyba nie powinnimy przedua tej chwili. Doczmy do innych.

- Jeste pewna?

- Tak.

Blade i Jenny powoli, rami w rami, szli w stron pojazdu. Hickok, Joshua i Geronimo byli ju w rodku. Joshua i Geronimo z tyu, Hickok siedzia w rozkadanym fotelu po stronie pasaera.

- Moecie mie jeszcze troch czasu dla siebie - powiedzia im Platon. Co bdzie, jeli nigdy nie wróc? To przecie on wyda rozkaz!

- Ju si poegnalimy - powiedziaa Jenny. Na twarzy Platona malowaa si zgryzota i ból.

- Uwierz mi, wszystko jest w porzdku. - Jenny ucisna je­go rk.

Blade lustrowa tum okalajcy FOK, w kocu ujrza kogo, z kim chcia rozmawia.

- Przepraszam - umiechn si do Jenny. - Zaraz wróc.

- W porzdku.

Blade mija czonków Rodziny, a dotar do Napoleona.

- Musz z tob porozmawia - powiedzia do szefa Gammy. - Sam na sam.

Napoleon umiechn si, jego ysina byszczaa w socu. Przesun si na bok, z dala od niepodanych uszu.

- O co chodzi. Blade?

- Chc ci ostrzec - powiedzia cicho Blade. - Wczoraj wie­czorem rozmawiaem z Rikkim. Bdzie ci potrzebowa, kiedy ja wyjad. Mog polega na tobie?

- dasz odpowiedzi? - Napoleon uniós si gniewem. - Ale przed czym chcesz mnie ostrzec?

Blade rozejrza si dookoa.

- Platon powiedzia mi, e jest kto, moe nawet kilka osób, kto moe sprawia kopoty podczas nieobecnoci Alfy.

- Naprawd? Czy Platon wymieni jakie imiona? - zapyta Napoleon. Jego brzowe oczy patrzyy przenikliwie.

- On nie chcia poda imion - odpowiedzia Blade. - Ale ma powody wierzy, e kto chciaby zosta szefem Rodziny.

- Co? - zapyta niedowierzajco Napoleon.

- To prawda - pochwyci Blade. - Zdrajca jest w Rodzinie.

- Trudno mi w to uwierzy - rzek Napoleon.

- Mnie te - potwierdzi Blade. - Carpenter pozostawi nam cakiem wyrane adnotacje w dzienniku. Rodzina musi definityw­nie wypdzi kadego podejrzanego o ch zagarnicia wadzy.

- Ciesz si, e mnie dopucie do tej tajemnicy - podziko­wa Napoleon. - Bd mia t spraw na wzgldzie.

- Wiedziaem, e mog na ciebie liczy.

- Na pewno Bóg bdzie z wami - powiedzia Napoleon. - Bdziemy oczekiwa waszego powrotu.

- Dziki.

Blade ucisn mu rk i powróci do FOKI.

Napoleon patrzy za nim.

- A niektórzy z nas - powiedzia pod nosem - bd oczeki­wa waszego powrotu z mniejszym entuzjazmem ni pozostali.

Blade wzi Jenny za rk, kiedy czonkowie Rodziny w tu­mie otoczyli pojazd. Przybyli, aby yczy im szczcia i ofiarowa swoj modlitw za ich bezpieczestwo. Jedn z przybyych bya matka Joshuy, Ruth.

- Bdziecie uwaali na mojego Joshu, prawda? - zapytaa Blade'a.

- Oczywicie - zapewni j.

Ruth spojrzaa na Joshu. zy napyny do jej zielonych oczu.

- Prosz, przywiecie go z powrotem - bagaa Blade'a.

- Ruth, zobaczysz go jeszcze. Zosta z Bogiem.

Ruth spucia gow i odesza.

Wyjazd Alfy by wydarzeniem historycznym. Z wyjtkiem Omegi, która miaa wart, wszyscy czonkowie Rodziny przybyli na to miejsce, aby ich poegna.

Rikki-Tikki-Tavi podszed do Blade'a.

- Uwaajcie na siebie i nie obawiajcie si o nas. - Podczas nieobecnoci Alfy on przejmowa ich obowizki. - Mylcie o swej misji. By moe szczcie umiechnie si do was.

Platon stan na przedzie wehikuu i podniós rk.

- Nadszed czas na odjazd Alfy, która poszukiwa bdzie le­karstw i ekwipunku, których tak rozpaczliwie potrzebujemy. Bar­dzo duo od nich zaley. Wiem, e mog w waszym imieniu po­wiedzie tym miaym mczyznom, e nasza mio i modlitwy bd z nimi. Bdziemy z niecierpliwoci czeka na ich powrót. Niech Bóg im bogosawi w tym przedsiwziciu.

Rozlegy si oklaski i okrzyki poparcia dla Triady Alfa i towa­rzyszcego im Joshuy.

Platon podszed do Jenny i Blade'a.

- Kluczyk jest ju w stacyjce - powiedzia do Blade'a.

Spojrzeli na siebie. To spojrzenie byo wyrazem wzajemnego przywizania i szacunku. Platon obj BIade'a.

- Uwaaj na siebie, synu - szepn. Blade umiechn si.

- Bd uwaa. - Obróci si do Jenny.

- Kocham ci - powiedziaa.

- Kocham ci - odpowiedzia i przytuli j do siebie.- Nigdy tego nie zapomn.

- Id ju - popdzia go - zanim zaczn rozpacza na oczach wszystkich.

Blade wpatrywa si w jej oczy, tulc jej donie.

- Prosz, Blade, id ju! - Jej gos si zaama. Blade wszed do pojazdu.

- Nareszcie! - zaartowa Hickok. - Mylaem, e egnasz si osobicie z kadym czonkiem Rodziny.

Blade zignorowa go. Chcia ruszy, dopóki si nie rozmyli. Joshua macha do swoich rodziców, Ruth i Salomona.

- Bdzie mi ich strasznie brakowao - owiadczy smutno. Blade przekrci kluczyk i FOKA ruszya. Ludzie stojcy przed wehikuem zaczli si rozchodzi.

- Spróbuj nie szarpa, Hickok - poradzi Geronimo.

- Co masz na myli? - zapyta Hickok. - Nie prowadziem le, nawet gdy robiem to po raz pierwszy.

- Oczywicie, e nie - zachichota Geronimo. - Chyba ju kompletnie zapomniae, jak chciae rozjecha poow Rodziny. - Przerwa miejc si. - O! Czyby chcia staranowa drzewo?

- Hej, przyjacielu! - powiedzia Hickok, spogldajc przez lewe rami na Geronima. - Najpierw spróbuj pokierowa t kre­atur, a potem bdziesz móg si wypowiada.

Blade ostronie przycisn peda przyspieszenia i FOKA ru­szya do przodu. Widzia Jenny machajc do niego, zy leciay z jej oczu. Platon obejmowa j ramieniem. Blade otrzsn si i skupi na prowadzeniu.

W oddali zobaczy Briana, który w asycie kilku mczyzn opuszcza most. Widoczny by cay mechanizm i bloki jedynego wyjcia z Domu.

- Nie mog w to uwierzy! - ekscytowa si Hickok. - Jeste­my w kocu w drodze! Yahooo!

- Czy on jest czsto taki pobudliwy? - zapyta Joshua.

- On jest jeszcze cakiem spokojny - odpowiedzia Geronimo. Czonkowie Rodziny biegli za pojazdem, niektórzy machali, dzieci miay si wesoo.

- Przygoda ycia - powiedzia Hickok, jego twarz pona. - Kto wie, co nas spotka?

Blade zmarszczy brwi.

- Ja wiem, co tutaj zostawiam - powiedzia.

- Zobaczysz j jeszcze - obieca Hickok.

- Skd moesz wiedzie?

- Nie pozwol, eby co zego ci si przydarzyo, przyjacielu - Hickok zapewni Blade'a. Wesoo uderza w desk rozdzielcz.

- Ya-hooo! - krzykn jeszcze raz.

- Masz najwyraniej dobry humor - skomentowa Blade. - Gwiazdka ma dobry wpyw na ciebie, prawda?

- To tylko cz prawdy - zgodzi si Hickok umiechajc si.

Nie by jeszcze gotowy, aby ujawni prawdziwy powód. Pew­nej nocy podj decyzj. Po powrocie z wyprawy mia zamiar wy­ledzi Trollów i pomci mier Joanny. Usunli z jego ycia ukochan kobiet. Musi ich znie z powierzchni Ziemi. W ten sposób uagodzi sw udrk.

- Hi-yo Silver! - krzykn wesoo, napawajc si myl o zemcie.

- Co oznacza ten okrzyk? - dopytywa si Joshua.

- Wyczytaem to w jakim westernie z naszej biblioteki -wyjani Hickok.

- Zapowiada si interesujca podró - stwierdzi Joshua. Blade skoncentrowany na prowadzeniu wehikuu, przygryz doln warg, myla o Jenny. Czy popeni bd, którego bdzie aowa do koca swego ycia? Czy powinien zosta z kobiet, któr kocha? Czy kiedykolwiek jeszcze zobaczy jej pikn twarz? Wemie j w swoje ramiona? Usyszy od niej sowa mioci? Hickok dobrze to uj. Kto wie, co ich spotka?

ROZDZIA IV

Blade prowadzi powoli, wci by niepewny swych umiejt­noci, mimo e to on kierowa FOK podczas wyprawy do Fox.

Jecha cay czas na poudnie. Minli pofadowany teren, kie­rujc si szlakiem wyznaczonym przez Platona. Mieli z sob atlas samochodowy z biblioteki, pomaga im w nawigacji. Osiem mil od Domu, tak jak przypuszczali, znaleli si na autostradzie numer 11. Cigle bya jeszcze przejezdna, ale niesamowicie podziurawiona. Cz nawierzchni bya zniszczona przez lata, miejscami porastao j zielsko.

- Od tego miejsca kierujemy si na zachód, tak? - zapyta Blade, oczekujc potwierdzenia.

- Tak. Na zachód, dopóki nie odnajdziemy autostrady 59. Nastpnie skrcimy na dziesit i jeli si nie myl, póniej ju tylko prosto do Bliniaczych Miast.

- Miejmy nadziej - doda Geronimo.

- Yeah! - Hickok zoy map. - Gdzie planujemy zatrzyma si na noc? - zapyta Blade'a.

- Prawdopodobnie gdzie w pobliu 59-tej autostrady. Do­brze wypoczniemy i jak nowo narodzeni rozpoczniemy kolejny dzie. Co o tym mylicie?

Hickok wzruszy ramionami.

- Mnie to obojtne.

- Czy nie byoby lepiej pozosta na noc wewntrz FOKI? - zapyta Geronimo.

- To zmniejszyoby ryzyko - zgodzi si Blade.

- Ryzyk-fizyk! - wykrzykn Hickok. - Ja wol spa na zew­ntrz, pod gwiazdami.

- Jeste pewny, e w tych ciemnociach nie zaatakuje ci ja­ki stwór? - zapyta Joshua.

- Dam sobie rad - owiadczy Hickok.

- To musi by bardzo mie - nadmieni Blade. Powoli jecha autostrad, starannie omijajc korzenie i wy­boje.

- Co musi by mie? - zapyta zaczepnie Hickok.

- Mie tak pewno siebie - powiedzia Blade. - Wiesz, zao si, e gdyby móg rozpocz ycie od nowa, to byby równie zakochany w sobie.

- Jeste wredny. - Hickok czu si uraony. - To nieprawda. Jestem jednym z najbardziej skromnych ludzi w naszej Rodzinie.

- Co to jest? - krzykn nagle Joshua, pochylajc si do przo­du i pokazujc na drog.

Przestraszony Blade gwatownie zahamowa. FOKA pochyli­a si i stana.

Z przodu, na rodku drogi, okoo czterdziestu jardów przed pojazdem, stao wielkie zwierz. Wygldao na sze stóp wysoko­ci i dziesi dugoci. Ogromne rozwidlone rogi, dusze i grub­sze ni u normalnych zwierzt, umieszczone byy na wskiej, nie­zgrabnej gowie. Cae ciao potwora pokryte byo brzowym fu­trem, a nogi koczyy si kopytami.

- Co to jest, u licha? - zdziwi si Hickok.

- To nie jest jele, prawda? - Joshua nie by pewny.

- Nie - odpowiedzia Geronimo. - Widzielimy ju kiedy jelenia.

- Ja myl, e to inny gatunek.

Hickok wpatrywa si w spokojnie stojce zwierz. Od czasu do czasu podgryzao traw.

- Myl, e to jest o - zasugerowa Geronimo.

- Zgadzam si - powiedzia Blade. - Widziaem ich zdjcia w ksikach. Dziwne. Nie mylaem, e ten gatunek yje na tych terenach.

- Wedug moich wiadomoci - zgodzi si Geronimo - nie powinien.

- Co o tym sdzisz? - docieka Hickok.

- Nie wiem - powiedzia strapiony Blade. - Moe przyby tutaj w poszukiwaniu lepszych warunków ycia.

- I co zrobimy?

Hickok wierci si na swoim siedzeniu. Móg przysic, e ten stwór gapi si prosto na niego. Ale to przecie niemoliwe. Nikt z zewntrz nie móg go zauway.

- Kto wie, na co si jeszcze natkniemy - odpowiedzia Blade. - Wielki Wybuch niewtpliwie zniszczy wielki pas ziemi i pra­wdopodobnie spowodowa masowe wdrówki zwierzt. Platon po­wiedzia, e powinnimy si tego spodziewa. Bdziemy równie przejeda przez stref promieniowania, pozbawion jakiegokol­wiek ycia. Zwierzta z pewnoci unikaj tego obszaru i skoncentroway si w miejscach nie dotknitych eksplozjami i promienio­waniem.

- Moe spotkamy bawoa - zaartowa Hickok.

- W jaki sposób objedziemy tego osia? - pyta z trosk Jos­hua.

Autostrada, po której si poruszali, otoczona bya z obu stron gstym lasem.

- Czy mam go zabi? - zaproponowa Hickok.

- Nie. Nie moemy zuy misa i szkoda zmarnowa skór.

Blade podpar rkoma podbródek, opierajc si okciami o drek sterowniczy.

Przenikliwy dwik rozdar cisz.

Wszyscy podskoczyli, nawet o. Zwierz obrócio si i ci­ko czapic, znikno wród drzew.

- Co za diabe! - Hickok ju chwyta za jednego ze swych pytonów.

Geronimo rozglda si dookoa, szukajc róda dwiku.

- Skd to byo?

Blade mimowolnie przygryz doln warg. Patrzy na desk rozdzielcz.

- Myl, e to gdzie tutaj.

- Co to byo? - zastanawia si Hickok.

- Nie mam pojcia - przyzna Blade.

- Cokolwiek to byo - powiedzia Joshua, wskazujc rk na drog - uwolnio nas od osia.

- Moe to nasz pojazd? - podsun myl Hickok.

- Co? - zapyta Geronimo.

- Jasne. Moe FOKA tak wanie reaguje...

- Bd powany - Blade ostronie dotkn kierownicy.

- Jestem miertelnie powany, przyjacielu - powiedzia podekscytowany Hickok - By moe to FOKA odstraszya t kre­atur.

- Ten wehiku nie potrafi myle - przypomnia mu Blade.

- Skd moemy o tym wiedzie?

- Platon twierdzi, e niektóre wehikuy przed Wielkim Wy­buchem byy wyposaone w co, co si nazywao komputerem. Te komputery mogy myle, mogy nawet porozumiewa si z ludmi. Carpenter prawdopodobnie nie wyposay FOKI w komputer, poniewa wiedzia, e jego potomkowie nie bd umieli si nim posugiwa. Komputery byy bardzo skomplikowane.

- A to nie jest? - achn si Hickok.

- Konieczne byoby specjalne szkolenie, eby obsugiwa komputer - powiedzia Blade. - Potrzebowaby równie duego dowiadczenia, eby naprawi go w razie awarii. Era komputerów skoczya si wraz z Wielkim Wybuchem. Czymkolwiek ten haas by spowodowany, na pewno nie by to komputer. Musia to zrobi jeden z nas.

- Nie wiem - powiedzia Hickok nie przekonany. - Cigle myl, e ta maszyna jest inteligentna.

- Szkoda, e trzeba ni kierowa - wtrci Geronimo. Blade umiechn si i uruchomi pojazd. Ruszyli.

- Wiesz - odezwa si Hickok po chwili ciszy - Myl...

- Aj! - przerwa Geronimo. - Teraz dopiero pojawi si prob­lem.

- ...i doszedem do wniosku - kontynuowa Hickok, ignoru­jc dowcipnisia - e bdziemy napotyka jeszcze inne zwierzta, im dalej na poudnie.

- Czyby sam na to wpad? - Geronimo umiechn si iro­nicznie.

- To tylko maleka cz moich myli - odrzek powanie Hickok. - Wiesz, ten ogrom wiedzy...

- Ogrom wiedzy!? - Geronimo wybuchn miechem. - Nie wiedziaem, e znasz takie wielkie sowa.

- Uczyem si w tej samej szkole co ty - przypomnia mu Hickok. - Mielimy tych samych nauczycieli.

- Mylisz, e te zwierzta mog by grone? - zapyta Jos-hua.

- Nie zauwaye jeszcze, Josh - odpar Hickok - e niebez­pieczestwo jest wszdzie. Naokoo roi si od stworów, które mo­g pore ci ywcem, i rónych kreatur, które chtnie schrupayby ci ze smakiem. Czy nadal nie widzisz, jak niebezpieczna jest ta misja?

- Musimy zrobi wszystko co w naszej mocy - powiedzia Blade.

- Miejmy nadziej, e to nam wystarczy - gdera Hickok.

- Bóg bdzie nas prowadzi i pozwoli pokona wszystkie przeszkody - zapewni Joshua.

Hickok obróci si w fotelu i spojrza na Joshu.

- Musz ci co powiedzie.

- Nie ma potrzeby - przerwa Blade, domylajc si dalszego cigu.

- Wanie, e jest, przyjacielu - upiera si Hickok - Suchaj, Josh...

- Joshua - poprawi go Joshua.

- Pewnie, Josh, pewnie - zignorowa go Hickok. - Ciesz si, e wyrazie zgod na wzicie udziau w tej wyprawie, ale nie wy­daje mi si, eby to by najlepszy pomys.

- Dlaczego tak uwaasz? - zapyta cicho Joshua.

- To nie jest miejsce dla ciebie - odpowiedzia Hickok. - Po­winiene by teraz w Domu, z Rodzin, uczy si mioci i braterstwa. To nie jest twoje miejsce.

- Ja równie, tak jak ty, mog twierdzi, e wietnie dam so­bie rad - powiedzia Joshua, umiechajc si do Hickoka.

- Naprawd? - achn si Hickok - Jak?

- Co, jak?

- Jak, do licha, chcesz da sobie rad? Co zrobisz w razie ata­ku? Bdziesz walczy? Odmówie przecie zabrania broni! Czowieku, ty nawet nie chciae uczy si z Tegnera!

Wojownicy uczyli si z Tegnera, korzystali z ksiek przez niego napisanych, wypeniali krok po kroku diagramy i instrukcje, analizowali kady ruch i propozycj. Dla pozostaych czonków Rodziny zajcia te nie byy obowizkowe.

Wiele osób zajmowao si t dyscyplin z przyczyn zdrowot­nych, dla rozrywki lub z zamiowania do sztuki walki. Przed rozpoczciem szkoy skadao si deklaracj uczestnictwa w zaj­ciach. Przed laty jeden z absolwentów definitywnie odmówi. By to Joshua.

- Mam swoje przyczyny, dla których nie chc studiowa Tegnera - odpar Joshua.

- Uwielbiam go sucha - podjudza Hickok.

- Zostawisz go w spokoju? - Blade na chwil oderwa wzrok od drogi, eby spojrze na Hickoka.

- Nie - powiedzia natarczywie Hickok - Powinnimy to so­bie w kocu wyjani.

- To nie jest konieczne - skomentowa Blade.

- Nie jest? - zdziwi si Hickok - Jeste jednym, który pier­wszy sprzeciwia si zabraniu go. Wiesz dobrze, czego moemy oczekiwa od tej wyprawy. Nasze ycie wisi na wosku. Musimy wiedzie, czy w krytycznej sytuacji mona na niego liczy. Musi­my wiedzie, jak wówczas zachowa si Joshua.

Blade otworzy ju usta, eby co powiedzie, zrezygnowa jednak.

- W porzdku - Hickok zwróci si do Joshuy - koniec z wy­rzutami. Przedstaw nam twój punkt widzenia. Czy moemy na to­bie polega, Josh? Czy opucisz nas w chwili niebezpieczestwa?

- Nie wiem, jak mam na to odpowiedzie - odrzek Joshua - Najlepiej: tak, albo nie - zaproponowa Hickok.

- Gdyby to byo takie atwe - rozpocz Joshua, cedzc kade sowo. - Chcesz wiedzie, czy si wycofam w krytycznym mo­mencie? Odpowied brzmi: tak, jeli sytuacja bdzie wymagaa uycia przeze mnie przemocy. Ja...

- adnej przemocy? - ze zoci powiedzia Hickok. - Do licha, czy nie zauwaye jeszcze, e yjemy w wiecie penym przemocy?

- Rzeczywicie, zauwayem - cierpliwie odpowiedzia Jos­hua. - wiat jest peen brutalnoci. Przemoc jest wszdzie. Otacza nas cae morze negatywnych postaw. Musisz sam oceni moje sta­nowisko.

- Jakie ono jest?

- Nie pozwol na to, aby zo, które nas otacza, zawadno mn. Nie bd bra udziau w aktach przemocy. Nie bd zabija brata ani siostry, istot, które mogyby nimi by. Nie dopuszcz, eby zewntrzne zepsucie zabrudzio moj dusz.

- Niepotrzebne sentymenty - owiadczy Hickok. - dam cisej odpowiedzi. Jeeli bdziemy atakowani przez jakiego po­twora, zabiby go w naszej obronie?

Joshua cign brwi.

- Zabiby?

- Zastanawiam si.

- To nie jest co cakiem nowego - zauway Geronimo. - Spójrzcie na t rolinno: trawa, chwasty, nawet mae drzewka.

- Moe naga powód wyobia takie koryto? - zastanawia si Blade.

- To wyglda na dzieo ludzi - skomentowa Joshua.

- Spróbujemy si przedosta? - zapyta Hickok.

- Przyjrzyjmy si bliej, - Blade podjecha nad sam krawd rowu.

- O rany! - przestraszy si Hickok. - Te ciany lec prosto w dó.

- Nie moemy ryzykowa - oznajmi Blade - Moglibymy uszkodzi FOK. Bdziemy musieli objecha rów.

- Skierujemy si na pónoc - zaproponowa Hickok. - To nie moe by due.

Przejechali ju siedem mil, kiedy Geronimo pochyli si nad fotelem Hickoka.

- Mieczujesz si jeszcze zmczony?

- Tam! - wykrzykn Joshua.

Ujrzeli co w rodzaju mostu nad rowem, stworzony przez na­tur przejazd. Blade bez wahania skrci.

Kierowali si cay czas na pónoc. FOKA przedzieraa si przez chwasty, niszczya zarola.

- Autostrada 59 - owiadczy podekscytowany Hickok - Znalelimy j!

Tak jak na poprzedniej drodze upyw czasu by tu wyranie widoczny. Caa powierzchnia asfaltu pena bya dziur i pkni. Mimo to prowadzenie wehikuu byo moliwe.

- Wszystkie drogi musz wyglda podobnie - powiedzia zamylony Blade. - Moe nie jest to idealne rozwizanie, ale na pewno bdzie to atwiejsze ni podró na przeaj.

- Chcesz si teraz zatrzyma, czy zaley ci na czasie? - zapy­ta Hickok.

Soce wiecio dokadnie nad ich gowami.

- Dopóki aden z was nie protestuje - odpowiedzia Blade - nie widz powodów do zatrzymania si na posiek.

- W porzdku! - Hickok uderzy si w prawe udo.

Blade skierowa pojazd na poudniowy wschód, prosto do 48

- wietnie. Bdziemy ju martwi, gdy skoczysz si zastana­wia. - Hickok zmarszczy czoo.

- Nigdy nie byem w takiej sytuacji - kontynuowa Joshua. - Nie chciabym, eby staa si wam jaka krzywda, i zrobibym wszystko co w mojej mocy, eby wam pomóc, z wyjtkiem zabi­jania.

- A co, do licha, mylisz, e taki stwór zrobiby to za ciebie!? - wybuchn Hickok. - Za kogokolwiek z nas? One yj tylko w jednym celu. eby zabija! Zabija wszystko i wszystkich! Taka jest ich natura!

- Ich natura - zgodzi si Joshua - ale nie moja. Nie nasza.

- Ludzie równie zabijaj - kipia Hickok. - Niektórzy nawet to lubi.

- Ludzie yjcy na poziomie zwierzcej wegetacji, tak jak te potwory - zgodzi si Joshua. - Musimy pozna prawd. Jestemy dziemi Boga. Kiedy uwiadomimy to sobie, dochodzimy do wniosku, e wszyscy, mczyni i kobiety, jestemy brami i siostrami. Jestemy czci tej samej kosmicznej Rodziny. Bóg nas kocha. On nie czyni midzy nami rónicy. Jeli wierzymy, e je­stemy dziemi Stwórcy, to jak moemy krzywdzi si nawzajem? Najwaniejszym przykazaniem jest mio Boga i bliniego.

- Nie mówisz na temat - powiedzia Hickok. — Mówilimy o tych przekltych mutantach.

- One musz y wedug swojej natury, a my wedug naszej. One nie znaj radoci komunii z Bogiem. My znamy. To dowiad­czenie zmienia nas na zawsze. Cud ten wypenia nas niewypowie­dzianym szczciem. Nasze dusze przepenia pokój. Krzywdzenie innych istot sprzeciwia si moralnie i duchowo naszym ideom.

- Innymi sowy - powiedzia Hickok, korzystajc z momentu ciszy - nie moemy na tobie polega w razie potrzeby.

- Tego nie powiedziaem.

- Powiedziae, Josh, do diaba. Do diaba, powiedziae! Zapada cika dla wszystkich cisza. Trwaa, dopóki Blade nie odkry czego na drodze.

- Spójrzcie! - krzykn.

Jedenasta autostrada nagle urwaa si w odlegoci okoo 20 jardów od pojazdu. Wida byo ogromny, stromy rów szeroki na 30 stóp. By bardzo gboki, a urwisko prawie pionowe.

- Co mogo to spowodowa?

Bliniaczych Miast. Teraz prowadzi ju szybciej i pewniej. Silnik pracowa nienagannie.

- Ciekaw jestem, jak dugo bdziemy jeszcze jecha do Dwu-miasta - Hickok studiowa atlas. - Jeli napotkamy wicej takich rowów, bdziemy jecha ca wieczno.

- Syszelicie co? - zapyta Geronimo. Przesun si nasuchujc.

- Odgos silnika - odpowiedzia Hickok, cigle wpatrujc si w map stanu Minnesota.

- Nie, nie to - powiedzia Geronimo podniecony. - Co innego.

- Ja nic nie syszaem - powiedzia Blade, zgadzajc si z Hickokiem. - Jeste pewny, e co syszae?

- Tak - potwierdzi Geronimo.

- A moe to by tamten o - mia si Hickok. - Na przykad odbio mu si?

- Co to by za odgos? - zapyta Blade.

- Nie jestem pewien... -Geronimo zmarszczy brwi. -Prawie jak odgos startujcej FOKI, tylko e goniejszy. Hickok mia si.

- Blefujesz, przyjacielu. W promieniu tysica mil nie ma tu adnego innego pojazdu.

Hickok nie mia jednak racji.

To pojawio si z tyu, nagle wyroso zza gstych zaroli. Ob­cy pojazd przyspieszy. Wyglda jak may pagórek na zachodniej stronie drogi. Chromowany pancerz byszcza w socu.

Blade pierwszy wypatrzy to w tylnym lusterku.

- S za nami! - krzykn ostrzegawczo. Pojazd jecha za nimi. Kierowca trzyma co ciemnego, meta­licznego, celowa w FOK.

- On mierzy w nas - krzykn Hickok i pochyli si. Strza pad prosto w zamknite okno Hickoka. Usyszeli guchy odgos kuli odbitej od ochronnego tworzy­wa. Napastnik wyprzedzi ich.

- Motocyklista - powiedzia Blade, przyciskajc mocniej pe­da gazu. FOKA przyspieszya.

- Nigdy go nie dogonimy - stwierdzi Geronimo.

Rzeczywicie motocykl zostawi ich w tyle.

Blade przycisn peda do samej podogi, skoncentrowa si na drodze, próbujc omin jedn z gbszych dziur. Szybkocio­mierz wskazywa 80, a prdko cigle rosa. Mimo to odlego nie zmniejszaa si.

- Hickok! - rozkaza Blade. - Zajmij si nim. Hickok odwróci si.

- Szybko! - przynagli Geronimo.

Geronimo obróci si, sign do czci wozu, gdzie zoona bya bro. Commando, brauning i henry leay na samym wierz­chu. Zapa henry'ego i poda Hickokowi.

- Co ty robisz? - zapyta Joshua.

Blade skrci kierownic i ostro przyhamowa. FOKA stana w poprzek drogi tak, e Hickok mia teraz motocyklist na linii strzau.

Strzelec szybko opuci szyb i podniós bro, uwanie celujc.

- Nie moesz! - krzykn Joshua.

- Próbowa nas zabi - przypomnia mu Blade.

- Nie w plecy! - protestowa Joshua.

- Nie mamy wyboru - stwierdzi Blade, patrzc na pdzcego kierowc. - Jeli Hickok natychmiast nie zdecyduje si, to póniej nawet nie zdoa odda strzau.

- Nie! - krzykn Joshua, rzucajc si na Hickoka. Geronimo zareagowa natychmiast. Chwyci Joshu, po­wstrzymujc go.

- Nie! - Joshua wyrywa si. - On jest jeszcze jedn ludzk istot!

- By - powiedzia mikko Hickok. Nabra powietrza, wstrzyma oddech i nacisn spust.

- Nie! - krzycza Joshua.

Motocyklista uniós wzrok, aby oceni dzielc ich odlego. Widzieli, jak strza odrzuci mu gow, ramiona uniosy si, ciao przechylio si na bok.

- No! - Hickok by dumny.

Kierowca spad na ziemi, nie kontrolowany motocykl wytra­ci prdko, trafi na wyrw w drodze i przekoziokowa jeszcze jakie 50 jardów, zanim zatrzyma si na rodku drogi.

- Dobry strza - Blade pochwali Hickoka. Hickok mia si:

- Ciasteczko z kremem!

- Zabie go - powiedzia oszoomiony Joshua. Hickok spojrza na Joshu.

- Mówiem ci - owiadczy - e nie powiniene z nami je­cha.

- Z zimn krwi zabie czowieka... - Joshua z trudnoci móg uwierzy w to, co przed chwil widzia.

- On próbowa zrobi to samo ze mn - broni si Hickok. -Co, wedug ciebie, mogem zrobi? Miaem yczy mu wikszego szczcia nastpnym razem?

Blade wyhamowa, zatrzymujc si tu przy kierowcy. Wy­skoczy na zewntrz. Hickok poszed w jego lady.

Ich napastnik lea na brzuchu, rosnca kaua krwi otaczaa jego gow. By wysoki, mia czarne wosy.

Blade powoli odwróci ciao.

Mczyzna by mody. Móg mie jakie 25-30 lat. Ubrany by w szar bluz i dinsy, adna z tych rzeczy nie wygldaa na prze­robion. Wosy mia zwizane do tyu.

Strza Hickoka trafi go midzy oczy, tworzc pokan dziur, z której sczya si krew. Ty gowy, gdzie kula wyleciaa, by to­talnie zmasakrowany.

- Dobry Boe!

Przyczyli si do nich Joshua i Geronimo. Twarz Joshuy bya blada. Wpatrywa si w kau krwi.

- Dobry Boe! - powtórzy.

- Nigdy przedtem nie widziae strzelaniny? - zapyta Hickok. Joshua zmarszczy czoo.

- A co byo z Padlinoercami? - kontynuowa Hickok, Ich oddzia zaatakowa Dom w rodku nocy. Kto strzeli do jednego z wartowników. Strza chybi i Wojownik wszcz alarm. Nastpi­a wymiana ognia z napastnikami. W walce tej zosta postrzelony jeden z czonków Rodziny. Mczyzna zosta znaleziony dopiero rano. Kula trafia go w klatk piersiow. By wyczerpany, jego ubranie zniszczone. Wszyscy byli zdania, e Dom zaatakowaa grupa Padlinoerców.

- A jak byo z Trollami... Gdzie, do licha, bye podczas wal­ki? Ciaa zabitych walay si wszdzie - owiadczy surowo Hic­kok.

- Nie widziaem adnych cia - odpowiedzia cicho Joshua, odzyskujc panowanie nad sob.

- Sprawdz motor - zaoferowa si Geronimo.

- Dlaczego on nas goni? - zapyta Hickok.

- Te chciabym wiedzie - odpowiedzia Blade. Odgarn lew rk swe ciemne wosy, rozmyla. Dlaczego ten facet zaatakowa ich? Dlaczego myla, e wygra? Skd mia motocykl? Skd pochodzi? Tysice pyta pozostawao bez odpo­wiedzi.

- Czy powinnimy go pochowa? - zapyta Joshua.

- Co? - zamia si Hickok - Nie wiem, jak ty, ale ja nie mam zwyczaju chowa ludzi, którzy próbowali mnie zabi.

Blade przyklkn i sign do kieszeni mczyzny. W lewej znalaz ca gar krków metalu.

- Co to jest? - zapyta Hickok. Blade przyglda si im w wietle.

- Myl, e to s monety.

- Pienidze? - powiedzia zaszokowany Hickok. - Ten facet mia pienidze?

- Na to wyglda.

Blade poda monety Hickokowi. Sign do prawej kieszeni dinsów i znalaz kawaek papieru.

- A to co? - Hickok uklkn obok Blade'a.

Blade rozoy papier. Bya to rcznie wykonana mapa.

- Przyjrzymy si temu póniej.

Zoy map i schowa do swojej kieszeni.

- Hej! - przypomniao si nagle Hickokowi. - Gdzie jest jego strzelba?

- Nie widziaem jej - odpowiedzia Joshua, rozgldajc si dookoa.

Hickok uwanie przeszuka wzrokiem teren. W kocu zauwa­y ciemny przedmiot lecy na trawie.

- Tam! - wskaza.

- Gdzie? - Joshua jeszcze nie zauway.

Hickok podszed i podniós bro. Dokadnie obejrza j.

- Spójrz na to! - wymachiwa rewolwerem do Blade'a. - Ruger 44-Magnum, szeciostrzaowy, z najlepszej stali! -powiedzia z zachwytem. - Dobra robota. Widziaem takie w Przewodniku broni, ale my nie mamy takiej u nas.

- Co tam masz? - Geronimo powróci, trzymajc skórzan torb.

- Jego rewolwer. - Hickok pokaza mu bro. - A ty co tam znalaze?

- Motor jest cakiem rozbity - powiedzia Geronimo do Bla­dea - Znalazem to 10 jardów od wraka. Widocznie oderwao si od motoru. Zajrzaem do rodka: jest amunicja i skadany nó. -Geronimo przerwa umiechajc si. - I to. - W prawej doni trzy­ma jaki may przedmiot.

- Co to jest? - Hickok podszed bliej.

- Pudeko zapaek.

- Co? - Blade oywi si i wzi w rk may kartonik.

- Nowe pudeko - zauway Geronimo. - Nowe zapaki.

- To niemoliwe - owiadczy Hickok.

- Ale to prawda - stwierdzi Blade i zmarszczy brwi. Pudeko zrobione byo z tektury, pozbawione wszelkich zna­ków identyfikacyjnych.

- Mylaem, e moe was to zainteresowa - powiedzia Ge­ronimo.

- Zobacz, czy to ciebie zainteresuje? - Hickok wycign do niego rk z monetami.

- Nie wierz! - wykrzykn Geronimo.

- To nadaje naszej wyprawie zupenie inny wymiar - owiad­czy Blade.

By zdenerwowany, dziwne odkrycia wzbudziy jego niepo­kój. Czy ten czowiek czeka na FOK?

- Oczywicie! - zgodzi si Hickok. - Uwielbiam tajemnicze sprawy.

- Co teraz zrobimy? - dopytywa si Geronimo.

- Zostaniemy tutaj. - Blade ju zdecydowa. - Spdzimy noc w FOCE.

- Chwileczk, przyjacielu - protestowa Hickok. Blade nie da mu doj do gosu.

- Wszyscy spdz noc w FOCE. To jest jedyna ochrona, jak posiadamy. Ten facet moe mie kompanów, którzy si gdzie tu ukryli. Moe bdzie troch ciasno, ale najwaniejsze, e obudzimy si ywi. Nikt nie zdoa zakra si i podern nam garde w cie­mnoci. Chcecie czy nie, dzisiejsz noc spdzimy w FOCE.

Hickok wzruszy ramionami, okazujc w tym samym swoj akceptacj.

- A co z jedzeniem? - zapyta Joshua. - Zrobi co do jedze­nia? Jestem dobrym kucharzem. Tak przynajmniej mówi.

- Dzisiaj adnego ogniska. - Blade zmarszczy czoo. - Ma­my troch zapasów. Zimny posiek moe nie bdzie najlepszy, ale za to bezpieczny. Chodmy do rodka i zamknijmy drzwi.

- A co z naszym zmarym bratem? - zapyta Joshua, wskazu­jc na motocyklist.

- On nie jest moim bratem - odburkn Hickok.

- Wszyscy ludzie s twoimi duchowymi brami. - Joshua spojrza Hickokowi w oczy. - Bóg daje kademu z nas ycie i ko­cha nas bez wyjtku. Bóg nie obdarza specjalnymi wzgldami ad­nego z ludzi.

- Ale ludzie tak. Bóg moe i kocha wszystkich, ale z ludmi jest inaczej. Jedni ci kochaj, a drudzy nie.

- Tajemnica mioci tkwi w zrozumieniu - odrzek Joshua. - Kiedy uczymy si rozumie czowieka, dorastamy do tego, aby go pokocha.

Hickok westchn.

- Czy ty tego nie moesz jeszcze zrozumie?!

- Zrozumie, e co? - zapyta zakopotany Joshua.

- Kiedy kto próbuje ci zabi, kiedy trzyma karabin wyce­lowany w twoj gow, nie masz czasu na doskonalenie wzajemne­go zrozumienia. Albo ty, albo on.

Joshua cicho wpatrywa si w martwego kierowc. Zmarsz­czy czoo, odwróci si i poszed w stron pojazdu.

- Ciko mu si z tym pogodzi - zauway Geronimo.

- Dobrze mu tak - powiedzia szorstko Hickok. - Nie powi­nien uczestniczy w tej ekspedycji.

- Platon mia powody, eby wysa go z nami - do rozmowy przyczy si Blade.

- Powinnimy zostawi go dzisiaj w spokoju, musi to sam przemyle. Chodmy do rodka.

- A ciao? - spyta Geronimo.

- Zostawimy je dla kruków - odpowiedzia Blade.

- Joshua bdzie wzburzony - rzek Geronimo.

- Niestety, nie ma na to rady. Wiem, e jest jeszcze wczenie, ale chc, ebymy zostali tu ju na noc. Zobaczymy, czy kto si zjawi. Wedug mnie ta zasadzka bya dobrze przygotowana. On moe mie przyjació.

Blade wjecha midzy drzewa. Tam zatrzymali si na dugie czuwanie. Trzej Wojownicy me spali a do wczesnych godzin ran­nych, dyskutowali o szczegóach ataku. Jedzc miso i popijajc wod, cay czas zastanawiali si nad tym, co ich spotkao.

Dlaczego zostali zaatakowani? Skd pochodzi ich napastnik? Jego odzie, motor i wszystkie rzeczy, które posiada, byy stosunkowo nowe. Jak to moliwe? Czy to oznacza, e jakie mia­sta ocalay podczas Wielkiego Wybuchu? Czy pozostay tam nie­tknite zakady przemysowe? Czy Rodzina, odizolowana w odle­gym zaktku kraju, nie dotrzymaa kroku reszcie cywilizacji? Czy Rodzina utracia kontakt ze spoeczestwem? Trzygodzinna dyskusja zakoczya si zgodnym wnioskiem: dalsza rozmowa nie miaa sensu.

- Mamy za mao informacji - powiedzia Hickok, podsumo­wujc narad.

- Zgoda. Dopóki nie bdziemy wicej wiedzieli, nie mamy nad czym si zastanawia. Co powiedzielibycie na odrobin snu? - Blade wygodnie uoy si w swoim fotelu.

- Dobry pomys, przyjacielu - przytakn Hickok. - Jestem troch zmczony.

Geronimo opar gow na podgówku. On równie by bardzo znuony. To by dopiero pierwszy dzie ich wyprawy, a ju tyle si wydarzyo. Spojrza na Joshu. Zrobio mu si go al. Przez ca noc nie powiedzia ani jednego sowa. Siedzia nieruchomo, rko­ma wspartymi na kolanach podpiera podbródek. Mia zamknite oczy. Rozmyla. Odmówi nawet jedzenia. Geronimo poczu, e co go uwiera. Poprawia trzonek tomahawka. Pod prawym ramie­niem ukry swojego arminiusa. Brauning znajdowa si w tylnej czci pojazdu. Dobrze, e mieli dostateczn ilo broni. Wyglda­o na to, e bdzie im niezbdna. Min jeden dzie i jeden napast­nik ju nie y. Ile trupów przyniesie nowy dzie? Czy poród tych trupów znajdzie si jeden z nich?

Bya to jego ostatnia myl przed zapadniciem w sen.

ROZDZIA V

Blade'a obudzio szarpnicie za rami. Otworzy oczy, zbie­rajc myli.

- Co si dzieje? - wymamrota.

Zabity motocyklista lea w tym samym miejscu, gdzie go zo­stawili.

- Wspomniae, e chcesz ruszy z samego rana - powiedzia Joshua, cofajc rk.

Soce dopiero pojawio si na horyzoncie.

- Dziki. - Blade odwróci si do Joshuy. - Zasnlimy tak póno, ze mógbym spa i spa. A ty przespae si?

- Nie.

- Powiniene.

- Potrzebowaem czasu na duchowe poczenie si z Bogiem - wyjani Joshua. - Nie mógbym wypoczywa, nawet gdybym chcia.

- Rozumiem - westchn Blade. Tak wiele znaczyy dla nie­go idee. Przez ca noc nikt si nie pojawi. - Obud innych.

- Nie pi - odezwa si cicho Geronimo, jego oczy byy wci zamknite. - Hickok mnie obudzi swoim chrapaniem. Jeeli dzisiaj znowu zostaniemy na noc w FOCE, to czy bd móg za­kneblowa mu usta?

- Nie wiem - rzek Blade. - Byoby zbyt kuszce nie wyjmo­wa mu ju tego knebla.

- I wy jestecie moimi przyjaciómi? - Hickok usiad i prze­cign si. - Wygodnie tutaj, prawda?

- Zaley dla kogo - owiadczy Geronimo.

- Wczenie dzisiaj zaczynamy. - Hickok wpatrywa si w blade, szare niebo. - Dopóki soca nie ma na niebie, zazwyczaj nie zaczynasz si mnie czepia.

- Czy niadanie bdzie na gorco? - zapyta Geronimo.

- Raczej nie - odpowiedzia Blade. - Chyba e bardzo chcesz. Ja wolabym jak najszybciej wyruszy.

- Ja si zgadzam - powiedzia Hickok. - Ale daj nam jeszcze chwil.

- Po co?

Hickok otworzy drzwi.

- Moe to i jest cud techniki, ale kto zapomnia zainstalowa tu podstawowego osprztu.

- Jakiego? - Blade przypomnia sobie o czerwonej dwigni. Hickok spojrza na niego badawczo.

- Twój rozum nie pracuje tak wczenie rano, prawda? Chcesz, ebym zrobi tu kau, zanim si domylisz?

- Wszystko mi jedno.

Hickok wydosta si z pojazdu. Geromimo wychyli si za nim.

- Hej! Bd ostrony w tych drzwiach. Hickok umiechn si.

- Nie wiedziaem, e jeste taki troskliwy.

- Nie chciabym, ole, eby ci dorwa jaki mutant, kiedy cigniesz spodnie. Biedne stworzenie zdechoby od twojej zepsu­tej krwi.

Hickok wzniós oczy w gór.

- Dlaczego musz to znosi?

- On mia jednak dobry pomys - zgodzi si Geronimo, wy­chodzc z wehikuu.

Po zaatwieniu swoich potrzeb, zabrali si do niadania. Ska­dao si z chleba i wody. Rozpoczli drugi dzie wyprawy.

- Czy kto wie, jak daleko jeszcze do pierwszego miasta? -zapyta Blade, kiedy w kocu wjechali na drog, mijajc na niej trupa.

- Bd wiedzia, gdy znajd na mapie, gdzie jestemy - od­powiedzia Hickok.

Jechali w milczcym oczekiwaniu. Blade nabra ju pewnoci siebie, z atwoci omija korzenie i dziury na drodze. Czsto zda­rzay si zniszczone odcinki drogi, które Blade musia omija, zje­dajc z autostrady.

- Czy mog dzisiaj troch poprowadzi? - zapyta Hickok.

- Prosz, oszczd nas! - jkn Geronimo. - Ja chc... -Przerwa, wytajc wzrok. - Spójrzcie!

Blade przycisn hamulec, FOKA zatrzymaa si. Na poboczu sta may, zardzewiay znak z napisem HALMA.

Poniej miejsca, gdzie si zatrzymali, autostrada schodzia w dó do maego miasteczka. A raczej do tego, co z niego zostao.

W odlegoci wier mili widoczne byty ruiny.

- Mylicie, e s zamieszkae? - zapyta Joshua.

- Zaraz to sprawdzimy. - Blade uruchomi pojazd. - Wszy­scy w pogotowiu!

Geronimo wydoby bro. Hickokowi poda henry'ego, commando pooy na s toliczku obok Blade'a. Sam wzi swojego brauninga, sprawdzi, czy jest zaadowany i zwolni iglic. Joshua z niepokojem patrzy na to, co si dzieje. Hickok pochyli si i podniós z podogi bron.

- Bierz! - Odwróci si i poda j Joshui, który instynktownie wzi j, zailim zorientowa si, co to jest. Ruger Redhawk i amunicja.

- Co niam z tymi zrobi? - zapyta Joshua skonsternowany.

- Niczego si wczoraj nie nauczye? - powiedzia smutno Hickok.

Joshua rzuci rewolwer i woreczek z amunicj na podog.

- Nie chc posugiwa si rewolwerem - owiadczy sztyw­no. - Nie zabijaj - zacytowa z Pisma witego.

- Zrobisz, jak uwaasz, przyjacielu - odpowiedzia Hickok, marszczc brwi.

Znajdowli si na przedmieciach Halmy. Mogli zobaczy te­raz, e nie byo budynku, który nie doznaby jakiej szkody. Dziu­rawe dachy, zburzone, skruszone mury. Wszdzie byo mnóstwo potuczonego szka.

- Czy to zostao zniszczone przez Wielki Wybuch? - powt­piewa Hickok.

- Wtpi. - Blade zatrzyma FOK, zastanawiajc si, czy wjecha do Kalmy, czy te uda si dalej pieszo. Zdecydowa si wjecha.

- Co si stao z wszystkimi? - zapyta Hickok.

- Kto wie? - Blade jecha prosto, peen napicia. - Dane, ja­kie posiada godzina, mówi, e po wojnie rzd zorganizowa ma­sow ewakuacj. Moe wszyscy musieli wyjecha.

Miasto byo zupenie opuszczone. Wszystko wskazywao na to, e od dawna nie byo tu nikogo. Zatrzymali si na poudniowym kracu miasta. Zastanawiali si, co robi dalej.

- Jakie mamy nastpne miasto? - zapyta Blade.

- Hmm. — Hickok przejecha palcem w dó mapy. - Karlstad, równie niewielkie, okoo piciu mil std.

- No to w drog! - Blade uruchomi wehiku. Karlstad u sytuowany byt na skrzyowaniu 59-tej i 11-tej autostrady. Tak jak Halma by zniszczony i wyludniony.

- Odnalaze jaki lad? - zapyta Hickok, kiedy usiedli w FOCE zaparkowanej w centrum miasta.

- Czy wszystkie miejsca, do których trafimy, bd takie jak to? - zastanawia si Geronimo. Blade westchn.

- No có, jakie jest nastpne?

Nastpnym miastem by Strandquist, lecy siedem mil na po­udnie. Zastali go w takim samym stanie jak poprzednio Halm i Karlstad.

- To jest przygnbiajce — skomentowa Hickok. - Myla­em, e co si bdzie dziao, a my nie moemy znale nawet y­wej duszy.

- Nie zapominaj o motocyklicie - przypomnia mu Blade. -On musia si skd wzi.

- Skd? Z Marsa?

Po nastpnych jedenastu milach trafili do maej gminy Newfolden.

- To si staje nudne - powiedzia Hickok zdegustowany. -Mam nadziej, e w kocu kogo znajdziemy. Gdzie ten rzd wszystkich ewakuowa?

- Na poudniowy zachód - odpowiedzia Blade, bdzc gdzie mylami. Jeszcze jedno miasto-widmo? Jak dugo jeszcze bd tak jecha? - Jaka jest nastpna miejscowo?

Hickok sprawdzi lokalizacj.

- Przed mami byo wiksze miasto. Miao okoo 10 tysicy mieszkaców przed Wielkim Wybuchem. Nazywao si Thief River Falls. Wodospad Zodziejskiej Rzeki. Na mapie zaznaczono tu mae lotnisko. W kocu zbliamy si do czego wikszego!

- Jak daleko?

- Siedemnacie mil.

FOKA nieprzerwanie pokonywaa dystans.

- Zauwaylicie - rzek Geronimo, który wci obserwowa teren - e nie ma tu adnych zwierzt? Kilka ptaków i jakie stadko jeleni... To wszystko.

- A co w tym dziwnego? - zapyta Hickok.

- Pomyl, ile zwierzt spotykamy przy Domu. Spodziewaem si zobaczy tu jeszcze bujniejsze ycie. W kocu ten teren unikn gównej siy uderzenia Wielkiego Wybuchu. Gdzie si podziaa reszta zwierzt?

- Moe boj si tej machiny? - Hickok uderzy w desk roz­dzielcz.

- Moliwe - zgodzi si Geronimo.

Blade równie si nad tym zastanawia. Geronimo mia racj. Tutaj powinno y wicej zwierzt. Dlaczego miayby unika au­tostrady, ukrywa si? Tak wiele pyta bez odpowiedzi.

- Tam! Z przodu! - Geronimo przerwa jego rozmylania. Do Thief River Falls pozostao zaledwie dwiecie jardów, za zakrtem wida ju byo budynki. Blade przyhamowa.

- Wyglda na zniszczone, tak jak inne - zawyrokowa Hic­kok.

Blade westchn. Budynki, kilka z nich, móg ju dojrze: le­ay w ruinach. aosne lady dawnej wietnoci.

- Wczeniej czy póniej musimy w kocu natkn si na ja­k cywilizacj - powtarza z uporem Joshua.

Blade ponuro skin gow. FOKA wjechaa na obrzea Thief River Falls.

- Co czuj... - Hickok woy nowy adunek do komory re­wolweru.

Mijali budynek za budynkiem.

- Suchajcie - powiedzia cicho Geronimo, pochylajc si do przodu.

- Nic nie sysz — owiadczy Joshua. Blade sysza. Zatrzyma pojazd.

- Co to jest, do licha? - zapyta Hickok, otwierajc okno.

- Muzyka - zasugerowa Geronimo.

Blade otworzy okno. Rodzina posiadaa instrumenty muzy­czne. Gitary, bbny, trbk, puzon i wiele innych. Ci, którzy posia­dali talent muzyczny, spdzali wiele czasu na rozwijaniu swych umiejtnoci. Wiele nocy spdzili czonkowie Rodziny razem, su­chajc muzyki. Jedynego róda rozrywki.

Ten odgos byt inny. Muzyka, owszem, ale jaka ostra, bar­dziej piskliwa ni ta wydawana przez instrumenty nalece do Ro­dziny.

- To dobiega gdzie z przodu - powiedzia Geronimo - Z centrum miasta.

Blade powoli poprowadzi pojazd w kierunku centrum.

- Jeeli rzeczywicie kogo znajdziemy - powiedzia Joshua - czy pozwolicie mi porozmawia z nim, zanim rozpoczniecie strzelanin? - Wpatrywa si w Hickoka.

- Moe powiniene zosta w FOCE - odpowiedzia Hickok.

- Mog by kopoty.

- Zostaem wysany jako mediator - przypomnia mu Joshua, wyglda na rozgniewanego. - Nie moesz mnie ukrywa, kiedy kogo spotkamy...

- To jest bezpieczniejsze dla ciebie i dla nas - powiedzia Hickok.

- Tam! - wskaza Geronimo. Blade zahamowa.

Centrum Thief River Falls porastay drzewa, mnóstwo zaroli i wypalona trawa.

- To musi by park - zauway Hickok.

Budynki, które otaczay park, byty odrapane i zaniedbane z wyjtkiem jednego. By to betonowy, dwupitrowy dom. Wyda­wa si by dobrze utrzymany. ciany byty pomalowane na biao, drzwi frontowe cigle wisiay na zawiasach. W przeciwiestwie do innych budynków we wszystkich oknach byy szyby. Ochrypa muzyka, jak syszeli, wydobywaa si przez otwarte okna tego wanie budynku.

- Kto nas obserwuje - zauway Geronimo. Na dachu budynku sta ubrany na czarno niski, gruby mczy­zna z rewolwerem. Przyglda si wehikuowi. Nagle odwróci si i znikn z pola widzenia.

- Nie podoba mi si to - skomentowa Hickok.

- Co robimy? - zapyta Blade'a Geronimo. Blade podniós commando i otworzy drzwi.

- Idziemy. Hickok, Joshua i ja. Ty zostajesz tutaj. Nikt nie ma prawa si tu krci. Pod adnym warunkiem.

Geronimo skin gow na znak, e zrozumia.

- Czy musimy zabiera Joshu? - zapyta Hickok, gramolc si na zewntrz.

Szczegóowo rozwaa sytuacj. Blade skin gow.

- Dlaczego?

- Platon da nam specjaln instrukcj. Joshua ma racj. Zosta wysany, aby odgrywa rol mediatora Rodziny. Musimy da mu szans.

- A jeeli oni oka si wrogami? - zapyta Hickok.

- Wtedy wiesz, co robi - odpowiedzia Blade. Joshua stan na ziemi i przecign si.

- Dzikuj, Blade - powiedzia, wyraajc sw wdziczno.

- Nie zapomn tego.

Blade machn rk na Joshu. Ostronie zbliyli si do bu­dynku. Muzyka nagle urwaa si.

- Oni wiedz, e maj towarzystwo - owiadczy Hickok. Otworzyy si drzwi frontowe. Pojawi si chudy mczyzna ubrany w dinsy i brzow bluz, przy pasie mia rewolwer. Zrobi kilka kroków i umiechn si przyjanie.

- Nie ufam mu - szepn Hickok do Blade'a.

- Witam! - nieznajomy zszed ze schodów i wycign pra­wic. - Nieczsto widzimy tu nowe twarze. Nazywam si Bert.

Blade i Hickok trzymali si z tyu, cay czas w napiciu ogl­dali budynek. Joshua spojrza na nich, zmarszczy czoo i podszed do Berta.

- Uszanowania, bracie - umiechn si Joshua. - Cieszymy si z tego spotkania.

Bert lustrowa go zagadkowo.

- Naprawd?

- Oczywicie. Jeste pierwsz osob, z któr... rozmawia­my... od pocztku naszej podróy. Spotkanie z tob jest dla nas ogromn radoci.

- Dlaczego nie wejdziecie do rodka przywita si z innymi? - zapyta Bert. - Moecie zawoa swojego przyjaciela.

Mia na myli Geronima, który siedzia na masce pojazdu, oparty o szyb, i patrzy w ich kierunku.

- Pewnie. - Joshua odwróci si i pomacha do Geronima, po­kazujc, aby przyczy si do nich. Geronimo spojrza na Blade'a. Blade zmarszczy czoo.

- On zostanie przy naszym pojedzie - powiedzia do Berta.

- Martwicie si, e kto wam go porwie? - zamia si Bert. - W tym miecie nie ma Padlinoerców. Tylko my.

- wietnie - skomentowa Hickok. Bert przymruy swe brzowe oczy. Umiechn si nieszcze­rze i pooy praw rk na ramieniu Joshuy.

- Wejdcie do rodka.

- Dzikuj, bracie.

- Bracie? Nie jestemy spokrewnieni. Weszli na schody.

- Wszyscy ludzie s dziemi Stwórcy Wszechwiata - po­wiedzia Joshua. - Ta prawda czyni nas duchowymi brami. Bert patrzy na Joshu ze szczerym zdziwieniem.

- Czy to prawda? - Umiechn si.

- To jest najwysza prawda o wszechwiecie - powiedzia powanie Joshua.

Podszed do wejcia.

- Wstrzymaj si - rzuci Blade. - Ja pierwszy.

- Niezbyt nam ufasz, prawda? - Bert zrobi kilka kroków. - Myl, e nie zostalimy przedstawieni.

- Och! - umiechn si gupio Joshua.- Zapomniaem. Je­stem Joshua. To jest Blade. A ten, który si cay czas rozglda, to Hickok.

- Hickok - powiedzia Bert z rozwag.

- Zosta - rozkaza Blade Joshui.

Otworzy drzwi, przypad do ziemi, przesun si na prawo i przywar do ciany. Sprawdza pokój, w którym si znalaz.

By przestronny i dobrze owietlony.

„Maj generator" - pomyla Blade. Byo tam czterech m­czyzn. Dwóch siedziao przy okrgym stole na rodku pokoju. Na stole leay starannie uoone talie kart.

„Oni nie graj - powiedzia do siebie Blade. - Po prostu siedz. Prawdopodobnie pooyli karty, abymy uwierzyli, e s za­jci gr".

Na prawo od stou, oparty o porcz schodów, sta mczyzna ze strzelb w rku. By niski, ysy i gruby.

Czwarty z nich sta za barem. By wysoki, szeroki w ramio­nach, mia dugie brzowe wosy. Na barze leaa strzelba, w takiej odlegoci, aby atwo mona byo j chwyci.

Wszyscy czterej obserwowali Blade'a.

- Witaj, przyjacielu - jeden z mczyzn, siedzcych przy sto­le, pozdrowi Blade'a. - Bro tu nie jest potrzebna - wskaza na commando.

Blade powoli opuci strzelb. Hickok mia racj. Co wisiao w powietrzu. Cigle jednak trzymali ich w niepewnoci. Pozornie byli cakiem mili.

- Moesz wej - oznajmi Blade Joshui. Joshua wkroczy do pokoju umiechnity, wycigajc rk do faceta siedzcego przy stole.

- Cze. Jestem Joshua. Dzikuj za powitanie. Wielki brodaty facet umiechn si do Joshuy. Jego ze oczy zwziy si nieznacznie.

- Nie czsto przejedaj tdy obcy. Nazywam si Joe. Ucisn Joshu, wskazujc na wolne krzeso po drugiej stro­me stou.

- Usid, dostaniesz co do picia.

- Dzikuj. - Joshua usiad.

Blade cign brwi. Joshua usiad pomidzy nim a rosym mczyzn przy stole. Zrobi co, czego nie zrobiby aden wy­szkolony Wojownik. Siedzia na linii strzau. Blade udajc, e jest zainteresowany ogldaniem pokoju, swobodnie przesun si kilka kroków w prawo tak, aby mie na oku siedzcych przy stole i fa­ceta opartego o porcz.

Hickok wszed i skierowa si prosto do baru. Umiechn si do mczyzny za kontuarem i pooy na nim swojego henry'ego.

Ustawi si bokiem, co pozwalao mu wszystkich obserwo­wa.

- Z pewnoci dostan co do picia - powiedzia do barmana. - Masz wiee mleko? Barman zamia si.

- Mleko?

- Tak. Mleko - odpowiedzia Hickok, cigle si umiechajc.

- Przepraszam, synu, ale zjedlimy nasz krow jaki czas temu.

- A co masz? - Hickok prawie niedostrzegalnie obniy rce.

- Praktyczne yczenie. - Barman sign pod lad i zastyg z przeraeniem w oczach.

Pytony Hickoka byy wycelowane prosto w jego twarz.

- Ho! ho! Widziae, jak je wycign?! - wykrzykn Joe. -Widziae?

- Widziaem - odpowiedzia Bert. - By moe jest najszyb­szy z tych, których znam. Jest jednak kto, kto moe mu dorówna.

- Kto to moe by? - zamia si Joe prowokujco.

- Hej, prosz pana - powiedzia barman do Hickoka. - Nie sigaem po bro.

- Wycignij apy, powoli - owiadczy Hickok przez zaci­nite zby. - Naprawd powoli!

Barman podniós butelk i ostronie postawi na ladzie. - To jest to, po co sigaem. Chciae si napi, nie pamitasz?

Hickok odetchn. Schowa kolty.

- Co to?

- Whiskey. Dobry gatunek.

- Whiskey? Nigdy nie syszaem. Jak to smakuje? Barman gapi si na Hickoka zdumiony.

- Nigdy nie pie whiskey? Skd si wzie, synu? Z innej planety?

Hickok nie odpowiedzia. Joshua odchrzkn.

- Musisz wybaczy mojemu popdliwemu przyjacielowi - powiedzia do Joe'ego. - On lubi chwali si swoj umiejtnoci posugiwania si broni przy kadej okazji...

- Naprawd - odpowiedzia Joe pogrony w mylach. Rzuci krótkie spojrzenie na Berta, a nastpnie przeniós wzrok na Hickoka.

Tylko Blade dostrzeg ruch. Ktem oka widzia, jak Bert prze­sun si o cztery kroki w lewo, wci trzymajc bro w pogoto­wiu. By teraz okoo dwudziestu stóp za plecami Hickoka, poza zasigiem jego wzroku. Blade wiedzia, e czekali na waciw chwil. Nagle zauway, e nie ma za nimi czowieka, którego wi­dzieli na dachu. Gdzie by teraz? Na górze czy na zewntrz? Moe podchodzi Geronima?

Geronimo móg si obroni sam, a oni mieli zmierzy si z ty­mi picioma w pokoju.

- No wic - odezwa si do Joshuy czowiek zwany Joe. - Skd jestecie?

Joshuaju otworzy usta, ale Blade nie da mu doj do sowa.

- Moe std, a moe stamtd.

Joe spojrza na Blade'a

- Nie bd taki nerwowy. - Rozpar swoje wielkie rce na stole. - Próbujemy rozpocz rozmow, to wszystko. Jestem cie­kaw, czy przysa was Sammy?

- Sammy? - powtórzy zdziwiony Joshua. - Kto to jest Sam­my?

- Wielki czowiek - powiedzia Joe uroczycie.

- To, co mówi Sammy, jest wielkie.

- Gdzie mieszka ten Sammy? - zapyta Joshua.

- Na poudnie std. Prowadzimy z nim interesy od czasu do czasu. Wykonujemy jego polecenia. Co w tym rodzaju.

- Nie znamy adnego Sammy'ego w naszej Rodzinie - po­wiedzia Joshua. - Tak przynajmniej myl.

- Musicie mie du rodzin, skoro nawet nie znacie wszy­stkich! - zamia si Joe.

- Czy jeszcze kto yje w Thief River Falls? - grzecznie za­pyta Joshua.

- Nikt - odpowiedzia Joe. - Tylko my. Ale nie mieszkamy tutaj. Wpadlimy tu na krótko, rozejrze si.

- Znalelicie kogo na motocyklu? - zapyta Joshua. Joe próbowa ukry swoj reakcj, ale Blade natychmiast za­uway zmian na jego twarzy.

- Co to jest motocykl? - zapyta niewinnie Joe.

- Rodzaj pojazdu - odpowiedzia Joshua.

- Tak jak ten, którym przyjechalicie?

- FOKA? Nie, to jest zupenie co innego.

- Nigdy czego takiego nie widziaem - powiedzia Joe. Swoj praw rk trzyma cay czas pod stoem.

Blade zauway, e drugi mczyzna siedzcy przy stole mia schowane ju dwie rce.

- Bylicie kiedy w Minneapolis? - zapyta Joshua. Joe zawaha si.

- Raz albo dwa - odpowiedzia w kocu. - Dlaczego?

- To jest cel naszej wyprawy - powiedzia Joshua ze swoj wrodzon prawdomównoci.

- Nie chcecie chyba tam pojecha.

- Dlaczego nie? Joe zmarszczy czoo.

- Ze miejsce. Ze. Mieszkaj tam gwatowni ludzie. Nie s tak przyjani...

- Gwatowni? - zapyta Joshua. - Co inasz na myli? Joe podszed w stron Joshuy.

- Synu, oni zabij ci, jak tylko ci zobacz. Wierz mi. B­dziesz bezpieczniejszy, trzymajc si od tego miejsca z daleka. Po­wiedz - zmieni temat - jeste moe godny?

- Zjadbym co - stwierdzi Joshua. Blade postanowi skorzysta z okazji.

- Mamy zapasy w naszym pojedzie. Joshua, przynie tro­ch.

- Nie ma potrzeby. - Prawa rka Joe'ego zatrzymaa si na krawdzi stou.

- Mamy tego sporo - nadmieni Blade.

- My równie - owiadczy Joe. - Dlaczego nie mielibycie skorzysta na naszych?

Blade umiechn si, jego palec kry w okolicach cyngla commando.

- Nie chc tego sucha. Bylicie bardzo mili, pozwólcie wic nam odwdziczy si. Id, Joshua, i przynie troch ywnoci.

- Ale jeli maj ochot podzieli si z nami... - zacz Joshua.

- Zrób, co powiedziaem. - krótko rozkaza Blade. Joshua umiechn si do wszystkich i odszed.

- Miy chopak - skomentowa Joe.

- Rzeczywicie - przyzna Blade. Prawa rka Joe znikna pod stoem. - Nie sdz, ebycie bardzo chcieli podnie rce do góry, kiedy bdziemy was rozbrajali!

Blade czeka w napiciu. Joe zamia si.

- Masz wietne poczucie humoru, synu.

- Gdybym zaproponowa, e wyjedziemy teraz bez adnego zamieszania? - Blade zaoferowa mu ostatni szans.

- Przykro mi. - Joe wzruszy ramionami. - Mamy rozkazy.

- Od kogo, kto si nazywa Sammy?

- Wanie.

- Co on ma przeciwko nam? Nawet go nie znamy.

- Sammy ma zawsze wane powody - owiadczy Joe. - Nie wiem dlaczego, ale Sammy kaza si wami zaj. Rozumiesz?

- Rozumiem.

- Nic si nie martw — powiedzia Joe, gupio si umiechajc. - Nie skrzywdzimy Joshuy. Otoczymy go czu opiek. Naprawd czu... - Zagryz swoje wskie usta.

- Czyby, Joe? - wtrci Hickok.

- No? - Joe nie spuszcza wzroku z Blade'a.

- Czy kto ci kiedykolwiek powiedzia, e jeste tylko ndz­nym skurwysynem?

Pokój wybuch miercionon walk.

Hickok trzyma cay czas rewolwery w pogotowiu i zdy si odwróci, zanim Bert sign po swoj bro. Pytony wypaliy. Bert uderzy o cian i osun si na podog.

W tej samej chwili Joe i drugi mczyzna siedzcy przy stole, signli po swoj bro. Joe trzyma rewolwer, ten drugi obrzyna.

Blade pochyli si, zataczajc tuk commandem, pociski roz­pruy klatki piersiowe Joe i tego drugiego. Polaa si krew.

Barman mia w rku automat, próbowa wycelowa, ale byo ju za póno.

Rykny pytony Hickoka. Oczy barmana znikny, a ty jego gowy przesta istnie.

Trzeci z mczyzn, patrzc gupio na Blade'a, stara si pod­nie bro i wystrzeli. Seria z commanda trafia go w brzuch, nie­male przecinajc go na pó i wywracajc na podog.

- Niele - powiedzia Hickok w ciszy, jaka nastpia. - Pi­ciu facetów w cigu czterech sekund.

Usyszeli nagle odgos kroków na zewntrznych schodach, obaj byskawicznie skierowali swoje strzelby na drzwi.

Wbieg zdyszany Joshua, trzymajc w lewej rce torb z je­dzeniem.

- Dobry Boe, nie! - Patrzy na skutki rzezi, by oszoomio­ny, bliski utraty zmysów. - Nie! Nie!

Chodzi od jednego zabitego do drugiego, odwracajc ich cia­a, aby si upewni, czy rzeczywicie nie yj.

- Dlaczego? - Joshua zwróci si do Blade'a - Dlaczego to zrobilicie? - By zaamany.

- Nie mielimy adnego wyboru, Joshua - powiedzia cicho Blade.

- adnego wyboru? - powtórzy otumaniony Joshua.

- Poza tym - powiedzia Hickok - nie mog przebywa z ludmi, którzy stroj sobie arty z krów.

Joshua odwróci si do Hickoka, jego twarz skrzywia si.

- Stroj arty z krów? - krzykn. Chwyci Hickoka za kurtk.

- Czy ty nie zdajesz sobie sprawy, cocie zrobili?

- Lekki baagan.

- Zabilicie piciu ludzi, piciu synów Boga.

- Josh, myl, e lepiej bdzie, jak si uspokoisz. Zaczynasz wpada w histeri - powiedzia spokojnie Hickok.

Joshua wpuci Hickoka, opar si o cian i zsun na dó. Na­depn na co lew nog i spojrza na podog zasan ludzkimi ciaami i zalan krwi.

- Joshua - zacz Blade - przepraszam, ale... Przerwa mu huk trzech strzaów, który rozlegy si na zew­ntrz.

- Geronimo! - szybko wywnioskowa Hickok, pdzc do drzwi.

Geronimo sta nad jak postaci lec w zarolach na kra­cu parku. Hickok pdzi co si w nogach. Blade za nim.

- W porzdku, przyjacielu? Geronimo skin gow.

- Próbowa mnie podej. Wyobracie sobie! Biay próbuj­cy podej czerwonoskórego! To tak jakby kot chcia uczy psa szczeka.

- To jest ten z dachu - rozpozna Blade.

- Usyszaem strzay w rodku i ruszyem na pomoc - wyjani Geronimo - kiedy on strzeli do mnie. Pospieszy si. Chybi. Ja nie.

- No - zrobi grymas Hickok. - Twój brauning sprawdzi si. Popatrz na jego twarz.

- Jak twarz? - zapyta Blade. Geronimo uniós swego brauninga.

- To jest to! Jest jak przenone dziao.

- Wiedziaem, e bdzie ci si podoba, kiedy go dla ciebie wybieraem - rozpromieni si Hickok.

- Gdzie jest Joshua? - spyta Geronimo. Blade i Hickok zauwayli, e Joshua nie przyczy si do nich.

- Lepiej wrómy do niego - owiadczy Hickok. Blade pooy rk na ramieniu Hickoka.

- Chc by z nim chwil sam na sam.

- Powinnimy zabezpieczy teren - przypomnia mu Hickok.

- Wy dwaj zostaniecie tutaj na warcie - rozkaza Blade. - Pozwólcie mi pogada jaki czas z Joshua, potem doprowadzimy wszystko do porzdku.

- Stary Josh wyglda na zaamanego - zgodzi si Hickok.

- Zaczynam powtpiewa, czy Platon mia racj, wysyajc go na t wypraw - zwierzy si przyjacioom Geronimo.

- Jeeli za kadym razem, kiedy kogo zabijemy, bdzie tak zaamany - doda Hickok - to le skoczy si dla niego ta wycie­czka.

Blade wszed do rodka.

Joshua siedzia przy stole, twarz mia ukryt w doniach, pa­ka. Blade podszed i pooy rk na jego ramieniu.

- Jak si czujesz?

Joshua przemówi, nie patrzc na niego:

- Sam nie wiem, czy potrafibym znie to jeszcze raz.

- Potrafiby.

- Czy zdajesz sobie spraw - Joshua pociga nosem - e w cigu dwóch dni zabilicie szeciu ludzi?

- Siedmiu - poprawi go Blade.

- Geronimo zabi jeszcze jednego?

- Tak.

- Siedmiu braci zabitych w cigu dwóch dni - powiedzia go­rzko Joshua. - To chyba nowy rekord Wojowników.

- Nie lubimy zabija, nie mniej ni ty, Joshua. Joshua podniós zapakan twarz.

- Jak moesz tak mówi. Blade? Ja nigdy nie zabibym brata ani siostry.

- Oni planowali nas zabi.

- Powiedzieli ci to? - zapyta.

- Uyli niewielu sów. Zdradzio ich dziaanie.

- Nie zauwayem niczego!

- Nie patrzye - Blade przerwa, szukajc waciwych sów. - Joshua, ty zauwaasz tylko to, co jest najlepszego w czowieku, kompletnie nie widzisz tego, co jest ze. Ci mczyni planowali nas rozbroi i zabi z zimn krwi. Czy moglibymy na to pozwo­li? Co zrobiaby Rodzina bez ekwipunku, który mamy zdoby?

- Moe naleao z nimi porozmawia, przekona ich - zapro­testowa Joshua. - Moe moglicie jeszcze co zrobi. Blade zmarszczy czoo.

- Poza tym mamy kocha blinich! „Nie zabijaj", tak mówi Biblia. - Joshua ponownie powoa si na Pismo wite. Blade westchn.

- Joshua, a co chciaby, ebymy zrobili? Powinnimy po­zwoli im, eby nas zabili? Nie przeciwstawi si? Podda bez walki? Co by to dao?

- Nie wiem - powiedzia szorstko Joshua. - Ju nic nie wiem. Mam mtlik w gowie.

Blade przypomnia mu cytat.

- Czy Pan nie mówi, bymy nie rzucali pere przed wieprze, czy co w tym stylu?

Joshua myla chwil.

- „Nie dawajcie psom tego, co wite i nie rzucajcie swych pere przed winie, by ich nie podeptay nogami i obróciwszy si, was nie poszarpay".

- Czy nie powinnimy stosowa si do tego?

Joshua walczy sam ze sob, aby odzyska zimn krew.

- Nie wiem. Blade. Przepraszam, jeli moje zachowanie ci niepokoi. Nigdy nie spodziewaem si tego, co si wydarzyo. Mysiaem, e yczliwo i mio zwyciy w stosunkach midzylu­dzkich.

- Czy to moe si urzeczywistni?

- Potrzebuj czasu, eby to przemyle - powiedzia Joshua do siebie.

Blade poklepa go po ramieniu.

- Widz, e ostatnie dwa dni wstrzsny twoj dusz. Nie ma potrzeby, eby przeprasza. Bdziemy z tob tak dugo, jak dugo bdzie trzeba. Moe to nie jest adnym pocieszeniem, ale i tak du­o zrobie.

- Tak?

- Pewnie. Bye tak otwarty i przyjazny dla tych facetów, jak tylko to moliwe. To nie twoja wina, e tak si stao.

- A gdzie ley przyczyna?

- Powiesz mi, jak j odnajdziesz?

- Pocz si z Bogiem i jeli potrafi, dowiem si, jaka jest odpowied.

- Dobrze. A teraz mamy co do zrobienia. Ty bdziesz tutaj siedzia tak dugo, ile bdziesz chcia. Joshua stan.

- Jestem gotowy do pomocy. Blade umiechn si.

- Dobrze.

Podszed do drzwi i krzykn na reszt.

Hickok wszed i spojrza na Joshu.

- Wszystko w porzdku.

Joshua skin gow.

- Co mamy robi? - zapyta Geronimo.

- Ty zostaniesz na zewntrz z pojazdem - poinformowa go Blade. - Nie moemy sobie pozwoli, eby co si z nim stao. Miej oczy otwarte.

- Tak jak sokó. - Geronimo umiechn si i wyszed.

- A ja? - chcia wiedzie Hickok.

- Tam s drzwi. - Blade wskaza na odlegy kt pokoju po lewej stronie. - Zobacz, dokd prowadz. Ja sprawdz gór.

- Bd ostrony.

- Ty te.

- Nie ma sprawy.

Hickok skierowa si do drzwi.

- A co ze mn? - zapyta Joshua. Blade zmarszczy brwi.

- Gupio mi prosi ci o to - powiedzia Blade - ale czy mó­gby zebra ich bro i pooy na stole?

- Zrobi to.

- A jeli czujesz si na siach - kontynuowa Blade, ciekaw, czy nie posuwa si zbyt za daleko - mógby uoy ciaa przy drzwiach?

Twarz Joshuy zblada.

- Jak powiedzia Hickok: nie ma sprawy - rzek.

Blade przeszed nad trupami i wspi si po schodach na dru­gie pitro. W wskim korytarzu znajdoway si trzy pary drzwi. Wszystkie zamknite. Podszed cicho do pierwszych, nacisn klamk i popchn otwarte drzwi. Commando by ju w pogoto­wiu. Pierwszy pokój wypeniony by stert pudel. Blade sprawdzi je, odkry zapasow amunicj i mnóstwo puszek z ywnoci.

Znowu zagadka. Etykiety na puszkach byy wieo wydruko­wane. Skd je mieli?

Drugi pokój by ich sypialni. Na pododze leay cztery zni­szczone sienniki i stos rozrzuconej byle jak odziey. Czu byo nie­przyjemny zapach potu. Nie mona byo z pewnoci mie wyso­kiego mniemania o ich schludnoci.

Blade zatrzyma si przy ostatnich, trzecich drzwiach. Przyo­y na nich ucho. Usysza cichy gos. Znowu! Jaki jk.

Nagle na schodach pojawi si Hickok. Blade pooy palec na ustach, ostrzegajc, aby zachowa cisz. Kciukiem wskaza na drzwi. Hickok skin gow i podszed bliej, ciskajc mocno hen­ry'ego.

Blade odczeka, a Hickok stanie po drugiej stronie drzwi. Pu­ci do niego oko, skin gow i otworzy je jednym uderzeniem.

Obaj Wojownicy przyklknli z przygotowan do strzau bro­ni, w napiciu wpadli do trzeciego pokoju.

Bro okazaa si zbyteczna.

Na rodku pokoju lea materac.

Okno byo zamknite i czu byo niewiee, duszne powie­trze, gorsze ni w poprzednim pokoju.

- O rany!

To wszystko, co Hickok zdoa powiedzie. W pokoju znajdo­waa si moda kobieta. Leaa sptana na materacu, jej rce i nogi byy mocno przywizane do gwodzi wystajcych z podogi. Usta knebloway brudne szmaty. Bya naga, jej jdrne ciao pokryte byo prgami, otwartymi ranami i skaleczeniami.

- Bya bita - powiedzia Blade.

- Ona jest czarna! - krzykn zdumiony Hickok. W Rodzinie kiedy bya czarna para, ale oni dawno ju umarli. Podeszli do niej.

W jej brzowych oczach widoczny by strach, próbowaa uwolni si z wizów.

- Wyglda na to, e przez dugi czas nic nie jada - powie­dzia Blade, patrzc na jej wklsy brzuch i widoczne ebra. Jej skóra nie bya czarna, po prostu ciemna.

Hickok przyklkn przy jej gowie.

- Nic si nie bój, moja damo. Mój przyjaciel i ja zabierzemy ci std.

Kobieta przestaa si szamota i spojrzaa na niego niepewnie. Blade wycign swój nó.

Jej oczy powikszyy si jeszcze bardziej, ponownie zacza si szamota.

Hickok pooy rk na jej spoconym ciele.

- Odpr si, maleka. Przecie powiedziaem, e nie zamie­rzamy zrobi ci krzywdy. - Dotkn jej wosów. - Widziae? Sa­me loki. Nigdy przedtem takich nie widziaem.

Kobieta zacza si nagle dusi, jej ciao wio si w gwatow­nych spazmach.

- Szybko! - ponagli Blade. Rozci dwie liny krpujce jej kostki. Hickok pooy swoj bro na pododze i wyj knebel z jej ust. Wzia gboki oddech, caa si trzsa. Blade uwolni z wizów jej nadgarstki.

- Spokojnie - Hickok wzi j pod rami i zacz podnosi. - Dostaniesz troch wody.

Kobieta niespodziewanie obrócia si i opada na kolana. Za­nim Hickok zdy j powstrzyma, celowaa mu w twarz jego wasn broni.

- Poczekaj - zacz Hickok.

- Jeden ruch, winio, i rozwal twoj gupi dup. Hickok umiechn si.

- Oddaj mi bro.

- Ani myl, ty kupo biaego misa - powiedziaa podniesio­nym gosem.

- Myl, e oddasz... - Hickok usiad miejc si. Kobieta przenosia wzrok z Hickoka na Blade'a, stracia pew­no siebie.

- Nie chcemy ci zrobi krzywdy - zapewni j Blade.

- Skd mam wiedzie! - zapytaa, próbujc wsta. Jej nogi byy sabe, dlatego ponownie opada na kolana.

- Jeli chcielibymy ci zabi - owiadczy Hickok - byaby ju martwa. Nie bawilibymy si w odwizywanie ci.

- Nie jeste jednym z Wypatrywaczy? - zapytaa.

- Kim s Wypatrywacze? - zaciekawi si Hickok.

- Nie bujaj! Wszyscy ich znaj. Maj na nas oko i chwytaj wszystkich, którzy próbuj si wydosta. Zapali mnie - przerwaa nagle.

- Czy ci, którzy tu byli, to Wypatrywacze?

- Tak. - Spojrzaa na drzwi. - Gdzie oni s? Syszaam strzay.

- Zabilimy ich - poinformowa j Hickok. Przygldaa si jego twarzy.

- Zao si, e jeste niezy w zabijaniu, prawda, biay cho­pcze?

- Te tak myl - powiedzia Hickok poufnie.

- Naprawd nie chcecie mnie zabi? - zapytaa niepewnie.

- Przynajmniej do czasu, kiedy co na siebie woysz - umiechn si Hickok.

Dopiero teraz przypomniao jej si, e jest naga.

- Ty, Biae Miso, jeste troch dziwny. Zreszt to nie ma znaczenia... - Jej gos osab. - Nie potrafi ci powstrzyma. Po­trzebuj arcia - mamrotaa. - Potrzebuj odpoczynku. Jestem taka zmczona... - Zemdlaa.

Hickok chwyci j i pooy na materacu.

- Jest odwana, prawda?

Blade ju sta.

- Pewnie. Zosta tutaj. Przyprowadz Joshu. - Wybieg. Hickok pogadzi j po wosach.

- Przypominasz mi kogo... - Zakry jej piersi ramionami. - Kogo, kogo bardzo lubiem. Miaa na imi Joanna - powiedzia smutno. - Bya pikn kobiet.

Usiad, zaoy nog na nog i zamylony patrzy na lec kobiet.

- A niech to! - powiedzia do siebie.

ROZDZIA VI

Pónopopoudniowe soce dawao coraz mniej wiata. Ukryta w cieniu FOKA sta a teraz dokadnie przed betonowym bu­dynkiem, zamykana na noc ze wzgldów bezpieczestwa. Silny wiatr porusza drzewami w parku.

Siedzcy w rodku Blade, Geronimo i Hickok koczyli akurat posiek.

- Mylisz, e wyzdrowieje? - zapyta Hickok.

- Joshua powiedzia, e nic jej nie bczie - odrzek Blade.

- Ju czwarty raz zadajesz to samo peanie - powiedzia Ge­ronimo, szczerzc zby. - Chciabym, eby si kto o mnie tak tro­szczy jak ty o ni.

- Ona jest dobrym dzieciakiem - sztywno odpowiedzia Hickok.

- Niezy dzieciak - Geronimo przekn wod, któr trzyma w ustach. - Ludzie z jej stron musz przechodzi... przyspieszo­ny... rozwój... fizyczny.

- Pozwólcie, e wam przerw - powiedzia Blade, urywajc ich przekomarzania. - Mamy wane sprany do omówienia. Lu­dzie, których dzisiaj zabilimy, chcieli naszej mierci. Dlaczego? Skd byli? I jeszcze jedno: skd jest ta dziewczyna?

- Powie nam, jak si obudzi - powiedzia Hickok. - Mam tak nadziej.

Geronimo usiad wygodnie na swoim krzele.

- Jestem tylko ciekaw skd maj te Wszystkie rzeczy. - Spoj­rza na stos lecych na kontuarze przedmiotów osobistych, które zabra martwym mczyznom. - Noe, monety, klucze, kompas, i caa reszta. Na adnym z nich nie byo wida pitna czasu. Kim byli ci faceci?

- Przypomniao mi si. - Blade pochyli si do przodu. - Co zrobilicie z tymi facetami? Nigdy nie dzikowaem wam za po­zbywanie si cia. Pochowalicie ich?

- Prawd mówic, okoo dwóch bloków std znalazem dziu­r na rodku drogi. Z jednej strony bya przykryta cik metalow pyt. Nie wiem, dokd prowadzi, ale wrzuciem tam ciaa.

- Dziura? - powtórzy zamylony Blade. - wieo wykopana?

- Nic z tych rzeczy - owiadczy Geronimo. - Myl, e jest to co w rodzaju betonowego tunelu pod jezdni.

- Tunel pod jezdni? - powiedzia Hickok zaniepokojony. -Po co im podziemne tunele? Moe s zamieszkane?

- Co ty! - Geronimo si skrzywi. - Nie zauwayem ad­nych ladów ycia.

- Przy najbliszej okazji musimy to zbada - skomentowa Blade.

- Wrómy do Wypatrywaczy. Jeden z nich wspomnia, e s tu z rozkazu kogo, kogo nazywaj Sammy. Pamitacie?

- Tak - potwierdzi Hickok. - A dlaczego?

- Spójrzcie na to. - Blade sign do kieszeni, wyj trzy mo­nety i pooy je na stole.

- Skd je masz? - zapyta Geronimo.

- Jedna od faceta na motorze, inne od tych mczyzn. Hickok przyglda si monetom.

- One s takie same.

- Spójrz na napisy - zasugerowa Blade.

- Kada na jednej stronie ma wizerunek brodatego mczy­zny w miesznym kapeluszu - powiedzia Hickok, odwracajc mo­net. - A na drugiej du pitk albo dziesitk.

- A co jest napisane obok tych liczb? - zapyta Blade.

- „W Imi Samuela" - przeczyta gono Hickok. - Powiedz! Czy Sammy nie jest zdrobnieniem od imienia Samuel?

- Otó to.

- Mylisz, e to ma jaki zwizek? - zapyta Geronimo.

- Wniosek wydaje si by oczywisty. - Hickok podrapa si po gowie. - W takim razie, kim jest ten Samuel?

- Chciabym to wiedzie. - Blade sign do innej kieszeni. - Teraz jeszcze co. Podczas gdy Geronimo pozbywa si Wypa­trywaczy, a ty pomagae Joshui zaj si dziewczyn, przypo­mnia mi si kawaek papieru, który zabralimy motocyklicie. Spójrzcie na to. - Poda kartk Geronimowi. Ten przyjrza si jej.

- Rczna mapa. Punkt w prawym dolnym rogu oznaczony li­terami TR. Linia biegnca od punktu czy si z nastpn. W miejscu przecicia linii postawiono due K. Dokadnie nad nim okrg. Jak mylisz, co to wszystko oznacza?

- Poó to na stole - rozkaza Blade - tak, eby punkt by na poudniu, a duy okrg na pónocy.

Geronimo zastosowa si do rady. Hickok przysun si, eby lepiej widzie.

- Dobra. Teraz jeli punkt na poudniu nazwiemy Wodospa­dem Zodziejskiej Rzeki, czyli: Thief River Falls - Blade wodzi palcem wzdu linii - ta pierwsza linia moe oznacza autostrad 59. Spójrzmy na liter K, gdzie linie si spotykaj. Czy nie jest do Karlstad, który znalelimy na skrzyowaniu 59 i 11 autostrady? Jeli mam racj, to czy ta druga linia nie mogaby oznacza auto­strady numer 11? A jeli to si zgadza, to co oznacza ten duy okrg?

- Dom - Hickok gwizdn. - Jestem pod wraeniem.

- Martwi si - zwierzy si Blade.

- Mylisz, e facet na motrze umylnie obserwowa Dom? - zapyta Geronimo.

- Na to wyglda. Spodziewam si, e by zwizany w jaki sposób z tymi facetami. Ten, który nazywa si Joe, dziwnie zare­agowa, kiedy Joshua wspomnia o motocyklicie.

- W takim razie motocyklista - dedukowa Hickok - by jed­nym z nich. Jednym z Wypatrywaczy.

- Obserwowa nas - doda Blade,

- Jaki bdzie nasz nastpny ruch? - zapyta Geronimo. - Je­dziemy do Dwumiasta czy wracamy do Domu? Blade podpar podbródek, opierajc okcie.

- Wnikliwie rozpatrzyem t spraw i doszedem do wnio­sku, e Wypatrywacze jak na razie nie dali nam dostatecznych po­wodów, by sdzi, e Rodzinie zagraa niebezpieczestwo. Oni po prostu obserwuj. Z drugiej strony Platon wyranie powiedzia, e Rodzinie potrzebne s pewne rodki, aby przey. Postanowiem wic, e pojedziemy do Bliniaczych Miast, zrobimy odpowiednie zapasy i dopiero wtedy wrócimy.

- A co z rzeczami, które zdobylimy tutaj? - zapyta Gero­nimo.

- Bro, ubrania i ywno ukryjemy w jednym z pozostaych opuszczonych budynków. Myl, e Wypatrywacze, którzy mog pojawi si tu podczas naszej nieobecnoci, zechc odnale kry­jówk. W powrotnej drodze zabierzemy wszystko do Domu.

- A co z generatorem, który znalazem w podziemiu? - spy­ta Hickok. - I z t szaf grajc, która stoi za barem?

- Sdz, ze to si nazywa stereo - owiadczy Blade. - Zde­montujemy to i ukryjemy wraz z generatorem. Platon chcia, aby­my przywieli dwa generatory. Tym sposobem w Bliniaczych Miastach musimy zdoby ju tylko jeden. Dwa generatory powinny wystarczy Rodzinie. S jakie wtpliwoci?

- Myl, e pomylae o wszystkim, przyjacielu - powie­dzia Hickok.

- A co z dziewczyn? - zapyta Geronimo.

- Wanie si obudzia - powiedzia gos ze schodów. Odwrócili si.

Joshua sta na trzecim schodku, opierajc si dwoma rkoma o porcz.

- Josh, nie wiedziaem, e potrafisz tak cicho si porusza - pochwali go Hickok. - Nic nie usyszelimy. Brae lekcje u tego czerwonoskórego dzikusa? - Wskaza na Geronimo.

- Niewiele wiesz. Bracie Hickoku - powiedzia Joshua.- Jest jeszcze par rzeczy, w których jestem dobry.

- Powiedziae, e dziewczyna nie pi? - zapyta Blade.

- Tak. Jest niesychanie silna. Bya strasznie bita, torturowa­na i wykorzystywana seksualnie, ale nie skary si. - Joshua prze­rwa. - Ona chyba majaczy.

- Dlaczego tak mylisz? - Blade podniós si z krzesa.

- Ona cay czas chce widzie kogo, kogo nazywa Biae Mi­so. Mówiem jej, e nie ma tutaj takiego.

Hickok wsta umiechnity.

- No có, Josh. Jest tutaj Biae Miso.

- Ty?

- Nikt inny. Lepiej pójd j zobaczy. - Hickok zacz wspi­na si po schodach.

- Potrzebujesz moe pomocy? - powiedzia zoliwie Gero­nimo.

Hickok wszed na gór, ingnorujcjego uwagi.

- My te pójdziemy na gór - powiedzia Blade do Joshuy. — Mamy kilka pyta, na które ona moe odpowie. Geronimo, zosta tutaj i miej oczy szeroko otwarte. Nigdy nie wiadomo, kiedy mo­emy spodziewa si Wypatrywaczy.

- W porzdku. - Geronimo zabra sw bron i podszed do drzwi frontowych.

Blade skierowa si na schody, Joshua pospieszy za nim, trzy­majc w rku swoj torb lekarsk z maciami, zioami i innymi medykamentami.

Kiedy weszli do pokoju, kobieta miaa si.

- Cze, kochanie - powiedziaa do Blade'a, kiedy podszed. - Ten kole jest niezy. Wiesz, co mam na myli?

- Owszem. Rozumiem t aluzj - powiedzia Blade, miejc si razem z ni.

Bya ubrana w spodnie i flanelow koszul. Joshua umy j, ubra i cay dzie opatrywa jej liczne rany. Przykry j kodr, e­by nie zmarza.

- Jak si czujesz? - zapyta Joshua.

- Lepiej - odpowiedziaa. - Biae Miso powiedzia mi, e wiele tobie zawdziczam.

- Nie ma sprawy - powiedzia skromnie Joshua.

- Jest za co dzikowa, kochanie. - Spojrzaa na kodr. - W dzisiejszych czasach wielu ludzi zabioby mnie bez zastano­wienia albo wykorzystao w innych celach - umiechna si. - Trudno uwierzy, jakie miaam szczcie! Znale na tym wiecie takich miych ludzi jak wy. Nawet Rogasi nie s tak dobrzy jak wy.

- Czy jaki mczyzna lub kobieta moe zrobi co innego, kiedy brat albo siostra s w potrzebie? - zapyta Joshua. - Wszyscy jestemy dziemi Boga. Nigdy nie moemy zapomina o tej pra­wdzie.

- Hej, jeste pewny, e nie naleysz do Rogasów?

- Kto to jest? - zapyta Joshua.

- Nigdy nie syszae o Rogasach? - Podniosa si na o­kciach zdziwiona.

- Nie.

- A o Pornusach?

Joshua zmarszczy czoo.

- Skd oni pochodz?

- Przejdziemy do tego za chwil - wtrci si Blade. - Jeste godna?

- Mogabym zje konia z kopytami.

- Przygotuj zup - zaofiarowa si Joshua. - Moemy zuy ywno Wypatrywaczy. Co wy na to?

- Tylko nie to, czym oni mnie karmili.

- To znaczy, czym?

- Niczym - odpowiedziaa. - Chyba, e chcesz liczy to, co pchali mi midzy nogi.

- Pójd zrobi zup - powiedzia Joshua rumienic si. Kobieta zamiaa si.

- Spójrzcie na niego! Zrobi si czerwony! Nie wierz! Joshua szybko opuci pokój. Dziewczyna z powrotem si pooya.

- Mam zawroty gowy! Musz si oszczdza.

- Wszystko bdzie dobrze - powiedzia Hickok. - Nie musisz si o nic martwi, jeste z nami.

Spojrzaa na niego, jej oczy zagodniay w wietle jedynej lampy nad ich gowami, jaka owietlaa pokój.

- Przykro mi, e to robi. - Blade usiad obok niej. - Ale musz zada ci par pyta.

- Dam rad - zapewnia go. - Poza tym jestem wam duna. Uratowalicie mi ycie. .

- Jak masz na imi? - Blade rozpocz zadawanie pytali.

- Berta. Wikszo moich przyjació nazywa mnie Wielk Bert, bo mam duy biust. Hickok zamia si.

- Skd pochodzisz? - zapyta Blade.

- Z Dwumiasta.

- Z Bliniaczych Miast! - Blade by podekscytowany.

- Niektórzy uywaj tej nazwy. Przed wojn bya jeszcze jed­na dziwaczna nazwa. Bardzo dawno temu, nie pamitam jej.

- Jak si tutaj dostaa? - wtrci Hickok.

- Jakim dziwnym trafem. - Berta wyda wargi, jej usta uformoway si w ksztat maego „o". - Z. chcia, ebym zrobia wywiad na zachód od Dwumiasta.

- Kto to jest Z.? - przerwa Blade.

- Zachner. Nasz szef. Wszyscy nazywaj go Z., bo tak jest krócej. Chcia, eby kto sprawdzi, czy Wypatrywacze pilnuj wszystkich wyj z Bliniaczych Miast. Rozumiesz, wszyscy wie­dz, e oni s tam. Nikt nie wie, skd pochodz. Blokuj wszystkie drogi wychodzce z miasta i zabijaj kadego, kto próbuje si wy­dosta. Nie wiadomo, dlaczego. Od lat nie udao si nikomu ich przechytrzy.

- Jeeli chcecie opuci miasto - powiedzia Hickok zamy­lony - dlaczego nie unikacie autostrad, powinnicie porusza si bezdroami.

Berta zmruya oczy.

- Zwariowae, Biae Miso? Paskudasi dopadliby ci, je­stem tego taka pewna, jak tego, e tutaj le!

- Paskudasi? - Blade nie kojarzy. - Czy ona myli o mutan­tach?

- Dlaczego ich po prostu nie zabijacie? - zapyta j Hickok.

- Do diaba, chcielibymy! Ale bro w Bliniaczych Mia­stach jest niedostpna. Rogasi maj kilka strzelb, Pornusi moe na­wet troch wicej, a my mamy trzy. Potrzebujemy ich do ochrony naszego terenu. Nie moemy pozwoli sobie na wywiezienie ich z miasta. Próbowae kiedy walczy z Paskudasami noem albo kijem? Nic, bracie, nie zdziaasz. Paskudasi przebywaj z daleka od miast, a my jestemy odcici od reszty kraju.

- Wic ten Z. wysa ci, eby znalaza jak drog ucieczki? - zagadn Blade.

Berta westchna.

- Tak - Z. myla, e moe Wypatrywacze nie pilnuj wszy­stkich dróg. Wyruszyam okoo dwóch tygodni temu jedn z mniejszych dróg. Uszam dwadziecia mil od Dwumiasta i zosta­am zapana przez ich patrol. Zabawili si ze mn, a potem przeka­zali innej grupie Wypatrywaczy. Ci równie si zabawili i oddali mnie tutaj do Thief River Falls. - Pooya rk na doni Hickoka.

- Dziki, Biae Miso. Wczeniej czy póniej zamczyliby biedn Bert.

- Dlaczego Z. chce odnale drog ucieczki z miasta? - inda­gowa Blade.

- Poniewa jestemy zmczeni cik walk.

- Walk?

- Tak. Pornusi atakuj Rogasów i odwrotnie, a oni wszyscy próbuj pokona nas.

- Czy twoja grupa ma jak nazw?

- Jestemy nazywani Nomadami, poniewa nie uznajemy zwierzchnoci ani jednych, ani drugich. S te Samotne Wilki, któ­rzy napadaj i niszcz wszystko. Omijaj tylko Czubków.

- Czubków? - Blade nie móg sobie poradzi z tym nato­kiem informacji, jaki dostarczya mu Berta.

- Najbardziej stuknitych, optanych ludzi! Nigdy nie ryzy­kujcie, aby was zapali! Zjedliby was ywcem.

- S kanibalami? - Hickok by zaszokowany.

- Co to s kanibale? - zapytaa go.

- Kanibal to taki czowiek, który je innych ludzi - odpowie­dzia Blade.

- Tak. Niektórzy z nich byli znani z tego, e jedz swoich jeców. Na sam myl przechodz mnie ciarki.

- Czy te grupy - Blade próbowa uporzdkowa wszystkie fakty - walcz pomidzy sob w caym miecie? Berta ziewna.

- Nie, nie. Pomusi, Rogasi i my dbamy o swój teren. Czubki

i Samotne Wilki mog zaatakowa wszdzie. Czubki wya z podziemi.

- Z podziemi?

- Tak. Wychodz w nocy szukajc, midzy innymi, ywno­ci.

Blade zagryz warg. Wszystko to byo zupenie obce jego dotychczasowemu dowiadczeniu. Co ma pocz? Jak to wpynie na ich wypraw?

- Co masz na myli, mówic o waszym terenie? - zapyta Hickok.

Berta przyjrzaa mu si zdziwiona.

- Nie wiesz? Skd wy jestecie. Biae Miso? Pornusi maj zachodni cz Dwumiasta. Czubki s na poudniu. Rogasi yj w czci wschodniej i troch na pónocy. My zajmujemy prawie ca pónoc. Jest to najmniejsza cz, ale oni maj wicej onie­rzy ni my.

- onierzy? - powtórzy zaskoczony Blade. - Macie armi?

- Nie tak, o jakiej zapewne mylisz - odpowiedziaa Berta. — onierzem jest kady, kto walczy w obronie swojego teryto­rium. Rozumiesz? Ja jestem onierzem Nomadów - powiedziaa z dum.

- Widziaem - umiechn si Hickok.

- O co walczysz? - zapyta Blade.

- O nic, kochanie! - Berta miaa si. - Walczymy, aby bro­ni naszego terenu. Atakujemy, bo nie lubimy si nawzajem, bo rónimy si. Nie wierzymy w to samo.

- Czy to jest dostateczny powód, eby si zabija? - Blade uoy rce do tyu i opar si na nich.

- Czy masz jaki lepszy?

- Przepraszam, Berta - powiedzia Blade. - Ja naprawd nic z tego nie rozumiem. Próbuj. Wierz mi. Ale to nie ma sensu. Po­trafisz to poj? - zapyta Hickok.

- Chciabym. Rozumiem, e ci ludzie cay czas chc zdoby wadz w miecie, ale nie rozumiem, dlaczego walcz. Czy kto to wie? - Odwróci si do Berty. - Czy jest kto, kto wie, kiedy i dla­czego to wszystko si zaczo?

Berta zamylia si.

- Jest jeden czowiek. Jest najstarszym Nomadem. Ma prawie czterdzieci lat.

- I on ma by stary? - Hickok spojrza na Blade'a. - Umiera­cie tak modo z powodu staroci?

- Co to wszystko znaczy?

- Staro?

- Nikt nie doywa tak pónego wieku. Wikszo z nas ginie przed trzydziestk.

- To wszystko nie trzyma si kupy - powtórzy Blade. - Mu­sz to powanie przemyle. Zbierzemy si jutro rano i podejmie­my dalsze decyzje.

- Nie przesil sobie mózgu - mia si Hickok.

- Hej! Poczekaj chwil! - powiedziaa Berta do Blade'a, kie­dy ju wsta. - Ja te mam ca mas pyta. Kto na nie odpowie?

- Myl, e Hickok zrobi to najlepiej. - Blade umiechn si. - Niedugo powinien przyj Joshua z twoj zup. Odpoczywaj. Nie wyjedziemy, dopóki twój stan si nie polepszy.

- Wyjedziemy?

- Potrzebujemy ci w naszej wyprawie do Bliniaczych Miast - poinformowa j Blade.

- Nie chc o tym sysze, kochanie. - Berta zmarszczya czo­o. - Jestem nareszcie wolna i nie jestem pewna, czy chc tam wró­ci. Nie wiecie jeszcze, jak tam jest.

Blade podszed do drzwi.

- Jeli nie chcesz wyjeda, to nie musisz. Nie chcemy ci zmusza do niczego. Chocia byoby to dla nas o wiele atwiejsze, gdybymy mieli kogo, kto zna okrn drog do Dwumiasta.

- Po co chcecie tam jecha?

- Hickok ci to wyjani. Id, sprawdz, czy FOKA jest bezpie­czna. Do zobaczenia jutro rano. - Blade wyszed.

- Lubi go - powiedziaa Berta do Hickoka. Obrócia si na lewy bok, twarz do niego.

- Ciebie te lubi. Biae Miso.

- Mówisz bez ogródek, prawda, dziewczyno? - Hickok podziwia jej delikatne rysy.

- ycie jest zbyt krótkie, aby si z tym cacka - powiedziaa smutno. - Musisz chwyta to, czego chcesz, kiedy masz na to ochot.

- To jest jaka filozofia.

- Opowiedz mi o sobie - zagadna go. - Chc usysze wszystko o tobie i o was: skd pochodzicie, co tu robicie, dlaczego chcecie dosta si do Bliniaczych Miast?

- To wszystko, co chcesz wiedzie? - umiechn si.

- Jest w twoim yciu kobieta? - zapytaa nieoczekiwanie, Hickok zawaha si.

- Masz kobiet czy nie? Odpowiedz: tak albo nie.

- Nie - powiedzia Hickok prawie szeptem. - Nie mam.

- Hmm - Berta cigna brwi. - Nie podoba mi si ten ci­szony gos.

Do pokoju wszed Joshua, niosc misk z dymic zup i ka­wakami suszonej woowiny.

- Jedzenie? - Usiowaa si podnie. Hickok pomóg jej. - Mogabym zje konia z kopytami!

- Widz, e jeste godniejsza ni wówczas, gdy wychodzi­em. - Joshua postawi zup na pododze obok dziewczyny. - Mam nadziej, e bdzie ci smakowao. Staraem si jak mogem.

- Kochany - powiedziaa, sigajc po suszon woowin - zarabym nawet umierconego tydzie temu mierdziela.

- Nie wiem, czy potrafi przygotowa zabitego tydzie temu mierdziela - powiedzia powanie Joshua. Berta umiechna si.

- Ciebie te lubi, Woowinko. Lubi was wszystkich.

- Jest jeszcze jeden z nas, którego nie poznaa - powiedzia Hickok.

- O! Jaki on jest?

- Syszaa kiedykolwiek o ksice Ostatni Mohikamn?

ROZDZIA VII

Triada Alfa i Joshua spotkali si na zebraniu wczesnym ran­kiem nastpnego dnia. Zasiedli przy okrgym stole.

W nocy wiato zaczo miga, a w kocu cay budynek po­gry si w ciemnociach. Blade zrobi pochodni, uywajc de­ski i jaki szmat, postanowili zej na dó. Oglda generator tak dhigo, a na górze zbiornika odnalaz pokrywk. Bya podobna do tej, któr mieli w FOCE. Przypomnia sobie, jak Platon, dolewajc do silnika oleju, zdejmowa pokryw. Blade odkrci pokryw i przysun nos do otworu.

Poczu silny gorzki zapach. Spostrzeg metalowy zbiornik sto­jcy na pododze. Kierujc si przeczuciem, otworzy zbiornik;

w rodku by pyn o tym samym przykrym zapachu co w gener­atorze. Joshua owietla pomieszczenie pochodni, a Blade wla troch pynu do zbiornika. Umieci pokryw na swoim miejscu i sprawdzi przód generatora. Byy tam ustawione w pionie trzy przyciski. Górny START, rodkowy STOP i trzeci SSANIE. Blade nacisn kilka razy START, po czym generator zatrzeszcza, zaka­szla. Nastpnie dwa razy przycisn SSANIE, a na koniec przycisk START. Ucieszy si, kiedy generator zacz pracowa. Zapalio si wiato.

Po niadaniu Geronimo pochwali dowódc Alfy.

- To bya dobra robota dzisiaj w nocy - powiedzia. - Gdzie nauczye si uruchamia generator?

- Szczliwy traf- odpowiedzia Blade. - Pamitam, jak Pla­ton opowiada o kopalnym paliwie napdzajcym silniki przed Wielkim Wybuchem. Kiedy zobaczyem te zbiorniki, wiedziaem ju, co mam robi.

Hickok ziewn gono.

- Zakoczmy to spotkanie. Potrzebuj jeszcze snu.

- Biedne dziecko - namiewa si Geronimo. - Jak si nie spao w nocy, to trzeba teraz cierpie.

- Berta zadawaa tyle pyta, nigdy nie widziaem takiej osob­liwej kobiety. Nie chciaa mnie wypuci. Zszedem dopiero, jak zasna. Jeste pewien, e ona wyzdrowieje?

Spojrza na Joshu.

- Biedaczka przecierpiaa wiele - wyjani Joshua. - Bili j bardzo mocno. Na szczcie nie uszkodzono wewntrznych orga­nów. Kilka dni odpoczynku, troch dobrego jedzenia i bdzie zdro­wa jak ryba.

- Wracajmy do tematu - doda Blade. - Ona moe nam po­móc. Zna Dwumiasto. Mogaby uczyni nasz misj o wiele a­twiejsz. W nocy powiedziaa, e chyba nie bdzie chciaa wraca. Czy zmusimy j do tego wbrew jej woli?

- Absolutnie nie - odpowiedzia Joshua. Geronimo zmarszczy czoo.

- Jeeli nie chce z nami jecha, przyjacielu - powiedzia szorstko Hickok - to nie pojedzie.

- Przywizae si do niej - owiadczy otwarcie Blade.

- Bzdura! - zaprzeczy Hickok. - Jest dobrym dzieciakiem. Potrzebuje przyjaciela, to wszystko.

Blade powstrzyma miech.

- Nie zamierzam jej zmusza do towarzyszenia nam. Chcia­em dowiedzie si, jak kady z was si na to zapatruje. Jak dugo wic powinnimy pozosta w Thief River Falls? Do czasu, a zu­penie wyzdrowieje? A bdzie zdolna do podróy, czy a zdecy­duje si pojecha z nami?

- Nie chc zostawia jej, dopóki nie bdzie moga zaj si sob - wyrazi swoj opini Hickok. Blade puka po stole palcami.

- Zgoda. Nie wyjedziemy, dopóki nie bdzie czua si dosta­tecznie silna. Nie ukrywam, e ta zwoka bdzie nas kosztowaa, ale nie mamy wyboru. - Patrzy na kadego z osobna. - Mamy naprawd powaniejsze problemy. Berta opowiadaa o Bliniaczych Miastach. Nie mogem zrozumie wszystkiego, ale jedno jest pewne, e nasza dalsza podró bdzie bardzo niebezpie­czna. Kilka grup walczy ze sob o kontrol nad miastem, moemy si znale w samym rodku tego konfliktu. Nie jestem optymisty­cznie nastawiony co do odnalezienia sprztu, którego potrzebuje Platon. Ale musimy spróbowa.

- A co z Wypatrywaczami? - zapyta Hickok. - Moemy na­trafi na nich.

- Wiem. Bdziemy próbowali ich unika, jeli to moliwe.

Z tego, co powiedziaa Berta, obstawili wszystkie drogi i autostrady prowadzce do Dwumiasta. W ten sposób pilnuj jedynej auto­strady prowadzcej na poudnie od Domu. Czy s jakie pomysy, kim s Wypatrywacze i skd pochodz? Zapada cisza.

- Wiem. - Blade zmarszczy czoo. - Potrzebujemy wicej informacji. Mimo to wycignem kilka wniosków dotyczcych Wypatrywaczy. Pierwszy: maj swoj baz na poudniu.

- Skd wiesz? - zapyta Geronimo.

- Wypatrywacz o imieniu Joe wspomnia, e Sammy, od któ­rego dostali rozkazy, ma siedzib na poudniu.

- Równie dobrze móg kama - zwróci uwag Geronimo.

- Prawda - zgodzi si Blade. - Nie wtpi, e duo z tego, co mówi, to bya tylko zasona dymna, ale stwierdzenie na temat lokalizacji byo na tyle niejasne, e moe byo prawdziwe. Inny wniosek taki, e Wypatrywacze...

- Pojawi si znowu? - Brwi Hickoka uniosy si.

- Spójrzcie na to wszystko z dystansem. Berta mówi, e oto­czyli miasto i api wszystkich, którzy wyjedaj. Blokuj te je­dyn du autostrad prowadzc na poudnie od Domu. Ich poli­tyka wydaje si polega na tym, aby nie dopuci do rozprzestrze­nienia si terenów zamieszkaych. - Blade zachmurzy si. - I na koniec. W nocy przypomniaem sobie, e szef Trolli mówi o ich pakcie z Wypatrywaczami.

- Co? - Hickok poruszy si w swoim fotelu.

- Nie wiedziaem wówczas, o kim mówi - wyjani Blade. Spojrza na Joshu. - Moesz nam dostarczy jakich informacji?

Joshua wyglda na zdziwionego.

- Co ja mog wiedzie?

- Jeste z rodziny empatów, potrafisz si wczu - owiadczy Blade. - Platon bardzo ufa twoim zdolnociom. Wiesz co wicej? Joshua spuci oczy.

- Nie.

- Próbuj - rozkaza Blade.

- Zrób, co moesz, i staraj si powiedzie wszystko, co moe si przyda.

- Dajcie mi ywego Wypatrywacza - poleci Joshua.

- Co?

- Mój specyficzny talent polega na wydobywaniu wrae z przedmiotów i ludzi. ywych ludzi. Próbowaem wycign ja­kie informacje z cia zabitych Wypatrywaczy, ale nie udao mi si. Potrafi to robi z przedmiotami i ywymi istotami, ale nie mog z martwymi. Interesujce.

Hickok przecign si leniwie.

- Czy mamy co jeszcze do omówienia?

- Waciwie poruszylimy najwaniejsze punkty - powie­dzia Blade. - Zostaniemy tutaj, dopóki Berta nie zdecyduje si pojecha z nami, jeli si w ogóle zdecyduje. Kady z nas bdzie peni sze godzin wart, cznie z tob, Joshua. Wiem, e nie na­leysz do Wojowników, ale kady musi wzi w tym udzia.

- Rozumiem - rzek Joshua.

- Hickok zapozna ci z jedn ze skonfiskowanych broni - po­instruowa Blade.

- Nie bd nosi broni! - Joshua by oburzony.

- Bdziesz mia na warcie strzelb.

- Uywanie strzelby jest wbrew mojej filozofii - nie ustpo­wa.

- Uywanie zaley od ciebie - stwierdzi Blade. - Ale b­dziesz j mia i koniec. Jeli zostaniemy zaatakowani i zdecydujesz si nie strzela, to podniesiesz alarm.

Joshua zacz mówi, ale po chwili zrezygnowa.

- Geronimo - kontynuowa Blade - ty bdziesz pierwszy, tak wic piochy - powiedzia, wskazujc na Hickoka - mog uda si na upragniony odpoczynek. Bóg wie, jak tego potrzebuj!

- Dziki, przyjacielu - ucieszy si Hickok.

- Po szeciu godzinach obudzisz Hickoka. Ty, Joshua, b­dziesz po Hickoku, ja na kocu. Jakie pytania?

- Ja mam jedno - odezwa si Hickok.

- Wal prosto z mostu.

Hickok umiechn si.

- Mówisz o szeciogodzinnej warcie, a skd, do licha, b­dziemy wiedzie, e mino sze godzin? Zostawilimy nasze cza­somierze w Domu, a zegar soneczny jest zbyt duy, eby go prze­wozi.

Blade wycign co z prawej kieszeni.

- Myl, e to bdzie dobre.

- Nie wierz! - zdumia si Hickok.

- Skd to masz? Nie widziaem tego, kiedy przeszukiwaem ciaa - powiedzia Geronimo.

- Czy to jest zegarek? - zapyta Joshua. Blade skin gow.

- Tak to nazywali. By wasnoci Joe'ego. Zabraem go, za­nim zdje im ubrania - odpowiedzia Geronimo. - Sycha, jak cicho pracuje, i te czarne promyki przesuwaj si, myl, e jest jeszcze na chodzie.

- Mog? - Joshua sign i wzi zegarek. - Pamitam, e czytaem co o tych urzdzeniach w bibliotece. Te czarne promie­nie byy nazywane wskazówkami. Jeli si nie myl, to ten zegar wskazuje na godzin siódm rano.

- Skadam dziki fundatorowi biblioteki - owiadczy Gero­nimo.

Blade myla o tym samym. Kurt Carpenter zebra w bloku E prawie piset tysicy ksiek. Póka po póce wypenione byy cennymi pozycjami, od literatury klasycznej do specjalistycznej.

Jeden z najwikszych zbiorów by powicony sztuce prze­trwania. Dostarcza on Rodzinie niezbdnej yciowej wiedzy. Mona tam byo znale wiele innych ksigozbiorów: ksiki o strategii i taktyce militarnej, ogrodnictwie, owiectwie i ryboó­stwie, lenictwie, metalurgii, medycynie naturalnej, szyciu, tkac­twie. Posiadali ksiki historyczne, geograficzne, o religii i filozo­fii. Mieli sowniki i encyklopedie, powieci i romanse, równie ksiki humorystyczne i wiele, wiele innych.

Carpenter próbowa przewidzie sytuacje, w jakich moe znale si Rodzina. Gromadzi ksiki, które byyby dla niej prze­wodnikiem odpowiadajcym na pytania, jak radzi sobie z rozmai­tymi trudnociami.

Nigdy nie udao mu si tego do koca zrealizowa. Biblioteka staa si jednak dla Rodziny podstawowym doradc oraz ródem rozrywki. Wraz z utrat elektrycznoci wikszo dotychczaso­wych rozrywek poszo w zapomnienie. Nie stao si tak jednak z ksikami. Dzieci zaczynay nauk czytania bardzo wczenie. Czytanie byo podstawow umiejtnoci w Rodzinie. Czytali wszyscy. Szczególnie due wraenie wywieray ksiki zawieraj­ce fotografie. Byo tam mnóstwo zdj dotyczcych kultury i tech­niki przedwojennej, które budziy groz i ciekawo. Ksiki i muzyka byy gównym sposobem odpoczynku w Rodzinie. Pewnego razu Platon powiedzia Blade'owi, e preferuje wanie tak rozry­wk. Blade chcia wiedzie dlaczego.

- To, co byo w przeszoci, nie wpywao korzystnie na inte­lekt. Wikszo przedwojennych rozrywek niszczyo umys - po­wiedzia Platon.

- Skd wiesz, która jest godzina? - Hickok przysun si do Joshuy.

Joshua trzyma zegarek tak, aby Hickok móg go widzie.

- Dua wskazówka pokazuje minuty, mniejsza godziny.

- A trzecia? - zapyta Hickok. - Ta cieniuteka? Joshua myla przez chwil.

- Myl, e wskazuje sekundy. Hickok zmarkotnia.

- Nigdy nie potrafibym tego zrobi - powiedzia.

- Czego?

- Tych wszystkich urzdze, jakich uywano przed Wielkim Wybuchem. Najpierw FOKA. Teraz zegarek. Wszystko to takie skomplikowane.

- Wszystko to wymaga jedynie wywiczenia - replikowa

Geronimo. — Zobaczysz, jeszcze zmienisz zdanie.

- Prosz! - Joshua poda zegarek Geronimowi. - Masz pier­wsz wart, wic bdziesz go potrzebowa. Geronimo próbowa odczyta godzin.

- Jeli dobrze rozumiem, musz obudzi Hickoka o pier­wszej.

- W porzdku - powiedzia Blade i wsta od stou. - Pójd

obejrze inne budynki. Moe znajd co jeszcze.

- Prawdopodobnie nic - stwierdzi Hickok. - Co najwyej martwych Wypatrywaczy.

Przenikliwy krzyk przeraenia przerwa ich rozmow.

- To z góry! - powiedzia Joshua. Hickok by ju w akcji. Zabra henry'ego z miejsca, gdzie go przedtem ustawi, i wbieg na schody.

Blade, Geronimo i Joshua pobiegli za nim. Pacz ju ustawa, kiedy wpadli do pokoju Berty.

- Co jest? - zapyta Hickok, patrzc na okno, które byo ci­gle zamknite.

Berta siedziaa, podcigajc kodr pod sam szyj. Jej prze­raone oczy wpatrzone byy w otwór u podstawy poudniowej ciany.

- Zabij to! - bagaa przeraliwym gosem. - Zabij to prze­klte stworzenie!

W dziurze, na swych tylnych apkach, siedzia do spory szczur. Poruszajc wsami, zuchwale patrzy na nich.

- To tylko szczur - powiedzia zdumiony Hickok. Spojrza na Bert. - Boisz si jednego starego szczura?

- Zabij go! - Zapamitale schwycia jego lew nog. - Na Boga! Zabij, zanim sprowadzi tu reszt!

- Wedug rozkazu. - Hickok podniós henry'ego, ale Blade zapa go za rami.

- Nie tutaj. - Blade wskaza na strzelb. - Pomys o naszych uszach.

W lewej rce trzyma commando, praw powoli sign po nó.

- Och, zabij go, prosz? - szepna Berta.

Szczur obróci si, chcc uciec z pokoju.

Blade schyli si, mocno chwytajc nó za ostrze. Nó prze­koziokowa par razy w powietrzu i trafi w tuste ciao zwierz­cia.

Szczur piszcza, drapic pazurami o wbity w jego ciao nó. Po chwili wstrzsny nim silne drgawki, wi si w konwulsjach. Jeszcze raz gono zapiszcza, po czym przechyli si na krawdzi otworu i run w dó wraz z noem, znikajc z pola widzenia.

- Mój nó! - Blade skoczy w przód. Za póno. Jego palce chwyciy ju tylko powietrze. - Do diaba! - Uklkn i zajrza w dziur.

- Nic nie wida! Nigdy ju nie odzyskam swojego noa. Berta drc opada z powrotem na materac. Hickok przyklk­n i koysa j w swoich ramionach.

- No, czarna pikno. Ju go nie ma. Moesz si odpry. Berta wpatrywaa si w kadego z nich.

- Czy wy, gupcy, naprawd nic nie rozumiecie?

- Co mamy rozumie? - zapyta Hickok.

- Szczury...

- Co takiego, jeden szczur? Widujemy je od czasu do czasu wokó Domu, ale to nie jest aden problem.

- To nie jest wasz Dom, Biae Miso - przypomniaa mu. - W miastach jest inaczej. Nie mylaam, e one mog by w takim maym miasteczku jak to, ale wida si myliam. Widziaam je w Dwumiecie! - Wzdrygna si. - Miliony, miliardy szczurów. Najczciej przebywaj w podziemiach lub przemieszczaj si ka­nalizacj, ale od czasu do czasu wasaj si po ulicach.

Blade przypomnia sobie to, co powiedziaa, e Czubki te korzystaj z podziemi.

Berta wpatrywaa si w otwór.

- Z tego co wiem, one jedz wszystkich innych - odpowie­dziaa z roztargnieniem. - Czubki maj ogie, którego szczury nie lubi. Ogniem nie mog odstraszy jedynie karaluchów.

- Karaluchów? - Joshua odwróci si, eby j zapyta.

- Tak - odpowiadaa Berta. - Wicej karaluchów ni ludzie potrafi zliczy.

- Nie powiesz chyba, e robaki s niebezpieczne? - dowcip­kowa Hickok.

Berta spojrzaa na niego.

- Szkoda mi ciebie. Biae Miso. Musisz si jeszcze tyle na­uczy. Moesz pokona Czubków, jeli to oni ci najpierw nie za­pi. Nawet szczura moesz zasztyletowa, zastrzeli albo uderzy z caej siy. Ale karaluchy! Jak zwalczysz cay rój robaków, które maj tylko sze cali dugoci i dwa szerokoci?

- Jakiej wielkoci? - wtrci si Blade, wtpic, czy dobrze usysza.

Ktem oka zobaczy wychodzcego Geronima.

Berta podniosa rce.

- Takie due. Hickok gwizdn.

- Jak wy, do licha, moecie y w Bliniaczym Miecie?

- Nie moemy - odpowiedziaa. - Dlatego chc uciec. Nigdy nie bd chciaa tam wróci. Pod adnym pozorem.

- Decyzja naley do ciebie - powiedzia Blade. - Wiedz, e mogaby nam pomóc. Potrzebujemy przewodnika, kogo, kto zna Dwumiasto, kogo, kto pomógby nam odnale to, czego szuka­my.

Berta zmarszczya czoo.

- W adnym wypadku. Musiaabym by szalona, eby tam wróci.

- Czy Z. nie bdzie czeka na twój powrót? - zapyta Hickok.

- Hej, Biae Miso - powiedziaa, wzruszajc ramionami. - ycie jest okrutne. Z. Bdzie tskni za mn. Jeli nie byabym zapana przez Wypatrywaczy, to moe wróciabym i zdaabym sprawozdanie. Ale oni mnie pochwycili i miaam duo czasu na przemylenia, kiedy mnie bili i katowali. Podjam decyzj. Przy­rzekam sobie, e jeli wydarzy si cud i ocalej, za nic na wiecie nie wróc do Dwumiasta. Powiedziaam ci: musiaabym oszale...!

Blade widzia, e ten temat j denerwowa.

- Cokolwiek postanowisz - owiadczy - moesz odpoczy­wa. Zostaniemy z tob, dopóki nie wyzdrowiejesz. Potem wyru­szymy do Bliniaczych Miast.

- Czy nie moecie zrezygnowa z tego zamiaru? - prosia. -Nie moecie wróci do Domu, skd pochodzicie, zapomnie o Dwumiecie?

Blade zmarszczy czoo.

- Nie. Ludzie, którzy s nam drodzy, których kochamy, pole­gaj na nas. Musimy dosta si do Bliniaczych Miast.

- Biae Miso powiedzia mi, e czeka na ciebie kobieta - próbowaa innego sposobu Berta. - Czy chcesz j jeszcze zoba­czy?

- Oczywicie, e chc - odpowiedzia Blade drcym go­sem.

- No có, nie zobaczysz jej, jeli nie zmienisz zdania - stwier­dzia Berta. - Nikt z was nie powróci z Dwumiasta.

- Wemiemy pod uwag t moliwo.

Blade odwróci si i wyszed z pokoju. Zbieg na dó, wzrasta­a w nim zo. Jak miaa przypomnie mu Jenny! Wyszed na zewntrz.

Geronimo trzyma swojego brauninga, opiera si o przód FO­KI. Zauway wzburzenie Blade'a.

- Wszystko w porzdku? - zapyta troskliwie.

- Tak - odpowiedzia Blade gwatownie, sowa uwizy mu w gardle.

Geronimo oddali si. Zbyt dobrze zna swojego przyjaciela.

Blade znany by ze swojej agodnoci, ale gdy by wcieky, trzeba byo mie si na bacznoci. Jego temperament znany by w Rodzi­nie. Geronimo umiechn si na wspomnienie, jak Blade z noem w rku walczy ze sfor dzikich psów. Jego twarz wyraaa wcie­ko, jakby chcia posieka je na kawaki!

Poczu na lewym ramieniu mocny ucisk doni i odwróci si.

- Przepraszam - powiedzia krótko Blade.

- Nie ma problemu.

Blade umiechn si i odszed. Skierowa si na zachód, po­rusza si skrajem parku, myla o Jenny. Czy stracia ju nadziej? Czy jeszcze tskni za nim? Moe pacze po nocach? Dobry Boe, jak mu jej brakowao! Chcia zakoczy t cholern wypraw tak szybko, jak tylko to jest moliwe, i wróci do Domu!

Promienie soneczne, które pady na jego twarz, sprowadziy go na ziemi. Spojrza w gór na pynce po niebie chmury.

Niebo miao dzisiaj szar barw. Od czasu do czasu cae niebo zachodziy ciemnoszare oboki, a powietrze napeniao si drobny­mi czstkami popiou i kurzu.

Blade znowu pogry si w rozmylaniach. Przywoa w pa­mici dokumentacj Rodziny dotyczc skutków Trzeciej Wojny wiatowej.

Carpenter by mile zaskoczony faktem, e ilo radioaktyw­nego pyu w obrbie Domu okazaa si minimalna. Spodziewa si o wiele wyszej jego koncentracji, zwaszcza e pocisk, który ude­rzy w Pónocn Dakot mia si okoo dziesiciu megaton. Na szczcie podczas tego ataku Sowietów wiay przewanie wiatry na wysokoci czterdziestu tysicy stóp. Powietrze rozprzestrze­niajce radioaktywny py nioso go w kierunku poudniowo-wschodnim, a nie na wschód. Tak wic Rodzina unikna tego za­groenia, nie moga jednak unikn innych konsekwencji wojny nuklearnej.

Tysice wybuchów broni jdrowej wzbiy w atmosfer ogromne iloci kurzu i popiou. Nieoczekiwanie wzrosa aktyw­no wulkanów. Ciemne chmury przysoniy niebo na ponad pi lat. Teraz, wiek póniej, warunki byy prawie zblione do tych sprzed Wielkiego Wybuchu. Wyjtkiem byy okresowe chmury pyu wulkanicznego.

Jeszcze jednym ze skutków konfliktu nuklearnego byo zniszczenie warstwy ozonowej. Tlenek azotu, jaki wytworzy si w wy­niku wybuchu, zniszczy ozon, powodujc niesychany wzrost po­ziomu promieniowania ultrafioletowego w okresie powojennym: kady, kto wybra si na zewntrz bez odpowiedniej odziey ochronnej, móg nabawi si powanych oparze. Czynnoci we­getatywne niektórych rolin zostay cakowicie zatrzymane.

Wszystkie te myli przyszy Blade'owi do gowy, kiedy wpa­trywa si w niebo.

Jego uwag przyku szelest lici. Odwróci si, patrzc uwa­nie na db o wielkich poruszajcych si gaziach. Szelest umilk.

Blade spojrza przez rami. Znajdowa si z dala od betono­wego budynku stojcego przy parku. Krzaki byy tutaj gste i buj­ne. Jego zmysy wyczuway co, alarmoway go o niebezpiecze­stwie. Ale jakim?

Blade chwyci commando obiema rkoma i zbliy si do skraju parku.

Czy to jaki mutant?

Blade podszed do pola z wysok traw, badajc teren. Zastanawia si.

Niespodziewanie wród trawy pojawia si ogromna brzowa apa, a nastpnie nieprzyjazna morda.

W oka mgnieniu Blade spostrzeg par duych brzowych oczu, zakrzywiony nos, rozdziawion paszcz z ostrymi zbami i poczu nieprzyjemn wo. Stwór rzuci si na niego.

Napastnik by olbrzymi, zwalisty. Powali Blade'a, wytrca­jc mu z rk commando, po czym skoczy, chcc wymierzy noga­mi cios w gow.

Blade instynktownie przetoczy si, unikajc uderzenia. Za­uway machinalnie, e jedynym ubraniem napastnika bya prze­paska biodrowa z kolej skóry, jego grube opalone ciao pokryte byo bliznami i szramami.

Olbrzym zawy i skoczy, chwytajc Blade'a za szyj. Jego palce byy jak stalowe imado.

Blade poczu, e unosi si do góry, a jego stopy zwisaj bez­wadnie. Próbowa skupi myli. Skoncentrowa si, podniós rce i zdzieli napastnika po uszach. Niestety, cios zosta zignorowany. Spróbowa jeszcze raz. Tym razem wycign rce i zagbi pa­znokcie w krótkiej, grubej szyi.

Stwór zacharcza, ale nie rozluni duszcego uchwytu.

Blade zdecydowa si na kolejny ruch. Czujc ból w klatce piersiowej, nie móg oddycha, jego puca domagay si powietrza. Uoy rce w stylu crane i pchn je prosto w zoliwe, brzowe oczy.

Olbrzym rykn i wypuci Blade'a, zakrywajc lepia.

Blade wycign swój nó bowie i wywiczonym, pynnym ruchem osadzi ostrze w klatce piersiowej stwora. Na zewntrz po­zostaa tylko rkoje.

Olbrzym oderwa apy od oczu i wlepi wzrok w wystajcy z jego piersi nó. Spojrza na Blade'a i wyszczerzy zby. Blade nie zdoa unikn uderzenia, upad na ziemi. Poczu, jak krew wypenia mu usta, podniós si na kolana, próbujc odzyska rów­nowag, zanim zostanie powtórnie zaatakowany.

Byo ju za póno.

Napastnik ponownie zaoy ucisk na jego szyj. Tym razem palce próboway zmiady krgosup.

Blade mia wraenie, e wiat zawirowa mu przed oczami.

- Myl, do diaba! - powiedzia do siebie.

Spokojnie! Najgorsz rzecz, jak móg teraz zrobi, to wpa w panik. Nie móg si podnie, stwór przygniata go do ziemi. Jego sia nie moga si równa z si tego giganta. Wycign drugi nó bowie. Ktem oka zobaczy ogromn nag stop. To by jedy­ny moliwy cel. Obróci nó, rzuci, ostrze przeszyto stop, wbija­jc si w ziemi.

Stwór zawy i wypuci Blade'a. Podskakiwa, próbujc uwolni sw stop od noa.

Blade, dyszc i stkajc, pochyli si do ziemi. Próbowa do­sign sztyletu schowanego na prawej nodze, ale jego palce nagle osaby. Dobry Boe! Nie! Musi si broni albo zginie.

Stwór zdoa ju chwyci trzonek noa i szarpn. Wycign ostrze, trysna krew. Podniós nó bowie do góry i przyglda mu si przez chwil, ale odrzuci go na bok. Mruczc i bekocc wy­cign drugi nó bowie ze swojej potnej piersi i cisn nim o zie­mi.

Blade zwtpi w swoje siy. Jeeli na tego giganta nie dziaaj jego noe bowie, to có moe mu zrobi tym sztyletem?

Mutant pochyli si, sigajc silnymi ramionami po sw ofiar. Blade pchn sztyletem w gardo stwora i ci. Ponad jego ra­mieniem trysna krew. Sapic potwór odsun si na chwil od Blade'a.

Teraz mia szans!

Blade schyli si do swych stóp, apic jeden z noy. Chwyci go mocno i wbi w przepon potwora. Kreatura przycisna apy do szyi, chcc zatamowa upyw krwi. Kiedy nó ponownie zagbi si w jej brzuchu, rykna przeraliwie.

Blade cofn si, chcc dokadnie wymierzy w czuy punkt potwora. Usysza za sob jakie kroki.

- Usyszaem jakie odgosy - powiedzia Geronimo. - Po­zwól dokoczy mi za ciebie.

- Bd tak dobry.

Geronimo wyda okrzyk wojenny i strzeli dokadnie wtedy, gdy potwór powtórnie zbliy si do nich. Pocisk ugodzi stwora w klatk piersiow, rozdzierajc kawa ciaa. Nieprawdopodobne! Gigant zatoczy si, ale zrobi jeszcze kilka kroków do przodu. Brauning Geronima wypali jeszcze dwa razy, kule rozpruty tors olbrzyma. Dookoa rozprysa si krew i miso. Tym razem gigant zwali si na ziemi jak koda drzewa.

- Jeste powanie ranny? - zapyta Geronimo Blade'a, wi­dzc krew na jego twarzy.

- Myl, e nie - odpowiedzia Blade, biorc gboki oddech.

- Wygldasz na zmarnowanego.

- Dziki.

Geronimo podszed do lecego ciaa, przygldajc si mu ze zdumieniem.

- Co to jest? To nie jest mutant. Nigdy nie widziaem czego takiego.

- Nie mam pojcia. - Blade wzruszy ramionami. W kocu odzyska swoj bro...

- Mylisz, e moe by ich wicej? - zapyta nerwowo Gero­nimo.

Blade zatrzyma si przy najbliszym drzewie.

- Niewykluczone. Lepiej chodmy do naszych.

- Wyglda na to, e oni pierwsi wpadli na ten pomys. - Ge­ronimo umiechn si i wskaza rk.

Hickok i Joshua biegli w ich kierunku. Hickok ze swym pyto­nem. Joshua ciska w rku strzelb.

- Co tu si dzieje, do licha? - zapyta Hickok, kiedy przybie­gli.

Blade wskaza na potwora.

- Co znowu...? - zacz Hickok, zafascynowany kolosem le­cym na ziemi.

- Tylko nie jeszcze jeden! - wykrzykn Joshua, który sta za Hickokiem i nie widzia dokadnie wszystkiego.

- W kadym razie to nie czowiek. - Hickok odsun si. Joshua ujrza wyranie lece cielsko.

- Co to jest?

- To ty nam powiedz - odrzek Geronimo. W ciszy ogldali kreatur, mnóstwo pyta wypeniao ich my­li.

- Co z tym zrobimy? - zapyta Joshua.

- Nic - odpowiedzia Blade.

Czu, jak zaczyna bole go gowa, czu coraz bardziej pulsu­jce gardo.

- Nie pochowamy go? - Joshua patrzy na rozharatany tuów.

Hickok spojrza na Joshu i zmarszczy brwi.

- Bd powany.

- Powinien ju to wiedzie — przyzna Joshua.

- Gdzie jest twój henry? - zapyta Hickoka Geronimo.

- Zostawiem Bercie, kiedy usyszelimy strzay. Ona cigle obawia si szczurów. Pomylaem, e bdzie czua si bezpiecz­niejsza, jeli zostawi jej bro.

- Skd to masz? - zapyta Blade Joshui, majc na myli jego

strzelb.

- Hickok mi to da - powiedzia niemiao Joshua.

- Zabraem j temu facetowi, którego wczoraj zastrzeli Ge­ronimo - poinformowa Blade' a Hickok. - Temu na dachu. To jest smith i wesson model 3000. Powiedziae, e musi dosta bro. On nie ma adnego dowiadczenia i jeli si zdecyduje...

- Nie zabij adnego brata ani siostry - wtrci Joshua.

- ...bdzie mu potrzebny choby po to, by nas ostrzec - kon­tynuowa Hickok. - Wic taka bro powinna mu wystarczy. Z tej broni kady strza z odlegoci pidziesiciu jardów jest celny.

- A jest jaka amunicja do tego? - zapyta Blade. Hickok skin gow.

- Jest. Znalazem tuzin zapasowych nabojów w kieszeni Wypatrywacza. Prawdopodobnie wicej znajdziemy w magazynie na górze.

- Dobra. - Blade obserwowa najblisze zarola. - Wracamy. Jeli czai si tutaj jeszcze jedna bestia - kopn martwego stwora — lepiej zrobimy, trzymajc si w grupach. Od tej chwili wychodzi­my na zewntrz tylko parami. Nikt nie wychodzi sam. Zrozumieli­cie?

- Twoja wola, przyjacielu - odpowiedzia Hickok.

- Absolutnie - doda Geronimo.

Joshua skin gow na znak, e zrozumia.

- W porzdku. Wracajmy. Bdcie czujni.

Uwanie rozgldajc si, szli do ich tymczasowej kwatery. Blade zwraca uwag na kady podejrzany ruch i odgos. Jego szy­ja zacza puchn, czu, e ma sucho w gardle. Jak wietnie sma­kowaby yk wody! Myla o swoim napastniku. Co to by za stwór? Wyglda bardziej na czowieka ni zwierz, ale w swoim zachowaniu przypomina besti. Skd si wzi? Czy by to tylko pojedynczy wybryk natury, czy jeden z przedstawicieli jakiego gatunku? Dlaczego nigdy nie widzia czego takiego koo Domu? Dziki Bogu, e nie widzia! Wystarczy, e byy mutanty, nie po­trzebowali jeszcze jednego zagroenia.

Wyszli za zakrt i ujrzeli z daleka FOK.

- Wyglda na to, e wszystko jest w porzdku - skomentowa Hickok.

Trzykrotny stumiony strza z henry'ego postawi ich na nogi.

- Berta! - krzykn Hickok, biegnc w stron budynku.

- Geronimo - rozkaza Blade, biegnc za Hickokiem - zosta z Joshua na zewntrz! Pilnujcie pojazdu!

Blade popdzi za Hickokiem do budynku, wpadli na schody. Gdy byli ju na drugim pitrze, henry ponownie wystrzeli.

- Naryj si tym, skurwielu! - usyszeli krzyk Berty, kiedy wchodzili do jej pokoju.

Cztery nieywe szczury leay wokó otworu w cianie.

- Dostay.- Berta umiechna si do nich promiennie.- Mylay, e bd mogy zrobi sobie ze mnie jedzonko, ale im poka­zaam...!

Blade podszed do otworu, przyklkn i sucha. Z ciemnej gbi dochodziy jakie piski.

- Ich jest tam wicej.

- Oczywicie - powiedziaa Berta. - Szczury poruszaj si stadami. To, e kilka z nich zabilimy, wcale ich nie powstrzyma. Jeszcze tu powróc na swoj kolacj.

- Nie rozumiem - owiadczy Hickok. - Dlaczego nas ataku­j? Czy niepokoiy ci w tym pokoju wczeniej, zanim przyjecha­limy?

Berta pomylaa chwil.

- Nie. Na pewno nie.

- Dlaczego wic tak nagle tutaj przybyy? - zapyta Hickok.

- Nie mam pojcia. Biae Miso.

Blade wsta.

- Berto, co przyciga szczury?

- Przewanie ywno. Wszystkie rodzaje poywienia. Jedz praktycznie wszystko. Zboe. Owoce. Miso. Lubi te odpadki. Powodzeniem ciesz si take ludzkie trupy.

- Ludzkie trupy? - powtórzy Blade. Zawitaa mu w gowie jaka myl.

- Tak. Trupy przycigaj szczury. cigaj z promienia wie­lu mil.

- Trupy - powiedzia raz jeszcze Blade, chyba ju rozumie­jc. Spojrza na Bert. - Czy nie mówia, e szczury yj pod zie­mi?

- Tak. W kanalizacji lub innych tunelach

Blade spojrza na Hickoka.

- A gdzie Geronimo wrzuci ciaa zabitych Wypatrywaczy?

- Wiem! - wykrzykn Hickok. - Do jakiego dou na rodku ulicy.

- Co? Wrzucilimy ciaa w dó dla szczurów? Karmicie szczury? - zapytaa zdziwiona Berta.

- Nie wiedzielimy, e tam yj szczury - wyjani Blade.

- Jak kto moe by tak gupi - achna si Berta. - Chyba nigdy nie przestaniecie mnie zdumiewa.

- Ciaa przycigaj szczury z caego Thief River Falls. - Blade znalaz przyczyn. - Normalnie szczury yj w dugich na wiele mil tunelach, które zbiegaj si na tym terenie. A teraz trupy Wypatrywaczy przycigny te wszystkie szczury.

- S teraz prawdopodobnie konsumowani - dodaa Berta.

- Wic póniej szczury rozejd si, szukajc innego poy­wienia gdzie w pobliu, sigajc na przykad po... - Blade prze­rwa.

- Po nas! - dokoczya za niego Berta.

- Cholera! - Hickok patrzy na zabite szczury.

- Jak duo moe ich tu by? - zapyta Blade.

- Nie mam pojcia, zotko. - Berta wzruszya ramionami. - Tak jak ci powiedziaam. W Dwumiecie yj ich miliony. Pod miastem takiej wielkoci, kto wie? Pewnie tysice.

- Co robimy? - wtrci Hickok. - Wyjedamy?

- Nie, dopóki nie schowamy generatora i wszystkich innych rzeczy w jakie bezpieczne miejsce, aby uchroni je przed Wypatrywaczami i szczurami - owiadczy Blade.

- Mam nadziej, e masz jaki pomys, przyjacielu - powie­dzia zaniepokojony Hickok. - To nie w moim stylu zosta zjedzo­nym przez szczury.

- Mam - zapewni go Blade.

- A wic omówmy to. Blade spojrza na Bert.

- Czy mylisz, e moemy si przynie?

Berta zdziwia si.

- Dzikuj, mog ju sama si porusza. Jestem ju o wiele silniejsza.

- Tylko si nie przewró - ostrzeg j Blade. - Wemiemy na dó twoj kodr i materac.

- Dobrze.

W cigu godziny plan Blade'a zosta wykonany. Zwlekli na dó materac i umiecili wzdu baru. Pomimo protestów Berty na­legali, aby pooya si i odpoczywaa. Blade zostawi Geronima na stray i rozkaza Joshui, by wraz z Hickokiem znieli cay ek­wipunek na pierwsze pitro. Nie zapada jeszcze decyzja, gdzie te dobra ukryj.

Tymczasem Blade znalaz za barem kilka desek. Zabra dwie i wróci do pokoju Berty. Uywajc trzech butelek whisky, podpar jedn z desek, zasaniajc otwór w cianie. aowa, e nie zabrali z Domu gwodzi i motka. Teraz bardzo by si przyday. Nie wie­dzia, czy Wypatrywacze maj gdzie schowane takie narzdzia. Deska powinna skutecznie zasoni wiato, jakie przedostawao si od rodka. Blade spodziewa si, e to wanie wiato przyci­ga szczury. Wspi si na palcach i wykrci arówk. Pokój pogr­y si w ciemnociach. Wyszed, zamykajc za sob drzwi. Mi­dzy krawdzi drzwi a podog bya szpara. Wcisn tam drug de­sk, uniemoliwiajc przedostanie si wiata do pokoju.

Nastpnie sprawdzi wszystkie dziury w innych pokojach na górze. W odrónieniu do otworu w pokoju Berty caa reszta bya pozatykana solidnymi metalowymi pytkami. Blade wtpi, czy szczury mog si tdy przedosta.

Zszed na dó i przechodzc przez hali, natkn si na Hickoka i Joshu.

- Jak leci?

- Jeszcze cztery lub pi razy i bdzie zrobione - odpowie­dzia Hickok.

- Jak pierwszy skocz, pomog wam - zaofiarowa si Blade.

- wietnie! - Hickok zatrzyma si przed pokojem z zapasa­mi. - Powiedz, przyjacielu, co to jest brzoskwinia?

- Co? - Blade zatrzyma si na ostatnim stopniu.

- Brzoskwinia. Znalazem karton puszek z owocami. Niektó­re s z jabkami, inne z gruszkami. Oprócz tego jest sze z brzo­skwiniami. Syszae kiedy o tych owocach?

-Nie.

- Wydaje mi si, e widziaem zdjcia tych owoców w ksi­kach - oznajmi Joshua.

- Moemy zje troch na lunch? - zapyta Hickok Blade'a.

- Nie mam nic przeciwko. - Blade umiechn si i uda w stron piwnicy.

Drzwi do tej czci budynku znajdoway si w rogu na kocu baru.

- Hej, Blade - rzucia Berta, kiedy Blade przechodzi obok. - Czy s gdzie butelki z whiskey?

- Jest co, co nazywali tak Wypatrywacze - odpowiedzia Blade.

- Mógby mi poda jedn, jeli masz czas?

- Jasne.

Blade podszed do drzwi od piwnicy i powoli je otworzy. W rodku mia arówka, umieszczona w brudnej oprawie na rod­ku sufitu. Generator by ustawiony przy pónocnej cianie.

Czy mog by tutaj szczury?

Blade podniós swojego commando i zrobi jeden krok do przodu. Jeli s tutaj szczury, mog go zaatakowa, zanim zdoa wystrzeli. Gdzie s otwory wentylacyjne?

Z prawej strony doszed go jaki pisk. Blade odwróci si. Nic, tylko ceglana ciana. Odgos najwidoczniej dochodzi zza ciany. Coraz wicej pisków i szelestu, s za kad cian.

Szczury otoczyy piwnic!

Blade zatrzyma si. Czy przechodz gdzie tdy podziemne tunele? Moe gryzonie usiuj przekopa si, a moe jedynie prze­chodz przy cianie po drugiej stronie? Nie sysza adnych odgo­sów kopania.

Generator pracowa gadko, wydajcy agodny, dudnicy dwik. Zauway pod zbiornikiem otwarte metalowe pudeko pe­ne narzdzi.

Czy szczury stroni od obcych urzdze, takich jak generator? Mog sysze lub odczuwa wibracje?

Blade sprawdzi cae podziemie. adnych otworów!

Umiechn si i rozluni. Szczury musiayby si podkopa. Przed pójciem na gór otworzy jeszcze pokryw od zbiornika generatora i sprawdzi poziom pynu. Trzy czwarte zbiornika byo jeszcze pene. To dobrze.

- Hej! Blade! - wrzasna Berta.

Blade szybko pooy pokryw na swoim miejscu i wbieg na schody, zamykajc za sob drzwi.

Berta siedziaa na materacu, trzymajc henry'ego na kola­nach.

- Geronimo ci woa - powiedziaa, kiedy Blade pojawi si na górze.

Po chwili Geronimo przyczy si do niego.

- Widziaem co - owiadczy, wpatrujc si w park po dru­giej strome ulicy.

- Co to byo? - Blade obserwowa rolinno.

- Nie wiem. Migno mi co duego i brzowego. Chcesz, ebym sprawdzi?

Blade w zamyleniu przygryz doln warg.

- Nie. To moe by jeszcze jeden taki stwór jak tamten, który mnie zaatakowa.

- A co zrobi, jeli wyjdzie z ukrycia?

- Zabi - poradzi Blade.

Geronimo skin gow.

Blade podszed do stou i usiad. Duy brzowy stwór na zew­ntrz, stado szczurów w rodku. W kadej chwili moe zjawi si odsiecz Wypatrywaczy. Blade zachmurzy si. Chcia zosta, do­póki Berta nie wyzdrowieje, dopóki bdzie moga bez trudu znie podró. W zaistniaej sytuacji stao si to niemoliwe do zrealizo­wania. Zagraao im tutaj zbyt wiele niebezpieczestw. Ich misja stoi na pierwszym miejscu. Dostanie si do Bliniaczych Miast jest spraw najwaniejsz, wszystkie inne s porzdne. Poza tym, im szybciej wykonaj zadanie, tym szybciej wróc do Domu.

Hickok i Joshua krcili si wokó stou z ekwipunkiem.

- Wydawao mi si, e mówie, e nam pomoesz - przypo­mnia Hickok.

- Musz co zaatwi - odpowiedzia Blade. Wsta i wszed za bar. Butelki z whiskey stay pod lad, na póce po lewej stronie baru. Wycign jedn z nich, chwytajc bu­telki za szyjk.

- Co tam masz? - zapytaa Berta, kiedy podszed i usiad na pododze przy jej materacu. ,

- Czy to nie jest to, czego chciaa? - Pokaza na butelk.

- Panie! - Jej oczy rozjaniy si. - Pierwszorzdny trunek! Ciko mi w to uwierzy! W Dwumiecie trudno go zdoby. - Signa po butelk.

Blade by niezdecydowany.

- Jeste pewna, e to jest dobre dla twojego zdrowia?

- Nie spodziewam si dziecka, kochanie! - Niecierpliwie signa po butelk.

- Chcesz co do zjedzenia? - zapyta Blade.

- Nigdy nie pij na peny odek. - Umiechna si, spo­dziewajc si waciwej reakcji, bya zaskoczona, kiedy nie ujrzaa umiechu na jego twarzy. - Nie dotaro do ciebie? Nigdy nie pij na peny odek.

- Syszaem wyranie - mówi Blade. - Dlaczego? Czy ma to jakie specjalne znaczenie?

- Nigdy przedtem nie pie whiskey? - Berta odkrcia czarn plastikow zakrtk.

- Nie.

- Nie? - powtórzya z niedowierzaniem.

- Nie. A dlaczego?

Berta zamiaa si.

- Daj ci pierwszestwo. We sobie duego yka. Blade chwyci butelk w praw rk.

- Duego yka?

- Im wikszy, tym lepszy. - Berta miaa si. - Zobaczysz, wosy stan ci dba.

- Dlaczego mam sprawi, eby wosy stany mi dba?

- No, pije t cholern whiskey - ponaglia go. Blade wzruszy ramionami, chwyci za koniec butelki i wla w siebie tyle, ile tylko jest to moliwe za jednym razem. To jest to!

Blade postawi butelk na pododze. Ciekaw by, z czego tak si miaa. Myla, e jest troch dziwna, gdy poczu moc tego na­poju. Wydawao mu si, e w odku ma ogie, wargi parzyy go, a w gardle poczu straszliwe pieczenie.

Berta miaa si histerycznie, uderzajc rkoma w uda.

- Piknie! Piknie!

Blade zacz kaszle, oczy zaszy mu zami.

- Blade, teraz jeste inny! Przechodzili akurat Hickok i Joshua.

- Co si tu dzieje, do licha? - zada odpowiedzi Hickok.

- Wanie uwiadamiam twojego przyjaciela. - Berta cay czas si cieszya.

- Co robisz?

Berta podaa mu butelk.

- Masz. Spróbuj, to zrozumiesz.

Hickok podniós butelk do nosa i powcha.

- Dzikuj, ale nie skorzystam - odda whiskey Bercie.

- Dlaczego? - zapytaa zdziwiona.

- To okropnie mierdzi - powiedzia Hickok. - Nie mam zwyczaju pi niczego, co mierdzi jak koskie siki. Berta zmarszczya czoo.

- Ty, chopcze, jeste z pewnoci jaki dziwny! Niejeden mczyzna z Dwumiasta daby si zabi za yk tego napoju.

- My nie jestemy z miasta - owiadczy Hickok.

- To jest wanie to. Biae Miso, co sprawia, e jeste wspa­niay. - Umiechna si do niego promiennie. Blade przesta w kocu parska i prycha.

- I co o tym mylisz? - kokietowaa go Berta.

- Okropne! - wykrzykn Blade, ale jego gos zamieni si w szept. - Myl, e to zabije ból garda.

Berta wzia kilka gbokich yków.

- Ten trunek zabija wszelkie dolegliwoci - zgodzia si.

- Skoczylicie swoj robot? - Blade odwróci si do Hickoka.

- Prawie.

- Czy moglibycie zrobi to jak najszybciej? Musz poroz­mawia z Bert. Sam - podkreli.

Hickok przenosi wzrok z jednej twarzy na drug.

- Cokolwiek rozkaesz, przyjacielu! - Hickok odszed, cig­nc za sob Joshu.

Berta wypia jeszcze troch whiskey.

- O czym chcesz ze mn rozmiawia?

- O Bliniaczych Miastach. Berta zachmurzya si.

- Powiedziaam ci w nocy. Blade. Nie zamierzam tam wra­ca. Z adnej przyczyny.

- A co bdzie, jeli dam ci powany powód?

- Nika szansa.

- Chciaaby pojecha i zamieszka z nami w Domu? Berta zatrzymaa butelk w ustach.

- Co powiedziae? Blade umiechn si.

- Zapytaem, czy chciaaby z nami zamieszka?

- Mówisz powanie?

- Cakowicie.

- Mylisz, e mogabym? - Postawia butelk na pododze.

- Chciaaby?

- Biae Miso opowiedzia mi wszystko o Domu - powie­dziaa Berta agodnie. - To brzmiao zbyt piknie, by byo prawdzi­we. Nie moesz wyobrazi sobie, jak le jest w Dwumiecie. Dom wydaje si by rajem.

- W takim razie chciaaby wróci tam z nami?

- Co to za podstp? - Patrzya na niego uwanie.

- Podstp?

- Nie udawaj niewinnego! Biae Miso powiedzia mi, e je­ste inteligentnym skurwysynem. Co o tym sdzisz? Blade patrzy uwanie w jej oczy.

- Bd naszym przewodnikiem w wyprawie do Bliniaczych Miast, pomó nam, a my zabierzemy ci do Domu.

- Mylisz, e wrócicie - powiedziaa z odraz. - Wiedzia­am! Wiedziaam, e to podstp. Blade milcza.

- Powiedz mi. Blade - umiechna si chytrze. - Co mnie moe powstrzyma przed dostaniem si do Domu na wasn rk? Z tego, co syszaam, wasi ludzie s bardzo yczliwi. W kadym razie bardziej yczliwi ni ty. Zao si, e mnie przyjm bez za­dawania zbdnych pyta.

- Prawdopodobnie — zgodzi si Blade. - Jest tylko pytanie, czy sama odnajdziesz Dom? Mylisz, e potrafiaby trafi bez ma­py? I pamitaj, e teren dookoa Domu dosownie roi si od mutan­tów. Jak sobie z nimi poradzisz? Dla jednej osoby mogoby si to okaza niemoliwe.

- Poradz sobie - powiedziaa Berta z przekonaniem.

- W takim razie zapomnij o tym, co ci powiedziaem. - Blade poruszy si, eby powsta.

- Poczekaj! - powiedziaa pospiesznie. - Nie spiesz si tak! Po prostu gono myl.

- Posuchaj, Berto. - Blade spojrza jej prosto w oczy. - Nie zamierzam wywiera na ciebie nacisku...

- Nie czaruj mnie, kochanie!

- Decyzja i tak naley do ciebie. Nie musisz jecha z nami do Dwumiasta. Zosta tutaj, a my zabierzemy si w drodze powrot­nej.

- Jeli bdziecie wraca! - achna si.

- Powiedziaem wyranie, dlaczego ci potrzebujemy. Po prostu mamy wówczas wiksz szans. Jeli chcesz, moesz tu zo­sta. Zostawimy ci odpowiedni ilo ywnoci i amunicji. Ale co bdzie, jeli przyjad Wypatrywacze? Musz przecie co jaki czas zaopatrywa swoje kwatery. A co ze szczurami? Czy naprawd chcesz zosta tu sama?

Berta rozgldaa si po pokoju, bya zamylona.

- Nie — odpowiedziaa w kocu. - Nie chc.

- Nie masz zbyt duego wyboru - zaakcentowa Blade. - Wyobraam sobie, co czujesz, i wiem, e nienawidzisz samej my­li o powrocie, ale to jest dla ciebie najbezpieczniejsze.

- Moe Biae Miso zostaby ze mn do waszego powrotu? -chwycia si ostatniej deski ratunku.

- Hickok naley do Wojowników. Nigdy nie zostawiby swo­jej Triady.

- Tak mylisz?

- Chcesz go zapyta?

Hickok i Joshua schodzili akurat po schodach z nowym adun­kiem.

Berta rzucia spojrzenie na rewolwerowca.

- Nie. Nie drczmy go. Nie chc go przygnbia.

- W takim razie jedziesz z nami do Bliniaczych Miast?

- A mam jaki wybór? - powiedziaa cicho smutnym gosem. Blade cisn j za rami.

- Nie martw si. Bdziemy si tob dobrze opiekowa.

- Jest jeszcze jedna rzecz, która mnie niepokoi.

- Jaka?

- Kto, do licha, zaopiekuje si tob?

ROZDZIA VIII

Blade zwoa wszystkich i poinformowa o decyzji Berty. Wyjani te motywy wczeniejszego wyjazdu z Thief River Falls.

- Po pierwsze: musimy mie na uwadze moliwo powrotu Wypatrywaczy, mog przysporzy nam jeszcze wikszych kopo­tów. Po drugie: szczury mog uzna nas za zbyt kuszcy ksek i zdecydowa si na atak. Po trzecie: istnieje moliwo, e na zewntrz jakie potwory szykuj na nas zasadzk. Na koniec: tracimy czas, powinnimy jak najszybciej powróci do Rodziny. Zde­cydowaem, e wyjedziemy przed zachodem soca.

Blade, Hickock i Joshua siedzieli przy stole. Berta leaa na materacu. Geronimo sta w drzwiach.

- A co z Bert?! - zaprotestowa Hickok. - Czy jest ju na tyle silna, by podróowa?

- Nie martw si o mnie. Biae Miso - powstrzymaa go. - Wytrzymam.

- Zrobimy dla niej miejsce z tyu pojazdu - objani Blade. - Bdzie jej tam wygodniej i bezpieczniej ni tutaj.

- A co z tym wszystkim? - Geronimo wskaza na stert pu­de.

- Zaadujemy to do wehikuu razem z generatorem i przewie­ziemy do budynku na zachodnim skraju miasta. Zostawimy w po­koju na drugim pitrze, aby zabezpieczy przed szczurami. Nawet jeli Wypatrywacze powróc i zauwa brak caego ekwipunku, to wtpi, eby tracili czas na przeszukiwanie caego miasta, kadego opuszczonego budynku. Zabraoby to im tygodnie. - Blade spogl­da na kadego z nich. - Jakie pytania? Kto si nie zgadza? Teraz jest czas na protesty.

- Ja si ciesz, e wyruszamy - powiedzia Joshua. - To miej­sce sprawia, e mam w mylach obraz brutalnej mierci.

- Mnie te si ten pomys podoba - zgodzi si Geronimo.

- Nie mam nic przeciwko, przyjacielu. - Hickok patrzy na Bert.

- Dobrze, Joshua, Geronimo i ja zaadujemy FOK i ukryje­my ekwipunek. Hickok, ty zosta tutaj i pilnuj Berty. Blade wsta.

- Dziki, Blade. - Hickok umiechn si do przyjaciela i podszed do Berty. - Wyglda na to, e zostaem na jaki czas twoj opiekunk. Czarna licznotko.

- Czy bdziesz czeka, a mi si odbije po jedzeniu?

Hickok umiechn si.

- Dam ci w pup, jak bdziesz niegrzeczna.

- Dobrze, mamusiu.

- Odpocznij troch.

Berta zamkna oczy.

- mieszne - szepna. - Pierwszy raz od lat mog zasn, czujc si bezpieczna.

- Zanim si zdrzemniesz - wspomnia Hickok - mogaby odpowiedzie na jedno pytanie?

- Jakie?

- Dlaczego to robisz? Dlaczego jedziesz do Dwumiasta? My­laem, e nigdy tam nie wrócisz.

Berta bya wpatrzona w sufit.

- Po prostu zmieniam zdanie, to wszystko.

- Dlaczego? - naciska.

- Twój przyjaciel mnie owieci.

- Blade? Co ci powiedzia?

- Nic wielkiego.

- Mów!

- Naprawd.

Hickok patrzy za Blade'em, który wzi pudo i wyniós do wehikuu.

- On jest moim najlepszym przyjacielem, Berto. Musz wie­dzie, czy powiedzia co, czego bym aowa.

- Powiedzia, jak sprawy stoj.

- W porzdku - powiedzia szorstko Hickok. - Zostawmy to.

Berta dotkna jego ramienia.

- Poza tym, Hickok, wiesz, e robi to w pewnym sensie dla ciebie. Jeste najprzystojniejszym mczyzn, jakiego dotd wi­dziaam.

Hickok otworzy usta, eby co powiedzie, ale zmieni za­miar.

- Nie chc ci straci z oczu. - Berta umiechna si. - Jaka inna kobieta mogaby mi ci ukra.

Hickok odwróci si i patrzy gdzie daleko. Do licha z ni! Dlaczego obnosia si ze swoimi uczuciami? Nie mogaby pozwo­li na naturalny rozwój wydarze? Umiechn si. Nie ulegao wtpliwoci, e bya odwana! Ciekaw by, jaka bya jej prze­szo?

Z tego, co mówia, ycie w Dwumiecie musiao by okropne. To zdumiewajce, e po tym, co przesza, potrafia jeszcze zacho­wa poczucie humoru. Pomyla z nienawici o Wypatrywaczach. Dlaczego oni jej to zrobili? Jeszcze zapac za jej zniewag, upokorzenie i cierpienie. Kady Wypatrywacz, którego napotka poczwszy od dzisiejszego dnia, bdzie nieywy. W pewnym sen­sie Joshua mia racj. Nikt nie ma prawa zadawa bólu drugiej isto­cie ludzkiej. Musz za to zapaci. Hickok przypomnia sobie frag­ment Biblii, który kiedy przeczyta: „oko za oko". To wanie bya jego idea sprawiedliwoci. Szybka, skuteczna i osobista.

Hickok pomyla o Joshui. Czy nauczy si czego przez te dwa ostatnie dni? Czy przekona si ju, e mczyni i kobiety na caym wiecie róni si od Rodziny, e nie uznaj tych samych wartoci duchowych i moralnych? Hickokowi zrobio si al Jos­hui. W domu, chroniony przez mury i Wojowników, w izolacji od wiata zewntrznego, Joshua móg popiera pokój, zapominajc o bezlitosnej rzeczywistoci, y mioci i prawd. Teraz, narao­ny na niebezpieczestwo, Joshua nie móg si dostosowa do regu­y przetrwania, opartej na pierwotnym prawie: zabi albo by za­bitym. Gdyby nie Wojownicy, Joshua byby ju martwy od dwóch dni. Dlaczego Platon wysa go z nimi? Co móg im da Joshua, jeli traci zmysy za kadym razem, gdy zabili wroga? Nie miao to dla niego adnego sensu, ale mylenie nie byo jego najmocniej­sz stron. Wszystkie te myli mciy mu umys.

Jego instynkt chroni go przez te wszystkie lata i jeli nadal bdzie mu ufa i dziaa zgodnie z nim, to na pewno ma wiksze szans przeycia ni Joshua.

Jego umys wypenia pami o Joannie. Poczu niepokój i ja­kie poczucie winy, zdrady. W kocu min dopiero miesic, kiedy zostaa zabita przez Trolli. A teraz pociga go Berta. Czy uczucia, jakie rozwijay si w nim w stosunku do Berty, byy prawdziwe, autentyczne i szczere?

Czy nie bya to tylko chwilowa sabo? Czy podobaa mu si osobowo Berty, czy te jej sia i twardo przypominay mu tyl­ko Joann.

Warkot silnika wehikuu przerwa jego zadum.

Hickok spojrza.

W drzwiach sta Geronimo. Wszystkie skonfiskowane rzeczy zostay zaadowane do FOKI.

- Jedziemy ukry puda - powiedzia Geronimo. - Nie po­winno nam to zabra zbyt wiele czasu. Trzymaj si.

- Nie ma sprawy.

Geronimo umiechn si, pomacha i pobieg do FOKI. Hic­kok podszed do drzwi i patrzy, jak pojazd oddala si. Bd mu­sieli wróci po generator.

W promieniach soca park wyglda spokojnie i bardzo ma­lowniczo.

Co powinien robi podczas ich nieobecnoci?

Hickok spojrza na Bert. Spaa. Jej oddech by gboki i mia­rowy. Biedna dziewczyna potrzebowaa odpoczynku. Musi zacho­wywa si bardzo cicho, eby jej nie obudzi.

Henry lea na pododze przy jej materacu.

Hickok zabra bro i wyszed na zewntrz, mruc w socu oczy.

Usiad na schodach przed budynkiem, odpry si, cieszc si ogarniajcym go ciepem. W betonowym budynku byo za zimno.

Moe powinien zbada teren? Nie. Zbyt ryzykowne. Zosta­wiby Bert bez ochrony, bezbronn.

Co wic robi?

Nagle usysza z prawej strony jaki gony zgrzyt.

Hickok odwróci gow, uwanie obserwujc. Pusta ulica i dziesitki zniszczonych, opuszczonych budynków.

Prawdopodobnie jakie zwierz.

Jeszcze raz zgrzytno. Co jakby tarcie metalu o metal. Hic­kok wsta, ostronie podnoszc henry'ego. Co to? By moe jeden z tych stworów, którego wczeniej zabi Geronimo?

Znowu!

Hickok nasuchujc przesun si ostronie w stron, z której dochodziy odgosy. Nie podobao mu si to wszystko. Instynkt podpowiada, e czyha jakie niebezpieczestwo.

Tym razem dokadnie zlokalizowa ródo dwiku. Wydoby­wa si z ruin domu, kawaek dalej.

Hickok obejrza si za siebie. adnych oznak, eby kto pró­bowa zaatakowa lub dosta si do rodka budynku. Ktokolwiek lub cokolwiek byo przed nim, to z pewnoci próbowao sprowo­kowa go.

Có, mog by pewni, e im si nie uda!

Jego oczy uwanie przyglday si kademu calowi otaczaj­cej go przestrzeni. Spodziewajc si w kadej chwili zasadzki, podszed w kierunku ruin. Odgosy ustay.

Oczekiwa.

Szed w stron miejsca, gdzie powinno znajdowa si wejcie. Nie byo tu nawet ladu po drzwiach. Wewntrz domu panowaa pospna ciemno. Zatrzyma si, eby si namyli. Przeczucie podpowiadao mu, e lepiej zrobiby, wracajc do betonowego bu­dynku i czekajc na powrót innych. Ostrzego go delikatne szurni­cie gdzie za nim. Niestety, za póno. Zosta zaatakowany.

Wycelowa bro w stron otworu na drugim pitrze, gdzie kiedy znajdowaa si szyba. Stamtd wanie skoczy prosto na niego pierwszy napastnik. Obaj upadli, henry potoczy si w traw. Hickok odwróci si i podniós prawe kolano, zamierzajc si na swego napastnika. By nim mody mczyzna o brzowych oczach i rzadkiej brodzie. Sapic ciko, przeturla si, unikajc ciosu. Hickok szybko wymierzy mocnego kopniaka w gow napastnika. Nagle zza rogu pojawi si drugi przeciwnik. Podbieg i chwyci obiema rkoma za nogi Hickoka. Hickok upad na chodnik. W ra­mieniu poczu ostry ból. Jego zacinita pi trafia wroga w miej­sce ponad uchem. Mczyzna przewróci si na plecy, ale zaraz próbowa si podnie. Hickok by szybszy. Wyrzuci nogi, z ca si uderzajc tamtego w klatk piersiow i odrzucajc go na bok. Sign po swego pytona z prawej kabury. Tymczasem pierwszy napastnik zdoa ju powsta i rzuci si na Hickoka, ciskajc go za rami.

- Bierz go! - krzykn. - Szybko!

Drugi mczyzna, otyy blondyn, podniós si.

- Trzymaj go! - rozkaza pospiesznie.

Hickok nie móg uwolni swego ramienia. Pierwszy z atakujcych uczepi si go z ca si. Ktem lewego oka widzia, jak drugi mczyzna zblia si do nich. Odczeka chwil i w odpo­wiednim momencie podstawi mu nog. Tamten potkn si i upad na chodnik przeklinajc.

- Trac siy! - ostrzeg brodaty. - Pomó mi!

Rozwcieczony Hickok napry dwa palce i wbi je prosto w prawe oko swego napastnika. Ten wrzasn z bólu i zwolni ucisk.

Hickok wsta natychmiast, sign po swojego pytona.

- Tym razem nie uda ci si! - dobiego go od strony blondyna. Hickok obróci si, wycigajc raz jeszcze prawego kolta ze skórzanego futerau. Zbyt wolno. Blondyn oderwa ogromny kawa spkanego chodnika, kawa ostro zakoczonego betonu, i z ca si rzuci go w rewolwerowca.

Hickok próbowa uskoczy, unikajc uderzenia, ale cika pyta trafia go prosto w czoo, rozrywajc ciao. Polaa si krew, Hickok zosta oguszony. Blondyn postanowi wykorzysta chwi­low przewag. Zacisn swoje kociste pici i uderza swoj ofia­r w podbródek. Ostatni cios powali Hickoka na ziemi.

Blondyn wpatrywa si w lecego czowieka, apic oddech.

- Uff! Twardy by ten skurwysyn!

- Ty i twoje wspaniae pomysy, Harry. - Modszy mczy­zna wsta, trzymajc ci cigle za oko. - Ten skurwiel omal nie wyduba mi oka!

- Jeli zdoaby uy tych rewolwerów - skomentowa Harry - to czuj, e obaj bylibymy martwi.

- Ale yjemy - stwierdzi skpobrody - i musimy go dostar­czy z powrotem.

- Sam nie wiem... - Harry zawaha si.

- Co, do diaba, masz na myli? - zapyta modszy mczy­zna. - To by twój pomys, zapa jednego z nich ywcem! Zrobi­limy to, wic zabierzemy go std, zanim nas nakryj.

Harry spojrza w dó ulicy, w stron betonowego budynku.

- Nikogo nie wida. By moe tylko on zosta.

- Nie moemy ryzykowa.

- W porzdku, Pete. Ciekaw jestem, co stao si z Joe'em i re­szt.

- Mam pomys - mówit Pete, zimno patrzc na Hickoka.

- Zwimy i zabierzmy go std - zaproponowa Harry. Pete sign do kieszeni i wycign sznur. Przyklkn i do­kadnie zwiza z tyu rce Hickoka.

- Bior to - powiedzia, odpinajc pas z broni.

Zaoy go sobie. Podniós prawego kolta i wsun w olstro.

- Jeszcze strzelba. - Zauway henry'ego, lecego w wyso­kiej trawie.

- To by twój pomys - powtarza z uporem. - Zgadzam si, e mona zada mu kilka pyta, ale nie spodziewajmy si, e b­dzie nastawiony pokojowo. Z pewnoci przysporzy nam proble­mów.

- Sam sobie tym zaszkodzi - stwierdzi Harry, poklepujc si po swej potnej piersi.

- Co masz na myli?

- Jeli ten skurwiel przysporzy nam za wiele problemów - obieca Harry - osobicie go rozwal.

ROZDZIA IX

FOKA zatrzymaa si przed betonowym budynkiem.

- Nikogo nie wida - powiedzia Geronimo. - Moe powin­nimy zosta tu jeszcze przez jaki czas.

- Dlaczego? - zapyta Joshua. Geronimo achn si.

- Nie powinnimy przerywa Bercie i Hickokowi, jeli chc zapozna si bliej, prawda?

- Pewnie, e oni by tego nie chcieli! - wykrzykn Joshua.

Geronimo zamia si.

- Nie znacie Hickoka tak jak ja. On jest zdolny do wszystkiego. Blade otworzy drzwi.

- Lepiej, eby sta na warcie. Weszli jeden za drugim do budynku. Berta spala zwinita na prawym boku.

- Nie ma po nim ladu - zauway Joshua.

- Dziwne - stwierdzi Blade. - Geronimo, sprawd gór, Joshua - piwnic.

Blade zawróci i wyszed na zewntrz, przeszukujc wzro­kiem ulic i park. Ani ladu po jego przyjacielu.

- Na górze go nie ma - powiedzia Geronimo.

Moment póniej Joshua wyszed z piwnicy. Zbliy si do nich zmartwiony.

- Gdzie on moe by? - zapyta Geronimo.

- Moe jest w parku - zasugerowa Blade.

Czekali w nadziei, e Hickok pojawi si za chwil. Niepokój wzrasta.

- Moe gdzie si ukry? - zapyta Joshua.

- On ma swoje wybryki - odpowiedzia Blade - ale nie jest dziecinny, to nie w jego stylu.

- Mam pomys - zacz Geronimo.

- Jaki? - zapyta Blade.

- Widziaem na górze waz. Prawdopodobnie prowadzi na dach. Mógbym si tam dosta i rozejrze si dookoa. Jest to chy­ba najlepszy punkt obserwacyjny.

Blade skin gow.

- Id.

Geronimo wbieg na schody.

Blade podszed do Berty, przyklkn i delikatnie ni potrzsn.

- Zostaw mnie - zamamrotaa nieprzytomnie. Blade potrzsa ni tak dugo, a otworzya oczy.

- Co si dzieje?

- Widziaa Hickoka? Nie moemy go znale. To j obudzio.

- Biae Miso? Nie. Ostatni raz, jak go widziaam, siedzia przy mnie po prawej stronie. Gdzie on moe by?

- Nie wiem. Nie podoba mi si to - powiedzia Blade wstajc. Podszed do drzwi i opar si o nie. Berta odrzucia kodr i wstaa.

- Nie powinna tego robi - powiedzia do niej Joshua.

- Nic mi nie bdzie - odpowiedziaa, podchodzc do Blade'a. - Mylisz, e co mu si przytrafio?

- Znikn, a to nie w jego zwyczaju - powiedzia Blade. - On jest jednym z najbardziej niezawodnych ludzi, jakich znam.

- To duo mówi o jego charakterze.

Blade umiechn si do Berty.

- Jeeli Hickok zosta zaatakowany. Berta z pewnoci mu­siaaby to usysze - powiedzia Joshua.

- Ja mam mocny sen.

- No có - Joshua obstawa przy swoim - jeli kto zaatako­wa Hickoka, z pewnoci napadby równie na ciebie.

- Kto wie? - odpowiedziaa Berta. - By moe to byli Niepewniacy i zaleao im wanie na nim.

- Niepewniacy? - zapyta Joshua, nic nie pojmujc.

- No, tacy weseli chopcy.

- A z czego mieliby si cieszy w tej sytuacji?

Berta wygldaa na bardzo zaskoczon owiadczeniem Joshui.

- Nie rozumiesz, o co mi chodzi? Moe to bya jaka parka mczyzn.

Joshua wyglda na zdezorientowanego.

- Mój Boe, ty z pewnoci jeste jeszcze niewinny, prawda? - Berta bya rozgoryczona. - Chodzi mi o to, e oni mog lubi mczyzn! Rozumiesz?

Masz na myli... kontakty seksualne? - Joshua by przera­ony.

- To si zdarza, Josh, mój chopczyku - powiedziaa Berta.

- Nigdy nie widziaem mczyzny, który... byby... taki - od­powiedzia Joshua.

- Widziae, Josh - podpowiedzia Blade.

- Ja? - Joshua odwróci si do Blade'a. - Kogo?

- Naszego dobrego byego przyjaciela, Joe'ego.

- Skd wiesz? - zapyta sceptycznie Joshua.

- Powiedzia nam. Powiedzia, e ciebie pragnie. Mia zamiar ci zabra po pozbyciu si reszty. Twarz Joshui wyranie zblada.

- Nie wiem, co o tym myle - wymamrota.

- Cay czas si uczysz - zauway Blade. Doszed ich jaki odgos z góry, a nastpnie tupot nóg. Na ostatnim stopniu pojawi si Geronimo.

- Kod Pierwszy! - wrzasn. - FOKA!

Wojownicy Rodziny posiadali system znaków ustnych i pisa­nych, który suy im w wyjtkowych sytuacjach jako ostrzeenie lub przekazywanie innych informacji. Na przykad cichy gwizd oz­nacza: „Niebezpieczestwo, kry si". „Kod Pierwszy" informo­wa o nagle zaistniaej sytuacji, wymagajcej natychmiastowego dziaania i wypeniania polece bez adnych dodatkowych pyta.

- Rusza si! - rozkaza Blade, kiedy Geronimo pojawi si na dole.

- Co si dzieje, kochanie? - zapytaa Berta.

Joshua patrzy bezmylnie w podog.

- Do pojazdu! - Blade popchn Joshu w stron drzwi.

- Co...? - rozpocz Joshua, ale nie zdy dokoczy.

- Do pojazdu! - wrzeszcza Blade. Zapa Bert za lew rk i pocign za sob na zewntrz.

Geronimo przyczy si do nich, otworzy wejcie do wehi­kuu przeznaczone dla pasaerów.

Joshua wdrapa si pierwszy, po czym pomóg Bercie dosta si na ty me siedzenie. Usiedli obok siebie, oboje nic nie rozumiejc z tego, co si dzieje dookoa.

Geronimo usiad z przodu. Blade obieg wehiku i wskoczy na miejsce kierowcy.

- Dokd? - zapyta.

- Wykr - komenderowa Geronimo. - Skieruj si na poudnie. Blade uruchomi silnik i ostro zawróci pojazd. Jechali ulic wzdu parku, a do przecicia z drog prowadzc na poudnie.

Blade skrci w ni i doda gazu.

- Czy mógby kto, do diaba, powiedzie mi, co si dzieje? Berta bya rozgniewana. - Mam prawo wiedzie!

- Byem na dachu - wyjani Geronimo. - Widziaem trzech mczyzn kierujcych si na poudnie. Jeden z nich mia zwizane z tyu rce. To by Hickok.

Berta niespokojnie pochylia si do przodu.

- Jeste pewien?

- Tak - owiadczy Geronimo. - Odlego bya zbyt dua, eby zauway wicej szczegóów, ale wydaje mi si, e Hickok jest ranny.

- Och! Nie! - Berta zapaa Blade'a za rami. - Szybciej! Rusz t maszyn.

- A mylisz, e co ja robi? - odci si Blade. Wehiku porusza si z prdkoci pidziesiciu mil na go­dzin. Bya to najwiksza szybko, jak Blade móg osign na tej zawalonej gruzem i mieciami drodze. Pojazd mocno przechyli si, omijajc przeszkody.

- Jak daleko byli? - zapyta Blade.

- Wtedy, kiedy ich zauwayem, jakie dziesi bloków dalej.

- W takim razie dogonimy ich z atwoci - wierzy Blade.

- Chyba nie - powiedzia Geronimo.

- Dlaczego?

- Poruszali si w kierunku gstego lasu, który rozciga si a do skraju Thief River Falls. Jeeli wejd w te zarola, bd mieli niez ochron, a do samego miasta. Musz niele zna ten teren.

- Do licha! - Blade by zdenerwowany. - Musimy ich mie, zanim dojd do lasu.

Niestety. Nie udao si.

Zgodnie ze wskazówkami Geronimo, Blade dojecha do ulicy .pooonej równolegle do lasu. adnego ladu po Hickoku i jego napastnikach.

- Przy tych drzewach pynie strumie. - Joshua wskaza wo­d. Pochyli si gwatownie, kiedy Blade zahamowa.

- Z atwoci mogli zatrze lad, idc strumieniem - nadmie­ni Geronimo. - Próbuj uniemoliwi wszelk pogo. Ci faceci s cwani.

- Szybko! Dogonimy ich!

- Mój brauning - powiedzia Geronimo, sigajc do tyu. Joshua wycign automat z tyu pojazdu i poda go Geronimowi.

- Zachowuj si cicho - poradzi Blade, kiedy Geronimo otworzy drzwiczki i wyskoczy na zewntrz.

Geronimo skin gow i pobieg w kierunku drzew. Pas zie­leni mia okoo stu jardów szerokoci.

- Po drugie - Blade zwróci si do pozostaych, patrzc na znikajcego w zarolach Geronima. - Wy dwoje zostaniecie tutaj a do naszego powrotu.

- Ja nie zostan - pospiesznie powiedziaa Berta. Blade odwróci si do niej.

- Rób, co powiedziaem - powiedzia ostro. - Tak dugo, jak jeste z nami. Nie mog zostawi FOKI bez opieki. Berta chciaa powiedzie co jeszcze.

- Nie ma czasu na dyskusje. - Blade uderzy w swój rozka­dany fotel. - Zosta z Joshua, do czasu jak wrócimy. Daj mi commando. - Zwróci si do Joshui.

Joshua potulnie wypeni polecenie.

- Uwaaj na siebie.

Blade otworzy drzwi i wyszed na zewntrz. Zatrzyma si na chwil i rzuci na nich ostatnie spojrzenie.

- Jeli nie wrócimy w cigu jednego dnia - rozkaza - zabie­rzcie FOK i wracajcie do Domu.

Odwróci si i pobieg w stron lasu.

- Ten skurwysyn nie owija niczego w bawen - powiedziaa Berta, patrzc za biegncym ladem Geronima i znikajcym mi­dzy drzewami Blade'em.

- W takich momentach jak ten jest przyzwyczajony do bez­wzgldnego posuszestwa - wyjani Joshua. - W kocu jest szefem.

- Chyba go rozumiem. - To wszystko, co moga odpowie­dzie. Joshua pogry si w modlitwie.

ROZDZIA X

- Ruszaj si, do cholery! - Harry popchn Hickoka, który potkn si i o mao nie upad.

- Spokojnie - zasugerowa Pete. - Jest cigle osabiony od uderzenia w gow, a poza tym straci duo krwi.

- Kogo to obchodzi? Jeli nie podporzdkuje si, bardzo szybko moe straci jeszcze wicej.

- Co si tak spieszysz?

Szli w dó strumienia. Woda gboka bya jedynie na sze cali. Wokoo rozcigay si gste zarosa i drzewa.

- Nie chc, eby dorwali nas jego przyjaciele. - Harry oglda si nerwowo do tyu.

- Maa szansa. Mamy du przewag. - Pete nadepn na ka­mie.

Szed pierwszy, Hickok w rodku, a na kocu Harry.

- By moe - powiedzia Harry z powtpiewaniem. Mia przy sobie swój winchester 70 XTR 30-06 i trzyma jeszcze henry'ego.

Pete przymocowa sobie do pasa pytona. Oprócz tego uzbro­jenia by springfielda armory m l a.

- Jeli nawet zdoaj nas docign - próbowa uspokoi Harry'ego, koyszc karabin - wylemy ich na tamten wiat.

- Czyby? - Harry zmarszczy czoo. - Nie zapominaj, e oni sprztnli Joe'ego i jego ludzi. Wolabym nie zadawa si z nimi, dopóki nie ma takiej koniecznoci.

Joe by jednym z najlepszych onierzy, jakich zna Pete, a Bert najszybszym rewolwerowcem. Pete cisn mocniej swoje­go springfielda, czujny na kady ruch i odgos.

Hickok polizgn si na kamieniu i upad na kolana.

- Wstawaj! - Harry pocign go. - Jeszcze raz upadniesz, a ju nie wstaniesz nigdy!

Hickok ruszy powoli do przodu, leniwie przebierajc nogami. „Ale si wpakowaem" - pomyla. Czu si tak, jakby czaszk mia rozupan na dwie czci. Gboka rana nad prawym okiem pulsowaa bolenie. Co, do licha, powinien teraz zrobi?

By pewien, e jego przyjaciele go nie znajd. Zanim dostali si do lasu, cay czas szli po chodniku. Nawet Geronimo nie wy­tropiby ladów na cemencie. Odbicie go cakowicie nie wchodzio w rachub. Ale co robi? By zbyt saby, eby pokona ich bez swojej broni. Jego bro! Z aoci spojrza na swoje kolty przy­czepione do pasa Pete'a. Gdyby tak móg chocia uwolni rce...

- Szybciej! - Harry popchn Hickoka. - Idziesz za wolno! Dostaniesz za swoje, bracie! Dostaniesz za swoje!

Hickok spróbowa ponownie uwolni nadgarstki. Bez rezulta­tu. Ktokolwiek go zwiza, wykona dobr robot. Mia zatrzyma­ne krenie krwi, palce zaczy drtwie.

- Moglibymy zatrzyma si i odpocz? - zapyta Pete.

- Nie moemy, dopóki nie zostawimy miasta daleko za sob - odpowiedzia Harry.

Co mu pozostao? Ucieka? W jego stanie?

Hickok niepostrzeenie przyglda si zarolom wzdu stru­mienia. Zarola byy gste, na poszyciu pieniy si bujne chwasty, to miejsce mogoby sta si dobr kryjówk. To byo najlepsze wyjcie.

Szli nieprzerwanie. Soce chylio si ju ku zachodowi.

- Zmczyem si - skary si Pete.

- Nie zatrzymuj si - powiedzia twardo Harry.

- Ale przecie nie odpoczywalimy od wczoraj rana - narze­ka Pete. - Poza tym zostalimy wysani na patrol. Wrócilimy dzie póniej i znalelimy naszych zabitych kolegów. Zdecydo­wae, eby pojma jednego z nich i zabra go do naszych. Nie ukrywam, e mam ju dosy.

- Bdziesz mia dosy, jeeli si zaraz nie zamkniesz i nie bdziesz si rusza - wciekle odpowiedzia Harry. - Zatrzymamy si wtedy, kiedy ja o tym zadecyduj, nie wczeniej. Bye na to przygotowany, tak jak wszyscy inni. To by najlepszy trening, jaki mona otrzyma. Pamitaj, e Samuel liczy na nas.

Pete westchn.

- Tak mówi.

- Uwaaj na to, co gadasz! - wybuchn Harry. - Mona to nazwa zdrad! Chcesz si zameldowa po powrocie?

Pete by najwidoczniej wstrznity, zmarszczy czoo.

- Nie. Pewnie, e nie.

- Cige problemy z tymi szeregowcami - mamrota Harry. - Cay regulamin idzie do diaba.

- Przepraszam, sierancie - kaja si Pete. - Naprawd prze­praszam. Nie miaem nic zego na myli.

- Rozumiem, dzieciaku - powiedzia Harry. - Nie bylimy w domu cay rok. Powinni nas ju zmieni. Pete pomyla chwil.

- Powiedz, dlaczego nie zaczekalimy na okazj, aby zakra si do nadajnika? Moglibymy wezwa pomoc.

Hickok zainteresowa si rozmow. A to co znowu, u licha? Rozmawiali, jak gdyby byli onierzami! Niemoliwe! Ale dlacze­go jeden nazwa drugiego sierantem? Dlaczego nie byli ubrani w mundury, tylko w bluzy i dinsy? O co chodzi z tym nadajni­kiem?

- Zbyt ryzykowne - mówi Harry. - Wtpi, eby znaleli nadajnik. To byoby zbyt due ryzyko. Jeli zostalibymy zapani, to nie tylko zawiedlibymy swoich ludzi, ale tamci dostaliby rów­nie jeden z naszych nadajników. Mogliby wówczas dowiedzie si wszystkiego.

- Nie - zaprzeczy Pete. - W adnym razie. aden z tych padalców nie jest na tyle bystry.

- Nie doceniasz ich, Pete - stwierdzi Harry. Szli przez chwil w milczeniu.

Hickokowi, oprócz zmczenia i niewygody, nieustannie do­kuczaa myl o ucieczce. Musi by jaki sposób! Mia cenne infor­macje dla Blade'a. Byy o wiele ciekawsze ni si spodziewali.

Z przodu byo wida, e strumie zakrca. Zakrt otoczony by maymi kamyczkami i gazami naniesionymi przez wod w czasie deszczu. Po prawej stronie wwóz wcina si w gsty las. Poronity by zarolami i usany wielkimi gazami.

Hickok przyglda si ujciu wwozu. Wystarczyoby, gdyby si tam dosta i da nura w gste krzaki. Ale jak to zrobi? To byo jedyne wyjcie. Moe skoczy z kul w gowie, ale nie mia inne­go wyboru. Im duej bd i, tym bdzie sabszy. Musia dziaa teraz, kiedy mia jeszcze troch si.

Pete wszed ju w zakrt.

Hickok umylnie zwalnia, powóczy nogami i chwia si.

- Ile razy mam ci powtarza? - denerwowa si Harry. - Rusz swój tyek! - Dgn go bagnetem midzy opatki. Hickok upad, udajc potknicie.

- Niech ci diabli! - wrzasn rozoszczony Harry. - Wsta­waj! Mamy jeszcze kawaek drogi!

Pete zwolni i spojrza do tyu przez lewe rami.

- Moglibymy si teraz zatrzyma? - zapyta z nadziej w gosie.

- Nie! - Harry zbliy si do Hickoka. - Co, do diaba, z tob? Moe masz co uszkodzone od tego uderzenia w gow?

Hickok odwróci si, odmawiajc odpowiedzi. Chcia, aby Harry stan naprzeciwko niego, pomidzy Petem a wwozem. To zablokowaoby Pete'owi lini ognia.

Harry uderzy Hickoka w prawe rami.

- Wstawaj, skurwysynu, jeli ci ycie mie.

Hickok jkn. Pete zatrzyma si dwadziecia jardów dalej.

- Nie widzisz, e jest wyczerpany?

- Jeli si nie ruszy, bdzie martwy. Hickok pochyli si, gow prawie dotyka wody. Zbiera siy, napi minie nóg. No, chod tu! Przesu si do przodu!

- W porzdku. Ostrzegaem ci. - Harry stan naprzeciw

Hickoka i sign po henry'ego.

- Poczekaj.- krzykn Pete.

- Na co?

- Strza bdzie sycha bardzo daleko.

Harry skin gow.

- To prawda, jeli wystrzeli, przyjaciele te­go dupka mog go usysze i zjawi si tutaj.

- Zrobi to cicho - obieca Harry. Odoy henry'ego i wy­cign duy nó myliwski. - Pokroj go na kawaki. - Umiech­n si zadowolony.

Teraz albo nigdy!

Hickok rzuci si byskawicznie, uderzajc Harry'ego ramie­niem i wymierzajc kopniaka.

- Harry! - wykrzykn Pete.

Sign po przygotowanego do strzau springfielda, ale po­midzy nim a jecem sta Harry...

Hickok rzuci si w gb wwozu, zarosa zamykay si za nim, ostre gazie uderzay w twarz. Znikn w gszczu.

- Skurwysyn! - Harry wpad we wcieko. Podniós si w momencie, kiedy Hickok wanie znika w zarolach. Podniós henry'ego do strzau, zbyt póno.

- Co robimy? - Pete podbieg do swego towarzysza. - Po­zwolimy mu uciec?

- Do diaba! - Harry splun do wody. - Zabijemy go, oto co zrobimy. Nie martw si o haas. Bdziemy ju daleko std, zanim nadejdzie pomoc.

- Wic co?

- Ty pójdziesz w lewo - powiedzia Harry, wskazujc pou­dniowy stok wwozu. - Ja w prawo. Musimy go znale i zabi!

- Ruszajmy!

Pete wspina si na stok, walczc z gst rolinnoci. Harry robi to samo na pónocnym stoku. Pete dosta si na szczyt i przy­kucn, wypatrywa jakiegokolwiek ladu. Byo cicho, rolinno nienaruszona. Znalezienie zbiega nie bdzie takie atwe. Móg si ukry w setkach miejsc, przeczeka, wycofa si do strumienia i uciec.

Harry zatrzyma si na szczycie drugiego stoku. Widzia, jak Pete dy do celu. Gdzie, do diaba, on jest? Harry ruszy do przo­du, omijajc drzewa, gazy zawalajce drog. Skrada si midzy gstymi zarolami, wypatrujc swej ofiary.

Gdzie z przodu zawiergota ptak. Odpowiedzia mu inny, z drugiego stoku.

Harry ostronie stawia nogi, starajc si nie robi haasu. Za­uway w dole trzy wielkie gazy uoone w trójkt. Pomidzy ni­mi znajdowaa si maa przerwa. Otwór w sam raz dla jednego czowieka. To mogaby by idealna kryjówka i osona przed strza­ami ze stoków. Zatrzyma si przy drzewie, przykucn. Wcze­niej czy póniej ten skurwiel musi si pokaza.

Pete gdzie znikn.

Harry przeniós ciar ciaa na praw nog. Lewa zaczynaa mu drtwie. By ju zmczony sub. Chcia wróci do domu, do cywilizacji.

Usysza za sob cichy szelest. Harry miao odwróci gow, nie spodziewajc si adnych kopotów Wiedzia, e jego wizie jest za saby, eby wspi si na gór. Kompletnie osupia, gdy ujrza przed sob mczyzn w zielonym ubraniu, o krótkich czarnych wosach, trzymajcego nad gow toporek.

- Pete! - wrzasn Harry, chwytajc henry'ego. Geronimo rzuci si ze swym tomahawkiem, trafiajc Wypatrywacza w klatk piersiow. Obaj potoczyli si w dó.

Pete, znajdujcy si po drugiej stronie wwozu, usysza ostrzegawczy krzyk Harry'ego. Bieg szybko, próbujc odszuka wzrokiem swego towarzysza. Do licha! Na przeciwlegym stoku zauway Jak kotowanin.

Harry z kim walczy!

Pele potrzebowa dobrego miejsca, aby asekurowa swego przyjaciela. Znalaz je niedaleko, tam si zatrzyma. Podniós swo­jego spiwgfielda. „No, Harry! Daj mi moliwo do strzau!"

Harry upuci swój karabin. Walczy z ubranym na zielono mczyzn. Obaj szamotali si w zarolach. Harry trzyma w lewej rce nó, jego napastnik mia co na ksztat tomahawka. Walczyli.

„No, Harry! Daj mi szans!"

- Rzu bro! - usysza za sob.

Pete instynktownie uskoczy, chcc unikn ciosu. Przeklina swoj gupot. Jak móg nie przewidzie, e moe by jeszcze je­den napastnik?

Nowe zagroenie stanowi muskularny mczyzna, trzymaj­cy w prawej rce wielki nó.

Pete oddal strza, wiedzia, e na pewno chybi. Patrzy z prze­raenia Jak mczyzna, zaciskajc rk na swym nou, bezlito­nie wbija go w jego klatk piersiow.

- Nie! - zdoa jeszcze krzykn, gapic si na trzonek wy­stajcy z Jego ciaa. - To niemoliwe! - doda, rozluniajc do na spfingfifildzie, który wysun mu si z rki i upad na ziemi.

Chwil póniej Pete lea obok niego.

Blade skoczy z gazu, na którym sta, ldujc niedaleko swej ofiary.

- Naprawd powiniene rzuci bro - powiedzia.

Walka na przeciwlegym stoku rozgorzaa na dobre. Harry rzuci si z noem, ale chybi. Lea teraz na plecach, czujc jak prawe, kolano jego przeciwnika wbija mu si w brzuch.

- Rzu nó - sykn Geronimo.

Blade rozkaza, e jeli to bdzie moliwe, powinni wzi jed­nego z nich ywego.

- Id do diaba! - wycedzi Harry, jeszcze raz usiujc ugo­dzi swego napastnika.

Ponownie chybi.

Geronimo szarpn prawe rami, uniós tomahawk i wbi ostrze prosto w czoo Harry'ego. Oczy ofiary rozszerzyy si, za­charcza, próbujc zapa powietrze, poruszy si, jakby chcc si podnie.

Geronimo wsta i patrzy na miertelne drgawki nieprzyjaciela.

- Moesz i do diaba - owiadczy, kiedy Harry skona. - Ja zamierzam uda si do lepszego wiata Wielkiego Ducha.

- W porzdku? - zapyta Blade z drugiej strony wwozu.

- Tak. A z tob?

- Wszystko dobrze. Jak mylisz, gdzie znajduje si Hickok?

- Tutaj.

Hickok sta pomidzy znajdujcymi si w wwozie gazami. Wyglda, jakby stanie sprawiao mu ogromn trudno. Blade i Geronimo ruszyli w jego kierunku.

- Jeste ranny? - zapyta Blade.

Zauway, e Hickok ma zwizane rce, jego kurtka bya brudna i zniszczona, a na twarzy malowao si zmczenie. Nad praw brwi widniaa pokana rana.

- Jestem po prostu zmczony - powiedzia cicho Hickok, kie­dy jego przyjaciele zbliyli si. - Jeeli za chodzi o rany - umie­chn si sabo - to musz powiedzie... e... jestem... ranny...

Hickok zamkn oczy i upad, uderzajc si o kamie.

- Nie teraz! - krzykn Blade, rzucajc si w jego stron. - Bagam - prosi Boga. - Bagam, pozwól mu y!

ROZDZIA XI

- Joshua, obud si! - Berta potrzsna go za lewe rami. - Spae ju wystarczajco dugo.

Joshua podniós gow i otworzy oczy.

- Nie pi - poinformowa j.

- W takim razie, co robisz cay czas?

- Modl si.

- Co powiedziae?

- Modl si. Nie wiesz, co to jest modlitwa? Berta zmarszczya brwi.

- Jak religi wyznajecie w miecie - zainteresowa si Joshua.

- Religi? Och, masz na myli Bo ask.

- Bo ask?

- Tak. - Berta po raz setny od wyjcia Blade'a i Geronima lustrowaa drzewa. - Rogasi wyznaj co takiego. Ja nigdy tego nie rozumiaam, ale urodziam si jako Pornus i jako Pornus umara­bym, gdybym nie spotkaa Zachnera i nie przekonaa si do pogl­dów Nomadów.

Joshua by zaszokowany.

- Mógby mi opowiedzie o Bogu?

- W porzdku.

- Ju nie bd przerywa.

- W porzdku. Teraz...

Joshua zmarszczy brwi, zacisn zby i zamkn oczy.

- le si czujesz? - zapytaa Berta.

- Nie. Czy moemy teraz kontynuowa nasz rozmow o Bo­gu?

- Jeszcze nic nie powiedziae - skwitowaa Berta.

- Próbuj co powiedzie.

- No có, nie pozwól, bym ci przerywaa.

Joshua liczy w mylach do dziesiciu.

- Nie pozwól mi - podkrelia.

- Jak wiesz - mówi Joshua - nasze ciaa s materialne. y­jemy w fizycznym, materialnym wiecie. Wszystko, co moemy zrobi, zobaczy, dotkn, powcha, to wszystko wanie jest wiatem materialnym.

- To jasne - powiedziaa dumnie Berta.

- Jest jednak jeszcze jeden poziom rzeczywistoci, którego nie mona zobaczy, ani dotkn. Jest on nazywany wiatem du­chowym.

- I gdzie on jest?

- Wanie tutaj. Wokó nas. Tylko nie moemy go zobaczy.

- To skd wiadomo, e w ogóle jest?

- Wiemy to dziki uczuciom, jakich doznajemy w naszym yciu.

- Nie rozumiem tego. - Berta bya zirytowana tym, e nie potrafi tego poj. - Jak moemy to czu, jeli nie potrafimy tego nawet zobaczy?

- Czujemy to tutaj. - Joshua dotkn czoa. - Kiedy mówimy do Boga, który jest Duchem, czujemy go wewntrz, w mylach. Moemy faktycznie wyczuwa Jego istnienie, coraz wicej mówi do Niego, coraz mocniej odczuwa Jego obecno.

- Czasem - powiedziaa Berta niepewnie - kiedy jestem zu­penie sama, kiedy rozmylam, czuj co w mojej gowie. Czy to moe by Bóg?

- Musisz zwraca si bezporednio do Boga, czu Go.

- Jak mam rozmawia z Bogiem?

- Tak samo jak ze mn.

- Nie rozumiem.

- Moesz mówi do Boga dokadnie tak samo, jak mówisz do mnie - wyjani Joshua. - Pamitaj, Bóg jest w tobie. Duch prze­bywa w kadym czowieku na naszej planecie. Moesz mówi do Niego, ale najpierw musisz otworzy mu swój umys.

Berta zmarszczya brwi.

- Próbuj, Josh, ale nie mog powiedzie, ebym duo z tego wszystkiego zrozumiaa. Z. mówi mi o Bogu wiele razy, ale to równie niewiele pomogo.

- Zachner wierzy w Boga? - zapyta Joshua.

- Oczywicie. Zanim zosta Nomadem, by Rogasem.

- Oczywicie…

Berta przecigna si.

- Od tej rozmowy boli mnie gowa. Chyba si przespaceruj.

- Czy nie byoby bezpieczniej pozosta w FOCE? - zapyta niespokojnie Joshua.

- Moliwe, aleja potrzebuj wieego powietrza. Twoi przy­jaciele dugo nie wracaj. Otworzya drzwi. Joshua sign do tyu pojazdu i wycign bro: smitha i westona.

- We to. Jeli upierasz si przy wyjciu, zabierz przynaj­mniej bro.

Berta uszczliwiona wzia karabin.

- Czy to nie cudowne! - wykrzykna. - Chciaabym mie tak bro w Bliniaczym Miecie! Niczego bym wówczas si nie baa.

Joshua zosta w FOCE, nerwowo obserwujc drzewa i okoli­czne budynki. Nie podoba si mu pomys opuszczenia pojazdu. Na zewntrz mogli by Wypatrywacze, mutanty albo wicej takich stworów, które zaatakoway Blade'a niedaleko parku.

Soce stao wysoko na niebie, biae oboczki posuway si leniwie. Nie opodal, w gbokiej trawie, cztery drozdy poloway na robaki.

Wszystko wygldao spokojnie.

Berta poruszaa si w pobliu drzwi. Trzymajc w rku opu­szczon bro, wpatrywaa si w cian zieleni.

Joshua zamkn oczy i skoncentrowa si. W mylach poszu­kiwa wszelkich moliwych niebezpieczestw, czyhajcych na nich wokoo. Hazel nauczy go wyczuwa nieprzyjazne uczucia.

- Hej, Josh! - zawoaa Berta, odwracajc si tyem do rolin­noci.

- Tu jest przepiknie! Dlaczego si nie przyczysz? Joshua poczu co... co... dotkno jego umysu, co prymi­tywnego, pierwotnego, dzikiego.

- Chod, Josh! - ponaglaa go Berta. - Nie bój si! Obroni ci przed zymi stworami! - miaa si, stojc cigle tyem do drzew.

Joshua przeraony otworzy oczy. Musia wydosta si z po­jazdu, aby j ostrzec i zabra z powrotem do FOKI. Gdy tylko otworzy drzwi, ujrza wyaniajc si z zaroli za Bert jak po­sta. Szkaradna ciemna twarz z fizjonomi, jak mogaby mie je­dynie nastraszniejsza zmora.

- Chod! - Berta pomachaa do niego.

Stopy Joshui dotkny ziemi, jego oczy rozszerzyy si ze stra­chu, kiedy kreatura wyonia si z zieleni. Dobry Boe! Nie! To by eski osobnik tego samego gatunku, co potwór, który zaatakowa Blade'a. Bya naga, z wyjtkiem skpego kawaka kolej skóry wokó talii. Miaa taki sam wielki nos, t sam olbrzymi paszcz, która ukazaa rzdy ostrych, drapienych zbów. Jej ciao byo cikie, opalone, pokryte bliznami. Dwie ogromne, zwisajce pier­si zakoysay si, kiedy kreatura zbliya si do Berty.

- O co chodzi, Josh? - zapytaa Betra, zauwaywszy jego przeraenie.

Joshua podniós rk, wskazujc na monstrum, ale sowa uwizy mu w gardle.

Berta przykucna, przygotowaa smitha i westona. Zbyt póno. To co byo ju dokadnie za ni, stojc teraz cicho i najwyraniej si jej przygldajc.

- Z tyu! - wykrzykn w kocu Joshua. Potwór wymierzy cios, wytrcajc jej strzelb z rk. Zanim Berta zdya uchyli si, zostaa uderzona w gow.

- Berta! - krzykn Joshua, postpujc par kroków do przodu.

Co powinien zrobi? Spróbowa odwróci uwag, eby olbrzymka posza za nim?

Berta leaa na ziemi i pojkiwaa. Bro bya poza zasigiem jej rki.

Stwór sta nad Bert i przyglda si ciekawie. Z obrzydliwej mordy ciekaa lina.

Joshua zamacha rkami, chcc przycign uwag potwora.

- Tutaj! Tutaj! Zostaw jaw spokoju! By moe gdyby udao mu si odcign potwora od Berty, ona zdoaaby wzi bro i zastrzeli go.

- Spróbuj mnie! Zostaw j w spokoju! - krzycza. Kreatura zignorowaa go. Schylia si, dotykajc wosów dziewczyny.

- Zostaw j!

Potwór zirytowany haasem spojrza na Joshu.

- Tutaj, ty potworze!

To co zdecydowao, e Joshua jest niegrony i ponownie skupio si na Bercie. Berta zatrzepotaa rzsami i otworzya oczy.

- Co, u diaba...

Potwór warkn, ukazujc olbrzymie ky.

Berta spróbowaa si podnie. Kreatura popchna j na zie­mi, lew ap przygniatajc jej klatk piersiow, aby nie próbo­waa wicej.

- Chc wsta! - krzykna rozwcieczona Berta. - Pozwól mi wsta, ty wstrtna dziwko!

Kreatura sykna i uderzya Bert praw pici.

- Joshua! - krzykna Berta. - Joshua! Pomó mi! Joshua zawaha si, wysilajc swój umys. Co powinien zro­bi? Jeli bdzie walczy wrcz, moe zosta zaatwiony. Musi po­wstrzyma tego potwora! Ale jak?

- Joshua! - pisna Berta, jej glos si zaama. - Gdzie jeste, do diaba?!

Dobry Boe! Co robi ten potwór? Kreatura zacza wpycha rami Berty do pyska.

Nie! Nie! To niemoliwe! Joshua odgad, o co chodzi. Stwór otworzy szeroko mord i ugryz Bert w rami.

Berta wrzasna, zacza si szamota, próbujc si uwolni. Potwór trzyma jej lew rk w zbach. Krew polaa si po jej pod­bródku, szczki powoli ruszay si.

Dobry Boe! Co ja zrobi? Zabi tego potwora? Czy mógbym to zrobi? Przecie posiada jakie ludzkie cechy. Jak mona uspra­wiedliwi zabicie istoty, która obdarzona jest choby najprymi­tywniejsz dusz?

Stwór liza rami Berty, upajajc si ostrym zapachem krwi i ciaa.

- Joshua!

Joshua gorczkowo szuka czego, co mógby uy jako broni.

Kamie. Konar. Cokolwiek.

Nic.

- Joshua! - Berta bezskutecznie usiowaa si uwolni.

Joshua podbieg do nich, zatrzyma si. Strzelba leaa zbyt blisko kreatury. Jeliby próbowaby po ni sign, potwór mógby go zapa.

Dobry Boe!

- Joshua! Joshua! Bagam!

Czy jest jeszcze jaka bro w FOCE? Joshua rzuci si do pojazdu i wskoczy do rodka. Wojownicy zabrali ze sob bro, a re­szta tej, któr zdobyli bya ukryta w miecie. Berta zacza szlocha.

Joshua nie móg sta i patrze! Spojrza na podog za siedze­niem kierowcy. Strzelba!

Na pododze lea ruger redhawk, bro zabrana motocykli­cie, który próbowa ich zabi!

Jorhua sign po redhawka i wyskoczy z FOKI. Bieg w kie­runku potwora i Berty. Nie byo czasu, eby si zastanawia! Joshua zatrzyma si, zdumiony wielkoci kreatury.

- Zabij go! - Berta przekrcia si na bok. Joshua podniós rugera i wycelowa w mord monstrum. Stwór zarycza, ukazujc usta wypenione czerwon pian.

- Zabij go!

Potwór zostawi Bert i zacz i w kierunku Joshuy. Joshua czu, jak pulsuj mu skronie. Zadra, kiedy jego palec dotkn cyngla.

- Prosz! - baga. - Nie zmuszaj mnie, ebym ci zabi!

Berta podniosa si na kolana.

- Nie gadaj do tego diabelnego potwora! Zabij go! Kreatura bya ju o stop dalej, podchodzia powoli, ufnie, jakby wyczuwajc wewntrzn rozterk Joshui.

Joshua poczu pot spywajcy po doni, kiedy próbowa nacis­n cyngiel.

- Nie podchod bliej - ostrzeg.

- Zabij go! - Berta ukrya gow w trawie w obawie przed tym, co si moe sta.

- Prosz! - jeszcze raz ostrzeg Joshua. Nieoczekiwanie potwór rykn i rzuci si na Joshu. Ruger wystrzeli. Kula trafia prosto w ciao kreatury, huk strzau zaguszy cakowicie jej reakcj.

- Przykro mi - powiedzia mikko Joshua. Redhawk wystrzeli jeszcze dwukrotnie. Potwór rycza go­no, a jego ciao wstrzsay drgawki.

- Tak mi przykro.

Joshua podszed do niego, przystawi luf do jego gowy i strzeli.

- Moe Bóg mi wybaczy.

Nagle osab, usiad na trawie. Redhawka rzuci przed siebie. Nie by w stanie zebra myli. Co on waciwie zrobi? Zabi yj­c istot! „Nie zabijaj". Naruszy jedno z dziesiciu przykaza! Odrzuci wszystkie moralne i duchowe nakazy! Pochyli si, chcia zasn.

- Nie mdlej!

Mocna do chwycia za rami Joshu i potrzsna nim.

- Ich moe by tutaj wicej! Musimy wróci do FOKI! Joshua spróbowa dotkn Berty, ale nie móg podnie ra­mion.

- W porzdku - mówia do niego. - Potwór jest martwy. Po­stpie naprawd dobrze.

Joshua skin gow.

- Zrobiem naprawd dobrze - powtórzy mamroczc.

- Co z tob, Josh? - zapytaa Berta. - To by wybór: albo on, albo ja. Ciesz si, e wybrae mnie! Ciekawa byam, czy w ogóle wystrzelisz!

- Zabiem - powiedzia drtwo.

Berta spojrzaa na pokane dziury w gowie kreatury.

- Do diaba... Pewnie, e zabie!

- Zabiem!

- Hej? Co si stao? Czy pierwszy raz kogo zabie?

Joshua skin gow.

- No có. Nie moesz siebie obwinia. Bóg nam w tym po­móg.

- Bóg? - Joshua spojrza na Bert, nic nie pojmujc.

- Jasne. Kiedy ten potwór ruszy na ciebie, mylaam, e nie zamierzasz strzeli, wic zrobiam tak, jak mnie tego uczye. Mó­wiam do Boga - powiedziaa dumnie.

- Mówia do Boga?

- Tak. Powiedziaam, e nie chc, abymy skoczyli jako po­siek tego potwora, i poprosiam, eby Bóg pomóg ci wystrzeli.

- Co takiego? - Joshua wsta.

- Nie syszae? Prosiam Boga, aby nacisn twój palec na cynglu. Mówiam to w mylach, tak jak mi wczeniej powiedzia­e.

- Prosia Boga, eby pomóg mi zabija?

- Tak. - Mimo bólu Berta bya rozpromieniona. - I niech mnie diabli, jeli nie podziaao! Moe Jemu te na tym zaley!

Joshua zacz si mia. Da upust trzymanym na wodzy emo­cjom.

- Co w tym miesznego? - Berta próbowaa zrozumie.

- Nic - Joshua zdoa odpowiedzie, zanim ogarna go nowa fala miechu.

- Cieszy mnie, e moesz si jeszcze mia, kiedy ja cierpi — odpowiedziaa ostro.

Joshua próbowa si powstrzyma. Otrzewia go myl o tym, e jest ranna.

- Tak lepiej.

- Bardzo le? - zapyta, biorc jej lewe rami i ogldajc uk­szenie.

- Byam ju gorzej pokaleczona - odpowiedziaa. - Wiesz, Josh, Biae Miso mówi prawd, opowiadajc o tobie.

- Co masz na myli?

- Nic zego - powiedziaa, wzdrygajc si, kiedy przypadko­wo dotkn miejsca w pobliu rany. - Ale ty jeste dziwakiem!

- Cieszybym si, gdyby to by ostatni raz, kiedy musiaem wyrzec si mojego dziwactwa.

- Co masz na myli?

- Myl - powiedzia Joshua, patrzc na zabit besti - e to ju wystarczy, jeli chodzi o t wypraw. Najprawdopodobniej, nie chciabym przey takiej próby nigdy wicej.

- Bdziesz ju normalny, jak my wszyscy? - zapytaa Berta.

- Nazywasz siebie normaln?

ROZDZIA XII

- Nie mog ochon ze zdumienia! - Hickok mia si go­no, mimo bólu gowy. - Nie mog ochon ze zdumienia!

- Ochoniesz - skomentowa sucho Joshua.

- Stary Josh zdmuchn z powierzchni Ziemi jednego z tych potworów! Niewiarygodne! - Wydawao si, e Hickok nigdy si nie uspokoi.

- To nie byo wcale takie mieszne dla tych, którzy tam byli - spostrzega Berta.

- Przepraszam ci. Czarna licznotko, ale gdyby znaa Joshu tak jak ja, byaby równie zaskoczona faktem, e odway si na ten krok. Powiedz, jak nazwiemy te ohydne stwory? - zwróci si do Blade'a, który prowadzi FOK z powrotem do centrum Thief River Falls, Wodospadu Zodziejskiej Rzeki.

- Nie wiem, co to byo - odpowiedzia Blade.

- Z pewnoci byli to Paskudasi - owiadczya Berta.

- To tak je nazwiemy - powiedzia Blade.

- Jak? - zapyta Joshua. - Paskudasi? Mylaem, e ludzie z Dwumiasta maj dla nich jak nazw.

- By moe — potwierdzi Blade. - Myl, e nadamy formal­n nazw tym kreaturom. Co mylicie o takiej: zwierz w ludzkim ciele?

- Zwierz w ludzkim ciele? - umiechn si Geronimo. - Powiedziabym, e brzmi to prawie jak nazwa naukowa. Platon bdzie z ciebie dumny, Blade.

- Mylicie, e jest ich tutaj wicej - Berta rozgldaa si ner­wowo.

- Prawdopodobnie - przyzna Blade. - Kimkolwiek s te stwory wtpi, eby istniay jedynie te dwa, które zabilimy. Moe by ich wicej.

- Skd, do licha, one si bior? - docieka Hickok.

- Gdybym to wiedzia - rzek Blade, prowadzc spokojnie pojazd - ubiegabym si o odpowiednie stanowisko w Rodzinie. -Patrzc w tylne lusterko, spojrza na Joshu. - W kadym razie, Joshua, jestem z ciebie dumny, z tego, jak si zachowae podczas ataku na biedn Bert.

- To nic takiego - powiedzia zawstydzony.

- Przeciwnie - oponowa Blade. - To kosztowao ci bardzo wiele. I myl, e w kocu zdoae obudzi swoje zdolnoci tele­patyczne.

- Potrzebuj ciszy i skupienia, eby waciwie wykorzysta zdolnoci umysowe - wyjani Josliua. - Od kiedy wyruszylimy z Domu, wszystko dzieje si zbyt szybko. Nie nadam nawet z a­paniem oddechu.

- No có, przyjacielu - wliczy si Hickok. - Nie spodziewaj si wikszych zmian. Przycigamy do siebie kopoty jak ko mu­chy.

- Zawsze jeste taki elokwentny - zachichota Geronimo.

- Jestemy - zawiadomi wszystkich Blade, zatrzymujc po­jazd przed gówn kwater Wykrywaczy.

- Co teraz? - zapytaa Berta.

- Zajmiemy si waszymi ranami - odpowiedzia Blade. - I zrobimy narad.

Pomimo wielkich sprzeciwów Berty i Hickoka Joshua zmusi ich do pooenia si na kocach tu przy barze. Berta leaa na swo­im materacu, Hickok obok. Rany na ramieniu Berty byy gbokie. Godny potwór poodrywa kawaki jej ciaa, ale yciu nic nie za­graao. Joshua troskliwie oczyci rany, przyoy zioowy lek i za­bandaowa rami paskami czystej odziey.

- Dziki, Joshua - powiedziaa czule Berta, kiedy skoczy.

- Tylko tyle mogem zrobi - odpowiedzia Joshua czerwie­niejc.

- Có znowu - umiechna si Berta. - Musisz mie w sobie za duo krwi albo co...

- Hej! - przerwa Hickok, mrugajc do Berty. - Skocz wre­szcie flirtowa i sprawd, co ze mn, przyjacielu.

- Nie flirtowaem - powiedzia oburzony Joshua. - Nigdy te­go nie robi.

- Czasami powiniene spróbowa - poradzi Hickok. - Po­mogoby to na twoje dolegliwoci…

- Krótko mówic - odci si Joshua - pozwól mi zbada te­raz twoje dolegliwoci.

- Ja wiem, co mu jest - wtrci Geronimo stojcy w drzwiach na warcie. - Jego problem to brak rozumu.

Hickok zacz co mówi, ale Joshua zatka mu usta rk.

- Bd cicho - rozkaza. - Nie mog pracowa, kiedy si tak wiercisz.

- Powinienem skorzysta z okazji, dopóki mog - cieszy si Geronimo.

Delikatnie palce Joshuy baday ran nad prawym okiem.

- Cakiem nieciekawa rana - powiedzia. - Stracie sporo krwi, ale i tak nie jest z tob le. Teraz spróbuj unika gwatow­nych ruchów.

- Czy to oznacza, e powinien trzyma usta zamknite? - py­ta Geronimo. - Powiniene odczuwa co niemiego, kiedy twoje usta znowu si otworz.

Hickok spojrza na Geronima.

- Ja nie obawiabym si o jego zdrowie. Przynajmniej jeli chodzi o jego gow. Gdziekolwiek by po niej nie walili, nic mu si nie mogo sta.

- No i masz racj - owiadczy Hickok, odepchn Joshu i wsta. - Nic mi nie bdzie.

Zachwia si, po czym szybko podpar si o bar.

- Ostrzegaem ci przed gwatownymi ruchami - owiadczy Joshua.

Siedzcy przy stole Blade wczy si do dyskusji:

- Poó si — rozkaza. - Spokojnie.

- Tak, Biae Miso - Berta umiechna si do niego. - Oprzyj si o mnie.

- Musimy omówi nasze kolejne posunicia - powiedzia Blade, kiedy Hickok usiad na swym kocu - i zdecydowa, czy rankiem jedziemy do Dwumiasta, czy do Domu?

- Do Domu? - powtórzy Geronimo.

- Do waszego Domu? - powiedziaa Berta z nadziej w gosie.

- Berto - Blade zwróci si do niej - ty twierdzisz, e miasto jest bardzo niebezpieczne...

- Wy, biali, nie moecie nawet sobie wyobrazi, co dzieje si Dwumiecie! - przerwaa Berta. - To miasto morderców.

- Dlatego musimy dobrze si przygotowa do wyjazdu - powiedzia Blade, cignc swoj myl.

- Ja sobie poradz - stwierdzi Hickok. - O mnie si nie mu­sicie martwi.

- Ja musz myle o wszystkich - powiedzia Blade. - Musi­my mie na uwadze wag naszej misji i moliwoci FOKI. - Nie widz moliwoci pojechania do miasta z tob i Bert w takim sta­nie.

- Masz zamiar zabra mnie do waszego Domu? - zapytaa Berta.

- Nie mam wyboru - odpowiedzia Blade szorstko. - Poza tym, spójrzcie na ekwipunek, który zabralimy Wypatrywaczom. Generator jest bezcenny. Zdemontujemy go i razem z reszt ekwi­punku umiecimy z tyu pojazdu. Nie jestemy zbyt daleko. W Do­mu bdziemy w cigu dwóch dni. Bdziemy mieli tydzie na od­poczynek, póniej wyruszymy do Bliniaczych Miast. Co o tym mylicie? - zapyta, rozgldajc si po pokoju.

- Nie musisz pyta! - Berta promieniaa. - Bardzo chciaa­bym zasmakowa ycia w waszym Domu!

- Cokolwiek wymylisz, jest dobre - zgodzi si Geronimo.

- Jeste szefem.

- Myl, e powinnimy kontynuowa podró do miasta — obstawa przy swoim Hickok. - Bylicie napaleni, zanim dopadli mnie. Nagle zmieniacie zdanie. Mam wraenie, e to ze wzgldu na mnie. Nie mog na to pozwoli, przyjaciele.

- Przyznaj, e chciabym, aby zbadali ci Uzdrowiciele - powiedzia Blade wzdychajc - ale nie tylko ty jeste ranny. - Wskaza na Bert. - Co bdzie, jeli ona dostanie zakaenia? Wa­nie to miaem na myli. Apteczka Joshuy nie zawiera odpowied­nich rodków do leczenia powanej infekcji. Chcesz ryzykowa jej ycie z powodu wasnej dumy?

Hickok spojrza na Bert.

- Och, prosz ci, kochanie - bagaa. - Chc zobaczy wasz Dom.

- Có... - Hickok wzruszy ramionami. - Jeli tak uwaasz... - powiedzia do Blade'a.

Blade umiechn si ucieszony, e da si przekona. Rzeczy­wicie by zaniepokojony stanem zdrowia Berty i Hickoka. Rodzi­na mogaby zacz korzysta ze skonfiskowanego ekwipunku i generatora. Poza tym tydzie lub dwa zwoki nie powinny wpy­n niekorzystnie na ich misj. Ale Blade mia jeszcze jeden ukryty powód, eby wróci do Domu. Nie czu si dobrze, opuszczajc

Rodzin, w której by zdrajca. Platon zapewni go, co prawda, e nic si nie stanie. Nikt nie móg jednak zagwarantowa, czy zdrajca nie bdzie chcia przej wadzy w Rodzinie podczas nieobecnoci Alfy. Dodatkowy tydzie lub dwa powinny wystarczy, aby razem z Platonem zdemaskowa zdrajc.

- Jeli wszyscy si zgadzaj - podsumowa Blade - idziemy spa i wyruszamy jutro o wicie.

- Mam mnóstwo do opowiedzenia moim rodzicom - rzek Joshua. - Mog teraz skupi si na modlitwie, aby odzyska rów­nowag duchow.

- Kiedy si ciemni? - zapyta Blade Geronima. Ten spojrza na zachodzce ju soce.

- Niedugo - odpowiedzia. - Jeli chcesz, mog wzi pier­wsz wart.

- Dobrze. - Blade zastanowi si chwil. - Zanim to zrobisz, czy nie warto byoby wej na dach i sprawdzi okolic? Upewni si, czy naszego snu nie przerwie jaka nieoczekiwana wizyta.

Geronimo bieg po schodach, przeskakujc po dwa stopnie.

- Mylisz, e jest tu wicej Wypatrywaczy? - zapyta Hic­kok.

- Powiedziae, e ci dwaj byli na patrolu - przypomnia mu Blade. - Co bdzie, jeli jest tu jeszcze inny patrol? A jeeli przy­byli tu podczas naszej nieobecnoci?

- Moe powinnimy przenie si do innego budynku? - za­sugerowa Joshua.

- Jedynie ten jest betonowy - zauway Blade. - Jest w naj­lepszym stanie. ciany s solidne i mog stanowi oson w razie strzelaniny. Mamy te generator. Zostajemy tutaj.

- A co z nadajnikiem, o którym wspominali? - zapyta Hic­kok.

- Musi by ukryty gdzie tutaj. - Blade rozejrza si po poko­ju. - W nocy bd próbowa go znale.

- Jeli go znajdziemy - doda Hickok - bdziemy mogli ich podsuchiwa.

- A co ze szczurami? - zaniepokoi si Joshua.

- To tylko jedna noc. Miejmy nadziej, e nic si nie stanie -odpowiedzia Blade.

Hickok uloyt si na kocu, lea na plecach. Betonowa podo­ga bya twarda i niewygodna. Ból rozsadza mu czaszk.

- Chciabym si troch zdrzemn - oznajmi. - Strasznie do­kucza mi gowa. - Umiechn si do Berty i zamkn oczy.

- Tutaj - powiedziaa Berta. - Poó si na moim materacu. Jest bardziej mikki. - Zrobia mu miejsce.

- Jeste pewna? - Hickok otworzy oczy.

- aden problem. Biae Miso.

- A co ty zamierzasz robi? - Hickok opar si na okciach.

- Nie jestem zmczona - owiadczya Berta. - Porozmawiam sobie z Blade'em i Joshu.

- Dziki.

Hickok podniós si i ciko wzdychajc, pooy si na ma­teracu. Lew rk zakry twarz tak, aby zasonia mu wiato. Czu, jak pulsuj mu skronie.

Berta podesza do stou i usiada koo Blade'a.

- Bye ze mn szczery - powiedziaa cicho. - Wic ja te bd wobec ciebie szczera.

- O co chodzi? - zapyta Blade.

- O Dom.

- O Dom?

Berta przysuna si do niego, uwaajc, aby nikt inny nie sy­sza ich rozmowy.

- Posuchaj, Blade. Jeli dostan si do waszego Domu, nig­dy go ju nie opuszcz. Nigdy. Nie jestem marionetk. Jeli wy zdecydujecie si póniej na wyjazd do Dwumiasta, zrobicie to na wasn rk, beze mnie.

- Doceniam twoj uczciwo - stwierdzi Blade.

- Ja nie wróc! - podniosa gos.

- Czy co si stao? - Joshu zbliy si do stou.

- Nie. - Berta zmarszczya czoo, po czym umiechna si. - Po raz pierwszy od dugiego czasu wszystko jest w porzdku.

- Nie rozumi - przyzna Joshu.

- Zostaw to - poradzia mu.

Usyszeli gony tupot na górze. Kto bieg.

- Ooo! - Taki okrzyk wyrwa si Bercie, która patrzya na sufit.

Na schodach pojawi si Geronimo.

- Mamy towarzystwo! - poinformowa ich.

- Co? - Blade podniós si, trzymajc w rku commando.

- Jaki konwój - owiadczy Geronimo, idc w stron drzwi.

- Co takiego? - zapyta Joshu.

- Co si dzieje? - Hickok wsta, trzymajc si za skronie.

- Cztery dipy i jeden samochód ciarowy - wyjani Gero­nimo. - Widziaem, jak jad od poudnia. Peno ludzi w zielonych mundurach.

Blade przyczy si do Geronimo.

- To musz by Wypatrywacze - wydedukowa. - Zróbmy co, zanim przybd.

- Za póno! - oznajmia Berta.

Na zewntrz zachodzio soce, gasy ostatnie promienie wiata. Na skwerze, po drugiej stronie parku, pojawiy si wiata reflektorów.

- Posuchajcie tych motorów! - powiedzia Joshu. W porównaniu z ochrypym warkotem dipów i ciarówek, silnik FOKI wydawa odgos bardzo przytumiony.

- Wychodzimy std? - zapyta Hickok.

- Pod adnym pozorem - odpowiedzia Blade. Zauway wy­cznik nie opodal prawego ramienia Joshuy.

- Joshu, zga wiato.

Joshu przekrci kontakt. Budynek pogry si w przygn­biajcej ciemnoci.

- Mylisz, e oni wiedz o nas? - zapytaa bystro Berta.

- Jeli przedtem nie wiedzieli - owiadczy Blade - to teraz ju wiedz.

Pierwszy pojazd, wojskowy dip, zahamowa z piskiem, kie­dy okrywszy park, natkn si na FOK. Reszta konwoju zatrzy­maa si bezzwocznie. Syszeli rozkazy.

Jakie postacie biegy w kierunku budynku.

- Id - powiedzia Joshu.

- Szybko! Drzwi! - Blade przymkn drzwi tak, aby mona byo obserwowa to, co dzieje si na zewntrz. - Nie ma tu adnych okien - powiedzia. - Geronimo, id na pitro do jednego z poko­jów i obserwuj ich. Uwaaj, by ci nie zobaczyli.

- Dlaczego nie wej na dach? - zasugerowa Geronimo.

- Id ju - rozkaza Blade. - Tutaj nie ma innych drzwi, bd próbowali dosta si wanie przez te - myla gono. - To daje nam pewn przewag.

- Zamkne FOK? - zapyta Hickok. Sylwetki na zewntrz zbliyy si do pojazdu.

- Nie! - przypomnia sobie Blade. - Do licha! Zostacie tu­taj! - rzuci i biegiem pogna do FOKI.

Nie zapada jeszcze cakowita ciemno, w sabym wietle dostrzec mona byo omiu mocno zbudowanych mczyzn, ubra­nych w zielone wojskowe mundury, idcych w tym samym kierunku.

- Zniszcz go! - krzykn kto i w jednej sekundzie zaterkota­a seria z karabinu maszynowego. Chybili.

- Blade! - wrzasn Joshua, jakby chcia zapobiec temu, co si dziao.

Jaka silna rka zapaa go za rami i odepchna na bok.

Blade poczu kul, obróci si. By bliski upadku, ale utrzyma si na nogach. Potkn si tu koo pojazdu. Dosiga ju drzwi, kiedy z tyu i z przodu pojawio si dwóch mczyzn. Ich rewol­wery byy wycelowane, palce spoczyway na cynglach.

Nieoczekiwanie do akcji wczy si Hickok. Wyoni si z ciemnoci, stojc na schodach frontowych z gotowymi do akcji pytonami. Wypali. Dwóch facetów znajdujcych si przy Bla­de'em upado jednoczenie. Jeden trzyma si za gow.

Blade szarpn drzwi, wskoczy do rodka i zamkn si w pojedzie. Zablokowa drzwi od strony pasaera, póniej swoje. Okna byy zamknite. Tutaj, w rodku kuloodpornej maszyny, by bezpieczny.

Hickok schowa si w budynku, zanim rozlegy si strzay. Seria ku uderzya w cian.

Nagle zapada cisza.

- Jejku! - szepna Berta, kiedy przyczai si przy drzwiach. - To byo dobre!

- Dziwi si, e nie strzelaj do FOKI - zauway Joshua. -Mylicie, e oni wiedz, e jest kuloodporny?

- Wtpi - odpowiedzia Hickok. - Prawdopodobnie chc j mie dla siebie - wydedukowa. - Poza tym nie byoby to zbyt inteligentne, gdyby wysadzili j w powietrze.

- Czy to s Wypatrywacze? - zapyta Joshua.

- Z pewnoci, Joshua, mój mczyzno - rzeka Berta. - Widziaam ich ju kiedy. Niektórzy s umundurowani, inni nie. Nie mam pojcia, dlaczego.

Z góry, na dachu, rozlegy si wystrzay z brauninga. Odpo­wiedziaa mu kanonada automatów z zewntrz.

- Geronimo! - owiadczy Hickok. - Co on robi, do licha?

- Dlaczego nie pójdziesz i nie zapytasz go. Biae Miso? - poradzia Berta.

- Gdzie jest twoja bro? - zapyta Hickok, patrzc na zew­ntrz przez drzwi.

W jego polu widzenia nie byo adnego Wypatrywacza.

- Na materacu - odpowiedziaa Berta.

- We j. Moesz zosta tu na stray, kiedy pójd na gór?

- A czy ptaki mog lata? - zapytaa.

Przeczogaa si po pododze, chwycia smitha i westona i wrócia na miejsce.

- Josh, gdzie jest twój ruger? - Hickok spojrza na Joshu.

- Na barze - odpowiedzia z niesmakiem.

- Dobrze. Jeli który z Wypatrywaczy bdzie próbowa do­sta si do rodka - powiedzia - zróbcie z nimi dokadnie to samo, co z potworem, który próbowa zje Bert.

- Nie wiem, czy bd móg - przyzna Joshua.

- To nie jest czas na zabaw, przyjacielu - Hickok pstrykn palcami. - W kocu si przemoge. Nie zmarnuj tego! Joshua ruszy w kierunku baru.

- Trzymaj si. Czarna licznotko - powiedzia Hickok do Berty.

cign z baru swego henry'ego i wbieg na schody. Jego oczy przyzwyczaiy si do ciemnoci panujcej wewntrz budyn­ku. Przy wejciu na dach Geronimo ustawi drabin, któr znalaz w pokoju znajdujcym si w samym rodku korytarza.

Hickok ostronie wspi si po niej na dach. Na twarzy poczu zimny podmuch wiatru. Dach caego budynku okaza si zupenie piaski. Betonowy brzeg o wysokoci jednej stopy, cigncy si do­okoa niego, stanowi dogodn ochron.

Geronimo lea skulony na samym skraju.

- Nie strzelaj! - szepn, posuwajc si na czworakach. - Wiem, jaki jeste narwany!

- Gdybym wiedzia, e to ty - Geronimo odsun si, kiedy Hickok podszed do niego - z pewnoci najpierw bym strzeli, dopiero póniej zadawa pytania.

- Jaka jest sytuacja? - zapyta Hickok.

Ostronie zerkn ponad betonow barierk. Tylko pierwszy dip mia wiata skierowane na FOK. Park i otaczajce ulice by­y pogrone w ciemnoci.

- Jak tylko przyjechali - owiadczy Geronimo - miaem ca­kiem dobr widoczno. W kadym dipie siedziao czterech, dwóch w kabinie ciarówki. Maj na pewno dwóch zabitych i prawdopodobnie kilku z ciarówki. Dwa dipy s uzbrojone w karabiny maszynowe. Domylasz si, jak broni dysponuj?

- Tak. - Hickok skin gow. - M-16. Mamy takie w naszym uzbrojeniu. Strzelaem z nich nie raz.

- Ciekaw jestem, co si tam dzieje - powiedzia Geronimo. - Jest tak cicho. Przed chwil namierzyem jednego i próbowaem go zastrzeli, ale chyba nie trafiem. To zawodowcy.

- Prawdopodobnie zakoczyli swoj dziaalno na dzisiaj - spekulowa Hickok. - Bardzo dobrze znaj ten teren i budynek. Jakby nie byo, mogli uywa go dosy dugo. Próba przedostania si przez frontowe drzwi, zwaszcza w ciemnoci, byaby zwykym samobójstwem... - Hickok przerwa. - Myl, e poczekaj do rana i wtedy zaczn dziaa.

- Co ich powstrzymuje przed wrzuceniem nam tu granatu w rodku nocy? - zapyta Geronimo.

- Chyba jest co. Tym facetom moe si wydawa, e mamy kilku ich przyjació jako jeców. Poza tym myl, e cay ich ek­wipunek jest tutaj na górze. Skd mog wiedzie, e go przenieli­my? Nie wiedz. Wtpi, eby próbowali zrobi co przed wi­tem.

Gony zwierzcy ryk nieoczekiwanie rozdar nocn cisz.

- Co, u licha... - wymamrota Hickok.

- To z parku - stwierdzi Geronimo. - Moe to jaki mutant! Moe nas wyrczy?

- Gdzie ten wrzask, a gdzie strzelanina - powiedzia z powt­piewaniem Hickok. - Nie sdz, eby to byo moliwe. Nie sdz.

- Chciabym wiedzie, co robi Blade - powiedzia Geronimo, spogldajc w dó na pojazd. - Dlaczego on wybieg? Usyszaem strzelanin i widziaem, jak Blade wsiada do FOKI. Po co?

- Zapomnia zablokowa drzwi - wyjani Hickok.

- Có... - Geronimo gono rozwaa sytuacj. - Tak dugo, jak tam zostanie, jest bezpieczny. Mylisz, e bdzie próbowa w nocy wróci?

- Jeli bdzie w stanie.

- Co masz na myli?

- Myl, e jest ranny - owiadczy Hickok.

- Jeste pewien? Hickok skin gow.

- Prawie. Widziaem jego reakcj, gdy dosta.

- Nie moemy zajrze do rodka - zauway Geronimo.

- Niestety, przyjacielu - potwierdzi Hickok.

- W takim razie nie ma adnego sposobu, eby zorientowa si, co z nim jest.

- Nie ma - zgodzi si Hickok.

- Z tego, co wiemy - owiadczy Geronimo z obaw w gosie - istnieje moliwo, e on nie yje.

- Do licha!

ROZDZIA XIII

Mia szczcie, e jeszcze nie jest trupem - myla Blade, de­likatnie dotykajc swojego prawego boku. Bezporednio pod e­brami mia ran od kuli. Wygldaa na sporych rozmiarów bruzd, moe na wier cala gbok. Krwawi, ale rana nie wymagaa natychmiastowego opatrzenia. Poza tym co innego zaprztao teraz mu gow.

Co powinien zrobi?

Kuloodporny pojazd powinien go ochroni, ale jak dugo mo­e tu zosta? Wypatrywacze niewtpliwie przygotowywali plan ataku, który zrealizuj o wicie. Ilu ich jest? Jak maj bro? Miat wiele pyta.

Czego Wypatrywacze spodziewaj si po nim? Czy tego, e bdzie na tyle szalony, aby próbowa dosta si do budynku? Czy pozostanie w pojedzie? Na pewno postawili ludzi, pilnujcych budynku od strony FOKI, zajliby si ni w razie potrzeby. Ale czy wpadli na pomys pilnowania pojazdu od strony parku?

Blade umiechn si.

Nie mieli powodów. Ostatni rzecz, jakiej mogliby si spo­dziewa, bya jego próba przedostania si do parku. Wiedzieli, e zdaje sobie spraw z ich przewagi liczebnej. Kady normalny czo­wiek uznaby ich przewag. To by najmniej prawdopodobny ruch kogo, kto potrafi myle.

Powinien wic zrobi wanie tak.

Póniej.

Blade obserwowa teren. Dziki wiatu reflektorów dipa, móg odróni drzewa i krzaki w parku. Mieli zamiar owietla FOK przez ca noc? To mogoby uczyni jego zadanie niewyob­raalnie trudnym. Jeli tylko...

Reflektory zgasy.

Blade zareagowa byskawicznie. Cicho odblokowa drzwi od strony parku i sturla si na ziemi. Sign do góry i cicho za­mkn drzwi. Nastpnie zatrzasn zasuw. Mia pewno, e tym razem FOKA jest zamknita.

Potrzebowa kilku sekund, by ukry si w parku. Tych kilku sekund potrzebowali take Wypatrywacze obserwujcy FOK, aby oswoi si z nagle zapad ciemnoci.

Szybko!

Blade bieg w kierunku najbliszej rolinnoci. Jedna rzecz go niepokoia. Skd wzi si ten przeraajcy ryk, który wczeniej usysza? Mutant? Co bdzie, jeli popeni bd?

Pozostao dziesi jardów.

Jeli zdoa doj do drzew, bdzie móg do rana podern garda kilku Wypatrywaczy, zmniejszajc ich przewag.

Pi jardów.

To ju prawie koniec! Dziki, Boe!

Krzaki po lewej stronie poruszyy si i pojawi si w nich wy­soki Wypatrywacz. W rku trzyma M-16.

- Mówi ci - szepta do kogo - wydawao mi si, e widzia­em co, jak tylko kapitan zgasi wiata.

- Schowaj si, wracaj! - pisna druga osoba.

- Musz by pewny. - Wypatrywacz posun si jeszcze o krok. - Nie widz dokadnie...

Zatrzyma si. Jego zmysy wyczuway czyj obecno.

Przygotowa bro.

Blade mocniej cisn commando. Wystrzeli. Kule trafiy Wypatrywacza w klatk piersiow. Upad, by ju tylko podziura­wion kup misa.

Do licha!

Tylko tego mu brakowao!

Blade przebieg ostatnie jardy do najbliszych drzew i skry si w zarolach. Pady strzay z zupenie innego kierunku. Kule uderzyy w najblisze gazie i drzewa.

Blade, lec na brzuchu, czeka a ucichnie strzelanina.

Podwójny pech!

Nagle towarzysz zabitego wyszed ze swojej kryjówki. Jego M-16 obsypa gradem ku cay teren. Strzela w kad pid ziemi.

Gupie posunicie.

Blade odwróci si i otworzy ogie, rozpruwajc Wypatry­wacza od mózgu a do krocza.

Blade posuwa si do przodu, wiedzc, e jego miejsce jest spalone. Zaczai si w odpowiedniej odlegoci i czeka.

Co teraz?

Dali si zapa?

Odwróci si na lewo, patrzy na zaparkowane dipy i cia­rówk. Jeliby skoncentrowali swoj uwag na miejscu, skd przed chwil strzela, mogliby nieopatrznie zostawi swoje wozy bez nadzoru.

Ziemia pod nim bya mikka, tumia wszelki haas. Tu przy ziemi powietrze byo chodne, orzewio jego spocone ciao.

Z budynku, w którym znajdowali si jego przyjaciele, dole­cia go pojedynczy strza. To by henry Hickoka.

Blade umiechn si. Hickok nie strzela, gdy nie mia wido­cznego celu. Blade pozna go przez te wszystkie lata, Hickok nigdy nie chybia. Byo wic piciu wrogów mniej.

„To jest za atwe" - mówi do siebie. Najwyraniej rozwcie­czy ich strza Hickoka i Wypatrywacze otworzyli ogie. Dobrze. Teraz nie mogli go usysze. Blade podniós si i nadal pochylony, podbieg w kierunku sa­mochodu. Chcia pozna zawarto ciarówki. Jeli nie bya pil­nowana, moe mógby j zniszczy. Nie. Rodzinie przyda si ten ekwipunek.

Kogo on chce nabra?

Rodzina bdzie moga korzysta ze zdobyczy tylko wtedy, kiedy przeyj. Na razie problem by nie do rozstrzygnicia. Blade zatrzyma si przy ostatniej kpie zaroli i rozejrza si. Widzia zaparkowane w jednej linii samochody, ustawione w kierunku by­ej kwatery Wypatrywaczy w Thief River Falls. W rodku nie byo nikogo.

Doskonale!

Blade poniós si, chcc ju wyj z ukrycia, gdy usysza ja­ki szmer. Szybko przypad do ziemi, wstrzymujc oddech. Kto by przy pojazdach, szed w jego stron. Blade wypatrzy trzy syl­wetki spacerujce wokó dipów. Jeden z nich byt Wypatrywaczem, ale kim, do licha, s pozostali? Byli ogromni, przewyszali Wypatrywacza tak, jak doroli przewyszaj dzieci. Ich sposób po­ruszania si da mu wiele do mylenia. Wydawali mu si dziwnie znajomi.

Trójka osobników ukazaa mu si wyraniej. Dobry Boe!

Nieprawdopodobne!

Niestety, prawdziwe.

W rodku szed Wypatrywacz w penym umundurowaniu. W obu doniach trzyma dwie smycze. Na kocu kadej z nich, po obu stronach onierza, znajdoway si dzikie bestie o ludzkich ksztatach - kobieta i mczyzna.

To wanie wydawao si by nieprawdopodobnym!

Blade zamkn oczy, nie móg uwierzy w to, co zobaczy. Potwory sprzymierzone z Wypatrywaczami... Czyby byty ich ulubiecami? Niemoliwe! Po prostu niemoliwe!

Wypatrywacze cay czas ostrzeliwali budynek. Oszoomiony Blade otworzy w kocu oczy. Straszna trójka zatrzymaa si do­kadnie naprzeciwko niego. Wypatrywacz oglda bro, bestie sta­y posusznie z boku.

Co zamierzaj zrobi? Czy to byy takie same bestie jak te, które zabili? Mczyzn zaatwi Geronimo, kobiet Joshua. Czy naleay do bandy kierowanej przez Joe'ego? Czy te bestie byy ich wartownikami? Blade czu si zupenie zbity z tropu. Wosy stan­y mu dba.

Po chwili potwór pci mskiej zamar w bezruchu i warczc wlepi swoje paciorkowate lepia w listowie.

Do licha!

Blade zastyg.

- Co si dzieje? - zapyta besti Wypatrywacz. - Co widzisz,

Krill?

„Krill?" - zdziwi si Blade. Bestie maj imiona? Krill próbo­wa zwietrzy zapach.

- A co z tob. Arla? - Wypatrywacz zwróci si do drugiej bestii. - Jest tam co?

Wydawaa si by niepewna, poruszaa si niespokojnie na smyczy.

Krill uspokoi si. Sta zgarbiony z opuszczon gow.

- Przypuszczam, e nie - skomentowa Wypatrywacz.

Odwrócili si, eby si oddali.

„Moe bestie s trzymane w ciarówce" - zastanawia si Blade. Rzucao to zupenie inne wiato na ich sytuacj. Moe po­winien wróci do budynku, eby ostrzec...

Poczu swdzenie nosa.

Nie!

Nie teraz!

Nie móg powstrzyma odruchu... Mimowolnie kichn.

Straszne!

Blade pochyli si jeszcze bardziej, przesun commando do przodu, kolb karabinu opar o prawe biodro. Wystrzeli. Obie be­stie uskoczyy na bok, wyrywajc smycze z rk przestraszonego Wypatrywacza.

onierz zosta trafiony w klatk piersiow. Ciao, odrzucone do tyu, uderzyo w jeden z dipów. Bestie ucieky do parku.

wietnie!

Blade wybieg na ulic, by bardzo zaniepokojony. Gdzie oni s?

Zorientowa si, e panuje cisza, obstrza budynku usta.

Kiedy? Czy syszeli jego strzay?

Nagle odezwa si M-16. Kule uderzyy o ziemi tu przy jego stopach. Blade odwróci si, bieg, trzymajc si blisko pojazdów. To bya jego ochrona. Min dipy i dobieg do ciarówki.

- Tdy! - krzykn kto przed nim. - Ten z pojazdu jest gdzie tutaj!

Blade zatrzyma si i zajrza na ty ciarówki. Byy tam wy­sokie skrzynie, soma i smród zwierzcych fekaliów.

- Szybko! - krzykn Wypatrywacz. - Tdy! Blade wystrzeli zza ciarówki. Jeden z Wypatrywaczy bieg w jego kierunku. Blade podniós commando, wycelowa i onierz zosta zmasakrowany. Gdzie w parku rozleg si ryk bestii.

Blade oddali si od pojazdów. Najlepiej by zrobi, gdyby zna­laz dom i ukry si w nim do rana.

- Za nim!

- Tdy!

- Dosta Tima i Dyde'a!

Blade dobiega do koca parku. Gosy dochodziy go coraz wyraniej. Ulica, na której si znajdowa, wchodzia w cz wil­low. To dobrze.

Gardowe warknicie uzmysowio mu, e popeni bd.

W cigu kilku sekund owosione apy chwyciy go w pasie i uniosy do góry. Blade instynktownie zacz broni si przed ci­skajcymi go ramionami.

Bestia mrukna gronie.

Blade wypuci z rk commando. Dopóki nie zdoa si uwol­ni, nie bdzie mu potrzebny. Musi si uwolni! Jeli tego nie zro­bi, zanim wtargn tu Wypatrywacze, bdzie martwy. Jeeli ju nie by.

Nieoczekiwanie poczu wbijajce si w rami ostre ky. Wy­gi plecy. Ostry ból rozdar mu czaszk. Stumi krzyki.

Nie!

Bestia cisna go jeszcze mocniej. Poczu, e traci oddech. „Skup si - mówi do siebie. - Skup si!" Noe byy poza zasi­giem jego rki. Brakowao si, eby uy bowie. Przecie mia wol­ne przedramiona!

Sign praw po sztylet przymocowany rkojeci do lewego nadgarstka. Chwyci go mocno i poprowadzi rk w czue miejsce swojego napastnika. Kiedy poczu, e sztylet dotyka ciaa, wbi go najgbiej, jak tylko móg.

Bestia sykna i zwolnia ucisk.

Blade upad na chodnik, obijajc sobie okcie i plecy. Odwró­ci si i spojrza na potwora. To bya Arla.

Sztylet stercza w dolnej czci jej brzucha, dokadnie nad ka­wakiem kolej skóry, która stanowia jej ubranie.

- Przynie latark! - rozkaza Wypatrywacz, stojcy jakie trzydzieci jardów od niego.

Blade wiedzia, e musi dziaa, i to natychmiast. Arla pochylia si, jej palce obejmoway skaleczony brzuch. Spojrzaa na Blade'a, warkna i rzucia si na niego, szczerzc wielkie zby. Blade wycign vegi, kierujc pistolety w twarz be­stii. Wystrzeli bez chwili wahania. Dwa, trzy, cztery strzay prosto w gow. Aria zachwiaa si, masywne ciao zakoysao si. Do diaba z tob! Blade wystrzeli jeszcze dwukrotnie. Bestia zwalia si na kolana, a nastpnie pada w poprzek ulicy. Blade schowa pistolety w olstra, odszuka i podniós com­mando. Czu, jak pulsuje mu prawe rami. Krew sczya si mu po piersi i plecach. Powóczc nogami, mija zniszczone budynki. Na skrzyowaniu skrci w prawo. Odgosy pocigu ucichy.

Jego uwag przycign stojcy po lewej stronie biay dom, a raczej jego pozostao. Blade przemierzy ostatnie jardy i delikatnie otworzy frontowe drzwi. Wszed. Opar si o cian, apic oddech.

Na zewntrz dudniy kroki Wypatrywaczy. Pojawio si wia­to latarki, migoczce od nierównego biegu nioscego j onierza.

Byo ich czterech. Zatrzymali si dziesi jardów od domu.

- Któr drog poszed? - zapyta jeden z nich.

- Trudno powiedzie - odpowiedzia drugi.

- Widzielicie, co ten ajdak zrobi Arli? - zapyta jeszcze inny.

- Do diaba z Arl! - wybuchn pierwszy. - Kto by si o ni martwi? On rozwali czterech naszych!

- Wiem, kto si zmartwi tym, co si stao z Arl - powiedzia czwarty. - Krill. Kapitan trzyma go na smyczy, ale trudno go ju utrzyma. On rozerwie tego gnojka na strzpy.

- Móg pój w jakim innym kierunku - skomentowa jeden z dyskutantów. - Zostawmy go Krillowi. Musimy jeszcze zabez­pieczy obwód.

Wypatrywacze powoli oddalali si.

Blade wysun gow na zewntrz. Sysza dokadnie ich roz­mow.

- Kiedy maj przyby posiki, o których mówi kapitan? -zapyta jeden z nich. - Ilu ich bdzie?

- Czterdzieci grup - odpowiedzia inny. - Jutro, koo szóstej rano. Te gnoje nie bd miay szansy.

- Powiedz to Arli i naszym czterem kumplom.

- Jeszcze ich nauczymy! Nikt nie bdzie kpi z Pierwszej Kompanii! Nikt!

Pierwsza Kompania? Posiki w drodze? Musz mie radio! Do diaba! Blade opar gow o cian i zamkn oczy. Mczyo go prawe rami, cay bok przeszywa ostry ból.

Dobry Boe, on jest powanie ranny!

Co powinien zrobi?

Blade otworzy oczy i podszed do wyjcia. Moe powinien wróci do Hickoka i reszty, dopóki jest ciemno? A moe powinien czeka do rana?

Co jest mdrzejsze?

Nadmiar wydarze oszoomi go. Nie umia podj adnej de­cyzji-

Nagle olbrzymie, przelewajce si cielsko pojawio si na skrzyowaniu.

Krill!

Tak szybko odnalaz jego lad?

Blade wybieg z domu, skierowa si na lewo, trzyma si rodka ulicy. Pozostanie w domu byo samobójstwem. Krill zabi­by go.

Na otwartym polu mia chocia znikom szans.

Bardzo znikom.

Nasuchujc postpujcych za nim kroków. Blade zblia si do pospnej, opuszczonej czci miasta o niezbyt wdzicznej na­zwie Thief River Falls, co znaczy po prostu: Wodospad Zodziej­skiej Rzeki... No, tak.

ROZDZIA XIV

- Ju tak dugo jest cicho - rzek Joshua.

- Wiem - zgodzia si Berta.

Leeli na pododze przy drzwiach frontowych. Berta utkwia wzrok we framudze, wypatrujc najdrobniejszego ruchu.

- Jak mylisz, co oni robi tam na górze? - zapyta Joshua.

- Chciaabym to wiedzie - odpowiedziaa. - Nie mog ju znie tego oczekiwania. Jestem typem, który lubi, jak si co dzieje.

- Tak jak Hickok - zauway Joshua.

- Tak jak Biae Miso. - Berta umiechna si i spojrzaa na schody. - Gdzie on si, do licha, podziewa? Z pewnoci popisuje si - stwierdzia dumnie Berta.

- Mylaem, e Wypatrywacze nie przestan nigdy w nas strzela - powiedzia Joshua. - Najprawdopodobniej Hickok za­strzeli jednego z nich.

- Mog si zaoy, e go trafiem - owiadczy Hickok, schodzc w dó. - Zawsze trafiam prosto w cel.

- Zabie go? - spytaa Berta z nadziej w gosie.

- A potrzebne jest jeszcze pytanie? - odpowiedzia kpicym tonem Hickok.

Berta zachichotaa.

- Z pewnoci jeste kim, biay chopcze.

Hickok przyczy si do nich. Rozejrza si dookoa.

- Jakie odgosy? - zapyta.

- Nie - odpowiedziaa Berta. - O czasu tej strzelaniny jest zupena cisza.

- Syszelicie commando? - pyta Hickok.

- Jak mielimy odróni? - wczy si Joshua.

- Ja syszaam. - Berta skina gow. - Mam nadziej, e z nim wszystko w porzdku. Powinien zosta w FOCE.

- Blade wie, co robi - rzek Hickok.

- Wanie mam nadziej, e yje - odcia si Berta.

- Moe powinnimy wyj i zobaczy? - Joshua spojrza na Hickoka.

- Zbzikowale? - zdenerwowa si Hickok.

- Czy powiedziaem co zego?

- Zrobisz jeden krok za drzwi - mówi Hickok - i bdziesz podziurawiony jak sito.

- Wic nawet nie bdziemy próbowa mu pomóc?

- Nie bdziemy.

- Ja myl, e nie... - zacz Joshua.

- Czy kto ci o to pyta? - Hickok by zgryliwy. - Kto tu naley do Wojowników, ja czy ty? Powtarzam ci, e Blade jest teraz sam, i on wie o tym. On jest wielki. Tak jak ju powiedzia­em, Blade wie, co robi.

- Nie zamierzaem podway twego autorytetu.

- Rozumiem, Josh - odpowiedzia Hickok. - Posuchaj, je­stem zmczony i obolay. Wszyscy powinnimy troch odpocz. Dlaczego nie zdrzemniesz si na chwil?

- Mylisz, e tu jest bezpiecznie? - zapyta Joshua.

- Nie sdz, eby Wypatrywacze próbowali czegokolwiek do rana. Bdziesz bezpieczny. Obudzimy ci, kiedy bdzie trzeba.

- Nie wiem, czy mógbym zasn.

- Spróbuj - poradzi Hickok.

Joshua odszed w stron kocy i pooy si na materacu.

- Bye dla niego za ostry - szepna Berta.

- atwo si irytuj, kiedy czuj si, jakbym mia w gowie sta­do galopujcych koni - powiedzia Hickok.

- Dlaczego si nie przepisz? - zapytaa. - Ja tu zostan.

- Chciabym - owiadczy Hickok.

- Masz co waniejszego do roboty?

- Oczywicie, e mam. - Hickok rozejrza si po pokoju.

- Co na przykad?

- Musz odnale pewne miejsce - powiedzia Hickok. -Gdzie w tym budynku ukryty jest nadajnik i zamierzam go znale.

- Co ci z tego przyjdzie? - zapytaa.

- Gdybym rozszyfrowa, jak on dziaa, moglibymy podsu­chiwa Wypatrywaczy.

- Sdzisz, e oni maj ze sob nadajnik?

- Tak przypuszczam - odpowiedzia, podnoszc si. - To ma sens. Sama powiedziaa, e stacjonuj w rónych miastach. Mo­gliby wówczas utrzymywa czno. Zgadza si?

- Tak.

- Musz mie system utrzymywania cznoci - spekulowa Hickok. - Jaki system, który mogliby ukry przed kim nie powo­anym.

- Chcesz, ebym ci pomoga? - zapytaa Berta.

- Nie. Zosta przy drzwiach. Przydasz si póniej.

- Powodzenia, Biae Miso - poegnaa go.

- Dziki. Bdzie mi potrzebne.

Hickok obszed bar namylajc si, gdzie rozpocz swoje po­szukiwania. Z tego, co mówili Harry i Pete, nadajnik by gdzie w budynku. Przeszukanie caoci mogoby zaj wiele czasu, któ­rego on nie mia. Pooy henry'ego na barze.

Jak on moe wyglda? Hickok opar si o bar. Myla inten­sywnie.

Rodzina posiadaa kilka przenonych nadajników. Uywali go w czasie wojny i bezporednio po Wielkim Wybuchu. Przecho­wywane byy gdzie w skadach broni, pokryte kurzem caych dziesicioleci. Moe nadajnik by podobny do tego z ekwipunku Rodziny? A moe wprowadzili jakie innowacje? Jak jest zasila­ny? Elektrycznoci z generatora? Bateriami? Energi soneczn?

Hickok spojrza na Joshu picego na materacu. Przykro mu byo z powodu tego nieporozumienia. Ciekaw by, czy Josh nie zmieniby zdania rano, kiedy Wypatrywacze rozpoczliby potny atak.

- Nigdy nie powiniene dopuszcza do siebie takich myli, przyjacielu - mrukn pod nosem.

Materac Joshuy pooony by naprzeciw baru. Wzrok Hicko-ka pad na drewnian boazeri, tu przy gowie Joshuy. Wpada mu do gowy pewna myl.

Dlaczego nie?

Hickok okry bar, przygldajc mu si bardzo dokadnie. Pod lad znajdoway si dwa rzdy póek zapenionych rozmaitymi gatunkami trunków. Pod pókami pokryta boazeri rodkowa cz baru bya pusta. Po lewej i prawej stronie znajdoway si zamkni­te szafki. Wczeniej odkry w prawej dolnej szafce sprzt stereo­foniczny.

Hickok uklkn przy prawej szafce. Oprócz sprztu, kilku szklanek i metalowej tacy nie byo tam nic.

Podszed do drugiej szafki i otworzy drzwiczki. Tym razem znalaz widelce, yki, noe i plastikowe naczynia.

A tyle myla nad tym!

Hickok opar okcie o lad i westchn.

Gdzie teraz zajrze? Na dó? Czy do góry? W tym pokoju nie byo ju adnego miejsca, gdzie mógby by ukryty nadajnik. Chy­ba e jest tu jaka wnka w cianie. Moe...

Tak!

Hickok wyprostowa si i popatrzy ponownie na bar. Bardzo dziwne. Dwie szafki rozcigay si na dobre dwie i pó stopy. Byy odpowiednio due, aby przechowywa w nich waciwe przedmio­ty. To ma sens. Ale rodek baru mia takie same rozmiary i zajmo­wa tyle samo miejsca. To nie miao najmniejszego sensu. Stano­wio jedynie utrudnienie dla osoby stojcej za barem, która musiaa uderza kolanami w boazeri. Czy nie lepiej, eby rodek baru by wnk?

Oczywicie!

Hickok pochyli si i uderzy pici w drewno. Rozleg si guchy dwik, ale to jeszcze nic nie znaczyo. Byt tylko jeden sposób, eby si upewni. Hickok zapa palcami za krawd oka­dziny. Jeeli jego przewidywania byy suszne, powinna by tu gdzie ukryta klamka lub gaka albo... wyobienie. Znalaz wskie wklnicie po kadej stronie boazerii. Wcisn w nie palce i pod­way okadzin. Opar j o jedn z szafek i umiechn si. Jak si nazywa ten facet, o którym kiedy czyta? Chyba Sherlock Hol­mes? No có, panie Holmes, masz to, czego chciae!

Nadajnik by zielony, mia peno wyczników, gaek, wskaników.

- Mam! - Hickok by podniecony.

- Znalaze! - zawoaa Berta.

- Oczywicie - odpowiedzia.

Ostronie podniós nadajnik i postawi go na ladzie.

- Mog podej i zobaczy? - poprosia gorco.

- Zosta przy drzwiach - rozkaza Hickok. Joshua wsta powoli przecigajc si.

- Czy to ju moja kolej na wart? - zapyta ziewajc. Jego wzrok natkn si na nadajnik. - Co wy wyprawiacie?!

- Nadajnik. - Hickok przyglda si uwanie biaym napisom pod kadym przecznikiem i tarcz. - ebym tylko wiedzia, jak to dziaa!

Joshua podszed do baru.

- Pozwól mi spojrze.

- Wiesz, jak si tym posugiwa? - zapyta Hickok.

- Chocia te, które mamy w Domu, ju nie funkcjonuj - wy­jani Joshua - bardzo si nimi zainteresowaem, gdy je zobaczy­em po raz pierwszy. Przypominam sobie, jak czytaem instrukcj, i mam nadziej, e jest ona nadal aktualna. Moja pami nie jest idealna, ale... - próbowa odczyta napisy. - Gdybym tylko mia tutaj wiato.

- Chcesz, ebym wczya? - zaoferowaa Berta.

- W adnym wypadku - rzek Hickok. - Wypatrywacze mo­gliby nas atwo powystrzela.

- Wiem! - nieoczekiwanie wykrzykn Joshua. Podszed do baru z drugiej strony, pochyli si i stan, trzymajc w górze swoj torb. - Mam je chyba tutaj!

- Co? - zapyta Hickok.

- Rozumiesz - powiedzia podniecony Joshua. - Wiem, e wrzuciem je tutaj, jak podgrzewaem jedzenie dla Berty.

- Ale co? - powtórzy Hickok.

- To. - Joshua otworzy lew do, ukazujc pudeko zapa­ek, zabrane motocyklicie.

- To jest sposób - umiechn si Hickok. Joshua podszed do swego przyjaciela i zapali zapak. Trzy­majc j nad nadajnikiem, gono czyta napisy.

- Regulacja. adowanie. Nadawanie. Odbiór. Tutaj! - By uszczliwiony. - Sie!

Przekrci wcznik i co nagle zaczo brzcze. Jeden ze wskaników nad wycznikiem sieci zawieci si, ukazujc ma podziak. Po lewej stronie lekko uniosa si cienka, czarna iga magnetyczna.

- To, co chcemy zrobi - Hickok informowa Joshu - to podsuchanie Wypatrywaczy tak, eby oni nie zdawali sobie z tego sprawy. Czy to moliwe?

- Jasne - odpowiedzia Joshua.

Przekrci gak z napisem: Odbiór. Zatrzeszczao w prawym górnym goniku.

- Nic nie sycha - powiedzia rozczarowany Hickok.

- Moliwe, e nie nadaj - stwierdzi Joshua. - Albo jestemy na zej czstotliwoci.

- Wtpi - rzek Hickok. - Powinni zostawi to nastawione na waciw czstotliwo.

- Wic wszystko, co moemy zrobi, to poczeka - owiad­czy Joshua.

- Wiesz, co Hickok myli o czekaniu - rzeka, miejc si Berta.

- Jeli cierpliwo byaby zotem - stwierdzi Joshua - Hic­kok byby najbiedniejszym czowiekiem na wiecie. Berta miaa si.

- To jest cakiem dobre, Josh! Uczysz si!

Hickok zmarszczy czoo.

- wietnie! Nie do, e cay czas mam na pieku z Geronimem, to teraz jeszcze z tob. Joshua umiechn si.

- Najpierw zdmuchne besti - owiadczy Hickok - teraz sypiesz dowcipami: zmienie si, przyjacielu. Joshua spochmumia.

- Zmieniem si, prawda?

- Co robimy dalej? - rzucia umylnie Berta, chcc zmieni temat.

- Tak jak chce Josh - odpowiedzia Hickok wzdychajc. -Nie moemy nic zrobi, czekamy. Nastpny ruch jest ich.

Joshua zamyli si. Zauway, e zapaka zgasa. Rzuci j na podog. Zastanowi si, czy o wicie ich ycie zganie tak jak po­mie na tym kawaku drewna.

- Ju do dugo nic nie byo sycha - zauwaya Berta. - Mam nadziej , e z Blade'em wszystko w porzdku.

- Powiedziaem ci, e nie musisz si o niego martwi - po­wiedzia Hickok. - Jak znam Blade'a, teraz odpoczywa i obmyla plan, jak nas std wydosta.

- Odpoczywa? - powtórzya wtpico Berta.

- Pewnie. Prawdopodobnie ukry si gdzie w parku albo w jednym z najbliszych domów i czeka na odpowiedni moment, eby uderzy. Blade nie naley do ludzi, którzy przejmuj si taki­mi drobnostkami.

- Sytuacj, w jakiej si znalelimy, nazywasz drobnostk? -zapytaa Berta.

- To nic wielkiego. - Hickok wzruszy ramionami.

- Jeste szalony, Biae Miso - owiadczya Berta. - Jeli uwaasz, e to jest drobnostka, nie chciaabym wiedzie, co na­zwaby tarapatami.

ROZDZIA XV

- Jestem w tarapatach - mówi do siebie Blade, biegnc cie­mnymi ulicami Thief River Falls. Przebieg ju ze cztery mile, ale cigle znajdowa si w miecie. Stara si kluczy, bieg zygzaka­mi. Mija kilka bloków, potem skrca gdzie na chybi trafi i jaki czas bieg inn ulic. Ulice szybko zmieniay si, nie chcia zbyt dugo porusza si w linii prostej. Nie móg pozwoli, aby Krill wywszy kierunek jego ucieczki, wyprzedziby go i zastawi na niego puapk.

Dotychczas wszystko si udawao. Wygldao na to, e jego pomys zdawa egzamin. Jednak jego rany w czasie wysiku dawa­y si we znaki. Z trudem móg oddycha, co jaki czas ostry ból paraliowa ca praw stron jego ciaa. Rana na ramieniu do­skwieraa mu przez cay czas. Potrzebowa odpoczynku, ale czy móg pozwoli sobie na chwil wytchnienia? Od czasu, kiedy mi­n skrzyowanie, nie byo ladu Krilla. Czyby bestia zaniechaa pocigu? Dlaczego si ociga? Jeli jest to prymitywne, bezmylne zwierz, pragnce jedynie zemsty za Arl, z pewnoci by ju za­atakowao?

Musia odpocz!

Blade zatrzyma si i nasuchiwa. Wiatr wzmaga si, moc­niej poruszajc listowie. Gdzie w dali pohukiwaa sowa. Noc wy­dawaa si zupenie zwyczajna.

Z przodu, jakie pitnacie jardów dalej, sta dom z cegy, je­den z tych, które jeszcze miay drzwi.

Blade podbieg do nich, zatrzyma si, nasuchujc odgosów, które wskazywayby na obecno Krilla.

Nic.

Jeszcze jeden spazm bólu wstrzsn jego ciaem. Co si dzie­je? Czyby mia zamane ebro? Arla cisna go w pasie, a nie w klatce piersiowej. Czy obraenia wewntrzne pochodziy od ku­li, czy te od uchwytu Arli? Cokolwiek to byo, czu, e musi si pooy.

Blade ostronie otworzy drzwi i wszed do rodka. Powietrze byo niewiee, czu byo stchlizn. Cae szczcie, udao mu si powstrzyma od kichania.

Znajdowa si w salonie. Meble pokryte byy grub warstw kurzu. Zauway dwie pary drzwi, obie uchylone. Podszed do nich i zajrza do rodka. Jedne prowadziy do sypialni, drugie do kuchni. Nic nie wskazywao na to, by móg tu kto przebywa. W sypialni nie byo okna. Blade pozamyka drzwi i podszed do sofy. Kiedy usiad, drobne czsteczki kurzu uniosy si do góry.

Jeli Krill zaatakowaaby teraz, musiaby najpierw sforsowa które z drzwi, a to daoby Blade'owi drogocenn chwil na unie­sienie commando...

Zamkn zmczone oczy, myli koatay mu si w gowie. Co robia teraz jego droga Jenny? Bya przygnbiona? Tsknia do je­go powrotu? Jak bardzo chciaby by teraz z ni, trzyma j w ra­mionach, sucha jej czuych sów!

Co to byo?

Blade wyty such. By pewien, e co sysza. Czy to Krill? Czeka i czeka, ale dom wypeniaa jedynie cisza, która uspokajaa jego zmysy. „To musiay by moje nerwy" - pomyla.

Blade opar si o sof i zamkn oczy. Pami przywioda mu jego rodziców. Matk, której nigdy nie zna, która umara, dajc mu ycie. Ojca bdcego przez cztery lata Liderem Rodziny, do czasu, kiedy zosta zabity przez jednego z mutantów. Wspomnie­nia na nowo oyy.

Ojciec poszed na polowanie wraz z dwoma towarzyszami. Pozosta w tyle, aby wytrzsn kamie z buta. Ta chwila nieuwa­gi wystarczya, aby zupenie nieoczekiwanie z zaroli wypad mu­tant, lew górski. Rozerwa go na strzpy. Potwór uciek do lasu, pozostawiajc rozszarpane, zakrwawione ciao.

Mutanty! Jak on ich nienawidzi! Co przeksztacio zwyczaj­n, przecitn pum w pozbawione sierci ohydstwo, pokryte pcherzowatymi ranami i zaropia, pkajc skór? Byy to stwory niewyobraalnie drapiene, poerajce wszystko, co zobaczyy, nawet inne mutanty.

Wszyscy wiedzieli o tym.

I...

Mutant, który pozbawi ycia jego ojca, nie poar ciaa. Na­wet nie próbowa. Nie zrobi te tego po odejciu pozostaych m­czyzn.

Dziwne.

Jeszcze dziwniejsze byo to, co powiedzieli towarzysze ojca. Twierdzili, e zwierz miao szerok skórzan obro. Wyobrania! I chocia byli oni szanowanymi czonkami Rodziny, nikt nie uwierzy w ich histori.

Blade straci ojca. Po jego mierci Platon zosta mianowany szefem Rodziny. Blade wiedzia, e Platon chciaby, aby pewnego dnia on stan na jej czele. Przypomnia sobie, z iloma problemami musia codziennie boryka si jego ojciec. Wtpi w to, czy kiedy­kolwiek bdzie chcia je wzi na swoje barki. Kto inny moe zosta Liderem. On mógby powici si wasnej rodzinie, któr zaoyby z Jenny, mógby cieszy si spokojn egzystencj, mie­szka w jednym mieszkaniu dla par maeskich. Wyrzekby si rangi wojskowej i...

Co zaszelecio.

Blade zdoby si na wysiek i otworzy oczy. Zdrtwia.

W drzwiach sypialni sta Krill. Jego olbrzymie cielsko gotowe byo do skoku.

Jak?

„Ruszaj si!" - co krzykno mu w gowie. Chwyci com­mando i chocia Krill ju si rzuci, zdy go trafi w potny tors. Kula pohamowaa pd bestii, co pozwolio Blade'owi osun si na podog, zanim cielsko zwalio si na sof.

Cholera!

Blade ponownie nacisn cyngiel, kiedy Krill rzuci si do przodu, ale lewa apa bestii pochwycia commando i wyrwaa ze zdesperowanych rk Blade'a.

Krill warkn i sign do nóg Blade'a.

Blade przesun si w lewo i raptownie wsta. Wyszarpn vegi, podczas gdy Krill podszed do niego syczc i warczc.

- Chod tu, skurwielu! - Wycelowa automaty w rozwcie­czon mord Krilla, zamierzajc postpi z nim dokadnie tak jak z Arl.

Przeznaczenie byo jednak inne.

Blade cofn si o dwa kroki, chcc upewni si, czy dobrze wycelowa. Skupi si na Krillu. Jego stopy natrafiy na jak prze­szkod, zaniepokojony spojrza w dó. Za póno. Potkn si o krzeso i run na podog.

Krill rykn i skoczy.

Zanim Blade zdoa odzyska równowag, Krill sta ju nad nim i chwyci go za nadgarstki. Blade usiowa si uwolni. Bestia ciskaa go coraz mocniej, wykrcia mu nadgarstki. Krill ukaza ky w grymasie umiechu.

Blade nie mia wyboru. Musia wypuci bro. Krill zwolni ucisk i wyprostowa si, zadowolony ze zwycistwa.

- Jeszcze nie skoczyem, bkarcie! — Blade przycign ko­lana do piersi i gwatownie wyprostowa nogi, uderzajc Krilla wkrocz.

Trafi.

Krill zawy, zaharcza. Jego rce objy bolce miejsce. Za­chwia si, odstpujc od Blade'a. Bestia potkna si i pada na sof.

Blade podniós si w popiechu, wydoby z pochew noe bowie. Musi dziaa teraz, zanim Krill dojdzie do siebie!

Bestia spróbowaa uskoczy. Nie udao jej si.

Blade zamierzy si na Krilla i wbi nó po sam rkoje. Obaj upadli na sof. Krill wymierzy cios pici w gow Blade'a. Blade polecia w ty, podniós prawy nó i wbi go w muskularn klatk piersiow swego napastnika.

Krill uniós si, zawy i rozwcieczony próbowa odepchn go. Tymczasem Blade podniós drugi nó, napry si i wbi ostrze w ciao Krilla.

Ramiona bestii dziko zadrgay. Lew ap wymierzy Blade'owi cios, rzucajc go na podog.

Blade podniós si, sign po ostatni z solingenów. Jeden straci, zabijajc szczura w pokoju Berty. Inny zosta we wntrzno­ciach Arii. Mia ju ostatni, przywizany do prawej ydki.

Krill nie rusza si.

Czyby bestia nie ya?

Blade ostronie podszed bliej.

Oczy Krilla byy zamknite, ciao nieruchome. Krew laa si z ran zadanych kulami i noami, które cigle tkwiy w jego piersi. Piekielny stwór by martwy!

Blade westchn z ulg i usiad na oparciu sofy, wpatrujc si w sw ofiar. Skd pochodziy te bestie? Jak Wypatrywaczeje tre­sowali i kontrolowali? Na pewno nie krótk smycz...

Zatrzyma si, patrzy.

Podczas walki nie zauway, e Krill mia wci na szyi smycz, której koniec teraz zwisa luno. Blade domyla si, e Krill urwa si Wypatrywaczom, chcc pomci Arl. Có! Wypatrywacze nie zapanowali cakowicie nad swoj dzik ochron.

Co powinien teraz zrobi? Powróci do Hickoka, Geronima i reszty, aby ostrzec przed zbliajcymi si posikami?

Wzrok Blade'a zatrzyma si na szyi Krilla. Nagle zesztywnia, pochyli si, aby bliej przyjrze si bestii.

To niemoliwe!

Dobry Boe! Nie!

Smycz zawieszona na szyi Krilla przyczepiona bya do szero­kiej skórzanej... obroy!

Blade by oszoomiony, do gowy przyszo mu nieprawdopo­dobne skojarzenie.

Czy to moliwe? Czy ta historia moga by prawdziwa? Mu­tant odpowiedzialny za mier jego ojca mia przecie skórzan obro. Czy istniao jakie powizanie midzy Wypatrywaczami a...

Blade spostrzeg nagle, e oczy Krilla s otwarte, janiay dzi­ko. Próbowa uy solingena, ale jego reakcja bya za wolna.

Krill warkn, napi swe potne pici i uderzy Blade'a w gow.

Blade próbowa podnie si, ale potoczy jedynie oczami i pad na podog.

Bestia wstaa. Rykna i oblizujc swe grube wargi, wlepia oczy w Blade'a.

Krill pochyli si na powalonym Wojownikiem.

ROZDZIA XVI

Joshua trzymal stra przy drzwiach, Hickok i Berta odpoczy­wali przy barze. Do rana byo jeszcze troch czasu, ale niektóre z rannych ptaków pieway ju optymistycznie, witajc nowy dzie. Niedaleko parku co si dziao.

Joshua zauway jakie poruszenie przy jego krawdzi, ale nie widzia dokadnie, co tam si dziao. Odwróci si do picych.

- Hickok! - zawoa.

Strzelec natychmiast si przebudzi, by w penej gotowoci.

Podszed do Joshuy.

- Co jest?

- Wypatrywacze s czym powanie zajci - odpowiedzia Joshua. - Ale trudno zrozumie mi ich intencje.

- Kiedy s twoje urodziny? - zapyta niespodziewanie Hic­kok.

- Po co chcesz wiedzie? - Joshua by zaskoczony pytaniem.

- To nic takiego. - Hickok umiechn si. - Wanie pomy­laem, e mógbym da ci jaki sownik na urodziny. Twoje sow­nictwo jest aosne.

- Czasem doprawdy wykazuj pewn skonno do wznio­sego wysawiania si - przyzna powanie Joshua. Hickok poklepa go po plecach.

- W porzdku, Josh, pozwól mi spojrze.

- Czy co si dzieje? - zapytaa zaspana Berta, przyczajc si do nich.

- Jeszcze nie wiem - odpowiedzia Hickok. Wyjrza na zewntrz. Wypatrywacze pospiesznie co robili, niedaleko... w parku.

- Syszelicie co przez radio? - pytaa Berta. Joshua zmarszczy czoo.

- Nic. Nie nadawali przez ca noc.

- Berta - rozkaza Hickok. - Id na dach. Obud tego leniwe­go Indianina, jeli pi i zobacz, co oni tam robi.

- Ja mog to zrobi - rzek Joshua. - Berta ze swoj rk nie powinna...

- Nic si nie martw - przerwaa mu Berta. - Nie jestem inwa­lid. Bd za chwileczk z powrotem.

Opucia ich.

- Jak mylisz, co oni tam robi? - zapyta Joshua. Wojownik wzruszy ramionami.

- Kto wie? Wkrótce si wszystko wyjani...

Nadajnik Wypatrywaczy zacz szumie i trzaska, po czym usyszeli ochrypy gos: mówi rytmicznie, zachowujc krótkie przerwy.

- Charlie - Bravo - Jeden - Trzy - Dziewi - Dziewi. Tutaj Charlie - Lina - Dwa - Cztery - Siedem - Siedem. Syszysz mnie?

Prawie natychmiast odezwa si jaki mczyzna.

- Roger, Charlie - Lima - Dwa - Cztery - Siedem - Siedem. Odbiór - Potwierdzi odbiór. - Jakie jest twoje ETA?

- Wci tysic osiemset - owiadczy pierwszy gos. - Czy twoje pooenie si zmienio?

- Nie. Cigle to samo. Kapitan chciaby mówi z pukowni­kiem Jarvisem.

Nastpia dusza przerwa, po czym na lini wszed ochrypy glos.

- Tutaj pukownik Jarvis. Williams, jeste tam?

- Tak - odpowiedzia modszy gosem oficer. - Tutaj kapitan Williams.

- Co mog dla ciebie zrobi, Williams? - zapyta pukownik Jarvis.

- Chciabym uzyska pozwolenie na wykonanie mojego pla­nu - powiedzia Williams.

- Jakiego planu? - chcia wiedzie Jarvis.

- Wierz, e mog ich zmusi do poddania si.

- O! Najpierw podaj mi opis aktualnej sytuacji - rozkaza Jarvis.

- Ale... - Kapitan Williams zawaha si, najwidoczniej nie­chtny do skadania raportu.

- Czy nie syszae? - domaga si pukownik Jarvis. - Co si zmienio? Mów.

- Nie znamy liczby przeciwników przebywajcych w budyn­ku - odpowiedzia Williams.

- Czy wiadomo, co stao si z naszymi chopcami stacjonuj­cymi tam? - dowiadywa si Jarvis.

- Nie wiadomo.

- Jakie straty? miertelna cisza.

- Kapitanie Williams - owiadczy ostro Jarvis. - Zaczynasz mnie olewa. A ty wiesz, co mog zrobi z oficerami, którzy mnie olewaj.

- Tak jest - odpowiedzia szybko Williams.

- Mów.

- Jeden z Wojowników przerwa nasze okrenie - owiad­czy Williams.

Joshua cisn Hickoka za rami.

- Skd oni wiedz, e Blade jest Wojownikiem?

- Cicho! - warkn Hickok. - Suchaj!

- Oczywicie, unieszkodliwilicie Wojownika - mówi pu­kownik Jarvis.

- Niestety, nie.

- Co? - W gosie Jarvisa zabrzmiao rozdranienie. - On... Rozumiem, e to mczyzna?

- Tak jest.

- Czy jest cigle na wolnoci?

- Nie. Mamy go w areszcie - powiedzia Williams. Joshua zrobi krok w kierunku nadajnika.

- Oni maj Blade'a!

- Jeszcze nie odpowiedziae, czy macie jakie straty? - Jar­vis naciska na Williamsa.

- Tak, mamy - ostronie odpowiedzia kapitan Williams.

- Williams - ostrzeg pukownik. - Podaj mi lepiej liczb ofiar i zrób to teraz, bo jeli tam przyjad, to bdziesz bardzo ao­wa, e si w ogóle urodzie.

- Stracilimy... - Wydawao si, e kapitan Williams nie mo­e przemóc si, eby to wypowiedzie. - Mamy omiu zabitych - dokoczy.

- Stracilicie omiu ludzi?! - wrzasn pukownik Jarvis.

- Nie, prosz pana - odpowiedzia potulnie Williams.

- Nie?

- Siedmiu ludzi, prosz pana. I jednego z naszych Roversów, Arl.

- Jednego z Roversów!? - wrzeszcza pukownik.

- Tak, prosz pana.

- Czy wiesz, jakie one s kosztowne?

- Tak, prosz pana - odpowiedzia Williams. Pukownik Jarvis westchn.

- Bardzo dobrze. Czy s jakie lady po drugiej parze wysia­nej do Wodospadu Zodziejskiej Rzeki?

- Nie, prosz pana.

- Czy ten... Jak mu na imi? - zapyta Jarvis.

- Krill, prosz pana. Jest bardzo ranny. Mamy go w naszej ciarówce. Nasi medycy s zdania, e nie przetrzyma nastpnej godziny. To on pojma Wojownika - zda spraw Williams.

- Do diaba! - Pukownik Jarvis by wcieky. - Ten Wojow­nik musi by niezym skurwysynem!

- Nie ma wtpliwoci - powiedzia Williams.

- Wic jaki jest twój plan?

- Chciabym uzyska pozwolenie na uycie jeca jako przy­nty. Postawimy tym w rodku ultimatum. Jeeli si nie poddadz, zabijemy jeca. Czy mam paskie pozwolenie? - zapyta z nadzie­j w gosie Williams.

- W porzdku - zgodzi si pukownik Jarvis. - Ale, Wil­liams...

- Tak?

- Masz jeszcze dwunastu ludzi, tak?

- Tak jest.

- Pod adnym warunkiem - wydawa rozkazy pukownik Jar­vis - nie ruszaj ich, dopóki nie wykonamy manewru. Rozumiesz?

- Tak jest - owiadczy Williams.

- Trzymaj ich, dopóki nie przyjedziemy i sami nie wyowimy tych niedobitków.

- Nie ma sprawy - obieca Williams.

- Kapitanie - doda Jarvis po chwili.

- Tak, pukowniku Jarvis?

- Nie zaamuj si - rzek Jarvis. - Wiesz, e ci Wojownicy maj wysok reputacj.

- Rzeczywicie, wiem.

- Czy znasz tosamo tego jeca? - zapyta Jarvis.

- Nie chce mówi - odpowiedzia Williams. - Ale z akt wnioskuj, e jest to Blade.

- Blade? - Pukownik by pod wraeniem. - W takim razie Hickok i Geronimo musz by w rodku.

- Mnie te tak si wydaje - zgodzi si Williams.

- Syszae, co oni zrobili z Trollsami? - zapyta Jarvis.

- Tak, to byo jakie dwa tygodnie temu - owiadczy kapitan Williams.

- W takim razie wiesz, jacy s niebezpieczni. Nie daj im szan­sy. Trzymaj ich, dopóki nie przybdziemy.

- Oczywicie.

- Charlie - Lima - Dwa - Cztery - Siedem - Siedem - Sko­czone.

Radio zatrzeszczao i zgaso.

- Nie rozumiem - powiedzia Joshua.

- To ju dwóch z nas nie rozumie - przyzna Hickok.

- Oni wiedz o waszej walce z Trollami! - owiadczy Josh­ua. - Skd?

- Zapomnij o Trollsach! - odrzek Hickok. - Oni wiedz o nas wszystko, wszystko o Alfie. Std wniosek, e wiedz rów­nie wszystko o Rodzinie i Domu.

- Skd? - powtórzy Joshua.

- Chciaabym wiedzie, do licha - powiedzia Hickok. - To wszystko nie ma sensu!

- Czy Blade nie podejrzewa zwizku midzy Trollsami a Wypatrywaczami? - zapyta Joshua.

- Tak. Tylko nie mia pojcia, co to za zwizek.

- Skd oni wiedz o Rodzinie? - pyta Joshua.

- Josh - powiedzia Hickok opryskliwie. - Zadajesz za duo pyta. Wiem tyle samo co i ty. Teraz nie jest najwaniejsz spraw, skd oni to wszystko wiedz. Mamy wiksze zmartwienie.

- Jakie?

- Pamitasz, oni maj BIade'a? - warkn Hickok.

- Co zrobimy? - zapyta Joshua.

- Id na dach - poinstruowa go Hickok. - Zawoaj Geronima i Bert. Musimy si naradzi.

- Jasne. - Joshua wbieg na schody.

Co teraz zrobi? Hickok opar si o cian, obmylajc plan akcji. Najwaniejsze byo teraz uwolnienie Blade'a. Ale jak to zro­bi? Spojrza na drzwi i zauway, e przestali krci si koo parku. Byo jeszcze zbyt ciemno, eby dojrze szczegóy, ale co albo kto... znajdowa si tu przy linii drzew.

Hickok podszed do baru i zabra z lady swoj bro. Kapitan Williams wspomina co o ultimatum. Wypatrywacze z pewnoci dadz o sobie zna o wicie lub póniej. Nie pozostao wiele czasu, eby obmyli plan odbicia Blade'a. Wypatrywacze mieli przewa­g liczebn. Byo ich dwunastu. Mieli trzy razy wicej ludzi ni Hickok. To znaczna przewaga.

Nastpio mae zamieszanie, na schodach pojawi si Geroni­mo, Berta i Joshua.

- Co z tymi Wypatrywaczami? - zapyta Geronimo, scho­dzc ze schodów. - Joshua mówi, e oni wszystko o nas wiedz?

- Najwidoczniej - przyzna Hickok, podsumowujc podsu­chan rozmow midzy kapitanem Williamsem i pukownikiem Jarvisem.

- Jaki bdzie nasz nastpny ruch? - zapyta Geronimo.

- Czekam na kad propozycj - owiadczy Hickok.

- Hej, tam, wewntrz budynku! Suchajcie! - rozleg si nagle glos z zewntrz.

- Co to... - zacz Hickok. Podbieg na palcach do drzwi.

- Wiem, e mnie syszycie! - krzycza gos.

- Jak on to robi, e mówi tak gono? - zapytaa Berta, zain­teresowana zagadk.

- Uywa urzdzenia zwanego megafonem - rzek Joshua. - Posiadamy par takich, niestety, s bezuyteczne, poniewa Rodzi­nie brakuje odpowiednich baterii.

- Naprawd dam ci sownik na urodziny - mrukn Hickok.

- Wiem, e mnie syszycie! - powtórzy gos.

- Czy moemy zobaczy, kto to mówi? - zapytaa Berta.

- Nie - odpowiedzia Geronimo. - On prawdopodobnie jest w parku.

- Nazywam si kapitan Williams. - Williams mówi powoli, podkrelajc kade sowo.

- Poznaj t ndzn kreatur - powiedzia Hickok.

- Suchajcie uwanie, co powiem...

- Co takiego? - Geronimo pochyli si do przodu, próbujc zobaczy rezultat wczeniejszych wysików Wypatrywaczy. Wraz ze zbliajcym si witem, robio si coraz janiej.

- To Blade! - wykrzykn.

Wszyscy przybliyli si, eby dobrze widzie.

- Tak jak moecie teraz wyranie zobaczy - kontynuowa Williams - mamy waszego przyjaciela.

- On jest przywizany do supa! - owiadczya Berta.

- Przywizalimy go do supa. Nie macie szansy go uratowa.

- Nie rusza si - powiedziaa Berta. - Jestecie pewni, e on yje?

- Tak powiedzieli przez radio - odpowiedzia Hickok.

- Rozwalimy was, jeli bdziecie chcieli go uwolni - owiad­czy Williams.

- To ja was rozwal - powiedzia Hickok.

- Suchajcie uwanie! Wkrótce wzejdzie soce. Macie czas na poddanie si, dopóki soce nic ukae si w peni nad horyzontem. Potem zastrzelimy waszego przyjaciela.

- Nie daj nam zbyt wiele czasu - skomentowa Geronimo.

- Pamitajcie! - powtórzy arogancko Williams. - Gdy sonce bdzie cakowicie widoczne, zamienimy waszego przyjaciela w sito.

- Poddamy si? - zapyta Joshua.

- Czy króliki lataj? - rzuci Hickok.

- W takim razie, co zrobimy. Biae Miso? - Berta zmarsz­czya brwi i zamylia si. - Zrobi z nami to, co chc.

- Czyby? - powiedzia Hickok umiechajc si.

- Widziaem ju kiedy ten umiech - zauway Geronimo. - On oznacza, e twój ptasi módek ma jaki plan.

- Czy mamy tutaj jaki sznur? - zapyta ich Hickok.

- Nie widziaem adnego - odpowiedzia Geronimo. - Jak dugi potrzebujesz?

Hickok podrapa si w podbródek.

- Przynajmniej dziesi stóp.

- Mamy koce - powiedziaa Berta. - Jeeli je powiemy, bdzie chyba z dziesi stóp. A po co? Hickok zacz chodzi.

- Widz to tak: musimy zrobi ruch o wschodzie soca, wte­dy bd si spodziewali, e poddamy si. - Spojrza na Joshu. - Czy ruger jest naadowany?

- Tak - odpowiedzia Joshua.

- Daj mi go - rozkaza. Wzil rewolwer i wepchn go za pas, tu po prawej stronie sprzczki, zostawiajc rkoje na wierzchu, przygotowan do szybkiej akcji. - To da mi osiemnacie.

- Osiemnacie? - powtórzya Berta.

- Tak. Osiemnacie strzaów.

- Co zamierzasz zrobi? - zapytaa Joshua.

- Bd ich potrzebowa, kiedy wyjd frontowymi drzwiami. A oto mój plan...

ROZDZIA XVII

Jenny znalaza go siedzcego na jednym z gazów, na pagórku niedaleko czci mieszkalnej. Wpatrzony by we wspaniae kolory, jakie maloway si na niebie.

- Ju prawie wit - owiadczya.

- Te nie moga spa? - zapyta j.

W jego niebieskich oczach widoczny by cie smutku.

- Nie mog spa, odkd wyjecha - przyznaa Jenny.

- Ja te mam takie trudnoci - powiedzia.

- aujesz wysania Alfy gdzie w wiat. Platon? - zapytaa go.

- Szczerze mówic, to rozpaczam z dwóch powodów. Wiesz, e kocham Blade'a i ca reszt. Rzeczywicie auj, e wysaem ich na t misj. Ale jednoczenie wiem, jak wane jest ich zadanie. Wiem, e Rodzina nie przetrwa, jeli im si nie powiedzie.

- Dobrze zrobie - zapewnia go.

- Dzikuj. - Umiechn si. - To poprawia stan mojej du­szy. Potrzebuj twojego poparcia.

- Masz je - zapewnia go Jenny. Pooya swoj lew do na jego ramieniu i cisna delikatnie. - Wszyscy ci kochamy. Cza­sem moemy si z czym nie zgadza, ale pamitaj, e zawsze masz nasze lojalne, niezomne poparcie.

Platon podniós si i zachwia.

- Chciabym móc leczy ten przeklty artretyzm!

- Jest coraz gorzej, prawda?

- Zapomnijmy o naszych zmartwieniach. - Platon zignoro­wa jej pytanie. Przecign si, patrzc na wschodzce soce.

- Co powiedziaaby, gdybym zaprosi ci na niadanie? Je­stem pewien, e Nadine bardzo si ucieszy.

- Nie chciaabym przeszkadza - sumitowaa si Jenny.

- Nonsens - powiedzia, likwidujc jej obiekcje. - Powiem mojej drogiej onie, e spdzilimy ca noc, siedzc tutaj i wpa­trujc si w gwiazdy. Zobaczymy, czy bdzie zazdrosna.

Jenny zamiaa si.

- Zawsze bye artobliwy.

- W moim wieku - wprowadzi poprawk Platon - mona by swawolnym, a nie artobliwym.

Szli w kierunku domów, napawajc si wieym rannym po­wietrzem i wiergotem ptaków.

- Pikny poranek - stwierdzia Jenny.

- Myl - doda Platon - e gdziekolwiek znajduje si Alfa, oni równie ciesz si nim tak samo jak my.

- Tak mylisz?

- Nie wierzysz mi?

- Nie wiem...

- Gdzie si podziao to lojalne i niezomne poparcie, które miaem otrzymywa? - umiechn si Platon.

- Wiesz, e ufam - powiedziaa Jenny.

- Wic przesta si martwi! - poradzi jej. - Odpr si. Przed nami pyszny posiek. Opowiem ci pewn plotk. Syszae, jakie pytanie zadao jakie dziecko wczoraj na lekcji anatomii?

- Jeste okropny - miaa si Jenny. - Nie wiem, jak Nadine moe z tob wytrzyma!

- Ona myli, e jestem wspaniay - zaartowa Platon. Jenny zamiaa si.

- Jeste. Mój Blade jest równie.

- I w tym momencie - Platon chcia j uspokoi - jest ywy, ma si dobrze i niezmiennie myli o tobie.

- Wiem, e yje - zgodzia si Jenny. - Czuj to gdzie, gdzie gboko. Ale niepokoj si...

- O co? - przerwa Platon. - Powiedziaa przed chwil, e yje, i wiesz, e on potrafi sobie poradzi.

- Chciaabym, eby mia racj - zgodzia si. - Rzeczywi­cie, nie powinnam si smuci. Poza tym jest z Hickokiem i Geronimem. Co mogoby ich pokona?

ROZDZIA XVIII

Wypatrywacze!

Mimo otumanienia i przenikliwego bólu Blade usiowa skon­centrowa swe myli.

Wypatrywacze. Gdzie oni s?

Blade pamita, e zosta pozbawiony caego okrycia, z wyjt­kiem spodni. Wypatrywacze wykopali dó dokadnie naprzeciwko budynku, zajtego przez jego przyjació. Wsadzili do niego wysoki sóp, przysypali ziemi i przywizali swego winia tak mocno, e w cinitych nadgarstkach i kostkach zanikao krenie krwi.

Huczao mu w gowie.

Przypomnia sobie i analizowa wrzaski jednego z Wypatrywaczy. Zna konsekwencje. Wojownik nie ma prawa si podda, w adnych okolicznociach. Hickok i Geronimo bd musieli po­zwoli na zabicie go. Nie mia czasu do stracenia.

Gdzie s Wypatrywacze? Czy który z nich zwraca na niego uwag, czy wszyscy skupieni s na budynku?

Blade poczu, e powraca mu pena wiadomo i ostronie otworzy oczy. Zobaczy FOK, za ni bya kwatera wrogów. Nie widzia adnego z nich. Prawdopodobnie byli rozproszeni po ca­ym terenie i w ukryciu czekali na wschód soca.

Wizy zaciskajce nadgarstki wyday si lekko poluzowane. Blade napi swoje stalowe muskuy i poczu, e ptla zaczyna si porusza.

Dobrze!

Soce zaczo wschodzi.

Blade siowa si ze sznurem starajc si minimalnie poru­sza, aby nie zwróci na siebie uwagi Wypatrywaczy. Oni byli pra­wdopodobnie pochonici tym, co si dzieje za drzwiami budynku, oczekiwali poddania si jego przyjació.

„Mog to zrobi!" - powtarza sobie. Jeli odpowiednio wy­ty minie, wizy mog rozluni si na tyle, aby móg uwolni rce. Pozostawao tylko pytanie, czy zdy przed wschodem so­ca? Nagle kilku Wypatrywaczy pojawio si niedaleko kwatery z broni wycelowan w drzwi.

Pot obla siujcego si ze sznurem Blade'a. Jeszcze tylko kil­ka minut! Wszystko, czego potrzebowa, to kilku marnych minut!

Kto poruszy si w parku tu za nim, listowie zaszelecio. Blade mia ju prawie wolne rce i zastanawia si nad swym na­stpnym ruchem, zwaszcza, e jego nogi byy wci przywizane do supa. Nagle wydarzyo si co, czego w ogóle nie oczekiwa.

Otworzyy si frontowe drzwi i wyszed z nich Hickok, trzy­majc rce nad gow i szczerzc zby jak idiota.

ROZDZIA XIX

Hickok zatrzyma si na trzecim stopniu, umiechajc si i po­woli rozgldajc si to na lew, to na praw stron. Tak jak si spodziewa, Wypatrywacze byli rozlokowani na dachach najbli­szych budynków. M-16 byy gotowe do akcji. Zliczy trzech z le­wej i dwóch z prawej strony. To oznacza, e jest jeszcze siedmiu.

- Ciesz ci, e postpujesz rozsdnie - powiedzia kapitan Williams gdzie z parku.

Hickok, cigle szczerzc zby, zwróci si teraz do wprost. Spojrza na Blade'a. Czy wzrok pata mu figle? Blade si rusza!

- Gdzie jest reszta?

Cisza. Musia ich powstrzyma. Berta i Geronimo musieli mie czas na opuszczenie si w dó po wasnorcznie wykonanym sznurze i okrenie budynku.

- Gdzie jest reszta? - powtórzy kapitan Williams. - Wiem, e jest was wicej.

- S w rodku - krzykn Hickok.

- Powiedz im, eby wyszli, natychmiast! - rozkaza Williams.

- Oni wam nie ufaj - wrzeszcza Hickok. - Boj si, e do­stan kul w plecy.

- Nie maj si czego obawia - powiedzia Williams niecier­pliwic si.

- Skd maj to wiedzie?

- Nie chcemy was zabi. Jeli nie wyjd i nie rzuc broni, zabijemy waszego przyjaciela.

- Wyglda na to, e nie mamy wyboru - doda Hickok.

- Ty pierwszy rzu bro!

Hickok posun si o dwa kroki w przód. Swojego henry'ego odda Geronimowi, zostawiajc sobie naadowane kolty i rugera. Osiemnacie strzaów to nie byo za duo w tej sytuacji.

- Rzu bro! - niecierpliwi si Williams. - Natychmiast! Hickok opuci gow i powoli opuszcza rce. Wiedzia, e Wypatrywacze nie spodziewaj si, e jego rewolwery mog do­równa ich M-16. Nie mogli oczekiwa, e kto bdzie taki gupi, zwaszcza e mieli go na muszkach swoich karabinów, na otwartej przestrzeni, bez adnej osony. Móg wic wyobrazi sobie ich zaskoczenie, kiedy przesun si w prawo i w tradycyjnej postawie rewolwerowca, odda dwa strzay, dajce si sysze prawie jak jeden.

Wypatrywacze bdcy na dachach z jego prawej strony, zniknli ze swych pozycji, rozbryzgujc za sob krew.

Hickok poruszy si. Kule z M-16 uderzyy w beton u jego stóp. Odwróci si, pochyli, zrobi uniki, krci si wokó wasnej osi, starajc si by jak najtrudniejszym celem.

Jeden ze strzaów zaznaczy si gbokim ladem na jego szyi. Inny trafi w lew pit.

Hickok dobieg do FOKI, odwróci si i wystrzeli z obu py­tonów.

Jeden z Wypatrywaczy wrzasn i run w dó.

- Bra skurwysyna!

Hickok pooy si na ziemi i przeturla pod pojazdem, zdoby­wajc chwilow oson. Najchtniej pozostaby tam, ale tego nie­stety nie byo w planie. Wydosta si spod pojazdu po stronie par­ku. Wsta i bieg, kierujc si prosto do Blade'a. Ta cz planu zakadaa: mier albo ycie.

Z zaroli wynurzy si Wypatrywacz, starannie wycelowa z M-16. Caa sia ognie skupia si na skaczcym, krccym si i wirujcym Wojowniku.

Kula otara si o jego lewy bok.

Hickok zwolni dziesi jardów od Blade'a i odda strza do Wypatrywacza, znajdujcego si dokadnie na wprost niego. o­nierz upad i wrzeszczc zapa si za gow.

Blade nieoczekiwanie wróci do ycia, uwolni w kocu rce. Schyli si i w szalonym tempie rozwiza sznur okalajcy mu ko­stki.

Hickok usysza now bro, która wczya si do akcji. Po strzaach Berty, nastpi trzask henry'ego. Doszed do Blade'a, znajdujcego si teraz midzy nim i parkiem.

- Pospiesz si, lamazaro!

W zarolach pojawio si trzech Wypatrywaczy, ostrzeliwujcych Wojowników.

Hickok wystrzeli dwa razy ze swego prawego kolta. Widzia, jak jeden z onierzy pada, ale poczu, e co rozpruo jego lewe rami. Zatoczy si, upad na kolana, jednoczenie chwytajc rugera.

Nagle pojawi si przy nim Blade. Pochyli si i sign po rugera. Wycelowa do pozostaych przy yciu wrogów.

Geronimo ponownie otworzy ogie.

Dwaj Wypatrywacze zostali zapani w ogie krzyowy. Pró­bowali si broni nawet wówczas, gdy kule przeszyy ich ciaa, a twarze wykrzywi ból. Padli, ociekajc krwi. Jeden z nich char­cza, wiszczc rozerwan tchawic.

Nagle ogie usta.

Geronimo i Berta nadbiegli od strony kwatery i doczyli do swoich towarzyszy.

- Nic ci nie jest? - zapytaa Berta, kadc do na ramieniu Hickoka. - Wygldasz aonie.

- Dziki, Czarna licznotko. Potrzebowaem tego.

- Gdzie jest reszta? - zapyta Blade, lustrujc park. - Dosta­limy wszystkich?

- Wedug moich oblicze - odpowiedzia Hickok - musi by ich jeszcze czterech.

- Geronimo - powiedzia Blade wybiegajc. - Dipy i cia­rówka!

Geronimo pody za nim, wyczulony na atak od strony parku. Hickok patrzy na nich. Jego ciao byo obolae. Byli jeszcze w tym samym miejscu, kiedy wdar si haas silników.

- Nie uda im si - skomentowaa Berta.

Hickok stan na niepewnych, chwiejcych si nogach.

- Hej, pozwól im! - powiedziaa Berta, obejmujc go w pa­sie. - Ile razy bye trafiony?

- Straciem rachub - odpowiedzia.

- Najlepiej bdzie, jeli powleczemy si do starego Josha - owiadczya Berta, prowadzc go w kierunku schodów. - On si tob zaopiekuje.

- W porzdku - zgodzi si Hickok.

- Zrobie dobr robot. Biae Miso - rozpromienia si Ber­ta. - Jestem z ciebie dumna.

- Drobiazg. To dla mnie ciastko z kremem.

- Nigdy nie widziaam takiego strzelca jak ty.

- Ciastko z kremem...

- Cigle to powtarzasz - zauwaya. - Czy to jest twoje ulu­bione powiedzonko?

- Po prostu lubi ciastka - zamia si Hickok.

- Ty guptasie! - powiedziaa czule Berta. Byli ju w poowie drogi do FOKI, kiedy za nimi zadudniy jakie kroki.

- Co...? - Berta chciaa si odwróci, ale co uderzyo j w podbródek, powalajc na ziemi.

Hickok przysiad, zaciskajc w spoconej doni kolta. Czyby wróci jeden z Wypatrywaczy? Jeli tak, to popeni bd, bo on ma jeszcze w sobie troch siy i...

Zastyg.

Zobaczy masywn besti, oblepion zaschnit krwi, z pod­nieconymi oczami i zbami ociekajcymi róow lin. Cay tors miaa pokryty ranami.

Hickok zdy raz wystrzeli, zanim silna pi nie powalia go na ziemi.

Bestia stana nad swoj ofiar, zaciskajc apy. adne z nich nie byo tym, kogo szukaa.

Krill przyby tu po Blade'a.

Dobiegy ich podniesione na alarm gosy.

Krill zbieg do parku, kierujc si w stron zaroli. Zdy ukry si za pie potnego drzewa, kiedy pojawio si dwóch mczyzn: Blade i jaki drugi.

- To Hickok i Berta! - wykrzykn Geronimo, kiedy podeszli bliej.

- Co si stao... - zastanawia si Blade.

Przecie zapali czterech Wypatrywaczy uciekajcych w dwóch dipach, po dwóch onierzy w kadym. Pozostae pojaz­dy byy opuszczone. Wojownik wepchn luf rugera do ucha be­stii i przycisn cyngiel.

Ruger byt pusty. Musia wystrzela reszt naboi na tych dwóch w dipie.

Krill zawarcza, próbujc wycisn z Blade'a ycie. Umiech­n si, kiedy Blade uderzy go w twarz swoim rewolwerem. Krill chcia, eby Blade przekona si, e nie ma ucieczki przed tym, co nieuniknione. dny zemsty za Ari, pragn mierci Wojownika. Blade wali besti, rozdzierajc jej skór, amic krzywy nos, ale Krill nie zwalnia swojego mocnego uchwytu. Spróbowa wic ina­czej: odrzuci rugera i wepchn rce pod podbródek bestii, usiuj zdusi grub szyj i zama krgosup. Jego mocna szyja zale­dwie drgna.

Nieoczekiwanie zjawi si Geronimo z jednym ze swych to­mahawków. Wyda z siebie okrzyk wojenny i zatopi toporek w szyi bestii. Krill dosta szalu, cisn Blade'a na bok i rzuci si na Geronima. Z rany laa si krew, ale Krill zignorowa to zupenie i uniós szamoczcego si Wojownika w powietrze, wysoko nad swoj gow. Geronimo spad z guchym odgosem. Blade, lecy po prawej stronie, próbowa zapa oddech. Zbiera energi i roz­glda si dookoa. Hickok i Berta wci leeli, nie odzyskawszy jeszcze wiadomoci. Oguszony Geronimo w ogóle nie rusza si. Wszystko zaleao od niego.

Blade podnosi si z wysikiem, jego zmaltretowane i pora­nione ciao reagowao bardzo ospale.

Krill patrzy na Blade'a, czeka umiechajc si.

- Musisz mnie bardzo chcie - mrukn Blade. Zdziwi si bardzo, kiedy bestia skina gow.

- Rozumiesz to, co mówi? - powiedzia, patrzc gupkowato. Umiech Krilla powikszy si.

- Ale to niemoliwe... - mamrota Blade.

Krill rzuci si na BIade'a i pochwyci go. Jego wielkie apy cisny gow Blade'a i zaczy cign, chcc najwyraniej ode­rwa j od reszty ciaa.

Blade zareagowa automatycznie, unoszc rce do góry i wci­skajc swoje kciuki w oczy bestii.

Krill wypuci go i pchn w bok. Pociera zazawione oczy, próbujc odzyska wzrok.

Blade rozejrza si za jak broni. Zobaczy jeden z tomaha­wków, lecy na ziemi przy Geronimo. Podbieg, chwyci za trzo­nek i nie tracc chwili czasu odwróci si, zbliajc si do Krilla. Z rozpdu podskoczy w gór tak wysoko, jak tylko potrafi, i wbi ostrze w czubek gowy bestii, cakowicie zatapiajc je w czaszce.

Bestia zachwiaa si i upada na kolana, tracc wiadomo.

Blade cofn si kilka kroków, kiedy nadbieg Joshua, trzyma­jc w rkach brauninga.

- Skocz to - rozkaza Blade.

Kiedy Joshua zawaha si. Blade szturchn go dziko i wrzas­n:

- Skocz to! W tej chwili!

Przeraony zachowaniem Blade'a Joshua posusznie wycelo­wa luf brauninga w gow bestii i nacisn cyngiel.

ROZDZIA XX

Zebrali si w byej kwaterze Wypatrywaczy. Joshua opatry­wa rany, jakie ponieli w walce.

- Josh, Zabójca Bestii! - dokucza mu Hickok.

- Prosz! - grymasi Joshua. - Nie przypominaj mi!

- Poczekaj, a Rodzina o tym usyszy - dorzuci Hickok, le­cy obok Berty przy barze.

Blade siedzia przy stole, a Geronimo sta na stray.

- Prosz - Joshua zwróci si do Hickoka. - Nie mówcie o tym Rodzinie - powiedzia, opatrujc rany Blade"a.

- Dlaczego nie? - pyta Hickok.

- Po prostu nie chc by znany jako... - przerwa.

- Jako morderca - dokoczy za niego Hickok.

- Dokadnie - skin gow Joshua.

- Przyzwyczaisz si do tego - poinformowa go Hickok. Joshua przerwa swoj prac i spojrza prosto w oczy Hickokowi.

- W przeciwiestwie do ciebie, nigdy bym si do tego nie przyzwyczai. Nigdy.

- Jeeli tego nie chcesz - powiedzia Hickok, wzruszajc ra­mionami - jest mi wszystko jedno. Moe to by nasz may sekret.

- Wic jaki jest nasz nastpny krok? - zapyta Geronimo.

- Mamy jaki wybór? - odpowiedzia Blade i zasycza, kiedy Joshua pooy kompres na jego prawe rami.

- To bydl niele ci ugryzo - zauway Joshua.

- Tak - powiedziaa Berta. - Tak samo jak mnie!

- Jeli chodzi o mnie - rzeki Blade - myl, e nie mamy innego wyboru. Jedziemy do Domu zamiast do Bliniaczych Miast. Czy kto si sprzeciwia?

Zapada cisza.

- wietnie - Blade skin gow. - Dwumiasto poczeka jesz­cze tydzie albo dwa, podczas gdy my wypoczniemy i zregeneru­jemy siy.

Wbi wzrok w podog i zamyli si. To mieszne. Pocztko­wo chcia zdoby Bliniacze Miasta tak szybko jak to tylko moli­we. Stara si nawet wyperswadowa Bercie jej obawy. Póniej, kiedy Berta i Hickok zostali ranni, namówi ich do powrotu, chcc tak naprawd zobaczy swoj drog Jenny i rozprawi si ze zdraj­c Rodziny. To byo wtedy, kiedy szuka jakiego usprawiedliwie­nia. Teraz nie mia ju adnego wyboru. Z trojgiem powanie ran­nych ludzi Dwumiasto definitywnie nie wchodzio w gr. To mie­szne, jak okolicznoci potrafi czasem same rozwizywa problem.

- A co z ciarówk i dipami? - zapyta Geronimo.

- Co z nimi? - zatroska si Blade.

- Wemiemy jeden z nich ze sob. Rodzinie przydaby si jeszcze jeden pojazd - owiadczy Geronimo.

- Kto poprowadzi? - zapyta Blade.

- Ja - rzek Hickok. - Wiesz, e prowadziem kiedy FOK.

- Jest jeden problem - powiedzia Blade. - Kiedy wczeniej z Geronimem wprowadzalimy oba dipy, okazao si, e róni si troch od FOKI...

- Czym przyjacielu? - zapyta Hickok.

- FOKA jest, jak to mówi Platon, automatyczna - przypo­mnia mu Blade. - Pojazdy Wypatrywaczy nie s automatyczne. Dziaaj na starych zasadach, przy uyciu czego, co nazywa si sprzgem. Nie wiem, jak to si prowadzi. A ty?

- Ja te - przyzna Hickok. — Ale mog si nauczy.

- Nie mamy czasu - powiedzia Blade. - Jest prawie poud­nie.

- Posiki nie przybd wczeniej ni do wieczora. Mógbym si nauczy.

- A co bdzie, jeli przyjad wczeniej, ni si tego spodzie­wamy? Jeli wyl patrol zwiadowczy? Nie jestemy w stanie sto­czy jeszcze jednej walki.

- W porzdku. Nie jest to taki genialny pomys - wtrci Hic­kok. - Nie ma co si spiera.

- Nie zrozum mnie le - poprawi go Blade. - Uwaam, e to wietny pomys i jeli mielibymy czas i bylibymy w lepszym stanie, na pewno zrobilibymy to. Ale... - Zawiesi gos.

- Wic co robimy? - zapyta Geronimo.

- Postpimy zgodnie z wczeniejszymi planami - odpowie­dzia Blade. - Zaadujemy generator, cay skonfiskowany ekwipu­nek i zabierzemy to do Domu.

- Nie zapomnij o radiu - doda Hickok.

- Oczywicie. Czy jeszcze o czym zapomniaem? - Blade patrzy na kadego z osobna.

- Jest taka maa sprawa... - powiedzia cicho Joshua.

- Co takiego? - zapyta Blade.

- Chodzi o zabitych...

- O, nie - siekn Hickok. - Znowu.

- Nie sdzicie, e moglibymy zrobi im naleyty pogrzeb? Blade zmarszczy czoo.

- Przykro mi, Joshua. Nie mamy czasu do stracenia.

- Mylaem, e mógbym chocia zapyta - owiadczy Joshua.

- No, to do roboty! - oznajmi Blade.

Podczas gdy Hickok i Geronimo odszukali sprzt ukryty przed Wypatrywaczami, Blade w towarzystwie Berty i Joshuy zdemontowali generator i aparatur stereofoniczn. O trzeciej po poudniu pojazd by ju zaadowany rzeczami, które zdobyli. Cae wntrze pojazdu zajmowa generator, sterta M-16 i wiele innych przedmiotów.

- Sdz, e ju czas, przyjaciele - powiedzia Hickok do Blade'a, kiedy stanli na schodach.

Blade skin gow i pooy rce na swych bowie. Znalaz swoj bro porzucon w ciarówce i dzikowa Bogu za zwrot noy.

- Rodzina bdzie si szalenie cieszy - wyrecytowa Hickok.

- Chciaabym bra w tym udzia - oznajmia Berta, przecho­dzc przez drzwi.

- Co takiego. Czarna licznotko? - zapyta Hickok.

- Dlaczego czasami tak miesznie mówisz?

- miesznie mówi? - powtórzy za ni Hickok.

Wszed Geronimo, zanoszc si od miechu.

- Mówi tak, bo jest fanatykiem Dzikiego Zachodu. Tak to byo chyba nazywane w ksikach z naszej biblioteki - wyjani. - Hickok lubi mówi tak, jak myli, e kiedy mówiono... Ty wiesz i ja wiem, e to brzmi idiotycznie, ale jest niemoliwoci wytu­maczy to komu, kto ma trociny w gowie.

- Jeste dziwny. Biae Miso - Berta zmarszczya czoo. -Naprawd jeste dziwny.

- Jeli teraz uwaasz, e on jest dziwny - powiedzia Geroni­mo - to co powiesz, kiedy naprawd go dobrze poznasz?...

- Nie rozumiem, dlaczego oni zawsze si mnie czepiaj - la­mentowa Hickok.

- Wyjdmy std - owiadczy Blade umiechajc si. Patrzy, jak pakuj si do FOKI. Rozglda si po parku. Spo­glda na niebo i sonce. Stonce. Nigdy nie patrzy na nie z równ zachannoci po tym, co si wydarzyo. Kady wit, kady nowy dzie by tak nieprawdopodobnie cenny, tak...

- Hej, przyjacielu, idziesz? - zawoa Hickok. Blade podszed do pojazdu i zaj miejsce kierowcy.

- Ja mog prowadzi - zaoferowa Hickok. - Jeli nie czujesz si na siach.

- Czuj si na siach - zapewni go Blade.

- Dziki Bogu! - rzek Geronimo, siedzcy z przodu.

- Nie mog uwierzy, e naprawd jad do waszego Domu -powiedziaa Berta. - To tak, jakby speniay si moje marzenia.

- Spodoba ci si - stwierdzi Hickok. - Wiem to.

- I moesz by pewny, e nigdy go nie opuszcz - oznajmia Berta. - Nigdy!

Blade zapuci motor i ruszyli. Zastanawia si, czy Berta nie ma racji. Dom, Jenny, jego Rodzina. Dwa razy ich opuszcza i za kadym razem by bliski mierci. Tylko gupiec kusiby los po raz trzeci.

- To pikny dzie - powiedzia Joshua.

- Tak, to prawda - Blade'a rozpierao szczcie. - Nastpny przystanek w Domu, w kojcym nerwy Domu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Robbins David Cień zagłady 02 Rozkaz zabić Arlę
Krzysztof Kakolewski Rozkaz zabic anno 1911
2011 09 22 Rozkaz nr 904 MON instrikcja doświadczenie w SZ RP
II rok tryb rozkazujacy
ROZKAZ BOJOWY DOWÓDCY DRUŻYNY DO MARSZU, Dowodzenie
O trybie rozkazującym w języku polskim, Język
gra Rozkaz specjalny, Prywatne, Przedszkole, Powstanie Warszawskie
asembler 8051 opis rozkazow
Allington Maynard Zabic Stalina
90 Tryb rozkazujacy 2 id 48490 Nieznany (2)
ABY 0008 X Wing 7 Rozkaz Solo
Mnie zabic
MICHALKIEWICZ Schwytać i zabić (2)
modalne 2c+tryb+rozkazuj b9cy 2c+itd VF763PKWHWTXZXBVPYWSUIS5QAILIHVPM2OTAAI
Wadenekum - regulamin , Rozkaz operacyjny jest zasadniczym dokumentem dowodzenia, ktĂłry wyraĹĽa decyz
Rozkazy w działaniach bojowych, COMBAT COURSE 2, COMBAT COURSE
Rozkaz L4 12
Rozkaz numer 00485, Nowak Andrzej prof

więcej podobnych podstron