Allan Cole & Chris Bunch
Sten
Seria: „Sten” tom I
Amber
1
Śmierć po kryjomu przyszła do Dzielnicy.
Kombinezon cuchnął. Wbity w niego Tech popatrzył przez porysowany wizjer na przewód okalający z zewnątrz obszar rekreacyjny i wypuścił z siebie wiązankę przekleństw, mogącą zadziwić nawet żeglarza dalekiej przestrzeni.
Najbardziej na świecie chciał teraz napić się zimnego narkopiwa, aby uciszyć dudniące w głowie bębny kaca. Najmniej zaś na świecie chciał wisieć na zewnątrz Vulcana, gapiąc się na jednocentymetrową metalową rurkę, którą miał przyczepić. Ścisnął kołnierz specjalnym przyrządem, moment obrotowy ustalił na wyczucie i wyrzucił z siebie kolejną wiązankę, tym razem włączając w nią szefa i tych wszystkich śmierdzących Migów, bawiących się w odległości jednego metram, i całego świata.
Zrobione. Zwolnił przyrząd i włączył mały silniczek, przyczepiony do kombinezonu. Jego szef był pieprzonym eks - kochasiem, i do tego miał zamiar przyczepiać się do sześciu pierwszych rund. Tech wyłączył swój uziemiony mózg i pożeglował ospale w kierunku śluzy.
Oczywiście moment obrotowy ustalił nieprawidłowo. Gdyby rurka nie zawierała fluoru pod wysokim ciśnieniem, nic by się nie stało.
Przeciążone złącze trzasnęło i surowy fluor stopniowo przeżerał metal, przez kilka dni nieszkodliwie rozpościerając się w przestrzeni. Ale w miarę poszerzania się pęknięcia ciecz kipiała prosto na zewnętrzną okrywę Dzielnicy, poprzez izolację, a w końcu przez wewnętrzne warstwy spływała do środka.
Na początku dziura miała wielkość łebka od szpilki. Spadek ciśnienia pod kopułą był z początku zbyt mały, aby spowodować jakąkolwiek reakcję czujników, rozmieszczonych wysoko, powyżej kabiny kontrolnej w dachu Dzielnicy.
Dzielnica mogła mieścić się na którejkolwiek z miliona pionierskich planet - zatrudnione pracz Kompanię dziwki obojga płci przeciskały się przez tłum Migów w poszukiwaniu tych Niewykwalifikowanych eMigrantów, którzy wciąż jeszcze mieli na karcie trochę kredytów.
Długie rzędy maszyn do gry wygwizdywały zachęty do przechodzących robotników i wydawały z siebie syntetyczny chichot, gdy gra pochłaniała kolejny grosz.
Dzielnica była prowadzonym przez Kompanię centrum rekreacyjnym, zbudowanym z myślą o "interesie Migów". "Bawiący się Mig to szczęśliwy Mig" - powiedział kiedyś psycholog Kompanii. Nie dodał - bo nie musiał - że bawiący się Mig wydawał kredyty, oczywiście na korzyść Kompanii. Każda przegrana oznaczała przedłużenie kontraktu.
Właśnie dlatego, pomimo muzyki i śmiechu, w Dzielnicy czaił się smutek i zawziętość.
Dwóch muskularnych strażników włóczyło się w okolicy wejścia. Starszy kiwnął głową w kierunku trzech hałaśliwych Migów, przemieszczających się z jednego sklepu monopolowego do drugiego, i zwrócił się do partnera:
- Gdybyś miał zamiar szarpać się za każdym razem, kiedy ktoś na ciebie spojrzy, bracie, to szybko któryś z tych Migów chciałby się przekonać, co zrobisz, gdy zaczną się naprawdę awanturować.
Nowy stażysta dotknął ogłuszacza.
- A ja chciałbym im to pokazać.
Starszy mężczyzna westchnął i rozejrzał się po korytarzu.
- O rany. Kłopoty.
Jego partner o mało nie wyskoczył z munduru.
- Gdzie? Gdzie?
Starszy mężczyzna pokazał palcem. W stronę wejścia do dzielnicy kierował się Amos Sten. Drugi strażnik zaczął się śmiać z niskiego Miga w średnim wieku, gdy nagle zauważył mięśnie jego karku. I rozmiar nadgarstka. I pięści jak młoty.
W tym momencie starszy ze strażników westchnął z ulgą i oparł się znów o ścianę.
- Wszystko w porządku, chłopcze. Ma ze sobą rodzinę. Kobieta o zmęczonej twarzy i dwoje dzieci zbliżało się właśnie do Amosa.
- Co u diabła? - zdziwił się stażysta. - Ten karzełek nie wygląda mi zbyt groźnie.
- Nie znasz Amosa. Gdybyś znał, narobiłbyś w portki, zwłaszcza, jeśli miałby ochotę na małą bójkę dla poprawienia sobie humoru.
Czwórka Migów po kolei dotykała małych białych kwadratów na klawiaturze terminala i centralny komputer Vulcana zarejestrował przemieszczenie się rodziny Stenów do Dzielnicy.
Gdy mijali strażników, starszy uśmiechnął się i skinął Amosowi głową. Jego partner po prostu patrzył. Amos zignorował ich i poprowadził rodzinę do wejścia.
- Mig lubi walczyć, co? To chyba nie jest to, co nazywamy zachowaniem aprobowanym przez Kompanię.
- Synu, gdybyśmy chcieli aresztować każdego Miga, który uszkodził innego w Dzielnicy, to zabrakłoby forsy na nadgodziny.
- Może powinniśmy go trochę przywołać do porządku.
- Wydaje ci się, że właśnie ty potrafisz to zrobić?
Młodszy strażnik skinął głową.
- Dlaczego nie? Przyłapać go na czymś i przywalić zdrowo.
Starszy mężczyzna uśmiechnął się i dotknął długiej sinej blizny na prawej ręce.
- Już ktoś próbował. I to lepszy od ciebie. Ale może się mylę. Może naprawdę właśnie ty umiałbyś coś zrobić. W każdym razie lepiej sobie zapamiętaj: Amos nie jest zwykłym starym Migiem.
- A co w nim takiego szczególnego?
Strażnik poczuł się nagle zmęczony nowym partnerem i całą tą dyskusją.
- Tam, skąd on pochodzi, takich chłopaczków jak ty zjadają na śniadanie.
Chłopak najeżył się i spojrzał spode łba. Ale przypomniał sobie, że nawet nie licząc brzucha, jego kolega jest wciąż lepszy o jakieś dwadzieścia kilo i piętnaście lat. Okręcił się na pięcie i spojrzał na starszą panią, która wytaczała się wesolutko z Dzielnicy. Popatrzyła na niego, wyszczerzyła dziąsła i upadła miękko wprost pod nogi stażysty, na podłogę.
- Cholerne Migi!
Amos wsunął kartę w terminal i komputer automatycznie dodał godzinę do jego kontraktu. Czwórka Stenów weszła do holu. Amos rozejrzał się dookoła.
- Nie widzę chłopaka.
- Karl mówił, że ma dodatkową pracę w szkole - przypomniała mu Fread, jego żona.
Amos wzruszył ramionami.
- Nie straci wiele. Facet, który pracuje koło mnie, był tu wczoraj. Mówił, że pierwsze przedstawienie jest o jakimś Execu, który zakochuje się w dziwce i zabiera ją do siebie, do Oka.
Z teatru buchnęła muzyka.
- No tato, chodźmy już.
Amos i jego rodzina weszli do sali.
Sten pospiesznie uderzał w klawisze komputera, wreszcie wcisnął "przesyłanie danych". Ekran błysnął, a potem poszarzał. Sten drgnął. Nie da rady skończyć na czas, by zdążyć na spotkanie z rodziną. Wiekowa szkolna sieć komputerowa nie nadążała, gdy wielu studentów pracowało równocześnie.
Sten rozejrzał się po sali. Nikt na niego nie patrzył. Wcisnął "podstawowe funkcje", a potem szybko szereg klawiszy. Odnalazł drogę do banku danych centralnego komputera. Oczywiście wbrew wszelkim szkolnym przepisom. Ale Sten, jak wielu innych siedemnastolatków, nie lubił przejmować się na zapas.
Po przejściu ścieżki dostępu włożył dyskietkę z zadaniem. I skrzywił się zobaczywszy, co ma zrobić. To było techniczne ćwiczenie z cyberobróbki, wykonanie kątownika.
To zawsze wymagało zrobienia spawu i zauważył, że sugerowana technika, przestarzała nawet jak na szkolne warunki, wyznaczała trzymikronowy szew.
A potem uśmiechnął się. Miał przecież dostęp do głównej bazy danych...
Za pomocą pióra świetlnego narysował na ekranie dwie stalowe sztaby i wcisnął "wykonanie programu - spawanie". Kilka szybkich ruchów i gdzieś na Vulcanie dwie metalowe belki zostały połączone.
A może to była tylko symulacja komputerowa.
Sten ze zniecierpliwieniem czekał, aż ekran komputera oczyści się. W końcu monitor zajaśniał i wyświetlił komunikat, że zadanie zostało prawidłowo wykonane. Sten był wykończony. Jego palce przebiegły po klawiaturze, odcinając nielegalną ścieżkę dostępu, włączając się z powrotem w szkolną sieć, przesyłając prawidłowo wykonane zadanie z pamięci terminala i wyłączając końcówkę. Zerwał się z miejsca i popędził do drzwi.
- Szczerze mówiąc, panowie - powiedział Baron Thoresen - mniej troszczę się o to, że programy R i D nie zgadzają się z jakimiś wydumanymi regułami etycznymi Imperium, niż o dobro naszej Kompanii.
Zaczęło się jak zwyczajne zebranie rady dyrektorów Kompartii, tych sześciu istot, które kontrolowały życie ponad miliona osób. Wtedy stary Lester zadał pytanie w najbardziej odpowiednim momencie.
Thoresen nagle wstał i zaczął kroczyć tam i z powrotem. Wielkie cielsko dyrektora przyciągało uwagę zgromadzenia niemniej niż grzmiący głos i autorytatywność.
- Jeśli to brzmi nie patriotycznie, to bardzo mi przykro. Jestem człowiekiem interesu, a nie dyplomatą. Jak niegdyś mój dziad, wierzę tylko w naszą Kompanię.
Tylko jeden człowiek pozostał niewzruszony. Lester.
To stary złodziej, pomyślał Baron. Zarobił już swoje, a więc może sobie pozwolić na etyczne skrupuły.
- Imponujące - powiedział Lester. - Ale my, rada dyrektorów, nie pytaliśmy o pańskie poglądy. Pytaliśmy o nakłady na Projekt Bravo. Nie chciał pan nam wyjawić, o jakiego rodzaju eksperymenty chodzi, ale znowu zwraca się pan o przyznanie dodatkowych funduszy. A ja chciałbym tylko wiedzieć, czy mają one może również militarne znaczenie, ponieważ wtedy moglibyśmy otrzymać dotacje finansowe z jakiejś fundacji Imperium.
Baron spojrzał na Lestera z namysłem, lecz bez strachu. To Thoresen, pomimo wszystko, rozdawał karty. I wiedział dostatecznie dużo, by nie pozwolić temu staremu chytremu zapaśnikowi na ostatnie słowo. I dostatecznie dużo, aby nie próbować przyduszać go. Lester wiele przeżył i nie bał się.
- Doceniam pański wkład. I pańską troskę o niezbędne wydatki. Ale ten projekt jest zbyt ważny dla naszej przyszłości, bym mógł ryzykować jakiś przeciek.
- Czyżbym wyczuwał brak zaufania? - zapytał Lester.
- Nie w stosunku do panów. Nie bądźmy śmieszni. Ale gdyby konkurencja dowiedziała się o celach Projektu Bravo, to nawet moje ścisłe powiązania z Imperatorem nie powstrzymałyby ich od kradzieży i zrujnowania nas.
- Nawet gdyby zaistniały jakieś przecieki - spróbował drugi z członków zarządu - to zawsze mamy inne rozwiązania. Możemy wpływać na zaopatrzenie w AM2
- Używając bliskich, osobistych powiązań z Imperatorem, oczywiście - podsunął miękko Lester.
Baron uśmiechnął się lekko.
- Nawet ja nie mogę aż tak bardzo polegać na naszej przyjaźni. AM2 to energia, dzięki której prosperuje Imperator i Imperium. Nikt inny.
Cisza. Nawet Lester nic nie powiedział. Duch Wiecznego Imperatora zakończył rozmowę. Baron rozejrzał się dookoła, po czym zaczął mówić rozmyślnie suchym, monotonnym głosem:
- Nie słysząc więcej uwag, uważam sprawę zwiększonych funduszy za ustaloną. Przejdziemy teraz do prostszych zagadnień. Udało nam się zmniejszyć główne nakłady na urządzenia portowe Vulcana o pełne piętnaście procent. Wchodzi w to nie tylko wewnętrzne oprzyrządowanie miejsc cumowania, ale także przedsprzedaż kontenerów. Jednak nadal nie jestem zadowolony. Byłoby o wiele lepiej, gdyby...
Amos otworzył szeroko oczy, gdy przedstawienie się skończyło i zapłonęły światła. O ile mógł się zorientować, Exec i jego panienka po przeprowadzce do Oka przenieśli się na którąś z planet pionierów i zostali zaatakowani przez jakieś zwierzę.
Ziewnął. Nie przepadał za przedstawieniami, ale dobra drzemka przyda się człowiekowi od czasu do czasu.
Ahd trącił go lekko.
- Właśnie to chciałbym robić, kiedy dorosnę. Zostać Execem.
Amos przeciągnął się i wstał.
- A właściwie, dlaczego, synu?
- Bo oni mają przygody i pieniądze, i medale... i wszyscy moi przyjaciele też chcą tacy być.
- Pozbądź się lepiej od razu takich mrzonek - sapnęła Freed. - Tacy jak my nie mieszają się z Execami.
Chłopiec zwiesił głowę. Amos poklepał go po plecach.
- To nie dlatego, że nie jesteś wystarczająco dobry, synu. Do diabła, każdy Sten jest wart tyle, co sześciu tych cho...
- Amos!
- Przepraszam. Ludzi. - Amos skrzywił się i dodał: - Do diabła. Nazywanie Execów cholernymi nie jest przeklinaniem. To zwykłe stwierdzenie faktu. Mimo wszystko, Ahd, oni nie są bohaterami. Oni są najgorsi. Mogliby zabić człowieka dla wyrównania rachunku. A potem oszukać jego rodzinę na pogrzebie. Gdybyś został jednym z nich, to nie moglibyśmy być z ciebie dumni, ani ja, ani twoja matka, ani ty sam.
I wtedy odezwała się jego mała córeczka.
- Ja chcę być panienką do zabawy - stwierdziła.
Amos zdusił uśmiech, gdy zobaczył, że Freed podskoczyła na jakieś półtora metra. Zdecydował, że teraz jej kolej na "rodzicielską rozmowę".
Ciśnienie ostatecznie rozerwało rurkę, i wydobywający się gaz skierował ją wprost na dziurę, którą przedtem przebił w okrywie Dzielnicy.
Pierwszy zmarł stary Mig, który opierał się o wewnętrzną ścianę kopuły, kilka centymetrów od nagle powstałego otworu. Zanim zdążył spostrzec fluor zżerający ciało i kości, już był martwy.
W kabinie kontrolnej kilku znudzonych Techów obserwowało spłukanego Miga, usiłującego namówić panienkę na zabawę po zniżonej stawce. Jeden z Techów chciał się założyć, ale nie znalazł chętnych. Panienki nie dają jałmużny.
Ciśnienie w końcu spadło poniżej poziomu bezpieczeństwa i zapaliły się światła alarmu. Nikt nawet nie drgnął. Załamania i alarmy stanowiły codzienne zjawisko na Vulcanie.
Główny Tech na wszelki wypadek podszedł do komputera. Nacisnął kilka klawiszy, uciszając syreny i wygaszając światła alarmowe.
- No, a teraz zobaczmy, co jest grane.
Odpowiedź żwawo wypłynęła na ekran.
- Hm. To wygląda nieprzyjemnie. Spójrz.
Jego asystent rzucił okiem przez ramię.
- Jakieś chemikalia dostają się do kopuły. Spróbuję zmniejszyć przeciek.
Tech nacisnął jeszcze parę klawiszy, domagając się więcej informacji z bazy danych.
UTRATA POWIETRZA; OBECNOŚĆ ZANIECZYSZCZENIA; POTENCJALNE ZAGROŻENIE ŻYCIA; CZERWONY ALARM.
Główny Tech w końcu stracił swój olimpijski spokój.
- Cholerne Zaopatrzenie i ich cholerne rurki. Wydaje im się, że nie mamy nic innego do roboty niż sprzątanie po nich. Mam zamiar dać taki raport, że wypali każdy włos z ich łysiny.
- Proszę pana?
- Nie przeszkadzaj mi, kiedy się wściekam! Czego chcesz?
- Czy nie wydaje się panu, że to powinno zostać naprawione? I to zaraz?
- Taa. Założę się, że połowa z tych przeklętych czujników jest zepsuta albo ktoś wylał na nie piwo. Gdybym dostawał jeden kredyt za każdym razem, gdy...
Gdy szukał przecieku, jego głos ścichł. W końcu zmniejszył zakres promienia, sprawdzając rurkę po rurce.
- O cholera. Musimy się przebrać, żeby tam pójść. To leci przez kopułę tamtego laboratorium. O!
Diagram zamarł na ekranie, w poprzek przebiegły czerwone litery: KAŻDY PRZYPADEK ZWIĄZANY Z PROIEKTEM BRAVO MUSI BYĆ ZGŁOSZONY NATYCHMIAST DO THORESENA.
Jego asystent zastanowił się:
- Ale dlaczego to... - Zamilkł, bo zorientował się, że główny Tech nie słucha go.
- Cholerni Execowie. Zmuszają cię, żebyś uzgadniał z nimi za każdym razem, kiedy masz coś zrobić.
Wystukał informację, znalazł kod Thoresena, wcisnął "przesyłanie danych" i czekał.
Baron ściskał ręce każdego członka rady opuszczającego posiedzenie. Pytał o zdrowie i o rodzinę. Wspominał o kolacji. Albo komplementował słuszność ich sugestii. Dopóki nie przyszła kolej na Lestera.
- Doceniam pańską obecność, Lester, bardziej niż pan sobie wyobraża. Pańska mądrość ma wybitnie korzystny wpływ na...
- Bardzo sprytnie wymigał się Pan od odpowiedzi na moje pytanie, Thoresen. Sam bym tego lepiej nie zrobił.
- Ależ ja nie unikałem niczego. Ja tylko...
- Oczywiście, pan tylko. Proszę zachować pochlebstwa dla tych głupców. I pan, i ja dobrze znamy nasze intencje.
- Pochlebstwa?
- Zapomnijmy o tym. - Lester ruszył powoli, jednak przystanął i odwrócił się. - Oczywiście rozumie pan, że to nie jest skierowane przeciwko panu, Thoresen. Jak pan, ja także dbam tylko o interesy naszej Kompanii, tylko to jest ważne.
Baron skinął głową.
- Niczego innego nie oczekiwałbym od pana.
Thoresen patrzył za wychodzącym starcem. I stwierdził, że stary złodziej głupieje albo... kłamie. Cóż może być ważniejszego niż władza? Kompania?
Odwrócił się do dyskretnego brzęczyka i nacisnął. Sześć rzekomych okładek zabytkowych książek przesunęło się, ukazując dostęp do terminala.
Niespiesznie zrobił trzy kroki i dotknął przycisku. Główny Tech pojawił się na wizji.
- Mamy kłopot, sir. Tutaj, w Obszarze Wypoczynkowym Dwadzieścia Sześć.
Baron skinął głową.
- Proszę o raport.
Główny Tech wcisnął klawisze, monitor rozbłysnął i szczegóły przecieku w Dzielnicy zaczęły przesuwać się po ekranie. Baron natychmiast pojął, o co chodzi. Komputer przewidywał, że zabójczy gaz wypełni rejon kopuły w ciągu piętnastu minut.
- Dlaczego to jeszcze nie zostało naprawione, Techniku?
- Dlatego, że ten cholerny komputer ciągle piszczy "Projekt Bravo, Projekt Bravo" - warknął Główny Tech. - Potrzebuję tylko pańskiego pozwolenia, i zaraz to będzie zrobione bez narażania kogokolwiek, ja to panu gwarantuję.
Baron pomyślał chwilę.
- Czy nie ma innego dojścia do miejsca przecieku niż przez laboratorium Projektu Bravo? Czy nie można wysłać po prostu kogoś w skafandrze kosmicznym na zewnątrz?
- Nie ma mowy. Rurka jest tak poszarpana, że będziemy musieli to odłączyć u źródła. Tak, panie baronie. Wejście do tego laboratorium jest konieczne.
- Nie mogę wam pomóc.
Główny Tech zamarł.
- Ale... przeciek nie zatrzyma się w Dwudziestym Szóstym. Ten cholerny fluor zje wszystko oprócz szklanych ścian.
- A więc rozwal Dwudziesty Szósty.
- Ale tam jest prawie tysiąc czterysta osób!
- Słyszałeś rozkaz.
Główny Tech gapił się na Thoresena. Nagle skinął głową i wyłączył się.
Baron westchnął. Zanotował sobie w pamięci, żeby zlecić Kadrom zatrudnienie nowych robotników. A potem przejrzał w myślach całe wydarzenie, aby sprawdzić, czy nie przegapił niczego.
Istniała jeszcze sprawa bezpieczeństwa. Główny Tech i oczywiście jego asystenci. Mógłby ich gdzieś przesunąć albo prościej... Thoresen przestał rozważać tę sprawę. Na ekranie pojawiło się menu obiadu.
Pogwizdując bezgłośnie Główny Tech powoli przyłożył palec do ekranu. Jego asystent kręcił się obok.
- Czy nie powinniśmy...
Główny Tech popatrzył na niego; ale nic nie powiedział. Odwrócił się od terminala i szybko otworzył czerwoną klawiaturę WPROWADZANIE DANYCH ALARMOWYCH.
Sten popchnął zawianego Techa i pospieszył w głąb korytarza w kierunku wejścia do Dzielnicy, szukając swojej karty. Młody strażnik stanął mu na drodze.
- Widziałem to, chłopcze.
- Co?
- To, co zrobiłeś temu Techowi. Nie wiesz, jak się odnosić do lepszych od siebie?
- O rany, proszę pana, on sam się poślizgnął. Ktoś musiał upuścić coś na chodnik. Wydaje mi się, że nie mógł pan dobrze widzieć, co się tam zdarzyło. To dość duża odległość, zwłaszcza dla starszego człowieka, proszę pana. - Patrzył na niego niewinnie.
Strażnik cofnął rękę, nabierając rozmachu, ale partner złapał go za ramię.
- Nie zawracaj sobie głowy. To chłopak Stena.
- Ale mimo wszystko, powinniśmy... och, spadaj, mały. Możesz wejść.
- Dziękuję panu.
Sten podszedł do bramy i włożył kartę do terminala.
- Zachowuj się tak dalej, a wiesz, co się stanie?
Sten czekał.
- Uciekniesz. Do Buntowników. I będziemy polować na ciebie. Wiesz, co się dzieje, kiedy złapiemy takiego szczura? Robimy mu pranie mózgu.
Strażnik uśmiechnął się.
- I wtedy są tacy milutcy. Czasami pozwalają nam pobawić się z ich dziewczynami... zanim się ich pozbędą.
Nagle zaryczała hydraulika i stalowe drzwi śluzy kopuły zatrzasnęły wejście. Sten cofnął się schodząc niżej.
Spojrzał na strażników. Zaczęli coś mówić... a potem przenieśli wzrok na migający nad wejściem czerwony napis:
WEJŚCIE ZAMKNIĘTE... NIEBEZPIECZEŃSTWO... NIEBEZPIECZEŃSTWO...
Powoli podniósł się.
- Moi rodzice - powiedział Sten głucho. - Oni są w środku!
A potem walił w potężne stalowe drzwi, dopóki nie odciągnął go starszy strażnik.
Ładunki wybuchowe wysadziły sześć części kopuły. Ciche trzaski zagubiły się w ryczącym tajfunie uciekającego w przestrzeń kosmiczną powietrza.
Huragan zagarnął zamieszkane sześciany Dzielnicy i znajdujących się tam ludzi i rzucił ich w czerń.
A potem ten nagły wicher zamarł.
To, co pozostało z budynków, mebli i całego wyposażenia, dryfowało w zimnej poświacie odległego słońca. Razem z wysuszonymi, skurczonymi szczątkami tysiąca trzystu osiemdziesięciu pięciu istot ludzkich.
Wewnątrz pustej kopuły, która była Dzielnicą, Główny Tech patrzył przez okienko kabiny kontrolnej. Jego asystent wstał od swojego stanowiska, podszedł i położył mu rękę na ramieniu.
- Daj spokój. To byli tylko Migowie.
Główny Tech odetchnął głęboko.
- Tak. Masz rację. Oni nic nie znaczyli.
2.
Wyobraź sobie Vulcan.
Śmietnisko, krążące w blasku i ciemnościach. Jego centrum to zbiorowisko walców, grzybów, rur i klocków ustawionych ryzykownie przez zidiociałe dziecko.
Wyobraź sobie sztuczny świat Vulcana, wielomilionowe serce Kompanii. Mechaniczny świat sklepów i fabryk. Rudowce Kompanii nieprzerwanie spływały w kierunku Vulcana, wioząc surowce. Czyszczono, przetwarzano, wykonywano wiele produktów, które następnie frachtowce Kompanii rozwoziły do połowy galaktyki. Dla Imperium, funkcjonującego na zasadach przedsiębiorstwa handlowego, taki gigantyczny trust powiązanych ze sobą przemysłów był czymś najzupełniej normalnym i od początku zaakceptowanym.
Sześćset lat wcześniej dziad Thoresena został zachęcony przez Wiecznego Imperatora do budowy Vulcana. Owa zachęta obejmowała także specjalne tankowce klasy C zawierające Antymaterię2, źródło energii, które otworzyło człowiekowi drogę w przestrzeń kosmiczną.
Prace rozpoczęto od cylindra o wymiarach osiem na szesnaście kilometrów, stanowiącego pomieszczenie dla systemów zarządzających i utrzymujących przy życiu nowy świat.
Holowniki przeciągnęły ten rdzeń przez dystans dwudziestu lat świetlnych i umiejscowiły go w zamarłym, ale bogatym w minerały systemie.
W pełni wyposażone fabryki, wiele olbrzymich walców, zbudowano w cichych, odległych systemach, a następnie przyłączono do rdzenia. Wraz z nimi zainstalowano miriady systemów podtrzymywania życia, od pomieszczeń do upraw hydroponicznych po sprzęty służące rekreacji.
Ten zaprojektowany przez komputery świat robił wrażenie: groźny, super wydajny kolos utworzony w celu najbardziej efektywnej eksploatacji robotników i materiałów. Komputery nie stworzyły tego świata dla ludzi.
W miarę upływu lat często łatwiej było zamykać fabryki, w których zamknięto produkcję, niż je przebudowywać. Inne, nowsze zakłady, baraki i kopuły pomocnicze były wciskane tam, gdzie zaistniała potrzeba. Skoro grawitację kontrolowały generatory McLeana, góra czy dół stanowiły pojęcia umowne. Po upływie dwustu lat Vulcan zaczął przypominać metalową rzeźbę, którą można by nazwać Odpadki Poszukujące Spawacza.
W końcu na szczycie zamontowano Oko - kwaterę główną Kompanii, przyczepioną do owego najpierwszego rdzenia. Szeroki na szesnaście kilometrów grzyb miał w czasach Stena zaledwie dwieście lat, ponieważ dodano go po centralizacji Kompanii.
Poniżej Oka znajdował się obszar ładowania cargo, zasadniczo zarezerwowany dla własnych statków Kompanii. Niezależne frachtowca cumowały w przestrzeni zewnętrznej i musiały akceptować dodatkowe koszty związane z transportem ładunku i pasażerów przez promy kosmiczne Kompanii.
Pod dokiem usytuowano pomieszczenia dla gości. Był to normalny, ogólnodostępny port, z tym, że każdy kredyt wydany przez kupca lub kogoś z jego załogi trafiał prosto na rachunek Kompanii.
Kopuły dla gości były najdalej na południe wysuniętym miejscem, gdzie mogli docierać zaświatowcy. Kompania w oczywisty sposób nie życzyła sobie, aby ktokolwiek zajmował się - czy nawet spotykał - z jej robotnikami.
Niejasne plotki o Vulcanie krążyły po całej galaktyce. Nigdy jednak nie zawitała tam Imperialna Komisja Praw Człowieka. Bo Vulcan produkował.
Olbrzymi moloch przez wieki dostarczał dokładnie tego, czego potrzebowało Imperium. A służba bezpieczeństwa Kompanii dbała o wyciszenie spraw.
Wieczny Imperator był wdzięczny. Tak wdzięczny, że nobilitował dziada Thoresena. I Kompania nadal pracowała. Każdy moloch będzie się poruszał samą siłą inercji, czy mowa o imperium perskim albo General Motors ze starożytności, czy o rozlazłych Konglomeratach z mniej odległej przeszłości. Przez jakiś czas. Jeśli nawet ktokolwiek w czasach Stena stwierdził, że Kompania nie przodowała w żadnej technice, albo że innowacje i wynalazki są utrącane przez departament kadr, to nikt nie przedstawił tego problemu Baronowi.
Gdyby nawet znalazł się ktoś dostatecznie odważny albo głupi, aby tego dokonać, okazałoby się to zbędne. Barona Thoresena bowiem od dawna prześladowała myśl, że coś, co stworzył jego dziad, z wolna kruszyło się na jego oczach. Obwiniał o to swego ojca, tchórzliwego pieczeniarza, który pozwolił biurokratom wziąć górę nad inżynierami. Ale nawet, gdyby trzeci Thoresen był mężem opatrznościowym, to i tak prawdopodobnie nie byłby w stanie kontrolować wielogłowej hydry, jaką stworzył jego ojciec.
Młody Baron rósł na człowieka odważnego i - zafascynowanego krwawą walką swego dziada, dosłownie i w przenośni, ale bez jego wrodzonej uczciwości. Kiedy ojciec Barona zaginął gdzieś w przestrzeni i nikt go więcej nie widział, nie było żadnych wątpliwości, że młody człowiek może stanąć na czele zarządu Kompanii.
Odtąd miał tylko jeden cel: ożywić to, co rozpoczął jego dziad. Ale nie przez przewrócenie Kompanii do góry nogami i bitewki z konkurencją. Thoresen pragnął zrobić o wiele więcej. Opętała go idea mistrzowskiego ciosu kendo.
Projekt Bravo.
I teraz brakowało mu zaledwie kilku lat do zebrania plonu. Baronowi podlegała rada oraz pomniejsi kierownicy, Execowie. Żyjąc i mieszkając jedynie w Oku, trzymani byli przy Kompanii nie tylko przez doskonale sformułowane kontrakty czy wysokie płace, ale i przez najsłodsze ze wszystkich świadczeń: niemal nieograniczoną władzę.
Execom podlegali Technicy, wysoko kwalifikowani i dobrze traktowani specjaliści. Z nimi podpisywano kontrakty na okres od pięciu do dziesięciu lat.
Kiedy kontrakt dobiegał końca, każdy Tech mógł powrócić do domu jako bogaty człowiek, otworzyć własny interes oczywiście Kompania zatrzymywała wyłączne prawa do rozprowadzania wszelkich nowych produktów, które mógłby wytworzyć - albo przejść na emeryturę.
Dla Execów i Techów Vulcan bardzo przypominał rodzaj przemysłowego nieba.
Dla Migów to było piekło.
Znaczący jest fakt, że zwycięzca zorganizowanego przez Kompanię konkursu "Nazwij Naszą Planetę", błyskotliwy robotnik - Niewykwalifikowany eMigrant - użył pieniędzy z nagrody, aby wykupić swój kontrakt i bilet na podróż do miejsca tak oddalonego od Vulcana, jak tylko było to możliwe.
Fellachowie, chłopi, robole - zawsze będą istnieć wędrujący robotnicy gotowi do wykonywania paskudnej pracy. Ale tak, jak egipskiego fellacha zadziwiłby geniusz techniczny Joada, tak dwudziestowiecznego pracownika przy taśmie montażowej zaszokowałby ktoś taki jak Amos Sten.
Dla Amosa jeden świat nigdy by nie wystarczył. Robiąc, co konieczne dla pełnego brzucha, kielicha od czasu do czasu i kupna biletu na inną planetę, był człowiekiem, który mógł wszystko nastawić, zmusić do pracy przestarzałą żniwiarkę albo dla fantazji zrzucić cię ze schodów.
A potem przenieść się gdzie indziej.
Jego żonę, Freed, pochodzącą ze spokojnego, rolniczego świata, cechowało to samo pragnienie, aby sprawdzić, co może dać następna planeta. Myśleli, że w końcu znajdą świat dla siebie, w sam raz do ustatkowania się. Taki, na którym nie będzie zbyt wielu ludzi, i gdzie kobieta i mężczyzna nie muszą pocić się na cudzy rachunek. Lecz ciągle każde miejsce wydawało im się lepsze niż to, na które właśnie patrzyli.
A potem był Vulcan.
W ustach werbownika brzmiało to idealnie.
Dwadzieścia pięć tysięcy kredytów rocznie dla niego. Plus niezliczone dodatki dla człowieka o jego zdolnościach. Nawet kontrakt na dziesięć tysięcy rocznie dla Freed. I możliwość pracy na najnowszych w galaktyce narzędziach.
I werbownik nie kłamał.
Młyn Amosa był najbardziej skomplikowaną maszyną, jaką kiedykolwiek widział. Wkładano do niej trzy płaty trzech różnych metali. Były mielone i elektronicznie łączone. Dopuszczalna tolerancja dla tych wsporników - Amosowi zajęło dziesięć lat, aby dowiedzieć się, co wytwarza - wynosiła jedną milionową milimetra, plus minus jedna tysięczna milionowej.
I miał stanowisko mistrza maszynowego.
Ale wykonywał tylko jedną czynność: łapał wylatujące z otworu na odpadki zużyte części maszyny i wybrakowane produkty. Wszystko inne było zautomatyzowane, regulowane przez komputer oddalony o pół świata.
Pensja także nie była kłamstwem. Ale werbownik nie wspomniał o tym, że jeden komplet ubrania kosztuje sto kredytów, posiłek z soi dziesięć za porcję, a czynsz za trzy pokoje w barakach wynosi tysiąc kredytów miesięcznie.
Data zakończenia kontraktu oddalała się coraz bardziej, podczas gdy Amos i Freed usiłowali znaleźć jakąś drogę odwrotu. A potem przyszły dzieci. Nie planowane, ale chciane. Kompania zachęcała do posiadania potomstwa. Następna generacja robotników, bez konieczności ponoszenia wydatków na rekrutację i transport.
Amos i Freed walczyli z procesem warunkowania prowadzonym przez Kompanię. Ale trudno wytłumaczyć, co znaczy otwarte niebo i spacer po nie znanych ścieżkach, komuś, kto wzrasta wśród zakrzywionych, szarych sklepień i ruchomych chodników.
Freed, po długotrwałej walce z Amosem, przedłużyła swój kontrakt o sześć miesięcy z powodu nabycia kinotapety na całą ścianę, przedstawiającej śnieżny krajobraz na jakiejś odległej planecie.
Prawie osiem miesięcy przeminęło, zanim śnieg przestał padać na urokliwe skupisko domków, a drzwi, otwarte na powitanie powracającego robotnika, przestały chwiać się na wietrze.
Tapeta była potrzebna Amosowi i Freed, ale nie Karlowi. Chociaż młody Sten nie miał najmniejszego pojęcia, jak to jest, kiedy żyje się bez murów odległych o wyciągnięcie ręki, był pewien, że jedyny cel jego życia, nieważne za jaką cenę, stanowi wydostanie się z Vulcana.
3.
- Zapamiętaj sobie, synu. Musisz patrzeć na niego jak na niedźwiedzia.
- Tato, a co to jest niedźwiedź?
- No wiesz. Taki, jakiego używa Gwardia Imperialna do ćwiczeń. Widziałeś jednego na filmie.
- A, tak. Wygląda jak Doradca.
- No, może trochę, tylko nieco bardziej owłosiony i mniej nadęty. Mimo wszystko, kiedy siedzisz w ćwiczebnym wozie i patrzysz w dół na niedźwiedzia, to też nie wygląda tak groźnie. Ale gdyby tak stanął przed tobą...
- Nie rozumiem.
- Ten niedźwiedź, to jak Vulcan. Gdybyś był wysoko, w Oku, to wszystko wyglądałoby zupełnie dobrze. Ale kiedy jesteś Migiem, tu, w dole...
Amos Sten kiwnął głową i nalał sobie następny kufel narkopiwa.
- Karl, musisz sobie zapamiętać, aby nigdy, ale to nigdy nie dać się złapać temu niedźwiedziowi.
Tego Sten zdążył się już nauczyć. Dzięki Elmorowi. Elmor to był stary Mig, mieszkający w samodzielnym mieszkaniu na końcu korytarza. Większość wolnego czasu spędzał na placu zabaw, opowiadając dzieciom bajki.
To były piękne opowieści, element tradycji, którą ci przemysłowi wieśniacy przywieźli na Vulcana z tysięcy światów, i która tu zrodziła ich podziemną kulturę.
Zbiory Ardmoru. Duchy statku z Capelli. Farmer, który został królem.
I własne legendy Vulcana. O Buntowniku, który uratował Kompanię. Niesamowite, szeptane opowieści o kopułach magazynów i fabryk, w których od pokoleń nie postała noga człowieka, ale wciąż coś żyło i poruszało się wewnątrz.
Ulubioną bajką Stena była ta, którą Elmor opowiadał najrzadziej - jak to kiedyś, pewnego dnia, wszystko się zmieni. Przybędzie ktoś z innego świata i powiedzie Migów w górę, do Oka. Nadejdzie dzień porachunków i system obiegu powietrza wypluje krew Execów. Najlepsze było na końcu, kiedy Elmor mówił powoli, że człowiek, który powiedzie Migów, też będzie Migiem.
Rodzice z korytarza nigdy nie zwracali uwagi na Elmora. Trzymał dzieciaki z daleka od kłopotów i byli mu za to wdzięczni. Każdego Dnia Założyciela przelewali na kartę Elmora coś w rodzaju prezentu. Nawet jeśli zdawali sobie sprawę, jakiego rodzaju są te opowieści, to i tak milczeli. Po prostu milczeli.
Koniec był więc nieunikniony. Któreś dziecko za dużo gadało do niewłaściwej osoby. Takiej jak Doradca.
Pewnego popołudnia Elmor nie przyszedł. Wszyscy zastanawiali się, co zaszło. Potem temat zaczął nudzić i wszyscy zapomnieli.
Ale nie Sten. Spotkał kiedyś Elmora w Dzielnicy. Wielki i niezgrabny człapał powoli za maszyną sprzątającą ulicę. Zatrzymał się przy Stenie i spojrzał w dół na chłopca.
Usta Elmora otworzyły się, próbował coś powiedzieć. Lecz język tylko drżał bezsilnie, mowa brzmiała jak niezrozumiałe pomruki. Maszyna zaświstała, Ehnor posłusznie obrócił się i poszedł za nią. Stenowi przez głowę przeleciała jedna myśl: pranie mózgu.
Powiedział ojcu o tym, co widział. Amos skrzywił się.
- To jest tajemnica, którą musisz poznać, synu. Naucz się być od nich sprytniejszy. Naucz się zygzakować.
- I co ja ci mówiłem o zygzakowaniu, synu?
- Nie mogłem, tato. Było ich czterech, i każdy większy ode mnie.
- To źle, chłopcze. Ale w życiu napotkasz jeszcze wiele większych od ciebie rzeczy. Jak masz zamiar dać sobie z tym radę?
Sten namyślał się przez chwilę.
- Nie wyglądają tak strasznie, kiedy patrzy się na nich od tyłu, prawda, tato?
- Co za paskudna myśl, Karl. Paskudna. Zwłaszcza że prawdziwa.
Sten wstał.
- Dokąd idziesz?
- Ja... chciałem iść się bawić.
- Nie. Niech najpierw zniknie ten siniak pod okiem. I niech ludzie zapomną.
Dwa tygodnie później jeden z tych czterech chłopców wspinał się po linie podczas ćwiczeń. Lina pękła. Spadł z wysokości sześciu metrów na stalową podłogę.
Trzy dni później dwóch innych buszowało po nie wykończonym korytarzu. Pewnie mieli po prostu pecha, bo stali pod ścianą, której wsporniki nie wytrzymały. Kiedy wypuszczono już chłopców ze szpitala, Doradca udzielił ich rodzicom nagany.
Przywódca atakujących Stena także nie miał szczęścia. Wracał do domu późnym wieczorem i ktoś pobił go do nieprzytomności. W wyniku przeprowadzonego śledztwa Doradca stwierdził, że sprawcą prawdopodobnie był Buntownik, członek jednego z młodzieżowych gangów buszujących po opuszczonych sektorach Vulcana, taki typ o jeden krok od prania mózgu.
Wyjaśnienia Doradcy przyjęto do wiadomości. Stena już zawsze pozostawiano w spokoju.
- Karl, chciałbym chwilę z tobą porozmawiać.
- Tak, tato?
- Ja i inni byliśmy na spotkaniu z Doradcą.
- Och.
- Zastanawiasz się pewno, czego chciał.
- Tak. No tak. Jasne, że o tym myślę.
- I nie masz najmniejszego pojęcia, o co chodzi?
- Nie, tato.
- Tak właśnie myślałem. Zdaje się, że jakiś młody Mig wynalazł coś. Jakiś rodzaj rozpylacza. Nie wiesz może czegoś na ten temat, chłopcze?
- Nie, tato.
- No pewno. Ten rozpylacz śmierdzi jak... no, tak jak wtedy, kiedy zbiornik ścieków wylał się na Korytarz Tysiąc Osiemset Czterdziesty Piąty. Pamiętasz to?
- Tak, tato.
- Coś cicho jesteśmy dzisiaj, synku, co? Idźmy dalej. A więc ktoś poszedł i spryskał tym Doradcę i czterech z jego pomocników. Spryskał ich portki, kiedy usiedli. Skrywasz uśmiech, czy mi się tylko tak wydaje?
- Nie, tato.
- Tak myślałem. Doradca zażądał, by rodzice przeprowadzili dochodzenie, po czym oddali tak aspołeczne dziecko w ręce sprawiedliwości.
- Co masz zamiar zrobić, tato?
- Już zrobiłem. Poszedłem do biblioteki. Twoja mama rozmawiała z bibliotekarzem, a ja przejrzałem fiszki, żeby sprawdzić, kto ostatnio czytał podręczniki do chemii.
- O.
- Tak. O. Niestety, wyszedłem i zapomniałem oddać te fiszki.
Sten siedział cicho jak mysz pod miotłą.
- Mój ojciec powiedział mi kiedyś, że zanim zacznę kogoś podpalać, powinienem najpierw sprawdzić, czy co najmniej sześciu innych ludzi nie ma pochodni w swojej skrzynce z narzędziami. Czy rozumiesz, o czym mówię?
- Tak, tato.
- Tak też mi się zdawało.
Jednym z najlepszych wydarzeń było to, o którym Sten zawsze myślał jako o Czasie Jaszczura.
Jaszczury, wyjątkowo obrzydliwe małe drapieżniki, zostały odkryte przez statki zwiadowcze Kompanii na jakimś piekielnym świecie. Nikt nie wiedział, dlaczego załoga wracając przywiozła kilka okazów tych psychopatycznych małych gadów. Ale przywiozła.
Mając zaledwie dwadzieścia centymetrów wysokości, Jaszczury przejawiały chęć zatopienia swoich szczęk i pazurów w ciałach przeciwników nawet sto razy większych. Jeden z nauczycieli Stena, pochodzący z Primy, powiedział, że Jaszczury wyglądają jak małe tyranozaury.
Chociaż prawie wszystkiego nienawidziły tak samo, to szczególną niechęć żywiły do osobników własnego gatunku. Z wyjątkiem krótkiego okresu godowego nic nie sprawiało im większej przyjemności niż rozszarpanie na sztuki innego Jaszczura. To właśnie czyniło je idealnymi zwierzętami do walk na arenie.
Amos właśnie otrzymał od Kompanii nagrodę za odkrycie tego, że jego obrabiarka może pracować dodatkowo tysiąc godzin pomiędzy konserwacjami, jeśli wylot rury wydechowej zostanie odsunięty od wlotu powietrza do układu chłodzenia komputera. Z wielką pompą skrócili mu kontrakt o rok.
Amos, zawsze pierwszy do hazardu, użył tego rocznego kredytu do zakupienia Jaszczura.
Sten z początku nienawidził gada, zwłaszcza że błyskawiczne kłapnięcie szczęk omal nie pozbawiło go małego palca.
Amos wyjaśnił mu:
- Ja też nie przepadam za tym żarłokiem. Nie lubię tego, jak wygląda, jak śmierdzi i jak żre. Ale to będzie nasz bilet na wyjazd z Vulcana.
Argumenty były przekonujące. Amos planował wystawiać jaszczura w krótkich walkach i zakładać się o małe sumy.
- Wygrywamy mało, miesięczny kontrakt tu, tygodniowy tam. Ale wcześniej czy później wygramy dość, aby stąd prysnąć.
Nawet matka Stena dała się przekonać, że coś będzie z tego najnowszego marzenia Amosa.
A piętnastoletni wówczas Sten z całej duszy pragnął wydostać się z Vulcana, pragnął tego bardziej, niż czegokolwiek innego. Więc karmił troskliwie Jaszczura, powstrzymywał mdłości znosząc obrzydliwy smród, i usiłował nie krzyczeć zbyt głośno, gdy po karmieniu spóźnił się z cofnięciem ręki z klatki.
I przez jakiś czas zdawało się, że wielki plan Amosa działa. Aż do tej nocy, kiedy Doradca pojawił się na walkach prowadzonych w nie używanym korytarzu parę przecznic dalej.
Idący za Amosem Sten niósł klatkę z Jaszczurem na arenę. Doradca dostrzegł ich poprzez ring i pospieszył na spotkanie.
- No cóż, Amos - powiedział serdecznie - nie wiedziałem, że puszczasz Jaszczura do walki.
Amos ostrożnie skinął głową.
Doradca zlustrował popiskującą pod ramieniem Stena bestię.
- Chyba masz niezłego zwierzaka, Amos. Co byś powiedział na to, żeby wystawić go przeciwko mojemu w pierwszej rundzie?
Sten spojrzał przez ring i zobaczył opasłego, wielkiego Jaszczura, którego niósł jeden z pomagierów Doradcy. Powiedział:
- Tato, nie możemy. To jest...
Doradca zerknął na Stena krzywym okiem.
- Pozwalasz chłopakowi decydować za siebie, Amos?
Amos pokręcił głową.
- No tak. Pokażmy im, że jesteśmy najlepszymi i najuczciwszymi ze sportowców. Pokażmy innym korytarzom, że jesteśmy znudzeni ich rozlazłymi gadami, i wolimy wystawić nasze. Zgoda?
Czekał. Amos wziął kilka głębokich oddechów.
- Wydaje mi się, że nie zdecydował pan jeszcze, kto przejdzie do wytwarzania drutów, czyż nie?
Doradca uśmiechnął się.
- No właśnie.
Nawet Sten wiedział, że noszenie długich na kilometry prętów z rozpalonego do białości metalu było najbardziej niebezpiecznym zadaniem na zmianie Amosa.
- My, ja i mój chłopak, będziemy dumni, że nasz Jaszczur walczy z pańskim Jaszczurem, panie Doradco.
- To świetnie - powiedział Doradca. - Dajmy naprawdę świetne widowisko.
Pospieszył z powrotem dookoła areny.
- Tato - spróbował Sten - jego Jaszczur jest dwa razy większy od naszego. Nie mamy żadnej szansy.
Amos kiwnął głową.
- Tak właśnie to wygląda. Ale pamiętasz, jak ci mówiłem, żeby nie robić tego, czego się inni po tobie spodziewają? Weź moją kartę. Leć do automatu z soją i kup tyle, ile zdołasz zmieścić pod ubraniem.
Sten porwał kartę ojca i przecisnął się przez tłum.
Doradca był zbyt zajęty chwaleniem się, co może zrobić jego bestia, aby zauważyć, że Sten wkłada pasma surowej soi do klatki wielkiego Jaszczura.
Po krótkiej chwili wrzasków, kłótni i przyjmowania ostatnich zakładów klatki z Jaszczurami zostały wniesione na ring, ustawione i szybko otwarte.
Zwierzak Doradcy, obżarty do rozpuku, wytoczył się z klatki, ziewnął i zwinął do snu. Zanim zdążył się obudzić, Jaszczur Amosa już go strawił w połowie.
Dookoła areny zaległa śmiertelna cisza. Amos spoglądał tak niewinnie, jak tylko potrafił.
- Tak, proszę pana. Miał pan rację. Pokazaliśmy im, że jesteśmy najlepszymi sportowcami, prawda, proszę pana? Doradca nic nie odpowiedział. Po prostu odwrócił się i zaczął przepychać się przez tłum.
Po tym wszystkim Amos nie zdołał już wystawić swojego Jaszczura do żadnej walki na żadnych warunkach. Nikt nie żałował, kiedy Jaszczur zdechł - tak jak i wszystkie inne - po miesiącu czy dwóch. Ktoś powiedział, że to z powodu braku niezbędnych składników diety.
Do tego czasu Amos zajął się już obmyślaniem następnego planu wydostania siebie i rodziny z Vulcana.
Nadal planował, gdy Thoresen wysadził Dzielnicę w powietrze.
4.
Słowa Barona krążyły i odbijały się echem pod wysoką kopułą. Sten chwytał tylko niektóre zwroty:
- Odważne dusze... pionierzy Vulcana... zmarli dla dobra Kompanii... nie zapomnimy ich imion... trzydzieści milionów naszych obywateli zawsze będzie pamiętać...
Sten nadal czuł odrętwienie.
Jakiś wracający z pracy człowiek, patrząc spode łba, torował sobie drogę poprzez tłum około pięćdziesięciu Migów - żałobników, zanim zorientował się, o co chodzi. Przybrał, jak mu się zdawało, smutny wyraz twarzy i spuścił wzrok.
Sten nic nie zauważył.
Patrzył w górę, na wielokrotnie powiększony obraz Barona wyświetlany na suficie. Thoresen stał w swoim ogrodzie, w powiewającej szacie, jaką Execowie zawsze wkładali z okazji uroczystości.
Baron bardzo starannie dobrał strój na ceremonię pogrzebową. Myślał, że na Migach ta jego troska zrobi duże wrażenie. Dla Stena Baron był co najwyżej powiększoną, bardziej obłudną wersją Doradcy.
Sten przez pierwszy tydzień pozostawał w stanie szoku. Nadal mocno odczuwał stratę, jak człowiek po amputacji, którego boli noga, choć dawno ją odcięto.
Ukrył się w mieszkaniu. Kiedy trzaskała klapa podajnika, podchodził i zjadał coś z tacy.
Był nawet wdzięczny Kompanii za to, że zostawiła go w spokoju. Dopiero w wiele lat później zorientował się, że Kompania po prostu postępowała zgodnie z instrukcją: "Wypadki Przemysłowe (Śmiertelne). Traktowanie Krewnych".
Poczynając od wyrazów sympatii od zwierzchników Amosa i Freed oraz nauczycieli dzieci aż do dodatkowych kredytów na zakupy w najbliższym centrum rekreacyjnym, proces wyciszania żalu osieroconych był doskonale skalkulowany. Zwłaszcza izolacja - ostatnią rzeczą, której chciałaby Kompania, to rozpaczający krewni przemierzający korytarze i przypominający ludziom, jak cienki jest margines oddzielający życie od śmierci na tym sztucznym, obliczonym na zysk świecie.
Wzniosłe słowa Barona nagle stały się w uszach Stena tylko hałasem. Odwrócił się. Ktoś pojawił się obok niego. Sten spojrzał i zamarł. To był Doradca.
- Wzruszająca ceremonia - powiedział. - Doprawdy niezwykle wzruszająca.
Skierował Stena w stronę najbliższego baru i posadził na krześle. Włożył swoją kartę do terminala i wcisnął guzik. Podajnik wypluł dwa drinki. Doradca wziął łyk płynu i obracał w ustach. Sten po prostu patrzył na stojący przed nim pojemnik.
- Zdaję sobie sprawę z twojej żałoby, młody człowieku - powiedział Doradca. - Ale wszystko powstaje z prochu. Wyjął coś ze swojej kieszeni i położył przed Stenem. To była karta magnetyczna z napisem "Karl Sten, 03857 - con19 - 2Mig - niewyk" na wierzchu.
Sten zastanawiał się, kiedy zdążyli zrobić mu zdjęcie widniejące na karcie.
- Wiem, że po okresie żałoby będziesz się martwił o swój los. Nie masz przecież żadnego zawodu. Nie masz pieniędzy. Rodziny. I tak dalej.
Przerwał i pociągnął łyk napoju.
- Przejrzeliśmy twoje akta i zdecydowaliśmy, że zasługujesz na wyjątkowe traktowanie.
Doradca uśmiechnął się i postukał w kartę żółtym paznokciem.
- Postanowiliśmy przyznać ci pełne pracownicze prawa obywatela ze wszystkimi związanymi z tym korzyściami. Otrzymasz normalny miesięczny kredyt. Pełny dostęp do wszelkich urządzeń rekreacyjnych. Własny dom, ten właśnie, w którym dorastałeś.
Doradca zmierzał prosto do finału.
- Poczynając od jutra, Karlu Stenie, zajmiesz miejsce swego ojca przy najwspanialszych na świecie taśmach montażowych Vulcana.
Sten siedział i milczał. Doradca pewnie sądził, że jest wdzięczny.
- Oczywiście oznacza to, że musisz odsłużyć parę lat, które zostały jeszcze do końca kontraktu twojego ojca, dziewiętnaście, o ile dobrze pamiętam. Ale za to Kompania anulowała czas, jaki jeszcze pozostał na koncie twojej matki.
- To bardzo wspaniałomyślne ze strony Kompanii - stwierdził Sten.
- Oczywiście. Oczywiście. Ale jak Baron Thoresen zwykle wspominał mi podczas naszych częstych pogawędek, w jego ogrodzie, chciałbym dodać... dobro naszych pracowników liczy się przede wszystkim. "Szczęśliwy robotnik to wydajny robotnik", tak zwykle powtarza.
- Jestem tego pewien.
Doradca znowu się uśmiechnął. Poklepał Stena po ręce i wstał. Potem zawahał się, znowu włożył kartę do terminala i wcisnął kilka guzików.
- Napij się jeszcze, Obywatelu Stenie. Ja stawiam. I pozwól, że pogratuluję ci jako pierwszy.
Jeszcze raz poklepał Stena, po czym odwrócił się i wyszedł na ulicę. Sten patrzył za nim. Podniósł drinki i powoli wylał je na stolik.
5.
Zawyły syreny obwieszczające początek następnej zmiany i skwaszony Sten usiadł. Nie spał już od prawie dwóch godzin. Czekał.
Nawet po upływie czterech cykli trzypokojowe mieszkanie przerażało pustką. Ale Sten nauczył się, że zmarli muszą sami nosić po sobie żałobę. Ta część jego życia została oddzielona murem. Ale czasem coś się stamtąd wydostawało i żal znowu zaczynał dokuczać.
Powszechnie uchodził za cichego, posłusznego Miga, jak tego chciała Kompania. Albo, co najmniej dobrze to udawał. Brzęknął podajnik ścienny i wysunęła się taca z energetycznym napojem, różnymi środkami na kaca i antydepresyjnymi. Sten machnął ręką na chybił - trafił i wyrzucił to wszystko do zsypu na śmieci. Nie chciał tego ani nie potrzebował, lecz wiedział, że rozsądniej usunąć zawartość tacy niż pozostawić ją nietkniętą.
Po kilku godzinach zostałaby wycofana i spisana. Potem jakiś komputer zanotowałby i zameldował o braku apetytu Stena. Co pociągnęłoby za sobą reprymendę od Doradcy.
Sten westchnął. Na wszystko były normy.
Daleko, na początku kolejki jakiś robotnik włożył swoją kartę do zegara medycznego. Maszyna błysnęła i człowiek włożył ramię do jej paszczy. Zanotowano jego najważniejsze wskaźniki, stwierdzono, że jest wolny od alkoholu czy narkotyków, które mogły pozostać po ostatniej zabawie, i wpuszczono go.
Mężczyzna zniknął we wnętrzu fabryki i kolejka posunęła się o dwa kroki.
Sten przesuwał się razem z innymi, dookoła niego szumiały plotki.
- Zważywszy na fakt, że Fran był najgorszy ze wszystkich w wyrabianiu normy, to wydaje mi się, że Kompania postąpiła z nim cholernie dobrze, kiedy stracił rękę; jedyną rzeczą, do której jej używał, było podszczypywanie panienek. Dali mu przecież miesięczny kredyt, nie...?
- Znasz mnie przecież, jeszcze nikt na Vulcanie nie przerobił mnie w piciu, i nie mogę się już doczekać końca zmiany! Taki jestem głupi. Przyprowadź ich, mówię ci, a zobaczysz...
Nadeszła kolej na Stena. Włożył swoją kartę, stał sztywno obok maszyny, kiedy sprawdzała go i akceptowała, i wszedł powoli do fabryki.
Budynek taśmy był olbrzymi, poprzedzielany jak plaster - miodu od podłogi aż po sufit, wypełniony pasami, maszynami, torami i innymi urządzeniami. Dla Migów przeznaczono wąziutkie ścieżki, dzieliły ich centymetry od upadku czy wciągnięcia między tryby jakiejś maszyny, która by ich zmieliła, sprasowała, i zwinęła w jakieś bezimienne urządzenie, po przejściu całej taśmy odrzucone z powodu wykrytych zanieczyszczeń.
Po spędzeniu prawie dwóch miesięcy w fabryce Sten zaczął nienawidzić swojego partnera tak bardzo, jak całej pracy. Robot był przysadzisty, szary, w kształcie jaja, przystrojony upiorną liczbą czujników zebranych w coś w rodzaju dużego, owadziego oka. Poruszał się na kołach i odnóżach, pozwalających kroczyć po schodach. Tylko powierzchnia oka i ruchliwe czułki wydawały się żywe.
A najbardziej nienawidził Sten jego wysokiego, ostrego głosu. Jak u starego bibliotekarza, którego pamiętał z Pierwszego Żłobka.
- Pospiesz się - marudził robot - nie wyrabiamy normy. Dobry robotnik zawsze wyrabia normę. W ostatnim cyklu jeden z pracowników w trzecim sektorze, Myal Thorkenson, wyrobił prawie dwieście procent normy. Czyż nie jest to ideał wart naśladowania?
Sten popatrzył na maszynę i pomyślał, czy by jej nie kopnąć. Ostatnim razem kiedy tego spróbował, kulał przez dwa dni.
Robot poderwał go swoim nieprzyjemnym głosem.
- Pospiesz się teraz. Następne krzesło.
Sten podniósł kolejne siedzenie ze stosu przed długą, srebrną tubą. Potem zaniósł je tam, gdzie czekał robot.
To robot miał stanowisko technika. Sten pełnił rolę przynieś - podaj - pozamiataj. Jego praca polegała na podniesieniu siedzenia ze stosu, włożenia go do odpowiedniego otworu i trzymania, dopóki robot nie zgrzeje siedzenia z ramą. To było niesłychanie nużące zajęcie, którego dla swego mechanicznego zastępcy szefa nigdy nie wykonywał właściwie.
- Nie tu - powiedział robot. - Zawsze robisz to źle. Pozycja jest ściśle określona. Włóż to jeszcze raz. Włóż to. Końcówka spawająca robota rozjarzyła się.
- Szybko, teraz. Następne.
Sten powlókł się z powrotem przez przejście, gdzie spotkał robotnika, którego imienia nie mógł sobie przypomnieć.
- Cześć. Słyszałeś już? Właśnie awansowałem.
- Moje gratulacje.
Mężczyzna promieniał.
- Dzięki. Robię wielką imprezę po zmianie. Zapraszam wszystkich. Na mój koszt.
Sten spojrzał na faceta.
- Ale czy taki wydatek nie przedłuży ci kontraktu, to znaczy nawet mimo awansu?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Dam sobie radę. To doda mi tylko około sześciu miesięcy do mojego kontraktu.
Sten rozważał, czy zapytać go, dlaczego tak bardzo chce się pospieszyć i wydać każdy kredyt - i jeszcze trochę - ze swojej podwyżki. Jak mógł tak wyrzucać sześć miesięcy swojego życia na... Ale przecież znał odpowiedź. Więc nie zawracał już sobie głowy.
- Masz rację - westchnął. - Dasz sobie radę.
Mig ruszył dalej.
Leta była niemal jedynym jasnym punktem w życiu Stena w tym czasie. Pod wieloma względami stanowiła pokazowy egzemplarz panienki do zabawy. Wychowana na spokojnej planecie podobnej do tej, z której pochodzili rodzice Stena, miała zamiar po zakończeniu kontraktu wyemigrować na jeden ze spokojnych światów Imperium, tam spotkać jakiegoś członka królewskiej rodziny i wyjść za niego za mąż. No, mógłby to też być jakiś książę kupców.
Chociaż Sten nie wierzył już w mit kurwy o złotym sercu, wydawało mu się, że jej naprawdę sprawia przyjemność rozmowa z nim i seks.
Sten leżał cicho na łóżku.
Dziewczyna pochylała się nad nim, uderzając lekko końcami palców.
Sten obrócił się i spojrzał na. nią.
Twarz Lety była łagodna, a źrenice rozszerzone po zażyciu narkotyków.
- Źźźle - zamruczała. - Kontrakty. Kontrakty i normy, i Migowie.
Zachichotała.
- Z tobą wszystko w porządku. I jesteś Migiem.
Sten usiadł.
- Nie będę nim zawsze. Kiedy skończy się mój kontrakt, wydostanę się z tego cholernego świata i zobaczę, co to znaczy być wolnym człowiekiem.
Leta roześmiała się.
- Wiem, co mówię. Nie będę grał. Nie będę w żaden sposób przedłużał kontraktu. Nigdy więcej nocy spędzonych na piciu. Mam zamiar po prostu ograniczyć się tylko do koniecznego czasu. I tyle.
Leta pokręciła głową i wstała.
Wzięła kilka głębokich wdechów, usiłując rozjaśnić sobie w głowie.
- Nie możesz tego zrobić.
- Dlaczego nie? - zapytał Sten. - Do diabła, nawet dziewiętnaście lat to nie wieczność.
- Nie możesz tego zrobić, ponieważ to wszystko jest oszustwem. Wszystko. Kontrolowane. Jak twoja praca. Jak gry. Jak... jak nawet to. Ustalili całość tak, że nigdy się nie wydostaniesz... zawsze będziesz do nich przywiązany. Działają na wszelkie sposoby.
Sten był zaszokowany
- Ale jeśli to jest oszustwo i nikt nie wydostaje się z Vulcana, to co z tobą?
- Jak to co ze mną?
- Ciągle mówisz o tym, co zrobisz, kiedy wyjedziesz, i o planetach, które chcesz zobaczyć, i mężczyznach, jakich chcesz spotkać, takich, co nie śmierdzą potem i smarami i... i tak dalej. Leta położyła mu dłoń na ustach.
- To ja, Sten. Nie ty. To ja wyjeżdżam. Mam kontrakt i dają mi pieniądze, narkotyki i wszystko, co jem i piję. Nie mogę nawet brać udziału w grach. Automaty nie przyjmują mojej karty. Nie ma znaczenia, co robię. Po prostu dopóki żyję, mam gwarancję, że wyjadę z Vulcana. Tak, jak i inne panienki. Albo naganiacze czy bramkarze. Oni wszyscy mogą się wydostać. Techowie i strażnicy też. Ale nie Migowie. Migowie zostają tu na zawsze.
Sten pokręcił głową, nie wierząc w ani jedno słowo.
- Milutki chłopaczek z ciebie, Sten, ale ty umrzesz na Vulcanie.
Trzymał się z dala od mieszkania Lety przez jakiś czas, przekonując sam siebie, że nie jest mu potrzebna. Nie chciał mieć obok siebie kogoś, kto opowiadał mu takie rzeczy... cóż, to musiały przecież być kłamstwa, prawda?
Ale im dłużej jej nie widział, tym więcej myślał i zastanawiał się nad jej słowami. W końcu zdecydował, że musi z nią porozmawiać. Aby jej dowieść, że może miała rację w odniesieniu do wszystkich innych Migów, ale nie w odniesieniu do niego.
Z początku ludzie w domu zabawy udawali, że nigdy nie słyszeli o niej. Potem przypomnieli sobie. Och, Leta. Przeniesiono ją albo coś takiego. Taa. Jakoś tak nagle. Ale wydawała się naprawdę zadowolona, kiedy po nią przyszli. Może dostała pracę w Oku, dla Execów.
Sten zastanawiał się.
Przestał się zastanawiać, kiedy ukradł klucze od jej pokoju i znalazł niepozorny mikrofon ukryty w suficie.
Myślał często potem, co jej mogli zrobić za to, co powiedziała.
Miesięczne zestawienie wydatków:
Mieszkanie........... 1 000 kredytów
Jedzenie.................. 500 kredytów
Płaca majstra.......... 225 kredytów
Usługi..................... 250 kredytów
Razem 1 975 kredytów
Miesięczna płaca:
2 000 kredytów odjąć
1 975 kredytów wydatków
25 kredytów pozostało
Sten po raz dziesiąty sprawdził wyliczenia na ekranie. Zaciskał pasa do granic wytrzymałości. Zlikwidował wszystkie rozrywki i ograniczył się do podstawowej diety graniczącej z wygłodzeniem. Ale zawsze wychodziło mu to samo. Z dwudziestoma pięcioma kredytami na miesiąc nie był w stanie skrócić swego kontraktu nawet o sześć miesięcy. I gdyby kontynuował ten sposób życia, oszalałby w ciągu pięciu lat.
Sten zdecydował jeszcze raz wszystko sprawdzić. Może coś ominął. Wcisnął klawisze na konsoli i wywołał Przewodnik Pracownika Kompanii. Przeglądał akapit za akapitem, szukając wyjścia.
- Cholera! - O mało tego nie pominął. Wrócił do tej strony i przeczytał ją, a potem znowu i znowu:
Ubezpieczenie: Wszyscy robotnicy, Niewykwalifikowani eMigranci, muszą płacić podatek na ubezpieczenie w wysokości nie mniejszej niż 35 kredytów i nie większej niż 67 kredytów za każdy okres rozliczeniowy, z wyjątkiem dodatkowych prac określanych przez Kompanię jako szczególnie niebezpieczne i podnoszące ryzyko wypadku / śmierci, kiedy podatek musi wynosić nie mniej niż 75 i nie więcej niż 125 kredytów za każdy okres rozliczeniowy. Kompania zobowiązuje się do zapewnienia odpowiedniej opieki medycznej i / lub zasiłku pogrzebowego nie przekraczającego 750 kredytów i / lub...
Walnął pięściami w klawisze i ekran zamigotał parę razy, a potem zbladł.
Mieli go. Nieważne, co robiłeś, każdy Mig na zawsze był uziemiony.
Sten kiwał się w rozpaczy.
Robot wykończył zawartość ciągnika i odsunął się, czekając na następną rurę w kształcie cygara, aby się do niej podłączyć. Wypełniony samochód zawarczał odjeżdżając kawałek, do tuby transportu pneumatycznego prowadzącego do terminala portu. Ale ktoś albo coś nie zdążył przygotować następnego stosu siedzeń.
Sten ziewnął, podczas gdy jego robot czepiał się innej maszyny o zawalenie norm. Tamta nie była zbyt chętna do brania winy na siebie. Kłóciły się elektronicznie, dopóki w końcu suwnica sufitowa nie złożyła następnej dostawy siedzeń pomiędzy nimi. Robot wślizgnął się do ciągnika. Sten podniósł siedzenie na ramię i wywlókł ze stosu.
Włożył je na miejsce i wysłuchiwał zgrzytów robota, gdy przesuwał siedzenie tam i z powrotem.
Robot przemieścił się do przodu, przygotowany do spawania. Sten poczuł nagle mdłości podchodzące do gardła. Całą resztę życia ma spędzić wysłuchując mamrotania tego szarego jaja. Sten zakołysał się do przodu. Siedzenie wślizgnęło się do robota i maszyna wrzasnęła, bo przyspawała siebie do siedzenia i ramy ciągnika.
- Na pomoc! Na pomoc! Jestem w pułapce! - jęczała. - Zawiadom kontrolę.
Sten zamrugał. Potem ukrył uśmiech.
- Jasne. Już idę.
Powlókł ciągnik powoli do panelu kontrolnego, wziął głęboki wdech i wcisnął guzik "Zadanie ukończone". Drzwi ciągnika zamknęły się i całość zjechała do tuby transportu pneumatycznego.
- Zawiadomić... kontrola... na pomoc... na pomoc...
I po raz pierwszy od czasu, gdy został mianowany robotnikiem, Sten poczuł satysfakcję z dobrze wykonanej pracy.
6.
Sten był "chory" przez ponad tydzień, zanim pokazał się Doradca.
Tak naprawdę to był rzeczywiście chory przez pierwszy dzień. Chory ze strachu, że ktoś mógłby odkryć jego małą zabawę z robotem. Zostałaby zakwalifikowana jako bezczelny sabotaż, był tego pewien.. Gdyby miał szczęście, włożyliby go do aparatu do prania mózgu i wypalili każdy obszar nieodpowiadający Idealnemu Wzorowi Robotnika.
Ale istniało zapewne coś jeszcze gorszego. Podobno zawsze istniało na Vulcanie. Sten nie miał pewności, co to właściwie jest. Słyszał opowieści o piekielnych fabrykach, dokąd zsyłano niepoprawnych, nikt jednak nie znał nikogo, kto byłby rzeczywiście zesłany do takiego zakładu. Może opowieści zmyślono, a może po prostu nikt nie wracał z takich miejsc. Sten zastanawiał się chwilami, czy nie wolałby przejść prania mózgu i zmienić się w roślinę.
Drugiego dnia zbudził się z uśmiechem. Zorientował się, że nie zauważono, co zrobił z robotem. Więc świętował pozostając w domu, wylegując się w łóżku jeszcze dwie godziny po rozpoczęciu zmiany. Potem zjadł trochę wyśmienitego jedzenia z zapasów zgromadzonych przez rodziców i gapił się na ścienną kinotapetę, na której nie padał śnieg. Wiedział dobrze, że nie powinien wkładać karty do telewizora i oglądać programu, albo wychodzić do jakiegoś centrum rekreacyjnego. To mogłoby ułatwić Kompanii stwierdzenie, że symuluje.
Płatki zastygłe w powietrzu na tapecie fascynowały Stena. Zamrożona woda, padająca z nieba. To chyba nie było zbyt higieniczne. Sten zastanawiał się, czy w ogóle istnieje jakakolwiek droga ucieczki z tego świata. Nawet jeśli te płatki nie wydawały się praktyczne, to warto kiedyś je zobaczyć. Warto zobaczyć cokolwiek - jeśli tylko znajdowało się dostatecznie daleko od Kompanii i Vulcana.
Od trzeciego dnia zdecydował, że już nigdy nie pójdzie do pracy. Nie wiedział, jak długo uda mu się symulować. Ani co z nim zrobią, kiedy go złapią. Po prostu siedział. Myślał o płatkach śniegu i o tym, jak by to było spacerować pośród nich, bez karty w kieszeni przypominającej, gdzie teraz powinien być i co powinien tam robić.
Właśnie nauczył się, że jeżeli zmruży trochę oczy, to śnieżynki prawie się ruszają, kiedy zabrzęczał dzwonek u drzwi.
Nie poruszył się. Dzwonek znowu zabrzęczał.
- Sten! - krzyczał Doradca przez drzwi - wiem, że tam jesteś! Wpuść mnie. Wszystko w porządku. Poradzimy sobie z tym. Razem. Tylko otwórz drzwi. Wszystko w porządku!
Sten wiedział, że nic nie jest w porządku. Ale w końcu podniósł się i podszedł do wejścia. Znowu odezwał się dzwonek. Potem coś zaczęło zgrzytać w zamku. Sten czekał u drzwi.
I wtedy zawahał się i przeszedł na drugą stronę. Zamek zaskoczył i płyta drzwi przesunęła się. Do środka wszedł Doradca. Jego usta były otwarte, coś mówił. Sten skoczył, zaciskając ręce wysoko nad głową. Uderzenie trafiło Doradcę w bok głowy, rzucając na ścianę. Ześlizgnął się po niej i upadł na podłogę. Nie poruszał się. Usta miał nadal otwarte.
Sten zaczął się trząść.
Nagle poczuł spokój. Oto wyeliminował wszystkie inne możliwości. Pozostało mu tylko jedno. Przeszedł nad nieprzytomnym Doradcą i przeszukał szybko jego kieszenie. Znalazł jego kartę i schował do kieszeni. Jeśli użyje jej zamiast swojej własnej, to może Kontrola nie trafi tak szybko na jego ślad. Ta karta otwierała mu wstęp do obszarów niedostępnych dla Miga Stena.
Sten obrócił się i rozejrzał po trzech pustych pokojach. Cokolwiek się później zdarzy, widzi je po raz ostatni. Potem wybiegł za drzwi, kierując się w stronę ruchomego chodnika, portu kosmicznego i jakiejś drogi poza Vulcan.
Poczuł się nie na miejscu w chwili, gdy opuścił ruchomy chodnik. Ludzie tutaj wyglądali inaczej. Widać było tylko kilku Migów, rzucających się w oczy w swoich szarych kombinezonach. Pozostali mieli stroje bogate, wprost olśniewające: Techowie, urzędnicy, administratorzy, tu i ówdzie błyskał dziwny kostium zaświatowca.
Sten pospieszył do maszyny z ubraniami, włożył do niej kartę Doradcy i wstrzymał oddech. Czy zadźwięczy alarm? Czy strażnicy już biegną w jego kierunku?
Maszyna zawarczała i zaczęła wyświetlać pozycje do wyboru. Sten wybrał pierwszą rzecz w swoim rozmiarze, która wyglądała na męską, i paczka wypadła na podajnik. Złapał ją i zaczął przeciskać się przez tłum w kierunku obszarów wypoczynkowych.
Sten wszedł na teren administrowany przez zarząd portu kosmicznego, usiłując wyglądać tak, jakby to było właściwe dla niego miejsce. Musiał szybko coś zrobić z kartą Doradcy. Gdziekolwiek poszedł, zostawiał za sobą ślad szeroki jak papier wychodzący z drukarki komputerowej.
Stary, gruby urzędas bębnił w automat obok wydający narkopiwo.
- Cholerna maszyna. Mówi mi, że nie mam już tych cholernych kredytów na...
Sten podszedł powoli do niego, znudzony, ale lekko zaciekawiony. Ten facet był pijany tak bardzo, że centralny komputer odciął go od dopływu alkoholu.
- To plamy na słońcu - powiedział Sten.
Urzędnik spojrzał na niego zamglonym wzrokiem.
- Tak pan myśli?
- Jasne. To samo zdarzyło mi się wczoraj. Proszę. Niech pan spróbuje mojej karty. Może ją przyjmie.
Urzędnik kiwnął głową, Sten wcisnął guzik i karta mężczyzny wypadła z automatu. Wziął ją i wsunął tę, która należała do Doradcy.
Minutę później urzędnik z zadowoloną miną pociągał swoje narkopiwo.
Trzy godziny później złapali go. Siedział właśnie w swoim ulubionym, stałym miejscu, czując przyjemny szum w głowie, gdy wpadło coś, co wyglądało jak sześć regimentów strażników. Zanim miał czas odłożyć szklankę, był już pobity, związany i wieziony do centrum przesłuchań.
Szef patrolu wymachiwał zwycięsko kartą urzędnika. Tylko, że to nie była jego karta. To była karta Doradcy.
Stena nie opuszczało to nieznane, nieuchwytne wrażenie od momentu, kiedy tylko wszedł do Centrum dla Odwiedzających w porcie kosmicznym. Nawet w panującym tu pośpiechu wyczuwał coś dziwnego. Nie wiedział dokładnie, co to jest. Ale myślał, że ma to związek z wolnością.
Poruszał się pośród egzotycznego tłumu - od obcych i dyplomatów po zasobnych kupców i żeglarzy dalekich przestrzeni. Nawet rozmowy brzmiały dziwnie: o systemach gwiezdnych i pozaprzestrzennej jeździe, silnikach na antymaterię i imperialnych intrygach.
Sten wyminął dziwkę i wszedł do zapełnionej tawerny. Przepchał się przez tłum i znalazł puste miejsce przy barze. Obok niego jakiś żeglarz zwierzał się kumplowi.
- Ten gówniarz porucznik po prostu mnie lekceważy. Możesz w to uwierzyć? Mnie! Bosmana po przeklętych piętnastu latach na tym cholernym pokładzie!
Jego przyjaciel pokiwał głową.
- Oni wszyscy są tacy sami. Dwa lata w tej akademii dla dzidziusiów i myślą, że pozjadali wszystkie rozumy.
- No więc wyobraź sobie - kontynuował ten pierwszy melduję, że są punkty na ekranie, a on mówi, że nie ma żadnego powodu, żeby były punkty. Ja mu na to, że jednak są. Parę minut później trafiliśmy w strumień meteorów. Zgrzytało nam w zębach i śmieci leciały z rur wylotowych. Pilot wyciągnął nas w ostatniej chwili. Wpadliśmy w taki korkociąg, że kapitanowi mało nie wypadły szuflady z biurka.
Sten dostał swojego drinka, zapłacił za niego jednym ze swoich zachowanych kredytów, i przeszedł powoli wzdłuż baru. Zwrócił uwagę na grupę żeglarzy. Stłoczyli się dookoła stołu, rozmawiali cicho i powoli sączyli drinki zamiast chlustać nimi w gardło, jak inni. Nosili czyste ubrania, byli świeżo ogoleni i mieli wygląd mężczyzn usiłujących skutecznie pozbyć się kaca.
Mieli wygląd ludzi wracających do domu.
- Czas iść - powiedział jeden z nich.
Równocześnie skończyli swoje drinki i podnieśli się. Sten przepychał się za nimi, gdy przechodzili przez tłum i na zewnątrz.
Sten skulił się w dziobowej części promu. Jakaś płyta ukryła go przed wzrokiem żeglarzy. Opuścili Vulcan i w chwilę później Sten poprzez przezroczysty dziób dostrzegł frachtowiec, do którego podpływał prom.
Frachtowiec dalekiego zasięgu, olbrzymi wieloczłonowy owad, rozciągał się na kilometry. Ciżba podobnych do żuków holowników ciągnęła kolejne części i wstawiała je na miejsce. Sekcja główna statku była kwadratowa i brzydka, z jeżącymi się dookoła czułkami. Gdy prom przybliżył się do niej, rozdziawiła paszczę.
Zanim go połknęła, Sten pomyślał, że jest to najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widział.
Sten ledwo słyszał sędziego, monotonnie wyliczającego jego zbrodnie przeciwko Kompanii. Otaczali go strażnicy. Przed sędzią siedział Doradca, a jego głowę spowijały bandaże. Potakiwał boleściwie za każdym razem, gdy sędzia wymieniał kolejne naruszenia prawa.
Znaleźli Stena na promie, skulonego pod kilkoma kocami i otoczonego skradzionymi ze statku sprzętami. Kapitan usprawiedliwiał się przed nim cały czas, nawet wtedy, gdy zawiadamiał Vulcan, aby kogoś przysłali. O tej planecie krążyły dziwne opowieści.
- Nie możemy ci pomóc - mówił kapitan. - Służba bezpieczeństwa, szukając takich ludzi jak ty, wysyła szperaczy na każdy statek, zanim pozwoli mu odlecieć.
Sten nic nie mówił.
- Słuchaj - kontynuował żeglarz - nie mogę podjąć tego ryzyka. Gdyby mnie złapano na próbie pomocy, Kompania zabrałaby mi prawo do handlu. Byłbym skończony. Chodzi nie tylko o mnie. Muszę myśleć o załodze...
Sten ocknął się, gdy strażnicy popchnęli go do przodu. Sędzia skończył już swoją wyliczankę. Co teraz będzie? Pranie mózgu? Jeśli tak, to Sten miał nadzieję, że zostanie mu dosyć rozumu, aby popełnić samobójstwo.
Wtedy przemówił sędzia:
- Mam nadzieję, że jesteś świadom ogromu swoich przestępstw?
Sten zastanawiał się, czy udać pokornego Miga. A, do diabła. Nie miał nic do stracenia. Popatrzył na sędziego.
- Rozumiem. Doradco, czy ma pan coś do dodania w kwestii okoliczności łagodzących?
Doradca zaczął coś mówić, ale raptownie pokręcił tylko głową.
- Dobrze. Karlu Stenie, ze względu na twój młody wiek, ponieważ jesteś w stanie służyć jeszcze wiele lat dla dobra Kompanii, i ponieważ nie chcemy okazać się bezlitosnymi oraz dostrzegając możliwość poprawy, orzekamy jedynie... przeszeregowanie.
Przez chwilę Sten poczuł nadzieję.
- Twoim nowym miejscem pracy będzie Sekcja Zewnętrzna. Na czas nieokreślony. Jeśli, hmm, okoliczności ulegną zmianie, po upływie przewidzianego prawem okresu wyrok zostanie ponownie rozpatrzony.
Sędzia skinął głową na znak, iż powiedział już wszystko i wcisnął guzik "wprowadzanie danych" na swoim terminalu. Strażnicy poprowadzili Stena. Nie był pewien, co sędzia miał na myśli. I na co naprawdę został skazany. Pozostawiono mu umysł i życie.
Odwrócił się u drzwi i po uśmiechu na twarzy Doradcy zorientował się, że zapewne nie na długo.
7.
- To po prostu kwestia entropii. Dowiodłem tego - powiedział starszy mężczyzna. I podniósł swój kufel.
Młodszy, siedzący obok niego człowiek w błyszczącym kombinezonie oficera pokładowego, zachichotał i walnął butami w stół. Na bluzie miał plakietkę z napisem "H.E. Raschid, oficer mechanik".
- Co w tym śmiesznego? - powiedział wojowniczo jego zwierzchnik. Popatrzył na czterech innych żeglarzy dalekiej przestrzeni siedzących przy stole tawerny. - To są moi oficerowie i oni nie słyszeli, żebym powiedział coś śmiesznego. Prawda?
Raschid rozejrzał się dookoła i uśmiechnął szeroko, gdy chór pijanych głosów odrzekł "tak jest". Podniósł swój kufel i osuszył go do dna.
- Jeszcze jedna kolejka. Powiem wam. Słuchałem skwierczenia starych durniów, takich jak ty, o tym, że wszystko idzie ku gorszemu i że im jest coraz gorzej, i tak dalej, i tak dalej, od czasów, gdy byłem zupełnym szczeniakiem.
Barmanka, największa i jedyna atrakcja baru w porcie kosmicznym, posłała kufle po długiej, wypolerowanej aluminiowej ladzie. Raschid zdmuchnął pianę z wierzchu i przełknął.
- Mówienie do głupców - stwierdził - budzi pragnienie. Nawet jeśli są wysoko opłacanymi kapitanami statków kosmicznych.
Mat ze statku kapitana złapał szefa za ramię - gest, który na tysiącach światów kończył bijatykę, zanim się zaczęła i spojrzał spode łba. Raschid znowu się roześmiał.
- Kiedy człowiek robi się za stary, żeby podejmować walkę, zawsze znajdzie jakiegoś żółtodzioba, który to za niego odwali. Powiem ci coś, kapitanie. Daj mi chociaż jeden dobry przykład na to, jak wszystko schodzi na psy, a może, powtarzam, może, uwierzę ci.
Kapitan postawił swoje piwo z rozmachem i strząsnął z i tak przemoczonego munduru to, co się wychlapało.
- Sposób, w jaki jesteśmy traktowani. Spójrz na nas. Jesteśmy oficerami. Handlowcami. Miliony kredytów zależą od naszych decyzji. I popatrz dookoła. Jesteśmy na Primie. Serce Imperium i te inne bzdury. Ale czy ktoś podchodzi do nas z należytym szacunkiem? Nie, do cholery!
- To my jesteśmy kołami napędowymi Imperium! - wrzasnął jeden z jego oficerów.
- Więc, czego byście chcieli?
- Tak, jak powiedziałem. Szacunku. Dwieście, trzysta lat wstecz wszyscy łasiliby się do nas. Każdy by chciał wiedzieć, jak jest tam, na zewnątrz. Kobiety uganiałyby się za nami. Mówię ci...
Kapitan wstał i wskazał palcem, ale efekt tego gestu został zniszczony przez nagły wstrząs, który lekko zachwiał murami. - Gdy Imperium nie potrafi już dbać należycie o swoich bohaterów, to znaczy, że upada! - Skinął triumfalnie głową, obracając się do swoich oficerów. - Dowiodłem, czy nie?
Raschid zignorował wrzaskliwe potwierdzenie.
- Wydaje ci się, że powinno być tak, jak kiedyś, w dawnych dobrych czasach? Powiedzmy, kiedy były statki z napędem jonowym?
- Nie musimy cofać się aż tak daleko, ale to dobry przykład. Więcej piwa! Wróćmy do czasów, kiedy żeglowały jonowe statki, a na nich prawdziwi mężczyźni!
- Jonowy napęd! - Raschid uśmiechnął się szyderczo. Tupnął lekko w podłogę. - Te statki. A wiesz, jak one działały? Sterowane przez komputer. Od startu do lądowania.
Jeden z mężczyzn wyglądał na zaskoczonego.
- A załoga?
- Ta - ak. Załoga! Pozwólcie, że wam wyjaśnię to, czym filmy nie zawracały sobie głowy. Zdaje się, że na większości tych statków było trochę gorąco. Od dziobu do Bariery Trzydzieści Trzy, gdzie mieścił się ładunek i pasażerowie. W parę lat zaczęły się kłopoty z naborem młodych bohaterów do załogi po tym, jak a młodzi bohaterowie zorientowali się, że ich kości zielenieją i zaczynają wychodzić ze stawów po dwóch, trzech podróżach. Więc wiecie, kogo brali do załogi? Portowe lumpy, które miały akurat dosyć rozumu na to, żeby wyłączyć silnik, gdy zaczynało robić się gorąco poniżej Trzydziestej Trzeciej. Dali im dosyć taniego narkotyku, aby powstrzymać przed otworzeniem śluz i zobaczeniem, co jest po drugiej stronie, naciśnięciem odpowiedniego guzika i zwianiem, co sił w nogach. Tacy byli wasi cholerni bohaterowie statków o napędzie jonowym, i ich bohaterscy oficerowie.
- I jak myślicie, czy ludzie o tym nie wiedzieli? Myślicie, że ich fetowano jak herosów? Jeśli tak, to jesteście nawet głupsi, niż na to wyglądacie.
Kapitan rozejrzał się po swojej załodze. Czekali na replikę.
- Jakim cudem możesz tyle o tym wiedzieć? Bariera Trzydzieści Trzy. Jedyny sposób, żeby się o tym wszystkim przekonać, to bycie jednym z załogi. - Kufel starego człowieka walnął w stół. - Niech to wszyscy diabli! Przychodzimy tu na spokojny kufelek albo dwa, siedzimy sobie, może trochę koloryzujemy... ale nie zniesiemy tego, żeby ktoś myślał, że jesteśmy na tyle głupi, żeby uwierzyć...
- Byłem jednym z załogi - powiedział Raschid beznamiętnie.
Mężczyzna przerwał. Jego mat wstał.
- Twierdzisz, że masz tysiąc lat?
Raschid pokręcił głową i dopił swoje piwo.
- Nie. Więcej.
Kapitan spojrzał na mata... mat zacisnął pięść, którą można by podnajmować jako kulę do burzenia domów, i uderzył. Ale głowy Raschida już tam nie było.
Dał nura do przodu, poprzez stół. Z byka trafił trzeciego oficera, który upadł na kumpla i razem runęli na podłogę wśród łomotu łamanych krzeseł.
Raschid stanął na nogach, gdy mat obracał się. Wkroczył w środek drugiego obrotu i pięścią uzbrojoną w kastet trafił w przedramię. Mat zgiął się we dwoje.
Raschid obrócił się uskakując, gdy dwóch innych ludzi podnosiło się z podłogi. Ale uskoczył nie dość daleko. Kufel kapitana trafił go w tył głowy i Raschid zatoczył się do przodu, opierając o bar.
Podniósł się żwawo, podkurczył nogi i kopnął z całej siły. Ramię trzeciego oficera trzasnęło jak zapałka; jęcząc opadł na podłogę. Raschid obrócił się dwa razy, łapiąc za rękę będącego akurat w pobliżu mata. Pociągnął mocno.
Mat prześlizgnął się do przodu, zbierając na czole kolekcję podstawek od piwa, i jakby nagle skamieniał.
Raschid odwrócił się od baru, uzbrojony w trzymaną w ręku nogę od krzesła, i uderzył nią kapitana w bok.
Ten na chwilę stracił przytomność.
Raschid, śmiejąc się radośnie, złapał czwartego mężczyznę za klapy... gdy trzeci oficer ze złamaną ręką wykopał mu nogi spod tyłka.
Raschid wyrżnął o ziemię; podczas gdy ten czwarty walił w niego jak w bęben. Stary kapitan, sapiąc jak wieloryb, tańczył - doprawdy bardzo rześko, jak na kogoś w jego wieku - dookoła toczącej się masy, od czasu do czasu wymierzając kopniaki w żebra Raschida.
Znikąd pojawiły się dwie ręce i uderzyły równocześnie w uszy kapitana. Upadł ciężko, jak trafiony toporem. Raschid poderwał się na nogi, kiwnął głową nowemu uczestnikowi bójki, a potem podniósł trzeciego oficera i rzucał nim w kierunku swojego niespodziewanego pomocnika, szpakowatego behemota, którego nos był tyle razy łamany, że nikt już nie chciał go nastawiać. Ten przez chwilę z namysłem huśtał oficera w jednej ręce, zastanawiając się. Potem walnął go prosto w nos zaciśniętą pięścią, upuścił i rozejrzał za następnym.
Raschid siedział na czwartym żeglarzu. Wczepiwszy dłonie w jego włosy systematycznie walił głową przeciwnika w podłogę baru.
Szpakowaty mężczyzna podszedł, podniósł resztę piwa mata i wypił je. Potem mruknął:
- Myślę, że udowodnił już pan swój punkt widzenia.
Raschid uniósł powieki mężczyzny, zajrzał w źrenice i niechętnie pozwolił jego głowie opaść w końcu na podłogę. Wstał.
Mierzyli się nawzajem spojrzeniami.
- Tak, pułkowniku?
Szpakowaty mężczyzna sarknął.
- "H. E. Raschid". Oni głupieją z roku na rok. Albo może i kto inny.
- To trąca brakiem dyscypliny, pułkowniku.
- Przepraszam. Czy Najwyższy Ze Wszystkich, Wieczny Imperator Miliona Słońc, Władca Miliona Planet i Król, Opiekun Zbyt Wielu Cholernych Ludzi zechce towarzyszyć swemu dobremu i wiernemu słudze w drodze do pałacu, gdzie czekają ważne sprawy, czy też woli pan posłać ważne sprawy do wszystkich diabłów i poszukać następnych atrakcji?
- Później, pułkowniku. Później. Nie wypada demoralizować młodzieży.
Wieczny Imperator otoczył ramieniem swego towarzysza, pułkownika Iana Mahoneya, dowódcę Korpusu Merkurego, szarą eminencję Imperium odpowiedzialną za wywiad, kontrwywiad oraz tajne operacje - i obaj mężczyźni śmiejąc się, wyszli na słabe światło słońca świata Primy.
8.
Baron czekał w przedpokoju i przechadzając się nerwowo spoglądał co chwila na potężne postacie dwóch wartowników z Gwardii Imperialnej, stojących u drzwi apartamentów Wiecznego Imperatora. Gdyby pozwolił sobie na myślenie, po co tu jest - a usilnie próbował zapomnieć - to byłby mocno wystraszony. Mało mu znane uczucie.
Został ściągnięty przez pół galaktyki wezwaniem Imperatora, przesłanym bez zwykłych, formalnych uprzejmości. Kazano mu po prostu stawić się. Natychmiast. Bez słowa wyjaśnienia. Thoresen miał słabą nadzieję, że nie jest to związane z Projektem Bravo. Z drugiej strony był pewien, że nawet wypracowany system szpiegowski Imperatora nie mógł wykryć projektu. Jeśli było inaczej - już nie żył.
W końcu zaświstały otwierające się drzwi i szczupły, odziany w togę urzędnik wyszedł, aby go wprowadzić. Thoresen odprężył się odrobinę, gdy gwardziści pozostali na swoich miejscach. Urzędnik wyszedł i Baron pozostał sam w ogromnej komnacie wypełnionej egzotycznymi przedmiotami, zbieranymi przez Imperatora w ciągu całego długiego, ponad tysiącletniego życia. Dziwne i straszne bestie z ekspedycji myśliwskich na obcych światach, niezwykłe dzieła sztuki, starożytne księgi otwarte na cudownych ilustracjach, wielokrotnie przewyższających jakąkolwiek sztukę komputerową.
Baron gapił się na to wszystko, czując się jak barbarzyńca z zapomnianego świata pogranicza. W końcu spostrzegł mężczyznę, czekającego w drugim końcu komnaty. Odwrócony był do Thoresena plecami i najwyraźniej patrzył na świat Primy rozciągający się za wielką, zaokrągloną panoramiczną szklaną ścianą. Miał na sobie prostą, białą szatę.
Wieczny Imperator obrócił się, gdy Baron zbliżał się zgięty w serii ceremonialnych pokłonów.
- Zostaliśmy powiadomieni przez naszych przyjaciół rzekł Imperator - że ma pan reputację niezbyt lojalnego. Najwyraźniej pomylili się w swoich informacjach.
Baron zadrżał.
- Przybyłem, gdy tylko...
Imperator gestem nakazał mu milczenie. Obrócił się i znowu patrzył przez szybę. Nastała długa cisza. Baron niemal przestępował z nogi na nogę próbując odgadnąć myśli Imperatora.
- Jeśli chodzi o perspektywy Kompanii, wasza wysokość, mogę zapewnić, że nie ma powodów do niepokoju. Postawiłbym swoją reputację na...
- Proszę spojrzeć tutaj - powiedział Imperator.
Zakłopotany Thoresen popatrzył na zewnątrz. Poniżej najważniejsze osobistości Cesarskiego Dworu Królewskiego przesuwały się po trawniku w skomplikowanym, powolnym tańcu.
- Afektowani głupcy. Wydaje im się, że skoro mają tytuły, to Imperium kręci się dookoła nich. Miliony obywateli pracują na to, żeby oni mogli się bawić.
Spojrzał na Thoresena. Na twarzy Imperatora pojawił się ciepły uśmiech.
- Ale my dwaj wiemy lepiej, prawda, Baronie? Wiemy, co to znaczy ubrdać sobie ręce. Wiemy, co to znaczy praca.
Teraz Thoresen był naprawdę zakłopotany. Ten człowiek nie wiedział, czego chce. Dokąd zmierzał? Czyżby pogłoski o jego starzeniu się mówiły prawdę? Nie, ostrzegł sam siebie. Jakim cudem? Przecież to Baron wymyślił i rozpuścił te plotki.
- Cóż? - spytał Imperator.
- Ale nie wiem, o co chodzi, wasza wysokość.
- Dlaczego prosiłeś o tę audiencję, Baronie? Przejdźmy wreszcie do rzeczy. Czekają delegacje z dwudziestu czy trzydziestu planet.
- A - ale, wasza wysokość, to pewnie jakaś pomyłka, nie pana, oczywiście. Ja... mnie wydawało się, że to wy, panie, chcieliście...
- Jesteśmy zadowoleni, że pan przybył, Baronie - przerwał Imperator. - Czekaliśmy na okazję, aby porozmawiać z panem o pewnych, raczej niepokojących raportach. - Zaczął kroczyć przez pokój, a Thoresen podążał za nim usiłując skupić się na temacie rozmowy, czegokolwiek tak naprawdę owa rozmowa miała dotyczyć.
- Tak, wasza wysokość?
- Jesteśmy pewni, że nie ma to najmniejszego znaczenia, ale kilku pańskich agentów pozwoliło sobie na wypowiadanie pewnych komentarzy wobec klientów. Niektórzy z naszych, ummm, reprezentantów stwierdzili, że komentarze te mają znamiona, jak by to powiedzieć... zdrady stanu?
- Co ma pan na myśli? - Thoresen pozwolił sobie udać szok.
- Och, nic konkretnego nie przychodzi nam na myśl. Tylko niewielkie sugestie, że niektóre usługi wykonywane przez Imperium mogłyby być lepiej spełnione przez Kompanię.
- Kto? Kto to powiedział? Natychmiast każę ich...
- Jesteśmy pewni, że pan tak uczyni, Baronie. Ale proszę nie być zbyt surowym. Wyobrażamy sobie, że to tylko przypadek źle pojętej lojalności.
- Mimo wszystko, Kompania nie może być przedmiotem takich plotek. Nasza polityka, a ma to odzwierciedlenie nawet w prawie, gwarantuje nasze całkowite podporządkowanie Imperium.
- Tak. Tak. Wiemy o tym. To pański dziad ułożył te prawa. Sam je zatwierdziłem, jako wasz suweren. To wspaniały człowiek, ten pana dziad. A propos, jak się miewa?
- Och, zmarł, wasza wysokość. Kilkaset lat...
- A, prawda. Moje kondolencje.
Doszli z powrotem do drzwi, które otworzono. Mały urzędnik podszedł, aby wyprowadzić kompletnie zdezorientowanego Thoresena. Imperator zaczął odwracać się, ale przerwał.
- Panie Baronie?
- Tak, wasza wysokość?
- Zapomniał pan powiedzieć nam, jaki był powód pańskiego przybycia. Czy ma pan problemy? Może potrzebuje pan czegoś?
Długa pauza ze strony Thoresena.
- Nie, dziękuję bardzo. Po prostu przypadkiem byłem na Primie i zatrzymałem się, aby wypełnić, to znaczy... chciałem tylko złożyć pozdrowienia.
- Bardzo rozsądnie z pana strony, Baronie. A więc wszystko postępuje dokładnie tak, jak planowaliśmy? Doskonale. A teraz proszę nam wybaczyć.
Drzwi zasunęły się. Obok Imperatora rozległ się nagle dziwny dźwięk, tak jakby ktoś się dusił - i zasłona rozdzieliła się na dwoje. Zza niej wyszedł Mahoney. Zgięty wpół ze śmiechu.
Imperator uśmiechnął się, przespacerował do antycznego, drewnianego biurka i wyciągnął szufladę. Wyjął z niej butelkę i dwa kieliszki. Nalał drinki.
- Próbowałeś tego kiedykolwiek?
Mahoney był nieufny. Jego szefa znano w pewnych kręgach z perwersyjnego poczucia humoru.
- A co to jest?
- Po dwudziestu latach poszukiwań znalazłem wreszcie coś najbardziej zbliżonego do tego, co pamiętam jako diabelski napój. Nazywali to bourbon.
- Pan to zrobił, co?
- Tylko pomagałem. Laboratorium dostarczyło to dziś rano.
Mahoney odetchnął głęboko. Potem przetknął trochę płynu. Imperator obserwował go z dużym zaciekawieniem. Długa pauza. Mahoney kiwnął głową.
- Całkiem niezłe.
Nalał sobie jeszcze, podczas gdy Imperator pociągnął łyk. Obracał go na języku, po czym przełknął.
- Nie trafili. Nie jest nawet podobne. W smaku przypomina gówno.
Imperator wypił do dna i napełnił kieliszek na nowo.
- A więc? Co o nim myślisz?
- O Baronie? Jest tak skrzywiony, że rano musi się wkręcać w skarpetki. Nie jest też lojalny, niezależnie od tego, co próbował udawać, kiedy igrał pan z nim dzisiaj jak z rybą.
- Zauważyłeś to, co? Powiem ci coś, gdybym nie był największym dzieciakiem w tej piaskownicy, to podciąłby mi gardło. Albo chociaż spróbował; na jedno wychodzi.
Imperator odsunął drinki i usiadł na swoim krześle, kładąc nogi na biurku.
- W porządku. Mieliśmy spotkanie twarzą w twarz. A propos, dobry pomysł. I zgadzam się z tobą, że ten człowiek jest wystarczająco głupi i żądny władzy, aby zagrozić Imperium. No, a teraz wypluj to wreszcie z siebie. O co mam się właściwie martwić?
Mahoney podsunął sobie inne krzesło, usiadł na nim i położył nogi obok stóp Imperatora.
- Jest wiele takich spraw. Ale nie możemy niczego dowieść. Najlepsze, co mam: naprawdę dobre źródło poinformowało mnie, że Thoresen wydaje mnóstwo kredytów na coś, co nazywa Projektem Bravo.
- Co to jest?
- Nie mam zielonego pojęcia. Parę lat temu mój człowiek zaryzykował i po prostu zapytał. Thoresen nie odpowiedział. Stwierdził tylko, cytuję, że jest to w najlepszym interesie Kompanii, koniec cytatu.
- Kim jest twój człowiek?
Mahoney skrzywił się.
- Nie mogę powiedzieć.
- Pułkowniku! Zadałem pytanie!
Mahoney wyprostował się. Wiedział, kiedy żarty się kończą.
- Tak jest. To członek rady dyrektorów. Nazywa się Lester.
- Lester... Znam go. Byłem na jakimś jego jubileuszu. Absolutnie godny zaufania w sprawach dotyczących Imperium. Oczywiście, jeśli chodzi o pokera, cóż, nikt nie jest doskonały. Więc Lester podejrzewa coś w związku z Projektem Bravo?
- Tak. Thoresen praktycznie całkowicie spłukuje Kompanię, aby za to zapłacić. Pozostawia ledwie tyle, aby zadowolić akcjonariuszy. Poza tym Lester podejrzewa, że fałszuje księgi.
- To za mało. Nawet ja nie mogę posłać Gwardii na Vulcan na podstawie zaledwie podejrzeń. Straciłbym wiarygodność. Do diabła, zbudowałem to Imperium na zasadach wolnej konkurencji i małej ingerencji rządu.
- Musi pan wierzyć we własną propagandę?
Imperator zastanawiał się przez chwilę, po czym z żalem odpowiedział:
- Tak.
- A więc?
Imperator zmarszczył brwi, potem westchnął i dopił swojego drinka.
- Nienawidzę tego robić, ale nie mam wyboru.
- To znaczy?
- To znaczy, że tracę swojego doskonałego kumpla do kieliszka. Na jakiś czas, oczywiście.
Mahoney zerwał się na równe nogi.
- Nie posyła mnie pan chyba do tej zapomnianej przez bogów dziury? Vulcan jest na takim końcu świata, że nawet komety tam nie zaglądają!
- Masz jakiś lepszy pomysł?
Mahoney zastanowił się, po czym pokręcił głową. Osuszył kieliszek do dna.
- To kiedy mam wyjechać?
- To jeszcze tu jesteś?
9.
Cykl wymiany powietrza zmierzał ku końcowi. Gęsty żółty gaz wypełniał śluzę. Sten ledwo mógł dojrzeć innych robotników, stojących przy przeciwległej ścianie.
Wewnętrzne drzwi otworzyły się i Sten poszedł w kierunku swojego stanowiska pracy poprzez szeroką na kilometr hemisferę Obszaru Roboczego nr 35.
Uświadomił sobie, że właśnie minęły dwa lata od czasu, gdy został skazany. Jak ten czas leci, kiedy dobrze się bawisz, pomyślał ironicznie.
Ustawione na poziomie podłoża kadzie bulgotały i wrzały, szary szlam wylewał się na drogę. Sten lawirował pomiędzy szumowinami, dookoła wielkich brył rosnącego kryształu.
Zatrzymał się przy pierwszym stanowisku i sprawdził podajnik pożywki przy jednym z wysokich na metr bloków. Pół godziny i wiele potu kosztowało go wyjęcie skręconych zwojów ziarnistego raka z drugiej beki, stojącej obok. Okruchami nakarmił "rośliny" w najbliższej kadzi, i poszedł dalej poprzez wirujące, żółte powietrze.
Obszar nr 35 był sztucznym duplikatem jednego z odległych światów, gdzie metale żyły swoim własnym życiem. Minerały "rosły", "kwitły" i "umierały".
Próbki różnych metali wykazywały szczególne właściwości, na przykład niewiarygodną lekkość połączoną z wyjątkową wytrzymałością, daleko większą niż u znanych przedtem stopów.
Geologowie Kompanii uznali te minerały za interesujące, o wielkich możliwościach na olbrzymim potencjalnym rynku zbytu. Były tylko dwie trudności. Po pierwsze, ich środowisko naturalne zabijało ludzi. To jednak nie stanowiło poważnego problemu. Inżynierowie Kompanii umieli odtworzyć niemal każde warunki. A kiedy do zbioru minerałów używano skazanych Migów z Sekcji Zewnętrznej, wskaźnik śmiertelności można było "zaniedbać". Po drugie, na początku spory problem stanowiła obróbka materiałów. Po latach eksperymentów zmutowano w końcu oparte na metalu "wirusy" z macierzystego świata minerałów i użyto ich jako biologicznych narzędzi do przetwarzania kryształów.
Ukształtowany metal stosowano w przypadku urządzeń pracujących w warunkach maksymalnego obciążenia, w ratunkowych kapsułach statków kosmicznych, w czujnikach umieszczonych w rdzeniach stosów atomowych, a także jako ekskluzywną biżuterię dla snobów. Rzecz jasna, koszty tego były astronomiczne. Majster Stena ustalił kiedyś cenę jednej bryłki wielkości pięści na równą wysokości rocznej płacy jakiegoś Execa.
Szybkość wzrostu i rozmiar każdego bloku były starannie ustalane i kontrolowane komputerowo. Ale Sten znalazł sposób na to, aby nieco zwiększyć dopływ pożywki do jednego z bloków. W ciągu sześciu cykli pewna mała, nie zarejestrowana bryłka rosła, gram po gramie.
Sten sprawdził "swój" blok. Bryłka była już gotowa do zbioru - i przetworzenia w pożyteczne, małe narzędzie, o którym Sten nie miał zamiaru powiadomić Kompanii.
Odpiął od przegrody mały kanister z tnącym wirusem i przycisnął czubek obok podstawy swojej bryłki. Wyprysnął ledwie widoczny czerwony spray. Sten wycofał się poza zasięg jego działania.
Widział kiedyś, co stało się z robotnikiem, który pozwolił odrobinie tego czerwonego sprayu przeniknąć przez kombinezon. Nie miał nawet czasu na zneutralizowanie wirusa, zanim ten przeżarł go na wylot. Eksplodował - zatłuszczona kula ognia, ledwo widoczna poprzez wirującą żółtą mgłę utworzoną z połączenia powietrza z kombinezonu i atmosfery Obszaru nr 35.
Sten odczekał kilka sekund, zneutralizował wirus i odłamał swoją bryłkę od macierzystego bloku.
Zabrał ją do bioobrabiarki, włożył w odpowiednie miejsce. Zamknął i zapieczętował obszar roboczy maszyny, zakłócił wskaźniki czujników precyzyjnie opracowanym przyrządem tak, aby sekcja kontroli Obszaru nr 35 nie mogła zarejestrować czasu pracy.
Zmienił układ sterowania na ręczny i wcisnął klawisze. Wirus rozpryskiwał się dookoła metalowej bryłki. Sten poczekał, aż zostanie zneutralizowany, potem powtórzył operację.
Czekał.
Były tylko dwa sposoby spędzania czasu. Jeden - liczenie zgonów. Ale w momencie, gdy wskaźnik śmiertelności wynosił dobrze ponad 100 procent rocznie, to tylko przypominało mu, że jest na niebezpiecznym końcu statystyki.
Drugi sposób to wspomnienia.
Nadzorca ze świńską szyją czekał, aż strażnicy rozkują Stena i pośpiesznie powrócą do głównej części Vulcana. Potem uderzył Stena ciężką pięścią prosto w twarz.
Sten upadł i ponownie stanął na nogach, czując smak krwi.
- Nie masz zamiaru zapytać, za co?
Sten stał cicho.
- To było za nic. Jeśli coś zrobisz, to przydarzy ci się coś o wiele gorszego. Jesteś teraz w Sekcji Zewnętrznej. Nie ochrzaniamy się tu tak, jak ci w głównej części. Tutaj Migowie robią to, co im każą. Zewnętrzna dzieli się na różne obszary. Każdy z nich ma inne środowisko. Będziesz pracował głównie w kombinezonie próżniowym. Każdy obszar to jest coś, co nazywają Bardzo Niebezpiecznym Środowiskiem. Dlatego tylko ochotnicy tu pracują. To ty. Ty jesteś ochotnikiem. Mieszkasz, śpisz, odpoczywasz w Barakach. To następna kapsuła poniżej Sekcji Strażników, w której teraz jesteś. Nie idziesz na północ od Baraków, zanim się nie upewnisz, że twoje miejsce pracy nie jest w stanie cię zabić. I jeszcze jedno. To, co się dzieje w Barakach, to nie twój interes. Liczy się wyłącznie to, że maszyny mają być obsługiwane na każdej zmianie i że nie próbujesz uciekać. To jedyne zasady.
Kiwnął głową i dwóch strażników Sekcji Zewnętrznej wypchnęło Stena.
Bryłka miała już prawie właściwe wymiary. Sten jeszcze raz obszedł swoją "farmę" i sprawdził dopływ pożywki, potem powrócił do bioobrabiarki i nastawił program ostatecznego wykańczania narzędzia.
Pierwszą pracę Stena nadzorca nazwał łatwizną.
To była prototypowa fabryka drutu w atmosferze azotu. Niestety, nie działała jak należy. Niektóre wyciągarki zacinały się. Prasy wywierały zbyt duże ciśnienie albo, najczęściej, druty zrywały się z bębnów.
I za każdym razem, gdy psuła się instalacja, ktoś ginął. Surowe pręty gromadzące się przy zaciętej wyciągarce odcinały człowiekowi ramię. Zerwany drut jak miecz przecinał robotnika na pół. Pętla, wychodząca z maszyny, owijała się dookoła szyi inspektora, który przez moment nie uważał, i gilotynowała go.
Ponad stu "ochotników" pracowało w fabryce. Sten stwierdził, że ginie tu jeden człowiek w ciągu zmiany.
Wydawało mu się, że nadzorca żartował sobie z niego. Potem dorósł i zorientował się, jak prędko inne obszary mordują Migów.
Wirus przekształcił bryłkę w matowy czarny prostopadłościan. Sten wcisnął guzik "zachować" i neutralizowanie, potem przeszedł do następnej konsoli. Szybko zbudował trójwymiarowy model narzędzia, które chciał wytworzyć. Zawierał on pomiary wnętrza luźno ściśniętej pięści Stena.
To narzędzie miało pasować tylko do jednego człowieka.
- Będziesz mi oddawał swoją rację alkoholu tak długo, jak będę chciał?
- Właśnie tak.
- Czego chcesz?
- Wiesz, jak walczyć. Nadzorca i jego kumple nie czepiają się ciebie.
- No jasne, że nie. Po całej galaktyce uczyłem się walczyć. Chłopie, miałem nawet trochę przeszkolenia w Gwardii. Mały człowieczek wyprostował się dumnie. - Chcesz być twardy?
- O to chodzi.
- No tak. Czemu nie? Nie mam nic lepszego do roboty, prócz czekania na śmierć.
Sten wcisnął "przekazywanie danych" i przesłał do obrabiarki swój model, jako program wzorcowy. Czekał, aż ukaże się światełko "gotowy do pracy", potem dotknął guzika "start".
Mały, średniej mocy laser żarzył się i krążył wokół bloku metalu. Wirus rozprysnął się dookoła, i następna porcja okruchów odpadła. Potem laser "naznaczył" kolejne miejsca i wirus ukształtował przedmiot według danych wpisanych przez Stena. Przedmiot był kopią modelu.
Godziny zmiany uciekały w przeszłość, a obrabiarka mruczała z zadowoleniem. Raz Sten musiał wyłączyć, gdy strażnik przechodził obok. Na szczęście nie zatrzymał się przy maszynie.
- Pozycja podstawowa. Nie. Cholera jasna! Ostrze zawsze idzie przez ciało. Tuż powyżej pasa. Potem jesteś gotów do każdej obrony.
- A co z nożem?
- Znasz ostrze, będziesz w stanie wsadzić nóż sześć cali powyżej flaków tego faceta, który usiłował cię pchnąć. Teraz. Po pierwsze: obróć się w lewo. Ostrze idzie prosto w górę i w dół. Krok... nie! Nie! Ostrze musi wejść z boku czyjejś szyi. Nie prosisz go do tańca. Zrób to jeszcze raz.
Na godzinę przed zakończeniem zmiany zapaliło się światełko sygnalizujące zakończenie zadania. Sten zaczął sterylizowanie neutralizatorem wnętrza obrabiarki. Wiedział, że nie należy się spieszyć.
- Jesteś w knajpie. Jakiś człowiek tłucze butelkę. Podchodzi do ciebie. Co robisz?
- Kopię go.
- Nie. Nie. Możesz tylko siebie zranić w ten sposób. Rzuć czymś. Czymkolwiek. Jeśli zniży rękę, celuj w twarz. Jak nie masz jak go dopaść, walnij krzesłem w pachwinę. Dobra. Uderzasz go. On wraca. Co dalej?
- Kopię. Kolano. Stopa, jeśli dam radę podejść bliżej. Szyja.
- Dobra. Tamten pada. Co robisz?
- Wsadzam mu jego butelkę w twarz.
- Sten, zaczynam być z ciebie dumny. A teraz zbierz dupę w troki. Ćwicz do końca wolnego czasu. Jutro pokażę ci, co masz robić, kiedy to ty trzymasz nóż.
Sten otworzył pokrywę przestrzeni roboczej i wyjął swoje narzędzie.
Swoje własne... Po raz pierwszy w życiu miał coś, co nie było pożyczone ani wynajęte od Kompanii. To, że materiał kosztował tyle, co okup za księcia kupców, a proces obrabiania pochłonął tyle energii, ile potrzebowała cała kopuła, czynił to narzędzie jeszcze wspanialszym.
Sten trzymał obosieczny sztylet przez ciężkie rękawice swojego kombinezonu. Rękojeść była dokładnie przystosowana do palców Stena ściskających ją w morderczym chwycie nożownika, tak jak nauczył go mały człowieczek.
Nie było gardy, jedynie prążkowane poziome wyżłobienie pomiędzy trzonkiem a ostrzem, które zwężało się do czubka ostrego jak igła. Cały nóż był długi, wąski i płaski - prawdopodobnie było to najbardziej śmiercionośne ostrze, jakie kiedykolwiek skonstruowano. Kryształ miał krawędzie niewiarygodnie cienkie, ale wystarczał do przecięcia diamentu na pół.
Sten schował nóż do nieużywanej kieszeni kombinezonu. Miał już przygotowaną dla niego pochwę.
Hite zrobił ją dla niego.
On i Sten ukryli się tamtej nocy w starym, nieużywanym pomieszczeniu o normalnej atmosferze. Hite dał mu ogólne znieczulenie. A potem delikatnie przystąpił do pracy.
Przy użyciu skradzionych narzędzi mikrochirurgicznych naciął przedramię Stena, przymocował podłoże z żywej sztucznej skóry, po czym wkleił skonstruowaną wcześniej rurkę. Jej wnętrze kryło ostrze noża. Mięsień nadgarstka owinął dokoła wejścia do pochwy, aby nóż trzymał się na miejscu. Potem przyczepił na powrót warstwy skóry ponad zoperowanym przedramieniem i skleił wszystko razem.
Minęło trochę czasu, zanim ta kombinacja sztucznej i prawdziwej tkanki zrosła się i zagoiła. Ale Hite był zadowolony, że sztuczna skóra nie spowodowała podrażnień i ciało Stena regenerowało się prawidłowo.
Zadźwięczał dzwonek na koniec zmiany. Sten wyłączył obrabiarkę i skierował się w stronę śluzy.
Nikt nie wiedział dokładnie, za co Hite wylądował w Sekcji Zewnętrznej. Znaną sprawą było to, że pracował jako lekarz na jakimś pionierskim świecie. Znaną sprawą było też to, że wziął kontrakt Techa na Vulcanie dla niewiadomych powodów. I rzecz jasna musiał zrobić coś wyjątkowo złego.
Hite nigdy nie powiedział nikomu - włączając w to Stena co naprawdę popełnił.
Był nie tylko jedynym lekarzem, do jakiego Migowie mieli dostęp.
Był także jedynym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miał Sten.
- Sten, bracie. Jedyny kłopot z tobą to ten, że za mało się śmiejesz.
- Śmiech? Utknąłem w odbycie Vulcana... Wszyscy próbują mnie zabić. I zapewne im się to powiedzie. I ty chcesz, żebym się śmiał?
- No jasne, chłopcze. Bo czy może być coś zabawniejszego niż to wszystko?
- Nie rozumiem.
Hite przechylił się bliżej.
- To dlatego, że bogowie nienawidzą cię. Osobiście.
Sten zamyślił się. Potem uśmiech powoli rozjaśnił mu twarz. A potem zaczął się śmiać.
- To twój drugi problem, chłopcze. Za dużo się śmiejesz.
- Co?
- A z czego tu się śmiać? Jesteś w tyłku Vulcana i wszyscy usiłują cię zabić. Zacząłbym się bać na twoim miejscu.
Sten popatrzył na niego. Potem pokręcił głową i ryknął ze śmiechu.
W szatni Sten spryskał swój kombinezon środkiem odkażającym i poczekał chwilę. Nie stwierdził żadnych przecieków. Strząsnął środek odkażający do odpowiedniego zbiornika i powiesił kombinezon na miejscu. W Sekcji Zewnętrznej używano starych kombinezonów próżniowych, odrzuconych przez Techów. Przecieki zdarzały się bardzo często. A po wejściu w strefę roboczą nie było czasu na ich łatanie. Sten ziewnął i poszedł przez Baraki w kierunku swojej pryczy.
Nóż spoczywał wewnątrz jego ramienia. Otwarta ręka trzymała go bezpiecznie w pochwie. Sten nie mógł się doczekać, aby pokazać to Hite'owi.
Baraki śmierdziały jak Dzielnica. Podniesiona do sześcianu. Bez strażników. Paru osiłków minęło beznamiętnie młodego chłopaka, leżącego bezwładnie w kałuży krwi. Jeden z nich uśmiechnął się do Stena.
- Przyszła dzisiaj dostawa świeżego mięsa.
Sten wzruszył ramionami i poszedł dalej. Stanowisko wydawania alkoholu było zatłoczone jak zwykle. Zatrzymał się przy swojej pryczy. Kobieta - Mig, która zajmowała łóżko nad nim, powiesiła swój koc jak kurtynę. Zza kurtyny dochodziły podwójne stękania i pochrząkiwania.
Sten skierował się ku kwaterze Hite'a. Stary człowiek chorował, ale Sten miał nadzieję, że czuje się już lepiej. Chciał wypytać go trochę o Sektor Pionierów.
Dookoła pryczy Hite'a stało paru ludzi. Nadzorca i kilku jego pomagierów. A obok nich wózek - robot.
Dwóch zbirów podniosło szary, kruchy, sztywny przedmiot z pryczy i rzuciło bezceremonialnie na wózek.
Sten rzucił się do biegu, gdy wózek automatycznie zaczął odjeżdżać. Walnął pięścią w panel kontrolny i zatrzymał maszynę.
- Nie ma potrzeby - powiedział jeden z pomocników nadzorcy. - Stary drań zdechł.
- Co się stało?
- Chyba po prostu umarł. Z przyczyn naturalnych.
Sten zaczął się odwracać... ale zatrzymał się i spojrzał na ciało przyjaciela.
Krew nadal sączyła się z rany na gardle Hite'a.
Sten popatrzył na nadzorcę.
- Nie chciał iść na zmianę. Więc, jak powiedział Malek, po prostu umarł. Z przyczyn naturalnych.
Nadzorca popełnił błąd śmiejąc się.
Sten podnosił się z podłogi ku niemu. Jeden ze zbirów przeszukał go i Karl upadł. Obrócił się i znowu stanął na nogach. W jego umyśle odbiły się echem słowa małego człowieczka.
Nie wolno ci się złościć. Nie możesz chcieć niczego. Masz być odpowiedzią bez namysłu.
Jeden z pomocników ruszył się i stopa Stena wystrzeliła. Kolano mężczyzny załamało się nagle i padł.
- Brać go.
Pomocnicy skoczyli do przodu. Jeden olbrzym dochodził z boku, łapiąc Stena w kleszcze swoich łap. Chłopak uwolnił jedną rękę i trafił go pięścią z wystawionym kciukiem.
Zbir puścił Karla i cofnął się wyjąc, a krew spływała mu z oczodołu.
Sten obrócił się, trafiając draba stopą w podstawę szyi. Coś trzasnęło i mężczyzna zwalił się na podłogę.
- Załatwcie go, kretyni! - wrzeszczał nadzorca.
Dwóch ludzi stało patrząc na niego i na Stena, próbując zdecydować, który z nich gorszy. Jeden z mężczyzn wyłamał pręt podtrzymujący pryczę, a drugi sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej błyszczący nóż, zaostrzony jak dłuto.
Sten miękko opuścił prawą rękę. Zacisnął palce. Nóż wskoczył w dłoń. Chłodny. Pewny.
Mężczyzna ze stalowym prętem pierwszy dosięgnął Stena, obracając się. Chłopak podniósł nóż... i ostrze przeszło gładko przez stal. Mężczyzna spojrzał na trzymany w ręku krótki stalowy ogryzek. Sten skoczył i przeciął mu gardło miękko jak masło.
Nożownik udał, że uderza, gdy chłopak odwracał się, potem wycelował w brzuch. Sten zasłonił się ręką... Nadzorca zamarł. Ramię jego pomocnika, z nożem wciąż tkwiącym w dłoni, upadło na podłogę.
Potem nadzorca odwrócił się i pobiegł. W złym kierunku. W dół, oddalając się od pomieszczeń straży. W stronę obszarów roboczych.
Sten złapał go tuż przed szatnią. Mężczyzna obrócił się. Wyciągał przed siebie obie ręce. Oczy rozszerzyło mu przerażenie.
Sten uderzył raz.
Nadzorca wrzasnął, gdy wnętrzności wylewały mu się na zewnątrz, potem miękko opadł na podłogę.
- To było za nic.
Sten biegł po swój kombinezon, gdy rozdzwonił się alarm.
Wewnątrz Obszaru nr 35 Sten doskonale słyszał bębnienie w drzwi śluzy. Nie bał się za bardzo. Zawalił śluzę powietrzną, a wewnętrzne drzwi zaklinował tak, aby pozostały otwarte. To powinno im zająć trochę czasu.
Strażnicy najwyraźniej uznali, że został schwytany w pułapkę. Miejsce to nie miało żadnego połączenia z innym obszarem. A na zewnątrz królowała kosmiczna próżnia.
Sten niesłychanie ostrożnie podniósł zbiornik zawierający wirusa i dotaszczył go do zakrzywionej, zewnętrznej ściany kopuły. Otworzył zawór i wygramolił się do tyłu, do przewróconych sań grawitacyjnych, podczas gdy czerwony spray wirusa świszczał naprzeciw okrywy kopuły.
Sanie grawitacyjne były największą rzeczą, jaką mógł znaleźć. Wszystkie kotwice wypuścił na zewnątrz i miał nadzieję, że utrzymają, gdy zacznie się polka.
Ściana pokrywała się pęknięciami, szczelinami, bulgotała i wrzała, aż... mur rozpuścił się. Eksplodowała ciemność. Burza uciekających gazów ryczała, uciekając w przestrzeń kosmiczną. Bryły kryształu, warte mnóstwa kredytów, pojazdy i narzędzia wirowały dookoła dziury i znajdowały swą drogę na zewnątrz.
Sanie zatrzeszczały... kotwice puściły i z ogłuszającym zgrzytem pojazd uwolnił się i ruszył w kierunku dziury. Zaczął się przez nią przeciskać, ale był po prostu zbyt wielki, aby zmieścić się między dwiema głównymi belkami podpór.
I nagle ryk ustał. I to, co pozostawało z Obszaru nr 35, trwało w ciszy.
Krew napłynęła Stenowi do oczu, gdy uderzył się w obręcz wizjera kombinezonu. Mrugnął, strzepując ją i starannie sprawdził, czy nie ma przecieków.
A potem prześlizgnął się dookoła sań i wysunął przez dziurę. Zachwiał się, czując chwilowy zawrót głowy, gdy ciemność i ostre światło gwiazd rosły wokół niego.
Tak czy inaczej, wydostał się z Sekcji Zewnętrznej. Oraz zdołał uśmiechnąć się krzywo - spełnił jedno ze swoich marzeń. Był poza Vulcanem.
Nie miał pojęcia, dokąd idzie. Najpierw szedł powoli, a potem, kiedy nabrał pewności i stwierdził, że magnesy butów wystarczająco mocno trzymają go i nie odleci w przestrzeń, zaczął poruszać się długimi krokami.
Kilka razy o mało nie wpadł w panikę i rozglądał się w poszukiwaniu nieistniejącego ukrycia, kiedy łodzie patrolowe i tratwy naprawcze przelatywały w pobliżu.
A potem zorientował się... że ich wszystkich zajmowała w tej chwili ta niespodziewana, kosztowna eksplozja gdzieś daleko w Zewnętrznej. Gdyby go nawet zauważyli, to jeden człowiek w roboczym kombinezonie nie mógłby zostać skojarzony z tymi zniszczeniami.
No, przynajmniej nie na tym etapie.
Trzymał się na zewnątrz, dopóki rezerwy powietrzne kombinezonu nie uległy całkowitemu wyczerpaniu. Wtedy wszedł do środka pierwszym lukiem, jaki zobaczył. Domyślał się, że był on przeznaczony dla rutynowych dostaw zaopatrzenia.
Pogrzebał przy uchwycie i drzwi łagodnie otworzyły się. Wczołgał się do małego pomieszczenia śluzy, zamknął zewnętrzne drzwi i wcisnął guzik wymiany powietrza.
Wewnętrzne wrota zapiszczały otwierając się, po drugiej stronie było powietrze mogące przenosić hałasy, i Sten wszedł. Długi, pusty korytarz rozciągał się daleko do przodu i do tyłu. Na ścieżkach zalegała gruba warstwa kurzu i część oświetlenia nie działała. Sten opadł ciężko obok grodzi. Był wolny. Był w domu.
Zastanowił się nad tymi dwiema myślami. I uśmiechnął się. A potem zaczął się śmiać.
Wolny. Dopóki go nie złapią. Dom? Vulcan?
Ale śmiał się, jak uczył go Hite.
Wydawało się to jak najbardziej właściwe.
10.
Thoresen pospiesznie wysiadł z sań grawitacyjnych i szedł w stronę promu. Jeszcze parę minut i opuści świat Primy i podąży na Vulcan. Nadal denerwował się z powodu dziwnego zachowania Imperatora i spodziewał się, że w każdej sekundzie może zostać aresztowany.
Zamarł, gdy kilku gwardzistów nadeszło zza rogu. Ale byli pogrążeni w rozmowie i najwyraźniej nie chodziło o niego. Odetchnął głęboko.
Jakaś nieokiełznana część jego natury prawie pragnęła konfrontacji. Nie był przyzwyczajony do składania pokłonów innym ludziom. Nie lubił czuć przymusu. Szedł za żołnierzami, myśląc, czy poradziłby sobie z nimi. Natychmiast. Jego umysł taksował możliwości. Pierwszemu rozerwałby gardło. Drugi umarłby, gdyby mu złamać nos i wtłoczyć chrząstki do mózgu. Trzeci... zrzucił z siebie te myśli. Zaczął lżej oddychać, gdy wspinał się w górę rampy załadunkowej.
Trochę później siedział już w promie i leciał w kierunku liniowca, czekającego na orbicie planety. Wygodnie usadowiony - naprawdę odprężony, po raz pierwszy od opuszczenia Vulcana - Thoresen rozważał swoje spotkanie z Imperatorem.
Istniało kilka możliwości:
a) Imperator cierpiał na uwiąd starczy. - Nieprawdopodobne.
b) Ten człowiek rzeczywiście usiłował ułagodzić kilku wasali. - Nonsens. To nie w jego stylu.
c) Imperator wiedział o Projekcie Brawo. - Nie. Przecież Thoresen jeszcze żył.
d) Podejrzewał, że coś się dzieje, ale nie mógł tego dowieść. - Zaaranżował spotkanie, aby wytrącać Barona z równowagi i przesłać subtelne ostrzeżenie. Tak, to było bardziej prawdopodobne.
W porządku. Jaki ruch uczyni teraz władca? To proste. Zarządzi dokładne śledztwo. Przyśle na Vulcan więcej szpiegów.
Thoresen uśmiechnął się do siebie. Zamknął oczy, aby zdrzemnąć się trochę. Tuż zanim zasnął, zanotował sobie w pamięci: musi rozkazać służbie bezpieczeństwa, aby sprawdziła razem z nim papiery wszystkich obcokrajowców. Nie mógł się doczekać osobistego przesłuchiwania szpiegów.
11.
Sten ukrywał się już ponad miesiąc, gdy spotkał tę dziewczynę. Miała około piętnastu lat i bezkształtny, brudny kombinezon. Jej twarz i ręce były ubrudzone smarem. O mało co go nie zabiła. Nazywała się Bet: Stenowi zdawało się, że jest najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widział.
Przez cały ten czas mieszkał w przewodach wentylacyjnych, które oplatały Vulcan. Ich rozmiar zmieniał się od głównych traktów o szerokości dwudziestu metrów do wąskich jak ręka rurek prowadzących do poszczególnych pokoi. Przewody pokrywał kurz gromadzony przez lata, a miejscami blokowały je olbrzymie ekrany filtrów. Aby móc się przez nie przedostać, Sten używał małego generatora mocy, skradzionego z hurtowni.
Kanały wentylacyjne dochodziły wszędzie, dając mu szybki dostęp do magazynów żywności i pustych pomieszczeń, gdy musiał uzupełnić swoje zapasy. Naprawdę poważne zagrożenie, z którym się liczył, to możliwość napotkania grup roboczych konserwujących ekrany filtrów. Ale można było łatwo ich unikać. Słyszał także dziwne drapania i skrobania, i domyślał się obecności Buntowników. Jak dotąd udawało mu się ich unikać, wiedział bowiem, jak by go przyjęli.
Jedyną rzeczą, której się rzeczywiście obawiał, były powtarzające się wyprawy eksterminacyjne regularnie podejmowane przez Kompanię przeciwko Buntownikom. Jak słyszał dawno temu, jeszcze jako Mig, tych nielicznych, którzy ocaleli, czekało pranie mózgu.
Póki co, żył sobie całkiem nieźle i nawet utył kilogram czy dwa podczas tej ucieczki. Właśnie zaczynał się lekko nudzić i stał się nieco wybredny w doborze jedzenia, gdy dokonał prawdziwego odkrycia.
Farma hydroponiczna stanowiła pobłyskujący, zielony świat, rozciągający się jak okiem sięgnąć, aż po zamglone krańce. Widać było kołyszące się purpurowe paprocie i rząd za rzędem pełne roślin, jakie tylko można sobie wyobrazić, niektóre kwitnące, inne uginające się od dojrzewających jarzyn i owoców. Sten nigdy przedtem nie widział czegoś podobnego, jedynie filmy w bibliotece wideo.
Nie było tam wcale ludzi. Roboty rolnicze, bardzo prymitywne, troszczyły się o rośliny i dokonywały zbioru. Sten wypadł z kanału i wylądował na podłożu. Było miękkie i zielone. Spojrzał w dół, pod nogi. A więc tak wygląda trawa.
Przeszedł między rzędami czując - świeże powietrze? Zapach kwiatów? Gleby? Zerwał kiść czegoś, co zapewne było winogronami. Skubnął trochę, i twarz rozjaśniła mu się pod wpływem zachwycającego świeżego smaku. Sten zerwał z siebie koszulę i zaczął ją wypełniać, aż prawie trzasnęły szwy.
Miękki odgłos kroków. Sten obrócił się, w ręku zabłysnął nóż. Potem się zawahał. To była dziewczyna.
Miała broń strażnika, przywiązaną do długiego na pół metra giętkiego pręta. Nie zauważyła go jeszcze i Sten zaczął ześlizgiwać się z powrotem w rzędy roślin. Potem zatrzymał się. Dziewczyna nie zachowywała się jak Mig albo Tech. Musiała należeć do Buntowników.
Sten nagle przypomniał sobie jedną z maksym ojca: "Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem". Wyszedł zza wielkiej paproci na otwartą przestrzeń.
Dziewczyna zauważyła go, schwyciła broń i odchyliła nieco ramię, gotowa cisnąć w Stena zaimprowizowaną włócznią.
- Zaczekaj.
Zatrzymała się. Nadal gotowa do akcji. Nie okazywała wcale strachu. Jej oczy rozszerzyły się, gdy otworzył dłoń z nożem i ostrze zniknęło. Uniósł ręce w uspokajającym geście.
- Kim jesteś?
- Na imię mam Sten.
- Uciekasz?
Sten skinął głową.
- Skąd?
- Z Sekcji Zewnętrznej.
Broń powędrowała w górę.
- Kłamca! Nikt nigdy...
- Wysadziłem cały obszar. Przeszedłem do głównego korpusu w kombinezonie próżniowym. Żyłem w kanałach.
Dziewczyna zadrżała.
- Słyszeliśmy, że był tam wypadek. Ale to niemożliwe.
Sten czekał.
- Masz muskuły, na pewno są skutkiem ciężkiej pracy. I blizny na twojej nodze... Jesteś zbiegiem.
- A więc co tutaj robię?
Uśmiechnęła się bez radości.
- Kto wie? Próbujesz przeniknąć do nas. Zastanawiam się. Może jednak naprawdę uciekasz.
Sten wzruszył ramionami.
- Wyciągnij ręce do przodu - rozkazała. - Pokaż dłonie.
Sten wykonał polecenie. Dziewczyna dokładnie obejrzała stwardniałe i pokaleczone od pracy ręce i sprawdziła uważnie zrogowaciałe paznokcie z wrośniętym w nie smarem.
- Mogłeś to spreparować. Rozbieraj się.
- Co? - wydusił z siebie Sten.
- Zdejmuj ubranie. Jeśli jesteś szpiegiem, to będziesz miał ciało miękkie jak ślimak.
Sten zawahał się.
- Ta broń - oznajmiła nagle dziewczyna - jest przeładowana. Wydziela z siebie około dwustu procent siły więcej, niż powinna, przez mniej więcej dwie sekundy. Potem się wypala. Ale wtedy to, w co uderzy, nadaje się już tylko do przetworzenia.
Sten odpiął zamknięcie i zdjął kombinezon.
Dziewczyna obeszła go dookoła, potem stanęła przed nim, zastanawiając się przez chwilę.
A później uśmiechnęła się lekko.
- To jest bardzo dobre ciało.
Potem jej uśmiech zanikł.
- Chodź. Ubierz się. Nazywam się Bet.
Gdy wskoczył z powrotem w ubranie, wyrzuciła jego "plon" z koszuli i podała mu ją. Zaczęła przebierać warzywa i owoce, odrzucając niektóre jako zbyt zielone, chowając resztę do torby.
- Masz szczęście, że przechodziłam - powiedziała. - Większość uciekinierów daje się złapać w ciągu pierwszego miesiąca.
- Jesteś z Buntowników?
Posłała mu zdegustowane spojrzenie.
- Dlatego jeszcze żyję. Wiemy, jak uciekać spod miotły. Znamy dobre kryjówki, miejsca, gdzie prawie nigdy nie zaglądają. Niezły Buntownik może przetrwać... nawet i pięć lat.
Sten był zaszokowany.
- A ty ile czasu już się ukrywasz ? - zapytał.
- Trzy lata.
Założyła torbę na ramię i ruszyła w stronę kanału wentylacyjnego.
- Chodź. Zabiorę cię do Orona.
Wślizgnęła się do przewodu, przepuściła Stena przodem i umocowała ekran filtru z powrotem. Potem spod ubrania wyciągnęła coś, co okazało się małą latarenką, włączyła światło i prześlizgnęła obok Stena, aby objąć prowadzenie. Miękki dotyk jej ciała spowodował, że wyschły mu wargi. Odetchnął głęboko i poczołgał się za nią.
Buntownicy nie zwrócili na nich uwagi, gdy Sten i Bet wyszli z kanału do nie używanego od lat magazynu.
Około trzydziestu osób, ubranych w stroje skradzione ze składów Vulcana, oblewało udaną wyprawę na wyjątkowo obficie zaopatrzony magazyn. Większość z nich zdążyła się już upić albo zaćpać. To była jedna z najdziwniejszych rzeczy, jakie Sten kiedykolwiek widział: impreza w niemal absolutnej ciszy. Szept - nawet w zaciszu bezpiecznej bazy - stał się drugą naturą Buntownika.
Co jeszcze dziwniejsze, oni wszyscy byli jeszcze dziećmi. Najmłodsze, jak ocenił, nie miało więcej niż dwanaście lat dziewczyna, rozcierająca olejek na ciele chłopaka - na oko trzynastolatka. Najstarszy Buntownik, jakiego Sten zobaczył, kiedy Bet prowadziła go pomiędzy nimi, nie miał jeszcze dwudziestu lat. Sten czuł się wśród nich jak stary człowiek.
Oron leżał w biurowej części magazynu. Na pierwszy rzut oka wyglądał na czterdziestolatka. Po bliższym przyjrzeniu się można było stwierdzić, że siwe włosy i uschnięte ramię należą do człowieka starszego od Stena około roku.
Najgorzej wyglądała jego twarz. Połowa była zwyczajna. Druga połowa zastygła jak śmiertelna maska.
Obok niego siedziała kluchowata dziewczyna, pracowicie rozgrzebująca stos owoców. Za nim, na pokrytym futrami łóżku, leżały dwie nagie dziewczyny. Obie piękne i śpiące albo naćpane.
- To jest Sten - powiedziała Bet. - Jest zbiegiem.
Oron obrócił się ku tłustej dziewczynie i wskazał na Bet.
- Kim ona jest?
- To Bet. Wysłałeś ją w czasie zeszłej zmiany na farmę hydroponiczną - odpowiedziała bardzo wyraźnie.
Sten zamarł, rozchylił dłoń, przygotowując się do użycia noża. Jeśli to był gang Bet, to dlaczego Oron nie wiedział...? Mężczyzna uchwycił niepokój Stena. Połowa jego twarzy uśmiechnęła się.
- Fadal jest moją pamięcią - wyjaśnił, wskazując na kluchowatą dziewczynę. - Miałem - miałem... - Podniósł brew.
- Pranie mózgu - odpowiedziała za niego Fadal.
- Tak. Zrobiłem coś złego, kiedy byłem młody, za co oni zrobili mi... pranie mózgu. Ale coś im nie wyszło. Nie zadziałało. Albo raczej... tylko częściowo.
Wskazał na swoją twarz i uschnięte ramię.
- Moje ciało. I część mojego umysłu... Mam... amnezję.
- A więc jak ty...? - zaczął Sten.
- To, co zdarzyło się w ciągu tej zmiany pamiętam świetnie. Ale jutro nie będę miał pojęcia, co było wczoraj. Wiem, jak mówić. I że jestem Buntownikiem. I że jestem Oron. Chociaż o tym czasami zapominam. I o tym, że przewodzę tej grupie. Ale... muszą mi przypominać... o... o... tak, o swoich imionach. I o tym, co mieli zrobić.
- On jest przywódcą - powiedziała Bet - ponieważ zawsze wie, gdzie opłaca się zrobić napad. I kiedy przeprowadzić się, zanim nastąpi następne "sprzątania".
- Oron jest Buntownikiem od dwunastu lat - dodała Fadal.
Wydawało się, że uważała to za komplement. Sten pomyślał, że chyba miała rację.
- A więc jesteś uciekinierem - powiedział Oron. - I chcesz przyłączyć się do nas?
Sten zawahał się, popatrzył na Bet i wzruszył ramionami.
- Jasne. Czemu nie?
- Czy ręczysz za niego, Bet?
Bet zdziwiła się. Zwykle były jakieś testy i pytania. Dlaczego Oron chciał polegać tylko na jej słowie? Popatrzyła na Stena, który czekał na jej odpowiedź. I wtedy to zobaczyła. Ten wyraz jego twarzy. Nie zależało mu na Buntownikach ani Oronie. W oczywisty sposób wierzył we własne możliwości przeżycia bez nich. On był tutaj dla... dla niej.
Sten poczuł, jak podskoczyło mu serce, kiedy skinęła głową.
- Przyjmujemy go?
Bet spotkała spojrzenie Orona. Nagle zaczęła się śmiać.
- Tak.
- Bet będzie twoją partnerką - stwierdził mężczyzna, zwracając się do Stena. - Rób to, co ona... pokaże ci... a będziesz żył. A teraz siadaj... weź sobie wina. I opowiedz mi... swoją historię.
Sten przyjął szklankę wina i rozłożył się na podłodze. Zaczął swoją opowieść, coraz to spoglądając na Bet.
12.
- Chcę oglądać filmy, mamusiu, chcę oglądać filmy.
Pielęgniarka ze Żłobka uwijała się dookoła chłopca, na jej twarzy jaśniał ciepły uśmiech. Przytuliła go i wcisnęła guzik; ściana zatrzeszczała i stała się ekranem, na który wyskoczyli bohaterowie kreskówki. Czternastolatek zachichotał z zadowoleniem.
Rodzice Bet sprzedali ją Kompanii kilka dni wcześniej.
Ceną było anulowanie ich kontraktów, aby para Migów mogła opuścić Vulcan. Obie strony uważały to za świetny interes.
Zwykle Kompania wolała, aby dzieci Migów wyrastały na Migów - mężczyzn i kobiety. Ale istniały pewne wyjątki, których ciągle poszukiwano. Psycholog Kompanii, który przeprowadzał testy Bet, aż gwizdnął na widok wyników. Przedstawiciele Kompanii odwiedzili ojca i matkę Bet. Rodzice powiedzieli jej, że idzie w znacznie lepsze miejsce. Pocałowali ją i położyli do łóżka. Obudziła się w Żłobku, otoczona przez znacznie młodsze dzieci. Kompania zwykle zabierała dzieci w wieku około pięciu lat, ale wyniki Bet zrobiły na nich wrażenie. Zdecydowali, że spróbują z ośmiolatką.
Po raz pierwszy w życiu Bet była otoczona miłością i uwagą. Żłobkowe Matki przytulały, całowały, dawały zabawki. Niewiele przewinień powodowało kary albo ostre słowa. Mimo wszystko Bet nie ufała Matkom nawet przez chwilę. Nikt nigdy tego nie odkrył, ponieważ Bet od najmłodszych lat nauczyła się siedzieć cicho, odpowiadać tylko na pytania, i zawsze wykonywać polecenia.
Sporo czasu zabrało jej odkrycie, co ją tak przeraża. To były te inne dzieci... jej towarzysze zabaw.
Sten przecisnął się za Bet i spojrzał w dół na magazyn. Wyglądał dokładnie tak, jak na modelu Orona. Piętrzące się stosy skrzynek i walców służących do przewożenia towarów, wypełnione wszystkim - od ubrań po luksusowe artykuły żywnościowe dla Techów i Execów. Było to miejsce, do którego nie musiała zaglądać istota ludzka - w legalnych celach - ponieważ wszystkie prace wykonywały tu roboty, od małych urzędników inwentaryzacyjnych po olbrzymie, o mózgu idioty, ładowarki.
Bet i inny Buntownik zaczęli szukać systemu alarmowego.
Oron omówił plan ze Stenem, a potem poprosił o sugestie.
- Nie, Sten - powiedział po wysłuchaniu ich. - W ten sposób... nie zabezpieczysz sobie drogi ucieczki. Patrz.
Jego palec wskazał odpowiednie miejsce na modelu.
- Blokujesz kratami wyjścia. Ale nawet jeśli wiesz, że są zamknięte, nadal musisz... myśleć o tym, że ktoś może tamtędy wejść. Powinieneś się z tym liczyć. Mieć inne...
Szukał odpowiedniego słowa.
- Taktykę. Jeśli jesteś Buntownikiem, musisz znać taktykę. Nawet jeśli plan wydaje się doskonały... pamiętaj o tym, że... coś może nie wyjść. Nie wolno ci wpakować się w sytuację, z której... nie ma odwrotu.
Sten skinął głową. I Oron zaczął pokazywać mu, jak zabezpieczyć tyły.
- Zrobimy tu tylne drzwi... posterunek wartowników tutaj... i tutaj.
Bet znalazła pierwszy alarm i unieszkodliwiła go. Inny Buntownik zdążył już zdjąć ekran z kanału. Lina spłynęła w dół i minutę później stali już na podłodze magazynu.
Bet skinęła na Stena, aby towarzyszył jej do terminala komputerowego. Trójka pozostałych zaczęła szukać następnych czujników alarmowych.
- Nie możemy zostawić żadnych śladów naszego pobytu zaszeptała.
Jej palce śmigały po klawiszach terminala. Najpierw wywołała program dotyczący czujników alarmowych i rozkazała wykrywaczom ciała ludzkiego, aby nie "widziały" ich obecności. Potem zajrzała w "Spis inwentarza". Studiowała go uważnie, zrobiła parę notatek i zamknęła listę.
- Możemy brać tylko te rzeczy. Nikt nie będzie za nimi tęsknił. Dała sygnał innym i zabrali się do roboty, metodycznie zbierając swoje łupy.
Gdy jeden z nich dźwigał ostatnią skrzynkę do stosu zdobyczy, ustawionego przy otwartym wylocie, inni usłyszeli lekki, skrzeczący odgłos. Poszukali schronienia, gdy hałas stawał się coraz głośniejszy.
Robot - strażnik wytaczał się zza rogu, czułki miał wyciągnięte w poszukiwaniu oznak obecności ludzi. Buntownicy wstrzymali oddechy, gdy czułki przeszukiwały teren dookoła. Wreszcie zostały wciągnięte i robot potoczył się w kierunku wyjścia.
Nagle zapiszczał i stanął. Jeden z ludzi zdusił jęk. Zostawił skrzynkę stojącą na środku podłogi, gdy uciekał z pola widzenia. Szum zasilania robota wzmógł się. Z korpusu wyłonił się paralizator i czujniki strażnika przeszukiwały magazyn, szukając celu. Nie włączył alarmu. Ale nie miał jeszcze pewności. Chociaż to mało prawdopodobne, jakiś zepsuty mechaniczny robotnik mógł zostawić tę skrzynię poza ułożonymi starannie stosami.
Bet obróciła się do Stena. Wskazała w górę na wysoki stos pojemników. Wysunęli się ze swojego ukrycia i prześlizgnęli w kierunku stosu. Dziewczyna wspięła się na ramiona Stena, znalazła miejsce na stopę i kontynuowała drogę na samą górę. Osiągnęła szczyt i przypadła do skrzynek, gdy jedna z nich głośno zatrzeszczała pod nogą.
Robot obrócił się w stronę dźwięku.
Przerażona Bet podniosła ciężki pojemnik i zrzuciła go na dół. Broń robota podniosła się i spadający pojemnik roztrzaskał się na niej. Cały magazyn wypełnił się najbardziej odrażającym smrodem, jaki Sten kiedykolwiek czuł. Z pojemnika wydobył się płyn, który zmoczył robota. Maszyna zaczęła natychmiast kręcić się dookoła własnej osi.
Sten złapał spadającą Bet. Dławiąc się smrodem zakryli usta i nosy. Rozpoznali ten zapach jako syntetyczne, stężone piżmo. Z mechanicznym jękiem robot zatrzymał się w swoim szaleńczym wirowaniu i wyciągnął broń, wymachując nią niepewnie.
Sten popatrzył na Bet, która uśmiechnęła się i odważnie wyszła zza stosu wprost w pole widzenia robota. Nawet jej nie zauważył. Sten podążył za dziewczyną, gdy szła niedbale tam, gdzie ukrywali się inni. Wszyscy zaczęli ciągnąć łupy do otworu. Za nimi robot nadal niezdecydowanie wymachiwał bronią.
Bet nienawidziła swojej lalki. Zabawka była miękka i przytulna, zaprogramowana do roli najlepszego przyjaciela małej dziewczynki. Bet dostawała gęsiej skórki trzymając ją blisko siebie.
Miała już dziesięć lat i została przeniesiona na Oddział B, na drugi etap. Matki Żłobka nadal rozdzielały miłość, ale teraz używano jej jako nagrody za rezygnację ze wspólnej zabawy - zachęcano dzieci do spędzania czasu w samotności. Do oglądania kreskówek.
Bet nigdy nie pozwoliła sobie na okazanie tego, co czuje do lalki. Widziała inne dzieci, które zostały ukarane za ignorowanie czy maltretowanie tych zabawek. Zdawało się, że to jedyny grzech, jaki mogą popełnić. Nie wiedziała, dlaczego tak czuje. Jej lalka była dokładnie taka jak inne: mała dziewczynka chłopcy mieli małych chłopców - z cienkimi, długimi nogami i rękami oraz wielką głową. Na twarzy miała szczęśliwy uśmiech, dla Bet wyglądający jak grymas idioty.
Ale pewnej nocy nie mogła już znieść tego przytulania się zabawki w łóżku i szeptu do ucha, błagania o podzielenie się dziewczęcymi sekretami. W nagłym napadzie wściekłości rzuciła nią o podłogę. Natychmiast przeraziła się. Co zrobiła najlepszego?
- Laleczko, obudź się. Nie umieraj...
Lalka otworzyła oczy i zaczęła mruczeć.
- Bet, czy wszyscy są szczęśliwi?
Bet skinęła głową.
- Czy nie chciałabyś położyć się ze mną i przytulić mnie i mogłybyśmy.... byśmy... byśmy opowiadać sobie historyjki.
- Tak, Laleczko.
Podniosła ją na pryczę i posłusznie położyła się obok. Lalka wydawała się potem całkiem w porządku, nawet jeśli powtarzała się trochę.
Tak naprawdę to zabawki te były wysoce skomplikowanymi, zdalnie sterowanymi czujnikami głównego komputera programu Żłobka. Rejestrowały wszelkie zmiany fizyczne i psychiczne. Mały aparat kontrolował bliskość, dzięki temu komputer i jego operatorzy wiedzieli, kiedy jakieś dziecko znajdowało się poza zasięgiem lalki. Miało to wielkie znaczenie, ponieważ dziecko musiało czule przytulać zabawkę, zwłaszcza w nocy. W ten właśnie sposób bowiem urządzenie precyzyjnie podawało konieczną dozę preparatu - zastrzyki zakłócające percepcję, powodujące wzrost uzależnienia emocjonalnego oraz hamujące fizyczne i emocjonalno - seksualne dojrzewanie.
Kiedy Bet walnęła lalką o ścianę, spowodowała lekkie uszkodzenie czujników. Nadal określały ją jako dziecko na umysłowym i fizycznym poziomie dziesięciolatka, a więc stwierdzono u niej raptowne - i pożądane - zatrzymanie się rozwoju i podawano tylko minimalne ilości preparatu.
W ciągu dwóch lat Bet zauważyła różnicę między nią a innymi dziećmi. Chłopcy mieli okrągłe policzki i nie rozwijali się. Dziewczynki nadal chichotały i bawiły się w proste gry.
Bet nauczyła się zawsze być sama i ostatnia wchodzić pod prysznic, ponieważ jej piersi i biodra zaczęły się rozwijać. Na szczęście dojrzewała na tyle wolno, że nie wystąpiła miesiączka.
Cały czas zdawała sobie sprawę, że coś jest straszliwie nie w porządku. Coś złego działo się z innymi dziećmi i ze Żłobkowymi Matkami. Czuła, że sprawy zmierzają ku okropnemu zakończeniu, ale nie mogła nic z tym zrobić. Była bezsilna.
Sten pomyślał, że Bet i Fadal posunęły się odrobinę za daleko. Ubrane jak dziwki uwodziły podpitego Techa. Sten podglądał ze swojego ukrycia i kręcił głową. Nie z powodu tego, co robiły - to stanowiło część planu - ale z powodu ich wyobrażenia na temat, jak wyglądają dziwki. Nie widział takiego migotania od czasu, gdy kadź z kryształami wybuchła w Sekcji Zewnętrznej. Przysunął się bliżej i słuchał.
- Czy wy dziewczyny nie jesteście trochę za młode, co?
Tech oblizał wargi i przyjrzał im się uważnie.
- Nie przejmuj się, ja i moja siostra mamy dużo doświadczenia.
- Twoja siostra, co? To wspaniale. Czy jesteście pewne, że wasz tatuś nie będzie miał nic przeciwko temu?
- A powinien? To był jego pomysł. Mówi, że jeszcze dwa lata i skończy się jego kontrakt, przy tej forsie, którą przynosimy.
- Jego pomysł, co? No, słyszałem, że dzieci Migów dorastają szybko, ale myślałem, że to tylko bajki.
Bet i Fadal objęły go ramionami i poprowadziły do pokoju.
- Chodź. Zabawimy się.
Tech zdążył się już prawie rozebrać, gdy Sten zaczął kopać w drzwi.
- Co u diabła! Co się dzieje?
Tech niemal dostał ataku serca. Wyglądał prawie jak owłosiona dziewica, gdy usiłował zakryć się jedną ręką, drugą macając w poszukiwaniu spodni.
- Ale.. Ale... Co ty... Kim jesteś?
Sten podniósł wielki klucz.
- One są moimi siostrami, oto kim jestem.
Odwrócił się do Bet i Fadal, kulących się na łóżku w udawanym przestrachu.
- Marsz do domu.
Wyszły szybko. Sten zamknął drzwi i zrobił krok w kierunku Techa.
- Mam zamiar dać ci lekcję. Chciałeś zgwałcić moje siostry, co?
- Ale, słuchaj, one mówiły, że są...
- Co? Teraz nazywasz je dziwkami? Mój Boże, ale ty masz tupet. - Podniósł klucz wyżej, przygotowując się do zadania ciosu w łysą czaszkę Techa.
- Zaczekaj! - Może o tym porozmawiamy?
Sten zniżył klucz.
- Niby o czym?
Tech sięgnął do kieszeni i wyciągnął swoją kartę. Machnął nią w kierunku Stena.
- Mam dużo kredytów... bardzo dużo. Podaj swoją cenę.
Sten uśmiechnął się. Oron miał rację. To były łatwe pieniądze.
Głosy. Bet kręciła się nie mogąc zasnąć; dawka środków oszałamiających wstrzyknięta przez lalkę nie wystarczała dla dwunastoletniego organizmu. Bet wychyliła się ze swojej pryczy i spojrzała przez sypialnię. Światła. Ściszone mruczenie. Zaczęła wstawać, spojrzała na lalkę i zawahała się. Zabawka zawsze "wiedziała", czy jest przytulana. Ale czy wiedziała, przez kogo?
Bet podniosła koc na następnym łóżku. I tak nie za bardzo lubiła Susi. Włożyła lalkę w jej ramiona. Wskoczyła w kombinezon i przeszła przez oddział.
Na wpół zakazane drzwi na korytarz stały otworem. Rozejrzała się dookoła. Wszystkie dzieci były pogrążone w głębokim, narkotycznym śnie. Odetchnęła głęboko i wyszła. Centramy korytarz jaśniał światłami. Na jednym z końców dostrzegła otwarte okno od czegoś, co zapewne było laboratorium. Trzymając się blisko ściany, podkradła się tam.
Głosy odezwały się znowu. Jeden był wysoki i dźwięczał tak, jakby należał do bardzo małego dziecka.
- Zrobiłem to bardzo dobrze dzisiaj, prawda, tatusiu? Przesunąłem ten wielki statek aż do doku zupełnie sam. Prawda, że to dobrze?
Zabrzmiał drugi głos. Ten był głębszy.
- Oczywiście, Tommie. Jesteś najlepszym pomocnikiem, jakiego mamy. Powiedziałem to lekarzowi i obiecał mi, że dopilnuje, abyś dostał za to coś wspaniałego.
- Cukierki? Dostanę cukierki? Lubię miętowe. Wiesz o tym, że lubię miętowe, prawda, tatusiu? Przyniesiesz mi trochę miętowych, dobrze?
- Zobaczymy, synu. Zobaczymy.
Bet zajrzała do środka. O mało nie wrzasnęła. W fotelu na kółkach tkwiło wyniszczone ciało mężczyzny. Wyglądał zupełnie jak jej lalka. Wielka głowa, spoczywająca na cieniutkiej szyi. W dłoniach trzymał gotowe do użycia narzędzia. Głowa miała bezwłosą twarz młodego chłopca, nienaturalnie powiększoną. Ten wysoki głos wydobywał się z jego ust.
- Widziałem niektórych z tych Migów, o jakich opowiadałeś mi dzisiaj, tatusiu. Jestem naprawdę zadowolony, że Kompania nie pozwoliła mi na wyrośnięcie na coś takiego. Oni muszą chodzić i brzydko pachną. Nigdy się nie dowiedzą, jak to jest być kimś takim jak ja. Pewnego dnia będę kontrolował dźwigi, i roboty - holowniki. Są takie miłe dla mnie.
- Oczywiście, że Kompania jest dla ciebie miła, Tommie stwierdził drugi głos. Jego właścicielem był normalny mężczyzna, ubrany w biały fartuch laboratoryjnego Techa. - To właśnie dlatego wzięliśmy cię do Żłobka, i dlatego pomagamy ci teraz. Kochamy cię.
- Ja też cię kocham. Jesteś najlepszym tatusiem, jakiego kiedykolwiek miałem.
Bet obróciła się cichutko i rzuciła się w głąb korytarza, mijając wejście do sypialni. Biegła. Nie wiedziała dokąd, ale nie przestawała, dopóki nie poczuła całkowitego wyczerpania. Zatrzymała się w zakurzonym, nieużywanym korytarzu. Przytuliła się do ściany i w końcu pozwoliła sobie na łzy. Po chwili zauważyła, że na poziomie podłogi, w rogu, znajduje się przykryty ramą z prętami otwór kanału wentylacyjnego. Pociągnęła za to i powoli odsunęła pokrywę. Wpełzła do odkrytej w ten sposób jaskini i zwinęła się w kłębek. Jej smutek gdzieś znikł i zasnęła.
Gdy otworzyła oczy, ujrzała przed sobą na wpół martwą, przyjazną twarz Orona:
Wychudły Buntownik wynurzył się z kanału wentylacyjnego, potem machnął ręką za siebie. Sześciu innych zeskoczyło cicho do pustego korytarza handlowego.
Ktoś gwizdnął; chłopak obejrzał się za siebie. Z kanału wysunął się Sten i wskazał na sklep, będący celem grupy. Chłopak przesunął się w cień i powoli poruszał się w tym kierunku.
Sten cofnął się nieco, aby stać na straży.
Już prawie dziewięć miesięcy pozostawał z gangiem Orona. Oron był dobrym nauczycielem i Sten szybko czynił postępy. Teraz już sam planował i prowadził łupieżcze rajdy. Był dumny z tego, że żaden z jego wypadów nie pociągnął za sobą ofiar i że bardzo rzadko powracali bez imponującego łupu.
Wiedział jednak, że takie szczęście nie będzie trwało wiecznie. Wcześniej czy później mogą natrafić na ekipę "zamiataczy" i zostać zniszczeni. Takie było życie. Widział kiedyś, podczas zwiadu, rezultaty takiej akcji. Strażnicy nie zadali sobie nawet trudu, aby zabrać ciała. Choć szczątki były poczerniałe i wpół zwęglone, mógł stwierdzić, że Buntownicy nie umierali szybko. Zwłaszcza dziewczyny.
Pomyślał o Bet. Nadal pozostawała - niezależnie od jego przyjaźni z Oronem - jedyną przyczyną, dla której trzymał się z gangiem. Sten kochał ją. Chociaż nigdy nie miał dosyć śmiałości, aby jej o tym powiedzieć. Ona była... Ona była... Otrząsnął się z chwilowego zamyślenia i czuwał dalej.
Buntownicy dotarli do sklepu. Zabłysły małe, tnące palniki i kraty odpadły. Wychudły chłopak, Rabet, odwrócił palnik i wybił szybę. Inni stłoczyli się przy nim, wyciągając wystawione przedmioty i chowając je do toreb.
Sten spojrzał w dół korytarza. Otworzył szeroko oczy. Z głębi skradał się strażnik z paralizatorem gotowym do strzału.
Sten oblizał wargi, potem zmienił pozycję. Strażnik znalazł się tuż poniżej ujścia kanału. Sten wysunął się z otworu i skoczył na wielkiego mężczyznę, nogami uderzając w szyję. Strażnik zwalił się na podłogę, paralizator wyleciał mu z ręki.
Chociaż tak wielki, mężczyzna ruszał się szybko. Stanął na nogach odczepiając ręczny granat. Sten wylądował przez ramię, pociągając nogi za sobą. Rzucił się do przodu, jedną stopę podniósł wysoko, oderwał się od podłoża, dołączył drugą stopę, podkurczył je, gdy palec strażnika gmerał przy zawleczce granatu.
Nogi Stena z wielką siłą uderzyły w głowę strażnika. Jego kark pękł z głuchym chrzęstem. Gdy mężczyzna padał, Sten zrobił półobrót i wylądował na równych nogach z gotowym do użycia nożem w ręku.
Ale nie zostało już nic do zrobienia.
Członkowie Gangu spojrzeli na martwego strażnika, pośpiesznie zebrali resztę rzeczy z wystawy i wsunęli się z powrotem do kanału.
Gdy Rabet wczołgiwał się w otwór, pokazał Stenowi uniesiony w górę kciuk i uśmiechnął się szeroko.
Sten kręcił się niespokojnie w swojej pryczy. Nie mógł zasnąć. Ciągle myślał o strażniku, którego zabił, i o poszarpanych ciałach Buntowników, umierających po długiej agonii. Musiał wydostać się z Vulcana. Musiał zabrać Bet ze sobą. Ale jak? W myślach obracał różne plany. Wszystkie już wcześniej dokładnie rozważone. Wszystkie bez szans na powodzenie. Jednak musi być jakieś wyjście.
Coś zaszeleściło. Odwrócił się i Bet wślizgnęła się przez kotary do wnętrza pokoju.
- Co ty robisz?
Miękka dłoń opadła na jego usta, uciszając głos.
- Czekałam każdej nocy. Na ciebie. Nie mogłam już dłużej. Bardzo powoli zabrała rękę, potem ujęła dłoń Stena i położyła na zamku swojego kombinezonu. W chwilę później strząsnęła ubranie z ramion i pozwoliła mu opaść na podłogę. Pod spodem była naga.
Stanęła naprzeciwko Stena i zaczęła rozpinać mu ubranie. Odsunął jej rękę.
- Zaczekaj.
Sięgnął za siebie i wyciągnął coś spod poduszki. Mały tobołek. Rozłożył go. To była długa, lejąca się suknia. Błyszczała i lśniła kalejdoskopem kolorów.
- To dla ciebie. Prezent.
- Jak długo to masz?
- Bardzo długo.
- Och... Założę ją. Później.
Znalazła się w jego ramionach i osunęli się na łóżko. W zupełnej ciszy.
Bet szła za Stenem w dół ciasnego kanału. Zwęził się jeszcze, i musieli zgiąć się wpół. Nie miała pojęcia, dokąd idą. Sten powiedział, że to niespodzianka. Minęli zakręt i kanał skończył się metalową ścianą.
- To nie jest niespodzianka - powiedziała. - To ślepy zaułek.
- Zobaczysz.
Sten wyjął kieszonkowy palnik i zaczął ciąć. W parę minut zrobił "drzwi", które tylko strzęp metalu trzymał na miejscu.
- Zamknij oczy.
Bet zrobiła to i usłyszała świszczący odgłos tnącego dalej palnika i głośny stuk, gdy "drzwi" upadły.
- Możesz już otworzyć oczy.
I Bet zobaczyła "pejzaż" po raz pierwszy w życiu. Miękki trawnik łagodnie opadał ku małemu jeziorku. Wysokie zielone rzeczy, które, jak pomyślała, były pewnie drzewami, i na końcu jeziora mały - czyżby z drewna? - domek, zbudowany w starym stylu. Komin, delikatny dymek. Jak na obrazku. Sten pociągnął ją i podążyła za nim, jakby we śnie.
Popatrzyła w górę i zobaczyła jasne, błękitne sztuczne niebo. Niespokojnie rzucała się do tyłu, gotowa uciekać, przestraszona otwartą przestrzenią. Sten objął ją ramieniem i uspokoiła się trochę.
- Przez chwilę wydawało mi się, że upadnę... albo zemdleję.
Sten roześmiał się.
- Przywykniesz do tego.
- Gdzie jesteśmy?
- To prywatny obszar wypoczynkowy Głównego Dyrektora Kadr, Gaitsona. Wyjechał dzisiaj na dwudniowy program rekrutacyjny na innych planetach.
- Skąd wiesz?
- Bawiłem się komputerem. Jestem w tym coraz lepszy, jeśli mogę tak o sobie powiedzieć.
Bet czuła zdziwienie. To było miłe, ale... rozejrzała się dookoła...
- Co będziemy zabierać?
- Nie będziemy niczego zabierać. Mamy wakacje.
- Wakacje? To znaczy...
- Przez dwa dni nie będziemy robić nic, poza cieszeniem się każdą rzeczą, w jaką Gaitson zaopatrzył to miejsce. Będziemy jeść to, co najlepsze, pić to, co najlepsze, i bawić się. Bez wypraw. Bez strażników. Bez strachu.
Sten zaprowadził ją do jeziora, zdjął ubranie i powoli wszedł do wody.
- A w tej chwili biorę kąpiel.
Wszedł trochę dalej. Bet patrzyła, czekając, aż coś się wydarzy. Sten obrócił się i uśmiechnął.
- I co?
- Jak to jest?
- Mokro.
Bet uśmiechnęła się. Potem zachichotała. A potem roześmiała. Głębokim, dźwięcznym śmiechem. Pełną piersią. Tak, jak zwykła była robić, kiedy była dzieckiem. Przed Żłobkiem. Zupełnie nie jak Buntownik.
Sięgnęła do zapięcia swojego kombinezonu.
- Sten?
- Tak?
- Nie śpisz?
- Ummmm... nie.
- Tak sobie myślałam.
- No?
- Nie chcę opuszczać tego miejsca. Długa cisza.
- Musimy. Niedługo.
- Wiem o tym. Ale tu jest tak... tak....
Uciszył ją i przyciągnął bliżej. Otarł łzę z policzka.
- Ja stąd odejdę - powiedział.
- Odejdziesz? Co przez to rozumiesz?
- Opuszczę Vulcan.
- Ale to niemożliwe.
- Tak jak i życie, jakie prowadzimy.
- Ale jak?
- Nie wiem jeszcze. Ale znajdę sposób. Bet wzięła go za rękę. Przytuliła ją.
- Weźmiesz mnie ze sobą?
Sten skinął głową. Potem wziął ją w ramiona i trwali tak przez całą noc.
13.
Mahoney zeskoczył z ruchomego chodnika, przesadził barierkę i wpadł w drzwi do sklepu. Zwinął się w powietrzu, wylądował na nogach i pobiegł.
Zwalił rząd urządzeń, przeleciał przez transporter i przetoczył na pas wywożący śmieci. Wyjechał na nim ze sklepu i znalazł się parę stóp nad drugim chodnikiem, prowadzącym na południe. Przesunął się na brzeg pasa i zawisł na nim na rękach.
Puścił i wylądował na chodniku. Odetchnął głęboko kilka razy i otrzepał ubranie. Gubienie tego ogona, pomyślał, staje się coraz trudniejsze. Thoresen i jego służba bezpieczeństwa najwyraźniej za bardzo interesowali się ruchami sierżanta Inna Mahoneya z Gwardii Imperialnej, z podsekcji Kontroli Jakości Racji Polowych.
Jak dotąd "opieka" nad nim nie przekraczała granic normalnego dla Vulcana paranoicznego nadzoru nad każdym cudzoziemcem. Miał taką nadzieję. Ale gdyby znaleźli go teraz, to na pewno zostałby w końcu zdmuchnięty. Udało mu się co prawda "pożyczyć" kartę Miga na wystarczająco długo, aby zdążyć wyprodukować przyzwoitą fałszywkę, zwędził też komplet ubrań Miga i skierował się na południe, jednak ciągle musiał uważać.
Znajdował się całe mile poniżej Oka. O wiele dalej, niż pozwalały przepustki Kompanii.
Gdyby w tych rejonach został zdemaskowany przez służbę bezpieczeństwa albo strażników, Kompania prawdopodobnie uznałaby przerobienie go na nawóz dla najbliższej farmy kwiatków za prostsze od brnięcia przez wszystkie formalności deportacji. .
Mahoney jednak postąpił tak z pełnym rozmysłem. Jakoś nie odniósł do tej pory sukcesów przy rekrutowaniu lokalnych agentów. Utknął w Oku i miał dostęp tylko do oczywistych prowokatorów i Migów tak przerażonych, że nie warto było, zawracać sobie nimi głowy. W każdym razie, osobiste przystąpienie do akcji wydawało się mniej ryzykowne niż zakończenie misji i powrót do świata Primy.
Imperator, myślał Mahoney, nie byłby zachwycony postępami w zbieraniu danych, skoro raport mógł brzmieć co najwyżej jakoś tak:
1. Thoresen bez wątpienia tkwi po uszy w konspiracji i nie pozwala nikomu, nawet członkom własnego zarządu, wtrącać się do swoich operacji. - Wielka rzecz. To Imperator wiedział już rok temu, na Primie.
2. Thoresen prowadzi cicho kampanię propagandową przeciwko Imperium, adresowaną szczególnie do Migów. Ale dopóki używał Doradców jako piorunochronów i postawił tyle szczebli pośrednich pomiędzy sobą a Kompanią, nie można go ruszyć. Mahoney stwierdził, że działania się toczą, ale nie mógł powiedzieć nic ponad to, że odznaczają się dużą intensywnością. - Żachnął się sam na siebie. Każdy zwykły szeregowiec z rezerwy Sekcji Modliszki mógłby się tyle dowiedzieć albo i wracać, żeby zostać zbieraczem gówna.
3. System bezpieczeństwa planety został wzmocniony i krążą uporczywe plotki jakoby niektóre z produktów Kompanii przerabiano na wyposażenie wojskowe. Jak dotąd, nie można tego udowodnić. I nawet gdyby Mahoney mógł dowieść prawdziwości tego twierdzenia, to Kompania zawsze była w stanie uspokajać głosząc, że planuje ekspansję w Sektorze Pionierskim.
- Całkowite i absolutne nic, tyle mam - zamruczał Mahoney. I nagle zamarł. Daleko w przodzie, w dole chodnika zobaczył kordon strażników sprawdzających karty w przenośnym komputerze. Jego fałszywka nie była aż tak dobra. Szybko zeskoczył na najbliższym skrzyżowaniu, stanął na prostopadłym chodniku, który przesuwał się piszcząc aż do wielkiej kopuły. Tu też była blokada i sprawdzanie kart identyfikacyjnych.
Mahoney uskoczył na bok. Spokój. Iść powoli. Oddychać powoli. Wyglądać rześko. Trochę na haju. Po prostu właśnie zszedłem ze zmiany i wracam do swojego mieszkania. Wszedł w zwężający się korytarz, potem spokojnie zboczył w kolejny.
Obrócił się przy wejściu i wielkim skokiem ominął następny zakręt.
Zatrzymał się. Czekał. Nasłuchiwał. No oczywiście. Kroki za nim.
Jasne, wmanewrowano go. Ale nie miał zbyt wielu możliwości do wyboru. Poruszając się tak wolno, jak tylko potrafił, pociągnął nagonkę głębiej w opuszczone sektory Vulcana.
Pierwszy z nich popełnił błąd usiłując zaskoczyć Mahoneya z mijanej ślepej uliczki. Pułkownik Imperium prześlizgnął się pod skórzaną pałką i uderzył łokciem w gardło zbira. Kopniakiem wytrącił broń z dłoni drugiego opryszka, złapał ją w powietrzu i nacisnął spust. Strażnik uchylił się, a wtedy Mahoney z całej siły uderzył pięścią w postawę czaszki.
Dwóch. Odwrócił się i stwierdził, że tamci tylko blokowali przejście. Trzech następnych nadchodziło zza rogu. Jeden z nich miał broń. Wycelowaną.
Przywiązany do pręta paralizator, ciśnięty ze znajdującego się wyżej otworu wentylacyjnego, trafił w oko uzbrojonego mężczyzny. Ten wrzasnął i runął na ziemię.
Mahoney szedł nadal do przodu, chcąc zmniejszyć odległość między sobą a przeciwnikami, gdy z otworu kanału wentylacyjnego wyskoczył młody mężczyzna. Jego prawa ręka śmigała tam i z powrotem.
Oficer Imperium zamrugał, gdy głowa drugiego ze strażników oddzieliła się od tułowia, opryskując wszystko fontanną krwi. Chłopak skulił się w obrocie. Podnosząc się do góry, zatoczył nożem pełne koło.
Mahoney zauważył, że trzyma on nadgarstek swoją wolną dłonią, używając jej jako przewodnika. Wiedząc to...
Trzeci człowiek upadł z nożem tkwiącym głęboko w piersi. Młody mężczyzna schylił się, wyciągnął nóż i wytarł go w ubranie trupa. Młody. Dobry. Odważny.
Mahoney stał bardzo spokojnie i pozwolił chłopakowi przejść obok. Następny chłopak - nie, dziewczyna, wyskoczyła z otworu. Zabrała swoją broń.
Około dziewiętnastki, nieduży, powiedzmy sześćdziesiąt kilogramów. Poprawka: dziewiętnaście na czterdzieści. Wyglądał jak każdy bezdomny dzieciak z parszywego świata, tyle że się nie płaszczył. Mahoney pomyślał, że pewnie zawsze nosił głowę wysoko. Buntownik. Oficer prawie się uśmiechnął.
Sten popatrzył na niego, a potem na leżące obok dwa ciała. Całkiem dobrze, jak na starego człowieka. Wyglądał tak gdzieś na czterdziestkę, duży. Sten nie potrafił określić go precyzyjnie z powodu kombinezonu Miga. Nic dziwnego, przecież znał tylko trzy kasty, a spotkał się twarzą w twarz tylko z dwiema.
- Pewnie wkrótce będzie ich więcej, przyjacielu - powiedział Mahoney. - Lepiej skróćmy wstępne formalności.
- Nie ma pośpiechu. Nigdy nie widziałem pięciu strażników wysłanych za jednym człowiekiem. Co takiego zrobiłeś?
- To trochę skomplikowane...
- Sten. Patrz.
Sten nie zdjął wzroku z Mahoneya. Bet wstała znad ciał i trzymając trzy karty podeszła do nich.
- To nie byli strażnicy. Mają karty Execów!
- To służba bezpieczeństwa Thoresena - stwierdził Mahoney. - Musieli iść za mną od Oka.
- Ty nie jesteś... jesteś cudzoziemcem.
- Tak.
Sten podjął decyzję.
- Rozbieraj się.
Mahoney najeżył się, potem załapał i zaklął. Dzieciak miał rację. Zdjął kombinezon, potem ściągnął buty. Swoje własne buty z Primy. Zważył jeden na próbę w dłoni, potem trzasnął nim o ścianę. Obcas pękł i szczątki małego przekaźnika posypały się na podłogę.
Sten kiwnął głową.
- Dzięki temu mogli iść za tobą. Nałóż teraz ubranie z powrotem.
Złączył dłonie i podsadził Bet do otworu. Wyciągnęła rękę i pomogła mu wejść.
Wewnątrz kanału obrócił się, podczas gdy Mahoney podskoczył, złapał za krawędzie obiema rękami i podciągnął się do środka.
- Trochę trudne dla kogoś w moim wieku.
- To nie kwestia wieku - powiedziała Bet.
- Idź za nami - stwierdził krótko Sten. - I nie gadaj.
Mahoney zamrugał znowu, gdy Sten schował swój nóż... najwyraźniej do ramienia. Potem pobiegł za nimi w dół krętego przewodu.
14.
- Nie, Fadal. Z pewnych przyczyn ja... pamiętam, czym jest Imperium - powiedział Oron.
Mahoney zaczął pytać. Sten pokręcał głową.
- Wywiad?
- Oczy.
- Aha. I chcesz, żeby moi ludzie... i ja sam, żebyśmy byli twoimi oczami?
- Nie - powiedział Mahoney. - Jestem za blisko zlikwidowania.
Oron popatrzył pytająco na Fadal. Nie odezwała się.
- Thoresen nie wysłałby za mną ważniaków ze służby bezpieczeństwa, gdyby nie był całkiem pewien, kim jestem.
- Thoresen... szef Kompanii. Twój wróg - zaszeptała Fadal.
- Czego chcesz?
- Muszę mieć potwierdzenie planu Thoresena. Włamałem się do centralnego komputera i nie było tam nic o Projekcie Brawo poza zestawem wypytująco - ostrzegającym.
- Ten... Thoresen. Ma wyłączny, zastrzeżony dostęp.
- Prawdopodobieństwo ponad dziewięćdziesiąt procent.
Wtrącił się Sten.
- Co się stanie, jeśli to tam jest? I masz rację?
- Przyślemy Gwardię. Imperator powoła jakiś rodzaj lepszego rządu. Wszystko ulegnie zmianie. Dla Migów. Dla wszystkich.
- To za mało - powiedziała Bet.
- Będziemy martwi, zanim przybędzie to twoje cholerne Imperium. A może tego nie wiesz? My, Buntownicy, nie żyjemy na tyle długo, żeby zdążyć się zestarzeć - dodał Sten.
- Sten ma rację. Uciekinier z innej grupy przechodził tędy... kiedy?
- Dwa dni temu - powiedziała Fadal.
- Mówił, że widział strażników w magazynach. Prowadzili ćwiczenia... z paralizatorami - stwierdził Oron i uśmiechnął się, że aż tyle pamięta. - Niedługo ruszą grupy eksterminacyjne. A nas jest teraz zbyt wielu, aby im uciec.
- Ile osób masz teraz w gangu?
- Piętnaście - odpowiedziała Fadal.
Mahoney wykonał szybką kalkulację. Mała delegatura Imperium miała swoją własną śluzę powietrzną. Jeśli dostanie to, o co chodu, nie powinno być zbyt dokładnego dochodzenia...
- Dostaniecie transport z Vulcana. Dla wszystkich. Na dowolny świat należący do Imperium.
Sten stwierdził, że wstrzymał oddech. Westchnął głęboko i popatrzył na Mahoneya z niedowierzaniem.
- Jestem w stanie to zrobić. Wyprawicie się do kwatery Thoresena. Dostarczycie mi wszystko, co znajdziecie na temat Projektu Bravo, co będziecie w stanie przynieść na statek. Imperium dotrzymuje umów.
- Wydaje mi się, że nie ma... potrzeby dłużej nad tym dyskutować. Prawda?
Mahoney wstał.
Nie było takiej potrzeby.
Strażnik doszedł do końca swojej trasy i ziewnął. Potem odwrócił się i ruszył w dół korytarza.
Sten obserwował z otworu w ścianie... oddech... oddech... oddech... spokój... spokój... naprzód. Stanąć na straży. Trzymać się w czasie. Oczy utkwione w plecach strażnika. Blisko. O krok. Wewnątrz trzymetrowej strefy bezpieczeństwa. Namierzyć cel. Przestać myśleć.
Lewa ręka Stena owinęła się dookoła szyi strażnika. Szarpnął mocno do tyłu jego głowę i wsadził nóż głęboko w nerki. Wstrzymał oddech. Mężczyzna zacharczał. Sten przeszedł na bok, gdy ciało upadło, potem zaciągnął je z powrotem do otworu i wepchnął do środka. Pobiegł w dół korytarza, tam, gdzie zaczynała się strefa Execów. Znalazł odpowiednie płyty i zaczął je odczepiać.
Kiedy Buntownicy rozmyślali nad kompletnymi planami Oka, zwędzonymi dla nich przez Mahoneya z Centrum dla Gości, znaleźli sposób.
Najwyraźniej Execowie byli bardziej wrażliwi niż Techowie czy Migowie. Większość dróg przelotowych, zwłaszcza przy terenach zamieszkałych przez osoby wyższe rangą, była odseparowana wewnętrznymi, ekranującymi hałas ścianami.
Płyty oddzieliły się gładko i Sten skinął ręką. Czternaścioro Buntowników wysypało się z otworu wentylacyjnego i dołączyło do niego. Jeden za drugim wślizgiwali się do przestrzeni między ścianami. Oron był w środku, z pustą twarzą. Prowadziła go Fadal. Sten zaklął cicho, mając nadzieję, że pamięć przywódcy wróci szybko, bo jeśli poniosą klęskę, większość z nich zginie w Oku. Nawet jeśli kilkorgu uda się uciec na południe, na terytorium Migów, to i tak nie będzie końca wyprawom eksterminacyjnym.
Znowu pomyślał, że przecież nie mieli wyboru. Bet zgodziła się z nim niechętnie. A potem wahali się pomiędzy chęcią zobaczenia nowych światów, a obawą, czy będą tam pasować. Sten stwierdził, że to dobry znak.
Przestrzeń między ścianami zwęziła się. Sten wciągnął brzuch. Muszą być jakieś drzwi. Jego pierś uwięzła na chwilę. Prawie wpadł w panikę, ale przypomniał sobie, że musi wypuścić z płuc powietrze. Przeszedł z łatwością.
Przyczaili się obok wielkich, podwójnych drzwi do kwatery Thoresena. Sten z ciekawością dotykał materiału. Szorstki. Ziarnisty. Jak zużyta stal. Ale jeszcze bardziej szorstki. Sten zastanawiał się, dlaczego Thoresen nie kazał tej powierzchni chyba organicznej - bardziej wygładzić.
Bet przestroiła nadajnik na inną częstotliwość i dotknęła nim do drzwi. Zamknęła oczy... przebiegała palcami po klawiszach. Dźwięki to nasilały się, to słabły w uszach Stena. Coś zaskoczyło. Główny zamek stał otworem.
Bet wyciągnęła z torby plastikowy pręcik. Włączyła ogrzewanie i włożyła narzędzie do odpowiedniego otworu w drzwiach. Na końcu pręta znajdował się duplikat odcisku palca wskazującego Thoresena, podgrzany do temperatury ludzkiego ciała. Sten zastanawiał się, jak Mahoney to zdobył.
Drzwi brzęknęły - członkowie grupy sięgnęli po broń i otworzyły się.
Weszli po cichu do środka. Czas zatrzymał się. Byli w raju.
Pokrywa kopuły pozostawała otwarta i przed nimi migotała przestrzeń. Tylko Sten widział przedtem Vulcan z zewnątrz. Miał wystarczająco dużo przytomności umysłu, aby miękko zamknąć drzwi i rozejrzeć się dookoła.
W kopule nie było nikogo innego.
Ogród. Z rozrzuconymi gdzieniegdzie meblami, otoczonymi łagodnie przez kwitnącą roślinność, zupełnie jakby ktoś usunął z wielkiego domu ściany, sufity, podłogi, pozostawiając na miejscu wszystkie sprzęty.
Ruszyli do przodu, rozglądając się.
Sten dostrzegł detektor ruchu, obracający się w ich kierunku. Pobiegł do przodu i przeciął nożem przewody. Zlokalizował pozostałe kamery i wskazał je. Buntownicy skinęli głowami. Ruszyli do przodu, klucząc pomiędzy nieznanymi roślinami.
Sten, Oron i Bet trzymali się razem, szukając czegoś, co wyglądałoby na biuro. Z boku kopuły znajdowała się wysmakowana salle d'armes. Broń biała i palna, pochodząca z wielu różnych światów i kultur, zdobiła ściany. A po drugiej stronie imponujący, wolno stojący pień, który musiał być biurkiem. Obok niego najbardziej skomplikowany panel komputerowy, jaki Sten kiedykolwiek widział. W pobliżu w zieleń wkomponowano stylizowaną rzeźbę wyjątkowo tłustej kobiety.
Sten popatrzył pytająco na Orona. Jego oczy jasno błyszczały. Machnął w kierunku rzeźby.
Sten i Bet podeszli do niej. To musiało być to. Na przodzie krzyżowały się dwie wąskie wiązki promieni ITV. Sten wyjął zza pasa promiennik ultrafioletu, włączył go, ustalił natężenie i poprzez pokój skierował na rzeźbę.
Kilka minut zabrało znalezienie małego pęknięcia w postaci. Sten wypróbowywał różne możliwości. To nie było proste. Znalezienie sekwencji otwierającej mogłoby zająć wieki.
Oron odwrócił się i Sten wyjął mały laser z jego plecaka. Otworzył go, skierował na pęknięcie i włączył. Lekkie przyciśnięcie spustu i rzeźba rozsypała się w proch, odsłaniając sejf o drzwiach otwierających się na dotyk. Sten bardzo ostrożnie wyciągnął zamrażasz ze swojego plecaka i odczepił mały statyw.
Otworzył zamrażasz i po pokoju rozpyliła się biała mgiełka, pochodząca ze znajdującego się w środku cylindra o temperaturze bliskiej zera absolutnego. Sten założył rękawice izolacyjne i przyłączył cylinder do statywu, celując dyszą wylotową na prawą stronę drzwiczek do sejfu. Zwolnił spust i odsunął się na bok.
Z cylindra wytrysnęła smużka bieli i skrystalizowała się na grubych, stalowych drzwiach sejfu. Potem Bet wyjęła ze swojego tobołka młotek i uderzyła. Metal prysnął jak szkło. Cała trójka uśmiechnęła się do siebie.
Dotarli do środka.
Papiery, następne papiery, sterty kredytów Imperium. Sten zaczął zbierać banknoty do torby, ale Oron machnął do niego ręką. Nie.
I wreszcie znaleźli czerwoną, cienką teczkę. "Projekt Bravo". Mieli go!
Żadne z nich nie zauważyło, że jeden z młodych Buntowników wszedł do salle. Zafascynowany archaiczną długą bronią, zdjął ją ze ściany. Cicho trzasnął umieszczony wyżej przełącznik.
Sten sięgnął po teczkę Projektu trzymaną przez Orona. Nagle w oczach przywódcy znów pojawiła się pustka. Ze zdziwieniem popatrzył na teczkę i wstał. Akta ześlizgnęły się, papiery rozsypały po podłodze. Sten zaklął cicho i zaczął je zbierać. Nie usiłował ich uporządkować, tylko pracował najszybciej, jak potrafił.
Pierwszy strzał trafił trzech Buntowników w pierś, a część bocznego podmuchu zniszczyła listowie. Strażnik stojący w drzwiach wciskał spust z całej siły i obracał się.
Następny ładunek uderzył w chłopaka, który przedzierał się przez krzaki, w połowie wypalając mu pierś. Chrypliwe krzyki przerwały ciszę. Strażnik wycofał się za drzwi - wyczerpała mu się amunicja.
Bet wyszarpnęła granat z plecaka, wyciągnęła zawleczkę i rzuciła go, padając na ziemię, jakby śmierć przypalała jej głowę.
Sten potoczył się w kierunku salle, kuląc się za pierwszym schronieniem, jakie zobaczył.
Trzy połączone zbiorniki, z długą rurą i bliźniaczymi uchwytami. Jakiś rodzaj broni.
Plakietka powyżej eksponatu muzealnego informowała: "Ziemia przedimperialna. Zachowane. Broń ogniowa". Sten miał szczęście, że Thoresen, jak wielu innych kolekcjonerów, utrzymywał swój arsenał w stanie gotowym do użycia. Sten złapał za oba uchwyty i mocno pociągnął. Zobaczył pyknięcie na grzybkowatym zakończeniu dyszy wylotowej, mały płomyk, a potem smolisty, czarny ogień wylewający się z węża.
Trysnęło na pięćdziesiąt metrów poprzez pokój - daleko większy zasięg, niż planowali zmarli eony temu konstruktorzy tego urządzenia - i napalm dosięgnął strażników. Zaczęli wrzeszczeć, śmierć była wyjątkowo bolesna, zarówno jeśli człowiek miał tyle szczęścia, aby wciągnąć powietrze do wypalanych płuc, jak wtedy, gdy lepki napalm przepalał aż do kości. Ale jeden z mężczyzn przestał wrzeszczeć na to mgnienie, potrzebne, aby wystrzelić z trzymanej wciąż broni, gdy jakby nieobecny duchem, lekko zdziwiony Oron szedł ku drzwiom. Jego głowa przetoczyła się przez pokój.
Sten w osłupieniu, jak robot, postępował do przodu, przesuwając dyszą tam i z powrotem. Zacisnął palec na spuście, oczy miał szeroko rozwarte, puste. I nagle ogień przygasł i wycofał się do węża.
Sten odrzucił broń i po prostu stał. Bet złapała go za ramię.
- Chodź!
Sten odzyskał przytomność umysłu. Patrol, który blokował wejście, zniknął. Wszyscy zginęli.
Sten i Bet przebiegli przez drzwi i tylko jeden Buntownik poszedł za nimi, wymykając się z ukrycia.
Minęli wrota i rzucili się w głąb korytarza. Nie było dość czasu na to, aby wrócić do szczurzych ścieżek pomiędzy ścianami. Mogli mieć tylko nadzieję, że biegnąc oddalą się dość szybko od kwatery Thoresena.
Mknęli korytarzem pochyleni. Pościg już ruszył. Wystraszeni Execowie cofali się, zamykali i blokowali drzwi.
Krata na podłodze. Sten i Bet podnieśli ją. Ustąpiła łatwo.
Sten spojrzał w dół. Droga wiodła w mrok. Nie było przewodów wentylacyjnych. Nie wiedział, po co ją zbudowano, ale to już nie miało znaczenia. Patrol strażników biegł korytarzem za nimi.
Po jednej stronie błyszczały wąskie klamry wspinaczkowe i Sten zauważył wejście do jakiegoś tunelu około dziesięciu metrów poniżej głównego korytarza. Skinął na Bet, aby weszła do dziury. Wsunęła się ostrożnie do środka i Sten zorientował się, że jest ranna.
Podążył za nią.
Ostatni z członków gangu potrząsnął głową, gdy trafił go pocisk z broni strażnika i rozerwał na kawałki.
Bet poślizgnęła się, jedna noga spadła z klamry i dziewczyna obsunęła się w dół. Olej. Smar. Łapała się za klamry, traciła uchwyt. Krzyknęła.
Zbyt późno Sten sięgnął do niej, gdy spojrzał w niezgłębioną przepaść. Bet, krzycząc bez końca, oddalała się od niego. Sten patrzył na jej spadające ciało. Aż zniknęło mu z oczu.
Potem, poruszając się prędko, wślizgnął się do środka i zaczął mozolnie schodzić w dół.
Mahoney przechadzał się po biurze. Po usłyszeniu alarmu włamał się do sieci komputerowej patroli i usłyszał, że wysłano oddziały uderzeniowe.
Nagle otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł Sten. Ręce miał puste.
- Dopadli nas. Dopadli. Bet nie żyje.
Mahoney pomyślał chwilę.
- Bet. Ta dziewczyna?
- Tak. Nie żyje. Nie żyje. I ten zbiór. Ten, którego chciałeś. Oron go miał.
- Gdzie jest Oron?
- Martwy. Jak Bet.
Mahoney pohamował się.
- W porządku. Nie udało się. Ale układ nadal stoi. Mam statek gotowy do lotu.
- Nie. Nie chcę jechać.
- No więc czego chcesz?
- Daj mi broń. Widzisz, Bet nie żyje.
- Wracasz tam znowu?
- Bet nie żyje.
- Tak. Mam tutaj dwie sztuki. W tym biurku.
Sten odwrócił się i podszedł do biurka. Nie słyszał, że Mahoney podchodzi i nie widział uderzającej go wielkiej pięści. Upadł do przodu, na biurko.
Mahoney podniósł go i usadowił łagodnie na krześle. Potem pozwolił sobie na reakcję.
- Do jasnej cholery!
Potem wziął egzemplarz "Kodeksu" z szuflady. Położył na nim prawą rękę Stena.
- Nie mam pojęcia, jakiego jesteś wyznania. Jeśli w ogóle wyznajesz jakąś religię. Ale to nieważne. Czy ty... jakkolwiek masz na nazwisko, niech będzie Sten. Imię nieznane. Przysięgasz własnym życiem bronić Wiecznego Imperatora i Imperium... wiem, że tak, mój chłopcze. Czy uroczyście przyrzekasz być posłusznym rozkazom, wydawanym ci z mocy prawa, przestrzegać honoru i tradycji Gwardii Imperialnej, jak tego wymaga Imperium? Przyrzekasz, na pewno. Witam cię, Stenie, w Służbie Imperium. Nie zrobiłeś błędu zaciągając się do Gwardii. I za osobisty zaszczyt poczytuję to, że wybrałeś mój macierzysty oddział, Pierwszy Pułk Szturmowców Gwardii.
Odłożył książkę i zamilkł. Zmierzwił Stenowi włosy.
- Jesteś nieszczęsnym, biednym skurwielem i to wstyd, że wszystko poszło tak, jak poszło. Mogę zrobić dla ciebie co najmniej tyle, aby zabrać cię z tego piekła i pozwolić żyć jeszcze chwilę dłużej.
Wcisnął przełącznik interkomu.
- Poruczniku, proszę do mojego biura. Nowy rekrut do Gwardii. Wydaje się, że zemdlał, bo go poraził majestat Imperium.
Mahoney wziął butelkę alkoholu z biurka i nie zawracając sobie głowy szklanką, wlał prosto do gardła długi łyk.
- Pomyślnych wiatrów, przyjacielu.
15.
Thoresen brnął przez wymówki i usprawiedliwienia szefa bezpieczeństwa. Im dłużej patrzył na jego obraz w wideofonie, tym bardziej miał ochotę rozwalić jego gorliwą gębę. "Nie zrobiono żadnej poważniejszej szkody", powiedział ten dureń. I skąd on to wiedział?
Thoresen nie dbał wcale o zniszczenia w swojej kwaterze ani o poszarpane ciała strażników. Ale co z Projektem Bravo? Schował akta z powrotem. Byłby głupcem, gdyby nie pomyślał, że ktoś widział wystarczająco wiele z zawartości teczki, aby móc stworzyć zagrożenie.
Thoresen podniósł gwałtownie głowę, gdy wyłowił coś z potoku wymowy, jakim zalewał go szef bezpieczeństwa.
- Co pan powiedział?
- Znaleźliśmy ciała trzynastu Buntowników i przeprowadziliśmy ich pełną identyfikację.
- Nie to. Potem.
- Aaa, jedno, może dwoje z nich uciekło. No tak.
Miał prawo się bać.
- Kim oni byli?
- No cóż, sir - powiedział szef - zbadaliśmy włosy, odnalezione w pana kwaterze. Na podstawie komputerowej projekcji chromosomowej ustalono, że ten człowiek to zapewne...
- Sam zobaczę - warknął Baron.
Komputerowy obraz budował się na ekranie powoli, tak, jak na podstawie analizy chromosomów komórka po komórce odtworzono obraz człowieka. W końcu powstała całkowita, trójwymiarowa figura. Thoresen uważnie przyglądał się obrazowi, potem potrząsnął głową. Nie rozpoznawał podejrzanego.
- Kto to jest?
- Mig o nazwisku Karl Sten, sir. Uznano go za zaginionego w tym wybuchu w Sekcji Zewnętrznej jakiś czas...
- To znaczy, że człowiek odpowiedzialny za cały ten zamęt, żyje? Jak on to zrobił... no, nieważne. To wszystko.
- Ale, sir, mam jeszcze infor...
- Sam przeczytam ten raport. To wszystko!
Baron przewinął raport, będący właściwie życiorysem Stena. Nie zabrało mu to wiele czasu. Nie było tego dużo, jeśli odrzucić cały śmietnik bełkotu prawników i psychologów.
Nagle znalazł powiązanie. Projekt Bravo. Sten został osierocony po wybuchu w Obszarze Rekreacyjnym 26. Dzielnica wróciła, aby go prześladować.
Wcisnął odpowiedni guzik na konsoli i na ekran wpłynęła zaniepokojona twarz szefa bezpieczeństwa.
- Chcę, aby natychmiast odnaleziono tego człowieka. Chcę, aby wszyscy nad tym pracowali.
- A - a - a - le, obawiam się, że to niemożliwe, sir.
- Dlaczego? - wrzasnął Thoresen.
- No cóż, my... odnaleźliśmy go. Jest na statku Imperium, w okolicach...
Thoresen wyłączył go. To niemożliwe. Jak? Potem zebrał myśli na nowo.
Znajdzie tego Stena.
Parę chwil później Baron mówił coś cicho do małego, szarego człowieka na małym, szarym świecie. Polowanie na Stena zaczęło się.
16.
Nuklearne ognie wykwitły z planety, rysując ostro sylwetki statków wojennych, zawieszonych tuż ponad atmosferą.
- H minus pięćdziesiąt sekund. Odliczanie. Czerwony Jeden, Czerwony Dwa, odłączone do indywidualnej kontroli. Rozpocząć manewry wejściowe. - Transmisja ze statku komandora trzeszczała na mostku statku szturmowego.
Kontrolki ożyły i transportowce floty wysunęły się ze swoich orbit stacjonarnych. Zabłysły ognie rakiet hamujących, gdy statki wytracały szybkość i zbliżały się do krawędzi atmosfery.
- "Foxfire Sześć", stwierdziłem atak naziemny. Przewidywane spotkanie za... hm, trzydzieści pięć sekund. Prawdopodobieństwo trafienia osiemdziesiąt trzy procent. Rozpocząć uniki... - sygnalizował satelita obserwacyjny.
Pilot statku "Foxfire Sześć" skręcił i wcisnął pełną moc silnika. Wyciągnął dyskietkę z programem zygzakowania i wcisnął ją do komputera.
Gdzieś głęboko w trzewiach statku Sten poleciał do przodu, ale zatrzymały go pasy bezpieczeństwa. Sierżanta rzuciło na ścianę kapsuły. Sufit wirował dookoła Stena, huśtał się szaleńczo, po czym odpłynął dalej, gdy sztuczna grawitacja zanikła.
Sten i ludzie z jego plutonu zaklinowali się mocniej w swoich antywstrząsowych kokonach, gdy ciążenie wielokrotnie zmieniało kierunek podczas uników transportera.
Głośnik z mostka zaskrzeczał:
- Cztery sekundy do wejścia w atmosferę. H minus trzydzieści... procedura uników antyrakietowych w toku.
Małe punkciki ognia skoczyły z satelitów I oraz O, gdy wystrzelono pociski antyrakietowe w kierunku sześciu wąskich smug dymu mknących w kierunku transportu.
Na tle czerni kosmosu zajaśniały mocne światła.
- "Foxfire Sześć", trafiłem jednego z twoich ptaszków. Drugi z nich ma uszkodzony żyroskop. Sugeruję przystąpienie do ataku.
Ogniomistrz transportowca skierował dwie baterie gremlinów na nadchodzące rakiety. Działa rzygnęły lawiną pocisków.
Rakiety uległy podstępowi i skierowały się w stronę gremlinów. Inne, prawdopodobnie sterowane z ziemi, leciały nadal ku wielkiej grupie transportowców.
- "Foxfire Sześć", trafienie z prawdopodobieństwem dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Sugeruję odpalenie kapsuł.
Wewnątrz kabiny Stena umilkł brzęczyk i głos z komputera oznajmił:
- Odpalenie kapsuł po krótkim odliczaniu. Kontakt z powierzchnią minuta dwanaście sekund. Pilot transportowca nacisnął guzik odpalania i statek jakby eksplodował. Wielki stożek oddzielił się od głównego korpusu rakiety i wyrzucił z siebie w przestrzeń dwadzieścia długich kapsuł. Ustawiły się automatycznie zgodnie z kursem i popłynęły w kierunku robota, ustawionego wcześniej w wyznaczonej strefie.
Posiwiały kapral w kokonie obok Stena powiedział z namysłem:
- Zdaje mi się, że namierzyli nas. Sześć do pięciu, że nas mają, zanim wylądujemy. Cóż. Niech będzie osiem do pięciu. Chcesz się założyć?
Sten przecząco pokręcił głową i kapsuła znowu zakołysała się dookoła niego.
Minęło czterdzieści sześć sekund, zanim statki inwazyjne, "Czerwony Jeden" i "Czerwony Dwa", odsunęły się od floty. Niebo nad planetą rozgorzało od nuklearnych i konwencjonalnych eksplozji.
Dwie rakiety detonowały w pobliżu statku. Kapsuła Stena zakołysała się.
- Weszliśmy w atmosferę - powiedział kapral.
Radar umieszczony w dziobie kapsuły zapiszczał i przekazał komputerowi polecenie zmniejszenia prędkości. Wielkie skrzydła wysunęły się z jej boków i zahuczały silniki hamujące. Pionowe nurkowanie kapsuły pogłębiało się, aż przednie krawędzie skrzydeł poczerwieniały od żaru, a potem zrobiły się białe. Ryk powietrza docierał aż do wnętrza.
Niemal równocześnie komputer wyrzucił z tyłu kapsuły trzy spadochrony na długich linkach, a pulsowanie rakiet odrzutowych miało zmienić kurs tak, aby przesunąć ją znad oceanu na miejsce wyznaczone przez automatyczny nadajnik. Komputer zużył dwa zestawy przeciwnurkowe, które wypaliły się, zanim osiągnięto prędkość poddźwiękową.
Obrona przeciwlotnicza dookoła stolicy planety, leżącej poniżej kapsuły Stena, wystrzeliła rakiety krótkiego zasięgu ziemia - powietrze. Myśliwce skakały i ślizgały się poprzez czarne wykwity, a potem zniknęły z oczu.
Promienie laserów wskazywały gniazda obrony i bomby spadały prosto na cel.
Druga fala myśliwców przeleciała nad miastem, spuszczając kaskadę bomb zapalających. W samym centrum stolicy wybuchła burza ogniowa; stal i beton płynęły rzeką, gdy miasto roztapiało się w morzu płomieni.
Jeden ze sterowanych z ziemi pocisków rakietowych namierzył nadlatującą kapsułę Stena, dał pełną moc, ale zagubił się w panującym zamieszaniu. Nie chcąc wypuścić ptaszka z garści kierujący pociskiem oficer zdetonował go ręcznie, mając nadzieję, że spowoduje szkody wybuchem w bliskiej odległości.
Kapsuła wylądowała poziomo w szerokiej alei. Na ziemi! Fala wstrząsowa pochwyciła ją, jedno skrzydło ostro zawadziło o ulicę i kapsuła zakręciła się dookoła własnej osi.
Oczy Stena zamknęły się. Ciemność. Potem miniprzeciążenia ustały i drzwi kapsuły odskoczyły na boki.
Ludzie wysypali się na ulicę.
Sten potknął się, stanął z powrotem na nogach i automatycznie opuścił przyłbicę hełmu. Poprawił przekrzywione pasy od pistoletu maszynowego; sprawdził magazynek; odbezpieczył. Klękną na jedno kolano. Dziesięć metrów od najbliższego żołnierza ze swojego plutonu.
Bezpieczne ustawienie lądowania zakończone. Ryk sierżanta:
- Pierwszy! Drugi oddział! Manewry! Trzeci oddział! Bezpieczeństwo! Oddział rakietowy, stanowisko za tym pomnikiem! Ruszać się! Szyk rombowy! Naprzód!
Sten i jego oddział ruszyli do przodu, przepatrując uważnie ulicę. Uszy Stena w końcu zdecydowały się zacząć funkcjonować i słyszał teraz uderzenia obcasów i skrzypienie pasów od broni.
Pierwsza rakieta, wysłana przez ludzi ukrytych za pomnikiem, zaszumiała w powietrzu i obróciła się w poszukiwaniu celu.
- Chodź już, ty tam. Nie ma czasu na obserwowanie ptaszków. Trzymaj swój...
Oddział padł płasko, gdy waliły się gruzy. Sten przerolował się przez chodnik i wstał.
Schylił się znowu, schodząc z pola widzenia wielkiego, pomalowanego na szaro czołgu, gramolącego się przez rumowisko w kierunku ich oddziału.
Sten wyciągnął granat zza pasa, odciągnął zawleczkę i rzucił nim w stronę pojazdu. Granat wybuchł, o metry za blisko, i Sten zanurkował w dół, gdy jedna z dwóch głównych wieżyczek obróciła się w jego kierunku.
Bębenki w uszach napinały się, a kręgosłup drętwiał, gdy maser czołgu podniósł się do strzału. Mur ponad nim rozsypał się, gdy fale dźwiękowe zdruzgotały go całkowicie. Sten nie podnosił się, dopóki czołg nie wycofał się.
Jedna z gąsienic przeszła o metr od niego. Sten słyszał długi, bulgoczący krzyk, gdy ktoś - jego partner z drużyny - został zmiażdżony w szerokiej na trzy metry koleinie.
Sten wstał, gdy czołg przejeżdżał, złapał za zwisający koniec ciągniętej przez pojazd liny, dźwignął się cicho z ziemi, chociaż i tak ryk silnika zagłuszał wszystko. Ostrożnie wypełznął zza czołgu, czując wyczerpanie, odczepił inny granat i wturlał go pomiędzy wieżyczki.
Odpadł i przytulił się do chodnika. Czołg przejechał jeszcze kilka metrów. Dostatecznie daleko, aby Sten wyszedł z martwego pola czujników.
Kopuła karabinu maszynowego obróciła się w jego kierunku, broń zniżyła się do strzału, gdy właśnie wybuchł granat. Detonacja odrzuciła jedną z dwóch głównych wieżyczek. Kręciła się w powietrzu, aby w końcu zmiażdżyć dwóch kulących się gwardzistów.
Sten leżał, nie mogąc się ruszyć, dwadzieścia metrów za maszyną. Z krateru na jej szczycie buchnął ogień, zdławiony po chwili gaśnicami. Druga wieżyczka obróciła się do tyłu. Jej karabin maszynowy zaczął strzelać i pociski zagrzechotały obok Stena. Krzyknął, gdy rozpalony do białośca drut przeniknął przez jego ramię, ale zerwał się na nogi i zanurkował do przodu, pod czołg, ślizgając się przez chodnik.
Ból. To boli. Sten zmusił się do powtarzania wyuczonej mantry i zakończenia nerwów zamarły, ból odpłynął. Ale ramię było bezużyteczne. Sten ostrożnie wypełzł spod czołgu i przypłaszczył się do ziemi, gdy pociski uderzyły w pancerz tuż obok niego.
Kolumna nieprzyjacielskiej piechoty poruszała się powoli do przodu, poprzez ruiny. Otworzyli ogień, gdy tylko Sten ukazał się w ich polu widzenia.
Silnik zamruczał, czołg ruszył przed siebie. Sten trzymał się obok, starając się mieć go pomiędzy sobą a żołnierzami wroga. Słyszał wykrzykiwane rozkazy i rzucił się w dół, patrząc przez luźne koła gąsienic. Zobaczył nogi biegnące obok w kierunku czołgu. Wyciągnął z plecaka granat dezorientujący i rzucił go ponad pojazdem. Wizjer jego hełmu pociemniał, pochłaniając światło wybuchu.
Żołnierze przypadli do ziemi. Ogłupiali, nie mając poczucia kierunku ani czasu, zostali wyłączeni z akcji na co najmniej pół godziny.
Zazgrzytały biegi i czołg wjechał w aleję, kierując się w stronę dowództwa plutonu Stena. Sten złapał za klamrę i ostrożnie podciągnął się na pokrywę maszyny. Ocalała główna wieżyczka strzelała małymi ładunkami w dół alei. Lufy karabinu maszynowego pokrywały ogniem budynki po drugiej stronie czołgu.
Sten pełznął przez pancerz w kierunku wieżyczki. W szczelinie obserwatora błysnęło oko i karabin maszynowy obrócił się w jego stronę. Skoczył na szczyt głównej wieżyczki. Zamrugał...
Sten siedział w pokoju, jego głowę skrywał błyszczący stalowy hełm, zasłaniający pole widzenia. Wychodziły z niego przewody transmisyjne. I ten sam Sten jechał na szczycie ciężkiego czołgu, tocząc walkę na śmierć i życie gdzieś w jakimś bezimiennym świecie.
Paznokcie Stena połamały się, gdy wieżyczka przesuwała się tam i z powrotem, usiłując go strącić. Skrzypnął właz i Sten rzucił się do przodu, wyciągając równocześnie nóż komandosa z cholewy buta. Skoczył na czołgistę wychodzącego na zewnątrz z pistoletem gotowym do strzału.
Nóż trafił żołnierza w usta. Krew trysnęła na rękę Stena. Mężczyzna wycofał się z powrotem do czołgu. Sten otworzył właz do końca, potem szarpnął się do tyłu, gdy z ulicy nadleciały pociski.
Sten ściągnął z ramion plecak, uruchomił granat z opóźnionym zapłonem, włożył z powrotem i wrzucił całość przez właz.
Skoczył. Wylądował czując ból naciągniętych ścięgien i wściekłość, cofnął się za niski, zrujnowany murek, podczas gdy obok niego eksplodował czołg; niszcząca, pożerająca wszystko kula ognia wylała się z maszyny poprzez mur, docierając do Stena. Poczuł, jak jego ciało czernieje i osuwa się coraz dalej i dalej w śmierć.
Nagranie skończyło się.
Sten zdjął hełm z głowy i rzucił nim przez pokój. Włączył się głośnik.
- Uczestniczyłeś właśnie w pierwszym szturmie, kiedy twój pułk, Pierwszy Pułk Szturmowców Gwardii, wylądował na Demeter. Pułk poniósł straty wynoszące sześćdziesiąt cztery procent stanu podczas trzytygodniowej operacji, ale w terminie zdobył wszystkie wyznaczone obiekty zgodnie z określonym planem.
- Aby uczcić te osiągnięcia, Pierwszy Pułk Szturmowców Gwardii został nagrodzony, osobiście przez Wiecznego Imperatora, prawem do noszenia na ramieniu Imperialnego Sznura w kolorach czerwonym, białym i zielonym. Odznaczenia z Demeter zostały dodane do barw dywizji. Dodatkowo nagrodzono wiele przykładów heroizmu, wliczając w to Krzyż Galaktyczny, pośmiertnie, dla Gwardzisty Jaime Shavala, którego doświadczenia miałeś zaszczyt podzielać w ramach dzisiejszego testu.
Na koniec głośnik oznajmił:
- Teraz nastąpi trzydziestominutowa przerwa, zanim zostanie podany wieczorny posiłek. Testy zostaną powtórzone jutro. To wszystko. Możesz opuścić pokój testów.
Sten podniósł się z krzesła. Dziwnie. Nadal czuł miejsce, gdzie uderzył go pocisk. Drzwi otworzyły się i poszedł w kierunku jadalni. A więc tak czuje się bohater. I tak się czuje ten, który umiera. Żadna z tych możliwości nie pociągała go szczególnie. Pomyślał jednak, że trzydzieści sześć procent to i tak lepszy wskaźnik przeżycia niż w Sekcji Zewnętrznej.
Mimo wszystko nadal interesowało go, jakie to wartościowe cechy powinien w sobie rozwinąć, aby zakwalifikować się do Pierwszego Oddziału Szturmowców Gwardii Tyłowych Dekowników.
Usiadł na brzegu pomnika jakiejś zapomnianej bitwy i czekał, aż długa kolejka przyszłych rekrutów skróci się trochę. Odetchnął głęboko naturalnym, nie wyprodukowanym, powietrzem i zdziwił się trochę stwierdzając, że czuje się szczęśliwy. Zastanowił się. Bet? Mógł sobie z tym poradzić. Tak samo, jak poradził sobie ze śmiercią swojej rodziny. Domyślał się, że z tego rodzaju sprawami idzie łatwiej, gdy ma się już coś w rodzaju praktyki. I tego właśnie, zorientował się nagle, może mieć aż za dużo w Gwardii.
No cóż. Wstał i poszedł na koniec kolejki. Przynajmniej opuścił Vulcan. I nigdy nie będzie musiał tam wracać. Czasami pozwalał zaszaleć swojej wyobraźni i zgadywał, jak wyglądałby Vulcan, gdyby tuż ponad Okiem zdetonować jakiś przyjemny ładunek antyplanetarny.
Bardzo powoli odsunął od siebie uroczą wizję i stwierdził, że jest głodny.
17.
Rykor także była szczęśliwa. W jej głowie huczały dzikie, arktyczne morza. Fale wspinały się do szarego, zachmurzonego nieba, podczas gdy z lodowców z hukiem odpadały bryły lodu.
Obróciła się, gdy wypłynęła na powierzchnię, radośnie wyskoczyła, potem skierowała płetwy w stronę wody i lekko, wdzięcznie przeskakiwała z fali na falę. Ktoś delikatnie dotknął jej ramienia.
Rykor otworzyła jedno oko i ponuro spojrzała na Frazera, jednego ze swoich asystentów.
- Czego chcesz? - zahuczała.
- Jest telefon do ciebie. Ze świata Primy.
Rykor prychnęła przez wąsy i oparła oba ramiona na brzegach zbiornika. Podniosła swój olbrzymi korpus i przeniosła go na krzesło grawitacyjne. Fałdy cielska przelewały się przez boki, dopóki drżące krzesło nie umieściło ich bezpiecznie na miejscu. Nacisnęła odpowiedni guzik i przeniosła się do głównego ekranu. Frazer podążył za nią.
- To ma jakiś związek z tym nowym rekrutem Gwardii. Tym, do którego akt tylko ty masz dostęp.
- Jasne - zamruczała Rykor. - Przybędzie żartów o morsach.
Ekran pozostał pusty, z wyjątkiem pojedynczej linii migających liter. Rykor była trochę zdziwiona, ale wcisnęła klawisz szyfrowania i wpisała swój kod. Kazała Frazerowi przesunąć się dalej od ekranu.
Monitor rozjaśnił się i Mahoney przyjaźnie skinął głową.
- Pomyślałem, że zajmę ci trochę czasu, Rykor, i poproszę o sprawdzenie jednego z moich chłopaków.
Rykor dotknęła klawisza i obok rozświetlił się drugi ekran.
- Stena?
- Dobrze odgadłaś.
- Zgadłam? Po tym, jak dodałeś swój osobisty kod do procedury wywołania?
- To zawsze był mój problem. Nigdy nie wiem, jak zachować subtelność.
Rykor nie zawracała sobie głowy ripostą. Zbyt łatwa.
- Chcesz obejrzeć jego wyniki?
- Czy niepokoiłbym głównego psychologa, gdybym chciał tylko usłyszeć urzędnika recytującego sprawozdanie? Wiesz, o co mi chodzi.
Rykor odetchnęła głęboko.
- Ogólnie rzecz biorąc, on powinien być czymś, co nazywasz "kłębowiskiem węży".
Mahoney wyglądał na zdziwionego, ale nic nie odpowiedział.
- Wyjątkowo wysoki poziom inteligencji, powiązany z dobrą organizacją i spójną osobowością. To nie pasuje. Powinien być katatonikiem albo psychopatą. Zamiast tego jest aż nienaturalnie zdrowy psychicznie. Możemy przetestować go bardziej intensywnie, ale już nabieram przekonania, że funkcjonuje doskonale głównie dzięki temu, że jego doświadczenia nie zostały jeszcze przyswojone.
- Wyjaśnij.
- Warto byłoby go zbadać po ujawnieniu się tych problemów, przeżyć i nieuświadamianych emocji.
- Ale po co - zaoponował Mahoney. - Nie robimy poety. Chcę tylko żołnierza. Czy zniesie trening?
- Niemożliwe do przewidzenia z jakąkolwiek rozsądną pewnością. Moim zdaniem tak. Już przedtem był poddawany stresom daleko większym, niż przewidują nasze limity.
- No więc, jakim żołnierzem może być?
- Bardzo złym.
Mahoney wyglądał na zaskoczonego.
- Wykazuje niewielką emocjonalną reakcję na konwencjonalne bodźce, małe lub żadne zainteresowanie zwykłymi nagrodami Gwardii. Wysokie prawdopodobieństwo niewykonania rozkazu, który uzna za nonsensowny lub niepotrzebnie niebezpieczny.
Mahoney smutno pokręcił głową.
- Zaczynam się zastanawiać, dlaczego go zwerbowałem. I to do mojego szczerze kochanego pułku.
- Bardzo prawdopodobne - powiedziała sucho Rykor - że dlatego, ponieważ jego profil psychologiczny jest niezwykle podobny do twojego.
- Mmm. Zapewne dlatego trzymam się z daleka od mojego szczerze kochanego pułku. Oprócz niektórych uroczystości.
Rykor nagle roześmiała się. Zabrzmiało to jak grzmot, a przez jej ciało przebiegały nieskończone fale drgań, niemal niszczące krzesło. W końcu przestała się śmiać.
- Mam wrażenie, Ian, że wywołujesz jakiś stary film.
Mahoney pokręcił głowa.
- Nie. Nie chcę, żeby chłopak załamał się podczas szkolenia. Jeśli mu się nie uda...
- Odeślesz go z powrotem do jego świata?
- Jeśli mu się nie uda - powiedział cicho Mahoney - przestanie mnie interesować.
Rykor wzruszyła ramionami.
- A propos. Powinieneś wiedzieć, że on ma nóż w ramieniu.
Mahoney starannie ważył słowa.
- Zasadniczo mówi się, że ma nóż w rękawie, jeśli pozwolisz.
- Powiedziałam dokładnie to, co chciałam. Ma mały nóż, zrobiony z jakiegoś nieznanego krystalicznego materiału, ukryty w chirurgicznie zmodyfikowanym prawym przedramieniu.
Mahoney podrapał się po policzku. Nie zauważył tego na Vulcanie.
- Chcesz, abyśmy to usunęli?
- Nie - Mahoney uśmiechnął się krzywo. - Jeśli instruktorzy nie poradzą sobie z tym, i jeśli jest na tyle głupi, aby wyciągnąć go na któregoś z nich, to otworzy nam znakomite wyjście awaryjne. Czyż nie?
- Chcesz, aby nadzorować jego postępy, rzecz jasna?
- Oczywiście. I choć jestem świadomy, że to nie należy do obowiązków głównego psychologa, byłbym wdzięczny, gdybyś zapieczętowała jego akta. I żebyś ty osobiście prowadzili jego przypadek.
Rykor gapiła się w ekran.
- Aha. Rozumiem.
Mahoney przesłał jej półuśmiech.
- Oczywiście. Wiedziałem, że zrozumiesz.
18.
- Nazywam się Lanzotta - grzmiał głos. - Szef szkolenia sierżant Lanzotta. Przez następny Imperialny Rok możecie uważać mnie za Boga.
Sten, bezpiecznie ukryty w pstrej gromadzie rekrutów, spoglądał kątem oka na stojącego przed nim masywnego mężczyznę w średnim wieku. Lanzotta nosił cętkowany brązowy mundur Bojowej Dywizji Gwardii oraz podwinięty, szerokoskrzydły kapelusz Oddziału Szkoleniowego. Jedyną dekoracją, poza małym czarnym oznaczeniem stopnia, był wieniec wielu gwiazd Weterana Bojowego Oddziału Planetarnych Szturmowców.
Z obu stron stało dwoje potężnych kaprali.
- Klękanie i ofiary całopalne nie są konieczne - ciągnął Lanzotta. - Zwykły szacunek i absolutne posłuszeństwo całkowicie mnie uszczęśliwią.
Lanzotta uśmiechnął się uprzejmie do rekrutów. Jeden z mężczyzn, ubrany w pstrokate, lśniące cywilne jedwabne ubranie z jakiegoś dalekiego świata popełnił ten błąd, że uśmiechnął się w odpowiedzi.
- Aha. Mamy tu kogoś z poczuciem humoru. - Lanzotta przeszedł do przodu, aż stanął tuż przed tym człowiekiem. Wydaje ci się, że jestem zabawny, synu?
Z twarzy chłopaka zniknął uśmiech. Nic nie odpowiedział.
- Myślałem, że zadałem ci pytanie - rzekł Lanzotta. - Czy mówiłem za cicho, kapralu Carruthers?
Jedna z wielkich postaci poruszyła się lekko.
- Słyszałam pana dobrze, sierżancie - powiedziała kapral Carruthers.
Lanzotta kiwnął głową. Jego ręka strzeliła do przodu i złapała rekruta za gardło. Zupełnie bez wysiłku podniósł chłopaka trochę do góry i trzymał.
- Naprawdę lubię otrzymywać odpowiedzi na moje pytania - powiedział z namysłem. - Chciałbym wiedzieć, czy uważasz, że jestem zabawny.
- N - nie - zabulgotał rekrut.
- Zdecydowanie wolę, aby zwracano się do mnie zgodnie z moją rangą - oznajmił Lanzotta. Gwałtownie odrzucił chłopaka. Ten upadł ciężko na ziemię. - Odkryjesz, że poczucie humoru jest niezwykle użyteczne - dodał. - Jest was tu dzisiaj setka. Zostaliście wybrani, aby wstąpić w szeregi Pierwszego Pułku Szturmowców Gwardii. Witam was. Musie wiedzieć o tym, że nasza komisja rekrutacyjna jest bardzo wybredna. Powiedzieli mi, że mniej niż jedna osoba na sto tysięcy kwalifikuje się do Gwardii. Biorąc to pod uwagę możecie uważać się za elitę. Kapralu Halstead, czy oni wyglądają dla ciebie jak elita?
- Nie, panie sieriancie - zahuczał drugi behemot. - Wyglądają jak coś, co jest na dnie szamba.
- Umm - zastanawiał się Lanzotta. - Może nie jest aż tak źle.
Przeszedł wzdłuż nieruchomych szeregów, przyglądając się uważnie rekrutom. Zatrzymał się przed Stenem, zmierzył go wzrokiem od góry do dołu i uśmiechnął się lekko. Potem przespacerował się jeszcze trochę.
- Przepraszam, kapralu. Masz rację.
Lanzotta wrócił na przód formacji, potrząsając głową ze smutkiem.
- Gwardia Imperialna jest najwspanialszą formacją bojową w historii człowieka. A Pierwszy Szturmowy jest najlepszy w Gwardii. Nigdy nie przegraliśmy bitwy i nigdy nie przegramy.
Przerwał na chwilę.
- Niektórzy generałowie twierdzą, że zadaniem żołnierza nie jest walczyć, lecz umierać. Jeśli któryś z was, wyskrobki, dożyje do zakończenia szkolenia, to będzie gotowy pomóc żołnierzom drugiej strony umrzeć dla swego kraju. Gwardia nie jest zainteresowana produkcją mięsa armatniego. Wytwarzamy zabójców, a nie pokonanych. Przejdziecie w tym ośrodku szkolenie, trwające pełen rok. Jeśli je zaliczycie, zostaniecie przeniesieni do oddziału polowego. Macie trzy możliwości do wyboru podczas tego roku. Możecie zrezygnować w każdej chwili, a my będziemy szczęśliwi zrzucając was do batalionu zaopatrzeniowego zbierającego szumowiny. Albo możecie nauczyć się, jak być żołnierzami.
Zaczekał chwilę.
- Czy kogoś ciekawi trzecia możliwość?
W odpowiedzi nie zabrzmiał żaden dźwięk z wyjątkiem szumu wiatru, przelatującego przez wielki plac defilad.
- Trzecia opcja to śmierć - Lanzotta uśmiechnął się znowu. - Kapral Halstead, kapral Carruthers albo ja sam z przyjemnością zabijemy was, jeśli uznamy, że chociaż przez chwilę zagroziliście bezpieczeństwu waszych kolegów w warunkach bojowych, albo że nie ma innego sposobu pozbycia się was. Ja wierzę, ludzie. Wierzę w Imperium i służę Wiecznemu Imperatorowi. Zabrał mnie z wysypiska śmieci, gdzie się urodziłem, i zrobił ze mnie człowieka, jakim jestem. Walczyłem dla Imperium na stu różnych światach i będę walczył jeszcze na stu innych, zanim jakiś drań mnie spali. - Oczy Lanzotty rozjarzyły się. - Ale będę najdroższym kawałkiem mięsa, na jaki kiedykolwiek natrafił.
Lanzotta, jak gdyby nieświadomie, dotknął odznaki Szturmowców na piersi.
- A teraz podam wam pierwsze cztery reguły na to, jak pozostać żywym i szczęśliwym. Po pierwsze, musicie myśleć o sobie jak o czymś stojącym dwa stopnie niżej niż ścieki z latryny. Dam wam znać, kiedy uznam, że możecie uważać się za istoty rozumne. W tej chwili wydaje mi się, że to nigdy nie nastąpi. Po drugie, gdy ktoś z kadry zwraca się do was, stajecie na baczność, salutujecie, zwracacie się do niego zgodnie z jego rangą i robicie dokładnie to, co wam każe.
Skinął na Carruthers. Kapral podbiegła do jednego z rekrutów.
- TY! - krzyknęła.
- Tak.
Pięść kaprala trafiła rekruta w brzuch, aż zwinął się i opadł rzężąc na kolana.
Carruthers odeszła jeden krok na bok.
- TY! - wrzasnęła na trzęsącą się kobietę.
- Tak jest... pani kapral - padła wyjąkana odpowiedź.
- SKACZ!
Dziewczyna gapiła się z rozdziawionymi ustami. Pięść Carruthers trafiła ją w policzek, aż upadła.
- ONI NIE SŁUCHAJĄ, SIERŻANCIE. - Odeszła na bok. - TY!
- Tak jest, pani kapral - udało się trzeciemu rekrutowi.
- SKACZ!
- Tak jest, pani kapral!
Chłopak zaczął skakać w górę i w dół.
- ZA NISKO!
Rekrut skoczył wyżej.
Carruthers patrzyła, potem pokiwała głową z satysfakcją. Wróciła na swoje miejsce obok Lanzotty.
- Po trzecie - Lanzotta kontynuował, jak gdyby nic się nie stało. - Będziecie poruszać się biegiem wszędzie, z wyjątkiem wnętrza budynków lub momentów, gdy padnie inny rozkaz. I po czwarte - Lanzotta przerwał. - Czwarta zasada mówi, że wszystko robicie źle. Chodzicie źle, mówicie źle, myślicie źle i w ogóle jesteście nie w porządku. My zaś znaleźliśmy się tu po to, aby pomóc wam zacząć postępować prawidłowo.
Lanzotta odwrócił się do Halsteada.
- Kapralu, zabierzcie mi z oczu te śmieci i zobaczcie, czy możecie coś zrobić, aby się poprawili.
- TAK JEST, PANIE SIERŻANCIE. - Kapral zasalutował i pobiegł na bok formacji.
- W prawo... patrz! - wrzasnął.
Sten aż zamrugał, gdy stwierdził, że jego ciało reaguje na hipnotyczne warunkowanie, jakie zaaplikowano mu podczas snu.
- Naprzód... marsz! Prawa... lewa!
Formacja rekrutów ruszyła przed siebie potykając się.
- A to wasz dom, dzieci - głos Halsteada grzmiał pośród długich koszar oddziału.
Sten i inni rekruci stali, każdy przy swojej pryczy.
- Dajemy wam łóżko, które będziecie mieli szczęście widzieć przez cztery godziny w nocy - mówił dalej Halstead. - Dostajecie jedną szafkę na złożenie swojego wyposażenia. Pokażemy wam, jak je przechowywać.
Przespacerował się w tę i z powrotem.
- Wiem, że większość z was wychowała się na brudnej robocie. Będziecie utrzymywać te koszary w czystości. Ale nigdy nie będą wystarczająco czyste.
Halstead podszedł do drzwi.
- Macce dwie minuty na rozejrzenie się dookoła. Potem wyjdźcie na zewnątrz pobrać mundury i sprzęt.
Trzasnęły zamykane drzwi baraku. Przez chwilę trwała cisza, potem szmer podekscytowanych rozmów. Sten rozejrzał się po pomieszczeniu, oglądając swoich kolegów. Byli w dobrej formie, zdrowi. I przerażeni. Nie był najniższy w grupie, ale niewiele brakowało.
- Farmerzy. To sami farmerzy - powiedział rekrut stojący obok następnej pryczy. Sten popatrzył na niego. To był młody mężczyzna ze świata będącego rajem dla turystów. Ten z "poczuciem humoru". Wyciągnął ustawioną pionowo dłoń do Stena.
- Gregor.
Sten dotknął palców i przedstawił się.
- Czy jest coś złego w farmerach? - spytał z zaciekawieniem.
- Zupełnie nic. Właśnie takich Imperium przerabia na bohaterów... - Gregor lekko skrzywił usta.
- Ale ciebie to nie dotyczy?
Gregor uśmiechnął się.
- To ty w tym tkwisz. Ja nie.
Sten podniósł brew.
- Oficer. To jest bilet. Schowaj się i patrz. Kiedy zaczną spławiać przegranych... - Gregor znowu się uśmiechnął.
Nagle zabrzmiał gwizd Halsteada. Zadudniły buty, gdy rekruci gnali w stronę drzwi.
- BIEGNIECIE ZA WOLNO, DZIECI. O WIELE ZA WOLNO. OSTATNICH PIĘCIU MA DYŻUR W KUCHNI! - zaryczał Halstead.
- NASTĘPNY! - wrzasnął kapral.
Sten, stojący nago w długiej kolejce, zastanawiał się, czy Halstead umie mówić normalnie. Chyba nie, zdecydował. Rekrut przed Stenem podskoczył do wielkiej trumny, wbiegł do środka, ustawił palce nóg na znaku. Halstead zatrzasnął drzwi.
Zaczekał chwilę, potem je otworzył.
- WYCHODZIĆ JUŻ, JUŻ, JUŻ! - wrzasnął.
Mężczyzna wyskoczył na zewnątrz i pobiegł w głąb korytarza do rynny zaopatrzeniowej, już zapełnionej zapakowanymi mundurami.
Sten wyjął głowę spod elektronicznego fryzjera. Przejechał niepewnie palcami po swojej z nagła nagiej czaszce.
Carruthers uśmiechnęła się na jego widok i mruknęła:
- Taa, wyglądasz nawet jeszcze głupiej, niż się czujesz.
- Dziękuję, pani kapral! - krzyknął Sten i pobiegł z powrotem do czekającej formacji.
Sten, z ciężkim workiem podróżnym zwisającym z jednego ramienia, biegł z powrotem w kierunku koszar.
- SZYBCIEJ, SZYBCIEJ! - wrzeszczał Halstead. - TO WAŻY TYLKO CZTERDZIEŚCI KILO, WYSKROBKI.
Kątem oka Sten zauważył Carruthers, klęczącą na piersi jednego z rekrutów, który upadł pod ciężarem worka.
- Musisz zrozumieć - mruczała Carruthers - my tylko próbujemy ci pomóc, gnojku. - Nagle wrzasnęła, nie schodząc z sapiącego człowieka. - NATYCHMIAST WSTAWAJ!
- Ooch - Lanzotta mruczał pod nosem, idąc wzdłuż długiego szeregu rekrutów. - Wydaje się wam, że wyglądacie jak żołnierze?
Zatrzymał się przed jednym z nich. Natychmiast Carruthers i Halstead znaleźli się obok niego.
- Synu, szwy na bluzie mają się pokrywać ze szwami na spodniach.
- NIE SŁYSZAŁEŚ, CO POWIEDZIAŁ PAN SIERŻANT? - wrzasnął Halstead ściągając czapkę rekruta na oczy.
- POWIEDZIAŁ, ŻE WYGLĄDASZ JAK FLEJTUCH krzyknęła Carruthers w drugie ucho chłopaka. Lanzotta ciągnął dalej, jakby nie było obok dwojga wrzeszczących kaprali.
- Chcemy, żebyś wyglądał jak najlepiej - smutno potrząsnął głową i poszedł dalej, a Halstead rzucił rekruta na pryczę, która załamała się po bokach.
Lanzotta stanął tuż przed Stenem.
Sten czekał.
Lanzotta zmierzył go wzrokiem od góry do dołu, potem popatrzył mu w oczy. Lekki uśmiech skrzywił mu usta. Poszedł dalej.
W uszach chłopaka zabrzmiał ciężki szept:
- Wydaje mi się, że pan sierżant ciebie lubi - powiedziała Carruthers. - Myśli, że będzie z ciebie niezły żołnierz. Ja też. Myślę, że powinieneś pokazać nam, jaki jesteś dobry.
Przerwa.
- PADNIJ! RÓB POMPKI! DUŻO POMPEK!
Sten opadł na ziemię, oparł się na rękach i zaczął opuszczać. Carruthers usiadła na jego ramionach i Sten zwalił się na podłogę.
- POWIEDZIAŁAM RÓB POMPKI! - wrzasnęła Carruthers.
Stenowi udało się trochę unieść.
Kapral wstała.
- NA NOGI! - krzyknęła.
Sten powstał, stanął na baczność.
- MYŚLĘ, ŻE POPEŁNILIŚMY BŁĄD. NIE WYDAJE MI SIĘ, ŻE Z CIEBIE KIEDYKOLWIEK BĘDZIE ŻOŁNIERZ! - wrzeszczała Carruthers. - Z CIEBIE NIE BĘDZIE NAWET DOBRY TRUP!
Sten stał bez ruchu.
Carruthers patrzyła na niego chwilę spode łba, a potem przeszła do następnej ofiary.
- Twój ojciec nie kochał cię, co, rekrucie?
- NIE, PANI KAPRAL.
- Twoja matka nienawidziła cię, co?
- TAK JEST, PANI KAPRAL.
- A dlaczego twoja matka nie kochała cię?
- NIE WIEM, PANI KAPRAL.
- Nienawidziła cię, bo zrobiła kiepski interes nie pozbywając się ciebie, kiedy była w ciąży. Mam rację?
- TAK JEST, PANI KAPRAL.
- A kto jest jedyną osobą, która cię kocha, rekrucie?
- PANI, PANI KAPRAL.
Sten drgnął, kiedy Carruthers rzucała chłopakiem o ścianę.
- SKĄD JESTES, WYSKROBKU?
- Z planety Ryersbad Cztery, panie kapralu.
- CO? COŚ TY POWIEDZIAŁ?
- Ryersbad Cztery, panie kapralu.
- WEŹ TEN KOSZ NA ŚMIECI, REKRUCIE.
- Tak jest, gnie kapralu.
- PODNIEŚ GO NAD GŁOWĘ.
Śmieci posypały się kaskadą na ramiona chłopaka.
- WŁAŹ W TO.
Rekrut ukląkł, nakładając stalowy pojemnik na ciało. Natychmiast Carruthers i Halstead zaczęli wymierzać w kosz kopniaki.
- ŚMIECIU - łup - TY NIE MASZ ŻADNEGO DOMU - łup - GWARDIA JEST TWOIM JEDYNYM DOMEM - łup - SKĄD POCHODZISZ? - łup.
- Znikąd, panie kapralu - powiedział stłumiony głos z wnętrza puszki.
Halstead jęknął i usiłował sobie wyrwać ostrzyżone włosy.
- To beznadziejne - stwierdził cicho. - Absolutnie beznadziejne.
Wrzasnął znowu:
- REKRUCIE, MOŻESZ WYJŚĆ Z TEGO KOSZA NA ŚMIECI.
Usłużnie kopnął w pojemnik. Chłopak wypełznął ze środka, jego mundur był usmarowany i śmierdzący .
- WYGLĄDASZ, JAKBYŚ WŁAŚNIE ZNALAZŁ DOM, REKRUCIE. TERAZ WEŹ TEN POJEMNIK I ZANIEŚ GO DO STOŁÓWKI. MASZ STANĄM W NIM I MÓWIĆ WSZYSTKIM, KTÓRZY PRZEJDĄ OBOK, ŻE TO JEST TWEJ DOM.
- Tak jest, panie kapralu.
Chłopak wziął pojemnik i potykając się poszedł w stronę drzwi.
- Do łóżek - warknął Lanzotta.
Nadzy rekruci zanurkowali pod koce. Lanzotta podszedł do drzwi.
- Chciałbym, żebyście o czymś wiedzieli, dzieci - powiedział. - Mogę szczerze powiedzieć, że nie zdarzyło mi się jeszcze spędzić gorszego pierwszego dnia szkolenia z bardziej żałosną bandą wyskrobków. Nie chce mi się nawet was zabijać. Mam rację?
- TAK JEST, PANIE SIERŻANCIE - zabrzmiał krzyk ze stu łóżek.
- Naprawdę trudno mi to wytrzymać. Dobranoc, dzieci.
Lanzotta wyłączył światło.
- Czy jesteście wyczerpani? - zabrzmiało w ciemnościach pytanie.
- TAK JEST, PANIE SIERŻANCIE.
- CO takiego?
- NIE, PANIE SIERŻANCIE.
Światło zapaliło się znowu.
- To miło - powiedział Lanzotta. - Macie pięć minut. Wychodzić w stroju do ćwiczeń fizycznych.
Uśmiechnął się i wyszedł z koszar, podczas gdy rekruci gapili się na siebie w ogłupieniu.
Sten jeszcze raz przejechał przez twarz maszynką do golenia, tak dla pewności, wyłączył ją i zebrał swoje rzeczy spod prysznica. Pobiegł z łazienki do swojej pryczy. Otworzył szafkę i sprawdzając plan na kartce przyczepionej do wewnętrznej ścianki, ułożył wszystko na miejscu.
Spojrzał na zegar. Miał jeszcze półtorej minuty wolnego czasu, potem musiał się ubrać. Z pomrukiem zadowolenia usiadł na podłodze. Jego prycza była już złożona na dzień, koc leżał przepisowo na górze.
- Sten. Pomóż mi trochę.
Sten wstał i złapał za drugi koniec materaca Gregora.
Popatrzyli na siebie nawzajem i obaj nagle zachichotali.
- Doskonały materiał na film o Tyciu rekruta - skrzywił się Gregor. - A propos. Zauważyłeś coś ciekawego?
- Nie ma nic ciekawego na tym cholernym świecie. Poza łóżkiem, jeśli mogę w nie wpełznąć.
- Rozejrzyj się dookoła. Coś interesującego. Mamy kobiety w naszej sekcji, tak?
- Dobrze myślisz, Gregor. Myślę, że muszą zrobić z ciebie oficera.
- Zamknij się. Wiesz, co jest jeszcze bardziej interesujące? Każdy śpi sam.
- Pewnie jakieś przepisy zabraniają albo coś takiego.
- Czy przepisy mogą zatrzymać kogoś, kto ma naprawdę ochotę?
Sten pokręcał głową.
- Dodają coś do jedzenia. O to chodzi. Jakieś leki. Bo nie chcą, żeby ktokolwiek przywiązał się do kogoś, kogo prawdopodobnie spławią.
Sten zastanowił się. Mało prawdopodobne. Jeśli wszyscy czuli się tak jak on, to po prostu nie mieli siły nawet na uśmiech. Zdecydował się zmienić temat rozmowy.
- Gregor, mówiłeś coś o tym, że chcesz zostać oficerem?
- Oczywiście.
- Jak?
- Mam szansę. Nawet trzy. Po pierwsze, mój tata. Nie mówiłem nic, bo nie chcę wyglądać na samochwałę, ale on jest u steru. Nasza rodzina ma na własność większość Laskera XII. Tata ma wpływy. Byliśmy nawet przedstawieni u dworu.
Sten patrzył na Gregora z namysłem. Zgadywał, że to miało duże znaczenie.
- Po drugie: byłem w szkole wojskowej. A więc wiem, o czym oni mówią. I zaręczam ci, że podczas snu pakują w nas znacznie więcej niż tylko warunkowanie.
- Szkoły wojskowe. Czy Gwardia nie ma czegoś takiego jak akademia? Dla przyszłych oficerów?
Gregor wyglądał trochę niewyraźnie.
- Taa, ale mój tata... zdecydowałem, że będzie lepiej, jeśli zacznę od samego dołu. Znasz to, a więc możesz łatwiej zrozumieć ludzi, którymi dowodzisz. Jesteś jednym z nich i tak dalej.
- Aha.
- Po trzecie: co jakiś czas wyróżniają jakiegoś wyjątkowo dobrego rekruta i promują go na oficera. Prosto z podstawowego szkolenia.
- I masz nadzieję, że to będziesz ty?
- Wskaż kogoś innego. Rozejrzyj się i wskaż.
Sten popatrzył na rekrutów, wbijających się niezdarnie w mundury.
- Tak, jak mówił Lanzotta. Są tylko mięsem armatnim. Nie twierdzę, że jestem ósmym cudem świata, ale nie widzę konkurencji. Chyba, że... ty.
Sten roześmiał się.
- Nie ja, Gregor. Nie ja. Dawno temu nauczyłem się, że jeśli się nie wychylasz, to cię nie złapią.
Huknęły otwierane drzwi.
- DOBRA. POSŁUCHAJCIE. MAMY ZMIANY W PLANIE ZAJĘĆ, BO NA DWORZE ROBI SIĘ ZIMNO. JEST PRAWIE DWADZIEŚCIA STOPNI CELSJUSZA, BĘDZIEMY ĆWICZYĆ. NA DZIŚ OBOWIĄZUJE WYPOSAŻENIE NA ZIMNE DNI.
Gregor otworzył usta ze zdziwienia.
- Wyposażenie na zimne dni? Mamy środek lata!
Sten otworzył drzwi szafki i zaczął wyciągać arktyczny mundur.
- Zdawało mi się, że zapamiętałeś już to, co Lanzotta mówił o naszym myśleniu.
Gregor niechętnie kiwnął głową i zaczął się przebierać.
- Raport!
- Sten. Rekrut podczas szkolenia!
Lanzotta rozparł się na krześle.
- Uspokój się, chłopcze. To tylko formalność. Jak wiesz, Imperium przykłada dużą wagę do tego, aby jego rekruci byli dobrze traktowani.
- Tak jest, sir!
- Dlatego zadam ci kilka pytań. Zostaną przesłane do Komisji Praw. Po pierwsze: czy od momentu przybycia na Klisurę widziałeś jakieś przypadki fizycznego maltretowania?
- Nie rozumiem, sir.
- Czy widziałeś, żeby ktoś z kadry znęcał się nad jakimś rekrutem? To jest surowo karane przewinienie.
- Nie, sir!
- Czy byłeś świadkiem, aby ktoś z kadry zwracał się do rekruta w poniżający sposób?
- Nie, sir!
- Czy uważasz, że jesteś szczęśliwy?
- Tak jest, sir!
- Odmaszerować.
Sten zasalutował, odwrócił się i wybiegł. Lanzotta podrapał się w zamyśleniu po policzku i popatrzył na Halsteada.
- Jego?
- Nie mam pewności. Ale prawdopodobnie.
19.
Zabójca był metodyczny.
Notował w myślach: Sten; Thoresen; czas... jeszcze nie wiadomo; uzgodnić z Thoresenem. Motyw: osobisty. Możliwe - nie, to może być dla mnie niebezpieczne. Zadanie wątpliwe, chyba że...
- To kwestia ceny - powiedział w końcu.
- Już to ustaliliśmy wcześniej. Zapłacę dobrze.
- Mnie zawsze dobrze płacą. Chodzi o sposób dostarczenia. Aha... a moje wyjście awaryjne?
- Nie ufasz nam?
- Nie.
Baron poprawił się na krześle i zamknął oczy. Nie było żadnych obaw. Po prostu odpoczywał i odprężał się.
- Wydaje się, że w tym momencie twoim problemem jest nie tyle wyjście awaryjne, droga ucieczki, co twoje wiedza.
- Wiedza?
- Tak. Jeśli zdecydujesz się nie przyjąć tej oferty... no cóż, jesteś mocno wtajemniczony, musisz sobie z tego zdawać sprawę. Czy mam kontynuować?
Zabójca obojętnie sięgnął przez biurko i wziął zabytkowe pióro.
- Jeśli nawet spojrzysz na któryś z alarmów - szepnął zanurzę to pióro w twoim mózgu.
Baron siedział spokojnie, a potem uśmiechnął się szeroko.
- Czy ty zawsze myślisz o wyjściu awaryjnym?
- Zawsze - powiedział morderca. - Kiedy wypełnię zadanie, mam bank w...
Thoresen machnął niedbale ręką.
- Zrobione. Cokolwiek ustalisz. Zrobione.
- Za mało pieniędzy.
- Słucham?
- Żeby zacząć. Muszę dostać się do Gwardii Imperialnej. To może oznaczać jeszcze inne zabójstwa oprócz planowanego.
- Masz zamiar wstąpić do Gwardii?
- Możliwe. Jest jeszcze sprawa tego człowieka, który zwerbował Stena, tego agenta wywiadu imperialnego.
- To jakaś płotka.
- Jest pan pewien?
Baron zawahał się.
- Tak.
- Nadal potrzebuję więcej pieniędzy.
- To nie problem.
- Termin?
- Natychmiast.
Zabójca wstał, aby wyjść.
- A więc nie mogę tego zrobić. Nikt nie jest w stanie. Jeśli chce pan nadal próbować, dam kilka nazwisk, ale ktoś, kto podejmie się tej roboty, nie będzie kompetentny. Proszę o tym pamiętać.
Baron popatrzył na niego z namysłem.
- Ile czasu potrzebujesz?
- Ile będzie konieczne.
Thoresen myślał intensywnie o zabójcy. Ten był najlepszy. Więc... tak. To jedyny sposób.
- Dobrze. Zgadzam się.
Morderca skierował się do drzwi.
- Jeszcze chwileczkę - powiedział Thoresen.
Tamten zatrzymał się.
- Chodzi o to pióro. Sposób, w jaki mógłbyś mnie zabić.
Zabójca pokręcił głową.
- Nie jest na sprzedaż.
- Kolekcjonuję takie... zabójcze drobiazgi. Jestem gotowy zapłacić...
Morderca podał cenę i Thoresen wyraził zgodę. Parę minut później trzymał łokieć ustawiony w odpowiedniej pozycji.
20.
Sten zamówił cztery kufle piwa i wyjął je z automatu. Postawił z brzękiem na stole, wypił jeden i sięgnął po następny, zanim dwóch innych rekrutów zdążyło się do nich dostać.
- O czym myślisz, Wielki Szkoleniowy Kapralu Stenie? - spytał Morghhan.
- Jest dokładnie tak, jak na tym cholernym świecie, z którego pochodzę. Za każdym razem, kiedy cię awansują, musisz za to zapłacić. Jedyną różnicą jest to, że tutaj biorą pieniądze natychmiast, a nie później.
- Wykazujesz złe nastawienie, chłopie - powiedział Morghhan wysączywszy piwo.
Sten wlał jeszcze trochę do gardła i zastanowił się. Złe nastawienie? Niezupełnie. Nadal był całkiem szczęśliwy, pomimo największych wysiłków Lanzotty i spółki. Może i ugrzązł w Gwardii. Ale tylko na parę lat. I nic, co by zrobił, nie mogło przedłużyć tego kontraktu.
Poza tym miał, jeśli nie przyjaciół, to przynajmniej ludzi, z którymi mógł usiąść i pogadać. Nawet mimo że przez większość czasu jedynie zastanawiali się, z jakiego to zbiornika na ścieki wypełzł Lanzotta, to w każdym razie nie czuł już samotności. Nowy język, którego tu używano, nie różnił się bardzo od żargonu Migów.
Szybko odsunął myśli o Bet i zwrócił się do Morghhana, wychudłego rekruta, który był pewien, że nie da rady dotrwać do końca ostatnich tygodni ćwiczeń fizycznych na tej planecie o ciążeniu trzykrotnie przewyższającym ziemskie.
- Masz cholerną rację, mówiąc o złym nastawieniu. Nie prosiłem o dodatkowe paski. Nie płacą mi lepiej dlatego, że muszę wam mówić, gnojki, kiedy macie się podcierać, prawda?
- Gdybym był na twoim miejscu - powiedział miękko Bjhalstred - czułbym się zaszczycony. Dzięki temu widzisz, jak bardzo kadra troszczy się o ciebie, widzisz, że oni myślą, że będzie z ciebie prawdziwy, bohaterski gwardzista.
Sten żachnął się na Bjhalstreda. Nie mógł rozgryźć tego chłopaka z rolniczego świata. Nikt nie może być aż tak durny. Chociaż, dlaczego nie? Właściwie nie miało to znaczenia. Sten wzruszył ramionami i wylał piwo Bjhalstreda na jego podołek. Ten wrzasnął i złapał się za krocze.
- Podoficerowie nie mają pozwolenia na dyscyplinowanie rekrutów. Nie wypełniasz regulaminów? Chcesz wyjść na zewnątrz?
Sten wstał.
- Ty pierwszy.
- Nie. Ty idź i zaczynaj beze mnie. Ja tymczasem zajmę się twoim piwem.
- Skończcie z tym. Masz. Tu jest piwo Gregora. Wygląda na to, że nie ma zamiaru się pokazać - wtrącił się Morghhan.
Osuszyli swoje kufle i Sten ze smutkiem wyciągnął następną garść kredytów.
- Ja płacę, a kto inny fruwa.
Bjhalstred skierował się w stronę maszyny.
- Czy ty chociaż rozumiesz, dlaczego dali ci te dodatkowe paski? - spytał Morghhan.
Sten pokręcił głową.
- Na pewno nie czepiałem się Lanzotty. Może zdecydowali, że pozbyli się już tych słabszych i mają zamiar wreszcie zacząć uczyć nas żołnierki.
- To nie pasuje.
- Dlaczego nie? Spędziliśmy dziewięć tygodni tylko na ćwiczeniu mięśni, i jest nas mniej, o ilu?
- Zostało siedemdziesięciu trzech. Ze stu.
- I tak za dużo, jak powiedziała mi Carruthers. Szkolenie kończy tylko dziesięciu na całą kompanię. Powinno być już czterdzieści procent mniej. Podobno do tej pory traktowali nas zbyt łagodnie, a teraz dopiero się zacznie.
- I co z tego? Tak czy tak dopadną cię, jeśli tylko zechcą.
- Masz świętą rację - zgodził się Bjhalstred, wracając z następną kolejką. - A propos słonia, oto wielki Lord Gregor we własnej osobie.
Gregor opadł na wolne siedzenie.
- Wyglądasz, jakby ktoś przepuścił cię przez maszynkę do mięsa - powiedział Morghhan. - Kto ci to zrobił?
- Byłem z Lanzottą.
- Przez prawie godzinę? A nie widać śladów krwi.
Gregor uśmiechnął się krzywo.
- Ja ich nie mam. Ale Lanzotta będzie miał.
Sten czekał.
- Poszedłeś do niego?
- Jakbyś zgadł. Powiedziałem mu, że wysyłam list do ojca.
- Założę się, że to go ucieszyło - stwierdził poważnie Bjhalstred. - To bardzo ważne, aby młody rekrut kontaktował się listownie ze swoją rodziną.
- To było o tej cholernej sprawie tymczasowych stopni dla rekrutów.
Sten popatrzył znad kufla na Gregora.
- Nadal myślisz, że źle cię potraktowali, bo nie dali ci żadnego stopnia?
- Jasne. Do diabła, zasługuję na przynajmniej taką szansę, jak wszyscy inni. Powiedzieli, że te paski są po to, aby wyłonić potencjalnych przywódców. Dlaczego nie ja?
- Może zorientowali się, że jesteś tylko potencjalnym śmieciem? - powiedział Morghhan.
- Przekonaj się sam - Gregor popatrzył spode łba.
- Zamknijcie się obaj - wtrącił się Sten, zanim Morghhan zdążył wybuchnąć. - Siedzimy sobie tutaj, spokojnie pijemy piwo i oblewamy to, że mogliśmy wieczorem wyrwać się z koszar na dwie godziny i przepłukać gardła.
- Kadra wystarczająco daje nam popalić, nie musimy wychodzić po to, żeby dokuczać sobie nawzajem - zgodził się Bjhalstred.
Morghhan dodał do tego potężne beknięcie i poszedł po następne piwa.
- Nie chcę się przechwalać - stwierdził Gregor. - Wiecie, że mój ojciec ma wpływy. Domagam się zwykłej sprawiedliwości. Powiem wam coś. Widzę, Sten, że dali ci tylko dwa paski. Ponieważ jedynie ja i ty w tej kompanii dysponujemy i odrobiną inteligencji...
- Doceniam tę myśl - powiedział Bjhalstred. - Cieszę się, że takich dwóch admirałów floty jak wy zdecydowało się wypić piwo z takim starym wypierdkiem jak ja.
- Nie o to mi chodzi - stwierdził Gregor z irytacją. Tylko Sten i ja jesteśmy świadomi tego, jak bardzo cała wojskowa kariera zależy od tego, co zdarzy się tutaj, podczas szkolenia.
- Wojskowa kariera - stwierdził Morghhan, wróciwszy do stołu. - Fiu, fiu. Widzę, że zrobiło się tu poważnie.
- Pozwól mu skończyć - uciął Sten.
- Więc powiedziałem ojcu, żeby poszedł prosto na dwór Imperatora i dowiedział się, dlaczego Gwardia marnuje swój najlepszy potencjał i ma instruktorów, którzy nie mogą dostrzec nawet słonia, chociaż usiądzie im na nosie.
- Daj spokój, Gregor. Wspomniałeś o paskach. Co to ma wspólnego?
- Użyję ciebie jako przykładu. Masz tylko dwa paski. Powinieneś być co najmniej tymczasowym dowódcą plutonu. Albo i lepiej. Gdybym nie przechodził już wcześniej szkolenia, musiałbym przyznać, że jesteś prawie tak dobry jak ja.
- Oho.
- Więc mam zamiar wspomnieć o tobie w moim liście. To zrobi z tego większą sprawę i kiedy mój ojciec zatroszczy się o to wszystko, to ty też będziesz miał z tego korzyść.
Sten zaczął coś mówić, po czym zdecydował się poświęcić parę sekund na odczepienie palców Morghhana od kufla i pochłonięcie jego zawartości. Potem odstawił kufel.
- Nie wydaje mi się, żeby mi na tym zależało - powiedział na tyle cicho, na ile był w stanie. - Poradzę sobie na własną rękę, dzięki.
- Ale...
- Gregor. Pozwól, że użyję twoich własnych słów: koniec programu.
Gregor popatrzył na Stena i kiwnął głową.
- Jak sobie chcesz. Ale robisz błąd.
- To mój błąd.
Gregor wstał.
- No cóż. Mam list do napisania.
I poszedł.
- Kapralu Rekrucie Sten?
Sten odwrócił wzrok od drzwi i spojrzał na Bjhalstreda, który zerwał się wyprężony na baczność.
- Pozwalam ci mówić, Rekrucie Bunghole Bjhalstred.
- Proszę o wyjaśnienie sposobu postępowania. Koniec.
- Uwaga. Wyjaśniam. Po pierwsze: może ktoś chce zostać tymczasowym generałem floty albo szambem Gwardii po trzydziestu latach szkolenia. Ja nie. Po drugie: zaraz zapadnę się w siebie. Halstead powiedział, że szkolenie zacznie się tak naprawdę od jutra rana i to jest więcej, niż mogę znieść nie mając kaca.
Trzy kufle zadźwięczały melodyjnie.
- No dobra - Carruthers powiedziała to niemal ludzkim głosem. - Niedługo dostaniecie do ręki coś, co jest najbardziej starannie skonstruowanym przyrządem do zabijania istoty znanej jako człowiek. Inżynierowie Imperium wymyślili to tak, że nawet takie ptasie móżdżki jak wy mogą się tym posługiwać. To prawie niewiarygodne. Potrzebuję jednego głupka na ochotnika. Ty. - Machnęła ręką na Stena. - Stawaj.
Sten wysunął się z rzędu ławek, podszedł do niskiego podestu i czekał stojąc na baczność.
Daleko, za plecami Carruthers, rozciągał się tysiącmetrowy obszar poligonu strzeleckiego, usiany drzewami i krzewami, z wąską tarczą na drugim końcu.
Carruthers otworzyła pokrywę pulpitu wykładowcy i wyjęła karabin. Gładki czarny trójkąt tworzył rękojeść broni, a krótki odwrócony stożek kończył długą na siedemdziesiąt centymetrów lufę.
Carruthers trzymała broń z szacunkiem.
- Zapewne widzieliście to i trzymaliście podczas ćwiczeń w symulatorze. To jest karabin szturmowy Mark XI. Nazywamy go karabinem Willy'ego. Powiem wam o nim coś ciekawego. Został skonstruowany więcej niż tysiąc lat temu, na Ziemi, przez projektanta o nazwisku Robert Willy. To świetny model - mówiła dalej Carruthers. - Jedyny problem w tym, że lasery nie były zbyt dobre i nikt nie wiedział na pewno, jak sobie poradzić z antymaterią, co właśnie czyni tę broń tak śmiertelną.
Dotknęła przycisku i z kolby karabinu wyślizgnęła się długa tuba.
- To jest amunicja. Antymateria Dwa, AM2, to samo, co stanowi źródło energii w statkach kosmicznych. Jedna tuba zawiera tysiąc czterysta ładunków. Nabój to jednomilimetrowa kulka AM2, umiejscowiona wewnątrz ekranu, który jest jedyną rzeczą powstrzymującą cały magazynek od eksplozji przy zetknięciu ze zwyczajną materią.
Obliczyliśmy raz, jeśli was to ciekawi, że jedna taka tuba wystarczy, aby statek kosmiczny obleciał ten system dookoła przy pełnej mocy silników.
Czy ciebie to nie interesuje, Bjhalstred?
Bjhalstred podskoczył rozbudzony.
- Nie śpisz podczas mojego wykładu, prawda?
- NIE, PANI KAPRAL.
- To dobrze. To bardzo dobrze. Ale proponuję, żebyś przyszedł tu do nas i przyjął pozycję do pompki, tylko po to, abyśmy wiedzieli, że nie czujesz senności.
Idziemy dalej. Tysiąc czterysta ładunków. Gdyby Imperium sprzedawało tę broń na rynku, czego oczywiście nigdy nie uczyni, to jedna mała kulka AM2 kosztowałaby tyle co trzytygodniowy żołd gwardzisty. Widzicie, jakie Imperium jest dla was dobre?
Carruthers czekała.
- TAK JEST, PANI KAPRAL! - rozległ się krzyk.
- Czyż nie jesteście zadowoleni, że przyszliście i zaciągnęliście się?
- TAK JEST, PANI KAPRAL.
- To ostatnie zabrzmiało trochę słabo - warknęła Carruthers. - Karabin szturmowy Mark XI. Macie dwa przyciski. Jeden to wybór trybu działania: zabezpieczenie - pojedynczy strzał - ogień ciągły, a ten drugi to spust. Macie jedną diodę, tutaj na kolbie, pokazującą stan naładowania baterii. Każda bateria daje laserowi energię około dziesięciu tysięcy ładunków, w zależności od ciśnienia atmosferycznego, jeśli jest, oraz innych warunków.
Lasera używa się do odpalania cząsteczek. To oznacza, że jedynym celownikiem, jaki macie do dyspozycji, jest siatka nitek. Nie musicie zastanawiać się nad trajektorią, torem opadania pocisku czy jakimś innym drobiazgiem, ważnym przy broni konwencjonalnej.
To właśnie jest tak wyjątkowe w tym karabinie. Jeśli możecie coś wskazać, to uderzycie w to.
Demonstrator!
Sten podszedł do platformy. Carruthers dała mu karabin. Trzymał go ze zdziwieniem. Lekki. Prawie zbyt lekki, jak zabawka. Carruthers uśmiechnęła się krzywo do niego.
- To nie jest to, co mógłbyś dać swojemu małemu braciszkowi na Dni Imperium - stwierdziła, jakby czytając w jego myślach. Znowu otworzyła pulpit i wyjęła jakiś dosyć duży przedmiot opakowany w plastyk. Zeskoczyła z podestu i podeszła do niskiej tarczy. Rozpakowała paczkę.
- Tutaj jest mięso - powiedziała. - To, co smakuje tak, jak niby mają smakować te śmiea z soi w stołówce. Ma prawie tę samą konsystencję co humanoid.
Przymocowała ociekający krwią kawałek mięsa do tarczy i wróciła na podest.
- Załatw ten śmiertelnie groźny befsztyk, rekrucie - powiedziała.
Sten ostrożnie podniósł broń do ramienia i wymierzył przez celownik. Nacisnął spust. Nic się nie stało.
- Może najpierw odbezpieczysz - warknęła Carruthers. Sten przesunął przełącznik nad spustem, wycelował ponownie i wypalił. Rozległ się cichy trzask jonizowanego powietrza.
Otworzył szeroko oczy, a inni rekruci niemal uśpieni przez wykład podskoczyli obudzeni. Maleńka cząsteczka uderzyła w mięso. Wyglądało, jakby ten kawałek eksplodował, krew opryskała wszystko w promieniu kilku metrów.
- Idź i przyjrzyj się temu uważnie, rekrucie - powiedziała Carruthers.
Sten zeskoczył z platformy i podszedł do tarczy. Zostało tam tylko kilka strzępków mięsa. Sten popatrzył na opryskaną tablicę i grunt, potem wrócił do podwyższenia.
- To pozwala wam zastanowić się nad tym - powiedziała Carruthers - w jak dobrym stanie będzie ten, kto znajdzie się na drodze tego ładunku. Odpowiedź brzmi - ciągnęła, podnosząc głos - że go po prostu już wcale nie będzie. Jeśli jednym z tych naboi traficie w jakiegoś humanoida albo coś zbliżonego, nieważne w co, to już jest martwy. Jeśli nawet ładunek nie zrobi dziury wystarczającej, aby wsadzić tam pięść, wstrząs dokończy dzieła.
Carruthers stała przez chwilę cecho, pozwalając im oswoić się z tą myślą.
- W PORZĄDKU, GNOJKI. WYSTARCZAJĄCO DŁUGO SIEDZIELIŚCIE SOBIE. TERAZ PODNIEŚCIE TYŁKI Z TYCH ŁAWEK I ZRÓBCIE PORZĄDNY SZYK. Mamy zamiar pozwolić wam dzisiaj na ustrzelenie kilku celów.
Carruthers zaczekała, aż rekruci utworzyli szereg, potem dodała miękko.
- Jak dotąd, mniej niż jedną trzecią z was, dupki, wysłaliśmy z powrotem do rodzinnych domów na święta. Teraz i tutaj pozbędziemy się jeszcze paru zgniłków.
Spojrzała po nich z błyskiem w oczach.
- Dzieci, nie ma żołnierza, który nie umie strzelać. Gdyby jakaś armia na to pozwoliła, nie przetrwałaby długo. A Gwardia trwa już od tysiąca lat. I teraz zaczniemy czystkę na dobre.
- Albo zaliczycie ćwiczenia ze strzelania, albo wynocha. Proste jak drut. Jeśli osiągniecie więcej niż trzeba na samo zaliczenie, to będziecie mieli z tego korzyści. Większą płacę i więcej ćwiczeń. Ale najpierw musicie zdać. Ponieważ sama słyszałam, że mają powstawać nowe bataliony zaopatrzeniowe, to chcę osobiście przeprowadzić pierwszą fazę zaliczeń. Tak będzie najlepiej.
Wzięła oddech.
- A teraz zaczynamy. PIERWSZY SZEREG. DZIESIĘCIU WYSTĄP. JEDEN CZŁOWIEK NA STANOWISKO. BIEGIEM. RUSZAĆ SIĘ!
Dziesięciu rekrutów, pomimo intensywnych wysiłków i usilnej pracy, nie zaliczyło. Następnego dnia ich prycze były złożone i puste.
Sten nie potrafił zrozumieć, dlaczego dla niektórych jest to trudne. Carruthers miała rację. Wystarczyło wycelować karabin - i już. Trafione. Za każdym razem.
Gdy kurs posługiwania się bronią skończył się, Sten został zakwalifikowany do następnego etapu: Strzelec Wyborowy. To dało mu dziesięć kredytów więcej w miesiącu, pierwszą belkę i więcej ćwiczeń.
Carruthers zatrzymała się przy nim.
- Wycelowałeś?
Sten popatrzył przez celownik karabinu.
- Tak jest, pani kapral. Carruthers dotknęła skrzynki kontrolnej obok niego. Cel przesunął się i zniknął z pola widzenia za odległym kamiennym murem.
- Dobra. Teraz. Skup się na murze. Siatka nitek ucieka z celownika, co? Użyj pierwszego przełącznika na celowniku i przekręcaj go, dopóki nie ustalisz tego na miejscu.
Sten postąpił zgodnie z poleceniem.
- Masz już? Teraz użyj przełącznika poniżej celownika i przekręcaj, dopóki siatka nitek nie znajdzie się tam, gdzie twoim zdaniem jest cel, nawet jeśli go nie widzisz. Masz to? Strzelaj ogniem pojedynczym.
Sten nacisnął spust.
Jego snajperska broń z czterdziestego stulecia miała w zasadzie prostą konstrukcję. Nabojami były nadal ekranowane cząsteczki AM2, ale zamiast lasera jako źródła energii wyrzucającej pocisk zastosowano tu zmodyfikowany akcelerator liniowy owinięty dookoła lufy. Celownik służył do ustalenia dokładnej odległości od celu, a kiedy zasięg pokrywał się z niewidocznym przedmiotem ataku, akcelerator tak obracał cząsteczką, że mogła trafić nawet pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, jeśli to było konieczne.
Broń, która potrafiła trafiać zza rogu i zabijać poprzez ściany.
Sten usłyszał eksplozję i zobaczył, jak mur się wali.
- Trafione.
Carruthers trzepnęła go w plecy.
- Wiesz co, rób tak dalej, a Pierwszy Gwardii może dostanie niezłego strzelca.
I nie wiadomo dokładnie dlaczego Sten poczuł się bardzo z siebie dumny.
Sten walnął pojemnikiem na śmieci o kontener, potem go postawił. Wystarczająco czysty. Wsunął rurę ultradźwiękowego odkurzacza na dno i nacisnął włącznik. Potem jeszcze kilka razy uderzył pojemnikiem o beton i zaniósł go z powrotem do stołówki. Większość czarnej roboty była wykonywana w Gwardii przez cywilów lub żołnierzy służby zasadniczej z batalionów zaopatrzeniowych. Poza naprawdę paskudnymi rzeczami. Gwardia rezerwowała je do wymierzania kar. To nie bardzo przeszkadzało Stenowi. I tak było lepiej niż w jakiejkolwiek pracy na Vulcanie.
Poza tym nie wydawało mu się, aby mógł coś na to poradzić.
Był zupełnie szczęśliwy, siedząc sobie na piasku i patrząc na Halsteada przybierającego różne postawy zgodnie z komendami Lanzotty.
- Nie wytwarzamy techników - stwierdził Lanzotta. - Mówiłem wam już to przedtem. Wytwarzamy zabójców. Chcemy mieć ludzi, którzy pragną patrzeć, jak gałki oczne ich wrogów eksplodują w oczodołach, którzy pragną przekonać się, co się stanie, kiedy zanurzą zęby w czyimś gardle.
Sten rozejrzał się po innych rekrutach. Większość z nich wyglądała na przerażonych. Sten zbladł. Pamiętał śmierć aż za dobrze. Dziękuję bardzo, sierżancie, pomyślał.
- Potrzebujemy demonstratora.
Cisza. Kompania zdążyła się już nauczyć, że pójście na ochotnika prędzej czy później załatwia człowieka. A potem ktoś powiedział:
- Kapral Sten.
Sten pomyślał, że to pewnie Gregor, ale nie martwił się. Czuł się prawie niewidzialny. Lanzotta kiwnął głową.
- Sten. Wystąp.
Sten mruknął, zerwał się na nogi i podbiegł.
- Tak jest, panie kapralu.
Halstead wykonał kilka szybkich ruchów. Silne, precyzyjne ciosy. Nieźle, pomyślał Sten. Ale coś kiepsko się osłania.
- Rekrucie kapralu Sten. Ten człowiek jest twoim śmiertelnym nieprzyjacielem. Zadanie polega na zniszczeniu go!
Sten podszedł powoli. Wyciągnął ręce w geście, który jego zdaniem wyglądał jak atak, i wyskoczył w powietrze. Przekręcił się w locie, stanął znowu na nogach i cofnął się lekko, gdy stopy dotknęły ziemi. Umyślnie runął do przodu, twarzą w piach.
To powinno wystarczyć. I w tym momencie usłyszał, jak Lanzotta szepce:
- To był tylko mały pokaz, rekrucie kapralu Sten. Wiesz doskonale, jak to zrobić lepiej. A teraz chcę, żebyś wstał, zanim twoi kumple zorientują się, co robisz, i zaatakował kaprala Halsteada.
Sten nie ruszył się.
- Albo trzy dni pracy przy śmieciach. Sten westchnął i wstał.
Halstead ruszył, wyciągając ręce. Kiepsko. Sten skoczył i przekręcił się w locie, nogami złapał chwytem nożycowym biodra Halsteada.
Kapral upadł. Sten chwycił go chwytem zapaśniczym i wykorzystując jego rozpęd przekręcił go na bok. Gdy Halstead obracał się, Sten podniósł go, ramieniem podtrzymując jego tors.
Halstead pomknął w górę zakrzywionym lotem. Sten miał dosyć czasu na to, aby pomyśleć, co się z nim stanie, jeśli wyśle kadrę na orbitę, potem ruszył. Kapral opadł ciężko na grunt, usiłując wstać i Sten wymierzył mu dwa kopniaki prosto w żebra. Halstead pozostał na ziemi.
Sten podniósł się i odwrócił.
Rekruci siedzieli w pełnej podziwu i szacunku ciszy. Sten popatrzył na Lanzottę, który westchnął ciężko i obrócił kciuk. W dół.
Sten podniósł czapkę i skierował się w stronę stołówki.
I tak to wyglądało. Wykonałeś - źle, nie wykonałeś - też źle. Wziął następny pojemnik na śmieci i zaniósł go do stołówki.
Sierżant zaopatrzeniowy uśmiechnął się, gdy Sten wszedł do małego biura.
- Coś mi się zdaje, że cieszysz się z tego, że wracasz jutro na szkolenie, co?
Sten pokręcił głową.
- Wolisz być tutaj?
- Nie, panie sierżancie.
- No to w czym sprawa, rekrucie?
- Jutro zaczynamy szkolenie z nożem, panie sierżancie.
- I co z tego?
Taa. I co z tego. Sten nagle zaczął się śmiać, wieszając pojemniki z powrotem na miejscu. I co z tego? I tak było lepiej niż na Vulcanie.
Nawet Sten czuł się odrobinę niedobrze, gdy medyk pracował szybko przy krwawiących ranach. Ciało zostało podziurawione przez szrapnel i trzeba było zatamować krwotok.
- Sposób postępowania nie zmienił się od tysięcy lat powiedział instruktor medyczny. - Po pierwsze, należy rannemu przywrócić oddech. Po drugie, zatamować krwawienie. Po trzecie, przeciwdziałać wstrząsowi.
Skończył, okrył człekokształtny manekin kocem termoizolującym i wstał. Rozejrzał się po sali.
- A potem wrzeszczcie o lekarza tak głośno, jak potraficie. Zakładając, że jakiś gorliwiec nie uznał nas za najbardziej istotny cel, w jaki może uderzyć, i ktoś w ogóle pozostał przy życiu.
- A co potem? - spytał gruby rekrut Pech.
- Jeśli nie ma możliwości uzyskania profesjonalnej pomocy, użyjcie pakietu ze swojego plecaka. Jeśli krwotok ustanie i wnętrzności są mniej lub więcej w porządku, środki antyseptyczne w zestawie pozwolą waszemu kumplowi uniknąć zetknięcia z pełzającymi stworzonkami.
Zaśmiał się.
- Oczywiście, jeśli wylądujecie w świecie, o którego pluskwach nie wiemy nic, najlepsze, co możecie zrobić, to starać się zostawić po sobie dobrze wyglądające ciało. - Spojrzał na pyzate policzki Pecha. - Co będzie dosyć trudne w twoim przypadku, Pech.
Sten i inni zachichotali. Lekarz był pierwszym instruktorem, który traktował ich chociaż odrobinę jak myślące istoty.
Medyk otworzył dużą szafkę i skinął na Stena, który pomógł mu wyjąć inny manekin. Ten był ubrany w kombinezon bojowy.
- W kombinezonie sprawy mają się nieco inaczej - powiedział instruktor. - Pakiet medyczny zainstalowano na stałe w środku i działa on automatycznie. Czasami nawet mu się to zdarza.
Następne prychnięcie śmiechu.
- Ale jeśli w kombinezonie zrobi się dziura, to jedyną rzeczą, jaką możecie zrobić, jest załatanie jej i dostarczenie rannego do punktu medycznego. Dowiecie się o tym więcej podczas ćwiczeń z kombinezonem. A teraz potrzebuję frajera, miałem na myśli ochotnika.
Rozejrzał się po słuchaczach i jego oczy zatrzymały się na Pechu.
- Chodź no tu, rekrucie.
Pech wystąpił z szeregów i stanął na baczność obok lekarza.
- Spokojnie, spokojnie. Denerwujesz mnie. W porządku. Ten facet tutaj to twój najlepszy kumpel. Razem przechodziliście szkolenie. Razem polowaliście na - udawał, że dokładniej przygląda się Pechowi - załóżmy, ameboidy. A w tej chwili właśnie odstrzelono mu ramię. Co masz zamiar zrobić?
Lekarz odsunął się na bok. Pech pochylił się niepewnie.
- Dalej, żołnierzu. Twój najlepszy przyjaciel wykrwawia się na śmierć. Ruszaj się!
Pech bojaźliwie zrobił krok do przodu, a wtedy instruktor nacisnął ukryty w dłoni przełącznik i ramię manekina eksplodowało. "Krew" opryskała wszystko dookoła - i Pecha, i stanowisko.
Chłopak zamarł.
- No ruszaj się, człowieku. Szybko.
Pech poszukał swojego pakietu medycznego i przysunął się bliżej. Następna porcja pulsującej "krwi" oblała mu twarz. Otworzył pakiet i wyjął rolkę bandaża.
- Trzydzieści cztery, trzydzieści pięć, trzydzieści sześć, trzydzieści siedem... zostaw to, żołnierzu.
Pech zdawał się nie słyszeć tych słów i walczył, aby utrzymać bandaże na miejscu. W końcu "krwotok" ustał.
- Twój przyjaciel właśnie zmarł - powiedział lekarz ostro. - Wstań.
Pech podniósł się, patrząc tępo. Instruktor rozejrzał się po rekrutach, aby upewnić się, że dobrze go rozumieją. Potem znowu odwrócił się do Pecha.
- Farba używana do tej krwi nie daje się zmyć przez dwa dni. To powinno pomóc ci zrozumieć, jak byś się czuł, gdyby ta lalka naprawdę była twoim najlepszym kumplem.
Pech nigdy nie doszedł do siebie po tym incydencie. Kilka tygodni później, po serii porażek, zniknął. Zmyło go.
Sten zamrugał, powoli skupiając wzrok. On i pięciu innych rekrutów patrzyli na siebie głupio. Halstead podniósł czarny wizjer swojego hełmu.
- Jak długo byliście wyłączeni? - spytał.
Sten wzruszył ramionami.
- Sekundę albo dwie, panie kapralu?
Halstead pokazał na zegarek. Minęły dwie godziny. Odpiął od pasa następny niepozorny granat dezorientujący.
- Natychmiastowa utrata poczucia czasu. Nie masz pojęcia, co ci się przytrafiło i nie wiesz, że dzieje się coś złego. To jest jeden z najbardziej efektywnych rodzajów broni, jakich będziecie używać. Kompania kieruje się na ćwiczenia sprawnościowe. Zameldować się u kapral Carruthers.
Sten zasalutował i rekruci wybiegli.
Sten nie mógł pozbyć się obrazu tego człowieka. W całym zdarzeniu nie było nic niezwykłego, ale z niewiadomych przyczyn postać oficera plątała mu się po głowie, przypominając się w różnych dziwnych momentach.
Tego dnia pełnił obowiązki dyżurnego kompanii i drzemał na biurku. Nie słyszał odgłosu otwierania ani zamykania drzwi.
- Tylko wy jesteście tutaj, gwardzisto?
Sten, przebudzony, podskoczył i stanął na równych nogach.
Mężczyzna stojący przed nim był wysoki i szczupły. Sten zamrugał i zorientował się, że wgapia się w jego mundur. Niemal niedostrzegalnie materiał zmienił kolor na taki, że wtapiał się we wzór tapety na ścianie. Mężczyzna nosił też miękką czapkę z tego samego dziwnego tworzywa - później Sten dowiedział się, że nazywają ją beretem. Była zsunięta zawadiacko na jedno oko.
Do beretu przypięto uskrzydlony sztylet. Jedyną inną odznakę na mundurze stanowiły kapitańskie gwiazdki na jednym ramieniu i czarna sylwetka jakiegoś owada na drugim. Nie wiadomo dlaczego Sten zaczął się jąkać.
- Ta - ak, sir.., oni są... o - oni wszyscy są na ćwiczeniach.
Oficer wręczył Stenowi zapieczętowaną kopertę.
- To dla sierżanta Lanzotty. To osobiste, a więc proszę dopilnować, aby trafiło bezpośrednio do niego.
- Tak jest, sir.
I tamten poszedł.
Tydzień później Sten miał okazję zapytać Carruthers, kim był ten człowiek. Kapral aż gwizdnęła, kiedy Sten opisał mundur.
- To Sekcja Modliszki!
Sten popatrzył na nią bezmyślnie.
- To znaczy, że nie słyszałeś o tym?
Sten pokręcił głową, czując się jak król idiotów.
- Oni są najbardziej paskudną grupą żołnierzy w całej Armii Imperialnej - powiedziała Carruthers. - Prawdziwa elita. Pracują samotnie. Humanoidzi czy nieziemcy. Imperium zabiera z Gwardii najlepszych, którzy znikają potem w Korpusie Merkurego, w wywiadzie.
Sten przypomniał sobie Mahoneya i skinął głową.
- No cóż. Modliszki noszą te swoje wspaniale kamuflujące mundury, kiedy możesz je zobaczyć. Ale w większości przypadków nie widzisz ich, i lepiej miej nadzieję, że tak zostanie.
- Dlaczego?
- Jeśli spotykasz kogoś takiego w polu, to wiesz, że masz duuuuże kłopoty. Każde z nich zapewne pozbyło się jakichś dwóch albo i trzech tysięcy nieprzyjaciół.
Carruthers wyjątkowo pozwoliła sobie na uśmiech. Bardzo lubiła takie wojenne opowieści.
- Pamiętam, jeden raz na Altairze V. Byliśmy tam z pułkiem w misji pokojowej i nie wiadomo jak zostaliśmy okrążeni.
Wzięła oddech.
- Wrzeszczeliśmy o pomoc na każdej długości fal, do której mogliśmy się dobrać, i usiłowaliśmy utrzymać się na pozycji. Wiedzieliśmy, że już niedługo będziemy musieli poumierać sobie trochę.
Carruthers roześmiała się. Sten zorientował się, że właśnie powiedziała coś w rodzaju żartu i też się uśmiechnął.
- A więc, pewnej nocy na posterunku pojawiła się ta kobieta. Jedna z Sekcji Modliszki. Przeszła przez nieprzyjacielskie linie, nasze straże i pozycje i po prostu w pewnym momencie zauważyliśmy, że siedzi sobie obok nas i je obiad. Kiedy skończyła, pożyczyła sobie kilka tub z AM2 i granatów dezorientujących i znowu znikła. Nie mam pojęcia, jak to zrobiła, ani co zrobiła, ale około dwunastu tamtejszych godzin później pokazało się sześć krążowników Imperium i uratowało nasze tyłki.
Carruthers popatrzyła na Stena spode łba, co spowodowało, że poczuł się o wiele lepiej. Uśmiechnięta Carruthers to było coś, do czego chyba nie chciał przywyknąć.
- Ale oni zwykle działają w inny sposób - mówiła dalej. Jeśli kiedyś jeszcze zobaczysz któreś z nich, żołnierzu, to leżysz i kwiczysz. Bo nadejdzie coś wielkiego i paskudnego, to pewne jak to, że masz ogon tam, gdzie powinna być głowa. Pamiętaj o tym, słyszysz?
Sten słyszał ją naprawdę doskonale.
- Wszyscy zapoznacie się z kombinezonem bojowym - powiedział Lanzotta. - Niektórzy mają nawet szansę w nim umrzeć. I odkryjecie, jak ja kiedyś, że ten kombinezon może zabić was szybciej niż wróg.
W tym momencie Sten i inni zapadli w stan drzemki. Wszystkim zdawało się, że rozgryźli już Lanzottę. Każdy z tych małych wykładów wyglądał tak samo. Najpierw wstęp. Potem ulubiona część Lanzotty - lekcja historii. Po której następowała porcja potrzebnych im informacji. W takiej chwili wszyscy budzili się na nowo.
- Jestem wyjątkowo przywiązany do tego tematu - kontynuował Lanzotta. - Tak naprawdę to przeprowadziłem osobiste badania tego kombinezonu. Ponieważ to jest ta część wyposażenia, przy której technicy osiągnęli absolutny szczyt absurdu.
Pyk. Trzask. Każdy z rekrutów zapadł natychmiast głębiej w nieświadomość. Lanzotta skinął na Halsteada, który podszedł do terminala i nacisnął kilka klawiszy. Coś głośno zazgrzytało i zapiszczało i wszyscy rekruci obudzili się, gdy na salę wykładową wysunął się wieszak z kombinezonami bojowymi.
Sten przyglądał się im i wcale nie musiał udawać zainteresowania. Większość z nich rozpoznał z filmów wojennych. Wyglądały jak olbrzymie, uzbrojone przedmioty ukształtowane z grubsza na podobieństwo ludzi. Niektóre mogły poruszać się na gąsienicach.
Pierwszą rzeczą, jaką zauważył, było to, że powiększały się ich rozmiary. Na początku wieszaka wyglądały na małe i niepozorne. Dalej stawały się coraz większe i większe, i pokaźniejsze, bardziej skomplikowane, aż do mniej więcej dwóch trzecich drogi wzdłuż szeregu. Od tego miejsca znowu malały, ale wyglądały dużo groźniej.
Lanzotta przechadzał się wzdłuż szeregu kombinezonów, zatrzymując się przy największym.
- Tutaj mamy przykład, o czym mogę osobiście zaświadczyć, jak technokraci naprawdę przeszli samych siebie. Widźcie, to było takie logiczne. Dla każdego, z wyjątkiem gwardzisty. Produkowali kule, a potem robili kamizelki kuloodporne.
Lanzotta popatrzył po swojej zasłuchanej grupie, jak gdyby oczekując na pytania. Nikt nie był tak durny.
- Nie mam zamiaru wyjaśniać teraz, czym tak naprawdę były owe kule - ciągnął Lanzotta - powiem tylko, że mogły one zrobić dziurę taką, jak karabin Willy'ego. Pod pewnymi względami nawet gorszą.
Sposób, w jaki Lanzotta mówiąc to uśmiechnął się, upewnił Stena, że to naprawdę było gorsze.
- Im bardziej rozwijała się broń przeciw piechocie - kontynuował Lanzotta - tym więcej technicy ładowali w kombinezon. Dopóki w końcu nie stał się on odporny właściwie na wszystko. Lasery, bomby, granaty, wymień co chcesz. Byliśmy nienaruszalni.
Sten zaczynał rozumieć, co było nie w porządku z tym kombinezonem.
- Jakieś pięćdziesiąt lat temu miałem wielką przyjemność testowania tego w akcji. Ja sam i około dwóch tysięcy towarzyszy broni.
Lanzotta zaśmiał się. Wśród rekrutów natychmiast wzrosło napięcie. Czy też powinni się śmiać? W oczywisty sposób myślał, że powiedział coś zabawnego. Ale Carruthers i Halstead zachowywali kamienne twarze. Im nie wydawało się to śmieszne. Lanzotta zakończył sprawę nie zauważając niczego i ciągnął dalej.
- Mieliśmy rozkaz zdławienia buntu na zapomnianej przez bogów planecie o nazwie Moros. Wyposażono nas we wszystko, co było znane współczesnej nauce wojskowej. Łącznie z najnowszym kombinezonem bojowym.
Sten przyjrzał się temu bliżej. To był największy egzemplarz umieszczony na wieszaku. Zawierał tuby, druty, małe ekrany wideo, wypustki i wyloty wszędzie dookoła. Wyglądał tak, jakby ważył pół tony i wymagał całej drużyny techników do obsługi.
- Kocham ten kombinezon - powiedział Lanzotta. - Może zrobić wszystko. Jest zasilany AM2 i wyposażony w pseudo, mięśnie. Każdy, kto tkwi w środku, zastępuje trzydziestu ludzi. Mały oddział żołnierzy ubrany w to przejdzie przez każdy rodzaj ognia nieprzyjaciela. Jest odporny właściwie na wszystko i można w nim żyć przez całe miesiące bez żadnego wsparcia z zewnątrz.
Lanzotta pokręcił głową z podziwu.
- Rzecz jasna nikt nie pomyślał o tym, aby powiadomić o wszystkim tubylców na Moros. Nie powiedziano im, jakimi jesteśmy dzielnymi i zażartymi wojownikami. Nie znali nawet słowa technika, a więc, co mogli zrobić?
Westchnął.
- Wylądowaliśmy, a oni uciekli w dżunglę. Posuwaliśmy się do przodu pod ich ogniem, głównie dzid i proc, i paliliśmy ich wioski. Aż pewnego dnia znudziła ich ta ucieczka.
Lanzotta zaśmiał się znowu. Ale tym razem Sten i inni za bardzo zasłuchali się w historię, aby to spostrzec.
- Zauważyli następującą rzecz: no tak, byliśmy wielkimi, mocarnymi żołnierzami o sile rażenia małego czołgu. Ale nie mieliśmy zdolności manewrowania. I byliśmy odcięci od naszego środowiska. A więc opracowali mały, prosty trick. Kopali małe dołki, maskowali je i uciekali przed naszym natarciem w ich stronę. Oczywiście większość naszych wpadała do środka. A tam znajdowały się sieci, podnoszące nas w górę.
Lanzotta nie uśmiechał się już.
- I podczas gdy usiłowaliśmy wygramolić się z sieci, podbiegali do dołka i wsadzali wielką, długą włócznię w wylot nieczystości z kombinezonu. Ostrze wchodziło w ciało żołnierza. Oczywiście, razem z ostrzem do organizmu dostawały się ekskrementy. Rany jątrzyły się tak silnie, że pakiety medyczne nie dawały sobie rady, i wielu z nas zgniło na śmierć.
Lanzotta pokręcił głową.
- Straciliśmy dwie trzecie z gwardzistów, którzy przystąpili do szturmu. I więcej w następnym lądowaniu. W końcu jedynym rozwiązaniem było wysadzić planetę, usiąść na tyłku i popatrzeć, jak Moros płonie.
Lanzotta poklepał kombinezon.
- Niszczenie planet nie jest dobrze widziane w kręgach dyplomatycznych, operator był bardzo nieszczęśliwy.
Lazotta uśmiechnął się krzywo, zmierzając do pointy swego wykładu.
- No i technicy - powiedział - zaczęli zmieniać ten kombinezon.
Sten żałował, że nie może znaleźć jakiegoś schronienia. Z wyrazu twarzy Lanzotty wnioskował, że powinno ono być bardzo głębokie i skonstruowane z czegoś mocnego co najmniej tak, jak tytan.
- To jest grzech i ohyda w oczach Boga - pienił się Smathers. - Moim obowiązkiem było zdać panu sprawozdanie z ich zachowania.
Lanzotta popatrzył na niego, a potem na dwóch mężczyzn stojących obok na baczność. Stena zignorował - na chwilę.
- Colrath, Rranrak, czy on mówi prawdę?
- TAK JEST, PANIE SIERŻANCIE.
Lanzotta westchnął i zwrócił się do Smathersa.
- Smathers, mam dla ciebie dużą niespodziankę. Gwardia nie interesuje się tym, co jednostki robią poza służbą, tak długo, jak długo są w stanic stanąć w szeregu następnego ranka.
- Ale...
- Ale ty pochodzisz ze świata założonego przez Braciszków z Plymouth. W porządku. Twoi współwyznawcy wyprodukowali paru doskonałych gwardzistów. Lecz każdy z nich przekonał się wcześniej czy później, że ich idee nie odpowiadają nikomu oprócz nich samych. I od kiedy to zacząłeś nachodzić swojego sierżanta?
Smathers patrzył w podłogę.
- Przepraszam, panie sierżancie.
- Twoje przeprosiny zostają przyjęte. Powiedz mi jeszcze jedno: czy byłeś kiedykolwiek w łóżku z mężczyzną?
Smathers wyglądał na przerażonego.
- Oczywiście, że nie.
- Więc jeśli nic o tym nie wiesz, to czy nie wydaje ci się, że coś tracisz? - powiedział Lanzotta.
Smathersowi oczy wylazły z orbit.
- Tak czy siak - stwierdził rześko Lanzotta - marnujesz czas zajmując się czymś, co zupełnie nie jest twoją sprawą. I ponieważ wydajesz się bardzo zajęty węszeniem w kloakach, to myślę, że potrzebujemy ochotnika do oczyszczenia tej w koszarach. Przyjmuję twoje zgłoszenie.
- Nie ma pan zamiaru...
- Nie mam - zgodził się Lanzotta. - A teraz ruszaj się.
Smathers ruszył w kierunku latryny. Lanzotta odwrócił się do Colratha i Rranraka.
- Chociaż Gwardia nie jest zainteresowana tym, co robicie lub czego nie robicie w wolnym czasie, to mimo wszystko musimy respektować przekonania kolegów. Jestem głęboko zaniepokojony tym, że was dwóch nie zadało sobie trudu poszukania jakiegoś odpowiedniego miejsca i zamiast tego zakłócało sen i zadowolenie innych rekrutów. Idźcie pomóc mu w czyszczeniu szamba.
Dwóch mężczyzn o zawstydzonych twarzach powoli wyszło na zewnątrz. Lanzotta zwrócił wreszcie uwagę na Stena.
- Rekrucie kapralu Sten!
- Tak jest, panie sierżancie.
- Dlaczego sam nie zająłeś się tą sprawą?
- Próbowałem, panie sierżancie. Smathers nalegał na spotkanie z panem.
- To jego prawo. Zwłaszcza, jeśli ma do czynienia z kapralem rekrutem, który nie umie dać sobie rady ze zwykłą koszarową pyskówką.
- Tak jest, panie sierżancie.
- Po pierwsze, usuniesz te belki z pagonów.
- Tak jest, panie sierżancie.
- Po drugie, dołączysz do tamtych trzech.
- Tak jest, panie sierżancie.
- Odmaszerować.
Sten podążył za innymi. Następnym razem, pomyślał, oszczędzi wszystkim kłopotu i po prostu przetnie Smathersa na pół.
21.
Tak w sumie, pomyślał Sten, to jednak nie dał dupy. Skończył konserwować ostatni kawałek metalu na swoim pasie i schował go z powrotem do szafki.
Potem popatrzył w górę.
Stała tam Tomika, trzymając w garści kosmetyczkę. Zdecydował, po jakimś nieskończenie długim czasie, że ona jest najmilej wyglądającym aspektem szkolenia. I że spróbuje. O tak, naprawdę spróbuje.
- Kogo masz do pary, Sten?
- Moją lewą rękę - odpowiedział.
Rzuciła swoje rzeczy na jego pryczę i zaczęła poprawiać poduszkę. Stenowi opadła szczęka.
- Ale, Tomiko, pytałem cię przecież wcześniej i...
- Nie zadaję się z wyższymi rangą. Mam swoje zasady.
Sten nagle zdecydował, że wszystko nie tylko nie miało znaczenia, ale było nawet zabawne. Zgasił swój śmiech, kiedy popatrzył na Gregora.
- Teraz widzisz, o czym mówiłem - stwierdził Gregor. A ty się myliłeś.
- Ja zawsze się mylę, Gregor. A o co chodzi tym razem?
- Oni są zbyt arbitralni. Nie dali mi rangi, na którą zasługiwałem. A ciebie zdegradowali. Widzisz?
- Nie. O ile wiem, to sobie na to zasłużyłem.
- To jest właśnie tutaj. Przed tobą.
Sten stwierdził, że Gregor zaczyna mówić wysokim, zawodzącym głosem.
- TNP, chłopie. To nie pasuje.
- Mój ojciec nauczył mnie, że każdy interes, który nie reaguje na nowe bodźce, padnie. To właśnie Gwardia. Chcą tylko mięsa armatniego. Każdy, kto nie odpowiada ich wyobrażeniom kretyńskiego bohatera, jest wysyłany do jakiejś paskudnej roboty. A jeżeli pomylą się, jak w twoim przypadku, to zdegradują tak szybko, jak szybko się zorientują.
- Ty naprawdę w to wierzysz, Gregor - powiedziała Torcika.
- Jak jasna cholera - stwierdził Gregor. - Napisałem następny list do ojca, Sten. Już on dopilnuje, żeby wszystko naprawiono.
Sten usiadł.
- Czy, umnnm, wspomniałeś o mnie?
- Nie, nie zrobiłem tego. Tak, jak chciałeś. Ale będziesz tego żałował. Zobaczysz.
I Gregor roześmiał się, odwrócił i poszedł do swojej pryczy.
- Hej, Rekrucie Krótkoterminowy Eks - Kapralu Stenie? Czy ten facet zupełnie ogłupiał?
Sten nie odpowiedział jej, tylko słuchał śmiechu Gregora dobiegającego z jego pryczy.
- I co się stanie, kiedy zrobię tak?
Tomika zachichotała. Sten nagle usiadł na pryczy i położył jej rękę na ustach. Ruch. Zduszony chichot. Torcika wyciągnęła rękę i złapała go, pociągając na poduszkę.
- Nie, Sten - zaszeptała. - Zaczekaj.
Sten zaczekał - czas dłużył się odmierzany uderzeniami serca.
I potem zaczął się wrzask.
Ktoś włączył światło, Sten wyskoczył z łóżka. Wrzask dochodził od strony miejsca zajmowanego przez Gregora.
Sten przetoczył się przez swoją pryczę, instynktownie przyjmując pozycję bojową. A potem opadł znowu na dół, śmiejąc się do rozpuku.
Gregor wrzeszczał coraz głośniej i młócił rękami.
Sten i inni rekruci ustawili się dookoła jego kwatery. Naprawdę był w tarapatach.
- To Wielki Pająk z Odala - powiedział ktoś zduszonym, niskim głosem. - Masz kłopoty, Gregor.
Gregor naprawdę miał kłopoty. Ktoś musiał ukraść poprzedniego dnia pojemnik z liną w sprayu z terenu szkolenia. I podczas gdy Gregor spał, on, ona lub oni rozpięli linę od pryczy do szafki, potem do butów, do pryczy, do butów szturmowych, znowu do szafki i zakończyli na nosie Gregora.
Wyjątkowo mocna i wyjątkowo przylepna nić utworzyła bardzo efektywną pajęczynę, stwierdził Sten. Ktokolwiek rozpiął pajęczynę, zdjął przedtem utwardzacz z wylotu, a więc im bardziej Gregor się szamotał, tym bardaej zaplątywał się w liny.
Do tej pory zdołał uwikłać się beznadziejnie i tylko żalił się cicho.
Sten popatrzył na Tomikę.
- Kto ma pretensje do Gregora?
Machnęła niedbale ręką.
- Prawie wszyscy. - Zachichotała. - Wydaje mi się, że będzie dobrym oficerem.
- Stawiam trzy do jednego, że nie uda mu się wydostać powiedział Sten. - Poza tym...
- Dobrze się bawicie, dzieci? - rekruci zastygli nagle.
Sten nigdy nie mógł zrozumieć, jakim cudem Carruthers jest w stanie wydać z siebie szept na poziomie 116 decybeli.
- Czy jest jakiś szczególny powód tego, że nie stoimy wszyscy na baczność?
- Ba - aczność! - zakomenderował ktoś.
Carruthers przeszła przez ich grupę. Popatrzyła na Gregora i zacmokała z namysłem.
- Wielki Pająk z Odala. Wiedziałam, że mamy wszy i szczury, ale myślałam, że te pająki zniszczyliśmy przy ostatniej fumigacji.
Carruthers odwróciła się.
- Morghhan! Czy nie poszedłbyś do zaopatrzenia po pojemnik z rozpuszczalnikiem? Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Drzwi trzasnęły za Morghhanem, zanim Carruthers zdążyła zakończyć zdanie.
- Wielkie pająki, hmmm. To poważna sprawa. - Szept przeszedł w krzyk. - Rekruae Sten, jaki jest właściwy uniform do polowania na pająki?!
- Umm... nie wiem, pani kapral.
- PADNIJ! POWSTAŃ! PADNIJ! POWSTAŃ! PRZESZEDŁEŚ JUŻ WIĘKSZOŚĆ SZKOLENIA I MASZ TO WIEDZIEĆ! REKRUCIE TOMIKA, POWINNAŚ MU TO POWIEDZIEĆ! PADNIJ! POWSTAŃ! PADNIJ! POWSTAŃ!
Carruthers podeszła z powrotem do drzwi.
- Macie pięć minut na ubranie się w pełny strój do polowania na pająki i przygotowanie się do spędzenia reszty nocy na szukaniu czegoś, co, jak ustaliłam, jest pięcioma wielkimi pająkami.
Trzasnęła drzwiami. Rekruci spojrzeli po sobie. Wystraszeni. Drzwi zaskrzypiały otwierając się znowu.
- Każdy, kto nie będzie w odpowiednim ubraniu, spędzi dwa dni w kuchni. To wszystko, dzieci. Nie traćcie czasu.
Kiedy Bjhalstred przejechał po kapralu Halsteadzie wozem bojowym, Sten wiedział, że cały czas miał rację. W tym wiejskim chłopaku nie było nic z głupka. Nie, nikt nie mógł oskarżyć Bjhalstreda o umyślne zmiażdżenie Halsteada. To tylko wypadek. No jasne, pomyślał sobie Sten, jasne.
- To - wyjaśniał Halstead - jest jeszcze jedno urządzenie Imperium, przygotowane specjalnie dla głupków. Jeden wskaźnik pokazuje stan naładowania baterii. Przekręcasz ten przełącznik i wóz rusza. Ustawiasz dźwignię podnoszenia się na pożądaną wysokość. Od jednego do tysiąca metrów. Radar Dopplera automatycznie utrzymuje wyznaczoną odległość od podłoża.
- Przesuwając dźwignię kontrolną do przodu, podnosisz się. Im dalej do przodu, tym szybciej. Maksymalna prędkość dwieście kilometrów na godzinę. Przesuwasz dźwignię na bok, wóz obraca się. Mamy jakiegoś ochotnika?
Halstead rozejrzał się po rekrutach, dopóki nie zauważył kogoś, kto usiłował stać się niewidzialny.
- Bjhalstred - zanucił. - Chodź tutaj; mój chłopcze.
Bjhalstred stanął przed kapralem.
- Nigdy nie prowadziłeś samochodu, co?
- NIE, PANIE KAPRALU!
- Dlaczego nie, rekrucie?
- Nie wierzymy w nie na Outremer, panie kapralu. Należymy do sekty Amishów.
- Rozumiem. - Halstead zastanawiał się przez chwilę, po czym najwyraźniej postanowił nic nie mówić. - Do wozu.
Bjhalstred wdrapał się do środka.
- Nie masz żadnych religijnych obiekcji w stosunku do prowadzenia samochodu, prawda?
- NIE, PANIE KAPRALU.
- Dobrze. Włącz silnik, ustaw wysokość dwóch metrów i przejedź przez plac manewrowy. Obróć się i wracaj.
Bjhalstred popatrzył z zakłopotaniem na wskaźniki, potem mocno ujął w dłoń dźwignię kontrolną i szarpnął ją w prawo.
Halstead miał akurat dosyć czasu na to, aby wrzasnąć "NIEE!!!", gdy wóz bojowy obrócił się dookoła własnej osi, zderzak uderzył Halsteada w głowę i zrzucił z podestu na podłoże i pojazd miękko ruszył do przodu. Jego radar miał wystarczający zasięg, aby uchwycić zapełnione rekrutami ławki (które nagle opustoszały), i podniósł wóz nieco w górę ponad siedzeniami, a potem wehikuł zrobił piętnastometrowe koło. Bjhalstred siedział za pulpitem jak skamieniały.
Lanzotta i Carruthers natychmiast wzięli drugi wóz i zaczęli manewrować obok pierwszego, krążącego bez celu. Lanzotta wskoczył lekko do przedziału osobowego, sięgnął ponad ramionami rekruta i wyłączył zasilanie. Wóz osiadł na podłożu. Lanzotta wyciągnął Bjhalstreda.
- W tym momencie - stwierdził - chyba ciebie nie lubię, rekrucie. Pozbawiłeś jednego z moich członków kadry przytomności, a to jest naprawdę Zła Rzecz. Sądzę, że chcesz uszczęśliwić kaprala Halsteada, kiedy w końcu odzyska przytomność, prawda?
Bjhalstred skinął głową.
- W przeciwnym przypadku mógłby cię zabić, rekrucie. I wtedy musiałbym pisać raport wyjaśniający, dlaczego to zrobił. A więc jestem pewien, że chcesz na ochotnika wyświadczyć swojemu biednemu kapralowi osobistą przysługę, czyż nie?
Bjhalstred kiwnął znowu.
- Widzisz tę górę - powiedział Lanzotta, wskazując na odległy grzbiet. - Na tej górze jest strumień, rekrucie. Kapral Halstead wyjątkowo lubi wodę z tego strumienia. A więc może weźmiesz pojemnik, pobiegniesz tam i przyniesiesz mu jej?
- Co? - zdołał wyjąkać Bjhalstred.
- Chyba "Co, panie sierżancie" - stwierdził Lanzotta. - I wydaje mi się, że dobrze mnie słyszałeś.
Bjhalstred kiwnął głową, podniósł się powoli z siedzenia i skierował w stronę baraków.
Lanzotta patrzył za nim, jak biegnie do budynku, wychodzi niosąc pojemnik i znika w dali. Sten, patrząc z szeregów, zobaczył, że ramiona Lanzotty drżą lekko. Nie, Bjhalstred nie był aż tak głupi.
22.
Lanzotta wyglądał na uszczęśliwionego.
Sten zadrżał i pomyślał, że wolałby być gdzieś w tylnych szeregach. To nie zapowiada się przyjemnie.
Halstead zaczął stawiać kompanię na baczność. Lanzotta uciszył go.
- Coś bardzo ciekawego właśnie się zdarzyło, dzieci - powiedział miękko.
Przechadzał się tam i z powrotem. To będzie bardzo nieprzyjemne.
- Właśnie otrzymałem list od, ujmijmy to w ten sposób, wyższych autorytetów. Wydaje się, że być może nie spełniam swoich obowiązków w stosunku do Imperium w odpowiedni sposób.
Sten zapragnął nagle znaleźć sobie bardzo głębokie, bardzo mocno obwarowane schronienie. Miał nadzieję, że nie wie, o co chodzi.
- Być może nie poświęcam niektórym rekrutom właściwej uwagi. Szczególnie podczas akcji. Wydaje się, że owe autorytety zastanawiają się, czy niektórzy z bardzo zdolnych przywódców nie zostali pominięci. Tak. Bardzo interesujący list.
Uśmiech Lanzotty zniknął, zastąpiony poważnym spojrzeniem.
- Nie chciałbym się mylić pozostając w służbie Imperatora, prawda? Gregor! Wystąpić!
W tej właśnie chwili Sten pomyślał, że to odpowiedni moment na to, aby umrzeć. Gregor wystąpił przed szeregi, wyprężył się i zasalutował.
- Rekrut Gregor? Jesteś teraz rekrutem komendantem kompanii.
Ktoś w tylnych szeregach powiedział bardzo głośno:
- O cholera!
Lanzotta postanowił być chwilowo głuchy.
- Przejmij dowodzenie kompanią, komendancie Gregor. Masz jedną godzinę na przygotowanie jednostki do przemieszczenia się i przeprowadzenia szkolenia bojowego.
Możliwe jest, zdecydował Sten, aby pomyśleć, że komuś śmierdzi z ust, tylko słuchając, jak sapie przez radio. Poczuł, że swędzi go pomiędzy łopatkami. Niedobrze. Jakiś geniusz tak zaprojektował szturmowy kombinezon bojowy, że swędziało wszędzie tam, gdzie nie można było się podrapać. Sten powiedział sobie, że nic go nie swędzi, i powrócił do słuchania sapania Gregora na częstotliwości komendanta.
No dawaj, pomyślał. Zdecyduj się.
- Pierwsza... to znaczy jeden jeden.
Sten włączył swój mikrofon.
- Słucham.
- Ten statek to patrolowiec klasy C. To znaczy, że wchodzimy do środka przez dysze wylotowe. Mój pierwszy sierżant sprawdził je. Są zimne.
Sten odkotwiczył od asteroidu, za którym "ukrywał się" wraz ze swoim plutonem, i przesunął się trochę.
Stary kadłub wisiał w ciemnościach w odległości dwóch kilometrów i mniej więcej wyglądał jak klasa C. Ale...
Sten wszedł na linię.
- Sześć? Tu jeden jeden. Proszę o szyfrowanie.
Gregor chrząknął i kazał reszcie kompanii opuścić tę częstotliwość.
- Wejście przez dysze jest zgodne z podręcznikiem, sir.
- Oczywiście, Sten. Dlatego właśnie...
- A nie wydaje ci się, że ci źli chłopcy też mogą czytać książki? I przewidywać?
- TNP, chłopie. To nie pasuje. Czego chcesz? Jakiegoś dziwacznego frontalnego ataku?
- Cholera jasna, Gregor! Wejdziemy w rurę, ktoś tam będzie czekał na nas, przynajmniej tak się domyślam. Jeśli możesz nas osłaniać, ja ze swoim plutonem wejdę z flanki.
- Kontynuuj... jeden.
Sten wzruszył ramionami. Nie zaszkodzi spróbować.
- Podejdziemy z boku. Przetniemy okrywę i zmniejszymy ciśnienie wewnętrzne. To ich załatwi i w ten sposób przechytrzymy ich.
Więcej sapania. Sten zastanawiał się, czy ojciec Gregora nie mógł sobie pozwolić na zoperowanie syna.
- Przerwać, jeden. Wydałem rozkazy.
Sten z rozmysłem wyłączył szyfrowanie.
- Oczywiście, kapitanie. Jak pan kapitan sobie życzy. Jasne.
Zaskrzypiał głos Carruthers.
- Jeden. Łamiecie ciszę radiową. Dyżur w kuchni.
Sten usłyszał wybuch śmiechu Gregora przez jego włączony mikrofon.
- Tu sześć. Po kolei... atak przez dysze... elementy manewru... naprzód.
Pluton Stena wypłynął na otwartą przestrzeń. Sten sprawdził odczyt i automatycznie wyrównał kurs.
Dywersyjny ogień laserowy osłaniał ich od strony dwóch innych plutonów. Sten wprowadził program nagłych zygzaków do komputera. Kontynuowali swoją drogę do statku.
Zanim zbliżyli się do jego burt, połowa plutonu pozostawała zawieszona bezradnie w przestrzeni. Komputer uznał ich za zestrzelonych i rannych.
Sten obrócił wielki projektor należący do wyposażenia i ustawił go na właściwej pozycji. Stwierdził, że spróbuje na chybił trafił i...
I został porażony wybuchem ognia prosto w oczy. Filtr hełmu pociemniał aż do czerni i Sten zobaczył migający napis "ranny" na panelu kontrolnym kombinezonu.
Zdążył już przyzwyczaić się do bycia "zabijanym". Prawdę mówiąc, po raz pierwszy cieszył się z tego. Nie spodziewał się, aby któryś z "rannych" musiał odbywać zwykłą porcję pracy przy szambie po powrocie do bazy.
Lanzotta miał znacznie większą rybę na wędce. Albo może znacznie mniejszą, kto to wie.
Lanzotta stał bardzo sztywno, z kamienną twarzą. Sten zrelaksował się i patrzył na Gregora kątem oka.
- Postępowałeś zgodnie z podręcznikiem, rekrucie komendancie kompanii?
- Tak jest, panie sierżancie.
- Czy zadałeś sobie trud, aby sprawdzić dokładnie tamten statek?
- Nie, panie sierżancie.
- Gdybyś to zrobił, zobaczyłbyś, że twój nieprzyjaciel przerobił te ekrany słoneczne na projektory. Wycelowane dokładnie tam, gdzie normalnie są luki w obronie. Dlaczego tego nie sprawdziłeś, rekrucie komendancie kompanii?
- Nie mam wytłumaczenia, panie sierżancie.
- Czy rozważałeś jakiś inny sposób dokonania szturmu?
- Nie, panie sierżancie.
- Dlaczego?
- Ponieważ... ponieważ tak właśnie podręcznik opisuje atak na statek klasy C, panie sierżancie.
- I gdybyś postępował niezgodnie z zasadami podanymi w książce, mógłbyś sobie narobić kłopotów. Mam rację, rekrucie komendancie kompanii Gregor?
- No - o...
- ODPOWIEDZ NA TO CHOLERNE PYTANIE!
Sten i inni podskoczyli na metr w górę. Lanzotta krzyczał po raz pierwszy od początku szkolenia.
- Nie wiem, panie sierżancie.
- A ja wiem. Ponieważ zdawało ci się, że dopóki trzymasz się kurczowo książki, jesteś bezpieczny. Nie ośmieliłeś się zaryzykować swoich naramienników. I w ten sposób zabiłeś połowę kompanii gwardzistów. Mam rację?
Gregor nic nie odpowiedział.
- Zwiń swój materac, żołnierzu - powiedział Lanzotta. I zerwał odznakę rekruta Gwardii z munduru Gregora. Potem odszedł.
Carruthers wystąpiła przed czoło kompanii.
- Przerwa na posiłek. Inspekcja kombinezonów za dwie godziny.
Nikt nie patrzył na Gregora, kiedy wracali do koszar. Stał samotnie na zewnątrz przez długi czas.
Ale zanim Sten i reszta wrócili z posiłku, Gregor i jego materac zniknęli, jakby ich nigdy nie było.
- Pierwszy sierżant! Raportować!
- Sir! Kompanie szkoleniowe A, B i C gotowe, stan osobowy sprawdzony. Pięćdziesiąt trzy procent obecnych, sześciu w szpitalu, dwóch wyznaczonych na testach.
Rekrut pierwszy sierżant zasalutował. Sten odsalutował, zwrócił się twarzą do Lanzotty i zasalutował znowu.
- Wszyscy gotowi, stan osobowy sprawdzony.
- Teraz jest równo osiemnasta, kapitanie rekrucie. Masz objąć dowództwo nad swoją kompanią i przemieścić ją drogą na Obszar Szkoleniowy Numer Szesnaście. Rozmieścisz swoich ludzi w standardowym szyku obronnym. Pozycje mają zostać objęte do zmierzchu, to znaczy do godziny dziewiętnastej siedemnaście. Jakieś pytania?
- Nie, panie sierżancie!
- Objąć dowództwo nad kompanią.
Sten zasalutował i obrócił się znowu.
- KOMPANIA...
- Pluton... ton... ton - zaśpiewali dowódcy plutonów. - W prawo... patrz! Na ramię broń! Naprzód... marsz. Długa kolumna wypełzła w zapadający zmierzch. Sten szedł sobie obok. Nauczył się już do tej pory iść, maszerować, nawet biec - z otwartymi oczami, rozbudzony na siedemdziesiąt procent - i głęboko spać. Lanzotta przesadził nieco mówiąc, że rekruci mają tylko cztery godziny na sen w ciągu doby.
Może i tak było na początku. Ale w miarę postępowania szkolenia ustawiano poprzeczkę coraz wyżej. Teraz spławiano mniej osób, ale łatwiej można było podpaść.
Lanzotta wyjaśnił to Stenowi, dając mu belki rekruta komendanta kompanii.
- Przez kilka pierwszych miesięcy próbowaliśmy złamać was fizycznie. Pozbyliśmy się słabeuszy, przypadkowych ludzi i głupków. Teraz wyrównujemy szeregi. Błąd, który popełniasz podczas szkolenia bojowego, może ciebie i twoich kolegów zaprowadzić prosto na cmentarz. Poza tym nadal mamy zbyt wielu ludzi w tej turze. Zbyt wielu ludzi. Podsumowując proces selekcji jednego ze stu tysięcy, trzy kompanie po stu ludzi każda zostaną obcięte do sześćdziesięciu jeden.
Niezła nadwyżka.
Nie wszyscy się wykruszyli. Zderzenie z wozem bojowym spowodowało śmierć czterech ludzi, opady podczas treningu w górach zabiły dwóch rekrutów, a dziura w kombinezonie podarowała jeszcze jednemu rekrutowi wielką, uroczystą ceremonię pogrzebową.
Lanzotta stwierdził, że wielkie wrażenie wywarło to, że rekrut został wcielony do pułku przed pogrzebem. Sten myślał zaś, że to naprawdę maleńki, cholerny szczegół. Był całkowicie pewien tego, że śmierć trwała bardzo długo i że pokarm dla robaków nie jest szczególnie zainteresowany ceremonią.
No, cóż.
Do tej pory posuwali się od drużyny przez pluton aż do manewrów pełnej kompanii.
Sten zastanawiał się, jakie to radosne niespodzianki zaplanował na ten wieczór Lanzotta. A potem zepchnął te przygnębiające myśli gdzieś głęboko. Potrzebował odpoczynku. Wyłączył mózg, włączył stopy i zasnął.
Z zamkniętymi oczami Sten nasłuchiwał, co dzieje się dookoła szczytu wzgórza. Cztery minuty, dwadzieścia siedem sekund. Wszystkie odgłosy nocnych zwierząt wróciły do normy. Wszyscy żołnierze pozostawali na swoich pozycjach. Całkiem nieźle.
Lanzotta podczołgał się do Stena i włączył światełko mapnika.
- W porządku. Są zupełnie przyzwoicie rozmieszczeni. Drugi pluton za bardzo trzyma się w kupie. I zdaje mi się, że powinieneś ustawić nieco inaczej swój punkt dowodzenia. Ale... całkiem nieźle.
Sten natężył się. Lanzotta był bardzo uprzejmy. Teraz miał pewność, że ćwiczenie okaże się mordercze.
- Podaję zadanie. Twoja kompania była pod intensywnym ostrzałem przez dwa lokalne dni. Masz, zobaczmy, sześćdziesiąt sześć... około siedemdziesięciu pięciu procent rannych. Otrzymałeś rozkaz zaatakowania broniącej się mocno pozycji nieprzyjaciela, tam!
Lanzotta wyjął z woreczka przy pasie mały pulpit kontrolny i nacisnął guzik. Na wzgórzu, usytuowanym trochę na bok od ich stanowiska, zabłysło parę świateł.
- Niestety, pozycja była za mocno obsadzona i zostałeś zmuszony do wycofania się na szczyt tego wzgórza. Jesteś zbyt daleko, aby otrzymać wsparcie artyleryjskie i z powodów operacyjnych nie uzyskasz zwyczajnej pomocy z powietrza czy z satelity. Opatrzyłeś swoich rannych, a więc nie musisz się o nich martwić. Problem jest bardzo prosty. Niedługo, za chwilę, nieprzyjaciel przypuści kontratak. Najprawdopodobniej nie będziesz w stanie utrzymać tej pozycji. Twój bezpośredni dowódca oddał ci komendę nad tym odcinkiem. Pozycje sprzymierzonych są tam - wskazał za siebie i dotknął pulpitu. Na szczycie górskiego grzbietu pojawiły się silne, niezbyt mocno zaciemnione linie. - Pomiędzy twoją kompanią a tymi pozycjami ustalono istnienie dwóch oddziałów wroga, posługujących się lekkim czołgiem. Wybór należy do ciebie. Czy są jakieś pytania?
Sten zagwizdał cicho.
- Rekrucie kapitanie, przejmij dowództwo nad swoimi ludźmi. Masz dwie minuty do rozpoczęcia akcji.
Lanzotta zniknął w ciemnościach.
Sten skinął na Morghhana, swojego pierwszego sierżanta. Przesunęli się nieco na bok od pozycji dowodzenia. Sten przesunął filtr UV nad oczy i włączył przytłumione światło mapy.
- Sauve qui peut i reszta tego gówna - zaszeptał Morghhan. - Chcesz poddać się od razu i uniknąć porannego pośpiechu?
- My, zabójcy z Gwardii, nie poddajemy się nigdy.
- Jak myślisz, załatwił cię?
- Nie mam pojęcia. Może nie. Mówili, że ruchy do tyłu mogą być źle widziane.
- Pomyśl nad tym, Sten. Ja mam zamiar iść i poćwiczyć mówienie płynnym nieprzyjacielskim. - Morghhan poczołgał się w tył do stanowiska dowodzenia i czekających zwiadowców.
- Cztery i trzy, i dwa, i jeden - powiedział gdzieś w ciemnościach Lanzotta. - Zaczynamy.
Musiał włączyć program symulacyjny. Wysoki dźwięk w powietrzu...
- Nadchodzi! - ktoś krzyknął i ziemia zakołysała się pod nimi.
Fioletowe światła macały przestrzeń tuż nad ich głowami. Sten miał nadzieję, że prowadząca "nieprzyjacielski ogień" broń automatyczna nie jest ustawiona zbyt nisko albo na poruszające się cele. Albo na przypadkowy ogień.
Sten nastawił swój nadajnik na "wszystkie kanały" i szybko przedstawił plan słuchającym żołnierzom.
- Sześć... tu jeden - dwa. Mamy ruch na naszym odcinku. To była Tomiki, pełniąca obowiązki dowódcy drugiego plutonu.
Sten przełączył się na sieć dowodzenia.
- Ustalenia, dwa jeden?
- Próbny atak. Możliwa dywersja. Siła w przybliżeniu dwa plutony. Linia, w odległości stu metrów.
- Dwa jeden... tu sześć. Wstrzymać ogień. Jeden jeden? Coś się u was dzieje?
- Nie. Trzymamy się. To potwierdzone. Mamy zwiadowców na wzgórzu... o cholera!
- Niestety, dowódca pierwszego plutonu wystawił się na strzały i został trafiony. Śmiertelnie - wtrącił się Lanzotta.
Sten zignorował Lanzottę.
- Jeden - dwa. Obejmij dowodzenie. Ustalenia?
- Potwierdzam. Zwiadowcy. W sile kompanii. Przewidywania: atak. Mamy otwierać ogień?
Sten myślał szybko.
- Nie. Kiedy miną pięćdziesiąt metrów, pewnie otworzą ogień. Przewidywanie: wsparcie artylerii. Pierwszy i trzeci oddział wycofają się hałaśliwie o dwadzieścia pięć metrów. Drugi i czwarty przyjmą walkę, kiedy tamci dotrą do waszych pozycji i wtedy pierwszy i trzeci kontratakują. Prognoza: następna dywersja. Pierwszy sierżant! Weź pluton rakietowy, żeby kryli tyły i przejęli drugie natarcie. Obejmij punkt dowodzenia, ja przechodzę do trzeciego plutonu.
Wyłączył mikrofon.
- Zwiadowcy naprzód!
Poszli w ciemność. Sten prowadził przez zacieniony zagajnik. Ogień wzmagał się i ziemia drżała pod nimi.
Sten podskoczył, gdy coś zawyło jak tysiąc syren.
- Wariuję - powiedział do zwiadowcy - to tylko hałas. Idziemy!
Sten wskoczył do okopu dowódcy trzeciego plutonu.
- Co się tu dzieje?
Sten wstrzymał oddech, zamknął znowu oczy. Nasłuchiwał. Obracał głową we wszystkie strony. Zaklął.
- Cholera jasna! Czołgi!
- Nic nie słyszę!
- Usłyszysz. To brzmi jak dwie jednostki. Idą im pomóc.
Włączył radio.
- Rakiety... Potrzebuję oświetlenia. Przygotować się.
Powietrze zaszumiało.
- Oddział rakietowy, tu sześć. Czy mnie słyszycie?
Zwiadowca zmaterializował się w ciemnościach i wślizgnął do dziury.
- Wszystkie oddziały. Przygotować się. Szyfr R - siedem.
Komunikator wybrał prosty kod i podłączył do niego przekaźnik kompanii. Kod mógł zostać złamany w ciągu kilku sekund, jeśli nieprzyjaciel dysponował analizatorami. Ale do tego czasu Sten miał możliwość przeprowadzenia swojego planu.
- Dwa jeden. Przesuń swoich ludzi za stanowisko dowodzenia i dołącz do jeden - dwa. Ruszać się! Dwa. Na komendę zaczynasz frontalny szturm prosto przed siebie.
Sten odetchnął głęboko. To szkolenie było wystarczająco prawdziwe, aby ciarki przechodziły od przygotowywania nawet pozorowanego samobójstwa.
- Trzy jeden. Twoi ludzie zatrzymają czołg poniżej waszej pozycji. Masz rozkaz trzymać się nie zważając na straty. Jeśli nie uda się nam, ty i twoi ludzie przebijecie się pojedynczo.
- Wszystkie oddziały. Kompania dokona frontalnego szturmu naprzeciw dywersji na odcinku drugiego plutonu. Jeśli natarcie załamie się, każdy żołnierz radzi sobie sam. Macie prawidłowe namiary na linie sprzymierzonych. Unikniecie złapania i dołączycie do pułku przed świtem.
- To wszystko. Zatrzymajcie tylko wodę, podstawową broń i dwa magazynki. Wyrzucić całą resztę, łącznie z radiem. Powodzenia. Ruszać się!
Sten wyłączył nadajnik. Obok niego pojawił się Lanzotta. -
- Tak dla porządku, rekrucie kapitanie Sten. Przy wyłączonym radiu kontrola manewrów nie będzie mogła wyznaczać rannych.
Sten znalazł dość czasu na uśmiech.
- Panie sierżancie, nie przyszło mi to do głowy. - Mówił uczciwie.
Sten obrócił się do oddziału stanowiska dowodzenia.
- Słyszeliście to. Rzucać wszystko i chodu.
- Lanzotta właśnie usunął nasz oddział rakietowy. Powiedział, że wykończyło go przeciwnatarcie.
Sten jęknął.
- Lenden.
- Czego chcesz, Sten?
- Przeleć się trochę, tak z pięć metrów i daj wspomożenie.
- A potem będę martwy?
- A potem będziesz martwy.
- Może nam, trupom, zafundują jazdę z powrotem. - Zwiadowca wyskoczył z dziury, wyjął zza pasa pilota i wcisnął guzik uruchamiający wyrzutnię. Flara świsnęła w powietrzu. Uchwycił go skaner i wyłączył z akcji. Lenden zaklął i poszedł w tył.
Flara paliła się, i Sten zauważył dwa... pięć... siedem czołgów szturmowych wspinających się na wzgórze.
- Podpalić je.
Dowódca plutonu włączył odpowiednie guziki i zbiorniki pod wysokim ciśnieniem, usytuowane u podnóży wzgórza, ożyły. Wydobywający się z nich gaz zmieszał się z atmosferą, i pełniący obowiązki porucznika podpalił tę mieszaninę.
Kula ognia przetoczyła się przez podstawę wzgórza i trzy z czołgów zapaliły się i eksplodowały.
- Skokami do tyłu. Sześćdziesiąt metrów, przyczaić się i czekać.
Sten wytoczył się z okopu i prześlizgnął w tył, w kierunku stanowiska dowodzenia.
Zanim przypadł do ziemi obok Morghhana, miał już gotowy plan. Cienie przesuwały się przez jego odcinek w kierunku drugiego plutonu. Z ostatniego stanowiska trzeciego plutonu podniósł się nagle zwiększony ogień.
Sten z ulgą pozbył się plecaka i siatki łączności, podniósł broń na ramię i ruszył przez ciemność.
W biurze panowała śmiertelna cisza.
Sten patrzył prosto przed siebie.
- Czterech ocalało, rekrucie komendancie kompanii. Ty zostałeś usunięty
- Tak jest, panie sierżancie.
- Bardzo mnie interesuje, jakie są twoje przewidywania efektu takiej akcji w trakcie prawdziwego natarcia. Dla reszty pułku.
- Wydaje mi się, że... bardzo złe.
- To oczywiste. Ale nie wiesz, dlaczego. Żołnierze mogą odnosić ciężkie straty i zachowywać pełną zdolność bojową pod dwoma warunkami: po pierwsze, owe straty muszą zostać poniesione w krótkim okresie. Powolne dziesiątkowanie zmiecie każdą jednostkę, nieważne jak elitarną. Po drugie: owe straty muszą zostać uznane za wyczyn. Czy rozumiesz, o co chodzi, Sten?
- Nie bardzo, panie sierżancie.
- Postaram się mówić jaśniej. Używając jako przykładu klęski z ostatniej nocy. Gdybyś utrzymał ten szczyt wzgórza i zginął do ostatniego, pułk byłby dumny. Ta bitwa przeszłaby do historii i śpiewano by o niej piosenki. Ludzie poczuliby się podniesieni na duchu faktem, że mieli pośród siebie takich bohaterów. Nawet, jeśli byliby cholernie szczęśliwi, że ich tam, razem z owymi bohaterami, nie wysłano.
- Rozumiem.
- Zamiast tego, twoja jednostka przegrała usiłując ocalić swoją skórę. Owszem, kładzie się ludziom do głowy, że należy żyć po to, aby móc znowu walczyć. Ale to nie jest ten rodzaj podejścia do sprawy, dzięki któremu ostatecznie wygrywa się wojny. Niezrozumienie tego jest twoją porażką jako dowódcy kompanii. Rozumiesz?
Sten milczał.
- Nie powiedziałem, że musisz się z tym zgadzać. Ale czy to rozumiesz?
- Tak jest, panie sierżancie.
- Bardzo dobrze. Ale wezwałem cię i wydałem zakaz opuszczania koszar z innego powodu. Wyniki twoich testów wskazują na wysoki poziom inteligencji. Wycofałem cię z akcji, ponieważ wykazałeś, iż nie nadajesz się zupełnie do Gwardii. Nie możesz być gwardzistą. Zostajesz usunięty ze szkolenia ze skutkiem natychmiastowym.
Sten otworzył usta ze zdziwienia.
- To także wyjaśnię. Masz żołnierza. Bierze nóż, czerni sobie twarz, pozostawia całą swoją broń. Przekrada się przez linie nieprzyjaciela, aż do schronu generała. Zabija go i wraca. Czy ten człowiek jest bohaterem? W pewnym sensie. Ale nie nadaje się do Gwardii.
Lanzotta westchnął.
- Gwardia istnieje jako karzące ramię Imperatora. Sposób na wysłanie dużych sił w precyzyjny sposób w celu wykonania misji. Gwardia walczy i umiera dla Imperatora. Jako walcząca całość, nie jako jednostki.
Sten zastanawiał się.
- Jako gwardzista masz zachowywać się bohatersko. W odpowiedzi Gwardia zapewnia wsparcie. Moralne i duchowe podczas szkolenia i życia koszarowego, fizyczne w boju. Dla większości z nas ten układ jest w porządku. Czy nadążasz za mną?
Umysł Stena zajęty był zgadywaniem, co się teraz z nim stanie - trafi do batalionu zaopatrzeniowego? A może prosto na Vulcan? Sten usiłował skupić się na słowach Lanzotty.
- Będę kontynuował. Gwardzista jest szkolony tak, aby w każdej chwili zastąpić dowódcę. Musi być w stanie spełniać obowiązki sierżanta swojego plutonu i zakończyć misję, jeśli ów sierżant zostanie ranny. Sierżant zaś musi umieć pełnić obowiązki dowódcy kompanii. I nie ma znaczenia, jak świetnie umie zastosować taktykę. Jeśli nie rozumie instynktownie ludzi, którymi dowodzi, to jest mniej niż bezużyteczny. Jest niebezpieczny. I powtarzałem wam wciąż i wciąż... moje zadanie to nie produkowanie mięsa armatniego. To takie wyszkolenie gwardzistów, aby umieli przeżyć.
- Czy to wszystko, panie sierżancie? - spytał Sten beznamiętnie.
- Czterech żywych. Z pięćdziesięciu sześciu ludzi. Tak, Sten. To wszystko.
Sten podniósł rękę do salutowania.
- Nie. Nie przyjmuję salutowania, ani nie oddaję, od wyeliminowanych. Odmaszerować.
Sten zjadł, włożył dres i poszedł do łóżka, cały czas pod grubym pancerzem izolacji. Emocjonalnie pragnął, aby któryś z przyjaciół powiedział coś. Chociaż do widzenia. Ale tak nawet było lepiej. Sten widział zbyt wielu ludzi odrzuconych i wiedział, że każdemu było łatwiej, jeśli przegrany po prostu stawał się niewidzialny.
Zastanawiał się, dlaczego czekają tak długo. Zwykle zwolniony znikał po godzinie lub dwóch od chwili rozmowy. Domyślał się, że to z powodu powagi jego wykroczenia. Kadra chciała, aby stanowił przez chwilę coś w rodzaju lekcji poglądowej.
To dawało mu czas na poczynienie pewnych własnych planów.
Jeśli wyślą go do batalionu zaopatrzeniowego... wzruszył ramionami. To jedna rzecz. Nie zawdzięczał już nic więcej Imperium, a więc zdezerteruje, kiedy tylko mu się uda. Może. A może łatwiej będzie skończyć służbę i przyjąć przydział do Sektora Pionierów. Zapewne nie mieli nigdy dosyć ludzi na pogranicze, i każdy, kto miał nawet częściowe wyszkolenie gwardzisty, mógł być poszukiwany.
Ale Vulcan... palce Stena automatycznie dotknęły noża ukrytego w ręce. Jeśli powróci, Kompania go zabije. Powinien się wynosić, zanim go złapią. Poza tym, zawsze istniała szansa...
Nie za duża, zdecydował, i gapił się tępo w ciemny sufit. Sten poczuł jakiś ruch - jego palce sięgnęły do pochwy noża - i ramię Carruthers wyciągnęło się po niego.
- Chodź za mną.
Sten, wciąż ubrany, wstał z pryczy. Automatycznie zwinął materac i spakował swój mały dobytek.
Carruthers wskazała mu drzwi. Sten poszedł. Zadziwiony. Właśnie zorientował się, że Carruthers podeszła do niego tak, jakby wiedziała o nożu. Zastanawiał się, dlaczego go nigdy nie zabrali.
Carruthers zatrzymała się obok małego wózka do przewozu broni. Wskazała pojedyncze siedzenie i Sten wspiął się na nie.
Carruthers wstukała kod miejsca przeznaczenia i pojazd zahuczał. Odeszła na bok. I zasalutowała.
Sten gapił się ze zdziwieniem. Odrzuceni nie salutują, ale Carruthers nadal trzymała rękę. Sten czuł się zagubiony. Automatycznie oddał honory.
Carruthers odwróciła się i odeszła na bok, a pojazd uniósł się w górę.
Sten popatrzył w przód. Wóz kluczył po terenie szkoleniowym na wysokości paru stóp nad gruntem, a potem podniósł się na około dwudziestu metrów. Ekran rozjarzył się: "Miejsce przeznaczenia - obszar zastrzeżony. Wymagane podanie kodu". Komputer zapiszczał, a potem przez ekran przebiegł szereg cyfr. Jego powierzchnia zbladła i pojawił się napis: "Kod Sekcji M przyjęty. Uwaga. Na lądowisku oczekuje eskorta”.
Sten był kompletnie ogłupiały.
23.
Mahoney ceremonialnie dolał czystego alkoholu do półlitrowego kufla piwa. Wręczył kufel Carruthers i odwrócił się do trzech pozostałych osób.
- Czy ktoś chce jeszcze dolewki?
Rykor podniosła ogon i oblała Mahoneya małym wodospadem ze swojego zbiornika.
- Mam taki rozum, który nie potrzebuje więcej podniet, dziękuję - zahuczała.
Lanzotta pokręcił głową.
Mahoney podniósł swój kufel.
- Za przegranego.
Wypili.
- Jak to przyjął, kapralu?
- Nie wiem, panie pułkowniku. Dzieciak jest lekko wystraszony. Chyba myślał, że właśnie wiezie swój tyłek z powrotem do przeróbki na to wysypisko śmieci, z którego przyjechał.
- Jest tak głupi?
- Ukrzyżowałem go, panie pułkowniku - powiedział Lanzotta. - Mogę stwierdzić, że w tej chwili nie popełnił żadnej myśli.
- Bardzo prawdopodobne. Jesteś świetny w powolnym torturowaniu, Lan. - Mahoney przerwał na chwilę. - Rykor, przykro mi, że cię nudzę. Ale muszę to im powiedzieć. Oczywiście wszystko jest tajne, przypominanie o tym to czysta formalność. Ale dopóki rozmawiamy w zamkniętym gronie, możemy dać sobie spokój z wojskowym drylem na jakiś czas.
Carruthers usiadła sztywno i schowała nos w kuflu.
- Potrzebuję bardzo szybkiej końcowej oceny. Rykor?
- Nie mam powodów do zmiany mojej początkowej oceny. Wyniki jego szkolenia, zgodnie z przewidywaniami, zbliżały się do rekordowych. Jego profil nie zmienił się zasadniczo. W żaden sposób Sten nie może stać się dobrym żołnierzem w Gwardii. Jego niezależność, instynktowna niechęć do autorytetów, skłonność do samodzielnych akcji są wyjątkowo wysokie. Dla twoich celów wydaje się idealny. Szczególne osobiste przeżycia, o których dyskutowaliśmy, kiedy rozpoczynał szkolenie, pozostają ukryte tak samo, jak przedtem. Ale dzięki temu, że dowiódł sam sobie powodzenia podczas treningu i przy kontaktach z innymi ludźmi, jego osobowość wydaje się teraz stabilna.
- Carruthers?
- Sama nie wiem, jak to określić, sir. Ale to nie jest ktoś, z kim chciałabym pracować. Nie jest tchórzem. Ale też nie ma zbytniej pewności siebie. Na pewno nie w bezpośrednim szturmie.
- Tylko raz "sir"! Brawo. Kup sobie jeszcze jedno piwo. Dla mnie też.
Mahoney przesunął swój kufel.
- Zapewne mógłbym rozwinąć oświadczenie Carruthers powiedział ostrożnie Lanzotta - ale nie ma potrzeby. Naukowy bełkot nie wyjaśni tego lepiej niż ona.
- No dalej, Lanzotta. Jak rwanie zębów. Wiesz doskonale, o co mi chodzi.
- Przeniósłbym Stena do Sekcji Modliszki. Przypomina mi niektórych młodych zbójów, których usiłowałem dla ciebie utrzymać pod kontrolą.
Carruthers obróciła się, wylewając piwo.
- Pan był w Sekcji Modliszki, sierżancie?
- Był moim bezpośrednim dowódcą - powiedział Mahoney. - I odszedłem. Carruthers, nie masz o tym żadnego pojęcia. Ale istnieje cholerna różnica pomiędzy szturmem wśród rozgrzanych walką żołnierzy a podcięciem gardła jakiemuś małemu dyktatorowi, gdy leży w łóżku z dziewczyną. Pamiętasz to, pułkowniku?
- Które?
Mahoney machnął ręką, a Carruthers podała sierżantowi kufel. Lanzotta popatrzył w bursztynowy płyn, a potem odniósł naczynie.
- Nie lubiłem tego. Nie byłem w tym dobry.
- Diabła tam nie. Przeżyłeś. To jedyne kryterium.
Lanzotta nic na to nie odpowiedział.
Mahoney uśmiechnął się i tkliwie pogłaskał Lanzottę po krótko przyciętych włosach.
- Wciąż jeszcze oddałbym połowę drużyny, gdybyś tylko zechciał wrócić, przyjacielu. - Potem spojrzał na pozostałych. - Ustalenia?
- Wskazane przeniesienie, Sekcja Psychiatryczna - powiedziała krótko Rykor.
- Przeniesienie wskazane - zgodziła się ostrożnie Carruthers.
- Weź go, Mahoney - powiedział Lanzotta. Miał bardzo zmęczony głos. - Dla ciebie będzie doskonałym zabójcą.
Frazer zszedł z chodnika i pospieszył w kierunku zoo. Denerwował się z powodu spotkania, a kaseta wideo parzył - e mu kieszeń. Kupił bilet do zoo i powoli minął straż przy wejściu, czekając na dłoń na ramieniu.
Jego urzędniczy zmysł podpowiadał mu, że nie ma się czym niepokoić - dokładnie zatarł ślady za sobą. Frazer był specem od komputera i Imperialnej Biurokracji. W żaden sposób nikt nie mógł dowiedzieć się, dlaczego tu jest.
Zatrzymał się przy klatce tygrysa szablastozębego. Odsunął się nieco, gdy bestia zaczęła przechadzać się tam i z powrotem. Jak wszystkie istoty w tym zoo, tygrys stanowił część genetycznej historii rodzaju ludzkiego. Gdyby Frazer poszedł dalej, mógłby policzyć leniwce, owady z wielkimi skrzydłami i olbrzymie, stałocieplne gady. Z miejsca, w którym stał, wyczuwał smród tych gadów, surowego mięsa i poruszonego bagna...
Morderca pojawił się obok niego.
- Masz to?
Frazer kiwnął głową i wręczył mu kasetę. Oczekiwanie przeciągało się.
Morderca powiedział:
- Doskonałe.
- Wybrałem kogoś, kogo aktami można łatwo manipulować - powiedział Frazer. - Musisz tylko wejść w to.
Zabójca uśmiechnął się.
- Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. Jesteś najlepszy. Masz dryg do komputerów.
Ktoś wreszcie poznał się na talencie Frazera. Tylko on mógł wejść w zbiór i wyłuskać z niego potrzebne informacje, nie zostawiając po sobie żadnego śladu.
- A... a pieniądze?
Morderca wręczył mu kawałek papieru. Frater przyjrzał się temu uważnie.
- Czy są nieoznaczone?
- Oczywiście, duma zawodowa i tak dalej. Możesz sprawdzić...
Frazer był zadowolony. Żałował tylko, że Rykor nigdy nie dowie się, jak bardzo jest sprytny.
Morderca objął Frazera jednym ramieniem i odeszli trochę od klatek.
- Zastanawiasz się nad moją lojalnością - zaczął Frazer.
- Właśnie tak - powiedział zabójca.
Ramię opadło niżej, obejmując mocniej. Prawa ręka złapała Frazera za policzki, lewa uderzyła w tył głowy. Rozległ się głuchy trzask. Frazer opadł na ziemię. Martwy.
Nie było nikogo w pobliżu, gdy morderca ciągnął ciało do tyłu, w kierunku klatek. Podniósł, sprężył się i ciało Frazera poleciało w dół.
Warczenie i odgłosy pożerania zakończyły sprawę.
24.
Mahoney uznał, że Imperator w końcu zwariował. Kręcił się dookoła wielkiego, bulgoczącego garnka napełnionego do połowy dziwnie wyglądającą mieszaniną i mruczał sam do siebie.
- Trochę tego. Trochę tamtego. Odrobina czosnku i malutko tłuszczu. Teraz kminek. Tylko szczypta. Może nieco więcej. Nie, dużo więcej. - Imperator wreszcie zauważył Mahoneya i uśmiechnął się. - Przyszedłeś w samą porę - powiedział. Daj mi to pudełko.
Mahoney wręczył mu pięknie rzeźbioną drewnianą szkatułkę. Imperator otworzył ją i wyjął garść długich, czerwonawych rzeczy. Dla Mahoneya wyglądały one jak wysuszone ekskrementy jakiejś istoty pozaziemskiej.
- Popatrz na nie - chwalił się Imperator. - Dziesięć lat zajęło im wyprodukowanie tego w biolaboratorium.
- Co to jest?
- Papryka, ty głupku. Papryka.
- Aha, och, to wspaniale. Wspaniale.
- Nie wiesz, co to znaczy?
Mahoney musiał wyznać, że nie wie.
- Chili, człowieku. Chili. Jeśli nie masz przyprawy, to nie masz chili.
- To ważne, co?
Imperator nie powiedział ani słowa. Po prostu wrzucił paprykę, nacisnął kilka guzików na pulpicie kuchenki, zamieszał, potem nabrał na łyżkę dużą ilość mieszaniny i podał ją Mahoneyowi. Patrzył z uwagą, jak Mahoney próbuje.
- Całkiem niez... - i wtedy go trafiło.
Jego twarz stanęła w ogniu, uszami wypuścił parę i nie mógł złapać oddechu. Szeroko uśmiechnięty Imperator uderzył go w plecy i podał kufel piwa. Mahoney wysuszył go jednym haustem. Sapnął.
- Wydaje mi się, że jest w sam raz - powiedział Imperator.
- To znaczy, że to ma być właśnie takie?
- Jasne. Ma przypiec ci włosy na tyłku. Inaczej to nie będzie chili. - Imperator nalał dwa piwa, skinął na Mahoneya i usadowił się na wielkiej, wypchanej kanapie. - W porządku. Zarobiłeś na wypłatę w tym miesiącu. A co z następnym?
- Chodzi o Thoresena?
- Taa, Thoresena.
- Zero, zero, zero.
- Może powinniśmy zacząć działać bardziej intensywnie.
- Zalecałem to w moim raporcie. Ale to niebezpieczne. Możemy zawalić całą sprawę.
- Jak?
- Lester. Mówi, że teraz jest duży ruch przy Projekcie Brawo. I znalazł drogę. Kłopot w tym, że jeśli go złapią, stracimy jedynego człowieka, który ma tam dostęp.
Imperator myślał przez chwilę. Potem westchnął.
- Powiedz mu, żeby ruszał. - Opróżnił swoją szklankę i napełnił ją nową porcją piwa. - A co z tą drugą sprawą?
- Przemyt broni? No cóż, nadal nie mogę tego udowodnić.
- Ale istnieje? To fakt, tak?
- Taa - powiedział Mahoney. - Wiemy na pewno, że cztery planety, wszystkie rzekomo sprzymierzone z nami, wysyłają broń na Vulcan.
- Znowu Thoresen. Do diabła z nim. Skończmy tę zabawę. Wyślijmy tam Gwardię. Zdepczmy go.
- No, to chyba nie jest najlepszy pomysł, szefie. To znaczy...
- Wiem, wiem. To kiepski ruch z punktu widzenia dyplomacji. Ale co z naszymi "kumplami" z owych czterech planet? Nie ma chyba powodu, aby nie zrobić z nimi porządku.
- Zrobione.
Imperator uśmiechnął się. W końcu coś się dzieje.
- Sekcja Modliszki?
- Wysłałem cztery zespoły - powiedział Mahoney. - Gwarantuję, że ta broń się skończy.
- Bez dyplomatycznych reperkusji?
- Nawet szeptu.
Imperator lubił to coraz bardziej. Wstał ze swojej kanapy i podszedł do bulgoczącego garnka. Powąchał. Ładnie pachnie. Zaczął wyjmować dwa nakrycia.
- Zjesz ze mną obiad, Mahoney?
Mahoney zerwał się w pośpiechu z kanapy i skierował do drzwi.
- Dziękuję, szefie, każdego wieczoru, tylko nie dziś. Mam...
- Randkę?
- Taa - powiedział Mahoney. - Chociaż nie wiem...
I poszedł. Imperator powrócił do swojego chili. Zastanawiał się, który dworzanin zasługuje na towarzyszenie mu tego wieczoru.
25.
Baron niecierpliwie patrzył na ekran, podczas gdy rój Techników poruszał się prędko dookoła stanowiska frachtowca, wykonując ostatnie podłączenia i nastawienia. To było to. Jeszcze kilka minut i zobaczy, czy to warte tych wszystkich kredytów i niebezpieczeństwa.
Test Projektu Bravo prowadzony był w odległości lat świetlnych od Vulcana, daleko od normalnych szlaków żeglugowych. Obraz na ekranie Thoresena zmieniał się, podczas gdy Technicy kończyli, potem odepchnęli się od stanowiska, weszli na prom i zaczęli odsuwać się od starego frachtowca.
Thoresen odwrócił się do stojącego obok Technika, który uważnie obserwował zmieniające się na jego własnym ekranie figury.
- Gotowe, sir.
Thoresen odetchnął głęboko i kazał rozpocząć.
- Zaczynam odliczanie...
Prom zatrzymał się w odległości wielu kilometrów od frachtowca. Obecni na pokładzie Technicy zabrali się do pracy, zmieniając programy w swoich komputerach, przygotowując się na ostateczny sygnał.
Wnętrze frachtowca zostało wypatroszone i na przeciwległych końcach zainstalowano dwa wielkie urządzenia - w dawnych czasach nazwano by je armatami - każde wycelowane dokładnie w elektryczną lufę drugiej.
Thoresen ledwo słyszał odliczanie. Koncentrował się na dwóch obrazach na ekranie: jednym z nich była wielka, jarząca się pustka wewnątrz kadłuba statku, drugim przestrzeń na zewnątrz, na pierwszym planie prom. Technik dotknął jego ramienia. Wszystko gotowe. I zupełnie niespodziewanie Baron poczuł się całkowicie odprężony. Posłał Technikowi uśmiech i wprowadził kod, uruchamiający operację.
"Armaty" wypaliły i dwie cząsteczki elementarne o identycznych masach ruszyły ku sobie, natychmiast osiągając prędkość światła. I wyższą. Ekran Thoresena zajaśniał i wszystko się skończyło - niemal zanim się zaczęło. Po czym ekran znowu powrócił do życia. Nic. Tylko ziejąca pustka. Ani frachtowca, ani...
- Prom! - wrzasnął Technik. - Nie ma go. Oni wszyscy...
- Do cholery z promem - warknął Thoresen. - Co się stało?
Jego palce śmigały nad klawiaturą, gdy programował powtórkę filmu - tym razem z taką prędkością, aby mógł prowadzić obserwacje.
Cząsteczki płynęły ku sobie, zostawiając długie ślady. Przeniknęły przez magnetyczny bąbel, jaśniejący we wnętrzu kadłuba, a potem spotkały się... spotkały... spotkały... A potem znikły... pojawiły się znowu... przesunęły poza czasem i przestrzenią... dopóki nie zostały zastąpione przez jedną, zupełnie inną cząsteczkę. Thoresen zaśmiał się - udało mu się. Nagle magnetyczna okrywa zapadła się. Błysnęło jasne światło i kadłub, i prom znikły w ogromnej eksplozji.
Baron odwrócił się do Technika, nadal pozostającego w szoku.
- Chcę, aby zmieniono grafik.
Technik gapił się na niego.
- Ale ci ludzie na promie...?
Thoresen zmarszczył brwi, popatrzył na pusty ekran, a potem zrozumiał.
- A, tak. Nieszczęśliwy wypadek. Nie będzie trudno ich zastąpić.
Zaczął wychodzić z laboratorium, ale zatrzymał się na moment.
- Aha, następnym razem powiedzcie załodze, aby odsunęła się trochę dalej od frachtowca. Technicy są kosztowni.
Lester uśmiechnął się i poklepał Technika po ramieniu. Mężczyzna bulgotał coś jeszcze i łzy płynęły mu po policzkach. Lester przysunął się nieco, aby posłuchać. Tylko taka paplanina. Nic konkretnego.
To było łatwe, pomyślał. Łatwiejsze, niż się spodziewał. Pracował nad tym człowiekiem od pewnego czasu. Duża ilość pieniędzy, nowa tożsamość, rezydencja opłacona do końca życia na jakimś wspaniałym świecie. Technik z radością poszedłby na to, ale za bardzo bał się Thoresena, aby zrobić coś więcej. Słuchał Lestera i wypijał jego drinki. Aż pewnego dnia załamał się. Zadzwonił w stanie bliskim histerii i poprosił, aby Lester pozwolił mu przyjść.
Zaszedł jakiś straszny wypadek, powiedział Lesterowi, ale mimo nacisku potrząsał tylko głową. Nie, Baron... I Lester wiedział, że ma swoją szansę.
Usiadł, więc koło Technika i przyłożył strzykawkę do jego szyi. W chwilę później mężczyzna zmienił się w śliniącego się idiotę. Ale ten idiota powiedział wszystko, czego Lester potrzebował. Ułożył go później wygodnie na łóżku. Będzie spał przez jakiś czas, a potem obudzi się z potężnym kacem. Nie będzie nic pamiętał.
Teraz Lester musiał skontaktować się z Mahoneyem. To, co miał do powiedzenia o Projekcie Bravo, gwarantowało rychły koniec kariery Thoresena.
Rozległ się głośny trzask rozrywanego plastyku. Lester obrócił się, a potem zamarł widząc Barona wchodzącego przez zrujnowane drzwi. Obok szło dwóch strażników. Thoresen popatrzył na śpiącego i uśmiechnął się.
- Małe party, Lester?
Lester nic nie odpowiedział. Co mógł zrobić? Thoresen skinął na strażników. Dźwignęli Technika i wynieśli z pokoju.
- A więc, teraz już wiesz?
- Tak - powiedział Lester.
- Szkoda. Nawet cię lubiłem. - Zrobił krok do przodu, zbliżając się niebezpiecznie do starca, chwycił go za gardło. Zacisnął. Lester łapał powietrze, czując, jak pęka mu kręgosłup. Minęły minuty, zanim Baron upuścił ciało Lestera. Odwrócił się, gdy jeden ze strażników wszedł do pokoju.
- Zróbcie to tak, żeby dobrze wyglądało - powiedział. - Nagła choroba, et caetera, et caetera. I nie przejmujcie się rodziną. Ja się nimi zajmę.
26.
Sten gwizdnął bezgłośnie i kopnął drzwi tak, aby się zamknęły. Muchy zaczęły kręcić się już dookoła odciętej głowy H'mida leżącej na blacie lady.
Sten schylił się i dotknął palcami kałuży krwi dookoła ciała. Wciąż trochę płynna... nie więcej niż godzina. Sten sięgnął ponad ramieniem i wyjął mały kawałek w kształcie litery W, który utkwił pomiędzy łopatkami.
Okrążył ladę i cicho przebiegł przez schody prowadzące do mieszkania właściciela sklepu. Pustka. Żadnych śladów przeszukiwania czy rewizji. Źle, bardzo źle. Ostrożnie uchylił jedno okno, a potem spojrzał przez nie.
O dwa dachy dalej przyczaiło się trzech Q'riya, spoglądając w dół na ulicę. A poniżej... jeszcze jeden, tuż pod drogą ucieczki Stena. Bardzo źle zamaskowany, wypastowane czubki butów zdradzały go połyskując spod skraju długich szat.
Próbowali go znaleźć czy był już w pułapce? Sten pomyślał znowu. Chcieli go złapać. Sklep spożywczy po drugiej stronie wąskiej ulicy miał zamknięte okiennice. Nie o tej porze dnia. Wewnątrz musiał być oddział M'lan, zbójów na usługach szczepu Q'rxya.
Sten przycisnął się do ściany... wdech licząc do czterech, wydech licząc do czterech, wstrzymać licząc do sześciu. Dziesięć razy. Poziom adrenaliny nieco opadł. Sten zaczął poszukiwać sposobu wydostania się z tej sytuacji. Z warsztatu H'mida zaczerpnął garść bransolet, do których nie przyłączono jeszcze kamieni i zdjął gąsior z kwasem z półki. Powrócił do okna i czekał. Miał zapewne około dziesięciu minut, zanim tamci zdecydują, że pora wykurzyć szczura z pułapki.
Poniżej zagrzmiał wóz. Doskonale. Ostrożnie wyrzucił gąsior z kwasem na zewnątrz, w sam środek wysuszonego ładunku ziarna. Wycelował... ręka zadygotała lekko, podążając za jadącym prosto wozem.
Ogień. Gąsior stłukł się. Podniósł się dym i wóz stanął w płomieniach.
Wrzaski. Krzyki... dym powoli wypełniał uliczkę.
Już nic więcej nie był w stanie zrobić.
Sten zatknął końce szaty za mankiety, zrzucił sandały i prześlizgnął się przez okno. Zawisł na rękach, potem skoczył.
Upadł na dół, przylgnął do ziemi. Okiennica otworzyła się i jakiś ciężar walnął w ścianę tuż nad nim. Sten podniósł się... trzy długie kroki przez ulicę i długi skok przez otwarte okiennice.
Trafił do środka, obrócił się i nastawił broń na ogień ciągły.
Trzech M'lan leżało na podłodze, drugi łapał powietrze przez szeroko rozcięte gardło. Sten wymierzył drugie uderzenie w środek jego czoła i przesunął się w kierunku tylnych drzwi. Wypadł na zewnątrz i zaklął. Typowy labirynt, strome schody wiodły w dół, przez małe domki Fal'ici. Sten przeskoczył przez poręcze i wślizgnął się pośród zabudowania. Krzyki, wrzaski i strzały dochodziły z ulicy.
Sten nie bał się. Fal'ici nie udzielą żadnych informacji, aby pomóc M'lan, nawet trzymani na muszce.
Wyszedł z koszmaru ruder na inną ulicę. Doskonale. Po raz pierwszy miał szczęście. Zastanawiał się. Panował tłok... łącznie ze wzmocnionym patrolem M'lan. Musieli zostać zaalarmowani. Gdy zobaczą biegnącą postać, puszczą się w pogoń.
Sten szarpnął za ręczny wózek, przeskoczył przez dyszel, potem obrócił się i podrzucił wysoko w górę jedną z bransolet H'mida. Złoto błysnęło w jasnym słońcu i zapanował natychmiastowy chaos. Ludzie wybiegali z zaułków, o których istnieniu Sten nawet nie wiedział.
Gdzieś w tym kotłującym się tłumie zostali M'lan. Sten, pomyślał, że bardzo możliwe, iż jeden albo drugi Fal'ici mógł właśnie oderwać się od złota i spróbować zanurzyć kilka centymetrów wyszlifowanego szkła w gardle żołnierza.
Zwolnił krok, opuścił szatę i ostrożnie odwrócił się. Dał i monetę kwiaciarce i wyjął z jej wózka największy kwiat. Schował w nim nos i poszedł do przodu.
Jak... epi? Epi... cholera z tym! Zapyta Doca, gdy powróci do kryjówki.
Godzinę zabrało Stenowi przekonanie się, czy nie ciągnie za sobą ogona. Nie miał wysokiego mniemania o inteligencji żołnierzy Q'riya, ale było ich wystarczająco wielu, aby posłać za nim wielu szpicli.
Był czysty, więc skręcił szybko w bramę skromnego domu, gdzie pracował zespół Sekcji Modliszki, i wszedł do środka.
Do większego chaosu. Wyposażenie było pakowane dokładnie, ale bardzo, bardzo szybko. Alex stał przy drzwiach, trzymając odbezpieczony karabin gotowy do użycia. Sten objął to wszystko spojrzeniem.
- Spadamy? - zgadywał.
- Jasne, stary - powiedział Alex. - Ta Vinnettsa chciała nas przekonać, że pogadała sobie z tamtymi typami, co za nią chodzili.
- I powiedzieli coś?
- A ty byś nie powiedział? Założę się, że odbyli swoją spowiedź przedśmiertną.
- Ktoś odciął H'midowi głowę i zostawił, żebym ją znalazł - zrelacjonował Sten. Podszedł do stołu i podniósł szklany dzbanek. Kciukiem odchylił pokrywkę, wsadził dziobek w usta i przełknął. Postawił go z powrotem i popatrzył na wysokiego na pół metra misia siedzącego spokojnie na jedynym wygodnym krześle w pokoju. Istota miała niemal dobrotliwy wyraz twarzy.
- Doc?
- Typowo ludzkie - zamruczał misio z zadowoleniem. Wy ludzie dalej walczycie ze sobą jak za czasów kamienia łupanego. To dowodzi istnienia istoty boskiej. Bylibyście nadal w swojej dżungli, zbierając owoce palcami u nóg, gdyby nie wmieszał się w to jakiś Bóg, taki czy inny. Z wyjątkowo paskudnym poczuciem humoru, chciałbym dodać.
Vinnettsa zbiegła po schodach, zwijając po drodze drut od anteny na dachu.
- Chodź tu, Doc. Nie mamy czasu na pieprzenie.
Doc rozłożył ręce w geście, którego nauczył się od ludzi, zeskoczył z krzesła i zaczął pakować wyposażenie do lekkiego plecaka.
Ida powoli wyłoniła się z szafy, stanowiącej wejście do pokoju łączności. Podniosła na próbę swój pakunek.
- Doc ma rację. Nie możemy oczekiwać subtelności od kogoś innego niż my sami. Teraz, dlaczego oni nie wyślą zespołu...
Alex prychnął.
- Dlatego, że nasz Imperator nie lubi, kiedy ktoś kradnie spod niego jakiś świat.
Ida pomyślała chwilę.
- A jeśli my go ukradniemy, a to myśl warta zastanowienia, to on nie będzie musiał się martwić, prawda?
Sten rozejrzał się dookoła. Frick i Frack wyfrunęli spod okapu i czekali.
- Czy namierzyli nas?
- Zaprzeczenie - zaskrzeczał Frick. - Przylecieliśmy dziesięć minut temu. Nie widzieliśmy nic.
Może. Te dwa podobne do nietoperzy stworzenia nie zajmowały wysokiej pozycji na liście superinteligencji. A może Sten nie wyartykuował dostatecznie wyraźnie swojego pytania. Ale informacja była prawdopodobnie właściwa.
Zespół mógł już się zwijać. Zaczęli naradę.
- Musimy zwiewać - stwierdził miękko Alex. - Myślicie, że nam się uda?
Jorgensen ziewnął. Rozwalił się obok swojego plecaka, trzymając broń w pogotowiu.
- Jesteście pewni, że nic więcej nie możemy zrobić? Mahoney pourywa nam łby, jeśli nawalimy.
Sten popatrzył na Doca, który poruszał wąsami.
- Myitkina - powiedział Sten. To było słowo, które wprowadzało Jorgensena w trans. Postawny blondyn usiadł w bezruchu.
- Możliwości - warknęła Vinnettsa.
- A. Przerwać misję i wycofać się.
B. Kontynuować misję i zakładać niewykrywalność.
C. Rozpocząć alternatywny program.
- Rozwiń to - powiedział Sten.
- Rozwiązanie A. Misja o wysokim priorytecie. Aktualnie niewykonalna. Rozważać jako ostateczność. Prawdopodobieństwo przeżycia dziewięćdziesiąt procent, jeśli zakończenie nastąpi w ciągu pięciu godzin.
- Dalej - powiedziała Vinnettsa.
- Rozwiązanie B. Dane niewystarczające do absolutnej pewności. Wniosek, że lokalny agent załamał się przy przesłuchaniu. Nie zalecane. Prawdopodobieństwo przeżycia mniej niż dwadzieścia procent.
Członkowie zespołu spojrzeli po sobie. Głosowali w milczeniu. Jak zwykle nikt nie zadał sobie trudu, aby zapytać o zdanie Fricka i Fracka.
- Dwa Myitkina. - Jorgensen wyszedł z transu.
- Jaki plan? - zapytał.
- Złodzieje i policjanci - powiedział Alex.
- Nie jest tak źle - stwierdził Jorgensen. - Muszę tylko dużo biegać.
Sten prychnął. Alex klepnął go w plecy, przyjazny gest, który omal nie przerzucił Stena przez ścianę. Czasami ten okrągły mężczyzna, pochodzący ze świata o ciążeniu trzy razy wyższym od ziemskiego, zapominał się.
Sten ze świstem wciągnął powietrze do płuc.
- Sten, z ciebie całkiem odważny facet. Coś mi się przypomina, jakaś bajeczka o chłopaku, który uwalniał tygrysa. Albo coś w tym rodzaju.
Sten powoli skinął głową i zaczął szykować broń.
Przez pokój patrzył na niego morderca. To musiało jeszcze zaczekać przez jakiś czas. Przyszłość zabójcy zależała od sukcesu zespołu.
SEKCJA MODLISZKA
OPERACJA BANZI
Nie dołączać do ogólnych rozkazów Gwardii; nie dołączać do Archiwów Imperium; nie powielać; nie rozpowszechniać w żadnej formie. Ściśle tajne.
OPIS OPERACJI
1. Sytuacja:
Saxon. Plus minus warunki podobne do Ziemi. Głównie pustynie. Rozwinięta kultura nomadów (zob. załącznik A). Jedyny port, główne miasto i kompleks przemysłowy Atlan (zob. załącznik B), usytuowane w jednej z niewielu żyznych dolin na Saxon. Istnienie wielkiej rzeki i wprowadzenie hydroelektrowni warunkuje istnienie Atlan. Politykę zagraniczną Sxon kontroluje szczep Q'riya (zob. załącznik C), uważany gałąź głównej kultury beduińskiej Fal'ici. Przemysł i handel międzyplanetarny kontrolowany przez Q'riya. W Atlan ich władza jest narzucona przez prawdopodobnie sztucznie utworzoną semidziedziczną grupę znaną jako M'lan (zob. załącznik D). Rządy Q'riya nie rozciągają się poza granice Atlan. Wśród szczepów nomadów panuje anarchia. Głównym artykułem eksportowym Atlan jest broń, wytworzona zasadniczo dzięki wprowadzeniu... skasowane ... skasowane ... skasowane ... Wywozi się też trochę prymitywnej sztuki, dość nisko ocenianej.
2. Zadanie:
Uniemożliwić wywóz poza planetę aktualnie wytwarzanej broni oraz, w miarę możliwości, znacząco zredukować lub zniszczyć potencjał produkcyjny.
3. Wykonanie:
Obecny na miejscu zespół powinien ocenić, którą z opcji prowadzenia misji należy wybrać, starając się brać pod uwagę głównie polityczne, a tylko w miarę konieczności militarne środki. Nie wolno ukazywać jakiegokolwiek związku agentów z Imperium. Należy podjąć ostateczne środki, aby zapobiec ujawnieniu zaangażowania Imperium. Powtarzam: ostateczne odki (zob. załącznik: wyposażenie misji). Ograniczenia: utrzymywać tak niski poziom strat wśród Fal'ici, jak to tylko możliwe. Dalsze istnienie Q'riya na obecnej pozycji nie jest konieczne. Zmiany istniejących stosunków społecznych nie są konieczne.
4. Koordynacja:
Możliwe jest niewielkie wsparcie, zgodne z obowiązującymi warunkami Operacji Banzi (zob. wyżej), oraz pomoc przy ewakuacji, to znaczy...
5. Dowództwo:
Operacja Banzi prowadzona będzie pod bezpośrednią kontrolą IXAL, Oddział Modliszki działa pod kryptonimem...
27.
Strażnik zręcznie wrzucił Stena w ciemność celi. Wylądował na kimś, kto nie odezwał się wcale. Sten okręcił się i zaczął przepraszać, potem wciągnął nosem powietrze. Ze trzy dni już nie słyszy, stwierdził.
Wstał. Głęboka cela była bardzo ciemna. Sten cały czas poruszał oczami, oddychał szybko. Jego źrenice rozszerzyły się. Widok nie był wart nawet jednej świecy, zdecydował.
Więzienie zbudowano tak, że doskonale odpowiadało charakterem usposobieniu rasy zamieszkującej Saxon. Zrób odpowiednio odporną celę i wrzuć do niej wszystkich, których nie lubisz. Dawaj im tyle jedzenia, żeby nie krzyczeli z głodu, i zapomnij o nich. Co się stanie w celi, nikogo nie obchodzi. Miał nadzieję, że Sa'fail pozostał przy życiu.
Znalazł ścianę i oparł się o nią plecami. Czekał. Do kitu, zdecydował. Około dziesięciu minut minęło, zanim przywódca i jego zbiry zdecydowały się wyłonić z ciemności.
Sten nie zadał sobie trudu, aby pytać o cokolwiek. Kantem dłoni uderzył w tył głowy pierwszego zbira i ciosem z boku powalił go na ziemię, podczas gdy tamten bulgotał coś przez resztki krtani. Drugiego trafił pięścią za uchem, zaraz po tym, jak przeskoczył przez martwe ciało przywódcy.
Drugie ciało rzucił prosto na wyciągnięte ręce trzeciego mężczyzny, a potem wykonał półobrót, unosząc stopę. Trzeci człowiek postanowił nie wstawać.
- Sa'fail. Z Czarnych Namiotów. Gdzie jest?
Zbir skrzywił się. W oczywisty sposób myślenie nie było jedną z głównych używanych przez niego technik działania. Sten czekał cierpliwie.
Facet popatrzył na gotowego do uderzenia Stena i powiedział:
- W tym rogu. Te parszywe typy trzymają się razem.
Sten uśmiechnął się w odpowiedzi i wycelował nogą. Trzasnęły chrząstki i mężczyzna zawył, zwalając się na ziemię. Sten przeskoczył nad nim. Zdecydował, że nie musi go zabijać. Ten zbój będzie zbyt zajęty krwawieniem przez najbliższą godzinę czy coś koło tego, aby zaatakować od tyłu, a tyle czasu przynajmniej taką Sten miał szczerą nadzieję - wystarczy na wszystko.
Torował sobie drogę pośród ciał, cicho wywołując imię nomada. I znalazł go. Sa'fail miał odpowiednie otoczenie. Sten zmierzył ich spojrzeniem z góry na dół. Nadspodziewanie zdrowi jak na więzienie. Zastanawiał się, czy musieli już przerabiać na kanapki swoich towarzyszy niedoli, aby utrzymać się w takim zdrowiu.
Nomada usiadł i pogładził brodę.
- Nie pochodzisz z Ludu - stwierdził jeden z nich, który musiał być porucznikiem Sa'faila.
- Nie, O Bohaterze Pustyni, Mężczyzno, Który Zmusza Nędznych Q'riya do Drżenia - powiedział Sten płynnie w pustynnym dialekcie. - Ale od dawna podziwiałem ciebie z daleka.
Nomada chrząknął.
- Jestem zaszczycony tym, że twój podziw stał się tak wszechogarniający, iż poczułeś się zmuszony przyłączyć do mnie tutaj, w tym pałacu.
- Chociaż niezwykle chciałbym wymieniać teraz komplementy, O Panie, Który Trzęsiesz Pustynią - powiedział Sten to raczej zasugeruję, abyś ty i twoi ludzie przywarli do tej ściany. Macie jeszcze... pomyślał przez chwilę. - Dość mało czasu zostało.
- A co się stanie? - spytał porucznik.
- Bardzo niedługo spora część tego więzienia przestanie istnieć.
Nomadowie zaczęli szumieć, ale po skinięciu Sa'faila zapadła cisza.
- Spodziewam się, że to nie jest dowcip?
- Dla mnie to jeszcze mniej śmieszne niż dla ciebie.
- No cóż, skoro mamy raczej mało czasu na rozważania... - Sa'fail myślał przez chwilę. Potem giętko podniósł się na nogi. - Powinniśmy zrobić to, co mówi ten cudzoziemiec. Nieważne, co się stanie. Przynajmniej przestanie być nudno.
Drom pokładał się na Alexa. Mężczyzna cofnął się i wpakował cztery palce w boki bestii. Zwierzę wciągnęło powietrze i zakołysało się na nogach. Inni członkowie Zespołu Modliszki nienawidzili dromów, śmierdzących, kołyszących się zwierząt wierzchowych na Saxon. Nie przeszkadzały one Alexowi. Miał kiedyś pecha i służył podczas ceremonii przyjmowania do Gwardii na Ziemi i poznał wtedy wielbłądy.
Ale nie żałował akurat tego bydlęcia. Zwierzę miotało się. Chyba już nie pamięta, kiedy ostatnio jadł, pomyślał, odsuwając się poza zasięg zębów bestii. Został złapany przez strażników otaczających więzienie, z fałszywą przepustką, w szatach handlarza.
Pomyślał też, że trudno znaleźć bombę, kiedy jest się trawionym w trzewiach bestii. A nie widać żadnej broni w tych śmieciach dookoła.
Przycisnął się do ściany i pozwolił, aby przepływały te ostatnie sekundy.
Frick przysunął się bliżej do Fracka. Mogli rozmawiać, mogli porozumiewać się telepatycznie, nic niezwykłego. Inni członkowie Zespołu byli na miejscach. Jeden z palców Fricka dotknął klawisza przekaźnika.
- Nic. Nic. - Wyłączył mikrofon i obaj przysunęli się bliżej do murów.
Gdyby któryś z członków zespołu chciał się skontaktować, to mogli spotkać się na zewnątrz. Za kilka sekund.
Może kiedy nadejdzie zmiana, pomyślał morderca. Potem odrzucił tę możliwość. Potrzebujemy każdego pistoletu.
Jorgensen nerwowo bawił się ładunkiem w kształcie litery S, przyczepionym do szyi. Gdyby wewnętrzne czujniki przestały odbierać oznaki życia, mały wybuch nie pozostawiłby nic, co mogłoby umożliwić identyfikację żołnierza Sekcji Modliszki albo jego wyposażenia.
O jeden dzień bliżej do farmy, pomyślał smętnie Jorgensen. Ta myśl to jedyny sposób, aby to znieść. Odwinął koc i wyjął z niego karabin.
- Sądzę, że zrobiłaś to z rozmysłem - sapnął Doc. Znasz antypatię, jaką my z Altaira żywimy w stosunku do śmierci.
- Nie - stwierdziła Vinnettsa. - Nie zrobiłam tego. Ale to doskonały pomysł.
Doc usiadł w samym wejściu do mauzoleum, trzymając pistolet w małych, tłustych łapach. Vinnettsa przestała bawić się bronią i pozwoliła, by elastyczna pętla wciągnęła karabin pod ramię.
- Zemsta. Typowe, nieprzyjemne ludzkie zachowanie - powiedaał Doc.
- Wy nigdy tego nie robicie?
- Oczywiście, że nie. Antropomorfizm. Czasami jesteśmy osobiście zmuszani do naprawy tego, co... wasza nazwa tego to: przeznaczenie, zrobiło.
Vinnettsa zaczęła odpowiadać, ale wtedy właśnie pierwszy wybuch przetoczył się przez cmentarz.
I oboje rzucili się biegiem w kierunku kwater strażników, leżących w tunelu tuż przed nimi.
Tydzień wcześniej przekupiony strażnik zainstalował ładunek wybuchowy w budce strażniczej przy głównej bramie.
Pierwsze eksplozja była mała. Alex zrobił to z materiału wybuchowego, ukształtował odpowiednią formę z gliny i włożył w nią tyle szklanych kulek, ile zdołał kupić na bazarze.
Teraz kulki wylatywały w powietrze, całkiem nieźle unieruchamiając dziesięciu strażników kręcących się przy bramie. Alex ustawił ładunek poniżej linii bioder.
- Im bardziej ich to zaboli i przestraszy, im groźniejsze będą rany, tym lepiej dla nas.
Vinnettsa ustawiła zasięg i wielkość ładunku na kolbie wyrzutni i podniosła ją. Wycelowała. Gdy doliczyła do pięciu, usłyszała wrzask oficera prowadzącego oddziały szturmowe przez tunel do więzienia...
Dotknęła przycisku. Rakieta wyleciała, a potem zadziałał ładunek.
Vinnettsa przytuliła się do ziemi, gdy pocisk przeleciał przez solidne cegły i eksplodował w tunelu.
Podniosła się na nogi i popatrzyła na zapadający się dach. Dodatkowa dywidenda, pomyślała. Skierowała się w stronę pozycji Alexa.
- Gdybym nie był taki głupi, to by mnie tu nie było. Drugi i trzeci ładunek. - Alex uderzył w klawisze detonatora, ukrytego pod szatą. Dwa następne ładunki dywersyjne wybuchły po przeciwnych stronach więzienia.
- Gwardia to mój dom, nie chcę nic więcej. Czwarty i piąty ładunek. - Zdetonował je.
- A teraz kolej na nas. - Wcisnął guzik od głównego ładunku. Interesujące.
Drom przestał istnieć. Ściana też.
Fala uderzeniowa zmiotła główny mur, wielkie cegły przeleciały przez niewielką przestrzeń i zgruchotały wewnętrzne ściany więzienia. Runęły mury. Więźniowie jęczeli ze strachu.
Alex podniósł karabin z ziemi. Trzymał go w gotowości do strzału.
Ogłuszeni wybuchem, oślepieni blaskiem dnia więźniowie powoli wychodzili.
- Dalej, dalej - wrzasnął. Nie potrzebowali długiego zachęcania. - No chodź wreszcie, Sten. Czas goni. Nie wiadomo, co się jeszcze wydarzy.
Sten, starszy brodaty mężczyzna i kilku przyodzianych w strzępy szat nomadów wybiegło na ulicę.
Alex zobaczył oddział strażników idących zza rogu w jego kierunku.
- Właśnie tak myślałem, że to się przyda - zamruczał i nacisnął ostatni guzik na swojej tablicy. Ładunek w kształcie węża, ułożony przed chwilą na chodniku wybuchł niemal pod stopami strażników.
Rzucił broń podbiegającemu Stenowi.
- Może wreszcie pójdziemy? - powiedział. - Zaczyna mnie już nudzić to łażenie dookoła i obijanie się.
Sten roześmiał się, przykląkł na jedno kolano i strzelił serią w dół ulicy. Potem nomadowie, nadal zaszokowani, podążyli za dwoma żołnierzami w morderczym biegu.
Doc zamachał leniwie łapą. Zatrzeszczały dwa karabiny. Czterech gwardzistów w bramie upadło, kiedy naboje eksplodowały im w piersi.
Jorgensen i Vinnettsa zajmowali właśnie pozycje strzeleckie, gdy Sten, Alex i nomadowie dobiegli do nich. Alex kontynuował atak na bramę, odczepił ładunek noszony w torbie. Nachylił się nad nim, nastawił zegar. Odwrócił się i odszedł na bok.
- Proponuję, żebyście się położyli, bo inaczej pooglądacie sobie swoje własne flaki.
Nomadowie patrzyli na niego z kompletnym brakiem zrozumienia. Sten kiwnął na nich z wściekłością, i wreszcie przypadli do chodnika obok zespołu.
Następny wybuch i brama rozchyliła się na boki. Kawałki żelaza i drewna waliły dookoła skulonych żołnierzy.
- Trochę źle wycelowałem - mruczał Alex. - Mogłem lepiej trafić.
Wstali i pobiegli prosto w pustynię.
- Zaczekamy tutaj - rozkazał Sa'fail. - Moi ludzie obserwują miasto. Przyczają się i zobaczą, kto jest na tyle głupi, aby wyjść z Atlan bez obstawy.
Drużyna automatycznie ustaliła perymetr, potem zapadła za skałami. Vinnettsa wyjęła manierkę z plecaka i puściła ją w obieg. -
- Fal'ici mają wobec was dług - powiedział Sa'fail po napiciu się.
Sten popatrzył na Doca. To było jego pole działania. Miś wszedł w środek i obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Łagodnie poruszał wąsami.
Sten wręcz namacalnie poczuł odpływ napięcia. Automatycznie wszyscy - żołnierze i nomadowie - pomyśleli, że mała istota jest ich najlepszym przyjacielem. Taki był sposób na przeżycie stosowany przez rasę Doca. Jego gatunek należał do naprawdę zapalonych myśliwych, którzy niemal całkowicie wyniszczyli dzikie zwierzęta na swojej rodzinnej planecie. Nienawidzili wszystkich, siebie nawzajem też, z wyjątkiem okresu rui i krótkiego czasu po narodzinach młodych. Ale promieniowali miłością. Zaufaniem. Każdy człowiek chciałby bezustannie nurzać się w pozytywnych uczuciach płynących od tej małej istoty.
- Dlaczego - zapytał raz Sten, tak gdzieś w połowie szkolenia w Sekcji Modliszki - nie nienawidzisz nas?
- Ponieważ - odpowiedział Doc posępnie - zostałem uwarunkowany. Wszyscy zostaliśmy uwarunkowani. Kocham was, bo muszę was kochać. Ale to nie znaczy, że muszę was lubić.
Doc pokłonił się Sa'failowi.
- Uważamy ciebie, Sa'failu, za człowieka honoru, tak jak twoja rasa jest szlachetna.
- My, Fa'ici z pustyni właśnie tacy jesteśmy. Ale te męty z miasta... - porucznik Sa'faila zdusił ostatnie słowa w sobie.
- Spodziewam się - wtrącił się Sa'fail - że uwolniliście mnie z jakiegoś powodu.
- Rzeczywiście - zgodził się Doc - chcielibyśmy prosić cię o przysługę.
- Oddamy wam wszystko, co Lud z Czarnych Namiotów posiada. Ale najpierw musimy spłacić swoje długi w stosunku do Q'riya.
- Możesz się przekonać - powiedział Doc - że w tym samym czasie jesteś w stanie spłacić więcej niż jeden dług.
Namiot był zadymiony, gorący i śmierdzący. Dlaczego, zastanawiał się Sten, nomadowie są romantyczni tylko wtedy, kiedy się ich nie wącha? Tak na oko żaden ze starszyzny nie miał więcej wody do kąpieli niż każdy ze zwykłych członków plemienia.
Uśmiechnął się, gdy zobaczył, jak Sa'fail, siedzący na honorowym miejscu, uroczyście wkłada garść jedzenia prosto w usta Doca. Będzie miał szczęście, gdy wyjmie wszystkie palce, pomyślał.
Ale jakoś się udało.
Delikatnie poklepał siedzącą obok Vinnettsę. Plemię niechętnie przyznało Idzie i Vinnettsie pełny status, taki jak innym członkom zespołu. Pomogło trochę to, że Vinnettsa została zaskoczona pewnego wieczoru przez trzech romantycznych nomadów i przy świadkach zabiła ich czterema ciosami.
Alex trącał go.
- Zrób mi ten zaszczyt, skarbie.
Sten otworzył usta, aby zapytać, o co chodzi, i Alex wpakował mu kąsek czegoś. Sten ugryzł go, ale kubki smakowe powiedziały mu, że coś jest nie tak. Wziął oddech i przełknął. Jego żołądek zaprotestował.
- Co to było?
- Malutka gałka oczna. Jakiegoś pustynnego zwierzaczka.
Sten zdecydował przełknąć ślinę jeszcze parę razy, tylko, aby się upewnić.
Namioty rozciągały się na mile. Zespół Modliszki i jego bagaże przybyły do domu Sa'faila i natychmiast jeźdźcy wyruszyli w pustynię. I zaczęły przybywać inne szczepy. Całej niewątpliwej elokwencji Sa'faila wymagało przekonanie niezależnych plemion, aby za nim poszły, i tylko przeciągające się, głośne uczty utrzymywały całość w komplecie.
Jeszcze jeden dzień, modlił się Sten. Więcej nie trzeba.
On i Vinnettsa siedzieli razem na głazie, wysoko ponad czarnymi namiotami migającymi światełkami obozowych ognisk. Kilka metrów dalej przechadzał się wartownik.
- Jutro - powiedział, idąc torem swoich myśli - jeśli się uda, a nie jest to za bardzo prawdopodobne, to co się stanie?
- Wydostaniemy się z tego świata - powiedziała Vinnettsa - i spędzimy tydzień w wannie. Będziemy sobie myć... myślę, że plecy to dobre miejsce na początek.
Uśmiechnął się, zerknął na wartownika, który patrzył w inną stronę, i pocałował ją.
- A Atlan jest pustynią i Q'riya płoną na wolnym ogniu.
- I tak będzie lepiej?
Sten skinął głową.
- Im gorzej, tym lepiej. Ale powiedz, Sten, kochanie, czy to ma dla ciebie jakiekolwiek znaczenie?
Sten rozważył rzecz dokładnie. Potem wstał i pociągnął Vinnettsę do góry.
- Nie. Nie ma.
I zeszli w dół w kierunku swojego namiotu.
Morderca patrzył, jak Sten schodzi ze wzgórza, i zaklął cicho. To było możliwe - teraz, w tej chwili. I zerwałoby negocjacje. Ale ten wartownik. Nie, nie można. Jutro musi jednak zaistnieć jakaś sposobność. Morderca był już zmęczony czekaniem.
Zespół podzielił się do szturmu. Doc, Jorgensen, Frick i Frack dołączyli do nomadów. To nie było specjalnie wyrafinowane.
Plemiona zbiegały w dół ze wzgórz w czerni nocy tuż przed świtem, niosąc drabiny oblężnicze. Ustawili się poniżej murów, gotowi do ataku. Strażnicy nie byli w stanie pogotowia. Jedyną przewagę, jaką dysponowali atakujący, stanowił fakt, że nikt tego nie próbował zrobić za pamięci ludzkiej. Co oznacza, powiedział Doc Stenowi, co najmniej dziesięć lat.
Nomadzi zostali wyposażeni w tajną broń - proste łuki z cięciwą ze skóry, które członkowie zespołu pokazali łucznikom i pomogli przy ich wyrobie około miesiąca przed szturmem. Cięciwy zabrzęczały i wystrzeliły. Strażnicy upadli. I drabiny zajęły swoje miejsca.
Łucznicy kontynuowali ogień tak długo, jak mogli - to znaczy aż do chwili, gdy komuś udało się pomyślnie dojść do drabin i uniknąć śmierci, a potem wrzeszczeć i wspinać się w górę wraz z innymi.
Czterech żołnierzy Modliszki trzymało się blisko Sa'faila. Byłoby bardzo korzystne - dla nomadów - gdyby udało mu się przeżyć ten atak. Jak wielu barbarzyńskich przywódców uważał, że jego miejsce jest trzy metry za pierwszą falą szturmu.
Nastąpiły wrzaski, budynki zaczęły palić się, a dookoła dominował raniący uszy chór zderzających się mieczy. Cywile hałaśliwie biegali w poszukiwaniu schronienia. I nie znajdowali żadnego.
M'lan walczyli do ostatniego. Zbyt głupi na to, aby zrobić inaczej lub, być może, wystarczająco sprytni, aby zorientować się, że nie mogą liczyć na przebaczenie.
Jorgensen zadrżał, patrząc, jak fale nomadów wpływają do budynków haremu Q'riya.
Doc tarmosił brzeg swojej szaty.
- Jak dzieci - mruczał. - Mają dobrą, zdrową zabawę. Jego wąsy poruszyły się i Jorgensen zapomniał o przelotnym pragnieniu zgniecenia pod stopą tego podobnego do pandy stworzenia.
I tak szło to dalej, coraz dalej.
Vinnettsa patrzyła w dół doliny na płonące w odległości trzech kilometrów miasto.
- Zapewne to wystarczy. Minie pięć lat, zanim nomadom uda się to wszystko zebrać do kupy.
- Może i tak - stwierdził Sten. - Ale fabryki są zautomatyzowane. Odetniemy moc i kłopot z głowy.
- Ale - wtrącił Alex - nie chcecie chyba pozbawić mnie widoku takiej wielkiej, radującej duszę eksplozji, prawda?
Sten zaśmiał się i poszli popracować w elektrowni na zaporze, która stała u wrót doliny, źródła energii dla wszystkich tych skomplikowanych fabryk broni rozpościerających się tam, w dole.
Pod kierunkiem Alexa starannie umocowali ładunki, połączone lontem z zapalnikiem czasowym. Postępowali zgodnie z wszelkimi regułami i założyli kompletne zasilanie awaryjne.
- To nam daje dwie korzyści - stwierdził Alex. - Po pierwsze, mamy pewność, po drugie, nie musimy tego dźwigać do domu. - Bez wysiłku podniósł blok betonu, który musiał ważyć ze trzysta kilogramów, i zaczopował swój ładunek.
- Trzeba teraz to wszystko sprawdzić. Idźcie od tamtej strony, ja zacznę od tej.
Sten i Vinnettsa poszli w dół długim, dającym pogłos betonowym korytarzem.
Sten pochylił się nad pierwszym ładunkiem, sprawdzając połączenia, dotykając delikatnie spłonki, przebiegając palcami W poszukiwaniu przerw.
Oddalona o dziesięć metrów Vinnettsa podniosła swój pistolet. Uważnie. W obu rękach. Robota to robota.
Alex zaklął. Staję się nieostrożny. Sten miał jego szczypce do drutu. Okręcił się i pobiegł lekko w dół korytarza. Natrafił na niespodziewany widok. Skamieniał.
V'innettsa celowała, smakując ostatnie sekundy wieńczące dzieło.
Alex, zupełnie instynktownie, obrócił się. Zerwał szeroki izolator w kształcie dysku z jakiejś maszyny i rzucił go. Izolator obracał się... leciał... wirował... niemal ze zbyt wielką siłą... podczas gdy Vinnettsa zwiększała nacisk na cyngiel.
Krawędź dysku trafiła ją tuż nad łokciem. Kość pękła i krew trysnęła, gdy izolator odciął jej rękę, broń, wszystko. Sten wstał, z bronią gotową do strzału, potem zobaczył
Vinnettsę. Jej twarz wykrzywiała się w agonii, ale równocześnie jedną ręką szukała drugiej broni u pasa, pochwyciła ją... Pierwszy pocisk eksplodował na betonie, i Sten uskoczył na bok.
Bez udziału myśli, tak jak był uczony: prawa ręka w górę, lewa na cynglu; nacisnąć cyngiel; nacisnąć i cofnąć aż do oporu.
Głowa Vinnettsy eksplodowała różowym strumieniem krwi i mózgu. Jej ciało upadło na podłogę.
Ramię Stena uderzyło w chodnik. Po prostu leżał tam. Alex podszedł, schylając się nad nim.
- Wszystko w porządku, stary?
Sten kiwnął głową. Nie miał jeszcze czasu, aby poczuć cokolwiek.
Alex był zaszokowany.
- Mała musiała oszaleć.
Sten podniósł się na kolana.
- Trafiła cię, Sten?
Sten pokręcił głową. Alex pomógł mu podnieść się na nogi, potem spojrzał na ciało Vinnettsy.
- Nie mamy teraz czasu na żal - powiedział. - Ale zdaje mi się, że później przyjdzie pora na łzy. Była dobrym kumplem. Przerwał. - Mamy robotę, chłopcze. Jeszcze mamy robotę.
Strzał Alexa był mistrzowski. Elektrownia została strzaskana, mury zawaliły się. Wielkie kawały dachu wpadły do jeziora, i parę ton wody przelało się przez krawędź.
Ale zapora wytrzymała.
Drużyna miała teraz czas na przypilnowanie własnej roboty i na zobaczenie miasta Atlan stojącego w płomieniach, zanim Imperialny Krążownik wylądował miękko obok nich.
28.
Muzeum Sekcji Modliszki było małym, kwadratowym budynkiem z połyskującego czarnego marmuru. Nie miało żadnych inskrypcji ani oznaczeń.
Sten powoli doszedł do drzwi. Położył palec na końcówce i poczekał chwilę, zanim komputer Modliszki przeszukał swoją bazę danych i pozwolił mu wejść. Zrobił krok do środka i rozejrzał się dookoła. Drzwi za nim zamknęły się cicho. Bliźniacze promienie światła namierzyły go, zbadały dokładnie i zdecydowały, że może zostać.
Muzeum stanowił pojedynczy, wielki pokój, oświetlony jedynie lampkami przy poszczególnych gablotach. Sten zauważył Mahoneya na drugim końcu sali i ruszył w jego kierunku, spoglądając na mijane eksponaty. Jakiś kombinezon bojowy. Osmalone dokumenty, starannie oprawione. Wypalone maszyny. Noga czegoś, co zapewne było olbrzymim gadem. Nie było żadnych tabliczek objaśniających, skąd one pochodziły, ani jakie wydarzenia upamiętniały. Tak naprawdę jedyna inskrypcja widniała na ścianie, przy której stał Mahoney. Nazwiska, od podłogi do sufitu, straty poniesione przez Sekcję Modliszka, bohaterowie albo przegrani, to zależy od punktu widzenia.
Mahoney westchnął, obracając się do Stena.
- Cały czas szukam mojego własnego nazwiska na tej liście - powiedział. - Jak dotąd, nie miałem szczęścia.
- To po to pan mnie wezwał, pułkowniku? Żebym mógł wyrzeźbić tu moje? Oszczędzić Modliszce kłopotu i wydatku?
Mahoney zmarszczył brwi.
- I dlaczego mielibyśmy to robić?
Sten wzruszył ramionami.
- Zawaliłem sprawę. Zabiłem Vinnettsę.
- I wydaje ci się, że miałeś jakiś wybór? Że to było zmęczenie walką? Że ona się załamała? Że powinieneś umieć sobie z tym poradzić?
- Coś w tym rodzaju.
Mahoney zaśmiał się. Krótkim, gorzkim śmiechem.
- No cóż, niechętnie zburzę twoje romantyczne złudzenia, Sten. Ale Vinnettsa nie załamała się. Naprawdę próbowała cię zabić.
- Ale dlaczego?
Mahoney poklepał go po ramieniu. Potem sięgnął do kieszeni, wyciągnął z niej piersiówkę. Wręczył ją Stenowi.
- Pociągnij sobie trochę. Wyłożę ci to jasno.
Sten przełknął kilka dużych łyków. Podał flaszkę Mahoneyowi, ale ten ją odepchnął.
- Zatrzymaj. Będzie ci potrzebna.
- Bardzo proszę o wybaczenie, panie pułkowniku, ale...
- Ona była mordercą, Sten. Bardzo wysoko płatną profesjonalistką.
- Ale przecież została sprawdzona przez służbę bezpieczeństwa Modliszki.
Mahoney pokręcił głową.
- Nie, to Vinnettsa została sprawdzona. Kobieta, którą zabiłeś, nie była Vinnettsą. Zabrało to nam jakiś czas, ale rozpracowaliśmy problem. Prawdziwa Vinnettsa umarła przy wyjeździe. Zdarzyło się to na jednym z pionierskich światów, więc nie dostaliśmy powiadomienia natychmiast. Pewien urzędnik, o nazwisku Frazer, przyjął raport, a potem go skasował. Torując drogę dla morderczyni, aby mogła zająć jej miejsce.
- Co się stało z tym Frazerem?
- Zabity. Zapewne morderczyni zacierała ślady.
Sten zastanowił się. To miało sens. Ale i nie miało żadnego sensu.
- Dlaczego ktokolwiek chciałby zadać sobie tyle trudu dla mnie? To musiało kosztować stosy kredytów.
- Nie wiemy.
Sten zastanowił się nad listą swoich wrogów, no i znalazł kilku. Może nawet takich, co mogliby zabić. Ale oni zrobiliby to w barze albo w bocznej uliczce. Pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia, kto to może być.
- A ja mam. Vulcan.
- Niemożliwe. No jasne, ścigali mnie. Ale byłem tylko Buntownikiem. Nikim. Nie, nawet te zakute łby na Vulcanie nie zatrudniłyby mordercy, żeby dopaść kogoś takiego jak ja.
- Ale właśnie oni to zrobili.
- Kto? I dlaczego?
Mahoney skinął w stronę flaszki. Sten podał mu ją, pułkownik pociągnął duży łyk.
- Jest jeden sposób, aby się dowiedzieć - stwierdził.
- Jaki?
- Sonda pamięciowa.
Stenowi przebiegły ciarki po skórze, gdy przypomniał sobie obraz tych po praniu mózgu. I Orona.
- Nie.
- Nie podoba mi się to wcale bardziej niż tobie, synu powiedział Mahoney. - Ale to jedyny sposób.
Sten pokręcił głową.
- Posłuchaj. To ma coś wspólnego z tą misją, na którą wysłałem ciebie i twoich przyjaciół.
- Ale przecież nic nie załatwiliśmy.
- Coś mi się wydaje, że ktoś myśli, że wam się udało.
- Thoresen?
- On sam.
- Ale ja wciąż nie...
- Obiecuję, że nie sięgnę głębiej, niż trzeba. Skoncentruję się na tych ostatnich kilku godzinach, które spędziłeś na Vulcanie.
Sten wziął flaszkę od Mahoneya. Wypił duży łyk. Myślał. W końcu powiedział:
- Dobra. Wchodzę w to.
Mahoney położył mu rękę na ramieniu, poprowadził w kierunku drzwi.
- Tędy - powiedział. - Samochód czeka.
Sten wynurzał się z otworu w ścianie, z oczami utkwionymi w plecy strażnika...
- Nie - powiedział Mahoney - to nie to.
Sten leżał na stole operacyjnym. Do jego głowy, rąk i nóg przyłączono elektrody, prowadzące do małego, stalowego pudełka. Na pudełku był ekran komputerowy.
Mahoney, Rykor i ubrany w biały fartuch technik patrzyli na ekran i widzieli Stena, który wlókł strażnika do otworu i wciągał go do środka. Rykor sprawdziła oznaki życia Stena na innym monitorze, potem obróciła się do technika. Nacisnął klawisze i na ekranie pojawiło się więcej obrazów.
Sten i inni Buntownicy stali w drzwiach Thoresena. Obok była Bet. Wyjęła z kieszeni plastykową płytkę. Umieściła ją w środku... Bet... Bet... Bet... Be...
- Zaczekaj - warknęła Rykor.
Jej technik zatrzymał sondę. Obraz Bet zamarł na ekranie. Rykor pochyliła się nad Stenem i wstrzyknęła środek uspokajający. Ciało Stena rozluźniło się. Rykor sprawdziła komputer medyczny i kiwnęła technikowi głową. Można kontynuować.
...I Sten wszedł do kwatery Thoresena... Byli w innym świecie... egzotyczna, przyjazna dżungla... oprócz... Sten zauważył detektor ruchu... skoczył... trafił nożem.
- Prawie na miejscu - powiedział Mahoney. - Przesuń o parę minut do przodu.
...Papiery, coraz to nowe papiery wyciągane z sejfu Thoresena... I Oron miał to w rękach, cienką, czerwoną teczkę oznaczoną "Projekt Bravo".
- Stop - powiedział Mahoney. - Zatrzymać.
- Tego właśnie szukałeś? - spytała Rykor.
- Tak.
- I chcesz, żebym ja... my... wyszli?
- Tak.
Rykor dała sygnał technikowi, aby ją wywiózł.
- Patrz na wskaźniki - stwierdziła. - Gdyby nawet mignęły, wyłącz natychmiast sondę.
- Dam sobie radę - powiedział Mahoney.
W końcu Rykor i technik opuścili salę. Mahoney obrósł się do sondy, puścił ją znowu w ruch.
Spojrzenie Orona stało się puste i teczka rozsypała się. Sten niecierpliwie próbował zbierać kartki, rozsypane po podłodze. Nie czytał tego, co na nich było, ale jego umysł zarejestrował obrazy.
Mahoney przeklął sam siebie, zatrzymując obraz każdej kartki papieru. Jego palce ślizgały się po klawiszach komputera, gdy drukował obraz. Cholera jasna - to cały czas pozostawało w umyśle Stena!
29.
Mahoney stał przed Imperatorem w postawie na baczność.
- AM2 - Imperator szepnął do siebie. - Tak. Tak, to ma sens. Po prostu jest w stanie...
Spojrzał na Mahoneya, milczał przez chwilę, a potem powiedział:
- Spocznij, pułkowniku.
Mahoney stanął na spocznij, zachowując się formalnie.
- Przytoczyłeś mi fakty - powiedział Imperator. - Thoresen zdaje się jest u progu sztucznego wyprodukowania Antymaterii Dwa. To właśnie Projekt Bravo. Dobrze. A teraz, co czujesz? Zgadujesz. Nawet zarysy myśli.
- Imperium działa dzięki Antymaterii Dwa. - powiedział Mahoney. Pan kontroluje źródło. Nikt, oprócz pana, nie wie, gdzie ono jest. I dlatego...
- To ja jestem Imperatorem - stwierdził Imperator. - Zawdzięczam to AM2. I dopóki zachowuję zdrowie psychiczne, i dopóki jestem... zawsze, zapewniam absolutną stabilność galaktyce.
- A Thoresen myśli, że może pana zastąpić - powiedział Mahoney.
Imperator pokręcił głową.
- Nie. Nie doceniasz go. Baron to subtelny człowiek. Nawet gdyby mógł bez żadnych problemów wytwarzać AM2... a propos, nikt nie wie, jak to robić, nawet ja... to nadal koszt tego byłby znacznie wyższy, niż to, co ja proponuję.
- A więc na czym polega jego gra? - spytał Mahoney.
- Zapewne szantaż - stwierdził Imperator. - To znacznie tańsze i bardziej owocne. Jeśli ktoś wie, jak wytwarzać AM2, to ja nie jestem już dłużej potrzebny. Oczywiście, on nie jest na tyle sprytny, aby zorientować się, że rozpowszechnienie tej wiedzy może oznaczać upadek Imperium. Czego nikt nie chce, łącznie z Thoresenem. Ale tymczasem musimy przygotować się na to, że Thoresen zażąda od nas bardzo wysokiej ceny za coś.
- Za co?
- To nie ma znaczenia - powiedział Imperator. - Liczy się, że powstrzymamy go. Teraz.
Mahoney znowu stanął na baczność.
- Chcę, aby to wszystko działo się dyskretnie - stwierdził Imperator. - A więc, użyj zespołu Sekcji Modliszki. Po pierwie: wywołać bunt. Po drugie: złapać Thoresena. Żywego,
- Tak jest, sir.
- Potem, gdy na Vulcanie będzie trwał bunt, oficjalnie poczuję się zmuszony do wysłania Gwardii Imperialnej w celu zapewnienia porządku. Oczywiście, już nie Thoresen zostanie wybrany do prowadzenia Kompanii.
Imperator wziął drinka, bawił się nim przez chwilę, pociągnął łyk, posmakował i postawił z powrotem. Znowu popatrzył na Mahoneya. Podniósł brew.
Mahoney zasalutował. Zawrócił. Pomaszerował do drzwi i wyszedł. Imperator przyglądał się swojemu drinkowi. Tak, dopilnował już wszystkiego. Teraz sprawa należy do Mahoneya.
30.
Sten i inni członkowie drużyny zgromadzili się dookoła stołu odpraw. Mahoney przewodniczył.
- I tak - powiedział - biorąc pod uwagę znajomość Vulcana posiadaną przez Stena, ten zespół stanowi logiczny wybór do celów tego zadania.
- A teraz, jeśli chodzi o samą misję, przedstawię wam czterostopniowy program...
Sten nie zawahał się ani przez chwilę, gdy Mahoney zapytał, czy zgadza się na ochotnika uczestniczyć w tym zadaniu. Miał szczególny powód, aby chcieć tam pojechać, nawet gdyby inni członkowie zespołu odmówili. Musiałby wtedy znaleźć swój własny sposób na dostanie się tam.
Tak. Wyjątkowo szczególny powód. Kiedy Mahoney przeszukiwał jego umysł, nie zauważył pewnej rzeczy. W teczce Projektu Bravo. Co prawda nie było żadnej przyczyny, aby miał to zauważyć. Zostało to oznaczone: "Obszar Rekreacyjny 26: Podsumowanie akcji". Dzielnica. Thoresen nakazał ją zniszczyć. I zabić jego rodzinę.
Mahoney skończył. Rozejrzał się po członkach drużyny, zatrzymał spojrzenie na Stenie.
- Jakieś pytania?
- Żadnych pytań, sir - powiedział Sten. - Żadnych.
31.
Thoresen był bardzo z siebie zadowolony. Przechadzał się po swoim ogrodzie, przystawał tu i tam, aby napawać się kwiatami. Co prawda miał parę potknięć, ale jak dotąd wszystko szło zgodnie z planem. Nie musiał się już więcej przejmować zagrożeniem ze strony Imperatora. Wszelkie możliwe przecieki zostały zlikwidowane. Włączając nawet tę małą kwestię tego Miga, Stena.
Sten nie żył. Miał co do tego absolutną pewność. Właśnie otrzymał ostateczną informację od swojego głównego kontaktu na świecie Primy.
- Włamałem się do bazy danych służby bezpieczeństwa Gwardii - raportował Crocker. - To pochodzi wprost z ich komputera.
- Co to oznacza - spytał Baron - poza tym, że masz zamiar zażądać podwyżki?
- To znaczy, że ten pana Sten jest wyłączony na dobre. Został zabity w jakimś paskudnym wypadku. Jakaś kobieta zginęła razem z nim.
Thoresen uśmiechnął się. Jak przyjemnie. Nie musi płacić reszty wynagrodzenia należnej mordercy.
- Dobra robota. Powiedz jeszcze, co znalazłeś na temat moich stosunków z Imperatorem?
- Wszystko w porządku - stwierdził Crocker. - Ostatnimi czasy była skarga na Vulcan, z gatunku tych mniej ważnych, i Imperator wysłał osobistą reprymendę do skarżącej się partii. Powiedział, że nie chce, aby taki patriota jak pan był oczerniany.
Thoresen zerwał kwiatek. Powąchał go. W to, to już nie wierzył. Był pewien, że Imperator rozgrywa jakąś grę. Ale nie bał się. Jedynym rodzajem gry, w jakim mógł uczestniczyć, było czekanie. A Projekt Bravo był prawie ukończony.
Tak, Baron miał dużo powodów do odczuwania wdzięczności.
32.
Zdalnie sterowany holownik podniósł w swoich szczękach wielką bryłę i wsadził ją pomiędzy inne. Ida zaklęła, usiłując utrzymać kontrolę, pomyliła się i bryła zderzyła się z innymi. Sten i reszta upadli na siebie, potem zwalili w drugą stronę, gdy rozległ się następny głośny zgrzyt.
- Czy zaczniesz wreszcie kierować tą cholerną rzeczą? - wrzasnął na Idę Sten. - Zamienisz nas w mus sojowy.
- Próbuję. Cały czas próbuję! - odkrzyknęła Ida. Wślizgnęła się z powrotem na swoje siedzenie i jeszcze raz zaczęła delikatnie naciskać klawisze komputera.
Sten i inni członkowie Zespołu Modliszki siedzieli we wnętrzu bryły. Tak naprawdę był to wielki, wydrążony kawał rudy przekształcony w mały statek kosmiczny. Poza tym, że oczywiście nie było na nim żadnego silnika. Pchał go holownik. I właśnie dlatego wszyscy przeklinali Idę, gdy próbowała manewrować zdalnie sterowanym robotem ze środka bryły.
- To nie moja wina - broniła się. - Ten cholerny holownik nie ma nawet tyle mózgu, co bakteria.
- Nie gadaj tyle, tylko wysil się trochę - powiedział Alex. - Przecież ty masz mózg zupełnie na miejscu... Oooch, cholera jasna! Niech cię diabli wezmą, skarbie.
Ida uśmiechnęła się do niego w odpowiedzi.
- Może lepiej zamkniemy się - stwierdził Sten - i pozwolimy jej prowadzić.
Ida pieściła klawisze. W końcu holownik zaczął reagować nieco łagodniej. Bryła obok przesunęła się na bezpieczny dystans. Silniki robota zadziałały i zaczęli dryfować wolno za nim, w kierunku Vulcana.
Sten odkrył znakomity sposób dostania się na planetę. Vulcan wysyłał do rejonu kopalń tylko bezimienne holowniki, a cała praca wykonywana była przez roboty. Wydrążona bryła obok mieściła ich wyposażenie.
Zbliżając się do samego Vulcana Ida wcisnęła odpowiednie klawisze na komputerze, wyłączając całkowicie nadawanie, aby ogłupić czujniki, a potem położyła palec na wargach, zupełnie niepotrzebnie ostrzegając ich, aby byli cicho. Kapsuła służby bezpieczeństwa zbadała ich ze wszystkich stron i pozwoliła na przejście.
Żarty, szeptane przekleństwa i holownik zaczął przepychać ich do wielkiego, ziejącego portu. Potem trzask, i byli już na dole.
- Cholera, Ido - jęknął Jorgensen. - Okaż trochę ludzkich uczuć.
- Na tym właśnie polega problem - powiedział Doc. - Ma ich zbyt wiele.
I ruszyli wzdłuż chodnika w kierunku grzmiących odgłosów zgrzytających, wielkich zębów.
- Tutaj musimy zejść - powiedział Sten. - I to szybko. Opuścili port i wygramolili się na zewnątrz. Około stu metrów przed nimi czekały olbrzymie szczęki kruszarki. Sten i Ida otworzyli drugą bryłę i zaczęli wywlekać z niej wyposażenie. Jorgensen poklepał niesiony przez siebie plecak. Siedzący w środku Frick i Frack piszczeli, aby ich uwolnić.
Zanieśli pakunki na skraj pasa transmisyjnego, potem ześlizgnęli się ich śladem.
- Następnym razem - stwierdziła Ida, gdy wstawiali swoje rzeczy do pojazdu - ty prowadzisz.
- Nie mogę - odpowiedział Sten. - Zdaje się, że złamałaś mi ramię.
Uchylił się przed jej pięścią i wskoczył do wozu. Gdy wgramolili się inni, Sten przełączył sterowanie na ręczne i skierował się w stronę ich kryjówki.
Trafił na nią, kiedy należał do Buntowników. To było coś lepszego niż tylko schronienie. To był dom, kompletnie wyposażony, z dostępem do jedzenia, picia i niezupełnie publicznego transportu.
- Imperator to betka w porównaniu z nami - gwizdnął Jorgensen.
Nawet Doc patrzył z osłupieniem na odkrycie Stena. Stali w głównej sali balowej czegoś, co kiedyś stanowiło luksusowy statek pasażerski. Pochodził on z wczesnych czasów podróży międzygwiezdnych, kiedy droga zajmowała miesiące i konkurujące ze sobą linie chwaliły się obsługą, jaką zapewniają swoim dobrze sytuowanym klientom. Byty tam prywatne przedziały, sale do gier towarzyskich i kilka takich jak ta, w której stali - z połyskującymi żyrandolami i wypastowaną podłogą. W doskonałej próżni Vulcana wszystko zachowało się dokładnie w takim stanie, w jakim zostawiła to Kompania wieki wcześniej, gdy statek wykorzystywano jako kwatery dla wyższej kadry nadzorującej budowę Vulcana. Kupiono go od bankrutującej korporacji, postawiono na miejscu i porzucono, gdy Vulcan rozrósł się.
Setki metrów wyżej, blisko sufitu sali, Frick i Frack krążyli jak szaleni, piszcząc z zadowolenia z powodu odzyskania wolności.
- No cóż - powiedziała Ida - nietoperzom tu się podoba, a więc chyba wszystko w porządku.
Przestała być taka radosna, gdy Sten pokazał jej komputer statku i zagonił do pracy.
- To jest tak cholernie prymitywne - narzekała - że nadaje się tylko do muzeum.
Sten zdążył już na tyle nauczyć się dyplomacji, że wiedział, kiedy ma trzymać gębę na kłódkę. I zanim wyszedł, zauważył, że Ida pochyla się nad pulpitem, przywołując wszystko znowu do żywa, i zaczynając podłączenie aparatury do centralnego komputera Vulcana.
- Moim zdaniem - powiedział Doc - naszym pierwszym problemem jest rekrutowanie.
Ułożył wygodnie swoje krępe ciało na krześle, stopy mu zwisały. Siedzieli w kwaterze kapitana, pożerając luksusowe dania wyczarowane przez Idę z komputera.
- To znaczy - powiedział Alex - że nie mogę jeszcze wysadzić wszystkiego w powietrze?
- Cierpliwości, Alex - stwierdził Sten. - Dojdziemy wkrótce do tego. - Odwrócił się do Doca. - Nie możesz po prostu podejść do Miga i pokiwać na niego palcem. Pomyśli, że jesteś szpiegiem Kompanii i zwieje, gdzie pieprz rośnie.
Jorgensen czknął, potem rzucił Frickowi i Frackowi kilka owoców.
- Daj mi jakieś wejście, a zobaczę, co się da wygrzebać.
Sten pokręcił głową.
- Nie. Zaczniemy od Buntowników.
- Z tego, co nam o nich mówiłeś - stwierdziła Ida - spróbują poderżnąć nam gardła.
- Twoje sugestie? - zapytał Doc.
Sten zdziwił się. Doc zawsze stwierdzał fakty. Nigdy nie pytał. A potem zorientował się, że pomimo odpraw, Doc nadal usiłuje odnaleźć własną drogę wśród zawiłości Vulcana.
- Strzelaj.
- Nie. Nie. Nie chcesz do nich strzelać.
- Mam na myśli... cholera! Zapomnijmy o tym. Idziemy dalej.
- Powinniśmy chyba wymyślić jakąś wspaniałą istotę. Bohatera do naśladowania.
- Nie rozumiem.
- Oczywiście, że nie rozumiesz. Posłuchaj, wytłumaczę ci...
Nie musieli długo czekać na wdrożenie planu Doca. Ida podłączyła się do systemu Kwatery Głównej Strażników, ustawiła monitor na przekaz danych z tego systemu, a potem poleciła komputerowi statku obudzić ją w odpowiednim czasie.
Zostali złapani w pułapkę. Wszystkie wyjścia zagrodzono i przybywały posiłki patroli strażników. To był wielki gang Buntowników, uzbrojony w paralizatory i słuchający rozkazów z niemal wojskową dyscypliną, podczas gdy przywódczyni wyszczekiwała komendy.
- Was trzech, za te skrzynki. Ty i ty, stanąć tutaj.
Rozległ się głośny trzask, gdy strażnicy rozwalili zamek zewnętrznych drzwi. Przywódczyni rozejrzała się dookoła. Już więcej nie mogła zrobić. Za parę minut wszyscy zginą. Zajęta stanowisko za stosem skrzynek i czekała.
Następny, głośniejszy trzask i główne drzwi eksplodowały, obsypując wszystko prysznicem z metalowych drzazg. Wrzaski rannych. Przywódczyni wyskoczyła, otwierając ogień w kierunku umundurowanych postaci w drzwiach. Obok niej rozlegał się nierówny ogień, gdy inni podjęli walkę. Beznadziejne. Strażnik schował się za wielką, metalową tarczą.
Krzyk ponad nimi.
- W dół!
Przywódczyni patrzyła, jak szczupła postać wyskoczyła z kanału na stos skrzynek. Był za prowadzącym czołówkę strażnikiem. Podniosła swoją broń. Prawie strzeliła. I znowu ktoś wrzasnął.
- Padnij!
Przytuliła się do ziemi, gdy Sten strzelał do strażnika ze swojego karabinu. Pomiędzy atakującymi zaczęła się masowa panika i histeria. Kilku próbowało podjąć walkę. Sten posługiwał się swoim karabinem jak wężem, strzelając od lewej do prawej i potem znowu do lewej. I po chwili wszystko się skończyło, zostało tylko dwudziestu martwych strażników.
Sten zeskoczył w dół i podszedł do Buntowników. Zdumieni wychodzili z ukrycia. Patrzyli na idącego Stena. Jeden z chłopców zrobił ostrożny krok do przodu.
- Kto jest waszym przywódcą? - spytał Sten.
- To ja - odezwał się za nim głos.
Odwrócił się i zobaczył kobietę, wychodzącą zza stosu skrzynek. I zamarł.
Bet.
Spadała. I spadała. I spadała. Krzyczała do Stena. Każdy mięsień napięty w oczekiwaniu bólu. Jak dziecko w obliczu nadchodzącego koszmaru.
I nagle miękkość. Jak uderzenie w miękkie poduszki, ale dalej spadała. Poduszki stwardniały i uderzyła... w dno? I znowu poleciała w górę, kręcąc się dookoła siebie. I znowu zaczęła spadać. Wolniej.
Aż wreszcie stwierdziła, że wisi w powietrzu nad wielką maszyną. Winda grawitacyjna McLeana, której robotnicy używali do przeciągania ciężkiego sprzętu przez kanały wentylacyjne.
Ostrożnie ześlizgnęła się na dół i spadła na podłogę. Wpatrywała się w ciemność. Nic. Krzyczała do Stena. Ponad nią słychać było jakieś dźwięki, potem promień światła zaczął szperać w dole. Odskoczyła na bok, gdy strażnik strzelił do niej. Wstała i rzuciła się do ucieczki.
Bet wyciągnęła się wygodnie na łóżku. Wtuliła się w Stena.
- Nigdy nie myślałam...
Uciszył ją pocałunkiem. Przygarnął bliżej.
- Po co myśleć? Żyjemy.
Ida przechadzała się tam i z powrotem, popatrując co jakiś czas na drzwi do kwatery Stena. Była bardzo zła.
- To po prostu wspaniałe - narzekała do Alexa. - Mrugnęła okiem i już. Członek Sekcji Modliszki. Jeszcze jeden kochaś.
- Nie masz chyba zbyt romantycznego ducha, co skarbie?
Ida żachnęła się, ale nie raczyła nawet odpowiedzieć.
- Wszyscy przepadamy za Bet - powiedział Alex.
- Jasne - warknęła. - Znamy nawzajem swoje profile psychiczne. Wiem też doskonale, że tęsknisz za domowymi daniami swojej matki. Ale to nie znaczy, że mam pozwolić, aby twoja kochana stara mamusia przyłączyła się do naszej drużyny.
- Przestań się czepiać mojej matki. Ma takie ramię, że może jednym ruchem zatrzymać czołg.
- Doskonale wiesz, co mam na myśli.
- Tak, wiem. A ty się mylisz. Ta mała nam się bardzo przyda.
- Niby jak?
- Zobaczysz, nie będę sobie zawracał głowy tłumaczeniem. Sten zrobi to za mnie.
Ida znowu prychnęła, potem uśmiechnęła się.
- Do diabła z tym wszystkim. Chodź, napijemy się piwa.
- Nie mamy żadnej szansy - mówiła Bet. - Po prostu wydostańmy się stąd. Z Vulcana. Tak, jak zawsze marzyliśmy.
Sten pokręcił głową.
- Nie mogę. I nawet gdyby inni pozwolili mi, nie chciałbym. Thoresen...
- Do diabła z Thoresenem!
- I to właśnie chcę zrobić.
Bet zaczęła mówić mu, że zabicie Thoresena - nawet jeśli byłoby możliwe - nie odda mu rodziny. Ale przecież on o tym wiedział. Westchnęła.
- Jak mogę pomóc?
- Prowadziłaś tę grupę od czasu, kiedy ja... wyjechałem?
Bet skinęła głową.
- Z tego co widziałem, są całkiem nieźli.
- Nie tak, jak grupa Orona - stwierdziła. - Ale najlepsi ze wszystkich. Jesteśmy uzbrojeni i nie uciekamy wciąż, tak jak Oron.
- I inne grupy Buntowników cię szanują?
- Tak.
- To dobrze. Chcę, abyś zwołała zebranie.
- Zebranie? Po co?
- Słuchaj uważnie. Powiem ci.
Szefowie poszczególnych grup Buntowników mierzyli się nawzajem wzrokiem. Byli podejrzliwi nawet mimo zapewnień Bet. Spotkanie mogło okazać się pułapką zastawioną przez strażników lub próbę przejęcia władzy.
Około piętnastu z nich usiadło dookoła wielkiego stołu, zdobywając się na uprzejmości i usiłując nie okazywać wrażenia, jakie wywarł na nich wielki bankiet i luksusowa jadalnia.
Miejsce spotkania stanowiła nowa restauracja, której otwarcie wyznaczono na następny dzień. Najnowocześniejsze roboty kelnerskie krążyły po sali oferując Buntownikom delikatesy zarezerwowane zwykle dla Execów. Ida znalazła to miejsce po tym, jak Sten powiedział jej, że potrzebuje wywierającego wrażenie pomieszczenia na spotkanie przywódców gangów. Tak, aby móc im pokazać, jak potężna jest Sekcja Modliszki. Ida najpierw podłączyła się do bazy danych personelu i nakazała wszystkim potencjalnie zatrudnionym w restauracji pozostanie na aktualnych stanowiskach. Kilka następnych uderzeń w klawisze i okazało się, że budowa restauracji bardzo się opóźnia z powodu braku materiałów. I tylko dla pewności Sten zatrudnił kilka robotów do powieszenia znaku przed głównym wejściem: "Niebezpieczeństwo. Nie wchodzić. Brak powietrza".
Bet przewodniczyła przy stole. Obok niej usiadł Sten. Podniosła rękę do góry, aby zwrócić na siebie uwagę.
- Popatrzcie na nas wszystkich - powiedziała. - Popatrzcie na twarze dookoła stołu.
Zdziwieni rozejrzeli się po sobie.
- Po raz pierwszy przywódcy każdej grupy zebrali się w jednym pokoju. I co jeszcze lepsze, nikt nikomu nie podcina gardła.
To prawda, pomyśleli niektórzy z nich. Ale może nie na długo.
- Pomyślcie, co to oznacza. Wszyscy razem. Reprezentujemy połączoną siłę około trzystu czy czterystu Buntowników.
Poruszenie.
- O co tu chodzi? - warknął Patris, szef jednego z gangów.
- Normalnie - powiedziała Bet - nic. Wszyscy przeciwko strażnikom oznacza tylko nieco więcej szumu niż zwykle.
- A więc kto mówi o pójściu przeciwko strażnikom? - zapytał herszt imieniem Flynn.
Bet wskazała na Stena.
- On.
Mruczenie przeszło w głośne szemranie.
- To jest Sten. Słyszeliście o nim. Był z Oronem.
Coraz głośniejsze pomruki.
- Sten wydostał się poza Vulcan. A teraz wrócił, aby nam pomóc.
Osłupiała cisza. Ale głównie z powodu bezczelności kłamstwa.
- Wszyscy słyszeliście o tym, co przytrafiło się mojej grupie? - powiedziała Bet.
Przytaknęli.
- I słyszeliście o tym, co spotkało tych cholernych strażników, którzy nas prawie mieli?
Powolne potakiwania. Przebłyski zrozumienia, dokąd zmierza jej przemowa.
- Zabił ich Sten - stwierdziła Bet. - Zabił ich wszystkich. Gdyby to, co mówi, było nieprawdą, to jak zdołałby to zrobić? Jak ja mogłabym siedzieć tutaj i mówić do was?
- Ona ma rację - zauważył Patris. - Mój najlepszy zwiadowca widział, jak uprzątali ciała tych gadów.
Flynn uśmiechnął się szyderczo.
- A więc on jest bohaterem: Wielka mi rzecz. Czego on chce od nas?
Sten wstał. Natychmiastowa cisza.
- To bardzo proste - powiedział. - Mamy zamiar przejąć władzę na Vulcanie.
Wysiłki w celu przejęcia Vulcana zaczęły się serią czegoś, co Doc nazwał "akcją cieni".
- Chcemy, aby wśród Migów wzrosło niezadowolenie powiedział. - W ten sposób uderzymy w czuły punkt Kompanii.
Doc stwierdził, że proponowany przez niego sposób postępowania jest jego najlepszym jak dotąd pomysłem. Jorgensen zaś, że po prostu planują brudne sztuczki, a to, co powiedział Alex, absolutnie nie nadaje się do powtórzenia. Tylko Ida była zadowolona. Odkryła nieskończone możliwości bogacenia się.
- To musi zaczekać - ostrzegł ją Sten.
- A dlaczego? Ten komputer zaśpiewa dokładnie tak, jak mu zagram.
- A więc znalazłaś Projekt Bravo?
Ida westchnęła.
- No, może na trochę inną nutę.
Doc popatrzył na nią.
- Zacznę od audycji radiowych - powiedziała opryskliwie. Nawet Doc pozostawał pod wrażeniem urządzeń, które skonstruowała. Zajmowały cały przedział na pokładzie starego liniowca. Zasadniczo był to prosty nadajnik radiowy zasilany ze źródła mocy tak potężnego, że mogło wypchnąć Vulcan z orbity. Podłączyła to do minikomputera Modliszki i nastawiła na monitorowanie częstotliwości Kompanii, na której nadawano dla Migów wiadomości i słuchowiska.
- Włączasz ten przycisk - powiedziała - i wchodzimy na ich pasmo nadawania. Wszystko, co mówimy, brzmi tak, jakby szło z ich stacji.
- To znaczy coś takiego, jak: "Thoresen robi to ze zwierzętami"? - spytał Sten.
- Nieco bardziej subtelnie - wtrącił się Doc. - Rzecz polega na tym, aby to zrobić tak, żeby brzmiało jak tekst aprobowany przez Kompanię.
Brak zrozumienia odbił się na twarzy Stena. Machnął na nich ręką z niechęcią.
- Nie szkodzi - stwierdził Doc. - Opracuję to, co mamy zamiar powiedzieć. Ty martw się tylko o swoją część.
Sten i Bet przechadzali się spokojnie w pobliżu fabryki. Spacerowali powoli jak dwoje Migów, którzy właśnie wyszli z fabryki i kierowali się w stronę piwiarni. Kilku robotników wyłoniło się z bramy zakładu i weszło na chodnik tuż obok nich.
Sten trącił Bet w łokieć.
- Spójrz no tam - powiedział głośno. Czy to nie Obszar Roboczy Dwadzieścia Trzy?
- Tak - odpowiedziała Bet. - Jasne. Słyszałam o tym miejscu.
Sten pokręcał głową.
- Biedne dranie. Na pewno nie chciałbym pracować tutaj. No, cóż. Myślę, że Kompania pracuje nad szczepionką.
Wielki Mig popatrzył na nich.
- Szczepionka? A na co?
Sten i Bet ostrożnie odwrócili się do niego.
- Och, to ty tu pracujesz?
Mig kiwnął głową.
- Przykro mi - stwierdziła Bet. - Nie przejmujcie się.
Wielki Mig i jego kumple przysunęli się do nich.
- Nie przejmować się? Czym?
Sten i Bet zaczęli wyglądać na nieco zdenerwowanych.
- Słuchaj - powiedział Sten. - Nie tak blisko, jeśli łaska. Trochę dalej.
- Co się z wami dzieje, ludzie? Co rozumiesz przez to "nie tak blisko", co? Mamy jakąś zakaźną chorobę, czy co?
Bet pociągnęła Stena.
- Chodźmy stąd. Nie chcemy żadnych kłopotów.
Sten zaczął odchodzić, ale stanął.
- Ktoś musi im to powiedzieć - stwierdził. Odwrócił się do zdziwionych Migów. - Pracujemy w Klinice dla Migów.
- I co?
- A więc mieliśmy kilka naprawdę dziwnych przypadków z tego miejsca.
Wskazał na fabrykę, z której mężczyźni właśnie wyszli.
- Jakie znowu przypadki?
- Nie jesteśmy pewni - wtrąciła się Bet. - To ma coś wspólnego z tymi rozpuszczalnikami, jakich używacie.
Migowie zesztywnieli.
- Co jest z nimi nie tak? - spytał wielki mężczyzna.
- Nie umiem powiedzieć. Wydaje się, że to jakiś rodzaj wirusa. Uderza tylko w mężczyzn.
- I co im robi?
Sten wzruszył ramionami.
- Powiedzmy sobie, że nie mieli raczej ostatnio intensywnego życia seksualnego.
- I pewnie nigdy nie będą - wpadła mu w słowo Bet.
Migowie popatrzyli na siebie nawzajem.
Sten złapał Bet za ramię i pociągnął ją za sobą.
- Powodzenia, chłopaki! - wrzasnął przez ramię.
Migowie nawet nie zauważyli, że Sten i Bet przeskakują przez barierkę i zbiegają po innym chodniku. Już czuli się impotentami do końca swoich dni.
Ida przymilnie mruczała do mikrofonu. Doc siedział obok niej, sprawdzał swoje notatki upewniając się, że mówi wszystko odpowiednim tonem, robiąc przerwy we właściwych miejscach.
- Zanim zaczniemy naszą następną audycję, drodzy współpracownicy, mamy dla was informację. Pochodzi ona z Kliniki. Ludzie tam są bardzo przejęci plotkami, jakie pojawiły się ostatnio. Niemądre plotki, naprawdę. Mają coś wspólnego z obecnością wirusów w rozpuszczalnikach używanych w Obszarze Roboczym Dwadzieścia Trzy.
Uśmiechnęła się do Doca.
- Och, przepraszam - miałam na myśli brak zawartości rozpuszczalników w... Nieważne. Te plotki są absolutnie bezpodstawne, jak nas poinformowała Klinika, i nie ma żadnego powodu do niepokoju. Jest całkowitą nieprawdą, że obecność wirusów powoduje impotencję u mężczyzn... poprawka: nie stwierdzono obecności wirusów, ale gdyby nawet, ich obecność nie wpływałaby na potencję mężczyzn.
Płynnie przeszła do następnej części programu.
- No cóż... to chyba wszystko. A teraz, nasze najnowsze odkrycie...
Ida wcisnęła przycisk i wpuściła na antenę normalną audycję. Właśnie zaczynała się piosenka. Odwróciła się do Doca, cała promieniejąca.
- Jak mi poszło?
- Zupełnie zadowalająco. Właśnie zastanawiam się nad skutkami gwałtownej epidemii impotencji. Lubię tych wszystkich biednych, cierpiących Migów.
Na następną zmianę tylko ośmiu Migów zgłosiło się do pracy w tej fabryce. W ciągu piętnastu minut tych ośmiu także usłyszało o dementującej plotki audycji. Natychmiast opuścili teren zakładu.
Patris, przebrany za strażnika, opierał się niedbale o ścianę. Obserwował Migów bawiących się w obszarze rekreacyjnym. Inny Buntownik - dziewczyna ubrana jak dziwka - prowadziła z nim pogawędkę. Udawała, że poluje na niego.
Wysoki, chudy Mig przyciągnął ich uwagę. Zajmował się jednorękim bandytą". Wkładał swoją kartę, czekał, aż zabłysną koła i światła. Klął, bo wciąż zostawał z pustymi rękami. A potem znowu wkładał kartę i próbował jeszcze raz.
- Już od godziny stoi przy tym - szepnął Patris do dziewczyny.
Popatrzyła na tego Miga.
- Pewnie zdążył dodać ze sześć miesięcy do swojego kontraktu - powiedziała.
Odwróciła się, prześlizgnęła się obok przewodu wentylacyjnego, potknęła się tuż przy nim.
- Mamy klienta - szepnęła do siedzącego w środku Buntownika. Odgłos kroków, chłopak odszedł.
Całe godziny później Mig dalej stał przy tym automacie. Wewnątrz muru, tuż za maszyną, Buntownik manipulował przyciskami na pulpicie kontrolnym diabelskiego przyrządu Idy. Utrzymywał Miga w zainteresowaniu, karmiąc go kilkoma zwycięstwami. Ale mimo to mężczyzna był wciąż na minusie.
- Cholera jasna! - krzyknął w końcu.
Odwrócił się i odszedł od automatu. Patris strzepnął niewidzialny pyłek z munduru i podszedł do maszyny. Poczekał, aż Mig spojrzał na niego. Włożył kartę. Natychmiast syreny... dzwonki... światełka oszalały.
Przegrany Mig zamarł.
- Kurde - powiedział do innego Miga, stojącego przy nim. - Widziałeś, co ten palant zrobił?
- Tak. Udało mu się. Skasował niezłą forsę.
- Ale ja grałem na tym automacie przez pół dnia! Nie dostałem złamanego kredyta. A potem ten tylko podszedł i...
Inni Migowie, którzy zgromadzili się wokół słysząc syrenę wygrywającej maszyny, słuchali teraz przegranego Miga i rzucali paskudne spojrzenia na Patrisa. Patris udał w końcu, że je zauważa. Przeszedł przez tłum, wywijając Paralizatorem.
- Rozejść się - komenderował. - Przestać gapić się i spływać.
Gniewny tłum zawahał się.
- Śmierdzące oszustwo i nic więcej! - wrzasnął ktoś z tyłu.
Tym kimś była "dziwka" z gangu.
- Powinniście go złapać! - krzyczał ten, który przegrał. - On ukradł to, co ja powinienem wygrać!
Więcej gniewnych pomruków. Patris wcisnął guzik wzywający posiłki i cały patrol strażników ruszył w pośpiechu na ratunek. Chłopak poczekał, aż zbliżyli się do tłumu, a potem zniknął z oczu.
- Drodzy współpracownicy - mówiła Ida. - Wszyscy powinniśmy być wdzięczni za wspaniałe ośrodki rekreacyjne prowadzone przez Kompanię, i to niemałym kosztem, mogłabym dodać. Na przykład automaty hazardowe, dające nam dobrą, czystą rozrywkę. Statystyki Kompanii dowodzą, że maszyny te wypłacają więcej kredytów, niż do nich wpływa. Przysunęła mikrofon odrobinę bliżej.
- Ale przecież zawsze ktoś musi przegrać, a potem rozpowszechnia straszliwe plotki. Tak straszliwe, że aż czuję się zakłopotana powtarzając je... Nie ma cienia prawdy w opowieściach jakoby automaty zostały tak ustawione, aby wygrane wypłacać wyłącznie wysokim urzędnikom Kompanii. Nie ma ani źdźbła prawdy. Niektórzy kłamcy posuwają się nawet do tego, aby twierdzić, że maszyny płacą tylko strażnikom. Czy możecie to sobie wyobrazić! Tym właśnie ludziom zatrudnionym niemałym kosztem przez Kompanię do...
Jorgensen wpadł na wspaniały pomysł.
- To wszystko waga lekka - powiedział. - Musicie uderzyć tych ludzi tam, gdzie naprawdę zaboli.
- Na przykład - prychnął Doc, nieco urażony.
- Na przykład piwo.
W czasie następnej przerwy pomiędzy zmianami tłumy Migów płynęły do ośrodków rekreacyjnych. Wkładali swoje karty i zamawiali coś zimnego. Nic. Nawet jednej kropli. Maszyna jedynie połykała kartę, odejmowała kredyty, a potem gdakała na Miga, aby sobie poszedł.
- Niech mnie cholera weźmie, jeśli odejdę! - wrzasnął wielki Mig. Wsunął swoją kartę znowu. Nadal nic. Walnął wielką pięścią w maszynę. - Dawaj!
- Jestem własnością Kompanii - poinformował go automat. - Stosowanie przemocy wobec mojej jednostki powoduje surowe kary.
W odpowiedzi Mig jeszcze raz kopnął w maszynę. Rozdzwoniły się alarmy na posterunkach strażników. Ruszyli na odsiecz. Ale znaleźli tylko puste kopuły. Puste, poza wybebeszonymi kadłubami automatów, wydających piwo. Wszystkie opróżnione z zawartości i jęczące na podłodze.
Doc pokręcił głową.
- Nie. Zbyt oczywiste. Za mało cienia. Przestań mówić o piwie, Ido, a zamiast tego przejdź do sytuacji żywnościowej.
Ida obróciła się do mikrofonu.
- Drodzy pracownicy, Kompania ma przyjemność zapowiedzieć nowy program zdrowotny. Odkryto, że wszyscy mamy nadwagę. Dlatego właśnie, poczynając od następnej zmiany, wszystkie racje żywnościowe zostaną zredukowane o trzydzieści procent.
Była dobrą aktorką.
- Te trzydzieści... Przepraszam, Pomyliłam się. Ten program nie zostanie wprowadzony aż do... Co? Niewłaściwy komunikat? Przepraszamy! Ten tekst nie był przeznaczony na antenę!
Stuknięcie mikrofonu. Chwila muzyki.
- Drodzy pracownicy, nie ma ani odrobiny prawdy w pogłoskach, że racje żywnościowe zostaną obcięte o trzydzieści procent poczynając od następnej...
Sten ominął pijanego Miga, pociągnął łyk piwa, a potem przepchnął się przez tłum do Bet. Postawił ich kufle i usadowił się na krześle obok niej.
- Powiem wam coś - stwierdził jeden z Migów do swoich kompanów - oni posuwają się za daleko. Cholernie za daleko. Sten mrugnął do Bet, a ona uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Nabierają nas. Wtrącają się do naszego życia seksualnego, próbują coś mieszać z piwem. A teraz mają zamiar przedłużyć o rok wszystkie kontrakty.
- Gdzie to słyszałeś?
- Przed chwilą. W radiu mówili.
- Ale przecież ona powiedziała, że to tylko plotki.
- No jasne. Już w to wierzę. Jeśli to plotki, to dlaczego tak usilnie starają się je zdementować?
- On ma rację - wtrącił się Sten.
Mig obrócił się do niego. Popatrzył uważnie, a potem uśmiechnął się i klepnął Stena w ramię.
- No pewnie, że mam. W ten sposób zawsze Kompania pracuje, karmi nas pogłoskami, sprawdza reakcję, a potem okazuje się, że to wszystko prawda.
- Pamiętacie, jak w zeszłym roku - powiedziała Bet - krążyła plotka, że wszyscy stracimy trzy dni płatnych wakacji? I co się stało?
- Straciliśmy je - stwierdził smutno Mig.
Jego przyjaciele popijali piwo. Z zastanowieniem. Ze złością.
- Co do cholery - westchnął ktoś. - Czy nie możemy czegoś zrobić, zamiast ciągle narzekać?
Potakiwania.
- Powiem wam coś - stwierdził pierwszy Mig. - Zrobiłbym coś z tym wszystkim, gdybym mógł. Do diabła, podejmę ryzyko.
Inni Migowie popatrzyli dookoła. Rozmowa wchodziła na niebezpieczne tory. Wymawiali się jeden po drugim. Zostawiając tylko Stena, Bet i tego odważnego Miga.
- Naprawdę myślisz to, co powiedziałeś?
- A o czym?
- O zrobieniu czegoś z Kompanią.
Mig popatrzył na niego podejrzliwie.
- Jesteś szpiegiem?
Zaczął wstawać.
- No i co z tego, jeżeli nawet jesteś. Mam dosyć. Nic nie sprawi mi większej przyjemności niż złamanie ci...
Bet ujęła go za ramię. Łagodnie pociągnęła w dół i postawiła przed nim piwo.
- Jeśli mówisz poważnie - stwierdził Sten - to mam paru ludzi, z którymi chciałbym cię poznać.
- Żeby co? Narzekać jak ci wszyscy? - machnął ręką w kierunku pozostałych ludzi w barze.
- Mamy zamiar zdziałać coś więcej - dodał Sten.
Mig zmierzył go wzrokiem. Potem uśmiechnął się szeroko. Wyciągnął rękę przez stół.
- Jestem do twojej dyspozycji.
Sten uścisnął jego dłoń.
- Jak na ciebie wołają?
- Mój majster nazywa mnie bardzo różnie. Ale na imię mi Webb.
Wstali i wyszli z baru.
- Wydaje mi się że w końcu złapałam, na czym ta cała rzecz polega - powiedziała Bet do Idy i Doca.
- Akcja cieni? - spytała Ida. Bet kiwnęła głową.
- Nieszczęsne ludzkie istoty - stwierdził Doc - torturują swoje małe móżdżki zastanawiając się nad rzeczami oczywistymi.
Bet posłała mu spojrzenie, które zabijało wręcz fizycznie. Odwróciła się i ruszyła do drzwi.
- Zaczekaj - powiedziała Ida. Bet stanęła.
- Doc - stwierdziła Ida. - Jesteś istotą, która wszystko widzi, ale czasem nie zauważasz tego, co masz tuż przed swoją tłustą twarzą.
- Na przykład?
- Na przykład moglibyśmy spróbować dowiedzieć się, co Bet miała na myśli.
Doc zastanowił się nad tym, jego wąsy poruszały się. Potem skierował na Bet swoje najcieplejsze uczucia.
- Mój błąd - powiedział. - Winne są genetyczne tendencje do gryzienia i szarpania.
Uspokojona Bet wróciła i usadowiła się na krześle.
- Myślałam o tym, co byłoby ostateczną akcją cienia. Dla Migów.
- Co? - spytała Ida.
- Coś takiego, jak stara legenda krążąca po Vulcanie od czasów pierwszego Miga.
- Legendy? - wtrącał się Doc. - Lubię legendy. Można z nimi wiele zdziałać.
Bet wzięła głęboki oddech.
- Historia opowiada, że pewnego dnia nastąpi rewolta Migów. Uwieńczona sukcesem rewolucja prowadzona przez kogoś spoza planety, kto kiedyś sam był Migiem.
Doc dalej myślał trochę powoli, przeprosiny nieco go wyczerpały.
Ale Ida pojęła natychmiast.
- Mówisz o Stenie?
- Właśnie tak.
- Aha - stwierdził Doc, w końcu orientując się, o co chodzi. - Mityczny zbawiciel. Sten poprowadzi szeroką aleją do zbawienia.
- Coś w tym rodzaju - powiedziała Bet.
- Doskonałe - ucieszyła się Ida. - Szepniemy tu i tam słówko, że zbawiciel jest wśród nas. - Popatrzyła na Doca. - Czy doszliśmy już do tego punktu?
- Tak - potwierdził Doc. - To w sam raz zaawansowane stadium.
Bet zawahała się.
- Jeden problem.
- Taki jak? - Doc niecierpliwił się, aby przystąpić do pracy.
- Co sam Sten będzie o tym myślał?
Ida wzruszyła ramionami.
- A kogo to obchodzi? Żałuję tylko, że to nie ja. Na powstaniu zawsze można zarobić masę forsy.
Plotka rozpowszechniała się jak kolonia bakterii na szalce Petriego. Na całym Vulcanie Migowie byli napięci, źli, czekający, aż coś się zdarzy. Bez nacisku rozterki zmieniały się w powszechną akceptację.
- Widzicie? - mówił stary Mig do swoich wnuków. - To właśnie tłumaczyłem cały czas waszemu ojcu. Istnieje sposób na wydostanie się z Vulcana. I w cholerę z Kompanią.
Jego syn i synowa zignorowali przekleństwo. Przytaknęli, kiwając dzieciom głowami. Dziadek ma rację.
- I jak mówiłem cały czas, to właśnie Mig może wsadzić nasze kontrakty wprost w...
- Tato - ostrzegła synowa.
- Opowiedz nam o nim, dziadku - poprosiło dziecko. - Opowiedz nam o Migu.
- No cóż, zacznę od tego, że jest dokładnie taki, jak my. Zwyczajny robol. I kiedyś udało mu się wydostać z tej planety. Ale nigdy o nas nie zapomniał i...
- Nigdy nie myślałem, że będę mógł usłużyć Zbawicielowi - powiedział Alex. Skłonił się uroczyście i wręczył kufel Stenowi.
- Zamknij się - warknął Sten.
Bet zachichotała.
- No cóż, Bet. To wspaniałe, że udało nam się wypełnić tę wielką dziurę w mitologii. Oto ja, służący w ciemności, wołam do Trójcy, aby czuwała nad moim bezpieczeństwem.
- Trójcy? - spytała Bet.
- Tak. - Alex schylił się, podniósł szamocącego się Stena za biodra. Trzymał go nad głową... potem posadził z powrotem na krześle. - In nomine Bobby'ego Burnsa, Johna Knoxa i mojego wielkiego pana.
Po raz pierwszy Sten nie mógł znaleźć przekleństwa dostatecznie ordynarnego, aby pasowało do okazji.
33.
- Błagam o wybaczenie, sir - powiedział Doradca - ale pan nie wie, jak jest teraz tam, na zewnątrz. Kłamstwa. Plotki. Każdy Mig gotów podciąć panu gardło.
- Nonsens - stwierdził Baron. - To stan normalny dla Migów.
Doradca siedział w ogrodzie Thoresena, czekając ze strachem na to, co się stanie. Ale nie spodziewał się takiego podejścia do sprawy. Tego, że będzie siedział sobie trzymając drinka w dłoni rozmawiając z Baronem. To nie zdarzało się nigdy, jeśli Thoresen wzywał pracownika do siebie. Zwłaszcza, gdy Doradca miał taką a nie inną opinię.
- Poprosiłem cię tutaj - powiedział Thoresen - z powodu twojej powszechnie znanej szczerości.
Doradca odetchnął. I rozpromienił się.
- I oczekuję - ciągnął dalej Thoresen - oczywiście, och, rzekomych... niedyskrecji z twojej strony.
Twarz Doradcy zachmurzyła się. Thoresen wcale go nie chciał uhonorować, to wszystko było ukartowane.
- Dotarły do mnie pewne skargi na ciebie. Podobno nieco zbyt głęboko sięgasz w kredyty Migów.
- Ja nigdy... - zaczął Doradca.
Thoresen podniósł dłoń, uciszając go.
- Ależ tego właśnie od ciebie oczekujemy - powiedział. W taki właśnie sposób zawsze postępowano. Doradcy mają trochę więcej za swoje lojalne wysiłki, bez wydatków ze strony Kompanii, a kontrakty ulegają przedłużeniu bez kosztownej roboty księgowych.
Doradca odprężył się nieco. Opis Barona był dokładny. Nieformalny system, który sprawdzał się przez wieki.
- Moim problemem - powiedział Doradca - są plotki. Przysięgam panu na swoje życie, że nigdy nie wziąłem tyle, o ile mnie oskarżają.
I znowu Thoresen uciszył go gestem.
- Oczywiście, że nie. Jesteś jednym z moich najbardziej godnych zaufania, no, może raczej.., dyskretnych pracowników.
- A więc dlaczego?
- Dlaczego cię wezwałem?
- Tak jest, sir.
Thoresen podniósł się i zaczął przechadzać.
- Tak naprawdę to wzywam kolejno wszystkich moich wyższych urzędników. Migowie znowu burzą się i narzekają. To samo zdarzyło się za czasów mojego dziadka. I mojego ojca. Tym się nie martwię. Przejmuję się tylko nadmiernymi reakcjami moich własnych ludzi.
Doradca pomyślał o paskudnych spojrzeniach, jakie zaobserwował ostatnio. To było coś więcej niż tylko narzekanie. Zawahał się, czy nie wyjawić tego Thoresenowi. Ale potem zdecydował, że lepiej siedzieć cicho.
- Tak jak już powiedziałem - kontynuował Thoresen - to po prostu cykliczne zjawisko. Zwyczajny cykl. Ale trzeba sobie z nim radzić delikatnie.
- Tak jest, sir.
- Po pierwsze, należy pamiętać - mówił dalej Thoresen aby ich zbytnio nie przyciskać. Należy im pozwolić na upuszczenie części pary. Ignorować to, co mówią. I znaleźć przywódców. Zajmiemy się nimi, gdy wszystko ucichnie. - Popatrzył na Doradcę. - Czy zostałem zrozumiany?
- Tak jest, sir.
- To dobrze. Mam zamiar osobiście sprawować nad tym nadzór.
- Tak jest, sir.
- Chcę, aby informacje o wszystkich incydentach, nie ma znaczenia, jak małych, trafiały w moje ręce.
- Tak jest, sir.
- Żadna akcja, nie ma znaczenia jak mała, nie może zostać podjęta bez mojego zezwolenia.
- Tak jest, sir.
- A więc, wszystko już ustalone. A teraz, czy jest jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć?
Doradca zawahał się, a potem powiedział:
- No, tak. Te audycje w radiu dla Migów. Czy nie były nieco przesadzone?
- To doskonały przykład tego, o czym właśnie mówiłem. Nadmierna reakcja. Ludzie odpowiedzialni za to, co prawda, wypierali się podawania tych informacji, ale fakty pozostają faktami.
- Jeśli mogę zapytać, to co pan zrobił?
Thoresen uśmiechnął się.
- Zwolniłem ich. I nakazałem, aby wszystkie audycje przechodziły przez moje ręce.
Chwilę trwała niezręczna cisza, dopóki Doradca nie zorientował się, że to już koniec. Wstał, prawie zgiął się wpół.
- Dziękuję za poświęcenie mi pańskiego cennego czasu, sir.
- Po to właśnie tu jestem - stwierdził uspokajająco Baron. - Aby słuchać moich ludzi.
Patrzył za wychodzącym Doradcą. Mierzył go wzrokiem. Paskudny człowiek, pomyślał, ale cenny. Jeśli sprawy pójdą gorzej, zawsze można rzucić go Migom. Nie. Niekoniecznie. No i jeszcze nie teraz. Po prostu nadmiernie rozdmuchano banalne incydenty. Nic się nie dzieje.
34.
Jak na osobę, która właśnie dokonała ważnego odkrycia, Ida wyglądała dość ponuro. Znalazła Projekt Bravo. Stanowiło to paskudny problem nawet mimo pomocy Stena. Było gdzieś, rzecz jasna, w okolicach Dzielnicy. Albo tego, co niegdyś nazywano Dzielnicą. Ale cały ten obszar stanowił labirynt korytarzy, fabryk, domów. Oraz specjalnie skonstruowanych komputerowych pułapek, opracowanych przez kogoś, kogo genialny umysł Ida doceniała coraz bardziej.
- Zrobiłam to w taki sposób - powiedziała grupie zgromadzonej dookoła jej terminalu - że założyłam, iż Projekt Bravo został oddzielony od reszty Vulcana.
- To oczywiste - stwierdził Sten.
Ida popatrzyła na niego.
- To znaczy, że ludzie tam pracujący muszą być objęci szczególnie ścisłym nadzorem. Ale to wyjątkowi ludzie. Nie więźniowie. A więc stwierdziłam, że musieli ich po prostu kupić. Najlepsze jedzenie. Drinki. Seks. Wiadomo.
Doc uśmiechnął się paskudnym uśmiechem małego, pluszowego, złośliwego misia. Ida miała więcej rozumu, niż mu się kiedykolwiek zdawało.
- Poszukałam luksusowych jadłodajni. I kto zamawia filmy dla intelektualistów i inne takie rzeczy.
- No i? - spytał Sten.
Ida nacisnęła kilka klawiszy. Na ekranie zakwitł trójwymiarowy model laboratorium Projektu Bravo. Wszyscy przyglądali mu się w skupieniu.
- Przewidywania - powiedział Jorgensen. - Bezpośredni szturm spowoduje niepotrzebne straty. Przy użyciu konwencjonalnych środków taktycznych efekt misji wątpliwy.
Doc pokiwał głową. Jego wąsy zadrgały na znak zgody. Inni czekali na dalsze wnioski.
- W obecnie istniejących warunkach - powiedział - Jorgensen ma rację. Ale co się stanie, jeśli przesuniemy to o stopień wyżej?
Jorgensen zaczął się zastanawiać.
- Czarne operacje... Wzrasta liczba danych... Cel Bravo... Tak... możliwości... ale zbyt liczne, aby je zanalizować.
Przedyskutowali to.
- Głosuję za tym, abyśmy przeszli na następny poziom powiedział Sten.
- Dlaczego, do jasnej cholery, właśnie ja mam to mówić? - szeptał Sten.
Doc usiłował nauczyć się szyderczego uśmiechu. Ale nie zdążył jeszcze uchwycić właściwego wyrazu.
- Zwykły środek nacisku. Bardzo łatwo jest wpływać na was, ludzi.
- Jeśli to takie łatwe, to dlaczego ty nie wleziesz na skrzynki?
- To proste - stwierdził Doc sucho. - Jak to ty ciągle mi powtarzasz, kto uwierzy pluszowemu misiowi?
Sten rozejrzał się po innych członkach zespołu.
- Możesz powiedzieć im wszystko, tylko nie prawdę, stary - dodał Alex. - Ludzie nie bardzo lubią, kiedy im się wali prawdą między oczy.
Bet tylko uśmiechnęła się do niego. Sten wziął głęboki oddech i wdrapał się na szczyt spiętrzonych desek.
Ponad czterdziestu zgromadzonych w magazynie Migów patrzyło na niego. Za nimi grupa Buntowników z ciekawością mierzyła Stena wzrokiem.
- Nie mam pojęcia, co Kompania o was pomyśli - powiedział Sten - ale dla mnie jesteście wystraszeni jak małe króliki!
Tłumek zafalował.
- Mój tato zawsze mówił mi, najważniejszym narzędziem, jakie masz, jest czterokilogramowy młotek. Używaj go do walenia swojego majstra między oczy raz za razem, tak dla zwrócenia na siebie jego uwagi. Patrzę teraz na czterdzieści siedem czterokilogramowych młotków. Wy i wasi kumple możecie zwrócić czyjąś uwagę. Zaczynając od następnej zmiany.
Rosło poruszenie wśród ludzi stojących poniżej niego.
- Wszyscy macie pracę, i wy, i wasi koledzy dosyć się już narobiliście. Nie mam zamiaru stać tutaj w górze i mówić mistrzom, jak nastawiać świdry.
- Pamiętajcie tylko o jednym. Nie ma nas wielu. Jesteśmy w takiej sytuacji jak terminator, któremu zabrano połowę zestawu narzędzi. Jeśli zbyt wcześnie zużyjemy to, czym dysponujemy, to zostaniemy z niewykończoną robotą.
Mężczyźni kiwali głowami. Sten mówił tak, że mogli go zrozumieć. Wąsy Doca drżały. Właściwa procedura, analizował, nawet jeśli nie rozumiał analogii.
Sten zaczekał, aż umilkły rozmowy. Wzniósł ramię, pół
- Wolny Vulcan.
Skinął na Buntowników, aby zaprowadzili Migów z powrotem przez przewody wentylacyjne na ich własny teren, i zeskoczył ze skrzynek.
- I jak, Alex?
- Raczej nie jesteś Burnsem... ale to zadziała. Tak, to zadziała.
Mig patrzył sceptycznie na swoją broń. Nie wzbudzała i zbytniego zaufania. Zestaw rurek z ołowiu i miedzi, zlutowanych razem. Odśrubował zatyczkę, wziął dwie tabletki tiosiarczaru sodu, które wypadły mu na dłoń, wsadził broń z powrotem w ubranie i poszedł w dół korytarza.
Oddech... oddech:.. oddech... normalnie... jesteś w drodze, a aby poinformować swojego majstra o małej awarii. Nie ma żadnego pośpiechu...
Dotknął brzęczyka przy drzwiach. Usłyszał odgłos kroków i majster nieoczekiwanie pojawił się przed nim.
Wyglądał na zaskoczonego. Zapytał o coś, czego Mig nie a dosłyszał poprzez ryk w uszach, gdy wyciągał broń i dotykał spustu. Poprzez wolframowe druty popłynął prąd elektryczny; druty rozjarzyły się i spowodowały utworzenie się azotanu amonowego.
Azotan wystrzelił pojemnik z kwasem pruskim, który trafił prosto w szyję mężczyzny. Majster zabulgotał i runął do tyłu.
Udało się. Mig rzucił broń gazową na pierś martwego technika i odszedł. Wyjął z kieszeni kombinezonu kapsułkę z azotynem amylu i zgryzł ją - kompletując w ten sposób antidotum na kwas pruski - otrzepał rękawice i zniknął w głębi korytarza.
Ida leniwie machnęła ręką i pokrywa robota otworzyła się. Popatrzyła do środka, na olbrzymi deser na tacy.
- Robisz się gruba - powiedział Jorgensen.
- Poprawka. Ja nie robię się gruba. Ja jestem gruba. I mam zamiar jeszcze utyć.
Zaczęła pochłaniać megakaloryczną mieszankę, wpychając ją do ust jedną ręką, a drugą stukając w klawisze komputera.
- Czy już wymazałaś tamte dane? - spytał Sten.
- Całe godziny temu.
- To co, do cholery, robisz teraz?
- Przypadkowo natrafiłam na zapis środków płynnych Kompanii. I jeżeli uda mi się podłączyć, mogę przesłać, ile chcę, na jakiś rachunek gdziekolwiek.
- Taki, jak u Wolnych Kupców?
- To może... oops! - Jej dłoń fruwała nad klawiaturą, gdy odcinała dostęp do bazy danych. - Te podejrzliwe dranie założyły ukryty szyfr bezpieczeństwa.
Sten zaczął coś mówić, potem obrócił się. Bet patrzyła na nich z zakłopotaniem.
- Co ona robi?
- Tworzy swój własny fundusz emerytalny - powiedział Sten.
- To zauważyłam - stwierdziła Bet z niesmakiem. - Myślę o tym wymazywaniu.
- Zaobserwowaliśmy, że służba bezpieczeństwa Kompanii prowadzi listy osób, sprawiających kłopoty. Migów, którzy nie zostali jeszcze poddani praniu mózgu albo zlikwidowani. Ida zlokalizowała te dane i wymazała je.
- Zrobiłam coś jeszcze lepszego - wtrąciła się Ida, wycierając ręce w wyciągnięty przez robota ręcznik. - Dodałam jeszcze kod nakazujący zapominanie, tak więc każdy następny dodany plik automatycznie nie zostanie zapisany.
Bet wyglądała na zaskoczoną. Ida obróciła się do pulpitu.
- No, spróbujmy jeszcze raz podejść do tych środków płynnych.
- Mówi Wolny Vulcan - szeptał głos z milionów głośników.
Przerażeni Technicy służby bezpieczeństwa usiłowali zlokalizować sygnał źródłowy. Ale dopóki transmitowano go po kablu do stu różnych miejsc, raptownie zmienianych kilka razy na sekundę, ich zadanie było beznadziejne.
- Zaczęło się. My, ludzie z Vulcana, zaczynamy wreszcie oddawać ciosy. Siedmiu urzędników Kompanii zostało usuniętych dzisiaj z powodu swoich przestępstw przeciwko robotnikom, popełnianych przez tyle lat. To jest początek. Na tym się nie skończy.
Sten rzucił się na krzesło i wziął narkopiwo. Wypił je i sięgnął po następne.
- Jakieś straty?
- Tylko jedna. Oddział Osiemnasty. Łącznik został po drodze zatrzymany przez patrol. Rutynowa kontrola. Jego zabezpieczenie spanikowało i otworzyło ogień. Zabito wszystkich trzech.
- Potrzebne nam nazwisko tego człowieka - powiedział Doc. - Męczennicy są smarem dla ludzkich rewolucji.
Sten wsadził nos w swoje piwo. Nie był jeszcze we właściwym nastroju.
- A oto idzie małe dziecko ulicy - powiedział z aprobatą Doc.
Sten, leżący obok misia w kanale powietrznym wysoko ponad Centrum dla Gości, spojrzał uważnie przez lornetkę. W końcu znalazł Buntownika ubranego w kombinezon Miga, przedzierającego się przez tłum cudzoziemców z innych planet.
- Wykąpałeś go, jak sądzę - stwierdził Doc. - Ma wyglądać jak mały aniołek, którego każdy człowiek chciałby mieć tylko dla siebie.
Sten obrócił lornetkę na ścigających chłopca czterech Migów w mundurach strażników.
- Zwolnij trochę, mały - zamruczał Sten. - Zaczynasz ich gubić.
Tak jakby go słyszał, chłopak kręcił się bezcelowo przez parę sekund i "strażnicy" zdążyli dojść do niego. Pałki szokowe podniosły się...
- No, tak - westchnął z zadowoleniem Doc. - Słyszę stąd bolesne krzyki małego. Co się dzieje?
- Mmmm... a oto są.
Żeglarze wylewali się z baru, w którym młody Buntownik pozwolił się złapać.
- Czy są poruszeni do żywego?
Sten przyjrzał się dokładnie twarzom cudzoziemców przez lornetkę.
- Tak.
Żeglarze zgromadzili się dookoła kotłującej się grupy. Jeden z nich wrzasnął coś o zbirach.
- Dawaj, dawaj - szeptał Sten. - Ruszajcie się.
Chłopak był lepszym aktorem niż czwórka dorosłych. Schylił się, ale wykręcił głowę i zatopił zęby w nodze jednego z mężczyzn. Wielki strażnik wrzasnął i sięgnął swoją wstrząsową pałką.
Tego tylko było trzeba. Cudzoziemcy ruszyli natychmiast, łapiąc butelki i wybijając okna. Czterech "strażników" złapało chłopca i zaczęło uciekać w stronę wyjścia.
Sten uderzył w jeden z klawiszy komputera obok i dzwonki alarmowe zaczęły brzęczeć.
- Powiedz mi, co się dzieje - niecierpliwił się Doc.
- Nasi ludzie opuścili kopułę. W porządku, teraz nadchodzi oddział szturmowy w szyku uderzeniowym.
- A co robią żeglarze?
- Atakują.
- Doskonale. A teraz powinniśmy zobaczyć pierwszych dwóch czy trzech prawdziwych strażników. Ktoś może spanikować i włączyć swoją pałkę szokową na pełną moc i... - Doc uśmiechnął się anielsko.
- No jasne. Wzięli pierwszego oficera. Cholera!
- Rozumiem, że opowiadasz mi o tym, że moralnie poruszeni cudzoziemcy, będący świadkami brutalnego znęcania się nad czarującym bezbronnym dzieckiem oraz zaatakowani przez zbirów, reagują w najbardziej odpowiedni sposób, jaki jest możliwy. Powiedz mi jeszcze jedno, Sten. Czy oni zjadają strażników?
- Oni nie są kanibalami!
- Szkoda. To ten rodzaj ludzkiego zachowania, jakiego jeszcze nie miałem okazji obserwować na własne oczy. Możesz kontynuować zadanie.
Sten wziął wąż, przecisnął go pomiędzy kratami i skierował strumień gazu powodującego wymioty wprost do środka Centrum dla Gości, złapał Doca i szybko uciekli stamtąd.
- Doskonałe, Sten. Doskonale. Wolni Kupcy są niezrównani w szerzeniu plotek. W końcu Kompania pokazała się w złym świetle. Przy odrobinie szczęścia kilku z tych żeglarzy przestrzeni może okazać się moralistami, w co zresztą szczerze wątpię, i odmówi wożenia ładunku. Zwłaszcza po tym, jak zastanowi się, dlaczego Kompania nie tylko wplątała ich w rozruchy, ale w dodatku zagazowała.
Sten doszedł do wniosku, że jedyną rzeczą, mogącą uszczęśliwić Doca, jest masakra sierot.
DYREKTYWA KOMPANII - NATYCHMIAST WPROWADZIĆ W ŻYCIE
Z powodu złych wyników, następujące kopuły rekreacyjne, przeznaczone dla robotników - Niewykwalifikowanych eMigrantów, maja być natychmiast zamknięte: numery 7, 93, 70.
W eksplozjach w próżni jest coś wspaniałego, zdecydował po raz setny Alex, oglądając, jak latarniowiec staje się kulą ognia. Tworzą się niemal idealne okręgi.
Spakował swoje narzędzia i wyszedł z doku załadunkowego.
Cztery inne skrzynki, stojące obok tej, która właśnie zniknęła w ładowni cudzoziemskiego statku, stanowiły pułapki minowe. Z pewną tylko różnicą. Jedynie ktoś z doświadczeniem Alexa mógł stwierdzić, że nigdy nie opuszczą Vulcana. Pierwsza eksplozja miała przyciągnąć uwagę Wolnych Kupców, niszcząc tylko robota - latarniowca, następne miały zniechęcać ich do przewożenia ładunków Kompanii.
DYREKTYWA KOMPANII - TYLKO DLA PBRSONELU BEZPIECZEŃSTWA
Niniejszym z efektem natychmiastowym unieważnia się wszystkie Karty Identyfikacyjne wydane dla personelu pracującego w następujących punktach: Centra dla Gości, Przeładunek Transportu, Oddział Magazynowy. Nowe przepustki będą wydawane indywidualnie. Dlatego też każdy członek patrolu albo funkcjonariusz służby bezpieczeństwa, który przepuści osobę używającą KI starego typu zostanie ukarany w trybie dyscyplinarnym.
Sekretarka starannie sprawdziła biurko Gaitsena. Świetlne pióro ułożone właściwie, linia tylko dla Execów gotowa do użycia, krzesło ustawione dokładnie w odległości tylu, ile trzeba centymetrów od biurka.
Wydajność to podstawa, Stanskill, powtarzał ciągle Gaitsen. Cholerna szkoda, pomyślała sobie sekretarka, że nigdy nie stosował tego do siebie w łóżku. Za bardzo zajęty obawą o swoje serce, zapewne.
Podeszła do drzwi, otworzyła je i rozejrzała się dookoła po raz ostatni. Wszystko znajome i na swoim miejscu, dokładnie tak, jak Exec tego żądał. Przeszła przez drzwi i tak jak jej powiedziano, zostawiła swoje rzeczy na własnym biurku w poczekalni. Sprawdziła zegar. Gaitsen powinien właśnie wychodzić z wanny.
Przyklękła przy otworze wentylacyjnym. Czekający niecierpliwie Buntownik otworzył ekran. Kobieta wpełzła do środka i zniknęła.
Podczas, gdy ostrożnie skręcała pod kątem dziewięćdziesięciu stopni wewnątrz ciasnego przewodu, szczerze żałowała, że nie będzie mogła zobaczyć, jak Gaitsen opadnie ciężko na swoje ulubione krzesło.
- Alvor?
- Taa? - brodaty szef zespołu popatrzył Stenowi przez ramię.
- Czy to ty likwidowałeś Brauna?
- Nigdy nie słyszałem o tym śmieciu.
Sten kiwnął głową i przewinął raport bezpieczeństwa. Ktokolwiek zabił Brauna - niskiego rangą Execa z Wydziału Planowania Produkcji - musiał załatwiać jakieś prywatne porachunki. Zastanawiał się przez chwilę. Nie. Wolny Vulcan nie ogłosi tego zabójstwa wraz z innymi. To może nawet bardziej zdenerwować Kompanię.
DYREKTYWA KOMPANII - TYLKO DLA PERSONELU BEZPIECZEŃSTWA
Przed rozpoczęciem rutynowego patrolu należy uzgodnić trasę z szefem zmiany i sprawdzić na wykresie R79L. Obszary zaznaczone na niebiesko muszą być patrolowane wyłącznie przez zespoły czteroosobowe wyposażone w paralizatory. ROZMOWA Z OSOBAMI POSTRONNYMI O TEJ MODYFIKACJI POSTĘPOWANIA TEST ZABRONIONA.
- Tu mówi Wolny Vulcan - rezonował głośnik. - Chcielibyśmy wiedzieć, jak czujecie się wy, kierownicy i ludzie służby bezpieczeństwa. Tak, jakby pętla zaciskała się wam na szyi?
I kontynuował:
- Mnóstwo różnych rzeczy się zdarzyło, czyż nie? Co się stało z tym patrolem strażników, wysłanym do Magazynu Y008? Nikt już o nim więcej nie słyszał, prawda? A Exec Gaitsen? To musiało być bardzo nieprzyjemne. Nie za szybko umierał. Może wy, szefowie, którzy używacie swoich sekretarek jako panienek do zabawy, zastanowicie się przez chwilę nad Gaitsenem. Tak. Pętla istnieje. I staje się coraz ciaśniejsza, czujecie to?
- Znaleźliście jakiś ślad? - Thoresen zmarszczył brwi.
- Nie, sir. I zdaje mi się, panie Baronie, że nie będziemy w stanie tego zrobić.
Thoresen wyczyścił ekran i połączył się z innym departamentem.
- Semantyka. Tak, panie Baronie?
- Czy wykonaliście analizę tego głosu?
- Tak jest, sir. Bardzo przybliżoną. Nie Mig, nie Tech. Nawet mimo że głos Wolnego Vulcana...
- Powiedziano ci, że masz nie używać tego terminu, Techniku!
- Przepraszam, sir. Przypuszczamy, że ten głos jest syntetyzowany, sir. Przykro mi.
Thoresen wyłączył się, sprawdził godzinę i skierował się do salle d'armes. Zdjął pałasz z wieszaka i obrócił się do instruktora.
- Zaczynamy - warknął. - I to na poważnie!
Sten z powątpiewaniem patrzył na farmę hydroponiczną. Wyglądała dokładnie tak samo, jak przed krzątaniną Alexa. Roboty rolnicze nadal z czułością troszczyły się o produkty przeznaczone dla Execów.
- Jesteś pewien, że to dobrze pójdzie? - zapytał sceptycznie.
Alex poklepał go protekcjonalnie.
- Wiem, że nie masz pojęcia, na co patrzysz, stary. Ale lepiej nie ucz ojca dzieci robić.
Sten poszedł za nim do punktu załadunkowego i schował się do środka. Alex pozwolił drzwiom niemal się zamknąć, a potem zablokował je nie domknięte przy użyciu małej, metalowej sztabki.
- A teraz patrz...
Wystrzelił małą flarę bezpieczeństwa, celując w sam środek farmy, i wyciągnął sztabkę. Gdy drzwi zamykały się, Sten zdążył zauważyć, że cały przedział wypełnił się od podłoża do sufitu zwartą masą ognia.
- Musisz wiedzieć - powiedział Alex, gdy podmuch uderzył w drzwi - że to jest właśnie to, co nazywamy eksplozją pyłową. Wkładasz odpowiedni składnik do podajnika nawozu, wysuszasz rozpuszczalnik i pył rozprzestrzenia się po pomieszczeniu. Wystarczy dodać trochę ognia i... - Alex sapnął z zadowoleniem.
TYLKO DLA PERSONELU KIEROWNICZEGO
Stwierdziliśmy ostatnio niezwykle dużą liczbę podań o przeniesienie, wczesne emerytury lub zwolnienie. Jesteśmy bardzo , rozczarowani. Podczas tych niespokojnych chwil Kompania potrzebuje swoich najbardziej wykwalifikowanych pracowników skrupulatnie wypełniających obowiązki. Z tego powodu podobne prośby nie zostaną uwzględnione aż do odwołania.
Thoresen
Webb poderżnął od ucha do ucha gardło strażnika, wstał i wytarł ręce. Podszedł do jedynego ocalałego członka dziesięcioosobowego patrolu, trzymanego przy ścianie przez dwóch potężnych Migów.
- Puśćcie go, chłopcy.
Zdziwieni Migowie uwolnili strażnika.
- Zawrzemy z tobą układ - powiedział Webb. - Nie zostaniesz skasowany, jak reszta tego śmiecia. Pozwolimy ci odejść.
Dwóch Migów zdziwiło się jeszcze bardziej.
- Pójdziesz sobie po prostu do swoich koszar i powiesz swoim kumplom, co się wam przytrafiło.
Strażnik, niemal sztywny ze strachu, kiwnął głową.
- I następnym razem, kiedy wyślą cię na patrol, lepiej nie szalej dookoła jak jakiś cholerny bohater. Rób mało hałasu. Nie bądź zbyt ciekawy, co też dzieje się w dole korytarza i nie patrz tam. Nie chciałbyś chyba wiedzieć, co tam zaszło. Pozwólcie mu iść, chłopcy.
Strażnik popatrzył na oddział Migów i poszedł. Przesuwał się nieśmiało do zakrętu korytarza, obrócił się i zniknął.
- Myślisz, że zrobi to, co chciałeś, Webb? - zapytał jeden z jego ruda.
- To nie ma znaczenia. Innymi słowy, nie jest już wart nawet splunięcia. I czy nie wydaje ci się, że bezpieczeństwo zdziwi się nieco, że to on właśnie ocalał i nie ma żadnych obrażeń?
- Dalej nic nie rozumiem.
- I dlatego nie jesteś dowódcą oddziału. Jeszcze. Chodźmy. Musimy posprzątać.
Pięcioosobowy patrol zanurkował, gdy Frick i Frack szybowali w dół z wysokich dźwigarów magazynu. Jeden z mężczyzn miał dość czasu na to, aby podnieść swoją broń i wypalić kilka dziur przez skrzynki, zanim minikapsułki białego fosforu uległy samozapłonowi.
Dwa stworzenia odleciały prędko w bok, z ciekawością obserwując piekło poniżej, kiedy fosfor przepalał ciało i kości, a potem wylądowały w przewodzie wentylacyjnym wysoko w górze.
- Ty! Co to jest? Brązowe gówno?
- Potrawka z soi - odpowiedział Sten. - Chcesz trochę?
- Nie. Nie potrzebuję żadnych dodatkowych chorób. Sam sobie wezmę. - Tech - medyk nabrał sobie potrawki z wazy na tacę, a potem przesunął się w kolejce.
Sten, z twarzą starannie wypraną z jakiegokolwiek wyrazu, spojrzał w dół kolejki na Bet. Oboje mieli na sobie białe fartuchy i nie można było odróżnić ich od innych pracowników w jadalni personelu Żłobka. Część umysłu Stena rozpoczęła odliczanie, podczas gdy inna rejestrowała urywki rozmów prowadzonych przy stole przez Techników.
- Cholerne małe potworki! Tatusiu to, tatusiu tamto i tatusiu, ja muszę być dzisiaj kosmicznym holownikiem i...
- Gdybyśmy ich nie potrzebowali, Kompania powinna wysłać ich prosto w przestrzeń...
- Opowiadaj im historyjki, głaszcz po głowie, sprzątaj po nich, kiedy nabrudzą. Kompania płaci nam zdecydowanie za mało.
- Jak idzie z Billym?
- Ja i ten śmierdziel dochodzimy wreszcie do porozumienia. Dałem mu oczyszczalnię ścieków i zostawiłem tam na dwie zmiany. Cholerny gówniarz nauczy się wreszcie.
- Tak właściwie, doktorze, to nie ma powodu, aby Kompania utrzymywała nadal te stworzenia tak, jak dotychczas. Jestem właśnie w trakcie ustalania programu, który pozwoli na użycie kontrolowanych amputacji.
- Hmmm. Interesująca koncepcja. Możemy rozwinąć to w...
Czas.
Sten zatrzasnął zamek swojego karabinu, odbezpieczył go i podniósł do góry, palec tuż przy spuście. Dwóch wchodzących strażników upadło z dziurami wielkości pięści w piersiach.
- W dół! Wszyscy w dół! - krzyknęła Bet, ludzie popatrzyli na nią, a potem padli, gdy Sten wyjął dwa granaty ze swojej torby i trafił nimi w środek hallu.
Bet rozrzucała pełną garść pastylek ogniowych po pokoju i oboje położyli się obok reszty.
Mijały sekundy i nastała ogłupiała cisza, a potem wrzask z drugiej strony kolejki. I wszechogarniający blask.
Sten podniósł głowę i spojrzał na Bet. Śmiała się. Skoczył na równe nogi i podciągnął ją do góry. Potrząsnął nią. Wróciła do rzeczywistości, kiedy popychał ją do zsypu na śmieci, będącego ich wyjściem ratunkowym.
Tak naprawdę, to rozumiał ją teraz trochę lepiej.
- Tu mówi Wolny Vulcan. Wiemy, co znaczy być Migiem, Żyć pod butem Kompanii. Mieć świadomość, że nie ma sprawiedliwości ani prawa, oprócz stworzonego przez tych, którzy posiadają władzę. A teraz sprawiedliwość zawita na Vulcan. Sprawiedliwość dla tych, którzy przez wieki żyli w terrorze. Migowie. Wiecie, kim są wasi Doradcy, i że komitety zażaleń są czystą kpiną.
Spiker podniósł nieco głos.
- Koniec z tym. Od następnej zmiany Wolny Vulcan zaprowadzi tu prawa przysługujące każdemu wolnemu człowiekowi w galaktyce. Jeśli twój majster zmusza cię do podwójnej pracy, jeśli współpracownik donosi szefom, jeśli twoi synowie i córki zostali ci odebrani przez Kompanię, położymy wreszcie temu kres. Teraz. Wolny Vulcan zajmie się tymi, którzy zrobili z was niewolników.
Głos złagodniał.
- Jeżeli masz jakieś skargi, mów o tym. Nie szkodzi, że nie wiesz, kto należy do Wolnego Vulcana. Może kolega z pracy, inny robotnik przy taśmie, panienka lub chłopak do zabawy, nawet Tech. Twoje słowa zostaną usłyszane i nasze sądy podejmą pracę. Przynosimy wam sprawiedliwość, ludzie z Vulcana.
POLITYKA KOMPANII - TYLKO DLA DORADCÓW I KIEROWNICTWA BEZPIECZEŃSTWA
Nagły brak zainteresowania Migów naszym programem zażaleń został poddany mi pod uwagę. Naszym zdaniem zaniepokojenie działalnością malej bandy malkontentów nazywających się "Wolnym Vulcanem" jest nadmierne, ponieważ panujemy nad sytuacją.
Execowie ze Służby Bezpieczeństwa ustalili, że główne obszary, na których występują wspomniane braki zainteresowania, pokrywają się z obszarami, na których zlokalizowano malkontentów. Zastosowanie odpowiednich środków, z najsurowszymi włącznie, jest konieczne. Z dużym naciskiem sugerujemy, aby Doradcy uświadomili robotnikom, za których dobro odpowiadają, fakt, iż osoby zachęcające do udziału w wymierzaniu "sprawiedliwości ", zapowiadanym przez owych malkontentów, również poniosą konsekwencje swojego postępowania.
Thoresen
- Zastanawiałam się nad tym - wycedziła Ida rozdawszy wszystkim szklanki z alkoholem - że chyba żadne z nas nie jest człowiekiem, jakim chcieliby nas widzieć nasi rodzice.
- Niektórzy z nas - powiedziała gwałtownie Bet - należą do tego rodzaju ludzi, którzy przede wszystkim nie chcieliby mieć nic wspólnego z naszymi rodzicami.
- Czy nie jesteś aby odrobinę zgorzkniała, skarbie? - spytał Alex.
- Rodzice? - skrzeknął Frick.
- Dlaczego miałaby kolonia, nasza kolonia przejmować się tym? - pisnął potwierdzenie Frack.
- Jeśli wy, ludzie, nie powodujecie bólu u innych osobników swojego gatunku - powiedział Doc - to nie możecie się doczekać, aby sprawić go sobie, czyż nie?
Sten zainteresował się.
- A jak misiaczki dają sobie radę ze swoim potomstwem, Doc?
- To nie jest istotne. Po pierwsze, podczas procesu zapładniania samiec opróżnia swój członek i po kopulacji szybko ginie. - Wąsy Doca poruszały się szybko. - Gdy małe zalęgnie się w samicy, to egzystuje... o, jako rodzaj pasożyta aż do porodu. Moment narodzin, oczywiście, oznacza także moment śmierci samicy.
Bet zamrugała.
- To zdecydowanie ogranicza wasze życie seksualne, prawda?
- Zastanawiałem się nad tym, dlaczego ludzki umysł nie znajduje się fizjologicznie poniżej pępka - stwierdził Doc ponieważ większość waszych myśli koncentruje się w tym właśnie rejonie. Ale, żeby odpowiedzieć na to pytanie, muszę wyjaśnić, że ci z nas, którzy w sposób właściwy zajmują się aranżowaniem własnej przyszłości, decydują się na sterylizację. Operacja ta przedłuża nasze życie o prawie sto E - lat.
Sten nie mógł się zdecydować, czy ma się śmiać, czy być zakłopotanym.
- Mogę to sobie wyobrazić - wycedził Jorgensen. - Idziesz sobie spokojnie drogą. Wyrasta przed tobą farma. Przeciskasz się przez krzaki, strzelasz po oknach do snajperów, potem zygzakujesz do drzwi, otwierasz kopniakiem, wrzucasz granat, wtaczasz się nie przerywając ognia, w końcu stajesz na nogi i wołasz "Mamusiu, wróciłem do domu!"
- Nie mam pojęcia, dlaczego wy wszyscy tak się tym przejmujecie - zakończył sprawę Alex. - Przecież żadne z nas nie wyjdzie żywe z Modliszki. - Dopił swojego drinka i poszedł po następnego, nie wyglądając na szczególnie zainteresowanego tematem.
Pot ściekał po twarzy Doradcy na jego podarte, brudne szaty.
- Nie ma ani odrobiny prawdy w tych opowieściach. Moja troska o was, Migów...
- Może my i używamy tego słowa - przerwał mu krzepki Mig - ale nie brzmi ono przez to lepiej w twoich ustach.
- Bardzo przepraszam. Ma pan oczywiście rację. Ale... naprawdę, nigdy nie miałem zamiaru pozbawić żadnego... Robotnika eMigranta jego całkowicie legalnie zarobionego czasu dla osiągnięcia swoich osobistych korzyści. To kłamstwo. Opowiastka sklecona przez moich wrogów.
Pięciu przywódcom oddziałów udało się jednocześnie przybrać miny pełne niedowierzania.
Sten zza ekranu osłaniającego wejście do przewodu wentylacyjnego przyglądał się uważnie jednej ze stron "sądu", usytuowanego w opuszczonym magazynie. Stwierdził, że interesujące jest to, że nie czuje nienawiści do Doradcy tak intensywnie jak przedtem. Z drugiej strony nie miał żadnej ochoty na interwencję.
- Możecie sprawdzić moje konto - ciągnął Doradca. - Zawsze byłem znany ze swojej uczciwości.
Gorzki śmiech zagłuszył to, co miał zamiar mówić dalej.
- Nie będziemy już więcej wracać do tego tematu - stwierdził Alvor. - Ale pozostaje nadal otwarta sprawa Migów, którym wyznaczałeś zabójcze dla nich stanowiska, bo nie chcieli dać tego, czego żądałeś. Znam też dwóch, może trzech ludzi posłanych przez ciebie na pranie mózgu.
Jeden z Migów z drugiego końca stołu, który do tej pory siedział cicho wpatrując się w Doradcę, poderwał się nagle.
- Mam pytanie, chłopaki. Chciałbym je osobiście zadać temu śmierdzielowi. Czego chciałeś od mojej Janice, że wystraszyła się i uciekła do Buntowników?
Doradca oblizał usta. Mig złapał go za włosy i podniósł z krzesła.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
- To... to było... jakieś nieporozumienie. Niezrozumienie mojego sposobu komunikowania się.
- Komunikowania się. Tak mówisz, hę? Ona miała dziesięć lat.
Sten wstał. Mig trzymający Doradcę cofnął się nieco. Popatrzył na innych przywódców oddziałów.
- Nie potrzebuję już nic więcej. Głosuję: winny. I zgodny chór potwierdził jego wyrok.
- Jednogłośnie - stwierdził Alvor. - Jaka kara?
Sten kopnął ekran i wyszedł na salę.
- Oddajcie go tym, których podobno był przyjacielem. Tam na zewnątrz.
Oczy Doradcy rozjarzyły się. A potem zaczął wrzeszczeć i wyrywać się, gdy Migowie złapali go, otworzyli podwójne drzwi i popchnęli: Doradca pół wypadł, pół zatoczył wprost w ręce czekających na zewnątrz robotników.
Alvor zamknął drzwi. Ale ryk tłumu na zewnątrz dobiegał bardzo wyraźnie.
To był pierwszy.
- To tak, jak popychanie kostek domina - powiedział Sten. On i Alex kierowali się z powrotem na statek. - Jeszcze trzy dni i możemy przestać chować się za krzakami, zacząć rewolucję i przywołać Gwardię.
- Przestań liczyć swoje kurczaki, jeśli są jeszcze w jajkach.
- A co, do cholery, to ma znaczyć?
- Nie wiem. Ale moja babka zwykła tak mówić.
- A nie mógłbyś wyrażać się nieco bardziej zrozumiale?
- Ja mówię właściwie, to twoje uszy źle odbierają.
- No jasne. Ale zobacz. Wszystko już ustalone. A, przygotowaliśmy ruch oporu. B, zaczynamy naprawiać to, co złe, i zabijamy każdego Execa, którego możemy dopaść, i każdego Techa, który za bardzo się mądrzy.
- No. Nie jest tak źle - jak dotąd.
- C, budujemy broń i szkolimy Migów w jej używaniu. D, ustalamy własny, alternatywny rząd, tak jak uczono nas podczas treningu. W końcu E, za trzy dni strzelimy palcami i rewolucja się rozpocznie.
Alex zdjął swój karabin i zatrzymał się.
- Nie wiesz jednej rzeczy, Sten - powiedział. - Jeśli mężczyzna czy kobieta raz dostaną broń w swoje ręce, to nie można przewidzieć, co stanie się dalej. Dam ci przykład. Mój brat. On też należał do Modliszki. Pojechał na jeden przyjemny barbarzyński świat, bo nasz nieustraszony Imperator zdecydował, że powinien tam powstać nowy rząd. Chwytasz to? No więc, przyłączyli się do tamtejszych ludzi, nauczyli ich, jak wstać z kolan i walczyć. Nauczyli ich bycia dumnymi istotami, a nie pełzającymi robakami.
- Chyba nie łapię - powiedaał Sten.
- A więc wywiesili zakrwawioną, czerwoną flagę rewolucji i zaczęło się. Ludzie zarzynali się nawzajem w łóżkach. Mój brat trzymał się rządu, który ustanowili zamiast tamtych starych kumpli. Ale ludzie tak pokochali krew i zabijanie, że zmienili i ten nowy rząd w bydło rzeźne, tak jak i pierwszy. Mój brat wydostał się z tego świata bez jednej ręki. A więc wrócił do hodowania owiec w Edynburgu, a ja poszedłem na jego miejsce, aby podtrzymywać dobre imię klanu. Mam za sobą już długą drogę, ale najlepszą, jaką umiałem wybrać. Kiedy zawierasz pakt z ogniem, to nie możesz przewidzieć, co się spali.
Alex założył karabin z powrotem i w ciszy poszli do śluzy powietrznej statku.
Powitał ich dziki wrzask Idy, krzyczącej w osłupieniu:
- Cholera! Cholera! Cholera! - Terminal komputera przeleciał przez pokój i walnął prosto w obraz.
- Co się stało?
- Zupełnie nic. Ale zobacz, co ci twoi cholerni Migowie wyprawiają! - Machnęła ręką w kierunku ekranów stojących w pokoju. Sten stwierdził, że inni członkowie zespołu i Bet patrzą w milczeniu.
- Wszystkie są nastawione na kanały służby bezpieczeństwa. Patrz na tych głupców!
- Do ciężkiej cholery, Ido, powiedz wreszcie, co się stało! - O ile zdołaliśmy ustalić - wtrącił się Doc - patrol strażników przenosił kilku niepoprawnych Migów na południe, do Sekcji Zewnętrznej. Jeden z owych Migów w tym transporcie musiał mieć kilku przyjaciół.
Sten popatrzył na ekrany, potem podszedł do podajnika alkoholu i nalał sobie szklankę.
- A więc postanowili uratować go - ciągnęła Ida. - Oczywiście patrol wezwał posiłki, a kumple tego faceta zrobili to samo. Co wciągnęło większość z naszych oddziałów na południu. Patrz.
Sten przyjrzał się dokładnie migającym ekranom. Od czasu do czasu rozpoznawał kolejne twarze z ruchu oporu.
- No cóż - powiedział Jorgensen - wykopali całą swoją broń i wybrali się na polowanie na niedźwiedzia.
Ida uśmiechnęła się do Stena szyderczo i zaczęła włączać dźwięk przy poszczególnych ekranach. Zafascynowany Sten usiadł i patrzył.
Na jednym z ekranów grupa wrzeszczących Migów atakowała oddział strażników ukryty za przewróconym wozem. Paralizatory wystrzeliły i Migowie padli.
Na innym monitorze ujrzał kobietę, Miga, machającą uciętą głową strażnika, prowadzącą niewielki oddział bojowników powstania prosto na klin strażników. Kamera błysnęła i wyłączyła się, ale wydawało się, że padło więcej członków patrolu niż Migów.
Trzeci ekran pokazywał wejście do Sekcji Zewnętrznej. Śluza była barykadowana i strażnicy umacniali blokadę dookoła niej. Migowie strzelali do nich z korytarza i otworów wentylacyjnych.
Sten obrócił się i dopił drinka.
- Cholera. Cholera. Cholera.
- Już to mówiłam - zauważyła Ida. Sten obrócił się do Jorgensena.
- Miytkina.
Oczy Jorgensena stężały. Wpadł w swój trans.
- Zaobserwowane wydarzenia. Prognoza.
- Niemożliwe ustalenie dokładnych wyników. Ale, ogólnie, niepożądane.
- Szczegóły.
- Jeżeli rewolucja, a szczególnie sztucznie wywołana, tak jak ta, wybuchnie przed terminem, wystąpią następujące problemy: Członkowie ruchu oporu o najsilniejszych motywacjach i najlepiej wyszkoleni z bardzo wysokim prawdopodobieństwem zostaną wyeliminowani, ponieważ będą atakować spontanicznie, a nie zgodnie z wyznaczonym planem; tajni współpracownicy zostaną usunięci, ponieważ ujawnienie się jest dla nich kwestią przeżycia; dopóki zdolność bojowa nie osiągnie swojego apogeum, prawdopodobieństwo tego, że istniejący reżim będzie w stanie zwyciężyć rewolucję jest niemal stuprocentowe. Przykłady...
- Zawiesić program - przerwał Sten. - Jeśli wszystko pryśnie, to ile czasu zabierze zebranie tego znowu do kupy?
- Frazeologia nietypowa - powiedział Jorgensen - ale zrozumiała. Po zdławieniu rewolucji represje zostaną zintensyfikowane; wywołanie na nowo aktywności rewolucyjnej zajmie dłuższy okres. Przewidywana stagnacja: dziesięć do dwudziestu lat.
Sten nie zadał sobie nawet trudu, by zakląć. Po prostu nalał następnego drinka.
- Sten! - wrzasnęła nagle Bet. - Patrz. Na ten ekran.
Sten obrócił się. Potem spojrzał. Ekran, na który wskazywała dziewczyna, ustawiono na wejście do Sekcji Zewnętrznej.
- Ale - usłyszał głos Doca - oni nie są naszymi ludźmi.
Nie byli. "Oni" stanowili solidny mur utworzony z Migów. Nie uzbrojonych albo niosących pałki czy zaimprowizowane maczugi. Atakowali wprost w skoncentrowanym ogniu grup strażników zgromadzonych dookoła wejścia. I umierali, fala za falą.
Ale nadal dążyli do przodu, czołgając się przez ciała własnych zmarłych, aby w końcu przewracać się na obrońców. Nie włączono głosu, ale Sten doskonale sobie to wyobrażał. Zobaczył chłopca - tak na oko dziesięciolatka - wstającego na nogi. Wymachiwał... Sten przełknął ślinę. Z trudem. Do tego czegoś nadal przyczepione były resztki munduru strażnika.
Więcej Migów pobiegło do przodu, oddziały uzbrojone w stalowe belki wyrwane z obszarów roboczych. Walili w drzwi Sekcji Zewnętrznej i drzwi upadły w końcu.
Jorgensen, nadal w transie, mówił monotonnie:
- Ale istnieją jednak przykłady spontanicznego zrywu zakończonego sukcesem, takie jak uciskane rasowo społeczeństwo miasta Johannesburg.
- Dwa Miyitkina - warknął Sten.
- Mam malutką sugestię - powiedział Alex. - Proponuję, abyśmy przyłączyli się do naszych kumpli, zanim nasza rewolucja skończy się bez nas.
Sten przeszedł przez rozwalone okno kapsuły kontrolnej w kopule rekreacyjnej i spojrzał w dół na tysiące wgapiających się w niego twarzy. Spoconych, zakrwawionych, brudnych i gniewnych.
To nie miało żadnego sensu. Z militarnego punktu widzenia. Jedna rakieta mogła zmieść nie tylko zgromadzoną Sekcję Modliszki, ale też wszystkich robotników z ruchu oporu, których tak pracowicie szkolili i rekrutowali przez ponad miesiąc.
Chrzanić sens, pomyślał Sten i włączył mikrofon.
- KOBIETY I MĘŻCZYŹNI VULCANA! - jego głos grzmiał i odbijał się echem po całej kopule.
Stwierdził, że kamery służby bezpieczeństwa nadal działają i że widać go doskonale. Zastanawiał się, czy Thoresen będzie w stanie zidentyfikować go.
- Wolne kobiety i mężczyźni Vulcana - poprawił się natychmiast. Poczekał, aż ucichnie szum. - Przybyliśmy na Vulcan po to, aby pomóc wam walczyć o waszą wolność. Ale nie potrzebowaliście naszej pomocy. Zaatakowaliście broń Kompanii gołymi rękami. I zwyciężyliście. Ale Kompania nadal istnieje. Jest w Oku. I dopóki nie będziemy mogli uczcić naszego zwycięstwa w Oku, to nie zdobyliśmy niczego. Nadszedł czas... Teraz właśnie nadszedł dla nas czas, aby wam pomóc. Pomóc wam uwolnić Vulcan! - Sten wyłączył przycisk mikrofonu i wyszedł z kapsuły.
Alex kiwał głową z aprobatą.
- No cóż, nie jesteś szczególnym orłem, ale poszło ci całkiem nieźle. A teraz, skoro już przeszliśmy przez te wszystkie formalności, to może wyślemy sygnał i przejdziemy do prawdziwej roboty?
Myor yjhh mmui oert mmcv ccvx awlo...
Mahoney przesunął się na bok i pozwolił Imperatorowi przeczytać zdekodowany przekaz:
Etap pierwszy zakończony. Vulcan ogarnięty rewolucją. Zaczynamy etap drugi.
Imperator odetchnął głęboko.
- Proszę uruchomić Pierwszy i Drugi Szturmowy Pułk Gwardii zgodnie z ustaleniami Operacji Bravo, Pułkowniku.
35.
Baron wpatrywał się w postać na ekranie. Zamarł. Nacisnął klawisze i kamera przesunęła się na Stena. Thoresen zatrzymał obraz. Przyglądał się twarzy. Nie. Nie zna go. Wstukał polecenie, aby komputer przeszukał swoje bazy danych i zidentyfikował tego człowieka. Przy odrobinie szczęścia okaże się, że to tylko jakiś zwykły Mig mocny w gębie i słaby na rozumie. Ale nie wiadomo dlaczego Thoresen nie wierzył, aby tak rzeczywiście było.
Model laboratorium Projektu Bravo wyglądał jak szary, chudy balon, w połowie wypełniony wodą. Nie było wiele do studiowania; Ida nadal nie potrafiła przeniknąć do danych służby bezpieczeństwa.
Członkowie drużyny i Bet patrzyli ponuro na model. Sten, Alex i Jorgensen po raz pierwszy od przybycia na Vulcan włożyli kamuflażowe, zmieniające barwę mundury Sekcji Modliszki. Ida i Bet ubrały się w kombinezony Techów pierwszej i trzeciej kategorii.
Nie było zbyt wiele do powiedzenia. Nałożyli swoje pakunki na ramiona, w ciszy wsiedli do pojazdu i Sten ruszył, prosto w korytarze ogarniętego szaleństwem Vulcana.
Vulcan walił się szybko, od kiedy Migowie wyszli na ulice. Obrazy zaciętych walk, grabieży, porażek strażników przelatywały przez monitor Barona.
Thoresen wyłączył ekran. To było beznadziejne. Nie mógł już zrobić nic więcej, aby zdławić rewoltę. Musiał po prostu pozwolić jej samej się wypalić, aby na gruzach spróbować odbudowali swoje królestwo.
Zabłysło światełko, zwracając jego uwagę. Thoresen niemal zignorował je. Jeszcze jeden raport od rozhisteryzowanej straży. Nie, musi na to odpowiedzieć. Włączył komputer.
Serce stanęło mu w piersi. Komputer zidentyfikował przywódcę Migów. Sten. Ale przecież on nie... Jak.. I Baron wiedział już, że jego świat był bliski końca.
Istniała tylko jedna możliwość: Sten; Gwardia; Projekt Bravo. Imperator wiedział i Imperator odpowiadał za rewoltę Migów. Sten był członkiem Sekcji Modliszki.
Thoresen desperacko poszukiwał jakiegoś rozwiązania. Co się teraz stanie? Jak miał na to zareagować? To o to szło Imperator szukał pretekstu do lądowania swoich oddziałów. Thoresen miał wezwać pomoc. Zostałby aresztowany, Projekt Bravo odkryty i wtedy...
Wreszcie znalazł sposób. Pójdzie do laboratorium. Zabierze najbardziej istotne akta. Zniszczy resztę i ucieknie. Dopóki znał sekret AM2, nadal mógł kpić sobie z Imperatora.
Wstał i ruszył w kierunku drzwi. Zatrzymał się. Jeszcze coś. Imperator prawdopodobnie nakazał zniszczenie laboratorium. Sten i jego zespół mogli być już w drodze. Pospieszył do komunikatora.
Na ekranie ukazała się wystraszona twarz szefa bezpieczeństwa.
- Sir!
- Potrzebuję tylu ludzi, ilu tylko możesz mi dać. Tutaj. Teraz - warknął Thoresen.
Szef bezpieczeństwa zaczął coś bulgotać.
- Weź się w garść, człowieku.
Szef zesztywniał.
- Tak jest, sir.
Zniknął. Thoresen myślał szybko. Coś jeszcze? Jakieś inne przeczucia...? Uśmiechnął się do siebie ponuro, otworzył szufladę biurka i wyjął z niej małe, czerwone pudełko. Wsadził je do kieszeni i wybiegł za drzwi.
36.
Frick i Frack krążyły tam i z powrotem, wysoko nad pokładem laboratorium Projektu Bravo. Trzymając się blisko sufitu przeleciały przez korytarz wejściowy, ponad oddziałami służby bezpieczeństwa.
Ludzkie oczy nie mogły ich zobaczyć. Na Vulcanie nie było przecież żadnych ptaków ani nawet gryzoni. Czego ludzkie oczy nie znają, tego nie widzą.
Dyżurny oficer bezpieczeństwa przyglądał się swoim paznokciom. Do końca tej zmiany miał szansę obgryźć je do żywego mięsa. I systematycznie ochrzaniać każdego strażnika w promieniu dwudziestu metrów. Nie było nic do roboty poza poceniem się i liczeniem swoich problemów.
A miał ich wiele. Pilnowanie laboratorium, o którego przeznaczeniu nie miał pojęcia. Plus ci cholerni Migowie, którzy zwariowali - jego najlepszy kumpel został znaleziony z półmetrowym szklanym ostrzem w piersi. A teraz powiadomiono go, że Baron Thoresen właśnie tu zmierza.
Ostatnią rzeczą, której potrzebował, był komputer, pokazujący nie wiadomo co. Popatrzył na ekran. Eksperymentalnie walnął go zaciśniętą pięścią. Nic to nie zmieniło. Nadal wskazywał, że jakieś obiekty latające znajdują się wewnątrz laboratorium.
Dyżurny oficer zastanawiał się, dlaczego właściwie podjął tę pracę dla Kompanii. Mógł przecież żyć sobie bardzo wygodnie jako szef tajnej policji na swoim macierzystym świecie. Spojrzał na dwóch Techów, gramolących się po korytarzu. Co za cholerny czas, pomyślał.
Zażywna kobieta, Tech pierwszej kategorii, wtoczyła się do jego biura. Cholerna radocha, pomyślał oficer. Muszę skombinować poduszkę. Jeszcze tylko hemoroidy mi potrzebne.
Uśmiechnął się z sympatią do kobiety, Techa trzeciej klasy za Idą. Biedny dzieciak, pomyślał. Założę się, że ta cholera pierwszej kategorii próbowała czegoś, a jej asystentka na to nie poszła, więc ta małpa kazała jej dźwigać pudła z narzędziami.
- Patrzcie, co tu mamy - warknęła Ida. - Komputery wariują, a wszystko, na co ciebie stać, to siedzenie i dłubanie w nosie. - Odwróciła się do Bet. - Mężczyźni!
Dyżurny oficer zdecydował, że zapowiada się wyjątkowo długa zmiana. Usiłował utrzymać formalny ton.
- Mamy teraz zakaz wstępu dla postronnych - zaczął.
- Wiem, co teraz macie - powiedziała Ida. - A nas obowiązują terminy - zmierzyła dyżurnego wzrokiem. - Mówiłam ci, mała, że to będzie coś prostego.
- Co masz na myśli? - spytał oficer bezpieczeństwa.
- Ta bransoleta. Trzymasz to o wiele za blisko terminala i dlatego wariuje. To oczywiste.
- Ale przecież zawsze je nosimy. I dotąd nic się nie zdarzało.
- No pewnie. A te cholerne Migi nie podłączały się wcześniej do komputera. I co z tego? Mówisz mi, że każdy z patrolujących nosi coś takiego?
- Tak.
- Głupi, głupszy, najgłupszy. Zwołaj ich tu.
- Co?
- Wszystkich, którzy są na tej zmianie, idioto. Może jednak pójdzie łatwo i okaże się, że jedyny problem stanowi to, że czyjaś bransoleta źle nadaje.
- Nie możemy zawołać wszystkich patrolujących - zaczął dyżurny.
Ida wzruszyła ramionami.
- Świetnie. Ja i ta ślicznotka pójdziemy sobie z powrotem i zdamy raport, że nie byłyśmy w stanie prawidłowo ocenić sytuacji. Wcześniej czy później ktoś się tu zjawi i spróbuje naprawić ten komputer.
Oficer popatrzył na ekran. Latające obiekty nadal tam były. Popatrzył na dziewczynę, która obdarzyła go sympatycznym i bardzo ciepłym uśmiechem. Zdecydował się. Odwrócił się do komunikatora i włączył go.
- Trzecia zmiana, w zwykłym trybie, wszyscy oficerowie mają natychmiast zameldować się w centrali. Powtarzam, wszyscy oficerowie natychmiast do centrali.
Bet wyciągnęła dwa granaty dezorientujące ze swojej torby i wstała. Oficerowie bezpieczeństwa Projektu Bravo tłoczyli się w małym biurze. Ida stała przy drzwiach.
- To wszyscy?
Oficer dyżurny kiwnął głową.
Bet uderzyła w zapalniki i zanurkowała do drzwi. Wylądowała tuż obok Idy.
Oba granaty zdetonowały w purpurowym błysku. Oficerowie bezpieczeństwa upadli na podłogę. Bet przewróciła Idę, a potem pomogła jej wstać. Ida sapała cicho, mruczała coś w swoim ojczystym języku, a potem ostro gwizdnęła na palcach.
Sten i inni członkowie drużyny ukazali się w pobliżu, biegnąc do obu kobiet.
- Przypilnujemy tylnych drzwi. Wy bądźcie gotowi. - Ida weszła do środka i podniosła pokrywkę pudełka z narzędziami, wyjęła dwa karabiny, odbezpieczyła je i rzuciła jeden Bet, podczas gdy Sten i inni wbiegli do laboratorium Projektu Bravo.
W tym czasie Ida obróciła oficera dyżurnego na plecy.
- Co ty robisz? - spytała Bet z zaciekawieniem.
- To prywatna zemsta - odpowiedziała Ida, stawiając stopę dokładnie w pachwinie nieprzytomnego mężczyzny. - Podejrzewam, że brzydko o mnie myślał.
Podniosła w górę drugą stopę. Bet wstrząsnęła się, odwróciła i popatrzyła na długi, pusty korytarz.
- Czy nie byłoby łatwiej - zasugerował Alex - po prostu wysadzić to wszystko w cholerę?
- Cholera, tak - powiedział Sten. - Ale gdybyśmy to zrobili - machnął ręką w stronę sufitu - to z tych wszystkich Techów tam na górze zostałaby miazga. - Uśmiechnął się. Sam nie mam pojęcia, dlaczego o nich myślę.
- Dlatego - stwierdził Doc - że instrukcje nakazują nam zlikwidowanie tego laboratorium przy minimalnych stratach w ludziach. - Machnął wąsami w kierunku Alexa. - Zignoruj go. Proste umysły znajdują proste rozwiązania.
Alex zignorował Doca.
- Zrobię wam śliczne, malutkie zniszczenia, powiedzcie tylko, skąd mam zaczynać.
Sufit laboratorium wznosił się wysoko nad nimi, Wystarczająco wysoko, stwierdził Sten, jak na podobny do hangaru budynek mający własny mikroklimat. Frick i Frack krążyli pomiędzy światełkami sufitowymi. W centrum hali stał mały frachtowiec kosmiczny, drzwi do ładowni były otwarte, Pracowały tajemnicze aparaty ustawione wokół. Otwarte po bokach wejścia odsłaniały labirynt pomniejszych pracowni.
- Ładujcie w każde miejsce przechowywania informacji zadecydował Sten. - W każdy komputer. I w każdy element wyposażenia, który nie wygląda znajomo.
- Doskonale - zamruczał Jorgensen, zakładając z powrotem plecak. - To znaczy, że on ma zamiar strzelać do wszystkiego, co nie wygląda jak owca.
Alex pokiwał palcem.
- Zwolnijcie tego misiaczka, to przeciw jego naturze. Ale nie pozbywajcie się człowieka, którego stopy nadal tkwią w bruzdach ziemi.
I zabrali się do roboty.
Thoresen, pomimo fascynacji bronią i sztukami wojennymi, nigdy nie uczestniczył w bezpośredniej walce, jednakże zostało mu na tyle rozsądku, gdy wszedł w korytarze prowadzące do Projektu Bravo, aby cofnąć się i puścić przed sobą dwa oddziały w sile pięćdziesięciu ludzi. Thoresen miał całkowitą świadomość tego, że znajduje się w trudnej sytuacji. Istniało pewne prawdopodobieństwo, rozważał podążając spokojnie za formacją strażników, że może się spóźnić.
Bet wytarła spocone ręce o plastykową osłonę karabinu.
- Oddychaj głęboko - powiedziała uspokajająco Ida. Myśl o nich dziesięć na raz. - Nagle zorientowała się, co powiedziała, i zachichotała. - Z drugiej strony, czy myślisz, że biała flaga będzie lepszym wyjściem? Teraz!
Bet wcisnęła spust karabinu na maksimum. Broń wypluwała z siebie pociski zawierające AM2 prosto w nadchodzącą masę strażników.
Wrzaski. Chaos. Odbezpieczyła granat i potężnym wymachem ramienia wyrzucała go w dół korytarza, a potem, gdy zagrzmiała broń, przeczołgała się pod osłonę.
Bet wyrzuciła pusty magazynek ze swojego karabinu i włożyła nowy na miejsce. Zdziwiła się, że nie jest tak przerażona jak wtedy, gdy patrzyła na nadchodzących strażników.
- Ida!
- Gadaj - stwierdziła otyła kobieta, nie zdejmując wzroku z korytarza. Nacisnęła spust.
- Gdybym nadal była Buntownikiem - zauważyła Bet powiedziałabym; że nadszedł czas zabierać tyłek.
- Ale nie jesteś. Należysz do potężnej Sekcji Modliszki. A więc zrobimy rzecz następującą: zabieramy stąd tyłek!
Ida przetoczyła się przez drzwi, palec nadal trzymając na spuście, a potem przez wejście do pracowni. Bet prześlizgnęła się za nią. Obie kobiety odwróciły się, strzeliły w głąb korytarza, a potem pobiegły w stronę głównego laboratorium.
Alex cichutko śpiewał pod nosem piosenkę ze swoich rodzinnych stron, odwijając drut zapasowego obwodu detonacyjnego w kierunku głównej hali laboratorium.
Ścisnął drut i włożył do zapalnika. Przejrzał w myślach obwód, spojrzał na Stena. Sten pokazał mu uniesiony w górę kciuk i Alex zamknął detonator.
- Zrobiliśmy to, co było możliwe w tych warunkach. Jeszcze godzinka i będzie tu trochę za głośno na drzemkę.
Wtedy Ida i Bet wpadły do pokoju. Ida przyklęknęła przy wejściu i puściła serię w korytarz.
- Patrol! - krzyknęła Bet.
Przez drzwi wpadł deszcz odłamków i członkowie drużyny przypadli do podłogi, szukając schronienia. Ida opróżniła magazynek i popełzła w stronę statku.
Drużyna uformowała półkole tuż obok frachtowca. Sten cofnął się za wielką maszynę unikając bezpośredniego ognia ze strony wpadających do laboratorium ludzi Thoresena.
- Czy możesz zatrzymać ładunki?! - wrzasnął.
Alex ściął kilku strażników i odpowiedział spokojnie, nie odwracając głowy:
- Obawiam się, że okazałem się trochę za sprytny w tym przypadku. W każdym z nich zamontowałem urządzenie uniemożliwiające rozbrojenie.
- Ile czasu?
- Chyba... - Alex sprawdził swój zegarek - wystarczy.
Myśliwce, krążące przed transportowcami Gwardii, przebijały się pomiędzy dryfującymi satelitami służby bezpieczeństwa Vulcana, nie wiedząc o tym, że w wyniku dokonanej przez Bet masakry pracowników Żłobka większość z nich nie była sterowana.
Statki wojenne sunęły wprost na Vulcan. Przez poprzednie miesiące Thoresen zdobył parę umiarkowanie zakazanych urządzeń antyrakietowych i zainstalował je w wieżyczkach usytuowanych na zewnętrznej pokrywie Vulcana. Jednakże zestawienie nagłego ataku Gwardii i kiepskiego wyszkolenia załóg owych urządzeń sprawiło, że tylko kilka z nich weszło do akcji, zanim rakiety wystrzelone ze statków wojennych zmiotły ich stanowiska.
Oczywiście nie używano normalnych środków transportu do przewozu wojska. Pracowicie zmodyfikowano konwencjonalne frachtowce zmieniając dzioby tak, że przypominały szczęki do załadunku i wyładunku. Czujniki odległości zabrzęczały, rakiety hamujące zmniejszyły prędkość transportowców do kilku kilometrów na godzinę, a potem jeszcze zwolniły. Zacumowali.
Dzioby otworzyły się i ubrani w kombinezony gwardziści wysypali się na zewnątrz. Opór był mały. Żaden ze strażników w środku nie zorientował się na tyle szybko, co się dzieje, aby zdążyć założyć kombinezon.
Gwardia miękko wślizgnęła się w korytarze, formując małe, samodzielne oddziały szturmowe, i ruszyła do przodu. Za nimi podążały masery.
Opór, w porównaniu do tego, jaki zwykle napotykała Gwardia, nie stanowił żadnego problemu. Strażnicy mogli myśleć o sobie, że są elitą zabijaków, ale, jak to sami prędko odkryli, istniała zasadnicza różnica pomiędzy młóceniem bezbronnych robotników czy kiepsko wyposażonych bojowników ruchu oporu a walką z wyszkolonymi i doświadczonymi żołnierzami.
Najemnicy to kiepscy bohaterowie, zdecydował Thoresen, patrząc na to, jak oficer strażników podrywa swój oddział do przodu. Około połowa z nich skuliła się jeszcze bardziej za zaimprowizowaną barykadą, jaką Thoresen kazał zbudować w samym wejściu do laboratorium. Druga połowa w końcu stanęła na nogach i ruszyła naprzód.
Żołnierze Modliszki otworzyli ogień przez pokój. Najszybciej poruszający się strażnik pokonał trzy metry, zanim jego nogi eksplodowały, i padł na ciała poprzednio szturmujących.
Jakaś część umysłu Thoresena wzdrygnęła się przy bilansie. Mieli pięciu ludzi - Baron nie widział Fricka i Fracka ukrytych wysoko nad nim na wsporniku - my zaatakowaliśmy niemal siedemdziesięcioma. Oni nie zostali nawet ranni, a my straciliśmy trzydziestu strażników.
Zabuczał komunikator przy jego pasku. Podniósł go. Słuchał, a potem z wściekłością wyłączył głośnik. Powoli stawał się coraz bledszy, w miarę jak opadał go gniew. Głównie na siebie samego. Przypuszczał, że Imperator nie wkroczy bez jakiegoś pretekstu, ale spanikowany Tech z centrum komunikacji powiadomił go, że gwardziści są już w środku. Została wzięta więcej niż trzecia część Vulcana, wliczając w to obszary ogarnięte powstaniem. Thoresen przeczołgał się do oficera patrolu.
- Potrzebujemy więcej ludzi - powiedział. - Wezwę ich z biura bezpieczeństwa. - Ściana nad jego głową eksplodowała, gdy wyczołgiwał się z laboratorium na korytarz.
Wstał i pobiegł w głąb korytarza aż do końca. Zatrzymał się i wyjął małe, czerwone pudełko sterownika z kieszeni, dotknął zamka czułego na odcisk palca i otworzył pokrywkę. Wcisnął 15 na ekranie i zamknął obwód, potem zmusił się do spokoju i odszedł od laboratorium Projektu Bravo. Czekał na niego samochód. Powiedział:
- Do Oka - i wsiadł.
Za nim, pod podłogą kabiny kontrolnej głównego laboratorium zegar rozpoczął odliczanie czasu pozostałego do uruchomienia należącego do Thoresena Urządzenia Sądnego Dnia pojedynczej megatonowej głowicy atomowej, która miała zmieść całe laboratorium Projektu i dać Thoresenowi jego jedyną szansę pozostania przy życiu.
Ida ostrzelała strażników za barykadą i przypadła do ziemi.
- Alex, czy zdajesz sobie sprawę z tego, że jeżeli zostaniemy przygwożdżeni tutaj, a twoje ładunki wybuchną, to ja już nigdy nie zaproszę cię na drinka?
Alex nie zwrócił na to uwagi. Utkwił wzrok w jednym z instrumentów z wyposażenia sapera.
- Sten. Mamy nieco większy problem niż te ładunki, które ja nastawiłem. Odbieram sygnały, że jakieś urządzenie nuklearne pracuje w pobliżu.
Sten mrugnął.
- Gdzie? I kto je nastawił?
- Nie mam pojęcia. Ale lepiej je znaleźć. Nazywam się Kilgour, a nie Poziom Zero. - Nastawił detektor na ustalenie kierunku i zamiótł czujnikami pokój. - A, jak wspaniale. Nasza bomba jest dokładnie tu. - Machnął ręką przez pięćdziesiąt metrów otwartej przestrzeni w kierunku centrali kontroli. - To daje nam odrobinę do myślenia - powiedział. - Po pierwsze, jak zdołamy przejść przez otwartą przestrzeń i przeżyć. A potem będę miał radochę usiłując to rozbroić i nie wiedząc, kiedy ma wybuchnąć.
- Szybki ogień! - Sten użył starego jak świat okrzyku, drużyna otworzyła ogień celując w barykady.
Alex złapał swój plecak i wstał. Pobiegł zygzakując. Dookoła niego rozpryskiwały się pociski.
- Tutaj!
Jorgensen wychylił się z ukrycia i strzelił do oficera, usiłującego trafić Alexa. Wystawił się tylko na chwilę, ale tamten puścił serię. Pociski wybuchły w połowie drogi przez laboratorium i odłamki rozsypały się wszędzie dookoła.
Ramię i bark Jorgensena momentalnie eksplodowały. Członkowie Zespołu Modliszki na chwilę wstrzymali ogień, ale potem wyszkolenie zwyciężyło i kontynuowali strzelanie. Sten widział, jak Alex odrywa szeroki na metr płat podłogi i wślizguje się pod pokład.
- Nasz kolega, prawie. Tak, on... - Frick i Frack zaatakowali spod kopuły. Frack uzbroiła jedną ze swoich małych bomb i stuliła skrzydła.
Spadając w pionowym nurkowaniu, ona i Frick nie mieli czasu na uniki. Zginęli natychmiast, gdy tylko ich małe ciałka uderzyły w oficera strażników. Potem nadleciały bomby. Oficer stał się kulą ognia, a odłamki poraziły oddział skulony obok niego.
Sten zobaczył, jak Doc czołga się ze swojej kryjówki do ciała Jorgensena i przesuwa w kierunku karabinu, należącego do zmarłego. Doc niespodziewanie obrócił broń ku barykadzie i zachwiał się pod miażdżącym - dla niego - ciężarem. Jedną ręką przycisnął spust i przytrzymał, aż do opróżnienia magazynka. Szok. Doc naprawdę nie...
Sten przeniósł wzrok na barykadę i zmiótł ramię strażnika, który wystawił się na chwilę. Gdy mężczyzna podniósł się wrzeszcząc, Bet dokończyła sprawę.
Alex klęczał obok urządzenia nuklearnego pod płytami podłogowymi. Mogę mieć tylko nadzieję, pomyślał, że amatorzy, którzy to zbudowali, mieli trochę szacunku dla lepszych i zrobili coś, żeby to można było rozbroić. Mógłbym zbudować lepszą bombę A przy straszliwym kacu i bólu zębów.
Bomba miała idiotycznie prostą konstrukcję. Metalowa piłka pokryta czymś, co przypominało wymodelowaną glinę. Z jej powierzchni wystawały małe, kierunkowe ładunki wybuchowe połączone z odbiornikiem radiowym i czymś, co, jak Alex przypuszczał, było zapalnikiem czasowym.
Zaczął odczepiać druty, ale zatrzymał się. Natknął się na jakieś dodatkowe przewody, których przeznaczenia nie potrafił odgadnąć. To pułapki, zdecydował.
Cieniutko, pomyślał, będzie ciężko. I zaczął delikatnie, po kolei wyjmować ładunki wybuchowe z gniazd. Zastanawiam się, jak wiele z nich zdołam wyjąć, zanim to maleństwo wybuchnie? Znowu wytarł pot.
Kierowca pchnął otwarty wóz; on i Thoresen schowali się za jego pokrywami. Wóz pomknął w głąb korytarza i bojownicy ruchu oporu Migów musieli się cofnąć. Okręcili się i tych kilku, którzy mieli broń, otworzyło ogień.
O wiele za późno, bo tymczasem wóz skręcił za rogiem korytarza i zniknął z pola widzenia.
Thoresen spojrzał. Tuż przed nim było wejście do Oka. Westchnął z ulgą - nadal pilnował go oddział strażników.
- Mam to! Mam to!
Sten kątem oka zobaczył, jak okrągła postać Alexa wytacza się spod podłogi i posuwa się skokami poprzez otwartą przestrzeń. Zanurkował i przeleciał jednym susem ostatnie pięć metrów dzielących go od schronienia.
- Ta mała bestia nie sprawi nam więcej kłopotu - powiedział.
- No to został jeszcze jeden problem.
- No właśnie - zgodził się Alex. - Zobaczmy, jak możemy uratować nasze tyłki, zanim wylecimy w powietrze na własnych ładunkach.
Co najmniej piętnastu strażników kryło się w osłupieniu za barykadą.
- Nie wydaje mi się - powiedziała Ida - żeby byli zainteresowani czasowym zawieszeniem broni.
- Potwierdzam - dodał Doc ponuro. - Przewidywania: ponieśli duże straty, a więc mogą przypuszczać, że blefujemy. Wystrzelił jeszcze kilka serii z karabinu, który Sten przydźwigał dla niego na stanowisko. - Kilgour. Zdajesz sobie sprawę z tego, że to wszystko twoja wina. Teraz nigdy już nie podejmę swojej własnej praktyki.
- A to jest plus tej sytuacji, którego do tej pory nie brałem pod uwagę - stwierdził Alex. - I tak za dużo tu krwi dookoła.
Bet pokiwała głową z niedowierzaniem.
- Ida - powiedział nagle Sten. - Chodź ze mną. Alex, spróbujemy zrobić superblef. Osłaniaj nas, dobra?
Ida zerwała się na nogi i oboje zgięli się wpół, wybiegając w kierunku śluzy statku. Zaskoczeni Alex, Bet i Doc otworzyli osłaniający ogień.
Sten wypuścił flarę w okno mostka frachtowca i wsunął przenośny komunikator do swojego kombinezonu.
- Myślisz, że w to uwierzą?
Ida bezradnie rozłożyła ręce.
- My nie wierzymy w pieśni śmierci. A więc możemy próbować.
Sten sprawdził czas na swoim zegarku. Do wybuchu ładunków Alexa pozostało zaledwie dziesięć minut. Oboje pospieszyli do śluzy i zaczęli strzelać do strażników. Alex, chwilowo niedostrzegalny, przesuwał się z boku zaimprowizowanego fortu Sekcji Modliszki w kierunku flanki patrolu.
Strażnik czekał. Wcześniej czy później któreś z nich musi się pokazać. Wcześniej czy Później... podskoczył, gdy huknęło coś, co wyglądało jak eksplozja flary na mostku frachtowca. Jakiś chybiony strzał, pomyślał. Potem zewnętrzne głośniki statku wysunęły się ze swoich gniazd i zatrzeszczały, budząc się do życia. Zabuczały syreny przechodząc od dźwięków wysokich do niskich i metaliczny głos oznajmił:
- Dwie minuty do odpalenia, dwie minuty do odpalenia. Wszystkie jednostki: opróżnić pole startowe. Powtarzam, wszystkie jednostki: opróżnić pole...
Po raz pierwszy strażnik zorientował się, że dysze wylotowe frachtowca znajdują się tuż na wprost jego stanowiska. Nie miał pojęcia, co robić.
- Musiało trafić w komputer - zamruczał mężczyzna obok niego.
- Co się stanie, jeśli odpali? - zdołał wykrztusić strażnik. - Usmażymy się.
Sten zakaszlał, potem dotknął przycisku na przenośnym komunikatorze. Ida połączyła go bezpośrednio z systemem radiowym statku. Usiłował mówić jak komputer, o ile było to możliwe.
- Jeszcze trzydzieści sekund, jeszcze trzydzieści sekund. Przeciążenie. Jeszcze trzydzieści sekund sprawnego działania komputera. Wszystkie jednostki, trzydzieści sekund poprawnej transmisji. Czas do odpalenia: piętnaście sekund...
Bliscy paniki strażnicy nie widzieli Alexa przekradającego się przez osłony. A nawet gdyby zwrócili uwagę na niego, to zakładając normalną ludzką reakcję nie mieliby czasu na powstrzymanie ataku tego żołnierza pochodzącego ze świata o dużej sile ciążenia.
Po przejściu barykady Alex zanurkował. Pierwszy, strażnik, na którego się natknął, zmarł z roztrzaskaną czaszką, Alex pozwolił, aby ciało zamortyzowało go podczas skoku z nogami wyrzuconymi do przodu, kiedy zwalił z nóg dwóch innych ludzi trafiając w ich brzuchy.
Stanął na nogach, jedną ręką obracając ciałem drugiego z mężczyzn jak tarczą.
Sten i Ida wstali, strzelając z ręki. Sten patrzył, jak Alex miażdży głowę następnego strażnika, a potem znika.
Dwoje żołnierzy Modliszki podbiegło do barykady. Wrzaski. Potem fisza i dwóch strażników załamało się i uciekło do wyjścia. Alei wskoczył na szczyt barykady, wyrwał z niej trzymetrową stalową belkę i posługiwał się nią jak włócznią.
Trafiła w dwóch następnych mężczyzn, łamiąc ich kręgosłupy. Doc i Bet przedzierali się przez pokój.
- Sugeruję - zdołał powiedzieć misiek, mijając ich - żebyśmy oszczędzili sobie zwykłych, kretyńskich ludzkich gratulacji. Mamy cztery minuty.
Czwórka żołnierzy Modliszki i Bet ruszyła sprintem w głąb korytarza. Podczas tego biegu Sten walnął w przyciski zamykania drzwi awaryjnych. Miał nadzieję, że to wystarczy.
Ładunki wybuchły dokładnie wtedy, kiedy miały wybuchnąć zgodnie ze słowami Alexa. Sten, Bet i Alex patrzyli na laboratorium przez okno w głównym korytarzu. Ida trzymała Dora. Światła mrugnęły, a potem jeszcze raz, i jeszcze. Poczuli niski grzmot przechodzący przez płyty pod ich nogami. A potem Projekt Bravo wylegał w przestrzeń. Ustawione ładunki wybuchały w górę i w dół, rozrywając podłogi i pomieszczenia laboratorium, jakby to była patroszona ryba.
Sten pomyślał nagle, że tak musiała wyglądać Dzielnica. Grzmot potężniał i zabuczały dzwonki alarmowe. Z dna laboratorium posypały się gruzy prosto w przestrzeń. Ale główna sekcja i pomieszczenia Techów pozostały nietknięte.
Ida i Doc popatrzyli na Alexa.
- Jestem nieco niezadowolony - powiedział, niezupełnie zgodnie z prawdą. - Nie liczyłem na ten drugi wybuch. Nie mogę się tym chwalić z całkowicie czystym sumieniem.
I wtedy Bet zorientowała się, że Stena nie ma.
37.
Stało się. Wszystkie ślady Projektu Bravo zostały wyeliminowane w wyniku eksplozji. Thoresen poczuł się po raz pierwszy od wielu godzin bezpiecznie.
Nalał sobie drinka dla uczczenia tego. To dziwne, pomyślał. Jego marzenia legły w gruzach, a on nadal czuł się dumny. Mimo wszystko zwyciężył Imperatora. I nie musiał już nic więcej robić, pozostało mu tylko czekać, aż oficerowie Gwardii zapukają do jego drzwi, podziękować im za przybycie na ratunek i oddać się w ich ręce.
I co Imperator może mu zrobić? Postawić przed sądem? A za co? Nie było żadnych dowodów. Poza tym, myślał Thoresen, Imperator nie zechce przyznać publicznie, że może istnieć jakaś alternatywa dla jego monopolu na AM2.
Zapewne Baron będzie musiał pogodzić się z jakąś pomniejszą pozycją w zarządzie Kompanii. Wzruszył ramionami. Może i zabierze to kilka lat, ale dostanie się znowu na szczyt. I wtedy zobaczą. Oni wszyscy zobaczą.
Nagle Thoresen zorientował się, że jest całkiem szalony. Zaśmiał się. Cóż to za dziwaczna rzecz, móc powiedzieć o sobie coś takiego. Tak, jakby się było jakąś inną osobą gdzieś na zewnątrz, patrzącą na samego siebie, notującą myśli i czyny. I analizującą je jak jakiś Tech bakterie. Coś wypełzło z głębi jego umysłu. Czy Sten naprawdę zginął? Ta eksplozja? Nie była dokładnie taka, jak oczekiwał. Jakaś inna. Thoresen stwierdził, że chciałby, żeby Sten przeżył. Zakrzywił palce, wyobrażając sobie, że zaciska je na miękkim gardle Miga. Sten, pomyślał. Sten. Chodź do mnie.
Rozległ się za nim jakiś dźwięk. Thoresen uśmiechnął się do siebie i odwrócił.
Sten stał w odległości kilku metrów i podchodził cicho. W jego dłoni błyszczał nóż.
- Dziękuję ci - powiedział Thoresen - że przybyłeś na wezwanie.
Sten zawahał się. Zdziwiony.
- Znasz mnie?
- Tak. Gruntownie. Zabiłem twoją rodzinę.
Sten ruszył ku niemu, dłonią uzbrojoną w nóż celując w gardło. Thoresen uchylił się, potykając lekko, gdy nóż dotknął ramienia zostawiając krwawy ślad. Kopnął z boku i poczuł dreszcz przyjemności słysząc głuchy trzask łamanego nadgarstka Stena. Nóż uleciał z ręki i znikł w trawie.
Sten zignorował ból, obrócił się, aby uniknąć ciosu, i uderzył zdrową ręką. Podrapał twarz Thoresena. A Baron cofał się. Sten przysiadł, przewidując atak. I zorientował się szybko, że Thoresenowi nie chodzi o niego. Tuż za plecami Stena, w odległości kilku metrów była kolekcja broni. Baron zmierzał właśnie tam.
Sten podbiegł szybko do ściany, zacisnął dłonie na antycznej strzelbie, podczas gdy Thoresen dosięgnął tego, co wybrał, i otworzył ogień. Chłopak zanurkował przy ziemi, trzymając strzelbę w górze. Wypalił. Poask trafił w oświetlenie kopuły nad ich głowami. Ciemność. Przetaczał się z miejsca na miejsce unikając naboi z AM2 przecinających ciemność, szukających go.
Przeczołgał się za drzewo. Dookoła niego eksplodowały kawałki ziemi i drewna. A potem cisza. Sten nasłuchiwał. Dochodziły ciche odgłosy poruszeń przeciwnika w ciemnościach. Pomyślał, że już podchodzi do niego. Przygotował się na skok. Trzask. Długi zgrzyt. I Thoresen otworzył klatki.
Zza krat wybiegły dwa tygrysy. Dwie wielkie, zmutowane szare bestie z Bengalu. Warczały cicho. Wymachiwały ogonami. Baron nacisnął guzik kontrolny. Coś je ukłuło w obrożach, obróciły się i oddaliły.
Sten przeciskał się przez krzaki. Gdzie jest Thoresen? Dlaczego nie nadchodzi? Szelest obok niego. Miękkie stąpanie. Sten obrócił się, gdy tygrys zaatakował. Odbił się. Potem wielki skok, prosto na niego.
Cofnął się, złączył stopy i wyprostował przed sobą wkładając w to całą swoją siłę. Trafił i tygrys przeleciał ponad nim. Wylądował wijąc się. Usiłował wstać, potem upadł. Martwy, jego szyję zdruzgotał kopniak Stena.
Sten wstał, usiłując zapomnieć o bólu w bezużytecznym nadgarstku. Mdłości podchodziły mu do gardła. Teraz. Tutaj! Dźwięk. Thoresen, pomyślał.
Światła kopuły zapaliły się na nowo. Sten zamarł na chwilę, oślepiony blaskiem. Potem zanurkował w poszukiwaniu schronienia, gdy rozpoczął się znowu ogień z karabinu. Skrył się za jakimś drzewem. Ile strzałów? Nie słyszał, aby Thoresen załadowywał broń na nowo. Musi mieć już mało amunicji. Sten rozejrzał się dziko dookoła, szukając jakiejś broni.
Obok stał tygrys, wymachując ogonem. Przygotowywał się do skoku. Potem warknął, aby zatrzymać go na miejscu. Sten zmusił się do śmiechu, dzikiego, niemal histerycznego chichotu.
- Mam już drugiego, Thoresen! - wrzasnął.
Baron otworzył ogień. Trafił w tygrysa w chwili, gdy ten skakał na Stena. Zwierzę obróciło się w locie i martwe zwaliło na ziemię. Thoresen nadal strzelał. I nagle rozległ się suchy trzask opróżnionego magazynka. Wtedy zza krzaków zaatakował Sten.
Thoresen dostrzegł go, szukał desperacko drugiego magazynka. Nic. Ruszył szybko do tyłu - złapał pierwszą broń, na jaką natrafił. Ostrze szabli zabłysło, gdy zrywał ją ze ściany i uderzał.
Sten przypadł z bólu do ziemi, gdy czubek ostrza trafił go pomiędzy żebra. Uchylił się przed następnym ciosem, szukając jakiejś broni. Jakiejkolwiek. Znalazł.
Rapier zabłysnął, gdy Thoresen uderzył znowu. Głośny brzęk, kiedy zetknęły się ostrza. Sten przesunął lekko nadgarstek, niemal niedostrzegalnie, i szabla Thoresena ześlizgnęła się. Skoczył do przodu, poczuł lekkie uderzenie w coś miękkiego. Thoresen! A potem rapier prawie wyleciał mu z dłoni, gdy Baron sparował cios. Sten cofnął się.
Ujął mocniej rapier. Próbował podejść trzymając go we właściwy sposób. Potem pomyślał o nożu, rozluźnił mięśnie. Thoresen zrobił krok do przodu, uśmiechał się i wymachiwał ostrzem szabli tam i z powrotem.
Nic z tego, pomyślał Sten. Oręż Thoresena był zbyt mocny i wytrzymały. Jego rapier stanowił tylko wysmukły kawałek zaostrzonej na końcu stali. Sprężystej stali. Sten nagle zorientował się, że to może być zaleta. Sprężystość. Nieważne, jak mocno uderzy Thoresen, zawsze zdoła cofnąć swój rapier.
Thoresen uderzył. Ostrza spotkały się. Rapier jak wąż wił się dookoła szabli, używając jej siły do odparcia ciosu. Sten przesunął się do przodu, poczuł, że czubek natrafił na opór usłyszał jęk ranionego Thoresena.
Sten cofnął się na chwilę pod naporem ataku. Pauza. Baron stał przed nim, chwiejąc się lekko i brocząc krwią z kilku ran. Ale najwyraźniej nic poważniejszego mu się nie stało.
Ruszył do przodu, uderzając mocno. Sten usiłował sparować, ale ostrze rapiera ześlizgnęło się i poczuł, że szabla zagłębia się w jego ramieniu, a potem odsuwa się, poza zasięg jego broni.
Thoresen był już pewien, że zwyciężył. Sposób, w jaki opadł rapier Stena, upewnił go, że jego ostatni cios unieszkodliwił używaną do walki rękę.
Zaatakował, uderzając w dół. Nie trafił, gdy Sten sparował cios, ale i pozbawił się częściowo osłony. Thoresen przygotował się do ostatniego pchnięcia.
Wrzasnął głośno, gdy czubek rapiera pogrążył się w jego łokciu. Szabla upadła i Thoresen sięgnął po nią w desperacji, zaciskając palce na stali. Odrzucił broń od siebie, czując, że dłoń zmienia się w siekany befsztyk.
Uderzył kantem zdrowej dłoni, celując w obojczyk Stena. Poczuł, jak kość poddaje się i uderzył ponownie. Ale Sten zablokował uderzenie i cofnął się ze zwisającym ramieniem. Usiłował utrzymać się na nogach.
Thoresen wymierzył następny cios i Sten poczuł straszliwy ból, gdy odparł go swoim rannym ramieniem. Uderzył ręką z całej siły, trzymając palce jak ostrze. Poczuł, że żebra Thoresena trzaskają jak suche drewno. Odsunął się szybko, aby uniknąć kontrataku, ale potknął się i przykląkł na jedno kolano. Baron był już na nim, usiłując zacisnąć rękę na szyi Stena.
Sten uderzył z całej siły. Poniżej żeber. Kości znowu pękły. Dalej. I dalej. Miękka wilgotność.
Thoresen wrzasnął z bólu. Sten wyrwał mu serce z piersi.
Thoresen patrzył na Stena. A potem upadł.
Sten popatrzył z osłupieniem na bijące w jego pięści serce. Potem w dół, na ciało Barona. Obrócił się, i rzucił drgający organ daleko w krzaki, gdzie leżały martwe tygrysy.
Niespodziewanie posłyszał krzyki, spojrzał w tę stronę. Spieszyły ku niemu jakieś mgliste sylwetki. Usiłował zrobić krok.
Bet złapała go, nim upadł. Złożyła nieprzytomnego na ziemi.
38.
Imperator miał kamienną twarz. Zimną. Mahoney stał przed nim, wyprężony na baczność.
- Wszystkie ślady AM2 zniszczone?
- Tak jest, sir!
- Vulcan ma już nowy rząd?
- Tak jest, sir!
- A Thoresen?
- Ummm, nie żyje, sir.
- Rozumiem. Myślałem, że rozkazałem brać go żywcem?
- Tak jest, sir!
- A więc dlaczego nie wykonano moich rozkazów?
- Bez uzasadnienia, sir.
- Bez uzasadnienia? To wszystko, co możesz powiedzieć?
- Tak jest, sir.
Mahoney stał nad Stenem, który usiłował przyjąć pozycję "baczność" najlepiej jak umiał. Bardzo trudne, jeśli się jest obandażowanym od stóp do głów.
- Właśnie wróciłem od Imperatora.
Sten czekał.
- Miał kilka słów raczej przykrego komentarza. Zwłaszcza, żołnierzu, o małej sprawie złamania rozkazu. Imperatorskiego rozkazu.
Sten wyobraził sobie, co zrobił, westchnął w myślach głęboko i przygotował się na najgorsze. Zapewne egzekucja.
- Masz coś do powiedzenia na swoją obronę, poruczniku?
Sten miał. Ale pomyślał, że nie warto. Po co tracić oddech? Był już skazanym człowiekiem...
- Czekam, poruczniku.
- Umm, przepraszam bardzo, sir - zaskrzeczał Sten. - Ale nazwał mnie pan właśnie porucznikiem.
Mahoney zaśmiał się, a potem usiadł na brzegu szpitalnego łóżka.
- Bezpośredni rozkaz samego Imperatora, stary. - Sięgnął do swojej tuniki i wyciągnął parę małych, srebrnych pasków. I nóż Stena. Położył je na łóżku.
Sten był pewien, że albo śni, albo Mahoney oszalał. Albo i jedno, i drugie.
- Ale ja myślałem, że ja, to znaczy...
- Zupełnie przypadkiem udało ci się spełnić najgorętsze życzenie szefa - powiedział Mahoney.
- Chciał, żeby Thoresen zginął?
- Nie życzył mu najlepiej. No i to oszczędziło całej masy wyjaśnień.
- Tak, ale ten awans - stwierdził Sten. - Raczej nie jestem typem oficera.
- Nie mogę się z tym nie zgodzić. Ale Imperator myśli inaczej. A dobry żołnierz zawsze słucha swojego przełożonego. Czyż nie, poruczniku?
Sten uśmiechnął się.
- Prawie zawsze - powiedział.
Mahoney wstał, aby odejść.
- A co z Bet?
- Jeżeli nie masz nic przeciwko - odrzekł Mahoney - to przyłączy się do Zespołu Modliszki.
Sten nie miał żadnych obiekcji.
Wieczny Imperator z namaszczeniem odkurzył butelkę, wyciągnął korek i nalał dwa rzetelne drinki. Mahoney podniósł jeden. Popatrzył na niego podejrzliwie.
- To znowu szkocka, szefie? - chciał się dowiedzieć.
- Tak. Ale tym razem prawdziwa.
- Skąd?
- Nie powiem.
Mahoney upił łyk. Zakrztusił się.
- Co u...?
Wieczny Imperator rozpromienił się. Pociągnął porządnie. Obracał płyn w ustach, napawając się smakiem.
- Taka, jak trzeba - powiedział.
Napełnił znowu szklankę.
- Zrobiłeś wszystko jak należy? W sprawie Stena?
- Tak, jak pan powiedział, szefie.
Imperator pomyślał przez chwilę.
- Daj mi znać, jak on sobie radzi. Myślę, że trzeba mieć na niego oko.
- Jestem tego pewien, szefie. Całkowicie pewien.
Mahoney zmusił się do wypicia drinka. A potem wyciągnął szklankę po następną porcję. W tego rodzaju pracy musi się mieć pewność, że szef jest szczęśliwy.
A Wieczny Imperator nienawidził pić w samotności.
109