Pełno ikry — powiedział. — Samica.
My wolimy Amerykanów — ciągnął Skip. — To jest Ameryka, na\L.,
jeżeli w Ameryce gówno wiedzą o tej wyspie.
Życzę powodzenia — rzuciłem i odszedłem.
Chcecie zainwestować? — zawołał za mną.
Już miałem się roześmiać, ale spojrzałem na jego twarz i powstrzymaK się.
Jaki tam ze mnie inwestor?
Kiedyś trzeba zacząć. Im wcześniej, tym lepiej. Faceci, któ^
zainwestowali po wojnie w Hawaje, podcierają sobie tyłki studolarówkami.
Eej, gość przyjechał, żeby się wygrzać — wtrącił Haygood. — Daj^
mu spokój.
— Odpieprz się, człowieku. Tu się gada o interesach — mruknął Skip,
Haygood bez słowa rozerwał kadłub kraba.
Skip starał się go zmusić do spuszczenia oczu, ale bezskutecznie.
— Pomyśl nad tym, człowieku — powiedział Skip, wyładowując cz$
swojej złości na mnie. — Pogadaj ze swoją damulą. Wygląda na niegłupią.
Jeszcze jedno łypnięcie okiem w stronę Robin. Narzuciła ręcznik na plecy i siedziała z podciągniętymi pod brodę kolanami, spoglądając na morze. Za moimi plecami rozległ się głos:
— Witam panów.
Oczy Skipa zwęziły się. Haygood z kamiennym wyrazem twarzy otait ręce w podkoszulek.
Odwróciłem się. Na piasku stał Dennis Laurent. Jego lustrzane okularj odbijały światło. Wydawał się ogromny. Nie usłyszeliśmy, jak nadchodził.
Dzień dobry, doktorze — powiedział. — Widzę, że złapałeś niezłego
kraba, Hay. Będzie chyba ze trzy kilo mięsa?
Co najmniej cztery — powiedział Skip.
Ściągnąłeś go z kokosa?
Nie musiałem — odparł Haygood. — Ten leniuch spał tutaj. -
Wskazał pobliską kałużę.
Nie ma jak łatwa zdobycz — skwitował Laurent. — Widzę, &
w końcu dotarł pan do wody, doktorze. Przyjemna?
Idealna.
I tak jest zawsze. Miłego dnia, panowie. — Razem skierowaliśmy^
w stronę Robin. Dennis szedł po piasku pewnym krokiem. Natrafił *
niedopałek Skipa, podniósł go i schował do kieszeni.
Naprzykrzali się wam?
Nie, a bywają kłopotliwi?
Zazwyczaj nie, ale mają za dużo wolnego czasu. Nie grzeszą &
inteligencją. Skip chciał pana naciągnąć na ten pomysł z uzdrowiskic*
prawda?
Tuż przed pana przyjściem.
Wspólnik Skip! Dwoni pan do swego maklera?
84
„ A ma pan telefon komórkowy? Roześmiał się.
_ Już widzę, jak Skip wita przybywających statkiem turystów: „Cześć, ludzie, witamy na pieprzonym Aruk".
_J Powinien zostać zatrudniony przez Izbę Handlową.
__ O, tak — powiedział. — Gdybyśmy ją mieli. Witam, panno Castagna.
jaka woda?
L- Ciepła.
jak zawsze. Zawdzięczamy to brakowi prądów i izolacyjnym właś
ciwościom koralowca. Cieszę się, że nareszcie dobrze się bawicie. Zadzwonili
marynarki. Właśnie jadę porozmawiać z panią Picker. Znaleźli wrak
samolotu w Stanton. Niewiele co zostało. Prześlą szczątki zwłok do Stanów,
a ją obciążą kosztami.
Pan chyba żartuje!
Chciałbym. Kapitan Ewing uważa się za bardzo wyrozumiałego, bo
samolot naruszył teren wojskowy. Mówi, że mógłby złożyć skargę i pani
Picker zapłaciłaby wysoką karę.
— To podłość! — oburzyła się Robin.
Laurent strącił ziarnko piasku ze swojej odznaki.
Zgadzam się z tą opinią. Jak się miewa pani Picker?
Dziś rano wyglądała kiepsko.
Chyba na razie nic jej nie powiem o kosztach. Znając wojskowych —
a byłem kiedyś marynarzem — przewiduję, że sprawy papierkowe zajmą im
ze dwa lata, jeżeli w ogóle z tego wybrną. Kłopot polega na tym, że ja nie
jestem w stanie dostarczyć jej zwłok. Jeśli nawet Ewing zgodził się na
współpracę, nie mamy tu prawdziwej kostnicy. Jest tylko paru grabarzy,
którzy kopią groby na cmentarzu za kościołem. Przez najbliższe dziesięć dni
nie zawinie tu żadna łódź dostawcza. Bez balsamowania zwłoki popsułyby
— Zamilkł. — Przepraszam.
- Dlaczego Ewing jest tak wrogo nastawiony?
Wzruszył ramionami.
- Może jest taki z natury, a może wolałby być gdzie indziej. Był
mieszany w Skipjack — ten skandal obyczajowy w Wirginii. I dlatego
'słano go tutaj. A może to tylko plotki... W każdym bądź razie powiem pani
:lter, że marynarka robi jej przysługę, przewożąc zwłoki. Ewing prosił mnie odanie adresu. Niech pani Picker zleci komuś, żeby odebrał je w Stanach. Zdjął okulary przeciwsłoneczne i zdmuchnął ze szkieł piasek. Jego jasne zlustrowały plażę i zatokę. Na ułamek sekundy spoczęły na płaskich ach ponad wodą. A może tak mi się tylko zdawało? - Nie wiecie, czy doktor Bili jest w domu?— zapytał.
Nie było go na śniadaniu.
wid"^ Zwykle wychodzi przed śniadaniem. I późno kładzie się spać. Nie Jątem człowieka, który by równie mało sypiał. Wciąż tylko pracuje, 'e i pracuje. Jak go zobaczycie, pozdrówcie go ode mnie. I Pam też.