Zaklęty w miecz


Zaklęty w miecz

Autor: Fearadach

Żaden miecz Cię nie dotknie.
Chyba, że mój...

- Nie zamierzasz chyba tego zrobić? - zapytałem, nie kryjąc wcale irytacji - To marnowanie czasu. Cholera... nawet zapłaty za to nie dostaniesz.
Zignorował mnie jak zawsze. A ja jak zawsze nie zwróciłem na to najmniejszej uwagi.
- Głupiec z ciebie - kontynuowałem jak najgłośniej, choć nikt inny nie mógł mnie usłyszeć - Cholerny głupiec. Altruista... - wyplułem z siebie i wcale nie był to komplement - Ale ciebie przecież nie obchodzą ziemskie przyjemności, zapomniałbym - teraz pozwoliłem, by do mego głosu wdarło się szyderstwo - Bogobojny, lekkomyślny, łatwowierny kapłan.
Milczał.
- Kurwa, Cearteh, nie będę brał w tym udziału!
Zero reakcji.
- Masz rację, nie mam wyboru - zasyczałem jadowicie - Ale wiesz, że mogę narozrabiać. I nie zawaham się tego zrobić... W najważniejszym dla ciebie momencie.
Poruszył się w siodle i spojrzał na mnie wzrokiem zimnym niczym lód. Gdybym tylko mógł, wyszczerzyłbym do niego zęby. Albo choć pokazał język. Ale nie mogłem, bo miecze, nawet tak elokwentne jak ja, raczej nie są do tego zdolne.
- Zamilcz - powiedział spokojnie - Nie posłucham cię, demonie. Za to ty musisz słuchać mnie. Zakazuję ci przeszkadzać w mej misji.
Gdybym miał oczy, przewróciłbym nimi. Zadrżałem za to z rozdrażnieniem, a on wyczuł to, bo ścisnął mocniej moją rękojeść.
- Jak szanowny pan rozkaże - powiedziałem z jadowitą uprzejmością - Może jeszcze sam mam pokonać tego ghula? Zrobić obiadek? A może podetrzeć dupę, bo ty, jak widać, nigdy nie dorosłeś do tego, by się o siebie zatroszczyć! Zawracaj, Cearteh, mówię ci... nigdy nie walczyłeś z ghulami. To nie to samo co zwykłe egzorcyzmy i złośliwe poltergeisty unoszące spódnice panienek.
- Pomożesz mi - oświadczył beznamiętnie.
- Tak, racja. Nie mam wyjścia - przyznałem spokojniej, choć, przyznam, głos nadal miałem nieco zduszony - Jak zawsze ładujesz się prosto w kłopoty, których przy odrobinie myślenia mógłbyś uniknąć, a ja cię z nich notorycznie wyciągam, jakbym nie miał nic innego do roboty.
- Po to istniejesz.
Zatkało mnie ze złości, jak zawsze gdy mówił podobne bzdury.
- Gówno prawda - opanowałem się po chwili - Ratowanie cię to ostatnia rzecz do jakiej jestem stworzony i nawet nie próbuj się oszukiwać. Kiedyś zadrży ci ręka, kiedyś nie zdołasz zablokować ciosu, bądź tego pewien. Ale dopiero wtedy, gdy przestaniesz mi być potrzebny - byłem zbyt zły, by powstrzymać te słowa, nawet jeśli niosły one ze sobą groźbę jego buntu.
Pokiwał spokojnie głową i uśmiechnął się do machających mu z mijanego wozu dzieci. Uśmiech miał piękny; rozjaśniał mu twarz i jak zawsze wywoływał we mnie dreszcz pożądania. Poruszyłem się niespokojnie, wcale tego nie ukrywając, a on przytrzymał mnie w żelaznym uchwycie. Nie przestawał się uśmiechać, choć przesłałem mu obrazy tego, co bym mu zrobił, gdyby tylko mi pozwolił. Nie drgnęła mu nawet powieka. Dopiero gdy zostawiliśmy wóz z tyłu, spojrzał na mnie zimno.
- Nie poruszają mnie twoje sztuczki, demonie.
- Sztuczki? - zapytałem niewinnie, zastanawiając się jednocześnie, czy nie warto by było rzucić się na dzieciaki, choćby po to by przestał być tak cholernie obojętny - To żadne sztuczki, Cearteh, mój kochany. To szczera prawda.
- Nie masz ciała.
No tak, jego koronny argument. Gówno, kapłanie.
- Wystarczy jedno twoje słowo, a będę je miał. Jakie sobie tylko zamarzysz - przywdziałem głos w słodkie tony, oblane żądzą niczym ciastko likierem - Jeden gest, a będę twój. Jedna myśl...
- Cicho. Nie skusisz mnie nigdy.
Westchnąłem. Zaczynało być drętwo i monotonnie, jak zawsze gdy byliśmy w podobnych humorach i pozwalaliśmy sobie na dłuższą rozmowę. Był uparty i głupi, ale mój i nie zamierzałem zmieniać go na nikogo. Poza tym stanowił nieliche wyzwanie, a ja, na najniższe Piekła, uwielbiałem wyzwania.
Milczeliśmy przez pewien czas. To było zdecydowanie coś, czego nie lubiłem robić.
- Piękny dzień - zauważyłem nieobowiązująco, ledwie kryjąc ironię i wciąż buzującą we mnie złość - Te wszystkie motylki, i w ogóle. I słodkie dzieciaczki. Lubisz chłopców?
- Zamknij się - warknął, a ja zamilkłem naprawdę, wystarczająco zadowolony, że udało mi się choć go zdenerwować.
Zatopiłem się w sobie, pozostawiając go samego, bo wiedziałem, że mimo lekkomyślności i notorycznego wpadania w kłopoty umie sobie w razie czego poradzić. Wszystkie moje zmysły przybladły natychmiast, oprócz tego, który pozwalał mi wyczuć łączącą nas, nierozerwalną więź. Otaczała mnie ciemność, taka jaką widzieć mogą jedynie oczy ślepca, absolutna i wieczna. Zatraciłem się w niej, osłoniłem jak kocem. Tylko myśli, niczym maleńkie wyładowania, migotały w tym bezruchu. Iskierki gniewu, który odczuwałem, przybladły po chwili i w końcu znikły, pozostawiając jedynie spokój i rezygnację. Nic nie mogłem zrobić.
Nie byłem demonem, jak to podejrzewał mój kapłan, o nie, tak dobrze nie było. Zwykły demon nie mógłby posiąść miecza i szeptać słowa prosto w umysł jego właściciela. Zwykły demon, nawet gdyby go do tego miecza siłą wsadzono, nigdy by się już z niego nie wydostał. Fakt, zostałem w niego zaklęty wbrew mej woli, ale to nie oznaczało wcale, że miałem siedzieć tu na wieczność. Plan powrotu do własnego ciała wylągł się w mojej głowie już dawno, a teraz realizowałem go punkt po punkcie, cierpliwie snując nić, niczym pająk krępujący wyrywającą się, na wpół nieświadomą ofiarę.
Najtrudniejszym założeniem planu było dostanie się w ręce kapłana, ale wystarczyło wyglądać odpowiednio błyszcząco i magicznie, by w końcu znaleźć się w świątynnej zbrojowni. Wprawdzie droga ta zajęła mi blisko trzydzieści lat i wymagała zabicia wszystkich moich szesnastu właścicieli, w końcu jednak ktoś bardziej inteligentny wpadł na myśl, że muszę być przeklęty i przekazał mnie w ręce kapłanów. Egzorcyzmy oczywiście nic nie pomogły, ich moc przenikała przeze mnie, nawet mnie nie dostrzegając, uspokoiłem się jednak na pewien czas, by dać im złudne przekonanie sukcesu. Obudziłem się na dobre dopiero wtedy, gdy ręce Cearteha zacisnęły się na mnie podczas inicjacji.
Ach, ci głupi kapłani i ich przewidywalność. Byłem pewien, że gdy wystarczająco długo poleżę sobie grzecznie na wieszaku w zakurzonej zbrojowni, któryś z nowicjuszy w końcu się mną zainteresuje. Minęły dwa lata, zanim to się stało, ja jednak miałem przecież czas i mnóstwo rzeczy, którymi umilałem sobie czekanie. Mówiłem już, że nie jestem demonem, moja moc wykraczała daleko, poza bezpośrednie oddziaływanie na materię miecza. Uwielbiałem wkraczać umysłem do świątyni lub choćby do sypialni kapłańskich, i płatać niezliczone figle. Mogłem narobić więcej szkód, oczywiście, jednak wtedy ktoś mógłby zwrócić uwagę na egzorcyzmowany niedawno miecz. A tego nie chciałem. Dlatego skupiałem się jedynie na psotach, które umiałby zrobić nawet niezbyt rozgarnięty poltergeist. Ściągałem ze śpiących pościel, wyrzucałem ich bieliznę za okno, przewracałem wazony z kwiatami na ołtarzu, czasami wyrywałem płatki, zostawiając jedynie suche badyle. Nic, co by mogło przyciągnąć na dłużej czyjąś uwagę; w końcu w olbrzymim kompleksie budynków otaczających świątynie, podobnie psocących duchów było pełno. Egzorcyzmowali mnie raz czy dwa, co oczywiście spłynęło po mnie jak po kaczce, ale nikt nie przypomniał sobie przeklętego miecza. Dopóki nie spoczęły na mnie oczy Cearteha.
Pamiętam, że miał ponurą minię, gdy po raz pierwszy wszedł do zbrojowni, a na twarzy wypieki złości. Karmiłem się tym uczuciem niczym nektarem, gdy przechadzał się miedzy wieszakami z niezliczoną bronią i niezbyt uważnie się rozglądał. Wydawał mi się piękny, z tą czystą duszą, nasiąkniętą młodym, niewinnym buntem. Nie chciał spędzać całego życia w świątyni, wyczytałem z jego myśli, nie wyobrażał sobie monotonnych lat między zakurzonymi księgami i cichymi ścianami klasztornych budynków. Chciał działać, stać się świętym wojownikiem, chwycić w ręce miecz i pomagać wiernym. Zaśmiałem się, czując jego żądzę. Wprawdzie była to żądza niesienia pomocy, stanowiła jednak prawdziwą delicję. Przyjrzałem się jego ciału, gdy zbliżał się do mnie powoli, przesuwając palcami po złoconych powierzchniach tarcz i napierśników. Był szczupły, ale wysoki, a barki mimo młodego wieku miał już szerokie. Długie kończyny i zręczne, pobrudzone atramentem palce, nienaganna postawa, pewne ruchy. Nie rozumiałem, dlaczego nie przeznaczyli go na wojownika, dopóki nie zajrzałem głębiej w jego ciało. Jego serce było słabe, rozpaczliwie kołatało się w piersi, walcząc z wrodzoną wadą zastawki; nawet najlepsi ludzcy uzdrowiciele nigdy tego nie naprawią. Ująłem je delikatnie, nie chcąc spłoszyć mojej ofiary i poprawiłem zniekształcenie, nadając krwi naturalny bieg. Nabrał tchu i zatrzymał się, machinalnie dotykając piersi; początkowe niedowierzanie szybko zmieniło się w prawdziwy szok. Błyskawicznie wydłużyłem rękojeść, dopasowując się do jego dłoni i zmieniając wyważenie, aż stałem się idealnie stworzony dla jego ciała. A wtedy uniósł głowę i spojrzał prosto na mnie.
Było niesamowite, to jego bursztynowe spojrzenie, i przez moment byłem pewien, że domyśla się czym jestem. Jednak w jego oczach nie było obrzydzenia, jedynie szok i rodząca się radość. Jakimś niezwykle czułym zmysłem wyczuł, że moc, która go uleczyła, pochodziła ode mnie, nie domyślił się jednak jej natury. Podszedł bliżej, nadal trzymając pięść na wysokości serca i dotknął palcami złoconych zdobień na klindze. Zadrżałem, zaszeptałem do niego pieszczotliwie. Już był mój.
Jednak prawdziwa więź połączyła nas dopiero podczas jego inicjacji na świętego wojownika, gdyż w końcu dopiął swego, mimo że wielu jego nauczycieli nie było pewnych moich intencji i nie wierzyło tak jak on, że jestem darem od boga. Czekałem na tę chwilę niecierpliwie, pożądliwie wyobrażając sobie przyszłe wydarzenia, wypatrując nadziei na uwolnienie. Aż w końcu jego dłoń zacisnęła się na mojej rękojeści jak robiła to wcześniej setki razy, teraz jednak towarzyszyła jej przysięga, którą tak bardzo chciałem usłyszeć. "Nie odrzucę nigdy mego miecza" mówił, a ja drżałem od z trudem tłumionego pożądania "Będę mu wierny aż do śmierci, a on będzie wierny mnie. Na zawsze połączę się z nim mym życiem, oddam mu całego siebie."
Dalsze słowa mnie nie obchodziły, liczyła się tylko ta część. Chwycił moją rękojeść, przysięgając na swego boga, a ja owinąłem jego duszę ciasnym kokonem mroku i chciwie przylgnąłem do niej ustami. Krzyknął, a wraz z nim setka zgromadzonych na placu kapłanów, gdy na ich oczach zmieniłem barwę ze srebrzystej, na czarną niczym otchłanie Piekła. Ale on, mój kapłan, krzyczał z innego powodu. Wyczuł głęboko w sobie moją moc, tak jak zrobił to kiedy go uzdrowiłem, teraz jednak nie ukrywałem już jej natury. Bronił się rozpaczliwie, z siłą, o którą go nie podejrzewałem. I udało mu się mnie odepchnąć.
Nic nie było stracone, choć przyznam, że nieco mnie to zirytowało. Wycofałem się, szepcząc przekleństwa i słodkie obietnice, a on, płacząc, po raz pierwszy nazwał mnie wtedy demonem. Pamiętam szok kapłanów, rozpaczliwie próby egzorcyzmowania, aż w końcu ich poddanie się i złorzeczenia. Być może podejrzewali, czym jestem, nie powiedzieli tego jednak Ceartehowi, i słusznie, bo to nie pomogłoby mu w adaptacji. Przyjął mnie jako karę od boga za to, że sprzeciwił się ofiarowanemu mu przeznaczeniu i nauczył nie zwracać na mnie większej uwagi. Nie mógł dostrzec jednak, że systematycznie, kawałek po kawałeczku, staje się mój.
Minęły blisko dwa lata od tamtego wydarzenia i według mojej opinii stanowiliśmy wspaniale dobraną parę. To, że tylko ja podzielałem to zdanie, wcale mi nie przeszkadzało. Zmienił się przez ten czas, wydoroślał, nie stracił jednak cech, które mnie tak w nim pociągały. Była w nim chęć pomocy innym tak wielka, że z czystym sercem mogłem nazwać ją żądzą i tak właśnie ją odbierałem, spijając ją niczym najznakomitsze wino. Miotała nim nienawiść do zła i nie domyślał się, że mimo iż uważał ją za słuszną, była tym czym była, a ja się nią karmiłem. Podświadomie wzmacniał mnie, w swoim mniemaniu kontrolując. Pozwalałem żyć mu takim złudzeniem, nie chcąc by wymknął się z mojej misternej pułapki. Mogłem zmusić go by zrezygnował z łowów na terroryzującego okolicę ghula, ale wtedy okazałbym swą moc, a tego nie chciałem. Dlatego nie uczyniłem nic, prócz próby wyperswadowania mu tego, a skoro się nie udało, zostało mi tylko pomóc mu w walce.
Wróciłem do świata, pozostawiając bezdenną ciemność za sobą. Złość znikła. Cearteh nadal trzymał się gościńca, choć po okolicy poznałem, że niedługo będziemy musieli skręcić w stronę lasu. Dzień był ciepły i słoneczny; jesień tego roku zapowiadała się na prawdziwie złotą. Pod kopytami ogiera Cearteha, Promienia, szeleściły świeżo spadłe, czerwone liście. Nad głowami śpiewały nam ptaki.
- Słodko - zamruczałem.
- Terinose...
Coś takiego! Już nie demon!
- Tak? - zapytałem, kryjąc ironię, mimo że wiedziałem o co chce zapytać.
- Czy ghule trzeba zabijać w jakiś specjalny sposób?
Trzeba było o tym pomyśleć, zanim wziąłeś tą robotę, pomyślałem, powstrzymałem jednak irytację, bo w końcu próbował ze mną współpracować, a to się rzadko zdarzało.
- Po prostu trzeba zabić je skutecznie. Mają niesamowitą zdolność regeneracji i mało która rana jest dla nich śmiertelna. Ucięcie głowy załatwi sprawę. I uważaj na pazury, są trujące. Ugryzienia też.
Pokiwał głową. Nie wyczułem w nim ani wahania ani strachu i to była kolejna cecha, którą w nim tak lubiłem.
- Dlaczego zaczął atakować dopiero teraz?
- Może przyciągnął go zapach ludzi i wyszedł z lasu? A może narodził się całkiem niedawno? Nie mam pojęcia, Cearteh i nawet nie próbuj go o to pytać.
- Jesteśmy całkiem blisko stolicy, wkoło jest mnóstwo świątyń. Dziwne, że się odważył.
- Pewnie był głodny. Albo głupi. Tak jak ty. Tu potrzebny jest doświadczony wojownik.
- Przeszedłem pełne szkolenie - zauważył spokojnie - I wiesz, że umiem walczyć. A ty mi pomożesz.
Nie miałem innego wyjścia i dobrze o tym wiedział. Na całe szczęście ani trochę nie zdawał sobie sprawy z tego, w jakim stopniu trzyma mnie w szachu.
Kilka chwil później zjechaliśmy z gościńca i skierowaliśmy się w stronę czerwono złotego lasu. Na pustej, wąskiej ścieżce Promień przyśpieszył, z lubością wyciągając swe długie, gniade nogi; kamienie i liście pryskały mu spod kopyt. Cearteh przerzucił mnie przez plecy i zapiął na piersi pas od zdobionej złotem pochwy. Potem narzucił na głowę kaptur białego płaszcza, zakrywając faliste, brązowe włosy.
- Gdzie może się ukrywać? - zapytał cicho. Nie musiał przekrzykiwać tętentu kopyt, wiedział że usłyszę go na pewno.
- Pewnie niedaleko wioski, w której znaleziono ostatnie ofiary. Jest zbyt głupi, by zrobić coś sprytniejszego.
- Więc może być w tym lesie.
- Może, ale nie sądzę by cię zaatakował. Chyba, że ty zrobisz to pierwszy.
- Walczyłeś kiedyś z ghulami, prawda?
Skrzywiłem się. Nie był zupełnie tępy, to pewne.
- Kilka razy - przyznałem niechętnie - Za jednym z nich zginął ten, który mnie wtedy posiadał.
Sam się do tego przyczyniłem, ale tego już nie miałem zamiaru dodawać.
Wjechaliśmy pomiędzy drzewa i tam Promień zmuszony był zwolnić, jako że ścieżka była rzadko używana i kolczaste macki jeżyn zaczęły już sięgać po swoje. Dywan liści zaszeleścił pod jego kopytami, złoto rudy deszcz z potrąconych gałęzi spadł Ceartehowi na głowę i ramiona. Las był cichy, ale nie była to cisza nienaturalna; raczej spowodowana naszym pojawieniem. Po kilkunastu pokonanych kłusem metrach ptaki powróciły do śpiewu, a spod nóg ogiera wyskoczył zając. Byłem pewien, że w okolicy nie ma żadnego ghula. Zresztą wyczułbym go.
- Nic.
- Do wioski mamy prawie dzień drogi - przypomniał mi, nieco uspokojony.
- Tak. Ale może być ich więcej.
O tym nie pomyślał. Poczułem jak drgnął.
- Jak duża jest na to szansa? - zapytał spokojnie.
Mój nieustraszony kapłan.
- Mała, inaczej z wioski nie pozostałby nikt, kto byłby w stanie o tym donieść. Ale musisz byś gotowy na wszystko.
Zgodził się ze mną w milczeniu i sięgnął po prowiant. Byliśmy w drodze od rana i zapowiadało się na to, że będziemy zmuszeni do nocowania pod gwiazdami. Chyba, że zdecyduje się na nocną podróż. W końcu miał mnie, żebym ostrzegał go przed niebezpieczeństwem.
- Nie zatrzymamy się. Nad samym ranem powinniśmy być na miejscu.
No i macie.
- Jeżeli sądzisz, że to bezpieczne.
Noc nadeszła szybko pod gęstym listowiem i wkrótce las pogrążył się w absolutnej ciemności. Dla mnie nie stanowiło to żadnej różnicy; i tak nie dostrzegałem świata na sposób ludzki. Oczy Cearteha zaś zabłysły w mroku złotym blaskiem, gdy narzucony na nie stały czar automatycznie się uaktywnił. Miał wiele takich sztuczek w zanadrzu i każda z nich była w standardowym wyposażeniu świętych wojowników; nie można przecież walczyć ze złem, nie będąc na to odpowiednio przygotowanym. Promień, jak każdy koń, całkiem dobrze widział w ciemności, co nie znaczy, że lubił podróżować nocą. To on sprawiał nam najwięcej problemów, nie żadne tam ghule, których zresztą wcale nie wyczuwałem w najbliższej okolicy. Kiedy jednak sięgnąłem myślą do wioski...
- Czuję go - powiedziałem niechętnie, bo wiedziałem jaka będzie reakcja Cearteha - Jest w wiosce. Poluje.
Przeklął i uderzył konia piętami. Ogier parsknął i ruszył nerwowym kłusem, zaraz jednak zwolnił, gdy nogi zaplątały mu się w gałęzie jeżyn.
- Zwariowałeś?
- Muszę ich ratować!
- I tak nie zdążysz. Za to skręcisz sobie kark albo połamiesz nogi koniowi. Uspokój się i pomyśl logicznie, do cholery.
Nabrał tchu i niechętnie pokiwał głową.
- Masz rację, mroczny - zacisnął zęby - Cholerną rację.
Jego ból smakował niczym najlepsze wino. Chłepcząc go chciwie, otoczyłem Cearteha ramionami spokoju. Nawet nie poczuł, że nim manipuluję. Poluzował zaciśnięte na wodzach palce i wyrównał oddech. To była delikatna sugestia, na silniejszą nie mogłem sobie pozwolić, ale poskutkowała.
Nie mogłem się już doczekać uczty, jaką zafunduje mi w wiosce, gdy stanie twarzą w twarz z wieśniakami. Kapłani i ich słodkie wyrzuty sumienia!
- Będzie najedzony, rozleniwiony - powiedziałem łagodnie - Wiem, że to okrutne, ale musimy to tak zostawić. Nad ranem położy się do snu, a wtedy go odnajdziemy.
Pokiwał głową, choć wargi nadal miał zaciśnięte.
- Dlaczego bóg pozwala na coś takiego? - zapytał z bólem w głosie.
Zawahałem się przed odpowiedzią; czegokolwiek bym nie powiedział, uznałby to za herezję. Dopiero po chwili znalazłem odpowiednie słowa.
- Jesteście wy - zauważyłem - Pomyśl, jaki byłby świat, gdyby nie świątynie.
Pokiwał głową. Wyraźnie poczułem, że uspokoił się i wraca do niego pewność siebie.
- Czasami zadziwiasz mnie, demonie - powiedział - Nie spodziewałem się po tobie podobnych słów.
Uśmiechnąłem się w głębi miecza. Nie mógł wiedzieć, jak bardzo potrzebna mi była jego wiara. Im silniejsza będzie, tym większe szanse mam na wydostanie się na zewnątrz.
- Też jestem stworzeniem boga - odpowiedziałem więc, starając się, by w mym głosie nie pojawiła się ironia - A twory ciemności są mi wrogie.
Nie uwierzył mi. Parsknął i pokręcił głową.
- Kolejne kłamstwa.
- Jeżeli tak sądzisz... - zgodziłem się spokojnie.
Milczeliśmy aż do wioski. Nad ranem, gdy rozjaśniło się dostatecznie, Cearteh przyśpieszył, zmuszając ogiera do ostrożnego galopu. Ścieżka wkrótce zmieniła się w wygodną drogę, a następnie w szeroki trakt, na którym Promień mógł rozpędzić się aż do cwału. W umyśle kapłana nie było nic prócz ponurej determinacji, którą żadną miarą nie mogłem się nasycić. Chciwie sięgnąłem więc do przesiąkniętej przerażeniem i rozpaczą wioski. Musiałem drżeć z żądzy, gdyż tuż przed palisadą otaczającą zabudowania Cearteh zapytał czy coś czuję, opowiedziałem mu więc o nastrojach wieśniaków. Nie poprawiłem mu tym humoru, ani nie uspokoiłem sumienia. Uśmiechnąłem się, gdy przeklął.
Musiano dostrzec nas z traktu, gdyż u wejścia do osady zebrał się już spory tłumek z przystrojonym w złoty łańcuch wójtem na czele. Cearteh zatrzymał się przed nimi i wyjął mnie z pochwy kładąc płazem na kolanach, tak aby wszyscy mnie widzieli. Tłum zaszeptał z podnieceniem, rozpoznając w nim świętego wojownika.
- Usłyszałem o waszym nieszczęściu i przybyłem. Jestem każącą ręką boga, wykonawcą jego woli - oficjalna formułka zawsze brzmiała na ustach mego kapłana bardzo poważnie i serio - Wasze modlitwy zostaną wysłuchane.
Jakaś kobieta krzyknęła i dziękczynnie uniosła ręce ku niebu. Inni zaszemrali, wymieniając podniecone, uradowane spojrzenia. Wójt uśmiechnął się ze zmęczeniem.
- Nie spodziewaliśmy się tak szybkiej odpowiedzi, święty wojowniku - powiedział starczym głosem, choć nie wyglądał na więcej niż pięćdziesiąt lat - Bóg rzeczywiście jest nam łaskawy. Wjedź do środka, kapłanie. Ugościmy cię jak najlepiej możemy.
Cearteh zeskoczył z siodła i podał wodze jednemu z chłopów. Mocno ściskając dłoń wójta, uśmiechnął się do niego bez radości.
- Nie jestem tu, aby odpoczywać - powiedział - Wiem, że ghul zaatakował dzisiejszej nocy. Pojadę do niego, póki jeszcze jest rozleniwiony. Ofiara, którą poniosła wioska, nie zostanie zmarnowana.
Wójt wydawał się zaskoczony jego wiedzą, nie powiedział jednak nic. Wskazał na jeden z domów, prawdopodobnie swój, jednak Cearteh nie przyjął zaproszenia.
- Chcę porozmawiać tutaj, przy wszystkich. Podajcie mi tylko wodę i przynieście krzesło. To wspólny problem, nie możemy zamykać go w czterech ścianach.
Jego słowa poruszyły mieszkańców, wywołały nieśmiałe uśmiechy na twarzach. Robił wszystko, by wyglądać na pewnego siebie i kompetentnego i jak zawsze mu się to udało.
- Zabił już pięcioro osób - powiedział wójt, gdy kapłan zasiadł na niewielkim ryneczku i oparł mnie o kolano, nadal nie wkładając do pochwy - Pierwszy raz pojawił się dwa siedmiodni temu. Nie wiemy, gdzie się ukrywa.
- W lesie - odpowiedział Cearteh - I jestem pewien, że całkiem blisko. Mów dalej.
Wieśniacy rozejrzeli się płochliwie. Wójt wyglądał jakby z trudem powstrzymywał się przed tym samym.
- Zwykle mordował kobiety. Dziś w nocy po raz pierwszy zabił dziecko.
Kapłan drgnął, ale to była jedyna fizyczna oznaka tego, co przeżywał wewnątrz. Uśmiechnąłem się chciwie, czując jego cierpienie i wyrzuty sumienia, spijając ich gorzkawą słodycz. Mocno zacisnął palce na mojej rękojeści, jakby był w stanie to wyczuć.
- Jak wygląda? - mimo wszystko głos miał spokojny.
- Żaden z tych, co widział go dokładnie, nie przeżył, panie. Wiemy, że jest większy od mężczyzny, szerszy w ramionach od naszego kowala, silny, ale cichy jak sowa. Czasami widzimy jego cień, ale nic więcej. Wyrywa okiennice, porywa ludzi, a potem znika. Czasami na ścianach zostawia ślady pazurów. Zacieramy je rano.
- Chodzi po dachach jak kot - krzyknął ktoś z tłumu - Włazi do domów przez komin.
- Oczy mu świecą się jak węgle. Takie diabelskie oczy.
- Nie boi się świętych znaków. Modlitwa nie odstrasza.
Parsknąłem. Wójt uciszył ludzi gniewnym okrzykiem. Cearteh milczał i słuchał.
- Próbowaliście na niego zapolować? - zapytał, gdy wszyscy umilkli - Wygnać go z lasu?
- A jakże! - jakiś chłop, z wyglądu drwal, ubiegł otwierającego usta wójta - Ale bestia znika gdzieś i znaleźć jej nie można. Co robić, panie? My nie kapłani. My się nie znamy.
- To po raz pierwszy, święty wojowniku - przytaknął wójt ponuro - Nie znamy się na tym.
- Kłamie - warknąłem do Cearteha - To nie pierwsze stworzenie ciemności, z którym mają do czynienia. Czuję w nich przerażenie, ale to nie o ghula tu chodzi.
- Kłamiesz - powiedział kapłan z absolutnym spokojem - Próbujesz oszukać mnie i swego boga.
Ludzie umilkli, wybałuszając na niego oczy. Wójt pobladł, mimowolnie zaciskając palce na urzędowym łańcuchu.
- Nie śmiałbym, panie.
- Kłamie. Kłamie jak z nut. Boi się czegoś bardziej, niż gniewu Stwórcy.
Cearteh wstał i odwrócił się, nakładając na głowę kaptur płaszcza. Sięgnął po mnie i schował do pochwy. Jego ręce drżały lekko.
- Odchodzę - powiedział lodowatym głosem - Nie macie boga w sercu. Wasze modlitwy były nasiąknięte fałszem i ten sam fałsz wlewacie do mych uszu. Nie mogę pomóc tym, którzy tego nie chcą.
Wójt zerwał się z krzesła, ale zanim zdążył coś powiedzieć, z tłumu wypadła zapłakana kobieta w potarganym stroju i rzuciła się kapłanowi do stóp. Oczy miała szkliste od płaczu i cierpienia. Jej ból smakował gorzkim jak cykuta szaleństwem.
- Ratuj mnie, panie - załkała, unosząc ku niemu brudną twarz - Ratuj mą duszę i duszę mego dziecka. Ratuj. Ratuj!
Cearteh ukląkł i delikatnie uniósł ją z ziemi. Uczepiła się go rozpaczliwie.
- Ratuj mnie przed nim! Ratuj, panie!
- Przed kim? - zapytał łagodnie - Przed kim mam was ratować?
Nie odpowiedziała. Łkała tylko, mocno trzymając się jego płaszcza. Odwrócił się i spojrzał na wójta.
- Czyżbyście nie wierzyli w moc swego boga? - zapytał zimno - Nie ufacie jemu i jego kapłanom?
Mężczyzna odwrócił wzrok i milczał. Kilka kobiet podeszło do kapłana i odciągnęło delikatnie nie stawiającą oporu obłąkaną. Do końca wyciągała błagalnie dłonie w jego stronę.
- To jej dziecko porwał dziś ghul - powiedziałem, kryjąc niesmak - Nie jest na tyle szalona, by jej słowa nie miały sensu.
Cearteh błyskawicznie wyjął mnie z pochwy i wbił ziemię tuż obok swych stóp. Jego oczy były bezlitosne i zimne, gdy patrzył na wójta.
- Opowiesz. Opowiesz mi wszystko.
Mężczyzna bez słowa wskazał na swój dom i tym razem Cearteh przyjął zaproszenie.





Las był cichy wokół nas, jedynie liście szumiały nam nad głową. Od czasu do czasu odezwał się ptak, ale milkł natychmiast, jakby przestraszony swą śmiałością. Wszelkie życie zamarło, wyczuwając niebezpieczeństwo. Ja także je czułem, jednak ghul był nadal zbyt daleko, by był dla nas groźny. Cearteh przedzierał się przez las w jego stronę i milczał, trawiony gniewem i rozpaczą.
- Zwątpili - powiedział wreszcie. Zbierał się na to cały poranek, po rozmowie z wójtem. Parsknąłem.
- Oczywiście. To tylko ludzie, nie możesz ich winić.
- Zwątpili w swego boga. Zaczęli służyć demonom. To gorsze nawet od morderstwa - głos nabrzmiały miał niedowierzaniem i bólem.
- Po pierwsze, nie wiemy czy to demon - przypomniałem mu - Być może to tylko potężny czarnoksiężnik.
- Nekromanta.
- Nie wiem. Nie sądzę. Oni nie działają w taki sposób.
- Ale dzieci! Kto mógłby potrzebować dzieci do doświadczeń? - uderzył pięścią w pień mijanego drzewa. Jego krzyk spłoszył ptaki, ale nawet wtedy zachowały zupełną ciszę - I jak oni mogą je tak po prostu oddawać? - dodał ciszej przez zaciśnięte zęby.
- Zastraszył ich. Groził. A teraz wysłał ghula. To całkiem dobry argument, nie sądzisz?
- Oddają własne dzieci...
- Żeby ratować inne.
- To demon. Żaden człowiek nie byłby zdolny do takiego okrucieństwa - wyszeptał z pasją - Zmierzę się z nim. A ty mi pomożesz.
Powstrzymałem jęk rozdrażnienia.
- Jesteś głupcem, kapłanie - nawet nie starałem się ukryć szyderstwa - Młodym, niedoświadczonym głupcem. Ludzie częstokroć są gorsi niż twory mroku, święty wojowniku, a ich czyny po stokroć okrutniejsze. Do tego, jeżeli to jest demon, nie masz z nim żadnych szans w pojedynkę.
Myślał długą chwilę nad mymi słowami. Potem spokojnie pokiwał głową, choć jego pasja wcale nie zmalała.
- Masz rację, mroczny, nie mam jeszcze wiele doświadczenia. Ale gdy pokonam ghula, pojadę w tamto miejsce, choćby po to by przekonać się, z kim mamy do czynienia. A potem wezwę na pomoc braci ze świątyni.
Teraz mówił z większym sensem, choć nadal nie zgadzałem się z jego decyzją. Nie podobała mi się ta sytuacja, wyczuwałem w niej coś głębszego, coś czego nie umiałem uchwycić.
- Rób jak chcesz - chyba nie za bardzo udało mi się ukryć niechęć.
- Zamierzasz bronić tamtego mrocznego? - zapytał ostro.
Westchnąłem.
- Jestem związany z tobą przysięgą, kapłanie. Muszę robić to, co rozkażesz. Po prostu nie podoba mi się ta sytuacja. Coś w niej śmierdzi. Ale pochwalam twoją decyzję. Jest rozsądna.
Nie uwierzył mi do końca, ale nie drążył już tego tematu. Ujął mocnej moją rękojeść i zaczął wyrąbywać sobie drogę w krzewach malin, w jakie nieuważnie zaplątał się podczas rozmowy. Mógłby wydostać się bez większego kłopotu, ale najwyraźniej potrzebne było mu coś, na czym mógłby wyładować złość. Nawet nie starałem się nią karmić, nie chcąc osłabić go przed zbliżającą się walką.
- Jeżeli okaże się, że będziemy mieć możliwość pozbyć się go sami, zrobimy to - powiedział zdecydowanie - Nie możemy tracić czasu. Poza tym może zdążyć uciec.
- Jak rozkażesz - tym razem nie pozwoliłem sobie zdradzić niechęci i irytacji. Zadowoliła go taka odpowiedź.
- Jak daleko jest?
- Ghul? Jeszcze nas nie słyszy, ale za chwilę będziesz musiał iść ostrożniej.
- Śpi?
- Pewnie tak, ale nie ma szans, by udało ci się podejść niezauważenie. Za długo zamarudziliśmy w wiosce.
- Co radzisz?
Pochlebiło mi jego zaufanie. Zresztą nie miał innego wyjścia; tylko ja miałem doświadczenie w podobnych potyczkach.
- Jestem pewien, że wybrał sobie na legowisko najbardziej niedostępny gąszcz i zdążył go doskonale poznać. Do tego ty nie masz doświadczenia w walce w lesie. Radzę, żebyś udał się w stronę karczowiska, o którym mówił wójt. Zwabimy go tam.
Zawahał się.
- Myślisz, że to dobre rozwiązanie?
- Najlepsze z dostępnych - burknąłem - Na wolnym terenie będzie cholernie szybki, ale i ty będziesz mógł wykorzystać wszystkie twoje możliwości.
- Jak zamierzasz go zwabić?
- Po prostu go zawołam. Przyjdzie do mnie.
Zmarszczył brwi.
- Posłucha cię?
- To złe słowo. Będzie raczej ciekawy i rozdrażniony. A gdy cię zauważy zrobi się wściekły i na pewno zaatakuje.
Uśmiechnął się, jakbym powiedział jakiś żart. Ja nic śmiesznego w tym nie widziałem.
- Skręć na zachód - powiedziałem niechętnie - To kilka minut drogi.
Tak jak powiedział wójt, dopiero niedawno zaczęto wyręby w tym miejscu, tak więc wykarczowany odcinek lasu był niewielki. Cearteh obszedł go dookoła, przemierzył szerokie przejścia pomiędzy ściętymi, ogołoconymi z gałęzi pniami. Teren nie zachwycał, ale o wiele lepiej nadawał się do walki, niż zarośnięty kolczastymi krzakami zagajnik, który ghul wybrał pewnie na schronienie. Niebo zakryły chmury, ale na razie nie zbierało się na deszcz.
- Całe szczęście nie ma słońca - też to zauważył.
- Nie wiem, czy takie szczęście. Może nie będzie cię razić, ale sądzę, że to ghul byłby na to bardziej wrażliwy.
Usiadł na piramidzie z pni i zapatrzył się w szare chmury. Zimny wiatr rozwiewał mu włosy, gdy sięgnął do torby i wyciągnął prowiant. Zostawiłem go tam i podążyłem myślą do ghula; spał, ale obudził się natychmiast, gdy musnąłem jego umysł. Zerwał się i zamarł, oczekując na rozkazy. Moja władza nad podobnymi istotami była znacznie większa, niż kapłan mógłby to przypuszczać.
"Idź" przekazałem, pokazując mu obraz karczowiska i posilającego się Cearteha "Zabij."
Warknął i zsunął się z drzewa, ma którym spał. Pozostawiłem go zmierzającego szybko w naszą stronę. W końcu chciałem, żeby ta farsa wyglądała odpowiednio realistycznie. W każdym momencie, gdyby coś nie potoczyło się po mojej myśli, mogłem zatrzymać bestię i podstawić ją pod sam miecz kapłana.
- Idzie tu - powiedziałem - I jest naprawdę zły. Lepiej się pośpiesz.
Popił te parę kęsów, które zdążył przeżuć i odrzucił torbę z prowiantem. Wskazałem mu kierunek, z którego miał przybyć ghul. Już go wyczuwałem, był niczym smuga cienia i smrodu mknąca przez las. Doskonała pozycja obserwacyjna pozwoliła zobaczyć go Ceartehowi równie szybko.
- Jest szybki - wyszeptał, ściskając mocno rękojeść.
- To nie wszystko na co go stać - warknąłem - Za chwilę pożałujesz swej decyzji.
- Muszę im pomóc - zauważył spokojnie.
Mroczny pojawił się właśnie na skraju lasu i zatrzymał się tam, mrużąc wąskie, czerwone oczy. Osłonił je wielką łapą i spojrzał na Cearteha, szczerząc cały garnitur zielonkawych zębów.
- Wielki - westchnął kapłan. Nadal nie wyczuwałem w nim strachu.
Tak, potwór był wielki. Dorosłego mężczyznę przerastał o dwie głowy, ale poruszał się w pochylonej pozycji, wspierając się na długich rękach. Szerokie barki i plecy poznaczone miał plackami kostnych płyt, które, jak wiedziałem z doświadczenia, były równie wytrzymałe co najlepsza zbroja. Niedźwiedzi łeb bez uszu i nosa wydawał się za duży nawet jak na jego cielsko, wystające z ust dolne kły jeszcze powiększały to złudzenie. Obie pary kończyn zakończone były zielonkawymi pazurami, jego najbardziej śmiercionośną bronią.
- Nie możesz dopuścić, by cię zranił - powiedziałem szybko, podczas gdy ghul węszył w naszym kierunku - Jedno draśnięcie cię sparaliżuje.
- Wydaje się wahać.
Mroczny wyczuwał mnie, więc nie był pewien czy może atakować. Usiadł na ziemi i spojrzał w górę, wydając pytający pomruk. Szarą skórę zachlapaną miał starą krwią.
"Zabij" powtórzyłem rozkaz. I wtedy rzucił się w stronę kapłana.
Cearteh nie czekał bezczynnie. Przebiegł zręcznie po pniu, a potem zeskoczył na ziemię. Spojrzał w górę, przylegając plecami do następnej piramidy drewna, a wtedy ghul pojawił się tam, gdzie jeszcze przed momentem stał kapłan. Z zębów kapała mu trująca ślina, gdy patrzył w dół; oczy lśniły mu bezmyślną wściekłością. Zawarczał. Cearteh przyjął pozycję bojową i wystawił mnie do przodu. Ślepia ghula natychmiast skierowały się na miecz, znów się zawahał. Głupie zwierze.
"Zabij!"
Skoczył, odbijając się od pnia silnymi tylnymi nogami. W rezultacie jednym skokiem pokonał dystans dzielący go od kapłana i wylądował, wyciągając przed siebie wszystkie pazury. Wbiły się głęboko w drewno, tam gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się głowa wojownika. Zawył z irytacją, gdy doszło do niego, że przeciwnik zdążył umknąć.
Cearteh nie czekał aż się otrząśnie. Korzystając z tego, że pazury bestii tkwiły w drewnie, ciął od tyłu, celując w gruby kark. Ostrze przebiło skórę i płyty kostne, nie dotarło jednak do kręgosłupa. Mroczny zawył i odskoczył, siejąc w koło czarną krwią i śliną. Kilka kropel prysło na ręce kapłana.
- Za słabo - warknąłem - Trzeba silniej i od strony gardła. I zetrzyj ślinę z ręki. To trupi jad, wiesz jak działa.
Cearteh posłuchał i korzystając z chwilowej nieuwagi porykującej z bólu bestii, pobiegł w stronę lasu. Ghul potrząsnął łbem, rozsiewając w koło kolejne zatrute krople i ruszył za nim, wspierając się na rękach. Mimo, że miał wyraźne problemy z koordynacją, był szybki jak zwykle. Dogonił kapłana w kilka sekund i zamachnął się łapami, celując w jego plecy. Cearteh padł na ziemię, unikając śmiertelnego ciosu i od dołu ciął mrocznego w kolana. Nogi załamały się pod bestią, gdy puściły ścięgna, jednak to moja moc zadała jej najwięcej bólu. Załkała, rzucając mi zdezorientowane spojrzenie.
- Tnij - syknąłem.
Cearteh uderzył z półobrotu w gardło, wkładając w to całą siłę, a ja nadałem ciosowi jeszcze większy impet. Z niesamowitą szybkością bestia wyciągnęła łapy i chwyciła mnie na klingę, zatrzymując w połowie zamachu. Ostrze wbiło się w jej dłonie, odcinając palce, jednak atak został zatrzymany. Zanim zaskoczony kapłan zdołał zareagować, wyrwano mu mnie z ręki i odrzucono do tyłu. Sparaliżowany zdumieniem wylądowałem na zdeptanej trawie z daleka od jego rąk.
- Terinose!
- Kurwa mać!
"Stój!"
Ghul odwrócił się i spojrzał na mnie, niezdecydowany. Cearteh sięgał po sztylet, nie miał jednak większych szans na pokonanie bestii tak krótkim ostrzem. Lewa ręka drżała mu niepokojąco i miał wyraźne problemy z zaciśnięciem palców.
"Stój nieruchomo" przekazałem mrocznemu, naraz jednak doszło do mnie, że ktoś jeszcze siedzi w jego umyśle. Przekląłem wściekle. Jego twórca, bo prawie na pewno był to on, miał nad nim znacznie większą władzę i nawet moja moc nie mogła tu pomóc. Bestia potrząsnęła łbem i odwróciła się z powrotem do kapłana. Cearteh przyjął pozycję; usta miał blade i zaciśnięte, nie czułem jednak od niego strachu.
Wyjście było tylko jedno. Uniosłem miecz i cisnąłem nim prosto w kark mrocznego, wkładając w to cały gniew i rozdrażnienie. Ostrze przecięło gojącą się skórę, dotarło do kręgosłupa i przebiło się na wylot przez gardło. Ghul zacharczał, unosząc ręce do szyi, a wtedy zacząłem spijać z niego życie, nie dając mu najmniejszych szans na regenerację. Cearteh ominął go zręcznie i wbił mnie głębiej, a potem pociągnął do siebie, powiększając ranę. Ghul upadł na kolana i tak zdechł, wpatrzony w niebo zaskoczonymi ślepiami. Czułem jak moc twórcy wycofuje się z jego umysłu, gdy zaczął rozsypywać się w miałki pył i rozwiewać na wietrze.
- Nie uciekniesz mi tak łatwo - warknąłem.
Cearteh cofnął się i wyciągnął miecz z rozsypującego się mrocznego. Spojrzał na mnie z umiarkowanym zdziwieniem; był zbyt zmęczony by zastanowić się dłużej nad tym co powiedziałem.
- Nie wiedziałem, że potrafisz zrobić coś takiego - wymamrotał - Mogłeś mi powiedzieć.
- Potem o tym porozmawiamy - uciąłem - Teraz sprawdź, czy nie jesteś pochlapany jadem.
Obejrzał się niemrawo, a wtedy dostrzegłem, że rzeczywiście coś nie tak jest z jego ręką. Wyraźnie starał się ją oszczędzać.
- Co się stało?
- Musiał naderwać mi palce, gdy cię wyrywał - oparł się o pnie i nabrał głęboko powietrza. Z mrocznego została rozwiewająca się szybko kupka popiołu - To nic groźnego.
Kłamał. Ostatnie czego pragnął, to mojej litości.
- Pewnie nie - przyznałem i sięgnąłem mocą do jego palców. Jeden z nich był złamany. Nic już nie mówiąc, uzdrowiłem dłoń i poskładałem pękniętą kość. Sapnął ze zdumienia i uniósł palce do oczu.
- Terinose...
- Wracamy do wioski. Musisz się umyć i wyspać.
Przytaknął, nadal wyraźnie zaskoczony. Nieczęsto go leczyłem.
- Masz rację. I muszę porozmawiać z wójtem.
Odszukał worek z prowiantem, wyczyścił mnie, a potem schował do pochwy. Powrotną drogę przebył w dłuższym czasie, rozumnie rozkładając nadszarpnięte siły. Dopiero pod wieczór weszliśmy między zabudowania, witani krzykami zaskoczonych mieszkańców. Cearteh nie prezentował się najlepiej. Płaszcz miał potargany, tunikę i twarz poplamioną trawą i krwią bestii. Do tego był blady ze zmęczenia. Szybko znaleziono dla niego osobny pokój i przygotowano gorącą kąpiel. Zasnąłby w balii, gdyby nie moja interwencja.
- Terinose... - zamruczał, gdy leżał już w swej ulubionej pozycji w czystej pościeli. Lubił spać na brzuchu, tuląc poduszkę ramionami. Na nagich umięśnionych barkach lśniły w świetle świec srebrne, kapłańskie tatuaże.
- Hm?
Jak zawsze stałem z zasięgu jego ręki, oparty o łóżko i schowany w pochwie. Wyciągnął palce i objął nimi rękojeść.
- Nie jesteś demonem, prawda?
Zaskoczył mnie zupełnie. Milczałem przez moment, szukając najlepszej odpowiedzi.
- Skąd to pytanie? - zapytałem.
- Poruszyłeś mieczem. Wiele czytałem, wiem że demon nie byłby zdolny do czegoś takiego.
Przekląłem w myślach. Jego podejrzenia mogły zrujnować wszystkie moje plany.
- Gdybym miał taką moc jak myślisz, już dawno wydostałbym się na zewnątrz - zauważyłem - A tak muszę ci być posłuszny.
Myślał długi czas nad moimi słowami. Kiedy już byłem pewien, że zasnął, odezwał się sennie, otwierając oczy.
- Umiesz uzdrawiać. Demony nie mają takiej mocy.
Nabrałem tchu. Sytuacja stawała się naprawdę poważna. Cała szansa w tym, że będzie mu obojętne, kto mu służy.
- Jestem demonem - powiedziałem - Ale nie zwyczajnym. Kiedyś byłem żyjącym człowiekiem, nekromantą.
Kłamałem, ale nie byłem w końcu tak daleki od prawdy. Patrzył się na mnie w zupełnym milczeniu.
- Nekromantą - powtórzył cicho - Jesteś upadłą duszą?
Skrzywiłem się.
- Nie lubię tego określenia. Po prostu zbłądziłem i zostałem ukarany.
Uśmiechnął się i zamknął oczy.
- Istnieje jeszcze sprawiedliwość - wtulił policzek w poduszkę - Jaką mocą dysponujesz, nekromanto?
- Poza tym, co ci pokazałem, nie umiem nic innego - skłamałem - Nigdy nie byłem zbyt potężny.
Ale on zasnął już, nadal lekko uśmiechnięty. Westchnąłem i okryłem ostrożnie jego ramiona. Jego sny były zbyt beztroskie, bym mógł się nimi karmić dzisiejszej nocy.

Rano przywitało Cearteha obfite śniadanie, złożone z najlepszych mięsiw i trunków jakimi dysponowała wioska. Przy jedzeniu towarzyszył mu wójt, jego żona i dwie córki, jednak atmosfera, mimo wczorajszego zwycięstwa, była ponura. Kapłan nie ukrywał, że potępia mieszkańców za to, że spełniają wolę tajemniczego mrocznego i oddają mu swoje dzieci. Żadne argumenty do niego nie dochodziły. Ani moje, ani tym bardziej wójta.
- Dlaczego nie poprosiliście o pomoc świątyni? - zapytał nie ukrywając gniewu - Otrzymalibyście ją na pewno.
- Zabronił nam to robić - mężczyzna nie patrzył na niego. Jego żona miała łzy w oczach, w sercach córek było słodkie przerażenie - Zagroził, że zabije nasze dzieci.
Nóż wypadł z palców kapłana.
- To znaczy, że one jeszcze żyją? - zapytał z ożywieniem i rodzącą się nadzieją - Te, które zabrał ze sobą?
Wójt zawahał się.
- Tak powiedział. Możliwe, że kłamał. Ale równie dobrze może to być prawda.
Cearteh wsparł się o oparcie najlepszego w chacie krzesła i nabrał powoli powietrza, walcząc z podnieceniem. Skrzywiłem się. Teraz już nic nie odwiedzie go od złożenia wizyty mrocznemu.
- Ile ich zabrał?
- Sześcioro. Po jednym na miesiąc. Ostatnim razem zabrał dwoje na raz.
Cearteh w zadumie spojrzał w dół, na mnie. Gdybym mógł, pogroziłbym mu pięścią. Nie dość, że zdenerwował mnie wczoraj wieczorem, to teraz też wcale nie poprawia mi humoru.
- Pojadę tam - powiedział powoli - Pojadę i zbadam sytuację. Jeżeli nie będę miał szans na wygraną, zwołam braci.
Mówił bardziej do mnie niż do wójta, jednak do mężczyzny dotarły te słowa. Zerwał się z krzesła i wbił w kapłana przerażone spojrzenie.
- Zginiesz - wyszeptał, a jego córki skuliły się jak struchlałe króliki - A potem zabije nasze dzieci. I nas, za to, że odważyliśmy się wezwać pomoc.
Cearteh spojrzał na niego spokojnie, gładząc moją rękojeść.
- Nie pozwolę na to, by dostrzegł moją obecność. Nawet nie zbliżę się do jego siedziby, jeśli nie będę musiał. Wypytam o niego mieszkańców okolicznych osad.
Wójt opadł z powrotem na krzesło. Był blady jak ściana. Ruchem ręki odprawił żonę i córki z izby i machinalnie sięgnął po piwo. Pijąc, nie spuszczał wzroku z kapłana. - To szaleństwo - powiedział zdecydowanie, odstawiając wreszcie kufel - Nikt ci nie pomoże, panie. On ma władzę nad nami. Porwał nasze dzieci, musimy robić co zażąda.
- Nie mogę tego tak zostawić - odparł Cearteh niewzruszenie, a ja zawarczałem z irytacją. Uparty osioł! - Moim zadaniem jest pomagać. Nie mogę odwrócić oczu do zła - uniósł mnie i położył na stole - To nie jest zwykły miecz - powiedział, gładząc mnie po klindze - Posiada wielką moc.
- Święty oręż - wyszeptał wójt, nie spuszczając spojrzenia ze złoconych ozdób tuż pod jelcem, choć pewnie nawet za grosz nie rozumiał ich znaczenia - Nigdy nie widziałem tak czarnej stali.
- Ten miecz jest przeklęty - powiedział Cearteh z naciskiem - Jednak musi spełniać moją wolę. Dzięki jego pomocy, będę w stanie pokonać nekromantę.
W oczach mężczyzny było zmęczenie, ale i też rodząca się nadzieja. Pochylił się, by widzieć mnie lepiej.
Wiedziałem, czego kapłan ode mnie oczekuje i nie miałem innego wyjścia jak to zrobić. Otoczyłem się złocistym blaskiem i uniosłem nieznacznie nad blat. To był nieznaczny ułamek mych możliwości, jednak na wieśniaku zrobiło to wrażenie. Cofnął się gwałtownie, niemal nie wylewając piwa.
- Boże, chroń!
- Nie zrobi ci krzywdy - Cearteh, mimo że też był pod wrażeniem, nie dał po sobie tego poznać. Położył na mnie dłoń i przycisnął do stołu, przerywając pokaz. Miałem ochotę poparzyć mu palce - Musi mnie słuchać. On sam też był kiedyś nekromantą.
- Boże chroń... - powtórzył mężczyzna i nakreślił święty znak na piersi - Plugastwo.
Jakoś udało mi się zapanować nad chęcią ataku, ale musiałem zadrżeć, gdyż palce kapłana zacisnęły się z żelazną siłą na mojej rękojeści.
- Słucha mnie - powtórzył, i nie wiedziałem tylko czy mówi do wójta, czy do mnie.
- Tak, święty wojowniku - wyszeptał mężczyzna, odwracając ode mnie oczy, jakby się bał, że skażę go samym widokiem - Z czymś takim masz szansę wygrać. Ale zabierz go z mojego domu.
Zazgrzytałbym zębami, gdybym mógł. I on śmie NAS krytykować? Kiedy sam służy gorszemu ode mnie?
- Wskażesz mi drogę do siedziby mrocznego? - Cearteh nawet nie ruszył się z miejsca, choć oczy zwęziły mu się nieznacznie.
- Dam ci przewodnika, panie, i każę przygotować prowiant. Wyruszasz już teraz?
- Zdecydowanie. Nie możemy czekać - dopiero teraz kapłan wstał i schował mnie do pochwy. Wójt odetchnął z wyraźną ulgą, gdy stracił mnie z oczu - Przygotujcie mi konia. Nie ma czasu do stracenia.





Roześmiałem się szyderczo, gdy ujrzałem jakiego przewodnika nam przydzielono. Cearteh uciszył mnie gniewnie i z powagą podał dłoń piegowatemu, tyczkowatemu rudzielcowi, siedzącemu na równie tyczkowatej chabecie. Oba stworzenia, i klacz i chłopiec, były do siebie w pewien zabawny sposób podobne. Nie omieszkałem zwrócić na to uwagi mojego kapłana; przyjął to z rozbawionym uśmiechem, ale nie ukazał go na zewnątrz.
- Jestem Werty, panie kapłanie - przedstawił się młodzian, na oko czternastolatek, z wyraźnym podnieceniem - Sierota. Wiem, gdzie leży zamek plugastwa, panie. Pracowałem kiedyś w wiosce, co leży obok niego.
- Dziękuję, Werty, że postanowiłeś mi towarzyszyć - powiedział Cearteh z powagą i wskoczył na siodło. Złociste piękno i harmonijna sylwetka Promienia wyraźnie przyciągały zachwycone spojrzenia chłopaka - To bardzo niebezpieczne zadanie.
Nadął się z dumy, wypinając do przodu chudą pierś. W ręku trzymał prymitywną procę ze sznurka.
- Umiem się bronić, panie - powiedział - I byłem tam wiele razy.
Cearteh uśmiechnął się nieznacznie, starając się nie zdradzić rozbawienia. Kiwnął z powagą głową i spojrzał z wysokości siodła na stojącego w pobliżu wójta.
- Możecie mówić, że mnie tu nie było. Sam będę rozpowiadał, że dowiedziałem się o waszym nieszczęściu przypadkiem.
Mężczyzna nie wyglądał na pocieszonego, pokiwał jednak głową. Uniósł rękę na pożegnanie, gdy wyjeżdżaliśmy z wioski. Nikt inny nie przyszedł. Wieści szybko rozchodzą się w tak małej osadzie.
Dzień był pochmurny, ale ciepły. Mocny wiatr rozczesywał korony drzew i zasypywał nas deszczem złocisto purpurowych liści. Wysoko na niebie można było dosłyszeć gęganie spóźnionych gęsi, poza tym las był cichy. Trakt pod kopytami koni był ubity i dobry do kłusa, byłem jednak pewien, że kilka godzin deszczu na pewno to zmieni. Wprawdzie nie zapowiadało się na zmianę pogody, jednak jesień znana jest ze swych nastrojów. Zwróciłem na to uwagę Cearteha, a on przytaknął mi z powagą słuchając podekscytowanego zadaniem chłopaka. Zdaje się, że sierota opowiadał coś o swym życiu i zmarłych rodzicach. Zagłębiłem się w mieczu, nie widząc w tym nic ciekawego.
Ten nekromanta, czy kim tam był do cholery, martwił mnie. Krew jest składnikiem potrzebnym do wielu doświadczeń, ale, odwrotnie niż to mówią niektórzy, jej źródło jest obojętne. Nie ważne czy pochodzi z ciała mordercy, dziewicy, czy niemowlęcia, byleby była ludzka. Dlatego tak bardzo niepokoiło mnie to, że mrocznemu potrzebne są akurat dzieci. Nie było w tym sensu. W młodych ciałach jest mniej energii i mniej trudów potrafią znieść, co powoduje, że nie są najlepsze do krwawych eksperymentów. Poza tym całkiem możliwe jest, według słów wójta, że jeszcze żyją, a to już zupełnie nie miało sensu. Wyglądało to wszystko raczej na pułapkę, a my pakowaliśmy się prosto w nią.
Istniała jeszcze sprawa, kto miałby w nią wpaść. Ja sam za życia zakładałem podobne i z doświadczenia wiedziałem, że wymagają wiele cierpliwości i planowania. Nie wydawało mi się, że mroczny trudziłby się tak dla błahej sprawy. Ofiarą mógł być jakiś potężny mag. Albo kapłan.
- Nie jedźmy tam, Cearteh - powiedziałem - Nie podoba mi się to.
Dał znak chłopcu, by umilkł i spojrzał na mnie mrużąc brwi.
- Odmawiasz współpracy, mroczny?
Werty zachłysnął się i utkwił we mnie ni to przerażone, ni podniecone spojrzenie. Parsknąłem ze złością.
- Wprost odwrotnie. Chcę uratować ci dupę. Jestem pewien, że to pułapka, kapłanie. Śmierdzi mi to jak cholera.
Zastanowił się krótko nad tym co powiedziałem.
- Dlaczego tak myślisz?
Westchnąłem, uspakajając się nieco. Był zbyt rozważny, by zlekceważyć moje słowa. Czasami o tym zapominałem.
Powiedziałem mu do jakiego wniosku doszedłem, nic nie pomijając. Zmrużył oczy, gdy wspomniałem o mym doświadczeniu w podobnych sprawach, nie skomentował tego jednak. Werty, nie mogąc mnie usłyszeć, wbijał w niego podniecone spojrzenie, wyraźnie nie mogąc się doczekać na kolejne słowa.
- Możesz być tego zupełnie pewien? - zapytał Cearteh, gdy skończyłem.
Zamilkłem na moment, walcząc sam ze sobą, aż w końcu zdecydowałem się na powiedzenie prawdy.
- Nie - mruknąłem, nie ukrywając niechęci - Nie mogę. To tylko podejrzenia. Ale są, cholera, całkiem prawdopodobne...
- Prawda. Jednak nie mamy pewności. Tylko się rozejrzę, Terinose. Nie wjadę na jego teren.
- Mam nieodparte wrażenie, że już na nim jesteśmy - warknąłem - Ale rób co chcesz.
Wahał się przez moment.
- Co by się z tobą stało, gdybym zginął?
Zaskoczył mnie tym pytaniem. Roześmiałem się cicho.
- Trafiłbym w łapy jakiegoś tępego mięśniaka - gdybym mógł, wzruszyłbym ramionami - Służyłem kilku takim zanim znalazłem się w waszej zbrojowni.
- Więc moja śmierć jest ci obojętna? - jego głos nie wyrażał niczego. Mimowolnie poczułem narastającą irytację.
- Złożyłeś przysięgę - przypomniałem mu - Także w moim imieniu.
- Nie odpowiedziałeś na pytanie - upomniał mnie, gdy nic więcej nie dodałem.
Westchnąłem.
- I tak mi nie uwierzysz, kapłanie, ale mogę spróbować. Lubię cię. Lubię z tobą rozmawiać. Zasmuciłaby mnie twoja śmierć.
Wyraźnie go zaskoczyłem. Spojrzał na mnie dziwnie i nic już nie powiedział.
- Panie? - odważył się zapytać Werty, gdy Cearteh umilkł i zagłębił się w rozmyślaniach - Gadałeś z mieczem? Nazwałeś go mroczny.
Kapłan spojrzał na niego i uśmiechnął się słabo.
- Tak, chłopcze. Podarowali mi go bogowie, by ćwiczyć moją wolę. Nigdy go nie dotykaj.
- Dobrze, że to mówisz - burknąłem, nadal nie do końca uspokojony - Straciłby życie, gdyby to zrobił.
- Nie zabijesz go - warknął, a chłopak zbladł gwałtownie - Zakazuję ci.
- Jak chcesz. I tak, sądząc po jego minie, będzie mijał mnie z daleka. Tak w ogóle to nie jestem pewien, czy on nas gdziekolwiek zaprowadzi. Zapytaj go, gdzie dokładnie jedziemy.
Cearteh zrobił to, jednak chłopak wydawał się bardziej podekscytowany tym, że jedzie w towarzystwie zabójczego miecza, niż że zdąża w kierunku nekromanty. Powiedział coś o wielkim zamku z wysokimi murami, za którymi nigdy nie był i wrócił do interesującego go tematu.
- Naprawdę to mroczny, panie?
Cearteh westchnął i uśmiechnął się lekko. Nie wyglądał na zniecierpliwionego. W przeciwieństwie do mnie.
- W ten miecz, Werty, zaklęty jest pewien nekromanta. Nie wiem jeszcze jak dawno i kto to zrobił, ale staram się dowiedzieć. Ważne jest, naprawdę ważne - podkreślił z naciskiem - abyś się do niego nie odzywał, rozumiesz?
- Tak panie. Nie gadać i nie dotykać. Mówi do ciebie, panie, tak?
- Tak. Tylko ja go słyszę. Musi mnie słuchać. Czasami daje dobre rady, tak jak teraz.
Nie sądziłem, że oczy chłopaka mogą stać się jeszcze większe, ale najwyraźniej się pomyliłem. Na twarzy pojawiły mu się wypieki.
- Dobre rady? A co mówi?
- Pyta dokąd jedziemy - powiedział Cearteh z naciskiem - I bardzo chce, żebyś dokładnie mi powiedział.
Tym razem sierota bardziej przejął się tym pytaniem. Zmarszczył czoło, próbując sobie przypomnieć.
- To zamek, panie. Taki wielki i czerwony. Z czerwonych kamieni, panie. Tylko mury ma szare i bardzo wysokie. Na tym murze są takie, o... - pokazał palcem powtarzający się, symetryczny wzór - Zęby, panie. I ma wieże w rogach muru, a na tych wieżach też takie zęby. I ma wielkie wrota, większe niż do stodoły, całe z metalu, a na nich dziwne wzory, jakby mrocznych albo diabłów jakiś.
Syknąłem, podekscytowany, ale Cearteh mnie ubiegł.
- Byłeś tak blisko, że to widziałeś? - zapytał, ściskając mocniej moją rękojeść.
- Ano, panie, ale to łatwizna. Obok idzie droga, rzadko używana, ale czasem ktoś nią przejedzie albo owce przegoni. Ja goniłem, panie, i wiem.
- Jak blisko wrót byłeś?
- Tam jest taki, no, taki rów dokoła, panie...
- Fosa.
- Ano właśnie. I taki drewniany most, co się go podnosi. Nie weszłem na ten most, panie, bom się bał tych malunków. Dopiero później mi powiedziano, kto tam mieszka.
Cearteh powoli nabrał tchu. Skrzywiłem się ze złością. Wiedziałem, o czym teraz myśli.
- Nie zbliżymy się tak bardzo - warknąłem, zanim zdążył coś powiedzieć.
- Chłopak podszedł.
- To wieśniak, do cholery. Ja też bym nic nie zrobił zwykłemu chłopu, który by się przybliżył do moich bram. Ale kapłan to co innego. To wróg.
Wyprostował się w siodle i niechętnie kiwnął głową.
- Racja. Ale zawsze można o tym pomyśleć.
- I oby na myśleniu się skończyło - mruknąłem, pełen najgorszych obaw. Byłem gotów zaryzykować zdradzenia swych prawdziwych możliwości, byle odwieść go od tego samobójczego planu.
- Panie? - chłopak nie spuszczał ze mnie podekscytowanego spojrzenia.
- Mów dalej, Werty. Gdzie stoi zamek?
- Na wzgórzu, panie. Niedaleko rzeki. Mówił teraz do ciebie, panie?
Cearteh westchnął i stłumił uśmiech. Ja warknąłem.
- Tak, Werty, ale pamiętaj co ci mówiłem. Nie rób nic, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Najlepiej to nic o nim nie mów. Ani teraz mnie, ani później nikomu. Gdzie to wzgórze?
- To trzy dni drogi, panie. Jak będziemy jechać tym traktem, to miniemy dwie wioski jeszcze, a w nich gospody, co się będzie można w nich wyspać. Potem będą wzgórza, gdzie się wypasa owce, a potem rzeka. Tam jest zamek.
- Trzy dni - powtórzył w zamyśleniu kapłan - Bliżej niż myślałem. Niedobrze.
- Pewnie, że niedobrze, głupcze. On już pewnie wie o twojej obecności - syknąłem, nie kryjąc złości - Jak tak bardzo chcesz, to dojedź do pierwszej wioski, wypytaj się i zawróć. Sam nie masz najmniejszych szans.
- Rozważę to - zgodził się spokojnie - W pierwszej wiosce, jak mówisz. Może wtedy dowiemy się, z kim mamy do czynienia.
- Mówią, że to nekromanta, panie - wtrącił się sierota - Że ożywia trupy, by ludzi zjadały.
- Nie tylko nekromanci to potrafią, Werty, ale dziękuje. Muszę się dokładnie dowiedzieć kim jest, bo nie chcę walczyć z kimś, kogo mocy nie znam.
- Dokładnie to nikt nie wie, panie. Jak wychodzi z zamku, to jeździ czarną karocą z czarnymi końmi i taki kaptur ma na głowie, że go nie widać. Ale na słońce wyłazi, więc to nie demon chyba.
- Czy na płaszczu ma jakieś znaki? - zapytał Cearteh, powtarzając moje pytanie.
- Ja nie widziałem go, panie, nigdy, to nic wiem. Ale może inni będą wiedzieli.
- Tak. Muszę się zapytać - uśmiechnął się ponuro kapłan i zdecydowanie schował mnie do pochwy, co chłopak przyjął z wyraźnym rozczarowaniem - Skończmy ten temat, Werty. Opowiedz mi co robiłeś w tych stronach i czy znasz kogoś, kto dużo wie o tym zamku.
Westchnąłem z irytacją i zakopałem się w przyjaznej ciemności, szukając spokoju i ulgi od rosnących powoli obaw. Byłem absolutnie pewien, że wszystko potoczy się nie po mojej myśli. A takie przeczucia nigdy mnie nie myliły.
Nie sądziłem jednak, że spełnią się tak szybko. Przed wieczorem, ledwie trzy godziny przed wjazdem do kolejnej wioski, bystre oczy chłopaka wypatrzyły wisielca, dyndającego na przydrożnym dębie. Mężczyzna, na oko sześćdziesięcioletni, był nagi i okrutnie skatowany. Na chudym ciele znać było ślady przypaleń i chłosty, ręce w brutalny i bardzo bolesny sposób miał skrępowane na plecach. Na pewno wybito mu je przy tym ze stawów. O ile nie połamano.
- Nie znam go, panie - powiedział Werty cicho. Twarz miał bladą jak płótno - To chyba nietutejszy.
Cearteh podjechał do drzewa i zadarł głowę, wytężając wzrok. Szarzało już i tylko dzięki zaklęciu mógł uważniej przyjrzeć się ciału. Chłopak jęknął cicho na widok złocistego blasku lśniącego w jego oczach.
- To nie jest fachowa robota - zauważyłem - Widzisz te kołki?
Nie dało się ich nie zauważyć. Jeden wbity był w pierś, drugi dokładnie w środek czoła. Sądząc po braku krwi, zrobiono to gdy mężczyzna był już martwy.
- Chłopska inkwizycja - syknął kapłan, nie kryjąc wściekłości - Nie mieli żadnego prawa tego robić, nie bez sądu - wycofał się z powrotem na trakt i rzucił chłopakowi płonące gniewem spojrzenie - Jedziemy. Szybko.
Wyraźnie przestraszony zmianą jaka nastąpiła w kapłanie, Werty pokiwał głową i pogonił tyczkowatą klacz. Cearteh uderzył piętami spłoszonego zapachem rozkładu ogiera i szybko ich wyprzedził, nawet tego nie zauważając. Kiedy w końcu wpadliśmy między zabudowania, złość kapłana była tak wielka, że aż bliska nienawiści. Spijałem ją chciwie, jednocześnie sięgając do strachu pozostawionego w tyle sieroty.
- Zdrada! - ryknął święty wojownik, zatrzymując spienionego konia na środku ryneczku - Mroczny pomiot zawitał w wasze serca, odstępcy! Stańcie przede mną, jeżeli macie odwagę. Stańcie przed kapłanem boga, którego zdradziliście!
Zapanowały rejwach, płacz i bieganina. Cearteh przeczekał je, zaciskając palce na mojej rękojeści tak mocno, że aż ścierpły. Nie odzywał się słowem i nie poruszył się, dopóki wszyscy mieszkańcy, nawet dzieci, nie stawili się na środku wioski. Wójt podszedł do niego i wyciągał błagalnie ręce, prosząc o posłuchanie, został jednak zignorowany. To, co kapłan zamierzał powiedzieć, miało być skierowane do wszystkich, bez wyjątku. Przerażenia, strachu i złości było wkoło tak dużo, że nie wiedziałem za co najpierw się zabrać.
- Czy to wy osądziliście mężczyznę znalezionego przeze mnie przy drodze do waszej wioski? - zapytał Cearteh, gdy wszyscy umilkli na dany przez niego znak - Mówicie prawdę, bo wyczuję fałsz. Nawet w tym oceanie plugastwa, które was otacza.
Ktoś załkał w tłumie, zaraz jednak został uciszony. Wójt, sądząc po fartuchu również i właściciel tutejszej gospody, oblizał wargi i pokiwał głową. Był blady jak kreda.
- Nie usłyszałem - upomniał go Cearteh zimno.
- Tak, święty wojowniku. To my.
- Czy dostaliście pozwolenie? Czy brał w tym udział kapłan?
Tłum zajęczał. Wójt skurczył się i jakby nagle postarzał.
- Nie, święty wojowniku.
- Jesteście więc winni morderstwa - ogłosił Cearteh lodowatym głosem, nasiąkniętym bólem i wściekłością - Czy macie coś na swą obronę?
Zaszemrało, ludzie rzucili się w jego kierunku błagalnie wyciągając ręce, krzycząc coś o dzieciach i śmierci. Przestraszony, naciskany ze wszystkich stron Promień, spłoszył się i przysiadł na zadzie. Ktoś uchwycił go za uzdę i został wyrzucony w górę, gdy potężny ogier poderwał się na tylne nogi, biorąc zamieszanie za bitewny zgiełk. Kilka dłoni zacisnęło się na spodniach kapłana, kilka sięgnęło do jego twarzy. W otaczających nas oczach był paniczny strach i nieme błaganie.
- Ucisz ich, Terinose - syknął Cearteh, walcząc z obrzydzeniem i narastającym strachem - Nie wiem jak, ale ucisz i odsuń ode mnie.
Wyrwałem się z jego dłoni i uniosłem w powietrze. Byłem zły, naprawdę zły, tak jak za dobrych, starych czasów. Nawet nie zastanawiałem się nad przyczyną tego uczucia, mimo że przecież nic bezpośrednio mnie nie zagrażało. Sięgnąłem po moc, owinąłem się nią niczym szkarłatną opończą i uderzyłem w ludzi. W jednej chwili nastała cisza.
Wyciągnięte ręce opadły, kolana ugięły się w tym samym momencie i wszyscy jak jeden mąż opadli na ziemię. Tylko oczy zostały te same, wybałuszone, zamglone przerażeniem. Nie odebrałem im świadomości.
Cearteh odetchnął i chwycił mnie, przyciągając do siebie.
- Nie wiem, jak to zrobiłeś, ale jeszcze o tym porozmawiamy - powiedział półgłosem, wyraźnie zaszokowany. Potem wyprostował się i wypatrzył w tłumie wójta - Odpowiadaj na me pytania. Tylko ty. Możesz mówić?
Mógł, postarałem się o to. Niepewnie spróbował i pokiwał głową.
- Tak, panie.
- Czy macie coś na swe usprawiedliwienie?
Mężczyzna zawahał się.
- Mów.
- Boję się, panie... On...
- Mów!
W oczach tłumu dostrzegłem teraz coś więcej niż przerażenie. Nawet nie próbowałem się tym karmić, sam mogłem się stać tego ofiarą.
- Zastraszono ich - szepnąłem.
- Tak, widzę - odszepnął - I chyba wiem kto.
- Panie, proszę... - powiedział błagalnie wójt - Nie zmuszaj nas, panie. On nas zabije.
- Chyba czegoś nie zrozumiałeś, człowieku - powiedział Cearteh zimno - Jeżeli nie znajdziecie wytłumaczenia dla swych czynów, to ja zabiję was i nie pozwolę waszym duszom znaleźć się u boku boga. Czy jest coś gorszego?
Sądząc po minie mężczyzny, chyba było.
- On zabierze nasze ciała, święty wojowniku. Nie pozwoli naszym duszom się z nich wydostać. Będziemy mu służyć, panie, tak przez wieczność.
Kapłan skrzywił się i splunął na ziemię.
- Nasz bóg nie pozwoli na takie świętokradztwo - powiedział, wykrzywiając wargi z obrzydzeniem - Przestaliście mu ufać?
- Bóg nie pomógł naszym dzieciom - odpowiedział wójt i opuścił głowę. Jego słowa wyprane były z nadziei; nie było w nich skruchy. Cearteh zadrżał, walcząc z chęcią natychmiastowego odjazdu.
- A ten nieszczęśnik? Co wam zrobił? - ledwo panował nad głosem.
Mężczyzna powoli uniósł głowę. Oczy miał puste i spokojne, jakby nagle podjął jakąś decyzję.
- Dostaliśmy rozkaz, by go ukarać. Sprzeciwił się woli naszego pana. Próbował nas namówić do buntu, mimo ostrzeżeń jakie mu dawaliśmy.
Spiąłem się, gdy nagle zrozumiałem. Pełen najgorszych przeczuć otoczyłem się magią, szykując do obrony.
Kapłanowi zabrało tchu na następne pytanie. Milczał przez chwilę, zbierając wolę i siły.
- Kim... kim on był?
- Uczonym. Kapłanem.
Cearteh wrzasnął. Jeszcze nigdy nie słyszałem by podobny głos wydostał się z ludzkich ust; wydawały go raczej opętane nienawiścią demony. Nasiąknięty bólem, rozpaczą i gniewem, narastał aż do gwałtownego załamania i zakończył się płaczliwym jękiem. Spłoszony Promień wzniósł się na tylne nogi i przetoczył po nieruchomym tłumie, przypadkowo kierując się w stronę skamieniałego wójta. Święty wojownik wzniósł miecz, ale powstrzymał rękę przed uderzeniem, mimo szalejącej w nim nienawiści. Próbowałem wymusić cios, zapanował jednak nade mną i zamiast tego uderzył ogiera płazem po zadzie. Wypadliśmy z wioski, a uwolnieni z objęć mojej mocy ludzie ledwo uskakiwali spod ciężkich kopyt. Cearteh płakał i wzywał boga, krztusząc się łzami.
Zatrzymaliśmy się głęboko w lesie, gdy zmęczony ogier zbuntował się przed dalszą jazdą w gęstwinie i mroku. Kapłan zeskoczył z siodła i ukrył twarz w ściółce, modląc się żarliwie. Nie płakał już; dawno zabrakło mu łez i tchu.
- Jak oni mogli? Jak mogli? - szeptał - Zabić kapłana! Terinose... jak oni mogli?!
- Zostali do tego zmuszeni - powiedziałem niechętnie - Po mistrzowsku zmuszeni. Większość ich strachu była sztucznie wywołana i pochodziła z zaklęć. Cholera... Dziwię się, że tobie nic nie zrobili. Nie podoba mi się to, Cearteh. Ten sukinsyn na pewno coś knuje.
Nie słuchał mnie chyba. Usiadł na zimnej ziemi i ukrył brudną twarz w dłoniach.
- Jak mogli? - szeptał - Morderstwo na cząstce boga. Co on im zrobił? Jak mogli?
Godzinę później znalazł nas Werty. Kierowany determinacją, znalazłszy gdzieś odpowiednie na pochodnie drewno i trzcinę, wypatrzył wyraźne ślady Promienia i poszedł po nich aż do miejsca, gdzie się zatrzymaliśmy. Rzucił mi niepewne spojrzenie, minął łukiem, jako że wciąż leżałem na ziemi, tam gdzie porzucił mnie kapłan, i zajął się Ceartehem. Byłem mu za to wdzięczny. Wolałem sam tego nie robić; sądziłem że pokazywanie teraz mojej mocy wcale nie wpłynie dobrze na stan wojownika.
- Śpij - wyszeptałem do kapłana, gdy leżał na przygotowanym przez sierotę posłaniu - Śpij. Jutro się tym zajmiemy.
Przejechał palcami po klindze i przysunął mnie do siebie, aż dotknąłem jelcem jego brody. Ciało miał spocone i gorące.
- Zabiję go, Terinose... Za to co zrobił.
- Tak. Zrobimy to razem, o ile będzie to możliwe. Śpij teraz. Ja i Werty staniemy na straży.
Zasnął w końcu, a ja zostawiłem jego i chłopaka samych, pewny że nic nie przebije się przez stworzoną przeze mnie osłonę. Porzuciłem miecz, przynajmniej na tyle, ile mogłem, i wylałem się z niego w otulony mrokiem las. Przepłynąłem obok nieświadomego niczego chłopaka, zupełnie niewidoczny dla niewyszkolonych oczu, i wpełzłem między drzewa, rozciągając się na całą długość. Zwierzęta zamarły, wyczuwając instynktownie moją obecność, wiatr ucichł pod naciskiem mojej mocy, trawa i paprocie wibrowały lekko, gdy po nich sunąłem. Uniosłem się, przybierając mniej więcej kształt jaki nosiłem za życia i nabrałem w płuca słodki zapach krwi. To nie było do końca tak, jakbym znów miał ciało, przyniosło jednak słodycz i niewysłowioną rozkosz. Spojrzałem prosto w twarz księżycowi i wyszczerzyłem zęby w jego stronę, unosząc rękę w żartobliwym salucie. Stary towarzysz, świadek mych licznych zbrodni, cierpliwy, szyderczy obserwator. Zaśmiałem się, upojony ulotnym widmem mojej dawnej mocy. A potem runąłem na uśpioną wioskę.
Drewno, kamień i kości pękały pod naciskiem zaklęć, nie wydając przy tym najmniejszego nawet dźwięku. Ludzie wybiegali w popłochu ze swoich chat, krzycząc bezgłośnie w bezlitosną twarz księżyca, a tam dosięgałem ich ja sam, rozdzierając na strzępy, spryskując ziemię krwią i wnętrznościami. Gospoda zapadła się pod swym ciężarem, zwalając się na wójta i jego rodzinę, wino zmieszało się z posoką i zapaliło od kominka. Stłumiłem płomienie, nie chcąc by obudziły Cearteha, rozdmuchałem je jak liście. Czułem przyciąganie miecza, zwalczyłem je jednak, wiedząc dobrze, że następnego nakazu mogę nie pokonać. Usiłowałem uchwycić umykające dusze, jednakże moja moc nie była teraz na tyle potężna; zawyłem z rozczarowaniem, widząc jak unoszą się w kierunku złocistego światła. Zrównałem z ziemią ostatnie domy, rozsypałem ich szczątki po lesie, dbając o to, by nie wydawać przy tym żadnego dźwięku. Wściekłość powoli gasła we mnie, gdy przegrywałem z nawoływaniem miecza. Wycofałem się, ostatkiem sił rzucając w stronę zamku wyzwanie i groźbę.
- Starłem wszystkie ślady twej mocy - zawyłem w niebo, bezlitośnie ciągnięty w stronę mego więzienia - Zrównałem z ziemią twoje dzieło. I ciebie zniszczę, gdy nadejdzie czas. Za jego łzy. Za jego cierpienie!
Miecz zamknął się wokół mnie niczym trumna, przydusił moc i szalejącą wściekłość. Wyczerpany walką z nim, zapadłem w sen bez snów i wizji. Sen umarłego.





Padało, gdy się obudziłem; dzień był szary i prawdziwie jesienny. Cearteh stał w miejscu, gdzie kiedyś znajdowała się wioska i bez zrozumienia wpatrywał się w resztki fundamentów. Mówił coś do mnie.
- Tak? - zapytałem - Nie usłyszałem. Co mówiłeś?
- Widzisz to? Widzisz?
Widziałem i sprawiało mi to radość. Ukryłem ją głęboko.
- Ukarał ich - powiedziałem spokojnie - Spodziewałem się tego.
Przełknął ślinę.
- Byłem wściekły, pragnąłem by zaznali kary - wyszeptał - Ale to co ich spotkało, jest straszne.
Parsknąłem, ale nic nie powiedziałem. Wiedziałem, że nie zrozumie.
- Tacy już są nekromanci - mruknąłem po chwili.
Werty płakał za plecami kapłana, uśmiechnął się jednak słabo, gdy Cearteh się odwrócił.
- Miałem tam przyjaciół, panie. Nie myślałem, że zrobią coś takiego.
- A ja - powiedział wojownik cicho - Nie myślałem, że ktokolwiek mógłby zrobić coś takiego. Ale zginąć w ten sposób...
- Zabili kapłana, Cearteh - przypomniałem mu najłagodniej jak umiałem - Świątynie i tak zrównałaby tą wioskę z ziemią.
- Ale dzieci. Kobiety. One niczemu nie były winne.
- Nie możesz być pewien, co do kobiet - starałem się nie okazać zniecierpliwienia - A nie wiemy, co naprawdę stało się z dziećmi.
Pobladł i zacisnął wargi.
- Mogą żyć.
Przekląłem swoją głupotę.
- Tak. Ale sam na pewno ich nie odbijesz - powiedziałem ponuro i naciskiem - Lepiej zwołaj braci.
- Tak - wyszeptał, odwracając się od ruin wioski - Masz rację.
Spojrzałem na niego podejrzliwie. Twarz miał bladą i spiętą, w sercu ból i rozpacz. Nie było ani chęci zemsty, ani nienawiści. Nadal jednak nie pozwoliłem sobie na rozluźnienie. Znałem go dobrze i byłem pewien, że w każdym momencie, pod wpływem chwili, może zmienić decyzję.
- Wracamy - powiedziałem - Jedzmy do świątyni. Powiadomisz władze.
Werty westchnął nagle i jęknął, zakrywając usta dłońmi. Cearteh spojrzał na niego, a potem w stronę, w którą wyraźnie przerażony chłopak patrzył. Jęknąłem podobnie jak mały, gdy na odległym zakręcie traktu dostrzegłem zbliżający się szybko czarny powóz, zaprzęgnięty w cztery kare konie. Błoto i żwir pryskały spod kopyt, gdy w pełnym cwale pokonywały zakole.
- Uciekamy, Cearteh - wyszeptałem - Uciekamy. Natychmiast.
Nie ruszył się z miejsca.
- On już wie, że tu jestem. I tak mnie znajdzie.
Miał rację, oczywiście. Nie miał jednak pojęcia o moim wczorajszym pokazie i o tym, jak dużo sił mi on zabrał. Jeszcze trochę czasu minie, zanim będę w stanie swobodnie sięgnąć do mej mocy. Ten sukinsyn w powozie za to wiedział o tym doskonale i po mistrzowsku wybrał czas na konfrontację.
- On nas zabije - załkał Werty - Zabije jak tych ludzi.
Nie byłem pewien, czy będziemy mieli aż takie szczęście. Nekromanci znają wiele sposobów na wykorzystanie ciał i dusz swych wrogów.
Cearteh czekał spokojnie, aż potężny pojazd się zbliży. Już z daleka było widać, że zarówno koła jak i cały powóz przystosowane były do wielkich prędkości i marnych dróg. Był przysadzisty, bardzo stabilny, ale stosunkowo krótki, co ułatwiało manewrowanie. Sam bym sobie wybrał taki, gdybym musiał. Do tego od ciągnących go zwierząt wyraźnie wyczuwałem aurę plugastwa, dającą im wytrzymałość i absolutną nieustraszoność.
- Asce dominis, cenabis morte - wyszeptał Werty w nieco wykoślawionym świątynnym. Po tym jak wymawiał słowa można było się domyślić, że nie znał ich znaczenia, ale wyuczył się ich na pamięć.
- Asce dominis, nea tres ines - podjął spokojnie Cearteh i ujął mocniej moją rękojeść - Zła się nie ulęknę, bo pan stoi u mego boku.
Zakląłem pod nosem. Przy jego boku stałem jedynie ja i nie miałem sił nawet na to, by połamać sukinsynowi koła.
- Czary - syknąłem - Nałóż czary obronne.
Kiwnął głową i zrobił to, choć wiedział równie dobrze jak ja, że nie obronią go przed naprawdę potężnym mrocznym.
Ze zgrzytem żwiru i mlaskaniem błota, rozpędzony powóz niemal przeleciał przez pozostałości wioski i zatrzymał się tuż przed nami, ochlapując nogi Promienia. Ogier spłoszył się, czując zapach śmierci od karych pobratymców, natychmiast jednak uspokoił się pod łagodnym głosem właściciela. Werty załkał, kryjąc głowę w ramionach. Zdumiało mnie, że jeszcze nie uciekł.
Zaprzęgiem powoził barczysty mężczyzna o aparycji zbója i hulaki, wystarczyło jednak tylko spojrzeć w jego oczy, by dostrzec pustkę i obojętność. Był tym najgorszym rodzajem sługi mrocznych, tym co dobrowolnie oddał się na ich służbę i pozwolił okraść z ducha. Zawsze pogardzałem podobnymi istotami, podobnie jak Cearteh. Nie zaszczycił go nawet jednym spojrzeniem.
Drzwi powozu otworzyły się powoli. Nabrałem tchu, szykując się do obrony, gdy z ciemnego wnętrza odezwał się niski głos i doszczętnie mnie sparaliżował.
- Preh'seta, Teri'nes'hagreh. Rete segh'ret anortu. Deret.
Zamarłem, bo odezwał się w mym własnym, dawno zapomnianym przez wszystkich języku. I użył mego prawdziwego imienia. "Ułagodź gniew, Teri'nes'hagreh" mówiły jego słowa "Jestem twoim sługą. Wysłuchaj mnie." Więc słuchałem.
Wyskoczył z powozu i ściągnął z głowy kaptur czarnej szaty, wypuszczając na wolność całą rzekę jasnych włosów. Jego młody wygląd i przystojna twarz nie zmyliły ani mnie, ani kapłana. To ciało pewnie nie należało do niego, a i wcześniej musiał mieć takich wiele. Wystarczyło spojrzeć na wyszywane srebrem symbole u rękawów, by upewnić się, że to na pewno nekromanta, a ich zawsze pociągało fizyczne piękno.
Obcy spojrzał na ruiny wioski i roześmiał się cicho. Głos miał niski, pasujący do wysokiej, barczystej sylwetki i silnych, ubranych w skórzane rękawice dłoni. Deszcz omijał go, rozchlapując się na niewidzialnej osłonie.
Spojrzał na Cearteha.
- Odważny i głupi - powiedział miękko.
Kapłan uśmiechnął się zimno. Mocno trzymał moją rękojeść, ale była to jedyna oznaka zdenerwowania.
- Kazałeś zabić jednego z braci.
- Rzeczywiście - oczy nekromanty były szare i zimne niczym stal. Była w nich bezlitosna inteligencja - Kazałem. Ale to nie ja zrównałem tą wioskę z ziemią.
Spiąłem się, czekając na najgorsze. Nie dodał jednak niczego więcej.
- Więc kto to zrobił, nekromanto? Może ja sam?
Mężczyzna swobodnie wzruszył ramionami i uśmiechnął się lekko, spoglądając na sparaliżowanego strachem Wertego. Kiedy z powrotem skierował spojrzenie na kapłana, w jego oczach lśniło rozbawienie.
- A może twój bóg, święty wojowniku?
Cearteh drgnął, jakby otrzymał uderzenie, nie skomentował jednak niczym tej drwiny. Milczał, czekając na wyrok. Wyrok, który nie nadszedł.
- Ten tam... - powiedział mroczny, wskazując mniej więcej w stronę traktu i wisielca - Zanudził mnie i śmiertelnie obraził. Ty jesteś inny, w tobie jest płomień. I piękno. Dlatego jeszcze żyjesz, a moi ludzie nie przynieśli mi twego serca w podarunku. Dam ci ostatnią szansę, kapłanie. Odejdź stąd i zapomnij o tym, co się tutaj stało. Zapomnij o wszystkim. I nie wracaj ze swoimi braćmi, bo wtedy już nie będę tak miłosierny.
Cearteh milczał, patrząc na niego nieruchomo z wysokości siodła. Ja również milczałem, próbując pojąć, co oznaczają te idiotyzmy z ostatnią szansą, litością i darowaniem życia. To nie było w stylu żadnego z nas.
- Pozwolę ci nawet na odpoczynek w jednej z moich wiosek - twarz nekromanty była poważna, jednak wyczuwałem w nim pewną drwinę - Wyśpij się, najedz, wykąp. Ale jutro odjedź i nie wracaj nigdy.
Paznokcie Cearteha wbiły się w skórę opasującą moją rękojeść. Ręce mu drżały.
- Myślisz, że mógłbym zrobić coś takiego? - powiedział, siląc się na opanowanie - Zapomnieć o tym, że zginął tu jeden z boskich sług?
Brwi nekromanty uniosły się nieznacznie.
- Jeżeli tego nie zrobisz, zginiesz. I to w taki sposób, że nigdy nie zaznasz już swego boga.
Cearteh zacisnął zęby, ale zanim wykrzyknął jakąś głupotę w stylu starożytnych męczenników, szarpnąłem mocno jego ręce.
- Nic nie mów - powiedziałem - Zgódź się. Przeżyjesz, a wtedy pomyślimy. Wcale nie oznacza, że świątynia nie znajdzie sposobu na pokonanie tego śmiecia.
Zamarł na moment i powoli wypuścił powietrze. Nekromanta spoglądał na niego, jakby mógł usłyszeć moje słowa, wiedziałem jednak, że to niemożliwe.
- Odjadę - powiedział wojownik z wysiłkiem - Ale nie obiecuję, że zapomnę.
Mroczny uśmiechnął się lekko i narzucił kaptur na głowę. Jego oczy lśniły w mroku szaty złocistym blaskiem, parodią kapłańskiego zaklęcia.
- Obyśmy się nigdy już nie spotkali, kapłanie - powiedział, znikając we wnętrzu powozu - Módl się o to i uciekaj - i dodał w moim języku, kładąc śpiewny, lekko zniekształcony akcent - Przybądź do mej siedziby, panie. Znam sposób, jak cię uwolnić.
Zanim, zaskoczony, zdążyłem zareagować, powóz zawrócił, chlapiąc błotem, i zniknął we mgle na trakcie. Długo słyszeliśmy jeszcze miarowy tętent kopyt.
- Nie rozumiem - wyszeptał Cearteh po długiej chwili milczenia, przerywanej jedynie cichym łkaniem Wertego - Nic z tego nie rozumiem.
Milczałem przez moment, nie mogąc zapomnieć ostatnich słów obcego.
- Ja też, kapłanie, nie rozumiem jego postępowania. Myślę jednak, że powinniśmy to wykorzystać - powiedziałem w końcu powoli.
Kiwnął powoli głową i spojrzał na chłopaka. Sierota rzucił mu przez łzy uśmiech, który chyba miał być dzielny.
- Co teraz zrobimy? - zapytał Cearteh półgłosem, łagodnie obejmując małego i gładząc go po rozczochranych, mokrych włosach - Co radzisz, Terinose?
Uwolnienie? Cholera, warto chociaż spróbować!
- Powinniśmy zatrzymać się w tej wiosce, o której on mówił. Rzeczywiście przyda nam się odpoczynek, a solidny posiłek na pewno ci nie zaszkodzi. Tam zastanowimy się, co robić dalej. Nałożę osłonę, której nie przebije magicznym okiem. Naradzimy się. Porozmawiamy.
- Tak. Masz rację. Werty potrzebuje spokoju.
Chłopak próbował zaprzeczyć, jednak poprzez łzy nie był zbyt przekonywujący. Cearteh narzucił na niego własny płaszcz i pognali konie w stronę osady. Ciężka mgła zalegała nad drogą i łąkami, ograniczając widzenie i czyniąc galop niemożliwym. Gdzieś tam dalej, na wzgórzu, stał zamek, którego mieszkaniec wiedział kim jestem i co to oznacza. I być może mógł mi pomóc uwolnić się z pęt znienawidzonego miecza, ale w to ostatnie nawet już teraz zaczynałem wątpić.
Cuda, o czym dobrze wiedziałem, rzadko się zdarzają. A do cudów właśnie, należeli gotowi do pomocy i współpracy nekromanci. Chyba, że chcą zażądać za to zapłaty.





Gospoda była niewielka, ale czysta i przytulna, a jedzenie podawali tam znakomite. Cearteh jadł jednak bez apetytu, starając się nie patrzeć w oczy przyjaznym i wylewnym mieszkańcom wioski. Werty pochłaniał niesamowite ilości strawy, jakby miał to być ostatni posiłek w jego życiu.
- Może piwa, święty wojowniku? - nagabnął kręcący się wkoło karczmarz - Może wina? Mamy jedno, specjalnie dla gości. Dobry rocznik.
Cearteh wzdrygnął się i zamarł z widelcem przy ustach.
- Nie otrują cię, chyba - mruknąłem.
- Nie - odpowiedział zdecydowanie - Żadnego alkoholu. Wody.
- Herbaty?
- Wody, mówiłem.
Karczmarz wydawał się nieszczęśliwy, dał jednak znak jednej ze swych usługujących gościom córek. Wylewność chłopów i ich chęć pomocy również i mnie zaczynała działać na nerwy. Kręcili się wokół nas, jakby od tego zależało ich życie. I może tak było. Powiedziałem o tym Ceartehowi. Kiwnął głową i zupełnie innym wzrokiem spojrzał na podenerwowanego gospodarza.
- Dla chłopaka mięty i melisy - powiedział łagodniej - Gorącej. Świeżo zaparzonej. I przygotujcie kąpiel.
- Tak lepiej - powiedziałem - I oni wyjdą na tym dobrze i my. Zjedzcie szybko, wykąpcie się i idźcie spać. Ja przypilnuję koni.
Chciał coś powiedzieć, jednak już wcześniej zadecydowaliśmy, że w obecności mieszkańców nie będzie się do mnie odzywał. Pokiwał lekko głową i uśmiechnął się do Wertego, chcąc chyba dodać mu otuchy. Chłopak odpowiedział tym samym, choć grymas był zdecydowanie blady.
- Chcę z powrotem - wyszeptał.
- Wiem - westchnął Cearteh - Już niedługo.
- A co, jak on nas nie wypuści, panie?
- Cii... Nie teraz. Ale nie martw się. Bóg nam pomoże.
Podobnie jak ja, Werty chyba za bardzo nie uwierzył w ostatnie słowa, bo wykrzywił usta w podkówkę. Kolację zjadł już jednak w milczeniu i nawet nie wahał się wychylić duszkiem kubka z ziołami.
- No dobrze, mroczny - powiedział Cearteh, gdy umyci i najedzeni znaleźli się wreszcie w pokoju i zamknęli go porządnie - Wiem, że coś szykujesz. I nie mów mi, że wymyślam. Coś planujesz, do cholery.
- Tak, rzeczywiście - odpowiedziałem spokojnie, bo bardziej mnie rozbawiła jego przenikliwość niż zdenerwowała - I jest to ochranianie was nocą, nic innego.
- Kłamiesz.
- Do tego muszę nałożyć na was osłonę - kontynuowałem spokojnie - Nie mam wielkiej mocy, kapłanie i zajmie mi to dużo czasu. Dlatego porozmawiamy dopiero jutro, gdy ta osłona będzie stała.
Zawahał się.
- Nic więcej?
- Nic - skłamałem - A cóż więcej miałbym zrobić?
- Na przykład sprzymierzyć się z nim - wytknął, a Werty nabrał gwałtownie powietrza, wbijając w niego przerażone spojrzenie.
Jęknąłem.
- Na najniższe Piekła, kapłanie, pomyśl trochę! Jak miałbym się z nim sprzymierzyć? Co bym z tego miał? Wieczną niewolę? Jestem zbyt słaby, być stać się równoprawnym wspólnikiem, o ile nekromanci byliby w ogóle zdolni do współpracy. Gdybym dostał się w jego łapy, już na wieczność musiałbym wykonywać jego polecenia. Wolę już słuchać ciebie. Zamarł i zamrugał w zamyśleniu.
- Racja. Nie pomyślałem o tym.
- Dlaczego mnie to nie dziwi - mruknąłem, poskramiając złość - Idźcie spać. I uspokój tego dzieciaka, bo pewnie myśli, że masz zamiar założyć z tym cholernym mrocznym spółkę. Dobranoc, do cholery. Możecie spać spokojnie.
- Zdenerwowałem cię.
- Odkrywcze - burknąłem, choć jego skrucha nieco mnie uspokoiła - A teraz daj mi spokój, bo czeka mnie cała noc roboty.
- Mogę ci pomóc, jak chcesz.
- Nie. Poradzę sobie. Za to ty musisz być jutro wypoczęty - westchnąłem, zupełnie już spokojny - Śpij, Cearteh. Nie pozwolę mu ciebie skrzywdzić.
Spojrzał na mnie dziwnie, jakby nie był w stanie w to uwierzyć.
Dopiero gdy byłem zupełnie pewien, że śpią głęboko i nie obudzą się na żaden hałas czy ruch, odważyłem się wyślizgnąć z miecza. Wprawdzie nie odzyskałem jeszcze pełnego dostępu do swej mocy, czułem się jednak o niebo lepiej niż po rannym przebudzeniu. Ostrożnie, aby kapłan nic nie wyczuł, nawinąłem zaklęcie wokół drzwi i zabarykadowałem je tak, by nic oprócz powietrza nie mogło przez nie się przecisnąć. Osłonę antypodsłuchową nałożyłem w kilka sekund. Odwrotnie od tego, co mówiłem kapłanowi, była to dla mnie bułka z masłem, do tego ledwie nadszarpnęła mój magazyn energii. A ten przeznaczyłem na coś zupełnie innego.
Miałem wiele lat, naprawdę wiele; zniknąłem z tego świata tak dawno, że mało jest osób, które widzą we mnie coś więcej, niż tylko starożytny mit. W miecz zaklęto mnie bez mała tysiąc lat temu, ale mogę się mylić, jako że większą część tego czasu po prostu głęboko przespałem. Ledwie czterdzieści lat temu obudziłem się na tyle, by przypomnieć sobie kim jestem i co tu robię. No i zacząć snuć plan wydostania się na wolność. Podejrzewam, że moi oprawcy nie sądzili, że uda mi się obudzić z tego snu. Zaklęcie było doskonałe, we wszystkim przypominało to, które członkowie mojej rasy sami na siebie zarzucali, by zapaść w regeneracyjny sen. No, prawie we wszystkim. Nie posiadałem klucza, który mnie w danym momencie miał obudzić i to miało zagwarantować, że nigdy tego nie zrobię. Nie mam pojęcia, jak mi się udało przełamać to zabezpieczenie i nie lubię o tym myśleć. Wy też chyba byście nie lubili.
Tysiąc lat. Miałem połowę tego, gdy schwytano mnie w pułapkę i uśpiono. Tych, którzy to zrobili już dawno nie ma na świecie, nie istnieje nawet frakcja, do której należeli. Nie czułem chęci zemsty, co samo w sobie było zaskakujące, gdyż słynąłem niegdyś z krwawych wendet i bezlitosnych masakr. Może dojrzałem przez ten czas. A może chęć uwolnienia się była silniejsza, niż pragnienie pomsty nad ludźmi, którzy od wieków nie istnieją.
Tysiąc lat. Przerażające. Wszystko co znałem znikło, rozpłynęło się w mrokach czasu i zapomnienia. Powrót do świadomości był szokiem; był straszliwie bolesny i niemal mnie zniszczył, jednak pragnienie życia było silniejsze. Po tylu latach snu nie straciłem talentu do snucia intryg i wieloletniego, cierpliwego planowania. Miałem plan, realizowałem go od dziesięcioleci i teraz, gdy niemal miał się ku końcowi, wszystko mogło się rozsypać. Albo i rozwiązać się w jednym momencie.
Tysiąc lat. Tyle spałem i mniej więcej tyle popadał w zapomnienie język, którym niegdyś mówiła moja rasa. To, że jeszcze ktoś mógł go znać i to w takim stopniu, było zdumiewające i niepokojące zarazem. Mogło oznaczać, że ten mroczny, nekromanta, spędził wiele lat, by znaleźć odpowiednie źródła i się go od podstaw nauczyć. A to z kolei mówiło, że miał jakieś plany względem mnie, albo innej, pokrewnej mi istoty. Mogło chodzić o wyzwolenie mnie, nekromanci są na tyle szaleni, jednak niekoniecznie. Znam mrocznych, sam jestem jednym z nich, i wiem, że chęć współpracy to coś, co nam się bardzo rzadko zdarza. A więc chodziło o przysługę. O życzenia, które będę musiał spełnić, w zamian za wolność. W najlepszym przypadku. Moją jedyną szansą było to, że ten głupiec nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo jestem potężny i co mogę zrobić, gdy tylko wydostanę się z miecza. Dlatego warto było spróbować.
Wahałem się jednak przed opuszczeniem pokoju. Planowałem podpełznąć pod sam zamek i sprawdzić budowlę oraz otaczającą ją moc, żeby przekonać się, o sile mrocznego, coś jednak nie dawało mi spokoju. Nie byłem głupi, miałem za sobą lata intryg i politycznych rozgrywek, mało komu udawało się mnie nabrać. Teraz mała pomyłka, niewielkie potknięcie, mogło spowodować, że już na wieczność znajdę się w rękach nekromanty, który do tego doskonale wie, jaką mocą dysponuję mimo uwięzienia i jak mnie w tym więzieniu zatrzymać. Z drugiej jednak strony...
Pokusa była zbyt wielka. Wypełzłem z pokoju, przemknąłem przez schody i izbę jadalną, wydostałem się z karczmy. Księżyc przywitał mnie srebrnym salutem, spłoszone szczury umknęły w mrok uliczek. Uniosłem się w powietrze i poszybowałem w stronę, z której wyczuwałem pokrewną mi moc. Ostrożnie, wypatrując pułapek, przemknąłem nad lasem i łąkami. Skupione w wełniste stado owce zabeczały żałośnie gdy nad nimi przepływałem; przebudzeni pasterze chwycili za proce i rozejrzeli się w poszukiwaniu drapieżników.
Zamek stał na wzgórzu, tak jak to mówił chłopak, niedaleko niedużej rzeki. Promienie księżyca zamigotały na falującej tafli wody, gdy przylgnąłem do ziemi, by być jak najmniej widoczny. Nałożyłem na siebie mnóstwo osłon, ale nie znałem rzeczywistej mocy nekromanty, nie wiedziałem więc czy są do końca skuteczne. Budowla nie była imponująca, ale wystarczyło spojrzeć na nią magicznym wzrokiem, by przekonać się, że mieszka w niej mistrz mrocznej mocy. Zaklęcia ją otaczające były majstersztykiem, choć nie wymagały od rzucającego dużego potencjału. Tu liczyło się wykonanie, nie ilość mocy w nie włożona i to przekonało mnie, że obcy może być interesującym przeciwnikiem, gdyby to wszystko okazało się podstępem. Omijając pułapki podpełzłem do bramy i tam zamarłem, nie mogąc uwierzyć w to, co dostrzegłem. Z trudem panując nad euforią, zmusiłem się do spokojnego przebadania owiniętego wokół bramy zaklęcia. I jeszcze raz. I jeszcze. Mroczne moce! O wielki, dziki Asre'hene'ghu, mój ojcze i władco! I ty, Tworzycielu, boże mój i Cearteha. Dzięki wam! Dzięki!

- Obudź się, Cearteh. Do cholery, obudź. Słyszysz mnie?
Zerwał się na równe nogi i sięgnął po miecz. Pokój był oczywiście pusty, nie licząc może śpiącego spokojnie Wertego.
- Co się dzieje? Musimy uciekać?
Uspokoiłem się, choć wymagało to ode mnie niemało trudu.
- Wiem już, kapłanie. Wiem, dlaczego każe nam odjeżdżać.
Spojrzał na mnie bez zrozumienia. Potem na jego twarzy pojawił się sceptycyzm.
- Jakim cudem? Powiedział ci może?
Nabrałem tchu, by nie zdradził mnie ton głosu.
- Nie. Dostrzegłem to przez przypadek, uwierz mi. Zakładałem osłonę i wtedy, cholera...
Chyba nie udało mi się zbytnio nad sobą zapanować. Powstrzymałem przekleństwo. Patrzył na mnie w podejrzliwym milczeniu.
- Przepraszam. Może cię to zdziwi, ale nic bardziej nie pragnę od tego, by ten mroczny sukinsyn nie żył. Dlatego tak mnie cieszy to, co przed chwilą podejrzałem.
- Podejrzałeś?
- Tak - kłamałem nadal - Nakładałem osłonę. Sięgnąłem w stronę zamku, by uziemić zaklęcia, a wtedy nadziałem się na jego pułapki.
Przeklął ponuro.
- Nie, słuchaj. Nie odkrył mnie. Nawet nie wyczuł. On nie ma takiej mocy, do cholery. To zwykła płotka.
Spojrzał na mnie bez zrozumienia.
- Chcesz powiedzieć, że jest słaby? Słabszy od ciebie? A wioska?
- Sam ci powiedział, że to nie on ją zniszczył.
- Wiec kto? - zapytał ostro - Chcesz mi wmówić, że Stwórca? Że to on dopuścił się takiej masakry?
- Widziałeś trupy?
To go uspokoiło. I zaintrygowało.
- Racja - powiedział po dłuższej chwili - Nie było ciał. Nie było nawet krwi, ale padał deszcz, więc myślałem wtedy, że została spłukana. Terinose... czy to mógł być bóg?
Skrzywiłem się.
- Zapytaj braci świątynnych, nie mnie. Ważniejszy jest ten sukinsyn z zamku. To nawet nie adept, kapłanie. Ledwie nowicjusz.
- A ci ludzie? A zabity kapłan?
- Zwykła magia umysłu. Sam się nią posługujesz, do cholery, chociaż nie w takim stopniu. Za to jego ciemna moc ledwie się tli.
Milczał długo, patrząc na mnie bez wyrazu, choć wyczuwałem rosnącą w nim nadzieję.
- Jesteś pewien? - zapytał spokojnie.
- Jak tego, że nas oszukiwał. Nastraszył cię, kapłanie, ale tylko po to, by zmyć się zanim przybędziesz tu z oddziałem braci. Cholera, Cearteh. Myślisz, że tak łatwo pokonałbym tego ghula, gdyby był tak potężny, jak kazał nam uważać?
- Radzisz, żebym pojechał do zamku? Żebym go wyzwał?
- Boże... a cóż innego? Nie możemy tracić czasu. Zanim tu wrócisz z całym oddziałem, jego już tu nie będzie. Możesz go zaskoczyć. Nawet nie podejrzewa, że przejrzałem jego grę. Teraz albo nigdy, Cearteh.
Długo patrzył na mnie w milczeniu.
- Jak możesz być tego taki pewien, mroczny? Może chcesz wprowadzić mnie prosto w pułapkę? Może służysz teraz jemu?
Przekląłem, ale nie skomentowałem jego słów. Mój ton głosu na pewno wydał mu się podejrzany, ale nie mogłem zapanować nad radością i zniecierpliwieniem. Tyle lat! Tyle lat na to czekałem!
- Jak sądzisz - powiedziałem w końcu, siląc się na obojętność - Może i masz rację. Lepiej nie ryzykować.
Milczał, patrząc na mnie bez mrugnięcia. Nadzieja walczyła w nim z niepokojem i chęcią zemsty. Chciał uwierzyć w to, co mówiłem, ale był z natury zbyt ostrożny, by zrobić to bez dokładnego rozważenia za i przeciw.
- Zamek jest chroniony?
- Nie wyczułem żadnych zaklęć ofensywnych, jednak nie byłem na tyle blisko - mruknąłem, zły na moją bezsilność - Defensywne chyba założył.
- Mógłbyś je przerwać?
- Nie wiem. Trzeba się im bliżej przyjrzeć. Jeżeli rzeczywiście jest tak słaby jak myślę, to pewnie bez problemu.
Zamilkł na moment. Wyczuwałem, że myśli o martwym kapłanie. I dzieciach.
- Podjedziemy pod zamek - powiedział w końcu dziwnie napiętym głosem - Nic innego nie obiecuję.
- Rozumiem - stłumiłem westchnienie ulgi.
- Co z Wertym?
- Nie sądzę, żeby pozostawianie go w tej wiosce było dobrym pomysłem. Bezpieczniejszy będzie przy nas.
Zawahał się, ale kiwnął głową. Myśl o umierających, torturowanych dzieciach nie opuszczała go ani na chwilę. Nie dotykałem jego żalu, pozwoliłem mu narastać. Jego chęć zemsty i determinacja była czymś nieodzownym w czekającym go zadaniu. Bez nich nic się nie uda.
Zaspany Werty nie pytał gdzie jedziemy, być może myślał, że wreszcie opuszczamy ziemie nekromanty. Kiedy dowiedział się jakie są nasze plany, pobladł i odmówił współpracy. Cearteh chciał mu zaproponować odwiezienie w stronę traktu, wyperswadowałem mu to jednak.
- Będzie bezbronny, a nekromanta może z łatwością sterować umysłami wieśniaków. Myślisz, że nie posłuży się nim jako zakładnikiem?
To go przekonało. Wertego za to nie i co rusz obrzucał mnie przerażonym spojrzeniem, gdy przekradaliśmy się przez ciemną i pustą gospodę w kierunku stajni. Wioska była uśpiona i cicha, nie wyczuwałem nigdzie mocy drugiego mrocznego. Nie wydawało mi się, żeby wykrył moją obecność przy zamku, wolałem być jednak ostrożny. Wszystko wskazywało wprawdzie, że jego życzeniem było, bym znalazł się u jego bram, to zaklęcie które tam znalazłem było jednym z dowodów, doświadczenie jednak mówiło mi, że nie można zupełnie zaufać innemu nekromancie. Ja sam nie zaufałbym sobie w podobnym przypadku.
- Siodłaj konie i jedziemy stąd - syknąłem, gdy ostrożnie otwierali wielkie wrota stajni - Nikt nie może nas zauważyć. Mogliby go ostrzec.
- Jeżeli to moc umysłu, to wyswobodzą się z jej pęt, gdy on zginie - szepnął, przemierzając pokryty słomą korytarz w poszukiwaniu Promienia i klaczy Wertego - Może masz rację... lepiej żeby zginął jak najszybciej. Może uratujemy dzieci.
Wątpiłem w to, nie powiedziałem jednak nic. Ta nadzieja dodawała mu sił i determinacji, ale i tak wiedziałem dobrze, że trzeba podsycić je jeszcze bardziej, by to co planowałem się udało. Cearteh nadal mógł się wycofać. Musiałem doprowadzić go do takiego punktu, że nawet nie pomyśli o rezygnacji.
Nad naszymi głowami coś zaszeleściło, kilka źdźbeł słomy posypało się na podłogę ze stryszku. Cearteh zamarł, wyciągając mnie z pochwy. Oczy lśniły mu w mroku złocistym blaskiem, gdy próbował wypatrzyć coś w mroku. Werty jęknął cicho i przylgnął do ściany boksów, żeby usunąć się z pola zasięgu miecza. Chłonąłem jego strach i nie pozwalałem wydać chłopcu choć słowa.
- Ande? Kalja? To wy? - kolejny szelest, ostry trzask krzesiwa i stryszek rozjarzył się migotliwym blaskiem latarni. Cearteh zacisnął zęby i powoli wycofał się poza zasięg światła - Mówcie, na demony. Nie wygłupiajcie się, gamonie. Znów pijani, co?
Właściciel zaspanego głosu wygrzebał się z siana i wyciągnął przed siebie latarnię, pochylając się w dół, by wypatrzyć coś w półmroku między boksami. Łagodny poblask zamigotał na czarnej klindze miecza i białym płaszczu kapłana, wycisnął złociste iskry z magicznych oczu Cearteha. Postawny stajenny zamarł i utkwił w nas zdumione spojrzenie.
Coś świsnęło cicho za naszymi plecami i chłop zwalił się bezwładnie ze stryszku, rozkładając się jak długi na podłodze. Latarnia roztrzaskała się o ziemię, a rozlana oliwa natychmiast zajęła się ogniem, zanim jednak płomień przeskoczył na słomę, Cearteh narzucił na niego zaklęcie tłumiące. Konie parskały w boksach, czując smród spalenizny i magii, ale kolejne zaklęcie zdusiło ich panikę w zarodku. Kapłan odwrócił się powoli i spojrzał na Wertego. Chłopak nie spuszczał spojrzenia z nieruchomego mężczyzny. W ręku wciąż trzymał procę.
- Dziękuję, Werty. To było bardzo dzielne - wyszeptał Cearteh, uśmiechając się blado - Bardzo dzielne - powtórzył i spojrzał na nieruchomego stajennego.
- Czy on... czy on żyje, panie?
- Żyje - warknąłem - Zapomnijcie o nim. Musimy wydostać się stąd jak najszybciej. Nie ma czasu na litość.
- Żyje - powtórzył Cearteh, a Werty odetchnął z ulgą - Znajdź uprząż i siodła. Ja poszukam koni.
Kiedy wyprowadziliśmy niespokojne zwierzęta na podwórze, chłopak wciąż rzucał niepewne spojrzenia na nieruchomego stajennego. Wiedziałem, że mężczyzna nie dożyje rana, krwotok wewnętrzny był zbyt poważny, nie powiedziałem jednak ani słowa. Nie czułem litości ani dla wrogów, ani dla ich sług. Do tego nie mieliśmy czasu by zajmować się kimś tak nieistotnym.
- On umrze, prawda mroczny? - wyszeptał Cearteh, gdy znaleźliśmy się wreszcie za granicami wioski - To była śmiertelna rana.
Nie odpowiedziałem. Przeklął cicho.
- Nie jesteśmy tu, żeby zabijać niewinnych, nekromanto. Nie jesteśmy mordercami.
- Ja też nie jestem - przerwałem mu zimno - To nie ja go zraniłem.
- Mogliśmy mu pomóc.
- I zginąć - warknąłem - Pomyśl logicznie, głupcze. Odkryto by nas. Mroczny zostałby ostrzeżony.
- Tam umiera człowiek.
- Tam umiera opętany. Nie miałby dla nas litości, gdyby jego pan mu rozkazał nas zamordować. Lepiej od razu kogoś zabić, niż dać się zranić.
Pobladł. Palce zacisnął na rękojeści miecza i utkwił we mnie wściekłe spojrzenie.
- Nie masz litości, ani ludzkich uczuć. Jesteś zabójcą, przeklęte plugastwo. Ja nim nie jestem i nie będę robił tego, co mi rozkażesz. Wracamy.
Zatkało mnie ze wściekłości. Krzyknąłbym i uderzył mocą, gdyby nie bliskość zamku i wioski.
- Nie zrobisz tego - powiedziałem zimno - Zginiesz.
- Jestem kapłanem, plugastwo. Nie odbieram życia niewinnym. Nie patrzę bezczynnie na śmierć - zawrócił konia i spojrzał na zaniepokojonego Wertego. Chłopak był blady jak ściana, jakby domyślał się, o czym rozmawiamy - Wracamy, chłopcze. Muszę pomóc tamtemu człowiekowi.
Oczy sieroty rozszerzyły się ze zdumienia i rosnącej paniki.
- Wracamy, panie? Ale tam jest... dowiedzą się, że odchodzimy. Powiedzą jemu. Zabije nas.
- On ma rację - warknąłem. Drżałem tak bardzo, że niemal wyślizgiwałem się ze spoconej dłoni kapłana - Zabije nas. Ich rękoma.
- Stłumię jego moc umysłu. Wiesz, że umiem to robić.
- Chciałbym to widzieć. Jesteś jedynie początkującym, on mistrzem. Mroczna strona tego daru jest znacznie potężniejsza od twojej. Musiałbyś ich zabić, żeby ich uwolnić. Tego chcesz?
Zawahał się.
- Kłamiesz...
- Och, tak. Jestem w końcu przeklętym plugastwem. Wyklętym przez boga. Gówno, kapłanie! Ratuję ci dupę i, cholera, powoli zaczynam się zastanawiać, dlaczego w ogóle się tym przejmuję. Tępy, bezmózgi sukinsynu! Albo zaraz stąd odjedziemy, albo zginiesz. A ja dostanę się w łapy kogoś, kto lepiej wykorzysta moją moc.
Zachłysnął się oburzeniem i zdumieniem. Jeszcze nigdy go tak nie wyzywałem. Jeszcze nigdy nie krzyczałem na niego takim głosem. Uniósł mnie do oczu i spojrzał na mnie jakbym nagle zmienił się w jadowitego węża. A potem odrzucił mnie w krzaki. Odrzucił! Mimo przysięgi!
- Wracam - krzyknął - Jestem kapłanem. To mój obowiązek.
Jęknąłem, wyczuwając że mieszkańcy wioski budzą się jak na dany sygnał i wstają z łóżek, kierując ślepe, bezmyślne spojrzenia w naszym kierunku, jakby mogli dostrzec nas przez ściany, mrok i linię drzew. Gniew nekromanty z zamku był niemal namacalny, wsuwał się miedzy chaty niczym mgła i rozpalał umysły ludzi chęcią mordu. Powoli niczym lunatycy, skierowali się w stronę drzwi i wyszli w noc, w kierunku zdążającego w ich stronę Cearteha. Kapłan galopował z twarzą przyciśniętą do grzywy ogiera, jego wściekłość lśniła w mroku niczym kropla najsłodszego miodu i pozostawiała za nim złocisty ślad. Werty pędził za nim, łkając cicho z tłumionego przerażenia. Nakarmiłem się jego strachem i uniosłem w powietrze. Byłem zły, zły tak jak za starych dobrych czasów. Furia narastała we mnie jak płomień, ładowała mocą i pragnieniem krwi. Byłem tak blisko, tak blisko! Nie mogłem pozwolić mu umrzeć.
Znalazłem się u jego boku w tej samej chwili, gdy wjechał prosto w zbity tłum wieśniaków. Promień zarył w ziemię wszystkimi czterema kopytami, nie zdołał jednak wyhamować na czas. Zaskoczony kapłan wbił się jak taran w pierwsze dwa szeregi, tratując, łamiąc kończyny, gruchocząc czaszki. Krzyknął rozpaczliwie, gdy ochlapała go ich krew, a potem jeszcze raz, tym razem z bólu, gdy dziesiątki rąk sięgnęło w jego kierunku i zaczęło ściągać na ziemię. Ciągnięty za ubranie i włosy kopał, walił pięściami na oślep, jednak opętani nie czuli bólu i nie odstąpili. Jego początkowa rozpacz i szok zmieniły się w rosnący strach. Promień kwiczał i wspinał się na tylne nogi, jednak ciężar uwieszonych na nim ludzi zawsze ściągał do z powrotem na ziemię.
- Terinose... Terinose!
- Panie! Panie! - krzyczał Werty, znikając w przybranym w nocne koszule tłumie - Ratuj, panie!
Nie namyślałem się długo. Cisnąłem mocą, przydusiłem opętanych do ziemi, wycisnąłem z ich płuc powietrze, a z mięśni siłę. Posypali się na trawę jak kukiełki, przylgnęli do niej nieruchomo, nadal w tym upiornym milczeniu. Werty wydostał się spod nich i płacząc pobiegł za klaczą w las, jak najdalej od wioski. Cearteh wycofywał Promienia, jęcząc gdy spłoszony ogier deptał po ludziach. Na twarzy kapłana lśniły łzy i krew.
- Głupiec - syknąłem i wskoczyłem do jego ręki - Po stokroć głupiec. Uciekaj.
- Czy oni...
- Uciekaj! Nie przekonałeś się już, że mam rację? Posłuchaj mnie teraz i uciekaj. Nie zabiłem ich, żyją... jedź!
Zawrócił konia i runął w las nie oglądając się za siebie. Czułem jak opętanych opuszcza duch gniewu nekromanty, jak wycofuje się z powrotem do zamku, pozostawiając za sobą tłusty, bordowy ślad. Przekląłem paskudnie, obiecując mu zemstę.
- Będziesz umierał. Długo. Postaram się o to - wysyczałem.
- Gdzie Werty? - Cearteh zatrzymał Promienia i rozejrzał się w panice - Gdzie on jest.
- Tu, panie, tu - zdyszany chłopak wyjechał spomiędzy drzew. Jego klacz chrapała ze zmęczenia i strachu - Jechałem za tobą, gdym tylko cię ujrzał. Uciekłem.
- Jedźcie - rozkazałem - Odjedźcie stąd jak najdalej. To złe miejsce.
- Miałeś rację, Terinose, przepraszam.
- Jeszcze porozmawiamy - syknąłem - A teraz jedź. Jedź w kierunku zamku.
- Co?
- On ucieka. Szykuje się do ucieczki. Może zdążymy, zanim nałoży na zamek potężniejsze zaklęcia.
- Ty nadal... nadal chcesz...
- Widziałeś, co zrobił tym ludziom? Pomyśl o innych, których to czeka gdy ucieknie.
Nabrał tchu. Strach i szok znikały, ustępując miejsca gniewowi i determinacji. Kiwnął głową i wiedziałem teraz, że już się nie wycofa.
- Tam były dzieci - powiedział zduszonym głosem - Stratowałem dzieci.
- I pozwolisz mu żyć?
- Nie, Terinose. Nie pozwolę. Poświęcę wszystko... wszystko!.. by tylko go zabić. Przysięgam na Stwórcę, że nie ominie go kara.
- Tak - wyszeptałem - Jedź. Spełnij tą przysięgę.
Był mój. Już się nie wycofa, nie złamie przysięgi. Byłem wolny.





Słońce stało wysoko nad horyzontem, gdy Cearteh powstał wreszcie z klęczek i odwrócił się od pięciu świeżo usypanych kopców na poboczu drogi. Łzy spływały mu po twarzy, gdy spojrzał w stronę odległego zamku.
- Dlaczego, Terinose?
- Jest nekromantą. Zabija.
- Ale dlaczego? Dlaczego to robi? To były kobiety, niczym mu nie groziły.
Uśmiechnąłem się posępnie. Znalezione nad ranem przy trakcie martwe wieśniaczki nie zginęły z ręki mrocznego z zamku, ale mojej. Mimo złożonej przez kapłana przysięgi, nadal bałem się, że zawaha się w kluczowym momencie. Robiłem wszystko by podsycić jego determinację i byłem gotowy na jeszcze więcej okrucieństwa. Walczyłem o wolność, o życie. Nie zawaham się przed niczym.
- Taka już jego natura - wyszeptałem. Taka już moja natura.
Potrząsnął głową, a rozpacz znów ustępowała miejsca wściekłości.
- Werty?
- Tak, panie?
- Nie musisz z nami jechać.
- Pokażę drogę, panie. Tam nie tak prosto. I boję się tu sam zostać.
- Ale do zamku nie wejdziesz.
- Nie, panie.
Nie, uśmiechnąłem się do siebie, nie wejdzie.
Dalej, bliżej zamku, znaleźliśmy kolejne ciała. Troje dzieci leżało w rowie z twarzami zanurzonymi w mulistym strumieniu, nagie zsiniałe plecy poznaczone miały siatkami krwawych blizn. Cearteh jęknął na ich widok, Werty wychylił się w siodle i zwymiotował. Nad zwłokami unosił się odór rozkładu i mrocznej magii.
- Terinose?
- Jedź. Pochowasz je później. Nie mamy czasu - nie musiałem udawać zatroskania. Te trupy nie były moje, ale pasowały do moich zamierzeń. Coraz bardziej podejrzewałem, że nekromanta dobrze wie, czego chcę i od początku stara mi się pomóc. Nawet te wydarzenia w wioskach były mi w gruncie rzeczy na rękę.
Cearteh modlił się, przyciskając czubki palców do powiek. Słyszałem, jak powtarza przysięgę, raz po raz nawołując boga. Nie mógł się teraz wycofać, ale z jakiegoś powodu moja euforia znikła. Nie podobało mi się to, co robił ten mroczny. Zdecydowanie nie podobało.
Minęliśmy ostatni zagajnik i wjechaliśmy na prostą, wspinającą się na wzgórze drogę. Sądząc co zaschniętych odchodach, często pędzono nią owce, teraz jednak prócz nas nie było na niej nikogo. Wyczuwałem w powietrzu śmierć i napięte oczekiwanie. Wiejący od zamku wiatr śmierdział krwią. Kapłan uniósł głowę i spojrzał w błękitne niebo. Podniósł głos, powtarzając przysięgę i powierzając swe życie bogu. Uśmiechnąłem się posępnie. Nie, kochany, nie pozwolę ci umrzeć. Już nigdy. I on mi w tym nie przeszkodzi.
Brama była zatrzaśnięta tak jak się spodziewałem, a zaklęcie owinięte wokół niej nie znikło. Zastanawiałem się ile czasu zabrało mu jego założenie, podczas gdy Cearteh siłował się z zamkiem, wykrzykując w kierunku murów wyzwanie. Pewnie lata.
- Jest zamknięta magicznie, nie otworzysz tego w taki sposób - mruknąłem, gdy kapłan uderzył mieczem w zawiasy - Odeślij Wertego. Zbadam to.
Wiedziałem doskonale co mam przed sobą, za nic świecie nie zamierzałem jednak tego zdradzić. Milczałem długi czas, gdy Cearteh patrzył w górę w stronę murów i pozwalał gniewowi narastać. Czekałem cierpliwie, aż stanie się gotowy, aż nie byłem pewien, że nie cofnie się przed niczym. Dopiero wtedy odezwałem się cicho.
- To potężny czar.
- Nie złamiesz go? - głos mimo wszystko miał spokojny. Cud, że to wszystko, co działo się w jego wnętrzu nie przelewało się na trawę niczym żółć.
- Ja nie. Ale ty możesz.
Odwrócił się gwałtownie w stronę drzwi.
- Jak?
Milczałem przez moment.
- To będzie trudne, kapłanie. Będzie wymagało od ciebie straszliwego wyrzeczenia.
- Złożyłem przysięgę - przypomniał mi twardym głosem - Jestem gotów na wszystko.
Uśmiechnąłem się tryumfalnie.
- Jesteś pewien?
- Mów co mam robić, Terinose. Jestem kapłanem, moim zadaniem jest służyć bogu. Ja sam nie jestem ważny.
- Więc słuchaj mnie uważnie, Cearteh. Słuchaj uważnie. Zaklęcie, które nałożono na zamek jest oparte na mocy krwi. Krwi dzieci. I tylko taka krew może je zdjąć.
Pobladł i zachwiał się na nogach.
- Nie...
- Tylko krew dziecka może przełamać ten czar, zmyć brud i strach, które dają mu siłę.
Milczał długi czas, blady jak ściana. Ręce mu drżały, gdy wytarł spoconą twarz.
- Tam w rowie - wyszeptał - Dzieci. Może od nich...
- Nie. Krew ma być świeża. Żywa.
Jęknął.
- Ile?
- To się nie liczy.
Odetchnął. Za wcześnie.
- Ważne jest to, że musi być prosto z serca.
Zachwiał się i tym razem nogi się pod nim ugięły. Czułem okrutne rozbawienie od strony zamku. Rozbawienie i wyczekiwanie.
- Nie mogę... Nie mogę...
Milczałem. Sam wiedział, że nie może się teraz wycofać. Nie po tym jak wielokrotnie powtórzył przysięgę.
- Terinose, nie mogę!
Milczałem. Rozbawienie narastało, miałem niemal wrażenie, że cały zamek pomrukuje z pożądania i zniecierpliwienia. Warknąłem wściekle, wysyłając w tamtą stronę ostrzegawczy sygnał. Usłyszałem krótki śmiech, ale wrażenie znikło.
- Jestem kapłanem - wyszeptał Cearteh, nie unosząc głowy.
- Jesteś - powiedziałem łagodnie - Ale złożyłeś przysięgę.
Drgnął. Powoli odwrócił głowę i spojrzał w stronę siedzącego przy koniach Wertego. W oczach miał łzy.
- Ostrzegałeś.
- Tak.
- Czy on jest w środku?
- Tak. Nie sądzi, że złamiesz zaklęcie. Ale się boi.
- Czujesz jego strach? - nie spuszczał wzroku z sieroty.
- Równie wyraźnie co twój.
- Tak - wyszeptał - Boję się. Ale nie złamię przysięgi danej bogu.
Z trudem zapanowałem nad krzykiem tryumfu. Zamek niemal zadrżał w posadach, gdy mieszkający w nim mroczny roześmiał się na całe gardło.
- Jestem przy tobie, Cearteh - wyszeptałem - Na zawsze.
- Tak - powiedział apatycznie - Niestety.
Dał znak Wertemu, by podszedł bliżej i powstał z klęczek. Ręce mu drżały gdy zacisnął obie ręce na rękojeści.
- Jak mam to zrobić? - wyszeptał, żeby zbliżający chłopak go nie usłyszał.
- Przebij mu serce, a krwią posmaruj zawiasy. To wystarczy.
Zaśmiał się chrapliwie. Ten śmiech wcale mi się nie spodobał. Było w nim szaleństwo.
- To wystarczy - powtórzył.
- Tak, panie? - zapytał chłopak z nadzieją w głosie, gdy wszedł na most i niepewnie zerkając w stronę zamku zaczął się do nas zbliżać - Wracamy?
Cearteh bez słowa wskazał mu drzwi. Niepokoiło mnie to, że jego uczucia nagle stały się dla mnie zupełnie niedostępne, jakby otoczył się niewyczuwalną osłoną. Mimo tego, że oznaczało to dla mnie wolność, zawahałem się przed tym, co musiałem zrobić. W moich planach nigdy nie było miejsca na jego szaleństwo. Ani na śmierć.
Pchnął. Nawet nie zorientowałem się, że bierze zamach. Po prostu uniósł miecz i bez słowa wbił go w pierś zaskoczonego chłopaka, jednocześnie chwytając go za ramię i przyciągając do siebie. Ostrze wyszło z pleców Wertego, wydusiło z jego gardła żałosny jęk i całą masę krwi. Cearteh wysunął je, zamachnął się znacząc drzwi szkarłatnymi kroplami i osunął się na ziemię wraz z padającym ciałem. Wrzasnął na całe gardło, sięgając palcami do twarzy.
Nie dostrzegłem już nic więcej. Świat zamigotał mi przed oczyma, a potem zniknął zupełnie, gdy jakaś potężna moc wciągnęła mnie z powrotem do miecza, wdusiła mnie do niego niczym ciasto do formy. Krzyknąłem bezgłośnie, walczyłem z tym naporem, ale równie dobrze mógłbym siłować się z lodowcem. Zabrakło mi tchu, jakiś straszliwy ciężar przysiadł mi na piersi i zacisnął się wokół kończyn. Pojawił się ból, z początku nieznaczny, aż nagle zalał mnie całego, każdy nerw, każdy mięsień. Coś wdzierało się w moje ciało, rwało skórę, łamało kości. Zawyłem, a głos wreszcie wydostał się z mego gardła, odbił się echem od murów zamku i rozszedł się po wzgórzach. Wyłem, wyłem jak potępieniec, wyłem jak to może robić tylko ktoś z mojego gatunku. A potem ból minął, zniknął ciężar i nabrałem tchu, naprawdę nabrałem tchu. Po raz pierwszy od tysiąca lat.
Leżałem na brzuchu, na chropowatym drewnie mostu. Pod sobą czułem rękojeść i lodowatą klingę miecza. Było mi niewygodnie, jelec wbijał mi się pod żebra, ja jednak delektowałem się tym uczuciem. Tyle lat nie czułem nic, że nawet podobna niewygoda sprawiała mi fizyczną przyjemność.
Obok ktoś cicho płakał. Rozpoznając głos, dźwignąłem się na kolana i wsparłem o drewno, niepewny swego ciała. Jednak ono słuchało mnie bez zastrzeżeń, nie zbuntowało się przed zmianą pozycji i próbą rozejrzenia się. Cearteh siedział nieopodal i patrzył na mnie w milczeniu. Po jego policzkach płynęły łzy, ale w oczach nie miał nic prócz pustki.
- Okłamałeś mnie - wyszeptał - Okłamałeś, plugastwo.
Za jego plecami wrota do zamku otwierały się powoli. Nikt w nich nie stał.
- Nie - wyszeptałem, niepewny własnego głosu - Nie okłamałem. Odwróć się.
Nie drgnął nawet. Nie spuszczał ze mnie spojrzenia, jakby nic więcej już go nie obchodziło. Wstałem, zdumiony własną siłą i pewnością ruchów. Włosy rozsypały się na moich plecach, okrywając mnie jak peleryną. Kruczoczarne jak zawsze, sięgały mi niemal do kostek. Kiedy mnie schwytano, były krótkie jak zapałki.
- Choć, Cearteh - powiedziałem, wyciągając rękę w jego kierunku. Czarnymi, zakrzywionymi jak szpony paznokciami musnąłem jego policzek - Musisz wypełnić swą przysięgę.
Tylko się na mnie patrzył. Mimo szoku o jaki mogła przyprawić moja postać, jego twarz nawet nie drgnęła. Ukucnąłem naprzeciw niego, nawet nie starając się ukryć niepokoju.
- Cearteh? Przysięgałeś.
- Zabiłem niewinnego, plugastwo - powiedział gorzko - Bóg mi nie wybaczy.
"Zostaw go, panie" usłyszałem nagle wewnątrz siebie "Dam ci takich setkę, jeżeli tylko zapragniesz. Przybądź do mnie, panie. Mam tu twój pierścień i księgi. Szukałem ich całymi latami."
ZAMILCZ!
Zamek zadrżał w posadach, spłoszone gołębie zerwały się z murów, w panice zderzając się ze sobą. Nekromanta zawył z bólu, błagając o litość, padł na podłogę w swojej komnacie i wyciągnął błagalnie dłonie.
CZEKAJ NA MNIE. I MILCZ.
Wróciłem do kapłana. Patrzył w stronę leżącego na moście miecza. Uśmiechał się gorzko.
- Zabijesz mnie teraz? - wyszeptał - Wiem, czym jesteś. Gdybym wiedział wcześniej, wolałbym pozbawić się życia, niż nosić cię ze sobą.
Ująłem jego twarz w dłonie i złożyłem na jego czole pocałunek. Wzdrygnął się i wreszcie w jego oczach pojawiło się coś jeszcze. Obrzydzenie.
- Chodź - powiedziałem łagodnie - Weź miecz i chodź.
- Nie zabijesz mnie? - wykrzywił szyderczo wargi - Zabierzesz mnie ze sobą? A może razem chcecie złożyć ofiarę?
Uśmiechnąłem się, starając się nie odsłaniać zębów. Każdy z nich rozbłysł by w słońcu diamentowymi iskrami.
- Mówiłem przecież, że cię lubię, kapłanie. Pewnie się zdziwisz, ale nawet ktoś taki jak ja może obdarzyć kogoś uczuciem.
Milczał. Milczał nawet wtedy, gdy podniosłem miecz i zwarzyłem do w dłoni. W zadumie przyjrzałem się przedmiotowi, który więził mnie przez tyle lat. Pozostał dokładnie takim, w jaki zmieniłem go dwa lata temu przy inicjacji kapłana. Uśmiechnąłem się szyderczo.
- Więc sam to zrobię.
Spojrzał na mnie bez zrozumienia. Pochyliłem się i bez wysiłku wziąłem go na ręce. Był lekki niczym piórko; a może to ja zapomniałem już o swej sile. Wbił paznokcie w moje ramię, ale nie próbował się wyrwać. Pachniał krwią i strachem.
- Co robisz?
- Potrzebujesz dowodu. Dam ci go.
Bał się, wyczuwałem to, ale milczał gdy przechodziłem przez wrota i ruszyłem pustym dziedzińcem w kierunku schodów prowadzących do wnętrza zamku. Na placu szumiała fontanna, ćwierkały wróble. Każdy dźwięk, każdy obraz przywoływał wspomnienia, rozpraszał i tłumił gniew, odsuwałem jednak od siebie to wszystko. Cearteh patrzył na mnie bez słowa, a jego serce biło jak oszalałe. Pochyliłem się i złożyłem pocałunek na jego piersi. Pachniał sobą, a zapach ten wzbudził gorąco w moim podbrzuszu. Roześmiałem się.
- Zaopiekuję się tobą.
- Dlaczego? - wyszeptał.
Znów roześmiałem się w odpowiedzi. Nigdy by mi nie uwierzył.
- Najpierw dam ci dowód.
Wnętrze zamku było chłodne i cuchnęło krwią. Kurz z podłogi wzbił się pod moimi nagimi stopami, gdy przemierzałem spokojnym krokiem olbrzymią salę. Mijałem toporne rzeźby dawno zapomnianych gospodarzy tego miejsca, wyblakłe, rozsypujące się gobeliny. Sam kiedyś zamieszkiwałem podobne miejsca, lubowałem się w tej panującej w nich, mrocznej ciszy. Oczy z ledwo widocznych spod brudu portretów wbijały we mnie oskarżycielskie spojrzenia, gdy wkroczyłem na schody, a potem główny korytarz. Na dole, pod moimi stopami i grubą warstwą kamieni, płakały dzieci.
Wyszedł mi na spotkanie, tak spokojny jak go zapamiętałem, opanowany mimo przeczuć, które na pewno go naszły. Wskazał na drzwi, a ja bez słowa wszedłem do ciepłej, oświetlonej świecami komnaty i posadziłem Cearteha na jednym z obitych wilczymi skórami foteli. Kapłan patrzył na mnie w milczeniu, gdy zasiadłem obok, kładąc miecz na kolanach. W jego oczach był niepokój i rosnące zdumienie. Tak jakby nie mógł uwierzyć w to, co zaczynał wreszcie podejrzewać.
- Witaj, panie - wyszeptał nekromanta i ukłonił się przede mną głęboko - Zaszczytem było pomóc ci się uwolnić.
Wyczuwałem od niego paniczny strach. Stłumiłem uśmiech, nadając twarzy pozory obojętności. Wiedział już, że się sparzył, miał jednak nadzieję, że jeszcze uda mu się z tego jakoś wybrnąć. Mylił się.
Spokojnie wsparłem się o ciepłe oparcie, ciesząc się dotykiem miękkiej skóry i zapachem ksiąg unoszącym się w komnacie. Ogień z kominka rozgrzewał mnie i podniecał niczym dotyk kochanka. Nawet nie starałem się tego ukryć. Złożyłem ręce na podłokietnikach fotela, przyjmując z przyzwyczajenia swobodną, władczą pozę. Zadrżał, jakby dopiero teraz doszło do niego, kogo zaprosił do swego małego królestwa.
- Tak - uśmiechnąłem się - Właśnie.
Zadrżał raz jeszcze.
- Przynieść ci jakąś szatę, panie? - zapytał, unikając mego spojrzenia - Napitek?
- Nie wstydzę się mego ciała, nawet w tej formie. I nie jestem głodny. Jak się nazywasz?
Mogłem sam to wybadać, ale obawiałem się, że przez przypadek zniszczę jego umysł. Zbyt długo nie używałem mej mocy i mogłem wiele pozapominać.
- Jaganein - wydawał się zaskoczony.
- A więc, Jaganein, opowiedz mi o wszystkim. O tym, jak dowiedziałeś się, kim jestem. I gdzie jestem uwięziony.
Uśmiechnął się i rozluźnił. Usiadł na trzecim fotelu, a ja mu na to pozwoliłem. Czułem na sobie oskarżycielskie spojrzenie kapłana, nie powiedział jednak nic. Nawet nie próbował rzucić się na nekromantę. To mnie niepokoiło. Naprawdę niepokoiło. Spojrzałem na niego łagodnie.
- Poczekaj - powiedziałem.
Nie odpowiedział. Po prostu się patrzył.
- Ostatni smok zginął kilka lat po twoim zniknięciu, panie - rozpoczął nekromanta, przyjmując podobną mojej, swobodną pozę. Przyzwyczajony do władzy łatwo zapominał, że nie jest już tu panem - Umarł ze starości, jak napisano.
Uśmiechnąłem się. A potem roześmiałem.
- Ich świat odszedł z chwilą przybycia ludzi. Nigdy nie umieli się z tym pogodzić.
Spojrzał na mnie z konsternacją, jakby nie spodziewał się takiej reakcji.
- Mieli magię, panie. Ty też ją masz.
Uśmiech nie znikał z mojej twarzy. Jak mało wiedział ten człowiek, jeszcze mniej rozumiał.
- Magia, ludzki mężczyzno, jest różna i nikt od nekromantów nie wie o tym lepiej. Ich była oparta na żywiołach, a te przydusiliście bezwiednie gdy tylko tu przybyliście. Zakłóciliście siły tego świata, zachwialiście jego równowagą. W tym drzemie wasza siła. Niszczycie wszystko co tylko stanie wam na drodze, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Przekleństwo narzucone wam przez Tworzyciela.
Cearteh westchnął gwałtownie. Uśmiechnąłem się do niego.
- Tak, kapłanie. Twój bóg również jest i moim. Służyłem mu wcześniej niż ludzie.
- Bluźnierstwo - wyszeptał z pasją, która mnie ucieszyła. Dochodził do siebie.
Roześmiałem się. Jaganein przenosił wzrok to na kapłana, to na mnie i milczał. Spojrzałem na niego, gładząc placami klingę leżącego w poprzek kolan miecza. Stal była lodowato zimna.
- Mój gatunek umierał, tak... Wielu starszych nie umiało z tym walczyć, poddawali się bez walki. Ale znalazło się kilka samców, które odkryły rozwiązanie. Była nim magia śmierci i krwi, która przybyła wraz z wami, a z której nawet nie zdawaliście sobie sprawy.
- Asre'hene'gh - wyszeptał nekromanta - Asre'hene'gh Niszczyciel.
- Niszczyciel. Złodziej Dusz. Cień Śmierci - parsknąłem - Memu ojcu ludzie nadali wiele głupich przydomków. To nie one były ważne, ale to co dla nas uczynił. Znalazł sposób na uratowanie gatunku. A oni się od niego odwrócili - zacisnąłem pięści. Po tylu latach wściekłość nie zmalała - I zginęli ze swej głupoty - wyprostowałem się w fotelu i objąłem rękojeść miecza. Oplatająca ją miękka skóra pachniała potem Cearteha - Mój ojciec został zabity przez ostatnich przedstawicieli mego gatunku. Zostałem sam ze swym bólem i ten ból dodał mi sił. Udoskonaliłem jego magię, wzmocniłem ją - uśmiechnąłem się szyderczo - Nauczyłem jej ludzi.
Cearteh jęknął, jego oczy pociemniały ze zgrozy. Nie zwróciłem na niego uwagi. Potem zrozumie. Nekromanta uśmiechnął się szeroko, jakbym go w czymś upewnił.
- Dałeś nam moc, Teri'nes'hagreh - powiedział - Dałeś nam nieśmiertelność.
Roześmiałem się. Szyderczo.
- Jesteście głupi, ludzie. Nigdy nie domyśliliście się do czego tak naprawdę byliście mi potrzebni. Ale o tym później - rozparłem się w fotelu - Najpierw powiedz mi, jak się o mnie dowiedziałeś.
Milczał przez moment. Czułem jego strach i narastający niepokój o własne życie. Rychło w czas.
- Napisano o tobie, panie - powiedział wreszcie, panując doskonale nad głosem. Może miał jeszcze nadzieję - W kapłańskich księgach.
- Tak - przerwałem mu, zaciskając pięści - Światło Stwórcy. Przeklęta sekta. Od lat planowali jak się mnie pozbyć. Smoka może zabić tylko inny smok albo melancholia. Wiedzieli o tym dobrze, ale się tego podjęli. I znaleźli sposób.
- Nie istnieją już, panie. Wybito ich do nogi, oskarżono o herezję i spalono na stosach.
Spojrzałem na Cearteha. Był blady jak płótno.
- Czyż nie tak było, kapłanie? - zapytałem słodko - Czyż twój kościół nie wymordował tych, którzy tak dzielnie służyli bogu? Tylko dlatego, że sprzeciwiali się przystąpienia do waszej świątyni?
- To była pomyłka - wydusił z trudem - Pomyliliśmy się.
Nekromanta zaśmiał się. Zawtórowałem mu cicho.
- Czy wasze przyznanie się do błędu zwróciło im życie? Sprawiliście że zginęli jedyni ludzie posiadający wiedzę schwytania mnie i uwięzienia. Oto do czego doprowadziła twoja świątynia.
Odwrócił wzrok.
- Tylko bóg jest nieomylny - wyszeptał bardzo cicho.
- Więc jakim prawem nas osądzacie? W takim razie tylko Tworzyciel, jako sprawiedliwy sędzia, może to robić. Dlaczego próbujecie przejąć jego rolę?
Uniósł głowę. Był blady, jednak w jego oczach była niezachwiana wiara. Wrócił do siebie.
- Bluźnicie przeciwko życiu, wykoślawiacie czyny boga. Mordujecie ludzi i kradniecie ich dusze oraz ciała. Nawet jeżeli próbujemy pomóc Stwórcy, wy jesteście gorsi. Wy próbujecie go udawać.
Nekromanta roześmiał się, umilkł jednak natychmiast, gdy na niego spojrzałem.
- W pewnym sensie ma rację, nieprawdaż? - zapytałem spokojnie - Uchwycił to, do czego od początku dążył mój ojciec i pan. Próbował na swój sposób przejąć rolę boga. Jednak wasza moc, ludzka moc, którą próbował przekształcić by stała się użyteczna, wykoślawiła jego czyny. Zbrukała je i jego duszę. O to czym jest nekromancja, człowieku. Marnym naśladownictwem boskiej mocy, zniekształconą przez śmiertelność i skończone umysły. Żaden z nas nigdy nie dorówna bogu.
Cearteh patrzył na mnie w oszołomieniu, nic jednak już nie dodał. Jaganein był jednocześnie bardzo blady i poruszony. Bał się, ale chęć wiedzy była silniejsza niż obawa o swoje życie.
- Tak pisałeś w swych księgach, panie. Mało kto umiał to zrozumieć.
- Nigdy do końca tego nie pojmiecie - parsknąłem - Nawet jakby wyłożyć wam to czarno na białym. Widzicie dar krwi i śmierci jako błogosławieństwo, nie przekleństwo narzucone nieświadomie przez nas samych. O tym jednak później, człowieku. Powiedz mi, jak ci się udało nauczyć mojego języka.
Uśmiechnął się lekko. Jego obawy nagle jakby zmalały, nadal jednak wyczuwałem słodki zapach strachu.
- Zajęło mi to wiele lat, panie. Znalazłem oryginały z dwóch twoich ksiąg, spisane twoją własną ręką. Znalazłem też starego nauczyciela, kapłana. Nigdy nie nauczyłem się tego języka do końca. Jak mi powiedział tamten człowiek, smoczy język nie może być zrozumiany przez umysł człowieka. Inaczej spostrzegamy świat.
- Tamten kapłan do jakiej świątyni należał?
- Do Światła Stwórcy - uśmiech nekromanty się poszerzył - Nie wiedział kim jestem, myślał że szukam ostatnich smoków. Pomógł mi, a potem zmarł.
- Sam? - zapytał jadowicie Cearteh - Czy może pomogłeś mu trochę?
Oczy Jaganeina zabłysły nieskrywanym rozbawieniem.
- To wy mu pomogliście. Zginął na stosie. Do końca wierzył, że się opamiętacie.
Wargi kapłana pobladły. Odwrócił spojrzenie.
- Czy istnieje ktoś jeszcze, kto może znać mój język? - zapytałem, gdy uśmiech mężczyzny przybladł pod moim spojrzeniem. W jego oczach znów zabłysł niepokój - Znasz kogoś takiego?
Zawahał się. Potem zaprzeczył.
- Nie sądzę. Pozostały dwie twoje księgi. Ja je mam. Są wprawdzie tłumaczenia, ale zostały zrobione jeszcze za twego życia. Ci, którzy je przekładali dawno nie żyją.
- Jak się dowiedziałeś, gdzie jestem uwięziony? - to ciekawiło mnie najbardziej.
- Przez przypadek - roześmiał się - Byłem w stolicy w dniu dokonywania inicjacji dwa lata temu i wtedy wyczułem jak się budzisz, panie. Nawet nie zdawali sobie sprawy, co takiego trzymali u siebie - z pogardą spojrzał na miecz, a potem, nieco strachliwie, na mnie - Ja domyśliłem się od razu.
- Jak wpadłeś na pomysł, w jaki sposób pomóc mi się uwolnić? - mocnej ścisnąłem rękojeść. Zaczynałem czuć głód i to wcale nie było przyjemne uczucie. Zapomniałem już jak przykre może być pragnienie polowania i świeżego mięsa, gdy wiesz, że jeszcze długo nie będziesz mógł go spełnić.
- Byłeś w rękach kapłana i byłem pewien, że nie trafiłeś tam przez przypadek, panie - z trudem stłumił dumny uśmiech - Poszedłem tym torem, aż wreszcie przypomniałem sobie, że jeden z kapłanów Światła Stwórcy poświęcił sam siebie, by zamknąć cię w mieczu. Uwolnić mógł cię tylko podobny czyn. Śledziłem twe postępowanie, patrzyłem jak nim manipulujesz - wskazał na bladego jak ściana Cearteha - I wtedy pojąłem do końca, co chcesz zrobić. Dlatego zwabiłem go tutaj, opętałem mieszkańców wiosek, kazałem zabić kapłana. Aż stał się gotowy na wszystko.
Cearteh krzyknął i zerwał się na równe nogi, sięgając po miecz. Uchwyciłem jego nadgarstki i przyciągnąłem do siebie. Płakał gdy wtuliłem twarz w jego szyję.
- Poczekaj. Poczekaj trochę - wyszeptałem, nakładając na niego czar spokoju - Przecież przysięgałeś. Musisz spełnić swą obietnicę.
Zamarł patrząc na mnie w szoku. Potem powoli pokiwał głową, ale widać było, że nadal nie był w stanie do końca pojąć moich intencji. Tak czy inaczej wrócił na miejsce, nie obdarzając nekromanty ani spojrzeniem. W oczach Jaganeina dostrzegłem strach. Nie usłyszał o czym rozmawialiśmy, ale podejrzewał. Nie rozumiałem dlaczego nie próbuje choć uciec i wcale mi się to nie podobało. Żył długo i wcale nie był głupi. Musiał mieć coś w zanadrzu.
- Sprytne - powiedziałem, uśmiechając się lekko - Imponująco sprytne. Zrobiłeś dokładnie to co trzeba by mi pomóc.
Rozpromienił się, ale nie z powodu pochwały. I to też mi się nie spodobało. On naprawdę coś planował.
- Długo nad tym myślałem, panie.
- Tak - rozparłem się w fotelu, mocniej chwytając rękojeść - A teraz powiedz, dlaczego to zrobiłeś. Nie uwierzę, że z altruistycznych pobudek. To do nas w końcu nie pasuje.
Uśmiechnął się i sięgnął do kieszeni. Kiedy wyciągnął przed siebie rękę, na jego dłoni leżał srebrny pierścień z mleczno białym kamieniem. Rozpoznałem go i zacisnąłem palce na stali tak mocno, że poczułem jak ją odkształcam. Powoli rozluźniłem chwyt.
- Skąd go masz? - wychrypiałem - Jak go znalazłeś?
Jego uśmiech się poszerzył. Stał się tryumfalny, pewien siebie. Strach nadal tam był, ale wyraźnie stłumiony przez podniecenie.
- Kiedy Światło Stwórcy zaklęli cię w miecz, na ziemi, gdzie wcześniej stałeś, pozostały rzeczy, które miałeś przy sobie. Księga, ten pierścień i czerwony smoczy szpon. Księgę kapłani zamknęli w bibliotece, nie mogąc zmusić się do jej spalenia. Szpon nie zajął się ogniem, nie umieli go też zniszczyć w inny sposób, zamknęli go więc w ukryciu, aż kilkanaście lat później jego świątynia - wskazał na patrzącego na mnie uważnie Cearteha - ograbiła ich magazyn i użyła szponu do nałożenia zaklęć wspomagających świętych wojowników. Ten pierścień odnaleźli również, ale wydał się im bezwartościową błyskotką - obrócił obrączkę w palcach i uśmiechnął się - Przechodziła z rąk do rąk, aż wreszcie trafiła w moje. Nikt inny nie rozpoznał w kamieniu kości smoka. Tylko ja. Ta kość należy do Asre'hene'gha, do twego ojca. Mylę się, panie?
Pokręciłem powoli głową, zmuszając się do spokoju. Widok tej rzeczy w rękach człowieka przyprawiał mnie o furię.
- Nie, nie mylisz. Tak samo jak kapłani nie mylili się myśląc, że nie ma on żadnej mocy.
Roześmiał się.
- Dla ciebie ma, panie - powiedział, z imponującą łatwością panując nad podenerwowaniem, które wciąż od niego wyczuwałem- W końcu to część twego ojca, twego nauczyciela i władcy. Twego kochanka. Dla ciebie ma ona moc.
Milczałem, z wysiłkiem zmuszając się do zachowania swobodnej pozycji. Nie mogłem pokazać mu, jak bardzo zależy mi na tym pierścieniu. Nadal nie wiedziałem, jak chce go wykorzystać, podejrzewałem jednak, że coś jeszcze ukrywał.
- Tak - powiedziałem wreszcie, absolutnie obojętnym głosem - To pamiątka. Symbol mego dziedzictwa.
- I ja go mam - zamknął pierścień w dłoni.
Zacisnąłem zęby.
- Tak - powtórzyłem - Nie rozumiem, do czego dążysz.
- Pomogłem ci się uwolnić, panie - powiedział tylko. Zrozumiałem.
- Uważasz, że odwdzięczę ci się za to? - zapytałem nie bez ironii - Jestem nekromantą, głupcze. Nie układam się z nikim.
- Wiem o tym, nie jestem durniem. Ale jesteś także smokiem, a ja mam to - raz jeszcze pokazał mi pierścień - Jesteś mi coś winien smoku, żądam zapłaty - głos zadrżał mu lekko, gdy dostrzegł wyraz moich oczu.
Roześmiałem się. Roześmiałem na całe gardło, odrzucając głowę do tyłu i zamykając oczy. Usłyszałem westchnienie Cearteha, gdy pojął wreszcie o co chodziło nekromancie. Jaganein poruszył się niespokojnie na fotelu, zaskoczony moją reakcją i pobladł, gdy umilkłem wreszcie i spojrzałem na niego z głęboką pogardą.
- Mówisz, że nie jesteś durniem - powiedziałem szyderczo - Mówisz, że rozumiesz to, co chciałem przekazać w księgach. Nic nie rozumiesz, nic nie pojąłeś. Mój ojciec, a za nim ja, odrzuciliśmy smoczą magię, a wraz z nią swoją naturę. Staliśmy się nekromantami. Honor i prawa, które przestrzegały smoki przestały nas dotyczyć. Dlatego nie obowiązuje mnie już przysługa za przysługę. Nie mam zamiaru ci się niczym odwdzięczać, ludzki mężczyzno. Jesteś większym durniem, niż myślałem. Mogłeś uciekać, póki jeszcze miałeś taką szansę.
Pobladł. Zacisnął pierścień w dłoni i przycisnął pięść do serca.
- Pomogłem ci.
- Tak - uśmiechnąłem się - I nie zapomnę tego. Masz pewną rację, ciągle jestem smokiem, dotrzymuję przysiąg i obietnic - przekrzywiłem głowę - Jakie miało być twoje życzenie?
Milczał, nie mogąc zrozumieć do czego dążę.
- Pragnę mocy - powiedział wreszcie - Mocy bliźniaczej twojej.
Uniosłem brwi, Cearteh zacisnął palce na wilczej skórze okrywającej fotel. Czułem jego oskarżycielskie spojrzenie.
- I myślisz, że mógłbyś sobie z nią poradzić?
- Nauczyłbyś mnie.
- Czyli dwa życzenia? Za jedną przysługę?
- Mam pierścień.
- Ach, tak - uśmiechnąłem się - Oddaj mi go.
Drgnął, ale nie ruszył się z miejsca.
- Najpierw przysługa.
Warknąłem.
- Nie zrozumiałeś mnie, ludzki mężczyzno, ja nie zamierzam ci się odwdzięczać. Dwa lata temu złożyłem przysięgę, którą dotrzymam do końca mych dni. Nic nie sprawi, że ją złamię - wstałem, górując nad nim moimi umięśnionymi dwoma metrami - Przybyłem do tego zamku, by pomóc Ceartehowi cię zgładzić. Tylko po to.
Zerwał się na równe nogi, wzywając moc i swoje sługi. Wyczułem jak korytarz zapełnia się niespokojnymi duchami i upiorami. Usłyszałem jęk kapłana, gdy widmowe ręce sięgnęły ku mnie przez ściany, podłogę i sufit. Z warknięciem odepchnąłem je, wysłałem tam, skąd zostały wezwane. W ręku Jaganeina jarzył się krwistym szkarłatem sztylet ofiarny, naładowany mocą śmierci setek istnień. Była to potężna broń, mogła przeciąć więź nieśmiertelności przytrzymującą nekromantę na świecie. Ale nie kogoś, kto nauczył innych ją tworzyć. Uniosłem rękę i powoli zacisnąłem palce, a nóż odkształcił się niczym glina i pękł na steki ostrych jak igły odłamków. Jaganein jęknął, chwytając się za poranione dłonie. Zapach jego krwi podniecił mnie do szaleństwa.
- To ja stworzyłem wszystko, czym teraz się posługujesz - powiedziałem, szczerząc diamentowe zęby. W głowie wirowało mi od potęgi uwolnionej mocy. Potem tego pożałuję, ale teraz przyprawiało mnie o głęboki, erotyczny dreszcz - Cokolwiek wyślesz naprzeciw mnie, ja to powstrzymam. Nic czego się nauczyłeś, mnie nie zrani.
W jego oczach widziałem przerażenie, gdy wyminąłem fotel i ruszyłem nieśpiesznie w jego kierunku. Spojrzał na drzwi, a potem nagle rzucił pierścień w moim kierunku. Zaskoczony, wyciągnąłem rękę by uchwycić go w locie, a wtedy Jaganein otworzył drzwi i wypadł na korytarz.

Cearteh wyrwał mi miecz z ręki i ruszył w pogoń. Przekląłem, nałożyłem pierścień, całując wcześniej ciepły kamień i pobiegłem za nimi. Samotny kapłan nie miał szans z tak potężnym nekromantą, nie mogłem zostawić go samego. Zatrzymałem się na pustym korytarzu i skoncentrowałem. Jaganein biegł w stronę wyjścia, pozostawił za sobą smugę woni strachu i wściekłości. Zamknąłem mu drzwi przed nosem, a potem wszystkie następne, które znajdowały się w głównym holu. Zatrzymał się na środku sali i rozejrzał w panice. Zanim jednak stanął do walki z nadbiegającym kapłanem, w mgnieniu oka znalazłem się za jego plecami i wykręciłem ręce. Wprawdzie marzyłem o tym, by przypomnieć sobie na nim niektóre z mych sztuczek, ale w końcu to nie moim zadaniem było go zabić. Cearteh zatrzymał się przy nas i dysząc spojrzał na mnie nieufnie. Nekromanta próbował się wyrwać, ale przestał, gdy złamałem mu rękę. Zajęczał i spojrzał kapłanowi prosto w oczy. Czułem słodki zapach jego przerażenia i krwi.
- On cię zdradzi - wysapał - Nie ufaj mu.
Kapłan uśmiechał się zimno, poprawiając chwyt na rękojeści.
- Nie ufam - syknął i pchnął potężnie, przebijając na wylot pierś mężczyzny i wbijając sztych miecza w moją.
Krzyknąłem i wypuściłem bezwładne ciało, by ześlizgnęło się po klindze. Spojrzałem na swoją pierś. Rana zabliźniała się właśnie, ale ból był niesamowity.
- Nie musiałeś tego robić.
Patrzył na mnie w milczeniu. Ręce mu drżały, ale panował nad sobą.
- Leczysz się.
- Jestem smokiem - przypomniałem mu zimno, pocierając znikającą bliznę - Zabić mnie może jedynie drugi smok. Pomogłem ci przecież, do cholery!
- Plugastwo - syknął.
- No tak - mruknąłem i wyminąłem go kierując się w stronę korytarza. Już czułem zbliżającą się słabość. Musiałem porządnie nadszarpnąć mój magazyn energii - Może zapomnisz na moment o zabijaniu i zainteresujesz się dziećmi, które przetrzymuje na dole?
Niemal nie wypuścił miecza. Podbiegł go mnie i chwycił za ramię, próbując zatrzymać. Odwróciłem się do niego, wciągając jego zapach.
- Dzieci? Żyją? - spoglądał mi uważnie w oczy, jakby chciał wybadać czy nie kłamię.
Wzruszyłem ramionami i spojrzałem pod nogi, na wyłożoną zakurzonymi płytkami podłogę.
- Są pod nami. Czwórka.
Nabrał tchu i schował miecz do pochwy.
- Prowadź.
Uniosłem brwi.
- Teraz mi wierzysz?
- I tak nie mogę cię zabić - warknął - A co do dzieci, to bardzo chcę ci uwierzyć, mroczny. Prowadź.
Schody prowadzące do lochów były strome i śliskie. Zimno i wilgoć panujące na dole wcale nie sprawiały mi przyjemności i pożałowałem, że nie ubrałem się przed tą wycieczką. Na dole wyczuwałem zapach nieumarłych i potężnej magii krwi. Ostrzegłem kapłana, ale uspokoiłem go, że nie będzie musiał walczyć. Nie zaufał mi i wyciągnął miecz. Weszliśmy do niewielkiej, oświetlonej pochodniami sali. Na wymiecionej do czysta podłodze wymalowano świeżą krwią kilka wpisanych w trójkąt okręgów, otoczonych równymi łukami run. Cearteh sapnął, ale zanim spróbował zatrzeć inkantacje, ruchem ręki sprawiłem, że znikły.
- Tam - wskazałem na jeden z trzech wychodzących z salki korytarzy i bez wahania ruszyłem w tamtym kierunku. Cearteh poszedł za mną, rzucając jeszcze jedno spojrzenie na czystą teraz podłogę.
Korytarz prowadził do większej komnaty i tam się kończył. Zatrzymałem się i rozejrzałem, objętym spojrzeniem obdarzając trzy stojące przy ścianie ghule. Cearteh sapnął na ich widok, a one zawęszyły niespokojnie w jego kierunku. Za ich plecami dojrzałem niewielkie drewniane drzwi. To stamtąd słyszałem płacz dzieci.
- Terinose...
Ghule szły w naszym kierunku. Wprawdzie mnie nie uważały za wroga, jednak kapłana wprost odwrotnie. Machnąłem ręką i zwaliły się bez życia na podłogę, w mgnieniu oka rozsypując się w tłusty pył. Cearteh opuścił miecz.
- Co...
- Uwolniłem je - mruknąłem, kierując się w stronę drzwi - Przecież tego chciałeś, prawda?
Zagapił się na mnie w szoku i bez zrozumienia.
- Tak - wyszeptał.
Drzwi, mimo wieku, były solidne, do tego wzmocniono je kilkoma zaklęciami. Mogąc wreszcie wypróbować swą siłę, wbiłem paznokcie w drewno i szarpnąłem mocno. Deski popękały pod moimi palcami niczym szkło i posypały się na ziemię. Płacz wzmógł się i teraz nawet kapłan go usłyszał.
- Są! Miałeś rację.
Rzuciłem mu długie spojrzenie i wszedłem do środka. Pomieszczenie było niewielkie i nieziemsko śmierdziało. Dzieci niegdzie nie widziałem, ale nadal wyraźnie słyszałem ich pochlipywania. Zatrzymałem się, czując jak narasta we mnie zapomniany już dawno instynkt. Z zaciśniętymi zębami wszedłem głębiej i zajrzałem do dziury w podłodze. Cztery pary zapłakanych oczu spojrzało na mnie strachliwie.
- Boże - syknął Cearteh - Trzeba je stamtąd wyciągnąć!
Uklęknąłem i sięgnąłem rękoma w głąb. Ostre ząbki natychmiast zacisnęły się na mojej dłoni. Roześmiałem się i wyciągnąłem szarpiącą się, brudną jak nieszczęście dziewczynkę.
- Nie zrobimy ci krzywdy, mała - delikatnie poluzowałem jej szczęki i wyswobodziłem dłoń - Trzymaj - podałem dziecko Ceartehowi. Zdjął płaszcz i otulił ją natychmiast. Rozpłakała się, rozpoznając w nim kapłana.
Pozostała trójka była płci męskiej i nie próbowała już gryźć, chociaż jeden chwycił mnie kurczowo za włosy i trzymał tak, dopóki delikatnie nie poluzowałem jego piąstki. Nie znałem się za bardzo na ludzkich dzieciach, ale żadne z nich nie mogło mieć więcej jak sześć lat. Strachliwie spoglądały w stronę drzwi, jakby oczekiwały, że pojawi się w nich ich gnębiciel.
- Ce do mamy - piąstka chłopca znów zacisnęła się na moich włosach - Do mamy.
Westchnąłem i przytuliłem go do siebie. Spragniony czułości i ciepła przywarł do mnie całym ciałem. Pogładziłem go pod główce, poddając się instynktowi opiekuńczemu. W końcu byłem smokiem i są rzeczy, których nigdy nie uda mi się zmienić. Cearteh patrzył na mnie w osłupieniu.
- Zabierzmy je na górę - powiedziałem - Czułem tam kuchnię. Są przeraźliwie chude.
Pokiwał głową i nie zabronił mi zabrać od siebie dziewczynki. Uniosłem chlipiącą dwójkę i wyszedłem z pomieszczenia. Zgoda, jestem kim jestem i dopuszczałem się wielokrotnie gorszych czynów, jednak nigdy nie skrzywdziłbym dziecka. Żałowałem teraz, że sukinsyn umarł tak szybko.
Młode uspokoiły się trochę, gdy zanieśliśmy je z kapłanem do łaźni. Pluskały się w gorącej wodzie, robiąc pianę ze znalezionych tam mydeł, jednak nigdy nie oddalały się od nas za daleko. Sam z ulgą zanurzyłem się w wodzie, spragniony tego uczucia jak żadnego innego wcześniej. Obserwując czujnie dzieciaki, z irytacją przejechałem dłonią po ciężkich, gęstych włosach. Im szybciej je obetnę, tym lepiej.
- Nie rozumiem - powiedział siedzący obok mnie Cearteh - Dlaczego to robisz? Mógłbyś je przecież zabić. I mnie.
Warknąłem i spojrzałem na niego ze złością. Dziewczynka właśnie wyrywała mydła chłopcom. Pomyślałem, że nie tylko mój gatunek słynie z wrednych samic i ułagodziłem gniew.
- Smoki nie zabijają dzieci - powiedziałem - Nie skrzywdziłbym młodego, nawet gdyby próbowało mnie zabić. No dobrze, gdyby nie było innego wyjścia, może bym to zrobił - przyznałem, przypominając sobie o Wertym, ale w końcu chłopak wchodził już w wiek młodzieńczy i właściwie się nie liczył - A co do ciebie, to mówiłem już przecież. Złożyłem przysięgę.
Któryś z chłopców rozdarł się na całe gardło i raz jeszcze przegrałem ze swym instynktem. Byłem ojcem trojga dzieci, każde z nich pierwsze lata życia spędziło u mego boku. Trudno się pozbyć przyzwyczajeń. Pogodziłem dzieciaki pod uważnym, nieodgadnionym spojrzeniem kapłana i wyszedłem z basenu kąpielowego. Z irytacją wyciskając wodę z włosów, rzuciłem Ceartehowi ponure spojrzenie.
- Idę znaleźć coś do ubrania. Przy okazji rozejrzę się po kuchni. Przypilnuj ich.
Kiwnął głową. Czułem, że odprowadza mnie spojrzeniem, gdy wyszedłem na korytarz.
Większość komnat w zamku była zupełnie pusta, łatwo jednak znalazłem sypialnię nekromanty. Bogato urządzony pokój pachniał księgami, lawendowymi świecami i jedwabiem. Oraz trupem. Pustooki mężczyzna, którego ostatni raz widziałem jak powozi czarnym zaprzęgiem, leżał nieruchomo na środku komnaty i robił to, co powinien zrobić już dawno temu. Czyli się rozkładał. Przekroczyłem go obojętnie i otworzyłem szafę. Wybrałem jeden z prostszych strojów, zmieniłem jego krój oraz rozmiar i ubrałem go, spoglądając w lustro. Prócz włosów, nic więcej się nie zmieniło. Przesunąłem palcami po wąskiej twarzy, wydatnym, zadartym nosie i kwadratowej nieco szczęce. Obnażyłem zęby, by z zadowoleniem stwierdzić, że robią takie wrażenie jak zawsze. Czarne jak węgiel oczy o pionowych, żółtych źrenicach lśniły lekko w półmroku komnaty.
Dotknąłem włosów. Były grube, bardzo ciężkie, jak to tylko mogą być włosy smoków. Przydałby mi się nóż i to szybko. Choć z drugiej strony przystrojony w taką długą, czarną pelerynę przypominałem bardzo ojca. Z roztargnieniem dotknąłem pierścienia i odwróciłem się od lustra. Czas znaleźć kuchnię.
Pierwsze co wyczułem gdy wszedłem do wielkiego pomieszczenia, to zapach mięsa. Zamarłem w progu, rozglądając się czujnie, próbując wyłowić coś smoczym wzrokiem z cieni zalegających w kątach i pod stołami. Prócz zapachu jedzenia i przypraw czułem też nieznaczną woń rozkładu. Bezszelestnie wsunąłem się do środka i o mało nie potknąłem się o trupa młodego mężczyzny leżącego tuż przy progu. Nie czułem od niego żadnego zapachu, ale wystarczyło spojrzeć w jego wykrzywioną, pozieleniałą twarz, by domyślić się, że został otruty. Albo zrobił to sam.
Kilka metrów dalej, między stołami, leżała postawna, ubrana w fartuch kobieta. To ona wydzielała smród rozkładu i podobnie jak ten mężczyzna w sypialni, żyła dłużej niż przeznaczył jej to Tworzyciel. W kominku leżały polana przygotowane do rozpalenia, przywołałem więc płomień i poczekałem aż stanie się wystarczająco silny. Nakazałem ciałom wstać i wejść do kominka, a kiedy sztywno wykonywały moje polecenie, zajrzałem do magazynu. Czując za plecami swąd palonego ciała, rozejrzałem się w poszukiwaniu mięsa. Świeże jego płaty leżały na pniaku do rąbania. Ślina natychmiast napłynęła mi do ust, palce mimowolnie wykrzywiły w szpony, ale nagle przypomniały mi się dzieci trzymane na dole. Nie sądziłem, żeby Jaganein był zdolny do czegoś takiego, ale wolałem nie ryzykować. Wykrzywiając usta wrzuciłem mięso do huczącego ognia. Magiczny płomień pochłaniał właśnie kości obu trupów.
- Pieczesz coś? - w drzwiach pojawił się Cearteh, a spomiędzy jego nóg spojrzały na mnie niepewnie cztery pary oczu.
Uśmiechnąłem się lekko.
- Nic, co byś chciał zjeść. Na wszelki wypadek palę mięso, które tu znalazłem.
Pobladł i pokiwał głową.
- Cholernie dobry pomysł.
- Czy będzie karmel? - zapytała dziewczynka ciekawie - Mama zawsze dawała mi karmel...
Z roztargnieniem pogładził ją po główce, a potem wprowadził całą czwórkę do kuchni. Wróciłem do magazynu, obwąchałem nieufnie kiełbasy i po chwili wahania odłożyłem je na bok. Najbezpieczniejsze były chyba warzywa, choć na samą myśl o nich robiło mi się niedobrze. Może zapoluję na coś nocą, gdy cała piątka pójdzie spać.
- Będziesz musiał zrobić coś do jedzenia - powiedziałem do Cearteha, gdy wrzucałem pozostałe wędliny do ognia - Ja nie znam się na warzywach - chwyciłem jeden z noży kuchennych i wskazałem nim w stronę drzwi - Ja mam coś do załatwienia.
Spojrzał na mnie zimno i podejrzliwie.
- Co masz zamiar zrobić?
- Obciąć włosy. Zaraz wrócę.
Odchodząc usłyszałem, jak jeden z chłopców pyta się, dlaczego "pan wojownik" chce ściąć takie ładne włosy. Uśmiechnąłem się, słysząc łagodne tłumaczenia kapłana. Byłby dobrym ojcem, choć pewnie obraziłby się, gdybym mu to powiedział.
Cholerne kudły stawiały dzielny opór i szybko zrezygnowałem z obcięcia się na krótko. Zadowoliwszy się skróceniem ich do połowy pleców, splotłem warkocz i obejrzałem się uważnie w lustrze. Jak każdy smok lubiłem dobrze wyglądać i wcale nie kryłem się ze swą próżnością. Byłem też dumny ze swoich dzieci, każde piękniejsze od drugiego, silne i sprytne. Jednak nie na tyle, by przyjąć moje nauki. Schodząc z powrotem na dół, zastanawiałem się, jak zginęły. Może zabiła je melancholia. A może ich własne matki.
- Czy wojownik będzie jadł? - zapytała ciekawie dziewczynka, gdy zasiadłem wraz z nimi do stołu.
Uśmiechnąłem się do niej, choć zapach gotowanych warzyw przyprawiał mnie o mdłości.
- Nie, nie jestem głodny - spojrzałem w stronę pieca - Chcecie karmel?
Krzyknęły radośnie, tak jakby jeszcze dwie godziny temu nie płakały w śmierdzącej dziurze w lochach. Odszedłem od stołu i zakrywając co robię przed ich ciekawskimi spojrzeniami, bez rozpalania ognia, samą mocą, stopiłem cukier na brązową masę. Wracając, złapałem zamyślone spojrzenie kapłana. Uśmiechnąłem się do niego szeroko i dałem mu największy kawałek.
- Spróbuj.
Spojrzał na karmel, jakby spodziewał się, że wybuchnie.





- Nie rozumiem - wyszeptał - Próbujesz mnie oszukać? Omamić?
Odwróciłem się. Stał w progu pokoju, który zmieniliśmy w sypialnię maluchów i patrzył na mnie w zamyśleniu.
- Cii - przyłożyłem palec do warg - Wreszcie zasnęły.
Spojrzał na skulone na łóżku dzieci, a potem znów na mnie. Złocisty blask bijący z oczu nie pozwolił mi rozpoznać o czym myśli. Wyczuwałem od niego jedynie nieufność i konsternację.
- Musimy porozmawiać - powiedział cicho - Usłyszymy, jeśli się obudzą.
Przytaknąłem i bezszelestnie wstałem z podłogi. Przeszedłem za nim do pokoju obok i ciężko usiadłem na jednym z foteli. Czułem się zmęczony. I fizycznie i psychicznie. Mieszkając w mieczu nie spałem w dosłownym tego słowa znaczeniu i teraz miałem wrażenie, że tylko zamknę powieki, a zapadnę w ciemność.
- Co chcesz wiedzieć? - zapytałem, nie ukrywając senności.
Usiadł przede mną i patrzył na mnie długo.
- Wszystko. Ale najpierw opowiedz mi o dzieciach.
Uniosłem brwi, nie ukrywając zaskoczenia.
- O dzieciach?
- Co chcesz z nimi zrobić? Ale mów prawdę, plugastwo.
Zamrugałem.
- Przecież chcesz je odwieźć do wioski. Prawda?
Spojrzał na mnie dziwnie. Zdecydowanie wyjął miecz z pochwy i postawił go na ziemi między nami, wspierając ręce o rękojeść.
- I ty masz zamiar mi na to pozwolić? - sądząc po głosie był wściekły - Tak po prostu?
Westchnąłem i zamknąłem na moment oczy, odchylając głowę do tyłu. Naprawdę byłem zmęczony, do tego cholernie głodny, i nie miałem ochoty mu teraz wszystkiego tłumaczyć. Z drugiej strony jednak nie chciałem go też stracić.
- Ile wiesz o smokach? - zapytałem więc.
Zmrużył oczy i pokręcił głową.
- Niewiele. Czytałem książkę napisaną przez jednego z twoich, nic więcej. Resztę wiem ze słyszenia.
- Więc powinieneś nadrobić szybko braki w edukacji - powiedziałem zimno - Może wtedy zrozumiesz moje postępowanie - wskazałem w stronę sypialni młodych - Samce smoków mają bardzo silny instynkt opiekuńczy, bo to one opiekują się potomstwem. Dlatego nie mógłbym skrzywdzić dziecka. Nigdy tego nie zrobiłem przez wszystkie setki lat mojego życia. No dobrze, może prócz jakiś ekstremalnych sytuacji.
Zamrugał. Widać było, że nie takiej odpowiedzi się spodziewał.
- Instynkt?
- Silniejszy od instynktu ludzkich matek. Nie mogę się od niego uwolnić. Dlatego jutro z samego rana weźmiemy powóz i odwieziemy je do wiosek. A wcześniej pogrzebiemy te znalezione w rowie.
Nie powiedziałem nic o Wertym. Nie sądziłem, żeby przyjął to dobrze, nie chciałem sprowadzać z powrotem jego myśli w tym kierunku. I tak już wystarczająco cierpiał. Pokiwał głową i lekko rozluźnił mięśnie.
- Więc nie udajesz?
- Jak tylko wrócimy do świątyni, poczytaj sobie o smokach.
Zacisnął wargi.
- Wrócimy? My?
- My - podkreśliłem, ukrywając irytację - Dobrze słyszałeś.
Zacisnął zęby. Objął rękojeść tak mocno, że aż pobielały mu palce.
- Wytłumacz to. Zamierzasz ze mną podróżować? Pojechać do samej świątyni?
Westchnąłem i potarłem skronie. Żyję ledwie od kilku godzin, a już chwycił mnie ból głowy. Ciekawe co mnie jeszcze spotka, zanim położę się spać.
- Zacznę od początku - powiedziałem powoli - I wysłuchaj mnie spokojnie. Dwa lata temu, przy twojej inicjacji, złożyłeś przysięgę. Powiedziałeś, cytuję, "będę mu wierny aż do śmierci, a on będzie wierny mnie". Tak było?
Pokiwał głową, marszcząc brwi.
- Mówiłem o mieczu.
- Czyli o mnie, bo ja byłem tym mieczem, który trzymałeś w dłoni, nie ten tu kawałek stali, który może zniknąć na jedno moje skinienie, więc przestań mi nim grozić. Mówiłeś o mnie i ja tej przysięgi zamierzam dotrzymać - pochyliłem się, by spojrzeć mu w oczy. Wzdrygnął się i odwrócił wzrok - Jaganein miał pewną rację, mówiąc o naturze smoków. Zawsze dotrzymujemy przysiąg. To sprawa honoru. A dla mnie, wbrew temu, co mu powiedziałem, ten honor jest niezwykle ważny.
- Nie wierzę, by tylko to tobą kierowało - znów spojrzał na mnie. Gniewnie - Może i jesteś smokiem. Ale jesteś też nekromantą. I to tym najgorszym. Pierwszym - głos załamał mu się lekko - Boże... co ja takiego narobiłem.
Błyskawicznie pochyliłem się do przodu, chwyciłem go za nadgarstki i przyciągnąłem go do siebie, aż niemal zetknęliśmy się nosami. Szarpnął się, ale był zupełnie bezsilny; trzymałem go mocno i nie zamierzałem wypuścić. Odwrócił wzrok, by nie patrzeć mi w oczy. Pachniał strachem.
- Nie słuchałeś, co mówiłem Jaganeinowi - syknąłem - Nic nie zrozumiałeś. To co robię, nie jest moim widzimisię, ja chcę przetrwać. Jestem ostatni z mego gatunku, kapłanie, ale wciąż mam szansę, by go odnowić. Czy to nie jest wystarczający powód, by żyć? Zamiarem mego ojca nie było stworzenie brudnej, plugawej jak to nazywasz, magii. To wasza, ludzka moc ją tak wykoślawiła. A tym samym i nas.
- Nauczyłeś jej ludzi - wysyczał, spoglądając mi w oczy - Przeniosłeś ten brud na mój gatunek!
Warknąłem i puściłem jego ręce. Wycofał się natychmiast, podnosząc upuszczony miecz. Drżał, ale nie wiedziałem czy ze złości czy strachu.
- Byliście jedynymi obiektami, na których mogłem eksperymentować - powiedziałem zimno - Walczyłem o życie, kapłanie. O życie moich dzieci.
Zamrugał.
- Tak, miałem dzieci. Troje - zacisnąłem zęby - Odrzuciły moją magię, widziały co ze mną zrobiła. Nic nie rozumiały - zamknąłem oczy - I nie żyją.
Milczał. Spojrzałem na niego lodowato.
- Tylko na ludziach mogłem sprawdzić, jak rozwija się skażenie. Jak ewoluuje, niszczy sumienie i skrupuły. Uzależnia. Okazało się, że ludzie są na nie bardziej podatni - parsknąłem - Oczywiście. Przecież to wasza moc, przybyła razem z wami, zniekształciła znany nam świat. Ja ofiarowałem wam nieśmiertelność, której tak bardzo pragnęliście. Pozwoliłem zaczerpnąć wam z tej studni brudu i krwi. I przy tym się uczyłem.
Zacisnął zęby. Strach walczył w nim ze wściekłością.
- Tym byliśmy dla ciebie? Wielkim eksperymentem?
- Dokładnie - powiedziałem zimno - Chcę jednak podkreślić, że obdarzyłem tym darem zaledwie czwórkę ludzi. Czwórkę. Nie sądziłem wtedy, że może się rozprzestrzeniać niczym choroba. Że dla ludzi jest zaraźliwy.
Zamrugał.
- Kłamiesz.
- Czwórkę - powtórzyłem ostro - Nie więcej. I to nie z litości czy jakiś tam skrupułów. Nie chciałem tworzyć sobie stada wrogów o podobnej mojej, mocy. Mieli być moimi uczniami, tylko tyle. Potem wszystko wymknęło się spod kontroli.
- Więc dlaczego tego nie powstrzymałeś? Masz przecież taką moc!
- Siedziałem w mieczu, kapłanie. Uśpiony.
Opadł na oparcie. Był blady jak ściana.
- Nie wierzę.
- To nie ma znaczenia, i tak ci to udowodnię. Już dzisiaj zrobiłem krok ku przywróceniu ładu, czy jak tam tego po kapłańsku nie nazwiesz. Nauczyłem się wystarczająco dużo o tym, co odkrył mój ojciec. Zamierzam zamknąć eksperyment. A ty - wskazałem na niego pazurem - mi w tym pomożesz.
Patrzył na mnie w szoku i z rodzącym się powoli zrozumieniem.
- Zamierzasz pozabijać nekromantów - wyszeptał.
- I ich twory - przytaknąłem - Wszystkich mrocznych jacy chodzą po świecie. Prócz mnie, oczywiście. Bo ja zamierzam się oczyścić. Bez tego nie odnowię mego gatunku. - Oczyścić?
- Przez te pół wieku, kiedy byłem świadomy i siedziałem w mieczu, zdążyłem wiele przemyśleć - uśmiechnąłem się ponuro - Mój ojciec popełnił wielki błąd dotykając w ogóle magii ludzi i próbując ją zmienić na użytek smoków. To było z góry skazane na porażkę. Mocy nie da się przekształcić, to ona przekształca nas. Jedynym wyjściem jest znalezienie odpowiednika tej siły we mnie. W ciele smoka. Jej smoczej wersji.
Patrzył na mnie w milczeniu i lekką zgrozą. Powoli pokręcił głową.
- Nie wyobrażam sobie, żeby to było możliwe.
Parsknąłem.
- Gdyby to było takie proste, mój ojciec dawno znalazłby rozwiązanie - mruknąłem - Jednak te dwa lata, które spędziliśmy ze sobą, wiele mnie nauczyły. Znalazłem kogoś, u kogo mogę szukać rozwiązania - uśmiechnąłem się - Nie zgadniesz, kogo.
Powoli się wyprostował. Oczy mu błyszczały.
- Tworzyciel.
Trzeba było przyznać, że mnie zaskoczył. Z uznaniem pokiwałem głową.
- Brawo, dokładnie. Popełniliśmy wielki błąd, sądząc że skazał nasz gatunek na wyginięcie. Zamiast odwracać się od niego, powinniśmy uważniej poszukiwać jego wskazówek, a te na pewno nam dał. Poddał nas próbie, a my jej nie przeszliśmy - zacisnąłem pięści - Rozumiesz teraz?
Pokiwał bardzo powoli głową.
- Nadal do końca ci nie wierzę - przyznał - Ale walczyłeś z tym nekromantą... na moich oczach. Pomogłeś mi go zabić. I nie musiałeś tego robić.
- I na twoich oczach zabiję jeszcze wielu - uśmiechnąłem się - A ty mi w tym pomożesz. Potrzebuję świątyni.
Poderwał głowę. Mocnej chwycił za miecz.
- Do czego?!
- Bo macie siatkę informacyjną, szpiegów, bibliotekę. Nie będę latał po świecie i latami poszukiwał mrocznych. Świątynia ma mnóstwo informacji o ich występowaniu, działaniach i mocy. Oszczędzi nam to wiele pracy.
Pokręcił głową w niemym zdumieniu.
- Nadal nie mogę ci uwierzyć. Boję się to zrobić.
Roześmiałem się.
- Prześpij się z tym, dobrze to przemyśl - wstałem z fotela - Ja lecę zapolować. Nie Jadłem nic od... - roześmiałem się - Od początku życia.
Oczy rozszerzyły mu się, gdy zrozumiał o czym mówię.
- Polować?
Rzuciłem mu rozbawione spojrzenie.
- Smoki jedzą mięso, kapłanie. Najlepiej świeże i krwiste. A jeszcze lepiej, gdy złapie się je samemu - przeciągnąłem się - Do tego tęsknie za lataniem. Nie robiłem tego od tysiąca lat.
- L... ludzi... Polujesz na ludzi?
Spojrzałem na niego z urazą i obrzydzeniem.
- Wybaczam ci to, Cearteh, bo pewnie naczytałeś się gdzieś jakiś głupot dla chłopstwa - powiedziałem zimno - Nie jadam ludzkiego mięsa. Gdybym to robił, chyba nie miałbym skrupułów przed skorzystaniem ze spiżarni Jaganeina, co? Najbardziej lubię owce. Widziałem tu kilka stad.
Milczał, gdy wychodziłem na korytarz, czułem jednak, że odprowadza mnie spojrzeniem. Uśmiechnąłem się pod nosem, gdy pomyślałem, jak trudna decyzja go czeka. Poznałem go dobrze przez te dwa lata, jednak nie miałem pojęcia, co teraz zrobi. Nie chciałbym go stracić, cholera, właściwie to nie pozwolę mu odejść. Jak smok kogoś lubi, to lubi go naprawdę. I do końca.
Jeszcze o tym nie wie, ale moje plany związane z nim, wykraczają daleko poza wspólne zabijanie mrocznych. O tym jednak dowie się bardzo szybko. Nie słynąłem nigdy z cierpliwości.





Noc była deszczowa i bardzo zimna. Wielkie lodowate krople natychmiast przemoczyły mi ubranie i zanim udało mi się wspiąć po wąskich schodach na mur, a z niego na szczyt jednej z baszt, byłem już zupełnie mokry. Powietrze pachniało wilgocią, jesienią i dymem z kuchennego komina. Prócz monotonnego szumu deszczu i własnego oddechu nie słyszałem nic innego.
Wsparłem się o ząbkowany murek otaczający szczyt baszty i zapatrzyłem w ciemność. Smoczy wzrok przebił się nie bez trudu przez zbitą ścianę deszczu i wypatrzyłem w mroku dwie, przytulone do siebie sylwetki śpiących koni. Będę musiał się nimi zająć, gdy wrócę z polowania. No i trzeba pomyśleć o pochowaniu Wertego. Żal mi było chłopaka, był w końcu dzieckiem, stracił jednak życie w słusznej sprawie. Wiedziałem, że kapłan myśli o tym inaczej, dlatego wolałem usunąć ciało z jego oczu. Bałem się, że wspomnienie tego, co musiał przeze mnie uczynić sprawi, że znów się ode mnie odsunie.
Rozebrałem się niespiesznie, delektując się chłodem i wilgocią. Mokre włosy ciążyły mi, gdy rozplątywałem warkocz i rozpuściłem je na plecy. Smocza magia zawibrowała mi w kościach, głuchy pomruk wydostał z gardła. Zamiana zajęła mi kilka sekund. W jednej chwili zamiast stać na dwóch nogach, stałem na czterech i zajmowałem cały szczyt baszty. Rozpostarłem skrzydła, ciesząc się siłą i gracją mięśni, głuchym odgłosem walących w twardą błonę kropel deszczu. Machnąłem nimi na próbę i skoczyłem z wieży, łapiąc wiatr i zawijając go w magię. Czułem brud ludzkiej skazy, gdy wznosiłem się w górę, ku chmurom. Nienawidziłem jej, pragnąłem by znikła z mej mocy, przestała ją bezcześcić. Jeszcze kilka lat, a może tak się stanie. I smoki znów pojawią się na niebie.
Dwie godziny później, najedzony i przemile senny, wylądowałem bezszelestnie obok śpiących koni. Zanim zaskoczone zwierzęta zdążyły zareagować na moją obecność, narzuciłem na nie czar spokoju i nagnałem przez bramę na dziedziniec zamku. Uniosłem w łapie ponadgryzane przez lisy ciało Wertego i zakopałem je głęboko w ziemi, razem z trójką znalezionych w rowie dzieci. A potem, brudny od błota i trawy, wróciłem na dziedziniec i zanurzyłem łapy w wodzie tryskającej z fontanny.
- Och, boże - usłyszałem.
Odwróciłem gwałtownie łeb i rozluźniłem się na widok stojącego we wrotach zamku Cearteha. Patrzył na mnie szeroko rozwartymi oczyma.
- Nie śpisz? - zapytałem.
Drgnął na dźwięk mego głosu. Trzeba było przyznać, że zamek też, kiedy potężne echo rozeszło się między jego murami.
- Jesteś wielki - wyszeptał kapłan - Nie sądziłem, że smoki są aż tak duże.
Rozłożyłem skrzydła, by mógł mi się lepiej przyjrzeć. Szczerze mówiąc nigdy nie byłem największym z samców. Od nozdrzy do czubka ogona miałem z czterdzieści metrów, rozpiętość skrzydeł wynosiła siedemdziesiąt. Samice dochodziły do sześćdziesięciu metrów długości.
- I jesteś biały - dodał z wyraźnym zdumieniem - Nie spodziewałem się tego. Myślałem o czerwieni.
Otrząsnąłem łapy z wody i przysiadłem na zadzie. Nie spuszczał wzroku z moich czarnych jak antracyt szponów.
- O czerwieni? - zdumiałem się - Dlaczego?
- Bo nekromanta mówił o czerwonym szponie. Myślałem, że to twój.
Uniosłem łapę i poruszyłem długimi palcami.
- To był pazur mojego syna, nie mój - powiedziałem, patrząc na rękę - Dziecięcy pazur. Ty nazwałbyś go mlecznym. Tak jak wasze zęby.
Pokiwał głową.
- Muszę przyznać, że twoje oczy robią wrażenie - powiedział cicho - Nie chciałbym zobaczyć ich kiedyś w mroku.
Spojrzałem w mącone kroplami lustro wody w basenie fontanny. Nie dostrzegłem mego odbicia, jednak żółty blask ślepi był widoczny. Zgiąłem szyję i przejechałem dłońmi po łbie, jakbym układał wyimaginowaną fryzurę. Wyszczerzyłem zęby w diamentowym smoczym uśmiechu.
- Przyznaj, że cały jestem zachwycający - roześmiałem się, aż ziemia zadrżała - Nie ma piękniejszego smoka ode mnie.
- Bo jesteś jedyny - zauważył i, ku mej radości, roześmiał się cicho - Wracaj do zamku, nie chcę stracić cię z oczu.
Opadłem z powrotem na cztery łapy.
- Nie spałeś?
- Usłyszałem jakieś hałasy i rżenie koni, wiec zszedłem - powiedział i rozejrzał się po dziedzińcu. Westchnął z ulgą gdy wypatrzył skulonego przy murze, wystraszonego mą obecnością Promienia - Przyprowadziłeś go. I... - drgnął nagle - I klacz.
Westchnąłem i spojrzałem w stronę baszty, na szczycie której zostawiłem ubranie.
- Zmienię się i przyjdę do komnaty - powiedziałem, udając że nie dostrzegam jego smutku - Ty zajmij się końmi.
- Tak - powiedział martwym głosem.
Przekląłem w myślach, gdy wspinałem się po murze w stronę wieży. Musiałem znaleźć jakiś sposób, żeby zapomniał. Albo żeby chociaż się z tym pogodził.
Dzieci spały grzecznie, gdy po kilkunastu minutach zajrzałem do ich sypialni. Pogładziłem każde z nich po główce, jednocześnie sprawdzając mocą, czy nie są chore. Miały pasożyty, ale tym już zajmą się ich rodzice. Uśmiechnąłem się gdy przypomniałem sobie, co robił ojciec, gdy wracałem zarobaczony z mych młodzieńczych wędrówek. Mięsożercy łatwo łapią podobne choroby, a młodzież nie umie jeszcze się ich wystrzegać. Smaku ziół, którymi mnie wtedy faszerował, nie zapomnę chyba nigdy.
- Wszystko dobrze? - zapytał od drzwi Cearteh. Pokiwałem głową i w milczeniu skierowałem się do naszego pokoju. I przekląłem gdy tylko przekroczyłem próg.
- Nie będę spał na ziemi! - warknąłem, wskazując na rozłożone na dywanie koce.
- To ja tu śpię - powiedział zimno - Ty zajmujesz łóżko. I nawet nie próbuj się do mnie zbliżyć.
Uśmiechnąłem się szeroko.
- A jednak pamiętasz, co tobie obiecywałem.
Rzucił mi bardzo wymowne spojrzenie i zabrał się za ściąganie butów. Roześmiałem się i sprawdziłem posłanie. Pościel była świeża, materac miękki i nagle poczułem się straszliwie senny. Rozebrałem się z magicznie wysuszonych rzeczy i zakopałem się pod kołdrą.
- Tworzycielu - wymamrotałem.
- Nie bluźnij - warknął kapłan ze swego posłania.
- Modliłem się.
- Akurat ci uwierzę.
Westchnąłem ciężko, nawet nie siląc się na otwarcie oczu. Wzruszyłem ramionami.
- Dobranoc.
Zachrapał w odpowiedzi.

- Jak mogłem pozwolić sobie na sen? - zamruczał, gdy prowadziliśmy zaspane dzieci na dziedziniec. Roześmiałem się, dając mu znak, że usłyszałem.
- Przecież żyjesz. Sprawdź tylko, czy już znikła ci ta malinka na karku.
Mimowolnie dotknął szyi i spojrzał na mnie lodowato. Wyszczerzyłem zęby w odpowiedzi.
- Chyba nie pokażesz się tak w wiosce - powiedział, rzucając mym pazurom wymowne spojrzenie - Wszystkich przerazisz.
- Zapakuj dzieci do powozu i poczekaj na mnie. Za moment będę gotowy - uśmiechnąłem się i skręciłem do łaźni - Ja będę powoził.
Chyba chciał coś powiedzieć, jednak ze względu na dzieci zatrzymał to dla siebie. Odwrócił się i pogonił młode w stronę schodów. Zignorował mój cichy śmiech.
Smoki posiadały dwie naturalne postacie. Naturalne, to znaczy takie, których przybieranie odbywało się niemal instynktownie i nie wymagało wiele mocy. Wszystkie inne zmiany już tej mocy potrzebują i zaliczały się do nich między innymi kosmetyczne poprawki, które miałem teraz w planie. Stanąłem przed lustrem, obnażyłem przedramiona i utoczyłem z nich krwi na podłogę. Gdyby na zamku znajdował się ktoś, kogo mógłbym złożyć w ofierze, nie musiałbym się sam kaleczyć. Nie było jednak nikogo prócz dzieci i Cearteha, pozostało mi więc tylko to.
Największym minusem samookaleczenia było, że obojętnie ile mocy zaczerpniesz z tego rytuału, cześć z niej i tak wycieknie przez ranę i zostanie utracona; nie mówiąc już o tej, którą ostatecznie trzeba wykorzystać na późniejsze uleczenie. Śpiesząc się by ubytek był jak najmniejszy, zaczerpnąłem ze szkarłatnej kałuży i dokonałem poprawek w wyglądzie. Znikły czarne pazury, a diamentowe zęby przekształciły się w zwykłe, ludzkie. Źrenice zaokrągliły się i zmniejszyły. Tylko włosy mogły mnie zdradzić, jednak nikt już teraz nie pamięta jak lśniły w słońcu smocze grzywy. Zaleczyłem rany i nabrałem tchu, napełniając się ostatnimi iskierkami magii, nie było ich jednak dużo. Walka z nekromantą wyczerpała mnie i pozbawiła niemal wszystkich, zbieranych przez dziesięciolecia sił. Będę musiał zmagazynować więcej energii, jednak zdecydowanie później, gdy nie będzie ryzyka, że Cearteh mnie przy tym zastanie.
Przejrzałem się w lustrze z zadowoleniem stwierdzając, że poprawki wcale nie zniszczyły ogólnego wrażenia, jakie miałem wywierać. Drapieżne rysy pozostały, w oczach nadal była dzikość i okrucieństwo. Dopasowany czarny strój podkreślał mięśnie i gładkie łuki obojczyków oraz bioder. Odrzuciłem ciężki warkocz na plecy, nałożyłem na ręce skórzane rękawice, ostatni raz spojrzałem w lustro i zbiegłem na dół, na dziedziniec. Cearteh powitał mnie ponurym spojrzeniem, które zaraz zamieniło się na zdumione.
- I co? - zapytałem, rozkładając ręce na boki.
Pokręcił głową.
- Kto by pomyślał? - mruknął - Wyglądasz jak człowiek - zmrużył podejrzliwie oczy - Czuję od ciebie mroczną moc.
Westchnąłem i wskoczyłem na miejsce dla powożącego. Czarne konie zaparskały, rozpoznając we mnie nekromantę, ich pana.
- Oczywiście, bo jej potrzebowałem. Jedziesz z dziećmi, czy ze mną?
Zawahał się, choć nie spuścił ze mnie podejrzliwego spojrzenia. Zerknął do wnętrza powozu. Usłyszałem, jak pyta o coś młode, a potem śmieje się cicho ich entuzjastycznej odpowiedzi.
- Jadę na Promieniu - powiedział, sprawdzając czy drzwi po obu stronach są dobrze zamknięte - Tuż obok, więc lepiej uważaj jak jedziesz. I nie śpiesz się za bardzo.
Odszedł w stronę stajni, a ja rozejrzałem się w poszukiwaniu lejcy i bata. Ten ostatni po chwili zastanowienia wyrzuciłem. Wyczuwałem, że konie czekają na najmniejszy znak z mojej strony i nie potrzebują żadnej zachęty do współpracy. Na próbę zrobiłem kółko wokół fontanny. Parskały z zadowoleniem, wysoko unosząc nogi i ogony. Dzieci śmiały się za moimi plecami. Samiczka wołała głośno, że jest księżniczką i należy jej się kłaniać.
Cearteh pojawił się chwilę potem, prowadząc Promienia i przywiązaną do niego kościstą klacz Wertego. Na moje pytające spojrzenie wzruszył ramionami i skrzywił się smutno.
- Oddamy ją ludziom z wioski. Nie chcę zostawiać jej tutaj.
Powoli skinąłem głową.
- Zamkniesz bramę? Nałożysz zaklęcia?
Wskoczył na siodło i spojrzał do tyłu, na zamek.
- Tak. Świątynia musi się tym zająć. Spalić księgi i pogrzebać jego ofiary. Potem może sprzedamy te ziemie.
Uśmiechnąłem się szyderczo, nie skomentowałem jednak. Spojrzał na mnie zdziwiony, jakby się tego nie spodziewał.
- Ruszamy. Wyjedź za most i zatrzymaj powóz. Nakładanie zaklęcia zabierze mi trochę czasu.
- Dałeś im jedzenie i wodę? - zapytałem, cmokając na konie - Nie zgłodnieją po drodze?
- Dałem - znów wyglądał na zaskoczonego. W milczeniu odprowadzał powóz spojrzeniem, gdy wyjeżdżałem za bramę.
Dzień był słoneczny, jednak na drodze wciąż utrzymywała się woda. Mimo błota posuwaliśmy się szybko. Młode dobrze znosiły szybką jazdę, właściwie to lepiej niż nudne wleczenie się noga za nogą, a klacz Wertego podołała naszemu tempu. Cearteh już na samym początku powiedział, że chce odwiedzić wioskę, w której zostali zaatakowani, jechałem więc prosto, trzymając się traktu. Wypoczęte konie rwały się do cwału. Wyczuwałem w nich mroczną moc, karmiłem się ich pragnieniem biegu. Cearteh był zbyt zamyślony, żebym mógł wyssać z niego coś wartościowego. O nakarmieniu się dziećmi nawet nie pomyślałem. Czułem głód mocy i wiedziałem, że nie długo będę w stanie się wstrzymywać. Czasami przyłapywałem się, że wyszukiwałem wkoło obojętnie jakiego życia; nawet te kilka ptaków które strąciłem z nieba, sprawiło mi przyjemność.
- Boję się, że ich rodzice pochodzili ze zniszczonej wioski - powiedział cicho Cearteh podjeżdżając bliżej - Tak się cieszą na ich spotkanie.
Pokręciłem głową i ściągnąłem lejce, by zwolnić trochę i bezpiecznie przejechać przez głęboką, zajmującą całą szerokość traktu kałużę. Dzieci zaśmiały się gdy powozem zatrzęsło, a woda trysnęła spod kopyt koni i kół.
- Nie - powiedziałem - Pochodzą z pierwszej wioski. Tej w której po raz pierwszy usłyszeliśmy o nekromancie.
Wydawał się zaskoczony.
- Skąd wiesz? Przecież pytałem się ich i mówią, że nie wiedzą, gdzie są ich rodzice.
- One nie, ale ich wspomnienia są wyraźne.
Złapał za miecz.
- Grzebałeś w ich głowach?
Spojrzałem na niego zimno.
- Grzebałem, to złe słowo. Po prostu przysłuchiwałem się, nic więcej. Nawet nie poczuły - sięgnąłem do niego myślą i uśmiechnąłem się paskudnie - Naprawdę? Dziękuję.
Zamrugał i zarumienił się straszliwie. Przez moment miałem wrażenie, że wyciągnie miecz z pochwy, powstrzymał się jednak.
- Nie czytaj mi w myślach - warknął, odwracając wzrok - Poszanuj moją prywatność.
Roześmiałem się.
- Więc po prostu powiedz to głośno. Wiem, że jestem przystojny, ale lubię słuchać, jak mi ktoś o tym mówi.
Nie odzywał się do mnie aż do wioski.
Osada wydawała się wyludniona, kiedy parę godzin później wjechaliśmy pomiędzy chałupy i zatrzymaliśmy się na ryneczku niedaleko karczmy. Malowane drewniane okiennice były szczelnie pozamykane, dym nie unosił się z żadnego z kominów, drzwi wydawały się zabarykadowane. Cearteh sięgnął po miecz i rzucił mi ponure spojrzenie. Dałem mu znak, żeby nie schodził siodła i zeskoczyłem na ziemię. Byłem zupełnie pewien, że domy są puste; nie wyczuwałem w nich ani obecności życia ani śmierci. Spłoszone kury gdacząc, uciekały mi spod stóp, gdy wszedłem w uliczkę pomiędzy chałupami i wytężyłem zmysły. Z tyłu dobiegło mnie przyciszone pytanie Cearteha. Odetchnął, gdy wróciłem na rynek, ale nie puścił miecza.
- Są za wioską - mruknąłem, wskakując z powrotem na miejsce - Wszyscy, jak mi się wydaje. Nawet dzieci.
Spojrzał w stronę którą wskazałem i zamyślił się na moment.
- Jakieś zebranie? Może szykują się do opuszczenia osady?
Cmoknąłem na konie i pokręciłem głową. Skierowałem powóz na trakt, zmuszając konie do nieśpiesznego stępa. Kapłan nie pytał o nic, tylko ruszył za mną, choć w jego oczach dostrzegłem niepokój.
- Wolę wyjechać z wioski - powiedziałem, gdy minęliśmy palisadę i znaleźliśmy się na drodze - Na wszelki wypadek - wzruszyłem ramionami - Nazwij to smoczą intuicją. Uspokój dzieci. Potem zobaczymy, co to za zebranie.
Zatrzymałem powóz i zaciągnąłem hamulec. Konie zaparskały niespokojnie, czując zbierającą się we mnie mroczną moc, Cearteh rzucił mi ostre spojrzenie. Uspokoiłem go gestem ręki i zeskoczyłem z powozu.
- Nie zostawię ich tu bezbronnych - powiedziałem zimno, gdy zaszedł mi drogę, nie pozwalając zbliżyć się do drzwiczek - Nałożę osłonę.
Zmrużył oczy, ale odstąpił. Jedyną alternatywą było, by jeden z nas pozostał tutaj, nie chciał jednak zostawiać mnie z młodymi, ani pozwolić mi pójść samemu do mieszkańców wioski. Obserwował mnie uważnie, gdy narzucałem lekkie zaklęcie ukrycia i uniósł brwi, gdy po wszystkim zachwiałem się na nogach.
- Odzwyczaiłeś się? - zapytał nie ukrywając ironii.
Spojrzałem na niego i uśmiechnąłem się drapieżnie. Zbladł, gdy dostrzegł głód w moich oczach.
- Zostaw tu konie - powiedziałem, rzucając ostatnie spojrzenie na moje dzieło - Lepiej, żebyśmy zbliżyli się do nich niepostrzeżenie.
Przywiązał ogiera i klacz do powozu, choć po jego minie poznałem, że nie widzi powodu dla którego mieliśmy się ukrywać. No cóż, ja widziałem, a doświadczenie podpowiadało mi, że lepiej być gotowym na wszystko. Ruszyłem pierwszy, schodząc z gościńca i zagłębiając się w chłodny, wilgotny zagajnik brzozowy. Błoto mlaskało mi pod butami, gdy przekraczałem zwalone pnie i sterty odpadków. Sądząc po zapachu, miejsce to od lat służyło wieśniakom za latrynę. Cearteh szedł za mną, a myśli miał gniewne i pełne obaw. Nakarmiłem się nimi, by pozbyć się słabości i odwróciłem się, by rzucić mu uśmiech. Sądząc po spojrzeniu, był bliski wbicia mi miecza w plecy. Albo, chociażby, porządnego kopnięcia w tyłek.
- To, że zostali uwolnieni od mrocznej mocy, wcale nie oznacza, że nie spostrzegą w tobie wroga - powiedziałem cicho - Musimy być gotowi na wszystko.
Pokiwał niechętnie głową.
- Wiem, rozumiem.
- Nie ufasz mi, co? - Oczywiście, że nie - wydawał się być zdumiony mym pytaniem - Jesteś mrocznym, tak czy inaczej. Możesz zabijać nekromantów, ale to nie oznacza, że przestaniesz nim być.
Pokiwałem głową, przyznając mu rację i wysłałem myśli przed siebie, ku zgromadzonym niedaleko ludziom. Otaczająca ich aura żalu i wściekłości była istną delicją, jednak wyczuwałem w niej pragnienie zemsty, a to mi się już mniej podobało. O wiele mniej.
Wyszliśmy na niewielką polanę i zatrzymaliśmy się na jej skraju, pozostając w cieniu drzew. Cearteh westchnął cichutko na widok mogił i wbitych w nie drewnianych symboli śmierci i odrodzenia. Wiele grobów było starych, na wpół pozarastanych paprociami i mchem, jednak część z nich wyglądała na świeżo usypaną. To wokół nich zgromadzili się mieszkańcy wioski, pochylając w milczeniu głowy nad rozkopaną ziemią i położonymi na niej bukietami kwiatów.
- Pogrzeb - wyszeptał Cearteh - Potrzebują kapłana - i zanim zdążyłem go powstrzymać, wyszedł na środek cmentarza.
Ludzie odwrócili się w milczeniu, gdy dostrzegli jego nadejście, a wyraz ich oczu podziałał na niego lepiej, niż jakiekolwiek moje słowa. Zatrzymał się niezdecydowany i rozejrzał się po otaczających go, spiętych złością twarzach. Stanąłem za jego plecami, nikt jednak nie zwrócił na mnie większej uwagi. Patrzyli tylko na kapłana.
- Może powinienem odmówić modlitwę - powiedział łagodnie Cearteh. Łagodnie i spokojnie, choć wyczuwałem od niego rodzące się rozumienie, a wraz z nim strach - Pomodlimy się razem.
Przed milczący tłum wyszedł wójt i splunął mu pod nogi. Twarz mężczyzny była sina i poznaczona krwiakami, jakich dorobił się podczas ucieczki Cearteha. Oblepiony bandażami nos, miał chyba złamany.
- Nie myślałem, że jeszcze tu wrócisz - powiedział niewyraźnie - Nie po tym, coś zrobił.
Cearteh nabrał tchu, nie zmienił jednak wyrazu twarzy. Milczał długą chwilę. Otaczał go zapach potu i strachu.
- Ilu zginęło? - zapytał cicho.
Tłum zaszemrał. Moje czułe uszy wychwyciły wśród hałasu szczęk dobywanego noża. Próbowałem wypatrzyć kto chwycił za broń, jednak ludzie stali zbyt blisko siebie. W ramionach matek leżały dzieci. Wiele z nich wyglądało na skrajnie zagłodzone.
- Świątynia wam pomoże - wyszeptał Cearteh - I wybaczy grzechy - powoli pokręcił głową, przełykając ślinę - Oby Stwórca ulitował się nad nami.
Twarz wójta wykrzywiła się w wyrazie nienawiści. Sięgnął pod koszulę i wyciągnął nóź i nagle wszyscy mężczyźni ściskali broń, spychali kobiety z dziećmi do tyłu, za siebie. Cearteh wycofał się kilka kroków i rzucił mi przerażone, pełne bólu spojrzenie.
- Uciekamy - syknąłem - Nie poradzę sobie z nimi wszystkimi. Mam za mało siły... może później, gdy się nakarmię.
Pokręcił gwałtownie głową i spojrzał w stronę tłumu. Był bliski płaczu.
- Nie chciałem. Broniłem się tylko.
Przekląłem i chwyciłem go pod ramię, odciągając w stronę zagajnika. Za późno.
Pierwsze kilka ciosów zablokowała nałożona przeze mnie pośpiesznie osłona, kilka innych udało się Ceartehowi sparować. Sięgnąłem po moc, nabrałem jednak pustki i nagle pojąłem, że jestem tu zupełnie bezbronny. Nie miałem nawet noża. Zrzuciłem z siebie czar kamuflażu i zaatakowałem pazurami, jednak mężczyzn było zdecydowanie zbyt dużo, bym zdołał dosięgnąć każdego. Do tego kapłan wcale mi nie pomagał. Był oszołomiony, wyraźnie to wyczuwałem, i nie mógł zmusić się do ataku. Pociągnąłem go między drzewa, ale tam dopadli nas następni, zachodząc od tyłu i blokując drogę ucieczki. Odwróciłem się do nich, unikając ciosów, a wtedy poczułem, jak ramię Cearteha wyślizguję się z mojego uchwytu. Krzyknąłem, próbując go złapać, jednak wtedy któryś z noży wbił mi się w udo, zgrzytając o kość. Okropny ból sparaliżował mnie na moment, ale wraz z nim przyszła moc, gorzka krwawa moc. Zachłysnąłem się nią, nabrałem jej do pełna. A potem uwolniłem i cisnąłem prosto w otaczające mnie, szczerzące zęby twarze.
Kiedy mgła krwi wreszcie opadła, kiedy przed oczyma rozjaśniło mi się na tyle, bym mógł rozróżniać poszczególne kształty, wstałem z klęczek i strzasnąłem z siebie pozostałości napastników. Bojowy szał wyprał mnie nie tylko z sił. Pozostawił mnie zupełnie pustego i obojętnego na to, co roztaczało się przed mymi oczyma. Wiedząc, że uczucia kiedyś powrócą, starałem się nie spoglądać w kierunku, gdzie niegdyś stały kobiety z dziećmi. Wypatrzyłem wśród ciał Cearteha i uklęknąłem obok niego, delikatnie unosząc nad ziemię. Był nieprzytomny, jednak osłona uratowała go przed moją furią. Nadal kurczowo ściskał miecz, choć stracił mały palec prawej ręki. Biorąc go na ręce usłyszałem chrzęst połamanych żeber, jednak kręgosłup nie był uszkodzony. Ciepła krew spłynęła mi po rękach i nogach, gdy wszedłem pomiędzy drzewa i nie odwracając się skierowałem się w stronę powozu. Życie ledwie się w nim tliło, jednak dusza wciąż znajdowała się w jego ciele. Resztką mocy naparłem na nią i powstrzymałem przed wycieknięciem.
Szok mijał, pustka się wypełniała. Pierwszy powrócił gniew.





Poruszył się i otworzył oczy, by za moment zmrużyć je pod wpływem światła świec oświetlających pokój. Zamrugał i wbił we mnie oszołomione spojrzenie. Chyba mnie nie rozpoznawał.
- Nie ruszaj się - powiedziałem cicho - Żebra masz pozrastane, ale może boleć.
Długo patrzył na mnie w milczeniu, najwyraźniej próbując sobie wszystko przypomnieć. W jego oczach dostrzegłem, kiedy to się stało. Zakrył twarz dłońmi i zapłakał, szepcząc imię boga. Przyciągnąłem go do siebie i otoczyłem ramionami. Drżał.
- Broniłeś się - powiedziałem - Nie zapominaj o tym.
Spojrzał na mnie zaczerwienionymi oczyma.
- Gdybym cię wtedy posłuchał... gdybym nie wrócił... nic by się nie stało.
Też tak myślałem, ale zachowałem to dla siebie. Starłem łzy z jego policzków i pocałowałem w czoło. Nie zareagował, a to przekonało mnie do końca, że naprawdę jest w szoku.
- Przyniosę ci coś do picia - powiedziałem i dźwignąłem się z łóżka. Natychmiast zakręciło mi się w głowie. Pochyliłem się i schowałem głowę między kolanami, przeczekując mdłości.
- Gdzie jesteśmy? - zapytał - Co z dziećmi? - Odwiozłem je do rodziców. Jesteśmy w karczmie. W podzięce za darmo oddano nam pokój. Wszyscy się tu o ciebie martwią.
Poczułem jego dotyk na plecach. Materac zaskrzypiał, gdy spróbował się podnieść. Mimo słabości poderwałem głowę i odwróciłem się, by go powstrzymać, ale on chwycił jedną z moich dłoni i przyciągnął do oczu. Potem przyjrzał się mej twarzy.
- Jesteś blady jak kreda - wyszeptał - I schudłeś. Terinose, kiedy ty ostatnio jadłeś?
Nie pamiętałem.
- Mięso i tak nic by nie załatwiło - powiedziałem, próbując ukryć zmęczenie - To nie o jedzenie tu chodzi.
Zrozumiał. Uniósł kołdrę i spojrzał na swoją klatkę piersiową, a potem na zabandażowaną dłoń. Poruszył na próbę palcami.
- Uzdrowiłeś mnie.
- Trochę czasu mi to zabrało - przytaknąłem - Zacząłem tuż po ataku, gdy niosłem cię do powozu. Inaczej nie przeżyłbyś podróży. Nie licząc połamanych żeber, miałeś pękniętą miednicę i kilka płytkich ran kłutych na ramionach i barkach. Przykro mi z powodu palca. Nie mogę sprawić, by odrósł.
Dotknął mojej twarzy. Znów chyba zbierało mu się na płacz, byłem jednak zbyt słaby by wyczuwać i karmić się jego uczuciami.
- Nie musiałeś - powiedział, z trudem przełykając ślinę - Nie musiałeś tego robić.
Spojrzałem na niego gniewnie.
- Tyle razy ci mówiłem, a ty jeszcze nie rozumiesz. Zależy mi na tobie, kapłanie - wstałem, ale musiałem przytrzymać się wezgłowia łóżka, by nie upaść. Kolana miałem jak z waty - Poproszę karczmarza, by ci coś przyniósł. Za chwilę obejrzy cię tutejsza znachorka.
- A ty? - próbował usiąść. Byłem zbyt słaby, by go powstrzymać - Gdzie idziesz?
- Najeść się. I przejść.
- A moc? Co z twoją mocą?
Spojrzałem na niego z krzywym uśmiechem.
- Czyżbym miał twoją zgodę na złożenie ofiary, kapłanie? - zapytałem szyderczo i otworzyłem drzwi - Odpoczywaj. Wrócę wieczorem.
Karczmarz i wójt doskoczyli do mnie natychmiast, gdy zszedłem na dół i zaczęli wypytywać o zdrowie Cearteha. Uspokoiłem ich i poprosiłem, by ktoś zaniósł na górę herbatę oraz posiłek, a także wezwał znachorkę. Ulga na ich twarzy była szczera, podobnie jak westchnięcia bywalców karczmy.
Powiedziałem im, że nekromanta nie żyje i odwiozłem ich dzieci. Ich wdzięczność nie miała granic i nie wahałem się jej wykorzystać. Nawet nie nałożyłem z powrotem kamuflażu. Początkowo wzięli mnie za swojego ciemięzcę, jednak gdy wyniosłem rannego kapłana z powozu i wygoniłem z niego dzieci, wszyscy przestali zważać na mój wygląd. Czasami przechwytywałem ukradkowe spojrzenia w stronę moich pazurów, lecz wydawały się bardziej zaciekawione niż wrogie czy przerażone.
Wyszedłem z karczmy na jasny, chłodny dzień i skierowałem się w stronę wrót w palisadzie. Przez ten tydzień gdy Cearteh leżał nieprzytomny, ukrywałem się przed pytaniami mieszkańców i ciekawością dzieci na pobliskim cmentarzu. Tam też się karmiłem, dopóki nie wyssałem całej unoszącej się nad nim aury śmierci. Czarne plamy latały mi przed oczyma, gdy powoli, wspierając się o bielone wapnem ściany chałup, przemierzałem wioskę. Czułem na sobie zaniepokojenie, czasami troskliwie spojrzenia, jednak nikt nie śmiał zapytać mnie, czy nie potrzebuję pomocy. Smoki zawsze wzbudzały w ludziach instynktowny strach i nie zmieniło się to nawet, gdy o nich dawno zapomniano.
W połowie drogi przez las, kolana ugięły się pode mną i upadłem na miękką od spadłych liści i mchu ściółkę. Zabrakło mi tchu i przez moment walczyłem jedynie o następny oddech, siłując się z własną niemocą. Zdarzały się okresy w moim życiu, gdy próbowałem odrzucić mroczną moc i głodziłem się tak jak teraz, nigdy jednak nie zaszedłem tak daleko. Byłem uzależniony od krwi i śmierci, od gorzkiego posmaku nekromanckiej magii. Głodówka nie mogła zerwać tej więzi, nie była rozwiązaniem na dłuższą metę. Mogła mnie zabić, jednak nie uzdrowić. Chyba, że potraktujemy śmierć jako oczyszczenie.
Usiadłem i nabrałem w płuca pachnącego jesienią powietrza. Zawroty głowy mijały, jednak słabość nie ustępowała. Słuchając śpiewu uspokojonych mym bezruchem ptaków, przekląłem w myślach kapłana i swoją głupotę. Byłem jednak zakochany, a zakochane smoki, podobnie jak ludzie, tracą pomyślunek i zdrowy rozsądek.
- Poświęcenie - mruknąłem - I teraz cierp, durniu. Umieraj.
Miałem misję do spełnienia, niezwykle ważną misję. Wybicie mrocznych i oczyszczenie świata z ich magii było jednie preludium do tego co mnie czekało. Spojrzałem na bladą kość mego ojca i pocałowałem ciepły pierścień. Na świecie istnieje setki podobnych jak ten, pamiątek po dawno umarłych rodzicach i kochankach. Każdy z tych kamieni nosi w sobie informacje o zmarłym i mogłem to wykorzystać. Trzeba tylko czasu i cierpliwości. Trzeba odszukać smoczą magię. No i trzeba żyć.
- Dureń - powtórzyłem i rozejrzałem się w poszukiwaniu ofiary. Kilka ptaków zamilkło gwałtownie i spadło na ziemię. Moc, którą mi podarowały, była słabiutka, jednak wystarczyła, by podnieść się i na nowo podjąć wędrówkę. Miałem plan i teraz, gdy byłem już spokojny o los Cearteha, mogłem go wykonać.
Cmentarz był niewielki i zaniedbany, ale w końcu dla zwykłych ludzi groby nie były czymś więcej jak symbolem i pamiątką. Przysiadłem na jednym z nich, wspierając się o znak śmierci i odrodzenia. Dotyk gładkiego drewna pod palcami sprawił mi przyjemność. Będąc zamknięty w mieczu zapomniałem, jak wspaniałym zmysłem jest dotyk. I węch. Nabrałem w płuca zapach ziemi, grzybów i jesiennego rozkładu. Wyczuwałem w wietrze dym z kominów chałup i gotowane obiady. Wyczuwałem życie.
I śmierć. Wszystko wokół mnie umierało, szykowało się do zimowego transu. Miliony liści oddzielały się od drzew rodzicielek i szybowały w dół, w swej jedynej i ostatniej wędrówce. Setki małych zwierząt traciło życie, by większe mogły obrosnąć tłuszczem. Miliardy owadów i żyjątek gasło jak gwiazdy nad ranem. To była potężna moc, to ogólne umieranie, jednak napawała mnie wstrętem. Mogła zniszczyć mnie w jednej chwili, mogła pozbawić mnie woli i rozumu. Nienawidziłem jej za to, czym była i siebie przez to, co musiałem zrobić. Przycisnąłem pierścień do ust i zacisnąłem powieki, szukając wsparcia w osobie ojca i jego słowach. Byłem ostatni z mego gatunku, musiałem to zrobić. Musiałem napełnić się tym rozkładem i śmiercią. Śmiercią po stokroć okropniejszą, bo zadawaną przez samego Tworzyciela. Śmiercią, która mogła zapanować nad nieostrożnym nekromantą i zmienić go w bezrozumną bestię.
- Dureń - powiedziałem cicho, otwierając oczy i spoglądając w ciemnobłękitne niebo - Dlaczego po prostu nie wrócisz do wioski i nie złożysz kilku ofiar?
Tak. Ofiary z inteligentnych istot, takich jak ludzie czy smoki, podarowałyby mi wystarczającą ilość mocy, by wystarczyła na kilka tygodni i zaspokoiła głód. Troje ludzi, tyle śmierci musiałbym zdać. I nie musiałbym kalać się mocą śmierci zalegającą nad lasem. Uśmiechnąłem się gorzko i spojrzałem w stronę wioski. I tu wkraczała jednak natura smoka. Dałem słowo, kochałem, byłem wierny i jemu i sobie. Nie mogłem zabić bez jego zgody. A tej zgody, byłem tego absolutnie pewien, nigdy mi nie udzieli.
- Honor - warknąłem - Pieprzony honor smoków.
I wokół tego się wszystko kręciło.
Wsparłem głowę o drewniany symbol i przymknąłem oczy, ciesząc się, póki mogłem, ciepłem słońca i pełnym woni wiatrem. Usłyszałem jego kroki, zanim wyczułem jego obecność. Byłem zły, właściwie to wściekły, nie zmieniłem jednak pozycji. Musiałem zachować siły.
- Tu jesteś - westchnął. Sądząc po zmianie w odgłosie stąpnięć, wyszedł z lasu na polanę - Terinose, dobrze się czujesz?
- To raczej ja powinienem o to zapytać - warknąłem, nie otwierając oczu - Powinieneś leżeć i odpoczywać, nie szwędać się samemu po lesie.
Podszedł bliżej i po chwili wahania usiadł obok mnie. Pachniał potem, zmęczeniem i ziołowym naparem. Oddychał ciężko, głos jednak miał mocny.
- Martwiłem się o ciebie.
Uniosłem głowę i spojrzałem na niego ze złością. Wyglądał zdumiewająco dobrze, jak na kogoś, kto niedawno wrócił do siebie po tygodniowym leżeniu bez świadomości.
- Tak - powiedział, gdy dostrzegł, że to zauważyłem - Czuję się doskonale, bo podarowałeś mi wiele ze swych sił. Za to ty wyglądasz okropnie.
Wzruszyłem ramionami i odwróciłem wzrok. W jego oczach dostrzegałem litość.
- Bywało gorzej.
Chwycił mnie za brodę i zmusił, bym na niego spojrzał.
- Nie zabiłeś nikogo, choć ledwie trzymasz się na nogach - powiedział cicho - Sam odprowadziłeś dzieci do matek. Uratowałeś mi życie, choć mogłeś mnie tam po prostu zostawić. Uleczyłeś mnie - spojrzał mi poważnie w oczy i uśmiechnął się zdumiewająco ciepło - Dziękuję.
Zamrugałem. Delikatnie odsunąłem jego rękę i odwróciłem głowę, by nie patrzeć mu w oczy.
- Zabiłem ich - powiedziałem sucho - Wszystkich. Nawet kobiety i dzieci. Teraz też mi dziękujesz?
Milczał długą chwilę.
- Ale nie nakarmiłeś się ich śmiercią, prawda? - zapytał spokojnie.
- Nie. I cholernie tego żałuję - warknąłem - Przynajmniej byś tego nie widział.
Nie patrzył na mnie, ale przed siebie, na poruszane wiatrem drzewa. Uśmiechał się smutno. W jego oczach widziałem ból.
- Zabiłeś ich więc w samoobronie - powiedział zdumiewająco pewnie - Podobnie jak i ja - spojrzał na mnie - Sam mi to mówiłeś całkiem niedawno, pamiętasz? Broniliśmy się.
Patrzyłem na niego w milczeniu. Nie rozumiałem do czego dąży. A może po prostu bałem się w to uwierzyć.
- Co masz zamiar teraz zrobić? - zapytał, gdy nic nie odpowiedziałem.
Wzruszyłem ramionami.
- Nakarmić się. Tym - zatoczyłem ręką koło - Wszystkim. To najgorszy rodzaj mrocznej mocy, jednak nie będę musiał nikogo zabijać.
Rozejrzał się. I zrozumiał. W końcu był kapłanem.
- Nie zrobisz tego - powiedział gwałtownie - To splugawi cię jeszcze bardziej. Albo zniszczy! Widziałem mrocznych opętanych tą mocą. Nie byli już nawet bestiami, ale stokrotnie czymś gorszym - chwycił mnie za rękę, jakby się bał, że wstanę i odejdę - Przecież chcesz się tego pozbyć, do cholery. Oczyścić. Nie możesz tego rozpocząć podobnym czynem.
Uśmiechnąłem się zimno.
- Bez mocy nie uda mi się nic zrobić. Mam wystarczające doświadczenie, by spróbować zapanować nad tą aurą - powiedziałem - Wolisz, żebym kogoś zabił?
Zacisnął wargi i wstał.
- Chodź - powiedział - Chcę ci coś pokazać.
Nie ruszyłem się z miejsca.
- Jestem słaby, Cearteh. Sił starczy mi tylko do wioski. A będę musiał tutaj wrócić, żeby zaczerpnąć mocy.
- A jeżeli powiem ci, że i w wiosce znajdziesz na to sposób.
Uniosłem brwi.
- Nie uwierzę. Jedynym sposobem na zdobycie mocy w osadzie jest śmierć któregoś z ludzi.
Chwycił mnie za rękę i pomógł wstać.
- Przekonasz się - powiedział i pociągnął w stronę drzew - Zobaczysz.
- Co takiego? - zapytałem nie bez ironii, jednak ruszyłem za nim. Byłem zbyt słaby, by oponować. Poza tym, nie powiem, zaciekawił mnie.
- Że wiem, co to wdzięczność. Poświęciłeś się dla mnie, teraz ja zrobię to dla ciebie.
Spojrzałem na niego w osłupieniu. Szedł pierwszy nie widziałem więc dobrze jego twarzy, wydawało mi się jednak, że była na niej złość. Lub determinacja.
Kiedy przekraczaliśmy bramę wioski musiał już mnie podtrzymywać, inaczej przewróciłbym się na drogę. Na nasz widok kilku mężczyzn porzuciło swe zajęcia i przyszło nam z pomocą. Cearteh odetchnął z wyraźną ulgą gdy pozbawiono go mego ciężaru.
- Zaprowadźcie nas do znachorki - powiedział, przyjmując ramię jednego z chłopów i wspierając się na nim z wdzięcznością - Do chaty, jaką jej przeznaczyliście.
Uniosłem niesamowicie ciężką głowę i spojrzałem na niego ze zdumieniem i podejrzliwością, nie patrzył jednak w moją stronę. Mogłem się za to przekonać, że naprawdę był zdeterminowany. Moja ciekawość wzrosła i nie oponowałem, gdy niemal wleczono mnie przez osadę. Cearteh rzucał mi niespokojne spojrzenia, jednak milczał.
Ciemne wnętrze chaty śmierdziało ziołami, rozkładem i śmiercią. Zachłysnąłem się, gdy wyczułem to ostatnie, wessałem się w tą aurę niczym wampir. Wprawdzie energii wyciągnąłem z niej niewiele, jednak pozwoliło mi to stanąć pewniej na nogach i wejść głębiej o własnych siłach. Cearteh zamknął za nami drzwi, dziękując wcześniej za pomoc, a potem bez słowa pokazał mi, bym przeszedł do kolejnego pokoju. Po chwili wahania przekroczyłem próg i tam zamarłem, wbijając wzrok w stojące pod ścianą dwa łóżka.
- Jesteśmy - powiedział Cearteh, a staruszka siedząca na chwiejnym krześle niedaleko posłań, wsparła się o lasce i ze stęknięciem powstała. Mijając mnie, rzuciła mi spokojnie spojrzenie.
- Umierają - powiedziała - Nic nie mogę dla nich zrobić. Skróć ich cierpienia.
Odwróciłem się by spojrzeć na Cearteha, on jednak podał ramię kobiecie i bez słowa wyprowadził ją z chaty, zamykając za sobą drzwi. Zostałem sam z umierającymi i unoszącą się nad nimi aurą śmierci.
Hamując podniecenie, podszedłem do posłań i usiadłem na krześle, które zaledwie przed chwilą zajmowała znachorka. Czułem od dwójki nieprzytomnych mężczyzn własną moc, ale przestało mnie to dziwić gdy obejrzałem ich obrażenia. Musieli być ocalałymi z wioski, którą nie tak dawno temu zrównałem z ziemią, mszcząc się za krzywdy wyrządzone Ceartehowi. Zdumiewające, że komuś udało się przeżyć mój atak furii. Z drugiej strony jednak, w szale wściekłości mogłem przegapić kilka ledwo tlących się istnień.
Przyłożyłem dłoń do czoła jednego z nich i uśmiechnąłem się drapieżnie. Kobieta miała rację, nie udałoby się jej ich uratować. Tu potrzebna była moc i choć ja mogłem obudzić ich ze śpiączki, nie zamierzałem tego robić. Wprost odwrotnie. Miałem zamiar sprowadzić na nich wieczny sen.
Rozejrzałem się w poszukiwaniu noża, w myślach układając już słowa rytuału. I naprawdę starałem się szeroko nie uśmiechać.

Spojrzał na mnie czujnie, gdy wślizgnąłem się do pokoju i zamknąłem za sobą drzwi. Uśmiechnąłem się do niego, on jednak tego uśmiechu nie oddał.
- Nie żyją? - zapytał.
Pokręciłem głową.
- Nie. Byli w śpiączce, nie udałoby się jej ich przebudzić.
- To samo powiedziała mnie - przytaknął i odłożył na stolik tacę z niedokończoną kolacją. Sądząc po zapachu, dano mu same gotowane warzywa. Okropność - Wyglądasz o niebo lepiej.
- I tak się czuję - uśmiechnąłem się i podszedłem bliżej, by uklęknąć przy łóżku i chwycić jego dłonie w swoje - Teraz mi przyszło tobie podziękować.
Wreszcie się uśmiechnął.
- Wygląda na to, że tak. Jesteś głodny?
Z obrzydzeniem spojrzałem na tacę z jedzeniem. Śmierdziało.
- Wolę sam zapolować. Ale jutro. Teraz muszę się z tym wszystkim przespać.
Delikatnie ująłem jego prawą dłoń i musnąłem wargami kikut palca. Spojrzałem na niego smutno. Rumienił się.
- Przestań - powiedział cicho.
- Nie mogę sprawić, by odrósł - powtórzyłem z bólem w głosie i sercu - Starałem się, ale nie mam takiej mocy.
Pogładził mnie po głowie.
- Nie musisz się o to martwić. Walczyć będę mógł, jestem oburęczny. I wcale nie boli.
Czułem jego smutek i zmęczenie. A także wstyd, ale nie spowodowany tym, co pozwolił mi przed chwilą zrobić.
- Spałem tak długo, a znowu czuję się senny - powiedział po chwili milczenia. Spojrzał na posłanie, na którym siedział - Podobno co noc leżałeś obok mnie.
Wzruszyłem ramionami, niepewny jego reakcji.
- W ciemności lepiej się koncentruje. Leczyłem cię wtedy, bo było mi łatwiej. I wiedziałem, że nikt mi nie przeszkodzi, wchodząc nagle do pokoju.
Ku mojej uldze roześmiał się szczerze.
- Karczmarz wydaje się tym strasznie zbulwersowany.
Wyszczerzyłem zęby w szerokim uśmiechu.
- Jeszcze nie zrobiliśmy nic, by miał powód się tak poczuć - powiedziałem i objąłem Cearteha w pasie. Ku memu zdumieniu nie bronił się przed moim dotykiem. Wyciągnął ku mnie ręce i położył się, zachęcając mnie do ułożenia się obok. Zrobiłem to, patrząc na niego nieufnie i ze zdumieniem.
- Co robisz? - zapytałem, gdy pozwolił się objąć. Ba! Położył mi nawet głowę na ramieniu.
Roześmiał się raz jeszcze. I nieco ironicznie, jak mi się wydawało.
- Uwierzyłem tobie - powiedział - Wierzę już, że chcesz zgładzić mrocznych i oczyścić świat i siebie z magii krwi. Bałem się tylko tego, co zrobisz po tym wszystkim. Dziś przekonałeś mnie, że mogę ci zaufać.
Patrzyłem na niego podejrzliwie. Za to on nie bardzo przekonał mnie co do swoich intencji. Nadal nie mogłem pojąć, dlaczego tak nagle pozwolił mi na tak wiele. - Nie wierzysz mi - powiedział, dostrzegając moją minę.
- Oczywiście, że nie - odpowiedziałem jak on nie tak dawno - Jesteś kapłanem. Nie pozwolisz na zło, nawet jeżeli będzie ostatecznie prowadzić do dobra. Wy nie wierzycie, że cel uświęca środki.
- Są tacy, co wierzą - zauważył z przekąsem - Ale masz rację, to nie odnosi się do mnie. Dlatego chcę być zupełnie pewien, że będziesz mi posłuszny.
Skrzywiłem się.
- Nie zabrzmiało to przyjemnie.
- Bo nie miało.
- Przecież złożyłeś przysięgę. Mówiłem, że będę jej przestrzegał. Tu chodzi o mój honor.
- Honor - parsknął - Chcę być zupełnie pewien, a twój honor, smoczy czy nie, mi nie wystarczy. Muszę związać cię ze sobą silniejszymi więzami. Dlatego chodź - wyciągnął ręce - Chodź do mnie.
Początkowo osłupiałem gdy do końca doszło do mnie, że nie żartuje i naprawdę chodzi mu o to, o czym myślałem. Ale on pachniał pożądaniem i podnieceniem, a tego już nie dało się udawać. Nachyliłem się nad nim i uważnie spojrzałem mu w twarz.
- Dla mnie to bardzo ważne, Cearteh - powiedziałem zimno - Smoki traktują partnerstwo niezwykle poważnie.
Pokiwał spokojnie głową.
- Będziesz moim pierwszym - nie odwrócił wzroku - Dla mnie też jest to coś bardzo ważnego.
- Więc dlaczego? - wyszeptałem - Co jest ważne na tyle, żeby poświęcić dla tego swoją czystość?
Zamknął oczy i uśmiechnął się nieznacznie.
- A może wcale nie muszę się poświęcać? - zapytał.
Serce zamarło mi na moment w piersi. Nabrałem tchu myśląc, że jeszcze chwila, a rozerwie mi klatkę piersiową. I już wiedziałem, że nad sobą nie zapanuję.
- Z mojej strony poświęceniem było to, że robimy to dopiero teraz - wyszeptałem chrapliwie i przylgnąłem ustami do jego warg.
Początkowo był bierny i straszliwie zawstydzony, jakby dopiero po czasie doszło do niego, co pozwolił mi zrobić. Jego opór był słodki i niewinny. Właściwie to bronił się tylko z zasady i chyba trochę z przyzwyczajenia. Rosnące pożądanie pozwoliło nabrać mu jednak śmiałości. Otworzył oczy, sam zainicjował pocałunek, sięgnął palcami do mych włosów, karku i ramion. Przesunąłem jego dłonie niżej, czule gładząc kikut palca. Początkowo nieśmiało, potem coraz śmielej, badał moje ciało i pozwalał dotykać swojego. Słysząc kroki na schodach oderwałem się od niego, by nałożyć osłonę na drzwi, a potem znów przylgnąłem ustami do jego skóry, ciesząc się jej smakiem i zapachem. Zaśmiał się miękko i przysunął me dłonie do oczu, by przyjrzeć się z bliska czarnym pazurom. Delikatnie wyrwałem ręce i zsunąłem się na dół, do tego gorącego miejsca, które mnie tak przyzywało. Zachłysnął się oddechem, gdy poczuł moje wargi; ja zatopiłem się w jego smaku. Pożądanie zgęstniało wokół nas, otoczyło nasze ciała niczym peleryna. Splotłem z nim czar ukrycia, zasłoniłem nas przed wścibskimi spojrzeniami i magią. Nawet nie poczuł, że używam swej mocy. Trzymał mnie kurczowo za włosy i walczył o każdy oddech, gorączkowo szepcząc me imię. Oszołomiony żądzą podciągnąłem się w górę, ku jego piesi i ustom. Przywarł do mych warg, błagając spojrzeniem o jeszcze. Łagodnie otoczyłem go czarem rozluźniającym i pchnąłem.
Wygiął się w łuk i zajęczał. Moc nie pozwoliła mu poczuć bólu, ale nie mogła stłumić zaskoczenia i niepokoju. Pocałowałem go łagodnie, szepcząc uspakajające słowa, gładząc po zwichrzonych włosach i wilgotnych ramionach. Przywarł do mnie całym ciałem i spojrzał spokojnie, choć też i z lekką złością.
- Mogłeś mnie ostrzec - wyszeptał - Na pewno nie pozwoliłbym ci tego zrobić.
Roześmiałem się łagodnie.
- Przekonasz się teraz, co byś stracił.
Otuliłem go szczelniej mocą i przywarłem ustami do jego ust, chcąc odciągnąć jego uwagę. Zajęczał, gdy zacząłem się poruszać, ale w jego głosie i myślach nie było bólu, jedynie zaskoczenie i rodząca się rozkosz. Dałem mu wszystko co mogłem, użyłem wszystkiego, czego nauczyłem się przez te lata. Przyjął to z pomrukiem, potem jękiem, a na końcu krzykiem, gdy pożądanie zmieniło się w płomień pierwotnej żądzy i opanowało do cna jego ciało i umysł. Karmiłem się jego rozkoszą niczym nektarem, dopóki i mnie ona nie ogarnęła, pociągnęła za sobą w chaos zmysłów i woni. Patrzyłem mu w oczy gdy, zaspokojony, uśmiechnął się do mnie i objął, przyjmując mnie i moje ciało. A potem świat zapłonął, rozbił się od mego krzyku na miliony odłamków i narodził się na nowo, pachnący żarem i potem, wstrząsany grzmiącym rykiem mego pędzącego serca, naszymi chrapliwymi oddechami.
Oczy Cearteha były ciemne od zmęczenia i pożądania, włosy skręciły mu się w loki od wilgoci. Dotknął delikatnie mojej twarzy, a w głębi jego umysłu wyczytałem to coś, dzięki czemu zrozumiałem, że żaden z nas nie musiał się wcale poświęcać. Pocałowałem go chciwie, objąłem rozpaczliwie, jakby mógł w każdej chwili zniknąć i okazać się jedynie pięknym snem. Roześmiał się i zrobił to samo, gładząc moje plecy i kark. Pociągnął mnie za zwichrzony warkocz, zmuszając bym podniósł głowę i spojrzał mu w oczy. Uśmiechał się szeroko. Jakże wielbiłem ten uśmiech!
- Ktoś dobijał się do drzwi. Jaką nałożyłeś osłonę? - zapytał głosem zduszonym ze śmiechu.
Przekląłem. A potem sam roześmiałem się głośno.
- Na pewno nie taką co tłumi dźwięk. Przepraszam, nie pomyślałem o tym.
- Przestał walić, kiedy krzyknąłeś - uśmiechnął się szeroko i obwiódł palcem zarys moich warg - Pewnie pojął, co takiego się tu dzieje.
Zamruczałem z zadowoleniem i przylgnąłem ustami do jego szyi.
- Teraz mają zupełne prawo poczuć się zbulwersowani.
Dał mi znak, żebym zsunął się z niego i z ulgą nabrał tchu. Przeprosiłem go spojrzeniem, przypominając sobie o jego żebrach. Machnął ręką.
- Nic nie boli. Po prostu jesteś strasznie ciężki - objął mnie i westchnął - Ale jednak mogłeś mnie ostrzec.
- Boli?
- Nie. Ale mam wrażenie, że jeszcze zacznie - mruknął i przejechał dłonią po wnętrzu uda - Czy teraz rozumiesz?
- Przyznam, że nie do końca - powiedziałem, zamykając oczy i gładząc go po plecach - Może po prostu dlatego, że nawet bez tego bym cię nie zdradził. Ale propozycję partnerstwa przyjmuję - uśmiechnąłem się szeroko - Wierność za wierność.
Milczał długą chwilę.
- Złożyłem ci propozycję partnerstwa? - zapytał dziwnym tonem.
Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej.
- Dokładnie. A ja ją przyjąłem.
Pomilczał jeszcze trochę.
- Co to oznacza? - zapytał poważnie i nieco ostrożnie.
Otworzyłem oczy i pochyliłem się, by pocałować go w policzek.
- Że należę do ciebie - wyszeptałem - A ty do mnie. Wierność za wierność - powtórzyłem.
Ku memu zaskoczeniu roześmiał się cicho. Zaskoczeniu i pewniej uldze, bo przyznam, że obawiałem się jego reakcji.
- Aż do śmierci? - upewnił się - Niezależnie od niczego?
- Oczywiście - uśmiechnąłem się.
Podejrzewałem, o czym myślał. Ja jestem niemal nieśmiertelny, on jedynie kruchym, krótkowiecznym człowiekiem. Zestarzeje się przecież i w końcu ode mnie uwolni. Nie wiedział tylko, że przy odrobinie starań mogłem go obdarzyć życiem równie długim co moje.
- Więc nie musiałem nakładać zaklęcia - powiedział, zamykając oczy i przylegając policzkiem do mego ramienia - Marnotrawstwo energii. Ale może jeszcze się przyda.
Uniosłem brwi.
- Zaklęcia? Jakiego zaklęcia?
- Sprawdź - sądząc po głosie, tłumił śmiech. Sięgnąłem ku sobie mocą.
Czar był tak zwiewny i delikatny, że niemal go przegapiłem. Tylko to, że promieniował kapłańską magią naprowadziło mnie na jego ślad. Przebadałem go, śledząc łączące nas sploty, zdumiewając się nad ich sprężystością i wytrzymałością.
- Co to jest?
- Zaklęcie wierności. Rzucamy je na młodą parę przy ślubie, jeżeli sobie tego oczywiście życzą - uśmiechnął się zdumiewająco psotnie - To jest silniejsze, bo wykorzystałem energię mojego orgazmu. Nie złamiesz go tak łatwo.
Roześmiałem się. Zawtórował mi.
- Pomyśleliśmy dokładnie o tym samym - wyszeptałem, muskając czar i badając jego wytrzymałość.
Spoważniał nagle, jakbym mu o czymś przypomniał. Jego mięśnie stężały.
- Czeka nas w końcu cholernie trudne zadanie - powiedział i spojrzał mi uważnie w oczy - A ja zamierzam ci w nim pomóc. Dopuścić do ksiąg i świątyń, walczyć u twego boku, jeżeli będzie taka potrzeba.
Przytaknąłem i uśmiechnąłem się nieznacznie.
- Nie za darmo, jestem pewien.
Pokręcił głową. Milczał przez moment, jakby się na coś zbierał.
- Byłem świadkiem tego, że nie obędziesz się bez magazynowania mocy - mina mu spochmurniała - Jak często musisz składać ofiarę?
Uniosłem brwi. Coś takiego!
- Po trzy osoby na dwa tygodnie. Jeżeli to dorośli, silni mężczyźni, to nawet na trzy - odpowiedziałem bez namysłu. Już dawno to sprawdziłem, aby nie brukać się bardziej niż trzeba.
Zachmurzył się jeszcze bardziej. Zagryzł wargi.
- I nie ma innego wyjścia?
- Jest jeszcze las. Śmierć zadawana przez Tworzyciela na przekór jego naturze.
Skrzywił się z bólem.
- Nigdy z niej nie korzystaj, Terinose, nawet w wielkiej potrzebie - nabrał tchu i raz jeszcze pokręcił głową - Cholera... więc nie ma innego wyjścia. Ta misja jest zbyt ważna, żeby wybrzydzać.
Patrzyłem na niego w milczeniu. Podejrzewałem o co chodzi, jednak nadal nie mogłem w to uwierzyć.
- Mówiłem o poświęceniu, prawda? - zapytał ostro - Więc słuchaj. Będę wybierał ludzi, z których będziesz składał ofiary. Morderców, nieuleczalnie chorych, szaleńców. Nie zabijesz nikogo, na kogo ci nie pozwolę.
Patrzyłem na niego w milczeniu. Zacisnął wargi, biorąc to za oznakę buntu. Zupełnie błędnie.
- Jesteśmy partnerami - powiedział zimno, wbijając mi palec pod żebra - Zabijesz kogoś, to mnie zdradzisz, rozumiesz? Zakazuję ci tego. I jest jeszcze to zaklęcie. Powstrzyma cię przed podobnym czynem. Może nie na tyle, byś po odrobinie starania go nie przezwyciężył, da ci jednak nieco do myślenia.
Uśmiechnąłem się i pocałowałem go w policzek.
- Oczywiście - powiedziałem łagodnie - Zabiję tylko na twoją prośbę.
Skrzywił się.
- Potrafisz wszystko powiedzieć tak, że natychmiast zaczynam żałować, że się w ogóle zgodziłem.
Roześmiałem się.
- Jest zaklęcie - wyszeptałem - Powstrzyma i mnie i ciebie.
- Tak - uśmiechnął się - Jest zaklęcie.
Dotknąłem raz jeszcze cieniutkich nitek i szarpnąłem je na próbę. Nawet nie musiałem się zbytnio wysilać, by rozerwać je i zniszczyć czar. Wystarczy odrobina mej mocy. Nie zrobiłem tego jednak. Otuliłem go swoim zaklęciem, wzmacniając nieznacznie jego splot i siłę. W każdej chwili mogłem odwrócić te działania i uwolnić nas obu. Nie byłem wcale podległy temu czarowi, nie stanowił dla mnie żadnej przeszkody.
On jednak wcale nie musi o tym wiedzieć. Może lepiej jeśli sądzi, że to on mnie przy nim przytrzymuje, a nie to, co robi to naprawdę. Nigdy by mi chyba nie uwierzył.
W końcu jestem przecież mrocznym, nieprawdaż?


KONIEC

Post scriptum


Leżał na boku, twarzą do mnie, z jednym ramieniem pod głową i palcami wplecionymi w czuprynę. Kąciki ust miał opuszczone w dół, niby w wyrazie niezadowolenia, ale spał spokojnie, i jak się wydawało, bez snów. Odgarnąłem z jego twarzy splątane, niesamowicie grube i sztywne włosy, pocałowałem go w policzek. Skórę miał aksamitnie gładką, niemal białą, bez cielistego odcienia charakterystycznego ludziom. Zmarszczył brwi i otworzył jedno oko. Źrenica natychmiast skurczyła się do pionowej kreseczki.
- Wstawaj. Musisz sprawdzić, czy nie przybył w nocy do miasta.
Opuścił powiekę i naciągnął kołdrę na głowę.
- Yhmmf...
Tyle, jeżeli chodzi o współpracę.
Wygrzebałem się z pościeli i zrzuciłem nogi z brzegu łóżka. Przez zamknięte okiennice wpadały do pokoju ostre promienie różowego światła i pachnące chlebem z pobliskiej piekarni podmuchy. Stanąłem na miękkim dywanie i natychmiast nadepnąłem na własne spodnie. Uśmiechając się na wspomnienie jak szybko ich się wczoraj pozbyłem, kopnięciem przerzuciłem je na fotel, gdzie leżał już miecz i poskładane wzorowo rzeczy Terinose. Oczywiście.
Otworzyłem okiennice i spojrzałem w dół, na senną jeszcze ulicę. Wysokie kary gwarantowały, że nikt nie ośmieli się wyrzucać odpadków prosto na bruk, jednak z ciemnych bocznych uliczek, gdzie nie zaglądali nawet żebracy, nie mówiąc już o patrolach, wiało smrodem śmieci i odchodów. Terinose poruszył się, gdy jasne światło oświetliło pokój. Z uśmiechem nabrałem w płuca aromatów miasta, w którym urodziłem się i dorastałem, a potem odwróciłem się od okna.
Leżał, wspierając głowę na łokciu i śledził oleistym spojrzeniem linię moich ud i pośladków. Przyłapany zamrugał i uśmiechnął się łobuzersko.
- Nie dość ci? - zapytałem, choć dobrze znałem odpowiedź. Dość, to słowo które nie istniało w jego słowniku.
Usiadł na posłaniu i ziewnął szeroko, pokazując cały garnitur białych jak śnieg zębów. Kamuflaż, jaki nałożył na czas odwiedzin w mieście, nie był doskonały. Gdyby ktoś dobrze się przypatrzył, zauważyłby pewnie dziwne źrenice i paznokcie nieco ostrzejsze niż normalne. Jak argumentował, dobrze jest robić wrażenie, a mało kto w dzisiejszych czasach pozna po tych szczegółach z kim ma do czynienia.
- Idę do łaźni - powiedziałem, wciągając spodnie i buty - Idziesz me mną?
Z trzaskiem zamknął usta i rzucił mi ponure nieco spojrzenie. W jego czasach nie istniały jeszcze publiczne łaźnie i nie umiał ich teraz zaakceptować. Pomysł kąpania się z obcymi wydawał mu się obrzydliwy i gorszący, i nie potrafił pojąć, dlaczego tak bardzo się w tym lubuję. Przynajmniej powstrzymywał jakoś swą zazdrość i nie wyganiał wszystkich z basenów, gdy tylko tam wchodziłem.
- Wolę miskę, dziękuje - mruknął - Nie wyczuwam go.
Spojrzałem na niego z zastanowieniem.
- Powinien już być. Jesteśmy w mieście od miesiąca.
Kiwnął głową i przeczesał palcami włosy, spoglądając w stronę wielkiego lustra, które kazał wnieść gdy tylko wynajęliśmy ten pokój.
- Żaden nekromanta, nawet tak słaby jak ten, nie opuszcza na długo swego leża - powiedział - Może po prostu wyprowadził się z miasta. Ostatnio wzmożono patrole, pewnie wolał zniknąć.
Zapiąłem koszulę, narzuciłem płaszcz i po chwili wahania zrezygnowałem z wzięcia miecza. Łaźnia była po drugiej stronie ulicy; chyba nikt nie napadnie mnie przez te kilka metrów.
- Może - powiedziałem, podchodząc do drzwi - Został nam jeszcze tydzień, pamiętaj.
Wzruszył ramionami i przerzucił nogi przez brzeg łóżka.
- Ty tu rządzisz. To nie moje miasto.
Kiedy po półgodzinie wróciłem, stał przed lustrem i splatał warkocz z ciężkich włosów. Zawsze preferował czerń i, trzeba przyznać, wyglądał w niej wspaniale. Rozszerzające się u dołu spodnie ściśle opinały jego umięśnione uda oraz bezwstydnie uwydatniały krocze. Na jedwabną koszulę narzucił piękny, sięgający do kolan płaszcz z najprzedniejszej wełny, o rękawach i ramówkach wyszywanych srebrną nicią. Z wielkim trudem przekonałem go, by wzory te przedstawiały coś innego, niż magiczne runy i znaki. Każdy kapłan, nawet taki co rzadko wychodzi z zakurzonych klasztornych murów, poznałby po nich z kim ma do czynienia.
- Wybierasz się gdzieś? - zapytałem, całując go w nastawiony policzek. Uśmiechnął się zaciśniętymi wargami; w zębach trzymał jedwabną wstążkę od warkocza.
- To ty się wybierasz - powiedział niewyraźnie z lekkim roztargnieniem - Mylę się?
Spojrzałem na niego, nie kryjąc zaskoczenia. I niepokoju, bo to, gdzie musiałem wyjść, chciałem zachować w tajemnicy.
- Nie grzeb mi w głowie - powiedziałem ostro - Powiedziałem już, że tego nie lubię.
Obwiązał wstążką koniec warkocza i przerzucił go przez ramię. Nie spuszczając wzroku ze swego odbicia w lustrze, wzruszył ramionami.
- Nigdzie nie grzebałem. Usłyszałem tylko, jak mówisz do gospodarza, żeby kazał uprzątnąć pokój podczas naszej nieobecności.
No tak, zapomniałem o jego fenomenalnym słuchu. Zdjąłem płaszcz i usiadłem w fotelu, gładząc rękojeść miecza.
- Chcę iść do świątyni. Pomodlić się. Ty przejdziesz się po mieście i sprawdzisz, czy przypadkiem go nie wyczujesz. I wiem - uciąłem jego protest machnięciem ręki - Wiem, że twoje zmysły ogarniają całe miasto i jeżeli nie wyczuwasz go tutaj, to nigdzie go nie ma. Ale nie chodzi mi tylko o niego. O cokolwiek. Coś, co nas może naprowadzić na jego ślad.
Odwrócił się w moim kierunku i wsparł ręce o biodra. Z ułożenia warg poznałem, że jest zły.
- Samego cię nie zostawię - powiedział - Polujemy na mrocznych już wystarczająco długo, by wszyscy nekromanci rozpoznawali twoją twarz. Nie jesteś bezpieczny nawet tutaj.
Patrzyłem na niego zachowując kamienną minę, mimo że wewnątrz kipiałem irytacją. Jak zawsze przygasła, gdy spojrzałem mu w oczy, jakby potrafił wyczuć ją i wyssać.
- Więc dobrze - westchnąłem, bo po jego spojrzeniu poznałem, że nie ustąpi - Wejdę do świątyni, a ty zostaniesz na zewnątrz i poczekasz. Może być?
Wyprostował się, zadowolony z wygranej. Wprawdzie nic nie stawało na przeszkodzie, by nie mógł wejść pod święty dach, jednak obaj woleliśmy gdy tego nie robił. Ja czułem się źle, przyprowadzając przed ołtarz nekromantę, on za każdym razem ledwie powstrzymywał irytację bogactwem i rozbawienie pompatycznością, jak to określał, rytuałów.
Ulica zdążyła się zaludnić, gdy po zjedzeniu śniadania wyszliśmy z gospody. Przebijając się przez tłum kupców i kupujących, przemierzyliśmy targowisko i skręciliśmy ku lepszej dzielnicy. Terinose przyciągał spojrzenia swym wzrostem, postawą i tym jak się nosił: tą swobodną nonszalancją pomieszaną z władczą pewnością siebie. Ludzie ustępowali przed moją białą kapłańską tuniką, ale to raczej on był sprawcą luki w tłumie, jaką zostawialiśmy po swoim przejściu. Kobiety i mężczyźni rzucali mu rozmarzone bądź pełne szacunku spojrzenia. Szedł ze wzrokiem utkwionym przed siebie, nawet tego nie zauważając. A może wiedział o tym dobrze i przyjmował te chołdy jako jak najbardziej mu zasłużone.
Najbardziej niepokoiły mnie spojrzenia kapłanów i kapłanek. Kiedy po raz pierwszy pojawiliśmy się razem w mieście, przeor mojej świątyni odciągnął mnie na bok, na poufną rozmowę. Czuć od niego mroczną moc, tak mi powiedział, czy wiem, z kim podróżuję i czy robię to z własnej woli? Moja odpowiedź i zapewnienia, że mam nad nim zupełną kontrolę, nigdy do końca nikogo nie przekonały. Jednak o wiele gorzej by było, gdyby dowiedzieli się, że jest nekromantą, mrocznym. Wtedy obaj spłonęlibyśmy na stosie. Albo, co było bardziej prawdopodobne, Terinose wywołałby w mieście masakrę, próbując uratować nam życie.
Wzdrygnąłem się. Przez trzy lata współpracy i współżycia nauczyłem się mu ufać i zyskałem świadomość, że jestem w stanie kontrolować jego mordercze zapędy. Jednak pewnością bym tego nie nazwał i teraz, w mieście, moje obawy jeszcze wzrosły. Był głodny, czułem to teraz, głodny mocy i krwi. Gdyby tylko zechciał, mogła wystarczyć chwila mojej nieuwagi, by zginęli niewinni ludzie.
- Nie przesadzaj - powiedział z tyłu przyciszonym głosem - Honor i przysięga.
Zatrzymałem się i odwróciłem, wbijając w niego wściekłe spojrzenie. Ulica natychmiast opustoszała wokół nas, jakby ludzie woleli znaleźć się daleko od przyczyny gniewu świętego wojownika. Zatrzymał się i spojrzał na mnie z góry. Przewyższał mnie o głowę, w barkach był szerszy o całą długość dłoni. I ja niby miałem mieć kontrolę nad nim i jego mocą? Nie umiał nawet poszanować mojej prośby.
- Powiedziałem coś - wysyczałem przez zaciśnięte zęby - Nie grzeb mi w głowie. Prosiłem cię tyle razy, teraz rozkazuję. Zakazuję ci, rozumiesz?
Patrzył na mnie bez mrugnięcia okiem.
- Chcę cię bronić - powiedział ze spokojem - Jeżeli wyczuwam od ciebie strach i niepewność, chcę wiedzieć, czym są spowodowane.
Wsparłem pięść o jego klatkę piersiową. Oczy zmrużyły mu się gniewnie, gdy popchnąłem go nieznacznie do tyłu.
- Jeżeli będzie mi coś grozić, powiem ci o tym - powiedziałem zimno. Byłem tak zły, że ledwo panowałem nad głosem - Jak na razie nie pomagasz mi, ale obrażasz. Tak to widzę - uniosłem głos, bo wyraźnie chciał mi przerwać - Prosiłem cię, a ty mnie ignorujesz. Lekceważysz.
Potrząsnął głową, zanim jednak coś powiedział, odwróciłem się z furkotem płaszcza i zdecydowanym krokiem ruszyłem ulicą. Ignorując zaciekawione spojrzenia mieszczan, odpiąłem pas od pochwy miecza i ściągnąłem ją z pleców. Za sobą słyszałem ciężkie kroki Terinose, na jego szczęście nic jednak nie próbował powiedzieć. Zdjąłem płaszcz i nie oglądając się, rzuciłem go jemu.
- Potrzymaj - powiedziałem, skręcając ku placowi, na którym znajdowała się świątynia - Poczekaj przed wejściem.
Dogonił mnie i chwycił za ramię. Zanim zdążyłem go ofuknąć, pocałował mnie lekko w policzek.
- Będę przy fontannie.
Westchnąłem i potrząsnąłem głową. Złość minęła mi, jakby jej nie było.
- To może długo potrwać - powiedziałem, patrząc mu z bliska w oczy, jako że nadal nie podniósł głowy - Wytrzymasz tyle?
Uśmiechnął się.
- Jeżeli nie wyjdziesz za dwie godziny, wpadnę tam otoczony demonami i z nożem ofiarnym w ręku.
Roześmiałem się, gdy wyobraziłem sobie minę przeora.
- A twój honor? Przysięga?
- Przysięgałem nigdy cię nie opuścić - zauważył, unosząc kąciki ust w szyderczym uśmiechu - I żadni kapłani mi cię nie odbiorą.
Drzwi świątyni były otwarte dla wiernych przez całą dobę. Stanąłem przed nimi i narysowałem na piersi znak boga, chyląc głowę przed jego świetlistym wizerunkiem wybitym na grubej warstwie srebra na jednym ze skrzydeł. Odwróciłem się i spojrzałem w dół, szukając znajomej sylwetki. Siedział na brzegu misy marmurowej fontanny i patrzył w moim kierunku. Kąciki ust miał opuszczone, wargi mocno zaciśnięte, ale nie był to grymas złości, ale zadumy. Zwinięty na kolanach biały płaszcz wyraźnie odznaczał się na tle jego spodni. U jego nonszalancko wyciągniętych nóg, jakiś chłopczyk bawił się drewnianym bąkiem, instynktownie wyczuwając w nim kogoś komu można zaufać. Kryjąc uśmiech odwróciłem się i przekroczyłem próg.
Napięcie opadło ze mnie natychmiast, gdy tylko zanurzyłem się w pachnącym kadzidłami półmroku. Opuściwszy oczy, by nie patrzyć w stronę wizerunku boga za ołtarzem, podszedłem bliżej i u jego stóp położyłem nagi miecz i pochwę. Leżały już tam dwa podobne, wracając więc do pierwszego rzędu ław, rozejrzałem się ukradkiem po wnętrzu świątyni. Dwaj święci wojownicy, barczysty mężczyzna i szczupła, żylasta kobieta klęczeli obok siebie, pokornie pochyleni, zasłaniając rękoma twarze. Przyjąłem podobną pozycję. Zostałem naznaczony na tego kim jestem, zabijałem w imieniu boga, jednak to nie oznaczało, że miałem być dumny z zadawanych śmierci. Przybyłem tu po wybaczenie i zanim go nie otrzymam, nie ośmielę się spojrzeć bogu w twarz.
Stwórco, modliłem się, daj mi siłę, wytrzymałość i odporność. Daj mi siłę, bym mógł dostrzec pierwsze oznaki jego zdrady i zadać wtedy cios. Daj mi obojętność, bym mógł patrzeć na jego śmierć i nie odrzucić tej odpowiedzialności. Daj mi odporność, by pożądanie i rozkosz, jaką on mi daje nie przyćmiło mego spojrzenia, bym nigdy nie dał się oplątać w jego sieć kłamstw i manipulacji. I ulituj się nad nim, wybacz mu jego czyny, daj mu mądrość, siłę i moc, by mógł odwrócić to, co go opętało i przywrócić czystość swej duszy. Krocz za jego plecami, tak jak kroczysz za moimi, przyjmij go za Swego sługę, wybacz mu jego błędy. Kieruj jego ręką, gdy zadaje śmierć sługom mroku. I zmiłuj się nad nim, przyjmij jego skruchę, zważ na jego żal i wiarę. Ty, który stworzyłeś smoki, czy pozwolisz, żeby ostatni z jego gatunku pożarty został przez mrok i Twe odrzucenie?
I wybacz mi to, co chcę teraz zrobić. Pokieruj moimi krokami, bym postąpił właściwie i nie zawahał się przed poświęceniem. Daj błogosławieństwo temu, co chcę sprowadzić na świat, nie odwracaj się od tego plecami. Tyś, który jest miłosierny i wszechwieczny, spraw, by moje poświęcenie było słuszne, by nie kierowały mną pycha i pożądanie.
Powoli odsunąłem ręce od twarzy i otworzyłem oczy, kierując je na postać Stwórcy. Odlana w brązie sylwetka niemal dotykała czubkiem głowy powału świątyni, spoglądała w dół, prosto na ołtarz i ławki u swych stóp. Oblicze posągu tchnęło spokojem i wybaczeniem. W kącikach oczu można było dostrzec leciutkie zmarszczki, sprawiające, że spojrzenie postaci było ojcowskie, lekko rozbawione, ale pełne wybaczenia. Patrząc w te oczy rozluźniłem się i powstałem z klęczek. Para świętych wojowników mijała właśnie moją ławkę, chowając do pochew swoje miecze. Kobieta uśmiechnęła się ciepło, w jej spojrzeniu była ulga. Mężczyzna łagodnie położył jej rękę na ramieniu i uśmiechnęli się do siebie.
Nabrałem oddechu w płuca, czując nagle niesamowitą ulgę i radość. Lekki jak piórko wstałem z ławki i nie uciekając już spojrzeniem, podszedłem do ołtarza. Miecz i pochwa były ciepłe, gdy ich dotknąłem. Pobłogosławiono je, odnowiono łączącą mnie z nimi przysięgę. Tą samą, która wiązała mnie z Terinose.
- Panie, jeżeli mój wybór jest błędny, spraw, bym to zrozumiał przed tym, co zamierzam uczynić - wyszeptałem, patrząc w górę, na twarz posągu - A jeżeli jest słuszny, daj Swe błogosławieństwo temu, co z tego powstanie.
Z nową determinacją odszedłem od ołtarza i skierowałem się w stronę bocznego wyjścia. Terinose nie mógł wiedzieć, co chcę uczynić. Miałem jeszcze czas, zanim zacznie się niecierpliwić i coś podejrzewać, dlatego bez wahania wyszedłem na boczną uliczkę i ukryłem się w jej cieniu, by nie dostrzeżono mnie z placu. Mając nadzieję, że nie czyta mi w myślach, czy w inny sposób nie próbuje określić mego położenia, wyciągnąłem z kieszeni pomiętą karteczkę z wyrysowaną na niej mapką. Określiwszy szybko gdzie jestem i przełożeniu tego na rysunek, zagłębiłem się w cuchnący półmrok, starając się omijać podejrzanie brązowe kałuże. Szczury uciekały mi spod stóp, gdy przeskakiwałem sterty odpadków. Całe szczęście cel mojej wędrówki nie znajdował się daleko i to upewniło mnie w mojej decyzji. Jeżeli ktoś oferujący usługi znachora mieszka tak blisko świątyni, nie może robić tego bezprawnie i parać się mroczną magią. Zresztą Terinose od razu wyczułby jego obecność.
Co może związać ze sobą dwoje ludzi bardziej niż miłość, seks i partnerstwo? Co może spowodować, że nawet rozsypujący się związek trwa mimo kłótni i zatargów? Dziecko. I możecie się śmiać, ale to dziecko właśnie chciałem dać mojemu smokowi. Tylko magia może podarować dwóm mężczyznom potomka, jeżeli pragną by był krwi ich obu. Magia kapłańska, czysta magia Stwórcy. Świątynie wykonywały podobne usługi bezpłatnie, jednak tylko w dobrze uargumentowanych przypadkach. Wiedziałem dobrze, że gdybym złożył podobną prośbę, kapłani wynicowali by nasze życie do ostatniej niteczki, chcąc poznać nasze historie, stan majątkowy, rodzinny i wszystko inne, co miałoby tylko znaczenie. Terinose żadną miarą nie przeszedłby tego testu. Co więcej, mógłby zostać wtedy odkryty, a to przekreśliłoby naszą szansę na wszystko, nie tylko na dziecko. Musiałem więc poprosić o to nienależnego maga, mając nadzieję, że prócz magii kapłańskiej nie posługuje się również i mroczną.
Raz jeszcze spojrzałem na karteczkę i przełknąłem ślinę. Wiedziałem, że Terinose nie odrzuci dziecka, jeżeli się już pojawi, jednak na pewno nie pochwaliłby tego pomysłu. Ja wiedziałem jedno, odrobina bólu i poświęcenia na pewno nie jest wielką ceną za to, że będę miał nad nim i jego czynami większą kontrolę. Nie umiałem wyobrazić sobie chwili, gdy okaże się nagle, że jesteśmy wrogami. Nie wiem, czy byłbym wtedy w stanie walczyć.
Poza tym nic nie wymagało ode mnie, żebym to dziecko od razu rodził. Nowe życie powstaje poza ciałem ojców, właściwie na ich oczach. Byłem raz świadkiem działania takiego czaru i pamiętam wstrząs, jaki temu towarzyszył. W kilka chwil pomiędzy ciałami partnerów, z ich krwi i sił, utworzyło się nowe, płaczące na całe gardło życie. Wystarczyło tylko, by jakiś mag narzucił na jednego z mężczyzn zaklęcie, a ono uruchamiało się automatycznie, gdy napełniło się je mocą wyzwoloną podczas stosunku. Bolało, wiedziałem o tym, ale co to odrobina cierpienia w porównaniu z pewnością, jaką otrzymam. No i dziecko, uśmiechnąłem się, jego dziecko.
Mapka doprowadziła mnie do uliczki jeszcze węższej i jeszcze bardziej śmierdzącej niż ta, z której rozpocząłem wędrówkę. Zawahałem się, zatrzymując na jej środku. Z mroku spoglądały na mnie zielone punkciki kocich oczu, gdy niepewnie rozejrzałem się po otoczeniu. Nagle wszystko przestało mi się podobać. Jeżeli mężczyzna działa legalnie, to dlaczego wybrał podobne miejsce na swój gabinet?, pomyślałem, dostrzegając na ścianie ładny, odlany w brązie szyld. Znachor i mag świątynny, głosił. Mag świątynny w podobnym miejscu?
Nagle pożałowałem, że nie ma ze mną Terinose. On by wiedział, co zrobić, zawsze wiedział. Powiedziałby coś mądrego, na przykład, że w tej okolicy są tańsze lokale, albo że znachor wybrał podobne miejsce ze względu na swych klientów. Może pomagał żebrakom? Może usuwał niechciane ciąże ladacznicom i biedniejszym mieszczankom? Tak czy inaczej zdecydowałem się już i nie wycofam się teraz u progu. Schowałem kartkę i nacisnąłem klamkę solidnych drewnianych drzwi.
Wnętrze przywitało mnie zapachem ziół, leków i metalicznym smrodem krwi. Przemierzyłem wąski korytarzyk i zatrzymałem się niepewnie w progu przejścia do ciemnego, zadymionego pomieszczenia.
- Jest tu kto?
Coś poruszyło się w półmroku i w cieniu zamajaczyła wąska, męska twarz o gęstych brwiach i obfitym, modnie przyciętym zaroście. Stalowej barwy oczy spojrzały na mnie bystro i z zaciekawieniem. Potem pojawił się w nich niepokój.
- Kapłan? - zapytał obcy miłym dla ucha głosem - Co tu robi kapłan?
Fakt, jeżeli usuwał ciąże bez błogosławieństwa świątyni miał prawo poczuć się zaniepokojony.
- Jestem tu prywatnie - powiedziałem szybko - Mam prośbę.
Uniósł brwi. Nie wiedziałem w mroku ani jego sylwetki ani wyposażenia pokoju i nagle przestało mi się to podobać. Niemal nie stchórzyłem.
- Prośbę? - powtórzył, uśmiechając się nagle - No cóż, święty wojowniku, wejdź. Może uda mi się tobie pomóc.
Przekroczyłem więc próg. Kiedy tylko dotknąłem podeszwą drewnianej podłogi pomieszczenia, przez moje ciało przebiegł skurcz ostrzegający przed uruchomionym blisko zaklęciem. Wokół futryny i progu rozjarzyły się szkarłatno złotym blaskiem runy czaru ukrycia. I w tym samym momencie poczułem od obcego mroczną magię.
Roześmiał się, gdy dostrzegł mój szok i rodzące się zrozumienie. Chwyciłem za miecz, on jednak pogroził mi palcem i wskazał na coś za mymi plecami. Po chwili wahania, nie wiedząc czy to nie przypadkiem pułapka, zerknąłem do tyłu. W progu stał barczysty osiłek i celował we mnie z kuszy.
- Drugi stoi na zewnątrz, święty wojowniku - powiedział nekromanta, ruchem ręki zapalając światła w pomieszczeniu. Jego czarna szata nie pozostawiała wątpliwości, z kim mam do czynienia - Nie próbuj więc żadnych kapłańskich sztuczek - zatoczył ręką koło, ogarniając całe pomieszczenie. Próbowałem nie patrzeć w stronę niskiego stołu i leżącego na nim noża. Blat wciąż pokryty był krwią - Cały ten pokój chroniony jest niezwykle silnym czarem ukrycia - powiedział - Mieszkam w nim od pół roku i żaden z twoich braci mnie nie wyczuł. Jesteś tu zupełnie sam.
Zacisnąłem zęby. Oznaczało to także, że Terinose nie będzie mógł określić mojego położenia. Głupiec, cholerny głupiec! Ile razy ci powtarzano? Ile razy Terinose ratował ci dupę? Niczego się nie nauczyłeś.
Roześmiał się, dostrzegając moją minę. A może po prostu czytał mi w myślach.
- Zanim położę cię na tym oto stole - powiedział nekromanta sięgając po nóż i rysując krwiste wzory palcem na blacie - Powiedz mi kapłanie, bo bardzo mnie to ciekawi, z jaką to prośbą do mnie przyszedłeś? Usunąć ci ciążę? - roześmiał się szyderczo, a osiłek mu zawtórował - A może chcesz, bym zrobił ci dziecko? Nie martw się, twoja seksualna energia nie zostanie zmarnowana. Nakarmię nią siebie i nóż.
To znaczyło, że był zbyt słaby by czerpać moc bezpośrednio ze śmierci. Rozluźniłem się trochę i pozwoliłem sobie na lekki uśmiech. Z doświadczenia nabytego przez te lata i rozmów z Terinose, domyśliłem się, że mężczyzna nie jest w stanie przywołać materialnego sługę, takiego jak upiora czy ghula.
- Zbyt słaby, by tworzyć bestie - powiedziałem teraz, ukradkiem zaciskając palce na rękojeści - I ty nazywasz się nekromantą?
Pobladł ze złości, choć w jego oczach było więcej zaskoczenia niż gniewu.
- No, no - mruknął - Widzę, że się znasz, kapłanie? Specjalista? - uśmiechnął się - To znaczy, że zapolowałeś jeden raz za dużo. Nie wyjdziesz żywy z tego pokoju.
Zanim zdołał zrobić jakikolwiek ruch, zaatakowałem. Nie spodziewał się widać, że chwycę miecz lewą ręką, bo ledwie udało mu się odskoczyć przed moim ciosem. Słysząc za plecami świst i trzask wbijającego się w ścianę bełtu, wykorzystując impet cięcia, okręciłem się na pięcie i walnąłem nekromantę prosto w skroń stalowym czubkiem pochwy. Uderzenie nie było mocne, zdołał na czas uchylić się w tył, jednak gdy tylko świeżo pobłogosławiona pochwa zetknęła się ze skórą mrocznego, zabłysła ciepłym błękitnym blaskiem, sypiąc iskrami. Mężczyzna zawył i runął na kolana. Wykorzystując zamieszanie, wbiłem ramię w splot słoneczny ładującego kusze osiłka i wybiegłem na zewnątrz.
Świst bełtu przelatującego mi koło ucha, dodał moim nogom szybkości. Przeskakując stosy odpadków, próbowałem lawirować na wąskiej uliczce, ale na śliskiej od nieczystości powierzchni było to niemal niemożliwe. Kolejny bełt otarł się o moje ramię, przerywając tunikę i utaczając kilka kropel krwi. Poczułem jak mroczna moc owija się wokół rany i wysysa ze mnie energię wraz siłami. Potknąłem się, cudem utrzymałem równowagę i zmusiłem się do utrzymywania tempa. Byle tylko wybiec na jedną z głównych ulic. Byle tylko znaleźć się miedzy ludźmi. Nie odważą się tam na mnie rzucić.
Paraliżujący ból szarpnął moim ramieniem, wydusił powietrze z płuc i rzucił prosto w kałuże nieczystości. Za plecami usłyszałem tryumfalny okrzyk, mroczny czar owinął się wokół mojej ręki. Próbowałem podnieść się z ziemi i zmusić do biegu, jednak straszliwy skurcz nie pozwolił mi się ruszyć. Zdusiłem jęk, gdy wbity w me ramię bełt szarpnął mięśnie i zazgrzytał o kość. Na wpół przytomny spojrzałem przed siebie, na koniec uliczki, skąd słyszałem gwar miasta. Boże, pomyślałem, daj mi siłę. A wtedy rozpętało się piekło.
Mroczna magia stężała wokół mnie, zbyt potężna, by mogła pochodzić od obcego nekromanty. Tryumfalne krzyki zamieniły się we wrzaski przerażenia i bólu i urwały się chwilę potem, zastąpione przez mdlące trzaski pękających kości i rwanych mięśni. Ktoś z chlupotem błota znalazł się obok mnie i uklęknął u mego boku. Terinose. Pachniał sobą i emanował złością. Bezpieczeństwem. Przeklął w swoim języku, gdy wyczuł owinięty wokół mnie czar i zerwał go niczym pajęczynę.
- Nie ruszaj się - wyszeptał mi do ucha - Narzucę na ciebie czar ukrycia.
- Gdz... g... - tylko tyle udało mi się wydusić.
Odgarnął mi włosy z twarzy i z bliska spojrzał w oczy. Źrenice miał rozszerzone ze wściekłości, ale zdołał się uspokajająco uśmiechnąć.
- Rozszarpać sukinsyna na strzępy - powiedział niskim, wibrującym głosem- Śpij spokojnie. Nie martw się o nic.
Czułem, że czerpie moc z martwych mężczyzn, ale nie oponowałem, nie miałem sił i, szczerze mówiąc, ochoty. Sen, wybawienie od bólu i słabości, otoczył mnie ramionami i runąłem z słodką, pachnącą Terinose ciemność.


********


- Który to już raz? - zapytałem sennie, nie otwierając oczu - Który raz budzę się u twego boku, uleczony i obandażowany?
Milczał przez moment, być może zaskoczony tym, że odzyskałem już przytomność. Kiedy się odezwał, jego głos był stłumiony.
- Siódmy - powiedział - Już liczyłem.
Pod kołdrą było gorąco i bezpiecznie. Pokój przesiąknięty był jego zapachem, nasze skóry wilgotne były od potu. Przylgnąłem do jego piersi, ostrożnie poruszając ramieniem. Nie bolało.
- Dużo mocy ci to zabrało?
- Nie więcej, niż z nich wyciągnąłem - objął mnie mocno, a potem palcami uniósł brodę - Otwórz oczy, Cearteh. Musimy porozmawiać.
Pokój oświetlał blask świec. Terinose zapalił chyba wszystkie jakie tylko znalazł w komodzie. Zamrugałem oczyma, nie przyzwyczajony do blasku i uniosłem wzrok ku jego twarzy. Był wyraźnie zły.
- Oszukałeś mnie - powiedział zimno.
Chciałem uciec spojrzeniem, nie zrobiłem tego jednak. Przytaknąłem za to.
- Tak - wyszeptałem.
- Do cholery, Cearteh. Niemal nie zginąłeś. Jak mogłeś sam wplątać się w coś takiego? Czego chciałeś dowieść, polując na niego beze mnie? Komu co udowodnić?
Pokręciłem głową. To oczywiste, że wyciągnął złe wnioski, ale mimo wszystko zabolało.
- Nie wiedziałem, że tam jest - wyszeptałem - Uwierz mi!
- Już raz tobie zaufałem. Rozkazałeś, bym nie czytał ci w myślach, więc nie robiłem tego. A potem poczułem mroczną moc, a wraz z nią twój ból - zacisnął zęby i milczał przez moment. Głos miał zduszony ze złości, gdy się w końcu odezwał - Jak mogłeś mnie tak oszukać. I ty mówisz o współpracy i zaufaniu? Ty?
Ująłem w dłonie jego twarz. Źrenice mu płonęły.
- Sięgnij do mych myśli - powiedziałem - Przekonaj się, co mną kierowało. O co naprawdę mi chodziło.
Zawahał się. Jego nieufność zraniła mnie jak nóż.
- Proszę - dodałem - Proszę cię, Terinose.
Dotknął ustami moich powiek i przytulił mnie mocno. Nie poczułem nic, ale po tym jak zesztywniał poznałem, że zaczyna rozumieć. Kiedy się odsunął, w jego oczach był szok ale też i złość.
- Dziecko?
Uciekłem spojrzeniem.
- Cearteh, na najniższe piekła, dlaczego mi nie powiedziałeś? - wysyczał.
- Nie zgodziłbyś się.
- Oczywiście, że nie, ale nie dlatego, że nie chcę dziecka. Jestem smokiem, Cearteh, nie mogę mieć z dziecka z człowiekiem. To tak, jakbyś chciał skrzyżować konia z psem. To jest niemożliwe.
Gardło ścisnęło mi się tak mocno, że ledwie mogłem oddychać.
- Myślałem, że magia wszystko rozwiąże.
Objął mnie mocno. Serce biło mu jak oszalałe.
- Gdybyś mi powiedział... - wyszeptał - Gdybyś ze mną porozmawiał... Cearteh, kochanie, jak mogłeś zrobić mi coś takiego. Nigdy cię nie opuszczę. Kocham cię. Rozumiesz. Kocham.
Zamarłem z twarzą przyciśniętą do jego piersi i nagle przeraźliwie zachciało mi się płakać.
- Będziemy mieć dzieci, kochanie - mówił uspakajająco, gładząc mnie po plecach - Dziesiątki. Każdego smoka jakiego uda mi się przywołać do życia, trzeba będzie wychować i opiekować się nim. Rozumiesz? Dziesiątki, a nawet setki. Kiedy tylko znajdę sposób na oczyszczenie siebie z magii ludzi i odnajdę moc smoków.
- Ja też cię kocham, Terinose - wyszeptałem - Tak bardzo cię przepraszam... ja...
Odsunął się i położył mi palce na wargach. Zamrugał, dostrzegając moje łzy. Mimo to głos miał surowy.
- Jeżeli jeszcze raz zrobisz coś takiego, wezmę pas i zleję cię jak dziecko, rozumiesz? Bo i tak się właśnie zachowałeś. Jak dzieciak.
Nie oponowałem. Próbowałem się uśmiechnąć, ale chyba mi nie wyszło, bo wykrzywił wargi.
- Nie patrz tak na mnie - wyszeptał - Nie takimi oczyma.
- Kocham cię - powiedziałem, delektując się tym słowem - Kocham.
Uśmiechnął się. Wreszcie.
- Ja też. Co nie powstrzyma mnie przed złojeniem ci następnym razem skóry.
Pocałował mnie lekko, samymi wargami. Nie czułem od niego już złości, jedynie ten wspaniały zapach, jaki unosił się z jego ciała, gdy się kochaliśmy. Objąłem go mocno, chłonąc łomot potężnego serca. Jego serca.
- Wszystkie te siedem razy, kiedy budziłem się uleczony u twego boku zaczynały się od tego, że cię nie posłuchałem - przyznałem ze skruchą - Chyba warto się nad tym lepiej zastanowić.
Mruknął pod nosem, wyraźnie zadowolony z mych słów i postawy.
- Zaczynasz myśleć. Szkoda tylko, że tak późno - odsunął się ode mnie i usiadł.
Spojrzałem na niego zaskoczony. Minę miał poważną i nieco spiętą.
- Boisz się, że będziesz kiedyś zmuszony unieść na mnie miecz - powiedział cicho, bardzo zimnym głosem - Że staniemy się wrogami. Dlaczego nie pomyślałeś, jak to wygląda z mojej strony? Czy sądzisz, że i ja nie boję się czegoś takiego? Sądzisz, że byłbym w stanie użyć przeciw tobie mojej mocy?
Odwróciłem wzrok. Westchnął.
- Nie zdradzę cię, Cearteh - powiedział niemal uroczyście - Wytrzymałem trzy lata karmienia na wpół zagłodzonymi przestępcami, wytrzymam i kolejne. To raczej ty jak na razie występujesz przeciwko naszej umowie. I przysiędze.
Nie mogłem zaprzeczyć. Wstyd niemal pożerał mnie od środka.
- Przepraszam.
Westchnął ponownie i nagle objął mnie spontanicznie, bardzo mocno i niemal rozpaczliwie.
- Kocham cię, człowieku.
I cóż miałem na to odpowiedzieć?

KONIEC
(DEFINITYWNIE, OSTATECZNIE, BEZ ODWOŁANIA)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Anderson Poul Zaklęty miecz
Anderson Poul Zaklęty miecz
Zaklęty w miecz
Anderson Poul Zaklęty miecz(1)
Euth Benedict - Chryzantema i miecz. Wzory kultury japońskiej - recenzja z netu, NIEPOSEGREGOWANE
ABY 0012 Miecz Ciemności
zdrowie w kamieniu zaklete
Przeklety Miecz
Sandemo Margit Saga o czarnoksiężniku Ognisty miecz
Zaklęte rewiry
MakuszyńskiZłamany Miecz
O królewnie zaklętej w żabę
zaklety palac, ZAKLĘTY PAŁAC
Miecz
Gene Wolfe Księga Nowego Słońca 03 Miecz Liktora
O wężu zaklętym
Miecz Dusz, Miecz Dusz

więcej podobnych podstron