"The runaway groom"
autor: Dziecko Bogów
Dzień był cudowny. Piękny, majowy, ciepły, pachnący wczorajszym deszczem i słońcem. Pocztówkowy pejzaż rozciągający się z imponującego tarasu Chantmarle, działał uspakajająco na każdego, kto w nerwowej atmosferze wychodził odetchnąć świeżym powietrzem. Już od poprzedniego dnia na ogromny podjazd podjeżdżały dziesiątki samochodów, dowożąc gości na uroczystość. Wszystko było zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, każdy znał swoją rolę i nic nie mogło pójść nie tak. Nie po to przygotowywali to pół roku, żeby teraz coś spaprać. Jeff robił jeszcze ostatnią inspekcję przed rozpoczęciem. Ubrany we frak, ze spanikowanym wyrazem twarzy biegał po piętrach. Był już na dworze, skontrolować sytuację. Poprzedniego dnia padało, ale dzisiaj było cudownie. Jako że przyjęcie i ceremonia miały się odbyć na zewnątrz, pogoda była kluczową kwestią. W końcu, ślizgając się na idealnie gładkich podeszwach, wjechał do sali, która miała być, tfu tfu, odpukać, awaryjną salą weselną. Nie licząc poprawiającej kwiaty Heather, było tam pusto. Dziewczyna podniosła na niego oczy i uśmiechnęła się szeroko. Chociaż w sukience, którą miała na sobie i niebotycznych obcasach bieganie było prawie niemożliwe, małymi kroczkami, z rozpostartymi ramionami podeszła do brata i uściskała go.
- Heather, zaraz się porzygam - Położył głowę na jej ramieniu i wydał z siebie dźwięk jakby płakał.
- Nie denerwuj się. Wszystko jest idealnie.
- No to, że jest idealnie!? Ja nie jestem idealny! Jestem totalnie rozwalony.
- Jeszcze trochę będziesz marudził to ci przyłożę - Odsunęła go od siebie i przysunęła krzesło. Posadziła na nim brata, a sama podciągając sukienkę, kucnęła - Co jest?
- Denerwuję się.
- Przyjęciem?
- Nie! - Odpowiedział szybko - ...Znaczy... Nie tylko. Boję się, że to - Jęknął - Nawet nie umiem tego wytłumaczyć. Po prostu wszystko w środku mi jeździ i nie mogę się skupić i wszystko mnie ciśnie w tym pieprzonym fraku.
- Wdech i wydech - Chwyciła jego twarz w dłonie i patrzyła mu w oczy, kiedy równomiernie i głęboko oddychali - Od trzech godzin nie zatrzymałeś się na dłużej niż dwie minuty. Chodź na fajkę, co?
- Tu nie można palić - Wymamrotał niemrawo, kręcąc młynki palcami. Heather zerwała się na nogi, ledwo utrzymując równowagę. Pociągnęła brata za sobą, wyciągając go na wielki taras.
- Nie chrzań mi. Płacisz za tę posiadłość pięćdziesiąt tysięcy funtów i nie możesz tu zapalić? Zawsze byłeś taki święty.
- Za to ty zawsze byłaś prowodyrem wszystkich głupot które zrobiliśmy - Wziął od niej papierosa i zapatrzył się na imponujący park. Ok., dziewczyna miała rację. Chwila odpoczynku od pokrzykiwania organizatorów i kręcących się gości mu się przydała. W oddali, nad małym jeziorkiem, rozstawiony był podest na parkiet, stoły i miejsce na ceremonię. Za godzinę już miało być po wszystkim. Wszyscy goście przyjechali żeby zobaczyć ten krótki moment, który miał zmienić jego... ich, życie. Ogromnie duża odpowiedzialność. Ale oprócz tego, że się przeraźliwie bał, to był pewien, że go kocha i że chce z nim być zawsze. Był o tym przekonany odkąd pamiętał. Od zawsze była ich czwórka, On, Isaac, Heather i jej chłopak - Ben. Jego i Isaaca, poznał Ben, kiedy mieli dwanaście lat i od tamtej chwili się nie rozstawali. Oczywiście to, że obaj wolą chłopców wyszło w praniu, kilka lat później. A to, że powinni być razem, dotarło do nich jeszcze później, ale teraz obaj zarzekają się, że kochali się od pierwszego wejrzenia. A właśnie... - O boże! - Poderwał głowę Jeff, spoglądając to na ogród, to na siostrę.
- Co? Co się stało? - Zdawała sobie sprawę, że to prawdopodobnie będzie coś w stylu "na środku stołu miały stać dwa bukiety, a stoi jeden", ale wolała dmuchać na zimne.
- Nie widziałem się z nim od rana! A właściwie to od wczoraj, bo rano wychodziłem, kiedy jeszcze spał.
- Jak to? Ten dom nie jest AŻ tak ogromny, żeby móc mijać się cały dzień - Już miała zarządzić akcję poszukiwawczą, kiedy w jej mikro torebce zadzwonił telefon - Przepraszam, to Ben - Uśmiechnęła się do brata i odebrała - Słucham cię?
- Heather, alarm 3, sytuacja kryzysowa. To nie są ćwiczenia! - Usłyszała głos swojego chłopaka, który chociaż starał się brzmieć poważnie, rozśmieszał ją. A sytuacja nie była bynajmniej zabawna.
- Alarm 3? Gdzie jesteś?
- Nad basenem.
- Jadę. Nie ruszaj się - Zamknęła klapkę telefonu i nerwowo schowała go do torebki. Kątem oka zauważyła, że goście zaczęli już zajmować miejsca. Miała niewiele czasu. Że też wszystko zawsze musiało być na jej głowie! - Kochanie, nie denerwuj się już - Dotknęła dłonią jego policzka - Wszystko będzie jak trzeba, ty go kochasz, on ciebie też. Posiedź tu jeszcze trochę, a potem idź na dół - Wskazała palcem białą plamę na tle zielonej trawy - Wszyscy czekają.
- Co to jest alarm 3?
- Y... - Strzeliła oczami, próbując wymyślić coś na szybko - To znaczy, że Ben pobrudził sobie frak. Przepraszam, muszę do niego lecieć.
- Jak to pobrudził frak? Jest świadkiem do cholery! Znowu zaczynam panikować! - Krzyknął, łapiąc siostrę za ramię i ściskając mocno. Dziewczyna z wprawą, nadwornego uspokajacza, pchnęła brata na niższy murek, wcisnęła jego głowę między jego kolana i kazała oddychać, do czasu aż wyciągnie z torebki (tej mikro) małą piersiówkę i da mu łyka. Ten schemat ponawiał się średnio dwa razy dziennie, od dwóch tygodni, kiedy to organizacja weszła w fazę ostateczną i obaj co jakiś czas wpadali w histerię, że coś jest nie tak. Po zażegnaniu sytuacji kryzysowej na tarasie, galopem ruszyła w stronę ogrodu. Z podkasaną ponad kolana sukienką biegła przed siebie, wymijając przechodzących gości. Kilka razy ktoś chciał ją zaczepić, ale odkrzykiwała tylko "Nie teraz! Mamy kryzys!" i biegła dalej. Przebiegła przez kamienny mostek, minęła alejkę kasztanów i w końcu dorwała Melexa, stojącego przy polu golfowym. Kilka minut później zobaczyła budynek basenu, a przed nim Bena, ponaglającego ją żywiołową gestykulacją. Barbarzyńsko przejechała przez rabatkę z kwiatami i zahamowała prawie przejeżdżając nogi chłopaka.
- Co tak długo?
- A biegałeś kiedyś w wąskiej sukni i szpilkach? PO TRAWIE?
- Jasne, co weekend - Prychnął, chwytając ją za rękę i ciągnąc do środka
- Co się stało?
- Panikuje. Powiedział, że nie chce tego robić i ..
- Niech zgadnę - Przerwała mu, szukając wzrokiem przyjaciela - Będzie rzygać?
- Skąd wiedziałaś? - Zdziwił się Ben
- Po drugiej stronie też mamy kryzys - Wzruszyła ramionami. To było do przewidzenia.
- Pieprzysz! Obaj tchórzą? - Roześmiał się na głos. Jego dziewczyna często przesadzała w kwestii nadwrażliwości swojego brata na stres, ale teraz najwyraźniej miała rację - To może nie powinni...
- Zamknij się! Nie po to tyle lat harowałam żeby się zeszli i żeby ten osioł się oświadczył. Teraz nie dopuszczę do tego, żeby wszystko popsuli, bo tchórzą!
- Ty harowałaś?
- No a... Isaac! - Zauważyła przyjaciela, siedzącego na ławce przy saunie. Wyglądał żałośnie. Blady, poczochrany, z trzęsącymi się dłońmi. Na początku chciała na niego nakrzyczeć, ale teraz to nie miało sensu. Na bank utopiłby się w tym basenie. Łypnęła z niechęcią na stojącą, błękitną wodę - Nie wiesz, że za pół godziny masz się związać ze swoim ukochanym, głupku? - Usiadła obok niego i wzięła go za rękę.
- Nigdzie nie idę.
- Jak to nie idziesz? - Mówiła do niego łagodnie, jak do pięciolatka - Przecież tyle to planowałeś, że teraz byłoby trochę głupie rezygnować. Miałeś na to pół roku, więc teraz nie panikuj.
- Nie panikuję! Po prostu się rozmyśliłem!
- Boisz się?
- Jak jasna pieprzona cholera! - Zerwał się i oparł czołem o przeciwną ścianę.
- Nie chcesz tego robić?
- Nie - Odpowiedział stanowczo. Sytuacja była bardziej poważna niż jej się zdawało. Jeff miał po prostu typowy napad histerii przedślubnej, ale Isaac sprawiał wrażenie naprawdę przekonanego. Trzeba było znowu zmienić taktykę, skoro ta nie działała.
- Dobra - Wzruszyła ramionami i zaczęła dreptać do wyjścia
- Słucham? - Mężczyzna, który spodziewał się raczej protestów, przekonywań, a nie...
- No co? Jesteś dorosły, tak? Nie chcesz być z Jeffem, to najwyraźniej masz dobry powód.
- Hej! Kto powiedział, że nie chcę z nim być? - Oburzył się i podbiegł do niej, z drugiej strony basenu.
- No skoro chcesz odwołać uroczystość.
- Tak, ale to nie znaczy, że nie chcę z nim być! Ja po prostu... To jest...
- Jasne, kochasz go, ale nie umiesz wytłumaczyć tego co czujesz - Podobną formułką została poczęstowana kilkanaście minut wcześniej. Cała ta rozmowa była trochę jak deja vu.
- Nie bądź taka mądra. Nie jestem pewien czy nie przesadzamy z tym całym "ślubem". Przecież to nie jest prawdziwy ślub.
- Będzie pracownik urzędu, tak? - Mężczyzna kiwnął głową - Przysięgniecie sobie na dobre złe, tak? W zdrowiu i chorobie i w pełni władz umysłowych? Są goście, świadkowie, przyjęcie, tak?
- No tak, ale nie wiem o co ci chodzi.
- Słuchaj, to, że prawo nie nazywa tego ślubem, to nie znaczy, że dla was i dla wszystkich, którzy tu przyjechali, a nie zapomnij o cioci Anabell, która przyleciała aż z Sydney, nim nie jest - Trochę zbiła go z pantałyku, ale szybko odzyskał rezon.
- Ok., może masz i rację, ale ja nadal nie chcę tego robić.
- Ja cię nie zmuszę. Szkoda tylko, żeby się to wszystko zmarnowało. No i szkoda mi Jeffa. Tak strasznie się cieszy - Podeszła do Bena, który patrzył na nią zaskoczony. Był kochany, ale często nie rozumiał zakręconych poczynań swojej kobiety. Objął ją ramieniem i ucałował w policzek.
- Naprawdę?
- Co?
- Cieszy się?
- Wiesz - Prychnęła pogardliwie - Ostatkiem sił powstrzymuje się, żeby nie krzyczeć, że wychodzi za mąż - Mina Isaaca była niesamowita. Tak beznadziejnego wyrazu twarzy dawno nie widziała. Doskonale wiedziała co kłębi się w tej durnej angielskiej głowie. Żeby znaleźć na niego metodę, trzeba go było znać naprawdę tyle lat co ona. Isaac zamykał i otwierał usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale słowa więzły mu w gardle.
- Heather - Usłyszeli za sobą głos Bena. Oboje obrócili się, żeby spojrzeć mu w twarz. Coś kombinował... - Skoro on tego nie chce, to naprawdę szkoda takiej imprezy. Może my się pobierzemy? - Stanął plecami do przyjaciela, tak, żeby nie widział jak mruga porozumiewawczo do dziewczyny.
- Teraz?
- Tak. Masz na sobie piękną sukienkę, może nie ślubną, ale piękną, goście są, wesele jest. Kiedy trafi się taka okazja? Wyjdź za mnie.
- HEJ! CHWILA! - Isaac wepchnął się między nich, odsuwając ich od siebie - To moje wesele! Ja to sobie wymyśliłem i nie możecie tak sobie zabierać mi ślubu!
- Ale przed chwilą powiedziałeś, że go nie chcesz.
- Co nie znaczy, że możecie go sobie wziąć! - Był jak dziecko. Jeśli człowiek mu czegoś zabronił, to na sto procent właśnie to zrobił.
- Nie bądź taki. Jest wesele, ale jest wakat na parę młodą.
- Nie ma! To mój ślub. Która jest godzina?
- Za dziesięć minut powinno się zacząć - Westchnęła od niechcenia, spoglądając na komórkę. Tak naprawdę w środku, wszystko jej się telepało. Jeśli ten plan by nie wyszedł, to by wyszła za Bena w tych pięknych okolicznościach przyrody, ale pewniej skończyłaby w wariatkowie.
- Co my tu robimy? - Ruszył z kopyta w stronę Melexa. Pędzili, upchani w trójkę na pojeździe. Musieli wyglądać naprawdę kuriozalnie, wystrojeni jak nigdy, na golfowym samochodziku, tratując idealną trawkę, byle tylko było szybciej. Isaac wjechał na pełnym gazie na podjazd posiadłości i nie zważając na nietęgą minę parkingowego i odźwiernego, biegł na ogród. Za nim pędzili świadkowie. Na dworze byli już wszyscy goście, grała muzyka, ale... nie było ani jednego pana młodego. Heather spanikowana siląc się na spokój i stateczny krok, podeszła do organizatorki wesela. Ani kobieta, ani rodzice, ani nikt inny nie wiedzieli gdzie jest Jeff. Żeby ich szlag trafił! Niech się nie pobierają jak nie chcą! Co ją to w ogóle obchodziło? Nagle po zebranych przeszło westchnienie ulgi. Obróciła głowę, prawie ją sobie ukręcając i zobaczyła swojego brata, stojącego pod dużym drzewem, a obok niego Isaaca. Uf... Powinno być dobrze. Uśmiechnęła się uspakajająco do niecierpliwiących się gości.
- Cześć - Oparł się jedną ręką o drzewo, drugą głaszcząc policzek narzeczonego.
- Cześć - Jeff wychylił się po całusa.
- Długo tu stoisz?
- Z kwadrans - Ciągle bawił się końcówkami włosów Isaaca, relaksując się przy nim. Przy nim wszystko było oczywiste i proste.
- A nie powinieneś być przypadkiem - Wskazał głową miejsce ceremonii - Tam?
- A Ty? - Zaśmiał się, patrząc uważnie na wszystkich gości. To wszystko było cudowne, wymarzone i wypracowane w pocie czoła, ale...
- O czym myślisz? - Jeff zamiast odpowiedzieć, przytulił swojego najlepszego przyjaciela - Kocham cię
- Ja ciebie też - Spojrzeli sobie w oczy i pocałowali. Nie musieli mówić już nic więcej. Obaj doskonale wiedzieli, że jeśli nie zwieją, to będą tego żałować. Ponownie spojrzeli w stronę gości. Zauważyli nadciągającą w ich kierunku Heather - Spadamy?
- Nie dogoni nas w obcasach - Pocałowali się raz jeszcze i niewiele myśląc rzucili się biegiem, okrążając oczko wodne, do domu. Przebiegli przez wypolerowane na błysk posadzki, ledwie utrzymując równowagę, słysząc w tle wściekły kobiecy głos. Ślizgając się wypadli na podjazd, a potem na miejsca parkingowe. Nerwowo, czując oddech Heather na plecach otworzyli jeepa, z wymalowanym na tylnej szybie "Nowożeńcy". Jeff odpalił samochód i z chrzęstem kamyczków pod oponami wyjeżdżali z terenu posiadłości. Kiedy tylko przejechali przez bramę wjazdową, Isaac dostał głupawki. Chwilę później dołączył się do niego Jeff. Kilka dobrych minut rechotali jak oszalali. Jeff zjechał na pobocze, kiedy był pewien, że nie ściga ich żadna szalona kobieta. Przechylił się do Isaaca i przywarł do niego ustami. Naprawdę go kochał.
- Nie żałujesz? - Spytał między jednym a drugim całusem
- Może troszeczkę. Ale... nie
- To tak jak ja - Oparli się o siebie czołami, patrząc sobie w oczy.
- Ale w tę podróż poślubną na Kostarykę pojedziemy, prawda?