Magris Claudio Dunaj


CLAUDIO MAGRIS

DUNAJ

CZYTELNIK

WARSZAWA 1999

Tytuł oryginału włoskiego Danubio

(c) 1986 by Claudio Magris

Książka wydana przy pomocy finansowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych Republiki Włoskiej,

Opracowanie graficzne Maciej Sadowski

Redaktor

Irmina Pawelska-Jagniątkowska

Redaktor techniczny Hanna Orłowska

Korekta

Iwona Rembiszewska

(c) Copyright for the Polish translation

by Joanna Ugniewska, by Anna Osmólska-Mętrak, Warszawa 1999

(c) Copyright for the Polish edition

by Spółdzielnia Wydawnicza "Czytelnik", Warszawa 1999

ISBN 83-07-02693-8

Spis treści

KWESTIA RYNIEN (przeł. Joanna Ugniewska) ............ 7

1. Tabliczka 2. Donaueschingen kontra Furtwangen 3. Relacja 4. Moraliści i mierniczy u źródeł Brege 5. Mitteleuropa "ponadnarodowa" czy całkowicie niemiecka? 6. Noteentiendo l. Homunku-lus 8. Tory czasu 9. Bissula 10. Źródło Brigach 11. Zakrystianie z Messkirch 12. Przewodnik po Sigmaringen

UNIWERSALNY DUNAJ INŻYNIERA NEWEKLOWSKY'EGO

(przeł. Joanna Ugniewska) ..................... 49

1. Uwierzyć w Ulm 2. 2164 strony i 5 kilogramów 900 gramów Górnego Dunaju 3. Inżynier Neweklowsky pomiędzy perswazją a retoryką 4. Murzynka znad Dunaju 5. Niemiecka idylla 6. Zdobycie Ulm 7. Z gołymi rękami przeciw III Rzeszy 8. Pogrzeb 9. Funt chleba 10. Na świńskim targu 11. Archiwista krzywd 12. Grillparzer i Napoleon 13. Spacerowa terapia 14. ZLauingen doDillingen 15. Kiczowatość zła 16. Pusty grób 17. Marieluise Fleisser z Ingolstadtu 18. Limes 19. Walhalla i róża 20. Ratyzbo-na 21. W sali Reichu 22. Sześć kątów nicości 23. Osioł z Niedzieli Palmowej 24. Wielkie koło 25. Eichmann w klasztorze 26. Podbródki z Yilshofen 27. W Pasawie 28. Krymhilda i Gudrun, czyli dwie rodziny 29. Nad pięknym modrym Innem?

W WACHAU (przeł. Joanna Ugniewska) ................. 119

1. Nekrolog w Linzu 2. Zulejka 3. A. E. I. O. U. 4. Sztych i cięcie 5. Smuga dymu 6. Mauthausen 7. Kropla zapomnienia 8. Kaczki w Grein 9. Tort dla arcyksięcia 10. Kyselak 11. Wine-ta nad Dunajem 12. Godzina 10.20 13. Orzeł dwugłowy i orzeł bielik 14. Kierling, Hauptstrasse 187

CAFE CENTRAL (przeł. Joanna Ugniewska) .............. 159

l. Manekin poety 2. Dom Wittgensteina 3. Święty Stefan 4. Ba-

417

ronówna, która nie lubiła Wagnera 5. Schody Strudlhofu 6. Do-rotheum 7. Kłamstwa poetów 8. Turcy pod Wiedniem 9. Plamy krwi 10. Wśród innych wiedeńczyków 11. Owocna praca 12. Gentzgasse 7 13. Lukacs w Wiedniu 14. Tak tylko zapytałem IS.To, co zawsze, proszę pana? 16. Josephinum 17. Kabaret życia 18. Rembrandtstrasse 35 19. Na skraju rzeczywistości 20. Wiener Gruppe i striptiz 21. Karl-Marx Hof 22. Wuj Otton 23. W Muzeum Zbrodni 24. Radosne życie, lekka śmierć 25. Berggasse 19 26. Odyseja kosmiczna 27. Spojrzenie wstecz 28. Słowa, słowa, słowa 29. Eckhartsau 30. Karnuntum 31. Mniejszość, która nie chce asymilacji 32. Tam, gdzie jest Haydn, nie może się stać nic złego 33. Bardziej tragiczne i chlubne

ZAMKI IDREYENICE (przeł. Anna Osmólska-Mętrak) ........ 211

l. Pod Czerwonym Rakiem 2. Gdzie są nasze zamki? 3. Mroczny przedmiot pożądania 4. Na każdego przyjdzie pora S.Pewnanad-dunajska proletariacka niedziela 6. Cmentarze na ulicy 7. W Tatrach 8. Antykwariat, życie i prawo

PANONIA (przeł. Anna Osmólska-Mętrak) ............... 235

1. U wrót Azji? 2. Przebrany król 3. Kocsis 4. Gąsienice na śniegu 5. W błocie Panonii 6. Smętnie madziarski 7. Cesarskie popiersie pod schodami 8. Karczmarze z Vacu 9. Szentendre 10. Lody w Budapeszcie 11. Grobowiec pośród róż 12. Epika, powieść i kobiety 13. Europa Środkowa i antypolityka 14. Dwa telegramy 15. Krzywoliniowe oświecenie 16. Biblioteka nad Dunajem 17. Kawałek Stalina 18. Kalocsa 19. Epilog w Baja 20. Wino z Peczu 21. Fałszywy car 22. Skrzypce w Mohaczu

BABKA ANKA (przeł. Anna Osmólska-Mętrak) ............ 285

1. Myśleć "wieloma narodami" 2. Zielony koń 3. Mądry asesor Tipoweiler 4. Papuga poliglotka 5. Pod popiersiem Lenaua 6. Zielona witalność 7. Timi§oara 8. Niemiecki los 9. Grób Oktaviana 10. Dwuznaczny Zeus 11. Miasto na Wschodzie 12. Transsifoanismus 13. Na Wieży Zegarowej 14. Na krawędzi ciszy 15. Hipoteza dotycząca pewnego samobójstwa 16. Subotica albo poezja fałszu 17. Nowy Sad i okolice 18. Ludzie z Pogranicza 19. Werterowski stalinowiec 20. Saga belgradzka 21. Przed Żelazną Bramą

NIEPEWNA KARTOGRAFIA (przeł. Anna Osmólska-Mętrak) .... l. lis meprisent les Turcs 2. Autobiografia hajduka 3. Rękopisy w Dunaju 4. Tatarzy i Czerkiesi 5. Agent Rojesko 6. Fala i ocean 7. Kwestia macedońska 8. Zielona Bułgaria 9. Opowiadania z

418

331

Czerkazek 10. Świat stworzony przez Satanaela 11. Biblia Gotów 12. Ruse 13. Muzeum patosu 14. Graffiti w Iwanowie 15. Bocianie gniazdo 16. Dom Canettiego

MATO AS (przeł. Anna Osmólska-Mętrak) ................ 357

1. Na drodze zła 2. Bogowie i placki 3. Przeniesiony kongres 4. Okno marszałka 5. Mahala i awangarda 6. Slot-machine poezji 7. W Muzeum Wsi 8. Hiroszima 9. Trofeum Trajana 10. Morze Czarne 11. Rycerz Tracki 12. Umarłe miasto 13. Na granicy 14. W delcie 15. In t'el mar grando

DUNAJ IPOST-DUNAJ (przeł. Joanna Ugniewska) ........-• 401

Jadą na koniach daleko, daleko aż do Dunaju...

Ucieczka króla Macieja, ludowa piosenka słoweńska

dla Marisy, Francesca i Paola

KWESTIA RYNIEN

l. Tabliczka

"Drogi Przyjacielu,

zgodnie z załączonym projektem, wiceburmistrz Wenecji, pan Maurizio Cecconi, zaproponował nam zorganizowanie wystawy na temat: "Architektura podróży: historia i utopia hoteli". Przewidujemy jej otwarcie w Wenecji. Wiele instytucji i organizacji zajęłoby się stroną finansową. Jeśli jest Pan zainteresowany współpracą..."

To serdeczne zaproszenie, otrzymane kilka dni temu, nie jest skierowane do konkretnego adresata, nie wymienia osoby ani osób, do których się zwraca. Poryw emocji, któremu patronuje Instytucja Publiczna, przekracza to, co jednostkowe, by ogarnąć to, co ogólne, a więc ludzkość, lub przynajmniej rozległą i płynną wspólnotę ludzi wykształconych i inteligentnych. Załączony projekt - ułożony przez profesorów z Tybingi i Padwy, zgodnie z rygorystyczną logiką i wyposażony w bibliografię - zamierza sprowadzić do bezwzględnego schematu wszystko, czego w podróży nie da się przewidzieć, splot i rozproszenie ścieżek, przypadkowość postojów, niepewność wieczoru, asymetrię każdej drogi. Schemat jest szkicem statutu życia, jeśli to prawda, że życie jest podróżą, jak zwykło się mówić, i że przebywamy na ziemi jedynie jako goście.

Naturalnie w świecie zarządzanym i zorganizowanym na skalę planety nie ma miejsca na przygodę i tajemnicę podróży; już podróżnicy Baudelaire'a, wyruszający na poszukiwanie niezwykłości i gotowi zginąć w tej wyprawie, odnajdują w nieznanym, mimo wszystkich nieprzewidzianych katastrof, tę samą nudę, którą pozostawili w domu. Podróżować to w każdym razie lepsze niż nic: patrzymy przez okno pociągu pędzącego w pejzaż, mieszając się z tłumem, wystawiamy

twarz na powiew wiatru od drzew alei i coś przepływa przez ciało, powietrze przenika ubranie, nasze ja rozszerza się i kurczy niczym meduza, trochę atramentu wypływa z kałamarza i roztapia się w atramentowym morzu. To łagodne rozluźnienie więzi, zastępujące mundur piżamą, jest raczej godziną przerwy w szkolnym planie zajęć niż obietnicą wielkiego rozpłynięcia się, szalonego lotu, w którym przekracza się granicę. Przesadne zachcianki, mówił Benn, nawet wtedy gdy czujemy, jak bezlitosny lazur rozwiewa się nad niepewną rzeczywistością. Zbyt wielu zadowolonych i pewnych siebie wróżbitów nauczyło nas, że klauzula turystycznych taryfikatorów "wliczone w cenę" obejmuje również zrywający się wiatr. Ale pozostaje na szczęście przygoda klasyfikacji i wykresu, urok metodologii; profesor z Tybingi zaangażowany przez wiceburmistrza, świadom, że proza świata zagraża odysei, konkretnemu i niepowtarzalnemu doświadczeniu jednostki, dodaje sobie otuchy, cytując na stronie trzeciej Hegla, wielkiego ucznia seminarium teologicznego w jego mieście, i powtarza za nim, że metoda to konstrukcja doświadczenia.

Ta drewniana ławka spoglądająca na wąskie pasmo wody skłania do sympatii dla owego pedantycznego projektu, znalezionego tuż przed wyjazdem w skrzynce na listy, sympatii do skromnej sztuki ucieczki, kryjącej się pod arkadami jego logicznych pasaży. Drewno ma przyjemny zapach, męską oschłość Rycerza z samotnej doliny, Brege - czy Dunaj? - jest wstążką z brązu, który płynie, brunatny i połyskujący, a dzięki kilku plamom śniegu w lesie życie wydaje się dniem pełnym świeżości i powietrza, obietnicą nieba i wiatru. Szczęśliwy zbieg okoliczności i przyjemne odprężenie, być może spowodowane również serdecznością owego zwrotu "Drogi Przyjacielu", skłaniają do ufności wobec świata, a nawet do zgody na jasno sformułowaną przez niemieckiego kolegę w weneckim programie syntezę Heglowskiej Nauki Logiki i kategorii hoteli.

Dobrze jest, aby podróż miała jakąś architekturę i aby można było dorzucić do niej kilka kamieni, choć podróżny nie wydaje się być tym, kto buduje pejzaże - to zadanie dla domatorów - lecz raczej tym, kto je demontuje i niszczy, niczym ów baron von R. z opowiadania Hoff-manna podróżujący po świecie i kolekcjonujący pejzaże. Gdy zapragnął cieszyć się pięknym widokiem lub stworzyć go na nowo, kazał piłować drzewa, ogałacać gałęzie z liści, spłaszczać wypukłości terenu,

10

ścinać całe lasy i burzyć gospodarstwa, jeśli tylko zasłaniały jakiś widok. Ale także burzenie jest architekturą, dekonstrukcją przestrzegającą reguł i obliczeń, sztuką niszczenia i ponownego tworzenia, czyli powoływania do życia nowego porządku: gdy usunięta ściana listowia odsłaniała nagle widok na ruiny dalekiego zamku o zachodzie słońca, baron von R. zatrzymywał się na kilka chwil, aby kontemplować spektakl, który sam wyreżyserował, a potem ruszał pośpiesznie w drogę, aby nigdy więcej nie powrócić.

Każde doświadczenie jest rezultatem wytrwałości metody logicznej, również przejrzystość dalekiego zachodu słońca dla barona von R. albo zimowe powietrze docierające do tej ławki w Schwarzwaldzie. Życie ukazuje się w przejmującym błysku w klasyfikacjach właśnie, w protokołach usiłujących je skatalogować i ujawniających w ten sposób jego niezniszczalne residuum tajemnicy i czaru. Tak też schemat projektu dwóch przedsiębiorczych uczonych, skonstruowany jak Tracta-tus Wittgensteina (1.1, 1.2, 2.11, 2.12 itd.), pozwala dostrzec w drobnych szparach pomiędzy poszczególnymi numerami nie nazwane perypetie podróży: rozróżnia on hotele luksusowe (luxurios), mieszczańskie, zwykłe, ludowe, lokalne, portowe, wycieczkowe, chłopskie, książęce, zakonne, sióstr miłosierdzia, patryc j uszowskie, korporacji rzemieślniczych, celne, pocztowe, dla woźniców. Jedynie naukowe tabele potrafią właściwie ukazać metafizyczny humor tkwiący w codziennych przedmiotach i zdarzeniach, w ich powiązaniach i sekwencjach: w sekcji E poświęconej Scenom - tj. scenom mogącym mieć miejsce w hotelach - czytamy w pewnym miejscu: 2.13 Erotyka - flirt - prostytucja. 2.14 Mycie się. 2.15 Sypialnie. 2.16 Budzenie.

Nie wiem, do jakiej kategorii należałby hotel w Neu-Eck w Schwarzwaldzie, znajdujący się o kilka kilometrów od tej ławki, gdzie dwadzieścia trzy lata temu, przed podstawką do piwa Furstenberg, krążkiem z tektury, który obracaliśmy w rękach i który przedstawiał coś w rodzaju czerwonego smoka na żółtym polu w niebieskiej otoczce, umieszczonym z kolei na czerwonobiałym tle, zdecydowało się moje życie. Odjazd i powrót, le voyage pour connaitre ma geographie, jak mawiał ten szaleniec z Paryża. Kilka metrów od ławki tabliczka wskazuje źródło - jedno ze źródeł? - Dunaju i podkreśla, że chodzi o to główne. Melodyjnym strumieniem nazywał go Hólderlin; tajemna i głęboka mowa bogów, droga łącząca Europę i Azję, Niemcy i Grecję,

11

wzdłuż której wędrowały w epoce mitu poezja i słowo po to, by ofiarować niemieckiemu Zachodowi sens bytu. Na brzegach rzeki żyli jeszcze dla Hólderlina bogowie: ukryci, nie zrozumiani przez ludzi w tę noc wygnania i współczesnego rozdarcia, lecz przecież żywi i obecni; w śnie Niemiec spała, ogarnięta odrętwieniem prozy rzeczywistości, ale mająca przebudzić się w utopijnej przyszłości, poezja serca, wyzwolenie, ponowna harmonia.

Rzeka ma wiele nazw. U różnych ludów Dunaj i Ister wskazywały kolejno na bieg górny i dolny, lecz czasami obejmowały również całą rzekę. Pliniusz, Strabon i Ptolemeusz zastanawiali się, gdzie kończy się jeden, a zaczyna drugi, może w Ilirii albo u Żelaznych Wrót? Rzeka bisnominis, jak nazywał ją Owidiusz, unosi ku wschodowi niemiecką cywilizację, wraz z jej snem o odysei ducha powracającego do domu, i łączy ją z innymi cywilizacjami, tworząc tyle fałszywych metafor, gdzie spełnia się jej historia i dokonuje jej upadek. Germanista podróżujący od czasu do czasu i przypadkowo wzdłuż całego biegu rzeki, łączącej jego świat, zabiera z sobą bagaż cytatów i dziwactw; jeżeli poeta zawierza pijanemu statkowi, jego zastępca usiłuje zastosować się do wskazówki Jean Paula, który radził zbierać po drodze i zapamiętywać obrazy, stare przedmowy, teatralne afisze, rozmowy na dworcach, poematy i bitwy, napisy nagrobne, metafizyczne traktaty, wycinki z gazet, ogłoszenia w gospodach i parafiach. Souvenirs, impres-sions, pensees et paysages pendant un voyage en Orient głosi tytuł Lamar-tine'a. Gdy podróżujemy sami, jak zdarza się to nazbyt często, trzeba płacić z własnej kieszeni, lecz czasami życie bywa łaskawe i pozwala podróżować i oglądać świat, choćby tylko we fragmentach i przez krótką chwilę, z kilkoma przyjaciółmi, którzy w dzień Sądu Ostatecznego świadczyć będą za nas, przemawiając w naszym imieniu.

Pomiędzy podróżami, gdy wracamy do domu, próbujemy przenieść notatki z grubych teczek na płaską powierzchnię papieru, pliki, notesy, foldery i katalogi na strony maszynopisu. Literatura jako przeprowadzka: jak w każdej przeprowadzce coś musi się zgubić, a coś odnaleźć w zapomnianych zakamarkach. Naprawdę wędrujemy jak osieroceni, mówi Hólderlin w wierszu U źródła Dunaju - rzeka płynie i błyszczy w słońcu jak strumień życia, lecz blask ten jest optycznym złudzeniem oślepionego wzroku widzącego nie istniejące plamy świetlne na murze, neonowy splendor zanikania, urok pozoru, kolorowe okładki.

12

Latarnia nicości oświetla rzeczy, blaszane puszki porzucone na plaży i szkiełka odblaskowe samochodów, tak jak zachód słońca odbija się w szybach. Rzeka nie jest żadną całością i podróżowanie jest niemoralnym zajęciem, mówił Weininger, podróżując. Rzeka jest starym taoistycznym mistrzem, który wygłasza na jej brzegu wykład o wielkim kole i o szczelinach między jego szprychami. W każdej podróży jest przynajmniej jeden fragment Południa, godziny spokoju, odprężenie, bieg fal. Nie dbając o sieroty pozostawione na brzegu, Dunaj płynie ku morzu, ku wielkiej perswazji1.

2. Donaueschingen kontra Furtwangen

Tu rodzi się główna odnoga Dunaju - głosi tabliczka w pobliżu źródła Brege. Mimo tej lapidarnej deklaracji wielowiekowa dyskusja o źródłach Dunaju wciąż trwa i jest powodem ostrego konfliktu pomiędzy miastami Furtwangen i Donaueschingen. Dodatkową komplikację stanowi też niedawna ryzykowna hipoteza Amadeusza, cenionego geologa i sekretnego historiografa pomyłek, według którego Dunaj wypływa z kranu. Nie streszczając nawet tysiącletniej bibliografii na ten temat, począwszy od Hekatajosa, poprzednika Herodota, aż do "Merian", czasopisma sprzedawanego w kioskach, wystarczy przypomnieć epoki, gdy źródło Dunaju było równie nieznane jak źródło Nilu; w jego wodach przegląda się on zresztą i z nim utożsamia, jeśli nie in re, to przynajmniej in verbis, czyli w komentarzach uczonych, którzy od wieków porównują obie te rzeki.

O źródłach owych mówiły badania, domysły, doniesienia Herodota, Strabona, Cezara, Pliniusza, Ptolemeusza, Pseudo-Skymnosa, Se-neki, Meli, Eratostenesa; umieszczane były one w Lesie Hercyńskim, wśród Hyperborejczyków, w Pejrene, krainie Celtów lub Scytów, na górze Aboba, w ziemi Hesperii, podczas gdy inne hipotezy odwoływały się do rozgałęzienia rzeki, do odnogi wpadającej do Adriatyku i do całkiem odmiennych opisów ujścia do Morza Czarnego. Jeśli przechodzi się od historii lub mitu, opisującego podróż Argonautów z biegiem

1 Autor używa pojęć "perswazja" i "retoryka" zgodnie z pracą C. Michelstaedtera Persuasione e retońca (przyp. tłum.).

13

Dunaju ku Adriatykowi, do epok przedhistorycznych, rozpoznanie staje się niepewne i gubi się w ogromnych przestrzeniach, w tytanicznej geografii: Urdonau w Oberlandzie berneńskim, z jego źródłami na miejscu obecnych szczytów Jungfrau i Eiger, pierwotny Dunaj, do którego wpadały Ur-Ren, Ur-Necker i Ur-Men i który mniej więcej w połowie trzeciorzędu, w eocenie, między sześćdziesięciu a dwudziestu milionami lat temu, wpływał mniej więcej tam, gdzie teraz jest Wiedeń, do zatoki Tetydy, pierwotnej matki oceanicznej, do sarmackiego morza pokrywającego całą Europę Południowo-wschodnią.

Niewrażliwy na archaiczność i jej indogermańskie przedrostki, Amadeusz pomija Urdonau i włącza się raczej w dzisiejszą dysputę pomiędzy Furtwangen a Donaueschingen, dwoma miasteczkami w Schwarzwaldzie oddalonymi od siebie o trzydzieści pięć kilometrów. Oficjalnie, jak wiadomo, źródła Dunaju znajdują się w Donaueschingen, którego mieszkańcy gwarantują, zgodnie z prawem, ich oryginalność i autentyczność. Od czasów cesarza Tyberiusza małe źródło wy-tryskujące ze wzgórza sławione było jako źródło Dunaju, w Donaueschingen poza tym spotykają się dwie rzeki, Brege i Brigach, których połączenie (według panującej opinii potwierdzonej przez przewodniki turystyczne, instytucje publiczne i ludowe przysłowia) stanowi początek Dunaju. Incipit rzeki tworzącej i obejmującej Europę Środkową jest integralną częścią dawnej rezydencji książęcej, wraz z zamkiem rodu Fiirstenbergów, dworską biblioteką zawierającą rękopisy Pieśni o Nibelungach i Parsifala, z piwem biorącym swą nazwę od miejscowych książąt i z muzycznymi festiwalami, które przysporzyły sławy Hindemithowi.

Hier entspringt die Donau, tu rodzi się Dunaj, powiada tabliczka w parku Fiirstenbergów w Donaueschingen. Lecz inna tabliczka, którą doktor Ludwig Óhrlein kazał zawiesić nad źródłem Brege, uściśla, że wśród wszystkich konkurencyjnych źródeł rzeki to właśnie jest najbardziej oddalone od ujścia w Morzu Czarnym, od którego dzieli go 2888 kilometrów - o 48,5 więcej niż od Donaueschingen. Doktor Óhrlein, właściciel terenu, z którego wypływa Brege, kilka kilometrów od Furtwangen, stoczył bitwę na zaświadczenia i pisma urzędowe przeciwko Donaueschingen. Jest to niewielka i spóźniona reperkusja rewolucji francuskiej w zacofanej "niemieckiej niedoli": mieszczanin uprawiający wolny zawód i drobny właściciel przeciwstawia się

14

feudalnej szlachcie i jej herbom. Poczciwi mieszczanie z Furtwangen stanęli jednomyślnie po stronie doktora Óhrleina i wszyscy pamiętają dzień, gdy burmistrz Furtwangen, za którym podążała świta jego współobywateli, wylał z pogardą do źródła w Donaueschłngen butelkę wody z Brege.

3. Relacja

Relacja Amadeusza, zawarta w pełnym szczegółów liście - który zabrałem ze sobą, aby sprawdzić jego treść, jak to się mówi, na miejscu, zanim przedyskutuję ją z autorem, gdy wkrótce do nas dołączy - przychyla się, choć z pewnymi wariantami, do tezy Furtwangen, zgodnie z którą źródłem Dunaju jest źródło Brege, a zatem to Brege jest prawdziwym Dunajem, Brigach zaś, mniej oddalone od Morza Czarnego, jest jego dopływem. Relacja jest zwięzłym listem, którego naukowej precyzji towarzyszy humanistyczna elegancja i zasadzki melancholii; rozpoznać w nim można nie tylko autora badań nad zapadaniem się i opuszczaniem gruntu, kamieniami milowymi sedymentologii, lecz również samotnego i tajemniczego autora mniej znanych tekstów, jak Pochwała roztargnienia i dokładnych, choć nie pozbawionych fantazji przekładów z niemieckiej poezji romantycznej.

Można wywnioskować z relacji, że przede wszystkim przyciągnęła go gospoda - Gasthaus ze spadzistym dachem krytym gontem - mieszcząca się w pobliżu źródła Brege. Pojawia się wiele gospod w jego relacji, która jest prawdziwym sprawozdaniem z wyprawy podobnej do wyprawy badaczy do źródeł Nilu: autor notuje więc poszczególne etapy i fazy podróży; pensjonaty z kamiennymi karzełkami w ogrodzie, wiechy, stare pianole, drewniane schody prowadzące na poddasze. Pomiędzy wierszami tej relacji, pisanej zresztą przez człowieka miłego i budzącego zaufanie, kryje się zamaskowana próba ucieczki, błądzenie kogoś, kto wydaje się szukać kryjówki, miejsca, gdzie można zniknąć i być nikim. Te gospody są przytulnymi miejscami do pogawędek i picia, lecz w trochę ciemnych kątach Stube i w pokojach z pochyłym sufitem autor szuka również czegoś innego i przeciwstawnego, leśnej chatki Baby Jagi z książek dla dzieci, gdzie nikt już nigdy nie będzie mógł nas znaleźć. To tak, jak gdyby w przeciwieństwie do Tristama

15

Shandy obawiającego się, że nigdy siebie nie odnajdzie, autor chciał zgubić się i dostarczyć samemu sobie mylnych wskazówek.

Dotarł on od źródeł do Furtwangen, gdzie zatrzymał się, by zwiedzić muzeum zegarów, i krążył przez kilka godzin wśród tysiąca tarcz o rozmaitych kształtach i rozmiarach, wśród trybów, kół i wskazówek, automatów i fortepianów wprawianych w ruch mijaniem godzin, wśród "lasu wahadeł", jak szczególnie podkreśla. W jego liście ten otaczający go zewsząd izochroniczny ruch zdaje się być tajemnym rytmem życia, automatycznym odmierzaniem czystego i pustego czasu. W liście tym życie wydaje się ruchem zamkniętym w sobie, powracającym wciąż do początku, jak gdyby pomiędzy dwoma najbardziej oddalonymi punktami oscylacji była pustka, jedynie sama abstrakcyjna oscylacja i siła ciążenia pociągająca w dół, tak że w końcu, gdy niszcząca siła czasu dokona swego dzieła, ciało osiąga nienaruszalny stan spokoju. Krzywa jego życia muskała prostą rzeczywistości, lecz zawsze w jednym punkcie, i ten punkt przecięcia bolał go tak, jak wówczas gdy dwa kręgi położone zbyt blisko siebie uciskają nerw kulszowy, co sprawia, że marzymy o gorsecie albo wyciągu usuwającym ból.

Krótka podróż do źródeł była najprawdopodobniej odmianą mającą zniweczyć to wrażenie patu, wybiegiem, aby dzięki przyjemnej wycieczce na świeżym powietrzu wyzwolić się z własnych mulistych głębi. Aby oderwać wzrok od własnej przepastnej studni, nie ma nic lepszego, jak zwrócić go ku analizie cudzej tożsamości, zainteresować się rzeczywistością i naturą rzeczy.

Jak to się dzieje, że zjawiska ukazują się na horyzoncie świata i umysłu? Ta książka jest niebieska, ta popielniczka jest prezentem na Boże Narodzenie, pisze Paolo Buzzi w swej książce Jedność Tożsamość Przypadkowość, wydanej w 1969 roku, by zaraz potem podkreślić różnicę między dwoma predykatami, między widoczną właściwością owej niebieskości - docierającej do kory mózgowej za pomocą fal elektromagnetycznych i impulsów nerwu ocznego - a naturą bożonarodzeniowego prezentu, istniejącą jedynie w myśli tego, kto go otrzymał, nie zaś nieświadomego obserwatora, który wszedł właśnie do pokoju.

Czy zatem woda wypływająca na ziemi doktora Óhrleina jest źródłem Dunaju, czy tylko wie się (sądzi, wierzy, twierdzi), że jest ona źródłem Dunaju? Amadeusz oczywiście chciał powrócić do istoty rze-

16

czy, do ich pierwotnego objawiania się w świadomości. Wyruszył więc z Furtwangen z postanowieniem opisania źródeł Dunaju, tak jak ukazują się one obserwatorowi, uchwycenia ich czystej formy, ich esencji, zawiesiwszy i ująwszy w nawias wszelką z góry założoną teorię.

Jego relacja jest początkowo dokładna i przekonująca. Woda Brege wypływa z małego wgłębienia na wzgórzu, którego stok wznosi się kilkadziesiąt metrów ponad źródłem. Amadeusz wspina się wzdłuż stoku i wraz z Magdaleną i Marią Judytą mają przemoczone buty, skarpetki i pończochy. Trawa łąki jest mokra, cały teren zalany jest wieloma drobnymi strumykami. W tej sytuacji obie siostry poruszają się i przemakają z większym wdziękiem niż Amadeusz, którego urok polega przede wszystkim na solidnej posturze a la Pierre Bezuchow. Jego pióro jest jednak godne ich wdzięku, zatrzymuje się lekkie i precyzyjne na szczegółach, niczym siadający na kwiatach motyl i utrwala przejrzystą czystość dnia. Fenomenologia ma rację, sam pozór rzeczy jest dobry i prawdziwy, powierzchnia świata jest bardziej realna niż jego galaretowate wnętrze. Święty Augustyn mylił się, gdy nawoływał do niewychodzenia poza samych siebie: kto pozostaje wewnątrz, zapada się i gubi, aż w końcu zapala kadzidło jakiemuś złudnemu bóstwu wyłaniającemu się ze śmietnika jego lęków, próżnemu i niebezpiecznemu jak zmory, które przepędza wieczorna modlitwa.

Na stronicach poświęconych owej łące na stoku sedymentolog odnajduje rozmach, klasyczną pełnię epickiego pisarza dostrzegającego w szczegółach obecność powszechnego prawa łączącego je w harmonijną całość. Nauka pomaga mu nie tracić głowy, żyć dalej i sądzić, że świat w gruncie rzeczy jest dobry i spójny; kto posiada solidne przygotowanie naukowe, czuje się pewnie również i wśród przedmiotów zmiennych i tracących nieustannie swą tożsamość.

Być może lękając się - lub pragnąc - należeć do tych ostatnich, Amadeusz zastanawiał się, jak powiada w swej relacji, "co jest prawdziwym przedłużeniem rzeki powyżej jej źródła". Począwszy od Hera-klita i odwiecznego pytania, czy można, czy też nie, wejść dwa razy do tej samej rzeki, jest ono doskonałą figurą niepewnej tożsamości. Kar-tezjusz zaś - z jego słynnym kawałkiem wosku, białym, twardym i zimnym, który, przysunięty do ognia, zmienia kształt, wielkość, konsystencję ł kolor, pozostając nadal kawałkiem wosku - odkrył jasne i precyzyjne idee właśnie nad rzeką, nad Dunajem, w Neuburgu, 10 li-

2-Du

17

stopada 1619 roku w swoim pokoju ogrzewanym dzięki hojności bawarskiego księcia.

Woda wypływająca z wgłębienia wzgórza pochodzi oczywiście z podmokłej łąki znajdującej się kilka metrów wyżej, jak wynika z fotografii, na której Magdalena opiera się o Marię Judytę i unosi w górę śliczną przemoczoną stopę. Ziemia pochłania niezliczone drobne strumyki, filtruje je i ukazuje na nowo tam, gdzie wypływa źródło, obok tabliczki doktora Óhrleina. Badacz zastanawiał się więc, skąd pochodzi ta woda zalewająca łąkę i będąca zatem Dunajem. Idąc w górę biegu strumyków spływających ze stoku, kilkadziesiąt metrów dalej zobaczył stary osiemnastowieczny dom z drewutnią i "długą wystającą rynną albo może rurą, z której, obok drewutni, wylewała się obficie woda w kierunku wgłębienia" położonego niżej. "Nie ma rady" - pisze dalej - "woda spływająca po stoku do wgłębienia, skąd wypływa źródło", pochodzi z tej rynny położonej wyżej. Woda jedynie spływa, nie może płynąć w górę stoku albo rury (a może istnieje jedyne znane miejsce na świecie, gdzie nie działa podstawowe prawo Newtonowskiej fizyki?).

Jeśli rzeka jest wodą widzialną, wystawioną na niebo i wzrok ludzi, to rynna jest Dunajem. Do tego momentu relacji nie można nic zarzucić. Za każdym razem, gdy znajdujemy się nad brzegiem rzeki, w różnych miejscach i o różnych porach, i gdy wskazujemy palcem na wodę, powtarzając "Dunaj" - logik Quine, któremu zawdzięczamy teorię definicji ostensywnej, cytował jako przykład Caystra - docieramy do tożsamości Dunaju. Ten ostatni istnieje bez wątpienia i to nieprzerwanie; jeśli Amadeusz wspina się zadyszany po stoku i powtarzając wciąż: "Dunaj", wskazuje palcem na źródło Brege, na wpadający do niego strumyk z łąki i na rynnę zaopatrującą w wodę ów strumyk, to jest to Dunaj.

Ale skąd bierze się woda w rynnie, tym ukrytym, tajemnym bóstwie rzecznym? W tym punkcie relacja ponosi fiasko, ponieważ uczony ustępuje nie poinformowanemu plotkarzowi, powtarzającemu to, co mówią inni. Przekazuje on, że Maria Judyta, która na swych długich nogach pierwsza dotarła do domu i zaglądając przez okno na parterze, zaczęła zadawać pytania starej i gderliwej właścicielce, i dowiedziała się, że woda dociera do rynny z umywalki - wciąż pełnej wody z powodu kranu, nie dającego się zakręcić - połączonej z "ołowianą rurą, tak chyba starą jak sam dom, prowadzącą nie wiadomo dokąd".

18

Dyletantyzm języka nie wymaga komentarzy. Przypomina publikacje o źródłach Nilu pióra odważnego kapitana Johna Speke'a, które -według jego rywala Richarda Burtona i Jamesa M'Queena, szacownego, choć nie pozbawionego uprzedzeń członka Royal Geographical Society - stanowiły hańbę dla całej geografii. Badacz, mimo że przyzwyczajony do eksperymentalnej weryfikacji, nie zadaje sobie nawet trudu, aby sprawdzić istnienie owego kranu, o którym dowiaduje się jedynie od drugiej osoby, ta zaś z kolei usłyszała o nim od kogoś innego, o nie sprawdzonej wiarygodności. Już Herodot wierzył swoim rozmówcom tylko wtedy, gdy byli to naoczni świadkowie, nie zaś gdy powtarzali wiadomości zasłyszane od innych. Być może uwagę Ama-deusza rozproszyło pytanie Magdaleny, która pozostała nieco w tyle, blada i bardzo piękna: "A co by się stało, gdyby zakręcono ten kran?" Obraz Bratysławy, Budapesztu i Belgradu bez wody, starych przedmiotów i szkieletów w ogromnym korycie pustej rzeki musiał skierować jego myśl ku metafizycznym wymiarom przypadkowości i trybu warunkowego. Co stanie się tam, jeśli tu coś się wydarzy? Oczywiście nic się nie stanie, ale...

4. Moraliści i mierniczy u źródeł Brege

Przede wszystkim ten kran nie istnieje. Przebyć na nowo trasę Amadeusza nie jest trudno. Schodzę kilka metrów oddzielających moją ławkę od źródła Brege i wspinam się w górę łąki, w stronę domu, mocząc skarpetki i buty. Woda lśni w trawie, strumień płynie spokojnie, zieleń drzew jest łagodna, tak jak i zapach. Podróżny czuje się trochę niezręcznie, przeczuwając wyższy obiektywizm otoczenia. Czy to możliwe, aby te strumyki na łące były Dunajem, rzeką określaną przez przymiotniki w stopniu najwyższym, z jego basenem wielkości 817 000 kilometrów kwadratowych i 200 miliardami metrów sześciennych wody wpływających co roku do Morza Czarnego? Strumyk kilkaset metrów niżej połyskuje i umyka szybko; zasługuje on na epitet "pięknopłynny", za pomocą którego Hezjod określa Ister.

Kroki w kierunku domu przypominają zdania na kartce papieru, stopa wypróbowuje podmokły teren i omija kałużę, tak jak pióro okrąża i przemierza białą płaszczyznę papieru, unika zastoju serca i myśli, posu-

19

wając się dalej, jak gdyby był on plamą z atramentu, w złudnym przekonaniu, że marazm ten udało się przezwyciężyć, podczas gdy jedynie ominęło się go i pozostawiło w zawieszeniu. Pisanie powinno być jak owa woda płynąca w trawie, lecz ta źródlana świeżość, nieśmiała, a przecież niewyczerpana, ta pieśń życia, cicha i oporna, przypomina skupione i głębokie spojrzenie Magdaleny, a nie mętną jałowość literatury, rurociągu dostarczającego wodę i to często w zbyt małych ilościach.

Dusza jest ograniczona, wyrzucał sobie Kepler, i chroni się w zakamarkach literatury, zamiast badać boski zamysł w świecie stworzonym. Kto zawierza jedynie kartce papieru, może w końcu odkryć, że jest tylko zwykłą sylwetką wyciętą z bibuły, którą powiew wiatru przyprawia o drżenie. Podróżny marzy właśnie o takim wietrze, o przygodzie, o wspinaczce na szczyt wzgórza, chciałby natrafić, tak jak Kepler Mathematicus, na zamiary Boga i prawa natury, a nie tylko na własne urazy, chciałby, żeby również mała wyprawa w stronę domu była dumnym pochodem, atakiem tygrysów z Mompracem2 wspinających się pod wrogim ogniem, aby podbić lub wyzwolić rodzinną ziemię. Wiatr nie wieje jednak w twarz, lecz w plecy, i odpycha daleko od rodzinnego domu i ziemi obiecanej. I tak podróżny wędruje wśród swoich urazów i niedostatków, żywiąc nadzieję, że przez te szczeliny, wycięte niby nożem w dekoracjach codziennego teatru, przeciśnie się choćby powiew albo prąd powietrza pochodzący z prawdziwego życia, ukrytego za parawanem rzeczywistości. Literackie manewry stają się zatem strategią mającą chronić owe źle zacerowane dziury w kurtynie nie pozwalającej nam jej dostrzec, po to, aby te drobniutkie otwory nie zamknęły się zupełnie; życie pisarza, mawiał biskup Delia Casa, jest stanem wojny.

Wspinam się po stoku i docieram do domu. Wspinam się, docieram? Posługiwanie się pierwszą osobą liczby pojedynczej nie jest wcale niepodważalne, a przede wszystkim, wobec obiektywności rzeczy, podróżny czuje się zakłopotany koniecznością używania zaimka osobowego. Yictor Hugo, wędrując wzdłuż Renu, pragnął pozbyć się owego zaimka, zniecierpliwiony tych chwastem "ja", wyrastającym wszędzie spod pióra. Stendhal zaś, turysta nie mniej sławny i nie mniej niechętny czasownikowemu i zaimkowemu egotyzmowi, powiadał, wę-

2 Le tigń di Mompracem - tytuł powieści Salgariego (przyp. tłum.).

20

drując po Francji, że posługiwanie się pierwszą osobą to tylko wygodny sposób opowiadania.

Obserwuję więc dom, obchodzę go dokoła, oglądam, porównuję z opisem zawartym w liście. Problemem każdej dziedziny nauki jest dopasowanie mórz południowych i ich ogromu błękitu do przedstawiającej je błękitnej mapy. Niezbyt skłonny do dokładności literat woli dywagować, moralizować na temat pretensji do naukowej precyzji. Moralistami jesteśmy cały czas, powiadał doktor Johnson, mierniczymi zaś tylko przypadkiem.

W każdym razie w domu nie ma żadnego kranu. Dom jest stary, kuchnia pochodzi z 1715 roku; staruszka pojawiająca się w drzwiach przestrzega, aby niczego nie kraść, i zaprasza szorstko do wysłuchania, za dwie i pół marki od osoby, taśmy opisującej ciemne palenisko, osiemnastowieczne narzędzia, dawne obyczaje i zwyczaje. Kładziemy pięć marek na jej dłoni, korze starego drzewa, budzącej szacunek i onieśmielenie. Kuchnia jest czarna, jaskinia pachnąca przeszłością i boczkiem, głos zarejestrowany na taśmie należy do tej kobiety, tak więc nie musi ona powtarzać za każdym razem tej samej historii i ogranicza się do uzupełniania opowieści za pomocą stanowczych gestów. Jest stara, twarda, samotna, oswojona ze swą samotnością, obojętna na mijające życie i na mrok czarnej kuchni, gdzie zawsze mieszkała. Dopiero gdy głos na taśmie wymienia Sulinę, dalekie ujście Dunaju w Morzu Czarnym, twarz kobiety łagodnieje i przybiera wyraz zamyślenia.

Nie ma żadnego kranu, ani w domu, ani na zewnątrz. Woda zalewająca łąkę, z której wypływa Brege, pochodzi z rury wbitej pionowo w ziemię; trochę wyżej widać białe plamy, być może to właśnie topniejący śnieg, wraz z innymi strumykami, jest źródłem wody, którą nasiąknięta jest ziemia. W każdym razie woda płynie w górę rury i przelewa się. Staruszka przyczepiła do rury wydrążony pień tworzący rodzaj rynny. Rura wyrzuca wodę do tej prymitywnej rynny, a ta z kolei do wiadra, w którym stara kobieta zbiera potrzebną jej wodę. Wiadro jest zawsze pełne, a woda w nadmiarze wciąż się przelewa, spływa po stoku, zalewa łąkę, nawadnia teren, z którego, we wgłębieniu niżej, rodzi się źródło Dunaju, czyli Dunaj.

Nie chodzi tu o jakieś odkrycie. W swym wielkim dziele z 1785 roku naddunajski Antiąuarius - pseudonim Johanna Hermanna Diel-

21

helma - mówi o domu na górze Aboba, z którego dachu jedna rynna wyrzuca wodę do Dunaju, a druga do Renu; dalej wspomina jeszcze gospodę położoną na wysokości drogi do Freiburga, zwaną "Kalteher-berg", na której dachu-deszcz tworzy dwa strumyki trafiające odpowiednio do Dunaju i do Renu. Rynna jest zatem od dawna lejtmoty-wem w dyskusji nad źródłami rzeki. Co prawda w erudycyjnej relacji Antiąuariusa rynny wyrzucają wodę do już istniejącego Dunaju, w tezie Amadeusza zaś, jeśli nie brać pod uwagę grubej pomyłki z kranem, rynna jest źródłem Dunaju, czyli Dunajem. Wiemy tak niewiele, że nim ogłosimy ostateczną prawdę, musimy rozważyć problem przynajmniej dwukrotnie, jak Goci, którzy z tego powodu podobali się Ster-ne'owi, i to zarówno pijani, jak i trzeźwi. Goci przysięgali zresztą również na boga Ister, a w niektórych napisach w Recji bóg Danuvius umieszczany jest obok Jowisza Optimusa Maximusa.

5. Mitteleuropa "ponadnarodowa" czy całkowicie niemiecka?

Przysiąc na Dunaj, że rynna jest Dunajem? W całej tej historii brakuje głównej zasady, podstawy, na której opiera się całość; również rynna zasilająca źródło czerpie wodę ze źródła. Znajdujemy się już w samym środku naddunajskiej cywilizacji, w świecie Akcji Równoległej, Musilowskiego komitetu, który dla uczczenia siedemdziesiątej rocznicy panowania Franciszka Józefa zamierza sławić twórczą zasadę cywilizacji austriackiej - czy po prostu europejskiej - lecz nie może jej znaleźć i odkrywa, że cała rzeczywistość zawieszona jest w pustce, że jej skomplikowana budowla nie opiera się na niczym.

Rynna nawadniająca teren, który zaopatruje ją w wodę, zdawać się może zawikłanym wnioskiem badaczy na przepustce, lecz pewne jest, że w Donaueschingen Dunaj wpada do Brigach, czyli do własnej odnogi. W okrągłym wgłębieniu zawierającym źródło tabliczka głosi, że niegdyś prawdziwy Dunaj, pierwotny mały strumyk, płynął równolegle do Brigach i dwa kilometry dalej łączył się z Brigach i Brege, tworząc rzekę zwaną właśnie Dunajem, ale że od 1820 roku podziemny rurociąg odprowadza wodę z pierwotnego źródła i wpuszcza ją do Brigach. Prawdziwy Dunaj ma więc dwieście metrów długości i jest ma-

22

łym dopływem Brigach; lecz Dunaj oficjalny zaczyna się trochę dalej, u zbiegu rzek Brigach, Brege, a nawet małej Musel - rzeczki płynącej z Bad Diirnheim - którą można przebyć jednym skokiem. Dwadzieścia, trzydzieści kilometrów dalej, w Immendingen, Dunaj zresztą znika, przynajmniej częściowo, w szczelinach skał i wypływa czterdzieści kilometrów na południe jako Aach, aby wpaść do Jeziora Bodeńskiego, a więc do Renu, o którego źródłach dyskutuje się z równą zaciętością co o źródłach Dunaju. Dunaj jest zatem częściowo dopływem Renu i wpada już nie do Morza Czarnego, lecz Północnego: triumf Renu nad Dunajem, rewanż Nibelungów nad Hunami, dominacja Niemiec nad Europą Środkową.

Od czasów Pieśni o Nibelungach Ren i Dunaj przeciwstawiają się sobie i współzawodniczą. Ren to Zygfryd, męstwo i germańska czystość, wierność Nibelungów, rycerskie bohaterstwo i nieustraszona amorfati niemieckiej duszy. Dunaj zaś to Panonia, królestwo Attyli, wschodnia i azjatycka fala pochłaniająca w końcowej partii Pieśni o Nibelungach wartości germańskie; gdy przekraczają go Burgundowie, by udać się na zdradziecki dwór Hunów, ich los jest już przesądzony.

Dunaj otacza często symboliczna aura antyniemiecka, to rzeka, wzdłuż której spotykają się, krzyżują, mieszają różne narodowości, nie jest on, tak jak Ren, mitycznym strażnikiem czystości rasy. To rzeka Wiednia, Bratysławy, Budapesztu, Belgradu, Dacji, wstążka, która przepływa i otacza - tak jak ocean otaczał świat grecki - habsburską Austrię, z której mit i ideologia uczyniły symbol różnorodnej i wielonarodowej tradycji, cesarstwo, którego władca zwracał się do "swoich narodów" i którego hymn śpiewany był w jedenastu różnych językach. Dunaj to Mitteleuropa niemiecko-węgiersko-słowiańsko-ro-mańsko-żydowska, polemicznie przeciwstawiona germańskiej Rzeszy, międzynarodowa ekumenia opiewana w Pradze przez Johannesa Urzi-dila, świat "ukryty za narodami".

Wersja Dunaj-Aach wydaje się natomiast symbolem owej ideologii gesamtdeutsch) ogólnoniemieckiej, widzącej w wielonarodowej monarchii habsburskiej ramię cywilizacji teutońskiej, chytrość Rozumu lub narzędzie kulturowej germanizacji Europy Środkowej i Wschodniej, jak twierdził na przykład Heinrich von Srbik, wielki austriacki historyk, który wychwalał Eugeniusza Sabaudzkiego, odnosił się wrogo do Fryderyka II i Prus, a który skończył jako narodowy socjalista.

23

Międzynarodowa Mitteleuropa, dziś idealizowana jako harmonia różnych narodów, była z pewnością rzeczywistością habsburskiego cesarstwa w jego ostatniej fazie; współżyła w pełnej tolerancji, za którą zrozumiały staje się żal, ze względu na porównanie z totalitarnym barbarzyństwem, jakie zapanowało na tej naddunajskiej przestrzeni między dwiema wojnami światowymi. Środkowoeuropejskie powołanie Habsburgów jest jednak częściowo ideologią wymuszoną przez okoliczności, rezultatem rozczarowania wywołanego przez austriacką politykę w Niemczech. Wojny pomiędzy Marią Teresą i Fryderykiem II rozbijają to, co Heinrich von Srbik w książce z 1942 roku nazywał Deutsche Einheit, niemiecką jednością; rozdział między Austrią i Niemcami pogłębia się w następnej epoce - od wojen napoleońskich do wojny austriacko-pruskiej w 1866 roku - będącej świadkiem schyłku potęgi Habsburgów i ich przywódczej roli w Niemczech. Nie umiejąc zrealizować niemieckiej jedności - roli tej podejmą się Prusy -habsburska Austria poszukuje swej nowej misji i nowej tożsamości w międzynarodowym cesarstwie, tyglu ludów i kultur.

U podstaw habsburskiego mitu, przeciwstawiającego Dunaj Renowi, odnaleźć można ów historyczny rozłam i im bardziej staje się on widoczny, tym pilniejsze jawi się tworzenie mitu. Podczas pierwszej wojny światowej, w przeddzień końca, Hofmannsthal przeciwstawia Austriaka, jego tradycyjną autoironię i sceptycyzm wobec historii, Prusakowi żywiącemu kult państwa, dialektyki i potencjalnie fanatycznemu. W latach dwudziestych i trzydziestych kryzys tożsamości małej Republiki Austrii pobudzają w jeszcze większym stopniu teorie o "austriackości", rozważania o "człowieku austriackim", pradawnym i wyraźnie różniącym się od Niemca.

Austrofaszyzm w swej próbie przeciwstawienia się nazizmowi staje się pożywką, nie pozbawioną głębokich sprzeczności, tak pojętej tradycji. Odmowa utożsamienia się z elementem niemieckim stanowi źródło nieustannych austriackich roztrząsań o własnej tożsamości, roztrząsań prowadzących w końcu do wniosku, że nie istnieje żadna narodowość austriacka, jak twierdził baron Andrian Werburg w ubiegłym wieku; sprowadzając autorefleksję do kuszących samooskarżeń, odkrywały one, że austriackość jest nie do określenia, i znajdowały w tej niemożności samodefinicji własną istotę, gratyfikującą, ponieważ anormalną.

24

Czy Dunaj oddala się coraz bardziej od Renu, czy też jego przeznaczeniem jest uchodzić za emisariusza tych germańskich wód na Wschodzie? Rozmaite plany polityczne w Europie Środkowej w różnych epokach oscylowały między projektami wielonarodowych konfederacji, na przykład Frantza czy Popovicia, a programami niemieckiej hegemonii na przykład Naumanna. Literaci skłonni są widzieć jedynie Dunaj wielonarodowy, historycy zaś liczą się również z nie-mieckością naddunajskiej Austrii, ze złotem Renu pobłyskującym często w modrym Dunaju.

Obszerna dyskusja polityczno-historiograficzna o Austrii skupia się w dużym stopniu na roli elementu niemieckiego, na jego stosunku do innych narodowości cesarstwa, na tym, co zbliża lub dzieli Niemców i Austriaków. Perspektywa austro-niemiecka nie oznacza wyłącznie germańskiego nacjonalizmu; w pewnych momentach historycznych - jak na przykład po katastrofie roku 1918, gdy to demokratyczna i socjalistyczna opinia dopominała się połączenia z Niemcami -wskazuje ona na utożsamianie się z cywilizacją zdającą się być w większym stopniu nosicielką postępu, jak miało to miejsce w czasach Józefa II i dziewiętnastowiecznego liberalizmu. Anschluss w 1938 roku był tragicznym, karykaturalnym wynaturzeniem owej symbiozy niemieckiego przywództwa i ducha postępu.

Pełna sprzeczności więź między Europą Środkową i germańskością jest nie pozbawiona dramatyzmu, jak wykazał to Arduino Agnelli w wypadku Heinricha von Srbika. Ten ostatni dostrzegał w habsburskiej monarchii syntezę idei powszechnej, imperialnej i środkowoeuropejskiej, w której spełniał się, jego zdaniem, niemiecki uniwersalizm, wielowiekowa historyczna misja niemiecka na naddunajskim obszarze i świadomość tej misji. Srbik przeciwstawia się zarówno ideałowi kleindeutsch, małych Niemiec, a więc utożsamiania germańskości z pruskością, jak i ideałowi grossdeutsch, wielkich Niemiec sławiących wiedeńską tradycję; przeciwstawia się wszelkiej "austriackości" w imię perspektywy całkowicie niemieckiej. W takiej perspektywie wizja Austrii - i samej Europy Środkowej, której Sbrik poświęca słynny esej z 1937 roku - jawi się przede wszystkim jako "wizja Niemiec"; Austria jest "częścią niemieckiej duszy, niemieckiej chwały i niemieckiej troski", misja zaś habsburskiego cesarstwa polegała na głoszeniu wyższej idei germańskości w Europie Środkowowschodniej i stworze-

25

niu na tym obszarze cywilizacji uniwersalistycznej, tj. świętego cesarstwa rzymskiego narodu niemieckiego.

Z biegiem Dunaju zstępuje się zatem do karolińskiej ekumenii? Srbik nie był ani nacjonalistą, ani rasistą; niemiecka cywilizacja oznaczała dlań chrześcijański uniwersalizm świętego cesarstwa rzymskiego, które miało być ponad każdym poszczególnym państwem i miało narzucać swą wyższą wartość etyczną wszelkiej polityce czystej siły. Mówi on wielokrotnie o pokojowym współżyciu narodu niemieckiego z innymi narodami w Europie Środkowej, o przyznaniu każdemu z nich pełnego prawa do życia. Lecz naród niemiecki jest dlań niewątpliwie najbardziej predestynowany do przywództwa w Europie Środkowej, jedyny, który może być rzecznikiem cywilizacji i uniwersalizmu. Święte cesarstwo rzymskie jest narodowości niemieckiej.

Srbik nie brał pod uwagę elementu rasowo-biologicznego, zalecał mieszane małżeństwa i etniczne krzyżówki; nie zapominał, że jego rodzina, choć od pokoleń zgermanizowana, była pochodzenia czeskiego. Jednakże tylko niemiecka krew była dlań elementem scalającym cywilizację, czynnikiem Kulturnation w Europie Środkowej. Kto był innej narodowości, mógł wznieść się na szczyty kultury jedynie dzięki germanizacji, stając się Niemcem, tak jak przydarzyło się to jego rodzinie, lub pozostać na poziomie swojego narodu, a zatem na poziomie niższym, godnym szacunku, lecz podległym. Słowianie mogli stać się Niemcami, tak jak barbarzyńcy mogli się stać obywatelami Rzymu, lecz wyższa kultura, Kultur, mogła być tylko niemiecka, tak jak była niegdyś grecko-rzymska.

Z takim niemieckim uniwersalizmem - "rozpaczliwie niemieckim", powiadał Thomas Mann, wskazując na splot intensywności życia wewnętrznego, namiętnego umiłowania porządku i sekretnej skłonności do chaosu - związana jest wielka karta cywilizacji europejskiej, kultura, która miała wyrażać napięcie między życiem a wartością, egzystencją a porządkiem. Parabola Srbika wykazuje oczywiście, jak taki uniwersalizm, gdy supremacja niemiecka jest zagrożona, może przemienić się w barbarzyński partykularyzm. "Los niemiecki", pełen patosu i milczącego życia wewnętrznego, był przede wszystkim sposobem przeżywania spotkania-starcia między Niemcami a Słowianami na rozległym terytorium i w ciągu wieków. Nazizm jest niezapomnianym przykładem degradacji niemieckiej obecności w Europie

26

Środkowej. Niemiecka obecność w Europie Środkowej była jednak wielkim rozdziałem w historii i jej zmierzch był wielką tragedią, o której nazizm, odpowiedzialny za jej degradację i klęskę, nie pozwoli nam zapomnieć. Zastanawiać się nad Europą oznacza dziś zastanawiać się nad swym stosunkiem do Niemiec.

Wszyscy zostaliśmy wychowani tak, by widzieć Ducha Świata w wielkich batalionach, a powinniśmy nauczyć się od Herdera dostrzegać go tam, gdzie jest - czy też wydaje się - uśpiony lub zaledwie wkraczający w dzieciństwo. Może nigdy nie będziemy bezpieczni, jeśli nie nauczymy się czuć - w sposób niemal fizyczny - że przeznaczeniem każdego narodu jest mieć swoją godzinę, że nie ma w sensie absolutnym cywilizacji większych i mniejszych, lecz tylko następowanie po sobie okresów dojrzewania i rozkwitu. Żyć i pisać znaczy przemyśleć we wszystkich czasach i we wszystkich krajach ową "historię duszy ludzkiej", którą pragnął odtworzyć Herder poprzez dzieje literatury światowej, nie wyrzekając się idei jej wiecznego uniwersalizmu ani też nie poświęcając dla jednego modelu żadnej z tak różnorodnych form, w jakie się ona wcieliła; miłość do doskonałości formy greckiej nie znaczyła bowiem dla Herdera lekceważenia ludowej piosenki litewskiej.

Jak wszyscy pisarze Sturm undDrang Herder lubił rzekę, potok młody i rwący, niosący ze sobą płodną witalność. Gdy patrzę na tę delikatną i młodą wodę nowo narodzonego Dunaju, zastanawiam się, czy wędrując aż do jego ujścia, wśród różnych narodów i ludzi, natrafię na arenę krwawych starć, czy też na cywilizację mimo wszystko jednorodną w swej wielości języków i kultur. Zastanawiam się, czy oczekuje mnie defilada pól bitewnych, przeszłych, teraźniejszych i przyszłych, czy też owa "naddunajska konfederacja", w której solidarną jedność wierzył niezmiennie wielki hrabia Karolyi, patriota i socjalista, również i wtedy, gdy wiara owa zmuszała tego wygnańca w Londynie, byłego prezydenta Republiki Węgierskiej w latach 1918-1919, do sprzedania własnego płaszcza po to, by uregulować rachunek w sklepie.

6. Noteentiendo

Być może obietnica tej niewinnej wody jest kłamstwem i owa uniwersalna ludzkość nie istnieje; wystarczy wizyta w jednym z obozów,

27

aby ośmieszyć wiarę w wielkie drzewo ludzkości, wyobrażone przez Herdera jako harmonijna całość. Prawdopodobnie obraz ten i poczucie pełni, jakie zeń płynie, jest tylko naszą potrzebą narzuconą bezsensownemu chaosowi zdarzeń. "Naddunajska" wyprawa skrupulatnego podróżnika, jak pisał w XVIII wieku Griselini, powinna zresztą skończyć się szybko. Jutro wieczorem będziemy oczekiwać tu nad Brege pozostałych uczestników, lecz pragnąc niecierpliwie sprawdzić hipotezę tego przedwczesnego końca, wybieramy się na krótko do Immen-dingen, gdzie Dunaj, jak już zostało powiedziane, zapada się w szczeliny skał, by wypłynąć zmieszany z wodami Aach i podążać razem z nimi aż do Jeziora Bodeńskiego. Uprzejmy pan spacerujący nad brzegiem mówi nam, że latem w tym miejscu koryto rzeki jest całkiem suche. Ale w Ulm, kilka kilometrów dalej, rzeka - zwana Dunajem - płynie również latem, szeroka i żeglowna; latem Dunaj zaczyna się w Tutt-lingen, o wiele dalej za miejscem, gdzie znajdujemy się tego naszego wieczoru, powstaje z dopływów i strumyków spływających ze wzgórz, nic nie wiedzących ani o Donaueschingen, ani o Furtwangen.

Również Dunaj, tak jak każdy z nas, jest Noteentiendo, Nierozu-miemcię, figurą narysowaną w jednym z szesnastu kwadratów tabeli "Las Castas", rodzaju gry w miłość i kasty, która, pamiętani, wisiała na ścianie w Muzeum Miasta Meksyk. Szesnaście kratek tabeli przedstawia trzy figury: mężczyznę i kobietę, których odmienny rodowód żąda, by się połączyli, oraz pogodne dziecko zrodzone z ich związku; w następnym kwadracie, już dorosłe, staje się ono bohaterem nowego połączenia, z którego rodzi się inne dziecko, mające kontynuować łańcuch spotkań: Metys, syn Hiszpana i Indianki, Castizo, jego syn, Mulat, któremu Hiszpanka podaruje wystrojonego Maura i tak dalej, aż do Chiny, Loba, Gibara, syna Loba i Chiny, do Albarazada, syna Mulatki i Gibara, czyli ojca Cambuja, który z kolei będzie rodzicem San-baiga. Tabela chciałaby sklasyfikować i rygorystycznie odróżnić -również w dziedzinie strojów - społeczne i rasowe kasty, lecz staje się w końcu mimowolną pochwałą kapryśnej i wywrotowej gry Erosa, wiecznego burzyciela wszelkiej zamkniętej hierarchii społecznej, rozbijającego porządek każdej ułożonej talii kart, mieszającego kara, kiery i trefle, aby umożliwić i uprzyjemnić grę.

W przedostatniej kratce owoc miłości Tente En El Aire i Mulatki każe wątpić o nazewniczych zdolnościach anonimowego klasyfikato-

ra określającego go jako Noteentiendo. Ten Dunaj, który jest i którego nie ma, rodzący się w wielu miejscach i z wielu rodziców, przypomina nam, że każdy z nas, dzięki różnorodnemu i skomplikowanemu splotowi, któremu zawdzięcza swe istnienie, jest takim Noteentiendo, niczym prażanie z niemieckimi nazwiskami lub wiedeńczycy noszący czeskie imiona. Ale tego letniego wieczoru, nad rzeką podobno zanikającą niekiedy, kroki idącej obok mnie osoby są rzeczywiste, tak jak ten bieg wody; spacerując wzdłuż brzegu, znajduję być może w jej falach odpowiedź na pytanie, kim jestem.

Bardziej subiektywny i mniej skłonny do prywatnej historiografii, łagodny i kędzierzawy Sigmund von Birken, poeta barokowy i ważny przedstawiciel Chwalebnego Bractwa Pasterskiego i Kwiatowego w Pegnitz, widział w zakolach Dunaju, skręcającego najpierw kapryśnie ku wschodowi, potem na południe, a następnie ku północy, zamysł Boskiej Opatrzności mający przeszkodzić posuwaniu się Turków. W swoim dziele o Dunaju z 1684 roku - traktującym o brzegach, prowincjach, dawnych i nowych nazwach miast nad brzegiem rzeki od źródeł do ujścia - autor, zebrawszy nader skrupulatnie rozległy materiał eru-dycyjny, pisze, że nasza ziemska ojczyzna jest domeną niedoskonałości, pozostawia puste miejsca na nazwiska, których nie udało mu się w sposób pewny zrekonstruować, i zachęca czytelnika, aby zapełnił je własnym doświadczeniem i poczuciem własnej znikomości.

Być może pisać znaczy tyle samo, co zapełniać puste miejsca egzystencji, ową pustkę otwierającą się niespodzianie podczas godzin i dni wśród przedmiotów w ciasnym pokoju, rodzących przygnębienie i poczucie nieskończonej znikomości. Strach, pisał Canetti, wynajduje dla rozrywki różne nazwy; podróżny odczytuje i zapisuje nazwy stacji, które mija jego pociąg, i jedzie dalej z uczuciem ulgi, zadowolony z tego porządku i z tego odmierzania nicości.

Sigmund von Birken poszukiwał prawdziwych nazw rzeczy i dlatego wyruszył w podróż, aby, jak powiadał, osobiście obejrzeć źródło Dunaju, o którym tylu pisało, a tak niewielu zadało sobie trud, by tam dotrzeć. Nie przekonywała go w pełni Cosmographia Sebastiana Miinstera, który przypisywał początek Dunaju potopowi (XI, 11), i pragnął sprawdzić, czy nazwa rzeki mogła odnosić się rzeczywiście do hałasu i huku jego źródeł, jak utrzymują niektóre etymologie. Jego barokowe upodobanie do żartu i dziwaczności nie mogło go w każdym

28

29

razie skłonić do wyobrażenia sobie, z pewną satysfakcją, wielkiej ki wyschniętej z powodu zakręcenia kranu.

rze-

7. Homunkulus

Taki żart, mówi Gigi przy butelce Gutedela w gospodzie nad Brege

- gdzie disiecta membra naszego towarzystwa chwilowo się połączyły -przyjść może do głowy tylko dziecięciu naszego wieku, komuś, kto wątpi, czy istnieje jeszcze natura, czy jest ona tajemniczą panią wszechświata, czy też nie została zdyskredytowana przez sztuczność. Nie przypadkiem Dunajowi zagraża właśnie w tych dniach wyłoniony projekt budowy wielkiej elektrowni wodnej pomiędzy Wiedniem a Hainburgiem, która miałaby zniszczyć - jak głoszą protesty Zielonych

- ekologiczną równowagę "Donauauen", kwitnących terenów nadrzecznych z ich tropikalną bujnością flory, fauny, życia. Gigi, autor esejów wyróżniających się sangwiniczną, choć nie pozbawioną melancholii prostotą, ale przede wszystkim smakosz ambitny i drażliwy, stracił trochę cierpliwości, również dlatego, że Maria Judyta, usiłując bronić, trzeba przyznać, dość nieprecyzyjnie, rezultatów owego ubiegłorocznego rozpoznania na stoku, użyła ni stąd, ni zowąd wyrażenia "wyjść z tunelu", które zawsze sprawia, że Gigi wychodzi z siebie.

Dla Goethego, mówi dalej Gigi, nienaturalność prawdopodobnie wcale nie istniała, natura obejmuje dlań i ogarnia wszystko, i to ona wprawia w ruch, i tworzy z dyskretną ironią wszelkie formy, również i te, które zdają się jej zaprzeczać i które ludzie postrzegają jako "nienaturalne". Nawet najbardziej osierocona i jałowa jednostka, uważająca się za oderwaną od jej łona, należy do niej nieświadomie i odgrywa rolę, jaką natura wyznaczyła jej w tej odwiecznej grze: kran i rynna są posłuszne bóstwu rzecznemu.

Przy stole w owej gospodzie w pobliżu Brege ktoś inny ulega jednak pokusie zwątpienia. Otaczająca nas druga natura - las symboli, zapo-średniczeń, konstrukcji - budzi podejrzenie, że nie kryje się za nią żadna natura pierwotna, że sztuczność i rozmaite inżynierie genetyczne zakłóciły i zastąpiły jej rzekome wieczne prawa. To właśnie austriacka kultura, powstała na naddunajskim obszarze, ujawniła z po-

30

zbawioną złudzeń przenikliwością nieautentyczność postmodernizmu, kpiąc z jego głupoty, ale akceptując go jako nieuchronność.

Prawdą jest, że również późnemu i zagadkowemu Goethemu nieobce było owo podejrzenie, gdy w drugiej części Fausta opowiada nie tylko o narodzinach homunkulusa, człowieka sfabrykowanego w laboratorium, lecz przedstawia całkowity triumf nienaturalności oraz klęskę i zniknięcie antycznej Matki, naśladowanej odtąd przez modę, sztuczną produkcję, fikcję. W tej rewii nowoczesnej i ponowoczesnej historii, jaką jest druga część Fausta, krany są już bardziej namacalne i rzeczywiste niż rzeki, a rurociągi mogą zawsze przerwać dostarczanie wody życia, jak grozi Apokalipsa. Pełne niepokoju protesty przeciw elektrowni mającej powstać w pobliżu Hainburga mówią o wyjałowieniu, o wyschniętej ziemi i życiu, o macierzyńskim amnionie, suchym i bezpłodnym, o błotnistej i pierwotnej dżungli Auen skazanej na ostateczne zniknięcie.

Próżniacy rozprawiający w owej gospodzie nad Brege obawiają się w gruncie rzeczy, że zostali poczęci jak homunkulus i że gleba ich serca może ulec wysuszeniu niczym koryto rzeki, które z upodobaniem wspominają. W tajemnicy żywią jednak ufność do pełnego rezerwy uśmiechu Goethego na widok karnawału sztuczności tak bezlitośnie przedstawionego w drugiej części Fausta. Również i dla nas w owej gospodzie, tak jak dla wszystkich, dylemat jest taki, jak przedstawił go i mefistofelicznie nie rozwiązał stary Goethe: czy twórcza natura jest bezkresnym horyzontem zamykającym w sobie również zdarzenia historyczne, w których ludzie już go nie dostrzegają, czy też i ona również trafia na karnawałowy wóz nieautentyczności, poza którą nie ma już nic? Czy bomba atomowa jest perfidnym ludzkim wynalazkiem zagrażającym wiecznej harmonii, a wraz z nią tysiącletniej myśli, która zdołała przekazać owo poczucie wieczności, czy też jest nieskończenie drobnym zjawiskiem, które na śmiesznie małą skalę naśladuje rozszczepienia i gigantyczne wybuchy mające nieustannie miejsce na słońcu, stworzonym przecież przez Boga, aby dać ziemi życie i ciepło?

Antyteza ta, prawdę powiedziawszy, nie wzbudza w nas wielkich emocji, gdy siedzimy tam w gospodzie, ponieważ nawet gdyby osławiony koniec świata był tylko ulewą znaczącą trochę wcześniej kończące się lato, byłby to zawsze koniec naszego świata. Nogi kelnerki

31

podającej do stołu i stukającej chodakami po drewnianej posadzce ad maiorem Dei glońam i ku zbudowaniu gości są wystarczającym powodem, aby pozostać na świecie trochę dłużej - choćby tylko w tej gospodzie - słuchając wodzącego rej Gigi i przyglądając się twarzom wokół niego. Maria Judyta zajęła się kiełbaskami i musztardą, Franciszka słucha w milczeniu, niepozorna i fascynująca jak Effi Briest Fontane'a, ucieleśnia urok płynącej wody, lekkiej i przezroczystej niczym pobliski strumyk, nie ukrywającej niczego, powierzchnię przejrzystą i jasną, która- niby spokojne morze, zmarszczone ledwie powiewem wiatru - jest bardziej nieprzenikniona niż głębia ukazująca swą jaskiniową ciemność, przywołuje łagodną i milczącą nieskończoność.

W górskim potoku płynącym niżej młody Goethe widział świeżą i pełną życia młodość podążającą ku nizinie i zapładniającą ziemię. W okresie Sturm und Drang, porze przedrewolucyjnych nadziei, rzeka była symbolem geniuszu, życiowej energii, sił tworzących postęp; w piątym tomie Encydopedie entuzjazm porównywany jest do wąskiego strumyka, który rośnie, płynie, wije się, staje się coraz większy i potężny, a w końcu wpada do oceanu, "sprawiając, że stały się bogate i płodne szczęsne ziemie, przez które przepłynął". Kilkadziesiąt lat później Grillparzer, poeta dziewiętnastowiecznej Austrii, w wierszach utrzymanych w całkiem innej tonacji, marzył o zatrzymaniu płynącego strumyka, widział, jak on rośnie, ale i jak gubi się w historii, jak traci skromny, choć harmonijny spokój swego bezchmurnego dzieciństwa, burzy się, zatraca, aż znika w morzu, w nicości.

Dunaj jest austriacką rzeką i austriacka jest ta nieufność wobec historii, która rozwiązuje sprzeczności poprzez ich eliminację, wobec syntezy przezwyciężającej i unicestwiającej własne składniki, wobec przyszłości, która przybliża śmierć. Być może dziś stara Austria wydaje się nam często duchową ojczyzną, ponieważ była ojczyzną ludzi wątpiących w to, by ich świat mógł mieć jakąś przyszłość. Nie pragnęli oni rozwiązać sprzeczności starego cesarstwa, lecz jedynie odroczyć ich rozwiązanie, ponieważ zdawali sobie sprawę, że każde rozwiązanie niosłoby ze sobą zniszczenie pewnych elementów, podstawowych dla różnorodności cesarstwa, a więc i koniec samego cesarstwa. Aby dotrzeć do źródła Brege, trzeba zejść, choćby tylko kilka metrów, po niewielkim stoku. Tam zaczyna się rzeka, jej droga w dół. Wędrując

32

wzdłuż jej biegu, trzeba też cenić sobie postoje, zmiany kierunku, opóźnienia, ponieważ, jak pisał Rilke, "Kto mówi o zwycięstwach? Przetrwać, oto wszystko"3.

8. Tory czasu

Niemieckie muzeum zegarów, chluba Furtwangen, jest gęstwiną przyrządów wszelkich typów i kształtów - drogocennych, domowych, automatycznych, muzycznych - mierzących czas. Przeważają oczywiście zegary z kukułką ze Schwarzwaldu, na ogół z roku 1730, których ojcostwo przypisuje się czeskiemu rzemieślnikowi albo, według innych źródeł, Franzowi Antonowi Kettererowi lub jego ojcu Franzowi. Są tam zegary wahadłowe, astronomiczne, planetarne, kwarcowe. Odruchowo zastanawiamy się, czy czas płynie niezależnie od tych przyrządów odmierzających go za pomocą różnych poruszeń, czy też jest on tylko tym zbiorem miar i kształtów.

Pośród owych niezliczonych wahadeł nie przychodzą na myśl pytania Arystotelesa i świętego Augustyna ani metafizyczne rozważania o czasie, lecz chronologiczne niekonsekwencje i rozbieżności. Kilka miesięcy temu na przykład plakaty Movimento Sociale Italiano sławiły czterdziestolecie Republiki Salo. Ten widok wzniesionych w faszystowskim pozdrowieniu rąk, których przedłużenie stanowiły sztylety, był również alegorią giętkiego i rozciągliwego wymiaru, jaki przybiera czas jednostkowy i historyczny. W 1948 roku, podczas słynnej kampanii wyborczej, rok 1918, wraz z końcem pierwszej wojny światowej i przyłączeniem Triestu do Włoch, należał do odległej przeszłości, nie zdolnej już budzić gwałtownych emocji. Trzydzieści lat pomiędzy 1918 a 1948 umieściły te wydarzenia poza kręgiem rzeczywistości, gdzie nie sięga już gniew wrogów. Czterdzieści lat, które dzielą Republikę Salo i obchody jej powstania to krótki czas, jaki nie wystudził żadnej emocji; wiec zapowiadany przez te plakaty mógłby spowodować zamieszki, bójki, ofiary.

Jako współczesne przeżywamy wydarzenia sprzed dziesiątków lat, a jako bardzo odległe, ostatecznie przekreślone, fakty i uczucia mają-

3 R.M. Rilke, Z "Requiem", przeł. M. Jastrun (przyp. tłum.).

3 - Dunaj

33

ce ledwie miesiąc życia. Czas zmniejsza się, wydłuża, kurczy, tworzy skrzepy uderzająco realne lub rozwiewa się jak mgła znikająca w pustce; to tak jak gdyby biegł po wielu torach krzyżujących się, rozgałęziających, w różnych, przeciwnych kierunkach. Parę lat temu rok 1918 przybliżył się; koniec cesarstwa habsburskiego, będący już odległą przeszłością, stał się na nowo częścią teraźniejszości, przedmiotem zażartych dyskusji.

Nie istnieje jeden jedyny pociąg czasu podążający w jedną stronę i ze stałą prędkością; czasami mija inne pociągi nadjeżdżające z przeciwnej strony, z przeszłości, i przez chwilę przeszłość ta jest blisko, obok nas, w naszej teraźniejszości. Jednostki czasu - określane przez podręczniki historii jako czwartorzęd albo epoka augustowska, a kroniki naszego życia jako lata liceum albo era miłości do jakiejś osoby - są tajemnicze, trudne do zmierzenia. Czterdzieści lat, które minęły od Republiki Salo, wydają się krótkim okresem, czterdzieści trzy lata trwania belle epoąue natomiast - bardzo długim; cesarstwo napoleońskie wydaje się o wiele dłuższe niż panowanie chadecji trwające o tyle lat więcej.

Wielcy historycy, jak Braudel, badali przede wszystkim ten tajemniczy aspekt trwania, brak precyzji i ambiwalencję tego, co nazywa się "współczesnością". Słowo to nabiera różnych znaczeń, jak w opowiadaniach science fiction, zależnie od miejsca zajmowanego w przestrzeni. Franciszek Józef jest współczesnym mieszkańców Gorycji napotykających wciąż znaki jego obecności w otaczającym ich świecie, podczas gdy należy do odległej epoki dla tych, co mieszkają w Yignale Monferrato. Dla Hamsuna, który urodził się przed bitwą pod Seda-nem i żył jeszcze na początku wojny koreańskiej, te dwa wydarzenia łączy niejako wspólny horyzont, podczas gdy dla Weiningera, zmarłego młodo, w 1903 roku, należą odpowiednio do przeszłości sprzed narodzenia i bardzo odległej przyszłości, do świata, którego nie mógłby sobie nawet wyobrazić.

Ungleichzeitigkeit, niewspółczesność rozdzielająca uczucia i nawyki osób i klas społecznych, jak pisał Bloch, jest jednym z kluczowych pojęć historii i polityki. Wydaje się nam niemożliwe, że dla naszych dzieci jest już zamierzchłą i nieznaną przeszłością to, co dla nas było jeszcze bolesną teraźniejszością. Każdy w tym sensie jest ofiarą i winnym niezrozumienia; ten, kto jest młodszy ode mnie o dziesięć, piętnaście lat, nie może zrozumieć, że exodus z Istrii po drugiej wojnie

34

światowej stanowi dla mnie część teraźniejszości, tak jak ja z kolei nie mogę pojąć, że dla niego lata pomiędzy 1968,1971 i 1981 odmierzają odrębne i różne epoki, podczas gdy dla mnie nakładają się na siebie i upodabniają, mimo wstrząsów i znacznych różnic, niczym falujące trawy na nizinie.

Historia staje się realna dopiero wtedy, gdy już minęła, i wzajemne powiązania, ustanowione i opisane po latach w annałach, określają zasięg i rolę wydarzeń. Wspominając klęskę Bułgarów, wydarzenie decydujące dla wyniku pierwszej wojny światowej, a więc i dla końca pewnej cywilizacji, hrabia Karolyi pisze, że w chwili gdy miało ono miejsce, nie pojął jego wagi, ponieważ w "owej chwili" ten moment nie stał się jeszcze "tym momentem". Również dla Fabrizia del Don-go bitwa pod Waterloo, kiedy brał w niej udział, nie istniała jeszcze dla niego. W czystej teraźniejszości, jedynym zresztą wymiarze, w którym żyjemy, nie ma historii; w żadnym momencie nie ma faszyzmu ani rewolucji październikowej, ponieważ w tym minimalnym ułamku jest tylko przełykanie śliny, gest ręki, wzrok padający na okno. Tak jak Zenon zaprzeczał ruchowi strzały wypuszczonej z łuku, ponieważ w każdej chwili jest ona nieruchoma w pewnym punkcie przestrzeni, następowanie zaś po sobie nieruchomych chwil nie może być ruchem, tak samo można by powiedzieć, że to nie następowanie po sobie owych chwil bez historii tworzy historię, lecz korelacje i uzupełnienia będące dziełem historiografii. Życie, mówił Kierkegaard, można zrozumieć jedynie patrząc wstecz, choć powinno się je przeżywać patrząc w przód - czyli w coś, co nie istnieje.

9. Bissula

Posąg w pobliżu źródła w Donaueschingen ukazuje Dunaj jako małego chłopca na kolanach kobiety przedstawiającej Baar, pełen uroku pagórkowaty region rozciągający się wokół. Ten obraz dziecka jest niespotykany w ikonografii wielkiej rzeki, przedstawianej na ogół jako wizerunek potężnej i dostojnej dojrzałości, jak w figurze fontanny zdobiącej front pałacu muzeum Albertina w Wiedniu. Również w Budapeszcie, na placu Engelsa, w fontannie "Dunaj" zaprojektowanej przez Miklósa Ybla, króluje wyprostowany i męski starzec, niczym

35

?'""'-W

Mojżesz Michała Anioła, o takich samych włosach, opierający się na kiju-berle i trzymający w lewej ręce muszlę, z jego płaszcza zaś wygląda ogon ryby. To jego wierne dopływy, Cisa, Drawa, Sawa, przybierają w posągach fontanny łagodne, kobiece kształty.

Również figury ozdabiające wielką księgę marszałka Luigiego Fer-dinanda Marsigliego Danubius Pannonico-Mysicus, Obsemationibus Geographicis, Astronomicis, Hydrographicis, Physicis Perlustratus et in sex Tomos digestus (1726) przedstawiają rzekę w postaci silnego i mężnego starca, królewskiego i dobrotliwego Saturna, tytana nie zagrożonego jeszcze przez elektrownie wodne, kanalizację i inne pomysły niezwyciężonych karłów, które zawładnęły ziemią. To prawda, żeDonau jest w języku niemieckim rodzaju żeńskiego i w Muzeum Zbrodni w Wiedniu obraz O. Friedricha z 1938 roku, przedstawiający zwłoki topielca, zatytułowany jest Matka Dunaj, obraz niewielkiej wartości -powiedział mi uprzejmy ekspert kryminalistyki towarzyszący mi w zwiedzaniu - ponieważ policja mogła wypłacać tylko skromne honoraria, musiała zatem zwracać się do artystów o niewygórowanych żądaniach. Wreszcie dorosłym mężczyzną jest również Dunaj symbolizujący Europę w fontannie Berniniego na Piazza Navona.

Źródło w Donaueschingen znane było tysiąc sześćset lat temu dziewczynie o niebieskich oczach i jasnych włosach, podobnej do tych istot, które później miały zafascynować Thomasa Manna. Tak przynajmniej głoszą wiersze Decimusa Magnusa Auzoniusza, nauczyciela retoryki i pedagoga małego Gracjana, syna cesarza Walentyniana I. W roku 368 n.e. Auzoniusz towarzyszył cesarskiemu wojsku w wyprawie przeciw Szwabii; obóz znajdował się w pobliżu zbiegu Brigach i Bre-ge. Zgodne z przewidywaniami zwycięstwo rzymskich legionów, zemsta za klęskę pod Chalons-sur-Saóne, sprawiło, że literatowi przypadła niewolnica nazwana przezeń Bissulą, prawdopodobnie od alemań-skiego słowa wskazującego na smukłość barbarzyńskiej dziewczyny lub, według innych, na rozszczepienie źródeł.

Auzoniusz miał pięćdziesiąt osiem lat, zakochał się w swojej Bissu-li, niemal natychmiast przywrócił jej godność kobiety wolnej i zabrał ze sobą do Rzymu. W listach do przyjaciela Paulusa odczytać można gwałtowną namiętność sześćdziesięcioletniego literata, jego szacunek dla ukochanej, pokorną wdzięczność za ten niespodziewany podarunek losu, który stał się istotą jego życia.

Auzoniusz umiał układać wiersze i uczyć gramatyki; jako uczciwy retor nie zajmował się zagadkowymi kolejami losu; mało prawdopodobne, by zastanawiał się, jak to możliwe, aby tak długie marsze przez Alpy, wojna i rzymska sztuka militarna potrzebne były tylko po to, by mógł być szczęśliwy z kobietą. Ręka, którą lubimy ściskać i całować, wzrusza nas również dlatego, że pojawia się z tak daleka i że do kształtu i uroku jej palców przyczyniły się skromnie: wielki wybuch, czwartorzęd, migracje Hunów z azjatyckich stepów.

Auzoniusz pisał wiersze do Bissuli. Nie jest to wielka poezja, ponieważ profesor z Bordeaux - nazywającego się wówczas Burdigala, miasta, gdzie się urodził - był skrupulatnym rzemieślnikiem produkującym heksametry i pentametry, nie zaś poetą, jak widać to po jego obszernym i nudnym poemacie o Mozeli. Miłość nie wystarcza, aby tworzyć poezję, chociaż czasami może być niezbędna; ten, kto układa dys-tychy o swej namiętności, troszczy się czasami bardziej o nie niż o samą namiętność. Dystychy Auzoniusza zasługują w każdym razie na uznanie, opiewają one podwójną naturę Bissuli, jasnowłosej i niebieskookiej Germanki oraz Rzymianki z ubioru i zwyczajów, córki Renu, która przy źródle Dunaju stała się obywatelką Lacjum. Od ukochanej kobiety, która pojechała z nim do Rzymu, Auzoniusz, choć podziwia ją jako Rzymiankę, nie żąda wyrzeczenia się jej korzeni, rzek i lasów Germanii. Przyjęcie nowej tożsamości nie oznacza zdrady poprzedniej, lecz wzbogacenie własnej osoby o nową duszę.

Oczywiście to Bissulą pojechała za Auzoniuszem do Rzymu, a nie on pozostał w Szwabii. W każdym spotkaniu cywilizacji - harmonijnym czy konfliktowym, pomiędzy różnymi osobami czy w jednym doświadczeniu - nieunikniony jest moment wyboru, gdy utożsamiamy się, choćby tylko odrobinę bardziej, raczej z jedną niż z drugą stroną. Nie istnieją wybory dające się przewidzieć z góry. Borges ukazał w jednym ze swych opowiadań, jak pewien longobardzki wojownik -porzucający swoich, by bronić Rawenny i jej bazylik - oraz angielska dama, opuszczająca swój świat na rzecz indiańskiego plemienia, są dwiema stronami tego samego medalu, jednakowymi w oczach Boga.

Być może Bissulą odnalazła w łacińskości siebie, tak jak barbarzyńcy - Aecjusz, Stylichon - którzy stali się ostatnimi wielkimi obrońcami Imperium, bardziej rzymscy od Rzymian i ich zniewieściałych cesarzy lub jak owa angielska arystokratka z opowiadania Borgesa, utoż-

36

37

samiająca się z indiańskim plemieniem. Tożsamość jest nigdy nie ukończonym poszukiwaniem, obsesyjna zaś obrona swych korzeni może być czasem regresywną niewolą, a w innych okolicznościach współdziałaniem we własnym wykorzenieniu. Nie cierpiałaś z powodu losu swojego ani swojej ziemi - mógł powiedzieć do Bissuli Auzo-niusz, dodając, że w porównaniu z jej osobą, która pozostała germańska, rzymskie kobiety jawią mu się niczym lalki lub mary.

10. Źródło Brigach

W sporze o źródłach Brigach nie ma prawie zwolenników, mimo zmiany kierunku, która sprawia w Donaueschingen, że przez krótki odcinek Dunaj staje się jego dopływem. Jedynie M.F. Breuninger, w swoim traktacie o źródłach Dunaju z 1718 roku, skłania się ku Brigach, lecz przytaczane przezeń racje sprowadzają się w ostateczności do jednej, i to w dodatku z trudem dającej się obronić, a mianowicie do chłodu jego wód. Tabliczka, skromna i nie rzucająca się w oczy, nie wymienia Dunaju; miejsce jest ciche, rozległe łąki, nastrój spokoju. Nie ma żadnej gospody, tylko ławka umieszczona tu, jak głosi napis, przez Landesbausparkasse, Kasę Oszczędności miejscowego przemysłu budowlanego.

Małe źródło wypływa z ziemi i wpada do martwego stawu, gdzie na dnie zbiera je żelazna rura i prowadzi znów pod ziemię, wypuszczając kilka metrów dalej strumyk płynący niżej. Również i w tym wypadku drobne uszkodzenie tej prostej żelaznej rury zmieniłoby wygląd Dunaju...

Panuje cisza, wieje dość silny i chłodny wiatr, jakby dla przypomnienia, czym mogłoby być życie, napiętym żaglem pozostawiającym za sobą smugę piany; przy takim wietrze ten, kto zwleka lub daje się opanować poczuciu jałowości, czuje się winny, chroniąc się za rytuałem drobnych fobii, niczym Kafkowski stary kawaler. To tak, jak gdyby rzeczy oddzielała zasłona przyćmiewająca je i nie pozwalająca ich pragnąć. W takich chwilach wewnętrznej jałowości obawiamy się otwartej przestrzeni, wolelibyśmy zamknięty, mało wietrzony pokój, gdzie moglibyśmy zabarykadować się i planować naszą nędzną obronę. Ale para panońskich kości policzkowych raz jeszcze rozprasza ten

38

stan zastoju, wpuszcza do pokoju świeże powietrze i wszystko znów zaczyna mknąć naprzód, jak ta woda, która podobała się staremu Breuningerowi. Kiedy trochę później ruszamy wzdłuż biegu Brigach na spotkanie pozostałych osób, przychodzą na myśl słowa Talmudu i Bertolda - pierwsze są lakoniczne, drugie niczym potok, lecz wyrażają jedną myśl - o tym, czym byłby mężczyzna bez kobiety.

11. Zakrystianie z Messkirch

Pod numerem trzecim na Kirchplatz, przed kościołem świętego Marcina w Messkirch, tabliczka przypomina, że w tym domu, w małym mieście nad Dunajem, mieszkał będąc dzieckiem Heidegger. Dom jest niski, w kolorze beżowym; na ulicy, naprzeciwko wąskich parapetów zdobionych kutą miedzią, rośnie stare i wątłe drzewo, na jego pniu ktoś, nie wiedzieć czemu, przybił gwoździe.

Pod numerem trzecim mieszka teraz rodzina Kaufmannów; kobieta, która otwiera mi drzwi, chce wiedzieć, gdy pytam ją o Heideggera, czy mam na myśli syna czy wnuka zakrystiana. Heidegger ucieszyłby się z pewnością, że utożsamiają go nie ze słynnym filozofem, lecz z synem miejscowego zakrystiana; nie ze sławnym człowiekiem uświetniającym rodzinne nazwisko, ale z kimś, kto z szacownego nazwiska swej rodziny i ze skromnej godności ojcowskiego zawodu czerpie poczucie dumy i swego miejsca w świecie. Czułby się prawdopodobnie częścią tradycji, włączony w krajobraz i w losy pokoleń, widziałby w tym skromny, lecz autentyczny sposób znalezienia się w Bycie.

Ale Heidegger, który podkreślał wielokrotnie swą przynależność do chłopów ze Schwarzwaldu, sprofanował własne poczucie wierności i pokory, owąre%to. To ostentacyjne utożsamienie się z bliską i bezpośrednią wspólnotą, z jej lasami, dialektem, folklorem - zakładało rewindykację monopolu na autentyczność, niczym na wyłączny licencyjny patent, jak gdyby zwykła bliskość własnej ziemi negowała lub ignorowała wierność innych ludzi innym ziemiom i innym ojczyznom: ich drewnianym domom, ich tanim mieszkaniom, ich drapaczom chmur. Mimo braterskich więzi ze swoją wspólnotą Heidegger w swej słynnej chacie w Schwarzwaldzie, gdzie lubił przebywać na starość, w samotności pozbawionej wszelkich wygód, nie znał być może

39

•s:,.

pokory pasterza Bytu, na którą nie pozwalało mu jego uparte, choć nieświadome przekonanie, że on sam jest pasterzem i wodzem, wydelegowanym administratorem Bytu.

Heidegger zdawał sobie sprawę z powszechnego procesu zagrażającego wykorzenieniem każdej jednostki z jej świata i z podstawowych z nim więzi, gdy podkreślał swój związek ze Schwarzwaldem i jego drwalami. Natchniona surowość, z jaką głosił swoją religio, skłaniała go do uznawania autentyczności tylko tego lasu przed jego chatą, tych chłopów, których znał z imienia, tego gestu wznoszącego siekierę nad kłodą drzewa lub tylko tego słowa w dialekcie alemańskim. Inni chłopi, lasy, słowa, zwyczaje, za górami i za morzami, których nie można było zobaczyć ani dotknąć i które znać można było tylko pośrednio, stawały się abstrakcyjne, ideologiczne, nierealne, jak gdyby istniały jedynie w oschłych statystykach i były wynalazkiem demagogicznej propagandy, a nie konkretnymi faktami, z ciała i krwi, nic nie znaczyły dla pasterza Bytu, który nie mógł odbierać ich zmysłami i czuł jedynie wokół siebie zapach Schwarzwaldu.

Faszystowska przygoda Heideggera nie była zwykłym przypadkiem, ponieważ faszyzm, w swym wymiarze mniej odrażającym, ale nie mniej destruktywnym, wyraża się także w postawie kogoś, kto potrafi być dobrym przyjacielem swego kolegi ze szkolnej ławki, lecz nie pojmuje, że również inni ludzie mogą być przyjaciółmi swych szkolnych kolegów. Eichmann był szczery, gdy w Jerozolimie oburzył się na wiadomość, że ojciec kapitana Lessa, izraelskiego oficera przesłuchującego go całymi miesiącami, do którego żywił głęboki respekt, zginął w Oświęcimiu. Był oburzony, ponieważ jego brak wyobraźni nie pozwalał mu dostrzec w liczbach ofiar twarzy, rysów, spojrzeń konkretnych ludzi.

Ostentacja indywidualnej autentyczności staje się pozą parweniu-sza, gdy przeciwstawia się siebie masie, zapominając, że jest się jej częścią. Ta retoryka zakorzenienia i autentyczności wyraża poza tym, choć w zdeformowany sposób, realne pragnienie niewyalienowanego życia politycznego i społecznego, czystej legalności formalnej, mogącej sankcjonować niesprawiedliwość; przeciwstawia się jej prawomocność, czyli wartość, na której może się oprzeć autentyczna władza.

Ale przeciwstawiać prawomocność legalności, odwołując się do wartości "gorących" (wspólnota, bezpośredniość emocji) w opozycji

do Weberowskiego rozczarowania światem i chłodu demokracji, znaczy zniszczyć te reguły gry politycznej, które pozwalają ludziom walczyć o wartości uważane przez nich za święte; znaczy ustanowić tyrań-ską legalność negującą wszelką prawomocność. Powoływanie się na miłość przeciw prawu jest profanacją miłości używanej jako narzędzie, by przeszkodzić innym ludziom kochać i być wolnymi.

To sam zresztą Heidegger zaprzeczał skutecznie kultowi zakorzenienia; w najwybitniejszych swych dziełach nauczał, że "wykorzenienie jest podstawowym sposobem bycia-w-świecie", że bez dezorientacji i zagubienia, bez błądzenia po gubiących się w lesie ścieżkach nie ma wezwania, nie można usłyszeć prawdziwego słowa Bytu.

Syn zakrystiana z Messkirch, karmiony starą religijnością szwab-ską, dobrze wiedział, że aby skierować się ku prawdzie i miłości, trzeba wykorzenić się, odejść daleko od domu, zerwać z wszelką bezpośrednią więzią i z wszelką religio, tak jak w Ewangelii, gdzie Chrystus pyta matkę, co istnieje między nimi dwojgiem. Jeśli, z jednej strony, Heidegger jest w pewien sposób bliski mitowi ziemi i krwi, z drugiej, jest też bliski Kafkowskiej prawdzie każącej wyprawić się na pustynię, coraz dalej od Ziemi Obiecanej. Być może dlatego Celan, żydowski poeta udręczony nazistowską eksterminacją i wynikłą z niej pustynią świata, znalazł ścieżkę prowadzącą do chaty Heideggera, wszedł tam i spotkał się w prawdziwym dialogu z eks-rektorem uniwersytetu we Freiburgu, który w 1934 oddał, choć tylko na krótko, filozofię na usługi nowej Rzeszy.

Schwarzwald otaczający tę chatę stał się transcendentalnym i uniwersalnym pejzażem filozofii. W Lichtung, prześwicie lasu, podobnie jak na polanach mojego Sneżnika, nie ma nic, co byłoby nieuchwytne: to tylko horyzont, na którym pojawiają się rzeczy. Dla Heideggera symbolem wyższej pokory myśli stało się miejsce, gdzie słucha się Bytu.

Heidegger dostrzega obiektywizm i konieczność procesu, który doprowadził do triumfu techniki, i jak sam powiada, do zapomnienia Bytu. W tej swojej wizji absolutyzuje jednak to, co względne, traktując technikę jako fatalność naszych czasów, a zapominając, że już pług rozcinający ziemię oznaczał sztuczność i władzę i że intelektualista z epoki cesarstwa rzymskiego mógł odczuwać z nie mniejszą intensywnością oddalenie od natury i alienację egzystencji nieautentycznej i bezosobowej.

40

41

Heidegger nie żywił naiwnej nadziei, że wystarczy odwołać się do szlachetnych uczuć i propagować model życia prostego, tak jak czynił to Wiechert, aby stało się możliwe odtworzenie dawnej harmonii. Dostrzegał technicyzację całej planety bez moralistycznego patosu, tak jak wypada filozofowi, którego zadaniem jest sformułowanie za pomocą intelektualnych narzędzi diagnozy swej epoki i zrozumienie rządzących nią praw, a nie biadanie nad powszechnym upadkiem. Nie znaczy to jednak, jak często się powiada, żeby miał on być rzecznikiem triumfu techniki. Sejsmolodzy określają stopień trzęsienia ziemi na skali Mercallego, nie płacząc nad ofiarami, ale też i nie pochwalając wstrząsu. Gdy rozmawiam na progu domu z panią Kaufmann, niechętną wpuszczeniu mnie do środka, dostrzegam wąski i ciemny korytarz nie przywodzący na myśl szczęśliwego dzieciństwa spędzonego w tym domu. Na drzwiach obok tabliczka wskazuje, że mieszka tu doradca podatkowy, ważny urzędnik Ducha epoki, w której Duch stał się kalkulującą ratio.

12. Przewodnik po Sigmaringen

Pośród murów tego zamku nad brzegiem Dunaju inna gwiazda krwawego teatru naszego wieku, Celinę, żył, cierpiał, przeżywał dramat wykorzenienia i koszmaru wojny totalnej. Widział, jak rzeka rozbija się z wściekłością o przęsła, i wyobrażał ją sobie, okrutną i niszczycielską, jak porywa wieże, salony i porcelanę, unosząc je aż do delty, krusząc i grzebiąc historię pośród pokrytych błotem odpadków tysiącleci. To widmo końcowego unicestwienia przynosiło mu gorzką pociechę, skłaniało do pojmowania swej ucieczki, niczym tropionej zwierzyny, jako części okrutnej i bezsensownej klęski powszechnej.

Dzień jest bladoniebieski, zapach śniegu i spokojny Dunaj z jego kaczkami i trzcinami nie podsuwają obrazów zniszczenia germaniście podróżującemu czterdzieści lat później bez bomb RAF-u nad głową i bez ścigających go Senegalczyków z armii Leclerca z wyciągniętymi sztyletami. Wszystkie miejsca na trasie wędrówki zachęcają do postoju: podróżny nie odczuwa przymusu ucieczki, lecz chciałby zatrzymać się, zabrać ze sobą osoby i pejzaże, również pokój w hotelu w Tuttlin-gen opuszczony kilka godzin temu, czas tam spędzony, wody snu i

42

amforę wyłonioną z tego morza. Podróż to wierność domatora powtarzającego wszędzie swoje przyzwyczajenia, usiłującego oszukać, za pomocą poruszania się w przestrzeni, erozję czasu i wykonującego wciąż te same, znajome gesty: siadanie do stołu, rozmowy, miłość, spanie. Jeden spośród łacińskich cytatów zdobiących swym autorytetem martwego języka sale zamku w Sigmaringen sławi miłość do rodzinnych miejsc, ducha zadomowionego, zakorzenionego we własnej siedzibie i wolnego od obsesji ucieczki: Domi manere convenit felicibus -Szczęśliwi powinni pozostawać w domu.

Zamek w Sigmaringen, wznoszący się nad brzegiem młodego Dunaju, nie był miejscem harmonii i spokoju, ale raczej odjazdów, ucieczek, wygnania. Również i spośród jego właścicieli, książąt Hohenzol-lernów-Sigmaringen, pamięta się przede wszystkim tych, którzy wyjechali, by stać się władcami w obcych krajach (jak Karol I Rumuński w ubiegłym wieku), lub tych, których wygnano pewnej nocy 1944 roku, aby zrobić miejsce dla kolaboracyjnego rządu Yichy podążającego za wycofującym się niemieckim wojskiem, dla marionetkowego i pozbawionego władzy dworu marszałka Petaina i jego premiera Lava-la. W tym zamku rozegrała się scena z tragedii przedstawiającej rozkład Niemiec i, w jego wyniku, zmierzch elementu niemieckiego w naddunajskiej Europie.

Cicerone zwiedzających zamek jest dziewczyna. Monotonnym głosem opowiada o Historii i Sztuce, arrasach z XVII wieku, armatach podarowanych przez Napoleona III. Gdy pytam ją, gdzie mieszkał marszałek Petain, zaskoczona wzrusza ramionami z miną kogoś, kto słyszy to nazwisko po raz pierwszy; wkrótce potem pokazując kilka pokoi mówi, że był to apartament Lavala. Słowa "Yichy", "Laval" wprawiają w ruch jej pamięć i wydobywają z niej daty i szczegóły, ale nigdy nie słyszała o Petainie.

Ta wybiórcza pamięć niedoświadczonej przewodniczki turystycznej podobałaby się Celine'owi, który dopatrzyłby się w niej tragikomicznej schizofrenii historii, jakiej doświadczył właśnie w Sigmaringen, gdzie przybył towarzysząc w klęsce rządowi Yichy. W Z zamku do zamku, przedstawiającym i uogólniającym ten pobyt w Sigmaringen, Celinę pisze: "Jeśli bełkoczę, mówię głupstwa, to przypominam w gruncie rzeczy wielu przewodników"; jego książka jest rzeczywiście rodzajem bedekera, historycznego kompendium, a dla samego Celi-

43

ne'a jego szaleńczym delirium. On sam w Nord przepowiadał, że za dziesięć lat ludzie nie będą już wiedzieć, kim był Petain, i będą brać jego nazwisko za nazwę drogerii.

Gdy mieszkał w Sigmaringen z żoną Lucette, przyjacielem La Yigue i kotem Bebert, wśród kolaborantów i innych uciekinierów, w chaosie uchodźców wszelkich narodowości, Radio Londyn zdążyło już określić Celine'a jako "wroga ludzkości"; dla całej opinii wolnego świata nie był on już największym pisarzem antymieszczańskim, autorem pierwszych książek demaskujących życiowe i społeczne upodlenie, lecz nędznym zdrajcą, współpracownikiem nazistów, antysemitą z pamfletów przeciw Żydom, tropionym teraz i wyrzuconym poza nawias, tak jak i nazistowscy kaci. W tym królewskim pałacu z papier mache, wśród szyderczych masek wyglądających z dawnych portretów feudałów, Celinę leczył, jak potrafił, cierpienia chorych, rozdawał morfinę jęczącym i cyjanek tym, dla których zbliżała się ostatnia godzina; niżej Dunaj, wraz z jego zakolami ukształtowanymi przez wieki i jego cesarską tradycję, zdawał mu się zgniłą rzeką historii, rzeką powszechnego brudu i przemocy. W plusku Sekwany i oddechu morza Celinę słyszał głos życia nie zdeprawowanego przez historię, absolutny liryzm pozbawiony kłamstw; Dunaj zaś, ciężki od historii, budził w nim odrazę i wszystkie wielkie związane z nim postacie były dlań "naddunajskimi gangsterami", tak jak książęta Hohenzollernowie- Sigmaringen.

Celinę pogardza nowymi właścicielami zamku w Sigmaringen, z którymi związał jednak swój los, wybierając faszyzm; pogardza nimi, ponieważ stoją wysoko, ponieważ nie dzielą nędzy i zatkanych klozetów swych zwolenników, ponieważ sądzą - jak Petain - że są "wcieleniem" czegoś wyższego, i dlatego żyją w fałszu, daleko od błota i gnoju prawdziwej egzystencji. Celinę mówi natomiast o kipiącym dnie elementarnego i bezpośredniego cierpienia, krzyczy zduszonym głosem miażdżonych istot; głosi bezsens zła i niemożność godzenia się na nie. Jego kategoryczność staje się deformacją optyki i sprawia, że umieszcza on w końcu na jednym poziomie wszystkich aktorów, którzy odegrali w jakimś stopniu ważną rolę w historii, Hitlera i Leona Bluma, ponieważ zdają się oni jednakowo być wyrazem woli mocy, obdarzeni sympatią mas, a zatem sprawujący władzę. Niczym bolejący i występny Mesjasz, utożsamia się on z nazistowskimi katami, ponieważ widzi ich przegraną.

W cuchnącym i krwawym karnawale w Sigmaringen wszystko wydaje mu się bezsensowne i jednakie; bezsilny Petain, szalony Corpe-chot ogłaszający się admirałem Dunaju, Laval, który w tej całkowitej klęsce mianuje Celine'a gubernatorem wysp Saint-Pierre i Miąuelon, francuscy kolaboranci, amerykańskie bomby i nazistowskie obozy mieszają się w jednym okrutnym sabacie. Celinę przeżywa na własnej skórze tę niespoistość, tę "nić Historii przechodzącą przeze mnie na wylot, z góry na dół, z chmur wokół mojej głowy do dziury w tyłku".

Celinę widział twarz Meduzy, pustkę kryjącą się za mrowiskiem i rozkładem życia, tak jak w domach zburzonych przez bomby, gdzie za przypadkowo ocalałą fasadą nie ma już nic. Powtarzał też z emfazą to objawienie nicości, które - jak każde doświadczenie absolutu - może być przedmiotem błyskawicznego olśnienia, ale nie może być przedmiotem powtarzanych kazań. Gigi, który uwielbia Celine'a, potrafi wpatrywać się w Meduzę nie gorzej niż on, lecz życzliwość sangwini-ka, z jaką ukrywa tę umiejętność, grając w karty lub nalewając wino, oddaje być może bardziej sprawiedliwość pełni i pustce życia.

Wielkość i upadek współistnieją w całym dziele Celine'a. W najbardziej monstrualnej z jego książek Pogromowych drobiazgach - jednej z niewielu prawdziwych transgresji, występnych i zasługujących na karę w odróżnieniu od tylu niewinnych wybryków literatów pragnących przekroczenia norm, ale z gwarancją nietykalności i ubezpieczenia - odnajdujemy długie i nudne wynurzenia drobnomieszczańskie-go sklepikarza hołdującego wszystkim przesądom swojej zubożałej i zdezorientowanej klasy, a także genialną i zdeformowaną fotografię wieku XX, bez której nie będziemy już mogli się obejść. Spojrzenie Celinę'a, przyćmione, ale i często wyostrzone nienawiścią, demaskuje frenetyczny aktywizm przemysłu kulturalnego, postrzegając w jego jałowej i zimnej ekscytacji, w jego pełnym udręki przedwczesnym wytrysku, głuchy ładunek przemocy. Ta gorączkowa mobilizacja bezwzględnie rekrutująca jednostki do militarnych manewrów, jakimi są sympozja, dyskusje i wywiady, jest histerią panującą w zbyt zatłoczonym pokoju, w świecie, gdzie na każdych drzwiach wisi napis: "Nie ma miejsc".

Zbiorowa świadomość, która nie chce przezwyciężyć przemocy, ale nie śmie również patrzeć jej w twarz, sublimuje egoizm i gwałt w pustym kulcie uczucia i namiętności, w kulturze określanej genialnie

44

45

przez Celine'a jako "liryczny bidet". W nieświadomości elementarnej Prawdy seksu i miłości jest on królestwem wielkich kłamstw pośrednich, ulirycznieniem aktywności gruczołów, pulsowaniem amour-pas-sion, które ma usprawiedliwić oszustwo i samooszukiwanie się. Poeta seksu i tęsknoty za miłością, Celinę demaskował bezlitośnie sentymentalną falsyfikacie, brak prawdziwego seksu i prawdziwej miłości, ów przypływ krwi do podbrzusza szukający nobilitacji i wyrażający we wzruszonym westchnieniu niemożność kochania, a także tchórzostwo wyposażające seks bez miłości w sentymentalne kule, które zawadzają lub łamią nogi innym. Liryczny bidet, w odróżnieniu od wielkich religii, zawsze chce osłodzić gorzką pigułkę.

Reakcjonista Celinę, ogarnięty obsesją bliskości zagłady, jaką niesie wojna totalna, wyraża przenikliwym i potężnym głosem rzeczywisty niepokój, choć lekarstwa, jakie proponuje, są zarazem objawami i niszczącymi skutkami tej samej choroby, receptami na życie, które brzmią jak mimowolna parodia wielkich stronic Podróży do kresu nocy rozwartych na otchłań śmierci.

I tak wielki buntownik, który w Podróży napisał niezapomniane stronice o potworności wojny, o niemożności wyobrażenia sobie jej naprawdę, nawet wtedy, gdy bierze się w niej udział, opiewa w końcu linię ognia jako moment prawdy; poeta brutalnie podeptanego dzieciństwa żałuje tradycyjnego wychowania pozbawionego szacunku dla dziecka i nie szczędzącego cięgów; pisarz pamflecista przejmuje straszliwe antysemickie banały, umieszczone poprzednio przez narratora, jako głupie przesądy, w ustach postaci ojca w Śmierci na kredyt; anarchista przemawiający w imieniu uciśnionych ubolewa, że Kościół chrześcijański nadwątlił supremację białych. Jego trylogia drugiej wojny światowej łączy w jednym globalnym kłamstwie wszystkie ideologie, prawicę i lewicę, demokrację, faszyzm i sam antysemityzm, w całkowitym odrzuceniu społeczeństwa dostrzegając już nie spisek Żydów, lecz światowy spisek wszystkich zwycięzców i władców z Żydami włącznie, alians banków, Wietkongu i stacji międzyplanetarnych.

Celinę dał się oślepić odkryciem zła. Słuchał głosu poniżenia, powiedział Bernanos, niczym spowiednik w dzielnicy nędzy; nie potrafił jednak, w odróżnieniu od niektórych starych spowiedników, zdrzemnąć się między jednym a drugim penitentem, znużony powtarzaniem łatwych do przewidzenia grzechów, nie dostrzegł stereotypo-

46

wej banalności zła. Tak jak inni pisarze francuscy jego pokolenia, którzy sądzili, że mogą powiedzieć wraz z Gide'em ,J'ai vecu", również i on poszukiwał "życia", nie podejrzewając, ile megalomanii kryje się w takiej ambicji. Wrzeszcząc, jak sam pisał, myślał, że broni dziewiczej i dzikiej niewinności "ja". Pysznił się pogardliwie, że nie jest urzędnikiem, jak gdyby fakt ten miał gwarantować jakąś specjalną autentyczność i jak gdyby Hemingwayowskie ciosy pięścią miały być a priori bardziej poetyczne niż urzędnicza praca Kafki.

Posługiwać się terminem "urzędnik" jako obelgą jest tylko banalnym prostactwem; w każdym razie Pessoa i Svevo potraktowaliby go jako atrybut w sam raz dla poety. Ten ostatni nie przypomina bowiem Achillesa ani Diomedesa szalejących na wojennym rydwanie, ale raczej Ulissesa, który wie, że jest nikim. Jego objawieniem jest to odkrycie bezosobowości maskujące go pośród trwania rzeczy, tak jak podróż każe zniknąć wędrowcowi w ulicznym hałasie. Kafka i Pessoa podróżują, lecz nie do kresu ciemnej nocy, tylko do bezbarwnej przeciętności, jeszcze bardziej niepokojącej, w której spostrzegamy, że jesteśmy tylko wieszakami na życie, i gdzie, dzięki tej świadomości, staje się możliwe ostateczne zwycięstwo prawdy.

Mesjasz przyjdzie dla bezimiennych i skromnych, nie dla siłaczy Życia; dla "biedaczyny" Yirgilia Giottiego, którego poezja błyszczy, skromna i nieprzekupna, pomiędzy miłością do żony i dzieci a pracą w magistracie, nie zaś dla pompatycznego Pabla Nerudy opatrującego swój pamiętnik tytułem: Wyznaję, że żyłem. W jednym ze swych przebłysków wielkości Celinę ukazuje próżność wszelkiego ostentacyjnego witalizmu jednostki: "Ma vie estfinie, Lucie, je ne debutepas,je ter-mine dans la litterature". Potrafił żywić przejmującą litość wobec pojedynczego człowieka, jak na przykład wobec mongoidalnych dzieci, o które się troszczył w czasie ucieczki poprzez Niemcy i w oczach których odczytuje godność większą od jatki historii, ale nie potrafi uznać własnych błędów. Nie wypowie nigdy słowa prawdziwej skruchy, gdy dokona się już eksterminacja Żydów, niezdolny do postrzegania człowieka w osobach nie znanych mu bezpośrednio.

W zamku Sigmaringen znajduje się kościół i muzeum. W jednym z trzech fragmentów legendy świętej Urszuli, namalowanych około 1530 roku przez twórcę Ołtarza z Thalheim, rzuca się w oczy złe spojrzenie łucznika; ukrzyżowanie i koronowanie wieńcem cierniowym ukazują

47

zezwierzęcone tłumy, okrutne twarze, obsceniczne nosy, odrażające języki. W tej bolesnej przemocy, elementarnej i plebejskiej, Celinę mógłby się być może rozpoznać, ponieważ wiedział, że i on także należy do anonimowego tłumu podobnego do tego, jaki namalował Mistrz z Messkirch w swych Zwiastowaniach \ Narodzinach Jezusa. To właśnie było powodem jego wielkości; tylko doświadczenie proletariackiej nędzy pozwoliło niektórym reakcjonistom być prawdziwymi pisarzami, mimo ich szaleńczych wyborów. Hamsun i Celinę są wielcy dzięki tej ich odysei głodu i ciemności, których brak czyni jałowym arystokratyzm Jiingera.

Anarchistyczny masochista Celinę odpokutował, jako pisarz i jako intelektualista, za pogardę, którą się żywił. Ta pogarda ma łatwe zadanie: jakiekolwiek zdanie, ludzka postawa, twierdzenie wydają się idiotyczne temu, kto słucha, przyjmując rodzaj przedwstępnej metafizyki, umieszczając je na owym niewyraźnym, nieuchwytnym i nieokreślonym tle życia, gdzie każda zasada moralna jawi się jako niewystarczająca i pyszałkowata. Deklaracja praw człowieka brzmi śmiesznie, jak fanfaronada, ponieważ jest bezlitośnie niewspółmierna w stosunku do otchłani egzystencji

Ale kto przyjmuje ją z przemądrzałym grymasem, uważając się za natchnionego i właściwego interpretatora tej otchłani, jest co najmniej takim samym pyszałkiem, bezradnym wobec tajemnicy. Celinę może drwić z tego, kto mówi o demokracji, ale ostatni miłośnik frazesów mógłby kpić, na podstawie takiej samej logiki szyderstwa, z każdego jego słowa. Celinę jest naprawdę także rodzajem świętoszka, choć zabezpiecza się, wkładając w usta profesora Ygreka tę obraźliwą definicję siebie samego: "Mes accusateurs sont tous des employes - moi, non"*, wyrażenie niewątpliwie świętoszkowate. Kafka, który był urzędnikiem, nie był na pewno większym od niego filistrem. No tak, ale Kafka był Żydem.

UNIWERSALNY DUNAJ

INŻYNIERA NEWEKLOWSKY'EGO

4 Moi oskarżyciele są wszyscy urzędnikami (przyp. tłum.).

1. Uwierzyć w Ulm

Czy wierzysz w Ulm? - pytał Celinę podczas swej ucieczki przez zniszczone Niemcy. Zgryźliwy i drwiący, zastanawiał się, czy Ulm rzeczywiście jeszcze istnieje, czy też zburzyły go bombardowania. Gdy przemoc wymazuje rzeczywistość, wyobrażenie jej sobie staje się aktem wiary. A przecież w każdej chwili wszelka rzeczywistość jest wymazywana, choć na szczęście, nie zawsze za pomocą krwawej scenografii bomb fosforowych, lecz niepostrzeżenie, i nie pozostaje nam nic innego, jak wierzyć, że istnieje. Wiara przeżywana i wcielona w gesty ciała przysparza owej spokojnej życiowej pewności, która pozwala przemierzać świat z lekkim sercem. Hrabia Helmuth James von Molt-ke, prawnuk pruskiego feldmarszałka, zwycięzcy spod Sedanu, zwanego bitewnym filozofem, wierzył niezłomnie w Jezusa Chrystusa i gdy Narodowy Trybunał III Rzeszy skazał go w 1945 roku na śmierć za jego antyfaszystowską działalność, poszedł na egzekucję tak, jak przyjmuje się zaproszenie na kolację, nieprzyjemne, ale nie do uniknięcia.

Nie jest konieczna wiara w Boga, wystarczy wiara w rzeczy stworzone, pozwalająca poruszać się wśród przedmiotów z przekonaniem, że one istnieją, z niezachwianym przeświadczeniem o realności krzesła, parasola, papierosa, przyjaźni. Kto wątpi w siebie, jest zgubiony, tak jak ten, kto obawiając się porażki w miłości, rzeczywiście ją ponosi. Czujemy się szczęśliwi przy osobach pozwalających nam odczuć niezaprzeczalną obecność świata, tak jak ciało, które kochamy, daje nam tę pewność dzięki bliskości pleców, piersi, wygięciu bioder i ich falowaniu unoszącym niczym morze. A kto nie ma wiary, naucza Singer, może zachowywać się tak, jak gdyby wierzył, wiara przyjdzie później.

Wierzę więc w Ulm, gdy pociąg wiezie mnie najprawdopodobniej w

51

jego kierunku, na spotkanie z przyjaciółmi, tak jak w trzeciej klasie szkoły średniej wierzyłem w istnienie Czerrapuńdżi (albo Cerapodżi), indyjskiego miasta, o którym podręcznik geografii Kosmos, pióra S. Crinó, nie tylko informował, że istnieje, ale i że jest miejscem o największej ilości opadów na świecie, trzynaście metrów wody rocznie, choć potem dodawał, że w Honolulu spada czternaście metrów. Mój przyjaciel Schultz protestował, mówiąc, że skoro tak się rzeczy mają, rekord światowy powinien przypaść Honolulu, a nie Czerrapuńdżi. Innym natomiast, wychowanym na mniej surowej filozofii, udawało się wybrnąć z sytuacji, utrzymując ścisły rozdział między dwoma zdaniami, które, pozbawione połączenia, pozostawały też wolne od sprzeczności, tak jak zdanie: "zachód słońca był pogodny" w jednej powieści nie przeczy zdaniu: "zachód słońca był pochmurny" w drugiej.

Tutaj Dunaj jest młody, a Austria jeszcze daleko, ale wyraźnie rzeka jest już pokrętnym mistrzem ironii, tej ironii, która zadecydowała o wielkości cywilizacji środkowoeuropejskiej i która była sztuką omijania własnej jałowości i pokonywania słabości, była poczuciem dwoistości rzeczy, a zarazem ich prawdy, ukrytej, lecz jednej. Ironia uczyła szanować pomyłki i sprzeczności życia, niedopasowanie - choć tworzą one jedno - obu stron medalu, czasu i wieczności, języka i rzeczywistości, deszczu spadłego w Czerrapuńdżi oraz w Honolulu i statystyk opadów podanych przez S. Crinó w jego podręczniku. Tolerancja wobec braków i szpetoty świata, wobec jego nigdy nie spotykających się równoległych nie zmniejsza ufności, że równoległe te spotkają się w nieskończoności, choć nie zmusza ich, by spotkały się wcześniej.

Spodziewam się zatem, że Ulm nie będzie tylko napisem "Ulm" na stacji zburzonego miasta, jak było nim dla Celine'a, gdy wreszcie tam dotarł. Pozostawiłem za sobą Riedling, miasteczko, które było pierwszym wysuniętym posterunkiem Habsburgów nad Dunajem i które upodobały sobie bociany. Nie grożą mi w tym pociągu ani bomby prześladujące Cćline'a, ani też wilki, zjawy i błędne ogniki, które szczegółowo uczy, jak odganiać, podręcznik podróżnika napisany w połowie XVII wieku przez Martina Zeillera, obywatela Ulm z wyboru (Fidus Achates, czyli wierny towarzysz podróży). Może byłoby równie rozsądne pójść za inną radą Zeillera, który zachęca do napisania przed wyjazdem testamentu; przygotowawszy dyspozycje, zapisy, legaty i

52

kodycyle, podróżowalibyśmy swobodni, uwolnieni od życia, od wszelkich obowiązków i wszelkich ról, po tym tajemnym i anarchicznym terytorium, gdzie stawia się stopę tylko wtedy, gdy zejdzie się ze sceny, wszystko jedno jakiej.

2. 2164 strony i 5 kilogramów 900 gramów

Górnego Dunaju

Bez wątpienia Ulm leży nad Górnym Dunajem. Lecz gdzie kończy się ten ostatni, jaki jest jego początek i kres, jego granice, tożsamość, pojęcie? Inżynier Neweklowsky poświęcił całe swoje życie na wyznaczenie granic Obere Donau, Górnego Dunaju, i - gdy już wytyczył ten obszar - na badanie, klasyfikację i skatalogowanie piędź po piędzi jego przestrzeni i czasu, koloru jego wód i wysokości taryf celnych, jego pejzażu postrzeganego w ułamku sekundy i w ciągu wieków, które go stworzyły. Jak Flaubert czy Proust, Neweklowsky oddał całe swoje życie dziełu, pisaniu, Księdze; rezultatem jest książka w trzech tomach, 2164 strony wraz z ilustracjami, ważąca pięć kilogramów i dziewięćset gramów, traktująca, jak mówi tytuł, nie o Dunaju, lecz, skromniej, o Nawigacji i spławie w Górnym Dunaju, 1952-1964.

W przedmowie Ernst Neweklowsky uściśla, że jego traktat zajmuje się 659 kilometrami od ujścia Illeru wpadającego do Dunaju między Ulm a Wiedniem oraz oczywiście wszystkimi jego dopływami na tym odcinku; w przedmowie do trzeciego tomu przyznaje jednak, z bezstronnością tego, kto służy sprawie ponadjednostkowej, że pojęcie - i długość - Górnego Dunaju zmienia się zależnie od przyjmowanego punktu widzenia: pod względem ściśle geograficznym obejmuje on 1100 kilometrów pomiędzy źródłem a wodospadem w Gónyii, pod względem hydrograficznym - 1010 kilometrów pomiędzy źródłem a połączeniem się z Morawą, zgodnie z prawem międzynarodowym rozciąga się on na długości 2050 kilometrów, aż do Żelaznych Wrót, a więc do dawnej granicy tureckiej. Bawarczycy, przyjmując perspektywę ściśle regionalną, wyznaczają jego koniec na moście w Ratyzbonie, nazywając od niego towarzystwo akcyjne elektrowni wodnej i uważając za "Dolny Dunaj" krótki odcinek między Ratyzboną a Pasawą. W terminologii wojskowej z czasów pierwszej wojny światowej za "Gór-

53

ny Dunaj" uważano natomiast, ze względu na transporty wojskowe, odcinek między Ratyzboną a Gónyii.

Świadom chaotycznej redundancji rzeczywistości, inżynier Newe-klowsky rozważa, bada, porównuje, łączy, uogólnia wszystkie te klasyfikacyjne hipotezy, choć jego punkt widzenia określa nauka o nawigacji, według której "Górny Dunaj" to 659 kilometrów między miejscem, gdzie Iller wpada do Dunaju, a Wiedniem. Pomiędzy 1910 a 1963, rokiem jego śmierci, Neweklowsky, dyrektor prac regulacyjnych w Linzu od 1908 i "chef" Dunaju między Puchenau i Mauthausen aż do 1925, ogłosił na ten temat ponad sto pięćdziesiąt rozpraw na łamach specjalistycznych czasopism, nie licząc wykładów, wystaw, drobnych artykułów i pracy doktorskiej; w latach 1952-1964 wyszły trzy tomy, ukoronowanie jego dokonań.

W tych trzech tomach jest wszystko: historia nawigacji od epoki przedrzymskiej do czasów dzisiejszych, szlaki wodne i formy łodzi, czółna i statki parowe, śruby napędowe i ożebrowanie, części statków i narzędzia, ich nazwy zmieniające się poprzez wieki i zależnie od regionu, charakterystyka poszczególnych dopływów i różnice między nimi, wiry i mielizny, niezliczone modele tratw i barek, zalety i wady różnego typu używanego drewna, konwoje, brody, przejścia, spław bali, skład społeczny, obyczaje przewoźników, przesądy i opowieści związane z rzeką, prawa ściągania podatków, podróże władców i ambasadorów, wiersze, piosenki, dramaty i powieści poświęcone rzece.

Obere Donau to dla Neweklowsky'ego uniwersalny Dunaj, to świat, a zarazem jego mapa. Aby pewnie podróżować, dobrze jest mieć wyobrażenie całości, inżynier zadbał więc, z myślą o praktycznych potrzebach spieszących się podróżnych, o skondensowanie trzech tomów w cienki, ale wyczerpujący, pięćdziesięciodziewięciostronicowy tomik podręczny. Inżynier porządkuje, klasyfikuje, upraszcza, dzieli swoją encyklopedię na rozdziały i paragrafy, zaopatruje tekst w suplementy, indeksy, ilustracje, mapy. Urodzony w 1882 roku inżynier żywi namiętność do uogólnień, tego demona systematyzacji wielkich prądów filozoficznych XIX wieku, jest godnym epigonem Hegla i Clau-sewitza, wie, że świat istnieje po to, by go uporządkować i aby myśl scaliła jego rozproszone szczegóły. Oddając do druku swoją "globalną relację", powiada on, że dostrzega w tym fakcie "spełnienie zadania wyznaczonego mu przez los".

54

Wszelka całość - również Heglowska, powiadał ze stronniczą przenikliwością Kierkegaard - naraża się na śmiech bogów. Istnieją epoki, czy też kultury, w których także spekulatywny geniusz narażony jest nieuchronnie na śmieszność w swej pretensji do zaszufladkowania każdego przelotnego szczegółu egzystencji. Niektóre stronice świętego Tomasza czy Hegla nie zdołały uniknąć śmieszności, tak jak i niektóre fragmenty prac Heideggera. Ten aspekt komiczny nie zmniejsza wielkości Hegla czy Heideggera, każda rzeczywiście wielka myśl musi dążyć do całości i to napięcie zawiera w sobie zawsze, przy całej swej wielkości, również i element karykatury, odrobinę autoparodii.

Rozprawa doktorska, a następnie owe trzy tomy składają się na triumf Neweklowsky'ego, całość możliwa jest tylko wtedy, gdy chaos świata zamyka się w książce, wyraża w kategoriach, poskramia i porządkuje zjawiska, ale obdarza też wzruszającą uwagą ulotne szczegóły, niepowtarzalną jednostkowość. Jego traktat obejmuje również zmiany pogody, wiatr, nieprzewidziane zdarzenia, listę katastrof i nieszczęśliwych wypadków - śmiertelnych lub innych - jakie miały miejsce na pokładzie, samobójstwa i zabójstwa, bóstwa rzeczne, popiersia stu trzydziestu dwóch kapitanów statków z Ulm i wiersze poświęcone każdemu z nich, opisuje głowy świętych patronów mostów, odnotowuje karę przewidzianą dla pokładowego kucharza sypiącego zbyt dużo soli do zupy, wymienia nazwiska przewoźników wykonujących również zawód oberżysty i miejsca, gdzie go wykonywali.

Jako miłośnik systematyzacji cytuje fonetyczne i ortograficzne warianty terminu Zille, oznaczającego czółno (Zilln, Cillen, Zieleń, Ztilln, Zullen, Ziiln, Zullen, Żuli, Czullen, Ziln, Zuin), i niezliczone inne wyrażenia techniczne, jako skrupulatny inżynier odnotowuje rozmiary różnych typów łodzi, wyporność i pojemność. Globalny naukowiec staje się drobiazgowym historykiem, ponieważ jego pragnienie uchwycenia całości ogarnia świat i jego historię.

Wie on, że również przeszłość jest zawsze obecna, ponieważ we wszechświecie wędrują i trwają niesione przez światło obrazy wszystkiego tego, co było. Zadaniem twórcy encyklopedii jest obraz kompletny: jego Dunaj jest równoczesnością wszystkich zdarzeń, jest synchroniczną wiedzą o Wszystkim. I tak na przykład pisze on, że w 1552 roku jedenaście oddziałów żołnierzy księcia Maurycego Saksońskiego wyruszyło z Bawarii na siedemdziesięciu tratwach i że w końcu ubieg-

55

łego wieku było jeszcze 130-140 czółen w okolicy Salzburga, 60 na Wolfgansee, 25 na Attersee, 5 na Altaussersee, 2-3 na Grudlsee, Hall-statter See i Gmundersee.

Dręczony brakiem "kompletności", do którego uczciwie się przyznaje, Neweklowsky ogarnięty jest trwałą obsesją całości; wspominając podróż, jaką cesarzowa Maria, małżonka Ferdynanda III, odbyła z Linzu do Wiednia 13 i 14 marca 1645 roku, wymienia wszystkie pięćdziesiąt dwa okręty orszaku, dodając, dla kogo każdy z nich był przeznaczony: dla pierwszego szambelana, hrabiego von Khevenhiillera, albo dla trzech hiszpańskich dworek i hrabiny Yillerual, dla spowiednika cesarzowej, spowiednika księcia, do przewożenia krzeseł i noszących krzesła. Gdy przedstawia dzieła literackie opisujące rzeczną nawigację, podkreśla ich niedorzeczności i brak technicznej precyzji, aurę poetycką nie do pogodzenia z nauką o nawigacji. Mapa i literatura muszą zatem pasować do świata jak mapa imperium wyobrażona przez Borgesa; książka Neweklowsky'ego o Górnym Dunaju musi przystawać do Górnego Dunaju w sposób doskonały. Bezlitosny w demaskowaniu kłamstw poetów, Neweklowsky jest szczęśliwy, gdy znajduje w sztuce nie Arystotelesowskie prawdopodobieństwo, którym pogardza, lecz prawdę: komentując nadawany ze studia w Linzu 8 października 1952 roku dramat radiowy C.H. Watzingera Od przewoźników do statków parowych, oświadcza uroczyście: ,J)as Hórspiel atmet Donauluft", "Dramat radiowy oddycha powietrzem Dunaju".

W systematycznej rekonstrukcji Neweklowsky'ego otwiera się czasami szczelina fragmentaryczności, pojawia jakiś przelotny szczegół. Inżynier ubolewa ze smutkiem, że kamień milowy umieszczony przez Karakallę trzy mile za Pasawą zniknął bez śladu; na liście historycznych podróży po rzece, pośród floty cesarskiej lub okrętów wiozących ambasadorów Porty Otomańskiej, pojawia się nagle przeprawa "niejakiego Stefana Zerera", który wsiadłszy w Ratyzbonie w 1528 roku, płynie przez krótki odcinek w dół Dunaju.

Z pewnością również i dla Neweklowsky'ego owa konstrukcja czasami się chwieje; nagły wiatr niepowtarzalnej i ulotnej wyjątkowości miesza strony i spinacze protokołu, a egzystencja objawia się bezpośrednio i w przebłysku chwili. Zajmując się żargonem i językiem przewoźników, uwzględnia naturalnie odpowiednie słowniki, uzupełnia je przykładami i komentarzami, lecz wpada w osłupienie, zafascynowa-

ny anarchistyczną deklaracją zawartą w dziele J.A. Schultesa Podróże po Dunaju z 1819 roku.

W pierwszym tomie, na stronie dwunastej, Schultes pisze, że rozpoczął rejestrację słownictwa przewoźników, ale zarzucił ją, ponieważ wystarczy zobaczyć, jak zachowują się przewoźnicy, gdy pokrzykują do siebie, aby nauczyć się ich języka bez potrzeby zaglądania do słownika. Neweklowsky domyśla się, że jedynie patrząc na te gesty i twarze, słuchając tych głosów na brzegu rzeki, można rzeczywiście uchwycić słowo, jego niepowtarzalny smak i kolor istniejący w swej pełni tylko w bezpośrednim kontekście, wśród tych tłumów obrzucających się obelgami (o sławie tych krzepkich i szelmowskich pijaków świadczą pełne niepokoju rozporządzenia cesarskie, a także potępienie ze strony wielkiego barokowego kaznodziei Abrahama a Santa Clara). Wyzwiska te i te mało konwencjonalne gesty, te twarze i ten żargon znikneły, uniesione przez wody rzeki, w otchłani czasu, i żaden słownik nie jest w stanie ich zatrzymać; wiedział o tym Schultes i oszczędził sobie dlatego niepotrzebnego trudu. Neweklowsky, być może, rozumie, że bieg Dunaju porywa ze sobą i pochłania również jego 5 kilogramów i 900 gramów papieru o Górnym Dunaju, ale zaraz opanowuje się, skrywa ten nihilistyczny dreszcz w niezbadanych głębiach swego serca, ubolewając, że Schultes nie ukończył słownika.

Neweklowsky istotnie nie jest narażony na takie podmuchy nicości; jego szacowną egzystencję otacza i chroni owe 2164 strony, toczyła się ona pośród nich jak na dziedzińcu fortecy; ta czarna okładka i ta imponująca objętość są nieprzebytym murem, wiarą, która nie zdradza i nie rozczarowuje.

Bezdyskusyjna jest jego przewaga nad wyznawcami innych kultów. Kto wierzy w Boga, może nagle poczuć się opuszczony, jak zdarzyło się to nawet Jezusowi na krzyżu, może zobaczyć, jak rzeczywistość znika wokół niego i pod nim. Pobożny Chaim Cohen, późniejszy wysoki urzędnik w Izraelu, wyruszył do Oświęcimia z ortodoksyjną wiarą swoich ojców, lecz gdy powrócił z Oświęcimia, jego Bóg też uległ eksterminacji, zamieniony w popiół z krematoryjnego pieca. Również rewolucja, komunizm, mesjanistyczne odkupienie historii mogą ukazać nam Boga, który zdradził lub którego nie ma, jak zdarzyło się to Koestlerowi i tylu innym. Swann żyje całkowicie pochłonięty namiętnością do Odęty i spostrzega na koniec, że cierpiał przez kobietę, któ-

56

57

ra nie była tego warta. Również ślepa i nieracjonalna miłość do samego zjawiska życia, podtrzymująca niektórych ludzi, objawiająca się niczym silny ładunek pragnienia i fascynacji, może nagle osłabnąć, tak że erotyczna w istocie witalność wyczerpuje się, chorągiew łopocząca na wietrze staje się ścierką do podłogi.

Dunaj natomiast, choćby tylko górny, istnieje, nie znika, nie obiecuje tego, czego nie może dotrzymać, nie porzuca, płynie, wierny i sprawdzalny, nie zna hazardu teologii, ideologicznych perwersji, miłosnych rozczarowań. Jest tam, realny i prawdziwy; wyznawca poświęcający mu swe życie czuje, jak płynie ono w harmonijnym i nierozerwalnym związku z biegiem rzeki. Ta trwała harmonia pozwala zapomnieć, że oboje, rzeczne bóstwo i jego wyznawca, płyną w dół, ku ujściu. To tak, jak gdyby Neweklowsky - podobnie jak Quine - wskazywał ciągle palcem, mówiąc: "Dunaj!", i jakby to nieustanne wskazywanie odmierzało jego życie w rytmie ciągle odwzajemnianej namiętności.

3. Inżynier Neweklowsky pomiędzy perswazją a retoryką

Czy Neweklowsky był człowiekiem przekonanym? Śmierć "łaskawie szybka", która nastąpiła po osiemdziesiątych urodzinach, jak pisze jego biograf, to znaczy lekka i pogodna, wydaje się to potwierdzać. Perswazja, napisał Michelstaedter, jest objęciem w posiadanie własnego życia i własnej osoby, zdolnością przeżywania chwili do głębi, bez neurotycznej chęci przyśpieszenia jej końca, bez posługiwania się nią z myślą o przyszłości, która oby już nadeszła, a więc niszczenia jej w oczekiwaniu, by życie, całe życie, minęło jak najszybciej. Komu nie dana jest perswazja, ten zużywa własne siły w oczekiwaniu na rezultat mający wciąż nadejść, którego nigdy nie ma. Życie jako brak, jako de-esse, wciąż unicestwiane w nadziei, aby trudna chwila teraźniejsza już minęła, aby skończyła się grypa, aby zdać egzamin, wziąć ślub, rozwieść się, skończyć pracę, aby nadeszły wakacje, wynik badania. Se spera sperando l che vegnara l'ora de andar in malora l per piu no sperar. (Spodziewamy się, że godzina śmierci nadejdzie, kiedy nie będziemy się już niczego spodziewać).

"Retoryka", czyli organizacja wiedzy, to ogromne tryby kultury, gorączkowy mechanizm aktywności, za pomocą którego ludzie niezdolni do życia potrafią się samooszukiwać, eliminować unicestwiającą świadomość swojej nieumiejętności życia i braku wartości, nie zauważać własnej pustki. Wychodząc z biblioteki i kierując się w stronę dzielnicy rybaków, zastanawiam się, czy te 2164 strony Neweklowsky'ego też są bastionem wielkiego muru retoryki pozwalającego nie widzieć ani nie być świadomym własnej nicości.

Nie wiem, czy Neweklowsky był człowiekiem przekonanym czy retorem, czy w książce szedł pogodnie za głosem swego demona, czy szukał ucieczki przed swymi demonami. Łaskawie nagła śmierć zdaje się sugerować egzystencję pozbawioną niepokoju. Każde życie rozstrzyga się w zdolności - lub jej braku - bycia przekonanym, każda podróż rozgrywa się między postojem a ucieczką. Z ujmującym uporem Neweklowsky powraca wielokrotnie w swej książce do "Moidle--Schiff", wesołego statku ze stu pięćdziesięcioma dziewczętami ze Szwabii i Bawarii, które książę Karol Aleksander Wirtemberski wysłał w 1719 roku, po pokoju w Pożarewacu, podoficerom, którzy pozostali jako niemieccy kolonizatorzy w Banacie, aby mogli się ożenić i ustanowić tam szwabską obecność; stać się to miało jednym z najważniejszych rozdziałów w historii i cywilizacji Europy Środkowowschodniej. Ten statek ze stu pięćdziesięcioma dziewczętami, których młodzieńcze zalety opiewało tyle Lieder, byłby idealnym statkiem do takiej podróży, w którą można by się było wybrać również z przekonaniem, bez pośpiechu, przeciwnie, pragnąc nigdy nie dopłynąć.

4. Murzynka znad Dunaju

W swym przeglądzie literatury poświęconej Górnemu Dunajowi Neweklowsky wymienia zapomniane, choć pełne wdzięku opowiadanie Hermanna Schmida Murzynka Franka. Akcja rozgrywa się około roku 1813 wśród aktorów grających w teatrze przewoźników w Lau-fen, opisanym już zresztą przez inżyniera. Bohaterka Franzel, Franka, jest dzieckiem wojen napoleońskich, a dokładniej, murzyńskiego trębacza w armii cesarza i niemieckiej dziewczyny. Nowela opowiada o

58

59

jej trudnościach i upokorzeniach, jakie musiała znosić z powodu koloru skóry, o jej powołaniu do teatru, który nie chce jej przyjąć, o miłości do Hanneya (aktora piszącego dla niej sztukę Królowa Saby, w której gra i odnosi triumf właśnie jako Murzynka), o intrygach rozdzielających zakochanych, o zdradzie, ale i skrusze Hanneya, który wypędza ją, lecz potem szuka jej aż w okolicach Dolnego Dunaju, pod granicą turecką, gdzie Franzel z murzyńską trupą daje przedstawienie na jarmarku; tam żeni się z nią i razem wracają do Laufen.

Ta krótka "powieść teatralna" związana z Dunajem ukazuje okrucieństwa rasizmu, demaskuje jego przesądy i likwiduje go niczym sceniczną iluzję, za którą kryje się ludzka prawda jednostki przezwyciężająca kolor skóry, tak jak dzieje się to w napisanej przez Hanneya komedii. Nowela jest przeciętna, ale intuicja tego szwabskiego aktora wymyślającego z miłości do swej murzyńskiej ukochanej role pięknej i ciemnoskórej królowej Saby ujawnia okrutną bezpodstawność rasizmu. Duch objawia się tam, gdzie chce, i nikt nie może być raz na zawsze pewny swojego geniuszu czy swojej małości; apokaliptyczny ton, jakim wielki Celinę mówi o "małej idylli między waszą białą służącą a waszym czarnym listonoszem", stawia go intelektualnie o stopień niżej od tej nowelki Hermanna Schmida, generalnie biorąc słusznie zapomnianej.

5. Niemiecka idylla

Ulm jest miastem niemieckiej idylli, starych Niemiec świętego cesarstwa rzymskiego narodu niemieckiego. Antiąuarius wita je jako "pierwszą stolicę wzdłuż biegu Dunaju" i \akoDecus Sueviae, ozdobę Szwabii; kroniki wychwalają jego mieszczańsko-patrycjuszowską godność, jego prawną autonomię, rozkwit finansowy, konkurujący według dawnego rymowanego powiedzenia z potęgą Wenecji, Augs-burga, Norymberg!, Strasburga.

Cytując te wiersze, Antiąuarius zauważa w końcu, że są one ostrzeżeniem przed upadkiem, ponieważ miasta te utraciły swą potęgę i mają się ku schyłkowi, ale i on także przywołuje dawne bogactwo Ulm, a przede wszystkim niezależność jego korporacji, przywileje strzegące jego autonomii wobec władzy cesarskiej, ius de non appellando i gąszcz

60

praw, możliwości, władzy, ulg uzyskanych w ciągu wieków przez wolne miasto cesarskie kosztem cesarstwa. Gdy Karol IV oblegał Ulm w 1376 roku, uniemożliwiając ludności dostęp do kościoła znajdującego się poza murami, obywatele postanowili zbudować drugi kościół w mieście i w 1377 położyli pierwszy kamień pod tę wielką katedrę, która w 1890 stać się miała najwyższa na świecie. Kroniki opowiadają, że burmistrz Ludwig Krafft, aby zademonstrować bogactwo Ulm, zasypał kamień węgielny stoma złotymi florenami wyjętymi z sakiewki, inni zaś patrycjusze poszli za jego przykładem, rzucając na kamień złote i srebrne monety, a w ślad za nimi "szacowni obywatele" i "zwykły lud".

Ulm stanowi centrum niemieckiego partykularyzmu świętego cesarstwa rzymskiego i starych Niemiec opartych na prawie zwyczajowym, uświęcającym historyczne tradycje i różnice, przeciwstawiającym się wszelkiej władzy centralnej, wszelkiej formie państwowej, a także wszelkiemu jednolitemu ustawodawstwu. Cesarski uniwersalizm, który nie potrafił - mimo wielkich wysiłków saksońskich czy szwabskich władców - stworzyć jednolitego i zwartego państwa, przyczynił się do rozpadu wszelkiej politycznej jedności i powstania archipelagu lokalnych autonomii i korporacyjnych przywilejów. Schwaben-spiegel, zbiór praw z XIII wieku, kodyfikuje te swobody organizacji społecznych poszczególnych stanów i ich odrębność, z czego rodzi się zawiła i wzruszająca niemiecka idylla, partykularyzm, społeczne podziały, rozdźwięk między etyką a polityką, splot deutsche Misere - "niemieckiej niedoli", jak miał ją nazwać Heine.

Prawo powszechne sankcjonowało tę mozaikę kompetencji i prerogatyw, broniło organicznej różnorodności instytucji powstałych w ciągu wieków i przeciwstawiało się wszelkiemu jednolitemu ustawodawstwu. Gdy Thibaut, prawnik ukształtowany w kulturze oświeceniowej, proponował prawodawstwo obalające w imię równości i uniwersalności rozumu różnice i przywileje, Savigny przeciwstawiał mu prawo powszechne, obronę różnic między ludźmi i prawa chroniące te różnice jako owoc organicznej ewolucji historycznej, a nie "abstrakcyjnego" racjonalizmu.

Wolności zatem w nowoczesnym i demokratycznym sensie tego słowa przeciwstawia się na niemieckiej ziemi swoboda stanów i korporacji, ich "stare dobre prawo" broniące społecznych nierówności na-

61

gromadzonych przez wieki. To nie uniwersalna natura ludzka, lecz rzeczywistość historyczna decyduje o wartości i prawach człowieka; dla Mósera, patriarchy z Osnabriick, obrona dawnych swobód niemieckich przed totalitarną tyranią oznaczała obronę pańszczyzny i niezależność wolnego rolnika. Niemiecka idylla jest więc internalizacją stagnacji, zgodnie z ostrzeżeniami świętego Pawła i Lutra, aby nie wychodzić poza swój stan społeczny, aby szanować "naturalną" odrębność poszczególnych stanów.

Duma z przynależności do danego stanu, ożywiająca postacie tej idylli, nie oznacza jedynie dystansu wobec klas podległych, ale jest dumą strzegącą zazdrośnie swych granic również w stosunku do klas wyższych: w opowiadaniu Hoffmanna mistrz Martin, bednarz, nie chce dać za żonę swej córki młodemu patrycjuszowi, ponieważ chciałby ją oddać uczciwemu przedstawicielowi cechu bednarzy. Gdy Faust zaczepia Małgorzatę, nazywając ją piękną i młodą damą, odpowiada ona skromnie, ale z godnością, że nie jest damą, lecz dziewczyną z ludu. Streben, gwałtowne dążenie Fausta, jest przeciwieństwem ducha niemieckiego, jak pisze Antoni, najmniej faustowskiego w europejskiej historii.

Czasami "wolne miasto cesarskie", takie jak Ulm, staje się symbolem utrwalonego przywileju przeciwstawionego egalitarnej sprawiedliwości, czasami - rewindykacją indywidualnych swobód przeciw totalitarnemu zrównaniu, na przykład przeciw nazistowskiemu centralizmowi. Mówiąc ogólnie, niemiecka idylla, zamykająca jednostkę w ciasnej przestrzeni i w społeczeństwie o trwałych podziałach, dąży do uczynienia z niej, jak pisze Lukacs, mieszczanina (Btirger), a nie obywatela (citoyen). Tak powstaje owa wzruszająca i nieprzystępna wewnętrzna izolacja, "apolityczna" i "rozpaczliwie niemiecka", której Thomas Mann był wielkim interpretatorem i, przynajmniej częściowo, wyrazicielem. Sytuacja taka znajduje swój wyraz w Sonderling, postaci pojawiającej się często w literaturze niemieckiej, samotnej i dziwacznej, którą Giuseppe Bevilacqua określił jako "symbol głębokiego rozdźwięku między szczególnie wrażliwą naturą a społeczeństwem niezdolnym ofiarować jej swobodną możliwość spożytkowania swych szczególnych talentów".

Wielu bohaterów Hoffmanna i Jean Paula można nazwać Sonder-lingami; są to sekretarze kancelarii, referenci, prowincjonalni nauczy-

62

ciele lub pedantyczni naukowcy ogarnięci przejmującą tęsknotą i skrupulatnym poczuciem dyscypliny; ich intensywna wewnętrzna uczuciowość zamknięta w krępujących więzach społecznych konwencji zamienia się często w bolesną i groteskową ekstrawagancję.

Charles Nodier dostrzegał przyczyny rozkwitu niemieckiej literatury fantastycznej w bogactwie lokalnych społeczności i odrębnych zwyczajów. Z partykularyzmu usankcjonowanego przez prawo powszechne rodzi się literatura fantastyczna, ponieważ to u bram miasta rozpoczyna się, wraz z odrębnością praw i zwyczajów, niepokojący, nieznany świat; owo trwanie przeszłości nadaje rzeczywistości przejmującą, a zarazem widmową aurę. Również liryka i satyra Heinego, zresztą ucznia wielkich mistrzów historycznej szkoły prawa, powstają z prawnego partykularyzmu niemieckiej idylli. Sonderling jest przede wszystkim figurą niemieckiego życia wewnętrznego, wraz z jego rozdziałem etyki od polityki, który umożliwił moralny opór tylu sumień wobec nazizmu, lecz być może przeszkodził powstaniu zorganizowanego oporu politycznego. Idylla Ulm skończyła się pod bombami drugiej wojny światowej, pod koniec której ocalało tylko 2633 budynki z 12 795.

6. Zdobycie Ulm

Niemiecka idylla ma w sobie coś ciasnego, ograniczonego, jak sugeruje zresztą etymologia słowa "idylla", to znaczy mały obrazek lub drobna scenka, który to gatunek przeżywał swój rozkwit w literaturze hellenistycznej. Niemiecka historia, sięgająca niekiedy ku uniwersalnym i tysiącletnim imperiom, rodzi się często w prowincjonalnych ramach, w kręgu municypalnego horyzontu. I tak na przykład pewien historyk opisuje sekretny plan zdobycia Ulm, przygotowany w 1701 roku przez Bawarczyków sprzymierzonych z Ludwikiem XIV; kilku z nich, przebranych za wieśniaków i wieśniaczki, zdołało dostać się do miasta z zadaniem - które udało im się zresztą wykonać - otworzenia własnym oddziałom bramy fortecy: "Porucznik Baertelmann nieść będzie jagnię, sierżant Kerbler kurczaki, porucznik Habbach, przebrany za kobietę, kosz z jajami..."

Bawarskie oddziały, które dzięki temu podstępowi opanowały mia-

63

sto znajdujące się na granicy Badenii-Wirtembergii i Bawarii, były sprzymierzeńcami Króla Słońce, ale polityka Ludwika XIV, wraz z jej programem centralistycznego i imperialistycznego unowocześnienia, obalającym władzę lokalnych feudałów, należy do innej historii, do rozdziału, w którym występują Robespierre, Napoleon lub Stalin, podczas gdy niemieccy sprzymierzeńcy francuskiego autokraty należą do owego średniowiecznego, ciasnego, "idyllicznego" partykularyzmu, który współczesna historia, a szczególnie historia Francji, miała wyeliminować.

7. Z gołymi rękami przeciw III Rzeszy

W Ulm rozkwitł wspaniały kwiat niemieckiego życia wewnętrznego. Rodzeństwo Hans i Sophie Scholl, aresztowane, skazane na śmierć i zamordowane w 1943 roku za czynną walkę przeciw hitlerowskiemu reżimowi, pochodziło z Ulm, i dziś jedna ze szkół wyższych nosi ich imię. Historia ta jest przykładem absolutnego oporu, jaki ethos przeciwstawia kratosowi; potrafili zbuntować się przeciwko temu, co niemal wszystkim wydawało się oczywistą i nieuniknioną zgodą na hańbę. Mając jedynie powielacz, za pomocą którego rozprowadzali odezwy przeciw Hitlerowi, walczyli gołymi rękami przeciw wielkiej potędze III Rzeszy, jak napisał Goło Mann, stawili czoło politycznemu i wojskowemu aparatowi nazistowskiego państwa. Byli młodzi, nie chcieli umierać i przykro im było porzucać uroki pięknych dni, jak napisała ze spokojem Sophie w dniu egzekucji, lecz wiedzieli, że życie nie jest najwyższą wartością i że staje się godne miłości i daje szczęście wtedy, gdy zostaje oddane w służbę czegoś, co jest większe od niego, co je rozświetla i ogrzewa niczym słońce. Dlatego poszli pogodnie na spotkanie śmierci, bez lęku, wiedząc dobrze, że książę tego świata już został osądzony.

8. Pogrzeb

Na placu przed ratuszem w Ulm rozegrała się jeszcze inna scena alegorycznego teatru niemieckiego życia wewnętrznego. 18 października

64

1944 roku miał miejsce, w obecności von Rundstedta, państwowy pogrzeb feldmarszałka Rommla. Nieświadomy tłum żegnał się z nim po raz ostatni, w przekonaniu, że zmarł on od ran odniesionych w obronie Rzeszy, podczas gdy w rzeczywistości otruł się, mając do wyboru samobójstwo albo proces za udział w spisku z 20 lipca. To także jest paradoks niemieckiej duszy: Rommel nie bał się z pewnością egzekucji, nie brakowało mu odwagi, z jaką na przykład Helmuth James von Moltke stawił otwarcie czoło nazistowskiemu trybunałowi i szubienicy. Listy pisane do żony ujawniają nie tylko siłę uczucia, lecz także poczucie odpowiedzialności człowieka nieposzlakowanego. Prawdopodobnie sądził wówczas, że oddaje przysługę swej ojczyźnie już i tak w niebezpieczeństwie, zapobiegając szerzeniu się zamętu i niepewności, jakie wzbudziłby ten proces w Niemczech i ta nagła przemiana wielkiego żołnierza we wroga narodu.

Z oschłym opanowaniem i z największym, choć paradoksalnym poświęceniem kazał zamilknąć głosowi sumienia i uczynił pośrednią, lecz wielką przysługę hitlerowskiemu reżimowi, który próbował obalić, oraz Hitlerowi, którego pragnął zabić. Jego osobowość nawet w takiej chwili nie pozwoliła mu na zdecydowany wybór: albo kraj, albo deprawujący go i zdradzający reżim, który głosił, że jest jego wcieleniem. Sami zresztą alianci, wykazujący brak zrozumienia i nieufni wobec propozycji obalenia nazizmu przez niemiecki Sztab Główny, ponoszą z pewnością niemałą odpowiedzialność - począwszy od kar-tagińskiego traktatu wersalskiego - w tym zabójczym utożsamieniu kraju z reżimem. W wyborze Rommla niewątpliwie zasadniczą rolę odegrało niemieckie wychowanie, ceniące nade wszystko szacunek i wierność, która sama w sobie jest już wielką wartością, lojalność wobec współtowarzyszy i danego słowa, mające tak głębokie korzenie, że nie można ich wyrwać nawet wtedy, gdy rodzinna ziemia stała się cuchnącym błotem. Ta wierność jest tak silna, że czasami nie pozwala zauważyć oszustwa, którego padło się ofiarą, nie pozwala zrozumieć, że nie jest to już wierność własnym bogom, lecz monstrualnym bożkom, i że w imię prawdziwej wierności należy zbuntować się wobec tego, kto bezprawnie się jej domaga.

Również von Stauffenberga, wykonawcę zamachu na Hitlera, dręczyło niemieckie rozdarcie między wiernością ojczyźnie a wiernością ludzkości, co może pomóc zrozumieć trudności w zorganizowaniu

S - Dunaj

65

zbrojnego oporu w Niemczech. Z pewnością jednak nie tylko w Niemczech Trzeciej Rzeszy pojawił się ów podstawowy dylemat, ukryty w tylu różnych formach, pomiędzy wiernością temu, co uniwersalne, a wiernością wobec własnego bezpośredniego zadania, między etyką przekonań a etyką odpowiedzialności, jak powiedział Max Weber, niezrównany do dziś diagnostyk sprzeczności między systemami wartości naszej cywilizacji. Wśród zbrodni nazizmu jest też wynaturzenie niemieckiego życia wewnętrznego; w inscenizacji tego pogrzebu przed ratuszem w Ulm kryje się tragedia człowieka uczciwego przedstawiona jako kłamstwo.

9. Funt chleba

W Muzeum Chleba w Ulm tabela ukazuje ceny funta chleba w ciągu dziesięciu lat, od 1914 do 1924 roku. W 1914 kosztował 0,15 złotej marki; w 1918 - 0,25 papierowej marki; w 1919 - 0,28 (też papierowej); w 1922 - 10,57; w 1923 - 220 000 000 marek; w 1924 cena była znów mniej więcej taka sama jak w 1914, tj. 0,14 złotej marki, choć w odmiennych warunkach i przy innej wartości i sile nabywczej pieniądza.

Nie rozumiem praw ekonomii i monetaryzmu ani nie próbuję rozwikłać tych poplątanych splotów, gdzie krzywe matematyczne finansowych procesów przecinają się i gmatwają z nieprzewidzianą niere-gularnością życia, z przypadkowością zdarzeń, z namiętnościami i fikcją. Laik, czytając gazety, myśli, że finanse chore są na zapalenie opon mózgowych, jak pisał Lafitte, bankier Ludwika Filipa.

Laik, skłonny z racji swych germanistycznych lektur do ukrywania ignorancji za literackimi metaforami, myśli nie tyle o zapaleniu opon mózgowych, co o psychozie, o symulacji obłędu, tak jak w przypadku furiatów zdolnych udawać spokój i samokontrolę lub idiotów, którzy potrafią, jak mówił pewien luminarz wiedeńskiej psychiatrii z początku wieku, udawać wielką inteligencję. Finansowe statystyki wydają się uspokajającym, lecz nieprawdopodobnym programem widowiska, które być może wcale się nie odbywa, przedstawieniem czegoś, czego nie ma.

Zawrotna nierealność owych 220 000 000 marek za funt chleba jest

rzeczywistością "wielkiego wieku XX", jak napisał w 1932 roku Rudolf Brunngraber - poza tym autor książek najzupełniej przeciętnych - w swoim arcydziele Karol i XX wiek, jednej z nielicznych powieści zdolnych przedstawić mechanizm historii i światowej ekonomii, który wchłania życie jednostki i zmienia je w zwykłe dane statystyczne, miażdżąc i włączając jednostkę w kolektywne procesy i degradując uniwersalność do prawa wielkich cyfr. W powieści - przedstawiającej wielką inflację nie tyle w Niemczech, co w Austrii - Taylor, racjonalizator produkcji, zajmuje miejsce losu, czyniąc jednostkę zbędną; ogólne prawa świata i obiektywne cyfry gospodarki - produkcji, bezrobocia, dewaluacji, cen i płac - stają się prawdziwymi postaciami, fantastycznymi, ale zdolnymi zagrażać i rozstrzygać o ludzkim losie niczym tyrani z antycznej tragedii.

Życie Karola - wraz z jego marzeniami, nadziejami, nieumiejętnością zrozumienia tego, co mu się przydarza - tworzą i niszczą ogólne mechanizmy, tak jak krzyżowanie się prądów i wiatrów rozbija grzywę fali, choć pragnie ona, tak jak każde życie, nawet najbardziej ulotne, być wieczna; kropla wzbrania się przed rozpłynięciem się w morzu społecznej anonimowości, choć do tego morza należy. Powieść o Karolu, którego wzrok nie umie dostrzec otaczającej go sieci, jest powieścią naszego życia, pozbawioną ciągłości serią odcinków drukowanych w gazecie, której właściciel i naczelny redaktor pozostają nieznani, odcinków zamieszczonych obok wiadomości o rozlewie krwi, kłamliwych ogłoszeń, sensacyjnych wielkich tytułów przydających naszej historii, w niezrozumiałym dla nas kontekście, równie nieuchwytnego znaczenia. Książka Brunngrabera - wzbudzająca prawdziwy fizyczny strach przed trzecią wojną światową, której zaskoczony czytelnik boi się jako nieuniknionej - ukazuje, że te 220 000 000 marek za kawałek chleba jest w swej niewyobrażalności ponuro realne, jak ogromna postać z krwi i kości, olbrzym z monstrualnego epickiego poematu.

10. Na świńskim targu

Fischerviertel, rybacka dzielnica Ulm, jest zachwycająca ze swoimi uliczkami, zacisznymi i zachęcającymi do spacerów, z gospodami za-

66

67

sobnymi w pstrągi i szparagi, z piwiarniami na świeżym powietrzu, spacerami nad Dunajem, starymi domami i glicyniami odbijającymi się w Blau, miejscowym potoku wpływającym dyskretnie do wielkiej rzeki.

Powietrze jest łagodne i świeże. Amadeusz wziął pod rękę Magdalenę, podczas gdy Gigi rozważa krytycznie zalety różnych gospod; twarz Franciszki odbija się w szybie starego okna wychodzącego na kanał i życie zdaje się płynąć lekkie i dyskretne, jak te wody w tajemnicy wieczoru. Miasto jest przyjemne, 548 piwiarni odnotowanych przez statystyki w 1875 roku zdaje się godzić ze sobą idealnie Christia-na Friedricha Daniela Schubarta, zbuntowanego poetę, i Alberta Ludwiga Berblingera, słynnego krawca, który pragnął latać i wpadł jak kamień do Dunaju, nowe kino niemieckie powstałe głównie w Ulm i słynną wyższą szkołę wzornictwa. O tym miłym genius loci świadczył również najsłynniejszy syn miasta, Einstein, gdy pisał w pełnym wdzięku czterowierszu, że gwiazdy - nie dbając o teorię względności - wędrują po swej wiecznej drodze zgodnie z planami Newtona.

Na ratuszu tabliczka przypomina, że w Ulm Kepler opublikował swoje Tabulae Rudolphinae i wynalazł miarę wagi stosowaną w mieście; natomiast na placu, gdzie odbywa się targ bydłem, inna tabliczka, opiewająca nie bez arogancji niemieckie zwycięstwa z 1870 roku i powstawanie Wilhelmowskiej Rzeszy, głosi: "Auch auf dem Markt der Sdue l wohnt echte deutsche Treue", również na świńskim targu bije wierne niemieckie serce.

Ten rym między maciorą (Sdue) a wiernością (Treue) jest już mimowolną, złośliwą karykaturą tego, co w ciągu kilku lat miało stać się prostactwem bogatej i potężnej II Rzeszy.

Inny rodzaj subtelności dał asumpt do powstania obrazu miasta Weissenburg, czyli Belgradu, namalowanego w 1717 roku na pięknym Domu Rybaka, na placyku o tej samej nazwie. Malarz, mistrz cechowy, Johann Matthaus Scheiffele, pragnął upamiętnić po wieczne czasy transporty wojsk wyruszających z Ulm i płynących w dół Dunaju, by walczyć z Turkami; Belgrad, zajęty i utracony, był strategicznym węzłem tamtej wojny. Z Ulm, na barkach znanych jako "skrzynie z Ulm", wyruszali też niemieccy kolonizatorzy mający zaludnić Banat, Donauschwaben, dunajscy Szwabi, którzy przez dwa wieki, od czasów Marii Teresy do drugiej wojny światowej, wywarli zasadniczy wpływ

na naddunajską cywilizację, dziś już zapomnianą. Moja podróż wzdłuż rzeki to przede wszystkim podróż ku Banatowi, śladami ekspansji, która nie tylko już nie istnieje, ale przemieniła się w swoje przeciwieństwo, w odwrót, niemiecki exodus z południowo-wschod-niej Europy.

11. Archiwista krzywd

Na placu w Ulm wznosi się katedra z najwyższą w świecie wieżą, której budowę rozpoczęto w 1377 roku, a ukończono - z wyjątkiem późniejszych prac konserwatorskich - w 1890. W stylu katedry zawiera się pewien fałsz, jak zdarza się to często w wypadku rekordów i prymatów. Profil Magdaleny, patrzącej ze zdziwieniem w górę na dzwonnicę i usiłującej przekonać się o wartości rzeczy, rysuje w powietrzu śmiałą i niespokojną kreskę, przy której świątobliwa budowla ukazuje całą nieprzejrzystość kamienia.

Pośród licznych przewodników po katedrze wyróżnia się dokładny i pedantyczny przewodnik Ferdinanda Thrana opisujący wszystkie szczegóły, od fryzów na kolumnach do dochodu ze sprzedaży pary spodni ofiarowanych na prace przy budowie kościoła przez pobożnego wiernego, młynarza Wammesa (6 szylingów i 2 grosze). Thran był nie tylko autorem przewodnika, ale także rozmiłowanym w gotyku architektem i o mało co nie zniszczył katedry z powodu swego uporczywego przekonania o istnieniu "prawa" łuków, za którego odkrywcę się uważał. Na okładce uczonego dziełka (Katedra w Ulm. Dokładny opis tejże, 1857) drukarz, którego roztargnienie zdaje się być logiczną konsekwencją losu prześladującego Ferdinanda Thrana, zapomniał umieścić jego nazwisko, dopisane ołówkiem przez bibliotekarza Biblioteki Narodowej w Wiedniu, przynajmniej na egzemplarzu znajdującym się w Albertinie.

To przeoczenie jest jedną z wielu przykrości, jakich doznał Thran, architekt i konserwator katedry w ubiegłym wieku i hipochondryczny specjalista od krzywd, jak świadczy o tym skrupulatny Katalog doznanych krzywd, spisywany przez lata, który leży, nie wydany i nieznany, w skrzyni umieszczonej w schowku katedry. Uparta ofiara intryg i stały cel ciągłych niesprawiedliwości, Thran zdaje się podkreślać z

68

69

gorzką satysfakcją, że życie jest krzywdą i afrontem, a zatem pozostaje tylko prowadzić dokładny rejestr upokorzeń. Jeśli prawdziwa literatura powstaje z pragnienia uświadomienia sobie nieustannej udręki życia, to Thran jest prawdziwym pisarzem. Literatura to księgowość, księga główna przychodów i wydatków, nieunikniony bilans deficytu. Ale porządek rejestru, dokładność i kompletność protokołu mogą sprawiać przyjemność, która rekompensuje niemiły charakter tego, co zostaje w nim zapisane. Gdy Sartre mówi, że spełnienie aktu seksualnego jest czymś przeciętnym w porównaniu z grą wstępną, zauważyć można satysfakcję, z jaką rejestruje on niezadowalającą przyjemność końcową.

Księgowy krzywd zaprowadza wśród nich porządek, kontroluje je, panuje nad niegodziwym światem i doznanymi upokorzeniami. Gdy Thran opowiada o egzaminie z architektury, który zdawał jako ekstern w Stuttgarcie w 1835 roku, wspomina mimochodem o dobrym stopniu, lecz rozwodzi się dłużej nad nieprzyjemną ranną pobudką, trudami podróży i nieuprzejmością celników, nad fatalną jakością piwa i spowodowanymi przez ten fakt wymiotami, nad koniecznymi wydatkami: 77 florenów i 47 grajcarów. Jako inspektor budowy dróg musi odwiedzać, składając ceremonialny i służalczy hołd, wpływowe osoby, finansowych doradców, dyrektorów departamentu; jeden z jego wujów upiera się, by mu w tych wizytach towarzyszyć, ponieważ uważa go za zbyt głupiego i nieobytego.

Podczas pracy przy konserwacji katedry wchodzi w konflikt ze zwierzchnikami i władzami miejskimi, które oskarżają go o nadmierne wydatki. Thran cytuje szczegółowo spory, krytyki, polemiki ze swymi przeciwnikami na łamach gazet, prawne kłótnie dotyczące klauzul jego zawodowych umów, mandaty, odwołania, kalumnie pod jego adresem, pogardę i przykrości ze strony notabli, kłótnie w kwestii wprowadzenia gazowego oświetlenia, intrygi jego rywali, którzy nie mogą wprawdzie przeszkodzić w otrzymaniu przezeń od króla Wirtembergii złotego medalu za artystyczne i naukowe zasługi, ale opóźniają oficjalne podanie tego do publicznej wiadomości.

Thran czuje się "tropioną zwierzyną", ale jego pretensje nie ograniczają się do prześladujących go wrogów, ponieważ wznosi się on ponad małostkowe, osobiste racje. To nie pojedyncza jednostka jest zawistna i zła, lecz to życie jako takie wyrządza krzywdy i przykrości,

70

całe jest nadużyciem. Thran odnotowuje bezstronnie złośliwą małość ludzi i rzeczy, intrygi inspektora budowlanego Rupp-Reutlingena i złośliwość burzy niszczącej nawę główną i napełniającej wnętrze katedry gruzem, uchwałę przyznającą mu pensję bez prawa do emerytury i dręczącą go nerwową gorączkę, jedenaście upadków z konia- spowodowanych przez marną szkapę, jedynego zresztą wierzchowca, na jakiego mógł sobie pozwolić - śmierć czworga dzieci, powtarzające się nieszczęścia, jak upadek z rusztowania lub topienie się w Dunaju. Tragedie i kłopoty traktowane są jednakowo, ponieważ prawdziwa tragedia życia jest również tylko kłopotem.

Literatura środkowoeuropejska zna również większy format postaci samodręczyciela, który triumfuje nad głupotą i niesprawiedliwością życia dzięki bezkompromisowości, z jaką prowadzi rejestr własnych nieszczęść. Thran jest bratnią duszą Grillparzera i Kafki, jednym z owych mierniczych własnych klęsk. W katastrze tych ostatnich życie ujawnia całą swą małostkowość i podłość; kto ich doświadcza i odnotowuje je, może przeciwstawić im ten rejestr bezczelności, patrzeć na nie z góry, a więc i panować nad nimi niczym dyrektor szkoły wręczający świadectwo najgorszemu uczniowi w klasie.

Thran jest dumny z gromadzenia dokumentacji krzywd doznanych ze strony władz i osób prywatnych, zwierzchników lub sąsiadów, ponieważ w okazywanej mu przez innych pogardzie odczytuje dowód własnej godności, nieudolność zasługującą na lekceważenie, nieprzystosowanie do życia będące znakiem prawdziwej uczciwości charakteru. W artykule napisanym z okazji setnej rocznicy jego urodzin profesor Dieferlen wspomina Thrana z długimi włosami i gęstą długą brodą, zajętego odnawianiem zrujnowanej katedry, pełnej chwastów, sów i nietoperzy gnieżdżących się wśród gotyckich ornamentów, podczas gdy mróz i wiatr wdzierają się do środka przez stłuczone szyby, a świergot wróbli zagłusza kazania z ambony. Prawdopodobnie Thran lubił to opuszczenie i zaniedbanie; odnotowuje na przykład z satysfakcją, że posążek wróbla - symbol Ulm - stłukł się, niezdolny stawić opór "nietrwałości wszystkich rzeczy", i dodaje, że nowy wróbel z gliny, stojący w piwnicy, aż władze miasta uzgodnią, czy postawić go na miejscu poprzedniego, czeka cierpliwie na koniec tych sporów i niszczeje niepostrzeżenie, ale na szczęście wolniej, niż starzeją się i marnieją dyskutujący o nim radcy.

71

Archiwista krzywd stwierdza z satysfakcją rozkład życia, który unicestwi również i jego, lecz także i przede wszystkim doznane krzywdy. Powszechność śmierci koryguje powszechność głupoty i podłości. Każda książka napisana przeciw życiu, powiedział Thomas Mann, stanowi zarazem, zachętę, by je przeżyć; w upartym sprzeciwie Thrana wobec niegodziwości świata kryje się również wstydliwa miłość do rzeczywistości, do tych rzek i dróg, które mierzył z wytrwałą dokładnością. Być może prawdziwy przyjaciel życia nie jest konkurentem uciekającym się do sentymentalnych pochlebstw, ale niezręcznym zakochanym, który dostał kosza i który, pisał Thran, czuje się wyrzucony poza nawias jak stary niepotrzebny mebel.

12. Grillparzer i Napoleon

Niedaleko opactwa w Elchingen, kilka kilometrów od miasta, znajduje się miejsce, gdzie odbyła się 19 października 1805 roku la capitu-lation d'Ulm, poddanie się Napoleonowi austriackiego generała Macka - "nieszczęsnego Macka", o którym mówi Tołstoj w Wojnie i pokoju. Tablica upamiętnia poległych żołnierzy napoleońskich z Francji i z różnych państw niemieckich, sprzymierzonych wówczas z cesarzem: "/4 la memoire des soldats de la Grandę Armee de 1805: Bavarois, Wurtembergeois, Badois et Franęais". Pejzaż z zamglonymi lasami nad rzeką przypomina sztych przedstawiający bitwę, wyrwa ukazuje miejsce, gdzie marszałek Ney przełamał austriacką obronę.

Ten odcinek Dunaju był teatrem wielkich bitew, jak bitwa pod Hóchstadt (lub Blindheim), w której książę Eugeniusz i Lord Marl-borough rozbili w 1704 roku, podczas hiszpańskiej wojny sukcesyjnej, francuskie wojsko Króla Słońce. Bitwy te są bitwami starej, przedre-wolucyjnej Europy, które - wraz z następowaniem po sobie zwycięstw i klęsk różnych potęg - przedłużały równowagę pomiędzy monarchiami absolutnymi aż do roku 1789. Naddunajskie cesarstwo jest doskonałym wcieleniem tamtej tradycji, a Napoleon zwyciężający Austriaków pod Ulm i wkraczający do Wiednia wyraża zbliżającą się epokę nowoczesności, zagrażając staremu habsburskiemu ładowi, który poniesie ostateczną klęskę w roku 1918.

Uwagi Grillparzera o Napoleonie są typowym wyrazem ducha au-

striackiego, prę- i ponowoczesnego, który widzi, jak nowoczesność rozbija symboliczną ostoję tradycji reprezentowanej przez Dunaj. Przenikliwy i stronniczy Grillparzer, świadek zwycięskiego wkroczenia Napoleona do Wiednia, dostrzega w nim przewagę nieograniczonej wyobraźni, subiektywnej hybris w stosunku do rzeczywistości, którą zauważa również i w sobie samym jako zagrożenie dla swej moralnej równowagi, a nawet i dla swego poetyckiego dzieła. Epigon, a zarazem prekursor, Grillparzer, klasyk dziewiętnastowiecznego teatru austriackiego, jest pierwszym człowiekiem bez właściwości - i twórcą ludzi bez właściwości - w habsburskiej literaturze: jest jednostką pękniętą i dwoistą, ale przepełnioną głębokim podziwem dla umykającej mu jedności osoby uważanej przezeń za najwyższą wartość. Hipochondryczny i udręczony, pedantyczny organizator i zarządca własnych kompleksów, niezdolny do odczuwania radości i rozdarty między rozbudzonymi namiętnościami a masochistyczną jałowością, Grillparzer - nieprzypadkowo czytany z podziwem przez Kafkę - jest pisarzem fałszującym własny autoportret, w którym podkreśla jego negatywne cechy, tak jak w dziennikach stwarza antypatyczną postać swego alter ego Fixlmiillnera.

Gdy życie jest utratą, brakiem, deesse, obrona polega na pełnym urazy usunięciu się na bok, na odmowie uczestnictwa. Naddunajska cywilizacja, tak wrażliwa na ucieczkę przed życiem, osiągnęła mistrzostwo w opracowywaniu owej obronnej strategii. Ale ta cywilizacja, której powołaniem było odkrycie pustki kryjącej się w Akcjach Równoległych i pochwała świata na opak - jak w wypadku Karla Krausa -nie zapominała o tej ekumenii, której zanikania była świadkiem, o tym uporządkowanym i harmonijnym barokowym kosmosie, którego oglądała radykalną przemianę. Tak jak później Kafka, Grillparzer nie dopuszcza, aby jego osobiste uprzedzenia - przeżywane nie jako psychologiczny przypadek, ale historyczna konieczność, jako brak równowagi między jednostką a całością - zakłócały obiektywny sens Prawa, świata, który zgodnie z wiedeńską tradycją pozostaje światem stworzonym przez Boga.

Grillparzer nie może oczywiście widzieć w Napoleonie, tak jak He-gel, ducha świata w momencie przełomu, dostrzega w nim jednak par-weniusza sprawującego władzę w imię niepohamowanego egocentryzmu, nie zaś wyższej idei; w wyniku napoleońskiego doświadczenia

72

73

powstaje w 1825 roku dramat Fortuna i upadek króla Ottokara, w którym Grillparzer przeciwstawia Rudolfa Habsburga, założyciela rodu i symbol władzy sprawowanej w pokorze jako ponadjednostkowe offi-cium, Ottokarowi Czeskiemu pragnącemu władzy i sprawującemu ją z powodu osobistych ambicji. Napoleon jest więc dlań symbolem epoki, w której subiektywność (narodowa, rewolucyjna, ludowa) zrywa więź z religio, tradycją, i powoduje, wraz z unarodowieniem mas, koniec racjonalistycznego i tolerancyjnego kosmopolityzmu XVIII wieku.

Napoleon jest "gorączką chorej epoki", ale, tak jak gorączka, jest gwałtowną reakcją, która może "zwalczyć chorobę" i doprowadzić do wyzdrowienia. Grillparzer określa go jako "dziecię przeznaczenia", przydaje mu aureolę Hamleta, którego zadaniem jest przywrócenie czasowi jego właściwego biegu. Korsykaninowi jednak brakuje pokory Hamleta, którego świadomość straszliwej misji zmusza do powiedzenia "biada mi", do zdania sobie sprawy z niezdolności sprostania jej. Napoleon jest mały, ponieważ rości sobie prawo do wielkości, stanie się wielki dopiero w chwili upadku, w religijnej skrusze, w uznaniu własnej nicości, tak jak Ottokar w dramacie staje się prawdziwie królewski wtedy, gdy zostaje pokonany i upokorzony, w bitwie i w miłości, zagrożony starością, przemieniony w żebraka, a więc w prawdziwego człowieka.

Napoleon, który twierdzi, że w czasach nowożytnych polityka zajęła miejsce przeznaczenia, reprezentuje dla Grillparzera totalitaryzm, czyli totalne upolitycznienie życia, wtargnięcie historii i państwa w życie jednostki uwięzionej w społecznych trybach. Tej powszechnej mobilizacji - w której Grillparzer dostrzega dzieło wodza, chociaż nie dostrzega aspiracji demokratycznych i wolnościowych - przeciwstawiony zostaje habsburski etos wiernego sługi państwa spełniającego z poświęceniem swój obowiązek, ale zakreślającego też granice ingerencji polityki, w trosce o rozróżnienie sfery publicznej i prywatnej.

Grillparzer określa jako "przerażającą" jednostronność Napoleona, który "widzi wszędzie tylko własne idee i wszystko im poświęca"; przed ideologicznym totalitaryzmem austriacka tradycja broni szczegółu, nietrwałego drobiazgu, życia niesprowadzalnego do systemu. Religijna wizja, taka jak Rudolfa II - milczącego cesarza w wielkim i późnym dramacie Spór braci w rodzie Habsburgów - nie lekceważy rów-

nież tajemnicy, swobodnej i różnorodnej indywidualności, ponieważ poczucie religijnej transcendencji nie pozwala czcić ziemskich hierarchii i odsyła do wyższego poziomu, gdzie również wyjątek znajdzie swe miejsce w boskich planach. Czysto ziemska historyczna perspektywa jest dogmatycznie brutalna w stosunku do tego, co wydaje się drugorzędne i mniej ważne; Grillparzer oskarża Napoleona, że zmierza prosto do Hauptsache, głównej kwestii, lekceważąc Nebensache, to, co wydaje się marginalne i drugorzędne, ale co w oczach austriackiego poety, obrońcy szczegółu, ma swą autonomiczną rangę i nie może być poświęcone na rzecz totalitarnego i tyrańskiego projektu.

Austriacka cywilizacja czerpie natchnienie z barokowego pojęcia całości, która góruje nas historią lub posthistorycznym rozproszeniem następującymi po potopie współczesnej historii; w obu wypadkach odrzuca ona czysto historyczne kryteria oceny, miary, według których nadaje się znaczenie zjawiskom i szereguje się je według wielkości. Austriacka cywilizacja broni tego, co marginalne, ulotne, drugorzędne, co chwilowe i zatrzymane w ruchu, przed mechanizmem gotowym je zniszczyć po to, by osiągnąć ważniejsze rezultaty.

Napoleon natomiast uosabia nowoczesną gorączkę działania, unicestwiającą otium i to, co ulotne, niszczącą chwilę w niecierpliwym pragnieniu ciągłego posuwania się naprzód. W swej powieści Sto dni Joseph Roth powtórzy starą plotkę o eiaculatio precox cesarza, czyniąc z niej symbol jego niespokojnego pośpiechu, który musi od razu wszystko załatwić, ma wciąż coś innego do zrobienia i w każdej chwili myśli już o następnej, nie mogąc nigdy się zatrzymać, nawet w miłości i rozkoszy, ponieważ kto nie zna perswazji, nie chce trwania bez końca.

Austriacka perspektywa jawi się jako ekscentryczna w porównaniu z napoleońskim mitem posługującym się odmienną skalą - od zafascynowania wielkością życia wyłaniającego się z nicości, jak u Stendhala i Dostojewskiego, do apokaliptycznego patosu Leona Bloya. Grillparzer przeczuwa niektóre aspekty napoleońskiej nowoczesności, ale przeciwstawia im habsburski etos oświeceniowo-biurokratyczny, który w swoim czasie stanowił radykalną innowację, chociaż w epoce napoleońskiej przekształcił się, mimo wytrwałego oporu jego wielkiej i postępowej tradycji etyczno-politycznej, w czynnik stagnacji. Grillparzer zamierza zresztą opiewać "statyczną wielkość" w osobie Rudolfa I, "człowieka milczącego i spokojnego". Ten ostatni jednak w dramacie

74

75

jest postacią wyblakłą i pozbawioną znaczenia, zdominowaną przez Ot-tokara, pokonanego tytana. I to Rudolf, teoretyk cierpliwości, postępuje dalekowzrocznie, ponieważ jego ostrożność jest umiejętnością polityczną, podczas gdy Ottokar marzy o wielkich czynach, ale ogranicza się jedynie do biernego snucia takich marzeń z dala od polityki.

W swym "napoleońskim" dramacie Fortuna i upadek króla Ottokara Grillparzer opiewa początki wschodniej polityki habsburskiej, jej rozkwit w formie monarchii austriackiej i jej nieuchronne kierowanie się ku Wschodowi, ku swej naddunajskiej misji. Ottokar jest uosobieniem pokonanych Czech w Europie Środkowej świętego cesarstwa rzymskiego narodu niemieckiego, którego koronę nosi Rudolf. W dramacie tym Ottokar pragnie unowocześnić, czyli zgermanizować Czechy, jawi się jako władca sprzyjający elementowi niemieckiemu i wprowadzający go do swego kraju, aby usprawnić i unowocześnić własne królestwo, pogardza czeskimi poddanymi, którzy nie chcą porzucić archaicznej i prymitywnej tradycji, rolniczego świata słowiańskich narodów nazywanych w XIX wieku "narodami bez historii".

Ottokar pragnie wprowadzić je do historii i ginie; czeski władca chce zniemczyć swój naród, aby mógł on zatriumfować nad Niemcami, ale niszczy w ten sposób swą potęgę i swą niezależność, zgodnie z pesymistyczną wizją Grillparzera i cywilizacji habsburskiej, według której wejście do historii pojmowane jest jako upadek. "Czeski" jest zresztą - i będzie jeszcze co najmniej przez wiek - słowem niejasnym, które może oznaczać Czechów, ale również czeskich Niemców i wskazuje przede wszystkim na trudną do określenia tożsamość, tak jak w wypadku wszelkiej tożsamości pogranicza, rozdartej między dialogiem a konfliktem. Jest to tożsamość drażliwa, wiecznie niezadowolona ze stosunku do niej innych, jakikolwiek by on zresztą był. Dramat skazany został na długą kwarantannę z obawy, by nie urazić Czechów, i sam Grillparzer mówi, że udał się na grób Ottokara, by prosić go o przebaczenie, i że widział wokół siebie wiele zagniewanych twarzy.

13. Spacerowa terapia

W Ulm, zgodnie z tradycją, przechowywano w XVII wieku but Ahaswera, Żyda Wiecznego Tułacza. Z takimi podeszwami, zdolnymi

76

przetrwać wieki, można by podjąć każdą wędrówkę, ćwiczenie uważane niegdyś przez lekarzy za zbawienne dla równowagi psychicznej. We włoskim wydaniu wszystkich opowiadań Hoffmanna możemy przeczytać następujący przypis dotyczący rzeczywistej postaci, która posłużyła pisarzowi za wzór: "E Wilhelm C.L. yonGrotthus (1747-1801) usiłował zwalczyć chorobę umysłową, dziedziczną w jego rodzinie, odbywając długie piesze wędrówki. Zmarł obłąkany w Bayreuth".

14. Z Lauingen do Dilłingen

Stare miasteczko założone przez Alemanów ma wiele wież, wśród których wyróżnia się jedna, ładna i smukła, zwana wieżą Białego Konia, legendarnego rumaka, długości piętnastu stóp, przeskakującego jednym skokiem Dunaj. Tak jak w pobliskim Dilłingen, również w Lauingen żywa jest tradycja studiów teologicznych, szkół i seminariów, aura milczącej i skupionej religijności szwabskiej, owego zamkniętego i pogodnego życia wewnętrznego, charakterystycznego, mimo okrutnych walk religijnych, dla niemieckiej wiejskiej parafii, szczególnie w Szwabii, choć Lauingen od 1269 roku należy oficjalnie do Bawarii.

Miasteczko jest siedzibą szkół takich na przykład jak nie istniejące już Gymnasium Illustre, wzniesione przez Wolfganga, hrabiego Pala-tynatu, w 1561 roku, a także proboszczów, pastorów, nauczycieli, jak Deigele, zwany szwabskim Mendelssohnem, autor pieśni kościelnych, opiewających dziś jeszcze w niektórych prowincjonalnych kościołach pokorną ufność w Boga i coś w rodzaju uczucia szczęścia, choć odczuwalny jest w nich także mrok, krótkość i nicość życia. W Lauingen urodził się Albert Wielki, mistrz świętego Tomasza, którego pomnik stoi dziś przed ratuszem; w swoim De animalibus święty encyklopedysta mówi również o rybach, które mógł obserwować, jak powiada, w swym rodzinnym Dunaju.

Po osiemnastowiecznej prowincji niemieckiej, między Szwabią a Bawarią, wędrują nauczyciele i proboszczowie Jean Paula; pisarz towarzyszy im na wiejskich drogach i w drodze ich życia, posługując się tym swoim stylem krętym, falistym, przesadnie hipotaktycznym i wciągającym, w którym Ladislao Mittner dostrzegał próbę oddania

77

poprzez składnię zmiennej więzi Jednostki-Całości, bezustanne przybliżanie się do nieosiągalnej nieskończoności.

Ta składnia jest też odbiciem cesarstwa, owego cesarstwa rzymskiego, które, jak powiada Goethe w Fauście, nie wiadomo w jaki sposób jeszcze się trzyma. Wszystkie zdania Jean Paula wydają się podrzędne, pozbawione zdania nadrzędnego i zawieszone w próżni lub, co najwyżej, podporządkowane jakiemuś tajemniczemu sensowi; odzwierciedlają twór polityczno-społeczny zdominowany przez peryferie, party-kularyzmy, odstępstwa, odrębne instytucje i specjalne statuty, pozbawiony solidnej struktury centralnej niczym cesarstwo niemieckie bliskie już wtedy formalnego końca.

Także i od tego świata, prawdziwej skarbnicy materiału satyrycznego, Jean Paul uczył się odczuwać życie jako rozkład, jako brak, jako deesse. Człowiecza wędrówka wydawała mu się ciągłym upadkiem, podobnym do upadku ciała fizycznego; jest on poetą egzystencji pojmowanej jako brak perswazji, a więc prawdziwego życia, ale także subtelnym i podstępnym strategiem uwalniającym za sprawą poezji sferę perswazji, absolutne momenty sensu od zagrożenia pustynią, brakiem, doczesnością. Współczesny Goethego i Schillera, przeciwnik klasycyzmu, Jean Paul był traktowany z dystansem przez wielkich klasyków i sam z kolei trzymał się od nich z daleka, kpił z partykularyzmu świętego cesarstwa rzymskiego narodu niemieckiego, lecz pozostawał w jakiś sposób więźniem swoich prowincjonalnych horyzontów. Przysuwając krzesła do pieca i wkładając szlafmycę przed rozpoczęciem opowiadania o swoim nauczycielu Marii Wuzie, ironizował o naiwności tego, kto wyobraża sobie, że za rogiem zaczyna się grand monde, ale również czuł się obco w "wielkim świecie" polityki, do którego wkraczała wówczas literatura klasyczna, aby zmierzyć się, tak jak Faust, z biegiem historii ludzkości.

Jean Paul natomiast wyraża rozdarcia i podziały, które później miały się pojawić z taką gwałtownością w literaturze europejskiej i które niemiecki klasycyzm próbuje stłumić lub zażegnać. Dostrzega on pustkę kryjącą się za słowami, kryzys wartości, nihilizm pochłaniający wszelką rzeczywistość i przemieniający naturę w trupa, unicestwiający teraźniejszość. Pogodny poeta domowych radości i religijnej prostoty jest również poetą, który przedstawił, choćby tylko w formie snu, przerażającą legendę o zmarłym Chrystusie głoszącym, że nie ma żad-

78

nego Boga. Jean Paul wyraża nihilizm - unicestwienie wartości i rzeczywistości skończonej - o którym klasycyzm sądzi, że potrafi go przezwyciężyć. Dostrzega on niezbieżność podmiotu z sobą samym i zapuszcza się w meandry snu i nieświadomości, w owe ciemne korytarze, gdzie jego przerażone postacie spotykają własnego sobowtóra. Tylko poczucie humoru może uleczyć z tej trwogi rozdarcia, ponieważ przywraca właściwy wymiar rzeczywistości, rozbija skończoność, gdyż towarzyszy temu dobroć, która otwiera ją na nieskończoność, góruje nad nią, a zarazem nadaje jej uniwersalne znaczenie.

Nic dziwnego, że Jean Paul nie podobał się Heglowi, ponieważ nie chciał widzieć w rzeczywistości - we współczesnej rzeczywistości -skończonej i doskonałej samorealizacji Ducha. Dla Jean Paula sfera ziemska pełna jest dziur i wyrw, przez które przedostają się podmuchy transcendencji, odbicia nieskończoności. Pisze on istotnie w Sie-benkas, że do tego świata trzeba by było domalowywać zawsze kawałek innego, tak aby był on kompletny; według niego rzeczywistość odsyła do innej rzeczywistości, do czerwonych dróg rysujących się za zachodem słońca albo do lata oczekiwanego przez mieszkańca bieguna północnego pośród ciemności długiej nocy. Jean Paul nie jest nowoczesny, jeśli nowoczesność jest myśleniem całościowym, unifikującym systematycznie wszystko, jest raczej współczesny, jeśli ma to oznaczać niekompletność i fragmentaryczność, poczucie pata.

Jakiekolwiek by były poglądy czy wiara ludzi, różni ich przede wszystkim obecność lub brak w ich myślach i nich samych owego przekroczenia granicy, wrażenie zamieszkiwania w świecie skończonym i zamkniętym w sobie lub niekompletnym i otwartym na "gdzie indziej". Podróż jest, być może, zawsze wędrówką ku owym dalom błyszczącym czerwonymi i fioletowymi barwami na wieczornym niebie, za linią morza i gór, w krajach, gdzie wstaje słońce, które zachodzi u nas. Podróżny wędruje o wieczornej porze, każdy krok prowadzi go ku zachodowi, za rozżarzony pas, który gaśnie. Podróżny, pisze Jean Paul, przypomina chorego, oscyluje między dwoma światami. Wędrówka jest długa, nawet jeśli przemieszczamy się tylko z kuchni do wychodzącego na zachód pokoju, na którego szybach rozpala się horyzont, ponieważ dom jest rozległym i nieznanym królestwem i nie wystarcza życia na odyseję między dziecinnym pokojem, sypialnią, korytarzem, gdzie biegają dzieci, stołem, na którym korki od butelek

79

strzelają honorowymi salwami, i biurkiem zarzuconym książkami i papierami usiłującymi wyrazić sens tego wędrowania między kuchnią a salonem, między Troją a Itaką.

Teraz naprawdę zapadł wieczór między Lauingen a Dillingen, a czerwone niebo nie tylko jest obrazem pretendującym do symbolicznej rangi, ale także niewątpliwym faktem meteorologicznym. W Lauingen, przed domem odlewników dzwonów, spotkaliśmy zgodnie z planami przedustanowionej harmonii milczącego Amadeusza. Różowa twarz Magdaleny stała się bardziej intensywna, przejrzystość wieczoru i jej serca mieszają swe barwy na policzkach dziewczyny i germanista znający z racji swego zawodu Naukę o barwach, którą Goethe na próżno przeciwstawiał Newtonowi, myśli, że może Goethe miał rację, że wprawdzie światło rozprzestrzenia się tak, jak mówił Newton, lecz my, na szczęście, nie widzimy długości fal, tylko zieleń, błękit, czerwień tego wieczoru i policzków Magdaleny.

Oby ten wieczór nigdy się nie skończył, a my obyśmy nigdy nie dotarli do Dillingen, tak jak nie dociera się nigdy poza horyzont. Rzeka życia płynie w żyłach naszych i nauczyciela Marii Wuza, każde uderzenie tętna odkłada w nas, tak jak i w nim, drobinę mułu czasu, który pewnego dnia podniesie się aż do serca i pokryje nas, choć w tej chwili strumień nas nie pochłania, lecz kołysze. Zachód słońca rozświetla również twarz Franciszki, tajemniczą i lekką jak chorągiew na wietrze. W godzinie rozkoszy zmysły wolą okrągłość tego, co klasyczne i skończone, kobiecość w pełni rozkwitłą, która nie może już się rozwinąć, linię zaokrągloną i kuszącą dojrzałej istoty, doskonałą skończo-ność niewiernej damy zfin de siecle'u. Czysta rozkosz potrzebuje tego, co dotykalne i skończone, nie lubi przekraczania granic. Ale jeśli do rozkoszy dołączy się choćby najbardziej ulotne preludium lub przebłysk per-ditio, pojawia się on jedynie na wezwanie dali, lubi zagadkę tego, co dopiero się staje, nieprzystępną niedokończoność obok nas, poryw wiatru i linię prostą, dziewczynę, drzewo wznoszące się prosto ku górze.

Teraz Franciszka jest na przodzie wraz z innymi, my zaś - język, w którym piszę, nie zna liczby podwójnej, koniecznej, aby odmieniać bez niejasności substancję życia - zostaliśmy trochę w tyle. A przecież również te postacie z przodu, ci inni, są częścią nas. Spacer po pustej i ciemniejącej nizinie skończy się wkrótce, Dillingen jest już blisko, zniknie również nić porozumienia i harmonia łącząca nas tego wie-

czoru. Rozproszenie jest niedoskonałością życia, jego brakiem; życie rozbija się na mniejsze ułamki czasu, w których - a więc i w ich sumie - nic nie ma.

Tak jak później starcom Sveva, również i łagodnym postaciom Jean Paula światło życia przyćmiewają często przypadkowe troski, egzystencjalny niepokój. W życiu jest nadmiar i niedostatek, dręczące nagromadzenie nieistotnych kłopotów, nie pozwalających zaczerpnąć powietrza, brak rzeczy istotnych. Ci nieśmiali nauczyciele są doświadczonymi strategami w partyzantce zwalczającej ten niedostatek, pozwalającej wyrwać się z jego uchwytu ściskającego za serce. Próbują cieszyć się życiem, uwalniając je od całkowicie pochłaniającego zajęcia urządzania go sobie, nie pozostawiającego miejsca na perswazję, tak jak dzieje się to w wypadku programu wyprawy, którą rektor Florian Falbel, inny bohater Jean Paula, odbywa ze swoimi uczniami -przyszłymi maturzystami - na Fichtelberg. Przygotowanie programu absorbuje całą jego uwagę, studiowanie mapy przeszkadza w oglądaniu mijanych miejsc, a głośne czytanie z podręcznika Buschinga opisu budynku nie pozwala patrzeć na sam budynek.

Pogodni podróżnicy-tułacze Jean Paula zwalczają deesse za pomocą radykalnej terapii homeopatycznej, ciągłego odejmowania. Poszukują czystego oczekiwania, pustej przestrzeni, gdzie mogłoby przebły-snąć światło bytu lub przynajmniej jego odbicie; aby tego dokonać, usuwają z rzeczywistości wszelkie przeszkody, jej ciężkie umeblowanie. Maria Wuz zamyka oczy, by ujrzeć wiosenną łąkę w zaszronio-nych szybach, za którymi szaleje wiatr i śnieg. Będąc dorosłym, spędza wieczory na wspominaniu dzieciństwa, a szczególnie tych chwil, gdy jako dziecko zamykał uszczęśliwiony oczy, podczas gdy matka przygotowywała kolację. Odejmowanie podniesione zostaje do kwadratu, światło błyszczy w pamięci do drugiej potęgi, gdy wspomina się chwile, w których wspominało się szczęście lub o nim marzyło; pojawia się ono w przestrzeni poza czasem, w ciemności piwnicy, gdzie pozostały zabawki i skarby dzieciństwa, a zieleń owego dzieciństwa połyskuje dla Wuza pod śniegiem pokrywającym je już od tylu lat.

Jean Paul kocha teraźniejszość - oczekiwaną lub opłakiwaną, gdy jest jeszcze przyszłością lub już przeszłością, ale pogardzaną i marnotrawioną, gdy jest teraźniejszością. Ta prawdziwa teraźniejszość nie istnieje w czasie, unicestwiającym ją w każdej chwili, istnieje poza cza-

80

6 - Dun;

81

sem, tj. poza życiem, w zatartym wspomnieniu lub akcie pisania. Mgła, powiada Jean Paul w powieści Quintus Fixlein, unosi się z naszego życia, przerzedza się i krystalizuje, niczym tlenki antymonu, w nowe kwiaty radości będące jedynie kwiatami poezji, czyli obrazami, jakie pisanie wydobywa z upływającego czasu. Światło tej niematerialnej, wyrwanej nicości przestrzeni, której wklęsłe ściany odbijają figury serca, oświetla konkretną rzeczywistość i przekształca domowe zacisze w "mały pokoik wykrojony ze sklepienia wszechświata". Rodzinna idylla, z taką czułością opiewana przez Jean Paula, zyskuje kosmiczne wymiary, a domowa epika- miłość małżeńska, zwyczajne zajęcia, szczęśliwy dzień, kołyska, trumna - łączy się i splata z nieskończonością. Wsłuchując się w upływający czas, biograf Marii Wuza odczuwa "nicość naszej egzystencji" i przysięga, że "będzie lekceważył życie tak pozbawione znaczenia, a jednak cenił je sobie i cieszył się nim".

Każda podróż, tak jak ta nasza wędrówka ku Dillingen, jest przeciwstawieniem się poczuciu utraty, ponieważ podróżuje się nie po to, by dotrzeć na miejsce, lecz aby podróżować, a podróżuje się w teraźniejszości. Ale kim naprawdę jest ten, kto wyrusza w podróż? W przedmowie do biografii Quintusa Fixleina Jean Paul opowiada, że spotkał w podróży wybitnego znawcę sztuk pięknych i że podał się w rozmowie za Fixleina, swą postać. Być może nie tylko Jean Paul, lecz każdy pisarz fałszuje sam siebie; z pełną pasji szczerością albo za sprawą arbitralnej zamiany osób przypisuje zaimek "ja" innej osobie, żyjącej własnym życiem. Któż to bowiem wędruje tego niepowtarzalnego wieczoru ku Dillingen, idąc nie ścieżką, ale drogą wytyczaną piórem na papierze? Ten, kto powierza swój los literaturze, jest żałosnym epigonem Kafki: gdy dotknął już klamki u drzwi i ma wejść do pokoju ukochanej kobiety, jak Kafka do pokoju Mileny, cofa rękę i powraca do swego papierowego świata.

Postacie Singera nie cofają się, wchodzą spokojnie do tamtego pokoju, ponieważ nie boją się zmierzyć z życiem ani z ryzykiem niepo-dołania mu; przyjmują bez pychy godzinę triumfu i bez trwogi godzinę klęski, ponieważ w swobodzie ich ciał tkwi pewność, że obie godziny posłuszne są prawu konieczności, tak jak przypływ i odpływ. Ten, kto boi się porażki, jak Zeno Cosini i Józef K., i nie potrafi jej zaakceptować, wycofuje się w literaturę, w zakamarki papieru, co pozwala bawić się zaledwie widmem porażki, omijać go, nie spuszczać z niego

82

wzroku, flirtować z nim, umizgiwać się do niego i odsuwać w przyszłość. Literatura daje schronienie przed poczuciem braku, ponieważ przenosi na papier to, co kradnie życiu, pozostawiając je jeszcze bardziej puste i niepełne. Pisarz, powiada Jean Paul, przechowuje całą swoją wiedzę i wszystkie swoje idee jedynie w tym, co napisał, i jeśli ktoś spali jego papiery, zostaje pozbawiony całej swej mądrości i nie wie już nic. Gdy wędruje ulicami bez swoich notatników, jest całkowitym ignorantem i głupcem, jawi się jako "blada papierowa sylwetka i kopia własnego ja, jego przedstawiciel i curator absentis".

Ale papier jest dobry, uczy pokory i otwiera oczy na pustkę "ja". Ten, kto zapisuje stronicę, a pół godziny później, czekając na tramwaj, spostrzega, że nic nie rozumie, nawet tego, co sam napisał, uczy się uznawać własną małość i pojmuje, myśląc o daremności własnego pisania, że każdy bierze swe elukubracje za niepowtarzalne dzieło, i że czyni to właśnie każdy. Być może czuje się bratem tej niezliczonej rzeszy "każdych", którzy tak jak on wyobrażają sobie, że są wybrani, i podążają wraz ze swymi dziwactwami ku śmierci; pojmuje, jaką głupotą jest ranić się nawzajem w tym wspólnym i tłumnym marszu ku nicości. Pisarze tworzą sekretny zakon powszechny, masonerię, lożę głupoty; nie przypadkiem to oni właśnie, od Jean Paula do Musila, pisali Pochwały Głupoty i opowieści jej poświęcone.

Ta ograniczoność pisania pomaga odkryć nędzę i względność inteligencji i stwarza w ten sposób możliwość braterskiego znoszenia się nawzajem. Papier uczy, aby nie brać go zbyt na serio; nawet ten, kto jest bardziej podobny do Kafki niż do Singera, uczy się, czytając Zamek i Listy do Mileny, jak nacisnąć klamkę, otworzyć drzwi, wejść do pokoju. Trochę później zobaczy z radością, że dzieci przewracają jego papiery i robią z nich łódeczki albo strzałki. Kiedy Prztyczek II, moja szacowna świnka morska, gryzie okładkę Genealogii moralności, podnosząc zakurzone i pełne godności wąsy aż do wysokości najniższej półki, wierność Nietzschemu każe mi zostawić ją w spokoju, a nawet cieszyć się z jej pogodnej zażyłości ze światem poza dobrem i złem.

Literatowi świadomemu, że jako literat właśnie jest głupcem, niech będzie wolno - w imię tej samoświadomości ducha, który wie, że nie potrafi się zrealizować - żywić namiętność do słowa pisanego, pomagającego mu żyć dalej, karmić się, jak postać Jean Paula, starymi przedmowami, programami, afiszami teatralnymi, nekrologami, ogło-

83

szeniami, pisać bez ustalonego porządku, chwytając, jak popadnie, obrazy i zdania. Gdy notes zapełnia się bazgrołami, dusza jest spokojniejsza i pogwizduje w rytm upływającego czasu. Jest już prawie noc, jesteśmy w Dillingen i melancholia wieczoru została przepędzona; można przyjąć bez lęku prawo każące mijać i kończyć się tym uroczym godzinom. Kónigstrasse, ze swoją średniowieczną bramą i barokowymi budynkami, przyjmuje nas w skupionym spokoju, w owej swobodnej i dyskretnej niemieckiej zaciszności starych ulic zdających się przedłużać ciszę placu.

Pensjonat jest przytulny: ciemne drewno, kufle piwa i pierzyny na łóżku tworzące rodzaj igloo. Żegnamy się i rozchodzimy do naszych pokoi aż do jutra. Co za głupie słowo: jutro. Sens życia, mówił Jean Paul, śniony jest na zbyt twardym materacu, ale spanie razem to uzupełnianie braków gramatyki, odraczanie deesse, to perswazja.

15. Kiczowatość zła

W Giinzburgu, miasteczku zwanym w okresie panowania Habsburgów małym Wiedniem, 28 kwietnia 1770 roku mieszkańcy oddali hołd Marii Antoninie, która udała się wraz ze swym weselnym orszakiem, składającym się z 370 koni i 57 karet, na ślub z Ludwikiem XVI, a później na spotkanie z gilotyną.

Ale to nie o Marii Antoninie myśli się, patrząc na te przyjemne domy, zaciszne ulice, na szyld hotelu "Goldene Traube" ze złotą kiścią winogron. Tu urodził się Josef Mengele, okrutny lekarz z Oświęcimia, być może najstraszliwszy obozowy zbrodniarz, tu ukrywał się w klasztorze aż do 1949 roku i tu powrócił ukradkiem w 1951 na pogrzeb ojca. W Oświęcimiu Mengele, zawsze pogodny i uśmiechnięty, wrzucał dzieci do ognia, wyrywał noworodki z ramion matek i roztrzaskiwał je o podłogę, wydobywał płody z matczynych brzuchów, dokonywał eksperymentów na parach bliźniąt - szczególnie upodobał sobie cygańskie bliźnięta - wykłuwał oczy, które nasadzone na szpilkę trzymał na ścianach swego pokoju i posyłał profesorowi Otranowi von Yerschu-erowi (dyrektorowi Instytutu Antropologii w Berlinie i profesorowi Uniwersytetu w Miinster, również po roku 1953), wstrzykiwał wirusy, przypalał genitalia. Być może jeszcze żyje, bo od czterdziestu lat udaje

84

mu się wymykać pogoni. Oczywiście, również człowiek, który dla rozrywki zabija drugiego człowieka, zmuszając jego syna, by był przy tym obecny, może kochać własnego ojca.

Hańbie towarzyszy współwina: Mengele został wypuszczony z więzienia przez Amerykanów, być może Anglicy pomogli mu w ucieczce, ukryli go mnisi, chronił dyktator Paragwaju. Z pewnością nazizm nie jest jedynym barbarzyństwem, jakie pojawiło się na świecie, i potępianie dziś już niegroźnej nazistowskiej przemocy służy wielu ludziom do przemilczania innych aktów gwałtu, popełnianych na innych ofiarach, innej rasy i innego koloru skóry, do uspokajania swego sumienia za pomocą wyznania antyfaszystowskiej wiary. Ale jest też prawdą, że nazizm stanowił apogeum, nie przekroczony nigdy szczyt hańby, najściślejszy związek, jaki kiedykolwiek istniał między społecznym ładem a bestialstwem. Mylące jest uciekanie się do interpretacji z domeny patologii, aby wyjaśnić postępowanie uśmiechniętego lekarza sadysty, jak gdyby padł on ofiarą nagłego ataku szału. W Giinzburgu, w klasztorze, gdzie się ukrywał, nie wyłupywał oczu ani nie rozpruwał brzuchów i nie sądzę, aby cierpiał z powodu tej przymusowej wstrzemięźliwości; zachowywał się najprawdopodobniej poprawnie, spokojny i nie rzucający się w oczy pan, który, być może, podlewał kwiaty i przysłuchiwał się z szacunkiem nieszporom. Nie zabijał, ponieważ nie mógł tego robić, ponieważ przeszkadzały mu okoliczności, pogodził się więc bez sprzeciwu z koniecznością rezygnacji, z ograniczeniami, jakie rzeczywistość narzuciła jego pragnieniom, tak jak ktoś inny godzi się z myślą, że nie może być miliarderem albo kochać się z gwiazdami Hollywoodu. Timor Domini initium sapientiae; jeśli nie istnieje prawo, strach, granica nie pozwalająca robić tego, co w Oświęcimiu można było robić bezkarnie, nie tylko doktor Mengele, ale, być może, każdy mógłby stać się Mengele.

Przestępstwa Mengele są jedną z najstraszliwszych stronic historii obozów koncentracyjnych. Jak każda zbrodnicza namiętność, również i jego rozkosz torturowania ujawnia bezmierną banalność, pustą jak jego głupi uśmiech podczas popełniania zbrodni. Pewien żydowski lekarz, zmuszony do towarzyszenia mu w jego eksperymentach, zapytał go kiedyś, jak długo trwać będzie jeszcze to dzieło eksterminacji. Mengele odpowiedział mu: ,Mein Freund, es geht immer weiter, immer weiter", wiecznie, mój przyjacielu, wiecznie. To głupie i ekstatyczne

85

zdanie zawiera w sobie całą tępotę zła: jest mechanicznym i pełnym fascynacji powtarzaniem czegoś w rodzaju rytualnej formuły, która oscyluje między refrenem psychodelicznej piosenki a modlitewną litanią, jest bełkotem nieszczęsnego umysłu narkotyzującego się okrucieństwem.

Mengele jest w tym momencie zafascynowany transgresją, uprawia ją jako rodzaj kultu, sądzi, że oświetli ona codzienne życie wyższym światłem. Czyny, które popełnia, są nie tylko okrutne, ale i bezmiernie głupie; mógłby je popełniać każdy, choć on w swojej ignorancji myśli, że są dostępne nielicznym wybranym.

Retoryka transgresji przedstawia zbrodnię tak, jak gdyby zawierała ona w sobie, być może ze względu na towarzyszące jej nieszczęścia, własne odkupienie, bez konieczności innej katharsis. Przemoc jawi się jako tożsama ze zbawieniem i zdaje się przywracać popędom rodzaj nowej niewinności. Mistyka transgresji, słowa pełnego emfazy, łudzi się, że gloryfikuje zło dla samego zła, gardząc wszelką moralnością. Sugestywny i ponury technikolor zła przyciąga bardziej niż surowa biel i czerń dobra; dzieło opiewające jakiekolwiek wykroczenie przyjmowane jest z szacunkiem, jak gdyby wystarczało strzelić do przyjaciela, niczym Yerlaine do Rimbauda, aby pisać takie wiersze jak Ver-laine.

Urok transgresji sięga głęboko wstecz; tradycja hebrajska mówi o Mesjaszu, który nadejdzie wtedy, gdy zło osiągnie szczyt, a według niektórych ekstremistycznych sekt przyśpieszyć triumf zła, współdziałając z nim, oznacza przyśpieszyć jego koniec, a więc i nadejście zbawienia. Chcielibyśmy przekonać się, tak jak dawni g-nostycy, że działanie ciemnej, utajonej przemocy, drzemiącej w głębi każdego z nas, choć unurzane w błocie i okrucieństwie, nie może splamić złota ukrytego w naszej duszy i żądamy upoważnienia albo, lepiej, nakazu, aby dać upust owej przemocy, łudząc się, że jest ona niewinnością lub że może jej przysporzyć.

Dopóki transgresja dotyczy kodeksów seksualnych zachowań, sprawa jest prosta, ponieważ przełamanie erotycznego tabu - jeśli dokonywane z wolnego wyboru, przez osoby zdolne decydować o sobie, i jeśli nie towarzyszą temu cierpienia zadawane innym - nie jest złem i zapał apostołów orgii jest śmiesznie nieszkodliwy. Rzeczy mają się inaczej, gdy Mengele wyrywa genitalia osobie nie wyrażającej na to zgo-

86

dy; to znaczy, gdy nasze pragnienie, które jak każde pragnienie nie chce być stłumione, zaspokoić można tylko za cenę cudzego bólu. Zbrodnia Raskolnikowa i zbrodnia M., zabójcy małych dziewczynek ze słynnego filmu Fritza Langa, nie biorą się z kaprysu, lecz z realnych i bolesnych namiętności, zasługujących, ze względu na związane z nimi cierpienie, na szacunek, ale nie na usprawiedliwienie cierpień zadawanych innym. Sztuka lubi takie ekstremalne i nienormalne przykłady, ale również nasza mała codzienna egzystencja pełna jest konfliktów między naszą przyjemnością a prawem innych i vice versa. Transgresywny mistycyzm darzy miłością nie grzesznika, lecz grzech, i sądząc, że jedyną zakazaną rzeczą jest seks, wielbi wszelki impuls, traktuje go jako impuls seksualny i uważa, że fakt ten uzasadnia jego zaspokojenie lub wręcz jest w stanie je wymóc. Prawdopodobnie popęd seksualny Mengele miał coś wspólnego z jego upodobaniami i jego życie seksualne znalazło w Oświęcimiu zaspokojenie, lecz wątpliwe jest, aby usprawiedliwiało to jego czyny, skłaniając do postrzegania w nim człowieka wyzwolonego, który bez moralistycznych zahamowań szedł, jak to się mówi, własną drogą.

Sztuka zainspirowana ideą zbawczej transgresji potrafi gloryfikować w istocie tylko trzeciorzędnych przestępców, niewykwalifikowanych robotników zła: zbrodniarze-odkupiciele, których sztuka ta- na przykład proza Geneta - proponuje jako wzór, to złodzieje, gwałciciele, mordercy, okrutni i nieszczęśliwi przestępcy detaliczni. Nikt nie ośmiela się widzieć Mesjasza grzesznika w przywódcy państwa rozkazującego zrzucić bombę atomową lub zrównać z ziemią miasto, w skorumpowanym dostojniku przywłaszczającym sobie pieniądze przeznaczone na szpitale, w producencie materiałów wojskowych popychającym kraj do wojny dla zwiększenia swych zysków lub w kierowniku biura upokarzającym swego podwładnego. Należałoby mieć więcej zrozumienia dla ulicznego dusiciela niż dla mordercy zza biurka, jeśli się pomyśli, że pierwszy z nich dysponuje okolicznościami łagodzącymi w postaci własnego nieszczęścia lub potrzeb swych popędów; ale ten, kto rozumuje w ten sposób, odwołuje się do pewnych wartości, jest uczciwym człowiekiem mającym na uwadze dobro, choć z kokieterii nie chce się do tego przyznać.

Jeśli natomiast zbawcą jest ten, kto posuwa się do ostateczności w czynieniu zła, to w takim razie przywódca rozkazujący zrzucić bombę

87

atomową, spekulant wojenny, szef mafii nie dopuszczający do strajku i nieuczciwy dostojnik są bardziej autentycznymi Mesjaszami niż Kuba Rozpruwacz. Naiwny artysta sławiący Kubę Rozpruwacza jest zafascynowany jego erotycznymi perwersjami, ekscytacją seksualną, którą wyobraża sobie na podstawie jego czynów, lecz być może również i ten, kto naciska na guzik mający spowodować wybuch bomby atomowej lub kto okrada innych z ich środków utrzymania, odczuwa jakiś perwersyjny orgazm, który nobilituje go w oczach zwolenników poglądu, że podniecenie seksualne nobilituje każdy czyn. Mdląca słodycz Mengele, jego uśmiechu i jego słów, za sprawą których ma on nadzieję upodobnić się do Anioła Śmierci, jest prawdziwie debilnym wyrazem wszelkiej fascynacji złem, wszelkiego niedostatku kultury, oczekującej od tandetnej przestępczości zrównoważenia własnych ograniczeń. Zakazany gest, często równie płaski jak wyrzucanie śmieci przez okno, jest niemniej trywialny, gdy dręczy lub torturuje. Meduza, mówił Joseph Roth w związku z nazizmem, jest banalna. Ofiary Mengele są postaciami z tragedii, sam Mengele jest postacią z kiepskiej powieści.

16. Pusty grób

"Mapa Dunaju - pisze Trost w swej książce po omówieniu bitwy pod Blindheim i oblężenia Donauworth przez Gustawa Adolfa w 1632 roku - przypomina mapę wojskową". Wśród łąk i lasów Oberhausen, trochę przed Neuburgiem, mały skrawek ziemi należy do Francji, która wykupiła go, ponieważ znajduje się tam sarkofag Theophile'a Mało Corret de Latour d'Auvergne, pierwszego grenadiera armii republikańskiej, byłego królewskiego oficera, następnie uczestnika rewolucji amerykańskiej i francuskiej, a wreszcie zwykłego żołnierza w armii napoleońskiej, poległego na naddunajskim polu bitwy.

Sarkofag jest pusty, kości zostały przewiezione do Paryża; w pustce pól pilnują go, niczym honorowa gwardia, drzewa zasadzone w kształcie kwadratu. Grób należy również do Fort^ego, dowódcy szóstego pułku piechoty, poległego tego samego dnia, lecz bohaterem jest zwykły żołnierz, "Premier Grenadier de France, tue k 8-"(tm) Messidor, an 8 de rere republicaine". Jakże wydaje się sztuczny i przesłodzony, w porów-

naniu z tym grobem, renesansowy styl pobliskiego Neuburga. Kościoły, pałace, patrycjuszowskie domy, dziedzińce, wszystko to wydaje się teatralną scenerią historycznego widowiska, stylizowaną i sztuczną dekoracją odtwarzającą nad Dunajem wdzięk włoskiej sztuki. Ten pusty grób natomiast jest symbolem chwały, a zarazem jej nicości, zawiera w sobie sens życia oddanego w obronie nowego sztandaru, zamiast w lokalnych wojnach książąt czy rodzinnych kłótniach, ale zawiera również wielką pustkę pojawiającą się w każdym triumfalnym pochodzie i każdej chorągwi na wietrze, niczym nieskończone i bezsensowne tło nieba, na którym odcina się - w filmie historii powszechnej -konna armia ofiar wojny.

Pomniki niemieckich książąt są muzealnymi okazami, ów sarkofag republikańskiego i napoleońskiego grenadiera jest, tak jak rewolucja, małym pomnikiem wielkich marzeń o wolności. Koszary, dziś imienia Tilly'ego, pamiętają inne wojny, toczone przez książęce rody, a nie w imię sprawy. Z pewnością Latour został też oszukany, ponieważ Napoleon poświęcił go dla swych własnych ambicji, wraz z setkami i tysiącami ludzi, którym gotów był - jak powiedział cynicznie Met-ternichowi - kazać umrzeć za swój sukces. Ale subiektywna małość Napoleona nie zmienia faktu, że pod jego sztandarami zgromadziło się to, co było wielkie w prawdziwej, choć szybko zdradzonej rewolucji.

Gigi i Amadeusza, którzy lubią aurę chwały, lecz także analityczną precyzję, interesuje Gimnazjum imienia Kartezjusza - z pewnością nie z powodu przyciężkiej architektury, tylko nazwy. W tym miasteczku, w 1619 roku, Kartezjusz spędzał zimowe dni w swym przytulnym, ciepłym pokoju i przeżył słynną filozoficzną iluminację. Maria Judyta gdzieś znikneła, Magdalena stoi przed gimnazjum i czeka, aż ci dwaj skończą rozmawiać z woźnym. Jej smukła sylwetka i rozpuszczone włosy wydają się dowodzić, że nie ma sprzeczności między ideami jasnymi i zrozumiałymi a aurą prawdziwej chwały pochodzącej ze światła emanującego od osoby, od tych, których Ewangelia nazywa solą ziemi i światłem świata.

Serce potrzebuje espńt de geometrie, jak dowód twierdzenia matematycznego. Królestwo widzialnego powinno się mierzyć za pomocą ekierki i kompasu, krzywa losu objawia się dzięki systemowi rzędnych i odciętych, w których należy go umieścić. Tylko dokładne rozpozna-

88

89

nie tego, co widzialne, pozwala dotrzeć do jego granic i spojrzeć na to, co jest poza nimi, tam skąd dociera światło Magdaleny czy milczenie Franciszki. Również to światło i to milczenie docierające z ukrytego źródła, również to, co niewidzialne i poza granicą, jest wyraźne i geometryczne, nie znosi niejasności i braku precyzji. Geometria tego światła może być źródłem ładu i żarliwej jasności dla całego życia, a nie tylko serii równań. Już czas, aby Gigi i Amadeusz skończyli rozmawiać z woźnym i nie kazali zbyt długo czekać Magdalenie.

17. Marieluise Fleisser z Ingolstadtu

Tak jak nazwiska średniowiecznych kronikarzy, nazwisko tej zdolnej pisarki wymieniane jest zawsze z dodatkiem jej rodzinnego miasta, jak gdyby chodziło niemal o jedno słowo. Marieluisefleisserzingol-stadtu związana jest niewątpliwie, głęboko i dramatycznie, z bawarskim miastem, na którego tradycję złożyła się wojskowa duma, dziewiczość twierdzy tyle razy obleganej i nigdy nie zdobytej, gdzie zaczyna się dziś słynny naftociąg, który dociera do Triestu.

Ingolstadt jest miastem o wojskowych tradycjach, od oblężenia w 1632 roku przez Gustawa Adolfa do śmierci Tilly'ego, wielkiego cesarskiego generała w wojnie trzydziestoletniej, od słynnej fortecy, gdzie w czasie pierwszej wojny światowej więzieni byli de Gaulle i marszałek Tuchaczewski, do dzisiejszej słynnej szkoły pionierów. Im właśnie poświęcony jest dramat Pionierzy w Ingolstadcie napisany przez Marieluise Fleisser w latach 1928-1929 i przerobiony w 1968, który wywołał prawdziwy skandal i uczynił z niej, jak dzieje się to często w wypadku autorów ukazujących bez obłudy świat prowincji, osobę krytykowaną i lekceważoną przez opinię publiczną w jej mieście.

Tak jak inny, jeszcze bardziej godny uwagi dramat Czyściec w Ingolstadcie - i jak wszystkie dzieła -Pionierzy w Ingolstadcie przedstawiają, zwięźle, ale dobitnie, bezduszne okrucieństwo prowincji i cierpienie, w sensie społecznym i osobistym, jednostki, a szczególnie kobiety, której krzyk bólu i buntu rozlega się ochrypły niczym krzyk mew dziś wieczór w ciemności nad rzeką.

Marieluise Fleisser, określana przez Brunona Franka jako "najpiękniejszy biust w Europie Środkowej", doświadczyła, a zarazem dała

świadectwo upośledzenia kobiecej kondycji, buntowała się przeciw niej w swym życiu prywatnym w sposób niekonsekwentny i niekiedy żałosny, przezwyciężyła ją jednak w swym dziele. Utożsamiła się z instynktowną kobiecą uległością, która niemal jej nie zniszczyła w życiu osobistym, a zarazem wzniosła się ponad nią, przedstawiając w swym dziele jej obiektywny i surowy obraz. Dzieło Fleisser - szczególnie jej sztuki teatralne - wyróżniają się oschłą realistyczną precyzją, sangwi-nicznym plebejskim naturalizmem i siłą wizjonerską. Brecht, który wprowadził ją do burzliwego berlińskiego życia i uczynił sławną, słusznie widział w niej przedstawicielkę literatury ludowej, związanej z rzeczywistością, choć pozbawionej realistycznej płaskości i ludowego kolorytu, która wydawała mu się jedyną literaturą odpowiednią dla Niemiec, co tłumaczy też jej ponowne dzisiejsze odkrycie po długim okresie zapomnienia.

Spotkanie z Brechtem przyniosło pisarce intelektualną korzyść i życiowe nieszczęście. W uczuciowym związku z Brechtem, z którego potem zapragnęła nagle się wyzwolić, pisarka doświadczyła owej męskiej dominacji i kobiecej uległości, o której pisała w swych dziełach, owego wymuszonego splotu współpracy i podporządkowania, kultury i seksu, instynktownego poddania się i instynktownego buntu wykluczającego równouprawnienie i akceptującego a priori, mimo gwałtownych protestów, przemoc mężczyzny nad kobietą. Brecht, pisze Fleisser, pożerał ludzi i ona też nie uniknęła roli przedmiotu konsumpcji.

Marieluise Fleisser, jak Berta w Pionierach w Ingolstadcie, była ofiarą współtworzącą własny nieszczęśliwy los, ponieważ przyjmowała z góry rolę istoty podporządkowanej, zarówno w uczuciach, jak w postępowaniu. W swym związku z Brechtem i z innymi mężczyznami potrafiła być istotą namiętną, łagodną i zbuntowaną, otaczaną opieką lub dręczoną, ale w każdym wypadku bezbronną. Nie potrafiła być partnerem na równych prawach, ponieważ prawdopodobnie i ona sama -tradycyjnie pojmując kobiecość - nie czuła się partnerem mężczyzny. Wobec Lou Andreas-Salome- ale i wobec niektórych moich szkolnych koleżanek - Brecht nie mógłby zachowywać się jak sułtan, ponieważ wiedziałby od pierwszej chwili, bardziej dzięki intuicji niż inteligencji - że nie mógłby tak postępować, a więc tak by nie postępował.

90

91

Często ofiary pomagają swoim ciemięzcom, nie mniej przez to winnym. W swoim dziele, całkowicie pozbawionym przesadnej czułost-kowości, Marieluise Fleisser ukazuje, co może przytrafić się kobietom takim jak ona.

18. Limes

Tradycje ludowe, zebrane między innymi przez Johanna Alexandra Dóderleina, dyrektora liceum w Weissenburgu, w jego uczonym dziełku o długim i pełnym dygresji tytule, przypisują diabłu budowę tych murów, tych kamiennych, dziś rozsypujących się obwarowań. Dla wieśniaka z okresu późnego średniowiecza, nie sięgającego wzrokiem dalej niż za orane przez siebie pole, sama idea limes, obwarowania mającego wyznaczać aż po Morze Czarne granice cesarstwa rzymskiego, była czymś niewyobrażalnym i nadludzkim, przekraczającym bezpośrednią sprawdzalność codzienności i musiała jawić się jako dzieło tajemnych sił. To nie diabeł, lecz rzymscy cesarze - od Augusta do We-spazjana, od Hadriana do Marka Aureliusza i do Kommodusa - wytyczyli kamienną linię tej granicy. Na niej kończyło się cesarstwo, idea i powszechne panowanie Rzymu, poza nią byli barbarzyńcy, których cesarstwo zaczynało się lękać i których nie zamierzało już podbijać ani asymilować, lecz jedynie powstrzymać.

Tak jak wieśniacy z Recji II i Germanii Superior, gdy prowincje te zostały już opuszczone przez Rzym, również i współcześni z trudem mogą sobie wyobrazić wielkość tych kamieni i widzą w nich dzieło diabła, być może diabła imperialistycznego. Z pewnością Rzym oznaczał również i przede wszystkim władzę, a uniwersalność, na jaką się powoływał, stanowiła jedynie maskę władzy i dlatego skazany był na zagładę, mimo swych roszczeń do wieczności. Dla każdej władzy, która pretenduje do reprezentowania uniwersalnej zasady cywilizacji, nadchodzi moment rozrachunku, gdy musi ona ustąpić przed tym, kto jeszcze niedawno uważany był za prymitywną istotę niższą. Pogardzani barbarzyńcy stali się kowalami nowej Europy; później Słowianie, uważani przez wieki za nieznany lud rolniczy, pozbawiony historii, mieli swoją godzinę chwały; Chińczycy, którzy wozili białych w ryk-szach, są dziś potęgą światową.

92

Każdy ma swoją godzinę w historii i swoją misję do wypełnienia. Te obwarowania, których ruiny wyłaniają się spośród pól i żywopłotów, są symbolem godziny wielkości cesarstwa, jego zdolności tworzenia i jednoczenia ówczesnego świata. Nasza historia, nasza cywilizacja, nasza Europa są dziećmi owego limes. Kamienie te ujawniają patos granicy, konieczność i zdolność ograniczania się, potrzebę formy. Imperium jest granicą, obroną, obwarowaniem przeciw barbarzyńskiej nie-określoności, jest wyodrębnieniem tego, co jednostkowe. Również te usta, na które teraz patrzę, są linią, formą, dokładną granicą królestwa, gdzie nieokreślona - i dlatego nierealna - potencjalność erosa staje się rzeczywistością. Całuje się i kocha usta, formę, limes. Z pewnością wobec tajemnicy twarzy i umykającego spojrzenia także i granica rzymskiego cesarstwa wydaje się antykwaryczną ciekawostką, cenną, lecz nieistotną, jak erudycyjna książeczka dyrektora Dóderleina.

19. Walhalla i róża

Pomnik wzniesiony przez króla bawarskiego Ludwika I na cześć wyzwoleńczych wojen niemieckich przeciwko władzy napoleońskiej, "Befreiungshalle", wznosi się nad Dunajem i nad miasteczkiem Kehl-heim ze stumetrowej wysokości wzgórza Michelsberg. Romantyczny król bawarski wpadł na ten pomysł w 1836 roku podczas podróży do Grecji; pierwszy kamień położony został w 1842, a w 1862, gdy wreszcie ukończona budowla została oficjalnie konsekrowana, władca był już od wielu lat nieobecny na politycznej scenie, zmieciony przez rewolucję 1848 roku i pochłonięty namiętnością do pięknej Loli Mon-tez, w ramionach której, jak powiedział Grillparzer, król stał się mężczyzną.

Okrągła budowla wzniesiona ku chwale niemieckich wojen z lat 1813-1815 wygląda jak gazownia, pomnik wzniesiony na cześć czynów równie trudnych i ulotnych, jak czyny wojenne. Okrągłą zewnętrzną fasadę ozdabia 18 posągów wapiennych, wysokich na sześć metrów, ustawionych na gigantycznych postumentach i uosabiających osiemnaście rodów niemieckich (wśród nich figurują również rody czeskie i morawskie), które uczestniczyły w kampaniach przeciw Napoleonowi. Wewnątrz osiemnaście białych bogiń zwycięstwa, wyrzeź-

93

bionych w kararyjskim marmurze, wysokości trzech metrów i trzydziestu centymetrów, trzyma tarcze z brązu, na których wyryte są nazwy bitew, tabliczki zaś ponad ich głowami zawierają nazwiska wielkich wodzów.

Ten gipsowy i niezgrabny Panteon blednie przy łąkach otaczających gazownię; brak mu chwały podartych sztandarów z Pałacu Inwalidów w Paryżu, owego fałszywego splendoru wiatru, kurzu i nicości upodabniającego bitwę do życia. Niemieckie wojny z 1813 roku, które miały połączyć narodowe wyzwolenie z reformatorskim duchem propagowanym przez oświeconych pruskich polityków i generałów -Steina, Scharnhorsta, Gneisenau, Yorcka, Clausewitza - nie mają wiele wspólnego z narodowym patosem, jaki przedstawia ten monument. Niemcy - a szczególnie Prusy, choć nie tylko - budzące się w tamtych latach, przeżywały krótki okres postępu, odnowy, obywatelskich nadziei; Niemcy wznoszące kilkadziesiąt lat później ów pomnik, w klimacie restauracji i reakcji, oddzieliły już patriotyzm od poczucia wolności i obawiając się wolności, dążyły do zrealizowania narodowej jedności kosztem liberalizmu: Bismarckowskie i Wilhelmowskie Niemcy będą, przynajmniej częściowo, zaprzeczeniem Niemiec Steina i Humboldta. Oczywiście, Ludwik I panuje w Bawarii, jest władcą państwa stanowiącego najpoważniejszą alternatywę - raz wsteczną, raz liberalną - zjednoczenia Niemiec pod przywództwem Prus i niemieckiego nacjonalizmu zmonopolizowanego później przez Prusy. Ale ta cmentarna chwała jest już parodią liberalnego patriotyzmu z 1813 roku.

Zakochany na romantyczną modłę w Helladzie i w jej niepodległościowych walkach, do tego stopnia, że umieszcza swego syna Ottona na tronie Grecji zaraz po jej wyzwoleniu się spod panowania Turków, Ludwik I jest inicjatorem innego pomnika niemieckiej chwały, Wal-halli, doryckiej świątyni górującej nad Dunajem kilka kilometrów za Ratyzboną. Biała helleńska świątynia o mitycznej nordyckiej nazwie symbolizuje wymarzoną symbiozę Grecji i Niemiec; Germanowie pochodzący od starożytnych Dorów mieli być Grekami nowej Europy, przynieść jej nową, uniwersalną kulturę, tak jak Hellada przyniosła ją starożytnemu światu. Dla Hólderlina było to marzenie wolnościowe i i rewolucyjne, utopia wolności i wyzwolenie o powszechnym zasięgu. Walhalla rna się do tego marzenia jak film o trudach Herkulesa ze

Steve'em Reevesem i Sylvią Kosciną do greckiego mitu. Walhalla zawiera 161 popiersi wielkich Niemców; niektórzy wymienieni są z nazwiska (Goethe), inni również i z zawodu (Mozart, kompozytor) lub wraz z podniosłymi określeniami (Klopstock, boski śpiewak). Można było być przyjętym do tego Panteonu również wtedy, gdy minęły już czasy panowania Ludwika I, i dziś także, dla spragnionych nieśmiertelności, nie jest wykluczona możliwość dostania się tam, jeśli tylko pokonają skomplikowaną procedurę biurokratyczną. Ale rację miał Metter-nich, który go nie lubił, i Hebbel, który nie pragnął tam się znaleźć.

Walhalla to muzeum figur woskowych. Łatwo jest dostrzec jej nicość w porównaniu ze źdźbłem trawy na wietrze, wodami Dunaju połyskującymi sto metrów niżej, cieniem drzew. Łatwo jest brać stronę poezji przeciw literaturze, autentyczności przeciw sztuczności, życia przeciw przedmiotom i ich muzeom. Ale, być może, jak sugeruje krótka bajka z gazetki pewnej szkoły podstawowej, stanąć po stronie kwiatu przeciw kolumnie doryckiej to ulegać witalistycznej retoryce, stanowiącej obelgę wobec tego życia, które ma rzekomo kochać, wobec tego sekretnego bólu. Autorką bajki wydrukowanej w "Giostrino owero La Gazzetta di San Vito", gazetce kółka uczniowskiego w Trieście, rok I, maj 1973, jest uczennica pierwszej klasy szkoły podstawowej Monica Favaretto ze szkoły imienia De Amicisa. Bajka zatytułowana iestRóża: "Róża była szczęśliwa. Żyła w zgodzie z innymi kwiatami. Pewnego dnia Róża poczuła, że więdnie, i zaczęła umierać. Zobaczyła sztuczny kwiat i powiedziała mu: "Jaką piękną jesteś różą!" "Ale ja jestem kwiatem z papieru!" "A czy wiesz, że ja umieram?" Róża umarła i nic więcej nie powiedziała".

Ta króciutka bajka mówiąca niemal wszystko o kruchości życia i tajemnicy śmierci każe nam myśleć o rzeczach trwających trochę dłużej niż my sami, ale których przeznaczeniem jest także śmierć, oraz że wobec bólu śmierci nie ma sensu wychwalanie autentyzmu przeciw sztuczności. Jesteśmy wierni łzom rzeczy żywych, jeśli wsłuchujemy się w ich płacz, w ich pragnienie trwania trochę dłużej, przynajmniej jako rzeczy sztuczne, tak jak kolumny doryckie owej fałszywej Walhalli.

Nie wiem, gdzie mieszka i co robi ta nieznajoma uczennica z pierwszej klasy szkoły podstawowej, czy stanie się wielką pisarką, czy też ów przebłysk geniuszu pozostać ma jedyną i niepowtarzalną rewelacją, a ona jest dziś zwyczajną dziewczyną. Poezja jest bezosobowa, pojawia

94

95

się, kiedy chce i gdzie chce, jak wiatr, nie jest własnością tego, kto się pod nią podpisuje. Rodzi się czasami z poruszenia ręki, jak niektóre postaci naszkicowane niedbale na kartce papieru i budzące nasz zachwyt, lub jak pewne gesty ujawniające bezwiednie wdzięk danej osoby, którego ona być może nigdy więcej już nie objawi.

20. Ratyzbona

Również Volksbuch, ludowa księga doktora Fausta, opiewa chwałę Ratyzbony i jej kamiennego mostu, cudu wieków i historii. Kronikarze wspominają wspaniałości tego miasta biskupów i cesarzy; Maksymilian I, cesarz-rycerz, określał ją w 1517 roku jako "najbardziej niegdyś kwitnące pośród bogatych i sławnych miast narodu niemieckiego". Zachwyt i żal za przeszłością tworzą aurę tego wspaniałego gotyckiego i romańskiego miasta o stu wieżach, zaułkach i placach skupiających w każdym kamiennym fryzie wielowiekową historię. Biblioteki pełne są pochwał i panegiryków pod adresem miasta, odnoszą się jednak zawsze do dawnego splendoru, do zamierzchłej epoki, do einst, "niegdyś", jak mówił już w 1517 roku cesarz Maksymilian. Kościoły, wieże, patrycjuszowskie domy, wyrzeźbione postacie wyrażają dostojność przeszłości, chwałę dostępną jedynie we wspomnieniu, ale już utraconą, należącą zawsze do przeszłości, nigdy zaś do teraźniejszości.

Nostalgia epigonów strzeże śladów przeszłości, chroniącej z kolei relikwie i pamiątki epoki jeszcze bardziej odległej. "Miasto jest staroświeckie, senat mówi językiem XV wieku", pisał Johann Andreas Schmeller w 1802 roku, ale już w XV wieku żałowano utraconego splendoru. Być może dlatego, a nie tylko z powodu jej wież, Ratyzbo-nę porównywano do Pragi, złotego miasta zdającego się również istnieć zawsze i tylko we wspomnieniu swej minionej chwały.

Ratyzbona jest ojczyzną zakochanych w swym mieście, pielęgnujących jego pamiątki, których strzeże każdy portal i każdy kapitel. Ci uczeni, przejęci i pogodni jak wszyscy prowincjonalni erudyci - choć wśród przechowywanych skarbów nie natrafiają na antykwaryczne ciekawostki, lecz na wielkie stronice historii, na Fryderyka Barbaros-sę przechodzącego przez kamienny most - spotykają w przeszłości in-

96

nych uczonych zajętych strzeżeniem tradycji minionych wieków. Na bitych 665 stronach zadrukowanych drobną czcionką Karl Bauer odtwarza z najdrobniejszymi szczegółami plan miasta, historię i znaczenie każdego domu i każdego pomnika, cienie wypełniające przez stulecia zaułki, haki, bramy, zakątki jego uroczych placyków. Zatrzymując się w swej książce z 1980 roku na domu numer 19 przy Kreuzgas-se, opisuje Christiana Gottlieba Gumpelzhaimera, historiografa Ratyzbony, zmarłego tu w 1841, pasjonującego się jej przeszłością, który w pierwszym tomie swojej pracy Historia Ratyzbony, legendy i cuda, opublikowanej w latach 1830-1833, mówi o swej miłości do starych zabytków rodzinnego miasta.

Będąc od 1663 roku siedzibą sejmu cesarskiego obradującego bez przerwy, Ratyzbona jest sercem świętego cesarstwa rzymskiego; być może powstaje ona pod znakiem tęsknoty za przeszłością również i dlatego, że święte cesarstwo rzymskie było od samego początku i w samej swej istocie odbiciem minionej chwały, którą pragnie się wskrzesić, traslatio ł renovatio nie istniejącego już cesarstwa rzymskiego, refleksem uniwersalnej idei Rzymu, którego polityczna forma uległa rozbiciu. Oczywiście, jak zauważyli najbardziej przenikliwi i obiektywni historycy, święte cesarstwo nie było uniwersalnym cesarstwem stworzonym przez duchownych myślicieli, nie utożsamiało się z res publica christiana ani z zachodnim chrześcijaństwem (Julius Ficker); nie pretendowało, pisze Barraclough, do powszechnej dominacji. Wielcy władcy germańscy, od Ottona Wielkiego do Henryka IV i Fryderyka Barbarossy, od dynastii saksońskiej do salickiej i szwabskiej, mieli koncepcję - częściowo zrealizowaną - silnej monarchii niemieckiej, konkretnego zjednoczonego państwa i nie oddawali się marzeniom o panowaniu nad światem.

Ale nie tylko jednostka, jak chciał Herodot, ale także idea - w tym wypadku idea cesarstwa - podlega metamorfozom. W ciągu wieków i wraz ze zmianą sytuacji historycznych zmienia się również treść idei cesarstwa; im bardziej cesarstwo pozbawione jest realnego znaczenia politycznego (będąc w gruncie rzeczy pozbawione władzy przez autonomiczną potęgę książąt lub podporządkowane dynastycznym interesom, jak w wypadku Habsburgów), tym silniej dochodzi do głosu, jako rodzaj kompensacji, uniwersalistyczny patos idei cesarstwa kryjącej pustkę i kryzys władzy. I tak w czasach gdy germańska polityka

7 - Dunaj

97

była niepewna i zagrożona z zewnątrz, Alessandro di Roes upominał, że gdyby cesarstwo zostało zniszczone, zawaliłby się porządek świata.

Patos cesarstwa to patos braku, zachwiania równowagi między wielkością idei a ubóstwem rzeczywistości, wyrażony przez D'Annunzia w losie długowłosego Zygmunta: "La procellosa anima impeńale /ch'ebbe poche castella e non U mondo" ("Niespokojna dusza cesarstwa, która panowała na kilku zamkach, ale nie w całym świecie"). Idea cesarstwa sięga w utopijną przyszłość, żywi się jednak mityczną przeszłością, czerpie z odległej i zamierzchłej chwały, która jest zawsze einst, niegdysiejsza, jak mówił cesarz Maksymilian o chwale Ratyzbony.

Dunaj płynący wieczorem pod Kamiennym Mostem, szeroki i brunatny, pocięty grzywami fal, wydaje się przywoływać powszechne doświadczenie braku, bieg wody, która umknęła lub umyka i której nigdy nie ma. Powietrze i ciemna woda pełne są wiatru, refleksów, kolorów, dźwięków, ptasich skrzydeł, trawy gnącej się delikatnie i zapadającej w mrok; przekraczając bramy pełnego wież miasta, mam wrażenie, że wchodzę między dwie stronice książki, stronę starego Gumpelz-haimera wspominającego minione stulecia i stronę Karla Bauera wspominającego Gumpelzhaimera. W wąziutkiej przestrzeni między tymi dwiema stronicami - być może nie są to dwie strony, lecz awers i rewers jednej - jest się szczęśliwym i bezpiecznym w obliczu burzliwych zdarzeń. Heinrich Laube marzył w 1834 o idylli starej Ratyzbony, o jej łagodnych dziewczętach pozwalających się całować z zamkniętymi oczami, o jej melancholijnych i ulotnych piosenkach niczym fale Dunaju, o świecie bez policjantów i bez recenzentów. Idylla nie lubi mobilizacji ani organizowania się, unika regulaminów bezpieczeństwa publicznego i policji przemysłu kulturalnego.

Prawdę mówiąc, nie przybyłem tu w poszukiwaniu nieobecności, choć przeszłość ma coś wspólnego z tym moim zatrzymaniem się w Ratyzbonie. Marszałkowa oczekuje mnie przy słynnym i starym kamiennym moście, choć wjechałem do miasta z innej strony. Nie jest to nieprzewidziany kaprys, lubiła ona bowiem zawsze rzeki i łuki, które łączyły ich brzegi, już w czasach liceum, gdy jej śmiech zdawał się ukonkretniać rzeczy i przekształcać zawieszoną na żyrandolu karnawałową serpentynę w kometę błyszczącą wśród nocy.

Nie pamiętam, kto nazwał ją tym Flaubertowskim pseudonimem; od wielu lat mieszka daleko, najpierw w Wiedniu, potem w Linzu i

98

teraz w Ratyzbonie, z mężem i dwiema córkami, których doskonałe do niej podobieństwo jest dla wszystkich z naszej klasy i z owych letnich wakacji najlepszą gwarancją ciągłości życia i wierności rzeczy. Czas, którego władza jest niekiedy wątpliwa, zwiększył tylko jej chwałę, przyniósł jej dary niczym wasal, jej drapieżność wzbogacił o macierzyńską czułość, połączył jej witalność z urokiem świadomości. Marszałkowa ma jeszcze pazury i podnosi głowę, śmiejąc się w wieczornym wietrze z tą samą władczą i nierozważną wielkodusznością, która już w szkolnej ławce upodabniała ją do królowej koczowniczego plemienia i skłaniała chwalącego jej wypracowanie lub przekład wychowawcę do powtarzania: "Pamiętaj jednak, że u ciebie proficit litte-ris, sed deficit moribus, magis deftcit ąuam proficit..."'

Marszałkowa lubiła łacinę, przedmiot, z którego dostawała bardzo dobre stopnie, dzięki czemu wybaczano jej inne wybryki i w tej jej śmiałej przenikliwości, z jaką szła przez życie na spotkanie przyszłości, była klasyczna precyzja, składnia hierarchizująca chaotyczny wir życia i stawiająca rzeczy na właściwym miejscu, podmiot w mianowniku, a dopełnienie w bierniku. Kto widział ją, jak wychodzi roześmiana z morza w jeden z tych październikowych dni, które lubiła najbardziej, z trudem da się oszukać fałszywym prorokom.

Ratyzbona pasuje do Marszałkowej razem ze swoją przebogatą rozmaitością pamiątek, stylów, obrazów tworzących przecież jedność. Na fasadzie wspaniałej katedry wyłania się z kamienia gąszcz figur, zwierzęta, twarze, stwory bajkowe lub potwory, gęsty las życia tworzący wyższą harmonię, jedność stworzenia. Szydercze twarze wyłaniające się z otchłani poskramia i niemal rozpogadza chrześcijańska odwaga, akceptująca rozmaitość form egzystencji, każde z jej niezliczonych stworzeń, właśnie dlatego, że rozpoznaje w nich stworzenia boskie, figury uniwersalnego zamysłu, gdzie nie ma potworów.

Także i Marszałkowa wywodzi się z owego dzikiego i chrześcijańskiego lasu, wyłania się z kamienia, by przedsięwziąć śmiałe loty, lecz uznaje się też za część tej całości. Nie miała i nie ma lekkiego życia, tak jak dzieje się to zwykle w wypadku osób silnych, czyli tych, które usiłują ukryć własne słabości i nie obciążać nimi innych, chcą natomiast

1 Przeważa literackie wykształcenie, ale brakuje dobrych obyczajów, więcej owych braków niż przewagi (przyp. tłum.).

99

ich pocieszać i wspierać. Życie jest twarde dla tych, którzy żyją świadomie, zdając sobie sprawę z własnych ułomności, jest natomiast pobłażliwe dla słabych albo, lepiej, dla tych, którzy obnoszą własną słabość, przerzucają wszelki ciężar na innych i są pieszczeni, niańczeni, współczuje się im jako szlachetnym pięknoduchom. Nawet Jezus był niesprawiedliwy wobec Marty, uważał za naturalne, że krząta się przy posiłku, podczas gdy Maria słucha wniebowzięta jego słów. Ale to Marta wypowiada najbardziej przejmujące wyznanie wiary w Chrystusa, bardziej przejmujące niż wyznanie Piotra.

Jakże trudno jest być Marszałkową, świat żąda od niej nieustannie powtarzania tej samej roli, nie pozwala, aby bolały ją zęby lub ogarnęła melancholia, zrzuca cały ciężar na te piękne ramiona, które zdają się być takie silne. Również i jej serce wie, co to słabość, czasami drży i czuje, jak z głębi wyłaniają się widma własnej ciemności. Tak jak w alegoriach portalu świętego Jakuba w Ratyzbonie przepędza je Marszałkową w sferę bezkształtu, zamyka w ich mętnej nicości i rozbraja. O pogodną noc i nieśmiertelne życie prosi wieczorna modlitwa. Gdybym był dłużej szkolnym kolegą Marszałkowej, być może dokonałoby się moje nawrócenie.

21.WsaliReichu

W tej sali ratusza zbierał się obradujący stale sejm świętego cesarstwa rzymskiego; na tym pustym krześle siedział cesarz, coraz bardziej odsuwany od władzy przez książąt i stany, sam nie dbający zresztą o Reich, często bardziej administrator niż dominus. Wokół znajdują się sale przeznaczone dla książąt elektorów, dla książąt, dla kolegium miast cesarstwa. Gdy Ratyzbona stała się w 1663 roku siedzibą obradującego stale sejmu, cesarstwo było już spetryfikowane i puste; w tej sali, mającej władać światem, brakuje świata i jej pustka przywodzi na myśl "nicość określoną jedynie przez własne granice", o której mówi w swej komedii Dziura Achim von Arnim, dziewiętnastowieczny poeta romantyczny, zafascynowany niemiecką przeszłością. Słabe powiązanie und w formule Kaiser und Reich wydaje się też być niczym, rozłączeniem, czystą nicością zdolną jedynie dzielić. Cesarstwo jest elipsą, pisał Werner Naf, której ogniskami są książęta i stany, środek zaś -

cesarz - jawi się jako czysta abstrakcja. Irregulare aliquod corpus et monstra simile2, mówił o cesarstwie pewien jurysta z XVII wieku.

Ów brak ośrodka, brak siły spajającej i politycznej jedności nie kojarzy się z przejrzystym i nieubłaganie jasnym spojrzeniem Fryderyka II z rodu szwabskiego, który widział rzeczy takimi, jakie są, sprowadzone do czystej powierzchni pozbawionej jakiegokolwiek ukrytego znaczenia, ale z umykającym wzrokiem hiszpańskich Habsburgów, zwróconym ku ukrytej i zdeformowanej stronie rzeczy, ku ciemności - wzrokiem przypisywanym przez tradycję don Juanowi de Austria, zwycięzcy spod ^epanto, naturalnemu synowi Karola V i pięknej mieszczki z Ratyzbony, Barbary Blomberg, urodzonemu w tym mieście, w domu przy Tandlergasse. Barbara Blomberg miała osiemnaście lat, cesarz, wdowiec od lat siedemnastu, miał czterdzieści sześć; był mężczyzną noszącym oznaki przedwczesnego i melancholijnego znużenia, owego poczucia daremności, które sprawiało, jak mówi Platen w wierszu, że schyłek jego podobny był do schyłku starego cesarstwa, choć ten zmierzch średniowiecznego dziedzictwa zakładał też ustanowienie pod jego berłem nowoczesnej potęgi światowej.

Pamiętając o swej namiętności i o kobiecie, której już nigdy potem nie zobaczył, Karol V nie zapomniał o niej również i w godzinie śmierci, pozostawiając jej w tajemnicy znaczny spadek, 600 złotych dukatów. Kochamy się nieuważnie, mówi wiersz Brechta. Don Juan de Austria wzrastał dla chwały Lepanto, ale nie dla szczęścia; jego losem była nieprzejrzysta ciemność życia, nie jego jasność.

Dwugłowy orzeł na ścianie w sali cesarskiej znaczy swą pieczęcią pejzaż pełen cieni i melancholii. Nie był pewnie skłonny do takiego patosu schyłku ów sekretarz czy pisarz, któremu zawdzięcza się koniec tradycji Konfekttischlein. Przy tym stoliku ze słodyczami miasto częstowało delegatów do sejmu napojami, winem i ciastkami, których nadużywali, jak się zdaje, szczególnie sekretarze i protokolanci. Jeden z nich podczas posiedzenia sejmu wypił zbyt dużo wina, tak że w trakcie obrad, z których miał napisać protokół, zasnął i zaczął głośno chrapać, przeszkadzając w dyskusji, od której zależał los świętego cesarstwa rzymskiego, a więc i świata. Odtąd senat miejski zniósł poczęstunek.

2 Nieregularny kształt podobny do monstrum (przyp. tłum.).

100

101

22. Sześć kątów nicości

Wiem, lubisz nicość, i to nie z powodu jej minimalnej wartości, lecz ponieważ można bawić się nią w sposób dowcipny i lekki, jak bawi się rozświergotany wróbel, sądzę zatem, że tym milszy będzie dla ciebie dar, im bliższy będzie owego nic. Prezent, który wysyła Kepler na Nowy Rok 1611 swojemu przyjacielowi i opiekunowi Johannesowi Matthausowi Wacknerowi von Wackenfelsowi, to krótki traktat Stre-na seu De Nive Sexangula, który rozpoczynał się właśnie od tych słów. Następnie Kepler zastanawia się, dlaczego śnieg pada w postaci drobniutkich sześcioramiennych gwiazdeczek. Uczony porusza się w swych ścisłych i żartobliwych badaniach w ironicznej przestrzeni między minimalnym a nie istniejącym. Dziełko, powstałe w czasie pobytu uczonego w Pradze, sprzedawane jest teraz przy wejściu do Muzeum Keplera w Ratyzbonie, mieszczącym się w domu, w którym zmarł on w 1630 roku i w którym znajduje się - oprócz konstruowanych do jego eksperymentów narzędzi i aparatów - również jego ulubiona beczka wraz z wymyślonym przez niego przyrządem pozwalającym zmierzyć dokładnie za każdym razem, ile pozostało w niej wina.

Literatura barokowa pełna jest Pochwał i Glorii Nicości, intelektualnych i poetyckich fascynacji niewyobrażalnością swego przedmiotu, owym Nic, trudniejszym do uchwycenia niż wieczność Boga, a charakteryzuje ją pragnienie stawienia czoła lub ominięcia tej intelektualnej niemożności. Kepler pragnie wyjaśnić tworzenie się sześciokątnego kryształku śniegu i biorąc pod uwagę różne hipotezy dokładnie przemyślane i kolejno odrzucone, przechodzi od jednej negacji do drugiej, porusza się wśród niedostrzegalnych drobiazgów, tak że dar ofiarowany przyjacielowi omal nie przepada niczym woda z Choaspes, którą Persowie ofiarowywali swoim królom, niosąc ją w zagłębieniu dłoni.

Żartobliwy ton sprowadza traktat do nugella, drobnostki, ale za zasłoną żartu kryje się uczony wierzący w prawdę i precyzję, postrzegający w geometrii boską proporcję stworzenia i badający ją z rygorystyczną dokładnością, ponieważ wie, że poznanie potęguje poczucie tajemnicy i że prawdziwa tajemnica to nie ta, której umysł poddaje się z przesadną uległością, lecz ta, której nie przestaje badać za pomocą swych narzędzi. To geometra właśnie zdolny jest zbliżyć się do boskie-

102

go zamysłu. Sir Henry Wotton pisał w 1620 roku do Bacona, że widział w Linzu, w gabinecie Keplera, namalowany przez niego pejzaż, i dodaje, że Kepler powiedział: "Maluję pejzaże jak matematyk".

Kolory, światła, cienie, drzewa, plamy krzaków, różnorodność natury, gadatliwej i nie uporządkowanej, posłuszne są prawom, proporcjom, relacjom, są grą kątów i linii, i to matematyk właśnie potrafi uchwycić ich prawdziwe oblicze. Matematyk, pisze Kepler do swego arystokratycznego protektora, nic nie posiada i nic nie otrzymuje, być może dlatego, że jego kieszeń jest pusta, a jego ołówek bawi się abstrakcjami, on sam zamyka nicość w okrągłym znaku zera, zna jedynie znaki, a nie rzeczy. Dlatego właściwym dlań zajęciem są badania nad śniegiem rozpływającym się w nicości, który po łacinie - nix, nivis -brzmi tak podobnie do nic, Nichts.

Kepler sądził, że system słoneczny znajduje się w jakiś sposób w centrum wszechświata, nienawidził nieskończoności, oznaczającej dlań chaos, i oddał duszę Panu w obecności ewangelickiego proboszcza z Ratyzbony, Sigismunda Christopha Donauera, który pocieszał go "po męsku, jak wypada słudze Bożemu". Ale w swym traktacie o nicości śniegu Kepler odrzuca, eliminuje, zaprzecza, odejmuje, jak gdyby naśladował topnienie płatka śniegu. "Mathematicus, Philosophus et Historicus", jak sam się określał, żył spokojnie we wszechświecie stworzonym przez Boga; nasza dokładność stała się dziś jednak mniej godna zaufania i być może nie należy malować pejzaży naszego życia z matematyczną precyzją. Operacja taka mogłaby okazać się prostym i nieuchronnym odejmowaniem, którego rezultat - białe i okrągłe zero - byłby podobny do owego śniegu, do przekreślenia całego pejzażu wraz z jego mieszkańcem.

23. Osioł z Niedzieli Palmowej

W Ratyzbonie żywa jest tradycja "osła z Niedzieli Palmowej", procesji, w której obnosi się figurę Jezusa na drewnianym osiołku na pamiątkę jego triumfalnego wjazdu do Jerozolimy przed Wielkim Tygodniem. Bohaterem tej tradycji zdaje się być osioł, i to dręczone i pogardzane zwierzę zasługuje z pewnością na taką chwałę. Obyczaj każe upokarzać osła, okładać go razami i lżyć; osioł ciągnie wóz, dźwiga

103

siodło juczne, znosi trud życia, a ono jest, jak wiadomo, niewdzięczne wobec tych, którzy mu służą. Życie zachwyca się powieściami dla panienek i technikolorem, woli błyskotliwe losy od prozy rzeczywistości i dlatego fascynują je raczej konie na wyścigach w Ascott niż osły na wiejskich drogach.

Poezja jednak jest wspanialsza od życia i potrafi opiewać dostojeństwo osła. To osioł, a nie koń czystej krwi ogrzewa Jezusa w stajni. Homer porównuje Ajasa ratującego samotnie achejskie okręty przed atakiem Trojan do osła, którego grzbiet staje się pod dźwiganym ciężarem i razami kija wielki jak tarcza Telamona. Do osła i jego pełnych pokory cierpień porównuje się Chrystusa, również bitego za to, że chciał służyć ludziom.

Natura osła przypomina cechy klasycznych bohaterów; cierpliwość, spokojna, pokorna i nieugięta wytrwałość nie cofająca się z obranej drogi górują nad nerwowym zrywem szlachetnego rumaka, tak jak Ulisses góruje nad Parysem. Dlatego już od czasów Apulejusza opiewano potencję seksualną osła. Potencja ta, o której pisze również Buffon, nie jest arogancją byka, typową dla machismo, ani satyńasis koguta, lecz utożsamia się z ową pełną pokory cierpliwością, spokojną siłą stawiania czoła życiu. W powieści Apulejusza podziw pięknej i wymagającej damy z Koryntu wyrównuje z nawiązką obelgi, jakich nie szczędzi temu zwierzęciu potoczny język. W Głosach Marrakeszu Canetti opisuje nagłą erekcję okładanego kijem i wycieńczonego osła jako dowód krnąbrnej witalności zdolnej pomścić wszystkich skrzywdzonych i poniżonych.

24. Wielkie koło

Na cmentarzu Sankt Peter, na peryferiach Straubingu, tablice nagrobne otaczające kościół niczym drzewa świadczą o spokojnych żywotach ludzi, którzy czerpią dumę z przynależności stanowej; tu spoczywa Adam Mohr, producent piwa, radca miejski i porucznik bawarskiej Gwardii Narodowej, zmarły w 1826 roku. Stanowa duma jest podstawą pobożnej harmonii między jednostką a społecznością, ale może przemieniać się natychmiast w okrucieństwo, gdy inne prawa lub inne głosy serca stawiają jednostkę w konflikcie z porządkiem spo-

łecznym i powodują choćby mimowolne jego zakłócenie. W jednej z trzech kaplic znajduje się pomnik nagrobny Agnes Bernauer, pięknej córki fryzjera z Augsburga, którą książę bawarski Ernest kazał utopić w Dunaju 12 października 1435 roku, pod zarzutem czarów, ponieważ poślubiła ona jego syna Alberta i zagrażała przez ten mezalians dynastycznej polityce i samemu ładowi w państwie.

Pomnik nagrobny przedstawiający Agnes Bernauer z różańcem w ręce i dwoma pieskami u stóp, symbolem wierności małżeńskiej, został wzniesiony przez księcia bawarskiego Ernesta, jej zabójcę. Tradycja, wykorzystana przez Hebbla w jego dramacie, to rodzaj bajki o racji stanu; książę Ernest miał podziwiać głęboko cnotę i osobowość Agnes, czystą miłość łączącą ją z jego synem, a jednocześnie postanowił stanowczo, choć z bólem serca, usunąć ją brutalnie ze względu na polityczne konsekwencje tego małżeństwa i dalsze możliwe komplikacje - zamieszki, wojny, bunty, podział i załamanie się państwa, bratobójcze walki i nędzę. Spełniwszy tę ofiarę, czy też dokonawszy zbrodni politycznej, książę złożył hołd hartowi ducha i niewinności ofiary, wznosząc - gdy nie stanowiła już niebezpieczeństwa - nagrobek, który miał upamiętnić ją na wieki, sam zaś wstąpił do klasztoru. Jego syn Albert, który walczył z nim zbrojnie, najpierw w obronie swej żony, a potem, by ją pomścić, zaakceptował wkrótce polityczne i dynastyczne obowiązki i pogodziwszy się w imię racji stanu z ojcem, który uczynił go wdowcem, przejął książęce berło i ożenił się powtórnie, bardziej stosownie do swej pozycji.

Agnes utopiono w Dunaju; aż do ostatniej chwili odrzucała możliwość uratowania życia, wyrzekając się męża. Aby ją utopić - unosiła się bowiem na powierzchni fal - siepacze księcia musieli przywiązać jej legendarne włosy do żerdzi i trzymać długo jej głowę pod wodą, aż umarła. Formalnie oskarżono ją o czary. Przywołując ten epizod, An-tiąuarius, piszący pod koniec wieku oświecenia, nie może już uważać jej za czarownicę, ale jako typowy mieszczanin zeświecczą przesąd i powiada oburzony, że uwiodła ona "haniebnie" księcia Alberta, który nie był zresztą dzieckiem, lecz rycerzem w kwiecie wieku, poznał ją w czasie turnieju w Augsburgu. Ukryta nić łączy Emmerama Rusperge-ra, prawnika formułującego przeciw Agnes oskarżenie o czary, Anti-ąuariusa, który uważa ją za bezwstydnicę, i powszechne dziś jeszcze mniemanie, zgodnie z którym, jeśli ojciec rodziny opuszcza żonę i

104

105

dzieci, aby związać się z dwudziestolatką, to tylko ona jest winna, on zaś jest nieszczęsną ofiarą.

Szkoda, że Marieluise Fleisser nie napisała dramatu o Agnes Ber-nauer, ponieważ napisałaby go, biorąc stronę Agnes. Tragedię jej poświęconą - pełną wprawdzie poetyckiego wyrazu - napisał natomiast w 1851 roku Friedrich Hebbel. Jest on pełen podziwu dla tej czystej i pięknej kobiety znającej zasady chrześcijańskiej wiary, tak jak Małgorzata w Fauście, i przez której szyję, gdy pije, prześwituje wino jak poprzez kryształ. Agnes musi umrzeć "tylko dlatego, że jest piękna i szlachetna", i dlatego, że gdy zakłócony zostaje porządek świata i Bóg interweniuje nie z motyczką, lecz z sierpem, godzącym zarówno w dobrych jak i złych, "nie ma mowy o winie lub niewinności, ale jedynie o przyczynie i skutku", czyli o wyeliminowaniu przyczyny zakłócenia. Hebbel upaja się tym patosem racji stanu; szlachetność i czystość jednostki służą jedynie spotęgowaniu uroczystej sakralności tego, kto, jak książę Ernest i sam poeta, staje po stronie ducha świata mającego zawsze rację i zdającego się mieć ją tym bardziej, im bardziej subiektywnie niewinna i godna podziwu jest jednostka, którą się jemu poświęca.

Poezja ma opiewać taką ofiarę będącą również samoofiarą, ponieważ musi ona stłumić uczucie sympatii, jaką odczuwa z racji swej natury do jednostki, do ofiary, do Agnes Bernauer. "Wielkie koło przetoczyło się po niej - mówi książę Ernest po wydaniu rozkazu zabicia Agnes. - Teraz jest ona z tym, kto je obraca". Jak każdy patos upajający się unicestwieniem i samounicestwieniem, również i ten przypadek jest podejrzany; wszelka wzniosłość racji stanu jest również wysublimowanym przebraniem filisterskiej wulgarności Antiąuariusa. Istnieje retoryka obiektywności, która w swym przemożnym okrucieństwie wydaje się parodią relacji ideałów społeczności i osobistych pragnień jej członków. Radosny ton, z jakim tylu nie proszonych adwokatów Całości powtarza powiedzenie Hegla: "Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą", stanowi karykaturę Heglowskiej myśli i wszelkiej myśli, która uwzględnia, w sposób odpowiedzialny i bez emfazy, polityczno-spo-łeczną rzeczywistość.

Hebbel jest przekonany, że owa "przemoc" jest "przemocą prawomocną". Adwokat całości jest istotnie zawsze pewny czegoś, co należy dopiero udowodnić, a więc tego, że reprezentuje historię, powszechny interes. Prawdą mogłoby jednak być coś całkiem przeciwnego: ślub

106

Alberta z Agnes zagraża, powiada się w tragedii, rozpadem księstwa bawarskiego, a z tego rozpadu mógłby skorzystać cesarz, aby ustanowić władzę centralną nad książętami, tak jak orzeł porywa ofiarę, o którą walczą niedźwiedzie. Ale historia mogłaby chcieć tego zwycięstwa cesarstwa nad partykularyzmem książąt i wtedy książę Ernest byłby przedstawicielem subiektywnej ambicji, a małżeństwo Agnes Bernauer byłoby nie naruszeniem, lecz wyrazem całości. To Agnes właśnie mogłaby być wcieleniem owego Weltgeist, ducha świata.

Nie istnieje rejestr uprawnionych pełnomocników owego ducha świata i spór wśród tych, którzy przypisują sobie taką rolę, jest żenująco nierozstrzygalny. Pragnienie, by iść z duchem czasu, włączyć się w jego orszak, jest wyrazem regresywnej i fascynującej tęsknoty za wyzwoleniem się z wszelkiej konieczności wyboru i wszelkich konfliktów, czyli z wolności, oznacza tęsknotę za niewinnością w przekonaniu, że nie można być winnym, ponieważ nie można wybierać i postępować w sposób niezawisły. Poezja jest w dramacie Hebbla syreną takiego złudzenia, takiej abdykacji; niewinna jest w tragedii nie tylko Agnes, ale także i przede wszystkim niewinny jest jej zabójca. "Są rzeczy - mówi o zbrodni książę Ernest - które trzeba zrobić jak we śnie: na przykład to właśnie".

Również Grillparzer napisał dramat o racji stanu, Żydówka z Toledo, w którym hiszpańscy grandowie postanawiają zabić Rachelę, piękną i demoniczną kochankę króla Kastylii, trzymającą go w miłosnej niewoli i paraliżującą królestwo, narażone w ten sposób na ataki wrogów, wojny, rzezie i zniszczenia. Grillparzer przeciwstawia, jak powiedziałby Max Weber, etykę odpowiedzialności etyce przekonań, ukazując racje obu i nie poświęcając jednej na korzyść drugiej, ale unikając jakiegokolwiek załagodzenia konfliktu, który staje się nierozstrzygalny, a zatem tragiczny. Hiszpańscy grandowie, którzy zabili Rachelę, kierowali się "dobrem, nie zaś sprawiedliwością", uważają, że spełnili swój obowiązek wobec państwa, ale nie sądzą, że taki cel uczyni mniej zbrodniczym ich gest i usprawiedliwi pogwałcenie powszechnie obowiązującego przykazania. Uznają się zatem za winnych i zabójców, proszą jedynie o przebaczenie dalekiego i tajemniczego Boga.

Konieczność dziejowa - za taką uważają oni swój czyn - nie zakłada ani jego usprawiedliwienia, ani jego niewinności; historia powszechna dla Austriaka Grillparzera nie jest Sądem Ostatecznym tak

107

jak dla Niemca Hebbla. Moralny osąd świata nie utożsamia się ze zwykłym tokiem zdarzeń w świecie, fakty nie są zbieżne z wartościami ani byt z powinnością. Heglowskiej identyfikacji rzeczywistości i racjonalności kultura austriacka przeciwstawia rozdział między nimi, rzeczy, które mogłyby też mieć się całkiem inaczej, historię pisaną w trybie warunkowym, ironiczne poczucie niespełnienia; w dramatach Grillparzera władca jest nieobecny albo nieodpowiedni, wcale go nie ma i może być tylko zastąpiony, choć w sposób niedoskonały.

Taka jest lekcja kultury austriackiej. W Straubingu urodził się Schi-kaneder, librecista Czarodziejskiego fletu, poeta bajkowej komedii wiedeńskiej, likwidującej kapryśnie wszelką rzeczywistość po to, by wymyślić całkiem inną, przeciwstawić patosowi obiektywności, wielkiemu kołu przetaczającemu się przez Agnes Bernauer, trele i trzepoty Papagena i Papageny, którym nawet Sarastro nie mógłby kazać wyrzec się siebie samych, ich miłości i ich fikołków.

25. Eichmann w klasztorze

Na Bogenbergu odbywa się corocznie w czasie Zielonych Świątek procesja z Holzkirchen do Bogen; na trasie siedemdziesięciu pięciu kilometrów chłopi idą pieszo, niosąc kolejno na ramionach dwie świece, wysokie na trzynaście metrów. Pielgrzymi przechodzą przez bawarski las, który trochę dalej staje się Czeskim Lasem - lasem Stifte-ra, gdzie panuje odwieczny spokój, pokolenia żyją i mijają niczym pory roku i gdzie rządzi religijna pietas. Gdy dawniej bawarscy drwale ścinali drzewo, zdejmowali czapki i prosili Boga o wieczne dla niego odpoczywanie. Istnieje religijność związana z drzewem, jego kwitnienie i starzenie się sprawiają, że widzimy w drzewie naszego brata. Żadnej żywej istoty nie może nie dotyczyć zbawienie, żadna nie może nie mieć wstępu do wieczności; tak jak postacie Singera powinniśmy odmawiać kadysz, żałobną modlitwę, za umierającego motyla i spadający liść.

Bawarskie lasy miały swych proroków, Waldpropheten, jak "Muhlhiasl" działający przy klasztorze w Windbergu około 1800 roku, przepowiadający apokalipsę i nastanie nowego świata. W 1934 natomiast w klasztorze tym schronił się na tydzień, na rodzaj ducho-

108

wych rekolekcji, Adolf Eichmann. W księdze gości, podaje Trost, znajduje się jeszcze pisane jego ręką podziękowanie za pobyt i gościnność, wyraz przeżycia głębokiego doświadczenia i serdecznej więzi. Treue um Treue, wierność za wierność, pisze Eichmann w księdze klasztoru 7 maja 1934 roku. Technokrata masakry lubi medytację, wewnętrzne skupienie, spokój lasów, być może również modlitwę.

26. Podbródki z Yilshofen

Fotografie z mityngu ukazują tłuste karki, podbródki trzęsące się od śmiechu, brzuchy wzdęte jak bukłaki, świńskie twarze spocone od piwa i chichotu. Można zrozumieć, dlaczego Dionizos, bóg pijaństwa, musiał być bogiem wina, a nie piwa. Jest to spotkanie w Środę Popielcową w Yilshofen, w Dolnej Bawarii, tradycyjne polityczne zgromadzenie, którego początki sięgają jarmarków i targów bydłem w ubiegłych stuleciach. W tym ludowym festynie, niegdyś wyrazie wiejskiej cywilizacji, przeniesionym od niedawna do Nibelungenhalle w Pasa-wie, triumfuje CSU, a w jej imieniu Franz Josef Strauss, który z punktu widzenia fizjonomii ma wszelkie kwalifikacje, by odnieść sukces dzięki pełnej witalności mieszaninie potu, nadzwyczajnego politycznego węchu, czyniącego zeń przywódcę o międzynarodowych ambicjach, wulgarności, energii i plebejsko-reakcyjnej demagogii. Aż do 1957 Yilshofen było nie tyle widownią Straussa i CSU, ile Bayernpar-tei, Partii Bawarskiej, i jej ryczącego i muczącego przywódcy Josepha Baumgartnera. Partia Bawarska, pisze Carl Amery, była jeszcze autentycznie zakorzeniona w populistycznej tradycji, wiejskiej i religijnej, stanowiącej przez ponad wiek alternatywną propozycję wobec sił oświeceniowo-liberalnych, dopuszczonych do władzy na początku XIX wieku przez wielkiego ministra Montgelasa.

Montgelas stworzył państwo oświeceniowo-autorytarne, kierowane przez aparat biurokratów, polityczną machinę, która w imię postępu i rozumu narzuciła też społeczeństwu kaftan bezpieczeństwa. Zgodnie z dialektyką oświecenia bawarska machina państwowa weszła na drogę modernizacji, dokonując reform i przysparzając istotnych zdobyczy obywatelskich, ale jej doskonałe funkcjonowanie stłumiło w końcu siły społeczne i zamknęło je w administracyjnych trybach.

109

Jej przeciwnicy - "czarni", chłopi i klerykałowie - reprezentowali tradycję, ale i reakcję, regresywny populizm, choć wyrażali też czasami autentyczne dążenia ludu do wolności i autonomii, historyczne odrębności, które słusznie nie chciały ustąpić przed jakobińsko-abso-lutystycznym despotyzmem.

Jest to stary, odwieczny konflikt pomiędzy Rozumem, postępowym i tyrańskim, a partykularyzmami, raz konserwatywnymi, raz liberalnymi. Carl Amery, widzący, jak znika jego ukochany lud bawarski, dostrzega w historii Bawarii powolną i nieuchronną fuzję tych dwóch sił, których antagonizm zapewniał dynamikę życia politycznego. Stopniowo machina krępuje i przekształca we własne mechanizmy również i kontestujące ją populistyczne elementy, wchłania także i te nurty plebejsko-konserwatywne, którym przeciwstawiała oświeceniowy Rozum, podczas gdy z kolei siły ludowe nie wyrażają już oddolnego protestu, ale dostarczają władzy kadr.

CSU zrealizowała ów doskonały totalitaryzm, symbiozę machiny biurokratycznej i ludowej spontaniczności, dlatego też jej władza jest w Bawarii całkowita. Partia Bawarska Baumgartnera, która rządziła przez trzy lata wraz z koalicją wykluczającą CSU, była jeszcze wyrazicielem starego partykularyzmu bawarskiego i jego warstw prawdziwie ludowych wraz ze wszystkimi zaletami i wadami takiego archaicznego zjawiska. Koalicja rozpadła się w 1957 roku i wkrótce budzący wiele wątpliwości proces usunął Baumgartnera z politycznej sceny. Odtąd CSU stanowi w Bawarii jedyną władzę, wobec której Kościół zdaje się słaby; odziedziczyła ona i połączyła w sobie dwie przeciwstawne tradycje, reprezentuje zatem całość. Yilshofen stało się w ten sposób na małą skalę odbiciem zniwelowania świata, globalnej integracji łączącej na Zachodzie w jeden rządzący mechanizm oświecenie i ludowy romantyzm, racjonalizację i irracjonalność, nieubłagane programowanie i strzępy casual, seryjną produkcję i mnożenie transgresji.

27. W Pasawie

In der stat ze Pazzouwe /saz ein bischof, w mieście Pasawa rządził pewien biskup, powiada XXI Przygoda Pieśni o Nibelungach. Ów biskup z wielkiego średniowiecznego poematu to Pilgrim, wuj królów bur-

110

gundzkich i Krymhildy, i całą historię Pasawy otacza krągła dostojność biskupia. Od VI wieku do czasów dzisiejszych niezliczone peany opiewają chwałę i piękno "kwitnącego i cudownego" miasta o trzech nazwach, leżącego nad trzema rzekami, bawarskiej Wenecji schón und herrlich, pięknej i wspaniałej, której diecezja obejmowała niegdyś Austrię i Węgry i której biskupi władali Panonią i akwilejskim patriarchatem. Pasawa była wolnym miastem cesarskim, a przede wszystkim siedzibą księcia-biskupa aż do 1803 roku. Z wysokości wzgórza Ober-haus - biskupiej fortecy - jego wzrok i armaty pilnowały mieszczan i ich ratusza, strzegły porządku wyznaczanego przez religijną pobożność, klerykalny autorytaryzm, barokowe piękno, solidne studia klasyczne i miłe rozkosze zmysłów.

Dawne Boiodurum albo Batava Celtów, Rzymian i Bawarczyków jest sercem Bawarii, ale wcielenie go w 1803 do państwa bawarskiego odczuwane było jako początek obcej okupacji. Nawarstwiona tysiącletnia historia Pasawy, czyniąca z niej niekiedy europejską stolicę, sprowadza się do dumnego patriotyzmu lokalnego, skłaniającego już Eneę Silvia Piccolominiego, późniejszego Piusa II, do twierdzenia, że trudniej jest zostać kanonikiem w Pasawie niż papieżem w Rzymie.

Mimo związków z tragicznym i bohaterskim eposem o Nibelungach trzy kompanie żołnierzy księcia-biskupa nie przyczyniły się raczej do stworzenia wielkiej tradycji wojennej; w 1703, zachęcani do walki przez austriackiego generała kierującego garnizonem miasta obleganego przez Bawarczyków, mieszkańcy wymówili się z powodu trapiącej ich dokuczliwej gorączki; w 1741 hrabia Minucci zawiadomił księcia elektora bawarskiego, że miasto zostało zdobyte bez walki. Podróżnicy i kronikarze opowiadają o wesołym życiu kleryków - pośród muzyki, nabożeństw, czekolady, cukierków i galanterie - o wielkiej liczbie piwiarni i o uległości dziewcząt. Najady Dunaju, pisze Carl Julius Weber w 1834, stworzone specjalnie dla tych, qui amant parabi-lem veneremfacilemque*. Gdy Ludwik I, król bawarski, w swym filohel-lenistycznym entuzjazmie umieścił na tronie nowej Grecji swego syna Ottona i bawarską biurokrację, minister Rudhard, syn Pasawy, wyruszył ze swego rodzinnego miasta do Aten, popijając z zabranej ze sobą beczki piwo i śpiewając stare bawarskie piosenki, w których niejaki

'Co lubią miłość dostępną i łatwą do nabycia (przyp, tłum.)-

111

Hans Jórgl umizguje się do swojej Lieserl. Ustanowiona w Grecji ba-warokracja zajęła się przede wszystkim zbudowaniem w Atenach wielkiej fabryki piwa oraz lokali, które przemieniłyby "Ateny w przedmieście Monachium", jak mówił von Wastlhuber, tajny urzędnik kancelarii ministerialnej.

Piwo z Pasawy odgrywa niezmiennie ważną rolę; nieśmiały i melancholijny Stifter, piewca rezygnacji, mający zakończyć swe życie samobójstwem, chwali je wielokrotnie i prosi przyjaciela Franza X. Ro-senbergera, by dostarczył mu pięćdziesiąt litrów owego piwa, dwadzieścia pięć dla niego i tyleż samo dla żony. Ernst von Salomon i Herbert Achternbusch opisali drwiąco, pierwszy z anarchistyczno-faszy-stowskim, drugi ze spontaniczno-rewolucyjnym sarkazmem, w jaki sposób to katolicko-epikurejskie społeczeństwo przeżyło okres Trzeciej Rzeszy i jej upadku.

Pasawa leży u zbiegu trzech rzek - Dunaju, niebieskich wód Innu i czarnych Ilzu, cała jest brzegiem, nadbrzeżem, miastem unoszącym się na wodzie i płynącym wraz z wodą. Niebo jest bławatne, światło od rzeki i od wzgórza zlewa się, triumfalne i radosne, ze złotem i różowa-wym marmurem pałaców i kościołów. Biel śniegu, zapach lasów i świeżość wody dodają delikatnego i nostalgicznego wdzięku biskupiej i arystokratycznej wspaniałości budynków, równoważą dzięki aurze oddalenia zamkniętą i krągłą linię kopuł i ulic wijących się pod łukami i portykami.

W Pasawie przeważa okrągłość, łuk, kula, zamknięty i skończony kosmos niczym piłka przykryta biskupim kapeluszem. Jej piękno jest urodą dojrzałej kobiety, ciepłym i pojednawczym urokiem skończo-ności. Linia kopuły przemienia się w matczyną linię brzegu, a potem umykających i znikających fal; nieuchwytność i lekkość wody nadają lekkości i jasności pompie pałaców i kościołów, jawi się ona jako tajemnicza i daleka, nierealna jak zamek na tle wieczornego nieba.

Pasawa jest miastem na wodzie i barokowa majestatyczność jej kopuł otwiera się na ulotność i przemijanie wód i wszystkich rzeczy, tę tajemną inspirację wszelkiego prawdziwego baroku. Zbieg rzek sugeruje morską południową swobodę, skłania do poddania się biegowi życia i ulegania pragnieniom; czysty zarys form, fryzów bram lub posągów na placu przywodzi na myśl Wenery i Najady zdające się wyłaniać swobodnie z piany.

112

W Pasawie podróżny czuje, że płynięcie rzeki jest pragnieniem morza, tęsknotą za morskim szczęściem. Tego poczucia życiowej pełni, daru endorfmy i ciśnienia krwi lub jakiejś substancji łaskawie wydzielanej przez mózg, doświadczyłem naprawdę wśród zaul Lów i nadbrzeży Pasawy albo może tylko wydaje mi się, że go doświadczyłem, ponieważ teraz próbuję opisać je przy stoliku w kawiarni "San Marco"? Prawdopodobnie, pisząc, udajemy, wymyślamy każde doznanie szczęścia. Pisanie nie może wyrazić absolutnej rozpaczy, nicości życia, owych chwil, gdy jest ono tylko pustką, brakiem, przerażeniem. Już sam fakt pisania wypełnia w jakiś sposób pustkę, nadaje jej kształt, czyni przerażenie przekazywalnym, a więc choćby na chwilę je przezwycięża. Istnieją wspaniałe tragedie, ale dla tego, kto umiera lub chce umrzeć, również i te wielkie dzieła pełne bólu brzmiałyby zbyt triumfalnie, straszliwie nieodpowiednio w stosunku do odczuwanego przezeń w tym momencie cierpienia.

Absolutny brak nie może mówić; literatura o nim mówi i w jakiś sposób go zaklina, góruje nad nim, przekształca w coś innego, zamienia w obiegową monetę jego niewzruszoną i odpychającą inność. Gdy niepewny wędrowiec, nie wiedzący, co począć w podróży, odczytuje na nowo własne notatki, odkrywa z niejakim zdziwieniem, że był w życiu i w podróży bardziej zadowolony i pogodny, a przede wszystkim bardziej zdecydowany i pewny siebie, niż sądził; odkrywa, że potrafił dawać jasne i wyraźne odpowiedzi na dręczące go pytania w nadziei, że pewnego dnia będzie mógł w te odpowiedzi uwierzyć.

Tak oto wkracza się w sferę spokoju, jaki zapewnia literatura. W niej wszystko staje się milsze i bezpieczne niczym bramy i place Pasawy. Zapominając o monotonnym pulsowaniu odmierzającym czas w jego żyłach, podróżny przypomina owego kupieckiego czeladnika z No-rymbergi piszącego w 1842 roku z Pasawy eleganckie listy, w których wychwala wina, biblioteki, sklepy, handel i piękną Teresę, skarżąc się jedynie, że nie udało mu się usiąść koło niej podczas obiadu i że znalazł się obok jej ciotki, imponującej matrony w czepku, która od zakąski do deseru opowiadała mu o swoich dolegliwościach, zaburzeniach, chorobach i o lekarstwach zalecanych przez domowego lekarza, doktora Gerhardingera.

8 - Dunaj

113

28. Krymhilda i Gudrun, czyli dwie rodziny

W sali ratusza ogromne malowidło Ferdinanda Wagnera, historycznego malarza ze szkoły monachijskiej końca ubiegłego wieku, ukazuje Krymhildę wkraczającą do Pasawy przez Paulustor w towarzystwie wuja, biskupa Pilgrima, i witaną przez składających jej dary i hołdy mieszkańców miasta. Obraz nie przypomina posępnej prostoty Pieśni o Nibelungach, ale imponujące scenografie, za pomocą których schyłek XIX wieku przedstawiał odrodzenie mitu, widowiskowość Nibelun-gów, film Fritza Langa. W scenie namalowanej przez Ferdinanda Wagnera Krymhilda udaje się do Panonii na ślub z Attylą, co stanowiło pierwszy krok w jej planie zemsty.

Ta zemsta, przedstawiona w poemacie w sposób tak podniosły, jest wyrazem rodzinnego etosu, któremu nordycka tradycja mitu przeciwstawia etos odmienny. W Pieśni o Nibelungach Zygfryd, słoneczny bohater zabity zdradziecko w lesie, pomszczony zostaje przez swą małżonkę Krymhildę, która powtórnie wychodzi za mąż, za Attylę, potężnego króla Hunów, aby za pomocą jego licznego wojska pokonać swoich własnych braci, królów burgundzkich i zabójców Zygfryda. Również w nordyckich wersjach mitu zebranych w Eddzie - zbiorze pieśni islandzkich, powstałych prawdopodobnie między IX a XII wiekiem -to oddziały Attyli zabijają morderców bohatera noszącego imię Sigurd i również w Eddzie Attylą poślubia wdowę po nim imieniem Gudrun, siostrę królów, którzy go zamordowali. W obu wypadkach po gloryfikacji mitycznego bohatera, który zwyciężył smoka i jest wcieleniem sił światła i wiosny, następuje pochwała jego zabójców i odwagi, z jaką stawili czoło zalewowi Hunów i nieuchronnej klęsce. Autorzy- czy też autor - opiewają wojenne męstwo Germanów, którzy rzucają wyzwanie przeznaczeniu, choć świadomi są przegranej; poematy przemieniają w chwałę upadek panowania Burgundów w epoce wędrówek barbarzyńców.

Obie wersje różnią się jednak znacznie. W Pieśni o Nibelungach Krymhilda pragnie pomścić ukochanego męża, a więc zabić swych braci, i nie znajduje spokoju, dopóki nie padną oni jeden po drugim. W Eddzie natomiast Gudrun, choć kochała czule Sigurda i cierpiała z powodu jego śmierci, usiłuje udaremnić zasadzkę przygotowaną przez Attylę na swoich braci; nie zastawia na nich pułapki, jak ma to miej-

114

sce w niemieckim poemacie; jej zemsta nie dotyczy braci, którzy zabili jej męża, lecz Attyli i Hunów, którzy zamordowali jej braci.

W Pieśni o Nibelungach dominuje miłość, związek małżeński oparty na swobodnym wyborze, skłonność serca i dobrowolnie wybranej wierności, w Eddzie natomiast przeważa etos rodu, nieuchronna wierność związkowi krwi, którego się nie wybiera, ponieważ wykracza on poza wszelkie osobiste uczucia i obowiązuje na równi z bezwzględną koniecznością. Miłość może przyjść i minąć, małżeństwo można rozwiązać, pokrewieństwo natomiast to fakt obiektywny, jak rysy twarzy lub kolor włosów.

W historii kultury jak i w prywatnym życiu jednostki istnieje często napięcie i konflikt pomiędzy rodziną, z której się ona wywodzi i w której jest synem lub bratem, a nowo założoną rodziną, w której jest się mężem lub ojcem. Jest rzeczą naturalną, że w Eddzie przeważa pierwszy model: ten bezlitosny etos uprzywilejowuje konieczność, a nie wolność. W świecie Eddy są tylko nieubłagane przedmioty i fakty, wojownik przerastający drugiego w bitwie, tak jak jesion wznoszący się ponad krzaki jeżyn, konie pod sinym niebem, czerwone złoto barbarzyńskich klejnotów; jest to świat rzeczy niezmiennych, tak bardzo fascynujący Borgesa, świat, gdzie sąd powierza się mieczowi, czyli biegowi zdarzeń, gdzie śmierć oznacza świadomość, że czas przyznany przez los już się skończył.

Literatura woli raczej epicką niewzruszoność rodu otaczającego jednostkę niczym chór: Rostowowie z Wojny i pokoju wraz z harmonią i wspólnym im stylem życia, Buddenbrookowie, dla których zbiorowa wierność szacownemu szyldowi ich firmy jest silniejsza od uroku tajemniczego spojrzenia Gerdy, cudzoziemskiej żony, i miłości pięknej Tony do młodego Mortena, ród Buendia ze Stu lat samotności) którego członkowie są niczym kamienie Chińskiego Muru.

Przemiany społeczne osłabiły patriarchalne więzi i jedność rodziny, ale nie zdołały unicestwić tęsknoty za spójnością rodzinnej sagi; poezja ujawniała często obezwładniającą represywność epickiej rodziny, lecz składała też wielokrotnie hołd jej urokowi, zachwycona ową niepodważalną jednością, tożsamą z istotą życia.

Druga rodzina, ta, którą się zakłada, jest niepewną i nieprzewidywalną odyseją, pełną trudności i uroku, zmierzchów i powrotów; ta zagrożona pełnia świadomego i namiętnego współżycia nie znalazła w

115

literaturze wielu właściwych przedstawień, być może dlatego, że świadomość zdaje się zakładać odczarowanie i że z lęku przed nim chętniej ucieka się w dzieciństwo.

W światowej literaturze odnajdujemy wiele rodzin takich jak Bud-denbrookowie czy Buendia, ale mało obrazów podobnych do opisu Homera, który przedstawia Hektora, Andromachę i Astyanaksa, życie naznaczone najwyższą wielkością i toczące się wokół małżeńskiej i ojcowskiej miłości, wokół Astyanaksa bawiącego się szyszakiem ojca i nadziei, że go kiedyś przewyższy.

Wielka poezja potrafi opiewać erotyczną namiętność, ale potrzeba naprawdę wspaniałej poezji, by ukazać namiętność bardziej skomplikowaną i głęboką - bardziej radykalną i absolutną - miłość do dzieci, o której tak trudno jest mówić.

Dojrzałość opiewana przez Homera jest przeciwieństwem płaskiej domowej idylli, nieświadomej świata i zamkniętej w małostkowej prywatności; miłość do Andromachy i Astyanaksa czyni z Hektora bohatera narażającego się za wszystkich, zdolnego do przyjaźni i braterstwa, synowskiej czułości, życzliwości wobec innych. Dziś Singer potrafi przedstawić małżeńskie misterium jako teatr życia, zgodnie z lekcją żydowskiej literatury, która najlepiej potrafiła oddać sprawiedliwość rodzinnemu eposowi. W swych komicznych i pikarejskich historiach Szolem Alejchem, klasyk literatury jidysz, ukazuje humor i głębię postaci takich jak Tewje mleczarz, który jest przede wszystkim ojcem i przeżywa tę swoją rolę jako najintensywniejszą i najsilniejszą namiętność.

Największym współczesnym piewcą małżeństwa i życia rodzinnego jest, być może, Kafka, który nie czuł się godny przeżycia takiej przygody; znał cały jej ciężar i nędzę, ale także wielkość owej niedostępnej mu rzeczywistości, którą - choć jej pragnął - odrzucił, by uniknąć wszelkich więzi i wszelkiej władzy. Do Kafki podobnych jest wiele postaci zaniedbanych i odpychających starych kawalerów z niektórych opowiadań pisarza, mieszkających w wynajętych pokojach i przemierzających źle oświetlone podesty schodów niczym koczownicy pustynię. To puste terytorium, gdzie poruszają się, nie mogąc przekroczyć wyznaczających je granic, jest również przestrzenią, którą Kafka musiałby pokonać, aby oddalić się od ojcowskiego domu, od tego "jedynego rodzinnego organizmu", od tej "bezkształtnej papki rodzin-

nych więzi" trzymających go w niewoli pełnej poczucia winy, jak sam pisał do Felicji, narzeczonej, która nigdy nie miała zostać jego żoną.

29. Nad pięknym modrym Innem?

W Pasawie zbiegają się trzy rzeki, mały Ilz i duży Inn wpadają do Dunaju. Ale dlaczego rzeka stworzona z ich biegu i płynąca ku Morzu Czarnemu ma się nazywać i być Dunajem? Dwa wieki temu Jacob Scheuchzer w swoim dziele Hidrographia Hehetiae, na stronie 30, zauważa, że w Pasawie Inn jest szerszy, bardziej zasobny w wodę i głębszy niż Dunaj i ma za sobą dłuższy odcinek biegu. Doktor Metzger i doktor Preusmann, którzy zmierzyli szerokość i głębokość obu rzek, przyznają mu rację. A zatem może to Dunaj jest dopływem Innu, a Johann Strauss skomponował walc Nad pięknym modrym Innem, który miałby zresztą większe prawo do tego koloru? Oczywiście, postanowiwszy napisać książkę o Dunaju, nie mogę przyjąć takiej teorii, tak jak profesor teologii w katolickim uniwersytecie nie może przeczyć istnieniu Boga, przedmiotu swej nauki.

Na szczęście, wspomaga mnie właśnie nauka, perceptologia, według której, jeśli dwie rzeki łączą swe wody, to za główną rzekę uważa się tę, która u ich zbiegu tworzy większy kąt z płynącym nurtem. Wzrok dostrzega (ustala?) ciągłość i jedność owej rzeki i traktuje drugą jako jej dopływ. Zaufajmy więc nauce i, co najwyżej, unikajmy przez ostrożność zbyt dokładnego obserwowania zbiegu trzech rzek w Pasawie i sprawdzania szerokości owego kąta, ponieważ gdy wzrok wpatruje się zbyt długo w jeden punkt, zachodzi mgłą i podwaja przedmioty, niwecząc jasność widzenia, może też być powodem niemiłych niespodzianek dla podróżującego wzdłuż biegu Dunaju.

Jedno jest pewne, rzeka płynie w dół, tak jak i wędrujący z jej biegiem, nie ma sensu ustalać, skąd pochodzą te wody, które z sobą unosi i które mieszają się z jej wodami. Żadne drzewo genealogiczne nie gwarantuje stu procent błękitnej krwi. Różnorodny tłum tłoczący się pod naszą czaszką nie może okazać niepodważalnego świadectwa urodzenia, nie wie, skąd się wywodzi ani jak naprawdę się nazywa, Inn czy Dunaj, czy jeszcze inaczej, ale wie, dokąd zdąża i jaki będzie jego kres.

116

W WACHAU

1. Nekrolog w Linzu

Okna wychodzą na Dunaj, na wielką rzekę i wznoszące się nad nią wzgórza, na pejzaż z lasami i cebulowatymi kopułami kościołów; w zimie chłodne niebo i plamy śniegu sprawiają, że łagodne linie wzgórz i rzeki zdają się tracić swą materialność i ciężar, stają się lekkimi liniami rysunku, sprawiają wrażenie eleganckiej i dostojnej melancholii. Linz, stolica Austrii Górnej, był ulubionym miejscem Hitlera, pragnącego przekształcić go w najbardziej monumentalną naddunajską metropolię. Speer, architekt Trzeciej Rzeszy, pozostawił opisy projektów nigdy nie wzniesionych gigantycznych i faraońskich budowli, w których Hitler, jak pisał Canetti, ujawniał swą gorączkową potrzebę przekraczania skali osiągniętej przez innych twórców, swoją sportową obsesję bicia wszelkich rekordów.

Teraz Linz, spokojne miasto rymujące się w tylu wierszach ze słowem Provinz, prowincja, jest przemysłową stolicą Austrii, ma znaczny procent chorób nerwowych wśród młodzieży i, jak wykazała niedawno ankieta, mieszkańców szczególnie nieufnych wobec aparatu sprawiedliwości swego kraju. Pobożność jego ludności, która zaskakiwała w XVIII wieku angielskich podróżników, jest nadal żarliwa: na głównym placu, przed kolumną świętej Trójcy - jednej z tych kolumn wznoszonych na placach w całej Europie Środkowej na pamiątkę zażegnania epidemii i na chwałę wielkości stworzenia - grupka osób modli się głośno w mroźny i śnieżny wieczór. Wojowniczy dziennik diecezjalny zachęca do solidarności z robotnikami zwolnionymi z fabryk Styrii, polemizuje z przemysłowcami, zachęca do bojkotu rządu południowoafrykańskiego z powodu jego rasistowskiej polityki i do

121

bombardowania telefonami jego ambasady z żądaniem uwolnienia Smangalisa Mkhatshwy, aresztowanego murzyńskiego kapłana.

W marzeniach Fiihrera cyklopowy Linz, który zamierzał wznieść, miał być jego schronieniem na starość, miejscem, gdzie pragnął wycofać się po ostatecznej konsolidacji tysiącletniej Rzeszy i powierzeniu jej jakiemuś godnemu następcy. Jak wielu bezlitosnych tyranów, również i on, zabójca milionów, pragnący eksterminacji całych narodów, był sentymentalny, wzruszał się myśląc o sobie, snuł z upodobaniem sielankowe marzenia. W Linzu, zwierzał się czasami swym bliskim przyjaciołom, żyć będzie z dala od władzy, co najwyżej, skłonny dawać rady odwiedzającym go spadkobiercom, niczym dobrotliwy dziadek; ale, być może, mówił - kokietując hipotezą własnej detronizacji, zdecydowany nigdy do niej nie dopuścić - nikt nie przyjdzie go odwiedzić.

W Linzu, gdzie spędził pogodne lata, krwawy despota marzył o odnalezieniu czegoś w rodzaju dzieciństwa, pory życia wolnej od projektów i zamierzeń. Prawdopodobnie myślał z utęsknieniem o tej pustej przyszłości, w której doświadczałby poczucia pewności człowieka, który przeżył już swoje życie, który walczył o panowanie nad światem, zwyciężył, zrealizował swe marzenia i którego nikt już nie będzie mógł zawieść. Gdy wyobrażał sobie tę przyszłość, opanowywał go dręczący niepokój, by szybko osiągnąć swe cele, i lęk, że nie zdoła ich osiągnąć. Pragnął, by czas szybko mijał, aby jak najszybciej stać się pewnym zwycięstwa, pragnął więc śmierci i marzył o tym, by doświadczać w Linzu pewności przypominającej śmierć, z dala od niespodzianek i klęsk życia.

Okna tego domu nad Dunajem - jego dzisiejszy adres: Untere Do-naulande 6 - mogłyby wskazać mu inny sposób życia, miarę i styl, którego pewnie jednak nigdy nie potrafiłby się nauczyć. W tym domu, należącym niegdyś i dziś jeszcze do Towarzystwa na rzecz żeglugi parowej po Dunaju, żył w odosobnieniu przez dwadzieścia lat i zmarł tragicznie Adalbert Stifter, jeden z największych samotników spośród pisarzy austriackich XIX wieku, postać żyjąca na uboczu i usiłująca chronić się przed chaosem życia w monotonnym i bezosobowym powtarzaniu zwykłych codziennych gestów.

Od 1848 do 1868 roku, tj. do chwili śmierci, Stifter spoglądał ze swych okien na Dunaj, na swój ukochany austriacki pejzaż, który zdołał wchłonąć wieki historii, na ziemię, w którą zapadły cesarstwa i całe

122

dziedzictwo tradycji niczym pokruszone liście i drzewa. Ten znajomy pejzaż, pozbawiony jaskrawych kolorów i wyróżniających się szczegółów, uczył go szacunku do tego, co jest, skierowywał uwagę ku drobnym zdarzeniom, w których życie bardziej ujawnia swą istotę niż w wielkich przewrotach i barwnych efektach scenicznych; doradzał mu podporządkowanie jednostkowych ambicji i marnych namiętności wielkiemu obiektywnemu prawu natury, pokoleń, historii.

W swych powieściach, a zwłaszcza w opowiadaniach, z których wiele powstało w tych pokojach, Stifter próbuje przeniknąć tajemnicę miary, akceptacji granicy pozwalającej jednostce podporządkować własną subiektywną próżność wartości ponadjednostkowej, otworzyć się na kontakt i dialog z innymi - na czułą bliskość będącą przede wszystkim dyskrecją, poszanowaniem autonomii drugiej osoby i jej potrzeby dystansu.

Ta dyskrecja ma swoje konsekwencje dla sztuki Stiftera. W swej powieści Babie lato opowiada on o trudnym dojrzewaniu bohatera Heinricha, którego osobowości i jej pełnemu rozwojowi zagraża proza świata, o obiektywnych przeszkodach, jakich współczesna rzeczywistość przysparza całkowitej i harmonijnej, "klasycznej" ewolucji jednostki. Ceną dojrzewania Heinricha jest częściowe wycofanie się ze świata, arystokratyczna samotność przeciwstawiona prozaicznemu bezładowi rzeczy. Bohaterom Flauberta, zauważa Schorske, proza świata wdarła się już do serc, nie przeciwstawia się im niczym wróg, lecz stała się, znacznie bardziej podstępnie, strukturą ich osobowości, ich sposobem bycia, ich naturą. Dlatego też rozczarowanie Fryderyka Moreau w Szkole uczuć jest o tyle bardziej przejmujące i głębokie -zanurzone w teraźniejszości życia i historii i przez nią naznaczone - od ceremoniału, za pomocą którego Heinrich, bohater Babiego lata, dystansuje się od trywialnej współczesności, łudząc się, że jego życie wewnętrzne może pozostać nienaruszone. Flaubert maluje nasz portret, Stifter natomiast upiera się, by go łagodzić, przeciwstawić kryzysowi feudalną idyllę, choć jego oleografia skrywa lęk przed otchłanią rzeczywistości.

Stifter wiedział o istnieniu owych otchłani, o beznadziei i irracjo-nalności przeznaczenia, jego nagłych i bezsensownych ciosach, jak ujawnia to na przykład tragiczne opowiadanie o żydowskim losie,Ab-dias; nie zamykał oczu w obliczu tragedii, lecz odrzucał upojenie nią,

123

ów kult tego, co tragiczne, impulsywne i poza normą, szerzący się w kulturze europejskiej, szczególnie w późnym romantyzmie. W jego opowiadaniu jest melancholia, rezygnacja, samotność, ale przede wszystkim stanowcze potępienie wszelkiego kultu samotności i nieszczęścia; w Samotnym człowieku stara kobieta mówi młodzieńcowi twierdzącemu, że nie umie cieszyć się życiem, iż słowa te są głęboko niesłuszne, ponieważ nie wolno mówić, że nic nas już nie cieszy.

Stifter szuka radości życia w pozornej monotonii, w codziennym powtarzaniu tych samych czynności. W swoim domu pisał, pielęgnował rośliny, szczególnie kaktusy, odnawiał i czyścił meble, swoje biurko, które dziś jeszcze znajduje się w jego pokoju, malował, odbywał regularne spacery, chwalił następowanie po sobie dni i tygodni, nasłuchiwał szeptu rzeki i czuł, jak jej spokojny rytm zlewa się z rytmem jego stylu i jego życia. To spokojne odmierzanie czasu, pełne wciąż nowych niuansów, wydawało mu się szczęściem i pragnął, by teraźniejszość nigdy nie minęła.

On sam niewiele zaznał szczęścia; w te fale rzuciła się jego zaadoptowana córka, on zaś w chwili hipochondrycznego kryzysu i fizycznych cierpień skończył ze sobą za pomocą brzytwy. Ale właśnie dlatego zrozumiał, że to, co wyjątkowe, poza normą, dramatyczne, upragnione przez kogoś, kto marzy o bohaterskim i niezwykłym losie, zawiera w sobie całą nędzę cierpienia i nic więcej. Jego postacie są niemal zawsze zajęte robieniem porządku, układaniem bielizny, porządkowaniem szuflad, przycinaniem róż; ich celem jest rozmowa, małżeństwo, rodzina. Emfazie transgresji, lubiącej rzucające się w oczy krwawe efekty, Stifter przeciwstawia epicki wymiar rodziny, trudną oryginalność porządku i ciągłości, zdolność przemilczania rozdarcia.

W tym sensie jest on zakorzeniony w konserwatywnej kulturze austriackiej, w wierności pewnemu odwiecznemu duchowemu tonowi, długiemu trwaniu, które lekceważy krótkotrwałe zmiany i sensacyjne efekty aktualności. Biedny grajek, bohater innego wielkiego austriackiego pisarza Grillparzera, współczesnego Stiftera, dziwi się, gdy proszą go o opowiedzenie swej historii, nie sądzi bowiem, aby następowanie po sobie jego dni - choć tak bogatych w ukryte znaczenia - było czymś specjalnym czy szczególnym. Postacie te kochają życie, zwykłą teraźniejszość swoich skromnych, ale zachwycających chwil i dlatego nie chcą być bohaterami wielkich i wyjątkowych wydarzeń, ani histo-

124

rycznych, ani prywatnych. Jeśli tylko możliwe, unikają wszelkich ważnych wydarzeń; jak napisze później Musil, gdy w pozostałej części świata myślano, że zdarzyło się coś wyjątkowego, w starej Austrii mówiono raczej: "coś się stało". Gdy Stifter umarł, chórem na jego pogrzebie dyrygował człowiek w pewnym sensie "bez właściwości" tak jak i on: Anton Bruckner, wielki muzyk współczesny, organista z katedry w Linzu, który raczej nie uważał się za artystę, lecz za uczciwego pracownika spełniającego również swój religijny obowiązek.

Domowy ład Stiftera jest znacznie bardziej tajemniczy niż monumentalne budowle, o których marzył Hitler. W pokojach Stiftera, gdzie mieści się teraz instytut literacki jego imienia, szukam śladów tego ładu, kluczy do tej schludnej tajemnicy. Tymczasem kilku pracowników instytutu dyskutuje z ożywieniem przez telefon, czy w nekrologu jakiejś ważnej osobistości zmarłej poprzedniego dnia należy użyć przymiotnika "niezapomniany" czy "nieodżałowany". Dyskusja staje się zażarta, w sporze zostają użyte różne argumenty, ktoś powołuje się na poprzednie przypadki; gdy odchodzę, spór jeszcze trwa. Owa skrupulatność w przestrzeganiu najściślejszych norm retoryki i konwenansu nie jest w sprzeczności ze śmiercią, z jej wymogiem form. Komizm rodzący się z pedantycznego poszukiwania odpowiedniego wyrażenia na tę uroczystą okazję zmienia też wymiar śmierci, sprowadza ją z piedestału wyjątkowości i włącza na powrót w zwykłą codzienność. "Tylko wtedy, gdy możesz znów się śmiać - głosi plakat na drzwiach katedry w Linzu - naprawdę przebaczyłeś. Nie zabieraj niczego ze sobą".

2. Zulejka

Pod numerem 4 na Pfarrplatz, gdzie mieści się dziś parafialne biuro w Linzu, tabliczka informuje, że - jak głosi tradycja - w tym miejscu znajdował się rodzinny dom "Marianny Jung, po mężu Willemer - Zulejki Goethego". Namiętność niezbyt pasuje do plebanii, choć w życiu Goethego istnieje niewątpliwy związek, począwszy od czasów jego młodzieńczej miłości do Friederike Brion, między sercem a parafią. Mariannę Jung urodziła się prawdopodobnie 20 listopada 1784 roku w rodzinie artystów, o której niewiele wiadomo; była statystką,

125

tancerką, aktorką, śpiewała w chórze lub wychodziła tanecznym krokiem, przebrana za Arlekina, z wielkiego jajka krążącego po scenie. Bankier i senator Willemer, agent finansowy rządu pruskiego i autor polityczno-pedagogicznych dziełek, a także miłośnik teatru i kolacyjek po przedstawieniu, zobaczył ją, szesnastoletnią, podczas występu we Frankfurcie i zabrał ze sobą do domu, zapłaciwszy matce dwieście złotych florenów i roczną rentę. W swoim wiejskim domu w pobliżu starego młyna, między Frankfurtem a Offenbach, Mariannę nauczyła się dobrych manier, francuskiego, łaciny, włoskiego, rysunku i śpiewu; po czternastu latach związku Willemer postanowił ją poślubić, zaniepokojony pojawieniem się Goethego na horyzoncie ich spokojnego życia.

Sześćdziesięciopięcioletni Goethe przeżywał jeden ze swych najbardziej twórczych okresów, pisał poezje Dywanu Zachodu i Wschodu, genialnej przeróbki perskich liryk Hafiza, które czytał w przekładzie Josepha von Hammera Purgstalla, poszukując źródła nowej witalno-ści w wiecznej jutrzence Wschodu, w możliwości zapomnienia o burzliwym czasie ostatnich kampanii napoleońskich.

Goethe jest szczęśliwy, że może przebrać się w perski strój i włączyć w tradycję, w której cała rzeczywistość dostępna zmysłom, w każdym swym szczególe, staje się symbolem wyrażającym boską pełnię życia. Jego spopielała egzystencja, rozweselana winem, otwiera się na nieskończoność i zmienia barwę, ulotna, a zarazem wieczna, jak maki podobne do namiotów wezyra. Od czystego profilu greckiego posągu woli teraz bieg wody. Woda również jest formą, granicą, jest ruchomą, ale wyraźną figurą kreśloną przez tryskającą fontannę. Wielki klasyk kocha nadal formę, skończoność, to, co wyraźne, teraz jednak poszukuje formy, która niczym kształt strumienia wody w fontannie lub ukochanego ciała nie jest sztywna i nieruchoma, ale jest płynięciem, stawaniem się, życiem.

W jednym z wierszy Dywanu piękna Zulejka mówi, że wszystko jest wieczne w oczach Boga i że można kochać to boskie życie w przebłysku chwili, dla niego samego, w jego czułym i ulotnym pięknie. Zulejka wie, że jest tylko przelotną chwilą, grzywą fali, zarysem chmury, a przecież jest szczęśliwa, że przez moment uosabia ów przepływ. Wieczna przemiana nie budzi w niej zachwytu ani niepokoju; czuje się tak dalece częścią wielopostaciowego i zmiennego życia, że nie potrzebu-

je przyspieszać własnej metamorfozy, podobnie jak Goethe nie potrzebuje zmieniać metrum ani rymu czterowiersza, aby uchwycić nieskończoną i potencjalną melodię życia i aby utożsamić się z jego pieśnią.

Goethe poznaje Mariannę i Mariannę staje się w Dywanie Zulejka. Tak powstaje jedna z najwspanialszych poezji miłosnych wszystkich czasów, ale także coś równie wspaniałego. Dywan i zawarty w nim niezwykły dialog miłosny podpisany jest przez Goethego. Mariannę jest jednak nie tylko kobietą kochaną i opiewaną w wierszach, jest również autorką kilku z najznakomitszych - w sensie absolutnym - liryk całego Dywanu. Goethe włączył je i opublikował w zbiorze pod swoim nazwiskiem, ale już w 1869 roku, wiele lat po śmierci poety i dziewięć lat po śmierci Zulejki, filolog Hermann Grimm, któremu Mariannę powierzyła swój sekret i pokazała korespondencję z Goethem, wiernie i skrycie przez nią przechowywaną, ogłosił, że ona jest autorką tych nielicznych, lecz wspaniałych wierszy Dywanu.

Z muzyką Schuberta, wiersze te pod nazwiskiem Goethego stały się znane całemu światu i nadal pod tym nazwiskiem figurują w książkach oraz w pamięci lubiących te Lieder; ci zaś muszą za każdym razem czytać przypisy Ericha Trunza w wydaniu krytycznym dzieł Goethego, aby dowiedzieć się, które wiersze napisał Tajny Radca, a które mała tancerka, znana głównie z tego, że wychodziła z jajka przebrana za Arlekina i kosztowała swego bankiera dwieście florenów.

Uderza nas nie tylko mimetyzm, fuzja głosów łączących się w namiętnym dialogu, tak jak ciała w miłości lub uczucia i wartości we wspólnym życiu. Oczywiście, mamy tu też do czynienia z męskim nadużyciem, typowym i niemal skrajnym przypadkiem przywłaszczenia sobie przez mężczyznę dzieła kobiety; praca opatrzona nazwiskiem mężczyzny jest często - jak w wypadku książki Goethego - wywłaszczeniem pracy kobiety. Jest tu jednak i coś innego. Mariannę napisała w Dywanie kilka zaledwie wierszy należących do arcydzieł liryki światowej, a potem nie napisała już nic nigdy więcej. Gdy czyta się jej ody do wschodniego albo zachodniego wiatru, pieśni miłosne stające się samym oddechem istnienia, wydaje się niemożliwe, aby Mariannę nie napisała nic innego. Jak krótka bajka uczennicy pierwszej klasy szkoły podstawowej o umierającej róży, również liryki Mariannę świadczą o genialności poezji, o tajemniczym połączeniu i

126

127

układzie tworzących ją elementów, podobnie jak pewien stopień kondensacji pary wodnej, spowodowany przypadkową - lub w każdym razie trudną do przewidzenia - kombinacją czynników wywołuje deszcz, wzrost sprzedaży parasoli lub nie wystarczającą w stosunku do popytu podaż taksówek.

Również w odniesieniu do swoich arcydzieł Mariannę, urodzona w Austrii, mogłaby powtórzyć słowa drogie Musilowi: es ist passiert, tak się przydarzyło; niespodzianie doskonały kontakt duszy ze światem, jedna ręka pisząca słowa, podczas gdy druga rysuje niedbale na piasku lub kartce papieru, nie żądając licencji ani gwarancji wyłącznego prawa własności do tego szkicu. Mariannę pozwoliła, aby te liryki należały do Goethego, w swym oddaniu dobrze wiedziała, że w miłosnym związku bezcelowe jest odróżniać "moje" od "twojego". Liryki te, które ukazały się pod cudzym nazwiskiem, głoszą próżność wszelkiego nazwiska na końcu strony albo na okładce tomu poezji, ponieważ ona, niczym powietrze i pory roku, do nikogo nie należy, nawet do jej autora.

Być może Mariannę Willemer czuła, że poezja ma sens tylko wtedy, gdy rodzi się z doświadczenia pełni, tak jak to, które przeżyła, i że gdy przeminął ten moment łaski, przeminęła również poezja. "Jeden raz w moim życiu - powiedziała wiele lat później - spostrzegłam, że odczuwam coś szlachetnego, że potrafię mówić rzeczy czułe i od serca, ale czas nie tyle je zniszczył, co wymazał". Była niesprawiedliwa wobec siebie, ponieważ świadomość i styl, z jakim przeżywała zmierzch owej pełni, i wyjałowienie owej szlachetności były z kolei dowodem wielkiej szlachetności duszy i intensywności uczuć, były nie niniejszą poezją niż ta, którą przeżywała w odległych miesiącach ich namiętnego związku. Mariannę była o wiele bardziej wielkoduszna od Goethego, który odłożył ją do akt, stosując pełną uników strategię łączącą brutalność dobrego samopoczucia i lęki niepewności; również Willemer, czuły i dyskretny, zachował się szlachetniej niż poeta.

Z pewnością Mariannę również i bez przeżyć z lat 1814-1815 mogłaby, dzięki swej inteligencji i nabytej wyrafinowanej kulturze, napisać tomy pięknych wierszy, godnych figurować w historii literatury. Każdy uczestnik życia literackiego może być niezłym autorem i rzeczywiście często jest nim naprawdę; książki całkiem złe są rzadkością i głośne niepowodzenie literackie jest przypadkiem nienormalnym w

128

stosunku do średniej akulturacji stylistycznej, tak jak jest nim rzucający się w oczy błąd ortograficzny w dobie powszechnej alfabety-zacji. Mariannę Willemer również mogłaby napisać pięć albo dziesięć takich książek wierszem i prozą, produkowanych w danym kraju tysiącami, w automatycznym i regularnym rytmie wydzielania fizjologicznego.

Wybrała milczenie. Jej nieliczne wiersze należą do najwspanialszych w liryce światowej, ale to nie wystarcza, aby Mariannę Willemer mogła wejść do historii literatury. Historia literatury jest bowiem systemem konserwacji, nie zadowala się kilkoma genialnymi wierszami, potrzebuje mechanizmu produkcji tekstów, nieważne, czy wyjątkowych, czy banalnych, aby zbudować na nim łańcuch dystrybucji, cykl wydawnictw, recenzji, prac magisterskich, dyskusji, nagród, podręczników szkolnych, wykładów. W tym mechanizmie wiersze Mariannę Willemer są całkiem nieprzydatne. I tak Mariannę, która napisała jedne z najwspanialszych liryków Dywanu, pozostała w historii literatury jako kobieta kochana i opiewana przez Goethego i nie figuruje na liście poetów.

3. A. E. I. O. U.

Wieczór jest cichy i mroźny, grupka dzieci ciągnących sanki nie rozprasza samotności i pustki ulic, ich przygnębiającej kontynentalnej melancholii. Na Friedrichstor w Linzu widnieje słynny sybiliński skrót, który cesarz Fryderyk III, zmarły prawdopodobnie w pobliżu, pod numerem dziesiątym, na Starym Mieście pełnym milczących domów i szwabskich herbów, umieszczał na swoich przedmiotach i budowlach: A. E. I. O. U., co znaczy być możeAustriae est imperare orbi unwerso albo Austria erit in orbe ultima1. To cesarstwo sięgające granic świata i czasu jawiło się samemu Fryderykowi zagrożone upadkiem i klęskami; narzekał on w swym dzienniku, że sztandar Austrii nie jest zwycięski, i szukał sposobu wyjścia z trudności w owej strategii uników i bezruchu, która miała się stać w historii wspaniałą statyką habs-

1 "Cały świat podwładny jest Austrii" albo "Austria będzie trwać aż do końca świata" (przyp. red.).

9 - Dunaj

129

burską opiewaną przez Grillparzera i Werfla, wyrażającą się w niechęci do czynu, w patetycznej samoobronie tego, którego celem nie jest zwycięstwo, lecz przetrwanie, i kto nie lubi wojen, ponieważ wie, jak Franciszek Józef, że wojny się przegrywa.

Zmarły w 1493 roku Fryderyk III, zauważa Adam Wandruszka, ujawnia już typowe cechy, skanonizowane później przez habsburski mit: symbiozę bierności i mądrości, niezdolności do czynu, która przemienia się w rozsądną ostrożność i rozważną strategię, niezdecydowanie i sprzeczność podniesione do rangi stałej zasady postępowania, pragnienie spokoju przemieszane ze zdolnością akceptowania nie kończących się i nierozstrzygalnych konfliktów.

Skrót A. E. I. O. U., którego istnieją też interpretacje mniej eleganckie, stał się kluczem do ponowoczesności, symbolem nieprzystawal-ności i prób samoobrony, które charakteryzuje nasze szare i zmęczone "ja". Ta wielka i przejmująca taktyka przetrwania, która tyle razy wydawała mi się tarczą nieefektowną, lecz nie mniej skuteczną od tarczy Ajasa, dziś ukazuje mi się w całej swej jałowości; jako pełna ironii i godności mądrość, która o mało co nie staje się odkryciem rzeczy ostatecznych, owej twórczej i odkupiającej miłości, o której mówi Veni, Creator Spiritus2.

Ten naddunajski wieczór, którego A. E. I. O. U. jest szyldem pełnym chwały i dekadencji, ma w sobie kontynentalny smutek, nieprzejrzy-stość zamkniętych przestrzeni i kancelaryjnych budynków powtarzających monotonię życia i budzących tęsknotę za morzem, za jego wieczną zmiennością, za jego wiatrem przypinającym skrzydła. Pod kontynentalnym niebem istnieje tylko czas, jego powtarzający się rytm, niczym poranne ćwiczenia na dziedzińcu koszarów - jego więzieniu. Na wystawie antykwariatu tom Danube etAdriatigue honorowego prefekta G. Demorgny (1934) zapowiada udokumentowane przedstawienie dyplomatycznych kwestii związanych ze swobodą żeglugi po Dunaju i z polityką środkowoeuropejskich i bałkańskich państw, ale niebieski tytuł na białej okładce zachwyca w tym momencie nie dlatego, że zapowiada analizę kwestii Dunaju, tylko dlatego, że sugeruje inny błękit, wezwanie morza. Również ochra i pomarańczowa żółć naddunajskich budowli, wraz z ich kojącą i melancholijną sy-

! Znijdź, Duchu Stwórco (przyp. red.).

130

metrią, są barwami mego życia, barwą granicy, czasu. Ten błękit, nieznany cywilizacji środkowoeuropejskiej, to morze, napięty żagiel, podróż do Nowych Indii, a nie tylko do biblioteki instytutu geografii i kartografii.

W kontynentalnym więzieniu czasu zrozumiałe staje się marzenie o morskiej swobodzie wieczności, tak jak Slataper, czytając Ibsena i podziwiając jego precyzję, marzył czasami o otwartych przestrzeniach Szekspira. Byłoby miłą niespodzianką, gdyby nagle okazała się słuszna stara i nie uzasadniona hipoteza, którą cytuje na stronie 250 swej książki Morze Adriatyckie opisane i ilustrowane, Zara 1848, doktor Gu-glielmo Menis, radca rządu Jego Wysokości, nadworny lekarz i referent do spraw zdrowia na Dalmację: "Według Pliniusza, godni zaufania autorzy utrzymywali, że rzeka Mirna to Ister, odgałęzienie Dunaju, i że tą drogą dotarł do Adriatyku statek Argo wracający z Kolchi-dy".

Mirna wpada do Adriatyku u wybrzeży Istrii, blisko Novigrada. Gdyby ci szacowni autorzy byli jeszcze godni zaufania, to zamiast ku Banatowi, jak szwabscy kolonizatorzy na "skrzyniach z Ulm", płynąłbym ku morzu, wyspom Adriatyku, ku miejscom, gdzie w jakimś momencie wydawało mi się, że powieść w odcinkach, zaczynająca się od bing bang, nie należy do tuzinkowej literatury masowej, że można zaakceptować narodziny i śmierć. Gdy jest się Zenem Cosinim albo człowiekiem bez właściwości, dobrze się wie, że gra, jakkolwiek przyjemne byłyby jej posunięcia, nie jest warta świeczki. Nie ma o co robić hałasu i należy raczej udawać, że nic się nie stało, choć ochro-habs-burski kolor czasu dyskretnie sugeruje, że może byłoby lepiej, gdyby bezczelne cząsteczki węglowodanów nie rozpoczęły przez swój nierozważny libertynizm całej tej historii.

Ludzie bez właściwości, kontynentalni Ulissesi wędrujący po bibliotekach, mają zawsze w kieszeni środki antykoncepcyjne; kultura środkowoeuropejska w całości jest również taką wielką intelektualną antykoncepcją. W epickim morzu natomiast rodzi się Afrodyta, wybaczone zostają nam nasze grzechy - pisze Conrad - nasza nieśmiertelna dusza dostępuje zbawienia, my zaś przypominamy sobie, że byliśmy niegdyś bogami.

131

4. Sztych i cięcie

W pałacu "Zum schwarzen Adler" - pod czarnym orłem - w Linzu, gdzie mieszkał Beethoven, zmarł w 1680 roku Raimondo Montecuc-coli, feldmarszałek i teoretyk sztuki wojennej, książę cesarstwa; w kościele Kapucynów epitafium zachęca podróżnego do zatrzymania się przed grobem przechowującym, zgodnie z makabrycznym barokowym gustem, jego wnętrzności, podczas gdy ciało pochowane zostało w Wiedniu. Montecuccoli walczył przeciwko Gustawowi Adolfowi i Królowi Słońce, został ranny pod Liitzen i wzięty do niewoli w Szczecinie, zmusił Szwedów do odwrotu na Pomorze, a w 1673 legendarnego Turenne'a do wycofania się za Ren; w latach 1663-1664 pokonał Turków, którzy zajęli Węgry w słynnej bitwie nad rzeką Raab.

W kościele Kapucynów jest ciemno, łaciński napis nagrobny, mimo dużych liter, jest zaledwie widoczny i trzeba go dobrze szukać, jak gdyby to słabe popołudniowe światło zamierzało wyreżyserować barokową alegorię próżności chwały. Montecuccoli to jeden z najstarszych obrońców cesarstwa, którzy walczyli o równowagę w Europie Środkowej - w wojnie trzydziestoletniej i w wojnach z Turkami - opóźniając o kilka wieków jego koniec, rozpad ekumenii podtrzymywanej przez rozwagę, konserwatywny sceptycyzm, sztukę kompromisu, ale również sztukę życia. Opiekuńczy cień jego szpady, tak jak i szpady księcia Eugeniusza, rozciąga się nad Europą Środkową aż do 1914 roku; złamią ją odmienne wojny o odmiennych środkach i celach: wojna totalna, która mobilizuje i unicestwia już nie zawodowe wojska podporządkowane dworskim i dynastycznym interesom, ale całe populacje, masy zmuszone do zabijania i umierania za ideały (ojczyznę, naród, wolność, sprawiedliwość), wymagająca całkowitej ofiary i całkowitego zniszczenia przeciwnika będącego wcieleniem już nie przeciwstawnych interesów, lecz zła (tyranii, barbarzyństwa, wrogiej rasy).

Montecuccoli walczy na scenie wielkiej polityki światowej, ale jego strategia i punkt widzenia są typowe dla wojny gabinetowej, w której walczący spotykają się jak na turnieju, troszcząc się bardziej o to, by nie przegrać, niż by wygrać, aby odniesione zwycięstwo przyniosło skromne choćby korzyści, a zawarty dyplomatyczny pokój je przypieczętował. Wielki dowódca potrafi działać błyskawicznie, na jego sztukę wojenną składa się przede wszystkim umiar, rygorystyczny

porządek geometryczny, uważna i dokładna znajomość okoliczności i reguł, spokojny "namysł nad wszystkim", bez którego niemożliwa jest znajomość "nieskończonej liczby sytuacji" mogących zaskoczyć żołnierza.

Montecuccoli nie zna - i znać nie może - patosu, entuzjazmu, poczucia świętości i mistycyzmu, które pojawiają się często w książkach traktujących o wojnie począwszy od XIX wieku, gdy wojnę widzi się, przeżywa i głosi jako przeznaczenie, misję lub wręcz czynnik edukacji i kształtowania jednostek i narodów. Dla cesarskiego marszałka, którego Magalotti nazywał "żywym Escurialem", sztuka wojenna jest po prostu wiedzą konieczną ze względu na złośliwość historii lub, bardziej ogólnie, życia; koniecznością, którą rozum musi uznać, a więc nauczyć się jej logiki i gramatyki.

W szczecińskim więzieniu lub w przerwie po wojnie trzydziestoletniej i kampaniach przeciw Turkom Montecuccoli pisze taką gramatykę: Traktat o wojnie, Aforyzmy o sztuce wojennej, O wojnie z Turkami na Węgrzech i inne dzieła. Skupienie uwagi na narzędziach i przyrządach, na konkretnych szczegółach, na pice, królowej bitew, i taktyce obrony w głąb na co najmniej trzech liniach nie przeszkadza mu w uchwyceniu związku pomiędzy wojną a polityką; wielki dowódca wie, że aby zwyciężyć, konieczna jest znajomość odległych i bezpośrednich przyczyn wojny, ducha i zdolności żołnierzy, a zatem społecznej i politycznej konstytucji państw, określającej różnorodność, typ i charakter ludzi. Trzy wieki później Mao Tse-tung, w swoich dziełach o strategii wojny rewolucyjnej i partyzanckiej, ujawni z niezrównaną genialno-ścią, jak nawet najmniejsza akcja wojenna musi być częścią całościowej wiedzy nie tylko wojskowej, ale także polityczno-społecznej, tak aby każde zjawisko było powiązane z całością, dzięki której nabywa prawdziwego znaczenia, i aby dowódca mógł dialektycznie opanować bezpośrednią rzeczywistość - grożącą zdegradowaniem umysłu, podporządkowaniem go powszechnemu prawu, zgodnie z którym każdy poszczególny przypadek ma jedynie walor przykładu - unikając w ten sposób "utonięcia w oceanie wojny", w rozszalałym chaosie bieżącej chwili.

Montecuccoli nie mógł znać Heglowskiej dialektyki, która pozwoli Mao postrzegać szczegół w jego przypadkowości i przezwyciężać jego porażającą moc stanowienia prawa. Władał skromniejszymi

132

133

umiejętnościami, logiką i retoryką, pozwalającymi mu stawić czoło rzeczywistości - groźnej i nieprzewidzianej rzeczywistości wojennej -schematyzując, dzieląc, porządkując morze faktów. Powołując się na zwyczaj matematyków, mówił w swym Traktacie, że jego punktem wyjścia są "zasady i teorematy, na których, jak na trwałych podstawach, pewnie opiera się sylogizujący umysł"; od nich dopiero przejść można do konkretnych przykładów i praktycznych zastosowań. W jego geometrycznej precyzji, pasji kartografa i topografa odnajdujemy melancholijny pesymizm florenckiego sekretarza, przekonanie, że - jak mówił jego Machiavelli - porządek stworzony przez daną cywilizację, "aby żyć w bojaźni przed prawem i Bogiem, byłby daremny, gdyby nie była przygotowywana jego obrona", i że aby bronić tego, co nam drogie, trzeba kochać pokój i umieć prowadzić wojnę.

Genialny, choć konserwatysta i miłośnik przeszłości, Montecucco-li opiewa czworoboki żołnierzy z pikami i starą lancę, człowieka w zbroi na opancerzonym koniu, wówczas gdy fizylierzy obalają już te podstawy techniki wojennej. Również to jego przywiązanie do klasycznych reguł tracących już na aktualności ujawnia zamiłowanie do porządku, świadomość, że unicestwia on lęk i że w każdej chwili, w chaosie bitwy czy życia, trzeba uchwycić się czegoś nam znanego, utożsamić z jakimś przyzwyczajeniem, ponieważ w otoczeniu rzeczy znanych, nauczał jego Machiavelli, ludzie nie cierpią albo w każdym razie cierpią mniej.

Stara sztuka wojenna była strategią obronną, przeciwstawioną okrutnej błahości życia, pasją precyzji, nieuchronnie komiczną i bolesną z powodu rozbieżności między środkami przedsięwziętymi dla uniknięcia śmierci a ich ostateczną daremnością. Gdy Heinrich Die-trich von Biilow, wspomina Gerhard Ritter, sądził, że formuła sukcesu wojennego tkwi w operacyjnym kącie militarnej akcji, który powinien mieć co najmniej sześćdziesiąt stopni i możliwie więcej niż dziewięćdziesiąt, powierzał życie matematyce, nauce ścisłej, ponieważ abstrakcyjnej i niezależnej od życia. Von der Goltz śmiał się z tych drobiazgowych utopii, według których patrol nie powinien przejść przez strumyk bez sprawdzenia w tablicach logarytmicznych. Ale w tym podporządkowaniu strumyka logarytmom przejawia się samozachowawcze i samoniszczycielskie, nieziszczalne pragnienie, aby powstrzymać okrucieństwo losu, zapanować nad nim, zamykając go w

134

schematach klasyfikacji. Kafka i Canetti potrafili wspaniale ukazać owo nostalgiczne szaleństwo umysłu barykadującego się przeciw światu i gotowego z lęku przed huraganem zginąć z braku powietrza.

Gigi został trochę w tyle, na zewnątrz kościoła, gdzie jest już niemal całkiem ciemno, zatrzymał się wraz z Franciszką i Marią Judytą przed cukiernią, której wnętrze pozostaje niewidoczne. Stoją wszyscy troje w drzwiach, z ciastkami w ręku, oświetleni wyblakłym światłem dobywającym się ze sklepu, i przez chwilę wydaje się, że zatrzymał ich i unieruchomił na progu tajemniczy niepokój.

Trochę dalej płynie Dunaj, kawałek papieru wrzucony przez nieuwagę do wody już umknął, zgubiony w przyszłości, wyprzedza nas, jest już tam, gdzie nas jeszcze nie ma. Linia prądu przecina wodę jak szpada i marszczy ją, piana iskrzy się w zachodzącym słońcu i chwała przeszłości błyszczy pośrodku rzeki płynącej zdecydowanie, w rytmie swego spokojnego oddechu. Wybierać, dzielić, usuwać, eliminować, wykluczać; uderzać sztychem i ciąć, zadawać i przemywać rany, przecinać splot uniemożliwiający swobodny przepływ.

Musimy kontynuować podróż i doznać, jak marszałek Marsigli w swoim wielkim Opus Danubiale, żywego poczucia królewskości rzeki w czystym zarysie jej biegu i jej dopływów, które go zanieczyszczają i przyprawiają o lęk w obliczu konieczności podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Jeśli podróż, powiadał Embser, to wojna, która przekreśla granice i otwiera nowe horyzonty, należy podróżować morę geometńco w porządku plutonów Montecuccolego lub jak ołowiane pułki w muzeum żołnierzyków znajdującym się kilka kilometrów stąd, w zamku Trautt-mansdorf w Pottenbrunn - mali żołnierze maszerują, symetria zaciera wszelkie różnice, a batalion to tylko kolor, który upodabnia do siebie ludzi kroczących razem naprzód bez lęku.

Ten porządek wojskowej parady może być zresztą sposobem uniknięcia walki, jak w wypadku Franciszka Józefa, który organizował manewry i defilady, myśląc, że służą one zażegnaniu wojen. Wielki generał, mawiał Fryderyk II, nie jest nigdy zmuszony bić się, ponieważ jego zdolność przewidywania i geniusz nadają taki obrót rzeczom, że walka staje się niepotrzebna, a więc bezsensowna. Jak każda prawdziwa nauka, również nauka o wojnie, osiągnąwszy doskonałość, powinna sama siebie wyeliminować.

Pozostałby w ten sposób, na zasadzie eliminacji, tylko pokój, total-

135

ny pokój; pola zabrane pojedynkom zEneidy zostałyby oddane łagodnej pracowitości Georgik. Niestety, rzeczywistość płata często figle takim geometrycznym utopiom, rozrzuca po pokoju ołowiane żołnierzyki, wysyła je pod szafę albo do śmieci. I nie należy z pewnością powierzać wyłącznie strategicznym planom sztabów głównych troski o pokój i jego zachowanie. Po wojnach światowych również literatura, napisał Stefano Jacomuzzi, nie może lubować się w paradach. Obok pałacu, gdzie zmarł Montecuccoli, tabliczka prywatnej agencji detektywistycznej obiecuje dyskretne i skuteczne śledzenie współmałżonków. Inne geometrie, obliczenia, kąty operacyjne, inne wojny.

5. Smuga dymu

W muzeum zamku w Linzu dziewiętnastowieczny sztych przedstawia widok Mauthausen. Pogodne wzgórza, przytulne domy, łodzie na Dunaju pełne serdecznie pozdrawiających się ludzi, sielankowy nastrój wycieczki na wieś. Ze statku parowego na rzece unosi się wesoło smuga dymu.

6. Mauthausen

W tym obozie, nie najgorszym zresztą, zmarło ponad sto dziesięć tysięcy osób. Najstraszliwszym obrazem, być może gorszym od komory gazowej, jest wielki plac, gdzie więźniowie gromadzili się i ustawiali do apelu. Plac jest pusty, nasłoneczniony, panuje duszny upał. Nic bardziej od pustki nie oddaje niemożności przedstawienia tego, co wydarzyło się pośród tych kamieni. Niczym oblicze bóstwa dla religii zabraniających rysowania jego obrazu, eksterminacja i absolutne poniżenie nie dają się przedstawić, bezsilna jest wobec nich wyobraźnia i sztuka, wrażliwa na piękne formy greckich bogów. Literatura ł poezja nie potrafiły nigdy oddać w pełni tej grozy; najwspanialsze dzieło literackie blednie przy zwykłym dokumencie rzeczywistości przerastającej wszelką wyobraźnię. Żaden pisarz, nawet wielki, nie może rywalizować przy biurku ze świadectwem, wierną i dosłowną transkrypcją wydarzeń, jakie miały miejsce wśród baraków i komór gazowych. Tyl-

136

ko ten, kto był w Mauthausen lub Oświęcimiu, może próbować wypowiedzieć ową straszliwą grozę; Thomas Mann czy Brecht byli wielkimi pisarzami, ale gdyby próbowali napisać historię Oświęcimia, ich dzieła stałyby się tylko budującą tuzinkową literaturą w porównaniu z książką Primo Leviego Czy to jest człowiek.

Być może najwierniejsze świadectwa owej rzeczywistości nie są nawet dziełem ofiar, lecz katów, Eichmanna czy Rudolfa Hossa, komendanta Oświęcimia - prawdopodobnie dlatego, że aby opowiedzieć, czym było naprawdę to piekło, można jedynie dosłownie je przedstawić, bez komentarzy i bez emocji. Człowiek opowiadający o nim z gniewem albo litością upiększa je mimowolnie, przekazuje stronicom ładunek duchowy łagodzący w czytelniku szok spowodowany ową monstrualnością. Być może dlatego jesteśmy niemal zakłopotani, gdy w trakcie przyjemnego obiadu spotykamy przypadkowo kogoś, kto przeżył obóz, i odkrywamy obozowy numer na ramieniu naszego miłego lub antypatycznego sąsiada przy stole. Istnieje zawsze paraliżująca rozbieżność między jego niewyobrażalnym doświadczeniem a nie-wystarczalnością gestów i słów, za pomocą których o nim mówi, traktując je niemal jak coś zwykłego.

Najbardziej przejmującą książkę o obozie napisał Rudolf Hoss w okresie kilku tygodni między skazaniem na śmierć a powieszeniem. Autobiografia komendanta obozu oświęcimskiego Rudolfa Hossa jest obiektywną, bezstronną i wierną opowieścią o okrucieństwach ponad wszelką ludzką miarę, które czynią nieznośnym życie i rzeczywistość, a więc powinny też udaremnić ich przedstawienie, samą możliwość ich opowiedzenia. W książce Hossa o eksterminacji zdaje się opowiadać Bóg Spinozy, natura obojętna na ból, tragedię i hańbę; pióro rejestruje niewzruszenie to, co się dzieje, wstyd i tchórzostwo, przykłady podłości i bohaterstwa wśród ofiar, ogrom masakry, groteskową automatyczną solidarność powstającą na moment w czasie nalotu bomb między katami i ofiarami.

Hoss nie był zwykłym biurokratą, gotowym zależnie od rozkazów ratować albo zabijać z równą skutecznością; nie torturował jak Men-gele, nie był nawet Eichmannem, który przesłuchującym go Izraelczy-kom opowiada zmienioną wersję swej historii, próbując nie zapłacić rachunku za swoje zbrodnie. Hoss pisze po wyroku skazującym, nie proszony przez nikogo; impuls, który skłania go do pisania, nie jest

137

jasny, nie wyjaśnia go chęć nobilitowania własnej osoby, ponieważ jego autoportret jest z pewnością wizerunkiem zbrodniarza, książka zdaje się być posłuszna przemożnemu wymogowi prawdy, potrzebie przyjrzenia się swemu życiu, gdy zostało już przeżyte, jego dokładnego zaprotokołowania, przeniesienia do akt. Dlatego książka jest pomnikiem, dokumentem barbarzyństwa, cennym argumentem przeciw powtarzającym się nędznym próbom negowania go albo przynajmniej łagodzenia jego obrazu. Komendant obozu oświęcimskiego, zabójca setek i setek tysięcy niewinnych ofiar, nie jest bardziej monstrualny od profesora Faurissona negującego rzeczywistość Oświęcimia.

Schodzę po Schodach Śmierci, które prowadziły do kamieniołomu w Mauthausen. Po tych stu osiemdziesięciu sześciu stopniach niewolnicy nieśli głazy, upadali ze zmęczenia albo potykali się i upadali pod kamieniami, a esesmani zabijali ich kijami lub z broni palnej. Schody są nierównymi i trudnymi do pokonania blokami, słońce pali, masakra jest jeszcze bliska, przychodzą na myśl archaiczne bóstwa złaknione ludzkich ofiar, piramidy z Teotihuacan i azteckie bóstwa, choć bardziej współcześni i cywilizowani bogowie nie przeszkodzili katom w torturowaniu. Książka Hossa jest straszliwa - straszliwie pouczająca -ponieważ przedstawiany w niej łańcuch faktów ukazuje, jak mechaniczne koło historii może stopniowo uczynić z ludzi nie tylko kierujących ruchem policjantów albo wojskowych kucharzy Trzeciej Rzeszy, ale również głównych aktorów i reżyserów eksterminacji, komendantów Oświęcimia.

Schody są wysokie, jestem zmęczony i spocony, choć nie niosę głazu i nie ma koło mnie esesmanów. Adorno powiedział, że po obozach zagłady nie można już pisać wierszy. Jest to zdanie fałszywe i rzeczywiście poezja zadała mu kłam, na przykład poezja Saby, który dobrze wiedział, co to znaczy pisać "po Majdanku", innym straszliwym obozie, ale który "po Majdanku" przecież pisał; jest fałszywe również dlatego, że narodowy socjalizm nie był jedyną zbrodnią i że także po konkwistadorach, niewolnictwie Murzynów, gułagach czy Hiroszimie rymfiore-amore był - jest - równie problematyczny.

Zdanie to jest jednak paradoksalnie prawdziwe, ponieważ obóz jest skrajnym przykładem unicestwienia jednostki - owej jednostki, bez której nie ma poezji. Na tych schodach w Mauthausen odczuwa się fizycznie zbędność jednostki, jej zagładę, zniknięcie, jak gdyby

138

chodziło o dinozaura czy okapi albo jakiś inny ginący gatunek zwierząt.

Nie tylko swastyka, lecz także historia powszechna, ogólne procesy

przyczyniają się do tego zdyskredytowania. Protokół z przesłuchań Eichmanna jest skrajnym dowodem dezintegracji życia, osoby i jej postępowania, eliminacji odpowiedzialności i postawy twórczej. Eich-mann nie zabija, organizuje jedynie konwój, transport tych, którzy mają być zabici; odpowiedzialność zdaje się nie dotyczyć nikogo -ponieważ każdy, również na najwyższym stanowisku, jest tylko częścią pasa transmisyjnego rozkazów - lub wszystkich, na przykład również organizacji żydowskich zmuszanych przez nazistów do współpracy i wyznaczania Żydów do deportacji. Na tych stopniach pojedyncza jednostka czuje się częścią Wielkiej Liczby miażdżonej przez Ducha Świata objawiającego oczywiste zaburzenia umysłowe, jednym z tych obozowych numerów, które kompetentne biuro obozu tatuowało na ramieniu więźniów.

Ale na tych schodach jednostka potrafiła też odnaleźć swą wyjątkowość i niezniszczalność, bardziej niż Hektor pod murami Troi. Owa młoda kobieta, która na progu komory gazowej odwraca się ku Hósso-wi i mówi mu z pogardą - jak sam opowiada - że, choć mogła się uratować, chce pozostać z powierzonymi jej dziećmi, i idzie pewnie wraz z nimi na śmierć, jest dowodem niewiarygodnego oporu, jaki jednostka zdolna jest przeciwstawić temu, co grozi unicestwieniem jej godności, jej znaczenia. W różnych obozach, a także na schodach Mauthausen miało miejsce tyle bohaterskich czynów, tyle Termopil powstrzymujących zalew poniżenia!

Gdy stoję jeszcze na schodach, mam przed oczami pewną fotografię, jedną z wielu, które widziałem w obozie. Zdjęcie przedstawia anonimowego mężczyznę, sądząc z wyglądu mieszkańca Bałkanów, połu-dniowo-wschodniego Europejczyka. Twarz zniekształcona od uderzeń, z oczami spuchniętymi i zakrwawionymi jak dwa skrzepy, wyraża cierpliwość, pokorny i wytrwały opór. Mężczyzna ma na sobie pocerowaną kurtkę, na spodniach widać łaty starannie przyszyte z zamiłowania do przyzwoitego wyglądu i czystości. Ten szacunek do siebie samego i swej godności, zachowany w samym sercu piekła i żywiony do własnych zniszczonych spodni, sprawia, że mundury esesmanów i nazistowskich władz wizytujących obóz ujawniają całą swą nędzną

139

karnawałową łachmaniarskość, niczym kostiumy wypożyczone z lombardu w przekonaniu, że krwawa łaźnia pozwoli im przetrwać tysiąclecie. Przetrwały dwanaście lat, mniej niż moja wiatrówka, którą noszę zwykle na wycieczkach.

7. Kropla zapomnienia

U świętego Floriana panuje ad maiorem gloriom Boga i Habsburgów, późnobarokowy przepych, cesarskie schody, amfilady korytarzy, arrasy, sypialnia księcia Eugeniusza z łóżkiem ozdobionym figurami Turków i zbuntowanych Węgrów przedstawionych w pozie pokonanych. Ale jest też sypialnia Brucknera, uboga i skromna, z żelaznym łóżkiem, stolikiem, krzesłem, fortepianem i kilkoma bezwartościowymi obrazami; w kościele świętego Floriana znajdują się jego wielkie i słynne organy. Ozdobna pompa wielkich austriackich klasztorów, takich jak święty Florian, Góttweig, Maria Taferl, a przede wszystkim majestatyczny i wspaniały Melk, nie zmienia ich prawdziwej natury, pełnej tajemniczej prostoty, wtapiającej ich kopuły i dzwonnice w odwieczną religijność pejzażu, linię wzgórz, ciszę lasów, spokój tradycji. Bruckner, dedykujący symfonię "dobremu Panu Bogu", uosabiał owe skupione życie wewnętrzne, dla którego religia jest jak atmosfera rodzinnego domu; dzięki swemu przejmującemu i naiwnemu poczuciu harmonii wyczuwał dysonans nowoczesności.

Sztuka Brucknera czy Stiftera rodzi się z szacunku do łagodnego i sielankowego pejzażu austriacko-czeskiego, z jego lasami, cebulowa-tymi kopułami wiejskich kościołów i swojską harmonią. Spokój lasu i domu jest sielanką, pogodzeniem rozbieżności mającym miejsce w ramach wąskiej i chronionej strefy. W lesie życie toczy się i przemienia, ale w tak powolnym rytmie, że pojedynczej jednostce zdaje się niezmienne, sprawia wrażenie wieczności. Łagodne prawo troszczy się od wieków o jak najlepsze zorganizowanie życia, o jego powolne przemieszczanie w głąb czasu. Ta moralność czasu, zauważa Sergio Łupi, sprawia, że przeszłość wydaje się dobra, gdyż widać w niej, ile dobrego zdziałało owo łagodne prawo i jak dobrze zorganizowało świat. Stifter kocha przeszłość i obawia się teraźniejszości, nienawidzi Faustowskiej chwili zatrzymanej w jej pełni, przerywającej powolny bieg życia.

140

Dwugłowy orzeł usiłował bronić świata tradycji przed szybkim i naglącym rytmem nowoczesności - a tradycją jest długa miara czasu przeżywanego, jak gdyby był wieczny. Pokolenia, pisze Stifter we Wsi na piaskach, są różańcem, na którym przesuwa się paciorki, jedno życie jednostki po drugim i każde z nich, takie samo jak poprzednie, dodaje kroplę zapomnienia do łańcucha czasu, gdyż włącza się w ten łańcuch, zapominając o sobie.

Chwila Fausta czy różaniec Stiftera? Przed kościołem świętego Floriana Magdalena kupuje kartki pocztowe i pochyla się, by je obejrzeć, wydymając wargi, jak robi to zawsze, gdy jest czymś zajęta. Zmarszczka rysująca się z tego powodu na jej policzku jest trochę głębsza, a złoto jej włosów lekko przyćmione, jak gdyby miało przypominać, że życie nie jest z nierdzewnej stali. Również te blond włosy, jeszcze blond, są paciorkiem różańca, kroplą zapomnienia. Czy perswazja jest Fau-stowska czy Stifterowska, czy jest pragnieniem zatrzymania chwili, niezniszczalnego złota, czy przesuwaniem w spokoju paciorków różańca, godzeniem się bez grymasów na przemijanie?

Wszystko, co istnieje, snuje swą opowieść - mówi Stifter - ale słuchającego jej człowieka ogarnia lęk, ponieważ mówi ona o powszechnym prawie, o przeistaczaniu się teraźniejszości w przeszłość. Być może perswazja to zdolność utożsamiania się z owym przeistaczaniem, z nieskończoną teraźniejszością słowa, ruchu, trwania, czasu i wieczności. Perswazja dla Michelstaedtera topeithó, greckie słowo, a grecki zna liczbę podwójną. Czy postać, która idąc przed nami ma zakręcić za rogiem, jest kroplą, paciorkiem różańca czy też całym różańcem, przesuwaniem się paciorków? Czas wspólnego życia jest nieustannym powracaniem do miejsc i chwil swej odysei. Kochać się z sześćdziesięciolatką? - wrzeszczał pewnego razu w kawiarni mój przyjaciel Roberto. Nie, w żadnym wypadku. Ale przecież - dodawał, korygując retoryczne pytanie - Paola jest nie tylko dzisiejszą sześćdziesięciolatką, jest również czterdziestolatką, trzydziestolatka, dwudziestopięciolatką, z którą przeżyłem swoje życie. Średnia zatem wskazuje na wiek młodzieńczy i będzie nań wskazywać również w przyszłości. Wyraz twarzy staje się intensywniejszy, wyraźniejszy i bardziej świadomy, spokojny i pełen uroku. Wokół ust, pod nosem, w lekkim zarysie zmarszczki w ciemnych wodach oczu błąkają się lata, minione i obecne, rysuje się czas; linia szyi jest łonem czasu, korytem jego rzeki. Usta zanurzone

141

tej rzece są te same, co wczoraj, co dziś; być może Heraklit się mylił, wchodzimy zawsze do tej samej rzeki, do tej samej nieskończonej teraźniejszości jej biegu i za każdym razem woda jest bardziej przezroczysta i głębsza. Spłynąć ku Morzu Czarnemu, zaakceptować nurt, igrać z jego wirami i falami, ze zmarszczkami tworzącymi się na wodzie i na twarzy.

Stifter kochał świat roślin, a może jeszcze bardziej świat nieożywiony; nazywał moralnym kamień, w którym skryło się prawo ujawniające swą przejrzystą naturę, a gdy zamierzał stworzyć wspaniały portret babki we Wsi na piaskach, porównywał ją do kamienia, skąd słońce wydobywa blask. Rzeczy zdają się przewyższać ludzi, ponieważ w swej nieprzejrzystej statyczności, w swym obiektywizmie są tożsame z powolnym i tajemnym prawem rzeczywistości. Najwyższa mądrość polega na rezygnacji z indywidualnej hybris, na wyrzeczeniu się rozumienia.

Stifter opowiada po mistrzowsku nie pozytywne i budujące historie, lecz parabole cienia, przypadki niepokojącego letargu, gdy ludzie zdają się upodabniać do przedmiotów, biernych i martwych rzeczy, po to, by wznieść się ponad osobiste ambicje i odnaleźć tajemniczą harmonię z niezbadanym biegiem życia. W opowiadaniu Turmalin, jednym z jego arcydzieł, niedorozwinięta umysłowo dziewczyna pisząca przejmujące strony, których sama nie rozumie, uosabia nieprzeniknione otępienie będące wyższym zrozumieniem rzeczy. Jej ojciec, bohater opowiadania, jest jeszcze jedną postacią wyrażającą ciemność i cierpienie; osiąga większe zespolenie z życiem - z przemianą teraźniejszości w przeszłość - dzięki swemu całkowitemu usunięciu się na bok, poza społeczeństwo, dialektykę historii i postępu.

Aby złożyć hołd naturze, Stifter - poszukujący jej w najdrobniejszych przejawach, w rosnącej trawie, a nie w wybuchu wulkanu - pomija jej działalność twórczą i niszczycielską, aby zatrzymać się jedynie na jej funkcji zachowawczej. Gdy zmuszony jest brać pod uwagę cierpienie, destrukcję i tragedię, powiada, że "człowiek silny poddaje się temu pokornie, słaby buntuje się i narzeka, a człowiek przeciętny wpada w osłupienie". Stifter jest wielkim pisarzem, gdy widzi owo osłupienie wobec okrucieństwa losu, jak w opowiadaniach/lMias lub Turmalin, bez umoralniających kazań i bez ideologicznych protestów. Gdy próbował przyjąć pozytywną perspektywę człowieka silnego, go-

142

dzącego się na los, pisał dzieła budujące i czasami również nieznośnie nudne. Wielcy naiwni, tacy jak Stifter czy Bruckner, okazujący się o wiele większymi znawcami zła, niż im się wydaje, są poetami, gdy łagodni i nieugięci stawiają czoło ciemności i cierpieniu, jak profesor Andorf z opowiadania Turmalin obserwujący z uwagą, jak wszystko więdnie, zapada się i niszczeje, jak ptaki i zwierzęta zajmują pomału zrujnowane ludzkie siedziby, a wilgoć ścieka ze starych ścian.

W kościele świętego Floriana jest jeszcze jeden bardziej niepokojący ekspert zła. Na ołtarzu świętego Sebastiana Albrecht Altdorfer namalował jeden ze swych najbardziej wstrząsających obrazów, przedstawiający sceny z Męki Chrystusa i męczeństwa świętego. Pod tragicznym i rozpalonym niebem szaleje zwierzęca i głupia przemoc znęcająca się nad dwoma skazańcami, pojawiają się tępe i groźne twarze, ujawniając całą głupotę zła. W pobliżu, na obrazie Wolfa Hubera przedstawiającego śmierć świętego Sebastiana, kobieta bije brutalnie męczennika czymś w rodzaju patelni, również dziecko, głupie i zdeprawowane, uczestniczy w tym linczu. Altdorfer wyjaśnia Mauthau-sen, jego gwałtowne kolory wyrażają również okrutne szaleństwo obozów.

Austriacko-barokowe okrągłości klasztorów, kopuły świętego Floriana czy Melku maskują ów tragiczny i okrutny aspekt rzeczywistości, łagodzą go i w ten sposób stają się niemal jego wspólnikami, ponieważ ukrywają go i przemilczają. Łagodne linie barokowe pasują do wiedzy pozytywnej i uspokajającej, do pogody ducha zakonników z Melku, którzy w Histońi o przyjaźni Giitersloha, powieściopisarza to-misty, grają w piłkę, przekonani w głębi ducha, że okrągłość i lekkość piłki tak jak i ruchoma symetria klasztornej fontanny wyrażają harmonię sfer.

Ta kulista harmonia ma swą ekumeniczną wielkość, wyraża się w szerokim, kreślącym koło geście, który daje poczucie ładu i pewności w czasie wieczornego błogosławieństwa. Wielkie barokowe klasztory, należące do największych rozdziałów historii sztuki, zbyt polerowały i wygładzały te okrągłości, które niejeden prowincjonalny proboszcz zaniedbuje, aby mogły się też pojawić konflikty i rozdarcia. Pod gładkimi kopułami tych klasztorów nie ma natomiast miejsca dla bezsensownego bólu, braku symetrii, barbarzyńskiej męki i ukrzyżowania doświadczanych w każdej chwili przez ludzi. To nie baldachimy

143

triumfującego Kościoła, lecz krwawe i tragiczne niebo Altdorfera oddaje sprawiedliwość powtarzającej się wciąż apokalipsie, żywym szkieletom z Mauthausen.

8. Kaczki w Grein

W Grein nie ma już topieli i wirów opisanych przez Eichendorffa, które przerażały podróżnych i pochłaniały łodzie i statki; skomplikowane prace rozpoczęte przez Marię Teresę, ale ukończone dopiero niedawno, uregulowały wody Dunaju, nad którymi unosi się dziś mgła rozpraszana przez poranne słońce. W starym miejskim teatrze przylegającym do więzienia, skąd poprzez kraty więźniowie mogli śledzić spektakl, oczyszczając po arystotelesowsku swe dusze ze zbrodniczych namiętności, panuje cisza, a kilka metrów niżej, po rzece, w resztkach mgły pływają kaczki, wyniosłe i znajome, niczym zmieszczaniałe dzikie ptaki spoglądające na Daleką Północ, lecz pozostające przy domowym pomoście.

W tych okolicach mieszkał Strindberg ze swą austriacką żoną; badacze twierdzą, że czerpał z nich natchnienie do pisania Inferno i Do Damaszku. Rozglądam się wokół; łatwo można sobie wyobrazić, co mógł sugerować ten pejzaż romantycznej nostalgii Eichendorffa, ale trudno zrozumieć, co mogło w nim wyczytać wizjonerskie szaleństwo Szweda.

9. Tort dla arcyksięcia

W 1908 roku Franciszek Ferdynand d'Este, arcyksiążę i następca tronu cesarstwa austro-węgierskiego, określił habsburską koronę jako koronę cierniową. To zdanie widnieje w jednej z sal muzeum, upamiętniającej arcyksięcia w zamku Artstetten w pobliżu Dunaju, około osiemdziesięciu kilometrów od Wiednia, gdzie jest on pochowany razem ze swoją ukochaną żoną Sophie. Strzały w Sarajewie uniemożliwiły Franciszkowi Ferdynandowi włożyć na głowę ową koronę, ale nawet gdyby został cesarzem i panował tak długo jak Franciszek Józef, nie pochowano by go w Krypcie Kapucynów, jak jego przodków;

144

chciał bowiem spoczywać obok swej żony, a ona, Sophie Chotek von Chotkowa und Wognin, była tylko hrabianką wywodzącą się z jednej z najstarszych rodzin czeskiej szlachty i nie miała prawa znaleźć się w cesarskiej krypcie, podobnie jak jej zbyt skromne pochodzenie uniemożliwiało, po małżeństwie z następcą tronu, zamieszkanie w Hof-burgu i korzystanie z cesarskich karet i trybun.

Teraz leżą oboje w krypcie kościoła w Artstetten, przyległego do zamku, w dwóch białych i prostych sarkofagach. Napis nagrobny ,J?ranciscus Ferdinandus Archidux Austriae-Este" nie wspomina o tytule następcy tronu ani o innych tytułach i zaszczytach; jego życie streszcza się w trzech podstawowych wydarzeniach i związanych z nimi datach: natus, uxorem duxit, obiit. Również historię Sophie odmierzają i streszczają te same trzy momenty: narodziny, małżeństwo, śmierć; w tej lakonicznej epice zawiera się istota życia nie tylko arcyksięcia, ale każdego człowieka; wszelkie inne atrybuty, nawet najwspanialsze, wydają się drugorzędne i nie zasługują na wymienienie ani na wykucie w marmurze. W tym grobie nie spoczywa tylko przypadkowy książę-następca tronu, lecz ktoś, kto znaczy o wiele więcej, postać bardziej uniwersalna, człowiek, który dzielił los wszystkich ludzi.

Małżeństwo z Sophie, pożałowania godny mezalians z kobietą będącą jedynie hrabianką, zmusiło go nie tylko do rezygnacji z sukcesji do tronu dla swoich dzieci, ale przysporzyło mu wiele dotkliwych upokorzeń, wzbudziło zawziętą wrogość dworskiej kamaryli, której satysfakcji dostarczyć miał również pogrzeb arcyksięcia. Franciszek Ferdynand nie zrezygnował z tronu z powodu miłości, jak jakiś romantyczny filister, ponieważ jego życie znalazło sens w podjęciu się wyższej odpowiedzialności za cesarstwo i tylko w zgodzie z tym powołaniem możliwe było życie pełne, godne owej miłości, która była jego ukoronowaniem; ale nie zrezygnował także, ze względu na tron, ze swojej miłości, co byłoby rozwiązaniem równie filisterskim.

Małżeństwu temu byli przeciwni wszyscy, również jego brat, arcyksiążę Otto, lubiący pojawiać się nago w hotelu "Sacher", przepasany jedynie pasem z szablą u boku, lub wjeżdżać na koniu w żałobny kondukt żydowski i namawiać ludzi ze swej świty, by napadali na tych, co ośmielili się go krytykować. Jak każdy chuligan pozbawiony przesądów, arcyksiążę Otto potrafił być zarazem bezwzględnie wierny konwenansom swej społecznej pozycji. Nienawiść dworskiej arystokracji

10-Dunaj

145

do Franciszka Ferdynanda ujawnia wulgarność każdej grupy społecznej, uważającej się za elitę i wykluczającej innych ze swego kręgu, podczas gdy to ona sama zamyka się przed światem jak ów pijak z dowcipu, obracający się wokół swej własnej osi na trawniku i przekonany, że za ogradzającą go ścieżką znajduje się więzienie, gdzie zamknięci są wszyscy inni.

W salach zamku w Artstetten poświęconych życiu Franciszka Ferdynanda dostrzega się ślady osobowości sprzecznej, człowieka traktującego ze staroświeckim patosem władzę monarszą jako nadaną przez Boga, ale który zamierzał jej użyć przeciw arystokratycznym przywilejom na rzecz narodów najbardziej uciskanych w cesarstwie. Listy, fotografie, dokumenty, przedmioty składają się na obraz osobowości gwałtownej i upartej, niemile agresywnej i fanatycznie autorytarnej, oddanej jednak - z niezmożoną energią - uniwersalnej misji i zdolnej do głębokich uczuć.

Te relikwie i pamiątki są również dowodem rodzinnego i małżeńskiego szczęścia, które sprawia, że los obojga małżonków zamordowanych w Sarajewie wydaje się godny pozazdroszczenia. Portrety ukazują Sophie, bardzo piękną i pogodną - trochę podobną do Ingrid Berg-man - emanującą tajemniczym spokojem pełnym znaczeń i sekretów. Sophie wyróżnia urok egzystencji spokojnych i niezbadanych w swej prostocie; fotografie arcyksięcia z żoną ujawniają czułą i zmysłową bliskość: dwa ciała szczęśliwe i swobodne. Ta harmonia widoczna jest też na zdjęciach dzieci; mała Sophie podczas balu kostiumowego w Schónbrunn, z różową kokardą, patrzy w górę, ponad swymi dwoma braćmi, Maksymilianem i Ernestem, których Hitler, dokonując anek-sji Austrii w 1938 roku, zesłał do Dachau. Pocztówki wysyłane przez Franciszka Ferdynanda do dzieci adresowane są do Waszych Wysokości, lecz podpisane "Papcio".

Ta wytworność ulega trywializacji na zdjęciach z polowań, które ujawniają w następcy tronu manię gromadzenia trupów, prymitywną pasję rekordów, zabijania w ciągu jednego dnia 2763 mew albo ustrzelenia swego sześciotysięcznego jelenia. Stojąc w triumfalnej pozie nad ogromnym stosem saren, arcyksiążę i inni myśliwi przemieniają się na fotografii w brzuchatych i prostackich pracowników rzeźni.

W tej rodzinnej epice pojawiają się podarunki, świadectwa szkolne, święta, ołowiane żołnierzyki, słodycze. Kto wie, czy mała Sophie w

146

owym 1908 roku, gdy ubrana na różowo bawiła się w Schónbrunn i gdy jej ojciec myślał o koronie cierniowej, spróbowała tortu, o którym jest mowa w liście napisanym przez przedsiębiorczego cukiernika Oscara Pischingera, właściciela firmy cukierniczej, skierowanym do Jej Najjaśniejszej Wysokości, małżonki arcyksięcia, podniesionej przez męża do tytułu księżnej. W liście tym, pełnym wyrazów szacunku i niepohamowanej ambicji, pokorny sługa ośmiela się wyrazić swoje najgłębsze pragnienie, czyli wysłać na spróbowanie Jej Wysokości księżnej wymyślony przez siebie tort, wierząc, że będzie miał szczęście uzyskać jej przychylność. List Oscara Pischingera kończą ponowne wyrazy szacunku i raz jeszcze wyrażona nadzieja, że otrzyma oczekiwaną opinię o swoim wyrobie.

Z domu arcyksięcia musiała być oczywiście wysłana odpowiedź, a nawet, wszystko na to wskazuje, że była to odpowiedź nierozważnie zachęcająca, ponieważ w następnym liście cukiernik wyraża swą wdzięczność i radość z powodu otrzymania pozwolenia na oficjalną nazwę "księżna Sophie" dla pewnych Krapfen z kremem swojej produkcji. O torcie natomiast, nie wiadomo dlaczego, nie ma już ani słowa; być może nie spotkał się z dobrym przyjęciem, ale Oscar Pischin-ger kompensuje przypuszczalne niepowodzenie sukcesem owych Krapfen, których nazwa gwarantuje powodzenie wśród klientów. Jednakże księżna, żałując być może, że zbyt pochopnie wyraziła zgodę, uznała za stosowne ostudzić zapał natrętnego cukiernika; pisze on bowiem, że wykonał natychmiast polecenie i wysłał do Belwederu, gdzie rodzina arcyksięcia przebywała podczas pobytów w Wiedniu, sześć Krapfen zamówionych przez Jej Najjaśniejszą Wysokość. Sześć Krapfen - sześć ciastek, może po dwa na głowę dla dzieci - to trochę mało jak na dom arcyksięcia, nawet biorąc pod uwagę przysłowiową oszczędność Franciszka Ferdynanda.

Te listy pozwalają wyobrazić sobie scenki rodzajowe z życia prywatnego, tajemnicze milczenie na temat tortu, przypuszczalne zdenerwowanie Oscara Pischingera zajętego przygotowywaniem Krapfen, dzieła swego życia, kuksańce rozdawane nerwowo pomocnikom, skromne, lodowate zamówienie, malutka tacka wysłana do wspaniałego Belwederu. Trochę dalej kilka fotografii ukazuje sekwencję zamachu w Sarajewie, tak podobnego do zamachu w Dallas; w tym momencie, pomiędzy jedną a drugą fotografią, rozległy się strzały zwiastujące samo-

147

bójstwo Europy. Być może, zważywszy na pokrętne drogi, na których objawia się chytrość rozumu, te raniące nas śmiertelne strzały rozpoczęły też wyzwolenie krajów Azji i Afryki: ich wyzysk i podporządkowanie starym europejskim mocarstwom trwałyby nadal, gdyby te pozostały zjednoczone.

Krapfen "księżna Sophie" przetrwały być może cierniową koronę, tak jak i słynny dziś tort Pischingera. Życie toczy się dalej, a rodzinna epika staje się przedmiotem zainteresowania socjologów i osób duchownych; przed arcyksiążęcą kryptą, w parafialnej gablotce, ogłoszenie zapowiada na następny tydzień "dzień rekolekcji dla zakonnic".

10. Kyselak

To być może ulotność rzeki wzbudziła, na zasadzie kontrapunktu, w panu Kyselaku, pracowniku urzędu rejestracyjnego przy dworze cesarskim w początkach XIX wieku i zagorzałym piechurze, pragnienie wieczności, manię przeciwstawienia czegoś stałego tym umykającym wodom. Niestety, nie przyszło mu nic lepszego do głowy od własnego nazwiska i tak podczas swych wędrówek wzdłuż biegu Dunaju, szczególnie w okolicy Loiben i wśród winnic Wachau, zaczął wypisywać swój autograf J. (Josef) Kyselak wielkimi czarnymi literami, używając niezmywalnej farby olejnej. Litery te wypisywał na przykład na ścianach skał. Jak wszyscy ci, co bazgrzą na greckich kolumnach albo szczytach gór, Kyselak marzył o małej nieśmiertelności i udało mu się ją osiągnąć. Gerhard Riihm i Konrad Bayer - dwaj poeci z mitycznej Wiener Gruppe, literackiej awangardy powstałej po drugiej wojnie światowej, częściowo wymyślonej a posteńoń - wyobrażają go sobie ogarniętego coraz bardziej przemożną pasją, zajętego wypisywaniem swego podpisu z coraz bardziej rygorystyczną kaligraficzną perfekcją, z niemal boskim szaleństwem, które platoński Jon widział w poezji.

Z pewnością bieg wody jest bardziej wielkoduszny niż ta megalo-mańska ideeftxe. Byłoby lepiej, gdyby Josef Kyselak wypisał na powierzchni świata - lub, skromniej, pięknego regionu Wachau - cudze nazwisko, ukochanej osoby albo jedno z tych słów bez sensu, powtarzanych jako magiczna formuła: dałby dowód wielkości, gdyby wymazał swe nazwisko zamiast je wypisywać. Ale pracownik urzędu reje-

148

stracyjnego był człowiekiem kontynentalnym, pochodził ze stałego lądu mimo swych wypraw w okolice Dunaju, żeby zaś umieć być Nikim, jak Ulisses, potrzeba prawdopodobnie morza. Mitteleuropa jest przykuta do ziemi, toAlpenstock, ubrania z ciężkiego zielonego materiału, drobiazgowy porządek skarbu państwa i kancelarii: kultura tych, którzy stracili kontakt z elementem płynnym, z matczynym amnionem i z pradawnymi wodami początków. Nie przychodzi im łatwo rozebrać się, ponieważ bez marynarki, granicy, stopnia, znaczka i numeru rejestracyjnego czują się nieswojo i w niebezpieczeństwie.

Mitteleuropa jest wielką kulturą obrony, barier przeciwstawionych życiu przez Józefa K. albo doktora Kiena, okopów i podziemnych korytarzy wyrytych dla ochrony przed atakiem z zewnątrz. Naddunajska kultura jest fortecą dającą bezpieczne schronienie, gdy czujemy się zagrożeni przez świat, zaatakowani przez życie i lękamy się zagubienia we wrogiej rzeczywistości. Zamykamy się wtedy w domu, kryjemy w urzędowych papierach i protokołach, w bibliotece, przy bożonarodzeniowym drzewku Stiftera, okrywamy się ciepłym i szorstkim lode-nem. Wśród czterech ścian chcemy widzieć nasze nazwisko w rejestrach biurokracji i, być może, również wypisane na murach, jak Kyselak.

Wypłynąć na morze natomiast to poddać się temu, co nowe i nieznane, stawić czoło wiatrom, ale również ulec kołysaniu fal. W jakimkolwiek porcie, w starej koszuli, stąpając po rozgrzanych kamieniach, wyciągając niedbale rękę po rozkosz i miłość, które nie muszą torować sobie z trudem drogi pośród ciepłych płaszczy i zimowej odzieży, jest się gotowym wejść na pierwszą z brzegu łódź i zniknąć jak postacie Conrada, które, wyszedłszy z kapitanatu, znikają w bezmiarze wybrzeży Pacyfiku, pochłonięte przez nieskończone życie ich tysięcy kilometrów. Środkowoeuropejski kontynent jest analityczny, morze jest epickie; morskie wyprawy uczą wyzwolenia od niepokoju Kyselaka dręczonego potrzebą nieustannego potwierdzania swej tożsamości.

Kyselak napisał w 1829 roku również dwa tomy szkiców o podróżach, wartych jeszcze mniej niż jego autografy. Na statku płynącym po Dunaju pracownik urzędu rejestracyjnego narzeka na prostactwo pasażerów, pomocników, służących, wędrownych sprzedawców, przewoźników. Zachowuje się jak owi turyści poszukujący nie skażonych miejsc, przekonani, że tylko inni je zanieczyszczają. Kyselak uważa się

149

za jedynego człowieka zdolnego do szlachetnych uczuć, do cenienia autentyczności. Inni to "półludzie", głupia i tępa masa, on sam zaś nawet nie podejrzewa, że jest jej częścią.

Kyselak to jeden z tych ludzi gardzących masami, licznych również i dziś, którzy stłoczeni obok siebie w przepełnionym autobusie albo w korku na autostradzie uważają się, każdy z osobna, za mieszkańców krainy wzniosłej samotności lub wyrafinowanych salonów i gardzą swym sąsiadem nie wiedząc, że odpłaca on im tym samym. Zdarza się też, że mrugają doń znacząco, dając mu do zrozumienia, iż w tym tłoku tylko oni dwaj są subtelnymi i uduchowionymi istotami, zmuszonymi przebywać razem ze stadem baranów. Taka pycha godna kierownika biura mówiącego: "Pan nie wie, kim ja jestem", stanowi przeciwieństwo prawdziwej niezależności sądu, owej dumy Don Kichota, gdy szepcze on zbity z tropu: "Ja wiem, kim jestem", i który nie żywi nigdy prymitywnej pogardy do swych bliźnich.

Standardowe poczucie wyższości wobec masy jest właśnie zachowaniem masowym. Ten, kto mówi o powszechnej głupocie, powinien wiedzieć, że sam nie jest od niej wolny, ponieważ nawet Homer czasami się zdrzemnie. Powinien zatem uznać ją za ryzyko i wspólny los wszystkich ludzi, świadom, że raz jest inteligentniejszy, a raz głupszy od swego sąsiada w domu lub w tramwaju, ponieważ duch objawia się tam, gdzie chce, i nikt nie może być pewien, że w tym momencie, lub w chwilę później, powiew ducha go nie opuści. Wielcy humoryści i wielcy komicy, od Cervantesa do Sterne'a i Bustera Keatona, każą się nam śmiać z ludzkiej małości, ponieważ dostrzegają ją również - i przede wszystkim - w sobie samych, i ten bezlitosny śmiech zakłada pełne miłości zrozumienie wspólnego losu.

Głupota jest również faktem historycznym, przyjmuje formy i cechy zależne od epoki, zagraża więc każdemu i dotyczy wszystkich, nie tylko innych, jak sądził Kyselak. Pogardliwy pisarz, zdający się wyśmiewać wszystkich bez różnicy, w rzeczywistości nie krzywdzi nikogo, ponieważ zwraca się do każdego ze swych czytelników, dając mu do zrozumienia, że jego właśnie uważa jedynie za inteligentnego w masie głupców, choć przecież zwraca się w ten sposób do wszystkich. Taka technika odnosi na ogół sukces, ponieważ odbiorcy może schlebiać traktowanie go jako wyjątku, choć nie zauważa, że ów gardzący innymi pisarz postępuje tak ze wszystkimi swoimi czytelnikami.

150

Prawdziwa literatura to nie ta, która schlebia czytelnikowi, utwierdza-ac go w jego przesądach i przekonaniach, ale ta, która atakuje go i wprawia w zakłopotanie, zmusza do rewizji jego pewników i )ego stosunku do świata.

11. Wineta nad Dunajem

Oba przylegające do siebie miasteczka, Krems i Stein, rozdzielone i połączone tylko owym "i", słyną z wina i barokowo-ludowego malarstwa Schmidta (tak zwany Schmidt z Krems); niegdyś żywe ośrodki handlu rzecznego zostały całkowicie usunięte na bok przez XIX i XX wiek, postęp i uprzemysłowienie. Dziś tworzą milczący pejzaż pnących się w górę pustych uliczek, wystających balkonów, które wychodzą na uśpione placyki, ukrytych schodów prowadzących na gąszcz dachów, zamkniętych hoteli i pustych arkad. Wszystko milczy, małe i pozbawione życia; w podwórzach słychać, jak pada deszcz, delikatny

i dyskretny.

Krems, o którym w 1153 roku arabski geograf al Idrisi pisał, że przewyższa swą wspaniałością Wiedeń, przypomina dziś Winetę, zatopione miasto, gdzie - jak głosi legenda - można zobaczyć na ulicach, które znalazły się na dnie morza, błądzącą postać w dawnym stroju. Gdy przechodzień pojawia się na tych ulicach albo wychodzi z bramy, przywodzi na myśl owe bajkowe obrazy lub arrasy, skąd, w zaczarowanej godzinie, wychodzą postacie i mieszają się z żyjącymi. W Stein, miasteczku jeszcze bardziej śpiącym, niedaleko tabliczki upamiętniającej Kóchla, któremu zawdzięcza się katalog dzieł Mozarta, aptekarz ożywia się na widok rzadkiego tu cudzoziemca, pokazuje mu z dumą całą aptekę i wychwala przed nim wielkość Stein, nie bez polemicznych akcentów w stosunku do Krems, echa dawnych municypalnych rywalizacji.

Panuje tu martwy bezruch zdający się przykuwać każdego do swej własnej kopii. Wyczuwa się przyjemność poddawania się letargowi zapomnienia, ale również tęsknotę za ucieczką i niecierpliwość metamorfozy; pragnienie zostania pilotem po Dunaju z książki Verne'a pod tym samym tytułem3, gdzie niejaki panJaeger alias Karl Dragoch,

s Julius Yerne, Le pilote du Danube (przyp. tłum.).

151

węgierski policjant, bierze Ilię Brucha alias Serge'a Ladko za wodza bandy piratów na rzece, Iwana Strigę (który podszywa się pod Ladko), i sam z kolei jest brany za niego.

12. Godzina 10.20

W Tulln czas nagli i atakuje, a życie jest strzałą wypuszczoną w nicość, procesem nieodwracalnego rozproszenia, o którym mówią fizycy. W Pieśni o Nibelungach Attyla oczekuje i przyjmuje w Tulln bur-gundzką małżonkę Krymhildę; poemat opisuje kosmopolityczny tłum towarzyszących mu wasali, książąt i ludów: Wołochów i Turyn-gów, Duńczyków, Pieczyngów i wojowników z Kijowa, których zemsta Krymhildy popchnie później do walki i śmierci.

Dzień jest zimny i deszczowy, zieleń okalającego miasteczko lasu zdaje się fosforyzować niczym mech przesiąknięty wodą i wilgocią. W kościele świętego Stefana, bazylice o trzech nawach z XI-XII wieku, kamień nagrobny głosi: "Tu spoczywa Maria Sonia" i śmierć wskazuje strzałą punkt: zegar zatrzymał się na godzinie 10.20 i jego wskazówki są strzałami, przypominającymi strzały śmierci przedstawionej z kołczanem.

Życie jest strzałą wystrzeloną bezpowrotnie i przeznaczoną, by upaść w chwili, gdy siła ciążenia zwycięży jej pęd, ale jest nią też śmierć dosięgająca życia w pełnym biegu, jest nią czas przeszywający każdą swą godziną, zegar odmierzający przyznane nam krótkie odroczenie i raniący nas swym rytmem. Tu spoczywa Maria Sonia, nasza siostra w śmierci, i chcielibyśmy obudzić ją pocałunkiem, nie braterskim, lecz w usta, sprawić, aby jej ciało wynurzyło się z wód snu - piersi i nogi wychodzące z cienia, ramiona, które moglibyśmy obejmować w nocy. Jakież to rozporządzenie kosmicznej prefektury zadekretowało, że nie możemy spotkać Marii Soni, jakaż rada administracyjna do spraw Uniwersalnego Spektaklu postanowiła, że gramy w dwóch różnych teatrach? Gdyby chociaż montażysta albo operator poplątał nasze taśmy filmowe, tak jak w Hellzapoppin'*, każąc jednemu z nas grać

4 Tytuł filmu, w którym występują jednocześnie starożytni Rzymianie, Indianie i Trzej Muszkieterowie (przyp. tłum.).

w cudzym filmie! Być może raj jest takim Hellzapoppin', gdzie wszyscy będziemy występować razem w wielkiej zabawie, jak w czasie szkolnych wakacji.

Strzała dosięgła już Marii Soni, ale wkrótce dosięgnie i nas; możliwe, że już jej się to trochę udało; precyzja, z jaką śmierć wskazuje dokładnie punkt, gdzie spoczywa Maria Sonia, boli jak rana. Nad portalem widać dwugłowego orła trzymającego w szponach głowę Turka oraz kamień nagrobny cygańskiego wodza. Kostropaty barbarzyński kamień w tym kościele oddaje sprawiedliwość również królewskiej dumie tego koczowniczego ludu, tajemniczego i lekceważonego, nieobecnego w naszej świadomości, tak jak i w historycznej pamięci.

13. Orzeł dwugłowy i orzeł bielik

Zagajniki i podmokłe łąki wokół Tulln były królestwem Konrada Lorenza, jego wypraw po Dunaju, odnogach i kanałach rzeki. Wydarzenia, które śledziły jego oczy i tropił węch jego psa - gdy uczony mieszkał w Altenbergu, miasteczku między Tulln a Klostern - były ciekawsze niż te, które odnajduję na fryzach domów, w starych książkach lub w jakimś muzeum. W mojej podróży spotykam zbyt często heraldycznego orła dwugłowego, a zbyt rzadko prawdziwego lub orła bielika latającego nad wodami Dunaju. Musil, Franciszek Józef, Półksiężyc i Cafe Central usuwają w cień dawniejszych prawowitych mieszkańców Europy Środkowej, wiązy i buki, dziki i czaple.

W ten sposób w tym moim prywatnym atlasie regionu pontyjsko--panońskiego, jak nazywają go zoolodzy, odnotowuję tylko ostatnich przybyszów, tak bezczelnych - powiedziałby Faulkner - że uważają się za panów lasu. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo podważa to wiarygodność mojej potamologii. W swoim Opus Danubiale z 1726 roku, marszałek Marsigli mówi o ludach i pomnikach, miastach i koronach, ale również o metalach, opiscibus in aąuis Danubii viventibuss; opisuje i klasyfikuje aves vagantes circa aquas Danubii et Tibisci6, ptaki nie żywiące się rybami i te, które zamieszkują bagniste moczary, przed-

5 Rybach żyjących w wodach Dunaju (przyp. red.).

6 Ptaki wędrujące nad wodami Dunaju i Cisy (przyp. red.).

152

153

stawia sposoby budowania gniazd, rysuje tablice anatomiczne orła i jesiotra.

Boloński marszałek żyje w epoce poszukującej wiedzy uniwersalnej i dlatego wierzy w pierwotne, naturalne podstawy człowieka i cywilizacji. Jako cesarski żołnierz walczy w Transylwanii i oblega Belgrad; pisze dzieło Sytuacja militarna cesarstwa otomańskiego, wzrost i schyłek tegoż, ale także Histoire physique de la mer, dysertacje o grzybach, fosforze, memoriały o hydraulice wód stojących. Strateg i potamolog jest też historykiem, literatem, znawcą minerałów, limnologiem, kartografem. Pojmuje jeszcze życie w sposób całościowy i klasyczny, nie zapominając o materialnej strukturze jednostki, zaszczepiając historię na naturalnym pniu.

Wielką poezję przenika często świadomość naturalnej historii człowieka: Lukrecjusz, Leopardi, chińscy poeci włączają jednostkę i jej tęsknotę za nieobecnym przyjacielem w tysiącletnią historię pejzażu, w którym ona żyje, w tło gór i jeziora. Również wielkie religie liczą się z materią, z której jesteśmy ulepieni; to, co odróżnia je od sztucznych i przesądnych wyznań, powiadał Chesterton, to ich autentyczny materializm.

Rodzaj planetarnej reformy oświaty Gentilego przyzwyczaił nas do tego, że nie rozpoznajemy zwierząt ani nie znamy nazw roślin rosnących przed domem. Pogardzane pseudonauki przyrodnicze ustąpiły miejsca, zgodnie z ministerialnym programem, humanae litterae, tak że Systema naturae Linneusza pozostał tylko dwuczłonową łacińską nazwą, a nie żywą istotą, na jaką wskazuje, katalogiem abstrakcyjnych słów, takich jak te, które określają nie istniejące fantastyczne zwierzęta, na przykład jednorożca albo feniksa, nam zaś pozostaje tylko zabawa tym latinorum, w nadziei, że ironia nadrobić może ich brak rzeczywistości. Jeśli chcę nazwać ptaki i kwiaty widziane w różnych porach roku nad brzegami Dunaju, muszę posługiwać się podręcznikami naddunaj-skiej flory i fauny, książkami Bauera i Glatza, starego Mojsisovicsa.

Rozdział między naturą a kulturą powoduje nieszczęście tej ostatniej. W kulturze niemieckiej jest przynajmniej żywa świadomość nieszczęścia i mesjanistyczna tęsknota za jakąś formą uleczenia. Liryka Eichendorffa wraz z szumem jego lasów, utopijna myśl Blocha przypominają o naszym okaleczeniu, Hólderlin mówi nam, że jesteśmy osieroceni przez bogów i że bez świadomości wygnania nie ma nadziei

na odkupienie. Ale nasza kultura nie wyłania się z lasu Eichendorffa ani z morza Melville'a; wywodzi się raczej z monotonnej wyobraźni Sade'a, w której - powiadał Flaubert - nie ma ani jednego prawdziwego drzewa i ani jednego prawdziwego zwierzęcia. Świat społeczny to nasz jedyny horyzont.

Nieszczęście, którego źródłem jest kultura, znakomicie opisane przez Freuda, rodzi się z nieuleczalnej sprzeczności. Kultura i moralność opierają się na koniecznym, acz trudnym do uzasadnienia rozróżnieniu między ludźmi a zwierzętami. Nie można żyć bez niszczenia życia zwierząt, choćby tylko mikroskopijnych istnień umykających naszemu wzrokowi, i niemożliwe jest przyznanie zwierzętom powszechnych i nienaruszalnych praw, Kaniowskie traktowanie każdego z nich jako celu, a nie jako środka; solidarne braterstwo objąć może całą ludzkość, lecz do niej się ogranicza. Ta niemożliwość sprawia, że staje się nieunikniony rozdział między światem ludzkim a światem natury, zmusza ona kulturę, walczącą przeciw cierpieniom zadawanym ludziom, do wznoszenia swego gmachu na cierpieniu zwierząt, usiłując je zmniejszyć, ale zgadzając się na jego nieuchronność. Nie znający odkupienia ból zwierząt, tajemniczego ludu towarzyszącego jak cień naszej egzystencji, zrzuca na nią cały ciężar grzechu pierworodnego. Dzieło Canettiego, a szczególnie Masa i władza, jest odkryciem ciemności gromadzącej się w nas wraz ze śmiercią istot, którymi się żywimy.

Przyrodnik, żyjący wraz ze swymi szarymi gęsiami w naddunaj-skich błotach, uważa, że takie rozróżnienie oparte jest na arbitralnym antropomorfizmie; etologia nauczyła go, że zwierzęta nie są wyposażone jedynie w automatyczny mechanizm instynktu, jak byłoby wygodnie sądzić, nie skłania się wraz z Buffonem do postrzegania "nieskończonego dystansu" dzielącego je od człowieka, ale raczej, jak Lin-neusz, do zaliczania tego ostatniego do ssaków. W kosmopolitycznych ideałach przyrodnik skłonny jest widzieć "szowinizm ludzkości", nacjonalizm rozciągnięty z plemienia na naród i na całą ludzkość, odmawiający jednak prawa i szacunku temu, kto nie należy do grupy.

Demokrata jest humanistą, przyrodnik - nawet gdy nie żywi skłonności do nazizmu, nieobcej w przeszłości Lorenzowi - z trudem wierzy w "religię ludzkości", ponieważ widzi w tej ostatniej - choć w formie udoskonalonej - jedną z form życia i sądzi prawdopodobnie, jak

154

155

owa postać Musila, że jeśli Bóg stał się człowiekiem, to mógłby lub powinien by stać się równie dobrze kotem lub kwiatem. Obserwując szczury i wydry, przyrodnik myśli, że walka o byt jest nieunikniona, nie sądzi, że ludzie są bohaterami lub celem istnienia kosmosu i że mogą zatem uniknąć losu nakazującego im zabijać się nawzajem. Usiłuje więc oszczędzić, jak tylko to możliwe, bólu i okrucieństwa każdej żywej istocie, człowiekowi czy zwierzęciu, ale gotów jest usprawiedliwić nieuchronność prawa przeciwstawiającego jedno stado drugiemu, a stadem tym może być, zależnie od historycznej konstelacji, miasto, partia, klasa, plemię, naród, rasa, Zachód albo światowa rewolucja. W walce nie obowiązują ogólne zasady, lecz instynktowne poczucie przynależności do stada, w imię którego wolno i należy zabijać, nieważne, czy innych ludzi, czy inne zwierzęta, ponieważ w obu wypadkach mamy do czynienia z tragedią, choć z tragedią nieuniknioną.

Przyrodnik, przekonany, że wszelki szowinizm jest względny, nie chce uznać za święty i absolutny szowinizm ludzkości, usprawiedliwia więc i pochwala wszelki szowinizm, elementarne prawo grupowej więzi zaciemniające w entuzjazmie walki zdolność sądzenia i wszelkie wartości. W ten sposób można w końcu zaakceptować każdą przemoc popełnioną w entuzjazmie klanowej solidarności i eksterminacja dokonana przez Trzecią Rzeszę nie wydaje się w gruncie rzeczy zbyt odmienna ani jakościowo różna od straszliwych rzezi czarnych szczurów dokonanych przez szczury brunatne w czasie ich inwazji na Europę w XVIII wieku.

Ale nawet barwy wód i drzew "Donauauen" czy nawoływanie ptaków nie mogą skłonić do wyrzeczenia się szowinizmu ludzkości, bez którego nie zmniejszy się i tak cierpienia zwierząt, popada się zaś w tępe barbarzyństwo i dodaje inne cierpienia do tych, które są nieuniknione. Gdyby nawet zagrała trąba Fidelia, wyzwolona ludzkość powinna pamiętać, na ostatnim piętrze wieżowca, gdzie miałaby swą siedzibę, o wszystkich upokorzonych i cierpiących niższych piętrach podtrzymujących, jak pisał Horkheimer, piętro wyższe. W najniższej piwnicy, fundamencie całego gmachu, w którym na wyższych piętrach usłyszeć można koncert Mozarta albo zobaczyć obraz Rembrandta, mieszka cierpienie zwierząt, płynie krew w rzeźni.

14. Kierling, Hauptstrasse 187

W jednym z tych pokoi 3 czerwca 1924 roku umarł Kafka. W małym dwupiętrowym domu, dziś skromnym budynku mieszkalnym, mieściło się przedtem sanatorium doktora Hoffmanna, w małej wiosce koło Klosterneuburg, gdzie Kafka spodziewał się wyzdrowieć i gdzie spędził ostatnie tygodnie. Na ziemi, przy wejściu, napis głosi: Salve. Pokój Kafki, prawdopodobnie na drugim piętrze, wychodzi na ogród; dziś właścicielem jest pan Bacher, ogłoszenia przy wejściu zawiadamiają, że kominiarz przychodzi w każdy trzeci poniedziałek miesiąca, zakazuje się rąbania drewna w domu i wnoszenia ciężkich skrzyń po schodach bez pisemnego zezwolenia.

Dzwonię do mieszkania na drugim piętrze; miła, starsza pani Du-nay wpuszcza mnie do środka i na balkon. Balustrada jest drewniana, wisi bielizna, na ziemi leży szmaciany miś; na balkonie piętro niżej, gdzie krząta się pani Hascher, liczne rogi jelenie i trofea myśliwskie nie kojarzą się łatwo z ostatnimi godzinami Kafki, gdy, nękany okrutnymi cierpieniami, robił korektę Głodomora, tomu zawierającego również tytułowe opowiadanie, parabolę perfekcji wyjaławiającej życie.

Stąd Kafka na swym leżaku patrzył na ogród, gdzie dziś stoi drewniany barak pełen taczek, sierpów i innych narzędzi. Widział tę umykającą mu zieleń, czyli kwitnienie, wiosnę, limfę, którą literatura wyssała mu z ciała, wysuszając je w poczuciu czystej i bezsilnej jałowości. Wobec tej tak kobiecej zieleni Kafka czuł być może, że przy całym swym geniuszu jest niemal groteskowym wyolbrzymieniem męskiej niepewności, jej przeczulonej tendencji do zamykania się w sobie i jej potrzeby ciągłych potwierdzeń. W obliczu tej epickiej zieleni Kafka miał wreszcie przy sobie kobietę, Dorę Dymant, której nie bał się ulec, którą chciał poślubić, z którą pragnął żyć. Nigdy nie jest za późno, nawet na progu śmierci, by odkryć prawdę tych słów: "Czym byłbym bez niej", mówi Kafka, myśląc o Dorze. Ta siła pozwalająca na przyjęcie pomocy wznosi go ponad jego postacie, w których sportretował swą neurotyczną niezdolność przyznania się do braku samowystarczalności, do zaakceptowania swego nieprzystosowania.

Być może choroba, odbierając mu upartą siłę pisania, oddalającą go od życia, pomogła mu w odzyskaniu tego ostatniego, z pokorą, na którą pisarstwo nigdy by mu nie pozwoliło. Być może ratunek jest rezul-

156

157

tatem słabości, fizycznej niemożności bycia samowystarczalnym i pisania. Ale nie zmienia to faktu, że jest to ratunek. W swych dziennikach Kafka wspomina, że jego hebrajskie imię brzmi Amshel - imię wyrażające niedostępną mu ludzką tożsamość, bezpośredniość życia, miłość, rodzinę. Zrezygnował z tego wszystkiego, aby być "samotny jak Franz Kafka", aby stać się pisarzem. To, co zdarza mu się w ostatnich chwilach przed śmiercią, gdy miłość do Dory zbliża go na powrót do judaizmu i do przygody wspólnego życia, nie należy już do historii Kafki pisarza, powiada Giuliano Baioni, "lecz dotyczy tylko mężczyzny, którego hebrajskie imię brzmi Amshel".

Amshel potrafi uczynić krok, do którego niezdolny jest Kafka, potrafi zaakceptować swą słabość, poddać się miłości, uznać, że bez Dory byłby niczym. Jeśli mężczyzna bez kobiety nie jest mężczyzną, głosi fragment z Talmudu bliski Kafce, to choć mężczyzną w godzinie śmierci stał się Amshel, o tej odysei stania się Amshelem, stania się mężczyzną, opowiada Franz.

W drugim pokoju Alberto Cavallari pochyla się, aby przeczytać kartę chorobową z wykresem gorączki; 12 kwietnia Kafka miał 38,5. Na szekspirowskiej twarzy Alberta maluje się wzruszenie, gdy czyta rejestr nazwisk osób przyjętych tego samego dnia co Kafka do sanatorium w Wienerwald: Kraus Olga, Kovacs Bianca, Kisfaludi Etelka. Na tej drapieżnej i szlachetnej twarzy odczytuję wielką i pozbawioną złudzeń miłość do świata, pietas zatrzymującą się na tych nieznanych i zapomnianych nazwiskach w pragnieniu oddania hołdu ich losowi, uratowania pamięci o nich i wytropienia ich historii węchem starego kronikarza. Nasze spojrzenia spotykają się na chwilę ponad tym rejestrem. Również ta chwila, tak jak trzy nieznane nazwiska, pozostała na wieczność w owych pokojach. Tutaj zmarł naprawdę Każdy, jak w religijnych średniowiecznych przedstawieniach.

CAFE CENTRAL

1. Manekin poety

Wiedeń. Przy stoliku, jednym z pierwszych na lewo od wejścia do Cafe Central, siedzi manekin Petera Altenberga, z jego melancholijnymi, głęboko osadzonymi oczami i słynnym wąsem, godnym morsa. Pośród stolików zajętych przez klientów manekin czyta gazetę. Siedząc obok niego zapominam, że ten wąsaty i nieruchomy pan, niemodnie ubrany i o wyglądzie kogoś znajomego, jest kukłą. Jak zdarza się często w kawiarni, rzucam niegrzecznie okiem na gazetę, którą trzyma w ręku, być może, jest to dzisiejsza gazeta, ta sama, którą czytamy i my, być może, co rano kelner wkłada mu ją do ręki.

Przy tych wiedeńskich stolikach, na początku naszego wieku, Peter Altenberg - bezdomny poeta lubiący anonimowe hotelowe pokoje i kartki pocztowe - pisał swe krótkie i subtelne przypowieści, swe zwięzłe szkice poświęcone drobnym szczegółom, takim jak cień na twarzy, lekkość kroku, gest brutalny albo wyrażający przygnębienie, w których życie objawia swój wdzięk albo swoją nicość, a Historia ukazuje jeszcze niezauważalne pęknięcia, symptomy bliskiego zmierzchu. Mój sztuczny sąsiad ukrywał się w półmroku owego zmierzchu, w anonimowości i milczeniu, odrzucał - zmuszony głodować po pierwszej wojnie światowej - propozycje pracy, mówiąc, że zajmować może się jedynie ukończeniem własnego życia. Tu siadywał również Bronstein alias Trocki, a słynna anegdota głosi, że austriacki minister poinformowany przez tajną służbę o przygotowaniach do rewolucji w Rosji powiedział: "A kto miałby ją zrobić w Rosji, tę rewolucję? Może pan Bronstein, który spędza całe dnie w Cafe Central?"

11 - Dunaj

161

Ta kukła nie budzi skojarzeń z prawdziwym Altenbergiem, ponieważ to właśnie on, piszący swe przypowieści przy stoliku niczym na tratwie ratunkowej, wiedział, jak przemieszane są fałsz i prawda życia, i nie uważałby się za bardziej rzeczywistego od tego manekina. Własne życie jest teatrem, gdzie jest się również widzem, i sam Altenberg ostrzegał, by nie brać go mniej ani bardziej serio niż dramat Szekspira, by czuć się zarazem wewnątrz i na zewnątrz, wychodzić czasem nocą na mały spacer, odetchnąć świeżym powietrzem, łącząc doświadczenie przeżyte w rzeczywistości z fikcją.

W Cafe Central jest się zarazem wewnątrz i na zewnątrz, w złudzeniu obu sytuacji; z oszklonej kopuły, przykrywającej coś w rodzaju wewnętrznego ogrodu, spływa dzienne światło, i zapomina się o tych szybach, które nie przepuściłyby jednak deszczu. Wielka kultura wiedeńska ujawniała rosnącą abstrakcyjność i nierealność życia wchłanianego coraz bardziej przez mechanizmy zbiorowej informacji, życia przekształcanego we własną inscenizację. Altenberg, Musil i ich wielcy współcześni pojęli do głębi, jak stało się trudne odróżnienie egzystencji, nawet własnej, od jej obrazu reprodukowanego i pomnażanego w nieskończonej ilości kopii; fałszywą wiadomość o bankowym krachu od prawdziwego krachu, który ta wiadomość wywołuje, skłaniając wszystkich klientów do wycofania swych wkładów; historię Mayerlingu od cliche czyniącego z niej spektakl. Dziś pokazuje się na scenie tych, którzy krytykowali przemianę życia w scenę, nie łudząc się, że sami zdolni są tego uniknąć. Ten budzący zaufanie manekin Altenberga ujawnia ową fikcję do kwadratu, a Wiedeń jest miejscem, gdzie odbywa się przedstawienie przedstawiania życia.

Włóczędzy gryzmolący przy kawiarnianych stolikach bronili z poczuciem ironii i brakiem złudzeń ostatniego marginesu niezniszczalnej indywidualności; czegoś niepowtarzalnego, co nie poddaje się całkowitemu zniwelowaniu w seryjnej produkcji. Jednak prawda ukryta lub niedostępna istniała dla nich, a przede wszystkim nie ogłaszali oni z satysfakcją jej śmierci, jak czynią to dziś gadatliwi teoretycy ulotności. W Wiedniu współczesna rzeczywistość, identyczna ze swym własnym przedstawieniem, jak w genialnym filmie Altmana Nashville, nakłada się na barokowe odczuwanie świata jako teatru, gdzie grane są, choćby bezwiednie, role o uniwersalnym znaczeniu. Nasz dyskret-

ny sąsiad z drewna sugeruje w każdym razie, aby nie brać zbyt serio tego, co się zdarza, pamiętać, że wszystko - lub prawie wszystko - jest dziełem przypadku, ale że równie dobrze mogłoby zdarzyć się coś całkiem innego.

2. Dom Wittgensteina

Znajduje się w trzeciej dzielnicy, a dokładnie, jak podają sumiennie przewodniki, na Kundmanngasse, numer 19. Jest to słynny dom zbudowany w 1926 roku przez Paula Engelmanna dla Wittgensteina, który współpracował przy projekcie architektonicznym. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że dom, który Wittgenstein kazał zbudować dla swej siostry, nie istnieje, ponieważ numeracja ulicy przechodzi bezpośrednio od numeru 13 do numeru 21; ulice mają zerwany bruk, przecinają je niedokończone roboty. Z pewnym trudem można w końcu odkryć, że dom znajduje się po drugiej stronie i że wejście jest od Park-gasse. Budynek, w formie sześcianu, w brudnym kolorze wyblakłej ochry, wydaje się pustą skrzynią. Dziś jest siedzibą ambasady bułgarskiej, która zajęła go i odrestaurowała w latach siedemdziesiątych, i jej ataszatu kulturalnego. Jest szósta po południu, drzwi są otwarte, niektóre okna oświetlone, ale nie widać nikogo; na werandzie - stół z czterema przewróconymi krzesłami. W ogrodzie królują dwa duże posągi z brązu Cyryla i Metodego, dwóch słowiańskich świętych; nie zostały tam z pewnością umieszczone przez Wittgensteina.

Geometryczna racjonalność tych architektonicznych form, jakiej życzył sobie filozof badający tak bezwzględnie możliwości i granice myśli, wydaje się dziś ukazywać w jałowym objawieniu ściskającą za serce daremność. Zastanawiające jest, czego oczekiwał Wittgenstein po tym budynku, czy pragnął wznieść dom czy dowód niemożności prawdziwego domu, nazywanego niegdyś domowym ogniskiem. Kto wie, jakie granice zamierzały abstrakcyjnie wytyczyć w jego umyśle te sześciany, jakie niewysłowione przestrzenie i obrazy miały ascetycznie wykluczyć, pozostawić na zewnątrz.

162

163

3. Święty Stefan

Na placu przed katedrą znajduje się nieregularny pięciokąt narysowany na ziemi. Nie ma w tym nic niezwykłego, wskazuje on po prostu miejsce, gdzie w podziemiu znajdują się dwie kaplice. Ale nie bez znaczenia jest fakt, że przewodnik błędnie informuje, iż w miejscu tego pięciokąta miał stanąć pomnik, który mimo licznych i rozmaitych projektów nie został nigdy wzniesiony. Wiadomość ta nie jest prawdziwa, ale ujawnia zainteresowanie tym, czego nie ma i co też wyraża Austrię, jak Akcja Równoległa Musila albo zdarzenia nie mające miejsca i nie powzięte inicjatywy. Kultura austriacka aspirująca do doskonałej całości, do harmonijnej i skończonej jedności życia ujawniła elementy, których brakuje, by koło się zamknęło, puste przestrzenie dzielące rzeczy, fakty, uczucia i rozdarcia, jakie nosi w sobie każda jednostka i każde społeczeństwo.

Czasami pusta przestrzeń może służyć do ponownego ulokowania tam czegoś, co historia zdążyła już odłożyć do lamusa. Jak wspomina Christian Reder w "alternatywnym przewodniku" po Wiedniu, pomnik ku czci republiki wzniesiony po pierwszej wojnie światowej został przeniesiony na Ring po 1945. Faszyści, którzy usunęli go w 1934, umieścili go w magazynie. Nie należy niczego wyrzucać, nigdy nic nie wiadomo. Niemal w każdej rodzinie mężczyźni - bardziej sentymentalni, cyniczni i niepewni siebie - chcieliby postępować z taką austriacką ostrożnością i odkładać wciąż moment pozbycia się niepotrzebnych rzeczy; czują się trochę nieswojo, gdy kobiety próbują zrobić w domu porządek, powyrzucać rupiecie i papiery, najprawdopodobniej już nie do użytku.

4. Baronówna,

która nie lubiła Wagnera

Baronówna Maria Yetsera nie lubiła muzyki Wagnera, twierdziła wręcz, że nie może jej znieść. Gdy wiedeńska Opera zainaugurowała Złotem Renu 11 grudnia 1888 roku cykl Wagnerowskich przedstawień, awersja ta dostarczyła jej pretekstu, aby nie pójść, wraz z matką i siostrą, do teatru i aby spotkać potajemnie, podczas gdy słuchały one kar-

164

ła Alberyka przeklinającego miłość z powodu żądzy złota, arcyksięcia Rudolfa Habsburga, następcę tronu poznanego kilka tygodni wcześniej. Wychodziła z domu, wsiadała właśnie na tym rogu Marokkaner-gasse do fiakra, czekającego na nią z rozkazu arcyksięcia, i udawała się do cesarskiego Burgu, gdzie służący przeprowadzał ją przez straże i wiódł do pokoi następcy tronu. O dziewiątej była już z powrotem w domu i mogła przywitać matkę i siostrę, wracające z teatru.

Tragedia w Mayerlingu, tajemnicza śmierć Rudolfa Habsburga i Marii Yetsery w myśliwskim pawilonie 30 stycznia 1889 roku, jest smutną bajką, która fascynuje od wieku ludową fantazję, wzbudza szczerą litość i jest pożywką dla heroiczno-sentymentalnego kultu samobójstwa z miłości, inspiruje powieści w technikolorze i hipotezy tajnych intryg knutych przez Rację Stanu. Ta tragedia to prosta i sentymentalna historia jednego z owych nieporozumień, które z powodu jakiejś banalnej, a zarazem fatalnej przeszkody wytrącają życie z jego codziennego biegu i popychają je w szaleństwo zniszczenia.

Maria Yetsera w chwili śmierci nie miała jeszcze osiemnastu lat; poprzedniego lata, zanim poznała osobiście arcyksięcia, zakochała się w nim na odległość, z egzaltacją typową dla istot słabych, potrzebujących stworzyć sobie jakiś absolut, aby mu się podporządkować i poświęcić bez reszty, i które muszą wielbić, by wierzyć, że żyją poetycznie, nadać sens swej jeszcze bezkształtnej egzystencji, zdającej się w przeciwnym razie być skazaną na pustkę i melancholię. Arcyksiążę miał niewiele ponad trzydziestkę, znany był ze swych liberalnych poglądów, aroganckiej ostentacji swego rozwiązłego trybu życia i z władczej impulsywno-ści będącej źródłem zarówno szlachetnych porywów, jak i trywialnego zuchwalstwa, a także z drażliwej skłonności do podejrzeń, którą znosić musiała przede wszystkim jego żona, arcyksiężna Stefania.

Maria Yetsera - opowiada jej matka, baronowa Helena, w swych pamiętnikach zatytułowanych Mayerling- spotykała się z arcyksięciem na wyścigach i na Praterze, zwierzała się pokojówce, że Rudolf zwrócił na nią uwagę albo, trochę później, że pozdrowił ją ze szczególną atencją, przysięgała, że nigdy nie pokocha nikogo innego. Przeżywała - w owym krótkim, szczęśliwym i nieszczęśliwym momencie dzielącym dzieciństwo od młodości - czas wielkich manewrów serca i zmysłów, robiła pierwsze kroki w tej szkole uczuć, gdy szuka się po omacku, poprzez grę i urok pierwszych spotkań, drogi ku miłości.

165

Spojrzenia wymieniane w alejach Prateru, a wkrótce potem ukradkowe spotkania powinny były być, również dla niej, początkowymi i niepewnymi akordami, orkiestrową próbą uczuć przygotowujących się, w jeszcze niewyraźnym szumie, do wielkiej i jednorodnej melodii miłości. Kilka tygodni później wszystko skończyło się jednak ową śmiercią w Mayerlingu, gwałtem, jaki temu wdzięcznemu ciału zadała pistoletowa kula w skroń i trupia sztywność, detale sekcji zwłok przytaczane w dokumentach z protokolarną dokładnością, która służyła jedynie zachowaniu tajemnicy. Jeśli przyjrzeć się portretom baronówny, tej delikatnej i mało wyrazistej twarzy, ujawniającej jedynie bezbarwny wdzięk osiemnastu lat, przychodzą na myśl szkolne tragedie, młode życia zniszczone pierwszym złym stopniem lub pierwszą wymówką, zmiażdżone takim samym splotem fatum i przypadku, przeszkodą zdającą się innym, pozostałym przy życiu, tak mało niebezpieczną, a która okazała się dla nich nie do przezwyciężenia.

Również Helena Yetsera notuje w swoich pamiętnikach najbardziej przygnębiające szczegóły tej historii i jej zakończenia - albo przynajmniej jej wersji zakończenia, mającej stać się jedną z wielu, niekiedy jeszcze bardziej nieprawdopodobnych, jak fantastyczne przypuszczenia cesarzowej Zyty. Dziełko to, wydrukowane w 1891 roku i zarekwirowane przez cenzurę austriacką, jest napisaną w chłodnym tonie, a zarazem wzruszającą książeczką; w niedbałej prozie ujawnia się z pewnością matczyna czułość, ale przede wszystkim inne, równie silne uczucie: troska o dobre imię. Baronowa Yetsera pragnie uwolnić córkę od oskarżeń o odpowiedzialność za tę tragedię, ale przede wszystkim chce zaprzeczyć pogłoskom zarzucającym jej, że wiedziała o tym potajemnym związku i że mu sprzyjała.

Książka rejestruje, w tonie bolesnym i pełnym urazy, detektywistyczne szczegóły charakterystyczne dla historii zakazanej namiętności, którą najdrobniejsza zmiana tonu czy stylu może przekształcić z wielkiej przygody lub wyrafinowanej gry w upokarzającą banalność: przypadkowe odkrycie papierośnicy podarowanej przez kochanka i zawiłe wykręty, by usprawiedliwić jej posiadanie, listy przekazywane ukradkiem, drobne kłamstwa, przychylność hrabiny Larisch. Styl staje się bardziej dramatyczny, gdy opisuje ona smutek śmierci i próby jej ukrycia dla uniknięcia skandalu: ciało Marii pozostawione przez trzy-

166

dzieści osiem godzin i nie przykryte żadną litościwą dłonią, zwłoki umieszczone w powozie tak, by nikt nie domyślił się, że chodzi o trupa, pertraktacje z władzami i rodziną co do pochowania tej kłopotliwej zmarłej, prosta trumna, pośpieszny pogrzeb, grób pozostawiony przez kilka miesięcy, aż do przeniesienia zwłok, bez nazwiska ani żadnego innego znaku.

Troska o dobre imię, przyświecająca temu barokowemu finałowi i tej alegorii rozkładu, jest też jakąś formą namiętności - wraz z typową dla niej skrajnością i irracjonalnością. Również historia Rudolfa i Marii, tak jak ukazana została w książce, jest historią abstrakcyjnej i egzaltowanej namiętności, której nie można utożsamiać z miłością, tak jak nie jest poetyckim natchnieniem psychologiczna ekscytacja albo przerost wyobraźni.

Owa amour-passion wywodzi się z późnego romantyzmu, a romantyzm, pisał Broch, jest także zastępowaniem utraconego absolutu jakimkolwiek surogatem, mającym zastąpić wszelkie wartości. Gdy su-rogatu tego szuka się w miłości, staje się ona bolesną, napuszoną retoryką, rozgadanym sentymentalnym patosem. Jest to marzycielskie fantazjowanie, w którym nie kocha się drugiej osoby, ale własne fantazje; romantyczny urok miłości-śmierci ujawnia także jałowość podobnej namiętności, nie znającej cielesnej ani duchowej kreacji i pro-kreacji.

Również taka namiętność może być wielka i wielka może być przedstawiająca ją literatura. Flaubert ukazał zresztą raz na zawsze, że namiętność może być zarazem fałszywa i prawdziwa: niezaspokojone marzenia i ucieczka przed rzeczywistością Emmy Bovary są przeciwieństwem miłości, ale intensywność, z jaką Emma przeżywa zarówno swój niepoetyczny los jak i fałszywą poezję, w którą próbuje go przystroić, stanowi autentyczne świadectwo tęsknoty za miłością.

Laicki i libertyński wiek XVIII rozłożył, przynajmniej pozornie, miłość na czynniki pierwsze w chemicznej analizie namiętności i miłosnych zachowań; zdawać by się mogło, że, jak głosi słynne powiedzenie, umieścił on mózg na miejscu serca. W rzeczywistości natomiast to właśnie owa oschła matematyka pozwoliła sondować - tak jak w Niebezpiecznych związkach - otchłanie i pełnię miłości, jej konflikty, ale i jej czułość, szaleństwo serca tym bardziej przejmujące, im bar-

dziej przepuszczone przez sito naukowego dowodu: to espritde geometrie umożliwia esprit definesse. Ta obrazoburcza i pozbawiona złudzeń kultura zlaicyzowała i zdemaskowała wiele sztucznych upojeń; kultura sentymentalna, która po niej nastąpiła, lękała się tej precyzji i często głosiła na powrót cnotę i czystość, łudząc się jednak czasami, że możliwe jest znalezienie tych wartości w niewinnym i spontanicznym pragnieniu, myląc w ten sposób nastrój z prawdą, subiektywną psychologię z poszukiwaniem moralności, emocjonalną egzaltację z poezją życia.

Jeśli bohaterowie libertyńskich powieści są makiawelicznymi umysłami: przysięgają wieczną miłość, kłamiąc i wiedząc, że kłamią, to romantyczny bohater kłamie również sobie samemu i doprowadza do zguby przedmiot swego pożądania w imię własnej przyjemności, lekceważąc drugą osobę i jej potrzeby, przekonany, że idzie za głosem czegoś wzniosłego. Arcyksiążę Rudolf, o urodzie i niespokojnym spojrzeniu egocentryka biorącego swą zmysłową rozkosz za wyzwolicielską misję, czyni z Marii Yetsery heroinę we własnym dramacie, niczym despotyczny reżyser cudzego życia.

Fotografie z Mayerlingu ukazują czysty i pogodny pejzaż, austriacką wieś, na której spędza się wakacje z rodziną, bardziej pasującą do ojcowskiego obrazu Franciszka Józefa w stroju myśliwskim niż do gwałtownej tragedii. Cesarz otrzymał wiadomość o tej śmierci od Katarzyny Schratt, przyjaciółki, której dyskretne i spokojne uczucie pozwalało mu odpocząć od nerwowości cesarzowej Elżbiety. Nie jest powiedziane, że godziny spędzone przez cesarza z panią Schratt, która przyrządzała mu kawę, były mniej intensywne niż namiętność arcy-księcia. Nie jest łatwo zgadnąć, co dzieje się w czyjejś głowie albo w sercu. Nawet naukowcy nie są bardziej naiwni od profesora von Hoff-manna, luminarza wiedeńskiego wydziału medycyny, który wyjaśniał studentom tragedię w Mayerlingu "przedwczesną synostozą szwu czaszkowego" stwierdzoną w czasie sekcji zwłok Jego Cesarskiej i Królewskiej Wysokości arcyksięcia Rudolfa.

5. Schody Strudlhofu

Giętka linia ich wolut, wciągający rytm ich zstępowania stanowiły inspirację obszernej powieści Doderera, której styl wyrażać miał

168

poddanie się biegowi życia wyznaczanemu przez te stopnie. Schody są sercem Wiednia w miniaturze, ewokują okrągłość i matczyny uścisk jego kopuł, otwierającą się przestrzeń, rozległą i przytulną, na placach i wzdłuż Ringu. Schodząc po tych stopniach, mamy wrażenie poddawania się biegowi rzeki, która jest niczym życie unoszące nas i porzucające gdzieś na brzegu, gdzie czujemy się jak u siebie w

domu.

Austria jest często takim miejscem, gdzie czujemy się jak u siebie w domu, doświadczamy tej samej harmonii między bliskością i oddaleniem, która podobała się Josephowi Rothowi. Tymczasem w księgarni ukazała się książka dawnej kochanki Doderera, ujawniająca całą jego podłość, małostkowość i egoizm, owe kłamstwa i próby ustępstw mogące uczynić z liaison najbardziej uciążliwy z codziennych kłopotów. Ten strumień życia mający tyle uroku u góry schodów może dobiec do końca w pianie pranych w domu brudów. Dunaj nie jest modry, jak głosi wiersz Karla Isidora Becka, który zasugerował Strausso-wi czarujący i kłamliwy tytuł jego walca. Dunaj jest koloru blond, a szóke Duna, jak mówią Węgrzy, lecz mówienie o kolorze blond dowodzi jedynie węgierskiej czy francuskiej elegancji. Le beau Danube blond, jak nazywał go w 1904 roku Gaston Lavergnolle. Mniej egzaltowany Yerne myślał o zatytułowaniu swej powieści Le beau Danube jau-ne. Koloru błotnistej żółci, woda bowiem staje się mętna na dole schodów.

Być może jedynie w całkowitej i trwałej miłości albo w zwykłym seksie sprowadzającym się do natychmiastowego zaspokojenia, bez oszukiwania drugiej osoby i samego siebie, zawarta jest prawda, podczas gdy różnorodna gama stopni pośrednich związków miłosnych -wynalazku typowo ludzkiego - naznaczona jest fałszem i brutalnością, upiększonymi sentymentalnym k-iczem. Nie wiem i nie chcę oceniać, jak dalece prawdomówna jest mściwa kochanka Doderera; z pewnością Wiedeń, jak inne miasta, choć może w większym stopniu, jest też miejscem takich plotek i pełnych urazów niedyskrecji, ponieważ jest wielkim prowincjonalnym miastem. To Wiedeń ze swą wulgarnością rodem z magla, znienawidzony przez Karla Krausa, dostarczający materiału jego okrutnym satyrom. Wielcy poeci opiewający wdzięk Wiednia - począwszy od geniuszy ludowej komedii z ubiegłego wieku, Raimunda lub Nestroya - uchwycili ów urok, przeciwstawiając go

169

brutalności ukrytej za dobrotliwą maską, czyniącej z Wiednia także podbrzusze historii, "meteorologiczną stację końca świata", jak mówił Kraus.

6. Dorotheum

To lombard przywołany w groteskowej formie pod inną nazwą w Auto dafe Canettiego. Niemal naprzeciwko mieści się kawiarnia Ha-welki, o której zadymieniu krążą legendy. Przed bramą Dorotheum stoi przy samochodzie nieruchomy człowiek trzymający pod pachą paczkę - pewnie jakiś obraz. Nie porusza się, jego twarz o zastygłych rysach i woskowej cerze zdaje się znacznie bardziej nieprawdziwa niż kukła Altenberga w Cafe Central.

7. Kłamstwa poetów

W połowie XVI wieku Wolfgang Schmeltzl porównuje w swoim poetyckim utworze Wiedeń do Wieży Babel, ponieważ, jak powiada, słyszy naokoło siebie hebrajski, grecki, łacinę, niemiecki, francuski, turecki, hiszpański, czeski, słoweński, włoski, węgierski, holenderski, syryjski, chorwacki, serbski, polski i chaldejski. Oczywiście, greckie powiedzenie uprzedza, że poeci często kłamią, ale...

8. Turcy pod Wiedniem

Na placu Karola, niedaleko Opery Wiedeńskiej, wzniesiony został model wejścia do gigantycznego namiotu pokrywającego fasadę Kiinstlerhausu, gdzie mieści się główna wystawa spośród tylu ekspozycji poświęconych, z okazji 300-lecia oblężenia i bitwy 1683 roku, "Turkom pod Wiedniem", owemu jednemu z decydujących momentów frontalnego starcia Wschodu i Zachodu. Zwiedzający wystawę ma przez chwilę wrażenie, że wchodzi do ogromnego namiotu wodza oto-mańskiego wzniesionego z przepychem i pompą przez Kara Mustafę,

170

dowódcę tureckiego wojska, na wysokości obecnego kościoła świętego Ulrycha, tam gdzie dziś jest siódma dzielnica miasta.

Skala proporcji makiety namiotu przywołuje zresztą postać Wielkiego Wezyra, który uosabia otomańską skłonność do okazałości i przekraczania miary; w dwudziestu pięciu tysiącach namiotów tureckiego wojska otaczającego Wiedeń od początku lipca 1683 roku Kara Mustafa umieścił również swoje tysiąc pięćset konkubin pilnowanych przez siedmiuset czarnych eunuchów, a wszystko pośród tryskających fontann, łaźni i luksusowych kwater przygotowanych naprędce, lecz z przepychem.

Dziś głowa Wezyra przechowywana jest w muzeum Wiednia, które - obok Kiinstlerhausu - mieści też jedną z wystaw: pokonany 12 września 1683 przez armię cesarską dowodzoną przez księcia lotaryńskie-go Karola V Leopolda i wojsko polskie, na czele którego stał król Jan Sobieski, Kara Mustafa był ścigany i ponownie pobity pod Grań. W Belgradzie dotarł do niego posłaniec sułtana i wręczył mu jedwabny stryczek, za pomocą którego byli duszeni dostojnicy państwa Półksiężyca w niełasce u władcy, będącego "cieniem Boga na ziemi".

Wielki Wezyr nadstawił szyję swym katom, rozłożywszy uprzednio modlitewny dywanik i przyjął swój los z imieniem Allaha na ustach. Gdy kilkadziesiąt lat później wojska cesarskie podbiły Belgrad, ktoś odgrzebał jego zwłoki i zawiózł głowę jako trofeum do Wiednia.

Zwiedzający, który wchodzi do makiety namiotu i sam staje się natychmiast postacią z wystawy, czuje się niepewnie, nie wie, czy ma wyobrażać sobie, że jest ofiarą, jednym z tych jakże licznych więźniów prowadzonych jak niewolnicy do namiotów najeźdźcy, czy też napastnikiem, jednym z rycerzy Sobieskiego, którzy przez cały dzień łupili obóz i namiot Kara Mustafy.

Wystawa nie przeciwstawia zwycięzców i pokonanych, a tym bardziej cywilizacji i barbarzyństwa, ale raczej sugeruje poczucie daremności i zwycięstwa, i klęski, które mają miejsce w historii każdego narodu, niczym choroba i zdrowie lub młodość i starość w życiu każdej

jednostki.

Krążąc po salach tej wystawy, zwiedzający z Zachodu, choć cieszy się niewątpliwie ze zwycięstwa z owego 12 września, które uratowało Wiedeń i Europę, nie czuje się potomkiem i spadkobiercą szpady księ-

171

cia lotaryńskiego Karola i Jana Sobieskiego ani krzyża wielkich kaznodziejów wzywających do obrony wiary jak Abraham a Santa Clara, według którego liturgiczny kanon ustąpić miał przed kanonadą, lub jak Marco d'Aviano, friulański kapucyn. Spacerując wśród trofeów zwycięstwa będących też szczątkami zatopionego okrętu, zwiedzający czuje się potomkiem i spadkobiercą historii jednolitej w swych rozproszonych fragmentach jak przedmioty ze złupionego obozu, historii złożonej z krzyży i półksiężyców, sznurów u kapucyńskich habitów i turbanów.

Cel wystawy jest jawnie odmienny niż w poprzednich obchodach owego roku 1683. Pięćdziesiąt lat temu Dollfuss, społeczno-chrześci-jański kanclerz, gloryfikował wyzwolenie Wiednia w imię swego korporacyjnego i autorytarnego katolicyzmu przeciwstawianego przezeń zarówno nazizmowi, jak i bolszewizmowi. Później, na narodowo-so-cjalistycznym pomniku upamiętniającym zwycięstwo, półksiężyc na sztandarze pokonanych Turków zastąpiła gwiazda Dawida; Turcy utożsamiani byli z wrogiem, czyli z Żydami, i fałszerstwo takie może stać się znów dziś tragicznie aktualne, zważywszy na ksenofobiczne postawy wobec cudzoziemskich pracowników sezonowych. Nie chcemy być Żydami jutra, głosi obraz Akbara Behkalama na wystawie mieszczącej się w Muzeum XX wieku, którą tureccy artyści poświęcili dzisiejszej rzeczywistości ich kraju i ich emigrantów.

Cień nowego, choć odmiennego antagonizmu wisi nad stosunkami pomiędzy Turkami a Europą, szczególnie Niemcami, i tylko prawdziwa świadomość tego problemu może zapobiec przerodzeniu się w gwałtowny konflikt. Odepchnięci trzysta lat temu Turcy powracają dziś do Europy nie po to, by walczyć, lecz pracować z uporem gastarbeiterów, którzy znosząc upokorzenia i nędzę, zapuszczają jednak pomału korzenie w ziemię zdobywaną ich cichym wysiłkiem. W różnych miastach Niemiec - tak jak i innych krajów - ze szkół znikają dzieci niemieckie i pojawiają się dzieci tureckie; Zachód upatrujący swój schyłek w zmniejszeniu liczby urodzin reaguje z niespokojną pychą na skutki społecznego mechanizmu, który sam uruchomił. Możliwe, że zbliża się chwila, gdy historyczne, społeczne i kulturowe odmienności ujawnią gwałtownie niemożność koegzystencji; nasza przyszłość zależeć będzie również od zdolności zapobieżenia wybuchowi tej bomby nienawiści, przekształceniu się ludzi w obcych i wrogów w nowych bitwach pod Wiedniem.

172

Historia dowodzi, jak trudnym, a także bezsensownym i okrutnym zajęciem jest określanie, kto jest cudzoziemcem: w XVIII wieku, przypomina Alessio Bombaci, sami Turcy odczuwali słowo "Turek" jako obelgę, a ich historia była serią odwiecznych walk pomiędzy różnymi ludami pochodzącymi ze stepów Azji Środkowej, które zaczynają mieć świadomość własnej wspólnej tożsamości dopiero u schyłku cesarstwa otomańskiego. Pierwszą jednolitą nazwą nadaną Turcji przez różne i często wrogie sobie ludy pochodzenia tureckiego był Rzym, mamalih--i-Rum, utożsamiany z królestwem seldżuckim.

Na każdą jednak historię i każdą tożsamość składają się także rozbieżności, przepływy i zapożyczenia pomiędzy różnymi elementami etnicznymi i kulturowymi, które sprawiają, że każdy naród i każda jednostka jest synem pułku. Habsburski orzeł zatrzymujący Wielkiego Turka przykrywa swoimi skrzydłami rozmaitość ras i niemal równie różnorodną cywilizację. Podczas pierwszej wojny światowej, gdy cesarstwo habsburskie i otomańskie były sprzymierzeńcami, austriackie gazety i plakaty gloryfikowały braterstwo broni z dawnym wrogiem.

Spotkanie Europy i cesarstwa otomańskiego jest znamiennym przykładem spotkania dwóch światów, które napadając na siebie i niszcząc, przenikają się w końcu niepostrzeżenie i wzbogacają nawzajem. Wybitnego pisarza europejskiego, który opisał spotkanie tych dwóch światów, Ivo Andricia, nie przypadkiem fascynuje obraz mostu pojawiający się uparcie w jego powieściach i opowiadaniach, symbolizujący trudną i ciernistą drogę porozumienia przerzuconą ponad barierami rwących rzek i głębokich przepaści, ponad odmiennością wyznań i wiary; drogę, na której krzyżują się wojska, ale która łączy w końcu stopniowo wrogów w świecie różnorodnym, choć jednolitym jak epicki fresk. Tak też upodabniają się w końcu do siebie w bałkańskich wąwozach tureccy żołnierze i hajducy, zwalczający ich zbójcy-

-partyzanci.

Jednym z eksponatów otwierających wystawę jest mapa pierwszego oblężenia Wiednia w 1529 roku przez Sulejmana Wspaniałego, wielkiego sułtana zmarłego podczas oblężenia Szigetvar, którego śmierć ukrywano przez wiele dni, aby jego żołnierze nie upadli na duchu. Posłańcy doprowadzani byli przed jego zabalsamowane ciało, siedzące nieruchomo na tronie i słuchające ich bez udzielania odpowiedzi,

173

w majestacie śmierci imitującej niewzruszoną królewską pozę. Ten plan Wiednia otacza kilka błękitnych linii, jak gdyby był to, niczym dla starożytnych, cały świat oblany oceanem. Dla Turków Wiedeń był "miastem złotego jabłka", mitycznym niemal obliczem królestwa, które zdobyć należało za wszelką cenę. Koczownicy z azjatyckich stepów, "dzikie osły", pogardzający wszelkim osiedlaniem się w mieście, zdają się pragnąć posiąść poprzez Wiedeń Miasto coś radykalnie odrębnego; sułtani napierający na Wiedeń widzą w nim być może stolicę owego uniwersalnego cesarstwa "rzymsko-muzułmańskiego", które, zdaniem lorgi, wielkiego rumuńskiego historyka, pragnęli założyć, choć Dżalaluddin, mistyczny poeta perski, powiadał, że Grekom dane było budować, a Turkom niszczyć.

Będąc mieszaniną filmu i powieści, wystawa ta wprowadza do oblężonego miasta - ukazuje jego bohaterstwo, okrucieństwo, histerię - i na pole bitwy ewokowane w wielkiej sali dzięki kombinacji efektów audiowizualnych. Strategiczny błąd Kara Mustafy - nieobsadzenie wojskiem wzgórz - okazał się fatalny dla otomańskiej armii, która o piątej po południu, dzięki przede wszystkim błyskawicznemu atakowi księcia lotaryńskiego Karola, była już rozbita. Wojsko chrześcijańskie liczyło około 65-80 tysięcy ludzi, islamskie około 170 tysięcy; zabitych było odpowiednio dwa tysiące (nie licząc ofiar wśród mieszkańców obleganego miasta) i dziesięć tysięcy, a także nieskończona liczba rannych, wziętych do niewoli, zarażonych różnymi chorobami, zabitych podczas wycofywania się i pościgu, pośród epizodów straszliwego okrucieństwa i przejawów rycerskości. Sobieski, który służył do mszy na Kahlenbergu, oświadczył Karolowi, księciu lotaryńskie-mu - jak donosi włoski kronikarz - że jeśli chodzi o jego osobę, to król pozostał w Polsce, na pole bitwy zaś przybył zwykły polski żołnierz; 15 września, podczas spotkania Sobieskiego z cesarzem Leopoldem, który powrócił do Wiednia, doszło do różnych incydentów protokolarnych i nieporozumień.

Historię tworzą też kulisy tego widowiska, jak owa nieprawdziwa legenda przypisująca założenie podczas oblężenia pierwszej wiedeńskiej kawiarni przedsiębiorczemu i nieuczciwemu Ormianinowi z Galicji Koltschitzkiemu. Jak każda wystawa, również te wiedeńskie ekspozycje poświęcone Turkom sprawiają wrażenie nierzeczywistości,

174

nierzeczywistości naszego życia i naszej historii, które przeżywamy i które często zdają się odwijać jak taśma filmowa. Wydaje się więc, że miały już miejsce, jak gdyby zakończenie - tak jak w filmie, nieznane nam - znajdowało się już na szpuli.

Organizatorzy prezentują również, jak gdyby też należały do wystawy, park i pałac Belweder, słynną rezydencję księcia Eugeniusza Sa-baudzkiego, zwycięzcy Turków, który w 1683 roku próbował swych sił jako bardzo młody człowiek. W tej siedzibie życie staje się swym własnym symbolem. Symetria parku przechodzącego alegorycznie - wraz ze swymi posągami, fontannami, dekoracjami - od piękna pór roku do apoteozy Glorii zwycięstw nad Półksiężycem wyraża triumf cywilizacji uznającej własną ograniczoność nad inną cywilizacją, która myślała w kategoriach nieskończonych przestrzeni.

Epigoni, turyści, zwiedzający spacerujemy teraz pośród tych harmonijnych symetrii, podobni do statystów w widowisku w wielkim stylu niczym w filmie Abla Gance'a. Na obrazach, szarych i ciemnych fotografiach, wystawianych przez współczesnych artystów tureckich w Muzeum XX wieku, pojawiają się inne twarze i inne gesty, cicha i upokorzona godność dzisiejszych emigrantów, ludzi, którzy nie biorą udziału - jeszcze nie lub już nie - w żadnym wielkim widowisku. Nasi przodkowie przyjechali tu konno - głosi napis pod tymi fotografiami - a my zamiatamy ulice. Winni - dodaje ten pełen uczciwości, nie szukający łatwego pocieszenia napis - jesteśmy my, a nie Austriacy.

9. Plamy krwi

Nie zawsze krew blaknie i znika tak szybko, jak powiada piękny fragment Lu Xuna, wielkiego chińskiego pisarza. W Muzeum Historycznym Wojska na błękitnej kurtce munduru Franciszka Ferdynanda, arcyksięcia zabitego w Sarajewie, widać plamy, rozdarcie na rękawie i na piersi, z lewej strony. Obok munduru imponujący kapelusz z wielkimi zielonymi piórami pozostał nietknięty. Dla całej Europy rana zadana owego 28 czerwca 1914 roku pozostaje dziś nadal otwarta, być może będzie ją musiała dopiero zabliźnić w straszli-

175

wy sposób trzecia i ostateczna katastrofa, ponieważ dwie wojny światowe nie potrafiły niczym na trwałe zastąpić równowagi zakłóconej w Sarajewie. Menu Franciszka Ferdynanda zawierało 28 czerwca: Consomme en tasse, Oeufs a la gelee, Fruits au beurre, Boeufbouilli aux legumes, Poulets a la Yilleroy, Riz compole, Bombę a la reine, Fromage, Fruits oraz Dessert.

Te plamy przypominają, że nic nie mija, że wszystko trwa, że żadna znacząca chwila naszego życia nie trafia do archiwum. Przyjaciele często śmieją się ze mnie, ponieważ dla mnie nasze byłe szkolne koleżanki są zawsze piękne i młode; czas nie zmienia ich twarzy ani mojego sposobu ich widzenia. Oczywiście, niesprawiedliwość wprowadza dyskryminację także wobec przelanej krwi: plamy krwi arcyksięcia przechowywane są pod szkłem, krew zaś osiemdziesięciu pięciu demonstrantów zabitych przez policję w pobliżu Pałacu Sprawiedliwości 15 lipca 1927 roku zmył deszcz i zatarły kroki przechodniów. Ale również i te plamy są, istnieją na zawsze.

10. Wśród innych wiedeńczyków

Wiedeń jest również miastem cmentarzy, majestatycznych i prostych niczym portrety Franciszka Józefa. Zentralfriedhof, Cmentarz Centralny, jest miejscem, gdzie odbywa się parada wielkich manewrów, wyreżyserowanych po to, by zapobiec triumfowi czasu. Groby wielkich wiedeńczyków - sektor poświęcony słynnym postaciom zaczyna się na lewo od głównego wejścia, brama numer 2 jest pierwszą linią Gwardii walczącej z upływem czasu, lecz w odróżnieniu od gwardii napoleońskiej pod Waterloo, tworzącej karnie czworobok, ta Gwardia walczy zgodnie z elastyczną taktyką, zdaje się maskować, zadawać pozorne ciosy, okrąża śmierć, żartuje i zwleka, aby przeszkodzić systematycznej kośbie. O piątej rano ów rząd nagrobnych płyt, popiersi i pomników jest jeszcze niewidoczny, ukryty w chmurnej i deszczowej nocy, w nieprzejrzystej i pozbawionej światła rzeczywistości przetykanej tu i ówdzie punkcikami lampek nagrobnych. Pan Baumgartner trzyma blisko siebie strzelbę - ma ją trzydzieści lat, powiedział mi kilka minut wcześniej - i kładzie na niej rękę z czułą i spokojną zażyłością, charakterystyczną dla długiego obcowania, niczym muzyk od-

176

czuwający przyjemność w dotykaniu swych skrzypiec, które kocha nie tylko z powodu dźwięku, jaki potrafi z nich wydobyć, ale również ich formy i linii, powierzchni i koloru drewna.

Pierwszy raz zdarza mi się być na cmentarzu z kimś, kto trzyma w ręku nie kwiaty, łopatę lub modlitewnik, lecz strzelbę i naboje. Dziś w ciągu tych kilku godzin poprzedzających świt Cmentarz Centralny Wiednia jest borem, dżunglą, lasem Skórzanej Pończochy, stepem Turgieniewa, terenem Diany i świętego Huberta, miejscem, gdzie nie ma pogrzebów ani błogosławieństw, tylko zasadzki i strzały, gdzie zabija się dawnych krewnych, dla których żaden rytuał nie przewiduje requiem ani kadysza. Dziś rano na Cmentarzu Centralnym odbywa się polowanie, choć pana Baumgartnera razi to słowo i woli raczej mówić o koniecznym i legalnym odstrzale sztuk zwierzyny szkodliwej z powodu zbytniej liczebności, a także z innych przyczyn. Jest on jednym z trzech myśliwych wyznaczonych przez magistrat Wiednia do utrzymywania właściwej równowagi między żywymi, zamieszkującymi nielegalnie tę metropolię zmarłych (miasto innych wiedeńczyków, jak mówią Austriacy), a więc i mających zadbać o to, by nie było tam zbyt dużo żywych, to jest jak najszybciej przemienić ich w umarłych, jeśli miewają się i prosperują zbyt dobrze na tym świecie. Śmierć jest nieszkodliwa, dobrze wychowana i dyskretna, nie przeszkadza i nikogo nie krzywdzi; to życie wprowadza zamęt, hałasuje, niszczy, atakuje, a więc trzeba je hamować, aby nie było zbyt żywe. Zające na przykład odczuwają prawdziwą namiętność, niszczycielską i grzeszną jak wszystkie namiętności, do bratków, które kochające rodziny umieszczają na grobach swych bliskich; gryzą je, szarpią, wyrywają, nie zadowalają się zaspokojeniem głodu, lecz sieją spustoszenie niczym kuny w kurniku. Na okazałym grobowcu, gdzie spoczywają prezydenci republiki, leżą istotnie rozrzucone resztki bratków, wyrwane z ziemi i

nadgryzione.

Czy jednak ten drobny brak szacunku usprawiedliwia prawo do zabijania? Dwie lufy strzelby pana Baumgartnera zagrażają tylko bażantom samcom, dzikim zającom i królikom, i to jeszcze w ramach ściśle określonych przepisów. Austria, jak powiada się w mych stronach, była i jest krajem przestrzegającym porządku, zezwolenie na polowanie podlega ścisłej kontroli, wykroczenia są surowo karane i nie ma tu niedzielnych myśliwych, którzy we Włoszech, upojeni infantylnym

12-Dunaj

177

pragnieniem zabijania, dziurawią kulami dziczyznę i ludzi, zasługując, bardziej niż zające pożerające bratki, na interwencję pana Baum-gartnera.

Ten ostatni przyczaił się w trawie obok mnie, jego ojcowska masywna sylwetka zaczyna wyłaniać się z mroku; nie jest maniakiem polowania, nie objawia głupiej satysfakcji z zabijania, zatrzymywania życia, które się porusza, nie wierzy w unowocześnione naprędce banały na temat totemicznej więzi pomiędzy zabitymi a zabijającymi, nie ujawnia żadnej banalnej ekscytacji, a jedynie dobroduszny spokój ogrodnika. Ma dobre oko i robi, co do niego należy - Austria to kraj przestrzegający porządku - ale być może nie martwi się zbytnio, gdy nie ze swojej winy wraca do domu z pustymi rękami.

Z początku nie był pewnie zbyt zachwycony, że ma mnie przy sobie, ponieważ zwykle nikt nie ma o tej porze prawa wstępu; przy wejściu na cmentarz musiał wyjaśnić nocnemu stróżowi, że jestem profesorem - tytuł budzący tutaj szacunek - że mogę wejść w drodze wyjątku za zgodą biura burmistrza Wiednia. W tym wilgotnym świcie zaczynającym rozświetlać ciemne chmury przeżywam nie wielką przygodę polowania, ale szczyt mojej chwały i sławy: mało jest bowiem prawdopodobne, aby moje książki o habsburskiej Mitteleuropie - dzięki którym magistrat Wiednia udzielił mi specjalnego pozwolenia na przycupnięcie o tej porze w trawie na Cmentarzu Centralnym - mogły wywrzeć większy wpływ na rzeczywistość, przezwyciężyć jej ograniczenia i zakazy. Być może, w czasie owego świtu miałem swój dzień, jak powiada Król Lear.

Przechodzimy na skraj cmentarza, mijając groby, które powoli stają się coraz bardziej widoczne. Na grobie Castellego, wesołego i płodnego autora komedii ludowych, widnieje napis wyryty przez towarzystwo opieki nad zwierzętami, z lekkiej mgły wyłania się prosty wysoki krzyż, na którym jedno zdanie streszcza lakonicznie życie Petera Altenberga, prawdziwa toccata i fuga: "Kochał i ujrzał". Nagrobny pomnik Loosa jest prostym, pozbawionym ozdób sześcianem, podczas gdy pomnik Schónberga, geniusza bardziej niepokojącej geometrii, jest też sześcianem, ale ustawionym krzywo.

Pan Baumgartner rozgląda się wokół, nadsłuchuje szmerów, obserwuje listowie rysujące się niepewnie w mroku. Może strzelać, gdzie chce, również między krzyże i jeszcze świeże wieńce, lecz uważa, by się

178

nie pomylić, ponieważ tę część cmentarza, około jednej trzeciej - reszta należy do kompetencji jego dwóch kolegów - powierzono jemu i on odpowiada za amunicję i za ewentualny chybiony strzał, rozbijający jakąś lampkę nagrobkową lub oszpecający anioła, który strzeże w zamyśleniu grobu. Za kilka godzin, gdy cmentarz będzie już otwarty, krewni, którzy znaleźliby fotografię drogiego zmarłego podziurawioną jak sombrero w westernie albo nagrobną płytę zakrwawioną przez dzikiego królika ustrzelonego w niewłaściwym momencie, wiedzieliby już, do kogo się zwrócić z protestem. "Nie powinno, nie może się zdarzyć", powtarza wielokrotnie ze spokojem.

Jesteśmy na skraju ostatniego rzędu grobów, zaczajeni na podwyższeniu - skąd wszystko dobrze widać - utworzonym z rozkopanej ziemi, odpadków, trawy, mokrych liści zebranych z alejek i usypanych w tym miejscu. Teren w tej okolicy sprzyja szczególnie szybkiemu gniciu zwłok - wiedziały o tym dobrze władze i właściciele parceli, którzy w czasie projektów budowy cmentarza kłócili się i podnosili ceny zależnie od większej lub mniejszej szybkości gnicia, posuwając się aż do obraźliwych pamfietów, jak te, które wymienili między sobą doktor Mitlacher i baron Lasky w 1869 roku. Okolica sprawia przygnębiające wrażenie, jest to rozległa łąka między skrajem lasu a murem okalającym centralne warsztaty przedsiębiorstwa tramwajów w Wiedniu. Kilka kroków stąd kamień nagrobny należący do rodziny Pabst mówi: Auf Wiedersehen, do widzenia. Ta łąka, choć rozległa, jest małą formą natury otoczonej przez społeczeństwo, symetrię alej i przemysł pogrzebowy z jednej strony i przez przedsiębiorstwo miejskich tramwajów z drugiej, ale ta niewielka przestrzeń jest niczym tajga lub sawanna, które, choć mają wokół cywilizowany świat, podporządkowane są pradawnemu prawu świata zwierząt nakazującemu węszyć, czołgać się, szukać pożywienia, spółkować, umykać zasadzce, owemu prawu obowiązującemu również na ścieżce ogródka przy domu albo w

doniczce z rośliną.

Bezbarwna trawa staje się nagle zielona, wśród drzew budzi się pierwszy trzepot i pierwsze nawoływanie, zaczynają latać duże wrony wędrowne, przybyłe z Rosji, na Wschodzie pojawia się blada skórka cytryny i niezapomniany zapach poranka wzbudza, również w tym podmiejskim lasku, wrażenie fizycznego szczęścia, przyjemność czucia się dobrze we własnej skórze, rozkosz zapachu, dotyku, patrzenia.

179

Do nietykalnych samic skaczących od kilku minut po łące dołącza trzymający się jeszcze w pewnej odległości bażant samiec, który zbliża się ostrożnie, podczas gdy mój sąsiad bierze go na cel. Przyzwyczajony do niszczenia sideł na moim Sneżniku, czuję się trochę jak zdrajca, jak ktoś, kto przeszedł na stronę przeciwnika. Czy to tak właśnie każdy z nas idzie na spotkanie losu, z taką samą daremną, choć przebiegłą ostrożnością? Zastanawiam się, tkwiąc w bezruchu, jaka konstelacja możliwych zagrożeń, atomowych albo biologicznych, wojen gwiezdnych, odradzających się wirusów, wyprzedzeń na zakręcie, trzyma moje życie na muszce, tak jak strzelba mojego sąsiada trzyma bażanta wybranego z nieskończonego łańcucha kombinacji.

W tym absurdalnym i pełnym poczucia winy oczekiwaniu żałuję, że w 1874 roku wysoki koszt (milion florenów) zadecydował o upadku projektu pogrzebów pocztą pneumatyczną, opracowanego przez Fel-bingera i Hudetza, zgodnie z którym zmarli wiedeńczycy mieli być wyrzucani poprzez kilometrowy przewód działający na zasadzie kompresji powietrza bezpośrednio do przeznaczonego dla nich grobu. W powietrzu, wyobrażam sobie, rozlegałyby się stale głuche uderzenia wciąż przybywających zwłok i bażant zdążyłby odlecieć.

Gra przypadków i zależności rządząca światem zdecydowała jednak odłożyć egzekucję bażanta, przybierając inną postać, równie biurokratyczną, jak na Austrię przystało; nim cel znalazł się dokładnie na linii strzału, na skraju lasu, obok "do widzenia" rodziny Pabst, pojawia się pyrkająca ciężarówka pełna zgniłych liści i innych odpadków zebranych z alejek przez ogrodników cmentarza - wstających niemal równie wcześnie jak myśliwi - i zrzuca je w pobliżu nas. Bażant, przestraszony, znika; pan Baumgartner pozwala sobie na soczyste przekleństwo, ale wita serdecznie tych, co popsuli mu zabawę.

Kierujemy się do wyjścia, wkrótce nadejdą codzienni goście. W gruncie rzeczy był to świt odpowiadający wiedeńskiemu duchowi: kpi on ze śmierci, schlebia jej, lecz i szydzi, flirtuje z nią, nie mogąc jednak porzucić jej ostatecznie, jak czyni się to z partnerem, który już się znudził, usiłuje przynajmniej zrobić jej jakąś krzywdę. Przy bramie spotykamy kolegę pana Baumgartnera. Zając, którego ustrzelił, jest symbolem niedoskonałości świata i grzechu pierworodnego życia karmiącego się śmiercią. Za kilka godzin zając ten będzie wdzięcznym

180

trofeum, a jeszcze później smacznym daniem, ale teraz jest jeszcze ucieczką i przerażeniem, cierpieniem istoty, która nie prosiła się na świat ani nie zasłużyła na śmierć, tajemnicą życia, czegoś dziwnego, co było w zającu i czego już nie ma, a o czym nawet uczeni nie wiedzą, co to takiego, jeśli uciekają się w definicjach do tautologii w rodzaju "zespół zjawisk przeciwstawnych śmierci". Nie wiem, dlaczego - ponieważ , jak wszyscy przypadkowi statyści, w widowisku świata nie gram głównych ról, a zatem nie spada na mnie bezpośrednia i ściśle określona odpowiedzialność - ale z pewnością wobec tego zająca odczuwam wstyd.

11. Owocna praca

Tam, gdzie dziś znajduje się związek zawodowy pracowników i urzędników, mieściło się biuro Eichmanna, skąd kierował biurokratyczną praktyką mającą na celu zrealizowanie rasistowskiego programu Trzeciej Rzeszy. W czasie procesu Eichmann wspominał swą pracę w Wiedniu jako "najszczęśliwszy i najbardziej obfitujący w sukcesy" okres swojego życia. Praca ta nie musiała mu z pewnością nastręczać zbyt wielu kłopotów w mieście, które Grillparzer, narodowy poeta austriacki, określił w XIX wieku jako "duchową Kapuę" i które było zawsze mistrzem w sztuce samooszukiwania się. W referendum, oczywiście jedynie formalnym, mającym miejsce w 1938 roku po An-schlussie, tylko 1953 wiedeńczyków - wspomina Christian Reder w cytowanym już, alternatywnym przewodniku - głosowało przeciwko przyłączeniu do Trzeciej Rzeszy, choć samobójstw w owym roku było 1358 w stosunku do 400, średniej rocznej.

12. Gentzgasse?

Z okien tego domu 16 marca 1938 roku rzucił się jeden z owych samobójców, Egon Friedell, konserwatywny historyk kultury i krytyk, poeta ulotności i krótkiej humorystycznej anegdoty, w które, zgryźliwa ironia, przywracająca właściwe wymiary skończoności, otwiera się na nieskończoność, na to, co przekracza nieustannie naszą małość,

181

czyniąc ją nam bardziej drogą. Ten skok z okna był jego ostatnim wicem, kpiną z Gestapo, które przyszło go aresztować. Fasada domu robi przygnębiające wrażenie, tynk odpada; balkony z kutego żelaza wyrażają żałosną aspirację do zdobnictwa. Friedell był Żydem, nazizm pchnął go z okna w imię germańskiej czystości rasowej; mieszkańcy tego domu, jak można odczytać z tabliczek przy wejściu, nazywają się dziś Pokorny, Pekarek, Kriczer, Urbanek. Każdy prawdziwy wiedeńczyk, głosi stare powiedzenie, jest Czechem.

13. Lukacs w Wiedniu

W kawiarni Landtmanna na Ringu, obok Burgtheater, Wolfgang Kraus - eseista i założyciel Austriackiego Towarzystwa Literackiego, będącego przez długie i zimne lata po drugiej wojnie światowej prawdziwym i rzadkim pomostem między Zachodem a Europą Wschodnią - opowiada mi o wykładzie wygłoszonym przez Lukacsa w piwnicy tejże kawiarni. Musiał to być, powiada Kraus, pewnie rok 1952; pamięta on wystąpienie Lukacsa przypominające nudny wiec w stylu radzieckiej propagandy, w obecności niewielkiej liczby osób, około trzydziestu, lecz równocześnie transmitowane przez radio w wielu krajach bloku komunistycznego.

Ten wykład o skromnym, a zarazem światowym rozgłosie ujawnia w paradoksalny sposób obiektywny patos Lukacsa, gotowego oddać swą osobę w służbę wyższej wartości i zstąpić z wyżyn wysokiego stylu, by zniżyć się do skromnego i prymitywnego poziomu owych mikrofonów, co zakładać musiało też niebezpieczną współodpowiedzialność, ale także wielkoduszne samopodporządkowanie, które niesie ze sobą wszelka służba.

Lukacs sytuuje się na antypodach wiedeńskiego ducha, do którego zresztą, jako rodowity Węgier, nie żywił sympatii. Wiedeń - ów Wiedeń, gdzie przebywał na wygnaniu - to miasto współczesnego niepokoju potępionego przezeń kategorycznie w Die Zerstórung der Vernunft [Destrukcji rozumu], zdającej się być autokarykaturą jego własnej myśli. Wiedeń to miasto rozbitków ukrywających się pod ironiczną maską, to sceptycyzm wobec uniwersalności i systemów wartości. Ponad tym sceptycyzmem może być ewentualnie tylko odbicie transcen-

182

dencji, obcej dialektycznej myśli. Lukacs to typowy filozof współczesny, posługujący się kategoriami "mocnymi", ujmujący świat jako system i ustanawiający ponad sferą potrzeb niezmienne wartości. Wiedeń jest miastem ponowoczesności, gdzie rzeczywistość ustępuje swemu własnemu przedstawieniu, a kategorie "mocne" słabną, przynajmniej pozornie, uniwersalność aktualizuje się w transcendencji i znika w ulotności, wartości zaś zostają wchłonięte przez mechanizmy potrzeb. Jak powiedział Augusto del Noce, w Destrukcji rozumu dominuje lęk, by Nietzsche nie okazał się silniejszy od Marksa. W społeczeństwach zachodnich to właśnie się przydarzyło i przydarza się nadal: gra interpretacji, wola mocy zanurzona w automatyzmie społecznych procesów, drobiazgowa, polipowata i powszechna organizacja, nie-zróżnicowane kolektywne libido wydają się zastępować myśl, która wyodrębnia prawa rzeczywistości po to, by je zmieniać, i osądza świat, by go przekształcać. Kultura-spektakl zdaje się zwyciężać nad ideą rewolucji.

Destrukcja rozumu, dzieło, w którym Lukacs walczy z odradzającym się widmem Nietzschego, to książka przeciw awangardzie, przeciw negacji, a zatem i przeciw Wiedniowi - choć Wiedeń oznacza też satyrę skierowaną przeciw wszelkiej zarozumiałej negacji, ponowoczesnej arogancji ukrywającej się pod maską tolerancyjnej i radosnej powierzchowności. Lukacs nie interesował się jednak kulisami metafizyki ani efektami scenicznymi wiedeńskiej komedii. "Dopóki mówił - powiada Thomas Mann, podkreślając siłę jego dialektyki - miał rację". Dramatyczne wydarzenia historyczne zmusiły starego Lukacsa do uwzględnienia Kafki, który mógłby nauczyć go, że czasami ma się rację, gdy się milczy. Ale milczenie nie jest dialektyczne ani Heglowskie, jest mistyczne lub ironiczne (lub mistyczne i ironiczne jednocześnie); to nie Marks jest wiedeńczykiem, lecz Hofmannsthal lub Wittgen-

stem.

14. Tak tylko zapytałem

Pośród tylu fotografii uświetniających wiedeńską wystawę poświęconą Żydom z Europy Wschodniej jest jedna, która przedstawia starego naprawiacza parasoli z czapką nasuniętą na czoło, długą brodą i

183

okularami na nosie, manipulującego prętem i nitką. Na ciemnej fotografii, gdzie czarne ubranie rzemieślnika gubi się w mroku, twarz i ręce starego człowieka jaśnieją światłem jak na obrazie Rembrandta, ulegają sakralizacji i budzą szacunek, którego żadna zniewaga nie jest w stanie wymazać. Być może, również szyby jego skromnego warsztatu zostaną stłuczone w czasie jakiegoś pogromu i będą przypominać zniszczone domy z innych fotografii; przemoc będzie mogła wyrwać brodę lub pozbawić życia parasolnika, lecz nic nie będzie w stanie odebrać mu tej pełni człowieczeństwa, poczucia pewności wyrażającej się w spokojnych gestach, w całej postaci.

Zza okularów oczy przyglądają się cierpliwie zbuntowanemu parasolowi z byle jak naprawionym prętem, ale połyskują też przenikliwie ironią kogoś, kto wie, że świat może zostać zniszczony w ciągu jednej doby i że nie należy brać zbyt serio jego wielkości, obietnic i gróźb, ponieważ Tora ostrzega, by z niczego nie robić bożka, nawet ze słów Boga.

Ten stary człowiek to "niezniszczalny Żyd", jak mówił Joseph Roth, niewzruszony i królewski żebrak, który w swoim zabłoconym kaftanie odradza się po każdej katastrofie, onieśmielając faraona, komendanta obozu, dufnego szlachetkę lub kierownika biura antysemitę niespożytą witalnością i przemożną siłą swych rodzinnych uczuć, które są religijną pożywką jego woli życia. Tuż obok zachodniej kultury odczuwającej coraz bardziej swe wewnętrzne rozdarcie Żyd, biedny czy bogaty, wędrował jak król sznorerów, wyniosłych żebraków-pasożytów: natrętny włóczęga, narażony na szyderstwo i agresję, który zawsze potrafi się z nich otrząsnąć; bez ojczyzny, ale zakorzeniony w księdze i prawie, usadowiony w życiu jak król i który umie czuć się wszędzie jak u siebie w domu, tak jakby dla niego cały świat był znajomą dzielnicą, ulicą z dzieciństwa, gdzie mówi się w ojczystym dialekcie. Kiedyś, podczas literackiej konferencji w muzeum kultury żydowskiej w Eisenstadt, stolicy Burgenlandu, kilka kilometrów od Wiednia, pewien wiedeński rabin uczestniczący w naszej dyskusji zapytał mnie ostrożnie: "Ale pan nie jest Żydem, prawda?" Nie zdążyłem mu jeszcze odpowiedzieć, że nim nie jestem, gdy rabin dodał pośpiesznie, robiąc gest jak gdyby chciał zapobiec ewentualnemu nieporozumieniu albo rozproszyć jakąś moją troskę: "Tak tylko zapytałem..."

184

15. To, co zawsze, proszę pana?

Żyj i daj żyć innym - głosi wiedeńska mądrość, liberalna tolerancja, która łatwo może się przemienić w cyniczną obojętność, w "umrzyj i daj umrzeć innym", jak mawiał Alfred Polgar. Biedermeierowski cmentarz Sankt Mara jest zaniedbany. Na przeżartych rdzą grobach żelazne ozdoby rozpadają się, napisy są zamazane, przymiotnik "niezapomniany", towarzyszący nazwiskom, ginie w zapomnieniu. Wokół gąszcz aniołów bez głów, bujna roślinność pokrywa groby, stele utkwiły w dżungli, anioł z przewróconą pochodnią i ręką dotykającą głowy w geście zamyślenia wskazuje grób, gdzie pochowany został Mozart: świeże chryzantemy leżą na tym skromnym cenotafie.

Jest tu dużo grobów macedońskich, greckich, polskich, rumuńskich. Id est depose Kloucerou Constantin Lensch fils du Chevalier Phi-lippe Lensch Grand Logothet de Droit. Jak Arlekina albo Hansa Wursta z wielu ludowych komedii wiedeńskich, również zwiedzającego te jesienne aleje, gdzie zdaje się kwitnąć zapomnienie, myśl o śmierci skłania do myślenia o miłości. Nie o zakochaniu po uszy czy uczuciu, lecz o pożądaniu, łóżku i kilku przyjemnych chwilach rozkoszy. To bogactwo przemijania skłania do wierności, do wspominania, do walki z czasem. Pojawia się chęć, by wejść do pierwszej napotkanej kabiny telefonicznej i za pomocą garści szylingów zadzwonić do owych towarzyszek niegdysiejszych zabaw, które wyłoniły się nieoczekiwanie z pamięci. Na szczęście istnieją połączenia automatyczne.

Również pokoje hotelu przy Cmentarzu Bezimiennych każą myśleć o przyjemnym postoju w czasie drogi, o przytulnych pokoikach. Hotel należy do Leopoldine Piwonki, Sturm, młode wino, jest musujące i lekkie, Stube po austriacku przytulna. Na Cmentarzu Bezimiennych chowane są zwłoki wyławiane z Dunaju; nie ma ich wiele, przyniesione dla nich kwiaty są świeże, a niektórzy, mimo nazwy cmentarza, mają nazwisko. Tu śmierć jawi się jako elementarna, prosta, niemal braterska we wspólnej anonimowości łączącej nas, grzeszników i synów Ewy. Tylko równość, rezygnacja, wyzbycie się wszystkiego, a przede wszystkim chełpliwej tożsamości, oddaje sprawiedliwość śmierci, a więc i prawdzie życia. Kto tu spoczywa, może powiedzieć jak Don Kichot, "ja wiem, kim jestem".

Naprzeciwko tych małych krzyży okrągła kaplica w stylu austriac-

185

ko-faszystowskim, zbudowana za czasów Dollfussa, jest ciemna i nieważna niczym porzucona bańka, niegodna religijnej i bezceremonialnej zażyłości wiedeńczyków ze śmiercią. Mój przyjaciel Kunz, uosabiający ten typ kultury lepiej niż Joseph Roth, dzieli równo swoje wydatki na reprezentację pomiędzy sprzedajne Wenery a wspaniałe wieńce nagrobne, które wysyła na pogrzeb każdego, nawet dalekich znajomych, z hojnością wprawiającą w zakłopotanie najbliższych krewnych zmarłego. Podobno właściciel kwiaciarni, gdy widzi go wchodzącego do sklepu, pyta zaraz uprzejmie: "To, co zawsze, proszę pana?"

16. Josephinum

Jest to instytut - oraz muzeum - historii medycyny, dawna akademia założona przez Józefa II dla wojskowych chirurgów, która dała początek wielkiej szkole medycyny wiedeńskiej. Cesarz polecił skonstruować anatomiczne modele z wosku, naturalnej - lub powiększonej - wielkości, ukazujące zwiedzającym doskonały mechanizm wewnętrznych organów w poprzecznym lub pionowym przekroju, wiązki nerwów i ścięgien, mięśni, żył i arterii. Głowa kobiety z przeciętą poziomo czaszką ukazuje łagodnie przymknięte oczy i pociągające usta, jeśli patrzy się na nie z przodu, zwoje mózgowe zaś temu, kto obserwuje ją z góry. W wyniku sekcji piękny i bezbarwny profil mężczyzny ujawnia z absolutną obojętnością neoklasycznego posągu i z ironicznym wygięciem warg szarą i białą sybstancję półkuli mózgowej i "drzewo życia" móżdżku; leżąca kobieta, której odjęto powłoki brzuszne tak, by były widoczne narządy rodne, wydaje się pogodna ze swymi sztucznymi włosami blond rozsypanymi na ramionach i z naszyjnikiem na szyi.

Ta doskonała i krucha topografia naszego ciała, sieć zakończeń nerwowych i delikatnych osłon chroniących nasze organa pozwalają nam myśleć, napisać lub przerobić sonet, zachwycić się czyjąś twarzą, wyobrazić Boga. To muzeum figur woskowych nie jest muzeum horroru, ponieważ prawda czyni nas wolnymi, a poznanie materii, którą jesteśmy, sprawia, że staje się ona godna miłości. Każde prawdziwe słowo staje się ciałem i te porozcinane manekiny ukazują naturę ciał ujaw-

186

niających w momencie łaski swe piękno. Również modele zdeformowanych embrionów, braci syjamskich połączonych ze sobą, przypominają nam, że de nostra re agitur1. Tymczasem odbywają się uniwersyteckie wybory: na murze wisi plakat grupy "Yes", żądający obowiązkowego noszenia krawata i zakazu działalności ruchów lewicowych; zapowiada się na l czerwca, w ramach cyklu wykładów o "konserwatywnym seksie", pogadankę doktora Knaxa pt. Onanizm: masowe zabójstwo?

17. Kabaret życia

Christa Janata prowadzi mnie na żydowski cmentarz, na Seegasse 9. Christa była w latach pięćdziesiątych maskotką Wiener Gruppe, legendarnej, dziś kanonizowanej wiedeńskiej awangardy. Była przyjaciółką Artmanna, Bayera, Ruhma, którzy przezwali ją Maaike, i przyglądała się z osłupiałym zachwytem ich ekstrawagancjom szydzącym ze wszystkiego, tylko nie z siebie samych. Miała prawdopodobnie w sobie więcej poezji od nich wszystkich, z wyjąt kiem być może Bayera, ma jej na pewno o wiele więcej dziś. Jest piękna i pozbawiona złudzeń, wie, jaka jest kolej rzeczy, ale potrafi szanować i kochać innych, w odróżnieniu od literatów i ich akrobatycznych, j ałowych sztuczek, którzy, zajęci epatowaniem mieszczan, sami w końcu padają ofiarą własnego oszustwa.

Jest niedziela, ulice są puste. Wchodzimy ona kawę do Gasthausu Fuchsa na Rogergasse. Wiedeń - Wiedeń Canettiego - to również pod-brzusze świata, znajome nawet w swej degradacji. Trzech albo czterech gości reprezentuje różne stadia alkoholizmu. Stary Chorwat mówi do siebie, nie zauważając nawet, że wkładają mu do ręki kieliszek. Przy innym stoliku trzy osoby grają w karty, jedern z mężczyzn ma twarz kompletnie otępiałą i zwierzęcą, niczym postać z Brueghla, sylwetka drugiego zaokrągla się dzięki piwu w bezkształtną i kobiecą otyłość, jedyna kobieta ma zniszczoną twarz jak na ekspresjonistycznym obrazie. W pewnym momencie wchodzi wariat z imłotkiem i gwoździami, które zaczyna wbijać wszędzie, w stoliki i ławki. Scena zdaje się wywo-

' Dosłownie: nasza sprawa wchodzi w grę; tu: o nas jeest mowa (przyp. red.).

187

dzić z prawdziwego wiedeńskiego Kabarettu, ale jest to kabaret życia prostackiego i bez upiększeń, niedostępny literaturze, która staje się fałszywa i szkolarska, gdy tylko próbuje naśladować tę elementarną rzeczywistość. Właścicielka zachowuje się swobodnie i życzliwie, lecz być może za kilka lat będzie równie otępiała jak jej klienci. "Wyglądasz na pięćdziesiąt lat", mówi jej elegancko jakiś pijak. Christa patrzy na mnie, jak gdyby chciała zapytać, czy jej pięćdziesiąt lat, które właśnie skończyła, to rzeczywiście coś tak całkiem innego, niż się zdaje.

18. Rembrandtstrasse 35

Mieszkał tu Joseph Roth w 1913 roku, zaraz po przyjeździe z Galicji i zapisaniu się na Uniwersytet Wiedeński pełnym imieniem i nazwiskiem: Moses Joseph Roth. Dom jest szary i położony na ponurych peryferiach, schody są ciemne tak jak i podwórze, gdzie rośnie pokracznie rachityczne drzewo. Mieszkając w takim domu, łatwo można było zostać specjalistą od melancholii, tej dominującej nuty Wiednia i Europy Środkowej, smutku rodem ze szkoły i koszar, smutku symetrii, ulotności i braku złudzeń. W Wiedniu ma się wrażenie, że żyło się i żyje nadal w przeszłości niosącej jednak ze sobą i ukrytą radość. To jest Lied, "lieber Augustin", piosenka pijaka i włóczęgi przeżywającego wciąż ostatni dzień swego życia, tkwiącego w przedłużającym się epilogu, w przerwie między zachodem słońca a zmrokiem, w pożegnaniu, które się przeciąga i wciąż odwleka. Ta pauza to chwila wyrwana ze strumienia czasu i przeżyta radośnie do głębi, to sztuka życia na skraju nicości, jak gdyby wszystko było w porządku.

19. Na skraju rzeczywistości

Również wielka ekonomia może stać się w Wiedniu sztuką nicości. Wśród papierów Schumpetera, mistrza tej niepojętej nauki, znajdowały się także notatki do powieści, która mogła nosić tytuł - opowiada Artur Smithies w poświęconym mu wspomnieniu - Okręty we mgle. Jak ujawnia szkic tej nigdy nie napisanej powieści, subtelny i niezdecydowany bohater Henry- syn Angielki i triesteńczyka nieokreślonej

188

narodowości - ma udać się do Ameryki, by poświęcić się interesom, zafascynowany nie zarobkiem, lecz intelektualnymi zawiłościami ekonomii, charakterystycznym dla niej związkiem matematyki i namiętności, gdzie ogólne prawa krzyżują się z przypadkowością życia.

W tym fragmentarycznym i zamaskowanym autoportrecie Schum-peter przedstawia typową postać habsburskiego mitu, potomka i sierotę po owym tyglu narodowości, który pozostawił w nim dojmujące uczucie braku przynależności do jakiegokolwiek konkretnego świata, ale też przekonanie, że ta jego nieokreślona tożsamość - utworzona z przemieszań, eliminacji i elizji - nie jest tylko losem epigonów naddu-najskiej kultury, ale kondycją powszechną, istotą egzystencji każdej jednostki.

Współczesny Hofmannsthala i Musila, ukształtowany w czasach, gdy nauki ujawniają, tak jak matematyka, swój brak podstaw, Schum-peter należy, wraz z Wittgensteinem, do owego stylu życia i myślenia sprowadzającego się do Musilowskiej pary pojęć życia i dokładności. Umysł pragnący sondować niejasne głębie duszy z analityczną precyzją, wstydliwa powściągliwość wzbraniająca sobie wszelkiego patosu i narzucająca konsekwentnie i uczciwie pozostanie w ramach tego, co racjonalnie sprawdzalne, ze świadomością, że poza granicami tego poznawalnego obszaru pojawiają się wielkie pytania o wartości i sensie życia. Genialne prace Schumpetera o prawach ekonomicznego rozwoju są przykładem owej matematyki myśli żywiącej namiętną tęsknotę, jak w powieściach Brocha, za uczuciami i zjawiskami znajdującymi się poza jej zasięgiem.

W powieści Henry miał dorastać, tak jak autor, otoczony miłością matki, miał uczestniczyć w czystej grze arystokratycznych, wyrafinowanych stosunków społecznych. Być może, miała to być w intencji Schumpetera historia liberalnego mieszczanina z czasów wiedeńskiego fin de siede'u, który zgodnie z tezą Schorskego usiłuje zawrzeć swą ekonomiczną karierę w formach estetyzującej kultury właściwej arystokracji. Gra społecznych konwenansów sprawia w końcu, że życie Henry'ego staje się puste, znika w eleganckiej pustce, w wieloznacznym pomieszaniu autentyczności i fałszu, w ciągłym unikaniu prawdy. Henry miał odkryć swą obcość w stosunku do każdej ojczyzny, każdej klasy społecznej i każdej wspólnoty ludzkiej: niemożność przywiązania się do rodziny, przyjaciela, ukochanej kobiety. Jednostce pozo-

189

stawała tylko praca, ale i ona była jedynie szczątkiem z zatopionego okrętu: "pracą wydajną, pozbawioną celu i nadziei".

Smithies wspomina ironię, z jaką Schumpeter dostarczał swym rozmówcom argumentów, by mogli obalić jego teorie, i z jaką traktował niezrozumienie spotykające jego dzieła, łącząc absolutną precyzję ze skrywanym upodobaniem do dekadencji. To sekretne pokrewieństwo z paradoksem historii, połączone z racjonalną jasnością widzenia, to również dziedzictwo starej Austrii. Życie Schumpetera wyznaczają pomyłki i nieporozumienia: dystans czasowy między jego intuicyjnymi przewidywaniami a historyczną chwilą, katastrofy światowe opóźniające sukces niektórych książek, które były jednymi z największych dzieł z dziedziny ekonomii naszego wieku, porażka, jaką poniósł jako minister finansów i dyrektor banku, choć był jednym z nielicznych, którzy rozumieli sytuację i wskazywali właściwe sposoby zaradzenia jej.

Tak jak Henry, Schumpeter nie dopuszczał do swego serca żadnej chęci odwetu ani pogardy; nie przypisywał światu winy za swe rozczarowania i nie obarczał innych odpowiedzialnością za powszechny absurd. Kultura austriacka nauczyła go dyskretnego uśmiechu, który demaskuje wszelkie pewniki, ale ukrywa też przerażenie i ceni tę odrobinę codziennej głupoty potrzebnej umysłowi, by przeżyć. Geniusz ekonomii, teoretyk dynamiki przedsiębiorstw i wolnej inicjatywy, myślał podobnie jak Musil, że kalkulujący rozum jest starym bankierem i że opanowanie tej umiejętności kalkulacji jest konieczne, ale niewystarczające, by żyć. Historia, powiada w jednej ze swych notatek, mogłaby być napisana w kategoriach straconych okazji; syn starej Kakanii wiedział, że tak się rzeczy mają, ale że mogłyby też mieć się całkiem inaczej.

20. Wiener Gruppe i striptiz

W krótkim pasażu prowadzącym od Kartnerstrasse do placu, gdzie znajduje się Krypta Kapucynów, obok słynnego baru zbudowanego przez Loosa, mieścił się Art-Club, lokal zwany też Strohkoffer, wiklinowym kufrem. Była to główna siedziba Wiener Gruppe. W dusznej, konserwatywnej atmosferze lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych gru-

pa ta odkrywała na nowo tradycję surrealistyczną, dadaistyczną i zarazem ludową, próbowała przeciwstawić się rosnącej alienacji, pozbawiającej jednostkę jej bezpośredniego zmysłowego doświadczenia, i poszukiwała poezji w skrajnym eksperymentatorstwie, w montażu i grze słów, w fonetycznych akrobacjach i happeningach, w mieszaninie reklamy i nonsensu, w szyderczej prowokacji, w projektach dyrygowania chórem ptaków, zbudowania domu długości dziesięciu kilometrów i drukowania fikcyjnych gazet dla jednej osoby.

Ci sztukmistrze ożywiali kulturalną drętwotę Austrii; był też wśród nich jeden prawdziwy poeta, Konrad Bayer, zmarły w 1964 roku. W ich ostentacyjnych "aktach poetyckich", pretendujących do zmieniania życia, była zuchwała naiwność kogoś, kto sądzi, że łamie prawo Ojca, zdejmując spodnie, żałosna zarozumiałość w programowaniu spontaniczności na rozkaz i arogancja w podawaniu się za głosicieli nowej - a w istocie dobrze znanej - ewangelii błazeńsko-orgiastyczno-- cybernetycznej.

Dziś poważne akademickie rozprawy wychwalają ów poetycki "ak-cjonizm" i pokazują z dumą fotografie pisarzy występujących przed publicznością nago, siusiających i wkładających swego ptaszka do kufli pełnych piwa, w zbiorowych pozach, które miały być obsceniczne, tj. oryginalne i niewinne. Wszystko to robi przygnębiające wrażenie braku inwencji, wyczucia autentycznego nonsensu, braku żywiołowej fantazji i ironii; ta golizna i te prowokujące gesty są równie mało zaskakujące jak mundury kadetów w wojskowym internacie. Dziś ci obrazoburcy spoważnieli jak rozbrykani studenci, którzy zostali notariuszami, mają wykłady w uniwersytecie i krytykują wydarzenia z roku 1968. Na miejscu tego lokalu, mówi mi Christa, która w tamtych latach związana była z grupą, jest dziś inny, chwilowo zamknięty, gdzie odbywa się normalny striptiz, być może podobny do tamtych pretensjonalnych rozbieranek. Oto logiczna parabola od striptizu do striptizu, która podobałaby się Rothowi.

21. Karl-Marx-Hof

Słynny i ogromny kompleks mieszkań dla robotników wzniesiony przez "czerwony Wiedeń", socjalistyczne władze miasta po pierwszej

190

191

wojnie światowej, powstał z woli reformowania, wiary w postęp, zamiaru stworzenia innego społeczeństwa, otwartego na nowe klasy, które miały stać się jego siłą wiodącą. Łatwo śmiać się dzisiaj z tej monotonnej koszarowej szarości. Podwórza i trawniki nie pozbawione są pewnej melancholijnej wesołości, opowiadają o zabawach dzieci, które - zanim powstały te domy - mieszkały w obrzydliwych norach i klitkach, i o dumie rodzin, które po raz pierwszy mogły żyć tutaj godnie, jak istoty ludzkie.

Ten pomnik Nowoczesności symbolizuje wiele postępowych złudzeń okresu międzywojennego, które nie spełniły się, ale jest też świadectwem wielkiego rzeczywistego postępu, którego tylko pogardliwa ignorancja może nie doceniać. W 1934 roku domy te stały się ośrodkiem wielkiego robotniczego zrywu krwawo stłumionego przez Doll-fussa, austrofaszystowskiego kanclerza. Prawica jest patriotyczna, lecz strzela częściej i chętniej do swych rodaków niż do obcych najeźdźców.

Dziś czujemy się osieroceni przez takie pojęcie nowoczesności i jej obietnice; Wiedeń w okresie międzywojennym był też teatrem świata, na którego scenie upadło - niczym barokowe alegorie - wiele ideologicznych pewników i wielkich rewolucyjnych nadziei.

To, co załamało się wówczas, w owych latach hitleryzmu i stalinizmu, w sercach i umysłach wielu ludzi, to była przede wszystkim wiara w komunizm. Ten, kto występuje z Partii - czytamy w powieści Manesa Sperbera rozgrywającej się w Wiedniu - jest osierocony przez globalną ideę: gdy podziemny działacz komunistyczny, który poświęcił swe życie rewolucji i działa w krajach pod faszystowską dyktaturą, odkrywa bolszewicką zdradę rewolucji, znajduje się wtedy na ziemi niczyjej, obcy wszelkiej społeczności i wygnany z samego wręcz życia.

Ci, co byli świadkami i oskarżycielami "boga, który zbankrutował", i przemierzali często w okresie międzywojennym ulice i kawiarnie Wiednia niczym obszar wygnania, przeżywali swą rewolucyjną działalność jako globalną wizję świata, gdzie polityczne wybory wiązały się z pytaniami o sprawy ostateczne. Tym odstępcom od stalinowskiego komunizmu zawdzięczamy ważną lekcję, ponieważ z marksizmu zachowali jednorodny i klasyczny obraz człowieka, wiarę w uniwersalność pojęcia człowieczeństwa wyrażającą się niekiedy naiwnie w sta-

roświeckim stylu. Ten ich humanizm, który z chwilowych klęsk własnych marzeń nie czerpie usprawiedliwienia dla nieodpowiedzialnych intelektualnych igraszek, jest zasadniczo odmienny od kokieterii dzisiejszych sierot po marksizmie, które rozczarowane, że nie okazał się historyczną formułką typu "Sezamie, otwórz się", oddają się hałaśliwym kpinom z tego, co jeszcze wczoraj wydawało im się święte i nieomylne.

Ta pełna bólu powściągliwość wczorajszych wygnańców może być pomocna w przeżywaniu dzisiejszej sytuacji. Zostać osieroconym przez ideologie jest równie naturalne jak zostać osieroconym przez własnych rodziców; jest to chwila bolesna, nie wiąże się ona jednak z koniecznością odbrązawiania zmarłego ojca, ponieważ nie oznacza zerwania z jego naukami. Działalność polityczna nie jest mistycznym Kościołem, gdzie wszystko ma ze sobą ścisły związek, lecz codzienną pracą nie będącą ostatecznym odkupieniem świata; dlatego też jest narażona na błędy, które musi naprawić. Również i dla marksizmu nadeszła chwila takiej liberalnej laickości wykluczającej uwielbienie i nostalgię za Wietnamem, kreującej dojrzałe osobowości zdolne stawić czoło ciągłym rozczarowaniom. Nadeszła chwila, gdy wystąpienie z partii komunistycznej nie jest już utratą całości, i to właśnie mogłoby być powodem, by z niej nie występować. Na ich ziemi niczyjej owi wczorajsi koczownicy przeciwstawiali się pustce wyposażeni w pewien systeniwartości, bez którego laickość nie jest już wyzwoleniem z dogmatów, ale obojętnym i biernym uleganiem mechanizmom społecznym. Ci koczownicy byli - jak powiadał Sperber - eksterytorialni w stosunku do historii, żyli, wspominając przeszłość i marząc o przyszłości, nigdy zaś w teraźniejszości. Ten los był również austriackim losem: w kawiarniach i obskurnych hotelach, dodawał Sperber, umierała po raz drugi, tym razem ostatecznie, stara Austria.

Ta śmierć i wygnanie były też formą oporu wobec wyczerpanej i bezkształtnej nowoczesności, tak jak Karl-Marx-Hof, który stawił opór armatom Dollfussa i pokusie myślenia, że sam opór jest bezsensowny. Uboga, szara, ciężka nowoczesność tego falansteru budzi szacunek swą masywnością. Inaczej zachowuje się ten, kto sześćdziesiąt lat później odkrywa ją na nowo i zachwyca się nią zgodnie z gustem retro lub próbuje wręcz, jak miało to miejsce w Trieście z fatalnym skutkiem, zaproponować raz jeszcze falanster jako model mieszkania.

192

13-Dunaj

193

Ów kaprys posługiwania się formami pozbawionymi historycznej konieczności, której były kiedyś efektem, to właśnie jest postmodernizm, kiczowate upodobanie do fałszu i złego gustu, do ideologii pozbawionej idei, to kultura bez fundamentów, nie mająca nic wspólnego z solidnymi i ciężkimi fundamentami Karl-Marx-Hof.

22. Wuj Otton

Mariahilfestrasse. W tych pokojach mieszkał wuj Otton, mój cioteczny dziadek ze strony matki. Fale historii rzucały nim przez dziesiątki lat, ale w końcu wynosiły go zawsze przypadkiem na bezpieczny brzeg i w górę. Podczas pierwszej wojny światowej, w Trieście, był wyznaczony, jako austriacki urzędnik, do zajęcia się aprowizacją; służbę tę pełnił sprawiedliwie, pozwoliła mu też ona przeżyć nie najgorzej owe lata niedostatku. W 1918 roku, gdy nastały Włochy, został wezwany przez generała Petitti di Roreto, stawił się jednak na to spotkanie z lekkim opóźnieniem, a tymczasem na ulicy niewielki tłum zdążył pobić jego byłego kolegę na tym samym stanowisku, krzycząc: "precz z austriackim krwiopijcą!", i wyładowując w ten sposób agresję, której nie mógł już skierować następnie na mego dziadka. Generał, zachwycony porządkiem panującym w jego wykazach wydatków, poprosił go o zajęcie się problemem żywności również i w tym trudnym okresie przejściowym, a nawet zabrał go ze sobą do loży w teatrze, gdzie świętowano właśnie przyłączenie Triestu do Włoch i gdzie owacje oraz okrzyki: "Niech żyją Włochy!", spadły automatycznie również na mojego ciotecznego dziadka.

W okresie faszyzmu przeniósł się do Wiednia, gdzie jego doświadczenie przysporzyło mu w latach wielkiego ekonomicznego kryzysu analogiczne zajęcie. Opowiadał mi, że czasami przed jakąś demonstracją socjaliści przychodzili do jego biura i mówili mu, że nazajutrz zażądają dostarczenia im na przykład stu kwintali mąki, wtedy on powinien zgodzić się na pięćdziesiąt i dojdą w końcu do porozumienia co do siedemdziesięciu pięciu. Prosili go, by wskazał im, jakich pokoi biura mniej potrzebuje, gdyby było przypadkiem absolutnie konieczne rzucić kamieniem w któreś z okien. Wycofawszy się ze służby publicznej, pomagał w latach nazizmu niektórym prześladowanym so-

194

cjalistom i komunistom; być może dlatego w 1945 roku, podczas radzieckiej okupacji, Rosjanie poprosili go o zajęcie się dostarczaniem i rozdziałem żywności. Mianowany na starość kawalerem maltańskim, odrzucił, kierowany instynktem, wysokie stanowisko, które później stać się miało przedmiotem ostrych ataków; na koniec, jako Wielki Mistrz, spędzał pół roku w Rzymie, w pałacu Zakonu, ze swym bardzo starym służącym, któremu on, osiemdziesięciolatek, pomagał w poruszaniu się i jedzeniu. Chodź, Janie, idziemy w góry, mówił mu, i razem wdychali głęboko tlen z butli. Prześlizgnął się pośród wydarzeń niczym dobry tancerz, który nie potrąca innych par w zatłoczonej sali.

23. W Muzeum Zbrodni

Uprzejmy funkcjonariusz policji oprowadzający mnie po Muzeum Zbrodni dumny jest z pokazywanych mi przestępstw i przestępców, tak jak dyrektor galerii Uffizi może być dumny ze swoich obrazów Rafaela i Botticellego. Choć jest skrupulatnym obrońcą prawa, nie ukrywa także życzliwej sympatii do króla włamywaczy Breitwiesera, ulubieńca wiedeńczyków, którzy oddali mu ostatni hołd w 1919 roku, w czasie jego pogrzebu na cmentarzu w Meidling.

W muzeum tym znajdują się dwie niezapomniane fotografie dwóch kobiet: ofiary i kata. Morderczynią jest zamożna pani, Josefine Luner, oschła, tłusta i nadęta, z kwadratową i surową szczęką szacownej gospodyni, skrywającej naturę megiery. Ofiarą jest Anna Augustin, czternaście lat, ciemne warkocze, promienne i nieśmiałe spojrzenie, dziecko raczej niż dziewczynka, bezbronne i zagubione. Anna Augustin pochodziła z prowincji i pracowała jako służąca w domu Lune-rów. Pani Luner zaczęła się nad nią pastwić, zarzucając jej wyimaginowane wykroczenia i grożąc, że doniesie o nich rodzinie, następnie przeszła do policzkowania, kopniaków i cięgów; wreszcie zamknęła ją, głodziła, poddawała straszliwym torturom, dręcząc ją w okrutny sposób. Anna umarła w rok później na skutek tortur; Josefine Luner została aresztowana, skazana na śmierć, ale karę zamieniono na dożywotnie więzienie - takim przywilejem cieszyły się w Austrii kobiety aż do 1938 roku, kiedy to władze nazistowskie zniosły go. Mąż, który o

195

wszystkim wiedział, lecz nie brał udziału w torturach, dostał kilka miesięcy więzienia.

Młody wiek Anny, jej dziecinne, czułe i bezbronne spojrzenie wołają o pomstę. To, co przydarzyło się temu dziecku i co przydarza się w różnych formach tylu innym ludziom, neguje sens historii świata. Wszystkie największe dzieła człowieka umieszczone na szali nie zrównoważą tej potworności, nie wymażą ze świata tej niezmywalnej plamy. Jak Alosza Karamazow w obliczu generała, który kazał swym psom rozszarpać chłopca, my również spostrzegamy w tym przypadku, że Bóg nie jest wszechmocny, że niemożliwa jest do wyobrażenia ostateczna harmonia, w której krępa prześladowczyni przyjęta byłaby do grona błogosławionych.

Ta przemoc jest również przemocą społeczną. Anna nie ośmieliła się nigdy zbuntować ani uciec, gdy było to jeszcze możliwe, gdy jej dręczycielka wysyłała ją po zakupy, a ona była posłuszna. Nikt nie nauczył jej, by uważała się za równą komukolwiek, społeczny autorytet pani budził w niej pełną lęku uległość, umożliwiającą okrucieństwo wobec niej innej osoby. Josefine Luner nie torturowałaby nigdy córki radcy stanu; nie przyszłoby to jej nawet do głowy. Przedtem zresztą nigdy nikogo nie torturowała i nie cierpiała z tego powodu. Gdy znalazła się wobec całkiem bezbronnej dziewczynki, niezbyt rozgarniętej i bystrej, brak oporu i sprzyjające warunki wzbudziły w niej pragnienie wyładowania instynktów sadystycznych.

Słabi powinni nauczyć się budzić lęk w silnych albo też wyrobić w sobie przekonanie, że - jeśli zechcą, jeśli wyzwolą się z lęku - oni też mogą być silni i oddać pani Luner cios za cios. Kto zgadza się służyć, czyni tak dlatego, że - jak ów słoń Kiplinga - zapomniał o swej własnej sile. Gdy sobie o niej przypomni i będzie gotów zadać potężny cios trąbą pierwszemu, kto będzie próbował mu dokuczyć, być może w zoo zapanuje spokój.

24. Radosne życie, lekka śmierć

Dla Grillparzera Augarten, wielki park między Brigittenau a Le-opoldstadt, był miejscem szczęścia i rozkoszy, przynajmniej w czasie ludowego festynu opisanego przezeń w Biednym grajku, opowiadaniu

196

z 1848 roku. Dziś Augarten ze swymi prostymi i niemal bezlistnymi alejami wywołuje poczucie osamotnienia, tak jak wszelka geometria, to ogród dla emerytów, którzy wychodzą z psem na spacer wokół trzech popękanych i ponurych Flakturme, wież artylerii przeciwlotniczej, dziś nie używanych, wznoszących się niczym masywne barbarzyńskie ruiny.

Tak jak opowiadanie Grillparzera, lękliwe i wzruszające pożegnanie ze znikającą zbiorowością, również i stary Wiedeń jest pejzażem rozstania ze szczęściem. Amadeusz dokonuje właśnie uzasadnionego porównania między Most a Sturm, dwoma stopniami alkoholu w młodym winie. Gigi rozśmiesza panie historiami o swym wuju, który przysiągł umierającej matce, że ożeni się z pewną młodą osobą i że nigdy nie złamie świętej przysięgi. Małżeństwo jednak poprzedza narzeczeństwo, a poza tym zawsze jest tyle do zrobienia, tak że w końcu pozostał zaręczony do osiemdziesiątego trzeciego roku życia, oczywiście z mocnym postanowieniem ożenienia się, jak tylko to będzie możliwe, udaremnionym jedynie przez jego nagłą śmierć. Franciszka unosi lekko głowę, tak jak czyni to często, pokazując szyję bielejącą w mroku. Czas nie ukończył jej portretu, nie pozwala dostrzec, co stanie się z tą twarzą przenikającą w milczeniu przez fale i nie broniącą, by woda spływała po policzkach i włosach, twarzą piękną i nie rzucającą się w oczy, szukającą zwykłych i sekretnych zakotwiczeń, będącą bezbarwną przejrzystością, której głębię zbadać może jedynie sprawiająca ból sonda.

Również i ta włóczęga będzie miała swój kres, choć chcemy uchodzić za obieżyświatów i obiboków, jesteśmy wszyscy przyzwoici i dobrze zorganizowani, dynamiczni i godni zaufania profesjonaliści; mechanizm retoryki trzyma nas na smyczy i przywoła do porządku, po-trząśnie nami i każe powrócić każdemu do swej budy, gdzie szczekać będzie w tonie właściwym dla powagi życia.

Na pniach i liściach tych drzew odbija się światłem nie przewidzianym przez szarość nieba ani meteorologiczną prognozę blask festynu opisanego przez Grillparzera, promieniujący ze stron, które sto trzydzieści lat temu opisały drzewa i listowie Augartenu. Biedny grajek to człowiek, który niczego nie miał i nie chciał mieć, żebrak żywiący religijną miłość do muzyki, ale rzępolący na swych skrzypcach. Z drobiazgową i nieprzeniknioną naiwnością przygotowuje on swą własną

197

klęskę, odnajdując w życiowej degradacji cichą i sekretną harmonię z biegiem życia, zadowolenie z każdej przeżytej chwili, perswazję. Kaf-ka - który widział w biednym grajku tego, kto zrezygnował ze wszystkiego i może rozkoszować się do głębi życiem, ponieważ rezygnacja ta wyzwoliła go z wszelkich dręczących projektów - porównywał go do Flauberta, do pustki i poczucia niespełnienia w Szkole uczuć. Postać Grillparzera żyje dam le mai, jak mówił Flaubert, ale prostota i prawda są dlań tożsame ze sztuką, z jego miłością do muzyki, podczas gdy dla Flauberta i Kafki przemożne powołanie do sztuki oddala od wszelkiej ludzkiej prawdy. Sztuka biednego grajka, choć wielbi ją niczym harmonię, jest tylko nieznośnym rzępoleniem. Zmarnowane życie staje się jednak jego ratunkiem; uwalnia go od historycznych i społecznych ról, pozwala poświęcić się błahostkom, tracić czas, cieszyć się absurdalnymi drobiazgami, zbliżyć się, w swej zakłopotanej niezręczności, do lekkości Mozarta.

Austriackość jest sztuką ucieczki, włóczęgi, upodobania do przerwy w podróży w oczekiwaniu na jakąś ojczyznę, której, jak mówi wędrowiec Schuberta, zawsze się szuka, przeczuwa się ją, lecz nigdy nie poznaje. Owa nieznana ojczyzna, gdzie żyje się na kredyt, to Austria, ale także życie, godne miłości i - na krawędzi pustki - radosne. Łagodny poeta, pijak i włóczęga, współczesny Grillparzera, Ferdinand Sauter, który spędził całe życie w wiedeńskich gospodach, napisał w epitafium poświęconym sobie samemu: "Viel empfunden, nichts erworben, froh gelebt und leicht gestorben" - wiele odczuwał, do niczego nie doszedł, żył radośnie i umarł lekko.

25. Berggasse 19

Niewielu przyjeżdżało, gdy tu mieszkał, teraz wszyscy chcą zobaczyć, jak żył, mówi taksówkarz wiozący mnie do domu i gabinetu Freuda. Pokoje te są słynne i ja też widziałem je już wiele razy, ale zawsze robią na mnie silne wrażenie; czuje się w powietrzu dostojność i ojcowską melancholię, jaka towarzyszyła temu dziewiętnastowiecznemu panu, gdy zstępował do Acherontu. W korytarzu wisi kapelusz i laska, jak gdyby Freud dopiero co wrócił; jest też lekarska torba, kufer podróżny i buteleczka w skórzanym futerale, manierka, którą

198

zabierał ze sobą na wycieczki do lasu, jako że lubił ten zwyczaj ojca rodziny.

Fotografie i dokumenty znajdujące się w gabinecie, portrety Freuda i pozostałych założycieli nowej nauki, wydania słynnych tekstów są jedynie banalną ilustracją: to już nie gabinet Freuda, lecz dydaktyczne muzeum psychoanalizy zredukowanej niemal do stereotypowej formuły, obowiązującej we wszelkich rodzajach wypowiedzi.

W małej poczekalni jest jeszcze parę książek z prawdziwej biblioteki Freuda: Heine, Schiller, Ibsen, klasycy, którzy nauczyli go dyskrecji, precyzji, humanitas niezbędnych, by zstąpić do piekieł. Ta laska i ta manierka mówią o wielkości Freuda, o jego poczuciu umiaru i jego zamiłowaniu do porządku, o prostocie człowieka pogodnego i wolnego od niepokoju, który zagłębiając się w otchłanie ludzkich sprzeczności, uczy się i naucza, jak kochać jeszcze bardziej, w sposób mniej skrępowany, owe rodzinne wycieczki w góry.

Mało zostało z tego wszystkiego na kongresach psychoanalitycznych, degradujących często psychoanalizę do jej mimowolnej parodii i wyjaśniających za pomocą kompleksu Edypa problem czystości w mieście lub węża monetarnego. Spadkobiercami Freuda nie są mętni ideolodzy, posługujący się w spektakularny sposób psychoanalizą niczym amerykańską gumą do żucia, lecz terapeuci, pomagający cierpliwie ludziom żyć trochę lepiej. Ta surowa i budząca zaufanie skórzana torba przywodzi mi na myśl wszystkich tych, którym zawdzięczam trochę pewności siebie, minimalną i konieczną zdolność współżycia z ciemnością, jaka jest we mnie.

Na końcu Himmelstrasse, w miejscu gdzie otwiera się panorama lasku wiedeńskiego, napis na pomniku wzniesionym w 1977 na tak zwanym Bellevue, głosi nie bez emfazy: "Tutaj 24 lipca 1895 roku dr Sigm. Freudowi objawił się sekret snu". Zabawne jest myśleć o tym Panu Śnie, który niczym oszust w komedii zrzuca na koniec maskę. Myślę raczej o tym krajobrazie i o patrzącym nań Freudzie, gdy odcyfrowywał poplątane linie zarysu odległego miasta, mapę wewnętrznych meandrów, nigdy do końca nie zbadanych. W tym retorycznym napisie wzrusza skrót "dr", ów "doktor" sugerujący akademicką godność, poważne studia odbyte nie bez poczucia dumy.

199

26. Odyseja kosmiczna

Ogromny budynek wzdłuż kanału Dunaju, na Obere Donaustrasse 95, mieści centralę IBM. Tabliczka przy głównym wejściu przypomina, że tutaj, w pomieszczeniach nie istniejącej już łaźni "Diana", Johann Strauss wykonał po raz pierwszy 15 lutego 1867 roku Nad pięknym modrym Dunajem. Łaźnia "Diana" była z pewnością przyjemniejszym miejscem niż to wielkie pudło, ale kalkulatory i mózgi elektronowe zainstalowane w tej eksświątyni przemijalności, gdzie cywilizacja ukrywała tragedię pod maską braku powagi, nie przeszkadzają wirowaniu walca, który, jak zauważył to genialnie Kubrick w filmie 2001: Odyseja kosmiczna, brzmi zgodnie z rytmem i oddechem światów. Jeśli Japończycy zapowiadają szybkie pojawienie się komputera o złożoności zbliżonej do ludzkiego mózgu, to może będzie on mógł pewnego dnia skomponować kolisty rytm walca wyrażającego radość, która wciąż umyka, by wciąż powracać, coraz słabsza i bardziej odległa, która pragnie przezwyciężyć przemijalność, ale wątpi, czy jej się to uda.

Również kalkulatory i mózgi elektronowe, tak jak statek kosmiczny, którym kierują, są częścią tej muzyki sfer, gdzie porusza się statek. W wiecznym powrocie walca jest coś wiecznego, nie tylko echo przeszłości - czasów Franciszka Józefa, które skończyły się, jak powiada się żartobliwie, wraz ze śmiercią Straussa - lecz ciągłe przemienianie się przeszłości w przyszłość, tak jak obrazy odległych wydarzeń wędrujące w przestrzeni i będące już przyszłością dla kogoś, kto gdzieś i kiedyś je postrzeże.

Centrala IBM jest także sercem świata interesów, ale Strauss, prawdziwy artysta podziwiany przez Brahmsa, był instytucją przemysłową fabrykującą gorączkowo dobra łatwej konsumpcji, które zbliżały się jednak w tajemny sposób do poezji. Tabliczka na budynku sprawia, że czujemy się podobni do Hala, mózgu elektronowego, który w Odysei kosmicznej staje się do tego stopnia ludzki, że popełnia pomyłki, odczuwa namiętności i lęki. Kto lubi walca, ten nie oburzy się, że w 1982 roku komputer ogłoszony został człowiekiem roku.

27. Spojrzenie wstecz

Jak głosi tabliczka, na miejscu dzisiejszego budynku pod numerem 15 na Schwarzspanierstrasse, pilnowanego przez nieprzystępną dozor-

czynię, która wygania mnie, złorzecząc, znajdował się do 1904 roku dom, gdzie zmarł Beethoven. W tym samym domu w nocy z 3 na 4 października 1903 Weininger strzelił sobie w serce. Kilka tygodni wcześniej opisał poczucie zagubienia, którego się doświadcza, gdy oglądamy się wstecz i patrzymy na przebytą trasę, obojętną drogę, której umykanie w linii prostej wyraża nieodwracalność czasu. W końcu zostaje tylko to, spojrzenie wstecz dostrzegające nicość.

28. Słowa, słowa, słowa

Hermesvilla, położona w parku na peryferiach Wiednia, pełnym danieli i dzików, była, ze swą secesyjną tajemniczością, ulubionym miejscem pobytu cesarzowej Elżbiety, nieszczęśliwej i legendarnej - a także nieznośnej - małżonki Franciszka Józefa, nieśmiałej i skrytej Sissi, drogiej ludowej wyobraźni. W jej sypialni Hans Makart, dekorator i oficjalny rysownik ówczesnego Wiednia (budowa pałacu przypada na lata 1882-1886), miał za zadanie namalować sceny ze Snu nocy letniej Szekspira i, rzeczywiście, naszkicowany przezeń projekt wykonali jego następcy.

Barwy są ciemne i delikatne, łóżko cesarzowej jest prawdziwym łożem śmierci, na które spogląda alegoria melancholii, Szekspirowskie sceny przesiąknięte są kuszącą i lodowatą zmysłowością, tak jak i mitologiczne postacie w sali gimnastycznej, gdzie Elżbieta poddawała swe androgyniczne ciało ćwiczeniom fizycznym, uprawianym niczym prawdziwy kult, jak gdyby były to ćwiczenia duchowe. Pałac jest siedzibą stosowną dla znużonej i zimnej czułości cesarzowej, czyniącej ją niewrażliwą na seks i budzącej pragnienie niematerialnych wyżyn i słodyczy, co sprawiało, że pielęgnowała z ascetycznym narcyzmem szczupłość i wiotkość własnego ciała, czerpała przyjemność z męskiego pożądania, nie odczuwając potrzeby, by je odwzajemniać, żywiła niewinny zachwyt nad kobiecą urodą, wskutek czego żądała od habsburskich ambasadorów, by dostarczali jej portrety najpiękniejszych kobiet z ich miejsc pobytu. Jest w Sissi hermafrodytyczna czystość nienawidząca fizyczności seksu, co sprawia, że umie kochać tylko za sprawą sublimacji i oddalenia.

Jak często się zdarza, również w przypadku Sissi brak zaspokojenia

200

201

przemienia się w poezję, by przeżywać pełną egzaltacji samotność jako znak uprzywilejowania. Cesarzowa pisała wiersze i nie myliła się całkiem, gdy zamierzała powierzyć im, zazdrośnie strzeżonym, istotę i łatwy do odgadnięcia sekret swej duszy. W starym cesarstwie habsburskim pisanie wierszy nawet przez licealistę było czymś niestosownym, tak że na przykład Hofmannsthal musiał opublikować pod pseudonimem swoje genialne młodzieńcze utwory. Również władczyni nie cierpiąca protokołu, tak jak Elżbieta, musiała zachować swą poetycką twórczość dla siebie i dla kilku bliskich przyjaciół, i rzeczywiście, powierzała ją, wraz z dokładnymi dyspozycjami, szufladzie - dla potomności.

Wiersze Elżbiety stanowią, jak głosi ich zbiorczy tytuł, dziennik poetycki, czyli zapis nie tyle codziennych zdarzeń, ale ich najbardziej ukrytego sensu, owego blasku, który powinien je oświetlić, a który jest zaciemniony - lub w każdym razie bywa skrywany - mrokiem codzienności. Wiersze Sissi mówią o oddaleniu, tęsknocie, o tym, czym życie nie jest, a czym pragnęłoby być, to poezja przeciwstawiająca się rzeczywiście przeżywanej egzystencji. Egzystencja ta jest znana: młodziutka bawarska księżniczka, kuzynka Ludwika, króla bawarskiego, wychodzi za mąż za Franciszka Józefa; małżeństwo, początkowo szczęśliwe, staje się coraz bardziej męczące, środowisko rodzinne i dworskie coraz bardziej przytłaczające, rośnie niezgoda na rolę cesarzowej, wewnętrzne oddalenie od męża i dzieci, melancholia i niepokój, coraz częstsze są podróże i wyjazdy; poczucie obcości wobec wszystkiego i również wobec siebie samej, absurdalna śmierć w Genewie z ręki włoskiego anarchisty Luccheniego.

Wiersze świadczą o pragnieniu osobistego życia i buncie wobec dworskiego ceremoniału, przybierającym wręcz formę krytyki systemu habsburskiego i pochwały przekonań republikańskich. Ale mówią przede wszystkim o niezaspokojeniu, tęsknocie, która nie może i nie chce zostać nazwana i poddaje się owemu poczuciu oddalenia, braku czegoś niejasnego, co jest prawdziwą, stałą treścią życia Sissi, czepiającej się owej trwożliwej pustki. Tłem tych wierszy jest morze, jego niewypowiedziana nieskończoność, szum jego fal, stały i nieprzetłumaczalny jak szept duszy. Sissi jest mewą, morskim ptakiem niespokojnym i bezdomnym, tak jak Ludwik, król bawarski, jakże podobny do niej kuzyn, jest orłem, ptakiem królewskim, lecz nieprzystosowa-

202

nym i obcym życiu na ziemi. W Hermesvilla znajduje się także portret Ludwika namalowany przez Grafle'a: kochający piękno władca, łabędź i orzeł, jawi się jako tłusty i kędzierzawy mężczyzna, naznaczony lewantyńską wulgarnością.

W swej egzaltacji cesarzowa myślała, że jej wiersze, banalne i często kulawe, były jej dyktowane z zaświatów przez Heinego, za którego medium się uważała. Elżbieta rzeczywiście pisze a la Heine, naśladując jego melodię i liryczny repertuar, które znalazły w XIX wieku nieskończoną listę naśladowców i plagiatorów, tak że stały się w końcu prawdziwym stereotypem języka poetyckiego.

Banalność muzyki nie przekreśla przejmującej indywidualności intonującego ją głosu, tak jak monotonia życia nie przyćmiewa intensywności, z jaką pojedyncza jednostka je przeżywa. Bezosobowej melodii tego języka jawiącego się jej jako muzyka bez słów, jako pusta struktura, którą można dowolnie wypełnić, Elżbieta powierza swój prawdziwy i bolesny dramat, swe namiętności. Również te namiętności, jak jej maniacki i kiczowaty kult Achillesa, są historycznie przebrzmiałe, należą do ówczesnego klimatu, ale Elżbieta, tak jak i Ludwik, przeżywała je bezpośrednio w swej jałowej i bolesnej egzystencji, w swej melancholii graniczącej z brakiem równowagi psychicznej. Ekscentryczna niekiedy aż do okrutnej obojętności, co Franciszek Józef potrafił znosić z wielką czułością i w wielkim stylu, Elżbieta potrafiła też być wielkoduszna, tak jak wtedy, gdy przybyła na dworzec wiedeński, by przywitać cesarza po upokarzającej klęsce zadanej mu przez Prusaków, i ucałowała przy wszystkich jego rękę.

Mimo czworga dzieci nie była stworzona do innych pocałunków. Jej niespokojna osobowość pozbawiona jest perswazji, nie zna ani wartości, ani swobody seksu, nie jest zdolna do zamieszkiwania w życiu, w chwili, w teraźniejszości. Dlatego Elżbieta powierza wierszom swoją najbardziej prawdziwą naturę wędrownego, wiecznie błąkającego się ptaka. Te wiersze, czasami melodyjne, czasami niezręczne, mógłby napisać każdy, są one rodzajem powszechnie dostępnego słownika rymów, z którego wielu mogło czerpać i czerpało rzeczywiście i w którym osobisty dramat tonął niczym w morzu. Podobne wiersze pisał inny szlachetny i nieszczęśliwy władca, stworzony bardziej do morza niż do tronu, choć całkiem inaczej zdolny stawić czoło swemu przeznaczeniu, Maksymilian, cesarz Meksyku. Poetyckość Sissi nie tkwi w

203

pośledniej twórczości literackiej, ale w napięciu między samotnym cierpieniem a banalnością jego wyrazu. Te wiersze cesarzowej są poetyckim dziennikiem wszystkich i nikogo; ten los łączący cesarzową i tylu literatów, nawet odnoszących sukces, czyni z niej mało ważną, choć realną postać w historii literatury, w powtarzającym się dialogu między głosem serca a "słowami, słowami, słowami".

29. Eckhartsau

W tym pałacyku myśliwskim, pośród błękitnych świerków, zakończyła się wielowiekowa historia Habsburgów, tutaj abdykował ostatni cesarz Karol. Triesteńczycy nazwali go Piria (tzn. lejek) z powodu jego zamiłowania do wina; w potocznej wyobraźni funkcjonuje jako ktoś dobroduszny, choć ograniczony, nie był jednak tylko dobroduszny, lecz także dobry, a w życiu dobroć jest cesarską cnotą. Gdy udał się na front nad Isonzo i zobaczył straszliwą i bezsensowną jatkę, wykrzyknął, że zakończy ją za wszelką cenę. Odwaga położenia kresu wojnie, dostrzeżenia jej bezdennej głupoty, nie jest z pewnością mniejsza niż odwaga jej rozpoczęcia, to odwaga godna prawdziwego cesarza.

Pałacyk ma wygląd spokojnej rodzinnej siedziby, gniazdo bocianie na dachu działa kojąco. Ten miły i dyskretny nastrój rodzinnej harmonii jest właściwą ramą dla końca habsburskiej dynastii, bogatej w postacie macierzyńskie i ojcowskie, począwszy od wielkiej Marii Teresy, a skończywszy na ostatnim cesarzu Franciszku Józefie, który miał charyzmę dobrotliwego dziadka, mądrego i trochę zidiociałego. W parku wielkie drzewo tworzy wraz ze swymi gałęziami prawdziwą salę, wspanialszą niż sale królewskie. Owo drzewo nie wie, co to abdykacja. Na okolicznych polach tabliczki wskazują na uprawę Sieglinde; wagnerowskie imię oznacza pewien gatunek ziemniaka.

30. Karnuntum

Pośród tych ruin rzymskiego miasta, gdy było ono jeszcze dalekie od ruiny, Marek Aureliusz napisał drugą księgę Rozmyślań. "Miastem

204

i ojczyzną jako Antoninowi jest mi Rzym, jako człowiekowi świat"2. Marek Aureliusz potrafił być rzymskim cesarzem, akceptując bez pychy los i odpowiedzialność, jakie przypadły mu w udziale, a także obywatelem świata, podobnym do każdego innego człowieka na ziemi, zwykłą żyjącą istotą, podległą ciągłemu powszechnemu mijaniu i przemianie i gotową zgodzić się pogodnie na własny los. Był świadom swej natury "znającego się na sprawach państwa, Rzymianina i władcy" i potrafił niczym żołnierz zaatakować mur, nie wstydząc się, że może potrzebować pomocy, by się nań wspiąć, lecz znał też powszechną ludzką równość i jednorodność ludzkiej natury, w imię której zwycięzca nad Sarmatami to także morderca jak każdy, kto zabija.

Rzymski cesarz jest wielkim pisarzem i wielkim nauczycielem. Żywił w stosunku do życia litość, szacunek i miłość, ale nie bałwochwalczy podziw, ponieważ wiedział, że jest ono tylko "mniemaniem". Walczył z Kwadami i Markomanami, pojawiał się ze swymi legionami u Węgierskich Wrót, na owym obszarze między rzekami Morawą i Lita-wą, za którym napierały hordy barbarzyńskich najeźdźców mających zniknąć w mrokach dziejów. Bronił cesarstwa, lecz nie poddawał się jego patosowi, nie pozwalał sobie - jak sam mówił - na "scesarzenie", ponieważ wiedział, że był to tylko jego obowiązek, a nie absolutna wartość: "Azja, Europa - pisał - to zakątki świata".

Zajmował się rzeczami ostatecznymi i podstawowymi, świadom, że istotę osoby ludzkiej tworzą wartości, w które ona wierzy i które znaczą na jej twarzy ślad swej szlachetności lub wulgarności; duszę zabarwiają rodzące się w niej obrazy, a wartość każdego z nas pozostaje w ścisłym związku z wartością rzeczy, do których przywiązujemy wagę. Jest to być może najgłębsze przeczucie istoty człowieka, klucz do odczytania jego historii i jego natury: jesteśmy tym, w co wierzymy, bogami zamieszkującymi nasz umysł, i ta religia, wzniosła lub przesądna, zostawia w nas niezatarty ślad, znaczy nasze rysy i nasze gesty, staje się naszym sposobem bycia.

Przekonany o jednorodności świata we wszystkich jego nie kończących się przemianach, Marek Aureliusz nie dopuszczał jednak, by działalność umysłu mieszała się z zasadą życia, niczym zwykła wydzielina mózgu, żądał bowiem, by stała się ona sądem o tym właśnie

2 Przeł. M. Reiter (przyp. tłum.).

205

świecie, którego była chwilowo częścią. Choć nie brakowało mu z pewnością wielkiej intelektualnej poufałości z materią, z której zrobione jest życie i tworzące je zwierzęce spółkowanie, "to tarcie błon i wydzielanie śluzu połączone ze spazmem".

Łagodny cesarz, który cieszył się, że nie dał dowodu swej męskości przedwcześnie, lecz we właściwym czasie, nie obawiał się - w odróżnieniu od swych późnych następców habsburskich na tronie cesarskim, zwanym wciąż rzymskim - zmiany, ponieważ nic nie może mieć miejsca bez zmiany. Władca-filozof pamiętający o wielkim platońskim przeciwieństwie retoryki i filozofii dziękował swemu mistrzowi Ru-stykusowi za to, że przekazał mu awersję do retoryki i do poezji, do sztucznego języka. Marek Aureliusz pragnie prawdy, a poezja jest dla niego kłamstwem. My, czytelnicy Saby, łatwo możemy odrzucić taki pogląd i ukazać mu prawdę, jaką zdolna jest odkryć poezja, a której nie potrafi uchwycić nie tylko literatura ani retoryka, ale również filozofia.

Marek Aureliusz nie wiedział prawdopodobnie, że jest wielkim poetą także i wtedy, gdy dziękował bogom, że "nie wbił sobie do głowy, by zostać pisarzem". Jego poezja moralnego ja przeciwstawia się innej poezji, fantastycznemu wyzwoleniu z wszelkich więzów, logicznych i etycznych, dokonanemu przez tego, kto ogarnięty jest boskim szaleństwem muz; przeciwstawia się poezji słuchającej głosu syren i tęskniącej za zapomnieniem Lotofagów. W tym sensie cesarz, który choć trafia do odległej Panonii i umiera tak daleko od Rzymu, w Windobonie3, jest "osadnikiem" - powiedziałby Gadda - który tworzy z cierpliwą konsekwencją swą osobowość; poeci-koczownicy, les mais voyageurs Baudelaire'a, błąkają się bez celu, doświadczają wszystkiego, tracąc świadomie swą tożsamość, gubią się i giną w nicości.

Śmiała podróż Marka Aureliusza, mająca na celu budowę własnego ja, nie zaprzecza podróży Rimbauda zdążającego do dezintegracji i przekreślenia siebie samego. Być może cesarz chciał po prostu powiedzieć, że filozofii wystarczy myśl i świat, podczas gdy sztuce słowa potrzeba zarysów poetyki, podręczników, bibliotek, które trudno z sobą zabrać. To właśnie w Karnuntum pisał niemal ku przestrodze przyszłych podróżników podążających wzdłuż biegu Dunaju, obłado-

3 Dzisiaj Wiedeń (przyp. red.).

206

wanych tomami i bibliografiami mającymi uratować ich przed poczuciem pustki: "Łaknienie zaś książek precz od siebie odrzuć, byś nie umierał wśród narzekań..."

31. Mniejszość, która nie chce asymilacji

Eisenstadt leży już za Litawą, wyznaczającą granicę z królestwem węgierskim, do którego miasto to należało. Tu zaczyna się panońskie odrętwienie, niskie domy na nizinie niczym senne powieki, bocianie gniazda na dachach Illmitz, sitowia i trzciny jeziora Neusiedel, dachy ze słomy i błota, kolor ochry i żółci pałacu Esterhazy, widoczny wszędzie na obszarze węgierskiej korony. W Burgenlandzie - którego Eisenstadt jest stolicą - nie panują dziś feudałowie, ale Landeshaupt-mann, kapitan regionu Theodor Kery, zwany "Landesfiirst", książę regionu, z powodu stylu godnego madziarskiego magnata, stylu, w jakim rządzi swym Landem, udzielając mniej audiencji niż dawni panowie, przerywając dyskusję twierdzeniem "ja się nigdy nie mylę" i przyjmując dary z okazji urodzin niczym dawny feudał.

Kery, pozwalający chętnie krążyć plotkom o swej rzekomej błękitnej krwi i będący w swoim czasie obiektem zainteresowania państwowej prokuratury z powodu drogi, która prowadzi do jego willi i która zbudowana została za państwowe pieniądze, jest socjalistą, blisko związanym, powiada się, z kanclerzem Sinowatzem. Również Sino-watz pochodzi z Burgenlandu i jest z pochodzenia Chorwatem. Zdaje się on streszczać i uosabiać los swych rodaków, chorwackiej mniejszości i jej szybkiej asymilacji. Chorwaci mieszkają w tej okolicy od czterystu pięćdziesięciu lat i liczba ich szybko maleje; w najbliższym spisie ludności, oblicza Martin Pollack, będzie ich prawdopodobnie dziesięć tysięcy.

Podczas gdy w Europie następuje wszędzie przebudzenie małych narodowości i zawzięta, często wręcz agresywna afirmacja własnej tożsamości mniejszości narodowych - Basków, Korsykanów, Albańczy-ków z Kosowa - Chorwaci z Burgenlandu pragną asymilacji. Jeśli Słoweńcy z Karyntii są wytrwali w swych etnicznych rewindykacjach, to Chorwaci zdają się sami przyczyniać - jak stwierdził w swej ankiecie Martin Pollack - do swego wyginięcia.

207

Chorwackie toponimy znikają pomału i zachowują się przede wszystkim w kościołach, jak na tabliczce wskazującej godziny nabożeństw w parafii Horstein/Yoriśtan; Josef Ylasits, profesor gimnazjum w Eisenstadt i członek komisji do spraw nazewnictwa, podkreśla brak przywiązania chorwackiej mniejszości do swego języka, a Fritz Robak, były burmistrz mieszanych władz miejskich Steinbrunn-Śtikapron, członek Konferencji Burmistrzów i Wiceburmistrzów Miast Chorwackich i Miast Dwujęzycznych, twierdzi, że można zmienić język, tak jak zmienia się partię lub religię. Opowiadał on Pollackowi, że w połowie lat siedemdziesiątych na próżno usiłował przekonać Titę, że chorwacka mniejszość nie była poddawana żadnej przymusowej asymilacji, lecz, wprost przeciwnie, że jej pragnęła.

Robak jest socjalistą i być może cieszy go ten proces, ponieważ chorwaccy chłopi, zniemczając się, porzucają swój tradycyjny katolicyzm. Tu właśnie, powiedział Pollackowi z zadowoloną miną, wskazując punkt na mapie, w tym miasteczku Tschantschendorf, było niegdyś pełno Chorwatów, dziś nie ma już nikogo...

Część młodzieży próbuje się temu przeciwstawić, powrócić - jest to typowy powrót trzeciego pokolenia, charakterystyczny również dla młodych Żydów z Pragi Kafki odkrywających na nowo judaizm - do chorwackiego, którym mówili ich dziadkowie. Ich rodzice natomiast żądali, by zniesiono język chorwacki w szkołach, po to, by dzieci nauczyły się szybciej niemieckiego i mogły zasymilować się w społeczeństwie austriackim. Chorwacki miał zostać co najwyżej dialektem, którym mówi się w domu. Smutne? Profesor Josef Breu, wyznający heglowski i goethowski kult przemian, sądzi, że nie. "Świat jest w ciągłym ruchu - powiedział - gdyby wszystko miało pozostać ciągle niezmienne, musielibyśmy dziś mówić po celtycku".

32. Tam, gdzie jest Haydn, nie może się stać nic złego

Eisenstadt jest miastem Haydna, jego rodzinnego domu i grobu, muzeum poświęconego jego życiu i pamiątkom po nim. Wienerisches Diarium z 18 października 1766 określał jego muzykę jako czystą i jasną wodę, choć porównywał ją - sądząc, że składa jej tym samym naj-

208

vyższy hołd - do poezji Gellerta, dziś znanej jedynie profesorom ger-manistyki. Haydn jest, być może, jednym z ostatnich - lub po prostu rzadkich? - wyrazicieli pełni i harmonii bytu, twórcą dzieła bez cieni. Jego kwartet wokalny, zatytułowany Starzec, wystawiony w muzeum, jest także - podobnie jak piosenka Lieber Augustin lub epitafium Sau-tera i pogoda ducha biednego grajka - czystym spokojem pożegnania. ,Jfin ist alle meine Krafi,/Alt und schwach bin ich... [...] Der Tod klopft an meine Thiir l unerschreckt mach'ich ihm auf, / Himmel, habe Dank! l Ein harmonischer Gesang l war mein Lebenslauf" (Moje siły mnie opuściły, jestem stary i słaby [...] śmierć stuka do moich drzwi, otwierani jej bez lęku. Nieba, niech będą wam dzięki! Harmonijną pieśnią było moje życie.) To poczucie pewności pozwoliło Haydnowi nie bać się francuskich bomb podczas oblężenia Wiednia i uspokajać innych z dziecinną naiwnością: tam, gdzie jest Haydn, nie może stać się nic złego, mówił z tą pewnością człowieka całkowicie wolnego i pogodnego, który, pisze Freud, wie - w swej nieświadomości - że nic nie może mu zagrozić.

33. Bardziej tragiczne i chlubne

Jeszcze krótki pobyt w Wiedniu. Samotność, a zarazem zadomowienie. "Zapamiętaj poczucie nieskończonego oddalenia, w nieznanym hotelu", pisał D'Annunzio w Wiedniu 10 kwietnia 1900 roku z okazji austriackiej premiery Giocondy, granej przez Eleonorę Duse. To poczucie samotności i zadomowienia sprawia wrażenie powrotu do domu zmienionego jednak przez lata nieobecności.

Na naszą tożsamość składają się również miejsca, ulice, gdzie mieszkaliśmy i gdzie zostawiliśmy cząstkę nas samych. Mój Sneżnik, z nazwami jego polan i ścieżek, jest również moim portretem, obrazem tego, co przeżyłem i czym jestem. Czasami miejsca mogą być atawi-styczne, mogą wywodzić się z platońskiej anamnezy duszy, która się w nich rozpoznaje. Wiedeń jest jednym z takich miejsc, gdzie odnajduje się to, co dobrze znane, urok rzeczy, które, tak jak w przyjaźni i miłości, stają się w miarę upływu czasu coraz nowsze. Ta duchowa bliskość Wiednia wynika być może z faktu, że jest on niczym skrzyżowanie dróg, miejscem wyjazdów i powrotów, osób znanych i anonimowych,

14-Dunaj

209

które historia gromadzi, by następnie rozproszyć w chwilowej wędrówce, jaką jest nasz los.

Miasto jest zatem wielką kawiarnią, miejscem pedantycznych nawyków i przypadkowego ruchu. Przywołuje myśl o śmierci, o ostatecznym wyjściu przez kawiarniane drzwi, i prowadzi każdego z nas, tak jak postać z Rotha, do Krypty Kapucynów, abyśmy usiłowali zrozumieć, czym jest śmierć. Ale i tam nie ma odpowiedzi. Gdy patrzę na groby cesarzy, przypomina mi się fragment czytanego niedawno rękopisu. Autorka opowiada w nim, jak w dzieciństwie ogarnęło ją osłupienie, gdy katecheta zapytał ją, co to jest śmierć, i nie usłyszawszy odpowiedzi, określił ją jako "oddzielenie duszy od ciała". Dziewczynka była rozczarowana, gdyż myślała, nie umiejąc określić tego lepiej, "o czymś bardziej tragicznym i chlubnym". Myślała z pewnością o innej chwale niż dostojne grobowce czy też obietnica pewnego habsburskiego dostojnika czyniona pisarzowi, który skarżył się na to, że nikt go nie zna: "Proszę poczekać, aż pan umrze, i wtedy pan zobaczy, zobaczy pan, że na pewno stanie się sławny!"

ZAMKI I DREVENICE

1. Pod Czerwonym Rakiem

Bratysława. W starej aptece "Pod Czerwonym Rakiem" przy ulicy Michalskiej fresk na suficie w przedsionku przedstawia bożka czasu. Napoje lecznicze i mikstury, które otaczają go w tej sieni niczym spokojne wyzwanie, a także rozłożona przed nim uczona księga obiecują egzorcyzmować jego moc oraz powstrzymać przemijanie. Ten osiem-nastowieczny sklepik - zamieniony dziś w Muzeum Farmaceutyczne - wygląda jak uporządkowana i symetryczna defilada wojskowa, ekspozycja dyskretnej, ale wytrwałej sztuki wojny przeciw Chronosowi. Naczyńka w kolorze kobaltu, szmaragdu i błękitu, ozdobione rysunkami kwiatów i biblijnymi wersetami, ustawione na półkach, przypominają rzędy cynowych żołnierzyków na makietach odtwarzających uszeregowanie słynnych bitew; tynktury, balsamy, melisy, środki alo-patyczne, przeczyszczające i wymiotne, wszystkie są na swoim miejscu, gotowe działać stosownie do wymagań strategicznych oraz ataków nieprzyjaciela. Również etykiety, z widniejącymi na nich skrótami, przypominają znaki wojskowe: Syr., Tinct., Extr., Bals., Fol., Pulv., Rad.

Kunszt aptekarza pragnie powetować wyrządzone przez lata szkody, odnowić ciało i oblicze, tak jak restauruje się fasadę budynku. W to skwarne lato w małym muzeum jest przyjemnie, spokojnie i chłodno, jak w kościele lub altanie gospody; można się rozkoszować dyskretną i czystą mieszczańską intymnością, patrząc na destylatory w laboratorium alchemicznym, na popiersie Paracelsusa, przypominające jego działalność w Bratysławie, na naczynie z tojadem i cynamonem, na dokumenty farmakopei renesansowej i oświeceniowej, na drewnianą figurę świętej Elżbiety, opiekunki barokowych aptekarzy.

15 - Dunaj

213

To muzeum środków uśmierzających przeciw gwałtom zadawanym przez czas jest muzeum historii, która jako narzędzie przemian i czynionych przez nie spustoszeń sprawuje świecką władzę tego czasu. Z drugiej zaś strony stanowi lekarstwo, pamięć i ocalenie tego, co pozostało z wyniszczenia i zapomnienia. Obok austriackiego czasopisma związku farmaceutów w języku niemieckim stoi na półkach podręcznik Pharmacopea Hungańae, bardzo gruby tom zatytułowany Taxa Pharmaceutica Posoniensis Jana Justusa Torkosa, wydany w 1745 roku w czterech językach: łacińskim, słowackim, węgierskim i niemieckim. Bratysława, stolica Słowacji, stanowi serce owej Europy Środkowej, będącej nawarstwieniem wciąż obecnych wieków, nie rozwiązanych konfliktów i rozdarć, nie zabliźnionych ran, nie pogodzonych sprzeczności. Pamięć jest na swój sposób sztuką medyczną, przechowuje wszystko pod szkłem, zarówno rany, jak i namiętności, które te rany zadały.

Europie Środkowej nieznana jest umiejętność zapominania, wkładania wydarzeń do akt i archiwów; ten czterojęzyczny podręcznik farmaceutyczny i ten przymiotnik posoniensis przypominają mi, że w gimnazjum dyskutowaliśmy z kilkoma przyjaciółmi nad preferencjami każdego z nas, dotyczącymi nazwy miasta: Bratislava, nazwa słowacka, niemiecka Pressburg czy też węgierska Pozsony, pochodząca od Posonium, starożytnej rzymskiej placówki nad Dunajem. Urok tych trzech nazw podsuwał myśl o złożoności wielonarodowej historii, a w naszych predylekcjach wyrażała się dziecinnie zasadnicza postawa wobec Ducha Świata: instynktowne uwielbienie dla wielkich i potężnych cywilizacji, takich jak niemiecka, które tworzą wielką historię; romantyczny podziw dla czynów ludów buntowniczych, rycerskich, awanturniczych, jak na przykład Madziarzy, lub też sympatia dla tego, co mniejsze i ukryte, dla małych narodów, które, tak jak Słowacy, pozostają na długo cierpliwym i nie zauważanym substratem, pokorną i urodzajną ziemią, przez wieki całe oczekującą na moment swojego rozkwitu.

W Bratysławie, mieście słynącym w przeszłości ze zdolnych wytwórców i kolekcjonerów zegarów, zgromadzonych dziś w muzeum przy ulicy Żydowskiej, dostrzec można wszechobecność epok obfitujących w konflikty. Stolica jednego z najstarszych narodów słowiańskich była przez dwa wieki stolicą królestwa Węgier, które to króle-

214

stwo po bitwie pod Mohaczem w 1526 roku niemal w całości zajęte zostało przez Turków; do Bratysławy Habsburgowie zdążali, by włożyć koronę świętego Stefana, a młoda Maria Teresa, po śmierci ojca, cesarza Karola VI, zwróciła się o pomoc do szlachty węgierskiej, przybywając z nowo narodzonym synem Józefem na ręku. W mieście liczył się wówczas tylko dominujący element węgierski lub, co najwyżej, austriacko-niemiecki; słowackiej warstwie chłopskiej odmawiano i godności, i znaczenia.

Przed 1918 rokiem wiedeńczycy traktowali Bratysławę niemal jak przyjemne przedmieście, gdzie można dotrzeć w niespełna godzinę, by pokosztować miejscowych białych win, których tradycja kwitła już w epoce słowiańskiego królestwa Wielkich Moraw w IX wieku, a nad którymi czuwa święty Urban, patron hodowców winorośli. Krążąc po mieście, wśród zachwycających barokowych placów i opuszczonych zaułków, można odnieść wrażenie, że historia, przemijając, zapomniała tu i ówdzie o tylu rzeczach, które rozkwitają wciąż pełnią życia. La-dislav NoYomesky, największy dwudziestowieczny poeta słowacki, mówi w swoim wierszu o jednym takim roku, który zostawił w kawiarni niby stary parasol. Ale rzeczy wychodzą na jaw i pewnego razu te pozostawione gdzieś parasole naszego życia znajdują się znów w naszych rękach.

2. Gdzie są nasze zamki?

Jest to tytuł eseju napisanego w 1968 roku przez Yladimira Minaća. Hrad, zamek, góruje nad Bratysławą ze swymi potężnymi wieżycami i wyrazistą symetrią; ta masywna forteca łączy srogą i niezłomną wierność wartownika z bajkową, odległą przeszłością. Cała Słowacja usiana jest zamkami, twierdzami, dworami szlacheckimi; następują po sobie na przemian już to nieprzystępne zamki na szczytach gór i wzgórz, opatrzone w ozdobne blanki przypominające Disneyland, a przecież autentyczne, już to pańskie rezydencje, już to pękate budowle, zazwyczaj w kolorze ochry, nabierające powoli bardziej swojskiego wymiaru dużych wiejskich domów.

Ale te zamki, zdaje się mówić Minąć, są gdzie indziej, należą do innej historii, nie tworzonej przez Słowaków. Większość panów za-

215

mieszkających te posiadłości stanowili Węgrzy. Dla słowackich chłopów pozostawały drevenice, chaty lub małe domy z desek, połączonych słomą i suchym nawozem. W zamku Oravsky Podzamok, w dolinie Orawy, na jednym z obrazów widnieje Celsissimus Princeps Nicolaus Esterhazy, o bladej karnacji i pulchnych dłoniach, gdy tymczasem ręce chłopek z leżącej u podnóża zamku wioski dziś jeszcze są barwy ziemi, wysuszone i sękate niczym korzenie drzew, torujące sobie drogę pośród kamieni. Różnica w wyglądzie owych dłoni jest symbolem losów tych ludzi; przez wieki Słowacy byli ludem ignorowanym, nieznanym substratem i tkanką swego kraju, podobnym owej słomie i suchemu nawozowi, które spajają drevenice. My nie mamy historii, pisze Minąć, jeśli składają się na nią tylko królowie, cesarze, książęta i hrabiowie, zwycięstwa, podboje, gwałty, grabieże. W jednym z wierszy Petófie-go, narodowego poety węgierskiego, Słowak przedstawiony jest nawet dobrodusznie, jako druciarz o czerwonym nosie i w spłowiałej kapocie. Te, które myśl dziewiętnastowieczna nazywała "narodami bez historii", jakby były jakimiś mitycznymi niemal wspólnotami, wyznaczonymi przez naturę do wieczystej podległości i funkcji agrarnej, były narodami pozbawionymi - w wyniku porażki politycznej bądź militarnej - swojej klasy rządzącej. Minąć domaga się uznania roli Słowaków w tym zapoznanym i cierpliwym dziele budowy, nie znającym niszczycielskiego gwałtu wobec innych, a będącym przez długi czas losem przegrywających. W 1848 roku, kiedy nadzieje rewolucyjne rozpalały Europę, Słowacy kierują do swych węgierskich władców, zbuntowanych przeciw Habsburgom, tzw. "żądania narodu słowackiego", sformułowane w Liptowskim Mikulaszu, żądania elementarnych praw narodowych, na które władze madziarskie odpowiadają aresztowaniami i ostrymi represjami; z drugiej strony Austriacy, już po stłumieniu rewolucji czterdziestego ósmego roku, próbują pojednać się z Węgrami i pozostawiają im Słowaków. Ich przeznaczeniem -szczególnie po roku 1867, czyli w okresie Podwójnej Monarchii - staje się dotkliwy ucisk; Słowaków, przede wszystkim na skutek węgierskiej ustawy z 1868 roku, uznaje się za zwykłą, niemal folklorystyczną grupę w ramach narodu madziarskiego, odmawia im się prawa do własnej tożsamości i języka, szkoły są dyskryminowane lub zakazane, wszelkie żądania krwawo tłumione, zablokowany awans społeczny, bojkotowana reprezentacja parlamentarna. Liczby przytoczone przez

216

Ludovfta Holotika w jednym z opracowań dokumentują przygniatającą ekonomiczno-społeczną przewagę Węgrów, która sprowadzała Słowaków do wiejskiego poziomu życia, czyniła nader trudnym rozwój kulturalny i działalność gospodarczą, a zatem wzrost klasy burżu-azyjnej, zmuszając do powszechnej emigracji, głównie do Ameryki. Opiekę nad narodem roztaczał przede wszystkim Kościół - katolicki i ewangelicki - zakładał szkoły i ochraniał nieznany i pogardzany język słowacki.

Kwestia języka stwarzała trudne problemy także dla braterstwa narodów słowiańskich i ich emancypacji. Niektórzy Czesi stojący na czele austroslawizmu rzeczywiście wzywali do używania czeskiego jako języka pisanego, także w Słowacji, aby przyczynić się do jedności i skuteczności ruchu, sprowadzając słowacki do wyraźnie podrzędnej roli dialektalnej, do użytku domowego. Także Jan Kollar, wielki intelektualista słowacki zasymilowany w Czechach, popierał to stanowisko, odrzucane przez jego rodaków, którzy widzieli w nim koniec swej tożsamości i domagali się autonomii języka, dyskutując tylko o różnych jej wariantach.

Napięcia te, żywe jeszcze w dzisiejszej rywalizacji między Czechami i Słowakami, podważały jedność słowiańskiego odrodzenia, a przede wszystkim austroslawizmu. W istocie Słowacy, właśnie jako naród odosobniony i nie skażony w swej pierwotnej fizjonomii, uważali się za pierworodną i autentyczną kolebkę Słowiańszczyzny, jej pradawnej, jednolitej cywilizacji, czując się z tego powodu szczególnie spowinowaceni z innymi wieśniaczymi narodami słowiańskimi, jak Rusini i Słoweńcy. Już w XVIII wieku Jan Baltazar Magin w swej Apo-logii, odpierającej - po łacinie - oszczerstwa Michała Bencsika, profesora z Trnawy, sławił tę nie tkniętą, pierwotną czystość. Jan Kollar, który pisał po czesku, choć był Słowakiem, wyraził to przesadne sło-wianofilstwo w poemacie Córka Sławy w 1824 roku. I to właśnie w Słowacji, wcześniej i silniej niż wśród Czechów, objawia się mesjanizm filosłowiański.

Niepokoje te podatne były na różne, także przeciwstawne, kierunki rozwoju. Jednym wyjściem mógł być panslawizm filorosyjski, drugim austroslawizm, propagowany na przykład przez tak wybitnego lidera jak Milan Hodża, bliskiego ideom i trialistycznym planom Franciszka Ferdynanda. Ale o ile austroslawizm wyznawany przez Cze-

217

chów mógł rozniecić w nich przebłysk nadziei na ważną pozycję w przyszłości i upragniony ład imperialny, to w projekcie tym Słowacy - poddawani madziaryzacji i dosyć oddzieleni od Czechów - z trudem mogli dostrzec szansę wydobycia się z położenia charakterystycznego dla mniejszości: Śtur, poeta i patriota rewolucyjny z 1848 roku, pisze pod koniec życia książkę Słowiańszczyzna i świat przyszłości, wydaną pośmiertnie po rosyjsku w 1869, w której przepowiada rozpad imperium habsburskiego.

Literatura słowacka, jak mówi mi Stanislav Śmatlak, eseista i członek Akademii Nauk, była oskarżycielką przed trybunałem historii powszechnej, świadkiem jej "straszliwej siły niszczącej", jak to określił Nietzsche. W jednym z esejów, napisanych z okazji kongresu pokojowego odbywającego się w Pradze, Śmatlak przypomniał te pacyfistyczne i bolesne tradycje jako wątek przewodni, przewijający się jego zdaniem w całej literaturze Słowacji, począwszy od Gentis Slavonicae lacńmae, suspiria etvota Jakuba Jacobaeusa z 1642 lub też odDesiderium aureae pacis Michała Institorisa z 1633 - dwóch utworów po łacinie opłakujących i oskarżających tragedię wojenną - aż po Krwawe sonety, napisane w proroczym roku 1914 przez Hviezdoslava, jednego z ojców poezji narodowej, którego pomnik wznosi się na placu niemal każdego miasta czy miasteczka.

Także w najnowszej literaturze pojawiają się te tematy: Mihalik poświęca jeden z wierszy marzeniom służących, strofy Yaleka mówią o życiu starej babki, odmierzanym smagnięciami bata, i o poznaczonej śladami pańskich kolasek równinie, której bruzdy przesiąknięte są krwawym potem. Frantiśek Śvantner, ciekawy i płodny prozaik, w świetnym opowiadaniu Ksiądz, pokazuje niepewne i niewyraźne rozbudzenie się świadomości etyczno-politycznej podczas narodowego powstania antyfaszystowskiego w 1944 roku, wyrastającej z wolna z tego odwiecznego życia chłopskiego, którego rytm dyktują pory roku, ziemia, cykl rolniczy. W trylogii Yincenta Śikuli losy narodowe ukazane są poprzez przeżycia ludzi z nizin społecznych, z perspektywy klas niewykształconych i uciskanych; także Tysiącletnia pszczoła, powieść Petera Jarosa, rozsławiona filmem pokazanym na festiwalu w Wenecji w 1983 roku, jest sagą rodziny murarzy z okolic Liptowa.

Historia tego ludu nie była łatwa; na tarczy herbowej, zachowanej w Muzeum Miasta Bratysławy, wizerunkowi dwugłowego orła habs-

218

burskiego towarzyszą słowa sub umbra alarum tuarum1, lecz Słowacy nie podlegali tolerancyjnej i poprawnej administracji austriackiej, często mitologizowanej przez narody słowiańskie, tylko administracji węgierskiej, silnie nacjonalistycznej. Ideologię panslawistyczną, czy też odwoływanie się do własnej, pierwotnej archaiczności, tłumaczyć trzeba koniecznością samoobrony - poprzez mityczne sławienie własnej niezniszczalnej substancji - przeciw sile i kulturze zafascynowanej siłą, odmawiającej godności i przyszłości tym, którzy pozostawali do tej pory w cieniu.

Filozofowie, którzy w ubiegłym wieku wyznaczali konieczne prawa przemian historycznych, częstokroć nie byli ani łagodni, ani optymistyczni w stosunku do nacji poniżanych, jak na przykład niejeden z narodów słowiańskich. Ten, kto jest zbyt zafascynowany "wielkim światem" polityki, często zapomina, że także wielki był kiedyś mały, że dla każdego przychodzi godzina wzlotu i upadku i że również dla mniejszego nadejdzie moment podniesienia głowy.

Jednak mały naród, który musi uwolnić się od pogardy i lekceważenia wielkich - być może tych, którzy pozostać mają nimi już tylko na krótko - powinien wyzwolić się także z własnego kompleksu małości, z poczucia, że musi nieustannie prostować lub zacierać to wrażenie bądź też, przeciwnie, chlubić się nim jako oznaką wyróżnienia. Kto przez dłuższy czas ograniczony był do roli mniejszego i musiał poświęcać wszystkie swoje wysiłki zdeterminowanej obronie własnej tożsamości, ma skłonność do utrwalania takiej postawy, nawet kiedy przestaje ona już być konieczna. Skupiony na samym sobie, pochłonięty potwierdzaniem tejże tożsamości i uważnie baczący, żeby inni obdarzali go należnym szacunkiem, ryzykuje poświęceniem całej energii tej obronie, zubożeniem horyzontu doświadczeń, brakiem dojrzałości w stosunkach ze światem.

Kafka, choć tak bardzo zafascynowany życiem getta żydowskiego i jego literaturą, z bólem i przykrością obwieścił, że poeta musi oderwać się od literatury małego narodu, bo ten, zmuszony bronić się przed obcymi wpływami i cały skupiony na walce o przetrwanie, nie toleruje wielkiego pisarza. Kafka, pisze Giuliano Baioni, świadomie staje się owym wielkim pisarzem, którego odrzuca mała i uciśniona literatura,

1W cieniu twoich skrzydeł (przyp. tłum.).

219

usiłująca bronić własnej tożsamości narodowej i kulturalnej, spragniona treści konstruktywnych i pocieszających, ponieważ roztacza on wokół siebie pustkę, powoduje rozdarcie, stwarza zagrożenie dla zwartości małej wspólnoty.

Pisarz nie jest ojcem rodziny, ale synem, który musi opuścić dom i pójść swoją drogą; pozostaje wierny małej, uciemiężonej ojczyźnie, jeśli zaświadcza o jej prawdzie lub też cierpi głęboko nad jej pognębieniem, przyjmując je na siebie - i jeśli jednocześnie ją w sobie przezwycięża, zachowując bolesny dystans, konieczny w każdej sztuce i w każdym doświadczeniu wyzwolicielskim. Jeszcze dzisiaj stosunki między Czechami i Słowakami oswobodzić się muszą z wzajemnej spirali podejrzeń i nieufności, z cienia starych przesądów o wyższości pierwszych, ale także uporczywej chęci odwetu z drugiej strony.

Najbardziej autentyczna kultura słowacka wyraża tę wolność i właśnie dlatego, że rozkochana jest w swej najsłodszej ziemi, potrafi ukazać także jej niedostatki i braki. W 1924 roku eseista Stefan Krćmery narzekał, jak trudno jest napisać słowacką powieść społeczną z powodu ograniczeń wywołanych warunkami politycznymi i wynikającego stąd zawężenia perspektywy i doświadczenia. Dzisiaj, mimo represyjnego reżimu policyjnego, odnosi się wrażenie, że jest to kraj, gdzie ludzie zawłaszczyli swoją historię lub też właśnie to czynią. To tak, jakby styl budowli państwowych i pańskich, styl austriacki i węgierski, górujący nad słowiańską równiną o niskich, parterowych domach chłopskich, zmieszał się z nimi stopniowo i już ich nie przytłacza swoją wyniosłością i swoją świetnością.

Zamek w Pezinoku, starym, wolnym miasteczku królewskim, otoczony winnicami, niepostrzeżenie łączy się z basztą, gdzie znajduje się miejscowa winiarnia, karczma o izbach raczej nędznych, ale oferująca smaczne ryby i dobre białe wino. Być może to sprawiedliwość - która na posągu umieszczonym na dachu jednego z gmachów publicznych w Oravskym Podzamoku dzierży w dłoni, poza wagą, nie szpadę, lecz groźniejszą szablę - przecięła zdecydowanie niektóre niesprawiedliwe węzły gordyjskie i sprawiła, że te ryby i to wino, niegdyś przywilej magnatów, stały się bardziej dostępne.

Słowacja, będąca wiosną 1968 roku sceną ważkich wydarzeń, została paradoksalnie oszczędzona lub nieomal wsparta przez brutalną reakcję radziecką i filosowiecką w sierpniu tegoż roku, która natomiast

220

zdławiła i okaleczyła kulturę czeską. Podczas gdy Praga została praktycznie "ścięta", to przywrócenie rządów totalitarnych w 1968 roku także w Słowacji, owszem, ograniczyło znacznie swobody obywatelskie oraz prawa jednostki, ale zarazem uwypukliło - w wyniku politycznej kalkulacji, jak również ufności w tradycję panslawistyczną, a zatem filorosyjską kraju - polityczną wagę elementu lokalnego. W ten sposób Słowacja znajduje się dzisiaj jednocześnie pod obcasem, ale i w fazie historycznego rozkwitu, przebudzenia oraz umocnienia swej roli. W cudownej Pradze, co zauważyć można po 68 roku, zapanowały czasy przygnębienia i śmierci, Bratysława pozostaje mimo wszystko sangwiniczna i wesoła, jest światem ekspansywnym, nie owładniętym melancholią przeszłości, lecz skierowanym na rozwój i przyszłość.

3. Mroczny przedmiot pożądania

Choć jesteśmy w Słowacji, chełpiącej się produkcją wina, apetyt na piwo (Czechosłowacja wytwarza jedne z najlepszych gatunków na świecie) również wydawałby się uzasadniony. A tymczasem zachcianka ta jest prawie nie do spełnienia, podobnie jak próby stosunku miłosnego czy jedzenia w głośnym filmie Buńuela. Amadeusz, choć spragniony, jest ustępliwy, ale Gigi, który łatwo grymasi, daje dowody, że w pełni zasługuje na opinię malkontenta. W najbardziej znanych lokalach, takich jak "Vel'ki Frantiśkani", lub też w normalnych kawiarniach, zamówienie piwa wydaje się kelnerowi dziwaczne. Kiedyś w jakimś zajeździe prosiliśmy daremnie o piwo, a potem gdzie indziej powiedziano nam, że może powinniśmy byli prosić po prostu o Plzeń lub Budvar, dwa gatunki szczególnie słynne. W hotelu "Kijów" - jednym z tych typowych, wielkich hoteli Europy Wschodniej, gdzie luksus musi być ponury i podejrzany - cudzoziemcy mogą znaleźć wszystko, od najszlachetniejszych wysokoprocentowych alkoholi po usłużne towarzystwo kobiet, z którymi niektórzy Arabowie z Kuwejtu spędzają hałaśliwe noce, wprawiając w zakłopotanie obyczajnych sąsiadów zza ściany. Ale także w hotelu "Kijów" piwo jest chimerą; pewnego wieczoru portier dostarczył nam ukradkiem, spod lady, jedną butelkę letniego płynu.

W podróży przez doliny i rzeki, wsie i wzgórza, od Niskich po Wy-

221

sokie Tatry, poszukiwanie staje się nerwowe i chaotyczne, a tymczasem przewodniki, z których korzystamy, nie przestają strona po stronie zachwalać różnych gatunków piwa z poszczególnych miejscowości, określać zawartości alkoholu, odmiennego ciśnienia w beczkach, odcieni kolorystycznych, subtelnych różnic w musowaniu piany. Ktoś z nas przypisuje niepowodzenie nagłemu załamaniu w mechanizmie dystrybucji i zaczyna się zastanawiać nad swoimi socjalistycznymi przekonaniami, inni dostrzegają w tym narodową frondę Słowaków przeciw typowemu napojowi czeskiemu. Kiedy wchodzimy do karczmy w Podbieli, małej miejscowości tatrzańskiej, na stołach stoją pieniące się kufle, ale kiedy przychodzi nasza kolej, beczka jest już opróżniona. W Trenczynie, u stóp wielkiego zamku, nadchodzi wreszcie kelnerka z piwem, ale kilka kroków od naszego stołu potyka się, szklanki spadają na ziemię, tłuką się, a długie, systematyczne czynności - zbieranie skorup, mycie podłogi, suszenie jej, wyniesienie szmat - odwlekają na nie wiadomo jak odległy etap podróży spełnienie naszego pragnienia.

4. Na każdego przyjdzie pora

Przy ulicy Gondola mieści się wydział filozoficzny Uniwersytetu Bratysławskiego, imienia Komeńskiego, filozofa i pedagoga, którego Orbis sensualium pictus, w starych czterojęzycznych wydaniach, znajduje się w bibliotekach historycznych miast słowackich. Dostojność tych budowli przypomina mi osobliwą postać, której zawdzięczam, jeszcze z czasów ławy szkolnej, pierwsze zainteresowanie cywilizacją niemiecką oraz odkrycie świata naddunajskiego. Był to profesor gimnazjalny, który w młodości pracował jako lektor włoskiego w uniwersytetach Europy Środkowej i przywoływał ich atmosferę z pretensjonalną, choć genialną sugestywnością. Będę go nazywał Trani; przypominał otyłego już nieco Napoleona, a trochę Shylocka, jego wyrazista, zawsze nie dogolona i niedomyta twarz stanowiła nieprzeniknioną maskę wielkiego aktora, postaci, której przeznaczeniem było odtwarzanie pierwszoplanowych ról w ogromnym teatrze świata, czy też wielkiego człowieka, którego przypadek uczynił nauczycielem niemieckiego.

222

Uczniowie i rodzice mieli wiele uzasadnionych powodów, żeby na niego narzekać: jego silna, teatralna, pełna niedomówień osobowość nie była bez skazy, a brak skrupułów nie mógł wydawać się chwalebny, choć umysłowi jego zawdzięczamy kilka istotnych pojęć. Nie uważał nas za widownię niegodną swych talentów, które mógłby i powinien był prezentować w dużo godniejszym miejscu, ale starał się o takie sceniczne efekty swego zachowania, jakbyśmy byli publicznością Comedie Franęaise lub Akademią Szwedzką, okrywającą wieczną chwałą.

Rozmawiał z nami tylko po niemiecku lub triesteńsku; czytał nam wersy Dantego o syrenie, która pośród morza marynarzy na manowce wodzi, żebyśmy mogli zrozumieć, czym jest poezja, a kiedy chciał nam pokazać, co jego zdaniem poezją nie jest, czytał wiersz Carducciego o Titti, która nie ma piór na ubranie i, niestety, nie jada cyprysowych jagód. Jedynie zły smak włoskiego profesora, powiadał, pozwalał wypominać córce te kilka groszy, które musiał wyłożyć na jej utrzymanie. Istnieją pewne konwencje, dodawał, które należy respektować: nie jest możliwe, żeby ktoś zadzwonił do drzwi profesora Carducciego i żeby przyszła je otworzyć córka, zupełnie naga. "Mogłeś o tym pomyśleć wcześniej, powiadał, bo nie ma obowiązku posiadania dzieci, jeśli jednak już je spłodziłeś, trzymaj je przy sobie, ciesz się nimi, utrzymuj je". Ale srożył się przede wszystkim, czytając nostalgiczną inwokację poety, szybko skorygowaną ostrożnymi racjami oportunizmu: "Och, z jakąż rozkoszą bym z wami został, z jaką rozkoszą! Ale, cyprysy moje, pozwólcie mi odejść..." To naprawdę skandaliczne, komentował. "To tak, jakbym powiedział: - Magris, jadę do Paryża, czy odwiedzić twoją babkę? - Och tak, bardzo proszę, biedna staruszka na pewno się ucieszy. - Ech, ale wiesz, zatrzymam się tam tylko na dwa dni, mam tyle spraw, a ona mieszka na peryferiach, trzeba łapać trzy razy metro i raz autobus. - A idź do diabła, nikt cię o nic nie prosił!"

Chciał nas nauczyć pogardy dla miękkości serca, owej fałszywej dobroci, która przez kilka chwil, w dobrej wierze, ofiarowuje i obiecuje z rozpędu złote góry, przekonana o swym szczodrym impulsie, tyle że potem, gdy przychodzi do działania, wycofuje się z tysiąca ważnych powodów. Na swój sposób nas kochał i chciał przestrzec przed bezwzględnością życia. "Na jutro macie nauczyć się 300 linijek na pamięć, mówił, a komu się nie uda - niedostateczny. Wiem, że to niesprawiedliwe, bo niemożnością jest nauczyć się 300 linijek w jeden

223

dzień, ale życie jest niesprawiedliwe i wymaga rzeczy niemożliwych, a ja chcę was przygotować, byście je znosili i nie zostali nagle zaskoczeni. I dlatego jutro biada temu, na kogo wypadnie".

I temu człowiekowi, któremu rodzice, spotykając się na wywiadówkach, mieli tyle do zarzucenia, zawdzięczam nie tylko odkrycie cywilizacji środkowoeuropejskiej, lecz także jedną z najniezwyklejszych i największych lekcji moralności. Choć prawdą jest, że frymarczył lekcjami prywatnymi i sam nie był zdolny do praktykowania sprawiedliwości, to przecież nauczył nas doceniać ją, a także pogardy dla zła. Również w naszej klasie, jak w wielu innych, była ofiara, chłopiec gruby i bardzo nieśmiały, który łatwo się czerwienił i pocił, nie umiał reagować na obelgi i stanowił obiekt owego nieświadomego, choć przez to nie mniej pełnego winy okrucieństwa, istniejącego w każdym z nas, które, jeśli nie hamują go ścisłe przykazania prawa zewnętrznego bądź wewnętrznego, wyładowuje się zajadle, nawet niepostrzeżenie, na tym, kto w danym momencie jest słaby.

Nikt nie był w stosunku do niego bez winy i nikt też nie zauważał, że jest winny. Pewnego dnia, kiedy Trani teatralnymi gestami uczył nas koniugacji czasowników mocnych, sąsiad z ławki owego chłopca, niejaki Sandrin, złapał nagle jego wieczne pióro i złamał na pół. Widzę jeszcze, jak twarz ofiary staje się purpurowa i mokra, oczy zachodzą łzami z upokorzenia i świadomości, że nie jest w stanie zareagować. Zapytany przez profesora o powód swojego czynu, Sandrin odpowiedział: "Byłem zdenerwowany... a ja, kiedy jestem zdenerwowany, nie potrafię zapanować nad sobą... wie pan, już taki jestem, taki mam charakter". Ku naszemu zdumieniu - a radości napastnika i dalszemu upokorzeniu napadniętego - Trani odparł: "Rozumiem, nie mogłeś zrobić inaczej, taki jesteś, taki masz charakter, nie można cię obwiniać, takie jest życie", i dalej prowadził lekcję. Po kwadransie zaczął narzekać na zaduch, rozwiązywać krawat, rozpinać kamizelkę, otwierać i zamykać okno, mówić, że nerwy ma na postronkach, aż wreszcie, symulując napad szału, począł chwytać pióra, ołówki i zeszyty Sandri-na, łamiąc je, drąc, rozrzucając w powietrzu i po ziemi. Na koniec, udając, że się uspokaja, zwrócił się do Sandrina: "Wybacz mi, mój drogi, nerwy odmówiły mi posłuszeństwa, już taki jestem, taki mam charakter, nic nie mogę na to poradzić, takie jest życie...", i wrócił do czasowników mocnych.

224

Od tamtej pory zrozumiałem, że siła, inteligencja, głupota, piękno, podłość są udziałem wszystkich i prędzej czy później dotyczą każdego. Kto błądzi, powołując się na fatalność życia lub własnego charakteru, za godzinę albo za rok ugodzony zostanie w imię tych samych nie nazwanych racji. To samo może dotyczyć narodu, jego cnót, upadku i rozkwitu. Z trudem funkcjonariusz III Rzeszy, zaangażowany przy "ostatecznym rozwiązaniu", mógłby sobie wyobrazić, że w kilka lat później Żydzi stworzą państwo o olbrzymiej sile i skuteczności militarnej. Bratysława, witalna stolica małego narodu przez długi czas ciemiężonego, przywołuje na myśl takie wspomnienia i refleksje, także ową odległą lekcję sprawiedliwości.

5. Pewna naddunajska proletariacka niedziela

Niedziela to tytuł debiutanckiego tomu Novomesky'ego, wydanego w 1927 roku. Novomesky postawił przed sobą problem tożsamości swego narodu - odkąd jako młodzieniec słyszał, że negowano jego istnienie. Awangardowy poeta i walczący komunista wplótł w swoją twórczość i pracę polityczną, obok idei internacjonalizmu i rewolucji marksistowskiej, także batalię o kulturę narodową oraz ową "melancholię Wschodu", która - jak mówi w jednym ze swoich wierszy -płynie mu we krwi. W rewolucji widział wyzwolenie wszystkich uciśnionych, a zatem i swojego ludu, niemal proletariackiego narodu; niepewność słowackich granic, która często wydawała kraj na łup obcego panowania, staje się w jego liryce symbolem świata bez gra-

nic

Ale owa "melancholijna procesja naddunajska", jaką krytyk Stefan Krćmery zauważa w Niedzieli, nie jest jedynie szeregiem pokornych i bolesnych losów, opiewanych przez Novomesky'ego; to melanchoha sprzeczności, uderzająca w całej jego poezji, stanowiąca o ,e, wielko ci i czyniąca ją jednym z najważniejszych zjawisk kultury! polityki sło-waTiej Sztuka Novomesky'ego jest z początku poezją zbuntowaną, przeklętą, symbiozą poezji rewolucji i rewolucji poezji; jest ową nega-, wszechobecną w całej awangardzie europejskiej, u

Poetów zaangażowanych społecznie zmierzajacą ku zmianie rzeczywi -

stości i utopijnemu tworzeniu nowej rzeczywistości i nowego człowieka, wolnego od więzów alienacji.

Jeśli początkowo melancholia poezji oznacza jej daremność w wyalienowanym świecie, to potem - z nastaniem realnego socjalizmu -staje się poczuciem daremności w świecie potrzebującym prozy pracy, a nie poezji rewolucyjnych oczekiwań, które nowy system, zależnie od tego, jak go pojmowano, spełnił bądź nie. A jeszcze smutniejszą byłaby, już po dokonaniu się rewolucji, konieczność powtórzenia wersu napisanego dużo wcześniej, w chwili zwątpienia w oczekiwaniu na rewolucję: "Ta dziecinna poezja nie zmieniła oblicza świata".

Novomesky nie wiedział, co to znaczy rozczarowanie, nawet kiedy został aresztowany w 1951 roku i skazany jako "burżuazyjny nacjonalista", po czym pozostał w więzieniu do roku 1956. Przy stoliku w winiarni "Klasztorna", pośród beczek, z których sączą się wonne, deserowe wina, Śmatlak mówi mi długo o Novomeskym, reprezentującym nie tylko własną poezję, ale wzorcową metaforę całej niedawnej historii słowackiej. Nie jest to rok 1968, wspomnienie praskiej płonącej wiosny, ale 1951, stalinowskie procesy lat pięćdziesiątych, które wyniszczyły sam kwiat komunizmu. W 1956 komuniści na Zachodzie poczęli już dostrzegać totalitaryzm radziecki; natomiast procesy i egzekucje wczesnych lat pięćdziesiątych, jeszcze boleśniejsze, bo bardziej przewrotne i nie umotywowane, wstrząsnęły wówczas tylko niewielu bojownikami.

Zrehabilitowany i przywrócony do łask w 1963 roku, Novomesky (zm. w 1976) nie opowiedział się po stronie Praskiej Wiosny. Sławić go dzisiaj to znaczy sławić także postać będącą przykładem rzekomej ciągłości komunizmu, pogwałconej przez tak zwane dzisiaj wypaczenia stalinowskie, której to ciągłości - według sztywnej ideologii oficjalnej - interwencja radziecka w 1968 nie pogwałciła, tylko wręcz ją przywróciła. Novomesky jest więc symbolem poezji zakorzenionej w słowackim i internacjonalistycznym humusie, poezji antystalinowskiej, lecz obcej niepokojom 68 roku; jego dramatyczny los dostarcza, paradoksalnie, alibi dla konformizmu i autorytaryzmu reżimu.

Ma się wrażenie - nic więcej ponad wrażenie, biorąc pod uwagę, że regułą w tej sprawie jest przemilczanie - iż w Bratysławie łatwiej pogodzono się z odnową przeprowadzoną przez Rosjan w 1968 roku. W przeddzień owej wiosny Bratysława - pisał wówczas Enzo Bettiza -odegrała rolę zręcznej frondy, łącząc silny pęd w kierunku wewnętrz-

226

nej demokratyzacji z sentymentalną i duchową więzią z Rosją. Zmiany, formalne i rzeczywiste, podniosły znaczenie Słowacji wewnątrz państwa i dały jej powody do pewnej satysfakcji i zadośćuczynienia w porównaniu ze spustoszeniem dokonanym wśród Czechów i w czeskiej literaturze.

Jeśli literatura czeska została oficjalnie stłumiona i trwa tylko wśród wygnańców, a ci, którzy zostali, muszą wybierać pomiędzy losem larwy, pasożyta lub kafkowskiego zwierzęcia, kopiącego podziemne tunele, to literatura słowacka posiada dzisiaj swoją rzeczywistą organiczność, także wtedy, gdy domaga się nowej epiki czy nowego pozytywnego stosunku do rzeczywistości, funkcji zakładającej raczej współpracę niż opozycję polityczno-społeczną. Jest zapewne jakaś doza oportunizmu w krytyce pod adresem Mńaćki, pisarza, który przeprowadził się do Izraela, a którego Spóźnione reportaże stanowiły w latach sześćdziesiątych bardzo popularne oskarżenie terroru stalinowskiego, ale opowiadanie Gorączka, gdzie Józef Kot przedstawia w krytycznym świetle wiosnę 68 roku, jest nieporównywalne ze służalczą chwalbą, z jaką w latach pięćdziesiątych niektórzy intelektualiści w Czechosłowacji przyzwolili na eliminację kolegów i towarzyszy partyjnych.

Konstruktywna epickość, pojawiająca się dziś często w słowackiej literaturze, jest nie do przyjęcia dla zachodniej świadomości literackiej, ale być może odpowiada narodowi, który, choć pod brzemieniem dokuczliwej elity biurokratycznej, czuje się jednak bardziej niż w przeszłości podmiotem własnej historii, znajduje się zatem w fazie początkowej, a nie schyłkowej. Świat się zmienił, choć prawdopodobnie nie za sprawą poezji NoYomesky^ego.

6. Cmentarze na ulicy

Jest taki wiersz Novomesky'ego poświęcony słowackiemu cmentarzowi. W wielu górskich wioskach cmentarze nie mają ogrodzenia albo mają takie, którego się prawie nie zauważa, są otwarte i rozciągają się na trawiastych łąkach, biegną wzdłuż drogi, jak w Matiaszow-cach, w pobliżu polskiej granicy, lub też znajdują się na początku wsi, niczym ogród przed drzwiami domu. Ta z natury epicka zażyłość ze śmiercią - którą odnaleźć można na przykład w muzułmańskich gro-

227

bach w Bośni, spokojnie rozmieszczonych w domowym ogródku, a którą nasz świat stara się z kolei coraz bardziej neurotycznie od siebie odsuwać - ma wymiar sprawiedliwości, stanowi sens więzi między jednostką a generacjami, ziemią, przyrodą, żywiołami ją tworzącymi oraz prawem, które kieruje ich łączeniem i rozpadem.

W drevenicach obok cmentarzy pojawiają się twarze szerokie i łagodne, podobne do drewna, z którego zbudowane są domy. Te cmentarze wolne od smutku pokazują, jak zwodniczy i przesądny bywa strach przed śmiercią. Być może patrząc na takie cmentarze, ulokowane naprzeciw lub obok codzienności, a nie w odosobnionym i wydzielonym terenie, powinniśmy uczyć się patrzeć na śmierć z innej strony. W jednym z wierszy Milana Rufusa czytamy:

Tylko z przodu śmierć budzi strach. Z tyłu wszystko jest nagle pięknie niewinne. Karnawałowa maska, która po północy wodą napełniasz, by się napić lub, spocony, umyć.

7. W Tatrach

W fiolecie niewysłowionego zachodu słońca Wysokie Tatry rysują się już czarno, skrywając głęboko tajemnicę potężnych gór. Amadeusz i Gigi komentują grę światła, efekty załamania promieni, relację między światem w dole i naszym jego postrzeganiem. W chwili tej wszyscy jesteśmy przekonani, że ów błękitnofioletowy wieczór musi w jakiś sposób istnieć, gdzieś, na zawsze, w świecie hiperuranowym lub w umyśle Boga, jako platoniczne wyobrażenie wieczoru - wiecznotrwałe i nieskazitelne. Mamy wrażenie, że owe profile, światło, owa łuna zawierają w sobie materialnie te dni, które właśnie przeżywamy, ich tajemnicę, są jak baśniowe przedmioty magiczne, które wystarczy potrzeć, by wyskoczył z nich ukryty Duch.

Gdy tak krążymy pośród ciemnego lasu, lampy samochodu oświetlają nagle drogowskaz, kierujący do oddalonej o dwa kilometry miejscowości Matliary. W sanatorium w Matliarach Kafka spędził kilka miesięcy między grudniem 1920 i sierpniem 1921 roku; w tym prze-

228

błysku, kiedy tabliczka wyłania się na mgnienie z ciemności, przypominam sobie fotografię, przedstawiającą Kafkę w grupie osób, na tle drzew, z nieśmiałym i prawie szczęśliwym uśmiechem na twarzy. Fotografia ta, z owym gęstym listowiem tak bardzo wypełnionym tajemnicą, i ten sam las, przez który teraz jedziemy, są jakby cieniutkimi, zdmuchniętymi ściankami; owo życie, zatrzymane na ten jeden moment w kadrze, znikneło na zawsze. Nawet dzieło Kafki nie oddaje w pełni sekretu życia, ponieważ także ono to tylko papier, choć bardzo trwały i prawdziwy, a przecież wciąż nierówny ulotnej egzystencji, a także cienistości tego lasu, w którym się teraz znajdujemy.

Miejscowości wypoczynkowe w Tatrach, jak Tatrzańska Łomnica, posiadają luksusowy wystrój turystyki rodem z belle epoque; dzisiaj, poza mieszkańcami Czechosłowacji, uczęszczane są najliczniej przez wschodnich Niemców. Elegancja ta nie jest jednak wolna od odrobiny owej prostackiej nierzeczywistości, charakteryzującej miejscowości, gdzie istnieje tylko sezon wakacyjny lub gdzie usunął on i wymazał istnienie pierwotnego rytmu lokalnego. Triumfuje wulgarność, jaskrawa i sztuczna, kiedy przyjeżdża się w jakieś miejsce nie po to, żeby skorzystać z cichych lub zakazanych przyjemności, lecz żeby odprawić rytuał, uznany za konieczny dla podtrzymania własnej pozycji. Nie jest oczywiście trywialny lubieżnik pobłażający swoim skłonnościom; wulgarny jest lubieżnik, który pobłażając im, myśli nie tylko o doznaniu przyjemności, ale o wykonaniu w ten sposób gestu społecznie i kulturalnie ważnego, czyniącego zeń istotę wyższą.

Szczególna elita, która spełnia swą funkcję historyczno-polityczną - arystokracja u władzy, wojskowa kasta u steru rządów - może być także odrażająca i przestępcza, ale nie jest prostacka ani snobistyczna, wykonuje bowiem zadanie rzeczywiste i bezosobowe, przewyższające każdego pojedynczego jej członka. Sławni turyści, którzy stworzyli mit Capri, naznaczeni są pospolitością, jako że stanowią szary tłum ekscentryków, pozbawionych rzeczywistej reprezentatywności i przekonanych, że coś przedstawiają dzięki swej ekscentryczności i ostentacyjnemu wyrafinowaniu. I dlatego też opuszczamy bez specjalnego żalu restaurację w dużym tatrzańskim hotelu, choć kolacja była niezła i w końcu - dzięki obecności międzynarodowego towarzystwa - można było wypić dobre piwo.

16- Dunaj

229

8. Antykwariat, życie i prawo

Dla ludzi zainteresowanych niemieckimi księgami antykwariaty w powojennej Czechosłowacji stanowiły prawdziwą kopalnię. Rodziny wywodzące się z Niemiec, lecz osiadłe tu od wieków, były rugowane za sprawą głupiej niesprawiedliwości, która miała stanowić odpowiedź na nikczemność nazizmu, a tymczasem zubożała kraj o jeden z ważnych jego komponentów. Wyjeżdżali i wyprzedawali biblioteki: w antykwariatach likwidacja kultury niemieckiej była dosłownie namacalna. Dzisiaj, po wielu latach, ślady tego tragicznego exodusu są prawie zatarte, niewiele z tych książek można jeszcze odnaleźć. Wpadają nam natomiast w ręce oprawione wolumeny "Lecture illustree", gustownego czasopisma francuskiego z końca XIX wieku, oraz dwa tomy, po łacinie, Ethica catholica (Generalis i Specialis) doktora Josefa Kachnika, profesora wydziału teologicznego w Ołomuńcu na Morawach, wydanych w Olomucii (Ołomuniec) w 1910 roku.

W jednym z numerów "Lecture illustree" jakiś badacz fizjonomiki opisuje usta Cleo de Merode, wielkiej aktorki i wielkiej kochanki: ,-J'ai vu la bouche de M. de Merode a ąuinze ans - bouche large, avide, cu-rieuse - et je la vois aujourd'hui. Ce n'est plus la meme. Elle s'est resserree, fermee, contractee, comme celle d'une personne blasee, satisfaite, a qui l'on n'aurait plus rien a apprendre. IIy a de lafatigue et un commencement de lassitude dans cenę bouche voluptueuse etjolie. De la tństesse aussi2".

Podręcznik doktora Kachnika pozostaje traktatem obejmującym, bez pretensji do oryginalności, lecz tylko z zamiarem wyłożenia doktryny Kościoła, wszystkie ludzkie uczynki, przypadki, jakie one stanowią, oraz normy, do których winny się stosować; bada i klasyfikuje problem wolności i konieczności działania, porządek i naturę praw ludzkich i religijnych, obowiązki i wyjątki, wykroczenia i nawyki, okoliczności i pasje, różnice między rozmaitymi grzechami i cnotami, kazuistykę cudzołóstwa i fenomenologię pijaństwa, zalety moralne i społeczne, przeszkody, okoliczności łagodzące i obciążające, urojenia,

2 Widziałem usta pani de Merode, gdy miała piętnaście lat - usta szerokie, łakome, ciekawe - i widzę je dzisiaj. Nie są takie same. Zwęziły się, zamknęły, ściągnęły, jak usta osoby zblazowanej, zadowolonej, której niczego już nie można nauczyć. W tych zmysłowych i ładnych ustach jest zmęczenie i początek zobojętnienia. Jest też smutek (przyp. tłum.).

230

które każą błądzić świadomości, oraz zdradliwe oszustwa, za pomocą których świadomość usiłuje wprowadzić w błąd samą siebie.

Jeden z rozdziałów, o nadzwyczajnej przenikliwości psychologicznej i wiedzy retorycznej, poświęcony jest świadomości zawężonej i pełnej skrupułów, neurotycznej i wykolejonej ułomności kogoś, kto ma obsesję grzechu i wszędzie go dostrzega, spowiada się z maniakalną natarczywością u różnych spowiedników, nie dając się przekonać żadnemu z nich ani też wyleczyć ze swoich zabobonnych lęków, gubi się w moralistycznych błahostkach, rozkoszując się w męczarniach swoją udręką i pychą, spekuluje na temat tego, co dozwolone, a co nie, zmieniając nieustannie opinię.

Logiczny doktor, niewolny od śmiesznych pedanterii i naiwnych ograniczeń klerykalnych, inteligentnie zauważa, że te obsesje rygorystycznej świadomości, które Kościół utożsamia ze złem i grzechem, są chorobą, dispositio mentis, biorącą się de corpońs constitutione, z melancholijnego usposobienia oraz niedomagań organicznych. Depresja skłonna do wyrzutów sumienia stanowi konsekwencję jakiegoś neruorum atque cerebri mala affectio*, które nadweręża psychofizyczną niepodzielność jednostki. Świadomość skrupulata nie ma nic wspólnego z moralnością, lecz z mieszaniną uporczywej pychy, opornej na przekonywanie o swej bezgrzeszności, oraz neurotycznego niepokoju. Skrupulat "bez żadnego powodu pozostaje w stanie lęku, że zgrzeszył zarówno przed podjęciem działania, jak i później, widzi grzech także tam, gdzie on wcale nie istnieje, dręczy się nadaremnie z zupełnie błahych przyczyn i nawet kiedy się upewni, że coś jest dozwolone, upiera się przy wątpliwościach, iż może być niedozwolone".

Bogobojni pueń et puellae, zauważa doktor, mogą być dręczeni w swej niewiedzy przez skrupuły dotyczące treści szóstego przykazania, ale odpowiednie uświadomienie może ich łatwo z tego wyzwolić. Wzywa on spowiedników, żeby byli cierpliwi wobec skrupulatów, lecz by nie pobłażali ich fobiom, tylko dawali potrzebną im pewność, uniemożliwiając rozkoszowanie się obsesyjnymi i ulubionymi kompleksami winy oraz rozwlekłe przedstawianie podczas spowiedzi wszelkich dziwactw, manii i rzekomych grzechów, szczególnie si de turpibus agi-

3 Nerwowego, a zwłaszcza umysłowego złego usposobienia (przyp. tłum.).

231

tur*. Skrupulatom zaleca, obok różnorodnych środków leczniczych, aby unikali kontaktów z innymi neurotykami (żadnej conversatio cum scrupolantibus5), przede wszystkim zaś, aby przezwyciężyli ów strach przed towarzystwem i umiłowanie samotności, stanowiące fałszywą oznakę głębi i duchowego wyboru; zachęca ich do rozmów i towarzystwa innych ludzi, co, jak dobrze wiedział także Mefistofeles Goethego, stwarza warunki, w jakich każdy rzeczywiście odnajduje samego siebie.

Francuszczyzna fizjonomisty i uroczysta łacina teologa zdają się sobie przeciwstawiać, obie pełne uroku i mądrości, niczym dwa sposoby pojmowania i przeżywania egzystencji. Historia, jaką fizjonomi-sta wyczytuje z ust przepięknej aktorki, jest historią, którą można pojąć, ale nie wytłumaczyć, życiem, które bezwiednie skierowało się w stronę melancholii, ulegając demonowi powodującemu nim wszechwładnie poprzez niedostrzegalne gesty, uśmiech i odstępstwa, poprzez wiele małych i lekkich kroków, z których każdy zdaje się bez znaczenia, ale których suma jawi się na koniec jako bezlitosna trajektoria losu. Jest to życie o ponurej głębi i przemijającej powierzchni, które przychodzi takie, jakie jest, i ma się wrażenie, że nie można go wybrać ani objaśnić. Teolog moralista nie pozwala się natomiast omamić ani przerazić niejasnym nurtem egzystencji, umykaniem cienia i sprzecznym pomrukom stanu duszy; pragnie uczynić jasność, ustalić prawa, nadać pojęciu wymiar uniwersalny.

Sugestywniej jest stanąć po stronie życia niż prawa, po stronie spontanicznej i zmiennej kreatywności aniżeli symetrii kodeksu. Poezja zamieszkuje raczej dantejskie tercyny niż pozbawioną formy nieokre-śloność. Kreatywność moralna jest zdolnością poszukiwania i swobodnego ustanawiania prawa; jedynie siła porządkująca przepływ życiowych sprzeczności oddaje sprawiedliwość owym sprzecznościom, fałszywa zaś przesada widzi w nich, w ich rozchwianej nieokreślono-ści, najwyższą prawdę istnienia i bierze je, wbrew przestrodze Marka Aureliusza, za aktywność umysłową.

Jeśli miesza się i stawia na tym samym poziomie każdy gest i każdy uczynek w imię owej filozofii "takie jest życie", na którą profesor Tra-

4 Jeśli chodzi o sprawy wstydliwe (przyp. red.).

5 Rozmowy ze skrupulatami (przyp. tłum.).

232

ni nie przymknął oczu u mojego kolegi Sandrina, pozostaje zamglony osąd i usycha cała witalność skrępowana fałszem. Sens i rygor prawa nie tłumią pasji, lecz przydają jej siły i realności. Kto wie, jeśli Cleo de Merode studiowałaby łacinę i traktat Kachnika, może na jej przepiękne usta nie spłynąłby ów cień smutku, ponieważ doktor z Ołomuńca uczył przede wszystkim, by nie dać się zwyciężyć sofizmatom i me poddawać indoles melancholica...

PANONIA

1. U wrót Azji?

Żółć słoneczników i kukurydzy rozlewa się po polach, jak gdyby lato rozbiło swoje namioty pomiędzy tymi wzgórzami; Węgry - z których habsburski kanclerz Hórnigk, orędownik ekonomii merkantyli-stycznej, uczynić chciał w XVIII wieku spichlerz cesarstwa - to także ta ciepła i witalna barwa, przechodząca w pomarańczowoochrowy kolor kamienic i domów.

Jeśli nie sama podróż, to w każdym razie roszczenie sobie prawa do mówienia o niej zaczyna być trochę ryzykowne, ponieważ staranna -i starannie przestudiowana - bibliografia nie wystarcza dla pokrycia niepewnej wiedzy, a nie można udawać, że przemierzamy kraj, gdzie mówi się językiem aglutynacyjnym, z taką samą swobodą, z jaką chodzi się po ulicach i pośród ludzi w Wiedniu. Podróżny czuje się trochę bardziej zbyteczny niż zwykle, niczym postać jednej z owych "powieści autostopowych", ulubionych w latach siedemdziesiątych przez generację pisarzy węgierskich, którzy wyrośli w klimacie wewnętrznego odprężenia politycznego oraz liberalnego dobrobytu i psioczyli na postępy węgierskiego społeczeństwa, w ich mniemaniu zbyt powolne i ostrożne, popadali w niemoc i jałowość, postrzegając egzystencję jako byt wędrowny i przypadkowy, jako bezcelową włóczęgę bohaterów, zdających się na przejazdy autostopem.

Może się zatem zdarzyć tak, że naddunajski notes będzie przypominał, wzdłuż tego odcinka rzeki, "prozę w dżinsach", jak nazywa ją Miklós Szabolcsi, improwizowane i casual gadulstwo jej autorów. Zresztą dużo bardziej przyzwoite ubranie również nie ustrzeże przed nierozważnymi osądami. Żelazna kurtyna, która na granicy między Austrią i Węgrami oddzielała duże strefy wpływów dwóch światowych

237

superpotęg, zachęca do patosu, wielkich i łatwych definicji metapoli-tycznych, do lapidarnych sformułowań o historii powszechnej, jak to autorstwa księcia Metternicha, według którego zaraz za Rennweg, ulicą przecinającą Wiedeń, zaczynają się Bałkany, Azja.

Ten madziarski pejzaż, twardy a jednocześnie ociężały, miałby już być Wschodem, świeżym jeszcze wspomnieniem azjatyckich stepów, Hunów i Pieczyngów czy też Półksiężyca; Cioran sławi dorzecze Dunaju jako amalgamat witalnych i nieznanych, nieświadomych historii bądź ideologicznych periodyzacji, wymyślonych przez historiografię zachodnią, jako łono i limfę cywilizacji, której w jego oczach racjonalizm i postęp nie pozbawiły jeszcze witalności.

Ten bebechowaty patos, który ogłasza się wolnym od ideologii, stanowi ideologiczny podstęp. Pobyt w jakiejś budapeszteńskiej cukierni czy księgarni zadaje kłam każdemu, kto myśli, że na wschód od Austrii zaczyna się nieokreślone azjatyckie łono. Wjeżdżając na wielką równinę węgierską, wkraczamy oczywiście do częściowo innej Europy, złożonej z elementów różnych od tych, z jakich ulepiona jest glina zachodnia. Poezja Endre Adyego, wielkiego dwudziestowiecznego poety węgierskiego, jest obarczona ponurym wiekowym brzemieniem, ciążącym nad Madziarami, jakim jest konieczny i jednocześnie niemożliwy wybór między Wschodem a Zachodem. Często w węgierskiej historii wybór był w rzeczywistości narzucony, poczynając od podboju tureckiego po więź z Habsburgami, a potem blok radziecki, lub też stanowił wymuszoną decyzję: "Zachód nas odrzucił, jesteśmy potrzebni Wschodowi", powiedział lider socjaldemokratyczny Garbai w 1919 roku podczas krótkotrwałej Republiki Rad. W ubiegłym wieku powieściopisarz Zsigmond Kemeny utrzymywał, że funkcją Węgier jest obrona wielonarodowości cesarstwa habsburskiego, poprzez podzielenie germanizmu i slawizmu oraz powstrzymanie supremacji jednej i drugiej strony.

Madziarska pasja narodowa, z heroiczną i dziką gwałtownością przebijająca przez całą węgierską historię, zrodzona jest z ziemi, w której nawarstwiły się, przemieszały i osadziły fale różnych inwazji i plemion, Hunów i Awarów, Słowian i Madziarów, Tatarów i Kuma-nów, Jazygów i Pieczyngów, Turków i Niemców. Wędrówki ludów pustoszą, lecz także cywilizują - jak Turcy, którzy przynoszą ze sobą nie tylko grabieże, ale i kulturę islamską - wytwarzają zlepek i mieszani-

238

nę, sekretne formy każdego nacjonalizmu i jego obsesji etnicznej czystości, jak legenda o pochodzeniu Węgrów od Hunów. Janus Panno-nius, piętnastowieczny humanista i poeta, jest pochodzenia chorwackiego, podobnie jak arystokratyczna rodzina Zrinyich, z której wywodzą się bohaterowie i piewcy węgierskiej epopei; matka Petófiego, węgierskiego poety narodowego, nie znała języka węgierskiego, a hrabia Szechenyi, wielki patriota i twórca kulturalnej świadomości narodu, uczy się go mając trzydzieści cztery lata; symbol irredentystycznego protestu przeciw Habsburgom, tulipan wsunięty do butonierki przez zwolenników Kossutha, jest kwiatem noszonym przez władców oto-mańskich i sławionym w ich poezji jako emblemat cywilizacji tureckiej. Pasja narodowa stwarza naglący wymóg nie tylko bycia, ale - jak w powieści Mora Jókaiego Węgierski magnat z połowy ubiegłego wieku - wręcz stawania się gorącymi węgierskimi patriotami.

Węgry, pisze Evans, stanowiły gamę rozmaitych kultur, mozaikę, w której dominowały, a czasem mieszały się różne suwerenne władze: terytoria habsburskie, wilajety lub dystrykty tureckie, księstwo Siedmiogrodu. Pod koniec XVIII wieku, wraz z postępującym schyłkiem potęgi otomańskiej, panowanie austriackie utwierdza się w całym kraju. Marszałek Montecuccoli, najwybitniejszy pisarz wojenny, pisze w swej książce Węgry w roku 1677, że Węgrzy są "dumni, niespokojni, zmienni, nienasyceni. Uważają oni, iż posiadają naturę Scytów i Tatarów, skąd wywodzą swe pochodzenie. Pożądają niepohamowanej swobody... sami Proteusze, którzy raz kochają, raz nienawidzą, szybko się zapalają i szybko zniechęcają, chcą i wnet tracą chęć".

Energiczny marszałek nie wyrażał uprzedzeń rasowych; jego kontr-reformatorski i germanizacyjny program widział w węgierskim partykularyzmie trwały i żądny krwi chaos, brak jasnych i wyraźnych praw, odśrodkowy i kłótliwy pluralizm, który winien być poskramiany przez planową i jednoczącą siłę państwa cesarskiego i doprowadzony do uporządkowanej jednolitości, "rządzonej żelazną ręką i trzymanej w ryzach przemocą".

Pamiętając o koniecznych rozróżnieniach między zjawiskami historycznymi oddalonymi o wieki, można stwierdzić, że absolutystycz-na polityka prowadzona przez Habsburgów w latach 1849-1860 posłuży się analogiczną niwelacją.

Jednak ta centralizująca i ujednolicająca modernizacja stanowi wy-

239

jatek w wiekowej polityce habsburskiej, która chętniej ufa elastycznej mądrości, przezornej nieingerencji. Wszechwładza habsburska nie jest centralistycznym i niwelującym despotyzmem Ludwika XIV, Fryderyka II czy Napoleona, lecz zarządza tym oporem, który uniwersalizm i partykularyzm średniowieczny przeciwstawia nowoczesnemu państwu. Habsburska sztuka rządzenia nie tłumi sporów ani nie przezwycięża sprzeczności, lecz je ukrywa i komponuje z nich prowizoryczną równowagę, pozwalając im przetrwać w swej istocie, wygrywając co najwyżej jednych przeciw drugim. Rządzący cesarstwem jest z definicji także Proteuszem, zmieniającym maski i politykę z giętką zręcznością, a więc dlatego nie chce przemienić swych poddanych Proteuszy w konsekwentnych obywateli, lecz dozwala, żeby przechodzili oni od miłości do buntu i vice versa, od załamania do euforii, w grze bez końca i bez postępu, która nie chce narzucać sztywnej jedności różnym narodom, ale umożliwia im trwanie i współżycie w ich odmienności.

Zamiast nękać i wchłaniać społeczeństwo - a raczej społeczeństwa

- państwo stara się możliwie najmniej ingerować. Biurokracja habsburska jest skrupulatna i przezorna, ale zdaje się ograniczać do rozwieszania pięknych i precyzyjnych map, jak mapy dunajskie przygotowane przez właściwe biuro zajmujące się kartograficznym odwzorowaniem Dunaju w latach 1816-1820, dzięki specjalnym staraniom naczelnego inżyniera Ottona Hieronymiego i inspektora do spraw nawigacji Paula Yasarhelyiego. Za i pod mapami płynie spokojne życie rzeki, łodzie i wędki nie potrzebują kartografii.

Państwo chce, jak się zdaje, aby zapomniano o polityce albo przynajmniej usiłuje osłabić jej ingerencje, złagodzić i zwolnić przemiany, przekonać swych poddanych, że zmiany zachodzą w długich okresach

- i że mogą być zatem dostrzeżone raczej przez pokolenia, a nie przez jednostki - oraz pozostawić możliwie najdłużej w nie zmienionym stanie rzeczy, uczucia, pasje, pamięć. W jednym z wierszy Janosa Arany'a, wielkiego przyjaciela Petófiego, starzec szarpie na oślep struny cytry i wydobywa pradawne dźwięki madziarskie, narodowy epos zagrzebany i przechowany w pamięci ludu, tony z pradawnych kronik, echa tętentu koni Hunów. Ugoda z 1867 roku,Ausgleich, tworząca podwójną monarchię austro-węgierską, stanowi najdonioślejszą habsburską próbę przemienienia jątrzącej rany, jaką był węgierski separatyzm, w

240

lekarstwo, złagodzenia niebezpieczeństwa niesionego przez ową cytrę i jej dźwięki, poprzez przyjęcie pod własną koronę. Była też próbą przetrwania poprzez dopuszczenie istnienia i wręcz wzmocnienie buntowniczej siły oraz roli Węgier.

Historycy dyskutują wciąż, czy Ugoda z 1867 roku stanowiła polityczne i ekonomiczne zwycięstwo Austriaków nad Węgrami, czy też odwrotnie. To, że monarchia austro-węgierską naznaczona była nie harmonią, lecz napięciami między obiema częściami, jest faktem dobrze znanym i pozostaje tylko wybierać miedzy epizodami i anegdotami. Hrabia Karolyi opowiada, że jego pradziadek kazał wznieść kaplicę wotywną, aby podziękować Bogu za klęskę poniesioną przez armię habsburską w Kóniggratz, a jego matka, kiedy musiała udać się do Wiednia, przejeżdżała przez miasto powozem z zamkniętymi oczami, żeby nie widzieć miasta. Tisza, węgierski lider polityczny, określał w 1903 roku premiera austriackiego Koerbera mianem wybitnego cudzoziemca, a dla Banffyego, eks-premiera węgierskiego, Węgrzy, którzy ponosili ekonomiczne straty z powodu taryf celnych Cislitanii, winni być uznani za ofiary wojenne, ich rodziny zaś potraktowane zgodnie z wszelkimi konsekwencjami tego faktu.

Być może solidarność austro-węgierską zaistniała dopiero teraz, wraz z końcem cesarstwa i wraz z powstaniem bloku wschodniego, co rodzi nostalgię za Mitteleuropą. A także pobudza różne projekty, takie jak równoległa rewizja austriackich i węgierskich tekstów szkolnych, korekta nacjonalistycznej optyki obu stron, założenie wielonarodowego "Uniwersytetu naddunajskiego", który miałby pogłębiać znajomość wspólnej kultury, co winno poprzedzać uformowanie wspólnej świadomości kulturalnej. Od kilku lat audycja radia węgierskiego zatytułowana Ań derDonau objaśnia aspekty i problemy naddunajskiej koine. Rennweg nie prowadzi do Azji.

2. Przebrany król

Melancholia i symetryczny majestat habsburskich budowli w So-pronie stwarza ramy stabilności i dostojeństwa dla owej lekkiej niepewności autostopowiczów w dżinsach. Wchodzę na podwórze przy Templom utca 11, przez bramę zwieńczoną żelazną koroną, i wspinam

241

się po kilku przęsłach schodów. Jest mało światła, a poręcze są zardzewiałe, lecz z cienia na każdym piętrze wyłaniają się posągi, majestatyczne i banalne, owiane ową tajemnicą, która otacza sztukę najbardziej konwencjonalnie mimetyczną i realistyczną, tę, co tworzy figury przypominające martwą naturalność osób w oficjalnych pozach. Arabeski Alhambry czy też Niewolnicy Michała Anioła trwają w swej wieczności, gdy tymczasem melancholijne i imponujące posągi na tych schodach, jak my mało ważne, podobnie jak my się starzeją, rdzewieją w tym półmroku pośród zrozumiałej powszechnej obojętności; wystawiają na pokaz daremność i samotność, niezrozumienie starości. Miasto jest niezbyt okazałe, ale solidne i nieprzeniknione, jakby coś ukrywało za swą lekko odrapaną świetnością. W pobliżu muzeum Liszta z okna na parterze wychyla się mężczyzna w nocnej koszuli. Jest młody, z czarnymi włosami, przygładzonymi i tłustymi, z cygańską twarzą zniekształconą pustym, lecz uprzejmym spojrzeniem. Jest ciężko upośledzony, o ciele bezwładnym jak pusty worek, którym wstrząsa tylko powtarzająca się konwulsja. Kiedy podchodzimy, wychyla się z okna i bełkoce z wysiłkiem jakieś przeciągłe dźwięki, słowa lub urywki węgierskich słów. Gigi zatrzymuje się, słucha, próbuje zrozumieć i odpowiedzieć mu na migi, wściekając się na siebie, ponieważ mu się to nie udaje, i buntując się przeciw Stwórcy tego niedoskonałego świata. Gdybyśmy zrozumieli to, co ów nieznajomy chciał nam przekazać, może zrozumielibyśmy wszystko. Oczywiście nie można przypisywać temu wychudłemu młodzieńcowi, niezdolnemu powstrzymać śliny, jasnego i rozważnego zamiaru, ale w porywie, jaki pchnął go ku nam, w formach i na sposób właściwy jego osobie i jego możliwościom wyrażała się nagląca potrzeba powiedzenia czegoś, a zatem, w owym momencie, powiedzenia czegoś właśnie nam.

Z kamienia odrzuconego przez ludzi - napisano - uczyniłem kamień węgielny mojego domu. Być może nieznajomy, którego zostawiliśmy w jego poniżeniu, był kamieniem królewskim, królem przebranym za żebraka, uwięzionym księciem. I to może on jest naszym zbawicielem, wystarczyłoby bowiem uznać go za brata, żeby uwolnić się od strachu, od naszych histerycznych dreszczy, od niemocy. Być może jest on jednym z trzydziestu sześciu sprawiedliwych, nieznanych światu i nieświadomych swego daru, dzięki którym, według hebrajskiej legendy, świat nadal istnieje.

242

Iluzje cywilizacji naddunajskiej, jej ironiczne przemilczenia, pozwalają ominąć nieznośną hańbę bólu i iść dalej. Trzeba być im za to wdzięcznym, choć jest to także ich ograniczenie. Żeby zatrzymać się przed owym oknem z grymasem, jaki miał na twarzy Gigi, trzeba było usłyszeć inne głosy, inne krzyki. Musil nie mógłby nigdy napisać Ewangelii, Dostojewski ją prawie napisał. Od tego poranka w Sopro-nie cesarz Kafki ze swym posłaniem, które nigdy nie dociera, ale wciąż jest w drodze, będzie owym młodzieńcem o oliwkowej cerze.

3. Kocsis

W Sopronie dołączył lub raczej zgodnie z umową oczekiwał nas kolega, którego będę nazywał Kocsis. Jest on interesującym eseistą, wybitnym człowiekiem kultury władającym kilkoma językami, którego książki są bardzo cenione w - jak to się mówi - międzynarodowej wspólnocie uczonych. Jest on, mimo poważnego wieku, mężczyzną pełnym życia, o szerokim panońskim obliczu, z wyrazem jakiejś tajemnicy w ciemnych oczach, łagodzonym szczerym i ujmującym uśmiechem. Często trzyma w ręce papierosa i zanim go zapali, uderza nim rytmicznie o krawędź stołu lub krzesła, unosi go w górę niczym szaman, kreślący w powietrzu magiczne koła, jakby chciał odwlec o kilka minut jakieś niebezpieczeństwo, ów akt palenia, który papierosa roztrwoni i na zawsze unicestwi.

Kocsis to szara eminencja w partii, jest więc dla nas cennym towarzystwem. Swoim zgaszonym papierosem, niczym biegły przewodnik, wskazuje przedmioty i posągi, balkony z kutego żelaza, nieczynne fontanny, stare książki w witrynach antykwariatów i jakąś twarz pośród tłumu, która zdaje mu się antropologicznie interesująca. Być może dzisiaj jest to funkcja odpowiednia dla intelektualisty, włączonego w nurt światowych przemian, świadomego swej roli epifenomenu, a zarazem, rekapitulującego podmiotu; pośród wydarzeń historycznych porusza się nie jak artysta tworzący dzieła ani dyrektor muzeum, który je wybiera i rozmieszcza, ale jak demonstrujący i komentujący przewodnik.

W partii Kocsis pozostaje małą zdetronizowaną potęgą, która nie może wydawać rozkazów, ale cieszy się poważaniem i przywilejami,

243

niczym eks-prezes spółki akcyjnej, usunięty z zarządu, lecz mający jeszcze do dyspozycji samochód i szofera. Jego droga polityczna stanowi znamienny przykład. Odsunięty w młodości od kariery akademickiej, ponieważ nie podzielał haniebnych oskarżeń wobec Rajka - komunistycznego przywódcy, oskarżonego o kontakty z Titą, posądzonego fałszywie o zdradę i straconego - wypływa w latach pięćdziesiątych jako stalinowiec, nie wciągnięty nigdy osobiście w tyrańską machinę Rakosiego, ale występujący jako przekonany obrońca absolutnego prymatu partii.

Zbyt wykształcony i przenikliwy, aby uwierzyć w sowiecki raj, musiał sądzić w epoce zimnej wojny, że świat znajduje się w przededniu ogromnego i definitywnego starcia, które zadecyduje na zawsze o zwycięstwie bądź klęsce rewolucji. Zachód pozostawał typowym przykładem mechanizmu społecznego, który wyłoniła potęga procesów ekonomicznych, opartych na rozgrywce silnych, gdzie sprawy pozostawiano naturalnemu biegowi wydarzeń, a choć życie było fascynujące, to jednak było również dzikie i brutalne; Wschód przynosił wielką naprawę rzeczywistości w imię społecznych powinności, wprowadzał sprawiedliwość i równość, co narzucało sens chaosowi wydarzeń.

To właśnie na Węgrzech Lukacs potwierdził klasyczny sens marksizmu, dla którego bezpośrednia spontaniczność jest nieautentyczna i znaczenia przydaje jej dopiero dyscyplina formy. Rytuał stalinowski objawiał formę, porządek, afirmację zasad przeciw nietzscheańskiej "anarchii atomów"; liberalizm zachodni ujawniał bezkształtną spontaniczność, amoralną witalność, casual egoizm, naturalny proces potrzeb, nie zważający na żadne kryterium etyczne. Jedno było państwem, drugie społeczeństwem. Jeszcze w 1971 roku Tibor Dery, pisarz zaangażowany i dysydent, wyrażał w jednej ze swych powieści obrzydzenie do ameboidy, czyli do nieokreślonej płciowo niewinności amerykańskiej młodzieży pop, do społeczeństwa zredukowanego wyłącznie do przejawów libido.

W przededniu batalii Goga z Magogiem Kocsisowi wydawało się zrozumiałe, że państwo bierze na siebie cały ciężar i kontrolę nad społeczeństwem, wraz z ograniczeniem lub zawieszeniem swobód istniejących w ekonomii lub dziedzinie obronności. Jeszcze w 1956 roku, a także w ciągu tych krótkich dni, kiedy podobne stanowisko wydawało się stracone i niebezpieczne dla kogoś, kto je zajmował, Kocsis był

244

filoradziecki, przeciwny decyzji Nagya wystąpienia z Układu Warszawskiego; ponosząc osobiste ryzyko, pozostawał zwolennikiem integralności Bloku Wschodniego. Dzisiaj chodzi niemal w glorii opozycjonisty wobec polityki Kadara, którego liberalizm - czyniący z Węgier najbardziej demokratyczny, zamożny i najbardziej zachodni kraj komunistycznej Europy - wydaje mu się zbyt ostrożny i nazbyt autorytarny.

Kocsis pozostaje jednym z wielu przykładów metamorfoz, charakteryzujących węgierską politykę ostatnich dziesięcioleci i mających niewiele wspólnego z oportunizmem. Andras Hegedus, stalinowski działacz i prawa ręka Rakosiego, który podczas rewolucji 56 roku uszedł przed gniewem tłumu i został odstawiony poza granicę w radzieckim czołgu, stał się w latach sześćdziesiątych liberalnym intelektualistą, symbolem krytycznej niezależności i rewizjonizmu, a jego czasopismo "Yalósag" otworzyło bezstronną debatę społeczno-poli-tyczną nad kierowaniem krajem oraz samą teorią marksistowską, ustawiając Hegedusa po heretyckiej stronie. Inni przeszli odwrotną drogę, od buntu 1956 roku do nowej ortodoksji marksistowskiej.

Metamorfozy te wynikają z samej historii węgierskiej, z przemian, jakie ją cechują: powracający wygnańcy 56, którzy zajmują czasami znowu wysokie stanowiska, następujące po sobie zwroty ku demokracji i autorytarne przykręcanie śruby, niemal preferencyjne - przynajmniej w oczach wielu starych bojowników - traktowanie, jakie rząd zapewnia bezpartyjnym. Sam Kadar jest makroskopijnym przykładem tych transformacji dokonanych w jego przypadku w imię ofiary złożonej nadrzędnej misji: od zawsze walczący komunista, niestrudzony w podziemnej walce w okresie faszystowskim, torturowany przez tajną policję stalinowską, która wyrwała mu paznokcie, człowiek związany z represjami radzieckimi w 56 roku i mąż stanu, który doprowadził swój kraj do możliwie największego stopnia niezależności od Rosji, do względnej swobody i dobrobytu.

Życie jest kompromisem, powiedział kiedyś Kadar, gdy świętowano jego urodziny, i prawdziwa droga na skróty może się wydawać pozornie dłuższa. Otóż Kocsis, ze swym zgaszonym papierosem w ręku, idzie być może właśnie tym skrótem, choćby nawet czasem próbował się zatrzymać, usiąść na ławce i podziwiać krajobraz. Właśnie owa wojenna ekonomia rewolucji, w którą uwierzył, stała się słabością re-

alnego socjalizmu. Kiedy władza bierze na siebie bezpośrednio cały ciężar społeczeństwa i jego problemów, obarczając się odpowiedzialnością za każdy szczegół i kontrolę każdego szczegółu, jej totalitaryzm, zauważa Massimo Salvadori, obraca się przeciwko niej i podważa ją od środka, podobnie jak się to dzieje z organizmem poddanym nadludzkiemu i długo trwającemu wysiłkowi. Rewolucja 56 roku była także apopleksją tej nadmiernej władzy, zapaścią tytanicznego wysiłku ze strony pań-stwa-partii, aby wtargnąć w całe życie społeczne i nadzorować je.

Kompromis Kadara, ze swą elastyczną i zwodniczą formułą "kto nie jest przeciw nam, jest z nami", obala ów totalitaryzm, pozostawiając przestrzeń dla różnorodnych elementów i postaw, nie ujednoliconych już ściśle według jedynego modelu ("z nami"), ale ograniczanych wyłącznie przez negację, według schematu liberalnego (wystarczy nie być "przeciwko nam"). Kompromis i długa droga na skróty Kadara są strategią habsburską; ze szczelin systemu ukutego według modelu radzieckiego rodzi się na nowo nie tylko nostalgia za Mitteleuropą, ale także środkowoeuropejska forma, styl etyczno-polityczny.

Również Kocsis odnalazł swoją aluzyjną, osobistą Mitteleuropę, swoją drogę na przełaj. Mówi mi, że pisze właśnie monografię Babit-sa. Wybór jest na swój sposób znaczący, bo jest to wybór uboczny, choć nie tak bardzo. Ideologia reżimu ma predylekcje do pisarzy marksistowskich lub - a nawet jeszcze bardziej - do wielkich narodowych klasyków, jak Petófi czy Yórósmarty, wobec których komunizm występuje jako autentyczny spadkobierca. A także do udręczonych interpretato-rów - i demaskatorów - kryzysu i dekadencji burżuazji, jak Endre Ady. Poeci rewolucyjni, jak Attila József, są już bardziej podejrzani, z racji swego radykalizmu, który wprowadza ich w konflikt z linią partii, chociaż monumentalna monografia tegoż Attili Józsefa pióra Miklósa Sza-bolcsiego poświadcza kulturalne otwarcie dzisiejszych Węgier.

Mihaly Babits jest przypadkiem odosobnionym, poetą, dla którego w podręcznikach literatury jak i w dyskusjach kulturalnych rezerwuje się szczery hołd, należny być może nie sztandarowemu, ale jednak klasykowi, a zarazem pełne szacunku zapomnienie. Babits, żyjący w latach 1883-1941, to humanista zafascynowany tradycją, ale i znawca rozterek współczesnej liryki, które on sam stara się przezwyciężyć i zamknąć w formie jeszcze nie skażonej, nieomal rzucając koło ratunkowe wielkim rozbitkom nowoczesnej poezji, roztrzaskującej się o

246

skały nicości. Babits protestuje przeciw entuzjazmom i potwornościom wojny, przyjmuje katedrę literatury w republice komunistycznej Beli Kuna, lecz deklaruje się jako antymarksista, wycofując się zresztą później, w obliczu faszystowskiego reżimu Horthyego, do umiarkowanej opozycji; sprzeciwia się irracjonalizmem i dobywa ze swych ozdobnych wersów bolesną człowieczą udrękę, wrażliwy na płacz wydarzeń, ale przede wszystkim na mękę jednostek i dręczonych klas.

Nie opiewa nigdy zwycięzców i to zapewne musi podobać się Koc-sisowi. Być może Kocsis przegląda się w tych wierszach, w których poeta mówi, że choć pragnie zawrzeć wszystko w swoich sonetach, to jednak nie udaje mu się wychylić poza samego siebie i swoje małe im-passes. Liryka umiera, głosi jeden z wierszy Babitsa, i daremne jest -pisze gdzie indziej - kreślić wersy palcami niczym znaki na piasku; bogowie umierają, a człowiek żyje nadal. Może bogowie Kocsisa umarli, ale on oczywiście żyje, uprzejmy i gotów do działania, zabawia się, śledząc potajemnie tego poetę, który, także dyskretnie, przeprowadzał nieokreślone, zabłąkane litery i słowa wzdłuż ich papierowego labiryntu, pokonując własne zmęczenie i wsłuchując się w stłumiony hałas barek i motorówek, unoszący się znad Dunaju, w nadziei, że jakiś bóg zaofiaruje łożysko rzece zbłąkanych słów spływających mu na usta, aby mogły ujść uporządkowane do morza i zniknąć.

Liryka Babitsa nie może stać się dzisiaj sztandarem w debacie ideologicznej i w podziemnym starciu między prawicą a lewicą, między konserwatystami i postępowcami węgierskiej kultury i polityki. Stanowi on głos dobitny, lecz cichy, arkadię, jaką sam poeta odnajdował w otaczającym go krajobrazie, w dzieciństwie, pośród winnic Szekszardu. Arkadię panońską, a zatem dobrze znającą ową gwałtowność, nad którą Babits usiłuje się czasem prześlizgnąć.

4. Gąsienice na śniegu

Opuściliśmy dopiero co Fertód, Wersal Esterhazych, panów feudalnych, do których należało w XVIII wieku ponad milion jegrów i którzy stanowili, z innymi szlachcicami, całą natio hungańca.

Nasze krążenie w obrębie tych niewielu kilometrów staje się nieregularne i bezładne, jak kursowanie autostopowiczów albo słynnej kar-

mazynowej karety Gyuli Kriidyego, błądzącej po starych wiejskich drogach i poruszającej się zygzakiem. Istnieje jednak precyzyjny zamysł, który niwecząc linearność przejazdu, prowadzi nas do Moson-magyaróvaru. Tutaj, w nocy 2 listopada 1956, Alberto Cavallari, wysłannik "Corriere delia Sera" mający śledzić wypadki rewolucji węgierskiej, sam stał się bohaterem wiadomości z pierwszych stron gazet, ponieważ rozniosła się pogłoska, że został uwięziony przez Rosjan. Tymczasem spędził noc w kryjówce powstańców, po daremnej próbie dotarcia do Wiednia, aby donieść - z jednodniowym wyprzedzeniem - że rewolucja nie zwyciężyła, jak sądzono, że dobiegała końca, rozpoczynały się natomiast radzieckie represje. Z lakoniczną i porażającą drapieżnością Cavallari opowiada w swej korespondencji o owej chaotycznej, śnieżnej nocy, samochodzie, który grzęźnie i nie może już jechać dalej, o drogach ginących w błocie i ciemności, o strzałach i rannych, nagłych punktach blokady patriotów, rosyjskich czołgach, na które niemal przypadkiem natyka się w mroku, kiedy ustawiają się niczym oka gigantycznej sieci między Wiedniem a Budapesztem, zamykając Węgry.

Przemierzając szlak między Wiedniem a Budapesztem, zdajemy się stąpać po jego śladach i oczywiście przypominamy sobie jego artykuły z owych tygodni między październikiem i grudniem 56, które ukazując nieznajome twarze znikające na bagniskach lub wśród barykad, chwytają w lot istotę epokowego zwrotu, stanowiąc brewiarz tej podróży na Węgry. Brewiarz tragiczny w naszej niewinnej podróży, który jednak trzyma się w ręku, podobnie jak to czynił Berard, wożący ze sobą podczas wyprawy po Morzu Śródziemnym Odyseję, żeby dzięki owemu zawierającemu wszystko bedekerowi rozpoznać miejsca i ich tajemnicę. Lecz trzydzieści lat roztopiło zaspy i zatarło ślady gąsienic pozostawione na śniegu przez czołgi, choć na pewno nie ich wspomnienie. Osąd był w owych dniach jasny: Kadar stał się współwinny zdrady i masakry, był pionkiem Rosjan, przez nich manipulowany, a zdawało się, że już bliski odtrącenia. Wypada przyznać po trzydziestu latach, że poświęcił on swoją osobę w służbie dla kraju, wszedł na jedyną realnie możliwą drogę i przeszedł ją zręcznie dla dobra Węgier.

Wszystko to nie zmienia ówczesnej opinii, ale ją uzupełnia o inne, odmienne sądy, które jej nie negują, lecz tworzą kontrapunkt, tak jakby do podobizny człowieka przyłożyć tę sprzed kilku dziesięcioleci

248

lub taką, która pokazuje go dziesiątki lat później. Pozytywna ocena, jaką można wystawić dzisiaj Kadarowi, nie oznacza, że ówczesne negatywne głosy były niesłuszne, że nie należało mu się wówczas sprzeciwić.

Istnieje przyszłość przeszłości, stawanie się tej pierwszej przeobraża drugą. Podobnie jak rzeczywistość, również "ja", które ją przeżywa i ogląda, odkrywa swoją wielorakość. Przemierzając te miejsca, zaznaczone w owych epickich kronikach sprzed trzydziestu lat, odnosi się wrażenie, jakby pękały niewidzialne ściany, warstwy różnych rzeczywistości, wciąż obecnych, choć niedostrzegalnych gołym okiem, podczerwone i ultrafioletowe promienie historii, obrazy i chwile, które nie mogą teraz naświetlić taśmy filmowej, ale które są, istnieją na równi z elektronami niedostępnymi dla zmysłowego poznania.

Nie wiem, czy jakiś pisarz science fiction wymyślił przestrzenno-cza-sowy aparat fotograficzny, zdolny powielać, choćby w kolejnych powiększeniach, to wszystko, co przez wieki i tysiąclecia istniało na tym kawałku przestrzeni, skadrowanej w obiektywie. Tak jak ruiny Troi z warstwami dziewięciu miast albo formacje wapienne, każdy kawałek rzeczywistości wymaga archeologa lub geologa, który go rozszyfruje, a może literatura jest niczym innym jak taką właśnie archeologią życia. Oczywiście każdy biedny trójwymiarowy podróżnik czuje zakłopotanie w obliczu igraszek czwartego wymiaru - chociaż podróż jest par excellence cztero- (lub wielo-) wymiarowa - i z trudem próbuje połapać się wśród wielu przeciwnych, lecz nie sprzecznych ze sobą twierdzeń. Czujemy się trochę jak kardynał Mindszenty zaraz po uwolnieniu, zagubiony, po latach więzienia, w nowej nieznanej rzeczywistości; odczuwamy potrzebę złapania oddechu i rozejrzenia się dokoła, lecz zanim wysłuchamy jakiegokolwiek pytania, chciałoby się odpowiedzieć tak, jak węgierski prymas oswobodzony przez powstańców odpowiedział Cavallariemu na prośbę o jakieś oświadczenie: "Odpowiem wam w piątek, kiedy zrozumiem, jak wygląda świat".

5. W błocie Panonii

Telewizja węgierska nadaje słynny, jadowity dramat Miroslava Krleży Glembajowie, w reżyserii Janosa Dómólky. Niewielu pisarzy węgierskich opisało świat Panonii, mozaikę ludów i kultur między

249

Zagrzebiem a Budapesztem, z taką mocą i gwałtownością, jak Krleża, wielki patriarcha literatury chorwackiej. Przez stronice jego dzieł przewija się ponury i obsesyjny, natarczywy obraz: błoto Panonii, chorwacko-węgierska równina pokryta kurzem, bagnami, zgniłymi liśćmi, krwawymi śladami, pozostawionymi na przestrzeni wieków przez wędrówki ludów i walki różnych cywilizacji, które na tej równinie i w tym błocie pomieszały się i nawarstwiły jak ślady kopyt barbarzyńskich koni.

Urodzony w Zagrzebiu w 1893 roku, zmarły w 1981 Krleża, tłumaczony w najróżniejszych krajach i na przeróżne języki, jest pisarzem gwałtownym, skłonnym do przesady, przepełnionym żywiołową wital-nością oraz rozległą, wielojęzyczną i ponadnarodową kulturą. Jest poetą spotkania i zderzenia między Chorwatami, Węgrami, Niemcami i innymi narodami naddunajskimi; jest pisarzem przeładowanym kulturą i pasją, ekspresjonistycznym intelektualistą i poetą, przedkładającym ponad wszystko eseistyczną dyskusję, ale także ceniącym zrywy i pęknięcia, agresywne cięcia i sarkastyczne obelgi. Centralny temat jego wszechstronnej i rozległej twórczości stanowi rozkład cywilizacji dziewiętnastowiecznej, uchwycony przede wszystkim poprzez upadek wielowiekowego cesarstwa austro-węgierskiego, przy rozpętaniu irracjonalnych i patologicznych sił, zrodzonych z agonii pewnego porządku społecznego. Z obnażenia tej orgiastycznej i nihilistycznej dekadencji -przedstawionej przede wszystkim w Glembajach, obrazie posępnego i okrutnego schyłku habsburskiego - czerpie inspirację do swojej analizy i oskarżenia totalitaryzmu, rodzącego się według niego z owej zgnilizny i rozprzestrzeniającego niczym rak po Europie lat trzydziestych.

Czynny w jugosłowiańskim ruchu robotniczym i aresztowany przez władze ustaszowskie, Krleża nie odżegnał się od komunizmu, lecz przedwczesny i radykalny sprzeciw wobec stalinizmu - w latach panowania Stalina i samej walki antyfaszystowskiej - przysporzył mu bardzo poważnych trudności w partii. Wśród oskarżycieli, żądających w owym czasie jego głowy, był bezwzględny i sekciarski Dżilas, który potem zostanie chorążym rozłamu. Bronił zawsze Krleży Tito, rozumiał on - z większą przenikliwością niż intelektualista Dżilas - że Krleża i jego niezależność stanowią niezastąpioną wartość dla nowej, rewolucyjnej Jugosławii, której pisarz był w istocie ojcem i patriarchą, wielkim starcem na równi z Marszałkiem.

250

Chorwacki nacjonalista przed pierwszą wojną światową, następnie patriota Jugosławii zdominowanej przez Serbów, lecz wkrótce zbrzy-dzony reakcyjnym rządem monarchistycznym, Krleża powrócił do swych chorwackich korzeni, do naddunajskiej koine, przedzierzgniętej w marksistowski internacjonalizm, którego był zaangażowanym i odważnym bojownikiem. Jego Panonia jest tyglem wielu narodów i kultur, w którym jednostka odkrywa różnorodność, niepewność, ale także złożoność własnej tożsamości. W błocie Panonii tonie nikczemnie austro-węgierska gentry, uosobiona przez rodzinę Glemba-jów; w błoto Panonii zostaje wessany bohater jego najwybitniejszej książki, Powrót Filipa Latinovicza, wydanej w 1932 roku, która podobała się bardzo - być może za bardzo - Sartre'owi, dostrzegającemu w niej przypowieść o kryzysie indywidualnej tożsamości, epokowy wizerunek alienacji jednostki, która rozpada się i gubi w nicości, uzyskując świadomość rozkładu własnej klasy oraz zniszczenia własnego ja.

Krleża napisał bardzo dużo, za dużo: wiersze, powieści, dramaty, eseje, o nierównej wartości. Jego siła leży w eseistycznej złożoności, w umiejętności uchwycenia związku między prostą rzeczywistością społeczną, procesami historycznymi oraz prawami natury; w spojrzeniu, które odkrywa w najzwyklejszych gestach udrękę śmierci, nędzę wszechświata, łączenie się i rozpad atomów, niejasne rytuały biologiczne, ukryte w ruchu idei. Jego poważnym ograniczeniem jest błotnisty nadmiar, emfaza dzikości i podłości, przepych zgnilizny, co czasem powoduje zbyteczne powtórzenia lub nużący intelektualizm.

Antyhabsburska krytyka Krleży jest oczywiście buntownicza i jednostronna - podobnie jak na przeciwległym biegunie tak samo wygląda wiele nostalgicznych idealizacji cesarstwa - ale prawda poetycka i moralna potrzebuje czasami tej sekciarskiej pasji, aby uchwycić poza rozjątrzoną deformacją istotny moment życia i historii, absolutną wartość ludzką, której obiektywna, realistyczna precyzja nie jest w stanie oddać, co dobrze wiedzą wielcy poeci satyryczni, tendencyjni, choć powołani do rozświetlenia, dzięki swej wizjonerskiej obsesji, jakiejś wiecznej chwili życia. Wiedeń nie był tak haniebny, jak przedstawiał to Karl Kraus i prawdopodobnie także starożytny Rzym nie był taki, jakim opisuje go Juwenalis, ale bez wściekłego rozjątrzenia Krau-sa czy Juwenalisa nie zostałby odsłonięty, jak za gwałtownym szarp-

251

nięciem zasłony, niejeden skrajny wyraz, niejeden anormalny grymas, jaki może przybrać ludzkie oblicze.

Twórczość Krleży, a zwłaszcza jego późna powieść Sztandary - mająca podsumować jego dzieło - stanowi encyklopedię Panonii oraz monumentalny fresk nie tylko życia chorwackiego, lecz także i przede wszystkim Budapesztu i Węgier w pierwszych latach wieku. Krleża jest bardzo surowy i polemiczny w stosunku do imperium naddunaj-skiego, ale także ten protest przesycony jest kulturą owego świata, co ujawnia jego esej o Karlu Krausie-głos habsburskiej cywilizacji, która zaprzecza sama sobie.

W tomie wspomnień, przywołujących nie bez odrobiny czułości mozaikę habsburską, Krleża określił się jako "ktoś z Agram", używając dla swojego rodzinnego miasta Zagrzebia niemieckiej nazwy; szeroka ekumena cesarsko-królewska nauczyła go, jak wielu innych - w tym również jego starego oskarżyciela Dżilasa, dzisiaj tęskniącego za Mitteleuropą - kochać ją lub przynajmniej rozumieć poprzez bunt.

6. Smętnie madziarski

Dunaj nawleka miasta niby perły. Gyór - który w 1956 roku był ośrodkiem najradykalniejszych żądań i stawiał ultimatum bardziej umiarkowanemu Budapesztowi oraz rządowi Nagya, uznawanemu za zbyt filokomunistyczny - jest piękny i spokojny, stare uliczki wiodą jak niedzielny spacer na brzeg rzeki, z jego quais i zieloną wodą Raby, wpadającej do odnogi Dunaju. Pod numerem 5 na ulicy Doktora Ko-vacsa szlachetne i dumne madziarskie wąsy zdobią na medalionie oblicze Petófiego; w kościele Jezuitów zielone i ozłocone słońcem liście stanowią ramy dla okien i twarzy, rysujących się na moment w świetle, o pięknie bardziej niepokojącym od urody gotyckich witraży. Przy ulicy Alkotmany mieszkał Napoleon; balkoniki wystawiają na pokaz spokojną i umiarkowaną elegancję: kariatydy oraz lwy dzierżące szable.

Komarom-Komarno (lub Komorn), znajdujące się w dużej części po drugiej stronie Dunaju, w Czechosłowacji, jest małym skupiskiem symboli węgierskości. Pomnik Klapki, generała 1848 roku, wyobraża

252

węgierskiego ducha buntu; tablica, przypominająca miejsce urodzenia Mora Jókaiego, nawiązuje do owego narodowego iluzjonizmu, tak bardzo kultywowanego przede wszystkim po Ugodzie, dzięki której rządząca klasa węgierska stworzyła sobie maskę witalności i splendoru, przemieniając węgierskość w swoje własne cliche. Jókai, wyrosły w optymistycznej atmosferze liberalizmu, szkicuje wspaniały portret owej węgierskiej arystokracji, którą baron Eótvós, również powieścio-pisarz oraz autor światłej, często nie zauważanej ustawy o równouprawnieniu narodowości z 1868 roku, opisuje z kolei jako ciemięży-cieli i pasożytów.

Wielką literaturą węgierską nie jest ta sławiąca wspaniałość heroicznych Węgier, lecz ta, która ujawnia nędzę i zawiłość węgierskiego losu. Nawet Petófi, piewca ojczyzny i Boga Madziarów, piętnuje egoizm szlachty i leniwość narodu. Endre Ady opiewa "posępną ziemię madziarską", określa siebie jako "smętnie madziarskiego" i obwieszcza, że "Mesjasze madziarscy są po tysiąckroć Mesjaszami", ponieważ w ich kraju łzy są bardziej słone, a oni umierają, nie odkupiwszy swoich win. Kto rodzi się na Węgrzech, płaci życiu haracz, ponieważ są one - jak mówi inny wiersz - śmierdzącym jeziorem śmierci; zmęczeni Węgrzy są "błaznami świata", a bolejący poeta nosi w sobie melancholijną równinę.

Literatura węgierska jest antologią tych ran, tego poczucia samotności i opuszczenia, które doprowadza Węgrów do wrażenia, jak mówi wiersz Attili Józsefa, że "siedzą na skraju wszechświata". Laszlo Nemeth, twórca szkoły pisarzy ludowych, mówił o stanie "permanentnej agonii" literatury węgierskiej. Niby refren powraca tam pytanie, od bitwy pod Mohaczem po rewolucję 1956 roku: Czy zawsze będziemy pokonani? Kiedy wreszcie zwyciężą Węgrzy? Jest to pytanie, jakie studenci zadają profesorowi historii, kiedy opowiada o powstaniu Rakoczego, stłumionym przez Habsburgów, nad którym dyskutuje się w oficjalnej gazecie partyjnej. Pytanie retoryczne, postawione przez Tibora Deryego, a nawet przez Kadara, według którego jednak to przeznaczenie przegrywających należy do przeszłości i nie dotyczy teraźniejszości.

Narodowemu iluzjonizmowi, kultywowanemu przez Jókaia i wielu innych autorów, przeciwstawia się więc pełne goryczy rozczarowanie, głosy mówiące z ciemności. Nie jest powiedziane, że samooskarżanie

253

i litość dla samego siebie są bardziej szczere od samouwielbienia; wciśnięte między świat niemiecki, słowiański i łaciński Węgry były zagrożone, ale na pewno nie podległe sąsiadom. Niezależnie od dominacji tureckiej i upadku wielu rewolucji, Węgry były także narodem dominującym, który narzucił się Słowianom i Rumunom. Nie była to prowincja zapomniana przez historię, ale naród, który sam tę historię tworzył.

Nie jest zatem bezpodstawna częściowa rehabilitacja barwnego optymizmu Jókaia. Zresztą w powieści Złoty człowiek (1872) również Jókai ukazuje smutek różny od stereotypowej i folklorystycznej melancholii puszty: mała wyspa na Dunaju, ukryta i nieznana, staje się wyspą bezludną, gdzie Mihaly Timar, przewoźnik wzbogacony i rozczarowany swoim dwuznacznym awansem mieszczańskim, znajduje schronienie i szczęście. W powieści tej Jókai opisał małą naddunajską robinsonadę, historię człowieka, który odbudowuje swoje życie, zniszczone przez społeczeństwo, i który w odróżnieniu od Robinsona nie chce powrócić do świata. Jego wyspa staje się rajem, Edenem, Otahe-iti, atolem Mórz Południowych, choć chronić tę melancholijnie odnalezioną niewinność ma nie ocean, a tylko ramię Dunaju.

W Komorn inna tablica, dwujęzyczna, informuje, że w domu tym urodził się Franz Lehar, mistrz iluzjonizmu podniesionego do kwadratu oraz muzyki użytkowej, w której nostalgia walców Straussa przeradza się mimo rozkosznej maestrii w obojętną pospolitość. Ilu-zjonizm operetki, która sprowadza życie do jednej kwestii: "kelner, szampana!", nie ukrywa wszelako, że jest błyskotliwą fikcją, maską i symulowaniem wesołości. Jej biegłość w wytwornym i sentymentalnym cynizmie stanowi papierową dekorację, która nie udając powagi, odrywa od istoty życia.

7. Cesarskie popiersie pod schodami

Esztergom. Tutaj Gejza, książę Madziarów przybyłych wiek wcześniej z rosyjskich stepów pod przywództwem Arpada, ustanowił swoją rezydencję i swój dwór w roku 973 i tu urodził się jego syn, święty Stefan, pierwszy król Węgier. Wraz z pierwszym królem chrześcijańskim, który chrystianizował Węgry i zwyciężył pogańskich Pieczyn-

254

gów, kończyło się panowanie szamanów oraz wędrownych, stepowych bogów; dzisiaj miasto jest oficjalną siedzibą prymasa Węgier. Olbrzymia neoklasycystyczna katedra, królująca nad Dunajem, posiada zimną i martwą monumentalność cenotafu i promieniuje lodową, doczesną mocą albo też przemocą.

W Esztergomie stoczono wiele walk. Tutaj miały miejsce najazdy mongolskie, oblężenia i podboje tureckie. Walcząc przeciw Turkom, padł tu w 1594 roku Balint Balassi, jeden z pierwszych poetów literatury węgierskiej. Poświęcone mu muzeum jest zamknięte, dziewczyna, która otwiera drzwi, nic nie wie, a brama upstrzona jest przez ptaki. Pod schodami leży na sztorc porzucone popiersie Sissi, cesarzowej, która tak bardzo kochała Węgry. Uśmiech na obliczu, wyrzeźbionym konwencjonalną ręką, wyraża nierzeczywistość, która nie odbiera cesarzowej rzeczy niemożliwej, marzenia, żeby być mewą. Także historia powszechna składa się z przeprowadzek, często przerywanych i zaniechanych w połowie. Berła, korony, płaszcze kończą swój żywot u przekupnia; podczas likwidacji cesarstwa habsburskiego Sissi dokonała żywota, kto wie przez jaką pomyłkę, pod tamtymi schodami. Być może dla uniknięcia ewentualnego rozczarowania w innym zamkniętym i podupadłym muzeum Kocsis nie chce zaprowadzić nas do muzeum swojego Mihalya Babitsa.

8. Karczmarze z Vacu

Miasteczko, również bogate w krwawe wspomnienia, jest przepiękne, ze swymi renesansowymi i barokowymi pałacami. Podróżując po Dunaju - jeszcze przed Antiąuariusem - z Wiednia na tatarski Krym, szlachcic Nicolaus Ernst Kleemann narzekał na karczmarzy węgierskich w ogóle, a w szczególności na tych z Vacu, którzy stanowili "kwintesencję grubiaństwa karczmarzy", a jadło się u nich i piło byle jak, na brudnych nakryciach i za wygórowane ceny. Ale w Vacu zdarzały się jeszcze gorsze rzeczy. W Theresianum, starej akademii dla szlachty, zbudowanej przez Marię Teresę i przeznaczonej potem na więzienie, reżim Horthyego przetrzymywał i mordował bojowników robotniczej opozycji.

255

9. Szentendre

Szentendre jest naddunajskim Montmartre'em, kolory domów i obrazów wystawionych na ulicach zlewają się z barwami rzeki, jasna i zwiewna radość ogarnia flaneura i niesie go poprzez malownicze zaułki, schodzące łagodnie w stronę brzegów. Miasteczko nosi piętno serbskie, które z wolna zanika. Pod koniec siedemnastego wieku podczas powstania otomańskiego i następującego po nim natarcia armii cesarskiej Szentendre przyjęło wielu uchodźców z Bałkanów, uciekających przed Turkami: Albańczyków, Greków, Bośniaków, Dalmatyńczyków i przede wszystkim Serbów, prowadzonych przez patriarchę Arsenija Crnojevicia. Serbowie, przedsiębiorczy kupcy, doprowadzili - wspólnie z Grekami - do rozkwitu miasteczka i przysporzyli mu dostatniej elegancji, barokowych, rokokowych i klasycystycznych kościołów, kupieckich domów patrycjuszowskich, harmonii zwartych placów oraz cenionych szyldów handlowych.

Z ośmiuset rodzin przybyłych wraz z patriarchą pozostało dziś sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt. Podróż jest zawsze także ekspedycją ratunkową, dokumentacją i zbieraniem tego, co gaśnie i wkrótce zniknie, ostatnim przybiciem do brzegów wyspy, zatapianej przez wodę. Cuvier wyróżniał voyageurs~naturalistes, -geographes i -botanistes. Botanik ma najłatwiej, może delikatnie zerwać ostatni egzemplarz rośliny i zakonserwować go w swoim zielniku lub wręcz przesadzić do doniczki i nawet zabrać ze sobą, jeśli pozwalają na to warunki klimatyczne i termiczne. Geografia humanistyczna trochę sprawę komplikuje, bo trudniej jest opakować zagarniany przez spekulację budowlaną krajobraz czy też kurczącą się mniejszość, jej ulice, zwyczaje, ludzi gestykulujących na targu. Ale schyłek obecności serbskiej w Szentendre nie jest wcale melancholijny, ponieważ nieliczni Serbowie nie stanowią żałosnej, ocalałej grupy, odizolowanej od innych niby ostatni Mohika-nie, lecz spokojnie wtopili się w węgierską rzeczywistość.

Yoyageur-botaniste miałby zapewne wiele rzeczy do zebrania, z należytą delikatnością, i do umieszczenia w zielniku, który mógłby je uchronić, choć na to już za późno, przed biegiem wydarzeń. Ale ból istnieje i żaden relikwiarz go nie oddali; kryje się nawet we wspaniałych ceramikach Margit Kovacs, stale eksponowanych w osiemnasto-wiecznym domu, znanym jako dom serbskiego kupca Dimśica Vazu-

256

la. W figurach Margit Kovacs cierpienie jest nieme, niewytłumaczalne, jest bólem każdego macierzyństwa, rodzącego życie i mękę. W owej ciszy mieści się godność niezachwiana i jeszcze bardziej tajemnicza niż ból zagadka egzystencji, a nawet szczęście pomimo tragedii.

Jeszcze kilka kroków, zanim wsiądziemy do samochodu i wrócimy do Budapesztu. W małym antykwariacie tom zawierający kilka listów Ninon de Lenclos przypomina Gigiemu, że maestro Eulambio di Gra-disca, który przez trzydzieści lat uczył muzyki w Lipsku, skomponował operę liryczną zatytułowaną Ninon de Lenclos, wystawioną w teatrze Verdiego w Trieście. Dzieło przyzwoite i niepotrzebne, mówi Gigi, ukazujące tragedię zdolnego epigona, którego niewątpliwa biegłość artystyczna nie ma już nic do zaofiarowania. Zacni epigoni Verdiego, dający się natychmiast rozpoznać, którzy trawią życie na pracy wyraźnie spóźnionej, chociaż godnej, są postaciami tragicznymi; sprytni naśladowcy Schónberga czy Pounda, równie zręczni i niepotrzebni, potrafią maskować swoje zapóźnienie, uchodzić za oryginalnych i uniknąć, dzięki swemu filisterstwu, tragedii. Jego Wysokość Zapomnienie, któremu Lichtenberg dedykował swoje dzieła, ogłasza niezwłocznie wyrok na mistrza Eulambia, podczas gdy przekomarza się jeszcze trochę, po obiedzie, z innymi jego kolegami a la page.

10. Lody w Budapeszcie

Budapeszt jest najpiękniejszym miastem Dunaju; mądrą autoinsce-nizacją, podobnie jak Wiedeń, lecz o silnej substancji i witalności nie znanej austriackiemu rywalowi. W Budapeszcie stolicę czuje się fizycznie, w całej osobliwości i okazałości miasta - protagonisty historii, mimo lamentu Adyego nad życiem madziarskim "szarym, w kolorze kurzu". Współczesny Budapeszt jest oczywiście tworem świeżym, różniącym się bardzo od miasta dziewiętnastowiecznego, które, jak pisał Mikszath, w latach czterdziestych ubiegłego wieku piło serbski wermut i mówiło po niemiecku. Stołeczna wspaniałość Budapesztu, oparta na solidnej podstawie polityczno-ekonomicznego rozwoju, odsłania także oblicze czarującego iluzjonizmu, które sztuka fotograficzna Gyórgy Klosza uchwyciła z magiczną wyrazistością. Jeśli modernistyczny Wiedeń imituje Paryż barona Haussmanna, z jego wielkimi

257

boulevards, Budapeszt z kolei imituje tę wiedeńską zapożyczoną urbanistykę, jest naśladownictwem naśladownictwa; może również dlatego przypomina poezję w znaczeniu platońskim, jego pejzaż bardziej niż sztuka sugeruje sens sztuki.

Nie przypadkiem w początkach wieku Budapeszt stał się kolebką niezwykłej kultury, która - wraz z młodym Lukacsem, ale nie tylko z nim - usiłowała rozstrzygnąć, jaki związek zachodzi między duchem a formą, czy za wielorakim bezkształtem ukrywa się istota życia i jaka relacja istnieje między grą rzeczy, takich, jakimi są, i autentycznością powinności. Owa sceneria fikcji - doprowadzona do skrajności w monumentalnej, historycznej widowiskowości obchodów węgierskiego milenium w 1896 roku - sprzyjała zmysłowi sztuczności i eksperymentu, poszukiwaniu i tworzeniu nowych języków, jak udowadnia to wielka węgierska awangarda artystyczna i muzyczna; sprzyjała skłonności do form eseistycznych, ponieważ postawa eseistyczna stanowi pasjonującą i jednocześnie ironiczną komplikację dla inteligencji, która postrzega nieautentyczność bezpośredniości oraz roz-dźwięk między życiem a jego znaczeniem i wskazuje nieustannie, choć pokrętnie, na ową wyższość znaczenia, nieosiągalnego w rzeczywistości.

Młody Lukacs mieszkał nieopodal zamku Yajdahunyad, wzniesionego w latach 1896-1908 w parku Yarosliget, rozciągającym się na tyłach Placu Bohaterów, i mógł obserwować efekt Potiomkina w kulturze oficjalnej tysiąclecia Węgier. Twierdza ta, imitująca warownię Janosa Hunyadiego o tej samej nazwie, zbudowaną w Transylwanii w XV wieku, stanowi koncentrat kiczu, heterogeniczny stop stylów: gotycki portal, kilka bloków romantycznych, elementy renesansowe, barokowe fasady, wieża na wzór zachwycającej Sighi§oary (Segesvar, Schassburg), dziś w Rumunii. Przyjaciele, którzy zbierali się w 1915 roku w domu Beli Balazsa, w tzw. "Kółku niedzielnym" (wśród nich Lukacs, Hauser, Mannheim), dociekali "możliwości życia adekwatnego", jak mawiał Lukacs, w historycznym okresie kryzysu i braku stabilności, i otwierali nowe drogi dla estetyki czy socjologii, analizując indywidualne szansę afirmacji wartości w świecie obiektywnym, który im zaprzecza, tragedię kogoś odrzucającego pustą rzeczywistość oraz ironiczną i tolerancyjną mądrość tego, kto mimo wszystko nie chce tragicznie zaprzeczyć tej rzeczywistości, czyli umrzeć. Ujmująca

258

kiczowatość Budapesztu tworzyła scenerię pobudzającą do poszukiwania prawdziwego życia i analizowania prawdy lub fałszu formy.

Splendor Budapesztu stanowi po części rekompensatę dla miasta, które zatraca swój charakter jako mieszanina gigantyzmu i przepychu, odpowiadająca hybrydycznemu przymierzu między węgierskim kapitałem i habsburskim orłem, a realizująca się także w historycznym eklektyzmie architektury, np. w starym parlamencie czy Operze, zaprojektowanych przez Miklósa Ybla w stylu renesansowym oraz w nowym, gotycko-barokowym Parlamencie Imre Steindla. Nowa przedsiębiorcza burżuazja, jak powiedziano, chciała zbudować sobie heraldyczną przeszłość; pragnęła zamaskować gorączkową przemianę oraz burzliwą ekspansję przemysłową miasta, gotowego nazwać swój siódmy dystrykt Chicago, pozorami pienistej lekkości, a także - im bardziej rozwój kapitalistyczny wykorzeniał tę burżuazję z tradycji -demonstrować ostentacyjnie i za wszelką cenę swą madziarskość. W 1907 roku Geza Lengyel krytykuje puste i teatralne fasady, "gipsowy potiomkinizm" Budapesztu, osłaniający rzeczywistość, podobnie jak Broch wypomina brak stylu wiedeńskiej Ringstrasse, ukrywający pustkę wartości. Lechner buduje w 1900 roku Pocztową Kasę Oszczędności; sztuka Miksy Rótha, podbijającego cały świat swoim opalizującym szkłem, służy także ukazywaniu poprzez witraże - jak w gmachu Ubezpieczeń Greshama, zaprojektowanym przez Zsigmonda Quittnera - "ekonomicznej potęgi Spółki", ale musi przede wszystkim uszlachetniać i upiększać brutalność tej potęgi.

Ta "Ameryka na mniejszą skalę", jaką jest Budapeszt w latach 1867-1914, stroi się w wesołość i beztroską fantazję; Mór Jókai opiewa stary Budapeszt legendarnego magnata Moritza Sandora z jego zuchwałymi wyczynami, Budapeszt sprzedawców melonów, arbuzów i pitnej wody, handlujących nad brzegiem Dunaju, oraz słynny doroczny bal prawników. Podobnie jak półtora wieku wcześniej szlachcic Kleemann, również i on poświęca szczególną uwagę grubiaństwu i ustanawia wręcz klasyfikację nieokrzesańców, stawiając na pierwszym miejscu dorożkarza fiakra nr 37, a na drugim teatralnego kasjera.

Nawet stołeczny gigantyzm przyobleka się w ten wdzięk starych dobrych czasów, który zdaje się zezwalać na prowincjonalną zażyłość i stwarzać ramy dla radości życia swymi nadbrzeżnymi promenadami i długimi bulwarami, gdzie rzeczywistość wydaje się radosna i dumna,

259

pulsująca krzepkim i beztroskim zdrowiem. Balkony, fasady, fryzy i kariatydy ukrywają ową tragedię nowoczesności, którą młody Lukacs i jego przyjaciele z "Kółka niedzielnego" badają z genialną i zaangażowaną przenikliwością; dopiero bomby lat 1944-1945 odsłonią - za zburzonymi gmachami, majestatycznymi potłuczonymi posągami -zaplecze nędzy i ciemnoty, które belle epogue zdołała utrzymać w ukryciu, a faszyzm, gwałtowna i skrajna choroba współczesności, rozjątrzy i paradoksalnie zdemaskuje.

Również dzisiaj flaneur zagłębia się w tę archeologię przepychu i zatajenia, w tę krzyżówkę krzepy i iluzji, przejmującej poezji i pompa-tycznej poetyzacji prozy świata. Na placu Roosevelta, pośród figur otaczających pomnik Szechenyiego, Neptun symbolizuje prawidłowo żeglugę, Ceres rolnictwo, Wulkan powołany jest do reprezentowania przemysłu, ale Minerwa, bogini inteligencji i myśli, stanowi tu alegorię handlu. Na placu Petófiego wznosi się oczywiście pomnik narodowego wieszcza, o którym przewodnik wydawnictwa Corvina z 1984 roku mówi z emfazą tonowaną mądrą ostrożnością kogoś, kto nigdy nie jest pewny stałości cen na giełdzie, że "jest do dzisiaj największym węgierskim lirykiem". Poza tym na monumencie wzniesionym z okazji milenium Węgier w 1896 roku na Placu Bohaterów, Hósók Terę, obok pomników mitycznego Arpada i innych bohaterów węgierskiej historii, jak Janos Hunyadi czy Kossuth, rozlokowane są także posągi wyobrażające Pracę i Dobrobyt, Honor i Chwałę, wyraz mieszczańskiego ducha mityczno-heroicznej maskarady oraz monumentalnego eklektyzmu.

Dunaj płynie szeroko, a wieczorny wiatr przeciąga nad odsłoniętymi kawiarniami jak tchnienie starej Europy, będącej już być może na krawędzi świata i nie tworzącej, ale tylko konsumującej historię, jak Francesca, która pochłania właśnie swoimi pięknymi ustami lody w cukierni "Gerbeaud" przy placu Yórósmartyego. I patrzy, jak jej życie ulatuje, przymknąwszy lekko oczy pod swymi wspaniałymi rzęsami, i być może niedostrzegalnie zmarszczyła brwi od tego szelestu czasu. Europa to także ta kawiarnia, gdzie nie siedzą już Oddelegowani Zarządcy Ducha Świata, ale co najwyżej urzędnicy podległej filii, którzy nie podejmują decyzji, ale tylko je wykonują, i jeszcze jakaś dostarczająca powodów do plotek piękna pani.

W witrynach zakładów fotograficznych zbiorowe zdjęcia młodzie-

260

ży szkolnej w przeddzień matury, chłopcy z pierwszymi papierosam1 dziewczęta w strojach marynarskich z krawatką patrzą w przyszłoś' która pędzi im naprzeciw z prędkością, z jakiej zdają sobie sprawę dc piero w tym momencie, w drzwiach klasy, jakby runęły na nid wszystkie cząsteczki sztucznie przyspieszone w synchrotronie. AU rianna Szendy ma krucze włosy, oczy ciemne i niespokojne, zdecydtf wanie zarysowany nos, który obiecuje, że dziewczyna będzie się opif rac czekającym ją ciężkim próbom i że choć wpadnie w końcu w się1 starego rybaka, pokrzyżuje jednak, przynajmniej na chwilę, jego wie) kie plany. Zoltan Kiś jest niezbędnym w każdej klasie tłuściochen1 któremu grozi, że wkrótce odpadnie, podobnie jak na lekcji gimnastj ki, gdy strącał poprzeczkę w skoku wzwyż; ale jego oblicze - na taty leau maturzystów, gdzie każda fotografia opatrzona jest tabliczką ' imieniem i nazwiskiem - jest twarzą kogoś, kto potrafi się śmiać, ki^ dy dyrektor wręcza świadectwo z zadowoloną powagą zwiastuna obW,( nego egzaminu. Być może będzie mógł roześmiać się prosto w twaf także innym zapowiadaczom oczekujących go porażek. ,• Dunaj przepływa leniwie pod potężnymi mostami, jak pisał Ad}' przywołując ucieczkę, a nawet śmierć w Sekwanie, w owym Paryżu, ktd' ry Budapeszt odbija niczym zwierciadło w stylu empire. Być może Eurd/ pa się skończyła, jest mało ważną prowincją historii, która rozstrzyga si l

gdzie indziej, w gabinetach innych mocarstw. Duch europejski się książkami niczym demony w opowiadaniach Singera, wgryza się historiograficzne woluminy w bibliotekach albo toczy jak mól damski kapelusze, szale i inne wytworne nakrycia głowy w szatni. e Nie jest powiedziane, że Europie przypadnie jako nieuchronni przeznaczenie ta drugorzędna rola damy do towarzystwa; zresztą zaży a łość z cast Europy Środkowej oraz jej próbami scenicznymi nie skłani e do dawania wiary nieuchronnym przeznaczeniom, a raczej zasadzi 'fc przypadkowości. Oczywiście również w Budapeszcie można odnieś ° to wrażenie Europy po spektaklu, ale to miasto, w przeciwieństwie d/p Wiednia, nie jest wyłącznie sceną wspomnień minionej chwały, ale te j?' miastem prężnym i pełnokrwistym, które podpowiada, jaką siłę mog?P' łaby i powinna mieć Europa, gdyby potrafiła spożytkować swą rozpro/^ szoną energię i, zamiast ją niweczyć, połączyła wieczną elizją, trwał /J stallą. W Budapeszcie myśli się o schyłku czy też budzącym obaw^ zadekretowanym schyłku Europy dlatego właśnie, że Europa jeszcze'

261

istnieje, jej słońce stoi wciąż wysoko nad horyzontem i grzeje, ale jest zarazem przesłonięte chmurami i zasłonami, przypominającymi natarczywie fazę jego zachodu. Tak też wielka węgierska awangarda kulturalna początków XX wieku była mieszaniną schyłku i przyszłości: nowe kanony muzyczne Bartoka i autodestruktywny trójkąt złożony z Endre Adyego, Ódóna Diósyego oraz ich Ledy,femmefatale i ofiary - bohaterki historii miłosnej fin de siede'u i retro, z której jednak poezja Endre Adyego wydobyła i wyśpiewała jądro przejmującej prawdy.

Bezstylowość eklektyczna budapeszteńskich gmachów, ciężkich i często przyozdobionych topornymi dekoracjami, odsłania chwilami wrażenie dziwacznego oblicza przyszłości, owego pseudohistoryczne-go i zarazem futurystycznego pejzażu metropolii, którego zapowiedzią są takie filmy fantastyczno-naukowe jak Blade Runner [Łowca androidów]: przyszłość posthistoryczna i bez stylu, zapełniona masami z wieży Babel, narodowo i etnicznie nie do rozróżnienia; malajsko-czer-wonoskórymi Lewantyńczykami, żyjącymi pośród baraków i drapaczy chmur, komputerów dwunastej generacji i zardzewiałych rowerów wyłowionych z przeszłości, gruzów czwartej wojny światowej i robotów o ponadludzkiej sile. Pejzaż architektoniczny tej metropolitalnej przyszłości jest archaiczno-futurystyczny, z kilometrowymi drapaczami chmur i świątyniami w stylu kolossal, podobnymi do dworca w Mediolanie. Eklektyzm Budapesztu, jego mieszanina stylów przywołuje, jak każda dzisiejsza wieża Babel, ewentualną przyszłość mrowiących się ludzi, ocalałych po jakiejś katastrofie. Każdy habsburski spadkobierca jest prawdziwym człowiekiem przyszłości, ponieważ nauczył się wcześniej niż inni żyć bez przyszłości, w luce wszelkiej ciągłości historycznej, a zatem nie żyć, lecz przetrwać. Ale na tych wspaniałych bulwarach, tak ożywionych i wytwornych, gdzie nie odczuwa się melancholii krajów wschodnich, również przetrwanie okazuje się przyjemne i ponętne, wielkoduszne i może czasami niemal szczęśliwe.

11. Grobowiec pośród róż

Gul Baba, muzułmański święty z XVI wieku, pochowany na wzgórzu róż, wśród ciszy, patrzy z wysoka na Budapeszt na pewno nie wyniosłym wzrokiem dawnego władcy, lecz z pogodnym dystansem ko-

262

goś, kto spoczywa w Allachu. Wobec tej kopuły i tego spokoju śmierć nie budzi żadnego strachu, jest spoczynkiem, oazą, do której dociera się po przebyciu pustyni.

12. Epika, powieść i kobiety

Kupuję w antykwariacie podręcznik poetyki po łacinie, Institutiones Poeticae in usum Gymnasiorum Regni Hungariae et adnexarum provincia-rum, wydany w Budzie w 1831 roku. Jak głosi tytuł, to podręcznik dla młodzieży gimnazjalnej. A zatem w 1831 roku uczniowie dzikiej Panonii uczyli się i pisali swoje zadania po łacinie.

Podręcznik wprowadza, klasyfikuje, dzieli, stosuje ową geometrię umysłu, która stanowi pierwszą gwarancję esprit definesse. Rozdziały następują po sobie gładko i bezlitośnie: Definitio Poeseos, De Materia, De Forma, De Peripetia, De Machina, Definitio Epopoeiae, De Materia Epopoeiae, Divisio in Fabulam, Mores, Sententiam, Dictio-nem, Melodiam et Apparatum... Jeden z paragrafów poświęcony jest niezbyt wytwornemu pytaniu. Potestne essefemina, ąuae dicitur heroina, mateńa Epopoeiae? Czy totalność eposu, który skupia świat w jedność i harmonię, wznosząc się ponad wszelki szczegół, może dopuścić jako protagonistę kobietę, przypadkowy i nieprzewidziany przedmiot metafizycznej mizoginii, materię bez formy, nieskażoną zmysłową pasywność, niezdolną się wywyższyć?

Ciekawe, jak odpowiedzieli w swoich ćwiczeniach studenci, którzy sylabizowali z tego podręcznika. Mniej więcej w tym samym czasie lub trochę później Janos Arany zadawał sobie co do epiki poważniejsze pytania; zastanawiał się, czy jest możliwa w epoce "industrialnej", domagającej się sztuki, która "dostarcza przyjemności" i taką produkuje, totalność eposu, zakładająca życie wyposażone w sens, rozmach całości, łączącej w jedność szczegóły. Współczesne mu społeczeństwo nie pozwalało na żadną epicką prostotę, żadną Iliadę czy Pieśń o Nibe-lungach; była to epoka Osjana, a nie Homera, pora elegijnego lamentu nad utraconą całością. Dla Aranya epoka modernistyczna jest wiekiem wergiliańskim, który nie pozwala na nową twórczość, lecz tylko na kulturalne powtórki. Świat, mówi się w jednym z jego wierszy, jest starym, zużytym dolmanem. Zadaniem powieści, podkreśla w owych

263

latach Zsigmond Kemeny, transylwański prozaik i eseista, jest pozbawiać złudzeń.

Wielka dyskusja nad eposem i powieścią - która zrodziła się w Niemczech w epoce Goethego i Hegla, a osiągnęła szczyt w dziele młodego Lukacsa, podnosząc nie tylko kwestie literackie, ale także istotę życia i historii, możliwość autentycznej egzystencji i pełni indywidualnej w epoce współczesnej - znajduje w Aranyem bystrego interlokutora. Jak Puszkin, wie on, że epoka "skłania się ku poważnej prozie"; on sam, autor poematów epickich, mówi, że jego wiersze przywołują starych rycerzy- Hunów, lecz utykają i plączą się, kiedy usiłują śledzić ich galop. Nowoczesny poeta, pociesza być może samego siebie, nie może być Homerem, ale może zostać Tassem, może pogodzić epicką prostotę i mieszczańskość dzięki sentymentalnej świadomości własnego dystansu wobec życia i intelektualnej tęsknocie obejmującej owo oddalenie.

Tak więc Arany ma nadzieję, że jego dzieło może być eposem, nie wypływającym już z doświadczeń, lecz odtworzonym poprzez kulturę, i cytuje Sagę o Fńdthiofie Śmiałym, Wędrówki Childe Harolda i Eugeniusza Oniegina. Prawdziwy poeta ludowy, mówi, jest dziś wykształcony, naśladuje stare piosenki i dzięki temu komponuje pieśni, które skupiają w sobie starego ducha i rzeczywiście rozpowszechniają się wśród ludzi, stając się wspólnym dziedzictwem. Dla węgierskiego patrioty prawdziwym eposem jest naród, z jego nieprzerwaną ciągłością w przeszłości i teraźniejszości, uwieczniającą się w przyszłości. Obiektywna tradycja, bardziej niż matrycą poezji, staje się samą poezją.

13. Europa Środkowa i antypolityka

Książka Gyórgy Konrada, która spotyka się z przychylnością publiczności, ale nie Gigiego, nie mogła ukazać się na Węgrzech z powodów cenzuralnych, wyszła jednak w Niemczech, w wersji niemieckojęzycznej. Konrad jest pisarzem węgierskim, jego powieść Wizyta uczyniła go znanym także we Włoszech. Jego zakazana książka nazywa się Antypolityka i nosi podtytuł Środkowoeuropejskie medytacje. Mit-teleuropa staje się zaszyfrowanym symbolem odrzucenia polityki, a raczej totalitarnej panpolityzacji, stanowiącej ingerencję państwa i

264

racji stanu w każdą sferę egzystencji. Podział Europy między dwa su-permocarstwa, usankcjonowany w Jałcie, jawi się Konradowi jako charakterystyczny i tragiczny rezultat polityki fałszywie wielkiej i fałszywie światowej, to znaczy tyrańsko nadużywającej władzy.

Ideologii dwóch rywalizujących bloków Konrad przeciwstawia strategię intelektualną, giętką, liberalną i tolerancyjną, inspirowaną poczuciem miary i realizmem empirycznym; wrażliwość środkowoeuropejska oznacza również obronę człowieka prywatnego przed wszelkimi zamysłami totalitarnymi i autorytarnymi. Europa Środkowa jest nazwą nadaną przez Konrada jego koncepcji Europy zjednoczonej i autonomicznej w stosunku do dwóch bloków, w przeświadczeniu, że obecne spory między Rosjanami i Amerykanami, które dzisiaj wydają się osią historii powszechnej, pewnego dnia okażą się pozbawione sensu i niepoczytalne, jak te między Francuzami i Niemcami sprzed kilku dziesięcioleci. W Budapeszcie zatem Europa żyje nie tylko w nadbrzeżnych kawiarniach, ale także w głowach. Wszelako Gigi być może się nie myli; tak jak dla Kundery, także dla Konrada Europa Środkowa staje się słowem szlachetnym, lecz nieokreślonym i ogólnikowym, iluzorycznym, metapolitycznympasse-partout dla każdego politycznego dążenia. Sam Konrad zauważa, że jedność między intelektualistami i ludem, tak przez niego oczekiwana, realizuje się tylko wtedy, gdy władza ma zapaść, to znaczy w sytuacjach wyjątkowych i tragicznych, a on sam jest bardzo daleki od tego, aby ich sobie życzyć.

14. Dwa telegramy

15 maja 1919 roku telegram barona Szilassy, dyplomaty, z "Hotel Salines" w Bex w Szwajcarii, do Komisarza Ludowego Beli Kuna w Budapeszcie: "Proponuję poprosić o protektorat Ameryki nad Węgrami i o ile to możliwe ogłosić Węgry Stanem Unii Amerykańskiej stop". Lakoniczna odpowiedź Beli Kuna dwa dni później: Nous avons regu votre depśche1. Polityka zdaje się naśladować kabaret. Historia naddu-najska bogata jest w projekty - nigdy nie zrealizowane - federacji wielonarodowych, od konfederacji niemiecko-węgiersko-słowiańsko-ła-

1 Otrzymaliśmy Pańską depeszę (przyp. tłum.).

265

cińskiej czy federalnej republiki naddunajskiej otwartej na wszystkie narodowości, wymyślonych przez barona Miklósa Wesselenyiego odpowiednio w roku 1842 i 1849, po program wielonarodowy Istvana Szechenyiego z 1849, od spóźnionej skruchy Kossutha (który w swoich gorących latach mówił, że nie potrafi odnaleźć Chorwacji na mapie), po imponujący plan Rumuna Aurela Popovicia z 1906, zatytułowany Stany Zjednoczone Wielkiej Austńi. Żaden z tych pomysłów nie został zrealizowany. Telegram barona Szilassyego wygląda na żart, jednak nie tak znów niemożliwy, jeśli pomyśleć o tym, co wydarzyło się później w Jałcie. W każdym razie idea Węgier graniczących z Texasem albo Wyoming odsłania groteskowość, jaka rodzi się, obiektywnie, z konkretnego i wykalkulowanego działania polityków. Ze swoimi dwoma telegramami baron i komisarz ludowy są jak Yladimir i Estragon, którzy gawędzą czekając na Godota historii powszechnej.

15. Krzywoliniowe oświecenie

W pobliżu tzw. Bramy Wiedeńskiej, Becsi Kapu, na górze Zamkowej (Var), pewien posąg przypomina metaforycznie człowieka oświecenia Ferenca Kazinczyego. Figura kobieca trzyma w ręku kaganek, symbol oświeconego rozumu; jej kształty są smukłe, wygięcia miękkie i lekkie. To oświecenie w kobiecej postaci łagodzi ratio, zdaje się odbierać jej nieco z intelektualnej oschłości i brutalnej postępowości, a wyrażać delikatne, miłosne zrozumienie, które mogłoby wyzwolić ją od owej dialektyki postępu i przemocy, ciążącej, według słynnej analizy Adorna i Horkheimera, nad naszą cywilizacją niczym fatum.

Dzień, pełen falujących linii i dojmujących przyjemności, ofiarowuje także pojednawcze piersi bogini Fortuny - wyrzeźbionej przez niezbyt znanego Ferenca Medgyessyego w 1921 roku, pod numerem 9 przy Fortuna utca - łagodne modele ziemskiej krzywizny. "Fortuna" była to także gospoda, która pod numerem czwartym na tej ulicy znajdowała się tam, gdzie teraz ma siedzibę węgierskie Muzeum Handlu i Hotelarstwa. Wyraźnie zainspirowany tą nazwą Amadeusz, który na równi z Monsieur Teste przechodzi przez życie klasyfikując, zaczyna wykładać teorię związku między erotyką i sztuką podróżowania, podzieloną na różne części: eros i dyliżans, eros i zajazdy pocztowe, przy-

266

gody w pociągu, wyprawy rozpustne, obyczaje portów i miast na lądzie, różnice między stolicami i miasteczkami prowincjonalnymi, samolot i mała aktywność seksualna (przypisana przede wszystkim, ale nie tylko, krótkotrwałości i bezustannym przerwom tudzież przesiadkom w podróżach lotniczych).

Muzeum Hotelarstwa, prawdę mówiąc, pochlebia łakomstwu, a nie lubieżności, wystawia plakaty historycznych cukierni, np. Josepha Naisza, która obiecywała maraskino z Żary, curaęao, anisettę, tamarin-do; pokazuje w gablocie imponujące torty, wznoszące się niczym świątynie, odtwarza słodycze o znakomitej sławie, figury, które zrobione były ze śmietany i czekolady, Gateau d'ananas a la Zichy, Fruits entiers a la duchesse Gisele. Rozkosze podniebienia: Pain de framboises a la Leda, piramida pokus, talerz, który trzyma naga kobieta jakby oddająca się w muszli łabędziowi, również wyraźnie jadalnemu, wyciągającemu szyję w jej stronę. Owe przysmaki zaczynają w końcu mdlić, jak każdy nadmiar. Ale gałka przy szufladach w starej i zrekonstruowanej cukierni jest taka, jakiej używało się jeszcze w Fiume i w Trieście czterdzieści lat temu: malutki herb domowej Mitteleuropy, tajemnicze skarby dzieciństwa, atmosfera domu sprzed lat.

Schodzimy na Wyspę Małgorzaty, gdzie, według przysłowia, miłość rodzi się i kończy. Również patos tej niestałości serca i zmysłów kształtuje w dużym stopniu powieść węgierską lat trzydziestych, owych książek o tytułach Najpiękniejsza kobieta Budapesztu lub Spotkanie na Wyspie Małgorzaty, które zdawały się odpowiadać pieszczotliwej i stereotypowej aurze kwietników, parków, hoteli i pawilonów belle epoąue, fontann pośród róż. Ale również ta uwodzicielskość porusza duszę, niczym stary walc trochę andante, jest ona msAąpromesse de bon-heur i skłania do melancholijnej refleksji nad radością. A myśl o tym, że miłość może się skończyć, zawsze ściska serce, nawet jeśli wyraża ją banalny refren piosenki czy też standardowej frazy. Wieczorem, w "Matthiasie", cygański skrzypek graPacsirtę, skowronka. Wszystko to stanowi }eszczedecor z początku wieku, styl zdeklasowanej gentry, która raczyła się muzyką węgierską i cygańską, nie będącą tak naprawdę ani węgierską, ani cygańską. AlePacsirta to piękna melodia, skrzypce wygrywają ją po mistrzowsku i, przynajmniej tego wieczoru, miłość jeszcze nie umarła. Nawet w przypadkowy wieczór zdarzyć się może, że fałsz zmieni się w prawdziwe życie.

267

16. Biblioteka nad Dunajem

Jedna z ostatnich fotografii przedstawia osiemdziesięciosześciolet-niego Lukacsa, stojącego przy swoim biurku zawalonym książkami i papierami, na tle wielkiej biblioteki, w domu nad Dunajem, na piątym piętrze pod numerem 2 przy ulicy Belgrad rakpart w Budapeszcie. Ramiona ma lekko zgarbione, w prawej ręce trzyma częściowo ukryte za plecami słynne cygaro, które towarzyszyło i dodawało otuchy długiemu życiu człowieka - wplątanego w główne wydarzenia naszego wieku - wierniej niż Duch Świata lub główny nurt historii powszechnej.

Zdjęcia wywołane kilka tygodni wcześniej przedstawiają żywotnego i bojowego starca, dla którego papiery stłoczone na stole, wykład, jaki przygotowuje, czy dyskusja z rozmówcami jawią się jako gesty wypełnione znaczeniem, konkretny wyraz czegoś istotnego, w co on sam wierzy. Jest to jeszcze człowiek, który w 1971 roku, właśnie mając osiemdziesiąt sześć lat, chory na raka, z zaawansowaną sklerozą, odbierającą mu stopniowo zdolność koncentracji intelektualnej, oświadczał, że "nie jest już kompetentny, aby wydać sąd o Ontologii bytu społecznego", dziele filozoficznym, którego zredagowaniu i korekcie poświęcił swoje ostatnie lata i miał nadzieję doprowadzić tę pracę do końca przy pełnej jasności umysłu, wyprzedzając postępującą chorobę. Przyjmując pogodnie do wiadomości własny fizyczny rozpad, niemożność ogarnięcia i oceny własnej pracy, powierzał ją swoim uczniom, z pokorną i zarazem dumną pewnością, że powierza ją historii, która - był o tym przekonany - nie zlekceważy tej książki, nie pozwoli, aby zapadła się w nicość i zniknęła w ogólnym rozproszeniu.

Lukacs bagatelizował własny upadek biologiczny i schodził ze sceny z gestem przypominającym Eskimosa, który czując bliski koniec i swą zbędność dla wspólnoty, wychodzi z igloo, żeby umrzeć. Ten symboliczny gest, którym Lukacs podawał do dymisji swoją jasność umysłu i żywotność, był także zwycięstwem nad własną niezdatnością, wyrazem pełni inteligencji, która jest w stanie spostrzec, że przenikliwość logiczna ulega niekiedy zmąceniu. Ostatnie miesiące Lukacsa nie były miesiącami inercji, lecz aktywności, wolnej od wszelkiego sentymentalnego patosu i melancholii kogoś, kto przygląda się umykającemu życiu.

268

Na tym ostatnim wizerunku natomiast oblicze wydaje się odmienione. Spojrzenie jest zmęczone i ironiczne, przekracza granice owego porządku, z którego filozof uczynił zasadę swojej egzystencji i działalności; życzliwy i zdziwiony Lukacs spogląda na obszar, który już przestał być jego i nad którym nie jest w stanie zapanować, niemal jak na scenę jakiejś niedorzecznej komedii, jakby zaskoczony tym odkryciem i prześmiewczy wobec naiwności własnego zdziwienia. Jest to spojrzenie pożegnalne kogoś, kto odkrywa tajemnicę, ból i śmieszne nieporozumienie każdego pożegnania, kpiącego z naszego pragnienia wieczności. W tym ostatecznym spojrzeniu starego Lukacsa, filozofa dążącego wytrwale do jedności rzeczywistości i rozumu, zdaje się powracać nostalgia Lukacsa młodego, który w swoich młodzieńczych esejach - od Duszy i form po Teorię powieści - genialnie ewokował roz-dźwięk między egzystencją i jej znaczeniem, między duszą i słowem, między istotą i zjawiskami.

Ale tajemniczy i ironiczny wzrok, który Lukacs, ustawiwszy się do zdjęcia, kierował na fotografa, dostrzegał na przeciwległej do biblioteki ścianie nie wizerunek Irmy Seidler, kobiety, dla której napisał młodzieńcze eseje, lecz trzy portrety Gertrudy, ukochanej żony, z którą przeżył w rzadkiej harmonii i szczęściu ponad czterdzieści lat. Irma stała się natchnieniem życia, symbolem niezgodności między egzystencją i dziełem sztuki, między prawdziwym życiem i powszednią banalnością; była przede wszystkim symboliczną postacią męskiego egoizmu, który kocha nie tyle kobietę, co własne o nią zabiegi, a ją samą poświęca literackiemu urojeniu, pozwalającemu stworzyć dzieło sztuki. W szkicu nigdy nie wysłanego listu, odnalezionego po wielu latach, Lukacs powiadamiał Irmę o zamiarze samobójstwa; po zerwaniu z nim i nieszczęśliwym małżeństwie to właśnie Irma popełniła samobójstwo w 1911 roku, a on w znakomitym zdrowiu przeżył ją o sześćdziesiąt lat.

Te wczesne książki Lukacsa są arcydziełami i mówią nam więcej od ortodoksyjnych i wygładzonych Szkiców o realizmie czy innych książek oschle dydaktycznych, naznaczonych kompromisami ze stalinizmem. Lukacs jest wielki nie tylko dlatego, że w młodości zastanawiał się, czy istnieje melodia, która komponuje życie człowieka w jedność rozświetloną znaczeniem, ale również dlatego, że szukał odpowiedzi na to pytanie i zaakceptował ograniczenie tkwiące w każdej odpowie-

269

dzi udzielonej nieokreślonej i nie nazwanej tęsknocie, w każdej rzeczywistości historyczno-społecznej, bez której życie staje się pustą retoryką.

Na ścianie naprzeciw biblioteki znajdowały się - i są tam jeszcze dzisiaj - trzy portrety Gertrudy. Po liryczno-egocentrycznej miłości do Irmy i po krótkim, chybionym małżeństwie z Jeleną Grabienko (anarchistyczną rewolucjonistką, zbliżoną do wzorowanego na Dosto-jewskim mesjanistycznego stanowiska młodego Lukacsa), poślubił Gertrudę Bortstrieber, z którą miał żyć czterdzieści trzy lata, aż do jej śmierci w 1963 roku.

Gertruda była epickim ucieleśnieniem miłości i małżeństwa, kobietą, której aprobaty Lukacs absolutnie potrzebował i z którą nie mógł znieść poczucia braku harmonii. Również z nią, mówił, były oczywiście momenty obcości, ale w odróżnieniu od poprzednich związków uczuciowych teraz "były one dla mnie nie do zniesienia". Zbyt pewny swojej własnej heglowskiej zgodności z Duchem Świata i skłonny do pospiesznego odwołania własnych najbardziej oryginalnych przeczuć w imię strategii tego Ducha, i może właśnie dlatego niepewny swojej najbardziej intymnej substancji duchowej, Lukacs oświadczył, że jego najwyższą autoafirmacją było stwierdzenie, iż także dla Gertrudy życie z nim spędzone okazało się bogate i twórcze.

Gertruda, milcząca i surowa, była prawdopodobnie czynnikiem decydującym, który doprowadził Lukacsa do komunizmu. Od tej chwili jego biografia zlewa się z dziejami komunizmu: staje się lekcją historii, bogatą w fakty i wyraźnie zainspirowaną całkowitym oddaniem obiektywnej sprawie. Pozwala to niekiedy na arogancką identyfikację z koniecznością dziejową; pomny swojej młodzieńczej i potem przemilczanej pasji do Dostojewskiego, Lukacs zgadza się - niczym wielki mistyczny grzesznik, zauważa Strada - poświęcić swoją duszę Sprawie, plamiąc się winami, których ona wymaga. Również autobiografia przybiera dla Lukacsa walor obiektywny i ponadosobisty, stanowi świadectwo związków między historią jednostki a ogólnymi procesami rządzącymi światem i społeczeństwem.

Lukacs troszczy się przede wszystkim o podkreślenie jedności i konsekwencji swojej biografii, o uporządkowane i organiczne kształtowanie własnej osobowości. "We mnie każda rzecz stanowi kontynuację czegoś. Sądzę, że w moim rozwoju nie ma elementów nieorganicz-

270

nych", oświadcza z ową naiwną stanowczością, którą wybacza się wielkim starcom, uosabiającym ważkie procesy historyczne. Lukacs to wybitny przykład zaciekłego wysiłku nadawania sensu życiu i wydarzeniom, przy nadmiernej ufności, że jest się do tego zdolnym: "Widziałem w roku 1956 wielki, spontaniczny ruch. Ruch ten potrzebował pewnej ideologii. Ja w kilku publicznych wykładach spróbowałem wziąć na siebie to zadanie". Jego myśl jest wspaniałą próbą doprowadzenia chaotycznej różnorodności świata do jedności i do racjonalnych praw, choć widoczny jest zbytni wysiłek i koszt tej operacji, obciążonej stalinizmem.

Gertruda była dla Lukacsa całym życiem i jej sekret jest nie mniejszy niż nie wyrażone, gorące jego pragnienie. Z trzech portretów dwa przedstawiają kobietę starą, a ostatni młodziutką i promienną dziewczynę, z jasną i zachwycająco czystą twarzą, pod falą włosów opadających na czoło. Historia, czas, jaki dzieli te trzy portrety, jest nie mniej niszczący od czasu, który odmierzał nieszczęście Irmy. Także między tymi ścianami, między tymi portretami, coś musiało ulec zatraceniu. Również Bloch, analizując ponownie dzieje swojej przyjaźni i sporu z Lukacsem, mówi, że coś w ich historii musiało zostać zagubione.

Wielkość dojrzałego Lukacsa polega na sile, z jaką zwalczał to zatracenie się życia w niejasnej nicości, wydzierając mu z upartą dyscypliną owe ważne momenty - jak słynna godzina, rezerwowana za wszelką cenę każdego dnia po obiedzie dla intymnego pożycia z Gertrudą -które w innym razie pochłonęłaby spontaniczna natychmiastowość, rozpraszająca się w przypadkowych napadach zainteresowania.

W pokoju tym Lukacs żył, poświęcając się refleksji i wiedząc, że nie gubi ona życia. Przed jego biurkiem z ciemnego, ciężkiego drewna popiersie Endre Adyego, węgierskiego poety przeklętego, przypominało mu jego młodzieńczą, zanegowaną później miłość do awangardy. Z okna mógł widzieć wielki Dunaj, ale prawdopodobnie mało go cenił, obojętny wobec natury, której wina polegała w jego oczach na tym, że nie czytała Kanta czy Hegla. Bloch wypominał mu niezrozumienie dla przyrody, dla łez ronionych przez rzeczy; w istocie, żeby czerpać otuchę ze stronic Lukacsa, trzeba mieć dobre zdrowie i nie cierpieć zanadto, gdy tymczasem u Blocha są także miejsca dla ciemności, dla chwil, kiedy czujemy się porzuceni i odtrąceni przez świat.

Za plecami zmęczonego i zwodniczego starca, który być może po

raz ostatni wystawia się przed obiektyw fotografa, znajduje się biblioteka wielkiej, niemieckiej Kultur, która nie tylko opisała świat, lecz także go osądziła, aby nadać mu znaczenie. Spośród tych książek biorę do ręki Tractatus Wittgensteina; niektóre zdania zakreślone są na marginesie przez Lukacsa. Kto wie, może owo spojrzenie, które jeszcze przez chwilę miało zatrzymać się nad światem, wyrażało wątpliwość, czy najgłębsze problemy filozoficzne - jak mówi podkreślone zdanie 4003 - są naprawdę bezsensowne i nie sposób znaleźć na nie odpowiedzi, lecz tylko potwierdzenie ich bezsensowności.

17. Kawałek Stalina

Czepel, wyspa na Dunaju, w południowej części Budapesztu, to przemysłowe i polityczne serce Węgier, robotnicza dzielnica stalowni i fabryk. W 1949 i w latach następnych licznie przybywali tu pełni entuzjazmu młodzi komuniści, którzy chcieli zbudować stachanow-ską pracą nowe rewolucyjne społeczeństwo. W 1956 roku Czepel zostało Stalingradem rewolucji antybolszewickiej, ośrodkiem antykomunistycznych Sowietów: Rady robotnicze tutejszych fabryk, uformowane w owych tygodniach, stawiły najmężniejszy, zbrojny opór radzieckim wozom pancernym. Kiedy gdzie indziej powstańcy poddawali się, ZSRR trzymał jeszcze w oblężeniu ten bastion przemysłowego proletariatu. Cavallari pisał, że 9-10 listopada 1956 proletariat dokonywał rewolucji liberalnej - tej rewolucji liberalnej, do której burżuazja już od tak dawna nie jest zdolna. W epoce współczesnej epika, totalna wizja pozwalająca stawić czoło śmierci z odwagą i prostotą, jest przede wszystkim znamieniem klasy robotniczej - to z niej, tam gdzie jeszcze istnieje, z jej żylastej twardości, zrodzić się mogą postaci dzisiejszej Iliady.

Jesienią 1956 rozpadał się jałtański porządek europejski; olbrzymi wysiłek władzy, aby go utrzymać, pokazywał nagle, jakim kosztem to się działo, żyły ciężarowca napinały się do ostatnich granic. W tamtych dniach w Budapeszcie roztrzaskano na kawałki pomnik Stalina. Młody kronikarz owych chwil jest Tacytem w obliczu upadku cesarstwa. "Pomnik Stalina - pisał Cavallari - był już zdruzgotany, ale na szczycie cokołu pozostawały jeszcze resztki jego butów, a ludzie wspi-

272

nali się po wysokich, bardzo wysokich schodach, z kamieniami, młotkami, nawet żelaznymi piłami, aby roztrzaskać także potężne stopy dyktatora. Pamiętam, że my też weszliśmy po długich schodach, żeby lepiej widzieć, i wzięliśmy "kawałek Stalina" }ako souvenir; i że prawie zaraz go zgubiliśmy, uciekając przed kawalkadą samochodów pancernych, gdy tymczasem oni, Węgrzy, pośród pocisków, wciąż wdrapywali się po schodach, żeby walić, tłuc, roztrzaskiwać. Pamiętam, że nie zeszli nawet po przyjeździe czołgów i że dwaj robotnicy piłowali cierpliwie but przy zbliżającym się huku gąsienic".

Ten zachwiany i powalony porządek został przywrócony, chociaż już w innych formach; pomnik Stalina nie został złożony i posklejany ani postawiony na nogi, ale jego fragmenty nie stały się dotąd souveni-rami, stanowią jeszcze przedmioty użytkowe, choć przysposobione do innych funkcji. Także rewolucja węgierska 1956 roku, mimo radykalnego zwrotu, jakiego dokonała, zdaje się w części stosować do owej tajemnej reżyserii, która wprawia w ruch historię powszechną, troszczy się o neutralizowanie bądź tłumienie wielkich wydarzeń i sprawia przy tym wrażenie, jak gdyby one - ledwie się zakończą - w ogóle nigdy nie miały miejsca.

18. Kalocsa

Na ogrodzeniu pałacu arcybiskupiego zawieszono spokojny i opiekuńczy kapelusz biskupi. Późne lato jest parne, krzewy bukszpanu pokryte są nitkami pajęczyny, cieniutkimi i ulotnymi. Wysiłek włożony w ich wykonanie wydaje się nieproporcjonalny, jak prawie wszystkich inwestycji przyrody i pojedynczego człowieka, do skromnego rezultatu. Ciepły wiatr błąka się niczym włóczęga po ulicach, aleje oferują gęsty, nieprzenikniony cień. Na placu, w dolnej części nieodzownej kolumny Trójcy, fryz odtwarza całą kolumnę, a zatem także siebie z tym rysunkiem, który ją reprodukuje, i tak dalej, bez końca: Szehe-rezada, opowiadająca bajki Tysiąca i jednej nocy, zawierające także historię Szeherezady, która je opowiada. Ale każda opowieść jest paradoksem, nie kończącą się grą luster. Kto snuje historię, mówi o świecie, którego on sam jest częścią; zuchwały narrator odwraca dwoje ciemnych oczu, a jego głęboki i niedostrzegalnie zdumiony wzrok na-

273

potyka w owych brunatnych wodach wszystko to, co odbija się w ich lustrze, także swoje niespokojne oblicze. Kalocsa słynie z bluzek, wytwarzanych przez ludowe rękodzielnictwo, z czerwonymi haftami, okalającymi dekolt niczym piana kipieli plażę zatoki morskiej. Zakup paru takich bluzek nie jest sam w sobie wydarzeniem metafizycznym, ale jednak szczodry dekolt, napotkany we właściwym momencie, jest jabłkiem Newtona, kawałeczkiem wosku Kartezjusza, odkryciem rzeczywistości niezbitej i hojnej. W Kalocsy zresztą sztuka kultywuje nie tylko kobiecą próżność, lecz także formy żałobne: rzeźby wycięte w drewnie i pomalowane na jaskrawe kolory jak w dniu sądu, figury stylizowane i archaiczne, epickie niczym ziemia i śmierć. Na jednym z grobów wyrasta, pomalowana na czarno, wielka kobieca głowa, która mogłaby pochodzić z Wyspy Wielkanocnej, z odległych czasów, jest natomiast podobizną Kakony Laszlóne, zmarłej w 1969 roku. Tablica nagrobkowa Apostola Palne, zgasłego w 1980 roku, jest z kolei czerwona, z cegły, ciepłej i matowej. Kolor wbity w ziemię, jak polny kwiat, dziki i niedbały.

19. Epilog w Baja

Ochrowe światło tego południa i zielonozłociste tło rzeki są - jak rozległy i elegancki Bekę Ter z jego żółtymi gmachami - godnymi ramami dla epilogu lub raczej postscńptum historii habsburskiej, jakie miało miejsce nad tymi brzegami Dunaju. Karol, ostatni cesarz, próbował w 1921 roku odzyskać koronę świętego Stefana; po niepowodzeniu próby, która wywołała małą batalię, ale nie zakłóciła słynnego meczu piłkarskiego w Budapeszcie, brytyjska kanonierka przeniosła go wraz z cesarzową Żyta z Baja na Maderę, miejsce wygnania. Nuncjusz apostolski udzielił mu na tym nabrzeżu błogosławieństwa. I tak ostatni Habsburg popłynął Dunajem, rzeką swojej korony, naprzeciw Morzu Czarnemu, Śródziemnemu, słupom Heraklesa, wygnaniu.

Rzeka płynie doliną. Wszelako Hólderlin, największy poeta Dunaju, opiewał jego bieg nie tylko jako mityczną podróż niemieckich przodków wzdłuż wód rzeki, w stronę letnich dni, do brzegów Morza Czarnego i synów słońca, ale również jako podróż Heraklesa z Grecji do Hiperborejów. Dla Hólderlina, który wymaga od poezji uzdrowie-

nia współczesnego rozpadu i sam dwoi się i troi w gorączce scalania, Dunaj jest podróżą - spotkaniem Wschodu i Zachodu, syntezą Kaukazu i Niemiec, helleńską wiosną, która powinna rozkwitnąć na niemieckiej ziemi i spowodować powrót bogów. Poeta tęskni za wędrówką do pierwotnej kolebki, do Hellady i Kaukazu, a Dunaj stanowi drogę tej odkupicielskiej podróży, jednak w hymnie Ister rzeka zdaje się płynąć wstecz, przybywa ze wschodu i niesie Grecję do Niemiec i do Europy, jutrzenkę i odrodzenie do krainy mroku.

Czy rzeka prowadzi zatem do źródła, a owe ujścia o szumnych nazwach, wpadające do Morza Czarnego, są początkiem, a nie końcem, wyjściem ku życiu? Być może każda podróż kieruje się w stronę źródła, w poszukiwaniu własnej tożsamości i owego fiat, które wydobyło je z nicości. Podróżnik ucieka przed przymusem rzeczywistości, która więzi go w powtórzeniach, a szuka wolności i przyszłości jeszcze otwartej i jeszcze do wyboru, a zatem dzieciństwa, domu rodzinnego, gdzie życie jest przed nim.

Może ma nadzieję, że tam w dole, gdzie płynie Dunaj, zniknie z twarzy zmęczenie, które ją przesłoniło, i że oczy, zamiast patrzeć milcząco i chciwie, jakby zgubiły po drodze swoich bogów, otworzą się oczarowane niczym oczy dziecka, sfotografowanego, gdy uszczęśliwione obserwuje kota na podwórzu.

Słodkie, dawne i uporczywe złudzenie, że można wrócić do domu i czerpać ze źródła, mieć z powrotem poezję serca na wyciągnięcie ręki. Wergiliusz jest poetą, ponieważ - choć zbyt późno - zrozumiał, że trzeba było spalić Eneidę, wyrazić swoją niemoc; podróżnik, który marzy o Odysei, pełni i powrocie, musi umieć zatrzymać się w porę, żeby nie odegrać roli mimowolnie komicznej, usiąść nad brzegiem Dunaju i zacząć łowić ryby. Być może odnajdzie w ten sposób, nad tymi wodami, godne zbawienie, nawet jeśli - jak mówi Hólderlin w hymnie Ister - "co czyni nurt rzeki, nikt nie wie".

Attili Józsefowi fale Dunaju "mętnego, mądrego i wielkiego" mówiły, w swoim monotonnym biegu, o starości i współobecności wieków, o połączeniu się zwycięzców i zwyciężonych, o starciach plemion, później przemieszanych i połączonych w czasie i w wodzie, jak połowiecka krew jego matki i rumuńska transylwańskiego ojca w jego żyłach; jego Dunaj jest "przeszłością, teraźniejszością i przyszłością". József był wielkim poetą, potrafił stopić w swej pieśni anarchiczną

274

275

wolność poezji i racjonalną, pełną miłości solidarność ludzką i społeczną; rozpacz osobista i polityczna zaprowadziła go w 1937 pod koła pociągu. W swojej liryce dunajskiej wspomina z tkliwością ojca; a ten - opowiada Miklós Szabolcsi - opuścił rodzinę i nigdy nie wiedział, że jego syn jest poetą. Kilka lat po śmierci potomka zdziwił się, gdy mu powiedziano, że był ojcem pisarza sławnego na Węgrzech i w Europie. Pisać o Dunaju nie jest łatwo, ponieważ rzeka - mówił przed kilku laty Franz Tumler w swoich Myślach o Dunaju - płynie nieprzerwanie i chaotycznie, nieświadoma istnienia zdania i języka, który porządkując rozbija jedność przeżywania. Głębia milczy, pisze József w swoim wierszu. Jeśli uprzemy się, żeby mówiła, zachodzi ryzyko, że włoży się w jej usta elokwentną i stylizowaną emfazę, jak to ma miejsce w Car-men saeculare dwóch poetów rumuńskich, Dimitrie Anghela i Stefana Octaviana, gdzie Dunaj rozmawia szlachetnie i daremnie z Doiną, alegoryczną personifikacją poezji ludowej.

20. Wino z Peczu

Dem Deutschen Becs, dem Ungarn Pecs, Niemcy mają Wiedeń, a Węgrzy Pecz, mówi przysłowie. Spokojne i senne miasto - które po niemiecku nazywa się Fiinfkirchen, Pięć Kościołów - jest całkiem godne hiperbolicznego porównania z Wiedniem, jak też katalogu pochwał, sławiących je już od średniowiecza, chwalących jego klimat (łagodne zimy, pogodne lata, ciepłe i długie jesienie), tradycje kulturalne, bogate zabytki rzymskie i związki z Chartres, jego kronikarzy i uczonych, uniwersytet założony w roku 1367, pierwszy na Węgrzech i czwarty w Europie Środkowej, bibliotekę biskupa Gyórgy Klimó. Pa-negiryki dotyczą również jego win, tych z Mecsek, ulubionych niegdyś przez Niemców, Siklósa przedkładanego przez mieszkańców Sławonii, Alfó-Baranyera, któremu ulegali zgodnie Serbowie z Baczki.

Chwalcy winnic Baranya w regionie Peczu dzielą się po prawdzie od dawna na stronnictwa, jedno przyznające prymat miejscowemu winu ze stolicy, drugie sławiące wino z Yillany. Sąd Parysa przypada w udziale Gigiemu, a raczej przypada mu rola przewodniczącego jury zebranego, motu propńo, w restauracji "Rózsakert". Nolite iudicare, powiedziano, ale rola sędziego może być przyjemnym zajęciem, jeśli nie

276

osądza się czynów ludzkich ani nie ustala lat więzienia, tylko ocenia się książki lub sezonowe wina. Jurorzy nagród literackich zbierają się, dyskutują, rozważają, ogłaszają, przyznają, bankietują; tymczasem życie upływa, na szczęście, nie zauważone i przytłumione, a niejasne poczucie ważności tego, kto przyznaje nagrodę, pochylając się lekko w stronę wchodzącego na podium laureata, pomaga zapomnieć o własnej marności i zbliżaniu się finału. Tego wieczoru w "Rózsakert" nie ma autorów, są tylko dzieła, butelki z piwnicy, i nie ma nad czym dyskutować. Białe wino z Peczu jest wyborne, lekkie i deserowe, czerwone zaś z Yillany kwaskowate. I tak w jeden przypadkowy wieczór runęła niewzruszona sława czerwonego.

Baranya, którą Alexander Baksay porównywał do arrasu inkrustowanego przez dwie rzeki, jest obszarem przygranicznym, różnolitym i rozwarstwionym. Poza Węgrami i mniejszością niemiecką byli tu Raszanie, jak pisało się w XVIII wieku, czyli Serbowie, oraz Szokacy, katoliccy Słowianie bałkańscy, którzy czynili znak krzyża otwartą dłonią i u których kobiety umiały w większości czytać i pisać - może, żeby zaoszczędzić mężczyznom także tego wysiłku i uczynić tym samym pełniejszy wyzysk kobiet. Opowiada się, jak w Ormansagu, w Baranya, kiedy komisja zapytała kandydata ubiegającego się o stanowisko sędziego, czy umie czytać i pisać, ten odpowiedział: "Nie, ale umiem śpiewać".

Silna była przede wszystkim obecność niemiecka; komitet w Baranya nazwany został "szwabską Turcją". Jeśli Adam Miiller-Gutten-brunn, obrońca integralności niemieckiej przed madziaryzacją, reprezentował osiemdziesiąt lat temu Szwabów z Banatu i Sasów z Transylwanii, wiernych Austrii w 1848 roku i nieprzyjaciół rewolucji węgierskiej, to dzisiaj literatura Niemców na Węgrzech, kultywowana przede wszystkim w Peczu i Bonyhad, sławi związek między Szwabami i Węgrami, z tamtych ziem i czasów, o nastawieniu antyhabsburskim i antyaustriackim. Zmarły w 1972 Wilhelm Knabel wyraźnie określił, w publicznym liście z 17 listopada 1967, aktualną rolę pisarza niemieckiego na Węgrzech. Jego wiersze, pisane po niemiecku i w dialekcie szwabskim, są poezyjkami przyzwoitymi i pozbawionymi oryginalności, jak proza autorów zebranych przez Erikę Ats w antologii Głębokie korzenie, dokumentująca naiwne, lokalne podglebie; bardziej pobłażliwi krytycy, jak Bela Szende, mówią o ich "prostocie, która porusza

19 - Dunaj

277

każde serce". Po całkowitym milczeniu o mniejszości niemieckiej na Węgrzech - zagrożonej madziaryzacją w epoce habsburskiej, zaniedbanej dodatkowo po roku 1918, skompromitowanej przez germański szowinizm w czasie nazizmu, a następnie gnębionej lub ignorowanej po 1945 - teraz widoczne są starania, aby przywrócić jej, nawet sztucznie, żywotność i znaczenie. Przypisuje się jej na powrót funkcję mediacyjną między różnymi kulturami (kluczowy slogan całej Europy Środkowej), podobną do tej z ubiegłego wieku, kiedy na przykład nie-miecko-węgierski Żyd Lajos Dóczy, czyli Ludwig von Dóczi, tłumaczył Fausta Goethego na węgierski, a Tragedię człowieka Madacha na niemiecki.

Wytrwały patriotyzm węgierski tych niemieckich autorów próbuje wymazać wspomnienie ostrej waśni węgiersko-germańskiej w czasach dualizmu, a przede wszystkim napięcia w dobie Trzeciej Rzeszy. Sytuacja w tym ostatnim okresie była wyjątkowo złożona; ruch niemiecko--narodowy grupy germańskiej na Węgrzech, kierowany przez Jakoba Bleyera, nie identyfikował się, mimo swojej ideologii Yolkstumu, z nazizmem ani z Hitlerem, chroniąc mniejszość niemiecką nie zmierzał do aneksji terytoriów, które zamieszkiwała. Ze swej strony Horthy, przywódca węgierskiego reżimu faszystowskiego czy parafaszystow-skiego, sprzymierzony z Hitlerem, prowadził politykę nacjonalistyczną, uciążliwą dla wszystkich mniejszości mieszkających na Węgrzech, a zatem także dla niemieckiej.

W latach bezpośrednio następujących po drugiej wojnie światowej rząd węgierski represjonował lub wypędzał mniejszość niemiecką, utożsamiając ją z nazizmem. Dzisiaj niemieckojęzyczni pisarze węgierscy pod opiekuńczymi skrzydłami Budapesztu głoszą lojalność wobec narodu węgierskiego i socjalizmu. Oczywiście Bund, organizacja nazistowska, znalazła w swoim czasie najwięcej stronników w Ba-ranya, a przede wszystkim w Bonyhad. Chyba, że to wszystko było jeszcze jednym oszczerstwem Żydów, odpowiedzialnych, jak wiadomo, za całe zło i także za nazizm, gdyż nawet Hitler według antysemitów miał być Żydem, jako że tylko Żyd mógł być zdolny do takich zbrodni. Według Bleyera, lidera niemiecko-narodowego, węgierski korespondent hitlerowskiej gazety "Yolkischer Beobachter" był pochodzenia żydowskiego i pisywał pod pseudonimem antyniemieckie artykuły w węgierskiej prasie, żeby podżegać umysły...

278

21. Fałszywy car

Jak kapitan Speke, pozwalamy sobie czasem przemierzać naszą trasę zygzakiem, opuszczać rzekę, by udać się na zwiad w innych kierunkach, i później powracać nad nią, niedaleko od punktu, gdzie ją pozostawiliśmy. Amadeusz proponuje zboczyć do Szegedu, ponieważ poznał kiedyś pewną Klarę, która stamtąd pochodziła i nosiła pończochy w prążki.

Zakurzona puszta jest posępną madziarską ziemią Endre Adyego, jego węgierskim życiem, mówił, szarym jak popiół. Droga biegnie wzdłuż południowego skraju niziny, bezmiernej niczym morze, jak pisał Petófi, piewca małej Kumanii, jej bocianów i jej miraży majaczących na dalekim horyzoncie. Pośród tego pustego i obojętnego pejzażu życie przebiega beztrosko niczym gromada zwierząt zmierzająca w nieokreśloną dal; jedynie realny pozostaje upływ czasu. Lata, mówi wiersz Petófiego, umykają niczym spłoszone strzałem stado ptaków.

Przeprawa przez Cisę, leniwy madziarski Nil, jak Mikszath nazywa rzekę, w ciemny i bezwonny wieczór, jest trochę nieprzyjemna, jakby opuszczało się obszar, gdzie czujemy się jak u siebie w domu, i wkraczało do obcego kraju. Posłuszny autorytetowi książki chciałbym poszukać na wysepce Żółtej, w widłach Cisy i Maruszy, karczmy, gdzie według Kalmana Mikszatha "jadło się najsmaczniejszą zupę rybną na świecie", bo literatura, oczywiście, nie przynosi wiedzy dającej się zafałszować, czyli jest nauką prawdziwą. Można zatem mniemać, jak mówi Antiąuarius, że Cisa złożona jest w dwóch trzecich z wody i w jednej trzeciej z ryb, szczupaków i karpi, tak nieprzebranych, że kosztują zaledwie dukata za tysiąc sztuk.

W portrecie miasta napisanym do monumentalnego dzieła wydanego pod patronatem arcyksięcia Rudolfa, Monarchia austro-węgierska opisana i ilustrowana, Mikszath, subtelny narrator, powiada, że "jak u wszystkich niemal ludów zamieszkujących niziny, również w Szege-dzie jest mniej poezji niż w górach". Także w miłości mieszkaniec Szegedu ma prawdopodobnie mało polotu, skłonny wybrać swoją oblubienicę spośród dziewcząt obdarzonych dużym wianem lub przynajmniej zdolnych dźwigać ciężkie worki na plecach.

Miasto jest zaniedbane, przypomina plac przed dworcem. Jego hi-

279

storia, pisze ponury autor rapsodu, "roi się od różnorakich katastrof" dziejowych i klęsk żywiołowych. Być może tak liczne klęski miały poskramiać buntowniczego ducha mieszkańców, ich zakorzenioną tradycję demokratyczną. Nawet zamożni mieszczanie sympatyzowali z Dózsą, wielkim przywódcą chłopskiego buntu, do tego stopnia, że szlachcice, po zwyciężeniu, schwytaniu i umęczeniu Dózsy, obcięli mu głowę i wysłali ją jako ostrzegawczy dar pierwszemu burmistrzowi Szegedu, Blasiusowi Palfyemu. W tych stronach gwałt zdaje się być zadomowiony. Z okien szlacheckiego pałacu Laszló Szilagyiego, w 1527 roku, kula trafiła fałszywego Cara Iwana lub Jovana, "strasznego Czarnego Człowieka", który ze swoimi bandytami sterroryzował cały obszar między Temeszem i Cisą. Iwan - naprawdę nazywał się Franz Fekete - był jednym z tych fałszywych carów, w których obfituje historia Słowian; jednym z owych uzurpatorów-bandytów, którzy powodowani z początku pragnieniem grabieży, dochodzą dzięki swoim talentom do pewnej rangi politycznej i w końcu zostają ponownie zepchnięci do roli rozbójników i wytępieni niczym chwasty.

Ogłosiwszy się samowolnie potomkiem rodziny despotów z Serbii, Franz Fekete zebrał oddział pięciu - niektórzy mówią dziesięciu - tysięcy ludzi, głównie chłopów, z którymi plądrował kraj. Zastęp sześciuset żołnierzy stanowił jego gwardię przyboczną, nazwaną przez niego "janczarami", prawdopodobnie w poczuciu własnej wielkości, aby postawić się na równi z sułtanem Konstantynopola Sulejmanem Wspaniałym, który po bitwie pod Mohaczem podbił Węgry.

Korona węgierska stanowiła w owym okresie, po katastrofie pod Mohaczem, przedmiot sporu między Ferdynandem Habsburskim, rezydującym w Wiedniu, i wojewodą Transylwanii, Janem Zapolyą, który miewał czasami oparcie w Turkach, władcach kraju. Rywalizacja między dwiema potęgami wprowadziła fałszywego cara, bandytę, sprzymierzonego raz z jednym, raz z drugim, w grę "wielkiego świata", w makiawelizm wielkiej polityki.

Nie wiadomo, czy straszny Czarny Człowiek zdawał sobie sprawę z tego, co się z nim dzieje, z roli, jaką powierzała mu historia, czy też myślał aż do końca tylko o grabieży i łupie. Bezwiednie i bezwolnie stawał się być może postacią dwoistą, w zależności od maski, jaką przybierał. Uczony Stojacskovics rejestruje go jako siódmego despotę

280

Serbii, podczas gdy Schwicker, stary historyk Banatu, zaprzecza temu określeniu i zalicza go do bandytów. Pokonany i ranny w Szegedzie, uciekł do lasów, gdzie go schwytano i zgładzono wraz z jego ostatnimi zwolennikami. Jego głowę wysłano Zapolyi, który rezydował w Ofen, starej Budzie.

Śmierć najwyraźniej upodobała sobie Szeged. Na placu katedralnym, Dom Ter, wzdłuż boków marmurowego panteonu ciągną się popiersia i wizerunki znakomitych osobistości. Autor encyklopedii Janos Apaczai Csere przedstawiony jest jako kościotrup, nosi frak i wstęgę orderową, w ustach brak mu dwóch zębów, w palcach zaś dzierży księgę, Magyar enciklopedia MDCLIII. Czy wiedza przypomina zatem śmierć, będąc śmiertelnym zesztywnieniem egzystencji? W kościele serbskim, niedaleko od katedry, nawet Maria Dziewica nie jest szafarką wyzwolenia, kobiecą i macierzyńską, łagodzącą nieczułość serca. Czoło owej bałkańskiej Madonny zwieńczone jest koroną, spod której krew spływa na głowę Dzieciątka przy piersi, plami mu wargi. Ta ponura i bolesna boskość nie przywołuje majowych litanii, inwokacji do gwiazdy zarannej.

22. Skrzypce w Mohaczu

Powróciliśmy na szlak, jesteśmy w Mohaczu. Stare pole bitwy, gdzie w 1526 roku królestwo węgierskie pokonane przez Turków zostało na wieki wymazane z mapy, to dziś łany kukurydzy i słoneczników. Dzień jest parny i ciężki, rozproszone kępy niebieskiego żeniszka i czerwonych kwiatów szałwii przypominają na próżno, że życie to nie tylko wojna. Mohacz jest na swój sposób muzeum - ponurym muzeum, wystawiającym na pokaz nie eksponaty, lecz samo życie, jego ulotność i wieczność. Ktoś położył obok tablicy z datą świeże kwiaty; owa stara klęska jeszcze pali jak rana, a tamci polegli pozostają w pamięci.

Kilka drewnianych rzeźb wbitych w ziemię jak dzidy lub pale przewróconych namiotów przywodzi na myśl bitwę, jej porządek i nieład, jej zburzoną symetrię, chwilę unoszenia się prochu w powietrzu oraz niezatartą ciągłość gwałtu i śmierci. Owe zuchwałe i genialne rzeźby

281

przypominają głowy ludzkie i końskie, grzywy zdychających rumaków, olbrzymie turbany, zadające śmiertelny cios maczugi, twarze ściągnięte agonią albo okrucieństwem, krzyże i półksiężyce, ujarzmionych niewolników, głowy toczące się do stóp Sulejmana Wspaniałego. Wszystko jest abstrakcyjne, proste, stanowi piorunujący i aluzyjny znak cięcia wyrytego w drewnie i zamaskowanego w falowaniu kłosów.

Wiatr rozdzwania metalowe wisiorki, ozdabiające z barbarzyńskim przepychem głowę Sulejmana Wspaniałego, a ów przytłumiony hałas, z którym zlewają się zgrzyty rozedrganych kling, jest echem owego dalekiego łoskotu, falą dźwiękową wędrującą przez wieki, zwodniczo słodką jak każdy głos bólu dochodzący z przeszłości, z którego wychwytuje się raczej barwę dźwięku niźli cierpienie.

Owo pole przypomina szachownicę przewróconą do góry nogami, kłosy falują na wietrze jak żołnierskie akcesoria. Układ postaci jest kolisty, lecz szwadrony zdyszanych uciekinierów padają poza polem bitwy, rozproszone lub zagubione w pyle. Życie jawi się jako wieczne i wieczny jest każdy ruch bitwy, która rzeźbi na zawsze, przed Bogiem i przed nicością, gwałt, szloch, krzyk, oddech, ucieczkę, zamglony świat w oczach umierającego, upadek, koniec. Wielki zbiorowy rzeźbiarz na tych spalonych polach wzniósł pomnik wiecznotrwałej obecności śmierci, geometrii bitwy, a także pedantycznemu porządkowi, z jakim tropi ona chaos, rozpad i pomieszanie szyków, ciał i cząsteczek pod słońcem.

Mohacz jak Kosowe Pole stanowi epokowe wydarzenie, bitwę, która przypieczętowuje na wieki los narodu - w dniu klęski pod Mohaczem, mówi tradycja, drzewo oliwne zasadzone w Peczu dwieście lat wcześniej przez Ludwika Wielkiego nagle stało się jałowe. Stronice opowiadające o owym 29 dniu sierpnia 1526 roku, jak De conflictu hun-garorum cum turcis ad Mohatz verissima descriptio Istvana Brodaricsa (1527), stanowią rozdział w historii literatury węgierskiej. Wraz ze zbliżaniem się potężnej armii Sulejmana Wspaniałego król Węgier Ludwik II starym zwyczajem wysyłał od domu do domu zakrwawioną szablę, ażeby każdy odpowiedział na apel i stanął z bronią pod jego sztandarami. Szlachta węgierska, bardziej żądna osłabienia władzy królewskiej niż oddalenia zagrożenia otomańskiego, pozostała niemal głucha na wezwanie suwerena, a poza tym była uwikłana we własne

282

wewnętrzne spory. Mając nieliczną armię, Ludwik starał się odwlec starcie i czekać na posiłki, ale obecni na radzie wojennej szlachcice, podjudzeni przez arcybiskupa Tomoriego, buńczucznie narzucili mu decyzję rozpoczęcia bitwy.

Król, pisze Antiąuarius, wzruszył ramionami i z tym beztroskim gestem wyszedł naprzeciw przeznaczeniu, którego był świadom, rozkazał bowiem uprzednio, aby myto jego psy myśliwskie dwa razy na tydzień. Na polu, mówi kronikarz, kiedy giermek włożył mu szyszak, król pobladł na twarzy, po czym rzucił się w wir walki. Kilka godzin później zginął w czasie starcia, stratowany przez swojego konia, który runął na niego w bagnie małego strumienia Csele. Pewna pieśń z Ba-ranya, śpiewana jeszcze w ubiegłym stuleciu, sławi krzewy jeżyn okrywające ciało króla. Łup zdobyty przez Turków, zaksięgowany dokładnie przez Antiąuariusa, może być przykładem owej poezji katalogu, w którą bogata jest literatura barokowa, lubująca się w nazywaniu świata.

Wielkie drzwi Józsefa Pólóskei, fontanna Gyuli Illyesa, rzeźby Kiralya, Kissa i Szabó-juniora oraz Pala Kó - posągi z Oceanii czy Afryki, przesadzone na ziemię węgierską jak drzewa, na których wyrastają kwiaty miejscowej lub transylwańskiej sztuki zdobniczej - zdają się być unikatowym pomnikiem, jednolitym i różnorodnym jak przyroda, epickim i chóralnym jak wojna. Wszystko jest zastygłe, ale ta nieruchomość uchwyciła piorunujący i desperacki zryw bitwy, absolutne mgnienie śmierci. Jest gorąco, więc odpoczywamy w cieniu drzew. Amadeusz wyciąga swoje podróżne skrzypki, ustawia pulpit i zaczyna grać, a tymczasem w tle wciąż podzwaniają wisiorki. Nie gra tym razem fragmentów klasycznych, lecz piosenki cygańskie, Lieder włóczące się po podwórzach i karczmach, jak jeden z owych wędrownych grajków literatury jidysz. Owa muzyka to swoista odpowiedź na bitwę, na łoskot kling. Jossele Solowej, Jossele słowik w powieści Szo-lema Alejchema wyśpiewuje swoimi skrzypcami to, czego brakuje sercu. Solowej, Solowej, solo przesycone żalem - w jednym z wierszy Isra-el Bercovici bawi się tym zachwycającym słowem jidysz, Solowej, słowik, dzieli je na sylaby i odkrywa, że słowik jest samotną pieśnią, mówiącą o melancholii.

Krótkowzroczne oczy Amadeusza patrzą daleko, przez staroświeckie okulary, na ową równinę pełną koni i umierających rycerzy. Jego

283

skrzypce mówią, że coś było i będzie utracone. Ale wzruszenie słabnącą poezją serca jest jak nieposkromiony piruet wędrownego grajka żydowskiego, tęsknotą, która próbuje pochwycić umykającą miłość. Skrzypce przeczą wojnie, wielkiemu światu, krwawemu blaskowi epokowych wydarzeń. Pod tymi drzewami jesteśmy w domu; być może trochę bledniemy, jak nieszczęsny władca, ale potem ramiona podnoszą się w górę, dziękujemy wyimaginowanej publiczności za monetę, którą zapewne wrzuciłaby do kapelusza grajka, żegnamy się i każdy odchodzi w swoją stronę.

BABKA ANKA

l. Myśleć "wieloma narodami"

Historię tę opowiedział mi Miklós Szabolcsi w swoim wiejskim domu w Gód nad Dunajem, w okolicach Budapesztu. Rzeka płynęła spokojnie, wieczorem, do swego dalekiego ujścia, a my rozmawialiśmy o starych historiach z Temeszwaru, Timi§oary, Temeschburga, miasta (węgierskiego? rumuńskiego? niemieckiego?) - bohatera tylu epizodów historii Europy Wschodniej, od czasów Tatarów do epoki Turków i księcia Eugeniusza lub Franciszka Józefa. Kilka lat temu Szabolcsi spróbował przywołać, w serii audycji telewizyjnych, pełne zapału węgierskie środowisko kulturalne pierwszych dziesięcioleci XX wieku, wielkiego sezonu Lukacsa, Endre Adyego i Beli Bartoka, tropiąc jego większe i mniejsze postaci, i rekonstruując ich dzieje także po zakończeniu tego twórczego i pełnego pasji okresu, zamkniętego w latach dwudziestych przez wprowadzenie faszyzującego reżimu Horthyego.

Po wielu poszukiwaniach mozaika złożona przez Szabolcsiego była prawie kompletna, ale brakowało pewnego elementu; zgubił ślady niejakiego Roberta Reitera lub raczej Reitera Roberta, awangardowego poety węgierskiego, który należał do najbardziej bojowych grup eksperymentalnych. Prawdziwy krytyk literacki jest detektywem i być może urok jego dociekliwej działalności nie polega na wyszukanych interpretacjach, lecz na węchu szpicla, prowadzącym do szuflady, do biblioteki, do sekretu życia. I tak Szabolcsi dotarł do swojego człowieka; dowiedział się mianowicie, że Reiter Robert żyje, mieszka w Timi§oarze, w Rumunii, i że teraz nazywa się Franz Liebhard, pisze raczej tradycyjne utwory po niemiecku, sonety i wiersze o rymach przeplatanych. Zmienił narodowość, nazwisko, język i styl literacki; dzisiaj honorowany jest jako patriarcha pisarzy niemieckojęzycznych

287

w Banacie, czyli mniejszości niemieckiej żyjącej w Rumunii, a w sierpniu 1984 roku świętowano jego osiemdziesiąte piąte urodziny.

Obecny w antologii eksperymentalnej liryki węgierskiej opublikowanej przez budapeszteńską Akademię Nauk, sławiony jako niemiecki poeta w Rumunii, autor wierszy także w dialekcie szwabskim, czyli dialekcie kolonistów przybyłych do Banatu w początkach osiemnastego wieku, Reiter Robert alias Franz Liebhard oświadczył w jakimś wywiadzie, że "nauczył się myśleć, łącząc mentalność wielu narodów". Jego tożsamość jest jeszcze bardziej skomplikowana, niż na to wskazuje podwójne nazwisko. Zresztą nie podwójne, lecz potrójne; "Liebhard", tak nazywał się jego przyjaciel, górnik zmarły w wypadku, którego nazwisko na początku lat czterdziestych przybrał poeta jako znak wierności. I tak Reiter Robert został najpierw Robertem Reiterem, autorem dzieł tak sygnowanych, a potem Franzem Liebhardem. Ale to niemieckie nazwisko odsłania również osobowość pisarza, Szwaba z Banatu, który w swojej Kronice szwabskiej, wydanej po niemiecku w 1952 roku, oddał głos swojemu ludowi, Niemcom z Banatu, podległym kiedyś Wiedniowi, potem Budapesztowi, a teraz będącemu wątłą mniejszością w Rumunii.

Dlaczego Reiter Robert nagle umilkł, jaka droga poprowadziła go od węgierskiego do ojczystego języka niemieckiego? Pewien krytyk porównał go kilka lat temu do Rimbauda - oczywiście bardziej z racji zagadki owego milczenia i owej metamorfozy aniżeli z powodu poezji. Jego pierwszy wiersz opublikowany w listopadzie 1917 na łamach słynnego czasopisma węgierskiej awangardy "Ma" ["Dzisiaj"], nosił tytuł Las, ale akrobacje lingwistyczne niewiele mówiły o lesie, jego cieniu czy zieleni. Owo "dzisiaj", tytuł czasopisma, zamieniło się we wczoraj lub przedwczoraj. Teraz stary Reiter-Liebhard opisuje, za pomocą rymowanego wiersza i niezbyt śmiałych obrazów, poczciwe, zaciszne lasy, ich przyjazny, kojący zapach.

2. Zielony koń

Historia Reitera-Liebharda jest krokiem naprzód czy wstecz, epickim powrotem Ulissesa czy też pokornym odwrotem kontestatora, który uciekł z domu, a teraz przybywa do rodziny i pozwala się osą-

288

dzić? Owo myślenie "wieloma narodami" jest jednoczącą syntezą czy też bezładnym nadmiarem, sposobem na bycie bogatym lub też bycie Nikim? Być może, aby uzyskać odpowiedź także na to pytanie, znajduję się teraz w Banacie z babką Anką, która sama, przy swoich osiemdziesięciu latach, stanowi już odpowiedź. Punktem wyjścia naszych wypadów jest Bela Crkva (Biała Cerkiew), jej rodzinna miejscowość. W dawnym rozkładzie kolejowym cesarstwa habsburskiego z 1914 roku miasto występuje jako Fehertemplom, według kryterium stosowania nazwy dominującej na danym terenie; miasto, dziś jugosłowiańskie, stanowiło część królestwa Węgier. Dzisiaj na oficjalnych trójjęzycznych napisach widnieje: Bela Crkva, Fehertemplom, Biseri-ca Alba - czyli nazwy serbska, węgierska i rumuńska; niemieckie miano Weisskirchen niemal zniknęło. Są tu kościoły katolickie, protestanckie, rosyjsko-, grecko- i rumuńsko-ortodoksyjne; niektóre, jak kościół Słowaków, w ruinie.

Chaotycznie zbaczamy z wyznaczonego i linearnego szlaku dunaj-skiego, co ma swoje uzasadnienie historyczne - naturalnie poza psychologicznym, czyli nagłą decyzją babki Anki, która po prostu tak wolała, zamiast przejechać najpierw przez Apatin, Nowy Sad, Zemun i Panćevo, według pięknego porządku przestrzenno-czasowego, nakazującego, że "najpierw" poprzedza "potem" i że cztery mieści się między trzy i pięć. Teraz jestem z babką Anką i to ona ustala, co ma nastąpić wcześniej, a co później, ze spokojnym przeświadczeniem kogoś, kto jest pewny siebie i nie respektuje systematycznego porządku rzeczy.

A zatem to z Belej Crkvi wyruszymy - promieniście, powtarzając wyjazdy i powroty - do innych naddunajskich miejscowości Banatu i okolic. Zresztą także Antiąuarius, który z irytującą pedanterią posuwa się zazwyczaj wzdłuż rzeki metr za metrem, przybywszy w te strony, pozwala sobie na chaotyczne wycieczki, pozostawia wręcz Dunaj i zatrzymuje się na przykład w Temeszwarze, oddalonym od rzeki o około sto kilometrów. Ale on - a z nim babka Anką - nie myli się, ponieważ cały ten region to Dunaj, który jest jego żywotnym nerwem, samą historią, jak mówił Schwicker, uczony kronikarz Banatu. Bez tej rzeki "historyczno-uniwersalnej", dodaje Miiller-Guttenbrunn, i bez historii światowej, jaką przeniosła ona na swoich falach, na ziemiach tych byłyby tylko bagna i równiny. Mury Temeszwaru są du-

289

najskimi brzegami, a kościoły w Belej Crkvi nabrzeżnymi topolami i wierzbami.

Babka Anka pokazuje mi swój dom rodzinny, dom zamożnego kupca, administratora i aprowizatora Milana Vukovicia, który z powodu swojej madziarofilii pisał nazwisko z węgierska, Vukovics. Przed tym domem zatrzymywał się po pierwszej wojnie światowej powóz doktora Jona Giana, deputowanego mniejszości rumuńskiej w Belgradzie, jednego z wielu pretendentów do ręki babki Anki i jednego z nielicznych, któremu nie udało się zostać jej mężem. Jak dotąd bowiem poślubiła, otoczyła ofiarną opieką i pochowała - czterech; dzieci nigdy nie miała.

Bela Crkva jest małym miasteczkiem oddalonym od Belgradu o około sto kilometrów, na lewym brzegu Dunaju, w Banacie, w sercu Panonii i starego cesarstwa habsburskiego. Banat pozostaje dzisiaj jednym z trzech obszarów, składających się na region autonomicznej Wojwodiny, należącej do Serbii; stanowi on północno-wschodnią część Wojwodiny i graniczy na długim odcinku z Rumunią; dwie pozostałe części to Śrem, Syrmium dla starożytnych Rzymian, na południe od Dunaju, i Baczka na północnym zachodzie. Rozległa część starego historycznego Banatu, który nie przypadkiem nosił nazwę Banat Temeszwaru, znajduje się dzisiaj w Rumunii, a jego stolicą jest w istocie Temeszwar, czyli Timi§oara. Francesco Griselini, przedstawiciel weneckiego oświecenia, który podróżował po tych ziemiach w latach 1774-1776 i pozostawił cenny jeszcze dziś ich wizerunek w swoich Listach z podróży, wyznaczał granice Banatu, pisząc, że leży on między Dunajem, Cisą, Maruszą i Alpami transylwańskimi. Banat jest mozaiką narodów, ludzi, sił, jurysdykcji; ziemią, na której nastąpiło spotkanie i starcie: cesarstwa otomańskiego, władzy habsburskiej, uporczywego pragnienia niezależności, a potem dominacji węgierskiej, w końcu odrodzenia serbskiego i rumuńskiego.

Dokument telewizyjny o Wojwodinie mówi o dwudziestu czterech grupach etnicznych. Griselini, skromniej, wspominał o dziesięciu różnych narodach, które opisywał szczegółowo: Wołosi, czyli Rumuni, Raszanie, to znaczy Serbowie, Grecy, Bułgarzy, Węgrzy, kolonowie ("koloniści") niemieccy, Francuzi, Hiszpanie, Włosi, Żydzi. W istocie po odzyskaniu Temeszwaru, wydartego Turkom przez księcia Eugeniusza w 1716 roku, generał Mercy, mądry i przedsiębiorczy gubernator, zmeliorował bagna, zaludnił opustoszałe równiny i wezwał imi-

290

grantów z najróżniejszych krajów; w 1734 roku miasteczko Becskerek pełne było Hiszpanów, którzy założyli tam swoją Nową Barcelonę.

Najliczniejsze było osadnictwo niemieckie, zapoczątkowane w XVIII wieku przez Marię Teresę i Józefa II; przybywali przede wszystkim ze Szwabii, z Palatynatu lub z Nadrenii, z Ulm spływając po Dunaju na barkach; uparci i pracowici chłopi, którzy przekształcali niezdrowe bagna w urodzajne ziemie. Szwabia, jeden z ośrodków Germanii, przesiedlała się w ten sposób do Banatu i jeszcze dzisiaj w części rumuńskiej słyszy się w niektórych wioskach dialekt szwabski albo alemański, jakby się było w Wirtembergii albo Schwarzwaldzie.

Niemcy nie byli oczywiście jedynymi przybyszami. Byli również Słowacy, głównie protestanci, Serbowie, napływający przez wieki kolejnymi falami w wyniku prześladowań tureckich, i wielu innych. Ludy wyłaniają się i świat drży wobec ich potęgi, ale one także płacą szybko swój haracz doczesnej znikomości, pisał uczony Schwicker. Wszyscy drżą przed wszystkimi, Turcy przed wojskiem cesarskim, które zajmuje Belgrad, ono zaś przed Turkami, którzy go odzyskują. Z upływem lat, dziesięcioleci i wieków zmieniają się statuty miast i liczebność narodowości religijnych; tygiel nie przestaje wrzeć, topić się, wypalać, niszczeć.

Pod koniec XIX wieku istniały w Panćewie wioski Szeklerów; Becskerek nie przypomina sobie, żeby było miastem hiszpańskim. Aż do połowy XIX wieku nie można mówić o nacjonalizmie czy też nacjonalizmach; namiestnik Mercy, wzywając niemieckich kolonistów, nie chciał germanizować tych ziem, ale zasiedlić je zdolnymi chłopami i rzemieślnikami, którzy staliby się zaczynem oświeceniowego postępu. Ci koloniści niemieccy mogli być w istocie także Rumunami lub Słowianami, zauważa Josef Kallbrunner, byleby tylko przyswoili sobie, a potem propagowali niemiecką pilność i staranność.

Dzisiaj pięć podstawowych grup żyjących w jugosłowiańskiej Wojwodinie - w pokojowym współistnieniu, usankcjonowanym przez Konstytucję 1974 roku - to Serbowie, Węgrzy, Słowacy, Rumuni i Rusini, ale są tu także narodowości liczebnie mniejsze: Niemcy, Bułgarzy, Cyganie; a jeszcze trochę Bunjewców i Szokaców, przybyłych przed wiekami z południowej Dalmacji i Bośni lub Hercegowiny, do których przyznawali się, jako do specyficznie katolickich, zarówno Serbowie jak i Chorwaci, podczas gdy oni sami byli skłonni uznać się

291

za grupę autonomiczną. Kto wie, czy w tej idylli - rzeczywistej, a nie tylko podkreślanej przez górnolotną propagandę - przeżyło jeszcze rumuńskie przysłowie-pytanie: "Czy widział kto kiedy zielonego konia i inteligentnego Serba?" Babka Anka, która przytacza mi je bez przykrości, pochodzi ze starej rodziny serbskiej. Ciekawe, co myślą, odpowiednio, Reiter Robert o Niemcach i Franz Liebhard o Węgrach.

3. Mądry asesor Tipoweiler

W braterskich i pokojowych oficjalnych oświadczeniach różnorodne grupy etniczne wzajemnie się wychwalają, przypisując sobie nawzajem najlepsze cechy. Według babki Anki natomiast, mówiącej tymi wszystkimi językami, narodowości wywyższają się i ścierają ze sobą. Żeby dojechać do Belej Crkvi, przejeżdżaliśmy przez rumuńską wioskę Strażą, co daje jej sposobność, aby, zapominając o własnej, ukochanej rumuńskiej babce, nazwać Rumunów złodziejami, łapserdaka-mi i oberwańcami, pomiędzy którymi jej ojciec pędził wozem, trzymając w ręku pochodnię i pistolet. Oczerniając Rumunów, chwali pracowitych i porządnych Niemców, ale za chwilę, przychylnie wspominając "rumuńską wytworność" prezydenta Popescu, swego czasu najwyższego sędziego trybunału w Belej Crkvi, mówi, że dobre maniery Niemców przesłaniają często upór i nieuczciwą chciwość, i nazywa ich "hołotą, gorszą jeszcze od Cyganów, kupującą sobie dzisiaj mercedesy", przywołując przy tym - ona, twarda antykomunistka - okrutną okupację nazistowską i partyzancki epos na śniegu.

Najbardziej zapalony germanofil z Belej Crkvi, noszący mało niemieckie nazwisko Ben Mates, wrzeszczał kiedyś w karczmie, że chce grać w kręgle głowami Serbów, na co matka babki Anki, przechodząca tamtędy, odparła mu spokojnie: "Zgoda, Mates, dzisiaj wy naszymi, jutro my waszymi". W istocie wkrótce nastąpił odwet. W końcu 1944 i na początku 1945 roku miał miejsce przymusowy exodus Niemców z Banatu i z Baczki, bezmyślna deportacja do obozów pracy i obozów koncentracyjnych, które staną się także obozami śmierci, w imię zbiorowej odpowiedzialności, obarczającej generalnie wszystkich i przekształcającej się w retorsję i prześladowania rasowe. Kardelj, przedwcześnie zmarły komunistyczny lider słoweński, był jednym z

292

niewielu, którzy wnosili zastrzeżenia wobec tych metod zemsty i ubolewał nad wygnaniem grup społecznie i ekonomicznie produktywnych.

Babka Anka nie znosi Tity i komunizmu, chociaż przywołuje z niewzruszoną bezstronnością niesprawiedliwość i ucisk społeczny panujący w czasach jej dzieciństwa, ale jej miłość do porządku i słowiańska uczuciowość każą jej kochać Związek Radziecki, dlatego patrzy z góry na Amerykę i Reagana, "złego aktora, który gdy mówi w TV, wydaje się wsłuchany z przejęciem w swoich żydowskich doradców". W tym splocie przesądów i historycznych resentymentów, ucieleśnianych przez babkę Ankę, jest naturalnie, niczym słój w pniu drzewa, także antysemityzm, który jednak nagle znika, kiedy wspomina adwokata Loewinge-ra, dla niej uosobienie mądrości i tysiącletniego żydowskiego majestatu. W tych absurdalnych uprzedzeniach jest, być może, szczypta prawdy, żaden naród bowiem, żadna kultura - tak samo jak żadna jednostka - nie są pozbawione historycznych win; bezlitosne uświadomienie sobie wad i ciemnych stron swoich i cudzych może stanowić korzystną przesłankę dla cywilizowanego i tolerancyjnego współżycia, być może w większym stopniu niż optymistyczne pochlebstwa, rozdawane w każdym oficjalnym oświadczeniu politycznym. Konflikty są dla babki Anki w istocie absolutnie bezosobowe, każdy przesąd uznaje prawo lub raczej konieczność przesądu ze strony przeciwnej.

Również w Belej Crkvi widać owe niskie domy, jednopiętrowe, czerwonawe lub żółtoochrowe, jakie można znaleźć w całych Węgrzech, nadające Europie Środkowowschodniej owo płaskie oblicze, o którym mówił Musil. Przy ulicy Partizanka stały domy Niemców, bardziej zadbane, ozdobione fryzami i gipsowymi głowami kobiecymi na framugach okien, pokryte płytkami ściennymi w żywych rumuńskich kolorach, z oknami otwieranymi do środka i wychodzącymi na ogrody. Szwabi z Banatu, mówi tradycja, byli tak zamożni, że używali złotych dukatów jako guzików do ubrań. Po exodusie Niemców - w Belej Crkvi pozostał jeszcze tylko jeden, bardzo stary - mieszkają tu Macedończycy i Bośniacy, nazywani pogardliwie "kolonistami" przez miejscową ludność, a także przez innych Bośniaków i Macedończyków przybyłych tu kilka dziesięcioleci wcześniej. Weisskirchen, niemiecka nazwa Belej Crkvi, żyje dziś we wspólnocie wygnańców, osiadłej w Salzburgu, publikującej całe tomy świadectw przeszłości - uczonych,

293

20 - Dunaj

ponurych i pełnych urazy. Najnowszy tom, obejmujący 666 gęsto zapełnionych stronic, Księga ojczysta miasta Weisskirchen w Banacie, ukazał się pod redakcją Alfreda Kuhna - "dobrze go znam, tego Niemiasz-ka" - mówi babka Anka.

W jednym z tych domów mieszkał stary Tipoweiler, miejski asesor i częsty gość w domu babki Anki - prawdziwy pan, jak mówi. Zaraz po wybuchu wojny z Serbią, w 1914 roku, niektórzy znaczniejsi obywatele niemieccy z Belej Crkvi zebrali się pewnej nocy, aby przedyskutować możliwość wyeliminowania najznamienitszych Serbów, którzy mieli zawieszony na drzwiach świętojański wianek z żółtych kwiatów i goździków. Propozycja zyskała już, po spokojnej dyskusji, aprobatę większości, kiedy stary Tipoweiler, człowiek rozsądny, zauważył, że tak, zgoda, pomysł może jest i dobry, ale Bela Crkva znajduje się blisko granicy z Serbią i jeśli armia serbska, nacierając, zajmie miasto, zostaną z zemsty wyrzuceni Niemcy, i co wtedy? I tak nocne zebranie zakończyło się pokojowo.

Epizod owej nocy w oczach babki Anki nie pozbawił miru pana Ti-poweilera, na którego liście znajdowało się być może także nazwisko jej ojca. Zresztą babka Anka, która Serbów z prawego brzegu Dunaju, pozostających przez wieki pod jarzmem tureckim, nazywa "gedże" i "serbiańcy", mówi mi, że nigdy nie poślubiłaby Serba, nawet z lewego brzegu. "Ale ty kim jesteś?" - pytam. "Serbką - odpowiada z dumą - nasza rodzina należy do najstarszych serbskich rodów".

4. Papuga poliglotka

Istniały także przyjemniejsze wątki narodowe w Belej Crkvi, jak w przypadku papugi niejakiego Szeszerki. Był to człowiek bardzo bogaty, a jego willa - przy której szczątkach mieści się teraz zakurzona stacja autobusowa - znajdowała się w pobliżu głównego placu, gdzie stał pałac prezydenta Popescu z imponującą wieżą, pawilon węgierskiego generała dowodzącego garnizonem, klub oficerski oraz "Realgymna-sium", jedno z najlepszych w królestwie Węgier, jak mówi babka Anka. W willi, w klatce wielkiej jak pokój, mieszkała papuga, która umiała śpiewać. Kiedy chłopcy prosili ją po niemiecku o występ, najpierw opierała się, mówiąc także po niemiecku ze szwabskim akcen-

294

tem, ale potem godziła się i śpiewała po węgiersku fragment Księżniczki Czardasza. Proszona o bis jęczała, oczywiście znów po niemiecku, a potem powtarzała ten sam węgierski fragment. Lecz jeśli nalegano trzeci raz, traciła cierpliwość i odpowiadała po niemiecku owym zdaniem słynnym w Niemczech, grzeczną peryfrazą znaną jako "cytat z Gótza", jako że Gótz von Berlichingen Goethego był pierwszym głośnym tekstem, w którym wyrażenie "pocałujcie mnie w dupę" urosło do rangi literackiej.

5. Pod popiersiem Lenaua

W wierszu Yasko Popy, piewcy tych ziem i poety dzisiejszej Jugosławii, pary całują się na ławce w parku we Yrśacu, pod popiersiem Lenaua. Yrśac jest głównym miastem jugosłowiańskiego Banatu, położonym w pobliżu Belej Crkvi i granicy rumuńskiej. Ferenc Herczeg -błyskotliwy, ale powierzchowny prozaik węgierski, sławiący przy łaskawym odbiorze szerokiej europejskiej publiczności namiętne uczucia eleganckiego świata oraz kipiący życiem iluzjonizm gentry - kobietom z Yrśacu, swojego rodzinnego miasta, zadedykował w 1902 roku powieść Poganie, fresk o walce między ludami i religiami, między Węgrami i Pieczyngami, między krzyżem i świętym dębem Awarów - u zarania węgierskiej historii. Jego pełne emfazy, różnobarwne opowiadanie przedstawia gromadę koczujących Pieczyngów, pusztański wiatr, który nie pozwala duszy wznieść się ku niebu i włóczy ją po równinie, wędrówki barbarzyńców, opadających z sił i wchłanianych przez panońsko-bałkańskie mgły.

Z zupełnie inną siłą także poezja Yasko Popy - który początkowo pisał po rumuńsku, lecz od wielu lat przeszedł na serbsko-chorwacki - przywołuje barbarzyńskie czasy, pośród zimy i głodnych wilków.

Literatura już zapisana jest bowiem wklęsłym zwierciadłem, odbijającym ziemię niczym kopuła, ukrywająca naszą niezdolność bezpośredniego wyrażania rzeczy i uczuć. Wyrobiony gust literacki oraz przezorna wstydliwość nie pozwalają epigonom mówić o samotności i o wietrze wielkiej równiny, o śladach dzikich wędrówek po jej błotnistych ziemiach. Ale jeśli poczytny powieściopisarz lub też konwencjonalny poeta pragnie przywołać ów wiatr czy ową pradawną chropowa-

tość, to posłużenie się odpowiednim cytatem pozwoli je nazwać za pośrednictwem cudzych słów, bez obawy popadnięcia w sentymentalny folklor. W ten sposób literatura nakłada się na świat niczym jedna półkula na drugą, jak dwa lustra u fryzjera odbijające się w sobie, które przekazują nieuchwytność życia czy też naszą niezdolność jego uchwycenia.

Popiersie Lenaua zdobiło park, a dzisiaj znajduje się w muzeum we Yrśacu, ale dom rodzinny pisarza jest teraz na terytorium rumuńskim, w okolicy Timi§oary, gdzie mieści się niemieckie liceum jego imienia. Wielki poeta austriacki, węgierskiego i słowiańskiego pochodzenia, zmarły w obłąkaniu w 1850 roku, był niezwykłym lirykiem samotności i rozdarcia, natury zwodniczej i przeżartej nicością, kosmicznego bólu przeżywanego wszystkimi włóknami bardzo muzykalnej, neurotycznej i autodestrukcyjnej wrażliwości. Jego Faust, nihilistyczny i desperacki, jest jednym z wielkich Faustów napisanych po Goethem, kiedy to goethowską klasyczność, ufającą - mimo wszystko - w sens ludzkiej historii, zastąpił w kulturze europejskiej głęboki kryzys, przeświadczenie o bezsensowności i nicości.

Jego Faust, który zabija się, ponieważ czuje, że jest tylko niejasnym snem, śnionym przez Boga lub raczej przez nieokreślone i złe Wszystko, to dzieło wielkiej poezji, gdzie zbłąkana wielonarodowość Lenaua przechodzi w uniwersalność nieświadomą wszystkich dunajskich barw. Dzisiaj na Lenaua powołuje się międzynarodowa społeczność literacka w imię kulturowej jedności środkowoeuropejskiej; w 1911 roku Adam Miiller-Guttenbrunn, obrońca kultury niemieckiej w Ba-nacie, kwestionował węgierskie próby "przywłaszczenia sobie" poety i wzniesienia w jego rodzinnym, dzisiaj rumuńskim, mieście pomnika poświęconego "Miklósowi Lenau, Węgrowi, który pisał po niemiecku". Herczeg, którego językiem ojczystym był niemiecki, ujawnia - w swym madziarskim nacjonalizmie, zbliżonym do szowinistycznych pozycji Istvana Tiszy - akcenty ostro antyniemieckie, obecne także w Poganach, dopuszczając jednocześnie pewną sympatię dla Bunjewców. On też w powieści Siedmiu Szwabów, z 1916, osadzonej w epoce rewolucji 1848 roku, każe wyznać swojemu protagoniście, że czuje się w obowiązku stanąć w jednym szeregu ze zbuntowanymi Węgrami właśnie w imię "niemieckiej wierności", gdyż żył u ich boku i teraz jako Niemiec, czyli człowiek lojalny, nie może Madziarów opu-

ścić w niebezpieczeństwie, chociaż występują oni przeciw austriacko--niemieckiemu Wiedniowi.

Równinę wokół Yrśacu spowija melancholia. Milo Dor, współczesny pisarz austriacki, urodzony w Budapeszcie z serbskich rodziców, obecnie zamieszkały w Wiedniu, opisał w swej powieści Nic prócz wspomnień historię upadku zamożnej rodziny serbskiej z Banatu, owo melancholijne odrętwienie, które podsuwa butelkę śliwowicy i przemienia ją, po opróżnieniu, w butelkę wrzuconą do panońskiego morza, bez żadnej jednak wiadomości w środku. Melancholia ta, podobnie jak nihilizm Lenaua, wynika z poczucia pustki, która jednak odwołuje się jeszcze do tęsknoty za wartościami i wymogami sensu. W jednym ze swych wierszy Yasko Popa zwraca się do "naszych zapomnianych synów bez grzechu pierworodnego"; z często nazbyt łatwym entuzjazmem awangardowego poety opiewa on wolność nowego pokolenia, lecz ów brak pamięci i świadomości moralnego konfliktu upodabnia owych synów do gromady umieszczonej poza dobrem i złem, bezkształtnej i bezbarwnej, pozbawionej grzechu i szczęścia, niewinnej i jałowej.

6. Zielona witalność

Co za wielki pan, mówi filomadziarska babka Anka nad grobem Adama, który został rozstrzelany przez Węgrów w 1914 roku jako domniemany szpieg serbski. To jedno z jej ulubionych wyrażeń. Babka Anka jest tym, czym Faust Lenaua nadaremnie pragnął być: czystą witalno-ścią, demoniczną, bo po prostu niezniszczalną, epicką niczym natura. Ma osiemdziesiąt lat, a energię i żwawość młodej osoby. Z dystansem patrzy na życie okrągłymi oczami drapieżnika, tak jak może patrzeć tylko ktoś, kto zakorzenił się w ziemskich włościach i widzi, wychylając się ze swojej posiadłości, już nie małe prywatne utrapienia czy nerwowe odcienie stanu ducha, ale pola i lasy, przemijanie pór roku.

Nieważne, że dzisiaj żyje bardzo skromnie w małym mieszkaniu w Trieście. Pewność i swobodę tego spojrzenia nosi w sobie, w swojej postawie. Babka Anka przywodzi na myśl ostatnie stronice Benedetta Crocego, który pośród przerażenia swoich poddanych odkrywał, zafascynowany i zakłopotany, moment czysto biologiczny, nie dający się sprowadzić do żadnego wymiaru moralnego i duchowego, nieposkro-

296

297

mioną "zieloną witalność", nieświadomą wartości i refleksji. Croce tę afirmację i ekspansję energii określał także jako moment "ekonomiczny"; dla babki Anki, zresztą bardzo szczodrej wobec innych i o dość skromnych wymaganiach osobistych, życie jest rachunkiem dawania i posiadania, młodość, małżeństwo i starość łączą się z rozległymi lub utraconymi posiadłościami, wyciętymi lasami albo zakupionymi polami, tak jak w żyłach bohaterów Balzaka krew zdaje się płynąć podobnie do przelewu pieniędzy. Pokazuje mi żółtopomarańczowy dom, gdzie mieszkał Lazar Lungu, największy kupiec wieprzy z Dolnego Banatu, który pragnął ją poślubić. "Chcesz żyć pośród wieprzy, Anka? - zapytał ją ojciec. - Pieniądze są ważne, ale to nie wszystko. Wybierz sobie młodzieńca, który ci się podoba, a ja ci go kupię".

Epickość rolnicza narzuca styl ponadosobisty, wykluczający wszelką chełpliwą subiektywność. Babka Anka miała czterech mężów. Dwóch -drugiego, z którym przeżyła dwadzieścia lat, i ostatniego, poznanego w późnym wieku - bardzo kochała, dwóch pozostałych cierpliwie znosiła. Ani miłość, ani niechęć nie wpłynęły w najmniejszym stopniu na jej przykładne oddanie, małżeństwo bowiem było dla niej obiektywną rzeczywistością, której niepewność uczuć nie mogła drasnąć.

W jej życiu nie istnieją narzekania, błagania o odwrócenie nieszczęść własnych czy cudzych. Nie rozczula się ani nad sobą, ani nad nikim innym, nie przemknie jej nawet przez głowę, żeby obawiać się śmierci albo przejmować się śmiercią cudzą, choć jest gotowa nieść pomoc temu, kto jej potrzebuje, nie zważając na zmęczenie i wcale nie myśląc, że się poświęca; w jej świecie rzeczy po prostu się zdarzają. Pokazuje mi dom, gdzie mieszka jej przyjaciółka, wyniszczona chorobą, której życie sprowadza się niemal do wegetacji, marszczy tylko czasem twarz w jakimś przebłysku strachu lub tkliwości. Kiedy babka Anka przebywa w Belej Crkvi, spędza przy niej całe noce, oczywiście nie męcząc się, godzinami do niej przemawia, głaszcze ją, ociera ślinę z podbródka, wyprowadza na balkon, żeby pokazać przechodzących ludzi, całą tę zgraję wyjców, jak ich określa. Nie przyjdzie jej do głowy, że robi - jak się zwykło mówić - dobry uczynek, pojęcie to dla niej nie istnieje, robi tak i już.

U boku babki Anki ma się wrażenie, że nic się jej nie może przytrafić, że nigdy nie mogłaby poczuć się zalękniona i zagubiona. Po prostu identyfikuje się z wiekami Panonii. W osiemdziesiątym roku ży-

298

cia jej kształtne i władcze ciało jest nadal jędrne i prężne; żeby kochać swój wczorajszy świat nie musi go idealizować, więc opowiada mi szczegółowo o defraudacjach dawnych sędziów. W tamtym domu, przypomina sobie, mieszkał adwokat Zimmer, a jego żona - w skupienie liczy na palcach - była kochanką doktora Piitnika, mecenasa Raj-kowa, aptekarza Schlossera, pułkownika Nemetha... Kilka metrów dalej inny dom opowiada historię już nie z czasów habsburskich, lecz powojennych. Był to dom Maieroscha, właściciela młynów, i został skonfiskowany przez rząd Tity. Córka młynarza odmówiła wyprowadzki, a kiedy strażnicy wyrzucili meble na podwórze, pozostała tam śpiąc przez dwa lata w sieni, owinięta w kołdrę, dopóki władze jugosłowiańskie nie oddały jej części mieszkania. Prace mające doprowadzić dom do porządku nadal trwają. W krajach Europy Wschodniej są - zawsze i wszędzie - jakieś prace w toku, pilne i nigdy nie ukończone; wraca się na jakieś miejsce po roku i odnajduje cegły, narzędzia, zwaliska, dźwigary, bałagan prowizorki. Czas płynie tu wolniej i to czyni owe kraje bardziej swojskimi dla odwiedzającego, stwarza komfort powrotu do miejsc znanych.

Babka Anka kocha cmentarze różnych wspólnot i prowadzi mnie do orientalnie stylizowanego mauzoleum prezydenta Popescu, do okazałego grobowca bogacza Boboroni, zamordowanego dwudziestoma trzema pchnięciami noża, do kaplicy, gdzie udawał się każdego wieczora aptekarz Schmitz, żeby opowiedzieć pochowanej tam żonie o swoim dniu i poprosić ją o radę. Kocha cmentarze, grób bowiem jest posiadaniem ziemi, wyznacza granicę własności, i w istocie jeździ ona często do Belej Crkvi, przede wszystkim, żeby kłócić się z gminą i sąsiadami w sprawie grobów. Przypomina mi matkę pewnego mojego przyjaciela, bardzo dumną, ponieważ grób rodzinny góruje nad grobowcem zawistnych znajomych, ale trochę smutną, bo uroczystość pogrzebowa wymaga także żałoby. I dlatego powiadała z goryczą: "Pomyśleć, taki piękny grób i prawie zupełnie pusty".

7. Timi§oara

Antiąuarius mówi, że to miasto, stolicę starego Banatu, "spotkało w ciągu wieków wiele nieszczęść". Piękna i mimo swej zieleni nie pozba-

299

wioną melancholii Timi§oara każdym swym kamieniem opowiada wielowiekową i pogmatwaną historię. Griselini opisywał ją jako obfitującą w karczmy i febrę - rozsiewaną przez niezdrowe wyziewy bagien zaludnionych przez wrony - i odnotował powszechne spożycie emetyków. Symetryczny styl z epoki panowania Marii Teresy przeplata się z ciężkim eklektyzmem węgierskim i bardziej jaskrawym rumuńskim; na wspaniałej, rozległej i cichej Piaja unirii wznosi się, jak na wszystkich placach Europy Środkowej, Kolumna Trójcy. W 1514 roku u bram miasta szlachta pokonała wielkiego przywódcę buntu chłopskiego, Gyórgy Dózsę, którego posadzono nago na tronie z rozżarzonego żelaza, a ciało rozrywano obcęgami.

Kamienie przypominają Janosa Hunyadiego, wojownika przeciw Turkom, panowanie muzułmańskie, Ali Paszę, oblężenie austriackie w 1848 roku; tabliczka na małym i zaniedbanym domu koloru ochro-wo-czerwonego, z geranium w oknach, informuje, że w tym miejscu, 13 października 1716 roku, wkroczył do Timi§oary książę Eugeniusz, uwalniając ją od Turków. Broniący jej pasza, wezwany do poddania się, odpowiedział, że zdaje sobie sprawę z tego, iż nie może zwyciężyć, lecz uważa, że powinien przyczynić się do sławy księcia Eugeniusza, przysparzając mu trudniejszego i chlubniejszego zwycięstwa. Foldery turystyczne wolą podkreślać, że miasto miało pierwszy tramwaj elektryczny i wydało Tarzana, czyli Johnny'ego Weissmiillera.

Zaludniona przez mniejszość węgierską i serbską Timi§oara była również jednym ze skupisk Niemców w Rumunii, których liczba sięgająca 300 000 osób zawrotnie spada z roku na rok; drugi ośrodek znajduje się w Siedmiogrodzie, gdzie żyje od ośmiu wieków społeczność saska. Miasto jest stolicą, epickim centrum niezliczonych historii, opowiadanych przez stary Dunaj. Istniały tu kawiarnie literackie, ale najznamienitsze grono zbierało się w początkach wieku w zakładzie fryzjerskim przy Lonovichgasse, którego właściciel, Anton Denes, był nie tylko Figarem, ale także Eckermannem miejscowej sławy literackiej, poety i powieściopisarza Franza Xavera Kappusa, słynnego nie tyle z tego, co pisał lub napisał, ile z Listów do młodego poety, zaadresowanych doń przez Rilkego. Kappus siadywał w fotelu owej fryzjerni niczym Nasreddin, figlarny mędrzec turecki, który również u fryzjera ciętym dowcipem zmusił do milczenia strasznego Tamerla-na, okrutnego zdobywcę świata.

300

Historyjki Kappusa to zjadliwe anegdoty, dowcipy i zwykłe plotki; trudno odróżnić stronice napisane przez niego od tych, które życie, mała epicka tradycja Lonovichgasse, skupiająca się we fryzjerni, zapisywała na jego konto. Owe anegdoty stanowią wiekowe szczątki, okruszyny pradawnej Historii, osad po idyllach i konfliktach etnicznych, które wiatr unosi na jedną chwilę jak kurz i wwiewa do fryzjerni. Wkrótce potem fryzjer zamiata podłogę i razem z włosami klienta, którego właśnie ostrzygł, wyrzuca z powrotem na ulicę.

Temeszwar był stolicą Banatu, a zatem także Szwabów, tamtejszych Niemców mało skłonnych, w odróżnieniu od Sasów z Transylwanii, do gwałtownej obrony świadomości narodowej. Bezpośrednio po wojnie Niemcy z Banatu byli ciężko gnębieni: wywłaszczanie, zbiorowe deportacje do Rosji, dyskryminacja. W powieści Problematyczny raport Jakoba Buhlmanna, opublikowanej w 1968, Arnold Hau-ser, pisarz niemiecki, zajmujący wybitne miejsce w rumuńskim życiu polityczno-kulturalnym, opisał i przeanalizował tę odyseję swojego narodu oraz błędy własnej partii; w 1972 sam Ceau§escu oficjalnie potępił przymusowe przesiedlenia Serbów i Niemców, podjęte wiele lat wcześniej przez rząd rumuński, oraz wywłaszczenie ich ziem.

Dzisiaj państwo rumuńskie rozwija i wspiera piśmiennictwo mniejszości językowych; wyspecjalizowane wydawnictwa publikują czasopisma i w wysokich nakładach książki po węgiersku, niemiecku, serb-sku, słowacku, ukraińsku, w jidysz i innych językach. Troskliwości tej towarzyszy opresyjna kontrola polityczna: kto wystąpił o wizę emigracyjną, jak wielu Niemców, nie może publikować; przesadne i usłużne hołdy dla prezydenta są obowiązkowe.

Rodzi się w ten sposób trudne i intensywne życie literackie, naznaczone mieszaniną szczerości i niedomówień, dręczone lękiem przed prześladowaniami. Ośrodkami tej literatury - poza Bukaresztem, gdzie mieszczą się najważniejsze wydawnictwa i czasopisma - są Ba-nat oraz Siebenbiirgen, czyli Transylwania, z trzema miastami: Bra-szowem (Kronstadt), Sybinem (Hermannstadt) i Klużem (Klausen-burg). Kwitnącym ośrodkiem kultury niemieckiej była habsburska Bukowina - ojczyzna Rezzoriego, Margula Sperbera, wielkiego i pełnego przeciwieństw Paula Celana - ale dzisiaj Czerniowce, stolica Bukowiny, należą do Związku Radzieckiego.

301

Jeśli w Wojwodinie liczba Niemców zredukowana została do czterech czy pięciu tysięcy, to w Rumunii, tzn. w Banacie i Siedmiogrodzie, ich kultura jest jeszcze bardzo żywa. W latach 1944-1984 ukazało się ponad sto dzieł literackich i ożyła na nowo także liryka dialek-talna. Nikolaus Berwanger - kiedyś lider kulturalny niemiecko-ru-muński, nazbyt odważny, więc od niedawna przebywający w Niemieckiej Republice Federalnej - głosił przed kilku laty konieczność pisania w "esperanto-samizdacie": autentyczna poezja bowiem musi być sekretna i potajemna, ukryta niczym zakazany głos niezgody, a jednocześnie musi przemawiać do wszystkich. Funkcja lidera doprowadziła go nieuchronnie do ogólnikowości esperanto; opowiadania Herty Miiller, Niziny, proste i trudne niczym upływ lat, posiadają natomiast egzystencjalną prawdę samizdatu, słowa poetyckiego, które wciąż jest nieoficjalne. Herta Miiller opowiada o wsi, podobnie jak wcześniejsza literatura Banatu, lecz jej wieś jest miejscem nieobecności, gdzie rzeczy mroczne, ujęte bezsensownie w zdania pozbawione orzeczenia, wyrażają przytłaczającą obcość świata, a także człowieka wobec samego siebie.

Dłużniczka nowej literatury wyobcowania, zajmującej się problematyką wiejską i rozkwitłej w Austrii wraz z Bernhardem, Handkem czy Innerhoferem, Herta Miiller kontynuuje oryginalnie jej zmysłową i posępną radykalność; kiedy teoretyzuje, popada czasem, jak zresztą również jej mistrzowie, w stereotypowość nie pozbawioną arogancji. W wyniku ciężkich represji politycznych, jakie spadły na Niemców w Rumunii, także Herta Miiller jest dziś zmuszona do milczenia.

Bezpośrednio zagrożony rumuńsko-niemiecki pisarz przeżywa owo wyobcowanie, ową dwoistość i ów kryzys tożsamości, które stają się źródłem poezji. Pozbawiony świata niemieckiego, przedstawia rzeczywistość rumuńską poprzez obcy jej język; z drugiej strony, gdy emigruje do Niemiec, czyli wybiera wygnanie, trafia do kraju (zachodnio-niemieckiego) tak bardzo różnego od poprzedniego - w pewnym sensie mniej "niemieckiego" - i dalej pisze o ojczyźnie, którą opuścił, a która tymczasem zmienia się i staje mu się obca. Niekiedy ciężar tego dramatu okazuje się nieznośny; Rolf Bossert, młody poeta, którego poznałem w Bukareszcie, kiedy oczekiwał na pozwolenie wyjazdu, zdołał wydostać się zza żelaznej kurtyny i kilka miesięcy później w

302

Republice Federalnej, gdzie znalazł wolność, a także sukces, popełnił samobójstwo.

Panorama literatury rumuńsko-niemieckiej świadczy o rozmaitości sytuacji, która okazuje się mnogością czasów, żyć bowiem w różnych warunkach, z różnymi uczuciami, znaczy to samo, co żyć w różnych czasach. Stowarzyszenie kulturalne Niemców z Banatu, istniejące w Republice Rumunii i podporządkowane ideologii socjalistycznej, nosi imię Adama Miillera-Guttenbrunna, pisarza dziewiętnastowiecznego, który bronił niemieckiej integralności Banatu przed madziaryzacją, w tonach także zdecydowanie nacjonalistycznych. W 1848 Szwabi z Banatu, jak również Sasi z Transylwanii nie wiedzieli, co robić, nie wiedzieli, kim są. Tendencyjnie lojalni wobec Habsburgów i otoczeni przez Madziarów, byli obiektywnie zagrożeni - co jasno okaże się po Ugodzie - przez Węgrów, a zatem ich adwersarzy. Ale na przykład w Belej Crkvi chaotyczne rozruchy 1848 roku doprowadziły do prawdziwego starcia militarnego między Niemcami i Serbami, którzy oblegali i w końcu zdobyli miasto; walcząc przeciwko Serbom, "Szwabi znad Dunaju" wspierali Węgrów zbuntowanych przeciw Austrii, ponieważ Serbowie byli w konflikcie z Madziarami, a zatem sprzymierzeni z Wiedniem.

W stolicy Banatu Temaszwarze w 1902 roku istniało dwanaście gazet niemieckich, dwanaście węgierskich i jedna rumuńska; madziaryzacja znaczyła zresztą głęboko społeczność niemiecką. Adam Miiller--Guttenbrunn opisuje to rosnące wynarodowienie, ograniczanie liczby szkół niemieckich, madziaryzację imion i nazwisk, stopniowe znikanie ze ścian szwabskich domów portretów Franciszka Józefa. Podczas gdy Sasi z Transylwanii bronili dzielnie swej tożsamości narodowej, Szwabi z Banatu chętnie pozwalali się asymilować, nadawali węgierskie imiona swoim dzieciom, a nawet samym sobie. W zabawnej polemice z 1916 roku burmistrz Temeszwaru odrzucał żądania Miillera-Guttenbrunna co do ochrony mniejszości niemieckiej, a przecież ten burmistrz, sprawca madziaryzacji, był także Szwabem.

Rok 1848 utożsamiany jest z zamętem i zgiełkiem. Jako chłopiec, Miiller-Guttenbrunn bawił się kamieniami zwalonego pomnika, przedstawiającego głowy gigantycznych zwierząt, które swego czasu, kiedy pomnik został wzniesiony, by sławić obronę Temeszwaru zaatakowanego przez węgierskich buntowników, symbolizować miały de-

303

mony rewolucji narodowej, zwyciężone przez cnoty kosmopolitycznego imperium. Pomnik został później zburzony przez Węgrów, ale owe demony rozrzucone po ziemi pozostawały dla chłopca wciąż żywe i groźne. Także dziś, kiedy babka Anka, pokazując jeden z gmachów w Belej Crkvi, powiada: "Tu przed rewolucją był...", ma na myśli okres sprzed 1848 roku.

8. Niemiecki los

Jesteśmy na powrót w Belej Crkvi. Pod numerem 35 przy ulicy l października mieszkał Yogter, bogaty niemiecki przemysłowiec i właściciel ziemski, który pozostał w Banacie także po pierwszej wojnie światowej. Podczas drugiej - opowiada babka Anka - gościł u siebie porucznika Wehrmachtu, podejmując go wystawnymi obiadami. Wehrmacht wkroczył do Belej Crkvi w 1941 roku, a grupa niemiecka, kierowana przez doktora Josefa Janka, dążyła usilnie do stworzenia "autonomicznego Banatu", którego siłą zbrojną miała być dywizja "Prinz Eugen", przeznaczona wyłącznie do jego obrony. Dlatego też Janko - pragnący odróżnienia lokalnego Deutschtum od nazizmu -zaprotestował, kiedy chciano skierować ją do innych zadań, w innych regionach.

Siła armii niemieckiej budziła strach. Rzesza była jeszcze potężna, a bogaty Yogter żył w zbytku i bezpieczeństwie. Jego chłopi wychodzili latem w pole o drugiej nad ranem i pracowali do dziesiątej wieczorem, kiedy to wracali i spożywali, w chacie za domem właściciela, swój jedyny posiłek, jedząc ze wspólnego kotła cienką zupę, zagryzaną kawałkiem chleba i słoniny. Pewnego wieczoru nieświadomy stanu rzeczy porucznik wszedł do chaty i zapytał, dlaczego pożywiają się o tej porze. Zerwawszy się na nogi z czapkami w ręku najemnicy odrzekli mu, wystraszeni, że jedzą właśnie kolację. Porucznik kopniakiem przewrócił kocioł, zawołał Yogtera i wrzasnął, że jest szubrawcem, hańbi niemieckie imię, a chłopom obiecał, że odtąd będą co dzień jedli w gospodzie na jego koszt. Pytam babkę Ankę, jak skończył ten porucznik. "Ba - odpowiada - kto wie, prawdopodobnie podczas jakiejś potyczki zabity został przez partyzantów z lasu, może nawet jednego z tych, których wysłał do karczmy".

304

9. Grób Oktaviana

Babka Anka mówi niespodziewanie, że chciałaby wyskoczyć do Siedmiogrodu, do Sighi§oary, gdzie znajduje się grób Oktaviana. Pytam, kim jest ten Oktavian - gramatyka wymagałaby, żebym zapytał, kim był, ze względu na fakt, że napomknęła o jego grobie, ale wydaje mi się dziwne mówić o osobie, jakiej bądź osobie, w czasie przeszłym. Władcza i jeszcze piękna twarz babki Anki staje się zamyślona, prawie zakłopotana, choć trudno przypuszczać, że wie, co to zakłopotanie. "Ach, młodzieniec, oficer, który się do mnie zalecał, ja miałam siedemnaście lat, słowem, podobał mi się, byliśmy trochę zaręczeni. Potem, wiesz, jak to jest, nie wiem czemu, dla kaprysu, ot tak, nie pamiętam dobrze, zostawiłam go". "A on?" "On się zastrzelił". Pytam, czy było jej przykro. "Nie - odpowiada kategorycznie - wtedy nie, zupełnie, dłużej się tym nie trapiłam. Ale od kilku lat myślę, żeby go odnaleźć, zobaczyć jego grób".

Dawny i spóźniony cudzy dług prowadzi mnie zatem do Transylwanii, stanowiącej wielonarodową mozaikę rumuńsko-niemiecko-wę-gierską, gdzie od ośmiu wieków rezydują Sasi, niemieccy koloniści, sprowadzeni przez węgierskiego króla Gejzę II, którym później w 1224 roku król Andrzej II przyznał dyplom szczególnych swobód i przywilejów, tzw. Pńvilegium Andreanum. Dzisiaj następuje schyłek ich wielowiekowej obecności na tych ziemiach. Kultura niemiecka, a wraz z nią żydowska, stała się współczynnikiem jedności i cywilizacji Europy Środkowowschodniej; place Sybina-Hermannstadtu i Braszowa--Kronstadtu, obrazy tradycji niemieckiej, która w samych Niemczech już być może nie istnieje, są niczym akwedukty czy rzymskie łuki pieczęcią jednolitej cywilizacji, która nadała oblicze Europie Centralnej.

Sasi, choć nazywani ogólnie w ten sposób, pochodzili pierwotnie z różnych regionów niemieckich, jak napisał również "Herodot Sasów", historyk Friedrich Teutsch, obalając z żalem monistyczną tezę, podtrzymywaną przez jego ojca Georga Daniela Teutscha, także znakomitego erudytę. Przez lata Sasi cieszyli się dumną autonomią; obok Węgrów i Szeklerów - plemienia madziarskiego wywodzącego swe pochodzenie od Hunów Attyli i mającego przywileje szlacheckie -byli oni jednym z trzech uznanych narodów, przeciw którym lub obok których, szczególnie w XIX wieku, Rumuni musieli walczyć, aby do-

305

bić się godności narodowej. Jako wolni rolnicy oraz uczciwi i śmiali mieszczanie, Sasi znali panowanie feudalne i pańszczyznę. Odizolowani, daleko od kraju pochodzenia, byli zawsze narodem w sensie kulturowym, nastawionym nie na terytorialne połączenie się z Niemcami, lecz na zachowanie własnej tożsamości.

Babkę Ankę interesuje grób znajdujący się w Sighi§oarze, ale nie lekceważy przez to innych miejsc i postojów transylwańskich. W Sy-binie księgarnia "Eminescu" jest świadectwem, że literatura niemiecka w Rumunii pozostaje wciąż jeszcze bogata i żywa. Jak mówi mi w Braszowie Horst Schuller, redaktor "Karpathen-Rundschau", jest ona bardzo zróżnicowana. Są oczywiście także poeci lokalni, jak zmarły niedawno Peter Barth, aptekarz z Blumenthalu, który pisał dziesięć gwarowych wierszy dziennie, ale istnieje również bukareszteńskie "Neue Literatur", znakomite i aktualne czasopismo, wytrzymujące porównanie z pismami europejskimi, bogatszymi w środki i bardziej niezależnymi. W latach 1970-1975 istniała polityczno-literacka grupa awangardowa o dużym znaczeniu, Aktionsgruppe, krytykująca rząd z pozycji lewicowych. Szkice Petera Motzana i Stefana Sienertha, żeby wymienić tylko kilku, a przede wszystkim Gerhardta Csejki, młodego krytyka i eseisty zamieszkałego w Bukareszcie, udowadniają żywość niepospolitych inicjatyw, duchowy rozwój schyłkowej wspólnoty. Jeśli przed kilkoma dziesiątkami lat Erwin Wittstock przedstawiał ze smakiem saską prowincję, to dzisiaj liryka jego syna Joachima zwraca "uwagę na to, co żółknie". Literatura, a przede wszystkim krytyka literacka Niemców z Rumunii nie są zjawiskami peryferyjnymi, ale bogatym i zróżnicowanym intelektualnie witalnym ośrodkiem gasnącego organizmu.

Również pośród emigrantów istnieją poważne różnice, między tymi, którzy opuścili ojczyznę przed czterdziestu laty, jak na przykład Heinrich Zillich, i wciąż opisują nie istniejącą już ziemię, a następnymi falami wychodźstwa, kiedy każdy zabierał ze sobą inny kawałek ojczyzny i inny czas. Kilka lat temu wyjechał także Alfred Kittner, eseista i poeta, wielki stary patriarcha i protektor całych generacji pisarzy, przyjaciel Paula Celana. Legendarny Kittner wierzy w wieczność poezji; każda nouvelle vague młodych eksperymentatorów, której on dopomógł, podśmiewała się z niego, uznając, że jest przeżytkiem, ale po dziesiątkach lat wielu z tych niewdzięcznych synów już nie ma, a stary ojciec był i wciąż jest.

Może Kittner zrobił błąd wyjeżdżając, może jego zadaniem była ochrona tego świata aż do końca. Jeśli wyjedzie jeszcze czterech czy pięciu ważnych autorów, mówi mi Csejka, będę pisał moje recenzje i eseje do szuflady. Ale z punktu widzenia literatury pisanie dla nikogo może być także korzystne, teraz, kiedy wszędzie instytucje kulturalne pretendują bezprawnie do reprezentowania wszystkich.

10. Dwuznaczny Zeus

W muzeum Bruckenthala w Sybinie znajduje się obraz Carla Ci-gnaniego, poświęcony Zeusowi i Florze. Samuel von Bruckenthal, za panowania Marii Teresy gubernator Wielkiego Księstwa Siedmiogrodu, był bardzo zręcznym politykiem, który potrafił godzić wierność scentralizowanemu oświeconemu despotyzmowi z zainteresowaniem dla lokalnych osobliwości; zawdzięczamy mu kolekcję sztuki, noszącą dzisiaj jego imię.

Zeus Cignaniego, który uwodzi banalną i apetyczną dziewczynę, to rodzaj hermafrodyty, złowrogiego i odpychającego: ciało ma muskularne i potężne, twarz otoczona gęstymi białymi włosami jest twarzą starca, który mógłby być raczej staruszką, lubieżną i dwuznaczną. Przypomina ambiwalentne postaci z Satyńconu Felliniego, zamieniające się rolami seksualnymi, albo Fryderyka II z dramatu Heinera Miillera, występującego pod postacią władczej i złowrogiej staruchy. Choć Cignani wywodzi się z bolońskiej szkoły Carraccia, to jego Zeus zdaje się należeć do grecko-bizantyńskiego świata Ponti Euxini, w stronę którego prowadzą wody Dunaju, do świata nieokreśloności i nie zróżnicowanych impulsów, do lewantyńskiego bazaru duszy.

11. Miasto na Wschodzie

Czarny Kościół w Kronstadcie (dzisiaj Braszów), którego stare mury przypominają psalm luterański Niewzruszona skala jest naszym Bogiem, to niemiecka twierdza wiary i jasności, osłaniająca niczym bastion przed rozproszeniem i bezładem, których polimorficznym bogiem jest Zeus Cignaniego. Znajdujący się w kościele kamień na-

306

307

grobny z 1647 roku mówi: "Ja wiem i wierzę"; posąg wojownika, z kirysem, hełmem, napierśnikiem i sumiastymi wąsami, przypomina Rycerza Diirera, który podąża prostą drogą nie ulegając lękowi przed śmiercią ani kuszącym obietnicom Diabła.

Podobnie jak gimnazjum Honterusa mieszczące się naprzeciw kościoła i pomnik samego Honterusa, niemiecki etos jest głęboko protestancki, wyraża wstrzemięźliwość, prawość oraz moc reformacji. Dzięki tym silnym i nieugiętym cnotom Niemcy stali się Rzymianami Europy Środkowej, narzucili jednolitą cywilizację tyglowi przeróżnych plemion. Wspaniałe tureckie kobierce w Czarnym Kościele, świadczące o obecności otomańskiej w Transylwanii, wyrażają inną wiarę - również przeciwstawiającą się wszelkiej zniewieściałej ambi-walencji - oddanie Allachowi, jedynemu zwycięzcy.

Poezja tych saskich miast jest poezją mieszczańsko-rzemieślniczą, solidną i melancholijną jak ów rygor, który Adolf Meschendórfer, piewca Kronstadtu - "miasta na Wschodzie", czyli Civitas na wschodnich krańcach Europy - podziwiał u swego ojca i u swego dziada, nauczyciela. Tradycja saska sławi statuty i stare prawa, spory między korporacjami - garbarze przeciw rymarzom - zazdrośnie strzeżoną niezależność od wszelkiej władzy, która skłania szewców z Kronstadtu do wypowiedzenia w 1688 roku wojny cesarzowi niemieckiemu i do opierania się, w czasach dualizmu, madziaryzacji. W swoich powieściach historycznych o Siedmiogrodzie Węgier Zsigmond Móricz także przypomina statuty, zabraniające jakiejkolwiek armii, cesarza czy wojewody, wkroczenia w mury Klausenburgu (Cluj, Kluż), i składa hołd odwadze, z jaką bailiff broni przywilejów miasta.

Ta miejska poezja jest melancholijną poezją ładu i nawyku, namiętnie przywiązaną do zwyczajów i miejsc, które stara się wydrzeć umykającemu życiu i historii, pochłaniającej pewność i iluzje trwałości, stabilności. Mieszczańsko-rzemieślniczy etos niemiecki mieści w sobie umiłowanie domu, rodziny, przyjaźni i rytmu odmierzającego ich ludzką powszechność: narodziny, małżeństwo, śmierć; obiad, sklep, piwiarnia, cygaro, partia kart, obrzęd religijny, sen. W opowiadaniu Heinricha Zillicha stary Bretz co wieczór o tej samej porze przemierza plac targowy, skręca w uliczkę "nad Kanałem Sueskim", staje w rozkroku, rozpina spodnie i siusia spokojnie, odpowiadając w ciemności na pozdrowienia przechodniów, asesora lub nauczyciela, i ten pedan-

308

tyczny wieczorny nawyk utwierdza go w przekonaniu, że w jakiś sposób przeciwstawia się okrutnemu przemijaniu życia i nieroztropnemu uwielbieniu dla nowości.

Pogodny nastrój kawiarnianych wieczorów przechodzi wkrótce w melancholię, czas upływa powoli i stopniowo wymazuje życie ludzi i samej wspólnoty niemieckiej; już w 1931 roku bohaterowi powieści Meschendórfera Miasto na Wschodzie, zakochanemu w swoim Kron-stadcie, nie pozostaje na koniec nic innego, jak poświęcić się w samotności pisaniu wspomnień i kroniki ukochanego miasta oraz poszukiwaniu - w tej namaszczonej, erudycyjnej pedanterii, zwróconej ku przeszłości - obrony przed pustką jego obecnej egzystencji. Można zawsze skryć się przed okropnością prawdziwego życia, przelewając je -jak starzec Sveva - na papier, a zatem trzymając na dystans. Oczywiście babka Anka nie pisze i nie odczuwa potrzeby pisania.

12. Transsifoanismus

Ta raz spokojna, kiedy indziej melancholijna pedanteria niemieckiego mieszczaństwa wystawia się czasem na śmieszność. W 1848 roku transylwańscy Sasi byli niezdecydowani, czy zaakceptować, czy odrzucić unię z Węgrami; Kronstadt było przychylne, Hermannstadt przeciwne - tak przeciwne, że strażnicy u bram miasta pytali przybyszów, po czyjej są stronie, cesarza czy buntowników. Jeśli zapytany odpowiadał: "buntowników", nie wpuszczano go; zdaje się, że nie zakładali ewentualności, iż ktoś może kłamać. Rok 1848 był chaotyczny, także u Sasów, jak wszędzie, i wrzący od sprzeczności, od żądań liberalnych i rewolucyjnych, które wzajemnie sobie zaprzeczały, jak Węgrzy zbuntowani przeciw Habsburgom, a wrodzy rumuńskiemu buntowi lancu. Cała transylwańska historia jest pogmatwaną mozaiką kontrastów, konfrontacji, starć, aliansów i obalonych przymierzy narodowych; na przykład powieści Móricza czy Miklósa Jósika ukazują, jak książęta siedmiogrodzcy w okresie panowania otomańskiego lawirowali między Habsburgami i Turkami.

Ten tygiel narodów i sporów sprzyjał również, jak zdarza się czasem na terenach pogranicza, poczuciu wspólnej przynależności, szczególnej tożsamości, przenikniętej kontrastami, ale nie do podro-

21-Dunaj

309

bienia w swojej swoistości, właściwej każdej stronie konfliktu. Transylwania jest kolebką kultury węgierskiej, począwszy od osiemnasto-wiecznej autobiografii Miklósa Bethlena lub również osiemnasto-wiecznych Wyznań i Wspomnień księcia Ferenca Rakoczego II, wielkiego przywódcy powstania Kuruców przeciw Habsburgom, ale zarazem także kolebką rumuńskiej świadomości narodowej, szkoły literackiej, która na przełomie XVIII i XIX wieku potwierdza ciągłość elementu łacińskiego w Dacji i językowonarodową jedność Rumunów.

Lucian Blaga, poeta i rumuński tłumacz Fausta, poświęcił obszerne studium kulturze Transylwanii w XVIII wieku, ale jego poetycka Transylwania żyje przede wszystkim na wsi. Na wsi kochanej bez żadnego atawistycznego chłopskiego wstecznictwa i bez żadnej antymiej-skiej urazy, ale traktowanej jako mityczny i fantastyczny model, idealna "przestrzeń miońęy" albo pejzaż rumuńskiej duszy: mioń^a w ludowej pieśni rumuńskiej to jagniątko, symbol cierpliwego poświęcenia się z miłości do bliźnich, po to, by własna śmierć nie przyniosła odwetu i zemsty.

Posępna i dramatyczna okazuje się natomiast Zagubiona wieś (1919) autorstwa transylwańskiego Węgra Dezsó Szabó, intelektualisty-wita-listy, postaci ciekawej i pełnej rozterek. Wychowany na lekturze Nie-tzschego, opętany czystą i absolutną madziarskością, Szabó głosił kult ziemi i rasy, pobłażając faszyzującemu i antymiejskiemu szowinizmowi, którego idealnym odbiciem była dla niego nie skażona wieś transylwańska. Wraz z triumfem kontrrewolucji Horthyego zorientował się jednak jako prawdziwy nietzscheanista, że nie tylko demokracja, ale także i przede wszystkim faszyzm niszczył i wypaczał, w swym sztucznym i kłamliwym dążeniu do nowoczesności, pierwotną czystość tradycji, i wówczas wypowiedział wojnę wszystkim, "niemiecko--żydowsko-słowiańskiemu" mieszczaństwu, faszyzmowi, a potem nazizmowi, dławiącym czystą madziarskość.

Transsihanismus nawiązuje do wielości narodów, połączonych poczuciem przynależności do mieszanego i złożonego regionu. Sasi oczywiście boleśnie przeżyli koniec swej autonomii, usankcjonowanej przez rząd węgierski w 1876 roku wraz z obaleniem godności Comes, "Sachsengrafa", czyli hrabiego, który reprezentował ich Nationsunwer-sitdt, ich jednolitość narodową. Powieści i opowiadania opisują, już to

310

z dobrodusznością, już to z urazą, asymilację i opór wobec niej, bójki na kamienie między węgierskimi i niemieckimi chłopcami.

Jednak przez wieki Sasi rozwinęli takie rozumienie własnej autonomii, że skłonili w 1908 roku swego lidera Rudolfa Schullera do oświadczenia, iż oni nie chcą być "po prostu Niemcami, ale Niemcami z Siedmiogrodu", i zamierzają bronić wyłącznie własnego istnienia i swoistości, nie poświęcając się dla Szwabów zagrożonych madziaryzacją, a nawet akceptując zagładę "innych Niemców" na Węgrzech.

Pisarze niemieccy starali się pogodzić wierność autonomii transylwańskiej z germanizmem i z koroną habsburską, z oddaniem Franciszkowi Józefowi jako cesarzowi Austrii, ale nie jako królowi Węgier. Adolf Meschendórfer, choć niewolny od niemieckiego nacjonalizmu, sławi germanizm jako ideę uniwersalną, święto-rzymsko-cesarską, obejmującą wszystkie narody, germańskie i celtyckie, słowiańskie i galilejskie; kpi z teutońskiej manii rasistów, wymyślających "człowieka gotyckiego", ponieważ idea uniwersalna - której nosicielami są Niemcy - nie może być jego zdaniem związana z jakąś rasą czy stylem, ale musi rozciągnąć się na całą Europę, także łacińską i słowiańską. A cesarz niemiecki - mówi w swej książce proboszcz z Kronstadtu - jest zdrajcą, bo dopuszcza do upadku Niemców ze Wschodu, prawdziwych chorążych i liderów idei germańskiej. Również w powieści Między granicami i epokami (1937) Heinricha Zillicha Sasi, którzy wiele "ofiarowali" graniczącym z nimi narodom, czują się opuszczeni przez dwór wiedeński.

W dziele swoim, zresztą nie pozbawionym szowinistycznych i antysemickich fobii, Zillich przywołuje wielonarodowy stop transylwański nie bez sympatii dla różnych jego komponentów etnicznych; w skład grupy przyjaciół bohatera Lutza wchodzą przedstawiciele różnych narodowości, i jeśli na początku odkrywa on ze zdumieniem, że pastor jest Rumunem, lub z trudem wyobraża sobie, że za górami jego kraju istnieje inne państwo - Rumunia, to na końcu jeden z przyjaciół, Nicolas, rumuński porucznik, ucieleśnia - w nowej Rumunii, do której po pierwszej wojnie światowej włączono Transylwanię - nadzieję na ciągłość, nie zaś rozbrat z tradycją.

Również dla Zillicha, wyśmiewającego małostkowy i emfatyczny kult Germanów, naród niemiecki pozostaje wielki, ponieważ - jak pisze- nie pragnie afirmować tylko siebie, jak małe plemiona nie widzące nic poza swoim ścisłym kręgiem, ale idee i wartości uniwersalne, "to,

co jest wielkie", i "to, co jest słuszne dla wszystkich". Dlatego jest on protagonistą "historii światowej"; elementem jednoczącym i łączącym ludy Europy Środkowej i Wschodniej, bez niego podzielone i wzajemnie sobie obce, tak jak język niemiecki pozostaje, na równi z łaciną świata antycznego, językiem wspólnym, a zarazem uniwersalnym, a obok niego winny rozkwitać poszczególne języki innych ludów, z których żaden jednak nie przekracza kręgu własnego plemienia. Ta totalnie niemiecka perspektywa, gesamtdeutsch, ma dwa ostrza: może w imię uniwersalizmu przeciwstawiać się barbarzyńskiemu imperializmowi rasistowskiemu narodowego socjalizmu, ale może także dostarczać mu narzędzi ideologicznych i emocji wspomagających jego panowanie.

Zillich oscyluje między tonami nacjonalistycznymi i akcentami bratersko ponadnarodowymi; w zakończeniu jego powieści Lutz, Sas z Transylwanii, nie emigruje do Niemiec, ale pozostaje w swoim kraju i w nowej ojczyźnie rumuńskiej, ponieważ - powiada - zadaniem Sasów jest teraz ofiarowanie Rumunii tego, co kiedyś ofiarowali Austrii i Węgrom. To jest ich powinność i ich sposób pojmowania niemiecko-ści - zadanie mozolne, bowiem "trudno, nieskończenie trudno być Niemcem na Wschodzie".

Tak trudno, że ani Wiedeń, ani Berlin tego nie rozumieją; Habsburgowie i Hohenzollernowie zdradzili swe najszlachetniejsze strażnice. Stosunki między peryferią i centrum są zawsze napięte; kto żyje na granicy, geograficznej czy kulturalnej, czuje się prawdziwym depozytariuszem i wyrazicielem ducha swego narodu, nie zrozumianym przez resztę, która mu się zdaje tego niegodna. Jeśli w opowiadaniu Erwina Wittstocka rodzina Yogtów w Hermannstadcie przechowuje z namaszczeniem w domu portret Bismarcka, to w powieści Zillicha Bismarck zostaje potępiony jako ten, który - aby nie zrazić sobie Węgrów - cynicznie opuścił Niemców ze Wschodu. Kiedy napomykam babce Ance o tej sprawie, szybko ją rozstrzyga, powiadając, że ten Bismarck na pewno musiał być Żydem.

13. Na Wieży Zegarowej

Grób Oktaviana znajduje się w Sighi§oarze. Miasto, które fascynowało Eneę Silvia Piccolominiego, to perła Siedmiogrodu, otoczona

312

basztami i nieprzystępna "Norymberga Transylwanii". Ze swymi gotyckimi domami i wieżami, poświęconymi poszczególnym cechom -wieże kowali, szewców, krawców, garbarzy, miedziorytników - i z ciszą zachwycających uliczek pnących się ku cytadeli, Sighi§oara - dla Sasów Schassburg, a dla Węgrów Segesvar - przypomina Pragę, tajemniczość jej kamieni i drzwi otwierających się na jakąś inną, zagadkową przestrzeń, na nieoczekiwaną stronę rzeczywistości. Wysmukłe i spiczaste żelazne chorągwie zatknięte na wieżach rysują się nieruchomo i nieustraszenie na wietrznym niebie, niby nieulękli rycerze, oczekujący podczas turnieju nieznanego losu. Całe miasto wypełnia spokój i cisza, ale jeśli podniesiemy oczy na owe chorągwie, to spodziewamy się odgłosu trąb, początku niewiadomej i nieuniknionej walki.

Rzezie i okropności nie oszczędziły herbowego wdzięku. 31 marca 1785 roku patrycjusz Andreas Metz pisał z Alby lulii do swego brata Mihaia, członka senatu Sighi§oary, komunikując mu z satysfakcją nowinę o egzekucji Horii i Clo§ki, przywódców wielkiej rewolty chłopskiej z 1784 roku, która odwoływała się w swej walce przeciw uciskowi do samego cesarza, wielkiego Józefa II, i do jego obietnic, a którą cesarz kazał bezlitośnie stłumić, mimo że sprzymierzeńcami jego reform byli właśnie owi chłopi, nie zaś szlachta, przeciw której powstawali. Ku uciesze Johannesa Andreasa Metza Clogca umarł na kole, natomiast Horia, dzięki wstawiennictwu hrabiego Jankovicsa, otrzymał ten przywilej, że przed rozciągnięciem na kole dwa razy przebito go szablą. Ciała zostały potem poćwiartowane, czaszki rzucone pod drzwi ich domostw, a pozostałe szczątki ułożone na drodze, "ażeby były przestrogą dla innych wołoskich buntowników".

Nie towarzyszę babce Ance w wyprawie na cmentarz; są sprawy, które załatwia się we dwoje, ten trzeci jest niepotrzebny, ona sama musi spotkać się ze swoim porucznikiem. Kiedy zostaje z Oktavia-nem, ja wspinam się na czternastowieczną Wieżę Zegarową. W górze, na czwartym piętrze, znajdują się tryby zegara z niemal metrowymi, wielobarwnymi, przedstawiającymi dni tygodnia figurami, które o północy przesuwają się w odpowiedniej kolejności, zajmując właściwe im miejsce. Z tyłu lub raczej wewnątrz mechanizmu zegara żyją kółka i podnośniki poruszające wskazówkami, jaskrawo pomalowane, kanciaste drewniane figurki i cała reszta, także lata, które minęły, odkąd

313

babka Anka po raz ostatni widziała Oktaviana. Jak mówi Kapitan w Woyzecku Buchnera: "Dreszcz mnie bierze, gdy pomyślę, że świat w jedną dobę sam siebie obiega. Co za marnotrawstwo czasu! (...) już nie mogę patrzeć na żadne koło młyńskie, bo się mnie melancholia czepia!"1

Z tego obserwatorium życie wydaje się całkowitą stratą czasu, psującą się maszyną. Jak zegar, który jej sekunduje, rzeczywistość to tryby, monotonna organizacja, taśma montażowa z góry zaprogramowana. Kto kocha życie, musi być może kochać także mechanizm jego trybów, entuzjazmować się nie tylko podróżą na dalekie wyspy, ale także znosić długą procedurę biurokratyczną przy odnawianiu paszportu. Perswazja, niechętna codziennej, powszechnej mobilizacji, bywa słabością do czegoś, co jest czymś więcej niż życie, i przebłyskuje tylko w pauzie, w przerwie, kiedy mechanizmy ulegają zawieszeniu, rząd i świat są na wakacjach - i istnieje tylko wysokie, nieruchome letnie słońce. Świat, jak mówi Borges, jest rzeczywisty, ale dlaczego musi się tak naprzykrzać? To, czego by się chciało, zawiera się w gruncie rzeczy w skromnym życzeniu: móc tylko czasem pójść na wagary, zachowując przy tym szacunek dla nauczycieli.

Figura księżyca (luna - lunedi), poniedziałek, odwrócona jest do mnie plecami, ale niedziela, Sontag, dzień słońca (i złota, bogactwa -sugeruje przewodnik), ukazuje twarz tępą i rumianą. Patrzę z okna w dół; babka Anka, powróciwszy z cmentarza, nieznacznym ruchem przywołuje mnie do zejścia. Piwiarnia, którą wskazał nam w dialekcie niemieckim jakiś przechodzień, oferuje, mimo rumuńskiego kryzysu żywnościowego, godne pochwały kiełbaski.

14. Na krawędzi ciszy

Bistrija zawdzięcza swą sławę hrabiemu Draculi - nie temu prawdziwemu Vladowi-"Wbijaczowi na pal", którego trumnę wystawiono w Sighi§oarze, ale fałszywemu - wampirowi z powieści Stokera, gdzie zresztą miasto nazwane zostało z niemiecka Bistritz. W każdym razie jestem lepiej chroniony niż Jonathan Harker, bohater Stokera, ponie-

1 W przekładzie Józefa Lieberta (przyp. tłum.).

314

waż babka Anka pozostaje odporna na wszelkie nocne zmory i w ogóle na wszystko, co mogłoby wzbudzać strach.

Zegarmistrzostwo literackie powieści Stokera wydaje się doskonałe i odsłania cały powab wewnętrznych mechanizmów. Poza tym - co zaciekawia naddunajskiego podróżnika - w rozdziale trzecim hrabia Dracula sławi Szeklerów, swoje plemię Hunów, koczujących rycerzy znad granicy, pozostawionych tam przez wieki, aby jej bronić przed najazdami Madziarów, Longobardów, Awarów, Bułgarów i Turków. Wszyscy Szeklerzy byli szlachcicami, bo na koniu wszyscy byli równi i jednako spragnieni wolności. Od niepamiętnych czasów trudno ich odróżnić od Madziarów; w ostatnich czasach pisarz węgierski Gyórgy Kovacs i pisarka rumuńska Lucia Demetrius przedstawili ich w swoich powieściach. Zbiór ludowej poezji Szeklerów z 1863 roku zatytułowany jest Dzikie róże. Wobec czerwieni tych róż krew tryskająca tak chętnie w filmach i książkach o Draculi zdaje się tylko zabarwioną wodą.

Zamek Draculi, jak informuje powieść Stokera, znajduje się w pobliżu granicy z Bukowiną, stanowiącej później terytorium radzieckie. W 1865 roku Ferdinand Kurnberger, mistrz wiedeńskiego felietonu, oczekiwał, że z owych odległych i nietkniętych wschodnich prowincji cesarstwa habsburskiego zrodzi się nowa i świeża literatura niemieckojęzyczna, ale czerpiąca ze wszystkich przejawów życia owego tygla austriacko-rumuńsko-żydowsko-rosyjsko-ukraińskiego. Dziewicze winnice Prutu miały zastąpić w austriackich żyłach zmęczone i znudzone wino reńskie. Wróżba ta sprawdziła się, kiedy cesarstwo, które odnowić miały jego wschodnie ziemie, już nie istniało; Czerniowce, stolica Bukowiny, stały się witalnym, wielonarodowym centrum literackim po roku 1918 - z Izikiem Mangerem, Rezzorim, Alfredem Margulem-Sperberem, Rosę Auslander i wieloma innymi. W Gronostaju w Czerniowcach Gregor von Rezzori, "apatryda" i "poliglota, hom-me a toutfaire" podobnie jak jego postaci, wyraził z łudzącą i melancholijną poezją płodną wieloznaczność owej wieży Babel, jej ironiczną i niepokojącą grę prawdy i fałszu, wymieniających się rolami.

Ów świat zniknął, a jego najdonioślejszy głos, Paul Celan, wyraził prawdę absolutną tego zniknięcia, śmierci i milczenia. Liryka Celana jest poezją skrajnie orficzną, pieśnią zstępującą w noc i do królestwa śmierci, rozpływającą się w niewyraźnym szepcie życia i łamiącą

315

wszelkie formy, językowe i społeczne, aby odnaleźć słowo magiczne i tajemne, które otworzy więzienie historii. W najwspanialszej parabo-li współczesnej poezji poeta pragnie być odkupicielem, wziąć na siebie ból egzystencji i odnaleźć prawdziwe nazwy rzeczy, zatarte przez fałszywy język komunikacji. W zawiłej sieci mediacji, oplatającej człowieka, poeta staje się istotą anormalną, która odmawia umoszczenia sobie legowiska w owej sieci i szamoce się, aby ją rozszarpać i sięgnąć ukrytej głębi bytu. Często, jak w przypadku Hólderlina czy Rimbau-da, przygoda taka jest śmiertelna, za siecią bowiem nie ma nic i poeta spada w nicość.

Także Celan poszukiwał tej "głębi-nie-głębi" życia, jak mówi jeden z jego ostatnich wierszy, przetłumaczony na włoski przez Giuseppe Bevilacquę. Urodzony w 1920 roku w Czerniowcach, a zmarły śmiercią samobójczą w Paryżu w 1970, Celan przeżywa żydowski holocaust, w którym zginęli jego rodzice, jako absolutną noc, niweczącą możliwość historii i prawdy życia, a później doświadcza niemożności zakorzenienia się w cywilizacji zachodniej.

Uosabia on cały wiek poezji europejskiej, zrodzonej z owego rozdarcia między jednostką a rzeczywistością, wyraża również klęskę marzeń o zbawieniu świata i niszczy samego siebie w przedstawianiu własnego męczeństwa.

Jego liryka wyrasta na krawędzi ciszy, jest słowem wydartym milczeniu i z milczenia wykwitłym, wynika z niechęci i odrzucenia fałszywej i wyobcowanej komunikacji; w rwane wersy włączone są, w najbardziej śmiałych sformułowaniach leksykalnych i syntaktycz-nych, negacje i zaprzeczenia, poprzez które wyraża się jedyna autentyczna możliwość uczucia.

Celan przeżywał swe rozdarcie i zagładę jako zło absolutne. To ostatnie oczywiście nie istnieje i Eric Weil słusznie ostrzegał przed jego zwodniczością Meduzy; nawet najokrutniejsze działanie połączone jest więzami historycznymi - a to znaczy relatywnymi - z ogólną rzeczywistością. Ale w momencie samego przeżywania zło odczuwane jest jako absolutny gwałt, a refleksja na temat jego przyczyn i motywów nie może nie uwzględniać chwili, kiedy się go doświadcza w totalnym cierpieniu, jeśli nie chcemy, aby wyrodziła się ona w filister-skie przyzwolenie, stępiające ból i przeszkadzające prawdziwemu zrozumieniu tragedii.

316

Celan staje żarliwie blisko i bez żadnej uspokajającej mediacji konceptualnej po stronie pokonanych. Jest on prawdopodobnie ostatnim poetą orficznym, religijnym reformatorem - jak go określa Bevilaqua - poezji orficznej, którą doprowadza do zdumiewającej, pierwotnej czystości, zanim zagaśnie na zawsze. Przez cały wiek owe skrajne negacje lingwistyczne i egzystencjalne stanowiły rzeczywistą obronę przed społeczną alienacją. Teraz nie wywołują już prawdziwego skandalu, ale poszukiwane są jako jego cenne świadectwa. Kto chciałby dzisiaj przebyć ową drogę, wiedziony nawet osobistym przeżyciem, wyszedłby prawdopodobnie naprzeciw - zauważa Tito Perlini - żałosnemu przeznaczeniu i zostałby z łatwością wciągnięty w tryby wyobcowanej komunikacji. U Celana zauważa się również tę radykalną rezygnację, gest kogoś, kto zamyka tradycję i przekreśla ją razem z samym sobą.

Platońskie potępienie poezji jest nie do przyjęcia, konieczne bywa jednak każdorazowe wyrównanie z nią rachunków. Poezja, która żąda tylko od samej siebie zbawienia, ryzykuje, że, zadowolona, będzie wyrażać sprzeczności, nędzę i może banalność jednostkowego stanu ducha, co według Platona uniemożliwia poszukiwanie sprawiedliwości i prawdy. Oczywiście nikt nie może dzisiaj stawiać tego problemu tak jak Platon, ale liryka, która żywi się tylko sobą, może zgrzeszyć przeciw poezji; podobnie jak rymowane czterowiersze i strofy, także strzępy słów błądzące po omacku w ciemności mogą powtarzać się i odradzać w nieskończoność z osobistej udręki, stając się jednak co najwyżej rozdartą retoryką. Poświęcenie Celana egzorcyzmuje to niebezpieczeństwo. Nieosiągalność perswazji zmusiła go do milczenia i do odejścia, po pozostawieniu dla ewentualnych współczesnych lub potomnych "rękopisu w butelce". Celan zniknął nocą w wodach Sekwany, gdzie szukał śmierci. Jeden z jego wersów mówi: "czynię za sobą światło"; poezja jest taką właśnie łuną, która wskazuje, gdzie też on ze swymi wierszami przepadł.

15. Hipoteza dotycząca pewnego samobójstwa

Małe rozczarowanie intelektualne spowodowane pokusą art d'apres l'art. W Bukowinie mieszkał Robert Flinker, psychiatra i pisarz, inspi-

317

rowany przez Kafkę niemieckojęzyczny autor powieści i opowiadań o zagadkowych procesach, nie udowodnionych winach i tajemniczych sądach; mimo oczywistych zapożyczeń od Kafki prozaik tworzący aurę niepokoju i mówiący własnym głosem. Jako Żyd, podczas okupacji hitlerowskiej żył w ukryciu; popełnił samobójstwo po wyzwoleniu, w 1945 roku. Byłem zafascynowany jego losem: wyobrażałem sobie człowieka stawiającego opór, gdy śmierć zaglądała w oczy, lecz potem nieprzystosowanego do wolności wyznaczającej kres koszmaru. Albo człowieka, który może znieść nazizm jako Zło, ale nie stalinizm jako oblicze Wyzwolenia i zabija się wstrząśnięty myślą, że alternatywą dla Hitlera pozostaje Stalin.

Wolfgang Kraus opowiedział mi natomiast, że Flinker popełnił samobójstwo z miłości, z uczuciowego zaślepienia i zawodu, które przeżywał niczym licealista. I tak potencjalna powieść o powieściopisarzu spełzła na niczym. A jeśli chodziło o to samo? Kiedy nadchodzi znużenie życiem, to w wyzwoleniu od niego mogą dopomóc także sposoby podświadome i pośrednie, jak zawał serca czy rak. A dlaczegóż by nie miłosne niepowodzenie? Niezdolny do natychmiastowej konkluzji i decyzji samobójstwa zaraz po odkryciu wolności w wydaniu Stalina, Flinker potrzebował może pośrednika i dlatego wyszukał pierwszą lepszą dziewczynę, zdolną zadać mu ten ostatni, brakujący jeszcze cios.

16. Subotica albo poezja fałszu

Wracamy do Belej Crkvi długim szlakiem, który prowadzi nas na Węgry, a stamtąd do Jugosławii, do Suboticy, ponieważ babka Anka uznała, że jeśli chcę mieć pojęcie o tamtych stronach, muszę ją zobaczyć. Zaskakująca i nieprawdopodobna Subotica zdaje się miastem fascynujących fałszerstw i występków. Na początku XIV wieku Gabriel Szemleni, zaufany sekretarz króla Zygmunta, przekazał opatrzony pieczęcią królewską dyplom przyznający miastu autonomię, który potem okazał się falsyfikatem, podobnie jak inne analogiczne dokumenty, sam sekretarz zaś skończył na stosie. Niedługo przed okupacją turecką w XVI wieku Subotica stała się na krótki czas siedzibą i posiadłością samozwańczego cara Jovana Nenada, zwanego Czarnym Człowiekiem.

318

Ogłoszona wolnym miastem przez Marię Teresę, nosi bogaty i melancholijny ślad stylu epoki jej panowania, na który w początkach XX wieku nałożyła się niepohamowana secesja. Domy krzyczą barwami żółci i błękitu, przypominają skorupy muszli, poprzecinane ekstrawaganckimi dekoracjami i ozdobami, zwieńczeniami w kształcie ananasów, amorkami o wielkich kobiecych piersiach, gigantycznymi i brodatymi kariatydami, które w niższych partiach przechodzą w lwy, rozpływające się z kolei w bezkształtne fale.

Opuszczona bóżnica wygląda jakby prosto z Disneylandu, ze swą obfitością kopuł, jaskrawymi kolorami, sztucznymi mostkami przerzuconymi między potłuczonymi oknami, wejściami porośniętymi trawą. Ratusz to istna orgia witraży i schodków, różnorodnych fryzów; tutaj secesja pozwoliła do woli czerpać ze swych zasobów. Nagromadzenie i nawarstwienie elementów trudnych do pogodzenia, tak jakby każdy z radnych miejskich - udawszy się do Wiednia, Wenecji czy Paryża - skopiował fragment tego, co zobaczył, a ratusz był sumą tych elementów. Broch, który w estetyzującym eklektyzmie Wiednia końca ubiegłego wieku dostrzegał rozpad wartości, pokryty ozdóbkami, czyli po prostu kicz, odnalazłby tu krzykliwy przykład takiego właśnie kiczu. Fałsz zdaje się być poezją Suboticy; w wyobraźni Danila Kiśa, jej fascynującego piewcy, kłamstwo staje się albo straszliwym zafałszowaniem życia wprowadzonego przez stalinizm, albo rozdwojeniem działających w podziemiu rewolucjonistów, którzy umykając władzy zmieniają się, mnożą, kamuflują, tracą tożsamość. Postaci Grobowca dla Borysa Dawidowicza, jednej z najważniejszych książek współczesnej literatury serbskiej, są figurami historii powszechnej, w której występuje cała galeria fałszerzy, ofiar i katów.

Nie wiadomo, dlaczego kicz rozpanoszył się właśnie w Suboticy. W pobliskim Somborze gmach Komitetu uosabia stateczny i geometryczny porządek, solidność miasta, w którym oddawano się studiom i zajmowano projektowaniem kanałów, łączących Dunaj z innymi rzekami. W okolicach Somboru mieszkali Szokacy, w Suboticy natomiast Bunjewcy, przybyli w poprzednich wiekach z Hercegowiny. O nich to książka z końca wieku mówi, że w odróżnieniu od Madziarów, lubiących kobiety okrąglutkie i rumiane, woleli piękności blade i subtelne. Leżąca w pobliżu granicy węgierskiej Subotica jest miastem żywym i różnojęzycznym; czasem zapomina się, czy to Jugosławia, czy Węgry.

319

Przy ulicy Kidriceva, na metalowej ścianie ustawionej z powodu robót drogowych, jakiś niedoszły zakochany poliglota napisał: ,$ai t'ame".

17. Nowy Sad i okolice

I oto znowu znajdujemy się nad prawdziwym Dunajem. Nowy Sad był "serbskimi Atenami", kolebką kulturalnego i politycznego rozkwitu Serbii. Dzisiaj jest stolicą Wojwodiny; oficjalnie w urzędach publicznych i parlamencie używa się pięciu uznanych języków (serbskiego, węgierskiego, słowackiego, rumuńskiego i ukraińskiego), chociaż panuje niewątpliwa supremacja serbska, w armii całkowita. Krajobraz tu przepiękny, forteca w Petrovaradinie - wraz z austriackimi i otomańskimi pamiątkami - góruje nad Dunajem; pośród lasów Fruśka-Gora kryją się prawosławne klasztory, ze swymi ikonami i pradawnym spokojem.

Na targu w Nowym Sadzie można zobaczyć chłopki w narodowych strojach słowackich. Tak jak Nowy Sad, cała Wojwodina ujawnia swój charakter wielonarodowy; jest on tutaj niemal kondensacją ogólnej jugosłowiańskiej jedności-mnogości, której kryzysy ekonomiczne oraz odśrodkowe zapędy różnych republik zdają się od czasu do czasu zagrażać. Rumun Jon Petrović, przewodniczący biura samorządu kulturalnego w Zitiśte, twierdzi w wywiadzie telewizyjnym, że jeżdżąc po Rumunii, czuje się tam jak w obcym kraju. Baćki Petrovac jest kwitnącym tradycjami kulturalnymi ośrodkiem Słowaków; po schizmie Tity w 1948 roku niektórzy z tych Słowaków mieli poważne kłopoty, ponieważ podejrzewano ich o sympatię dla stalinowskiej Czechosłowacji, inni znowu, po wyjeździe do Słowacji, byli gnębieni podejrzeniami o sprzyjanie Ticie. Ich biskup Joraj Struharik prezentuje w telewizji swój czerwony, gruzłowaty nos osoby lubiącej zdrowo popić i pojeść. Rusini zaś wyraźnie usiłują odróżnić się od Słowaków i Ukraińców, szukając w kulturze - jak mówi ich przedstawiciel Julijan Rac - własnej tożsamości.

Węgrzy podobnie jak Słowacy, a nawet w większym zakresie, mają swoje gazety, czasopisma, wydawnictwa, żywą rdzenną literaturę. Kilka lat temu zmarł Ervin Sinkó, wielka postać Nowego Sadu, wygnany do Moskwy jako współorganizator republiki Beli Kuna. W swoich wspomnieniach Powieść o powieści opisał kłopoty z opublikowaniem -

320

w Moskwie stalinowskich czystek - swojego utworu Optymiści, 1200--stronicowego fresku poświęconego rewolucji węgierskiej 1919 roku, ale przede wszystkim opisał owe straszliwe lata stalinowskie. Powieść o powieści to bardzo cenne świadectwo historii pisarza, pełnego wiary, że nie mówi w próżnię, choć zarówno jego powieść, jak i dziennik zdają się być skazane na publiczne nieistnienie, autor zaś przeżywa dramat dzieła pozbawionego odbiorcy, tekstu-widma, czerpiącego z życia, ale bez żadnego celu i ujścia.

W stalinowskiej Moskwie Śinkó przeżywa poza tym - w cieniu procesów, czystek i prześladowań - własny problem "obiektywnego oportunizmu", jest bowiem skłonny do współudziału wcale nie z osobistego egoizmu, ale - choć widzi nikczemność tyranii - obiektywnie akceptuje jej nieunikniony szantaż. Wyraża przekonanie, że w momencie antyfaszystowskiej walki nie można przeciwstawiać się stalinowskiemu reżimowi i osłabiać go, rozumie przy tym, że na tym przeświadczeniu opiera się podtrzymująca terror zmowa milczenia.

We wspaniałym zapisie z 18 marca 1936 odnotowuje rozmowę między Gorkim i Malraux, przybyłym z wizytą do ZSRR. Rzadki to przykład chwilowej tępoty, przed którą nikt nie może się ustrzec. Rozmowa schodzi na Dostojewskiego; Górki nazywa go teologicznym kaznodzieją, gdy tymczasem Malraux, choć uznaje, że Dostojewski ze swymi doniosłymi pytaniami dotyczącymi świata zestarzał się, zauważa łaskawie, że istnieje także wartościowy Dostojewski, zwrócony ku solidarności i przyszłości. Żaden z najbardziej naiwnych i nieprzygotowanych odbiorców, czytujących na całym świecie Dostojewskiego w najgorszych wersjach i niechlujnych wydaniach, nie wypowiedział nigdy podobnych głupot. Spiritus inflat ubi vult2; w owej chwili Górki i Malraux, dwaj bardzo szacowni pisarze, dzierżą prymat negatywny: nie ma nikogo, kto pojmowałby z literatury mniej niż oni. Nie zostali zmuszeni żadną groźbą i nic takiego ich nie usprawiedliwia; Stalin nie wysłałby ich na Syberię, gdyby w ogóle o Dostojewskim nie rozmawiali. Powodowało nimi być może tchórzostwo, niejasne pragnienie przyzwolenia, przodowania, nadania tonu dyskusji kulturalnej. Mogą powiedzieć, że osiągnęli swój cel, godny pozazdroszczenia rekord.

2 Duch objawia się tara, gdzie chce, tzn. dary duchowe są wrodzone, nie nabywa się ich (przyp. red.).

321

W Wojwodinie nie brak Cyganów ("Romów"), którzy są nie tylko skrzypkami, ale także filologami, jak Trifun Dimić, autor słownika cygańskiego. W Sybinie w Rumunii mają jeszcze nawet takiego przywódcę, który rozstrzyga ich spory, przynajmniej w pierwszej instancji, według starego prawa plemiennego. W oficjalnych kwestionariuszach Wojwodiny wzrasta jednak liczba osób deklarujących się, jeśli chodzi o narodowość, po prostu jako "Jugosłowianie". Pewien Włoch mieszkający w Nowym Sadzie mówi natomiast, że czuje się jak porucznik Drogo z Pustyni Tatarów, pogrążony w otępiałym oczekiwaniu na coś, co nie nadchodzi.

18. Ludzie z Pogranicza

Babka Anka niechętnie mówi o Grenzerach, legendarnych i zacięż-nych żołnierzach Pogranicza Wojskowego, które zostało zniesione przez Franciszka Józefa około dwudziestu lat przed jej narodzinami. Bo, zdaje się, że trochę wcześniej jej babka miała przygodę z czajka-rzem i okryła się hańbą w małym światku Belej Crkvi, gdzie zapewne nie było łatwo zataić sekrety i skandale. Czajkarze - nazwani tak od swoich małych i szybkich łodzi-czajek, które uzbrojone przepływały znienacka po Dunaju - byli rzecznymi pilotami i żołnierzami, w większości Serbami. Ich flotylle, przeznaczone do wojny przeciw Turkom, zostały zgrupowane właśnie w XVIII-wiecznym Banacie na Pograniczu Wojskowym, gdzie umieszczono strażnice zwane czardakami. Pogranicze Wojskowe, ten długi autonomiczny pas obronny, ciągnący się przez tysiąc kilometrów, od Krainy po Bałkany, był duszą dunajskiej spójności, limes solidnym jak ten rzymski i ruchomym jak migrujące ludy, napływające falami nad tę granicę w ucieczce przed Turkami i panami feudalnymi. Zrodzone w Styrii i Krainie w XVI wieku Pogranicze rozciągnęło się na wschód i na południe niczym wąż, ruchomy mur, wydłużający się wraz ze wzrostem armii cesarskich.

Pogranicze posiadało autonomiczny status, obejmowało w jednej wspólnocie żołnierzy i ich rodziny, posłusznych swemu kniaziowi lub wojewodzie oraz dalekiemu i niewidzialnemu cesarzowi, nie podległych jednak żadnemu magnatowi ani panu feudalnemu. Na obszarze tysiąca kilometrów zamieszkiwały różne ludy: Wenedowie, Niemcy,

322

Ilirowie, Wołosi, także ludność samego Pogranicza to różnorodna mieszanka. Żołnierze Pogranicza byli w dużej części, szczególnie początkowo, Chorwatami, lecz ten termin obejmował też z kolei najróżniejsze plemiona; bardzo znaczną grupę stanowili Serbowie żyjący w zadrudze, niepodzielnej wspólnocie rodzinnej dóbr i krwi, o nierozerwalnej jedności więzów, uczuć i własności. Żołnierze bronili cesarstwa przed najazdami i grabieżami tureckimi, ale do ich szeregów przenikali awanturniczy włóczędzy, niewiele różniący się od bandytów, hajduków i uskoków, a przede wszystkim dołączali chłopi, uchylający się od feudalnego poddaństwa.

Wielcy magnaci nienawidzili tych wolnych żołnierzy, niezależnych od ich władzy, i uskarżali się bardziej na ich autonomię niż na tureckie napaści; ale żołnierze nie pozwalali się im zastraszyć, tak samo jak nie lękali się Półksiężyca. Jedna z nowel Heinricha Zillicha opowiada o tym, jak żołnierze Pogranicza wychłostali do krwi aroganckiego barona węgierskiego, którego posiadłość graniczyła z ich terytorium, i jak dla uniknięcia kłopotów sądowych - jako że sprzeczka nastąpiła dokładnie w pasie granicznym i powstała wątpliwość, jakie przepisy powinny obowiązywać, feudalne czy też autonomiczne prawo ich terytorium - położyli go na ławce ustawionej nad granicą, płacąc mu daninę do rąk znajdujących się na jego terenie i smagając go w siedzenie pozostające na obszarze Pogranicza.

Historia Pogranicza, stanowiącego także kordon sanitarny przed zarazą, pozostaje na przestrzeni wieków historią zamętu, ale także dyscypliny, ścisłego związku łączącego te ludy, których ojczyzną była ziemia niczyja pośród cudzych ojczyzn; to historia okrucieństwa, barbarzyńskich i nieludzkich męczarni, wierności, odwagi, najcięższego znoju, dzikiej witalności, wojowniczej chełpliwości; podobnie jak historia dwóch pandurów, wysłanych dla eskorty cesarskiego batalionu, złożonego z pięciuset piechurów, aby go nikt nie porwał. Ale przede wszystkim jest to historia dumnej autonomii, zazdrośnie strzeżonej niezależności od wszelkiej władzy zewnętrznej. Kiedy w 1871, a definitywnie w 1881 roku, cesarski dekret rozwiązał wielowiekowe Pogranicze Wojskowe, przekazując je administracji węgierskiej, żołnierze poczuli się zdradzeni. Svetozar Miletić, nie koronowany król Serbów na Węgrzech, skrytykował publicznie Franciszka Józefa, a Mihajlo Pupin wspominał, że jego ojciec, stary serbski Grenzer, mówił: "Ty ni-

323

gdy nie będziesz żołnierzem armii cesarskiej. Cesarz nie dotrzymał słowa, dla ludzi z Granicy jest on zdrajcą".

I tak zuchwałość czajkarza, który pozostawił niesławne wspomnienie w rodzinie babki Anki, pozostanie być może jednym z ostatnich czynów ludzi Pogranicza. Jak wielu spośród tych, którzy poświęcają swoje życie wierności sprawie lub sztandarowi, także oni zostali przez swój sztandar zdradzeni. Wielki austriacki mit o wiernym słudze swego pana uczy, że sługa jest wierny, ale pan często go zdradza.

19. Werterowski stalinowiec

Bela Crkva, jak łatwo sobie wyobrazić, ma swoją znakomitą literaturę, Serbowie zaś są słusznie dumni z jurysty - ministra sprawiedliwości - Glisy Gersicia, eksperta prawa publicznego i międzynarodowego, rzymskiego i wojennego, autora fundamentalnego dzieła o prawnych aspektach kryzysu bałkańskiego w 1909 roku. Skrzywienie zawodowe germanisty, nie dysponującego odpowiednią znajomością języków, skłania mnie oczywiście do szczególnego zainteresowania literaturą w języku niemieckim. Niemców w Belej Crkvi było niemało: w 1910 roku 6062, wobec 1213 Węgrów, 1994 Serbów, 42 Słowaków, 1806 Rumunów, 3 Rusinów, 29 Chorwatów, 312 Czechów, 42 Cyganów, 1343 żołnierzy stacjonujących w garnizonie i pochodzących z różnych obszarów oraz 29 zakatalogowanych jako "inni"; 250 osób przypisano "wyznaniu mojżeszowemu". Na 11 524 osoby 8651 umiało czytać i pisać.

Piśmiennictwo niemieckie w Belej Crkvi było, jak się zdaje, zajęciem w przeważającej mierze kobiecym, uprawianym przez panie i panienki z wyższych sfer; "także wśród córek oficerów - informuje obszerna historia literatury austriackiej Nagla-Zeidlera-Castle'a w rozdziale poświęconym Banatowi - są talenty poetyckie". Jeden z najnowszych talentów lirycznych, opiewających nostalgicznie rodzinne miasteczko, to również głos kobiety, Hildy Merkl. Jednak poetką najbardziej identyfikującą się z Belą Crkvą jest Marie Eugenie delie Grazie, płaczliwy i samotny słowik "małego białego miasta" w Banacie. Urodzona tutaj w 1864 roku, introwertyczna i neurotyczna pisarka sławiła swoją małą ojczyznę: kolejarza wykrzykującego nazwę miasta

324

w różnych językach, cukiernię Turocziego - obiekt dziecięcej pożądliwości, nachmurzonego pana Bositscha, właściciela drogerii "Czarny pies", przepiękną panią Radulovitsch, Serbkę, która przejeżdżała powozem pośród powszechnego zachwytu, hajduków na koniach, jan-czarów pochowanych na wzgórzu, pękający na wiosnę lód na Dunaju - wspominany także przez babkę Ankę z dużo większą ekspresją - i bociany przylatujące znad Nilu.

W powieści Córka Dunaju autorka portretuje siebie pod postacią Nelly, jak ona zakochanej w swojej ziemi i skazanej w swym zamknięciu na niemal patologiczną samotność, objaw dumnej, ale unieszczę-śliwiającej kobiecej emancypacji; w noweli Cyganka, napisanej w 1885 roku, opowiada o odwiecznym bólu włóczęgi, o męce ludu, którego cierpienia nie wzbudzają niczyjej litości ani zainteresowania i któremu pozostają tylko skrzypce, żeby wyśpiewać swój rozpaczliwy los.

Ostatni prawdopodobnie pisarz niemiecki z Belej Crkvi, Andreas A. Lillin, zmarł przed kilkoma miesiącami. Jako stalinowiec z przekonania był on oczywiście prozaikiem o skłonnościach epickich, klasycznym przedstawicielem realizmu socjalistycznego. Jego powieść Tam, gdzie miele się zboże to wyrazisty i sugestywny fresk życia wiejskiego, hymn na cześć budowy społeczeństwa komunistycznego i Ducha Świata, który nawet kiedy pojawia się pod postacią Planu Pięcioletniego, działa zawsze dla dobra jednostek, choć one o tym nie wiedzą albo wydaje im się, że są dręczone.

Niestety czasy się zmieniają, pewniki upadają, a życie ortodoksów, wobec szybkich przemian rzeczywistości i perspektyw, staje się coraz bardziej niepewne i melancholijne. Stróż totalitaryzmu Andreas A. Lillin znajdował się w coraz większym osamotnieniu, jedyny albo jeden z niewielu obrońców monolitycznej jedności systemu i ideologii, podtrzymującej zwartość świata. Rzeczywistość i ludzie wokół niego zmieniali się, Jugosławia Tity została wykluczona z Biura Informacyjnego Partii Komunistycznych i Robotniczych, Rumunia, gdzie mieszkał, wybierała swoją narodową drogę do socjalizmu, sam Związek Radziecki poddawał stalinizm krytyce, komuniści całego świata wchodzili na nowe drogi i nikt już nie twierdził, że sztuka awangardowa jest przejawem burżuazyjnej dekadencji i że wszyscy powinni pisać tylko takie powieści jak Cichy Don.

Jak wielu bezwzględnych nadzorców niezmiennej prawdy, Andre-

22 - Dunaj

325

as A. Lillin - mówi mi Joachim Wittstock - był w głębi duszy delikatny i wrażliwy; taki stalinowski Werter, pięknoduch, szukający osłony dla swej uczuciowej kruchości pod pancerzem niezłomnej wiary. Jak wszyscy cierpiał z powodu przeobrażeń świata, przemijania prawd, odchodzących ukochanych twarzy, niezliczonych ginących rzeczy; próbował narzucić niewyraźnemu i umykającemu rozgwarowi egzystencji niezmienne oblicze, budzący otuchę porządek. Im bardziej świat wokół niego się zmieniał i stawał mu się obcy, tym bardziej on izolował się w uporczywej samotności, żałosnej i bolesnej, choć pozornie surowej i nieugiętej. Jego ostatnia książka, Nasi drodzy krewni z 1983 roku, to dzieło krytykujące skłonność rumuńskich Niemców do emigracji na Zachód, ciężka i kaznodziejska powieść, próbująca przedstawić ten tragiczny exodus jako niecne oszustwo uknute przez kapitalistów.

Lillin, ten najmniejszy element owej mozaiki, jaką jest dogorywający germanizm Banatu, umarł w odosobnieniu i zapomnieniu. Była to mozaika często zresztą paradoksalna: Milleker, kustosz Muzeum Miejskiego we Yrśacu, w szkicu z 1941 o starej symbolice swastyki pisał, że sama jej nazwa (spotykana w Banacie 6000 lat temu) jest słowem słowiańskim, i dodawał, że naziści nie mogli byli znaleźć znaku bardziej szlachetnego niż ten pradawny "symbol miłości". Mówiąca świetnie po niemiecku babka Anka komunikuje mi, że w jej domu zwracano się w języku niemieckim do psów, ale jako wielbicielka doktora Kremlinga, lidera Ludowej Partii Niemieckiej na Węgrzech, kategorycznie zaprzecza, iżby miało to wymowę pogardliwą.

20. Saga belgradzka

Polski humorysta Stanisław Jerzy Lec, patrząc pewnego razu na prawy brzeg Dunaju w stronę Belgradu i cytadeli Kalemegdan, zauważył, że tam gdzie się znajduje, czyli na lewym brzegu, czuje się jeszcze w domu, w granicach swojej starej monarchii habsburskiej, a już po drugiej stronie rzeki zaczyna się dla niego zagranica, obca ziemia. Dunaj stanowił w istocie granicę między cesarstwem austro-węgier-skim a królestwem Serbii; w 1903 jeden z wujów babki Anki, żołnierz gwardii króla Aleksandra Obrenovicia, kilka godzin przed zamachem

326

na monarchę, który to zamach przeczuł - jednak nie ośmielił się mu przeciwstawić ani też doń przystąpić - zrzucił mundur i skoczył do Dunaju, skąd wyciągnęła go węgierska straż graniczna. I jako serbski dezerter skazany na karę śmierci spędził już resztę życia w Belej Crkvi pod ochroną dwugłowego orła.

Polski prozaik Andrzej Kuśniewicz, który w swoich powieściach, pełnych autentyzmu i zwróconych ku przeszłości, ukazał rozkład podwójnej monarchii, przytacza słowa Lecą, utożsamiając się z sentymentalną i marzycielską perspektywą swego kolegi i rodaka; także on spogląda na tę utraconą granicę, pozostającą wciąż granicą jego świata: Belgrad dla Lecą i Kuśniewicza jest po drugiej stronie.

Trudno powiedzieć, gdzie i po której stronie znajduje się Belgrad, uchwycić wielokształtną tożsamość i nadzwyczajną witalność tego niesłychanego miasta, które tyle razy było niszczone i tyle razy się odradzało, zacierając ślady swej przeszłości. Belgrad był wielki w różnych epokach, ale każdy okres jego wielkości - pisze Pedia Milosavl-jević, wyznając miłość miastu-kameleonowi -"a disparu avec une rapi-dite stupefiante"\ Historia i przeszłość Belgradu żyją nie tyle w rzadkich, ocalałych pomnikach, ile w niezauważalnym podłożu, epokach i cywilizacjach upadłych niczym pokruszone na ziemię liście, w nawarstwionym humusie, bogatym i żyznym, gdzie zapuszcza swe korzenie miasto nieprzerwanie się odnawiające, które literatura przedstawiała często jako kuźnię przemian.

Wnuk imperium naddunajskiego powinien się czuć w Belgradzie jak w granicach swego duchowego domu. Jeżeli Słowenia pozostaje dzisiaj najbardziej autentycznym pejzażem habsburskim, to Jugosławia - i jej stołeczna wizytówka, utrzymująca trudną i zagrożoną odśrodkowymi tendencjami równowagę - jest spadkobierczynią dwugłowego orła, ponadnarodowego i złożonego państwa, jego funkcji pośredniczącej między Wschodem i Zachodem, między różnymi lub przeciwstawnymi światami i blokami politycznymi. Jugosławia jest państwem prawdziwie wielonarodowym, czyli opartym na wielonaro-dowości nie dającej się sprowadzić do jednoznacznego lub dominującego wymiaru; być może podobnie jak termin "austriacki", także "jugosłowiański" jest po musilowsku fantasmagoryczny, wskazuje raczej

5 Zniknął zadziwiająco szybko (przyp. tłum.).

327

na abstrakcyjną siłę idei aniżeli na przypadkowy konkret rzeczywistości, będąc wynikiem swoistego odejmowania, kiedy to po odłączeniu poszczególnych narodowości pozostaje element wspólny dla każdej z nich i z żadną nieidentyczny.

Marszałek Tito coraz bardziej upodabniał się do Franciszka Józefa, nie dlatego oczywiście, że walczył pod jego sztandarami w pierwszej wojnie światowej, ale z racji świadomego pragnienia przejęcia po nim ponadnarodowego, naddunajskiego dziedzictwa oraz przywództwa. Także, a nawet przede wszystkim Dżilas, wielki heretyk reżimu Tity, stał się niemal oficjalnym reprezentantem starej Mitteleuropy, jednym z najbardziej miarodajnych i prawie mitycznych głosicieli wieszczących powrót tej idei, jej polityczno-kulturalnego znaczenia, w czym być może przejawił się wręcz nadmiar pojednawczej idealizacji. Mozaika jugosłowiańska na podobieństwo habsburskiej jest dzisiaj całością zarazem imponującą i tymczasową, odgrywa bardzo doniosłą rolę w polityce międzynarodowej; nastawiona także na tamowanie i eliminowanie własnych wewnętrznych tendencji rozłamowych, jej trwałość gwarantuje zachowanie równowagi europejskiej, a ewentualny rozpad byłby zgubny, tak jak to miało miejsce po podziale podwójnej monarchii we wczorajszym świecie.

Belgrad trudno sportretować, jego metamorfozy można raczej przeżywać albo odtwarzać ich ducha niż opisywać. Pięćdziesięcioletni pisarz jugosłowiański Momo Kapor, w swej powieści z 1974 roku Foli-ranti, stworzył sagę najpiękniejszej stołecznej ulicy Knez Mihailova oraz przetrąconego pokolenia, które w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zagubiło swą młodość i życie w wirze starego, znikającego Belgradu. A także nowego, a raczej nowych i efemerycznych Belgradów, które rodzą się, fascynują i kolejno przepadają w rytmie zawsze szybszym niż historia i społeczeństwo. Jego/o/tmn-ti, czyli symulanci, kuszeni są obietnicami, którymi rozbłyskuje teatr świata przy ulicy Knez Mihailova, pomiędzy resztkami ideologicznych zakazów, blichtrem zachodniego dobrobytu, przejmującymi prawdami i fałszywą zwodniczością uczuć, przemilczanym kryzysem socjalizmu i celuloidowymi mitami. Książka Kapora to mała Sentymentalna szkoła powojennych nadziei i marzeń w kraju, który bywa czasem zagubioną forpocztą Trzeciego Świata: Belgrad stanowi scenerię dla tej karuzeli rozczarowań, ale także odnawiającego się dzięki

328

nim życia i zadziwienia, jakie powoduje jego przemijanie - jak przejście modelki Mimy Laśevski ulicą Knez Mihailova.

21. Przed Żelazną Bramą

Wodolot w kierunku Żelaznej Bramy wypływa z Belgradu w pobliżu miejsca, gdzie Sawa wpada do Dunaju. Kiedy ruszamy, babka Anka pokazuje mi punkt miasta, gdzie podczas bombardowania niemieckiego 6 kwietnia 1941 spędziła cały dzień pod gruzami ze swym drugim mężem, oczywiście nietknięta, zresztą obydwoje nietknięci. Słońce wschodzi nad rzeką, przemienia fale i mgłę w oślepiający odblask. Spływamy szybko Dunajem wzdłuż brzegów, gdzie tablica przypomina kampanie Trajana przeciw Dakom króla Decebala, po wodach, które - przed niedawnym wzniesieniem na granicy jugosłowiańsko-ru-muńskiej i w pobliżu bułgarskiej wielkiej zapory oraz elektrowni wodnej - pełne były zasadzek, wirów i niebezpieczeństw. Gigantyczne przedsięwzięcie, produkujące ogromną ilość energii, zmieniło pejzaż i zatarło wiele śladów przeszłości; na przykład jeszcze kilka lat temu była na Dunaju wyspa Ada Kaleh, z turecką ludnością, kawiarniami i meczetem, ale dzisiaj Ada Kaleh zniknęła zatopiona przez rzekę, należy do powolnego, zaczarowanego czasu podwodnych głębin, jak mityczna Wineta Bałtyku.

W 74 roku p.n.e. generał rzymski Gajus Scribonius Curio mówił koło Żelaznej Bramy, że odczuwa wstręt, zagłębiając się w posępne puszcze nad Dunajem - niemal jakby jego, przedstawiciela uporządkowanej i zdobywczej cywilizacji, w jakiś mroczny sposób odpychało to nawarstwienie ludów i kultur, pomieszanych i niewyraźnych, dziś jeszcze poświadczone przez wykopaliska w Turnu-Severin. Krążę po elektrowni pośród grupy uczniów z wycieczki szkolnej. Elektrownia jest imponująca, sugeruje groźny, heroiczny epos; przedstawiany tu film dokumentalny opowiada o budowie i pokazuje potężne bloki kamienne wrzucane do rzeki i rozpruwające wodę, niepowstrzymany ruch kół olbrzymich ciężarówek. Przyzwyczajeni do ciągłej krytyki postępu i zaniepokojeni brakiem równowagi ekologicznej, czujemy się zaskoczeni w obliczu tej sagi w stylu planu pięcioletniego, tych obrazów triumfu rozumu i techniki nad naturą, i zastanawiamy się,

329

czy owe wody związane cementem zostały ujarzmione, czy tylko stłumione, i skrycie przygotowują się do zemsty.

Jednak ta epika, przypominająca rzymskie akwedukty, drogi wyrąbywane przez Tamerlana pośród gór czy też słonie Kiplinga, posiada swoją wielkość i ponadsubiektywną poezję, której niespokojna i zrozumiała kontestacja techniki, jaka zawładnęła naszą kulturą, nie pozwala nam dostrzec. Być może należałoby patrzeć na te współczesne piramidy bez dzisiejszej emfazy i apokaliptycznego strachu, oddając każdemu sprawiedliwość, jak Kipling, kiedy w Budowniczych mostów pozwala mówić bezstronnie zarówno brytyjskim inżynierom, jak i hinduskim bogom, sławiąc i zarazem relatywizując trudy Herkulesa postępu. Film, choć świetny i pouczający, nie wolny jest od ukrytej retoryki władzy, neutralizowanej zresztą przez uczniów, którzy daremnie besztani przez piękne i dobroduszne nauczycielki rzucają w ciemności sali projekcyjnej papierowe petardy i poszturchują się, ustanawiając równowagę między powagą pracy i zuchwałością życia.

Bez pozbawionej respektu wrzawy tych chłopców prawdopodobnie mniej bym docenił ów cyklopowy patos. Autobus wiezie nas do Kla-dova na granicy bułgarskiej. Dla nieuważnego mieszkańca Zachodu geografia staje się coraz bardziej niejasna. Niemiecki pisarz Felix Hart-laub, który pozostawił bardzo interesujące notesy zapisane "w oku cyklonu", czyli w komendach wojskowych Wehrmachtu, zauważał, że - kiedy wysłano go do owej "południowo-wschodniej dżungli"- za Belgradem rozpoczynała się, jak pamięta, chaotyczna mgła, czyniąca nieprzeniknionymi i nieokreślonymi owe bałkańskie ziemie, na których się znajdował, zastanawiał się więc nieustannie, gdzie jest. Ja także, czekając na autobus do Kladova, pytam sam siebie, gdzie jestem.

NIEPEWNA KARTOGRAFIA

1. lis meprisent les Turcs1

W 1860 roku Guillaume Lejean, francuski uczony i podróżnik, wędrował wzdłuż Białego Nilu aż do Gondokoro i Nilu Błękitnego, sporządzając - jak mówią encyklopedie - jedną z pierwszych wiarygodnych map tego terenu. W latach 1857-1870 przemierzał on natomiast Półwysep Bałkański, przygotowując imponujący materiał kartograficzny na 49 wielkich arkuszach, z których 19 zostało ukończonych i skompletowanych. Ale jego przyjaciel i wiedeński kolega Felix Phi-lipp Kanitz przysięgał, podróżując po Bułgarii w 1875, że mapy geograficzne tego kraju są niedokładne i nieprawdziwe i przytaczają nazwy jakichś wyimaginowanych miejscowości, nie oznaczając istniejących. Zgadzał się z profesorem Kiepertem, który uznał Bułgarię za najmniej znany kraj Europy Wschodniej. Inni kartografowie wymyślali miasta albo przesuwali je o setki kilometrów, zmieniali na swych mapach biegi rzek i przydzielali im dowolne ujścia. Kanitz poprawiał zasłużone mapy Lejeana, mniej ścisłe od map Nilu, mógł zatem nazwać Bułgarię "ziemią całkowicie nieznaną". Dunaj był gorzej rozpoznany niż Nil, a o ludziach zamieszkujących jego dolny bieg - utrzymywał profesor Hyrtl - wiedziano mniej niż o wyspach mórz południowych.

Kartografia dokonała niewątpliwie kolosalnego postępu, ale Bułgaria pozostaje jeszcze dziś najbardziej tajemniczym ze wszystkich krajów wschodnich, ziemią, gdzie rzadko się bywa, a która pojawia się w świetle reflektorów jako scena nieprawdopodobnych i niesprawdzalnych intryg, wydumanych śladów sensacyjnych spisków, dementowa-

1 Zob. str. 335 (przyp. red.).

333

nych oskarżeń o pogromy, wywiadów udzielanych przez przedstawicieli mniejszości tureckiej, którzy według międzynarodowej prasy mieli zostać zamordowani. Kiedy komuniści zachodni słyszą, że ktoś - szczególnie jeśli nie należy do partii - przebywał w Bułgarii, starają się pospiesznie okazać ironiczne i obojętne współczucie, a przede wszystkim zdziwienie w przypadku pozytywnych wrażeń.

Bułgarzy troszczą się, żeby tych wrażeń dostarczyć jak najwięcej, a szczodra i serdeczna jak rzadko gościnność jest także radosną indoktrynacją, wykładem historii, literatury i cywilizacji, za pośrednictwem którego dzielą się z cudzoziemcem swoją wiedzą oraz uczuciem do kraju. Nasza tłumaczka Kitanka, dziewczyna żywa i skora do zabawy, lubiąca wspaniałą wódkę rakiję i nocne życie, sławi wielkość swego kraju, zmuszając gościa uprzejmie i bezlitośnie do sprawdzenia każdego śladu tej potęgi, a czyni to z naturalnością i pasją, jakby zachęcała do podziwiania pięknego dnia.

Podróżnik nie przywykł do tak bezkrytycznej miłości do własnego kraju; autodemistyfikacja stała się niemal wszędzie konwencją i każdy uznaje jej konieczność. Kpiąca autokrytyka, niezależnie od motywów, jakie ją usprawiedliwiają lub nie, przestała być przywilejem zachodniej dekadencji; także na Węgrzech czy w Rumunii ten, kto reprezentuje oficjalne instytucje, czuje się w obowiązku napomknąć o istniejących różnicach opinii. Kontestacja, pomijając konkretne racje polityczno-społeczne, to przede wszystkim, ponad wszelkimi granicami, postawa dysydencka wobec rzeczywistości. Bułgaria natomiast -poczynając od ćwiczeń przed pierwszomajowym pochodem aż po dobrze zaopatrzone i zatłoczone bary i kioski - przywodzi na myśl san-gwiniczną epickość; dobrze nadzorowani młodzi rekruci, skądinąd zawsze gotowi do hałasowania w sypialniach, przywiązani są jednak do koszar i do flagi.

W Widynie Kitanka rozwodzi się nad starą fortecą Baba Vida, rumuńską, bułgarską, a potem turecką, ale prawdopodobnie uważa za przesadę zainteresowanie meczetem Osmana Pazwantogłu, ze zwieńczeniem w kształcie serca w miejsce Półksiężyca. Na przełomie XVIII i XIX wieku Osman, potężny pasza z Widynu, który uczynił swoje miasto wspanialszym, a także nowocześniejszym i bardziej europejskim, zbuntował się przeciw sułtanowi Selimowi III, zastępując Półksiężyc własnym symbolem w kształcie serca. Ta rewolta, odżywająca

334

w powieści Wery Mutafczijewej z 1966 roku pt. Kronika niespokojnej epoki, to przykład pewnego paradoksu: na pewno niezacofany pasza buntuje się przeciw oświeconemu sułtanowi, promotorowi postępowych reform, staje na czele janczarów, których korpus rozwiązał Selim III, i wzywa pod swe sztandary chrześcijan, chłopów bułgarskich gnębionych przez Wysoką Portę oraz kirdżalów, rebeliantów i rozbójników, którzy w razie konieczności, zarówno w micie jak i w rzeczywistości, stawali się bojownikami antytureckimi.

Ten wewnętrzny zatarg otomański nie porusza Kitanki, potwierdzającej spostrzeżenie Lamartine'a o Bułgarach, zapisane w 1833 roku podczas postoju w urokliwym Płowdiw, zamieszkanym także przez Turków, Greków i Ormian: "lis meprisent et haissent les Turcs"2. Namiętności te są wciąż żywe, uraza świeża; Bułgaria celebruje nie tyle budowę socjalizmu, ile odrodzenie, to znaczy narodowy rozkwit, a samo braterstwo bułgarsko-rosyjskłe opiera się przede wszystkim na wspólnej walce o uwolnienie spod tureckiego jarzma w ubiegłym wieku.

Wszystkie pola bitewne i wszystkie epizody tej batalii opisywane są z entuzjazmem w najdrobniejszych szczegółach; piękne, wykształcone dziewczyny komentują z zapałem uczniom historię każdego wąwozu i każdą szarżę podczas oblężenia Plewenu, odtworzonego na kolistej panoramie. Pod wznoszącym się na szczycie Szipki pomnikiem upamiętniającym decydujące starcie zawsze leżą świeże kwiaty jak w Mohaczu. Liczne meczety i minarety, widniejące na obrazach przedstawiających miasto z końca ubiegłego wieku, niemal zniknęły; odrapane ruiny, obok których przechodzi się w pośpiechu, albo uszkodzone i odosobnione figury potwierdzają stare wrażenia Boscovicha, astronoma i matematyka z Raguzy, założyciela obserwatorium w mediolańskiej Brerze, którego już w 1762 roku uderzyła znikomość oto-mańskich śladów.

Turków w Bułgarii jest - o ile można to obliczyć - około 700 tysięcy, ale oficjalna teza zaprzecza ich istnieniu: według niej chodzi o z-islamizowanych Bułgarów - Pomaków, jak mówiono dawniej - którym teraz nakazuje się przyjęcie bułgarskiego nazwiska. "Nouvelles de Sofia" przedstawiają każdego dnia wywiady z Turkami, albo raczej zisla-

2 Oni gardzą Turkami i nienawidzą ich (przyp. tłum.).

335

mizowanymi Bułgarami, którzy według Amnesty International lub ankarskich gazet tajemniczo zniknęli, a zdaniem władz krajowych są cali i zdrowi: dzisiaj kolej na Dam Jana Christowa, dyrektora ośrodka maszynowo-traktorowego w Antonowie, który z uśmiechem odpowiada na pytania dotyczące jego zaginięcia.

Pięćset lat jarzma otomańskiego było oczywiście straszne, rzezie i łupieżcze napady, ścięte głowy i otępiający wyzysk; wspaniałe ikony, zachowane w Sofii w krypcie cerkwi Aleksandra Newskiego, pochodzące z wielkiej epoki carstwa bułgarskiego, pokazują w swej artystycznej wyrazistości, jak wielka i szlachetna cywilizacja została w końcu XIV wieku zdruzgotana przez otomanów i pogrążona na pięćset lat. W XIX wieku, jeszcze przed próbą odrodzenia, Bułgarzy musieli przypomnieć sobie o własnym istnieniu, odkryć na nowo swą tożsamość, jak Apriłow, który uważał się za Greka - pod wynaradawiającym wpływem kultury i kościoła greckiego, sprzymierzonego z otomanami - a uznał się za Bułgara, czytając dzieło Dawni i dzisiejsi Bułgarzy, opublikowane w 1829 roku przez uczonego ukraińskiego Wene-lina. Książki odgrywają wybitną rolę w rozbudzaniu bułgarskiej tożsamości; to właśnie książka, ręcznie napisana i wielokrotnie skopiowana Histońa słowiańsko-bułgarska Paisija Chilendarskiego, pobudziła w 1762 roku na nowo po wiekach milczenia bułgarskie poczucie narodowej identyfikacji.

Wielowiekowy opór pokonanych Bułgarów jest niezwykłym świadectwem ich kultury. Ale przecież każdy naród pamięta gwałty doznane od innych, i jeśli Turcy popełnili je w Bułgarii, jak masakra w Ba-taku w 1876 roku, to przypuszczalnie nie postępowali łagodniej z innymi podbitymi ziemiami. Dlaczego za tą właśnie granicą zawziętość okazuje się bardziej trwała? Przyczyna nie leży oczywiście w bułgarskim charakterze, szczodrym i gościnnym. Kitanka rozwiązuje problem mówiąc, że w Bułgarii nie ma Turków, nie ma zatem żadnej zanikającej i ciemiężonej mniejszości. Opinia zainteresowanych się nie liczy: epicki piewca Rodopów Anton Donczew opowiada, że pokłócił się z urzędnikiem mieszkającym w okolicach Szumenu, ponieważ ten z uporem deklarował się jako Turek, gdy tymczasem według Doncze-wa dokumenty zaświadczały, że pochodzi od Dżyngis-chana. Rozróżnienie między narodowością a obywatelstwem wydaje się tu obce; kto żyje w Bułgarii, musi być Bułgarem. Kiedy daję przykład podziwiane-

336

go tu Związku Radzieckiego, składającego się z różnych narodów połączonych w jednym państwie, piękna Kitanka milczy, zupełnie nie przekonana.

2. Autobiografia hajduka

Skały Bełogradczyka zlewają się z bastionami starej tureckiej fortecy, przygniatającej z kolei pradawne kamienie rzymskie, i wyrastają z pejzażu niczym samotny drapieżca - cierpka melancholia Bałkanu, która zawsze działała na sentymentalnych podróżników, niedostępna sceneria wyczynów kirdżalów i hajduków. Cały Półwysep Bałkański stanowi teatr buntowniczego hajduka, spotykanego w opowiadaniach i pieśniach węgierskich, serbskich i rumuńskich, ale jego najprawdziwszą ojczyzną pozostaje chyba Bułgaria, gdzie podczas długotrwałej niewoli otomańskiej utożsamiano go niemal z pochodnią narodowego wyzwolenia. Hajducy opiewani są przez Karawełowa, pisarza narodowego odrodzenia, i Christo Botewa, poetę rewolucyjnego i męczennika, Petófiego swojego ludu. Pośród obojętności Pomaków, zisla-mizowanych Bułgarów, i wrogości bogatych czorbadżi, co prawda nie zaprzańców, ale przychylnych panowaniu tureckiemu, hajducy - pół patrioci, pół bandyci - wrogowie Turków, z którymi zresztą byli w końcu czasem myleni, to odwieczni wojownicy, panowie górskich wąwozów i przełęczy; wiejscy śpiewacy, kronikarze czy podróżnicy przedstawiają ich jako dzikich i nieposkromionych, daremnie tropionych przez wojska tureckie, zaptija i baszybuzuków oraz przez Arnau-tów, Albańczyków w służbie otomańskiej.

Georg Rosen, autor książek o hajdukach i tłumacz ich ludowych pieśni, zastanawiał się, czy ta nieprzerwana partyzantka chroniła naród bułgarski, czy też opóźniała jego rozwój ekonomiczny, handel i przemysł. Autobiografia Panajota Chitowa, najbardziej chyba interesującego z tych patriotów-zbójników, ukazuje ze świeżością autentycznych przeżyć rzeczywisty opór hajduków wobec otomańskiego despotyzmu i ich wkład w wyzwolenie Bułgarii.

Bałkańskie tło stwarza wokół hajduka aurę malowniczego, a także chaotycznego i barbarzyńskiego zamętu, ale chodzi tu tylko o stereotypową konwencję. "Bałkański" jest przymiotnikiem należącym do

337

słownictwa obelżywego; Arafat na przykład oskarżył swego czasu Syrię o zamiar "bałkanizacji Libanu i całego Bliskiego Wschodu". Kto widział lśniące niczym lustro ulice Sarajewa i jego bazar albo czystą i zadbaną Sofię i porówna swoje wrażenia z widokiem miast i państw wymienianych jako wzory cywilizacji, skłonny jest termin "bałkański" potraktować jako komplement, podobnie jak to czynią inni, mówiąc "skandynawski".

3. Rękopisy w Dunaju

W Widynie Petko Sławejkow, pierwszy naprawdę nowoczesny poeta bułgarski, wpadł do małej rzeczki Cibar, gubiąc w wodzie niektóre rękopisy; inne utwory poetyckie nieszczęśliwie porwał mu Dunaj. Jemu jako łaskawemu bogu upływu czasu i zapomnienia należałoby oddać w ofierze każdą książkę o rzece, od opusu Neweklowsky'ego po jego naśladowców. Sławejkow trwonił wspaniałomyślnie swoje życie i dzieło, walczył pod Szipką i siedział w więzieniu w Istambule, opiewał ojczyznę, miłość i rozczarowanie; jego beztroskie zniknięcie w odmętach Dunaju koresponduje z tą życiową rozrzutnością. Ironia losu wypełniłaby się doskonale, gdyby w wodzie zginęły liryki jego syna Penczo Sławejkowa, poety przejętego filozofią Nietzschego, a więc poety życia i wszechobejmującego stawania się.

W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku i na początku naszego Bułgaria, której niedawno przywrócono miejsce na mapie, pozostaje odległą prowincją, a zarazem regionem Europy, do którego docierają odgłosy wielkiego kryzysu kontynentalnego, nie rozwiązanego po dziś dzień: Nietzsche, Stirner, Ibsen, Strindberg, wielcy haruspikowie współczesności, którzy dążąc do sformułowania prawdy o życiu, demaskują rzeczywistość, by odkryć jedynie jej bezsens. Odrodzona później niż inne kraje, Bułgaria żyje w różnych epokach naraz: po 1945 roku, opowiada Jana Markowa, dyrektorka towarzystwa "Jus Autor" i autorytet życia kulturalnego, istniały jeszcze wsie, które nigdy nie widziały teatru i gdzie - dokładnie jak w słynnym rozdziale patriotyczno-ludowej powieści bułgarskiej Pod jarzmem Iwana Wazowa, opublikowanej w 1889 - chłopi, którzy po raz pierwszy w życiu oglądali dramat patriotyczny, oddawali cześć aktorowi,

338

wcielającemu się w postać powieszonego przez Turków, heroicznego intelektualisty Lewskiego, krzywym okiem patrząc na tego, kto grał rolę nikczemnego paszy. Myśląc o drodze przebytej przez kraj w ciągu ostatnich czterdziestu lat ku dobrobytowi i powszechnej oświacie, trudno nie podziwiać socjalizmu, który przewodził temu rozwojowi.

Ale Bułgaria wiosek nie znających teatru, jak bywało w posiadłościach zdominowanych przez islam, okazała się także krajem niespokojnych intelektualistów tołstojowskich i nietzscheańskich, przedstawionych przez Emiljana Stanewa w powieści Iwan Kondarew, napisanej w latach 1958-1964. Stanew przeniesie nietzscheanizm, jego rygor etyczny mający zastąpić życie nieświadome wszelkiej moralności, do swoich powieści o poszukującej czystości religijnej herezji bogomil-skiej, która odrzucając wszelką mediację dogmatyczną, staje twarzą w twarz z niezgłębioną rzeką istnienia, upływającego poza dobrem i złem, przeciekającego niczym woda między palcami, kiedy chce się uchwycić jego czysty i amoralny nurt.

Kitanka, jak każda osoba prawdziwie żywiołowa, pozostaje mało wrażliwa na dręczącą tęsknotę za witalnością, dumna ze swego kraju wypija spokojnie godną pozazdroszczenia ilość rakii, co nie pozostawia na niej żadnego śladu. Być może ta krzepka wesołość stanowi dziedzictwo otomańskiego jarzma, jak napisał Wazów, bard rewolucji skierowanej przeciw niewoli; ucisk, powiada on w swej epopei o Bułgarii, ma dar czynienia ludzi radosnymi: tam, gdzie arena polityczna nie jest dostępna, społeczeństwo szuka pocieszenia w bezpośrednich przyjemnościach życia, w winie, miłości i w płodzeniu. "Ludy ujarzmione mają swoją filozofię, godzącą je z życiem". Tyle wielki Wazów w słowach, które prawdopodobnie wprawiłyby w zakłopotanie władze jego kraju, honorujące go niczym opiekuńcze bóstwo. Ale urok Bułgarii to dzisiaj także ta aura pogodzenia się z życiem - z powodu innego jarzma?

4. Tatarzy i Czerkiesi

Pod buntowniczymi sztandarami Osmana Pazwantogłu znalazł się także sułtan tatarski, pobity potem przez paszę Silistry. Brzegi Dunaju przyciągały najbardziej zdesperowaną ludność, napływającą na

339

przestrzeni wieków przez kolejne fale migracyjne, Widyn zaś stanowił ślepy zaułek historii. Mieszkali tu ragużanie, Albańczycy, uchodźcy kurdyjscy, Druzowie z Libanu - Kanitz przypomina sobie, że widział ich uwięzionych w klatce jak dzikie ptaki - Cyganie, Grecy, Ormianie, hiszpańscy Żydzi, a przede wszystkim Tatarzy i Czerkiesi. Tatarzy ściągali także wcześniej, ale w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku dołączali do nich kolejni, na zasadzie swoistej wymiany ludów. Jeśli po licznych wojnach rosyjsko-tureckich wiele filorosyjskich rodzin bułgarskich udało się do Besarabii i na Krym, to z kolei Wysoka Porta przesiedliła do Bułgarii, szczególnie w latach 1861-1862, Tatarów i Czerkiesów niechętnych władzy cesarskiej, wysyłając ich na odyseję tragiczną zarówno dla nowo przybyłych, jak i dla Bułgarów, zmuszonych ustąpić im miejsca.

W uświęconej już niemal ikonografii Tatar, także w oczach Bułgarów i filobułgarskich podróżników, jest łagodny, pracowity, kulturalny i układny. Czerkies natomiast to okrutnik, koniokrad, niezdolny do pracy, dziki, służalczy pies Turków. W jednym z opowiadań Wazowa kula Czerkiesa Dżambalazata, czarnego i strasznego niczym pogańscy wojownicy w poematach rycerskich, zabija Christo Botewa, męczeńskiego poetę bułgarskiego powstania. Bułgarofile nie odmawiają przysłowiowej piękności czerkieskim kobietom, lecz jawi się ona w świetle zmysłowości podniecającej i niemal poniżającej - dzikie i władcze ciała na legowiskach z niezbyt czystych skór.

Podwójne wygnanie Bułgarów na Krym, a Czerkiesów do Bułgarii to osobliwa ballada o daremności wszelkiego podboju. W tym samym czasie kiedy Czerkiesi osiedlają się w bułgarskich wioskach, siejąc strach grabieżami, przeżywają oni tragedię, która porusza Europę. Wkrótce potem poruszy ją także los Bułgarów zmasakrowanych w 1876 roku przez Turków. Exodus Czerkiesów z Kaukazu związany jest z wojną przeciw Rosjanom, prowadzoną przez Szamila, którego Tołstoj przypomniał w Hadżi Muracie, arcydziele napisanym u schyłku życia i pełnym poezji, pomimo uporczywej woli jego autora, by ze względów moralnych unikać wszelkiej poezji. Czerkiesów ładowano na okręty w Trabzonie lub Samsunie; stłoczeni w niewyobrażalnej ciasnocie razem ze zwierzętami, wystawieni na głód i choroby, na epidemie, które straszliwie ich dziesiątkowały - we wrześniu 1864 roku było w Samsunie sześćdziesiąt tysięcy żywych uchodźców i pięćdziesiąt ty-

340

sięcy martwych - i pozostawiały za transportującymi ich statkami smugę trupów wrzucanych do wody.

Wodzowie czerkiescy, przybywając na przydzielone im naddunaj-skie terytoria - szczególnie do strefy wokół Łomu - grzebali swoich zmarłych, którzy nie zostali jeszcze wyrzuceni jak śmiecie, w nadziei, że w ten sposób zawłaszczają ziemię przyjmującą zwłoki. Według pradawnego zwyczaju wbijali w ziemię szable, wierząc, że uwieczniają starą tradycję, gdy tymczasem pieczętowali koniec własnego mitu. Legendarna kaukaska wolność kończyła się owym ponurym gestem, zamieniającym buntowników w nieświadomą zgraję z biura pośrednictwa pracy.

W Londynie powstawały komitety do spraw czerkieskich, wysyłano noty protestacyjne do Rosjan, a wodzów czerkieskich otaczano w Whittington Club sympatią i zainteresowaniem ze względu na ich egzotykę. Ich tragedia była poważniejsza, niż myśleli angielscy filantropi, ponieważ nie byli oni po prostu wypędzani przez Rosjan, ale - sądząc, że jest to po części ich wybór - udawali się na emigrację, która zdawała się zwycięskim marszem na podbój ziemi, zaofiarowanej im przez sułtana. Dziesięć lat później londyńskie Clubs, które w kwestii czerkieskiej były antyrosyjskie i protureckie, protestowały podobnie jak cała Europa przeciw Turkom, masakrującym zbuntowanych Bułgarów. Kamienie milowe podróży przez Bułgarię, pisze Kanitz, są mogiłami zaginionych ludów.

5. Agent Rojesko

Terytorium czerkieskie obejmowało przede wszystkim pas wzdłuż Dunaju, w pobliżu Łomu. W miasteczku tym mieściło się przedstawicielstwo Cesarsko-królewskiego Towarzystwa Dunajskiej Żeglugi Parowej, kierowane przez agenta Rojesko, który całymi tygodniami nie otwierał okien wychodzących na rzekę, żeby nie wpuścić do domu odoru chorych i trupów, pochodzących ze statków zapełnionych Czer-kiesami dotkniętymi tyfusem. Relacje i protokoły, jak również świadectwa podróżnych ukazują agenta Rojesko, który dwoi się i troi, odważnie i niestrudzenie, aby zapobiec zarazie i pomóc uchodźcom, znaleźć im dach nad głową i pożywienie, leczyć ich, urządzić, przyjąć.

23 - Dunaj

341

Na tych nadrzecznych ziemiach o nie ustalonej jeszcze wówczas geografii, spotyka się wiele postaci takich agentów handlowych, konsulów, lekarzy, awanturników, liderów porządku i postępu, którzy zapuścili się zbyt daleko, pochłonięci przez chaos: Rojesko, łączący dokładność austriackiego urzędnika z inwencją zabłąkanego podróżnika, doktor Barozzi, wysyłany z oficjalną misją na statki wypływające z Samsunu z ładunkiem Czerkiesów, "hiszpański", czyli żydowski se-fardyta Alexander Tedeschi, który trafił do Warny jako konsul Austro--Węgier i Francji, funkcjonariusze i kapitanowie Lloyd Triestino, zwolniony ze służby jednooki kapitan angielski St. Clair, który pod nazwiskiem "Sinkler" stał się małym miejscowym satrapą, wrogim Bułgarom, a przychylnym Turkom i bandytom, kimś pośrednim pomiędzy Kurtzem Conrada, "człowiekiem, który chciał zostać królem" Kiplinga i Lawrence'em z Arabii. Po wypełnieniu obowiązku lub zakończeniu misji postaci te znikają, jak marynarze schodzący na ląd i ginący w tłumie, pozostawiając ślad tylko w administracyjnych rejestrach.

6. Fala i ocean

Tygiel bułgarski jest dużo starszy od tych malowniczych mieszanek bałkańsko-kaukaskich, posiada zupełnie inną głębię mityczną, jego korzenie tkwią w archaicznym zderzeniu rolniczej cywilizacji połu-dniowo-wschodniej z koczowniczymi najeźdźcami ze stepów. Bułgaria stanowi jądro wielkiej Słowiańszczyzny, jest w istocie terytorium, gdzie ukształtował się język Cyryla i Metodego, starosłowiański lub, jak go nazywali inni, starobułgarski. Pochodzący z Ałtaju Protobułga-rzy przeprawiają się przez Dunaj w VII wieku, prowadzeni przez chana Asparucha, i zakładają potężne imperium, wielokrotnie trzymające w szachu cesarstwo bizantyjskie, zostają jednak stopniowo wchłonięci przez przybyłych wiek wcześniej Słowian, których sobie podporządkowali. Tworzą amalgamat z pokonanymi i przyswajają sobie ich język, zostają wessani przez wielką asymilatorską i krzepiącą siłę cywilizacji słowiańskiej, która u swych początków zdaje się niekiedy powierzać innym ludom funkcję przewodzenia jej ekspansji. Jak wówczas, gdy slawizacja przypada w udziale Awarom, mającym wkrótce

342

zniknąć, zwycięskim zdobywcom, którzy przyspieszają rozwój kultury słowiańskiej, a nie awarskiej.

Ale dużo głębszym od tego wciąż wynurzającego się podłoża słowiańskiego pozostaje podglebie trackie, bardzo szeroka wspólnota ludów, stanowiąca substrat całej cywilizacji karpacko-dunajsko-bałkań-skiej. Trakowie, mówi Anton Donczew - który zpietas obejmującą także dziedzictwo tureckie tworzył epicko-mityczne freski o początkach swego kraju - to ocean, Protobułgarzy (Utigurowie i Onogurowie), przybywający znad Morza Kaspijskiego i Azowskiego, to fala, która porusza i burzy ów pierwotny ocean, Słowianie zaś są ziemią i cierpliwą ręką, która ją ugniata i nadaje jej kształt: współcześni Bułgarzy są połączeniem wszystkich tych trzech elementów.

Odwoływanie się do źródeł, które Nietzsche dezawuował jako nieistotne, stanowi topos kultury bułgarskiej i oscyluje między żartobliwą kokieterią a patosem. Reprezentowanie protobułgarskiego typu fizycznego to dzisiaj powód do uzasadnionych komplementów; profesor Rósler wyrażał w ubiegłym wieku przekonanie, że Protobułgarzy byli ludem z grupy samojedzWej. Jakkolwiek by było, istnieje fascynująca i imponująca fizjonomia bułgarska, którą malarz naiwny Zła-tio Bojadżijew obdarzył swoich wysokich i melancholijnych myśliwych oraz zadumanych, masywnych koczowników karakaczańskich, opartych o swoje kije jak królowie pasterze.

Literatura bułgarska żyła pod znakiem epiki aż do 1956 roku, kiedy to epicki monumentalizm, tak drogi stalinizmowi, zaczął się rozpadać. Dymitrow, którego mumia, na podobieństwo Lenina w Moskwie, wystawiona jest w Sofii z azjatyckim rytuałem, podyktował literaturze twórcze i edukacyjne zadania w liście z 14 maja 1945 do Związku Pisarzy, kierując całą narodową literaturę w jedno łożysko. Dzisiaj panorama jest odmienna; Bułgaria nie przeżyła praskich wiosen ani węgierskich jesieni, nie zna - przynajmniej oficjalnie - sporów ideologicznych i rewizjonizmów, ale Plenum z kwietnia 1956, przemówienie Żiwkowa do sofijskiej młodzieży w 1969 oraz X Zjazd Partii z 1971, żeby wymienić tylko niektóre znamienne momenty, głęboko odmieniły sytuację literacką. Dzisiaj powieść bułgarska, z Iwajło Petrowem na czele, drwi sobie nawet delikatnie z budującego, oficjalnego optymizmu, jak w uroczym opowiadaniu Najlepszy obywatel republiki, historii dzielnego człowieka, który zostaje przytłoczony procedurą i całą biu-

343

rokratyczną mitręgą, na którą skazało go przyznanie mu wysokiego odznaczenia. Ciekawe, czy ów biedny wuj Anczo, zakłopotany i zaszokowany honorami, jakie na niego spadają, i związanymi z tym perturbacjami, jest potomkiem Protobułgarów?

7. Kwestia macedońska

Przez długi czas, jak o tym zaświadczają krwawe karty historii i pasjonujące stronice literatury, Bułgaria domagała się z powodów politycznych i etnicznych zwrotu Macedonii. Streszczeniem kwestii macedońskiej może być opowiedziana mi przez Wandruszkę historia pana Omericia. Omerić, który nazywał się tak w okresie jugosłowiańskiej monarchii, stał się Omerowem podczas okupacji bułgarskiej w trakcie drugiej wojny światowej, a potem Omerskim w republice Macedonii, wcielonej do federacji Jugosławii. Jego pierwotne nazwisko, Omer, było tureckie.

8. Zielona Bułgaria

Kozłoduj. Tutaj Christo Botew, zawładnąwszy w 1876 roku statkiem "Radetzky", płynącym w górę Dunaju, zszedł z dwoma setkami ludzi na ziemię bułgarską, dając sygnał do powstania i padając niemal natychmiast w bitwie, w wieku dwudziestu ośmiu lat. Rewolucyjny poeta romantyczny, który pisał w swoich wierszach, że o zmierzchu słucha Bałkanu intonującego hajducką pieśń, myślał o wyzwoleniu narodowym i zarazem społecznym, w duchu braterskiej jedności wszystkich ludów bałkańskich oraz religijnego humanitaryzmu. Klasę rewolucyjną stanowiło dla niego chłopstwo, według demokratycznej tradycji rolniczego populizmu bułgarskiego zakorzenione w małej własności ziemskiej, dużo powszechniejszej niż w krajach ościennych, gnębionych latyfundiami.

Bułgarski ruch agrarny miał charakter otwarty i postępowy, jak udowadnia to polityka jego najgłośniejszego lidera Stamboliskiego, i rzeczywiście pozbawiony był elementów regresywnych i faszystowskich, istniejących w innych zielonych ruchach, na przykład u "zielo-

344

nych ludzi", wymyślonych przez przywódcę rumuńskich legionistów Codreanu. Bułgarska inteligencja postępowa wywodzi się w dużej części z szeregów wiejskich nauczycieli; zagubiona wśród lasów, trwająca niewzruszenie wioska Bozjenczi stanowi odbicie tego skromnego i spokojnego, wolnego od atawistycznego barbarzyństwa charakteru chłopskiego, który objawia się także w rodzinnym domu Żiwkowa; na tej małej przestrzeni życia, nędznego, lecz schludnego, gdzie narodziło się powołanie do rewolucyjnego przywództwa. Żeby ustrzec się przed jakąkolwiek sielankową idealizacją, warto jednak pamiętać o tym, co pisał Kanitz, który obserwując chłopki zmaltretowane harówką zanotował, że tylko z niektórych rysów dwudziestoletnich kobiet można się domyślić, jak wyglądały mając lat siedemnaście.

9. Opowiadania z Czerkazek

Cywilizacja wiejska umiera wszędzie, także w Bułgarii, ale tutaj znalazła artystę, który ukazuje jej znikanie w przepaści czasu z bajeczną - po raz ostatni sięgającą mitu - fantazją, przesyconą ironiczną magią, zdolną przedstawić ów ginący mit. Sześćdziesięcioletni Jordan Radiczkow, należący do świata chłopskiego, przekształcił go w swoich opowiadaniach w bajkową, wyimaginowaną wieś Czerkazki. Pokryte śniegiem i zamieszkałe przez kury i świnie, równie ważne jak ludzie, Czerkazki to wioska, gdzie demony ukrywają się w najbardziej niespodziewanych miejscach; sanki jeżdżą tam same, strzelby zaczynają same strzelać, kolby kukurydzy i sójki biadolą niczym straż wiejska albo przewodniczący gminy, a poruszony wiatrem balon zaporowy wydaje wojnę całej okolicy, a nawet policji.

Piewca Czerkazek jest bajarzem; tematem jego fanfaronad i absurdalnych przygód są plotki podawane w karczmie z ust do ust, historie wymyślane, żeby pogadać o życiu i nie dać się onieśmielić Historii, kłamstwa, jakie każdy opowiada kumom, żeby w końcu samemu ręczyć za ich prawdziwość. Dopóki opowiada się bajki, życie nie umiera: opowiadania z Czerkazek kryją się między domami i narzędziami, siekierą wbitą w drewno i wiadrem w studni, a wszystkie te rzeczy także szepcą te bajki i puszczają je w obieg.

W swoim domu w Sofii Radiczkow rozprawia o zimach i zwierzę-

345

tach, o zamarzniętym Dunaju i o swym ojcu, który wysłał go, żeby wyrąbał przerębel i nabrał wody. Wspomina Cyganów i Turków z czasów swego dzieciństwa, a tłumacząca to wszystko Kitanka uzupełnia, że chodzi tu o licentia poetka, bo w Bułgarii nie ma Turków, a tylko Bułgarzy. Radiczkow jest poetą mrozu, śniegu, zimowej bieli. To wyrafinowany i ironiczny, przemieniający świat w bańkę mydlaną pisarz, który pozostaje także pełnokrwistym chłopem, zakorzenionym w swojej epickiej opowieści, poszerzonej o wymyślone detale, oswojony ze śmiercią i gotów nasłuchiwać wszystkich odgłosów życia, epopei bocianów na dachu i czerwia w drewnie.

Radiczkow to dzisiaj najsłynniejszy pisarz Bułgarii. Szuka mądrości w głębi codziennej prostoty, inteligencji ukrytej pod pozorami tępoty, szaleństwa poetyckiego pod maską zdrowego rozsądku i zrzędliwego uporu, Don Kichota w przebraniu Sancho Pansy. Jest on poetą Dunaju zimowego i zamarzniętego, któremu, jak fontannom, mróz przydaje fantastycznych kształtów; jest także magiem, uwalniającym postaci i historie uwięzione w tym lodzie. Opowiada, że jego ojciec wyruszał na poszukiwanie skarbów z pałeczką różdżkarską; co wieczór spotykał się z kamratami, żeby przygotować wyprawę na następny dzień. Kiedy żegnamy go w drzwiach, z odrobiną melancholii pytam, czy ojciec znalazł wreszcie jakiś skarb. Nie, nigdy, odpowiada tonem jak najbardziej naturalnym.

10. Świat stworzony przez Satanaela

Na murze kościoła w Oescus - dzisiaj Gigen, w pobliżu Dunaju -napis, prawdopodobnie sprzed jedenastego wieku, namawia do wyklinania heretyków. Klątwa dotyczy oczywiście bogomiłów, przeciw którym ogłoszony w 1211 roku synodik cara Boriły kierował serię anatem. Bogomiłowie, którzy pojawili się w Bułgarii w X wieku i rozprzestrzeniali na całym Półwyspie Bałkańskim aż do wieku XIV, ojcowie i bracia katarów i albigensów, równie okrutnie masakrowani i paleni na stosach, utrzymywali, że Bóg stworzył świat duchowy i niebiański, a Satanael, diabeł, świat ziemski oraz wszelkie zmysłowe, krótkotrwałe pozory zewnętrzne. Bogomiłowie - spadkobiercy dualizmu mani-chejskiego i gnostycznego, który był oficjalną religią w imperium

346

azjatyckim Ujgurów, często myleni z podobnymi herezjami paulicja-nów i masalianów - tłumaczyli nieustanny triumf zła i cierpienia wyłącznie tym, że świat został stworzony przez przewrotnego boga. Satanael - upadły anioł, według niektórych wręcz syn Boga, starszy i zły brat Chrystusa - był stworzycielem Wszechświata, niesprawiedliwym i okrutnym panem stworzenia, "zarządcą" universum, antagonistą dobrego Boga aż po kres świata lub, według bardziej radykalnych dualistów, na wieczność. Cała rzeczywistość posłuszna była Satanaelo-wi, płodzenie i samoodnawianie się życia oznaczało podporządkowanie się jego rozkazom, jak to uczynił Noe, współwinowajca przetrwania zła, Mojżesz i prorocy Starego Testamentu, księgi chwały i gwałtu. Każdy książę i możny świata pozostawał sługą otchłani, Jerozolima była demoniczna, Jan Chrzciciel - którego ikony w krypcie cerkwi Aleksandra Newskiego przedstawiają z nastroszonymi włosami, na-elektryzowanymi i złowieszczo wibrującymi, oraz z zagniewanym grymasem kogoś, kto raduje się obwieszczając nieszczęścia - był także wysłannikiem ciemności.

Cierpienie i śmierć istot ludzkich nie pozwalają odłożyć do lamusa historii pytań, jakie stawiali przed sobą bogomiłowie, każą zastanowić się, kogo należy obwiniać za zniewagi wymierzane w żyjących. Bunt przeciw złu stanowił także sprzeciw wobec niesprawiedliwości; bogomiłowie oddawali głos uciemiężonemu plebsowi wiejskiemu, wygłaszali kazania przeciw hierarchii społecznej i wszystkim panom ziemi. W dwóch zjadliwych powieściach, w Legendzie o księciu presławskim Sybinie z 1968 roku oraz Antychryście, wydanym dwa lata później, Sta-new sportretował wzburzoną Bułgarię bogomiłów, malując fresk historyczny, będący zarazem parabolą pytań i zamętu, jakie radykalny wymóg prawdy wywołuje u ludzi. Książę Sybin przeżywa nie tylko burze polityczne spowodowane herezją i jej prześladowaniem, ale także sprzeczności duszy rozdartej pomieszaniem dobra i zła, sił twórczych i destrukcyjnych, oraz niemożnością ich rozpoznania.

Wspaniałość natury każe zastanawiać się nad religijnym sensem wieczności, ale być może właśnie Satanael szumi w owych drzewach, napędza siły witalne; zasada destrukcji przeczy najwyższemu stworzeniu boskiemu, ale nawet taka negacja niezbędna jest dla procesu tworzenia i dla samego życia moralnego, a zatem może być dobra i boska, chociaż z drugiej strony okazać się może także kuszeniem Satanaela;

347

podnosi on ludzi wzwyż i pokazuje im stamtąd koło ziemskie w taki sposób, aby dobro i zło jawiły im się jako dźwignie ruchu i wszystko zdawało się konieczne, zarówno męczeństwo heretyków, jak i zajadłość ich prześladowców.

Stanew ukazuje przerażenie człowieka, który widzi wszechobecne przemieszanie prawdy i fałszu: w oczach śmiertelnie ranionego jelenia, w zmysłowości, w ascezie, w samym usiłowaniu zrozumienia i zaakceptowania dwuznaczności. Zamęt ogarnia heretyckie masy, podżega do buntów społecznych i rodzi nowe, przeciwstawne herezje, skłaniając do szukania Boga zarówno w czystości, jak i w bezeceństwie. Poszukiwanie prawdy absolutnej niweczy wszelką prawdę i, paradoksalnie, prowadzi do powszechnego zobojętnienia i niwelacji, pragnienie czystości i konieczność wyswobodzenia się z grzechu znajdują finał w orgiastycznym oszołomieniu; życie zgłębiane w jego istocie nieustannie neguje siebie, stając się własnym przeciwieństwem.

Stanew podchodzi do dramatu bogomiłów z tą samą nietzscheańską wrażliwością, która pozwoliła mu napisać wspaniałe opowiadania o zwierzętach. Chrześcijanin pragnie w spojrzeniu umierającego jelenia odczytać tajemnicę cierpienia i winy, i pozostaje z duszą rozdartą daremnością poszukiwania; wciągnięty w wir pytań Sybin tęskni czasem za Tangrą, oschłym i obojętnym bóstwem Protobułgarów, za niebem sklepionym nad stepem i nieskomplikowanym światem, nie zaprzątającym duszy i umysłu.

"Kolce herezji" rozpowszechniły się wszędzie, rosły i pieniły się także w Serbii, Bośni, w Rosji i na Zachodzie, ale Bułgaria pozostawała krajem utożsamianym z heretykami, z "przeklętymi Bułgarami". Kitance to schlebia, ale jednocześnie przeszkadza; wielka, historyczna rola Bułgarii, pobudzająca w Europie ruchy religijne o dużym znaczeniu, odpowiada jej patriotyzmowi, ale przeczy innej tezie, według której "my Bułgarzy byliśmy zawsze ateistami".

11. Biblia Gotów

Nikopol. W pobliżu tego naddunajskiego miasta, dziś zredukowanego do rozmiarów wsi, sułtan Bajazyd Błyskawica zniszczył w 1396

348

roku armię chrześcijańską, dowodzoną przez króla Zygmunta Luksemburskiego; kronikarze tamtej epoki oraz świadectwo obieżyświata Schiltbergera, bawarskiego Marco Polo, podkreślają przede wszystkim wyniosłą elegancję, z jaką kawaleria francuska, niedbała o plany strategiczne, rzuciła się na złamanie karku i w zwartym szyku poniosła klęskę. Dziesięć wieków wcześniej w prowincji Nikopol osiedliła się grupa Gotów, a wśród nich biskup Wulfila, którego przekład Biblii na język gocki wyznacza początek literatur germańskich. Z miejsc tych, gdzie nie istnieje żadna obecność niemiecka, germanizm rozpoczął swój marsz na zachód, który wiele wieków później skierował się znów ku wschodowi niczym rzeka odwracająca swój bieg, żeby w końcu na powrót zwrócić się na zachód. Ów marsz ponaglały inne epokowe migracje.

12. Ruse

W Ruse, pisze Canetti - a dla niego raczej w Ruszczuku - resztę świata nazywano Europą, więc jeśli ktoś wyruszał z biegiem Dunaju do Wiednia, mówiło się, że jedzie do Europy. Ale, prawdę mówiąc, już samo Ruse jest Europą, takim małym Wiedniem, o ochrowej żółci dziewiętnastowiecznych domów kupieckich, z eleganckimi przestronnymi parkami, eklektyzmem gmachów/m de siecle'u., ciężkich od kariatyd i ornamentów, oraz późną neoklasyczną symetrią. Czujemy się tu jak w domu, w swojskiej atmosferze solidnej i pracowitej Europy Środkowej, pośród starego, barwnego dobrobytu rzecznego portu handlowego i ponurej okazałości przemysłu ciężkiego; przechodząc ulicami i placami napotkać można zaułki Wiednia lub Rijeki, kojącą jednolitość naddunajskiego stylu.

Ruse, "mały Bukareszt", było aż do dwudziestolecia międzywojennego najbogatszym miastem bułgarskim, tam założono pierwszy bank; władca turecki Midhad-Pasza odnowił je i zmodernizował, budując hotele i kolej żelazną, poszerzając ulice i aleje według paryskiego modelu barona Haussmanna. Dwie siostry Elias, Włoszki (ojciec był plenipotentem wytwórni kapeluszy Lazar i Spółka), urodzone w Ruse w końcu pierwszego dziesięciolecia XX wieku, przypominają sobie śnieg wysoki jak domy i letnie kąpiele w Dunaju, turecką cu-

349

kiernię "Teteven" i francuską szkołę Monsieur i Madame Astruc, chłopów niosących rano torby z jogurtem i słodkowodnymi rybami, studio "Photographie Parisienne" Carla Curtiusa, gdzie chodziło się robić szkolne zdjęcia, oraz powszechną skłonność do ukrywania swego bogactwa.

Miasto końca XIX wieku było mniej przezorne; konsulowie z najprzeróżniejszych krajów europejskich oraz kupcy rozmaitych narodowości prowadzili tu nocne życie, i tak na przykład sławny grecki handlarz zbożem stracił podczas gry całą fortunę, czerwoną neoklasycy-styczną kamienicę nad Dunajem, a także żonę. Na rogu Placu 9 września fasada Okręgowej Kasy Oszczędności stanowi symbol owego świata chciwego, chaotycznego, a jednocześnie przydającego sobie pozory godności. Wokół drzwi starego banku rozlokowano szyderczo uśmiechnięte maski; głowa satyra, molocha pieniądza, ozdobiona wąsami, które wydłużają się i przechodzą w secesyjne fryzy, spogląda z ukosa mongolskimi, lubieżnymi oczami. Dużo wyżej wychyla się zupełnie inna głowa, oblicze bez wyrazu, zwieńczone godnie laurem, należące być może do założyciela banku, szlachetnego protoplasty owych demonów finansjery, powierzonych teraz opiece państwowych archaniołów.

13. Muzeum patosu

Pod koniec panowania otomańskiego schodzili na ląd w Ruszczuku patrioci i rewolucjoniści, organizujący się w Rumunii, przede wszystkim w Bukareszcie i w Braile. Położone nad Dunajem Muzeum Baby Tonki poświęcone jest bohaterskiej, niestrudzonej Bułgarce, która była duszą patriotycznej konspiracji, inspiratorką założenia w Ruse w 1871 Komitetu Rewolucyjnego oraz krwawo stłumionych powstań 1875 i 1876 roku. Baba Tonka ukazuje skrzywioną twarz z kwadratową szczęką i grymasem osoby trochę nazbyt zadowolonej z faktu oddania ojczyźnie czterech synów - dwóch zabitych, dwóch wygnanych - i deklaruje gotowość, jak mawiała, oddania jej dalszych czterech. W muzeum znajduje się także portret Midhada-Paszy, w fezie, ciemnej dwurzędowce i okularach a la Cavour. Był to człowiek rozumny, uwikłany w sytuację bez wyjścia; wyraźnie widział schyłek, a także nie-

350

sprawiedliwość rządów otomańskich, wprowadził oświecone reformy i zajmował się modernizacją kraju, ale też stanowczo bronił tureckich rządów, które chciał przeobrazić zarówno za pomocą reform, jak i szubienicy. Nad brzegiem Dunaju, w żółtym domu z intarsją z czarnego drewna, mieszkała jego faworyta.

Muzeum Baby Tonki to muzeum patosu. Iwan Wazów, sławiący w swej powieści Pod jarzmem powstanie 1876 roku, miał odwagę określić je jako "tragicznie niechlujne", ukazując sprzeczności ruchu rewolucyjnego, niedojrzałość ludu bułgarskiego nieprzygotowanego jeszcze wówczas do wyzwolenia. Właśnie dlatego Wazów, uznany dzisiaj za klasyka par excellence, jest prawdziwym pisarzem patriotycznym, a jego wielka powieść to autentyczna epopeja bułgarskiego odrodzenia - realistyczna, tragiczna, a niekiedy także humorystyczna.

14. Graffiti w Iwanowie

Dwadzieścia kilometrów od Ruse, w pobliżu Iwanowa, niedostępne skały ukrywają położony wysoko kamienny klasztor z XIV wieku; grotę pokrywają freski w kolorach Giotta - granatowe nocne niebo i pejzaże w stylu malarstwa sieneńskiego, wychłostany Chrystus patrzący prosto i spokojnie. Freski zachowane w tym orlim gnieździe, które góruje nad zachwycającym krajobrazem pierwotnego spokoju, są niezwykle piękne; owe malowidła pochodzące z bizantyjskiej szkoły w Tyrnowie to świadectwo wysokiej cywilizacji, zmuszonej przez pięć wieków do milczenia. Zagrożeniem dla tych fresków nie są już zakusy Turków, ale wilgoć i napisy wydrapywane w kamieniu przez zwiedzających. Szalone chuligańskie pragnienie nieśmiertelności ma swoich znakomitych prekursorów, choćby Lorda Byrona, który oszpeca własnym imieniem świątynię Posejdona na przylądku Sunion. Czas jednak nobilituje wandalizm; napisy, jakimi w XVIII wieku niektórzy Grecy i Ormianie zniszczyli magiczne granatowe niebo, są dziś przedmiotem zainteresowania i ochrony, niemal na równi z owym niebem. Jeśli istnieje coś, czego nie mogę znieść - mawiał Victor Hugo, gdy stykał się z czymś szczególnie głupim lub złym - to myśli, że to wszystko jutro przejdzie do historii.

351

15. Bocianie gniazdo

W jednej z wiosek między Iwanowem a Ruse pewien bocian wił zawsze gniazdo na słupie elektrycznym, nieświadom ryzyka i szkód, jakie może wyrządzić. Gmina, która kilkakrotnie na próżno go przepędzała, po oficjalnej naradzie wbiła inny słup przeznaczony specjalnie dla bociana, a on rzeczywiście wybrał go na tymczasowe domostwo. Bułgaria to również ziemia takiej subtelności; to nie tylko słynna dolina róż, którą upajał się Moltke, zwiedzając fortecę, ale także kraina wielkiej atencji dla zwierząt i ich poezji.

16. Dom Canettiego

Przy schodzącej prosto do portu ulicy Sławiańskiej 12 w Ruse znajduje się jeszcze, obok balkonu z kutego żelaza, kamień z wielkim monogramem C; trzypiętrowy dom był siedzibą firmy dziadka Canettiego, dzisiaj mieści się tu sklep z meblami. Dzielnica "Hiszpanów" -którzy byli niegdyś w Ruse liczni, przedsiębiorczy i cokolwiek odizolowani - składa się natomiast z niskich, przeważnie jednopiętrowych domów, zatopionych w zieleni. Żydzi czuli się dobrze w Bułgarii; w swojej książce o Eichmannie Hannah Arendt przypomina, że kiedy nazistowscy sprzymierzeńcy zmusili rząd w Sofii do narzucenia Żydom oznak, ludność bułgarska okazywała sympatię tym, którzy je nosili, i starała się raczej przeciwstawiać zarządzeniom lub je łagodzić.

W dzielnicy tej znajduje się także rodzinny dom Canettiego; Stojan Jordanów, dyrektor muzeów miejskich, człowiek uprzejmy, erudyta, prowadzi nas do tego domu przy ulicy Gurko 13; w swej autobiografii Canetti starannie unika uściślenia tego adresu. Ulica przed bramą jest wciąż "zakurzona i senna", ale podwórze i ogród, zajęte przez inne budowle, nie są już tak przestronne. Do domu Canettiego, z lewej strony podwórza, jeszcze i dzisiaj wchodzi się po kilku schodkach; budynek podzielono na małe mieszkania, pierwsze zajmuje rodzina Dako-wów, przez ostatnie drzwi gospodyni domu pani Walcowa wpuszcza nas do środka. Pokoje są nieprawdopodobnie zawalone różnego rodzaju przedmiotami, porozrzucanymi w nieładzie: obrusy, wieczka, pu-

352

dełka, walizki, lustra na krzesłach, torebki, sztuczne kwiaty, papucie, papiery, dynie; na ścianach duże pogięte fotografie gwiazd kina: Marina Ylady, młody De Sica ze zdobywczym uśmiechem.

Tutaj przyszedł na świat jeden z wielkich pisarzy wieku, twórca, który przeczuje i przedstawi z wyjątkową mocą obłęd epoki, oślepiający i wypaczający ogląd świata. Pośród wszystkich tych drobiazgów, w tajemnicy wciąż obecnej w każdej przestrzeni wyciętej z bezkształtnego wszechświata, zostało zatracone coś nie do odzyskania. Ulotniło się także dzieciństwo Canettiego i żadna szczegółowa autobiografia nie jest w stanie go przywołać. Wysyłamy mu pocztówkę do Ziirichu, ale wiem, że nie pochwali tego wtargnięcia w jego posiadłość i przeszłość, tej próby wytropienia jego kryjówki i zidentyfikowania jej. W swej autobiografii, prawdopodobnie rozstrzygającej o przyznaniu mu Nagrody Nobla, Canetti poszukuje samego siebie, autora Auto dafe; Nobel uhonorował dwóch pisarzy, tego dawnego, który się ukrywa, i obecnego, który się ujawnia. Pierwszy jest tajemniczym, niedostępnym i być może zaginionym na zawsze, anormalnym geniuszem, autorem, który w 1935 roku, mając trzydzieści lat, opublikował jedną z najważniejszych książek wieku, jedyne swoje dzieło naprawdę wiel-kie^Mtó dafe, które niemal natychmiast znikneło na trzydzieści lat ze sceny literackiej. Ta osobliwa, nie uładzona książka, trudna do zaakceptowania przez instytucje kulturalne, stanowi groteskową parabolę destrukcyjnej dla życia, wybujałej inteligencji, straszny obraz zaślepienia i braku miłości. Odrzucenie jej przez tę idealną przeciętność, jaką stanowi republika literacka ze swoją ugrzecznioną historiografią, było zjawiskiem oczywistym, odepchnięciem wielkości radykalnej i absolutnej, nie do strawienia. Powieść ta, oświetlająca jak mało która nasze życie, pozostawała długo nieomal nieznana, a Canetti znosił to odtrącenie z hartem ducha, skrywającym być może, pod maską grzecznej skromności, niezbitą, prawie zuchwałą świadomość własnego geniuszu..

Pisarz, który stworzyMwro dafe nie otrzymałby jeszcze Nobla, nawet gdyby dodać jego inne, wcześniejsze dzieła; żeby go uhonorować, konieczny był może drugi pisarz, ten, co wszedł na scenę trzydzieści lat później, towarzysząc sukcesowi swojej książki - którą sława wydobyła z zapomnienia, jak w przypadku pośmiertnego sukcesu - i dyrygując jej lekturą, interpretacją, odbiorem. Tak jakby z kilkudziesięcio-

353

letnim opóźnieniem odkryto Proces Kafki, a on pojawił się, stary i układny, żeby zostać przewodnikiem po własnych labiryntach.

Autobiografia, wywiedziona z dzieciństwa w Ruse, jest właśnie taką konstrukcją własnego wizerunku, narzuceniem autokomentarza; zamiast opowiadać żywą rzeczywistość, usztywnia ją w opisie. Canetti pragnie przedstawić genezę Auto dafe, ale tak naprawdę nie mówi nic o owej wspaniałej książce ani o jej trudnym do wyobrażenia autorze, który musiał się znaleźć w próżni i na krawędzi katastrofy; nie tłumaczy nawet milczenia i nieobecności owego autora, swojego drugiego "ja", ani czarnej dziury, która go pochłonęła. Jego przywołanie zaś mogłoby zrodzić inną wielką książkę, a tak Canetti szlifuje tylko kanty i porządkuje sprawy, posługując się tonem autorytatywnie pojednawczym, jakby chciał zapewnić, że w gruncie rzeczy wszystko jest w porządku. W ten sposób jego autobiografia mówi jednocześnie za mało i zbyt dużo.

Sądzę, że trudno by mu było przyjąć ten sąd, oczywiście dyskusyjny jak każdy inny, zrodzony jednak z miłości do jego lekcji prawdy. Canetti przypomina niekiedy wodzów ze swych książek, z tym ich pragnieniem utrzymania życia pod kontrolą, życia, które sam odkrył i zdemaskował w Masie i władzy; każdy wielki pisarz osaczony jest przez demony, które odkrywa i zna, ponieważ nosi je w sobie, obnaża ich potęgę, ponieważ sam ryzykuje, że im ulegnie. Wydaje się, że czasem chce trzymać w garści cały świat lub tylko własny wizerunek, w nie wypowiedzianym życzeniu, by tylko Canetti mógł mówić o Canet-tim. Kiedy pani Grazia Ara Elias, z którą prowadził od dawna serdeczną korespondencję, zakomunikowała mu, że ona również urodziła się i wyrosła w Ruse, i przypomina sobie Canettich, a także doktora Me-nachemoffa opisanego w autobiografii, pisarz nie odpowiedział i więcej się nie odezwał, prawdopodobnie zaniepokojony, że ktoś inny mógłby rościć sobie prawo do obrazu Ruse, doktora i tego wszystkiego, co on - który przecież ten świat opisał - uważał być może za swoją wyłączną własność.

Jego listom - za których pośrednictwem pozwalał mi niegdyś ze wspaniałomyślną hojnością wkraczać w swoje życie i pomagał wchodzić w moje - całej jego osobie i Auto dafe zawdzięczam podstawową, istotną część mojej rzeczywistości. Sposób, w jaki przyjąłem jego au-

354

tobiografię, być może mu się nie spodobał, ale ten, kto nauczył się od niego widzieć tysiąc twarzy władzy, ma obowiązek tej władzy się przeciwstawić, nawet jeśli przybiera ona na chwilę oblicze Canettiego. Kiedy pani Walcowa zamyka drzwi, zerkam, prawdopodobnie po raz ostatni w życiu, na zagracone pokoje, gdzie bawił się i wzrastał nieznany chłopiec, pisarz, który uczył wierności i oporu wobec niedopuszczalnej zniewagi, jaką jest śmierć.

MATOAS

1. Na drodze zła

Most przerzucony nad Dunajem i granicą bułgarsko-rumuńską, łączący Ruse i Giurgiu, nazwany został mostem przyjaźni i uznany za drugi pod względem długości (2224 m) w Europie, po moście nad Tagiem w Lizbonie. Dawny kronikarz Grigore Ureche powiadał, że ziemia rumuńska znajduje się "na drodze zła", czyli na szlaku inwazji ze wschodu, które na przestrzeni wieków zalewały Europę. Nie tylko ataki Jazygów, Roksolanów, Awarów, Kumanów czy Pieczyngów, ale także banalne nieporozumienia czy powszednie pomyłki mogą nękać życie aż do bólu. Być może dobrze by było wobec upływającego, żółknącego czasu uzbroić się w pokorę, którą Zamfirescu, poeta wsi, podziwiał u rumuńskich chłopów, zdolnych powiedzieć pogodnie "niech tak będzie" w obliczu każdego niezrozumiałego zrządzenia losu.

Rezygnacja zdaje się być typowym rysem rumuńskiej duszy, potwierdzanym nie tylko przez lekkomyślnych retorów czy sentymentalnych wierszokletów. Nawet Mihail Sadoveanu, prozaik pełen wyrazu, który swoim dziełem stworzył narodową epopeję, w opowiadaniu z 1905 roku mówi o swoim ludzie, skłonnym z natury do akceptacji własnego losu, a Cioran wręcz zachwala powołanie swego narodu do dźwigania kajdan, jego powściągliwość w znoszeniu przeciwieństw, "szlachetność naszej niewoli". Pochylona głowa, głosi z dumą rumuńskie przysłowie, nie zostaje ścięta, a patriotyczny poeta chłopski Gheor-ghe Co§buc, przypomina w swej pieśni In oppressores, że "znieważani, chłostani, opluwani, pogodziliśmy się z hańbą i ruiną niczym z fatum".

Poczynając od ludowej ballady Miorifa, pieśni o gotowej do poświęceń łagodności, owo "tak" powiedziane przeznaczeniu sławione jest jako objaw wrodzonej miękkości, pokojowego charakteru. Ideologicz-

359

na Historia ludu rumuńskiego, opracowana przez zespół pod kierownictwem akademika Andrei Otetei, już w Dacji Decebala, genialnego i budzącego strach przeciwnika Trajana, odnajduje "ludzką poczciwość", cechy ludu "pracowitego, głęboko demokratycznego" i nie żądnego dominacji nad innymi ludami. A we wcześniejszym zjednoczeniu Dacji przez króla Burebistę w I wieku p.n.e. widzi pierwszy krok nie tylko ku socjalizmowi w ogóle, ale wręcz ku rządom Ceau§escu.

Słodka i melancholijna idylla pozostaje bliska również uczonym, wykazującym pewną niezależność; świeża historia rumuńska Dinu C. Giurescu przesiąknięta jest, w rekonstrukcji wielowiekowych wydarzeń, harmonijnym pejzażem oraz tchnieniem przywołanych na początku książki lasów, jakby w zgodzie z odwiecznym nurtem życia, a zarazem z historycznymi przemianami i przemijaniem. Ów łagodny i harmonijny pejzaż poznał tragedię i gwałt; w swoich powieściach Za-haria Stancu przywołuje Dunaj burzliwy i gniewny, spieniony od walk i historii, głód i bose nogi chłopów upodlonych niewolą, ale zdolnych do powstania z ogniem i mieczem, jak podczas wielkiego przewrotu 1907 roku, oraz z przytomnością umysłu, nie pozwalającą zaślepić się opresji przebranej za przeznaczenie.

Droga zła, mówił kronikarz, to droga zakrzywionej szabli Getów, krzyżującej się z szablą rzymską, macedońskiej piechoty, która według relacji przytaczanych przez Arriana postępowała za Dunaj, zginając długimi lancami wysokie i gęste kłosy zboża, żeby otworzyć przejście kawalerii; to droga żelaznego miecza czczonego przez Scytów niczym bożek, chłopców porywanych przez Turków i otomańskiego drewnianego jarzma - według słów historyka Michaia Csareia - zamienionego na inne jarzma, żelazne; to w końcu droga zboża i trzciny, podpalonych przez Stefana Wielkiego z Mołdawii w obliczu natarcia Mahometa II, gnębionych i katowanych chłopów, rzezi i porwań, niewoli i gwałtu. Dźwigaliśmy i dźwigamy okowy i jarzmo, mówi wiersz Co§buca.

Zło jest wybrykiem historii, skrzyżowaniem albo tylko dodatkowym przystankiem, zawsze jednak na szlaku Weltgeschichte, wzdłuż którego rzeźnie pracują w szybkim rytmie także na drugorzędnych stacjach. Zdanie przypisane kanclerzowi Kreisky'emu przed kilku laty głosiło, że Austria wyszła poza historię i jest z tego bardzo rada. Każdy prawdziwy habsburski spadkobierca czy epigon odnajduje się

360

z przykrością w wielkim teatrze świata, na scenie historii powszechnej, gdzie wysłały go, aby występował jako aktor charakterystyczny, moce kapryśne niczym bóstwa i duchy ze starych magiczno-ludowych sztuk wiedeńskich. Mniej zwinny od Tarnina i nie dowierzający protekcji przychylnych sił wyższych, aktor charakterystyczny chciałby zejść z owej sceny i próbuje - nie rzucając się zbytnio w oczy - czmychnąć za kulisy.

Lecz zamiast kierować się w stronę domniemanego wyjścia z teatru, kroki zdają się zapadać w terenie usuwającym się i grząskim, jak wtedy gdy stawia się stopę na warstwie opadłych i prawie zbutwiałych liści, które uginają się pod ciężarem i wciągają but w głębszą warstwę, w złoża liści opadłych i pokruszonych rok wcześniej, tworzących wilgotny kompost. Wielki historyk Nicolae lorga, rumuński Benedetto Croce, ażeby zrekonstruować całą drogę swojego kraju i jego cywilizacji, zanurza się w nieprzeniknione głębie życia ludowego, które nie pozostawiły po sobie śladu w źródłach pisanych, w dokumentach sporządzonych przez uczonych i przez dawniejsze klasy wyższe, ale tylko w formach i zwyczajach, w gestach i codziennych obrządkach, utrwalonych przez wieki.

Wchodząc w głębiny tego humusu i przemierzając wstecz drogę, jaką odbywają soki, aby dopłynąć od korzeni do gałęzi i liści, lorga odnajdował stare, zapomniane, ale wciąż jeszcze żywe w swej witalnej substancji warstwy, ślady migracji otomańskiej i, jeszcze wcześniej, ślady wędrówek ludów turańskich z serca Azji w stronę mitycznej "Ziemi Rum"; odkrywał - jak pisze Bianca Yalota Cavallotti, jego wnuczka i spadkobierczyni historycznego powołania- jedność-ciągłość bizantyjsko-turecko-mongolską, przepływającą niby podziemna żyła pradawną i nieprzerwaną "wspólnotę karpacko-bałkańską", opartą na prastarej podstawie trackiej i kontynuowaną przez wielonarodowy element grecki, bardzo widoczny, szczególnie na płaszczyźnie handlowej, kulturalnej i administracyjnej, w historii księstw naddunajskich.

Ten tygiel plemion i cywilizacji stanowi pierwotną pożywkę naszej historii, nilowy muł, w którym mnożą się pomieszane jeszcze i niewyraźne kiełki. Jeśli Kimmerowie prześladowani w VIII wieku p.n.e. przez Scytów należą także, jak sugeruje Nestor, do Traków i jeśli pustynia gecka, nazwana tak przez Herodota i Strabona, rozciągała się aż do starego królestwa odryzyjskiego nad deltą Dunaju, to posuwanie

361

się wzdłuż rzeki aż do jej ujścia oznacza też zatopienie się w nieprzeniknionej mgle źródeł, dojście do kresu, stanowiące jednocześnie powrót do początku.

Pompejusz Trogo mówi o "Histrianorum rex", władcy Getów, wojującym ze Scytami; Dobrudzą nazywała się w czasach Justyniana Scy-tia Mniejsza - puste nazwy, dla mnie do niedawna flatus vocis, fantastyczne słowa, jak wtedy, gdy w szkole mówiliśmy: Trebisonda, nie wiedząc, czy jest tym samym co Trapezunt; wiedzieliśmy, że Mitryda-tes był królem Pontu i Bitynii, ale nie mieliśmy pojęcia, gdzie dokładnie znajdowały się Pont i Bitynia, lubiliśmy mówić Cylicja i Kapado-cja, tak jak dzisiaj lubię mówić ore rotundo, muon i bańon. Kiedy natomiast czytam w uczonych pismach mego rodaka Pietra Kandlera, że Dobrudża-Scytia Mniejsza jeszcze dawniej nazywała się Istria, wtedy to co innego, nazwa ta ma zapach i kolor, jest czerwoną ziemią i białą skałą nad morzem, łączącą się z miejscami, które coś nam mówią.

Istryjczycy są zatem Trakami, jak chce Apollodoros, czy też mieszkańcami Kolchidy, według Pliniusza i Strabona, a może Gepidami? Poszukiwanie Złotego Runa w barbarzyńskiej Kolchidzie prowadzi zatem do domu, na ową plażę wybraną przez los, żebym zrozumiał, iż można być nieśmiertelnym, a Runo okazuje się amforą wyrzuconą przez moje morze? Jest to żart Dunaju, a cały kłopot wynika z owego błędu starożytnych, którzy myśleli, że Dunaj, Ister, rozwidla się na dwie odnogi, z których jedna wpada do Morza Czarnego, a druga, Mir-na lub Ręka, do Adriatyku. I tak Istria była krainą nad Morzem Czarnym, ale też białym półwyspem adriatyckim.

Być może przybywający znad Morza Czarnego Trakowie przynosili ze sobą te nazwy ziem naddunajskich, a może złoto tych słów nieśli mieszkańcy Kolchidy, którzy ścigali Argonautów, płynąc w górę Dunaju, Sawy, Lublanicy i ładując sobie potem łodzie na plecy. Istnieje Absyrtyda Morza Czarnego, zrodzona tak samo jak Absyrtydy Adriatyku z ciała Absyrtosa, brata zabitego przez Medeę.

Uczeni są surowi dla mitografów oczarowanych słowami: ,Ltra-bone et Pline ne sontpas excusables d'avoir dit que le meurtre d'Absirte sefit dans les Isles Absyrtides qui sont dans le golphe de Venise"1, jak podaje

1 Nic nie usprawiedliwia sądu Strabona i Pliniusza, iż zabójstwa Absyrtosa dokonano na wyspach Absyrtydach, znajdujących się w Zatoce Weneckiej (przyp. tłum.).

362

Słownik La Martiniere'a. Szczęście nie zostaje zatem całkowicie i absolutnie wykluczone, mimo że jego obietnica błyszczy tylko w błędach starożytnych geografów? Nie myślę oczywiście dawać im powtórnie wiary, według obyczaju nauki, która co jakiś czas odrzuca osiągnięte rezultaty i powraca do przestarzałych hipotez. Pomponiusz Mela nie może, rzecz jasna, wytrzymać krytyki wszczętej w tej sprawie przez Bernarda Benussiego, opublikowanej w 1872 roku w Aktach Cesar-sko-Królewskiego Wyższego Gimnazjum w Capodistrii, kiedy to autor, choć jeszcze młody, był już, jak widniało we wstępie, "stałym wykładowcą, bibliotekarzem i wychowawcą klasy".

Pochodzenie, nieuchwytne i zawsze niepewne, bywa mało ważne, i nawet lorga nie może odkryć pierwotnej warstwy swojej cywilizacji; jak pisał Curtius, "historia nie zna pochodzenia żadnego ludu", ponieważ ona nie istnieje i dopiero historiografia rodzi ją i kształtuje, podnosząc i badając te kwestie. Punktem wyjścia każdej genealogii jest Big Bang; dyskusje o łacińskim pochodzeniu Rzymian czy też ciągłości dacko-gecko-łacińsko-rumuńskiej, tak silnie podkreślanej przez historiografię i ideologię narodową w Rumunii, niewiele więcej znaczą od sporu, czy źródła Dunaju znajdują się w Furtwangen czy też w Donaueschingen.

2. Bogowie i placki

Bukareszt. Paryż Bałkanów. Pomijając gospodarkę energią elektryczną, która wieczorem nie czyni go Yille Lumiere, reprezentuje późniejszy i pospolity nurt owego procesu emanacji, obrazującego -w miarę postępowania na południowy wschód - stopniowe rozpowszechnianie się i degradację tego wzoru i modelu Miasta, jaki stanowiła stolica Francji i XIX-wiecznej Europy. Podobnie jak w kolejnych przejściach od jednej hipotezy do drugiej, w filozofiach i religiach napoleońskich, także w tym przypadku rozchodzenie się i schodzenie Jedni, Idei, po różnych stopniach materii, nie jest po prostu degeneracją, utratą, ale zawiera również niejasny impuls odkupienia. Styl fran-cusko-bałkański jest od paryskiego bardziej toporny i ozdobny, omamiony dekoracyjnością i ulega przemożnemu wpływowi horror vacui; balkony i kute z żelaza elementy niby paryskich gmachów podkreśla-

363

ją krzywizny, zawijasy i esy-floresy, klasycyzm jest bardziej masywny, eklektyzm bardziej widoczny i ciężki, kolumny i kapitele udziwnione, a zabawne kopuły są w kształcie hełmów strażackich w stylu art deco. Secesja popisuje się złoceniami i nędzą, witrażami i zaniedbanymi schodami. W wielkim hallu Domu Modyjugendstil tłoczą się Cyganie, na pobliskich straganach ulicy Lipscani zalegają brzydko pachnące ciasteczka oraz staniki sprawiające wrażenie niedawno używanych. Przesadnie paryski pasaż wprowadza w ciąg sklepów, które oferują na wystawach obrazy i rękodzieło; ich zamknięte drzwi z czarnego żelaza wyglądają jak oparte o mur katafalki.

Tablica umieszczona pod numerem 12 przy ulicy Lipscani przypomina działalność dziennikarską Eminescu, poety narodowego, który pisał, że żyje tak, jakby jego egzystencja opowiadana była cudzymi ustami, a którego krytyk Zaharia oskarżał, z powodu częstych przeprowadzek, o patologiczny "automatyzm wędrowny". Brama otwiera się na podwórze pełne ornamentalnych fryzów oraz śmieci; w rogu, we wnęce, posąg kobiecy o secesyjnym erotyzmie, wcale nie zneutralizowanym otaczającą nędzą, czuwa nad workami odpadków nagromadzonych przez lokatorów. W "Hanul Lui Manuc", hotelu Manuca Beja, zbudowanym w 1808, drewniane schody pokryte są czerwonymi dywanami, a tłum klientów popija piwo i kawę w podwórzu lub na wyższych piętrach, obok także drewnianych arkad i kolumn; na parterze, między stolikami, znajduje się również kurnik.

Bukareszt nie jest oczywiście wyłącznie miastem tłumu i bazaru, ale i wielkich przestrzeni, zielonych parków i bulwarów, prowadzących nad ustronne jeziora, dziewiętnastowiecznych willi i fin de siecle'-owych rezydencji kochanki króla, Lupescu, neoklasycznych pałaców i gmachów stalinowskich. To prawdziwa stolica; posiada właściwy rozmach, rozległość, majestat i beztroskę w marnotrawieniu przestrzeni. Mimo kilku drapaczy chmur w sowieckim stylu lat pięćdziesiątych, jak pałac Scinteia, miasto rozciąga się tak jak Paryż w kierunku horyzontalnym; nie wyrasta w górę, jak tyle nowoczesnych miast zachodnich, lecz rozszerza się w stronę równiny.

Stragany na ulicy Lipscani czy też śmiecie u stóp łagodnych krągło-ści podwórzowego posągu nie stanowią zaprzeczenia, lecz kontynuację owej paryskiej elegancji, niczym ostatni i najniższy zastęp anielski, który jest jej zwiastunem pośród efemerycznej codzienności. Wyższe

stopnie bytu nie mieszczą się z powodu przepełnienia w tej procesji Plotyna i spadają na niższe poziomy; dusza zstępuje do spienionego rynsztoka rozproszonej materii, paryskipassage przemienia się w suk, w lewantyński bazar. Szlachetny i elegancki styl przybiera dwuznaczną fizjonomię, niczym twarz uszminkowana wulgarnymi kolorami, nadając ludzki wymiar wszelkiemu wcieleniu, które wyraża się w sro-mocie odoru i potu, przytłaczającej i sprośnej śmiertelności gardłowania i gestykulacji, w wilgotnych wyziewach tego, co Saba nazywał tętnem życia.

Bałkanizacja Paryża ma w sobie coś z gnostycznej zmysłowości, która niesie w zgniliźnie ciała tęsknotę za zbawieniem i w mrowiu upadłej skończoności nie zapomina o swym pochodzeniu i boskim przeznaczeniu. Wieloznaczny i nieokreślony biologiczny substrat rumuńskiego tygla wciąż przeistacza i wchłania całą galerię postaci. Nie przypadkiem w kulturze rumuńskiej tak długo dyskutowano o kontraście między podłożem a formami: w krajach zacofanych, półkapita-listycznych, zauważa marksista Gherea, formy społeczne - w przeciwieństwie do tego, co dzieje się w krajach ekonomicznie i politycznie rozwiniętych - poprzedzają podłoże, pozostając przez to słabymi i tymczasowymi strukturami powierzchniowymi, które struktura głęboka wciąż rozbija i pochłania. Niektóre dzielnice Bukaresztu dziś jeszcze dają poczucie uczestniczenia w tym nieprzerwanym procesie wchłaniania, żywiołowości nie znającej ustalonych granic. Złożony substrat etniczny jest rezultatem migotliwego wielowiekowego stapiania się; oliwkowe oczy i mocno zarysowane nosy pięknych fanariotek oraz czarne, tłuste włosy prawnuków Aromunów i Kucowołochów z Macedonii rozpływają się w tłumie niczym bańki w kotle.

Małość zawiera w sobie niby skorupy potłuczonych ornamentów wielkość i wspomnienie wielkości; jeśli bizantyjska tradycja malarska rozpłynęła się w folklorze rumuńskim i w wotywnych obrazkach wołoskiej sztuki chłopskiej, to może teraz, zgłębiając ów folklor, uda się powrócić do surowości sztuki sakralnej. I tak w imponujących piersiach Cyganki, oferującej na straganie z bezwstydną niedbałością paski i klamerki, Grisza Rezzori, przejmujący i wytrwały bard bukareszteńskiego erotyzmu, dostrzegłby prawdopodobnie pierwszy stopień wznoszenia się i powrotu, swoiste zwiastuny zbawienia, stojące na najniższym szczeblu hierarchii anielskiej, ale właśnie dlatego mogące

364

365

L

dotrzeć aż do nas, do naszej chaotycznej egzystencji. Krążąc po ulicach dzielnicy Lipscani rozumiem Griszę i tę majestatyczną tęsknotę za seksem, która na stronicach jego bukareszteńskich utworów wznosi się ku górze i ku nicości, tak jakby szerokie biodra tej Cyganki, uścisk jej ud, uległość wobec jej despotycznej i łatwo przystępnej kró-lewskości oznaczały poszukiwanie lub znalezienie czegoś, co zostało niejasno obiecane.

Nie sądzę, żeby owa Cyganka, mimo jej niezapomnianego dekoltu, była posłanką niebios, ale na tym bazarze, gdzie historia i potomkowie są na sprzedaż, mogą się znajdować niezliczeni bogowie, tak jak do końca ubiegłego wieku w Księstwach Wołoskim i Mołdawskim było w obiegu siedemdziesiąt różnych monet: srebrne aspry, bany, kopiejki, krajcary, dukaty, forinty, galbeny, grosze, leje, orły, talary, pitaki, potroniki, szylingi, tymfy, złotówki, tulty, dinary, być może także tatarskie dirhemy. Inflacja jest klęską, ale w pewnych granicach jej działanie przyspiesza upływ i wymianę życia. Tutaj poddano "inflacji" i skonsumowano, niczym tłuste placki wyłożone na straganach, wielu bogów; jednym z ostatnich pozostaje na razie Ceau§escu, którego wizerunki są wszędzie widoczne.

To zjadanie bogów, przypominające wynajem pokojów na godziny, ujawnia brak historycznej esencji, defiladę tymczasowości i apoteozę rozczarowania. Cioran ze swoim totalnym, ostentacyjnym rozgoryczeniem, choć nie pochodził z Bukaresztu, zrodził się z biologicznych głębi rumuńskiego uniwersum, czy też - jak pisze - z owego pomieszania świeżości i zgnilizny, słońca i łajna. Ale jego radykalne szyderstwa z wiary w porządek i wartości wynikają także z przewidywania chaosu i nicości, a Cioran, omamiony ową nostalgiczną zgnilizną, niezdolny jest do autentycznego sceptycyzmu czy humoru. Zdzierając jedna po drugiej zasłony ze wszystkich filozofii i ideologii, Cioran łudzi się, że widzi przed sobą, na scenie dobiegłej już kresu historii powszechnej, bazar wyprzedawanych wiar, nie dostrzegając, że on także uczestniczy w tej powszechnej defiladzie. Pasożyt niespełnienia, chroni się w absolutnej negacji, brodząc wygodnie między sprzecznościami egzystencji i kultury, podkreślając ostentacyjnie ich absurdalność, zamiast próbować zrozumieć najbardziej nawet niedorzeczną potyczkę dobra ze złem, prawdy z fałszem, jaką niesie ze sobą każdy dzień.

Krzykacze próbujący wegetować między straganami Lipscani mog-

366

liby pouczyć filozofa, że negacja absolutna jest wygodnym fortelem, aby każdy problem rozwiązać definitywnie i osłonić się przed wszelkimi wątpliwościami. Cioran jest genialnym synem owego bazaru, ale synem, który zdołał uporządkować swoje myślenie i zdystansować się w swojej paryskiej mansardzie od pokornej i żywiołowej nędzy ludzkiej. Lipscani pozostaje świętem wulgarności, ale nieobecność wartości rodzi również udrękę nicości i śmierci, którą jednak owa dwuznaczna frywolność usiłuje zagłuszyć. Wulgarność ta wymaga także respektu; być wybrednym, jak dobrze wiedział Kafka, to grzeszyć przeciw życiu.

3. Przeniesiony kongres

Związek Pisarzy, który zorganizował włosko-rumuńskie spotkanie literackie, mieści się w małym, secesyjnym pałacyku z końca XIX wieku, bogatym w okazałe eklektyczne dekoracje. Włochy reprezentujemy - jeśli przyjąć, że ktoś może coś reprezentować - we czwórkę: Bianca Yalota, Umberto Eco, Lorenzo Renzi i ja; wykład wstępny wygłasza, być może dla podkreślenia symbiozy między dwiema stronami, znakomity akdemik, na pewno nie szara eminencja rumuńskiej nauki. Jest to świadomy swej przyjemnej prezencji mężczyzna; kiedy mówi, jego duża, wysmukła dłoń czochra często, z wyraźną przyjemnością, długie i gęste, kruczoczarne włosy, których barwa nie daje się łatwo pogodzić z jego wiekiem. Jest bardzo inteligentny, uprzejmy, ujmuje oryginalną kulturą; kiedy któryś z autorytetów wygłasza, jak wszędzie, nieuniknione, stereotypowe i konwencjonalne przemówienie, on słucha, wznosząc oczy ku niebu z zupełnie nie ukrywaną, zrezygnowaną i kpiącą wyrozumiałością, ale gdy przychodzi jego kolej, podnosi się i, niewzruszony, wygłasza analogiczną litanię komunałów. Jest spokojny, gładki, życzliwy, zdolny jednak do nagłych objawów surowości; w stosunkach osobistych sympatyczny, troskliwy, często dyplomatycznie wymijający, lecz także pogardliwie zuchwały wobec drażliwych opinii i komentarzy, które mogłyby mu zagrozić. Posiada umiejętność prześlizgiwania się między trudnościami, tak jakby chciał umknąć przed burzami, gdy tymczasem sam je niechybnie rozpętuje, a nawet czasem ciska pioruny.

367

Lata, które przeżył od czasów Żelaznej Gwardii do stalinizmu, stanowią epokę godną pióra Tacyta, lecz nie zadrasnęły one jego rozległej kultury i spontanicznej serdeczności. Również u niego, podobnie jak u pana Tarangoliana, bohatera Rezzoriego, autentyczność i fałsz splatają się nierozerwalnie, czujemy jednak, że to człowiek, na którym można polegać. Kultura wydaje się tu nie tylko osobistą zaletą, ale odzwierciedla poziom rumuńskiej warstwy intelektualnej, jej solidne przygotowanie, rozległość zainteresowań i wiedzy, rygor i otwartość inteligencji.

Bardziej niż przemówienia i relacje liczą się pogawędki i rozmowy w kuluarach, pełne przezorności i aluzyjnych niedyskrecji. Także nad tym rytuałem czuwa kult satrapy Ceau§escu, ale nawet osobista tyrania i niepowodzenia ekonomiczne reżimu okazują się wielkim postępem w stosunku do Rumunii bojarów i chłopskiej nędzy. Wielu cedzi półsłówka; inni z dużą śmiałością otwarcie krytykują Rząd, Państwo i Partię. Ofiarowując swoją książkę, akademik zachęca mnie, bym ją przeczytał z ufnością aż do przedostatniego rozdziału, a opuścił ostatni, poświęcony okresowi powojennemu, który - co wyraźnie podkreśla - jest całkowicie fałszywy. Bianca, choć wygłosiła najciekawszy wykład, jest niespokojna, lecz z promiennym wdziękiem panuje nad swoimi emocjami. Wnuczka wielkiego lorgi, która odziedziczyła po nim historyczne poczucie narodowej tożsamości, przeszczepione w świadomość kosmopolityczną, chciałaby pokazać nam inną Rumunię, tę, którą kocha, a istniejącą, być może, jak wszystkie ojczyzny, tylko w jej miłości.

Nie brak w dyskusji pewnych śmiałych wystąpień i pytań stawianych przez niektórych młodych. W konsekwencji następnego dnia nasze obrady przeniesione zostają do innej siedziby, do Instytutu lorgi. Liczna, nie zawiadomiona o tym publiczność przybyła naturalnie do Związku Literatów, zgodnie z oficjalnie ustalonym i ogłoszonym programem. Tylko kilku sprytnym i przedsiębiorczym młodym ludziom udało się wywęszyć zmianę i przyłączyć do nas. Podczas gdy ludzie, zwabieni - poza sympatią do Włoch i ogólnym zainteresowaniem kontaktami z zagranicą - przede wszystkim nazwiskiem Eco, czekają zdezorientowani w innym miejscu, my kontynuujemy obrady gdzie indziej, liczniejsi niż nasi słuchacze.

368

4. Okno marszałka

W tym pokoju - mówi mi Grigore Arbore, krytyk sztuki i poeta, pokazując jedno z okien Pałacu Królewskiego, dzisiaj Pałacu Republiki - 23 sierpnia 1944 roku o godzinie 16.00 król Michał aresztował marszałka Antonescu, wojskowego dyktatora kraju. Antonescu to Mussolini, który daremnie i zbyt późno próbował stać się Badogliem. W styczniu 1941 marszałek wyeliminował ze swego rządu i postawił poza prawem Żelazną Gwardię, faszystowskich legionistów; sprzymierzeniec nazistów, czynny u ich boku podczas ataku na Rosję w czerwcu 1941, Antonescu usiłował ratować autonomię pólityczno-mi-litarną Rumunii i być może jego taktyce lub przynajmniej ambicji przezornego wyczekiwania zawdzięcza się, że w Rumunii, mimo rozpowszechnionego antysemityzmu, nie było obozów zagłady ani deportacji do obozów za granicą.

Jego postawa polegała w istocie na przekonaniu nazistów, że Żydzi pozostaną w Rumunii i nie mogą stąd uciec, można więc poczekać na koniec wojny i wtedy postanowić, co z nimi zrobić. W 1944 roku wszczął rokowania w celu zawarcia rozejmu z Rosjanami, lecz owego 23 sierpnia rozmowy te były jeszcze w toku, a ich wynik nieznany, więc marszałek przeciwstawił się królowi, żądającemu od niego, aby natychmiast proklamował zawieszenie broni. Dyktator, który zamierzał właśnie odłączyć się od niemieckiego sojusznika, ale nie sądził, że posiada już wystarczające gwarancje, by uczynić ten krok, został więc za odmowę natychmiastowego zerwania z nazistami niespodziewanie aresztowany.

Dzisiaj wydaje się, że istnieje w Rumunii bardzo ostrożna tendencja do rewizji sądu nad dyktatorem straconym l lipca 1946 roku. Dzieje Antonescu stanowią klasyczną parabolę faszyzmu i rozdarcia w łonie europejskiej prawicy. Okupując Budapeszt, Antonescu aktywnie uczestniczy w dławieniu węgierskiej rewolucji komunistycznej Beli Kuna, jest typową postacią reakcji; jako dyktator sprzymierza się z nazistami, tłumiąc jednocześnie faszyzm rumuński. W tamtych latach, aż do pewnego momentu, faszyzm stanowi siłę, używaną do rozgrywek między różnymi stronami; potęgi zachodnie próbują się nim posłużyć do zniszczenia komunizmu, traktując go jako broń wymierzoną w Związek Radziecki. Rosjanie z kolei "rewanżują się", usiłując

369

zyskać na czasie i wzmocnić się przez przymierze z Hitlerem. W pewnej chwili jednak gra zostaje przerwana, faszyzm okazuje się już bezużyteczny dla jakiegokolwiek celu czy kalkulacji politycznej; zwrócony jest przeciwko wszystkim, a jego przeznaczeniem staje się skrajne szaleństwo, hańba i desperacja.

Kiedy dochodzi do załamania, niektóre faszyzmy czy też wspierająca je prawica usiłują wyskoczyć z wozu, odróżnić swój militarystycz-ny nacjonalizm od czarnego ultraradykalizmu; Antonescu udaje się zaledwie zamarkować krok w tył.

Jak się zdaje, jego aresztowanie zupełnie zaskoczyło nazistów, również bardzo aktywnego ambasadora niemieckiego Fabritiusa. Tragedia tamtych miesięcy i dni w Bukareszcie miała także swoje aspekty groteskowe i nieprawdopodobne, absurdalne zbliżenia, paradoksalne rozbieżności. Włoski eks-karabinier, który pozostał w Bukareszcie, gdzie założył rodzinę, to żyjący świadek owych dni. Podczas wojny służył przy Ambasadzie Włoch. Mussolini, już z Salo, mianował nowego ambasadora, wybierając go spośród Włochów przebywających w Bukareszcie. Ten poszedł przedstawić się Antonescu, który przyjął listy uwierzytelniające ambasadora sprzymierzonego mocarstwa, ale z delikatnością dżentelmena uprzedził go, że nie zamierza usuwać z jego siedziby ambasadora króla Włoch, aktualnie wroga. I tak przez całą resztę wojny, aż do wejścia Rosjan, w ambasadzie włoskiej rezydował pozostawiony w spokoju, nieprzydatny nikomu ambasador nieprzyjacielskiej władzy. Niemcy i Rumuni, z poszanowaniem form i ostentacyjną pewnością siebie udawali, że tego nie zauważają; karabinier ze swym muszkietem stał niewzruszenie na warcie przy drzwiach wejściowych, obserwując przemarsz nieprzyjacielskich oddziałów. Nie wiedział - jak mówi - co uczyniłby z tym bojowo naładowanym muszkietem, gdyby jeden z oddziałów przypuścił szturm na tę ambasadę--widmo.

5. Mahala i awangarda

Mahala, przedmieście Bukaresztu, dostarczało niewyczerpanego tła opowiastek i intryg, afer i pikarejskich zdarzeń w komediach łona Luki Caragialego, klasyka rumuńskiego teatru. Przesiadując u schył-

ku wieku w kawiarniach owej peryferii, obserwował on ludzkie losy i ich anomalie, smutki, tarapaty i kompromisy jednostek, w których odzwierciedlał burzliwy i niepewny rozwój nowej Rumunii, państwa świeżo zjednoczonego, jego klas społecznych, a przede wszystkim kasty rządzącej, pazernej i niezbyt rozgarniętej. On sam był nie tylko opisującym ten świat poetą, ale także jedną z jego postaci; płodny autor komedii, opowiadań i szkiców pracował jako dziennikarz, sufler w teatrze, korektor drukarski; w 1893 roku wydawał pismo satyryczno--społeczne "Moftul roman", otwierał na dworcach piwiarnie i restauracje, które regularnie plajtowały.

Jeśli Caragiale jest rumuńskim Labiche'em, to z jego szkoły wywodzi się lonesco. Francusko-rumuński lonesco należy w istocie do tej awangardowej literatury, która według wielu krytyków przeszła -szczególnie dadaizm - "ciążę rumuńską", zanim objawiła się w pełni na zachodzie: Tzara, Urmuz ze swoją autodestrukcją podmiotu w języku i symbolicznym samobójstwem, Yirgil Teodorescu piszący w wymyślonym przez siebie języku lamparcim: Sobroe Algoa Dooy Fourod Woo Oon Toe Negaru...

Nawet jeśli światem lonesco jest Francja, to jednak zapuszcza on swe korzenie w tym rumuńskim humusie dadaistycznym, czerpiąc zeń zmysł totalnej parodii, ożywiający jego dialogi, a wyryty także na jego metafizycznym obliczu klowna a la Buster Keaton, obliczu, które jest jego własnym arcydziełem. Caragiale pozostaje być może bardziej subtelnym mistrzem nonsensu i absurdu niż lonesco, ponieważ ten ostatni - aby unaocznić pustkę egzystencji i jej społecznych dekalogów - zmuszony jest czasem wyraźniej podkreślać ową nierzeczywi-stość, popadając w dydaktyczną schematyzację, co przypomina niepotrzebne komentowanie dowcipu.

Żeby ukazać fałsz i pustkę rzeczywistości, Caragiale nie musi jej deformować czy otwarcie wyśmiewać; wystarcza mu ukazanie jej taką, jaka jest, przytaczanie zwykłych, wypowiadanych naprawdę słów, aby odsłonić ich jałowość, tym bardziej niepokojącą, im bardziej zwyczajną. Jego postaci nie mówią oczywistych absurdów, lecz zdania całkowicie rozsądne, a jednak absurdalne; stanowią nie karykaturę, lecz wierne odwzorowanie owej bańki mydlanej, z której jesteśmy stworzeni.

Mimo podporządkowania się stereotypowemu mechanizmowi ab-

370

371

surdu, co przeszkadza w osiągnięciu prawdziwej wielkości, lonesco jest wybitniejszy od Caragialego, ponieważ wyraża również udrękę śmierci, mroki egzystencji i niepowstrzymane pragnienie wieczności. Jego najbardziej okrutny sarkazm uderza przede wszystkim w pasożytów idei absurdu, rozgadanych i rozszczepiających włos na czworo teoretyków, autorów wydumanych paradoksów oraz konceptów a la page. Mieszczańskie filisterstwo Smithów z Łysej śpiewaczki, powtarzających zdania zaczerpnięte z gazet i konwencjonalnego języka, odpowiada filisterstwu koniunkturalnych intelektualistów, którzy szydzą z mieszczan, mniemając, iż prawdziwa szczerość ukryta jest w dwuznacznej, podwójnej grze, i głosząc, że "trwałe jest tylko to, co tymczasowe".

Zachowując wierność samej sobie, awangarda usuwa ową karuzelę awangardowych nowinek, która stała się już ogranym mechanizmem powtórzeń. Bartolomeuszowi I - jednemu z władców literatury, którzy w Improwizacji dyktują warunki biednemu autorowi - nie podoba się słowo "twórca". Jako posłuszny reprezentant konformistycznego myślenia eksperymentalnego, czyli retoryki, lubi on natomiast słowo "mechanizm". Ciekawe, czy myśląc o nim i jego realnych pierwowzorach, pamiętał lonesco lapidarną sentencję rumuńskiego dadaisty Mihaia Cośmy: "Litterature: le meilleur papier hygienique du siecle".

Kultura rumuńska zarządza dziś ostrożnie i nie bez życzliwości spuścizną swojej wielkiej awangardowej tradycji; już w 1964 roku wystawiono Nosorożca lonesco, pisarza powszechnie znanego z notorycznego i zacietrzewionego antykomunizmu. W końcu lat czterdziestych reżim miał zresztą - w imię wulgarno-marksistowskiego pseudoklasy-cyzmu - ciężką rękę wobec autorów podejrzanych o nihilistyczny "rozkład poezji", i nawet wielki poeta rewolucyjny Tudor Arghezi miał trudności. Już w 1945 roku Nina Cassian nadała swemu zbiorowi wierszy tytuł Byłam poetką dekadencką, w czym zawierała się pewna doza prowokacji i próba przezornego egzorcyzmu. Ale nawet takiemu pisarzowi jak Marin Sorescu nie udaje się w napisanym w 1968 jfona-sie właściwa i konstruktywna replika na sztukę lonesco Król umiera, nie mówiąc już o wiele wybitniejszym dramacie Becketta Czekając na Godota.

372

6. Slot-machine poezji

W prawie peryferyjnej dzielnicy mieszka także Israel Bercovici, poeta tworzący w jidysz. Literatura, mówi mi, to slot-machine; życie i historia wrzucają do niej grad wydarzeń - niepowtarzalne światło wieczoru, kłopoty sercowe albo wojny światowe - ale nigdy nie wiadomo, co z niej wypadnie, jakiś marny grosz czy też królewska garść monet, kaskada poezji. Nieśmiały i dyskretny Bercovici to poeta finezyjny, pełen niewymuszonej uprzejmości i owej upartej pietas, które przeciwstawiły się wiekom gwałtów i pogromów; biblioteka jego schludnego i skromnego domu to mała arka Noego wschodniego hebraizmu, i kiedy czyta jakiś swój wiersz, na przykład Soloweja - podczas gdy żona lekarka po powrocie ze szpitala szykuje obiad - łatwiej można zrozumieć małżeńskie misterium obecne w niektórych opowiadaniach Sin-gera oraz żarliwą epickość żydowskiego życia rodzinnego.

Wśród książek znajduje się album Isahara Bera Rybaka, teczka sztychów i rysunków zatytułowanych Shtetl, co znaczy małe wschodnie miasteczko żydowskie. To świat Chagalla, równie magiczny i niezniszczalny, lecz wyrazistszy, bardziej poetycki. Rybak jest artystą większym od wielkiego Chagalla; mimo paryskiego doświadczenia - które włączyło go do kultury zachodniej z całą poezją jego wschodniej ojczyzny i przyniosło mu niejaką sławę - nie wszedł do obiegu międzynarodowego, choć na to zasługiwał, i zapewne już nigdy tam nie trafi. Niegdyś czas i potomni oddaliby mu może sprawiedliwość, wprowadzając poprawki do hierarchii sukcesów. Ale czas nie jest już tak dżentelmeński, by odczytać przekaz poza medium. Dzisiaj media same stanowią przekaz, zmieniają i przekreślają historię, jak to czyni Wielki Brat w 1984 Orwella. Przemysł kulturalny zniszczył potomnych; nie będzie rewizji obecnych triumfów, tak naprawdę nigdy nie nastanie pora Rybaka, co najwyżej ciche i chwilowe odkrycie przez nielicznych miłośników. Temu, kto ma - będzie dane, a temu, kto nie ma - będzie odebrana nawet ta cząstka, którą posiada. Lecz jeśli wielki świat zmusza do ukłonu, można to zawsze uczynić jak Bertold, na opak. Niezwykła wielkość Rybaka błyszczy w cieniu.

Skromnie wygląda dziś w Rumunii literatura jidysz; Żydzi - a wśród nich także pisarze - w większości opuścili kraj, a nieliczni pozostali to głównie ludzie starzy. "Mamy świeże siły", mówi mi z

25 - Dunaj

373

uśmiechem Bercovici, pokazując pismo literackie w jidysz. "Nowi poeci zaczynają pisać może trochę późno, nie spieszą się z odkrywaniem własnego powołania; ten tu, na przykład, to siedemdziesięcio-dziewięcioletni debiutant, tamten, dziś już po drugim tomie wierszy, pierwszy tomik opublikował mając siedemdziesiąt sześć lat".

W większości przypadków nie chodzi o sentymentalne i górnolotne wynurzenia, o ową drugą literacką młodość, przydarzającą się czasem starcom bliskim już poezji testamentu. Wiersze te są powściągliwe i subtelne, pozbawione epigońskiego patosu, dowodzą znajomości i opanowania współczesnych konwencji formalnych. Co to więc znaczy "nowi poeci"? Slot-machine literatury ma zawsze w zanadrzu jakieś niespodzianki i żartuje także ze stosunków między pokoleniami.

7. W Muzeum Wsi

Muzeum Wsi, mieszczące się nad brzegami jeziora Herastrau, to nie tylko jedna ze słynnych atrakcji Bukaresztu, ale również swego rodzaju kompendium wiedzy o całych wiekach rumuńskiego życia. Egzystencja ta, odmierzana jest powtórzeniami, a jednocześnie powolną ewolucją świata chłopskiego: drewniane chaty i kościoły, dachy ze słomy i błota, łóżka i wielkie kolorowe narzuty należą do świata, który zdaje się statyczny i niezmienny jak natura, a tymczasem przeobraża się z cierpliwą powolnością, podobnie jak rosną i starzeją się wielkie drzewa. Cywilizacja rumuńska to cywilizacja drewna, jego dobroci i siły, sakralnej i solidnej łagodności rodzinnych sprzętów, ław i stołów, które zachowują w domu wspomnienie wielkich lasów, gdzie miejscowa ludność szukała niegdyś schronienia przed kolejnymi najazdami.

Dla dużej części literatury rumuńskiej wieś stanowi centrum świata, punkt widzenia, z którego się ten świat ogląda. Co§buc twierdził, że pragnie opiewać ducha ludu, marzyła mu się epopeja rumuńskiej wsi, a Mihail Sadoveanu, który tego dokonał, zakorzenia swą kontestacyj-ną i buntowniczą sztukę - zachowując głęboki i spokojny oddech narracji -w semanatoryzmie, ruchu polityczno-kulturalnym zrodzonym w 1901 wraz z czasopismem "Semanatorul", propagującym odnowę i postęp oparty na wierności chłopskiej tradycji. Rumuński populizm -ustami łona Mihalachego, lidera partii Jaranistowskiej - podkreślał

374

zwartość mas chłopskich i twierdził, że tworzą one "jedyną jednolitą klasę" w kraju.

Apologeci świata wiejskiego potrafili z dużym wyczuciem politycznym bronić go przed feudalno-kapitalistycznym wyzyskiem, idealizując przy tym przeszłość. Rozprzestrzenianie się latyfundiów, a zarazem malutkich gospodarstw, nie zapewniających bytu jednej rodzinie, było, paradoksalnie, wynikiem działania praw agrarnych, wydanych w XIX wieku, a szczególnie Regulaminów Organicznych z 1831 roku. Te ostatnie naruszyły zwyczajowe, tradycyjne prawo i potwierdziły własność prywatną w rozumieniu nowoczesnym; stare wspólnoty chłopskie straciły w ten sposób kontrolę nad wsią, a nowe kontrakty rolne narzucone masom wiejskim sprawiły, że chłopi zostali zdani na łaskę panów.

lorga, kwestionując - zaraz po rewolucji 1907 roku - roszczenia bojarów do posiadania ziemi, przywoływał harmonijny obraz starej wspólnoty wiejskiej, do której bojar należał niegdyś na równi z innymi; nawet Mihail Sadoveanu, pisarz demokratyczny i rewolucyjny, przedstawia archaiczny świat, w którym chłopi i panowie pozostają ludźmi wolnymi na takich samych prawach, a Panait Istrati, zbuntowany anarchista, wychwalający krwawe i zbójeckie odwety hajduków na okrutnych i przekupnych feudałach, zarządcach i prałatach, również przywołuje pierwotny stan kolektywnej harmonii, kiedy bojarzy nie byli właścicielami ziemi, lecz tylko przywódcami wspólnot, do których ona należała. Także Eminescu broni "dawnych klas" przed kapitalistycznym "nowoczesnym" wyzyskiem, a Zamfirescu w Życiu na wsi (1894) zachwala zdrowe, narodowe stany, chłopski i szlachecki, występując przeciw nowej i drapieżnej klasie wzbogaconych ekonomów, którzy za sprawą pieniądza niweczą związek z ziemią.

Romantyczny antykapitalizm niesłusznie idealizuje archaiczny świat chłopski, gorący, utajony oddech wspólnoty, życie, jakże często naznaczone okropną nędzą i ponurą przemocą. To społeczność miejska, tak często i stronniczo potępiana jako przykład alienacji, wyzwoliła jednostkę albo przynajmniej stworzyła przesłanki do jej wyzwolenia. Ale ci intelektualiści, którzy, jak lorga, przewartościowywali świat chłopski, nie zamierzali wcale przywracać utraconej idylli; idealizacja pobudzała ich nie do powrotu w przeszłość, lecz do walki przeciw złej teraźniejszości. Tęsknota za starym zmuszała ich do patrzenia w przy-

375

szłość. Domy, kościoły, folwarki, młyny i tłocznie zgromadzone w Muzeum Wsi, przeniesione i umieszczone w tym skansenie, są autentyczne - ale wędrówka po tej wymyślonej wsi, wchodzenie do prawdziwych chat, oglądanie starych dzieży i czerwcowych liści, na pewno nie jest czymś mniej naturalnym od "życia na wsi", jak nazywał je Zamfirescu. W prawdziwych wsiach pozostały dzisiaj prawdopodobnie same sztuczne rzeczy; kto pragnie odnaleźć naturę, niechaj idzie do Muzeum.

8. Hiroszima

Ludność Bukaresztu nazywa "Hiroszimą" dzielnicę miasta, którą Ceau§escu burzy, niszczy, zrównuje z ziemią, dewastuje i przesuwa, żeby skonstruować - być może w konkurencji z prezydentem Pompi-dou, jak przystoi Paryżowi Bałkanów - swoje centrum, pomnik własnej chwały. Cesarz chiński Szy Huang-ti, niepewny, czy niszczyć, czy budować, zaspokoił obie przeciwstawne pasje, wznosząc wielki mur i paląc wszystkie książki; megalomania Ceau§escu, przynajmniej w tym, co dotyczy tego faraońskiego planu budowlanego, zdaje się pragnąć spełnienia w osobliwej formie rozbiórki, przemieszczenia. Nie likwiduje on gmachów, często je zachowuje, ale niszczy pejzaż, ponieważ przenosi budynki w jakieś inne pobliskie miejsce, przesuwa je o dziesiątki lub setki metrów, aby stworzyć nową, własną przestrzeń.

Rozbiera osiemnastowieczny kościół do fundamentów i przesuwa o pięćdziesiąt metrów dalej, przenosi kamienice i domy, przylepia kaplicę do budynku zbudowanego półtora wieku później, i jeśli oba bloki idealnie nie przylegają, odcina kawałek jednego lub drugiego i wyrzuca, modyfikuje urbanistykę i planimetrię według widzimisię dziecka budującego zamki z piasku. Olbrzymie jak z Canettiego portrety wodza wymagają, dla umocnienia poczucia dominacji, stworzenia wokół nich ludzkiej próżni, wyludnienia miasta, jak to uczynił sułtan Mu-hammad Tughlak ze swoim Delhi; Ceau§escu upaja się raczej tą maxi przeprowadzką Historii i jej śladów. Jest naczelnym spedytorem, właścicielem firmy transportowej, przewożącej wiekowe dekoracje.

Place, ulice, aleje i zaułki otaczające panoramiczną esplanadę, na której wznosi się Zgromadzenie Narodowe i cerkiew Patriarchy, stanowią wielkie i dynamiczne warsztaty materiałów budowlanych;

376

dziury, rozstępy, stosy ziemi i kamieni, ruchome platformy, kawały wapna. Pustkowie posiada swój tajemniczy majestat, a w posępności tej ciągłej przeprowadzki jest magia ciemności, poczwarna królew-skość sutereny, szarego i ślepego życia, toczącego się w piwnicach i szczelinach, spływającego ze ściekami odpadków w stronę ukrytych skarbów środka ziemi.

Owe obnażone podziemia przypominają krety i nietoperze wystawione gwałtownie na światło albo owady przewrócone na grzbiet, ale to wtargnięcie dnia do krainy mroku nie rozwiązuje zagadki tego naj-podlejszego królestwa, które inaczej pozostałoby ukryte. Owa wilgotna, a teraz poruszona ciemność, na której wznosił się dom, stanowi pierwotne i zepchnięte w dół bagno, gdzie zapuszcza swoje korzenie życie. Dom wyrasta w górę, rozświetlone jadalnie, pokoje zabaw dziecięcych, biblioteki, wszystko jednakowo niepomne owej pozbawionej oblicza warstwy, która je podtrzymuje; to, co istnieje, nie pamięta i nie chce pamiętać o pospólstwie, z jakiego się wywodzi, wrzuca do ścieku kanalizacyjnego i spycha głęboko, razem z własnymi wydzielinami i odpadami, również myśl o swojej ziemskości. Archeologia odpływów i kanalizacji odkryłaby być może przed nami tajemną i poruszoną w posadach historię miasta, jak owa wspaniała archeologia stworzona przez Ernesto Sabato w powieści O bohaterach i grobach.

Ale owo uniwersum nie jest tylko piekielną kloaką, przywołaną przez argentyńskiego pisarza. Pośród odpadków i śmieci prześwieca błysk jakiegoś skarbu, wykopanego przez gnomy z łona ziemi. W dzieciństwie, kiedy ołowiany żołnierzyk albo sreberko po czekoladce znikały tajemniczo na zawsze, myśleliśmy, że ześlizgnęły się w jakąś szczelinę i zeszły w głąb, do owej nieznanej krainy, gdzie zostały przyjęte i osadzone na tronie, niczym rybacy ściągnięci na dno morza przez syreny.

Literaturę pociągają niziny i odpadki, ale nie jako oczekująca wybawienia nędza, lecz jako kąt, gdzie skrył się ulotny czar. Podróże w głąb, poczynając od wypraw Juliusza Verne'a po te skromniejsze, jakie odbyli Sussi i Biribissi po miejskich kanałach, są fantastyczniejsze od innych, ponieważ zagłębiają się w najbardziej ukryty i niedostępny osad, w mityczne ogniste centrum, przypominające epoki, kiedy ziemia była rozżarzoną kulą, albo też odpady egzystencji, których nigdy więcej nie zobaczymy.

377

W swej powieści Starzec i funkcjonańusz Mircea Eliade zszedł do piwnic starego Bukaresztu, gdzie jego postacie znikają tajemniczo, tak samo jak wypuszczane przez nie w górę strzały już więcej nie spadają. Tajna policja państwowa z powieści stara się rozszyfrować polityczne znaczenie tych baśniowych opowiadań o zniknięciach i czarach, gubiąc się jednak w meandrach mitycznej narracji; stary mistrz Zaharia Farama, opowiadający te historie, żyje dłużej od władzy, która go przesłuchuje, żeby wyciągnąć zeń domniemane tajemnice państwowe, a także dłużej od zatrważającej Anny Pauker, która wzywa go, aby zdał jej sprawę z tych fantazji.

Dla Mircei Eliadego autentyczna i nieśmiertelna mitologia ludowa przeciwstawia się fałszywej technokratycznej mitologii władzy. Wielki mitolog być może się myli i idealizuje przeszłość; prawdopodobnie każdy archaiczny mit, który dzisiaj jawi się nam w swej nieskazitelnej prawdzie, był pierwotnie oszustwem i przejawem technokratycznej potęgi tajemnej wiedzy nagromadzonej przez władzę, zagadką, jaką otacza się tajna policja. Wieki wymazują tajne policje i ich potęgę, przeto pozostaje tylko opowiadanie - mythos - o ich tajemnicy, czyste i autentyczne jak każda bajka, która nie stawia sobie innego celu niż sama opowieść. Kiedy upłynie konieczny czas, wynoszenie i zapadanie, spowodowane pracami zarządzonymi przez Ceau§escu, staną się być może źródłem poezji i mitu, jak starożytne wyburzenia.

9. Trofeum Trajana

Adamclisi to miejsce Tropaeum Traiani. Z dawnego monumentu, zbudowanego przez cesarza rzymskiego w 109 roku dla uczczenia zwycięstwa nad Decebalem i Sarmatami, pozostała tylko cylindryczna podstawa; dzisiejsza budowla, rekonstrukcja starożytnego modelu, pochodzi z 1977 roku. Trajan wzniósł ją dla upamiętnienia triumfu nad królem Daków, którego naród rumuński zalicza do bohaterów i wielkich postaci swej historii, a potomkowie Decebala monument odbudowali, aby uwiecznić chwałę obydwu, zwycięzcy i zwyciężonego.

Decebal jest postacią historyczną, a jednocześnie figurą symboliczną, genialnym strategiem politycznym, który na przestrzeni wieków

378

stał się bohaterem poematów i pieśni ludowych, heroldem rumuńskiej wolności. Ale Rumuni, którzy czczą w nim bojownika o ich uciemiężoną tożsamość, uważają się za synów zarówno Decebala, jak i jego wroga, za potomków Daków i łacińskich najeźdźców; dacko-rzymska synteza oraz kontynuacja tej syntezy w ciągu wieków stanowi w Rumunii fundament ideologii i poczucia narodowej przynależności. W Ilustrowanej historii ludu rumuńskiego Dinu Giurescu przypomina kamień nagrobny, położony przez synów niejakiego Daizusa, poległego w pobliżu Tropaeum Traiani w walce przeciw Kostobokom: z płyty tej dowiadujemy się, że Daizus, podobnie jak jego ojciec Comozus, nosił imię dackie, synowie jego zaś nosili już imiona łacińskie: lustus i Va-lens. Historyk zachwyca się tą romanizacją dokonaną na przestrzeni trzech pokoleń i podaje inne jej przykłady, a wraz z nim triumfuje rumuński patriotyzm, chełpiący się swą łacińskością, dumny, że wbija klin w słowiańskie morze, co carski minister Gorczakow zauważał z dezaprobatą, Cavour zaś z satysfakcją.

10. Morze Czarne

Według Nestora Grecy rozumieli jako "niegościnne" (axeinos) słowo "czarne" nadane przez tubylców wewnętrznemu morzu, żeby potem określić je jako "gościnne" (euxeinos), Euxinus, kiedy założyli u jego brzegów swoje miasta i przemienili je w morze helleńskie. Ale potęga słów jeszcze dziś rzutuje na wyobrażenie Morza Czarnego jako wodnej pustyni, wielkiego, przygnębiającego stawu, miejsca wygnania, zimy i samotności; Weininger kojarzył je z Nietzschem, z pochmurną twarzą, niezdolną do przybrania pogodnego wyrazu. Sezon kąpielowy na słynnych plażach między Konstancą i Mamają, z licznymi hotelami i turystami, nie może odczarować magii słowa odnoszącego się "do owych wód, które czasem zdają się czarne, jakby noc miała tam swoją kolebkę", jak pisze Yintila Horia; parne, leniwe i oleiste morze, sztuczny i łudzący pozorem luksus wielkich hoteli odpowiadają ospałemu i mrocznemu urokowi słów oraz archaicznych i barbarzyńskich mitów, jakie one przywołują.

W Konstancy, starożytnym Tomis, miejscu wygnania Owidiusza -wre dzisiaj intensywne i męczące życie przemysłu, handlu, ruchu por-

379

towego. Panuje tu ciężki eklektyzm architektoniczny, secesja przytłacza ponurym monumentalizmem; morze jest dziś naprawdę ciemne i posępne pod chmurami brzemiennymi deszczem, żurawie portowe rysują na horyzoncie swój zardzewiały smutek. W swej powieści o Owidiuszu Horia wyobraża sobie poetę zasłuchanego w przenikliwy krzyk mew, któremu zdaje się, że skrzeczą one "Medeaaa!", głośno i rozdzierająco jak barbarzyńska czarownica. Nawet bez tych nieuzasadnionych, fantastycznych sugestii wilgotny wiatr wywołuje przygnębienie, a wpływ barometru na ciśnienie krwi nie jest słabszy od działania magicznych, trujących ziół stosowanych przez Medeę.

Czyżby połączenie wysokiego poziomu wilgotności i reminiscencji literackich miało wystarczyć do ujawnienia pustki życia, odsłonięcia jego bezbarwnej błahości i osamotnienia, podobnego do smętnie zwisającego sztandaru, gdy wiatr nagle ustaje? Żurawie stanowią jakby metalowe omasztowanie wielkiego, pustego statku, łodzi Charona, wodowanej w państwowej stoczni; całe miasto to gigantyczny, anonimowy okręt, spuszczony na morze bez pozostawienia chwili na pożegnanie, kołyszący się lekko podczas ciszy morskiej, która koi nawet żal i tęsknotę. Wody stanowią pogański całun, ostatnią przeprawę, za którą świadomość, żądna odpowiedzi na wiele pytań, traci swoją wagę, a istnieje tylko zarys przedpiekla, rzeczywistość ta sama co zawsze, równie niedoskonała, ale bardziej obojętna i widmowa, osłabione pragnienia i uczucia, tak jakby jedynym sekretem pozostawał już tylko otępiający bezruch, a prawda znaczyła tyle, co spadek zainteresowania.

Chrześcijańskie zaświaty posiadają dusze i ciała, pogańskie - tylko cienie; może dlatego są bardziej nowoczesne i wiarygodne, na podobieństwo kina, w którym ponawia się projekcję filmu o nie istniejącej już rzeczywistości, z prawdziwymi postaciami z życia. Być może te ostatnie mają sobie mało do powiedzenia, znużone scenariuszem niegdyś interesującym, ledwie się o siebie ocierają, nieme i apatyczne, niby ułożone jedna na drugiej fotografie dwojga kochanków. Gdybyśmy nawet pośród tego scirocca dostrzegli ukochaną twarz znikającą za rogiem, to nie sprawiłoby to nam przykrości ani bólu, nawet gdyby schodziła do Averna.

Kiedy wiatr od Morza Czarnego przynosił melancholię, Owidiusz, któremu poświęcono tu plac, uciekał się do Erosa, a przywołanie tego bożka nie wydaje się niewczesne w obliczu pustki wywołanej upły-

380

wem czasu. Ale to uczciwe lekarstwo nie mogło mu w Tomisie wystarczyć, nie był on bowiem poetą miłości czy seksu, lecz erotyzmu, a erotyzm potrzebuje metropolii, massmediów, salonowych plotek, reklamy. Ceniony pisarz erotyczny, np. Owidiusz czy D'Annunzio, to geniusz marketingu, narzuca kodeksy zachowań, wymyśla slogany i hasła reklamowe (D'Annunzio), lansuje modę i kosmetyki (Owidiusz). Nie przeszkadzało im to być wielkimi poetami, jakimi bywali zresztą obaj. W każdym razie potrzebują oni wielkiego audytorium, a przede wszystkim złożonego, zróżnicowanego społeczeństwa, sieci międzyludzkich powiązań oraz mechanizmu odtwarzania rzeczywistości, który uczyniłby medium nieodróżnialnym od przesłania, doświadczenie od informacji, produkt od reklamy. Żeby zaistnieć, poeta erotyzmu musi pozostawać w obiegu, potrzebuje Rzymu lub cesarskiego Bizancjum, Paryża, Nowego Jorku; praktykowanie erotyzmu literackiego w prowincjonalnych i domowych dziewiętnastowiecznych Niemczech zdawało się trudne lub niemożliwe; a na pewno jeszcze trudniejsze było pośród Getów. Owe sarmackie zimy musiały więc być naprawdę mroźne dla Owidiusza; August umiał wybrać zemstę.

11. Rycerz Tracki

Bogowie w Muzeum w Konstancy są uosobieniem dwuznaczności i chaosu, zagadkowymi maskami, na których obojętność wobec ich ki-meryjskiego pochodzenia przechodzi w dekadenckie przemieszanie. Apollo z I wieku przed Chrystusem ma piękną głowę kobiety, dużo bardziej niewieścią i ponętną od głowy Afrodyty; Izyda ukazuje pełne i zmysłowe usta; triada eleuzyńska odsyła do cyklów poświęconych śmierci i odrodzeniu, Pontos poddaje się Fortunie, a polujący na lwy Eros pod fryzem ma oblicze i wygląd zepsutego dziecka. Budujące napomnienia Ceau§escu, wymalowane wielkimi literami na ścianach, otaczają trójgłową Hekate i próbują podporządkować dobrym i czystym wskazaniom socjalizmu także Wielką Macierz Kybele wraz z jej orgiastycznymi misteriami.

Figury te, zwodnicze jak ich mętny i niejednoznaczny erotyzm, odsyłają do wielorakiego i złożonego substratu cywilizacji, plemion, epok i bogów, stłoczonych niby na portowej mieliźnie. lorga pragnął

381

wyodrębnić pradawne tło wspólnoty karpacko-bałkańsko-bizantyj-skiej, uznając za jej pierwotną warstwę Turków, określanych przez Herodota jako "największy lud na świecie po Hindusach", który mógłby się według niego stać najpotężniejszym, gdyby się zjednoczył pod wspólnym przywództwem, zamiast rozpraszać pośród różnoimien-nych ludów.

Figurą dominującą w tej muzealnej menażerii bogów jest w istocie Rycerz Tracki. Nie posiada on imienia własnego, nie jest bogiem; pozostaje symbolem boskości ukrytej, nie sprofanowanej wizerunkami -może dlatego, że podobnie jak Bóg nie daje się przedstawić ani wyrazić - której jest nieustraszonym żołnierzem. Rycerz Tracki rusza do przodu na swym koniu, świętym zwierzęciu, a jego płaszcz unosi się i faluje na wietrze; jedną z rzeźb czas uszkodził od frontu, druga natomiast ocalała w całości, a oblicze i spojrzenie rycerza zdaje się wskazywać, że toczy on słuszną walkę.

Tradycja zaświadcza o pogodzie ducha Traków i Getów, o ich spokojnej gotowości do zaakceptowania śmierci, o świetlistej aurze, jaka otacza w Iliadzie złote bicze Rezosa i jego śnieżnobiałe i wiatronogie rumaki. Ten spokój spoufala ze śmiercią, uwalnia od obaw i trwogi, jaką niesie każde ślepe i bałwochwalcze umiłowanie życia; Trakowie opłakiwali narodziny przysparzające człowiekowi tak wielu strapień, a świętowali odejście, uwalniające go od zła lub wiodące ku szczęśliwości. Getowie nie obawiali się śmierci i wybierali ją dobrowolnie, aby tylko nie popaść w niewolę.

Skąd wywodziła się ta pogoda ducha, czy z zażyłości z naturą, wywołującej wrażenie, że jest się liściem, rośnie się i opada na jego podobieństwo, czy też z wiary w nieśmiertelność, która zapewnia życie prawdziwe i wieczne u boku Zamobdsa, ukrytego boga? Złoto i biel otulające Rezosa, napadniętego i zabitego we śnie, są niby aureola wiary, której ta nocna rzeź nie zadraśnie, a którą Homer, potomek Rezo-sowych nieprzyjaciół, rozświetli na wieki. Być może Rycerz Tracki jest postacią wiary, a śmierć nie ma nad nim mocy, siedzi pewnie na grzbiecie konia, piekielnego zwierzęcia, swego wiernego przyjaciela. Dokąd kieruje się na tym koniu, gdzie chce się przeprawić? Pewnego ranka na polanie Pomoćnjaki na Sneźniku wschodzące słońce utworzyło - z unoszącej się nad trawą mgły - świetlistą i nieprzeniknioną kurtynę, ukrywającą stojący w głębi las. Postać, która się podniosła i

382

ruszyła w stronę owej zasłony świetlnej, rozpływając się za jej progiem w jasności, umknęła przed moim spojrzeniem, ale nie było żadnej bo-jaźni ani poczucia utraty w tym zniknięciu i jego postrzeganiu.

Prawdziwa tajemnica pozostaje świetlana i czysta jak ów poranek, gardzi sztuczkami i cudami, tandetą okultyzmu i sensacji. W muzeum znajduje się również posąg Glikona, trójpostaciowego potwora o głowie psa lub antylopy, z ludzkimi oczami i włosami, tułowiem węża i ogonem lwa. Glikona czczono w II wieku n.e. w Paflagonii jako wcielenie Eskulapa, a jego kult dotarł aż do Rzymu. Mógłby to być genius loci tej scenerii zamętu i przemiany; bardziej prozaicznie okazuje się pamiątką po oszustwie pewnego krętacza, Aleksandra z Abonutejchos, który oswoił i ukrył węża, a ten za wysokie opłaty prorokował i wróżył pobożnym ludziom. Epigoni i epigońskie epoki nie potrafią wierzyć w Boga ani patrzeć w twarz atomom i próżni; ich Halbkultur -niezdolna do zrozumienia Ewangelii i Lukrecjusza - zwraca się do nadmiernie ruchliwych intelektualistów pośledniej miary, ale o sofi-stycznych skłonnościach, i szuka otuchy w jarmarcznych zjawiskach nadprzyrodzonych. Tajemnica życia, śmierci i przeznaczenia miesza się z tajemnicą kobiety w skrzyni, przepiłowanej na oczach publiczności na dwie części, która na koniec wyskakuje z niej i kłania się.

Kult Glikona to wyraz poszanowania dla własnej niezdolności zrozumienia tej sztuczki. Jakaż niezgłębiona tajemnica tkwi natomiast w ustawionych kilka metrów dalej amforach, które wynurzyły się z morza, i w morzu, do którego one odsyłają, a także w przepięknej głowie kobiety w żałobie, wyrażającej całą niepojętość cierpienia. Trudno wyobrazić sobie, żeby ta zachwycająca i bolejąca kobieta zapytała, jak zapewne uczyniłby bezczelny Aleksander z Abonutejchos, "spod jakiego jesteś znaku?"

12. Umarłe miasto

Podróż niemieckich przodków wzdłuż Dunaju stanowiła dla Hólderlina nostos2 w stronę letnich dni, do krainy słońca, Hellady i Kaukazu. Docieram do Histrii, Istrii, umarłego miasta, którego nazwa

! Powrót (przyp. tłum.).

383

kojarzy mi się z latem i rodzinnymi stronami3. Jakoś dziwnie przybywać tu o tej porze, wieczorem, a jeszcze dziwniej przybyć samotnie -bo słowo to, Istria, łączy się z absolutnym światłem, pełnią dnia, z bliskością nie znającą samotności.

Tutaj natomiast, w tej archeologicznej metropolii, to słowo brzmi pusto. Bramę już zamknięto, kilka wygaszonych kominów i porzuconych ciężarówek wygląda jak ruiny starożytnej kolonii w Milecie. Przeskakuję przez mur, spaceruję pośród ostów i dzikich kłosów, między pozostałościami świątyni Zeusa i bazyliki, resztkami masywnych drzwi i potężnych kolumn o zachodzie słońca przypominających stele, mijam rozwaliska niemych term. Nad tym grobowcem wieków wisi przezroczyste i nieruchome wieczorne niebo, jakaś jaszczurka znika wśród kamieni, a ptaki świergoczą pośród popękanych murów; zwaliska ciągną się aż do czerwonawego od wodorostów i przepastnych głębin morza.

Martwe miasto naznaczone jest wiecznością zniszczenia, kamienie milczą o chwili, gdy nad te brzegi przybyły statki kolonistów z Mile-tu, aby założyć osadę, a mówią raczej o falach destrukcji, o Gotach, Słowianach i Awarach, o dniach zamierania życia. Krzyż pośród głazów przypomina Emila Panaita, Mihaia Simiona i Emila Platona, którzy zmarli (utonęli?) 12 marca 1984 roku, ale pośród tego odwiecznego milczenia pozostałości świątyni wzniesionej dla jakiegoś lokalnego, nieznanego bóstwa spychają w cień ruiny bazyliki chrześcijańskiej, mimo że to właśnie pora modlitwy.

Miasto jest rozległe, ulice krzyżują się, rozgałęziają, gubią w labiryncie i przez chwilę trudno odnaleźć drogę powrotną. To przejrzyste powietrze, przenoszące zresztą w nienaruszonym stanie każdy hałas, sprawia wrażenie, jakbyśmy, niczym Biała Kobra w umarłym mieście Kiplinga, stali się niespodziewanie głusi na głosy świata. Nagromadzone pośród tych ruin wieki śmierci nie są ciemnością, mrokiem pochłaniającym obrazy, wydają się wręcz jasnym, wszechogarniającym światłem, w którym oko postrzega każdy przedmiot. Stanowią także szklaną ścianę, oddzielającą od dźwięków świata. Krążymy pośród tych gruzów przeszłości nie ślepi, ale raczej głusi, owładnięci odrętwieniem - równie kanciastym i komicznym - jakie otacza kogoś niedosłyszącego.

! Autor pochodzi z Istrii nad Adriatykiem (przyp. tłum.).

384

Czujemy się bezbronni niczym łatwa zdobycz narażona na nagłą i niespodziewaną napaść; w książkach kryminalnych spotyka się groźnych morderców i sprawnych detektywów, ślepych, ale nie głuchych. Za to starość zdaje się być bardziej głucha niż ślepa. Oczywiście, także przy tego typu ułomnościach słownik spieszy litościwie z pomocą i można sobie zawsze wytłumaczyć, że - jak uspokajająco mawiał do wuja Gigiego lekarz - nie chodzi właściwie o głuchotę, ale o niedosłyszenie. Ale ja, odpowiadał wuj, i tak nic nie słyszę.

13. Na granicy

Wkrótce znajdziemy się znowu nad samą rzeką i już jej nie opuścimy aż do końca. Trochę dalej na zachód rozciąga się rumuński step Baragan o bezkresnym horyzoncie, posępne miejsce wygnania, gdzie lata są upalne, a zimy mroźne. Tu reżim Antonescu deportował Cyganów; temu ezodusowi Zaharia Stancu wystawił pomnik w swej powieści Obóz. Po 1945 roku Baragan stał się też terenem wysiedlenia rumuńskich Niemców. Sadoveanu i Panait Istrati opiewali zachody słońca nad ciągnącą się bez końca równiną, osty i walki chłopów, śpiew kosa i cygańskie skrzypce, którym ton nadawała dręcząca tęsknota.

U stóp wzgórza Denis Tępe, trochę bardziej na północ od Babada-gu, znajduje się zatoka, gdzie rzekomo zakotwiczyli Argonauci powracający z Kolchidy. Przystań jest pusta, morze spłowiałe, na bezbarwnym zboczu wzgórza jakaś przypadkowa instalacja przemysłowa wystawia na pokaz swą peryferyjną marność. Dunaj rozpościera się i rozlewa niczym wino z pękniętej czary, kiedy - jak głosi poemat - zraniony bohater spada z kocza. Bliskie przeczucie kresu wyraża jednak spokój i majestatyczność, bogactwo bujnej witalności. Na nizinie Balty Dunaj wpływa między łąki niczym w wielką i gęstą wodną dżunglę, liczne drzewa pochylają się nad rzeką, tworząc rzeczne groty, głębokie i rozkołysane siedliska, ciemnozielone i granatowe jak noc, kiedy nie można odróżnić ziemi od wody i od nieba. Roślinność pokrywa wszystko, pnie się i wije dokoła, w wybujałym i obfitym procesie rozrostu, niczym w grze luster odbijających wzajemnie swoje refleksy. Wyspa Braiła o długości 60 kilometrów, znajdująca się pomiędzy

385

główną odnogą Dunaju oraz starym Dunajem, jest jak wodny i halki-joński Eden, gdzie króluje sitowie i gdzie Goci, jak przypomina Gib-bon, zgodzili się oddać Rzymianom swoje kobiety i dzieci, ale nie broń. W Braile rzeka na nowo się jednoczy, staje się zwarta i potężna, jak przystoi kwitnącemu miastu handlowemu i przemysłowemu, portowi rzecznemu, pracowitemu jak pobliski Gałacz.

Stary ośrodek handlowy to dzisiaj wielkie centrum przemysłu metalurgicznego i stoczniowego; ochra szlachetnego i ciężkiego XIX wieku z jego neoklasyczną dostojnością, zdobną w woluty i secesyjne kariatydy, przechodzi w nieokreśloną lewantyńską dwuznaczność orientalnego portu, mieszankę i ferment elementów, jakie fala pozostawia na brzegu. W zeszłym stuleciu Braiła stanowiła także ośrodek bułgarskich uchodźców, przygotowujących rewolucję; Wazów opisał tych patriotów w sztuce Hyszowie, ich nie kończące się nocne dyskusje w miejskich szynkach.

W restauracji "Dunaj", na placu Lenina, ściany pokryte są pompa-tyczną czerwienią z pretensją do fin de siecle'owtgo decor, ale światło jest nikłe, a blask bezchmurnego południa, nawet w przymierzu z zapalonym w zamkniętej sali świecznikiem, nie wystarcza, żeby odczytać menu. Ulica Republiki, którą niedawno minąłem, to jedna z tych zabudowanych gęsto ochrowopomarańczowymi, eklektycznymi gmachami ulic, jakimi tak często przechadzałem się w ostatnich latach, będąc na Węgrzech, w Słowacji, w Banacie, w tylu miastach i miasteczkach panońskiego morza; w półmroku restauracji mam wrażenie, że wszystkie te ulice zbiegają się i kończą na tym właśnie placu, tak jakby tu była granica mojego dunajskiego świata, moja granica.

W Braile (czy też w Ibrail) swój ślad odcisnęli także Turcy, a przede wszystkim Grecy, poczynając od kupców, których bogactwo pyszni się w kościele greckim, po partyzantów Markosa, przybyłych w 1948 roku po wojnie domowej. Synem greckiego przemytnika, którego zresztą nigdy nie poznał, był pisarz z Braiły Panait Istrati, wciąż pamiętany i czczony w swoim mieście. Jedna z fotografii w muzeum ukazuje go na nicejskiej uliczce w 1921 roku, w kapeluszu z szerokim rondem, czytającego "L'Humanite", w typowej pozie Fitzgeralda, w której wyraża się przejmująca zuchwałość, bezbronna i buntownicza naiwność owego straconego i zagubionego pokolenia, do którego należał Istrati.

Ze szpitala w Nicei, po próbie podcięcia sobie gardła, wysłał list do

386

Romain Rollanda z desperacką prośbą o pomoc, napisany w wieczór poprzedzający ten samobójczy zamach, list, w którym dwukrotnie przerywał swoje narzekania, aby opowiedzieć komiczne epizody z dzieciństwa. Rolland zapłonął entuzjazmem do tego "bajarza ze Wschodu", który zjechał pół świata, imając się najniezwyklejszych zajęć, do tego "Gorkiego Bałkanów", poety włóczęgów i bezdomnych, wypromował więc i rozpowszechnił jego dzieła we Francji. Kilka lat później Panait Istrati cieszył się już światową sławą; jego utwory - o tematyce prawie zawsze rumuńsko-bułgarskiej, pisane niekiedy po francusku, który to język poznał jako samouk - przełożone zostały na dwadzieścia pięć języków, a taki wybitny krytyk jak Georg Brandes -do którego Tomasz Mann wysłał swego czasu z trwożliwym uszanowaniem Buddenbrooków - oświadczył nieostrożnie, że lubi go bardziej od wszystkich współczesnych prozaików europejskich. Odtrącony jako komunista, Istrati naraził się na gniew ortodoksyjnej lewicy za swoją krytykę władzy radzieckiej; w 1925 roku odłożył na bok plany literackie, aby poświęcić się sprawie gnębionych ludów zamieszkałych między Dniestrem a Cisą, obszarze anektowanym przez rząd rumuński.

Rolland porównywał jego opowieści, wysnuwające się bez końca jedna z drugiej, do meandrów i zakoli Dunaju, do owej gmatwaniny wód i brzegów, które Panait Istrati opisał w powieści Kyra Kyralina., zafascynowany ich znikającą ułudą, a także przerażony zasadzkami, nieszczęściami i okrucieństwem, jakie czyhają za każdym zakrętem. Jest on poetą przemieszania i dwuznaczności Wschodu, owego nieporządku, z którego zdaje się wynikać zarówno odkupienie, jak i gwałt; jego zrewoltowany anarchizm czyni go bratem ofiar i przegranych, literacko mało fortunnym, kiedy opisuje ich wyzwolenie czy też przepowiada ich zemstę, jak w Prezentacji Hajduków.

Jak często zdarza się w przypadku amoralizmu wywodzącego się z etycznego buntu przeciw fałszywej moralności, również Panait Istrati, obrońca słabych i upokorzonych, ulega w końcu naiwnej i zwodniczej witalności, nie dostrzegając, że w niepojęty sposób dekretuje ona przewagę silniejszego. Wielopostaciowy seks wychwalany jest jako naturalna przyjemność, lecz staje się on także pułapką, wciągającą ofiary w odmęty życia i w ręce prześladowców. Panait Istrati bywa poetą, kiedy wsłuchuje się w cierpienie, a retorem, gdy wysławia życie poza prawem i ideę postępu. Egzystencja zdaje mu się orientalnym

387

domem publicznym, z kotarami zachęcającymi do wejścia i lepkim brudem wewnątrz.

Braiła i pobliski Gałacz - którego nieobyczajność i tłumy prostytutek na każdym rogu piętnował Antiąuarius - stanowią dwa miejsca odpowiednie dla bazarowych konfabulacji Istratiego. Dzisiaj obydwa miasta, szczególnie drugie - Hamburg Dunaju - nie wystawiają na pokaz dywanów, lecz stocznie, żurawie, piekło żelastwa; tak naprawdę przybierają to oblicze tylko dla kogoś, kto ma krótką pamięć i zapomina o ludzkiej zagładzie, jaka miała miejsce w wielobarwnym wczorajszym świecie. Jeśli nawet oba miasta, przede wszystkim Gałacz, stanowią symbol rumuńskiej ambicji uniezależnienia się, także dzięki inwestycjom przemysłowym, od Związku Radzieckiego, to również odzwierciedlają kryzys ekonomiczny, w jakim utonęły owe ambitne projekty.

Prut, o wodach sławionych niegdyś jako zdrowe i czyste, wyznacza całymi kilometrami granicę z Rosją, za którą dunajskie współrzędne przestają funkcjonować. Patos granicy to nic innego jak niepewność, lęk przed dotknięciem, podobny temu, który paraliżuje postaci Canet-tiego, to mroczny strach przed obcym. Prut, jak każda granica, stanowił linię wymyśloną, i na jednym brzegu rośnie taka sama trawa, jak i na drugim. Być może kultura naddunajska, która zdaje się tak otwarta i kosmopolityczna, uczy również tego, czym jest zamknięty świat i właściwa mu trwoga; to kultura, która zbyt długo pozostawała opętana budowaniem tam i bastionów przeciw Turkom, Słowianom, wszystkim innym. "Dunaj stanowi zatem bazę każdej operacji strategicznej, niezależnie od jej kierunku, ponieważ jest linią defensywną par ezcellence, zdolną zatrzymać ataki zewsząd..." (Saggio di geografia strategica pułkownika G. Sironiego, Torino 1873, s. 135).

14. W delcie

Hrabia Istvan Szechenyi, pionier komunikacji w Europie Połu-dniowo-wschodniej, a poza tym patriarcha węgierskiego odrodzenia, pisał 13 października 1830 roku do swojego przyjaciela Lazara Foty Popovicha, ciesząc się ze spotkania z księciem Serbii Milośem Obre-noviciem, w którym zyskał zdecydowanego poplecznika Regulation,

388

planów i prac koniecznych do usprawnienia żeglugi na Dunaju. Szechenyi wracał właśnie z Konstantynopola i Gałacza, dokąd udał się, żeby zainicjować realizację swych wielkich projektów; dotarł aż do ujścia i jeszcze daleko poza nie, przekraczając końcowy punkt wielkiej drogi wodnej, o której nie przestawał myśleć; wracając, poważnie się rozchorował, do tego stopnia, że ze statku wiozącego go do domu napisał do hrabiego Waldsteina list, który według jego zamysłu stanowić miał polityczny testament.

Z wielu powodów Szechenyi doświadczał zatem w owych miesiącach patosu śmierci. Regulation odpowiada kresowi i jego zbliżaniu się; rezultat końcowy zależy od kompetencji inżynierów, notariuszy i innych rachmistrzów, księgowych i rejestratorów. Śmierć przywraca chaotycznemu życiu godność porządku: przejrzystość testamentu systematyzuje niedbały przepływ pieniądza, wolne liaisons rozpływają się w nicości, ustępują miejsca w nekrologach i kondolencjach prawowitym małżonkom, agonia jest doglądana i kontrolowana jak żaden inny moment egzystencji. Na stronie 745 swej ważkiej monografii Dunaju z 1881 roku Alexander F. Heksch zadaje sobie trud, by wrócić własnym tropem i skorygować niektóre detale wcześniejszych opisów, przestarzałych w wyniku zmian, jakie zaszły w świecie, kiedy on kontynuował swój opis; do pewnego momentu nie dbał o to, pisząc szybko i beztrosko, ale przystępując do konkluzji poczuł potrzebę uporządkowania całości.

Istnieje związek między odśrodkowym rozluźnieniem charakterystycznym dla zakończenia i katastralną mapą, która je rejestruje. Delta, w którą wpływa statek i w której gubi się niczym niesiony z prądem pień, jest wielkim rozproszeniem; ramiona, odnogi i potoki rozchodzą się niezależnie od siebie niby narządy poddającego się ciała, które stopniowo przestają się sobą nawzajem interesować; delta to jednak także imponująca sieć kanałów, dokładna geometria, arcydzieło Regulation. Przypomina wielką śmierć, utrzymywaną pod kontrolą, jak śmierć marszałka Tity czy innych protagonistów światowej historii -śmierć, która staje się nieustanną regeneracją, bogactwem roślin i rozmaitością zwierząt, sitowia i czapli, jesiotrów, dzików i kormoranów, jesionów i trzcin, stu dziesięciu gatunków ryb i trzystu ptaków, laboratorium życia i jego form.

Wykorzeniony dąb gnije w wodzie, sęp rzuca się błyskawicznie na

26 - Dunaj

389

małą łyskę. Dziewczyna zdejmuje sandały i wystawia nogi z łodzi, atomy połączone i sprężone w każdym związku ciążą w stronę innych kombinacji i form. Delta to labiryntghioli, wodnych ścieżek, wijących się pośród trzcin, a zarazem mapa kanałów regulujących przepływ wód i szlaki labiryntu. Epos delty zawarty jest w bezimiennych historiach, które rozgrywały się wśród lipowskich rybaków, w chatach z trzciny i sitowia, pośród lodu i zatapiającej domostwa odwilży, ale także w protokołach Commission Europeenne du Danube, powołanej w 1856 roku, która w latach 1872-1879 przeznacza 754 654 franki na budowę grobli w Sulinie.

W dzienniku podróży łatwiej nagryzmolić coś o ghiolu, wspomnieć o inżynierze Constantinie Barskym, biegłym komentatorze projektu kanału Canara między Dunajem a Morzem Czarnym i autorze wykładów dotyczących tej kwestii, niż o Danie Kovaliovie, lipowskim przewoźniku i rybaku, zamieszkałym na 23 mili odnogi prowadzącej do Suliny, albo o małym Nikolaiu, którego tylko nieśmiały uśmiech udało mi się poznać, kiedy dziewczyna po zejściu z łodzi dała mu całusa. Na dobrą sprawę książka powinna być historią Nikolaia, jego hardej przekory wobec pochylającej się nad nim twarzy; z krzywdą dla Nikolaia książki ograniczają się i sprowadzają do roli kompendiów, do streszczania imperialnych podbojów i klęsk, gabinetowych anegdot, relacji z dworu i Parnasu, protokołów międzynarodowych komisji.

Łódź prześlizguje się po wodzie, zahacza burtami o trzciny, kormoran - który, aby osuszyć skrzydła, przysiadł na drzewie - rysuje się na tle nieba jak Krucyfiks, muszki roją się niby niedbała garść drobin życia, a specjalizujący się w naddunajskiej literaturze germanista nie zazdrości geniuszowi Kafki czy Musila w przedstawianiu mrocznych katedr lub niepotrzebnych instytucji, ale raczej Fabre'owi czy Maeter-linckowi, bardom pszczół i termitów. I rozumie, dlaczego Michelet po opracowaniu historii rewolucji francuskiej chciał napisać historię ptaków i morza. Poetą jest Linneusz, który zachęca do liczenia rybich ości i wężowych łusek, obserwowania ptasich lotek i piór sterowych; poszum lata i rzeki wymagałby od swego oczarowanego protokolanta interpunkcji szwedzkiego klasyfikatora, jego przecinków, które precyzyjnie tną zdania, średników, które je dzielą, oraz kropek wyznaczających podziały.

Oczywiście katalog Muzeum Delty, które mieści się w Tulczy, ostat-

390

nim mieście stałego lądu, skąd wyruszała łódź, ułatwia opis dzwońców, kawek, siewek, bocianów czapli, pelikanów, wydr, gronostajów, dzikich kotów, wilków, głogów, róż polnych, wierzb. Poza tym Linneusz zalicza do filologów, czyli uczonych, nie tylko prawdziwych botaników, ale także ryzykanckich amatorów botaniki, a wśród nich poetów, teologów, bibliotekarzy oraz przedstawicieli dziedzin mieszanych. Ale miscellanea stanowią skrót świata, podczas gdy ten świat istnieje dokoła i miłośnik botaniki przesiadujący w bibliotece spostrzega, że być jak Buffon przyrodnikiem tylko z rozkazu króla to znaczy znaleźć się w sytuacji kłopotliwej wobec prastarej matki Natury; wobec tego, żeby opisać bieg zajęcy, trzeba się odwołać, jak to czyni francuski gentilhomme, do dygresji na temat wędrówek ludów w epoce barbarzyńskiej.

Wczoraj odwiedziłem Muzeum Delty, dzisiaj jestem w samej delcie; zapachy, kolory, refleksy, zmienne cienie w nurtach wody, blask skrzydeł w słońcu, płynne życie uciekające między palcami i zmuszające - także pośród świątecznego dnia, kiedy stoimy na pokładzie łodzi niczym król homerycki na wozie - do refleksji nad nieprzystosowaniem całego mechanizmu naszej percepcji, obumarłych od tysiącleci zmysłów, węchu i słuchu, nie będących w stanie odebrać sygnałów pochodzących z różnych pulsujących źródeł, od których zostaliśmy oddzieleni, kiedy utraciliśmy i odrzuciliśmy przyrodzoną jedność z naturą.

Ulissesa nie trzeba już przywiązywać do masztu, a marynarze nie muszą zatykać sobie uszu, ponieważ śpiew syren powierzono ultradźwiękom, a Jego Wysokość JA już ich nie odróżnia. Kormoran z otwartym dziobem pruje powietrze, podobny do prehistorycznego ptaka na pierwotnym bagnisku, lecz olbrzymi chór delty, jego przeciągły i głęboki bas pozostaje dla naszych uszu szmerem, nieuchwytnym głosem, szeptem życia, które gaśnie nie usłuchane, pozostawiając nas sam na sam z naszym przytępionym słuchem.

Nie jest temu winny Dunaj - który tutaj udowadnia, że nie wypływa ze zmyślonego kranu w okolicach Furtwangen - ale raczej ktoś, kto w zetknięciu z jego połyskiwaniem i jego muzyką odczuwa potrzebę uchwycenia się tej blagi, choćby po to, by beztrosko ją zdementować i móc rozprawiać o owym hipotetycznym, kapiącym kranie i w ten sposób bronić się przed śpiewem rzeki. Niewykluczone, że także dziennik

391

pokładowy pisany raczej przez hydraulika niż Ulissesa nasiąknie wodą, zamiast prześlizgiwać się po jej powierzchni szybko i pewnie jak łódeczka, którą Nikolai na pewno umie zbudować z kory i kawałka papieru. Wiadomo, że książki to towar niosący ze sobą niewielkie ryzyko, społeczność literacka jest przezornym towarzystwem ubezpieczeniowym i rzadko się zdarza poetyckie niepowodzenie nie będące pod pieczołowitą ochroną. Ale też, aby spokojnie sporządzać notatki na tym mostku, pośród meandrów delty, potrzebna byłaby morska klauzula all risks, obejmująca właśnie wszelkie ryzyko, łącznie z nadzwyczajnymi awariami, urwanymi hakami, niebezpieczeństwem kontaktu ze skażonymi substancjami ładunku, kradzieżą, uszkodzeniem, brakiem dostawy, zaginięciem, zatonięciem lub wyciekiem.

Dzień jest pełen blasku i łódź błądzi niczym zwierzę między wieloma odgałęzieniami rzeki. W starej delcie, w kierunku Kilii, muł przechodzi stopniowo w stały ląd, miękkość bez dna staje się gruntem, na którym można budować, sadzić, zbierać; odnogi rzeki i kanały tworzą deltę w delcie, gdzieniegdzie wierzby i topole wyrastają z poszycia jeżyn i tamaryszku, wielkie białe i żółte lilie wodne układają się niczym lądy na pierwotnym oceanie w starożytnych kosmografiach; w pobliżu granicy radzieckiej Kilia Yeche - kolonia grecka i genueńskie sukiennice, gdzie notariusz Antonio di Ponzo rejestrował w XIV wieku sprzedaż dywanów, wina, soli i dwunastoletnich niewolnic, a mnich Niccoló Barsi odnotowywał w XVII wieku dzienny połów dwóch tysięcy jesiotrów - ukazuje wysokie wieże swego kościoła, których widok robił tak wielkie wrażenie na lipowskich rybakach w powieści Rzeka bez końca, napisanej w latach trzydziestych przez Oskara Waltera Ciska.

Najdłuższa, licząca 110 kilometrów odnoga, wiodąca do Sfintu Gheorghe, opływa w pobliżu Mahmudii fortecę Salsovia, w której Konstantyn kazał zabić Licyniusza, po lewej stronie pozostawia tropikalną puszczę i depresję piaszczystych łąk, królestwo żab i węży, gdzie temperatura dochodzi latem do sześćdziesięciu stopni. Literatura poświęcona delcie przedkłada wprawdzie mróz nad letnią spiekotę; Ci-sek opisuje rybaków, którzy w zimie wybijają przeręble w poszukiwaniu zdobyczy, a Stefan Banulescu opowiada o mroźnym i tnącym wietrze criaaj, przywołuje wicher i zawieję śnieżną, skrzypienie pękającego i topniejącego lodu. Toposem tej literatury, jej par excellence epicką

392

scenerią pozostaje naturalnie powódź, gdy Dunaj wylewa i zatapia wioski, przypływ dewastuje stajnie, chaty, leśne kryjówki, wrzuca do spienionej wody, niby w powszechnym potopie, dzikie i domowe zwierzęta, woły, jelenie i dziki.

Dla Sadoveanu Delta to także basen ludów i plemion, jak gdyby występujący z brzegów Dunaj niósł do morza i rozrzucał wokół siebie szczątki wieków i cywilizacji, fragmenty Historii. Szczątki te mają jednak krótkie życie, ujawniają się w porze powodzi i znikają w ziemi, jak liście i inne odpadki niesione przez rzekę; dunajskie historie, powiada Sadoveanu, rodzą się i znikają w mgnieniu oka niczym wysychająca kałuża. W jednym z opowiadań Stefan Banulescu opisuje pogrzeb dziecka podczas zimowej burzy: transportującą malca barkę, poszukiwanie jakiegoś górskiego zbocza lub wydmy, gdzie można by wykopać mogiłę, grożące zniszczeniem grobu oszalałe wody, wreszcie zimę, która wymazuje także ową tragedię i ból, tymczasowy grób i całą tę bezimienną historię.

W opowiadaniach Sadoveanu i Banulescu często pojawiają się Cyganie, jak gdyby ten wędrowny lud, pozostający na marginesie społeczeństwa, był plemieniem przystosowanym do życia w archaicznym i zapomnianym świecie delty. Przed wiekiem było to rzeczywiście królestwo przestępców i zbiegów, ziemia ostatniego schronienia przybyłych zewsząd osobników wyjętych spod prawa. Władcy tego regionu, Turcy, nie utrzymywali tu żadnego regularnego garnizonu, tylko rozproszony, naprędce zbierany oddział, rekrutowany spośród chłopów, wchodzący w konszachty z ukrywającymi się na bagnach dezerterami i bandytami, których powinien dozorować i zwalczać, a od których z trudem się odróżniał. Ubiegłowieczne przewodniki, na przykład monumentalny bedeker barona Amanda von Schweiger-Lerchenfelda, mówią o dżungli ludzi wszelkiego pokroju i rasy, przybyszach z Kaukazu i Turkach, Cyganach i Murzynach, Bułgarach i Wołochach, Rosjanach i Serbach, marynarzach z połowy świata, awanturnikach, przestępcach, przymusowych uciekinierach. "Morderstwa były na porządku dziennym". Po wojnie krymskiej przybyli, skierowani do Bułgarii, zdziesiątkowani przez zarazy Nogajowie, Tatarzy i Czerkie-

si.

Dzisiaj delta, gdzie żyje około dwudziestu pięciu do trzydziestu tysięcy osób, to przede wszystkim ojczyzna lipowian, rybaków o dłu-

393

gich, patriarchalnych brodach, przybyłych w XVIII wieku z Rosji, którą opuścili z powodów religijnych. Starowiercy, zwolennicy mnicha Filipa, uciekli z Mołdawii na Bukowinę; odrzucali kapłaństwo, sakramenty, małżeństwo i służbę wojskową, przede wszystkim zaś odmawiali składania przysięgi na cara i modlitwy za niego, jako najwyższą formę pokuty uznając natomiast śmierć głodową lub na stosie. W austriackiej Bukowinie Józef II przyznał im swobodę wyznania oraz zwolnił ich ze służby wojskowej; oświecony cesarz prawdopodobnie pogardzał zasadami, które zabraniały im szczepień i przyjmowania jakichkolwiek lekarstw, ale na pewno podziwiał ich cichą pracowitość, respektowanie praw, a nade wszystko zmyślną zręczność, która czyniła z nich wysoko wykwalifikowanych rzemieślników i rolników. Około połowy XIX wieku wielu lipowian uznało na powrót hierarchię i zaczęło celebrować mszę według starej liturgii, z końcem zaś wieku niektórzy przystąpili do kościoła grecko-wschodniego.

Dzisiaj są rybakami w delcie, ale uprawiają najróżniejsze zawody także gdzie indziej, w fabrykach i rumuńskim przemyśle. Pozostają jednak wciąż przede wszystkim ludem rzecznym, żyją w wodzie niczym delfiny lub inne morskie ssaki. Przycumowane u brzegów ich czarne łodzie przypominają zwierzęta odpoczywające w słońcu na plaży, foki gotowe dać nurka i na najmniejszy sygnał zniknąć pośród fal. Na wodzie znajdują się też ich pokryte trzciną domy z drewna, błota i słomy, ich cmentarze z niebieskimi krzyżami, szkoły, do których dzieci docierają w czółnach. Lipowskie kolory to czerń i błękit - przejrzysty i łagodny jak oczy Nikolaia pod jasną grzywką. Gdy przed domami przepływa łódź, z okien wychylają się gościnni i weseli ludzie, pozdrawiają i zapraszają do wejścia; ktoś, kilkoma pchnięciami wiosła, podpływa i oferuje świeżutką rybę w zamian za rakiję.

Nie istnieje tu granica między ziemią a wodą, drogi, które w wioskach prowadzą od jednego domu do drugiego, raz są ścieżkami porosłymi trawą, kiedy indziej kanałami z falującym sitowiem i liliami wodnymi; ziemia i rzeka przenikają się wzajemnie, pokryte trzcinami "plaury" spławiane są jak drzewa puszczone z prądem albo też przyczepiają się do dna niczym wyspy; nie bez przyczyny istnieje Wenecja delty, Valkov, z widniejącymi kopułami kościoła.

W pobliżu 23 mili, w starym korycie Dunaju, w okolicy kanału prowadzącego do Suliny, znajduje się rezerwat pelikanów, którego straż-

394

nikiem jest Zaharia Haralambie; przez całe życie słucha ich krzyku i łopotu ich skrzydeł. Podobnie jak inni lipowianie ma twarz szczerą i otwartą, wyrażającą pozbawioną obaw niewinność. Dzieci, które, ledwie zeszliśmy na ląd, otoczyły nas kołem, nurkują do rzeki i piją z niej wodę. Ścigają się, jakby nie widząc różnicy między wodą a ziemią. Kobiety są gadatliwe, uprzejme, skłonne do swobodnej poufałości, która zachęca Ciska w jego powieści do snucia fantazji miłosnych. Delta uwalnia rzekę z więzów, stając się wodnym uniwersum, swobodnym niczym unoszone przez nurt liście.

Gdzie kończy się Dunaj? W tym nieustannym "kończyć się" nie ma żadnego końca, to tylko czasownik w bezokoliczniku. Odgałęzienia rzeki rozchodzą się każde w swoją stronę, uwalniając się z panującej dotychczas jedności-identyczności, umierają, kiedy chcą - jak serce, paznokcie czy włosy, które dopiero akt zgonu zwalnia ze związków wzajemnej wierności. W tej gmatwaninie trudno byłoby filozofowi precyzyjnie wskazać palcem Dunaj, wykonałby jedynie niepewny, kolisty ruch, ogarniający mgliście cały ten obszar, ponieważ Dunaj jest wszędzie i również jego kres może być gdziekolwiek, w każdym punkcie 4300 kilometrów kwadratowych delty.

Biisching wzmiankował o siedmiu ujściach, podobnie jak starożytny Ammianus, Kleemann - w 1764 roku - wymieniał pięć, tak samo jak Herodot i Strabon, Sigmund von Birken przytaczał nazwy znalezione u Pliniusza: Hierostomum, czyli ujście święte, Narcostomum, czyli leniwe, Calostomum tzn. piękne, Pseudostomum - fałszywe, Ba-reostomum - północne, Stenostomum - wąskie, Spirostomum -ujście o zakolach wężowatych.

Istnieją trzy urzędowo przyjęte odnogi delty, biorąc za punkt wyjścia Tulczę: jedna przepływająca przez Kilię na północy, wpływająca do morza poprzez czterdzieści pięć ujść, znajdujących się na terytorium ZSRR, i przenosząca dwie trzecie wody oraz odpadów Dunaju; ujście centralne w Sulinie, wpadające bezpośrednio do Morza Czarnego dzięki regulacji przeprowadzonej w latach 1880-1902, ułatwiającej żeglugę i czyniącej przepływ rzeki symbolicznie prostym i zdecydowanym; trzecia odnoga, na południu w Sfintu Gheorghe, wężowata i kręta, której Dunaj zawdzięcza swą oficjalnie przyjętą długość, podawaną przez podręczniki. Prawdę mówiąc, istnieje również czwarte ramię, kanał Dunavaj, który odłącza się od poprzedniej odnogi i cofając się

395

na południowy zachód wpływa do wielkiego jeziora Razin, gdzie wpada zresztą również wychodzący z tej samej odnogi kanał Dranov.

Podobnie jak w przypadku źródeł, również przy ustalaniu ujścia trzeba porzucić niechlubne spory; należy pozwolić każdemu umrzeć w spokoju, człowiekowi, rzece czy zwierzęciu, nie pytając nawet, jak się nazywa. Wolno, być może, wybrać sobie ujście Dunaju zależnie od nazwy. Narcostomum może podobać się miłośnikom zakończeń leniwych i rozwlekłych; Pseudostomum, ujście fałszywe, schlebia amatorom totalnego pomieszania kart, wyciągającym nagle asa z rękawa. Konsekwentna fascynacja powinna oczywiście doprowadzić mnie do wyboru ujścia świętego, według Sigmunda Birkena bowiem w jego pobliżu wznosiło się miasto nazywane niegdyś Istropolis.

Pomieszanie jest rzeczywiście zbyt duże, tak jak wtedy, gdy starcy plączą nazwy i daty, myląc się o dziesiątki lat i nie odróżniając żywych od zmarłych. Wybór może być zatem jedynie konwencjonalny, arbitralny, jak przystało nihilistycznej epoce; jeśli prawda nie istnieje, praktyczne kryterium może ustalić dowolna umowa, podobnie jak w przypadku reguł gry szachowej czy też znaków kodeksu drogowego. Linia prosta, prowadząca do Suliny, odpowiada zdecydowanym charakterom, a poza tym jej nawigacyjne zalety, efekt kanalizacji, satysfakcjonują każdego miłośnikaRegulation. Zrozumiałe zatem, że Dunaj kończy się w Sulinie.

15. In t'el mar grando

Sztuka, system znaków par excellence, przemawia za wyborem Suliny. Na brzegach obłaskawionego Dunaju, toczącego się wolno i spokojnie w stronę końca, kobiety klęczące w wodzie piorą, a potem rozwieszają bieliznę do suszenia. Żelazne, zardzewiałe statki kołyszą się na falach, symulując aktywność portu, ale miasto drzemie w jakimś nieokreślonym półśnie, jest jak weranda dla apatycznego, obłożnie chorego człowieka, którego niedomagania się przedłużają i nikt już nie pamięta dobrze przyczyn schorzenia. Sklepy i magazyny zieją pustką, zaledwie trochę tu słoniny i puszek, także na targu brak towarów na straganach, a zbyteczny nadmiar rzodkiewek stanowi parodię obfitości.

396

Chaotyczna i nieprzerwana modernizacja zniszczyła stare tureckie miasteczko, rozrzucone między zakurzonymi drogami, gruzami i kępami drzew; okienka stacji rzecznej są zamknięte, a niewielki, zagubiony tłumek ustawia się w nieregularną kolejkę, nie wiedząc, czy i kiedy będzie można kupić bilet. Kilku żołnierzy w niekompletnych mundurach zabiera się do jakiejś nieokreślonej pracy. W hotelu "Fa-rul" można coś przekąsić, ale żeby dostać coś do picia, trzeba się przenieść na podwórze, gdzie z kolei nie ma nic do jedzenia.

Sulina zdaje się miejscem opuszczonym, wygląda jak plan filmowy w jakiś czas po nakręceniu zdjęć, gdy ekipa porzuciła już niepotrzebne dekoracje, kostiumy i rekwizyty. Constantin Frantz, prawnik, wróg Bismarcka i zwolennik federalnej, wielonarodowej Mitteleuropy - w której element niemiecki miałby być lepiszczem, ale bez specjalnych uprawnień - marzył o naddunajskiej federacji, obejmującej, w dosłownym znaczeniu, także ujście, deltę, latarnię portową w Sulinie, wskazującą miejsce, gdzie rzeka wpada do morza. Stare dzieje, zdaje się mówić plusk wody. Nakręcony już film opowiada o naddunajskiej Europie, jest historią miłości, machinacji dyplomatycznych w eleganckiej belle epoque, umiejscowioną w środowisku Commission Eu-ropeenne du Danube, która to komisja kierowała, z zachowaniem wszystkich dyskretnych form - a nawet nie cofając się przed wytwornymi intrygami dziewiętnastowiecznej polityki - pracami zmierzającymi do poszerzenia i uregulowania portu w Sulinie.

Ta historia opuściła dzisiejszą Sulinę, pozostawiając kilka tureckich domów, latarnię morską zbudowaną ze środków uzyskanych z podatków - nałożonych na wpływające do portu statki - jakąś niewyraźnie secesyjną fasadę. Do Suliny docierają teraz niesione przez Dunaj odpady. W swej powieści Europolis, z 1933 roku, Jean Bart alias Eugen E Botez ukazuje porzucone w Sulinie niczym wraki rozbitego okrętu ludzkie losy; miasto, jak sugeruje wyimaginowany tytuł powieści, żyje jeszcze w aureoli bogactwa i przepychu, pozostaje portem usytuowanym na wielkich szlakach, gdzie spotyka się ludzi z dalekich krajów, niejasno marzy się o fortunie, obraca pieniędzmi, ale przede wszystkim je trwoni.

Kolonia grecka z powieści, z licznymi kawiarniami, stanowi tło tej chylącej się ku upadkowi prosperity, której Komisja Dunajska przydaje godności polityczno-dyplomatycznej lub przynajmniej jej znamion.

397

Rzecz pozostaje jednak historią iluzji, dekadencji, oszustwa i samotności, nieszczęścia i śmierci; symfonią końca, kiedy miasto pozujące na małą europejską stolicę przeistacza się w mieliznę i opuszczoną przystań.

Kieruję się w stronę morza, zaciekawiony ujściem, aby zanurzyć rękę i stopę w mieszance wody rzecznej i morskiej, dotknąć przerwanej ciągłości, hipotetycznego punktu rozdziału. Kurz staje się piaskiem, ziemia wydmą plaży, buty błocą się w kałużach, będących być może najmniejszymi, postrzępionymi ujściami, przez które wykrwawia się Dunaj. W głębi widać morze. Na ściernisku łąki, między opustoszałymi stoczniami sąsiadują ze sobą budowlane rupiecie, krzewy wrzosu i zapach smoły, ortodoksyjne cmentarze tureckie, żydowskie, starowierów, w niewielkiej odległości jeden od drugiego. Tamtego 17 maja 1924 roku, który to dzień pozostał już dla niego bez żadnego dalszego ciągu, Simon Brunstein miał 67 lat; las belek strzeże, niczym lance przed atakiem na otwartej równinie, bezimiennego Turka; tablica nagrobkowa przypomina kapitana Davida Bairda, który utonął w Sulinie w 1876 roku w wieku 46 lat. Margaret Ann Pringle 21 maja 1868 roku miała 23 lata i pochowano ją w pobliżu Williama Webstera, Chief Officera "Adalii", który utopił się próbując ją ratować.

Czy Margaret i William są tym samym co Paweł i Wirginia, Hero i Leander, Senta i Latający Holender lub inne legendarne postaci, które wiąże ze sobą miłość, morze i śmierć? Każdy cmentarz jest nieprzerwanym eposem, który rodzi i inspiruje wszystkie możliwe opowieści. Ogrodzić bezprawnie mały kawałek tego piaszczystego terenu, ustawić na nim tabliczki i szyldy piwiarni, zajazdów i kawiarni, które zamykano, wypraszając mnie za każdym razem, jak gdyby nigdy nic; prowadzenie księgowości działa jednak uspokajająco, daje złudzenie zmniejszania strat, zamyka patos marsza żałobnego w spokojnej prozie rachunków.

Wczesnym jeszcze popołudniem kołuje wiele mew i czapli, całe stada czapli, skrzeczą głośno, ostro i monotonnie; tłuste wieprze tarzają się w kałużach, a wydłużające się i załamujące na wydmach cienie czynią je na chwilę olbrzymami. Plaża jest szeroka, ludzie wyglądają jak abstrakcyjne manekiny, w piasku tkwi kilka bezużytecznych radarów, niczym wraki okrętów lub szkielety gigantycznych ptaków, starych żurawi o pożółkłych i rdzawych piórach, unoszących taoistycznych

398

mędrców do ich nieba. Matowe i oleiste morze pachnie naftą i kołysze te same co zwykle odpady; nie widać przesmyku, linii, wzdłuż której - według Ammiana - ryby przypływające z pełnego morza wpadały na wzburzone fale Dunaju; jeszcze bardziej nieprawdopodobne wydaje się odkrycie takiego nurtu rzeki, który - mówiąc słowami Salomona Schweigera - wpadał czysty do Morza Czarnego, przecinał je prosto nienaruszony i po dwóch dniach docierał do Konstantynopola, niosąc wciąż doskonale przejrzystą i nadającą się do picia wodę.

Powietrze jest parne, chce mi się pić, ktoś mnie woła z oddali, ale nic nie rozumiem, wieprze wciąż ryją wokół wielkich, żelaznych ptaków, Dunaj to bagno, w którym maczają pyski, i z żadnej strony nie spływa do morza owa klarowna woda, o której opowiada stara księga; dlaczego nasza podróż miałaby spełznąć na niczym? - pyta jeden z wersów Argheziego. Horyzont jest bezkresny i szarawy, niczym wysoki i poszarpany mur, słońce przeszywa morze białymi lancami, chmura płynie nisko; jej rzęsy nad przymkniętymi oczami - gdybyśmy nie byli w nużącym kraju Wschodu, mógłbym ją zaprosić do jakiegoś baru przy plaży; według przewodników delta to punkt krzyżowania się ptasich wędrówek, sześć wędrownych szlaków na wiosnę i pięć jesienią, jeśli udałoby się prześledzić los i pełną trajektorię lotu choćby jednego wędrownego ptaka - jak chciał Buffon - wszystko stałoby się zrozumiałe, tęsknota platońska, eros oddalenia; według Stepanosa z Bizancjum i Eustatiosa Scytowie nazywali dolny bieg Dunaju Matoas, rzeka szczęścia; mewy i czaple skrzeczą, wieprz wyrywa kłami kępy trawy, żuje ją i rozdrabnia, patrzy na mnie tępymi, dzikimi oczami, z bardzo bliska.

Ujścia nie ma, Dunaju nie widać, wcale nie jest powiedziane, że błotniste strumyki między trzcinami i piachem przypłynęły tu z Furt-wangen i musnęły po drodze Wyspę Małgorzaty. Ale jednak jakiegoś ujścia, jednego spośród wielu, nie może przecież zabraknąć w Regula-tion drobiazgowego notesu dunajskiego, więc szukam go, jak szuka się klucza, brakującego słowa, zawieruszonej stronicy- przetrząsa się kieszenie, szuflady, w paszporcie brakuje stempla, a bez niego nie można wyjechać, żadnego Steamer balangant ta maturę, żadnego dalekomorskiego wielkiego masztowca ani pieśni marynarzy w sercu.

Ze swej natury zalew należy także do świata papierów, biurowych praktyk, biurokratycznej procedury, która każdorazowo tworzy zator,

399

ale potem w ostatniej chwili nie wiadomo jak wszystko powraca na swoje miejsce. Błędem było szukanie ujścia z tej strony, na otwartej i nieokreślonej przestrzeni wydm i plaży, horyzontu i morza, śledząc rozchodzenie się i zanikanie strumieni wodnych. Należało się cofnąć; gest, jakim uprzejmy, niechlujnie ubrany żołnierz - zatrzymany i zagadnięty przeze mnie, kiedy kluczył na rowerze między kałużami -wskazuje miejsce, gdzie Dunaj wpada do morza, przypomina gest bladego i grzecznego psychagoga Tadzia-Hermesa, wskazującego jakiś daleki punkt w bezmiarze, w morskiej nieskończoności, niweczącej wszelką skończoność empiryczną; ale tym, co rozchełstany żołnierz pokazuje wyciągając z uśmiechem rękę, jest wejście do portu, dyżurka, gdzie strażnik za niedbale pomalowanym szlabanem, zamykającym przejście, kontroluje wchodzących, prosząc o stosowny dokument.

Tu należycie uregulowany Dunaj wpływa do strefy portowej, zastrzeżonej tylko dla zatrudnionych, znika w morzu pod nadzorem Kapitanatu. Dostęp do jego kresu wymaga pozwolenia, przepustki, ale kontrolerzy są ludzcy, nie rozumieją co prawda dobrze, czego chce cudzoziemiec, ale widzą, że jest nieszkodliwy, pozwalają mu więc wejść i rzucić okiem na to nic, które tu można zobaczyć, na kanał wpływający do morza w scenerii żurawi, statków, dźwigarów, stosów skrzyń na molo, ostemplowanych przesyłek pocztowych, wiz celnych.

A więc to już wszystko? Po trzech tysiącach kilometrów taśmy filmowej wstajemy i opuszczamy na chwilę salę projekcyjną w poszukiwaniu sprzedawcy prażonej kukurydzy, prześlizgując się w roztargnieniu przez tylne drzwi. Pozostało niewiele osób, którym się spieszy do wyjścia, ponieważ zrobiło się już dosyć późno i port się wyludnił. Ale kanał płynie wciąż do morza łagodnie, spokojnie i pewnie, choć przestaje już być kanałem, granicą, Regulation, a staje się swobodnym nurtem, otwiera się i oddaje wodom i oceanom całego globu oraz wszelkiemu stworzeniu ich głębin. Spraw, o Panie, żeby moja śmierć -mówi pewien wers Marina - była jak wpływanie rzeki do wielkiego morza. Fa che la morte mia, Signor, la sia comó'l scóre de un fiume in t'el mar grando.

DUNAJIPOSr-DUNAJ

Minęło trzynaście lat, odkąd ukazał się Dunaj, siedemnaście, odkąd, niemal przypadkiem - albo raczej na skutek przypadkowego splotu okoliczności, w którym ujawnia się nagle półświadomy proces powstawania pomysłu - zaświtała mi myśl, aby napisać tę książkę. Od tego czasu wielokrotnie - szczególnie na początku, ale także i później - oraz w rozmaitych krajach, gdzie ukazał się w przekładzie, w Paryżu, w Madrycie i w Sztokholmie, w południowoamerykańskich metropoliach czy w prowincjonalnych miasteczkach, w małych ośrodkach na włoskiej lub niemieckiej prowincji, gdzie mnie zapraszano, abym opowiadał o książce, wszędzie pytano mnie, po co i dlaczego napisałem tego rodzaju utwór.

Jest mi trudno, nie potrafię wręcz odpowiedzieć na to pytanie i być może nie powinienem w ogóle na nie odpowiadać. Każda książka jest mądrzejsza od swego autora, bo ma swe źródła i korzenie w jego najgłębszych przeżyciach, w materii doświadczeń, pragnień, zainteresowań, niepokojów, porywów, buntów, tęsknot, które sobie uświadamia tylko częściowo, gdyż dotyczą one zarówno płytkich i jasnych sfer jego osobowości, jak i sfer ciemnych, głęboko ukrytych. Okazja, która spełnia wobec książki rolę położnej, to oczywisty, bezpośredni impuls, ale ciąża przebiega w sposób tajemny i niejasny. Pisarz może zdawać sobie sprawę z przebytej drogi i z niektórych najistotniejszych motywów, lecz nie może być pewny, że nie zlekceważył jakichś innych, być może jeszcze ważniejszych, które mu umykają.

Nie chodzi o niesprecyzowaną mistykę natchnienia, ale o tę spontaniczną naiwność, z jaką żyjemy, nie zgłębiając niekiedy istotnych racji naszego życia, podobnie jak wówczas, kiedy wykonujemy jakiś

401

gest, ruch, uśmiechamy się, ale nie wiemy dokładnie - i nie potrafilibyśmy o tym opowiedzieć - co dzieje się z naszym ciałem albo z naszą twarzą. To dlatego również ten, kto pisze książkę, odkrywa często jej niektóre aspekty dopiero za pośrednictwem innych. Odkąd ukazał się Dunaj, czyli już od wielu lat, otrzymuję listy od najrozmaitszych czytelników z Włoch, ale i z innych krajów: czytelników wszelkiego typu, kulturalnych i bez wykształcenia, w różnym wieku, listy z najdziwniejszych miejsc, niekiedy ze szpitali albo więzień i nawiązuje się między nami intensywny dialog. Niektórzy czytają Dunaj jako esej, inni, o wiele liczniejsi, jako powieść; jedni uważają go za książkę melancholijną, inni za pełną humoru, dla jednych to utwór bez złudzeń i pełen smutku, dla innych - nie pozbawiony mimo wszystko nadziei. Często w trakcie tej wymiany listów, która stanowi teraz dla mnie męczącą, ale i fascynującą pracę, niemal nie kończące się pisanie nowej książki, odkrywam, dzięki moim interlokutorom te aspekty Dunaju, których przedtem sobie nie uświadamiałem.

Kiedy rozpocząłem moją naddunajską podróż - podróż w zewnętrznym świecie i wewnątrz siebie samego, w rzeczywistości i w myśli -istniała jeszcze żelazna kurtyna, za którą rozpoczynała się tzw. "inna" Europa. Być może, nie zdając sobie w pełni sprawy, zamierzałem już na samym początku tej podróży przekreślić ów przymiotnik "inna". Byłem zawsze przekonany, że Europa nie oznacza jedynie Europy Zachodniej - nie tylko Francji, Wielkiej Brytanii, Niemiec, Włoch itd. -ale również tzw. "inną Europę", Europę Środkową i Wschodnią, która wówczas była zapomniana i uciemiężona, budziła strach i niechęć. Oczywiście, radziecka dominacja była pierwszym powodem takiego podziału, takiej niechęci, albo przynajmniej poczucia oddalenia Europy Środkowowschodniej, jednakże część odpowiedzialności ponoszą zachodnie przesądy, negujące albo ignorujące ten fundamentalny element naszej europejskiej cywilizacji. Pamiętam, że w dzieciństwie myślałem na przykład, iż Praga leży na wschód od Wiednia, właśnie dlatego, że leżała za ową kurtyną i zdziwiłem się, kiedy spostrzegłem, że, wprost przeciwnie, leży na zachód.

Fakt, że urodziłem się i wychowałem aż do osiemnastego roku życia w Trieście nie jest chyba bez znaczenia dla tego typu wrażliwości. Triest to miasto włoskie, naznaczone długą przynależnością do cesarstwa habsburskiego i obecnością innych elementów narodowych oraz

402

kulturowych, od słoweńskich do greckich, z silnymi wpływami kultury żydowskiej. Triest był tyglem, a zarazem archipelagiem, miejscem spotkania kultur i ich rozdziału, jak dzieje się to często na granicy, która jest mostem, a jednocześnie zaporą. Ja sam w dzieciństwie i wczesnej młodości chłonąłem taką właśnie atmosferę; wystarczy przytoczyć jeden tylko przykład; ojciec brał lekcje angielskiego u Stani-slausa Joyce'a, a przecież mógłbym podać o wiele więcej przykładów takiej bezpośredniej znajomości świata kultury, włoskiej i nie tylko.

Triest to miasto pogranicza, miasto, które dziś jeszcze zdaje się złożone wyłącznie z granic przecinających je niczym blizny. Niekiedy, szczególnie zaraz po drugiej wojnie światowej, zdawał się ziemią niczyją, otoczoną zewsząd granicami. Żelazna kurtyna, granica dzieląca cały świat, zagrażająca apokaliptyczną wojną, przebiegała - przynajmniej przez kilka lat, zanim Tito wybrał dla Jugosławii neutralność -kilka zaledwie kilometrów od mojego domu, miałem ją przed oczyma w trakcie przechadzek po wzgórzach Carso.

Do 1954 roku Triest był Wolnym Miastem, które miało być zarządzane przez administratora nigdy zresztą nie mianowanego i którego nominacja pozostała przez zapomnienie na porządku dziennym ONZ aż do 1977 roku, czyli przez dwadzieścia trzy lata, od powrotu Triestu do Włoch. W tamtych latach nie było wiadomo, jaka nas czeka przyszłość, polityczna i narodowa, żyliśmy w burzliwej nierzeczywistości, na peryferii życia i historii, ale na peryferii, która była kwintesencją międzynarodowej polityki. To życie na pograniczu, przy wszystkich swoich nierozwiązywalnych sprzecznościach, pozwalało odczuć ze szczególną oczywistością problem natury uniwersalnej, a mianowicie złożoność wewnętrzną, sprzeczność tożsamości, wszelkiej tożsamości, jednostkowej, kulturowej czy narodowej. Również i dlatego Triest tak bardzo żył literaturą i w literaturze, gdyż literatura jest tą krainą, do której możemy się wyprawić w poszukiwaniu samych siebie, kiedy nie wiemy, kim jesteśmy.

To nie przypadek, że Joyce właśnie w Trieście znalazł swoje miejsce, w mieście, które podobnie jak Dublin było zaściankiem Historii. Triest sprawił, że chociaż przez wiele lat nie zdawałem sobie z tego sprawy, zainteresowałem się Europą Środkową ze względu na charakterystyczną mieszaninę kultury niemieckiej, słowiańskiej, romańskiej i żydowskiej. I także to nie przypadek, że moja pierwsza książka, na-

403

pisana między dwudziestym a dwudziestym czwartym rokiem życia, jest książką o micie habsburskim albo że później napisałem m.in. Lon-tano da dove [Daleko, ale od czego], książkę o wielkiej tradycji literackiej Żydów z Europy Wschodniej, tradycji o wymiarze ponadnarodowym, w której dominuje tematyka wygnania, wykorzenienia, a także próby ich przezwyciężenia.

Po napisaniu wielu książek o tym świecie, napisałem kolejną, która wywodzi się z tego świata: nie książkę o Mitteleuropie, ale już raczej taką, która jest częścią jej kultury. Przebywałem z moją żoną Marisą i kilkoma przyjaciółmi gdzieś między Wiedniem a Bratysławą, blisko granicy słowackiej, było piękne wrześniowe popołudnie. W otaczającym nas pejzażu trudno było odróżnić, czy to połyskują fale Dunaju, czy trawa na tzw. Donauauen, naddunajskich łąkach, nie było łatwo wskazać, gdzie płynie ani czym jest Dunaj, i sądzę, że ta niepewność -jej ironiczny i symboliczny wymiar - zaważyła w dużym stopniu na charakterze książki.

Czuliśmy się harmonijnie zespoleni z tym blaskiem, z płynącą wodą i upływającym życiem. Nagle zauważyłem tabliczkę i strzałkę: Muzeum Dunaju. Może to tylko dlatego był Dunaj, że tak głosił napis... - zastanawialiśmy się. A te łąki, to też Dunaj? My zaś, w tej jakże szczęśliwej chwili, może nieświadomie także byliśmy muzealnymi eksponatami na jakiejś wystawie? Wtedy pojawiło się groteskowe pytanie: dlaczego by nie podążyć dalej aż do Morza Czarnego? Tak zaczęły się cztery lata podróży, pisania, lektur, wędrówek, przeróbek, refleksji po dwudziestu albo dwudziestu pięciu latach już spędzonych na analizach, badaniach, interpretacjach części tego świata, ale nie jego przedstawianiu, jak to się dzieje właśnie w Dunaju.

Tytuł mojej książki brzmi po włosku Danubio, nie zaś // Danubio1. Czasami trudno było mi przekonać wydawców w rozmaitych krajach, gdzie książka miała się ukazać, aby zrezygnowali z rodzajnika. W jego braku tkwi bowiem moim zdaniem istota książki. Nie jest to książka o rzece, jej geografii ani nawet o historii, a w każdym razie nie tylko o tym. Dunaj stanowi metaforę mającą ukazać złożoność, wielowarstwo-wość współczesnej tożsamości, wszelkiej tożsamości, gdyż Dunaj jest

1W języku włoskim nazwy rzek poprzedzone są rodzajnikiem. Jego brak wskazuje na znaczenie kulturowe bardziej niż geograficzne (przyp. tłum.).

404

rzeką nie należącą tylko do jednego narodu czy jednej kultury, przemierza bowiem tyle różnych krajów, narodów, kultur, języków, tradycji, granic, systemów politycznych i społecznych.

W książce występuje wiele postaci, które nie wiedzą dokładnie, jakiej są narodowości, które potrafią określić się jedynie za pomocą negacji, umieją tylko powiedzieć, kim n i e są. Występuje na przykład wiele postaci, które określają się jako Niemcy w rozmowie z Chorwatami albo Węgrami, a które twierdzą, że są Chorwatami albo Rumunami, kiedy rozmawiają z Niemcami itd. Babka Anka, być może najważniejsza postać po narratorze-podróżnym, opowiadającym w pierwszej osobie, jest ucieleśnieniem - w historii swego życia, w małżeństwach i wdowieństwach, uczuciach i przesądach - wszystkich narodowości Banatu, regionu między Jugosławią a Rumunią, zaludnionego przez tyle rozmaitych grup narodowościowych. Krytykuje ona bezlitośnie wszystkie narodowości, naprawdę wszystkie bez wyjątku, i ta bezstronna krytyka, jeśli tylko rzeczywiście jest bezstronna i nie pomija nikogo, stanowi być może przesłankę wzajemnej tolerancji, lepszej niż oficjalne, retoryczne komplementy, jakie wymieniają między sobą przy dyplomatycznych okazjach przedstawiciele narodów.

I tak na przykład babka Anka mówi do narratora, że nigdy nie poślubiłaby Serba, nawet z lewego brzegu Dunaju, tj. kogoś, kto w jej oczach jest kimś jak najbardziej do przyjęcia, lecz kiedy narrator pyta ją: "A ty kim właściwie jesteś?", odpowiada z dumą, że jest Serbką, należy do jednej z najstarszych serbskich rodzin. W takiej postawie kryje się głęboka wieloznaczność: może stać się ona źródłem poczucia przynależności do cywilizacji ponadnarodowej, jakie żywi mimo wszystko babka Anka, ale może też przyczynić się do utrwalenia nierozwiązywalnego konfliktu między narodowościami i grupami etnicznymi, wybuchającego w postaci walk i okrutnych rzezi, jak to się stało w tragedii jugosłowiańskiej.

Dunaj to książka o podróżowaniu, podróżować zaś to przekraczać granice, granice różnego rodzaju, narodowe, społeczne, psychologiczne, również granice wewnętrzne w nas samych pomiędzy wielorako-ścią rozmaitych elementów składających się na naszą osobowość. Podróżny zDunaju podróżuje, aby spotkać innych, to, co odmienne, samo pojęcie odmienności. Rozległy wymiar przestrzenno-czasowy Dunaju ofiarowuje mu nadzwyczajne bogactwo i rozmaitość "innych". Czasa-

27 - Dunaj

405

mi owi inni, to jest to, co wobec niego zewnętrzne, żywo go interesują, czasami zamyka się sam w sobie, we własnych lękach i uprzedzeniach. Usiłuje przezwyciężyć skłonność do ucieczki przed życiem, pokonać strach przed obcym, tkwiący u podstaw barbarzyńskiego unicestwienia zarówno innych narodów, jak i jednostek. Bohater Dunaju w czasie podróży wzdłuż brzegów rzeki mija miasta, wsie, knajpy, odbywa też podróż wewnętrzną do własnych Piekieł, po meandrach własnej osobowości, własnej podświadomości.

Dunaj to z pewnością podróż w przestrzeni, przez Niemcy, Austrię, Słowację, Węgry, Jugosławię, Bułgarię, Rumunię, podróż przez to, co do niedawna nazywano "inną Europą" i która teraz, rozrywana wewnętrznymi konfliktami etnicznymi i zagrożona powrotem widm przeszłości, z trudem, również i po 1989 roku, integruje się z Europą tout court. Bohater mojego Dunaju przemierza przestrzeń, gdzie przez wieki spotykało się, mieszało i walczyło ze sobą tyle narodów i to nie tylko wielkich i sławnych, bohaterów Historii Powszechnej, lecz i małych, nieznanych, zapomnianych lub zaginionych ludów, takich jak Szokacy, Bunjewcy czy Nogajowie.

Książka jest jednak przede wszystkim podróżą w czasie, czasie jednostkowym i historycznym, czasie, który ucieka i unosi ze sobą zarówno jednostki, jak i miasta oraz cesarstwa. Podróżny jest archeologiem rzeczywistości, usiłującym dostrzec wielorakie warstwy świata realnego, losy, które pozostawiły swój ślad w pejzażu, podobnie jak historia jednostki zostawia ślad na jej twarzy.

Z tego punktu widzenia Dunaj jest powieścią o ukrytej wymowie, rodzajem Bildungsroman, jak mówią Niemcy, powieści wychowawczej, powieści o tożsamości; podróż wiedzie nie tylko przez Europę Środkową, ale przede wszystkim przez tygiel historii współczesnej, przez nasz dzisiejszy świat. Podróż, jak każda podróż, jest odyseją, odyseją w teraźniejszości. Bohater usiłuje odkryć, czy jest możliwe podróżować przez życie i przez historię, rozwijając i kształtując własną osobowość, odnajdując sens i wartości, odnajdując siebie samego w konfrontacji ze światem i doświadczając realności tego świata, czy też jest to niemożliwe, czy w trakcie podróży przez życie doświadczamy jedynie utraty, dezintegracji na skutek groteskowej rzeczywistości współczesnej, odkrywając tylko niemożność życia, bycie Nikim jak Ulisses.

Podróżujące i opowiadające "ja" nie utożsamia się z autorem, lecz z

406

pewną postacią, tak jak postaciami jest troje, czworo mężczyzn i kobiet, którzy czasami podróżują wraz z nim oraz postać kobieca, która nigdy nie jest opisana, a tylko przywoływana niczym nieprzedstawial-na figura miłości. Towarzystwo to przebywa niekiedy razem, a niekiedy rozprasza się w podróży przez życie, jak przytrafia się to każdemu w jego własnej historii. Książka jest bowiem także nie dopowiedzianą historią tych mężczyzn i tych kobiet, ich wędrówek, ich perypetii, ich uczuć, chwil szczęścia lub smutku, ich ucieczki przed innymi i przed samym sobą, ich zdolności albo nieumiejętności kochania.

Jak w każdej podróży podróżujący narrator Dunaju przemieszcza się dla przyjemności wędrowania, zafascynowany obrazami, barwami, dźwiękami, zapachami, tym, co widzi i spotyka, ale podróż bardzo często stawia go w sytuacjach, w których wszelka przyjemność okazuje się niemożliwa, konfrontuje ze straszliwymi tragediami w skali jednostki i historii, wobec których podróżny czuje się bezsilny. Podróż wywołuje niekiedy poczucie głębokiego zespolenia ze światem, ale też bardzo często poczucie głębokiej odmienności, dezintegracji własnego "ja" na skutek współczesnych mechanizmów.

Rzeka jest oczywiście także rzeką zapomnienia, a podróżny małym wojownikiem walczącym z zapomnieniem. Przemienia się on w komicznego i nostalgicznego filologa dnia codziennego, ponieważ wobec tego ostatniego żywi namiętne i pedantyczne zainteresowanie, skupia uwagę na szczegółach, czy to wtedy, kiedy patrzy na katedrę w Ulm, czy to gdy chodzi o pewną sumę pieniędzy, a dokładnie o sześć szylingów i dwa grosze, które otrzymał pewien młynarz, niejaki pan Wam-mes, kiedy sprzedał parę spodni, aby zdobyte w ten sposób pieniądze przeznaczyć na renowację kościoła. Znaczy to, że każdy nieznany pan Wammes ma takie samo prawo do dokładnego odtworzenia jego życia, do poznania i szacunku, jak ważne wydarzenia i wielkie pomniki historii. Oczywiście, nie jest samo przez się istotne wiedzieć, czy pan Wammes wziął sześć czy osiem szylingów, ale wysiłek, by dowiedzieć się czegoś o jego losie, również i o tym drobnym wydarzeniu w jego życiu, składa się na poetycką strukturę książki, wyraża pokorę i miłość podróżnego do ludzi i rzeczy. Uczucie to nie uległo osłabieniu, lecz, przeciwnie, umocniło się za sprawą ironii i autoironii, skromnych, lecz niewątpliwych sposobów ujawniania uczuć.

Podróżujący narrator wie, że on i jego towarzysze są niczym wobec

407

Historii, ale jest zarazem świadom pełnej pokory, choć nieposkromionej siły oporu, jaka przejawia się w otaczającej go codzienności. Podróżuje w czasie, nie żywi jednak tęsknoty za systemami politycznymi i społecznymi w przeszłości; uwaga, jaką darzy dawne i dzisiejsze historie, wynika z faktu, że zdaje sobie sprawę, iż wszelka ludzka namiętność, żywiona dziś czy dwieście lat temu, ma taką samą godność i tak samo aspiruje do wieczności, nie ma to jednak nic wspólnego z bezpłodną nostalgią za pięknymi czasami, które minęły. Książka jest konfrontacją z teraźniejszością, z gwałtownymi zmianami w Europie Środkowowschodniej. Pamięć odgrywa w niej ważną rolę, oznacza wagę, jaką narrator przywiązuje do życia, rodzaj memento mori; w moim Dunaju jest wiele cmentarzy, ale i wiele knajp. Pamięć zatem to walka ze śmiercią, walka nie pozbawiona ironii, gdyż świadoma własnej słabości, a przecież zacięta i pełna pasji. Podróżny usiłuje uchwycić i wymyślić życie, ocalić je, powierzając kruchej arce Noego z papieru.

Chociaż nie tęskni wcale za dawnymi czasami, podróżny ma ich głęboką świadomość. Podróż wiedzie wprzód i wstecz, kreśli zygzakowatą linię wzdłuż rozmaitych ścieżek, tras, pełna jest dygresji i swobodnych rozmyślań. Droga bohatera odtwarza w miniaturze wielkie procesy Historii, na przykład drogę cywilizacji niemieckiej, jej marszu ze Wschodu na Zachód, do źródeł, następnie z Zachodu na Wschód, w trakcie ekspansji, potem ze Wschodu na Zachód w czasie katastrofy i raz jeszcze ku Wschodowi, wraz z polityczną i ekonomiczną odbudową Niemiec.

Dunaj jest także historią wielkiej kulturowej symbiozy żydowsko--niemieckiej (dwóch elementów ponadnarodowych w naddunajskiej mozaice ludów) oraz historią jej tragicznego i zbrodniczego końca. Chociaż bohater chce doświadczać radości, przyjemności, miłości, barw pór roku i smaku wina, spotyka często ich przeciwieństwa; okrucieństwo egzystencji i historii, cierpienie, przemoc, agonię, nicość.

Sam nie wiem, czy książka mówi o nadziei czy rozpaczy, nie przypadkiem piszący do mnie czytelnicy mają na ten temat różne zdania; niektórzy uważają, że książka jest pesymistyczna, inni znajdują w niej pociechę, inni jeszcze dostrzegają humor lub melancholię. Oczywiście, książka jest konfrontacją z nihilizmem. Narrator przeżywa osobiście ponowoczesny kryzys filozofii i rozpad wartości, ponowoczesne

408

osłabienie "mocnych" momentów życia, dezintegrację osoby, lecz stawia on temu wszystkiemu ironiczny i zawzięty opór, łącząc nierozerwalnie wiarę z brakiem złudzeń. W Dunaju mowa jest o tylu katastrofach, ale właśnie dlatego książka jest także próbą ocalenia anonimowych ofiar, tak wielu anonimowych ofiar, które zginęły w milczeniu, poszczególnych jednostek lub całych cywilizacji. Historia gromadzi i rozprasza, rzeczy tracą nieustannie swą tożsamość, rozbijają się na nie kończącą się mozaikę szczegółów; podróżny wędruje przez skróty i ślepe zaułki Historii, tajne przejścia, które mogą prowadzić do celu, ale i do katastrofy.

Dunaj miesza fantazję i rzeczywistość. Wszystkie opisane szczegóły wzięte zostały z realnego świata z neurotyczną i drobiazgową precyzją, fantazja montuje je jednak na nowo w wyobrażeniowej strukturze nadającej im odmienny sens. Podróżny opisuje ten świat i w końcu rozpoznaje się w jego lustrze, zupełnie jak ten malarz z opowiadania Borgesa, który maluje pejzaże: góry, morza i rzeki, na koniec zaś spostrzega, że namalował własny portret, gdyż jego osobowość sprowadza się do relacji ze światem, do sposobu, w jaki go widzi i odczuwa.

Neurotyczna dokładność wynika z faktu, że podróżny jest także intelektualnym maniakiem, który ma głowę i kieszenie pełne groteskowych cytatów, z pomocą których usiłuje uporządkować chaotyczną rzeczywistość, kontrolować rzeczy i panować nad nimi, bronić się przed przemianami życia i historii, wznosząc papierowe zamki, erudy-cyjne barykady, które życie szybko skruszy i zburzy. Jak każda namiętna pedanteria, ta również może być tragikomiczna. Na przykład rygorystycznie naukowa analiza źródeł Dunaju prowadzi podróżnego do hipotezy, że Dunaj wypływa być może z rynny albo z kranu, że może Dunaju w ogóle nie ma, że wody życia wyschły.

Ten tak silnie odczuwany dziś niepokój, ten strach, że utraciliśmy kontakt z naturą, źródło życia i żywotności, miesza się - w otwierającym książkę parodystycznym poszukiwaniu prawdziwego początku Dunaju - ze świadomością, że nasza kultura mówi nam tyle o teoriach i dyskusjach wokół źródeł życia, ale zbyt mało o samych źródłach, a jeszcze mniej o samym życiu.

Po opublikowaniu Dunaju zwolennicy "prawdziwego" źródła w Donaueschingen oraz ci, którzy twierdzą, że "prawdziwe" źródło znajduje się w Furtwangen, nie zauważyli, na szczęście, mojej kpiny i za-

409

częli kłócić się zażarcie między sobą, żądając często, abym zaświadczył na rzecz ich nieszkodliwej manii, zarzucając mnie materiałem dowodzącym prawdziwości jednej, fałszu zaś drugiej wersji.

Dziś, w pobliżu źródła w Furtwangen, obok słynnej tabliczki potwierdzającej jego autentyczność, pojawiła się niedawno druga, atakująca mnie i protestująca dumnie przeciwko hipotezie, jakoby Dunaj wypływał z rynny albo z kranów okolicznych domów. Nie jest to chyba mały powód do chwały dla książki, która zmieniła materialny pejzaż świata, dodała jeden przedmiot, w tym przypadku tabliczkę, do inwentarza rzeczywistości.

Dunaj to rzeka nieporozumień, nie ma też końca katalog nieporozumień wywołanych przez moją książkę, od protestów asesorów do uwag pedantów, od objawów zazdrości ze strony lokalnych patriotów, zawistnych o pochlebny przymiotnik, jakim obdarzyłem sąsiednie miasteczko, a nie ich własne, aż do bardziej konkretnej zazdrości kogoś, komu wydawało się, że rozpoznał kobiecą postać fascynującą narratora. Niektórzy chcieliby, by mówić dobrze tylko o ich własnym narodzie, źle o sąsiadach, inni, by zmienić historyczno-polityczne sądy w świetle tego, co stało się już po napisaniu książki. Podobnie jak życie, Dunaj, jego kwintesencja, również jest nieporozumieniem. Ale chociaż czasami istnienie Dunaju podawane jest ironicznie w wątpliwość, to w pobiżu delty, końca, który niewątpliwie istnieje, bohater odnajduje pełnię, zachwyt, utożsamienie z naturą.

Im bardziej podróżny zagłębia się w naddunajski świat, tym częściej natrafia na rzeczywistość nieznaną, wobec której bezużyteczne okazują się kategorie jego własnej kutury. Do pewnego momentu łudzi się, że poznaje, zatem i rozumie, lecz w trakcie wędrówki czuje się coraz bardziej zdezorientowany, świat wydaje mu się zatem coraz mniej zrozumiały, co zdarza się nam zresztą dziś coraz częściej, nawet kiedy wiedziemy banalną egzystencję, nie ruszając się z domu. Czasami podróżnego gna pośpiech, podróżuje, by przyjechać na miejsce jak naprędzej, by już z tym skończyć, by mieć to już za sobą, by już w jakiś sposób umrzeć. Czasami jednak podróżuje też dla przyjemności podróżowania, przystanków, dygresji i swobodnych rozmyślań, aby dojechać jak najpóźniej.

Dunaj jest podróżą sentymentalną w sensie, jaki nadał jej Law-rence Sterne, bez obowiązującego celu ani zwiedzania słynnych zabyt-

410

m ..

ków; napisy w tawernach i kościołach, krótka powieść życia odczytana z kamienia nagrobnego na nieznanym cmentarzu, jakaś historia zasłyszana przypadkiem, uśmiech na twarzy są ważniejsze od wielkich wydarzeń i pomników historii, są objawieniem się Historii w historiach drobnych - komicznych, tragicznych albo dziwacznych - nieznanych istnień, osadzających się na brzegach rzeki, tak że książka staje się końcu czymś w rodzaju naddunajskiego Dekameronu.

Książka nie zamierza i nie może pretendować do kompletności: nie jest to wyczerpująca praca o Europie Środkowej, a jedynie historia podróży pewnej postaci, tego, co widziała i przeżyła, nie zaś tego, czego nie widziała ani nie przeżyła. Podobnie, aby posłużyć się słynnym przykładem, w Idiocie Dostojewskiego książę Myszkin z podróży po Szwajcarii pamięta tylko osła skubiącego trawę na łące, chociaż Szwajcaria ma tyle piękniejszych i ważniejszych rzeczy, poczynając od gór, a kończąc na jeziorach, demokracji i zegarkach.

Problemy i kwestie historyczne zanurzone są w konkretnej rzeczywistości i przeżytym doświadczeniu: i tak na przykład katastrofa niemiecka na Bałkanach staje się w Dunaju historią pewnego porucznika, mieszanina narodów w mieście o różnych nazwach: Bela Crkva, Weisskirchen albo Fehertemplom czy Biserica Alba w Banacie, staje się historią tylu tragedii, ale również opowieścią o papudze poliglotce, która śpiewała po węgiersku, klęła zaś po niemiecku. Dusza Mitteleu-ropy wcieliła się w Kafkę, lecz także w Ferdinanda Thrana, archiwistę afrontów, jakie sprawiło mu życie, autora dzieła pt. Katalog doznanych krzywd. Dunaj nie jest książką o Mitteleuropie, lecz podróżą pozwalającą uwolnić się od środkowoeuropejskich obsesji, podróżą, której symbolem jest wielka tęsknota za morzem. Być może również dlatego dalekie kraje Europy Środkowej mogły potraktować ten utwór jako odbicie uczuć i lęków bezpośrednio je dotyczących.

Podróż naddunajska staje się nieuniknionym sądem ostatecznym, a także wędrówką między światem a kartkami papieru. Dziennik pokładowy pisany jest na wodzie, książka o Dunaju liczy ponad czterysta stron, z których można by zrobić tyle samo papierowych łódeczek i puścić je na rzekę, by uniosła je z prądem. Rzeka ma trzy tysiące kilometrów długości, ale podróż odbywa się też w myśli albo w czterech ścianach własnego domu, ponieważ odyseja między kuchnią a sypialnią, biblioteką a pokojem dziecinnym jest z pewnością równie pełna

411

ryzyka, zagrożeń i triumfów, co wędrówka homeryckiego bohatera. W tych ostatnich latach Dunaj odbył małą podróż dookoła świata, wywołując zachwyty, ale i nieporozumienia, jak to się dzieje w przypadku książki przedstawiającej życie i historię głównie jako serię błędów i pomyłek. Stał się niemal hasłem, obowiązkowym punktem odniesienia czy też stereotypem, stworzył wręcz odrębny gatunek literacki i pobudził, jak głosiła reklama innej książki w odległym kraju, do pisania tekstów "równorzędnych", a także do imitacji, sugerując analogiczne podróże lub zachęcając do przeróbek, naśladownictwa czy też parodii. Od agresywnego pamfletu sprzed kilku lat pewnej młodej kobiety we Włoszech do udokumentowanych i często świetnych reportaży, od przeróbki-parodii, jak w powieści Petera Esterhazy albo sympatycznej satyry szwedzkiej, do karnawałowego utworu pt. Mittel-europa pewnej mieszkanki Triestu i wreszcie do burleski napisanej przez Giorgia Maggiego pt. Vipacco, co oznacza Wipawę, małą rzekę w Słowenii. Kilka lat temu w Budapeszcie Enzensberger gratulował mi żartobliwie takich konsekwencji Dunaju, mam nadzieję, że nie ustaną one i, być może, dzięki rozmaitym Batrachomachiom uwierzę w końcu, że napisałem homerycki poemat, naddunajską Odyseję.

Niezależnie od książek w ostatnich latach świat uległ radykalnej zmianie, szczególnie zaś naddunajską Europa. Często pyta się mnie, jak widzę i jak odczytu je Dunaj po wielkich przemianach w 1989 roku w Europie Środkowej. Pytanie to jest zarazem słuszne i bezzasadne. Słuszne, ponieważ książki nie funkcjonują w politycznej, historycznej i kulturowej próżni, podobnie zresztą jak ich autorzy. Książki i ludzie żyją w czasie, wielkie i małe wydarzenia w życiu i historii zostawiają ślad na stronach książek i na ludzkich twarzach. Każde pokolenie inaczej czyta klasyków, a także każdy pisarz inaczej odczytuje w różnych okresach swoje własne książki. Pytanie jest jednak także bezzasadne, ponieważ książka opowiada pewną historię, a nie inną, na przykład historię miłości dwudziestolatka, nie zaś jego refleksje trzydzieści lat później, historię, która zdarzyła się w Trieście, a nie w Warszawie lub na odwrót.

Oczywiście byłem zdziwiony i poruszony szybkością zmian, których nikt - nawet sami bohaterowie owych wydarzeń - nie mógł przewidzieć, przynajmniej na taką skalę. Pamiętam, że w listopadzie 1989 roku na konferencję zorganizowaną w Blois przez francuskiego mini-

412

stra Langa, gdzie spotkali się pisarze, intelektualiści, a także politycy z krajów Europy Wschodniej, przybył na kilka dosłownie godzin pewien reżyser z Berlina Wschodniego, zaangażowany w organizowanie wielkich manifestacji protestacyjnych, które właśnie wtedy się rozpoczynały. Powiedział nam, że nie wie, jaki będzie efekt tego, co dzieje się w Berlinie, ale z pewnością mur będzie stał jeszcze długo. Dwa dni później mur runął, a reżyser ten był jednym z głównych sprawców tego runięcia. Sądzę jednak, że Dunaj znalazł potwierdzenie w tamtych epokowych wydarzeniach, bo wielki wiatr, który później miał wstrząsnąć Europą Środkową i radykalnie ją odmienić, pojawia się w książce jako zaledwie lekki powiew, jako skryte przeczucie. Podróżny znad Dunaju styka się z niepokojami tzw. "Innej Europy", stojącej u progu przemian i spotkania te stają się jego przygodą, odbiciem jego własnego losu.

Czasami rozumie, co się dzieje, czasami sens wydarzenia mu się wymyka; zarówno trafne przeczucia, jak i błędy stanowią część jego życia i jego historii, przeplatającą się z Historią. Książka jest także świadectwem tylu rzeczy, które wydawały się - i może wówczas były -możliwe, chociaż wydarzenia przybrały (przynajmniej na razie) inny obrót. Były również chwile, gdy wyglądało na to, że ewolucja socjalizmu potoczy się inaczej. Na Historię składają się także rozmaite potencjalne możliwości: nie absurdalne, wydumane alternatywy, lecz konkretny, ukryty potencjał tkwiący w konkretnej chwili, w konkretnej sytuacji. Do historii jednostki - i całego społeczeństwa - należą także, jak napisała Ernestina Pellegrini w rozprawce o mojej twórczości literackiej, "poronione wersje przyszłości", nie zrealizowane, ale przecież obecne potencjały tkwiące w określonej fazie egzystencji. Literatura to również wierność takiemu Musilowskiemu "poczuciu możliwości".

Przed 1989 rokiem Dunaj był, przynajmniej w niektórych krajach realnego socjalizmu, małym podręcznikiem oporu, na przykład w Rumunii czytany był w podziemnych radiostacjach i spowodował, że odmówiono mi wizy jako personie non grata, w Czechosłowacji zaś został przełożony dla wydawnictwa typu samizdat i tylko upadek reżimu sprawił, że mógł ukazać się legalnie.

Jak napisałbym Dunaj, gdybym pisał go w innych czasach? Pytanie jest trochę śmieszne, zupełnie jakby spytać poetę, jak napisałby wiersz

413

o pewnej kobiecie, gdyby spotkał ją trzydzieści lat wcześniej czy później. Ale przecież domaga się ono odpowiedzi. Przede wszystkim, gdyby mój naddunajski podróżny przeżył wydarzenia z 1989 roku, książka miałaby odmienny rytm. W mojej książce podróżny wędruje przez wielorakie nawarstwienie czasów, pełną napięć teraźniejszość jak i minioną lub mijającą właśnie przeszłość, przez wielkie wydarzenia, drobne przypadki i nieporozumienia; splot ten sugeruje wyobrażenie czasu jako labiryntu.

Gdyby podróżny ten podróżował w 1989 roku, dojmująca aktualność faktów pewnie całkowicie by go zaabsorbowała, zmusiła do zlekceważenia innych aspektów rzeczywistości, umniejszyła złożoność, wielostronność książki. Byłaby ona bardziej dramatyczna, ale za to mniej epicka i mniej tragiczna. Bieg wypadków wymusiłby na książce jednoznaczną wymowę, krótki oddech, dramatyczną i jednostronną koncentrację na tym, co dzieje się w bieżącej chwili. Przemożna aktualność czasu teraźniejszego, tego, co widoczne na powierzchni, usunęłaby w cień rozległe, wielowarstwowe tło dziejów, wielość czasów, epicką całość.

Dunaj nie mógłby zatrzymywać się w tych wielowiekowych meandrach historii i kultury środkowoeuropejskiej, a przecież one tylko mogą pomóc w zrozumieniu tego, co stało się w roku 1989, szczególnie zaś tego, co stało się potem i dzieje się nadal, a mianowicie powrotu dawnych napięć, wciąż żywych pretensji i nie zabliźnionych od wieków ran, powrotu wywołującego dziś gwałtowne i wściekłe wybuchy nienawiści w Europie Środkowowschodniej, których skrajnym przykładem pozostaje okrutna i bezsensowna tragedia jugosłowiańska. W Europie Środkowej wszystko jest nadal teraźniejszością, w dobrym i złym sensie tego słowa, żadna namiętność nie ulega zapomnieniu, nie zostaje odłożona ad acta. W tym wszystkim przejawia się wzruszająca wierność życiu, patetyczna walka z zapomnieniem, ale także przekleństwo, które więzi duszę w dręczącym wspomnieniu wszystkich doznanych krzywd, również tych odległych, domagających się wystawienia rachunku, pomsty. Aby zrozumieć, co stało się w naddunajskiej Europie, trzeba zagłębić się w jej przeszłość, wędrować po niej, jak dzieje się to w Dunaju za sprawą względnego spokoju, w jakim odbywa się ta nieco cygańska wędrówka. Autor Dunaju z 1989 roku mógłby mieć przed oczami jedynie rok 1989, nie mógłby zatem

414

zrozumieć tego, co się właśnie dzieje ani co miało się dziać zaraz potem.

Książka byłaby o wiele mniej tragiczna, ponieważ rzeczywistość, nawet w swych najbardziej bolesnych aspektach, postrzegana byłaby w świetle nadziei, jakie niosą z sobą takie zmiany. Poza tym koncentracja na wielkich, wręcz straszliwych wydarzeniach Historii przez duże H skazałaby na zapomnienie egzystencje nieznane, anonimowe, marginalne, tragedie, które nie znajdują odkupienia w postępie historycznym. To właśnie tragedia owych nieznanych egzystencji stanowi centralny punkt książki.

Nowa Mitteleuropa powstała w 1989 roku wywarła na mnie głębokie wrażenie. Nie chodzi tyko o radość z powodu upadku totalitaryzmu i odzyskania wolności przez narody, ale i o odkrycie, że można zmieniać rzeczywistość. Wszyscy jesteśmy na ogół zaślepionymi konserwatystami, bo sądzimy, że rzeczywistość jest taka, jaką przyzwyczailiśmy się widzieć, że jest niezmienna, nie wierzymy, iż ludzkość może się odrodzić. Dubczek przemawiający do tłumu na placu Wacława dwadzieścia jeden lat potem, jak został odsunięty od życia publicznego niczym niepotrzebny śmieć, zaprzecza pozornemu realizmowi tylu polityków widzących jedynie fasadę teraźniejszości.

Ale zniknięciu wczorajszych widm towarzyszył groźny powrót widm przedwczorajszych. W całej Europie odzyskanie wolności przeplata się z gwałtownymi wybuchami nienawiści i z równie gwałtownymi przejawami nacjonalizmu, zdolnymi zniszczyć nową Europę. Jej prawdziwym, choć ekstremalnie zdeformowanym odbiciem stała się raz jeszcze Europa naddunajska, rozdzierana aż do paroksyzmu brutalnymi konfliktami, w których jedna tożsamość etniczna przeciwstawia się drugiej. Europa naddunajska, uwolniona od murów, staje się ponownie "inną" Europą. Dlatego czymś śmiesznym byłoby sądzić, że klęska komunizmu rozwiązała wszelkie problemy. Upadek komunizmu, który uwolnił tyle stłumionych sił, nie może sprawić, że zapomnimy o konieczności przekształcania, zmieniania świata. W przypadku Zachodu nie ma co mówić o żadnym "zwycięstwie" w odniesieniu do wydarzeń z 1989 roku. Mój przyjaciel Manes Sperber, który walczył niegdyś ze stalinizmem, nauczył nas, że nie powinniśmy pysznić się zwycięstwem, bo - powiadał - stajemy się wtedy cocus de la vic-toire.

W swoich esejach pisanych w czasach prześladowań przez komuni-

415

styczny reżim Havel bronił życia i prawdy przeciw ideologii; bronił wartości, sprzeciwiał się sprowadzaniu życia jedynie do zwykłego mechanizmu potrzeb, podkreślał różnicę między życiem a jego przedstawieniem. Społeczeństwo zachodnie, które pojmuje kulturę jako spektakl, celebruje często właśnie utratę wartości, biorąc ją za wyzwolenie. Nie przypadkiem w jednym ze swoich esejów skierowanych przeciwko komunistycznej tyranii Havel zastanawiał się, czy tyrania ta, wraz ze swym fałszem, nie jest także karykaturą życia społecznego w ogóle, rodzajem memento dla Zachodu, ukazującym mu jego potencjalny los. Naddunajskiemu kontynentowi grozi, że ponownie okaże się groteskowym i smutnie prawdziwym odbiciem świata, laboratorium absurdu.

W Ratyzbonie, nad Dunajem, stoi dom Keplera. W jednym z pokoi zgromadzono instrumenty, które Kepler skonstruował, aby badać niebo. W tym samym pokoju, kilka metrów dalej, znajduje się jeszcze jedno, bardzo skomplikowane urządzenie. Kepler wymyślił je dla siebie, ponieważ, będąc niepoprawnym pijakiem, nie chciał zaglądać wciąż do beczki, którą trzymał w pobliżu, aby sprawdzać w niej poziom wina, skonstruował więc coś, co pokazywało mu, ile wina jeszcze zostało. Niektóre z odkryć Keplera stały się naukowymi prawami powszechnie obowiązującymi, podczas gdy inne okazały się fałszywe. Nie wiem, czy urządzenie skonstruowane w celu mierzenia ilości wina w beczce należy do tych, które doprowadziły Keplera do prawdy, czy też do tych, które doprowadziły go do błędu. Z pewnością te kilka metrów, dzielących w jednym pokoju instrumenty do badania nieba i do zaglądania w głąb beczki, może stać się przestrzenią równie pełną przygód i sensu jak podróż od źródeł do delty Dunaju, a w każdym razie mój Dunaj zrodził się z takiego przekonania.

Spis treści

KWESTIA RYNIEN (przeł. Joanna Ugniewska) ............ 7

1. Tabliczka 2. Donaueschingen kontra Furtwangen 3. Relacja 4. Moraliści i mierniczy u źródeł Brege 5. Mitteleuropa "ponadnarodowa" czy całkowicie niemiecka? 6. Noteentiendo l. Homunku-lus 8. Tory czasu 9. Bissula 10. Źródło Brigach 11. Zakrystianie z Messkirch 12. Przewodnik po Sigmaringen

UNIWERSALNY DUNAJ INŻYNIERA NEWEKLOWSKY'EGO

(przeł. Joanna Ugniewska) ..................... 49

1. Uwierzyć w Ulm 2. 2164 strony i 5 kilogramów 900 gramów Górnego Dunaju 3. Inżynier Neweklowsky pomiędzy perswazją a retoryką 4. Murzynka znad Dunaju 5. Niemiecka idylla 6. Zdobycie Ulm 7. Z gołymi rękami przeciw III Rzeszy 8. Pogrzeb 9. Funt chleba 10. Na świńskim targu 11. Archiwista krzywd 12. Grillparzer i Napoleon 13. Spacerowa terapia 14. ZLauingen doDillingen 15. Kiczowatość zła 16. Pusty grób 17. Marieluise Fleisser z Ingolstadtu 18. Limes 19. Walhalla i róża 20. Ratyzbo-na 21. W sali Reichu 22. Sześć kątów nicości 23. Osioł z Niedzieli Palmowej 24. Wielkie koło 25. Eichmann w klasztorze 26. Podbródki z Yilshofen 27. W Pasawie 28. Krymhilda i Gudrun, czyli dwie rodziny 29. Nad pięknym modrym Innem?

W WACHAU (przeł. Joanna Ugniewska) ................. 119

1. Nekrolog w Linzu 2. Zulejka 3. A. E. I. O. U. 4. Sztych i cięcie 5. Smuga dymu 6. Mauthausen 7. Kropla zapomnienia 8. Kaczki w Grein 9. Tort dla arcyksięcia 10. Kyselak 11. Wine-ta nad Dunajem 12. Godzina 10.20 13. Orzeł dwugłowy i orzeł bielik 14. Kierling, Hauptstrasse 187

CAFE CENTRAL (przeł. Joanna Ugniewska) .............. 159

l. Manekin poety 2. Dom Wittgensteina 3. Święty Stefan 4. Ba-

417

ronówna, która nie lubiła Wagnera 5. Schody Strudlhofu 6. Do-rotheum 7. Kłamstwa poetów 8. Turcy pod Wiedniem 9. Plamy krwi 10. Wśród innych wiedeńczyków 11. Owocna praca 12. Gentzgasse 7 13. Lukacs w Wiedniu 14. Tak tylko zapytałem IS.To, co zawsze, proszę pana? 16. Josephinum 17. Kabaret życia 18. Rembrandtstrasse 35 19. Na skraju rzeczywistości 20. Wiener Gruppe i striptiz 21. Karl-Marx Hof 22. Wuj Otton 23. W Muzeum Zbrodni 24. Radosne życie, lekka śmierć 25. Berggasse 19 26. Odyseja kosmiczna 27. Spojrzenie wstecz 28. Słowa, słowa, słowa 29. Eckhartsau 30. Karnuntum 31. Mniejszość, która nie chce asymilacji 32. Tam, gdzie jest Haydn, nie może się stać nic złego 33. Bardziej tragiczne i chlubne

ZAMKI IDREYENICE (przeł. Anna Osmólska-Mętrak) ........ 211

l. Pod Czerwonym Rakiem 2. Gdzie są nasze zamki? 3. Mroczny przedmiot pożądania 4. Na każdego przyjdzie pora S.Pewnanad-dunajska proletariacka niedziela 6. Cmentarze na ulicy 7. W Tatrach 8. Antykwariat, życie i prawo

PANONIA (przeł. Anna Osmólska-Mętrak) ............... 235

1. U wrót Azji? 2. Przebrany król 3. Kocsis 4. Gąsienice na śniegu 5. W błocie Panonii 6. Smętnie madziarski 7. Cesarskie popiersie pod schodami 8. Karczmarze z Vacu 9. Szentendre 10. Lody w Budapeszcie 11. Grobowiec pośród róż 12. Epika, powieść i kobiety 13. Europa Środkowa i antypolityka 14. Dwa telegramy 15. Krzywoliniowe oświecenie 16. Biblioteka nad Dunajem 17. Kawałek Stalina 18. Kalocsa 19. Epilog w Baja 20. Wino z Peczu 21. Fałszywy car 22. Skrzypce w Mohaczu

BABKA ANKA (przeł. Anna Osmólska-Mętrak) ............ 285

1. Myśleć "wieloma narodami" 2. Zielony koń 3. Mądry asesor Tipoweiler 4. Papuga poliglotka 5. Pod popiersiem Lenaua 6. Zielona witalność 7. Timi§oara 8. Niemiecki los 9. Grób Oktaviana 10. Dwuznaczny Zeus 11. Miasto na Wschodzie 12. Transsifoanismus 13. Na Wieży Zegarowej 14. Na krawędzi ciszy 15. Hipoteza dotycząca pewnego samobójstwa 16. Subotica albo poezja fałszu 17. Nowy Sad i okolice 18. Ludzie z Pogranicza 19. Werterowski stalinowiec 20. Saga belgradzka 21. Przed Żelazną Bramą

NIEPEWNA KARTOGRAFIA (przeł. Anna Osmólska-Mętrak) .... l. lis meprisent les Turcs 2. Autobiografia hajduka 3. Rękopisy w Dunaju 4. Tatarzy i Czerkiesi 5. Agent Rojesko 6. Fala i ocean 7. Kwestia macedońska 8. Zielona Bułgaria 9. Opowiadania z

418

331

Czerkazek 10. Świat stworzony przez Satanaela 11. Biblia Gotów 12. Ruse 13. Muzeum patosu 14. Graffiti w Iwanowie 15. Bocianie gniazdo 16. Dom Canettiego

MATO AS (przeł. Anna Osmólska-Mętrak) ................ 357

1. Na drodze zła 2. Bogowie i placki 3. Przeniesiony kongres 4. Okno marszałka 5. Mahala i awangarda 6. Slot-machine poezji 7. W Muzeum Wsi 8. Hiroszima 9. Trofeum Trajana 10. Morze Czarne 11. Rycerz Tracki 12. Umarłe miasto 13. Na granicy 14. W delcie 15. In t'el mar grando

DUNAJ IPOST-DUNAJ (przeł. Joanna Ugniewska) ........-• 401

Sprzedaż wysyłkową książek ŚW "Czytelnik" prowadzi Księgarnia Wysyłkowa "Faktor" 02-792 Warszawa 78, skrytka pocztowa 60 tel. 0-601 28 58 66

"Czytelnik", Warszawa 1999. Wydanie I

Ark. wyd. 23,4; ark. druk. 26,25

Skład: WMC s.c., Warszawa

Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza

im. W. L. Anczyca S.A. Kraków

Zam. wyd. 451; druk. 705/99

Printed in Poland

Claudio Magris (ur. w 1939 w Trieście) - włoski

pisarz, germanista, wykłada na Uniwersytecie w

Trieście, współpracuje z "Corriere delia Sera".

Jest autorem m.in.: "II mito absburgico nełla

letteratura austriaca moderna" (1963),

"Lontano da dove. Joseph Roth e la tradizione

ebraico-orientale" (1971), "Itaca e oltre" (1982).

"Dunaj" to nie tylko książka o rzece, jej

geografii i historii, ale przede wszystkim

książka o podróżowaniu, o przekraczaniu

granic narodowych, społecznych,

psychologicznych. Dunaj, rzeka, która należy

do wielu narodów, kultur, tradycji, języków,

systemów politycznych i społecznych, jest

metaforą ukazującą wielowarstwowość

tożsamości współczesnego człowieka.

Fantazja i rzeczywistość, wielkie wydarzenia i

ślepe zaułki Historii. Konfrontacja z

teraźniejszością i historia kulturowej symbiozy.

Tragizm, melancholia i humor.

O N

Kj

H H f

as

!".H J! 3_-07-026 " 3 -8

a

9 "7883

2693



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pytania-Dunaj, prawo urzędnicze
Dunaj Części mowy SWJP
03 Dunaj P Katastrofa budowlana Nieznany (2)
02 Dunaj P Katastrofa budowlana w klubie sportowo rekreacyjnym w Bialymstoku
dunaj
1999 therm biofeedback for claudication in diab JAltMed
Pytania-Dunaj, prawo urzędnicze
Wakacje z piekła Claudia Gray Nie lubię twojej dziewczyny
Fitzcarraldo starring Klaus Kinski Claudia Cardina A True Classic Of World Cinema
Nuestro Circulo 710 DIALOGO CON LA POLIFACETICA CLAUDIA AMURA, PRIMERA GM IBEROAMERICANA 26 de marz
Claudia Gray Wieczna Noc [ rozdział 7 11]
Gray, Claudia Evernight
Gray Claudia Evernight 01 Evernight Prolog
2 Claudia Gray Mowa gwiazd
Familia, fofoca e honra Claudia Fonseca

więcej podobnych podstron