14
N
agle wszystko wokół mnie uległo zmianie. Ujrzałem wielkie zgromadzenie olbrzymich, nieruchomych postaci stojących wokół małego, srebrnego stolika i wpatrzonych w to, co się na nim działo. Na stole zaś małe figurki przypominające figury szachowe chodziły tu i tam zajęte swoimi sprawami. I zrozumiałem nagle, że każda figurka to i d o l u m, czyli pomniejszony obraz jednej z wielkich stojących wokół postaci. A działania i ruchy każdej figurki odzwierciedlały jak w pantomimie najgłębszą naturę jej nieruchomego władcy. Figurki na szachownicy to kobiety i mężczyźni — tacy, jakimi widzą siebie sami i jakimi widzą ich inni na tym świecie. A srebrna szachownica
— to czas. A ci, co stoją wokół i patrzą — to nieśmier
telne dusze tych mężczyzn i kobiet. Poczułem zawrót
głowy i przerażony chwyciłem mego Nauczyciela za
rękę.
— Czy tak wygląda to naprawdę? — spytałem.
— Czy wszystko, co widziałem do tej pory, było tyl
ko na niby? Te rozmowy między Duchami i Upiorami,
czy były tylko odegraniem decyzji, które tak napraw
dę dokonały się dawno temu?
— Mógłbyś równie dobrze powiedzieć, że były
one zapowiedzią tych decyzji, które dokonają się do
piero przy końcu świata. Lepiej jednak nie mów ani
tak, ani tak. Widziałeś decyzje ludzi nieco wyraźniej,
niż można je zobaczyć na Ziemi: "widziałeś je przez
116
mocniejszą soczewkę, ale była to jednak soczewka. Nie żądaj od snu więcej, niż może ci dać.
Od snu? A więc... więc ja... nie jestem tu na
prawdę?
Nie, synu — odparł mój Nauczyciel łagodnie
i wziął mnie za rękę. — Niestety, jeszcze nie. Przed
tobą jest jeszcze gorzki kielich śmierci. To, co widzia
łeś, było snem. Jeżeli kiedykolwiek zechcesz o nim
opowiedzieć, zaznacz wyraźnie, że to tylko sen. Pod
kreśl to bardzo mocno. Nie pozwól, by jakiś biedak
myślał, że szczycisz się wiedzą niedostępną dla śmier
telnych. Nie chcę, żeby wśród moich dzieci znalazł się
nowy Swedenborg albo Yale Owens.
Niech Bóg broni — odparłem, przybrawszy mą
drą minę.
— On j u ż tego zabronił. To właśnie ci mówię.
Teraz wydawał mi się jeszcze bardziej podobny do
Szkota niż przedtem. Wpatrywałem się w jego twarz. Wizja gry w szachy zniknęła i znowu znajdowaliśmy się w cichym lesie oświetlonym chłodnym blaskiem przedświtu. Nie odrywałem spojrzenia od jego twarzy. Nagle ujrzałem coś, co sprawiło, że ciarki przebiegły mi po plecach. Stałem teraz odwrócony tyłem do gór, a mój Nauczyciel patrzył w ich kierunku. Nagle jego twarz zaróżowiła się nowym światłem. Krzak paproci około trzydziestu metrów za nim zapłonął złotem, a pnie drzew pojaśniały od wschodu. Cienie pogłębiły się. Do tej pory słyszałem tylko poćwierkiwania i szczebiot ptaków; teraz ze wszystkich stron naraz odezwały się głosy: koguty piały, słychać było ujadanie psów i dźwięk rogów, ale ponad wszystko wzbijały się głosy tysięcy ludzi, leśnych aniołów i drzew:
— Nadchodzi! Nadchodzi! — śpiewały. — Obudźcie się, śpiący! Nadchodzi! Nadchodzi! Nadchodzi!
Przerażony, rzuciłem przez ramię spojrzenie na
117