102


25.8. Spory między prorokami W żydowskiej gazecie dla Polaków, czyli „Gazecie Wyborczej” nie pisują - jak gdzie indziej - zwyczajni redaktorzy. W „Gazecie Wyborczej” pisują prorocy. Ale - co wiadomo już ze Starego Testamentu, którego „autora” piosenkarka Doda posądziła o pisanie pod wpływem zaprawki z wina i jakichści „ziół” - prorok prorokowi nierówny. Dlatego w „Gazecie Wyborczej” są prorocy więksi i mniejsi. Prorokiem większym, czyli inaczej mówiąc - zwyczajnym, jest np. red. Adam Michnik. Natomiast prorokiem mniejszym jest red. Jacek Żakowski. Jak odróżnić proroka większego od mniejszego? To proste; prorok większy ma rację zawsze, podczas gdy prorok mniejszy niekiedy racji nie ma. Tak właśnie okazało się po sławnym manifeście red. Żakowskiego przeciwko „chamstwu”. Red. Żakowski wezwał, by z „chamstwem” walczyć tak samo, jak z „kibolstwem”. Jak wiadomo, z „kibolstwem” walczy się przy pomocy policji, która tych „kiboli” eskortuje i pilnuje, a jak wymkną się jej spod nadzoru, to i oskarża o różne przestępstwa, niezawisłe sądy przywalają im grzywny, a kluby sportowe, podobnie jak prostytucja, hazard i przemysł rozrywkowy, stanowiące od lat park jurajski byłych (?) funkcjonariuszy razwiedki wojskowej i SB, kasują forsę za bilety. Osobiście jestem przeciwny walce z „kibolstwem”. Jeśli ktoś gustuje w plebejskich rozrywkach, to niech nie narzeka na panujące tam obyczaje. Jeśli tedy „kibole” chcą się między sobą bić na stadionach, to niech się nawet nawzajem pozabijają. Rozgrywanie przy tej okazji meczów nie jest wcale potrzebne w sytuacji, gdy dla „kiboli” mecz jest przecież tylko pretekstem do rozgrywki własnej. A ponieważ stadiony przypominają twierdze, to jest gwarancja, że taka bijatyka nie zaszkodzi osobom postronnym, więc kierujący klubami sportowymi razwiedczykowie i ubecy mogliby z powodzeniem wynajmować im obiekty sportowe na walki - oczywiście za opłatą i kaucjami z góry. Ale mniejsza o „kiboli”, bo ważniejsze, że gdy red. Żakowski zaapelował o porozumienie właścicieli największych portali internetowych w sprawie walki z „chamstwem”, to nie tylko nie doszło do porozumienia, ale w dodatku propozycja red. Żakowskiego spotkała się z krytyką red. Wujca, który zarzucił red. Żakowskiemu intencję wprowadzenia do Internetu cenzury. Widać wyraźnie, że red. Wujec jest większym prorokiem, niż red. Żakowski, ale mniejsza już o to, podobnie jak i o przyczynę tego wyższego miejsca red. Wujca w prorockiej hierarchii, bo z tą cenzurą coś jest na rzeczy. Chodzi o to, że red. Żakowski „chamstwo” traktuje dość szeroko, obejmując tym pojęciem również „brednie”. A co tą są „brednie”? Ano, „brednie” to są opinie i poglądy, z którymi red. Żakowski się nie zgadza, albo, które nie mieszczą mu się w głowie. Czasami zresztą „brednie” z „chamstwem” się mieszają, np. w stwierdzeniu, iż pan prezydent „liże Ukraińcom rów”, bo nie da się ukryć, że to samo robili również inni dygnitarze, dopóki banderowcy nie spróbowali ich przetestować rajdem rowerowym. Ale mniejsza o to, bo ważniejsza jest różnica zdań między prorokami, a właściwie to, że red. Wujec, jako prorok niewątpliwie większy od red. Żakowskiego wypowiedział się przeciwko cenzurze. Do tej pory „Gazeta Wyborcza”, chociaż oczywiście wolnościowej retoryki używała aż do przesady, to przecież opowiadała się za penalizacją takiego np. „kłamstwa oświęcimskiego” i temu podobnych „bredni” a więc raczej ZA cenzurą. Czyżby coś się zmieniło, czyżby spór między prorokami zwiastował nam zmianę „etapu”, na którym będą liczyły się już całkiem inne „mądrości”? Wykluczyć tego nie można, bo charakterystyczne i dla red. Żakowskiego i dla red. Wujca jest to, że starannie nie dostrzegają słonia w menażerii. Każdy czytelnik różnych forów internetowych bez trudu może zauważyć wyraźną koordynację zamieszczanych komentarzy, która świadczy, że do tej pracy, być może po przeszkoleniu w zakresie obsługi komputera, zostali oddelegowani wypróbowani, być może już emerytowani, ale oczywiście w dalszym ciągu „w służbie narodu” fachowcy z razwiedki i SB. Nawet i u mnie objawił się taki jeden, co to wprawdzie tytułuje się „hrabią”, ale od razu widać, że to z tych hrabiów, co to „srać chodzili za chałupę”. Przy tym - jak to często z ubekami bywa - renegat, ale natchniony poczuciem misji meliorowania tubylczego narodu, podobnie, jak nieboszczyk Leszek Kołakowski, o którym ojciec Jan Andrzej Kłoczowski OP powiada, iż pragnął, „żeby tą Polską, trochę zapyziałą i trochę chłopsko-kartoflaną potrząsnąć, natchnąć ją jakąś wielką ideą, wielką utopią”. Więc nieboszczyk Leszek Kołakowski, w zależności od mądrości etapu, albo trząsł nami najpierw przy pomocy marksizmusa-leninizmusa, a jak za marksizmus-leninizmus już gorzej płacono, to przy pomocy ulubionego przez „drogiego Bronisława”, „konserwatywno-liberalnego socjalizmu”, albo - jak to pięknie określił przewielebny ojciec Kłoczowski - „katolickiego chrześcijaństwa bezwyznaniowego”. Takie to ci „wielkie idee” i „wielkie utopie”.

„Hrabia” na takie przepastne wyżyny wspiąć się nie odważa, pewnie w obawie, by nie dostać zawrotu głowy, tedy ambicje melioracyjne miarkuje po swojemu, według kryteriów wspomnianego parku jurajskiego: „Nastąpił przełom, jakże ważny dla wizerunku naszego kraju - dziękujemy ci Madonno, dziękujemy wam fani Madonny, dziękujemy ci rządzie Polski!” Taki to ci manifest Towarzysza Szmaciaka, prosto spod serca gorejącego! A jak wiadomo, największym zmartwieniem „fanów Madonny” było, czy zaprezentują się jako „wspaniała publiczność”, czy nie. Gdzieżby im w tej sytuacji cokolwiek mogło się nie podobać? „Kołtun z prowincji czy z miasta, z otwartą gębą żre ciasta” i myśli, że jest światowcem. Więc skoro najwięksi prorocy, prowadzący tubylczy naród ku nieuchronnemu przeznaczeniu wydali takie instrukcje starym czekistom, co to jeszcze no, mniejsza z tym - to nic dziwnego, że o żadnym porozumieniu przeciwko „chamstwu” na tym etapie mowy być nie może. Kiedyś, w przyszłości - na pewno będzie, ale jeszcze nie teraz. Na tym etapie „chamstwo”, jeśli nawet tu i ówdzie miesza się z „bredniami”, to przecież zasadniczo nie traci obiektywnie postępowego charakteru. Prorocy mniejsi nie zawsze to pojmują, tedy nic dziwnego, że muszą być sztorcowani i pouczani przez większych, ot, dla przykładu - przez red. Pawła Wujca. SM

Walka z drożyzną ONI się powtarzają, niestety. Wciąż te same numery. Więc i ja muszę się powtarzać. Zwrotu „Rząd rżnie głupa” użyłem na sali sejmowej, gdy p.Jerzy Osiatyński, ówczesny MinFin, po drastycznej podwyżce cen energii, wyszedł na trybunę i oświadczył, że „Rząd” będzie badał, dlaczego piekarze podnieśli ceny pieczywa... Potem poprawiłem to na „Rząd udaje Greka” - co wzbudziło jeszcze większą wesołość Posłów, gdyż p.prof.Osiatyński (we własnej Unii Wolności uważany zresztą za skrajnego lewaka) ma na drugie imię „Epaminondas”. I wczoraj znów zareagowałem - w „Dzienniku Polskim” - na kolejny wyczyn ministra. Tym razem: z PSLu: Rząd rżnie głupa - bis Będziemy mieli nowe Inspekcje Robotniczo-Chłopskie albo nawet i Czerezwyczajkę. JE Marek Sawicki, Minister Rolnictwa, dostrzegł, że rolnicy za swe płody uzyskują mało, a klienci w sklepach płacą dużo. Więc pośle inspektorów, by ci wykryli i - jak mniemam - surowo i przykładnie ukarali wrednych pośredników-spekulantów. P. Minister zdaje się zapominać, że "Rząd" od każdego pośrednika, a także od młynarza, od piekarza i od sklepikarza - pobiera ogromne podatki; że w energii elektrycznej używanej do pieczenia chleba jest horrendalny podatek, a w benzynie używanej do transportu pszenicy, mąki i chleba - nieprawdopodobnie wysoki podatek zwany akcyzą. A jeśli - zdaniem p.Ministra - pośrednicy zarabiają krocie, to niech zwolni wszystkich pracowników Ministerstwa - ze sobą na czele - i niech ci też zarabiają krocie na pośrednictwie! Niech wreszcie "Rząd" (a raczej: Sejm) przestanie płacić bezrobotnym zasiłki - niech ci też z głodu zaczną zarabiać na pośrednictwie. I od razu wskutek zwiększonej konkurencji zyski pośredników i ceny w sklepach spadną - a dochody rolników wzrosną! Tu tylko dodam, że w porównaniu z tym pomysłem idea WDost.Jana Rulewskiego (Bydgoszcz, PO) - by ratować budżet poprzez dodatkowe opodatkowanie „Coca-Coli” - to mały pikuś. JKM

Troska o los kraju Szef MSWiA Grzegorz Schetyna obraził się na prezydenta i stwierdził, że do momentu pojawienia się nowego w najbliższych wyborach (tym samym przesądził już ich wynik) nie będzie proponował żadnych generalskich nominacji. Zadecydowało zablokowanie przez prezydenta nominacji na stanowisko generała policji oficera z siedmioletnim stażem w ZOMO, a na generała służby granicznej kogoś, kto miał (ma?) kłopoty z prawem. Rzeczniczka MSWiA stwierdziła, że nie można mieć do ministra pretensji, gdyż jego urząd po prostu nie wiedział o tych faktach. Można, więc przyjąć, że Schetyna obraził się na prezydenta za ignorancję swojego urzędu. Mnie jednak zaciekawiła głównie relacja o tych wydarzeniach w TVNowskich “Faktach”. Do jej skomentowania zaproszony został człowiek ze świńskim ryjem i gumowym penisem, czyli Janusz Palikot. Tym razem bez tych akcesoriów, (chociaż, kto wie?) Palikot ogłosił… no tak, nie ma, co przytaczać, wiedzą przecież państwo doskonale, co ma on do powiedzenia. Aby nie było zarzutów o jednostronność, doproszony został także komentator inny, tym razem z opozycji (SLD), były minister spraw wewnętrznych Krzysztof Janik. Biorąc pod uwagę, że swego czasu był on funkcjonariuszem partii, która traktowała Polaków ZOMO, trudno, aby staż w tej jednostce uznał za coś niewłaściwego. I tak też się stało, z tym, że Janik nie odniósł się do sprawy merytorycznie, a jedynie dał wyraz swojej wierze, że kandydaci są porządnymi ludźmi, gdyż propozycje ministerstwa muszą być przemyślane. Oświecony w ten sposób dziennikarz zatroskał się o los kraju, w którym prezydent wyciąga na światło dzienne wątpliwości w sprawach, w których wątpliwości wyciągać nie należy. Czy jest, co komentować? Może głównie to, że mało, kto poruszony jest takim właśnie prezentowaniem faktów w uznanym za nieomal wzorcowy serwisie informacyjnym. Z tej perspektywy warto zatroskać się o los kraju. Bronisław Wildstein

Niemcy poinformują Buzka, w jakim stopniu przyjmą Lizbonę Niemieccy chadecy chcą, by szef Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek, Komisja Europejska i wszystkie kraje członkowskie Unii Europejskiej zostali dokładnie poinformowani o wykładni stosowanej do traktatu lizbońskiego przez Republikę Federalną Niemiec. CSU dołączyło wprawdzie do międzypartyjnego porozumienia w kwestii ustaw kompetencyjnych, które mają umożliwić ratyfikację traktatu lizbońskiego w Niemczech. Jednak grupa niezadowolonych polityków Unii Chrześcijańsko-Społecznej nie ukrywa, że będzie blokować to porozumienie, o ile nie zostaną spełnione dwa warunki zapisane w przygotowanej przez nich rezolucji. Po pierwsze, traktat ma być stosowany w Niemczech wyłącznie w granicach ustalonych przez Federalny Trybunał Konstytucyjny, i taką deklarację przewodniczący Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek powinien otrzymać od szefa Bundestagu. Po drugie, w razie gdyby instytucje unijne przekroczyły swoje kompetencje, rząd i parlament muszą mieć prawo do zakwestionowania przed Federalnym Trybunałem w Karlsruhe podjętych w Brukseli decyzji. - Jest porozumienie w najważniejszych czterech punktach prawnych dotyczących kwestii, które nakazał parlamentowi poprawić Federalny Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe - powiedział nam Thomas Silberhorn, ekspert Unii Chrześcijańsko-Społecznej do spraw zagranicznych, uczestnik negocjacji parlamentarnych dotyczących zmian w ustawach kompetencyjnych. Za jedną z ważniejszych spraw, jakie wynegocjowało CSU, Silberhorn uznał uzyskanie podstaw prawnych do tego, aby Bundestag otrzymał prawo do informacji i wglądu w dokumenty rządowe na temat istotnych dla kraju negocjacji z Brukselą. Polityk CSU przyznał zarazem, że nie udało się przeforsować żądań, aby w takich sytuacjach parlament uzyskał prawo weta. - Bundestag musi być informowany, ma prawo zabrać głos, ale rząd nie ma obowiązku brać tego pod uwagę - skwitował te ustalenia Thomas Silberhorn. - Jednak i tak mamy sukces, ponieważ teraz rząd już nie będzie mógł samodzielnie prowadzić negocjacji na szczeblu unijnym dotyczących np. podpisywania nowych traktatów, ewentualnego rozszerzenia Wspólnoty lub zmian prawa uderzającego bezpośrednio w obszary poszczególnych lokalnych gmin, lecz będzie musiał konsultować te sprawy z parlamentem - dodał. Według Silberhorna, nie wszystkie postulaty CSU można było zrealizować, gdyż niektóre z nich wymagałyby zmian w konstytucji, a tego w jego opinii obecnie nie dałoby się przeprowadzić. Za znaczące osiągnięcie uznał doprowadzenie do tego, że traktat lizboński będzie miał zastosowanie wyłącznie w granicach ustalonych przez Trybunał Konstytucyjny, a niemiecki rząd i parlament będą miały prawo kwestionować przed FTK decyzje unijnych instytucji podjętych z przekroczeniem przez nie kompetencji. Na pytanie, czy inni posłowie CSU mimo tego porozumienia i tak nie wniosą następnych skarg do Trybunału Konstytucyjnego na proces ratyfikacji traktatu, Thomas Silberhorn odpowiedział, że należy poczekać na rozwój wydarzeń. Przy okazji porozumienia w kwestii projektów ustaw okołotraktatowych politycy chadeccy (CDU i CSU) postawili dodatkowe żądania. Po pierwsze Bundestag musi poprzez specjalną rezolucję sformułować odpowiednią interpretację traktatu lizbońskiego zgodną z wykładnią Trybunału Konstytucyjnego. Po drugie nowe ustawy okołotraktatowe Bundestagu (z interpretacją, że mają być zgodne z wyrokiem FTK) muszą zostać poprzez przewodniczącego niemieckiego parlamentu przesłane do wiadomości szefa Parlamentu Europejskiego Jerzego Buzka, do Komisji Europejskiej i do wszystkich krajów członkowskich Unii Europejskiej. W postulowanej przez CSU rezolucji miałaby się też znaleźć zapowiedź, że w następnej kadencji stworzona zostanie możliwość składania do Trybunału Konstytucyjnego tzw. skarg kontrolnych na te decyzje Unii Europejskiej, w których instytucje Wspólnoty mogły przekroczyć swoje kompetencje. Do tych nowych propozycji chadeków muszą się teraz odnieść pozostałe ugrupowania. Pierwsze komentarze nie są entuzjastyczne. Zdaniem Emilii Mueller, specjalistki ds. unijnych w CSU, a jednocześnie ministra ds. europejskich w Bawarii, wszyscy ci, którzy w bezrefleksyjny i ostry sposób krytykują chadecki pomysł uchwalenia specjalnej rezolucji albo w ogóle nie rozumieją prawnego problemu związanego z wykładnią FTK, albo też nie chcą tego zrozumieć. - Rezolucja jest aktem uczciwego i otwartego działania w stosunku do innych państw w Unii Europejskiej, gdzie zostają przekazane informacje o wykładni wyroku Federalnego Trybunału Konstytucyjnego w sprawie traktatu lizbońskiego - powiedziała wczoraj Mueller. I dodała, że wyrok z Karlsruhe jest ważny dla wszystkich, gdyż wszystkich w Unii Europejskiej dotyczy. - Ale o tym niestety nie wiedzą nasi europejscy partnerzy. I dlatego musimy ich o tym poinformować - dodała bawarska minister. Komentując dodatkowe postulaty CSU, berliński adwokat Stefan Hambura stwierdził, że bawarscy politycy poprzez rezolucję próbują przed wyborcami zachować twarz, gdyż większość ich postulatów została jednak odrzucona. - Zapisy ujęte w rezolucji mają istotne znaczenie dla całej Unii Europejskiej, ale mają także pomóc politycznie politykom Unii Chrześcijańsko-Społecznej tuż przed wyborami do parlamentu. Służą do tego, aby pokazać, że ich obietnice chociaż w części zostały spełnione - powiedział Hambura. - W wyniku rezolucji wszystkie państwa unijne zostałyby dokładnie poinformowane o wykładni stosowanej do traktatu lizbońskiego przez Republikę Federalną Niemiec - dodał. Hambura wyraził też nadzieję, że polscy politycy pochylą się nad prawnymi skutkami wyroku Federalnego Trybunału Konstytucyjnego i zastanowią się nad możliwością wprowadzenia podobnych wykładni traktatu w Polsce. - Już pojawiają się pierwsze sygnały, że prawnicy rządowi zaczynają wskazywać na fakt, że również w Polsce mogą być potrzebne zmiany ustaw okołotraktatowych - stwierdził. Co zrobi prezydent Koehler? Ze względu na wypowiedzi wielu bawarskich polityków przedstawiciele pozostałych frakcji zdają sobie sprawę z możliwości ponownej serii skarg składanych do Federalnego Trybunału Konstytucyjnego na traktat lizboński. W wywiadzie udzielonym "Naszemu Dziennikowi" były eurodeputowany CSU Franz Ludwig von Stauffenberg wyraźnie zapowiada, że jeżeli nie zostaną spełnione wszystkie postulaty CSU, to "spotkamy się w Karlsruhe". To samo powtórzył nam asystent europosła CSU Petera Gauweilera, Christian Tine. Obydwaj politycy, składając skargę do FTK na traktat lizboński, skutecznie zablokowali jego ratyfikację w Niemczech. Teraz zapowiadają, że mogą to zrobić jeszcze raz. Tymczasem w związku z wszechobecnymi obawami o dotrzymanie założonego terminu ratyfikacji traktatu jeszcze w tym roku ponownie nasilają się polityczno-medialne naciski na prezydenta Horsta Koehlera, aby być może nie czekając na rozstrzygnięcie ewentualnych następnych skarg i tak złożył swój podpis pod dokumentem, co zakończyłoby proces ratyfikacji w Niemczech. Jednak zdaniem Stefana Hambury, jest to mało prawdopodobne, gdyż Horst Koehler będzie się trzymał ustalonych zasad postępowania w takich przypadkach. W jego przekonaniu, jeżeli do trybunału w Karlsruhe wpłyną następne skargi, to Koehler poczeka na decyzję FTK, który jest w Niemczech jedną z instytucji pilnujących zasad demokracji. Waldemar Maszewski

Łagry dla kierowców? Coraz większy sprzeciw wśród kierowców budzi zwiększanie kar za tzw. wykroczenia drogowe. Jak pokazują statystyki, większe represje nie wpływają znacząco na poprawę bezpieczeństwa na drogach, ale zasilają budżet państwa? Poprawie ulegają także statystyki policyjne dotyczące ścigania przestępczości. Rocznie liczba „przestępców” wyprodukowanych przez drogówkę to ponad 160 tys. osób. Komenda Główna Policji chwali się, że w pierwszym półroczu 2009 roku spadła liczba wszczętych postępowań o przestępstwa kryminalne przy jednoczesnym wzroście wykrywalności. W pierwszym półroczu 2009 roku wszczęto ogółem 467.360 postępowań karnych. Spadła liczba postępowań w sprawie przestępstw kryminalnych, co nie oznacza, że spadła liczba takich przestępstw. Komenda Główna Policji informuje, że szczególną wagę przywiązuje do walki z przestępczością dotkliwą społecznie, czyli kradzieżami, włamaniami, bójkami, rozbojami czy pobiciami. Nie można jednak oprzeć się wrażeniu, przynajmniej analizując wiadomości telewizyjne, że tak naprawdę policja przede wszystkim ściga tzw. przestępców drogowych. Statystyki ujawniają dramatyczne dane dotyczące ruchu drogowego. W pierwszej połowie 2009 r. doszło na drogach całego kraju do 19.756 wypadków, w których zginęło 1911 osób a 25.259 odniosło rany. Ze statystyki wynika, że w Polsce na drogach dziennie ginie 10 osób. Policjanci z KGP wskazują, że w pierwszej połowie 2009 r. było o 3250 wypadków mniej niż rok temu. Zginęło też mniej osób (o ponad 500). Chwalą się, że wyeliminowali z ruchu 82.008 nietrzeźwych kierujących. Co szóste postępowanie karne dotyczy przestępstwa drogowego? Łącznie w 2009 r. zarzuty usłyszało już 72.555 podejrzanych, wśród których 65.596 to podejrzani o kierowanie pojazdem w stanie nietrzeźwości. Już od kilku lat liczba osób, które popełniają przestępstwo z art. 178 a § 1 („Kto, znajdując się w stanie nietrzeźwości lub pod wpływem środka odurzającego, prowadzi pojazd mechaniczny w ruchu lądowym, wodnym lub powietrznym, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”), pozostaje na poziomie około 80 tys. rocznie. Natomiast liczba osób, które łamią, § 2 („Kto, znajdując się w stanie nietrzeźwości lub pod wpływem środka odurzającego, prowadzi na drodze publicznej lub w strefie zamieszkania inny pojazd niż określony w § 1, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku”), wpisuje się w przedział od 70 tys. do 90 tys. przypadków. Tym samym rocznie policja stwierdza 160 tys. tego typu przestępstw drogowych. Czy to oznacza, że przez najbliższe sześć lat powinniśmy przygotować milion miejsc w polskich więzieniach? A może powinniśmy wynająć od Rosjan łagry? Od kiedy zmieniono definicję przestępstwa drogowego, liczba tego rodzaju przestępstw wzrosła siedmiokrotnie. W 1990 r. zanotowano 29.141 przestępstw drogowych przy 760.325 przestępstwach kryminalnych. W 2000 r. stwierdzono 19.894 przestępstw drogowych przy 1.133.152 przestępstwach kryminalnych. W 2001 r. nastąpił siedmiokrotny wzrost liczby przestępstw drogowych - do 138.817. W 2008 roku stwierdzono 167.984 przestępstw drogowych przy 735.218 przestępstwach kryminalnych. Widać wyraźnie, że zmiana definicji przestępcy drogowego znacznie poprawiła statystyki wykrywalności przestępczości ogółem. Nie zmniejszyła się za to liczba wypadków drogowych. Fakty te nie robią jednak wrażenia na politykach. Nikt nie dąży do przeprowadzenia debaty publicznej na ten temat. Istnieje też inna pokusa, dla której rządy chętnie zwiększają kary za wykroczenia w ruchu drogowym. Prezes Rady Ministrów 5 listopada 2008 r. rozporządzeniem w sprawie wysokości grzywien nakładanych w drodze mandatu karnego ustalił nowe stawki, gdzie większość grzywien nie przekracza 200 zł, ale aż w 21 przypadkach to kwota 250 zł, w 50 przypadkach - 300 zł i co najmniej w 31 przypadkach - 500 zł. Policjanci z drogówki stali się poborcami podatkowymi. W 2008 r. do kasy Mazowieckiego Urzędu Wojewódzkiego wpłynęło ponad 71 mln zł z mandatów karnych. To daje wpływy około miliarda złotych rocznie w całej Polsce. Za miliard złotych można by wybudować, co najmniej 100 km autostrady, ale te pieniądze na ten cel nie idą. Każdy urząd wysyła je na rachunek skarbu państwa. Stamtąd przyznaje się coraz wyższe kwoty urzędom wojewódzkim, m.in. po to, aby skuteczniej egzekwowały mandaty. Samorządy ochoczo współfinansują zakup sprzętu do ścigania kierowców. Dodatkowo Senat przyjął ustawę, na mocy, której karani mandatami mają być nawet ci, którzy przekroczą prędkość o 1 km/h. Trudno, więc oprzeć się wrażeniu, że w całej sprawie chodzi tylko o to, aby wyciągnąć od kierowców jak najwięcej pieniędzy i poprawić policyjne statystyki dotyczące wykrywania przestępców.

Rafal Pazio

Wojciech Korfanty - syn śląskiej ziemi 17 sierpnia br. minęła 70. rocznica śmierci Wojciecha Korfantego - przywódcy narodowego na Śląsku, stojącego na czele trzeciego powstania śląskiego. Początki jego politycznej działalności związane były z ruchem wszechpolskim, w szeregach, którego udało mu się przełamać polityczną dominację niemieckiej partii katolickiej Centrum na Górnym Śląsku. Był redaktorem pisma „Górnoślązak”, posłem do parlamentu niemieckiego i sejmu pruskiego. Był tym, który „doprowadził lud śląski do Polski”. Pomimo, że po zakończeniu I wojny był liderem Polskiego Stronnictwa Chrześcijańskiej Demokracji, jeszcze na początku lat 20. XX wieku Korfanty był powszechnie kojarzony z Narodową Demokracją. W 1923 r. pełnił funkcję wicepremiera w koalicyjnym rządzie Chrześcijańskiego Związku Jedności Narodowej i PSL „Piasta”. Ostateczne rozejście się dróg śląskiej chadecji i endecji nastąpiło w latach 1923-1924, na tle różnic w stosunku do polityki prowadzonej w odniesieniu do niemieckiego kapitału na Śląsku. Korfanty był zwolennikiem pozyskiwania przemysłowców niemieckich do celów gospodarczych państwa polskiego, endecja zaś podkreślała tezę o szkodliwości kapitału niemieckiego dla Polski. W latach 30. przywódca śląskiej chadecji, pomimo jednoznacznie negatywnej oceny zamachu majowego, nie poparł przystąpienia chadecji do Centrolewu. W. Korfanty poddawany był licznym represjom ze strony sanacyjnego reżimu (był dwukrotnie więziony, władze zabroniły mu także przyjechać do kraju na pogrzeb syna), ostatecznie udał się na emigrację gdzie zbliżył się do Frontu Morges. Zmarł w przededniu wybuchu II w. św. W wydanej w Katowicach w 1947 r. biografii Korfantego, autorstwa dr Mieczysława Tobiasza, czytamy: „Osoba Korfantego nie nadaje się do stworzenia legendy. I choć od jego śmierci dzieli nas zaledwie kilka lat, to prawdopodobnie nigdy legenda dookoła jego postaci nie powstanie (...) Niewątpliwie wspominając Korfantego nikt nie będzie miał na myśli walki stronnictw, owych wielkich i małych ludzi, wraz z ich namiętnościami i dążeniami w walce o władzę, idących tą samą czy odmienną drogą. Wszyscy tu będą myśleć o tej dynamicznej sile, jaka tkwiła w ludzie śląskim, reprezentowanej zawsze przez jego osobę”. Jakby na potwierdzenie tych słów Andrzej Grajewski w najnowszym numerze „Gościa Niedzielnego” (nr 33/2009) pisze: „Wprawdzie w centrum Katowic stanął pomnik Korfantego, jego imieniem zaczęto nazywać ulice i szkoły, ale poza oddolnymi, społecznymi inicjatywami nie powstał żaden państwowy projekt upamiętniający dziedzictwo jego myśli i czynu. Piłsudski jest czczony od Tatr po Bałtyk przez różne środowiska polityczne. Dmowski ma wierny krąg uczniów, dbających o upamiętnienie jego dzieła. Tradycja Witosa jest ważnym spoiwem ruchu ludowego. O Korfantym nie pamiętano”. W. Korfanty to jednak szczególnie ważny patron i na dzisiejsze czasy, gdy z jednej strony nasz zachodni sąsiad jest głównym partnerem gospodarczym Polski, z drugiej zaś nie możemy tracić z oczu jego długofalowych politycznych planów. Maciej Motas

Kłamstwo o Bolesławie Piaseckim Prof. Barbara Skarga Szanowna Pani Profesor, Zwracamy się do Pani w imieniu środowiska żołnierzy Konfederacji Narodu i Armii Krajowej walczących w szeregach III batalionu 77 pułku piechoty AK - UBK, w związku z istotnymi nieścisłościami, jakie znalazły się w opublikowanej przez Panią Profesor książce „Innego końca świata nie będzie" (wydanej przez Instytut Wydawniczy „Znak"). Drugie już wydanie tej publikacji powtarza błędy merytoryczne, których upowszechnianie krzywdzi żołnierzy naszej jednostki, wsławionej twardą postawą w walce z obydwoma wrogami Rzeczypospolitej - na szlaku bojowym od Warszawy - po Wilno, Dążenie do sprostowanie owych błędnych ocen uważamy za swój naturalny obowiązkiem. Otóż w rozdziale XII - Konspiracja, na stronie 153, znajduje się fragment brzmiący jak poniżej: „Pod koniec 1943 roku zjawiły się na naszych terenach tak zwane UBK: Uderzeniowe Bataliony Kadrowe Bolesława Piaseckiego. Przyszły spod Warszawy i z miejsca zaczęły tłuc bolszewików. Po pierwszej czy drugiej potyczce z bolszewikami zadowoleni z takiego obrotu sprawy Niemcy zaoferowali Polakom na pozór korzystny układ. Wycofają się z jakiegoś miasteczka, zostawiając partyzantom arsenał. I Piasecki na ten układ poszedł. Ten arsenał wziął. To wszystko doszło do sztabu. „Ludwik" natychmiast skierował sprawę do wojskowych sądów specjalnych. Nie wolno było układać się z wrogiem ani atakować Rosjan. Wojskowe sądy specjalne wydały nakaz podporządkowania UBK Armii Krajowej i rozstrzelania Piaseckiego, o ile nie podporządkuje się Komendzie Głównej. Podporządkował się, więc wyrok został odwołany”. Trudno doprawdy o zgromadzenie większej ilości błędów - będących zapewne wynikiem poglądów wyrażanych przez ppłk „Ludwika" - w jedenastu zaledwie zdaniach. Uderzeniowe Bataliony Kadrowe, sformowane przez scaloną z AK Konfederację Narodu, od maja 1943 r. prowadziły działania uzgodnione z szefem, Kedywu KG AK, a w sierpniu 1943 r. zostały formalnie scalone z AK - rozkazem gen. „Bora" - Komorowskiego (a nie „nakazem wojskowych sądów specjalnych" zimą 1943/44!!!). Na Nowogródczyznę zostały skierowane przez KG AK, jako oddział pozostający na jej „etacie". Trudno mówić, że „z miejsca zaczęły tłuc bolszewików", bo faktyczna niewypowiedziana wojna polsko-sowiecka toczyła się tu od dawna, rozpoczęta - nawiasem mówiąc, przez partyzantkę sowiecką - na wyraźny rozkaz jej politycznych i wojskowych przełożonych (zagadnienie to omawia szczegółowo rozprawa doktorska Z. Boradyna „Niemen — rzeka niezgody. Polsko-sowiecka wojna partyzancka na Nowogródczyźnie 1943-1944", opublikowana przez Oficynę Wydawniczą „Rytm" w 1999 r.). I choć także oddziały UBK nie uniknęły starć z bolszewikami, to zawsze prezentowały twardą antyniemiecką postawę. Z grupy 160 ludzi, którzy w maju 1943 r. wyszli wraz z Bolesławem Piaseckim z Warszawy „do lasu", końca 1943 roku nie dożyło blisko 80% - żołnierze ci polegli w walkach toczonych właśnie z Niemcami. Szeregi były uzupełniane przez kolejnych ochotników, a poniesione straty utwierdzały UBK jako zbiorowość - w twardej, antyniemieckiej postawie. Sprawa okresowego „zawieszenia broni" z Niemcami na terenach nadniemeńskich została opisana szczegółowo w szeregu prac (przez wspomnianego już Z. Boradyna, przez Jana Erdmana w „Drodze do Ostrej Bramy" oraz w pracy K. Krajewskiego „Na Ziemi Nowogródzkiej. „Nów" - Nowogródzki Okręg AK"). Bolesław Piasecki z opisanym przez Panią Profesor „zawieszeniem broni" z Niemcami miał tyle wspólnego, że był przewodniczącym sądu polowego zwołanego na polecenie KG AK przez Komendę Okręgu AK Nowogródek, który sądził oficera odpowiedzialnego za ów fakt - rotmistrza Józefa Świdę „Lecha", a oddział UBK ubezpieczał rozprawę sądową. Podpisany pod niniejszym listem dowódca l kompanii 111/77 pp AK-UBK, Stanisław Karolkiewicz „Szczęsny" - dowodził obstawą owego sądu. Przypisywanie Piaseckiemu i jego żołnierzom udziału w paktowaniu z Niemcami jest w najwyższym stopniu nieuprawnione i krzywdzące dla nich. Mniemamy, iż ów opis nie jest wynikiem niechęci Pani Profesor do środowiska żołnierzy III batalionu, lecz raczej efektem poglądów wyrażanych przez osoby cieszące się Pani zaufaniem - tak jak ppłk „Ludwik", na którego Pani profesor się powołuje. Powoływanie się przez Panią Profesor na płk Lubosława Krzyszowskiego „Ludwika", szefa sztabu Okręgu AK Wilno jako na „człowieka wyrobionego politycznie'' i wybitnego kreatora poprawnych stosunków polsko - sowieckich na Kresach, wydaje się niezbyt fortunne. Z sowieckim wywiadem oficer ten współpracował od 1940 r., jeszcze, gdy należał do Organizacji Wojskowej „Wilki" na terenie GG. O jego skandalicznym zachowaniu w lipcu 1944 r. obszernie pisze Banasikowski w pracy „Na zew Ziemi Wileńskiej". Rozgoryczone niesłusznym pomówieniem środowisko żołnierzy UBK zwraca się do Pani Profesor - jako do kresowego towarzysza broni - z nadzieją i oczekiwaniem, iż w kolejnych wydaniach książki fragment zawierający niesłuszne pomówienie o zawarcie porozumienia z Niemcami zostanie zmieniony, co przyczyni się do przywrócenia dobrego imienia dowódcy UBK i jego żołnierzom. Warszawa, 9.10.2008 r. Gen. Stanisław Karolkiewicz, prezes honorowy Zarządu Okręgu Nowogródzkiego ŚZŻAK Bolesław Lisowski, prezes Zarządu Okręgu Nowogródzkiego Od redakcji: Ani wydawnictwo ZNAK, ani pani profesor nie odpowiedziały na to pismo, mimo ewidentnego kłamstwa zawartego we wspomnieniach. Kombatanci UBK-AK zwrócili się wobec tego do nas o upublicznienie listu. Niestety, jeden z sygnatariuszy listu, gen. S. Karolkiewicz, zmarł, nie doczekał nawet słowa „przepraszam”. Niech ta sprawa będzie przyczynkiem do dyskusji o kulturze słowa w Polsce. Środowisko, które na każdym kroku żąda od innych wysokich standardów etycznych - samo ich nie przestrzega.

W rosyjskim opowiadaniu historii to Polska pierwsza zawarła sojusz z Hitlerem W jaki sposób Rosjanie upamiętnili rocznicę podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow? Państwowa telewizja informacyjna Wiesti zaprezentowała w przededniu rocznicy skandaliczny film dokumentalny "Sekrety tajnych protokołów". Zarzuciła w nim Polsce sprzymierzenie się z Adolfem Hitlerem oraz próbę porozumienia się z Japonią przeciwko ZSRR. Właśnie to zdaniem autora dokumentu Wadima Gasanowa było główną przyczyną zawarcia przez Józefa Stalina układu o nieagresji z Niemcami, znanego w historii jako pakt Ribbentrop-Mołotow. Z filmu można się dowiedzieć, że jako pierwsza z hitlerowskimi Niemcami porozumiała się Polska. Nie wspomniano natomiast ani słowem, że w 1932 roku Polska zawarła pakt o nieagresji z ZSRR, i że respektowała go do końca, czyli do radzieckiego najazdu 17 września 1939 roku. Według autora filmu, Polska prowadziła tajne rozmowy z Niemcami od jesieni 1933 roku, a ich tematem była walka z komunizmem - 26 stycznia 1934 roku ambasador Polski w Berlinie Józef Lipski i szef MSZ Niemiec Konstantin von Neurath podpisali deklarację o niestosowaniu przemocy. Polska stała się pierwszym w świecie sojusznikiem politycznym hitlerowskich Niemiec wskazuje lektor w filmie. Zdaniem autora, "najwyższe władze ZSRR były zatroskane niepokojącymi pogłoskami, które różnymi kanałami napływały do Moskwy z różnych stolic europejskich". - W Europie mówiono, że Polska i Niemcy podpisały tajny protokół, w którym mowa była o wspólnych działaniach militarnych przeciwko Związkowi Radzieckiemu słyszymy. W materiale filmowym wypowiada się rosyjski politolog Wiaczesław Nikonow, wnuk ministra spraw zagranicznych ZSRR Wiaczesława Mołotowa. Podkreśla on, że sowieccy przywódcy traktowali Polskę z szacunkiem, a naszą armię traktowali jak poważną siłę militarną? W filmie Rosjanie rewidując historię do sojuszu polsko-niemieckiego skierowanego przeciwko ZSRR dołączają Japonię. W tym celu przytoczono meldunek wywiadu radzieckiego z Warszawy, z którego wynikało, że w 1934 r. strona japońska zabiegała o polskie i niemieckie gwarancje na wypadek, gdyby zdecydowała się na rozpoczęcie działań wojennych przeciwko ZSRR. Dokument podaje również, że w kwietniu 1935 r. gazety "Prawda" i "Izwiestija" opublikowały "tekst tajnego protokołu polsko-niemieckiego". - Był to przedruk z prasy francuskiej. Z tekstu wynikało, że Polska i Niemcy porozumiały się w sprawie prowadzenia wspólnych działań wschodzie i północnym wschodzie, czyli przeciwko ZSRR i krajom bałtyckim. Żadnych protestów w sprawie tej publikacji w Warszawie i Berlinie nie było - stwierdza autor filmu. Film głosi też rosyjską hipotezę odnośnie wtargnięcia wojsk ZSRR do Polski 17 września 1939 r. Przyczyną wtargnięcia wojsk rosyjskich na terytorium naszego kraju miało być złamanie przez Niemcy paktu Ribbentrop-Mołotow przez zajęcie Lwowa. Rosja miała się obawiać prób reanimowania przez Niemcy idei wielkiej Ukrainy.

Obama go home! Narasta fala rozczarowania rządami prezydenta Baracka Obamy. Skończył się miesiąc miodowy nowego prezydenta ze społeczeństwem i mediami. Sondaże popularności Obamy wykazują wyraźną tendencję spadkową. Biały Dom jest bombardowany złymi wiadomościami o stanie gospodarki kraju i narastającej frustracji dużej części obywateli USA. 1 lipca 2009 rok „U.S. News” opublikowały artykuł autorstwa Kennetha Walsha pt. „Stratedzy martwią się spadkiem popularności Obamy”. Autor boleje w nim, że do Białego Domu docierają złe wieści, niepozwalające prezydentowi rozwinąć skrzydeł. Reforma służby zdrowia idzie w odstawkę, ponieważ Biuro Budżetowe Kongresu wyliczyło jej koszt na szokującą kwotę biliona dolarów. Recesja zwiększa bezrobocie. Wkrótce osiągnie ono zapewne 10 procent, ponieważ w samym tylko lipcu pracę straciło aż 247 tys. ludzi. Od stycznia do kwietnia 2009 roku, co miesiąc traciło ją średnio 645 tys. osób, a od maja do lipca - 300 tys. osób miesięcznie.

Czarnoskóry Tusk Mimo samych porażek propagandyści Białego Domu głoszą wokół sukcesy i zapowiadają wkrótce koniec recesji. Brzmi to jak oświadczenie Donalda Tuska, że Polska pod jego rządami stała się drugą Irlandią, ponieważ od roku Irlandia ma ujemny, a Polska dodatni wzrost gospodarczy. Równie dobrze ja mogę twierdzić, że jestem w lepszej sytuacji finansowej, niż Bill Gates, szef Microsoftu, ponieważ jego oszczędności zmalały ostatnio o kilka procent, a moje o kilka procent wzrosły. Co jakiś czas ktoś z Białego Domu oświadcza w mediach, że w czarnym tunelu amerykańskiej gospodarki już widać promyk światła? Tymczasem w sierpniu upadł kolejny, 27. już bank amerykański - Colonial BancGroup Inc. Bogactwo Ameryki zdaje się coraz bardziej iluzoryczne. Prosperity została zbudowana ze spekulacyjnych baniek rynku nieruchomości, sprzedaży akcji, piramid finansowych etc., etc. Podobnie iluzoryczne są pomysły Obamy na wyjście z kryzysu. Jeszcze w marcu większość Amerykanów była święcie przekonana, że cudotwórca z Białego Domu wyprowadzi kraj na prostą drogę ku rozwojowi gospodarczemu. Tymczasem - jak pisze zdziwiony Kenneth Walsh - każdy pomysł Obamy jest przyjmowany coraz bardziej sceptycznie. Ogólne poparcie dla prezydenta to 48 procent badanych. Pozostałe 52 procent już poznało fałszywego proroka. Świadczy to o pragmatyzmie i zdrowym rozsądku większości Amerykanów. W Polsce poparcie dla kuglarza stale rośnie.

Niechęć w kraju Pierwszym zimnym prysznicem dla administracji Obamy były kwietniowe demonstracje, które objęły swoim zasięgiem cały kraj. Nawiązywały do historycznej „bostońskiej herbatki”. Nagle świat ujrzał inne niż propagandowe oblicze Ameryki czy poprawne politycznie obrazki z inauguracji prezydenckiej. Tym razem tłumy amerykańskiej klasy średniej dziękowały panu Obamie za jego fiskalne pomysły wtrącenia USA do grupy krajów Trzeciego Świata. Po tej lekcji w prasie światowej zrobiła się wstydliwa cisza. Jakby ktoś w windzie puścił bąka. W Polsce objawem tej konsternacji była gwałtowna zmiana komentarzy w prasie lewicowej. „Gazeta Wyborcza” czy „Polityka” nabrały wody w usta. Nawet w najbardziej propagandowej stacji michnikowszczyzny - Radiu TOK FM - zaczęto z wolna i pół zdaniami przebąkiwać o niepowodzeniach obecnego gospodarza Białego Domu. Miało się wrażenie, że ktoś włączył „stopklatkę” podczas projekcji północnokoreańskiego filmu, pt. „Dlaczego kochamy naszego wielkiego przywódcę”. Od tej pory w poprawnych politycznie mediach rozpoczął się okres strategicznego milczenia. Jedynie w Kenii nieustannie trwa festyn na cześć Obamy.

Niechęć za granicą Czy Obamie uda się zrealizować coś z obietnic wyborczych, czy okaże się on beznadziejnym przypadkiem typu Leszka Millera, który - jak przystało na pozera - zaczynał z pompą, a kończył ze wstydem? Po kwietniowych protestach przeciwko polityce Białego Domu przyszły majowe demonstracje Ormian przeciw nowemu prezydentowi. Federacja Młodych Ormian oskarżyła Obamę o niedotrzymanie słowa z kampanii wyborczej, podczas której obiecywał, że uzna zagładę Ormian za ludobójstwo porównywalne z Holokaustem Żydów. Ale naiwni ci Ormianie. Kupili cuchnącą kłamstwem na kilometr kiełbasę wyborczą Obamy, wiedząc, że monopol na cierpienie z powodu zagłady narodu mają Żydzi. Ale i Żydzi - mimo starannych zabiegów Rahma Emanuela, szefa sztabu Białego Domu - na ogół nie przepadają za Obamą. Nowy prezydent wyjątkowo przezornie nie zamierza dać się wciągnąć w irańską powtórkę wojny w Afganistanie i Iraku. Za to można go chwalić. Przecież o różne rzeczy można Obamę posądzać, ale nie o szaleństwo. Izraelska niechęć, do Obamy wiąże się też z zamknięciem przez Biały Dom programu produkcji niewykrywalnego dla radarów myśliwca piątej generacji F-22 Raptor. Jest tajemnicą poliszynela, że ten samolot miał trafić do sił powietrznych Izraela i zostać użyty w wojnie prewencyjnej przeciwko Republice Islamskiej. Teraz Izrael, bez F-22 Raptor będzie musiał pokornie poczekać do 2016 roku na rozpoczęcie produkcji myśliwca F-35. A to oznacza, że Teheran ma siedem lat na przygotowanie się do obrony. Oliwy do ognia w stosunkach między Waszyngtonem a Tel Awiwem dolewa wypowiedź amerykańskiego prezydenta w sprawie żydowskiego osadnictwa na Zachodnim Brzegu Jordanu. George Mitchell, wysłannik Białego Domu na Bliski Wschód, obiecał palestyńskiemu prezydentowi, Mahmudowi Abbasowi, że Barack Obama uczyni wszystko w sprawie wstrzymania żydowskiego osadnictwa na zachodnim brzegu. Kolejna obietnica bez pokrycia czy też objaw politycznej naiwności?

Uwaga, buracks! Poprawne politycznie media europejskie próbują przekonać ludzi mających słabą orientację w sprawach amerykańskich, że przeciwnikami Baracka Obamy są ludzie z najniższym wykształceniem. Rzecz dotyczy oczywiście wyłącznie białych. O tym, że najgorzej wykształceni są Murzyni, pisać nie wypada, a nawet nie wolno! Przecież to rasizm! O białych ćwokach z prowincji pisać należy i można nawet dostać za to pochwałę od naczelnego. Dziennikarz „Gazety Wyborczej” Wojciech Orliński nazwał ich na swoim blogu “buracks”. Dziwaczne polszczenie czy nieznajomość angielskiego? W Stanach takich nazywa się rednecks, a dla określenia wyjątkowego ciemnogrodu stosuje się też nazwę yahoo. W opinii nudnej jak ulica Czerska prasy eurosocjalistycznej przeciwnicy Obamy są albo rasistami, albo burakami z taniego baru na postoju dla ciężarówek. Bardziej wyrafinowany obraz „wrogów Obamy” - przedstawicieli złowrogiego lobby przemysłowego, którzy z lubością niszczą przyrodę i wpędzają świat w wojnę - ukazuje francuski kanał telewizyjny “Planete”. Typowe spojrzenie Francuzów na Amerykę! Tymczasem - jak na złość tym nudziarzom - coraz więcej głosów krytyki wobec obecnej administracji Białego Domu płynie z „liberalnego” (w sensie amerykańskim) środowiska akademickiego. Psuje to starannie budowany od miesięcy wizerunek przeciwników Obamy jako członków hate groups - prymitywnych członków milicji rasistowskich, łowców aligatorów z bagien Luizjany czy pastuchów z prerii Teksasu. Przez ostatni tydzień większość dużych amerykańskich stacji telewizyjnych pokazywała na okrągło aresztowanie jakiegoś idioty, który przez kilka godzin czekał w samochodzie na parkingu przed budynkiem federalnym w zachodnim Los Angeles, żeby rzekomo zaatakować prezydenta. 56-letni Joseph Moshe podobno wcześniej dzwonił do centrali policyjnej, zapowiadając napaść na głowę państwa. Człowiek chciał być sławny i osiągnął swoje. Pokazali go w telewizji. Czy może być lepsza zachęta do napaści na prezydenta dla różnej maści szaleńców pragnących sławy niż całodzienna emisja we wszystkich stacjach telewizyjnych nagrania pokazującego, jak jednego obywatela w średnim wieku próbuje wyciągnąć z ładnego czerwonego volkswagena garbusa najpierw robot policyjny, a potem gromada potężnie zbudowanych gliniarzy? Swoją drogą musi to być człowiek niezwykle odporny na ból, skoro wytrzymał prawdziwe bombardowanie gazem łzawiącym. Jak zwykle amerykańska policja wykazała się hollywoodzkim rozmachem. Brakowało tylko użycia czołgu M1Abrams, który przejechałby po kilku drogich samochodach. I pomyśleć, że u nas w takich sprawach często sobie radzi zwykła babcia klozetowa. Z kolei na innym spotkaniu z Obamą w Portsmouth, w stanie New Hampshire, policja aresztowała niejakiego Williama Kostrica, który trzymał szturmówkę z napisem krytykującym reformatorskie pomysły Obamy. Tego samego dnia w tym samym mieście zatrzymano 62-letniego Richarda Terry'ego Younga, który miał przy sobie nóż. W zaparkowanym samochodzie był podobno także pistolet maszynowy. Young ukrył się w szkole, do której prezydent miał przyjść później tego samego dnia. Gdyby jeszcze zatrzymano psa i kota planujących zamach na prezydenta, mielibyśmy gotowy scenariusz kolejnego odcinka „Simpsonów”.

Temat zastępczy? Czy te przypadki wskazują, że istnieje jakaś zorganizowana grupa oporu przeciw obecnej administracji? Najwyraźniej trzech podstarzałych melepetów mieszkających na wschodnim i zachodnim brzegu USA może być częścią jakiegoś wielkiego spisku, skoro portal Gazeta.pl straszy nas tytułem „Barackowi Obamie grożą śmiercią”. Ja bym to raczej zatytułował „Popularność Obamy leci na łeb i szyję”. I dodał w komentarzu: „przepraszamy czytelników, myliliśmy się, co do zdolności przywódczych tego polityka”. Czy zatem ludzie niechętni Obamie to niespełna rozumu szaleńcy, którym marzy się zostać drugim Lee H. Oswaldem? Czy też to zwykli obywatele, którzy w imieniu milionów zawiedzionych chcieli powiedzieć swojemu prezydentowi to, co mieli wypisane na transparentach: Obama go home! Środowisko lewicowo-liberalne (w znaczeniu amerykańskim) traci w błyskawicznym tempie grunt pod nogami.

Jak powietrza poszukuje tematu zastępczego, który odwróciłby uwagę opinii publicznej od przeciętności rządów Obamy. Przypomina się scenariusz filmu „Wag the dog”, który polecam wszystkim czytającym moje artykuły. Tylko zamiast fikcyjnej wojny w Albanii proszę wstawić sobie fikcyjny zamach na prezydenta. Pawel Lepkowski

“Opieka” społeczna i kidnapping W czasach nieszczęsnej rewolucji „francuskiej” niedoszłego Ludwika VII odebrano rodzicom i oddano na wychowanie do szewca. Dzieciak nie przeżył tego eksperymentu. Za „wielkiej socjalistycznej rewolucji październikowej” (wszystkie cztery słowa są kłamstwami!) odbierano dzieci arystokratom, burżujom i w ogóle „byłym ludziom” - i oddawano do domów dziecka. Dopiero za Stalina zaprzestano tych praktyk. Obecnie jakby się odwróciło. Odbiera się dzieci rodzinom ubogim - i oddaje (oficjalnie za pieniądze, po cichu za łapówki - lub po prostu w naiwnym przekonaniu, że „dziecko musi mieć odpowiednie warunki”) ludziom zamożniejszym. Ostatnio Polską wstrząsnęła wiadomość, że kuratorka w zmowie z sędziną dokonały kidnappingu: pp. Władysławowi Szwakowi i Wioletcie Woźnej (mającym już trójkę dzieci!) zabrano świeżo urodzoną Różyczkę! Ta zgrana przestępcza parka z Szamotuł (panie Jolanta Biniak i Iwona Januszak) nad'użyły swej pozycji zawodowej, by niszczyć chronioną przez Konstytucję rodzinę.

Prokuratura winna wnieść o osadzenie p. Januszak (p. Biniak jest chroniona immunitetem - w Jej sprawie Prezes Sądu Apelacyjnego powinien wnieść o „dyscyplinarkę) w areszcie tymczasowym, by nie uzgadniały między sobą zeznań. W kodeksie karnym nie jest nigdzie napisane, że kidnapping jest bezkarny, jeśli dokonują go kobiety przebrane w togę… Zbrodniarze hitlerowscy też działali w zgodzie z prawem III Rzeszy. To, że te paniusie działały zgodnie z prawem III Rzeczypospolitej, nie uratuje ich, mam nadzieję, przed sprawiedliwą karą. Niższą, - ale kidnapping to poważne przestępstwo. W niektórych stanach USA nadal karane śmiercią! W tej sprawie wzbiera „gniew L**u” (L*d za dwa dni zapomni…), - ale skierowany w zupełnie niewłaściwą stronę. Ludzie podnoszą, że Różyczkę porwano, choć sąsiedzi, dyrektorka szkoły, a nawet ksiądz, (choć to konkubinat) wydali rodzicom pozytywną opinię. Że matka (a ojciec to pies?) jest nieszczęśliwa, że musi powstrzymywać laktację… a co to wszystko ma do rzeczy! Takie - na ogół mniej drastyczne - przypadki zachodzą, co kilka dni!!! Kuratorzy chcieli odebrać córeczkę nawet… sędziemu Trybunału Stanu (obronił ją…)! Ale biedni, prości ludzie nie potrafią się bronić… Nie możemy tak walczyć, co kilka tygodni, - bo przegramy. My zajmujemy się jednym dzieckiem - a ONI w tym czasie zabierają siedmioro. Jedynym - powtarzam: JEDYNYM - sposobem na położenie kresu temu kidnappingowi jest przywrócenie ZASADY, że dziecko należy do rodziców. W razie ich śmierci - do dalszych krewnych. Sąd może interweniować tylko wtedy, gdy rodzina nie dojdzie do porozumienia - lub rodziny nie ma. „Opieka społeczna” ma się opiekować - a nie być dodatkową Władzą! Ja wiem, że istnienie tej potwornej instytucji, jakim jest prawo odbierania dzieci rodzicom, uzasadnia się tym, że istnieją źli rodzice. Owszem: istnieją! I, być może, gdyby nie ta opieka społeczna, rocznie umierałoby o 50 dzieci więcej… jednak rocznie na drogach ginie 6000 ludzi - a nie likwidujemy samochodów ani motocykli!!! Tak samo i tu: dobro 5 milionów rodzin nie może być zagrożone z powodu losu 50-rga!

Stworzono „opiekę społeczną”, która się rozrasta, domaga etatów, zwiększenia zakresu działania, i tworzy „potrzebę społeczną”, podpuszczając dziennikarzy na „złych rodziców”… Trzeba zacisnąć zęby - i powiedzieć: likwidujemy ten faszyzm! Zanim faszyści zlikwidują nas. JKM

Łagry dla kierowców? Coraz większy sprzeciw wśród kierowców budzi zwiększanie kar za tzw. wykroczenia drogowe. Jak pokazują statystyki, większe represje nie wpływają znacząco na poprawę bezpieczeństwa na drogach, ale zasilają budżet państwa. Poprawie ulegają także statystyki policyjne dotyczące ścigania przestępczości. Rocznie liczba „przestępców” wyprodukowanych przez drogówkę to ponad 160 tys. osób. Komenda Główna Policji chwali się, że w pierwszym półroczu 2009 roku spadła liczba wszczętych postępowań o przestępstwa kryminalne przy jednoczesnym wzroście wykrywalności. W pierwszym półroczu 2009 roku wszczęto ogółem 467.360 postępowań karnych. Spadła liczba postępowań w sprawie przestępstw kryminalnych, co nie oznacza, że spadła liczba takich przestępstw. Komenda Główna Policji informuje, że szczególną wagę przywiązuje do walki z przestępczością dotkliwą społecznie, czyli kradzieżami, włamaniami, bójkami, rozbojami czy pobiciami. Nie można jednak oprzeć się wrażeniu, przynajmniej analizując wiadomości telewizyjne, że tak naprawdę policja przede wszystkim ściga tzw. przestępców drogowych. Statystyki ujawniają dramatyczne dane dotyczące ruchu drogowego. W pierwszej połowie 2009 r. doszło na drogach całego kraju do 19.756 wypadków, w których zginęło 1911 osób a 25.259 odniosło rany. Ze statystyki wynika, że w Polsce na drogach dziennie ginie 10 osób. Policjanci z KGP wskazują, że w pierwszej połowie 2009 r. było o 3250 wypadków mniej niż rok temu. Zginęło też mniej osób (o ponad 500). Chwalą się, że wyeliminowali z ruchu 82.008 nietrzeźwych kierujących. Co szóste postępowanie karne dotyczy przestępstwa drogowego. Łącznie w 2009 r. zarzuty usłyszało już 72.555 podejrzanych, wśród których 65.596 to podejrzani o kierowanie pojazdem w stanie nietrzeźwości. Już od kilku lat liczba osób, które popełniają przestępstwo z art. 178 a § 1 („Kto, znajdując się w stanie nietrzeźwości lub pod wpływem środka odurzającego, prowadzi pojazd mechaniczny w ruchu lądowym, wodnym lub powietrznym, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”), pozostaje na poziomie około 80 tys. rocznie. Natomiast liczba osób, które łamią § 2 („Kto, znajdując się w stanie nietrzeźwości lub pod wpływem środka odurzającego, prowadzi na drodze publicznej lub w strefie zamieszkania inny pojazd niż określony w § 1, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku”), wpisuje się w przedział od 70 tys. do 90 tys. przypadków. Tym samym rocznie policja stwierdza 160 tys. tego typu przestępstw drogowych. Czy to oznacza, że przez najbliższe sześć lat powinniśmy przygotować milion miejsc w polskich więzieniach? A może powinniśmy wynająć od Rosjan łagry? Od kiedy zmieniono definicję przestępstwa drogowego, liczba tego rodzaju przestępstw wzrosła siedmiokrotnie. W 1990 r. zanotowano 29.141 przestępstw drogowych przy 760.325 przestępstwach kryminalnych. W 2000 r. stwierdzono 19.894 przestępstw drogowych przy 1.133.152 przestępstwach kryminalnych. W 2001 r. nastąpił siedmiokrotny wzrost liczby przestępstw drogowych - do 138.817. W 2008 roku stwierdzono 167.984 przestępstw drogowych przy 735.218 przestępstwach kryminalnych. Widać wyraźnie, że zmiana definicji przestępcy drogowego znacznie poprawiła statystyki wykrywalności przestępczości ogółem. Nie zmniejszyła się za to liczba wypadków drogowych. Fakty te nie robią jednak wrażenia na politykach. Nikt nie dąży do przeprowadzenia debaty publicznej na ten temat. Istnieje też inna pokusa, dla której rządy chętnie zwiększają kary za wykroczenia w ruchu drogowym. Prezes Rady Ministrów 5 listopada 2008 r. rozporządzeniem w sprawie wysokości grzywien nakładanych w drodze mandatu karnego ustalił nowe stawki, gdzie większość grzywien nie przekracza 200 zł, ale aż w 21 przypadkach to kwota 250 zł, w 50 przypadkach - 300 zł i co najmniej w 31 przypadkach - 500 zł. Policjanci z drogówki stali się poborcami podatkowymi. W 2008 r. do kasy Mazowieckiego Urzędu Wojewódzkiego wpłynęło ponad 71 mln zł z mandatów karnych. To daje wpływy około miliarda złotych rocznie w całej Polsce. Za miliard złotych można by wybudować, co najmniej 100 km autostrady, ale te pieniądze na ten cel nie idą. Każdy urząd wysyła je na rachunek skarbu państwa. Stamtąd przyznaje się coraz wyższe kwoty urzędom wojewódzkim, m.in. po to, aby skuteczniej egzekwowały mandaty. Samorządy ochoczo współfinansują zakup sprzętu do ścigania kierowców. Dodatkowo Senat przyjął ustawę, na mocy, której karani mandatami mają być nawet ci, którzy przekroczą prędkość o 1 km/h. Trudno, więc oprzeć się wrażeniu, że w całej sprawie chodzi tylko o to, aby wyciągnąć od kierowców jak najwięcej pieniędzy i poprawić policyjne statystyki dotyczące wykrywania przestępców. Rafał Pazio

Bat'ki polityka zakrętów JE Aleksander Łukaszenka od wielu lat prowadzi rozpaczliwą walkę o ocalenie niepodległości Białorusi - czyli o zachowanie swojego stołka, a może nawet o życie. Praktyka, bowiem uczy, że w d***kracji słowa się nie dotrzymuje: zarówno maharadżom i radżom indyjskim przestano wypłacać „solennie zagwarantowane” apanaże, jak i np. śp. gen. Augista Pinocheta wbrew uroczystej umowie zawartej przy oddaniu przezeń władzy targano po sądach. P.Łukaszenka nie ma, więc najmniejszej wątpliwości, że gdyby oddał władzę, to zostanie oskarżony o stworzone i niestworzone przestępstwa; że Jego najwierniejsi sojusznicy, by ratować swoje skóry, będą Go najostrzej oskarżać - i może tego nie przeżyć. Więc władzy nie oddaje - i słusznie. Gdyby oddał - nie minęłoby i pięć lat, a Białoruś zostałaby wcielona do Federacji Rosyjskiej, który to Anschluß spotkałby się z entuzjazmem większości ludności, zmuszanej do mówienia jakąś dziwną gwarą (proszę sobie wyobrazić niepodległe Kociewie z językiem kociewskim.). Ponieważ zaś moja miłość do Rosji jest tym większa, im dalej jest ona od Polski, - przeto dbam o niepodległość Białej Rusi i popieram p. Aleksandra Łukaszenkę.

P. Łukaszenka najpierw przyklejał się do Moskwy, - dzięki czemu miał znacznie tańszą ropę i gaz, a także poważne wsparcie polityczne. Na spotkaniach z prezydentem Rosji twierdził, że chce jak najściślejszego związku Białorusi i Rosji - z drobnym zastrzeżeniem, że prezydentem ZBiRa byłby On sam… Kiedy Rosjanie połapali się, że to nie jakaś fanaberia, tylko wybieg mający na celu odwleczenie przyłączenia się do Federacji, p. Łukaszenka przestał być ukochaną duszeńką, a stał się dla rosyjskiej prasy pogardzanym i ośmieszanym „Bat'ką”. Kiedy wreszcie również idioci z Brukseli i Waszyngtonu połapali się, że Białoruś może stać się kartą przetargową w rozgrywce z Rosją, rozpoczął się wyścig o względy p. Łukaszenki. Polska, mimo moich napomnień i przynagleń, połapała się ostatnia, - dzięki czemu Berlin wcześniej rozpoczął starania by odgrodzić Polskę od Wschodu murem tradycyjnie proniemieckich państw. Co Berlinowi średnio wychodzi: i Litwa i Ukraina oficjalnie opierają się o Polskę, a p. Łukaszenka jest zbyt chytry, by cokolwiek jednoznacznego podpisać. Obecnie, mając oddech od Zachodu, poszedł na wojnę z Rosją. O dziwo: przy pomocy rurociągu. Do tej pory to Rosja walczyła z Mińskiem bronią naftową. Jednak ceny gazu i ropy podniesiono p. Łukaszence (odkąd przestał być duszeńką Moskwy) na, tyle, że groźba dalszych podwyżek przestała na Mińsku robić wrażenie. Kurka nie można zakręcić, bo odcięłoby się od energii Polskę, Niemcy itd., - więc Moskwa, rozumując dalekosiężnie, chce budować rurociąg do Niemiec przez Bałtyk - wtedy będzie mogła grozić odcięciem gazu Białej Rusi (i, niestety, również Polsce…). Na razie jednak wojuje głównie mlekiem - i mięsem. Odmawiając kupowania tych wyrobów od Białej Rusi pod pretekstem, że „nie spełniają rosyjskich standardów”. Na co p. Łukaszenka zareagował oświadczeniem, że jest to nacisk, by zmusić Go do uznania niepodległości Abchazji i Płd. Osetii, - co zapewniło Mu sympatię Zachodu (ja nieustannie sugeruję, by niepodległość Abchazji uznać, - ale osetyński zając nie może żyć samodzielnie: przed gruzińskim wilkiem może go ocalić wyłącznie rosyjski niedźwiedź; więc, po co uznawać takie fikcje? Niech Moskwa przyłączy ten kraik do Federacji - i tyle). I Białorusini zauważyli, że kawałek rosyjskiego rurociągu - od Unieczy na północ do łotewskiego portu Ventspils idzie przez Homel i Połock. No to oni zrobili Rosjanom zakręt kurka, - bo niemiecka firma wykazała, że (rosyjski!) „Zapad-Transneftprodukt” miał do czerwca naprawić 1082 usterki techniczne, a naprawił tylko, 225 - więc groźba skażenia środowiska: raz już był wyciek i skażone zostało… całe 100 m2. Wicie-rozumicie - ekologia first… Zresztą odcięte zostało i miasto Mińsk, - ale teraz jest lato…W Moskwie chwycono się za głowy - i na początek odwołano sankcje na mięso z Homla i Brześcia. A p. Łukaszenka spokojnie czeka. Stać Go. W Mińsku nie ma d***kracji! JKM

Chichot Ribbentropa Czytając niektóre polskie komentarze po emisji w telewizji „Rossija” filmu „Tajemnice tajnych protokołów” (23.08.2009) - Joachim von Ribbentrop pewnie szyderczo się uśmiechnął i westchnął: „Tak, wciąż jestem na pierwszych stronach, i to Rosjanie muszą się tłumaczyć za wywołanie wojny, a nie my, Niemcy”. Obejrzałem film po raz wtóry (pierwsza, skrócona wersja była emitowana kilka tygodni temu), mam o nim takie samo zdanie (w dużej mierze krytyczne), co przedtem, jednak biegunka publicystyczna w niektórych mediach w Polsce budzi zdumienie. Odnosi się wrażenie, że publicyści ci z utęsknieniem czekali na pretekst, by ostro dowalić Ruskim, i doczekali się. Za chwilę zacytuję trzy fragmenty takich publikacji, ale od razu powiem, że jedno jest pewne - panowie ci filmu nie oglądali, a o historii mają pojęcie nieco mgliste. Oto obiecane fragmenty: Łukasz Warzecha („Fakt”, 25.08.2009): „Chcę Pana, [czyli Donalda Tuska] publicznie spytać; co ma Pan zamiar zrobić z Rosjanami? A konkretnie rzecz biorąc - jak ma Pan zamiar zareagować l września na bezprzykładną bezczelność i chamstwo, które od kilkunastu dni uprawia Moskwa poprzez media i dyżurnych historyków? Wiem, że filozofia Pańskiego rządu to unikanie konfrontacji: uśmiechy, klepanie po plecach i załatwianie tego, co się da, po cichu. Ale Rosjanie w ostatnich dniach sprawili, że tej metody nie da się zastosować za kilka dni, gdy ma nas odwiedzić premier Putin - doświadczony kagiebowiec Tylko ktoś naiwny mógłby twierdzić, że wszystko to, co się skandalicznego mówi dziś w Rosji o rozpoczęciu wojny i roli Polski, dzieje się bez akceptacji i przyzwolenia, a nawet inspiracji Kremla. A Rosjanie przekraczają wszystkie granice. Czy w takiej sytuacji pozwoli Pan Putinowi odegrać spokojnie l września rolę zadowolonego z siebie przedstawiciela silnej Rosji? Czy może jednak zdobędzie się Pan na to, żeby przypomnieć mu, jak to Rosjanie szli ręka w rękę z Hitlerem, jak mordowali polskich oficerów, jak wywozili ludzi do Kazachstanu i zamykali w łagrach, jak na bagnetach wprowadzali po wojnie najgorszy na ziemi ustrój? Czy będzie Pan chciał zetrzeć trochę z twarzy rosyjskiego premiera ten bezczelny uśmieszek, czy też położy Pan uszy po sobie?”. Niezły początek, prawda? Co za finezja, co za język? Kiedy czytam teksty Warzechy o Rosji, to wspominam go sprzed lat jako młodego UPR-wca z sympatiami narodowymi, obiecującego publicystę. I nie mogę się nadziwić, co się z nim stało. A oto drugi fragment. Marek Magierowski („Rzeczpospolita”, 25.08.2009): „Moskiewscy specjaliści od polityki historycznej malują dziś obraz Polski Anno Domini 1939 jako zgoła sojuszniczki nazistowskich Niemiec. To teza kłamliwa i bolesna, lecz na tyle grubiańska, że nie warto z nią polemizować. Aż trudno sobie wyobrazić, iż następcy speców z KGB, którzy niegdyś byli w stanie wcisnąć zachodnim dziennikarzom i intelektualistom każde łgarstwo, dzisiaj posługują się tak prymitywnymi metodami. Skąd ta nerwowość? Skąd rozpaczliwe próby wywracania historii do góry nogami? Otóż Kreml zdaje sobie sprawę, że bohaterstwo radzieckiego żołnierza w czasie wojny z faszyzmem jest jedną z niewielu rzeczy, jaką ma światu do zaoferowania i z której może być dumny. Cóż, bowiem zostanie Władimirowi Putinowi i Dmitrijowi Miedwiediewowi, jeśli obedrzemy współczesną Rosję z legendy Wielkiej Wojny Ojczyźnianej? Pozostanie biedne, zakompleksione państwo, które nie może znieść faktu, iż przegrywa w cywilizacyjnym wyścigu nie tylko z Ameryką, Niemcami i Francją, ale także z Chinami i Brazylią. Które bardzo chciałoby być szanowaną potęgą, choć robi wszystko, by ów szacunek - szczególnie u sąsiadów - utracić. Które mogłoby kojarzyć się światu ze wspaniałymi muzykami, tancerzami i naukowcami, ale woli się kojarzyć z wojnami gazowymi, morderstwami dziennikarzy i nagim torsem swojego smutnego premiera?. Spora, jak widać, porcja jadu i nieskrywanej nienawiści do „biednego, zakompleksionego państwa”. No i znowu ten wątek kagiebowski, to prawie samograj. No i z tym „zakompleksieniem” to chyba pobożne życzenia, wielu ludzi w Europie jest przekonanych, że to my jesteśmy zakompleksieni. I wreszcie trzeci przypadek, na deser. Rafał Ziemkiewicz („Rzeczpospolita”, 24.08.2009): „Rosyjska "polityka historyczna" ma szczególny rys. Rosjanie, w przeciwieństwie do innych nacji, nie silą się na wymyślanie kłamstw, które brzmiałyby, choć odrobinę prawdopodobnie. Nie zostawiają pola na udawanie, że się bierze ich wersję za dobrą monetę. Rosjanie, potrząsając pięścią, każą światu przytakiwać oczywistym bzdurom, kategorycznym stwierdzeniom, że czarne jest białe. I zazwyczaj osiągają to, że Zachód, akceptując gwałt na prawdzie, staje się jego współsprawcą. Tak jest z wciąż podtrzymywaną przez Moskwę stalinowską wersją paktu z Hitlerem i początku II wojny. Rosja wciąż w żywe oczy zaprzecza istnieniu tajnego protokołu, choć ten protokół z odręcznymi podpisami i mapami znaleziono po wojnie w niemieckich archiwach. Rosja podtrzymuje propagandowe kłamstwo, jakoby Stalin wspólnie z Hitlerem likwidował dzielące ich państwa buforowe i obdarowywał go milionami ton benzyny, rudą, metalami kolorowymi, wszystkim w ogóle, czego Hitler bez niego nie miał, a bez czego nie mógłby rozpętać wojny na wielką skalę - żeby wojnie zapobiec! To przecież równie logiczne, jak dać podpalaczowi zapałki i bańkę nafty i mówić, że to dla zapobieżenia pożarowi! Jeszcze jako prezydent Władimir Putin konsekwentnie odmawiał wizyty w Polsce, rozmów o bieżących stosunkach, o sprawach gospodarczych, z godną jego poprzedników logiką oskarżając Polskę, że ciągle się skupia na historii. Jako premier zgodził się przyjechać wyłącznie na 1 września i wyłącznie po to, aby mówić o historii. Aby publicznie, rocznicowo, oficjalnie podtrzymać kłamstwa stalinowskiej, sowieckiej propagandy, licząc na to, że sterroryzowani naciskami ze Wschodu i z Zachodu przedstawiciele polskich władz uwiarygodnią je milczeniem. Czy możemy mieć nadzieję, że się, co do tego przeliczy?”. Pan Rafał im starszy, tym bardziej zadufany w sobie i tym bardziej powierzchowny i prostacki, choć zdarzają się mu się dobre teksty. Jednak tak jak w przypadku Łukasza Warzechy traci nerwy, kiedy pisze o Rosji. Dziwna przypadłość, jak na prawicowych publicystów. Najgorsze jest to, że pan Rafał pisze kłamstwa z takim przekonaniem, że chyba w to wierzy. Tu podam tylko, że takim kłamstwem jest zdanie: „Rosja wciąż w żywe oczy zaprzecza istnieniu tajnego protokołu, choć ten protokół z odręcznymi podpisami i mapami znaleziono po wojnie w niemieckich archiwach”. Nie wiem, skąd ta teza, bo nawet w atakowanym przez niego filmie, jak i materiale nadanym tego samego dnia przez kanał Viesti, pokazano fotokopie tajnego protokołu, jak również zacytowano kluczowy jego fragment ilustrując to czytelną mapą. Jeśli pisze się w takim dzienniku jak „Rzeczpospolita”, jeśli pisze się na taki temat, pełen min i raf - to nie może być mieć miejsca na fuszerkę, na łatwiznę intelektualną, na - powiedzmy to otwarcie - hucpę. A teraz o filmie. Przede wszystkim jest on zrobiony bardzo profesjonalnie od strony warsztatowej, nie ma w nim dłużyzn, jest świetnie opracowany od strony graficznej. To dobra filmowa robota. Inna sprawa to treści serwowane przez komentarz lektora. Z tego punktu widzenia film jest tendencyjny, bo w komentarzach przewija się troska o wytłumaczenie Stalina za decyzje o zawarciu paktu. Niedopuszczalne jest także polemizowanie z głosami prezentowanych przed chwilą historyków. Np. w filmie często pojawia się polski historyk dr Sławomir Dębski, autor monumentalnej pracy o stosunkach sowiecko-niemieckich w latach 1939-1941. Po jego wypowiedzi, że pogłoski o tym, że Polska podpisała z Niemcami „tajny protokół” to propaganda, lektor komentuje: „Pan Dębski się myli”. Gwoli wyjaśnienia, w filmie pokazano francuską gazetę lewicową z 1935 r. z tekstem rzekomego tajnego protokołu polsko-niemieckiego z 1934 roku. Rzeczywiście, prasa na Zachodzie była wówczas przekonana o istnieniu takiego paktu, co wzmocniło podejrzliwość w stosunku do Polski. Jednak takiego protokołu nigdy nie było i nikt nigdy nie znalazł go w jakimkolwiek archiwum. W filmie o tym jednak ani słowa. Z drugiej strony, pojawianie się takich pogłosek musiało wpływać na wrogie nastawienie Moskwy w stosunku do Polski, i trudno temu przeczyć. Generalnie film stara się, na bardzo obszernym tle, pokazać trudną sytuację geopolityczną ZSRS w tym czasie, obawę przed zachodnim pochodem na Moskwę (z udziałem Polski). Rolę czarnego Piotrusia w filmie gra jednak nie Polska, lecz Wielka Brytania. To to państwo jest przedstawiane jako główny prowokator i podżegacz. Na koniec jednak to głos polityka brytyjskiego przywołany jest jako proroczy. To głos Winstona Churchilla, który po wkroczeniu wojsk sowieckich Polski, w przemówieniu radiowym 1 października 1939 roku, powiedział m.in.: „Rosja w swoim postępowaniu kieruje się zimnym wyrachowaniem. Oczywiście wolelibyśmy, by wojska rosyjskie stały na zajmowanej przez siebie linii jako przyjaciele i sprzymierzeńcy Polski, a nie zaś jako najeźdźcy. Jednakowoż dojście wojsk rosyjskich do tej właśnie linii było konieczne dla bezpieczeństwa Rosji w związku z niemieckim zagrożeniem. Tak czy inaczej, wojska te są tam, gdzie są i nie ulega wątpliwości, że w ten sposób powstał front wschodni, którego nazistowskie Niemcy nie mają odwagi zaatakować. Trudno doprawdy przewidzieć, co zrobi Rosja. Jest to największa zagadka, jaką można sobie wyobrazić. Być może jednak istnieje klucz do rozwiązania tej zagadki. Tym kluczem jest rosyjski interes narodowy. W owym interesie na pewno nie leży, by Niemcy usadowiły się nad Morzem Czarnym lub podbiły państwa nadbałkańskie i podporządkowały sobie wszystkie ludy słowiańskie południowo-wschodniej Europy. To byłoby sprzeczne z historycznymi interesami Rosji”. Szokujące? Ale prawdziwe. Na koniec wypowiada się także dr Dębski, mówiąc o tym, że historia może służyć albo do rozniecania konfliktów albo dialogowi i pokojowi. W filmie dwukrotnie pojawia się też inny polski historyk, prof. Marian M. Drozdowski. Dodam tylko, że w materiale nadanym w stacji Viesti tego samego dnia stwierdzono, że w tym czasie wszystkie kraje postępowały niemoralnie, starając się zabezpieczyć swoje interesy. Wynika z tego, że tak postępowała także Rosja sowiecka. Stwierdzono także, że podpisanie paktu Ribbentrop-Mołotow było sprzeczne z dotychczasową polityką Moskwy i spotkało się ze zdumieniem przeciętnych obywateli sowieckich. I tyle w temacie. A panom cytowanym wcześniej radzę - nieco więcej spokoju, profesjonalizmu i poszerzenia wiedzy na tematy historyczne. Jan Engelgard

26 sierpnia 2009 Prawda jest naiwna i niezrozumiała.. No, nareszcie w Polsce..  W Hiszpanii, Francji i Niemczech, przynajmniej spokój miałem  ze strony propagandy, bo nie znam hiszpańskiego, francuskiego i niemieckiego. Nie słuchałem przez osiem dni- i   nic do mnie nie docierało. Być może tam sączyli podobnie, ale bariera językowa blokowała odbiór. Jednak tylko wjechaliśmy do Zgorzelca i już się zaczęło.. Tylko  z jednego serwisu” Radia Z” dowiedziałem się,  że  wszechwładny rząd przekazuje 1,5 miliarda naszych pieniędzy na postojowe w firmach, w których nie ma zamówień(???). To znaczy przekaże firmom, które lubi,  bo przecież nie wszystkim?

Najprędzej tym powiązanym politycznie z Platformą Obywatelską, bo powiedzmy sobie szczerze- te głupie 1,5 miliarda nie starczy dla wszystkich, gdyby nawet chciał im wszystkim przekazać.. Być może chodzi o to, jak powiedział wicepremier Pawlak:” Czas przejść na zieloną stronę mocy”(!!!!)_., że powinno się przekazywać te ukradzione podatnikom pieniądze, dla firm powiązanych z Polskim Stronnictwem Ludowym, a ściślej z rolnictwem powiązanym z Polskim Stronnictwem Ludowym, „Zielona strona mocy”- naprawdę nieźle brzmi, tak jak nieźle brzmi chrząszcz brzmiący w trzcinie.. To wszystko jest w ramach walki z „kryzysem”, który już nie wiadomo, czy został odwołany przez rząd, czy jeszcze jest.. W każdym razie chyba  raczej jest, bo rząd  z nim walczy, ze skutkiem śmiertelnym dla nas- będą  rosły podatki, bo rosną rządowe wydatki. Nasilą się kontrole skarbowe, żeby pieniądze zorganizować, trzeba rabować.. Przecież rząd nie stanie na drodze, i nie zacznie zaczepiać wszystkich, żeby powywracali kieszenie i pokazali, co tam jeszcze mają? Te czasy już minęły, teraz rabunek uprawia się  w sposób cywilizowany, pod hasłami jakiś społecznych potrzeb… Przecież Janosik nie wychodził na drogę i nie mówił potencjalnemu rabowanemu, dawaj wszystko, co masz, bo pieniądze potrzebne są do realizacji pomysłu sprawiedliwości społecznej. Po prostu rabował! Bez ideologii, bez urabiania opinii publicznej, bez uzasadniania, dlaczego. Po prostu rabował, aż go złapali i powiesili  herszta na haku..  I zapanował spokój na Podhalu.. Dzisiaj rząd rabuje demokratycznie, bo ma ustawy, a będzie miał jeszcze więcej, niech się tylko rozkręci po wakacyjnej przerwie. Planują uchwalić ponad 100 nowych ustaw do końca roku(!!!!). Będzie więcej podstaw prawno- ustawowych, więcej biurokratycznego zamieszania; posłowie są wypoczęci, więc dalej do ustawowej roboty, przeciwko nam niewinnym podatnikom i „ obywatelom”,  żeby słowo „obywatel” brzmiało dumnie. Będzie podatek recyklingowy w wysokości 40 groszy od zakupionej torebki foliowej w sklepie- dalej informuje Radio Z- w tych samych wiadomościach. Zrozumiałem- przynajmniej na razie, że nie będzie obowiązku kupowania torebki foliowej za 40 groszy, żeby pomóc utrzymać się godnie biurokracji ekologicznej. Na razie zachowana zostanie dobrowolność, a cała sprawa osiągnie swój punkt kulminacyjny w przyszłości. W końcu socjalizm oparty jest na przymusie a  nie dobrowolności. Niezła przebitka 40 groszy za coś, co kosztuje 0,5, albo jeden grosz- obecnie! Ktoś powie to nie jest podatek, bo nie jest przymusowy, bo toreb foliowych nie ma przymusu kupować(???). No tak, ale cukierków też nie ma przymusu kupować, a podatek w nich jest na przykład VAT, a jak przejdzie pomysł pana Jana Rulewskiego z Bydgoszczy i z Platformy Obywatelskiej o opodatkowaniu akcyzą napojów kolorowych w tym coca - coli, to dochody rządu wzrosną no i marnotrawstwo wzrośnie.. Bo podwyżka podatków w socjalizmie ściśle związana jest marnotrawstwem, a biurokracja nie ma żadnych hamulców w wydawaniu naszych pieniędzy. Jeśli ktoś się jeszcze łudzi- to jest w  wielkim błędzie.. W tych samych wiadomościach potwierdzony został kolejny pomysł rządu, jeśli chodzi o zdrowe, owocowe żywienie w państwowych szkołach, gdzie już od września wchodzi pomysł” liberalnej” Platformy Obywatelskiej o rozdawaniu uczniom owoców, bo  w innych krajach rządy rozdają ich więcej, a w Polsce na razie nie rozdawali. Dlatego należy dożywić wszystkich uczniów dobrodziejstwem rządowego rozdawnictwa, żeby uczniowie wiedzieli, komu zawdzięczają ten pomysł, no na pewno nie rodzicom, choć tak naprawdę oni  zapłacą w podatkach, za te owoce  rozdawane „ za darmo” w szkołach.. Socjalizm nakazowo-rozdzielczy powraca, jak wiatr u Włodzimierza Bukowskiego... Już widzę  oczyma wyobraźni  jak personel państwowej szkoły wynosi siatkami i workami foliowymi te góry owoców, które rząd zafundował dzieciom- oczywiście, gdy zakupi sobie te worki po czterdzieści groszy opłaty recyklingowej. Na szczęście rząd zamierza przeznaczyć na socjalistyczne rozdawnictwo tylko 50 000 000 złotych(???). Na razie, bo jak „kryzys” się skończy to z pewnością więcej, ale nie tylko na owoce… Bo dlaczego na przykład nie rozdawać w państwowych szkołach: lodów, pączków, tornistrów, zeszytów, długopisów, szamponu przeciwłupieżowego, biletów do kina, butów, spodni i wielu innych rzeczy. Polikwidować rodziny, a dzieci oddać państwu, niech się nimi zajmuje.. W innych krajach socjalistycznych rozdają więcej owoców, a nasi rodzimi socjaliści nie mogą ścierpieć tego faktu, i chcą być lepsi w rozdawnictwie, więc zamierzają na razie przynajmniej dorównać socjalistom zachodnim.. Można przy okazji poumieszczać w każdej państwowej szkole ekologiczne pojemniki na ogryzki i odrębnie na pestki, bo nie wiadomo, czy  socjalistyczne rozdawnictwo  obejmie jedynie jabłka, czy też śliwki. A może potrzebne będą również pojemniki na skórki od bananów, żeby się  po nich uczniowie nie ślizgali..? Jak powiedział pan dr Janusz Kochanowski, jako urzędujący Rzecznik Praw Obywatelskich:” Wydałem dyspozycje również w moim biurze, w którym mogę sobie wydawać różne dyspozycje”(????) No właśnie, panie rzeczniku, jak różne, to przy okazji można byłoby sprawdzić, czy wprowadzanie opłaty recyklingowej w wysokości 40 groszy i rozdawnictwo owoców w szkołach jest zgodne z konstytucją obywatelską, i nie narusza jakiegoś artykułu tejże, czy może zgodne nie jest, i wtedy należałoby reagować obywatelsko.. Z tych samych widomości dowiedziałem się, że jakiemuś facetowi odebrano pięćdziesiąt koni, bo były zaniedbane przez niego, wychudzone i niedopilnowanie. Bo zgodnie z Konstytucją państwo szanuje prywatną własność, i zgodnie z tym poszanowaniem, tę własność mu właśnie odbiera... Hasło można zawsze  jakieś wymyślić,  w końcu to niewiele kosztuje, a i opinia publiczna zostaje uspokojona i nie bardzo się denerwuje, gdy bolszewicy współcześni odbierają komuś jego własność pod jakimkolwiek pretekstem.. Bo własność, albo jest, albo jej nie ma.. Jak mogą odebrać pod jakimś pretekstem- to jej nie ma. Ale w konstytucji jest! Tak być powinno. Co innego na wizji- a co innego na fonii. Jak to w socjalizmie bolszewickim. I to tylko w  jednych wiadomościach tyle widomości niepomyślnych. Strach pomyśleć o przyszłości.. A może to tak naumyślnie? Wierzcie mi państwo - To nie był sen! To były wiadomości! WJR

Dojarki-rekordzistki wracają Kiedy włoska dziennikarka Oriana Fallaci przeprowadzała w swoim czasie wywiad z etiopskim cesarzem Hajle Selasje, molestowała go, dlaczego nie modernizuje Etiopii, kiedy „na świecie dzieje się tyle nowego”. Cesarz wił się jak piskorz, a kiedy się zorientował, że pani Fallaci mu nie popuści, zirytowany oświadczył, że „na świecie nigdy nie dzieje się nic nowego”. I rzeczywiście chyba tak jest, a jeśli ludzie tego nie zauważają, to tylko, dlatego, że wprawdzie mają dobrą pamięć, ale krótką. Dla przykładu, żyją jeszcze ludzie pamiętający czasy stalinowskie. W czasach stalinowskich Związek Radziecki uchodził za najcudniejszy raj, w którym nie tylko wszystko było najlepsze, ale również, - w którym powstały wszystkie wielkie odkrycia i wynalazki. Weźmy taką matematykę. Któż nie pamięta zasług, jakie dla tej gałęzi nauki nie położył wielki radziecki uczony Pietia Goras, którego imieniem nazwane zostało słynne twierdzenie? Zresztą, - co tam matematyka! Wiekopomne odkrycia objęły też i filozofię, gdzie spostrzeżenie, że „wsio pławajet” poczynił sławny Pantarejew. Wszystkie te osiągnięcia i uspiechy odnotowane zostały w „Małym Słowniku Filozoficznym” wydanym w 1953 roku przez Akademię Nauk ZSRR, gdzie obok napiętnowanych „obskurantów” i „wrogów socjalizmu”, figurowały spiżowe postacie - jak np. „Wasilij Wasilijewicz Dokuczajew, filozof-gleboznawca, społecznik i demokrata”. Jego zasługi dla socjalistycznego gleboznawstwa były ogromne, bo jako pierwszy wprowadził doń formułę Karola Marksa, że gleba stale się polepsza, ilekroć się z nią dobrze postępuje. Byle, kto by na to nie wpadł, to jasne, no ale W.W. Dokuczajew byle, kim nie był. Nic dziwnego, że w takim otoczeniu również zwykli ludzie urastali do rozmiarów heroicznych i nigdy chyba nie było w Związku Radzieckim tylu gierojów, co właśnie wtedy. Żeby tedy również inne, mniej zaawansowane w budownictwie komunistycznym narody też trochę podciągnąć, partia wysyłała gierojów na wycieczki do bratnich krajów, w których opowiadali oni, w jaki sposób robią te wszystkie cuda na kiju. Specjalnie cenione były dojarki-rekordzistki, które obwożono po tworzonych właśnie kołchozach, zaś barwne relacje z tych odwiedzin ozdabiały nie tylko łamy „Trybuny Ludu”, ale i kroniki filmowe. Od tamtej pory minęło ponad pół wieku, wyrosły nowe pokolenia, zmieniło się oblicze świata, ale nie aż tak bardzo, żeby dawne obyczaje zanikły. Przeciwnie - najwyraźniej przeżywają drugą młodość, tylko, ma się rozumieć, w trochę innych dekoracjach. Ale bo też historia nigdy nie powtarza się dosłownie, tylko przeważnie jako farsa. Oto okazało się, że gwoli zademonstrowania naszej solidarności z kobietami w Iranie, 13 września przybędzie do Polski pani Maria Ludwika Weronika Ciccone - ta sama, która 15 sierpnia, w otoczeniu żigolaków, ubrana w czarną combinaison, tańcowała i śpiewała dla licznej gawiedzi na warszawskim Bemowie. Tym razem oczywiście w charakterze autorytetu moralnego, bo zaprasza ją Wspólnota Demokracji - utworzona w 2000 roku z inicjatywy „drogiego Bronisława”, czyli Bronisława Geremka i Magdaleny Albright międzynarodówka, która ma krzewić tym razem już nie socjalizm, tylko oczywiście demokrację. W związku z tym w charakterze impresaria wystąpi pani Anna Applebaum, małżonka ministra spraw zagranicznych w rządzie premiera Donalda Tuska, Radosława Sikorskiego. Jak dotychczas minister Sikorski nie bardzo mógł pochwalić się widocznymi osiągnięciami, więc nie można wykluczyć, że postanowił nieco się ogrzać w blasku emitowanym przez panią Ciccone. Co prawda nie wszystko, co się świeci, jest złotem, ale czasy mamy kryzysowe, więc to nie pora na grymasy, a poza tym - jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Zresztą - skoro suwerenny Izrael przygotowuje się do uderzenia na instalacje nuklearne w złowrogim Iranie, to nie może być, żeby kraje mniej wartościowe pozostawały na uboczu. Przeciwnie - każdy musi wykonać wyznaczone mu zadanie i Polsce najwyraźniej nakazano solidaryzować się irańskimi kobietami. Nie jest to zadanie specjalnie skomplikowane, ale właśnie, dlatego jest nadzieja, że minister Sikorski jakoś sobie z tym poradzi. Ciekawe, jak wykorzysta tę szansę, bo przecież chyba nie w ten sposób, że zmusi panią Ciccone do wygłoszenia jakiegoś referatu o ciężkiej doli irańskich kobiet. Najgorsze są nieproszone rady, ale ja na jego miejscu namówiłbym panią Ciccone do zrobienia jakiegoś efektownego strip-tease'u na rzecz uciśnionych kobiet w Iranie, a żeby zademonstrować swoja z nimi solidarność, asystowałbym jej na estradzie, trzymając poszczególne części garderoby w miarę, jak gwiazda odsłaniałaby etolę. Jestem pewien, że ten fragment konferencji spotkałby się z ogromnym zainteresowaniem publiczności, a przecież nie chodzi o to, by z irańskimi kobietami solidaryzowały się wyłącznie elity, tylko jak najszersza publiczność, nieprawdaż? Dodatkowe atrakcje mogłaby zapewnić pani Hanna Lisowa, która - jak słyszymy, ma asystować pani Annie Applebaum. Wymagałby tego również tak zwany genius loci, czyli duch miejsca - a miejscem tym ma być Pałac Na Wodzie w warszawskich Łazienkach, który za czasów królewskich służył zarówno celom higienicznym, jak i rozrywkowym, - o czym zaświadcza nazwa innego, sąsiadującego z nim tuż-tuż pałacyku, nazywanego Trou Madame, czyli Pani Dziura. Nie ulega wątpliwości, że po takim pokazie, jeśli nawet w sytuacji irańskich kobiet nie nastąpią żadne istotne zmiany, to przynajmniej poczują dużą ulgę, że oto ktoś - i to nie byle, kto - zrobił strip-tease w ich imieniu i zastępstwie. No i wreszcie nietrudno nie zauważyć, że niezależnie od epoki, w przemyśle rozrywkowym dojarki odgrywają ważną rolę. Podobnie jak za Stalina, tak i teraz przyjeżdżają podciągać narody mniej wartościowe w różnych umiejętnościach, tyle, że kiedyś doiły, co innego, a teraz, - co innego. Pocieszające jest natomiast to, że w zasadzie nie zmienia się impresario. Ciągle ta sama międzynarodówka, w której następuje tylko sztafeta pokoleń. SM

Prawa rodziny Gdy za JKM Fryderyka Wielkiego tworzono pojęcie "Państwa Prawa", to chodziło o państwo bardzo liberalne, czyli mające bardzo mało praw - ale zupełnie nie tolerancyjne: te niewiele praw miało być wykonywanych co do litery. Gdy dziś ktoś zaczyna mówić o "Państwie Prawa", to powinien zdać sobie sprawę, że dziś wykonywanie Prawa (a nawet Lewa) jest całkowicie niemożliwe - a to z tego powodu, że "praw" jest za wiele. Dość powiedzieć, że Wielka Brytania do dziś w ogóle nie ma konstytucji, Konstytucja Stanów Zjednoczonych liczy 4 kartki, konstytucja III RP liczy 40 kartek, a konstytucja projektowanej "Unii Europejskiej" aż 400 stron. Korzystając z tego bałaganu urzędnicy robią z nami, co chcą. "Lewo”, bowiem chroni ICH, a nie nas. Przypominam, że dziecko porwane rodzicom przez damski gang złożony z opiekunki społecznej kuratorki i sędziny sądu rodzinnego - nadal nie zostało zwrócone rodzicom. „Walczący o prawa rodziny” aparat III RP jest bezsilny. JKM

Wszyscy nasi szantażyści W połowie lat 60. ub. wieku Janusz Szpotański spisał "Balladę o cudzie na Woli", który to cud miał polegać na tym, że "w Warszawie na Woli ukazał się duch Bieruta i sprzedawał kiełbasę po 26 zł za kilo" - "Słuchajcie, słuchajcie, co powiem ja wam:/ są cuda w epoce Ochaba/ na Woli z kiełbasą znajduje się kram, zwyczajna sprzedaje ją baba/.......A może to wcale nie baba, lecz mąż/, lecz mąż opatrzności to zgoła?/ Ach niech was nie myli wydatny ten biust/ ni kształty obfite podwiki/, bo oto spod wiejskich zawojów i chust/ znajome błyskają wąsiki!". Wprawdzie w czasach rządów materializmu dialektycznego oficjalnie nie wierzono w cuda, jednakże jak uczy doświadczenie - ludzie potrzebują metafizyki, stąd nawet komuniści musieli swoje rytuały ozdabiać parareligijnymi pierwiastkami. Trójcę Świętą zastąpiono Marksem-Leninem-Stalinem, procesje - pochodami pierwszomajowymi, były też cuda, jak np. te związane z urodzinami Kim ir Sena, kiedy to podobno pojawiły się nieznane gatunki zwierząt wielbiące przywódcę ludzkim głosem, który to przywódca, jak już dorósł, sprawiał, że wschodziło słońce i nastawał dzień, a ludzie nabierali ochoty do życia. Oczywiście cały czas - a w szczególności po dacie tzw. transformacji ustrojowej - pojawiali się złośliwcy wyśmiewający takie komunistyczne zabobony, aczkolwiek coś się ostatnio w owej materii zaczęło zmieniać. Świadczy o tym chociażby niedawne opracowanie Janusza Ciska, który nie jest przecież żadnym szamanem, ale utytułowanym profesorem historii, który to profesor w kolejnym zeszycie poświęconym Piłsudskiemu popełnił rozdział zatytułowany "Pioruny i cud w chmurach". Profesor Cisek bez cienia dystansu opisuje "cudowne" wydarzenia, jakie miały miejsce w czasie pochówku Marszałka: a to pożar w katedrze trawiący m.in. insygnia, herby, laury etc., co "tłumaczono pogardą Piłsudskiego dla blichtru", następnie grzmot piorunu, który w czasie honorowej salwy armatniej "dołożył swój 22. strzał-salut", a na koniec "potwierdzone wieloma relacjami cudowne odbicie Wawelu w chmurach". W świetle tych "potwierdzonych wieloma relacjami" wydarzeń, muszą zblednąć nawet opowieści o tym, jak to na widok, Kim Dzong Ila drzewa rozkwitały, a jaskółki przemawiały ludzkim głosem. Już od pewnego czasu autorytetem w zakresie "cudu nad Wisłą" jest dla "Naszego Dziennika" Józef Szaniawski, który z tej okazji popełnia systematycznie artykuły rocznicowe będące w istocie pretekstem do kolejnych laurek wystawianych Piłsudskiemu i sanacji. Idzie to do tego stopnia, że wśród największych polskich dowódców i polityków z czasów tej batalii wymienia się np. Becka i Okulickiego, którzy byli wtedy dwudziestokilkuletnimi, świeżo upieczonymi oficerami, jakich polskie wojsko miało tysiące. No, ale skoro, Kim Dzong Il już w łonie matki objawiał cechy wielkiego przywódcy to, dlaczego i na rodzimym podwórku nie mieliby rodzić się tacy geniusze? Jedną z najobszerniejszych biografii Pierwszego Marszałka jest książka autorstwa Andrzeja Garlickiego, po którym swego czasu ostro przejechał się inny znany publicysta "Naszego Dziennika" prof. J. R. Nowak. Prof. Nowak jest przez środowiska "postępu" uważany za antysemitę i nacjonalistę, tymczasem po Garlickim przejechał się on za negatywne zdanie tego pierwszego na temat polskich powstań, które, bardzo podobnie jak Garlicki, oceniał "symbol polskiego nacjonalizmu i antysemityzmu", czyli Roman Dmowski. Z kolei "antysemita" Nowak innym razem tak samo jak po Garlickim zdążył przejechać się po Jędrzeju Giertychu za to, że ten popełnił swego czasu krytyczną pozycję na temat marszałka Piłsudskiego. Tego samego marszałka, który za życia był uważany nie tylko za obrońcę, ale nawet "bożyszcze Żydów" (coś chyba w tym zresztą było, o czym świadczy zamieszczona przez prof. Janusza Ciska mowa rabina Davida Zwi Silbersteina). Z kolei Garlicki swoje opasłe opracowanie na temat Piłsudskiego rozpoczyna od zdania: "W Instytucie Pamięci Narodowej bohater tej książki nie miałaby najmniejszych szans", podczas gdy prezes IPN-u, prof. Kurtyka do jednego z wywiadów pozował właśnie pod portretem Józefa Piłsudskiego. Inną sprawą jest, że zdanie to można dopiero zrozumieć, wiedząc o tym, że Andrzej Garlicki został jakiś czas temu ujawniony jako współpracownik PRL-owskich służb, zarejestrowany bodajże pod bardzo przewidującym pseudonimem "Pedagog". SB miała w ogóle bardzo utalentowanych funkcjonariuszy z darem prekognicji, skąd inaczej potrafiliby nadawać tak trafne pseudonimy jak: "Filozof", "Monsignore" czy "Pedagog"? Po co o takich przypadkach wspominać, jak nie po to, aby stwierdzić, że większość komentarzy i sądów, które są Polsce wypowiadane publicznie przez tak zwane autorytety, wynikają w zasadniczej mierze z prywatnych interesów lub obsesji, przez co tak rzadko mamy do czynienia z autentycznym poszukiwaniem prawdy, co szczególnie widać przy okazji rozpamiętywania różnych rocznic, zarówno tych już utrwalonych w nowej tradycji, jak też tych coraz nachalniej nam stręczonych pod szantażem patriotycznego obowiązku. Oczywiście dzisiaj kiełbasa "po 26 zł za kilo" nie jest żadnym cudem, ale przynajmniej jesteśmy bogatsi o tę wiedzę, że świeckie cuda zdarzają się nie tylko w "epoce Ochaba", ale praktycznie zawsze, co oznacza, że komuś i czemuś one służą. Służą one oczywiście utrwalaniu określonego światopoglądu, którego utrwalanie służy następnie utrwalaniu władzy konkretnych ludzi. Konsekwencją zaś jest, że tych, którzy wątpią w takie świeckie dogmaty, należy specyficznym szantażem zmuszać do milczenia albo marginalizować. Pewnego rodzaju zagadką jest natomiast, dlaczego ludzie dysponujący obecnie tyloma możliwościami weryfikacji legend i mitów, którymi są karmieni, tak niechętnie po te możliwości sięgają. Jeżeli poszukanie informacji w internecie czy sięgnięcie po książkę jest za trudne dla przeciętnego umysłowego leniwca, to przecież empirycznie można przekonać się, jak wielu Polaków podróżuje po świecie czy to z konieczności "za chlebem", czy szukając wakacyjnych atrakcji, przez co mogą zobaczyć, że to co w kraju urasta prawie do rangi czynu heroicznego - w innych krajach ludzie robią po prostu z marszu. Nie tak dawno media cierpiące na sezon ogórkowy próbowały zrobić sensację z małego zamieszania, które poseł (a właściwie już unioposeł) Nitras wywołał na niemieckiej autostradzie. Wszyscy potępiali wylegitymowanie się posła - o zgrozo! - dokumentem dyplomatycznym, podczas gdy nikt nie wspomniał, że poseł podróżował z Polski na Bałkany autostradą niemiecką (podobnie jak to czynią Polacy z południa Polski, jadąc na wczasy nad polski Bałtyk), gdyż w 38-milionowej Polsce przez dwadzieścia lat transformacji ustrojowej zdążono wybudować "aż" 750 km autostrad. Tymczasem Czesi czy przeżywający kryzys Węgrzy mający przecież taką samą demoludyczną przeszłość, a następnie drogę do UE, wybudowali tych autostrad grubo ponad tysiąc kilometrów przy jednej czwartej ludności naszego kraju i znacznie mniejszej jego powierzchni. Nie wspominając o 4,5-milionowej Chorwacji, która ma tych dróg już ok. 1500 km i co istotne - do dnia dzisiejszego nie przystąpiła do UE, co obala mit Unii jako tego sprawczego czynnika, który powoduje rozwój infrastruktury. Tymczasem Polacy jeżdżą, widzą, pstrykają fotki, opowiadają wrażenia - po czym przy najbliższej okazji wybierają w kraju tych, którzy gwarantują przedłużenie obowiązującego stanu niemożności. Czy między "cudami epoki Ochaba" i innymi mitami oraz legendami tak pracowicie rozwijanymi przez rodzime autorytety, a owym stanem powszechnej niemożności istnieje jakiś związek? Z pewnością tak - i niech nas nie zmyli ten... autorytet/ i wyuczone mimiki,/ bo zawsze spod tych uczonych póz,/ znajome błyskają wąsiki. Krzysztof Mazur

Przestroga dla lichwiarzy? Najwidoczniej niezależni dziennikarze dostali rozkaz, żeby na temat nowego katarskiego szejka już ani mru-mru, bo sensacją dnia stało się poparcie udzielone zimnemu ruskiemu czekiście Putinowi przez Związek Ludności Narodowości Śląskiej, któremu ze swej strony sekunduje niezawodna „Gazeta Wyborcza”, opisując zbrodnie popełnione na Niemcach przez polskich milicjantów w Świnoujściu. Oczywiście robi to z miłości do prawdy, która jednak nie pozwala jej na opisywanie zbrodni popełnionych przez żydowskich milicjantów na Polakach podczas pierwszej sowieckiej okupacji Kresów Wschodnich, bo wprawdzie prawda - prawdą, ale co Żyd - to Żyd, a co goj - to goj. W ramach takiej pieriedyszki wypada odnotować interesującą publikację „Financial Times” pod tytułem „Polacy świętują Wniebowzięcie świecką Madonną”. Wskutek tego tytułu publikacja sprawia wrażenie gniota, którego autor bierze 80-tysięczną gawiedź za „Polaków”, ale to tylko pozór, bo artykuł pokazuje proces sekularyzacji polskiego społeczeństwa. Wprawdzie jeszcze 95 proc. deklaruje się jako chrześcijanie, ale w niebo wierzy już tylko 70 procent, a i to nie jest pewne. Jest to według autora, zjawisko „niepokojące”, a „innym niepokojącym sygnałem” jest spadek powołań zakonnych. Dlaczego pismo specjalizujące się w sprawach finansowych i z tego tytułu przeznaczone głównie dla lichwiarzy, nagle zaniepokoiło się sekularyzacją w Polsce? Najwidoczniej i do lichwiarzy zaczyna docierać świadomość niebezpieczeństwa. Otóż jeśli ludzie przestaną wierzyć w Boga, to przestaną też obawiać się piekła, a wtedy zniknie ostatnia przeszkoda powstrzymująca ich przed pozabijaniem lichwiarzy i uwolnieniem się w ten sposób z ekonomicznej niewoli. Amerykanie mają nawet przysłowie, że wprawdzie Pan Bóg stworzył ludzi wolnymi, ale dopiero pułkownik Colt uczynił ich równymi. I słusznie, bo nawet najbardziej wpływowy finansista nie potrafi przecież schwytać w rękę pocisku wystrzelonego w jego głowę. W tej sytuacji czekamy na praktyczne wnioski w postaci nasilenia sponsoringu przedsięwzięć ewangelizacyjnych. SM

Co ukryła Warszawa? Akurat wpisałem wczoraj to, co wpisałem, gdy w progach mojego domu pojawił się p.Janusz Choiński, Autor książki, na którą czekałem prawie rok - z sygnalnym jej egzemplarzem („Zaczarowane koło zaprzeczeń; Europa 1933-1939”; niedługo będzie można ją nabyć w Księgarni na portalu). Książka jest odrobinę amatorsko napisana, jawnie stronnicza, - ale właśnie jawna stronniczość powoduje, że czyta się ją jak mowę prokuratorską, a niewyważone uzasadnienie wyroku - co bywa ciekawsze. Autor jest piłsudczykiem - i broni tezy, że gdyby śp.Józef Piłsudski pożył jeszcze z 10 lat, to poszedłby razem z Berlinem na Moskwę - natomiast sanatorzy, po odsunięciu (i samobójczej śmierci) śp.Walerego Sławka w wyniku jakichś masońskich (?) frankofilskich tendencyj w MSZ zamienili tę koncepcję na oparcie się na gwarancjach brytyjskiej i francuskiej - co spowodowało nie tylko klęskę wrześniową, ale i późniejszą (1944-1956) okupację Polski przez ZSRS (tzw. PRL, w latach 1952-56, formalnie niepodległa, była tylko nieco bardziej „niepodległa” od tzw. Generalnej Guberni). Autor, amator, wykrył zafałszowania historii (np. „Diariuszów” hr.Szembeka; zawodowi historycy opierają się zazwyczaj na opracowaniach...) broni tezy zasadniczej w sposób przekonujący. Ostatecznie ma za sobą świadectwo samego Adolfa Hitlera („Gdyby żył Piłsudski, nie doszłoby do wojny”). Ujawnia przy tym obsesyjną nienawiść do postaci śp.płk.Józefa Becka, którego głównie obwinia o wywołanie wojny - a usiłuje Go tłumaczyć... rozmiękczeniem umysłu, spowodowanym alkoholizmem. Tym niemniej obserwacje wydają się być trafne. Pozwolę sobie zacytować to i owo: Dyplomacja francuska dysponowała dokumentami, z których wynikało, że we wrześniu 1933 roku Polska miała wyrazić zgodę, w zamian za nienaruszalność jej granic, na podjęcie współdziałania z Hitlerem przeciwko Związkowi Sowieckiemu. Nie wiadomo skąd takie sensacyjne informacje się wzięły i gdzie było ich źródło; rozsądek nakazuje szukać ich prapoczątku a następnie sfabrykowania w Moskwie, ale wszystko wskazuje na to, że mogły polegać na prawdzie. Nie da się, bowiem uniknąć podstawowego pytania: III Rzesza zrezygnowała ze swoich, jak zawsze uważała: w pełni uzasadnionych (również wg Zachodu - Locarno) roszczeń w stosunku do wschodniego sąsiada. Kanclerz przyjął niepopularny w Niemczech kurs porzucenia polityki rewizjonistycznej w stosunku do Polski. W zamian, za co? Poza tym, jak donosił obserwując poczynania i nerwowość Stalina w swoim raporcie z 17 czerwca 1935 z Moskwy [śp.Juliusz] Łukasiewicz, gdzie był wówczas ambasadorem: … gdyby Hitler wyciągnął rękę w stronę ZSRR, pakt sowiecko-niemiecki byłby niechybnie w krótkim czasie gotowy [s.173] [Po śmierci Piłsudskiego] w Berlinie dodatkowo, oprócz ogłoszenia żałoby, odwołano posiedzenie Reichstagu. W nabożeństwie odprawionym 18 mają w kościele św.Jadwigi za duszę zmarłego uczestniczył, jak wspomnieliśmy, sam kanclerz Rzeszy. [s.533] Teraz mój komentarz: główną tezę Autora uważam za udowodnioną. Należy się jednak zastanowić, czy wytłumaczeniem dla pro-niemieckiego stanowiska Piłsudskiego było nie tyle dobre zrozumienie interesu Polski, ile fakt, że był On, (co jest udowodnione!) niemieckim agentem. Te tłumaczenia zresztą wcale się wzajemnie nie wykluczają! Istnieje przy tym fascynująca możliwość, że wywiad niemieckiego sztabu ukrywał ten fakt przed d***kratycznymi politykami Republiki Weimarskiej, (bo ci na pewno by wygadali...), a ujawnił to Hitlerowi. PS. jak już pisałem, p.Włodzimierza B.Rezuna (ps. „Wiktor Suworow”) uważam za pisarza sensacyjnego; oczywiście: może mieć rację, - ale wolałbym zobaczyć jakieś materialne przesłanki za Jego tezami... Gdzie np. wyparowały znad granicy „trzy razy większe od hitlerowskich” siły pancerne? Natomiast fantazją są uwagi {seba70nh}. Hitler nie chciał inkorporować Pomorza Środkowego, tylko przeprowadzić przez nie eksterytorialną autostradę, - co wydaje się żądaniem naturalnym. Opłaty za tranzyt z mainlandu do Prus Wschodnich nie stanowiły z pewnością nawet 1% dochodów budżetu II RP. I wreszcie: Hitler jakoś nie zajmował siłą sojuszniczej Słowacji, Węgier ani Rumunii - niby, dlaczego miałby zajmować akurat sojuszniczą Polskę? By zrazić sobie całkiem solidnego alianta? JKM

27 sierpnia 2009 Swędzenie niecierpliwości.... Pani Ewa Kopacz minister zdrowia z Platformy jak najbardziej Obywatelskiej,  zadała sobie publicznie pytanie:” Czy to, co robię, lecząc system ochrony zdrowia, nie jest praktyką lekarską”(???) To jest tak jak napisało jedno dziecko w wypracowaniu na temat Chopina. Napisało mianowicie, że „Chopin największy polski kompozytor, pisał wyłącznie na fortepianie”(???). Jeśli to, co robi pani Kopacz z Platformy Obywatelskiej jest leczeniem systemu ochrony zdrowia - to prawdą jest, że:” W górach nie mieszkają ludzie, tylko górale”(???). Pozorowane działania to cecha wszelkich socjalistów, którzy pozorami i mistyfikacją pragną zatupać otaczającą nas rzeczywistość, i tak wszystko pozamieniać, żeby nic nie uległo zmianie, a nawet gorzej- żeby władza biurokracji nad nami - wzrosła.. A przy tym wzrosła  składka, bo jeśli chodzi o nasze zdrowie w socjalizmie biurokratycznym i bezrynkowym, żadna ilość pieniędzy nie jest wystarczająca, żeby nas leczyć.(???).. I w tym systemie, w którym  miliony ludzi płacą, nie korzystając z jego dobrodziejstw- nawet najbardziej wydumana ilość pieniędzy nie wystarczy, żeby pozatykać wszelkie  dziury systemowe, przez które wyciekają zrabowane nam pieniądze. Nawet jak pozamienia się  bezwładność państwową szpitali  na własność prywatną, a pozostawi się państwowe zasilanie tej własności, to tak naprawdę  nic się nie zmieni, bo rynku jak nie było tak nie będzie, a olbrzymie kwoty pieniędzy przekazywane  strumieniami budżetowymi na nic się nie zdadzą. Ci co nie będą korzystali nadal z  „prywatnej” służby zdrowia, ale zasilanej nadal  upaństwowionymi pieniędzmi wyrwanymi z naszych kieszeni na to przymusowe monstrum-  nadal będą płacili, czy tego chcą, czy też nie. Bo przymus finansowania pozostanie i właśnie ten element chce pozostawić w swojej reformie pani minister Ewa Kopacz, bo cała ta jej reforma wpisuje się w europejski sposób  traktowania prywatnej własności.. Owszem będzie ona istniała, ale uzależniona od decyzji biurokracji państwowej. O rynku i uwolnieniu nas z rąk biurokracji nie może być żadnej mowy, bo skończyłby się socjalizm, a ten, żeby się paliło waliło - istnieć musi, żeby biurokracja nadal sprawowała swoje pasożytnicze funkcje. Sytuacja w swej ideologicznej wymowie jest trochę podobna do  decyzji europejskich socjalistów  dotyczącej likwidacji z użycia  termometrów rtęciowych ze względu na szkodliwość rtęci dla naszego zdrowia. No pewnie, rtęć jest oczywiście szkodliwa, zwłaszcza, gdy komuś przyjdzie do głowy pomysł posiłkowania się  nią , w celach spożywczo- rozrywkowych, popijając ją przy tym smacznym winem L'antigon. Ale chyba nie zdarzały się przypadki spożywania pierwiastka z tablicy Mendelejewa, tak jak rzadko zdarzały się przypadki stłuczenia go. Tłuczenie termometrów rtęciowych było główną przyczyną likwidacji termometrów rtęciowych… Minęło trochę czasu i okazało się, że  socjaliści likwidują administracyjnie żarówki tradycyjne, na razie 100 watowe, a na to miejsce wprowadzają  tzw. oszczędnościowe, których budowa oparta jest na….. rtęci(???). Czy  Komisja Europejska rżnie przysłowiowego głupa, czy po prostu nas  traktuje jak niedorozwiniętych europejskich matołów, którym można wmówić każde głupstwo? Bo nie może rynek decydować, kto  i jakich używa żarówek i wymienia je  sobie w zależności od indywidualnych potrzeb i możliwości finansowych bez ingerencji  pomysłów Komisji Europejskiej? Ciekawe, co wymyślą europejscy socjaliści w sprawie składowania rtęci z milionów świetlówek, które zaleją Europę po likwidacji tradycyjnych żarówek?. Koszt zwykłej żarówki - jeden  złotych; koszt świetlówki - około złotych dwudziestu. I nie wolno jej wyłączać i włączać zbyt często, bo się przepali. I z kieszeni pójdzie kolejnych dwadzieścia złociszy.. No, bo „grzyby składają się z kapelusza, trzonu i robaków”(???)., prawda? Socjaliści nienawidzą przede wszystkim wolności człowieka, jego indywidualności, jego możliwości samodzielnego decydowania o sobie, więc wolność tę nam zabierają. Krok po kroku… I na pewno rację miał Lord Halifax twierdząc, że:” Gdyby wolność mieli posiadać jedynie ci, którzy rozumieją, czym ona jest, nie byłoby na świecie wielu wolnych ludzi” (!!!!). No, nie byłoby, z pewnością - Lordzie Halifax.. Infrastrukturalne poczucie humoru reprezentuje także pan  Cezary Grabarczyk, minister infrastruktury Rzeczpospolitej Polskiej z Platformy Obywatelskiej, który ogłosił, ze odcinek autostrady A2 między Strykowem i Koninem jest dostosowany do poboru opłat oraz budowy obiektów towarzyszących(????). To znaczy wybudowali WC, ale nie ma drogi, żeby z niego skorzystać.. Węzeł autostrad w Strykowie ma być gotowy przed Euro 2012, to znaczy węzeł będzie, a co z autostradami?

Robią dym, uprawiają propagandę, wprowadzają w błąd. Żeby tylko oddalić, zaplatać,  odwrócić uwagę, „ a może skądś przyjdzie jakowyś ratunek”- jak myślał do siebie Nikodem Dyzma. Dyzmów ci u nas dostatek a może nawet więcej… Na Lubelszczyźnie nie ma autostrad i węzłów, ale za to są lisy, które wyleczone z wścieklizny  za pomocą zrzucanych z samolotów ampułek, rozmnożyły się ponad miarę i teraz chadzają głodne po okolicy. Prowiantują się jajami tamtejszych  żółwi  i małych jeszcze żółwików; zniszczyły w niektórych miejscach 100 % gniazd żółwia błotnego i są na tyle cierpliwe, że  spokojnie czekają aż zółwica złoży jaja  i odejdzie, a one będą mogły sobie  spokojnie pojeść. Tak wygląda sytuacja w przyrodzie po ingerencji człowieka... Człowiek chciał dobrze, lepiej od Pana Boga, poprawił „ umieralność „lisów, ale nie przygotował dla nich pożywienia, a ponieważ ich populacja wzrosła - teraz jest problem. Podobnie jak z wilkami, które są pod ochroną.. Czy władze na Lubelszczyźnie zdecydują się na odstrzał wyleczonych lisów? Co wtedy powiedzą obrońcy praw lisów? Czy pokornie pogodzą się z  taką wiadomością? Czy będą blokować lisom dostęp do żółwich jaj? Czy może dostęp myśliwym do zajmowania odpowiednich stanowisk, żeby zmniejszyć populację lisów? Bo z podażą kurników też jest problem, tak jak ze wszystkim, czego tknęła się ręka socjalistycznej sprawiedliwości.. Ingerencja w naturę  zawsze ma swoje konsekwencje.. I socjalistyczny człowiek chce oczywiście dobrze, a wychodzi jak zwykle.. Bo bezpieczeństwo socjalistycznego państwa polega na obdzieraniu „obywateli” z prawdy o konsekwencji swojego postępowania.. No i teraz trzeba walczyć z przeszkodami stworzonymi przez to socjalistyczne państwo. Ma się rozumieć - bohatersko! Ile żółwi polegnie przy tym? Czas na kampanię przeciwko zagładzie żółwi na Lubelszczyźnie.. WJR

Towarzyskie komplikacje z kanaliami Wprawdzie doniesienia dziennika „Dziennik” należy zawsze traktować cum grano salis, ale przecież czasem nawet mimowolnie może on podać wiadomość prawdziwą. Jeśli zatem prawdą jest, że Ministerstwo Spaw Zagranicznych poradziło, czy nawet zaleciło premieru Tusku zapytać rosyjskiego prezydenta Putina o Katyń podczas rozmowy w cztery oczy, to znaczy, że przekroczone zostały granice groteski. Rządząca Polską banda idiotów chyba nawet nie zdaje sobie sprawy, że ośmiesza nie tylko polskie państwo, ale również Polski Naród, który - przypominam PT Idiotom - składa się nie tylko z osób aktualnie żyjących, ale również żyjących wcześniej oraz tych, którzy przyjdą po nas. Cóż, bowiem uczyni premier Donald Tusk, jeśli podczas rozmowy w cztery oczy zimny rosyjski czekista Włodzimierz Putin odpowie premieru Donaldu Tusku: „Idi ty k' czortu, durak!”? Oczywiście jest to możliwe tylko w przypadku gdyby premier Tusk do tego zalecenia MSZ się zastosował. Jestem jednak pewien, że żadnego takiego zalecenia nie było, a dziennik „Dziennik” w najlepszym razie został przez jakichś prowokatorów wypuszczony. Ale jest jeszcze jedna wiadomość. Oto Amerykanie zdecydowali się przysłać na polskie obchody 60 rocznicy rozpoczęcia II wojny światowej zaledwie delegację Senatu. Ani prezydent Obama nie uznał za stosowne przerwać sobie wakacji, ani wiceprezydent Biden, ani nawet pani Hilaria Clintonowa, kierująca polityką zagraniczną USA. Potwierdza to najgorsze podejrzenia, że obecne kierownictwo Departamentu Stanu USA traktuje Polskę już tylko jako skarbonkę żydowskich organizacji przemysłu holokaustu - czego pośrednią poszlaką jest zamiar osadzenia pana Lee Feinsteina w charakterze ambasadora Stanów Zjednoczonych w Warszawie. Ale czy może być inaczej, gdy USA politykują z Polską przy pomocy swojej agentury? W takiej sytuacji należy zawsze pamiętać o zaleceniu pruskiego króla Fryderyka Wielkiego, że wprawdzie można posługiwać się kanaliami, ale w żadnym razie nie wolno się z nimi spoufalać. SM

WSZYSTKO NA NIC, GROCH O ŚCIANĘ rozmowa z gen. Waldemarem Skrzypczakiem "Od dwóch lat upominałem się o sprzęt, o to, co powinni mieć żołnierze, idąc do walki. I wszystko na nic. Groch o ścianę". Z gen. Waldemarem Skrzypczakiem, b. dowódcą Wojsk Lądowych, rozmawia Teresa Wójcik ("Gazeta Polska"). Czy polscy żołnierze w Afganistanie są dobrze uzbrojeni i wyposażeni? Nie. Od dwóch lat upominałem się o sprzęt, o to, co powinni mieć żołnierze, idąc do walki. I wszystko na nic. Groch o ścianę. Braki są bardzo poważne. Tym bardziej że od końca 2007 r. Polskie Siły Zadaniowe samodzielnie sprawują kontrolę nad całą prowincją, co wymaga odpowiedniego uzbrojenia i wyposażenia. Czekaliśmy na sprzęt, zwłaszcza na śmigłowce bojowe, tymczasem zamiast śmigłowców kupiono samoloty „Bryza”. Dobre, ale do działań w Afganistanie zupełnie nieprzydatne.
Kto decydował o zakupie tych samolotów? Decyzje zapadły na poziomie ministra obrony narodowej. Generalnie, w poprzednich latach, jeśli chodzi o nasze wojsko w Afganistanie, zrobiony został skok jakościowy. Poważne problemy rozpoczęły się teraz, w czasie kryzysu. Zaczęto ostro oszczędzać na obronie narodowej, na wojsku. Ale przecież bez dobrze uzbrojonego wojska nie ma bezpiecznego państwa.

Jak pan ocenia, znany tylko z mediów, wstępny „pakiet afgański” ministra Klicha? Wydaje się, że generalnie w tym pakiecie są ujęte tzw. pilne potrzeby operacyjne. Czyli to, co stanowi najpilniejszy priorytet w zakupach sprzętu wojskowego. W tym śmigłowce bojowe i samoloty bezzałogowe. Dla naszych żołnierzy w Afganistanie te pilne potrzeby operacyjne zostały zdefiniowane dwa lata temu. Z tym, że oferty zakupu niektórych z nich są obecnie kwestionowane. Przede wszystkim jako za drogie. Premier po powrocie z Afganistanu mówił, że żołnierzom brakuje również np. karabinów wielkokalibrowych i granatników. Jeśli chodzi o automatyczne granatniki, to mamy ich w Polsce razem czterdzieści. To doskonała, niezwykle skuteczna broń. Pierwszych dwadzieścia automatycznych granatników dla Polski dostałem osobiście w prezencie. Za darmo. Z zachowaniem całej formalnej procedury i dokumentacją. Od dowódcy wojsk lądowych jednego z najbliższych sojuszników. Starałem się, żeby żołnierze mieli to, co jest potrzebne w działaniach bojowych, szukałem wszelkich możliwych rozwiązań. Przede wszystkim drogą służbową. Ale tu się panu nie udało? Nie było efektów. I to mi ciążyło bardzo. W moim wystąpieniu na uroczystościach pogrzebowych kpt. Ambrozińskiego w Leźnicy nie podważyłem zasady cywilnej kontroli nad armią. Mówiłem tylko, jakie są potrzeby walczących żołnierzy, i o tym, że ci, którzy mają je zapewnić - zawiedli. I odszedł pan ze służby. To jest moja porażka. Wojsko, służba dla kraju były dla mnie wszystkim. Wybrałem taką drogę w młodości. Muszę się na nowo odnaleźć. 

Chińska mafia wkracza do Polski Chińska mafia, przestępcza organizacja uważana za jedną z najgroźniejszych na świecie, już na dobre zadomowiła się w Polsce i zagarnia dla siebie coraz większy obszar działania - dowiedziała się "Polska" ze źródeł w CBŚ. Triady eliminują przy tym lub podporządkowują sobie inne grupy przestępcze. Jak wynika z informacji uzyskanych w Biurze Wywiadu Kryminalnego i Centralnym Biurze Śledczym, walka z chińską przestępczością zorganizowaną jest o tyle trudna, że triady są osłaniane przez wywiad chiński, który za ich pomocą powiększa swoją rezydenturę w Polsce i zyskuje finanse na działalność? - Rzeczywiście, obserwujemy wzmożoną aktywność zagranicznych grup przestępczych - mówi podinsp. Sebastian Michalkiewicz, naczelnik warszawskiego zarządu CBŚ. Jego zdaniem jest to następstwo tego, że policja w ostatnich latach skutecznie poradziła sobie z polskimi zorganizowanymi grupami przestępczymi. Teraz schedę po nich próbują przejąć mafie z zagranicy, w tym z Chin. Triady, czyli chińskie organizacje przestępcze (jest ich ok. 50), pojawiły się w Polsce jakieś dwa lata temu. Zaczęły od przejęcia kontroli nad gangami wietnamskimi, które zajmują się przemytem taniej odzieży i sprzedawaniem jej na terytorium Polski. - Kazali płacić haracze wszystkim wietnamskim przemytnikom i handlarzom. Kto nie chciał płacić, narażał się na ciężkie pobicie albo śmierć - mówi Zbigniew Wróblewski, emerytowany funkcjonariusz Centralnego Biura Śledczego, który zajmował się rozpracowywaniem międzynarodowych grup przestępczych działających na terenie Polski. Jak tłumaczy, Wietnamczycy, którzy - w przeciwieństwie do Chińczyków - w większości przebywają w Polsce nielegalnie, woleli płacić, niż poskarżyć się organom ścigania. W ciągu kilku miesięcy chińskie gangi przejęły cały zysk Wietnamczyków. Na haraczach i przemycie zarabiały około miliona dolarów tygodniowo. Potem Chińczycy systematycznie zajmowali się innymi rodzajami przestępczości, dziś silni są w branży narkotykowej i przemycie ludzi. Skąd tak mocna pozycja i skuteczność chińskich gangów? - Działają one w porozumieniu z wywiadem chińskim - mówi "Polsce" oficer kontrwywiadu Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. I wyjaśnia, że w ten sposób chiński wywiad piecze jednocześnie kilka pieczeni na jednym ogniu: uzyskuje możliwość infiltracji coraz liczniejszej diaspory chińskiej w Polsce, pozyskuje środki finansowe na działanie oraz prowadzi operacje w środowisku naukowym. Jak się bowiem okazuje, szefem triady w Polsce był do niedawna niejaki Hang W., który uchodził u nas za naukowca i miał szerokie kontakty w tym środowisku. Został zamordowany przez swojego rodaka w maju tego roku. Pożar w Europejsko-Azjatyckim Centrum Handlowym w Wólce Kosowskiej pod Warszawą, do którego doszło w sobotę 22 sierpnia, był zdaniem policji efektem gangsterskich porachunków triad. Policjanci od dłuższego czasu otrzymywali informacje operacyjne o wzrastającej roli chińskich gangów. Ich zdaniem to właśnie grupy przestępcze z Państwa Środka próbują w ten sposób załatwiać porachunki z konkurentami w świecie przestępczym. Wszystko po to, aby pokazać, że to one rządzą w półświatku.

Wywiad i mafiosi Państwa Środka przejmują przestępczość w Polsce Przed pożarem w Wólce Kosowskiej dochodziło do konfliktów między Chińczykami a Wietnamczykami - opowiadają nasi rozmówcy z piaseczyńskiej policji. Według nich ostatni spór miał miejsce w połowie sierpnia. Chińczycy zażądali, bowiem większych opłat od Wietnamczyków. Ci się nie zgodzili, lecz Chińczycy nie ustąpili. Odpowiedzieli, że kto się nie zgodzi, musi wynosić się z centrum handlowego, a jeśli nie, to sprawą zajmie się policja. - To typowy sposób zastraszania - mówi Dariusz Loranty, były oficer Komendy Stołecznej Policji. - 90 procent Wietnamczyków przebywa w naszym kraju nielegalnie. Oni nigdy nie poskarżą się policji, bo kontakt z policją grozi im deportacją. Jednym z przedstawicieli chińskiej mafii nad Wisłą był Hang W. Ten 30-letni mężczyzna oficjalnie był naukowcem zajmującym się nowymi technologiami informatycznymi. W Polsce założył firmę, która handlowała sprzętem elektronicznym i tekstyliami. Wynajął powierzchnię biurową w kilku centrach handlowych, lecz najczęściej przebywał właśnie w Wólce Kosowskiej. Według informacji operacyjnych policji Hang W. handlował narkotykami i przyjmował od innych Chińczyków i Wietnamczyków pieniądze za fikcyjną ochronę. Nie udało się jednak zebrać wystarczających dowodów przeciwko niemu. W maju 2009 roku Hang W. został zamordowany w jednym z podwarszawskich hoteli. Chiński kucharz posiekał go tasakiem. Zadał mu tyle ran, że trzej anatomopatolodzy nie byli w stanie ich policzyć. - Kucharz usiadł przy jego zwłokach i zaczął płakać - opowiada policjant z Piaseczna, który uczestniczył w zatrzymaniu chińskiego zabójcy. - W trakcie przesłuchania opowiadał nam, że jego motywem była zazdrość o kobietę. W trakcie śledztwa wyszło na jaw, że to nieprawda. Wcześniej, bowiem między obydwoma Chińczykami doszło do sporu o pieniądze. W. domagał się bowiem od swego rodaka haraczu, a ten nie miał za co płacić. Podwójną rolę Hanga W. potwierdzają inne wydarzenia. W ostatnich miesiącach policjanci z Piaseczna kilkanaście razy zatrzymali wietnamskich handlarzy z Wólki Kosowskiej, u których znajdowali narkotyki. W trakcie przesłuchań na komendzie Wietnamczycy zeznawali, że uprawiali konopie indyjskie (roślinę, z której wytwarza się marihuanę) na polecenie chińskich gangsterów. Ci oczywiście wypierali się wszystkiego. Gdy zginął Hang W., Wietnamczycy wskazywali personalnie jego jako tego, który kazał przygotowywać narkotyki. Dokładne przeszukanie mieszkania Hanga W. wykazało, że posiadał on jeszcze trzy inne paszporty, każde na inne nazwisko. Później okazało się, że wszystkie były legalne i autentyczne. Płynął stąd wniosek, że Hang W. może pracować dla chińskich służb specjalnych. - Przestępcy ze zorganizowanych grup bardzo często powołują się na swoje związki ze służbami specjalnymi krajów ojczystych - zauważa gen. Gromosław Czempiński, wieloletni szef Urzędu Ochrony Państwa. "Polska" dotarła do oficera kontrwywiadu Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, który badał działanie chińskiego wywiadu w Polsce. Jego zdaniem postać Hanga W. doskonale obrazuje mechanizm współpracy między chińskim wywiadem a przestępcami. - Najczęściej wygląda to w taki sposób, że chiński gangster otrzymuje od wywiadu pieniądze na działalność gospodarczą - mówi nasz rozmówca z ABW. - Dzięki temu może stworzyć bardzo dobrą legendę dla siebie i zalegalizować swój pobyt w Polsce. W zamian część pieniędzy z działalności przestępczej przekazuje wywiadowi. Zdaniem naszego rozmówcy główne źródła dochodu chińskiej mafii to przemyt tekstyliów i pobieranie haraczy od handlarzy. Przynosi to zysk około miliona dolarów tygodniowo. - W ostatnich miesiącach Chińczycy zaczęli również angażować się w przemyt ludzi i handel narkotykami - mówi nasz rozmówca z ABW. Działalności tej sprzyja fakt, że polska policja nie jest przygotowana do walki z gangsterami z Dalekiego Wschodu. - Główną przeszkodą jest bariera językowa - mówi Dariusz Loranty, niegdyś szef warszawskich antyterrorystów, dziś ekspert do spraw bezpieczeństwa. - Co z tego, że uda się nawet podsłuchać rozmowę dwóch chińskich gangsterów, skoro trudno znaleźć kogoś, kto ją przetłumaczy. Loranty zwraca również uwagę, że dużym problemem jest bariera kulturowa. Jego zdaniem w mentalności ludzi z krajów Dalekiej Azji nie mieści się współpraca z organami ścigania. Wszystkie sprawy rozstrzygane są wewnątrz diaspory. Z tego powodu do policji bardzo rzadko przedostają się informacje o pobiciach wśród Chińczyków, zabójstwach, wymuszeniach haraczy. Tym bardziej, że chińskie triady stosują bardzo surowy system kar. Ludzi, którzy współpracują z policją, zabija się obcięciem głowy lub poszatkowaniem tasakiem. Wcześniej obcina im się języki i wargi. Robi się to powoli i w taki sposób, aby ofiara długo cierpiała. Istnieje również specjalny system kar dla tych, którzy sprzeciwiają się woli szefów mafii. Polega na tym, że dwaj mężczyźni depczą brzuch karanego po zjedzeniu przez niego obfitego posiłku (często kończy się to poważnymi uszkodzeniami żołądka lub wątroby). Istnieje też "wiatraczek", czyli wsadzenie między palce u nóg ofiary kawałków drewna polanych benzyną i podpalenie. - Walka z przestępcami z krajów dalekiej Azji ma w Polsce krótkie tradycje - mówi Krzysztof Janik, minister spraw wewnętrznych w rządzie Leszka Millera. - Polskiej policji brakuje choćby wykwalifikowanych tłumaczy czy komórek monitorujących na bieżąco międzynarodową przestępczość. Komórki takie od 12 lat istnieją natomiast w służbach specjalnych. - W czasach, gdy kierowałem Urzędem Ochrony Państwa, powołany został Zarząd Ochrony Interesów Ekonomicznych Państwa - zdradza gen. Andrzej Kapkowski, szef UOP w latach 1996-1997. - Do jego zadań należała m.in. inwigilacja międzynarodowych grup przestępczych, badanie ich powiązań finansowych. Zdaniem generała Kapkowskiego międzynarodowe grupy przestępcze bardzo często powiązane są ze służbami specjalnymi. Ich wspólnym obszarem działania jest np. handel bronią. Nasi rozmówcy z policji, Centralnego Biura Śledczego i tajnych służb przyznają zgodnie, że przestępcy bardzo pomagają w działalności chińskiego wywiadu. - Po pierwsze: skupiają na sobie uwagę polskiego kontrwywiadu, który przez to nie ma wystarczająco dużo sił i środków na rozpracowywanie prawdziwych struktur wywiadowczych - mówi rozmówca "Polski" z ABW. - Po drugie: umożliwiają inwigilację chińskiej diaspory. Ma to służyć zneutralizowaniu osób domagających się wolnego Tybetu. Z informacji polskich służb wynika, że wywiad Państwa Środka zakazał chińskim gangsterom takiej działalności, która mogłaby szkodzić Polakom. - Nie wolno wymuszać haraczy od Polaków, uprowadzać ich dla okupu, kraść im samochodów - mówi jeden z naszych rozmówców. Według zgodnej opinii przedstawicieli polskich tajnych służb, zakaz ten wynika z tego, że Polska ma stać się przyczółkiem do działań chińskiego wywiadu na terenie Europy. Chińczycy przebywający w Polsce muszą, więc zachowywać się tak, aby nie zwracać na siebie uwagi organów ścigania. - Chiński wywiad to dziś najbardziej agresywnie działająca służba specjalna na świecie - uważa Roger Faligot, emerytowany oficer francuskiego kontrwywiadu, autor ponad 40 książek o służbach specjalnych na świecie. W 2008 roku ukazała się jego książka "Chińskie służby specjalne od Mao do olimpiady". Zdaniem Faligota najważniejszym celem działalności chińskiego wywiadu jest szpiegostwo technologiczne. Cel ten realizowany jest m.in. za pośrednictwem zorganizowanych grup przestępczych, których faktyczni liderzy (współpracujący z wywiadem), na co dzień żyją pod legendą naukowców. Starają się oni przeniknąć do struktur naukowych innych krajów lub brać udział w badaniach naukowych prowadzonych np. dla przemysłu zbrojeniowego lub informatycznego. Słowa Faligota potwierdził m.in. Robert Mueller, szef FBI. W sierpniu 2007 roku w trakcie zeznań przed komisją bezpieczeństwa Izby Reprezentantów, Mueller stwierdził, że chińskie szpiegostwo nasiliło się w ostatnich latach nie tylko w USA, ale na całym świecie. Jego zeznania pierwszy opublikował "Washington Post". - Głównym celem działania jest kradzież naszych tajemnic technologicznych - zeznawał Mueller. - W ich szczególnym zainteresowaniu są technologie wojskowe, zwłaszcza zagadnienia związane z bronią jądrową. W tym samym roku komisja ta przesłuchała również Joela Brennera, szefa Departamentu Kontrwywiadu CIA. Brenner powiedział, że chiński wywiad nasilił swoją działalność w USA i w krajach zachodniej Europy. Brenner, podobnie jak, Mueller, zwracali uwagę, że służby Państwa Środka starają się pozyskać współpracowników wśród osób narodowości chińskiej pracujących w strukturach administracji publicznej lub w wojsku. Zwracali również uwagę na to, że na całym świecie chińskie służby specjalne ściśle kontrolują grupy przestępcze wywodzące się z ich kraju. Leszek Szymowski

Profesor Pajac Szczerze powiedziawszy, oryginalny plan miałem taki, że w tym miesiącu, po tekście o Radiu Maryja, powstanie tylko jeszcze jeden - z okazji rocznicy napaści Niemiec na Polskę i tyle. Jak się okazało, pojawił się nagle ten nieszczęsny Mazowiecki, więc trzeba było coś na jego temat. Nie minął jeden dzień, a na horyzoncie, jak grom z jasnego nieba, objawiły się głowy i języki trzech byłych prezesów Trybunału Konstytucyjnego i - całkowicie publicznie, bezwstydnie i bezczelnie - z tych głów i języków wypłynął plan odebrania prezydentowi Kaczyńskiemu resztek uprawnień, pozwalających mu, w jako taki sposób, kontrolować rozpasanie rządu, którego wiernymi emisariuszami są trzej wspomniani działacze. No, więc, zanim zajmiemy się Niemcami, trzeba będzie porozmawiać o Marku Safianie, Jerzym Stępniu i Andrzeju Zollu, z których każdy, naturalnie, profesor, jak cholera. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że zarówno każdy z nich, jak i cała banda otumanionych obywateli, już w tym momencie krzywią się szyderczo i pragną mi wyjaśnić, że wcale nie chodzi o Kaczyńskiego i Tuska, lecz o uniwersalny plan dla Polski. Nimi jednak nie będziemy się przejmować. W końcu dla tego typu umysłów, pogarda dla zdrowego rozsądku jest cechą immanentną. A to są właśnie tacy ludzie. Ludzie najgłębiej przekonani, że posiadane przez nich tytuły profesorskie tworzą wystarczająco gęstą zasłonę, by mogli oni, w każdym momencie swojej intelektualnej i etycznej zapaści, pozwalać sobie na wszelkie czyny i gesty, a „bydło” i tak nic nie zauważy. Nie chcę dziś pisać zbyt długo, ale, mimo wszystko, zanim przejdę do samego tematu, chciałbym bardzo podzielić się pewną refleksją. Mam przed sobą trzy zdjęcia, przedstawiające wspominane głowy. Powtórzmy jeszcze raz te nazwiska: Zoll, Safian i Stępień. Wiem, że to co powiem może zabrzmieć jak ciężka obsesja. Ale nic na to nie poradzę. Jest, bowiem tak, że kiedy patrzę na te trzy twarze, to ogarnia mnie tak strasznie dużo złych myśli, że już nie mogę się doczekać chwili, kiedy zacznę pisać mój następny tekst - wspominany już tekst o rocznicy wojny. Uważam, bowiem - i jestem głęboko przekonany o tym, że mam rację - nie ma większego niebezpieczeństwa, niż bardzo wykształcony człowiek o głupim i zdemoralizowanym sumieniu. Dlaczego, w stosunku do trzech zwykłych profesorów prawa, używam aż tak ciężkich słów? Właśnie, dlatego, że każdy z nich, swoim uczestnictwem w tym kuriozalnym przedsięwzięciu wymierzonym w nielubianego przez nich Lecha Kaczyńskiego, dokonuje próby zamachu na najlepiej pojęty interes Polski. A wszystko to w  pełnym nienawiści splątaniu, wynikającym z przekonania, że jemu akurat wolno. Bo jest profesorem i reprezentuje tak poważny projekt jak Platforma Obywatelska. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że żaden z tych trzech dziwnych ludzi ani nie będzie czytał tego tekstu, ani też nie będzie miał ochoty wysłuchiwać opinii, które oni, z natury rzeczy, uważają za obce. Ale ten tekst nie jest dla idiotów. On jest przeznaczony dla ludzi, którzy mają serce i duszę. Nie dla zdemoralizowanych intelektualistów. Trzej byli prezesi, w swoim projekcie, który ma być publicznie przedstawiony już niedługo, chcą zaproponować, by procedura tworzenia prawa wyglądała następująco: rządząca koalicja tworzy ustawę, prezydent albo ją wetuje, albo przyjmuje - obojętne - ustawa zostaje zatwierdzona i już. Prawie. Decydujący głos będą mieli sędziowie z Trybunału Konstytucyjnego. Jeśli, na którymkolwiek etapie legislacji, Trybunał uzna, że ustawy nie będzie, to jej nie będzie. I w ten sposób otrzymamy system, który z demokracją będzie miał tyle wspólnego, ile mu będzie chciał przyznać jakiś wynajęty przez wyższych od siebie profesor prawa. Ja oczywiście rozumiem, że z punktu widzenia wielu ciemnych interesów, których charakter i pochodzenie zarówno Stępniowi, Zollowi, jak i Safianowi są świetnie znane, rozwiązanie to brzmi bardzo ciekawie. Mam jednak dla naszych trzech chytrusków jedną wiadomość, ale za to kiepską.. Dopóki nie zlikwidujecie demokracji jako takiej, zawsze będziecie zagrożeni.Otóż niechby sobie któryś z nich wyobraził, że przyszłoroczne wybory prezydenckie wygrywa jakimś cudem Donald Tusk, a po serii niesławnych rządów tak zwanej prawicy, władzę w Polsce obejmie jakaś dziwna koalicja o nazwie, powiedzmy, Porozumienie dla Narodu.I ze, jakąś serią sprytnych populistycznych posunięć, udaje jej się wprowadzić szereg ustaw, które z całą pewnością mądralom z Trybunału nie będą się podobać. I to bardzo. I w tym momencie, okazuje się, ze prezydent Tusk wetuje wszystkie te fatalne ustawy, koalicja - oczywiście, po głębokim rozważeniu wszystkich za i przeciw -  zgodnie z nowym prawem, je odrzuca. Jednocześnie okazuje się (to się powszechnie nazywa przebudzeniem z ręką w nocniku), że Trybunał też już nie ma nic do gadania, bo tak się złożyło, że ta arogancja, ta buta i to tępe zadowolenie z siebie bandy oderwanych od realiów profesorów,  już tak wszystkim zalazły za skórę, że w międzyczasie Parlament zmienił konstytucję i Safian ze swoimi kolegami mogą, co najwyżej wyrażać niezobowiązujące opinie. I co wtedy? Kiedy piszę ten tekst, myślę sobie o dwóch rzeczach. Jak to jest, że w Polsce, ludzie, z jednej strony, inteligentni, wykształceni, według wszelkich reguł, szczególnie kompetentni, od już dwudziestu lat, udowadniają jedną jedyną prawdę o sobie. Że nie ma takiego idiotyzmu, tak nieudanej myślowej konstrukcji, takiej kompromitacji, której nie można by było przypisać właśnie im. Jeśli się przyjrzeć bardziej konkretnie największym osiągnięciom tej tak zwanej intelektualnej śmietance, czy to na polu ściśle zawodowym, czy to w polityce, widzimy wyłącznie pasmo porażek. I po tych wszystkich nieszczęściach, po raz kolejny pojawiają się te same głowy i te same języki, tyle, że tym razem, proszą nie o głos, nawet nie o głos decydujący, ale o władzę. I pomyśleć, że w Anglii, już w latach sześćdziesiątych, Latający Cyrk Monty Pythona, kiedy widział intelektualistę, zwłaszcza związanego z prawniczą profesurą, natychmiast zaczynał kpić. I to na takim poziomie, gdzie już nawet nie było dyskusji i argumentów, a tylko czyste szyderstwo. Bo ci idioci, ani na dyskusję, ani na szyderstwo nawet nie zasługiwali. Dziś, Marek Migalski na swoim blogu, zamieszcza tekst, w którym przedstawia Janusza Palikota, skądinąd człowieka bardzo wykształconego, jako kogoś, kogo we wspominanej Wielkiej Brytanii określa się powszechnie znanym określeniem wanker. Tak jak zacząłem szczerze, to i szczerze zakończę. Podejrzewam, że ulubioną lekturą zarówno profesora Zolla, profesora Safiana i profesora Stępnia, jest magazyn Playboy. toyah

Czerwono-brunatna historia "Sekrety tajnych protokołów", film nadany w rosyjskiej telewizji w przededniu rocznicy podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow, informuje, że Polska współpracowała z III Rzeszą w przygotowaniu agresji na Związek Sowiecki. Na 31 sierpnia br., dzień przed wizytą Władimira Putina na Westerplatte, Rosjanie zapowiedzieli ujawnienie jakichś tajnych dokumentów na temat tej współpracy. Tymczasem rząd Donalda Tuska udaje, że nic się nie dzieje. "Źle by się stało, gdyby polski premier reagował na tego typu zaczepki, Polska nie da się sprowokować" - powiedział premier. To nie zaczepki, ale oficjalna linia polityczna obecnej Rosji, która uważa się za kontynuatorkę Związku Sowieckiego, mocarstwa, które przez blisko 60 lat karmiło swoich obywateli dumnym przekonaniem, że ich kraj uratował Europę przed faszyzmem. To nie żadne dziennikarskie zaczepki, gdyż w Rosji nie ma wolnych mediów, a rosyjska telewizja jest jak organ rządowy. Polityka miłości Donalda Tuska poszła tak daleko, że można ją żartobliwie ująć w zdaniu: "Przebaczamy i prosimy o przebaczenie za to, że żyjemy". Premierowi, absolwentowi historii, polecić trzeba jako lekarstwo na platoniczną miłość uprawianą w polityce zagranicznej lektury Pawła Jasienicy, a zwłaszcza jego "Polską anarchię". Szczególnie po zapowiedzi premiera, że nie poruszy z Putinem tematów historycznych. W XVI wieku Polska przodowała w Europie zakresem wolności obywatelskich, swobód religijnych, szeroką tolerancją i oryginalną myślą intelektualną. Nasze wolnościowe prawodawstwo wyprzedzało Francję i Anglię nawet o 100 lat. "Europejscy wolnomyśliciele lubili dedykować swe księgi królowi Polski i wielkiemu księciu Litwy Zygmuntowi Augustowi" - pisze Jasienica. Opinia o Polsce w Europie zmieniła się diametralnie w XVII wieku. Co takiego się stało, że z pozycji europejskiego lidera staliśmy się, w powszechnym wtedy mniemaniu, prymitywnym krajem przepełnionym zbrodnią i okrucieństwem? W międzyczasie przyszły wyniszczające nasz kraj wojny, po których Polska i Litwa straciły na międzynarodowym znaczeniu. Przestały się liczyć, bo utraciły swoją wielkość i siłę. Jasienica przypomina o najwyraźniej nieznanym Donaldowi Tuskowi prawie historycznym, że "na pochyłe drzewo wszystkie kozy skaczą". Wszystkie kozy skaczą na Polskę, od kiedy orężem na Wschodzie oraz skuteczną dyplomacją na Zachodzie nasz kraj wywalczył sobie należne mu miejsce w Europie po I wojnie światowej. "Bękart traktatu wersalskiego", jak nazywano Polskę w Moskwie i w Berlinie, cieszył się wolnością zaledwie 21 lat, utrzymując politykę równego dystansu do sąsiada na Zachodzie i Wschodzie. Baron von Reibritz ujawnił po latach treść niemiecko-sowieckich ustaleń na wypadek zajęcia przez bolszewików Warszawy w 1920 roku. Od zachodu miały wówczas wejść do Polski niemieckie oddziały Freikorpsu. Nie wiemy, jakie tajne dokumenty ujawnią Rosjanie w najbliższy poniedziałek, 31 sierpnia bieżącego roku. Wiemy zaś, jakich historycznych dokumentów Rosjanie nie ujawnią. Nie ujawnią, że współpraca gospodarcza i wojskowa Rosji z Niemcami rozpoczęła się już w 1919 roku i zakończyła w końcu czerwca 1941 roku, kiedy obie strony już ze sobą walczyły. 6 maja 1921 roku podpisano pierwszą umowę handlową między Niemcami a Rosją. W lutym 1922 roku Karol Radek, sowiecki komisarz do spraw zagranicznych, sondował u generała Hansa von Seeckta możliwość wspólnego zaatakowania Polski na wiosnę przyszłego roku (zob. prof. Andrzej Pepłoński "Wywiad Polski na ZSRR", s. 311). Niemcy dostarczali maszyny i specjalistów, Rosjanie surowce i robociznę. Pod Moskwą powstała fabryka samolotów Junkersa. Koncern Kruppa zbudował w Moskwie fabrykę dział oraz dostarczał bloki stalowe do płyt w artylerii ciężkiej. W Troicku, w obwodzie czelabińskim, niemiecka firma Bersol zbudowała fabrykę gazów bojowych. Niemcy, w zamian za część produkcji, wspomagały budowę fabryk amunicji w Tule, Piotrogrodzie i innych miejscowościach. W Lipiecku powstała szkoła i baza lotnicza kształcąca niemieckich lotników latających na junkersach i dornierach. W Kazaniu Rosjanie szkolili niemieckich czołgistów. W Leningradzie Niemcy projektowali czołgi i okręty podwodne. W obozie doświadczalnym "Kama", na własnym poligonie artyleryjskim, szkolili się niemieccy i sowieccy dowódcy czołgów i formacji pancernych. Pod większością tajnych umów ze strony Rosji widniał podpis Michaiła Tuchaczewskiego, który walnie przyczynił się do wzmocnienia niemieckiej potęgi, jaka wkrótce runęła i zmasakrowała jego kraj. W grudniu 1938 roku ZSRS otrzymał od Niemiec kredyt w wysokości dwustu milionów marek, a ze swej strony zapewnił dostawy surowców strategicznych do Niemiec. Ostatnie pociągi z ropą na Zachód były przepuszczane przez rosyjsko-niemiecką granicę jeszcze o północy 21 czerwca 1941 roku, na kilka godzin przed atakiem Hitlera na Rosję. Do tych przykładów współpracy dodajmy jeszcze współpracę polityczną i wywiadowczą. 23 sierpnia 1939 roku w Moskwie niemiecki minister spraw zagranicznych Joachim von Ribbentrop i Wiaczesław Mołotow w obecności Stalina podpisują 10-letni sowiecko-niemiecki pakt o nieagresji. Do dokumentu dołączono tajny protokół zawierający podział wpływów w Europie w zbliżającym się wielkimi krokami konflikcie militarnym. Był to wyrok śmierci dla Rzeczypospolitej. 1 września 1939 r. rozpoczął się atak hitlerowskich Niemiec na Polskę, a 17 września Armia Czerwona dokonała agresji, przekraczając granicę Rzeczypospolitej, i zgodnie z ustaleniami tajnego protokołu zajęła wyznaczone obszary. Do kolejnego sowiecko-niemieckiego paktu z 28 września 1939 r. dołączone zostały trzy tajne protokoły. Szczególne znaczenie polityczne miał ten dotyczący wzajemnych niemiecko-sowieckich konsultacji w sprawach zwalczania powstających na ziemiach polskich organizacji konspiracyjnych. Rozpoczął się okres, w którym Związek Sowiecki i III Rzesza Niemiecka prowadzili wspólną politykę eksterminacyjną przeciw Rzeczypospolitej. Trwał on od września 1939 r. do 22 czerwca 1941 r., czyli do początku konfliktu sowiecko-niemieckiego. Panie premierze, Polska nie zasługuje na to, by być pochyłym drzewem. "Prostowanie" zacznijmy od ujawniania faktów. Wojciech Leszczyński

Finanse w oparach propagandy Jak "oszczędza" rząd Donalda Tuska Mimo głośnych zapewnień rządu o oszczędzaniu, w rzeczywistości budżet w tym roku wydaje znacznie więcej niż przed rokiem i to pomimo spadających dochodów do kasy państwa. Czy to zabieg propagandowy, czy też inercja rządowych struktur? - zastanawiają się ekonomiści. Tak czy owak, jesienią czeka nas kolejna nowelizacja budżetu lub widok pustego dna w kasie państwa. Rząd stosuje PR-owską taktykę prowadzenia finansów publicznych: głośno mówi o zaciskaniu pasa i redukcji wydatków w związku z trudną sytuacją budżetu i kurczeniem się wpływów, a po cichu... wydaje znacznie więcej pieniędzy niż w ubiegłym roku. Taki wniosek płynie z danych resortu finansów na temat miesięcznych dochodów i wydatków budżetowych w okresie 2007 roku do połowy 2009 roku, do których dotarł "Nasz Dziennik". W styczniu br. sytuacja znajdowała się jeszcze pod kontrolą. Budżet odnotował wpływy na poziomie 25,7 mld zł, o ponad 4 mld wyższe niż w styczniu 2008 roku. Wydatki budżetowe wyniosły w tym miesiącu 24,8 mld zł (o ponad 6 mld zł więcej niż rok wcześniej). Od lutego jednak sytuacja ulega radykalnej zmianie. Dochody budżetowe załamują się nagle - do kasy państwa wpłynęło w tym miesiącu zaledwie 13,8 mld zł, o 4 mld zł mniej niż rok wcześniej. Za to wydatki rządowe - przeciwnie - rosną do 27,2 mld zł, o ponad dwa miliardy więcej niż przed rokiem. W tym czasie, jak pamiętamy, rząd zaczął opowiadać o gigantycznych, kilkunastomiliardowych oszczędnościach i cięciach, których jakoby dokonał w poszczególnych resortach. Podobna sytuacja ma miejsce w marcu br. (dochody budżetu spadają o ok. 2 mld zł, wydatki rosną o ponad 5 mld zł) i w kwietniu (dochody niższe o 1,5 mld zł, wydatki wyższe o 0,5 mld zł). To samo powtarza się w maju (spadek dochodów w stosunku do roku poprzedniego o 2,5 mld zł, wzrost wydatków o 1,8 mld zł) i czerwcu (dochody w dół o 2,5 mld zł, wydatki w górę o 2,5 mld zł). Z danych resortu finansów wynika, że pod przykrywką propagandowego hasła o "zaciskaniu pasa i cięciu wydatków" rząd wydawał znacznie więcej pieniędzy niż przed rokiem, pomimo spadających dochodów budżetu. Jednocześnie w opinii publicznej kreował się na jedyny gabinet na świecie, który radzi sobie z kryzysem dzięki oszczędzaniu, a nie publicznym wydatkom. W ten oto sposób wygenerowany został całkowicie pozaplanowy deficyt w kasie państwa, czyli "dziura budżetowa" na ponad 20 mld zł, za której sprawą rząd musiał wreszcie znowelizować budżet. Zrobił to, zwiększając planowany deficyt i rozmiatając resztę długów po pozabudżetowych funduszach publicznych. - To dobrze, że rząd wydaje więcej pieniędzy, bo oszczędzanie przez państwo to najgorsza recepta w kryzysie. Zachodzi tylko pytanie, co dalej? Jeśli ta "rozrzutność" się utrzyma, to jesienią zabraknie pieniędzy. Trzeba będzie albo po raz kolejny znowelizować budżet i zwiększyć deficyt, albo rzeczywiście zacisnąć pasa, tym razem do końca - komentuje te dane prof. Jerzy Żyżyński z Uniwersytetu Warszawskiego. To ostatnie, jego zdaniem, pogrążyłoby polską gospodarkę w totalnym chaosie. Dla gospodarki byłoby lepiej, gdyby rząd potrafił realistycznie ocenić potrzeby i zawczasu zaplanować wydatki budżetowe odpowiednie na kryzysowe czasy. Czy resort finansów kontynuuje praktykę "dużych wydatków w aurze oszczędzania" także w drugim półroczu - na razie nie wiadomo. Rzecznik ministerstwa Magdalena Kobos poprosiła o skierowanie zapytania na piśmie w związku z koniecznością sprawdzenia danych na temat wydatków i dochodów budżetowych w miesiącach letnich. Małgorzata Goss

Będziemy bardziej bezbronni "Nasz" "ukochany" "Rząd" (proszę zauważyć, że cudzysłów przy każdym z tych trzech wyrazów pełni nieco inną funkcję!) wymyślił nową szykanę - co opisałem w „Dzienniku Polskim” tak (tu z pewnymi niewielkimi uzupełnieniami): Prawo do posiadania broni W normalnych krajach - czy to będzie Irak czy USA (podaję skrajne przykłady) ludzie mają w domach noże, pistolety i widelce (widelcem też można zabić!). W krajach faszystowskich broń się ludziom odbiera, bo faszyści nie mają do ludzi zaufania. Słusznie zresztą: przy takim ucisku podatkowym... Argumentem za odebraniem nam broni jest to, że można z niej zabić człowieka - i gdyby wszyscy mieli w domu rewolwery... Otóż z pistoletu gazowego też można zabić. Ludzie mieli w domach takie pistolety. Zahamowanie przed pociągnięciem za cyngiel broni gazowej jest mniejsze, niż przy broni palnej - a mimo to nie słyszeliśmy o masowych postrzałach z tej broni! Co dowodzi, że nie byłoby by ich wiele, nawet gdyby każdy miał pod poduszką spluwę. Ale uwaga: obecnie od posiadaczy broni gazowej i pneumatycznej zażądano przeprowadzenia kosztownych badań psychologicznych. I ludzie oddają posiadaną broń... Oddało już 80%!!! Czy "Rząd" szykuje jakieś podwyżki i obawia się rozruchów? Chyba nie... Normalna biurokracja: urzędnicy chcą pokazać, że "dbają o bezpieczeństwo" - a psychiatrzy chcą trochę grosza zarobić... Bandyci, zwłaszcza włamywacze, zacierają ręce i dziękują politykom. Dziś czytam, że jakiś facet zadał żonie 44 ciosy nożem, wyrzucił przez okno z VI piętra, wsiadł w samochód i zgłosił się na policję. Być może gdyby miał pistolet, to by ją zastrzelił. Ale czy to by było dla nieboszczki gorzej? A jakie są granice stosowania broni? Dziś też czytam: "Matkę Róży wysterylizowano po porodzie" Mecenas Małgorzata Heller-Kaczmarska, zajmująca się sprawą małej Róży z Błot Wielkich twierdzi, że matkę dziewczynki wysterylizowano po porodzie, choć nie wyraziła ona na to zgody - informuje "Rzeczpospolita". Zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez szpital w Szamotułach zostanie złożony w sądzie jutro.

W lipcu Sąd Rejonowy w Szamotułach zdecydował o odebraniu Róży matce i przekazaniu dziecka rodzinie zastępczej, na podstawie sprawozdań z kuratorskiego nadzoru nad rodziną. Kurator szamotulskiego sądu stwierdziła niewydolność wychowawczo-opiekuńczą matki małoletnich dzieci i oceniła, że nie daje ona gwarancji prawidłowego spełniania funkcji rodzica w przypadku opieki nad noworodkiem. Sąd zadecydował też o zmianie kuratora nadzorującego rodzinę Róży W.; o zmianę wnioskowała sama pani kurator. Postępowanie o pozbawienie praw rodzicielskich poprowadzi Sąd Rejonowy w Szamotułach, który może rodziców praw rodzicielskich pozbawić, prawa te ograniczyć bądź odstąpić od ich ograniczenia. Sąd okręgowy, rozpatrując zażalenie rodziny, wydał zalecenia dla sądu rejonowego, który ma niezwłocznie zbadać przyczyny pasywności rodzicielskiej matki - czy jest to spowodowane cechami charakteru, czy np. chorobą. W przypadku pozytywnej opinii w tej sprawie dla matki, dziecko ma jak najszybciej wrócić do rodziców. W środę trójkę starszych dzieci - rodzeństwa Róży - przebadano w Rodzinnym Ośrodku Diagnostyczno-Konsultacyjnym w Poznaniu. Opinia z tego badania będzie gotowa najpóźniej w 30 dni od badania. Uważam, że Jej mąż - wiedząc, co chcą zrobić - mógłby (gdyby chciał...) z pistoletem w ręku żądać, by lekarze odstąpili od tego zamiaru! A tak - to ONI robią z nami, z naszymi kobietami i naszymi dziećmi - co chcą... Normalny faszyzm - jak w III Rzeszy czy socjalistycznym Królestwie Szwecji (gdzie sterylizowano "nieprzydatnych" w latach 1932 - 2005)!! JKM

Sterylizacja mniej wartościowych? Jest to fragment eugeniki. Eugenika - to „poprawianie” Natury. Władza państwowa „wie” jak powinien wyglądać obywatel, - więc tych, co nie pasują do tego wzoru, należy albo zrzucać ze skały Tajgetu, albo przynajmniej sterylizować, by się nie rozmnażali. Jestem temu zasadniczo przeciwny. To rozwiązanie socjalistyczne i faszystowskie. Gdy raz zaczniemy usuwać „niewłaściwe” osobniki, skończy się na tym, że wszyscy będziemy wyglądać jak p.Naomi Campbell czy p.Sylwester Stallone, - bo osobniki „gorsze” zostaną pousuwane. Tymczasem ja, jako cybernetyk, bronię zasady Selekcji Naturalnej. Powinni się rodzić i żyć wszyscy - a jak ktoś nieprzystosowany umiera, lub nie znajduje partnera, lub jest niepłodny - no, to doskonale! Nie mam najmniejszego zamiaru na koszt społeczeństwa go ratować, zapewniać sztucznego zapłodnienia itd. Uprawiając eugenikę możemy zahamować ewolucję naszego gatunku. Możemy też zapobiedz narodzinom jakiegoś geniusza, - którzy czasem rodzą się z rodziców „nieprzystosowanych”. Dlatego powinniśmy twardo powiedzieć: EUGENICE - NIE! Napisałem to, bo dowiedziałem się, że szpital w Szamotułach wysterylizował (bez Jej wiedzy i zgody) matkę kilkorga dzieci. JKM

HETMAN, PREZYDENT I ATAMAN Nie Bandera, lecz Piotr Konaszewicz-Sahajdaczny, Mikołaj Zyblikiewicz i Symon Petlura są wspólnymi bohaterami dwóch słowiańskich narodów. Nie dajmy się, więc ogłupić ekipie Juszczenki i pogrobowcom z Unii Demokratycznej, że jedynymi "gierojami" naszych narodów są zbrodniarze z UPA i SS "Galizien". Tuż za obecną polską granicą wschodnią, nad brzegami Dniestru, przy szlaku kolejowym ze Lwowa do Budapesztu, położony jest historyczny Sambor. Założony został jako miasto na prawie magdeburskim w 1390 r. przez słynnego polskiego rycerza Spytka z Melsztyna, który z łaski króla Władysława Jagiełły włodarzył także Podolem. Po śmierci założyciela, który zginął w przegranej bitwie z Tatarami, miasto przechodziło z rąk do rąk. Jego właścicielami byli m.in. królowa Bona i magnat Jerzy Mniszech, ten od wypraw Dymitra Samozwańca na Moskwę. W dziejach Polski miasto to, zamieszkane zgodnie przez Polaków, Rusinów i Żydów, zapisało się wieloma ważnymi wydarzeniami historycznymi, których zwieńczeniem stało się jego wyzwolenie przez 11. Dywizję Karpacką AK we wrześniu 1944 r. Niestety, kilka dni później Sowieci nie pozostawili złudzeń, co do tego, kto tu będzie rządził. Z kolei w dziejach Ukrainy ważnym wydarzeniem zapisało się nie samo miasto, lecz pobliska wieś Kulczyce. Urodził się w niej, bowiem hetman kozacki Piotr Konaszewicz. Bohater ów był prawosławnym, Rusinem, ale pieczętował się jako szlachcic herbem Pobóg (srebrna podkowa ze złotym krzyżem, a w klejnocie połowa srebrnego charta). Jest to herb, którego używało wielu słynnych Polaków, począwszy od hetmana wielkiego koronnego Stanisława Koniecpolskiego, a na polityku Romanie Dmowskim i poecie Teofilu Lenartowiczu skończywszy. Swój przydomek "Sahajdaczny" zawdzięcza on temu, że ustawicznie przy boku nosił sahajdak (sajdak), czyli futerał na strzały. Był on jak na owe czasy człowiekiem wykształconym, przez pewien czas pracował nawet jako nauczyciel. Pociągała go jednak przygoda, więc przedostał się na Sicz kozacką, zamieniając gęsie pióro na szablę. Tutaj organizował wyprawy na Krym i tureckie porty. Szybko został hetmanem Kozaków rejestrowych. Do historii przeszedł jako jeden z najwybitniejszych dowódców, a zarazem gorący zwolennik współpracy z Rzeczpospolitą. Już w czasie wspomnianych wypraw na Moskwę dowodził pułkami kozackimi, które przeciwko carowi biły się ramię w ramię z chorągwiami polskimi. Przyjaźnił się także z królewiczem Władysławem IV Wazą, który bezskutecznie starał się o tron rosyjski. Największe zasługi dla Polski oddał jednak w 1621 r., kiedy wraz 20 tysiącami Kozaków poszedł na pomoc wojskom koronnym obleganym przez Turków pod Chocimiem. Gdyby nie jego pomoc, inaczej potoczyłyby się losy tej części Europy. W bitwie odniósł ciężkie rany, z powodu, których zmarł rok później w Kijowie. Tam też jest pochowany i tam postawiono mu pomnik. Jego imię nosi okręt flagowy ukraińskiej marynarki. Innym Rusinem, pochodzącym z okolic Sambora, który też dobrze zasłużył się narodowej sprawie, był Mikołaj Zyblikiewicz, syn kuśnierza, który dzięki pracowitości doszedł do najważniejszych urzędów galicyjskich. Jako poseł i prezes Koła Polskiego w Wiedniu walczył o przewrócenie języka polskiego w szkolnictwie i administracji. W 1874 r. został prezydentem Krakowa, przejmując urząd po pół-Polaku, pół-Austriaku, doktorze Józefie Dietlu. Kontynuując dzieło swojego poprzednika, przekształcał zaniedbane miasto w nowoczesną aglomerację. Za jego czasów powstała Krypta Zasłużonych na Skałce i Muzeum Narodowe w Sukiennicach. W 1881 r. został marszałkiem krajowym we Lwowie, jako jedyny nieszlachcic i jedyny grekokatolik na tym urzędzie. Dbał bardzo o rozwój gospodarczy Galicji. Kraków w uznaniu jego zasług wystawił mu pomnik przy magistracie i okazały grobowiec na cmentarzu Rakowickim, a jego imieniem nazwał jedną z ulic. Do tej ulicy mam szczególny sentyment, bo tam się urodziłem. Swego pomnika i swojej ulicy nie ma niestety inny wspólny bohater - Symon Petlura. Urodził się nie pod Samborem, lecz na drugim krańcu Ukrainy, w Połtawie, pod którą trzy wieki temu wojska cara Piotra I rozgromiły wojska szwedzkie. Przez pewien czas był klerykiem w prawosławnym seminarium duchownym, a następnie dziennikarzem. W 1918 r. obalił hetmana kozackiego Pawła Skoropackiego i został przywódcą Ukraińskiej Republiki Ludowej. 21 kwietnia 1920 r. zawarł sojusz z Polską. Jego wojska wzięły udział w wyprawie kijowskiej. Walczyły bardzo dzielnie. Osłaniając odwrót wojsk polskich, stoczyły wiele krwawych bitew. Dla przykładu, 6. Dywizja Siczowa gen. Marko Bezruczki broniła Zamościa, a oddziały gen. Michajło Omelianowicza-Pawlenki osłaniały Lwów. Niestety, traktat ryski przekreślił szanse Ukrainy na niepodległość. Zgodnie z tym porozumieniem Polacy rozbroili i internowali petlurowców. Ukraińcy znaleźli się w obozach, m.in. w Aleksandrowie Kujawskim, Łańcucie, Krakowie-Dąbiu i Szczypiornie k. Kalisza, w tym samym Szczypiornie, w którym kiedyś internowani byli polscy legioniści. Odwiedzając tam w 1921 r. ukraińskich żołnierzy, Józef Piłsudski powiedział do nich: "Ja was przepraszam, panowie. Ja was bardzo przepraszam". Sam Petlura opuścił Polskę i tułał się po Europie. 26 maja 1926 r. został zastrzelony przez żydowskiego zamachowca, który został uniewinniony, bo twierdził, że działał w odwecie za wymordowanie przez petlurowców jego rodziny. W rzeczywistości działał z inspiracji radzieckiej policji politycznej. Nie dajmy się, więc ogłupić ekipie Juszczenki i pogrobowcom z Unii Demokratycznej, że jedynymi "gierojami" naszych narodów są zbrodniarze z UPA i SS "Galizien". Na szczęście nasi prawdziwi bohaterowie są całkiem inni. ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

28 sierpnia 2009 Nie sarkaj na zwierciadło, kiedy gęba szpetna"... Czyżby czarne chmury zbierały się nad portalami i witrynami internetowymi? Policja i służby specjalne pragną, żeby wyżej wymienione gromadziły dane o internautach i ich działaniach na potrzeby ewentualnych śledztw(?????). Obowiązek archiwizowania danych miałby spoczywać na firmach zarządzających portalami, witrynami z blogami czy forami. Nie podoba się to właścicielom portali i witryn, bo co takiego miałoby się podobać, jak trzeba będzie ponosić koszty przechowywania danych, ale to oczywiście nie jest najważniejsze.. Ważniejsza jest filozofia podejścia do nas, do „obywateli”, stosunek służb do  sprawy wolności” obywatelskiej”. ONI chcą wcześniej wszystko, co piszemy, myślimy, czym się wymieniamy zarejestrować, żeby jak będzie potrzeba wyciągnąć przeciwko nam, zgodnie z sowiecką zasadą, że „ dajcie mi człowieka, a wpis na blogu lub witrynie się z pewnością znajdzie”. Budowa państwa totalitarnego i wścibskiego trwa w najlepsze, a jest to  kolejny krok w kierunku zniewalania nas, monitorowania, archiwizowania i przechowywania. Jak będzie potrzeba rzecz się wyciągnie i wsadzi delikwenta do  lochu. Oczywiście lochu miłości. Bo służby chcą się nad nami poznęcać, tak jak” Robinson znęcał się nad kozami, dojąc je”- napisał jakiś chłopczyk w wypracowaniu. W państwie prawa, ale nie demokratycznym państwie prawa, bo to są dwie różne kategorie, państwo prawa wyklucza się w sposób naturalny z demokratycznym państwem prawa, jest tak, że jak ktoś kogoś obrazi, a ten chce go pozwać do sądu, to prokuratura prowadzi  śledztwo i  gdy  je prowadzi, wtedy przygotowuje materiały w danej sprawie, a nie monitoruje 38,5 miliona ludzi, że jak będzie coś jej  potrzeba, to wyciągnie sobie z archiwum co jej pasuje wybiórczo. Taki system to jest demokratyczne i totalitarne państwo prawa urzeczywistniające niesprawiedliwość społeczną i uskuteczniające profilaktyczny nadzór nad nami. A po co nam „obywatelom” nadzór państwa nad nami? Czy nie mamy go już wystarczająco wiele? George Orwell w „roku 1984” napisał był:: Dopóki nie połączy ich świadomość, nigdy się nie zbuntują; dopóki się nie zbuntują, nie staną się świadomi”(!!!!). Dopóki władza pochodzi od Boga to bunt jest buntem przeciw Bogu, ale skoro pochodzi od człowieka, który zabiera nam naszą przyrodzoną wolność.. „Krążyła wśród nich garstka agentów Policji Myśli, rozprzestrzeniając fałszywe pogłoski oraz identyfikując i usuwając nieliczne jednostki, które uważano za potencjalnie groźne. Lecz nie czyniono nic, by wszczepić im ideologię Partii. Było wręcz rzeczą niepożądaną, aby prole mieli zdecydowane poglądy polityczne. Wymagano od nich jedynie prymitywnego patriotyzmu, do którego można się było odwołać narzucając im wydłużony czas pracy lub zmniejszone racje żywnościowe. I nawet, gdy wyrażali niezadowolenie, co się czasami zdarzało, nie prowadziło to do niczego, ponieważ zyli w nieświadomości politycznej i koncentrowali się wyłącznie na drobnych, pojedynczych bolączkach. Większe zło i jego przejawy niezmiennie umykały ich uwadze”(!!!)( Rok 1984, str. 63, od góry). Jak ktoś jeszcze ma wątpliwości co się dookoła niego dzieje, niech jeszcze raz przeczyta uważnie  Orwella, i „Rok 1984” i „ Folwark zwierzęcy”, bo ja co jakiś czas wracam do tych lektur, pełen podziwu dla autora, jego przenikliwości i widzeniu przyszłości. Bo kto panuje na przeszłością, panuje nad teraźniejszością, kto panuje nad teraźniejszością, panuje na przyszłością. Demokratyczne państwo totalitarne idzie pełną gębą frazesów o wolności, poszanowaniu praw człowieka, poszanowaniu jego własności.. Ratuje nas jeszcze anarchia tego państwa, nieskuteczność, niesprawność.. Ale gdy to osiągnie- strach się bać! „Za rozwiązłość nie groziły kary, rozwody były dozwolone.  Przypuszczalnie zezwolono by nawet na odbywanie praktyk religijnych, gdyby wyrazili taka potrzebę lub chęć. Byli poza zasięgiem podejrzeń. Jak to ujmowało jedno z haseł Partii:” Prole i zwierzęta są wolne”(???) Zachęcam do ponownej lektury… Zobaczcie państwo ile  ponownie odkryjecie.. Jaś rozmawia z Małgosią patrząc w niebo: - Kto odkrył te wszystkie gwiazdy?- pyta Małgosia. - Uczeni zwania astronomami. - A jak oni rozróżniają te gwiazdy? - Według nazw, każda ma inną. - A skąd wiedzą, jak one się nazywają? - Przeczytali w encyklopedii. A ja skąd wiem, co nas czeka? Bo przeczytałem kilka razy „ Rok 1984” i „Folwark zwierzęcy”.- Georgea Orwella. Jeśli chodzi o parytety na listach wyborczych to jest już gotowy projekt. Jeśli partia proletów nie będzie miała na proletariackich listach  połowy proletariackich  kobiet- to listy nie zostaną zarejestrowane. Ustawa ma zmienić trzy ordynacje wyborcze: do Sejmu, do Parlamentu Europejskiego oraz do rad gmin, powiatów i sejmików wojewódzkich. Co ciekawe, parytet nie obejmie wyborów do Senatu i do rad gmin liczących poniżej 20 000 mieszkańców, bo tam ordynacja jest większościowa. No to nie można byłoby zrobić ordynacji większościowej podczas bachanalii wyborczych do Sejmu, Parlamentu Europejskiego, rad gmin, powiatów i sejmików wojewódzkich.? Skoro do Senatu można.. Kobiety będą w cenie, a ponieważ w większości się polityką nie interesują, partie proletów będą płacić proletariackim  kobietom, żeby tylko znalazły się na listach wyborczych. Chyba, że nowa ordynacja będzie zakazywała płacenia kobietom za bycie na liście demokratycznej i wyborczej, nie wiem, nie znam aż tak szczegółów, ale być może ustawodawca przewidział, albo….przyzwolił. Wzrośnie ilość kobiecych słupów, które będą okupowały listy wyborcze w demokratycznych wyborach w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości proletariackiej i społecznej... W każdym razie kumoterstwa z kobietami  na listach wyborczych społecznie i parytetowo nie będzie, tak jak nie będzie kumoterstwa w sprawie zatrudniania członków rodzin posłów w swoich biurach poselskich. Takie zarządzenie wydał marszałek Sejmu, pan Bronisław Komorowski z Platformy Obywatelskiej. Gdybym był posłem i   członkiem( przepraszam za słowo!) Platformy Obywatelskiej, to poprosiłbym na przykład posła Karpiniuka, szefa sejmowej komisji do spraw nacisków na służby specjalne, pokazującemu dziennikarzom swój tors i swoją ukochaną, żeby zatrudnił w swoim biurze poselskim moją żonę, a ja zatrudniłbym mu jego- w swoim. Gdyby panu marszałkowi Bronisławowi Komorowskiemu taka zamiana się nie podobała, to moglibyśmy zamienić się żonami w biurach poselskich w porozumieniu z innymi sojuszniczymi partiami i stronnictwami, i pozatrudniać, ja swoją w sojuszniczym Polskim Stronnictwie Ludowym, a on w swoim- w Sojuszu Lewicy Arcydemokratycznej.
Jak się wszyscy pozamieniamy żonami w biurach poselskich  to demokracja z pewnością na tym nie ucierpi, chyba, żeby przy zamianie żon w biurach poselskich pojawiła się sprawa parytetów kobiecych. Ale wtedy całą sprawę rozwiąże kolejna ustawa, tak jak inne ustawy, które  zapętlują problemy naszego życia codziennego. „Partia żądała, żeby odrzucić świadectwo własnych oczu i uszu. Taki był jej podstawowy, najważniejszy rozkaz. Winstona ogarnęło przygnębienie na myśl o zwróconej przeciwko niemu ogromnej potędze Partii, o łatwości, z jaką każdy partyjny intelektualista pokonałby go w dyspucie, posługując się subtelnymi argumentami, których on nie potrafiłby nawet zrozumieć, a cóż dopiero odeprzeć(….) Należy bronić tego, co oczywiste i prawdziwe, mniejsza, że naiwne. Truizmy nie kłamią, na nich należy się opierać. Realny  świat istnieje, jego prawa się nie zmieniają. Kamienie są twarde, woda jest mokra, przedmiot niepowstrzymywany spada w kierunku środka ciężkości Ziemi(…) Wolność oznacza prawo do twierdzenia, że dwa i dwa to cztery. Z niego wynika reszta.”(!!!) Czytajcie państwo Orwella.. Bo może się wam przydać! WJR

Wilki zmieniają skóry „Wielkie święto dziś u Gucia”..., tzn. nie dziś konkretnie, tylko dopiero 1 września, kiedy to na Westerplatte odbędą się dwie akademie z okazji rocznicy... No właśnie; my mówimy, że wybuchu II wojny światowej, ale nie wszyscy - żeby użyć sformułowania wymyślonego przez starego faryzeusza w „Preambule” konstytucji RP - tę wiarę podzielają. Na przykład dla Rosjan II wojna światowa zaczęła się dopiero w czerwcu 1941 roku, podczas gdy wcześniej odbywały się tylko misje pokojowe, albo operacje wyzwoleńcze. Ponieważ podstawowym celem naszej polityki historycznej jest troska, żeby, Boże uchowaj, nikogo nie urazić, na Westerplatte odbędą się dwie uroczystości; pierwsza, o godzinie 4.45 - dla tubylców, gdzie pan prezydent i pan premier przedstawią jedna wersję historii oraz druga o godzinie 15.00 - dla gości zagranicznych, na której zostanie przedstawiona łagodniejsza wersja europejska. W tej drugiej uroczystości mają wziąć udział ważni etranżerowie: strategiczni partnerzy w osobach naszej Katarzyny Wielkiej, czyli pani Anieli Merkel i naszego Fryderyka Wielkiego, który tym razem, dla odmiany, wcielił się w zimnego rosyjskiego czekistę Włodzimierza Putina. Tej dwójcy będzie z urzędu (Szwecja ma akurat unijną prezydencję) asystował szwedzki premier Fryderyk Reinfeldt. U ich boku pojawi się też Julia Tymoszenko i premierzy Litwy, Łotwy i Estonii oraz ministrowie Kouchner z Francji i Miliband z Wielkiej Brytanii. Nie wiadomo jeszcze, kto przybędzie z Ameryki - czy pani Hilaria Clintonowa, czy też sam wiceprezydent Biden. Wygląda na to, że podstawową różnicą między obydwoma wersjami będzie niemiecko-sowiecki pakt o nieagresji z 23 sierpnia 1939 roku, zwany popularnie „paktem Ribbentrop-Mołotow”. Pakt ten rzeczywiście położył kres politycznemu porządkowi wersalskiemu w Europie, bo chociaż wybitny socjalistyczny przywódca Adolf Hitler również i wcześniej uzyskiwał dla Niemiec rozmaite korzyści terytorialne, to starał się o ich zatwierdzenie przez Francję i Wlk. Brytanię, jako gwarantów wersalskiego porządku. 23 sierpnia 1939 roku Hitler ze Stalinem podzielili Europę na strefy swoich wpływów nie tylko bez aprobaty Francji i Wlk. Brytanii, ale nawet bez zadawania sobie trudu poinformowania ich o tym. Dlatego 23 sierpnia 1939 roku był ważny nie tylko dla Niemiec i Związku Sowieckiego, ale również - dla Francji i Wlk. Brytanii - bo stawiał obydwa te mocarstwa przez dylematem: przyjąć nowy stan rzeczy do wiadomości - co oznaczałoby ich rezygnację z mocarstwowego statusu, czy też podjąć próbę obrony swego mocarstwowego statusu siłą. Zdecydowały się na to drugie tym łatwiej, że zgłosił się ochotnik w osobie Polski, gotowy dla obrony mocarstwowego statusu Wlk. Brytanii i Francji poświęcić wszystko - łącznie z własnym istnieniem. Przypominam o tym również, dlatego, że do dzisiejszego dnia pokutuje u nas pogląd, iż to Wlk. Brytania i Francja weszły do wojny w obronie Polski. Tymczasem wszystko wskazuje na to, iż nasz Fryderyk Wielki, wcielony akurat w zimnego rosyjskiego czekistę Włodzimierza Putina, będzie prezentował inny punkt widzenia. Oto bowiem w imieniu razwiedki rosyjskiej ogłoszony został i zatwierdzony do wierzenia pogląd, iż „jedynym możliwym sposobem samoobrony Związku Radzieckiego było zawarcie paktu o nieagresji z faszystowskimi Niemcami 23 sierpnia 1939 roku. Ten sojusz pozwolił uniknąć zajęcia przez Niemcy krajów nadbałtyckich, które mogły być bazą dla uderzenia na ZSRR”. Ruscy szachiści wprawdzie taktownie powstrzymują się przed rozwijaniem złotej myśli o uprawnionej samoobronie, ale kiedy zdamy sobie sprawę, że niemiecką bazą dla uderzenia na ZSRR w roku 1941 stała się Polska, to nie ulega wątpliwości, iż ewentualne zajęcie Polski przez ZSRR byłoby jeszcze lepszą formą samoobrony. Ale na tym nie koniec, bo przecież stroną atakującą były Niemcy. Gdyby, więc Związek Radziecki wcześniej zajął Niemcy, to byłaby to najskuteczniejsza forma samoobrony - nieprawdaż? Jak widzimy, pewien starożytny Rzymianin, wyrzucający cesarzowi Wespazjanowi, że „wilk zmienia skórę lecz nie obyczaje” , dokonał odkrycia ponadczasowego. Jest ono interesujące tym bardziej, że wychodzi naprzeciw aktualnej mądrości etapu. Oto podczas spotkania izraelskiego prezydenta Peresa z rosyjskim prezydentem Miedwiediewem w Soczi ustalono, że Moskwa „przemyśli” sprawę sprzedaży Iranowi rakiet ziemia-powietrze S 300. Maja one zasięg 150 km i pułap 27 km i są podobno jeszcze lepsze od amerykańskich „Patriotów”. Gdyby Rosja te rakiety Teheranowi sprzedała, to mogłoby to skomplikować plany, jakie suwerenny Izrael snuje wobec złowrogiego Iranu. Więc wdzięczny prezydent Peres ogłosił do spółki z prezydentem Miedwiediewem komunikat, w którym czytamy, że „jak wskazuje się w wyroku Trybunału Norymberskiego (...) wyłączną odpowiedzialność za wywołanie II wojny światowej” ponoszą władze „nazistowskich Niemiec”, bo wystąpiły „przeciwko suwerennym państwom”. Każdy inny pogląd stanowi „niegodziwą wizję historii”, którą obydwaj prezydenci „z oburzeniem” potępiają. Zwróćmy uwagę na pokreślenie w komunikacie cechy suwerenności. A contrario wygląda na to, że ewentualne uderzenie na państwa niesuwerenne już tak niegodziwe nie jest. Czyż nie, dlatego właśnie minister Mołotow odmawiał Polsce cechy suwerenności, nazywając ją „pokracznym bękartem Traktatu Wersalskiego”? Warto, by przemyśleli to nasi dygnitarze świeccy i duchowni, bo z ich wypowiedzi można odnieść wrażenie, jakby suwerenności państwowej nie doceniali. A cóż powiedzą, jeśli minister Ławrow za jakiś czas, w podobnych okolicznościach, określi Polskę mianem, dajmy na to, „ogryzka traktatu lizbońskiego”? Mamy niewątpliwie do czynienia z brakiem koordynacji, bo akurat 140 niemieckich intelektualistów, m.in. Joachim Gauck, wystąpiło z przeprosinami za „niemiecki i sowiecki napad na Polskę”. Najwyraźniej nie zorientowali się, że prezentują już „niegodziwą wizję historii”. Delikatnie daje im to do zrozumienia „Gazeta Wyborcza”, sugerując, że chodzi im, świntuchom, o rozłożenie odpowiedzialności za wybuch wojny. Od razu widać, że żydowska gazeta dla Polaków już przestawiła się na głoszenie mądrości nowego etapu, więc tylko patrzeć, jak z odpowiednimi rewelacjami wystąpią nie tylko „światowej sławy historycy”, ale też stada „maleńkich uczonych” zarówno w Rosji, jak i w Izraelu, nie mówiąc już o Ameryce, czy Niemczech i całą tę bandę „intelektualistów” w jednej chwili wyprostują - chyba, że w międzyczasie zmieni się etap, bo Rosja, kiedy już szczęśliwie minie okrągła rocznica paktu Ribbentrop-Mołotow, rakiety S 300 Iranowi jednak sprzeda. Wtedy, ma się rozumieć, i „światowej sławy historycy” i „Gazeta Wyborcza”, która teraz skwapliwie korzysta z okazji, by siedzieć cicho, wprost nie znajdą słów potępienia rosyjskiej przewrotności i oświadczenie niemieckich intelektualistów zostanie uznane za prawdziwy dar Niebios, a jeśli wzbudzi jakieś zastrzeżenia, to ewentualnie tylko z powodu przesadnego eksponowania niemieckiej odpowiedzialności za pakt o nieagresji z 23 sierpnia 1939 roku i wykonane w jego następstwie uderzenie na Polskę, które przecież nie było niczym innym, jak uzasadnionym odruchem samoobrony przed nienasyconym Stalinem. I dopiero na tym tle możemy pojąć, jak w tych warunkach muszą gimnastykować się wykonawcy polskiej polityki historycznej, zmuszeni do dbałości, by nikogo, uchowaj Boże, nie urazić; ani strategicznych partnerów, ani handlarzy holokaustem, ani wreszcie - agentów, jeszcze bardziej gorliwych, niż mocodawcy. SM

Listek w lesie, szczerość i nadzieja „Podczas kiedy we dworze sztab wesoły łyka, przed domem się zaczęła w wojsku pijatyka” - wspomina poeta. Kiedy z okazji 70 rocznicy rozpoczęcia II wojny światowej politycy urządzają sobie zawody w polityce historycznej, Ich Ekscelencje księża biskupi z Episkopatu Niemiec i Episkopatu Polski prześcigają się w dziedzinie pojednania. W ociekającym irenizmem „Oświadczeniu”, podpisanym z jednej strony przez JE bpa Roberta Zoollitscha, przewodniczącego Niemieckiej Konferencji Biskupów i przewielebnego Ludwika Schicka, przewodniczącego Zespołu ds. Kontaktów z Konferencją Episkopatu Polski, zaś z drugiej - przez JE abpa Józefa Michalika, przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski i JE bpa Wiktora Skworca, przewodniczącego Zespołu ds. Kontaktów z Konferencją Episkopatu Niemiec, jedna najwyraźniej zasadziła las, by ukryć w nim liść, podczas gdy druga - dała wyraz szczerości i nadziei. Ale incipiam. Oświadczenie ocieka irenizmem aż do obrzydzenia. Sygnatariusze w charakterze myśli przewodniej przywołują, bowiem zdanie wygłoszone przez JŚ Jana Pawła II w orędziu na Światowy Dzień Pokoju w roku 1999, brzmiące następująco: „Każda wojna jest ostatecznie >klęską wszelkiego autentycznego humanizmu< i >porażką ludzkości<”. Naprawdę „każda” wojna jest „porażką ludzkości”? Również wojna z bolszewikami w 1920 roku? Również wyprawa wiedeńska Jana III Sobieskiego? Również bitwa pod Lepanto? Obrona przed barbarzyńskim najeźdźcą? Niegdysiejsi papieże, nie mówiąc już o Panu Jezusie, mieli więcej poczucia rzeczywistości. Ale mniejsza już o to, bo pora ukazać listek ukryty w specjalnie zasadzonym lesie. Oto i on w postaci poniższego zdania: „Niemcy i Polacy powinni wspólnie kierować swoją uwagę ku ludziom, którzy wciąż jeszcze cierpią z powodu traumatycznych przeżyć związanych z wojną, okupacją, UTRATĄ OJCOWIZNY (podkr. SM) i pogardą dla człowieka.” Ponieważ absolutnie nie ma mowy o tym, by „ojcowizna” została przywrócona Polakom przesiedlonym z Kresów Wschodnich, to ten fragment „Oświadczenia” stanowi jednostronne, swoiste pendant do deklaracji CDU-CSU o konieczności „przywrócenia praw” niemieckim „wypędzonym” i - ewentualnie - deklaracji praskiej, stwarzającej pozory podstawy prawnej dla roszczeń żydowskich organizacji przemysłu holokaustu w stosunku do tzw. ”mienia bezspadkowego”, no i oczywiście - wszelkiego innego też. Wprawdzie „Oświadczenie” nie ma, na szczęście, żadnego znaczenia prawnego, ale wydaje się, że JE bp Robert Zoollitsch przytomniej i lepiej służy niemieckiemu interesowi państwowemu, niż JE abp Józef Michalik - polskiemu. Bo JE abp Józef Michalik daje wyraz swej szczerości i nadziei w następujących słowach „Oświadczenia”: „Kościół w Niemczech i w Polsce posiada znaczny potencjał tkwiący w ludziach I ŚRODKACH (podkr. SM), dlatego nasze współdziałanie może przynosić bogate owoce”. Oczywiście potencjał Kościoła w Polsce tkwi raczej „w ludziach”, podczas gdy Kościoła w Niemczech - raczej w „środkach”. Zatem nietrudno się domyślić, że „owoce” mogą pojawić się, gdy „środki” zostaną przekazane „ludziom”. W nadziei na te „owoce” „ludzie” na wszelki wypadek już teraz składają deklarację lojalności, pisząc o „fundamentalnym postępie dziejowym wyrażającym się w integracji europejskiej”. I niezależnie od tego, czy nadzieje się spełnią, czy nie, taka szczerość zasługuje na uwagę. SM

Tajemnice wojskowe na celowniku GRU „Rzeczpospolita” ujawnia kulisy działalności w Polsce zastępcy attaché wojskowego Ambasady Rosji. Służba Kontrwywiadu Wojskowego w listopadzie ubiegłego roku zakończyła tajną akcję, w której zgromadziła dowody na szpiegowską działalność dwóch dyplomatów z rosyjskiej ambasady w Warszawie: komandora Aleksieja Karasajewa i pułkownika Siergieja Peresunki. Szef MSZ Radosław Sikorski zrezygnował z rutynowych działań i nie wezwał ambasadora Władimira Griszyna, by wręczyć mu notę uznającą obu dyplomatów za osoby niepożądane w Polsce. Dlaczego? Polskiemu rządowi zależało na poprawie relacji z Moskwą. Skończyło się na kontaktach służb specjalnych obu krajów. Polacy zażądali natychmiastowego wyjazdu Rosjan. W ciągu kilku dni Karasajew i Peresunko opuścili Polskę. Rosjanie równie dyskretnie wydalili dwóch oficerów Wojska Polskiego pracujących w ambasadzie w Moskwie. O sprawie można by było zapomnieć. Ale niespodziewanie znalazła ona swój ciąg dalszy.

Rosyjska rozgrywka Pod koniec kwietnia 2009 roku w stolicach Polski i Rosji trwały ostatnie gorączkowe przygotowania do zaplanowanego na 6 maja, tuż przed szczytem Unii Europejskiej, moskiewskiego spotkania szefa dyplomacji Radosława Sikorskiego z szefem rosyjskiego MSZ Siergiejem Ławrowem. W tym gorącym okresie agencja Interfax nieoczekiwanie opublikowała kulisy „zatuszowanego skandalu szpiegowskiego” z listopada 2008 r. z udziałem polskich oficerów. Te same informacje podał potem dziennik „Kommiersant”.

- Wiele wskazuje na to, że był to przeciek kontrolowany - mówi oficer kontrwywiadu znający kulisy afery. Obecny eurodeputowany Janusz Zemke, który jako poseł SLD przez kilka kadencji zasiadał w Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, nie wyklucza, że za przeciekiem kryły się konserwatywne kręgi z rosyjskiego Sztabu Generalnego i podlegającego mu wywiadu wojskowego GRU. Dlaczego? Bo nie podobają im się reformy i cięcia budżetowe nowego ministra obrony Anatolija Serdiukowa. Przeciek zbiegł się w czasie z dymisją generała Walentyna Korabielnikowa, wieloletniego szefa GRU.

Kim byli szpiedzy Pierwszy pojawił się w Polsce 27 czerwca 2005 r. urodzony we Lwowie Siergiej Peresunko. Zrobił w rosyjskich służbach błyskawiczną karierę, bo do naszego kraju przyjechał jako 34-latek w stopniu pułkownika. Z kwestionariusza osobowego złożonego w Departamencie Wojskowych Spraw Zagranicznych MON, do którego dotarliśmy, wynika, że Peresunko był oficerem piechoty morskiej zatrudnionym w sztabie dowództwa floty wojennej. Polski kontrwywiad nie ma wątpliwości, że był pracownikiem GRU. - Pracownicy wywiadu zatrudniani są w różnych miejscach pod przykryciem. Zresztą Rosjanie nie wysyłają do ataszatów wojskowych oficerów liniowych z prawdziwego zdarzenia - opowiada Janusz Zemke. W ostatnim dniu października 2006 r. do Peresunki dołączył drugi szpieg z GRU - 43-letni wówczas Aleksiej Karasajew. Przyjechał jako komandor marynarki wojennej urodzony w Sewastopolu. Naszym służbom przedstawił się jako starszy inżynier, specjalista od artyleryjskiego i przeciwlotniczego uzbrojenia okrętów, zatrudniony wcześniej w państwowej centrali handlu bronią Rosoboronexport. Obaj nowi pracownicy rosyjskiej ambasady w Warszawie wykorzystywali każdą dogodną sytuację, by się spotykać z polskimi oficerami.

Spotkania, wystawy i cmentarze Nie opuszczali żadnego z oficjalnych spotkań organizowanych przez MON dla korpusu dyplomatycznego. W 2006 r. odwiedzili między innymi Komendę Główną Żandarmerii Wojskowej i Centrum Szkolenia Sił Pokojowych w Kielcach. W 2007 r. wizytowali 22. Bazę Lotniczą i 41. Eskadrę Lotnictwa Taktycznego w Malborku. Byli także w Dowództwie Marynarki Wojennej w Gdyni. W porcie na Oksywiu weszli na pokład kilku jednostek 3. Flotylli Okrętów. W Akademii Marynarki Wojennej przedstawiono im program szkolenia podchorążych. - Udostępniliśmy wyłącznie jawne informacje, które można znaleźć przez Internet - mówi kmdr ppor. Piotr Adamczak, zastępca rzecznika prasowego dowódcy MW. Oficerowie GRU - jak udało nam się ustalić - brali również udział w organizowanych przez MON licznych spotkaniach dotyczących aktualnej sytuacji i rozwoju Sił Zbrojnych RP. Zapraszani byli też na Międzynarodowy Salon Przemysłu Obronnego w Kielcach, targi Balt Military Expo i Air Show w Radomiu (2007). Wszystkie wojaże Peresunki i Karasajewa od początku monitorował polski kontrwywiad. - To była rutynowa obserwacja, bo chodziło o dyplomatów z ataszatu wojskowego objętego specjalną opieką naszych służb - tłumaczy Zemke. Rosyjscy szpiedzy wykorzystywali jeszcze jeden pretekst do swobodnego podróżowania po Polsce - odwiedzali cmentarze wojenne Armii Radzieckiej, które znajdują się pod opieką specjalnego wydziału memorialnego, działającego od kilku lat przy Ambasadzie Rosji. Wszystkie wyjazdy Peresunki miały wspólny mianownik: uczestniczył tylko w tych uroczystościach, w których brali udział oficerowie z doborowych jednostek Wojska Polskiego. Był w Siedlcach 11 września 2005 r. wraz z przedstawicielami dowództwa 1. Siedleckiego Batalionu Rozpoznawczego, który wchodzi w skład 1. Warszawskiej Dywizji Zmechanizowanej im. Tadeusza Kościuszki. Z kolei w Jastrzębiu-Zdroju 24 lipca 2007 r. rosyjski szpieg mógł poznać dowództwo 18. Batalionu Desantowo-Szturmowego, wizytówki polskich Wojsk Lądowych. Siergiej Peresunko przedstawiał się jako oficer piechoty morskiej. Aleksiej Karasajew - jako specjalista od uzbrojenia okrętów W tym czasie zarówno on, jak i Karasajew, byli już jednak celem nie tylko rutynowej obserwacji, ale i operacji polskich służb specjalnych. Rozpracowanie rosyjskich szpiegów częściowo było prowadzone za granicą, gdzie oficerowie GRU byli mniej ostrożni podczas spotkań z Polakami, którym oferowali pieniądze za tajne informacje. - Ze względów bezpieczeństwa operacje szpiegowskie często prowadzone są na terytorium państwa trzeciego. W odpowiedzi na to kontrwywiad czasem też decyduje się na działania ofensywne za granicą - tłumaczy wieloletni oficer polskiego wywiadu cywilnego. - SKW zachowało się w pełni profesjonalnie - ocenia europoseł Zemke. Według naszych informatorów podczas wielomiesięcznej operacji Służba Kontrwywiadu Wojskowego za pośrednictwem polskich obywateli karmiła obu Rosjan bezwartościowymi lub fałszywymi informacjami. Brak doniesień, czyli sukces? - Dowodem na to jest brak informacji o zatrzymaniu Polaków pod zarzutem udzielania pomocy obcemu wywiadowi - mówi płk Grzegorz Reszka, który 19 listopada 2007 r. został p.o. szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Już pierwszego dnia urzędowania otrzymał meldunek o operacjach SKW przeciwko szpiegom z ataszatów wojskowych kilku państw. Sprawdziliśmy, czy SKW donosiło o współpracy obywateli RP z Siergiejem Peresunką i Aleksiejem Karasajewem. - Do Komendy Głównej Żandarmerii Wojskowej nie wpłynęło zawiadomienie SKW w tej sprawie - mówi mjr Michał Chyłkowski, oficer prasowy ŻW. Płk Jerzy Artymiak, rzecznik naczelnego prokuratora wojskowego: - Naczelna Prokuratura ani podległe jej jednostki nie otrzymały takich zawiadomień, więc nie prowadzą żadnego postępowania przygotowawczego w tym zakresie. Również rzeczniczka Prokuratury Krajowej Katarzyna Szeska poinformowała nas, że żadna z prokuratur powszechnych nie otrzymała z SKW zawiadomienia dotyczącego współpracy obywateli Polskich z dwójką oficerów GRU. Dla obu Rosjan ujawnienie ich personaliów oznacza koniec „dyplomatycznej” kariery. - Jeżeli nawet wyjadą znów do jakiegoś kraju, miejscowe służby kontrwywiadowcze obrzydzą im życie, nie spuszczając ich na chwilę z oka - mówi poseł Marek Biernacki (PO), który zasiadał w Komisji ds. Służb Specjalnych, kiedy szpiedzy wyjeżdżali z Polski. Jarosław Jakimczyk

TAJNE Mjr mgr Wojciech POLAK 02 LUT. 2001 Notatka służbowa Dot. możliwości prowadzenia działalności wywiadowczej przez Wydział IV-VI Zespołu IV Centralnego Zarządu InżynieriiOd dnia 1-go sierpnia br. pełnić zacząłem obowiązki naczelnika Wydziału IV - VI Zespołu Centralnego Zarządu Inżynierii MHZ, wydziału, którego zadaniem jest prowadzenie działalności, reeksportowej oraz zakupy sprzętu, urządzeń i technologii embargowych, zamawianych przez różne resorty i instytucje państwowe oraz transfer urządzeń i technologii embargowych do ZSRR (na postawie podpisanego wieloletniego porozumienia o współpracy i współdziałaniu pomiędzy CZInż i GIU ZSRR). Zadania i obowiązki

1. Kierowanie pracą Wydziału w zakresie organizacyjnym, merytorycznym i dyscyplinarnym.

2. Organizowanie i rozwijanie działalności akwizycyjnej, importowo - eksportowej w zakresie wyrobów finalnych i części zamiennych będących w kompetencji Wydziału, prowadzenie rozmów i negocjacji handlowych z kontrahentami krajowymi i zagranicznymi.

3. Zapewnienie podległym pracownikom możliwości pełnego wykorzystania ich kwalifikacji zawodowych, predyspozycji osobistych i czasu pracy. Otoczenie szczególną opieką pracowników nowoprzyjętych do wydziału.

4. Opracowywanie, parafowanie i przedstawienie do podpisu dyrekcji korespondencji wysyłanej zagranicę.

5. Wystawienie i przedstawienie do zatwierdzenia wniosków wyjazdowych na pracowników wydziału udających się w delegację służbową w kraju lub zagranicą.

6. Prowadzenie bieżącej miesięcznej i kwartalnej ewidencji wydziału z działalności handlowej. Uprawnienia:

1. Podejmowanie decyzji w sprawach organizacyjnych, merytorycznych i dyscyplinarnych kierowanego wydziału.

2. Podpisywanie korespondencji w sprawach handlowych, produkcyjnych i finansowych, kierowanych do instytucji wewnątrz kraju do szczebla z-ców dyr. zakładów; oraz za granicę w sprawach bieżących Wydziału.

3.  Podpisywanie kontraktów i korespondencji handlowej na wyjazdach zagranicznych wg ustaleń w „Instrukcji wyjazdowej”.

Zadaniem Wydziału jest współpraca ze specjalistami CZInż, MHZ, MON, NBP, Banku Handlowego, C.Hartwig, LOT, Zagranicznymi Attachatami Handlowymi w Polsce, MSW, Zrzeszeniami Wytwórców Sprzętu, dyrektorami zakładów produkcyjnych w zakresie reeksportu sprzętu specjalnego, importu urządzeń i technologii embargowych oraz sterowanie operacjami i transakcjami barterowymi i kompensacyjnymi, będącymi w gestii Wydziału. Do zadań Wydziału należy również realizacja transakcji importowych wg zapotrzebowania odbiorców krajowych w zakresie sprzętu wojsk lądowych, lotniczych, marynarki woj. sprzętu bezpieczeństwa i elektroniki, realizacja transakcji import - export na wszystkie wyroby produkcji nie polskiej wg zapotrzebowań klientów z KS-ów i KK, nawiązywanie kontaktów z agentami, firmami brokerskimi, consultingowymi, spedycyjnymi, liniami lotniczymi i żeglugowymi itp. oraz ich weryfikacja pod kątem korzyści handlowych i bezpieczeństwa w realizowanych transakcjach, Z w/w zakresu działalności Wydziału wypływają jego możliwości w zakresie dostaw sprzętu specjalnego oraz embargowego, które to możliwości bazują przede wszystkim na wypracowanych z agentami oraz firmami zachodnimi, będącymi dostawcami w/w sprzętu. Kontakty Wydziału bazują na układach, czysto nieformalnych, z obywatelami Austrii, RFN-u, Włoch, Jugosławii, W. Brytanii, Francji, Szwecji, Szwajcarii, oraz sporadycznie z innymi krajami kapitalistycznymi (Hiszpania, Izrael, Portugalia, Brazylia). Wypracowany przez Wydział zysk (różnica pomiędzy ceną zakupu i zbytu pomniejszoną o koszty własne) oscyluje w granicach około 300.000 - 350.000 - USD rocznie. 50% tej kwoty może być wykorzystane przez CZInż do poprawy warunków pracy biurowej (zakupy kopiarek f-my MITA teleksów elektron., mikrokomputerów ze stacjami dysków drukarkami i oprzyrządowaniem towarzyszącym). Ważnym elementem w pracy Wydziału może stać się współpraca z Ministerstwem Handlu Zagranicznego Ukrainy, z którym zawarliśmy kontrakt na dostawę 8 taśm z oprogramowaniem źródłowym i konstrukcyjnym IBM na kwotę 770.000 USD. Kontrakt został zrealizowany, programy dostarczone przez amerykańskich i francuskich pośredników i przekazane stronie radzieckiej Odbiór należnej kwoty odbył się we Lwowie (1.09.87), gdzie zainkasowałem 430.000 USD a poprzednio w Moskwie (1.06.87) po wręczeniu programów (przed ich sprawdzeniem) wręczono 120.000 USD. W dniu 29.09.87 jadę na kolejne spotkanie z Rosjanami celem odbioru 220.000 USD i następnych zamówień (przekazaliśmy 18 ofert na sprzęt elektroniczny, wojskowy i programy) na realizację dostaw. Zysk Wydziału z tej transakcji wynosi 270.000 USD. Następnym ważnym kierunkiem jest kierunek koreański (KRLD) skąd otrzymaliśmy zapytanie ofertowe na dostawę stacji radiolokacyjnej f-my THOMPSON typ ADOUR II (wartość transakcji ok.6.000.000 USD) oraz mikroprocesorów (1.000.000 DM), którą to ofertę przekazaliśmy już stronie koreańskiej. Koreańczycy postawili do naszej dyspozycji bogaty asortyment amunicji artyleryjskiej, czołgowej moździerzowej (130 mm, 115 mm, 100 mm, 122mm 122 GRAD, 120 mm itp.) do dalszej sprzedaży z uzgodnioną prowizją w wysokości 5% od wartości kontraktu. Postawione do dyspozycji ilości wynoszą nie mniej niż 100.000 szt w każdym asortymencie. Opisane wyżej transakcje są przykładowymi, mogącymi zobrazować zakres naszej działalności oraz rząd wielkości kwot, w których obraca się Wydział. Prowadzimy szeroką akcję rozpoznawania środowisk pośredników oraz pozyskiwania nowych dostawców i odbiorców. Ciekawym kontaktem wydaje się przedstawiciel firmy ISTROMEXA, Jacob Minsky i Zui TROYNA z TEL-AVIVU, którzy podjęli się dostarczenia embargowej elektroniki firmy TADIRAN oraz umożliwienia kontaktu z decydentami w dostawach amunicji i uzbrojenia z Izraela. W/w są w kontakcie telefonicznym z naszym biurem i proponują spotkanie w Paryżu (październik), którego celem byłoby omówienie zasad i warunków współpracy i działania na rynkach trzecich. Interesująco wygląda również nowy kontakt z firmą SCORPION INTERNATIONAL SERVICES S.A. z Panamy.Przedstawiciel firmy z biura w Atenach Constantin Dafemon zainteresowany jest zakupami sprzętu specjalnego, którego dostawę chcemy zaproponować MHZ Ukrainy (karabinki AK - 74 - 20.000 szt + 30 mln amunicji). Wnioski: Praca na stanowisku Naczelnika Wydziału pozwala na:

a) wykorzystywać zajmowane stanowisko do pracy typowniczo - werbunkowej, realizowanej przez Centralę, dawanie naprowadzeń, sterowanie prowizjami itp.

b) przy okazji realizacji dużych transakcji domaganie się od dostawców dodatkowych ofert wraz z opisami technicznymi, dokumentacja itp. na sprzęt i urządzenia będące w zainteresowaniu Centrali.

c) realizowania zleconych przez Centralę zakupów sprzętu, urządzeń, technologii i dokumentacji

d) wykorzystywanie wyjazdów służbowych do realizacji innych zadań (zleconych przez Centralę), w kraju docelowym.

e) proponuję wykorzystanie placówek krajowych do zebrania informacji o potencjalnych dostawcach sprzętu embargowego, przekazać je do Wydziału co ułatwi rozpracowanie osób będących w zainteresowaniu Centrali i umożliwi uatrakcyjnienie współpracy poprzez realizację korzystnych finansowo kontraktów. Wiodąca pozostanie w tym układzie Centrala na wniosek, której Wydział podejmie kontakt z człowiekiem i umożliwi podpisanie kontraktu bądź listu prowizyjnego.

f) przekazywanie do Centrali wzorców sprzętu, programów źródłowych i operacyjnych, będących przedmiotem transakcji celem ich skopiowania. Dążyć do przekazywania sprzętu, urządzeń i technologii przez Warszawę, celem ich zaprezentowania w Centrali (np. stacja

ADOUR II) przed przekazaniem odbiorcy zagranicznemu).

g)otrzymywanie stałych naprowadzeń z Centrali na sprzęt i urządzenia wchodzące do eksploatacji i produkcji celem szybkiego reagowania na ewentualne potrzeby rynku i stawianie nowych zadań nowym agentom. Umożliwi to również sprawdzenie ich możliwości

i ich selekcję. WIRAKOCZA Teczka personalna Wirakocza, nr 044/87, spis akt IPN nr 00464, poz.

Raport z weryfikacji WSI Izydorczyk. O przedsięwzięciu tym informował on Szefa Sztabu Generalnego WP T. Wóleckiego (Meldunek B. Izydorczyka do T. Wileckiego nr 076/W/93). W dostępnej dokumentacji nie odnaleziono pisemnej zgody Szefa Sztabu Generalnego WP. Ppłk Jerzy Dembowski (OPP „WIRAKOCZA”) w połowie lat 80. prowadził z ramienia wywiadu operacje handlu bronią z arabskimi terrorystami, a w końcu lat 80. kierował operacjami mającymi na celu nielegalne sprowadzanie na teren państw sowieckich technologii informatycznych, które były następnie dostarczane do ZSRR (na Ukrainę) i do Korei Północnej. W 1989 r. Dembowski na polecenie gen Władysława Seweryńskiego utworzył firmę Cenrex wyprowadzając w tym celu mienie z państwowego CZInż. (Spółka „Cenrex” została powołana 31 marca 1989 r. Udziałowcami było Ministerstwo Współpracy Gospodarczej z Zagranicą oraz Wojewódzki Związek Rolników, Kółek i Organizacji Rolniczych w Warszawie. Teczka personalna „W”, k., 5.) W 1992 r. Dembowski, jeszcze jako reprezentant firmy „Cenrex”, sprzedał broń do Ludowo-Demokratycznej Republiki Jemenu, które reprezentował „Menzer Galion”, a w rzeczywistości syryjski terrorysta Monzer Al-Kassar. Człowiek ten był zamieszany w zamachy terrorystyczne, w których zginęło ponad 400 osób. Jego nazwisko pojawiało się przy okazji eksplozji Jumbo-Jeta nad szkocką miejscowością Lockerby. J. Dembowski poznał go i z polecenia wywiadu wojskowego PRL prowadził z nim negocjacje dotyczące handlu bronią, gdy w latach 1982-87 pełnił on funkcję attache handlowego w Trypolisie (Libia). Transakcje Dembowskiego z Al-Kassarem zostały w 1992 r. sfinalizowane sprzedażą broni do Chorwacji i Somalii (objętej wówczas przez RB ONZ międzynarodowym embargiem na dostawy broni i sprzętu wojskowego). (Rezolucje ONZ nr 713/1991, 724/1991, 727/1992, 757/1992) Jerzy Dembowski do realizacji tych transakcji wykorzystywał zarejestrowaną w Panamie firmę „Scorpion Int. Services” S.A. z siedzibą w Wiedniu (Już od 1987 r. J. Dembowski jako przedstawiciel CZInż. handlował bronią z przedstawicielem spółki „Scorpion Int. Services” - Constantinem Daefermosem. Zobacz - Aneks nr 4). Działania te miały charakter przestępczy i objęto je oskarżeniem prokuratorskim w 2000 r. Prokuratura Okręgowa w Gdańsku oskarżyła m.in. J. Dembowskiego o to, że wystawiał dokumenty, które zawierały nieprawdę, co do miejsca przeznaczenia sprzedawanej broni i amunicji. Zamiast do Łotwy broń trafiała do nieustalonego odbiorcy w Somalii.( Czyny określone m.in. w art. 18 § 2 kk, art. 271 § 1 i 3 kk, ) Ta działalność i poprzedni okres handlu bronią stały się podstawą do wytypowania Dembowskiego w 1992 r. przez płk. K. Malejczyka do operacji nielegalnego handlu bronią (Musiał o tym wiedzieć późniejszy gen. M. Dukaczewski, w latach 80. opiniujący płk. J. Dembowskiego) Istotne jest i to, że do ochrony tej operacji użyto Edwarda Ochnio („TYTUSA”), który od lat 80. był współpracownikiem Oddziału Y Zarządu II.
KULISY KOMPROMITUJĄCEJ TRANSAKCJI Sprzedaży stoczni w Szczecinie i Gdyni towarzyszą bulwersujące okoliczności. Wbrew zapowiedziom premiera Tuska i ministra Grada, do północy nie wpłynęły zadeklarowane przez tajemniczego nabywcę pieniądze.

Premier sporego państwa środkowoeuropejskiego wzywa swego ministra skarbu i razem lecą samolotem do Francji. W willi pod Niceą przyjmuje ich premier bardzo bogatej arabskiej monarchii absolutnej. Wizyta jest nieoficjalna. Obaj premierzy i minister zasiadają przy wspólnym stole. Rozmawiają o interesach, m.in. o sprzedaży aktywów dużych nadbałtyckich stoczni. Przy drugim stole, nieco oddalonym od głównego, dyskutują doradcy. Wśród nich pewien handlarz bronią... Ta opowieść wygląda jak sceny z sensacyjnego filmu political fiction. Ale to nie fikcja. Spotkanie premiera Donalda Tuska z premierem Kataru - szejkiem Hamadem Bin Jassim Bin Jabr Al Thanim, członkiem rodziny panującego emira - odbyło się, choć w Polsce jego szczegóły z niewyjaśnionych powodów trzymane są w tajemnicy. Dziennikarze zmuszeni są do bazowania na szczątkowych informacjach. Wiadomo, że w rozmowie z Katarczykami Tuskowi zależało na wyjaśnieniu powodów zwłoki zapłaty za aktywa stoczni w Szczecinie i Gdyni. Zarejestrowany na Antylach Holenderskich nieznany fundusz inwestycyjny (Stichting Particulier Fonds Greenrights) miał kupić aktywa, korzystając z kredytu katarskiego banku inwestycyjnego QInvest. A jeden z synów premiera al-Thani jest właśnie dyrektorem QInvest, który miał udzielić kredytu antylskiemu funduszowi. Donald Tusk tak relacjonuje przebieg zdarzeń: - W Paryżu (!) spotkałem się z panem premierem Kataru, to jest znaczące spotkanie. Ale nie z powodu sprawy stoczni. Zostałem przez stronę katarską zaproszony. To duże wyróżnienie. Katar jest zainteresowany i gotowy do wieloletniej, strategicznej współpracy. Do zaangażowania miliardów dolarów. Mało jest krajów, które są przez Katar brane pod uwagę. Pod koniec bardzo życzliwego spotkania jednak podjąłem temat stoczni. Otrzymałem zapewnienie wsparcia, chociaż to nie rząd Kataru jest stroną w tej transakcji. To jest partner prywatny - podkreśla Tusk.
El-Assir, handlarz z „Marbelli” Oficjalnie nie wiadomo, kto kryje się za owym „partnerem prywatnym” - ledwo utworzonym funduszem, który miał nabyć stocznie. Według naszych rozmówców, związanych z polskimi specsłużbami, jest to libański handlarz bronią, Abdul Rahman El-Assir. Ten sam, który miał być obecny na spotkaniu premierów. Wszystko wskazuje, że El-Assir miał plany, by odsprzedać stoczniowe aktywa wkrótce po ich nabyciu. El-Assir, jak pisały media chorwackie, prowadził nielegalne transakcje pod przykrywką wielkiej firmy „Scorpion Service” (z siedzibą w Atenach, ale zarejestrowanej w Wiedniu). Firma „Scorpion Service”, co sprawdziliśmy w greckiej Izbie Handlowej, jest oficjalnym przedstawicielem sześciu największych rosyjskich koncernów zbrojeniowych, blisko związanych z rosyjskim wywiadem i kontrwywiadem wojskowym. El-Assir to członek nieformalnej „grupy z Marbelli”, zrzeszającej największych w świecie handlarzy bronią, który podzielili między siebie rynek. Znawcy „grupy z Marbelli” twierdzą, że była kontrolowana przez Moskwę. Szefem „Marbelli” był Adnan Khashoggi, prywatnie były szwagier El-Assira. To Khashoggi był jedną z głównych postaci afery Iran-Contras, która zakończyła się śledztwem senackim i wielkim skandalem politycznym w USA. Po Khashoggim „Marbellą” kierował Monser Al-Kassar, szkolony przez GRU terrorysta, skazany ostatnio w USA na 30 lat więzienia za zabójstwa, pranie brudnych pieniędzy, nielegalny handel bronią i narkotykami. Z akt procesowych Al-Kassara wynika, że El-Assir miał dobre i długoletnie kontakty, z Hezbollahem. W Polsce o libańskim handlarzu stało się głośno, gdy w „Rzeczpospolitej” w październiku 2008 r. pojawiła się informacja, że miał on podróżować do Gruzji jednym samolotem z prezydenckim ministrem Robertem Drabą. - Parę lat temu widziałem El-Assira na targach zbrojeniowych w Kielcach, gdy odwiedzał stoisko Bumaru - mówi w rozmowie z „GP” Longin Komołowski, poseł niezależny ze Szczecina, doradca Bumaru. Komołowski tłumaczy, że Bumar ma w różnych krajach swoich opłacanych pośredników, którzy walczą o kontrakty. Na przykład na rynkach azjatyckich, w warunkach klanowych, trudno się przebijać. - Biznes to biznes, pod warunkiem, że w efekcie nabywcą okaże się solidny podmiot, który działa transparentnie na rynku - odpowiada Komołowski, zapytany, czy to normalne, że stocznie mogłyby być sprzedane handlarzowi bronią. - Wątpliwości budzi fakt, że transakcja owiana jest tajemnicą, i nie wiemy, kto konkretnie kupuje nasz strategiczny podmiot. W interesie rządu powinno być, by sprzedaż budziła jak najmniej wątpliwości.
Broń i bursztyny, czyli premierowi jest obojętne Informacja o handlarzu bronią stojącym za sprzedażą stoczni pojawiła się już w zeszły poniedziałek w Polsat News. Zapytany na konferencji prasowej przez „GP”, czy to prawda, premier Tusk odparł: - Mnie jest zupełnie wszystko jedno, czy to kupił handlarz bronią, bursztynem czy kiełbasą. My nie mamy pieniędzy, kupił ten, kto je ma, dla mnie jest ważne, żeby stocznie produkowały, żeby coś było. A w ogóle ważne jest, że jestem bliski pewności, że 17 sierpnia inwestor się zdecyduje na zakup. Wydaje się, że ryzyko związane z przedłużeniem czasu dla inwestora jest równe zeru. Włożyliśmy wiele wysiłku, aby sprzedać majątek stoczni w całości, co stwarza szanse zachowania produkcji statków. Tuskowi naciskanemu, by skomentował jednak informację o handlarzu bronią jako nabywcy aktywów stoczni, przyszedł w sukurs minister skarbu Aleksander Grad: - Traktujemy to ze spokojem. Mamy informacje, że inwestor oraz spółka Stocznie Polskie przygotowują się do wznowienia produkcji. Być może już we wrześniu produkcja ruszy. W każdym razie wadium jest, a to znaczy, że inwestor uważa transakcję za obowiązującą. Czy Służba Kontrwywiadu Wojskowego udzieliła rządowi informacji na temat libańskiego handlarza? Takie pytanie chcieliśmy zadać szefowi SKW płk. Januszowi Noskowi. Jak nas poinformowano w jego sekretariacie, Nosek nie rozmawia z mediami. Nasz mail do biura prasowego MON, dokąd nas skierowano, także nie doczekał się odzewu. O tajemniczego inwestora dopytywali również posłowie Sejmowej komisji ds. służb specjalnych. - Nie otrzymaliśmy odpowiedzi - mówi poseł Jarosław Zieliński, były szef speckomisji.

Na kłopoty Bednarski Z naszych informacji wynika, że El-Assir pracował dla Bumaru jako pośrednik w czasach, gdy na czele holdingu stał prezes Roman Baczyński. Co ciekawe, pod koniec zeszłego roku do SKW wrócił płk Artur Bednarski, który w WSI odpowiadał za pion przemysłu zbrojeniowego, w szczególności za handel bronią. Bednarski był w bliskich stosunkach z Baczyńskim. Komisja Weryfikacyjna WSI wystawiła mu negatywną ocenę. Jednak Nosek uznał go za przydatnego do służby. Czy zmiany w SKW miały wpływ na ocenę tajemniczego inwestora w stoczniach przez rząd? Bumar ma wobec El-Assira długi wynoszące co najmniej 15 mln zł. Czy transakcja sprzedaży aktywów stoczni miała związek ze spłatą zobowiązań Bumaru wobec tego libańskiego handlarza bronią? - To musiałaby być transakcja wiązana. Od strony formalnej chyba jest to możliwe, to kwestia dogadania się - mówi jeden z naszych rozmówców. 

Uda się albo nie Rzecznik rządu Paweł Graś uważa, że w sprawie stoczni rząd zachował pełną przejrzystość i nie ma sobie nic do zarzucenia. Z ministrem rozmawialiśmy w ostatnim dniu oczekiwania na wpłatę ze strony tajemniczego inwestora. - Kiedy premier Kataru wyszedł z inicjatywą spotkania z premierem Tuskiem? - Wszystko, co mieliśmy do powiedzenia w tej sprawie, zawarte jest w komunikacie (komunikat jest zdawkowy, nie zawiera tego typu informacji - przyp. AnGa).- Kto uczestniczył w spotkaniu ze strony katarskiej poza premierem? - Nie wiem. - Czy był na nim obecny El-Assir? - Nie wiem. - Nie otrzymał pan informacji na temat uczestników spotkania, czy pan się tym nie interesował? - Wszystko, co mieliśmy do powiedzenia na temat tego spotkania, zostało powiedziane. Co jeszcze mogę powiedzieć? - Chodzi o to, czy SKW sprawdzała potencjalnego inwestora? Od pewnego czasu mówi się, że to handlarz bronią. - W tej sprawie wszelkie informacje ma pan minister Grad. - Dlaczego akurat w sprawie stoczni rząd ukrywa dane inwestora? - Nazwa funduszu była podana. Jest to inwestor, który złożył najlepszą ofertę, który wpłacił wadium. Nie mamy w tej sprawie nic do ukrycia, dlatego że celem i wysiłkiem rządu była próba znalezienia rozwiązania i wznowienia produkcji statków. Albo się uda, albo się nie uda. Anita Gargas

Stocznie nie dla księcia Ministerstwo Skarbu zignorowało ofertę z Kuwejtu. Polskie stocznie poprzez handlarza bronią chciał kupić członek tamtejszej rodziny panującej Mubarak al Jaber al Sabat. O inwestycjach w nasze stocznie rozmawiał wczoraj w Polsce przewodniczący Federalnego Zgromadzenia Narodowego Zjednoczonych Emiratów Arabskich Abdul Aziz Abdulla al Ghurair (piszemy o tym na stronach ekonomicznych). Rok temu podobną próbę podjął kuwejcki książę. O jego propozycji w Polsce mówiło się niewiele. - Kuwejtczycy nie lubią rozgłosu, jeśli chodzi o ich inwestycje - tłumaczy „Rz” jeden z byłych dyplomatów pracujących w krajach arabskich. - Są jeszcze bardziej wyczuleni, gdy sprawa dotyczy udziału finansowego rodziny panującej.

Najstarszy syn emira W 2007 r. wpłynęła do resortu skarbu oferta od inwestora z Kuwejtu. Chodziło o zakup stoczni gdańskiej, gdyńskiej i szczecińskiej. Z informacji „Rz” wynika, że potencjalnym inwestorem upadających stoczni miał być SPF Communication Team Fortis Bank, za którym faktycznie stał książę Mubarak al Jaber al Sabah. To najstarszy syn poprzedniego emira Kuwejtu. Pośrednikiem w transakcji był prowadzący jego interesy finansowe libański handlarz bronią Abdul Rahman el Assir. Ministerstwo Skarbu potwierdza, że otrzymało ofertę od podmiotu reprezentującego Kuwejtczyków, w której pojawiło się nazwisko el Assira. „Oferta została zignorowana” - pisze rzecznik resortu Maciej Wewiór. „Ministerstwo prowadzi jedynie rozmowy z ISD [Donbas - red.] i Mostostalem-Chojnice, ponieważ to oni przygotowali plan restrukturyzacji i uczestniczą w obecnym procesie restrukturyzacji stoczni”. Inwestorów reprezentowanych przez el Assira wspierali m.in. Robert Draba, były minister w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, i Roman Baczyński, były prezes Bumaru. - Wydawało mi się, że jest to ciekawy pomysł, stąd ci panowie się poznali - mówił o znajomości Draby z Libańczykiem w RMF FM Baczyński.Nazwisko el Assira pojawia się w śledztwie prowadzonym przez Prokuraturę Okręgową w Warszawie. Ma ono wyjaśnić, czy z Bumaru wyprowadzono miliony złotych poprzez umowy prowizyjne. Badane są m.in. wypłaty, które jako pośrednik Bumaru otrzymywał właśnie Libańczyk. Propozycję Kuwejtczyków oceniano pozytywnie. - To była bardzo korzystna oferta - mówi jeden z wysokich urzędników resortu skarbu. - Kuwejt chce zmodernizować swoją flotę poprzez remont oraz zakup nowych statków. Oznaczałoby to duże zamówienia dla stoczni. Polscy urzędnicy nie chcieli negocjować z kontrowersyjnym pośrednikiem el Assirem

Oficjalnie informowano, że Arabowie chcieli kupić upadające polskie przedsiębiorstwa, aby budować tam części do tankowców. - Problemem jednak stała się osoba el Assira. Nie negocjujemy, bowiem z pośrednikami. Tym bardziej, jeśli mają oni bardzo kontrowersyjne koneksje i robią, mówiąc łagodnie, dziwne interesy - dodaje nasz rozmówca. Takie sugestie pojawiły się również w pismach do resortu gospodarki, który także zajmuje się stoczniami.

Al Kaida, Hezbollah... Dlaczego el Assir budził takie kontrowersje? Z informacji Agencji Wywiadu wynika, że był podejrzewany o współpracę z Hezbollahem oraz o związki z terrorystami z al Kaidy. Libańczyk przez lata handlował bronią, przede wszystkim na Bliskim Wschodzie i Afryce. Należał również do nieformalnej organizacji zrzeszającej czołowych handlarzy bronią z całego świata - grupy z Marbelli. Jej nazwa pochodzi od luksusowego hiszpańskiego kurortu, gdzie członkowie grupy rejestrowali firmy lub kupowali posiadłości. El Assir utrzymywał bardzo bliskie stosunki z Saudyjczykiem Adnanem Kashoggim, nieoficjalnym szefem grupy, miliarderem, znajomym terrorysty numer jeden - Osamy bin Ladena. Po zamachach terrorystycznych z września 2001 r. zaczęto podejrzewać, że Kashoggi finansował działalność bin Ladena. W 1976 r. el Assir ożenił się się z siostrą Kashoggiego Samirą. Dzięki szwagrowi zaczął bywać na salonach i poznawać wpływowych dyplomatów oraz głowy państw. Mimo że kilka lat potem rozwiódł się z Samirą, nie zaszkodziło to jego relacjom z Kashoggim. W 1989 roku zasiadał na kierowniczych stanowiskach w dwóch spółkach należących do holdingu Saudyjczyka - Alkantara i Triad Espana. El Assir ma jednak szerokie znajomości nie tylko na Bliskim Wschodzie. Jego przyjacielem jest Juan Carlos, król Hiszpanii. Dzięki el Assirowi kraj ten zarobił miliony na sprzedaży broni do Maroka. Libańczyk zna również Alana Garcię, prezydenta Peru. W czasie pierwszej kadencji (w 1985 - 1990) oskarżano go o zainkasowanie - między innymi wspólnie z el Assirem- dużych sum przy okazji zakupu przez Peru francuskich myśliwców. Piotr Nisztor

CZY LUDZIE WSI SPRZEDAWALI POLSKIE STOCZNIE? Okoliczności towarzyszące sprzedaży polskich stoczni inwestorowi z Kataru wskazują, że za transakcją mogły stać służby Federacji Rosyjskiej, a kontrakt był przygotowywany i nadzorowany przez ludzi związanych z byłymi Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. Jeszcze w październiku ubiegłego roku „Rzeczpospolita” informowała, że w 2007 r. wpłynęła do resortu skarbu państwa oferta od inwestora z Kuwejtu. Chodziło o zakup stoczni gdańskiej, gdyńskiej i szczecińskiej. Potencjalnym inwestorem upadających stoczni miał być SPF Communication Team Fortis Bank, za którym faktycznie stał książę Mubarak al Jaber al Sabah. To najstarszy syn poprzedniego emira Kuwejtu. Pośrednikiem w transakcji był prowadzący jego interesy finansowe libański handlarz bronią Abdul Rahman el Assir. Ministerstwo Skarbu potwierdziło, że otrzymało ofertę od podmiotu reprezentującego Kuwejtczyków, w której pojawiło się nazwisko El Assira. „Oferta została zignorowana” - stwierdził rzecznik resortu Maciej Wewiór. „Ministerstwo prowadzi jedynie rozmowy z ISD (grupa Donbas) i Mostostalem-Chojnice, ponieważ to oni przygotowali plan restrukturyzacji i uczestniczą w obecnym procesie restrukturyzacji stoczni”. Inwestorów reprezentowanych przez El Assira wspierali m.in. Robert Draba, były minister w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, i Roman Baczyński, były prezes Bumaru. Propozycję Kuwejtczyków oceniano pozytywnie. - To była bardzo korzystna oferta - mówił jeden z wysokich urzędników resortu skarbu. Jednak polscy urzędnicy nie chcieli negocjować z kontrowersyjnym pośrednikiem El Assirem Oficjalnie informowano, że Arabowie chcieli kupić upadające polskie przedsiębiorstwa, aby budować tam części do tankowców. - Problemem jednak stała się osoba el Assira. Nie negocjujemy, bowiem z pośrednikami. Tym bardziej, jeśli mają oni bardzo kontrowersyjne koneksje i robią, mówiąc łagodnie, dziwne interesy twierdził informator „Rzeczpospolitej”. Już wówczas Agencji Wywiadu posiadała informacje, że El Assir był podejrzewany o współpracę z Hezbollahem oraz o związki z terrorystami z al Kaidy. Libańczyk przez lata handlował bronią, przede wszystkim na Bliskim Wschodzie i Afryce. Należał również do nieformalnej organizacji zrzeszającej czołowych handlarzy bronią z całego świata - grupy z Marbelli nadzorowanej przez służby sowieckie, później rosyjskie.  Co zatem wydarzyło się w ostatnich kilku miesiącach, że rząd Tuska postanowił przyjąć ofertę katarskiego inwestora i pośrednictwo El Assira? O kulisach obecnej transakcji pisze obszernie Anita Gargas w nr 33(838) „Gazety Polskiej”, zwracając uwagę, że przedstawiciele rządu unikają rozmowy o tajemniczym spotkaniu Tuska z premierem Kataru, w którym uczestniczył również El Assir. Autorka m.in. podaje, że El-Assir pracował dla polskiego Bumaru jako pośrednik w czasach, gdy na czele holdingu stał prezes Roman Baczyński.  Zauważa również, że pod koniec ubiegłego roku do Służby Kontrwywiadu Wojskowego powrócił płk Artur Bednarski - który w WSI odpowiadał za pion przemysłu zbrojeniowego, w szczególności za handel bronią. Komisja Weryfikacyjna WSI wystawiła Bednarskiemu  negatywną ocenę, jednak obecny szef SKW płk. Nosek uznał go za przydatnego do służby. Czy zmiany w SKW miały wpływ na ocenę tajemniczego inwestora w stoczniach przez rząd? - pyta Gargas. To teza bardzo prawdopodobna, bo ludzie WSW/WSI utrzymywali wieloletnie kontakty z  międzynarodowymi handlarzami bronią, a płk. Bednarski jest człowiekiem doskonale zorientowanym   w tym środowisku. W latach 90-tych wspólnie z Markiem Słoniem i Jerzym Marszalikiem nadzorował w ramach obowiązków służbowych spółkę  Cenrex, powołaną przez służby wojskowe w roku 1989.  Spółka miała koncesję na obrót sprzętem specjalnym, czyli na handel bronią, a jej pierwszym dyrektorem został były oficer II Wydziału Sztabu Generalnego  płk. Jerzy Dembowski ps. Wirakocza. To postać doskonale znana z Raportu z Weryfikacji WSI. Na str. 101 możemy przeczytać, że „Ppłk Jerzy Dembowski (OPP „WIRAKOCZA”) w połowie lat 80. prowadził z ramienia wywiadu operacje handlu bronią z arabskimi terrorystami, a w końcu lat 80. kierował operacjami mającymi na celu nielegalne sprowadzanie na teren państw sowieckich technologii informatycznych, które były następnie dostarczane do ZSRR (na Ukrainę) i do Korei Północnej. [....]Dembowski, jeszcze jako reprezentant firmy „Cenrex”, sprzedał broń do Ludowo-Demokratycznej Republiki Jemenu, które reprezentował „Menzer Galion”, a w rzeczywistości syryjski terrorysta Monzer Al-Kassar. Człowiek ten był zamieszany w zamachy terrorystyczne, w których zginęło ponad 400 osób. Jego nazwisko pojawiało się przy okazji eksplozji Jumbo-Jeta nad szkocką miejscowością Lockerby. J. Dembowski poznał go i z polecenia wywiadu wojskowego PRL prowadził z nim negocjacje dotyczące handlu bronią, gdy w latach 1982-87 pełnił on funkcję attache handlowego w Trypolisie (Libia). Transakcje Dembowskiego z Al-Kassarem zostały w 1992 r. sfinalizowane sprzedażą broni do Chorwacji i Somalii (objętej wówczas przez RB ONZ międzynarodowym embargiem na dostawy broni i sprzętu wojskowego). Jerzy Dembowski do realizacji tych transakcji wykorzystywał zarejestrowaną w Panamie firmę „Scorpion Int. Services” S.A. z siedzibą w Wiedniu. Działania te miały charakter przestępczy i objęto je oskarżeniem prokuratorskim w 2000 r.” Dalsze informacje o tych działaniach znajdziemy w aneksie nr.4 Raportu str.292. Aneks ten zawiera notatkę służbową mjr. Wojciecha Polaka z dn.02 lutego 2001r. dotyczącą możliwości prowadzenia działalności wywiadowczej przez Wydział IV-VI Zespołu IV Centralnego Zarządu Inżynierii. Czytamy m.in.: Prowadzimy szeroką akcję rozpoznawania środowisk pośredników oraz pozyskiwania nowych dostawców i odbiorców. [...] Interesująco wygląda również nowy kontakt z firmą SCORPIONINTERNATIONAL SERVICES S.A. z Panamy.Przedstawiciel firmy z biura w Atenach Constantin Dafemon zainteresowany jest zakupami sprzętu specjalnego, którego dostawę chcemy zaproponować MHZ Ukrainy (karabinki AK - 74 - 20.000 szt + 30 mln amunicji). Spółka, o której mowa to działająca w Atenach firma SCORPION INTERNATIONAL SERVICES S.A., „reprezentująca międzynarodowe biura projektowe, deweloperów oraz producentów systemów zaawansowanych technologicznie”. Abdul Rahman El-Assir -“prywatny partner” polskiego rządu w sprzedaży stoczni, prowadzi przez tę właśnie spółkę swoje transakcje handlu bronią. Stałymi partnerami handlowymi SCORPION INTERNATIONAL SERVICES S.A. są m.in. dwie największe firmy rosyjskie kontrolujące handel bronią -RosoboronexportiIrkut Corporation. Pierwsza z nich to państwowy monopolista, kontrolujący cały handel rosyjskim uzbrojeniem. Jest jedyną państwową agencją zaangażowaną w transakcje eksportowe sprzętu obronnego. Druga ze spółek zajmuje się handlem rosyjskimi samolotami bojowymi. Nie trzeba dodawać, że obie spółki są całkowicie nadzorowane przez służby rosyjskie. Pracownikiem Rosoboronexport był Aleksiej Karasajew - oficer GRU, który w październiku 2006 roku przyjechał do Polski. Oficjalnie przedstawił się jako specjalista od uzbrojenia okrętów. Nieoficjalnie Karasajew, wspólnie z Siergiejem Peresunko - jako pracownicy ambasady rosyjskiej w Polsce  prowadzili działalność szpiegowską. To tych właśnie, dwóch oficerów GRU wydalono z Polski w listopadzie ubiegłego roku, a wiadomość o ich działalności  została ujawniona przed miesiącem. Rozpracowywaniem rosyjskich szpiegów w Polsce (ale też za granicą) zajmowała się od wielu miesięcy Służba Kontrwywiadu Wojskowego. Czy w ramach monitorowania tych kontaktów  natrafiono na ślad zainteresowania Karasajewa i Peresunki polskim przemysłem stoczniowym? Obaj szpiedzy nie opuszczali żadnego z oficjalnych spotkań organizowanych przez MON dla korpusu dyplomatycznego i wykorzystywali każdą dogodną sytuację, by spotykać się z polskimi oficerami. Być może, kalendarz tych spotkań pozwoliłby naświetlić ewentualny związek decyzji polskiego rządu z października ubiegłego roku, z wydaleniem w tym samym czasie dwóch rosyjskich „dyplomatów”? Czy późniejsza zmiana tej decyzji, miała związek z przyjęciem do SKW negatywnie zweryfikowanych oficerów byłych WSI, w tym płk. Artura Bednarskiego? Z pewnością, taki związek można dostrzec między ofertą Abdula Rahmana El-Assira, - który najprawdopodobniej był owym „prywatnym inwestorem”, skrzętnie ukrywanym przez Ministerstwo Skarbu, - a  przywróceniem do służby ludzi WSI. Do tej, ważnej i intrygującej sprawy będę jeszcze wracał. Aleksander Ścios

A minister sam nie wie Minister Skarbu Państwa Aleksander Grad przyznał podczas posiedzenia sejmowej komisji skarbu, że nie jest optymistą, co do sprzedaży majątku stoczni w Gdyni i Szczecinie do końca tego miesiąca. I nie jest w stanie przewidzieć, jaki będzie finał tej sprawy 31 sierpnia. Zapowiedział, że na razie nie ma zaplanowanego spotkania z przedstawicielami katarskiej agencji rządowej, która bada sprawę ewentualnego przejęcia majątku stoczni, choć rzecznik rządu Paweł Graś, informując, że Katarczycy w tym tygodniu do Polski przybędą, mówił, co innego. Opozycja pyta natomiast ministra skarbu, czy jest mu wiadome, że Katar robi już interesy nie z Polakami, lecz z Holendrami, rozpoczynając budowę w Katarze olbrzymiego kompleksu stoczniowego. Prezes Najwyższej Izby Kontroli Jacek Jezierski już zapowiedział, że NIK skontroluje, czy procedura sprzedaży majątku stoczni przebiegała zgodnie z prawem. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego zaprezentuje natomiast sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych informację w sprawie działań podjętych na rzecz ochrony interesów państwa związanych z przemysłem stoczniowym. Jeszcze tylko cztery dni zostały nam do ustalonego przez Komisję Europejską terminu zbycia majątku stoczni z Gdyni i Szczecina. Rokowania na zakończenie transakcji, mimo uprzednich zapewnień ekipy Donalda Tuska, nie są dobre. Katarska rządowa agencja Qatar Investment Authority bada, czy będzie zainteresowana przejęciem praw do zakupu majątku stoczni po dotychczasowym inwestorze, również z Kataru, funduszu Stichting Particulier Fonds Greenrights, który - mimo umowy - za stocznie nie zapłacił. Sam minister Aleksander Grad przyznał wczoraj, że nie jest optymistą, jeśli chodzi o zakończenie transakcji do 31 sierpnia. Jeżeli majątku stoczni nie uda się sprzedać kolejnemu już katarskiemu inwestorowi do końca sierpnia, to zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami zwrócimy się do Komisji Europejskiej o przedłużenie terminu na jego zbycie. - Będziemy zabiegać, aby Komisja się zgodziła. Zbycie aktywów stoczni w tym trybie nie wpływa, bowiem na konkurencję na rynku, bo stocznie przecież nie produkują - zapowiedział minister skarbu Aleksander Grad. Jeszcze wczoraj poinformował, że nie ma na razie zaplanowanego spotkania z przedstawicielami katarskiej agencji rządowej. - Analizują dokumenty, nie można wykluczyć, że dadzą sygnał, iż oczekują spotkania. Wszystko jest w rękach katarskiej agencji, to oni ostatecznie zdecydują, czy przystąpią do tego projektu, czy nie. Jeśli uznają, że dla sfinalizowania tej transakcji jest potrzebne spotkanie, to taki sygnał otrzymamy i oczywiście się spotkamy - stwierdził minister Grad. O tym, iż reprezentanci Qatar Investment Authority przyjeżdżają w tym tygodniu do Polski, mówił w środę rzecznik rządu Paweł Graś. Opozycja, mimo stawianych pytań, nie dowiedziała się na wczorajszym posiedzeniu komisji skarbu, kim jest ten niedoszły inwestor, w jaki sposób został znaleziony, czy ktoś go polecił, a może w ogóle nie istniał. - Proszę nie obwiniać nas, że ktoś z przyczyn czysto ekonomicznych nie dokończył transakcji. Tak się często zdarza w życiu gospodarczym - mówił Grad. Minister zapomniał jednak, że sprawa inwestora dla stoczni została użyta przez Platformę Obywatelską w czasie kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego. A wtedy słyszeliśmy, że inwestor już jest. Kilka dni przed wyborami premier Donald Tusk odtrąbił sukces, że inwestora znalazł i statki w Polsce będą produkowane. Po tym, jak wybory wygrał - być może również dzięki takim "sukcesom", stoczniowcom zainteresowanym dalszą produkcją statków w Gdyni i Szczecinie daje do zrozumienia, iż jeżeli nie podobają im się działania rządu, to niech sami znajdą sobie inwestora. Wygląda to tym gorzej, że teraz rząd nabiera wody w usta, nie chcąc ujawnić szczegółów transakcji, do której nie doszło. Minister Grad zapewniał, iż fundusz Stichting Particulier Fonds Greenrights, który za stocznie nie zapłacił, nie jest żadnym papierowym inwestorem i rzeczywiście istnieje. - Nigdy nie uzyskaliśmy jednoznacznej informacji. A często te odpowiedzi były sprzeczne - ocenił informacje przekazane przez ministra skarbu Dawid Jackiewicz, wiceprzewodniczący sejmowej Komisji Skarbu Państwa. Aby uzyskać jakieś szczegółowe dane, posłowie Prawa i Sprawiedliwości zamierzają wysłać do ministra skarbu interpelacje, ale nie jedną, lecz 150. Wśród pytań, które mają znaleźć się w tych interpelacjach i które zadano na posiedzeniu komisji, znalazły się te dotyczące przyczyn rezygnacji dotychczasowego inwestora z zakupu majątku stoczni, czy inwestor był poddany weryfikacji przez służby specjalne, a jeśli tak, to, jakie były jej wyniki, jak to się stało, że inwestor ten zainteresował się stoczniami, i czy wiadomo rządowi, że przed dwoma tygodniami Katar wraz z inwestorem z Holandii rozpoczął u siebie budowę wielkiego kompleksu stoczniowego, gdzie produkowane będą statki na skalę pokrywającą ich zapotrzebowanie. Minister Grad poinformował, że nie było żadnych sygnałów, które podważałyby wiarygodność inwestora. Protest w obronie stoczni zapowiadają związkowcy. Władze Sopotu wydały wczoraj zgodę, aby mogło do niego dojść przed sopockim domem premiera Tuska. Związkowcy chcą tam rozbić miasteczko namiotowe. Artur Kowalski

Wyprzedaż bez trzymanki Rząd PO - PSL znalazł receptę na kryzys - wielką wyprzedaż majątku Skarbu Państwa. Sprzedaż przedsiębiorstw sektora energetyki i Giełdy Papierów Wartościowych na rzecz zagranicznej konkurencji może w przyszłości podciąć konkurencyjność polskiej produkcji, zmniejszyć szanse pozyskania kapitału przez małe i średnie przedsiębiorstwa oraz wpłynąć na obniżenie naszych emerytur z OFE. Zaktualizowany plan prywatyzacji na lata 2008-2011 mówi, że rząd, sprzedając udziały, chce pozyskać 36,7 mld złotych. W drugiej połowie roku czeka nas wielka wyprzedaż majątku Skarbu Państwa. Rząd zamierza pozyskać w tym czasie 11,7 mld zł z prywatyzacji, a w roku następnym - aż 25 mld złotych. - Zawarte do końca sierpnia br. umowy z inwestorami sięgają kwoty 4 mld złotych - poinformował minister skarbu Aleksander Grad. Listę otwiera ENEA SA, jedna z naszych największych firm sektora elektroenergetycznego, powstała z połączenia zakładów energetycznych w Poznaniu, Szczecinie, Zielonej Górze, Gorzowie i Bydgoszczy. ENEA zajmuje się dystrybucją, sprzedażą i przesyłaniem energii elektrycznej oraz jej produkcją. Rząd przymierza się też do sprzedaży kolejnego wielkiego koncernu energetycznego, zajmującego pierwsze miejsce na rynku sprzedaży energii elektrycznej - Tauron Polska Energia SA, wcześniej występującego pod nazwą Energetyka Południe SA. W 2007 roku do koncernu dołączyły Południowy Koncern Energetyczny z Katowic, krakowski Enion SA, EnergiaPro z Wrocławia oraz Elektrownia Stalowa Wola. W skład holdingu wchodzi wiele spółek na południu kraju, w tym Jeleniogórskie Elektrownie Wodne, Zespół Elektrowni Wodnych Rożnów, Południowy Koncern Węglowy. Część ekonomistów zauważa, że dla naszej gospodarki byłoby korzystniejsze, gdyby strategiczny sektor, jakim jest energetyka, pozostał w ręku państwa i podmiotów publicznych. Ceny energii decydują o kosztach produkcji. Chodzi o to, aby nie obciążać kosztów produkcji w Polsce dywidendą na rzecz prywatnych właścicieli, najczęściej zagranicznych, bo będzie to w przyszłości zmniejszało naszą międzynarodową konkurencyjność. Korzystniejsze byłoby finansowanie inwestycji w energetykę ze środków publicznych. Trzecie miejsce na liście wyprzedaży zajmuje Giełda Papierów Wartościowych SA, jedna z najważniejszych instytucji infrastruktury rynku kapitałowego pozostających jeszcze w ręku Skarbu Państwa, pozwalająca polskim przedsiębiorstwom stosunkowo tanio pozyskiwać kapitał na rozwój. W kolejce po akcje GPW ustawiły się największe światowe giełdy. Prywatyzację powstrzymuje na razie konieczność wprowadzenia zmian do ustawy o obrocie instrumentami finansowymi w związku z zakwestionowaniem jednego z przepisów przez Trybunał Konstytucyjny. Ekonomiści ostrzegają, że przejęcie warszawskiego parkietu przez konkurencyjne giełdy sprawi, że wcześniej czy później notowania przeniesione zostaną za granicę, a w Polsce zostaną tylko "końcówki od komputera", jak stało się z giełdą w Budapeszcie. Skutkiem prywatyzacji giełdy będzie też obciążenie jej wypłatą dywidendy na rzecz prywatnych właścicieli (Skarb Państwa nie pobierał dywidendy), co oznacza podwyższenie kosztów dla inwestorów giełdowych. Największymi inwestorami na GPW są otwarte fundusze emerytalne, a zatem prywatyzacja GPW wpłynie na obniżenie naszej przyszłej emerytury. Giełda nie potrzebuje ani kapitału na rozwój, ani know-how. Projekt jej sprywatyzowania jest wynikiem z jednej strony nacisku grup interesów, z drugiej - zabiegiem natury ideologicznej, a nie ekonomicznej. Małgorzata Goss

Wraca nowe Co jest potrzebne do zaistnienia partii politycznej? Stanisław Cat-Mackiewicz twierdził, że dwie rzeczy: klika, to jest, pardon - oczywiście elita, no i program. Tak było przed wojną, bo dzisiaj potrzebna jest jeszcze akceptacja razwiedki oraz rejestracja w niezawisłym sądzie, który, jako niezawisły, może przecież rejestracji odmówić. Nie, dlatego, żeby ktoś mu tak kazał, uchowaj Boże, tylko np., dlatego, że sam dojdzie do takiego przekonania, niezależnie od wcześniejszych sugestii prawdziwych Władz. Ale mniejsza o to, bo najważniejsza jest klika, to jest, pardon - oczywiście elita, no i program. Przykładem partii, która ma i jedno, i drugie, tzn. kli..., to jest, pardon - oczywiście elitę i program, jest Polskie Stronnictwo Ludowe. Niewiarygodne, ale Stronnictwo miało jedno i drugie już przed wojną, tyle, że wtedy elita prezentowała program inny niż dzisiaj. Ówczesny program zakładał przydzielenie każdemu chłopu bodajże 15 hektarów ziemi. Tajemnica jego atrakcyjności polegała na założeniu, że nikomu nie przyjdzie do głowy, by to sprawdzić, tzn. pomnożyć liczbę chłopów przez 15 hektarów - bo wtedy okazałoby się, iż do realizacji tego programu zabrakłoby terytorium państwowego. No i nikomu do głowy to nie przyszło, dzięki czemu ruch ludowy cieszył się i cieszy do dziś niezmienną popularnością. Dzisiaj program PSL jest już trochę inny, chociaż nadal przyświeca mu myśl przewodnia idei zwanej agraryzmem, która w pewnym uproszczeniu sprowadza się do przekonania, że co dobre dla chłopów, to dobre dla państwa. A co byłoby dla chłopów najlepsze? Nietrudno się domyślić: najlepsze byłoby, gdyby państwo wzięło wszystkich na swoje utrzymanie. Trudno sobie wyobrazić dla państwa coś lepszego. Ale to oczywiście ideał, a na tym świecie ideałów nie ma. Skoro, zatem państwo nie może wziąć na utrzymanie wszystkich, to niechże weźmie, chociaż niektórych, np. tych, co należą do kli..., to znaczy, pardon - oczywiście do elity. I usiłowania PSL idą w tym właśnie kierunku, przy czym wykorzystuje ono swoją stuprocentową zdolność koalicyjną, tzn. okoliczność, że może z każdym. Tak jak w sławnej w swoim czasie piosence kabaretowej:, „Bo z każdą pcią mogę spać, z każdą pcią. Zmysły drzemią, zmysły drzemią, ale są". Teraz wypada współżyć z Platformą Obywatelską, ale gdyby trafiło się, dajmy na to, z SLD czy PiS, to też byłoby dobrze. W rezultacie PSL ma 253 wójtów i burmistrzów, 83 członków sejmików wojewódzkich, 867 członków rad powiatów i 3890 członków rad gmin, nie licząc posłów, senatorów, ministrów i beneficjentów może mniej eksponowanych, ale za to jeszcze tłuściejszych synekur w sektorze publicznym.

A właśnie zbliżają się kolejne wybory samorządowe, w związku, z czym politycy, PSL zaczynają się uwijać wokół popularności. Prochu, ma się rozumieć, nie wymyślą, ale jeszcze z czasów komuny pamiętają, że korzystne bywa poszczucie jednych grup społecznych na inne. I pan minister Marek Sawicki ze zgrozą odkrył, że dola chłopa, dlatego jest najcięższa, iż jest on ofiarą wyzysku ze strony spekulantów. Rozchodzi mu się o to, że na ten przykład cena żywca jest niska, a cena wędlin - wyższa. No, a jaka tego przyczyna? Ano niewątpliwie zakradł się spekulant i zdradziecko sypie piasek w szprychy. Dlatego minister zapowiada powołanie inspekcji robotniczochłopsko-urzędniczych, które będą chodziły po targowiskach i sklepach i uczyły spekulantów rozumu. Dzięki temu korzyść będzie podwójna, a nawet potrójna. Po pierwsze, PSL zaprezentuje się jako obrońca chłopów przed nienawistnymi spekulantami, po drugie, w postaci inspekcji stworzy sobie za państwowe pieniądze aparat wyborczy, a co tam inspektorzy od spekulantów sobie wezmą na boku czy pod stołem, to też zostanie w rodzinie, bo chyba jasne, że takim inspektorem byle, kto zostać nie może. Takim inspektorem może zostać człowiek godny zaufania, a któż jest bardziej godny zaufania od człowieka, na którego mamy haki? Inna sprawa, że gdyby tak wziąć pod uwagę okoliczność, że nienawistny spekulant musi - po pierwsze - zapłacić akcyzę za samochód, którym dowozi towary na stragan czy do sklepu, po drugie - zapłacić z tytułu kupna tego samochodu podatek od czynności cywilnoprawnych, po trzecie - zapłacić co najmniej 1,56 zł akcyzy od każdego litra benzyny lub 1,18 zł akcyzy od każdego litra oleju napędowego, po czwarte - 22 procent VAT w cenie paliwa, po piąte - składkę ZUS, po szóste - podatek dochodowy, po siódme - czynsz za lokal lub opłatę targową za stragan na rzecz miejscowych samorządów, nie licząc rezerwy finansowej na haracze dla rozmaitych "straży", "inspekcji" i "kontroli" - to lepiej można zrozumieć przyczyny różnicy między cenami skupowymi i detalicznymi. Ale takie rozumienie PSL-owi w niczym by nie pomogło, podobnie jak przed wojną zrozumienie arytmetycznej niewykonalności programu Stronnictwa. Pomóc może natomiast poszczucie opinii publicznej na "spekulantów", z których podatków elita PSL rośnie w siłę i żyje dostatnio. Ale tasiemiec uzbrojony też nie okazuje wdzięczności swemu żywicielowi. SM

Nic nie oddawać Żydom! W prasie, w świecie politycznym, mniej w telewizji - poruszany jest problem: „Czy oddawać Żydom ich własność?”. Przytaczane są prośby i groźby, (że „Polska będzie upokarzana”, jeśli nie odda..), groźby, co się stanie, jeśli odda, robione są szacunki „ile to by kosztowało?”, anty-semici kłócą się z filo-semitami... Oddawać tym Żydom ich majątki - czy nie? Ja kategorycznie odmawiam oddawania czegokolwiek Żydom. Ja twierdzę, że majątki należy oddać wszystkim. Dlaczego dyskutujemy o Żydach, a nie np. o Polakach - też w końcu ważnym, zwłaszcza w Polsce, narodzie? Trzeba przyjąć zasadę, że zagrabione mienie oddaje się wszystkim - albo nikomu. Dlaczego mamy patrzeć przy tym na obywatelstwo albo narodowość? Co to ma do rzeczy? Prawo Własności nie dyskryminuje właścicieli pod tym względem. Owszem - jestem zdania, że tym, co przebywali w Polsce okupowanej przez Hitlera, Stalina, Gomułkę, Gierka itd. należy własność oddać bez podatku - a od tych, co cieszyli się wolnością, pobrać podatek spadkowy (o ile się należy, oczywiście), - ale co to ma wspólnego z obywatelstwem i narodowością??!? Oczywiście zwrot mienia musi być indywidualny: człowiek musi wykazać, że ma do nieruchomości prawo. Tymczasem zwolennicy „oddawania Żydom” próbują zastosować technikę: „Mienie każdego Żyda należy oddać nawet zupełnie innemu Żydowi, byle Żydowi” - czyli właśnie wprowadzają do rozważań o własności pierwiastek nacjonalistyczny. Trzeba by zapewne zastosować tu Ustawy Norymberskie, - bo jak sprawdzić, kto jest Żydem, a kto nie? Jak Rosenzweig 100 lat temu zmienił nazwisko, na Różański, ochrzcił się i jego dzieci nawet nie wiedziały, że są Żydami - to majątek Rosenzweiga - to znaczy: Różańskiego - też należy oddać, czy nie? To już przewidział śp.Henryk Himmler: jeśli co najmniej jedno z dziadków było Żydem... Proszę zadawać takie pytanie tym, co domagają się, by „Żydom oddać ich majątki”! JKM

Gospodarka tajną bronią PiS-u PiS szykuje jesienią medialną ofensywę. Partia Jarosława Kaczyńskiego chce skoncentrować się na sprawach gospodarczych, wykazując nieudolność rządu na tym polu - informuje "Rzeczpospolita". - Niech Tusk mówi o sukcesach sportowców, my odpowiemy kompleksowym programem walki z bezrobociem - przekonuje jeden z posłów partii. Polityków PiS do większej aktywności zachęcają rosnące notowania partii. Według ostatniego sondażu opublikowanego przez "Rzeczpospolitą" partia Jarosława Kaczyńskiego w ciągu dwóch tygodni zwiększyła swoje poparcie o osiem punktów procentowych. Dziś na PiS chce głosować 29 procent Polaków.  - Byłoby błędem, gdybyśmy rosnącego zainteresowania nie wykorzystali do przedstawienia naszego programu - przekonuje członek władz partii.

Rozliczą premiera Politycy PiS przed jesiennym kongresem partii zamierzają przedstawiać swoje ugrupowanie jako jedyną siłę zdolną skutecznie rządzić Polską w czasie kryzysu. W tym celu posłowie PiS mają jesienią przyjmować zaproszenia do wszystkich medialnych debat. - Będziemy też rozliczać premiera z obietnic złożonych przed wyborami - zapowiada wicemarszałek Sejmu Krzysztof Putra. Ponadto pod koniec września Jarosław Kaczyński ma ogłosić skład zespołu ekspertów, tzw. prerządu, który ma być dowodem na to, że PiS posiada wykwalifikowane kadry zdolne do sprawowania władzy w Polsce.

Prerząd rozpoczyna działanie Według ustaleń „Rz" w skład prerządu będą wchodzić m.in. Grażyna Gęsicka, Maks Kaczorowski, Elżbieta Jakubiak, Aleksandra Natalli-Świat, Krzysztof Tchórzewski i Sławomir Kłosowski. - Prerząd będzie prezentował poważne sprawy tak, by tematem debaty publicznej były nasze propozycje, a nie marginalne sprawy wymyślone przez pana Palikota - zapowiada rzecznik klubu PiS Mariusz Błaszczak. Rzecznik dodaje, że cała akcja nie jest zabiegiem czysto PR-owskim, lecz poważną próbą przedstawienia alternatywnego projektu rządzenia.

Szansa na sukces Czy partia ma szansę na sukces? Zdaniem specjalisty od marketingu politycznego Eryka Mistewicza wszystko będzie zależeć od formy przekazu. - PiS ma z tym problem - zauważa Mistewicz. - Nie z dotarciem do mediów, ale przekazaniem ludziom, o co im chodzi. Ekspert jest jednak zdania, że wybranie gospodarki jako pola starcia z rządem jest słusznym zabiegiem:, - Jeśli będzie to przekaz, który pokaże ludziom związek pomiędzy pogorszeniem się sytuacji, a rządami PO, to ofensywa może odnieść sukces.

Rzeczpospolita

Wystrzał z "Aurory" Trwają wakacje, mamy początek weekendu - a tu strzał PiSu z grubej rury. Jak donosi "Rzeczpospolita": PiS szykuje jesienią medialną ofensywę? Partia Jarosława Kaczyńskiego chce skoncentrować się na sprawach gospodarczych, wykazując nieudolność rządu na tym polu. Niech Tusk mówi o sukcesach sportowców, my odpowiemy kompleksowym programem walki z bezrobociem - przekonuje jeden z posłów partii. Polityków PiS do większej aktywności zachęcają rosnące notowania partii. Jest dokładnie odwrotnie. Notowania PiSu rosły, bo siedzieli cicho. Wydawanie PO wojny na polu gospodarczym, - gdy kraj okupowany przez państwo rządzone przez PO jako jedyny we Wspólnocie Europejskiej ma dodatnie wyniki gospodarcze i prawie bezboleśnie przechodzi przez tzw. „kryzys” - to samobójstwo. PO tego ataku nie będzie nawet odpierać. Po prostu go wyśmieje. Na tym blogu nic niemal nie robię, tylko atakuję PO. Nie, dlatego, bym wolał PiS, - lecz dlatego, że PO rządzi - a więc coś robi... A PiS się, jak zwykle, wygłupia. JKM

Listek w lesie, szczerość i nadzieja „Podczas kiedy we dworze sztab wesoły łyka, przed domem się zaczęła w wojsku pijatyka” - wspomina poeta. Kiedy z okazji 70 rocznicy rozpoczęcia II wojny światowej politycy urządzają sobie zawody w polityce historycznej, Ich Ekscelencje księża biskupi z Episkopatu Niemiec i Episkopatu Polski prześcigają się w dziedzinie pojednania. W ociekającym irenizmem „Oświadczeniu”, podpisanym z jednej strony przez JE bpa Roberta Zoollitscha, przewodniczącego Niemieckiej Konferencji Biskupów i przewielebnego Ludwika Schicka, przewodniczącego Zespołu ds. Kontaktów z Konferencją Episkopatu Polski, zaś z drugiej - przez JE abpa Józefa Michalika, przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski i JE bpa Wiktora Skworca, przewodniczącego Zespołu ds. Kontaktów z Konferencją Episkopatu Niemiec, jedna najwyraźniej zasadziła las, by ukryć w nim liść, podczas gdy druga - dała wyraz szczerości i nadziei. Ale incipiam. Oświadczenie ocieka irenizmem aż do obrzydzenia. Sygnatariusze w charakterze myśli przewodniej przywołują, bowiem zdanie wygłoszone przez JŚ Jana Pawła II w orędziu na Światowy Dzień Pokoju w roku 1999, brzmiące następująco: „Każda wojna jest ostatecznie >klęską wszelkiego autentycznego humanizmu< i >porażką ludzkości<”. Naprawdę „każda” wojna jest „porażką ludzkości”? Również wojna z bolszewikami w 1920 roku? Również wyprawa wiedeńska Jana III Sobieskiego? Również bitwa pod Lepanto? Obrona przed barbarzyńskim najeźdźcą? Niegdysiejsi papieże, nie mówiąc już o Panu Jezusie, mieli więcej poczucia rzeczywistości. Ale mniejsza już o to, bo pora ukazać listek ukryty w specjalnie zasadzonym lesie. Oto i on w postaci poniższego zdania: „Niemcy i Polacy powinni wspólnie kierować swoją uwagę ku ludziom, którzy wciąż jeszcze cierpią z powodu traumatycznych przeżyć związanych z wojną, okupacją, UTRATĄ OJCOWIZNY (podkr. SM) i pogardą dla człowieka.” Ponieważ absolutnie nie ma mowy o tym, by „ojcowizna” została przywrócona Polakom przesiedlonym z Kresów Wschodnich, to ten fragment „Oświadczenia” stanowi jednostronne, swoiste pendant do deklaracji CDU-CSU o konieczności „przywrócenia praw” niemieckim „wypędzonym” i - ewentualnie - deklaracji praskiej, stwarzającej pozory podstawy prawnej dla roszczeń żydowskich organizacji przemysłu holokaustu w stosunku do tzw. ”mienia bezspadkowego”, no i oczywiście - wszelkiego innego też. Wprawdzie „Oświadczenie” nie ma, na szczęście, żadnego znaczenia prawnego, ale wydaje się, że JE bp Robert Zoollitsch przytomniej i lepiej służy niemieckiemu interesowi państwowemu, niż JE abp Józef Michalik - polskiemu. Bo JE abp Józef Michalik daje wyraz swej szczerości i nadziei w następujących słowach „Oświadczenia”: „Kościół w Niemczech i w Polsce posiada znaczny potencjał tkwiący w ludziach I ŚRODKACH (podkr. SM), dlatego nasze współdziałanie może przynosić bogate owoce”. Oczywiście potencjał Kościoła w Polsce tkwi raczej „w ludziach”, podczas gdy Kościoła w Niemczech - raczej w „środkach”. Zatem nietrudno się domyślić, że „owoce” mogą pojawić się, gdy „środki” zostaną przekazane „ludziom”. W nadziei na te „owoce” „ludzie” na wszelki wypadek już teraz składają deklarację lojalności, pisząc o „fundamentalnym postępie dziejowym wyrażającym się w integracji europejskiej”. I niezależnie od tego, czy nadzieje się spełnią, czy nie, taka szczerość zasługuje na uwagę. SM

PAŃSTWO PRAWA CZY SPRAWIEDLIWOŚĆ W maju 1999 roku został w Polsce zdymisjonowany wiceminister sprawiedliwości Leszek Piotrowski. Pozbawił go pracy sam premier, na wniosek byłego premiera, panny Hanny Suchockiej aktualnej, niestety, minister sprawiedliwości. Cóż takiego uczynił Leszek Piotrowski, jaka straszna zbrodnie popełnił, skoro dostał natychmiastowe wypowiedzenie pracy. Ano, drodzy państwo, Leszek Piotrowski odważył się powiedzieć prawdę o obowiązującej obecnie w Polsce sprawiedliwości. Odważył się powiedzieć prawdę o działalności Prokuratury Generalnej. Minister Piotrowski wysłał list do premiera Buzka, z którego wynika, ze niektórzy prokuratorzy podlegający minister Suchockiej prowadza śledztwa tendencyjnie, jakby pracowali na czyjeś zamówienie zamiast szukać prawdy. Ma on na myśli miedzy innymi śledztwa prowadzone w sprawie inwigilowania Polskich partii prawicowych, w sprawie zaginięcia teczki "Bolka", a która to teczka miała bezspornie odpowiedzieć na pytanie czy Lech Wałęsa był SB-eckim agentem czy tez nie. Dalej, zatrzymane śledztwo w sprawie oskarżenia Oleksego o działalność agenturalna na rzecz Sowietów, niewyjaśnione polityczne morderstwa gdzie po prostu zabrakło dobrej woli ludziom odpowiedzialnym za ich wyjaśnienie. Lista zaniechań, tendencyjnych działań, jawnego łamania prawa jest bardzo długa i jak mówił sam Leszek Piotrowski:"- W prokuraturze prowadzone są najpoważniejsze przygotowawcze postępowania karne, wiele z nich o najwyższym znaczeniu politycznym i gospodarczym. Uniewinnienia, zwroty spraw do śledztwa, przewlekle postępowania, wątpliwe umorzenia - wiążą mi się z ogólnym problemem zaległości spraw w sadach warszawskich." W grudniu ubiegłego roku Piotrowski zwrócił się do minister Suchockiej o odwołanie prokuratora wojewódzkiego i jego zastępcy. Sprawa to została kompletnie przez panią minister zignorowana. Choć jak twierdził Leszek Piotrowski w prokuraturze tej pracuje wielu ludzi o nieodpowiednim morale, wyraźnie prowadzący śledztwa na zamówienia polityczne. W rezultacie tego odważnego wystąpienia - wiceminister sprawiedliwości, Leszek Piotrowski, stracił prace a reszta kraju straciła szansę, ze kiedyś sprawiedliwość zatriumfuje nad złem. I taka jest prawda o dzisiejszej Polsce. Najstraszniejsze natomiast w tym wszystkim jest fakt, ze nic się właściwie nie stało. Był człowiek, który powiedział prawdę i dlatego już go nie ma. Nikt nie wyszedł na ulice miast, by bronić prawdy. Bolek, Oleksy, Kat i inna hołota żyją sobie spokojnie jak u Pana Boga za piecem. Tylko gdzie jest sprawiedliwość, jak to możliwe, żeby uczciwi ludzie przegrywali a agenci, donosiciele, płatni zabójcy byli bezkarni. Ile jeszcze wody musi w Wiśle upłynąć, zanim Najjaśniejsza Rzeczpospolita nareszcie powstanie z kolan i uprzątnie ze śmieci Polska ziemie. Zbigniew Koreywo

29 sierpnia 2009 Ciemność w południe... „Bodaj diabli wzięli tę dzisiejszą modę Jeden się ożeni, a siedmiu ma wygodę”-  mówią słowa piosenki ludowej sprzed lat. Właśnie się dowiedziałem, że Platforma jak najbardziej Obywatelska i „ wolnorynkowa” jak diabli, zgodnie z dzisiejszą modą na socjalizm, obkłada  drobnych przedsiębiorców kolejnym parapodatkiem. Obowiązkowe szkolenia  z zakresu Bezpieczeństwa i Higieny Pracy to już odległa przeszłość. Obowiązek posiadania strażaka na etacie w każdej firmie - na razie pomysł ten został zawieszony, ale ze względu na stawiane wymogi przez socjalistyczne Wspólnoty Europejskie, po przyschnięciu hałasu, wywołanego wokół tego pomysłu, zostanie wprowadzony później. Natomiast  już rusza kolejny poroniony pomysł dobijający drobnych przedsiębiorców, a polegający na  obligatoryjnym przeszkoleniu ich w zakresie  udzielania pierwszej pomocy(???). Szkolenie rusza w Radomiu już w poniedziałek, w wysokiej klasy hotelu i będzie kosztowało od łebka statystycznego” sklepikarza”- 450 złotych(???). To samo propaguje przy okazji gry Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, pan Jurek Owsiak, którego ambicją jest przeszkolić 38,5 miliona Polaków, żeby potrafili udzielać pierwszej pomocy. Zadanie to chwalebne i oczywiście wykonalne, jak rasowy socjalista się uweźmie i zaprze, ale czy potrzebne…(???) Socjaliści rasowi jak wiadomo, nawet potrafią przesuwać rzeki z ich właściwego koryta, w miejsce przez nich wybrane, a co dopiero przeszkolić wszystkich we wszystkim. Tego pytania na ogół sobie do końca socjaliści  nie zadają, bo oni widzą ludzkość, ale nie widzą indywidualnego człowieka. To tak jakby przeszkolić 38,5 miliona Polaków powiedzmy w wyrywaniu zębów. Tylko, po co? Od tego są dentyści, a od ich  leczenia zawodowi lekarze. Bo co - powiedzmy sobie szczerze- może zrobić przeszkolony za 450 złotych amator, któremu raz w życiu, albo i nie ,trafi się okazja udzielić pierwszej pomocy. Dla niektórych sam  widok  krwi już powoduje, że przeszkolony za 45o złotych sam potrzebuje pierwszej pomocy. Zresztą  chodzi z pewnością o kolejne pieniądze, z których biurokracja medyczno - wycwaniona zamierza wyrwać od zdychających  pod ciężarem obciążeń i wymogów- „sklepikarzy.” Sama sobie chce pożyć na cudzy koszt, więc wymyśla kolejne sposoby na rabowanie ciężko pracujących - całymi dniami, od rana do wieczora- ludzi. Przecież jak ktoś chciałby się przeszkolić nie tylko w zakresie udzielania pierwszej pomocy, ale we wszystkim innym, to przecież nic nie  stoi mu  na przeszkodzie, niech się szkoli. Ale on dobrowolnie szkolić się nie chce, więc ludowa socjalistyczna władza nakłada na niego przymus. No cóż… `Wandzia jak wyszła ze szpitala, to przyszła do zdrowia”- chciałoby się powiedzieć. Takie szkolenie będzie trwało osiem godzin i mniemam, że nie jednorazowo, bo co za sztuka obrabować człowieka jednorazowo, obrabowywać go notorycznie i permanentnie- to jest dopiero sztuka akrobacji biurokratycznej. A propos akrobacji… Władze Radomia dokładają 1,5 miliona złotych do igrzysk, jakie od dzisiaj będą się odbywały na radomskim lotnisku. Pan prezydent Kosztowniak z Prawa i - że tak powiem Sprawiedliwości Społecznej, wykłada  pótora miliona złotych  naszych pieniędzy na rozrywkę, podczas gdy obrabowywani ludzie nie mają się gdzie  odnaleźć, jeśli chodzi o pracę, bo władza notorycznie rabuje firmy i  „ obywateli”, doprowadzając ich do stanu finansowej nieprzytomności. Zamiast pracy - igrzyska! „Samochód, którym jechał generał, dostał niespodziewanie dwie kule w brzuch”(????) Jeśli chodzi o szkolenia, to nawet przeszkolony pracownik stacji gazowej, musi, co jakiś czas wyłożyć sześćset złotych, żeby się ponownie przeszkolić, bo w czasie nalewania gazu, może mu się  zdarzyć, że zapomni jak się go bezpiecznie nalewa. Biurokracja mu o tym przypomni za niewielka opłatą. Ale sama nalewać nie chce, bo nie będzie się brudzić i parać podobnym zajęciem. Wszystko być może wróci do przysłowiowej normy i będzie nam wszystkim lepiej i taniej, gdy pan minister Marek Sawicki, minister od rolnictwa, jego rozwoju, i rozwoju wsi, która aktualnie się zwija- wprowadzi w życie swój pomysł dotyczący wzrostu cen żywności w sklepach. (???). Pan minister jest tym faktem wysoce zaniepokojony, zaniepokojony jak ojciec, który dba o nas i o nasze kieszenie i bardzo nie chciałby, żeby wysokie ceny drenowały nasze kieszenie. Na wzrost ceny oczywiście składa się rynkowy popyt i koszty wyprodukowanego towaru. Jeśli pan minister chce walczyć z popytem, to mogę mu tylko  życzyć szczęścia. A jeśli chce walczyć z kosztami, to powinien dążyć do  ich obniżenia, co wiąże się z obniżeniem podatków i stworzeniu rynku niereglamentowanego przez biurokrację. Ale co on zamierza zrobić? Rozwiązanie problemu widzi w kontrolach przeprowadzanych przez urzędników, z resortu finansów, skarbu i gospodarki(????). NO właśnie, a dlaczego tylko z tych resortów? Można poprosić urzędników z Ministerstwa Zdrowia, z Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, z Ministerstwa Infrastruktury oraz z Ministerstwa Obrony Narodowej. Niech urzędnicy chodzą i kontrolują, jak za tamtej komuny Inspekcje Robotniczo- Chłopskie, i niech interweniują w sprawie za wysokich cen, bezpośrednio, tam na miejscu, w terenie. Niech demokratyczny lud wie, że władza dla niego zrobi wszystko, żeby mu tylko było lepiej, taniej, weselej. Jak zaistnieje taka konieczność, to  Ministerstwo Obrony pożyczy kontrolującym helikopter, wzorem socjalistycznego Łukaszenki, i niech latają nad sklepami i ustalają, które ceny  są za wysokie, a które nie? Tych z za wysokimi karać mandatami, a tych z niskimi nagradzać.  Oczywiście za pieniądze z mandatów tych, którzy ceny mieli za wysokie. A które są  za wysokie? Ooooo. O tym powinna zadecydować Specjalna  Nadzwyczajna Komisja ds. Sabotażu Gospodarczego… Nie, nie… Rozstrzeliwać na miejscu nie potrzeba, w końcu mamy dwudziesty pierwszy wiek. O, to to, to nie.. Ale karać! Chociaż sama kara nic nie daje- jak twierdzą socjaliści współcześni - co innego wykrywalność. Należy wykryć, wykrywać i jeszcze raz wykrywać.. no i co dalej… Zbrodniarzy, gwałcicieli, morderców puszczać - a sklepikarza karać do nieprzytomności finansowej, żeby nie mógł się podnieść. Przy okazji zniszczyć do reszty polskich przedsiębiorców, żeby zrobić miejsce dla przedsiębiorców zza granicy. Tak będzie właściwie i na miejscu i w  końcu staniemy się krajem cywilizowanym marketowo. Podnieść koszty prowadzenia działalności gospodarczej naszym kupcom, rozpędzić ich na cztery wiatry, a potraktować   bezpodatkowo obcych, żeby mogli sobie zarobić, bo istotą biznesu  przecież jest zysk. Bo flisak to człowiek zajmujący się spławianiem kogoś, i mamy takich flisaków urzędowych tysiące, którzy zajmują się spławianiem polskich przedsiębiorców. W czyim interesie oni to robią? Że we własnym to rzecz oczywista…. Ale może jeszcze w czyimś??? A kulturystami nazywamy takich ludzi, którzy uprawiają jakiś kult. W Polsce najczęściej kult głupoty! Ale, żeby ciemność w samo południe? WJR

Pogoda dla agentów i zbrodniarzy W grudniu 2002 roku została zorganizowana przez jeden z prywatnych uniwersytetów w Berlinie sesja poświęcona Kościołowi w Polsce wobec perspektywy wstąpienia naszego kraju do Unii Europejskiej. Uderzające było, że ze strony niemieckiej prelegentami byli specjaliści, którzy znali język polski, swobodnie poruszali się w realiach polskich w czasach PRL i III RP, dysponowali znakomitą zakulisową wiedzą środowiskową na temat polskiego duchowieństwa. Okazało się, że byli to pracownicy enerdowskiego urzędu ds. wyznań, którzy zawodowo zajmowali się zwalczaniem Kościoła, a po zmianach 1989 roku, mając dostęp do informacji, porobili doktoraty i habilitacje. W ten sposób po upadku reżimu legitymacje jego funkcjonariuszy zamienili na profesorskie togi. To zdarzenie sprzed blisko 7 lat przypomina się nieodparcie, gdy niedawno na łamach "Financial Times Deutschland" ukazała się informacja o tym, że dwadzieścia lat po obaleniu muru berlińskiego w Niemczech w sektorze publicznym pracuje ogromna rzesza byłych funkcjonariuszy i agentów Stasi oraz innych służb specjalnych byłej NRD. Z danych przytoczonych na łamach "FTD" wynika, że 17 tysięcy byłych pracowników i współpracowników enerdowskiej bezpieki pracuje mimo lustracji w administracji w Niemczech. Liczba ta zaskoczyła nie tylko opinię publiczną, ale również specjalistów, którzy przyznają, że skala problemu jest poważniejsza, niż się wydawało. Cytowany przez gazetę Klaus Schroeder, szef zespołu badającego historię NRD na Wolnym Uniwersytecie w Berlinie, jest przekonany, że liczba 17 tysięcy jest zaniżona. Uważa, że w ministerstwach i urzędach Republiki Federalnej Niemiec pracują nawet dziesiątki tysięcy byłych agentów Stasi: "To są liczby, jakich nikt dotąd sobie nie wyobrażał". Zwraca jednak uwagę, że lustracja odbywała się w oparciu o uproszczone standardy i powierzchownie. Z przymrużeniem oka traktowano na przykład celników i ochroniarzy, których nadal wykorzystywano pod pretekstem, że byli nieszkodliwi politycznie. Symboliczne jest, że w ochronie kanclerz Angeli Merkel pracuje były agent Stasi. Czy tak prowadzona weryfikacja była jedynie niedopatrzeniem czy w pełni świadomym działaniem? Publikację "FTD" warto rozpatrzyć w szerszym kontekście. Na przykład jak w Niemczech przeprowadzono rozliczenie za zbrodnie II wojny światowej? Opinia publiczna często słyszy o słynnych procesach norymberskich, ale tam sądzono jedynie część głównych zbrodniarzy. A co z pozostałymi, przecież były ich dziesiątki tysięcy? Jak wynika z badań Instytutu Historii Najnowszej, cytowanych przez "Deutsche Welle", spośród blisko 173 tysięcy zarejestrowanych podejrzanych przez 64 lata po wojnie skazano zaledwie 4 proc., a więc około 6600. Z tego tylko 1100 osób zostało osądzonych za morderstwo. A przecież wielu spośród ponad 160 tysięcy nieskazanych pracowało przez lata w niemieckim sektorze publicznym. Mało tego, zarówno enerdowska Stasi, jak i służby specjalne RFN wykorzystywały z premedytacją fachowców z aparatu represji i przemocy III Rzeszy. Z hitlerowskich specjalistów od zadań specjalnych korzystali też bardzo obficie alianci. NKWD bez skrupułów przejmowało agenturę gestapo, SS, Kripo. Amerykanie zatrudniali setki naukowców hitlerowskich, w tym między innymi Wernera von Brauna, konstruktora V1 i V2, a po wojnie współtwórcę NASA i amerykańskiego programu kosmicznego. CIA ściśle współpracowała z siatką zbrodniarza wojennego Reinharda Gehlena, szefa wywiadu Wehrmachtu. Pouczająca jest historia Fritza Ter Meera. W czasach hitlerowskich był on członkiem zarządu koncernu IG Farben produkującego m.in. śmiercionośny cyklon B. Został osądzony w procesach norymberskich za zbrodnie wojenne. Po odsiedzeniu symbolicznego wyroku - 4 lat - dzięki wstawiennictwu Rockefellerów wyszedł na wolność i od połowy lat 50. dzięki rekomendacji Nelsona Rockefellera został prezesem zarządu firmy Bayer. Takich historii jest wiele. Jak widać, pogoda dla specjalistów od mokrej roboty jest niezmienna. Ustroje się zmieniają, państwa upadają, ale agenci i zbrodniarze - jeśli tylko mogą być przydatni - to pozostają. Jan Maria Jackowski

Na drodze ku przeznaczeniu Wygląda na to, że pan minister Skarbu Państwa Aleksander Grad nie musi się o nic martwić, bo chociaż na trzy dni przed końcem sierpnia nie ma żadnych wiadomości od nowego katarskiego szejka, który, tym razem już na pewno, kupi stocznie, to przecież premier Tusk nie tylko nie ośmielił się go zdymisjonować, ale nawet - powiedzieć mu złego słowa. Potwierdzałoby to podejrzenia, że pan minister wykonuje zlecone zadanie likwidacji przemysłu okrętowego w Polsce w ramach programu likwidacji przemysłu ciężkiego na obszarze przez strategicznych partnerów przeznaczonym na słynną "strefę buforową". Jak wiadomo, z takim postulatem  jeszcze w końcówce lat 80. wystąpił Edward Szewardnadze, warunkując utworzeniem takiej strefy "między zjednoczonymi Niemcami a Związkiem Radzieckim" sowiecką zgodę na zjednoczenie Niemiec. Co więcej - za ministra Grada premier Tusk najwyraźniej będzie musiał beknąć osobiście, bo właśnie stoczniowcy z Gdyni uzyskali zgodę władz Sopotu na demonstrację przed domem pana premiera. Założą tam na trzy dni namiotowe miasteczko, podobne do tego, jakie w swoim czasie pielęgniarki założyły w Alejach Ujazdowskich w Warszawie naprzeciwko Kancelarii Premiera, którym wtedy był Jarosław Kaczyński. "Będzie się działo!" -  głosi hasło reklamujące piwo "Lech", chociaż pewnie stoczniowców nie będą tam odwiedzały damy z kwiatami: pani Kwaśniewska Jolanta czy pani Gronkiewicz-Waltz Hanna - bo co Kaczyński - to Kaczyński, a co Tusk - to Tusk. Wprawdzie dr Olechowski, gwoli sprawdzenia, czy Polacy pragną, by został prezydentem, wyruszy w podróż po Polsce dopiero we wrześniu, więc jeszcze światło od ciemności wyraźnie oddzielone nie zostało, ale damy i bez tego wiedzą, że skoro rząd premiera Tuska wykonuje misję zleconą przez naszą Katarzynę Wielką, to stoczniowcy, niechby i w namiotach, racji mieć nie mogą. Zresztą prezes Jarosław Kaczyński też chyba do stoczniowców nie ma głowy, bo zajęty jest usuwaniem z państwowej telewizji "byłego neonazisty" w osobie Piotra Farfała. W tym celu przeprosił się z "układem" w postaci SLD, forsując do rad nadzorczych państwowego radia i telewizji  kandydatów rekomendowanych przez SLD ze stajni Włodzimierza Czarzastego i Roberta Kwiatkowskiego, co to wchodzili do "grupy trzymającej władzę". W związku z tym okazało się, że "układu" już "nie ma", bo teraz już wszyscy chcą dobrze, co niewątpliwie potwierdza aktualność wiosennej deklaracji prezesa Kaczyńskiego, że odstępuje od walki z "układem" w imię wyższej racji, którą kiedyś naziści w języku nazistowskim wyrazili hasłem "leben und leben lassen". No oczywiście nie wszystkim, bo takiemu "byłemu neonaziście" leben lassen nie można. W związku z tym  zaniepokojeni pracownicy państwowej telewizji  wprowadzili tam pogotowie strajkowe, które w każdej chwili może przerodzić się w strajk generalny. Pokazuje to, że polityczny program "państwa solidarnego" swoją bazę społeczną ma. Żeby tylko pan prezes Kaczyński, jak to ma w zwyczaju, znowu nie potknął się o własne nogi, bo wtedy skończy się na tym, że ani "byłego neonazisty", ani faworytów PiS w państwowym radiu i telewizji nie będzie, bo powrócą starzy towarzysze z razwiedki. Jednak te socjalne niepokoje schodzą na plan dalszy w obliczu rocznic, jakich obchodzenie pod koniec sierpnia i 1 września stało się u nas nową, świecką tradycją. 31 sierpnia będzie obchodzona rocznica sławnych Porozumień Sierpniowych, co to "jak Polak z Polakiem" i tak dalej. Wszyscy zachodzą w głowę, co też zrobi Lech Wałęsa, który znowu powziął kolejną śmiertelną  urazę do prezydenta Kaczyńskiego za to, że ten nie tylko udekorował Annę Walentynowicz Orderem Orła Białego, ale w dodatku, w jej 80. urodziny, urządził na jej cześć w Pałacu Prezydenckim uroczystą akademię, podczas której, na domiar złego powiedział, że jej nazwisko pozostanie w encyklopedii. Tej zelżywości i zniewagi Lech Wałęsa już ścierpieć nie mógł, bo przecież ubecy jeszcze w latach 80. zapowiadali Annie Walentynowicz, że w encyklopedii to będzie tylko Lech Wałęsa, a nie ona. A teraz takie rzeczy! Dlatego w specjalnym oświadczeniu ogłosił, że Anna Walentynowicz robiła dla Solidarności "więcej złego niż SB i władze komunistyczne".  Czy wobec tego Lech Wałęsa i wałęsiaki zrobią sobie swoją uroczystość, a Anna Walentynowicz z prezydentem - swoją? Tego wykluczyć nie można, skoro 1 września na Westerplatte też odbędą się dwie uroczystości. Pierwsza - dla tubylców - o godzinie 4.45 rano, a druga - dla gości zagranicznych - o godzinie 15. Chodzi o to, że pojawiła się istotna różnica między tubylczą polityką historyczną a polityką forsowaną przez strategicznych partnerów, a zwłaszcza Rosję. Rosja nie tylko uważa, że II wojna światowa zaczęła się dopiero 22 czerwca 1941 roku - bo wcześniej odbywały się tylko operacje pokojowe albo wyzwoleńcze, ale przede wszystkim, że wyłączną odpowiedzialność za jej wywołanie ponoszą Niemcy, z którymi - jak to wykryli ostatnio sławni uczeni radzieccy - namawiali się przedtem Polacy. Problem polega na tym, że tę wersję podaje do wierzenia nie tylko Rosja, ale również suwerenny Izrael, którego prezydent Szymon Peres, w zamian za obietnicę ruskich szachistów, że "przemyślą" ewentualną sprzedaż przeciwlotniczych rakiet S-300 do Iranu, każdą wersję sprzeczną z najnowszymi ustaleniami sławnych radzieckich uczonych uznał za "niegodziwą". W takiej sytuacji ani prezydent Obama, ani wiceprezydent Biden, ani Hilaria Clintonowa, ani też żaden inny polityk amerykański nie mógł ryzykować narażenia się na wysłuchiwanie jakichś  "niegodziwości", z którymi na pewno wystąpią tubylczy polscy dygnitarze, i na Westerplatte wysłali emerytowanego sekretarza obrony Williama Perry'ego. Ten, jakby tam nawet jakieś "niegodziwości" usłyszał, to zawsze może udać, że nie dosłyszał, a poza tym na emeryturze już nic takiego nawet suwerenny Izrael zrobić mu nie może. Zresztą Adam Daniel Rotfeld, jeden z asów, jakie w rozporku chowa nasza dyplomacja,  oświadczył, że w sprawie Katynia Polska nie będzie zniżać się do polemiki. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak sprawstwo tej zbrodni, przy naszym powściągliwym i wyniosłym milczeniu, zostanie przypisane "nazistom" - bo przecież nie Niemcom, którzy - jak już wiemy - byli pierwszą ofiarą "nazistów" - zaś, żeby już nikt na ten temat żadnych "niegodziwości" już nie wygadywał, do sławnego "kłamstwa oświęcimskiego" zostanie przez strategicznych partnerów dołączone "kłamstwo katyńskie". Niezależnie od tego, powierzenie akurat emerytowanemu panu Williamowi Perry'emu reprezentowania Stanów Zjednoczonych na uroczystości 70. rocznicy rozpoczęcia II wojny światowej potwierdza obawy, iż - po pierwsze - Stany Zjednoczone póki co rezygnują z aktywnej polityki w Europie Środkowowschodniej i na razie żadnych dywersantów nie potrzebują i inicjatywę polityczną  zostawiają strategicznym partnerom,  w związku z czym - po drugie - obecne kierownictwo Departamentu Stanu traktuje Polskę już wyłącznie jako skarbonkę żydowskich organizacji przemysłu holokaustu, no i oczywiście - jako dostawcę darmowych askarisów na amerykańskie wojny kolonialne. W tej sytuacji do rangi symbolu urasta planowana na 13 września impreza solidarności z kobietami w Iranie, gdzie pod egidą pani red. Anny Applebaum, prywatnie małżonki ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego, w charakterze międzynarodowego autorytetu moralnego wystąpi pani Maria Ludwika Weronika Ciccone, w rozrywkowym demi-mondzie zwana "Madonną". To są inicjatywy, jakie polska dyplomacja może dzisiaj realizować w polityce międzynarodowej, a kto wie, czy nie w polityce w ogóle. SM

Rok 1939 w świetle kluczowych faktów Rok 1939 w świetle kluczowych faktów jest zupełnie inny niż oficjalnie mówi o tym Rosja i niż młodzież uczy się w polskich szkołach, zwłaszcza z podręczników pełnych błędów historycznych, których rodowód wywodzi się z PRL'u. Po Pierwszej Wojnie Światowej Polska ogłosiła niepodległość i walczyła, według Normana Davies'a, w sześciu konfliktach w rezultacie, których zostały ustalone granice Drugiej Rzeczypospolitej. Marszałek Józef Piłsudski rozumiał rosnące zagrożenie militarne przez Niemcy i Rosję Sowiecką i podsumował sytuację Polski w swoim testamencie, w którym powiedział rodakom: „Lawirujcie między Niemcami i Rosją póki można, a jak się nie da, wciągnijcie do walki cały świat.” Obecnie w 70tą rocznicę wybuchu Drugiej Wojny Światowej trzeba pamiętać, że prawdopodobnie Polska uratowała Rosję Sowiecką od klęski, kiedy 26go stycznia 1939, odrzuciła ofertę Hitlera przystąpienia do anty-sowieckiego przymierza, w formie Paktu Anty-Kominternowskiego. Tym samym Polska odmówiła wzięcia udziału w jednoczesnym ataku na Rosję z zachodu przez Niemcy i ze wschodu przez Japonię. Angielska książka „Diplomat in Berlin, 1933-39,” ambasadora polskiego Józefa Lipskiego, cytuje zbiegi Hitlera, począwszy do 5go sierpnia, 1935 roku i jego ówczesne twierdzenie, że dla niego stosunki z Polską należą do najważniejszych. Wówczas Hitler zaproponował pakt przeciwko Rosji, oraz współpracę wojskową. Polski rząd lawirował, ponieważ był świadomy, że stałą myślą przewodnią rządu nazistowskiego w Berlinie było urzeczywistnienie doktryny Lebensraumu i zabór niemiecki Polski i Ukrainy oraz kolonizacja Rosji, tak jak Anglicy skolonizowali Indie. Wcześniej dobrze opisał niemiecki koncept imperium „od Renu do Władywostoku” Aleksander Guczkow, minister obrony w rządzie Kiereńskiego.
W traktacie kapitulacji Rosji wobec Niemiec w Pierwszej Wojnie Światowej, w Brześciu Litewskim, 3go marca, 1918 roku, rząd Lenina, oficjalnie zgodził się na rolę Rosji jako wasala Niemiec, za co wielu Rosjan uznało Lenina za zdrajcę. Dwadzieścia lat później Hitler wierzył, że musi przyłączyć do Niemiec czarnoziem Ukrainy i wyeliminować Polaków i Ukraińców, tak żeby po wojnie, ziemie ich były zaludnione przez „rasowych Niemców.” Odrzucenie w Warszawie ponawianej oferty Joachima von Ribbentropa przystąpienia Polski do Paktu Anty-Kominternowskiego w dniu 26 stycznia 1939, komplikowało sytuację Niemiec. Jako alianci Japonii od 25 listopada, 1936 roku, Niemcy wiedzieli o atakach japońskich na sowieckie wyspy na rzece Amur w 1937 roku, jak też o ataku na Niezależną Wschodnią Armię Czerwoną na granicy Mandżuko, w 1938 roku i z początkiem 1939 roku o naporze wojsk japońskich na Zewnętrzną Mongolię, wówczas kontrolowaną przez Związek Sowiecki. Odmowa Polski uniemożliwiła plany Hitlera jednoczesnego ataku na Sowiety, ze wschodu i z zachodu. Podstawowym problemem Hitlera był fakt, że tereny państwa polskiego blokowały dostęp Niemców do Rosji. Polskie siły zbrojne uniemożliwiały przemarsz „na siłę” wojsk niemieckich w celu rozpoczęcia ataku na Rosję, podczas gdy Japonia atakowała ze wschodu. Uznając ten fakt, rząd w Berlinie zaczął korzystać z zachęty Stalina i dążyć do chwilowego porozumienia z Rosją kosztem Polski. Porozumienie to doszło do skutku i zantagonizowało Japonię. Plany Hitlera wikłały się. Zamiast umożliwienia wojny na dwa fronty przeciwko Sowietom, już w marcu 1939 Polska, Francja i Anglia wymieniły wzajemne gwarancje obrony. Groziło to Niemcom wojną na dwa fronty, w chwili ataku Niemiec na Polskę. Istnieją pogłoski, że wówczas admirał Canaris, szef wywiadu niemieckiego, powiedział do Reinhard'a Heydrich'a, szefa hitlerowskiego aparatu terroru, że Niemcom brak żołnierzy, żeby wygrać zbliżającą się wojnę. Komplikacje w stosunkach Niemiec i Japonii nie dały długo na siebie czekać. Ważny i mało znany jest fakt, że 19go marca, 1939, Stalin przemawiał do 18go zjazdu sowieckiej partii komunistycznej i przemowa jego była nadana przez radio moskiewskie. Stalin oskarżył Wielką Brytanię i Francję o podjudzanie Niemców i Japończyków do ataków na Związek Sowiecki, w celu wyczerpania stron walczących tak, żeby alianci zachodni mogli dyktować warunki pokoju po walce. Wówczas Stalin wspomniał możliwość współpracy Rosji Sowieckiej z niemieckimi nazistami. Oferta Stalina była niespodzianką dla Berlina. Dała ona możliwość zwłoki w czasie pozornej przyjaźni i współpracy Niemców ze Sowietami. Zwłoka była Niemcom wtedy potrzebna, ponieważ Polacy bronili swej niepodległości i odmówili przyłączenia się do ataku Niemców na Rosję. Polska odmówiła udziału 40 do 50 polskich dywizji gotowych do mobilizacji i mogła wraz z ponad 100 niemieckimi dywizjami dokonać zwycięskiego ataku na Sowiety, które były głównym geopolitycznym wrogiem Hitera, w jego planowanych podbojach na „następne 1000 lat.” Ówczesna gra Stalina jest opisana na stronie 95 mojej książki (Pogonowski. Iwo, „Jews In Poland: A documentary History, New York, 1993, ISBN 0-7818-0116-8). Ważna jest podstawowa wypowiedź Hitlera z 11go sierpnia 1939 roku, skierowana do Jacob'a jeżeli Zachód jest zbyt głupi i ślepy, żeby to pojąć, będę musiał ułożyć się z Rosją, wspólnie pokonać Zachód, a po jego klęsce, zaatakuję Sowiety wszystkimi moimi siłami. Konieczna mi jest Ukraina, tak żeby nie mogli mnie wziąć głodem. jak to się stało w ostatniej wojnie.” (Roy Dennan: „Missed Chances,” Indigo, Londyn 1997, str. 65). Warto wspomnieć, że Hitler nazywał zbliżający się konflikt „wojną motorów” („Motorenkrieg”) - tymczasem faktycznie armia niemiecka użyła 600,000 koni i 200,000 pojazdów motorowych, które okazały się mniej użyteczne niż konie, według książki Stephen'a Badsay'a „World War II Battle Plans” 2000, str. 96. Józef Garliński napisał na stronie 40 w jego książce „POLAND, S.O.E., AND THE ALLIES,:” „Propagandziści komunistyczni nieraz mówią, że pakt Ribbentrop-Mołotow był tylko sprytnym posunięciem taktycznym Stalina, żeby zyskać na czasie. Nie był to zwykły pakt o nieagresji a raczej bliska współpraca komunistów z nazistami, którym sowieci dostarczyli 900,000 ton ropy naftowej, 500,000 ton rudy żelaznej, 500,000 ton nawozów oraz wiele ważnych dostaw.” Według „The Oxford Kompanion to World War II” (Oxford University Press, 1995)” ofensywa sowiecka w sierpniu 1939 na japońską Armię Kwantyngu w Mandżuko pod wodzą generała Grigiry'ego Żukow'a była pierwszym w historii zastosowaniem taktyk „blitz-krieg,'u,” które były wprowadzone przez Niemców i Sowietów na sowieckich poligonach po zawarciu traktatu w Rapallo, 16go kwietnia, 1922 roku, przez zdominowaną przez Żydów Republikę Wiemarską.  Od 28go maja, 1939 roku odbywały się w Azji największe w historii tamtych czasów, bitwy powietrzne 140 do 200 samolotów sowieckich i japońskich, ( A. Stella, „Khlkhim-Gol, The Forgotten War,” Journal of Contemporary History, 18, 1983). Stalin, w obawie przed wojną na dwa fronty, posłał Żukowa, żeby niespodzianie uderzył na Japończyków, za pomocą 35 batalionów piechoty, 20 szwadronów kawalerii, 500 samolotów i 500 nowych czołgów. Świadomy nadchodzącego ataku na Polskę, Żuków zaatakował 20go sierpnia, 1939 roku i zadał wielkie straty Japończykom skoordynowanym ogniem czołgów, armat i samolotów po raz pierwszy w historii. Ponad 18,000 Japończyków poległo (P. Snow: Nomohan - the Unknown Victory,” History Today, lipiec, 1990). Według autora Laurie Braber („Chaekmate at the Russian Border:  Japanese Conflict before Pearl Harbour” 2000): „Pakt nazistów z Sowietami 23 sierpnia, 1939, był uważny przez rząd Japonii z zdradę Paktu Anty-Kominternowskiego i konkluzja Japończyków była że Hitlerem trzeba manipulować na korzyść Japonii, ale nigdy mu ufać. Pakt Niemców ze Sowietami był ogłoszony w czasie klęski wojsk japońskich... Formalnie walki japońsko-sowieckie skończyły się zawieszeniem broni 16go września 1939. Sowieci po końcu walk przeciwko Japonii, 17go września uderzyli na Polskę w pełnej świadomości, że Francja nie spełni obietnicy i nie zaatakuje Niemiec, w czasie kiedy 70% sił niemieckich walczyło w Polsce, a jednocześnie Francja miała więcej czołgów niż Niemcy. Stalin zorientował się latem 1940 roku, jak wielki błąd popełnił, dokonując masowych egzekucji polskich jeńców wojennych, wiosną 1940go roku, takich zbrodni jak mordu NKWD w Katyniu dokonanego na oficerach polskich. Salin miał nadzieję, że we Francji znowu będzie przewlekła wojna pozycyjna i że rosyjska armia będzie mogła nadrobić straty 44,000 oficerów sowieckich zabitych w czasie stalinowskich czystek w latach 1930tych. Szybkie zwycięstwo Hitlera we Francji zagrażało wcześniejszym atakiem na Rosję, która potrzebowała pomocy z USA oraz mogłaby użyć przeciwko Hitlerowi polskich, jeńców wojennych wymordowanych przez NKWD wiosną 1940. Rząd rosyjski poczuwa się do ciągłości z rządami Stalina i innych komunistów. Obecnie po wielokrotnym potępianiu zbrodni rządów komunistycznych dokonywanych na komunistach, Moskwa wybiela Pakt Ribbentrop-Mołotow i oznajmia, że rosyjskie służby wywiadowcze wkrótce ogłoszą jakieś sensacyjne knowania Polski z Hitlerem, niby w postaci tajnych pertraktacji polskich służb specjalnych oraz ministerstwa obrony, według wiadomości agencji RIA Nowosti. Rzecznik rosyjskich służb w mediach, Sergei Iwanow, stara się pokazać Polskę, ofiarę masowych mordów w czasie Drugiej Wojny Światowej, w jak najgorszym możliwie świetle. Jakoś Moskwę nie stać na przyznanie faktu jak wiele Rosja skorzystała na odmowie przez Polskę wzięcia udziału w ataku sił Hitlera na Sowiety w 1939 roku. Iwo Cyprian Pogonowski

Pakt Piłsudski - Hitler? Od dłuższego czasu dominuje w Polsce specyficzna tendencja, aby kolejne rocznice historyczne wykorzystywać jako pretekst do wzniecania konfliktów z Rosją. Tak było w przypadku niedawno obchodzonej rocznicy Powstania Warszawskiego (Rosjanie stali po drugiej stronie Wisły), stanu wojennego (weszliby czy nie?), cudu nad Wisłą (przy tej okazji ani słowa dzięki komu bolszewicy znaleźli się pod Warszawą) oraz nawet zamachu majowego (który miał rzekomo ocalić Polskę przed komunistycznym przewrotem). Nie inaczej stało się w przypadku 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej. Powstał zatem realny dylemat, jak rocznicę wybuchu wojny z Niemcami przekuć w nowy konflikt z Rosją? Rocznica wybuchu II w. św. wywołała falę dyskusji i komentarzy przede wszystkim w odniesieniu do okoliczności zawarcia niemiecko - radzieckiego paktu o nieagresji z 23 sierpnia 1939 r. Na temat owego porozumienia wypowiadają się zarówno Polacy, jak i Rosjanie. W wypowiedziach strony rosyjskiej spotkać się można z argumentacją uzasadniającą zawarcie paktu Ribbentrop-Mołotow, wcześniejszym polsko-niemieckim porozumieniem wymierzonym w Moskwę. Tłumaczenie takie wywołało falę oburzenia i krytyki ze strony polskiej. Czy słusznie? Czy Polska pod rządami sanacji faktycznie prowadziła politykę równowagi, polegającą na utrzymywaniu równej odległości zarówno od Niemiec, jak i od Rosji? Ciekawe wnioski formułuje w tym względzie ostatnio dr Stanisław Żerko na łamach specjalnego wydania „Polityki” (nr 3/2009), pisząc: „Prowadzoną od 1934 r. przez Warszawę politykę nazywano czasem w polskim MSZ polityką równowagi (...) O równowadze czy zachowywaniu przez Warszawę równej odległości w stosunku do Berlina i Moskwy można było jednak mówić tylko w odniesieniu do strategicznych założeń polityki tego okresu. Określanie natomiast mianem równowagi realizowanej po 1934 r. przez Becka polityki wobec Niemiec i ZSRR jest nieuzasadnione i prowadzi do interpretacyjnych nieporozumień. Stosunki Polski ze Związkiem Radzieckim psuły się z roku na rok i osiągnęły dno w okresie kryzysu sudeckiego 1938 r., podczas gdy w relacjach polsko-niemieckich następowało coraz silniejsze zbliżenie”. Na marginesie warto podkreślić, że wspominany numer „Polityki” rozprawia się też z nośnymi, także w kręgach prawicowych i konserwatywnych, hasłami, że trzeba było iść razem z Niemcami na Rosję. Polsko-niemiecka deklaracja o niestosowaniu przemocy z 26 stycznia 1934 r. wpłynęła w zasadniczy sposób na przerwanie izolacji Niemiec oraz w istotny sposób osłabiła francuski system sojuszy wschodnich. Deklaracja wywołała falę spekulacji nie tylko w Moskwie. Przekonanie o bliskiej współpraca Berlina i Warszawy było powszechne także w Czechosłowacji, państwach bałtyckich (nawet w utrzymującej przyjazne stosunki z Polską Łotwie) oraz, co najistotniejsze, w szerokich kołach dyplomacji francuskiej (Francja dowiedziała się o deklaracji od strony niemieckiej). Jak pisze w pracy „Polityka równowagi 1934-1939. Polska między Wschodem a Zachodem”, przywoływany często ostatnio jako znawca przedmiotu, Marek Kornat: „stronie polskiej niełatwo było wytłumaczyć się przed opinią zagraniczną, jak to możliwe, że Hitler «za darmo» zgodził się na porozumienie z Polską, z którą żaden rząd niemiecki wcześniej nie chciał zawrzeć podobnego w formie układu, żądając po prostu cesji terytorialnej Pomorza i Górnego Śląska jako minimum (...) To był najpoważniejszy argument przeciwników Polski (chyba raczej przeciwników porozumienia niemiecko-polskiego - przyp. M.M.). Ich przekonanie, że rząd polski swe kordialne (z pozoru) stosunki z elitą III Rzeszy okupił tajnymi zobowiązaniami - jawiło się jako więcej niż prawdopodobne”. Ceną za wolną rękę w Austrii i Czechosłowacji miały być wspólne plany podboju na wschodzie, połączone z powrotem do federacyjnych planów Piłsudskiego utworzenia Ukrainy. Taka ocena polityki i zamierzeń sanacji nie była czymś odosobnionym. Przed wojną formułowali ją niektórzy przedstawiciele Narodowej Demokracji, wśród nich np. Marian Seyda. Symptomatyczne, że nawet w czasie II wojny, której przebieg sprzyjał ocenie przedwojennej polityki sanacji, formułowano podobne zarzuty. W artykule z 1942 r. „Armia sanacyjna czy armia narodowa”, powstałym w środowisku NOW, czytamy: „Piłsudski, osiągnąwszy pełnię władzy w Polsce, wrócił na swą starą drogę współpracy politycznej z Niemcami. Zawarł on mianowicie w roku 1934 polsko-niemiecki pakt nieagresji, mający obowiązywać 10 lat (...) Jeśli były jakie przygotowania wojenne, to skierowane były one przeciw Rosji i to Rosji ze wspomnień 1920 roku. Hitler natomiast wspaniale wyzyskał układ polsko-niemiecki. Po pierwsze przez ten układ wyszedł on z politycznej izolacji w Europie i przełamał pierścień otaczających go przeciwników (...) Nastąpił Anschluss Austrii. Sanacja, zamiast przejść z miejsca do obozu przeciwniemieckiego, wlokła dalej Polskę w ogonie niemieckiej polityki, nie zawahała się nawet dopomóc Niemcom do rozbioru Czechosłowacji, państwa, które w tych warunkach było niejako naturalnym sojusznikiem Polski w walce przeciwko Niemcom. Jest to może największa i najgłupsza zbrodnia polityczna sanacji”. W tym samym tonie utrzymany był, pisany na parę miesięcy przed wybuchem Powstania Warszawskiego w 1944 r., tekst Czesława Buniewskiego, działacza zbliżonego do kręgów ONR-owskich, „Kulisy dwudziestolecia dziejów Polski wskrzeszonej” (pełny tekst publikowany był w latach 1992-1993 na łamach miesięcznika „Szczerbiec”). Nieprawdą są zatem stawiane często, także i przez historyków, zarzuty, że powyższa argumentacja pochodzi rodem z komunistycznej propagandy. Powojenny historyk marksistowski Karol Lapter, w swojej pracy „Pakt Piłsudski - Hitler” wydanej w 1962 r., zdaje się powtarzać jedynie niektóre tezy z narodowo- demokratycznego arsenału (nie pierwszy to i nie ostatni tego typu przypadek w Polsce Ludowej). We współczesnej Rosji na pewno zauważalna jest tendencja do częściowej przynajmniej rehabilitacji polityki prowadzonej przez Stalina. Wielka wojna ojczyźniana stanowi zaś, obok powrotu do prawosławia i tradycji białej Rosji, jeden z mitów założycielskich nowej Rosji, w której nieprędko dojdzie do zrównania zbrodni Hitlera i Stalina. Strona polska, o ile powinna się zdecydowanie przeciwstawiać próbom rehabilitacji zbrodni komunistycznych, o tyle nie może pozostać ślepa na błędy popełnione przez polityków polskich. Lata 1934 -1938 obfitowały w liczne dowody na ścisłą współpracę polskiego rządu z III Rzeszą, apogeum tej współpracy przypadło na wspólną akcję wymierzoną przeciwko Czechosłowacji i jej faktyczny rozbiór. Strona polska dała się zwieść wyrachowanej polityce niemieckiej, obliczonej na parę lat, „ocieplania stosunków z Polską” (wyciszenie antypolskich tendencji, wielu politykom wskazywało na odejście od polityki pruskiej dominującej w Republice Weimarskiej), pomagając Niemcom wyjść z międzynarodowej izolacji i walnie przyczyniając się do odbudowy ich potęgi i zajęcia najlepszych pozycji strategicznych do ataku na nią samą. Kosztem była nieufność, jaką wobec Polski nabrały przede wszystkim Moskwa, Paryż i Praga. Strona rosyjska, pisząc o współpracy polsko-niemieckiej, popełniła w całej sprawie jeden błąd, nie powinna powoływać się na tajne porozumienie niemiecko-polskie. Nieistnienie bowiem tego dokumentu zostało już dawno w nauce wykazane. Jak bowiem pisze wspominany już powyżej K. Lapter: „Nie oznaczało to oczywiście, że istniała formalna umowa dotycząca takiego współdziałania przeciwko ZSRR. Mówiono wprawdzie o istnieniu takiego tajnego układu, cytowano nawet jego tekst, ale o wiele ważniejszy od istnienia czy nieistnienia formalnej umowy polsko-niemieckiej był fakt, że Polska postępowała tak, jak gdyby umowa taka istniała”. Oceniając na koniec postawę polskiego rządu, należy zauważyć, że prowadzi on słuszną politykę nie reagowania (zapewne gdyby premierem był J. Kaczyński rozdawano by już karty mobilizacyjne, a na obecność Putina nie byłoby co liczyć) na szum medialny i prasowe publikacje płynące z Rosji (ciekawe, co by było, gdyby Rosjanie za każdym razem oficjalnie reagowali, gdy w polskiej prasie pisze się o „wspólnej defiladzie Rydza-Śmigłego z Hitlerem odbieranej w Moskwie”, a tekstów takich przecież nie brakuje), na których tle planowane na 1 września wystąpienie premiera Rosji może wielu zaskoczyć. I jeszcze jedna refleksja. Pomimo wszystko pierwsza (faktycznie) osoba w Rosji na uroczystościach na Westerplatte się pojawi, podczas, gdy „nasz strategiczny” amerykański sojusznik, wysyłając do Polski urzędnika niższej rangi, po raz kolejny pokazał miejsce Polski hierarchii ważności swoich sojuszy. Maciej Motas

Turek okradł gen.Czempińskiego Czyżby „Ameryka jeszcze nie zginęła”, w przeciwieństwie do biednej Polski, która pod groteskowo dekoracyjnymi rządami PO i PSL toczy się po równi pochyłej? Tak wolno sądzić przynajmniej po reakcji „biednych Amerykanów” na socjalistyczny projekt przymusowego dobrodziejstwa w postaci „powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych”, autorstwa tandemu Obama - Hilaria, bardziej chyba zbrodniczego dla wolności obywatelskiej, niż osławiony duet Bonny and Clyde... Biedni Amerykanie protestują ostro przeciw temu projektowi: wolą nie być ubezpieczeni w ogóle, niż pod przymusem. Pokazuje to dobrze różnicę między polskim a amerykańskim społeczeństwem, chociaż może nazbyt uogólniam: może to pokazuje tylko różnicę między stopniem indoktrynacji medialnej obydwu tych społeczeństw? Może gdyby w Polsce media poświęcały więcej uwagi ekonomii, mniej politycznie poprawnemu duraczeniu - i Polacy odkryliby, że „mówią prozą”, że myślą normalnie, że lepiej trzymać państwo na bezpieczny dystans od własnej forsy, niż pozwalać się okradać „dobrodziejstwem przymusowych ubezpieczeń”?... Na razie, jak informuje „Rzeczpospolita”, forsę na bezpieczny dystans od państwa polskiego trzymał gen.Gromosław Czempiński, - bo aż na koncie w szwajcarskim banku, z którego - co za zuchwała bezczelność! - jakiś Turek („a jeden...Turek przywiązał sobie... sznurek”) ukradł mu 2 miliony dolarów! Cóż, ba - na biednego najwyraźniej nie trafiło: prawdziwe pytanie brzmi, ile tam ma jeszcze tego szmalu p.Czempiński i skąd go ma? Kto tam ma jeszcze konta, w jakiej wysokości i jakiego pochodzenia jest ta gigantyczna forsa? To są pytania znacznie ważniejsze od rozważań, czy minister Grad poda się do dymisji i kto go zastąpi... Bo oto wyłazi na wierzch, jak ośłizgła glista spod ziemi, straszne podejrzenie, że na kontach szwajcarskich spoczywa spora część szmalu  wyprowadzonego z Polski via Bank Handlowy, FOZZ i inne podobne operacje komunistycznych służb specjalnych, z którego zasilana jest teraz „kontynuacja PRL w warunkach demokracji, pluralizmu i społecznej gospodarki wolnorynkowej”. Jak pamiętamy, nie tak dawno TW „Carex” zrezygnował z ubiegania się o prezydenturę, gdy prasa zaczęła interesować się jego rodzinnym majątkiem za granicą, a wielu innych polityków dostaje wprost spazmów i histerii na sam, miły przecież, dźwięk słów „konta szwajcarskie?. No i trup pada gęsto na ścieżkach prowadzących do numerów tych kont... Czy wszystkie one są imienne, czy są też tylko „na okaziciela”, znającego numery?... No i czy ten Turek, co tak zuchwale okradł Czempińskiego, nie miał, aby na imię Mosze albo Baruch?... Premier Tusk, jako główny zwierzchnik służb specjalnych, powinien teraz wydać rozkaz wywiadowi wojskowemu( ba, ale czy posłucha,hi,hi,hi!) żeby ustalił wreszcie, kto ile i skąd ma w tych szwajcarskich bankach, a „kasjera lewicy” trzeba by przycisnąć w śledztwie: nie jest to trudne zważywszy, że jego ułaskawienie przez Kwaśniewskiego jest nader wątpliwe. Nawiasem mówiąc: czy Kwaśniewski też ma bezpieczne konto w Szwajcarii? W jakiej wysokości? I czy już go nie okradł aby jakiś inny Turek?... Ach, ci Turcy! Jakże ich przyjmować do Unii Europejskiej!... Gdy smród i atmosfera zbrodni wokół szwajcarskich kont zagęszcza się niebezpiecznie, nie dziwi inicjatywa SLD by zakończyć lustrację. Jeszcze tylko przez 5 lat miałyby być składane oświadczenia dotyczące współpracy ze służbami specjalnymi PRL przez osoby ubiegające się o funkcje publiczne, a Instytut Pamięci Narodowej miałby ulec całkowitej likwidacji. Najwidoczniej towarzysze z SLD uważają, że naród polski powinien być gorzej poinformowany od niemieckich, żydowskich, amerykańskich czy rosyjskich służb specjalnych, dla których archiwa IPN i inne nie stanowią, zdaje się, większej tajemnicy? Wiele to kopii SB-eckich teczek „krąży po świecie”? Dwie, trzy - czy już - po skopiowaniu i handelku - znacznie więcej?... Czy SLD tak bardzo już zdegenerował się, iż wolałby, żeby polskich polityków szantażowali Niemcy, Żydzi, Amerykanie albo Rosjanie - niż inni politycy, ale polscy?... Byłaby to szczególna forma narodowego zaprzaństwa i degeneracji, ale, w sumie, zgodna z prostytucyjną tradycją lewicy: już Komunistyczna Partia Polski wolała Polską Republikę Rad od Polski suwerennej. Te typy tak mają... Na razie szaleją w Polsce „niezawisłe” sądy. Przy orzekaniu surowej kary na pewną kobietę za nazwanie sąsiada „pedałem” sędzina powołała się na ...rezolucję Unii Europejskiej. Proszę: nawet rezolucje  Unii Europejskiej są już w Polsce prawem! Tylko patrzeć, jak prawem stanie się etykietka z butelki od piwa „Carlsberg”. Nawiasem mówiąc: jeśli przy pewnych zawodach przechodzi się badania psychologiczne - czy minister Czuma nie mógłby i sędziów poddać takiej procedurze? A nawet - procedurze badań psychiatrycznych? Szaleństwo „niezawisłych” sądów miewa oraz częściej i inne objawy: sądy te utajniają mianowicie coraz chętniej nie tylko rozprawy lub ich część, ale i uzasadnienia swych wyroków... Wstydzą się wypisywanych tam bzdur? Może od razu przywrócić komunistyczne „rozprawy kiblowe”, na razie przy oskarżeniach o rasizm, antysemityzm czy homofonię, ale z czasem - z upływem niezbędnego staży tresury, w UE pod Traktatem Lizbońskim - i przy innych oskarżeniach? Wszystko możliwe, dosłownie. Nawet wokół śmierci naszego żołnierza w Afganistanie roztoczyła się cuchnąca atmosfera kłamstw wokół okoliczności tej śmierci, a sprzeczne wersje mnożą się jak króliki. Najpierw dowiedzieliśmy się, że „zaginął” na polu walki, a dopóki nie znaleziono ciała, może żyje - potem uraczono nas wzruszającą historią, jak najpierw zastrzelił snajpera, a potem inny snajper - jego, co widział naoczny świadek. Słychać też, że przez dłuższy czas „nie nadlatywały helikoptery” dla wsparcia zaskoczonego patrolu... Słychać też, że w wojsku polskim więcej generałów niż podoficerów, podobnie jak w tym radomskim szpitalu, gdzie więcej  personelu niż pacjentów. Nie dziwiłbym się, zatem gdyby okazało się, że i na szwajcarskich kontach jest więcej szmalu, niż można przypuszczać, i więcej chętnych, co już znają numery kont niż samych kont. Oczywiście - są to Turcy, a ci słyną z małomówności. Wiem, co mówię, bo pracowałem kiedyś we Francji na winnicy w jednym szeregu z pewnym „comerade Turque” i jedyne słowa, jakie wymieniliśmy podczas długich godzin pracy brzmiały: „Aj!Aj”, - gdy przypadkowo ukłuliśmy się sekatorami. Nawet niemowa krzyknie, gdy zaboli... Marian Miszalski

"Rząd" RF bierze się za dokonywanie wynalazków Jak donosi ONET.pl - „biznes”: JE Mikołaj Sarközy de Nagy-Bosca, uważany za „prawicowca” prezydent Republiki Francuskiej, „zamierza rozpisać wielką pożyczkę narodową. Uzyskane w ten sposób środki finansowe mają służyć na inwestycje w strategicznych dziedzinach gospodarki. Zdaniem francuskich mediów, wysokość pożyczki, rozpisanej w formie państwowych obligacji, może wynieść nawet do 100 miliardów €uro. Prace nad przygotowaniem narodowej pożyczki rozpoczęły się od utworzenia komisji, która ma przede wszystkim ustalić, na co mają być przeznaczone pieniądze. Na czele tej komisji Mikołaj Sarkozy umieścił, jako symbol narodowego konsensusu, dwóch byłych premierów. Są to socjalista Michał Rocard i prawicowy polityk Alan Juppé. Przemawiając podczas inauguracji prac komisji, prezydent podkreślił, że pieniądze z pożyczki nie mogą służyć do doraźnego łatania dziur w budżecie. Będą one wykorzystane do inwestycji w dziedzinach, które przyniosą rozwój i dochody. Sarkozy podał kilka przykładów: „Energia słoneczna, energia prądów morskich, światłowody, nanotechnologie, przechowywanie energii elektrycznej, biotechnologie. To wasza komisja ma nam powiedzieć, jaka jest wasza wizja i jakie są najlepsze inwestycje." Prezydent dodał, że celem rozpisania pożyczki ma być „przygotowanie przyszłości." Komentarz do tego jest oczywisty: (1) trzeba spróbować ściągnąć z rynku nadrukowane w ramach „walki z Kryziem” pieniądze; (2) Widać to po tym, że najpierw ustala się wysokość „pożyczki”, a potem: na co potrzebne są pieniądze; (3) Jak wiadomo to reżymowy przemysł lepiej spożytkowuje pieniądze, niż prywatny; (4) Wszystkich wynalazków w historii dokonały rządy lub ich uczeni. Mam nadzieję, że Francuzi i Francuzki nie dadzą się temu drobnemu cwaniaczkowi nabrać. JKM



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
P31 102
mat bud 102 (Kopiowanie) (Kopiowanie)
102
102 106 SUPLEMENT 53 2id 11668 Nieznany
1996 (102)
101 102
gm 4 102
102
gm 7 102
102
Anamnesis57 5c str 100 102
C G Jung Podstawy psychologii analitycznej str 102 125, 162 164(2)
Focha 102 13 ALEJA3MAJACZB CAD
102 103
B 6197 102 500
102(1)
101 102
gazeta podatkowa nr 102 z 30 12 04 5IPSDBY25FT6RHAT4YXBEXTW3MYM5PGWJUOYT4Y
102 struktura warstwowa tyrystora

więcej podobnych podstron