R E HOWARD Conan簉barzynca


ROBERT ERVIN HOWARD

CONAN BARBARZY艃CA

DEMON Z 呕ELAZA — CZARNY KOLOS — CZERWONE 膯WIEKI

Opu艣ciwszy Zambul臋, Conan pod膮偶y艂 na wsch贸d ku zielonym 艂膮kom Shemu. Kroniki nic nie m贸wi膮 o dalszych losach Gwiazdy Khorala, nie wiadomo, czy Conanowi uda艂o si臋 dotrze膰 z klejnotem do Ophiru i otrzyma膰 obiecan膮 g贸r臋 z艂ota, czy te偶 utraci艂 go po drodze na korzy艣膰 sprytnego z艂odzieja lub dziewczyny lekkich obyczaj贸w. W ka偶dym razie zysk, jaki osi膮gn膮艂 —je偶eli w og贸le osi膮gn膮艂 — nie starczy艂 mu na d艂ugo.

Odby艂 kolejn膮 kr贸tk膮 podr贸偶 do rodzinnej Cymmerii. Niestety, jego kompani z lat m艂odo艣ci byli ju偶 martwi, a stare k膮ty nudniejsze ni偶 poprzednio.

S艂ysz膮c, 偶e kozacy odzyskali dawn膮 si艂臋 i zn贸w uprzykrzaj膮 偶ycie kr贸lowi Yezdigerdowi, Conan wsiada na ko艅 i wraca do Turanu. Samo jego pojawienie si臋 tam stwarza mu licznych sojusznik贸w w艣r贸d kozak贸w i korsarzy z Krwawego Bractwa Morza Vilayet. Pomimo tego, i偶 przybywa z pustymi r臋koma, w kr贸tkim czasie gromadzi pod swoj膮 komend膮 znaczne si艂y i zdobywa wi臋ksze ni偶 kiedykolwiek 艂upy.

DEMON Z 呕ELAZA

Rybak kurczowo chwyci艂 r臋koje艣膰 swojego no偶a. Zrobi艂 to zupe艂nie odruchowo, bowiem tego, czego si臋 pod艣wiadomie obawia艂, nie zdo艂a艂by zabi膰 no偶em — nawet z臋bat膮, zakrzywion膮 kling膮 Yuetsch贸w, kt贸ra z 艂atwo艣ci膮 rozp艂ata艂aby doros艂ego m臋偶czyzn臋. Tutaj, w murach opuszczonej twierdzy Xapur, przybyszowi nie zagra偶a艂 ani cz艂owiek, ani zwierz臋.

Dostawszy si臋 na spadziste, nadbrze偶ne ska艂y, dotar艂 przez d偶ungl臋, otaczaj膮c膮 fortyfikacje do pozosta艂o艣ci zaginionej cywilizacji. Mi臋dzy drzewami ja艣nia艂y potrzaskane kolumny, szcz膮tki sp臋kanych mur贸w bieg艂y chwiejnymi zakosami w cie艅, a szerokie niegdy艣 chodniki skrusza艂y i ust膮pi艂y pod naporem olbrzymich korzeni.

Rybak by艂 typowym przedstawicielem swojej rasy, dziwnego ludu, o pochodzeniu gin膮cym w mrokach dziej贸w, kt贸ry od niepami臋tnych czas贸w zamieszkiwa艂 proste chaty osad po艂o偶onych nad brzegami Morza Vilayet. Kr臋py m臋偶czyzna o d艂ugich, ma艂pich ramionach i chudych 艂ukowatych nogach, mia艂 szerok膮 twarz, niskie czo艂o, zmierzwione w艂osy i olbrzymi tors. Pas z no偶em i prosta przepaska by艂a ca艂ym jego strojem. To, 偶e rybak dotar艂 do tego miejsca, by艂o dowodem na to, 偶e w przeciwie艅stwie do wi臋kszo艣ci swych wsp贸艂plemie艅c贸w nie by艂 ca艂kowicie pozbawiony ciekawo艣ci. Ludzie rzadko odwiedzali Xapur, opuszczon膮, prawie zapomnian膮 wysp臋, jedn膮 z tysi臋cy rozsianych po tym wielkim, 艣r贸dl膮dowym morzu. Nazywano j膮 Fortec膮 Xapur, ze wzgl臋du na ruiny — pozosta艂o艣ci jakiego艣 prehistorycznego kr贸lestwa, o kt贸rym zapomniano na d艂ugo przed nadej艣ciem Hyborian z p贸艂nocy. Nikt nie wiedzia艂, kto obrobi艂 te g艂azy, chocia偶 przekazywane w艣r贸d Yuetsch贸w z pokolenia na pokolenie, na wp贸艂 niezrozumia艂e opowie艣ci wspomina艂y o pradawnym powi膮zaniu rybak贸w i wymar艂ych mieszka艅c贸w wyspy. Jednak Yuetshowie od ponad tysi膮ca lat nie rozumiej膮 sensu tych opowie艣ci. Teraz powtarzali je jak pozbawione znaczenia, tradycyjne formu艂ki, kt贸re zgodnie ze zwyczajem przekazywa艂 ojciec synowi. Od wielu pokole艅 nikt z ich plemienia nie postawi艂 nogi na Xapur. Niedalekie wybrze偶e by艂o niezamieszka艂e. Poro艣ni臋te trzcin膮 bagna i dzikie bestie czyni艂y je niedost臋pnym.

Wioska rybaka le偶a艂a na po艂udniu od wyspy. Nocny sztorm zagoni艂 jego kruch膮 艂贸d藕 tutaj, daleko od zwyk艂ych 艂owisk, a olbrzymia fala rozbi艂a j膮 o stromy, skalisty brzeg wyspy. Teraz, rankiem, niebo by艂o b艂臋kitne i przejrzyste, a wschodz膮ce s艂o艅ce zamienia艂o krople rosy na li艣ciach w skrz膮ce si臋 diamenty.

W czasie szalej膮cej burzy, kiedy jeden, szczeg贸lnie mocny piorun trafi艂 w wysp臋, przez odg艂osy zmagaj膮cej si臋 natury przebi艂 si臋 huk i 艂oskot spadaj膮cych g艂az贸w. Ha艂asu tego nie mog艂o wywo艂a膰 wal膮ce si臋 drzewo. Rybak, po nocy sp臋dzonej u podn贸偶a ska艂, wspi膮艂 si臋 w 艣wietle wschodz膮cego s艂o艅ca na ich szczyt. Gdy dotar艂 do celu ogarn膮艂 go niepok贸j, a instynkt ostrzega艂 przed niebezpiecze艅stwem.

Poprzez drzewa wida膰 by艂o ruiny budowli wzniesionej z gigantycznych blok贸w tego jedynego, twardego jak stal kamienia. Kamienia znajdowanego tylko na wyspach Morza Vilayet. Zdawa艂o si臋 nieprawdopodobnym, aby ludzkie r臋ce da艂y rad臋 obrobi膰 te g艂azy i zbudowa膰 z nich mury, a ju偶 na pewno zniszczenie ich nie le偶a艂o w mocy cz艂owieka. Piorun rozbi艂 wielotonowe bloki jak szk艂o, topi膮c niekt贸re z nich w zielon膮 mas臋 i roztrzaska艂 olbrzymi膮 kopu艂臋 budowli.

Rybak wspi膮艂 si臋 po gruzach, zajrza艂 do 艣rodka i krzykn膮艂 z wielkiego zdumienia. Uderzenie pioruna ods艂oni艂o z艂oty katafalk, na kt贸rym le偶a艂 w kurzu i od艂amach skalnych olbrzym.

Odziany by艂 jedynie w kr贸tk膮 sp贸dniczk臋 z rekiniej sk贸ry. W膮ska, z艂ota opaska przytrzymywa艂a mu na skroniach prosto przyci臋te, czarne w艂osy. Na nagiej, muskularnej piersi le偶a艂 dziwny sztylet, o szerokiej zakrzywionej klindze i r臋koje艣ci wysadzanej klejnotami. Bro艅, mimo i偶 nie mia艂a z臋batego ostrza, przypomina艂a n贸偶, jaki rybak nosi艂 u pasa. Wykonano j膮 jednak z niesko艅czenie wi臋ksz膮 staranno艣ci膮.

Rybak po偶膮dliwie spojrza艂 na sztylet. Jego w艂a艣ciciel spoczywa艂 od wielu wiek贸w w swym grobowcu i by艂 r贸wnie martwy jak otaczaj膮ce go g艂azy. Rybak nie zastanawia艂 si臋 zbyt d艂ugo nad tajemniczymi umiej臋tno艣ciami staro偶ytnych, dzi臋ki kt贸rym umar艂y zachowa艂 pozory 偶ycia, a jego cia艂o przetrwa艂o przez lata nietkni臋te. Wszystkie jego my艣li skupi艂y si臋 na wspania艂ym no偶u, zdobionym lekkimi falistymi liniami, biegn膮cymi wzd艂u偶 ch艂odno l艣ni膮cego ostrza.

Zszed艂 do grobowca i wzi膮艂 do r臋ki sztylet le偶膮cy na piersi m臋偶czyzny. W chwili, gdy to uczyni艂, sta艂o si臋 co艣 niepoj臋tego i strasznego. Czarne muskularne d艂onie zacisn臋艂y si臋 kurczowo, powieki otwar艂y si臋, ods艂aniaj膮c wielkie ciemne 殴renice, kt贸rych magnetyczne spojrzenie trafi艂o przera偶onego rybaka jak uderzenie pi臋艣ci膮. Cofn膮艂 si臋 i wypu艣ci艂 z r臋ki sztylet. Jednocze艣nie, jeszcze do niedawna martwy, olbrzym podni贸s艂 si臋 i siad艂. Zaskoczony rybak otworzy艂 usta ze zdziwienia. Siedz膮cy by艂 gigantycznej budowy. Patrzy艂 teraz przez zw臋偶one powieki oczyma, w kt贸rych nie by艂o 艣ladu wdzi臋czno艣ci. Wzrok jego, obcy i wrogi, p艂on膮艂 ch臋ci膮 mordu.

Nagle wsta艂 i pochyli艂 si臋 nad swoim o偶ywicielem. Prymitywnego umys艂u rybaka nie ogarn膮艂 strach, przynajmniej nie wzbudzi艂o go pogwa艂cenie praw natury. W momencie, gdy olbrzymie d艂onie zaciska艂y si臋 na jego barkach, chwyci艂 za sw贸j wielki n贸偶 i pchn膮艂 sprawdzonym wiele razy ruchem. Klinga p臋k艂a po zetkni臋ciu si臋 z olbrzymem, jakby trafi艂a w ukryty pod sk贸r膮 偶elazny pancerz. Jednocze艣nie kark rybaka trzasn膮艂 w u艣cisku giganta niczym spr贸chnia艂a ga艂膮藕.

Pan Kwaharizmu oraz stra偶nik morskich granic, Jehungir Aga, spojrza艂 jeszcze raz na zw贸j pergaminu opatrzony wielk膮 piecz臋ci膮 kr贸la Turanu. Po chwili za艣mia艂 si臋 kr贸tko i nerwowo.

— Co nowego? — bezceremonialnie odezwa艂 si臋 Ghaznawi, jego doradca.

Jehungir, kt贸ry by艂 przystojnym m臋偶czyzn膮, dumnym ze swych osi膮gni臋膰 i szlachetnego urodzenia, skrzywi艂 si臋 i wzruszy艂 ramionami.

— Kr贸l ponagla mnie — powiedzia艂. — Sam kre艣li do mnie s艂owa swego niezadowolenia z powodu mojego, jak to nazywa, braku umiej臋tno艣ci w obronie granic. Na Tarima! Je偶eli nie zniszcz臋 tych stepowych rabusi贸w, Kwaharizm b臋dzie mia艂 nowego pana.

Doradca w zamy艣leniu skuba艂 sw膮 siw膮 brod臋. Yezdigerd, kr贸l Turanu, by艂 najpot臋偶niejszym w艂adc膮 na 艣wiecie. Ciemnosk贸rzy Zamorianie p艂acili mu haracz, podobnie jak wschodnie prowincje Koth. R贸wnie偶 Shem z艂o偶y艂 mu ho艂d. Wszystkie kraje, a偶 po le偶膮cy na zachodzie Sushani odda艂y si臋 pod jego w艂adz臋. Jego wojska grabi艂y pogranicze Stygii na po艂udniu i o艣nie偶one ziemie Hyperborejskie na p贸艂nocy. Jego konnica nios艂a ogie艅 i miecz na zach贸d, do Brythunii, Ophiru, Korynthii, a nawet do granic Nemedii. Z rozkazu kr贸la Thuranu wojownicy w poz艂acanych zbrojach tratowali kopytami swych koni mieszka艅c贸w tych krain i puszczali z dymem ich domy. W jego wspania艂ym pa艂acu, w wielkim portowym mie艣cie Aghrapurze, znajdowa艂y si臋 nieprzeliczone bogactwa. Flotylle jego okr臋t贸w, wielkich galer wojennych o czerwonych 偶aglach, panowa艂y na Morzu Hyrka艅skim i Vilayet. Na ogromnych targowiskach niewolnik贸w w Aghrapurze, Sultanapurze, Kwaharizmie, Shahpurze i Khorusunie handlowano pojmanymi mieszka艅cami s膮siednich krain. Za trzy sztuki srebra (nie najwi臋ksze) mo偶na by艂o kupi膰 kobiet臋: ciemnow艂os膮 Zamoriank臋, brunatnosk贸r膮 Stygijk臋, jasnow艂os膮 Brythunk臋, hebanow膮 Kushitk臋 i Shemitk臋 o oliwkowej sk贸rze.

Mimo tych wszystkich zwyci臋stw jego szybkiej jazdy nad obcymi armiami, daleko od granic Thuranu, pod jego bokiem zuchwa艂y wr贸g szarpa艂 kr贸lestwo, nios膮c 艣mier膰 i zniszczenie. Na rozleg艂ych stepach, mi臋dzy Morzem Vilayet a dalekimi granicami hyboria艅skich kr贸lestw, powsta艂o w ci膮gu nieca艂ego pi臋膰dziesi臋ciolecia nowe spo艂ecze艅stwo z艂o偶one ze zbieg艂ych niewolnik贸w, z艂oczy艅c贸w i dezerter贸w. Ich przest臋pstwa by艂y tak rozmaite jak kraje, z kt贸rych pochodzili. Jedni urodzili si臋 na stepie, inni przybyli z kr贸lestw zachodu. Ca艂膮 t膮 zbieranin臋 zwano kozakami.

Zamieszkuj膮c rozleg艂e, dzikie r贸wniny, nie uznaj膮c 偶adnych praw poza swoistym kodeksem, umieli stawi膰 czo艂a nawet wojskom wielkiego w艂adcy. Wci膮偶 naje偶d偶ali pograniczne prowincje Thuranu, chroni膮c si臋 w razie pora偶ki w stepie. Razem z piratami Krwawego Bractwa Morza Vilayet grasowali na wybrze偶u, 艂upi膮c statki kupieckie zawijaj膮ce do port贸w Hyrkanii.

— Jak mam zgnie艣膰 to wilcze plemi臋? — dopytywa艂 si臋 Jehungir. — Je偶eli rusz臋 za nimi w step, ryzykuj臋, 偶e okr膮偶膮 mnie i rozbij膮, a je偶eli b臋d臋 przewa偶a艂, wymkn膮 si臋 i w czasie mojej nieobecno艣ci spal膮 pogranicze. Ostatnio poczynaj膮 sobie coraz 艣mielej.

— To za spraw膮 nowego wodza — rzek艂 Ghaznawi. — Wiesz kogo mam na my艣li.

— Tak! — warkn膮艂 w艣ciekle Jehungir. — To ten szata艅ski Conan. Jest jeszcze dzikszy od kozak贸w i waleczny jak g贸rski lew.

— Raczej dzi臋ki instynktowi ni偶 inteligencji. Inni kozacy s膮 przynajmniej potomkami cywilizowanych ludzi. On jest barbarzy艅c膮. Gdyby艣my go usun臋li, sko艅czy艂yby si臋 nasze k艂opoty z kozakami.

— Ale jak? — pyta艂 Jehungir. — Raz po raz wychodzi nietkni臋ty z, wydawa艂oby si臋, 艣miertelnych opresji. Poza tym, dzi臋ki instynktowi czy rozwadze, unikn膮艂 wszystkich zastawionych na niego pu艂apek.

— Na ka偶de zwierz臋 i na ka偶dego cz艂owieka istnieje przyn臋ta, trzeba tylko umie膰 j膮 znale藕膰 — rzek艂 sentencjonalnie Ghaznawi. — Kiedy uk艂adali艣my si臋 z kozakami w sprawie okupu za je艅c贸w, obserwowa艂em Conana. Nie stroni od mocnych trunk贸w i kobiet. Sprowad藕 tu swoj膮 niewolnic臋 Oktawi臋.

Jehungir klasn膮艂 w d艂onie i Kushita, eunuch o kamiennej twarzy i hebanowej barwie sk贸ry, oddali艂 si臋 w pok艂onie, aby wykona膰 rozkaz. Po chwili wr贸ci艂, wiod膮c za r臋k臋 wysok膮, przystojn膮 dziewczyn臋, kt贸rej jasne w艂osy, oczy i sk贸ra m贸wi艂y o miejscu urodzenia. Kr贸tka, zwi膮zana w pasie tunika, podkre艣la艂a jej wspania艂e kszta艂ty. Jasne oczy wyra偶a艂y 偶yw膮 niech臋膰, a pe艂ne wargi zaciska艂y si臋 uparcie, lecz d艂ugie miesi膮ce niewoli nauczy艂y j膮 pos艂usze艅stwa. Sta艂a ze spuszczon膮 g艂ow膮 przed swym panem, dop贸ki skinieniem r臋ki nie nakaza艂 jej usi膮艣膰 obok na dywanie.

Jehungir spojrza艂 pytaj膮co na doradc臋.

— Musimy sprowokowa膰 Conana, by sam opu艣ci艂 ob贸z. Obecnie znajduje si臋 on w pobli偶u dolnego biegu rzeki, kt贸rej leniwe wody poro艣ni臋te trzcin膮 p艂yn膮 przez bagnist膮 d偶ungl臋. To w艂a艣nie tam ostatnia ekspedycja karna wygin臋艂a co do jednego 偶o艂nierza.

— Nie mog臋 o tym zapomnie膰 — powiedzia艂 przez zaci艣ni臋te z臋by Jehungir.

— Niedaleko le偶y bezludna wyspa — ci膮gn膮艂 dalej Ghaznawi — zwana Fortec膮 Xapur z powodu starych ruin, kt贸re si臋 na niej znajduj膮. Jedna istotna rzecz czyni j膮 cenn膮 dla naszego zamierzenia. Ot贸偶 jej strome brzegi wznosz膮 si臋 wprost z morza, tworz膮c nieprzebyte urwiska, wysokie na sto pi臋膰dziesi膮t st贸p. Nawet ma艂pa nie wspi臋艂aby si臋 po nich. Jedyna droga, kt贸r膮 mo偶na dosta膰 si臋 na wysp臋, istnieje na zachodnim brzegu: s膮 to strome, wyciosane w skale schody. Je偶eli uda nam si臋 zwabi膰 Conana na wysp臋 w pojedynk臋, nasi 艂ucznicy b臋d膮 mogli ustrzeli膰 go jak lwa w klatce.

— Pobo偶ne 偶yczenia — przerwa艂 niecierpliwie Aga. — Mamy pos艂a膰 do niego cz艂owieka z pro艣b膮, aby przyp艂yn膮艂 na wysp臋 i poczeka艂 na nas?

— Dok艂adnie tak! — widz膮c zdumienie Jehungira, doradca m贸wi艂 dalej — rozpoczniemy rokowania z kozakami na skraju stepu, niedaleko twierdzy Ghori. Jak zawsze udamy si臋 tam zbrojnie i rozbijemy ob贸z pod murami. Oni pojawi膮 si臋 w r贸wnej sile, po czym rozmowy b臋d膮 przebiega艂y jak zazwyczaj: w atmosferze podejrzliwo艣ci i braku zaufania. Jedyn膮 r贸偶nic膮 b臋dzie to, 偶e zabierzemy ze sob膮, jakby przypadkiem, naszego 艣licznego wi臋藕nia — doradca wskaza艂 g艂ow膮 dziewczyn臋.

Dziewczyna poblad艂a i zacz臋艂a s艂ucha膰 ze zdwojon膮 uwag膮.

— Ona u偶yje ca艂ego sprytu, jaki ma, by zwr贸ci膰 na siebie uwag臋 Conana. To nie powinno by膰 trudne. Jej temperament i j臋drne cia艂o powinny przyci膮gn膮膰 go mocniej ni偶 wdzi臋ki lalkowatych pi臋kno艣ci z twojego seraju, Panie.

Oktawia zerwa艂a si臋 na r贸wna nogi, zaciskaj膮c pi臋艣ci, ciskaj膮c gromy z oczu i trz臋s膮c si臋 z w艣ciek艂o艣ci.

— Chcecie zmusi膰 mnie do 艂ajdaczenia si臋 z tym barbarzy艅c膮? — krzykn臋艂a. — Nigdy! Nie jestem tani膮 dziwk膮, 偶eby uwodzi膰 jakiego艣 stepowego rabusia. Jestem c贸rk膮 nemedia艅skiego szlachcica i …

— By艂a艣 nemedia艅sk膮 szlachciank膮, dop贸ki nie wzi臋li ci臋 moi jezdni — przerwa艂 ostro Jehungir. — Teraz jeste艣 tylko niewolnic膮 i zrobisz to, co ka偶臋.

— Nie zrobi臋 tego!

— Ale偶 zrobisz — powiedzia艂 powoli i z okrucie艅stwem Jehungir — zrobisz. Podoba mi si臋 plan Ghaznawiego. M贸w dalej, m贸j wspania艂y doradco.

— Conan najprawdopodobniej zechce j膮 od ciebie odkupi膰. Oczywi艣cie odm贸wisz mu, a tak偶e nie wymienisz za naszych je艅c贸w. By膰 mo偶e spr贸buje j膮 porwa膰 lub odebra膰 si艂膮. Nie s膮dz臋 jednak, by chcia艂 naruszy膰 zawieszenie broni. Musimy by膰 przygotowani i na tak膮 ewentualno艣膰. Po zako艅czeniu rokowa艅, nim o niej zapomni, wy艣lemy do niego pos艂a z zarzutem porwania dziewczyny i 偶膮daniem jej oddania. Mo偶liwe, 偶e pose艂 straci 偶ycie, ale Conan b臋dzie przypuszcza艂, 偶e dziewczyna uciek艂a. P贸藕niej dotrze do niego yuetsha艅ski rybak, nasz szpieg, kt贸ry powie o tym, 偶e Oktawia ukrywa si臋 na Xapur. O ile go znam, wiadomo艣膰 ta skieruje go tam natychmiast.

— Aby na pewno samego? — pow膮tpiewa艂 Jehungir.

— Czy m臋偶czyzna bierze 偶o艂nierzy, gdy udaje si臋 do kobiety, kt贸rej pragnie? — odpar艂 doradca. — W du偶ym stopniu mo偶liwe jest, 偶e przyb臋dzie sam. Mimo to uwzgl臋dnimy i t臋 drug膮 sytuacj臋. Nie b臋dziemy czeka膰 na niego na wyspie, ryzykuj膮c, 偶e stanie si臋 ona dla nas pu艂apk膮, lecz ukryjemy si臋 w szuwarach, kt贸re dochodz膮 na tysi膮c jard贸w do Xapur. Je偶eli przyb臋dzie z wi臋kszym oddzia艂em, wycofamy si臋 i spr贸bujemy czego艣 innego. Natomiast gdy b臋dzie sam lub z garstk膮 ludzi — b臋dzie nasz! Na pewno przyp艂ynie pami臋taj膮c u艣miechy i znacz膮ce spojrzenia twojej czaruj膮cej niewolnicy, panie.

— Nic z tego! Nie dam si臋 poha艅bi膰! — Oktawia szala艂a w gniewie i upokorzeniu. — Pr臋dzej umr臋!

— Nie umrzesz, moja pi臋kna buntowniczko, — powiedzia艂 Jehungir — ale poznasz co艣 bardzo przykrego i bolesnego.

Klasn膮艂 w d艂onie i Oktawia zblad艂a ponownie. W wej艣ciu stan膮艂 muskularny Shemita — kr臋py m臋偶czyzna z k臋dzierzaw膮, czarn膮 br贸dk膮.

— Jest dla ciebie zaj臋cie, Gilzan — rzek艂 Jehungir. — We藕 t臋 krn膮brn膮 niewolnic臋 i poka偶 jej cz臋艣膰 swoich umiej臋tno艣ci. Tylko uwa偶aj, aby nie straci艂a urody.

Shemita mrukn膮艂 z zadowoleniem i chwyci艂 Oktawie za r臋k臋. U艣cisk jego 偶elaznych palc贸w i okrutny wyraz twarzy sprawi艂, 偶e opu艣ci艂a j膮 ca艂a odwaga. Krzycz膮c 偶a艂o艣nie wyrwa艂a si臋 oprawcy i pad艂a na kolana przed bezlitosnym Ag膮, 艂kaj膮c o lito艣膰.

Jehungir gestem odprawi艂 zawiedzionego kata i zwr贸ci艂 si臋 do Ghaznawiego:

— Je偶eli tw贸j plan si臋 powiedzie, oz艂oc臋 ci臋!

W ciemno艣ciach przed艣witu, ogarniaj膮cych morze faluj膮cych trzcin i m臋tne wody bagna, da艂 si臋 s艂ysze膰 dziwny szmer, nie powodowa艂 go leniwie p艂yn膮cy strumie艅, ani skradaj膮ce si臋 zwierz臋. Przez g臋ste, wysokie szuwary przedziera艂a si臋 ludzka istota.

Gdyby kto艣 tam by艂, zobaczy艂by kobiet臋 — wysok膮 i jasnow艂os膮. Jej bujne kszta艂ty podkre艣la艂a przemoczona, oblepiaj膮ca cia艂o tunika. Oktawia rzeczywi艣cie uciek艂a, nawet teraz wstrz膮sa艂y ni膮 wspomnienia, jednak nie upokorze艅, jakich zazna艂a w niewoli. Wystarczaj膮co okropnym by艂o mie膰 Jehungira za pana, lecz on z rozmy艣lnym okrucie艅stwem podarowa艂 j膮 szlachcicowi, kt贸rego imi臋 nawet w Kwaharizmie by艂o synonimem zwyrodnienia. Na sam膮 my艣l o tym po jedwabistych plecach Oktawii przebiega艂y dreszcze. Przera偶enie i rozpacz doda艂y jej si艂 w ucieczce z zamku Jelal Chana. Noc膮 spu艣ci艂a si臋 po linie zrobionej z podartych gobelin贸w, a przypadek pom贸g艂 jej w znalezieniu sp臋tanego konia. Jecha艂a przez ca艂膮 noc, ranek zasta艂 j膮 z ochwaconym wierzchowcem na bagnistym brzegu morza. Trz臋s膮c si臋 z odrazy na my艣l o powrocie do zamku Jelal Chana i czekaj膮cym j膮 tam losie, zdecydowanie wesz艂a w moczary, szukaj膮c schronienia przed spodziewanym po艣cigiem. Kiedy otaczaj膮ce j膮 szuwary sta艂y si臋 rzadsze, a woda si臋ga艂a do pasa, przed oczami dziewczyny ukaza艂y si臋 mroczne kontury wyspy. Od jej brzegu oddziela艂 j膮 szeroki pas wody, ale nie powstrzyma艂o to Oktawii. Posuwa艂a si臋 dalej a偶 do chwili, gdy ciemna woda nie si臋gn臋艂a jej piersi, po czym odbi艂a si臋 silnie od dna i pop艂yn臋艂a w spos贸b 艣wiadcz膮cy o nieprzeci臋tnej wytrzyma艂o艣ci. Gdy ju偶 dop艂ywa艂a, zobaczy艂a, 偶e brzegi wyspy wznosz膮 si臋 niczym mury obronne, stromo ponad wod臋.

Po dotarciu do ich podn贸偶a nie znalaz艂a ani uchwytu, ani wyst臋pu, na kt贸rym mog艂aby stan膮膰. Pop艂yn臋艂a dalej wzd艂u偶 brzegu, poddaj膮c si臋 powoli zm臋czeniu. Niecierpliwie obmacuj膮c ska艂y, trafi艂a niespodzianie na p贸艂k臋. Z westchnieniem ulgi wci膮gn臋艂a si臋 na ska艂臋 i le偶a艂a ci臋偶ko oddychaj膮c. Ociekaj膮ca wod膮 w bladym 艣wietle gwiazd podobna by艂a do bia艂ej bogini. Znalaz艂a si臋 na czym艣, co wygl膮da艂o na wykute w skale schody. Ruszy艂a po nich w g贸r臋. Nagle przywar艂a do g艂az贸w, s艂ysz膮c przyt艂umione skrzypni臋cie owi膮zanych szmatami wiose艂. Wyt臋偶y艂a wzrok i wyda艂o jej si臋, 偶e dostrzega rozmazany kszta艂t poruszaj膮cy si臋 w kierunku zaro艣ni臋tego p贸艂wyspu, z kt贸rego tu przyp艂yn臋艂a. Jednak mrok by艂 jeszcze zbyt g臋sty, by mog艂a by膰 tego pewna. W ko艅cu ledwo s艂yszalne skrzypienie usta艂o i Oktawia ruszy艂a ponownie w g贸r臋. Je偶eli by艂 to po艣cig, nie mia艂a innego wyboru jak ukry膰 si臋 na wyspie. Wiedzia艂a, 偶e wi臋kszo艣膰 wysp tego bagnistego wybrze偶a by艂a niezamieszka艂a. Ta mog艂a by膰 pirack膮 kryj贸wk膮, ale wola艂a nawet pirat贸w ni偶 Jelal Chana — besti臋 w ludzkiej sk贸rze. Podczas wspinaczki bezwiednie por贸wna艂a swojego w艂a艣ciciela z wodzem kozak贸w, kt贸rego przymuszona bezwstydnie uwodzi艂a w obozie przy twierdzy Ghori, gdzie hyrka艅czycy uk艂adali si臋 ze stepowymi wojownikami. Jego gor膮ce spojrzenia nape艂nia艂y j膮 l臋kiem i wstydem, lecz czysta barbarzy艅ska natura stawia艂a go wy偶ej od potwora, jakiego mog艂a zrodzi膰 jedynie zbyt wyrafinowana cywilizacja.

Wdrapa艂a si臋 na skraj urwiska i rozgl膮dn臋艂a si臋 z l臋kiem. G臋sta d偶ungla, tworz膮ca zwart膮 艣cian臋 ciemno艣ci, si臋ga艂a prawie do samego skraju wyspy. Co艣 przelecia艂o nad jej g艂ow膮. Skuli艂a si臋 mimo woli, wiedz膮c, 偶e to tylko nietoperz.

Cho膰 przera偶a艂 j膮 mrok wszechobecnej g臋stwiny, zacisn臋艂a z臋by i pr贸buj膮c nie my艣le膰 o jadowitych w臋偶ach, skierowa艂a si臋 ku 艣rodkowi wyspy. Jej bose stopy porusza艂y si臋 bezszelestnie po mi臋kkim poszyciu. Kiedy wesz艂a mi臋dzy drzewa, zamkn臋艂a si臋 wok贸艂 niej nieprzenikniona ciemno艣膰, nape艂niaj膮c jej serce trwog膮. Nie przesz艂a jeszcze tuzina krok贸w, a ju偶 nie mog艂a dostrzec morza i ska艂. Po kilku nast臋pnych straci艂a orientacj臋 i zgubi艂a si臋 zupe艂nie. Przez spl膮tane korony drzew nie dostrzega艂a ani jednej gwiazdy. Po omacku, z wyci膮gni臋t膮 r臋k膮 brn臋艂a na o艣lep. Nagle zatrzyma艂a si臋. Gdzie艣 przed ni膮 rozlega艂o si臋 monotonne dudnienie b臋bna. Nie by艂 to d藕wi臋k, jakiego mo偶na by si臋 spodziewa膰 w tym miejscu i czasie. Zapomnia艂a o nim natychmiast, gdy poczu艂a czyj膮艣 obecno艣膰 w pobli偶u. Niczego nie widzia艂a, ale by艂a pewna, 偶e kto艣 stoi obok niej w ciemno艣ci.

Ze zd艂awionym krzykiem rzuci艂a si臋 do ty艂u i w tej samej chwili co艣, w czym mimo paniki pozna艂a ludzkie rami臋, chwyci艂o j膮 w pasie. Wrzeszcza艂a i wyrywa艂a si臋 ze wszystkich si艂, lecz napastnik porwa艂 j膮 w ramiona jak dziecko, z 艂atwo艣ci膮 t艂umi膮c gwa艂towny op贸r. Milczenie, z jakim spotka艂y si臋 jej protesty i b艂agania, przerazi艂y j膮 jeszcze bardziej. Poczu艂a, 偶e kto艣 niesie j膮 w stron臋 odleg艂ego, wci膮偶 monotonnie uderzanego b臋bna.

W chwili gdy pierwsze promienie 艣witu zaczerwieni艂y morze, do brzegu wyspy zbli偶a艂a si臋 ma艂a 艂贸d藕 z samotnym 偶eglarzem. M臋偶czyzna ten by艂 niepospolit膮 postaci膮. Na g艂owie mia艂 purpurow膮 opask臋, obszern膮 jedwabn膮 koszul臋 w jaskrawym kolorze podtrzymywa艂a szeroka szarfa, na kt贸rej wisia艂a kr贸tka szabla w pochwie z rekiniej sk贸ry. Nabijane z艂otem sk贸rzane buty 艣wiadczy艂y o tym, 偶e ich posiadacz by艂 je藕d藕cem, a nie 偶eglarzem. Mimo tego z du偶膮 wpraw膮 sterowa艂 艂odzi膮.

W wyci臋tej i szeroko otwartej, jedwabnej koszuli ukaza艂a si臋 muskularna, spalona od s艂o艅ca pier艣. Pod br膮zow膮 sk贸r膮 przybysza gra艂y pot臋偶ne mi臋艣nie, kiedy bez wysi艂ku porusza艂 wios艂ami. Jego rysy zdradza艂y dzik膮, barbarzy艅sk膮 natur臋, a jednak twarz nie by艂a odpychaj膮ca, chocia偶 p艂omienne, b艂臋kitne oczy zdradza艂y, 偶e 艂atwo jest wzbudzi膰 jego gniew. By艂 to Conan, kt贸ry trafi艂 do warowni kozak贸w — nie maj膮c nic pr贸cz sprytu i miecza. A mimo to zosta艂 ich wodzem.

Przybi艂 do brzegu obok wyciosanych w skale stopni, jak kto艣 dobrze znaj膮cy wysp臋. Potem uwi膮za艂 艂贸d藕 u skalnego wyst臋pu i bez wahania ruszy艂 w g贸r臋 po skrusza艂ych schodach. Rozgl膮da艂 si臋 uwa偶nie dooko艂a, nie dlatego, 偶e spodziewa艂 si臋 ukrytego niebezpiecze艅stwa, lecz poniewa偶 czujno艣膰 by艂a cz臋艣ci膮 jego osobowo艣ci wyostrzon膮 przez lata niebezpiecznego 偶ycia, jakie wi贸d艂. To, co Ghaznawi uwa偶a艂 za jego sz贸sty zmys艂 lub zwierz臋cy instynkt, by艂o w rzeczywisto艣ci nabyt膮 poprzez lata d艂ugotrwa艂ego 膰wiczenia wpraw膮 i wrodzonym sprytem barbarzy艅cy. 呕aden instynkt nie podpowiada艂 Conanowi, 偶e obserwuj膮 go ukryci w przybrze偶nych szuwarach ludzie.

W czasie gdy wchodzi艂 po schodach, jeden z zaczajonych ludzi wzi膮艂 g艂臋boki oddech i powoli naci膮gn膮艂 ci臋ciw臋 swego 艂uku. Jehungir chwyci艂 go za rami臋 i z w艣ciek艂o艣ci膮 sykn膮艂 mu do ucha:

— G艂upcze! Chcesz wszystko zaprzepa艣ci膰? Nie widzisz, 偶e jest za daleko? Niech wejdzie na wysp臋 i poszuka dziewczyny. My poczekamy tu jeszcze jaki艣 czas. M贸g艂 wyczu膰 nasz膮 obecno艣膰 lub podejrzewa膰 zasadzk臋. Mo偶e ukry艂 w pobli偶u swoich kozak贸w. Poczekamy. Za godzin臋 —je偶eli nic nam nie przeszkodzi — podp艂yniemy do schod贸w i zaczaimy si臋 przy nich. Je艣li nie wr贸ci szybko, wejdziemy na wysp臋 i zapolujemy na niego. Nie chcia艂bym jednak tego robi膰, gdy偶 wielu z nas zginie. Chc臋 go zaskoczy膰, kiedy b臋dzie schodzi艂 do 艂odzi i przeszy膰 strza艂ami z bliska.

W tym samym czasie niczego nie podejrzewaj膮cy przyw贸dca kozak贸w wszed艂 w zaro艣la. Stan膮艂 cicho na mi臋kkich, sk贸rzanych podeszwach, przeszukuj膮c wzrokiem ka偶dy zakamarek. Z niecierpliwo艣ci膮 oczekiwa艂 widoku wspania艂ej, jasnow艂osej pi臋kno艣ci, kt贸rej pragn膮艂 od pierwszego spotkania w namiocie Jehungira Agi przy twierdzy Ghori. Po偶膮da艂by jej nawet w贸wczas, gdyby okazywa艂a mu jawn膮 niech臋膰. Jednak jej znacz膮ce spojrzenia i u艣miechy rozgrza艂y mu krew i teraz, z ca艂膮 odziedziczon膮, dzik膮 gwa艂towno艣ci膮 pragn膮艂 owej bia艂osk贸rej, jasnow艂osej kobiety.

By艂 ju偶 kiedy艣 na Xapur. Miesi膮c wcze艣niej odby艂o si臋 tu potajemne spotkanie z piratami. Wiedzia艂, 偶e zbli偶a si臋 w艂a艣nie do zagadkowych ruin, kt贸rym wyspa zawdzi臋cza swoj膮 nazw臋. Zastanowi艂 si臋 przez chwil臋, czy dziewczyna mo偶e ukrywa膰 si臋 w艣r贸d nich. Nagle stan膮艂 jak skamienia艂y.

Zobaczy艂 co艣, co k艂贸ci艂o si臋 ze zdrowym rozs膮dkiem — ogromny, ciemnozielony mur, za blankami kt贸rego strzela艂y w niebo pot臋偶ne wie偶e.

Przez chwil臋 Conan sta艂 jak zaczarowany, targany w膮tpliwo艣ciami, jakie ogarniaj膮 ka偶dego, kto staje wobec rzeczy nieprawdopodobnych i koliduj膮cych ze zdrowym rozs膮dkiem. Conan by艂 pewny swoich zmys艂贸w, a jednak co艣 si臋 tu nie zgadza艂o. Jeszcze przed miesi膮cem mi臋dzy drzewami wznosi艂y si臋 tylko ruiny.

Czy ludzkie r臋ce mog膮 postawi膰 tak ogromne mury w przeci膮gu kilku tygodni?

Czy jest mo偶liwe, 偶e wsz臋dobylscy piraci z Krwawego Bractwa nie zauwa偶yli prac przy tak gigantycznej budowie? Gdyby co艣 przyci膮gn臋艂o ich uwag臋, to na pewno zawiadomiliby o tym kozak贸w.

Nie spos贸b by艂o wyt艂umaczy膰 tego faktu, a jednak oczy nie myli艂y barbarzy艅cy. By艂 na Xapur i te wysokie, fantastyczne, kamienne budowle sta艂y na wyspie. Ca艂o艣膰 zdawa艂a si臋 fatamorgan膮, szale艅stwem lub niemo偶liwo艣ci膮, a mimo tych wszystkich w膮tpliwo艣ci by艂a prawd膮.

Odwr贸ci艂 si臋, by uciec przez d偶ungl臋 po kamiennych schodach i b艂臋kitnym morzem do dalekiego obozu przy uj艣ciu rzeki. W tej jednej, kr贸tkiej chwili, pora偶onemu panik膮 Conanowi nawet my艣l o pozostaniu w pobli偶u wyspy zda艂a si臋 by膰 odra偶aj膮c膮. Najch臋tniej rzuci艂by wszystko — warowne obozy, step, kozak贸w — i odjecha艂 na tysi膮ce mil z tego tajemniczego Wschodu, gdzie niewyobra偶alne, szata艅skie moce czyni艂y rzeczy przeciwne prawom natury.

W tej kr贸tkiej chwili przysz艂o艣膰 kr贸lestw, zale偶na od los贸w nie艣wiadomego tego barbarzy艅cy, by艂a niepewna. Jeden, jedyny szczeg贸艂 przewa偶y艂 szal臋: Conan zobaczy艂 strz臋pek jedwabiu na ciernistym krzewie. Pochyli艂 si臋 nad nim i wyczu艂 delikatny zapach. Bardziej dzi臋ki dalekiemu skojarzeniu ni偶 czu艂emu w臋chowi pozna艂 wo艅, jak膮 roztacza艂a wok贸艂 siebie pi臋kna, jasnow艂osa dziewczyna, kt贸r膮 widzia艂 w namiocie Jehungira. Zatem rybak nie k艂ama艂, by艂a tu! Po chwili spostrzeg艂 w ziemi odcisk bosej stopy: d艂ugi i w膮ski — 艣lad m臋偶czyzny, nie kobiety. 艢lad by艂 nienaturalnie g艂臋boki. Wniosek nasuwa艂 si臋 sam: m臋偶czyzna co艣 ni贸s艂, a c贸偶 to mog艂o by膰 innego, ni偶 poszukiwana dziewczyna? Conan sta艂 przez moment bez ruchu i patrzy艂 na czarne wie偶e, gro藕nie majacz膮ce mi臋dzy drzewami. W jego niebieskich oczach pojawi艂 si臋 z艂owieszczy b艂ysk. Po偶膮danie dziewczyny i ponura, dzika nienawi艣膰 do jej porywacza, zla艂y si臋 w jedno przemo偶ne uczucie. Nami臋tno艣膰 przezwyci臋偶y艂a przes膮dny strach i Conan — przyczajony jak lew, kt贸ry szykuje si臋 do skoku, korzystaj膮c z os艂ony drzew i krzew贸w, ruszy艂 w kierunku mur贸w fortecy.

Stwierdzi艂, 偶e zar贸wno mur jak i forteca, do niedawna le偶膮ce jeszcze w ruinie, zosta艂y zbudowane z tego samego zielonego kamienia, z kt贸rego korzystali ich dawni budowniczowie. Dozna艂 dziwnego wra偶enia, jakby patrzy艂 na co艣 dobrze znanego. Czu艂, 偶e ma przed sob膮 co艣, co widzia艂 wcze艣niej we 艣nie.

Wreszcie zrozumia艂. Mury, wie偶e i wszystkie budynki sta艂y na miejscu dawnych ruin; tak, jakby z rozpadaj膮cych si臋 szcz膮tk贸w odbudowano staro偶ytne budowle.

Nic nie zak艂贸ca艂o ciszy poranka, gdy Conan podkrada艂 si臋 pod mur wznosz膮cy si臋 pionowo w艣r贸d bujnej ro艣linno艣ci, kt贸ra tu, na po艂udniowym kra艅cu wielkiego, 艣r贸dziemnego morza, dor贸wnywa艂a tropikalnej. Na blankach nie zobaczy艂 nikogo, niczego te偶 nie us艂ysza艂. W pobli偶u widoczna by艂a brama, lecz nie przypuszcza艂, by mog艂a by膰 otwarta lub niestrze偶ona. Wiedziony przekonaniem, 偶e kobieta, kt贸rej szuka艂, znajduje si臋 za murami, post膮pi艂 w typowy dla siebie, zuchwa艂y spos贸b.

Poro艣ni臋te pn膮czami ga艂臋zie si臋ga艂y niemal do blank贸w. Conan wspi膮艂 si臋 po drzewie jak kot, po czym dostawszy si臋 niewiele ponad g贸rn膮 kraw臋d藕 muru, chwyci艂 obiema r臋koma gruby konar, rozko艂ysa艂 si臋 i w odpowiedniej chwili pu艣ci艂. Przelecia艂 w powietrzu i z koci膮 zwinno艣ci膮 wyl膮dowa艂 na blankach. Przyczaiwszy si臋 mi臋dzy krenela偶em, spojrza艂 w d贸艂 na ulice miasta.

Mur zamyka艂 niedu偶膮 powierzchni臋, lecz ilo艣膰 budynk贸w znajduj膮cych si臋 wewn膮trz by艂a zdumiewaj膮ca. Trzy i cztero pi臋trowe budowle z zielonego kamienia mia艂y p艂askie dachy i przedstawia艂y sob膮 wyrafinowany styl architektoniczny. Ulice zbiega艂y si臋 promieni艣cie na o艣miok膮tnym placu, b臋d膮cym centrum miasta. Tam te偶 wznosi艂 si臋 olbrzymi gmach o wielu kopu艂ach i basztach g贸ruj膮cych nad miastem.

Sprawia艂o ono wra偶enie wymar艂ego. Chocia偶 s艂o艅ce wzesz艂o ju偶 dawno, Conan nie zobaczy艂 nikogo. Wszechobecna martwa cisza na ulicach i w oknach zdawa艂a si臋 艣wadczy膰 o opuszczeniu miasta.

Barbarzy艅ca trafi艂 na w膮skie, kamienne schody i ruszy艂 nimi w d贸艂. Domy by艂y tak blisko muru, 偶e znalaz艂szy si臋 w po艂owie drogi, najbli偶sze okno mia艂 na wyci膮gni臋cie r臋ki. Stan膮艂 i zagl膮dn膮艂 do 艣rodka. Okno nie mia艂o okiennic ani krat, tylko rozchylone szeroko, jedwabne zas艂ony. Za nimi dostrzeg艂 komnat臋 o 艣cianach pokrytach ciemnymi, aksamitnymi gobelinami. Pod艂og臋 zalega艂y grube dywany, a 艂awy z polerowanego hebanu i 艂o偶e z ko艣ci s艂oniowej pokryte by艂y stertami futer.

Conan zamierza艂 schodzi膰 dalej, gdy dotar艂 do niego z ulicy odg艂os czyich艣 krok贸w. Nim nadchodz膮cy zd膮偶y艂 wyj艣膰 zza rogu i zobaczy膰 na schodach Cymmerianina, ten jednym skokiem znalaz艂 si臋 obok w komnacie i gdy mi臋kko wyl膮dowa艂, doby艂 szabli. Przez chwil臋 stal nieruchomy jak pos膮g, po czym, gdy nic si臋 nie wydarzy艂o, skierowa艂 si臋 ku drzwiom, id膮c po mi臋kkich dywanach. Nagle jedna z zas艂on odchyli艂a si臋, ukazuj膮c wy艂o偶on膮 poduszkami alkow臋, z kt贸rej ciemnow艂osa dziewczyna spogl膮da艂a na niego sennym wzrokiem.

Conan stan膮艂 w napi臋ciu spodziewaj膮c si臋, 偶e zaskoczona zaraz podniesie alarm. Jednak dziewczyna przys艂oni艂a tylko ziewaj膮ce usta delikatn膮 d艂oni膮 i wsta艂a, niedbale opieraj膮c si臋 o zas艂oni臋t膮 gobelinem 艣cian臋.

Bezsprzecznie nale偶a艂a do bia艂ej rasy, chocia偶 jej sk贸ra by艂a bardzo ciemna. Mia艂a prosto przyci臋te, czarne jak noc w艂osy, a jedynym jej strojem by艂 skrawek jedwabiu, owini臋ty wok贸艂 bioder. Po chwili odezwa艂a si臋, ale w nieznanym mu j臋zyku i Conan wzruszy艂 ramionami. Dziewczyna ziewn臋艂a ponownie, przeci膮gn臋艂a si臋 i bez strachu czy zdziwienia przem贸wi艂a w j臋zyku, kt贸ry by艂 mu znany: dialektem Yuetsh贸w, brzmi膮cym jednak bardzo archaicznie.

— Szukasz kogo艣? — zapyta艂a z tak膮 oboj臋tno艣ci膮, jakby obecno艣膰 uzbrojonego m臋偶a w jej komnacie by艂a najzwyklejsz膮 rzecz膮 w 艣wiecie.

— Kim jeste艣? — spyta艂 Conan.

— Jestem Yateli. Chyba biesiadowa艂am wczoraj do p贸藕nej nocy, jestem bardzo senna. A kim ty jeste艣?

— Nazywam si臋 Conan, jestem wodzem kozak贸w — odpowiedzia艂, przygl膮daj膮c si臋 bacznie. Uwa偶a艂 jej zachowanie za gr臋 i s膮dzi艂, 偶e dziewczyna spr贸buje uciec z komnaty lub zaalarmowa膰 domownik贸w. A jednak, mimo 偶e aksamitny sznur, z pewno艣ci膮 u偶ywany do przyzywania s艂u偶by, wisia艂 w zasi臋gu jej r臋ki, dziewczyna nie pr贸bowa艂a go u偶y膰.

— Conan — powt贸rzy艂a niepewnie. — Nie jeste艣 Dagonianinem. My艣l臋, 偶e jeste艣 najemnikiem. Czy 艣ci膮艂e艣 g艂owy wielu Yuetschan?

— Nie walcz臋 ze szczurami! — warkn膮艂 Conan.

— Ale oni s膮 straszni — powiedzia艂a z l臋kiem. — Pami臋tam jeszcze czasy gdy byli naszymi niewolnikami. Potem zbuntowali si臋, palili, mordowali. Tylko czary Khosatrala trzymaj膮 ich z dala od mur贸w.

Przerwa艂a i na jej twarzy pojawi艂o si臋 zdziwienie.

— Zapomnia艂am — wyszepta艂a. — Oni przeszli przez mury zesz艂ej nocy. Wsz臋dzie s艂ycha膰 by艂o krzyki i trzask p艂omieni, a ludzie na darmo wzywali Khosatral Khela…

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, jakby chc膮c odsun膮膰 wspomnienie ubieg艂ej nocy.

— Ale偶 to niemo偶liwe! — wykrztusi艂a. — Ja 偶yj臋, a wydawa艂o mi si臋 偶e jestem martwa. Do diab艂a z tym!

Przesz艂a przez komnat臋 i bior膮c Conana za r臋k臋 poci膮gn臋艂a go na 艂o偶e. Pozwoli艂 jej na to, wci膮偶 spodziewaj膮c si臋 podst臋pu. Dziewczyna u艣miechn臋艂a si臋 jak senne dziecko. D艂ugie, jedwabne rz臋sy opad艂y zas艂aniaj膮c ciemne, zamglone oczy. Przesun臋艂a d艂oni膮 po jego g臋stych w艂osach, jakby sprawdza艂a czy jest rzeczywisty.

— To by艂 sen — ziewn臋艂a. — Z pewno艣ci膮 to mi si臋 tylko 艣ni艂o. Teraz te偶 czuj臋 si臋 jakbym 艣ni艂a. Niewa偶ne. Nic nie pami臋tam… Zapomnia艂am… jest co艣, czego nie rozumiem, ale kiedy pr贸buj臋 o tym my艣le膰, ogarnia mnie senno艣膰… To na pewno bez znaczenia.

— O czym my艣lisz? — spyta艂 Conan. — M贸wisz, 偶e przeszli przez mury? Kto?

— Yuetschowie. Tak s膮dz臋. Dym zas艂oni艂 wszystko, a potem — nagi, zakrwawiony potw贸r chwyci艂 mnie za gard艂o i wbi艂 n贸偶 w pier艣. Och, jak bola艂o! Ale to by艂 tylko sen, bo — widzisz? — wcale nie mam blizny!

Wolno ogl膮dn臋艂a swoj膮 g艂adk膮 pier艣, potem usiad艂a Conanowi na kolanach i obj臋艂a ramionami jego pot臋偶ny kark.

— Nie pami臋tam — mrucza艂a, tul膮c ciemn膮 g艂贸wk臋 do jego pot臋偶nej piersi. — To wszystko wydaje mi si臋 takie odleg艂e i rozmyte. To nic. Ty nie jeste艣 snem. Jeste艣 silny. Radujmy si臋 偶yciem p贸ki mo偶emy. Kochajmy si臋!

Conan u艂o偶y艂 puszyst膮 g艂ow臋 w zgi臋ciu ramienia i z nieskrywan膮 przyjemno艣ci膮 poca艂owa艂 pe艂ne, czerwone usta.

— Jeste艣 silny — powt贸rzy艂a s艂abn膮cym g艂osem. — We藕 mnie, teraz…

Senne mamrotanie urwa艂o si臋. D艂ugie rz臋sy opad艂y, ciemne powieki zamkn臋艂y si臋 i dziewczyna bezw艂adnie opad艂a w ramiona Conana.

Popatrzy艂 na ni膮 marszcz膮c czo艂o. Ona i ca艂e to miasto zdawa艂o si臋 by膰 u艂ud膮, jednak ciep艂o, mi臋kko艣膰 jej cia艂a 艣wiadczy艂y dobitnie, 偶e ma w obj臋ciach 偶yw膮 istot臋 a nie senn膮 zjaw臋. Pomimo tego zak艂opotany Conan po艣piesznie z艂o偶y艂 j膮 na zas艂ane futrami 艂o偶e. Jej sen by艂 zbyt g艂臋boki, by m贸g艂 by膰 naturalny. Przypuszcza艂, 偶e dziewczyna musia艂a by膰 pod wp艂ywem narkotyku, by膰 mo偶e podobnego do czarnego lotosu z Xutul.

W pewnym momencie zobaczy艂 co艣, co go zdziwi艂o. W艣r贸d futer na 艂o偶u znajdowa艂a si臋 pi臋kna, z艂ota sk贸ra w czarne c臋tki. Conan wiedzia艂, 偶e zwierz臋 nosz膮ce j膮 wymar艂o przed wiekami — by艂 to bowiem wielki leopard, zajmuj膮cy poczesne miejsce w艣r贸d hyboria艅skich legend, jego te偶 staro偶ytni arty艣ci ch臋tnie przedstawiali na freskach. Mrucz膮c z niedowierzania Conan wyszed艂 przez 艂ukowato sklepione drzwi na korytarz. W budynku panowa艂a cisza, lecz na zewn膮trz czu艂e ucho barbarzy艅cy pochwyci艂o odg艂os ludzkich krok贸w. Kto艣 schodzi艂 z muru po tych schodach, z kt贸rych Conan skoczy艂 do komnaty.

W chwil臋 p贸藕niej z niepokojem us艂ysza艂, jak co艣 wyl膮dowa艂o z pot臋偶nym hukiem na pod艂odze komnaty, kt贸r膮 dopiero co opu艣ci艂. Conan zawr贸ci艂 i pobieg艂 kr臋tym korytarzem, a偶 zatrzyma艂 si臋 na widok le偶膮cego cz艂owieka. M臋偶czyzna le偶a艂 w przej艣ciu ukrytych, a teraz uchylonych drzwi. Szczup艂e i ciemne cia艂o okrywa艂a tylko przepaska. Le偶膮cy mia艂 ogolon膮 g艂ow臋, a na jego twarzy malowa艂o si臋 okrucie艅stwo.

Conan pochyli艂 si臋 nad nim szukaj膮c przyczyny 艣mierci — 艣ladu zab贸jczego ciosu — i stwierdzi艂, 偶e m臋偶czyzna jest pogr膮偶ony we 艣nie, podobnie jak ciemnow艂osa dziewczyna w komnacie. Tylko dlaczego obra艂 sobie takie miejsce na drzemk臋?

Zastanawiaj膮cego si臋 nad tym Conana dobieg艂 zza plec贸w jaki艣 ha艂as. Kto艣 zbli偶a艂 si臋 korytarzem. Rozejrza艂 si臋 woko艂o i zobaczy艂, 偶e sie艅 ko艅czy si臋 du偶ymi drzwiami. Mog艂y by膰 zamkni臋te. Jednym poci膮gni臋ciem otworzy艂 je i przekroczy艂 pr贸g, zamykaj膮c za sob膮 drzwi. Sta艂 w ciemno艣ci s艂uchaj膮c; odg艂os krok贸w zamilk艂 przed jego kryj贸wk膮 i lekki dreszcz przebieg艂 mu po plecach. Tak st膮pa膰 nie m贸g艂 ani 偶aden cz艂owiek, ani te偶 偶adne znane barbarzy艅cy zwierz臋.

Kr贸tk膮 chwil臋 ciszy przerwa艂o s艂abe trzeszczenie drewna. Conan wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i poczu艂, 偶e metalowe drzwi wyginaj膮 si臋 tak, jakby z przeciwnej strony napiera艂a na nie olbrzymia si艂a. Si臋gn膮艂 po szabl臋, gdy nagle nap贸r usta艂, us艂ysza艂 dziwne, obrzydliwe ciamkanie, od kt贸rego w艂osy stan臋艂y mu d臋ba. Trzymaj膮c szabl臋 w d艂oni, zacz膮艂 si臋 wolno cofa膰, a偶 trafi艂 na schody i niedu偶o brakowa艂o, a spad艂by z nich. Stopnie by艂y w膮skie i prowadzi艂y w d贸艂. Ruszy艂 w ciemno艣膰, pr贸buj膮c bez skutku znale藕膰 jakie艣 drzwi. Kiedy zorientowa艂 si臋, 偶e nie znajduje si臋 ju偶 w budynku, ale g艂臋boko pod nim, schody przesz艂y w tunel.

Szukaj膮c drogi w ciemno艣ciach, Conan pod膮偶a艂 milcz膮cym tunelem, b臋d膮c nara偶onym w ka偶dej chwili na runi臋cie w jak膮艣 niewidoczn膮 przepa艣膰. Wreszcie stopy jego natrafi艂y zn贸w na stopnie. Wszed艂 po nich i znalaz艂 si臋 przed drzwiami. Po chwili trafi艂 b艂膮dz膮cymi palcami na metalowy rygiel. Wyszed艂 z tunelu i stan膮艂 w mrocznej, ale przestronnej sali o ogromnych rozmiarach. Pod marmurowymi 艣cianami bieg艂y szeregi dziwnych kolumn, podtrzymuj膮cych sklepienie, kt贸re jednocze艣nie czarne i prze藕roczyste wygl膮da艂o jak zachmurzone noc膮 niebo, daj膮c z艂udzenie nieprawdopodobnej wysoko艣ci. 艢wiat艂o ws膮cza艂o si臋 do pomieszczenia i rozlewa艂o we艅 upiornie.

Conan ruszy艂 przez panuj膮cy p贸艂mrok po pustej, zielonej posadzce. Wielka sala mia艂a owalny kszta艂t. Jedn膮 ze 艣cian dzieli艂y wielkie podwoje spi偶owych wr贸t. Naprzeciw nich znajdowa艂o si臋 podwy偶szenie, do kt贸rego wiod艂y szerokie, kr臋te schody. Sta艂 na nim miedziany tron i Conan, gdy zobaczy艂, co na nim siedzi, cofn膮艂 si臋 gwa艂townie, unosz膮c szabl臋.

Wstrzymuj膮c oddech, wszed艂 po szklanych stopniach, 偶eby przyjrze膰 si臋 temu z bliska. By艂 to gigantyczny w膮偶, najprawdopodobniej wyrze藕biony z kamienia przypominaj膮cego nefryt. Ka偶da 艂uska odra偶aj膮cego cielska wygl膮da艂a jak prawdziwa, r贸wnie偶 t臋czowe kolory oddano z niezwyk艂膮 dok艂adno艣ci膮. Olbrzymia, tr贸jk膮tna g艂owa schowana by艂a do po艂owy w splotach — tak wi臋c 艣lepia i paszcza pozosta艂y niewidoczne. W umy艣le Conana powoli kie艂kowa艂o zrozumienie. Ten w膮偶 by艂 podobizn膮 jednego z tych ponurych stworze艅, jakie w minionych wiekach zamieszkiwa艂y bagniste brzegi po艂udniowych kra艅c贸w Morza Vilayet. Jednak, podobnie jak z艂oty lampart, w臋偶e te wygin臋艂y przed setkami lat. Conan widzia艂 ich niezdarne rysunki w 艣wi臋tych chatach Yuetsch贸w. O stworzeniach tych czyta艂 r贸wnie偶 w Ksi臋dze ze Skclch, kt贸ra opiera艂a si臋 na apokryfach.

Teraz, podziwiaj膮c pokryte 艂uskami cielsko, grubsze od jego uda i z pewno艣ci膮 niespotykanie d艂ugie, wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i dotkn膮艂 w臋偶a. W tej samej chwili szarpn膮艂 si臋 gwa艂townie, a serce skoczy艂o mu do gard艂a. Krew w jego 偶y艂ach zmrozi艂 l贸d i wszystkie w艂osy zje偶y艂y si臋, bowiem nie dotkn膮艂 g艂adkiej, delikatnej powierzchni z metalu, szk艂a czy kamienia, lecz elastycznej sk贸ry. Pod palcami poczu艂 leniwie t臋tni膮ce 偶ycie…

Z obrzydzeniem cofn膮艂 r臋k臋. Z najwy偶sz膮 ostro偶no艣ci膮 zszed艂 ty艂em po kr臋tych schodach, nie spuszczaj膮c oka z przera偶aj膮cego w艂adcy, wyleguj膮cego si臋 na swym miedzianym tronie. Z gard艂em 艣ci艣ni臋tym strachem i odraz膮 dotar艂 do wielkich drzwi i spr贸bowa艂 je otworzy膰. Stw贸r nie poruszy艂 si臋. Conana ogarnia艂a panika na my艣l, 偶e nie uda mu si臋 otworzy膰 wr贸t i pozostanie tu d艂u偶ej z potwornym gadem. Jednak drzwi uchyli艂y si臋 i wy艣lizn膮艂 si臋 z sali, zamykaj膮c je za sob膮.

Znalaz艂 si臋 w obszernej komnacie o 艣cianach pokrytych gobelinami. I tutaj panowa艂 p贸艂mrok, w kt贸rym bardziej odleg艂e przedmioty by艂y trudne do rozr贸偶nienia. Conan zaniepokoi艂 si臋 na my艣l o ewentualnym spotkaniu z pe艂zaj膮cymi w ciemno艣ciach gadami. O艣wietlenie sprawia艂o, 偶e drzwi na ko艅cu sali wydawa艂y si臋 oddalone o ca艂e mile.

Wisz膮cy na 艣cianie gobelin maskowa艂 jakie艣 ukryte przej艣cie. Odchyliwszy go ostro偶nie, Conan odkry艂 w膮skie schody wiod膮ce w g贸r臋.

Gdy sta艂 i zastanawia艂 si臋, z wielkiej sali, kt贸r膮 przed chwil膮 opu艣ci艂, dos艂ysza艂 ponownie znajomy odg艂os krok贸w. Czy偶by kto艣 pod膮偶a艂 jego 艣ladem? Conan nie trac膮c czasu wbieg艂 na stopnie. Kiedy schody wreszcie sko艅czy艂y si臋, otworzy艂 pierwsze napotkane drzwi. Jego pozornie chaotyczna w臋dr贸wka mia艂a dwa cele. Po pierwsze: ucieczk臋 z tego niezwyk艂ego budynku. Po drugie: odnalezienie dziewczyny, kt贸r膮 — jak czu艂, uwi臋ziono gdzie艣 tutaj. By艂 przekonany, 偶e wielki gmach zwie艅czony wieloma kopu艂ami, znajduj膮cy si臋 w centrum miasta, jest siedzib膮 w艂adcy i tam w艂a艣nie zaprowadzono dziewczyn臋.

Trafi艂 do pomieszczenia pozbawionego drugiego wyj艣cia i ju偶 chcia艂 zawr贸ci膰, gdy us艂ysza艂 dochodz膮cy zza 艣ciany g艂os. Przywar艂 do niej uchem i s艂ucha艂 uwa偶nie. Lodowaty dreszcz zacz膮艂 wolno przechodzi膰 mu po plecach. G艂os nie nale偶a艂 do ludzkiej istoty, mimo i偶 m贸wi艂 po nemedia艅sku.

— Nie by艂o 偶ycia w Otch艂ani pr贸cz tego, jakie ja uosabia艂em — dudni膮co przemawia艂 g艂os. — Nie by艂o 艣wiat艂a ani ruchu, ani d藕wi臋ku. Tylko si艂a nakazuj膮ca i pchaj膮ca mnie w g贸r臋, 艣lepego, pozbawionego zmys艂贸w, bezlitosnego. Wiek po wieku trwa艂a moja wspinaczka poprzez nieogarni臋te przestrzenie ciemno艣ci.

Conan zauroczony tym dudni膮cym g艂ucho, niczym dzwon bij膮cy o p贸艂nocy, g艂osem trwa艂 zas艂uchany, zapomniawszy o ca艂ym 艣wiecie. Jego hipnotyczna moc odj臋艂a mu wszystkie zmys艂y pozostawiaj膮c tylko pojawiaj膮ce si臋 w umy艣le obrazy. Ju偶 nie zdawa艂 sobie sprawy z istnienia g艂osu, odbiera艂 jedynie przyt艂umione, rytmiczne serie d藕wi臋k贸w. Przeniesiony poza czas i przestrze艅, pozbawiony swego jestestwa, widzia艂 przemienienie si臋 istoty, zwanej Khosatral Khelem, kt贸ra wype艂za z Otch艂ani i Mroku przed wiekami i przybra艂a materialn膮 posta膰.

Jednak偶e ludzkie cia艂o by艂o zbyt u艂omne dla tego straszliwego stworzenia. Tak wi臋c Khosatral Khel przybra艂 posta膰 m臋偶czyzny, lecz jego cia艂o nie by艂o cia艂em ani krew krwi膮, ani ko艣ci ko艣膰mi. Sta艂 si臋 czym艣, co ur膮ga prawom natury, poniewa偶 pierwotna, niematerialna si艂a przybra艂a w jego postaci 偶yw膮, my艣l膮c膮 form臋.

Niczym b贸g przemierza艂 艣wiat, bowiem nie ima艂a si臋 go 偶adna bro艅, a wiek by艂 dla niego tylko chwil膮. Podczas swoich w臋dr贸wek natrafi艂 na prymitywny lud zamieszkuj膮cy wysp臋 Dagonia. Podarowa艂 im kultur臋 i m膮dro艣膰, bo sprawi艂o mu to przyjemno艣膰. Dzi臋ki jego pomocy zbudowali miasto, w kt贸rym mieszkali i oddawali mu bosk膮 cze艣膰. Dziwni i straszni byli jego s艂udzy, zwo艂ywani z najmroczniejszych zakamark贸w kontynent贸w, na kt贸rych wci膮偶 jeszcze egzystowa艂y ponure stwory z minionych epok. Siedziba Khosatral Khela 艂膮czy艂a si臋 ze wszystkimi domami w mie艣cie korytarzami, kt贸rymi kap艂ani o ogolonych g艂owach znosili mu ludzkie ofiary. Po wiekach, na brzegu morza wyl膮dowa艂o dzikie, w臋druj膮ce plemi臋. Nazywali si臋 Yuetschami. Po niezwykle zaciek艂ej bitwie zostali zwyci臋偶eni, by przez nast臋pne lata s艂u偶y膰 Khosatralowi jako niewolnicy i umiera膰 na jego o艂tarzach. Czarami zmusza艂 ich do pos艂usze艅stwa, lecz mimo tego dziwny i ponury Yuetscha艅ski kap艂an umkn膮艂 na pustkowia, a gdy powr贸ci艂, przyni贸s艂 ze sob膮 sztylet z nieziemskiej materii. Wykuto go z meteorytu, kt贸ry przeci膮艂 niebo jak ognista strza艂a i spad艂 w odleg艂ej dolinie. Niewolnicy powstali. Z臋batymi klingami swoich no偶y zarzynali Dagonian jak owce. Czary Khosatrala nie mia艂y bowiem mocy wobec magicznego sztyletu kap艂ana.

Mord i p艂omienie rozszala艂y si臋 na ulicach miasta, a ostatni akt krwawego dramatu rozegra艂 si臋 w krypcie — o 艣cianach zdobionych na podobie艅stwo sk贸ry w臋偶a, ukrytej za sal膮 tronow膮.

Z krypty kap艂an wyszed艂 sam. Nie zabi艂 swego wroga gdy偶 chcia艂 go u偶y膰 w razie potrzeby przeciwko swoim zbuntowanym poddanym. Pozostawi艂 Khosatral Khela le偶膮cego bez zmys艂贸w na z艂otym katafalku — z magiczn膮 kling膮 na nagiej piersi. Mija艂y wieki. Kap艂an umar艂, a wie偶e Dagonii leg艂y w gruzach. Opowie艣ci o tych wydarzeniach stworzy艂y legend臋, a Yuetschowie z powodu g艂odu, zarazy i wojen stali si臋 nielicznym ludem zamieszkuj膮cym brudne i n臋dzne nadmorskie wioski. Jedynie ukryta krypta opar艂a si臋 dzia艂aniu czasu, a偶 przypadkowy piorun i ciekawo艣膰 rybaka podnios艂y magiczny sztylet z piersi nieziemskiej istoty, zdejmuj膮c tym samym zakl臋cie. Khosatral Khel o偶y艂 i odzyska艂 dawn膮 pot臋g臋. Z jego rozkazu odrodzi艂o si臋 miasto — takie, jakim by艂o przed upadkiem. Czarnoksi臋sk膮 sztuk膮 podni贸s艂 z prochu minionych stuleci budowle i zamieszkuj膮cy w nich lud. Jednak ludzie, kt贸rzy poznali po艣miertny spok贸j, nie s膮 w pe艂ni 偶ywi. Na dnie duszy i umys艂u kryje si臋 wci膮偶 nieprzezwyci臋偶ona martwota. Noc膮 lud Dagonii bawi si臋 i ucztuje, nienawidzi i kocha, wspominaj膮c sw膮 艣mier膰 i zag艂ad臋 miasta jak niewyra藕ny, nocny koszmar. Kr膮偶膮 w kr臋gu z艂udze艅, czuj膮c niezwyk艂o艣膰 swego istnienia, lecz nie dociekaj膮 jego przyczyny.

O 艣wicie zapadaj膮 w g艂臋boki sen, aby zbudzi膰 si臋 zn贸w z nastaniem nocy — siostry 艣mierci.

Wszystko to przemkn臋艂o przez 艣wiadomo艣膰 Conana, gdy sta艂 zas艂uchany przy 艣cianie. Zamroczony czu艂, 偶e opuszcza go pewno艣膰 w艂asnych zmys艂贸w, pozostawiaj膮c wizj臋 艣wiata, g臋sto zamieszka艂ego przez ponure istoty o nieobliczalnych zdolno艣ciach. Poprzez dudni膮cy g艂os, g艂osz膮cy sw贸j triumf nad wszelkimi prawami przyrody i wszech艣wiata, przebi艂 si臋 ludzki krzyk, sprowadzaj膮c Conana do rzeczywisto艣ci, gdzie艣 histerycznie szlocha艂a kobieta.

Conan odruchowo zerwa艂 si臋 do czynu.

Jehungir Aga z rosn膮c膮 niecierpliwo艣ci膮 czeka艂 w swojej 艂odzi mi臋dzy trzcinami. Min臋艂a ju偶 przesz艂o godzina, a Conan nie pojawi艂 si臋 ponownie. Z pewno艣ci膮 przeszukiwa艂 wysp臋 my艣l膮c, 偶e dziewczyna ukrywa si臋 na niej. Jednak Aga zacz膮艂 obawia膰 si臋 czego艣 innego. A je偶eli ten kozacki w贸dz pozostawi艂 swoich ludzi w pobli偶u? Czy nie nabior膮 podejrze艅 i nie nadejd膮, by sprawdzi膰 przyczyn臋 tak d艂ugiej nieobecno艣ci Conana? Jehungir wyda艂 rozkaz wio艣larzom. D艂uga 艂贸d殴 wynurzy艂a si臋 z szuwar贸w i pop艂yn臋艂a ku wykutym w skale schodom.

Pozostawiwszy p贸艂 tuzina ludzi na pok艂adzie. Aga zabra艂 pozosta艂ych ze sob膮, dziesi臋ciu t臋gich 艂ucznik贸w z Kwaharizmu, ubranych w p艂aszcze z tygrysiej sk贸ry i w spiczaste he艂my. Jak my艣liwi pod膮偶aj膮cy tropem lwa, skradali si臋 mi臋dzy drzewami, trzymaj膮c strza艂y na ci臋ciwach. W lesie panowa艂a absolutna cisza. Tylko du偶e, zielone stworzenie przelecia艂o im z g艂o艣nym 艂opotem skrzyde艂 nad g艂owami i znikn臋艂o w mroku. Wtem Jehungir gwa艂townym ruchem zatrzyma艂 oddzia艂. Z niedowierzaniem patrzy艂 na widoczne w oddali wie偶e.

— Na Tarima! — wyrwa艂o mu si臋 z gard艂a. — Piraci odbudowali fortec臋, Conan na pewno jest w 艣rodku. Trzeba to sprawdzi膰. Twierdza tak blisko naszego brzegu! Idziemy!

Ze zdwojon膮 ostro偶no艣ci膮 przemykali w艣r贸d drzew. Gra stawa艂a si臋 coraz bardziej ryzykowna, z tropicieli i my艣liwych stali si臋 szpiegami. Podczas gdy czo艂gali si臋 przez spl膮tany g膮szcz, m臋偶czyzna, kt贸rego szukali, stawia艂 czo艂a niebezpiecze艅stwom o wiele gro藕niejszym ni偶 ich smuk艂e strza艂y.

Z dreszczem niepokoju Conan stwierdzi艂, 偶e g艂os dochodz膮cy zza 艣ciany umilk艂. Przez chwil臋 sta艂 nieruchomo jak pos膮g, ze wzrokiem utkwionym w zas艂oni臋tych drzwiach, spodziewaj膮c si臋, 偶e zaraz uka偶e si臋 w nich straszny Khosatral Khel. W komnacie panowa艂 mglisty p贸艂mrok. Mimo to barbarzy艅ca dostrzeg艂 gigantyczn膮 posta膰 przeciwnika. Nie s艂ysza艂 krok贸w, ale olbrzym zbli偶y艂 si臋 na tyle, 偶e Conan m贸g艂 rozr贸偶ni膰 szczeg贸艂y. M臋偶czyzna odziany by艂 w sanda艂y, sp贸dniczk臋 i szeroki, sk贸rzany pas. Z艂ota opaska przytrzymywa艂a mu na skroniach prosto przyci臋te, czarne w艂osy. Zobaczy艂 pot臋偶ne ramiona, szerok膮 pier艣 i bary z pi臋trz膮cymi si臋 mi臋艣niami. Z twarzy o ostrych rysach spogl膮da艂y na Cymmeryjczyka bezlitosne, okrutne oczy. Conan wiedzia艂, 偶e stoi przed nim Khosatral Khel, istota z Otch艂ani i Mroku, b贸g Dagonii.

Nie pad艂o nawet jedno s艂owo. Nie by艂o to konieczne. Khosatral rozwar艂 szerokie ramiona, a Conan — przykl臋kaj膮c, ci膮艂 w brzuch giganta. Jednak natychmiast cofn膮艂 si臋 gwa艂townie, szeroko otwieraj膮c oczy ze zdziwienia. Klinga zad藕wi臋cza艂a jak na kowadle i odskoczy艂a nie zostawiaj膮c 艣ladu. Olbrzym uderzy艂 na niego jak burza. Starli si臋 gwa艂townie. Conan z najwy偶szym trudem wyrwa艂 si臋 z u艣cisku przeciwnika. Krew pokaza艂a si臋 w miejscach, gdzie 偶elazne palce rozora艂y mu sk贸r臋. Podczas tego kr贸tkiego pojedynku Conan dozna艂 szoku, gdy偶 dotar艂o do niego, 偶e spotka艂 si臋 nie ze zwyczajnym ludzkim cia艂em, lecz z o偶ywionym, my艣l膮cym metalem.

Kkosatral atakowa艂 go w p贸艂mroku. Conan wiedzia艂, 偶e je偶eli te ogromne d艂onie zamkn膮 si臋 raz jeszcze wok贸艂 jego szyi, to nie rozlu藕ni膮 u艣cisku, dop贸ki nie wyda ostatniego tchnienia. W ciemno艣ciach wydawa艂o mu si臋, 偶e walczy z sennym koszmarem.

Odrzuciwszy bezu偶yteczn膮 szabl臋, d藕wign膮艂 ci臋偶k膮 艂aw臋 i cisn膮艂 ni膮 z ca艂ej si艂y. Niewielu ludzi zdo艂a艂oby cho膰by podnie艣膰 taki ci臋偶ar, jednak na piersi Khosatral Khela roztrzaska艂a si臋 w kawa艂ki, nie odnosz膮c 偶adnego skutku. Po tym nieudanym ataku twarz giganta utraci艂a ludzki wyraz i nad jego g艂ow膮 zaja艣nia艂a z艂ocista po艣wiata. Z impetem ruszy艂 na Cymmerianina.

Jednym szybkim ruchem Conan zerwa艂 ze 艣ciany olbrzymi gobelin i zakr臋ciwszy nim m艂y艅ca, co wymaga艂o wi臋kszego wysi艂ku ni偶 ci艣niecie 艂aw膮, zarzuci艂 go na g艂ow臋 przeciwnika. Przez chwil臋 Khosatral pl膮ta艂 si臋, przyduszony i o艣lepiony przez materi臋 opieraj膮c膮 si臋 jego nieludzkiej sile mocniej ni偶 drewno czy sta艂. W tym czasie Conan podni贸s艂 szabl臋 i wybieg艂 na korytarz. Nie zwalniaj膮c kroku, przemkn膮艂 przez drzwi przyleg艂ej komnaty, zamkn膮艂 je i zasun膮艂 rygiel.

Odwr贸ciwszy si臋, stan膮艂 jak zamurowany i krew uderzy艂a mu do g艂owy. W艣r贸d jedwabnych poduszek, z kaskadami z艂otych w艂os贸w opadaj膮cych na ramiona i przera偶eniem w oczach kuli艂a si臋 kobieta, kt贸rej po偶膮da艂. Niemal zapomnia艂 o depcz膮cym mu po pi臋tach potworze, kiedy dono艣ne d藕wi臋ki za plecami przywr贸ci艂y mu rozs膮dek. Chwyci艂 dziewczyn臋 i skoczy艂 ku drzwiom po drugiej stronie komnaty. Jasnow艂osa by艂a zbyt wystraszona by mu w tym przeszkodzi膰 lub pom贸c. Jedynym d藕wi臋kiem, jaki by艂a w stanie z siebie wyda膰, by艂 cichy j臋k.

Conan nie marnowa艂 czasu na otwieranie drzwi. Niesamowitym uderzeniem szabli rozbi艂 zamek i wybiegaj膮c na schody, zobaczy艂 k膮tem oka tors Khosatrala, kt贸ry z trzaskiem druzgota艂 zamkni臋te drzwi po przeciwnej stronie. Kolos rozerwa艂 je jakby by艂y z papieru.

Conan pop臋dzi艂 schodami w g贸r臋, z dziecinn膮 艂atwo艣ci膮 trzymaj膮c przerzucon膮 przez rami臋 dziewczyn臋. Nie mia艂 poj臋cia dok膮d pod膮偶a. Schody doprowadzi艂y go do owalnego pomieszczenia o 艂ukowym sklepieniu. Olbrzym gna艂 za nimi po schodach szybko i cicho jak 艣mier膰. Komnata mia艂a 偶elazne 艣ciany i drzwi. Conan zatrzasn膮艂 je i zamkn膮艂 zasuwy — wielkie stalowe sztaby. Przysz艂o mu na my艣l, 偶e trafili do pomieszczenia, w kt贸rym Khosatral zamyka艂 si臋 na odpoczynek, by zabezpieczy膰 si臋 przed monstrami, przyzwanymi z Otch艂ani i Mroku dla zaspokojenia jego kaprys贸w.

Ledwie zamkn膮艂 drzwi, gdy zadr偶a艂y pod gwa艂townymi ciosami. Conan wzruszy艂 ramionami. Oto koniec jego drogi. Z komnaty nie by艂o wyj艣cia. Powietrze i nienaturalnie przy膰mione 艣wiat艂o dochodzi艂o przez szczeliny w sklepieniu. Bez 艣ladu podniecenia sprawdzi艂 wyszczerbione ostrze swojej szabli. Zrobi艂, co m贸g艂. Je偶eli kolos rozbije drzwi. Conan zn贸w rzuci si臋 na niego z bezu偶yteczn膮 broni膮 w r臋ku — nie dla spodziewanego sukcesu, lecz dlatego, 偶e w jego naturze le偶a艂a walka do ostatniego tchnienia. Na razie nie mia艂 nic do roboty. Jego opanowanie nie by艂o wymuszone czy udawane. W spojrzeniu, jakim zmierzy艂 swoj膮 urodziw膮 towarzyszk臋, by艂 tak niek艂amany zachwyt, jakby mia艂 przed sob膮 sto lat spokojnego 偶ycia.

Kiedy zamyka艂 drzwi, pchn膮艂 j膮 bezceremonialnie na pod艂og臋. Podnosi艂a si臋 na nogi, odruchowo poprawiaj膮c faluj膮ce loki i sk膮pe szaty. Conan przygl膮da艂 si臋 jej pe艂en aprobaty, zatrzymuj膮c wzrok na g臋stych z艂ocistych w艂osach, pe艂nych piersiach i wielce obiecuj膮cym zarysie bioder.

Krzykn臋艂a cicho, gdy uderzenie szarpn臋艂o drzwiami i zasuwa p臋k艂a ze zgrzytem. Conan nie obejrza艂 si臋. Wiedzia艂, 偶e drzwi wytrzymaj膮 jeszcze przez pewien czas.

— Doniesiono mi 偶e uciek艂a艣 — powiedzia艂. — Yuetscha艅ski rybak powiedzia艂 mi, 偶e si臋 tu ukrywasz. Jak ci na imi臋?

— Oktawia — wyszepta艂a bezwiednie i natychmiast wybuchn臋艂a lawin膮 s艂贸w, trzymaj膮c kurczowo Conana za r臋k臋. — O Mitro! Czy to koszmar? Jeden z tych ciemnosk贸rych ludzi pochwyci艂 mnie w d偶ungli i przyni贸s艂 mnie tutaj. Powiedli mnie do tego… tego… tego potwora. Powiedzia艂 mi, 偶e… powiedzia艂… Czy ja oszala艂am? Czy to sen?

Conan popatrzy艂 na drzwi, kt贸re wygi臋艂y si臋 jak pod uderzeniem tarana i rzek艂:

— Nie. To nie sen. Zawiasy puszczaj膮. Dziwne, 偶e ten demon musi wy艂amywa膰 drzwi jak zwyczajny 艣miertelnik. Pomimo to jego si艂a jest potworna.

— Nie mo偶esz go zabi膰? — j臋kn臋艂a. — Jeste艣 silny.

Conan by艂 zbyt uczciwy, by j膮 ok艂amywa膰.

— Gdyby zwyk艂y 艣miertelnik m贸g艂 go zabi膰, by艂by ju偶 martwy — odpowiedzia艂. — Wyszczerbi艂em szabl臋 na jego brzuchu.

Jej oczy pociemnia艂y.

— Wi臋c musimy umrze膰, o Mitro! — krzykn臋艂a nagle w najwi臋kszym przera偶eniu i Conan pochwyci艂 j膮 za rami臋, obawiaj膮c si臋, 偶e zrobi sobie krzywd臋. — On mi powiedzia艂, co ze mn膮 zrobi! Zabij mnie! Zabij! Zanim tu wejdzie! — krzycza艂a dysz膮c ci臋偶ko.

Conan spojrza艂 jej w oczy i pokr臋ci艂 g艂ow膮.

— Zrobi臋, co b臋d臋 m贸g艂 — powiedzia艂. — To b臋dzie bardzo ma艂o, ale da ci szans臋 wyrwa膰 si臋 z komnaty. Biegnij do brzegu. Mam tam 艂贸d藕 uwi膮zan膮 przy schodach. Je偶eli wydostaniesz si臋 z pa艂acu, mo偶e uda ci si臋 uciec. Wszyscy mieszka艅cy miasta 艣pi膮.

Ukry艂a twarz w d艂oniach. Conan podni贸s艂 szabl臋, podszed艂 do dudni膮cych pod uderzeniami drzwi i stan膮艂 przy nich. Patrz膮c na niego trudno by艂o uwierzy膰, 偶e czeka艂 na nieuchronn膮, w swoim przekonaniu, 艣mier膰. Mo偶e oczy ja艣nia艂y mu bardziej ni偶 zwykle i silniej trzyma艂 bro艅 w muskularnej d艂oni — to wszystko.

Zawiasy ust膮pi艂y pod piekielnymi ciosami giganta i drzwi zachwia艂y si臋 gwa艂townie, przytrzymywane tylko przez zasuwy. Te solidne, stalowe sztaby gi臋艂y si臋 i 艂ama艂y, jakby by艂y z mi臋kkiej miedzi. Conan przygl膮da艂 si臋 temu z prawie beznami臋tnym zainteresowaniem. Podziwia艂 nieludzk膮 si艂臋 potwora. Nagle, bez 偶adnych wcze艣niejszych oznak, dudnienie usta艂o. Wyczulony s艂uch barbarzy艅cy pochwyci艂 za drzwiami dziwne d藕wi臋ki: trzepot skrzyde艂 i skrzecz膮cy g艂os, podobny do wycia wiatru o p贸艂nocy. Po tym wszystkim nasta艂a cisza — lecz nieco inna ni偶 poprzednio. Conan wiedzia艂, 偶e w艂adca Dagonii odszed艂.

Cymmerianin spojrza艂 przez szpar臋 mi臋dzy drzwiami a futryn膮, po czym odsun膮艂 pogi臋te sztaby i ostro偶nie odstawi艂 wy艂amane drzwi na bok. Khosatrala nie by艂o na schodach, jedynie gdzie艣 z do艂u doszed艂 ha艂as zamykanych drzwi. Nie wiedzia艂, czy gigant knu艂 jaki艣 podst臋p, czy te偶 wzywa艂 go tajemniczy rozkaz, ale nie traci艂 czasu na zastanawianie si臋. Krzykn膮艂 na Oktawi臋, co sprawi艂o, 偶e dziewczyna poderwa艂a si臋 i stan臋艂a u jego boku.

— Co si臋 sta艂o? — cicho spyta艂a.

— Nie tra膰my czasu na dyskusje. Idziemy!

Conan zmieni艂 si臋 ca艂kowicie. Z b艂yskiem w oczach powiedzia艂 stanowczym g艂osem:

— P贸jdziemy po sztylet, po magiczne ostrze Yuetsch贸w! Zostawi艂 je w krypcie!

W szalonym po艣piechu poci膮gn膮艂 dziewczyn臋 za sob膮. Po drodze przypomnia艂 sobie ukryt膮 krypt臋, przylegaj膮c膮 do sali tronowej i obla艂 si臋 potem. Jedyna droga do grobowca wiod艂a obok miedzianego tronu stworzenia, kt贸re na nim spoczywa艂o. Jednak nie waha艂 si臋 ani troch臋. Zbiegli po schodach, przeszli przez komnat臋, zostawili za sob膮 nast臋pne schody i stan臋li przed drzwiami wielkiej, mrocznej sali. Nigdzie nie dostrzegli obecno艣ci kolosa. Zatrzymuj膮c si臋 przed spi偶owymi podwojami, Conan chwyci艂 Oktawie za ramiona i potrz膮sn膮艂 ni膮 silnie.

— S艂uchaj teraz! — warkn膮艂. — Wejd臋 do tej sali i zamkn臋 za sob膮 drzwi. St贸j tu i czekaj! Je偶eli us艂yszysz kroki Khosatrala, zawo艂aj mnie. Natomiast je艣li us艂yszysz m贸j krzyk — biegnij tak, jakby goni艂y ci臋 wszystkie demony — zreszt膮 tak b臋dzie. Uciekaj przez drzwi na ko艅cu korytarza, bo ja ci ju偶 wtedy nie pomog臋. Id臋 po sztylet Yuetsch贸w!

I zanim zd膮偶y艂a zaprotestowa膰, przecisn膮艂 si臋 przez uchylone skrzyd艂a i zamkn膮艂 je cicho za sob膮. Ostro偶nie zasuwaj膮c sztab臋, nie zauwa偶y艂, 偶e mo偶na odsun膮膰 j膮 z drugiej strony. Odszuka艂 wzrokiem pogr膮偶ony w g臋stym mroku miedziany tron. Tak jak poprzednio, o艣liz艂y gad le偶a艂 na nim oplataj膮c go swym cielskiem. Conan zobaczywszy drzwi za tronem, domy艣li艂 si臋, 偶e prowadz膮 do tajemniczej krypty. Jednak, aby tam dotrze膰, musia艂 przej艣膰 przez podwy偶szenie, kilka st贸p od odra偶aj膮cego stworzenia.

Wietrzyk wiej膮cy po zielonej posadzce uczyni艂by wi臋cej ha艂asu, ni偶 bezszelestnie st膮paj膮cy barbarzy艅ca. Z wzrokiem utkwionym w 艣pi膮cym gadzie dotar艂 do podium i wszed艂 na szklane stopnie. Bestia nie poruszy艂a si臋. Conan dochodzi艂 do drzwi…

Trzasn臋艂a br膮zowa zasuwa przy wielkich drzwiach i Cymmerianin st艂umi艂 w艣ciek艂e przekle艅stwo, widz膮c wchodz膮c膮 do sali Oktawie. Rozejrza艂a si臋, nie widz膮c nic w g臋stym mroku. Conan sta艂 w miejscu, nie mog膮c jej ostrzec. Dziewczyna dojrza艂a go i podbieg艂a w jego kierunku wo艂aj膮c:

— Chc臋 i艣膰 z tob膮! Boj臋 si臋 sta膰 tam sama! Och!

Z przenikliwym krzykiem unios艂a r臋ce w g贸r臋, gdy wreszcie zobaczy艂a zwini臋tego na tronie w臋偶a. Tr贸jk膮tna g艂owa podnios艂a si臋 i skierowa艂a ku Oktawii. P艂ynnym ruchem gad spe艂za艂 z tronu, powoli, zw贸j po zwoju, parali偶uj膮c dziewczyn臋 spojrzeniem nieruchomych oczu. Jednym rozpaczliwym skokiem Conan przesadzi艂 odleg艂o艣膰 dziel膮c膮 go od tronu i ci膮艂 z ca艂ej si艂y szabl膮. Jednak gad by艂 od niego szybszy. Schwyta艂 Conana w p贸艂 skoku i otoczy艂 swoimi splotami. Szabla uderzy艂a bez rozmachu przecinaj膮c 艂uski, ale nie rani膮c powa偶nie w臋偶a.

Conan miota艂 si臋 rozpaczliwie w morderczym u艣cisku, wyciskaj膮cym dech z piersi i 艂ami膮cym 偶ebra.

Prawe rami臋 mia艂 wci膮偶 jeszcze wolne, ale nie m贸g艂 nabra膰 rozmachu, by uderzy膰 艣miertelnie, a wiedzia艂, 偶e musi pokona膰 w臋偶a jednym ciosem. Wyt臋偶y艂 wszystkie si艂y czuj膮c, 偶e mi臋艣nie zamieniaj膮 si臋 w sk艂臋bione bry艂y, a 偶y艂y niemal p臋kaj膮 z wysi艂ku. Stan膮艂 na nogi, podnosz膮c prawie ca艂e czterdziestostopowe cielsko. Chwil臋 chwia艂 si臋 na szeroko rozstawionych nogach, wreszcie wzni贸s艂 b艂yszcz膮c膮 kling臋 nad g艂ow膮.

Szabla opad艂a ze 艣wistem, tn膮c 艂uski, cia艂o i kr臋gos艂up gada. Zamiast jednego w臋偶a by艂y teraz dwa, wij膮ce si臋 i bij膮ce w posadzk臋 w spazmach agonii. Conan chwiejnie osun膮艂 si臋 na bok. Kr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie, z nosa wyp艂yn臋艂y strumyki krwi i ogarn臋艂y go md艂o艣ci. Szuka艂 wok贸艂 siebie Oktawii. Chwyci艂 j膮 i potrz膮sn膮艂, a偶 zaszczeka艂a z臋bami.

By艂 zbyt oszo艂omiony by us艂ysze膰 jej odpowiedzi. Chwyciwszy j膮 za r臋k臋 jak krn膮brnego dzieciaka, podszed艂 do drzwi, szerokim 艂ukiem omijaj膮c wci膮偶 drgaj膮ce, odra偶aj膮ce szcz膮tki. Wydawa艂o mu si臋, 偶e w oddali s艂ycha膰 jakie艣 krzyki, ale w uszach mu jeszcze szumia艂o, wi臋c nie by艂 tego pewny.

Silnym pchni臋ciem otworzy艂 drzwi. Je偶eli to Khosatral pozostawi艂 w臋偶a na stra偶y magicznego sztyletu, widocznie uwa偶a艂 go za wystarczaj膮ce zabezpieczenie. Conan by艂 niemal pewny, 偶e z otwartych drzwi zaatakuje go nast臋pny potw贸r, lecz w ciemnawym 艣wietle ujrza艂 jedynie tajemniczy zarys sklepienia, matowy blask z艂otego postumentu i p贸艂ksi臋偶ycowat膮 kling臋, l艣ni膮c膮 w艣r贸d klejnot贸w.

Porwa艂 j膮 z westchnieniem ulgi, po czym nie trac膮c czasu na ogl膮danie krypty, odwr贸ci艂 si臋 i pobieg艂 do odleg艂ego wyj艣cia, kt贸re jak przypuszcza艂, wyprowadzi ich na zewn膮trz. Nie myli艂 si臋. W kilka minut wyszed艂 na ulic臋, przez wi臋ksz膮 cz臋艣膰 drogi nios膮c swoj膮 towarzyszk臋. Nikogo nie zobaczyli, chocia偶 na zach贸d od nich, za murem, rozlega艂y si臋 okropne wrzaski i j臋ki, kt贸re na nowo nape艂nia艂y Oktawie przera偶eniem. Conan poci膮gn膮艂 j膮 do po艂udniowej bramy i bez trudu odnalaz艂 kamienne stopnie prowadz膮ce na blanki. Z wielkiej sali wzi膮艂 gruby sznur i dotar艂szy na g贸r臋, zwi膮za艂 mocno tali臋 dziewczyny i opu艣ci艂 j膮 na ziemi臋. Nast臋pnie zamocowa艂 koniec liny wok贸艂 krenela偶u i sprawnie po niej zjecha艂. Z wyspy prowadzi艂a tylko jedna droga ucieczki — schodami na zachodnim brzegu. Ruszyli w tym kierunku, omijaj膮c z daleka miejsce, z kt贸rego dobiega艂y krzyki i odg艂osy mia偶d偶膮cych cios贸w. Oktawia czu艂a czaj膮ce si臋 niebezpiecze艅stwo. Oddycha艂a ci臋偶ko i trzyma艂a si臋 blisko swego wybawcy. Jednak w d偶ungli panowa艂 spok贸j. Nie dostrzegli 艣ladu zagro偶enia, dop贸ki nie wyszli na otwart膮 przestrze艅 i nie zobaczyli stoj膮cego na nadbrze偶nych ska艂ach cz艂owieka.

Jehungir Aga unikn膮艂 losu swoich 偶o艂nierzy, kt贸rych 偶elazny olbrzym rozerwa艂 na strz臋py, wypad艂szy niespodziewanie z twierdzy. Gdy zobaczy艂, jak miecze jego 艂ucznik贸w krusz膮 si臋 na ciele olbrzyma o ludzkiej postaci, zrozumia艂, 偶e ich przeciwnik nie jest cz艂owiekiem i czym pr臋dzej umkn膮艂, kryj膮c si臋 w d偶ungli, a偶 odg艂osy nier贸wnej walki nie ucich艂y. P贸藕niej przekrad艂 si臋 do schod贸w, lecz… jego za艂oga nie czeka艂a na niego.

S艂ysz膮c dzikie wrzaski mordowanych towarzyszy, a p贸藕niej widz膮c na schodach zbroczonego krwi膮 kolosa, gro藕nie wymachuj膮cego pot臋偶nymi ramionami, nie czekali d艂u偶ej. Kiedy Jehungir dopad艂 schod贸w, w艂a艣nie znikali w trzcinach po drugiej stronie przesmyku. Khosatral odszed艂 — powr贸ci艂 do miasta albo zaj膮艂 si臋 pogoni膮 za niedobitkami.

Jehungir gotowa艂 si臋 w艂a艣nie do tego, by zej艣膰 schodami i odp艂yn膮膰 艂odzi膮 Conana, gdy zobaczy艂 Cymmerianina wychodz膮cego z d偶ungli. Wstrz膮saj膮ce wydarzenia, kt贸re zmrozi艂y mu krew i niemal pozbawi艂y zmys艂贸w, nie zmieni艂y jego zamiar贸w wobec wodza kozak贸w. Widok cz艂owieka, kt贸rego chcia艂 zg艂adzi膰, nape艂ni艂 go zadowoleniem. Zdziwi艂o go nieco pojawienie si臋 dziewczyny, ale nic marnowa艂 czasu na rozmy艣lanie. Chwyci艂 艂uk, napi膮艂 ci臋ciw臋 i wypu艣ci艂 strza艂臋. Conan jednak uskoczy艂 i grot trafi艂 w pie艅 drzewa.

— Psie — za艣mia艂 si臋 barbarzy艅ca. — Nigdy mnie nie trafisz! Nie urodzi艂em si臋 po to, by zgin膮膰 od hyrka艅skiego 偶elaza! Spr贸buj jeszcze raz, tura艅ska 艣winio!

Jehungir nie pr贸bowa艂 — to by艂a jego jedyna strza艂a. Doby艂 szabli i natar艂 na wroga, ufaj膮c swojemu spiczastemu he艂mowi i kolczudze z ma艂ych k贸艂ek. Conan spotka艂 go w p贸艂 drogi, tn膮c zawzi臋cie. Krzywe klingi star艂y si臋 z brz臋kiem, odskakuj膮c, zataczaj膮c l艣ni膮ce 艂uki, sypi膮c iskrami. Obserwuj膮ca walk臋 Oktawia nie zauwa偶y艂a ciosu. Us艂ysza艂a tylko g艂uche uderzenie i zobaczy艂a jak Jehungir pada zalany krwi膮 z przer膮banego boku, gdzie stal cymmerianina przeci臋艂a kolczug臋 i kr臋gos艂up.

Jednak to nie sam widok 艣mierci swego dawnego pana wyrwa艂 z gard艂a dziewczyny przeszywaj膮cy krzyk. Z trzaskiem 艂amanych ga艂臋zi z d偶ungli wypad艂 Khosatral Khel. Oktawia nie by艂a w stanie ucieka膰 — krzykn臋艂a tylko przenikliwie, kolana si臋 pod ni膮 ugi臋艂y i osun臋艂a si臋 na traw臋.

Pochylaj膮cy si臋 nad cia艂em Agi Conan, nie zamierza艂 ust膮pi膰. Przerzuci艂 zakrwawion膮 szabl臋 do lewej d艂oni i wyci膮gn膮艂 wielki, zakrzywiony sztylet Yuetsch贸w. Kolos pod膮偶a艂 ku niemu z wyci膮gni臋tymi, pot臋偶nymi ramionami, lecz gdy ostrze zal艣ni艂o jasno w promieniach s艂o艅ca, zatrzyma艂 si臋 gwa艂townie. Conan nie poprzesta艂 na tym. Zaatakowa艂 go sztyletem. Pod jego ciosem metal cia艂a Khosatral Khela poddawa艂 si臋 jak kark wo艂u pod uderzeniem topora. Z g艂臋bokiej rany chlusn臋艂a ciemna posoka i olbrzym rykn膮艂 g艂osem przypominaj膮cym pogrzebowy d藕wi臋k dzwonu. Straszliwe ramiona opad艂y b艂yskawicznie, lecz Conan by艂 szybszy od tura艅skich 艂ucznik贸w, kt贸rzy zgin臋li w ich morderczym u艣cisku. Uchyli艂 si臋 i uderzy艂 dwukrotnie, Khosatral zachwia艂 si臋 i zatoczy艂 do ty艂u. Jego ryki by艂y nie do zniesienia. Wydawa艂o si臋, 偶e 偶elazo obdarzone ludzk膮 mow膮 rz臋zi i wyje pod pchni臋ciami. Jednocze艣nie gigant odwr贸ci艂 si臋 i chwiejnie pop臋dzi艂 w d偶ungl臋, potykaj膮c si臋, 艂ami膮c drzewa i tratuj膮c krzewy. Conan, kt贸ry 艣ciga艂 go z pr臋dko艣ci膮 zdwojon膮 przez w艣ciek艂o艣膰, dopad艂 go dopiero wtedy, gdy zamajaczy艂y przed nimi mury i wie偶e Dagonii.

Khosatral odwr贸ci艂 si臋 i wal膮c na o艣lep ramionami pr贸bowa艂 powstrzyma膰 rozjuszonego przeciwnika. Jak pantera atakuj膮ca 艂osia Conan skoczy艂 pod opadaj膮ce ramiona i wbi艂 zakrzywiony sztylet po r臋koje艣膰 w miejsce, gdzie u cz艂owieka znajduje si臋 serce.

Khosatral zatoczy艂 si臋 i upad艂. Stoj膮c mia艂 jeszcze ludzk膮 posta膰, ale na ziemi臋 upad艂 ju偶 jako co艣 nieludzkiego. Tam, gdzie przed chwil膮 by艂a twarz cz艂owieka, nie mo偶na by艂o si臋 doszuka膰 podobie艅stwa do ziemskiej istoty, 偶elazo topi艂o si臋 i rozlewa艂o…

Conan, kt贸rego nie przera偶a艂 widok 偶ywego Khosatral Khela, z odraz膮 odskoczy艂 od martwego wroga, bowiem w agonii olbrzym powr贸ci艂 do postaci, jak膮 mia艂 w chwili, gdy wy艂oni艂 si臋 z Otch艂ani i Mroku przed tysi膮cami lat. Dygocz膮c z obrzydzenia. Conan odwr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂, 偶e wie偶e Dagonii nie wznosz膮 si臋 ju偶 mi臋dzy drzewami. Rozwia艂y si臋 jak dym: baszty, kru偶ganki, strzelnice, pot臋偶na brama z br膮zu, aksamity i jedwabie, z艂oto i ko艣膰 s艂oniowa, kobiety i m臋偶czy藕ni — wszystko na powr贸t obr贸ci艂o si臋 w proch. Jedynie szcz膮tki potrzaskanych kolumn stercza艂y w艣r贸d gruz贸w powalonych 艣cian, potrzaskanego bruku i roz艂upanych mur贸w. Conan zn贸w widzia艂 ruiny Xapur takie, jakimi je pami臋ta艂.

Cymmerianin sta艂 przez d艂u偶szy czas w milczeniu, niejasno zdaj膮c sobie spraw臋 z istoty odwiecznego konfliktu pomi臋dzy efemerycznym tworem w postaci ludzko艣ci, a mrocznymi produktami Otch艂ani i Mroku.

P贸藕niej dotar艂o do niego, 偶e kto艣 wo艂a go ze strachem w g艂osie. Ockn膮艂 si臋, spojrza艂 raz jeszcze na le偶膮ce obok truch艂o, wzdrygn膮艂 si臋 i ruszy艂 z powrotem.

Czekaj膮c dziewczyna ze strachem wpatrywa艂a si臋 w d偶ungl臋. Pojawienie si臋 Conana wyrwa艂o z jej piersi westchnienie ulgi.

Cymmerianin otrz膮sn膮艂 si臋 z przera偶aj膮cych wizji i zn贸w by艂 sob膮.

— Co z nim jest? — spyta艂a z l臋kiem.

— Wr贸ci艂 tam, sk膮d przype艂z艂 — do Piek艂a — odpar艂 powoli z zadowoleniem.

— Dlaczego nie zesz艂a艣 na d贸艂 do 艂odzi i nie uciek艂a艣 ni膮?

— Nie zostawi艂abym… — zacz臋艂a, po czym zmieniwszy zdanie, sko艅czy艂a niesk艂adnie — nie mam dok膮d i艣膰. Hyrkanianie zn贸w uczyni膮 ze mnie niewolnic臋, a piraci…

— A co z kozakami? — podpowiedzia艂.

— Czy偶by byli lepsi od pirat贸w? — zapyta艂a z pogard膮.

Zachwyt Conana wzr贸s艂, gdy zobaczy艂, jak szybko wr贸ci艂a jej dawna hardo艣膰 mimo tak dramatycznych przej艣膰. Jej arogancja rozbawi艂a go.

— Wydawa艂o mi si臋, 偶e tak s膮dzi艂a艣, b臋d膮c w obozie przy twierdzy Ghori.

Ze wzgard膮 skrzywi艂a si臋 w u艣miechu.

— My艣lisz, 偶e zadurzy艂am si臋 w tobie? Wyobrazi艂e艣 sobie, 偶e okry艂abym si臋 ha艅b膮, flirtuj膮c z takim ob偶artuchem i piwochlejem? M贸j pan — ten, kt贸rego zw艂oki tam le偶膮 — zmusi艂 mnie do tego.

— Taa… — Conan wygl膮da艂 na speszonego, ale zaraz roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no.

— Niewa偶ne. Teraz jeste艣 moja. Poca艂uj mnie.

— Masz czelno艣膰 prosi膰 — zacz臋艂a z oburzeniem, lecz niespodzianie poczu艂a, 偶e unosi j膮 w powietrze i przyciska do swej muskularnej piersi. Opiera艂a si臋 zawzi臋cie, wyt臋偶aj膮c wszystkie si艂y, ale Conan tylko 艣mia艂 si臋 coraz g艂o艣niej, rozgrzany blisko艣ci膮 tego wspania艂ego cia艂a. Bez trudu prze艂ama艂 jej op贸r i z niepohamowan膮 gwa艂towno艣ci膮 zacz膮艂 czerpa膰 s艂odycz jej ust, a偶 przesta艂a si臋 szamota膰 i obj臋艂a go za szyj臋.

P贸藕niej zajrza艂 jej w oczy i powiedzia艂:

— Dlaczego w贸dz Wolnych Ludzi nie mia艂by by膰 lepszy od tura艅skiego kundla?

Odrzuci艂a w ty艂 faliste w艂osy, wci膮偶 czuj膮c ka偶dym kawa艂kiem swego cia艂a 偶ar jego poca艂unk贸w. Nie wypuszczaj膮c go z obj臋膰, zapyta艂a prowokuj膮co:

— Czy uwa偶asz si臋 za r贸wnego Adze?

Roze艣mia艂 si臋 i ruszy艂 ku schodom, nios膮c j膮 w ramionach.

— Sama os膮dzisz — rzek艂 z przechwa艂k膮. — Podpal臋 Kwaharizm jak pochodni臋, by o艣wietli膰 ci drog臋 do mojego namiotu.

Zainteresowanie okazywane przez Oktawi臋 Conanowi wygas艂o, gdy sko艅czy艂y mu si臋 lupy zdobyte w Asgalunie. By膰 mo偶e zamieni艂 j膮 na dobrego wierzchowca, nim zaci膮gn膮艂 si臋 pod rozkazy Amalryka Nemedyjskiego, najemnika w s艂u偶bie kr贸lowej regentki Jasmeli, rz膮dz膮cej ma艂ym kr贸lestwem Khoraji.

Cymmerianin szybko awansuje do rangi kapitana. Brat regentki Jasmeli, kr贸l Khoraji jest wi臋藕niem w Ophirze, a hordy nomad贸w pod wodz膮 tajemniczego czarownika, Natohka, zagra偶aj膮 kr贸lestwu.

CZARNY KOLOS

„Oto noc w艂adzy; Los przemierza korytarze 艣wiata niczym kolos, kt贸ry w艂a艣nie wsta艂 z wiecznego, granitowego tronu…”

W艣r贸d tajemniczych ruin Kutchemesu zalega艂a martwa cisza, nad kt贸r膮 panowa艂 strach. To on w艂a艣nie z艂apa艂 za gard艂o z艂odzieja Shevatasa sprawiaj膮c, 偶e oddycha艂 gwa艂townie i g艂o艣no przez zaci艣ni臋te z臋by.

Sta艂 mi臋dzy ruinami jak drobny okruch 偶ycia wobec olbrzymich pozosta艂o艣ci zniszczenia i rozk艂adu. Nieskazitelnego b艂臋kitu nieba, rozpalonego s艂o艅cem nie zak艂贸ca艂 nawet samotny s臋p. Wok贸艂 kr贸lowa艂y ponure szcz膮tki dawno minionych wiek贸w: pot臋偶ne kolumny wznosz膮ce si臋 ku g贸rze strzaskanymi wierzcho艂kami, skrusza艂e 艣ciany szykuj膮ce si臋 do upadku, olbrzymie bloki gigantycznych mur贸w i rozbite pos膮gi, kt贸rych przera偶aj膮ce rysy niemal zatar艂y niezliczone dni piaskowych burz i gwa艂townych wiatr贸w. Jak okiem si臋gn膮膰 ani 艣ladu 偶ycia — jedynie zapieraj膮cy dech w piersi bezmiar pustyni, podzielony faluj膮c膮 wst臋g膮 wyschni臋tej rzeki. Po艣r贸d tego bezmiaru bia艂e ruiny, kolumny stercz膮ce niczym maszty zatopionych okr臋t贸w i g贸ruj膮ca nad otoczeniem kopu艂a, przed kt贸r膮 sta艂 trz臋s膮cy si臋 Shevatas.

Podstaw臋 tej kopu艂y tworzy艂 olbrzymi postument z marmuru, wznosz膮cy si臋 na terasowatym zboczu, opadaj膮cym ku brzegowi wyschni臋tej rzeki. Szerokie stopnie prowadzi艂y do wielkich spi偶owych wr贸t w g艂adkiej 艣cianie budowli podobnej do po艂owy jajka. 艢ciany kopu艂y wykonano z ko艣ci s艂oniowej, l艣ni膮cej tak mocno, jakby w艂a艣nie wypolerowa艂y je jakie艣 nieznane r臋ce. Podobnie 艣wieci艂a si臋 z艂ota pokrywa wierzcho艂ka i z艂ote, p贸艂metrowej wielko艣ci hieroglify inskrypcji pokrywaj膮cych kopu艂臋. 呕aden 偶yj膮cy cz艂owiek nie potrafi艂 odczyta膰 tego pisma. Mimo to na ich widok Shevatasem targn臋艂y dreszcze. Pochodzi艂 z pradawnej rasy, kt贸rej mity m贸wi艂y o rzeczach, z kt贸rych istnienia inne ludy nie zdawa艂y sobie sprawy.

Shevatas, jak przysta艂o na mistrza zamora艅skich z艂odziei, by艂 zwinny i 偶ylasty. Jego ma艂a okr膮g艂a g艂owa by艂a dok艂adnie ogolona, a jedynym odzieniem by艂a przepaska ze szkar艂atnego jedwabiu. Jak ka偶dy Zamora艅czyk by艂 ciemnej sk贸ry, a bystre, czarne oczy osadzone by艂y w w膮skiej twarzy o orlich rysach. Jego d艂ugie, smuk艂e palce potrafi艂y porusza膰 si臋 z szybko艣ci膮 i delikatno艣ci膮 skrzyde艂 motyla. Przypasa艂 sobie kr贸tki i w膮ski miecz o wysadzanej klejnotami r臋koje艣ci. Shevatas obchodzi艂 si臋 nadzwyczaj troskliwie ze schowan膮 w ozdobnej, sk贸rzanej pochwie broni膮. Zadawa艂o si臋, 偶e stara si臋, by miecz nie dotkn膮艂 jego cia艂a. Nie bez powodu.

Shevatas by艂 pierwszym w艣r贸d z艂odziei. Jego imi臋 wymawiano z szacunkiem w knajpach Maul i ciemnych, podziemnych labiryntach 艣wi膮ty艅 Bala. By艂 cz艂owiekiem, o kt贸rym pami臋膰 mia艂a przetrwa膰 w pie艣niach i podaniach.

Mimo to, stoj膮c przed olbrzymi膮 kopu艂膮 Kutchemes dr偶a艂 ca艂y ze strachu.

Nawet ca艂kowity g艂upiec zauwa偶y艂by, 偶e w tej budowli jest co艣 nienaturalnego. Trzy tysi膮ce lat smaga艂y j膮 wichry i pali艂o s艂o艅ce, a jednak b艂yszcza艂a srebrem i z艂otem jak w dniu, w kt贸rym nieznani budowniczowie wznie艣li j膮 nad brzegiem bezimiennej rzeki.

Wra偶enie to pot臋gowa艂a atmosfera niepokoju i grozy panuj膮ca w ruinach. Rozci膮gaj膮ca si臋 wok贸艂 pustynia by艂a zagadkowym, nieprzebytym obszarem, po艂o偶onym na po艂udniowy wsch贸d od Shemu.

Shevatas by艂 艣wiadom tego, 偶e kilka dni jazdy na grzbiecie wielb艂膮da pozwoli艂oby mu dotrze膰 do wielkiej rzeki Styx w miejscu, gdzie skr臋ca艂a na zach贸d, by zako艅czy膰 sw贸j bieg w odleg艂ym morzu. Tam gdzie kierowa艂a swoje wody, na zach贸d, zaczyna艂a si臋 Stygia — ponura, po艂udniowa kraina, kt贸rej miasta wznosi艂y si臋 nad brzegami rzeki, w艣r贸d rozci膮gaj膮cej si臋 wok贸艂 bezkresnej pustyni.

Shevatas by艂 艣wiadom i tego, 偶e na wschodzie pustynia przechodzi艂a w step ci膮gn膮cy si臋 a偶 do hyrka艅skiego kr贸lestwa Thuranu, rosn膮cego w si艂臋 pa艅stwa po艂o偶onego nad wielkim, wewn臋trznym morzem. Tydzie艅 jazdy pustyni膮 na p贸艂noc ko艅czy艂 si臋 pasmem ja艂owych g贸r, za kt贸rymi rozci膮ga艂a si臋 偶yzna wy偶yna Koth — wysuni臋tego najdalej na p贸艂noc kr贸lestwa hyboria艅skiego. Na zach贸d pustynia przechodzi艂a w zielone 艂膮ki Shemu ci膮gn膮ce si臋 a偶 do brzegu oceanu.

Shevatas by艂 艣wiadom tych wszystkich rzeczy, nie zdaj膮c sobie z tego sprawy — tak jak cz艂owiek zna ulice swojego miasta. Bardzo du偶o podr贸偶owa艂, wykonuj膮c sw贸j zaw贸d w wielu krajach. Mimo tego wszystkiego waha艂 si臋 teraz i dr偶a艂 ze strachu, stoj膮c u progu najwi臋kszej tajemnicy i najwi臋kszego bogactwa.

W tej kopulastej 艣wi膮tyni z ko艣ci s艂oniowej spoczywa艂y 艣miertelne szcz膮tki Thugry Khotana — czarnoksi臋偶nika w艂adaj膮cego Kutchemesem trzy tysi膮ce lat temu, kiedy kr贸lestwa Stygii i Acheronu si臋ga艂y daleko na p贸艂noc, a偶 do 艂膮k i wy偶yn Shemu. Po tym przyszed艂 czas, gdy Hyborianie ruszyli lawin膮 z kolebki swojej cywilizacji — dalekiej p贸艂nocy. By艂a to olbrzymia migracja, trwaj膮ca stulecia. Za panowania Thugry Khotana, ostatniego czarnoksi臋偶nika Kutchemesu, siwoocy i brunatnow艂osi barbarzy艅cy w sk贸rach i p艂ytkowych kolczugach przybyli ze swych siedzib, by swoimi 偶elaznymi mieczami stworzy膰 podstawy kr贸lestwa Koth. Niczym pow贸d藕 przelali si臋 przez Kutchemes siej膮c 艣mier膰 i zniszczenie, grzebi膮c kr贸lestwo Acheronu.

Podczas gdy miecze barbarzy艅c贸w krwawo pracowa艂y w艣r贸d 艂ucznik贸w Thugry Khotana, on sam wypi艂 tajemniczy, truj膮cy kordia艂, a zakl臋ci kap艂ani schowali jego cia艂o w grobowcu, kt贸ry sam wybudowa艂. Jego wyznawcy zostali straceni, lecz barbarzy艅cy nie potrafili przekroczy膰 wr贸t grobowca ani zniszczy膰 jego mur贸w taranami i ogniem. Odjechali, zostawiaj膮c zrujnowane miasto, a pot臋偶ny Thugra Khotan trwa艂, spoczywaj膮c w pokoju w b艂yszcz膮cym sarkofagu. Mija艂y lata; czas kruszy艂 marmurowe kolumny, a 偶yciodajna rzeka wsi膮k艂a w piasek i wysch艂a.

Wielu rzezimieszk贸w pr贸bowa艂o zdoby膰 skarby, kt贸re wed艂ug s艂贸w legendy le偶a艂y sami wok贸艂 zmursza艂ych ko艣ci w艂adcy Kutchemesu. Wielu u nich zgin臋艂o u wr贸t grobowca, a inni dr臋czeni koszmarami skonali z pian膮 na ustach i szale艅stwem na twarzy. Z tych to powod贸w Shevatas dr偶a艂 stoj膮c przed 艣wi膮tyni膮. Jego strach pot臋gowa艂a my艣l o 偶mii, kt贸ra wed艂ug poda艅 strzeg艂a szcz膮tk贸w czarnoksi臋偶nika. Wszystkie legendy o Thugrze Khotanie przesi膮kni臋te by艂y tajemnic膮 i groz膮. Z miejsca w kt贸rym sta艂, widzia艂 ruiny olbrzymiej sali, w kt贸rej przed wiekami setki skutych 艂a艅cuchami wi臋藕ni贸w kl臋ka艂y w czasie 艣wi膮t, aby kr贸l-kap艂an 艣ci膮艂 im g艂owy ku czci Seta — stygijskiego boga-w臋偶a. Gdzie艣 w pobli偶u znajdowa艂 si臋 otw贸r, w kt贸ry str膮cano krzycz膮ce ofiary, aby po偶ywi艂 si臋 nimi ohydny, wy艂a偶膮cy z koszmarnych czelu艣ci potw贸r. Legendy m贸wi艂y o Thugrze Khotanie jako o istocie obdarzonej nadnaturaln膮 moc膮. 艢lad jego kultu przetrwa艂 w zwyczaju zostawiania przy zmar艂ych monety z jego podobizn膮, jako op艂aty za przew贸z przez Wielk膮 Rzek臋 Ciemno艣ci, kt贸rej materialnym cieniem by艂 Styx. Shevatas widzia艂 g艂ow臋 czarnoksi臋偶nika na monetach skradzionych umar艂ym i zapami臋ta艂 t臋 twarz na zawsze.

W ko艅cu pozby艂 si臋 obaw i podszed艂 do spi偶owej bramy. Jej g艂adka powierzchnia pozbawiona by艂a zasuw, rygli i uchwyt贸w. Jednak z艂odziej nie na pr贸偶no uprawia艂 tajemne praktyki, s艂ucha艂 szept贸w kap艂an贸w Skelosa i czyta艂 oprawione w 偶elazo zakazane ksi臋gi Vathelosa 艢lepego.

Kl臋cz膮c przed bram膮 dotkn膮艂 zr臋cznymi palcami progu, znajduj膮c delikatnymi opuszkami przyciski, zbyt ma艂e, by niepo偶膮dane oczy mog艂y je odnale藕膰, a mniej czu艂e palce wyczu膰. Nacisn膮艂 je ostro偶nie w odpowiedniej kolejno艣ci, mrucz膮c jednocze艣nie na wp贸艂 zapomniane zakl臋cia. Nacisn膮wszy ostatni przycisk, poderwa艂 si臋 na nogi i uderzy艂 otwart膮 d艂oni膮 w sam 艣rodek wr贸t.

Bez zgrzytu spr臋偶yn czy zawias贸w p艂yta bramy wsun臋艂a si臋 w 艣cian臋, a Shevatas szybko wci膮gn膮艂 powietrze przez zaci艣ni臋te z臋by. Sta艂 na ko艅cu kr贸tkiego, podobnego do tunelu w膮skiego korytarza. Ca艂e to przej艣cie wy艂o偶one by艂o ko艣ci膮 s艂oniow膮. Z bocznego wej艣cia bezg艂o艣nie wype艂za艂 obrzydliwy stw贸r: sze艣ciometrowy w膮偶 pokryty opalizuj膮cymi 艂uskami. Podni贸s艂 艂eb i spojrza艂 na niepo偶膮danego go艣cia jarz膮cymi si臋 艣lepiami.

Z艂odziej nie marnowa艂 czasu na domys艂y, z jakich to przepastnych otch艂ani przyby艂 ten obrzydliwy potw贸r. Ostro偶nie wyj膮艂 z pochwy miecz, kt贸rego klinga ocieka艂a zielon膮 ciecz膮, tak膮 sam膮, jaka kapa艂a z zakrzywionych z臋b贸w gada. W istocie, jego or臋偶 zatruto jadem 偶mii, kt贸rego zdobycie w roj膮cych si臋 od dzikich bestii bagnach Zingary jest tematem na osobn膮 opowie艣膰.

Poruszaj膮c si臋 czujnie na czubkach palc贸w, z lekko ugi臋tymi w kolanach nogami Shevatas got贸w by艂 w ka偶dej chwili do ucieczki lub uniku. Musia艂 jednak u偶y膰 tu ca艂ej swej zr臋czno艣ci, by unikn膮膰 b艂yskawicznego ciosu 艣miertelnych z臋b贸w. Pomimo nieprawdopodobnego refleksu i niebywa艂ej zwinno艣ci tylko przypadek uratowa艂 Zamoranina od 艣mierci. Natychmiastowy atak w臋偶a udaremni艂 plan Shevatasa, zamierzaj膮cego uskoczy膰 w bok i uderzeniem miecza odci膮膰 g艂ow臋 gadowi. Ledwo zastawi艂 si臋 mieczem, gdy gad uderzy艂 na niego jak grom. Z艂odziej wbrew w艂asnej woli zamkn膮艂 oczy i krzykn膮艂 ze strachu. Niesamowita si艂a wytr膮ci艂a mu bro艅 z d艂oni, po czym us艂ysza艂 przera偶aj膮cy syk i 艂omot.

Zaskoczony faktem, 偶e 偶yje, Shevatas otworzy艂 oczy i ujrza艂 skr臋caj膮cego si臋 i zwijaj膮cego na posadzce potwora, z pyskiem przebitym mieczem. 艢lepym trafem gad nadzia艂 si臋 na nastawion膮 kling臋. W chwil臋 p贸藕niej l艣ni膮ce, lekko opalizuj膮ce zwoje przesta艂y si臋 wi膰 i zacz臋艂y konwulsyjnie drga膰. Trucizna na mieczu zadzia艂a艂a.

Ostro偶nie przekroczy艂 zwini臋te szcz膮tki i pchn膮艂 drzwi, kt贸re tym razem otwar艂y si臋 w bok, ods艂aniaj膮c wn臋trze kopu艂y. Shevatas mimowolnie krzykn膮艂. Zamiast spodziewanych nieprzeniknionych ciemno艣ci zobaczy艂 wn臋trze zalane szkar艂atnym 艣wiat艂em, pulsuj膮cym i drgaj膮cym w spos贸b trudny do zniesienia przez cz艂owieka. Blask dochodzi艂 z wielkiego czerwonego klejnotu, umieszczonego wysoko pod 艂ukowym sklepieniem.

Mimo i偶 Zamoranin obyty by艂 z widokiem zgromadzonych bogactw, rozdziawi艂 usta ze zdziwienia, gdy ujrza艂 stosy niedbale usypanych klejnot贸w — kopce diament贸w, szafir贸w, rubin贸w, opali, szmaragd贸w i turkus贸w. Sterty jaspisu, agatu i lazurytu, piramidy sztab z艂ota i srebra. Miecze wysadzane klejnotami w z艂otych pochwach, z艂ocone he艂my bojowe, pancerze ze srebrnych 艂usek, zbroje noszone przez kr贸l贸w-wojownik贸w sprzed trzech tysi臋cy lat, r偶ni臋te ze szlachetnych kamieni puchary, poz艂acane czaszki z ksi臋偶ycowymi kamieniami zamiast oczu, naszyjniki z ludzkich z臋b贸w. Ca艂膮 posadzk臋 zalega艂a wielocalowa warstwa z艂otego piasku, kt贸ry 艣wieci艂 i l艣ni艂 milionami b艂ysk贸w w szkar艂atnej po艣wiacie. Z艂odziej trafi艂 do czarodziejskiej krainy nieprzebranego bogactwa, tratuj膮c nogami miliony z艂otych gwiazd.

Jednak nie traci艂 wzroku ze stoj膮cego w艣r贸d tych wszystkich kosztowno艣ci kryszta艂owego podium, na kt贸rym powinny spoczywa膰 spr贸chnia艂e ko艣ci czarnoksi臋偶nika, rozsypuj膮ce si臋 w miar臋 up艂ywu stuleci w proch. Shevatas patrzy艂, a krew powoli opuszcza艂a jego 艣niad膮 twarz zastygaj膮c w 偶y艂ach. Dreszcz targn膮艂 jego plecami, a usta rozwar艂y si臋 w niemym krzyku. W ko艅cu z jego gard艂a wyrwa艂 si臋 przera藕liwy wrzask, kt贸ry odbi艂 si臋 st艂umionym echem od kopu艂y grobowca. Po chwili w tajemniczych ruinach Kutchemesu kr贸lowa艂a odwieczna cisza.

W艣r贸d mieszka艅c贸w hyboria艅skich miast i zielonych r贸wnin kr膮偶y艂y tajemnicze plotki. Podr贸偶owa艂y z karawanami, z d艂ugimi rz臋dami brn膮cych przez piaski wielb艂膮d贸w, poganianych przez smuk艂ych sokolookich m臋偶czyzn w bia艂ych kaftanach. Przekazywali je sobie pasterze, mieszka艅cy namiot贸w i niskich kamiennych budynk贸w w miastach, kt贸rych kr贸lowie o kr臋conych i kruczoczarnych brodach oddawali cze艣膰 dziwnym, spasionym, brzuchatym b贸stwom. Wie艣膰 przemkn臋艂a przez g贸rskie pasma, gdzie naczelnicy pobierali myto drogowe od w臋drowc贸w. Dotar艂a do 偶yznych wy偶yn, gdzie okaza艂e miasta wznosi艂y si臋 nad b艂臋kitnymi rzekami i jeziorami. Rozchodzi艂a si臋 szerokimi bia艂ymi drogami, zape艂nionymi o艣limi zaprz臋gami, rycz膮cym byd艂em, kupcami podr贸偶uj膮cymi w interesach, wojownikami, 艂ucznikami i kap艂anami. Plotki dociera艂y z pustyni po艂o偶onej na po艂udnie od wy偶yn Koth i na wsch贸d od mrocznej Stygii.

Pomi臋dzy narodami pojawi艂 si臋 nowy prorok.

M贸wiono o walkach plemiennych, o s臋pach gromadz膮cych si臋 na po艂udniu, o straszliwym wodzu, kt贸ry prowadzi szybko rosn膮ce w si艂臋 pustynne szczepy do zwyci臋stwa. Zawsze zagra偶aj膮cy swym s膮siadom Stygijczycy nie mieli z tym nic wsp贸lnego. Sami zbierali wojska u wschodniej granicy, a ich magowie rzucali zakl臋cia hamuj膮ce czary czynione przez tajemniczego czarnoksi臋偶nika z pustyni — zwanego Natohk, to znaczy zas艂oni臋ty, poniewa偶 nigdy nie ukaza艂 swej twarzy.

Fala naje藕d藕c贸w par艂a nieustannie na p贸艂noc. Czarnobrodzi kr贸lowie zgin臋li na o艂tarzach swych spasionych bo偶k贸w, a ulice ich kamiennych miast sp艂yn臋艂y krwi膮. M贸wiono, 偶e Natohk i jego sojusznicy zamierzaj膮 opanowa膰 wy偶yny Koth.

Najazdy koczowniczych plemion nie byty rzecz膮 niezwyk艂膮, jednak ostatnie wydarzenia zapowiada艂y co艣 innego ni偶 艣mia艂y napad. Wie艣膰 nios艂a, 偶e Natohk podporz膮dkowa艂 sobie ponad trzydzie艣ci pustynnych plemion i pi臋tna艣cie miast oraz ze przy艂膮czy艂 si臋 do niego zrewoltowany stygijski ksi膮偶臋. To ostatnie nadawa艂o tym wszystkim wydarzeniom charakter prawdziwej wojny.

Jak zawsze — wi臋kszo艣膰 hyborian lekcewa偶y艂a narastaj膮ce zagro偶enie. Jednak w Khoraji — ma艂ym pa艅stwie za艂o偶onym na terenach wyszarpanych Shemowi przez kothyjskich awanturnik贸w, nie ignorowano tych niepokoj膮cych sygna艂贸w. Le偶膮ce na po艂udniowy-wsch贸d od Koth pa艅stwo przyj臋艂oby g艂贸wne uderzenie ewentualnego najazdu. Tymczasem jego m艂ody kr贸l by艂 wi臋ziony przez podst臋pnego w艂adc臋 Ophiru, kt贸ry nie zdecydowa艂 jeszcze, czy uwolni go po otrzymaniu wielkiego okupu, czy te偶 wyda go w r臋ce wroga — sk膮pego kr贸la Koth, kt贸ry co prawda nie obiecywa艂 z艂ota, ale proponowa艂 zawarcie korzystnego traktatu. Wobec tego faktu rz膮dy w zagro偶onym kr贸lestwie sprawowa艂a m艂oda ksi臋偶niczka Jasmela, siostra kr贸la. By艂a dumn膮 spadkobierczyni膮 kr贸lewskiego rodu, a jej urod臋 opiewali trubadurzy zachodnich kraj贸w.

Lecz teraz jej duma opu艣ci艂a j膮.

W komnacie o sferycznym sklepieniu z lazurytu, o marmurowej posadzce zas艂anej cennymi futrami i o 艣cianach bogato zdobionych z艂otymi fryzami sta艂o wielkie 艂o偶e, wok贸艂 kt贸rego na jedwabnych otomanach spa艂o dziesi臋膰 dworek — m艂odych arystokratek z bogatych rod贸w. Tylko kr贸lowa Jasmela nie zajmowa艂a swego 艂o偶a. Le偶a艂a naga na marmurowej posadzce, jak najn臋dzniejsza ze s艂u偶膮cych, krzy偶uj膮c r臋ce i potrz膮saj膮c g艂ow膮 tak, 偶e grzywa czarnych jak krucze skrzyd艂a w艂os贸w spada艂a jej na bia艂e ramiona. Le偶a艂a i zwija艂a si臋 z przera偶enia, kt贸re mrozi艂o jej krew i zas艂oni艂o mg艂膮 oczy. Jej w艂osy sta艂y d臋ba, a cia艂o pokry艂o si臋 g臋si膮 sk贸rk膮.

Nad ni膮, w najciemniejszym miejscu marmurowej komnaty, jawi艂 si臋 ogromny, bezkszta艂tny cie艅. Nie by艂 to stw贸r z krwi i ko艣ci, lecz czarna plama, mglisty wyziew potwornego koszmaru, kt贸ry m贸g艂by by膰 wytworem p贸艂przytomnego, zaspanego umys艂u, gdyby nie dwa jarz膮ce si臋 偶贸艂to 艣lepia.

Co wi臋cej, zjawa wydobywa艂a z siebie d藕wi臋ki — ciche, nieludzkie syki, przypominaj膮ce odg艂osy wydawane przez 偶mij臋, a nie dochodz膮ce z ludzkich ust. Widok ten i d藕wi臋ki wprowadzi艂y Jasmel臋 w paniczne przera偶enie, tak pot臋偶ne, 偶e skr臋ca艂a si臋 i rzuca艂a jak ch艂ostana biczem, jakby poprzez fizyczny wysi艂ek chcia艂a uciec od tego koszmaru.

— Jeste艣 mi przeznaczona, ksi臋偶niczko — stw贸r m贸wi艂 ze straszliwym triumfem w g艂osie. — Znalaz艂em ci臋 i zapragn膮艂em zanim przebudzi艂em si臋 z wiekowego snu, w kt贸ry pogr膮偶y艂o mnie pradawne zakl臋cie, dzi臋ki kt贸remu uszed艂em przed moimi wrogami. Jestem dusz膮 Natohka! Przyjrzyj mi si臋 uwa偶nie ksi臋偶niczko! Niebawem ujrzysz mnie w cielesnej pow艂oce… i pokochasz!

Upiorny syk przeszed艂 w lubie偶ny 艣miech. Jasmela zaj臋cza艂a i oszala艂a z przera偶enia t艂uk艂a pi臋艣ciami w marmurow膮 posadzk臋.

— Teraz 艣pi臋 w pa艂acu w Akbitanie — ci膮gn膮艂 dalej. — Tam le偶y moje cia艂o, ale jest to tylko pusta pow艂oka, z kt贸rej na kr贸tk膮 chwil臋 ulecia艂 duch. Gdyby艣 spojrza艂a z okien mojego pa艂acu, poj臋艂aby艣 bezcelowo艣膰 wszelkiego oporu. O艣wietlona ksi臋偶ycem pustynia wygl膮da jak ogr贸d, w kt贸rym rozkwit艂y r贸偶e ognisk tysi臋cy wojownik贸w. Jak fala nabieraj膮ca si艂y zalej臋 ziemi臋 mych odwiecznych wrog贸w. Z czaszek ich kr贸l贸w ka偶臋 zrobi膰 kielichy, a ich dzieci i kobiety oddam w niewol臋 moim niewolnikom. Przez lata snu moja moc powi臋kszy艂a si臋… Ty b臋dziesz moj膮 pani膮 ksi臋偶niczko! Naucz臋 ci臋 przedwiecznej, zapomnianej sztuki mi艂o艣ci. Razem…

S艂uchaj膮c obrzydliwych s艂贸w, padaj膮cych z ciemnego naro偶a komnaty Jasmela wi艂a si臋 i skr臋ca艂a, jakby w jej delikatne, nagie cia艂o trafia艂y katowskie razy.

— Pami臋taj! — wyszepta艂a zjawa. — Nie minie kilka dni, a przyjd臋 po ciebie!

Przyciskaj膮c twarz do posadzki i zatykaj膮c uszy, Jasmela nie by艂a pewna, ale zda艂o si臋 jej, 偶e dotar艂 do niej jakby 艂opot skrzyde艂 nietoperza. Po chwili, spojrzawszy z l臋kiem w g贸r臋, zobaczy艂a tylko ksi臋偶yc, kt贸ry 艣wieci艂 w okno i srebrnymi strza艂ami swych promieni przeszywa艂 miejsce, gdzie jeszcze przed chwil膮 czai艂a si臋 zjawa. Ca艂a dr偶膮c, ksi臋偶niczka podnios艂a si臋 i z trudem dotar艂a do satynowego pos艂ania, na kt贸re pad艂a szlochaj膮c spazmatycznie. Jedna ze 艣pi膮cych dworek obudzi艂a si臋, ziewn臋艂a, przeci膮gaj膮c smuk艂e ramiona i zamruga艂a. Natychmiast znalaz艂a si臋 przy p艂acz膮cej Jasmeli i obj臋艂a jej wiotk膮 kibi膰.

— Czy to by艂…? — wykrztusi艂a z szeroko otwartymi, przestraszonymi oczyma.

Jasmela przycisn臋艂a si臋 do niej gwa艂townie.

— Och! Vateeso, zn贸w m臋czy艂 mnie ten koszmar! Widzia艂am… Widzia艂am to! To m贸wi艂o do mnie! Powiedzia艂o mi swoje imi臋! Zaraz… Natohk! To Natohk! Nie, to nie by艂 z艂y sen. To unosi艂o si臋 nade mn膮, a wy spa艂y艣cie jak zabite. Co ja mam robi膰?!

Vateesa bawi艂a si臋 w zamy艣leniu ci臋偶k膮, z艂ot膮 bransolet膮, za艂o偶on膮 na smuk艂ym nadgarstku.

— Pani — powiedzia艂a. — To jasne, 偶e 偶adna ludzka si艂a nie jest w mocy, aby ci pom贸c, a amulet, kt贸ry dali ci kap艂ani Isztar jest nieprzydatny. Powinna艣 poradzi膰 si臋 zapomnianej wyroczni Mitry.

Jasmela wzdrygn臋艂a si臋, zapominaj膮c o przera偶eniu. Wczorajsi bogowie byli teraz demonami. Kothyjczycy ju偶 dawno przestali czci膰 Mitr臋, zapomnieli o tym najpopularniejszym w艣r贸d hyboria艅skich nacji bogu. Jasmela przypuszcza艂a, 偶e skoro jego kult jest tak stary, to sam b贸g musi by膰 przera偶aj膮cy. Czciciele Isztar l臋kali si臋 swej bogini, podobnie jak i wi臋kszo艣膰 wyznawc贸w innych bog贸w kothyjskich. Kultura i religie Koth uleg艂y wp艂ywom shemickim i stygijskim. Proste wierzenia Hyborian zosta艂y w du偶ym stopniu zamienione na wyrafinowane, bezwzgl臋dne i rozkochane w przepychu religie wschodu.

— Czy Mitra mi pomo偶e? — zapyta艂a niedowierzaj膮co Jasmela, chwytaj膮c Vatees臋 za r臋k臋. — Tak d艂ugo czcimy Isztar…

— Na pewno pomo偶e! — zapewni艂a Vateesa, b臋d膮ca c贸rk膮 kap艂ana z Ophiru, kt贸ry uciekaj膮c przed wrogami politycznymi schroni艂 si臋 w Khoraji. — Id藕 do 艣wi膮tyni, pani! Ja p贸jd臋 z tob膮.

— P贸jd臋! — Jasmela podnios艂a si臋 i nie pozwoli艂a, aby dworka ubra艂a j膮. — Nie uchodzi, 偶ebym sz艂a do 艣wi膮tyni ubrana w jedwabie. P贸jd臋 naga, na kl臋czkach, tak jak b艂agalnica. W przeciwnym razie Mitra uzna, 偶e brak mi pokory.

— Bzdura! — Vateesa nie szanowa艂a zbytnio obyczaj贸w zwi膮zanych z kultem Isztar, uwa偶aj膮c j膮 za fa艂szywe b贸stwo. — Mitra chce, 偶eby ludzie stali przed nim wyprostowani, a nie czo艂gali si臋 na brzuchach jak robaki i nie pragnie krwi zwierz膮t na swoich o艂tarzach.

Tak pouczona, Jasmela pozwoli艂a ubra膰 siebie w jedwabn膮 koszul臋 bez r臋kaw贸w, na kt贸r膮 na艂o偶y艂a lu藕n膮 tunik臋 i przepasa艂a si臋 szerok膮, at艂asow膮 szarf膮. Na ma艂e stopy 艂o偶y艂a satynowe pantofelki, a Vateesa zr臋cznymi ruchami r贸偶owych palc贸w u艂o偶y艂a jej czarne, faluj膮ce w艂osy. Potem ksi臋偶niczka stan臋艂a za dwork膮, kt贸ra odsun臋艂a na bok gruby, tkany z艂oty nici膮 gobelin i odryglowa艂a ukryte za nim drzwi. Wesz艂y do w膮skiego i kr臋tego korytarza, kt贸rym szybko dotar艂y do nast臋pnych drzwi i szerokiej sieni. Sta艂 tam stra偶nik w poz艂acanym he艂mie, srebrnym napier艣niku i ozdobionych z艂otem nagolennikach. Na ramieniu jego spoczywa艂 na d艂ugim trzonie ci臋偶ki top贸r bojowy.

Jasmela uciszy艂a gestem okrzyk jego zdumienia. Stra偶nik zaprezentowa艂 im bro艅 i stan膮艂 nieruchomo jak pos膮g z br膮zu obok drzwi. Dziewczyny przesz艂y przez sie艅, kt贸rej ciemne k膮ty bezskutecznie pr贸bowa艂y o艣wietli膰 pochodnie tkwi膮ce w 偶elaznych uchwytach. Jasmela z niepokojem patrzy艂a na cienie panuj膮ce w k膮tach. Trzy pi臋tra ni偶ej stan臋艂y przed wej艣ciem do w膮skiego korytarza. Jego 艂ukowo sklepiony strop wysadzany by艂 klejnotami, pod艂og臋 stanowi艂y p艂yty z kryszta艂u, a 艣ciany pokrywa艂 z艂oty fryz.

Trzymaj膮c si臋 za r臋ce, posz艂y tym korytarzem i wkr贸tce zatrzyma艂y si臋 przed szerokimi, z艂oconymi podwojami.

Vateesa pchn臋艂a wrota, kt贸re rozwar艂y si臋, ukazuj膮c wej艣cie do dawno zapomnianego chramu. 艢wi膮tyni臋 odwiedzali nieliczni wyznawcy Mitry i kr贸lewscy go艣cie, przybywaj膮cy na dw贸r kr贸la Khoraji. Jasmela nie by艂a W niej nigdy wcze艣niej, mimo 偶e urodzi艂a si臋 w pa艂acu. Skromna i pozbawiona ozd贸b w por贸wnaniu z pe艂nymi przepychu 艣wi膮tyniami Isztar, ta by艂a urz膮dzona z prostot膮 i godno艣ci膮 w艂a艣ciw膮 religii Mitry.

艢ciany, posadzka i wysoko sklepiony sufit wykonane by艂y ze zwyk艂ego bia艂ego marmuru, jedyn膮 ozdob膮 艣cian by艂 cienki z艂oty fryz. Na o艂tarzu z czystego zielonego nefrytu, niesplamionego krwi膮 ofiar sta艂 piedesta艂, na kt贸rym spoczywa艂 pos膮g wyobra偶aj膮cy boga. Jasmela z l臋kiem patrzy艂a na pot臋偶ne bary, jasn膮 twarz o szeroko otwartych oczach, brod臋 patriarchy i g臋ste w艂osy przytrzymywane na skroniach przez w膮sk膮 opask臋. Ksi臋偶niczka by艂a nie艣wiadoma tego, 偶e patrzy na sztuk臋 w najczystszej postaci — dzie艂o niezwykle subtelnej rasy, nieskr臋powanej konwencjonalnym symbolizmem.

Zapomniawszy o pouczeniu Vateesy, pad艂a na kolana, a potem na posadzk臋. Dworka uczyni艂a zreszt膮 tak samo, gdy偶 widok b贸stwa wywar艂 na niej du偶e wra偶enie. Nie mog艂a si臋 jednak powstrzyma膰, by nie szepn膮膰 ksi臋偶niczce do ucha:

— To tylko symbol boga. Nikt nie wie, jak naprawd臋 wygl膮da Mitra. Ta rze藕ba pokazuje go w idealnej ludzkiej postaci, tak bliskiej doskona艂o艣ci, jak tylko mo偶na sobie wyobrazi膰. On nie mieszka w martwym kamieniu, tak jak m贸wi膮 o swojej bogini kap艂ani Isztar. Mitra jest wsz臋dzie, nad nami i wok贸艂 nas. 艢pi wiecznym snem po艣r贸d gwiazd, ale widzi i s艂yszy. Odezwij si臋 do niego.

— Co mam powiedzie膰? — wyszepta艂a sparali偶owana ze strachu Jasmela.

— Mitra zna twoje my艣li, zanim je wypowiesz… — urwa艂a Vateesa.

Obie dziewczyny drgn臋艂y gwa艂townie, s艂ysz膮c g艂臋boki, spokojny g艂os. Niskie, podobne do uderze艅 dzwonu d藕wi臋ki mog艂y dochodzi膰 z ust pos膮gu lub z ka偶dego innego miejsca w 艣wi膮tyni. Powt贸rnie tej nocy Jasmela zadr偶a艂a, s艂ysz膮c przemawiaj膮cy do niej bezcielesny g艂os. Jednak tym razem nie spowodowa艂 tego strach czy odraza, nic nie m贸w, c贸rko — przem贸wi艂 g艂os przypominaj膮cy melodyjny szum fal, nieustannie zalewaj膮cych z艂ote pla偶e.

— Wiem, z czym przysz艂a艣. Jest tylko jeden spos贸b na ocalenie twojego kr贸lestwa, a ratuj膮c je uratujesz ca艂y 艣wiat od 偶mii, kt贸ra wype艂z艂a z wiekuistych ciemno艣ci. Wyjd藕 dzi艣 w pojedynk臋 na ulice miasta i z艂贸偶 los kr贸lestwa w r臋ce pierwszego napotkanego cz艂owieka.

G艂os zamilk艂 i obie dziewczyny spojrza艂y na siebie. Po chwili podnios艂y si臋 i posz艂y z powrotem, milcz膮c do chwili, gdy znalaz艂y si臋 w komnacie Ja艣nieli. Ksi臋偶niczka spojrza艂a poprzez zakratowane z艂otymi pr臋tami okno. Na niebie 艣wieci艂 blado ksi臋偶yc. By艂o ju偶 sporo po p贸艂nocy. W ogrodach i pa艂acach Khoraji umilk艂y odg艂osy zabaw. Miasto by艂o pogr膮偶one we 艣nie, a pochodnie migocz膮ce w ogrodach, na ulicach i w oknach u艣pionych dom贸w zdawa艂y si臋 by膰 lustrzanym odbiciem gwiazd.

— Co uczynisz pani? — spyta艂a roztrz臋siona Vateesa.

— Podaj mi p艂aszcz — zdecydowa艂a Jasmela.

— Sama o tej porze na ulicy?!

— Mitra przem贸wi艂 — odpowiedzia艂a ksi臋偶niczka. — Mo偶e to by艂 g艂os boga, a mo偶e ukrytego gdzie艣 kap艂ana. Nieistotne. P贸jd臋!

Owini臋ta obszernym jedwabnym p艂aszczem i z za艂o偶onym aksamitnym fezem, z kt贸rego sp艂ywa艂 prze藕roczysty welon, przesz艂a szybko korytarzami i stan臋艂a przed bram膮 z br膮zu, przy kt贸rej uzbrojeni we w艂贸cznie wartownicy zdumieli si臋 na jej widok. To skrzyd艂o pa艂acu przylega艂o bezpo艣rednio do ulicy, za艣 w pozosta艂ych miejscach pa艂ac otacza艂y wspania艂e ogrody, chronione wysokim murem. Jasmela wysz艂a na ulic臋 o艣wietlon膮 regularnie rozmieszczonymi pochodniami.

Zawaha艂a si臋, jednak zdecydowanym ruchem zamkn臋艂a za sob膮 bram臋, zanim zd膮偶y艂a opu艣ci膰 j膮 odwaga. Zadr偶a艂a lekko, widz膮c cich膮 i pust膮 ulic臋. B臋d膮c c贸rk膮 szlacheckiego rodu nigdy jeszcze nie wysz艂a sama poza mury pa艂acu. Zebrawszy ca艂膮 odwag臋, ruszy艂a szybko ulic膮. Jej stopy w satynowych ci偶mach st膮pa艂y cicho po trotuarze, ale nawet ten cichy odg艂os sprawi艂, 偶e serce podesz艂o jej do gard艂a. By艂a pewna, 偶e jej kroki rozbrzmiewaj膮 w ca艂ym mie艣cie, budz膮c obdarte, szczurookie postacie, kryj膮ce si臋 w brudnych i ciemnych zau艂kach. Ka偶dy cie艅 wydawa艂 si臋 by膰 zaczajonym morderc膮. Ka偶da brama skrywa艂a przemykaj膮ce si臋 ukradkiem stwory mroku.

Raptownie ksi臋偶niczka drgn臋艂a. Przed ni膮, na upiornie pustej ulicy, zamajaczy艂a jaka艣 posta膰. Jasmela natychmiast ukry艂a si臋 w g臋stym mroku, kt贸ry teraz by艂 dla niej niebia艅skim azylem. Serce wali艂o jej jak op臋tane. Nadchodz膮cy cz艂owiek nie skrada艂 si臋 jak z艂odziej czy zal臋kniony przechodzie艅. Pod膮偶a艂 ciemn膮 ulic膮 jak kto艣, kto nie musi — czy nie chce — ukrywa膰 swojej obecno艣ci. Porusza艂 si臋 swobodnie i zuchwale. Gdy mija艂 uchwyt z pochodni膮, Jasmela mia艂a okazj臋 przyjrze膰 mu si臋 dok艂adniej. By艂 to wysoki, pot臋偶nie zbudowany m臋偶czyzna w kr贸tkiej kolczudze najemnika. Ksi臋偶niczka opanowa艂a roztrz臋sienie i wyskoczy艂a z mroku szczelnie zakryta obszernym p艂aszczem.

— Ha! — krzykn膮艂 nieznajomy, b艂yskawicznie dobywaj膮c miecza.

Widz膮c, 偶e ma przed sob膮 tylko bezbronn膮 dziewczyn臋 zatrzyma艂 r臋k臋. Szybkim spojrzeniem sprawdzi艂 ulic臋, nie 艣ci膮gaj膮c jednocze艣nie d艂oni z r臋koje艣ci d艂ugiego miecza, wystaj膮cego spod niedbale zarzuconego szkar艂atnego p艂aszcza. 艢wiat艂o pochodni ledwo odbija艂o si臋 od g艂adkiej stali he艂mu i nagolennik贸w. Niebieskie oczy nieznajomego 艣wieci艂y ponurym blaskiem. Jasmela natychmiast stwierdzi艂a, 偶e nie jest Kothyjczykiem. Gdy przem贸wi艂, poj臋艂a, 偶e nie pochodzi z hyboria艅skiego plemienia. Mia艂 na sobie str贸j kapitana najemnik贸w, a w tych wojskach mo偶na by艂o znale藕膰 偶o艂nierzy z wielu kraj贸w, zar贸wno barbarzy艅skich, jak i cywilizowanych. Pos臋pne rysy sugerowa艂y barbarzy艅skie pochodzenie. Oczy cywilizowanego cz艂owieka, cho膰by najbardziej nieokie艂zanego i gwa艂townego, nie p艂on臋艂yby tak intensywnym blaskiem. Jego oddech przesycony by艂 zapachem wina, jednak on sam nie chwia艂 si臋 ani nie j膮ka艂.

— Wyrzucili ci臋 na ulic臋? — spyta艂 po kothyjsku z barbarzy艅skim akcentem, wyci膮gaj膮c r臋k臋 w kierunku dziewczyny. Jego palce zacisn臋艂y si臋 lekko na jej smuk艂ym ramieniu, ale ksi臋偶niczka czu艂a, 偶e bez trudu m贸g艂by 艣cisn膮膰 je mocniej, 艂ami膮c przy tym ko艣ci. — Akurat zamkn臋li ostatni膮 winiarni臋… A niech Isztar przeklnie tych tch贸rzem podszytych reformator贸w, kt贸rzy to wymy艣lili! „Lepiej 偶eby艣 po zachodzie s艂o艅ca spa艂, ni偶 ca艂膮 noc chla艂” — pi臋kne has艂o. Pewnie po to, 偶eby lepiej pracowa膰 i walczy膰 za swych pan贸w! Spasione eunuchy! Kiedy s艂u偶y艂em jako najemnik w Korynthi, ca艂膮 noc pili艣my i bawili艣my si臋 z dzierlatkami, w dzie艅 za艣 walczyli艣my. Nikt si臋 nie oszcz臋dza艂, a krew p艂yn臋艂a strumieniami. Co z tob膮 dziewczyno? Ods艂o艅 swoje usteczka…

Zwinnym ruchem ksi臋偶niczka wymkn臋艂a si臋 jego r臋kom, nie dopuszczaj膮c do jego przestrachu. Zdawa艂a sobie spraw臋 z niebezpiecze艅stwa, na jakie nara偶a si臋, zadaj膮c z barbarzy艅c膮. Je偶eli przyzna si臋, kim jest, nieznajomy mo偶e j膮 wy艣mia膰 i zostawi膰, a mo偶liwe, 偶e nawet poder偶nie jej gard艂o. Barbarzy艅cy czynili dziwne i niezrozumia艂e rzeczy. Uciszy艂a narastaj膮ce obawy.

— Nie tu… — roze艣mia艂a si臋. — Chod藕 ze mn膮.

— Dok膮d — spyta艂 niecierpliwie. W jego oczach pojawi艂a si臋 podejrzliwo艣膰. — Chcesz mnie zwabi膰 do jakiej艣 bandyckiej dziury?

— Nie, sk膮d偶e. Przysi臋gam, 偶e nie!

Jasmela z trudem unikn臋艂a r臋ki si臋gaj膮cej do kwefu.

— A niech ci臋 diabli porw膮! — warkn膮艂 zirytowany. — Jeste艣 gorsza od hyrka艅skich kobiet z ich przekl臋tymi woalami. No niech przynajmniej zobacz臋, jakie masz kszta艂ty!

I nim zdo艂a艂a temu przeszkodzi膰, zerwa艂 z niej p艂aszcz i g艂o艣no zakl膮艂 przez zaci艣ni臋te z臋by. Sta艂 nieruchomo, trzymaj膮c w r臋ku odzienie dziewczyny. Widok jej bogatych szat otrze藕wi艂 go. Jego oczy sta艂y si臋 ponure.

— Kim ty jeste艣, do pioruna? — mrukn膮艂. — Nie jeste艣 ulicznic膮, chyba 偶e tw贸j „opiekun” obrobi艂 kr贸lewski harem, 偶eby ci臋 ubra膰.

— To niewa偶ne — Jasmela odwa偶y艂a si臋 po艂o偶y膰 bia艂e d艂o艅 na os艂oni臋tym kolczug膮 ramieniu. — Chod藕 ze mn膮.

Zastanowi艂 si臋, po czym wzruszy艂 mocarnymi ramionami. Przypuszcza艂a, 偶e wzi膮艂 j膮 za bogat膮 arystokratk臋 szukaj膮c膮 przyg贸d. Pozwoli艂 jej na艂o偶y膰 p艂aszcz i poszed艂 za ni膮. Id膮c obok obserwowa艂a go ukradkiem. Kolczuga nie kry艂a pot臋偶nych mi臋艣ni nieznajomego, a ka偶dy jego ruch zdradza艂 koci膮 zwinno艣膰 i pierwotn膮, nieokie艂zan膮 si艂臋. W por贸wnaniu z lekkodusznymi dworakami, do kt贸rych by艂a przyzwyczajona, by艂 obcy jak nieprzebyta d偶ungla. Jasmela obawia艂a si臋 go i wmawia艂a sobie, 偶e gardzi brutaln膮 si艂膮. Pomimo tego czu艂a niewyt艂umaczalny, niepokoj膮cy poci膮g do tego barbarzy艅cy, tak jakby jego pojawienie si臋 potr膮ci艂o jak膮艣 schowan膮 strun臋 jej kobieco艣ci. Wci膮偶 czu艂a dotyk jego d艂oni na swoim ramieniu i to wspomnienie dziwnie pobudzi艂o jej dusz臋. Wielu m臋偶贸w kl臋cza艂o przed Jasmela, ten jednak nic kl臋cza艂. Mia艂a wra偶enie, 偶e prowadzi nieoswojonego tygrysa. By艂a przera偶ona i zafascynowana w艂asnym strachem.

Stan臋艂a przed bram膮 pa艂acu i pchn臋艂a j膮 lekko. Uwa偶nie obserwuj膮c towarzysza, nie znalaz艂a na jego twarzy cho膰by odrobiny niepokoju.

— Pa艂ac, taa… — mrucza艂. — Jeste艣 dwork膮?

Jasmela stwierdzi艂a, 偶e poczu艂a dziwn膮 zazdro艣膰 na my艣l o tym, 偶e kt贸ra艣 z jej dworek mog艂a kiedy艣 wprowadzi膰 tego m臋偶czyzn臋. Stra偶nicy udali, 偶e nie widz膮, kiedy ksi臋偶niczka przechodzi艂a obok nich z nieznanym cz艂owiekiem, za to barbarzy艅ca rzuca艂 na nich czujne spojrzenia, niczym wilk zbli偶aj膮cy si臋 do obcego stada. Jasmela poprowadzi艂a go w膮skim korytarzem wprost do swojej komnaty, gdzie patrz膮c na wspania艂e gobeliny, stan膮艂 w cichym podziwie do momentu, gdy dojrza艂 stoj膮cy na hebanowym stoliku kryszta艂owy dzban u winem. Z westchnieniem ulgi podni贸s艂 go do ust. Nagle z s膮siedniej komnaty wbieg艂a zdyszana Vateesa.

— Ksi臋偶niczko…!

— Ksi臋偶niczko?!

Kryszta艂owy dzban roztrzaska艂 si臋 o pod艂og臋. B艂yskawicznym ruchem, zbyt szybkim, by uchwyci膰 go okiem, wojownik zerwa艂 kwef z twarzy Jasmeli. Odskoczy艂 z cichym przekle艅stwem i w jego r臋ce b艂ysn臋艂a szeroka klinga z b艂臋kitnej stali. Oczy barbarzy艅cy zaiskrzy艂y si臋 jak u tygrysa schwytanego w pu艂apk臋. By艂a to chwila pe艂nego napi臋cia oczekiwania. Ucich艂a z przera偶enia Vateesa osun臋艂a si臋 na posadzk臋, ale Jasmela dzielnie stan臋艂a naprzeciw barbarzy艅cy. Wiedzia艂a, 偶e jej 偶ycie wisi na w艂osku. Op臋tany w艣ciek艂o艣ci膮 podejrzliwy wojownik m贸g艂 w ka偶dej chwili zabi膰. Mimo to dozna艂a dziwnej ulgi, gdy ujrza艂a jego b艂yskawiczn膮 reakcj臋.

— Nie obawiaj si臋. Jestem ksi臋偶niczk膮, ale nie masz powodu do niepokoju.

— Po co mnie tu przywiod艂a艣? — wycedzi艂 przez z臋by, sprawdzaj膮c ognistym wzrokiem pomieszczenie. — O co tu chodzi?

— Nic ci nie zagra偶a — rzek艂a. — Przyprowadzi艂am ci臋 tutaj, poniewa偶 mo偶esz mi pom贸c. Poradzi艂am si臋 bog贸w. Wyrocznia Mitry nakaza艂a mi wyj艣膰 na ulic臋 i poprosi膰 o pomoc pierwszego spotkanego cz艂owieka.

Tak… To by艂o co艣, co m贸g艂 zrozumie膰. Barbarzy艅cy te偶 radz膮 si臋 swych wyroczni. Opu艣ci艂 miecz, jednak nie schowa艂 go do pochwy.

— Je偶eli faktycznie jeste艣 Jasmela, to potrzebujesz szybkiej pomocy — mrukn膮艂. — Twoje kr贸lestwo, to jeden wielki ba艂agan. Tylko jak ja ci mog臋 pom贸c? Je偶eli chodzi o czyje艣 gard艂o…

— Usi膮d藕! Vateeso, przynie艣 mu wina.

By艂 pos艂uszny jej nakazowi, lecz spostrzeg艂a, 偶e siad艂 plecami do 艣ciany, tak by widzie膰 ca艂膮 komnat臋. Miecz po艂o偶y艂 na kolanach. Ksi臋偶niczka patrzy艂a urzeczona na t膮 szerok膮, obna偶on膮 kling臋, w kt贸rej widzia艂a zamglone sceny walk i rzezi. W膮tpi艂a, czy unios艂aby ten miecz, b臋d膮c jednocze艣nie pewna, 偶e barbarzy艅ca bez wysi艂ku podniesie go jedn膮 r臋k膮. Dopiero teraz zauwa偶y艂a jego podobie艅stwo do Hyborian. Szczup艂a, poznaczona bliznami twarz wskazywa艂a na sk艂onno艣ci do melancholii i cho膰 nie by艂o na niej 艣lad贸w wyst臋pku czy z艂a, to jego gorej膮ce, niebieskie oczy nadawa艂y jej pos臋pny wyraz. Niskie, szerokie czo艂o otacza艂a kruczoczarna, g臋sta grzywa prosto 艣ci臋tych w艂os贸w.

— Kim jeste艣? — spyta艂a nagle ksi臋偶niczka.

— Conan; jestem kapitanem zaci臋偶nej piechoty — odpowiedzia艂, wychylaj膮c jednym ruchem kielich i ponownie go nape艂niaj膮c. — Urodzi艂em si臋 w Cymmerii.

Ta nazwa niewiele jej m贸wi艂a. Domy艣la艂a si臋, 偶e to dzika, pos臋pna i g贸rzysta kraina po艂o偶ona daleko na p贸艂nocy, za najdalszymi hyboria艅skimi osiedlami, zamieszkana przez ponurych i gwa艂townych ludzi. Jeszcze nigdy nikogo z nich nie spotka艂a. Podpieraj膮c brod臋 na smuk艂ych d艂oniach spojrza艂a uwa偶nie na cudzoziemca swymi czarnymi oczami, kt贸re zniewoli艂y wielu m臋偶czyzn.

— Conanie z Cymmerii, stwierdzi艂e艣, 偶e potrzebuj臋 pomocy. Dlaczego?

— No — odpowiedzia艂 — przecie偶 to wida膰. Po pierwsze: tw贸j brat, kr贸l, jest w ophirskiej niewoli. Po drugie: Koth spiskuje, by podbi膰 twoje pa艅stwo. Po trzecie: zagadkowy czarnoksi臋偶nik sieje 艣mier膰 i zniszczenie w Shemie. A co najgorsze, coraz wi臋cej twoich 偶o艂nierzy dezerteruje.

Jasmela nie odpowiedzia艂a natychmiast. Takie bezpo艣rednie postawienie sprawy, bez owijania w bawe艂n臋, by艂o dla niej czym艣 nowym.

— A dlaczego moi 偶o艂nierze dezerteruj膮? — spyta艂a w ko艅cu.

— Jedni daj膮 si臋 przekupi膰 Kothyjczykom — odpar艂, z rozkosz膮 opr贸偶niaj膮c kielich. — Inni s膮dz膮, 偶e Khoraja jako samodzielne pa艅stwo jest ju偶 stracona. Poza tym wielu zl臋k艂o si臋 pog艂osek o zbli偶aniu si臋 tego psa Nathoka.

— Czy zaci臋偶ni pozostan膮 mi wierni? — spyta艂a z niepokojem.

— Tak d艂ugo, jak d艂ugo b臋dziesz nam p艂aci膰 — odpowiedzia艂 szczerze. — Twoja polityka nas nie interesuje. Mo偶esz polega膰 na Amalryku, naszym dow贸dcy, ale reszta to pro艣ci 偶o艂nierze, kt贸rzy lubi膮 pieni膮dze. Ludzie m贸wi膮, 偶e je偶eli zap艂acisz okup za brata, to nie b臋dziesz mia艂a czym op艂aci膰 wojska. W takim wypadku mo偶emy przej艣膰 na s艂u偶b臋 u kr贸la Koth, cho膰 osobi艣cie nie przepadam za tym zgrzybia艂ym kutw膮. By膰 mo偶e spl膮drujemy stolic臋. W czasie wojny domowej zawsze znajdzie si臋 co艣 do z艂upienia.

— Dlaczego nie przejdziesz na stron臋 Nathoka?

— A czym to m贸g艂by nam zap艂aci膰? — 偶achn膮艂 si臋 Conan. — Spasionymi bo偶kami z br膮zu, kt贸re zrabowa艂 w shemickich miastach? Je偶eli chodzi o walk臋 z Nathokiem, to mo偶esz na nas polega膰.

— Czy twoi 偶o艂nierze p贸jd膮 za tob膮 — spyta艂a niespodzianie ksi臋偶niczka.

— O co ci chodzi?

— Chc臋 — odpar艂a z namys艂em — ciebie uczyni膰 dow贸dc膮 wszystkich wojsk Khoraji!

Cymmerianin znieruchomia艂 z pucharem dotykaj膮cym szeroko u艣miechni臋tych ust. W jego oczach pojawi艂 si臋 dziwny blask.

— Dow贸dc膮? Na Croma! Tylko co na to powiedz膮 twoi wyperfumowani wa偶niacy?

— B臋d膮 pos艂uszni! — Jasmela klasn臋艂a w d艂onie, przywo艂uj膮c niewolnika, kt贸ry wszed艂 gn膮c si臋 w uk艂onach. — Natychmiast sprowad藕 tu ksi臋cia Thespidesa, radc臋 Taurusa, lorda Amalryka i ag臋 Shuprasa.

— Ufam Mitrze — powiedzia艂a, oceniaj膮c spojrzeniem Cymmerianina, kt贸ry zach艂annie po偶era艂 mi臋siwo postawione przed nim przez zl臋knion膮 Vatees臋. — Du偶o walczy艂e艣?

— Urodzi艂em si臋 na polu bitwy — m贸wi艂, odgryzaj膮c bia艂ymi z臋bami pot臋偶ny kawa艂 mi臋sa. — Pierwsze d藕wi臋ki, jakie us艂ysza艂em, by艂y krzykami mordowanych i szcz臋kiem or臋偶a. Walczy艂em w g贸rach i na r贸wninach, w puszczach i na pustyni…

— Czy potrafisz dowodzi膰 armi膮 i kierowa膰 walk膮?

— No… mog臋 spr贸bowa膰 — powiedzia艂 z niezm膮conym spokojem. — To prawie to samo, co walka wr臋cz — tylko na wi臋ksz膮 skal臋. — Prze艂ama膰 obron臋, a potem ci膮膰 po karkach! Albo on, albo ty!

Niewolnik powr贸ci艂, zapowiadaj膮c przybycie wezwanych m臋偶czyzn. Jasmela przesz艂a do s膮siedniej komnaty, zaci膮gaj膮c za sob膮 aksamitn膮 kotar臋. Dostojnicy przykl臋kli, wyra藕nie zaskoczeni tak p贸藕nym wezwaniem.

— Przywo艂a艂am was, aby oznajmi膰 swoj膮 decyzj臋 — rzek艂a ksi臋偶niczka. — Kr贸lestwo jest w niebezpiecze艅stwie…

— To prawda, moja pani, prawda — wtr膮ci艂 ksi膮偶臋 Thespides, wysoki m臋偶czyzna o trefionych i pachn膮cych lokach. Jedn膮 bia艂膮 d艂oni膮 g艂adzi艂 zadbanego w膮sa, a w drugiej trzyma艂 aksamitny kapelusz z karmazynowym pi贸rem, przypi臋tym do艅 z艂ot膮 szpil膮. Nosi艂 satynowe ci偶my o zawini臋tych noskach i aksamitny kubrak wyszywany z艂otem. Zachowywa艂 si臋 nieco egzaltowanie, niemniej pod jedwabnym strojem kry艂y si臋 stalowe mi臋艣nie. — To dobrze, 偶e zgadzasz si臋 da膰 Ophirowi wi臋kszy okup za uwolnienie twego brata.

— Ca艂kowicie si臋 z tym nie zgadzam — przerwa艂 mu Taurus, wiekowy doradca w podbitej gronostajami todze. Twarz mia艂 pooran膮 troskami, kt贸rych nie brakowa艂o mu w czasie d艂ugich lat s艂u偶by na dworze. — Zaproponowali艣my im tyle, 偶e po zap艂aceniu okupu skarbiec b臋dzie pusty. Je偶eli teraz zaoferujemy wi臋cej, to tylko jeszcze bardziej zwi臋kszymy pazerno艣膰 Ophiru. Ksi臋偶niczko! Powtarzam to, co m贸wi艂em wcze艣niej: Ophir niczego nie uczyni, dop贸ki nie dojdzie do konfrontacji z Nathokiem. Je艣li przegramy, to wyda kr贸la Khossusa Kothyjczykom, natomiast w razie zwyci臋stwa wypu艣ci go po zap艂aceniu okupu.

— A tymczasem — wtr膮ci艂 Amalryk — codziennie dezerteruj膮 偶o艂nierze wojsk kr贸lewskich, a najemnicy niecierpliwi膮 si臋, nie wiedz膮c, dlaczego odwlekamy wymarsz. — Dow贸dca zaci臋偶nych by艂 pot臋偶nie zbudowanym Nemedianinem o lwiej grzywie jasnych w艂os贸w. — Je偶eli mamy co艣 zrobi膰, to musimy si臋 spieszy膰..

— Jutro pomaszerujemy na po艂udnie — rzek艂a Jasmela. — A oto cz艂owiek, kt贸ry poprowadzi nasze wojska!

Jednym poci膮gni臋ciem odsun臋艂a aksamitn膮 kotar臋 i dramatycznym gestem wskaza艂a Cymmerianina. Chyba nie by艂a to najszcz臋艣liwsza chwila do prezentacji. Conan rozwalony w fotelu ob偶era艂 si臋 ogromnym, podtrzymywanym obur膮cz wo艂owym ud藕cem, trzymaj膮c nogi na hebanowym stole. Spojrza艂 beznami臋tnie na oniemia艂ych dworak贸w i z nieukrywanym zapa艂em opycha艂 si臋 dalej.

— Chro艅 nas Mitro! — wykrzykn膮艂 Amalryk. — To przecie偶 Conan Barbarzy艅ca, najgorszy z moich zabijak贸w! Ju偶 dawno bym go powiesi艂, gdyby nie by艂 najlepszym 偶o艂nierzem, jaki kiedykolwiek nosi艂 kolczug臋.

— Wasza wysoko艣膰 raczy 偶artowa膰! — podni贸s艂 g艂os Thespides, a jego arystokratyczna twarz pociemnia艂a z gniewu. — Ten cz艂owiek to dzikus bez obycia i wykszta艂cenia! To ha艅ba dla szlachcica s艂u偶y膰 pod jego rozkazami! Ja…

— Ksi膮偶臋 — przerwa艂a mu Jasmela — nosisz na piersi moj膮 r臋kawiczk臋. — Oddaj mi j膮 i odejd藕.

— Odej艣膰 — krzykn膮艂 w zdumieniu. — Dok膮d?

— Do Koth lub do diab艂a! — odrzek艂a. — Je偶eli nie chcesz mi s艂u偶y膰 tak, jak ja chc臋, nie b臋dziesz s艂u偶y艂 w og贸le!

— Ksi臋偶niczko, 殴le mnie zrozumia艂a艣 — powiedzia艂 w uk艂onie, czuj膮c si臋 g艂臋boko dotkni臋ty. — Nie opuszcz臋 ci臋. Dla ciebie, moja pani, jestem got贸w odda膰 si臋 nawet pod rozkazy tego dzikusa.

— A ty, m贸j lordzie?

Amalryk zakl膮艂 cicho, po czym u艣miechn膮艂 si臋. Jako prawdziwy poszukiwacz fortuny nie dziwi艂 si臋 kaprysom losu, nawet najdziwniejszym.

— B臋d臋 s艂u偶y艂 pod jego komend膮. Zawsze to powtarzam: 偶y膰 kr贸tko, ale weso艂o, a z Conanem Rze藕nikiem jako wodzem zapewnione mamy jedno i drugie. Mitro! Je偶eli ten 艂obuz kiedykolwiek dowodzi艂 czym艣 wi臋kszym ni偶 kompania, to zjem w艂asn膮 zbroj臋!

— A ty? — ksi臋偶niczka zwr贸ci艂a si臋 do agi Shuprasa.

Ten z rezygnacj膮 wstrz膮sn膮艂 ramionami. By艂 typowym przedstawicielem ludu 偶yj膮cego przy po艂udniowej granicy Koth. Wysoki i chudy, o orlej twarzy, kt贸rej rysy by艂y ostrzejsze od obliczy rodak贸w 偶yj膮cych na pustyni.

— Wola Isztar ksi臋偶niczko — odpowiedzia艂 z wrodzonym fatalizmem.

— Zosta艅cie jeszcze chwil臋 — poleci艂a im Jasmela, znikaj膮c za kotar膮 i kla艣ni臋ciem przywo艂uj膮c niewolnik贸w. Thespides ze z艂o艣ci gni贸t艂 sw贸j kapelusz, Taurus mrucza艂 co艣 pod nosem, a Amalryk chodzi艂 tam i z powrotem, tarmosz膮c 偶贸艂t膮 brod臋 i szczerz膮c z臋by jak wyg艂odnia艂y lew.

Niewolnicy przynie艣li zbroj臋, a Conan zdj膮艂 stalow膮 kolczug臋. Nast臋pnie za艂o偶y艂 he艂m, obojczyk, naramienniki i ca艂膮 reszt臋. Gdy Jasmela ponownie odsun臋艂a kotar臋, oczom zebranych ukaza艂a si臋 zakuta w stal posta膰. Uniesiona przy艂bica ods艂ania艂a smag艂膮 ocienion膮 pawim czubem twarz. W tym pancerzu barbarzy艅ca wygl膮da艂 naprawd臋 imponuj膮co, co nawet Thespides musia艂 niech臋tnie przyzna膰. Niedoko艅czony 偶art zamar艂 na ustach Amalryka.

— Na Mitr臋! — powiedzia艂 w ko艅cu. — Nigdy nie spodziewa艂em si臋 ujrze膰 ci臋 w pe艂nej zbroi Conanie, ale nie masz si臋 czego wstydzi膰! Przysi臋gam na moje ko艣ci, 偶e widzia艂em kr贸l贸w, kt贸rzy nosili swoje zbroje z mniejsz膮 godno艣ci膮!

Conan milcza艂. Jaka艣 niewyra藕na my艣l za艣wita艂a mu w g艂owie, co艣 na kszta艂t przeczucia. Po latach, kiedy marzenie sta艂o si臋 rzeczywisto艣ci膮, cz臋sto przypomina艂 sobie s艂owa Amalryka.

Wczesnym rankiem ulice Khoraji zape艂ni艂y si臋 lud藕mi, kt贸rzy przyszli popatrze膰 na wojska wychodz膮ce przez po艂udniow膮 bram臋. Nareszcie armia wyruszy艂a w pole. W bogato zdobionych, b艂yszcz膮cych zbrojach z kiwaj膮cymi si臋 pi贸ropuszami, wie艅cz膮cymi czerwone he艂my jechali pancerni. Rumaki ich ozdobione jedwabiami, barwion膮 sk贸r膮 i z艂ot膮 uprz臋偶膮 st膮pa艂y dumnie, nios膮c swoich pan贸w. Promienie porannego s艂o艅ca l艣ni艂y na grotach lanc, wznosz膮cych si臋 niczym las nad kolumnami jezdnych, a ich proporce powiewa艂y weso艂o na wietrze. Ka偶dy szlachcic posiada艂 dar damy swego serca: r臋kawiczk臋, szarf臋 lub r贸偶臋 przyczepion膮 do he艂mu lub pasa. By艂 to kwiat rycerstwa Khoraji. Pi臋ciuset m臋偶贸w dowodzonych przez ksi臋cia Thespidesa, kt贸ry, jak m贸wiono, ubiega艂 si臋 o r臋k臋 ksi臋偶niczki Jasmeli.

Za nimi sz艂a lekka jazda, sk艂adaj膮ca si臋 z typowych g贸rali, chudych ludzi o ostrych rysach. Na g艂owach mieli stalowe misiurki. Jechali na smuk艂ych, g贸ralskich koniach, a ich g艂贸wn膮 broni膮 by艂y piekielne shemickie 艂uki, z kt贸rych mo偶na wypu艣ci膰 strza艂臋 na pi臋膰set krok贸w. Jezdnych tych by艂o prawie pi臋膰 tysi臋cy, a rozkazywa艂 im ponury Shupras.

Dalej maszerowali oszczepnicy, nieliczni, gdy偶 tak jak w ka偶dym pa艅stwie hyboria艅skim i tu za zaszczytn膮 uznawano s艂u偶b臋 w je藕dzie. Oszczepnicy, podobnie jak rycerze, byli potomkami starych, kothyjskich rod贸w — m艂odzie艅cy bez grosza, kt贸rych nie by艂o sta膰 na kupno zbroi i konia. Ten oddzia艂 liczy艂 pi臋ciuset woj贸w.

Poch贸d zamykali zaci臋偶ni: tysi膮c konnych i dwa tysi膮ce oszczepnik贸w. Olbrzymie konie wydawa艂y si臋 r贸wnie dzikie jak ich je藕d藕cy. Porusza艂y si臋 dostojnie, bez narow贸w czy podskok贸w. Je藕d藕cy, zawodowi mordercy, weterani wielu wojen stwarzali wok贸艂 siebie ponur膮 atmosfer臋 艣mierci i grozy. Ich tarcze pozbawione by艂y herb贸w, a d艂ugie lance nie nosi艂y proporc贸w. Chronieni byli przez stalowe kolczugi i he艂my na g艂owach. Ka偶dy mia艂 przy siodle top贸r lub maczug臋 i d艂ugi prosty miecz u pasa. Oszczepnicy uzbrojeni byli podobnie, tylko zamiast lanc mieli kr贸tkie piki. Najemnicy byli mieszanin膮 r贸偶nych nacji. Hyperborejczycy — wysocy, chudzi i gruboko艣ci艣ci, o gwa艂townym temperamencie i ci臋偶kiej wymowie. Jasnow艂osi Gundermanii z g贸r na p贸艂nocnym zachodzie. Pysza艂kowaci renegaci z Khoryntii. Smagli, czarnow艂osi i zdradliwi Zamorianie, a tak偶e Aquilo艅czycy z dalekiego zachodu. Jednak wszyscy opr贸cz Zingaran byli Hyborianami.

Na samym ko艅cu szed艂 bogato przystrojony wielb艂膮d, poprzedzany przez siedz膮cego na pot臋偶nym ogierze wojownika i eskortowany przez oddzia艂 doborowych 偶o艂nierzy. W palankinie, zamocowanym na grzbiecie, wielb艂膮d ni贸s艂 smuk艂膮, odzian膮 w jedwabie posta膰, na widok kt贸rej oddani kr贸lewskiej dynastii mieszczanie podrzucili nakrycia g艂owy i wznie艣li g艂o艣ne wiwaty.

Conan Cymmerianin, czuj膮cy si臋 troch臋 nieswojo w pe艂nej zbroi, z dezaprobat膮 patrzy艂 na palankin i powiedzia艂 do jad膮cego obok Amalryka, kt贸ry wygl膮da艂 naprawd臋 imponuj膮co w swoim z艂otym kirysie, z艂oconej kolczudze i he艂mie zdobionym ko艅skim ogonem:

— Ksi臋偶niczka jedzie z nami? Jest zwinna, ale zbyt delikatna do walki. B臋dzie musia艂a zmieni膰 te zwiewne szaty.

Amalryk potar艂 w膮s, by ukry膰 艣miech. Najwidoczniej Conan spodziewa艂 si臋, 偶e Jasmela przypasze miecz i we藕mie udzia艂 w prawdziwej bitwie, tak jak to cz臋sto czyni膮 barbarzy艅skie kobiety.

— Kobiety hyboria艅skie nie walcz膮 tak jak wasze — powiedzia艂. — Jasmela jedzie z nami obserwowa膰 bitw臋. Poza tym — doda艂 poprawiaj膮c si臋 w siodle i 艣ciszaj膮c g艂os — tak mi臋dzy nami m贸wi膮c, wydaje mi si臋, 偶e ksi臋偶niczka boi si臋 zosta膰 w mie艣cie. L臋ka si臋 czego艣…

— Buntu? Mo偶e trzeba by艂o powiesi膰 paru krzykaczy przed wymarszem…

— Nie. Jedna z dworek m贸wi艂a… bredzi艂a, 偶e co艣 pojawia艂o si臋 noc膮 w pa艂acu i doprowadza艂o Jasmel臋 niemal do szale艅stwa. Zapewne by艂y to jakie艣 diabelskie sztuczki Natohka. No c贸偶 Conanie, nie walczymy ze zwyk艂ym przeciwnikiem.

— Ale i tak — wymamrota艂 barbarzy艅ca — lepiej wyj艣膰 przeciwnikowi na spotkanie ni偶 czeka膰.

Popatrzy艂 na d艂ugi rz膮d je藕d藕c贸w i tabor贸w, zebra艂 wodze w pokrytej stal膮 d艂oni i odruchowo wypowiedzia艂 zwyczajowe s艂owa najemnik贸w:

— 艢mier膰 lub 艂up, bracia — naprz贸d!

Brama Khoraji zamkn臋艂a si臋 za d艂ugimi kolumnami wojska i na blankach pojawi艂y si臋 g艂owy ciekawskich. Mieszka艅cy miasta doskonale wiedzieli, 偶e od maszeruj膮cej armii zale偶y ich los. Je偶eli wojska ponios膮 kl臋sk臋, to strony historii Khoraji zostan膮 zapisane krwi膮, bowiem hordy nadci膮gaj膮ce z po艂udnia nie zna艂y lito艣ci.

Wojska maszerowa艂y ca艂y dzie艅 przez 艂膮ki przecinane strumieniami, stopniowo wznosz膮c si臋 ku g贸rze. Przed nimi rozci膮ga艂o si臋 pasmo niskich wzg贸rz, si臋gaj膮cych nieprzerwan膮 lini膮 ze wschodu na zach贸d. Tej nocy rozbili ob贸z na p贸艂nocnych stokach tych pag贸rk贸w. Dzikoocy g贸rale o zagi臋tych w d贸艂 nosach tuzinami przybywali, by si膮艣膰 przy ogniskach i powt贸rzy膰 wiadomo艣ci docieraj膮ce z g艂臋bi pustyni. W ich opowie艣ciach imi臋 Natohka przewija艂o si臋 niczym 偶mija w艣r贸d poszycia. Na jego rozkazanie demony powietrza sprowadza艂y gromy, wichry i burze, a podziemne monstra wstrz膮sa艂y z rykiem ziemi膮. On sam zsy艂a艂 z nieba ogie艅 trawi膮cy bramy warowni, a towarzyszy艂o im pi臋膰 tysi臋cy zbrojnych Stygijczyk贸w w rydwanach, dowodzonych przez zbuntowanego ksi臋cia Kutamana.

Conan przys艂uchiwa艂 si臋 temu beznami臋tnie. Wojna by艂a jego rzemios艂em. Jego 偶ycie by艂o nieustann膮 walk膮, 艣mier膰 by艂a jego towarzyszk膮 od urodzenia. Kroczy艂a niestrudzenie u jego boku. Zagl膮da艂a mu przez rami臋 przy stoliku do gry, a jej ko艣ciste palce podawa艂y mu puchary z winem. Jak zamaskowany i potworny cie艅 sta艂a obok, gdy k艂ad艂 si臋 spa膰. Nie zauwa偶a艂 jej tak samo, jak kr贸l nie zauwa偶a podczaszego. Pewnego dnia poczuje u艣cisk jej ko艣cistych palc贸w na gardle i to b臋dzie koniec. Teraz jednak jeszcze 偶yje.

Inni byli bardziej l臋kliwi. Obchodz膮c warty Conan zatrzyma艂 si臋, gdy stan臋艂a przed nim drobna, owini臋ta w lu藕ny p艂aszcz posta膰.

— Ksi臋偶niczko! Powinna艣 by膰 w swoim namiocie!

— Nie mog臋 zasn膮膰 — w jej czarnych oczach pojawi艂 si臋 l臋k. — Boj臋 si臋 Conanie.

— Obawiasz si臋 kogo艣 z nas? — spyta艂 chwytaj膮c za miecz.

— Nie — odpar艂a dr偶膮c. — Conanie, czy ty niczego si臋 nie l臋kasz?

— Hmm — zastanowi艂 si臋. — Owszem, boj臋 si臋 przekle艅stwa bog贸w.

Jasmela zadr偶a艂a.

— Na mnie chyba spad艂a taka kl膮twa. Upatrzy艂 mnie sobie koszmarny potw贸r. Co noc pojawia si臋 przy moim 艂o偶u, s膮cz膮c mi do ucha okropne rzeczy. Chce, abym kr贸lowa艂a u jego boku. Boj臋 si臋 zasn膮膰. Boj臋 si臋 tego, 偶e zn贸w przyjdzie do mojego namiotu, tak samo jak przychodzi艂 do mojej komnaty w sypialni. Conanie, jeste艣 taki dzielny… Zosta艅 przy mnie! Boj臋 si臋!

Na moment przesta艂a by膰 ksi臋偶niczk膮, a sta艂a si臋 tylko wystraszon膮 dziewczyn膮. Jej duma znikn臋艂a bez 艣ladu pod wp艂ywem przera偶aj膮cego strachu, kt贸ry kaza艂 jej szuka膰 oparcia u tego, kto wydal si臋 jej najsilniejszy. Brutalna si艂a barbarzy艅cy, kt贸ra niegdy艣 by艂a dla niej czym艣 odpychaj膮cym, teraz przyci膮ga艂a j膮.

Cymmerianin w odpowiedzi zdj膮艂 sw贸j szkar艂atny p艂aszcz i owin膮艂 nim dziewczyn臋. Zrobi艂 to tak gwa艂townym ruchem, jakby obce mu by艂y jakiekolwiek delikatne reakcje. 呕elazna d艂o艅 spocz臋艂a przez chwil臋 na ramieniu Jasmeli, kt贸ra znowu zadr偶a艂a, lecz tym razem nie ze strachu. Dotkni臋cie jego palc贸w sprowokowa艂o dziwny dreszcz, jakby w ten spos贸b barbarzy艅ca przekaza艂 jej cz膮stk臋 swej niespo偶ytej si艂y i 偶ywotno艣ci.

— Po艂贸偶 si臋 tutaj — powiedzia艂, wskazuj膮c ods艂oni臋te z kamieni wolne miejsce przy ognisku.

Conan zdawa艂 si臋 nie widzie膰 niczego niew艂a艣ciwego w tym, 偶e ksi臋偶niczka ma le偶e膰 na go艂ej ziemi, owini臋ta w 偶o艂nierski p艂aszcz. Jednak us艂ucha艂a go bez protestu. Usiad艂 w pobli偶u, k艂ad膮c na kolanach obna偶ony miecz. Jego stalowa zbroja l艣ni艂a w blasku ognia i wygl膮da艂 jak granitowy pos膮g, uto偶samiaj膮cy pierwotn膮 si艂臋. Nie statyczn膮 lecz znieruchomia艂膮 na chwil臋 w oczekiwaniu na znak do ataku. W migotliwym 艣wietle twarz jego by艂a jakby wykuta z czarnego granitu, twardszego ni藕li stal. W tej zamar艂ej twarzy tylko jasno p艂on膮ce oczy t臋tni艂y swoim 偶yciem. Cymmerianin nie tylko 偶y艂 w dziczy, on sam by艂 jej cz臋艣ci膮, stanowi膮c膮 ca艂o艣膰 z nieposkromionymi si艂ami natury. W jego 偶y艂ach t臋tni艂a wilcza krew, pami臋膰 przechowywa艂a wspomnienie p贸艂nocnych pustkowi, a serce pulsowa艂o melodi膮 obozowych ognisk.

Pogr膮偶ona w my艣lach i marzeniach Jasmela niepostrze偶enie zapad艂a w sen, w cudownym poczuciu bezpiecze艅stwa. Nie umia艂aby wyja艣ni膰 dlaczego, ale by艂a pewna, 偶e tej nocy zjawa o p艂on膮cych oczach nie pojawi si臋 u jej pos艂ania.

Zbudzi艂 j膮 szum 艣ciszonych g艂os贸w. Otworzywszy oczy zobaczy艂a dogasaj膮ce ognisko. Nadchodzi艂 艣wit. Conan nadal siedzia艂 na pobliskim g艂azie; Jasmela dostrzeg艂a metaliczny b艂ysk jego d艂ugiej klingi. Obok barbarzy艅cy przykucn膮艂 jaki艣 cz艂owiek: w s艂abym 艣wietle dogasaj膮cego ogniska zaspana ksi臋偶niczka dojrza艂a haczykowaty nos, czarne, b艂yszcz膮ce oczy i bia艂y turban. M臋偶czyzna m贸wi艂 szybko po shemicku, tak 偶e z tudem go rozumia艂a.

— Niech Bel pokr臋ci mi palce! M贸wi臋 prawd臋! Na Derket臋 Conanie, jestem ksi臋ciem 艂garzy, ale nie k艂ami臋 staremu kompanowi. Przysi臋gam na pami臋膰 dni, kt贸re prze偶yli艣my razem jako z艂odzieje w Zamorze, zanim jeszcze za艂o偶y艂e艣 kolczug臋! Widzia艂em Natohka. Razem z innymi kl臋cza艂em przed nim, gdy wznosi艂 mod艂y do Seta. Jednak nie wsadzi艂em nosa w piach, tak jak pozostali. Jestem z艂odziejem z Shumiru i mam sokoli wzrok. Patrzy艂em uwa偶nie i widzia艂em, jak w pewnej chwili wiatr szarpn膮艂 jego zas艂on臋. Na mgnienie oka ukaza艂a si臋 jego twarz i zobaczy艂em… zobaczy艂em…! Na Bela, Conanie, m贸wi臋 ci, widzia艂em! Krew zamar艂a we mnie i w艂osy na g艂owie stan臋艂y mi d臋ba. Ten widok uderzy艂 mnie jak roz偶arzona pi臋艣膰. Nie zazna艂bym spokoju, gdybym si臋 nie upewni艂. Pojecha艂em do Kutchemesu. Brama kopu艂y z ko艣ci s艂oniowej by艂a rozwarta, a w korytarzu le偶a艂a ogromna 偶mija przebita mieczem. W 艣rodku znalaz艂em cia艂o m臋偶czyzny, tak skurczone i poskr臋cane, 偶e z pocz膮tku go nie pozna艂em. To by艂 Shevatas z Zamory. Jedyny z艂odziej na 艣wiecie, kt贸rego uwa偶a艂em za lepszego ode mnie. Skarb by艂 nietkni臋ty, a wok贸艂 trupa le偶a艂y kosztowno艣ci. I nic ponadto.

— Nie by艂o ko艣ci…? — zacz膮艂 Conan.

— Niczego wi臋cej! — gwa艂townie przerwa艂 Shemita. — Niczego! Tylko jeden trup!

Zapad艂o g艂臋bokie milczenie. Ca艂kiem ju偶 przebudzona Jasmela trz臋s艂a si臋 z przera偶enia.

— Sk膮d przyby艂 Natohk? — us艂ysza艂a przenikliwy szept Shemity. — Z pustyni. Przyby艂 noc膮, gdy ciemno艣ci spowi艂y 艣wiat, a po艣r贸d gwiazd mkn臋艂y p臋dzone wiatrem czarne ob艂oki, kt贸rego wycie miesza艂o si臋 z j臋kami upior贸w na pustkowiu. Tej nocy wampiry kr膮偶y艂y po 艣wiecie, wied藕my lata艂y nago na miot艂ach, a mrok ni贸s艂 wycie pot臋pie艅c贸w. Przygalopowa艂 na czarnym wielb艂膮dzie, gnaj膮c jak wicher. Otacza艂a go b艂臋kitna po艣wiata, a 艣lady wielb艂膮dzich kopyt p艂on臋艂y na piasku jak ogie艅. Kiedy zsiada艂 przed 艣wi膮tyni膮 Seta w oazie Aphaka, jego wierzchowiec skoczy艂 w noc i znikn膮艂. Rozmawia艂em z lud藕mi, kt贸rzy przysi臋gali, 偶e rozwin膮艂 olbrzymie skrzyd艂a i pomkn膮艂 w chmury, zostawiaj膮c za sob膮 ognisty 艣lad. Nikt wi臋cej nie widzia艂 tej poczwary, ale do namiotu Natohka co noc w艣lizguje si臋 jaki艣 czarny, bezkszta艂tny stw贸r i d艂ugo be艂kocze w ciemno艣ci. M贸wi臋 ci Conanie, 偶e Natohk to… Czekaj, poka偶臋 ci, co zobaczy艂em tego dnia pod Sushanem, gdy wiatr ods艂oni艂 mu twarz!

W r臋ce Shemity zab艂ys艂o co艣 偶贸艂tego i obaj m臋偶czy藕ni pochylili si臋 ku sobie, aby lepiej widzie膰. Jasmela us艂ysza艂a jeszcze zd艂awiony krzyk Cymmerianina i nagle 艣wiat zawirowa艂 jej przed oczyma. Po raz pierwszy w 偶yciu zemdla艂a.

Rozja艣niaj膮ce si臋 ze wschodu niebo dopiero zapowiada艂o nadchodz膮cy 艣wit, gdy armia podj臋艂a marsz. Kilku g贸rali przygalopowa艂o na s艂aniaj膮cych si臋 koniach do obozu i przynios艂o wie艣膰, 偶e pustynne watahy obozuj膮 przy studni Altaku. Oddzia艂y khorajskie ruszy艂y po艣piesznie przez wzg贸rza, zostawiaj膮c w tyle tabory. Jasmela pod膮偶a艂a z 偶o艂nierzami. W jej oczach kryl si臋 strach. Dr臋cz膮cy j膮 l臋k spot臋gowa艂 si臋 od chwili, gdy ujrza艂a monet臋, kt贸r膮 Shemita pokaza艂 Conanowi. By艂 to jeden z tych potajemnie wytapianych przez wyznawc贸w zwyrodnia艂ego kultu Zugit pieni膮偶k贸w, przedstawiaj膮cy twarz cz艂owieka nie偶yj膮cego od trzech tysi臋cy lat.

Droga wi艂a si臋 w艣r贸d poszarpanych turni i stromych 艣cian w膮skich dolin. Od czasu do czasu napotykali wioski z ma艂ymi chatami z kamienia pozlepianego b艂otem. G贸rale przy艂膮czali si臋 t艂umnie do maszeruj膮cych wojsk tak, 偶e zanim armia opu艣ci艂a wzg贸rza szeregi jej powi臋kszy艂y si臋 o prawie trzy tysi膮ce 艂ucznik贸w.

W ko艅cu wyszli na r贸wnin臋, z kt贸rej roztacza艂 si臋 wspania艂y widok. Na po艂udniu wzg贸rza urywa艂y si臋 pionowymi 艣cianami, tworz膮c wyra藕n膮 granic臋 mi臋dzy kothyjskimi wy偶ynami a po艂udniow膮 pustyni膮. Wznosz膮ce si臋 prawie jednolit膮 lini膮 wzg贸rza zamyka艂y wy偶yn臋 szerokim p贸艂kolem. By艂y nagie i puste. Zamieszkiwa艂 je jedynie klan Zaheemi, kt贸rego obowi膮zkiem by艂o strzec pod膮偶aj膮cych t臋dy podr贸偶nych. Za wzniesieniami le偶a艂a oaza Altaku i rozbite obozem wok贸艂 niej watahy Natohka.

呕o艂nierze khorajscy stan臋li na Prze艂臋czy Shamala, przez kt贸r膮 p艂yn膮艂 z p贸艂nocy na po艂udnie strumie艅 towar贸w wraz z karawanami. Przez ni膮 maszerowa艂y wojska Koth, Khoraji, Shemu, Thuranu i Stygii. W miejscu tym d艂ugiemu 艂a艅cuchowi wzg贸rz brakowa艂o jednego ogniwa. Z prawej i z lewej strony wchodzi艂y w pustyni臋 rz臋dy niskich pag贸rk贸w, kt贸rych p贸艂nocne 艣ciany tworzy艂y poszarpane urwiska. Tylko jeden jedyny pag贸rek mia艂 艂agodne zbocze — t臋dy wiod艂a droga. Z wygl膮du przypomina艂o to wielk膮 r臋k臋 wyci膮gni臋t膮 ku pustyni. Dwa rozchylone palce tworzy艂y zw臋偶aj膮c膮 si臋 dolin臋, w kt贸rej znajdowa艂a si臋 studnia, otoczona kamiennymi wie偶ami zamieszka艂ymi przez Zaheemi. Tam Conan zatrzyma艂 si臋 i zeskoczy艂 z konia. Zd膮偶y艂 ju偶 zamieni膰 ci臋偶k膮 zbroj臋 na kolczug臋, w kt贸rej czu艂 si臋 znacznie pewniej. Thespides 艣ci膮gn膮艂 wodze i spyta艂:

— Dlaczego zatrzyma艂e艣 si臋?

— Tu na nich zaczekamy — odpowiedzia艂 Cymmerianin.

— Bardziej honorowo by艂oby pojecha膰 dalej i walczy膰 w otwartym polu — warkn膮艂 ksi膮偶臋.

— Maj膮 zbyt wielk膮 przewag臋 liczebn膮 — odpar艂 barbarzy艅ca — a poza tym tam nie ma wody. Rozbijemy ob贸z na wy偶ynie i…

— Ja i moi pancerni b臋dziemy obozowa膰 w dolinie — przerwa艂 ze z艂o艣ci膮 Thespides.

— Jeste艣my awangard膮 armii i nie obawiamy si臋 n臋dznych pustynnych robak贸w.

Conan wzruszy艂 ramionami i rozz艂oszczony szlachcic odjecha艂. Amalryk przerwa艂 na chwil臋 wydawanie polece艅 i spojrza艂 w 艣lad za zje偶d偶aj膮cym zboczem oddzia艂em.

— G艂upcy! Nied艂ugo sko艅czy im si臋 woda w buk艂akach i b臋d膮 musieli znowu wjecha膰 na g贸r臋, aby napoi膰 konie.

— Niech robi膮, co chc膮 — powiedzia艂 Conan. — Trudno im pogodzi膰 si臋 z my艣l膮, 偶e jestem wodzem armii. Powiedz swoim psubratom, 偶eby 艣ci膮gn臋li zbroje i odpocz臋li. Maszerowali艣my d艂ugo i forsownie. Trzeba napoi膰 konie i nakarmi膰 ludzi.

Nie by艂o potrzeby wysy艂a膰 zwiadowc贸w. Z g贸ry wszystko by艂o wida膰 jak na d艂oni. Rozci膮gaj膮ca si臋 przed nimi pustynia by艂a pozbawiona jakichkolwiek 艣lad贸w 偶ycia, jedynie daleko na horyzoncie szybko przesuwa艂y si臋 g臋ste k艂臋by nisko wisz膮cych chmur. Monotoni臋 tego widoku zak艂贸ca艂 wznosz膮cy si臋 o kilka mil dalej g膮szcz ruin — pozosta艂o艣ci jakiej艣 stygijskiej 艣wi膮tyni. Conan rozkaza艂 艂ucznikom zej艣膰 z koni i zaj膮膰 pozycj臋 na panuj膮cej nad dolin膮 grani. W tym czasie najemnicy i oszczepnicy khorajscy rozlokowali si臋 przy studni. Za nimi, w miejscu gdzie droga wychodzi艂a na p艂askowy偶, rozbito namiot Jasmeli.

Nie widz膮c nigdzie wroga, 偶o艂nierze poczuli si臋 nieco swobodniej. Po艣ci膮gali lekkie he艂my, zrzucili na plecy kaptury kolczug i poluzowali pasy, po czym chwycili si臋 za ogryzanie wo艂owych ko艣ci i opr贸偶nianie dzban贸w z piwem. W powietrzu da艂y si臋 s艂ysze膰 jurne 偶arty. G贸rale roz艂o偶yli si臋 wygodnie na stokach i zajadali swoje daktyle i oliwki. Amalryk podszed艂 do g艂azu, na kt贸rym odpoczywa艂 Cymmerianin.

— Conanie, czy s艂ysza艂e艣 co 偶o艂nierze m贸wi膮 o Natohku? Na Mitr臋, to zbyt nieprawdopodobne by powtarza膰. Co o tym s膮dzisz?

— Nasiona mog膮 przele偶e膰 w ziemi ca艂e wieki i nie gnij膮 — odpowiedzia艂 barbarzy艅ca — ale Natohk na pewno jest cz艂owiekiem.

— Nie by艂bym tego taki pewny — mrukn膮艂 Amalryk. — W ka偶dym b膮d藕 razie ustawi艂e艣 swoje oddzia艂y jak do艣wiadczony w贸dz. Demony Natohka nie zaskocz膮 nas. Mitro, co to za mg艂a?

— Z pocz膮tku my艣la艂em, 偶e to chmury — powiedzia艂 Conan. — Popatrz, jak szybko si臋 zbli偶a!

G臋sty ob艂ok przesun膮艂 si臋 na p贸艂noc na podobie艅stwo wielkiego, faluj膮cego oceanu, kryj膮cego pustyni臋 przed oczyma patrz膮cych. Wkr贸tce ob艂ok poch艂on膮艂 ruiny stygijskiej 艣wi膮tyni i posuwa艂 si臋 dalej. Wojsko khorajskie patrzy艂o na to w zdumieniu. Zjawisko by艂o niezwyk艂e — nienaturalne i niewyt艂umaczalne.

— Nie ma sensu wysy艂a膰 zwiadowc贸w — stwierdzi艂 z niech臋ci膮 Amalryk. — Niczego nie zobacz膮. Mg艂a rozci膮ga si臋 od grani do grani. Nied艂ugo ogarnie prze艂臋cz i wzg贸rza…

Conan, kt贸ry z pot臋guj膮cym si臋 niepokojem przygl膮da艂 si臋 nadchodz膮cym oparom, schyli艂 si臋 nagle i przy艂o偶y艂 ucho do ziemi. Przeklinaj膮c, wyprostowa艂 si臋 i krzykn膮艂:

— To konie i rydwany! Ziemia dudni od tysi臋cy kopyt! Hej wy! — zarycza艂 podrywaj膮c le偶膮cych. — Do broni, leniwa bando! Stawa膰 w szyku!

呕o艂nierze w po艣piechu stan臋li w szeregach, nak艂adaj膮c he艂my i podnosz膮c tarcze. Mg艂a rozesz艂a si臋 tak nagle, jakby nie by艂a ju偶 potrzebna. Nie opad艂a czy rozwia艂a si臋 jak zwyk艂a mg艂a, po prostu znik艂a jak zdmuchni臋ty p艂omie艅. W jednej chwili ca艂膮 pustyni臋 zakry艂y g臋ste opary, przewalaj膮ce si臋 i nieprzejrzyste, a w drugiej na bezchmurnym niebie 艣wieci艂o o艣lepiaj膮ce s艂o艅ce, ukazuj膮c piaski — ju偶 nie puste, lecz zat艂oczone tysi膮cami wojownik贸w i setkami rydwan贸w. Bojowy okrzyk targn膮艂 g贸rami.

W pierwszej chwili zdumieni wojownicy s膮dzili, 偶e patrz膮 na faluj膮ce, l艣ni膮ce morze spi偶u i z艂ota, w kt贸rym stal or臋偶a l艣ni艂a jak gwiazdy w bezchmurn膮 noc. Mg艂a rozesz艂a si臋, ukazuj膮c nadci膮gaj膮c膮 armi臋 Natohka.

W przedzie jecha艂 rozleg艂y szereg rydwan贸w ci膮gni臋tych przez olbrzymie, dzikie konie stygijskie, o 艂bach ubranych w pi贸ropusze. P贸艂nadzy wo藕nice z trudem panowali nad r偶膮cymi i parskaj膮cymi bestiami. Jad膮cy w rydwanach wojownicy byli muskularni i wysocy, o g艂owach przykrytych spi偶owymi he艂mami, zako艅czonymi z艂otymi kulami. W r臋kach trzymali ci臋偶kie 艂uki. Nie by艂a to jaka艣 zbieranina, lecz doborowe oddzia艂y 偶o艂nierzy przywyk艂ych do 艂ow贸w i wojen, umiej膮cych jedn膮 strza艂膮 po艂o偶y膰 lwa.

Za nimi ci膮gn膮艂 kolorowy t艂um na p贸艂dzikich koniach. Byli to wojownicy z Kush, najwi臋kszego z czarnych kr贸lestw le偶膮cych na po艂udnie od Stygii. Hebanowoczarni, zwinni i smukli, jechali na oklep bez siode艂 i uzd. Za nimi szli inni, tysi膮ce za tysi膮cami: waleczni synowie Shemu, je藕d藕cy w p艂ytkowych pancerzach i sto偶kowych he艂mach, asshuri z Nippru, Shumiru. Eruk i ich bratnich miast i odziani na bia艂o nomadowie z pustynnych klan贸w.

Nagle ich szeregi drgn臋艂y i sk艂臋bi艂y si臋. Rydwany zjecha艂y na skrzyd艂o, podczas gdy g艂贸wne si艂y posuwa艂y si臋 niepewnie naprz贸d. Pancerni Thespidesa dosiedli koni, a on sam przygalopowa艂 do Conana. Nie raczy艂 nawet zsi膮艣膰 z konia, lecz z siod艂a rzuci艂 kilka kr贸tkich zda艅.

— Rozst膮pienie si臋 mg艂y zaskoczy艂o ich, teraz jest odpowiednia chwila do ataku! Kushici nie maj膮 艂uk贸w i zwalniaj膮 ich marsz. Szar偶a moich jezdnych rzuci ich na szeregi Shemit贸w i pomiesza im szyki. Ruszaj za mn膮! Wygramy t臋 walk臋 jednym uderzeniem!

Conan zaprzeczy艂 g艂ow膮.

— Zrobi艂bym tak, gdyby艣my walczyli ze zwyk艂ym wrogiem. To zamieszanie jest raczej pozorowane ni偶 prawdziwe, tak jakby chcieli sprowokowa膰 nas do szar偶y. Wietrz臋 w tym podst臋p.

— Odmawiasz? — krzykn膮艂 Thespides z twarz膮 ciemn膮 od gniewu.

— B膮d藕 rozs膮dny — powiedzia艂 Conan. — Mamy przewag臋 pozycyjn膮…

Przeklinaj膮c okrutnie, Thespides obr贸ci艂 konia i pogna艂 z powrotem do czekaj膮cych rycerzy.

Amalryk pokiwa艂 g艂ow膮.

— Nie powiniene艣 mu pozwoli膰 tam wr贸ci膰, Conanie. Ja… Patrz!

Conan spojrza艂 i zakl膮艂. Thespides podjecha艂 do swego oddzia艂u i stan膮艂 przed frontem wojska. Nie by艂o s艂ycha膰 tego, co m贸wi艂, ale wskazanie r臋k膮 na zbli偶aj膮ce si臋 oddzia艂y nie pozostawia艂o w膮tpliwo艣ci. W chwil臋 potem pi臋膰set lanc pochyli艂o si臋 i zakuta w stal masa run臋艂a na wroga.

Z namiotu Jasmeli przybieg艂 m艂ody pa藕, wo艂aj膮c do Conana d藕wi臋cznym g艂osem:

— Panie m贸j, ksi臋偶niczka pyta, dlaczego nie wspomo偶esz ksi臋cia Thespidesa?

— Poniewa偶 nie jestem r贸wnie g艂upi jak on — mrukn膮艂 Cymmerianin, na powr贸t siadaj膮c na g艂az i przymierzaj膮c si臋 do ogryzania olbrzymiego wo艂owego ud藕ca.

— W艂adza wymaga rozs膮dku — przypomnia艂 znane przys艂owie Amalryk. — Kiedy艣 mia艂e艣 szczeg贸lne upodobanie do takich szale艅stw.

— Tak, ale wtedy chodzi艂o tylko o moje 偶ycie — powiedzia艂 Conan, — a teraz… A to co do diab艂a?

Oddzia艂y Natohka zatrzyma艂y si臋 nagle. Ze skrzyd艂a nadjecha艂 czarny rydwan.

P贸艂nagi wo藕nica smaga艂 konie d艂ugim batem, a za nim sta艂a wysoka posta膰 w d艂ugim stroju, upiornie powiewaj膮cym na wietrze. Cz艂owiek ten trzyma艂 w r臋kach z艂oty dzban, z kt贸rego wyp艂ywa艂 cienki, mieni膮cy si臋 w s艂o艅cu strumyk. Rydwan przejecha艂 przed czo艂em oddzia艂贸w, zostawiaj膮c za sob膮 wy偶艂obione ko艂ami koleiny i d艂ug膮, cienk膮 lini臋 czego艣, co b艂yszcza艂o na piasku jak po艂yskuj膮cy 艣lad 偶mii.

— To Natohk! — zawo艂a艂 Amalryk. — Co za diabelskie ziarno sieje ten 艂ajdak?

Zbli偶aj膮cy si臋 jezdni nie przyhamowali p臋dz膮cych koni. Jeszcze pi臋膰dziesi膮t krok贸w i uderzyliby w nier贸wne szeregi Kushit贸w, stoj膮cych nieruchomo z nastawionymi w艂贸czniami… Tymczasem jad膮cy na czele rycerze dotarli do cienkiej, b艂yszcz膮cej na piasku linii. 呕elazne podkowy rumak贸w stratowa艂y j膮 i tak jak krzemie艅 uderzony 偶elazem daje iskry, tak z艂ocista linia zap艂on臋艂a, jednak z o wiele straszliwszym skutkiem. Po pustyni przewali艂 si臋 g艂uchy huk, kt贸ry przelecia艂 wzd艂u偶 szeregu je藕d藕c贸w wraz z k艂臋bami bia艂ego dymu.

W jednej chwili pierwszych jezdnych ogarn臋艂y p艂omienie. Ludzie i ich wierzchowce spalili si臋 w nich jak 膰my w ognisku. Tylne szeregi wpad艂y na ich zw臋glone szcz膮tki, powi臋kszaj膮c zam臋t, nie mog膮c zatrzyma膰 rozp臋dzonych koni uderzali w pi臋trz膮cy si臋 zwa艂 trup贸w. Atak sko艅czy艂 si臋 druzgoc膮c膮 kl臋sk膮. Zakuci w stal rycerze gin臋li razem ze swoimi rumakami.

Przestaj膮c pozorowa膰 zamieszanie wrogie wojska wyr贸wna艂y szyki. Dzicy Kushici doskakiwali dobija膰 rannych, rozbijaj膮c stalowe he艂my maczugami i toporami. Wszystko to sta艂o si臋 tak szybko, 偶e przygl膮daj膮cy si臋 ze stok贸w 偶o艂nierze khorajscy przecierali oczy ze zdumienia. Oddzia艂y wroga ponownie ruszy艂y. W艣r贸d patrz膮cych podni贸s艂 si臋 krzyk:

— To nie ludzie, to demony!

Jeden z g贸rali z pian膮 na ustach rzuci艂 si臋 do ucieczki.

— Uciekajmy! Uciekajmy! — skomla艂. — Kto oprze si臋 czarom Natohka!

Conan powiedzia艂 co艣 w艣ciekle i zeskoczywszy z g艂azu przy艂o偶y艂 mu obgryzionym ud藕cem. G贸ral pad艂 jak trafiony gromem i krew pu艣ci艂a mu si臋 z nosa i ust. Cymmerianin wyci膮gn膮艂 miecz. W oczach zapali艂y mu si臋 gro藕ne ogniki.

— Na miejsca! — rykn膮艂. — Pierwszego, kt贸ry si臋 ruszy, skr贸c臋 o g艂ow臋! Walczcie psy!

Panika sko艅czy艂a si臋 r贸wnie szybko, jak zacz臋艂a. Reakcja Cymmerianina by艂a niczym kube艂 zimnej wody dla przera偶onych 偶o艂nierzy.

— Zaj膮膰 wyznaczone stanowiska — rozkaza艂. — i nie opuszcza膰 ich pod 偶adnym pozorem! Ani ludzie, ani demony nie przejd膮 dzi艣 przez Prze艂臋cz Shamala!

W miejscu gdzie p艂askowy偶 przechodzi艂 w 艂agodne zbocze, najemnicy stan臋li murem, 艣ciskaj膮c w r臋kach w艂贸cznie. Za ich plecami dosiedli swych koni lansjerzy, a na skrzydle, w odwodzie, sta艂y oddzia艂y oszczepnik贸w. Patrz膮cej na to z namiotu Ja艣nieli wydawali si臋 mizern膮 garstk膮 w por贸wnaniu z mrowiem nadci膮gaj膮cej hordy.

Conan sta艂 w艣r贸d oszczepnik贸w. Wiedzia艂, 偶e przeciwnik nie b臋dzie pr贸bowa艂 wjecha膰 rydwanami na prze艂臋cz, wystawiaj膮c si臋 na grad strza艂. Jednak mimo to zdziwi艂 si臋 nieco widz膮c, 偶e i je藕d藕cy zsiadaj膮 z koni. Ci dzicy ludzie nie ci膮gn臋li za sob膮 tabor贸w. Buk艂aki z wod膮 i sakwy mieli przytroczone do siode艂. Teraz wypili ostatki wody i od艂o偶yli pr贸偶ne buk艂aki.

— Albo dadz膮 gard艂a, albo b臋d膮 pi膰 z naszej studni — mrukn膮艂 do siebie barbarzy艅ca.

— Wola艂bym atak konnicy. Zranione konie p艂osz膮 si臋 i mieszaj膮 szyki.

Horda sformowa艂a klin, kt贸rego grotem byli Stygijczycy, a w 艣rodku znale藕li si臋 asshuri w kolczugach os艂aniani po bokach przez nomad贸w. W zwartym szyku, os艂aniaj膮c si臋 tarczami, sun臋li do przodu jak rzeka, a posta膰 w rozwianej szacie, stoj膮ca za ich plecami na rydwanie, wznosi艂a ramiona do nieba, gestem upiornego b艂ogos艂awie艅stwa.

W chwili gdy pierwsze szeregi dotar艂y do wylotu doliny, g贸rale ze stok贸w wypu艣cili strza艂y. Mimo os艂ony z tarcz atakuj膮cy padali tuzinami. Stygijczycy zostawili swoje 艂uki przy koniach, a teraz, pochylaj膮c nakryte he艂mami g艂owy, ruszyli niewzruszenie po cia艂ach swych zabitych kompan贸w, b艂yskaj膮c 艣lepiami zza kraw臋dzi tarcz. Shemici odpowiedzieli chmur膮 czarnych, przys艂aniaj膮cych niebo, strza艂. Patrz膮c na zbli偶aj膮cego si臋 wroga. Conan zastanawia艂 si臋, jak膮 now膮 sztuczk臋 chowa w zanadrzu czarnoksi臋偶nik. Przeczuwa艂, 偶e Natohk, tak jak ka偶dy mag, jest niebezpieczniejszy w obronie ni偶 w ataku. Ka偶dy ofensywny ruch mo偶e sko艅czy膰 si臋 kl臋sk膮.

Bez w膮tpienia to czary Natohka p臋dzi艂y 偶o艂nierzy w otch艂anie 艣mierci. Conan wstrzyma艂 oddech widz膮c spustoszenie, jakie czynili jego wojownicy w oddzia艂ach wroga. Olbrzymi klin zdawa艂 si臋 topnie膰 w oczach, a dno doliny by艂o ju偶 g臋sto zas艂ane trupami napastnik贸w. Pomimo tego pozostali, gardz膮c 艣mierci膮, gnali naprz贸d jak szaleni. Ich liczebna przewaga sprawi艂a, 偶e g贸rale na stoku nie byli w stanie ich zatrzyma膰. Chmury strza艂 mkn臋艂y w g贸r臋 i zmusza艂y ich do szukania os艂ony. Niepowstrzymany poch贸d przeciwnika nape艂ni艂 ich trwog膮, jednak nadal gor膮czkowo wysy艂ali pierzaste pociski, walcz膮c jak osaczone wilki.

Gdy wr贸g zbli偶y艂 si臋 do w膮skiego gard艂a prze艂臋czy, z g贸ry zepchni臋to pot臋偶ne g艂azy, kt贸re z 艂omotem run臋艂y na st艂oczone szeregi, mia偶d偶膮c dziesi膮tki 偶o艂nierzy. Mimo to naje藕d藕cy parli naprz贸d. Najemnicy przygotowali si臋 do nieuniknionego starcia. Stoj膮c w zwartej linii dzi臋ki swym grubym kolczugom nie ponie艣li wi臋kszych strat od g臋sto spadaj膮cych strza艂. Conan obawia艂 si臋 jednak, 偶e impet uderzenia pot臋偶nego klina prze艂amie mur obro艅c贸w. Zrozumia艂, 偶e czeka ich zawzi臋ta i okrutna walka. Chwyci艂 za rami臋 stoj膮cego obok Zaheemisa.

— Czy jest tu jaka艣 艣cie偶ka, kt贸r膮 jezdni mog膮 zjecha膰 w dolin臋 za zachodni膮 grani膮?

— Tak, urwista, niebezpieczna 艣cie偶ka, sekretna i wiecznie strze偶ona. Jednak…

Conan zaci膮gn膮艂 go do siedz膮cego na wielkim rumaku Amalryka.

— Amalryku! — rzek艂. — Jed藕 za tym cz艂owiekiem! On zaprowadzi was tam, do tej doliny. Pojedziesz, okr膮偶ysz gra艅 i uderzysz na nich od ty艂u. Nic nie m贸w — tylko jed藕! Wiem, 偶e to szale艅stwo, ale i tak jeste艣my zgubieni. Zanim umrzemy, zabijemy tylu, ile damy rad臋. 艢piesz si臋!

Amalryk postawi艂 w膮sy w dzikim u艣miechu i w kilka chwil jego lansjerzy ruszyli za przewodnikiem, w pl膮tanin臋 w膮woz贸w stopniowo opuszczaj膮cych si臋 z p艂askowy偶u. Conan z mieczem w r臋ku podbieg艂 do oszczepnik贸w.

Przyby艂 w sam膮 por臋. Po obu stronach prze艂臋czy g贸rale Shuprasa, widz膮c gro偶膮c膮 im kl臋sk臋, desperacko s艂ali strza艂臋 za strza艂膮. W dolinie i na zboczach napastnicy gin臋li jak muchy, lecz i tak niepowstrzyman膮 mas膮 pi臋li si臋 po zboczu i z krzykiem uderzali na najemnik贸w Conana.

W艣r贸d chrz臋stu i 艂oskotu stali uderzaj膮cej w stal szeregi obro艅c贸w zachwia艂y si臋 i wygi臋艂y. Lud stworzony do wojaczki star艂 si臋 z zawodowym 偶o艂nierzem. Tarcza uderza艂a w tarcz臋, w艂贸cznia wbija艂a si臋 w cia艂o, tryska艂a krew. W艣r贸d zam臋tu Conan ujrza艂 zwalist膮 posta膰 ksi臋cia Kutamana, ale odgradza艂 go od niego t艂um przeciskaj膮cych si臋, dysz膮cych i wymachuj膮cych 偶elazem wojownik贸w. Za Stygijczykami kroczyli asshuri.

Nomadzi wspi臋li si臋 na zbocza po obu stronach doliny i rozpocz臋li walk臋 wr臋cz ze swoimi krewniakami z g贸r. Na obu graniach rozp臋ta艂a si臋 zaciek艂a, gwa艂towna bitwa. G贸rale walczyli z w艂a艣ciwym sobie zaci臋ciem, podsycanym wielowiekowymi wa艣niami. Gin臋li, ale sami tak偶e zabijali. Z przera藕liwym wrzaskiem do walki do艂膮czyli nadzy, czarnosk贸rzy Kushici.

Conanowi zdawa艂o si臋, 偶e jego zalewane potem oczy patrz膮 na faluj膮cy ocean kling i grot贸w, wznosz膮cych si臋 i opadaj膮cych, wype艂niaj膮cych ca艂膮 dolin臋. Wa偶y艂y si臋 losy bitwy. G贸rale na grani trzymali si臋, a najemnicy stali murem broni膮c prze艂臋czy, odrzuciwszy okrwawione piki. Lepsza pozycja i uzbrojenie na razie zr贸wnowa偶y艂y liczebn膮 przewag臋 wroga, ale nie mog艂o to trwa膰 d艂ugo. Nieustannie nowe fale wrog贸w naciera艂y na zbocza, a dziury w szeregach Stygijczyk贸w natychmiast zape艂niali krocz膮cy za nimi asshuri.

Cymmerianin czeka艂 na okr膮偶aj膮cych zachodni膮 gra艅 lansjer贸w Amalryka, ale ci nic pojawili si臋 jeszcze i oddzia艂y oszczepnik贸w zacz臋艂y si臋 chwia膰 pod naporem wroga. Barbarzy艅ca porzuci艂 ju偶 wszelk膮 my艣l o zwyci臋stwie i ocaleniu. Krzycz膮c rozkazy do zdyszanych dow贸dc贸w zawr贸ci艂 i pogna艂 przez p艂askowy偶 do stoj膮cej w odwodzie jazdy khorajskiej. Nawet nie spojrza艂 w kierunku namiotu Jasmeli. Zapomnia艂 o ksi臋偶niczce, my艣la艂 teraz tylko o tym, aby przed 艣mierci膮 zabi膰 jak najwi臋cej wrog贸w.

— Dzi艣 zdob臋dziecie rycerskie pasy! — krzykn膮艂 do nich, wskazuj膮c skrwawionym mieczem szeregi nieprzyjaciela. — Na ko艅! Za mn膮!

G贸ralski ko艅 dziko zar偶a艂, nieprzyzwyczajony do ci臋偶aru khorajskiej zbroi. Conan ze 艣miechem skierowa艂 wierzchowca na skraj p艂askowy偶u.

Pi臋ciuset jezdnych — ubogich mieszczan, wydziedziczonych szlacheckich syn贸w, hultaj贸w — na wp贸艂 dzikich shemickich koniach run臋艂o do ataku po zboczu, jakim 偶adna jazda na 艣wiecie jeszcze nigdy nie szar偶owa艂a!

Przelecieli obok walcz膮cych na prze艂臋czy oddzia艂贸w, przez us艂an膮 trupami zachodni膮 gra艅 i pop臋dzili po stromym stoku. Tuzin je藕d藕c贸w straci艂o r贸wnowag臋 i upad艂o pod kopyta galopuj膮cych wierzchowc贸w. W艣r贸d okrzyk贸w przera偶enia i j臋k贸w agonii wpadli na nieprzyjaciela jak lawina zwalaj膮ca si臋 na zagajnik i przewalili si臋 po zwartych szeregach nomad贸w niczym 偶elazny walec, zostawiaj膮c za sob膮 pole trup贸w.

W贸wczas na zmieszane szeregi zaskoczonego wroga uderzyli lansjerzy Amalryka, kt贸rzy obeszli zachodni膮 gra艅 i rozbili je藕d藕c贸w pilnuj膮cych lewego skrzyd艂a. Na podobie艅stwo stalowego klina uderzyli od ty艂u na niczego nie spodziewaj膮cego si臋 nieprzyjaciela. Nomadzi, my艣l膮c 偶e s膮 okr膮偶eni przez przewa偶aj膮ce si艂y i boj膮c si臋 odci臋cia od zbawczej pustyni, rzucili si臋 do ucieczki, tratuj膮c mniej boja藕liwych towarzyszy. Khorajska jazda przetoczy艂a si臋 po nich, rozbijaj膮c ich w proch. Szturmuj膮cy zbocza Stygijczycy zawahali si臋 i g贸rale zacz臋li si臋 broni膰 ze zdwojon膮 zajad艂o艣ci膮, zmuszaj膮c przeciwnika do odwrotu.

Zaskoczona horda rzuci艂a si臋 do panicznej ucieczki, zanim ktokolwiek zorientowa艂 si臋, 偶e atakuje ich niewielu je藕d藕c贸w. A gdy zacz臋li ju偶 ucieka膰, nawet czary Natohka nie mog艂y ich powstrzyma膰.

Przez las g艂贸w i oszczep贸w jezdni Conana dojrzeli lansjer贸w Amalryka, przebijaj膮cych si臋 przez zwiewaj膮cych bezw艂adnie wrog贸w. Ten widok doda艂 si艂 khorajskim oddzia艂om. Z radosnym okrzykiem i zdwojonym zapa艂em zacz臋li siec nomad贸w. Broni膮cy prze艂臋czy najemnicy, brodz膮c po kostki w ka艂u偶ach krwi, ruszyli do przodu, silnie napieraj膮c na za艂amuj膮ce si臋 szeregi wroga. Stygijczycy nie ust臋powali pola, lecz oddzia艂y asshuri stopnia艂y b艂yskawicznie. Wojownicy po艂udnia zostali wybici do nogi i najemnicy, przeszed艂szy po ich trupach, uderzyli jak stalowy top贸r w sk艂臋bione stygijskie szeregi. Wysoko na grani le偶a艂 ze strza艂膮 w sercu stary Shupras. Amalryk, trzymaj膮c si臋 za przebite w艂贸czni膮 udo kl膮艂 co si艂. Z jezdnych Conana jedynie p贸艂torej setki pozosta艂o w siodle, lecz wr贸g zosta艂 rozbity. Nomadzi i oszczepnicy poszli w rozsypk臋 zwiewaj膮c do obozu, gdzie pozostawili konie. G贸rale zbiegali ze zbocza, bij膮c w plecy uciekaj膮cych i podcinaj膮c gard艂a rannym.

Z zam臋tu wy艂oni艂a si臋 olbrzymia posta膰, kt贸ra skoczy艂a do Conana. To ksi膮偶臋 Kutaman, przyodziany jedynie w przepask臋 biodrow膮 i pogi臋ty he艂m, ca艂y zbroczony krwi膮, z przera藕liwym krzykiem rzuci艂 mu w twarz r臋koje艣膰 z艂amanego miecza i doskoczywszy z艂apa艂 ogiera za uzd臋. Zamroczony Cymmerianin zachwia艂 si臋 w siodle. Jednocze艣nie czarnosk贸ry olbrzym szarpn膮艂 ko艅skim 艂bem w g贸r臋 i do ty艂u, tak 偶e wierzchowiec straci艂 r贸wnowag臋 i r偶膮c zwali艂 si臋 na zalany krwi膮 piasek.

Conan zeskoczy艂 z upadaj膮cego na ziemi臋 konia, a Kutaman natychmiast rzuci艂 si臋 na niego, rycz膮c jak lew. W艣r贸d bitewnego zam臋tu barbarzy艅ca nawet nie wiedzia艂, jak uda艂o mu si臋 zabi膰 olbrzyma. Pami臋ta艂 tylko, jak Stygijczyk raz za razem uderza艂 trzymanym w r臋ku kamieniem w jego he艂m, a偶 mu si臋 gwiazdy pokaza艂y, a on wielokrotnie wbija艂 sztylet w pier艣 ksi臋cia, co wydawa艂o si臋 nie robi膰 na nim 偶adnego wra偶enia. Conanowi 艣wiat zacz膮艂 ju偶 wirowa膰 przed oczyma, gdy w ko艅cu czarnosk贸ry olbrzym zadygota艂 konwulsyjnie, wypr臋偶y艂 si臋 i pad艂 bezw艂adnie na ziemi臋.

Chwiej膮c si臋 i ocieraj膮c p艂yn膮c膮 spod przy艂bicy pogi臋tego he艂mu krew. Conan spojrza艂 m臋tnym wzrokiem na dzie艂o zniszczenia.

Ca艂a dolina by艂a zas艂ana trupami, jakby roz艂o偶ono czerwony dywan. Zwa艂y cia艂 pi臋trzy艂y si臋 niczym morskie fale, si臋gaj膮ce prze艂臋czy i wlewaj膮ce si臋 na zbocza. W dole, na pustyni nadal toczy艂a si臋 walka. Resztki hordy dobrn臋艂y do koni i ucieka艂y na pustyni臋, 艣cigane przez strudzonych zwyci臋zc贸w. Conan ze zgroz膮 zauwa偶y艂, jak niewielu by艂o 艣cigaj膮cych.

Nagle przez ha艂as przedar艂 si臋 przera偶aj膮cy wrzask. Z doliny nadjecha艂 czarny rydwan, mia偶d偶膮c ko艂ami stosy trup贸w. Nie ci膮gn臋艂y go konie, lecz wielki czarny stw贸r podobny do wielb艂膮da. To by艂 Natohk. Jecha艂 w rozwianym p艂aszczu, ze skulon膮 przy nim cz艂ekopodobn膮 maszkar膮, przypominaj膮c膮 ma艂p臋. Monstrum trzyma艂o wodze i raz po raz pogania艂o batem ci膮gn膮cego rydwan stwora.

W贸z przelecia艂 ze z艂owrogim 艣wistem po us艂anym trupami zboczu tu偶 ko艂o namiotu, przy kt贸rym samotnie sta艂a Jasmela. Jej gwardia przy艂膮czy艂a si臋 do po艣cigu za nomadami.

Conan zamar艂, s艂ysz膮c przera藕liwy krzyk i widz膮c, jak Natohk wci膮ga swym d艂ugim ramieniem ksi臋偶niczk臋 do rydwanu. Zawr贸ci艂 straszliwego rumaka i odjecha艂 z powrotem w dolin臋. 呕aden wojownik nie o艣mieli艂 si臋 wymierzy膰 w niego strza艂y czy w艂贸czni, l臋kaj膮c si臋, 偶e mo偶e trafi膰 skr臋caj膮c膮 si臋 w jego u艣cisku Jasmel臋.

Conan z dzikim okrzykiem podni贸s艂 sw贸j miecz i skoczy艂 do p臋dz膮cego rydwanu. Jednak w chwili gdy wznosi艂 miecz, czarna bestia kopn臋艂a go przedni膮 nog膮 w pier艣, odrzucaj膮c na bok, og艂uszonego i poturbowanego. Z przeje偶d偶aj膮cego pojazdu dotar艂 do niego przeci膮g艂y krzyk Jasmeli.

Z ust Cymmerianina doby艂 si臋 ryk w艣ciek艂o艣ci. Poderwa艂 si臋 na nogi i 艂api膮c wodze przebiegaj膮cego obok bezpa艅skiego konia wskoczy艂 na siod艂o w pe艂nym galopie. W szalonej zaciek艂o艣ci pogna艂 za szybko oddalaj膮cym si臋 rydwanem. Min膮艂 ob贸z Shemit贸w i pop臋dzi艂 na pustyni臋. Raz po raz mija艂 grupy swoich 偶o艂nierzy i rozpaczliwie uciekaj膮cych nomad贸w.

Rydwan jecha艂 dalej, a za nim Conan, chocia偶 ko艅 zacz膮艂 pod nim s艂abn膮膰. Wok贸艂 panowa艂o nagie pustkowie, sk膮pane w pos臋pnym blasku zachodz膮cego s艂o艅ca. Nagle przed p臋dz膮cymi pojawi艂y si臋 ruiny staro偶ytnego miasta i makabryczny wo藕nica wyrzuci艂 z rydwanu Natohka i dziewczyn臋. Potoczyli si臋 po piasku, a pojazd i ci膮gn膮cy go stw贸r ulegli przera偶aj膮cemu przeistoczeniu. Ca艂kiem niepodobny do wielb艂膮da — czarny potw贸r roz艂o偶y艂 wielkie skrzyd艂a i polecia艂, ci膮gn膮c za sob膮 P艂omie艅 przypominaj膮cy rechocz膮cego ma艂poluda. Bestia znikn臋艂a tak szybko, 偶e wydawa艂a si臋 by膰 tylko p艂odem chorego umys艂u.

Natohk poderwa艂 si臋 na nogi, spojrza艂 szyderczo na swojego prze艣ladowc臋, kt贸ry nie zatrzyma艂 si臋, lecz p臋dzi艂 ku niemu z uniesionym do ci臋cia mieczem, po czym chwyci艂 omdla艂膮 dziewczyn臋 i wbieg艂 z ni膮 mi臋dzy ruiny.

Conan zeskoczy艂 z konia i ruszy艂 za nimi. Po chwili znalaz艂 si臋 w pomieszczeniu rozja艣nionym niesamowit膮 po艣wiat膮, mimo szybko zapadaj膮cego zmroku. Jasmela le偶a艂a na czarnym, nefrytowym o艂tarzu. Jej nagie cia艂o roztacza艂o blask niczym ko艣膰 s艂oniowa w upiornym blasku, nad ni膮 pochyla艂 si臋 Natohk — nieludzko wysoki i chudy, odziany w b艂yszcz膮c膮 peleryn臋 z zielonego jedwabiu. Czarnoksi臋偶nik ods艂oni艂 twarz i Cymmerianin zobaczy艂 oblicze, kt贸re widzia艂 na zugickich monetach.

— Drzyj psie! — sykn膮艂 czarnoksi臋偶nik niczym rozz艂oszczona 偶mija. — Jestem Thugra Khotan! D艂ugo spoczywa艂em w grobowcu, czekaj膮c dnia przebudzenia i uwolnienia. Trzyma艂 mnie czar, kt贸ry uratowa艂 mnie niegdy艣 przed barbarzy艅cami, lecz wiedzia艂em, 偶e kiedy艣 jeden z nich przyjdzie… i przyszed艂, by dope艂ni膰 swego przeznaczenia i umrze膰 艣mierci膮, jak膮 od trzech tysi臋cy lat nie umar艂 偶aden cz艂owiek! Ty g艂upcze, czy my艣lisz, 偶e przegra艂em, poniewa偶 moja armia zosta艂a rozbita? Dlatego, 偶e demon, kt贸rego uczyni艂em moim niewolnikiem, zdradzi艂 mnie i uciek艂? Ja jestem Thugra Khotan i b臋d臋 w艂ada艂 艣wiatem wbrew waszym n臋dznym bogom! Pustynia jest pe艂na moich ludzi, a demony nocy b臋d膮 spe艂nia膰 moje rozkazy, tak samo gadzi lud. Po偶膮danie os艂abi艂o moj膮 moc. Teraz ta kobieta jest moja i karmi膮c si臋 jej dusz膮, b臋d臋 niezwyci臋偶ony! Odsu艅 si臋 g艂upcze! Nie pokona艂e艣 Thugry Khotana!

M贸wi膮c to czarnoksi臋偶nik rzuci艂 swoj膮 lask臋 pod nogi Conana. Barbarzy艅ca cofn膮艂 si臋 z mimowolnym okrzykiem. Upadaj膮c, laska uleg艂a straszliwej przemianie. Skr臋ci艂a si臋 i wygi臋艂a, i nagle przed zdumionym Cymmerianinem podnios艂a 艂eb sycz膮ca kobra kr贸lewska. Przeklinaj膮c Conan gwa艂townie opu艣ci艂 stalow膮 kling臋, przecinaj膮c ohydnego gada na p贸艂, lecz wtedy u swych st贸p zobaczy艂 tylko przepo艂owion膮, hebanow膮 lask臋. Thugra Khotan za艣mia艂 si臋 g艂ucho i pochyli艂 si臋 ku zakurzonej posadzce.

W jego wyci膮gni臋tej r臋ce co艣 si臋 wi艂o i skr臋ca艂o. Tym razem nie by艂o to z艂udzenie. Czarnoksi臋偶nik trzyma艂 w r臋ce d艂ugiego na stop臋, czarnego skorpiona — najniebezpieczniejsze stworzenie pustyni, kt贸rego uk艂ucie przynosi艂o natychmiastow膮 艣mier膰. Trupi膮 twarz Thugry Khotana rozja艣ni艂 szeroki u艣miech. Conan zawaha艂 si臋 i niespodziewanie, bez ostrze偶enia rzuci艂 mieczem.

Zaskoczony mag nie zd膮偶y艂 si臋 uchyli膰. Klinga wbi艂a mu si臋 prosto w serce i wysz艂a mi臋dzy 艂opatkami. Czarnoksi臋偶nik pad艂 martwy, rozgniataj膮c w r臋ce jadowite stworzenie.

Conan podszed艂 do o艂tarza i wzi膮艂 Jasmel臋 w ramiona. W histerycznym szlochu zarzuci艂a mu r臋ce na szyj臋 i trzyma艂a kurczowo.

— Na Croma, dziewczyno! — wymrucza艂. — Pu艣膰 mnie! Dzisiaj zgin臋艂o pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy wojownik贸w i musz臋 jeszcze…

— Nie! — wykrztusi艂a, przywieraj膮c do艅 z determinacj膮 i dor贸wnuj膮c mu przez chwil臋 w barbarzy艅skiej gwa艂towno艣ci uczu膰. — Nie pozwol臋 ci odej艣膰! Jestem twoja prawem miecza, ognia i krwi! Jeste艣 m贸j! Tam nale偶臋 do innych — tu mog臋 by膰 sob膮 —jestem twoja! Nie puszcz臋!

Zawaha艂 si臋 w przyp艂ywie gwa艂townej pasji. Pos臋pny i upiorny blask nadal rozja艣ni艂 si臋 niesamowicie w martwej twarzy Thugry Khotana, kt贸ry u艣miecha艂 si臋 tajemniczo i z艂owrogo. Na pustyni i w艣r贸d wzg贸rzy le偶a艂y tysi膮ce zabitych, a inni wci膮偶 jeszcze gin臋li krzycz膮c z b贸lu, rozpaczy i ob艂膮kania. Kr贸lestwa zadr偶a艂y w posadach. Nagle to wszystko poch艂on臋艂a szkar艂atna fala po偶膮dania.

Cymmerianin pochwyci艂 w obj臋cia t膮 wiotk膮, bia艂膮 posta膰, ja艣niej膮ca przed nim w p贸艂mroku jak czarodziejski p艂omyk.

B臋d膮c kapitanem „Wastreja” Conan przez dwa lata uprawia艂 pirackie rzemios艂o. Jednak偶e inni zingara艅scy korsarze patrzyli na niego zawistnym okiem i w ko艅cu doprowadzili do ucieczki Conana na l膮d. Dowiedziawszy si臋 o spodziewanej wojnie u granic Stygii, przystaje do Wolnych Towarzyszy — oddzia艂u najemnik贸w pod dow贸dztwem Zaralla. Jednak zamiast spodziewanych 艂up贸w znajduje nudn膮 s艂u偶b臋 na pogranicznym posterunku w Sukhmet, niedaleko granicy z Czarnymi Kr贸lestwami. Kwa艣ne wino, niewielka zdobycz i czarne kobiety szybko zniech臋caj膮 Cymmerianina. Nuda sko艅czy艂a si臋 wraz z przybyciem Valerii z Krwawego Bractwa — kobiety pirata, kt贸r膮 pozna艂 podczas swojego pobytu na Wyspach Barachan. Valeria zabi艂a stygijskiego oficera, kt贸ry w niewybredny spos贸b pr贸bowa艂 pozyska膰 jej wdzi臋ki. Zmuszona do ucieczki w obawie przed zemst膮 jego rodziny ruszy艂a w kierunku nieprzebytej puszczy Czarnych Kr贸lestw. Conan pod膮偶a jej 艣ladem.

CZERWONE 膯WIEKI

Siedz膮ca na koniu kobieta zatrzyma艂a zm臋czonego wierzchowca, kt贸ry stan膮艂 na rozkraczonych nogach, z opuszczon膮 g艂ow膮, jak gdyby nawet ci臋偶ar zdobionego z艂otem w臋dzid艂a z czerwonej sk贸ry by艂 dla niego zbyt wielki. Wyj臋艂a nog臋 ze srebrnego strzemienia i p艂ynnym ruchem zsiad艂a z szamerowanego z艂otem siod艂a. Uwi膮za艂a konia do rozdwojonego drzewa i odwr贸ci艂a si臋, wspieraj膮c r臋ce na pon臋tnych biodrach, badaj膮c jednocze艣nie uwa偶nie otoczenie.

Nie by艂o ono zach臋caj膮ce. Olbrzymie drzewa otacza艂y bajoro, w kt贸rym przed momentem napoi艂a konia. W pos臋pnym p贸艂mroku alei utworzonych przez spl膮tane konary, rozros艂y si臋, ograniczaj膮c widok, krzaki i niskie drzewa. Kobieta zadr偶a艂a, kul膮c wspania艂e ramiona i zakl臋艂a szpetnie pod nosem.

By艂a wysoka, dobrze zbudowana, o pe艂nych piersiach i ramionach. Jej wygl膮d zdradza艂 niepospolit膮 si艂臋, nie ujmuj膮c jednak nic z jej kobiecego wdzi臋ku. Niezale偶nie od postawy i mimo nieodpowiedniego do sytuacji stroju stanowi艂a uosobienie kobieco艣ci. Zamiast sp贸dniczki ubrana by艂a w kr贸tkie, jedwabne spodnie o szerokich nogawkach ko艅cz膮cych si臋 powy偶ej kolan. Szeroka jedwabna szarfa spe艂niaj膮ca jednocze艣nie rol臋 pasa podtrzymywa艂a spodnie. Buty z mi臋kkiej sk贸ry, kt贸re si臋ga艂y jej prawie kolan, nosi艂a z wywini臋tymi cholewami. Stroju dope艂nia艂a jedwabna koszula z szerokimi r臋kawami i du偶ym ko艂nierzem.

Na jednym biodrze wisia艂 prosty, obosieczny miecz, a na drugim d艂ugi sztylet. Niesforne z艂ote w艂osy, prosto przyci臋te u ramion, przytrzymywa艂a opaska ze szkar艂atnego at艂asu. Na tle ponurej, pierwotnej puszczy wygl膮da艂a niezwykle barwnie, a jednocze艣nie dziwnie obco. Jej posta膰 pasowa艂a bardziej do bieli nadmorskich ob艂ok贸w, maszt贸w, mew i b艂臋kitu morskich fal.

By艂a to Valeria z Krwawego Bractwa Morza Vilayet, o kt贸rej 艣piewano w pie艣niach i balladach tam, gdziekolwiek zebrali si臋 偶eglarze.

Pr贸bowa艂a spojrze膰 poprzez ponury, zielony dach spl膮tanych ga艂臋zi i dostrzec niebo, kt贸re powinno si臋 nad nim znajdowa膰, lecz zrezygnowa艂a szybko przeklinaj膮c cicho. Pozostawi艂a uwi膮zanego konia i ruszy艂a na wsch贸d, ogl膮daj膮c si臋 co pewien czas za siebie, by zapami臋ta膰 drog臋.

Wszechobecna cisza przygn臋bia艂a j膮. Wysoko w konarach nie odezwa艂 si臋 偶aden ptak, 偶aden szmer lub szelest nie zdradza艂 obecno艣ci drobnej zwierzyny. Ca艂e mile podr贸偶owa艂a w tym kr贸lestwie zadumanej ciszy, zak艂贸canej jedynie odg艂osami jej ucieczki. Pragnienie ugasi艂a w stawie, lecz teraz poczu艂a gwa艂towny g艂贸d i zacz臋艂a poszukiwa膰 owoc贸w, kt贸re jad艂a, od kiedy sko艅czy艂a si臋 偶ywno艣膰 w jukach.

Ujrza艂a przed sob膮 wy艂aniaj膮c膮 si臋 z mroku i wznosz膮c膮 mi臋dzy drzewami olbrzymi膮 ska艂臋 z czarnego kamienia, przypominaj膮c膮 turni臋. Szczyt ska艂y skrywa艂y li艣cie, by膰 mo偶e znajdowa艂 si臋 on ponad wierzcho艂kami drzew i m贸g艂by spe艂ni膰 rol臋 wie偶y obserwacyjnej. Valeria mia艂a nadziej臋, 偶e dalej znajduje si臋 co艣 innego od tej dziwnie wygl膮daj膮cej, bezkresnej puszczy, przez kt贸r膮 przedziera艂a si臋 tyle dni.

W膮ski uskok tworzy艂 naturaln膮 drog臋, wiod膮ca w g贸r臋 pionowej 艣ciany. Wyszed艂szy na oko艂o pi臋膰dziesi膮t st贸p, dotar艂a do miejsca, gdzie korony drzew przys艂ania艂y reszt臋 ska艂y. Wprawdzie drzewa nie ros艂y tu偶 przy samej turni, jednak ko艅ce ni偶szych ga艂臋zi dosi臋ga艂y jej, tworz膮c chmur臋 listowia. W tym g膮szczu li艣ci Valeria porusza艂a si臋 po omacku, nie mog膮c dostrzec niczego. W ko艅cu dojrza艂a b艂臋kit nieba i w chwil臋 potem wysz艂a na rozgrzane od s艂o艅ca kamienie. U jej st贸p rozpo艣ciera艂a si臋 po sam horyzont bezkresna puszcza.

Valeria sta艂a na szerokiej p贸艂ce, b臋d膮c niemal na r贸wni z wierzcho艂kami drzew. Z miejsca tego wznosi艂a si臋 skalna iglica, b臋d膮ca szczytem pot臋偶nej ska艂y. Teraz jednak inna rzecz zwr贸ci艂a uwag臋 kobiety. Stop膮 zahaczy艂a o co艣, co le偶a艂o pod zesch艂ymi za艣cielaj膮cymi p贸艂k臋 li艣膰mi. Kopni臋ciem rozrzuci艂a li艣cie i spojrza艂a na szkielet cz艂owieka. Przygl膮dn臋艂a si臋 do艣wiadczonym okiem zbiela艂ym ko艣ciom, ale nie zauwa偶y艂a 艣ladu z艂ama艅 czy innych oznak u偶ycia si艂y. Cz艂owiek ten z pewno艣ci膮 umar艂 艣mierci膮 naturaln膮, ale nie potrafi艂a sobie wyobrazi膰, dlaczego wspi膮艂 si臋 w tym celu tak wysoko.

Valeria wdrapa艂a si臋 na szczyt iglicy i rozejrza艂a si臋 po widnokr臋gu. Puszcza — wygl膮daj膮ca st膮d jak zielony kobierzec — by艂a tak samo nieprzenikniona z g贸ry, jak i z do艂u. Nie mog艂a dostrzec nawet stawu, obok kt贸rego zostawi艂a konia. Spojrza艂a na p贸艂noc, w kierunku, z kt贸rego przyby艂a. Zobaczy艂a tylko zielony ocean, rozlewaj膮cy si臋 coraz dalej. G贸ry, kt贸re przesz艂a kilka dni temu — wchodz膮c w le艣ne ost臋py, wida膰 by艂o jako niewyra殴n膮, niebiesk膮 lini臋.

Na wschodzie i zachodzie widok by艂 taki sam — pozbawiony niebieskiej linii g贸r, lecz spojrzawszy ku po艂udniowi — zesztywnia艂a i wstrzyma艂a oddech. Mil臋 dalej las rzednia艂 i ko艅czy艂 si臋 gwa艂townie, ust臋puj膮c miejsca poro艣ni臋tej kaktusami r贸wninie, po艣rodku kt贸rej wznosi艂y si臋 mury i wie偶e wielkiego miasta. Valeria zakl臋艂a z zaskoczenia. To by艂o wr臋cz niewiarygodne!

Nie zdumia艂by jej widok innej ludzkiej osady. Kopiaste chaty czarnych ludzi czy skalne siedziby tajemniczej, br膮zowej rasy, kt贸ra wed艂ug legend zamieszkiwa艂a niekt贸re miejsca tej niezbadanej krainy nie by艂yby dla niej czym艣 niezwyk艂ym. Jednak spotkanie warownego grodu tak wiele tygodni marszu od najbli偶szych ludzkich osad, by艂o czym艣 niepokoj膮cym.

Trzyma艂a si臋 iglicy do chwili, gdy r臋ce zacz臋艂y jej mdle膰 i dopiero wtedy zeskoczy艂a na p贸艂k臋, marszcz膮c czo艂o w zamy艣leniu. Przyby艂a z daleka — z obozu najemnik贸w rozbitego na trawiastej r贸wninie, opodal nadgranicznego miasta Sukhmet, gdzie awanturnicy z wielu kraj贸w i ras bronili stygijskich rubie偶y przed podjazdami, ci膮gn膮cymi krwaw膮 fal膮 z Darfaru. Ucieka艂a na o艣lep, byle dalej. Zap臋dzi艂a si臋 na ziemi臋, kt贸rej w og贸le nie zna艂a. Teraz trwa艂a w rozterce mi臋dzy ch臋ci膮 jazdy wprost do miasta na r贸wninie, a instynktown膮 ostro偶no艣ci膮. Rozs膮dek podpowiada艂 jej omini臋cie szerokim 艂ukiem warownego grodu i dalsze pod膮偶anie samej. Cichy szelest li艣ci przerwa艂 jej rozmy艣lania. Obr贸ci艂a si臋 na pi臋cie z koci膮 zwinno艣ci膮 i zastyg艂a w bezruchu, patrz膮c szeroko otwartymi oczyma na stoj膮cego przed ni膮 cz艂owieka.

By艂 to m臋偶czyzna gigantycznej postawy, o mi臋艣niach lekko pr臋偶膮cych si臋 pod opalon膮 sk贸r膮, ubrany podobnie do Valerii — z wyj膮tkiem szerokiego pasa ze sk贸ry, kt贸ry nosi艂 zamiast szarfy. U pasa zwisa艂 mu szeroki miecz i sztylet.

— Conan Cymmerianin! — krzykn臋艂a kobieta. — Czego tutaj szukasz!?

U艣miechn膮艂 si臋, a jego b艂臋kitne oczy zapali艂y si臋, gdy zmierzy艂 spojrzeniem jej posta膰, zatrzymuj膮c d艂u偶ej wzrok na wspaniale wypuk艂ych piersiach ukrytych pod cienkim jedwabiem i nieos艂oni臋tych kawa艂kach bia艂ego cia艂a, widocznego mi臋dzy spodniami a cholewami but贸w.

— Nie wiesz? — za艣mia艂 si臋. — Czy偶bym nie wyrazi艂 swojego podziwu wystarczaj膮co jasno, kiedy spotka艂em ci臋 pierwszy raz?

— Ogier nie okaza艂by tego ja艣niej — odpowiedzia艂a z pogard膮. — Nigdy nie spodziewa艂am si臋, 偶e spotkam ci臋 tak daleko od beczek z piwem i mi臋siwa w Sukhmet. Pojecha艂e艣 za mn膮 z w艂asnej woli, czy te偶 wygnali ci臋 z obozu za 艂otrostwa?

Rozbawiony jej tupetem napi膮艂 olbrzymie mi臋艣nie.

— Wiesz, 偶e Zarallo nie ma tylu 艂otr贸w, by m贸g艂 mnie wyp臋dzi膰 z obozu — pokaza艂 z臋by w szerokim u艣miechu. — Naturalnie, 偶e pojecha艂em za tob膮. Masz szcz臋艣cie dziewczyno! Kiedy zat艂uk艂a艣 tego stygijskiego oficera, straci艂a艣 艂ask臋 i opiek臋 Zaralla, a Stygijczycy wyj臋li ci臋 spod prawa.

— Wiem o tym — odpar艂a ponuro — ale co mia艂am robi膰? Widzia艂e艣, w jaki spos贸b mnie sprowokowa艂?

— Zgadza si臋. Gdybym tam by艂, to sam bym go rozp艂ata艂. Tak to jest, gdy kobieta przebywa w艣r贸d m臋偶czyzn w obozie wojennym.

Valeria uderzy艂a ze z艂o艣ci膮 w ska艂臋 i zakl臋艂a.

— Dlaczego nie pozwol膮 mi 偶y膰 po m臋sku?

— To oczywiste! — powt贸rnie popatrzy艂 na ni膮 z po偶膮daniem. — Rozs膮dnie uczyni艂a艣 uciekaj膮c. Stygijczycy obdarliby ci臋 ze sk贸ry. Brat tego oficera ruszy艂 w pogo艅 szybciej, ni偶 mog艂a艣 si臋 spodziewa膰. By艂 tu偶 za tob膮, gdy go dosta艂em. Mia艂 lepszego konia ni偶 ty. Jeszcze kilka mil, a dogoni艂by ci臋 i skr贸ci艂 o g艂ow臋.

— I co? — dopytywa艂a si臋.

— Z czym? — odpar艂 zdumiony.

— I co z tym Stygijczykiem?

— A jak my艣lisz? — warkn膮艂 niecierpliwie. — Zabi艂em go , a trupa zostawi艂em s臋pom. To z tego powodu omal nie zgubi艂em twojego 艣ladu, kiedy przekracza艂a艣 kamieniste g贸ry. Gdyby nie to, ju偶 dawno bym ci臋 dogoni艂.

— A teraz my艣lisz, 偶e zaci膮gniesz mnie z powrotem do obozu Zaralla? — warkn臋艂a.

— Nie wygaduj takich bzdur. No, nie b膮d藕 tak膮 z艂o艣nic膮. Dobrze wiesz, 偶e jestem inny ni偶 ten Stygijczyk, kt贸rego zad藕ga艂a艣.

— W艂贸cz臋ga bez grosza — wymy艣la艂a mu.

Roze艣mia艂 si臋 na to.

— A ty kim jeste艣? Nie sta膰 ci臋 nawet na 艂at臋 w spodniach. Tw贸j pogardliwy ton mnie nie zwiedzie. Wiesz, 偶e dowodzi艂em wi臋kszymi i liczniejszymi okr臋tami ni偶 ty kiedykolwiek. A to, 偶e nie mam grosza przy sobie — kt贸ry korsarz ma pieni膮dze przez d艂u偶szy czas? Z艂otem, kt贸re przepu艣ci艂em w portach, zape艂ni艂bym ca艂膮 galer臋. Wiesz o tym dobrze.

— Gdzie s膮 te wspania艂e okr臋ty i ludzie, kt贸rymi dowodzi艂e艣?

— Najcz臋艣ciej mo偶na ich spotka膰 na dnie morza — odrzek艂 uprzejmie. — Ostatni m贸j okr臋t zatopi艂a zingara艅ska galera u brzeg贸w Shemu. Z tego powodu zaci膮gn膮艂em si臋 do Wolnych Towarzyszy — pod rozkazy Zaralla. Jednak kiedy przybyli艣my na granic臋 z Darfarem, poczu艂em, 偶e si臋 nabra艂em. 呕o艂d by艂 n臋dzny, wino kwa艣ne, a do tego jeszcze czarne kobiety. Tylko takie pojawia艂y si臋 w naszym obozie. K贸艂ka w nosach i spi艂owane z臋by. A ty! — jak trafi艂a艣 do Zaralla. Sukhmet le偶y daleko od s艂onej wody.

— Krwawy Ortho widzia艂 we mnie swoj膮 kochank臋 — odpar艂a ponuro. — Pewnej nocy, gdy stali艣my na kotwicy przy brzegu Kush, skoczy艂am za burt臋 i dop艂yn臋艂am do brzegu — niedaleko Zabhel. Shemicki kupiec powiedzia艂 mi, 偶e Zarallo przyby艂 ze swymi Wolnymi Towarzyszami nad granic臋 z Darfarem. Nie s艂ysza艂am o niczym innym r贸wnie interesuj膮cym. Przy艂膮czy艂am si臋 do karawany pod膮偶aj膮cej na wsch贸d i trafi艂am do Sukhmet.

— Szale艅stwem by艂o ucieka膰 na po艂udnie — stwierdzi艂 Conan, — jednocze艣nie by艂o to chytre, bo patrole Zaralla nie szuka艂y ci臋 w tym kierunku. Jedynie brat cz艂owieka, kt贸rego zabi艂a艣.

— Co zamierzasz robi膰? — spyta艂a.

— Rusz臋 na zach贸d — odpar艂. — By艂em ju偶 na g艂臋bokim po艂udniu, ale nigdy tak daleko na wsch贸d. Wiele dni drogi na zach贸d rozci膮gaj膮 si臋 sawanny, gdzie czarne plemiona wypasaj膮 byd艂o. Mam tam przyjaci贸艂. Dotrzemy do wybrze偶a i znajdziemy jaki艣 statek. Mam dosy膰 puszczy!

— Ruszaj swoj膮 drog膮, ja mam inne plany.

— Nie b膮d藕 g艂upia! — po raz pierwszy rzek艂 z gniewem. — Nie mo偶esz sama jecha膰 przez t膮 puszcz臋.

— Mog臋, jak zechc臋.

— Co b臋dziesz robi膰?

— Nie tw贸j interes — warkn臋艂a.

— M贸j — powiedzia艂 ch艂odno. — My艣lisz, 偶e jecha艂em za tob膮 tak daleko, by teraz odej艣膰 z niczym? B膮d藕 rozs膮dna dziewczyno, nie skrzywdz臋 ci臋!

Ruszy艂 w jej kierunku. Valeria odskoczy艂a, dobywaj膮c miecza.

— Trzymaj si臋 ode mnie z daleka, barbarzy艅ski psie! Podejd藕 bli偶ej, pokroj臋 ci臋 na plasterki!

Stan膮艂 niech臋tnie i spyta艂:

— Chcesz, 偶ebym ci zabra艂 t臋 zabawk臋 i wlepi艂 kilka klaps贸w?

— S艂owa! To tylko s艂owa — szydzi艂a, a w jej zuchwa艂ych oczach zagra艂y ogniki, jak odbicia na b艂臋kitnej wodzie.

Wiedzia艂, 偶e to prawda. Nikt jeszcze nie rozbroi艂 go艂ymi r臋koma Valerii z Krwawego Bractwa. Zachmurzy艂 si臋, miotany przeciwnymi uczuciami. By艂 z艂y, a jednocze艣nie rozbawiony i pe艂en uznania dla jej odwagi. P艂on臋艂a w nim ch臋膰, by z艂apa膰 t臋 cudown膮 dziewczyn臋 i zmia偶d偶y膰 w swoich 偶elaznych ramionach, ale przede wszystkim nie chcia艂 jej skrzywdzi膰. Waha艂 si臋 mi臋dzy ch臋ci膮 przytulenia jej, a porz膮dnym przetrzepaniem sk贸ry. Wiedzia艂, 偶e je偶eli podejdzie jeszcze krok, Valeria pogr膮偶y sw贸j miecz w jego sercu. Zbyt cz臋sto widzia艂 j膮 zabijaj膮c膮 ludzi w przygranicznych starciach i podczas burd w karczmach, aby mie膰 jakie艣 z艂udzenia. Wiedzia艂, 偶e jest r贸wnie szybka jak tygrysica. M贸g艂 doby膰 swojego miecza i rozbroi膰 j膮 wytr膮caj膮c jej or臋偶 z d艂oni, jednak my艣l podniesienia miecza na kobiet臋, nawet bez zamiaru zranienia, by艂a mu obca.

— Niech ci臋 diabli wezm膮! — krzykn膮艂 rozdra偶niony. — Zabior臋 ci…

Z艂o艣膰 odebra艂a mu rozum. Ruszy艂 na przygotowan膮 do 艣miertelnego ciosu dziewczyn臋. T臋 komiczn膮, a zarazem gro藕n膮 scen臋 przerwa艂 nagle wstrz膮saj膮cy d藕wi臋k. Oboje drgn臋li gwa艂townie.

— Co to by艂o — spyta艂a Valeria.

Conan odwr贸ci艂 si臋 szybko jak kot, a w jego r臋ce b艂ysn膮艂 olbrzymi miecz. Puszcza nape艂ni艂a si臋 przera偶aj膮cymi d藕wi臋kami. Ko艅skie r偶enie przemiesza艂o si臋 z trzaskiem 艂amanych ko艣ci.

— Lwy zabijaj膮 konie! — krzykn臋艂a Valeria.

— Lwy? — prychn膮艂 Conan i poja艣nia艂y mu oczy. — S艂ysza艂a艣 ryk lwa? Ja te偶 nie! S艂uchaj, jak ko艣ci trzaskaj膮 — nawet lew nie narobi艂by tyle ha艂asu zabijaj膮c konia.

Szybko ruszy艂 w d贸艂, a za nim Valeria, kt贸ra zapomnia艂a o osobistej urazie, w instynktownym dla awanturnik贸w odruchu zjednoczenia si臋 wobec wsp贸lnego zagro偶enia. Kiedy przebili si臋 przez zielony g膮szcz okrywaj膮cy ska艂臋, r偶enie ucich艂o.

— Znalaz艂em twojego konia uwi膮zanego przy stawie — m贸wi艂 st膮paj膮c tak cicho, 偶e przesta艂a si臋 dziwi膰, 偶e zdo艂a艂 j膮 zaskoczy膰 na skale. — Przywi膮za艂em mojego obok i poszed艂em twoim 艣ladem. Teraz uwa偶aj!

Wynurzyli si臋 z g臋stwiny li艣ci i spojrzeli na dolne cz臋艣ci lasu. Nad nimi rozci膮ga艂 si臋 mroczny zielony baldachim, przez kt贸ry wnika艂o rozproszone 艣wiat艂o, tworz膮c zielonkawy p贸艂mrok. Gigantyczne pnie drzew oddalone o sto jard贸w wygl膮da艂y gro殴nie i widmowo.

— Konie powinny by膰 za tymi zaro艣lami — wyszepta艂 Conan. — S艂uchaj!

Valeria ws艂ucha艂a si臋 i krew zamar艂a jej w 偶y艂ach. Mimo woli chwyci艂a sw膮 bia艂膮 d艂oni膮 muskularne, opalone rami臋 towarzysza.

Zza zaro艣li dociera艂y odg艂osy p臋kaj膮cych ko艣ci i rozdzieranego mi臋sa wraz z rozgryzaniem i mlaskaniem.

— Lwy nie ucztowa艂yby tak g艂o艣no — szepn膮艂 Conan. — Co艣 po偶era nasze konie, ale z pewno艣ci膮 to nie jest lew… Na Croma!

D藕wi臋ki urwa艂y si臋 i Conan zakl膮艂 cicho. Niespodziewany podmuch wiatru poni贸s艂 ich zapach w kierunku, gdzie za g膮szczem ukrywa艂 si臋 drapie偶nik.

— Nadchodzi! — mrukn膮艂 Cymmerianin unosz膮c miecz.

Zaro艣la zafalowa艂y gwa艂townie i Valeria mocniej 艣cisn臋艂a rami臋 Conana. Nie znaj膮c puszczy, zdawa艂a sobie jednak spraw臋, 偶e 偶adne zwierz臋, jakie kiedykolwiek widzia艂a, nie rozko艂ysa艂oby w ten spos贸b wysokich drzew.

— Musi by膰 wielki jak s艂o艅 — odgad艂 jej my艣li Conan. — Co do diab艂a… — jego g艂os urwa艂 si臋 nagle.

Z zaro艣li wy艂oni艂a si臋 g艂owa jak z koszmarnego snu. Rozwarta paszcza straszy艂a rz臋dami ociekaj膮cych 艣lin膮, 偶贸艂tych k艂贸w. W pomarszczonym jaszczurczym pysku gorza艂y pot臋偶ne, tysi膮ckrotnie powi臋kszone 艣lepia pytona, patrz膮ce bez mrugni臋cia na dwoje odr臋twia艂ych ludzi, kt贸rzy przywarli do ska艂y. Krew kapi膮ca z ogromnej paszczy splami艂a pokryte 艂usk膮, obwis艂e wargi.

Podobny do krokodylego, lecz du偶o wi臋kszy 艂eb umieszczony by艂 na d艂ugiej 艂uskowatej szyi, chronionej rz臋dami stercz膮cych z臋batych kolc贸w. Za 艂bem, tratuj膮c krzewy i ma艂e drzewa, wynurzy艂 si臋, ko艂ysz膮c z wolna tu艂贸w — gigantyczne, beczkowate cia艂o na absurdalnie kr贸tkich nogach. Bia艂y brzuch niemal sun膮艂 po ziemi, podczas gdy z臋baty grzbiet wznosi艂 si臋 wy偶ej ni偶 Conan m贸g艂by si臋gn膮膰 stoj膮c na palcach. Z ty艂u za pokracznym cielskiem wl贸k艂 si臋, na podobie艅stwo skorpiona, d艂ugi, kolczasty ogon.

— Z powrotem na ska艂臋, szybko! — krzykn膮艂 Conan ci膮gn膮c za sob膮 dziewczyn臋. — Nie s膮dz臋, aby umia艂 si臋 wspina膰, ale mo偶e stan膮膰 na tylnych nogach i pochwyci膰 nas.

Mia偶d偶膮c krzewy i 艂ami膮c drzewka, potw贸r niczym niezatrzymany sun膮艂 w ich kierunku. Uciekali przed nim na ska艂臋 jak li艣cie gnane wiatrem. Wpadaj膮c w g膮szcz listowia, Valeria odwr贸ci艂a si臋 na moment i ujrza艂a przera偶aj膮cego olbrzyma, stoj膮cego na tylnych nogach, tak jak przypuszcza艂 Conan. Na ten widok Valeri臋 ogarn臋艂a panika.

Stoj膮ca na nogach bestia wygl膮da艂a na jeszcze pot臋偶niejsz膮, a olbrzymi 艂eb g贸rowa艂 nad drzewami. 呕elazna d艂o艅 Conana chwyci艂a przegub dziewczyny, ci膮gn膮c j膮 przez zielone li艣cie ku gor膮cym promieniom s艂o艅ca dok艂adnie w tym momencie, gdy przednie 艂apy potwora uderzy艂y w ska艂臋 z tak膮 si艂膮, 偶e ca艂a zadr偶a艂a.

Olbrzymi 艂eb zanurkowa艂 mi臋dzy ga艂臋ziami, tu偶 za uciekaj膮cymi i zamkn膮艂 si臋 z trzaskiem. Oboje stali jeszcze przez chwil臋 bez ruchu, patrz膮c w przera偶eniu na chowaj膮ce si臋 mi臋dzy zielonymi li艣膰mi koszmarne oblicze, kt贸re znikn臋艂o tak, jakby zanurzy艂o si臋 w wodzie. Patrz膮c w d贸艂, poprzez po艂amane ga艂臋zie opadaj膮ce na ska艂臋, zobaczyli, 偶e bestia przysiad艂a na zadzie u podn贸偶a ska艂y i wpatrywa艂a si臋 w nich nieruchomym wzrokiem. Valeria wzdrygn臋艂a si臋.

— D艂ugo b臋dzie tak czeka艂a — jak s膮dzisz?

Conan uderzy艂 nog膮 czaszk臋 le偶膮c膮 mi臋dzy li艣膰mi zalegaj膮cymi p贸艂k臋.

— Ten cz艂owiek musia艂 trafi膰 tutaj, uciekaj膮c przed t膮 lub podobn膮 besti膮. Umar艂 z g艂odu, wszystkie ko艣ci ma ca艂e. To paskudztwo tam w dole — to musi by膰 smok, o kt贸rym czarni wspominaj膮 w swoich legendach. Je偶eli tak, to nie ruszy si臋 st膮d, dop贸ki nie wyzioniemy ducha.

Valeria patrzy艂a na艅 pustymi oczyma, zapominaj膮c o urazie. Usi艂owa艂a opanowa膰 ogarniaj膮cy j膮 strach. Setki razy dowiod艂a swojej zuchwa艂ej odwagi w zawzi臋tych walkach na morzu i l膮dzie, na 艣liskich od krwi pok艂adach p艂on膮cych okr臋t贸w, na murach obleganych grod贸w i na udeptanych pla偶ach, gdzie piraci z Krwawego Bractwa no偶ami rozstrzygali pojedynki o przyw贸dztwo. Jednak偶e groza tej sytuacji mrozi艂a jej krew w 偶y艂ach. 艢mier膰 od miecza w wirze walki by艂a niczym wobec bezczynnego i bezradnego pozostawania na nagiej skale, pilnowanej przez obrzydliwy i potworny relikt dawnych czas贸w. Oczekiwanie na 艣mier膰 g艂odow膮 doprowadza艂o j膮 do paniki.

— B臋dzie musia艂 odej艣膰 cho膰 na chwil臋, 偶eby je艣膰 i pi膰 — powiedzia艂a bez przekonania

— Nie odejdzie daleko — perorowa艂 Conan. — Ledwie co najad艂 si臋 koniny, a b臋d膮c gadem d艂ugo wytrzyma bez wody i jedzenia. My艣l臋 jednak, 偶e nie zasypia po ob偶arstwie jak w臋偶e. No, w ka偶dym razie nie potrafi wej艣膰 na ska艂臋.

Conan m贸wi艂 ze stoickim spokojem. Olbrzymia cierpliwo艣膰 dzikich lud贸w i ich potomk贸w, podobnie jak gwa艂towne 偶膮dze i nami臋tno艣ci, by艂y cz臋艣ci膮 jego barbarzy艅skiej natury. Umia艂 znosi膰 takie sytuacje ze spokojem niepoj臋tym dla cywilizowanego cz艂owieka.

— Czy nie mogliby艣my dosta膰 si臋 na drzewa i uciec po ga艂臋ziach jak ma艂py? — spyta艂a Valeria z rozpacz膮.

— My艣la艂em o tym — powiedzia艂 potrz膮saj膮c g艂ow膮. — Ga艂臋zie dostaj膮ce do turni s膮 zbyt s艂abe, aby mog艂y utrzyma膰 nasz ci臋偶ar. Opr贸cz tego mam wra偶enie, 偶e ten szata艅ski pomiot m贸g艂by wyrwa膰 ka偶de z tych olbrzymich drzew wraz z korzeniami.

— To co, mamy tu tak po prostu siedzie膰 z za艂o偶onymi r臋koma i czeka膰, a偶 umrzemy z g艂odu?! — krzykn臋艂a z w艣ciek艂o艣ci膮. Kopni臋ta czaszka potoczy艂a si臋 z chrz臋stem po p贸艂ce. — Ja nie mam takiego zamiaru! Zejd臋 na d贸艂 i utn臋 mu ten przekl臋ty 艂eb!

Conan siad艂 wygodnie na kamieniu, u st贸p iglicy. Parzy艂 z podziwem na l艣ni膮ce oczy i napi臋t膮, dygocz膮c膮 posta膰, lecz widz膮c, 偶e w przyp艂ywie szale艅stwa jest zdolna do ka偶dego g艂upstwa, nie wyrazi艂 g艂o艣no swojego podziwu.

— Siadaj — mrukn膮艂 chwytaj膮c j膮 za nadgarstek i poci膮gaj膮c na swoje kolana. By艂a zbyt zaskoczona, by si臋 przeciwstawi膰, gdy wyj膮艂 miecz z jej r臋ki i w艂o偶y艂 go do pochwy. — Sied藕 cicho i uspok贸j si臋. Po艂ama艂aby艣 tylko miecz na jego 艂uskach. Po偶ar艂by ci臋 jednym k艂apni臋ciem paszczy lub rozbi艂 jak jajko swoim kolczastym ogonem. Wybrniemy z tych tarapat贸w i nie damy si臋 prze偶u膰 i po艂kn膮膰.

Valeria milcza艂a, nie pr贸buj膮c nawet zepchn膮膰 jego r臋ki ze swej kibici. Taki strach by艂 czym艣 nowym dla Valerii z Krwawego Bractwa. Siedzia艂a grzecznie i potulnie na kolanach towarzysza. Zarallo, kt贸ry nazwa艂 j膮 diablic膮 z piekielnego haremu, zdumia艂by si臋 szczerze. Conan bawi艂 si臋 leniwie jej z艂otymi lokami, poch艂oni臋ty tylko t膮 czynno艣ci膮. Ani szkielet u jego st贸p, ani bestia czyhaj膮ca w dole, nawet w minimalnym stopniu nie przeszkadza艂y mu w tej czynno艣ci.

Kr膮偶膮cy w艣r贸d li艣ci niespokojny wzrok dziewczyny natrafi艂 na kolorowe plamy w艣r贸d zieleni. Z ga艂臋zi drzewa o szczeg贸lnie g臋stych i jasnozielonych li艣ciach zwisa艂y du偶e, ciemnoczerwone, kr膮g艂e owoce. Przypomnia艂a sobie, 偶e jest g艂odna i spragniona, chocia偶 pragnienie nie dokucza艂o jej, dop贸ki nie zostali uwi臋zieni na turni, nie mog膮c tym samym znale殴膰 po偶ywienia i wody.

— Nie b臋dziemy g艂odowa膰 — rzek艂a. — Tam s膮 owoce — mo偶emy je zerwa膰.

Conan spojrza艂 we wskazanym kierunku.

— Gdyby艣my je zjedli, niepotrzebny by艂by smok — mrukn膮艂. — Czarni ludzie z Kush nazywaj膮 je jab艂kami Derkety. Derketa to W艂adczyni Umar艂ych. Napij si臋 troch臋 soku lub skrop swoje cia艂o, a b臋dziesz martwa, zanim zwalisz si臋 u podstawy ska艂y.

— Och!

Valeria pogr膮偶y艂a si臋 w ponurym zamy艣leniu. Wygl膮da na to, 偶e nie ma ucieczki od czekaj膮cego nas przeznaczenia — rozmy艣la艂a. Nie widzia艂a 偶adnej szansy ocalenia, a Conan zdawa艂 si臋 by膰 zainteresowany tylko jej cia艂em i z艂otymi lokami. Je偶eli nawet pr贸bowa艂 znale藕膰 drog臋 ratunku, nie da艂 tego po sobie zna膰.

— Gdyby艣 zdj膮艂 ze mnie swoje r臋ce i wdrapa艂 si臋 na ten szczyt — powiedzia艂a — zobaczy艂by艣 co艣, co by ci臋 zdumia艂o.

Popatrzy艂 na ni膮 pytaj膮co i uczyni艂, o co prosi艂a. Przylegaj膮c do skalnej iglicy i rozgl膮daj膮c si臋 skierowa艂 wzrok na otaczaj膮c膮 ich puszcz臋. Sta艂 przez d艂u偶sz膮 chwil臋 w milczeniu, wygl膮daj膮cy na skale niczym pos膮g z br膮zu.

— To warowne miasto. Czy tam chcia艂a艣 si臋 uda膰, kiedy pr贸bowa艂a艣 wys艂a膰 mnie samego w kierunku morza?

— Pojawi艂e艣 si臋 tu, gdy ledwie je zobaczy艂am. Kiedy uciek艂am z Sukhmet, nie wiedzia艂am o nim.

— Kto by przypuszcza艂, 偶e mo偶na tu natrafi膰 na miasto? Niemo偶liwe, aby Stygijczycy kiedykolwiek dotarli tak daleko. Czy takie miasto mogli wybudowa膰 czarni? Na r贸wninie nie ma ani stad byd艂a, ani upraw, czy pod膮偶aj膮cych ku miastu ludzi.

— Chcia艂e艣 to wszystko dostrzec z takiej odleg艂o艣ci? — spyta艂a go.

Wzruszy艂 ramionami i zsun膮艂 si臋 na p贸艂k臋.

— Ludzie z miasta i tak nie mog膮 nam teraz pom贸c, a zreszt膮 nie wiadomo, czy chcieliby. Ludy Czarnych Kraj贸w s膮 przewa偶nie nieprzyja藕nie nastawione wobec przybyszy. Prawdopodobnie naszpikowaliby nas w艂贸czniami…

Conan urwa艂 w p贸艂 zdania i sta艂 w milczeniu, patrz膮c w purpurowe kule wisz膮ce na ga艂臋ziach, jakby zapomnia艂, o czym m贸wi艂.

— Dzidy! — wymamrota艂. — Co za g艂upiec ze mnie, 偶e nie pomy艣la艂em o tym wcze艣niej. Tak to jest, gdy pi臋kna kobieta zawr贸ci w g艂owie.

— Co ty wygadujesz? — spyta艂a Valeria.

Nie odpowiadaj膮c wszed艂 mi臋dzy li艣cie i spojrza艂 przez nie w d贸艂. Olbrzym czatowa艂 u podn贸偶a ska艂y z przera偶aj膮c膮 gadzi膮 cierpliwo艣ci膮. Conan zwymy艣la艂 go bez specjalnego zapa艂u i zacz膮艂 艣cina膰 ga艂臋zie, uderzaj膮c i 艣cinaj膮c je najdalej, jak tylko zdo艂a艂 dosi臋gn膮膰. Gwa艂townie szarpi膮ce si臋 li艣cie dra偶ni艂y potwora. Uni贸s艂 si臋 na tylnych nogach i t艂uk艂 swym obrzydliwym ogonem, 艂ami膮c drzewa jak drzazgi. Conan obserwowa艂 go uwa偶nie i kiedy Valeria by艂a pewna, 偶e bestia ponownie uderzy w ska艂臋, Cymmerianin wycofa艂 si臋 trzymaj膮c uci臋te ga艂臋zie: trzy cienkie, prawie siedmiostopowe dr膮gi, nie grubsze od kciuka. 艢ci膮艂 r贸wnie偶 kilka wytrzyma艂ych, cienkich p臋d贸w winoro艣li.

— Ga艂臋zie s膮 zbyt lekkie na drzewce dzidy, a p臋dy nie grubsze od sznurka — powiedzia艂, wskazuj膮c li艣cie wok贸艂 ska艂y. — Nie wytrzyma艂yby naszego ci臋偶aru — ale w jedno艣ci si艂a. Tak nam — Cymmerianom m贸wili renegaci z Aquilonii, kiedy przybywali w nasze g贸ry naj膮膰 ludzi i najecha膰 w艂asny kraj. Jednak my zawsze walczyli艣my klanami.

— Co to, u diab艂a, ma wsp贸lnego z tymi patykami.

— Poczekaj, to zobaczysz.

Z艂o偶ywszy kije razem, w艂o偶y艂 mi臋dzy nie r臋koje艣膰 swojego sztyletu, po czym zwi膮za艂 wszystko razem p臋dami winoro艣li i kiedy sko艅czy艂 robot臋 otrzyma艂 siln膮 dzid臋 o siedmiostopowym drzewcu.

— Co ty chcesz tym zwojowa膰? M贸wi艂e艣, 偶e miecz nie przebije jego 艂usek.

— Nie wsz臋dzie ma 艂uski — odpowiedzia艂 Conan. — W niejeden spos贸b mo偶na zedrze膰 sk贸r臋 z pantery.

Podszed艂 do skraju li艣ci i ostro偶nie wbi艂 ostrze dzidy w jedno z Jab艂ek Derkety, odchylaj膮c si臋 na bok, by unikn膮膰 purpurowego soku tryskaj膮cego z przebitego owocu. Po chwili wyci膮gn膮艂 ostrze i ukaza艂 jej b艂臋kitn膮 stal splamion膮 purpurowym sokiem.

— Nie wiem, czy to da rad臋, czy nie — powiedzia艂, — ale jest tu do艣膰 trucizny, by powali膰 s艂onia. Zobaczymy.

Valeria sz艂a tu偶 za nim, kiedy wchodzi艂 mi臋dzy li艣cie. Trzymaj膮c ostro偶nie zatrute ostrze z daleka od siebie, Conan wynurzy艂 g艂ow臋 z g膮szczu i krzykn膮艂 do potwora.

— Na co tak czekasz, ty pokr臋cony potomku niemoralnych rodzic贸w? Wystaw tu sw贸j paskudny pysk, d艂ugoszyja poczwaro, a mo偶e poczekasz, a偶 zejd臋 i kopn臋 ci臋 w gadzi膮…

I tak dalej — bogactwo i soczysto艣膰 wypowiedzi Conana wprawi艂o Valeri臋 w wielkie zdumienie mimo jej obycia z wulgarnym j臋zykiem 偶eglarzy. Odnios艂o to zamierzony skutek na potworze. Podobnie jak niepotrzebne ujadanie psa budzi niepok贸j i w艣ciek艂o艣膰 w z natury cichych zwierz臋tach, tak wrzaskliwy g艂os cz艂owieka budzi strach u jednych, a w艣ciek艂o艣膰 u innych. Nagle, z niesamowit膮 szybko艣ci膮 kolos stan膮艂 na pot臋偶nych tylnych 艂apach i wyci膮gn膮艂 paszcz臋 w pr贸bie dosi臋gni臋cia tego krzykliwego kar艂a, kt贸rego wrzask zak艂贸ci艂 pierwotn膮 cisz臋 jego odwiecznego kr贸lestwa.

Jednak Conan dok艂adnie oceni艂 odleg艂o艣膰. Olbrzymi 艂eb wyl膮dowa艂 z trzaskiem ga艂臋zi nieca艂e pi臋膰 st贸p poni偶ej Cymmerianina i gdy potworne szcz臋ki rozwar艂y si臋 jak u olbrzymiego w臋偶a, Conan cisn膮艂 dzid膮 w czerwone gard艂o. Uderzy艂 ca艂膮 si艂膮 obu ramion, wbijaj膮c d艂ugie ostrze sztyletu w mi臋kkie cia艂o. Jednocze艣nie pot臋偶na paszcza zamkn臋艂a si臋 konwulsyjnie, przegryzaj膮c drzewce i niemal str膮caj膮c Conana ze ska艂y. Niechybnie run膮艂by, gdyby stoj膮ca za nim dziewczyna nie chwyci艂a go za pas. Uchwyci艂 si臋 skalnego wyst臋pu i podzi臋kowa艂 jej u艣miechem.

W dole, pod nimi, potw贸r tarza艂 si臋 po ziemi jak pies, kt贸remu rzucono w oczy pieprzem. Trz膮s艂 艂bem na wszystkie strony, drapa艂 go pazurami i co chwil臋 rozwiera艂 paszcz臋 na ca艂膮 szeroko艣膰. W ko艅cu zdo艂a艂 nadepn膮膰 drzewce przedni膮 艂ap膮 i wyrwa膰 ostrze. Uni贸s艂 rozwarty, tryskaj膮cy krwi膮 pysk i spojrza艂 na ska艂臋 z tak inteligentn膮 w艣ciek艂o艣ci膮, 偶e Valeria zadr偶a艂a i doby艂a miecza. 艁uski na cielsku potwora zmieni艂y kolor z rudobr膮zowego na jaskrawoczerwony. Jednak najstraszniejsze by艂o to, 偶e przerwa艂 otaczaj膮c膮 cisz臋. D藕wi臋ki, jakie wydoby艂y si臋 z jego skrwawionej gardzieli, nie przypomina艂y niczego, co mog艂oby wyda膰 z siebie jakiekolwiek ziemskie stworzenie.

Z przera偶aj膮cym, dra偶ni膮cym rykiem smok rzuci艂 si臋 na ska艂臋, b臋d膮c膮 warowni膮 wrog贸w. Raz po raz pot臋偶ny 艂eb przebija艂 g臋stwin臋 ga艂臋zi, na darmo chwytaj膮c szcz臋kami powietrze. Ca艂ym ci臋偶arem pokracznego cielska wali艂 o ska艂臋, a偶 trz臋s艂a si臋 od podstawy do szczytu. W ko艅cu, staj膮c na tylnych 艂apach, 艣cisn膮艂 przednimi ska艂臋, usi艂uj膮c wyrwa膰 j膮 tak jak drzewo. Ta demonstracja pierwotnej si艂y zmrozi艂a krew w 偶y艂ach Valerii. Conan jednak by艂 zbyt pierwotny w swych odruchach, by odczuwa膰 co艣 wi臋cej ni偶 pe艂ne zrozumienia zainteresowanie. Dla barbarzy艅cy, w przeciwie艅stwie do Valerii, nie by艂o zbyt wielkiej r贸偶nicy mi臋dzy zwierz臋tami, a lud藕mi. Szalej膮cy u st贸p ska艂y potw贸r by艂 jedynie form膮 偶ycia o innej pow艂oce, lecz o podobnych do ludzkich przypad艂o艣ciach charakteru. W szale艅stwie potwora widzia艂 odbicie swojego gniewu, a w ryku i charkocie — przekle艅stwa, jakimi obdzieli艂 wcze艣niej gada. Czuj膮c wi臋zy ze wszystkim co dzikie, nawet smokiem, nie odczuwa艂 owego przera偶enia, jakie dotkn臋艂o Valeri臋 na widok w艣ciek艂o艣ci okrutnej bestii.

Siedzia艂 ze spokojem, obserwuj膮c i wskazuj膮c zmiany, jakie dostrzeg艂 w g艂osie i ruchach smoka.

— Trucizna zaczyna dzia艂a膰 — rzek艂 z przekonaniem.

— Nie wierz臋.

Valerii zdawa艂o si臋 niemo偶liwym, aby cokolwiek nie wiedzie膰 nawet jak morderczego, mog艂o zadzia艂a膰 na t臋 g贸r臋 mi臋艣ni i w艣ciek艂o艣ci.

— S艂ysz臋 b贸l w jego ryku — powiedzia艂 Conan. — Na pocz膮tku by艂 w艣ciek艂y tylko z powodu uk艂ucia w podniebienie. Teraz czuje dzia艂anie trucizny. Patrz! Zatacza si臋! Wkr贸tce o艣lepnie. No i co, nie m贸wi艂em?

Smok niespodzianie zachwia艂 si臋 i ruszy艂 z trzaskiem w las.

— Ucieka? — niespokojnie spyta艂a Valeria.

— Idzie do stawu — Conan zerwa艂 si臋, got贸w do natychmiastowego dzia艂ania.

— Trucizna go pali. Chod藕! Za chwil臋 o艣lepnie, ale mo偶e tu powr贸ci膰 po w臋chu i je偶eli wyczuje, 偶e dalej tu siedzimy, zostanie a偶 do 艣mierci. Poza tym jego ryki mog膮 艣ci膮gn膮膰 inne przyjemniaczki. Idziemy!

— Na d贸艂? — Valeria by艂a przera偶ona.

— A jak?! Dotrzemy do miasta! Mog膮 nas tam skr贸ci膰 o g艂ow臋, ale to nasza jedyna szansa. Mo偶emy spotka膰 po drodze jeszcze tysi膮c smok贸w, ale zosta膰 tu, to najpewniejszy spos贸b na samob贸jstwo. Je偶eli b臋dziemy czeka膰 a偶 padnie, mo偶e nas odwiedzi膰 jeszcze tuzin innych. Po艣piesz si臋!

Pu艣ci艂 si臋 w d贸艂 zwinnie jak ma艂pa, zatrzymuj膮c si臋 tylko po to, by pom贸c odrobin臋 mniej zwinnej towarzyszce, kt贸ra dop贸ki nie ujrza艂a znikaj膮cego Cymmerianina, uwa偶a艂a, 偶e wspina si臋 po takielunku czy pionowych ska艂ach nie gorzej od ka偶dego m臋偶czyzny. Weszli w panuj膮cy pod ga艂臋ziami p贸艂mrok i w ciszy dotarli na ziemi臋. Valerii zdawa艂o si臋, 偶e bicie jej serca s艂ycha膰 w ca艂ej okolicy. G艂o艣ne chlipanie dochodz膮ce zza g臋stych krzew贸w m贸wi艂o, 偶e smok dopad艂 stawu i 艂apczywie pije wod臋.

— Wr贸ci jak tylko ugasi pragnienie — powiedzia艂 Conan. — Mog膮 up艂yn膮膰 godziny zanim trucizna go zabije — je偶eli w og贸le zabije.

W oddali, za lasem, s艂o艅ce chowa艂o si臋 za horyzont. W mglistym p贸艂mroku puszczy pojawi艂y si臋 czarne cienie i rozmyte kszta艂ty. Conan uj膮艂 Valeri臋 za r臋k臋 i co si艂 w nogach cicho oddalili si臋 od podn贸偶a ska艂y. Sam czyni艂 ha艂asu mniej ni偶 wiaterek wiej膮cy mi臋dzy drzewami, natomiast Valerii zdawa艂o si臋, 偶e jej kroki oznajmiaj膮 ca艂ej puszczy ich ucieczk臋.

— Nie s膮dz臋, 偶eby poszed艂 po naszych 艣ladach — m贸wi艂 cicho Conan — ale je偶eli wiatr zawieje z naszej strony, mo偶e nas wyczu膰.

— Mitro, spraw, by wiatr nie wia艂! — b艂aga艂a Valeria.

Jej blada twarz majaczy艂a w p贸艂mroku. W wolnej r臋ce 艣ciska艂a miecz, lecz dotyk oprawionej w rekini膮 sk贸r臋 r臋koje艣ci umacnia艂 w niej poczucie w艂asnej bezsilno艣ci. Do skraju puszczy mieli jeszcze daleko, kiedy us艂yszeli za sob膮 uderzenia i trzaski. Valeria przygryz艂a usta, t艂umi膮c krzyk.

— Z艂apa艂 nasz 艣lad! — szepn臋艂a.

Conan zaprzeczy艂 g艂ow膮.

— Nie poczu艂 naszego zapachu na skale, a teraz miota si臋 o艣lepiony po lesie, pr贸buj膮c nas znale藕膰. Chod藕! Albo dostaniemy si臋 do miasta, albo zginiemy! Wyrwie ka偶de drzewo, na kt贸re by艣my si臋 schowali, oby tylko nie by艂o wiatru …

Posuwali si臋 do przodu, a偶 drzewa zacz臋艂y rzedn膮膰. Dooko艂a puszcza tworzy艂a czarny, nieprzenikniony ocean, a w oddali s艂ycha膰 by艂o trzaski 艂amanych przez smoka drzew.

— Przed nami r贸wnina — dysza艂a Valeria. — Jeszcze troch臋 i …

— Na Croma! — zakl膮艂 Conan.

— Mitro! — szepn臋艂a Valeria.

Od po艂udnia zerwa艂 si臋 wiatr. Powia艂 nad nimi w stron臋 czarnej puszczy. Natychmiast potworny ryk wstrz膮sn膮艂 lasem. Bez艂adna szamotanina przesz艂a w nieprzerwany trzask, gdy smok ruszy艂 jak huragan prosto w kierunku, z kt贸rego dociera艂 zapach wrog贸w.

— Szybko! — warkn膮艂 Conan, z oczyma gorej膮cymi niczym u wilka zagnanego w pu艂apk臋. — Jeszcze mo偶emy ucieka膰!

呕eglarskie buty nie s膮 szyte, by w nich szybko biega膰, a 偶ycie pirata nie uczy go ucieka膰. Po stu jardach Valeria zwolni艂a, ci臋偶ko oddychaj膮c, za艣 trzaski z ty艂u przesz艂y w pot臋guj膮cy si臋 艂omot. Bestia dotar艂a do mniej poro艣ni臋tej cz臋艣ci puszczy.

Conan obj膮艂 swym 偶elaznym ramieniem dziewczyn臋 w talii unosz膮c j膮 tak, 偶e ledwo dotyka艂a ziemi i p臋dzi艂 z tak膮 szybko艣ci膮, jakiej sama nigdy by nie osi膮gn臋艂a. Gdyby jeszcze przez pewien czas zdo艂ali utrzyma膰 si臋 z daleka od koszmarnego gada, to by膰 mo偶e zdradziecki wiatr zmieni艂by kierunek. Wiatr jednak wia艂 nadal, a szybkie spojrzenie przez rami臋 ukaza艂o Conanowi doganiaj膮cego ich potwora, p臋dz膮cego jak galera wojenna gnana wiatrem. Cymmerianin odepchn膮艂 gwa艂townie Valeri臋, kt贸ra przelecia艂a kilka jard贸w 艂api膮c r贸wnowag臋 i wyl膮dowa艂a pod najbli偶szym drzewem, sam za艣 stan膮艂 naprzeciw p臋dz膮cemu smokowi. Pewny, i偶 wybi艂a jego ostatnia godzina, Cymmerianin podda艂 si臋 swojemu instynktowi i rzuci艂 si臋 na spotkanie oszala艂ej bestii.

Skoczy艂 jak uderzy艂 i poczu艂 jak miecz, przebijaj膮c 艂uski, wchodzi g艂臋boko w ogromny pysk, jednak pot臋偶ne uderzenie odrzuci艂o go 偶ywego i pozbawionego tchu o pi臋膰dziesi膮t st贸p dalej.

Cymmerianin sam nie poj膮艂 tego, w jaki spos贸b stan膮艂 na nogi. W jego 艣wiadomo艣ci ko艂ata艂a si臋 tylko jedna my艣l, 偶e na drodze rozp臋dzonej bestii le偶y oszo艂omiona i bezradna dziewczyna. Wzi膮艂 g艂臋boki oddech, skoczy艂 i stan膮艂 obok niej z mieczem w r臋ku.

Valeria le偶a艂a tam, gdzie j膮 pchn膮艂, pr贸buj膮c usi膮艣膰. Nie dotkn臋艂y jej ani straszne k艂y, ani olbrzymie 艂apy gada. Conan trafiony zosta艂 piersi膮 albo 艂ap膮 potwora, kt贸ry pop臋dzi艂 dalej w nag艂ych wstrz膮sach agonii, zapominaj膮c o swoich niedosz艂ych ofiarach. Gnaj膮c bez opami臋tania, uderzy艂 nisko pochylonym 艂bem w olbrzymie drzewo stoj膮ce na jego drodze. Si艂a uderzenia wyrwa艂a drzewo z korzeniami i roztrzaska艂a ukryty w topornej czaszce m贸zg. Drzewo zwali艂o si臋 na smoka zas艂aniaj膮c go, a dwoje oszo艂omionych ludzi patrzy艂o jak wstrz膮sane konwulsjami ga艂臋zie powoli nieruchomiej膮.

Conan podni贸s艂 dziewczyn臋 na nogi i ruszy艂 ci膮gn膮c j膮 za r臋k臋. W chwil臋 p贸藕niej dotarli do bezdrzewnej r贸wniny spowitej cisz膮 i mrokiem. Barbarzy艅ca zatrzyma艂 si臋 i obejrza艂 za siebie. W mahoniowej ciszy nie zadrga艂 ani jeden li艣膰, nie odezwa艂 si臋 偶aden ptak. Puszcza sta艂a taka cicha, jaka musia艂a by膰 przed stworzeniem cz艂owieka.

— Chod藕 — mrukn膮艂 Cymmerianin, poci膮gaj膮c za sob膮 Valeri臋. — Jeszcze tylko kawa艂ek. Je偶eli inne smoki wypadn膮 z lasu …

Nie musia艂 ko艅czy膰 zdania.

Do miasta by艂o dalej ni偶 to si臋 zdawa艂o ze szczytu ska艂y. Serce Valerii wali艂o jak op臋tane, brakowa艂o jej tchu. Przy ka偶dym kroku obawia艂a si臋, 偶e us艂yszy trzask i 艂omot, a z puszczy wypadnie nast臋pny kolos. Jednak nic takiego nie zak艂贸ci艂o ciszy.

Gdy oddalili si臋 na mil臋 od lasu. Valeria pierwszy raz g艂臋boko odetchn臋艂a. Powoli wraca艂a jej weso艂a pewno艣膰 siebie. S艂o艅ce ju偶 si臋 skry艂o i r贸wnin臋 spowi艂a ciemno艣膰 rozja艣niona nieco przez gwiazdy, kt贸rych zimne i blade 艣wiat艂o zmienia艂o kaktusy w przera偶aj膮ce postacie.

— Tu niczego nie ma — ani byd艂a, ani p贸l uprawnych — mrucza艂 Conan. — Jak ci ludzie 偶yj膮?

— Mo偶e byd艂o zagnali na noc do zagr贸d — nie艣mia艂o sugerowa艂a Valeria — a pola s膮 po drugiej stronie miasta.

— Mo偶e, ale ze ska艂y niczego takiego nie dostrzeg艂em.

Nad miastem pojawi艂 si臋 ksi臋偶yc, w kt贸rego 偶贸艂tym odblasku ostro odcina艂y si臋 kontury wie偶 i mur贸w. Valeria zadr偶a艂a. Czarne w 艣wietle ksi臋偶yca miasto wygl膮da艂o ponuro i nieprzyja藕nie. Conan dozna艂 chyba podobnego uczucia, gdy偶 stan膮艂, rozgl膮dn膮艂 si臋 dooko艂a i cicho powiedzia艂:

— Chyba tu zostaniemy. W nocy nie wpuszcz膮 nas przez bram臋. Musimy odpocz膮膰, przecie偶 nie wiemy, jak nas przyjm膮. Kilka godzin snu dobrze nam zrobi, a w razie k艂opot贸w b臋dziemy w lepszej formie do walki lub ucieczki.

Podszed艂 do k臋py kaktus贸w tworz膮cych okr膮g, zjawiska spotykanego do艣膰 cz臋sto na po艂udniowych pustyniach. Wyr膮ba艂 mieczem przej艣cie i zach臋ci艂 r臋k膮 Valeri臋.

— Przynajmniej w臋偶e nie b臋d膮 nam tu przeszkadza膰.

Valeria ze strachem w oczach popatrzy艂a w stron臋 odleg艂ej o prawie sze艣膰 mil czarnej puszczy.

— A co b臋dzie, je偶eli smok wyjdzie z puszczy?

— B臋dziemy czuwa膰 — odpowiedzia艂, nie proponuj膮c niczego, co nale偶a艂oby zrobi膰 w takiej sytuacji. Spogl膮da艂 na wznosz膮ce si臋 o par臋 mil dalej miasto. 呕aden blask nie pojawi艂 si臋 na wie偶ach i blankach. Ten warowny gr贸d wynosi艂 si臋 pod gwia藕dzistym niebem jak ogromna, czarna tajemnica.

— Po艂贸偶 si臋 i 艣pij. Ja pierwszy zostan臋 na warcie.

Dziewczyna zawaha艂a si臋, patrz膮c na niego niepewnie, ale Conan siedzia艂 ju偶 w przej艣ciu na skrzy偶owanych nogach i z mieczem na kolanach wpatrywa艂 si臋 w r贸wnin臋. Valeria po艂o偶y艂a si臋 na piasku, wewn膮trz kolczastego fortu, bez zb臋dnych s艂贸w.

— Obud藕 mnie, gdy ksi臋偶yc stanie w zenicie — powiedzia艂a stanowczo.

Cymmerianin nie odezwa艂 si臋 i nie spojrza艂 nawet w jej stron臋. Zasn臋艂a maj膮c obraz jego muskularnej postaci, niby wykutego w br膮zie pos膮gu na tle rozgwie偶d偶onego nieba.

Valeria obudzi艂a si臋 gwa艂townie i ujrza艂a wstaj膮cy na r贸wninie szary 艣wit. Usiad艂a rozcieraj膮c oczy. Conan siedzia艂 przy kaktusie 艣cinaj膮c grube li艣cie i umiej臋tnie wyrywaj膮c kolce.

— Nie obudzi艂e艣 mnie — powiedzia艂a z wyrzutem. — Pozwoli艂e艣 mi spa膰 ca艂膮 noc!

— By艂a艣 zm臋czona — odpar艂 — a z pewno艣ci膮 i twoja wspania艂a tylna cz臋艣膰 by艂a obola艂a po d艂ugiej je藕dzie. Wy piraci nie jeste艣cie przyzwyczajeni do siod艂a.

— A ty?

— Zanim zosta艂em piratem by艂em kozakiem — odpowiedzia艂. — Oni ca艂e 偶ycie sp臋dzaj膮 na ko艅skim grzbiecie. Ja ucinam sobie drzemki jak pantera czyhaj膮ca przy 艣cie偶ce na jelenia. Gdy moje oczy s膮 zamkni臋te, uszy czuwaj膮.

Rzeczywi艣cie, olbrzymi barbarzy艅ca wygl膮da艂 tak wypocz臋ty, jakby spa艂 ca艂膮 noc. Oczy艣ciwszy li艣膰 z kolc贸w, obra艂 grub膮 sk贸r臋 i poda艂 dziewczynie mi臋sisty, soczysty k膮sek.

— Spr贸buj! To po偶ywienie i woda ludzi pustyni. Kiedy艣 przewodzi艂em Zuagirom, koczownikom 艂upi膮cym karawany.

— Czy jest co艣, czego jeszcze nie robi艂e艣? — spyta艂a Valeria z kpin膮 i jednocze艣nie podziwem.

— Nie w艂ada艂em dot膮d hyboria艅skim kr贸lestwem — u艣miechn膮艂 si臋, odgryzaj膮c pot臋偶ny kawa艂 kaktusa, — cho膰 raz 艣ni艂o mi si臋 to. By膰 mo偶e kiedy艣 zostan臋 kr贸lem… W艂a艣ciwie dlaczego nie?

Podziwiaj膮c jego ch艂odne zuchwalstwo, pokiwa艂a g艂ow膮 i zacz臋艂a je艣膰. Kaktus by艂 dobry w smaku i pe艂ny orze藕wiaj膮cego, gasz膮cego pragnienie soku. Ko艅cz膮c posi艂ek, Conan wytar艂 d艂onie w piasek, wsta艂, poprawi艂 r臋k膮 swoj膮 g臋st膮, czarn膮 czupryn臋, zapi膮艂 pas z mieczem i rzek艂:

— Czas najwy偶szy ruszy膰 w drog臋. Je偶eli mieszka艅cy tego miasta poder偶n膮 nam gard艂a, to niech zrobi膮 to teraz, zanim zacznie si臋 upal.

Jego ponury dowcip by艂 niezamierzony, lecz Valeria pomy艣la艂a, 偶e mo偶e by膰 proroczy. Wsta艂a i r贸wnie偶 poprawi艂a sw贸j pas i miecz. Wczorajsze przera偶enie min臋艂o, a rycz膮ce smoki z odleg艂ego lasu sta艂y si臋 niepewnym wspomnieniem. Dziarsko stawia艂a stopy obok Cymmerianina. Cokolwiek ich oczekiwa艂o, ich wrogami b臋d膮 ludzie, a Valeria z Krwawego Bractwa nie spotka艂a jeszcze cz艂owieka, kt贸rego by si臋 obawia艂a. Conan popatrzy艂 na ni膮, gdy tak sz艂a krokiem podobnym do jego st膮pania.

— Maszerujesz jak g贸ral, a nie jak 偶eglarz — powiedzia艂. — Musisz by膰 Aquilonk膮. S艂o艅ce Darfaru nie opali艂oby twojej sk贸ry. Niejedna ksi臋偶niczka pozazdro艣ci艂aby ci.

— Urodzi艂am si臋 w Aquilonii — odpowiedzia艂a. Jego komplementy ju偶 jej nie dra偶ni艂y. Widoczny podziw, jakim j膮 obdarza艂, sprawia艂 jej przyjemno艣膰. Jednocze艣nie nie wykorzysta艂 przewagi, kt贸r膮 uzyska艂, gdy uleg艂a przera偶eniu, a jeszcze na dodatek zast膮pi艂 j膮 na warcie. Gdyby kto inny to uczyni艂, wpad艂aby we w艣ciek艂o艣膰. Ostatecznie, pomy艣la艂a, Conan nie jest przeci臋tnym m臋偶czyzn膮.

S艂o艅ce wy艂oni艂o si臋 ponad miastem, barwi膮c wie偶e z艂owieszczym szkar艂atem.

— Czarne przy 艣wietle ksi臋偶yca — szepta艂 Conan z oczyma zamglonymi barbarzy艅skimi przes膮dami — a krwawe jak ponura przestroga w porannym s艂o艅cu. Nie podoba mi si臋 to miasto!

Mimo tych uwag szli w jego stron臋. W drodze Conan zauwa偶y艂, i偶 z p贸艂nocy nie wi贸d艂 do grodu 偶aden trakt.

— Nie ma 艣lad贸w byd艂a z tej strony grodu — powiedzia艂 — i od wielu lat nikt nie ora艂 tej ziemi. Sp贸jrz! Jednak kiedy艣 j膮 uprawiano.

Valeria zobaczy艂a pradawne rowy nawadniaj膮ce, kt贸re pokazywa艂, miejscami zasypane niemal i zaro艣ni臋te kaktusami. Zatroskana 艣ci膮gn臋艂a brwi, wodz膮c wzrokiem po rozci膮gaj膮cej si臋 na wszystkie strony r贸wninie ograniczonej niewyra藕n膮 lini膮 puszczy. Niech臋tnie skierowa艂a swoje oczy na miasto. Mi臋dzy krenela偶em nie po艂yskiwa艂y he艂my i groty w艂贸czni, nie odezwa艂y si臋 tr膮by, z baszt nie okrzykiwa艂a si臋 stra偶. Nad murami i wie偶ami panowa艂a ca艂kowita cisza.

S艂o艅ce by艂o ju偶 wysoko na niebie, gdy stan臋li pod wielk膮 bram膮 w p贸艂nocnej stronie miasta. Rdza splami艂a 偶elazne okucia pot臋偶nych wr贸t z br膮zu. Na zawiasach, progu i wi膮zaniach zwiesza艂y si臋 grube, srebrzyste paj臋czyny.

— Tej bramy nie otwierano od lat! — krzykn臋艂a Valeria.

— To martwe miasto — powiedzia艂 Conan. — Dlatego kana艂y s膮 zasypane, a ziemia le偶y od艂ogiem.

— Kto je zbudowa艂? Kto w nim mieszka艂? Dlaczego jest opuszczone?

— Kto to wie? Mo偶e wznie艣li je stygijscy banici. A mo偶e nie. Stygijczycy inaczej buduj膮. Mo偶e ludno艣膰 wymordowali naje藕d藕cy, a mo偶e zaraza…

— W takim wypadku ich skarby le偶膮 gdzie艣 przykryte kurzem i otoczone paj臋czynami — wtr膮ci艂a Valeria, w kt贸rej obudzi艂a si臋 ch臋膰 posiadania, nieod艂膮czna cecha jej profesji, spot臋gowana kobiec膮 ciekawo艣ci膮.

— Mo偶e zdo艂amy otworzy膰 te wrota? Wejdziemy i rozgl膮dniemy si臋 troszeczk臋!

Conan z du偶ymi w膮tpliwo艣ciami przygl膮da艂 si臋 masywnym wrotom, ale opar艂 o nie swoje mocarne ramiona i pchn膮艂 z ca艂ych si艂. Brama drgn臋艂a i uchyli艂a si臋 z przera藕liwym zgrzytem zardzewia艂ych zawias贸w. Conan wyprostowa艂 si臋 i doby艂 miecza. Valeria zagl膮dn臋艂a mu przez rami臋 i krzykn臋艂a ze zdumienia. Oczom ich nie ukaza艂a si臋 ulica czy plac, tak jak nale偶a艂o si臋 tego spodziewa膰. Uchylona brama, a raczej drzwi, ukazywa艂a d艂ugi i szeroki korytarz, kt贸rego koniec gin膮艂 w p贸艂mroku. Pomieszczenie o gigantycznych rozmiarach mia艂o pod艂og臋 z kwadratowych p艂yt wykonanych z dziwnego kamienia, kt贸ry p艂on膮艂 czerwonym blaskiem p艂omieni. 艢ciany wy艂o偶one by艂y b艂yszcz膮cym, zielonym minera艂em.

— Niech mnie nazywaj膮 Shemit膮, je偶eli to nie jest jaspis! — powiedzia艂 z podnieceniem Conan.

— Nie w takiej ilo艣ci — zaprotestowa艂a Valeria.

— Z艂upi艂em zbyt du偶o karawan z Khitaju, bym nie wiedzia艂, co m贸wi臋 — zapewni艂. — To jaspis!

艁ukowe sklepienie wy艂o偶one by艂o niezliczon膮 ilo艣ci膮 wielkich kamieni, mieni膮cych si臋 zielonymi, jadowitymi ognikami.

— Zielone kamienie ognia — mrukn膮艂 Conan. — Tak nazywaj膮 je mieszka艅cy Punt. M贸wi膮 o nich, 偶e s膮 to skamienia艂e oczy prehistorycznych w臋偶y, kt贸re staro偶ytni zwali Z艂otymi W臋偶ami. Jarz膮 si臋 w ciemno艣ciach jak kocie oczy. W nocy rozja艣ni艂yby ca艂y korytarz, ale by艂oby to morderczo pos臋pne o艣wietlenie. Rozejrzyjmy si臋. Mo偶e znajdziemy jakie艣 pozostawione skarby.

— Zamknij bram臋 — doradzi艂a Valeria. — Jako艣 nie bardzo chcia艂abym si臋 ugania膰 ze smokami w tym korytarzu.

Conan roze艣mia艂 si臋 i odpar艂:

— Nie s膮dz臋, by smoki w og贸le wychodzi艂y z puszczy.

Uczyni艂 jednak, jak radzi艂a, po czym wskaza艂 na z艂amany rygiel.

— Wydawa艂o mi si臋, 偶e co艣 p臋ka, kiedy napar艂em na bram臋. Ta sztaba jest dopiero co z艂amana. Rdza prze偶ar艂a j膮 na wskro艣. Gdyby ludzie opu艣cili to miasto, to po co zamykaliby bram臋 od wewn膮trz?

— Mogli wyj艣膰 inn膮 bram膮 — przypuszcza艂a Valeria. Zastanawia艂a si臋, ile wiek贸w up艂yn臋艂o, gdy po raz ostatni dzienne 艣wiat艂o dotar艂o poprzez otwart膮 bram臋 do tego wielkiego korytarza. S艂o艅ce dociera艂o tu jednak w jaki艣 spos贸b i szybko odkryli jego drog臋. Wysoko, w 艂ukowym sklepieniu zostawiono otwory, osadzaj膮c w nich przezroczyste p艂yty z krystalicznej materii. W cieniu mi臋dzy nimi gra艂y iskrami, b艂yszcz膮c jak rozz艂oszczone kocie oczy, zielone klejnoty. Pod ich stopami p艂on臋艂a pos臋pnie czerwona posadzka. Szli jakby dnem piek艂a, maj膮c nad g艂owami upiornie migocz膮ce gwiazdy. Wzd艂u偶 korytarza po ka偶dej stronie bieg艂y trzy arkadowe kru偶ganki.

— Czteropoziomowa budowla — stwierdzi艂 Conan — a ten korytarz si臋ga dachu i ci膮gnie si臋 jak ulica. Wydaje mi si臋, 偶e na ko艅cu widz臋 bram臋.

Valeria wzruszy艂a bia艂ymi ramionami.

— To znaczy, 偶e twoje oczy s膮 lepsze od moich, cho膰 mi臋dzy piratami znana jestem z sokolego wzroku.

Wybrali pierwsze z brzegu drzwi i przemierzyli kilka pustych komnat o czerwonych posadzkach, 艣cianach z zielonego jaspisu, ko艣ci s艂oniowej, marmuru lub heliotropu inkrustowanych br膮zem, srebrem i z艂otem. W suficie p艂on臋艂y demonicznym blaskiem kamienie ognia. W ich magicznej po艣wiacie dwoje intruz贸w porusza艂o si臋 jak zjawy. Niekt贸re z komnat nie l艣ni艂y tym upiornym 艣wiat艂em, a drzwi do nich straszy艂y tak膮 czerni膮 jak piekielna brama. Conan z Valeri膮 unikali tych pomieszcze艅, wchodz膮c jedynie do roz艣wietlonych widmowym 艣wiat艂em.

W k膮tach zwiesza艂y si臋 paj臋czyny, jednak posadzki oraz wype艂niaj膮ce komnaty sto艂y i siedziska z marmuru i jaspisu wolne by艂y od kurzu. Gdzieniegdzie wisia艂y gobeliny z khitajskiego jedwabiu, kt贸ry jest praktycznie wieczny. Nigdzie jednak nie znale藕li okien czy drzwi wychodz膮cych na ulice lub place. Ka偶de przej艣cie prowadzi艂o do nast臋pnego pomieszczenia.

— Dlaczego nie wychodzimy na ulic臋 — narzeka艂a Valeria. — Ten pa艂ac jest wielki jak seraj w艂adcy Turanu.

— Nie zgin臋li od zarazy — powiedzia艂 Conan, rozmy艣laj膮c nad tajemnic膮 opuszczonego miasta. — W przeciwnym razie znale藕liby艣my szkielety. Mo偶e to miasto jest we w艂adaniu z艂ych mocy i wszyscy uciekli? Mo偶e…

— Mo偶e! I co z tego! — przerwa艂a mu Valeria. — Nigdy si臋 tego nie dowiemy. Popatrz na te fryzy — przedstawiaj膮 ludzi. Do jakiej rasy nale偶膮?

Conan przyjrza艂 si臋 uwa偶nie i zaprzeczy艂 g艂ow膮.

— Nigdy nie widzia艂em takich ludzi, ale jest w nich co艣 wschodniego. By膰 mo偶e Vendhya lub Kosala.

— By艂e艣 kr贸lem Kosalan? — spyta艂a, kpin膮 maskuj膮c zainteresowanie.

— Nie, ale przewodzi艂em Afghulisom w g贸rach Himelii niedaleko od granic z Vendhyi. Ci ludzie na p艂askorze藕bach przypominaj膮 Kosalan. Tylko po co Kosalanie mieliby budowa膰 miasto tak daleko na zach贸d?

Sceny ukazywa艂y szczup艂ych m臋偶czyzn i kobiety o subtelnie rze藕bionych, egzotycznych rysach. Wszyscy nosili delikatne, zwiewne tuniki i wysadzane klejnotami ozdoby, a przedstawieni byli przede wszystkim w ta艅cu, zabawie i mi艂osnych uniesieniach.

— Z ca艂膮 pewno艣ci膮 pochodz膮 ze wschodu — powt贸rzy艂 Conan. — Jednak nie potrafi臋 okre艣li膰 sk膮d. Musieli prowadzi膰 nieprzyzwoicie pokojowe 偶ycie, gdy偶 w przeciwnym razie nie brakowa艂oby tu scen z wojen. Wejd藕my po tych schodach.

Kr臋tymi schodami z ko艣ci s艂oniowej doszli do obszernej komnaty na czwartej, prawdopodobnie ostatniej kondygnacji budynku. Przez otwory w suficie wpada艂o do komnaty 艣wiat艂o. Przygaszone s艂o艅cem kamienie ognia 艣wieci艂y blado. Zagl膮daj膮c przez drzwi, znajdowali podobne, o艣wietlone komnaty. Jedne tylko drzwi prowadzi艂y na otaczaj膮cy korytarz kru偶ganek, o wiele mniejszy od tego, kt贸rym rozpocz臋li w臋dr贸wk臋.

— Niech to piek艂o poch艂onie! — Valeria zniech臋cona usiad艂a na jaspisowej 艂awie. — Uciekaj膮c z miasta, musieli zabra膰 wszystkie skarby ze sob膮. Mam ju偶 dosy膰 tego w艂贸czenia si臋 po pustych komnatach.

— Chyba wszystkie g贸rne komnaty s膮 o艣wietlone — rzek艂 Conan. — Chcia艂bym znale藕膰 okno z widokiem na miasto. Zobaczmy, co jest za tymi drzwiami.

— Sam zobacz — wym贸wi艂a si臋 Valeria. — Ja tu posiedz臋 i dam odpocz膮膰 nogom.

Conan znik艂 w drzwiach przeciwnych tym, kt贸re prowadzi艂y na kru偶ganek, a Valeria opar艂a si臋 o 艣cian臋 z d艂o艅mi pod g艂ow膮 i wyprostowa艂a nogi. Cisza bij膮ca z komnat i korytarzy zacz臋艂a j膮 przygn臋bia膰. My艣la艂a tylko o wyj艣ciu z labiryntu, w kt贸ry brn臋li od pewnego czasu i wydostaniu si臋 na ulic臋.

Pr贸bowa艂a sobie wyobrazi膰, czyje stopy skrada艂y si臋 po tych p艂on膮cych posadzkach w minionych wiekach, ile okrutnych i tajemniczych czyn贸w widzia艂y mrugaj膮ce na sufitach klejnoty, gdy cichy d藕wi臋k przerwa艂 jej rozmy艣lania. Nim zdo艂a艂a poj膮膰, co j膮 zaniepokoi艂o, sta艂a na nogach z mieczem w r臋ku. Conan jeszcze nie wr贸ci艂 i wiedzia艂a, 偶e to nie jego us艂ysza艂a.

D藕wi臋k dochodzi艂 zza drzwi prowadz膮cych na kru偶ganek. Przemkn臋艂a przez nie bezszelestnie na mi臋kkich, sk贸rzanych podeszwach, podkrad艂a si臋 do balustrady i spojrza艂a mi臋dzy masywnymi s艂upkami. Korytarzem skrada艂 si臋 cz艂owiek!

Widok ludzkiej istoty w mie艣cie uznanym za opuszczone by艂 dla Valerii niema艂ym zaskoczeniem. Schowana za kamienn膮 balustrad膮 艣ledzi艂a wzrokiem skradaj膮c膮 si臋 sylwetk臋, czuj膮c nerwowe mrowienie na ca艂ym ciele. M臋偶czyzna by艂 niepodobny do postaci z p艂askorze藕b. By艂 niewiele wi臋cej ni偶 艣redniego wzrostu, o ciemnej, lecz nie czarnej sk贸rze, w sk膮pej przepasce na biodrach i szerokim sk贸rzanym pasie w talii. Czarne, d艂ugie i proste w艂osy zwisa艂y mu do ramion, nadaj膮c dziki wygl膮d. Wychudzone cia艂o odznacza艂o si臋 w臋z艂ami mi臋艣ni na ramionach i nogach, kt贸re pozbawione by艂y mi臋kkiej tkanki t艂uszczowej, nadaj膮cej przyjemny wygl膮d. Oszcz臋dna budowa jego cia艂a sprawia艂a niemal odpychaj膮ce wra偶enie. Jednak nie jego wygl膮d, a zachowanie wywar艂o na Valerii jeszcze wi臋ksze wra偶enie.

Porusza艂 si臋 skulony i rozgl膮da艂 na boki. W prawej r臋ce, dr偶膮cej z emocji, trzyma艂 kr贸tki miecz o szerokim ostrzu.

By艂 przera偶ony, niemal oszala艂y ze strachu. Gdy obr贸ci艂 si臋, dojrza艂a pod czarnymi w艂osami b艂ysk dzikich, szalonych oczu.

Nie widzia艂 jej. Przemkn膮艂 na palcach przez korytarz i znikn膮艂 za otwartymi drzwiami. W chwil臋 p贸藕niej us艂ysza艂a st艂umiony krzyk i zn贸w zapad艂a cisza. Popychana ciekawo艣ci膮 dziewczyna przekrad艂a si臋 do drzwi znajduj膮cych si臋 pi臋tro wy偶ej od tych, w kt贸re wszed艂 m臋偶czyzna. Dotar艂a do mniejszego kru偶ganka wok贸艂 du偶ej komnaty na trzecim pi臋trze, kt贸rej sufit le偶a艂 ni偶ej od stropu korytarza. O艣wietla艂y j膮 tylko kamienie ognia, lecz ich upiorny, zielony blask nie dociera艂 pod kru偶ganek. Valeria otwar艂a oczy ze zdumienia. Cz艂owiek, kt贸rego widzia艂a, by艂 w komnacie. Le偶a艂 twarz膮 w d贸艂 na ciemnoczerwonym dywanie, w 艣rodku sali. R臋ce mia艂 szeroko roz艂o偶one, a cia艂o bezw艂adne. Miecz le偶a艂 obok niego.

Zastanawia艂a si臋, dlaczego le偶y tak nieruchomo. Przyjrza艂a si臋 dok艂adniej dywanowi i zmru偶y艂a oczy. Materia wok贸艂 le偶膮cego mia艂a inn膮 barw臋 — jasn膮 i bardziej 偶yw膮. Lekko dr偶膮c skuli艂a si臋 za balustrad膮, nieustannie wpatruj膮c si臋 w cie艅 pod kru偶gankiem. Niczego jednak nie dostrzeg艂a.

Wtem pojawi艂a si臋 druga osoba tego ponurego dramatu. Drzwiami z przeciwleg艂ej strony wszed艂 m臋偶czyzna przypominaj膮cy pierwszego. Oczy mu zal艣ni艂y na widok postaci rozci膮gni臋tej na dywanie. Wyrzek艂 co艣, co zabrzmia艂o jak „chicmec”. Le偶膮cy nie ruszy艂 si臋.

M臋偶czyzna szybko podszed艂 do niego, pochyli艂 si臋 i ci膮gn膮c za rami臋 obr贸ci艂 go. Zd艂awi艂 w krtani krzyk, gdy g艂owa bezw艂adnie opad艂a do ty艂u, ods艂aniaj膮c gard艂o poder偶ni臋te od ucha do ucha. Przybysz pu艣ci艂 cia艂o na zbroczony krwi膮 dywan i poderwa艂 si臋 na nogi, dr偶膮c jak li艣膰 na wietrze. Twarz mia艂 blad膮 ze strachu. Nagle zastyg艂 w bezruchu, patrz膮c wielkimi oczyma w przeciwleg艂y r贸g komnaty.

W cieniu pod kru偶gankiem pojawi艂 si臋 dziwny blask, kt贸rego nie mog艂y spowodowa膰 kamienie ognia. Valeria czu艂a, jak w艂osy staj膮 jej d臋ba, gdy na to patrzy艂a. Niemal niedostrzegalna w pulsuj膮cej po艣wiacie, unosi艂a si臋 w powietrzu ludzka czaszka i z niej to w艂a艣nie, nies艂ychanie niekszta艂tnej, emanowa艂o upiorne 艣wiat艂o. Wisia艂a tak, wydobyta z ciemno艣ci, coraz bardziej widoczna, ludzka i nieludzka jednocze艣nie. M臋偶czyzna sta艂 jak pos膮g, przera偶ony, wpatruj膮c si臋 w zjaw臋. Ta ruszy艂a ku niemu, rzucaj膮c groteskowy cie艅, w kt贸rym powoli da艂o si臋 pozna膰 podobn膮 do cz艂owieka posta膰 o nagim korpusie i cz艂onkach bladych jak ko艣ci. Czaszka na jej barkach patrzy艂a martwymi oczodo艂ami na nie mog膮cego oderwa膰 od niej wzroku cz艂owieka. Sta艂 w ciszy, w jego pozbawionej czucia r臋ce ko艂ysa艂 si臋 miecz, a na twarzy malowa艂 si臋 wyraz hipnotycznego pos艂usze艅stwa.

Do Valerii dotar艂o, i偶 nie tylko strach sparali偶owa艂 m臋偶czyzn臋. W pulsuj膮cym 艣wietle by艂a jaka艣 piekielna moc, kt贸ra pozbawi艂a go ch臋ci my艣lenia i dzia艂ania. Nawet ona sama, bezpieczna na kru偶ganku, czu艂a s艂aby nap贸r tajemniczej si艂y zagra偶aj膮cej zmys艂om. Zjawa posuwa艂a si臋 w kierunku swojej ofiary, kt贸ra wreszcie poruszy艂a si臋: m臋偶czyzna upu艣ci艂 miecz i zakrywaj膮c r臋koma twarz, pad艂 na kolana. Otumaniony, czeka艂 na uderzenie miecza b艂yszcz膮cego w r臋ce zjawy, stoj膮cej nad nim, jak triumfuj膮ca nad ludzko艣ci膮 艣mier膰.

Valeria post膮pi艂a zgodnie ze sw膮 nieobliczaln膮 natur膮. Jednym tygrysim skokiem przesadzi艂a balustrad臋 i wy艂adowa艂a na posadzce za plecami przera偶aj膮cej postaci. Na g艂uchy odg艂os jej but贸w zjawa odwr贸ci艂a si臋, jednak w tym samym momencie miecz opad艂 i dzika rado艣膰 ogarn臋艂a Valeri臋, gdy poczu艂a, 偶e ostrze tnie 艣miertelne cia艂o. Zjawa zacharcza艂a i pad艂a, ci臋ta przez bark i kr臋gos艂up. Gorej膮ca czaszka potoczy艂a si臋 po posadzce, a oczom ukaza艂a si臋, wykrzywiona w agonii, ciemnosk贸ra twarz z czarnymi w艂osami. Pod przera偶aj膮c膮 mask膮 kry艂 si臋 m臋偶czyzna, podobny do kl臋cz膮cego na dywanie. Niedosz艂a ofiara na odg艂os ciosu i krzyku podnios艂a g艂ow臋. Zdumiony cz艂owiek patrzy艂 teraz oszo艂omiony na kobiet臋 o bia艂ej sk贸rze, stoj膮c膮 nad trupem ze skrwawionym mieczem w d艂oni. Wsta艂 chwiejnie mrucz膮c co艣 pod nosem, jakby ca艂e wydarzenie pozbawi艂o go rozs膮dku. Valeria ze zdumieniem stwierdzi艂a, 偶e go rozumie. M贸wi艂 po stygijsku, cho膰 dialektem, kt贸rego nie zna艂a.

— Kim jeste艣? Sk膮d pochodzisz? Co robisz w Xuchotl? — nie czekaj膮c na odpowied藕, ci膮gn膮艂 dalej. — Nie istotne czy艣 bogini膮 czy demonem, jeste艣 moim przyjacielem! Zabi艂a艣 P艂on膮cy Czerep! To tylko cz艂owiek chowa艂 si臋 pod nim! My艣leli艣my, 偶e to demon, kt贸rego oni wezwali z katakumb. S艂uchaj!

Gwa艂townie sko艅czy艂 swoje niesk艂adne s艂owa i z wielk膮 uwag膮 s艂ucha艂. Do uszu dziewczyny nic nie dotar艂o.

— Musimy si臋 spieszy膰 — m贸wi艂 cicho. — Oni s膮 na zach贸d od Wielkiej Sali! Mog膮 nas okr膮偶y膰! Mo偶e ju偶 si臋 skradaj膮!

Chwyci艂 jej r臋k臋 u艣ciskiem, z kt贸rego ledwo si臋 wyrwa艂a.

— Jacy „oni”? — spyta艂a go.

Przez moment patrzy艂 na ni膮 w ciszy, jakby nie m贸g艂 poj膮膰 jej ignorancji.

— Oni? — zacz膮艂 niewyra藕nie. — No… ludzie z Xotalanc! Tam mieszka klan m臋偶czyzny, kt贸rego zabi艂a艣. Mieszkaj膮 przy wschodniej bramie.

— To znaczy, 偶e miasto jest zamieszka艂e? — podnios艂a g艂os.

— Tak! Tak! — kr臋ci艂 si臋 niecierpliwie. —Chod藕my ju偶! Chod殴 szybko! Musimy wraca膰 do Tecuhltli!

— Gdzie to jest? — spyta艂a.

— To dzielnica przy zachodniej bramie!

Ponownie chwyci艂 j膮 za r臋k臋 i ci膮gn膮艂 w kierunku drzwi, kt贸rymi wszed艂. Wielkie krople potu sp艂ywa艂y mu po ciemnym czole, a oczy zdradza艂y strach.

— Chwil臋! — warkn臋艂a, wyrywaj膮c r臋k臋 z u艣cisku. — 艁apy przy sobie, bo ci 艂eb rozwal臋! O co tu chodzi? Kim jeste艣? Dok膮d mamy i艣膰?

Zebra艂 si臋 do kupy i rzucaj膮c na boki niespokojne spojrzenia, zacz膮艂 m贸wi膰 tak szybko, 偶e s艂owa zlewa艂y si臋 w ca艂o艣膰.

— Nazywam si臋 Techotl. Jestem Tecuhltli. Ja i ten cz艂owiek, kt贸ry le偶y z poder偶ni臋tym gard艂em, przyszli艣my do Sali Ciszy urz膮dzi膰 zasadzk臋 na Xotalan. Rozdzielili艣my si臋 i gdy tu wr贸ci艂em, znalaz艂em go martwego. Wiem, 偶e zrobi艂 to P艂on膮cy Czerep. Tak samo post膮pi艂by ze mn膮, gdyby艣 si臋 nie pojawi艂a. Ale on m贸g艂 nie by膰 sam. Inni Xotalanie mog膮 nas zaskoczy膰! Nawet bogowie dr偶膮 na my艣l o losie tych, kt贸rzy wpadn膮 偶ywcem w ich 艂apy!

Na my艣l o strasznym losie pojmanych zatrz膮s艂 si臋 jak w febrze, a jego twarz zrobi艂a si臋 popielata. Valeria zachmurzy艂a si臋 w zamy艣leniu. Czu艂a, 偶e w tym gadaniu jest jaki艣 sens, ale nie potrafi艂a go wydoby膰. Odwr贸ci艂a si臋 w stron臋 nadal p艂on膮cej czaszki. Zamierza艂a kopn膮膰 j膮 obut膮 nog膮, gdy cz艂owiek zw膮cy siebie Techotlem skoczy艂 do niej z krzykiem.

— Nie dotykaj jej! Nawet nie patrz na ni膮. W niej ukryte jest szale艅stwo i 艣mier膰. Magowie Xotalanc poj臋li jej sekret. Znale藕li j膮 w katakumbach, gdzie spoczywaj膮 prochy straszliwych kr贸l贸w, kt贸rzy w艂adali Xuchotl w dawnych, czarnych wiekach. Jej widok mrozi krew i niszczy umys艂 cz艂owieka, kt贸ry nie pojmuje jej tajemnicy, a dotkni臋cie powoduje szale艅stwo i 艣mier膰.

Nie wiedz膮c, co robi膰, spojrza艂a na niego gro藕nie. Nie wzbudza艂 zaufania sw膮 szczup艂膮, muskularn膮 sylwetk膮 i gwa艂townymi ruchami. W jego oczach pod b艂yskiem przera偶enia kry艂 si臋 upiorny blask, jakiego dot膮d nie widzia艂a u zdrowego cz艂owieka. Mimo to jego ostrze偶enie wygl膮da艂o na szczere.

— Chod藕 — prosi艂, wyci膮gaj膮c r臋k臋 i szybko chowaj膮c j膮, gdy przypomnia艂 sobie jej ostrze偶enie. — Jeste艣 obca. Nie wiem, jak si臋 tu dosta艂a艣, ale nie jeste艣 bogini膮 czy demonem. Inaczej nie pyta艂aby艣 o wszystko. Chod藕 pom贸c Tecuhltli, a dowiesz si臋 wszystkiego o co mnie pyta艂a艣. Musisz by膰 zza wielkiej puszczy, sk膮d przybyli nasi przodkowie. Jeste艣 przyjacielem, bo inaczej nie zabi艂aby艣 mojego wroga. Chod藕 szybko, zanim Xotalancowie znajd膮 nas i zabij膮!

Valeria przenios艂a spojrzenie z jego odstr臋czaj膮cej, roznami臋tnionej twarzy na z艂owieszcz膮 czaszk臋, jarz膮c膮 si臋 na posadzce obok trupa. Niezaprzeczalnie ludzka, jednak niepokoj膮co zdeformowana i nieproporcjonalna, wygl膮da艂a jak wymys艂 skrzywionej wyobra藕ni. Istota, do kt贸rej nale偶a艂a, musia艂a by膰 potworna i odra偶aj膮ca za 偶ycia. Za 偶ycia? Zdawa艂o si臋, 偶e sama 偶y艂a w艂asnym 偶yciem. Szcz臋ki rozwar艂y si臋 nagle i zamkn臋艂y z trzaskiem. Po艣wiata stawa艂a si臋 ja艣niejsza, pulsowa艂a coraz szybciej i niepokoj膮ce uczucie stawa艂o si臋 coraz silniejsze. To sen, to wszystko jest snem, 偶ycie…

Natarczywy g艂os Techotla wyrwa艂 Valeri臋 z mrocznych otch艂ani, w jakie si臋 zapada艂a.

— Nie patrz na ten czerep! Nie patrz! — dochodzi艂 do niej krzyk, jak z nieogarni臋tej pustki.

Valeria otrz膮sn臋艂a si臋 jak lew i zn贸w ujrza艂a wszystko wyra藕nie. Techotl szybko m贸wi艂:

— Za 偶ycia, w tej czaszce kry艂 si臋 m贸zg straszliwego kr贸la mag贸w! Nadal jest w niej 偶ycie i magiczna si艂a!

Zwinnie jak pantera Valeria rzuci艂a si臋 z przekle艅stwem na ustach i czaszka rozprysn臋艂a si臋 na tysi膮ce kawa艂k贸w pod ciosem jej miecza.

W tej samej chwili w komnacie, a mo偶e w odleg艂ych zakamarkach jej 艣wiadomo艣ci rozleg艂 si臋 st艂umiony, nieludzki krzyk b贸lu i szale艅stwa. Techotl, 艣ciskaj膮c r臋k臋 dziewczyny be艂kota艂:

— Roztrzaska艂a艣 go! Zniszczy艂a艣! Teraz ca艂a mroczna wiedza Xotalan nie zdo艂a go wskrzesi膰! Chod藕 st膮d! Szybko!

— Nie mog臋 — sprzeciwi艂a si臋. — Gdzie艣 tu w pobli偶u jest m贸j przyjaciel…

Nag艂y b艂ysk w jego oczach sprawi艂, 偶e urwa艂a w p贸艂 zdania. Patrzy艂 jej przez rami臋 z panik膮 na twarzy. Odwr贸ci艂a si臋 w chwili, w kt贸rej czterech m臋偶czyzn wtargn臋艂o przez kilka drzwi, p臋dz膮c ku stoj膮cej na 艣rodku dywanu parze.

Byli podobni do tych, kt贸rych widzia艂a ju偶 wcze艣niej, o takich samych prostych kruczoczarnych w艂osach, ze zwojami mi臋艣ni na chudych ko艅czynach i z szale艅stwem w szeroko otwartych oczach. Ubiorem i broni膮 przypominali Techotla. Rzecz膮, kt贸ra ich wyr贸偶nia艂a, by艂a wymalowana na piersiach czaszka.

Bez pogr贸偶ek i bojowych okrzyk贸w Xotalancowie rzucili si臋 wrogom do garde艂, jak 偶膮dne krwi tygrysy. Techotl stawi艂 im czo艂a z furi膮 beznadziejno艣ci. Uchyli艂 si臋 przed szerokim ostrzem i zwar艂szy si臋 z napastnikiem powali艂 go na posadzk臋, gdzie zmagali si臋 bez s艂owa w morderczym u艣cisku.

Pozosta艂a tr贸jka napar艂a na Valeri臋. Ich pos臋pne oczy nabieg艂y krwi膮 jak 艣lepia w艣ciek艂ych ps贸w. Zabi艂a pierwszego, kt贸ry znalaz艂 si臋 w zasi臋gu jej miecza, zanim zd膮偶y艂 zada膰 cios. D艂uga, prosta g艂ownia roz艂upa艂a mu czaszk臋 w chwili, gdy uni贸s艂 sw贸j miecz, by uderzy膰. Uskoczy艂a przed pchni臋ciem drugiego napastnika, zbijaj膮c jednocze艣nie ci臋cie trzeciego. Oczy jej gro藕nie b艂yszcza艂y, a na ustach zawita艂 bezlitosny u艣miech. Znowu by艂a Valeri膮 z Krwawego Bractwa i 艣wist powietrza przecinanego stal膮 brzmia艂 w jej uszach jak weselna pie艣艅.

Miecz Valerii przeszed艂 przez gard臋 przeciwnika i wbi艂 si臋 na sze艣膰 cali w os艂oni臋ty sk贸rzanym pasem brzuch. M臋偶czyzna upad艂 na kolana z j臋kiem agonii, ale jego wysoki towarzysz run膮艂 w艣ciekle, uderzaj膮c raz za razem z takim impetem, 偶e Valeria nie mia艂a sposobno艣ci zadania ciosu. Cofa艂a si臋 z ch艂odn膮 rozwag膮, zbijaj膮c uderzenia i czekaj膮c na odpowiedni膮 chwil臋, by zada膰 艣miertelny cios. Nie b臋dzie m贸g艂 zbyt d艂ugo utrzyma膰 tego huraganu cios贸w — my艣la艂a. Jego rami臋 os艂abnie, zabraknie mu tchu, zm臋czy si臋 i os艂abn膮 jego ciosy, a wtedy moja g艂ownia g艂adko wejdzie w jego serce. K膮tem oka ujrza艂a Techotla kl臋cz膮cego na piersi przeciwnika i pr贸buj膮cego uwolni膰 r臋k臋 uzbrojon膮 w sztylet. Pot zalewa艂 czo艂o jej napastnika, a oczy p艂on臋艂y jak w臋gle. Wyt臋偶aj膮c ca艂e swoje si艂y nie by艂 w stanie prze艂ama膰 lub zachwia膰 jej obrony. Jego oddech sta艂 si臋 nier贸wny i urywany, a ciosy pada艂y niesk艂adnie. Valeria odskoczy艂a do ty艂u, by utraci艂 r贸wnowag臋, lecz jej nogi znalaz艂y si臋 w stalowym u艣cisku. Zapomnia艂a o ranionym przeciwniku.

Kl臋cz膮c na posadzce, ranny pochwyci艂 j膮, obejmuj膮c obur膮cz uda, a jego towarzysz za艣mia艂 si臋 z triumfem i zachodzi艂 j膮 z lewej strony. Valeria szarpa艂a si臋 i wyrywa艂a na darmo. Mog艂a uwolni膰 si臋 z niebezpiecznego uchwytu jednym uderzeniem miecza, ale jednocze艣nie krzywa klinga wysokiego wojownika roztrzaska艂aby jej czaszk臋. Ranny, niczym dzika bestia wbi艂 z臋by w jej nagie udo.

Si臋gn臋艂a lew膮 r臋k膮 i trzymaj膮c za d艂ugie w艂osy odchyli艂a jego g艂ow臋 do ty艂u tak, 偶e ujrza艂a jego twarz z l艣ni膮cymi bia艂ymi z臋bami i b艂臋dnym wzrokiem. Wysoki napastnik krzykn膮艂 gniewnie i skoczy艂, uderzaj膮c z ca艂ej si艂y. Dziewczyna niedostatecznie odparowa艂a jego cios i klinga p艂azem uderzy艂a j膮 w g艂ow臋, a偶 zobaczy艂a wszystkie gwiazdy. Zachwia艂a si臋. Wojownik ponownie uni贸s艂 bro艅, wydaj膮c przy tym okrzyk zwierz臋cego triumfu. Nagle pojawi艂a si臋 za nim gigantyczna posta膰 i b艂ysn臋艂a stal. Okrzyk napastnika urwa艂 si臋 gwa艂townie, a on sam pad艂 jak w贸艂 pod toporem rze藕nika, z m贸zgiem rozpryskuj膮cym si臋 z czaszki roz艂upanej a偶 po krta艅.

— Conan! — wykrztusi艂a Valeria. W przyp艂ywie sza艂u odwr贸ci艂a si臋 ku Xotalancowi, kt贸rego w艂osy nadal trzyma艂a w lewej r臋ce. — Do piek艂a, psie!

Jej klinga przeci臋艂a powietrze ze 艣wistem i bezg艂owe cia艂o upad艂o g艂ucho, tryskaj膮c krwi膮. Odrzuci艂a od siebie odr膮ban膮 g艂ow臋.

— Co tu si臋 dzieje, do diab艂a? — Conan ze swym olbrzymim mieczem przeszed艂 obok cia艂 cz艂owieka, kt贸rego przed chwil膮 zabi艂, patrz膮c na niego z zaskoczeniem.

Krwawi膮c z g艂臋bokiej rany na udzie Techotl podni贸s艂 si臋 znad drgaj膮cego w agonii ostatniego Xotalanca i strzasn膮艂 czerwone krople z klingi sztyletu. Patrzy艂 na Conana szeroko otwartymi oczyma.

— Co to wszystko znaczy? — dopytywa艂 si臋 Conan.

Jeszcze nie otrz膮sn膮艂 si臋 z zaskoczenia faktem, 偶e zasta艂 Valeri臋 wpl膮tan膮 w za偶art膮 bitw臋 z tymi dziwnymi mieszka艅cami miasta, kt贸re uzna艂 za niezamieszka艂e. Wr贸ciwszy z bezowocnej w臋dr贸wki po g贸rnych komnatach, stwierdzi艂, 偶e Valerii nie ma w miejscu, gdzie j膮 zostawi艂 i ruszy艂 w kierunku, z kt贸rego dochodzi艂y odg艂osy zbrojnego starcia.

— Pi臋膰 martwych ps贸w! — wykrzykn膮艂 Techotl z oczami p艂on膮cymi szata艅sk膮 rado艣ci膮. — Pi臋ciu zabitych! Pi臋膰 czerwonych 膰wiek贸w w czarnej kolumnie! Dzi臋ki wam bogowie krwi!

Uni贸s艂 w g贸r臋 dr偶膮ce r臋ce, po czym ze zwierz臋c膮 twarz膮 pocz膮艂 plu膰 na cia艂a i kopa膰 je ta艅cz膮c z szata艅skiej uciechy. Jego nowi sprzymierze艅cy patrzyli na niego ze zdumieniem.

— Kim jest ten szaleniec? — zapyta艂 Conan po Aquilo艅sku.

Valeria wzruszy艂a ramionami.

— Twierdzi, 偶e ma na imi臋 Techotl. Z jego be艂kotu zrozumia艂am, 偶e jego klan mieszka na jednym ko艅cu tego zwariowanego grodu, a ci — wskaza艂a g艂ow膮 na le偶膮cych — na drugim. Chyba lepiej b臋dzie i艣膰 z nim. Wygl膮da na przyja藕nie nastawionego, a jak widzia艂e艣 — ci drudzy nie powitali nas z otwartymi ramionami.

Techotl przesta艂 ta艅czy膰 i ponownie nas艂uchiwa艂 z przekr臋con膮 g艂ow膮, podobny do psa. Na jego odra偶aj膮cej twarzy strach walczy艂 z triumfem.

— Chod藕my st膮d… Jak najszybciej! — szepn膮艂. — Do艣膰 uczynili艣my! Pi臋膰 martwych ps贸w! M贸j lud powita was z rado艣ci膮! Uhonoruje! Chod藕my! Do Tecuhltli daleka droga. W ka偶dej chwili Xotalancowie mog膮 nadej艣膰 w zbyt du偶ej sile nawet dla waszych mieczy!

— Prowad藕! — zgodzi艂 si臋 Conan.

Techotl natychmiast pod膮偶y艂 ku schodom prowadz膮cym na kru偶ganek, daj膮c im znak, by poszli jego 艣ladem. Ruszyli po艣piesznie trzymaj膮c si臋 tu偶 za nim. Osi膮gn膮wszy galeri臋, wst膮pili w prowadz膮ce na zach贸d korytarze i szybko przemierzali komnat臋 za komnat膮. Wszystkie pomieszczenia by艂y o艣wietlone 艣wiat艂em kamieni ognia lub 艣wiat艂em padaj膮cym przez otwory w sufitach.

— Ciekawe, o co w tym wszystkim chodzi i co to za lud? — cicho powiedzia艂a Valeria.

— Crom wie! — odpar艂 Conan. — Widzia艂em ju偶 jemu podobnych. Mieszkaj膮 nad jeziorem Zuad przy granicy Kush. S膮 potomkami Stygijczyk贸w i obcej rasy, kt贸ra przyby艂a do Stygii kilka wiek贸w wcze艣niej ze wschodu i zosta艂a tam wch艂oni臋ta. Nazywaj膮 siebie Tlazitlanami. Id臋 o zak艂ad, 偶e to nie oni wybudowali to miasto.

Pomimo tego, i偶 oddalali si臋 od komnaty, gdzie le偶eli zabici, nic nie wskazywa艂o na to, by strach Techotla zmniejszy艂 si臋. Bezustannie obraca艂 g艂ow膮, nas艂uchuj膮c odg艂os贸w po艣cigu i wpatrywa艂 si臋 ze wzmo偶on膮 uwag膮 w ka偶de mijane drzwi.

R贸wnie偶 i Valeria dr偶a艂a mimowolnie, cho膰 nie ba艂a si臋 偶adnego cz艂owieka. Pos臋pna posadzka pod jej stopami, niesamowity blask klejnot贸w, schowane w k膮tach cienie i strach milcz膮cego przewodnika nape艂nia艂y jej serce dziwnym niepokojem i przeczuciem nieludzkiego niebezpiecze艅stwa.

— Mog膮 by膰 mi臋dzy nami a Tecuhltli — szepn膮艂 Techotl. — Musimy si臋 strzec zasadzki!

— Dlaczego zatem nie wyjdziemy z tego piekielnego pa艂acu i nie p贸jdziemy ulicami? — spyta艂a Valeria.

— Nie ma ulic w Xuchotl — odrzek艂 — ani plac贸w, ani dziedzi艅c贸w. Ca艂e miasto jest olbrzymim pa艂acem pod jednym dachem. Najbardziej przypomina ulic臋 Wielka Sala, prowadz膮ca od bramy p贸艂nocnej do po艂udniowej. Jedynym wyj艣ciem na zewn膮trz s膮 trzy bramy miejskie, ale od ponad pi臋膰dziesi臋ciu lat nie przekroczy艂 ich 偶aden cz艂owiek.

— Jak d艂ugo mieszkacie tutaj? — spyta艂 Conan.

— Urodzi艂em si臋 w Tecuhltli trzydzie艣ci pi臋膰 lat temu. Nigdy nie postawi艂em stopy za murami miasta. Na bog贸w, b膮d藕my cicho! Te sale mog膮 by膰 pe艂ne zaczajonych wrog贸w. Olmec opowie wam wszystko, gdy dotrzemy do Tecuhltli.

Dalej posuwali si臋 w ciszy. Zielone klejnoty b艂yszcza艂y nad ich g艂owami, posadzki p艂on臋艂y piekielnym blaskiem i Valerii zdawa艂o si臋, 偶e id膮 przez otch艂anie wiedzeni przez ciemnosk贸rego goblina o prostych w艂osach. Gdy przechodzili przez niepospolicie szerok膮 komnat臋, Conan nakaza艂 im zatrzyma膰 si臋. Jego wprawiony w le艣nej dziczy s艂uch by艂 jeszcze ostrzejszy ni偶 wy膰wiczone przez lata walki w tych cichych korytarzach uszy Techotla.

— My艣lisz, 偶e kilku twoich wrog贸w mog艂o urz膮dzi膰 przed nami zasadzk臋?

— Penetruj膮 te komnaty bez ustanku — odpowiedzia艂 Techotl — podobnie jak i my. Komnaty i korytarze mi臋dzy Tecultli a Xotalanc s膮 obszarem spornym — nikt nimi nie w艂ada. Nazywamy je Salami Ciszy. Dlaczego pytasz?

— Poniewa偶 w komnacie przed nami s膮 ludzie — rzek艂 Conan. — S艂ysza艂em brz臋k stali o kamie艅.

Techotl zn贸w zadr偶a艂 i zacisn膮艂 z臋by, aby nie szcz臋ka艂y.

— Mo偶e to twoi ludzie? — rzuci艂a Valeria.

— Nie b臋dziemy sprawdza膰, to zbyt niebezpieczne — wysapa艂 i pop臋dzi艂 przez boczne drzwi do komnaty na lewo, z kt贸rej schody z ko艣ci s艂oniowej prowadzi艂y w d贸艂, w mrok.

— Prowadz膮 do nieo艣wietlonego korytarza pod nami! — wysycza艂, a olbrzymie krople potu 艣wieci艂y mu si臋 na czole. — Tam te偶 mog膮 si臋 czai膰. To mo偶e by膰 podst臋p, aby nas tam zwabi膰. Zaryzykujmy i przyjmijmy, 偶e zastawili na nas pu艂apk臋 w komnatach na g贸rze. Szybko… cicho!

Bezszelestnie jak zjawy zbiegli po schodach do ciemnego jak noc korytarza. Przez chwil臋 czekali nas艂uchuj膮c, po czym wtopili si臋 w ciemno艣膰.

Przez plecy Valerii przechodzi艂y ciarki, gdy id膮c po ciemku w ka偶dej chwili spodziewa艂a si臋 艣miertelnego uderzenia. Poza 偶elaznym u艣ciskiem palc贸w Conana na ramieniu nie czu艂a cielesnej obecno艣ci swych towarzyszy. Czynili mniej ha艂asu ni偶 koty. Wok贸艂 panowa艂a absolutna ciemno艣膰. Dziewczyna wyci膮gni臋t膮 d艂oni膮 dotyka艂a 艣ciany, od czasu do czasu wyczuwaj膮c pod palcami drzwi. Zda艂o si臋, 偶e korytarz nie ma ko艅ca.

Nagle docieraj膮cy z ty艂u d藕wi臋k zmusi艂 ich do dzia艂ania. Nowy dreszcz przebiegi Valeri臋, rozpozna艂a odg艂os cicho otwieranych drzwi. Jacy艣 ludzie weszli do korytarza za ich plecami. Jednocze艣nie potkn臋艂a si臋 o ludzk膮 czaszk臋, kt贸ra potoczy艂a si臋 po posadzce z przera藕liwie g艂o艣nym 艂oskotem.

— Biegiem! — krzykn膮艂 Techotl histerycznym g艂osem i pogna艂 korytarzem niczym duch.

Valeria raz jeszcze poczu艂a, jak rami臋 Conana prawie unosi j膮 w powietrzu i ci膮gnie za oddalaj膮cym si臋 przewodnikiem. Conan nie widzia艂 lepiej ni偶 ona w ciemno艣ci, ale wiedziony swym instynktem nie zmyli艂 drogi. Bez jego pomocy przewr贸ci艂aby si臋 lub zderzy艂a ze 艣cian膮. Gnali korytarzem, a cichy tupot 艣cigaj膮cych przybli偶a艂 si臋.

Nagle Techotl wydusi艂:

— Na schody! Za mn膮! Szybko, szybko!

Wyci膮gn膮艂 w mroku r臋k臋 i pochwyci艂 Valeri臋, gdy potkn臋艂a si臋 na stopniach.

Czu艂a, jak prawie wci膮gn臋li j膮 po schodach. W p贸l drogi Conan pu艣ci艂 jej rami臋 i odw贸ci艂 si臋. S艂uch i instynkt m贸wi艂y mu, 偶e prze艣ladowcy s膮 ju偶 niemal za ich plecami.

Nie wszystkie d藕wi臋ki wywo艂ane by艂y przez ludzkie istoty.

Co艣 wpe艂za艂o na schody, wi艂o si臋, szura艂o i mrozi艂o krew w 偶y艂ach. Conan ci膮艂 swym wielkim mieczem i poczu艂, 偶e g艂ownia rozcina cia艂o i ko艣膰 i wbija si臋 g艂臋boko w stopnie. Jego stopy dotkn臋艂o co艣 zimnego jak powiew mrozu, po czym ciemno艣膰 w dole przeszy艂y przera偶aj膮ce trzaski i konwulsje oraz krzyk cz艂owieka w agonii.

W chwil臋 p贸藕niej Conan przeby艂 schody i otwarte drzwi na ich ko艅cu. Techotl i Valeria ju偶 tam byli. Techotl zatrzasn膮艂 drzwi i zamkn膮艂 zasuw臋 — pierwsz膮, jak膮 ujrza艂 Conan od chwili, gdy przekroczyli bramy miasta.

Tecuhltlanin obr贸ci艂 si臋 i pobieg艂 w g艂膮b jasno o艣wietlonej komnaty, w kt贸rej przebywali. Kiedy przebiegali przez wej艣cie u jej ko艅ca. Conan obr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂, jak zamkni臋te drzwi uginaj膮 si臋 i trzeszcz膮 pod gwa艂townym naporem z drugiej strony. Techotl powoli odzyskiwa艂 pewno艣膰 siebie, cho膰 ani na chwil臋 nie zwolni艂 kroku i nie zaniecha艂 ostro偶no艣ci. Zachowywa艂 si臋 jak cz艂owiek znajduj膮cy si臋 na dobrze znanym terenie — niedaleko przyjaci贸艂.

Jednak ponownie wpad艂 w przera偶enie, gdy Conan zapyta艂 go:

— Co to by艂o, to co ci膮艂em na schodach?

— Ludzie z Xotalanc — odpowiedzia艂 nie ogl膮daj膮c si臋. — M贸wi艂em przecie偶, 偶e pe艂no ich w komnatach.

— To nie by艂 cz艂owiek — mrukn膮艂 Cymmeriamn. — To pe艂za艂o i by艂o zimne jak l贸d. My艣l臋, 偶e przeci膮艂em to na p贸艂. Spad艂o na ludzi, kt贸rzy nas 艣cigali i musia艂o jednego z nich zabi膰.

Techotl odwr贸ci艂 gwa艂townie g艂ow臋. Twarz mia艂 popielatoszar膮. Z najwy偶szym trudem przy艣pieszy艂 kroku.

— To by艂 Pe艂zacz! Potw贸r, kt贸rego przywo艂ali z katakumb do pomocy! Nigdy go nie widzieli艣my, ale znajdowali艣my naszych ludzi straszliwie przez niego zmasakrowanych. Na Seta! Po艣pieszcie si臋! Je偶eli pod膮偶a naszym tropem — b臋dzie nas 艣ciga艂 a偶 do samych wr贸t Tecuhltli!

— Nie s膮dz臋 — mrukn膮艂 Conan. — Na schodach zada艂em mu pot臋偶ny cios.

— Szybciej! Szybciej! — j臋cza艂 Techotl.

Przebiegli przez kilka zielono o艣wietlonych komnat, przemierzyli szerok膮 sal臋 i stan臋li przed olbrzymi膮 bram膮 z br膮zu.

— To jest Tecuhltli! — powiedzia艂 Techotl.

Techotl kilkakrotnie uderzy艂 w drzwi zaci艣ni臋t膮 pi臋艣ci膮 i stan膮艂 bokiem do nich, tak by m贸g艂 obserwowa膰 sal臋.

— Bywa艂o i tak, 偶e ludzie gin臋li tutaj, gdy s膮dzili, i偶 s膮 ju偶 bezpieczni.

— Dlaczego nie otwieraj膮 bramy? — zapyta艂 Conan.

— Patrz膮 na nas przez Oko — wyja艣ni艂 Techotl. — Wasz widok zaskoczy艂 ich.

Podni贸s艂 g艂os i zawo艂a艂:

— Excelanie, otwieraj! To ja, Techotl! Ze mn膮 s膮 przyjaciele z wielkiego 艣wiata za puszcz膮!

— Otworz膮 — zapewni艂 sprzymierze艅c贸w.

— Lepiej 偶eby si臋 po艣pieszyli — powiedzia艂 ponuro Conan. — S艂ysz臋, jak co艣 pe艂znie po posadzce do tej sali.

Oblicze Techotla ponownie poszarza艂o. Zacz膮艂 艂omota膰 pi臋艣ciami w bram臋:

— Otw贸rzcie durnie, otw贸rzcie! Pe艂zacz tu nadci膮ga!

W tej samej chwili wielkie wrota z br膮zu rozwar艂y si臋 bezszelestnie, ukazuj膮c ci臋偶ki 艂a艅cuch, a za nim b艂yszcz膮ce groty w艂贸czni i spozieraj膮ce bacznie twarze o dzikim wygl膮dzie. Po chwili 艂a艅cuch opad艂 i Techotl niemal wci膮gn膮艂 ich przez pr贸g.

Przez szpar臋 w zamykaj膮cych si臋 wrotach Conan spojrza艂 w g艂膮b rozleg艂ej mrocznej sali i dostrzeg艂 na jej ko艅cu niewyra藕ny w臋偶owaty kszta艂t. Blade, poruszaj膮ce si臋 z trudem zwoje wylewa艂y si臋 przez drzwi do obszernej sali, a obrzydliwy skrwawiony 艂eb kiwa艂 si臋 chwiejnie.

Gdy znale藕li si臋 w czworobocznej komnacie, zasuni臋to masywne rygle i podniesiono 艂a艅cuch. Wrota mog艂y wytrzyma膰 ci臋偶kie obl臋偶enie, a pilnowa艂o ich czterech stra偶nik贸w — ciemnosk贸rych i prostow艂osych jak Techotl, uzbrojonych w miecze i w艂贸cznie. W 艣cianie obok bramy znajdowa艂 si臋 skomplikowany uk艂ad luster tak ustawionych, 偶e przez ma艂膮 szyb臋 z kryszta艂u mo偶na by艂o patrze膰 na zewn膮trz — samemu nie b臋d膮c widzianym. Conan domy艣li艂 si臋, 偶e jest to Oko wspominane przez Techotla.

Stra偶nicy spogl膮dali z wielkim zdumieniem na przybysz贸w. Nie zadawali jednak 偶adnych pyta艅, a Techotl nie udzieli艂 im 偶adnych wyja艣nie艅. Porusza艂 si臋 teraz z du偶膮 pewno艣ci膮 siebie, jakby niezdecydowanie i strach opu艣ci艂y go z chwil膮 przekroczenia wr贸t.

— Chod藕cie! — ponagla艂 swoich nowych przyjaci贸艂, ale Conan popatrzy艂 na wrota.

— A co z tymi, kt贸rzy nas 艣cigali? Nie b臋d膮 szturmowa膰 bramy?

Techotl zaprzeczy艂 g艂ow膮.

— Wiedz膮, 偶e nie wy艂ami膮 Bramy Or艂a. Wr贸c膮 do Xotalanc wraz z t膮 pe艂zaj膮c膮 besti膮. Chod藕cie! Zaprowadz臋 was do w艂adc贸w Tecuhltli.

Jeden ze stra偶nik贸w otworzy艂 drzwi po przeciwnej stronie komnaty i wkroczyli do korytarza rozja艣nionego podobnie jak wi臋kszo艣膰 pomieszcze艅 na tym poziomie mrugaj膮cymi kamieniami i 艣wiat艂em padaj膮cym przez otwory. Jednak w przeciwie艅stwie do innych sal — ta nosi艂a 艣lady zamieszkania.

B艂yszcz膮ce nefrytowe 艣ciany pokrywa艂y aksamitne gobeliny, na czerwonych posadzkach le偶a艂y grube dywany, a 艂awy, otomany i fotele z ko艣ci s艂oniowej wy艣cie艂ane by艂y at艂asem. Na ko艅cu sali znajdowa艂y si臋 zdobione, niestrze偶one przez nikogo drzwi. Techotl wszed艂 bez ceremonii, wprowadzaj膮c przybysz贸w do komnaty. Oko艂o trzydzie艣cioro ciemnosk贸rych kobiet i m臋偶czyzn, le偶膮cych na obitych atlasem sofach skoczy艂o na ich widok na r贸wne nogi, wydaj膮c okrzyk zdumienia.

Z wyj膮tkiem jednego, wszyscy m臋偶czy藕ni wygl膮dali podobnie jak Techotl, ich kobiety tak偶e. Do艣膰 艂adne w pewien pos臋pny, mroczny spos贸b mia艂y jednak dziwne oczy i zbyt 偶ylaste cia艂a. Na sobie mia艂y sanda艂y, z艂ote napier艣niki i kr贸tkie jedwabne sp贸dniczki, podtrzymywane przez zdobione szlachetnymi kamieniami paski. W艂osy ich, czarne, przyci臋te przy nagich ramionach przytrzymywa艂y srebrne obr臋cze.

Na nefrytowym podium sta艂 szeroki fotel z ko艣ci s艂oniowej, na kt贸rym siedzia艂o dwoje ludzi, r贸偶ni膮cych si臋 jednak znacznie od pozosta艂ych. On — olbrzym o pot臋偶nie zbudowanej piersi i ogromnych barach jako jedyny z obecnych nosi艂 g臋st膮, kruczoczarn膮 brod臋, si臋gaj膮c膮 prawie do pasa. Okryty by艂 tog膮 z purpurowego jedwabiu, kt贸ra przy ka偶dym ruchu mieni艂a si臋 wszystkimi barwami czerwieni. Szeroki, podci膮gni臋ty do 艂okcia r臋kaw, ods艂ania艂 w臋z艂y mi臋艣ni na pot臋偶nym przedramieniu. Kruczoczarne loki podtrzymywa艂a mu obr臋cz, wysadzan膮 b艂yszcz膮cymi klejnotami.

Siedz膮ca u jego boku kobieta, widz膮c przyby艂ych, porwa艂a si臋 z okrzykiem zdumienia na r贸wne nogi i zaledwie przelotnie spojrzawszy na Conana, wbita sw贸j pal膮cy wzrok w Valeri臋.

Wysoka i gibka, by艂a najpi臋kniejsz膮 ze zgromadzonych w komnacie. Str贸j jej by艂 jeszcze bardziej sk膮py ni偶 u innych kobiet; zamiast sp贸dniczki do pasa przymocowane by艂y z przodu i z ty艂u jedynie dwa szerokie paski z przetykanej zlotem purpurowej tkaniny. Napier艣niki i ozdobiona klejnotami obr臋cz na skroniach uzupe艂nia艂y str贸j, noszony z cyniczn膮 oboj臋tno艣ci膮. Ze wszystkich ciemnosk贸rych tylko w jej oczach nie mo偶na by艂o doszuka膰 si臋 oznak szale艅stwa.

Po pierwszym okrzyku zaskoczenia nie odezwa艂a si臋 wi臋cej. Sta艂a z zaci艣ni臋tymi pi臋艣ciami i z napi臋ciem wpatrywa艂a si臋 w Valeri臋. M臋偶czyzna w fotelu z ko艣ci s艂oniowej siedzia艂 nieruchomo.

— Ksi膮偶臋 Olmecu — odezwa艂 si臋 Techotl wyci膮gaj膮c r臋ce grzbietami w d贸艂 — przyprowadzi艂em sprzymierze艅c贸w ze 艣wiata za puszcz膮. W Komnacie Tezcota P艂on膮cy Czerep zabi艂 Chicmeca, z kt贸rym by艂em.

— P艂on膮cy Czerep! — odezwa艂y si臋 przera偶one g艂osy.

— Tak! Potem wr贸ci艂em i znalaz艂em Chicmeca z poder偶ni臋tym gard艂em. Nie zd膮偶y艂em uciec. P艂on膮cy Czerep dopad艂 mnie i gdy na niego spojrza艂em, krew zamieni艂a mi si臋 w l贸d, a szpik wysuszy艂 si臋 w moich ko艣ciach. Nie mog艂em ani walczy膰, ani uciec. Mog艂em jedynie czeka膰 na 艣mier膰. Wtedy pojawi艂a si臋 ta bia艂osk贸ra kobieta, powali艂a go swoim mieczem i… s艂uchajcie! To by艂 xotala艅ski pies utrefiony na bia艂o i z 偶yj膮c膮 czaszk膮 prastarego czarnoksi臋偶nika na g艂owie! Teraz czerep jest roztrzaskany, a kundel, kt贸ry j膮 nosi艂, nie 偶yje!

Ostatnie s艂owa wypowiedzia艂 z nieopisanym, szalonym uniesieniem i grono s艂uchaczy zawt贸rowa艂o dzikimi okrzykami rado艣ci.

— Czekajcie! — krzykn膮艂 Techotl. — To nie wszystko! Gdy rozmawia艂em z kobiet膮, napad艂o nas czterech Xotalancan! Jednego ja zabi艂em, ta rana w moim udzie jest 艣wiadectwem zaciek艂o艣ci tej walki. Dw贸ch po艂o偶y艂a kobieta. Byli艣my w powa偶nych k艂opotach, gdy wpad艂 ten m臋偶czyzna i roztrzaska艂 艂eb czwartemu. Tak! Pi臋膰 czerwonych 膰wiek贸w wbijemy w s艂up zemsty!

Wskaza艂 na czarny, hebanowy s艂up stoj膮cy za podium. Setki czerwonych punkt贸w znaczy艂o jego wypolerowan膮 kolumn臋. By艂y to jasnoczerwone g艂贸wki miedzianych 膰wiek贸w wbitych w czarne drewno.

— Pi臋膰 czerwonych 膰wiek贸w jak pi臋ciu martwych Xotalancan! — cieszy艂 si臋 Techotl, a straszliwa rado艣膰 s艂uchaczy czyni艂a ich twarze nieludzkimi.

— Kim s膮 ci ludzie? — spyta艂 Olmec g艂osem, kt贸ry zabrzmia艂 jak daleki ryk byka. Nikt z mieszka艅c贸w Xuchotl nie m贸wi艂 g艂o艣no, tak jakby ich wch艂on臋艂a cisza pustych sal i opuszczonych komnat.

— Jestem Conan, Cymmerianin — odpowiedzia艂 kr贸tko barbarzy艅ca. — Ta kobieta to Valeria z Krwawego Bractwa, jest Aquilo艅skim korsarzem. Opu艣cili艣my armi臋 na granicy Darfaru, daleko na p贸艂nocy i pr贸bujemy dosta膰 si臋 na wybrze偶e.

Kobieta na podium powiedzia艂a g艂o艣no, gubi膮c si臋 w po艣piechu:

— Nigdy nie dojdziecie do wybrze偶a! Z Xuchotl nie ma ucieczki! Tutaj dope艂nicie swoich dni!

— Co to znaczy? — warkn膮艂 Conan, chwytaj膮c za miecz i ustawiaj膮c si臋 tak, by ogarnia膰 wzrokiem podium i reszt臋 pomieszczenia. — Chcesz nam powiedzie膰, 偶e jeste艣my wi臋藕niami?

— Nie to mia艂a na my艣li — wtr膮ci艂 si臋 Olmec. — Jeste艣my waszymi przyjaci贸艂mi i nie zatrzymamy was si艂膮. Obawiam si臋 jednak, 偶e co艣 innego przeszkodzi wam w opuszczeniu Xuchotl.

Spojrza艂 na Valeri臋 i opu艣ci艂 wzrok.

— Ta kobieta to Tascela, ksi臋偶niczka Tecuchltli — powiedzia艂. — Pozw贸lmy, by ugoszczono ich. Z pewno艣ci膮 s膮 g艂odni i zm臋czeni d艂ug膮 drog膮.

Wskaza艂 na st贸艂 z ko艣ci s艂oniowej i po wymianie spojrze艅 awanturnicy usiedli przy nim. Podejrzliwy Cymmerianin wodzi艂 po komnacie niespokojnymi oczyma i trzyma艂 miecz w pogotowiu. Z zasady nigdy nie odmawia艂 zaproszenia do jedzenia i picia. Nieustannie spoziera艂 na Tascel臋, lecz ksi臋偶niczka wpatrywa艂a si臋 w jego bia艂osk贸re towarzyszk膮.

Opatrzywszy zranione udo kawa艂kiem jedwabiu Techotl usiad艂 za sto艂em, by us艂ugiwa膰 swoim przyjacio艂om, widocznie uwa偶aj膮c to za zaszczyt i przywilej. Ogl膮da艂 potrawy i napitki podawane w z艂otych p贸艂miskach i dzbanach, pr贸buj膮c wszystkiego, zanim postawi艂 przed go艣膰mi. W czasie posi艂ku Olmec przygl膮da艂 si臋 im ze swojego fotela, patrz膮c w milczeniu spod czarnych brwi. Tascela siedzia艂a obok niego z brod膮 w d艂oniach i 艂okciami wspartymi na kolanach. Jej ciemne, tajemnicze oczy, kt贸re p艂on臋艂y zagadkowym blaskiem, ani na chwil臋 nie odrywa艂y si臋 od Valerii. Za plecami ksi臋偶niczki przystojna, lecz pos臋pna, dziewczyna wolno porusza艂a wachlarzem ze strusich pi贸r.

Posi艂ek sk艂ada艂 si臋 z egzotycznych owoc贸w nieznanych w臋drowcom, ale bardzo smacznych i ci臋偶kiego czerwonego wina o aromatycznym zapachu.

— Przybyli艣cie z daleka — powiedzia艂 w ko艅cu Olmec. — Czyta艂em ksi臋gi naszych ojc贸w. Aquilonia le偶y za ziemi膮 Stygijczyk贸w i Shemit贸w, za Argos i za Zingar膮, a Cymmeria le偶y za Aquiloni膮.

— Oboje lubimy podr贸偶owa膰 — odpar艂 niedbale Conan.

— Zastanawia mnie, w jaki spos贸b przebyli艣cie puszcz臋 — rzek艂 Olmec. — W minionych dniach tysi膮c wojownik贸w z trudem zdo艂a艂o przedrze膰 si臋 przez te niebezpieczne lasy.

— Spotkali艣my jakiego艣 potwora o nogach jak s艂upy i wielkiego jak s艂o艅 — powiedzia艂 oboj臋tnie Conan wyci膮gaj膮c r臋k臋 z pucharem, kt贸ry Techotl z przyjemno艣ci膮 nape艂ni艂 winem, — ale kiedy go zabili艣my, nie mieli艣my wi臋cej 偶adnych k艂opot贸w.

Dzban z winem wypad艂 z r臋ki Techotla i z hukiem uderzy艂 o posadzk臋. Ciemna twarz wojownika zabarwi艂a si臋 na popielato. Olmec poderwa艂 si臋 na r贸wne nogi i sta艂 zdziwiony, a pozostali krzykn臋li ze zgroz膮 i podziwem. Kilka os贸b osun臋艂o si臋 na kolana, jakby straci艂y nagle w艂adz臋 w nogach. Jedynie Tascela zdawa艂a si臋 nic nie s艂ysze膰.

Conan patrzy艂 na nich z niedowierzaniem.

— O co chodzi? Co si臋 tak gapicie?

— Za… Zabili艣cie boga—smoka?

— Boga? Jakiego boga! Zat艂uk艂em smoka. A dlaczego nie? Pr贸bowa艂 nas zje艣膰, ale dosta艂 niestrawno艣ci!

— Ale smoki s膮 niepokonane! — wykrzykn膮艂 Olmec. — Zabijaj膮 si臋 wzajemnie, jednak 偶aden cz艂owiek nie zabi艂 jeszcze smoka! Tysi膮c wojownik贸w, naszych przodk贸w, nie mog艂o ich pokona膰! Miecze 艂ama艂y si臋 o ich 艂uski jak patyki!

— Gdyby waszym przodkom przysz艂o do g艂owy zamoczy膰 w艂贸cznie w truj膮cym soku Jab艂ek Derkety — m贸wi艂 Conan z pe艂nymi ustami — i wbi膰 je w oczy, pysk lub podobne miejsce, to zobaczyliby, 偶e smoki s膮 r贸wnie 艣miertelnie jak wo艂y. Pad艂o le偶y na skraju lasu, zaraz przy pierwszych drzewach. Id藕cie zobaczy膰, je偶eli mi nie wierzycie.

Olmec pokiwa艂 g艂ow膮 nie z niedowierzaniem, lecz z podziwem.

— To z powodu smok贸w nasi przodkowie schronili si臋 w Xuchotl — rzek艂. — Gdy dotarli na r贸wnin臋, nie wa偶yli si臋 powt贸rnie wej艣膰 do lasu. Nim dotarli do miasta, smoki dopad艂y i po偶ar艂y wielu z nich.

— To znaczy, 偶e to nie wasi przodkowie wybudowali Xuchotl? — spyta艂a Valeria.

— Min臋艂y ju偶 wieki, kiedy tu dotarli. Jak d艂ugo — tego nie wiedzieli nawet jego zdegenerowani mieszka艅cy.

— Przyw臋drowali艣cie znad jeziora Zuad? — zapyta艂 Conan.

— Tak. Przesz艂o p贸艂 wieku temu szczep Tlazitlan zbuntowa艂 si臋 przeciw Stygijczykom i pokonany uciek艂 na po艂udnie. Tygodniami w臋drowali przez trawiaste r贸wniny, pustynie i wzg贸rza. W ko艅cu tysi膮c wojownik贸w, wraz z dzie膰mi i kobietami, dotar艂o do wielkiego lasu. Tam napad艂y na nich smoki i wielu rozszarpa艂y na kawa艂ki. Uciekaj膮c przed nimi w ob艂臋dnym strachu, dotarli na r贸wnin臋 i po艣rodku dostrzegli miasto — Xuchotl.

Rozbili ob贸z w pobli偶u miasta, nie odwa偶ywszy si臋 opu艣ci膰 r贸wniny, poniewa偶 z lasu dociera艂y do nich odra偶aj膮ce ryki walcz膮cych bestii. Smoki nieustannie walczy艂y ze sob膮, jednak nie wychodzi艂y na r贸wnin臋. Mieszka艅cy miasta zamkn臋li bramy i zasypali naszych ludzi gradem strza艂 z mur贸w. Tlazitlanie byli wi臋藕niami r贸wniny, poniewa偶 zapuszczanie si臋 w puszcz臋, kt贸ra otacza艂a ich jak pier艣cie艅, by艂oby szale艅stwem. W nocy do ich obozu przyby艂 skrycie niewolnik z miasta, b臋d膮c ziomkiem, kt贸ry jako m艂ody cz艂owiek dotar艂 w te strony wraz z grup膮 偶o艂nierzy. Smoki po偶ar艂y wszystkich jego towarzyszy, lecz on dosta艂 si臋 do miasta i zosta艂 niewolnikiem. Nazywa艂 si臋 Tolkmec.

Na d藕wi臋k tego imienia p艂omie艅 zapali艂 si臋 w ciemnych oczach s艂uchaczy, a kilku z nich zakl臋艂o szpetnie i splun臋艂o.

— Obieca艂 otworzy膰 bramy naszym wojownikom. Prosi艂 tylko o to, by wszystkich je艅c贸w odda膰 w jego r臋ce. O 艣wicie otworzy艂 bramy. Wojownicy wtargn臋li do 艣rodka i posadzki Xuchotl sp艂yn臋艂y krwi膮. W mie艣cie by艂o tylko kilkuset mieszka艅c贸w — gin膮ce resztki pot臋偶nego niegdy艣 ludu. Tolkmec twierdzi艂, 偶e przyw臋drowali tu przed wiekami ze wschodu, ze Starej Kosoli, gdy przodkowie dzisiejszych Kosalan nadci膮gn臋li z po艂udnia i wygnali pierwotnych mieszka艅c贸w. Wygna艅cy ruszyli na zach贸d i w ko艅cu znale藕li t臋 otoczon膮 lasem r贸wnin臋, kt贸r膮 zamieszkiwa艂 szczep czarnych ludzi. Z nich zrobiono niewolnik贸w i zap臋dzono do budowy miasta. Ze wschodnich wzg贸rz sprowadzono marmur, nefryt i lazuryt, a tak偶e z艂oto, srebro i mied藕. Stada s艂oni dawa艂y ko艣膰 s艂oniow膮. Gdy sko艅czono budow臋, zabito wszystkich czarnych niewolnik贸w. Czarnoksi臋偶nicy postawili na stra偶y miasta okropne potwory. Dzi臋ki swej tajemniczej sztuce wskrzesili zamieszkuj膮ce t臋 zagubion膮 ziemi臋 smoki, kt贸rych wielkie ko艣ci znale藕li w puszczy. Ko艣ciom zwr贸cono cia艂o i 偶ycie, aby 偶ywe potwory chodzi艂y po ziemi tak, jak w dawnych czasach. Zakl臋cie mag贸w trzyma艂o je w g艂臋bi puszczy i nie pozwala艂o wyj艣膰 na r贸wnin臋.

Przez d艂ugie wieki zamieszkiwali w Xuchotl i uprawiali 偶yzn膮 ziemi臋, dop贸ki ich m臋drcy nie nauczyli si臋 hodowa膰 owoce w mie艣cie. Owoce nie sadzone w ziemi i czerpi膮ce pokarm z powietrza. Wtedy pozwolili, by wysch艂y rowy nawadniaj膮ce i pogr膮偶yli si臋 w zbytkach i lenistwie, a偶 powoli zacz臋li chyli膰 si臋 ku upadkowi. Byli ju偶 na wymarciu, gdy nasi przodkowie przedarli si臋 przez puszcz臋 i dotarli na r贸wnin臋. Czarnoksi臋偶nicy dawno ju偶 pomarli, a ludzie zapomnieli sztuki magicznej. Nie umieli walczy膰 ani czarami, ani broni膮.

Nasi ojcowie wyci臋li wszystkich mieszka艅c贸w Xuchotl opr贸cz setki, kt贸r膮 oddano Tolkmecowi — ich by艂emu niewolnikowi. Wiele dni i nocy komnaty rozbrzmiewa艂y echami ich przera藕liwych wrzask贸w podczas tortur.

Tlazitlanie zamieszkali tu, 偶yj膮c przez pewien czas w pokoju rz膮dzeni przez braci Tecuhltliego i Xotalanca oraz Tolkmeca. Ten ostatni o偶eni艂 si臋 z dziewczyn膮 ze szczepu, a poniewa偶 otworzy艂 bram臋 i zna艂 wiele tajemnic Xuchotlan, w艂ada艂 szczepem razem z bra膰mi, kt贸rzy przewodzili w czasie buntu i ucieczki.

Kilka lat 偶yli w mie艣cie spokojnie, oddaj膮c si臋 uciechom sto艂u i 艂o偶a, a tak偶e wychowuj膮c dzieci. Nie musieli uprawia膰 ziemi, gdy偶 Tolkmec nauczy艂 ich jak hodowa膰 owoce czerpi膮ce po偶ywienie z powietrza.

Przy tym wszystkim zag艂ada Xuchotlan z艂ama艂a zakl臋cie trzymaj膮ce smoki w puszczy, kt贸re nocami rycza艂y pod murami miasta. R贸wnina sp艂yn臋艂a krwi膮 wskutek ich odwiecznej walki i wtedy w艂a艣nie…

Przerwa艂 nagle w 艣rodku zdania i po lekkim wahaniu m贸wi艂 dalej, jednak Conan i Valeria czuli, 偶e powstrzyma艂 si臋 przed wyznaniem czego艣, co uzna艂 za nierozs膮dne.

— 呕yli w pokoju przez pi臋膰 lat. P贸藕niej — Olmec spojrza艂 kr贸tko na milcz膮c膮 kobiet臋 siedz膮c膮 u jego boku — Xotalanc poj膮艂 za 偶on臋 kobiet臋, kt贸rej po偶膮dali zar贸wno Tecuhltli jak i stary Tolkmec. W przyp艂ywie szale艅stwa Tecuhltli porwa艂 j膮. Co prawda posz艂a do艣膰 ch臋tnie. Tolkmec, na z艂o艣膰 Xotalancowi, pom贸g艂 Tecuhltli. Xotalanc za偶膮da艂, by oddali j膮 z powrotem, a rada szczepu pozostawi艂a decyzj臋 kobiecie. Zdecydowa艂a pozosta膰 z Tecuhltli. Xotalanc stara艂 si臋 odebra膰 j膮 si艂膮 i stronnicy obu braci starli si臋 w Wielkiej Sali. Nikt nie chcia艂 ust膮pi膰. Krew pop艂yn臋艂a z obu stron. Sp贸r przerodzi艂 si臋 w potyczk臋, a potyczk膮 w otwart膮 wojn臋. Z zam臋tu wy艂oni艂y si臋 trzy stronnictwa — Tecuhltli, Xotalanca i Tolkmeca. Ju偶 wcze艣niej, w dniach pokoju, podzielili miasto mi臋dzy siebie. Tecuhltli zamieszkiwa艂 zachodni膮 dzielnic臋 miasta, Xotalanc wschodni膮, a Tolkmec ze swoj膮 rodzin膮 po艂udniow膮. Z艂o艣膰, niech臋膰 i zazdro艣膰 zaowocowa艂y przelewem krwi, gwa艂tem i mordem. Gdy raz si臋gni臋to po miecz, nie by艂o ju偶 odwrotu. Krew 偶膮da艂a krwi i zemsta konkurowa艂a z okrucie艅stwem. Tecuhltli walczy艂 przeciw Xotalancowi, a Tolkmec wspomaga艂 raz jednego, raz drugiego i zdradza艂 obu, gdy by艂o mu to wygodne. Tecuhltli ze swymi lud殴mi wycofa艂 si臋 do dzielnicy przy zachodniej bramie, tu, gdzie teraz jeste艣my. Xuchotl jest zbudowana w kszta艂cie ko艂a. Tecuhltlanie, kt贸rzy nazwali si臋 tak od imienia swego ksi臋cia, zajmuj膮 zachodni膮 cz臋艣膰 ko艂a.

Zablokowano wszystkie drzwi 艂膮cz膮ce dzielnic臋 z reszt膮 miasta, z wyj膮tkiem jednych wr贸t na ka偶dej kondygnacji, kt贸re mo偶na 艂atwo obroni膰. Tecuhltlanie zeszli do podziemi i postawili mur odgradzaj膮cy od reszty miasta katakumby, gdzie spoczywaj膮 cia艂a rodowitych Xuchotlan i zabitych w walkach Tlazitlan. Zamieszkali艣my jak w obl臋偶onych zamkach, czyni膮c wycieczki i wypady na wrog贸w.

Ludzie Xotalanca podobnie umocnili wschodni膮 cz臋艣膰 miasta, a Tolkmec zrobi艂 to samo przy po艂udniowej bramie. 艢rodkowa cz臋艣膰 zosta艂a pusta i niezamieszka艂a. Sale i komnaty sta艂y si臋 polem bitwy i siedzib膮 strachu.

Tolkmec walczy艂 z obydwoma klanami. By艂 besti膮 w ludzkiej sk贸rze, gorsz膮 ni偶 Xotalanc. Zna艂 wiele sekret贸w miasta, kt贸rych nigdy nie wyjawi艂. W kryptach katakumb ograbi艂 martwych z ich strasznych sekret贸w, tajemnic pradawnych kr贸l贸w i czarnoksi臋偶nik贸w, dawno zapomnianych przez zdegenerowanych Xuchotlan wybitych przez naszych przodk贸w. Mimo to ca艂a jego magia nie pomog艂a mu w dniu, gdy my — Tecuhltlanie zdobyli艣my jego warowni臋 i wyci臋li艣my w pie艅 jego ludzi. Tolkmeca torturowano wiele dni.

G艂os Olmeca sta艂 si臋 monotonny i dochodzi艂 z daleka, jakby z wielk膮 przyjemno艣ci膮 wspomina艂 zdarzenia z minionych lat.

— Tak — trzymali艣my go przy 偶yciu, a偶 wygl膮da艂 艣mierci niczym oblubienicy. W ko艅cu wynie艣li艣my go z sali tortur i rzucili艣my do lochu, by szczury ogryza艂y jego ko艣ci, gdy zdechnie. Zdo艂a艂 jednak uciec jakim艣 sposobem i znikn膮艂 w katakumbach. Tam z pewno艣ci膮 umar艂, bowiem droga z katakumb pod Xuchotl wiedzie przez Tecuhltli, a tu nigdy si臋 nie pojawi艂. Nigdy nie znaleziono jego ko艣ci, a przes膮dni po艣r贸d nas przysi臋gaj膮, 偶e jego duch do dzi艣 nawiedza krypty, zawodz膮c w艣r贸d ko艣ci zmar艂ych. Dwana艣cie lat temu wyr偶n臋li艣my klan Tolkmeca, lecz wojna mi臋dzy Tecuhltlinami a Xotalancami trwa i b臋dzie trwa膰 a偶 do ostatniego cz艂owieka. Pi臋膰dziesi膮t lat temu Tecuhltli porwa艂 偶on臋 Xotalanca. Od p贸艂 wieku trwa walka. Trwa艂a, gdy si臋 urodzi艂em. Trwa艂a, gdy rodzili si臋 wszyscy obecni w tej komnacie — opr贸cz Tasceli. My艣l臋, 偶e b臋dzie trwa膰 do naszej 艣mierci…

Jeste艣my wymieraj膮c膮 ras膮, tak膮 jak膮 byli Xuchotlanie, kt贸rych pozabijali nasi przodkowie. Gdy rozpoczyna艂a si臋 wojna, ka偶de stronnictwo liczy艂o kilkaset os贸b. Teraz jest nas, Tecuhltlan tylu, ilu stoi przed tob膮, nie licz膮c ludzi pilnuj膮cych czterech bram, razem czterdzie艣ci os贸b. Jak wielu Xotalancan pozosta艂o — nie wiem, lecz w膮tpi臋, by by艂o ich wi臋cej od nas. Od pi臋tnastu lat nie urodzi艂o si臋 u nas dziecko i nie widzieli艣my 偶adnego u Xotalancan. Wymieramy, ale nim umrzemy, zabijemy tylu Xotalancan, ilu bogowie pozwol膮.

Z ogniem w pos臋pnych 殴renicach Olmec opowiada艂 d艂ugo o tej strasznej wojnie tocz膮cej si臋 w cichych komnatach i mrocznych salach w po艣wiacie kamieni ognia, na posadzkach p艂on膮cych piekieln膮 czerwieni膮 i zbryzganych krwi膮 z rozp艂atanych cia艂. Wieloletnia rze藕 wyniszczy艂a ca艂膮 generacj臋.

Xotalanc by艂 martwy od lat, zabity w ponurej bitwie na schodach z ko艣ci s艂oniowej.

Nie 偶y艂 r贸wnie偶 i Tcuhltli, 偶ywcem obdarty ze sk贸ry przez rozw艣cieczonych Xotalancan, kt贸rzy go pojmali.

Bez 艣ladu wzruszenia Olmec opowiada艂 o okrutnych walkach w ciemnych korytarzach, o zasadzkach na kr臋tych schodach, o krwawych rzeziach. G艂臋boko osadzone, ciemne oczy pa艂a艂y czerwonym blaskiem, gdy m贸wi艂 o m臋偶czyznach i kobietach obdartych 偶ywcem ze sk贸ry, okaleczonych i por膮banych, o je艅cach krzycz膮cych z b贸lu podczas tortur tak okropnych, 偶e nawet Cymmerianin, b臋d膮c barbarzy艅c膮, wzdraga艂 si臋 z odrazy. Nic dziwnego, 偶e Techotl trz膮s艂 si臋 ze strachu na my艣l o wpadni臋ciu 偶ywcem w r臋ce wrog贸w! A jednak wyruszy艂, by zabi膰, gdy mu si臋 poszcz臋艣ci, wiedziony nienawi艣ci膮 silniejsz膮 od strachu. Olmec m贸wi艂 dalej, o sprawach mrocznych i tajemniczych, o czarnej magii i sztukach czarnoksi臋skich, o upiornych stworzeniach ciemno艣ci przywo艂ywanych na pomoc z czarnych otch艂ani katakumb. W tym Xotalancanie mieli przewag臋, gdy偶 we wschodniej cz臋艣ci katakumb spoczywa艂y ko艣ci prastarych Xuchotlan, wraz z ich zapomnianymi sekretami. Valeria ch艂on臋艂a wszystko z bezgranicznym zainteresowaniem. Wa艣艅 sta艂a si臋 straszliwym, prymitywnym 偶ywio艂em, pchaj膮cym mieszka艅c贸w Xuchotl do nieuchronnej zag艂ady. Zemsta wype艂nia艂a im ca艂e 偶ycie. Rodzili si臋 i zamierzali umrze膰 w walce. Nigdy nie opuszczali swej zabarykadowanej warowni, chyba 偶eby zakra艣膰 si臋 do Sal Ciszy le偶膮cych mi臋dzy wrogimi dzielnicami, by zabija膰 i da膰 si臋 zabi膰. Czasem wojownicy wracali z oszala艂ymi ze strachu je艅cami lub ponurymi dowodami zwyci臋stwa. Czasem nie wracali w og贸le lub powracali tylko jako por膮bane och艂apy, porzucone pod zaryglowanymi wrotami z br膮zu. Ludzie ci wiedli niesamowity, koszmarny 偶ywot, odci臋ci od reszty 艣wiata, schwytani jak kr贸liki w jedn膮 pu艂apk臋, wyrzynaj膮c si臋 wzajemnie, czaj膮c si臋 i skradaj膮c mrocznymi korytarzami, morduj膮c, kalecz膮c i torturuj膮c.

Gdy Olmec opowiada艂, Valeria czu艂a wpatrzone w siebie oczy Tasceli. Do ksi臋偶niczki jakby nie dociera艂o to, o czym m贸wi艂 Olmec. Na wspomnienie zwyci臋stw albo kl臋sk jej twarz nie przybiera艂a wyrazu dzikiej rado艣ci ani zwierz臋cej w艣ciek艂o艣ci, maluj膮cych si臋 na twarzach pozosta艂ych Tecuhltlan. Wa艣艅, kt贸ra sta艂a si臋 obsesj膮 ludzi jej klanu, nie mia艂a dla niej znaczenia. Ta grubosk贸rna nieczu艂o艣膰 zda艂a si臋 Valerii bardziej odra偶aj膮ca ni偶 okrutne s艂owa Olmeca. — Nigdy nie opuszczamy miasta — m贸wi艂 Olmec. — Przez pi臋膰dziesi膮t lat opu艣cili je tylko ci…

Ponownie przerwa艂 w po艂owie zdania.

— Gdyby nawet nie zagra偶a艂y nam smoki — kontynuowa艂 — my, urodzeni i wychowani w mie艣cie, nie o艣mieliliby艣my si臋 st膮d odej艣膰. Nikt z nas nie postawi艂 stopy za murami. Nie przywykli艣my do s艂o艅ca i nieba nad g艂ow膮. Nie, urodzili艣my si臋 w Xuchotl i w Xuchotl umrzemy.

— My jednak — powiedzia艂 Conan — za waszym pozwoleniem, zaryzykujemy spotkanie ze smokami. Ta wa艣艅 to nie nasza sprawa. Je偶eli poka偶ecie nam drog臋 do zachodniej bramy, ruszymy natychmiast.

Tascela zacisn臋艂a d艂onie i zacz臋艂a co艣 m贸wi膰, lecz Olmec przerwa艂 jej:

— Ju偶 zmierzcha. Je偶eli b臋dziecie w臋drowa膰 noc膮 po r贸wninie, niechybnie staniecie si臋 艂upem smok贸w.

— Przeszli艣my r贸wnin臋 zesz艂ej nocy i spali艣my pod go艂ym niebem nie widz膮c 偶adnego z nich — odpar艂 Conan.

Tascela u艣miechn臋艂a si臋 i rzek艂a ponuro:

— Nie o艣mielicie si臋 opu艣ci膰 Xuchotl!

Conan spojrza艂 na ni膮 z instynktown膮 wrogo艣ci膮. Nie patrzy艂a na niego, lecz na siedz膮c膮 naprzeciw Valeri臋.

— My艣l臋, 偶e si臋 o艣miel膮 — stwierdzi艂 Olmec. — Conanie i Valerio, bogowie musieli nam was zes艂a膰, by odda膰 zwyci臋stwo w r臋ce Tecuhltlan! Jeste艣cie zawodowymi wojownikami — dlaczego nie mieliby艣cie walczy膰 dla nas? Mamy obfito艣膰 bogactw. W Xuchotl jest tyle cennych klejnot贸w, ile kamieni ulicznych w miastach ca艂ego 艣wiata. Niekt贸re Xuchotlanie przynie艣li ze sob膮 z Kosali. Inne, jak kamienie ognia znale殴li w g贸rach na wschodzie. Pom贸偶cie nam sko艅czy膰 z Xotalancami, a damy wam tyle klejnot贸w, ile zdo艂acie unie艣膰.

— A pomo偶ecie nam zabi膰 smoki? — spyta艂a Valeria. — Trzydziestu ludzi uzbrojonych w 艂uki i strza艂y mo偶e zabi膰 wszystkie smoki w puszczy.

— Tak! — po艣piesznie odpowiedzia艂 Olmec. — Zapomnieli艣my, jak obchodzi膰 si臋 z 艂ukiem, walcz膮c wr臋cz przez wiele lat, ale mo偶emy si臋 zn贸w nauczy膰.

— Co ty na to? — Valeria spyta艂a Cymmerianina.

— Jeste艣my w艂贸cz臋gami bez grosza — u艣miechn膮艂 si臋 zuchwale. — Mog臋 r贸wnie dobrze zabija膰 Xotalancan jak i kogo艣 innego.

— Zgadzacie si臋! — wykrzykn膮艂 Olmec, a Techotl wprost nie posiada艂 si臋 z rado艣ci.

— Tak. Teraz mo偶e poka偶ecie nam komnaty, w kt贸rych b臋dziemy spa膰, by艣my wypocz臋li, nim zaczniemy jutro zabija膰.

Olmec skin膮艂 g艂ow膮. Na ten gest Techotl i jedna z kobiet poprowadzili awanturnik贸w korytarzem, kt贸rego wej艣cie znajdowa艂o si臋 na lewo od nefrytowego podium. Ogl膮daj膮c si臋 za siebie, Valeria spostrzeg艂a odprowadzaj膮cego ich wzrokiem Olmeca, siedz膮cego na tronie z brod膮 opart膮 o pi臋艣ci. Jego oczy p艂on臋艂y pos臋pnym blaskiem. Wygodnie oparta Tascela szepta艂a co艣 do ucha Yasali — s艂u偶膮cej o ponurej twarzy, kt贸ra pochyli艂a g艂ow臋, nadstawiaj膮c ucha szepcz膮cym ustom ksi臋偶niczki.

Przedsionek by艂 w臋偶szy ni偶 wi臋kszo艣膰 tych, przez kt贸re przechodzili, lecz do艣膰 d艂ugi. Wkr贸tce kobieta zatrzyma艂a si臋, otworzy艂a drzwi i usun臋艂a si臋 z drogi przepuszczaj膮c Valeri臋.

— Czekaj chwil臋 — warkn膮艂 Conan — a gdzie ja 艣pi臋?

Techotl wskaza艂 na nast臋pne drzwi po przeciwleg艂ej stronie korytarza. Conan waha艂 si臋 chwil臋 i zdawa艂 si臋 mie膰 jakie艣 zastrze偶enia, ale Valeria u艣miechn臋艂a si臋 pogardliwie i zamkn臋艂a mu drzwi przed nosem. Cymmerianin zamrucza艂 co艣 nieprzyzwoitego o wszystkich kobietach i pod膮偶y艂 korytarzem za Techotlem.

Conan rozejrza艂 si臋 po bogato zdobionej komnacie, jak膮 mu przydzielono, i spojrza艂 na 艣wietliki pod sufitem. Kilka otwor贸w mia艂o wystarczaj膮c膮 艣rednic臋, by szczup艂y m臋偶czyzna m贸g艂 si臋 przez nie przecisn膮膰 po rozbiciu szk艂a.

— Dlaczego Xotalancowie nie wejd膮 na dach i nie przedostan膮 si臋 przez te okna? — spyta艂.

— Nie mo偶na ich rozbi膰 — odpowiedzia艂 Techotl. — Poza tym trudno by艂oby si臋 wspina膰 po dachach. Wi臋kszo艣膰 z nich to kopu艂y i iglice o ostrych kraw臋dziach.

Techotl dobrowolnie udzieli艂 innych informacji o warowni. Tak jak reszta miasta warownia mia艂a cztery poziomy — czy te偶 pi臋tra, zwie艅czone komnatami o dachach wyci膮gni臋tych w wie偶e. Ka偶da kondygnacja mia艂a swoj膮 nazw臋. Xuchotlanie nadali nazwy ka偶dej komnacie, sali, ka偶dym schodom w mie艣cie — tak jak mieszka艅cy zwyczajnych miast nazywaj膮 ulice i dzielnice. W Tecuhltli pi臋tra nosi艂y nast臋puj膮ce nazwy: najwy偶sze, czwarte — Or艂a i kolejno w d贸艂 Ma艂py, Tygrysa i 呕mii.

— Kim jest Tascela? — spyta艂 Conan. — 呕on膮 Olmeca?

Techotl wzdrygn膮艂 si臋 i szybko ogl膮dn膮艂 si臋 za siebie, nim odpowiedzia艂.

— Nie. To jest… Tascela! To 偶ona Xotalanca — kobieta, kt贸r膮 porwa艂 Tecuhltli, przez ni膮 zacz臋艂a si臋 wojna.

— Co ty wygadujesz? — spyta艂 zaskoczony Conan. — Ta kobieta jest m艂oda i pi臋kna. Chcesz mi wm贸wi膰, 偶e to ona by艂a przyczyn膮 wojny sprzed pi臋膰dziesi臋ciu lat?

— Tak! Przysi臋gam! By艂a dojrza艂膮 kobiet膮, kiedy Tlazitlanie wyruszyli znad Jeziora Zuad. Xotalanc i jego brat zbuntowali si臋 i umkn臋li w puszcz臋, poniewa偶 w艂adca Stygii chcia艂 uczyni膰 z Tasceli swoj膮 na艂o偶nic臋. To czarownica! Ona zna sekret wiecznej m艂odo艣ci.

— Jaki sekret? — zapyta艂 Conan.

— Nie pytaj! Nie o艣miel臋 si臋 tego wyjawi膰! To zbyt straszne, nawet jak na Xuchotl.

Przyk艂adaj膮c palec do ust cicho wymkn膮艂 si臋 z komnaty. Valeria odpi臋艂a pas z mieczem i po艂o偶y艂a go przy 艂o偶u, na kt贸rym mia艂a spa膰. Zauwa偶y艂a drzwi zaopatrzone w rygle i spyta艂a dok膮d prowadz膮.

— Te do s膮siednich komnat — odpowiedzia艂a kobieta, wskazuj膮c drzwi po prawej i po lewej strome, — a te na korytarz prowadz膮cy do schod贸w, kt贸rymi schodzi si臋 do katakumb — wskaza艂a na obite miedzi膮 drzwi naprzeciw wej艣cia. — Ale nie obawiaj si臋. Nic ci tu nie grozi.

— Kto tu m贸wi o obawach? — uci臋艂a Valeria. — Chc臋 tylko wiedzie膰, w jakim porcie zarzucam kotwic臋. Nie chc臋, by艣 spa艂a przy moim 艂o偶u. Nie przywyk艂am, by kto艣 mi us艂ugiwa艂. A ju偶 na pewno nie kobieta. Mo偶esz odej艣膰.

Gdy zosta艂a sama, zaryglowa艂a wszystkie drzwi, kopni臋ciem zrzuci艂a buty i wyci膮gn臋艂a si臋 wygodnie na 艂o偶u. Wyobrazi艂a sobie Conana podobnie u艂o偶onego w swoim pokoju, ale kobieca pr贸偶no艣膰 podda艂a jej natychmiast inny obraz: bole艣nie upokorzony Cymmerianin, gniewnie mamrocz膮c, ciska si臋 po swym samotnym 艂o偶u. Zapadaj膮c w drzemk臋, u艣miecha艂a si臋 z艂o艣liwie.

Nad miastem zapad艂a noc. Nocny wiatr j臋cza艂 jak zb艂膮kana dusza gdzie艣 mi臋dzy ciemnymi wie偶ami. W salach Xuchotl zielone kamienie ognia l艣ni艂y jak oczy prehistorycznych kot贸w. Mrocznymi korytarzami pocz臋艂y si臋 skrada膰 niewyra藕ne, bezcielesne postacie.

Valeria obudzi艂a si臋 nagle. W mglistym, szmaragdowym blasku kamieni ognia ujrza艂a pochylon膮 nad ni膮, niewyra藕n膮 posta膰. W oszo艂omionych oczach Valerii zjawa zda艂a si臋 przez chwil臋 by膰 cz臋艣ci膮 snu, jaki 艣ni艂a. Wydawa艂o jej si臋, 偶e le偶y, tak jak le偶a艂a na sofie w komnacie, a nad ni膮 pulsuje, faluje olbrzymi czarny kwiat tak wielki, 偶e si臋ga sufitu. Jego egzotyczny zapach zaw艂adn膮艂 ni膮 ca艂kowicie, wprowadzaj膮c w rozkoszne, zmys艂owe omdlenie b臋d膮ce czym艣 wi臋cej, a zarazem czym艣 mniej ni偶 snem. Zapada艂a si臋 w pachn膮ce fale b艂ogiej nie艣wiadomo艣ci, gdy co艣 dotkn臋艂o jej twarzy. Oszo艂omione zmys艂y Aquilonki by艂y tak wyczulone, 偶e lekkie dotkni臋cie przywr贸ci艂o j膮 natychmiast do przytomno艣ci, jak mocne uderzenie. Wtedy zobaczy艂a nad sob膮 nie potwornej wielko艣ci kwiat, lecz ciemnosk贸r膮 kobiet臋.

Wraz ze 艣wiadomo艣ci膮 przyszed艂 gniew i natychmiastowe dzia艂anie. Kobieta odwr贸ci艂a si臋 szybko, lecz nim zdo艂a艂a umkn膮膰, Valeria stan臋艂a na nogi i chwyci艂a j膮 za rami臋. Kobieta wyrywa艂a si臋 przez chwil臋 jak dziki kot, ale podda艂a si臋, czuj膮c mia偶d偶膮c膮 przewag臋 przeciwniczki. Valeria obr贸ci艂a j膮 szarpni臋ciem twarz膮 do siebie, woln膮 r臋k膮 chwyci艂a za brod臋 i zmusi艂a do uniesienia g艂owy. By艂a to Yasala, s艂u偶膮ca Tasceli.

— Co tu robi艂a艣, do diab艂a? Co tam masz w r臋ce?

Kobieta nie odpowiedzia艂a, pr贸buj膮c rzuci膰 co艣 w k膮t. Valeria wykr臋ci艂a jej r臋k臋 i to co艣 upad艂o na posadzk臋 — du偶y czarny, egzotyczny kwiat na nefrytowozielonej 艂odydze, z pewno艣ci膮 wielki jak kobieca g艂owa, lecz malutki w por贸wnaniu z sennym majakiem.

— Czarny lotos! — wysycza艂a Valeria przez z臋by. — Kwiat, kt贸rego zapach sprowadza g艂臋boki sen. Pr贸bowa艂a艣 mnie u艣pi膰! Gdyby艣 przypadkiem nie dotkn臋艂a mojej twarzy p艂atkami… Po co to robi艂a艣!

Yasala trwa艂a w ponurym milczeniu. Valria z przekle艅stwem obr贸ci艂a j膮 i wykr臋caj膮c jej r臋k臋 na plecach zmusi艂a, by ukl臋k艂a.

— M贸w albo wyrw臋 ci r臋k臋!

Yasala skr臋ca艂a si臋 z b贸lu, gdy Valeria bezlito艣nie wykr臋ca艂a jej rami臋, ale jedyn膮 jej odpowiedzi膮 by艂o gwa艂towne zaprzeczanie g艂ow膮.

— Suka! — Valeria pchn臋艂a j膮 na pod艂og臋 i patrzy艂a na powalon膮 roziskrzonymi oczyma. L臋k i wspomnienie pal膮cego spojrzenia Tasceli zmiesza艂y si臋 w niej, budz膮c drapie偶ny instynkt samozachowawczy. Ten lud chyli艂 si臋 ku upadkowi i mo偶na si臋 by艂o po nich spodziewa膰 ka偶dej nikczemno艣ci. Jednak Valeria czu艂a, 偶e kryje si臋 za tym co艣 wi臋cej, jaka艣 przera偶aj膮ca tajemnica, gorsza ni偶 zwyk艂y podst臋p. Ogarn臋艂a j膮 fala l臋ku i obrzydzenia do tego ponurego miasta, kt贸rego mieszka艅cy nie byli normalnymi lud殴mi. Szale艅stwo tli艂o si臋 w ich oczach, z wyj膮tkiem okrutnych i zagadkowych oczu Tasceli, kryj膮cych tajemnice i zagadki mroczniejsze ni偶 szale艅stwo.

Unios艂a g艂ow臋 i ws艂uchiwa艂a si臋 uwa偶nie. Komnaty Xuchtl by艂y ciche, jak gdyby by艂o ono naprawd臋 wymar艂ym miastem. Zielone kamienie oblewa艂y pomieszczenie koszmarnym blaskiem, w kt贸rym zwr贸cone ku Valerii oczy kl臋cz膮cej na posadzce kobiety l艣ni艂y niesamowicie. Dreszcz l臋ku targn膮艂 Aquilonk膮, pozbawiaj膮c jej dzik膮 dusz臋 resztek lito艣ci.

— Dlaczego pr贸bowa艂a艣 mnie u艣pi膰? — wysycza艂a, chwytaj膮c kobiet臋 za czarne w艂osy i patrz膮c „w uparte oczy o d艂ugich rz臋sach. — Tascela ci臋 przys艂a艂a?

Kobieta nie odpowiedzia艂a. Valeria zakl臋艂a jadowicie i trzepn臋艂a otwart膮 d艂oni膮 w jej twarz najpierw z jednej strony, a potem z drugiej. Komnata rozbrzmia艂a odg艂osem uderze艅, ale Yasala nie wyda艂a 偶adnego d藕wi臋ku.

— Dlaczego nie krzyczysz? — pyta艂a w艣ciek艂a Valeria. — Boisz si臋, 偶e kto艣 ci臋 us艂yszy? Kogo si臋 obawiasz? Tasceli? Olmeca? Conana?

Yasala nie odpowiada艂a. Skulona, wpatrywa艂a si臋 w swoj膮 prze艣ladowczyni臋 z艂owrogim wzrokiem. Zawzi臋te milczenie budzi niepohamowan膮 z艂o艣膰. Valeria obr贸ci艂a si臋 i urwa艂a kawa艂 sznura z wisz膮cej obok kotary.

— Ty uparta suko! — wycedzi艂a przez z臋by. — Rozbior臋 ci臋 do naga, przywi膮偶臋 do 艂o偶a i b臋d臋 ch艂osta膰, a偶 wyrz臋zisz, co tu robi艂a艣 i kto ci臋 tu nas艂a艂.

Yasala nie protestowa艂a ani nie stawia艂a oporu, gdy Valeria spe艂nia艂a pierwsz膮 cz臋艣膰 swojej obietnicy z furi膮 zwielokrotnion膮 przez up贸r pojmanej. Po chwili przez d艂u偶szy czas w komnacie rozlega艂 si臋 jedynie 艣wist i uderzenia mocno splecionego, jedwabnego sznura na go艂ym ciele. Yasala nie mog艂a ruszy膰 mocno skr臋powanymi nogami i r臋koma. Jej cia艂o wi艂o si臋 i kurczy艂o w czasie ch艂osty, a g艂owa kiwa艂a si臋 z boku na bok w rytm uderze艅. Przygryz艂a z臋bami doln膮 warg臋 a偶 do krwi — jednak nie krzycza艂a.

Elastyczny sznur nie czyni艂 wiele ha艂asu, spadaj膮c na drgaj膮ce cia艂o pojmanej, ledwie suchy trzask, jednak ka偶de uderzenie pozostawia艂o czerwon膮 pr臋g臋 na ciemnym ciele Yasali. Valeria wymierza艂a razy z ca艂膮 si艂膮 zahartowanego wojaczk膮 ramienia, z bezlitosn膮 sprawno艣ci膮, jakiej nabra艂a wiod膮c 偶ycie, w kt贸rym b贸l i m臋ka by艂y chlebem powszednim. Robi艂a to z cyniczn膮 pomys艂owo艣ci膮, jak膮 tylko kobieta mo偶e wykaza膰 wobec innej kobiety. Yasala cierpia艂a bardziej pod jej ciosami, ni偶 gdyby uderza艂 j膮 m臋偶czyzna i to nawet bardzo silny.

W艂a艣nie ten kobiecy cynizm poskromi艂 w ko艅cu Yasal臋. Z jej ust wydoby艂 si臋 cichy j臋k i Valeria zatrzyma艂a si臋 z uniesionym w po艂owie ramieniem, odgarniaj膮c z czo艂a spocony kosmyk w艂os贸w.

— B臋dziesz m贸wi膰? — spyta艂a. — Jak b臋dzie trzeba, mog臋 ci臋 pra膰 przez ca艂膮 noc!

— Nie! Lito艣ci! — wyszepta艂a kobieta. — Powiem…

Valeria rozci臋艂a sznury na jej nadgarstkach i kostkach i postawi艂a j膮 na nogi. Yasala opad艂a na sof臋, p贸艂le偶膮c na jednym, nagim biodrze, wsparta na ramieniu, krzywi膮c si臋, gdy obola艂e cia艂o dotkn臋艂o oparcia. Dygota艂a na ca艂ym ciele.

— Wina! — b艂agalnie powiedzia艂a suchymi ustami, wskazuj膮c dr偶膮c膮 r臋k膮 z艂ote naczynie na stole z ko艣ci s艂oniowej. — Daj mi pi膰. Jestem s艂aba z b贸lu. Zaraz ci wszystko powiem.

Valeria poda艂a jej naczynie i Yasala podnios艂a si臋 chwiejnie na nogi. Wzi臋艂a dzban, podnios艂a go do ust i chlusn臋艂a ca艂膮 jego zawarto艣膰 w twarz Aquilonki. Valeria zatoczy艂a si臋 do ty艂u, otrz膮saj膮c si臋 i wycieraj膮c r臋koma oczy, zalane piek膮cym p艂ynem. Jak przez mg艂臋 widzia艂a Yasal臋 podbiegaj膮c膮 do okutych miedzi膮 drzwi. Natychmiast ruszy艂a za ni膮 z mieczem w d艂oni i 偶膮dz膮 mordu w oczach.

Yasala by艂a jednak pierwsza i bieg艂a z szalon膮 szybko艣ci膮 kobiety, kt贸r膮 przed chwil膮 wych艂ostano a偶 do histerycznego za艂amania. Min臋艂a zakr臋t korytarza ledwie kilka jard贸w przed Valeri膮 i kiedy ta dobieg艂a do rogu, zobaczy艂a tylko puste pomieszczenie, a na jego ko艅cu zion膮ce czerni膮 otwarte drzwi. Dobywa艂 si臋 z nich wilgotny zapach ple艣ni. Valeria mimo woli zadr偶a艂a — te drzwi musia艂y prowadzi膰 do katakumb. Yasala znalaz艂a schronienie w艣r贸d martwych.

Valeria podesz艂a do drzwi i zajrza艂a w nie. Kamienne schody szybko gin臋艂y w ca艂kowitych ciemno艣ciach. Prawdopodobnie nie 艂膮czy艂y si臋 z ni偶szymi pi臋trami, prowadz膮c prosto do loch贸w pod miastem. Wzdrygn臋艂a si臋 lekko na my艣l o tysi膮cach odzianych w zbutwia艂e szaty zw艂ok le偶膮cych w kamiennych kryptach na dole. Nie mia艂a zamiaru zapuszcza膰 si臋 tam po omacku. Yasala z pewno艣ci膮 zna艂a ka偶dy zakr臋t i zakamarek podziemnego labiryntu.

Zawr贸ci艂a zawiedziona i w艣ciek艂a, gdy z ciemno艣ci dotar艂 do niej j臋cz膮cy krzyk. Zdawa艂 si臋 dochodzi膰 z odleg艂ej g艂臋bi, jednak mo偶na by艂o rozr贸偶ni膰 niewyra藕ne s艂owa i to, 偶e g艂os nale偶a艂 do kobiety.

— Ach! Pomocy! Pomocy, na Seta! Aaaaach! — g艂os zgin膮艂 w dali i Valerii zdawa艂o si臋, 偶e do jej uszu dotar艂o echo upiornego chichotu. Dreszcz przeszed艂 plecami dziewczyny. Co si臋 sta艂o z Yasal膮 w g臋stych ciemno艣ciach na dole? Valeria nie mia艂a w膮tpliwo艣ci, 偶e to ona krzycza艂a. Co mog艂o si臋 jej przydarzy膰? Mo偶e ukrywa艂 si臋 tam jaki艣 Xotalanc? Olmec zapewni艂, 偶e katakumby pod Tecuhltli s膮 odgrodzone murem od reszty miasta, zbyt mocnym, by wrogowie mogli si臋 przeze艅 przedrze膰. Na dodatek ten chichot nie przypomina艂 d藕wi臋ku wydawanego przez ludzk膮 istot臋.

Aquilonka pod膮偶y艂a z powrotem korytarzem, nie trac膮c czasu na zamykanie drzwi. Powr贸ciwszy do swej komnaty, zatrzasn臋艂a i zaryglowa艂a drzwi. Wsun臋艂a buty i przypi臋艂a pas z mieczem. Zdecydowa艂a si臋 p贸j艣膰 do komnaty Conana i nam贸wi膰 go, je偶eli jeszcze 偶yje, aby przy艂膮czy艂 si臋 do niej i by razem wyr膮bali sobie drog臋 z tego miasta upior贸w.

W chwili, gdy podesz艂a do drzwi wiod膮cych na korytarz, w komnatach zabrzmia艂 przeci膮g艂y krzyk konaj膮cego cz艂owieka, po kt贸rym rozleg艂 si臋 tupot n贸g i szcz臋k mieczy.

Na trzeciej kondygnacji, zwanej Poziomem Or艂a, dwaj wojownicy w komnacie pilnowali Wr贸t Or艂a. Zachowywali si臋 z oboj臋tn膮, zwyczajow膮 czujno艣ci膮. Zawsze trzeba si臋 by艂o liczy膰 z mo偶liwo艣ci膮 ataku z zewn膮trz na wielkie wrota z br膮zu, mimo i偶 od wielu lat nie podj臋to takiej pr贸by.

— Przybysze to sprzymierze艅cy — powiedzia艂 jeden z nich. — Na pewno Olmec ruszy jutro na te xotalanca艅skie psy.

M贸wi艂 tak, jak 偶o艂nierz na wojnie. W tym mikroskopijnym 艣wiecie, jakim by艂 Xuchotl, ka偶da garstka zwa艣nionych ludzi by艂a armi膮, a puste sale mi臋dzy wrogimi stronami polem bitwy. Drugi stra偶nik zastanawia艂 si臋 przez d艂u偶sz膮 chwil臋.

— A je偶eli z ich pomoc膮 pokonamy Xotalancan — spyta艂 — to co wtedy, Xatmec?

— Wbijemy wiele czerwonych 膰wiek贸w, a je艅c贸w b臋dziemy przysma偶a膰, obdziera膰 ze sk贸ry i 膰wiartowa膰.

— No dobrze, ale co potem? — nalega艂 towarzysz Xatmeca. — Jak ju偶 zabijemy wszystkich? Czy to nie b臋dzie dziwne — nie mie膰 z kim walczy膰? Ca艂e 偶ycie walczy艂em i nienawidzi艂em Xotalancan. Co b臋d臋 robi艂, gdy nasza walka sko艅czy si臋?

Xatmec wzruszy艂 ramionami. Nigdy nie my艣la艂 zbyt d艂ugo naprz贸d. Nie potrafi艂 tego robi膰.

Nagle obaj zamarli, s艂ysz膮c jaki艣 ha艂as za bram膮.

— Do bramy, Xatmec! — sykn膮艂 ostatni z rozmawiaj膮cych. — Popatrz臋 przez Oko.

Z mieczem w d艂oni Xatmec opar艂 si臋 o br膮zowe wrota, wyt臋偶aj膮c s艂uch, by us艂ysze膰 co艣 przez grub膮 metalow膮 p艂yt臋. Jego kompan spojrza艂 w lustro i szarpn膮艂 si臋 gwa艂townie. Wok贸艂 bramy t艂oczyli si臋 ciemnosk贸rzy m臋偶czy藕ni o ponurych twarzach, trzymaj膮c miecze w z臋bach i zatykali palcami uszy. Jeden z nich, o g艂owie przystrojonej pi贸rami mia艂 kilka po艂膮czonych rur, kt贸re przy艂o偶y艂 do ust. W chwili, gdy Tecuhltlanin mia艂 wyda膰 alarmuj膮cy okrzyk, z rur doby艂 si臋 cichy pisk.

Krzyk zamar艂 w gardle stra偶nika, kiedy wysoki, pos臋pny d藕wi臋k przenikn膮艂 metalowe wrota i wpad艂 w jego uszy. Xatmec pozosta艂 oparty o drzwi jak sparali偶owany. Jego twarz zdr臋twia艂a w przera偶onym zas艂uchaniu. Drugi stra偶nik bardziej oddalony od 殴r贸d艂a d藕wi臋ku, poczu艂 groz臋 sytuacji i ogromne niebezpiecze艅stwo czaj膮ce si臋 w upiornych d藕wi臋kach. Czu艂 pos臋pne tony wdzieraj膮ce si臋 jak niewidzialne palce w zakamarki jego m贸zgu, nape艂niaj膮ce go cudzymi emocjami i budz膮ce szale艅stwo. Z najwi臋kszym wysi艂kiem woli zrzuci艂 z siebie czar i krzykn膮艂 ostrzegawczo nieswoim g艂osem. W tej samej chwili melodia przesz艂a w 艣widruj膮ce zawodzenie przeszywaj膮ce jego uszy jak n贸偶. Xatmec krzycza艂 w m臋ce i rozs膮dek opu艣ci艂 go niczym jak zdmuchni臋ty wichrem p艂omyk. Jak op臋tany zrzuci艂 艂a艅cuch, otworzy艂 gwa艂townie bram臋 i wypad艂 na zewn膮trz nim towarzysz zdo艂a艂 go powstrzyma膰. Run膮艂 na posadzk臋, powalony tuzinem cios贸w, a po jego pokrwawionych zw艂okach Xotalancanie wpadli do stra偶nicy z przeci膮g艂ym, oszala艂ym z 偶膮dzy mordu wyciem, kt贸re roznios艂o si臋 niezliczonym echem w nieprzywyk艂ych do ha艂asu salach.

Odzyskuj膮c przytomno艣膰 umys艂u, pozosta艂y przy 偶yciu stra偶nik skoczy艂 im na spotkanie z nastawion膮 w艂贸czni膮. Oszo艂omienie, w jakie wprawi艂y go czary, kt贸rych by艂 艣wiadkiem, ust膮pi艂o miejsca przera偶eniu. Wr贸g dosta艂 si臋 do Tecuh艂tli. Grot w艂贸czni stra偶nika przebi艂 czyje艣 ciemne cia艂o, a p贸藕niej nie czu艂 ju偶 nic. Opadaj膮cy miecz roz艂upa艂 mu czaszk臋 w chwili, gdy jego dzikoocy pobratymcy nadbiegali z dalszych komnat.

Dzikie wycie i szcz臋k stali poderwa艂y Conana z sofy. W jednej chwili zupe艂nie rozbudzony dopad艂 drzwi z mieczem w d艂oni i otworzy艂 je jednym szarpni臋ciem. Wygl膮daj膮c na korytarz, zobaczy艂 nadbiegaj膮cego Techotla z oczyma p艂on膮cymi szale艅stwem.

— Xotalancanie! — krzykn膮艂 Techotl g艂osem niepodobnym do ludzkiego. — Przedarli si臋 przez bram臋!

Conan wybieg艂 na korytarz i jednocze艣nie Valeria pojawi艂a si臋 w drzwiach swojej komnaty.

— Co si臋 dzieje, do diab艂a? — zapyta艂a.

— Techotl m贸wi, 偶e Xotalancanie wdarli si臋 do Tecuhltli — odpowiedzia艂 po艣piesznie.

— S膮dz膮c po tym zamieszaniu, ma racj臋.

Z Tecuhltlaninem depcz膮cym im po pi臋tach wpadli do sali tronowej i zobaczyli obraz przekraczaj膮cy najdziksze sny o krwi i przemocy. Dwudziestka m臋偶czyzn i kobiet z rozwianymi, czarnymi w艂osami i wymalowanymi na piersiach czaszkami, zwar艂a si臋 w walce z mieszka艅cami Tecuhltli. Po obu stronach kobiety walczy艂y r贸wnie zawzi臋cie jak m臋偶czy藕ni. Sala i przedsionek by艂y ju偶 zas艂ane trupami.

Olmec nagi, je艣li nie liczy膰 przepaski na biodrach, walczy艂 niedaleko swojego tronu, a w chwili gdy Conan i Valeria wkroczyli do akcji, Tascela wybieg艂a z bocznej komnaty z mieczem w r臋ce.

Xatmec i jego towarzysz byli martwi, tak wi臋c nie by艂o komu opowiedzie膰 Tecuhltlanom, jak wrogowie dostali si臋 do 艣rodka. Nikt te偶 nie m贸g艂 powiedzie膰, co wywo艂a艂o ten szalony atak. Straty Xotalancan musia艂y by膰 znacznie wi臋ksze, a po艂o偶enie znacznie gorsze ni偶 s膮dzili Tecuhltlanie. Okaleczenie ich gadziego sprzymierze艅ca, roztrzaskanie P艂on膮cego Czerepu oraz s艂owa wyszeptane przez umieraj膮cego, 偶e tajemniczy bia艂osk贸rzy przybysze przy艂膮czyli si臋 do ich wrog贸w, przywiod艂y Xotalancan do szalonej desperacji. Postanowili umrze膰 w 艣miertelnej walce z zajad艂ymi wrogami.

Tecuhltlanie, pozbierawszy si臋 z oszo艂omienia wywo艂anego zaskakuj膮cym atakiem, podczas kt贸rego zepchni臋to ich do Sali Tronowej, zadaj膮c ci臋偶kie straty, oddawali ciosy z r贸wn膮 w艣ciek艂o艣ci膮. Nadbiegali stra偶nicy z ni偶szych pi臋ter, by rzuci膰 si臋 w wir walki. Walczyli jak stado rozszala艂ych wilk贸w, za艣lepieni, dysz膮cy i bezlito艣ni. Bitwa przewala艂a si臋 tam i z powrotem od drzwi do podium. B艂yska艂y klingi tn膮c cia艂a, tryska艂a krew, ni贸s艂 si臋 tupot n贸g po czerwonej posadzce, na kt贸rej tworzy艂y si臋 ciemnoczerwone ka艂u偶e. Po艂amano sto艂y z ko艣ci s艂oniowej, rozbito w drzazgi 艂awy, aksamitne draperie zosta艂y podarte w strz臋py i zbryzgane krwi膮. Ka偶dy z walcz膮cych wiedzia艂, 偶e nadszed艂 fina艂 krwawej, p贸艂wiecznej walki. Ostateczny wynik by艂 z g贸ry przes膮dzony. Tecuhltlan by艂o prawie dwukrotnie wi臋cej ni偶 napastnik贸w. Ten fakt oraz pojawienie si臋 na polu walki jasnosk贸rych sprzymierze艅c贸w doda艂 im serca. Conan i Valeria rzucili si臋 w wir walki z niszcz膮c膮 si艂膮 huraganu przelatuj膮cego przez zagajnik . Conan by艂 silniejszy ni偶 trzech Tlazitlan razem wzi臋tych i pomimo swej wagi znacznie zwinniejszy. Wpad艂 w sk艂臋biony, wiruj膮cy t艂um pewnie jak szary wilk w stado ulicznych kundli i posuwa艂 si臋 naprz贸d, zostawiaj膮c za sob膮 zas艂an膮 trupami posadzk臋.

Valeria walczy艂a u jego boku, z u艣miechem na twarzy i roziskrzonym wzrokiem. Silniejsza ni偶 przeci臋tny m臋偶czyzna, g贸rowa艂a nad przeciwnikami szybko艣ci膮 i zr臋czno艣ci膮 w pos艂ugiwaniu si臋 mieczem, kt贸ry w jej r臋ce wydawa艂 si臋 偶yw膮 istot膮. W czasie, gdy Conan mia偶d偶y艂 przeciwnik贸w sam膮 si艂膮 cios贸w, 艂ami膮c w艂贸cznie, rozpl膮tuj膮c czaszki i cia艂a do po艂owy, Valeria pokazywa艂a finezj臋 sztuki walki szermierczej, zdumiewaj膮c i szokuj膮c tych, kt贸rzy skrzy偶owali z ni膮 ostrza. Raz po raz unosz膮c w g贸r臋 sw贸j ci臋偶ki miecz wojownik otrzymywa艂 pchni臋cie w gard艂o, zanim zd膮偶y艂 uderzy膰. Conan, g贸ruj膮c nad polem bitwy, kroczy艂 w艣r贸d zam臋tu, uderzaj膮c na prawo i lewo, a Valeria porusza艂a si臋 jak widmo, ci膮gle zmieniaj膮c pozycj臋, nieustannie tn膮c, siek膮c i k艂uj膮c. Nieustannie miecze przeszywa艂y powietrze nie godz膮c jej, a ich w艂a艣ciciele umierali z jej kling膮 wbit膮 w serce lub gard艂o, s艂ysz膮c szyderczy 艣miech Aquilonki.

W bitewnym amoku walcz膮cy nie zwa偶ali na p艂e膰 czy rany przeciwnik贸w. Jeszcze nim Conan i Valeria przy艂膮czyli si臋 do walki, pi臋膰 xotalanca艅skich kobiet pad艂o w bitwie, a na ka偶dego rannego osuwaj膮cego si臋 na posadzk臋 czeka艂o ci臋cie no偶em po bezbronnym gardle albo mia偶d偶膮ce czaszk臋 kopni臋cie obut膮 w sanda艂 stop膮.

Od 艣ciany do 艣ciany, od drzwi do drzwi przelewa艂y si臋 fale potyczki, rozlewaj膮c si臋 po przyleg艂ych komnatach. W ko艅cu wielkiej sali tronowej pozostali na nogach jedynie Tecuhltlanie i ich jasnosk贸rzy sprzymierze艅cy. Ledwie 偶ywi, spogl膮daj膮c na siebie pustym wzrokiem, bladzi, jak pozostali przy 偶yciu po ko艅cu 艣wiata. Na szeroko rozstawionych nogach, 艣ciskaj膮c poszczerbione i ociekaj膮ce krwi膮 miecze, sp艂ywaj膮ce swoj膮 i cudz膮 krwi膮, patrzyli na siebie poprzez posiekane cia艂a przyjaci贸艂 i wrog贸w. Brakowa艂o im si艂, by krzycze膰, jedynie zwierz臋ce, oszala艂e wycie triumfu wydar艂o si臋 z ich ust.

Conan chwyci艂 Valeri臋 za rami臋 i obr贸ci艂 j膮 twarz膮 do siebie.

— Jeste艣 ranna w 艂ydk臋 — mrukn膮艂.

Spojrza艂a w d贸艂, po raz pierwszy u艣wiadamiaj膮c sobie, 偶e piek膮 j膮 mi臋艣nie prawej nogi. Kt贸ry艣 z umieraj膮cych na posadzce wojownik贸w ostatnim wysi艂kiem wbi艂 w ni膮 sw贸j sztylet.

— Sam wygl膮dasz jak rze藕nik — roze艣mia艂a si臋.

Strz膮sn膮艂 czerwie艅 ze swoich r膮k.

— To nie moja krew. O, dra艣ni臋cie tu i tam. Nie ma si臋 czym przejmowa膰, a twoj膮 nog臋 trzeba zabanda偶owa膰!

Olmec przebrn膮艂 przez pobojowisko. Wygl膮da艂 jak zjawa, pot臋偶ne nagie ramiona i czarn膮 brod臋 mia艂 zbryzgane krwi膮, a przekrwione oczy pali艂y si臋 w wykrzywionej rado艣ci膮 twarzy.

— Zwyci臋stwo! — wycharcza艂 w oszo艂omieniu. — Wa艣艅 sko艅czona! Xota艂anca艅skie psy s膮 martwe! Dwadzie艣cia martwych ps贸w! Dwadzie艣cia czerwonych 膰wiek贸w dla czarnego s艂upa!

— Lepiej zajmijcie si臋 swoimi rannymi — mrukn膮艂 Conan odwracaj膮c g艂ow臋. — No, dziewczyno, poka偶 mi nog臋!

— Poczekaj chwil臋! — odtr膮ci艂a go niecierpliwie. — Sk膮d mo偶emy wiedzie膰, czy to s膮 wszyscy? To mog艂a by膰 tylko cz臋艣膰 nieprzyjaci贸艂.

— Nie podzieliliby klanu na tak膮 walk臋 jak ta — powiedzia艂 Olmec, potrz膮saj膮c g艂ow膮 i odzyskuj膮c nieco zdrowego rozs膮dku. Bez purpurowej togi wygl膮da艂 bardziej na drapie偶ne zwierz臋 ni偶 na ksi臋cia.

Tascela podesz艂a, wycieraj膮c miecz o nagie udo i trzymaj膮c w drugiej r臋ce przedmiot zabrany przyw贸dcy Xotalancan ubranemu w pi贸ra.

— Piszcza艂ki ob艂臋du — powiedzia艂a. — Jeden z wojownik贸w powiedzia艂 mi, 偶e Xatmec otworzy艂 bram臋 Xotalancom i zosta艂 zar膮bany, gdy wdarli si臋 do stra偶nicy. Ten wojownik nadbieg艂 w艂a艣nie z dalszej komnaty i zd膮偶y艂 to zobaczy膰, a tak偶e us艂ysze膰 ostatnie tony pos臋pnej muzyki, od kt贸rej niemal straci艂 dusz臋. Tolkmec m贸wi艂 kiedy艣 o tych piszcza艂kach, Xuchotlanie przysi臋gali, 偶e s膮 ukryte gdzie艣 w katakumbach razem z ko艣膰mi staro偶ytnego czarnoksi臋偶nika, kt贸ry u偶ywa艂 ich za swojego 偶ywota. Xotalanca艅skie psy zdo艂a艂y je jako艣 odnale藕膰 i odkry膰 ich tajemnic臋.

— Trzeba p贸j艣膰 do Xotalanc i zobaczy膰, czy kto艣 nie zosta艂 tam 偶ywy — powiedzia艂 Conan. — P贸jd臋, je偶eli kto艣 mnie poprowadzi.

Olmec spojrza艂 na swoich ludzi. Jedynie dwudziestu Tecuhltlan prze偶y艂o bitw臋, przy czym kilku z nich le偶a艂o, j臋cz膮c na posadzce. Tascela jako jedyna wysz艂a zupe艂nie bez ran, chocia偶 s膮dz膮c po jej wygl膮dzie, walczy艂a r贸wnie zaciekle jak reszta.

— Kto p贸jdzie z Conanem do Xotalanc? — zapyta艂 Olmec.

Techotl podszed艂 utykaj膮c. Do starej rany w udzie dosz艂a nowa, tym razem w lewym boku. Z obu s膮czy艂a si臋 krew.

— Ja p贸jd臋!

— Nie, ty nie — sprzeciwi艂 si臋 Conan. — I ty te偶 nie, Valerio. Za chwil臋 twoja noga b臋dzie sztywna.

— Ja p贸jd臋! — zg艂osi艂 si臋 wojownik owijaj膮cy banda偶em zranione rami臋.

— Dobrze Yanath. Id藕 z Cymmerianinem. Ty te偶 Topal — Olmec wskaza艂 drugiego m臋偶czyzn臋, kt贸ry odni贸s艂 lekkie obra偶enia, — ale najpierw pom贸偶cie przenie艣膰 ci臋偶ko rannych na 艂o偶a, gdzie b臋dzie mo偶na ich opatrzy膰.

Zrobiono to szybko. W pewnej chwili, gdy Olmec pochyla艂 si臋, by podnie艣膰 kobiet臋 og艂uszon膮 maczug膮, jego broda otar艂a si臋 o ucho Topala. Conanowi wyda艂o si臋, 偶e ksi膮偶臋 szepn膮艂 co艣 do wojownika, lecz nie by艂 tego pewny. Nie up艂yn臋艂o wiele czasu i Cymmerianin ruszy艂 ze swymi dwoma towarzyszami do Xotalanc. Przechodz膮c przez bram臋 Conan obr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na pobojowisko, gdzie na jarz膮cej si臋 posadzce le偶a艂y trupy o zlanych krwi膮 i wyprostowanych w ostatnim 艣miertelnym wysi艂ku ko艅czynach. Ich ciemne twarze zastyg艂e niczym maski nienawi艣ci, wpatrywa艂y si臋 szklanymi oczyma w zielone kamienie ognia, oblewaj膮ce niesamowit膮 scen臋 przy膰mionym, szmaragdowym 艣wiat艂em. 呕ywi kr膮偶yli bez celu mi臋dzy martwymi, jak w transie. Conan us艂ysza艂, jak Olmec przywo艂uje jedn膮 z kobiet i ka偶e jej opatrzy膰 nog臋 Valerii. Aquilonka pod膮偶y艂a za kobiet膮 do przyleg艂ej komnaty, zaczynaj膮c ju偶 lekko utyka膰.

Dwaj Tecuhltlanie zachowuj膮c ostro偶no艣膰 poprowadzili Conana przez korytarz za wielkimi wrotami z br膮zu i przez kolejne, drgaj膮ce zielonym ogniem komnaty. Nikogo nie spostrzegli i niczego nie us艂yszeli po drodze. Gdy przekroczyli Wielk膮 Sal臋 oddzielaj膮c膮 p贸艂nocn膮 cz臋艣膰 miasta od po艂udniowej, zwi臋kszyli czujno艣膰, 艣wiadomi blisko艣ci wrogiego terytorium. Komnaty i sale pozostawa艂y jednak puste. W ko艅cu dotarli do szerokiego mrocznego przedsionka i zatrzymali si臋 przed wrotami z br膮zu podobnymi do Wr贸t Or艂a w Tecuhitli. Pchn臋li je ostro偶nie. Otworzy艂y si臋 cicho. Zajrzeli z respektem i podziwem w g艂膮b zielono o艣wietlonych komnat. Przez pi臋膰dziesi膮t lat 偶aden Tecuhltlanin nie wszed艂 do tych sal z wyj膮tkiem zmierzaj膮cych ku okrutnej 艣mierci je艅c贸w. P贸j艣膰 do Xotalanc oznacza艂o najstraszliwszy los, jaki m贸g艂 spotka膰 cz艂owieka z zachodniej dzielnicy miasta. Od najwcze艣niejszych lat dzieci艅stwa koszmar ten nawiedza艂 ich sny. Dla Yanatha i Topala te drzwi z br膮zu by艂y wrotami piekie艂.

Cofn臋li si臋 ze strachem w oczach, kurcz膮c si臋 z przera偶enia. Conan przepchn膮艂 si臋 mi臋dzy nimi i wkroczy艂 do Xotalanc.

Rozgl膮daj膮c si臋 boja藕liwie na boki, przekroczyli bram臋 i pod膮偶yli za nim. Jednak偶e tylko ich nerwowo przy艣pieszone oddechy m膮ci艂y panuj膮c膮 tam cisz臋.

Weszli do niedu偶ej stra偶nicy, takiej jak za Wrotami Or艂a i podobnego przedsionka, kt贸ry prowadzi艂 do rozleg艂ej sali b臋d膮cej odpowiednikiem Sali Tronowej Olmeca. Conan patrzy艂 na kilimy, otomany i draperie przedsionka nas艂uchuj膮c uwa偶nie. Niczego nie s艂ysza艂. Pomieszczenia wydawa艂y si臋 puste. Nie wierzy艂, by w Xuchotl pozostali jeszcze jacy艣 Xotalancanie.

— Chod藕my — mrukn膮艂 i ruszy艂 korytarzem.

Nie uszed艂 kilku krok贸w, gdy zorientowa艂 si臋, 偶e tylko Yanath idzie za nim. Odwr贸ci艂 si臋 i ujrza艂 zastyg艂ego z przera偶enia Topala wyci膮gaj膮cego r臋k臋, jakby chcia艂 odepchn膮膰 gro偶膮ce niebezpiecze艅stwo. Wpatrywa艂 si臋 zahipnotyzowanymi, wyba艂uszonymi oczyma w co艣 wystaj膮cego zza otomany.

— Co si臋 sta艂o, do diab艂a?

Nagle Conan zobaczy艂 to, na co patrzy艂 Topal i dreszcz przebiegi po jego szerokich plecach. Zza otomany wychyla艂 si臋 potworny, gadzi 艂eb, d艂ugi jak u krokodyla. Z g贸rnej szcz臋ki wystawa艂y zakrzywione, wygi臋te do ty艂u k艂y. Cia艂o potwora spoczywa艂o jednak w nienaturalnym bezw艂adzie, a odra偶aj膮ce 艣lepia by艂y szkliste. Conan zajrza艂 za sof臋. Wielki gad, jakiego jeszcze nigdy nie spotka艂 w czasie swoich w臋dr贸wek po obcych stronach, le偶a艂 zwiotcza艂y i martwy. Wok贸艂 unosi艂 si臋 smr贸d i zi膮b czarnych otch艂ani, a nieokre艣lonej barwy zwoje mia艂y zmieniaj膮cy si臋 w zale偶no艣ci od k膮ta widzenia wyblak艂y odcie艅. Wielkie ci臋cie na ciele zdradza艂o przyczyn臋 艣mierci.

— To Pe艂zacz! — wyszepta艂 Yanath.

— To jest to, co rozr膮ba艂em na schodach — potwierdzi艂 Conan. — 艢ciga艂 nas a偶 do Wr贸t Or艂a, a potem przype艂z艂 tutaj, by zdechn膮膰. Jak Xotalancanie zdo艂ali zapanowa膰 nad t膮 besti膮?

Tecuhltlanie wzdrygn臋li si臋 i potrz膮sn臋li g艂owami.

— Wywo艂ali to z mrocznych loch贸w pod katakumbami. Odkryli tajemnice, jakich nie znamy.

— W ka偶dym b膮d藕 razie to ju偶 jest sztywne, a gdyby mieli jakie艣 inne poczwary, to zabraliby je ze sob膮, id膮c do Tecuhitli. Idziemy!

Niemal deptali mu po pi臋tach, gdy szed艂 przez korytarz i pchn膮艂 masywne drzwi na jego ko艅cu.

— Je偶eli na tym poziomie nie znajdziemy nikogo, to zejdziemy na ni偶sze poziomy — powiedzia艂 Cymmerianin. — Przeszukamy Xotalanc od podziemi a偶 po dach. Je偶eli Xotalanc jest podobne do Tecuhitli, to wszystkie komnaty na tym pi臋trze b臋d膮 o艣wietlone… A to co?

Weszli do obszernej sali, przypominaj膮cej Sal臋 Tronow膮 w Tecuhitli. Taki sam tron z ko艣ci s艂oniowej na podium z nefrytu, te same sofy, gobeliny i draperie na 艣cianach. Brakowa艂o tylko czarnego, upstrzonego czerwonymi 膰wiekami s艂upa zemsty, lecz nie zabrak艂o 艣wiadectwa ponurej wa艣ni. 艢ciana za podium pokryta by艂a rz臋dami oszklonych p贸艂ek, na kt贸rych setki znakomicie zachowanych, ludzkich g艂贸w spogl膮da艂y przez lata i miesi膮ce nieruchomymi oczyma.

Topal cicho przekl膮艂, Yanath sta艂 w milczeniu z szale艅stwem rodz膮cym si臋 w szeroko otwartych oczach. Conan zmarszczy艂 brwi, wiedzia艂, 偶e prawie ka偶dy Tlazitlanin jest o w艂os od utraty zdrowych zmys艂贸w. Trz臋s膮cym si臋 palcem Yanath wskaza艂 na upiorne trofea.

— Tam jest g艂owa mojego brata! — wybe艂kota艂. — A tam m艂odszego brata mojego ojca! A za nimi najstarszego syna mojej siostry!

Nagle zacz膮艂 p艂aka膰 bez 艂ez, chrapliwym, g艂o艣nym szlochem wstrz膮saj膮cym ca艂ym jego cia艂em. Nie odrywa艂 oczu od uci臋tych g艂贸w. Jego 艂kanie przesz艂o w przera藕liwy, piskliwy 艣miech, a ten z kolei w trudny do zniesienia wrzask. Yanath zupe艂nie oszala艂.

Conan po艂o偶y艂 mu r臋k臋 na ramieniu. Jak gdyby to dotkni臋cie wyzwoli艂o ca艂e szale艅stwo z jego duszy, Yanath wrzasn膮艂, odwr贸ci艂 si臋 i uderzy艂 mieczem. Cymmerianin sparowa艂 cios, a Topal pr贸bowa艂 uchwyci膰 towarzysza za rami臋, lecz szaleniec wyrwa艂 si臋 i pieni膮c si臋 na ustach wbi艂 miecz w cia艂o swego kompana. Topal upad艂 z j臋kiem, a Yanath miota艂 si臋 przez chwil臋 po sali jak szalony derwisz. Potem podbieg艂 do p贸艂ek i przeklinaj膮c piskliwie, zacz膮艂 rozbija膰 szk艂o. Conan zaszed艂 go od ty艂u, pr贸buj膮c z zaskoczenia odebra膰 mu or臋偶, ale szaleniec odwr贸ci艂 si臋 i run膮艂 na niego wrzeszcz膮c jak pot臋pieniec. Stwierdziwszy, 偶e wojownik jest zupe艂nie oszala艂y, Conan unikn膮艂 ciosu i jednym uderzeniem po艂o偶y艂 go trupem obok jego umieraj膮cej ofiary.

Barbarzy艅ca pochyli艂 si臋 nad Topalem i przekona艂 si臋, 偶e s膮 to ostatnie chwile m臋偶czyzny. Nawet nie warto by艂o pr贸bowa膰 opatrzy膰 jego obficie krwawi膮cej rany.

— Koniec z tob膮, Topal — mrukn膮艂 Conan. — Chcesz co艣 przekaza膰 swoim?

— Nachyl si臋 bli偶ej — wyszepta艂 Topal.

Conan pos艂ucha艂 i w tej samej chwili pochwyci艂 r臋k臋 Tecuhltlanina, unikaj膮c ciosu sztyletem w pier艣.

— Na Croma! — zakl膮艂. — Ty te偶 oszala艂e艣?

— Olmec mi rozkaza艂 — m贸wi艂 ledwie s艂yszalnie umieraj膮cy. — Nie wiem, dlaczego. W czasie gdy przenosili艣my rannych na 艂o偶a… Rozkaza艂 zabi膰 ci臋, zanim wr贸cimy do Tecuhitli…— z nazw膮 swego klanu na ustach Topal skona艂.

Zdziwiony Conan patrzy艂 na trupa ze zmarszczonym czo艂em. Ca艂a ta historia zakrawa艂a na szale艅stwo. Czy Olmec te偶 zwariowa艂? Czy偶by wszyscy Tecuhltlanie byli bardziej szaleni ni偶 przypuszcza艂.

Wzruszy艂 ramionami i opu艣ci艂 sal臋, pozostawiaj膮c obu zabitych. Z d艂ugich p贸艂ek szklane oczy krewniak贸w patrzy艂y pustym wzrokiem na zlan膮 krwi膮 posadzk臋.

Conan nie potrzebowa艂 przewodnika, wracaj膮c przez labirynt komnat i sal. Instynktowne poczucie kierunku prowadzi艂o go nieomylnie ku Tecuhltli. Z mieczem w d艂oni porusza艂 si臋 r贸wnie czujnie jak przedtem, uwa偶nie badaj膮c wzrokiem ka偶dy zakr臋t i mroczny zakamarek. Obawia艂 si臋 teraz nie duch贸w zabitych Xotalancan, lecz niedawnych sprzymierze艅c贸w. Przeby艂 Wielk膮 Sal臋 i wkroczy艂 do komnat po drugiej stronie miasta, gdy us艂ysza艂 przed sob膮 zbli偶aj膮ce si臋 d藕wi臋ki. Kto艣 posuwa艂 si臋 w jego stron臋, poruszaj膮c si臋 z trudem, sapi膮c i ci臋偶ko oddychaj膮c. W chwil臋 p贸藕niej Conan dojrza艂 pe艂zn膮cego ku niemu m臋偶czyzn臋, kt贸ry zostawia艂 za sob膮 szeroki, krwawy 艣lad na mieni膮cej si臋 posadzce. To by艂 Techotl. Czo艂ga艂 si臋 z wysi艂kiem, jego oczy zachodzi艂y mg艂膮, a z g艂臋bokiej rany na piersi, przez zaciskaj膮ce j膮 palce s膮czy艂a si臋 krew. Pomagaj膮c sobie drug膮 r臋k膮, wolno posuwa艂 si臋 do przodu.

— Conanie! — zawo艂a艂 przyt艂umionym g艂osem. — Conanie! Olmec porwa艂 呕贸艂tow艂os膮!

— To dlatego kaza艂 Topalowi mnie zabi膰! — wymrucza艂 Conan, przykl臋kaj膮c przy wojowniku, kt贸ry, jak oceni艂 do艣wiadczonym okiem, by艂 umieraj膮cy. — Olmec nie jest tak szalony, jak przypuszcza艂em.

Posuwaj膮ce si臋 palce Tuchotla zacisn臋艂y si臋 na r臋ce Conana. W zimnym, pozbawionym mi艂o艣ci, odpychaj膮cym 艣wiecie Tecuhltlan jego podziw i szacunek dla przybysz贸w z dalekiego 艣wiata tworzy艂y ciep艂膮 oaz臋 cz艂owiecze艅stwa, dodaj膮c mu ludzkie cechy, jakich ca艂kowicie brakowa艂o jego wsp贸艂plemie艅com, przepe艂nionym jedynie nienawi艣ci膮, ch臋ci膮 zemsty i sadystycznym okrucie艅stwem.

— Chcia艂em mu przeszkodzi膰 — wyrz臋zi艂 Techotl. Krwawa piana pojawi艂a si臋 na jego ustach — ale mnie powali艂. My艣la艂, 偶e mnie zabi艂, ale czo艂ga艂em si臋… Na Seta, jak d艂ugo pe艂z艂em… Uwa偶aj Conanie w czasie powrotu! Olmec mo偶e przygotowa膰 zasadzk臋! Zabij go! To bestia.. We藕 Valeri臋 i uciekaj! Nie obawiaj si臋 drogi przez puszcz臋. Olmec i Tascela nie powiedzieli ci prawdy o smokach. Pozabija艂y si臋 wzajemnie wiele lat temu, zosta艂 tylko jeden, najsilniejszy. Od wielu lat by艂 tylko ten jeden… Teraz ju偶 nic wam w puszczy nie zagra偶a. Smok by艂 bogiem, kt贸remu Olmec oddawa艂 cze艣膰. Sk艂ada艂 mu ofiary z ludzi, starc贸w lub dzieci… zwi膮zanych zrzucano z mur贸w… Po艣piesz si臋! Olmec zabra艂 Valeri臋 do komnaty…

G艂owa Techotla osun臋艂a si臋 na bok. Umar艂.

Conan poderwa艂 si臋. Oczy p艂on臋艂y mu jak w臋gle. Tego chcia艂 Olmec po pomocy przybyszy przy pokonaniu swych nieprzyjaci贸艂! Mo偶na si臋 by艂o domy艣le膰, 偶e co艣 takiego l臋gnie si臋 w g艂owie czarnobrodego degenerata.

Cymmerianin ruszy艂 szybko w kierunku Tecuhltli, na nic nie zwa偶aj膮c. Policzy艂 w my艣lach swych niedawnych sprzymierze艅c贸w. Tylko dwudziestu jeden Tecuhltlan, licz膮c Olmeca, prze偶y艂o straszliw膮 bitw臋 w Sali Tronowej. Od tej pory zgin臋艂o trzech. Zosta艂o osiemnastu. Rozw艣cieczony Conan czu艂 si臋 na si艂ach stawi膰 czo艂a ca艂emu klanowi. Jednak wrodzona przebieg艂o艣膰, nabyta przez bytuj膮cych w dziczy przodk贸w, pohamowa艂a szalon膮 w艣ciek艂o艣膰. Pami臋ta艂 ostrze偶enie Techotla przed zasadzk膮. Ca艂kiem mo偶liwe, 偶e ksi膮偶臋 m贸g艂 j膮 przygotowa膰 na wypadek, gdyby Topal nie zdo艂a艂 wykona膰 jego rozkazu. Olmec z ca艂膮 pewno艣ci膮 spodziewa si臋, 偶e Conan b臋dzie wraca艂 t膮 sam膮 drog膮, kt贸r膮 szed艂 do Xotalanc.

Cymmerianin spojrza艂 przez 艣wietlik, pod kt贸rym przechodzi艂, i dostrzeg艂 przy膰miony blask gwiazd. Jeszcze nie zacz臋艂y bledn膮c. Do 艣witu by艂o daleko. Nocne wydarzenia przebiega艂y w stosunkowo kr贸tkim czasie. Barbarzy艅ca skr臋ci艂 w bok i zszed艂 kr臋tymi schodami pi臋tro ni偶ej. Nie wiedzia艂, gdzie na tym poziomie znajdzie bram臋 prowadz膮c膮 do Tecuhltli i nie mia艂 poj臋cia, jak pokona zamkni臋cia. By艂 pewny, 偶e wszystkie bramy b臋d膮 zamkni臋te i zaryglowane, je偶eli nie z innej przyczyny, to z nabytej przez p贸艂 wieku ostro偶no艣ci. Nie mia艂 jednak innego wyj艣cia, musia艂 pr贸bowa膰.

艢ciskaj膮c w d艂oni miecz, 艣pieszy艂 bezg艂o艣nie przez labirynt zielono o艣wietlonych lub mrocznych komnat i sal. Czu艂, 偶e znajduje si臋 blisko Tecuhltli, gdy nagle jaki艣 d藕wi臋k zatrzyma艂 go w miejscu. Pozna艂 co to by艂o. Ludzka istota pr贸bowa艂a krzycze膰 przez d艂awi膮cy knebel. G艂os dobiega艂 z przodu. W 艣miertelnie cichych komnatach nawet st艂umiony d藕wi臋k rozbrzmiewa艂 daleko.

Conan skr臋ci艂 i zacz膮艂 szuka膰 藕r贸d艂a powtarzaj膮cych si臋 d藕wi臋k贸w. Zajrzawszy w ko艅cu w uchylone drzwi, zobaczy艂 upiorn膮 scen臋. W komnacie, do kt贸rej zagl膮da艂, le偶a艂a na pod艂odze 偶elazna rama, a do niej przywi膮zano rozkrzy偶owanego, pot臋偶nie zbudowanego cz艂owieka. Jego g艂owa spoczywa艂a na 艂o偶u z 偶elaznych kolc贸w o ko艅cach czerwonych od krwi p艂yn膮cej z poranionej sk贸ry. Wymy艣lny uchwyt otacza艂 g艂ow臋 nieszcz臋艣nika w taki spos贸b, 偶e sk贸rzana opaska nie chroni艂a przed kolcami. Ta uprz膮偶 po艂膮czona by艂a 艂a艅cuchem z mechanizmem utrzymuj膮cym olbrzymi膮, 偶elazn膮 kul臋 zawieszon膮 nad ow艂osion膮 piersi膮 uwi臋zionego. Tak d艂ugo, jak m臋偶czyzna pozostawa艂 w bezruchu, 偶elazna kula wisia艂a nieruchomo, lecz kiedy b贸l spowodowany 偶elaznymi kolcami zmusza艂 go do uniesienia g艂owy, kula opuszcza艂a si臋 o kilka nast臋pnych cali. Po chwili obola艂e mi臋艣nie karku nie mog艂y d艂u偶ej utrzyma膰 g艂owy w nienaturalnej pozycji i zn贸w opada艂a na kolce. By艂o jasne, 偶e w ko艅cu kula zgniecie go na miazg臋, wolno i nieuchronnie. Wytrzeszczone, czarne oczy zakneblowanej ofiary zwr贸ci艂y si臋 z niemym b艂aganiem ku stoj膮cemu w; drzwiach, zdumionemu Conanowi. Cz艂owiekiem przywi膮zanym do 偶elaznej ramy by艂 Olmec, ksi膮偶臋 Tecuhltli.

— Dlaczego zabra艂a艣 mnie do tej komnaty, by obanda偶owa膰 mi nog臋? Nie mog艂a艣 tego r贸wnie dobrze zrobi膰 w Sali Tronowej? — dopytywa艂a si臋 Valeria.

Siedzia艂a na 艂o偶u z wyci膮gni臋t膮 przed siebie zranion膮 nog膮, a Tecuhltlanka w艂a艣nie sko艅czy艂a owija膰 j膮 jedwabnymi banda偶ami. Skrwawiony miecz Valerii le偶a艂 obok niej. M贸wi膮c do kobiety, zmarszczy艂a si臋 gro藕nie. Ciemnosk贸ra wykona艂a swoje zadanie sprawnie i cicho, ale Valerii nie podoba艂 si臋 ani wyraz jej twarzy, ani d艂ugotrwa艂y, pieszczotliwy dotyk smuk艂ych palc贸w.

— Pozosta艂ych rannych zabrano do innych komnat — odpowiedzia艂a kobieta mi臋kk膮 i delikatn膮 mow膮 Tecuhltlanek, nie pasuj膮c膮 do m贸wi膮cych. Chwil臋 wcze艣niej Aquilonka widzia艂a t膮 sam膮 kobiet臋 przebijaj膮c膮 mieczem pier艣 Xotalanci i kopni臋ciem wybijaj膮c膮 oko rannemu nieprzyjacielowi.

— Cia艂a poleg艂ych znios膮 do katakumb, by duchy nie uciek艂y do komnat i nie zamieszka艂y w nich — doda艂a.

— Wierzysz w duchy? — spyta艂a Valeria.

— Wiem, 偶e duch Tolkmeca mieszka w katakumbach — rzek艂a z ciarkami przechodz膮cymi po jej plecach. — Kiedy艣 sama widzia艂am go w krypcie, skulonego po艣r贸d ko艣ci martwej kr贸lowej. Przybra艂 posta膰 prastarego starca o d艂ugiej, bia艂ej brodzie i w艂osach i z jarz膮cymi si臋 w ciemno艣ci czerwonymi oczyma. To by艂 on, Tolkmec. Widzia艂am go w dzieci艅stwie, gdy wzi臋to go na tortury.

— Olmec 艣mieje si臋 — jej g艂os 艣cich艂 do przera偶aj膮cego szeptu — ale ja wiem, 偶e duch Tolkmeca przebywa w katakumbach! M贸wi膮, 偶e to szczury obgryzaj膮 cia艂a zmar艂ych, ale duchy te偶 jedz膮 cia艂a. Kto wie opr贸cz…

Cie艅 pad艂 na 艂o偶e i kobieta obejrza艂a si臋 szybko. Valeria podnios艂a wzrok i zobaczy艂a wpatrzonego w ni膮 Olmeca. Ksi膮偶e zmy艂 krew z r膮k, torsu i brody. Jego wielkie, ciemnosk贸re, w艂ochate cia艂o okryte purpurow膮 tog膮 przypomina艂o drapie偶ne zwierz臋. G艂臋bokie, czarne oczy p艂on臋艂y prymitywn膮 偶膮dz膮, a palce g艂adz膮ce g臋st膮 brod膮 drga艂y gwa艂townie. Skupi艂 wzrok na kobiecie, kt贸ra podnios艂a si臋 i wy艣lizn臋艂a z komnaty. Wychodz膮c rzuci艂a Valerii przez rami臋 spojrzenie pe艂ne cynicznego szyderstwa i lubie偶nej kpiny.

— Zrobi艂a to niezdarnie — skrytykowa艂 ksi膮偶臋 podchodz膮c do 艂o偶a i pochylaj膮c si臋 nad opatrunkiem. — Pozw贸l, 偶e…

Z szybko艣ci膮 zdumiewaj膮c膮 u kogo艣 jego rozmiar贸w pochwyci艂 jej miecz i odrzuci艂 w k膮t. W nast臋pnej chwili porwa艂 j膮 w swoje pot臋偶ne ramiona. W mgnieniu oka Valeria chwyci艂a za sztylet i wymierzy艂a 艣miertelne pchni臋cie w gard艂o napastnika. Niespodziewany cios niemal si臋gn膮艂 celu. Raczej dzi臋ki szcz臋艣ciu ni偶 zr臋czno艣ci Olmecowi uda艂o si臋 z艂apa膰 j膮 za r臋k臋 i rozpocz臋艂y si臋 dzikie zapasy. Aquilonka atakowa艂a pi臋艣ciami, nogami, kolanami, z臋bami i paznokciami. U偶ywa艂a ca艂ej swojej si艂y i umiej臋tno艣ci walki wr臋cz nabytej przez lata w艂贸cz臋gi i potyczek na l膮dzie i morzu. Wszystko to na nic si臋 zda艂o przeciw brutalnej sile ksi臋cia. Ju偶 w pierwszym starciu straci艂a sztylet i nie zosta艂o jej nic, co mog艂oby ugodzi膰 olbrzymiego napastnika. Pos臋pne, czarne oczy Olmeca jarzy艂y si臋 z艂owrogim blaskiem, a ich wyraz doprowadza艂 dziewczyn臋 do w艣ciek艂o艣ci, zwielokrotnionej przez sardoniczny u艣miech na jego wargach. Te oczy i u艣miech zawiera艂y ca艂y cynizm i okrucie艅stwo kryj膮ce si臋 w umys艂ach tej zdegenerowanej, wyrafinowanej rasy. Po raz pierwszy w 偶yciu Valeria do艣wiadczy艂a strachu przed m臋偶czyzn膮. Zdawa艂o si臋 jej, 偶e zmaga si臋 z jakim艣 pot臋偶nym, prymitywnym 偶ywio艂em. 呕ele偶ne ramiona napastnika udaremnia艂y z dziecinn膮 艂atwo艣ci膮 jej wszelkie ataki. Sprawia艂 wra偶enie odpornego na wszelki b贸l, jaki mog艂a mu zada膰. Zareagowa艂 tylko raz, gdy z pasj膮 wbi艂a bia艂e z臋by w jego nadgarstek. Uderzy艂 j膮 w贸wczas otwart膮 d艂oni膮 w bok g艂owy tak mocno, 偶e zobaczy艂a wszystkie gwiazdy i zachwia艂a si臋.

Koszula Valerii rozdar艂a si臋 w czasie szamotaniny. Olmec z zimnym okrucie艅stwem potar艂 brod膮 nagie piersi dziewczyny, wydobywaj膮c krzyk b贸lu i w艣ciek艂o艣ci z jej ust. Szale艅czy op贸r by艂 bezskuteczny. Rozbrojon膮 i ci臋偶ko dysz膮c膮 przygni贸t艂 do 艂o偶a, nie zwa偶aj膮c na w艣ciek艂e spojrzenia jej gorej膮cych oczu.

W chwil臋 p贸藕niej po艣piesznie opuszcza艂 komnat臋, unosz膮c kobiet臋 w ramionach. Nie stawia艂a oporu, lecz b艂ysk w oczach zdradza艂, 偶e przy najmniej jej duch pozosta艂 niepokonany. Nie krzycza艂a wiedz膮c, 偶e Conan jest poza zasi臋giem jej g艂osu i nie przypuszczaj膮c, by kto艣 w Tecuhltli m贸g艂 sprzeciwi膰 si臋 ksi臋ciu. Zauwa偶y艂a jednak, 偶e Olmec skrada艂 si臋 nadstawiaj膮c ucha, jakby nas艂uchuj膮c odg艂os贸w pogoni i nie powr贸ci艂 do Sali Tronowej. Przeni贸s艂 j膮 przez drzwi znajduj膮ce si臋 naprzeciw tych, kt贸rymi wszed艂, przeszed艂 nast臋pn膮 komnat臋 i pod膮偶y艂 cicho korytarzem. Kiedy Valeria nabra艂a pewno艣ci, 偶e ksi膮偶臋 obawia si臋, 偶e kto艣 przeszkodzi mu w porwaniu, obr贸ci艂a g艂ow臋 i wrzasn臋艂a ile si艂 w piersiach. W zamian trzyma艂a policzek, kt贸ry na wp贸艂 j膮 og艂uszy艂 i Olmec przy艣pieszy艂 kroku, przechodz膮c w oci臋偶a艂y galop.

Krzyk rozni贸s艂 si臋 echem po korytarzu i ogl膮daj膮c si臋, o艣lepiona po cz臋艣ci przez 艂zy i gwiazdy migaj膮ce jej przed oczyma, Valeria ujrza艂a utykaj膮cego za nimi Techotla.

Olmec odwr贸ci艂 si臋 z przekle艅stwem, przek艂adaj膮c kobiet臋 pod pach臋 i trzymaj膮c j膮 w tej niewygodnej, pozbawionej godno艣ci pozycji wij膮c膮 si臋 i kopi膮c膮 bezsilnie jak dziecko.

— Olmec! — wo艂a艂 Techotl. — Nie mo偶esz by膰 takim kundlem… Nie r贸b tego! To kobieta Conana! Pomog艂a nam zabi膰 Xotalancan i …

Bez s艂owa Olmec 艣cisn膮艂 d艂o艅 w olbrzymi膮 pi臋艣膰 i jednym uderzeniem roz艂o偶y艂 rannego wojownika u swych st贸p. Nie zwa偶aj膮c na szamotanin臋 i przekle艅stwa pojmanej pochyli艂 si臋, wyj膮艂 miecz Techotla z pochwy i pchn膮艂 wojownika w pier艣, po czym odrzuci艂 bro艅 i ruszy艂 korytarzem. Nie zauwa偶y艂 ciemnej, kobiecej twarzy spozieraj膮cej ostro偶nie spoza draperii. Twarz znikn臋艂a, a po chwili Techotl j臋kn膮艂, drgn膮艂, z trudem wsta艂 i odszed艂 chwiejnym, zataczaj膮cym si臋 krokiem niczym pijak, wo艂aj膮c Conana.

Olmec szybko przemierzy艂 korytarz i zszed艂 po kr臋tych schodach z ko艣ci s艂oniowej. Min膮艂 kilka pomieszcze艅 i w ko艅cu zatrzyma艂 si臋 w obszernej komnacie o trzech 艣cianach zas艂oni臋tych grubymi draperiami. W czwartej by艂y ci臋偶kie, spi偶owe drzwi podobne do Wr贸t Or艂a. Ksi膮偶e poruszony do g艂臋bi, wskaza艂 na nie.

— To jedna z bram prowadz膮cych na zewn膮trz Tecuhltli. Po raz pierwszy od pi臋膰dziesi臋ciu lat nie s膮 strze偶one. Nie potrzebujemy ju偶 stra偶y, bo nie ma ju偶 Xotalancan.

— Dzi臋ki Conanowi i mnie, ty przekl臋ty 艂otrze! — ubli偶a艂a mu Valeria trz臋s膮c si臋 ca艂a z furii i wstydu. — Zdradzi艂e艣 b臋karcie! Conan poder偶nie ci za to gard艂o!

Olmec nie trudzi艂 si臋, by wyrazi膰 swoje przekonanie, 偶e zgodnie z wydanym rozkazem to Conan ma ju偶 poder偶ni臋te gard艂o. By艂 zbyt cyniczny, aby interesowa艂y go my艣li czy opinie Valerii. Po偶era艂 j膮 po偶膮dliwym wzrokiem, zatrzymuj膮c go d艂u偶ej na wspania艂ych obszarach nagiego, bia艂ego cia艂a ods艂oni臋tego w miejscach, gdzie koszula i spodnie rozdar艂y si臋 w czasie szamotaniny.

— Zapomnij o Conanie — powiedzia艂 szorstko. — Olmec jest panem Xuchotl. Nie ma ju偶 Xotalancan. Nie b臋dzie wi臋cej walki. B臋dziemy sp臋dza膰 czas pij膮c wino i oddaj膮c si臋 rozkoszom cia艂a. Na pocz膮tek wypijmy!

Usiad艂 na stole z ko艣ci s艂oniowej i si艂膮 posadziwszy sobie Valeri臋 na kolanach, rozsiad艂 si臋 niczym ciemnosk贸ry satyr z bia艂膮 nimf膮 w ramionach. Ignoruj膮c jej przekle艅stwa, zupe艂nie nieprzystaj膮ce nimfie, trzyma艂 j膮 bezradn膮, obejmuj膮c jednym ramieniem jej kibi膰 a drugim si臋gaj膮c po puchar z winem.

— Pij! — rozkaza艂 przytykaj膮c go do ust Valerii.

Szarpn臋艂a g艂ow膮. Trunek rozla艂 si臋 mocz膮c jej usta i oblewaj膮c nagie piersi.

— Tw贸j go艣膰 nie lubi takiego wina, Olmec — przem贸wi艂 ch艂odny, sardoniczny g艂os.

Ksi膮偶臋 zesztywnia艂 i w jego p艂omiennych oczach pojawi艂 si臋 l臋k. Wolno obr贸ci艂 wielk膮 g艂ow膮 i popatrzy艂 na Tascel臋 stoj膮c膮 niedbale w os艂oni臋tych draperi膮 drzwiach. Valeria przekr臋ci艂a si臋 w 偶elaznym u艣cisku i ch艂odny dreszcz przebieg艂 jej po krzy偶u, gdy napotka艂a pal膮cy wzrok ksi臋偶niczki. Tej nocy Valeria dozna艂a wielu nowych wra偶e艅. Ledwie co nauczy艂a si臋 strachu przed m臋偶czyzn膮, a teraz pozna艂a, czym jest strach przed kobiet膮. Olmec siedzia艂 bez ruchu. Jego 艣niada sk贸ra przybra艂a szary odcie艅. Tascela sta艂a z jedn膮 r臋k膮 opart膮 na g艂adkim biodrze. Teraz wyci膮gn臋艂a drug膮 r臋k臋, pokazuj膮c ma艂e, z艂ote naczynie ukryte do tej pory za plecami.

— Obawiam si臋, 偶e nie b臋dzie jej smakowa膰 twoje wino. Olmec — powiedzia艂a ksi臋偶niczka — dlatego wzi臋艂am troch臋 swojego, tego, kt贸re przynios艂am znad brzeg贸w Jeziora Zuad. Rozumiesz, Olmec?

Na czole ksi臋cia wyst膮pi艂y wielkie krople potu. Uchwyt, w jakim dzier偶y艂 Yaieri臋, rozlu藕ni艂 si臋 na tyle, 偶e zdo艂a艂a wyrwa膰 si臋 i dotrze膰 na drug膮 stron臋 sto艂u. Mimo 偶e rozs膮dek nakazywa艂 jej natychmiastow膮 ucieczk臋, jaka艣 niepoj臋ta fascynacja zatrzymywa艂a j膮 w komnacie. Tascela podesz艂a do siedz膮cego ksi臋cia ko艂ysz膮cym, p艂ynnym krokiem, kt贸ry sam w sobie by艂 szyderstw em. Jej g艂os brzmia艂 mi臋kko i pieszczotliwie, lecz w oczach pojawi艂y— si臋 gro藕ne b艂yski. Szczup艂ymi palcami lekko uchwyci艂a brod臋 Olmeca.

— Jeste艣 samolubny. Olmec — mrucza艂a u艣miechaj膮c si臋. — Zatrzyma艂by艣 naszego go艣cia dla siebie, mimo i偶 wiedzia艂e艣, 偶e chc臋 j膮 ugo艣ci膰? Twoja wina jest ogromna. Olmec.

Na moment maska opad艂a jej z twarzy, oczy rozb艂ys艂y w艣ciek艂o艣ci膮, usta wykrzywi艂y si臋, a d艂o艅 na brodzie ksi臋cia zacisn臋艂a si臋 kurczowo w zaskakuj膮cym pokazie si艂y, wyrywaj膮c jednocze艣nie gar艣膰 w艂os贸w. Lecz nawet ten przyk艂ad nadludzkiej si艂y by艂 mniej przera偶aj膮cy ni偶 piekielna furia szalej膮ca pod pozorami 艂agodno艣ci.

Olmec z rykiem zerwa艂 si臋 na nogi i sta艂 kiwaj膮c si臋 jak nied藕wied藕, zaciskaj膮c i otwieraj膮c olbrzymie pi臋艣ci.

— Suko! — jego dudni膮cy g艂os wype艂ni艂 pok贸j. — Wied藕mo! Diablico! Tecuhltli powinni ci臋 zabi膰 pi臋膰dziesi膮t lat temu! Pilnuj si臋! Za du偶o znosi艂em! Ta bia艂a dziewka jest moja! Wyno艣 si臋 st膮d, zanim ci臋 zabij臋!

Ksi臋偶niczka za艣mia艂a si臋 i rzuci艂a mu w twarz zlepione krwi膮 k艂aki. Jej u艣miech by艂 bezlitosny jak brz臋k krzemienia o stal.

— Kiedy艣 m贸wi艂e艣 inaczej. Olmec — szydzi艂y. — Kiedy艣, gdy by艂e艣 m艂ody, przemawia艂e艣 s艂owami mi艂o艣ci. Tak, by艂e艣 kiedy艣 mym kochankiem, wiele lat temu, a poniewa偶 mnie kocha艂e艣, spa艂e艣 w mych ramionach pod czarnym lotosem i odda艂e艣 w ten spos贸b w moje r臋ce 艂a艅cuchy, kt贸re ci臋 sp臋ta艂y. Doskonale wiesz, 偶e nie mo偶esz stawi膰 mi czo艂a. Wiesz, 偶e wystarczy mi tylko spojrze膰 na ciebie i magiczna moc, kt贸rej przed laty nauczy艂 mnie stygijski kap艂an, uczyni ci臋 bezsilnym. Przypomnij sobie t臋 noc pod czarnym lotosem faluj膮cym nad nami, poruszanym podmuchem nie z tego 艣wiata. Znowu poczujesz nieziemskie wonie unosz膮ce si臋 wok贸艂 i otaczaj膮ce ci臋 jak chmura, by ci臋 zniewoli膰. Nie mo偶esz ze mn膮 walczy膰. Jeste艣 moim niewolnikiem tak jak tamtej nocy i b臋dziesz nim do ko艅ca swoich dni — Olmecu z Xuchotl!

G艂os Tasceli przeszed艂 w pomruk, brzmi膮cy jak szmer strumienia p艂yn膮cego przez roz艣wietlone gwiazdami ciemno艣ci. Zbli偶y艂a si臋 do ksi臋cia i po艂o偶y艂a roz艂o偶one palce o d艂ugich, ostrych paznokciach na jego szerokiej piersi. Natychmiast wzrok mu zm臋tnia艂, a wielkie d艂onie opad艂y bezw艂adnie po bokach. Ze z艂o艣liwym u艣miechem okrutna Tascela unios艂a naczynie i przytkn臋艂a mu do ust.

— Pij!

Olmec us艂ucha艂 bez艂adnie. Po pierwszym 艂yku jego oczy przesta艂y by膰 szkliste. Nape艂ni艂y si臋 zrozumieniem, w艣ciek艂o艣ci膮 i przera藕liwym l臋kiem. Otworzy艂 usta, lecz nie wyda艂 d藕wi臋ku. Przez chwil臋 chwia艂 si臋 na gn膮cych si臋 nogach, po czym opad艂 na posadzk臋 jak zmi臋ty 艂ach.

Jego upadek wyrwa艂 Valeri臋 z odr臋twienia. Obr贸ci艂a si臋 i skoczy艂a do drzwi, ale Tascela wyprzedzi艂a j膮 z szybko艣ci膮 pantery skacz膮cej na ofiar臋. Valeria uderzy艂a pi臋艣ci膮, wk艂adaj膮c w ten cios ca艂膮 si艂臋 ramienia. Takie uderzenie powinno roz艂o偶y膰 na pod艂odze ka偶dego przeci臋tnego m臋偶czyzn臋, lecz Tascela zwinnym skr臋tem tu艂owia unikn臋艂a ciosu i chwyci艂a przegub Aquilonki. Nast臋pnie unieruchomi艂a lew膮 r臋k臋 Valerii i trzymaj膮c oba przeguby w swojej lewej r臋ce, spokojnie skr臋powa艂a je wyci膮gni臋tym zza pasa sznurem. Valeria my艣la艂a, 偶e tej nocy dozna艂a ju偶 najgorszego upokorzenia, ale wstyd z powodu sromotnej pora偶ki z ksi臋ciem by艂 niczym w por贸wnaniu z uczuciami, jakie miota艂y ni膮 po tej walce. Zawsze gardzi艂a innymi przedstawicielkami swojej p艂ci i napotkanie innej kobiety, kt贸ra mog艂a obchodzi膰 si臋 z ni膮 jak z dzieckiem, wstrz膮sn臋艂o ni膮 do g艂臋bi. Prawie nie stawia艂a oporu, gdy Tascela si艂膮 posadzi艂a j膮 na krze艣le i przywi膮za艂a j膮 do niego. Przekroczywszy oboj臋tnie cia艂o Olmeca, Tascela podesz艂a do spi偶owych drzwi, trzasn臋艂a ryglem i rozwar艂a je silnym pchni臋ciem, ods艂aniaj膮c w膮ski korytarz.

— Te drzwi prowadz膮 do komnaty — zacz臋艂a, po raz pierwszy zwracaj膮c si臋 do pojmanej — u偶ywanej kiedy艣 jako sala tortur. Kiedy schronili艣my si臋 w Tecuhltli, wzi臋li艣my wi臋kszo艣膰 przyrz膮d贸w ze sob膮, ale jedno zosta艂o, by艂o zbyt ci臋偶kie by je ruszy膰. My艣l臋, 偶e b臋dzie w sam raz.

W oczach Olmeca pojawi艂 si臋 b艂ysk zrozumienia i strachu. Tascela podesz艂a do niego, schyli艂a si臋 i chwyci艂a go za w艂osy.

— Jest tylko chwilowo obezw艂adniony — powiedzia艂a tonem towarzyskiej konwersacji.

— Wszystko s艂yszy, my艣li i czuje, tak, czuje naprawd臋 doskonale!

Wypowiedziawszy t臋 zgry藕liw膮 uwag臋, ruszy艂a ku drzwiom, z 艂atwo艣ci膮 wlok膮c za sob膮 olbrzymie cielsko ksi臋cia. Valeria otworzy艂a szeroko oczy ze zdziwienia. Ksi臋偶niczka wesz艂a do korytarza i nie zatrzymuj膮c si臋 posz艂a dalej, znikaj膮c ze sw膮 ofiar膮 w komnacie, z kt贸rej dotar艂 szcz臋k 偶elaza.

Valeria zakl臋艂a cicho i szarpn臋艂a si臋 w wi臋zach, zapieraj膮c si臋 nogami o krzes艂o. Na darmo. Sznur, kt贸rym by艂a skr臋powana, by艂 prawdopodobnie nie do zerwania. Tascela wr贸ci艂a po chwili, a z komnaty dobiega艂y zduszone j臋ki. Zamkn臋艂a drzwi, lecz nie zaryglowa艂a ich. Najwidoczniej przyzwyczajenie nie rz膮dzi艂o ni膮, podobnie jak inne ludzkie emocje i instynkty.

Valeria siedzia艂a oszo艂omiona, obserwuj膮c kobiet臋, w kt贸rej szczup艂ych d艂oniach, jak sobie u艣wiadomi艂a, spoczywa艂 jej los. Tascela chwyci艂a z艂ote loki Aquilonki i odchyli艂a jej g艂ow臋 w ty艂 zagl膮daj膮c jednocze艣nie w twarz. B艂yszcz膮ce, ciemne oczy ksi臋偶niczki mia艂y dziwny wyraz.

— Czeka ci臋 wielki zaszczyt — powiedzia艂a. — Odnowisz m艂odo艣膰 Tasceli. Och, wytrzeszczasz oczy! Wygl膮dam m艂odo, lecz w me 偶y艂y wkrada si臋 leniwy ch艂贸d podesz艂ego wieku, jak to czu艂am ju偶 tysi膮ce razy. Jestem stara, tak stara, 偶e nie pami臋tam swojego dzieci艅stwa. Kiedy艣, gdy by艂am m艂od膮 dziewczyn膮, pokocha艂 mnie stygijski kap艂an i zdradzi艂 mi sekret nie艣miertelno艣ci i wiecznej m艂odo艣ci. Potem umar艂, niekt贸rzy m贸wili, 偶e od trucizny. Ja jednak mieszka艂am w moim pa艂acu nad brzegami jeziora Zuad i mijaj膮ce lata nie tkn臋艂y mnie ani mojej urody. W ko艅cu zapragn膮艂 mnie kr贸l Stygii, ale m贸j lud zbuntowa艂 si臋 przeciw niemu i przybyli艣my tutaj. Olmec obwo艂a艂 mnie ksi臋偶niczk膮, ale chocia偶 w moich 偶y艂ach nie ma kr贸lewskiej krwi, jestem wi臋cej ni偶 ksi臋偶niczk膮. Jestem Tascela, kt贸rej przywr贸cisz m艂odo艣膰!

Valerii wysch艂o w gardle. Czu艂a, 偶e w s艂owach Tasceli kryje si臋 tajemnica bardziej przera偶aj膮ca, ni偶 mog艂a si臋 spodziewa膰 po zwyrodnia艂ym umy艣le Tecuhltlanki.

Ksi臋偶niczka odwi膮za艂a Aquilonk臋 od krzes艂a i postawi艂a na nogi. To nie l臋k przed straszn膮 si艂膮 drzemi膮c膮 w mi臋艣niach Tasceli uczyni艂 z Valerii bezradn膮, dr偶膮c膮 brank臋. Sprawi艂y to p艂on膮ce hipnotycznym blaskiem oczy Tasceli.

— No, a 偶ebym by艂 Kushit膮! — Conan spojrza艂 na le偶膮cego. — Co ty tu robisz, do diab艂a!?

Spod knebla dobiega艂y zduszone d藕wi臋ki. Conan schyli艂 si臋 i wydar艂 szmat臋 z ust wi臋藕nia, kt贸ry wrzasn膮艂 g艂o艣no ze strachu, bowiem w wyniku gwa艂townego ruchu 偶elazna kula opad艂a w d贸艂, niemal dotykaj膮c szerokiej piersi ksi臋cia.

— Na Seta, uwa偶aj! — b艂aga艂 Olmec.

— A to dlaczego? — spyta艂 Conan. — Czy my艣lisz, 偶e obchodzi mnie to, co si臋 z tob膮 stanie? Chcia艂bym tylko mie膰 do艣膰 czasu, by sta膰 tutaj i patrze膰 jak ten kawa艂 偶elastwa wyci艣nie z ciebie flaki. Niestety, spiesz臋 si臋. Gdzie jest Valeria?

— Uwolnij mnie! — ponagla艂 Olmec. — Wszystko powiem!

— Nie, wpierw powiedz.

— Nigdy! — ksi膮偶臋 zawzi臋cie zacisn膮艂 kwadratowe szcz臋ki.

— W porz膮dku — Conan usiad艂 na 艂awie obok. — Sam j膮 znajd臋, gdy z ciebie zostanie galaretka. My艣l臋, 偶e mog臋 przy艣pieszy膰 ten proces, wkr臋caj膮c ci koniec miecza w ucho — doda艂, wyci膮gaj膮c miecz w stron臋 g艂owy le偶膮cego.

— Poczekaj! — z popielatoszarych warg wi臋殴nia posypa艂y si臋 bez艂adne s艂owa. — Tascela mi j膮 zabra艂a. Zawsze by艂em tylko narz臋dziem w r臋kach Tasceli.

— Tascela? — parskn膮艂 Conan i splun膮艂. — Ty parszywy…

— Nie, nie! — dysza艂 Olmec. — Jest gorzej, ni偶 my艣lisz. Tascela jest stara, ma setki lat! Odnawia swoj膮 m艂odo艣膰 i przed艂u偶a sobie 偶ycie, sk艂adaj膮c ofiary z pi臋knych, m艂odych dziewcz膮t. Oto jedna z przyczyn niewielkiej liczebno艣ci naszego klanu. Tascela wydob臋dzie esencj臋 偶ycia z cia艂a Valerii i zakwitnie 艣wie偶ym pi臋knem i now膮 energi膮.

— Bramy s膮 zamkni臋te? — spyta艂 Conan, sprawdzaj膮c kciukiem ostrze swego miecza.

— Tak! Ale wiem, jak dosta膰 si臋 do Tecuhltli. Tylko Tascela i ja znamy t臋 drog臋, a ona s膮dzi, 偶e ju偶 si臋 mnie pozby艂a. Uwolnij mnie. Przysi臋gam, 偶e pomog臋 ci uwolni膰 Valeri臋. Bez mojej pomocy nie dostaniesz si臋 do Tecuhltli, bo nawet gdyby艣 torturami zmusi艂 mnie do wyjawienia tajemnicy, to sam nie otworzysz drzwi. Pozw贸l mi i艣膰 z tob膮. Podkradniemy si臋 do Tasceli i zabijemy j膮, zanim zd膮偶y u偶y膰 swojej magii, nim na nas spojrzy. Cios no偶em w plecy wszystko za艂atwi. Powinienem to ju偶 dawno zrobi膰 w ten spos贸b, ale ba艂em si臋, 偶e bez jej pomocy Xotalancanie zwyci臋偶膮. Ona te偶 potrzebowa艂a mojej pomocy i tylko dlatego pozwoli艂a mi 偶y膰 tak d艂ugo. Teraz nie potrzebujemy si臋 ju偶 wzajemnie i jedno z nas musi zgin膮膰. Przysi臋gam, 偶e kiedy zabijemy czarownic臋, ty i Valeria odejdziecie w pokoju. Moi ludzie pos艂uchaj膮 mnie, gdy Tascela umrze.

Conan pochyli艂 si臋 i przeci膮艂 wi臋zy ksi臋cia. Olmec wysun膮艂 si臋 ostro偶nie spod wielkiej kuli i wsta艂, potrz膮saj膮c g艂ow膮 jak byk, mrucz膮c przekle艅stwa i obmacuj膮c poszarpan膮 sk贸r臋 na g艂owie. Stoj膮c rami臋 w rami臋, dwaj m臋偶czy藕ni prezentowali gro藕ny obraz prymitywnej si艂y. R贸wny wzrostem Conanowi i bardziej kr臋py Olmec mia艂 w sobie co艣 odpychaj膮cego, co艣 zwierz臋cego i ponurego, co niekorzystnie kontrastowa艂o z czystymi liniami zwartej sylwetki Cymmerianina. Conan porzuci艂 resztki swej podartej, przesi膮kni臋tej krwi膮 koszuli i zosta艂 p贸艂nagi, ukazuj膮c imponuj膮c膮 muskulatur臋. Jego olbrzymie barki by艂y r贸wnie szerokie jak bary Olmeca, lecz lepiej zarysowane, a pot臋偶na, wy偶ej sklepiona pier艣 przechodzi艂a w twardy brzuch pozbawiony mi臋kkiej wypuk艂o艣ci. Conan wygl膮da艂 jak wykuty w br膮zie pos膮g. O tak, barbarzy艅ca m贸g艂 by膰 wzi臋ty za istot臋 z zarania czasu, o tyle Olmec przypomina艂 ponury relikt z jeszcze wcze艣niejszych czas贸w.

— Prowad藕 — rozkaza艂 Conan — i trzymaj si臋 z przodu. Nie ufam ci bardziej ni偶 bykowi szarpanemu za ogon.

Olmec obr贸ci艂 si臋 i poszed艂 przodem, g艂adz膮c jedn膮 r臋k膮 poszarpan膮 brod臋. Nie poprowadzi艂 Conana przez spi偶owe wrota, kt贸re jak mylnie przypuszcza艂, Tascela zamkn臋艂a, lecz do jednej z komnat na granicy Tecuhltli.

— Ten sekret by艂 strze偶ony przez p贸艂 wieku — powiedzia艂. — Nawet nasz klan go nie zna, a Xotalancanie nigdy go nie odkryli. Sam Tecuhltli zbudowa艂 to ukryte wej艣cie, zabijaj膮c potem niewolnik贸w, kt贸rzy je zrobili. Obawia艂 si臋, 偶e kt贸rego艣 dnia Tascela, kt贸rej mi艂o艣膰 do niego szybko zmieni艂a si臋 w nienawi艣膰, zamknie przed nim bramy Tecuhltli. Ona jednak odkry艂a tajemnic臋 i zabarykadowa艂a ukryte drzwi, gdy wraca艂 z nieudanego wypadu na Xotalancan. Pochwycili go i obdarli go 偶ywcem ze sk贸ry. 艢ledzi艂em j膮 kiedy艣. Zobaczy艂em, jak wchodzi t膮 drog膮 do Tecuhltli — tak odkry艂em sekret.

Nacisn膮艂 z艂oty ornament w 艣cianie i p艂yta odsun臋艂a si臋, ods艂aniaj膮c prowadz膮ce w g贸r臋 schody z ko艣ci s艂oniowej.

— Te schody wbudowane w 艣cian臋 prowadz膮 do wie偶y nad dachem, a stamt膮d innymi schodami mo偶na dosta膰 si臋 do r贸偶nych komnat. Ruszaj!

— Za tob膮, przyjacielu! — powiedzia艂 ironicznie Conan, ko艂ysz膮c d艂ugim mieczem.

Olmec wzruszy艂 ramionami i wst膮pi艂 na schody. Conan natychmiast ruszy艂 za nim. Drzwi same zamkn臋艂y si臋 po ich przej艣ciu. Umieszczone wysoko w g贸rze kamienie ognia zamieni艂y klatk臋 schodow膮 w studni臋 s艂abego, skupionego 艣wiat艂a.

Mozolnie wspinali si臋 po kr臋tych stopniach, by w chwili, w kt贸rej Conan przypuszcza艂, 偶e znajduj膮 si臋 powy偶ej trzeciego pi臋tra, dotrze膰 do owalnego pomieszczenia o kopulastym suficie, w kt贸rym osadzono o艣wietlaj膮ce schody kamienie ognia. Przez oprawne w z艂oto tafle z niet艂uk膮cego si臋 kryszta艂u, by艂y to pierwsze prawdziwe okna, jakie widzia艂 w Xuchotl. Conan dostrzeg艂 wysokie dachy, kopu艂y i wie偶e majacz膮ce gro殴nie na tle rozgwie偶d偶onego nieba. Spogl膮da艂 na dachy Xuchotl.

Olmec nie patrzy艂 przez okna. Ruszy艂 pospiesznie jedn膮 z wielu klatek schodowych, kt贸re prowadzi艂y z wie偶y w d贸艂 i gdy zeszli kilka stopni, znale藕li si臋 w w膮skim, d艂ugim korytarzu. Na jego ko艅cu czeka艂y kolejne strome schody. Nagle Olmec przystan膮艂. Gdzie艣 w dole zabrzmia艂 kobiecy krzyk strachu, w艣ciek艂o艣ci i wstydu, st艂umiony przez grube mury, lecz mimo to wyra藕ny. Conan rozpozna艂 g艂os Valerii. Rozw艣cieczony do nieprzytomno艣ci Cymmerianin, zaj臋ty my艣lami o zagro偶eniu, kt贸re wyrwa艂o taki wrzask z ust zuchwa艂ej Valerii, zapomnia艂 na moment o Olmecu. Przecisn膮艂 si臋 obok ksi臋cia i ruszy艂 w d贸艂 schod贸w. Instynkt obudzi艂 si臋 w nim w tej samej chwili, gdy Olmec uderzy艂 sw膮 wielk膮 pi臋艣ci膮 jak m艂otem. Gwa艂towny i cichy cios wymierzony by艂 w podstaw臋 czaszki Conana. Barbarzy艅ca odwr贸ci艂 si臋 jednak w sam膮 por臋 i przyj膮艂 uderzenie w nasad臋 karku. Si艂a ciosu z艂ama艂aby kr臋gi s艂abszego m臋偶czyzny, lecz Conan zachwia艂 si臋 tylko, upu艣ci艂 miecz bezu偶yteczny przy walce w zwarciu i padaj膮c z艂apa艂 wyci膮gni臋te rami臋 Olmeca, poci膮gaj膮c ksi臋cia za sob膮. Run臋li ze schod贸w na 艂eb i szyj臋, jak spl膮tany k艂膮b g艂贸w, n贸g i r膮k. Jeszcze spadaj膮c Conan odszuka艂 byczy kark Olmeca i zacisn膮艂 na nim 偶elazne palce. Szyja i rami臋 barbarzy艅cy zdr臋twia艂y od uderzenia olbrzymiej pi臋艣ci Tecuhltlanina, kt贸ry uderzy艂 jak kafar, wk艂adaj膮c w cios ca艂膮 si艂臋 masywnego przedramienia i pot臋偶nych biceps贸w. Jednak uderzenie nie odebra艂o Conanowi si艂y. W czasie upadku trzyma艂 gard艂o przeciwnika zawzi臋cie jak buldog. Toczyli si臋, t艂uk膮c i obijaj膮c o stopnie, a偶 grzmotn臋li na ko艅cu korytarza w drzwi z ko艣ci s艂oniowej z tak膮 si艂膮, 偶e rozbili je w drzazgi i wpadli do komnaty. Zanim to nast膮pi艂o. Olmec ju偶 nie 偶y艂. Jeszcze na schodach 偶elazne palce Cymmerianina zdusi艂y mu zdradziecki oddech i z艂ama艂y kark.

Conan podni贸s艂 si臋, strz膮saj膮c drzazgi z mocarnych ramion i ocieraj膮c krew i kurz z twarzy. Znajdowa艂 si臋 w wielkiej Sali Tronowej, w kt贸rej, poza nim, znajdowa艂o si臋 pi臋tna艣cie os贸b. Jako pierwsz膮 ujrza艂 Valeri臋.

Przed podium z tronem sta艂 dziwny, czarny o艂tarz. Wok贸艂 niego siedem czarnych 艣wiec w z艂otych lichtarzach wypuszcza艂o wij膮ce si臋 spirale g臋stego, zielonego dymu o niepokoj膮cym zapachu. Spirale dymu 艂膮czy艂y si臋 pod sufitem w chmur臋, tworz膮c膮 baldachim z dymu, na kt贸rym le偶a艂a zupe艂nie naga Valeria. Jej cia艂o wygl膮da艂o przera偶aj膮co bia艂o w por贸wnaniu z b艂yszcz膮cym hebanowe kamieniem. Le偶a艂a rozci膮gni臋ta na o艂tarzu, z r臋koma nad g艂ow膮. Nie by艂a zwi膮zana. U jednego ko艅ca o艂tarza kl臋cza艂 m艂ody m臋偶czyzna, trzymaj膮c mocno jej nadgarstki, a na drugim ko艅cu m艂oda kobieta przytrzymywa艂a j膮 za kostki n贸g. Valeria nie mog艂a si臋 podnie艣膰, ani nawet poruszy膰.

Zgromadzeni Tecuhltlanie kl臋czeli w p贸艂kolu, milcz膮co obserwuj膮c wydarzenia rozpalonymi, pe艂nymi 偶膮dzy krwi oczami. Tascela rozpiera艂a si臋 na tronie z ko艣ci s艂oniowej. Mosi臋偶ne czary z kadzid艂em snu艂y wok贸艂 niej wst臋gi dymu. G臋ste pasma owija艂y si臋 wok贸艂 jej nagiego cia艂a niczym pieszcz膮ce palce. Nie mog艂a usiedzie膰 spokojnie. Wi艂a si臋 i unosi艂a w zmys艂owym zapami臋taniu, jakby znajdowa艂a przyjemno艣膰 w kontakcie z g艂adk膮 ko艣ci膮 s艂oniow膮. Trzask drzwi rozlatuj膮cych si臋 pod uderzeniem dw贸ch spadaj膮cych cia艂 niczego nie zmieni艂. Kl臋cz膮cy m臋偶czy藕ni i kobiety spojrzeli tylko bez zainteresowania na zw艂oki swojego ksi臋cia oraz na podnosz膮cego si臋 z posadzki m臋偶czyzn臋 i z powrotem odwr贸cili nienasycone oczy w kierunku bia艂ej postaci, pr臋偶膮cej si臋 na czarnym o艂tarzu. Tascela bezczelnie popatrzy艂a na Cymmerianina i z drwi膮cym u艣miechem rozpar艂a si臋 na tronie.

— Ty suko! — Conanowi pokaza艂y si臋 czerwone plamy przed oczyma.

Ruszy艂 ku ksi臋偶niczce, zaciskaj膮c swe pi臋艣ci jak 偶elazne m艂oty. Po pierwszym kroku us艂ysza艂 metaliczny szcz臋k i zimne 偶elazo wbi艂o mu si臋 w nog臋. Powstrzymany w marszu, potkn膮艂 si臋 i prawie upad艂. Na jego nodze zatrzasn臋艂y si臋 szcz臋ki 偶elaznej pu艂apki, g艂臋boko wbijaj膮c swoje z臋by. Jedynie napr臋偶one mi臋艣nie 艂ydki ocali艂y ko艣膰 przed strzaskaniem. Przekl臋ty potrzask wyskoczy艂 bez ostrze偶enia z czerwonej posadzki. Przygl膮daj膮c si臋 uwa偶nie. Conan ujrza艂 teraz doskonale zamaskowane zapadnie, w kt贸rych kry艂y si臋 inne pu艂apki.

— G艂upcze! — roze艣mia艂a si臋 Tascela. — My艣la艂e艣, 偶e nie spodziewam si臋 twojego powrotu? Wszystkie drzwi w tej sali strze偶one s膮 przez takie pu艂apki. St贸j tam i patrz, jak dope艂ni si臋 los twojej pi臋knej przyjaci贸艂ki. Potem zdecyduj臋 o twej przysz艂o艣ci.

Conan instynktownie si臋gn膮艂 do pasa tylko po to, by pochwyci膰 pust膮 pochw臋. Miecz zosta艂 na schodach, a sztylet w puszczy, tam gdzie smok wyrwa艂 go ze swojej paszczy. Stalowe z臋by wbite w nog臋 pali艂y jak roz偶arzone w臋gle, lecz b贸l nie by艂 tak straszny jak w艣ciek艂o艣膰 kipi膮ca w jego duszy. Pochwycono go w pu艂apk臋 jak wilka. Gdyby mia艂 sw贸j miecz, to odr膮ba艂by sobie nog臋 i poczo艂ga艂 si臋 po posadzce, by zabi膰 Tascel臋. Oczy Valerii pow臋drowa艂y w jego kierunku z niemym b艂aganiem, a poczucie bezsilno艣ci powodowa艂o, 偶e czerwone fale szale艅stwa przelewa艂y si臋 pod czaszk膮 Conana. Przykl臋kn膮wszy na swej wolnej nodze, usi艂owa艂 wcisn膮膰 palce mi臋dzy szcz臋ki potrzasku i rozewrze膰 je. Krew trysn臋艂a mu spod paznokci, ale stal ciasno otacza艂a 艂ydk臋 pier艣cieniem o po艂owach tak zaci艣ni臋tych i tak dopasowanych, 偶e mi臋dzy um臋czonym cia艂em, a z臋batym 偶elazem nie by艂o najmniejszej szczeliny. Widok nagiego cia艂a Valerii podsyca艂 jego w艣ciek艂o艣膰.

Tascela nie zwraca艂a na niego uwagi. Wsta艂a oci臋偶ale z tronu, powiod艂a badawczym spojrzeniem po szeregach poddanych i zapyta艂a:

— Gdzie Xamec. Zlanath i Tichic?

— Nie wr贸cili jeszcze z katakumb, ksi臋偶niczko — odpowiedzia艂 jeden z m臋偶czyzn.

— Podobnie jak my, znosili cia艂a zabitych do krypt, ale nie powr贸cili. Mo偶e porwa艂 ich duch Tolkmeca?

— Milcz durniu! — rozkaza艂a szorstko. — Duch to tylko wymys艂.

Zesz艂a z podium, bawi膮c si臋 cienkim sztyletem o z艂otej r臋koje艣ci. Jej oczy p艂on臋艂y piekielnym blaskiem. Zatrzyma艂a si臋 przed o艂tarzem i przem贸wi艂a w napi臋tej ciszy.

— Twoje 偶ycie uczyni mnie zn贸w m艂od膮, bia艂a kobieto! — powiedzia艂a. — Opr臋 si臋 na twej piersi, po艂o偶臋 moje usta na twoich i wolno, och, wolno zatopi臋 ostrze w twym sercu, tak 偶e twoje 偶ycie uciekaj膮c ze sztywniej膮cego cia艂a, wejdzie w moje i nape艂ni je m艂odo艣ci膮 i werw膮.

Powoli, jak w膮偶 zbli偶aj膮cy si臋 do ofiary, pochyla艂a si臋 w艣r贸d snuj膮cych si臋 dym贸w nad zesztywnia艂膮 z przera偶enia Valeri膮, wbijaj膮c w ni膮 swe p艂on膮ce, czarne oczy, coraz wi臋ksze i g艂臋bsze, b艂yszcz膮ce jak dwa ksi臋偶yce w艣r贸d wiruj膮cych k艂臋b贸w kadzid艂a.

Kl臋cz膮cy zacisn臋li d艂onie i wstrzymali oddechy, wyczekuj膮c w napi臋ciu krwawego fina艂u i tylko w艣ciek艂e sapanie Conana, usi艂uj膮cego wyrwa膰 nog臋 z pu艂apki, przerywa艂o cisz臋. Oczy wszystkich patrz膮cych skupi艂y si臋 na o艂tarzu i bia艂ej postaci rozci膮gni臋tej na nim. Wydawa艂o si臋, 偶e tylko grzmot piorun贸w m贸g艂by z艂ama膰 czar. A jednak cichy okrzyk wstrz膮sn膮艂 widzami i sprawi艂, 偶e wszyscy odwr贸cili si臋 gwa艂townie.

Spojrzeli na drzwi po lewej stronie podium i zobaczyli koszmarn膮 zjaw臋, na widok kt贸rej w艂osy stawa艂y d臋ba. W drzwiach sta艂 m臋偶czyzna o zmierzwionych, siwych w艂osach i postrz臋pionej bia艂ej brodzie spadaj膮cej mu na piersi. 艁achmany tylko cz臋艣ciowo okrywa艂y wychud艂膮 posta膰, ods艂aniaj膮c p贸艂nagie ko艅czyny o dziwnie nienaturalnym wygl膮dzie. Jego sk贸ra nie by艂a sk贸r膮 normalnego cz艂owieka. Wydawa艂a si臋 艂uszczy膰, jakby jej posiadacz przebywa艂 d艂ugo w warunkach ca艂kowicie odmiennych od tych, w jakich zwykle sp臋dza si臋 偶ycie. Jego oczy p艂on膮ce w spl膮tanej grzywie nie mia艂y w sobie nic ludzkiego. Wielkie, b艂yszcz膮ce spodki spogl膮da艂y nieruchomo, bez 艣ladu normalnych uczu膰 czy rozs膮dku. Z otwartych ust nie wydobywa艂y si臋 sk艂adne d藕wi臋ki, jedynie piskliwy chichot.

— Tolkmec — szepn臋艂a poszarza艂a ze strachu Tascela, podczas gdy pozostali kulili si臋 w niemym przera偶eniu. — Wi臋c to nie wymys艂, nie duch! Na Seta! Dwana艣cie lat ukrywa艂e艣 si臋 w ciemno艣ciach! Dwana艣cie lat w艣r贸d ko艣ci umar艂ych! Jak膮 okropn膮 straw膮 si臋 偶ywi艂e艣? Jakie ob艂膮kane 偶ycie wiod艂e艣 w ciemno艣ciach wiecznej nocy? Teraz wiem, dlaczego Xamec. Zlanath i Tachic, nie wr贸cili z katakumb — i nigdy nie wr贸c膮. Tylko dlaczego czeka艂e艣 tak d艂ugo? Szuka艂e艣 czego艣 w podziemiach? Wiedzia艂e艣, 偶e ukryto tam jak膮艣 tajemn膮 bro艅? Znalaz艂e艣 j膮 w ko艅cu?

Jedyn膮 odpowiedzi膮 Tolkemeca by艂 ohydny chichot. Wpad艂 do komnaty, d艂ugim susem przeskakuj膮c ukryty przed drzwiami potrzask. By膰 mo偶e przypadkiem, a mo偶e pami臋taj膮c o pu艂apkach Xuchotl. Tak d艂ugo przebywa艂 z dala od ludzko艣ci, 偶e nie mo偶na by艂o go nazwa膰 ob艂膮kanym cz艂owiekiem — niewiele mia艂 w sobie ludzkiego. Tylko s艂aba ni膰 wspomnie艅 wywo艂uj膮cych nienawi艣膰 i ch臋膰 zemsty 艂膮czy艂a go ze 艣wiatem, z kt贸rego uciek艂 i utrzymywa艂a go w pobli偶u znienawidzonych ludzi. Tylko to powstrzymywa艂o go przed znikni臋ciem na zawsze w czarnych korytarzach i salach podziemnego kr贸lestwa, kt贸re odkry艂 dawno temu.

— Szuka艂e艣 czego艣! — szepn臋艂a Tascela kul膮c si臋. — I znalaz艂e艣! Pami臋tasz o wa艣ni! Po tych wszystkich latach w mroku! Pami臋tasz!

Chuda r臋ka Tolkmeca wymachiwa艂a teraz dziwn膮 pa艂eczk膮 koloru nefrytu, zako艅czon膮 z jednej strony jarz膮c膮 si臋, czerwon膮 ga艂k膮 w kszta艂cie jab艂ka granatu. Tascela uskoczy艂a w bok, gdy starzec uni贸s艂 rami臋 i z kulistego zako艅czenia trysn膮艂 promie艅 szkar艂atnego ognia. Chybi艂, lecz kobieta trzymaj膮ca nogi Valerii znalaz艂a si臋 na drodze promienia. Ognista linia trafi艂a j膮 mi臋dzy 艂opatki i przeszy艂a na wylot. Da艂 si臋 s艂ysze膰 ostry trzask. Promie艅 uderzy艂 w czarny o艂tarz sypi膮c niebieskimi iskrami. Kobieta upad艂a na posadzk臋, pomarszczona i zasuszona jak mumia. Valeria przewali艂a si臋 na drug膮 stron臋 o艂tarza i ruszy艂a na czworakach pod przeciwleg艂膮 艣cian臋. W Sali Tronowej martwego Olmeca rozp臋ta艂o si臋 piek艂o.

M臋偶czyzna, kt贸ry trzyma艂 r臋ce Valerii umar艂 jako nast臋pny. Odwr贸ci艂 si臋 by uciec, lecz nim przebieg艂 p贸艂 tuzina krok贸w. Tolkmec ze zdumiewaj膮c膮 zr臋czno艣ci膮 zmieni艂 pozycj臋 tak, 偶e uciekaj膮cy znalaz艂 si臋 mi臋dzy nim a o艂tarzem. Ponowi臋 zab艂ysn膮艂 czerwony p艂omie艅 i Tecuhltlanin potoczy艂 si臋 po pod艂odze, gdy b艂ysk zako艅czy艂 sw膮 drog臋, uderzaj膮c w czarny kamie艅, krzesz膮c snop b艂臋kitnych iskier.

Rozpocz臋艂a si臋 rze藕. Ludzie biegali po komnacie, wrzeszcz膮c ob艂膮ka艅czo, zderzaj膮c si臋 ze sob膮, potykaj膮c i padaj膮c. W艣r贸d nich skaka艂 i pl膮sa艂 Tolkmec, szerz膮c 艣mier膰 i zniszczenie.

Nie mogli uciec z sali, gdy偶 najwidoczniej metalowe portale, podobnie jak poznaczony 偶y艂ami metalu kamienny o艂tarz, tworzy艂y obw贸d tej szata艅skiej si艂y tryskaj膮cej jak b艂yskawice z magicznej laski starucha. Ka偶dy cz艂owiek, kt贸ry znalaz艂 si臋 mi臋dzy nim a o艂tarzem lub drzwiami, umiera艂 natychmiast. Tolkmec nic wybiera艂 ofiar. Zabija艂 ka偶dego, kto mu si臋 nawin膮艂. Jego 艂achmany powiewa艂y w dzikich pl膮sach, a odra偶aj膮cy chichot pobrzmiewa艂 nad wrzaw膮 ofiar. Tecuhltlanie padali przy o艂tarzu i drzwiach, jak opadaj膮ce z drzewa li艣cie. Jeden zrozpaczony wojownik skoczy艂 na prze艣ladowc臋 wznosz膮c sztylet, lecz zgin膮艂, nim zdo艂a艂 uderzy膰. Pozostali biegali jak stado oszala艂ych owiec, nie my艣l膮c o oporze i bez szans na ucieczk臋.

Tascela dosta艂a si臋 do Conana i chroni膮cej si臋 blisko niego Valerii w chwili, gdy pad艂 ostatni z Tecuhltlan. Pochyli艂a si臋 i dotkn臋艂a ornamentu na posadzce. Natychmiast 偶elazne szcz臋ki uwolni艂y krwawi膮c膮 nog臋 i schowa艂y si臋 z powrotem.

— Zabij go, je艣li zdo艂asz! — wydysza艂a ksi臋偶niczka wciskaj膮c d艂ugi sztylet w d艂o艅 Cymmerianina. — Nie znam takich czar贸w, by si臋 z nim mierzy膰!

P艂on膮c 偶膮dz膮 walki barbarzy艅ca z pomrukiem skoczy艂 naprz贸d, nie zwa偶aj膮c na okaleczon膮 nog臋. Tolkmec zmierza艂 ku nim wywracaj膮c niesamowitymi oczyma, ale zawaha艂 si臋, gdy dojrza艂 n贸偶 b艂yszcz膮cy w d艂oni Conana. Rozpocz臋li ponure podchody. Tolkmec d膮偶y艂 do tego, by Conan znalaz艂 si臋 na jednej linii z o艂tarzem lub drzwiami, a barbarzy艅ca stara艂 si臋 tego unikn膮膰 i celnie pchn膮膰. Obie kobiety przygl膮da艂y si臋 temu w napi臋ciu, wstrzymuj膮c oddechy.

W zalegaj膮cej ciszy rozlega艂y si臋 jedynie szurania i tupot szybko przemieszczaj膮cych si臋 st贸p. Tolkmec ju偶 nie pl膮sa艂 i nie skaka艂. Zorientowa艂 si臋, 偶e czeka go trudniejsze zadanie ni偶 z lud藕mi, kt贸rzy umierali wrzeszcz膮c i uciekaj膮c. W bystrych oczach barbarzy艅cy wyczyta艂 tak膮 sam膮 艣mierteln膮 gro藕b臋, jaka kry艂a si臋 w jego w艂asnym spojrzeniu. Kluczyli tam i z powrotem, a kiedy porusza艂 si臋 jeden z nich, drugi rusza艂 si臋 tak偶e, jak gdyby 艂膮czy艂y ich niewidoczne nici. Przez ca艂y czas Conan zbli偶a艂 si臋 coraz bardziej do przeciwnika. W艂a艣nie stalowe mi臋艣nie jego n贸g zacz臋艂y si臋 pr臋偶y膰 do skoku, gdy Valeria krzykn臋艂a przera藕liwie. Przez u艂amek sekundy mosi臋偶ne drzwi znalaz艂y si臋 na jednej linii z cia艂em Cymmerianina. Z laski wystrzeli艂 czerwony promie艅 muskaj膮c lekko bok Conana, kt贸ry zd膮偶y艂 si臋 odchyli膰, jednocze艣nie rzucaj膮c no偶em. Stary Tolkmec upad艂 z r臋koje艣ci膮 sztyletu stercz膮c膮 z piersi, tym razem martwy naprawd臋.

Tascela skoczy艂a. Nie do Conana, lecz do laski b艂yszcz膮cej 偶ywym blaskiem na posadzce. Jednak Valeria rzuci艂a si臋 za ni膮, ze sztyletem zabranym kt贸remu艣 z zabitych. Ostrze, wbite ca艂膮 si艂膮 umi臋艣nionego ramienia, przeszy艂o ksi臋偶niczk臋 tak, 偶e koniec wystawa艂 mi臋dzy jej piersiami. Tascela wrzasn臋艂a i upad艂a martwa, a Valeria kopn臋艂a nog膮 jej zw艂oki.

— Musia艂am to zrobi膰 ze wzgl臋du na szacunek dla ciebie! — wysapa艂a Aquilonka, patrz膮c na stoj膮cego nad bezw艂adnym cia艂em czarownicy Conana.

— To chyba za艂atwia spraw臋 wa艣ni — mrukn膮艂. — Co za szata艅ska noc! Gdzie ci ludzie trzymali jedzenie? Jestem g艂odny!

— Masz ran臋 w 艂ydce — Valeria zerwa艂a kawa艂 jedwabnej draperii i zwi膮za艂a sobie wok贸艂 bioder, a p贸殴niej udar艂a kilka mniejszych pas贸w, kt贸rymi sprawnie owin臋艂a okaleczon膮 nog臋 barbarzy艅cy.

— Mog臋 ju偶 i艣膰 — zapewni艂 j膮. — Chod藕my st膮d jak najszybciej. Na zewn膮trz ju偶 艣wita. Mam do艣膰 tego piekielnego Xuchtl. Dobrze, 偶e si臋 pozabijali. Nie chc臋 ich przekl臋tych klejnot贸w. Mo偶e spoczywa膰 na nich kl膮twa.

— Na 艣wiecie jest do艣膰 porz膮dnych 艂up贸w dla ciebie i dla mnie — powiedzia艂a Valeria podnosz膮c si臋.

Dawny b艂ysk ponownie pojawi艂 si臋 w jego oczach i tym razem nie opiera艂a si臋, gdy powa艂 j膮 gwa艂townie w ramiona.

— Droga na wybrze偶e jest d艂uga — powiedzia艂a w ko艅cu, odrywaj膮c swoje usta od jego.

— No i co z tego? — za艣mia艂 si臋. — Pokonamy, kogo b臋dzie trzeba. Zanim Stygijczycy otworz膮 porty na sezon handlowy, staniemy na pok艂adzie i poka偶emy 艣wiatu, co to znaczy pl膮drowa膰.

PIERWSZE WYDANIA:

1. The Devil in Iron (Demon z 偶elaza), Weird Tales, 1934

2. Black Colossus (Czarny Kolos), Weird Tales, 1933

3. Red Nails (Czerwone 膰wieki), Weird Tales, 1936

63



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Howard R E 1 Conan z Cimmerii
Robert E Howard Conan Four Conan Books (DeCamp)
Robert E Howard Conan 1934 Rogues in the House
070 Robert E Howard Conan i pe艂zaj膮cy cie艅
Robert Howard Conan i Skarb Tranicosa
Robert E Howard Conan 1936 Hour of the Dragon, The
Robert Howard Conan i Skarb Tranicosa
Robert E Howard Conan 1935 Shadows in Zamboula
Robert E Howard Conan i skarb Tranicosa
Robert E Howard Conan The Valiant
Robert E Howard Conan 1932 Phoenix on the Sword, The
Robert E Howard Conan Najemnik
Robert E Howard Conan 1933 Pool Of The Black One
Robert E Howard Conan The Warrior (De Camp)
Robert E Howard Conan 1933 Tower of the Elephant, The
Robert E Howard Conan Najemnik
Robert E Howard Conan 1935 Beyond the Black River

wi臋cej podobnych podstron