Temat - Nieuczciwość Pismo "Zeszyty Karmelitańskie" w numerze poświęconym nieuczciwości w życiu publicznym zamieściło poniższą rozmowę z Romualdem Szeremietiewem.
1. Panie Ministrze. Jeśli chodzi o temat nieuczciwości, to można powiedzieć, że nie z własnej winy stał się Pan ekspertem w tej dziedzinie. 10 listopada 2001 roku uruchomiono tzw. sprawę Szeremietiewa. Dziś już wiemy, że został Pan oczyszczony z zarzutów. Czuł się Pan pokrzywdzony przez Państwo, ojczyznę której Pan służył? Nieuczciwie potraktowany? Bez wątpienia zostałem potraktowany nieuczciwie. Ponadto występuje jeszcze ten „państwowy” aspekt wyostrzający dotkliwość tego zdarzenia. Ogłoszenie przez media, że „wiceminister obrony Romuald Sz.” jest podejrzany o łapownictwo było strasznym upokorzeniem. W całym moim życiu nie splamiłem się niegodnym czynem, czy zachowaniem. I nie było przykładów wskazujących bym miał - mówiąc kolokwialnie - „lepkie ręce”. W okresie „Polski Ludowej” należałem do niebyt licznego grona liderów ruchu niepodległościowego. Za tę działalność byłem represjonowany przez władze komunistyczne. Spędziłem kilka lat za kratami jako więzień polityczny. Po 1989 r. chciałem służyć państwu, działałem w polityce i uzupełniałem kwalifikacje - uzyskałem doktorat i habilitację w naukach wojskowych. Moje nazwisko jest w encyklopediach, słownikach i na kartach historii najnowszej Polski. Tymczasem moi koledzy w rządzie uznali, że jestem przestępcą kryminalnym. Nie tylko zostałem zhańbiony fałszywymi oskarżeniami i usunięty ze stanowiska w MON, ale uruchomiono na wielką skalę działania prokuratury i tajnych służb w celu wytropienia moich niecnych czynów. O tym wszystkim media szeroko informowały opinię publiczną. Nikt z tzw. decydentów nie zastanowił się nad wiarygodnością oskarżeń. W „mojej” sprawie osoby decydujące w mediach i w państwie prawie bez wyjątku zachowały się fatalnie. A wystarczyłoby tak niewiele - uczciwe, właśnie uczciwe, zbadanie podejrzeń, a nie szukanie na siłę czegokolwiek by dowieść, że jestem winien.
2. Sprawa zaczęła się od publikacji prasowej duetu Marszałek i Kittel, nieprawdziwej, co zostało udowodnione przed sądem. Można mówić w tym przypadku o nieuczciwości dziennikarskiej? Zachowanie dziennika „Rzeczpospolita” i wymienionych dziennikarzy było obmierzłe i takie pozostało. Gazeta chełpiła się, że to dzięki jej czujności („śladem naszych publikacji”), łapownik Szeremietiew stracił stanowisko. Podawała informacje wielokroć mijające się z prawdą, także kłamliwe. Tym tropem podążały inne media powtarzając i ubarwiając doniesienia. Nikt nie chciał ogłaszać moich sprostowań i wyjaśnień. Przy tym trzeba wyróżnić jako szczególny przypadek dokonania Anny Marszałek. Nie tylko dlatego, że jak napisał jeden z internautów ta sławna dziennikarka śledcza „odbierała nagrody za Szeremietiewa”. Ona zresztą nadal twierdzi, że pisała prawdę, a wyrok uniewinniający wynika z nieudolności prokuratury. Według niej: „Prokuratura spaprała akt oskarżenia”. Sądzę więc, że w tym przypadku nie można mówić o dziennikarskiej nieuczciwości. Dziennikarska nieuczciwość byłaby łagodną oceną postępku. W świecie ciemnych interesów działają osobnicy nazywani cynglami, którzy za odpowiednie wynagrodzenie likwidują osoby przeszkadzające w przestępczych interesach. W mojej ocenie red. Marszałek może być takim medialnym „cynglem” likwidującym wskazane osoby „wystrzałowymi” artykułami. Mam zresztą powody by sądzić, że funkcjonariusze tajnych służb dostarczyli „amunicji” do jej rewolwerowego tekstu „Kasjer z MON” („Rzeczpospolita” z 7 lipca 2001).
3. Czy miał Pan uczciwy proces? Trwał przecież aż siedem lat. Doświadczyłem długiego nieuczciwego śledztwa, w którym spotkałem uczciwych prokuratorów. Byli tacy, którzy uważali, że jestem niewinny i odchodzili z prokuratury, lub odsuwano ich od sprawy. Był skład sądzący w sądzie rejonowym, trzy kobiety, rzetelnie przeprowadzający postępowanie dowodowe. Ale był też cały czas „ktoś” posiadający zły wpływ na prokuraturę i sąd. Byli stronniczy świadkowie, naciągane dowody i znalazł się biegły sporządzający kłamliwą ekspertyzę. Była prokurator, która podpisała akt oskarżenia z nieprawdziwymi zarzutami. Wreszcie sam wyrok. Po postępowaniu dowodowym byłem pewien, że sąd mnie uniewinni. Zostałem uniewinniony i... wymierzono mi 3 tys. zł grzywny za rzekome naruszenie ustawy o ochronie tajemnicy? Ta grzywna nie mogła być rezultatem bezstronnej oceny dowodów. Może chodziło o to, by prokuratura wyszła z procesu z jakimś mini sukcesem - napracowano się, wydano spore pieniądze na śledztwo, a w efekcie uniewinnienie oskarżonego? Czyżby więc grzywna na „otarcie łez” moim prześladowcom? Może powinienem się cieszyć z takiego obrotu sprawy? Oskarżyciel chciał mnie zamknąć na 10 lat do więzienia.
4. Co było u podstawy zamieszania wokół Pana, komu zależało na dyskredytacji Pańskiej osoby? Służby? Sprawa przetargów? Coś innego? Zajmowałem ważne stanowisko w państwie i miałem zdecydować o największych w historii polskiego wojska przetargach: zakup samolotów wielozadaniowych, kołowych transporterów opancerzonych, systemów rakiet przeciwpancernych. Te trzy pozycje oznaczały wydatek rzędu 38 do 42 mld złotych - biorąc pod uwagę wszystkie koszty, a nie tylko ceny samej broni. Uważałem, że zakupy mają nie tylko dać wojsku nowoczesne uzbrojenie, ale muszą zagwarantować korzyści polskiemu przemysłowi obronnemu. Zawsze podkreślałem, że są dwa filary bezpieczeństwa państwa: silna armia i wydajny przemysł obronny. Dlatego zapowiadałem, że na równi będziemy oceniać oferty uzbrojenia i jakość ofert kompensujących te zakupy, tzw. offset, z czego miał skorzystać przemysł. Wymienione uzbrojenie kupowano po usunięciu mnie z MON. Efekty nie mają zbytniego uznania w oczach ekspertów - można to sprawdzić na łamach fachowych pism. Nie jest też żadną tajemnicą, że producenci uzbrojenia chcąc wygrać ogłaszane przetargi stosują różne zabiegi i starają się zjednać wpływowe osoby w państwie. Zdarza się, że te starania przekraczają granice prawa. Ostatnio dowiedziałem się, że w areszcie znalazł się prezes z grupą współpracowników fińskiej firmy „Patria”. Są podejrzani o wręczanie łapówek politykom Słowenii i Egiptu. Czy to oznacza, że Finowie dawali łapówki tylko słoweńskim nabywcom transportera? Polska kupiła od „Patrii” taki sam pojazd, noszący nazwę „Rosomak”. Można się dopatrywać jeszcze innych przyczyn usunięcia mnie z MON. Od kilku lat forsuję pogląd zbudowania sił zbrojnych z mocnym elementem defensywnym (rozbudowaną obroną terytorialną). Istnieje w wojsku grupa specjalistów twierdząca, że taki system obrony byłby gwarancją bezpieczeństwa państwa. Przeciwko moim zamiarom występowali zwolennicy poglądów, że wojna nam nie grozi więc moje propozycje to anachronizm. Ganili mnie uważając, że udział w misjach zagranicznych zagwarantuje Polsce opiekę wojskową przyjaznych potęg i bezpieczeństwo. Twierdzą, że należy stworzyć wojsko zawodowe do misji zamiast wydawać pieniędzy na obronę terytorialną. Rzeczywiście żołnierzy OT nie da się wysłać do Afganistanu. Może więc chodziło nie tylko o to, kto będzie kupował broń, ale jakie będą polskie siły zbrojne?
5. Jaka była rola marszałka Komorowskiego, ówczesnego ministra obrony w tej sprawie? Bronisław Komorowski odegrał niestety rolę kluczową co nie oznacza, że to on był sprawcą ataku na mnie. To on jednak, jako szef MON, wydał polecenie kontrwywiadowi WSI inwigilowania mnie i moich współpracowników. Z jego książki („Prawa strona życia”, Warszawa 2005) dowiedziałem się, że kiedy w 2000 r. obejmował stanowisko ministra to chciał się mnie z MON pozbyć. Premier Buzek mu wyjaśniał, że to niemożliwe bowiem za mną murem stoi przemysł obronny. Byłem trochę zaskoczony tą relacją. Po objęciu stanowiska przez Komorowskiego myślałem o dymisji. Wtedy on zaprosił mnie na rozmowę. Przekonywał, że moje odejście opozycja wykorzysta by zaszkodzić wizerunkowi rządu. Zapewniał, że chce ze mną współpracować. Wspominał o szacunku dla naszej działalności niepodległościowej - „jesteśmy Romek z tego samego obozu, a teraz wspólnie możemy reformować wojsko.” Czy Komorowski mówił prawdę w rozmowie ze mną, czy odpowiadając na pytania Marii Wągrowskiej w publikacji z 2005 r.? Jeśli nie chciał ze mną współpracować to powinien był zgodzić się na moją dymisję. A gdybym jej nie złożył to należało wystąpić do premiera o odwołanie mnie. Sądzę, że premier Buzek zaakceptowałby jego wniosek. Tymczasem minister deklarował wolę współdziałania i wiarołomnie starał się ograniczać moje kompetencje, np. odebrać podporządkowane mi departamenty. A kiedy to się nie udawało wziął do pomocy WSI. Po wybuchu afery pytany na konferencji prasowej o efekty działań kontrwywiadowczych powiedział: „mam wiedzę, nie mam dowodów”. Przyznał, że niczym pewnym nie dysponuje. Wtedy zapytano co zrobi, gdy okaże się, że jestem niewinny. Odparł, że będzie to oznaczało kres jego politycznej kariery. Podkreślił, iż zdaje sobie sprawę, że jeśli popełnił błąd, to jako człowiek honoru straci prawo do sprawowania urzędów państwowych. Zdaje się, o tamtej deklaracji zapomniał. Nie chcę być surowy wobec pana marszałka, jednak skoro ciągle słyszę jak wytyka innym brak honoru, to mam prawo oczekiwać, że taką samą miarą oceni siebie.
6. Wszystko co Pan budował, życiorys podporządkowany ojczyźnie i jej służbie, wysoko postawiony i doceniany w strukturach NATO zostało zniwelowane. Przestało się liczyć. Został Pan zdyskredytowany a pośrednio także nasz kraj. Jak Pan to dzisiaj ocenia? Właśnie patrząc na sprawę w kategoriach uczciwości wobec Państwa i obywateli, gdy marnuje się potencjał osoby w sile wieku pragnącej służyć ojczyźnie? Państwo polskie potrzebuje kadr o kwalifikacjach pozwalających na organizowanie i zarządzanie różnymi obszarami działalności. Za jedną z ważniejszych dziedzin uważa się bezpieczeństwo narodowe. Standardem jest powierzanie tych spraw politykom cywilnym. Państwo musi więc mieć cywilnych fachowców od wojska i obronności. Nie ma ich zbyt wielu, co widzimy po obsadzie stanowiska ministra obrony w kolejnych rządach. Interesowałem się sprawami obronności. Zdobyłem też formalne potwierdzenie tych zainteresowań. Nie tylko dzięki kilkuletniej pracy na wysokich stanowiskach w MON. Także uzyskując kolejne stopnie naukowe w Akademii Obrony Narodowej. W rezultacie oskarżenia o korupcję, fałszywego oskarżenia, na zawsze zdaje się straciłem szanse kształtowania polityki obronnej kraju. Do tego poglądy na kwestie bezpieczeństwa narodowego mam wyraźnie odmienne od tego, co się obecnie w Polsce głosi. Nie sądzę więc, aby liczące się partie polityczne chciały skorzystać z mojej wiedzy i doświadczenia. Zważywszy na wysoką pozycję Komorowskiego w Platformie Obywatelskiej trudno przypuszczać, aby partia rządząca chciała korzystać z kogoś takiego jak ja. Nie lepiej jest po stronie przeciwników PO. W okresie rządów PiS w jednym z tygodników napisano, że wkrótce będę uniewinniony i wrócę do MON. W odpowiedzi rzecznik premiera Jarosława Kaczyńskiego natychmiast zdementował to doniesienie. Kiedy zapadł wyrok uniewinniający pojawiły się spekulacje, że prezydent RP zaproponował mi stanowisko w BBN. Natychmiast ministrowie prezydenta Lecha Kaczyńskiego ogłosili, że to nieprawda. Prawdą jedynie jest, że na podstawie fałszywych oskarżeń usunięto mnie z MON. Co nie oznacza, że teraz trzeba mnie do MON przywracać. W tej kwestii sytuację mam jasną - wpływowi politycy nie sądzą, aby państwo polskie traciło z tego powodu, że ja nie mam wpływu na wojsko.
7. Mówił Pan w jednym z wywiadów że miał Pan 11 listopada 2001 roku problem z wywieszeniem flagi państwowej. Czy to wynika z uczciwości wobec siebie i swoich przekonań? Polscy patrioci noszą w sercach przywiązanie do Ojczyzny pojmowanej jako idealne ucieleśnienie marzeń o wolnej Polsce. W przeszłości Polacy od czasu do czasu mieli państwo, które nie zawsze odpowiadało temu idealnemu wzorcowi Ojczyzny. Dzięki temu chyba uporałem się z kłopotem wspomnianym w pytaniu. Musiałem sobie powiedzieć 11 listopada 2001 r.: wieszasz flagę dla tej Polski, o którą walczyli powstańcy, legioniści, partyzanci i „żołnierze wyklęci” i o która ty sam walczyłeś. Nie wieszasz jej dla Komorowskiego, Kapusty, Anny Marszałek i tych co cię śledzą i podsłuchują. Niestety, po 1989 r. nie udało się stworzyć państwa, które byłoby możliwie blisko wyobrażeń Polaków o Polsce uczciwej, szlachetnej i wielkiej. Nie mamy państwa zgodnego z tym co odnajdujemy w umysłach, gdy myślimy o Ojczyźnie.
10 czerwca 2009 Wielu jest wybranych, a mało powołanych... Demokracja, jak wiadomo, święci triumfy , nie tylko w Polsce, ale prawie na całym świecie. Polega ona na tym, że „obywatele”- co jakiś czas, wybierają sobie swoich przedstawicieli, którzy rządzą w ich imieniu, w ramach demokracji tzw. przedstawicielskiej. Organizatorzy demokracji zadbali o to, żeby podczas demokratycznych wyborów, były one ważne , bez względu na ilość biorących w nich udział. Wygląda na to, iż przewidywali, że w miarę rozwoju demokracji lokalnej i centralnej oraz europejskiej , liczba osób uczestniczących w bachanaliach wyborczych będzie malała, co mogłoby zagrozić podstawom demokracji lokalnej, centralnej czy demokracji na szczeblu europejskim. Nie ma więc minimalnej liczby wyborców, która stanowiłaby o ważności wyborów. Gdyby natomiast lud rozmyślił się i chciał odwołać wybranego wcześniej przedstawiciela- może to zrobić, ale frekwencja musi być co najmniej trzydzieści procent uprawnionych do głosowania. Wybrać można nawet jednym procentem, ale odwołać- trzydziestoma(???). Dlaczego? Chyba dla stabilności demokracji, bo w końcu jest to największe osiągnięcie jakie Polska osiągnęła w ciągu ostatnich dwudziestu lat, dodajmy - lat demokracji. Bo przed 1989 rokiem demokracji w Polsce nie było(???), bo lud nie chodził na wybory. Nie jestem jeszcze taki stary, żeby nie pamiętać, że chodziło się na wybory, mało tego- socjalistyczna władza dbała o to, żeby frekwencja była jak największa, bo im większa- tym większe zalegitymizowanie władzy ludowej. Gdy ktoś nie poszedł, wieczorem do domu przychodzili harcerze i grzecznie prosili o głos.. Oczywiście na kandydata Frontu Jedności Narodu, bo tylko tacy mogli być wybierani. Dzisiaj paleta partii spośród których można sobie wybrać przedstawiciela, jest oczywiście większa, ale jakimś dziwnym trafem są one do siebie bardzo podobne, przynajmniej w głównych punktach programu, to znaczy: podnoszeniu permanentnym podatków, rozwoju biurokracji lokalnej, centralnej i europejskiej, płodzeniu niesamowitej ilości przepisów- stanowiących swojego rodzaju dyby, które ograniczają na co dzień nasze zachowania. Różnią się za to najogólniej- jak to powiedział pan Stanisław Michalkiewicz na Rynku Głównym w Krakowie podczas bachanaliów prezydenckich:” Kandydaci różnią się od siebie krawatami”(!!!) Możecie mi państwo wierzyć, bo byłem przy tym, i nie powiedział tego prywatnie, ale publicznie podczas swojego wystąpienia. Można byłoby iść tokiem myślenia ucznia, który podczas jednego ze sprawdzianów ze znajomości naszych zasobów naturalnych, a dotyczących siarki napisał, że: „siarka występuje na zapałkach” a o jakiś płynach napisał, że:” ten płyn, to także w pewnym sensie ciecz”(???). A gdy pan prezydent Lech Wałęsa przelatywał swojego czasu nad Niemcami, stewardessa poinformowała go, że właśnie lecimy nad Baden- Baden.. - Słyszę, nie trzeba mi dwa razy powtarzać - odparł. Demokratycznie wybranym czasami puszczają nerwy, bo coś nie idzie po demokratycznej linii , takiej jaką sobie umyślili, żeby ludowi było dobrze, bo cała demokracja sprowadza się do tego, żeby ludowi było lepiej niż za poprzednich rządów, gdy rządził nim ktoś inny, który też chciał ludowi zrobić dobrze, oczywiście za ludu pieniądze, bo jakżeby inaczej. A jak widać dzisiaj, ludowi jest coraz gorzej, bo koszty tego robienia dobrze, już dawno przekroczyły poziom zdrowego rozsądku, a będzie jeszcze golej, ale za to weselej. Bo przed nami jeszcze wiele kampanii wyborczych, wiele obietnic, wiele wydatków, bardzo wiele marnotrawstwa, bo demokracja - ze swej natury rzeczy musi opierać się na marnotrawstwie. Bo co kandydaci mieliby mówić swoim „ wyborcom” podczas bachanalii wyborczych? „Jesienią dni staja się coraz krótsze, a podwieczorki coraz chłodniejsze”- czy co? Albo, że tak wiele zrobią, że „ pot będzie na nich spływał od stóp do głów”- jak napisał jeden z uczniów na maturze/ Przedstawiciele demokratyczni , oprócz zaklinania rzeczywistości na modłę demokratyczną, klną jeszcze czasami pod nosem, tak jak na przykład pan Lech Kaczyński na Pradze w Warszawie do demokratycznego wyborcy, który miał do niego jakieś pytania , na które pan prezydent nie potrafił odpowiedzieć tak szybko jak demokratyczny wyborca by chciał, więc powiedział do niego po prostu” Spieprzaj dziadu”(!!!) Dobre i dosadne, a jakie treściwe demokratycznie.. No i demokracja została uratowana!. Podobnie pani Jolanta Fedak z Ministerstwa Pracy , Płacy i czegoś jeszcze bardziej socjalistycznego powiedziała do swojego kolegi klubowego pana Marka Sawickiego,” spier……….aj”, też ministra, ale od rozwoju wsi i całego rolnictwa, które zwija się akurat na potęgę, więc o rozwoju nie ma mowy, ale za to są dopłaty, na których to dopłatach zależy biurokracji rolniczej, a nawet szerzej - całej biurokracji , nawet tej pozarolniczej. Zawsze jak są pieniążki do rozdzielenia, za rogiem czai się biurokracja, żeby te pieniążki sprawiedliwie rozdzielić. Tak sprawiedliwie, żeby dla siebie zostawić jak najwięcej, bo im więcej w rękach biurokracji, tym sprawiedliwiej społecznie, no i przy tym demokracja ma się coraz lepiej. Zdenerwował się też ostatnio pan prezydent Jerzy Kropwnicki, który brał udział w odsłonięciu na ulicy Piotrkowskiej jednego z czterech ozdobnych minizdrojów. Po oficjalnych przemówieniach w pasażu Schillera, jeden z przechodniów głośno zarzucał prezydentowi promowanie Żydów, częste wyjazdy do Izraela i zaniedbywanie bieżących spraw miasta. (???). Musiał to być, albo prowokator, albo szaleniec, na pewno wyborca demokratyczny, z tych zwiedzionych swoim wyborem prezydenta, albo po prostu nasłany, żeby robić zadymę. W demokracji tak jest: najpierw klaszczą i popierają - a potem nienawidzą i żądają odejścia. Bo lud jest kapryśny, a władza w demokracji opiera się na ludzie, czyli na lotnych piachach ludowych iluzji. I co tu teraz robić, jak ludowi się znudzi? Wybierać się samemu? To gdzie wtedy demokracja… Nikt z dworu urzędniczego pana prezydenta Kropiwnickiego nie zareagował, więc pan prezydent wziął kubek z nalaną wodą i podał go mężczyźnie. „Napij się pan i idź sobie stąd”- powiedział, jak donosi” Ekspres Ilustrowany”. Mężczyzna chwycił kubek i wylał jego zawartość wprost pod nogi prezydenta, to tak jakby rzucił prezydentowi rękawicę, zwyczajem rycerskim. Pan prezydent bardzo zdenerwowany odwrócił się i odszedł, potem podszedł do strażnika miejskiego, bo rzecz działa się w mieście, a nie na wsi (na pewno wcześniej czy później będą strażnicy wiejscy) i powiedział:” Do k….y nędzy! Jak was potrzeba, to was nie ma”(!!!) - Ale, panie prezydencie, jak tylko się dowiedziałem, to przybiegłem - bronił się strażnik. - Gdzie masz, ch….u czapkę? -kontynuował prezydent Kropiwnicki. Za trzy dni w pasażu Schillera biuro prasowe magistratu zorganizowało konferencje prasową, na której strażnik miejski powiedział, że „w stosunku do mojej osoby pan prezydent nie użył żadnych wulgaryzmów.
Zapytał tylko, gdzie pan ma czapkę”(!!!) No właśnie gdzie strażnik miał czapkę, dlaczego nie na głowie podczas służby. Ale mnie ciekawi co innego, pośród tego zgiełku, świadków, zmiany zdań… Gdzie jest ten facet, co pytał pana prezydenta o promowanie Żydów, częste wyjazdy do Izraela i zaniedbywanie spraw miasta? I czy to prawda, o co pytał? I dlaczego jego nie pyta się o co mu chodziło?.. I dlaczego tak zdenerwował pana prezydenta.? A może ten przechodzeń był pijany, bo w jego oczach czaił się jakiś dziwny blask.. Alkohol nie ma blasku, ale jak ktoś się go napije, to mu się oczy świecą, nieprawdaż?. WJR
Kompletne wariactwo! Każdy, kto chce, by jego dziecko poznało język obcy, posyła je na prywatne kursy językowe, nie licząc na reżymową szkołę. Każdy chyba o tym wie? Tym niemniej reżymowa propaganda, mówiąc, że przyszłość Polski zależy od poziomu wykształcenia, i kładąc nacisk na naukę języków (??) właśnie, rozumie przez to odebranie pieniędzy w podatkach rodzicom - i danie ich tym samym, niewydolnym, reżymowym szkołom!!! Od czego, oczywiście, znajomość języków w Polsce spadnie. PS. Proszę jeszcze o chwilę cierpliwości - i nie tylko: Przeczytanie Konstytucji ujawniło, że jej Art. 235. powiada: " Projekt ustawy o zmianie Konstytucji może przedłożyć co najmniej 1/5 ustawowej liczby posłów, Senat lub Prezydent Rzeczypospolitej.", Ustawa o "inicjatywie obywatelskiej" zasię stanowi,że przedmiotem inicjatywy nie może być inicjatywa, która jest w Konstytucji zastrzeżona dla innych organów. Zaś liczba Senatorow i Posłów jest wymieniona w Konstytucji. W tej sprawie więc - martwy klops. W sprawie kary śmierci - proszę jeszcze o chwilę cierpliwości, wzór już jest drobne problemy techniczne z jego zamieszczeniem. Proszę w międzyczasie o propozycje: w jakiej popularnej sprawie warto by wnieść projekt ustawy z inicjatywy obywatelskiej? JKM
Dlaczego przegraliśmy? Co zrobić, aby wygrać? Wynik wyborczy partii prawicowych jest krytycznie niski. Jedyną dobrą wiadomością jest to, że te wybory mają względnie małe znaczenie. Przegrana oznacza jednak, że prawica nie będzie miała bazy finansowej, którą dzięki tym wyborom mogła uzyskać. W dodatku w ostatnim okresie kampanii niektórym politykom z tego samego obozu puściły nerwy i zaczęli walczyć nie ze swoimi prawdziwymi przeciwnikami, tylko z konkurencją na prawicy. Zanim zajmę się szczegółową analizą wyborów, po raz kolejny przypomnę, o co właściwie walczymy. O co walczymy? Otóż zasadniczym celem zarówno UPR, Libertas, jak i Prawicy Rzeczypospolitej Marka Jurka jest przeprowadzenie zasadniczej zmiany politycznej, polegającej na odrzuceniu dotychczasowego sposobu funkcjonowania państwa polskiego. No, może najmniej chce w tej dziedzinie zmieniać Marek Jurek, jednak i on jest zwolennikiem odrzucenia traktatu lizbońskiego oraz przeciwnikiem wprowadzenia euro. Tymczasem partie obecnie zasiadające w parlamencie krajowym nie dość, że prowadzą w zasadzie wspólną politykę, to w dodatku zdecydowanie prą w kierunku demontażu państwa polskiego. Prawica stara się temu sprzeciwić i aby móc ten sprzeciw wyrazić, uczestniczy w wyborach.
Frustracja z beznadzieją Paradoks takiego postępowania polega na tym, że przyjęło się mówić i myśleć, iż organizacje, które po „stronie zmiany” startują, są niejako z zasady niewybieralne. To znaczy właściwie nie ma technicznej możliwości, żeby próg przekroczyły, bo… I tu przedstawia się zwykle szereg argumentów - np. nie mają pieniędzy, są bojkotowane przez media, ludzie są za głupi, żeby zrozumieć wspaniały program itp., itd. Mimo to osoby, które takie argumenty same wymyślają, nimi szermują, bądź je przynajmniej znają, uparcie w tych wyborach startują, głosują na kandydatów tych organizacji, a na koniec zbiorowym wysiłkiem przegrywają. Jak wyliczył pewien złośliwy publicysta „Dziennika”, np. dla UPR, konsekwentnie startującej z użyciem własnego szyldu (choć w większości wypadków w rozmaitych, ale zawsze nieudanych koalicjach), były to już 16. przegrane wybory z rzędu. Wszystko to powoduje u naszych działaczy i wyborców rosnące poczucie frustracji połączonej z beznadzieją. A winnych szuka się oczywiście na zewnątrz. Ja, po doświadczeniu obecnej kampanii wyborczej, w której sam startowałem - a zdarzyło mi się to po raz pierwszy w życiu - śmiem postawić diagnozę tych klęsk wyborczych zupełnie inną od dotychczasowych, a przy tym bardzo prostą. Otóż prawica przegrała wybory, gdyż w zasadzie nie przeprowadziła kampanii wyborczej i desygnowała złych kandydatów. I to jest główna przyczyna klęski.
Bez kampanii Jeśli przejść od teorii do praktyki, trzeba sobie uświadomić, że prawica żadnej kampanii po prostu nie prowadziła. Mój Okręg Pomorski był dosłownie zalepiony plakatami i banerami trzech głównych kandydatów Platformy i materiałami kandydatki PiS. Jeśli chodzi o prawicę, to poza nielicznymi moimi materiałami nie było dosłownie nic. Wiem też, że żadnej kampanii kandydatów prawicy nie było też w Warszawie. Podejrzewam, że podobnie było w innych regionach, może z wyjątkiem Lubelskiego i Małopolski. Partie prawicowe nie prowadziły też kampanii poprzez media lokalne. W moim regionie w ciągu całej kampanii, poza moimi czterema występami w telewizji, lokalny Libertas zorganizował tylko dwie konferencje prasowe, podczas gdy spokojnie mógł takich imprez urządzić dwadzieścia. Nie lepiej było z innymi partiami. Libertas przynajmniej codziennie robił konferencję w centrali, podczas gdy Marek Jurek wysilał się co drugi dzień, a ile takich konferencji zrobiła UPR, to nawet nie udało mi się ustalić - ale było tego bardzo mało.
Bez pieniędzy Wynikło to z tego, że gdy spytałem się jednego z szefów Libertas, jak się możemy umówić co wielkości inwestowanychw kampanię środków i ich wykorzystania, dowiedziałem się, że nie możemy się umówić wcale, bo on nie może żadnego kandydata zmusić do jakichkolwiek wydatków. Wtedy dotarło do mnie, że nawet ludzie z „jedynek” nic nie zainwestują, czekając na mityczne pieniądze Declana Ganleya, które ostatecznie nie dotarły do Polski. W tej sytuacji - poza telewizją - kampanii nie było za co prowadzić. Ja sam też wtedy zrezygnowałem z wydatkowania większych pieniędzy, bo zrozumiałem, że byłbym najprawdopodobniej jedynym kandydatem, który je wykłada - i w tej sytuacji poszłyby po prostu w błoto. A mimo wszystko znam lepsze miejsca na ich składowanie.
Prawdopodobnie identyczna sytuacja zaistniała także w UPR i PR. W żadnej z tych organizacji nie określono reguł finansowania, co oznaczało de facto rezygnację z finansowania. Co z kolei oznaczało rezygnację z kampanii.
Bez wewnętrznej konkurencji Zupełnie zabrakło też tzw. konkurencji wewnętrznej, czyli walki pomiędzy kandydatami z jednej organizacji o ten sam mandat. Taka sytuacja zwykle podgrzewa i dynamizuje kampanię. Jednak w sytuacji, gdy poza jedynkami nikt w mandaty po prostu nie wierzył, a i jedynki tak naprawdę w nie wierzyły, o czym świadczy fakt, że nie chciały nic zainwestować - nie dało się takich wewnętrznych pojedynków nawet markować.
Bez jedności Dodatkowym problemem było podzielenie środowiska, które w efekcie doprowadziło do tego, że Libertas zawieszał Wojciecha Cejrowskiego (a dziennikarze „Gazety Wyborczej” aż zacierali ręce, że doszło do dintojry w “obozie faszystów”), UPR pozywał Libertas, a Marek Jurek obrzucał to ugrupowanie inwektywami w „Gazecie Polskiej”. Z kolei Artur Zawisza z Libertas regularnie podkreślał, że tylko ta organizacja jest przeciwko euro i traktatowi lizbońskiemu, co oczywiście nie było prawdą. Już z tego widać, że klęski nie trzeba było nawet prorokować, bo była ona ciężko wypracowana.
Bez prawicowości Ale co jeszcze gorsze, Libertas, UPR i PR regularnie i z wielkim samozaparciem wypierały się swojej prawicowości i „łagodziły ton”. Szczególnie dotyczy to Libertas, który sięgnął po Lecha Wałęsę, co dało wprawdzie organizacji sukces medialny, ale po pierwsze - nie przyniosło najwyraźniej efektu wyborczego, a po drugie - wprowadziło w pewne zakłopotanie jego wielu działaczy (w tym moją skromną osobę), którym utożsamianie się z Lechem Wałęsą przychodzi z wielkim trudem. W efekcie w powszechnym odczuciu to Jarosław Kaczyński walczył z Niemcami i Unią i to on był w kampanii prawicą, a organizacje, które regularnie oskarżały go o brak prawicowości, jakoś same ze swoim obliczem ideowym nie potrafi ły się zupełnie przebić. Co, jak wspomniałem, w gruncie rzeczy w wielkim stopniu było ich własną winą.
Co zrobić, by wygrać? Czy w tej sytuacji da się coś zrobić, by jednak wygrać i doprowadzić do realizacji prawicowego programu? Otóż w moim przekonaniu nie tylko da się, ale wiadomo, jak to zrobić. Trzeba po prostu postępować dokładnie odwrotnie niż dotychczas. Należy więc po pierwsze - prezentować prawicowy program i mówić na przykład, że Polska powinna wyjść z Unii Europejskiej, a nie w niezrozumiały sposób niuansować to stanowisko. Po drugie - trzeba występować grupowo, a konkurencję dopuścić na listach, a nie pomiędzy poszczególnymi listami. Wtedy konkurencja buduje, a nie niszczy. Po trzecie - należy w ogóle przeprowadzić kampanię wyborczą, co polega na jej zaplanowaniu, przeszkoleniu kilkudziesięciu ludzi, którzy na dwa miesiące oderwą się od swoich zwykłych zajęć i na czas wyborczej walki będą pomagać prowadzić ją w terenie. Trzeba wreszcie wybrać takich kandydatów, którzy będą w stanie sfinansować odpowiednią ilość swoich własnych plakatów, banerów i innych materiałów, oraz będą mieli czas i ludzi, którzy pomogą im w korzystaniu z wszelkich, jakże licznych obecnie, a równocześnie nie wiadomo jak bardzo skutecznych metod komunikacji z wyborcami. Jestem przekonany, że wykonanie takiej pracy i stworzenie takiej konfiguracji organizacyjno-programowej gwarantuje sukces.
Bez PO-PiS-u Podczas swojej kampanii przekonałem się także, że zarówno PO, jak i PiS w swoim mateczniku, jakim przecież jest Trójmiasto, są żenująco słabe kadrowo i organizacyjnie. A kadry stanowią w dużej części dysydenci z UPR i innych partii prawicowych, w dodatku przeważnie rozczarowani swoimi nowymi partiami i czekający na sygnał do ich opuszczenia. Tym sygnałem byłoby na przykład zaproponowanie bardziej zachęcającej ideologicznie, a jednocześnie spójnej organizacyjnie koncepcji. Trzeba się przeorganizować i dać taki sygnał, a efekt kuli śniegowej, rosnącej z każdym obrotem, niewątpliwie nastąpi. Kolejne wybory - samorządowe, wymagające wielkiej pracy organizacyjnej - już za rok! Tomasz Sommer
● (…) Wnioski są takie: 1. Muszę rozbić obecne kierownictwo UPR (podejrzewam, że manipuluje nim chytrze jeden lub dwóch agentów bezpieki…) i przejąć władzę w Partii. Ile to już lat odkąd wycofałem się - i obserwuje kolejne klęski różnych ludzi. Poprzednich popierałem - obecnego popierałem tylko z lojalności - do czasu aferty z „hajlowaniem”. Po tym, co zrobił obecnie - to widzę raczej prokuraturę, niż dyskusję polityczną… Szkoda. Ten człowiek nie pojmujmuje do dziś, że przekroczył Próg Petera. Nie mogę patrzeć, jak marnowany jest wysiłek mój - i innych ludzi, wkładających w to czas, wysiłek i pieniądze. Jestem z natury leniwy - i wolałbym, by robił to ktoś inny. Wyniki są jednak takie, jakie są - a przyczyna jest to, że autorytet moralny i formalny zostały podzielone - co skłania wszystkich prezesów do… niszczenia JKM. Tak dalej być nie może. (wpis na blogu)
● Uniowybory i wnioski: Ten wynik to - przy frekwencji 20% - dno. To samo mniej więcej (1,87%) było pięć lat temu - ale jednak widać drobny spadek. Obecne kierownictwo UPR musi zostać za to pociągnięte do odpowiedzialności!
● Ruszam z akcjami politycznymi!: Nie mam już zamiaru przejmować się niczym. Od poniedziałku ruszam z akcjami politycznymi - i kto mi będzie próbował krepować ręce - ten mój wróg! (…) Zaczynamy nowy etap! Banzai!
Powyborcze podsumowanie p. Bolesława Witczaka: Wszystkim Państwu pragnę podziękować za włożoną pracę podczas Kampanii Wyborczej do Parlamentu Europejskiego. Jest to doskonały czas i miejsce by przypomnieć, z jakimi założeniami wystartowaliśmy w tych wyborach. Po pierwsze by pokazać wyborcom Unię Polityki Realnej jako drużynę o wspólnym celu, pokazać nowe twarze, nowe głosy z chóru. Celem nie było ponowne zdobywanie naszego wąskiego i twardego elektoratu ale wyjście i odwołanie się do szerszego spektrum odbiorców, którzy mogą nam zapewnić pozytywny wynik. Po drugie zmiana środków wyrazu i języka przekazu, który nie pozbywa się zasad i idei głoszonych od 20 lat, ale który jest akceptowalny nie tylko dobrze wyedukowanym naszym członkom i sympatykom, ale przede wszystkim jest nastawiony na nowe jednostki mające często pierwszy kontakt z naszą partią, z naszymi poglądami i programem. Po trzecie by zaznaczyć nasze stanowisko w ważnych kwestiach dotyczących Narodu, państwowości, Polski. Stąd też nasze hasło Niesiemy Europie Wolność - wolność od biurokracji brukselskiej, wolność przepływu kapitałów, ludzi i środków, ale w Europie Ojczyzn a nie Unii Europejskiej. Tego chcieliśmy bronić w Parlamencie Europejskim. Mimo osiągniętego wyniku będziemy nadal ten program realizować, ale już na naszym polskim terenie. Nie można powiedzieć byśmy byli zadowoleni z wyniku. Jest on odzwierciedleniem kilku rzeczy, które składają się na całość. Po pierwsze nadal mała mobilność ludzi wewnątrz struktur - kilka (czasem 2-3) na kilkadziesiąt osób w danym okręgu pracowała a reszta kibicowała, zwłaszcza na forach i przed komputerami. Wiem, to jest cenne, bo w ten sposób wiele rzeczy, jak np. nieobecność w sondażach można było wychwycić i interweniować, ale samą pracą klawiatury nie wygramy wyborów. No i oczywiście trudno nie wspomnieć ogłoszonej zbiórki na konkurencyjne komitety Libertas i PJKM, które nie wpłynęło motywująco na członków i sympatyków UPR a wręcz zdezorientowały bardzo wielu działaczy (sam otrzymałem kilkadziesiąt telefonów z pytaniem, „o co chodzi, - jaki jest cel tego posunięcia?”). Start niektórych ludzi utożsamianych z UPR jak panowie Tomasz Sommer i Marcin Masny był również mylący dla wielu naszych wyborców. Uczestnictwo wielu naszych kandydatów, nie tylko „jedynek” w różnych programach, debatach, spotkaniach pokazały mechanizmy działania TVP i Radia. Z tego też płynie wniosek, że nasze umiejętności medialne potrzebują przygotowań do wystąpień mimo znacznej poprawy z programu na program. Wielka zaletą jest to, że udało się sprawdzić struktury i ich organizację w terenie. Musze powiedzieć, że zdały egzamin mimo potknięć. To dobra prognoza. Będziemy mogli w przyszłości korzystać z takiego zastępu ludzi. Kampanię zakończyliśmy z wynikiem 1,1%. Czuje dziś swego rodzaju satysfakcję, że w gruncie rzeczy prounijny Libertas ze swym wsparciem medialnym w TVP i PR, wsparciem prezydenta Lecha Wałęsy, a przede wszystkim samego Declan'a Ganley'a nie zdołał wskoczyć wyżej od nas niż o 0,04%. Ale satysfakcja płynie z faktu, iż wystartowaliśmy sami. Mogliśmy wystąpić razem z Libertasem ale na uczciwych warunkach pod jednym szyldem, zabrakło konsensusu w sprawach istotnych takich jak np. sposób finansowania i kierunek kampanii, program, czy możliwość wpływy na mającą powstać strukturę. Sprawą wtórna były miejsca na listach. A teraz trochę komentarza. Kurz bitewny opadł a wojsko musi przejrzeć własną broń, odetchnąć i nabrać sił. Przed nami wybory do władz samorządowych. To będzie kolejny sprawdzian naszej sprawności, naszych możliwości negocjacyjnych. Będziecie mogli sprawdzić w praktyce teorie i podpowiedzi, za które naprawdę dziękuję, ale często właśnie odnosiły się do takich właśnie lokalnych działań. Powtórzę moja zasadę, - jeśli ktoś ma pomysł to musi wskazać drogę jego realizacji - nie wystarczy napisać, że mam pomysł i on jest wspaniały. Samo „gadanie” nie wystarczy. Chce już na koniec, tu i teraz, raz na zawsze rozprawić się z poglądem o wycofaniu się z wyborów tuż przed samym głosowaniem. Takie posunięcie nie jest działaniem w płaszczyźnie realnej polityki. Zwłaszcza, jeśli się ma takie znikome poparcie. Ogłaszanie tego mediom nie przyniesie żadnych korzyści poza „pustym śmiechem” i radością konkurencji, że oddajemy i pole i głosujących „za darmo”. A media poza „kłębieniem się” pod siedzibą i tak zrobią tylko z tego kabaretowy użytek np. dla „szkła kontaktowego”. JKM
Dlaczego Libertas przegrał wybory? Libertas przegrał wybory. Czas na podsumowania i analizy. Czynię tę na własną odpowiedzialność, sine ira et studio, na spokojnie, bez pretensji do kogokolwiek, raczej jako próbę opisu sytuacji dla lepszego wzajemnego zrozumienia. Czynniki niezależne od nas: 1) rząd dusz sprawowany w społeczeństwie przez dwie największe partie: a) ogólnospołęczne zaufanie do PO jest tak duże, że trzy dni po świętowaniu obalenia komunizmu wyborcy w liczbie 300 tys. głosują na komunistkę stojącą na czele stołecznej listy Platformy - dlaczego? wedle wyborców PO daje spokój, stabilność i przewidywalność; b) zaufanie mozolnie zdobywane przez PiS na prawicy jest tak duże, że kwestie, w których istotna część prawicowych wyborców nie zgadza się z nim (np. Traktat Lizboński i jednolita waluta unijna) nie przeszkadzają głosować na tę partię - dlaczego? dla wielu wyborców bardziej godny zaufania jest Jarosław Kaczyński z Traktatem pod pachą niż ktokolwiek inny, choćby odrzucający Traktat i broniący złotówki; 2) wielu wyborców prawicy wcale nie jest eurosceptycznych w klasycznym tego słowa znaczeniu, ale “euroakceptujących” i patriotycznych - dla nich nie abstrakcyjny Traktat jest zagrożeniem, ale potęgi europejskie nastające na Polskę; stąd furor antiteutonicus ze strony PiS znakomicie wyczerpywał normę bojowego patriotyzmu i z tego punktu widzenia to nie my, ale PiS był najbardziej narodową i “biało-czerwoną” partią całej kampanii; 3) Radio Maryja nie tylko podjęło strategiczną decyzję o akceptacji PiS (mimo słów Jarosława Kaczyńskiego o nadajnikach z Uralu z 1996 roku), ale nawet nie próbuje rozróżniać bardziej i mniej katolickich wśród polityków PiS, a jeżeli już kogokolwiek odróżnia, to wedle tylko grupowych symaptii (stąd np. kampania w Radiu na rzecz Ziobry i Mularczyka oraz agitacja przeciw Kamińskiemu i Czarneckiemu), zaś co do zasady popiera PiS jako taki, widząc źdżbła w cudzych oczach, a nie widząc belek w oczach PiSowskich; 4) co do tego ostatniego byliśmy w szczególnie przykrej sytuacji, bo wielu z nas miało Radio Maryja “wypisane na czołach”, co mogło ograniczać w stosunku do niektórych grup wyborców, a jednocześnie właśnie w owych mediach o nas milczano albo krytykowano bez możliwości repliki (w praktyce o Libertasie konsekwentnie milczano, nie oddając mu głosu, aby nagle ni stąd ni zowąd zająć angielską modelką na ulicach Londynu); 5) przekaz Liberatsu, proeuropejski i antytraktatowy, okazał się zbyt nieczytelny w skali całej Unii Europejskiej, a polska porażka nie była ewenementem, ale kolejnym przypadkiem potwierdzającym regułę, że euroentuzjaści głosowali na euroentuzjastów, a eurosceptycy na twardych eurosceptyków (jak brytyjski UKIP), populistów (jak holenderska Partia Wolności) lub przedganleyowskich antybiuokratów (Hans Peter Martin w Austrii).
Czynniki po troszę od nas zależne: 1) chcieliśmy w sposób czytelny wyznaczyć pole sporu i jako główne tematy kampanii wybraliśmy dwie kwestie europejskie, w których różnimy się od czterech partii parlamentarnych (Traktat i euro), lecz one okazały się abstrakcyjne dla wyborców, gdyż nie stanowiły bieżącego zagrożenia - równie dobrze moglibyśmy ostrzegać przed dinozaurami otaczającymi Polskę, ale poza zasięgiem wzroku obywateli; 2) jako sui generis europejski ruch polityczny w ogóle skupiliśmy uwagę na kwestiach europejskich, które (mimo ich ścisłego powiązania z kwestiami krajowymi) dalece słabiej przykuwają uwagę wyborców, zaś nasze nawet najbardziej żarliwe przemowy w kwestiach krajowych brzmiały cokolwiek sztucznie z ryżą głową Declana Ganleya w tle; 3) nasz “paneuropejski eurosceptycyzm” miał być znakomicie uzupełniającym się rozszerzeniem skrzydeł, jak “europejska” Huebner i “narodowy” Krzaklewski, ale stało się dokładnie odwrotnie - wyborcy “europeizujący” widziali w nas giertychowskich siepaczy, zaś wyborcy “narodowi” brali nas za cżłonków podejrzanej międzynarodówki; 4) patent na Libertas, czyli ruch na wybory europejskie, kazał wyborcom zadawać pytania o naszą przydatność w polityce krajowej i żadna nasza odpowiedź na ten dylemat nie była zadowalająca, bo każda sprowadzała się do konstatacji, że “teraz nas wybierzcie, a potem się zobaczy”; 5) ruch z Wałęsą postawił nas w świetle dnia, ale i paradokslanie zaciemnił i wykrzywił nasz obraz; zaciemnił, bo w najlepszym razie staliśmy sie organizatorem touru Wałęsy, ale nasze istotne przesłanie programowe zostało przesłonięte personą Wałęsy i opisem jego peregrynacji, zaś wykrzywił, gdyż dla wielu sympatyków prawicy staliśmy sie po prostu “partią Bolka” ze wszystkimi tego najgorszymi koincydencjami; 6) mit o “milionach Ganleya” przeznaczonych bardziej czy mniej legalnie na naszą kampanię postawił nas w wyobraźni społecznej jako partię krezusów finansowych, co znakomicie osłabiło chęć wyrażania solidarności finansowej z nami (”po co wpłacać na konto kolegom milionera?”), zaś nasza kampania pozostała skromna i uboga; 7) polityka obecnych władz telewizji publicznej świetnie się broni od strony technokratycznej, zaś zainteresowanie nami programów informacyjnych powinno być wzorem dla lekceważących nas mediów prywatnych (częściej byłem w TVN24 jako były poseł PiS niż jako wiceprezes Libertas, zaś np. w Radiu Zet, RMF FM i Tok FM nie byłem ani razu przez całą kampanię), ale jednocześnie nie podjęto tam próby tworzenia telewizji respektującej wartości chrześcijańskie i pielęgnującej tradycję narodową poprzez nawet rewolwerowe programy konserwatyne i patriotyczne, co koniec końców zaowocowało smutnym losem takich opiniotwórczych na prawicy postaci, jak Wildstein, Reszczyński czy Cejrowski, a rykoszetem uderzało w Libertas; 8) bardzo dobre wrażenie w swej kampanii odwołującej się do nie-PiSowskiej prawicy (tak, jak my) robił Marek Jurek poprzez swoją szlechetność, szczerość i pełną wiarygodność osobistą, co spowodowało, że praktycznie sam zdobył blisko 2% głosów, co jest nie lada wyczynem; 9) nasz zespół gwiazd eurosceptycznej prawicy mocno przybladł poprzez nieczytelność całego eksperymentu Libertas w skali europejskiej i tylko nam wydawało się, iż jesteśmy probierzami patriotyzmu i eurosceptycyzmu o nieposzlakowanej reputacji ideowej, zaś dla wielu z wyborców byliśmy po prostu jednym z garniturów prawicy; 10) Ganley był liderem zamorskim i egzotycznym, zaś nikt z nas niebył liderem nie tylko w stylu Tuska i Kaczyńskiego, ale nawet Pawlaka i Napieralskiego, stąd byliśmy zespołem znaczących indywidualności, ale jednak partią bez jedynego i jednoznacznego lidera, co w dobie spersonalizowanego przywództwa partyjnego jest sporym minusem.
Przedsiębiorstwo Holokaust: Rozłoży nam na raty? Wiem, że Polska odnosi się krytycznie do pomysłu oddania własności Żydów, którzy nie mają spadkobierców. Wasz kraj stoi na stanowisku, że to byli polscy obywatele. Przypominam jednak, że ci ludzie nie zostali zamordowani przez Niemców jako Polacy, tylko właśnie jako Żydzi. Mam więc nadzieję, że będzie miejsce na dyskusję i uda nam się przekonać Warszawę. Z uzyskanych pieniędzy powinien zostać utworzony specjalny fundusz, który służyłby trzem celom: pomocy żyjącymjeszcze ocalonym, upamiętnianiu Holokaustu oraz działalności edukacyjnej. Rozmawiałem na ten temat z wieloma ocalonymi i oni popierają ten pomysł. Dlaczego mówię o »miliardach dolarów«? Chodzi przecież o 3,5 miliona ludzi, ich własność musiała być warta bardzo dużo. Polska nie powinna się jednak obawiać, że to zbyt obciąży jej budżet - płatność można rozłożyć na raty”. Kto to powiedział (dla „Rzeczpospolitej”; omówienie również na nczas.com - tutaj)? Otóż niejaki Dawid Peleg, do niedawna ambasador Izraela w Warszawie, obecnie przedstawiciel tej gałęzi przemysłu Holokaustu, która zajmuje się wymuszeniami od rządów. A dowcip polega na tym, że obecny izraelski rząd jest znacznie bardziej nacjonalistyczny i nastawiony na roszczenia niż poprzedni gabinet, który nominował Pelega. Minister spraw zagranicznych w nowym rządzie jest po prostu zwykłym rasistą. Jednak dużo ciekawsze jest to, jak doszło do sytuacji, że tego typu skandaliczne wypowiedzi ambasadorów obcego państwa nie kończą się ostrymi reprymendami i protestami dyplomatycznymi ze strony polskiego rządu i MSZ. Otóż najbardziej prawdopodobne jest wyjaśnienie Stanisława Michalkiewicza, który na łamacz NCZ! stara się pokazywać, jak od lat polskie elity trenowane są w filosemityzmie. I wytresowane zostały tak skutecznie, że cokolwiek by powiedział o Polsce czy jej pieniądzach przedstawiciel Izraela, brane jest to za dobrą monetę albo co najwyżej taktownie przemilczane. W efekcie państwo polskie zatraciło elementarną odporność na takie wybryki. Czas wreszcie publicznie zapytać: jak długo taką sytuację będziemy jeszcze tolerować? I co ma zamiar zrobić obecny rząd, by fala filosemityzmu została powstrzymana? Pamiętając, że personalnie odpowiadają za obecną sytuację rozmaici Bartoszewscy, Kwaśniewscy, Kaczyńscy i Tuskowie. Wzywam więc pana Pelega, żeby to od nich najpierw zażądał pieniędzy. Jak odmówią, to im też można rozłożyć na raty… Tomasz Sommer
WALKA TWARDZIELI BEZ NOKAUTU Wybory do Parlamentu Europejskiego były rywalizacją twardych elektoratów głównych partii, bo frekwencja wyniosła zaledwie 24 procent. Znakomity wynik Danuty Huebner, byłej komunistki startującej z listy warszawskiej Platformy, pokazał, jak wygląda twardy elektorat PO. Po pojawieniu się pierwszych prognoz wyników po zamknięciu lokali wyborczych na twarzach polityków PiS dało się zauważyć sporą ulgę. Natomiast w siedzibie zwycięskiej PO nie było entuzjazmu. Dlaczego?
PO: wygrana bez entuzjazmu Platforma nie dostała zapowiadanej przez PiS żółtej kartki i wygrała wybory, ale do sondaży dających ponad 60-procentowe poparcie zabrakło jej bardzo wiele. A wydawałoby się, że dla euroentuzjastycznej PO są to wybory wymarzone, bo Polacy pozytywnie oceniają nasze członkostwo w UE. Na listach PO obok jej działaczy pojawiły się znane nazwiska spoza tej partii. Powszechnie komentowano to jako wyborczą taktykę. Wydaje się, że to tylko część prawdy. Wystawienie Danuty Huebner czy Róży Thun odbierać należy także jako haracz płacony przez PO „układowi” w zamian za utrzymanie poparcia w mediach. Szczególnie jasno pokazuje to drugi przypadek - postawienie na Thun nie miało żadnego uzasadnienia z punktu widzenia kampanii, bo od początku wiadomo było, że taka lokomotywa listy PO w Krakowie nie pociągnie. Thun czuła się na tyle samodzielna, że na spotkanie wyborcze Zbigniewa Ziobry przyszła razem z Joanną Senyszyn z SLD. Trudno wyobrazić sobie mniej mądry sposób na pozyskanie wyborców wahających się pomiędzy PiS a PO. Zaskakujący sukces byłej komunistki Huebner w Warszawie pokazał, że w przypadku PO do wyborów nie poszła antykomunistyczna część jej elektoratu z wyborów z 2005 roku. Zmobilizował się tylko „antyPiS”, dla którego antykomunizm nie miał znaczenia. Duży sukces Jerzego Buzka na Śląsku obok zadowolenia może wzbudzić też niepokój o Donalda Tuska, dla którego były premier, szczególnie w przypadku sukcesów międzynarodowych, może stać się konkurencją. Szczególnie jeśli przy okazji kryzysu i nieuchronnych oszczędności budżetowych popularność premiera zacznie spadać.
PiS - przyzwoita przegrana Wynik PiS potwierdził to, czego się domyślaliśmy - sondaże wieszczące 18-procentowe poparcie dla tej partii pokazywały raczej życzenia dysponentów sondażowni. Komedię z przybliżaniem na parę tygodni przed wyborami wyników badań do faktycznego poparcia PiS oglądaliśmy oczywiście nie po raz pierwszy. Jak zwrócił uwagę w „Dzienniku” Michał Karnowski, wynik ten pokazał, że ci, którzy niemal co dzień pisali o kolejnych upadkach lidera opozycji Jarosława Kaczyńskiego, mylili się. Mimo tego, iż wielkie media stały się o wiele bardziej zdyscyplinowane, gdy chodzi o antypisowską propagandę, PiS pozostaje niezagrożony jako główna siła opozycyjna. Duży sukces osiągnął w Krakowie Zbigniew Ziobro, który zdołał poprowadzić PiS do zwycięstwa nad PO - mimo że do wyborów poszedł najliczniej elektorat wielkomiejski. Jednocześnie nie spełniły się nadzieje, że niska frekwencja zapewni jeszcze większy sukces PiS, jakim byłaby jednocyfrowa przegrana z PO. Jak się okazało, panujące w społeczeństwie znużenie wojenkami PR-owców udzieliło się także elektoratowi PiS. Dodatkowo wybory do Parlamentu Europejskiego nie są okazją, przy której prawicowy elektorat mobilizuje się najlepiej, bo sama UE budzi większy entuzjazm w elektoracie Platformy. Jarosław Kaczyński musi teraz poradzić sobie z sytuacją wewnątrz partii, w szczególności opisywanym w „GP” konfliktem 30-parolatków. Jak pisaliśmy, Zbigniew Ziobro rywalizuje ostro w PiS z Adamem Bielanem i Michałem Kamińskim. Znakomity wynik Ziobry stał się dla niego okazją do krytyki wymienionych spin-doktorów. „W PiS potrzebna jest refleksja nad komunikacją społeczną, [...] być może odsunięcie niektórych osób za nią odpowiedzialnych” - stwierdził. W podobnym duchu wypowiadali się zwolennicy Ziobry - Arkadiusz Mularczyk i Zbigniew Girzyński. Zdecydowanie na sugestie takie odpowiedział Kaczyński. „Mam dla Zbigniewa Ziobro radę. Niech uczy się języka i przygotowuje do roli europosła” - stwierdził. „Poseł, który nie zna efektywnie języka angielskiego czy francuskiego, jest europosłem czwartej kategorii. On musi teraz 6-8 godzin dziennie efektywnie uczyć się języka” - dodawał. Jak można przypuszczać, była to ze strony Kaczyńskiego nie tyle obrona spin-doktorów, ile pokazanie, kto tu rządzi. Nie zmienia to faktu, że z punktu widzenia PiS konflikt wymaga szybkiego rozwiązania, bo jeśli będzie narastać, media będą go umiejętnie podsycać. Nie wydaje się, by Ziobro mógł podważyć pozycję Kaczyńskiego. W elektoracie PiS silne jest przekonanie, że to Kaczyński ma wizję polityczną i upór do jej realizowania. Co do pozostałych liderów, nigdy nie wiadomo, czy nie okażą się koniunkturalistami. Dotychczasowe żenujące wolty Kazimierza Marcinkiewicza, Radosława Sikorskiego, Pawła Zalewskiego czy wielu innych utwierdziły zwolenników PiS w tym przekonaniu. I - paradoksalnie - wzmocniły prezesa tej partii. Nie znaczy to jednak, że Kaczyński może popularnego Ziobrę zlekceważyć, bo budował on swój wizerunek jako najbardziej do Kaczyńskich zbliżony. Pracując na swą popularność, wzorował się na dawnych sukcesach Lecha Kaczyńskiego. Obaj oni zdołali dotrzeć do elektoratu szerszego niż antykomunistyczny dzięki skutecznej walce z przestępczością na stanowisku ministra sprawiedliwości.
Porażka planktonu Drugim oprócz PiS ugrupowaniem, które przy niskiej frekwencji teoretycznie powinno zyskiwać, było SLD, bo jego wyborcy, przyzwyczajeni do karnego chodzenia do urn w czasach PRL, są zdyscyplinowani. I tak się stało, choć miny liderów tej partii po ogłoszeniu wyborczych prognoz nie stwarzały wrażenia, by byli oni zadowoleni. PSL dostał ten sam wynik co zawsze, a nawet odrobinę lepszy, co raczej dobrze wróży trwałości koalicji z PO. W razie spadku poparcia działacze PSL zwykli bowiem rozbijać koalicje i przechodzić do gwałtownej opozycji. Nie powiodły się próby wylansowania na scenie politycznej nowych ugrupowań. Ich największą słabością była ich liczba. Jedna alternatywa wobec skłóconych PiS i PO miałaby szansę na zaistnienie. Kawałek tortu w postaci wyborców niezadowolonych z dominacji dwu głównych ugrupowań był jednak za mały, by licznym chętnym dostało się coś więcej niż nic nie znaczący okruch. Na prawicy reklamowana szumnie Polska XXI okazała się za słaba na wystawienie listy. Prawica RP zdołała zaistnieć dzięki Wojciechowi Cejrowskiemu, a Libertas za pomocą TVP, jednak w obu przypadkach było to za mało, by coś ugrać. Dla polskiego Libertasu gwoździem do trumny była krytyka ze strony ojca Rydzyka. Ugrupowania te musiały też dodatkowo rywalizować z UPR. Także środowiska związane z oligarchią III RP podjęły kilka prób stworzenia nowej siły politycznej, która spowodować miałaby, że PiS przestanie być najważniejszą siłą opozycyjną. Ugrupowania Dariusza Rosatiego czy Pawła Piskorskiego powstawały z dużym szumem, ale bez spodziewanych efektów. Centrolewica Rosatiego wypadła kiepsko mimo bardzo bogatej kampanii. Kurczący się elektorat postkomunistyczny pokazał po raz kolejny, że ceni sobie jedność i wolał SLD. Słabe wyniki nowych ugrupowań mają znaczenie o tyle, że wielu z ich liderów marzyło jeszcze niedawno, by zdobyć kilka mandatów w Parlamencie Europejskim i opierając się na wysokich dietach oraz parlamentarnych biurach, budować struktury nowych partii. Plany te spaliły na panewce, co znaczenie ma szczególnie dla sytuacji na biedniejszej prawicy. Piotr Lisiewicz
Uniowybory i wnioski Wynikami wyborów jestem nieco rozczarowany. Nie wynikiem UPR - mam świadków, że taki właśnie wynik prognozowałem - lecz przede wszystkim frekwencją. Polska miała szansę być na pierwszym miejscu w Europie pod względem procentu ludzi, którzy mają uniowybory w nosie. Mogliśmy milczeć - ale przegapiliśmy tę szansę… Co gorsza, głosujący - dokładnie wbrew moim apelom - masowo oddawali głosy na „Bandę Czworga”. Dość powiedzieć, że opozycja uzyskała w sumie: lewicowa (PdP, PPP i „Samoobrona”) - 2,3% głosów, a prawicowa (UPR, PR i Libertas) - 2,7%. To wszystko na postawie exit polls - i zapewne okaże się, że UPR ma nie 1,1%, lecz 1,5%… Ale jakie to ma znaczenie? Tragiczna jest również frekwencja we wszystkich krajach okupowanych przez WE - aż 43% ludzi pofatygowało się, by wziąć udział w tej komedii. Co prawda należy pamiętać, że na ten wynik wpływają dane z Belgii i Grecji, gdzie uczestnictwo jest obowiązkowe. Przypuszczalnie inne państwa WE też wprowadzą tę postępową zasadę. Przypominam, że w PRL udział w wyborach mimo wszystko nie był obowiązkowy. Zostawiając resztę Europy na boku (analiza może być ciekawa, ale trzeba ją prowadzić na prawdziwych danych, a nie na exit polls), zajmijmy się Polską. Oraz Unią Polityki Realnej. Ten wynik to - przy frekwencji 20% - dno. To samo mniej więcej (1,87%) było pięć lat temu - ale jednak widać drobny spadek, zapewne po części spowodowany pojawieniem się Libertas. Oraz beznadziejną wręcz propagandą w TVP. Obecne kierownictwo UPR musi zostać za to pociągnięte do odpowiedzialności finansowej. Jeśli partia ma sześć minut w TVP, a posyła (beznadziejny zresztą) spot na 1 minutę i 22 sekundy - to proszę sobie policzyć, ile to jest straty po cenie liczonej sobie przez TVP Info za reklamę. Powtórzone kilkanaście razy!!! A przecież głównym motywem wzięcia udziału w tej hecy była propaganda Partii!! Przy dobrej propagandzie można było uciągnąć te 3%, a przy bardzo dobrej (czyli ostrej, z waleniem po oczach) - może i wejść? Ja jednak wolałbym zachować ten manewr na jakieś prawdziwe wybory. JKM
„Bunt młodych?” Teraz odpowiedź na pewna wątpliwość: "Cholera, miałem nadzieję, że projekty ustaw będą bardziej realne, np. likwidacja „podatku Belki”, obniżka VATu o parę procent, likwidacja VATu od SMSów charytatywnych itd. Natomiast zmniejszenie liczby posłów czy wprowadzenie kary śmierci to jest kompletnie odrealnione, tylko szkoda sił i czasu! Lepiej wprowadzić coś, co potem można wykorzystać w kampanii. Przecież kto jest za karą śmierci? Z kim będziemy o tym rozmawiać, skoro cała Banda Czworga jest na NIE? A o obniżce podatku znajdą się chętni...” Otóż jest to podejście mylne - co wynika z „inteligenckiego” nastawienia. Inteligentom często się wydaje, że inni ludzie też są inteligentami. W rzeczywistości za karą śmierci jest - wg różnych sondaży - od 67% do 79% społeczeństwa. Natomiast o „podatku Belki” słyszało może 1% - no, może 2% ludzi. Z czego część jest ZA. Poza tym: takie akcje służą podstawowemu celowi, jakim jest zebranie ludzi do działania w słusznej sprawie. Co mają robić zwolennicy kary śmierci - jak nie agitować przy okazji zbierania podpisów? O sprawie media może wspomną, w Sejmie się wystąpi - robiąc ruch. Tu obowiązuje zasada księcia Piotra Kropotkina: „Cel niczym - ruch wszystkim!”. Z tą różnicą, że u nas cel musi jeszcze być słuszny. Aktywizacja w słusznym celu - to jest to! JKM
11 czerwca 2009 Nowe czasy, stare marnotrawstwo.. Demokracja to jest naprawdę” najlepszy” ustrój na świecie, bo - jak twierdził sir W. Churchill- lepszego nie wymyślono. A po co wymyślać ustroje? Ustroje przez wieki kształtowały się w sposób naturalny i niczego nie należało wymyślać. Wystarczyło akceptować to co przynosi życie, a zdecydowaną większość życia ludzkość spędziła po rządami wszelkich monarchii, a nie demokracji.. Po ostatnich demokratycznych wyborach, demokracja przedstawicielska znowu zwyciężyła, a że się obroniła to już jest oczywista oczywistość. Pamiętacie państwo tego faceta na bilbordach, który reklamował polskiego hydraulika we Francji? Oprócz tego hydraulika, który zawojował Francję, bo Francuzi siedzą na zasiłkach, albo na budżetówce, a pracują za nich inni- teraz będzie hydraulik w Parlamencie Europejskim .(???). I też z Polski! I wcale nie reklamował się na bilbordach, bo zwyczajnie nie miał pieniędzy, tak jak Unia Polityki Realnej. Demokracja przynosi niespodzianki, bo wyborcy na ogół wcale nie orientują się o co w tym wszystkim chodzi. Głosują emocjonalnie, po nazwiskach, po twarzach w telewizji.. Im więcej nazwisko i twarz zobaczą, tym bardziej głosują, bo wydaje im się, że ci ludzie z telewizji wiele mogą.. Są jakby ucieleśnieniem nieziemskich mocy- tkwiących w ekranie telewizyjnym.. Naprzeciw demokratycznym potrzebom ludu wychodzą oczywiście demokratyczni politycy, którzy doskonale sobie zdają sprawę z tego, że muszą przed ludem permanentnie występować, kołując go systematycznie i demokratycznie. Na tym przecież polega demokracja obywatelska i przedstawicielska. Właśnie ze Śląska z list Platformy, że tak powiem Obywatelskiej, wszedł do Parlamentu Europejskiego pan Bogdan Kazimierz Marcinkiewicz, gazownik- instalator ze Świerklan pod Rybnikiem, działający w strukturach Platformy Obywatelskiej od…. miesiąca.(???). To się nazywa mieć fart, fart jego mać! Kandydował z dziewiątego miejsca i teoretycznie wygrać nie miał możliwości. A jednak… Demokracja jest pełna niespodzianek, wygląda na to, że mimo systemu proporcjonalnego, żeby nikt obcy nie mógł wejść, obcy hydraulicy wchodzą, a jednego już w Europie mamy.. Nie robił żadnej kampanii, ale miał nazwisko! Kazimierz Marcinkiewicz, były premier od wielu miesięcy gości na czołówkach bulwarowych gazet, i mało kto z demokratycznych wyborców nie zna jego nazwiska i imienia jego narzeczonej - Isabell. Chciałbym widzieć miny tych wszystkich działaczy Platformy Obywatelskiej, którym nie przyszło do głowy, że naprawdę jakiś hydraulik może załapać się na kosmiczną dietę, uchwalając kolejne bzdety w Parlamencie Europejskim? Podobno najbardziej wkurzonym pozostaje wicewojewoda Adam Matusiewicz, który już ostrzył sobie zęby na tę tłustą posadę.. Podobnie się stało w moim okręgu wyborczym, z pierwszego miejsca Platformy Obywatelskiej miał wejść wojewoda Kozłowski, a weszła pani Hibner, chociaż orginał pisze się Huebner o imieniu Danuta. Nie ma oczywiście tego złego co by na dobre nie wyszło.. Właśnie podczas niedawnej konferencji Jose Manuela Barroso, w siedzibie Komisji Europejskiej, gdy ten przemawiał z wielkim zaangażowaniem nad dalszym rozwojem socjalizmu europejskiego, wyobraźcie sobie państwo, w trakcie tego interesującego wystąpienia, rozległ się alarm i ponad 200 osób musiało zostać ewakuowanym z budynku(!!!) Co się stało? Ktoś podłożył bombę? Był złowieszczy telefon informujący o zagrożeniu? Znowu zapalił się budynek Komisji Europejskiej? Nie, nie uwierzycie państwo… Pękła rura kanalizacyjna! Czy to nie zrządzenie losu? Zmiękła rura i akurat do Parlamentu Europejskiego dostał się gazownik - instalator pan Bogdan Kazimierz Marcinkiewicz i to z list Platformy Obywatelskiej.. Jakie to szczęście, że Parlament Europejski będzie miał pod ręką zawodowego hydraulika, który w każdej chwili będzie mógł służyć radą i pomocą.. To znaczy bardziej pomocą, bo od radzenia jest ich tam wielu i do tego zajęcia już chyba nie potrzebują, chociaż dobra rada jest wiele warta.. Jest wiele śmiechu z tej demokracji, tak jak jeden z uczniów, też w demokracji, napisał w jednym ze swoich wypracowań domowych:” Zginął pies z czarnym ogonem, do którego przywiązana była chora osoba”(???). Jaja na całego, ale nie w telewizji państwowej, zwanej dla niepoznaki publiczną, gdzie zniknął właśnie program Janusza Rewińskiego, bo podobno bardzo atakował rządy Platformy Obywatelskiej, dobre zresztą rządy które posuwają nasz kraj w kierunku….. katastrofy(!!!!). Polska znowu stoi nad Wielkim Kanionem. I może zrobić wkrótce wielki krok naprzód. Naprzód Polsko! Wcześniej wyrzucono Wojciecha Cejrowskiego, bo ten poparł Marka Jurka, ponieważ ten nie miał pieniędzy na kampanię, a inni je mieli, i to z naszych kieszeni. To jest dopiero ironia losu, żeby człowiek nie sympatyzujący z PO, SLD, PSL czy PiS-em- musiał łożyć na tych oszustów i krętaczy.. pod przymusem! I te 75% ludzi, którzy z tym demokratycznym nonsensem nie chcą mieć nic wspólnego- też muszą łożyć, czy tego chcą, czy nie.. Tak jak pod przymusem zapłacimy za fanaberie ministra spraw zagranicznych pana Radosława Sikorskiego będącego ministrem z poręki Platformy Obywatelskiej, a wcześniej związanego z Prawem i Sprawiedliwością.. Pan minister postanowił posadzić wokół Ministerstwa krzaki za - uwaga!- proszę się trzymać foteli- 5,5 miliona złotych(???). Będą sadzone tysiące krzaczków i drzewek, właśnie resort ogłosił przetarg na taką sumę, bo jak zwykle wydawanie naszych pieniędzy przez urzędników przychodzi im stosunkowo sprawnie i bez oporów.. Mało tego, pan minister Sikorki dokładnie wie, jaką wysokość powinny mieć poszczególne gatunki, co starannie rozpisał w zamówieniu. U siebie w Chobielinie pod Piłą chyba też tak zrobił! Może nie za taką sumę… Miałem przyjemność urodzić się w Pile. W Roku Pańskim 1954! Gdy pan minister Sikorki będzie sadził drzewka za 5,5 miliona złotych naszych pieniędzy, pan minister Grabarczyk Cezary, kiedyś członek Unii Polityki Realnej, a obecnie członek rządu i Platformy Obywatelskiej, zajmie się podniesieniem opłat za tablice do aut(!!!), W ramach ma się rozumieć nie podnoszenia podatków, jak to w zwyczaju mają kolejne rządy głupoty i nonsensu.. W tym rząd Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego. Podwyżka będzie niewielka, bo tylko 10%. Opłata za wydanie prawa jazdy wzrośnie z 70 do 81 złotych, a koszty wydania dowodu rejestracyjnego, nalepek kontrolnych, legalizacyjnych i tablic skoczyłyby ze 167,50 na 184 złote. W Polsce rocznie rejestruje się około 1 miliona pojazdów, władza tym samym - wydrze nam kolejne 17 milionów złotych. Przyznacie państwo nie jest to wiele, ale może starczyć na posadzenie drzewek wokół Sejmu i zostanie jeszcze trochę na posadzenie ich wokół Urzędu Rady Ministrów, niedaleko od napisu” Honor i Ojczyzna”. Bo ktoś, do tej pory nie wiadomo kto, pozbył się ze zbitki słów” Bóg, Honor i Ojczyzna” - słowa Bóg! „Nie ma takiej bzdury, w którą nie byłby gotów uwierzyć współczesny człowiek, o ile dzięki temu uniknie wiary w Chrystusa”- pisał Nocolas Gomes Davila. Wielki kolumbijski odludek.. Więc, niech się święci Platforma Obywatelska.. WJR
Młotek na przebierańców „Skończyły się żarty - zaczęły się schody” - miał podobno powiedzieć generał Bolesław Wieniawa-Długoszowski podczas powrotu z jakiegoś zakrapianego przyjęcia. Taka właśnie sytuacja i dzisiaj, kiedy to w niedzielę rozdzielonych zostało 50 synekur w Parlamencie Europejskim. Szczęśliwcy pakują walizki, a media próbują nam wmówić, że jeśli przewodniczącym Parlamentu Europejskiego zostanie były charyzmatyczny premier Jerzy Buzek, to Polska urośnie w siłę, a ludzie będą żyli dostatniej - jak za Edwarda Gierka. Jednak tak naprawdę, to zaczynają się schody, a pierwszym ich stopniem jest zapowiadana nowelizacja budżetu na rok bieżący. Ta nowelizacja oznacza, że rządowi zabrakło pieniędzy - co kontrolowane przez razwiedkę media z pewnością przedstawią jako kolejny sukces premiera Tuska. I tak, brnąc od sukcesu do sukcesu, dobrniemy do jesieni, kiedy to - według niesprawdzonych, ale coraz bardziej prawdopodobnych informacji - zostanie podjęta próba wprowadzenia w życie traktatu lizbońskiego, bez względu na to, czy będzie ratyfikowany, czy nie. Chodzi o to, że Niemcom też kończą się i pieniądze i cierpliwość, bo chciałyby, żeby wieloletnie inwestowanie w tak zwaną europejską integrację zaczęło im wreszcie przynosić korzyści polityczne i inne. A sytuacja najwyraźniej do tego dojrzała, bo ostatnie wybory do Parlamentu Europejskiego pokazały, iż europejskie narody powoli tracą instynkt samozachowawczy i zdeterminowana szajka może zrobić z nimi dosłownie wszystko. Ta utrata instynktu samozachowawczego idzie bowiem w parze z kryzysem przywództwa. Na czele europejskich państw - może z wyjątkiem jednego przypadku - stoją postacie bezbarwne, które w każdej chwili można by zastąpić kimś innym i nikt nie zauważyłby różnicy. To spustoszenie dokonuje się zresztą nie tylko w sferze politycznej, ale i kulturowej. Na skutek systematycznego podgryzania podstaw cywilizacji łacińskiej przez rozmaite turkucie podjadki, Europa ześlizguje się ku barbarzyństwu. Nie tylko nie powstają tu godne uwagi dzieła, ale ton zaczynają nadawać zwyczajne bęcwały. W rezultacie Europa gwałtownie traci swoją niedawną atrakcyjność dla mieszkańców innych kontynentów, którzy zaczynają otwarcie nią pogardzać. Nic dziwnego - społeczność, która odwraca się od fundamentów własnej tożsamości, rzeczywiście zasługuje tylko na lekceważenie i pogardę. A z taką właśnie sytuacją mamy do czynienia i nie pocieszajmy się, że gdzie jak gdzie - ale u nas pod tym względem jest inaczej. Akurat jutro będziemy obchodzili święto Bożego Ciała, którego elementem jest publiczna manifestacja wiary. Wyrazem tej manifestacji są procesje eucharystyczne. Czy jednak rzeczywiście są one manifestacją wiary, czy też przekształcają się zwolna w folklorystyczne widowiska, charakterystyczne dla przemysłu rozrywkowego? Powodem skłaniającym do postawienia takiego pytania jest coraz większa rozbieżność między zewnętrznymi manifestacjami, które rzeczywiście - i od strony reżyserskiej i od strony frekwencyjnej mogą zaimponować - a rzeczywistym wpływem religii na sprawy publiczne. Z jednej strony imponujące manifestacje, a z drugiej - systematyczne wypieranie etyki chrześcijańskiej z terenu publicznego, zwłaszcza - jako podstawy systemu prawnego. Podstawą systemu prawnego w Unii Europejskiej staje się polityczna poprawność, czyli nieznośnie doktrynerski marksizm kulturowy ze swoją podstawową zasadą „państwa neutralnego światopoglądowo”. Tymczasem właśnie ta zasada jest najlepszym dowodem staczania się europejskiej cywilizacji w barbarzyństwo. Nie dlatego bynajmniej, że może być niekorzystna dla religii, tylko dlatego, że jest głupia. Państwo neutralne światopoglądowo nie istnieje i istnieć nie może, co bardzo łatwo wykazać. Podstawową funkcją każdego państwa jest ustanawianie praw. Nie ma państwa, które by tego nie robiło. Wyobraźmy sobie zatem, że mamy ustanowić kodeks karny, a w nim - określić nasz stosunek, dajmy na to - do kradzieży. Mamy dwie możliwości: albo zabronić kradzieży pod groźbą kary, albo ją zalegalizować, pozwalając by obywatele nawzajem się okradali. Czy zrobimy tak, czy tak - w każdym przypadku decydujemy, jaka etyka obowiązuje na terenie publicznym. Jeśli zabronimy kradzieży - decydujemy, że na terenie publicznym obowiązuje etyka, nazwijmy to - normalna. Jeśli kradzież zalegalizujemy - że na terenie publicznym obowiązuje etyka złodziejska. Etyka mówi nam, co jest dobre, a co złe. Ale każda etyka zakotwiczona jest w światopoglądzie, który odpowiada na pytanie, dlaczego coś jest dobre, albo złe - dostarczając w ten sposób uzasadnienia zarówno dla norm etycznych, jak i dla hierarchii tych norm. Dla przykładu; chrześcijaństwo potępia kradzież, ale dopuszcza tzw. dura necessitas, czyli stan wyższej konieczności - jeśli np. ktoś dla ratowania życia ukradnie żywność. Kradzież nadal jest kradzieżą, ale chrześcijaństwo ją usprawiedliwia, bo życie jest większym dobrem, niż własność. Zatem, ustanawiając prawo np. zabraniające kradzieży pod groźbą kary, nie tylko arbitralnie decydujemy, jaka etyka obowiązuje na terenie publicznym, ale preferujemy również światopogląd, który ją uzasadnia. Nie jesteśmy zatem „neutralni światopoglądowo”. Gdybyśmy rzeczywiście chcieli pozostać „neutralni”, nie moglibyśmy ustanowić jakiegokolwiek prawa. Dlatego idea „państwa neutralnego światopoglądowo” jest w gruncie rzeczy antypaństwowa - oczywiście gdyby potraktować ją serio. Jednak w tej głupocie jest metoda. Środowiska forsujące tę zasadę w Unii Europejskiej wcale nie chcą likwidować państwa. Przeciwnie - forsują rozwiązania skutkujące wciskaniem się państwa w życie rodzinne, w stosunki między małżonkami, czy stosunki między rodzicami a dziećmi - nie mówiąc już o ręcznym sterowaniu przez biurokrację życiem gospodarczym. O co zatem chodzi naprawdę? Naprawdę chodzi o wypieranie chrześcijaństwa z terenu publicznego, chrześcijaństwa, jako etycznego fundamentu systemu prawnego. Każdy, kto popiera ten proces, każdy, kto popiera ratyfikację traktatu lizbońskiego, opowiada się za marksizmem, jako fundamentem systemu prawnego, a zatem - nie manifestuje wiary chrześcijańskiej - bez względu na to, za kogo by się przebrał w Boże Ciało dla potrzeb widowiskowych. SM
LIBERTAS - klęska totalna Startujące w wyborach do PE ugrupowania odwołujące się do elektoratu narodowego i katolickiego, zgodnie z polską tradycją, jak zaznaczył ostatnio jeden z publicystów „Myśli Polskiej”, rozbite i podzielone, zostały 7 czerwca - wedle wcześniejszych przewidywań - zweryfikowane negatywnie. Zarówno Libertas, jak i Prawica RP uzyskały wynik oscylujący wokół 1% poparcia. Spektakularna klęska była wynikiem nie tyle oferty personalnej tych ugrupowań, która oczywiście nie była bez znaczenia, co przede wszystkim propozycji programowej Libertasu i Prawicy RP. Co bowiem oferowały nowego, czym w sposób zasadniczy różniły się od PiS-u? Poza większym stopniem radykalizacji haseł, tak naprawdę niczym. Ewentualne różnice dla przeciętnego wyborcy, a z takim przecież należało się przede wszystkim liczyć, były ledwo widocznymi niuansami. Kwintesencją programów trzech komitetów (można by tu dodać jeszcze UPR) był mniej lub bardziej skrywany eurosceptycyzm, dobrze już zresztą znany. Straszono Traktatem Lizbońskim, tak samo jak wcześniej całą Unią. Tymczasem realia się nieco zmieniły, co zauważyli nawet niektórzy dawni eurosceptycy („Duży Format” - dodatek do „GW” z 28.05.br.). Zmieniło się też, co chyba ważne, postrzeganie UE przez Polaków. W każdym niemal badaniu przeważają dodatnie oceny naszego członkostwa w Unii. Wniosek, jaki należało z tego wyciągnąć, był jeden. Zmiana taktyki. Jakiś czas temu Maciej Eckardt pisał, że na paliwie w postaci totalnej krytyki Unii daleko się już nie zajedzie. Co natomiast widzieliśmy obserwując kampanię Libertasu? Dawni działacze LPR i MW odgrzewali stare hasła, zupełnie jakby Polska była przed akcesją (nie mówiono jedynie o krzywiźnie bananów). Na tym tle zdecydowanie lepiej wypadała partia Marka Jurka, również przez to, że prezentowała się jako siła bardziej umiarkowana. Błędy kampanii były do pewnego stopnia uwarunkowane przez wcześniejszy „grzech zaniechania”. Środowiska eurosceptyczne nie dokonały w odpowiednim czasie, także dla swojego dobrze pojętego interesu, krytycznego rozliczenia się z głoszonymi przed majem 2004 r. hasłami. Przecież duża część tych argumentów najzwyczajniej w świecie się nie sprawdziła. Przypomnę co miało nas spotkać: całkowita utrata suwerenności, masowy wykup ziemi, lawinowy wzrost cen, masowe bezrobocie, to tylko niektóre. Powinna odbyć się nagłośniona medialnie dyskusja (którą z dużym prawdopodobieństwem, nie bez cienia satysfakcji, „wsparła” by zapewne „GW”). Debata w stylu: tu się myliliśmy, nie mieliśmy racji, ale tu i tu mówiliśmy o zagrożeniach, które są realne. Dyskusja taka i uczciwe rozliczenie się przed elektoratem, wybiłyby innym z ręki argumenty w rodzaju: „byliście przeciw, ale unijne posadki i kasa wam nie śmierdzą”. W pewnym momencie wydawało się, że pierwszym krokiem na drodze wyjścia z antyunijnego getta będzie głośny wywiad Romana Giertycha „Jestem Europejczykiem” („GW” z 13.06. 2003 r.). Wywiad okazał się jednorazowym wyskokiem, a cała formacja powróciła na utarte szlaki szermowania retoryką w stylu: „zdrajcy i targowiczanie za Euro i Lizboną, patrioci przeciw”. Stary kotlet, lepiej podany serwował jednak PiS działający z poparciem Torunia (podobnie jak nikogo dziś już nie przekonują zapewnienia Andrzeja Leppera, że „oni już byli, oni rządzili”). Miast zmiany retoryki lektura prasy przyniosła nam dowody na cynizm dawnych liderów w odniesieniu do poglądów antyunijnych sprzed lat (vide wywiad R. Giertycha udzielony „Rzeczpospolitej”). Jeżeli sam niegdysiejszy wódz Ligi mówi, że antyunijne protesty były jedynie wynikiem cichego porozumienia z ówczesnym premierem Leszkiem Millerem przy „zielonym stoliku”, przed jego wyjazdem do Brukseli, to co mają powiedzieć i zrobić jego towarzysze, aby znów przekonać elektorat? Jak też wytłumaczyć elektoratowi totalnie zmarnowane poparcie udzielone LPR-owi w 2005 roku? Jak wyjaśnić marginalizację, destabilizację i rozpad drugiej, co do wielkości reprezentacji polskiej w PE? Czym wytłumaczyć bardzo blade wyniki pracy europosłów ID widoczne we wszelkich podsumowaniach? Dlaczego jedyną widoczną aktywnością, poza podziałami i kłótniami wewnątrz były happeningi? Na gruncie naszej obecności w UE pojawiły się inne problemy, jednak przeciętny Polak postrzega dziś swój kraj jako jeden wielki plac budowy. Powstają drogi, budowane i remontowane są obiekty użyteczności publicznej, wszystko to podparte unijną reklamą (obowiązek oznaczania inwestycji pochodzących ze środków unijnych) potęguje wrażenie, że wszystko to dzięki Unii. Młodzież masowo wyjeżdża do pracy, często zdobywając niezbędne doświadczenie, ucząc się języków, otrzymując przy tym „na dzień dobry” lepsze warunki bytowe niż po wielu latach w Polsce. Na to wszystko nie można pozostać ślepym, zastępując fakty frazesem, że „Unia zła”. Niestety dzisiejsza krytyka Traktatu Lizbońskiego i wprowadzenia w Polsce Euro, niemal do złudzenia przypomina starą argumentację. Nietrudno się domyślić, jak reaguje na to przeciętny i potencjalny wyborca. Najwyżej wzruszeniem ramion, bo jeżeli wcześniej mówili to samo... Poza tym wszystkim zabrakło przedstawienia na gruncie polityki europejskiej realnej alternatywy. Jasno natomiast widać, że dla dwóch głównych graczy polskiej polityki - PO i PiS-u, wybory do PE są jedynie funkcją realizowanej przez ich kierownictwa polityki zagranicznej. PO stawiając wyraźnie na strategiczny sojusz z niemieckim sąsiadem stara się równocześnie łagodzić napięcia na linii Warszawa - Moskwa. Szuka tym samym sojuszników w Europejskiej Partii Ludowej. PiS wraz z czeskim ODS, angielskimi torysami ma stworzyć frakcję nawiązującą do koncepcji Europy Ojczyzn, której głównym propagatorem jest dziś Wielka Brytania. Libertas miał, jak można było się domyślać, wpisywać się w tą drugą koncepcję. Wszystko to jednak nie było dość wyraźnie wyartykułowane, a to, co było widoczne, to program negacji. Gdzie wynoszony do roli politycznego aksjomatu realizm ojców założycieli Narodowej Demokracji? Czy tzw. neoendecja nie przypomina dziś w dużym stopniu ruchu politycznych romantyków, którzy posługują się jedynie narodową frazeologią? W odpowiedzi na powyższe pomóc może opublikowany niedawno zbiorek autorstwa Bogusława Kowalskiego - „Realizm zamiast krucjaty”. Autor rozwija w nim dwa opisane powyżej modele polskiej polityki zagranicznej. Bardzo ciekawie brzmi w świetle powyższego passus poświęcony koncepcji realizowanej przez ośrodek rządowy: „Linia przyjęta przez ośrodek rządowy, stonowana i oparta o bieżące realia, bardziej nawiązuje do sposobu myślenia i działania pozytywistów, a potem Narodowej Demokracji. Zwracając uwagę w pierwszej kolejności na gospodarkę, jako fundament rzeczywistego i trwałego znaczenia państwa, plan ten wydaje się bardziej realistyczny, stabilniejszy i obliczony na długą metę (...) W ramach tego planu zakłada się nie tyle walkę ze strategicznym porozumieniem Berlina i Moskwy, co wpisanie się w nie. Zbliżenie polityczne oznacza niestety poparcie dla traktatu lizbońskiego i wspieranie budowy scentralizowanej UE z dominacją niemiecko- francuską”. Wszystko to skłaniać musi do refleksji nad pilną potrzebą przeformułowania wektorów politycznych i koncepcji programowych środowisk narodowych, o ile te ostatnie nie chcą, aby ostateczna marginalizacja przypieczętowała ich los. Maciej Motas
UWAGI DO ARTYKUŁU PANA MACIEJA MOTASA Znakomity artykuł pana Macieja Motasa ,,Libertas - klęska totalna” w ,,Myśli Polskiej” zasługuje na najwyższe uznanie jako próba chłodnej i rzeczowej oceny sytuacji w ruchu narodowym. W zestawieniu ze skandaliczną publikacją dr Krzysztofa Kawęckiego jest wzorem obiektywizmu, za co autorowi należą się gorące podziękowania. Totalna klęska Libertas jest bezspornym faktem, ale na rozmiar tej klęski złożyło się kilka czynników. Charakterystyczne, że Libertas uzyskał relatywnie niezły wynik głównie tam, gdzie jego listy nie były zdominowane przez członków LPR, jak na przykład w Lublinie ( przeszło 3 - procent). Słusznie czy niesłusznie LPR pod wodzą Romana Giertycha dał sobie narzucić negatywny image, co w obecnych polskich realiach nie przysparza elektoratu poza najbardziej wiernymi LPR, a to zaledwie ca 0,8 procenta. Elektorat katolicko - narodowy znalazł się na rozdrożu, będąc kompletnie zagubiony i zdezorientowany. Jakieś szanse może i były, ale o ostatecznej klęsce zadecydowała postawa Torunia, który jednoznacznie wskazał na PiS, m.in. piórem wspomnianego Kawęckiego bezpardonowo atakując Libertas. Że był to - jak się może wydawać - raczej błąd, aż nadto dobitnie pokazuje Bydgoszcz, gdzie wręcz wskazany palcem przez Ojca Tadeusza Rydzyka kandydat z listy PiS uzyskał znakomity wynik, ale ostatecznie przegrał. A więc zmarnowano w ten sposób i nie tylko tam co najmniej dziesiątki tysięcy głosów. Podobna sytuacja była na Pomorzu Gdańskim, gdzie nieomal przypadkowo mandat uzyskał z listy PiS sympatyczny skądinąd Tadeusz Cymański, będący jednak klasyczną polityczną ,,wydmuszką”, za to przegrała PiS - owska ,,jedynka” Fołtyn - Kubicka, z taką desperacją walcząca o uhonorowanie w Europie postaci rotmistrza Pileckiego, czy zasłużony dla ratowania polskiej gospodarki morskiej były wiceminister Zbigniew Wysocki, mający mizerne szanse przy starcie z ostatniego miejsca na liście. Szanse Libertas były więc znikome, ale rozmiar klęski zwiększyły rażące błędy w kampanii wyborczej. Taktycznym błędem było atakowanie PiS. W Trójmieście szeptana propaganda, że Libertas jest fałszywką, która ma tylko odebrać głosy PiS - owi, zaowocowała zmarnowaniem głosów oddanych przez zdesperowanych stoczniowców na wspomnianego Zbigniewa Wysockiego, który nie miał szans na sukces. W ogólnopolskich spotach radiowych i telewizyjnych zapomniano o tym, co w założeniu miało stanowić największą wartość Libertas, a więc walce o równouprawnienie wszystkich państw w ramach Unii Europejskiej. Które to równouprawnienie mogło przynieść wymierne korzyści zarówno polskim rolnikom, jak i polskiej gospodarce morskiej. Zabrakło też jakiejkolwiek koordynacji w kampanii wyborczej. Jeżeli ,,jedynka” na gdańskiej liście Libertas na ,,dzień dobry” w obszernym wywiadzie prasowym deklaruje się jako przeciwnik dofinansowywania stoczni przez państwo, to deklaracje pozostałych kandydatów i samego szefa Ganley'a, że zamierzają ratować polskie stocznie brzmiały co najmniej niewiarygodnie. W zestawieniu z ostatnimi oświadczeniami Declana Ganley'a, że zamierza się z polityki wycofać, Libertas raczej odchodzi do historii jako meteor, który tylko przeleciał przez europejskie niebo. Kolejny więc raz pojawia się pytanie: co dalej ? PiS wydaje się typową partią wodzowską, co w konsekwencji może przynieść jej upadek. Narodowcy, którzy liczyli na utworzenie w ramach PiS skrzydła narodowego raczej nie mają szans na jakikolwiek wpływ na politykę tej partii, stojąc na przegranych pozycjach w starciu z cynicznymi politykierami, których interesuje tylko kariera, kasa i ,,kto - kogo” przy jednoczesnej rusofobii wodzów, których postawa wobec Białorusi jest aż nadto wymowna i nie do zaakceptowania. Jedyną szansą wydaje się zjednoczenie wysiłków. Zsumowanie głosów oddanych tylko na Libertas, UPR i PR pokazuje, ze taka koalicja miałaby realne szanse na wejście w krąg graczy politycznej pierwszej ligi i to nawet bez poparcia ośrodka toruńskiego. Wielka szkoda, że taka koalicja ostatecznie nie powstała, chociaż tak mało ku temu brakowało. Tak czy inaczej ostatnie wybory są totalną klęską nie tylko Libertas, ale i w ogóle - całego środowiska katolicko - narodowego, właśnie z powodu jego rozbicia. Dla mnie te wybory były tylko przygodą i kolejna okazją do publicznego alarmu o upadku polskiej gospodarki morskiej, ale żal mi ofiarnych pomorskich Przyjaciół, których wysiłek kolejny raz poszedł na marne. I jeszcze pozwolę sobie zgłosić wątpliwości odnośnie dosyć pozytywnej oceny ,,linii przyjętej przez ośrodek rządowy”. W moim odczuciu zarówno polityka gospodarcza, jak i międzynarodowa uprawiana zarówno przez PiS jak i PO jest zgubna dla Polski NAWET springerowski ,,Dziennik Bałtycki” płacze nad tragicznym losem polskiej gospodarki morskiej, bo dla niej jest obojętne, czy prezesem Stoczni Gdańskiej zamiast kompetentnego inżyniera czy ekonomisty będzie etnolog z PiS, czy - ornitolog z PO, gdyż i tak będzie ona skazana na upadek. Polska traci suwerenność gospodarczą - jeden z filarów faktycznej suwerenności państwowej i jest to bezsporny fakt, widoczny gołym okiem (vide: gliwicki Opel). Zaś w polityce międzynarodowej nawet utraciliśmy krótko posiadaną pozycję lokalnego mocarstwa, miotając się między naiwnym germanofilstwem i bezmyślną rusofobią. Naiwniaków może i ucieszy pan Buzek jako przewodniczący fasadowego parlamentu europejskiego, ale to nie zmieni faktu rosnącego zagrożenia ze strony Niemiec, co NAWET w końcu wyartykułowano w publicznej telewizji, jak i tego, że nigdy żadne ,,marines” nie będą nas przed niczym bronić. I tylko należy modlić się do Stwórcy, aby liderzy naszego ,,planktonu” poszli po rozum do głowy: uderzyli się w piersi, osobiste ambicyjki i wzajemne urazy wyrzucili do kosza, jednocząc się w imię wspólnego dobra. Bóg raczy wiedzieć, czy i kiedy to nastąpi.
Waldemar Rekść
List otwarty Marii Fieldorf-Czarskiej do dr Aliny Całej z Żydowskiego Instytutu Historycznego Obejrzałam przypadkiem telewizyjny program redaktora Tomasza Lisa z Pani udziałem. Program dotyczył podłego artykułu "Europejscy pomocnicy Hitlera w mordowaniu Żydów", opublikowanego niedawno w niemieckim "Spieglu". Ze zdumieniem stwierdziłam, że jedyna różnica między spieglowskimi specjalistami od zamazywania odpowiedzialności Niemców za zbrodnie na obywatelach Polski narodowości żydowskiej a Panią polega na tym, że Pani robi to z większą złością wobec Polaków i jeszcze bardziej niesprawiedliwie niż Niemcy. Aż trudno uwierzyć, że jest Pani obywatelką RP i pracownikiem instytutu naukowego(?), dotowanego zapewne z budżetu państwa polskiego. Sprawa jest tym bardziej bolesna, że niemieccy redaktorzy "Spiegla" zaatakowali tym razem polskich chłopów. Oni mogą o tym nie wiedzieć, ale Pani jako historyk musi wiedzieć, że aktualnie trwa w Kościele katolickim proces beatyfikacyjny, w którym jest m.in. chłopska rodzina Ulmów. To symboliczna historia, takich było wiele. A co zrobić z ponad 6 tysiącami Polaków, którzy są "sprawiedliwymi wśród narodów świata"? W Talmudzie napisano, że "kto ratuje jedno życie - ratuje cały świat". Ponad 6 tysięcy razy Polacy ratowali w czasie wojny "cały świat". To przypadki znane i opisane, a ile jest jeszcze nieopisanych? Tymczasem Pani, obywatelka Polski, taki ma dla nich szacunek, że znieważa naród, który ich wydał i wygłasza Pani o tym narodzie niesprawiedliwe, uogólniające sądy. Kiedy myślę o Józefie Ulmie, polskim rolniku, zamordowanym przez Niemców 24 marca 1944 r. w Markowej - razem z żoną Wiktorią w błogosławionym stanie i sześciorgiem małych dzieci oraz ośmiorgiem ukrywanych przez siebie Żydów - to zastanawiam się, co ci zamordowani Żydzi by Pani powiedzieli, gdyby dziś mogli przemówić? Co by powiedzieli na temat "przyjaźni" niemiecko - żydowskiej, obserwowanej w naszych czasach, kosztem Polaków "pomocników Hitlera"? Staram się zawsze kończyć moje spory z różnymi ludźmi propozycjami pokojowymi, pozytywnymi. Teraz także mam propozycję, by mi Pani pomogła w realizacji pewnego pomysłu. Moim zdaniem, należy podziękować wszystkim Żydom, którzy po wojnie pomagali polskim patriotom, prześladowanym i mordowanym przez sowieckie siły "bezpieczeństwa publicznego" tylko dlatego, że chcieli Polski wolnej, suwerennej. Żydzi mieli duże możliwości pomagania, ponieważ wielu z nich zajmowało wysokie stanowiska w aparacie partyjnym i policyjnym Polski sowieckiej. Co prawda, mojemu Ojcu nie pomogli, lecz uczestniczyli w mordzie sądowym. Pisali akt oskarżenia i wydali dwa razy wyrok śmierci na Ojca, wysługując się Związkowi Sowieckiemu za stanowiska i ordery. Ale ja, z powodu Auscalera, Merza, Wajsblecha czy Górowskiej, nie mogę sobie wyrabiać opinii o całym narodzie żydowskim. Zapewne zna Pani, jako historyk, liczne przykłady pomocy udzielonej Polakom przez Żydów. To jest istota mojej propozycji, którą sformułowałam w liście otwartym do Adama Michnika już w styczniu 2001 r., opublikowanym w "Naszym Dzienniku", zignorowanym przez "Gazetę Wyborczą". Niestety, do dziś nie dostałam odpowiedzi. Pora wrócić do sprawy: Zorganizujmy wspólnie - Polacy oraz Żydowski Instytut Historyczny - akcję upamiętniania Żydów, którzy z narażeniem życia ratowali Polaków z rąk NKWD-UB i KGB-SB w latach 1939-1989, szczególnie w okresie okrutnej sowieckiej okupacji Kresów oraz w pierwszym dziesięcioleciu po wojnie. Mam nadzieję, że teren niezbędny do sadzenia drzew upamiętniających szlachetne czyny zostanie udostępniony przez odpowiednie władze. Szlachetność i odwaga ludzka winny być zauważone i nagrodzone nie tylko przez Izrael, ale i przez Polskę. Pani jako Żydówka z polskim obywatelstwem na pewno to rozumie. Jeśli chodzi o motto całej akcji, to zapewniam Panią, że w Ewangelii znajdzie się wiele pięknych myśli o wymowie zbliżonej do tych o ratowaniu świata przez dobre uczynki pojedynczych ludzi. Maria Fieldorf-Czarska
Krzywda Polski w cieniu Holokaustu Krzywda Polski w cieniu Holokaustu ma kilka wymiarów. Dobrze pokazane są fragmenty losu Polski i Polaków w filmie BBC „Behind the Closed Doors” („Za Zamkniętymi Drzwiami”), w którym Polacy są pokazani jako zdradzeni przez Aliantów bohaterzy Drugiej Wojny Światowej. Naturalnie film ten, mimo trzech dwu-godzinnych odcinków, nie zawiera analizy strategicznej Europy, u progu Drugiej Wojny Światowej i kluczowej roli, jaką Polska odegrała w tej wojnie. Rząd polski wiedział, że od niego zależy czy Polska pomoże Hitlerowi w ramach Paktu Anty-Kominternowskiego i dostarczy mu około trzy i pół miliona ludzi na front wschodni, w czasie kiedy ogóle by nie było ani konfliktu ani frontu na zachodzie Niemiec. Konfiguracja sił po stronie Hitlera byłaby 220 dywizji niemieckich, 100 dywizji polskich, 200 dywizji japońskich oraz około 80 dywizji innych członków Paktu Anty-Kominterno wskiego, czyli razem 600 dywizji przeciwko sowieckim 170 dywizjom w 1938 roku, 225 dywizjom w 1941 roku, w którym to roku Sowiety zaczęły formować dodatkowych 170 dywizji. Trzeba dodać, że liczebnie dywizje niemieckie i dywizje potencjalnych sprzymierzeńców Niemiec, były liczebnie znacznie większe od sowieckich i były lepiej dowodzone. Wiadomo, że w latach trzydziestych, w czystkach stalinowskich, Armia Czerwona straciła ponad 44,000 najbardziej doświadczonych oficerów z marszałkiem Tuchaczewskim na czele. Nic dziwnego, że nawet w odwrocie, Niemcy zabijali dwukrotnie więcej żołnierzy sowieckich niż tracili własnych. Hańbą Niemców jest wybranie przez nich nieuka i megalomana takiego jak Hitler na głowę ich państwa w chwili, kiedy wierzyli, że Hitler da im dobrobyt i zbuduje „wielkie” Niemcy na następne 1000 lat. Na domiar złego Hitler cierpiał na chorobę Parkinson, lewa ręka trzęsła mu się w sposób nieopanowany. Hitler bał się, że umrze nim dokona swojej „misji dziejowej” i nie dokończy tysiąc letniego „Drangu nach Osten,” na następne 1000, kosztem likwidacji państwa i narodu polskiego na jego ziemiach historycznych. Najprawdopodobniej Polska uratowała Związek Sowiecki przed upadkiem w chwili, kiedy pozbawiła Hitlera wojsk polskich i spowodowała zdradę Japonii przez Hitlera w 1939 roku. Polska była barierą oddzielającą fizycznie Niemcy od Rosji. Armia polska była zbyt silna, żeby Niemcy mogli iść na Rosję, jednocześnie zwalczając opór armii polskiej i żeby mogli przyłączyć się do japońskich ataków na Związek Sowiecki. Ataki japońskie zaczęły się w 1937 roku i lotnictwo japońskie staczało w walkach przeciwko Sowietom największe bitwy powietrzne w historii do tamtych czasów. Hitler mścił się na Polakach za pokrzyżowanie mu planów i usunięcie z jego planów walki przeciwko Sowietom nie tylko 100 polskich, ale również 200 japońskich dywizji, co w rezultacie spowodowało roczny brak miliona żołnierzy po stronie Niemiec na wschodnim froncie. Pakt Ribbentrop-Mołotow wywołał oficjalny protest Japonii i starania japońskie o zawieszenie broni, które zostało podpisane 15 września 1939, weszło w życie 16go sierpnia i dało Sowietom okazję inwazji Polski 17go września 1939 roku w chwili, kiedy skończyły się walki sowiecko-japońskie. Drang nach Osten zaczął się na Lechitach nadłabskich, wzmógł się przez rozbiory Polski i upadł jak Polska odmówiła Niemcom pomocy w podboju Rosji i spełniania megalomańskich marzeń niemieckich o stworzeniu z Rosji terenu kolonialnego od Renu do Władywostoku jak to zapoczątkowała kapitulacja Lenina w Brześciu Litewskim w 1918 roku. W 1945 roku Prusy przestały istnieć, ale Berlin nadal pozostał stolicą Niemiec, którą był siedemdziesiąt kilka lat roku 1871go. Polska uniknęła likwidacji przez Hitlera kosztem strat 20% ludności oraz ważnego dziedzictwa kultury polskiej na kresach włącznie z niepowetowaną stratą Lwowa i Wilna. Hitler i Stalin dokonywali „odrąbywania głowy narodu polskiego” za pomocą masowych mordów inteligencji polskiej. Niestety działo się to nadal po wojnie w latach terroru Jakuba Bermana. Za nami jest wiek dwudziesty, wiek, w którym zginęło w masowych mordach ponad 210 milionów ludzi. Dlatego wiek ten nazywany jest „wiekiem śmierci.” Tragedia Żydów w czasie Drugiej Wojny Światowej pochłonęła mniej niż trzy procent ofiar masowych mordów dwudziestego wieku. Wkład Żydów w sowiecki aparat terroru jest nieproporcjonalnie wielki. Lazar Kaganowicz, wraz z Żydami w NKWD, dokonał dwukrotnie większego ludobójstwa na ludności wiejskiej w Sowietach, w ramach kolektywizacji niż Hitler zamordował Żydów dziesięć lat wcześniej. Żydzi chwalili się, że wówczas ani jeden Żyd nie był głodny w Kijowie. Jak dotąd, żaden ze zbrodniarzy-komunistów, wśród których było wielu Żydów, nie był sądzony tak jak byli zbrodniarze niemieccy w Norymberdze. Natomiast profesor Norman Fikelstein, autor książki „Przedsiębiorstwo Holokaust,” twierdzi, że oszuści żydowscy z żydowskiego ruchu roszczeniowego, pomnożyli wielokrotnie ilość Żydów, żyjących po wojnie ofiar nazizmu żeby pobrać kilka miliardów dolarów od Niemiec i Szwajcarii i przewłaszczć sobie te pieniądze. Niestety żydowski ruch roszczeniowy nie tylko okradł Żydów, ale równocześnie zniesławił Polaków anty-semityzmem a równocześnie postawił nieproporcjonalnie wysoko wśród ofiar masowych mordów dwudziestego wieku tragedie żydowską, kosztem wszystkich innych ofiar. Stało się to chyba w imię wyższości Żydów nad nie-Żydami. Kontrast stanowią Żydzi, którzy po pisaniu pamiętników w obozach takich jak Buchenwald lub Bergen-Belzen, po przyjeździe do Izraela i zapoznaniu się z traktowaniem w Izraelu Arabów przez Żydów, oburzeni, stracili ochotę do spisywania swoich dalszych przeżyć. Przykładem jest książka-pamiętnik więźniarki z Buchenwaldu Hanny Levy-Hass pod tytułem „Dziennik z Bergen Benzen” („Diary of Bergen Benzen”). Książkę tę przygotowała do druku córka autorki Amira Hass i dała wywiad bardzo uczciwej dziennikarce nazwiskiem Amy Goodman, prowadzącej audycje pod tytułem „Demcracy Now.” Dzielna Amy Goodman jest wnuczką rabina, która sumiennie broni prawdy w swoich audycjach takich, jak 8go czerwca, 2009. Tekst jej wywiadów jest na Internecie pod właściwą datą. Amy Goodman jest bardzo krytyczna wobec tego, że Żydzi w Izraelu traktują Arabów tak jak Niemcy traktowali Żydów w gettach, z tą różnicą, że nie stosują wobec Arabów komór gazowych. Niestety krzywda Polski trwa w cieniu nieproporcjonalnego traktowania tragedii Żydowskiej na tle faktycznych zdarzeń dwudziestego wieku, wieku śmierci ponad 200,000,000 ludzi. Lazar Kaganowicz, wraz z Żydami w NKWD, dokonał dwukrotnie większego ludobójstwa na ludności wiejskiej w Sowietach, w ramach kolektywizacji. Żydzi chwalili się, że wówczas ani jeden Żyd nie był głodny w Kijowie. Działo się to dziesięć lat przed morderstwami Żydów przez Hitlera, ale jak dotąd, żaden ze zbrodniarzy-komunistów, wśród których było wielu Żydów, nie był sądzony tak jak byli zbrodniarze niemieccy w Norymberdze. Natomiast profesor Norman Fikelstein, autor książki „Przedsiębiorstwo Holokaust,” twierdzi, że oszuści żydowscy z żydowskiego ruchu roszczeniowego, pomnożyli wielokrotnie ilość Żydów, żyjących ofiar nazizmu, pobrali kilka miliardów dolarów od Niemiec i Szwajcarii i przewłaszczyli sobie te pieniądze. Niestety krzywda Polski trwa w cieniu nieproporcjonalnego traktowania tragedii Żydowskiej na tle faktycznych zdarzeń dwudziestego wieku, wieku śmierci ponad 200,000,000 ludzi. Hitlerowi nie udało się dokończyć niemieckiej ekspansji na wschód, czyli Drang'u nach Osten.” Natomiast Hitler spowodował wielką ucieczkę Niemców z ziem słowiańskich, tak zwany „Ost Flucht." Iwo Cyprian Pogonowski
Sowietskij Cziełowiek, czyli paradygmat Nieświętej pamięci Karol Marx powiedział kiedyś, że „Socjalizm zostanie zbudowany w krajach o najwyższym rozwoju gospodarczym”. Tak stało się rzeczywiście - a nie było to trudne do przewidzenia. Socjalizm jest bowiem systemem tak absurdalnym, że Norman Bolrlaugh musiał wymyślić pszenicę dającą w jednym kłosie 65 ziaren (a nie 12), by socjaliści mogli zmarnować z tego 2/3 - a Ludzkość nie umarła z głodu. Ilustruje to słynny dowcip ormiański w postaci pytania do Radia Erewań: „Drodzy Towarzysze z Radia Erewań: czy można w Armenii zbudować socjalizm?” Odpowiedź, jak w każdym dowcipie ormiańskim, brzmiała: „W zasadzie tak - ale lepiej w Gruzji…” Niektórzy sądzą, że przyczyną niewydolności socjalizmu są wady natury ludzkiej - co ilustruje kolejny dowcip: „Drodzy Towarzysze z Radia Erewań: czy można zbudować socjalizm w Luksemburgu?”; odpowiedź: „W zasadzie tak - ale szkoda tak małego kraju na tak wielkie złodziejstwa…” Istotnie: w krajach takich, jak Dania, Norwegia lub Szwecja socjalizm nie doprowadził (na razie…) społeczeństwa do nędzy, gdyż tam za kradzież ucinano ręce - i ludzie jakoś mało kradli, choć w socjalizmie aż się o to prosi. Doprowadził za to do kompletnego zastoju - i upadku moralnego. Socjalizm - to tak naprawdę styl myślenia. Uważania siebie nie za człowieka, tylko za mrówkę, „członka społeczności”, „Człowieka Sowieckiego”. I cały wysiłek Czerwonych skierowany jest właśnie na to, by człowiek tak myślał: nie o sobie, lecz o mrowisku (czego absurdalną ilustracją jest, że człowiek kupując samochód, ma nie myśleć o tym, czy jest tani i szybki - lecz „czy nie wydalał za dużo dwutlenku węgla”!) Gdy zostanie stworzony paradygmat, gdy utrwali się pewien sposób widzenia rzeczywistości - to umarł w butach. Gdy dwa pokolenia kształcone były na (świetnym skądinąd poetycko…) wierszu śp. Władysława Broniewskiego i powtarzały z zapałem: „…Ale Komuna się nie podda, Komuna śmiercią gardzi! Paryżu! Gniewny okrzyk podaj: „Do broni, Komunardzi! (…) Nim chmary żołdactwa runą, Nim przejdą po naszym ciele:
na barykady, Komuno! Do broni, obywatele!” to już tkwi w podświadomości. I bardzo niewielu ludzi potrafi sobie potem wyrozumować, że owo „żołdactwo” to byli ludzie, którzy przyszli uwolnić Paryż spod okupacji pijanej tłuszczy, która mordowała co wybitniejszych ludzi, rabowała wszystkich i gwałciła (tylko kobiety - „postęp” nie zaszedł wtedy tak daleko, jak teraz). Wyrozumowanie - to jedno, a odruchy wpojone w dzieciństwie - to drugie. Te odruchy zostają. Dlatego właśnie Czerwoni, ilekroć muszą rządzić w koalicji, żądają dla siebie dwóch stanowisk: Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (by kształtować teraźniejszość) i Ministerstwa „oświaty” czy innej „edukacji narodowej” - by kształtować przyszłość. Bo, jak słusznie zauważył śp. ks. Stanisław Staszic: „Zawsze takie Rzeczpospolite będą, jakie ich młodzieży chowanie”. Więc III Rzeczpospolita jest taka, jaka jest - bo jej obywatele byli chowani za sanacji, za okupacji hitlerowskiej (narodowo-socjalistycznej!), za okupacji stalinowskiej (komunistycznej - choć, na szczęście, już nie bolszewickiej!), i w różnych swojskich socjalizmach. Nikt nie pamięta czasów, kiedy panowała tu normalność - bo musiałby w 1914 roku mieć już paręnaście lat!!! Socjalizm stał się drugą skórą człowieka. „Obywatele” po prostu nie potrafią sobie wyobrazić życia w normalnym państwie, które NIE zajmuje się np. tym, jak rodzice wychowują swoje dzieci, ani tym czy „obywatele” zrobili sobie jakieś badania profilaktyczne. Państwo nie zajmowało się wbijaniem dzieciom do głowy, że nie wolno kraść - i, proszę sobie wyobrazić, choć mówiły to dzieciom tylko matki, a pilnowali ojcowie z pasem w ręku, złodziejstwo było znacznie mniej rozpanoszone, a mafii w dzisiejszym sensie w ogóle nie było!! Obecnie mamy do wyboru dwie metody: wprowadzić Prawa Drakona i siłą przywrócić normalność - albo czekać parę pokoleń, aż oliwa sprawiedliwa… tyle, że zalewający Europę muzułmanie nie będą czekać! JKM
W swoim czasie śp. Franciszek Mitterrand, który objął prezydenturę Francji pod hasłami wręcz lewackimi, zaczął te hasła realizować. Po roku zadłużenie V Republiki wzrosło o $55 mld - i Mitterrand kopnął socjalizm w kąt, przywracając nieco normalności. Cieszymy się, że Polska ma się najlepiej spośród 27 krajów, które miały nieszczęście wpaść w łapki eurokratów. Ale i w - też bardzo zlewicowanej - Brazylii JE Ludwik Ignacy da Silva (ps. „Lula”) zapowiedział, że mimo nacisków nie zlikwiduje niezależności banku centralnego (w domyśle: by dodrukować pieniądze...) - i nie podniesie ponownie podatku konsumpcyjnego od samochodów (obniżono go w grudniu w ramach walki z kryzysem)! Jak widać parę lat rządzenia nawet socjalistów uczy rozumu. Niestety: tylko w niektórych krajach. Eurokraci np. nadal „walczą z kryzysem” podnosząc podatki - i dodrukowując pieniądze. Można by napisać: „A niech sobie to robią: im słabsze Niemcy, tym lepiej dla Polski!” - gdyby nie to, że ta część naszego przemysłu, która pracowała na export, też zostaje uderzona przez te kretyńską politykę KE. Jednej tylko rzeczy nie mogę zrozumieć: ludzie z PO potrafią nie uledz naciskom z Brukseli i w tym „kryzysie” prowadzą w Polsce dość rozsądną politykę - a jednocześnie chyba szczerze deklarują, że Polska powinna ratyfikować ten „Traktat Lizboński”... po wprowadzeniu którego większość 26 państw po prostu zmusi III Rzeczpospolitą do prowadzenia takiej samej polityki, jak reszta państw Wspólnoty!!! JKM
SPRAWIEDLIWOŚĆ PO LATACH Nasz redakcyjny kolega-opozycjonista Antoni Zambrowski dostanie 25 tys. zł zadośćuczynienia. W czasach PRL skazano go na dwa lata więzienia za „szkalowanie narodu polskiego”, bo w marcu 1968 r. zacytował fraszkę Jana Kochanowskiego: „Nową przypowieść Polak sobie kupi, że i przed szkodą, i po szkodzie głupi”. Antoni Zambrowski został aresztowany w marcu 1968 r., a rok później, w lutym 1969 r. skazano go za szkalowanie narodu i władz PRL. Odsiedział w sumie 16 miesięcy. Zastosowano wobec niego przepisy tzw. małego kodeksu karnego, przewidującego surowe kary za najmniejszy sprzeciw. Wyrok został uchylony dopiero w 1991 roku. Trzeciego czerwca b.r. Sąd Okręgowy w Warszawie przyznał na wniosek 75-letniego Antoniego Zambrowskiego najwyższe możliwe zadośćuczynienie przewidywane przez ustawę o uznaniu za nieważne orzeczeń wydanych wobec osób represjonowanych za działalność na rzecz niepodległego bytu państwa polskiego. - Maksymalna kwota jest w tym przypadku zasadna; chodzi o skompensowanie cierpień i krzywd moralnych - powiedziała w uzasadnieniu wyroku sędzia Anna Iwaszko. Wyrok jest nieprawomocny, ale prokurator nie będzie się odwoływał, bo sam wnosił o zasądzenie takiej kwoty. - Jestem wdzięczny mojemu mecenasowi Janowi Krawczykowi, bo dzięki jego zaangażowaniu uzyskałem odszkodowanie - mówi nam Antoni Zambrowski. - Tej sprawy nie sposób zapomnieć. w śledztwie esbecy poniżali mnie, mówiąc: „To nie pana kraj; nie pana naród”. Byłem zamykany z więźniami kryminalnymi, co było dodatkową dolegliwością, w więzieniu pogorszyło się moje zdrowie. Skutkiem mojego pobytu w więzieniu był również rozkład pożycia małżeńskiego z moją ówczesną żoną. Na skutek kampanii propagandowej przeciwko mnie nabawiłem się ciężkiej nerwicy, a po wyjściu z więzienia nie mogłem długo znaleźć pracy. Przed aresztowaniem robiłem doktorat, którego nie mogłem potem kontynuować. Żeby zarobić na utrzymanie pracowałem między innymi jako stróż na budowie - relacjonuje Antoni Zambrowski, który był także internowany i skazany w stanie wojennym. Zgodnie z ustawą zadośćuczynienie przysługuje tylko z tytułu jednej represji. Pytany przez sąd, co wybiera, Antoni Zambrowski wybrał sprawę swego niesłusznego aresztowania i bezzasadnego wyroku z lat 60. Antoni Zambrowski przed sądem podkreślił, że nie można go utożsamiać z grupą „komandosów”, bo od Jacka Kuronia i Adama Michnika różniło go akcentowanie roli Kościoła i niepodległości Polski. Sprawa odszkodowania dla Antoniego Zambrowskiego toczyła się od wielu lat. W 2006 r. Sąd Najwyższy zdecydował, że z powodu przedawnienia roszczeń Antoni Zambrowski nie dostanie odszkodowania za wyrok z 1969 r., ale uzyskał je dzięki nowelizacji ustawy mówiącej o tym o tym, że skazani z lat 1944-1989 za działalność na rzecz niepodległości mogą starać się o kwotę do 25 tys. zł. O wydarzeniach z marca 1968 roku, którymi w kontekście odszkodowania dla Antoniego Zambrowskiego zajmował się warszawski sąd, można przeczytać w jego autobiograficznej książce pt. „Syn czerwonego księcia”, która niedawno ukazała się na rynku księgarskim. dk
Nieco informacji - czyli F. Stankiewicz donosi!
1. Polityka Tuska i PO prowadzi do zniszczenia społeczeństwa, do pogardy wobec przeciwników politycznych, a w konsekwencji do gróźb, napadów, a w przyszłości może nawet morderstw. To śmiała teza, ale proszę przeczytać artykuł spod poniższego linku. Czas pogardy. Wiele miesięcy temu postanowiłem, że zrezygnuję z zamieszczania własnych wpisów. Mniejsza o powód bo nie o to dziś chodzi. Tym razem postanowiłem postąpić inaczej bo uważam, że nie mam prawa zachować milczenia w związku z przemyśleniami, które mnie nachodzą. Przyczyną tego zwrotu było zdarzenie, o którym się niedawno dowiedziałem. Grupa młodych ludzi pobiła aktorkę grającą w spocie wyborczym PiS, czemu towarzyszyły wyzwiska sugerujące, że to właśnie jej udział po stronie PiS jest przyczyną pobicia. Zrozumiałem wtedy, że moje obawy sprzed czterech lat zaczęły się urzeczywistniać. Ale może po kolei. Już kiedy po raz pierwszy Donald Tusk wyraził się z pogardą per „moherowe berety” o osobach, które nie oddały na niego głosu w wyborach z 2005 roku, poczułem głęboki niepokój. Dlaczego? Bo za słowami tymi kryła się pogarda. Pogarda pozwalająca jednym ludziom poczuć wyższość nad innymi. Przecież zgodnie z tymi słowami, kryterium wartości człowieka stały się wiek i postępowość poglądów. Oznacza to, że najbardziej tępy „dres”, miał prawo poczuć się czymś lepszym niż starsza mająca tradycyjne poglądy osoba. Jedynym kryterium wartości człowieka stawała się młodość i ewentualnie różnie rozumiana postępowość. Wielu powiedziało by pewnie, że nic wielkiego przecież się nie stało. Moim zdaniem jest inaczej a kluczem jest tu właśnie słowo pogarda. Nienawiść zdarza się dosyć często wśród ludzi, ale nastroje mijają, ludzie z czasem sobie wybaczają. Jest jeden wyjątek. Tym wyjątkiem jest nienawiść oparta na pogardzie. W tym wypadku nie ma miejsca na wybaczenie, bo nie ma czego wybaczać. Wybaczać można równym sobie ale nie istotom niższym. Wielu z nas pewnie doskonale kojarzy zjawisko o którym piszę. Przecież to dokładnie taka pogarda doszła do głosu gdy Niemcy zaczęli rysować żydom na sklepach gwiazdy Dawida. Niemcy pod rządami Hitlera, nienawidzili żydów, ale nigdy żaden z nich nie zastanawiał się nad kwestią czy ma coś żydom wybaczać. Ta nienawiść była inna, była oparta na pogardzie a to znaczyło jedno, że obiekt pogardy trzeba wyeliminować. Nie tak wiele lat później, przywódca Mao rozpoczął rewolucję kulturalną w Chinach. Zginęło wiele milionów ludzi. Warto zwrócić uwagę, że rewolucjonistami mordującymi swoich nauczycieli, artystów i intelektualistów byli młodzi, kilkunastoletni ludzie. Powstaje pytanie, co ich skłoniło do tego bestialstwa, czyżby tak znienawidzili swoich nauczycieli za słabe oceny? Oczywiście ironizuję. W rzeczywistości znowu mamy do czynienia z tym samym zjawiskiem. Ktoś powiedział młodym ludziom, że to oni są tą wartościową częścią społeczeństwa, siłami postępu. Natomiast wszyscy pozostali to godni pogardy wstecznicy. Ten sam mechanizm zadziałał w Kambodży. Oddziały Czerwonych Khmerów, składające się w większości z uzbrojonych nastolatków wymordowały 12 milionów ludzi. Dlaczego? Bo byli zbyt mało postępowi a przez to godni pogardy. Dlaczego o tym piszę. Dlatego, że od dnia wyborów w 2005 roku, kiedy padły znamienne słowa o „moherowych beretach”, mam wrażenie, że pewien film zaczyna się znowu powtarzać. Nie wiem czy świadomie czy tylko instynktownie, ale Donald Tusk zaczął wykorzystywać mechanizm pogardy do odniesienia sukcesu. Cały PR za czasów rządów PiS budowany był w oparciu o tworzenie pogardy. Postępowi, wykształceni, nowocześni zwolennicy PO i ciemnogród, zacofana wieś, robole - zwolennicy PiS. Drobne często śmieszne zdarzenia przetwarzane były na symbole. Brak komórki - widzicie młodzieży, wy ich używacie od 6 roku życia a ten ciemny PiS-owiec jej nie ma. Nie ma, znaczy nie umie używać. Po prostu ciemniak. Brak konta? Widzicie młodzieży, wy często w wieku nastu lat macie konta bankowe, i używacie bankomatów. On nie ma. Zapewne nie umie założyć, albo nie umie używać bankomatu. Po prostu zacofany kmiot. Taka była linia PR-u PO. Dawanie młodym do zrozumienia, że są czymś lepszym i oczywiście doskonale docenianym przez przedstawicieli PO, od starszych, którzy często nie używali komputera, komórki, czy bankomatu. Oczywiście młody człowiek nie wnika już tak głęboko, żeby sobie zdawać sprawę, że 50% jego kolegów umie tylko włożyć płytę i odpalić instalkę programów a sformatowanie dysku jest dziś dla wielu synonimem wtajemniczenia informatycznego. On wie, że jest nowoczesny bo on siedzi przed komputerem a jego dziadek nie. Ta forma PR doskonale trafiała i doskonale się sprawdziła. Nawet najmniej lotny uczeń, znający obsługę kilkunastu funkcji swojej „komóry”, mógł się poczuć lepszy od babci w berecie idącej do kościoła, a nad tym że ta babcia jest wykładowcą na uniwersytecie już się nie musiał zastanawiać. Zresztą i tak był lepszy, bo ona była „moherem” a on nie. Kampania pogardy była skuteczna. Młodzi ludzie ze średnich szkół, przed wyborami w 2007 roku, z dużym niepokojem mówili mi, że nie odważyli by się w klasie przyznać, że popierają PiS. Gdy słysząc to pierwszy raz ich obśmiałem, wytłumaczyli, ze to nie jest wcale taka błaha sprawa. Przyznanie się do popierania PiS oznaczało docinki, często wyzwiska i ... no właśnie. Pogardę! Potem mieliśmy wybory. No właśnie. Co najbardziej zapamiętałem z tamtego czasu? Słowa naszych polityków z najwyższej półki. Te Bartoszewskiego o "bydle", te Sikorskiego o "likwidowaniu watach" i wiele, wiele jeszcze innych. Czy nie świadczą one dobitnie o pogardzie tych ludzi dla innych ludzi? Oczywiście sam inicjator Donald Tusk jest dziś człowiekiem miłości. Stać go na to, ma już innych od brudnej roboty. Słyszymy ich codziennie. Kierunek PR Platformy, nie zmienia się ani o jotę, mimo kolejnych wygranych wyborów. Na koniec chciałbym zapytać. Profesorze Bartoszewski, czy pamięta Pan jeszcze czasy gdy jedni ludzie byli dla drugich bydłem? Ministrze Sikorski, czy kiedykolwiek w czymś ci zawiniłem, że mówisz o dożynaniu mnie? Panie redaktorze Michnik, jak się mają teksty o nienawiści, które Pan kiedyś pisał, w odniesieniu do ludzi, których Pan dziś wypromował? Zacząłem się ostatnio zastanawiać nad sprawa, o której nigdy wcześniej nie myślałem. Czy kiedyś na ścianie mojego domu zobaczę napis „brudny pisowiec”? Czy ktoś wrzuci mi niedługo do ogrodu płonące śmieci? Młodzi ludzie czy o taką Polskę wam chodzi? A jeżeli tak, to czy te 2 miliony ”PiS-owców” mają wyjechać? Nie ma tu dziś dla nich miejsca na dom? I czy to wystarczy, czy raczej mamy liczyć się z dorżnięciem?
2.Kiedy rzekomo pobito w Warszawie rabina Schudricha policja natychmiast wszczęła śledztwo z urzędu. Kiedy pobito aktorkę znaną ze spotu PiS policja udaje, że nie może nic zrobić. Kiedy Pani Cugier-Kotka składa zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa jest przesłuchiwana aż 3 godziny. Działanie policji to skandal. Jaka jest rola Policji w sprawie pobicia Cugier-Kotki? Na początek retrospektywnie: „(...) Do haniebnego ataku doszło na jednej z warszawskich ulic. Młody mężczyzna z okrzykiem: „Polska dla Polaków” podbiegł do rabina spacerującego w otoczeniu towarzyszących mu osób. Gdy ten odwrócił się i zapytał go, dlaczego tak krzyczy, został uderzony w klatkę piersiową. Gdy Schudrich chciał obronić się przed ciosem, napastnik prysnął mu w twarz gazem pieprzowym i zbiegł. Atak na rabina to druga już na przestrzeni kilkunastu dni fizyczna napaść uliczna motywowana względami ideologicznymi. W warszawskim szpitalu przebywa jeszcze młody człowiek dźgnięty nożem przez nazistów. W Komendzie Głównej Policji powołany został specjalny zespół śledczy. (…)” (Trybuna) Wydaje się, że niektórym należy się przypomnienie jak na chuligańsko-bandyckie incydenty reagowano w czasach kiedy Polską rządził kaczyzm. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że sprawcę ataku na rabina Schudricha schwytano. Udało się to zrobic bez najmniejszego problemu (samego Schudricha po kilku dniach przyjął Prezydent Kaczyński). Nieznany “nazista”, który zaatakował nożem wspomnianego anarchistę został ujęty również. Okazało się, że bandyta z ideologią nie miał nic wspólnego i najzwyczajniej w świecie chciał się zemścic za wcześniejsze pobicie. O Pani Cugier-Kotce napisano bardzo wiele. Chyba nie ma sensu w tej chwili powtarzac wszystkich argumentów świadczących za czy przeciw jej wiarygodności. Wystarczy stwierdzić, że sprawa jej pobicia i znieważenia jest jak na razie problemem tylko i wyłącznie publicystycznym. Policja, która ustawowo powinna się zajmować tego typu incydentami w samej sprawie nie zrobiła nic. Mało tego. Wygląda na to, że panowie policjanci nie chcieli mieć z całą sprawą nic wspólnego. Do takich wniosków można dojśc kiedy uświadomimy sobie, że C-K policję wzywała kilka razy a policjanci po pojawieniu się na miejscu powiedzieli jej, że nic nie mogą zrobić i skierowali ją na… komisariat w celu dopełnienia formalności. Różnica pomiędzy sprawą pobicia C-K a incydentami wymienionymi na początku jest uwidoczniona w postępowaniu Policji. O ile w poprzedich przypadkach policjanci wykazali się stuprocentową skutecznością o tyle teraz mamy do czynienia z marazmem który można porównać do postawy nieszczęsnych stróżów prawa z Włodowa. Sprawa pobicia Pani Cugier-Kotki powinna być wyjasniona przez policje i tylko przez nią. To ta instytucja powinna rozwiać wszelkie wątpliwości analogicznie do w/w przypadków rabina Schudricha i dźgniętego nożem anarchisty. Zasłanianie się argumentami, które można określić mianem uchybień formalnych ze strony ofiary jest równie kuriozalne co mówienie o znikomej szkodliwości społecznej domniemanych sprawców. Pozdrawiam PS: Sam kiedyś byłem świadkiem pobicia. Przy składaniu zeznań na Policji urocza pani inspektor już na początku przesłuchania zagroziła mi grzywną za spóźnienie. Po tym poinformowała mnie o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań. Na koniec oznajmiła, że sprawa najprawdopodobnie zostanie umorzona. Cóż. Policja potrafi... Nagłaśnianie lub wyśmiewanie agresji wobec znanych ludzi zależy od tego czy dana osoba należy do establishmentu czy nie.
3. Na złodzieju czapka gore Nic tak nie boli jak usłyszenie przykrej prawdy o sobie samym. Po wczorajszych zarzutach o brak obiektywizmu mediów, które padły z ust Jarosława Kaczyńskiego, trwa ostra nawalanka, ośmieszanie i atakowanie prezesa PiS. Połączone siły TVN24 i radia zet przechodzą samych siebie. Powstają „spontanicznie” zabawne piosenki, a w drwinach prześcigają się dziennikarze stacji Waltera wespół z szefem zetki Kozyrą, Rafałem Bryndalem, Moniką Olejnik. Drugi temat dnia to zorganizowana akcja odbierania wiarygodności i dyskredytacji Pani Anny Cugier-Kotki. Nie przesądzam tego, jak z owym napadem było naprawdę, ale warto na tym przykładzie ukazać faryzeizm i dziennikarskie zakłamanie. O tym czy w mediach zwycięży empatia i współczucie czy podejrzliwość i ataki na potencjalną ofiarę decyduje głównie to, kim ona jest lub po której stronie politycznej barykady stoi. Pamięć ludzka, o czym pracownicy mediów doskonale wiedzą, jest niezwykle krótka, co umożliwia najbezczelniejsze manipulacje i stosowanie podwójnych standardów. Aby ujrzeć skalę tego kompromitującego media zjawiska, przyjrzyjmy się kilku słynnym „napadom”. Jest sobota, 27 maja 2006 roku. Trwa wizyta Benedykta XVI w Polsce. Tym razem wielki religijne wydarzenie, wyjątkowo nie jest poprzedzone żadnymi sensacjami Gazety Wyborczej czy TVN24, typu „Ewangelia św. Judasza, odnalezienie po raz kolejny grobu Jezusa czy jego intymne związki z Marią Magdaleną. Nazajutrz papież ma się udać do Auschwitz. Jak grom z jasnego nieba w mediach pojawia się informacja o brutalnym ataku w Warszawie na naczelnego rabina Polski Michaela Schudricha. Jeszcze przed przeprowadzeniem śledztwa, zebraniem dowodów, ustaleniem jakichkolwiek faktów, oburzeni dziennikarze, politycy, policja, spieszą z wyrazami ubolewania i przeprosinami i domagają się głowy sprawcy. Informacja idzie w świat i polski antysemityzm przesłania papieską pielgrzymkę. Nikogo już później nie interesuje, że z brutalnego napadu stopniowo robi się tylko napad, przechodzący później w zaczepkę by skończyć się atakiem słownym. Uderzony rzekomo rabin nie ma żadnych obrażeń i nie przedstawia obdukcji, a napastnik miał na ręce, którą miał zadać podobno cios, uniemożliwiający to opatrunek. Nie ma żadnych postronnych świadków zdarzenia. Finał. Dwa lata więzienia w zawieszeniu, plus 4 tysiące złotych grzywny. Jest końcówka kampanii wyborczej 2007 roku. Kuta na cztery nogi, cyniczna łapówkarka, Beata Sawicka z PO występuje w sejmie na słynnej „płaczącej” konferencji prasowej. Media dokonują rzeczy wydawałoby się niemożliwej. Osoba, którą cala Polska mogła ujrzeć inkasująca łapówkę i usłyszeć jej bezczelne plany „kręcenia lodów” na prywatyzacji służby zdrowia, staje się nagle ofiarą miłości i ataku bezwzględnych funkcjonariuszy CBA. Dzisiaj to nie ona przemierza Polskę wzdłuż i wszerz od prokuratury do prokuratury, lecz ówczesny minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. Ewidentne dowody przestępstwa przestają być już tak oczywiste i sąd wśród medialnej ciszy zwraca sprawę z powrotem do prokuratury. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że aktorkę znaną ze spotów PiS pobito z powodów politycznych. Wcześniej grożono jej śmiercią. Grupa mężczyzn czekała rano pod domem aktorki. Usłyszała wyzwiska: "Możesz mnie w d... pocałować sprzedajna dziwko PiS-u". Czy to było zlecenie, czy wystąpienie pewnej części elektoratu Platformy Obywatelskiej?
4. "Pod rządami PO Polska maszeruje w stronę Białorusi" Prezes PiS Jarosław Kaczyński domaga się od rządu Donalda Tuska schwytania i ukarania sprawców pobicia znanej ze spotów PiS aktorki Anny Cugier-Kotki. Jego zdaniem, w grę wchodzą motywy polityczne. - Pod rządami PO Polska naprawdę maszeruje w stronę Białorusi - stwierdził były premier. Jak donoszą media, Cugier-Kotka została w sobotę pobita. Bohaterka spotów wyborczych PiS, a wcześniej PO, została zaczepiona przez trzech mężczyzn w sobotę rano na jednej z ulic w Warszawie. Twierdzi, że zaczęli ją wyzywać, a potem szarpać i kopać. Napastnicy mieli zwrócić się do kobiety: "Możesz mnie w d... pocałować sprzedajna dz... PiS-u". Kobieta utrzymuje, że już wcześniej dostawała pogróżki. Na miejscu PO bym szczególnie dążył do wykrycia sprawców, bo tego rodzaju elektorat chwały nie przynosi Jarosław Kaczyński - Nie wiem, czy to było zlecenie, czy wystąpienie pewnej części elektoratu Platformy Obywatelskiej, ale w każdym razie na pewno było to wydarzenie skandaliczne - powiedział na konferencji prasowej szef PiS. - Domagam się od rządu, osobiście od premiera, od wicepremiera Schetyny, od ministra sprawiedliwości Czumy, żeby sprawcy zostali schwytani i odpowiednio potraktowani - podkreślił. Jego zdaniem, do pobicia i obrażenia aktorki doszło w piątek. - Pani była przez dłuższy czas w szoku, ale w tej chwili zdecydowała się na wszystkie działania związane z obdukcją, wystąpienie do policji. I ja oczekuję, że władze, w szczególności minister Schetyna, uczynią wszystko, by sprawcy zostali schwytani - powiedział J. Kaczyński. Prezes PiS nie ma najmniejszych wątpliwości, że "chodziło tutaj o motywy polityczne". - Bo do pani Cugier-Kotki mówiono per - już tutaj nie użyję słowa - ...pisowska. Więc nie ma najmniejszych wątpliwości, że to nie był przypadek - dodał. Zaznaczył, że już wcześniej Cugier-Kotka otrzymywała pogróżki. - Mamy tutaj do czynienia z sytuacją, kiedy osoba, która poprze partię opozycyjną, podlega bardzo ostrym swego rodzaju represjom - zaznaczył. Jak powiedział, nie sądzi, aby były to represje ze strony państwa, a ze strony "elementów zdemoralizowanych". - Ja na miejscu PO bym szczególnie dążył do wykrycia sprawców, bo tego rodzaju elektorat chwały nie przynosi - dodał. Prezes PiS zapowiedział też, że jeśli będzie trzeba wynająć Cugier-Kotce ochroniarza, PiS to zrobi. - Pani wyświadczyła nam przysługę i czujemy się odpowiedzialni za jej sytuację, chociaż wolelibyśmy żyć w kraju, gdzie tego rodzaju ochrona nie jest potrzebna. Pod rządami PO Polska naprawdę maszeruje w stronę Białorusi - mówił. (jks, zel) Prokurator: moi przełożeni chronią polityków z PO. Chciałem wezwać na świadka znanego posła, jednego z liderów rządzącej PO i pewnego wiceministra. Ująłem to w planie śledztwa, sporządziłem stosowne notatki i przygotowałem zaproszenia na przesłuchanie. Przez rok mimo regularnych wniosków nie dostawałem na to zgody. - Nieoficjalnie słyszałem, że przesłuchiwanie tych dwóch świadków może się nie spodobać ministrowi sprawiedliwości. Wreszcie w kwietniu, gdy miała zapaść decyzja w sprawie moich wniosków, przełożeni odsunęli mnie od sprawy i wysłali na przymusowy urlop.
5. Prokurator: moi przełożeni chronią polityków z PO Czy bydgoski prokurator został odsunięty od śledztwa i wysłany na urlop, bo chciał przesłuchać Stefana Niesiołowskiego? - Chciałem wezwać na świadka znanego posła, jednego z liderów rządzącej PO i pewnego wiceministra. Ująłem to w planie śledztwa, sporządziłem stosowne notatki i przygotowałem zaproszenia na przesłuchanie. I zaczęły się kłopoty - opowiada na łamach „Newsweeka” bydgoski prokurator Jarosław Duś. - Przez rok mimo regularnych wniosków nie dostawałem na to zgody. - Nieoficjalnie słyszałem, że przesłuchiwanie tych dwóch świadków może się nie spodobać ministrowi sprawiedliwości. Wreszcie w kwietniu, gdy miała zapaść decyzja w sprawie moich wniosków, przełożeni odsunęli mnie od sprawy i wysłali na przymusowy urlop - dodaje. Prokurator nie chciał zdradzić szczegółów. Dziennikarze "Newsweeka" sprawdzili więc sami, jakie śledztwa prowadził. Po nitce do kłębka trafili na ślad drobnej z pozoru historii, która wystraszyła bydgoskich śledczych.
Prokurator oskarża przełożonych o chronienie polityków Czy bydgoski prokurator został odsunięty od śledztwa i wysłany na urlop, bo chciał przesłuchać Stefana Niesiołowskiego? - Chciałem wezwać na świadka znanego posła, jednego z liderów rządzącej PO i pewnego wiceministra. Ująłem to w planie śledztwa, sporządziłem stosowne notatki i przygotowałem zaproszenia na przesłuchanie. I zaczęły się kłopoty - opowiada „Newsweekowi” bydgoski prokurator Jarosław Duś. - Przez rok mimo regularnych wniosków nie dostawałem na to zgody. - Nieoficjalnie słyszałem, że przesłuchiwanie tych dwóch świadków może się nie spodobać ministrowi sprawiedliwości. Wreszcie w kwietniu, gdy miała zapaść decyzja w sprawie moich wniosków, przełożeni odsunęli mnie od sprawy i wysłali na przymusowy urlop - dodaje. Prokurator nie chciał zdradzić szczegółów. Sprawdziliśmy więc sami, jakie śledztwa prowadził. Po nitce do kłębka trafiliśmy na ślad drobnej z pozoru historii, która wystraszyła bydgoskich śledczych. Kęsowo to niewielka gmina w Borach Tucholskich, kilkanaście kilometrów od Chojnic. Jej włodarze wpadli na prosty pomysł, jak podreperować skromny budżet gminny. Postanowili dogadać się z firmą użyczającą fotoradary i zarabiać na mandatach. Czysty zysk. Tym bardziej, że urządzeń nie trzeba kupować, bo wyspecjalizowane firmy mogą je użyczyć lub wydzierżawić. W zależności od umowy taka firma zarabia albo na opłacie dzierżawnej, albo na pomocy gminnym strażnikom w sporządzaniu dokumentacji niezbędnej do wlepienia i rozliczenia mandatu. Im więcej mandatów, tym więcej zarabiają gmina i firma - operator radaru. Takim operatorem jest m.in. Radarsystem. Z tą właśnie firmą umowę podpisali włodarze gminy Kęsowo. Niegdyś współwłaścicielem tej spółki był ówczesny szef gminnej straży w Kęsowie. W marcu 2008 roku policjanci z Wydziału Prewencji Komendy Wojewódzkiej w Bydgoszczy wszczęli rutynową kontrolę w straży gminnej w Kęsowie, by sprawdzić, jak strażnicy radzą sobie z rozliczaniem mandatów. Podczas kontroli policjanci odkryli sporo nieprawidłowości i skierowali sprawę do prokuratury w Bydgoszczy. Dokumenty trafiły do prokuratora Jarosława Dusia. Czy bydgoski prokurator został odsunięty od śledztwa i wysłany na urlop, bo chciał przesłuchać Stefana Niesiołowskiego? - Postępowanie prowadzone jest przeciwko wójtowi gminy Kęsowo Radosławowi J. jako podejrzanemu o nieumyślne przekroczeniu uprawnień - mówi Jan Bednarek, rzecznik prokuratury okręgowej w Bydgoszczy. Zdaniem prokuratury wójt dopuścił, by wykrywaniem łamiących przepisy kierowców zajmowała się nieuprawniona do tego prywatna firma, a nie straż gminna. Drugi zarzut to niekierowanie w terminie wniosków do sądu o ukaranie sprawców drogowych wykroczeń. Słowem, nic wielkiego. Ot, nieumyślne niedopatrzenie i bałagan w papierach. Tyle że policjanci dołączyli do sprawozdania z kontroli notatki, w których napisali, że podczas kontroli samorządowcy i przedstawiciele firmy radarowej powoływali się na wpływy w MSWiA i u wicemarszałka sejmu Stefana Niesiołowskiego. - Zarówno sprawozdanie z kontroli, jak i materiały w tej sprawie zgromadzone są przedmiotem śledztwa - mówi pytana o policyjne notatki podkom. Monika Chlebicz, rzecznik Komendanta Wojewódzkiego Policji w Bydgoszczy. Współwłaściel firmy Radarsystem Jerzy Gorgoń w rozmowie z „Newsweekiem” przyznaje, że poprosił swojego znajomego Stefana Niesiołowskiego, by ten pomógł zorganizować spotkanie z nadzorującym policję wiceszefem MSWiA gen. Adamem Rapackim. - Pojawiły się generalne wątpliwości, jak prowadzić dokumentację związaną z pracą radaru. Dlatego doprowadziłem do spotkania niektórych komendantów straży z różnych gmin z Rapackim. A o załatwienie spotkania poprosiłem Niesiołowskiego - tłumaczy Gorgoń. Wicemarszałek Sejmu przyznaje, że zna Gorgonia, ale zupełnie inaczej zapamiętał jego prośbę. - Przyszli do mnie z wójtem ze skargą na policję. Żalili się, że jest na nich zapis w komendzie, że są krzywdzeni przez policję i dlatego chcą się dostać do Rapackiego - mówi Niesiołowski. Wicemarszałek mocno zaangażował się w pomoc znajomemu i wystarał się o audiencję w MSWiA. Samorządowcy nic jednak u Rapackiego nie wskórali. - Było spotkanie, wzięła w nim udział naczelnik z ministerstwa odpowiedzialna za kontakty z samorządami i strażami gminnymi - mówi „Newsweekowi” Adam Rapacki. Wiceminister wspomina, że w zdecydowanych słowach pouczył samorządowców, iż prywatne firmy nie mogą rozliczać grzywien z mandatów i czerpać z tego korzyści, a policja miała prawo do kontroli straży. Czy bydgoski prokurator został odsunięty od śledztwa i wysłany na urlop, bo chciał przesłuchać Stefana Niesiołowskiego? I o te spotkania chciał zapytać Rapackiego i Niesiołowskiego prokurator Duś. Miała to być rutynowa rozmowa. Żadnych oskarżeń, żadnych zarzutów. Ale się nie udało. Czy szefostwo prokuratury w Bydgoszczy przestraszyło się wiceszefa MSWiA, czy wicemarszałka Sejmu, a może jego przyjaciela, ministra sprawiedliwości Andrzeja Czumy? - Te przesłuchania byłyby niczym więcej jak robieniem sensacji. W naszym przekonaniu zebrany materiał nie dawał podstaw do wzywania tych świadków - tłumaczy Andrzej Kiedrowicz, szef prokuratury okręgowej w Bydgoszczy. Ale nie wyjaśnia, dlaczego prowadzący sprawę prokurator Duś akurat teraz, gdy kończył śledztwo i miała zapaść decyzja w sprawie Niesiołowskiego, został wysłany na urlop. I czy inni świadkowie bez znanych nazwisk mogliby liczyć na podobne względy prokuratury. Grzegorz Indulski
6. W okręgu 1 obejmującym województwo pomorskie ponad połowa wyborców poparła 3 kandydatów, którzy moim zdaniem absolutnie na to nie zasługują. Janusz Lewandowski uzyskał 22,29% ogółu głosów, Jan Kozłowski 14,11%, a Jarosław Wałęsa 15,33% - w sumie poparło ich ponad 51% głosujących. Dlatego opisuje krótko każdego z nich - może dzięki temu dotrze to do świadomości znacznej części Polaków i w kolejnych wyborach wybiorą lepszych kandydatów. Oto na kogo głosowała większość wyborców na Pomorzu
W okręgu 1 obejmującym województwo pomorskie ponad połowa wyborców poparła 3 kandydatów, którzy moim zdaniem absolutnie na to nie zasługują. Janusz Lewandowski uzyskał 22,29% ogółu głosów, Jan Kozłowski 14,11%, a Jarosław Wałęsa 15,33% - w sumie poparło ich ponad 51% głosujących. Dlatego opisuje krótko każdego z nich - może dzięki temu dotrze to do świadomości znacznej części Polaków i w kolejnych wyborach wybiorą lepszych kandydatów. Janusz Lewandowski - jest w dużej mierze odpowiedzialny za fiasko NFI. Dla osób, które nie wiedzą Narodowe Fundusze Inwestycyjne miały za zadanie m.in. przekazanie majątku Państwa obywatelom - dały duże dochody nielicznym oraz firmom zarządzającym nimi za grube pieniądze. Już za to tylko Lewandowski powinien być przez wyborców wyeliminowany z polityki na zawsze. Poza tym ciekawe są sprawy prywatyzacji za jego czasów - sąd orzekł, że były nieprawidłowości przy tych prywatyzacjach, ale nie ma winnych - po prostu cud (może to jeden z cudów Tuska?). Jan Kozłowski - podał zaniżone wartości nieruchomości w swoim oświadczeniu majątkowym. Mimo apeli opozycji nie udał się na urlop na czas kampanii wyborczej - co zrobiło wielu kandydatów PO z innych okręgów (np. wojewoda mazowiecki). Kompromituje się w swojej pracy, np. publicznie pokazał, że nie odróżnia kompetencji urzędów pracy powiatowego i wojewódzkiego. Mocno związany z Jackiem Karnowskim, współodpowiedzialny za wiele spraw, które teraz stopniowo wychodzą na światło dzienne. Jarosław Wałęsa - wsławił się dziesiątkami głównie nieistotnych interpelacji i pytań w trzeciorzędnych sprawach. Jego największy atut to nazwisko - tak pomocne głównie dlatego, że Lech Wałęsa jako prezydent bezprawnie dwa razy pobrał teczkę "Bolka" - minister Milczanowski przyznał przed kamerą, że zawiózł mu tę teczkę późnym wieczorem. Tymczasem to Wałęsa powinien pojechać do ministerstwa i podlegać kontroli czy nic nie zabrał. Teczkę tę dwa razy zdekompletował - za co powinien zostać sprawiedliwie osądzony. Nie zawsze najbardziej znany kandydat jest najlepszy - często warto poprzeć ludzi, których nie stać na kosztowną kampanię wyborczą w całym okręgu wyborczym (część kandydatów, którzy wydają na kampanię dziesiątki czy nawet setki tysięcy złotych mogło je przecież zdobyć kosztem podatników). Warto zagłosować na partię (kandydata tej partii) której się nie lubi, ale uważa za uczciwą, mającą dobre intencje i kompetencje. Jeśli obywatele wybierają kierując się emocjami, to nie powinni krytykować później różnych zaniedbań czy patologii w Polsce. Filip Stankiewicz
Polski sukces, to znaczy te 0,8 procent sukcesu, ma jedną piękną stronę. Obalił inną propagandową tezę, że przynależność do strefy euro jest najlepszym sposobem uchronienia się od kryzysu. Już jakoś nikt o tym nie mówi, co zrozumiałe, skoro kraje euro zostały dotkliwiej dotknięte kryzysem niż kraje walut narodowych.
7. Znaj proporcję, mocium panie Polski sukces - to znaczy te 0,8 procent sukcesu - ma jedną piękną stronę. Obalił propagandową tezę, że przynależność do strefy euro jest najlepszym sposobem uchronienia się od kryzysu. To zrozumiałe, kraje euro zostały bardziej dotknięte kryzysem niż kraje walut narodowych Propaganda to jest trudna, godna podziwu sztuka. Coś jak wyciąganie królika z kapelusza, pod warunkiem wszakże, że się tam tego królika uprzednio nie włożyło. Słowem, propaganda to nie jest wyciąganie z cylindra realnego, żywego królika, który może chrupać marchewkę i rozmnażać się jak królik, a na końcu można go obedrzeć ze skóry na czapkę, upiec w maderze i zjeść, tylko samej idei królika, pozoru królika, fantomu sterczących uszu i pompona z tyłu. Złudzenie za 2 biliony euro Najdziwniejsze, że propaganda czasami bywa skuteczna. Nawet w gospodarce. 20 lat temu, w Roku Pańskim 1989, nikt ani w Polsce, ani nigdzie indziej na świecie nie wierzył, że PRL - jak to głoszono jeszcze w czasach Gierka, przed wybuchem “Solidarności” - należy do dziesięciu najbardziej rozwiniętych krajów świata. Żadna propaganda tu nie pomagała. Niepotrzebna była statystyka, ani prawdziwa, ani nieco podrasowana. Poziom gospodarczy, jaki jest, każdy widział gołym okiem. Dlatego doszło do oddania władzy przez komunistów. Oni też widzieli. Natomiast w Republice Federalnej Niemiec elity polityczne, łącznie z rządem i kanclerzem Helmutem Kohlem, były przekonane, że propagandowa wizja NRD jako siódmego mocarstwa gospodarczego świata wykrzykiwana z Berlina Wschodniego jest prawdziwa. Na podstawie propagandy, a nie na podstawie znajomości rzeczy, w Bonn wykalkulowano sobie wtedy, że zjednoczenie Niemiec zostanie sfinansowane gładko dzięki wysoko rozwiniętej, produktywnej i dochodowej gospodarce NRD. To złudzenie kosztowało do tej pory zjednoczone państwo niemieckie około 2 bilionów euro. Nie mówiąc o funduszach unijnych. I nadal różnice między obu częściami Niemiec nie są wyrównane. Piękny był wyczyn propagandowy rządu Meksyku, który przez ostatnie dwa lata przed hiperkryzysem, który omal nie starł państwa meksykańskiego z powierzchni ziemi, chełpił się, że ma najlepszy bilans handlu zagranicznego. Gigantyczną nadwyżkę. A to po prostu inwestorzy zagraniczni wywozili wszystko, co się dało, aby ratować choć część własnych pieniędzy. Znajomy biznesmen amerykański powiedział mi potem, że gdyby się opłacało, wywoziłby także kaktusy i grzechotniki.
Polska - mocarstwo ekonomiczne Z ekonomią nie ma żartów. To dziedzina, w której propaganda, nawet pozornie skuteczna, wielce jest niebezpieczna. Wzięta za dobrą monetę rozbudza nadzieje, których spełnienie nie zależy ani od propagandzistów, ani od ich mocodawców. Zachłyśnięcie się sukcesem gospodarczym statystyk z I kwartału tego roku jest cokolwiek za głębokie. Telewizja TVN 24 ogłosiła nawet po wystąpieniu premiera Donalda Tuska i ministra Jacka Rostowskiego na wspólnej konferencji prasowej, że jesteśmy mocarstwem ekonomicznym. Jak kiedyś NRD. Wszystko dlatego, że zanotowaliśmy wzrost PKB, podczas gdy większość krajów europejskich jest na solidnym minusie. Pięknie - ale, znaj proporcję, mocium panie, jak powiadał stary Fredro. “Nawoływanie do dumy narodowej z tego, że - na razie przynajmniej - uniknęliśmy recesji, jest trochę przesadzone” Niemcy, dla przykładu, mają dramatyczny spadek PKB rzędu 6,9 proc. My wzrost rzędu 0,8 proc. Według danych Międzynarodoweg Funduszu Walutowego PKB Niemiec per capita wynosił w ubiegłym roku 44 660 dolarów. Polski - 13 799. Gdyby, co bardzo mało prawdopodobne, ta tendencja się utrzymała i Niemcom spadałoby o prawie 7 procent rocznie, a Polakom rosło o 1 procent, to zrównalibyśmy się z RFN już za lat dziesięć. Co nie znaczy, że zostalibyśmy mocarstwem. To Niemcy przestaliby nim być.
Kryzys na miarę naszych możliwości W kryzysie bardzo liczy się punkt wyjścia. Poziom, od jakiego się zaczyna i spadać, i bronić przed spadkiem. Nawoływanie do dumy narodowej z tego, że - na razie przynajmniej - uniknęliśmy recesji, jest trochę przesadzone. To tak jak radość i duma właściciela warsztatu wypalającego świszczące kogutki z gliny, podczas gdy sąsiedni koncern elektroniczny przeżywa trudności. W czasie poprzedniego kryzysu z lat 30. Antoni Słonimski napisał ironicznie o II RP, że w czasach, w których upadają wielkie międzynarodowe firmy, mały sklepik chrześcijański może się jeszcze długo utrzymać na powierzchni. Polski rząd obecny byłby godny pochwały za jedno - że nie uległ pokusie wspierania pieniędzmi publicznymi zagrożonych kryzysem przedsiębiorstw. Byłby, gdyby miał kogo (poza stoczniami) wspierać. Ale nie mamy polskich banków, które się przespekulowały, ani polskich koncernów o światowym znaczeniu, którym grozi upadłość z powodu stagnacji. Nasza gospodarka jest skromna, więc i kryzys mamy skromny. Nie na miarę potrzeb, ale możliwości. Polski sukces, to znaczy te 0,8 procent sukcesu, ma jedną piękną stronę. Obalił inną propagandową tezę, że przynależność do strefy euro jest najlepszym sposobem uchronienia się od kryzysu. Już jakoś nikt o tym nie mówi, co zrozumiałe, skoro kraje euro zostały dotkliwiej dotknięte kryzysem niż kraje walut narodowych. Świetnie by było, gdyby oddzielić ekonomię od propagandy w interesie rozsądku. Ale to się nie uda. Rozsądek ma znacznie mniejszy interes niż politycy. Autor jest felietonistą i publicystą dziennika “Fakt” Rybiński
12 czerwca 2009 Intencje zanurzone w nieświadomość... że ja muszę ciągle opisywać te jaja, które jajcarze robią codziennie z naszym państwem. Właśnie Polska Izba Gospodarcza Czystości(????!!!!- przegapiłem powstanie czegoś tak kuriozalnego, przepraszam moich czytelników za to serdecznie) domaga się stworzenia dla Polaków europejskiego dokumentu, w którym będą zawarte informacje dotyczące sprzątania. Chodzi o Polaków , którzy na co dzień parają się sprzątaniem jako zawodem, a jest ich - według Polskiej Izby Gospodarczej Brudności- około 400 000 tysięcy. W takim pracowniczym paszporcie zarejestrowany ma być przebieg pracy i kwalifikacje. Większość Polaków, wypędzonych z własnej ojczyzny przez rządzących nią urwisów, którzy zajmują się głównie podnoszeniem podatków i grabieniem ludności tubylczej, poniewiera się na obczyźnie na- jak to mówią socjaliści - „czarno” Na „jasno” nie bardzo jest jak pracować, bo tam mają też dobrodziejskie zusy, które ciągną z delikwentów- obywateli, ile tylko się da... Dla ich dobra oczywiście!
Aby uczynek państwa był dobry, musi pozostać nieznany, a o ograbianiu „obywateli” przez państwo - wszyscy wiedzą doskonale. Także - o dobrym uczynku nie ma mowy.! W obecnych warunkach osoby podejmujące pracę sprzątaczy za granicą nie mają dowodu potwierdzającego ich kwalifikacje(???). Jak biurokratyczne urwisy z Polskiej Izby Gospodarczej Czystości wprowadzą paszporty pracownicze dla sprzątaczy, nieźle się obłowią. Na pewno trzeba będzie zapłacić za adnotacje w paszporcie pracowniczym, aktualizować go od czasu do czasu, najlepiej jak najczęściej, może zapłacić jakieś składki obligujące do przynależności do Izby Czystości. No i każdy wyjeżdżający do brudnej roboty , musi mieć koniecznie przy sobie instrukcje mycia rąk z atestem(???). Potwierdzonym przez najbliższy oddział Sanepidu.. Tam opłata będzie niewysoka, w końcu chodzi o czystość rąk, a te kończyny traktowane są w sposób na wagę państwową.-priorytetowo. Nogi i uszy na razie mogą pozostać brudne. Chyba , że się będzie jechało za granicę do” pracy” jako prostytutka. W tej sprawie wszystkie niezbędne sprawy przygotowało już Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji pod kierunkiem pana Grzegorza Schetyny z Platformy, jak najbardziej Obywatelskiej. Książeczki w tej sprawie rozdają już urzędy pracy bezrobotnym jako:” Kompas podróży. Poradnik dla wyjeżdżających za granicę w celu podjęcia pracy.” W broszurce znajduje się rozdział zatytułowany „Praca w seksbiznesie i inne zawody wysokiego ryzyka”(???). Są tam porady dla kobiet, które chciałyby” pracować „jako prostytutki, striptizerki albo masażystki. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji powiada, że jak najbardziej można, zwłaszcza, że” w wielu krajach Wspólnot Europejskich prostytucja jest legalna, trzeba tylko dopełnić wielu formalności”(???). „Jeśli zamierzasz pracować w seksbiznesie, zastanów się czy na pewno chcesz i jesteś na to gotowa. A jeśli chcesz i jesteś? Zanim wyjedziesz, powinnaś zasięgnąć informacji na temat prawa i przepisów dotyczących pracy w seksbiznesie w kraju, do którego jedziesz”- radzi „polskie” Ministerstwo. Dalej można znaleźć ostrzeżenia przed możliwością zarażenia się chorobami wenerycznymi oraz handlem ludźmi. A wszystko to podane jest tonem suchego komunikatu, jak na poradnik sexwomen przystało. I pomyśleć, że urzędnicy polskiego ministerstwa, biorący udział w przyzwalaniu na prostytuowanie się polskich kobiet, w niemieckich, holenderskich czy włoskich burdelach- nie mają żadnych wyrzutów sumienia. Biorą udział w naganianiu do tego procederu Polek- różne przyszłe Teresy Orlowsky. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji zachowuje się niemoralnie, nieetycznie i próbuje zwiększyć propagandą ilość dziwek decydujących się na tego rodzaju życie. I to za pieniądze wszystkich podatników, nawet tych, którzy prostytucję uważają za zło moralne! Czy mają jakieś konszachty z mafiami naganiaczy do domów publicznych Słowianek znanych z nieprzeciętnej urody? Sprawą powinna zająć się organizacja” La Strada”, która wyszukuje kobiety porwane i przymuszane do prostytucji w zachodnich burdelach.. A Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji nie zajmuje się przypadkiem werbunkiem? Poważny urząd państwowy? Obsadzony przez poważną i „liberalną” Platformę Obywatelską? Czy ministrowi Grzegorzowi Schetynie nie śnią się przypadkiem po nocach westchnienia z rozfalowanych piersi kobiet?
Aaa.. Fee! Jak tak można! „Podobają mi się dziewczyny szczere i otwarte na różnego rodzaju czynności”, a „ obyczaj nakazuje, że kapitan spuszcza się ostatni” i jeszcze:” To nie była dziewica, tylko coś okropnego”- powypisywali młodociani na maturach. Efekt „ wychowania seksualnego” w państwowych szkołach.! Ale w poradniku jest jedno uchybienie seksualne. Nie ma nic dla wyjeżdżających do „ pracy” homoseksualistów. A ja mam dowcip, który pasowałby do poradnika., jeśli oczywiście Robert Biedroń by się zgodził, jako ekspert od tych spraw. Czterech kolegów spotyka się po wielu latach. Jeden z nich poszedł zamówić coś do picia, natomiast pozostali zaczynają rozmawiać o swoich synach. Pierwszy mówi: Jestem taki dumny z mojego syna. Zaczął pracować jako goniec, wieczorowo skończył studia. Po paru latach został dyrektorem, a następnie prezesem firmy. Stał się tak bogaty, że swojemu przyjacielowi na urodziny podarował nowego mercedesa. A ja też jestem dumny z mojego syna. Zaczął pracę jako steward w samolocie. Po niedługim czasie stał się pilotem. Założył spółkę z kilkoma wspólnikami i otworzył własną linię lotniczą. Dzisiaj jest tak bogaty, że swojemu przyjacielowi ma urodziny podarował samolot. Trzeci opowiada: - Nie wyobrażacie sobie jaki ja jestem dumny z mojego. Studiował inżynierię. Otworzył firmę budowlaną i zarobił miliony.. Pomyślcie, że na urodziny swojego przyjaciela podarował mu cudowną willę z basenem. Tymczasem wraca czwarty kumpel i pyta, o czym rozmawiali. Odpowiadają, że o synach, pytając go jednocześnie o jego syna. - Mój syn jest gejowskim żigolakiem. Utrzymankiem bogatych gejów. W ten sposób zarabia na życie! Koledzy: - Biedaczek, jakie nieszczęście! - Jakie tam nieszczęście, cudownie mu się żyje! Wyobraźcie sobie, że w tym roku na urodziny od swoich trzech klientów gejów dostał: mercedesa, prywatny samolot i willę z basenem. A wasi synowie co robią ciekawego? Rząd który prostytuuje własnych obywateli, który przyczynia się przyzwalając na ich deprawację zasługuje na potępienie. Ale czy to jest w ogóle polski rząd? Myślę, że wątpię. WJR
CUDA W GUS-IE Prognozy ekonomiczno-finansowe dotyczące sytuacji gospodarczej kraju są za rządów Platformy Obywatelskiej preparowane - twierdzą eksperci, z którymi rozmawiała „GP”. Główny Urząd Statystyczny poinformował, że wzrost Produktu Krajowego Brutto w Polsce wyniósł w I kwartale bieżącego roku 0,8 procent, Eurostat (Europejski Urząd Statystyczny) z kolei, opierając się na polskich danych, podał, że PKB w Polsce w I kwartale wzrósł o 1,9 procent w porównaniu do ubiegłego roku i był najwyższy w Unii Europejskiej - Sądzę, że faktyczny wskaźnik wzrostu PKB wyniósł około zera. Ale trudno mi kwestionować dane GUS - są to przecież oficjalne dane - bo nie znam szczegółów, jak je obliczano. Gdy przyjrzeć się statystykom dotyczącym PKB w Europie, jesteśmy na szarym końcu. Wszelkie prognozy, jakie głoszą analitycy finansowi i Ministerstwo Finansów, zweryfikuje niebawem czas. Może okazać się, że rządzący po prostu wprowadzali nas w błąd. Ministerstwo Finansów nie ma wizji, jak przestawić gospodarkę na tory rozwojowe - uważa prof. dr hab. Jerzy Żyżyński z Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego, ekonomista, były ekspert komisji śledczej ds. prywatyzacji PZU i komisji śledczej ds. prywatyzacji sektora bankowego. Zdaniem prof. dr. hab. Pawła Bożyka, ekonomisty, wykładowcy SGH, przewodniczącego prezydium Kongresu Porozumienia Lewicy, manipulując danymi, można wykazać zarówno wzrost PKB, jak i jego spadek. - Prognozy ekonomiczno-finansowe są często dokonywane w granicach statystycznej manipulacji. Wykazanie zarówno wzrostu PKB, przykładowo o +0,4 proc., jak i spadku o -0,4 proc. nie jest trudne, gdy odpowiednio dobierze się dane. Tylko w jakim celu się to robi? Żeby się pochwalić? To nie ma żadnego sensu, bo nie oddaje stanu faktycznego. Każdy przeciętny ekonomista to rozumie - mówi „GP” prof. Bożyk.
Statystyka wyborcza Według ekonomistów, wartości PKB, przewidywania zmian kursu walut czy deficytu budżetowego, a także wiele innych wskaźników ekonomicznych można przedstawić optymistycznie lub pesymistycznie w zależności od celu, jaki zostanie założony. Na takich prognozach banki mogą nieźle zarabiać. Bo jeśli najpierw postawią prognozę, że np. cena papierów skarbowych jakiegoś państwa pójdzie w górę i rzeczywiście tak się stanie, to na tej operacji zarobią. Lub odwrotnie - jeśli postawią, że ich wartość spadnie, wówczas - gdy tak by się stało - też zarobią, bo w nie nie zainwestują. To samo dotyczy kursów walut, wyliczeń PKB itp. wskaźników. - Analitycy finansowi, którzy są na usługach banków, dostają od nich sowite wynagrodzenie, przedstawiają więc w telewizji, internecie, gazetach takie wizje, jakie są korzystne dla ich pracodawców - komercyjnych banków zachodnich. Na manipulacji danymi można nieźle zarobić. Tylko to w niczym nie poprawia sytuacji gospodarczej Polski. Przeciwnie - wprowadza chaos, bo wielu Polaków zapewne wierzy w te cuda gospodarcze - mówi Janusz Szewczak, analityk finansowy, który pierwszy przewidział, że do Polski dotrze kryzys. Eurostat, opierając się m.in. na polskich danych, podał wskaźniki dotyczące 20 z 27 członków UE. Wynika z nich, że wzrost w skali roku odnotowały tylko Polska i Cypr (1,6 proc.). Największe spadki zanotowały natomiast: Łotwa (-18,6 proc.), Estonia (-15,6 proc.) oraz Litwa (-11,8 proc.). W tym samym okresie PKB USA spadł o 2,5 proc., a Japonii o 9,1 proc. - To statystyka wyborcza. Premier Tusk z ministrem Rostowskim stojący podczas konferencji prasowej przy mapie Europy, na której podano informacje GUS, przekonujący nas, że jesteśmy drugą potęgą gospodarczą w Europie po Cyprze, to chwyty z doby wczesnego Gierka. Może GUS uległ czarowi cudu gospodarczego rządu PO. Tego typu niewiarogodne dane mogą być bardzo niebezpieczne w skutkach, bo jeśli przedsiębiorcy potraktują je poważnie, popadną w duże tarapaty - mówią ekonomiści.
Wygładzanie danych Radosław Bodys, amerykański ekonomista polskiego pochodzenia, zajmujący się sprawami Europy Środkowo-Wschodniej w Bank of America/Merrill Lynch w Londynie, twierdzi, że wyniki GUS są „zastanawiające zarówno pod względem spójności statystycznej, jak i ekonomicznej, a GUS-owski warsztat odbiegający jakością od innych urzędów statystycznych krajów regionu Europy Środkowo-Wschodniej”. Według Bodysa, który wypowiedział się na ten temat w „Gazecie Wyborczej”, niejasne są m.in. dane, na których się oparto oraz statystyczne metody ich „wygładzania”. „Na przykład dane o wzroście komercyjnych inwestycji nie pasują do informacji z przedsiębiorstw, które sygnalizują raczej obniżanie inwestycji. W zależności od wybranej metody można osiągnąć różne wyniki. Dla mnie zastanawiające jest, jak to możliwe, że u wszystkich naszych sąsiadów PKB leci na łeb na szyję - w Rosji o blisko 10 proc., na Ukrainie o 20 proc., w Niemczech o niemal 7 proc., w Czechach o ponad 3 proc., a w Polsce rośnie? Eksport spada w Polsce prawie o 15 proc., w pierwszych trzech miesiącach był średnio 10-proc. spadek produkcji przemysłowej. Kolejną sprawą są inwestycje, które według GUS w I kw. wzrosły. Nie bardzo współgra to z informacjami od przedsiębiorstw, które już od IV kw. 2008 r. sygnalizują ograniczenie nakładów inwestycyjnych. Może to sugerować, że grono firm, które wpadają do GUS-owskiego koszyka, nie jest do końca reprezentatywne dla całości gospodarki” - uważa Bodys. Jak mówią nasi rozmówcy, praktycznie wszystkie inwestycje w przedsiębiorstwach zostały zamrożone, wstrzymano nawet te w fazie realizacji. Zapaść panuje w budownictwie mieszkaniowym. Inwestycje drogowe są na etapie podpisywania umów. Są to tzw. inwestycje papierowe. - Więc gdzie te inwestycje nastąpiły? Raczej mamy tendencję do wyraźnego zwijania się przedsiębiorstw, ponad 250 upadło już w tym roku. Zamknęliśmy stocznie, hutnictwo pracuje na 40 proc. swojej wydajności, zapaść panuje w przemyśle meblarskim, górnictwie, dramatycznie spadają wpływy z podatków, spada eksport, import. Gdzie więc panuje ożywienie gospodarcze? Dzisiaj niemal każdy polski przedsiębiorca ma problem z zaciągnięciem kredytów, nie tylko inwestycyjnych, ale także obrotowych, spadają zamówienia produkcyjne z zagranicy, są powszechne zatory płatnicze, firmy się wzajemnie kredytują, nie płacą sobie na czas, nie płacą też regularnie wynagrodzeń pracownikom. A według wskaźników, jakie podaje się opinii publicznej, wychodzi, że jest lepiej - dziwią się ekonomiści.
Bunt liberałów? PKB to podstawowy wskaźnik makroekonomiczny. Ma wpływ na notowania waluty, bo jeśli kraj dotyka recesja, osłabia się złoty. Ma też znaczenie dla wartości oraz ceny papierów wartościowych. Fundamentalne znaczenie mają dane PKB dla projektowania budżetu na przyszły rok, także dla jego nowelizacji, która odbędzie się w lipcu. Zastanawiające, że skoro mamy wzrost PKB, po co nowelizacja, ratowanie budżetu, którą zapowiada minister Rostowski? - To sprzeczność - z jednej strony dowiadujemy się, że jest wzrost PKB, z drugiej, że mamy drastyczny spadek przychodów budżetowych. Ukraina przestała publikować dane swojego urzędu statystycznego, bo rządzący boją się ujawnić prawdy, która jest porażająca, ponieważ może wpłynąć to na gospodarkę, walutę, na panikę, zachwianie rządu, na ewentualną odmowę pomocy z MFW. U nas przyjęto odwrotną metodę - podajemy dane hurraoptymistyczne, podkoloryzowane, roztacza się złudne miraże, karmi społeczeństwo obietnicami, zaklina rzeczywistość. Jeszcze na przełomie 2008 i 2009 r. minister finansów twierdził, że będziemy mieli w tym roku wzrost PKB 4,8 proc. W styczniu zmienił prognozę na 3,7, a w lutym na 1,7 proc. To podważa kompetencje ministra Rostowskiego - uważa Janusz Szewczak. Większość naszych analityków i ekspertów finansowych, którzy wypowiadają się w mediach, jest zdaniem naszych rozmówców niewiarygoda. Wielu z nich jeszcze kilka miesięcy temu twierdziło, że nie będzie w ogóle kryzysu w Europie, w Polsce co najwyżej lekkie spowolnienie, a od połowy roku nastąpi gwałtowne ożywienie i umocnienie się złotego. Twierdzili na przykład, że euro będzie po 3,90 zł z początkiem 2009 r., a jest po 4,55, więc jeśli ktoś brałby poważnie ich prognozy i rady, poniósłby gigantyczne straty. - Liberałowie nie chcą przyjąć do wiadomości, że system gospodarki liberalnej nie jest antykryzysowy, chcą udowodnić, że sam się oczyszcza ze złych zjawisk. Okazało się, że się mylą. W grudniu ub. roku organizowałem konferencję, na której mówiłem, że Polsce grozi kryzys, ale tzw. autorytety - analitycy finansowi wynajmowani przez banki, którym banki płacą za głoszenie wygodnych dla banków tez, to zignorowały - mówi prof. Paweł Bożyk. - Opinie m.in. ministra Rostowskiego, że kryzys nas nie dotknie, nijak się mają do rzeczywistości. To odsuwa problem, zamiast przygotować społeczeństwo do skutków kryzysu - dodaje profesor Bożyk. Leszek Misiak
Kapitan Klos w drugim prlu Smarkateria pokłóciła się na temat jakiegoś prlowskiego serialu. Jeden drugiemu nawyzywał, a potem się przestraszył i poprosił mnie, starca, żebym interweniował. Jeden niedorostek uważa się za „antykomunistę”, a drugi nawet za „Ostatecznego Łowcę Komuchów” („komuchów”, nie „koniuchów”). Zbyt stary ze mnie chrzan, żeby się w takie rzeczy wdawać. Odmówiłem więc bez przykrości, bo ani mnie ziębią, ani grzeją, spory między młodzikami, a spory o prlowską produkcję telewizyjną, mogłyby się równie dobrze odbywać na księżycu, jeśli chodzi o moją skromną, starczą i chrzanową osobę, której zastały reumatyzm nie pozwala nachylać się nad żywiołkami drobniejszego płazu. Odmówiwszy, zapytałem grzecznie na pożegnanie, o jaki film poszło… O, ja naiwny! Dziecko, a nie żaden stary chrzan. Zęby zjadłem na prlowskiej formie i prlowskiej treści - albo raczej „zębym zjadł”, jak to mawiał Bezzębny do Rzeźniczomordego w nieśmiertelnym sporze o Formę - a tu masz, taki placek. Przecież wiem doskonale, jak to działa: najpierw zadynda coś na niteczce, błyśnie tylko na chwilutek, człowiek - zwłaszcza taki stary chrzan jak ja - ma się na baczności, obserwuje z dala - ho ho! mnie się tak łatwo nie da wciągnąć! - ale ani mrugniesz, a już cię mają. Złapany, omotany, wciągnięty jak w bagno, schwytany w pułapkę i zbałamucony. Okazało się, że młódź pokłóciła się o serial pt. Stawka większa niż życie. Poróżnili się pozornie o drobiazg: czy był to „naprawdę niezły serial sensacyjny, który z przyjemnością można oglądać i dziś”, czy nachalna bolszewicka propaganda. Nie widzę sprzeczności pomiędzy tymi dwoma stwierdzeniami, więc gdyby tylko o to chodziło, to pozwoliłbym szczeniakom kłócić się dalej. Filmy Sergiusza Eisensteina, np. Październik czy Pancernik „Potiomkin”, są nachalną bolszewicką propagandą, a jednocześnie wielkimi dziełami sztuki filmowej. Symfonie Dymitra Szostakowicza to są „naprawdę niezłe kawałki, których słucham z przyjemnością i dziś”, choć wiele z nich zostało wykorzystanych dla celów sowieckiej agit-prop. To są w stanie zrozumieć nawet młodzieńcy z mózgami rozmiękczonymi przez internet i inne świństwa. Ale sprawa ze Stawką większą niż życie jest bardziej skomplikowana i w jakimś sensie bardziej znacząca choćby z prozaicznych względów. Otóż prlowski serial nie jest dziełem sztuki, nie ma nawet takich pretensji, i być może dzięki temu właśnie ma - wraz z drugim podobnym dziełem pt. Czterej pancerni i ich suka czy jakoś tak - od czterdziestu lat zdumiewający wpływ na mieszkańców prlu. Oczywiście najprostsza odpowiedź na smarkate zapytania jest taka, że wszystkie dzieła sztuki, cała literatura i produkcja filmowa krajów komunistycznych, jest częścią ich wysiłku propagandowego. Propaganda bowiem nie składa się tylko z wierszy o ustach towarzysza Stalina, co były jak malina; nie tylko z czerwonych plakatów wysławiających przewodnią rolę partii, nie tylko z produkcyjniaków, ale także z bardziej subtelnych wysiłków. Kiedy na przykład towarzysz Jeremi Przybora pisał swoje burżujskie Kabarety Starszych Panów, z galerią reakcyjnych postaci, to nie była to przecież produkcja podziemna, nie była to wcale działalność poza marginesem kontroli. Wręcz przeciwnie, Przybora i Wasowski przyczynili się swym kabaretem do stabilizacji prlu, a także do ukazania obrazu prlu jako normalnego państwa. A ten dreszczyk, który przenikał prlowskich telewidzów, gdy słyszeli o problemach z marsjańską ankietą personalną, gdzie w rubryce „pochodzenie” trzeba było wpisać „były Ziemianin”, ta emocja i wyszeptane z wypiekami na twarzy „jak im to cenzura puściła?”, to już należało do folkloru prlowskiego razem z wybrykami kabaretu „Dudek” czy „Pod egidą”. Prześmiewcom zawsze łatwiej. Rejs Piwowskiego także należy do tej kategorii, jest z jednej strony obrazem rzeczywistości prlu, a z drugiej strony listkiem figowym, bo przecież nie jest tak źle, skoro dają kręcić takie filmy… Serial o bohaterskim kapitanie Klosie (wiem, że pisze się to nazwisko przez dwa „s”, ale jestem upartym starzykiem i pozostanę przy pisowni, która lepiej oddaje prlowską proweniencję kapitana) jest innego gatunku. Tu nie ma dialektyki, subtelnej gry, jak w kabaretach, tu jest jasne przesłanie propagandowe. Przesłanie, które jest przemycane pod pokrywką sensacyjnej rozrywki, pod przykryciem patriotycznego triumfu nad wrogiem. Myśl przewodnia propagandy da się tu ująć w jednym słowie: wyzwolenie. Polska została wyzwolona spod niemieckiej okupacji przez ludowe wojsko polskie, walczące u boku armii czerwonej. Ta teza jest wbijana Polakom do głów od sześćdziesięciu lat z górą i większy sukces w jej propagowaniu odniosły seriale o Klosie i czterech pancernych niż walka z antykomunizmem. Kim jest kapitan Klos? Do niewoli sowieckiej dostaje się oficer Abwehry, Hans Kloss. Polski oficer wywiadu, który jest niezwykle fizycznie podobny do Klossa, ofiarowuje swe usługi sowieciarzom i jest odtąd agentem sowieckim w niemieckim kontrwywiadzie. Ale skąd wziął się polski oficer w sowietach? I dokładnie kiedy „zaofiarował swe usługi”? W latach 1939-41, gdy Polska zaatakowana z dwóch stron podzielona była na dwie strefy okupacyjne? Kiedy setki tysięcy deportowano do Kazachstanu, a dziesiątki tysięcy zginęły bez wieści? Przed mordem katyńskim czy po? Czy może po czerwcu 1941 roku, kiedy rząd Sikorskiego postanowił machnąć ręką na agresję 17 września i ukuł tezę o „sojuszniku naszych sojuszników”? W każdym wypadku, „polski” oficer byłby dla sowieciarzy niezwykle podejrzany i wysłanie go na tak niebezpieczną misję, w której łatwo ludzie Canarisa obrócić mogli agenta przeciw jego szefom - mało prawdopodobne. Chyba że… chyba że „polski Oficer” był w sowietach od dawna, bo nie był żadnym Polakiem, ale komunistą. Pierwowzorem Klosa był Artur Ritter-Jastrzębski, oficer NKWD i GRU, członek KPP i PPR, ale co ważniejsze, zaufany agent sowiecki. W istocie ufano mu tak bardzo, że przerzucono go do Warszawy wraz z żoną i dwojgiem dzieci. Tu rozpracowywał emigrację rosyjską, ale także brał udział w akcji przeciwko AK w lutym 1944 roku, kiedy to na ul. Poznańskiej komuniści przejęli archiwum AK, po czym Ritter przekazał je Gestapo. W 1945 roku znalazł się w ub, jako szef wydziału do walki z podziemiem. Potem był jeszcze politrukiem i prlowskim attaché w Rzymie. Służył wiernie przez całe życie. Tylko komu? Polsce? Czy raczej wrogiemu mocarstwu, które zaatakowało Polskę w 1939 roku, zajęło połowę jej terytorium, po czym powróciło w latach 1944-45 i zajęło całość? Stawka większa niż życie nie jest historią życia Rittera. Jest, jak słusznie mówił jeden z kłótliwych wyrostków, filmem sensacyjnym, w którym widz z łatwością, niepostrzeżenie przyjmuje czarno-biały schemat „wróg-swój”. Ale też na tym właśnie polega propagandowa siła takich filmów, że największego wroga pokazuje się jako swojego. Nie trzeba wówczas mówić wprost, bo rzecz rozumie się sama przez się: kiedy przyszli „swoi”, to przynieśli wyzwolenie. I tak mąci się klarowne wody: zamiast okupacji mamy „wyzwolenie”, zamiast wroga „sojusznika”. Zamiast terroru „walkę z reakcją”, zamiast bohaterów „zaplutych karłów”, zamiast prawdy Stawkę większą niż życie, zamiast Wolnej Polski PRL nr 2. Tak, konsekwencje niedostrzegania potężnej dawki propagandowej takich dzieł, są aż tak poważne. Powody, dla których było możliwe przeprowadzenie skomplikowanej operacji „rewolucyj `89”, są złożone, ale podstawową konstatacją bolszewików w owych czasach musiał być poziom sowietyzacji. Jeśli poziom sowietyzacji w Polsce był taki, że kapitan Klos, Gustlik i pancerne suki, wznosili się na nowe szczyty popularności, to można było zdobyć się na manewr pozornego oddania władzy, bo co mogło im grozić? A jakie są szanse dziś na wyjście z marazmu prlu nr 2, skoro w Roku Pańskim 2009 otwiera się muzeum Hansa Klosa, oficera nkwd, polskiego bohatera walki z faszyzmem? Żadne. Klos, tak samo jak Ritter, poświęcił życie zniewoleniu Polski, oddaniu jej w ręce sowieckie i przekuciu społeczeństwa z polskiego na sowieckie. Ten proces zwykło się nazywać sowietyzacją. Popularność filmu, który świętuje sukcesy oficera nkwd w walce o oddanie Polski sowieckiemu najeźdźcy, jest tej sowietyzacji przerażającym znakiem, bo oto film o zniewoleniu, uznany został przez całe pokolenia Polaków za film o wyzwoleniu. Czy można sobie wyobrazić coś bardziej obraźliwego.
PKO BP - narodziny nowej afery? Pobór dywidendy z PKO BP przez Skarb Państwa i nowa emisji akcji spowodują, że spadnie wartość akcji, skurczy się akcja kredytowa dla polskich przedsiębiorstw, a Skarb Państwa utraci kontrolę nad ostatnim, największym polskim bankiem. Zarząd PKO BP wybrał na doradcę inwestycyjnego JP Morgan. Zdaniem ekspertów, sprawa coraz mocniej przypomina aferę PZU. Komisja Nadzoru Finansowego, Narodowy Bank Polski, a nawet koalicyjne PSL są zdecydowanie przeciwne planom rządu Donalda Tuska zasilenia budżetu dywidendą z PKO BP z ubiegłorocznego zysku. Jak poinformował w poniedziałek zarząd PKO BP, bank zamierza wypłacić akcjonariuszom dywidendę z zysku za ubiegły rok w kwocie 2,88 zł za akcję, co oznacza, że do akcjonariuszy trafi praktycznie cały ubiegłoroczny zysk sięgający 2,88 mld zł. Większościowym akcjonariuszem PKO BP (51,24 proc.) jest Skarb Państwa. Walne Zgromadzenie, na którym ma zapaść decyzja, powinno odbyć się przed końcem czerwca. Jednocześnie zarząd banku poinformował o planach podniesienia kapitału PKO BP poprzez emisję akcji o wartości 5 mld zł z prawem poboru przez dotychczasowych akcjonariuszy. Po ogłoszeniu tych planów akcje banku poszybowały w dół, tracąc ponad 9 proc. w ciągu dwóch dni, po czym jednak wróciły do poprzedniego poziomu. W kraju zaś rozpętała się prawdziwa burza.
Zły przykład Według NBP, wypłata dywidendy obniży współczynnik wypłacalności PKO BP z obecnych 11,6 proc. do około 9 proc., a więc do poziomu bliskiego minimum ustawowemu, które wynosi 8 procent. Tymczasem z uwagi na kryzys gospodarczy i rosnącą liczbę niespłacanych kredytów Komisja Nadzoru Finansowego rekomenduje utrzymanie współczynnika wypłacalności na bezpieczniejszym poziomie, tj. w granicach 10 procent. W tym celu zaleciła wszystkim bankom niewypłacanie dywidendy z zysku na rzecz akcjonariuszy i przeznaczenie jej na podniesienie kapitałów własnych instytucji finansowych. Wszystkie banki (za wyjątkiem jednego) zastosowały się do tych rekomendacji, podejmując decyzje o pozostawieniu zysku w spółkach. Teraz, za sprawą politycznej presji, PKO BP zamierza wyłamać się z tego wspólnego frontu antykryzysowego. Według ocen samych bankowców, III kwartał tego roku ma być dla sektora najtrudniejszy. - To skandal, aby państwowy bank, który powinien wyznaczać standardy rynku, zachowywał się jak rozbójnik - komentuje finansista Jerzy Bielewicz, szef Stowarzyszenia "Przejrzysty Rynek".- Wypłacenie dywidendy przez PKO BP może wywołać dużą presję na zarządy banków, działających w Polsce ze strony zagranicznych właścicieli, aby podjęły analogiczną decyzję. Bo skoro Skarb Państwa wyprowadza dywidendę, to dlaczego nie mieliby tego zrobić prywatni akcjonariusze? - zaznacza wicepremier, minister gospodarki Waldemar Pawlak. Jego zdaniem konsekwencje tej decyzji nie sprowadzają się wyłącznie do bieżących spraw budżetowych. Według wyliczeń NBP, środki z dywidendy pozwoliłyby zredukować deficyt budżetowy o zaledwie 0,2 proc. PKB. - Skutki mogą być dramatyczne dla całej gospodarki i całego systemu finansowego w naszym kraju - ostrzegł Pawlak.
Na szkodę spółki i gospodarki Także prezes NBP Sławomir Skrzypek zaapelował do premiera Donalda Tuska, aby w imię dbałości o wzrost gospodarczy i stabilność sektora finansowego podjął wszelkie niezbędne kroki w kierunku pozostawienia zysku w PKO BP i przeznaczenia go na podwyższenie kapitału. Prezes NBP ostrzegł, że wypłata dywidendy spowoduje spadek akcji kredytowej w gospodarce polskiej, co wpłynie na rozlanie się kryzysu w naszym kraju. Negatywnie ocenia plany rządowo-bankowe również Komisja Nadzoru Finansowego. "Wypłata dywidendy o dużej wartości przez PKO BP obniży płynność sektora bankowego, a silna baza kapitałowa jest podstawą akcji kredytowej" - podała w komunikacie komisja. Ostrzeżenia poważnych instytucji i ekspertów nie przemawiają jednak do wyobraźni bankowców - zarówno prezes PKO BP Jerzy Pruski, jak i prezes Związku Banków Polskich Krzysztof Pietraszkiewicz utrzymują, że wypłata dywidendy nie wpłynie na zahamowanie akcji kredytowej. Pietraszkiewicz zaznaczył jednak, że dobrym sygnałem byłoby pozostawienie w spółce przynajmniej części zysku. - Zarząd PKO BP na przełomie roku zapewniał, że nie będzie wypłaty dywidendy, a teraz nagle zmienił zdanie. To zaskakujący brak profesjonalizmu albo efekt nacisków politycznych - ocenia Jerzy Bielewicz. - Wypłata nadmiernej dywidendy zawsze wywołuje w dalszej perspektywie spadek kursu akcji. Jeśli do tego zapowiada się podwyższenie kapitału przez emisję nowych akcji, to te nowe akcje będą sprzedawane po nowej, niższej cenie. Powoduje to podwyższenie kosztu pozyskania kapitału i jest ewidentnym działaniem na szkodę spółki - tłumaczy finansista, zapowiadając, że Stowarzyszenie "Przejrzysty Rynek" nabędzie symboliczną akcję PKO BP, aby móc obserwować przebieg walnego zgromadzenia akcjonariuszy. Po ogłoszeniu decyzji o dywidendzie i emisji nowych akcji japoński bank Nomura Securities obniżył rekomendację "kupuj" dla akcji PKO BP z 26 zł do 13 zł za akcję. Zdaniem Bielewicza, propozycja ministra skarbu Aleksandra Grada, aby najpierw podwyższyć kapitał, a potem pobrać dywidendę, jest spóźniona, ponieważ rynki już wyceniły decyzje polityków i zarządu banku. - Jeśli teraz ogłosiliby podniesienie kapitału, to jednocześnie musieliby poinformować o planach zarządu, na co ten kapitał zostanie przeznaczony. Jeśli wiadomo, że pójdzie on na wypłatę dywidendy, to nowa emisja w znacznej mierze zamiast pozyskania kapitału spowoduje rozwodnienie wartości akcji - wyjaśnia Bielewicz. Co więcej, najprawdopodobniej podwyższenie kapitału spowoduje, jego zdaniem, utratę przez Skarb Państwa kontroli nad ostatnim dużym polskim bankiem, któremu miliony Polaków powierzyły swoje depozyty, przenosząc je z zagranicznych instytucji.
Bank zmieni właściciela? - Do rynków docierają informacje, że akcje nowej emisji mają być objęte nie przez Skarb Państwa bezpośrednio, lecz przez Bank Gospodarstwa Krajowego oraz inne spółki skarbowe. To zaś oznacza, że każdy z prezesów tych spółek będzie wystawiony na pokusę sprzedaży swojej puli akcji, bo chętnych na przejęcie kontroli nad bankiem, który jest w doskonałej kondycji, na całym świecie nie brakuje - podkreśla szef Stowarzyszenia "Przejrzysty Rynek". Nie mówiąc już o tym, że BGK, jeśli nabędzie akcje PKO BP, nie będzie miał środków na gwarancje kredytowe dla przedsiębiorstw. Zdaniem Bielewicza, sprawa PKO BP coraz mocniej zaczyna przypominać aferę PZU. - Wszyscy się odcinają od decyzji, ale walec toczy się dalej. Na koniec stracimy kontrolę nad bankiem i nie będzie winnych - ostrzega Bielewicz. Na doradcę w sprawie nowej emisji akcji zarząd banku wybrał amerykańskiego giganta JP Morgan, bohatera sprawy tzw. cudu na fixingu, oskarżanego o manipulowanie kursem akcji na warszawskiej giełdzie, a także spekulację złotym. Dyrektorem inwestycyjnym w tym banku jest Cezary Stypułkowski, były prezes PZU. To właśnie za jego prezesury usiłowano wprowadzić w PZU nowy ład korporacyjny, który umożliwiał przejęcie kontroli nad PZU przez mniejszościowego akcjonariusza - Eureko. Premier Tusk zapowiedział, że będzie rozmawiał z prezesem NBP Skrzypkiem i szefem KNF Stanisławem Kluzą o sytuacji PKO BP. Decyzje o tym, jak zagłosować na walnym zgromadzeniu, formalnie będzie podejmował minister skarbu Aleksander Grad. Skutkiem wyprowadzenia zysku z PKO BP przez Skarb Państwa będzie osłabienie pozycji konkurencyjnej PKO BP, zwłaszcza wobec drugiego giganta - Pekao SA, którego szefem jest Jan Krzysztof Bielecki. Minister finansów Jacek Rostowski, zwolennik pobrania dywidendy z PKO BP, zanim został ministrem, był doradcą w Pekao SA. - Należy postawić pytanie, czy nie występuje tu konflikt interesów - radzi szef Stowarzyszenia "Przejrzysty Rynek". Radzi też, aby decyzje rządu oceniać po skutkach, a będą to prawdopodobnie: spadek akcji kredytowej na rzecz polskich przedsiębiorstw, spadek wartości akcji PKO BP, spadek wartości aktywów OFE, które ulokowały w akcjach PKO BP część naszych składek oraz utrata przez Skarb Państwa kontroli nad największym polskim bankiem. Małgorzata Goss
Jedna jaskółka... Rodziny i przyjaciele kandydatów oraz członkowie zaplecza politycznego poszczególnych partii rozstrzygnęli ogólnopolski konkurs o 50 synekur w Parlamencie Europejskim. 50 szczęśliwców będzie teraz przez 5 lat groźnie kiwało palcem w bucie, uchwalając dekrety przeciwko trzęsieniom ziemi, globalnemu ociepleniu (albo oziębieniu - bo wszystko przecież jest możliwe) - pod dyktando Niemiec, które w tych wyborach potwierdziły swoją przewodnią rolę w organach Unii Europejskiej. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak nastąpi kolejna eskalacja niezwykle konsekwentnej, cierpliwej, metodycznej i profesjonalnej "polityki historycznej", na którą w najlepszym razie odpowiadamy jakimiś rozpaczliwie amatorskimi improwizacjami, a w najgorszym - psychicznym obezwładnianiem i tak już skołowanego Narodu. Nieustające wsparcie, okazywane przez kontrolowane przez razwiedkę media i zmobilizowane przez oficerów prowadzących autorytety moralne, Platformie Obywatelskiej pokazuje, że starsi i mądrzejsi najwyraźniej musieli uznać, iż to właśnie ona najlepiej wykona to zadanie. Jeszcze lepiej niż SLD, który przecież też wykonałby wszystko, co trzeba - ale widocznie starsi i mądrzejsi nie chcą afiszować się z komuną, przynajmniej na tym etapie, bo potem się zobaczy. Żądania finansowe zaś - skierowane pod adresem Polski przez byłego ambasadora Izraela w Warszawie Dawida Pelega, który podczas swego urzędowania dosyć obcesowo sztorcował tubylczych dygnitarzy, więc pewnie sporo wie, z jakiej mańki ich zażywać, żeby miękli mu w rękach niczym wosk - pokazują, że żaden, nawet najgorszy scenariusz, nie jest wykluczony. Wprawdzie jedna jaskółka nie czyni jeszcze wiosny, ale "na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności", więc wypada zwrócić uwagę na wydarzenie, które może być zwiastunem nadchodzącego czasu. Chodzi mi oczywiście o pobicie pani Anny Cugier-Kotki przez tzw. nieznanych sprawców. W swoim czasie wynajęła się ona do reklamy Platformy Obywatelskiej, ale w kampanii do PE reklamowała PiS. I - jak wynika z podanego przez nią przebiegu wydarzeń - za to właśnie została przez "nieznanych sprawców" skarcona kopniakami. Może bym w opowieści pani Anny Cugier-Kotki tak do końca nie wierzył - bo w przeszłości też opowiadała różne historie - gdyby nie to, że w tę wersję wydarzeń zaczęli ostentacyjnie powątpiewać przodujący w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym funkcjonariusze TVN, sugerując, że aktorka wszystko sobie zmyśliła. Rzeczywiście, nawet nie zgłosiła przestępstwa - tak przynajmniej utrzymuje policja - a przecież komisarze z pewnością specjalnie jej od tego zamiaru nie odwodzili jakimiś szantażami. Jeszcze większe wątpliwości nasunęła mi okoliczność, że "Dziennik" zwrócił się o opinię w tej sprawie również do funkcjonariusza tej stacji, pana Marcina Prokopa, który ma tam stopień prezentera. Pan Prokop - mimo zaledwie 32 lat życia - zdążył już być dwukrotnie redaktorem naczelnym wpływowych pism, dwukrotnie dyrektorem, a powiadają, że nawet przy stosunkowo niskiej randze prezentera zarabia podobno aż 190 tys. zł miesięcznie. Perskie przysłowie powiada, że "Dobry kogut w jajku pieje", ale żeby od razu aż tak głośno? Dlatego w tej sytuacji nasuwa mi się porównanie z człowiekiem podobnie obdarzonym rozlicznymi zaletami, mianowicie z dr. Andrzejem Olechowskim, w swoim czasie zwerbowanym do "wywiadu gospodarczego", któremu - niczym królowi Midasowi - wszystko w rękach też zamienia się w złoto. Więc pan Prokop dał taką ci oto recenzję pani Cugier-Kotce, że jej wystąpienie najpierw w spocie PO, a później PiS "jest przekroczeniem wielu granic". Już tam pan Prokop pewnie wie, o jakich granicach mówi, a że takich rzeczy starsi i mądrzejsi nie lubią, to przewidział już Antoni Słonimski, pisząc w "Sądzie nad Don Kichotem", że "niech sobie człowiek wiarę ma czy nie ma - ale najgorzej, kiedy się nie trzyma tego, w co już raz wdepnął i próbuje, jaka się wiara lepiej dopasuje". Również sprawiedliwość ludowa ma na taką sytuację wyrobiony pogląd: "banda nie przebacza, kula jest zapłatą". Przekraczanie granic zawsze domagało się kary, to zrozumiałe, ale dużo zależy też od tego, w którą stronę granice te się przekracza. Weźmy takiego wicemarszałka Niesiołowskiego; ileż granic musiał przekroczyć, żeby - jak to mówi Henryk Rzewuski - wypodlić sobie swoje obecne stanowisko - a żaden autorytet moralny nie ma o to do niego pretensji. Podobnie poseł Antoni Mężydło, który przeszedł z PiS do PO nawet bez konieczności zmiany poglądów! Ale w odwrotną stronę - aaaa, to co innego! Więc wprawdzie jedna jaskółka nie czyni wiosny, ale niewykluczone, że eskalacja może objąć nie tylko politykę historyczną. SM
Na Titanicu orkiestra rżnie „Bierze się do tego celu tęgiego starego pryka, sadza się go na fotelu i...” - tak Tadeusz Boy-Żeleński przedstawiał receptę na jubileusz. Od tamtej pory mięło sto lat, a przez ten czas zdążyli nas przecwelować rozmaici społeczni inżynierowie; sanacja, Hitler, Stalin i stalinkowie drobniejszego płazu, aż wreszcie przyszła kolej na demokracje kierowaną. Oczywiście kierowaną przez razwiedkę, bo wiadomo, że w demokracji, jak to w demokracji - pełny spontan i odlot, ale ktoś przecież musi tym kierować. Dlatego właśnie w Eurosojuzie, gdzie właśnie zakończyły się wybory figurantów do tak zwanego Parlamentu Europejskiego (piszę, bom smutny i sam pełen winy, jako że przed kilkoma laty dałem się namówić na to błazeństwo, czego się do dzisiaj wstydzę, czego serdecznie żałuję i obiecuję poprawę: nigdy więcej!) każdemu narodowi wyznaczone zostały role. Jakoś gdy przeprowadzano u nas referendum w sprawie Anschlussu byłem w Paryżu, gdzie objaśniałem pewnemu dystyngowanemu panu przyczyny, dla których wielu Polaków odnosi się do Anschlussu z rezerwą. Zwróciłem przede wszystkim uwagę na nie załatwione remanenty wojenne z Niemcami, które niewątpliwie wykorzystają swoja pozycję politycznego kierownika Unii Europejskiej i naszą słabość do przeforsowania swoich względem nas planów. Mój Francuz zafrasował się nieco: to jest problem, to jest nawet bardzo poważny problem, ale - i tu uniósł palec w mentorskim geście - Polska chyba rozumie, że Unia Europejska musi się rozszerzać? - Skoro musi, panie markizie, skoro taki jest rozkaz, to oczywiście rozumiemy - odpowiedziałem - ale widzę, że w Unii Europejskiej każdy będzie robił to, co najlepiej potrafi. - Co pan przez to rozumie? - zapytał mój rozmówca. - To, że Francja będzie upajać się chwałą, Niemcy będą rządzić, a Polska będzie się poświęcać. Francuz roześmiał się, ale nie zaprzeczył. 4 czerwca, kiedy to „dzicz pogańska” („jubiluje dzicz pogańska, megafony ryczą z mieszkań...”) inaugurowała nową, świecką tradycję w postaci jubileuszu „obalenia komunizmu”, uczestniczyłem w konferencji, podczas której referat wygłaszała m.in. pani dr Barbara Fedyszak-Radziejowska. Położyła nacisk na to, że naród polski poddawany jest rozmaitym socjotechnikom, które generalnie mają na celu obniżenie mu poziomu samooceny. Tymczasem gdy się komuś obniży poziom samooceny, to „można zeń wszystko zrobić i w każdą formę ulepić” - twierdziła pani doktor. Dlatego nie szczędziła pełnych goryczy słów wobec tych publicystów, którzy wprawdzie dobrze chcą, ale mimowolnie w tej socjotechnice biorą udział, posypując solą rzeczywiste, czy urojone wady „polactwa”. Coś w tym jest na rzeczy, bo pamiętam, jak prymas Wyszyński mówił kiedyś Stefanowi Kisielewskiemu, iż polski naród jest tak ciężko poraniony, że jego rany należałoby raczej lizać niż rozdrapywać. Może i tak, ale najwyraźniej nikomu nie chce się tego robić. Każdy woli lizać co innego, jakieś smaczniejsze rzeczy, niechby nawet i przez szybkę telewizora. Przewidział to poeta, pisząc jeszcze przed wojną, że „nie hymnów trzeba tym, którzy w zżartej piersi, pod brudną koszulą, czcze serca noszą krzycząc za kawałkiem chleba, a biegną za orkiestrą, co gra capstrzyk królom”. Więc kiedy tak orkiestra gra, całe stada samozwańczych konsyliarzów polskiego narodu, różne Aliny Całe i pozostałe „baby koszmarne migowe i inne” w rodzaju pani posłanki Senyszyn, co to w każdą narodową ranę zdążyła nawet złożyć skrzek, w towarzystwie różnych zasrańców z „organizacji pozarządowych”, wytykają nam zbrodnie całego świata, dźgając nieubłaganymi palcami w chore z nienawiści oczy. Tymczasem państwo szlachta pięknie się bawią; za kordonami umundurowanych drabów obalają komunizmy, żrą na koszt Rzeczypospolitej i piją sobie z dzióbków. Więc kiedy piastująca w Polsce zewnętrzne znamiona władzy szlachta-gołota tak pięknie się bawi, ościenne państwa poważne najwyraźniej realizują scenariusz zaprojektowany chyba jeszcze pod koniec lat 80-tych. Wtedy nie bardzo potrafiliśmy zrozumieć, co oznacza sowiecki postulat, by między zjednoczonymi Niemcami a Związkiem Radzieckim została ustanowiona strefa buforowa, ale dzisiaj wszystko wydaje się jasne, że brakuje tylko, żeby narysować obrazek. Strategiczne partnerstwo to nie żarty, zwłaszcza, gdy wszystkie poczynania najwyraźniej koordynują pierwszorzędni fachowcy. Więc najpierw pani Eryka Steinbach staje się niemal niemiecką narodową relikwią, która - w odróżnieniu od pani Anieli, której na tym etapie jeszcze nie wypada - mówi, co wszyscy myślą. Nasze bezradne, amatorskie pohukiwania przekonują, że można przejść do następnego etapu polityki historycznej. I wpływowy tygodnik wymierza sprawiedliwość, rozkładając odpowiedzialność proporcjonalnie, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami „światowej sławy historyka”. Odzywają się żydowskie pudła rezonansowe, przechodząc od oskarżeń o „bierność” do oskarżeń o „współudział” - a wkrótce w Izraelu daje głos towarzystwo z udziałem b. ambasadora tego kraju w Polsce, pana Pelenga, domagające się „miliardów dolarów” za mienie Żydów którzy nie pozostawili spadkobierców. Nawiasem mówiąc, to znakomita ilustracja odmienności cywilizacyjnej - że cywilizacja żydowska nigdy nie przezwyciężyła anarchonicznego, plemiennego sposobu pojmowania stosunków własnościowych, który w cywilizacji łacińskiej został przezwyciężony jeszcze w głębokiej starożytności. Więc pan Peleng dokazuje na całego, dzięki czemu możemy się przekonać, do czego prowadzi ustępliwość i pobłażliwość wobec szantażystów. W tej sytuacji byłoby dziwne, gdyby nie zabrał głosu strategiczny partner. No i zabrał - dowodząc na stronie Ministerstwa Obrony, że tak naprawdę sprawcą II wojny światowej jest Polska, bo sprzeciwiła się niemieckim żądaniom. Z tego wniosek, żeby następnym niemieckim żądaniom już się nie sprzeciwiać i kiedy zażądają przywrócenia praw dla przesiedleńców, to przywrócić je bez gadania. To był prawdziwy dar niebios dla naszych mężyków stanu, o których reputację też trzeba zadbać, zwłaszcza tuż przed wyborami. Toteż minister Sikorski, który po deklaracji CDU CSU tylko dziwnym uśmieszkiem pokrywał wewnętrzne pomieszanie, teraz będzie mógł zrobić groźniejsze miny, zwłaszcza, że ruscy szachiści już się od pułkownika Kowaliowa odcięli - i udowodnić, że jednym tupnięciem przywróci Polsce mocarstwową pozycję w Europie. Oczywiście do czasu, bo jak pani Aniela nakaże przejść do kolejnego etapu Anschlussu, to wszyscy będą wykonywać ten rozkaz w podskokach, poganiając opieszałych, że to niby co sobie o nas Europa pomyśli, jeśli dajmy na to, nie ratyfikujemy lizbony, albo nie przywrócimy praw, nie tylko wypędzonym, ale i panu Pelengowi, który już będzie wiedział co z tymi „miliardami dolarów” robić, kiedy ponownie wróci do nas już nie jako ambasador, tylko z ramienia pani Anieli nadzorujący tubylczą administrację na „polskim terytorium etnograficznym”. Oczywiście na Wawelu o tych rzeczach na razie nie rozmawiano, bo jakże mówić o interesach, kiedy tu w mozole tworzy się nowa, świecka tradycja - ale w swoim czasie wszystko to zostanie nam stopniowo objawione. SM
Porządek panuje w Warszawie Ogólnopolski konkurs o 50 synekur w Parlamencie Europejskim rozstrzygnął się między czterema partiami: Platformą Obywatelską, Prawem i Sprawiedliwością, Sojuszem Lewicy Demokratycznej oraz Polskim Stronnictwem Ludowym. Ten rezultat pokazuje, iż oligarchizacja naszej sceny politycznej ma charakter trwały, a najlepszym tego dowodem jest klęska tak zwanej centrolewicy i Libertasu. Centrolewica była, czy może jest próbą odbudowania pod nowym szyldem środowiskowej partii „Gazety Wyborczej” z dysydentami z SLD, zaś Libertas - próbą powrotu na polityczną scenę Młodzieży Wszechpolskiej pod błękitnym sztandarem paneuropeizmu. Scena polityczna okazała się odporna na tego rodzaju próby, ale odwrotną stroną tej odporności jest redukcja elektoratu do tak zwanej żelaznej rezerwy. Ale - chociaż z punktu widzenia stręczonej nam demokracji zakrawa to na katastrofę - ważniejsze jest co innego. Wybory do Parlamentu Europejskiego, a zwłaszcza - wysokie zwycięstwo Platformy Obywatelskiej pokazuje, że razwiedka trzyma społeczeństwo polskie mocno za twarz. Niska frekwencja dowodzi bowiem, że społeczeństwo zostało przekonane, iż w sytuacji postępującej oligarchizacji głosowania niczego nie zmieniają. Nie tylko zostało przekonane - ale chyba już się z tym pogodziło. Inaczej nie można by wytłumaczyć braku wyraźnej reakcji opinii publicznej na deklarację premiera Donalda Tuska, że podpisał traktat lizboński bez czytania. Zresztą - jaka mogłaby być reakcja opinii publicznej, skoro media elektroniczne zdominowane są przez razwiedkę, która robi wszystko, by podtrzymać pozytywny wizerunek Platformy Obywatelskiej? Okazuje się, że przy pomocy sprytnych socjotechnik można jeszcze skuteczniej trzymać społeczeństwo za twarz, niż przy pomocy terroru. Dlatego też ten wynik wyborów do Parlamentu Europejskiego w Polsce jest ważnym sygnałem również dla zagranicy, przede wszystkim - dla kierownika politycznego Unii Europejskiej, czyli Niemiec. Jeżeli Platforma Obywatelska uzyskuje najlepszy wynik wyborczy niemal nazajutrz po deklaracji CDU CSU, domagającej się nie tylko potępienia wypędzeń, ale również - przywrócenia praw, to znaczy, że nie trzeba się specjalnie krępować przy kolejnym eskalowaniu żądań i zaostrzaniu tak zwanej polityki historycznej. Okazało się, że instrumenty psychicznego obezwładniania i narkotyzowania polskiego społeczeństwa działają sprawnie, a przewerbowana razwiedka panuje nad sytuacją. Ugrupowania przeciwne ratyfikacji traktatu lizbońskiego zostały usunięte z politycznej sceny w sposób trwały, a zatem coraz bardziej prawdopodobna może okazać się próba wprowadzenia traktatu lizbońskiego w życie już jesienią, bez względu na to, czy wszystkie państwa ratyfikują go, czy nie. SM
Przyczynek do teorii ewolucji W hallu wejściowym Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie jakiś starowina wyjął broń i postrzelił strażnika, po czym sam został natychmiast zastrzelony przez pozostałych strażników. Tak się składa, że byłem w tym muzeum i musiałem poddać się wszystkim upokarzającym procedurom, jakim poddawani są zwiedzający. Nie sądzę, by chodziło o bezpieczeństwo, a w każdym razie - nie przede wszystkim. Takie środki ostrożności są dzisiaj w Ameryce uznawane za wyznacznik prestiżu; im więcej ceremonii, tym ważniejsza instytucja, więc nic dziwnego, że procedury bezpieczeństwa zastosowane w waszyngtońskim Muzeum Holokaustu są takie same, jak w Białym Domu. Pewnie dlatego Partyk Buchanan pół żartem, ale i pół serio określił Waszyngton jako „terytorium okupowane przez Izrael”. Odwiedziłem to muzeum w towarzystwie przyjaciela. Kiedy ja już przeszedłem przez bramkę i właśnie wkładałem buty, podciągałem spodnie, usiłowałem założyć sobie pasek i pozbierać porozsypywane drobiazgi z kieszeni, memu przyjacielowi coś nieustannie dzwoniło, więc był przez atletycznego Murzyna zawracany. Za trzecim razem głośno po polsku powiedziałem: „Panie Jacku, trzeba uważać!” - na co ów atletyczny strażnik pokiwał głową i powiedział: „Oh, yes, yes!” Jak widać, trzeba uważać podwójnie i po obejrzeniu ekspozycji nie jestem do końca pewien, czy warta jest tych wszystkich ceremonii, chociaż zauważyłem, że amerykańska publiczność łyka wszystko bez cienia krytycyzmu i pomysłodawcom muzeum pewnie o to właśnie chodziło. Najciekawsze w tym incydencie jest to, że ów starowina został zdemaskowany jako „zagorzały antysemita”, chociaż z opisu wydarzenia wynika, że ani nie wdawał się w żadne rozhowory przed oddaniem strzału, ani nie zdążył powiedzieć słowa przed śmiercią na miejscu. W jaki zatem sposób rozpoznano w nim „antysemitę” i to w dodatku „zagorzałego”? Wygląda na to, że poza znajomością europejskich języków i sprawnością w strzelaniu, murzyńscy strażnicy muszą mieć jeszcze specjalnego nosa. Gdyby nie powszechna obawa przed podejmowaniem badań nad rasami, antropologia mogłaby wiele zyskać na tym spostrzeżeniu. SM
Kilka uwag o „dniu wolnym od pracy” III Rzeczpospolita z zapałem „walczy z bezrobociem”, bo „ludzie domagają się pracy”. W rzeczywistości ci sami ludzie robili na ogół, co się dało, by w ten piątek NIE pracować. I to jest normalne. Ludzie na ogół nie lubią pracować. Ludzie lubią mieć pieniądze - a to jest zupełnie czym innym! Dawniej szewc, by mieć pieniądze, musiał zrobić but, sprzedać go - i dopiero wtedy osiągał swój cel. Jeśli w socjaliźmie oderwano pracę o zarobków - tj. człowiek może np. dostać podwyżkę, choć pracuje dokładnie tak samo, jak dawniej - to, oczywiście, jego celem nie jest zwiększanie efektywności swojej pracy; jego celem staje się maksymalizacja dochodów bez pracy. I to jest też normalne. Dlatego tę „alienację” - jak mawiał Karol Marx - należy zlikwidować (wraz z socjalizmem...).
Często jednak i to nie wystarcza - bo wprawdzie zależność wypłaty od pracy istnieje, ale ludzie nie zdają sobie z niej sprawy. Istnieje bardzo wielu ludzi, którzy myślą kategoriami dnia następnego - albo następnego tygodnia. Na dwa tygodnie naprzód ich zdolność przewidywania już nie sięga. Dlatego dobrze by było, by zamiast miesięcznej pensji ludzie odbierali dniówki. Przepracujesz dzionek - dostajesz dniówkę. Nie przepracujesz... Ciekawe - czy wtedy też ludzie by sobie załatwiali, by w piątek, 12 czerwca, nie być w pracy?! JKM
13 czerwca 2009 "Jeśli nie mam łańcuchów na rękach, to czy na pewno jestem wolny"?
Jeszcze w marcu Parlament Europejski zaapelował do rządów państw tworzących jak do tej pory Wspólnoty Europejskie- o kontrolę cen w sklepach, bo socjalistom europejskim chodzi o” systematyczne monitorowanie cen rynkowych i porównywanie cen produktów w różnych krajach”(???) Zacznie się od monitorowania a skończy się na sugerowaniu i ustalaniu. Cena towaru musi pozostać wolna, tak jak puls w organizmie człowieka. Jeśli jest ustalana administracyjnie- koniec z wolnym rynkiem- coraz bliżej komunizmu. Jak pisał Walerian Kalinka:” omnipotencja państwa administracyjnego spowoduje, że łatwo zgwałci prawa jednostek, zaniepokoi sumienia, opanuje szkołę i wyznanie, wszędzie da uczuć swą rękę cisnącą”. Cena wolna - wolność ubezpieczająca.! Tak jak głos wolny.- wolność ubezpieczający! „Dziennik Polski” doniósł, że do końca przyszłego roku, wszystkie domy pomocy społecznej muszą dostosować się do unijnych standardów(???). Muszą zlikwidować bariery architektoniczne, wmontować windy w budynkach wielokondygnacyjnych, wybudować więcej łazienek i toalet- zmodernizować istniejące-, a pokoje muszą być nie więcej niż czteroosobowe. Jak już budowniczowie socjalizmu rozprawia się z domami pomocy socjalistyczno- społecznej, przystąpią z pewnością do wyciskania wymogów europejskich w pozostałych domach- domach prywatnych. Bo jeśli czas nie ma końca, to jak go można pomnożyć razy dwa? Socjalizm też nie ma końca, więc go można wydłużać w nieskończoność.. Wzrosną wydatki na standardy europejskie dotyczące domów pomocy społecznej, a więc muszą wzrosnąć podatki. Między innymi planowany przez Platformę Obywatelską podatek opiekuńczy dotknie wszystkich,. bo jak to w socjalizmie, przymus jest fundamentem sprawiedliwości społecznej. Jak nie starczy pieniędzy odebranych podatnikom na budowę socjalizmu państwowo- opiekuńczego, to wprowadzi się jeszcze jeden podatek, podatek na sprawiedliwość społeczną. A może w międzyczasie nastąpi bankructwo państwowej opieki nad ludźmi starszymi, i rodzina stanie się miejscem, gdzie zadba się o starszego członka rodziny? Nie powierzając go funkcjonariuszom państwowym? Kto nie pamięta przeszłości ,będzie musiał ją przeżyć ponownie! Jak już socjaliści dostosują domy pomocy społecznej do standardów europejskich , wezmą się z pewnością za pomysł pani Elżbiety Jakubiak, posłanki Prawa i Sprawiedliwości, która postuluje by minister kultury i dziedzictwa narodowego wpisał Stocznię Gdańską im. Lenina do…… rejestru zabytków(???). I w tym zabytku, do którego będziemy dokładać, tak jak dokładamy obecnie gdy Stocznia jeszcze nie jest zabytkiem, będą pracować ludzie? Będzie kustosz i przewodnik , który będzie oprowadzał zwiedzających po zakamarkach stoczni? A przed Stocznią powinien stanąć pomnik pana Lecha Wałęsy, człowieka który w pojedynkę obalił komunizm, przeskoczył płot, którego nie ma i nie było i wykiwał całą ówczesną bezpiekę. Obecnie w Parku Natury w Odolanowie, w Wielkopolsce, w Alei Polskich Noblistów stanął pierwszy w kraju pomnik pana Lecha Wałęsy. Zapewniam państwa, że będzie ich więcej, tak jak z pomnikami Piłsudskiego. Wszędzie ich nastawiali multum i wykreowali na bohatera narodowego. Prawdziwi bohaterowie pozostają w cieniu.. Tak było w II Rzeczpospolitej - tak będzie w III… Będą pomniki Wałęsy, Kuronia, Geremka, Mazowieckiego, Balcerowicza, Michnika.. No i ulice.. Pani Elżbieta Jakubiak może nie doczekać realizacji swojego pomysłu wpisania Stoczni do rejestru zabytków jedynie z powodu rozpadu Prawa i Sprawiedliwości. Bo wygląda na to, że po dobrym wyniku do Parlamentu Europejskiego, pan Zbigniew Ziobro złapał wiatr w skrzydła. A przecież nie od kierunku wiatru, ale od ustawienia żagla zależy dokąd popłynie pan Zbigniew Ziobro. Spotkał się już z panem Dornem, też trzecim bliźniakiem i jedząc suszi, coś tam szeptali.. Często z takiego szeptu rodzą się wielkie idee, tym bardziej, że sondaże dla pana Zbyszka są bardzo pomyślne, co zresztą przewidywałem wczoraj, czy przedwczoraj.. Coś pęka w Prawie i Sprawiedliwości i wygląda na to, że pozycja pana Jarosława Kaczyńskiego, biesiadnika Okrągłego Stołu wraz z bratem- może się zachwiać. Pan Jarosław był w Zespole ds. reform politycznych; podzespole d.s reformy prawa i sądów. Jego zadaniem było:” budowa niezawisłego sądownictwa”(??). Od 1976 roku współpracował z komitetem Obrony Robotników. Od 1982 roku był członkiem Komitetu Helsińskiego w Polsce. Wtedy miał nadzieję, że:” Okrągły Stół przełamie bierność społeczeństwa poprzez uświadomienie, że rzeczywistość się zmienia”(???). To jest cytat z książki: „Okrągły Stół- Kto jest kim?”, książki wydanej z inicjatywy Komitetu Organizacyjnego przy Lechu Wałęsie ds.” Okrągłego Stołu. Jak widać po dwudziestu latach zbudował , wraz z bratem „ niezawisłe sądownictwo”. A pan Lech Kaczyński ukatrupił ostatecznie lustrację, podtrzymując instytucję sądu Lustracyjnego.. Obecny prezydent Lech Kaczyński był w Zespole ds. pluralizmu związkowego, zamiast wszystkie związki wysłać na Powązki. Był w grupie roboczej ds. nowelizacji ustawy o związkach zawodowych, w grupie roboczej ds. ustawy o uprawnieniach niektórych pracowników do ponownego nawiązania stosunku pracy(????). Istny socjalistyczny kabaret..! Te stosunki marksistowskie w pracy. Był wtedy adiunktem w- uwaga!- w Katedrze Prawa Pracy Uniwersytetu Gdańskiego. Coś na kształt Katedry Mniemanologii Stosowanej.. Tylko bardziej śmiesznie! Początkowo był współpracownikiem Biura Interwencyjnego KSS KOR, a następnie Wolnych Związków Zawodowych. Ten to dopiero jest socjalista! To KOR-owcy przechwycili później „ Solidarność”. I tak już zostało! To co państwo oglądacie na co dzień to podział łupów w ramach Okrągłego Stołu. Jeśli chodzi o to co dzieje się obecnie, to mam następującą teorię: jeśli pan Jarosław Kaczyński będzie bronił kandydatury swojego brata na prezydenta, który w starciu z panem Donaldem Tuskiem nie ma szans, to oznacza, że będzie bronił porozumień Okrągłego Stołu(!!!!) Dlaczego? Bo skoro taki spryciarz polityczny, jakim jest pan Jarosław Kaczyński poświęca partię Prawo i Sprawiedliwość, tylko dlatego, żeby wygrał pan Donald Tusk- to oznacza to tylko jedno… Teraz do władzy ma dojść pan Donald Tusk! Bo tak chce pan Jarosław Kaczyński! I tak to wynika z umowy!
Coś podobnego zrobił dwa lata temu… Poświęcił władzę, którą mógł mieć jeszcze dwa lata, pozbywając się z Sejmu, prawdziwych swoich przeciwników i przeciwników Okrągłego Stołu- LPR i Samoobronę. Oddał spokojnie władzę i spowodował, że jego ludzie zostali powyrzucani z posad, które pozajmowali zaraz po wygranych wyborach.. Nie cofnie się przed niczym, dla wykonania zadania ważniejszego,- niż setki posad. Widać wyraźnie, że ważniejsze było dla niego przywrócenie równowagi okrągłostołowej, niż robienie coś dla nas i dla Polski. Naprawę państwa miał w głębokim poważaniu. Uprawiał jedynie propagandę. Teraz wyraźnie widać, że część działaczy się buntuje, bo oni prze Okrągłym Stole nie byli i nic nie ustalali.. Może jeszcze nie wszyscy zdają sobie sprawę, kim jest pan Jarosław Kaczyński? Ale faworyzowanie swojego brata na prezydenta będzie wystarczającym sygnałem, że Okrągły Stół nadal trwa! Może nadchodzi czas, że jedna z nóg Okrągłego Stołu zostanie przetrącona.. Daj Bóg! Pozostanie jeszcze PO, SLD i PSL.. WJR
Refleksje wokół 4 i 7 czerwca Działalność naszych polityków i władz przypomina ciągle jakąś walkę zespołów harcowników na oczach mniej lub więcej zainteresowanych tym widzów lub jakieś gry na scenie państwowej: krzykliwe, dynamiczne, propagandowe, samochwalcze, udziwnione, a przede wszystkim sztuczne, nierzeczowe i płytkie. Polityka dzisiejsza zdaje się również ulegać kryzysowi intelektualnemu, ideowemu, a przede wszystkim moralnemu.
Gry w rocznicę 4 czerwca 1989 r. Prawda musi dostrzegać też i zło. I najbliższe rzeczy widzi się ostro, jako dobro albo jako zło (dalajlama). Rocznica pierwszych, bliższych prawdzie wyborów w roku 1989 nie tylko przypomniała dobro uwalniania się z niewoli, ale też odsłania zażarte walki nie tyle o dobro Polski, co raczej o korzyści partyjne, partykularne i materialne. Wystąpiły więc z nową siłą walki między koalicją, opozycją, prezydentem, światem robotniczym i różnymi innymi grupami społecznymi. Niestety, z tych harców politycznych wynika wielkie zło dla Polski i reguły walk są podstępne. Oto w Stoczni Gdańsk, która przyczyniła się walnie do czerwca 1989 r., teraz koalicja, odpowiedzialna w dużym stopniu za śmierć naszych stoczni, zamierzała urządzić radosną stypę dla społeczeństwa na gruzach tejże stoczni i z wmawianiem bezrobotnym stoczniowcom, że osiągnęli to, o co walczyli. Była w tym mentalność sowiecka: świętować swój upadek, chwaląc przy tym winowajców upadku, tak jak kiedyś NRD miała swoje największe święto w dzień klęski Niemiec. Kiedy wszakże stoczniowcy chcieli się upomnieć o prawdę, to koalicja kazała ich pałować i gazować, zarzucając im warcholstwo i podejmując jednocześnie decyzję przeniesienia uroczystości na Wawel, co jakby zakładało, że zniszczenie stoczni i wyrzucenie dziesiątków tysięcy robotników na bruk na polecenie Neelie Kroes z Brukseli to triumf Polski na miarę Piastów. Po demonstracji stoczniowców obrażone władze mówiły, że okazały łaskawość, nie każąc strzelać z amunicji ostrej, a policja w Sejmie wyjaśniała z podrażnieniem, że to stoczniowcy sami się zatruli i poranili swymi petardami i swądem palonych gum ("Gazeta Wyborcza", 21.05. 2009 r.). Ale doszły jeszcze inne "chwalebne" motywy przeniesienia uroczystości z Gdańska do Krakowa; nie będzie tam prezydenta, gospodarzem będzie sam premier, nie będzie robotników, przybędzie spokojnie nowo dynastyczna rodzina dworska UE i nie trzeba się będzie tłumaczyć za elementy religijne, katolickie, jak to było w Gdańsku, gdzie musiała być Msza Święta, no i patriotyczne kazanie ks. abp. Sławoja Leszka Głódzia, a wreszcie całe dzieło "Solidarności" będzie można przypisać tylko sobie. Dziś nawet komuniści głoszą, że popierali "Solidarność" i niektórzy należeli do niej. I pani premier Ukrainy Julia Tymoszenko mogła wyznać przyjaźń i wdzięczność tylko dla Donalda Tuska i byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, nie wspominając prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Żeby było jeszcze bardziej dziwnie, to pod wpływem PO wśród rzesz robotniczych na Wybrzeżu rośnie jakaś niechęć do "Solidarności", jakoby ona była PiS-owska. Z tego to powodu stoczniowcy ze Szczecina odmówili udziału w uroczystościach gdańskich, podobnie i gdzie indziej, jeśli ktoś chce programu walki z kryzysem, to zarzuca się mu, że jest przeciwko rządowi, a za PiS. Również to, że prezydent był wśród robotników gdańskich, uznano, iż jest przeciwko rządowi i koalicji. Takiej logiki nie sposób pojąć.
Refleksja nad wyborami do Europarlamentu Wielkim problemem jest ciągle UE, dobrym, ale i dyskusyjnym, jednak wiedza o tej problematyce ogólnej jest u nas bliska zeru. Ludzie patrzą na Unię raczej tylko przez pryzmat drobiazgów dalekorzędnych, jak podróże bez paszportu, turystyka, jakieś ułatwienia komunikacyjne itp. Nie chwytają na ogół problemów zasadniczych. Toteż i nie rozumieją byłego prezydenta Lecha Wałęsy, który tak mądrze nawołuje do budowania Unii i Polski na wartościach najwyższych. Również i traktat lizboński, który notabene odbiera nam suwerenność, jest nieznany i celowo ukrywany przez władze. W rezultacie może tylko kilku naszych znaczniejszych polityków traktat ten przeczytało. Inni w telewizji wygadują kompletne głupstwa. Jeśli chodzi o wybór europosłów, to politycy koalicji zacierają różnicę między korzystną dla nas wspólnotą unijną a oddaniem się w niewolę państwu Europy, czego tak pragną liberałowie, kosmopolici, lewica i różne mniejszości polskie. I tak demagogicznej Platformie Obywatelskiej udaje się zwieść więcej ludzi niż innym partiom i ugrupowaniom. Przy tym PiS i partie prawicowe są bardzo atakowane na wszelkie sposoby. Ogół społeczeństwa nie zna istoty rzeczy, ale jest takie prawo, że szkalowanie człowieka lub tylko rzucenie podejrzenia na niego przyjmuje się od razu, a mówienie dobrze trudno się rozchodzi. Jest jeszcze dużo mentalności z czasów sowieckich: nie iść za ideami polskimi, lecz opierać się na innych państwach. Ponadto brak wyrobienia społecznego i politycznego, zwłaszcza wśród katolików. Nie mają oni środków finansowych, instytucji ani mediów, żeby się zorganizować, a grupy polityków mające reprezentować rzesze katolików na forum państwowym posiadają ogromny talent w dzieleniu się, obrażaniu i w kłótniach. Choć nie wiadomo bliżej, jak głosowałaby reszta Polaków - trzy czwarte, to jednak można przypuszczać, że i oni muszą jeszcze długo odrabiać braki w postawach politycznych i czynnym życiu społeczeństwa polskiego. Dużą nadzieję można pokładać w licznych jednostkach wybitnych Polaków, zwłaszcza tych, którzy świadczyli o Polsce swym życiem na wschodzie Polski, na zachodzie i częściowo na północy. Dobrze też wróży postawa młodzieży katolickiej, jak np. gromadzącej się na Lednicy w Duchu Świętym, który tchnie na Polskę. A nawet pewną nadzieję daje i ta młodzież, która 4 czerwca w Gdańsku zignorowała kłócących się starszych i zgromadziła się tak licznie na imprezie kulturalnej. Nie ma jakiegoś silnego ośrodka, który by poprawnie i godnie kształtował świadomość i wiedzę społeczeństwa. Jesteśmy zupełnie zdani na graczy i szulerów. W dobie rozwiniętej techniki bardzo łatwo jest społeczeństwem sterować, manipulować i czynić z niego przedmiot egoistycznej gry różnych ideologii i ludzi zdeprawowanych, a bogatych. Toteż w demokracji dzisiejszej wybierają nie tyle ludzie, co pieniądze, media i różne sztuczki reklamowe. W każdym razie tak łatwo jest nabierać wyborców, a oni na nabieraczy głosują. I u nas Platforma obiecywała przyspieszony wzrost gospodarczy, a przyszedł kryzys ogólny i nasz. Owszem, poprawia się ogromnie, ale oligarchom i krezusom. "Gazeta Wyborcza" (1.06.2009 r.) np. podaje, że prezes banku Pekao SA Jan Krzysztof Bielecki, wielki entuzjasta UE i liberalizmu, otrzymał w roku 2008 pensję wynoszącą 4 mln 460 tys. złotych. Co tam geniusz takiego Arystotelesa, Leonarda da Vinci czy Alberta Einsteina przy geniuszu dzisiejszych bankowców w neokapitalizmie. Obiecywano podwyżkę płac w budżetówce - przyszła stagnacja lub obniżki, a nagrody tylko dla swoich, jak w Warszawie. Obiecywano budowę sieci autostrad, dróg ekspresowych, mostów i obwodnic - autostrady są raczej jeszcze na etapie przetargów, a obwodnica Augustowa... dobrze będzie, jeśli powstanie za 10 lat. Obiecywano nam pewny dostęp do opieki medycznej, a tymczasem nakłada się niższe limity i w wielu szpitalach, zwłaszcza specjalistycznych, nie przyjmuje się chorych, bo wyczerpały się pieniądze już w pierwszej połowie roku i z trudem refunduje się drogie leki, i to nie wszystkie. Po prostu zgodnie z programem liberałów zachodnich powinno umierać więcej Polaków, żeby być mniejszym ciężarem dla panów zachodnich, no i mniej szpecić Europę Wschodnią. Obiecywano uproszczenie podatków, nową ulgę prorodzinną i likwidację ponad 200 opłat urzędowych, tymczasem wszystko jest akurat odwrotnie i nawet samowola urzędników jest coraz większa. Co do budowy stadionów na Euro 2012, to chyba jeszcze trwają przetargi, to takie liberalne zamotanie. Obiecano masowe powracanie z emigracji, tymczasem u nas padają setki naszych zakładów i firm i gwałtownie rośnie bezrobocie. Obiecano podniesienie poziomu edukacji. Tymczasem zamiast poszerzenia dostępu do internetu przyszło rozpowszechnienie narkotyków, już co piąty uczeń bierze narkotyki i co trzeci używa alkoholu. Młodzież jest kształcona na głupawych testach, które zabijają inteligencję. Toteż młodzież zdaje egzaminy coraz gorzej. Rozwija się tylko uczenie patologii, następuje rozkład samodyscypliny, a wspiera się demoralizację i przemoc. Dobrym przykładem jest ostatnio zalecenie korzystania ze słownika języka polskiego, który zawiera możliwie wszystkie wulgaryzmy, uczy chamstwa, pornografii i rozpusty. Po lekturze tego słownika dla szkół uczeń będzie wykształcony odpowiednio nowocześnie, nie przesiąknie moralnością religijną. Już nie będzie np. mówił ckliwie: "mamo" czy "mamusiu", lecz bardziej swobodnie: "hej, ty stara...". To jest owoc światłego liberalizmu, ku któremu prowadzi się Polskę. Obiecano rzeczywistą walkę z korupcją, ale wielkie układy korupcyjne raczej powróciły, a karani najpierw za korupcję są zwalniani z więzień, bo "ciasno" i za gorsze od poszczególnych korupcji uważa się PiS-owskie zwalczanie korupcji ogólnej. A lud za tymi wszystkimi obiecującymi żwawo głosuje. I wybrano do europarlamentu wielu ludzi nieodpowiednich. Większość wyborców nie wie, o co w wyborach do UE chodzi. Brakuje świadomości na temat Unii, jak i tego, co faktycznie w polityce polskiej się dzieje.
Dlaczego te ciągłe ataki na Polskę? Obecne nasze władze za słabo walczą z kalumniami rzucanymi na Polskę, teraz chyba coraz cięższymi i częstszymi. Oto "ciemni" Polacy nawet dziś nie wiedzą, że byli sprawcami wielkich nieszczęść i że państwo polskie było warchołem Europy: antyrosyjskie, antyukraińskie, antylitewskie, antyniemieckie, no i przede wszystkim antysemickie. Już w okresie I wojny światowej nie dopuściło do utworzenia Judeopolonii. Potem Polska rozwinęła rzekomo nacjonalizm katolicki, zagrażający III Rzeszy tak, że i ona musiała powołać do życia Partię Socjalistyczno-Narodową w swej obronie. I Niemcy podnoszą, że w roku 1939 musieli się bronić, bo jeszcze 2 maja 1933 r. poseł polski, Alfred Wysocki, postawił Hitlerowi ultimatum: albo będzie przestrzegał traktatów granicznych, albo będzie wojna prewencyjna. Jak wiemy, wojny prewencyjnej przeciwko Hitlerowi nie chcieli ani Amerykanie, ani Anglicy, ani Francuzi, bo wydawało się, że im Hitler nie zagraża, tylko tej buńczucznej Polsce, co to chce być całkiem niepodległa. Potem - jak mówią dziś Niemcy, Rosjanie i niektórzy inni dyplomaci - Polska była tak harda, że nie chciała się zrzec udziału w Wolnym Mieście Gdańsku i nie zgodziła się na eksterytorialny, drogowy i kolejowy korytarz niemiecki przez nasze Pomorze. Istotnie, wielu dyplomatów wówczas długo namawiało polski rząd, by zgodził się na ten korytarz, wierząc w rycerskie słowo Hitlera. Naprawdę w polityce jest ciągle taka masa błędów i głupoty. Z kolei tej samej myśli jest też rosyjski pułkownik Siergiej N. Kowalow, który 4 czerwca 2009 r. oświadczył publicznie, że żądanie przez Niemców korytarza było uzasadnione i że Hitler miał rację, atakując Polskę. Zresztą wcześniej - mówi Kowalow - wojsko polskie zaatakowało radiostację niemiecką w Gliwicach. Tym bardziej miał rację Związek Sowiecki, który 17 września musiał bronić swojej, uciskanej przez Polaków, ludności: białoruskiej, ukraińskiej i żydowskiej; ta ostatnia cierpiała za szerzenie komunizmu sowieckiego w Polsce. W Niemczech słyszy się opinie, że mieli oni prawo krwawo pacyfikować Polaków, bo polskie podziemie utrudniało wojnę z Rosją i Polacy nadal walczyli na różnych frontach przeciwko tysiącletniej Rzeszy Niemieckiej. Toteż słusznie wkładu Polaków w wojnę nie uznają nie tylko Rosjanie, ale i dawni alianci. Istotnie, na uroczystości rocznicowe zwycięstw Polacy nie są zapraszani, ani przez Rosję, ani przez Francję, jedynie przez Holandię. O dywizji pancernej gen. Stanisława Maczka Francuzi już nie pamiętają. I dalej. Po wojnie wolny rząd polski wypędził Niemców z zagarniętych ziem, a pozostałych okrutnie prześladował. Teraz wypędzeni powinni powrócić lub przynajmniej uzyskać odszkodowania z procentami. Taką tezę Eriki Steinbach, córki żołnierza okupanta, poparła ostatnio dyskretnie pani kanclerz Angela Merkel. I według tego, Polaków wysiedlali nie Niemcy, lecz hitlerowcy. A jeśli Polacy dostawali się do obozów, to tylko bandyci, a ci do pracy w Niemczech to byli ochotnicy, bo w niedorozwiniętej gospodarczo Polsce nie mogli zarobić na chleb. Partyzanci polscy to byli pospolici bandyci, mordujący żołnierzy i ludność niemiecką osiedloną w Polsce. Stanowisko Eriki Steinbach poparła 25 maja 2009 r. niemiecka demokracja chrześcijańska, głosząc, że "prawo do swobodnego przemieszczania i osiedlania się jest krokiem w kierunku realizacji prawa niemieckich wypędzonych ze stron ojczystych w Europie". Jeśli zatem UE będzie jednym superpaństwem, to i rewizja granic będzie możliwa. Z kolei "Der Spiegel", największa gazeta niemiecka z silnym głosem żydowskim, napisał ostatnio, że holokaust Żydów w Polsce wsparli Polacy, bo sami Niemcy nie daliby rady. I, niestety, tę tezę poparli od razu niemal wszyscy Żydzi polscy i amerykańscy. Zmienia się też język o sprawcach holokaustu. Do niedawna mówiono, że Żydów mordowali nie Niemcy, tylko hitlerowcy, naziści, a teraz "Der Spiegel" pisze, że Żydów współmordowały całe inne narody, nie tylko jacyś naziści polscy, lecz cały polski "naród", który w tym wsparła wiara katolicka i nauka Kościoła. Niemiecka pewnego rodzaju inwazja na Polskę postępuje różnymi drogami: przez ekonomię, akty polityczne, prawodawstwo, propagandę, kulturę, no i przez sowite nagradzanie tych Polaków, którzy opowiadają się za uległością wobec państwa niemieckiego. I tak Niemcy zaczynają coraz bardziej nad nami panować i kierować polityką polską. Polityka niemiecka osiąga najbardziej wyraźne rezultaty na Śląsku, gdzie rozwija się Ruch Autonomii Śląska. Weźmy choćby taki fakt, że 19 maja 2009 r. w czasie meczu piłkarskiego grupa kibiców Ruchu Chorzów gwizdała i buczała podczas wykonywania hymnu Polski i wznosiła okrzyki: "Górny Śląsk!". Przy tym już znaczna ilość ludzi, nawet i księży, przychylnie patrzy na przesuwanie się Śląska do Niemiec, bo w UE nie będzie już granic, a sama autonomia jest złudna. A nasze słabe władze nie przeciwdziałają dostatecznie tym wszystkim posunięciom ze strony Niemców. Taka postawa podpada pod Trybunał Stanu. W ogóle nasi rządzący chwalą się wielkimi, rzekomo, osiągnięciami dyplomatycznymi, choć faktycznie jest tych osiągnięć niewiele i nie są ważne. Niemcy coraz bardziej dominują nad nami jawnie, a zwłaszcza niejawnie. Unia nie popiera naszej polityki wschodniej. Amerykanie nie zwalniają nas z obowiązku wizowego, sprawa tarczy antyrakietowej jest zawieszona, rakiety Patriot mają stacjonować czasowo i być nieuzbrojone, nie ma pełnego offsetu za samoloty F-16, no i Amerykanie ciągle piszą: "polskie obozy koncentracyjne" czy "zagłady". Bruksela wygraża nam ciągle karami i nie pozwala na pełny rozwój gospodarczy. Francja nas nadal lekceważy. Wielka Brytania zaczyna odsuwać naszych imigrantów. Nawet i Litwa nadal źle traktuje Polaków. Ukraina zaś honoruje coraz bardziej ludobójców z OUN i UPA, którzy mordowali okrutnie wszystkich Polaków od dziecka do starca. Szef OUN, który wydał w roku 1943 rozkaz rzezi Polaków, a nawet karania śmiercią tych Ukraińców, co Polaków ratowali, jest uznawany za bohatera narodowego i stawia się mu pomniki (por. T. Bagiński, Lipniki Wołynia Podlaskiego spalone, Elbląg 1995). A przede wszystkim polski rząd nie może rozwiązać podstawowej kwestii energetycznej, nawet nie ma odważniejszych pomysłów. Niepostrzeżenie dla ludzi nie refleksyjnych władze obecne sprzyjają w duchu UE usuwaniu Kościoła z życia publicznego. Widać to najlepiej paradoksalnie na mniejszych przykładach. Przypomnijmy choćby ów film Komisji Europejskiej, przecież rządzącej całą Unią, na 20-lecie upadku Związku Sowieckiego - bo komunizm jeszcze nie upadł. Pominięto tam udział Polaków: "Solidarności", Lecha Wałęsy, Jana Pawła II i Kościoła polskiego. Upadek mieli spowodować głównie enerdowcy niemieccy, obalając mur berliński. Jest to przykład ogromnej pychy i obłudy ludzi Zachodu. Po polskim proteście autorzy filmu troszeczkę go poprawili, ale nie zgodzili się na jedno: choćby na wzmiankę o Janie Pawle II. Dlaczego tak postąpili? Bo nienawidzą Kościoła i na tej nienawiści budują Unię. Może się coś trochę zmieni po nowych wyborach do europarlamentu, bo weszło do niego więcej ludzi religijnych. Państwo budowane na ateizmie i nienawiści musi szybko upaść. Gorzej, że nasze władze całkowicie się zadowoliły tą małą poprawką filmu. One też chyba boją się takiej opinii, jaką wyraził kiedyś (30.08.2007 r., TVP 3) Jerzy Szmajdziński, że w Polsce tworzy się "państwo wyznaniowe". A dziś w Polsce bodajże wszystkie partie wymieniają, zwłaszcza w czasie wyborów, zasługi Jana Pawła II w obalaniu komunizmu, ale odrywają go od Kościoła polskiego, który traktują jako wsteczny i ciemny, nic niewnoszący do wolności polskiej, a nawet jako pupila komuny. Ale jest to głos nienawiści. Nawet tak genialny Jan Paweł II niewiele by osiągnął bez Kościoła polskiego, bez licznych naszych hierarchów i bez całego Narodu. Przecież świeccy katolicy to także Kościół, to oni zawiązali "Solidarność", Lech Wałęsa oparł się na katolicyzmie i poparło ich społeczeństwo katolickie, podczas gdy niektóre mniejszości, także katolewica, poparły "Solidarność" raczej tylko instrumentalnie. Są jeszcze inne słabo zauważane zjawiska. Oto Ministerstwo Obrony Narodowej wydało rozkaz ("Nasz Dziennik", 21.05.2009 r.), by kompania honorowa wojska, biorąca udział w uroczystościach patriotyczno-religijnych, nie stała w kościele, lecz na zewnątrz. Z tego wynika, że nawet w czasie ulewy i burzy czy przy 30-stopniowym mrozie. Chodzi chyba o to, by ideologowie unijni nie gorszyli się, że mundur wojskowy włącza się do liturgii. Podobnie może się rodzić podejrzenie, że rząd, popierany przecież przez katolików, chce pomniejszyć manifestowanie wiary poza świątynią. Oto wicepremier Grzegorz Schetyna, szef MSWiA, jeden z ideologów PO, wydał rozporządzenie, by wszelkie pochody katolików poza świątynią były pilotowane przez grupy pilotów, którzy muszą najpierw odbyć długie kursy przygotowawcze, wysoko płatne i powtarzane co dwa lata, czyli kilkakrotnie częściej niż piloci odrzutowców. Same złośliwości. Chodzi tu nie tylko o pielgrzymki, ale i o kondukty pogrzebowe, procesje, poświęcenia pól i inne przejścia grupowe katolików drogą. Jest tu chyba założenie, że drogi są państwowe, więc katolicy nie mogą nimi chodzić dowolnie, bez koncesjonowanych kierowników i bez opłat. Czy nie chodzi tu jednak o skasowanie pielgrzymek, by magnaci ateistyczni z Zachodu nie byli zniesmaczeni takimi widokami religijnymi poza kościołem i żeby nie widzieli przy tym policji państwowej? Podobno teraz szkolenie pilotów, drogo opłacane, zostało odłożone na dwa lata, ale intencje PO wyszły na jaw, choć nie były do końca uświadomione. Co liczniejsze pielgrzymki kosztowałoby to nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych, bo i piloci musieliby być opłacani. W przeszłości znali te sposoby np. Turcy, którzy w podbitych krajach chrześcijańskich nie więzili, lecz nakładali podatki na chrześcijan. I z czasem całe ubogie regiony, np. na Bałkanach, przechodziły na islam. Dziś chce się w Europie, by katolicy przechodzili na ateizm publiczny. Tak samo postępowali Sowieci. Opowiadał mi pewien ksiądz z Kresów, że po przyjściu Sowietów został nałożony podatek na jego świątynię. Kiedy wierni zapłacili, to po pewnym czasie stawka została podwojona, wtedy ksiądz poszedł do urzędu ze skargą: "Jak tak będzie, to będę musiał zamknąć kościół". "Wot, poniał" - odpowiedział urzędnik. Programowy ateizm napływa różnymi drogami. Na przykład w nowej ustawie "medialnej" nie ma miejsca na transmisje uroczystości kościelnych, a daje się dużo miejsca i możliwości na propagandę ateizacji i homoseksualizmu pod pięknym hasłem "równości". Coraz częściej się też zdarza, że jakaś telewizja lokalna utrzymuje linię ateizującą. Na przykład w pewnej telewizji spikerka została surowo upomniana - pod groźbą wyrzucenia - za to, że użyła zwrotu "Święto Zmartwychwstania". Są to próby upodobnienia się do ateizacji zachodniej. W Wielkiej Brytanii niedawno został wyrzucony z pracy pielęgniarz za sugestię, by roztrzęsiona pacjentka pomodliła się w kaplicy. Już nie mówię o szkołach, gdzie nie wolno używać słów religijnych, a nawet takich jak "matka", "ojciec". Anglikanizm przechodzi szybko w ateizm. Podobnie w USA 4-tomowa Encyklopedia Cywilizacji Chrześcijańskiej została wycofana ze sprzedaży, bo zamieściła takie hasła, jak: "zmartwychwstanie", "antychryst", "Niepokalane Poczęcie" i inne, które bardzo irytowały ośrodki żydowskie. I tak walka z religią katolicką toczy się dziś na każdym kroku i na wszelkie sposoby, powoli dosięga Polski. Władze państwowe nie powinny szerzyć ateizmu, nawet publicznego (przy zachowaniu religijności prywatnej), a raczej powinny Kościołowi pomagać, bo religia jest najwyższym dobrem wspólnym. Nadal w kołach inteligenckich u nas jest dużo pogardy wobec Kościoła, a nawet i polskości, wobec - jak mówi prof. Leszek Kołakowski - "polactwa". W filmie autobiograficznym, wyemitowanym w TVP 2 (25.05.2009 r.) opowiada on, że jako student po wojnie musiał nosić pistolet jako członek PPR i Żyd, bo podziemie polskie wielu takich zabijało, kontynuując podłą tradycję przedwojenną, nacjonalistyczną i antysemicką. Coś z takiej pogardy wobec polskości i katolicyzmu jest do dzisiaj u wielu wyższych figur naszego życia publicznego, mimo że to właśnie polscy katolicy ich popierają w polityce i potem na nowo wybierają. Kiedy córka gen. Augusta Emila Fieldorfa "Nila" stwierdziła, że jacyś ludzie z organów sprawiedliwości do dziś chronią sądowych zabójców jej ojca, będących Żydami komunistycznymi, to uznali ją za antysemitkę. W ogóle wydaje się, jakby nasze społeczeństwo ciągle czekało jeszcze po roku 1989 na jakiś prawdziwy polski rząd, autentyczny i rzetelny, a nie przyniesiony przez jakieś wiatry ideologiczne, obce, przez jakieś nie nasze nadania czy przez kosmopolityczne ośrodki. Obawiamy się ponadto, że zbyt liczni politycy myślą chyba po wejściu do UE podobnie do Jerzego Urbana, który powiedział dobitnie, że "suwerenność to mit" ("Magazyn Dziennika", 23-24.05.2009 r.). A więc katolicy polscy, chcący zachować suwerenność byliby nierealistycznymi mitomanami. Ks. prof. Czesław S. Bartnik Mimo wszystko katolicy polscy winni się szybko odnaleźć w życiu publicznym Polski i UE jako katolicy, żeby odrodzić nie tylko życie religijne, ale także społeczne, polityczne, kulturalne i moralne. A ich polityka niech będzie pełna prawdy, dobra, miłości, godności, wzniosłości i pokory, a także życzliwego otwarcia dla wszystkich innych. Jednak, oczywiście, po wielkich zaniedbaniach trzeba dużo pracy, doświadczeń, refleksji i czasu. Nasza sytuacja w Polsce przypomina znowu sytuację pierwszych chrześcijan w imperium rzymskim, o czym pisał autor Listu do Diogneta: "Chrześcijanie nie zawdzięczają swej nauki jakimś pomysłom czy marzeniom niespokojnych umysłów, nie występują, jak tylu innych, w obronie poglądów ludzkich... Mieszkają każdy we własnej ojczyźnie, lecz niby obcy przybysze. Podejmują wszystkie obowiązki jak obywatele i znoszą wszystkie ciężary jak cudzoziemcy... Pogardzają nimi, a oni w pogardzie tej znajdują chwałę. Ubliżają im, a oni błogosławią. Obrażają ich, a oni okazują wszystkim szacunek. Żydzi walczą z nimi jak z obcymi, Hellenowie ich prześladują, a ci, którzy ich nienawidzą, nie umieją powiedzieć, jaka jest przyczyna tej nienawiści" (List do Diogneta, V 1-17, VI 1). Tak! Myślę, że i w Polsce dziś ludzie nienawidzący Kościoła Chrystusowego nie wiedzą, dlaczego go nienawidzą.
Polecamy: Kronika komunizmu w Polsce Ta książka jest Polakom bardzo potrzebna. O genezie bolszewizmu i o dramatycznych okolicznościach instalacji tego systemu w Polsce wiele już napisano, brakowało jednak popularnego opracowania, które pokazywałoby korzenie i prawdziwy charakter komunizmu w wydaniu sowieckim oraz jego niezliczone zbrodnie podyktowane nieludzką ideologią i podeptaniem niezbywalnych praw człowieka w imię abstrakcyjnie sformułowanego dobra "ludzkości", które miało usprawiedliwiać każdy środek walki z przeciwnikami. W przypadku Polski szczególne znaczenie ma pokazanie prawdziwego, a nie tylko propagandowego stosunku Lenina, Stalina i ich kolaborantów w Polsce do naszej "świętej Sprawy", czyli do ponadpokoleniowej kwestii suwerenności Narodu Polskiego i niepodległego bytu państwa. Wiedza Polaków na ten temat, zwłaszcza ludzi średniego pokolenia, opiera się na mglistych wspomnieniach wielokrotnie powtarzanych w podręcznikach szkolnych z tego czasu kłamstw, w których dowodzono, że to bolszewicka Rosja najbardziej zabiegała o prawo Polaków do niepodległości! Wielkie znaczenie nadawano bolszewickiemu dekretowi "o samostanowieniu narodów", choć w praktyce Lenin i Komintern traktowali zapewnienia o "samostanowieniu" tylko w kategoriach bieżącej polityki i walki politycznej. W rzeczywistości budowali zbrodniczego lewiatana, którego nazwali "ojczyzną międzynarodowego proletariatu". W tej "ojczyźnie" nie było miejsca ani na prawa człowieka, ani na żadne "samostanowienie". Te wszystkie kwestie znajdziemy w "Kronice komunizmu w Polsce" wydanej przez krakowskie, bardzo już zasłużone dla polskiej historiografii, Wydawnictwo Kluszczyński. Spółka autorska, która to dzieło stworzyła, znana jest wielu naszym czytelnikom z lektury wydanego przed trzema laty "Komunizmu w Polsce". To dr hab. Włodzimierz Bernacki z Katedry Historii Doktryn Politycznych i Prawnych UJ oraz zespół pracowników naukowych IPN: dr Maciej Korkuć, dr Filip Musiał i Jarosław Szarek z oddziału krakowskiego, dr Adam Dziurok z oddziału katowickiego oraz były dyrektor oddziału krakowskiego IPN prof. dr hab. Ryszard Terlecki. Obecność w tym gronie dr. Bernackiego, znanego z prac poświęconych historii politycznej XIX w., pozwala - tak jak w przypadku "Komunizmu w Polsce" - na pokazanie komunizmu sowieckiego w dłuższej perspektywie, sięgającej połowy XIX w., kiedy to Karol Marks i Fryderyk Engels wydali w Londynie (1848) sławetny "Manifest komunistyczny", zapowiadając, że "widmo krąży po Europie - widmo komunizmu". Mieli rację, jednak nawet oni sami nie zdawali sobie wówczas sprawy, jak złowroga i przerażająca jest to zapowiedź..
Niepokojąca ciągłość Autorzy nie obawiają się zarzutów o "mieszanie historii z polityką". We wstępie do swego dzieła piszą wprost: "Najważniejszym celem 'Kroniki...' jest z jednej strony przypomnienie, jak zbrodniczym i okrutnym systemem był komunizm, z drugiej zaś podkreślenie historycznej ciągłości pomiędzy nim a niektórymi dzisiejszymi formacjami politycznymi, intelektualnymi czy środowiskowymi. Jest to zadanie szczególnie ważne, zwłaszcza w odniesieniu do młodszych Czytelników, gdyż wpływowe ośrodki w Polsce, w tym większość mediów, próbują zniekształcić i zafałszować ten obraz. Mimo dwudziestu lat wolnej Polski, nadal nie odcięliśmy się od komunistycznej spuścizny". Brawo, chapeau bas! Tak się pisze w Krakowie! Kiedy dotykamy spraw najważniejszych dla Polski, nie można się kierować żadną polityczną poprawnością. Takie odważne stawianie sprawy to wielki atut krakowskiej "Kroniki". W zakończeniu wstępu autorzy stawiają kropkę nad "i": "Pragniemy, aby ta książka przypominała fakty zacierane w ostatnich latach, aby była kolejną kroplą, która rozsadzi kamień społecznej niepamięci, przygniatający polskiego ducha. Jednocześnie mamy nadzieję, że będzie kolejnym małym krokiem w odbudowie niepodległej Polski".
Bez złudzeń Już same tytuły poszczególnych rozdziałów "Kroniki" stanowią gotowe, świetnie zredagowane tematy lekcji dla nauczycieli historii. Doktor Korkuć, pisząc o działalności sowieckich kolaborantów w Polsce międzywojennej, identyfikuje to środowisko z głównym organizatorem sowieckiej dywersji na terenie RP - Polską Sekcją Kominternu. Byłoby dobrze, gdyby nauczyciele chcieli to uświadomić uczniom, zamiast kojarzyć dywersję przeciwko Polsce z "słusznym gniewem proletariatu przeciwko rzeczywistości Polski międzywojennej". Nie do wiary, ale takie "ujęcie tematu" spotyka się jeszcze na lekcjach historii! Kolejny rozdział dr. Korkucia "Droga do władzy (1939-1944)" powinien być obowiązkową lekturą dla każdego nauczyciela historii w Polsce, tak jak znakomita, wydana kilka lat temu książka dr. Piotra Gontarczyka "PPR - droga do władzy". To, co nie udało się bolszewikom w roku 1920, udało się w roku 1944 za sprawą naszych aliantów, którzy wykazali całkowite désintéressment w kwestii polskiej - mówiąc językiem dyplomatycznym. Doktor Korkuć zestawił znamienne kalendarium pokazujące dynamikę fatalnych dla Polski zdarzeń lat 1939-1945. Lata 1945-1956 dr Filip Musiał nazwał "Sowiecką niby-Polską". Niestety, w tekście autor używa niepotrzebnie powszechnie stosowanego w Polskiej historiografii (także w pracach autorów z IPN) określenia "Polska Ludowa", które nie jest ani nazwą ówczesnego państwa, ani tym bardziej jego istotą! Nie rozumiem, dlaczego nie można pisać po prostu "Polska sowiecka" lub "Polska 'ludowa'", co jest bardziej adekwatne i przystaje do rzeczywistości niesuwerennego tworu, porównywanego przez historyków do dominium. Wyrażenie "Polska Ludowa" świadczy - moim zdaniem - o pewnej bezradności historyka poddającego się utartym schematom języka historiografii peerelowskiej. Niezależnie od tej uwagi rozdział "Sowiecka niby-Polska" jest starannie uporządkowanym, wartościowym szczególnie dla nauczyciela i studenta historii, zestawieniem najważniejszych wydarzeń pierwszej dekady Polski sowieckiej. Niczego ważnego tu nie pominięto. Lata 1957-1970 dr Dziurok przypomniał w rozdziale pod tytułem "Złudna odwilż". Kiedyś słuchałem rozmowy w Polskim Radiu ze znanym historykiem, profesorem, autorem licznych publikacji, który powiedział, że okresu po roku 1956 nie wolno porównywać z tym, co było w "okresie stalinowskim". "Gdybyśmy mieli tak robić, to ja się wypisuję z historii" - powiedział na koniec profesor. No to proszę się wypisać, ponieważ nie ma różnicy co do istoty systemu między "okresem stalinowskim", panie profesorze, a tym, co rzeźbił towarzysz Gomułka. Jest tylko różnica w taktyce i w metodach, cele pozostały tożsame. Kalendarium sporządzone przez dr. Dziuroka doskonale to uwidacznia. Doktor Dziurok pisze: "Gomułka nie wprowadził nowej jakości w polityce komunistów, ale kroczył wytyczoną już drogą. Widać to najlepiej w relacjach z Kościołem katolickim", początkowo kokietowanym ze względu na wybory w styczniu 1957 roku. Odstąpiono wprawdzie od masowych represji wobec Kościoła, ale z biegiem lat nasilały się dotkliwe szykany administracyjne". Dodajmy do tego: "z biegiem lat" zabijano też kapłanów, tak jak w "czasach stalinowskich"... Tego, kto w Polsce wymyślił "czasy stalinowskie" dla zamaskowania ciągłości ideologii i celów komunistów oraz dla stworzenia wrażenia, że po "czasach stalinowskich" było już dobrze, należałoby odznaczyć orderem Lenina. I najlepiej niech się "wypisze z historii".. Najtrudniejsze zadanie spadło na autorów dwóch ostatnich rozdziałów - ze względu na bliskość czasów i trudności - z powodu braku dystansu czasowego - w oddzieleniu wydarzeń pozornie ważnych od tych, które wyznaczały kierunek przemian. Wydaje mi się, że autorzy wykonali to zadanie z powodzeniem. Jarosław Szarek nadał rozdziałowi poświęconemu rządom Gierka tytuł "Stalinizm bez terroru". Ciekawe, że lata gierkowskie jawią się w polskiej publicystyce najczęściej jako okres "liberalizmu". Zupełnie ignoruje się fakt, że to właśnie ten namiestnik sowiecki doprowadził do zapisania w peerelowskiej konstytucji "wiecznej przyjaźni" z Sowietami i wiecznej władzy PZPR, podkreślając niesuwerenny byt Polski "ludowej". Nieważne? Tytuł ostatniego rozdziału - "Od 'Solidarności' do stołu z kantami" - może przyprawić o palpitację serca miłośników projektowanych w ostatnich latach "świąt narodowych" z okazji Okrągłego Stołu i plebiscytu 4 czerwca 1989 roku. Kalendarium z okresu od 1 stycznia 1988 roku do 18 czerwca 1988 roku przygotował sam profesor Terlecki. Podkreślił z jednej strony, że w czerwcu 1989 r. "reżim komunistyczny poniósł spektakularną porażkę, która ostatecznie przesądziła o rozpoczęciu zmian ustrojowych i odbudowie demokracji, a w konsekwencji o odzyskaniu niepodległości", z drugiej zaś przypomniał rozkaz szefa SB, komunistycznego generała Dankowskiego, z 26 czerwca 1989 r., w którym "ze względu na sytuację" domaga się on od swych pracowników przygotowania "charakterystyk aktualnie wybranych posłów i senatorów, będących naszymi tajnymi współpracownikami". Nakazuje "zdjąć" te osoby z "ewidencji operacyjnej", a jednocześnie "podejmować różnorodne działania, by osoby te były coraz silniej związane z nami i coraz bardziej dyspozycyjne w realizacji zadań" (!). Tak zaczął się w Polsce okres "dekomunizacji". Z lidera przemian antykomunistycznych w Europie Środkowowschodniej staliśmy się niebawem ich outsiderem. Piotr Szubarczyk
Europa coraz bliżej... Opada powyborczy kurz. Partie liczą zyski i straty. Część posłów pakuje już walizki. Przed nimi kolejny rozdział pracy. Pierwsze posiedzenie europarlamentu w nowym składzie odbędzie się 14-16 lipca. W kraju milkną echa powyborczej wrzawy. Imperium Waltera TVN 24 od rana do nocy pożywia się wszystkim, co rozgrywa się wokół Anny Cugier-Kotki, zmieniając jej dramat w groteskę. Tymczasem chodzi o fanatycznych zwolenników Platformy Obywatelskiej. Zawsze można było podejrzewać, że za lukrowaną fasadą tej partii kryją się odrażające typy, potrafiące wulgarnie wołać do kobiety... Wyłoniła się druga twarz Platformy Obywatelskiej. Jakże odpychająca, agresywna, boleśnie prymitywna. Ujawniająca się niby żywcem wyjęty z PRL oddział ORMO. Dla młodszych czytelników wyjaśnienie - chodzi o Ochotniczą Rezerwę Milicji Obywatelskiej - paramilitarną, ochotniczą organizację wspierającą Milicję Obywatelską. ORMO, które chętnie pałowało niepokornych obywateli PRL, w większości rekrutowane było spośród członków PZPR, ale również z dużym udziałem ZSL, SD i bezpartyjnych liczyło w porywach ok. 400 tysięcy bojowych ochotników. Jak widać, dawna mentalność ujawnia się dziś w różnych miejscach, by brać odwet za niepewność, jaką zafundowały po 2005 r. rządy PiS. Z wyników wyborów najbardziej zadowolona jest PO, która do dziś jeszcze świętuje - ponad 34 tys. zł miesięcznie brutto wynosi pensja każdego europosła. Media w konwulsjach - ze szczęścia. Jeśli chodzi o PiS, nie ukrywał zaskoczenia Tadeusz Cymański (na zdjęciu), który uzyskał mandat, nie prowadząc żadnej kampanii i nie zawieszając ani jednego plakatu. O szczęściu mogą też mówić Jacek Włosowicz z poparciem na poziomie 0,6 proc., otrzymując 5610 głosów, oraz Paweł Kowal z poparciem 1,99 procent. Obu polityków wprowadził do europarlamentu - za sprawą skomplikowanej ordynacji wyborczej - lider listy PiS w Małopolsce Zbigniew Ziobro, który zdobył 36% poparcie. Najwięksi przegrani? Libertas, Prawica Rzeczypospolitej, Unia Polityki Realnej, Naprzód Polsko-Piast - to partie, które przepadły z kretesem. Nawet gdyby startowały jako jeden podmiot, i tak żaden ich przedstawiciel nie otrzymałby mandatu. Warto przyjrzeć się sprawie jeszcze przez chwilę. Partie zgarnęły kolejno: Unia Polityki Realnej - 81 146 głosów (1,1 proc.); Libertas - 83 754 głosy (1,14 proc.); Prawica Rzeczypospolitej - 143 966 głosów (1,95 proc.); Naprzód Polsko-Piast - 1 537 głosów (0,02 proc.). Co oznacza, że zmarnowano po prawej stronie 310 tys. 403 głosów i przekłada się to na 4,21 proc. wszystkich oddanych głosów. W tej sytuacji nie sposób nie postawić pytania: czy liderzy tych partii wyciągną jakieś poważne wnioski z 7 czerwca 2009 roku? Czy będą dalej budować minikanapy, kolejne frakcje i zapiekłe koterie, by udowodnić, właśnie, co? Swoją głupotę? Czy może prowadzić kolejne warianty gry w "durnia", w której prawica musi być zawsze poszatkowana i nienawidząca się? Zwłaszcza że owe kłótnie to farsa zauważalna gołym okiem. Oto jeszcze podczas kampanii wyborczej UPR sądzi się z Libertas w trybie wyborczym. UPR uznaje za kłamstwa twierdzenia Libertas, podającą się za jedyną partię przeciwną walucie euro i traktatowi lizbońskiemu. UPR zamiast jednego składa cztery identyczne pozwy, każdy w innym mieście. W każdym z miast zapada inny wyrok. Całe szczęście, że ostateczny werdykt wydali wyborcy. Ludność Warszawy gremialnie wybierała przy urnie komisarz Danutę Hübner. Czym stolica - tyle lat po wojnie - zasłużyła sobie na taki los? Pozostaje emigracja do Małopolski i Krakowa. Europarlamentarzyści są drogocenni. Z danych portalu Money.pl wynika, że za jeden mandat dla europarlamentarzysty PSL zapłaciliśmy 3 mln zł, za europosła PO 380 tys. zł, za posła PiS 660 tys. zł, zaś za posła koalicji SLD - UP ok. 800 tys. złotych. Jak trafione są te inwestycje Narodu - okaże się już niebawem. Dobrze, że choć na czas kampanii z wizji zniknął Palikot i siedzi na razie cicho - depcze mu po piętach eksmałżonka, CBA i Roman Giertych. Co z tego wyniknie, pewnie niedługo się okaże. Zwłaszcza że IPN zapowiada, iż już w czerwcu udostępni naukowcom i dziennikarzom gigantyczną komputerową kartotekę agentów i ofiar bezpieki. Każdy, kto uzyska zgodę na dostęp do tej bazy danych, będzie mógł w kilka sekund sprawdzić interesujące go nazwiska. A w mijającym świątecznym czasie w kinach całej Polski wyświetlano film "Antychryst". Sadystyczny reżyser (Duńczyk) znęca się nad masochistyczną widownią. Ta dobrowolnie "podziwiając" "dzieło", ma mdłości podczas seansu. A co w literaturze? Podobnie. W salonach EMPiK półki uginają się pod piątym tomem dzieł zebranych Adama Michnika. A muzyka? Owszem, w sierpniu za 1100 zł (nawet tyle trzeba było zapłacić za bilet) na warszawskim Bemowie publika otrzyma niebywały spektakl - występ podstarzałej "gwiazdy" wykorzystującej symbole religijne do perwersyjnych zachowań na koncertach. Prowincjał warszawskich jezuitów uznał jednak, że "15 sierpnia to wcale nie jest zły dzień na koncert. Przecież można pójść najpierw do kościoła, a potem się bawić". Cóż to będzie za wysublimowana zabawa... Takie czasy... Europa coraz bliżej... Hanna Karp
Na Titanicu orkiestra rżnie „Bierze się do tego celu tęgiego starego pryka, sadza się go na fotelu i…” - tak Tadeusz Boy-Żeleński przedstawiał receptę na jubileusz. Od tamtej pory mięło sto lat, a przez ten czas zdążyli nas przecwelować rozmaici społeczni inżynierowie; sanacja, Hitler, Stalin i stalinkowie drobniejszego płazu, aż wreszcie przyszła kolej na demokracje kierowaną. Oczywiście kierowaną przez razwiedkę, bo wiadomo, że w demokracji, jak to w demokracji - pełny spontan i odlot, ale ktoś przecież musi tym kierować. Dlatego właśnie w Eurosojuzie, gdzie właśnie zakończyły się wybory figurantów do tak zwanego Parlamentu Europejskiego (piszę, bom smutny i sam pełen winy, jako że przed kilkoma laty dałem się namówić na to błazeństwo, czego się do dzisiaj wstydzę, czego serdecznie żałuję i obiecuję poprawę: nigdy więcej!) każdemu narodowi wyznaczone zostały role. Jakoś gdy przeprowadzano u nas referendum w sprawie Anschlussu byłem w Paryżu, gdzie objaśniałem pewnemu dystyngowanemu panu przyczyny, dla których wielu Polaków odnosi się do Anschlussu z rezerwą. Zwróciłem przede wszystkim uwagę na nie załatwione remanenty wojenne z Niemcami, które niewątpliwie wykorzystają swoja pozycję politycznego kierownika Unii Europejskiej i naszą słabość do przeforsowania swoich względem nas planów. Mój Francuz zafrasował się nieco: to jest problem, to jest nawet bardzo poważny problem, ale - i tu uniósł palec w mentorskim geście - Polska chyba rozumie, że Unia Europejska musi się rozszerzać? - Skoro musi, panie markizie, skoro taki jest rozkaz, to oczywiście rozumiemy - odpowiedziałem - ale widzę, że w Unii Europejskiej każdy będzie robił to, co najlepiej potrafi. - Co pan przez to rozumie? - zapytał mój rozmówca. - To, że Francja będzie upajać się chwałą, Niemcy będą rządzić, a Polska będzie się poświęcać. Francuz roześmiał się, ale nie zaprzeczył. 4 czerwca, kiedy to „dzicz pogańska” („jubiluje dzicz pogańska, megafony ryczą z mieszkań…”) inaugurowała nową, świecką tradycję w postaci jubileuszu „obalenia komunizmu”, uczestniczyłem w konferencji, podczas której referat wygłaszała m.in. pani dr Barbara Fedyszak-Radziejowska. Położyła nacisk na to, że naród polski poddawany jest rozmaitym socjotechnikom, które generalnie mają na celu obniżenie mu poziomu samooceny. Tymczasem gdy się komuś obniży poziom samooceny, to „można zeń wszystko zrobić i w każdą formę ulepić” - twierdziła pani doktor. Dlatego nie szczędziła pełnych goryczy słów wobec tych publicystów, którzy wprawdzie dobrze chcą, ale mimowolnie w tej socjotechnice biorą udział, posypując solą rzeczywiste, czy urojone wady „polactwa”. Coś w tym jest na rzeczy, bo pamiętam, jak prymas Wyszyński mówił kiedyś Stefanowi Kisielewskiemu, iż polski naród jest tak ciężko poraniony, że jego rany należałoby raczej lizać niż rozdrapywać. Może i tak, ale najwyraźniej nikomu nie chce się tego robić. Każdy woli lizać co innego, jakieś smaczniejsze rzeczy, niechby nawet i przez szybkę telewizora. Przewidział to poeta, pisząc jeszcze przed wojną, że „nie hymnów trzeba tym, którzy w zżartej piersi, pod brudną koszulą, czcze serca noszą krzycząc za kawałkiem chleba, a biegną za orkiestrą, co gra capstrzyk królom”. Więc kiedy tak orkiestra gra, całe stada samozwańczych konsyliarzów polskiego narodu, różne Aliny Całe i pozostałe „baby koszmarne migowe i inne” w rodzaju pani posłanki Senyszyn, co to w każdą narodową ranę zdążyła nawet złożyć skrzek, w towarzystwie różnych zasrańców z „organizacji pozarządowych”, wytykają nam zbrodnie całego świata, dźgając nieubłaganymi palcami w chore z nienawiści oczy. Tymczasem państwo szlachta pięknie się bawią; za kordonami umundurowanych drabów obalają komunizmy, żrą na koszt Rzeczypospolitej i piją sobie z dzióbków. Więc kiedy piastująca w Polsce zewnętrzne znamiona władzy szlachta-gołota tak pięknie się bawi, ościenne państwa poważne najwyraźniej realizują scenariusz zaprojektowany chyba jeszcze pod koniec lat 80-tych. Wtedy nie bardzo potrafiliśmy zrozumieć, co oznacza sowiecki postulat, by między zjednoczonymi Niemcami a Związkiem Radzieckim została ustanowiona strefa buforowa, ale dzisiaj wszystko wydaje się jasne, że brakuje tylko, żeby narysować obrazek. Strategiczne partnerstwo to nie żarty, zwłaszcza, gdy wszystkie poczynania najwyraźniej koordynują pierwszorzędni fachowcy. Więc najpierw pani Eryka Steinbach staje się niemal niemiecką narodową relikwią, która - w odróżnieniu od pani Anieli, której na tym etapie jeszcze nie wypada - mówi, co wszyscy myślą. Nasze bezradne, amatorskie pohukiwania przekonują, że można przejść do następnego etapu polityki historycznej. I wpływowy tygodnik wymierza sprawiedliwość, rozkładając odpowiedzialność proporcjonalnie, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami „światowej sławy historyka”. Odzywają się żydowskie pudła rezonansowe, przechodząc od oskarżeń o „bierność” do oskarżeń o „współudział” - a wkrótce w Izraelu daje głos towarzystwo z udziałem b. ambasadora tego kraju w Polsce, pana Pelenga, domagające się „miliardów dolarów” za mienie Żydów którzy nie pozostawili spadkobierców. Nawiasem mówiąc, to znakomita ilustracja odmienności cywilizacyjnej - że cywilizacja żydowska nigdy nie przezwyciężyła anarchonicznego, plemiennego sposobu pojmowania stosunków własnościowych, który w cywilizacji łacińskiej został przezwyciężony jeszcze w głębokiej starożytności. Więc pan Peleng dokazuje na całego, dzięki czemu możemy się przekonać, do czego prowadzi ustępliwość i pobłażliwość wobec szantażystów. W tej sytuacji byłoby dziwne, gdyby nie zabrał głosu strategiczny partner. No i zabrał - dowodząc na stronie Ministerstwa Obrony, że tak naprawdę sprawcą II wojny światowej jest Polska, bo sprzeciwiła się niemieckim żądaniom. Z tego wniosek, żeby następnym niemieckim żądaniom już się nie sprzeciwiać i kiedy zażądają przywrócenia praw dla przesiedleńców, to przywrócić je bez gadania. To był prawdziwy dar niebios dla naszych mężyków stanu, o których reputację też trzeba zadbać, zwłaszcza tuż przed wyborami. Toteż minister Sikorski, który po deklaracji CDU CSU tylko dziwnym uśmieszkiem pokrywał wewnętrzne pomieszanie, teraz będzie mógł zrobić groźniejsze miny, zwłaszcza, że ruscy szachiści już się od pułkownika Kowaliowa odcięli - i udowodnić, że jednym tupnięciem przywróci Polsce mocarstwową pozycję w Europie. Oczywiście do czasu, bo jak pani Aniela nakaże przejść do kolejnego etapu Anschlussu, to wszyscy będą wykonywać ten rozkaz w podskokach, poganiając opieszałych, że to niby co sobie o nas Europa pomyśli, jeśli dajmy na to, nie ratyfikujemy lizbony, albo nie przywrócimy praw, nie tylko wypędzonym, ale i panu Pelengowi, który już będzie wiedział co z tymi „miliardami dolarów” robić, kiedy ponownie wróci do nas już nie jako ambasador, tylko z ramienia pani Anieli nadzorujący tubylczą administrację na „polskim terytorium etnograficznym”. Oczywiście na Wawelu o tych rzeczach na razie nie rozmawiano, bo jakże mówić o interesach, kiedy tu w mozole tworzy się nowa, świecka tradycja - ale w swoim czasie wszystko to zostanie nam stopniowo objawione. SM
Efekty św. Kryzia Przypominam na początku, że w Polsce żadnego „kryzysu” nie ma - a nie ma dzięki temu, że rządząca koalicja nadal nie robi niemal nic - co w tym przypadku jest zbawienne. Na Zachodzie Europy kryzys został bowiem wywołany wyłącznie (jeśli pominąć hieny, czyli dziennikarzy) przez działalność Komisji Europejskiej i poszczególnych rządów. Natomiast JE Donald Tusk jest człowiekiem leniwym - co, jak widać, wychodzi nam tu na dobre. Niestety: nic-nie-robienie nie może pomódz tym zakładom, które produkują na eksport... Ale na to „Rząd” III RP nic poradzić nie może. Módlmy się w każdym razie, by nie uznał, że może i powinien...
Natomiast rozmaite firmy ustawiają się do Kryzia; np. tu: mowa o bankach, które nie chcą pożyczać ludziom z pewnych branż. Oczywiście nie jest to żadna - proszę „Gazety Wyborczej”, uwielbiającej to określenie - „dyskryminacja". Bank ma prawo pożyczać - lub nie pożyczać - komu chce; i pismakom, politykom oraz urzędnikom wara od tego.
Bankowa "czarna lista" To, że niektóre banki tworzą czarne listy branż, jest tajemnicą poliszynela - pisze "Gazeta Wyborcza". Przedstawiciele banków potwierdzają ich istnienie, ale dopiero po obietnicy, że nie zostaną podane ani ich nazwiska, ani nazwy banków, w których pracują. - Teoretycznie nie możemy nikomu odmawiać kredytu ze względu na branżę, w której pracuje - mówi przedstawicielka banku, który do niedawna był jednym z liderów rynku kredytów hipotecznych. Dlatego czarne listy nie są na piśmie, to ustne rekomendacje działów ryzyka zajmujących się oceną, czy ktoś kredyt spłaci, czy nie. - W praktyce już od dawna niechętnie pożyczamy pieniądze osobom pracującym w sektorach, które przechodzą restrukturyzację, np. górnikom i stoczniowcom - dodaje. Teraz na czarnych listach umieszcza się kolejne sektory, które niedługo może dotknąć bezrobocie i cięcia płac. Motoryzacja trafiła tam dlatego, że sprzedaż nowych aut w Europie spadła w ubiegłym roku o ok. 25 proc. Opór kredytowy napotykają też pracownicy branży transportowej (według GUS w pierwszym kwartale koleją przewieziono o prawie jedną piątą mniej ładunków), zatrudnieni w budownictwie (bo ludzie nie kupują mieszkań) oraz w reklamie i mediach (bo szukając oszczędności, przedsiębiorstwa tną wydatki reklamowe). Na czarnej liście banków są - o ironio! - same banki. Patrzmy teraz komu nie pożyczają: stoczniowcom. Na to jest prosty sposób: pozamykać deficytowe stocznie - i problem zniknie wraz ze stoczniowcami (zecerom też chyba już nie pożyczają?); górnikom (ale reżymowym: prywatne kopalnie zapewne dadzą sobie radę...) „pracownikom branży transportowej” - bo kolejom spadły przewozy o 1/5 (kolejom powinny spaść o 5/5; dyliżansom spadły - i jakoś świat się od tego nie zawalił). Innymi słowy: gdyby nie działalność reżymu, który z przyzwyczajenia podtrzymuje takie dinozaury, jak koleje czy stocznie, św.Kryzio doprowadziłby do upadku tych branż - od czego Polska natychmiast zaczęłaby się bogacić. Chcę przypomnieć, że po nieszczęsnej wojnie francusko-pruskiej w 1870 roku śp.Otton ks. von Bismarck nałożył był na Francję gigantyczną kontrybucję. I III Republika spłaciła ją z dziecinną łatwością w trzy bodaj lata - bo wszystko było prywatne, więc nie posiadała państwowych stoczni, kopalń, kolei, hut, lecznictwa, szkolnictwa itp. itd. - do których musiałaby dopłacać. Więc gdyby św. Kryzio zdołał wymusić na obecnym reżymie wycofanie się z wszelkiej działalności - poza wojskiem, policją i administracją - moglibyśmy się doń modlić co najmniej pięć razy dziennie. JKM
14 czerwca 2009 "Być zdrowym na umysle to rzecz bardziej dramatyczna niż być szaleńcem".. (Chesterton) W miesięczniku „Idź pod prąd”, którego redaktorem naczelnym jest pan Paweł Chojecki, w ostatnich wyborach, jedynka Unii Polityki Realnej z Lublina, znalazłem interesujący tekst kandydata na prezydenta USA Rona Paula, wolnorynkowca- na temat świńskiej grypy. Jest to oczywiście kolejny temat zastępczy środków masowego otumaniania mas, straszenia, katastroficznego wyliczania ile to osób zmarło w wyniku… itd. Oczywiście ludzie umierają na co dzień z różnych powodów, a najbardziej popularnym rodzajem śmierci jest oczywiście zgon(!!!). Bo na coś trzeba w końcu umrzeć, bo umrzeć zdrowo w żaden sposób się nie da.. Dla człowieka wierzącego w Pana Boga ,śmierć jest jedynie przyjściem do życia wiecznego i tyle. Straszenie ludzi, że umrą akurat na grypę i to świńską, uwłacza ludzkiej godności - jest zupełnym nadużyciem. Co prawda, akurat świnie w „Folwarku zwierzęcym” okazały się zwierzętami najbardziej inteligentnymi. To one- po wygnaniu człowieka- szybciutko zasiadły w jego fotelu i w jego domu. I wcale nie zdychały z powodu świńskiej grypy, ale z przejedzenia i nadmiaru władzy… nad innymi zwierzętami. Tak im się to spodobało! Dzisiaj w demokracji, „ najlepszym ustroju na świcie, bo lepszego nie wymyślono”(???), mamy wszędzie folwarki dworskie, jak na demokracje ludową przystało, a folwarków monarchicznych nie mamy z prostego powodu, bo nie mamy monarchii. Na dworze Ludwika XIV mogło być co najwyżej 4000 urzędników, bo była monarchia, a dzisiaj w demokracji urzędnicy dworscy idą w miliony i pochłanianą gros środków budżetu państwa i gmin. A czy gmin z tego powodu się buntuje? I czy dworzanie zniknęli odkąd lud został królem? „Demokracja jest najbardziej kosztownym ustrojem na świecie, a lepszy ustrój wymyślił sam Pan Bóg- to monarchia”- należałoby skorygować powiedzenie premiera Churchila. Ale wracając do miesięcznika „Idź pod prąd”, w którym pisują osoby, które miałem przyjemność poznać podczas nagrywania spotu wyborczego , wykorzystywanego w ostatnich wyborach ponadparlamentarnych i europejskich, bo dotyczących nieistniejącej prawnie Unii Europejskiej, a dotyczących decydowania ponad narodami o ich losie. Chaosie też. Poznałem panią Annę Kopeć i pana Mariana Kowalskiego, którzy ze mną tworzyli wyborczy wizerunek Unii Polityki Realnej. W piśmie znajdują się rysunki pana Arkadiusza Gacparskiego, które również znam, mieliśmy swojego czasu długą rozmowę w Poznaniu, na tematy polityczne. Jest bardzo utalentowanym polskim rysownikiem , niepoprawnym politycznie, nie lansowanym w lewicowych mediach, pomijanym. Ile on tych rysunków już narysował? Bóg i pan Arkadiusz jedynie raczą wiedzieć, ale mam od pana Arkadiusza pamiątkę, w postaci jego książki z jego rysunkami i własnoręcznym podpisem. Cenię sobie ten upominek, czasami do niego zaglądam, bo jest zawsze pod ręką.. Ale ad rem: Oto tekst Rona Paula pt” Centralizacja świńskiej grypy” z numeru 5(58) z maja 2009 roku, z miesięcznika „Idź pod prąd”. W podtytule „Tylko zdrowe ryby płyną pod prąd”. „Wygląda na to, że nasz rząd stara się zaniepokoić nas sprawą świńskiej grypy. Interesuję się tym nie tylko z powodów politycznych, ale również jako lekarz. Przypomina mi to, ze w roku 1976, który był pierwszym rokiem w Kongresie, mieliśmy głosowanie nad świńską grypą. Wówczas wybuchła panika, mówiono, że to zmiecie cały naród i natychmiast zaproponowano jakieś szczepionki. Rząd chciał wszystkich zaszczepić i ocalić świat od katastrofy. Pamiętam, że były dwa głosy sprzeciwu- mój i Larrego McDonalda, również lekarza. Jak się okazało, nasz instynkt dobrze nam podpowiadał. Sprzeciwiliśmy się nie tylko dlatego, że rząd nie powinien się mieszać do branzy medycznej i decydować o kwestiach zdrowotnych, lecz odruch ten, jak się okazało, był zupełnie słuszny, gdyż grypa jak przyszła, tak też minęła. Z jej powodu umarła tylko jedna osoba. Natomiast wskutek szczepień zmarło ponad 25 osób, a wiele zachorowało. Ostatecznie program szczepień zawieszono. Ale oto ponownie nadchodzi świńska grypa i wszyscy panikują. Nie jest moim celem bagatelizowanie powagi sytuacji- pewna grupa ludzi umarła, jeszcze inni mogą umrzeć. Jak dotąd nie było śmiertelnych przypadków w naszym kraju. W Nowym Yorku odnotowano 7-8 przypadków zachorowań, lecz żadna z tych osób nie została nawet poddana hospitalizacji, a mimo to jest tak, jakbyśmy zostali zaatakowani bronią nuklearną. Mam tu na myśli ubiegłoweekendową konferencję. Jest to woda na młyn dla Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego( jak ten departament w ogóle zdołał wmieszać się w sprawy medyczne?). To, co oni mogą nam nakazać, jest zupełnie poza kontrolą. Chcąc przedstawić tę sprawę z szerszej perspektywy, sprawdziłem, ile było przypadków zachorowania na gruźlicę w ubiegłym roku. Mieliśmy ich ponad 13 000- to dopiero jest poważna choroba. Kiedy ostatnim razem, w 2006 roku, odnotowano liczę zgonów z powodu gruźlicy, wynosiła ona 644.Czuję się niekomfortowo, przywołując te dane i próbując przedstawić tę sprawę z właściwej perspektywy, gdyż może okazać się, że jutro będą chcieli poddać kwarantannie wszystkich przyjeżdżających do nas obcokrajowców w celu zapobiegania gruźlicy. Wszystkie te rzeczy są bardzo poważne, ale główne pytanie brzmi: Czy większy rząd zawsze rozwiązuje te problemy? Zazwyczaj znacząco pogarsza sprawy. Proszę więc ludzi jedynie o to, aby się uspokoili i pomyśleli przez chwilę, zamiast pędzić gdzieś i panikować. Należy zwrócić uwagę na możliwość skorzystania z takich „okazji”, gdyż- czy to będzie chodziło o problemy gospodarcze, czy zdrowotne- ludzi, którzy kochają duży rząd , postanowią na tym skorzystać. Janet Napolitano z Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego wcale nie działa niezgodnie z jego prerogatywami a jedną z przyczyn, dla których głosowałem przeciwko powstaniu tego departamentu, było zaproszenie go do zajmowania się kwestiami zdrowotnymi. Oczywiście wg mnie opieka zdrowotna w naszym kraju znacząco się pogarsza, a jej koszty poszybowały w górę głównie z powodu obecności od 37 lat centralnego planowania w medycynie. System ten niezbyt się sprawdził, więc teraz zamierzamy wdać się w społeczną służbę zdrowia. Uważam, że nie potrzebujemy rządu zajmującego się tym problemem w histeryczny sposób. Powinniśmy się uspokoić i pomyśleć o tym przez chwilę, a może uda się przywrócić zdroworozsądkowe podejście. Z całą pewnością nie leży w gestii DBK. Departament ten nie powinien zajmować się opieką zdrowotną, choć formalnie ma do tego prawo”(!!!) Tyle Ron Paul.. Wolnorynkowiec i człek rozsądny.. A u nas media próbują wzniecić histerię na temat świńskiej grypy, ale lud jakby przejrzał na oczy, że znowu próbują go oszukać.. Wyolbrzymiając, opowiadając głodne kawałki, budując napięcie strachu i jednocześnie zapewniając, że rząd podejmuje wszelkie działania, żeby nikomu nic złego- z powodu świńskiej grypy - się nie stało. Pani minister zapewnia nas, że wszystko jest pod kontrolą, rząd nad wszystkim czuwa i możemy czuć się bezpieczni- przynajmniej ze strony świńskiej -grypy..
Ale czy jesteśmy bezpieczni z innych stron, które nam rząd organizuje? Właśnie zbliża się fala podwyżek podatków, dziura w budżecie zrobiona przez wydatki biurokracji, podwyżki cen, prądu, paliw, gazu, śmieci.. Może jest to sposób na odwrócenie naszej uwagi? I jak tu być - w tych warunkach- zdrowym na umyśle wobec takiego dramatycznego szaleństwa? WJR
Bezsens rozstrzygania sporów w „trybie wyborczym” Unii Polityki Realnej po raz kolejny nie udało się wygrać wyborów, ale odniosła w nich inny sukces, który warto odnotować. Zdołała mianowicie dokumentnie ośmieszyć instytucję rozstrzygania sporów przed sądem w tak zwanym „trybie wyborczym”. A szerzej − w ogóle pewien rodzaj coraz częściej wytaczanych procesów sądowych, w jakimkolwiek by się odbywały trybie. Patent, na który UPR wpadł jako pierwszy, był genialnie prosty. Zamiast jednego, złożono cztery identyczne pozwy, każdy w innym mieście. Przypomnę − pozew, w każdej ze swych czterech kopii, wymierzony był przeciwko partii Libertas, która reklamowała się, że jako jedyna ze startujących w wyborach partii przeciwna jest walucie euro i Traktatowi Lizbońskiemu.
UPR poczuła się dotknięta pominięciem faktu, iż ona też jest im od dawna przeciwna, i zażądała, by sąd zabronił Libertasowi rozpowszechnianie nieprawdy. Na zdrowy rozum sprawa była więc prosta jak drut, wystarczyło zerknąć do paru starych numerów „Najwyższego Czasu”. A że UPR od lat jedzie tym samym patentem co Libertas i uporczywie prezentuje się we swoich materiałach jako jedyna w Polsce partia prawicowa, a nawet jedyna odrzucająca Okrągły Stół, to już zupełnie inna sprawa. Mniejsza zresztą o to. Najważniejsze jest, że z czterech sądów, do których trafiła ta sprawa − z prawniczego punktu widzenia przecież nieskomplikowana − dwa orzekły tak, a dwa owak. Właściwie, jeśli przyjrzeć się konkretom, to jeszcze śmieszniej. Sąd Rejonowy w Poznaniu przyznał w całości rację UPR. Sąd w Warszawie przyznał UPR rację częściowo, to znaczy salomonowo zakazał Libertasowi powtarzać powyższe, ale odrzucił wniosek o zobowiązanie go do przeprosin. Sąd w Katowicach odrzucił pozew, uznając, że fakt, iż tak jak w pozwie mówili kandydaci Libertasu nie oznacza, iż jest to stanowisko ich Komitetu Wyborczego, zatem nie można kierować pozwu przeciwko temu ostatniemu. Sąd w Białymstoku natomiast odrzucił pozew w całości, uznając, że zacytowane w nim stwierdzenia wyrwane są z kontekstu, przez co sąd nie może ustalić, czy to, co w nich powiedziano, rzeczywiście z nich wynika. By użyć ludowego porzekadła, każdy − powiedzmy − wuj na swój strój. Można domniemywać, że gdyby UPR złożyła nie cztery, a szesnaście pozwów, to mielibyśmy szesnaście rozmaitych wykładni. Oczywiście, trzeba wziąć poprawkę na to, że wyroki w trybie wyborczym wydawane muszą być „na cito”, co nie daje sędziemu czasu na zebranie myśli. Ale kto sądzi, że w „pyskówkach” toczonych latami element przypadkowości i sędziowskiego widzimisię jest mniejszy, ten się grubo myli. Nie wiem więc, skąd jeszcze biorą się ludzie, którzy argument że ktoś tam z kimś wygrał albo przegrał proces o słówka traktują poważnie. Wygrał proces? Może miał rację, może dobrego adwokata, a może sędzia miał zły dzień, albo był stronniczy, albo przekupiony, albo nie zajrzał nawet do akt. Wyrok jest taki, jaki się akurat wylosował, i nie stanowi nawet poszlaki pomocnej w ustaleniu, kto ma rację. Rafał Ziemkiewicz
I po narodowej prawicy Wybory do Parlamentu Europejskiego pokazały, że twór polityczny na prawo od PiS nie może powstać. Przykre to, ale prawdziwe - pisze Ireneusz Fryszkowski na portalu myśl.pl. Prawica Rzeczypospolitej - 1,96 proc., Libertas - 1,14 proc., UPR - 1,1 proc. Oszałamiające wyniki. Choć jak powiedział mi jeden z sympatyków Libertas po wyborach - "Ale byliśmy lepsi niż UPR". Cóż, tylko pogratulować... Wygrał „kartel czworga", a „jedyni sprzeciwiający się, prawdziwi patrioci..." przegrali. Po raz kolejny przegrali i zanosi się, że w przeciągu kilku lat przegrają znowu, jeśli dalej będą budowali komitety wyborcze na zasadach programowych i organizacyjnych z jakimi szli do tych wyborów. Dlaczego:
1) Scena polityczna się scementowała w owym „kartelu czworga". Kto jeszcze miał jakieś nadzieje i dawał cień szansy narodowej prawicy pozbawił się jako statystyczny wyborca wszelkich złudzeń.
2) Wieczni organizatorzy zaraz zaczną sumować wyniki tych trzech partii i wyjdzie im stare narzekadło, że gdyby poszli razem, to by byli blisko progu i może, a pewnie by nawet go przeskoczyli. Nic bardziej błędnego. Ponad 5-procentowy w przewidywaniach mariaż LPR i UPR w wyborach w 2007 r. skończył się dla obu partii tragicznie.
3) Panowie z trzech partii mówili o tym samym w kontekście Unii Europejskiej. Wyborcy potencjalnemu, który się wahał między nimi a postrzeganym eurosceptycznie PiS wybór przyszedł łatwo. Po co głosować na jedną z takich samych partii i tracić głos, jeśli mogli zagłosować na może nie tak radykalny, ale podobnie mówiący o UE PiS.
4) Zbliżają się wybory prezydenckie. Polityka jeszcze bardziej zogniskuje się wokół dwóch bloków politycznych. Konserwatywny, prawicowy, eurosceptyczny elektorat zagłosuje czy komuś się to podoba czy nie na Lecha Kaczyńskiego.
5) Padł mit wpływu mediów publicznych na wybory i kształtowanie opinii publicznej. Posądzany o takie zapędy Libertas osiągnął żenujący wynik 1,14 proc. Dywersyfikacja kanałów przekazu medialnego, z internetem na czele oraz kształtowanie opinii publicznej przez różne stacje w tym w dużej mierze komercyjne przez nieagresywny przekaz - tego narodowa prawica poza może UPR nigdy nie była i nie jest w stanie osiągnąć. I. Ryszkowski
W Europie i na własnych śmieciach Podczas gdyśmy się ekscytowali, którzy faworyci mieli więcej szczęścia w konkursie o 50 synekur w Parlamencie Europejskim, nasza Katarzyna Wielka, czyli pani Aniela podejmowała w Buchenwaldzie amerykańskiego prezydenta Baracka Obamę, któremu o tym, co właśnie widzi na własne oczy, opowiadał słynny noblista Eliasz Wiesel. Słynny noblista Eliasz Wiesel stracił na żydowskim kanciarzu Madoffie podobno aż 20 milionów dolarów, więc musi teraz trochę się odkuć, ale w Dreźnie nie pojawił się z tego powodu, gdzieżby znowu! Pojawił się zupełnie bezinteresownie, nawet bez żadnego związku z nowym etapem polityki historycznej, według której, jak wiadomo, obozy zagłady, a w szczególności obóz w Buchenwaldzie pozakładali polscy naziści, których poskromiła dopiero bohaterska Armia Czerwona, w sojuszu z innymi sojuszniczymi armiami. Któż mógłby lepiej objaśnić takie skomplikowane sprawy amerykańskiemu prezydentu Baracku Obamie, jeśli nie noblista Eliasz Wiesel? Nobliście Eliaszu Wieselu amerykański prezydent Barack Obama musiałby we wszystko uwierzyć, to chyba oczywiste, niechby spróbował nie uwierzyć - więc nic dziwnego, że - jak podaje „Gazeta Wyborcza” - po zwiedzeniu Buchenwaldu był „wstrząśnięty”. Po takim wstrząsie, nawet bez zaangażowania Eliasza Wiesela w nową politykę historyczną, Departament Stanu pod kierownictwem pani Hilarii Clintonowej już tam będzie wiedział, jak skutecznie nacisnąć na ministra Sikorskiego, żeby postulaty pana Dawida Pelega, byłego ambasadora Izraela w Warszawie, który wpadł na pomysł, by Polska wypłaciła mu, w ściślej mówiąc - nie tyle „mu”, co „organizacjom”, co to poczuwają się do reprezentowania praw Żydów którzy nie pozostawili spadkobierców, „miliardy dolarów” - zostały przezeń nie tylko potraktowane z całą powagą, ale spełnione w podskokach. Nie mówię, że noblista Eliasz Wiesel będzie miał z tego jakiś procent, co to, to nie - chociaż właściwie - dlaczego nie, skoro on też tyle wycierpiał od „nazistów”, że już za same opisy dostał nagrodę Nobla? Zresztą mniejsza o to, bo w tej sytuacji niech to tylko minister Sikorski spróbuje odmówić panu Dawidowi Pelegowi, to w Waszyngtonie będzie miał takie przody, że nic mu nie pomogą najbardziej poważne miny. Skoro tedy już wiemy, jak mniej więcej wygląda nasza pozycja na arenie międzynarodowej, możemy spokojnie powrócić na, jak to mówią, swoje śmiecie, czyli krajową scenę polityczną. Najwyraźniej razwiedka musiała uznać, że 15 mandatów dla kandydatów PiS to stanowczo za dużo, bo już od poniedziałku przodujący w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym funkcjonariusze TVN ofiarnie nagłaśniają rozbieżności między Zbigniewem Ziobrą, a Jarosławem Kaczyńskim. Ciekawe, że Jarosław Kaczyński w pierwszej chwili dał się na tę prowokację nabrać i zaczął publicznie doradzać europosłowi Ziobrze, przez ile godzin dziennie powinien uczyć się języków, a specjalnie - języka angielskiego, ale już następnego dnia ktoś starszy i mądrzejszy musiał mu wyjaśnić, o co chodzi naprawdę i na konferencji prasowej, podczas której Zbigniew Ziobro złożył prezesu Kaczyńskiemu deklarację lojalności, wszystko się wyjaśniło. Oczywiście złe języki, których na tym świecie pełnym złości nie brakuje, nadal spekulują, że Zbigniew Ziobro jest najgroźniejszym konkurentem prezydenta Lecha Kaczyńskiego w przyszłorocznych wyborach prezydenckich, ale wiadomo, że to tylko takie harce, które muszą wykonać konfidenci razwiedki w ramach odrobienia swoich, że tak powiem, „honorariów”, bo przecież każde dziecko wie, że Zbigniew Ziobro nie po to wkroczył do Parlamentu Europejskiego, żeby konkurować z kimkolwiek, a zwłaszcza - z prezydentem Lechem Kaczyńskim, tylko żeby bronić tam polskich interesów. Przed kim bronić - to nie jest tak do końca jasne, bo przecież Polska została przyłączona do Unii Europejskiej w swoim najlepszym interesie, ale przecież nie musimy wszystkiego tak do końca wiedzieć. Unia Europejska też ma swoje tajemnice i to właśnie jest jedna z nich. Ale razwiedka nie rezygnuje i oto świat wstrzymał oddech na wieść, że swoje członkostwo w PiS „zawiesza” pani posłanka Mirosława Masłowska, bo - jak twierdzi - PiS to „folwark Brudzińskiego”. No proszę - „folwark” i to w dodatku - „Brudzińskiego”! Ładna historia! Skąd tych wszystkich parlamentarzystów prezes Jarosław Kaczyński wyszukał sobie w korcu maku - jeden Bóg raczy wiedzieć. Pani Masłowska była nawet rekomendowana do Parlamentu Europejskiego, ale nie uzyskała mandatu, więc nietrudno zrozumieć jej rozgoryczenie, kiedy się zważy jakie straciła alimenty. Europoseł dostaje miesięcznie w gotówce co najmniej 15 tysięcy euro, nie licząc refundacji przelotów i innych korzyści, wiec sprawa jest oczywiście poważna. Żeby jednak tak od razu określać PiS jako „folwark” i to w dodatku „Brudzińskiego”, to już tak zwana „mocna rzecz” i tylko patrzeć, jak przez przodujących w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym funkcjonariuszy TVN, zostanie uznana za autorytet moralny - tak samo, jak w swoim czasie posłanka Renata Beger z Samoobrony. Jak pamiętamy, została ona autorytetem moralnym zaraz potem, jak dwaj funkcjonariusze TVN: Sekielski i Morozowski, wykorzystali ją w charakterze przynęty w tak zwanej „prowokacji (he,he!) dziennikarskiej”. Oczywiście te wszystkie przekomarzania są tylko tłem najnowszej strategii politycznej. Po odniesionych zwycięstwach moralnych, o których donosiłem w poprzedniej korespondencji, obecnie przymierzamy się do zwycięstwa prawdziwego, którym będzie wybór byłego charyzmatycznego premiera Jerzego Buzka na przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. Jego przeciwnikiem jest pan Mario Mauro, wystrugany z banana przez włoskiego premiera Sylwestra Berlusconiego. Przeforsowanie kandydatury charyzmatycznego premiera Buzka jest teraz naszym najważniejszym priorytetem politycznym, bo jeśli były charyzmatyczny premier Jerzy Buzek zostanie przewodniczącym Parlamentu Europejskiego, to będziemy mogli jeszcze groźniej kiwać palcem w bucie, niż dotychczas, od czego Polska będzie rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej - zupełnie tak samo, jak za Edwarda Gierka. Dlatego ten priorytet polityczny nie tylko znajduje zrozumienie w szerokich masach ludowych, ale również cieszy się poparciem w środowisku najbardziej elitarnych elit. Najlepszym tego wyrazem była homilia wygłoszona podczas procesji Bożego Ciała w Warszawie przez JE abpa Kazimierza Nycza, który podkreślił potrzebę podniesienia na wyższy poziom dyskursu politycznego. A - powiedzmy sobie szczerze - jakiż poziom może być wyższy od ogólnonarodowego zjednoczenia wokół kandydatury b. charyzmatycznego premiera Jerzego Buzka, której poparcie zadeklarowali zarówno partyjni, jak i bezpartyjni, wierzący i niewierzący, żywi i um... - no, mniejsza z tym, bo przede wszystkim - Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość, nie mówiąc już o tak zwanych „stronnictwach sojuszniczych”. Krótko mówiąc - jest czas przekomarzania i czas kolaborowania - i właśnie zwolna wchodzimy w ten etap. SM
Anty-goizm i żydowski problem genetyczny Antygoizm pochodzi z egotyzmu radykalnych Żydów i jest komplikowany przez żydowski problem genetyczny TSD, zwłaszcza wśród polskich i wschodnio-europejskich Żydów. Para zdrowych nosicieli tej genetycznej choroby ma 25% szans urodzenia dziecka nawiedzonego tą nieuleczalna chorobą. Z tego powodu małżeństwo nosicieli tej choroby chce jak najwcześniej dowiedzieć się czy poczęte przez nie dziecko nie ma we krwi dowodów na tę śmiertelną chorobę. Na wypadek takiego nieszczęścia, rodzice nie-urodzonego jeszcze dziecka, domagają się prawa do legalnego przeprowadzenia zabiegu przerwania ciąży. Mimo tego, że niewielka część Żydów znajduje się w tej sytuacji, sprawa przerywania ciąży została dołączona do wywrotowego arsenału żydowskiego razem z niby obroną praw homoseksualistów, kobiet, etc. Bardziej radykalną bronią żydowską jest legalny w Izraelu handel żywym towarem, pornografia i handel syntetycznymi narkotykami, których przemysł izraelski produkuje najwięcej na świecie. Talmud jest główną kodyfikacją strategii żydowskiej przetrwania. Kodyfikacja ta powstała na przestrzeni kilku wieków i została ukończona w Babilonie, czyli dzisiejszym Bagdadzie, około 500 lat po urodzeniu Chrystusa. Głównym elementem Talmudu jest przekonanie o wyższość Żydów nad nie-Żydami oraz podstawowa zasada, że dziesięć przykazań wyłącznie dotyczy Żydów i że nie-Żydzi mogą być traktowani jak bydło. Talmud również daje wskazówki Żydom jak powinni pasożytować n a gojach, czyli nie-Żydach Niestety kapelani armii Izraela nauczają Żydów-żołnierzy, żeby postępowali według Talmudu i zabijali bez miłosierdzia Arabów, jako faktycznych lub potencjalnych wrogów. Znęcanie się Żydów nad Arabami w Palestynie ma na celu spowodowanie Arabów do opuszczenia przez nich ich stron rodzinnych. Pisze o tym dokładnie profesor Izrael Shahak w jego książce pod tytułem „Żydowskie Dzieje i Religia: Żydzi i Goje - XXX wieków historii.” Notorycznie, Żydzi kultywują mit, że zawsze są krzywdzeni przez gojów. Żydzi sami nienawidzą okazywania skruchy, za krzywdy wyrządzane przez Żydów innym. Faktycznie ofiary krzywd wyrządzonych przez Żydów, są nagminnie przez nich nienawidzone. Stąd pochodzi niesłychana nienawiść do chłopów polskich i ukraińskich w literaturze żydowskiej. Lata terroru Jakuba Bermana, w czasie dziesięcioletnich rządów żydowskich w Polsce z ramienia Sowietów, oraz działalność żydowskiego ruchu roszczeniowego, są obecnie jednymi z głównych powodów stałych napaści żydowskich na Polaków, w prasie kontrolowanej przez Żydów. Najbardziej szkodliwy dla Polaków był i jest żydowski ruch roszczeniowy, kierowany przez aferzystów w Ameryce, którzy pomnożyli wielokrotnie ilość Żydów europejskich, którzy przeżyli wojnę pod niemiecką okupacją, pobrali dla tych ludzi odszkodowanie w wysokości wielu miliardów dolarów z Niemiec i ze Szwajcarii, a następnie pieniądze te sprzeniewierzyli. Dlatego profesor Norman Finkelstein, autor książki „Holocaust Industry,” uważa żydowski ruch roszczeniowy za bandę oszustów. Kevin MacDonald, profesor University of Southern California, opisuje w swojej książce o Żydach pod tytułem „Kultura Krytyki,” jak w powojennych państwach satelickich, Żydzi kierowali sowieckim aparatem terroru. W Polsce, czynił to Jakub Berman, który mianował Żydów na kluczowe stanowiska w komunistycznym aparacie terroru. Starsi Polacy pamiętają lata terroru Jakuba Bermana Podobnie w Rosji, po rewolucji, Żydzi pomagali stworzyć aparat terroru, w tradycji „tysiącletniego terroru rabinów,” który trwał do połowy 19go wieku i jest szczegółowo opisany przez profesora Izraela Shahak'a w wyżej wymienionej książce. Żyd Laureny Beria, któremu udowodniono jego Żydostwo wkrótce po śmierci Satlina, przygotował począwszy od 3go pazdzienika, 1939 roku do wiosny 1940 roku, tak zwaną imienną „listę katyńską” w celu egzekucji ponad 25,000 Polaków, przez NKWD. W Polsce, po 1944 roku, szalał przez 10 lat terror Jakuba Bermana, który mordował dziesiątki tysięcy patriotów polskich i przygotowywał na masowe zesłanie żołnierzy Armii Krajowej do Rosji. Trudno pogodzić książki J. T. Grossa, z tymi faktami historycznymi. Niestety twórczość Grosa idzie w parze z perfidnym oczernianiem Polaków przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, za pomocą przeprosin i skruchy, podczas gdy w rzeczywistości Żydzi, którzy przeżyli wojnę masowo mordowali Polaków-patriotów, w ramach aparatu terroru Jakuba Bermana. Taktyka ogłupiania społeczeństwa polskiego jest dobrze zilustrowana w sugestywnym tekście Kwaśniewskiego, który występując w jarmułce powiedział, że wraża przeprosiny i skruchę „w imieniu tych Polaków, którym sumienie nakazuje tak postąpić.” Był to tekst na użytek wewnątrz Polski. Inaczej pisano w Izraelu i w USA, gdzie media podały, że w imieniu państwa polskiego, prezydent Polski, wyraził wobec wszystkich Żydów na świecie przeprosiny i skruchę. W liście do mnie pani Condoleezza Rice, działająca w rządzie USA zgodnie z życzeniami lobby Izraela, dała dowód swojego posłuszeństwa wobec radykalnych Żydów, kiedy napisała w tym liście, że jakoby „prezydent Kwaśniewski zachował się w Jedwabnem w sposób godny naśladowania.” Perfidny Kwaśniewski prawdopodobnie znał fakt, że zbrodnie w Jedwabnem, były dokonane przez „sonder komando” z Ciechanowa, pod dowództwem Hauptsturmfuerer'a Hermann'a Schaper'a, który był skazany po wojnie w Niemczech, na sześć lat więzienia za tą zbrodnię, w dokonaniu której, Niemcy użyli około 400 litrów benzyny, do podpalenia zarekwirowanej stodoły i zastrzelili Żydów, którzy nieśli części rozbitego betonowego pomnika Lenina. Jak wiadomo wówczas Polacy w Jedwabnem nie mieli ani benzyny ani broni palnej, których posiadanie było zabronione pod karą śmierci. Szerko głoszona fałszywa propaganda, krytykowana przez profesora Mac Donalda mówi „że Żydzi bolszewicy nie identyfikowali się z Żydami.” Bogaci bankierzy żydowscy w Nowym Jorku finansowali rewolucję bolszewicką i byli dumni z nieproporcjonalnie wielkiej ilości Żydów w rosyjskim ruchu rewolucyjnym. Mówił o tym z dumą Jacob Schiff (Jacob Hirsch Schiff ,1847-1920), bankier nowojorski, wspólnik rodziny W. Averell'a Harrimana, który był mistrzem ceremonii na konferencji w Teheranie w 1943 roku, gdzie alianci dokonali zdrady Polski. Schiff jako prezes banku Kuhn, Loeb & Co. dał Leonowi Trockiemu 20 milionów dolarów w złocie, na bolszewicki pucz w St. Persburgu w 1917 roku. Później rząd Lenina zwrócił temu bankowi pięciokrotnie w złocie, 100 milionów dolarów, w nagrodę za pieniądze otrzymane, na opłatę zorganizowanych band zbrodniarzy w celu dokonania puczu bolszewickiego w St. Petersburgu. Obecnie, ponad 90 lat po puczu bolszewickim i po upadku Związku Sowieckiego, Polacy są w nienawiści Żydów na drugim miejscu po Palestyńczykach, których Żydzi traktują tak jak Niemcy traktowali Żydów w czasie wojny, chociaż nie używają komór gazowych. Od czasu powstania państwa Izrael jest kolej na szczególną żydowską nienawiść do Palestyńczyków, w nieludzki sposób traktowanych w czasie tworzenia państwa Izrael i jego starań osiągnięcia „hegemonii od rzeki Nil w Egipcie do rzeki Eufrat w Iraku.” Organizacja charytatywna Interpal, fałszywie oskarżana przez Żydów o terroryzm, działa na terenie Palestyny i stara się ratować Arabów nieludzko traktowanych przez ekstremistów żydowskich, rządzących w Izraelu. Interpal zbiera fundusze na służbę zdrowia i szkoły na terenach palestyńskich. Tymczasem na terenach Palestyny, okupowanych przez armię Izraela, Żydzi zbudowali wielki „mur hańby” czyli ścianę getta arabskiego i uruchomili 500 rogatek, które paraliżują poruszanie się Palestyńczyków, oraz zbudowali nielegalne osiedla dla ponad 400,000 nielegalnych osadników. Obecnie miliony Palestyńczyków żyją na wygnaniu i państwo Izrael absolutnie nie zgadza się na wypłatę jakichkolwiek odszkodowań za zbrodnie popełnione przez Żydów na Arabach, jak również za stałe gwałcenie prawa międzynarodowego i rezolucji ONZ, potępiających bezprawie i masowe morderstwa dokonywane na Palestyńczykach, takie jakie z początkiem roku 2009 miały miejsce na terenie Gazy, prawie do chwili przejęcia władzy w USA przez prezydenta Barack'a Hussein'a Obamę. Tymczasem fałszywa propaganda żydowskiego ruch roszczeniowego i jednoczesne ukrywanie masowych zbrodni żydowskich w ramach terroru komunistycznego, doprowadziło do takiego stanu rzeczy, że o ile zbrodniarzy hitlerowskich postawiono pod sąd, o tyle zbrodniarzy- komunistów przed żadnym sądem nie postawiono. Powszechnie wiadomo, że stało się tak z powodu wielkiego udziału Żydów, w kolosalnych zbrodniach epoki komunizmu. Ten stan rzeczy utrwala w Polsce, między innymi Gazeta Wyborcza, książki J.T. Gross'a oraz publikacje Żydowskiego Instytutu Historycznego. Dziesięć lat przez zbrodniami Hitlera, w czasie narzucania kolektywizacji, Żydzi pod wodzą Lazara Kaganowicza, wymordowali głodem dwa razy więcej chłopów w Sowietach, niż Hitler wymordował Żydów dziesięć lat później. Wówczas Żydzi chwalili się w Kijowie, w czasie narzuconego „głodomoru,” że w stolicy Ukrainy, żaden Żyd nie był głodny. Profesor Norman Finkelstein opisuje szczegółowo w swoich książkach, że sedno samo-zakłamania Żydów uformowane zostało w latach 1945-1967, kiedy skończył się okres żywej pamięci zbrodni, popełnianych przez Żydów, od 1939 roku współpracujących z sowieckim aparatem terroru na polskich terenach. W 1967 roku zaczął się trwający do dziś okres skutecznego narzucania zakłamanej propagandy i ostrej cenzury, tak, że obecnie, mało kto, zdaje sobie sprawę, że w dwudziestym wieku, żydowskie ofiary stanowiły mniej niż 3% dwustu szesnastu milionów ofiar masowych mordów popełnionych w tym największym „wieku śmierci” w historii ludzkości. Tymczasem Żydzi szerzą propagandę „antygoizmu,” w ramach którego „antypolonizm” odgrywa ważną rolę. Iwo Cyprian Pogonowski
15 czerwca 2009 Łamanie zasad dialogu społecznego... Kubuś mówi do Prosiaczka: - Wiem co się z tobą stanie, gdy dorośniesz. - A co, czytałeś mój horoskop? - Nie ,książką kucharską… A ONI i tak, wcześniej czy później nas pozjadają. Właśnie Polskie Stronnictwo Ludowe wychodzi naprzeciw polskim rodzinom. Pani Jolanta Fedak, ta sama, która jak lwica walczyła o pieniądze z panem Markiem Sawickim i wyrwało jej się nawet przepiękne słowo' „ spier…..j”- ma nowy pomysł. Wtedy walczyła nie o to, żeby Polakom oddać ich pieniądze, ale, żeby je przekazać na jakieś rządowe głupoty, a teraz ma pomysł, żeby pomóc polskim rodzinom. „W tym roku z inicjatywy ministerstwa zamierzamy przyjąć program rządowy dotyczący dzieci i rodzin z dziećmi. Na ten program składa się kilka istotnych i ważnych rozwiązań o charakterze ustawowym, a także programowym. Najważniejsze z nich to, po pierwsze wzrost świadczeń rodzinnych, czyli zasiłków dla dzieci. W tym roku wzrosną one o 40%, w dwa ostatnie miesiące ich wysokość będzie wynosiła w swojej podstawowej wysokości 68 złotych”(????). Oczywiście pani minister nie wyjaśnia skąd pochodzą pieniądze na zasiłki dla dzieci, a pochodzą one z kieszeni tych wszystkich rodziców, którzy dzieci mają oraz z kieszeni tych wszystkich którzy dzieci nie mają. Cała ta masa pieniędzy zostaje przerzucona przez biurokratyczny aparat socjalistyczny, który w lwiej części przeje te pieniądze, a reszta trafi z powrotem do kieszeni tych, którym je wcześniej odebrano. Tak wygląda socjalistyczny obieg pieniądza, tak jak przerzucanie ziaren piasku z ręki do ręki nad morzem. Wcześniej czy później ziaren pisaku zabraknie - jak to w socjalizmie. Zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że te 68 złotych to jest koszt wypłaty tych 68 złotych- a może i więcej! Trzeba by obliczyć dokładnie koszt poboru tych pieniędzy.. Ale w socjalizmie kosztów nie ma po co liczyć, bo jak zabraknie- znowu się podniesie podatki i całe marnotrawstwo pokryje się z nawiązką. I o to walczy jak lwica pani Jolanta Fedak z Polskiego Stronnictwa Ludowego. Lepiej byłoby pozostawić te pieniądze w kieszeniach rodzin, niech same decydują o sobie, tym bardziej, że lwia część tych pieniędzy idzie na przelew- dla biurokracji. A co ma lew do tego całego nonsensu przelewania pieniędzy? Tak jak piernik do wiatraka. To jest tak jak z organizacją leczenia nas -przez biurokrację.. Prezes Narodowego Funduszu Zdrowia zarabia- 19 044 złote( nie wiem skąd te 44 złote, może doliczono mu zasiłek na dziecko, pomniejszony o stanowisko jakie zajmuje?), dyrektor gabinetu prezesa - 11 550 zł; zastępca głównego księgowego - 10 365zł; zastępca dyrektora departamentu- do 10 365; rzecznik centrali- do 10 950 złotych; pełnomocnik prezesa- do 9200 złotych; radca prawny do 9790; kierownik delegatury- do 9790 złotych; naczelnik biura- do 9790 złotych. Zobaczcie państwo co ci bezwzględni i niemoralni ludzie wyprawiają z nami. W tym roku na same „ wynagrodzenia” urzędników w Narodowym Marnotrawstwie Naszego Zdrowia, pani minister Ewa Kopacz i jej poplecznicy zarezerwowali- 292 miliony złotych(!!!!). A ile kosztuje utrzymanie budynków, stert papierów, telefony, samochody służbowe, faksy - i inne gadżety związane- w sposób naturalny- z biurokracją? Pan profesor Jerzy Buzek naprawdę zrobił wspaniałą „ reformę” służby zdrowia. Rozbudował biurokrację i marnotrawstwo do granic nieprzyzwoitości, a teraz w nagrodę został eurodeputownym. I ilu wyborców na niego głosowało? Prawe 400 000(????). „W probówce można robić nie tylko doświadczenia, ale i dzieci”- prawda? Nie wiem ile w Narodowym( a jakże!) Funduszu Zdrowia zarabiają: sekretarka Funduszu, zastępca prezesa Funduszu, pełnomocnik zastępcy Funduszu, rzecznik zastępcy rzecznika centrali, dyrektor jako zastępca pełnomocnika prezesa, zastępca delegatury kierownika delegatury, zastępca naczelnika biura delegatury, kierownik biura naczelnika delegatury, pełnomocny dyrektor departamentu w terenie czy trzeci zastępca pełnomocny prezesa wraz z jego bratem jako piątym zastępcą rzecznika pełnomocnego. Wszystko to żyje oczywiście własnym życiem, ma własne problemy, żeby ich nie wyrzucili podczas przeciągów politycznych, które bywają od czasu do czasu- szczególnie po wyborach demokratycznych. Bachnalia się oczywiście robi- ale zawsze masy mogą dmuchnąć na inny zdrowotny gang. Bo przecież ONI walczą o nasze zdrowie jak lwy! I jedyne o co by się pozagryzali- to posady! Biurokratyczny socjalizm- albo śmierć! Pani Jolanta Fedak ma jeszcze w zanadrzu „ustawę o pieczy zastępczej”, która „ będzie wspomagała biologiczną rodzinę w jej funkcjach wykonawczych”(???). Dla pani minister istotne jest, aby” rodzice mogli łączyć obowiązki zawodowe i opiekę nad dziećmi”. To wszystko zorganizuje rodzinom pani minister, tak, żeby nareszcie polska rodzina miała się dobrze. Ta zabawa będzie oczywiście kosztowała słono, ileś tam miliardów złotych, które to miliardy pomniejszy się budżet polskich rodzin. Polskie rodziny oczywiście zbiednieją, a wtedy wymyśli się kolejny rządowy program do walki z biedą w polskich rodzinach- i tak w kółko, będą pokonywać bohatersko przeszkody nie znane w innych ustrojach. Bo „becikowe” też miało być remedium na poprawę sytuacji demograficznej.. Według biurokracji Eurostatu, współczynnik dzietności w Polsce jest najniższy w Europie. Wynosi tylko 1,27, a powinien utrzymywać się na poziomie 2,11. Przez dwadzieścia lat 1983-2003 liczba urodzeń spadła o połowę. Bo im socjaliści więcej rozbijają rodzinę- tym mniej jest urodzeń. W tradycyjnych rodzinach była zawsze odpowiednia liczba urodzeń, żeby ludzkość trwała i czyniła sobie Ziemię poddaną. W rodzinach muzułmańskich na przykład, nie ma problemu demograficznego. Wprost przeciwnie! W Niemczech budują meczety i wkrótce zostanie wprowadzone prawo szariatu(!!!!)- na razie w społecznościach muzułmańskich, ale kto wie, co będzie w najbliższej przyszłości(???) Będzie wielożeństwo- koniec cywilizacji chrześcijańskiej już blisko, coraz bliżej.. A ”Matejko namalował „Bitwę pod Grunwaldem”, chociaż ani razu jej nie widział w telewizji”- chciałoby się powiedzieć. Pan Mieczysław Kasprzak z Polskiego Stronnictwa Ludowego powiedział jeszcze do całości, że:” Trzeba zrobić wszystko, aby przybywało dzieci w naszych rodzinach, bo sprawa jest bardzo prosta i zasadnicza - nie będzie miał kto utrzymywać starszych osób”. No a państwo od czego jest? Przecież robi wszystko, żeby zająć się dziećmi i rodzinami, a jest coraz gorzej i z dziećmi i z rodzinami. Może państwo powinno porzucić to zajęcie z którym sobie nie radzi? Powyrzucać na zbitą twarz tych wszystkich uszczęśliwiaczy polskich rodzin, i pozwolić w spokoju kształtować się polskiej rodzinie? Jedyne o co się martwią socjaliści, to, żeby brzuch ZUS-u był pełen.. Ciągle podnoszą składki, rujnując firmy i zagrażając polskiej rodzinie.. Pan Mieczysław Kasprzak z polskiego Stronnictwa Ludowego, pochylając się z troską( bo jakże by inaczej!) nad polska rodziną, ma jeszcze projekt ustawy, która dotyczy usług prorodzinnych.(???). A dali mi jazda z tym projektem! Albo bardziej siarczyście…..”spier….j”(!!!). Jak powiedziała minister Jolanta Fedak do pana Marka Sawickiego też ministra, tyle, że od rujnowania polskiej wsi- dotacjami! Demagogiczne podjudzanie zbiera coraz większe żniwo. WJR
Biedniejsi płacą wyższe podatki Nie wiedzieć czemu przyjęło się uważać, że system podatkowy w Polsce wspiera ludzi biednych. Stosowana progresja podatkowa miałaby uderzać w lepiej zarabiających, dzięki czemu, poprzez system transferów socjalnych, biedni dostają dodatkowe pieniądze. Jest to całkowitą bzdurą, wymyśloną przez etatystycznych ekonomistów po to, by usprawiedliwić istnienie ogromnego systemu biurokratycznego. Tak naprawdę mało i średnio (w Polskich warunkach do 2 tysięcy złotych netto) zarabiający przeznaczają największą część swojego dochodu na podatki. A przecież według tego, co deklarują niektórzy ekonomiści, to właśnie najbogatsi powinni płacić największe podatki. Prawie wszyscy politycy na świecie i wspierający ich ekonomiści chcieliby, żeby ludzie zarabiali więcej. A najlepiej żeby jak największa grupa ludzi mogła zarabiać więcej, bo przecież dzięki takim deklaracjom wygrywa się demokratyczne wybory. Nie ma w tym nic dziwnego. Gdy już politycy dojdą do władzy, zaczynają swoje koncepcje realizować. Jednak mimo że w teorii robią wszystko, by swoich obietnic wyborczych dotrzymać, zwykli ludzie często czują (wbrew statystykom), że jednak im się nie nic nie poprawiło. Skąd ta sprzeczność?
Dlaczego bogaci mają płacić wyższe podatki? Obecny system ekonomiczno-polityczny (ze szczególnym uwzględnieniem Polski) spowodował, że rządzącym do niczego nie są potrzebni ludzie bardzo bogaci. Wybory wygrywa się przy pomocy głosów większości, a większość (w Polsce ok. 75%) nawet nie osiąga średniej krajowej (czyli na polskie warunki ok. 2200 zł netto miesięcznie). By obecny system mógł istnieć (tzn. sytuacja, gdy nie ma potrzeby uzyskiwania pieniędzy na kampanię wyborczą od bardzo bogatych ludzi), potrzebna była zmiana całego systemu ekonomicznego i politycznego (w polskich warunkach finansowanie kampanii wyborczych i partii politycznych pod przymusem z kieszeni podatnika). Taki system oczywiście został zaproponowany w tym, co generalnie nazywa się szkołą keynesowską (zebranie ekonomistów, którzy postulują racjonalność działania państwa i pozytywny efekt tej działalności dla gospodarki) - taka socjaldemokracja w ekonomii. Podstawowym założeniem nowego systemu musiało być wykluczenie potrzeby istnienia bardzo bogatych ludzi i ich pieniędzy. Dopóki istniała potrzeba utrzymywania przez banki rezerw w złocie, potrzebne były bardzo duże oszczędności do tego, by bank mógł podejmować akcje kredytowe, na których najwięcej zarabiał. Dlatego też pierwszym krokiem do ograniczenia roli ludzi bogatych było takie przekształcenie systemu bankowego, aby mógł się on obyć bez dużych depozytów. Do I wojny światowej utrzymywał się standard złota, dzięki któremu wielu bankierów było ograniczonych w swoich akcjach kredytowych. Musieli najpierw pozyskać złoto, by później móc pod jego zastaw pożyczać klientom pieniądze. W momencie, gdy standard złota został najpierw ograniczony, a po 1970 roku (kiedy załamał się całkowicie system z Bretton Woods) całkowicie poszedł w odstawkę, banki mogły wreszcie przystąpić do tzw. akcji kreacji pieniądza. Czyli mówiąc prościej: akcja kredytowa od tego momentu nie była uzależniona od posiadanych przez bank depozytów. Obecnie za wartość kreacji odpowiada stopa rezerw obowiązkowych, która w Polsce wynosi 3% (została zmniejszona 29 maja bieżącego roku - więcej na temat wpływu stopy rezerw obowiązkowych w artykule „Chciwość polskich bankierów nie zna granic” w nr. 7 „Najwyższego CZASU!”. Znaczy to dokładnie tyle, że 3% ze zdeponowanych przez Państwa pieniędzy w banku musi być utrzymane w rezerwie. Pozostałe 97% pieniędzy bank może pożyczyć kredytobiorcom. Co powoduje, że z każdego zdeponowanego tysiąca złotych system bankowy może wykreować ok. 33,3 tys. zł (100%/3 % pomnożone przez zdeponowane środki). A trzeba wiedzieć, że np. w strefie euro stopa rezerw obowiązkowych wynosi 2% (tzn., że z każdego zdeponowanego w systemie bankowym tysiąca euro system może wykreować 50 tys. euro). Wraz z pozbyciem się systemu rezerw opartych na złocie politykom do stymulowania popytu (poprzez kredyty) praktycznie przestały być potrzebne oszczędności obywateli.
Oszczędności już nie są potrzebne W klasycznej ekonomii (przed I wojną światową) utrzymywało się, że inwestycje w skali gospodarki kraju są równe oszczędnościom. W momencie, gdy system bankowy może pożyczać znacznie więcej niż w tym systemie jest zdeponowane, inwestycje w gospodarce mogą znacznie przewyższać oszczędności. I tu dochodzimy do sedna: jak pozbyć się pozytywnego wpływu bogatych na gospodarkę. By oszczędzać, trzeba mieć pieniądze i zaspokojone podstawowe potrzeby. Ludzie biedni i bardzo biedni rzadko kiedy miewają oszczędności - z tej prostej przyczyny, że muszą najpierw zaspokoić swoje podstawowe potrzeby (ot, choćby żywność, ubranie, mieszkanie), a dopiero w momencie zaspokojenia tych potrzeb mogą coś odłożyć. Dlatego wraz ze zwiększaniem się dochodu rośnie też tzw. skłonność do oszczędzania. To znaczy dokładnie tyle, że gdy czteroosobowa rodzina ma dochód ok. 2 tys. zł, będzie miała duży problem z zaoszczędzeniem choćby 10% swojego dochodu. Lecz ta sama rodzina, osiągając dochód 20 tys. zł, może przeznaczyć nawet 80% swojego dochodu na oszczędności, a skonsumować pozostałe 20% (czyli 4 tys. złotych). Ekonomiści i politycy, którzy chcą pobudzać popyt, mogą to zrobić zatem w prosty sposób - rodzinie, która osiąga dochód 20 tys. zł, zabrać trochę i przekazać tej, która ma dochód zaledwie 2 tys. złotych. I gospodarka w krótkim okresie na tym zyska! Wszystko przez to, że obecny system bankowy i tak nie wykorzystuje całego swojego potencjału do kreowania pieniądza, więc nie potrzebuje wysokich depozytów, by zaspokoić zapotrzebowanie ludzi, firm i państwa na kredyty. Zatem rodzina osiągająca wyższy dochód posiadałaby oszczędności, które de facto nie są obecnemu systemowi bankowemu potrzebne w aż tak dużym wymiarze. Natomiast gdy przekaże się (poprzez oczywiście system zasiłków i różnych państwowych programów pomocowych) część dochodu od rodziny bogatej do biednej, gospodarka w krótkim okresie na tym zyska. Biedna rodzina od razu większość wyda na zaspokojenie podstawowych potrzeb, zwiększając popyt w danym kraju. Oczywiście w dłuższym okresie system takich zasiłków nie ma sensu i chyba w tym miejscu nie trzeba tego tłumaczyć (jak mawia profesor Michał Wojciechowski, autor książki „Moralna wyższość wolnej gospodarki”: „Wolna gospodarka nie dlatego jest dobra, że jest wydolna ekonomicznie, ale przede wszystkim dlatego, że jest moralna”). Proszę mi wybaczyć powyższe herezje (czyli stwierdzenie, że zasiłki społeczne zwiększają popyt), ale potrzeba wykazania, że obecny system gospodarczy nie potrzebuje wcale bogatych ludzi do sprawnego funkcjonowania, wydaje mi się na tyle istotna, by przejść do meritum, czyli do tego, że biedni w Polsce przeznaczają na podatki większą część swojego dochodu niż bogaci.
Biedni płacą wysokie podatki W Polsce bieda ciągle jest powszechna. Przyjmuje się, że osoby nie osiągające minimum socjalnego są biedne. Obecne minimum socjalne dla cztero-ososobowej rodziny wynosi 685 zł miesięcznie na osobę. Przyjmijmy więc tę granicę jako granicę biedy. Zatem dla czteroosobowej rodziny biedą będzie osiągnięcie dochodu poniżej 2736 zł, co odpowiada zarobkowi (w końcu mamy równouprawnienie) każdego z rodziców na poziomie 1386 zł netto miesięcznie. Poniżej w tabelce przedstawiono opodatkowanie pracy osoby rozliczającej się ze współmałżonkiem i osiągającej dochód 1386 zł netto. Zatem już na starcie rodzina osiągająca dochód 2736 zł jest opodatkowana 56-procentowym podatkiem od funduszu płac. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że po zakończeniu roku urząd skarbowy zwróci cały zapłacony podatek dochodowy (dzięki możliwości rozliczenia razem z dziećmi, co zawdzięczamy głównie inicjatywie Ligi Polskich Rodzin w 2007 r.), w wyniku czego pracujący odzyska 47 zł zapłaconego podatku dochodowego (czyli de facto opodatkowanie jego pracy wyniesie 50,88%). A więc już z samej płacy zapewniającej minimum socjalne państwo zabiera ponad połowę dochodu - oczywiście w imię walki z biedą. Ale to, co zostanie, jest później wydawane na różne niezbędne do życia produkty. W poniższej tabeli można znaleźć (zgodnie z wyliczeniami Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych, który jest odpowiedzialny za ustalanie takich stawek) wydatki czteroosobowej rodziny na produkty, które pozwalają zachować minimum socjalne. Obok nich pozwoliłem sobie przedstawić opodatkowanie każdego z tych produktów. Żywność opodatkowana jest według 3- i 7-procentowej stawki VAT. Uśredniliśmy więc ją do 5%, co w miesięcznych wydatkach rodziny daje 43,15 zł podatku płaconego przy zakupie żywności. Więcej trudności napotykamy przy wyliczeniu podatków na tzw. mieszkanie. Generalnie wiele usług jest zwolnionych z podatku od towarów i usług, ale występuje akcyza na prąd, 7-procentowa stawka VAT na usługi ciepłownicze i wywóz śmieci oraz 22% VAT na podgrzanie wody.
Generalnie można założyć, że opłaty mieszkaniowe są obłożone ok. 7-procentowym podatkiem, co przekłada się na 52,17 zł. Edukacja jest zwolniona z opodatkowania, natomiast kultura i rekreacja obłożona jest najczęściej 7% stawką. Wiele wydatków związanych z kulturą jeszcze ciągle posiada zerową stawkę podatku VAT, ale już bilety do kina to 7% VAT, a wydatki na rekreację to 22%. Można więc założyć ok. 10% średniego opodatkowania tej gałęzi wydatków (15,85 zł). Na odzież i obuwie obowiązuje 22-procentowa stawka VAT oraz, a na artykuły dziecięce 7-procentowa, toteż uśredniliśmy ją do 15%, co przekłada się na 21,32 zł podatków. Jeżeli chodzi o ochronę zdrowia, to świadczenie usług z tego zakresu nie jest objęte podatkiem VAT, natomiast leki są przeważnie obłożone 7-procentową stawką, zatem można założyć średnią 3%, co daje 3,05 zł podatków. Higiena osobista (proszki, mydła, kosmetyki) to już podstawowa, 22-procentowa stawka VAT - i 16,59 zł z portfela idzie na podatki. Najbardziej opodatkowany jest transport oraz łączność. Łączność, czyli telefonia, to 22-procentowa stawka VAT, natomiast transport, czyli benzyna, to ok. 70% podatku. Przyjmując, że według danych Urzędu Komunikacji Elektronicznej, średni rachunek telefoniczny wynosi ok. 60 zł na osobę, można te wydatki rozłożyć - 120 zł na telefony (stacjonarny i komórkowy), a pozostałą kwotę na benzynę. Wtedy ok. 52% wydatków na łączność i transport będą stanowić podatki (czyli 165,83 zł). Ponieważ większość produktów w Polsce jest opodatkowana 22-procentową stawką VAT, dla pozostałych wydatków należy przyjąć właśnie taką wartość, co przełoży się na 28,73 zł podatków. Łącznie średnio czteroosobowa rodzina, chcąc utrzymać minimum socjalne, płaci poprzez zakupy co najmniej 12,65% podatku. Gdy doliczymy do tego opodatkowanie pracy, da to łącznie 63,53% podatków. Przekładając na liczby: wysokość podatków czteroosobowej rodziny, w której każde z rodziców zarabiają po 1368 zł na rękę, to 1880,73 zł. A przecież obciążenie pracy, VAT oraz akcyza to nie jedyne podatki w Polsce. Średnio w cenie każdego produktu znajduje się jeszcze 0,2% cła, mamy jeszcze podatek inflacyjny (obecnie ok. 4%), nie można też zapomnieć o opodatkowaniu alkoholu i tytoniu, które są objęte mniej więcej takim samym opodatkowaniem jak benzyna (a więc ok. 70%). Po zsumowaniu wszystkiego może okazać się, że czteroosobowa rodzina, w której rodzice osiągają po 1368 zł dochodu na rękę, może płacić nawet 70% podatku - i to bez zapłacenia choćby złotówki podatku dochodowego PIT. Co oczywiście nie przeszkadza politykom twierdzić, że biedni nie płacą wysokich podatków. Jeśli 70% nie jest wysokim podatkiem, to już należy się bać, co nowego szykuje nam rząd.
Burdel czy zdrada? W kolejną rocznicę uchwalenia konstytucji 3 maja, na Placu Piłsudskiego [„na Placu Piłsudskiego trębacze w trąby dmą; tam wódz państwa polskiego przegląda armię swą”] odbyła się defilada wojskowa przed Grobem Nieznanego Żołnierza, obok którego trybunę honorową ustawili sobie również - aktualni mężowie stanu. Takie widowiska mają stworzyć wrażenie, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, bo wprawdzie cywilbanda coraz bardziej się bałwani, ale za to przynajmniej armia czuwa. Niestety w armii jest chyba jeszcze gorzej niż w środowisku głupich cywilów. Taki w każdym razie wniosek wynika z artykułu komandora Artura Bilskiego „Polska armia na posyłki”, opublikowanego 27 kwietnia w „Rzeczpospolitej”. Pan komandor Bilski twierdzi, że armia nasza wcale nie czuwa, przeciwnie - że znajduje się w stanie daleko posuniętego rozkładu i to od samej góry do samego dołu. Sama góra biurokratyzuje się na potęgę, tworząc rozmaite „dowództwa”, przygotowujące się do bitew na segregatory, których przybywa w postępie geometrycznym, podczas gdy na dole wszystkiego zaczyna brakować, i nawet nie było za co ściągnąć 400 żołnierzy wraz ze sprzętem z Czadu do Polski, wobec czego minister Klich wpadł na pomysł, żeby ten sprzęt sprzedać ONZ-owi i w ten sposób wybrnąć z kłopotu. Nie da się ukryć, że dobrze to nie wygląda, zwłaszcza, że pan komandor Bilski sugeruje, iż to wszystko dlatego, że Polska postawiła na opcję amerykańską. Amerykanie zaś, w odróżnieniu od, dajmy na to, armii izraelskiej, armię polską mają w du…żym poważaniu. Owszem - potrzebują tu i ówdzie polskich askarisów, ale ani Polski, ani tym bardziej - askarisów nie traktują serio. W tej sytuacji - chociaż pan komandor Bilski wyraźnie tego nie formułuje - jedynym wyjściem z sytuacji jest machnięcie ręką na Amerykanów i rzucenie się w objęcia niemieckie - bo tak właśnie rozumiem postulat „mocnego zakotwiczenia się w Unii Europejskiej”. Armia amerykańska bronić nas nie będzie - to jasne. Za to Bundeswehra - aaa, ona, to aż do ostatniej kropli krwi! O ile diagnoza rozkładu armii nie budzi żadnych wątpliwości, o tyle jej przyczyny i zaproponowane remedium, wydają się co najmniej dyskusyjne. Przede wszystkim należy postawić pytanie, czy rozbrajanie państwa polskiego jest efektem nieudolności i bałaganu, czy też owa nieudolność i bałagan jest jedynie kamuflażem systematycznych działań intencjonalnych. Krótko mówiąc, czy to burdel, czy zdrada? Jestem przekonany, że mamy do czynienia ze zdradą. Będąca od drugiej połowy lat 80-tych absolutnym politycznym hegemonem na polskiej politycznej scenie wojskowa razwiedka, przy pomocy swojej agentury i garści pożytecznych idiotów przygotowała i przeprowadziła sławną transformację ustrojową, której przewodnią myślą było zagadnienie, jak najkorzystniej rozkraść polskie państwo i znaleźć kogoś, kto złodziejom zapewniłby potem bezpieczeństwo. Stąd też rozmaite „orientacje” - od amerykańskiej, poprzez izraelską, do niemieckiej - o rosyjskiej nawet nie wspominając. Krótko mówiąc - kto gdzie się przewerbował, taką „opcję” próbuje forsować. Jednak - co trzeba podkreślić - żadna z tych „opcji” nie kieruje się polskim interesem państwowym, tylko stanowi próbę wkomponowania interesu przewerbowanych agentów w interes państwa, któremu odtąd służą, kosztem interesów polskich. Dlatego właśnie sugestia pana komandora Bilskiego, jakoby rozkład naszej armii był następstwem „opcji amerykańskiej” wydaje się na pierwszy rzut oka taka wiarygodna. Amerykanom rzeczywiście było znacznie wygodniej traktować Polskę nie jako kraj partnerski, tylko jako kraj podbity i politykować tutaj przy pomocy swojej agentury. Agentura musi być oczywiście wynagradzana i np. w roku 2004 Amerykanie rozprowadzili nagrody za pośrednictwem konsorcjum NOUR z którym związana była również polska, można powiedzieć - chałupnicza, ale widać dobrze ustosunkowana firemka Ostrowski Arms. A ponieważ, na domiar złego, prezydentowi Kwaśniewskiemu roiło się po nocach, że po zakończeniu tubylczej prezydentury zostanie sekretarzem generalnym ONZ a w ostateczności - sekretarzem generalnym NATO, nawet nie ośmielił się zająknąć żeby na przykład załatwić z Amerykanami militarną konwersję polskiego długu zagranicznego. Oczywiście sami Amerykanie z tego rodzaju ofertami nie występowali, bo prezydent Bush nie był prezydentem Polski, tylko USA, które - jeśli mogą mieć polskich askarisów za darmo, albo w najgorszym razie, za uczynioną tubylczemu filutowi nadzieję, że wystrugają z niego I sekretarza ONZ - to im w to graj! I dlatego wolą politykować z agentami, a jeśli dla pozorów potrzebny jest jakiś cywil, to forsują głupszego. Tymczasem taka Turcja już sobie na takie traktowanie nie pozwala i zawsze dobrze na tym wychodzi. No ale w Turcji obcych agentów bez ceregieli biorą na powróz, podczas gdy u nas, to właśnie oni stanowią sól ziemi czarnej. Zatem - nie tyle „opcja” jest winna, tylko rządy agentów, a to już nasz problem, a nie amerykański. Z kolei mówiąc o „mocnym zakotwiczeniu się w Unii Europejskiej” trzeba pamiętać że jej polityczny kierownik pozostaje w strategicznym partnerstwie z Rosją i że partnerstwo to znakomicie przetrzymało wszystkie próby niszczące - i gruzińską i gazową, więc na długo pozostanie fundamentem unijnej polityki europejskiej. Warto w związku z tym przypomnieć, że jeszcze w końcówce lat 80-tych minister spraw zagranicznych ZSRR Szewardnadze postawił warunek zgody na zjednoczenie Niemiec - że między zjednoczonymi Niemcami a Związkiem Radzieckim - czyli obecnie Rosją - zostanie utworzona strefa buforowa. Strefa buforowa - a więc obszar rozbrojony. I Rzeczpospolita Polska posłusznie wychodzi naprzeciw temu oczekiwaniu - co proponowanemu przez pana komandora Bilskiego remedium w postaci „mocnego zakotwiczenia się w Unii Europejskiej” nadaje, zapewne niezamierzony, charakter komiczny. SM