720

Ksiądz Skarga politycznie niepoprawny…demokracyja jest w rządach ludzkich nagorsza i naszkodliwsza

Luteranie oprotestowali decyzję Sejmu RP o ogłoszeniu roku 2012 rokiem Księdza Piotra Skargi, uznając ją za opowiedzenie się (obyż tak było naprawdę!) po stronie „niedemokratycznej i kłócącej się ze współczesnością koncepcji postrzegania spraw religijnych”, którą to koncepcją jest „neutralność państwa”. Pogląd osobliwy jak na wyznawców, mimo wszystko jakiejś, acz ciężko skażonej kacerstwem, formy chrześcijaństwa. W pewnym sensie jednak mają oni – z punktu widzenia ideologii, która zaczadziła im umysły, biorąc górę nad wiarą – rację: ksiądz Skarga był albowiem jeszcze bardziej „niepoprawny”, jako nieprzejednany wróg demokracji nie tylko religijnej, lecz i politycznej, oraz „do szpiku kości” monarchista. Rozumowanie naszego wielkiego kaznodziei było osadzone w tradycji myślenia organicystycznego, czyli postrzegające corpus politicum, jako żywy organizm analogiczny do ludzkiego, a zatem składający się z wypełniających zróżnicowane funkcje i hierarchicznie uporządkowane członki. Tak samo jak ciało ludzkie, ciało polityczne musi być kierowane dwoma członkami najprzedniejszymi: sercem i głową. „Serce” – z którego żywot wieczny pochodzi – w ciele Rzeczypospolitej to religia i przepowiadający Ewangelię stan duchowny; „głowa” to właśnie władza królewska: Przyrodzony sposób jest w ciele, aby jedna głowa rządziła: tak też w Rzeczypospolitej przyrodzona i nalepsza i nawłasniejsza rozumowi ludzkiemu jest monarchija abo jedynowładztwo i rząd jednego, który gdy się mieni, a na wiele się głów dzieli, ciężka jest i śmiertelna Rzeczypospolitej choroba. Jakby przewidując w jak przewrotny sposób purytańscy heretycy będą interpretować „własnym rozumem” te ustępy Pisma Świętego, które opisują powody i tryb ustanowienia „pełnej” monarchii w starożytnym Izraelu, jezuicki autor zauważał, iż w gruncie rzeczy Pan Bóg usankcjonował jedynie faktycznie istniejące już od trzech stuleci jedynowładztwo – pod postacią sędziów – w tym momencie dziejów Izraela, w którym zapanował chaos interregnum, kiedy każdy czynił, co mu się zdało, a co przypominało Hobbesowski stan wojny wszystkich przeciw wszystkim. Wybawiając Izraelitów od grozy tego położenia Bóg dozwolił im w swej łaskawości posiąść, jako inne narody monarchię pełną splendoru, a przy tym dostępującą zaszczytu nieznanego innym narodom: namaszczenia króla przez kapłana Boga prawdziwego. Na co to zrozumieć potrzeba, iż to Pan Bóg nie zganił monarchijej ani władzej jednego nad wszytkimi. (…) Gdyby też była zła monarchija, nigdy by jej był Pan Bóg ludu swemu nie życzył i na tym miejscu króla im dawać by nie rozkazał. Ksiądz Skarga dowodzi, że jest wprost przeciwnie: monarchia nie tylko, że nie sprzeciwia się zamysłom Bożym wobec człowieka, ale stanowi najdoskonalsze z możliwych odwzorowanie Bożych rządów nad światem, prawidłową mimesis Królestwa Bożego w niebiosach: Bowiem monarchija jest naśladowanie niebieskich rządów, na których sam jeden Bóg siedzi, i tak zaczął i ukazał ludzkiemu narodowi, i napisał na duszach ich, aby się takiego rządu trzymali, gdzie jeden władnie. Dlatego również reprezentacja Boga na ziemi, jaką jest Kościół ma formę monarchiczną (papiestwo), a jeślić Chrystus w Kościele swoim monarchiją postawił, pewnie ta jest nalepsza. Oczywiście, nie sama tylko forma monarchiczna jest usprawiedliwieniem. Nie taką monarchią chwalimy – zaznaczał kaznodzieja królewski – jaka jest u Turków, Tatar i Moskwy, która ma bezprawne panowanie. Ale taką, którą prawy sprawiedliwemi i radą mądrą podparta jest, i moc swoją ustawami pobożnymi umiarkowaną i okreszoną ma. Chodzi o panowanie świętego, dobrego, mądrego i pobożnego króla, któremu prawem jest bojaźń Boża, sądową stolicą mądrość Boża i sprawiedliwość. Nie tylko wschodni despoci, ale również „koronujący demokrację”, i bojący się nie Boga, lecz „opinii publicznej”, kreowanej w lożach i mediach, nie znaleźliby uznania w oczach kontrreformacyjnego regalisty, zwłaszcza, jeśli jak na szyderstwo i jak zużyty łachman, noszą akurat tytuł „królów katolickich”. Poglądy księdza Skargi na kwestie ustrojowe są nawet aż tak „skandaliczne” dla demokratycznej „dewocji”, że dowodził on zbędności reprezentującej lud szlachecki izby poselskiej – przynajmniej permanentnej. Szlachta, bowiem wrzaskiem wszytko odprawuje, podczas gdy władcom potrzeba jedynie mądrej rady ludzi najlepszych (aristoi). Wystarczy, przeto, by królowie z samym tylko senatem sejmy odprawowali, i dopokąd tak było, były krótkie sejmy, ale pożyteczne królestwu i dzielne. Jeśli zatem nawet przedstawicielstwa herbowej, bądź, co bądź, masy zdały się naszemu kaznodziei niepotrzebne i szkodliwe, to cóż dopiero powiedziałby na widok sejmu złożonego nie ze 172 (jak oblicza się przeciętną liczbę posłów w I Rzeczypospolitej), ale z aż 460 darmozjadów będących przyczyną nieustannych egzorbitancyji, wybranych z masy powszechnej, bez żadnych ograniczeń, i czyniących swary, zwady i wrzaski przez cztery lata, nie na sesjach, lecz bez przerwy, i nawet wówczas, gdy sejm rozwiązany, niedających od siebie odpocząć, lecz nastręczających się nam swoimi „kampaniami wyborczymi”? I bynajmniej nie kończy się na tym przenikliwość wielkiego sługi Bożego, który pisząc o „rządzie ludowym”, zauważa: Taki rząd popularitatis musi przecię mieć swoje króliki. Owocem głębokiej wiary i rozpoznania prawdziwości tak boskiej, jak ludzkiej, monarchiji, jest również polityczny realizm: autor Kazań sejmowych dobrze wie, że choć formalnie to owi licznie siedzący w ławach poselskich głupi dekreta i konkluzyje czynią, to w rzeczywistości populus na dwu językach abo na trzech polega. Zapewne jedyna różnica pomiędzy czasami ks. Skargi a naszymi jest ta, że owe dwa lub trzy języki prawdziwych królików w demokracji, to nie tylko bossowie partyjni, lecz jeszcze od nich potężniejsi królikowie – „banksterzy” i królikowie pjaru – „kreatorzy nastroju”. Mimo upływu 400 lat możemy, przeto wznosić do Nieba błaganie tym samymi, co nasz natchniony prorok słowami, ze smutnej konieczności jedynie zmieniając tempus praesens na futurum: Takiej sprawy i takiego rządu uchowaj nas, Panie Jezu Chryste, który, królem nad królami będąc, rząd królewski i monarchiją miłujesz. Boś ją Zbawicielu nasz, w starym ludu twym ustawił, a takich wielogłownych rządów nigdziej żeś nie zalecił ani ukazał. Tyś w Kościele swoim jedynowładztwo chciał mieć. Ty króle dajesz; tobie się taki królewski rząd podoba; takiś i poganom w rozumie przyrodzonym napisał; taki i tu w tej Koronie od ciebie zaczęty sześćset lat i dalej stoi; takiś po wszytkiem chrześcijaństwie postawił. Nie odmieniaj go, Panie Boże nasz! Jacek Bartyzel

Pierwodruk w: „Polonia Christiana”, nr 24, styczeń – luty 2012, s. 18.
http://www.legitymizm.org/

Chupacabra Czując wielką, acz niewyrażoną werbalnie, potrzebę gości gajówki zapoznania się z niezwykłym zwierzęciem zwanym chupacabra, gajowy postanowił zmierzyć się z tym niełatwym zadaniem.

Najpierw z Wikipedii: Chupacabra (z hiszp. La Chupacabra – wysysacz kóz) – legendarne latynoamerykańskie zwierzę, obiekt badań kryptozoologii, którego istnienia nie udało się wiarygodnie potwierdzić. Jej rzekome występowanie powiązane jest z Portoryko (skąd pochodzą pierwsze informacje o tym zjawisku), Meksykiem i południowymi stanami USA. Nazwa rzekomego zwierzęcia wzięła się stąd, iż ma ono napadać na zwierzęta domowe i wysysać z nich krew. Opisy stworzenia znacznie różnią się od siebie. Pierwsze relacje z rzekomych spotkań pochodzą z 1990 roku z Portoryko, od tego czasu chupacabra miała być spotykana najdalej na północ w Maine i najdalej na południe w Chile. Najczęściej pojawiający się opis rzekomej chupacabry przedstawia ją, jako istotę podobną do gada, posiadającą cielistą lub zielonkawoszarą skórę oraz ostre kolce lub rurki na grzbiecie. Istota ma mierzyć ok. 3 do 4 stóp wysokości (0,9-1,2 m), poruszać się na tylnych łapach, skacząc w sposób podobny, jak czynią to kangury. W przynajmniej jednej z rzekomych obserwacji stworzenie miało przeskoczyć na odległość 20 stóp (6 metrów). Ponadto posiada pysk podobny do psiego lub kociego, rozwidlony język wystający często z paszczy, duże kły. Ma również syczeć i piszczeć, gdy jest zaalarmowane, jak również wydzielać nieprzyjemny zapach siarki. Niektóre rzekome obserwacje stwierdzają, iż oczy  chupacabry świecą na czerwono, co wywołuje u świadków nudności. Inne opisy rzekomej chupacabry, znacznie rzadsze od przedstawionych wcześniej, określają ją, jako rodzaj dzikiego psa. Jest on najczęściej bezwłosy, charakteryzują go wyraźna grzywę na grzbiecie, spore oczodoły, kły i pazury. Część rzekomych świadków snuje teorie, iż być może jest to gad podobny do psa. W przeciwieństwie do znanych drapieżników chupacabra ma wysysać całość krwi swojej ofiary (a czasem nawet całe organy wewnętrzne) przez dziurę w jej ciele lub kilka dziur. Inne źródła mówią, że  chupacabra przekłuwa kłami krtań ofiary, a następnie wsuwa w otwór rurkowaty język, wysysając krew ze środka ciała. Istnieją nieostre fotografie mające przedstawiać to zwierzę. Jednak ich wiarygodność jest kwestionowana.

A teraz  - chupacabra w Polsce! Nie wiemy, jak tu przyszła, ale niewykluczone, że albo przedostała się przez zakrzywienie czasoprzestrzeni, albo zdobyła lewy polski paszport w konsulacie w Izraelu.
Za http://www.ufoinfo.pl/

Incydent miał miejsce w sierpniu 1998 roku w okolicach Radomia (obrzeża Puszczy Kozienickiej). Potwora spostrzegło dwóch ludzi, którzy w lesie prawdopodobnie kradli drzewo. W tamtym rejonie odnaleziono również trzy martwe kozy. Zwierzęta wykrwawiły się przez okrągłe otwory o średnicy ok. 2 centymetrów, znajdowały się one pod dolną szczęką. Zagadkowym jest fakt, iż ciała kóz, prawie dobę po śmierci, nie ogarnęło jeszcze stężenie pośmiertne. Jest to charakterystyczne dla ataków chupacabry. Martwe zwierzęta odnajdywane na Puerto Rico również często posiadały tuż pod szczęką, na szyi niewielkie okrągłe ranki. W większości przypadków z Puerto Rico nie wykryto także stężenia pośmiertnego. Wroćmy jednak do omawianego przypadku. Przez wieś, w której odnaleziono trzy martwe kozy, przeszła fala plotek. Znaleźli się nawet tacy, co twierdzili, iż zwłoki jakiegoś zwierzęcia, lub jeszcze żywe zwierzę skrępowane jakimś białym materiałem, zostało odwiezione smochodem na sygnale pod ochroną grupy przypominającej antyterrorystów. Podobno istota miała trafić do jakiegoś instytutu w Warszawie. Moim zdaniem są to tylko plotki, postaram się jednak dokładnie to sprawdzić. Jednak już trzy wykrwawione kozy i opowieść dwóch świadków zmusza nas, aby poważnie potraktować ten przypadek. Dodam, iż wzmianka na ten temat znajduje się w listopadowym numerze miesięcznika “Wydarzenia Niesamowite” z 1998 roku, jednak autor sądzi, iż kozy zostały zagryzione przez psy. Według mnie sprawę trzeba zbadać dokładniej, postaram się to zrobić, gdy tylko ustalę coś nowego, niezwłocznie o tym poinformuję. Marcin Mizera

Za http://www.paranormalne.pl/

Oryginalny artykuł zawiera dużo materiałów zdjęciowych i filmowych – admin.

Wydarzenia w okolicach Sochaczewa mówią praktycznie jednoznacznie: w Polsce grasuje zwierzę, które do tej pory było znane głównie z Meksyku. Tam nazywane jest “Chupacabra, czyli wysysacz kóz”. To wyjątkowa sprawa nawet jak na nasz “pokład”, gdyż mało co może wprawić w zdumienie „ludzi Fundacji Nautilus”. Nie ma jednak wątpliwości, że wydarzenia w Kornelinie i w okolicach Sochaczewa pozwalają postawić zaskakującą tezę, że w naszym kraju pojawiła się legendarna bestia znana dotąd z Ameryki Południowej, czyli… Chupacabra! Przypomnijmy tę sprawę, którą opisaliśmy kilka dni wcześniej. W nocy z niedzieli na poniedziałek (28-29 czerwca) w gospodarstwie państwa Antoniak w Kornelinie doszło do istnej rzezi kóz. Nieznany drapieżnik zagryzł osiem znajdujących się w zagrodzie zwierząt.
- Tej nocy nie byliśmy w gospodarstwie. Być może gdybyśmy nocowali w domu nie doszłoby do tragedii. To na pewno nie był pies. Wybieg, w którym znajdowały się kozy jest ogrodzony wysoką siatką, ma także zamontowanego elektrycznego pastucha. Pies by tego nie pokonał. Nie widać także śladów podkopu – powiedział nam Stanisław Antoniak. Według niego nie był to także ryś, gdyż jest po prostu za mały. Zwierze, które zagryzło kozy musiało być bardzo silne. Jedna z kóz ma, bowiem odgryzioną głowę, jednym ściśnięciem szczęk. Zastanawiające jest także to, ze drapieżnik nie rozszarpał zwierząt, a jedynie wyssał z nich krew. O całej sytuacji państwo Antoniak zawiadomili policję, weterynarza oraz Urząd Gminy w Nowej Suchej. Nikt jednak nie chciał uwierzyć w to, co mówili. Kilka dni wcześniej Krystyna Antoniak widziała nieopodal domu, w zbożu duże zwierzę, przypominające pumę. Nie sądziła wówczas, że dojdzie do tak krwawego zdarzenia. Docierające od kilku dni na pokład Nautilusa informacje były tak nieprawdopodobne, że na miejsce nie pojechała cała ekipa w Naut-Mobile, ale jedynie dwie osoby, aby sprawdzić, czy ktoś nie robi sobie z nas żartów. Jednak już po godzinie było jasne, że mamy do czynienia z czymś wyjątkowym. Podjeliśmy bezprecedensową decyzję, jeżeli chodzi o zaprezentowanie tego materiału. Tym razem nie robimy dużych skrótów, a pokazujemy pełny materiał wideo, aby każdy mógł zobaczyć skalę tego, co wydarzyło się w Kornelinie. Tylko, bowiem „obraz i dźwięk” jest w stanie oddać tą historię w pełni! Mamy nadzieję, że akurat w tym przypadku nam to wybaczycie. Na koniec zapraszamy do przeczytania wywiadu na ten temat z prezesem Fundacji Nautilus. Materiał wideo okazał się zbyt długi, jak na możliwości youtube. Było konieczne podzielenie go na kilka części, z której każdą poprzedzi kilka słów wprowadzenia. Każdy czytelnik serwisu Fundacji Nautilus będzie mógł prześledzić drogę, którą przebyliśmy w ramach naszego kameralnego wyjazdu do Sochaczewa. Zacznijmy od wizyty w redakcji „Expressu Sochaczewskiego”, gdzie redaktor naczelny tego tygodnika Jerzy Szostak opowiedział nam, jak ta historia się zaczęła. Niezwykłą sprawą były otwory w ciałach zwierząt, przez które była wyssana krew. Co zdumiewające, wokół ciał zwierząt nie było ani śladów walki, ani nawet kropli krwi! Same otwory zaintrygowały fotoreportera „Expressu Sochaczewskiego”, Ireneusza Wieczfińskiego.

W piątek na pokład Nautilusa zadzwonił mieszkaniec Sochaczewa, który opowiedział nam o obserwacji niezwykłej istoty w czwartek wieczorem. Miała ona przejść przez drogę, którą jechał samochód z dwiema osobami. Nasz świadek poprosił o zachowanie anonimowości i nieujawnianie ani jego personaliów, ani twarzy. Był bardzo wiarygodny. Zgodził się jedynie na to, aby własnymi słowami opowiedzieć o tej obserwacji. Zrobił to po bardzo długich namowach ze strony ekipy FN i redaktorów „Expressu Sochaczewskiego”. Następnie razem z dziennikarzami “Expressu Sochaczewskiego” pojechaliśmy do Kornelina, gdzie kilka dni wcześniej doszło do zabicia ośmiu kóz i wyssania z nich krwi przez tajmniczą „bestię”. W Kornelinie właściciele zabitych kóz państwo Antoniak opowiedzieli nam dokładnie, co wydarzyło się w noc z 28 na 29 czerwca. Pani Krystyna Antoniak pokazała miejsca, gdzie leżały martwe zwierzęta. Okazało się, że trzydzieści lat temu w tej okolicy była widziana jakaś upiorna istota siedząca na drzewie. Być może Chupacabra działała już na tym terenie wiele lat temu.

Wywiad z prezesem Fundacji NAUTILUS, Robertem Bernatowiczem

FN: Pierwsze wrażenie? Robert Bernatowicz: Pierwsze? Zdumienie, niedowierzanie… od 24 godzin myślę tylko o tym, co wczoraj zobaczyłem i usłyszałem.
FN: Czy w Polsce działa Chupacambra? RB: Nie potrafię powiedzieć, na 100%, ale… jest kilka elementów, które ścinają z nóg. Jak wytłumaczyć, że to dziwne zwierzę wypiło 30 litrów koziej krwi? 30 litrów?! Jaki pies, jaka puma… w ogóle nie ma, o czym mówić. Wiedziałem wiele razy w moim życiu, jak wygląda miejsce, gdzie lis czy wilk zakradł się do zagrody wiejskiej i wymordował zwierzęta. To zawsze wyglądało jak pobojowisko. Wszędzie pełno krwi, poszarpanego mięsa, fragmentów skóry, sierści. Nigdy nie słyszałem, aby napastnik ograniczył się do wypicia krwi i to w takiej ilości! Zresztą, to i tak nic wobec kolejnego elementu tej historii…
FN: Co masz na myśli? RB: Kiedy byłem pod koniec lat dziewięćdziesiątych w Meksyku i rozmawiałem z ludźmi zajmującymi się śledzeniem działalności Chupacabry zwrócili mi uwagę na jedną zdumiewającą sprawę. Otóż zawsze było tak, że ów stwór za pomocą albo metod pozazmysłowych, albo wysoko zaawansowanej techniki paraliżował kozy zanim wyssał z nich krew. W Kornelinie było identycznie! Tam kilka kóz leżało obok siebie, wokół nie było śladów walki. Wyobraźmy sobie, że do zagrody zakradła się…
FN: Puma! RB: No właśnie, owa słynna puma… Zwierzę dopada do pierwszej kozy, ale reszta w popłochu ucieka tam, gdzie jest najbezpieczniej, czyli do pomieszczenia, gdzie mogą się ukryć. Tymczasem te kozy zostały wyraźnie sparaliżowane, prawdopodobnie padły wszystkie natychmiast. Potem dopiero to „coś” chodziło, robiło im w szyjach dwa głębokie otwory, przez które w sposób prawie magiczny wypijało całą krew. I jeszcze raz to powtórzmy: 32 litry! Mamy tu do czynienia z czymś wykraczającym poza ludzką wyobraźnię.
FN: Jak tłumaczysz to, że nie na ziemi czy na sierści kóz nie było krwi? RB: Moja zdolność logicznego myślenia tutaj po prostu… nie potrafię tego nawet sobie wyobrazić. Gdybym tego nie widział na własne oczy, to pewnie bym nie uwierzył. Zwracam uwagę jednak na coś jeszcze. Ta istota, czymkolwiek była, miała inteligencję.
FN: To znaczy? RB: W Meksyku jeden z dziennikarzy przekonywał mnie, że Chupacabra ma inteligencję prawie ludzką, gdyż potrafi atakować kozy wtedy, kiedy akurat domownicy na chwilę opuszczają dom. Tak, jakby znakomicie wiedziała, że tej nocy może dokonać krwawą rzeź, gdyż nikt jej nie przeszkodzi. W Kornelinie było dokładnie tak, jak powiedział mój meksykański znajomy! Naprawdę, w głowie to się nie mieści.
FN: Co dalej z tą sprawą? RB: Pytasz, czy… czy jedziemy tam NAUT-Mobile z kamerami, ludźmi i sprzętem? Powiem Ci szczerze – to nie jest kolejna banalna sprawa z UFO czy nawiedzonym miejscem. Muszę skontaktować się z moimi znajomymi w Stanach i Meksyku. Tu nie ma żartów, naprawdę nie ma żartów. Potrzebuję kilkunastu godzin, aby podjąć decyzję. FN: Dziękuję za rozmowę. Rozmawiała JMZ
Tekst: Fundacja NAUTILUS
Źródło: FN

Wszystko wskazuje na to, że w Polsce jest… Chupacabra! Zamieszczamy najnowszą relację z Sochaczewa. Badanie śladów i nowe relacje mówią wyraźnie – nie mamy do czynienia z pumą, łosiem, sarną, dzikiem, dzikim psem, kotem, krową, koniem czy czymkolwiek, co znamy lub potrafimy zakwalifikować. Choć trudno w to uwierzyć, ale wszystko wskazuje na… Chupacabrę. Jesteśmy pewni, że obecne wydarzenia w okolicach Sochaczewa to numer jeden tych wakacji, jeżeli chodzi o zjawiska niewyjaśnione. Kolejne informacje napływające do Fundacji Nautilus świadczą, że mamy do czynienia z realnie istniejącym zwierzęciem, które wykazuje wszystkie cechy na pół demonicznej istoty zwanej Chupacabrą. Począwszy od wyglądu, poprzez sposób poruszania się, a wreszcie kończąc na tym, jak zabija zwierzęta i pozbawia je krwi. To wszystko znaliśmy jedynie z literatury, a teraz mamy okazję na własne oczy obserwować to w okolicach Sochaczewa. Zdumiewające jest to, że w czasie badania śladów w Młodzieszynie staraliśmy się odtworzyć, jak musiał poruszać się zwierz, który wykonał takie tropy. Róźne osoby były zgodne, że to „coś” musiało wykonywać skoki. Właściciel gospodarstwa pan Leszek Winnicki powiedział nawet, że to „coś” prawdopodobnie wykonywało skoki podobne do kangura. Tymczasem kilka godzin później dotarła do nas relacja osoby nieznającej układu tych śladów, której bliska osoba obserwowała dziwne zwierzę przemierzające drogę. Niezwykłe było to, że opisała je właśnie, jako „rodzaj kangura”. Prawdą jest, że tego typu opis pasuje jak najbardziej do Chupacabry. Trudno w to wszystko uwierzyć, choć przecież widzieliśmy i słyszeliśmy to wszystko na własne oczy i uszy. Nie sposób po prostu wszystko sprowadzić do stwierdzenia, że jest to jakieś zwykłe dzikie zwierzę, (jakie zwierzę robi okrągłe otwory w szyi zwierzęcia i wypija z niego krew?!). Wreszcie sprawa owych śladów. Mamy odlewy tych śladów, ale już teraz można “posłać w daleki kosmos” teorie o łosiach i sarnach… Nie taki kształt, nie tak duże, nie poruszają się skokami na… dwóch odnóżach! Poniżej przedstawiamy kilka zdań z pierwszej analizy śladów, jaka została wykonana przez nas tuż po obejrzeniu śladów w Młodzieszynie: Z całą pewnością można powiedzieć, że oglądane przez nas wczoraj tropy nie należą do zwierzęcia z rodziny kotowatych. Z góry możemy, więc wykluczyć pumę, żbika czy też zwykłego wyrośniętego kota. Wielkość śladów wskazuje, że pozostawiło je zwierzę duże, a nawet bardzo duże.
Na pewno nie była to sarna, jeleń ani też dzik. Nie był to też zbłąkany żubr, bo jego tropy wyglądają następująco: [tu zdjęcie - admin] i osiągają długość do 18 cm.

Pod uwagę możemy brać ewentualnie łosia, którego długość tropu może dochodzić do 28 cm, a długość kroku nawet do 240 cm. Ten ślad jednak nie do końca odpowiada temu, co wiedzieliśmy w Młodzieszynie. W tej chwili Fundacja Nautilus uważa tę sprawę za priorytetową i zrobimy wszystko, aby w miarę naszych możliwościzbadać wszystkie szczegóły tej sprawy. Jesteśmy pewni, że to bynajmniej nie jest koniec i będzie ciąg dalszy. Mamy więcej materiałów, ale wymagają one pracy. Teraz ruszamy na południe Polski i opracujemy ten materiał dopiero po powrocie w niedzielę. Walcząc z brakiem czasu na razie polecamy Wam zobaczenie trzech materiałów wideo, które dadzą Wam jakieś pojęcie o tym, co teraz dzieje się w Sochaczewie. I najnowsza obserwacja niezwykłej istoty. Zwracamy uwagę na opis sposobu poruszania się. Tak samo (dziwaczne skoki) opisywała jakieś zwierzę widziane przez nią na polu właścicielka gospodarstwa, w którym zostały zabite kozy i pozbawione krwi.

/prosimy o cierpliwość, musimy mieć teraz chwilę na opracowanie materiałów z Sochaczewa/

By fundacjanautilus, shot with DSLR-A200 at 2009-07-17
Tekst: Fundacja NAUTILUS
Źródło: FN

Za http://paranormalpl.wordpress.com/

W oryginalnym artykule – liczne zdjęcia – admin.

W 1923 r w New Lands,następnie w 1931 r Look,oraz w 1932 r Wild Talents zwrócono po raz pierwszy uwagę na zagadkowy i przerażający fenomen okaleczania zwierząt

“W maju 1810 r coś pojawiło się w okolicach Ennerdale,w pobliżu granicy Anglii ze Szkocją,gdzie zabijało owce, czasami siedem albo osiem w ciągu jednej nocy,ale nie pożerało,tylko wysysało z nich krew”.15 września 1883 r Adelaide Observer z Australii doniósł ,że niejaki Mr.Hoad z Adelajdy znalazł na brzegu Brungle Creek ”bezgłowy tułów zwierzęcia przypominającego świnię”.

Kto lub co masakrowało zwierzęta? Najbardziej znany przypadek śmiertelnych okaleczeń zwierząt gospodarskich wydarzył się w Wyrley w hrabstwie Staffortshire, w Anglii.Pierwszy z serii makabrycznych incydentów wydarzył się w nocy 2 lutego 1903 r .Zarżnięty został jeden z bardzo cennych koni wyścigowych, po czym w kilkudniowych odstępach zamordowano w podobny sposób inne konie, krowy i owce. Londyński Daily Mail z 1 listopada 1905 r jedną ze swych relacji zatytułował “Tajemnica zarżniętych owiec z Badminton”. W tym rejonie pojawiło się “coś” i dokonało rzezi niezliczonych ilości owiec. Sierżant Carter z posterunku policji w Gloustershire zbadał ten przypadek: “Sam widziałem dwie padłe sztuki i mogę definitywnie stwierdzić, że nie było to dzieło ani psów, ani wilków. Psy nie są wampirami, które wysysają z owiec krew, nie ruszając przy tym zupełnie mięsa.

Kot z Exmoor Exmoor to obszar znajdujący się północnej części Półwyspu Kornwalskiego, podzielony między hrabstwa Somerset i Devonshire, w większości pokrywają go wzgórza. Związana jest w nim jedna z największych kryptozoologicznych zagadek Wysp Brytyjskich, jaką jest kot z Exmoor. Pierwsze doniesienia na temat zwierzęcia pochodzą z wczesnych lat 70-tych XX wieku – kilku żyjących w okolicy Exmoor rolników twierdziło, że widziało duże zwierzę podobne do kota, pokryte czarną sierścią. Kolejna relacja pochodzi z roku 1983 r., wtedy stwór zabijał już zwierzęta domowe – farmer Eric Ley stracił ponad 100 owiec w ciągu 2,5 miesiąca. Napastnik zabijał swe ofiary w sposób podobny do dużych, dzikich kotów – przez rozerwanie gardła, podczas gdy tereny te nie są zamieszkiwane przez żadne znane koty o tak dużych rozmiarach. Wtedy też bestia otrzymała swoją nazwę „Beats Of Exmoor”, poświęcony byłej nawet artykuł w „London Daily Express”. W tym samym roku 1983 w rejon Exmoor wysłani zostali żołnierze, mający za zadanie schwytać lub zabić zwierzę. W czasie ich obecności ataki na zwierzęta domowe ustały, ale po opuszczeniu przez nich terenu natychmiast przybrały na sile. Żołnierze twierdzili, że widzieli stwora i zdołali go otoczyć w stodole, jednak, gdy weszli do środka… stodoła była pusta. Z 1984 r. pochodzi relacja Trevora Beera, który widział mierzące ok. 1,5 metra wysokości zwierzę z rozbudowanym korpusem, silnymi nogami i zielono-żółtymi oczami. Beer wprowadził zamieszanie wśród próbujących wyjaśnić tajemnicę, gdyż stwierdził, że stwór bardziej przypominał wydrę niż kota. Do dziś jest to jedna z najbardziej konkretnych i precyzyjnych relacji dotyczących spotkania z bestią Exmoor.

Szczególnie krwawy był rok 1987, kiedy kot z Exmoor zabił ponad 200 zwierząt na farmach i w ich okolicach. Z 1988 r. pochodzi natomiast relacja świadka, który widział kota mierzącego aż 4,5 metra wysokości. Później aktywność zwierzęcia ustała, ataków było coraz mniej, podobnie jak relacji świadków. Nowa fala ataków na zwierzęta hodowlane miała miejsce w sierpniu 1995 r., a kolejna w styczniu 2001 r. Z tego okresu pochodzą też opisy kota, wedle, których przypominał on dużą panterę. Istnieje kilka fotografii prawdopodobnie przedstawiających omawianą bestię, ale żadna nie pokazuje zwierzęcia na tyle dokładnie, aby uznać ją za mocny dowód. Po dziś dzień wysunięto kilka hipotez próbujących wyjaśnić zagadkę kota z Exmoor. Jedna z nich przypomina, że w czasach wiktoriańskich bogaci Anglicy sprowadzali do kraju wiele egzotycznych zwierząt – być może któryś z okazów uciekł i przystosował się do życia w pagórkowatym regionie Exmoor… Według innej kot jest nieznanym gatunkiem dzikiego kota – teoria ta opiera się relacjach tych świadków, którzy twierdzili, że sierść kota jest szara, jednak istnieją spore rozbieżności między poszczególnymi opisami. W tę teorię wpisuje się jednak hipoteza, że kot z Exmoor może być krzyżówką pumy, która uciekła z miejsca przetrzymywania, z którymś ze znanych gatunków kotów. Sceptycy wyjaśniają zagadkę obecnością zwykłych kotów, których rozmiary świadkowie wyolbrzymiali dając początek legendzie. Nie wyjaśnia to jednak tak dużej liczby ataków na zwierzęta hodowlane, a przede wszystkim sposobu, w jaki ofiary zostały uśmiercone.

Śmierć w cichą noc – Polska 2009 r Mokra, to typowa śląska, rolnicza wioska. Idąc wieczorem do sąsiada niektórzy zostawiają otwarte drzwi domu i klucze w zamku. Co się dziwić, że wejścia do obory nie ryglowali. Przynajmniej dotychczas.

- Drzwi nie były zamknięte, bo niby, czego się miałem obawiać? – opowiada Roman Wilczyński – Obora jest jakieś 100 – 150 metrów od domu. W nocy nie słyszeliśmy niczego podejrzanego. Rano jak co dzień poszedłem do zwierząt i zobaczyłem nieżywego świniaka. Dużą sztuka, miał ponad 100 kilogramów. Leżał pocięty, pogryziony w chlewiku. Rozdarty bok, wyjedzone z tyłu i pod łopatką.

- Siedem lat prowadzę hodowlę i pierwszy raz zdarza mi się coś takiego – mówi Sebastian Wilczyński, kolejny poszkodowany. Siedem zagryzionych cielaków, to ok. 5 tys. zł. straty, której nikt rolnikowi nie zwróci. On też przyznaje, że drzwi do obory były nocami niezamknięte. Wchodzi się do niej od strony placu wypełnionego sprzętem rolniczym, ogrodzonego. To środek wsi, wokół droga asfaltowa, domy. Nikomu do głowy nie przyszło, że w takim miejscu może zaatakować drapieżnik. Sebastian Wilczyński pojechał na policję dopiero, gdy usłyszał o kolejnym ataku. Jego brat Kamil Wilczyński po drugiej stronie placu hoduje warchlaki. Miesiąc temu jednej nocy stracił ok. 30 młodych. Część przepadła, kilkanaście znalazł zagryzionych w różnych miejscach obory. Nawet tego nie zgłosił policji czy weterynarii, pogodził się ze stratą. Dopiero teraz, gdy we wsi zagryzione sztuki znaleziono w trzech kolejnych gospodarstwach, rodzina skojarzyła tamten wypadek z ostatnimi. Bernard Hamerla, ostatni poszkodowany, mieszka na skraju wioski. Pierwszy dom od strony rozległych pól. Wejście do obory jest zaraz za domem, ale śpiąca w ostatnią niedzielę rodzina też niczego nie usłyszała. Rankiem znaleźli siedem zamordowanych warchlaków w zakrwawionym kojcu.

- Prosiaki były niedawno po zabiegu kastracji – mówi Marek Wisła, lekarz weterynarii i pracownik powiatowej inspekcji weterynaryjnej. – Drapieżnik musiał wyczuć świeży zapach krwi. Wypchnął dwoje drzwi, w tym jedne zamknięte na zasuwę. Doktor Wisła pokazuje na komputerze fotografie padłych zwierząt. Wygryzione karki, nogi i pośladki. Długie na kilkanaście centymetrów cięte ślady, jakby zadane ostrymi pazurami z dużą siłą. Napastnik atakował w sposób typowy dla drapieżnych kotów, z góry, dopierając się do miejsc umięśnionych. Pies gryzie trzewia.

Bestia pozostawiła ślady… Dokładnie zbadano ślady dopiero w ostatnim przypadku, ale i tak zostały rozmyte przez padający w nocy deszcz. Jeden jest wyraźniejszy. Bez widocznego odcisku pazurów, same miękkie poduszki i charakterystyczny okrągły kształt jak u kota. Rozmiar – po przekątnej 9 i 11 centymetrów wskazuje, że zwierzę waży co najmniej 60 kilogramów. W kojcu na deskach został też kłak sierści.

- Porównałem je pod mikroskopem z sierścią pumy, jaką dostałem z opolskiego ZOO – mówi dr. Wisła Z całą pewnością to nie jest ta sama sierść. U pum z Opola podszorstek, czyli spodnia warstwa sierści wygląda tak samo jak u domowych kotów. Sierść z obory Bernarda Hamerli ma obraz mikroskopowy sierści psiej. Gajowy Marucha

Z zamkniętymi oczami? Niezrozumiały pęd do tworzenia bytu wewnętrznie sprzecznego, jakim jest „międzynarodówka nacjonalistów” dopadł kolejne polskie środowisko polityczne. I jak to już było w przypadku NOP – znowu bratanie zaczęto od banderowców. Pogrzeb “weterana” SS Galizien we Lwowie – uczestniczą w nim osobnicy ubrani w mundury Waffen SS. Tym razem zwolennikami współpracy z wielbicielami ludobójstwa okazali się „niezależni nacjonaliści” związani z portalem Autonom.pl, którzy wybrali się do Lwowa na kongres Autonomicznego Oporu, czyli ukraińskiej odnogi ruchu. [Link]: AO w swych działaniach odwołuje się do tradycji Bandery, nazywanego w tekstach na stronie http://opir.info

„największym bohaterem Ukrainy”, współpracuje także i uczestniczy w akcjach neo-banderowskiej SWOBODY (znanej już z zaprzyjaźniania się z Narodowym Odrodzeniem Polski). Członkowie AO wprost piszą o sobie w materiałach propagandowych „My banderowcy!”. Co ciekawe, „oporowcy” mają nader szeroki krąg ideowych patronów i antenatów, na tej samej stronie można, bowiem znaleźć zachwyty dla działań terrorystów z „Narodnej Woli” i wspomnienie dla nihilistycznych zabójców cara Aleksandra II. Okazuje się jednak, że sam dobór kontrowersyjnych przyjaciół polskim autonomistom nie wystarczył. Kluczowym momentem wizyty (sądząc z relacji zamieszczonej na autonom.pl było wspólne złożenie kwiatów na Cmentarzu Orląt, a następnie w sąsiednim Memoriale Ukraińskiej Halickiej Armii, UPA i SS Hałyczyna. „Ukraińscy AN przygotowali na nasz przyjazd dwa okazjonalne wieńce, przepasane szarfami w polskich i ukraińskich barwach z adresami stron Autonom.pl/Opir.info oraz wyeksponowanym hasłem „Za Europę Wolnych Narodów! Przeciw szowinizmowi i imperializmowi!” w obydwu językach. Wyposażeni w narodowe i nacjonalistyczne proporce, a także okazjonalne wieńce, wspólnie udaliśmy się na lwowski cmentarz, z którego w zwartej kolumnie przeszliśmy na część wojskową, gdzie spoczywają obecnie ukraińscy i polscy żołnierze – wczoraj walczący ze sobą, dzisiaj pochowani zaledwie kilka metrów od siebie… Zarówno na części ukraińskiej, jak i polskiej (cmentarz Orląt Lwowskich) złożono wieńce, wygłoszono krótkie przemówienia i uczczono wszystkich poległych minutą ciszy. Był to symboliczny, lecz jakże wzruszający i ważny gest w naszych polsko-ukraińskich kontaktach, które z pewnością będą się cały czas rozwijać. Nigdy więcej bratnich wojen!” – napisali entuzjastycznie uczestnicy wyjazdu, taktownie nie wspominając, o jakich „ukraińskich żołnierzy” chodzi. Tymczasem każdy, kto był we Lwowie na Łyczakowie wie, że monumentalny „Memoriał” powstał, jako odpowiedź na Cmentarz Orląt, w celu przytłoczenia polskiej nekropolii i nadania całemu otoczeniu jednoznacznie szowinistycznego, wieloukraińskiego charakteru. Chociaż historycznym miejscem pochówku „Haliczan” jest we Lwowie cmentarz janowski – w 1998r. Zdominowana przez szowinistów rada miejska Lwowa podjęła decyzję o przeniesieniu części kwater na teren bezpośrednio sąsiadujący z mogiłami „Orląt”. Przy okazji zresztą zniszczono historyczne, głównie polskie nagrobki z położonej w tym miejscu kwatery 49. Od tamtej pory „Memoriał” stale się rozrasta, a obok grobów poległych w walce z Polakami w 1918-19 roku znajdują się tam pomniki ku czci UPA i „Hałyczyny”, groby upowców i symboliczne mogiły przywódców ruchu banderowskiego. W „Memoriale” odbywają się uroczystości ku czci UPA i innych zbrodniczych organizacji ukraińskich, a ich symboli po prostu nie sposób w tym miejscu nie zauważyć. Nasuwa się, więc pytanie: jak mocno musieli zamykać oczy polscy autonomiczni nacjonaliści żeby nie zauważyć, że swą nową przyjaźń świętują w miejscu poświęconym kultowi antypolskich zbrodniarzy? Bez końca też chyba trzeba przypominać, że wszelkie gesty w stronę banderowców porażają swoją jednostronnością. Sprowadzają się, bowiem najczęściej do tego, że strona polska wykazuje się wyrozumiałością, zapomnieniem historycznym, tolerancją i szczególną wrażliwością wobec partnerów – ci zaś przyjmując te objawy zbiorowego „syndromu helsińskiego” nadal uważają, że mordowanie Lachów siekierami było szczytem patriotycznego wyrobienia politycznego. Również myślenie, „co byśmy zrobili będąc Ukraińcami” nie ma większego sensu – bo raz, że po pierwsze nimi nie jesteśmy, a po drugie nawet gdybyśmy byli, to przecież chyba nadal nie mielibyśmy skłonności do przepiłowywania dzieci na pół! Po trzecie zaś nawet z punktu widzenia ukraińskiej historii Bandera nie jest dobrym wzorcem nie tylko ze względu na ludobójczy i zbrodniczy charakter swego ruchu (także wobec własnej nacji), ale również w związku z szaleńczymi teoriami geopolitycznymi, zgodnie, z którymi Ukraina powinna znajdować się w stanie permanentnej wojny ze wszystkimi swymi sąsiadami. Tercystyczne ruchy nacjonalistyczne ze względu na swój doktrynalizm i fakt, że w większości opierają się na stworzonych na Zachodzie i zbliżonych do faszyzmu teoriach „unitarnej Europy” mają tendencją do budowania szerokich platform współpracy międzynarodowej. Podstawą do ich tworzenia jest pogląd o wspólnych zagrożeniach, a także (przeważnie) antyliberalizm i antykomunizm. Otóż o ile można zrozumieć ciekawość i chęć wymiany doświadczeń, a nawet tendencję do koordynowania działań wymierzonych w globalne zagrożenia, o tyle szukanie na siłę elementów wspólnych kosztem poświęcania realnych wartości narodowych – jest z całą pewnością drogą donikąd. I szkoda, że kolejne już polskie, wartościowe środowisko – wydaje się o tym zapominać.

Konrad Rękas

Konfederacja kod 59-część pierwsza W miarę wdrażania w Imperium Euroatlantycki (US&EU) programów oszczędnościowych, a co za tym idzie pogłębiania się kryzysu społeczno-gospodarczego w poszczególnych krajach, coraz częściej w mediach głównego nurtu odzywają się głosy, o konieczności systemowych zmian w pryncypiach ekonomicznych.   Coraz większa liczba komentatorów dochodzi, bowiem, do słusznego skądinąd wniosku, że kapitalizm w swej globalistycznej mutacji nie jest w stanie zapewnić społeczeństwom tego, do czego gospodarka została powołana, to znaczy do zabezpieczenia ludziom bytu materialnego. Komentatorzy ci ze zrozumieniem odnoszą się też do społecznych protestów, które mają miejsce w większości krajów zachodniej Europy i Stanach Zjednoczonych.  Stoi to w drastycznym kontraście do postawy zachodnich mediów, w okresie tak zwanej „transformacji ustrojowej” państw byłego bloku sowieckiego. Wtedy to bezwzględne rabowanie i niszczenie gospodarek tych państw odbywało się przy akompaniamencie mentorskich pouczeń na temat konieczności podporządkowania się niezbywalnym „prawom rynku” i potrzeby nauczenia się przez pozbawiane chleba powszedniego postkomunistyczne społeczeństwa, jedynie słusznych zasad kapitalizmu. Zachód pozbawiony był wtedy jakichkolwiek sentymentów w stosunku do ofiar swej ekonomicznej agresji. Ten stosunek charakteryzował zarówno zachodnie elity jak i całe społeczeństwa, które z pogardliwą wyższością przyjmowały do siebie rzesze ograbionych wschodnich podludzi, taktownie nie zauważając przy tym bezpośredniej korelacji pomiędzy własnym dobrobytem i koniunkturą, a nędzą i poniżeniem przybyszów. Teraz, kiedy na własnych skórach odczuwają dobrodziejstwa „jedynie słusznego systemu gospodarczego”, jakim mieni się być kapitalizm, zaczynają mieć wątpliwości, co do przydatności jego niewzruszonych zasad.   Mnożą się głosy o konieczności fundamentalnych przemian, zanim cały ten system zawali się na głowy jego użytkowników.  Fundamentalne zmiany przyniesie zapewne dopiero rewolucja, która pichci się w poszczególnych państwach imperium.  W błogim letargu pogrążona jest jedynie społeczność III RP, która przyzwyczaiła się już do stanu permanentnego kryzysu i pogłębiającej się ciągle biedy, uznając je za niezbywalne atrybuty zamieszkiwanego przez nich kraju.   Nie oznacza to jednak, że również nasi wrogowie zadowolili się uzyskanym status quo i nastąpiło „zawieszenie broni”. Wręcz przeciwnie. Po pozbawieniu III RP podmiotowości w unijnych ramach, Niemcy kontynuują zarówno agresję gospodarczą jak i kulturkampf. Wystarczy periodycznie przejrzeć programy polskojęzycznych telewizji, by zauważyć postępujący proces wypierania amerykańskiej tandety filmowej przez niemiecką[i]. Na froncie gospodarczym natarcie skoncentrowało się obecnie na środkach i infrastrukturze transportowej. Ze względu na swe położenie, III RP to kraj typowo tranzytowy i w związku z tym zawładnięcie tego segmentu jej gospodarki może przynieść wielkie korzyści. Na drogach i torach coraz więcej zauważa się pojazdów będących własnością córek-spółek DB (Deutsche Bundesbahn). Ostatnia tragiczna katastrofa kolejowa pod Zawierciem zapewne wielce pomoże tej ofensywie. Po doprowadzeniu infrastruktury transportowej do ostatecznej ruiny, nastał, bowiem czas „przekonania” bezmyślnych obywateli III RP, że jako „Polacy” nie nadają się oni do samodzielnego zarządzania tak skomplikowanym systemem jak transport, lepiej więc będzie jeśli odda się go w niemieckie ręce. Po „smoleńskim werdykcie” dotyczącym braku kwalifikacji polskich pilotów, łatwiej już będzie uzyskać społeczne zrozumienie do tego chwalebnego projektu. Taka taktyka w stosunku do Polaków nie jest zresztą żadnym novum. Już po zakończeniu I WŚ, lord Curzon stwierdził w odniesieniu do Śląska, że powinien pozostać niemiecki, gdyż „nie należy dawać małpie zegarka, bo go popsuje”. O ile wywoływała ona w owym czasie protesty i oburzenie Polaków, o tyle teraz znajduje pełne zrozumienie w oczach polskojęzycznych „europejczyków”.   Przy czym nie wiedzą oni, że w okresie II RP PKP było najlepszą koleją w Europie, a na podstawie ruchu pociągów ludzie regulowali sobie zegarki.  Również lotnikami byli Polacy bezkonkurencyjnymi, o czym zaświadczyć może choćby najnowszy film dokumentalny brytyjskiej telewizji traktujący o dywizjonie 303. Jest on dostępny w Internecie z polskimi napisami[ii]. 

Brytyjscy autorzy obok wielu innych świadczących o tym faktów, stwierdzają bez ogródek, że polscy lotnicy byli o kilka klas lepsi od wszystkich brytyjskich.  Takie są fakty. Niestety mają się one nijak do totalnego zwycięstwa zachodniej propagandy, która skutecznie potrafiła wmówić mieszkańcom III RP, że nędza i zacofanie ich kraju wynika li tylko z wrodzonej niższości jej mieszkańców w porównaniu z zachodnimi nadludźmi. Nie ma natomiast mowy o planowym rabunku polskiej gospodarki i szkodliwej administracji wdrażanej od lat przez agenturalne władze podległe unijnej dyktaturze. Tak, więc również na polu propagandowym nasi wrogowie odnieśli druzgocące zwycięstwo. Bowiem w momencie, gdy ktoś uwierzy w swą bezwartościowość, staje się on autentycznie bezwartościowy.    Jakie są przyczyny tego sukcesu? Niewątpliwie ogromne znaczenie mają naukowo wypracowane metody inżynierii społecznej połączone z całkowitą władzą medialną w polskojęzycznym obszarze.   Co więc robić z tym fantem? Wpływu na potęgę i działania przeciwnika nie mamy. Jedyne, co możemy zrobić to dokonać stosownych zmian samych siebie, tak by móc skuteczniej przeciwstawić się tej psychologicznej agresji. To jest warunek  sine qua non,  bez którego wszelkie próby odparcia innych form agresji nie mogą się powieść.   Warto, więc bliżej przyjrzeć się samym sobie; o czym w drugiej części.

[i] http://www.telemagazyn.pl/

[ii] http://www.youtube.com/watch_popup?v=ptijNcDanVw   

Konfederacja kod 59-część druga Zakładając teoretycznie, że trendy przeważające obecnie w III RP nie ulegną zmianie przez kolejne dwie dekady, kraj nasz ulegnie całkowitej metamorfozie. Kontynuacja przez Niemcy ekspansji gospodarczej doprowadzi do całkowitej „integracji” obu obszarów ekonomicznych.   Kulturkampf  umożliwi przekształcenie obecnego społeczeństwa polskojęzycznych „europejczyków” w „mniejszych Niemców” na podobnej zasadzie jak miało to miejsce po rozbiorach z narodem ukraińskim (Rusinami). Ukraińcy stracili swe warstwy wyższe z powodu ich polonizacji w okresie I RP. Polacy stracili swoje na skutek ludobójstwa dokonanego na nich przez Niemców i Rosjan w okresie II Wojny Światowej.. W rezultacie oba społeczeństwa stały się „narodami bez głowy”, dzięki czemu z losów jednego, można prognozować przyszłość drugiego. Ukraińcy, zwani „Małorusami” w przeciwieństwie do „Wielkorusów” –Rosjan, w imperialnym okresie Rosji białej i czerwonej nie posiadali większej świadomości swej odrębności narodowej, uważając się za „młodszych braci” Rosjan. Na salonach używano języka rosyjskiego, a ukraiński wraz z ludową kulturą funkcjonował jedynie na zapadłej prowincji. Podobny los czeka polskojęzyczne społeczeństwo III RP, która przeistoczy się w swoistą „germanię minor”. Jej gruntownie wynarodowieni mieszkańcy, na podobieństwo Ukraińców w Imperium Rosyjskim, nie będą odczuwać faktu swej doń przynależności, jako „okupacji” czy „zaboru”. Zakładając, że trendy zwiększania się ilości małżeństw mieszanych, pozostaną niezmienne[i], co drugi „Übermensch“  zrodzony będzie z polskiej prostytutki, tworząc swoiste więzy krwi na podobieństwo rosyjsko-ukraińskich. W następnych dekadach wyrośnie i okrzepnie też wielomilionowa niemiecka „polonia“, urodzona już w Reichu. Część z jej członków znać będzie do pewnego stopnia język, kulturę i mentalność polską, przez co nadawać siębędzie znakomicie na administratorów germania minor. W dalszej perspektywie czasowej osiągnie ona stan, który możemy zaobserwować na terenie powiatu budziszyńskiego, w południowo-wschodnich Niemczech. Znaleźć tam jeszcze można dwujęzyczne (niemiecko-łużyckie) nazwy  ulic, a na prowincji łużyckie skanseny kulturowe.  W ten pokojowy  sposób rozwiązany zostanie ostatecznie odwieczny problem „animozji” pomiędzy oboma nacjami. Czy polskie „elity”, nie wyłączając Ojca Świętego, takie rozwiązanie miały na myśli wpychając Polskę w unijne (niemieckie) ramiona? Nie istotne! I tak en masse zasługują na stryczek za zbrodnię zdrady stanu. A odpowiedz na anegdotyczne już pytanie, „co też Ojciec Święty miał na myśli”, pozostanie już na zawsze Jego tajemnicą.   Nie ma natomiast  wątpliwości, że taki scenariusz mieli i mają na uwadze nasi „niemieccy przyjaciele”. Realizują oni jedynie ideę swego wielkiego męża stanu Bismarcka, który nazywając Polaków Irokezami[ii], miał zapewne na myśli „amerykańskie rozwiązanie” polskiego „problemu”.. Również w tym przypadku możemy czerpać wiedzę z historii. W procesie „europeizacji” (kolonizacji) obu Ameryk, zagładzie uległa większość tubylców z północy. Na południu powstały natomiast nowe narody, którym początek dali konkwistadorzy żeniący się z niewymordowanymi kobietami tubylczymi. Na temat tych zamierzchłych zdarzeń funkcjonują jednakowoż dwie teorie, które powodują animozje pomiędzy Watykanem a wieloma południowymi Amerykanami. Watykan widzi w tych wydarzeniach przykład największego sukcesu chrystianizacji, podczas gdy potomkowie Indian największej w historii zbrodni ludobójstwa. Jednakowoż w naszym przypadku nie musimy obawiać się ludobójstwa. Niemcy wybierają sobie tyle polskich kurw ile im potrzeba, a resztę pozostawiają do zagospodarowania mniej zamożnym narodom Europy.  Omawiane sytuacje różnią się też kierunkiem chrystianizacji. W „amerykańskim” przypadku najeźdźcy nawracali tubylców, w naszym to ofiary będą „rechrystianizować” agresorów. Taki scenariusz zapewne zrealizuje się w przypadku dalszego istnienia UE, przez co najmniej następne dwie dekady. Jakie są jej szanse na tak długą egzystencję? Unia porównywana jest często do roweru, który musi być ciągle w ruchu, bo inaczej upadnie. Podobnie UE musi się ciągle „poszerzać” i „pogłębiać” (integrować), w przeciwnym przypadku upadnie. Na obecnym etapie ma już ona poważne problemy z utrzymaniem się „na chodzie”. Dlatego należy wpychać kije w jej szprychy, by przyspieszyć nieuchronny upadek tego tworu. By jednak można było to efektywnie realizować należy w pierwszym rzędzie poznać autentyczny obraz nas samych i otaczającego świata. Ale o tym w następnej części.

[i] http://drnowopolskiblog.nowyekran.pl/post/34471,nie-do-pozazdroszczenia-los-polakow-w-post-narodowej-iii-rp

[ii] http://www.forum.michalkiewicz.pl/viewtopic.php?f=4&t=23178

Konfederacja kod 59-część trzecia Obecnie za surogat narodowych elit można jedynie uznać garstkę intelektualistów związanych z Rodziną Radia Maryja. Są to niewątpliwie ludzie oddani Polsce i Chrystusowi. Jednakowoż ich wiedza o otaczającym nas świecie jest z obiektywnych względów ograniczona. Aby wiedzieć jak „nasz” zachodni świat funkcjonuje, trzeba znaleźć się w „korytarzach władzy”. Wiedzę tą posiadają natomiast administrujący III RP agenci. Szlifowali oni i nadal szlifują te korytarze, co prawda w charakterze lokai, ale jednak! Daje im to ogromną wiedzę praktyczną manewrów politycznych, a co za tym idzie zdolność utrzymywania się u władzy. Z drugiej strony polscy patrioci kompromitują się swą naiwną wizją świata. Przykładem, czego może być „chodzenie na skargę” do Amerykanów w sprawie smoleńskiej przez ministrów Macierewicza i Fotygę. To, że poklepani przez amerykańskich oficjeli z dumą wrócili do kraju, stanowi tylko groteskową przygrywkę do tej sprawy. Istotniejszy jest fakt pokazania Amerykanom swej naiwności politycznej. Dyskontuje to automatycznie ich wartość, jako polskich narodowych polityków, którzy powinni wiedzieć, że takie zdarzenia jak Smoleńsk nie mogą się odbywać bez przynajmniej cichego przyzwolenia Waszyngtonu. Z drugiej strony trudno wymagać od społeczeństwa strategicznego myślenia politycznego. Od tego powinny być właśnie elity. Można jednak oczekiwać odeń patriotyzmu. Tego jednak nie ma. Przyczyną tego stanu rzeczy jest nie tylko daleko posuniętą demoralizacja, ale również wpajane od wielu dziesięcioleci błędne jego paradygmatu. Dla zilustrowania zagadnienia posłużę się dwoma przykładami. Pierwszy to osoba Madame Curie, której to imię celebrowane jest w Polsce od zarania II RP. Już w szkole podstawowej dzieci dowiadują się, jaką to wspaniałą rodaczką i patriotką była Maria Skłodowska-Curie.  Ze swego dzieciństwa pamiętam ją, jako ikonę wszelkich polskich cnót.  Setki szkół, ulic i instytucji nosi w Polsce jej imię. Faktem jest, że była ona najwybitniejszą w historii kobietą-naukowcem, tyle, że nie polskim a francuskim. Wyjechawszy na studia do Paryża wyszła za mąż za pierwszego Francuza, który raczył zwrócić na nią uwagę. Swe córki, również wybitne uczone, wychowała na Francuzki, a polską pozostała jedynie…kurwą. Kiedy to po śmierci męża Piotra zaczęła wskakiwać w rozporki swych naukowych współpracowników, oburzone jej zachowaniem francuskie społeczeństwo pragnęło ją jako takową wyekspediować z powrotem do Polski. Na szczęście „postępowe” siły przeszkodziły temu, załatwiając jej w celu naprawy reputacji drugą nagrodę Nobla. Tak, więc można madame Curie uznać za swoistą polską „kurwę-prekursorkę”, a dzisiejsze nasze „panie” mogą czuć się współwłaścicielkami nagrody Nobla. Została ona uzyskana za osiągnięcia w dziedzinie chemii, ale ten gest szacownego Komitetu Nobla, można również zakwalifikować, jako prekursorski. Teraz to już norma, że na przykład zbrodniarze wojenni (e.g. Imperator Obama) uzyskują nagrody „pokojowe” i nikt się już temu nie dziwi. Natomiast stawianie tego pokroju osób jak Curie  za wzorzec do naśladowania Polakom przynosi widoczne rezultaty. Drugim przykładem jest osoba lwowskiego profesora Banacha. Jego wkład do światowej nauki jest niewątpliwie większy niż Madame Curie, a pomimo to prawie nikt w Polsce nie wie, kim on był i czym się zajmował. Sam poznałem jego nazwisko dopiero, jako student politechniki. Niewiele jest też ulic i instytucji w Polsce noszących Jego imię. No, bo co to za wybitna postać, która całe życie funkcjonowała w kraju. Proponowano mu, co pradwa stanowisko na amerykańskim uniwersytecie, ale on go nie przyjął, bo wolał zostać w Polsce. Gdyby wyjechał i swój dorobek naukowy ofiarował na przykład Stanom, a pod koniec życia odwiedził byłą ojczyznę, by protekcjonalnie poklepać po ramieniu byłych rodaków, to  co innego!. Wtedy byłby czczony w naszym kraju.   Ja sam dopiero po wyjeździe do USA zrozumiałem te proste prawdy, kiedy to rozmawiając z grupą amerykańskich inżynierów, spostrzegłem szacunek, jakim cieszy się wśród nich jego nazwisko. I tak wiedzieli oni, że był Polakiem. Oczywiście znali również postać wybitnej francuskiej uczonej madame Curie. Mało tego wiedzieli o jej „egzotycznych” korzeniach. Po chwili dyskusji doszli do konsensusu, że pochodziła ona z…..Chin. Ta anegdota może służy za puentę mitu „rozsławiania przez polskie panie imienia naszego kraju”. Trudno jest oczekiwać społecznego rozwoju w kraju, w którym jedynym wyznacznikiem sukcesu jest wysługiwanie się obcym, bo ci którzy służą Ojczyźnie nie znajdują poklasku wśród rodaków. Również pojęcie „patriotyzm” jest opacznie rozumiane. Dla przeciętnego obywatela jest to ni mniej ni więcej tylko śmierć na gruzach własnej Ojczyzny w jakimś bezsensownym powstaniu. Nie dziw, że nie ma nań amatorów nie tylko wśród POlszewików, ale nawet Polaków. Tymczasem patriotyzm można sparafrazować, jako „zbiorowy egoizm”. Przykładem patriotyzmu lokalnego może być wykupywanie przez mieszkańców dobrej dzielnicy w amerykańskim mieście, za zawyżoną kwotę, posiadłości, która dostała się w ręce murzyna. Pazerni z natury Amerykanie nie wahają się przepłacać, a na dodatek czynią to kolektywnie! W imię, czego? A właśnie patriotyzmu, czyli wspólnego interesu. Wiedzą oni, bowiem dobrze, że pozostawienia murzyna w ich okolicy sprowadzi nieuchronną obniżkę wartości wszystkich nieruchomości. Dławieni kryzysem Grecy, w imię takiego patriotyzmu, organizują grupy aktywistów mające nakłaniać społeczeństwo do zakupu tylko krajowych produktów, a unikanie zwłaszcza niemieckich. Spróbuj zaproponować coś takiego POlszewikowi, to z oburzeniem wykrzyknie, że nie po to „wchodził do europy”, by teraz kupować polskie produkty w sklepach Społem. Teraz czas na bonanzę; zakupy we francuskim Carefourze niemieckich produktów! Przy czym nie jest w stanie on pojąć, że chodzi tu o jego własny prymitywny interes, a nie „wzniosłe patriotyczne brednie”! Rezultaty takiej mentalności widać dziś w III RP gołym okiem. Aby to zmienić trzeba niejako wykreować nowego „polskiego patriotę”. A zacząć należy od drobiazgów, o czym w ostatniej części.

Konfederacja kod 59-zakończenie Świat współczesny znajduje się w krytycznym momencie. Trwają ostatnie pociągnięcia mające na celu zakończenie wdrażania Nowego Porządku Światowego (NWO) [i]. Działania Imperium Euroatlantyckiego (US&UE) w Syrii i Iranie grożą rozpętaniem III (zapewne nuklearnej) Wojny Światowej.   Globalny system finansowy rozpada się na naszych oczach, a w samym Imperium narastają fermenty społeczne. Czym w tak przełomowym momencie zajmują się nasi patrioci? A no liczeniem listków na drzewie, w które nie uderzył (lub uderzył) prezydencki samolot pod Smoleńskiem.[ii] Każde racjonalne społeczeństwo, już dawno wyciągnęłoby ostateczne konkluzje z takiego zdarzenia jak Smoleńsk. Stwierdzono by ponad wszelką wątpliwość, że autorami zdarzenia są Rosjanie wspomagani przez naszych natowskich „przyjaciół”, a w szczególności Niemców, oraz agenturalne krajowe rządy. Zarezerwowano by sobie prawo do odpowiedniego, przy pierwszej sposobności, rewanżu w stosunku do sprawców tej zbrodni i zajęto by się innymi bardziej konstruktywnymi sprawami. Ale my nie, z braku laku zajmujemy się „liczeniem listków”. Takie zachowanie świadczy nie tylko o całkowitej alienacji naszych patriotów z otaczającej rzeczywistości, ale też o postępującym szybko zidioceniu. A do zrobienia jest sporo i to nawet w sytuacji prawie zupełnej bezsilności w stosunku do obezwładniających nas wrogów. Mało tego, polskie społeczeństwo ma ogromne doświadczenie w ukrytej walce z okupującym nas wrogiem. Dwieście lat zaborów i okupacja niemiecko-sowiecka nauczyły nas tego. Mamy też doświadczenie w oporze przeciw polskojęzycznemu okupantowi, a mianowicie 40 lat „Polski Ludowej”. Obecna władza III RP jest tak samo „okupacyjna”, jak ta rodem z PRLu. Jest jednakowoż jeszcze bardziej niebezpieczna, bo maskuje się legitymacją pseudo-demokracji, która to manipulowana jest przez agenturalne polskojęzyczne media, wypełniające rolę peerelowskiego ZOMO. Nieustanna agresja Zachodu na nasz kraj trwa nieprzerwanie od dwudziestu lat, a społeczeństwo nie jest w stanie się jej przeciwstawić. Dla kontrastu, podobny atak przeżywa Grecja od dwóch lat, a już wypracowała sobie metody oporu[iii]. Mając, podobnie jak III RP, zainstalowaną administrację kolonialną, w postaci „rządu technokratów”, potrafiła przeciwstawić się mu nie tylko siłowo na ulicach miast, ale stosując również wyrafinowane metody oporu. W omawianym okresie nastąpiła ogromna migracja obywateli z miast na wieś, a nie jak w polskim przypadku za granicę. Migranci podejmują tam działalność rolniczą, pozwalającą nie tylko im się wyżywić, ale również wyprodukować nadwyżki na sprzedaż. Żywiołowo rozwija się ruch unikania płacenia podatków, co utrudnia administracji kolonialnej ekspropriację greckiego majątku. Powstają inicjatywy społeczne ukierunkowane na dostarczanie produktów bezpośrednio od producenta do konsumenta, utrudniając tym samym żerowanie międzynarodowych konsorcjów handlowych, takich jak Lidl, Carefour. Organizowany jest też bojkot niemieckich towarów i promocja krajowych. Powstają swoiste „spółdzielnie barterowe”, to znaczy grupy ludzi, wymieniających się towarami i usługami bez pośrednictwa pieniądza. Pozwala to im przetrwać kryzys, a za razem zmniejsza władzę lichwiarskiej międzynarodówki nad nimi. Czyżby w III RP nie można by zająć się podobnymi sprawami, zamiast tracić czas energię i uwagę na jałowe bzdury? Czerpiąc z polskich historycznych doświadczeń, jak również obecnych greckich, pozwolę sobie na przedstawienie listy takich działań. Pomimo, że Polacy znajdują się w społeczeństwie III RP w mniejszości w stosunku do POlszewików, to fakt ten nie uniemożliwia poniżej zaproponowanych działań. Ci którzy zechcieliby zająć się taką konstruktywną działalnością mogliby założyć coś na kształt luźnej konfederacji, nazwanej przykładowo Kod 59,  a to od dwóch pierwszych numerów kodu kreskowego towaru, określającego kraj producenta-59 Polska. Przy czym nie chodzi w tym jedynie o działalność komercyjną, ale użycie nazwy będącej swoistą metaforą szerokich celów konfederacji. Listę takową można podzielić na gospodarczą i społeczno-kulturową (anti-kulturkampf).

Gospodarcza:

  1. Spółdzielnie barterowe;

  2. Wprowadzanie lokalnego pieniądza; Pomimo, że Polska wciąż posiada swą walutę, to jest ona kontrolowana przez „niezależną” bandę zwaną RPP, będącą na usługach finansjery. Dlatego wprowadzenie jakiejś formy lokalnej waluty ułatwi wymianę dóbr pomiędzy obywatelami, bez pośrednictwa lichwiarzy i bez fiskalnej grabieży przez okupanta:

  3. Bojkot banków, polegający na lokowaniu swych oszczędności w polskich SKOK-ach;

  4. Popieranie rozwoju polskiej drobnej wytwórczości;

  5. Zakładanie firm specjalizujących się w bezpośrednim handlu producent-konsument:

  6. Umacnianie „szarej sfery” polskiej gospodarki;

  7. Propagowanie polskich wyrobów;

  8. Bojkot wyrobów niemieckich;

  9. W miarę możliwości, przy każdej nadarzającej się sposobności, oszwabianie ( zwracam uwagę na etymologię tego słowa) Szwabów i innych zachodnich kolonizatorów

  Społeczno-kulturowa:

  1. Zbieranie i publikowanie dowodów zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu;

  2. Wydawanie i upublicznianie „moralnych wyroków” na najbardziej szkodliwych agentów okupanta;

  3. „Prywatne komplety” edukacyjne na podobieństwo „tajnych kompletów” z okresu II Wojny Światowej, pozwalające dokształcać młodzież w zakresie autentycznej historii i kultury narodu, a także wspomóc krajowy Kościół w propagacji fundamentów etyki;  

  4. Propagowanie bojkotu polskojęzycznych mediów;

  5. Na podobieństwo okresu okupacji hitlerowskiej, oferowanie bezpłatnych usług fryzjerskich polskim kurwom obsługującym naszych wrogów.

Powyższa lista nie jest zbiorem zamkniętym i na pewno można ją znacznie poszerzyć. Liczę tu na pomysłowość Polaków. Czas pokarze ilu polskich patriotów zarzuci „liczenie listków”, a w zamian zajmie się tworzeniem Konfederacji Kod 59?

[i] http://pl.wikipedia.org/wiki/Nowy_porz%C4%85dek_%C5%9Bwiata

[ii] http://www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/artykuly/585927,macierewicz_nie_ustepuje_samolot_nie_uderzyl_w_drzewo.html

[iii] http://www.athensnews.gr/#3

Ignacy Nowopolski Blog

Czy Polacy szkodzą Holandii? Debata w Parlamencie Europejskim nt. antypolskiego serwisu partii PVV jest sprawdzianem tolerancji notabli Starego Kontynentu. Brak rezolucji, potępiającej ksenofobiczny portalik Wildersa i spółki, będzie oznaczał, że odwoływanie się do zasad humanizmu czy praw człowieka jest w ustach europejskich elit tylko pustosłowiem i polit-poprawną wydmuszką. Tym bardziej, że wizerunek Polaków, jaki stara się nakreślić lider Partii Wolności, jest bardzo odległy od rzeczywistości. Można odnieść wrażenie, że „prawicowy liberał” i „wróg Islamu, ale nie Muzułmanów”, zamieszczając na stronie internetowej swojej partii zakładkę przeznaczoną do składania donosów na Polaków, chciał jedynie dać upust swojej ignorancji i ksenofobii, a nie troski o gospodarkę swojego kraju, która przecież dla każdego liberała powinna stanowić priorytet. Jak wynika, bowiem z ubiegłorocznego raportu Holendersko-Polskiego Centrum na rzecz Handlu, obecność Polaków w Holandii zwiększa tamtejsze PKB o ok. 1,8 mld euro (0,3 proc.), a do holenderskiego budżetu trafia aż do 1,2 mld euro rocznie. Według informacji, zamieszczonych na portalu Forsal.pl, raport dotyczy bilansu zysków i kosztów, związanych z napływem polskich pracowników w ostatnich latach. Badania zostały przeprowadzone przez ING, Rabobank i Tempo Team. Raport przygotowano między innymi ze względu na rozpętanie atmosfery plotek i uprzedzeń wobec Polaków, pracujących w kraju tulipanów. Plotki mogły pozostać tylko plotkami. Sytuacja zaogniła się jednak, gdy Minister Spraw Społecznych i Zatrudnienia Henk Kamp przedstawił parlamentowi propozycje rządowe, według których pomoc społeczna powinna być uzależniona od znajomości lub wyrażenia chęci nauczenia się języka holenderskiego. Był to pierwszy symptom utrudnienia Polakom działalności w Holandii. Planowano również wprowadzenie zapisów o zachęcaniu osób, które straciły pracę i nie mają środków do życia czy perspektyw na znalezienie pracy, do opuszczenia kraju. W świetle ubiegłorocznego raportu, wspomniane kroki okazały się bezpodstawne. Badania wykazały, bowiem, że 150 tys. imigrantów z grona „nowych państw członkowskich” (aż 80 proc. stanowią obywatele polscy – przyp. red.), nie stanowi obciążenia dla holenderskiego systemu socjalnego. Jak podaje portal Forsal.pl, również rzekomy gwałtowny spadek pensji na skutek napływu Polaków okazał się mitem. Według dokumentu Holendersko-Polskiego Centrum na rzecz Handlu, imigranci przyczynili się do spadku wynagrodzeń w tzw. polskich sektorach jedynie o 0,2 (słownie: dwie dziesiąte) proc. Wspomniany raport nie pozostał bez echa. Holenderski minister spraw społecznych skierował do parlamentu kolejny list ws. imigrantów, ale nie było już w nim mowy o wydalaniu Polaków z kraju tulipanów. Henk Kamp zwrócił jednak uwagę na wyeliminowanie nieuczciwych biur pośrednictwa pracy. To właśnie one przyczyniły się do sytuacji, w których, pozbawieni pomocy Polacy musieli zwracać się do państwa holenderskiego o pomoc socjalną. Wydawało się, że sprawa przycichła, tym bardziej, że holenderskie biura pracy zaczęły w ubiegłym roku wyrażać obawy, związane z opuszczaniem ich kraju przez Polaków. Nasi rodacy okazali się, bowiem solidną i tanią siłą roboczą. Jak informuje portal Niedziela.nl, również wysokonakładowa prasa rozpisywała się na temat zbyt małej liczby Polaków w agencjach pracy. Popularny dziennik „Metro” poświęcił tej kwestii nawet olbrzymi nagłówek na pierwszej stronie. Według Niedzieli.nl kluczowa była wypowiedź Aarta van der Gaaga, dyrektora związku biur pośrednictwa pracy ABU, który stwierdził, że coraz więcej agencji pracy ma kłopoty ze znalezieniem odpowiedniej ilości robotników. Wg van der Gaaga, Holendrzy nie kwapią się do ciężkiej pracy w szklarniach czy na polach, w dodatku niezbyt atrakcyjnej finansowo. To właśnie w tym sektorze najchętniej wypatrywano nowych rąk do pracy, a Holendrzy nie mogli narzekać na zainteresowanie ze strony Polaków. Dyrektor ABU zauważył, że odkąd nasi rodacy zaczęli wybierać inne kierunki emigracji, zaczęły się poważne kłopoty tamtejszych pracodawców. Van der Gaag dopatruje się przyczyny takiego stanu rzeczy w atmosferze wrogości, wytworzonej przez środowiska, które za punkt honoru postawiły sobie wywlekanie win poszczególnych obywateli polskich. „Oczywiście, zdarzają się incydenty. Ale jeśli słyszę radnych, wykrzykujących hasła o „polskim tsunami”, wtedy myślę sobie: czy to potrzebne? Nasza tolerancja wciąż się zmniejsza: narzeka się nawet na Polaków, którzy rano za głośno zatrzaskują drzwi swoich samochodów. Od kiedy wybuchł kryzys, Polacy za wszystko są obwiniani; to niesprawiedliwa i jednocześnie groźna tendencja.” – powiedział dyrektor ABU. To właśnie Aart van der Gaag zauważył, że problemem dla holenderskiej gospodarki nie są polscy imigranci, których ocenia najwyżej ze względu na ich pracowitość, ale nieuczciwe biura pracy, które wykorzystują pracowników i łamią prawo. Dyrektor związku biur pośrednictwa pracy szacuje, że może ich być nawet 6 tys. (stan na czerwiec 2011 – przyp. red.)! Pomimo tych faktów, spirala niechęci wciąż się nakręca. Nie bez przyczyny Komisja Europejska, na początku marca, zagroziła postawieniem przed Trybunał Sprawiedliwości holenderskiego Ministra Spraw Społecznych oraz Ministra ds. Azylu i Imigracji. Według nowych przepisów imigracyjnych, z Holandii można wydalić obywateli Unii Europejskiej już po trzech miesiącach od przybycia. Serwis e-Holandia.info wskazuje, że stanowi to naruszenie prawa europejskiego, zezwalającego imigrantom pozostać w kraju, przez co najmniej sześć miesięcy, w celu znalezienia pracy lub udowodnienia, że można ją zdobyć w niedalekiej przyszłości. Uruchomienie przez Geerta Wildersa strony, umożliwiającej pisanie donosów na imigrantów, w tym Polaków, dało wyraźny sygnał, że pewna granica została przekroczona, a Holandia słynąca z tolerancji wobec wszelkiej odmienności, nie potrafi sobie poradzić z pospolitą ksenofobią (strona do tej pory nie została zamknięta – przyp. red.). Obarczanie ludzi, którzy przyczyniają się do rozwoju holenderskiej gospodarki za wszelkie patologie społeczne jak narkomania, alkoholizm czy rozrzucanie śmieci (sic!) pachnie najbardziej haniebnymi praktykami rodem z III Rzeszy. Wśród notabli państwa Hitlera również nie brakowało neofitów, którzy wstydząc się swojego „mieszanego pochodzenia”, zdecydowali się na irracjonalną walkę z mniejszościami narodowymi. A przecież sam Wilders nie jest Holendrem z dziada, pradziada… Aleksander Majewski

Św. Ojciec Pio – Obrońca Mszy Trydenckiej, antymodernista Nie miał nic wspólnego z „posoborowym” duchem „odnowy” w Kościele. Do końca swoich dni odprawiał Mszę Trydencką (tzw. Mszę „przedsoborową”), o co prosił władze Kościelne. Ostro krytykował dostosowywanie życia zakonnego do tak zwanych wymogów współczesnego świata (aggiornamento). Wymagał surowej obyczajowości. W głębokiej duchowości świętego Ojca Pio (1887-1968) nie było krzty popularnego dzisiaj charyzmatyzmu na modłę Odnowy w Duchu Świętym, Taize czy też innych wspólnot zapożyczonych z protestantyzmu lub judaizmu. Niektórzy mówią, że osoba padre Pio zamyka, aż do dzisiejszego dnia, czas wielkich świętych Kościoła katolickiego. Warto przypomnieć jego życie i miłość do Mszy świętej, którą uwolnił na nowo Benedykt XVI w Mottu Proprio “Summorum Pontificum”, które z kolei weszło w życie 14 września tego roku.

Padre Pio z książek Skromny kapucyński zakonnik przeszedł do historii głównie dzięki nadprzyrodzonym znakom i cudom, które towarzyszyły jego życiu. Nic w tym dziwnego. Jednak nie każdy jest chętny lub gotowy, aby odkrywać u o. Pio istotę jego życia, którą było zupełne duchowe zjednoczenie z ukrzyżowanym Jezusem Chrystusem oraz głęboka świadomość małości człowieka i wielkości Stwórcy. „Bóg zerwał zasłonę (…) widzę siebie tak oszpeconego, że nawet moje odzienie odczuwa odrazę z powodu mego brudu” – pisał zakonnik. Lektura czterech tomów jego dzienników duchowych, dostarcza nam obraz świata wewnętrznego, który pełen był walki, wysiłków wiary, czarnych nocy ducha, dylematów… pisze to stygmatyk, wizjoner, człowiek, który miał dar bilokacji, a nawet wskrzeszania zmarłych!

Zwolennik Mszy Trydenckiej

W trakcie trwania obrad Soboru Watykańskiego II, w lutym 1965 roku, poinformowano o. Pio, że będzie odprawiać Mszę Świętą zgodnie z nowym rytem ad experimentum, w języku narodowym, z wytycznymi soborowej komisji liturgicznej mającymi na celu odpowiedzenie na potrzeby współczesnego człowieka. O. Pio nie zapłonął wizją „reformowania” Mszy, która wydała tylu świętych. Nie widział też być może potrzeby „dostrajania” do nowych czasów kanonizowanego przez św. Piusa V rytu mszalnego. Zanim jeszcze zobaczył tekst rytuału nowej Mszy (!!!), napisał do papieża Pawła VI prośbę o dyspensę od tego liturgicznego eksperymentu. Odpowiednią zgodę przywiózł mu osobiście Antoni kardynał Bacci. O. Pio pozwolił sobie wtedy na mocne słowa skierowane w stronę papieskiego wysłannika: „Na miłość boską, szybko zakończcie ten Sobór!”. Kardynał Bacci doskonale rozumiał słowa zakonnika oraz jego troskę o zachowanie starej Mszy. Ten właśnie purpurant wraz z Alfredo kardynałem Ottavianim (prefektem Świętego Oficjum) napisali szczegółową analizę proponowanej Mszy, która według nich przeciwstawiała się definicji Mszy ustanowionej przez sobór Trydencki oraz cechowała się ewidentnym sprotestantyzowaniem Najświętszej Ofiary. Również duża część ojców soborowych na czele z abp Marcelem Lefebvre myślała podobnie. Mało tego, nowy ryt został odrzucony w tajnym głosowaniu przez większość biskupów. Jednak potem wprowadzono go z kosmetycznymi zmianami nie pytając o zdanie nikogo. Może w tym kontekście warto wziąć pod uwagę zwierzenie o. Pio jednemu ze swoich współbraci: „W tych czasach ciemności, módlmy się. Czyńmy pokutę za naszego elekta”. Warto dodać, że głównym architektem nowej Mszy był nie, kto inny jak abp Annibale Bugnini, którego korespondencja z lożą masońską wyszła na jaw, a sam Bugnini został przez Pawła VI usunięty w cień. Okazało się, że abp Bugnini sam był wolnomularzem, i to bardzo gorliwym. W swoich listach Bugnini opisuje, jak zniszczył Mszę Świętą, wprowadzając nowy ryt. Sprawę tę opisał w Polsce m.in. ks. prof. Michał Poradowski.

O. Pio – katolicka liturgia O. Pio traktował Mszę, jako Najświętszą Ofiarę Pana Jezusa. Msza była dla niego realnym uczestnictwem w wydarzeniach z Góry Kalwarii. Dlatego padre Pio był skupiony, poważny, rozmodlony i przejęty cudem, który wydarza się podczas sprawowania Tajemnicy Ciała i Krwi Pańskiej. Brak wiary lub po prostu wiedzy o tym, czym jest Msza doprowadziła dzisiaj do sprotestantyzowania rytu Najświętszej Ofiary, do wprowadzenia gitar, dziecinnych piosenek, opowiadania humoresek z ambony itd. Twórcy Mszy „posoborowej” mówili, że dotychczasowy ryt jest sztywny i niezrozumiały. Zanim jednak te zarzuty pojawiły się na forum reformatorów liturgicznych, o. Pio wyjaśniał, że mszał potrzebny jest tylko kapłanowi, a dla wiernych najlepszą formą udziału w Świętej Ofierze jest zjednoczenie z Bolesną Matką u stóp Krzyża, we współczuciu i miłości. o. Pio bardzo dbał, aby wśród wiernych podczas Mszy był porządek i spokój. Jeżeli ktoś stał, nawet z uwagi na brak miejsca w ławkach, o. Pio stanowczo nakazywał uklęknięcie, aby godnie uczestniczył w Mszy Świętej. Czy możemy sobie wyobrazić, co zrobiłby, gdyby przyszło mu patrzeć jak dzisiaj po beztroskiej liturgii, w atmosferze brzdąkaniny młodzieżowych piosenek religijnych wierni przyjmują Komunie Święta na rękę!? Kolejny stygmat pojawiłby się na jego sercu.

Posoborowa „odnowa” zakonna Na temat reakcji o. Pio na posoborowe zmiany w zakonie warto zacytować wyrazisty cytat z książki o zakonniku, która nota bene posiada imprimatur:

„W roku 1966 Ojciec Generał przybył do Rzymu jeszcze przed specjalna Kapitułą na temat Konstytucji, prosząc Ojca Pio o modlitwę i błogosławieństwo. Spotkał się on z Ocem Pio w klasztorze: «Ojcze, przybyłem polecić twoim modlitwom specjalna Kapitułę na temat nowych Konstytucji…» Ledwie usłyszał te słowa «specjalna Kapituła» i «nowe Konstytucje» z jego ust, Ojciec Pio uczynił gwałtowny gest i wykrzyknął «to nic innego jak destrukcyjny nonsens». «Ależ Ojcze, mimo wszystko trzeba wziąć pod uwagę młodsze pokolenie… młodzi ewoluują wraz z nowym stylem życia… są nowe potrzeby…». «Jedyne rzeczy, których brakuje, to rozum i serce, to wszystko, zrozumienie i miłość». Wówczas poszedł do swojej celi, obrócił się i wskazując palcem powiedział: «Nie wolno nam się wynaturzać! Na Sądzie Bożym św. Franciszek nie pozna swoich synów!»”. Rok później zaczęto przystosowywać kapucynów do ducha czasów (aggiornamento). Zresztą podobny los spotkał w różnej mierze wszystkie bez wyjątku zakony katolickie. Kiedy doradcy Generała zakonu rozmawiali z nim o problemach Zgromadzenia, o. Pio wykrzyknął: „Po coście przybyli do Rzymu? Co knujecie? Czyż chcecie zmienić nawet Regułę św. Franciszka?” Generał odpowiedział: „Ojcze, proponujemy zmiany, ponieważ młodzi nie chcą słyszeć o tonsurze, habitach i bosych stopach…”. „Wygnajcie ich! Wygnajcie ich! Cóż można o nich powiedzieć? Czy są to ci, którzy biorą za wzór św. Franciszka, przywdziewając habit i naśladując jego drogę życia, czy też to nie św. Franciszek daje im ten wielki dar?” Widać tu włoski temperament zakonnika, ale też jego trzeźwą obserwację zmian, które rujnowały i rujnują Kościół w imię soboru, nowoczesności… modernizmu.

O. Pio – duchowość katolicka Duchowość o. Pio była duchowością katolicką. Jakby to powiedzieli współcześni „duchacze” (charyzmatycy) była pozbawiona radości, zamknięta w zaklęte formuły i formy oraz wyzuta z luzu. Święty kapucyn zemdlałby, gdyby zobaczył stada salezjańskich pielgrzymek peregrynujących do Częstochowy z piosenkami na ustach w rodzaju: „Pokochaj Jezusa – on czuje bluesa”. O. Pio nie lekceważył uczuć, ale wiedział, że te jednego dnia są, drugiego zaś ich nie ma. Nie sposób odszukać tego aspektu w tzw. nowej ewangelizacji, gdzie wszyscy stawiają na spontaniczność, uczucia religijne i ciekawe przeżycia wewnętrzne. To wszystko jednak, bez fundamentu wiary, jej znajomości, stoi na glinianych nogach.. O. Pio pisał, że „im bardziej ktoś kocha Boga, tym mniej to odczuwa”. Padre Pio zaś posiekałby się za najmniejszy artykuł wiary. Sam dostrzegał zagrożenie płynące na początku XX wieku ze strony modernizmu w filozofii i teologii. Między innymi, dlatego wielką estymą darzył św. Piusa X, papieża, który zmierzył się z nowinkarstwem w Kościele. Sam zakonnik czuł jak doktryna katolicka w jego duszy jest atakowana przez niekatolicki światopogląd: „Bluźnierstwa nieustająco przeszywają mój umysł, a nawet bardziej jeszcze fałszywe koncepcje, idee niedowierzania i niewiary. Czuję, że moja dusza jest przebita w każdym aspekcie mego życia – to mnie zabiaj… Moją wiarę podtrzymuje tylko ciągły wysiłek woli przeciwny każdemu rodzajowi ludzkiej perswazji. (…) Jakże trudno jest wierzyć!”

Nieskromny ubiór kobiet „Niech wystrzegają się wszelkiej próżności w ubiorze, ponieważ Pan pozwala duszom upadać z powodu takiej próżności. Kobiety, które szukają próżnej chwały w ubiorach, nie mogą nigdy przyodziać się sposobem życia Jezusa Chrystusa i tracą wszelką ozdobę duszy zaledwie ten bożek wejdzie do ich serc. Ich ubiór jak chce święty Paweł niech będzie odpowiednio i skromnie ozdobiony (…)” – pisał święty O. Pio.Nie tolerował nieskromnych strojów: sukni z głębokim dekoltem, krótkich, obcisłych spódnic. Swoim duchowym córkom zakazał nosić także ubrań z przejrzystych materiałów. Z biegiem lat jego surowość wzrastała. Z uporem odsyłał od konfesjonału niewiasty, które uznał za nieskromnie ubrane. Niekiedy zdarzało się, że z bardzo długiej kolejki penitentów wysłuchał zaledwie kilku spowiedzi. Jego współbracia z niepokojem obserwowali te „czystki” i zdecydowali o umieszczeniu na drzwiach kościoła dużego napisu: „Na wyraźne życzenie o. Pio niewiasty muszą przystępować do spowiedzi w spódnicach sięgających, co najmniej 20 cm poniżej kolan. Zakazane jest pożyczanie dłuższych spódnic na czas spowiedzi.” Z kolei sam o. Pio kazał przed wejściem do kościoła zawiesić taka inskrypcję: „Zabrania się wstępu mężczyznom z obnażonymi ramionami i w krótkich spodniach. Zabrania się wstępu kobietom w spodniach, bez welonu na głowie, w krótkich strojach, z dużym dekoltem, bez pończoch lub w inny sposób nieskromnie ubranym.” Ojciec Pio był antymodernistą, ponieważ był katolikiem. Po ogłoszeniu przez Benedykta XVI Motu Proprio “Summorum Pontificum”, które uwolniło Msze świętą w tradycyjnym rycie należy spodziewać się licznych błogosławieństw dla życia Kościoła. 14 września możliwość prawie nieskrępowanego uczestnictwa we Mszy trydenckiej stała się rzeczywistością. Dokument papieski wszedł w życie. Oby ta szansa została wykorzystana i posłużyła do głębszej refleksji nad stanem naszej Matki, Kościoła Świętego oraz aby ta Msza, która wydała tylu świętych, przerabiała nas, „zwykłych zjadaczy chleba”, w anioły.

Robert Wit Wyrostkiewicz

Tusk zawarł tajny pakt z Brukselą 2 marca oprócz podpisania traktatu fiskalnego Donald Tusk, bez wiedzy rządu zgodził się na dodatkowe uzgodnienia dotyczące odpowiedzialności przed Trybunałem Sprawiedliwości państw łamiących pakt fiskalny – informuje “Rzeczpospolita”. Polska przyjęła dodatkowe uzgodnienia. Ministrowie dowiedzieli się o tym w ostatniej chwili, a posłowie wcale Regulują procedury postępowania przed Trybunałem Sprawiedliwości przeciw państwom, które naruszą reguły paktu. „Rz” dotarła do korespondencji rządowej, z której wynika, że Rada Ministrów, upoważniając premiera do podpisania paktu, nie znała treści dodatkowych uzgodnień. Ministrowie poznali je dwa dni przed szczytem. Dokumentów w ogóle nie dostała Sejmowa Komisja ds. UE, która w trybie konsultacji wyraziła swoje stanowisko w sprawie paktu. Wywołało to kontrowersje w rządzie. „Są to daleko idące zobowiązania wykraczające poza formułę dokumentu towarzyszącego podpisaniu traktatu” – pisał dzień przed szczytem wiceminister gospodarki Andrzej Dycha do sekretarza Rady Ministrów Macieja Berka. Oburzenia nie kryją posłowie PiS. – To kolejny skandal związany z przyjmowaniem paktu. Premier Tusk, informując o jego podpisaniu, ani słowem się nie zająknął, że zgodził się na jakieś dodatkowe uzgodnienia – mówi „Rz” poseł PiS Krzysztof Szczerski z Komisji ds. UE. – Tak do końca nie wiemy, na co się zgodziliśmy przy okazji paktu. MSZ bagatelizuje problem. Tłumaczy, że treści uzgodnień nie przekazano posłom, a na ostatnią chwilę przesłano ministrom, gdyż dopiero 28 lutego Polska otrzymała ich ostateczną wersję z Sekretariatu Generalnego Rady UE. – Uzgodnienia nie są częścią traktatu i jako takie nie podlegają ratyfikacji przez państwa-sygnatariuszy. Tym samym mogą zostać zmienione w każdej chwili, również w formie uzgodnień politycznych – tłumaczy rzecznik MSZ Marcin Bosacki. Przypomina też, że ich treść będzie obowiązywała Polskę dopiero po przystąpieniu do strefy euro. Jednak posła Szczerskiego to nie przekonuje. – Do tej pory nie znamy treści dokumentu, w którym Rada Ministrów wyraża upoważnienie do jego podpisania – podkreśla i zapowiada, że będzie domagał się zwołania nadzwyczajnego posiedzenia Komisji ds. UE. Nie wyklucza przygotowania wniosku o powołanie komisji śledczej, która zajmie się wyjaśnieniem okoliczności wyrażenia przez Polskę zgody na podpisanie paktu. Zwłaszcza, że okazało się też, iż do paktu fiskalnego kraje UE mogły zgłaszać zastrzeżenia. Zrobiły to Belgia i Bułgaria. – Polska tego nie zrobiła. Nie było nad tym nawet żadnej dyskusji. Dlaczego? – pyta Szczerski. Rp.pl

Rzeczpospolita 3 czy Alternatywy 4? Polska sztuka filmowa dorobiła się dwóch kultowych seriali, w których do najbardziej ciekawie stworzonych przez scenarzystów postaci należeli dwaj panowie o jednej profesji nazywanej dozorcą, gospodarzem domu, stróżem lub po prostu cieciem. Pierwszy serial to „Dom” z prawdziwym gospodarzem kamienicy przy Złotej 25 w Warszawie, Ryszardem Popiołkiem, znającym swoje miejsce w szeregu oraz obowiązki polegające na służeniu lokatorom nie tylko codzienną pracą, ale i szczerą przyjaźnią, radą, oraz odwzajemnianym szacunkiem. Drugi serial to Alternatywy 4, ze słynnym już cieciem, Stanisławem Aniołem, któremu komunistyczny burdel PRL-u pozwalał na takie ustawienie się w życiu, by mógł swoje obowiązki wynikające z wykonywanej pracy zwalić na zastraszonych lokatorów, wprowadzając w tym jednym bloku mieszkalnym socjalistycznego osiedla, wszystko to, co było kwintesencją tego chorego ustroju, czyli donosicielstwo, kolaborację, niekompetencję oraz wypinanie piersi po ordery za nie swoje zasługi. W tym kontrastowym zestawieniu niepodległego państwa, jakim była II RP, która stworzyła Popiołka z PRL-em, ten sowiecki twór nadzorowany nad Wisłą przez miejscowych kolaborantów zostaje rozłożony na łopatki. Popiołek i Anioł to dwie zupełnie odmienne filozofie życia, z których jedna budzi szacunek i powagę, a druga wywołuje odrazę i śmiech politowania. Dzisiaj jednak II RP to już historia, a z PRL-em pożegnaliśmy się podobno 22 lata temu. Warto by sobie zadać teraz pytanie czy III RP, a dokładniej ludzie władzy, którzy powinni nam służyć przypominają bardziej Ryszarda Popiołka ze Złotej 25 czy raczej Stanisława Anioła z ul. Alternatywy 4? Oczywiście słowo cieć, natychmiast nasuwa skojarzenie z ministrem Pawłem Grasiem, ale dzisiaj pozostawimy „wybitnego” rzecznika rządu Tuska w spokoju. Najlepszym i najbardziej aktualnym przykładem opłacanego przez nas urzędnika państwowego, który zamiast nam służyć jest takim współczesnym bezczelnym typem o mentalności ciecia Anioła jest przewodniczący KRRiT, Jan Dworak. On odmawiając miejsca na cyfrowym multipleksie Telewizji Trwam, która odbiega swoim przekazem od salonowej mody i sztampy polegających na nadymaniu „słusznej władzy”, atakowaniu Kościoła i plucia na wartości chrześcijańskie, mówi nam bezczelnie dokładnie to, co wyraził na temat koloru zasłon w oknach, gospodarz domu, czyli pasożyt Stanisław Anioł:

-„Ja jestem gospodarzem tego domu i wymagam społecznego podejścia; pani powiesiła brązowe, a ja zielone. I jak to wygląda? Jak gówno w lesie! I ja się na to nie zgadzam!” Jednym słowem my wszyscy opłacający wynagrodzenia tych cieciów musimy się dostosować do gustów, wrażliwości i poglądów tej bandy Dworaków, Tusków i Komorowskich, nadymanych przez Czerską i Wiertniczą gdyż na inne widzenie Polski i świata oni się nie zgadzają. Bezczelność Dworaka idzie jednak dalej. Jak pamiętamy Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich nie pozostawiło suchej nitki na „wiodących” mediach relacjonujących zeszłoroczne obchody Święta Niepodległości. Wszyscy widzieli w tym dniu powrót do PRL-u w sposób jak najbardziej namacalny. Do skandalicznego medialnego spektaklu dostosowały się również władze i służby porządkowe ścigając po ulicach stolicy ludzi z biało-czerwonymi flagami i ochraniając lewaków rżących przez głośniki: „Dymać Orła Białego”. I co się okazuje? Według KRRiT media nie zakłamały obrazu uroczystości dnia 11-go listopada, gdyż tak mówi opinia na ten temat zamówiona przez Dworaka i spółkę u,….uwaga….. „obiektywnego” fachowca, socjologa Ireneusza Krzemińskiego, który jeszcze przed tym świętem wypowiadał się na temat jego obchodów krytycznie. Jednym słowem krytykowany cieć Jan Dworak, współczesny Stanisław Anioł, dla uspokojenia wzburzonych polskich lokatorów wynajął profesora Krzemińskiego, któremu znowu my wszyscy zapłaciliśmy z własnych kieszeni za to, że wcielił się, zresztą nie po raz pierwszy w rolę pozbawionego zupełnie kręgosłupa, karierowicza, i kanalię, docenta Zenobiusza Furmana z serialu Alternatywy 4. Stanisław Bareja chyba zupełnie nieświadomie zabawił się w proroka przewidując już w 1983 roku kręcąc ten kultowy serial, nadejście III RP. Otóż w ostatnim odcinku, kiedy lokatorom wydaje się, że raz na zawsze dali nauczkę i pogonili znienawidzonego ciecia terroryzującego mieszkańców, powraca on już nie, jako gospodarz domu, lecz nowy kierownik całego osiedla. Oto scena, która najlepiej opisuje geszeft z 1989 roku. Mirosław Kokoszkiewicz

Grecja zbankrutowała. Kto następny? Powodem bankructw jest członkostwo w Unii Europejskiej. Taka jest prawda. Unię trzeba zlikwidować, zaorać i przejechać walcem – admin.

Czy Grecja to ostatni bankrut w strefie euro? Wiele wskazuje na to, że mimo zapewnień polityków jeszcze jeden kraj dołączy do tego grona. Międzynarodowa Organizacja Swapów i Derywatów nie pozostawiła wątpliwości – redukcja zadłużenia Grecji kosztem prywatnych wierzycieli została oficjalnie uznana za bankructwo. Pozostaje jednak inna niewiadoma: czy Grecja pozostanie jedynym bankrutem w strefie euro, czy też w najbliższym czasie dołączy do niej ktoś jeszcze. Europejscy politycy prześcigają się w zapewnieniach, że przypadek Grecji był zupełnie unikalny i „zdarzenie kredytowe” – jak to się ładnie nazywa – nie powtórzy się w żadnym innym z zagrożonych państw. Z drugiej strony wśród ekonomistów słychać głosy, że redukcja długu mogłaby pomóc tym krajom wyjść z kłopotów. Przyjrzyjmy się poszczególnym bohaterom euro-kryzysu oraz spróbujmy ocenić, na ile częściowe bankructwo jest wskazane i na ile prawdopodobne.

Portugalia Dług portugalski jest wprawdzie mniejszy od Greckiego (wynosi około 110% PKB, podczas gdy Grecki w momencie bankructwa sięgał 170% PKB), a od Portugalczyków bardziej zadłużeni są Włosi i tylko niewiele mniej Irlandczycy. Jednak to właśnie Portugalia jest pierwszym kandydatem do bankructwa. Wyraźnie widać to, gdy spojrzy się na rentowności emitowanych przez Lizbonę obligacji. Dziesięciolatki oprocentowane są powyżej 13% i notowane są po cenie równej połowie ich nominalnej wartości. Od 8 grudnia, kiedy EBC ogłosił swój trzyletni program pożyczkowy dla banków, notowania portugalskich papierów poprawiły się bardzo nieznacznie. Nic dziwnego, że banki, nawet korzystając z taniego finansowania z banku centralnego, nie chcą kupować tych instrumentów. Wątłe są, bowiem nadzieje na to, że sytuacja portugalskiego budżetu radykalnie się poprawi przez najbliższe trzy lata. Niby ambitne cele konsolidacji fiskalnej bliskie są realizacji – deficyt już w tym roku ma spaść do 3% PKB. Jednak eksplozja długu została zatrzymana jedynie chwilowo przez transfer aktywów emerytalnych z sektora prywatnego. Dodatkowo jeszcze w 2011 roku gospodarka portugalska wpadła w recesję, która w kolejnym roku jeszcze się pogłębi. W tej sytuacji stabilizacja zadłużenia na jakimś sensownym poziomie i jego dalsza samodzielna obsługa wydają się mało prawdopodobne.

Włochy Recesja w tym roku nie ominie także Włoch. Nie będzie jednak miała tak gwałtownego przebiegu i nie wpłynie znacząco na konsolidację fiskalną. Premier Monti podtrzymuje chęć obniżenia deficytu poniżej 3% PKB w tym roku i zrównoważenia budżetu w roku 2013. Gdyby się to udało, a włoska gospodarka odzyskała zdolność do rozwoju, to dług – będący obecnie na poziomie 120% PKB – zacząłby stopniowo maleć. Wydaje się, że rynki zaczęły wierzyć w taki scenariusz. Od 8 grudnia włoskie dziesięcioletnie obligacje dały zarobić aż 15%, a ich rentowność spadła, poniżej 5%, co pozwala spokojnie myśleć o obsłudze dotychczasowych zobowiązań. Są też podstawy, by wierzyć w reformy gabinetu Montiego – zapowiedzi szybko, bowiem przechodzą w konkretne ustawy. Uchwalono reformę emerytalną, ruszyła prywatyzacja, a w tej chwili bój toczy się (podobnie jak w Polsce, choć na większa skalę) o otwarcie zawodów m. in. taksówkarza, lekarza oraz prawniczych. Ponad 60% Włochów popiera przy tym nowy gabinet i nie chce przedterminowych wyborów grożących powrotem do władzy Berlusconiego lub socjalistów.

Hiszpania Nienajgorsza jest też sytuacja w Hiszpanii. Nowy rząd wprawdzie podniósł prognozę deficytu na ten rok do 5,8% PKB, jednak podtrzymuje jego obniżenie do 3% PKB w kolejnym roku. Poziom długu na koniec minionego roku był znacząco poniżej średniej w strefie euro (wyniósł 66% PKB). Rynek nie spodziewa się bankructwa, choć rentowności hiszpańskich obligacji są od niedawna wyższe od tych emitowanych przez rząd w Rzymie. To wydaje się jednak bardziej być zasługą włoskich banków, które, korzystając z finansowania EBC, bardziej zaangażowały się w zakupy krajowego długu. Spore nadzieje wiązałbym z reformami, które przeprowadza hiszpański rząd. Jeżeli bowiem gospodarka zacznie wreszcie wchłaniać bezrobocie (23% chętnych do pracy), wytworzony produkt będzie zdecydowanie wyższy, co przełoży się także na poprawę sytuacji fiskalnej. Hiszpański rynek pracy trapią przede wszystkim dwa problemy. Pierwszym jest indeksacja płac wymuszona przez związki zawodowe w połowie gospodarki. Drugim bardzo wysoki poziom obowiązkowych odpraw, które trzeba wypłacać pracownikom po zwolnieniu. Konieczność podnoszenia płac wraz z rosnącą inflacją, zniechęca do zwiększania zatrudnienia, gdyż pracodawcy zmuszani są do dawania pracownikom podwyżek także, gdy w ich branży akurat nie dzieje się dobrze. Co więcej, gdy inflacja jest w dużej mierze skutkiem rosnących cen surowców na światowych rynkach, a nie wzrostu podaży pieniądza w hiszpańskiej gospodarce, przedsiębiorstwa mogą po prostu nie dysponować środkami koniecznymi dla zapewnienia wyższych płac. Wysokie odprawy także sprzyjają bezrobociu, dodatkowo jeszcze przyczyniając się do obniżenia wartości kapitału ludzkiego. Pracodawcy, jeśli w ogóle zdecydują się na zatrudnianie, to przeważnie w formie tymczasowych kontraktów. Tacy pracownicy w pierwszej kolejności są zwalniani, jeśli sytuacja w firmie się pogorszy. Pracodawca nie ma, więc większych motywacji, by inwestować w ich kwalifikacje. Z kolei pracownicy zatrudnieni na umowę o pracę sami nie mają bodźców, by się rozwijać zawodowo, skoro i tak praktycznie nie sposób ich zwolnić. Rząd Rajoy’a uzyskał już wstępną zgodę dwóch głównych związków zawodowych na daleko idącą reformę sztywnych przepisów krępujących rynek pracy.

Irlandia Dawny Celtycki Tygrys zamyka naszą listę potencjalnych kandydatów do bankructwa. Sytuacja Irlandii nie wydaje się najlepsza: zadłużenie sięga 105% PKB, deficyt zaś jest porównywalny tylko z Greckim – przekracza 10%. Mimo podjętych wysiłków w celu konsolidacji finansów publicznych, luka w budżecie będzie zamykać się bardzo powoli – sprowadzenie deficytu do 3% PKB zajmie, co najmniej 5 lat. W każdym innym kraju takie perspektywy oznaczałyby praktycznie pewne bankructwo. Irlandia ma jednak spore szansę go uniknąć, dzięki temu, że na Zielonej Wyspie udało się utrzymać wzrost gospodarczy. Wprawdzie 0.5% wzrostu PKB w zeszłym roku to niewiele, ale polepszające się perspektywy u głównego partnera handlowego (USA) dają nadzieję, że w kolejnych latach wzrost znacznie przyspieszy. Bezrobocie spada, podobnie jak rentowność dziesięcioletnich rządowych obligacji, która jest niższa niż w którymkolwiek momencie 2011 roku. Wprawdzie 8% to ciągle zbyt dużo, by kraj mógł wrócić do finansowania poprzez rynek (zamiast pożyczać od sąsiadów z UE), ale niewiele do tego już brakuje.

Kto zbankrutuje? Bankructwo w krajach, które w długim okresie nie są w stanie finansować się na rynku jest koniecznością. Inaczej grozi bardzo niezdrowa sytuacja, że cały dług danego państwa zamieni się w należności w stosunku do innych państw. To zaś prowadzi do napięć politycznych zarówno u dłużników, jak i wierzycieli, które mogą doprowadzić nawet do opuszczenia przez któryś kraj UE lub nawet gorszych konsekwencji. Nie ma zaś z kolei sensu zastanawianie się nad bankructwem kraju, który ma wysoki deficyt, ale niski dług. Zmniejszenie zadłużenia niewiele, bowiem daje, skoro i tak było niewielkie, a bankructwo, nawet, jeśli ma postać wymuszonego układu (jak w Grecji), podważa zaufanie rynków i utrudnia pozyskiwanie finansowania bieżącego deficytu. Dlatego wykluczone na razie jest bankructwa Hiszpanii. Z wymienionych krajów pozostają, więc Włochy, Irlandia i Portugalia. Te pierwsze na pewno na nie nie pójdą, gdyż są już na dobrej drodze do tego, by zmniejszać zadłużenie konwencjonalnymi metodami.  Zbyt dużą też jego część posiadają podmioty krajowe, by bankructwo spotkało się z poparciem Włochów. Z tej perspektywy kuszące wydaje się odstąpienie od spłaty zobowiązań przez Irlandię, gdzie nierezydenci posiadają około 80% długu. Rząd Zielonej Wyspy, gdyby zdecydował się nie obsługiwać części zadłużenia, mógłby odstąpić od podwyżek podatków, które godzą w reputację Irlandii, jako kraju sprzyjającego prowadzeniu działalności gospodarczej. Szerzej rozumiana reputacja jednak raczej każe trzymać się podjętych zobowiązań i redukować zadłużenie zwyczajnymi metodami. Jest przy tym pewna szansa na kompromis, polegający na umorzeniu części długu wobec EBC, który rząd irlandzki odziedziczył po przejętym banku Anglo-Irish. W takim wariancie zadłużenie mogłoby się zmniejszyć o około 20% PKB. Głównym kandydatem do podzielenia losu Grecji pozostaje więc Portugalia. Brak możliwości finansowania się na rynku, wysoki dług przy oraz i tak już nie najlepsza reputacja, każą realnie rozważać możliwość układu z wierzycielami podobnego do tego zawartego przez Ateny. Na pewno jednak nie nastąpi to w najbliższym czasie, lecz zapewne dopiero w przyszłym roku, gdy reszta Europy podniesie się z recesji [Czy aby na pewno? - admin], a pamięć o greckim incydencie nieco przyblednie.

http://biznes.onet.pl/

A jaka jest sytuacja Polski? Wciąż “zielona wyspa” na tle ogólnej recesji? Długi zmalały? – admin

Stefan Kisielewski, jako publicysta i „zwierzę polityczne” […] Naszą próbę nakreślenia sylwetki politycznej Stefana Kisielewskiego zakończymy postawieniem pytania z wielu powodów kluczowego w tym względzie, a mianowicie czy był on konserwatystą? Tak jak w wypadku niektórych innych poprzednio podnoszonych kwestii, jest ona złożona i niejednoznaczna – chociaż autor chętnie określał się tym mianem, co jednak dla historyka idei nie może być przesądzające, posiadając jedynie walor autointerpretacji i wskazówki orientacyjnej. Wyjdźmy tu od faktu zupełnego braku odwołań w pismach i wypowiedziach Kisielewskiego do tej tradycji, którą w obrębie konserwatyzmu określić należy, jako „przypadek główny” (πρός έν) tej filozofii politycznej, czyli kontrrewolucyjną doktrynę oponentów oświecenia oraz rewolucji francuskiej, jak E. Burke, J. de Maistre czy L. de Bonald. Najprawdopodobniej nie był również obeznany z nowszymi, XX-wiecznymi wersjami konserwatyzmu, jak „nacjonalizm integralny”, (czyli rojalistyczny) Action Française czy decyzjonizm Carla Schmitta. Nawet polskich konserwatystów, na czele ze Stańczykami, Kisielewski znał raczej, jako historyków i komentatorów politycznych, aniżeli z ich dokonań na polu teorii filozoficzno-politycznych. Dalekie od integralnego konserwatyzmu – fundamentalnie przecież krytycznego wobec demokracji i z reguły monarchistycznego – były również poglądy (zwykle wypowiadane zaledwie mimochodem, więc nie można ich nawet określić mianem koncepcji) Kisielewskiego na kwestie ustrojowe. Jeżeli pominąć okres przedwojenny, kiedy jako osoba związana z Buntem Młodych/Polityką musiał przynajmniej nie sprzeciwiać się akceptacji przez to środowisko ustroju autorytarnego (z propozycjami niewielkich tylko korekt praktycznych) wedle zasad konstytucji kwietniowej, to wszystkie wzmianki powojenne na ten temat są jednoznacznie przychylne współczesnej zachodniej demokracji parlamentarnej, traktowanej właściwie, jako oczywista i optymalna forma ustrojowa. Ważną, choć szczegółową, przesłanką negatywną do nazywania Kisielewskiego mianem konserwatysty jest także jego prześmiewczy dystans do takiegoż samookreślania się przez wspomnianych tu już Pawła Hertza i Henryka Krzeczkowskiego: Ci moi dwaj przyjaciele (Paweł i Henio) niestety ostatnio zwariowali zupełnie. Stworzyli sobie jakiś fantazyjny światopogląd, oparty na marzeniach i erudycji – dziwne zestawienie – wyobrażają sobie, że są dawnymi, krakowskimi konserwatystami, że są jakąś tradycyjną prawicą i przestrzegają przed mieszaniem się w „wewnętrzne porachunki” byłych marksistów, do których zaliczają też Adasia [Michnika], choć ten, urodzony w 1946, zaiste całkiem nowym jest człowiekiem. Swą niechęć do „kontestatorstwa” rozciągają też – nie wiedzieć, dlaczego – na inny komitet, nie „socjalistyczny”, bo stworzony przez nacjonalistycznie raczej usposobionego Moczulskiego1 (…). Dziwna to poza i „strusiość” u Pawła i Henia – wynika ze specjalnej ich sytuacji psychofizycznej (Żydzi, pedały, literaci, wojna w Rosji) – resztki dawnej inteligencji w tym kraju duchowo zbezczeszczonym i rządzonym kłamliwie, a potajemnie przybierają sobie najdziwniejsze duchowe „kokony” i ochronne barwy, aby jakoś, choćby dziwacznie, przetrwać i coś tam niby robić2. Opinia ta jest pod wieloma względami zadziwiająca, począwszy od „psychoanalitycznego” tłumaczenia opcji konserwatywnej „Pawła i Henia” ich poczwórną tożsamością – żydostwem, homoseksualizmem, uprawianiem literatury oraz traumatycznymi doświadczeniami wojennymi w Rosji – tak jakby te same czynniki nie mogły skłaniać (i znacznie częściej nie skłaniały) raczej do opcji zupełnie przeciwstawnej. Przede wszystkim jednak, obaj rzekomo zwariowani „marzyciele – erudyci”, wykazali się o wiele większym realizmem i przenikliwą dalekowzrocznością od samego Kisielewskiego, dostrzegając drugorzędne i przypadłościowe jedynie powody sporu dawnych dysydentów partyjnych i rewizjonistów marksizmu z aktualną ekipą – sporu uroczyście zakończonego przecież porozumieniem przy Okrągłym Stole i symbolicznie przypieczętowanego słynnym wspólnym artykułem Adama Michnika i Włodzimierza Cimoszewicza O prawdę i pojednanie. Pomimo wszystkich tych zastrzeżeń oraz pomimo eklektyzmu sytuującego Stefana Kisielewskiego zazwyczaj w niedookreślonej sferze ogólnie pojętej prawicowości, poststańczykowskiego i postendeckiego zarazem realizmu i neopozytywizmu, wreszcie konserwatywnego liberalizmu, można wskazać wszelako jeden, fundamentalny i trwale obecny w jego myśleniu i nastawieniu życiowym, wątek konserwatywny par excellence: jest nim realizm – a mówiąc nawet mocniej: pesymizm antropologiczny i historiozoficzny. Kisielewski nie wierzył ani w naturalną dobroć człowieka, ani w możliwość urzeczywistnienia przez ludzi doskonałego porządku tu na ziemi, przez co był od zawsze impregnowany na wszelkie koncepcje utopijne, z komunizmem marksowskim na czele. Stanowisko to zawdzięczał – mimo wszelkich własnych problemów duchowych i (nieuzasadnionych) samooskarżeń o herezję manicheizmu – doktrynie katolickiej, która naucza, iż „Wszystko, co ludzkie, jest skażone (wie o tym Kościół katolicki, nie chcą wiedzieć czyści purytani[e] protestanccy), [toteż] nie sposób rządzić ludzkością czystymi rękami”3. Dystynkcja pomiędzy przekonaniem o „problematyczności” natury ludzkiej a wiarą w człowieka „z natury dobrego” stanowi przecież – jak zauważa Carl Schmitt – podstawowy wyznacznik polityczności i antypolityczności, co zresztą pozwala nazwać konserwatystami nie tylko katolików (jak Bossuet, de Maistre, Bonald czy Donoso Cortés) czy luteranów (jak Stahl), przyjmujących teologiczny dogmat grzechu pierworodnego, ale i myślicieli laickich, jak Machiavelli, Hobbes, Taine, a nawet, (choć niekonsekwentnie) Fichte i Hegel, jako że postrzegają oni człowieka, jako istotę „niebezpieczną”, podczas gdy cechą wyróżniającą liberałów, (których koncepcja władzy i polityki jest de facto anarchistyczna, choć rzadko, który się do tego przyzna) jest optymistyczna (meliorystyczna) wizja człowieka, w konsekwencji zaś – dążenie do unicestwienia polityki i państwa przez handel i (pozytywne) prawo. Mimo nieznajomości Schmitta, bardzo podobna była intuicja Kisielewskiego, odwołującego się często do jednego ze swoich maîtres de penseur – „klerka doskonałego”, Karola Irzykowskiego: „Kto powiedział, że człowiek ma być szczęśliwy? – pytał Irzykowski. Rzeczywiście – nikt tego nie powiedział! Ani Chrystus, ani Nietzsche! Nikt!”4. Jacek Bartyzel

Całość w: Dysonanse. Twórczość Stefana Kisielewskiego (1911-1991), red. A. Hejmej, K. Hawryszków, K. Cudzich-Budziak, Wydawnictwo UJ, Kraków 2011, ss. 37-72.

1 Ta kwalifikacja to jeszcze jeden przykład tego, jak nawet tak „suwerennej jednostce”, jak Kisielewski, trudno być całkowicie niezależnym od opinii i plotek krążących „w środowisku”, do tych zaś należało ówcześnie określanie klasycznego neopiłsudczyka Moczulskiego, niemającego, zatem nic wspólnego z nacjonalizmem i endecją w szczególności, jako nacjonalistę.

2 S. Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996, s. 911 [zapis z 7 sierpnia 1977].

3 Ibidem, s. 789 [zapis z 4 sierpnia 1973].

4 Ibidem, s. 794 [zapis z 1 września 1973].

Za: Organizacja Monarchistów Polskich - legitymizm.org

Excelentísimo Señor Ignac Hiszpania trzęsie się od skandalu w rodzinie królewskiej. JKM Jana Karola wszyscy szanują – poza Prawicą, która nie może Mu wybaczyć, że w 1981 roku nie poparł był puczu płk.Antoniego Tejero – ale przecież Prawica otwarcie nie może atakować Monarchy... A jednak skandal jest... Przyczyną skandalu – a właściwie afery – są poczynania męża infantki Krystyny, księżnej de Palma de Mallorca. Zięć króla znalazł sobie źródło zarobkowania: Jego Instytut Nóos organizował rozmaite imprezy: kongresy, bankiety – biorąc za to (bywało...) i dziesięć razy więcej, niż inne firmy. Ludzie woleli płacić – i chwalić się, że kongres organizował zięć Króla. Do tego dochodzą podejrzenia o pranie pieniędzy. Moje informacje pochodzą głównie z „POLITYKI”, która relacjonuje to obszernie – dość obłudnie ubolewając nad spadkiem prestiżu Pałacu Zarzuela i arystokracji w ogóle. Jednak „POLITYKA” - i, jak sądzę, żadne pismo w Europie poza miesięcznikami wydawanymi przez monarchistów dla szlachty – nie zauważa jednej przyczyny skandalu. Otóż ks.Ignacy Urdangarin Liebaert nie jest jakimś księciem, czy choćby szlachcicem. Jest to prosty – to znaczy: postawny – i przystojny Bask, wielokrotny reprezentant Królestwa w piłce ręcznej (chyba ze cztery medale). Wpadł w oko księżnej Krystynie – no, i został królewskim zięciem. Przyczyna jest wpuszczenie na salony człowieka spoza arystokracji. Ten wniosek d***kratom nie przechodzi przez gardło. Może by jednak wydać ostrzeżenie: arystokratki: trzymajcie się swojej sfery! Bo jeśli arystokrata bierze sobie ładną i miłą dziewczynę z ludu – to nic się nie dzieje, kobiety szybko się adaptują do wyższej klasy. Jednak mężczyźni mają twardsze kręgosłupy – i bardzo często narzucają rodzinie swoje plebejskie obyczaje. Dość powiedzieć, że ks.Ignacy wezwany przez Króla na dywanik wysłuchał reprymendy.. i nadal robił swoje. Jak teraz pozbawić Go tytułu i splendorów – gdy jest ojcem czwórki potencjalnych następców Tronu? JKM

Klasa próżniacza podjudza Gdyby oceniać sytuację po aktywności zwolenników socjalizmu w Internecie, można by uznać, że w Polsce albo już jest sytuacja rewolucyjna, albo lada dzień się pojawi. Wzbudzać to musi wielkie nadzieje w rewolucjonistach, zwłaszcza tych zawodowych, którzy żyją z niewymownych cierpień proletariatu, jak na przykład pani Joanna Senyszyn. To nie jest żadna demagogia, tylko określenie ścisłe, ponieważ pani Joanna, jako posłanka do Parlamentu Europejskiego, dochody swoje czerpie z pieniędzy przemocą odebranych polskim podatnikom, wśród których proletariusze stanowią zdecydowaną większość. Każdy kęs bułki z szynką zjedzonej przez panią posłankę Joannę Senyszyn, każdy łyk wypitej przez nią kawy, musiał, zatem zostać wcześniej odjęty od ust jakiemuś proletariuszowi lub proletariuszce, albo ich biednemu dziecku. Warto o tym pamiętać, kiedy widzimy panią Joannę na manifestacji pod hasłem „przecinamy pępowinę”, w której chodzi o to, by państwo przestało finansować Kościół. Państwo rzeczywiście przeznacza pieniądze budżetowe w ilości - jak ustalił „Money” - 1 630 mln złotych - w postaci płac nauczycieli religii w szkołach, subwencji dla katolickich uczelni oraz uposażenia kapelanów w wojsku, policji i innych służbach mundurowych. Ale religii w szkołach uczą się dzieci katolickich podatników, którzy mają, a w każdym razie - powinni mieć takie same prawa, jak podatnicy bolszewiccy, którzy twierdzą, że nie mają duszy. Może to nawet i prawda, w któż w końcu takie rzeczy może wiedzieć lepiej od nich samych - ale nie o to tu chodzi. W katolickich uczelniach kształcą się studenci - obywatele polscy, których nikt o wyznanie tam nie pyta. Weźmy takiego posła Palikota, prof. Jana Hartmana z żydowskiego Zakonu Synów Przymierza, czyli loży B’nai B’rith, czy panią prof. Marię Szyszkowską - że wymienię tylko tę trójkę katolikożerców. Każdy z nich ukończył studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i chociaż różnie możemy oceniać rezultaty tego wykształcenia, to jednak niepodobna zaprzeczyć, że katolickie uczelnie służą wszystkim obywatelom, podobnie jak uczelnie państwowe. Żeby było jasne - ja w ogóle jestem przeciwny temu, by państwo utrzymywało jakiekolwiek szkoły, czy uczelnie z pieniędzy odbieranych podatnikom pod pretekstem, że kształci ich dzieci. Najlepiej, gdyby każdy płacił za szkołę lub uczelnię - a gdyby państwo nie zabierało mu w podatkach tyle pieniędzy, jak czyni to obecnie, to z pewnością miałby, z czego. Jeśli komuś wydaje się, że byłoby inaczej, to niech przez chwilę pomyśli - kto obecnie utrzymuje szkoły i uczelnie? Państwo, czyli podatnicy. Skoro podatników dzisiaj stać na utrzymanie szkół i uczelni oraz urzędników, którzy te szkoły i uczelnie obsiedli pod pretekstem, że „zarządzają oświatą” i „szkolnictwem wyższym” - to gdyby rozpuścić do domów tylko tych urzędników, od razu byłoby taniej. Zatem nie ulega wątpliwości, że podatników byłoby TYM BARDZIEJ stać na utrzymanie szkół i uczelni. Co więcej; gdyby każdy z nich płacił za edukację dziecka, nauka byłaby bardziej ceniona, niż obecnie, a nauczyciele cieszyliby się znacznie większym prestiżem. Skoro jednak państwo daje pieniądze na uczelnie państwowe, to byłoby niesprawiedliwe, gdyby proporcjonalnie nie subwencjonowało uczelni katolickich, gdzie studiują dzieci takich samych podatników, jak w uczelniach państwowych. Zatem nie można powiedzieć, by te 1,6 mld złotych, jakie państwo przeznacza „na Kościół”, było futrowaniem Kościoła, który oprócz nauki religii i prowadzenia uczelni, prowadzi również przedszkola i ochronki dla sierot. Ale gdyby nawet było inaczej, to warto kwotę wydatkowaną na te cele porównać z jakaś inną - na przykład - z wydatkami na naszych Umiłowanych Przywódców, pierdzących w fotele w Sejmie, Senacie i Parlamencie Europejskim.

Okazuje się, że wydatki na Sejm i Senat w roku 2011 wyniosły 606 mln złotych, do czego trzeba dodać 114,21 mln zł subwencji dla partii politycznych, przyznawanej pod pretekstem by się nie korumpowały. Oczywiście nie ma to najmniejszego znaczenia, bo korupcja w Polsce, jak wiadomo kwitnie w najlepsze, zgodnie z zasadą, że najciemniej pod latarnią - ale mniejsza już z tym, bo z tego wynika, że nasza - pożal się Boże - „demokracja” kosztuje ponad 720 mln zł rocznie - a wszystko to przepuszczane jest przez przewody pokarmowe naszych jamochłonów, to znaczy pardon - oczywiście naszych Umiłowanych Przywódców - ale poza rosnącym zanieczyszczeniem powietrza i wód płynących oraz biegunką legislacyjną, nad którą nikt już nie panuje, żadnego pożytku z tego nie ma. To zresztą nie wszystko - bo do tych wydatków trzeba doliczyć też uposażenie 54 posłów do Parlamentu Europejskiego. Ci rzeczywiście doją Rzeczpospolitą bez opamiętania: poseł do PE dostaje 7 700 euro miesięcznie tytułem uposażenia. Do tego - 298 euro dziennie za udział w posiedzeniach PE. Do tego - 304 euro za udział w pracach komisji. Do tego - 4243 euro rocznie na podróże niesłużbowe - bo za służbowe - swoją drogą. Oprócz tego 4299 euro rocznie na biuro i 17 590 euro rocznie na „asystentów”, czyli służbę podręczną. Wynika z tego, że - nie licząc pieniędzy, jakie europoseł dostaje za każdy dzień uczestnictwa w posiedzeniach PE i komisji - na każdego europosła przypada ponad 118 tys. euro wydatków rocznie, a zatem na wszystkich 54 - ponad 25,6 mln zł. Wynika z tego, że zaledwie 614 Umiłowanych Przywódców z Sejmu, Senatu i Parlamentu Europejskiego potrafi wydoić z Rzeczypospolitej, to znaczy - z podatników - co najmniej 750 mln złotych rocznie - a przecież nie wzięliśmy w ogóle pod uwagę tych wszystkich prezydentów, premierów, ministrów i ich przydupasów. Tutaj w grę wchodzą już nie dziesiątki, a setki milionów, albo nawet i miliardy - zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę nie tylko koszty utrzymania tych wszystkich dygnitarzy, ale przede wszystkim - ich pomysły, jakby tu przychylić nam nieba. To jest prawdziwa czarna dziura, w której zniknęłoby bogactwo daleko większe, niż można wytworzyć w naszym nieszczęśliwym kraju. Ale wystarczy tylko te 750 mln złotych, jakie każdego roku doją z Rzeczpospolitej Umiłowani Przywódcy - bez jakiegokolwiek ekwiwalentu dla podatników. Zaledwie 614 aroganckich cwaniaków wydziera podatnikom połowę tego, co państwo przeznacza na opłacanie katechetów w szkołach, subwencje dla katolickich uczelni i uposażenie kapelanów wojskowych i innych służb mundurowych. I dopiero na tym tle możemy ocenić perfidię zawodowych rewolucjonistów i żydowskiego lobby w Polsce, próbujących przy pomocy rozwydrzonych, bądź niezrównoważonych panienek szczuć opinię publiczną na Kościół katolicki. Być może jakimś szóstym zmysłem czują pismo nosem, czują, że sytuacja rewolucyjna rzeczywiście nadchodzi i rzutem na taśmę próbują skierować irytację ludzi w inną stronę. Miejmy jednak nadzieję, że to się nie uda i że kiedy pani posłanka Joanna Senyszyn pojawi się po raz kolejny na tego rodzaju manifestacji, ktoś ściągnie jej majtki na oczach całej Polski - bo chyba media głównego nurtu skwapliwie pokazałyby te wstydliwe zakątki? SM

Boją się, że dla nich zabraknie? Nie jest żadną tajemnicą, że demokracja w Polsce ma charakter fasadowy, że ci wszyscy - no, może nie "wszyscy", ale zdecydowana większość Umiłowanych Przywódców, to figuranci - albo podstawieni przez poszczególne bezpieczniackie watahy, albo tak zwani pożyteczni idioci - a za ich plecami za sznurki pociągają tajne służby z komunistycznym rodowodem. Niektórzy ludzie w to nie wierzą i uważają, że to "teoria spiskowa". Tymczasem to nie jest żadna "teoria", tylko najbardziej praktyczna praktyka, wypraktykowana zresztą nie tylko w naszym nieszczęśliwym kraju, ale i w państwach poważnych. Różnica między państwami poważnymi, a naszym nieszczęśliwym krajem polega na tym, że w państwach poważnych tajne służby - po swojemu, bo po swojemu - ale jednak o swoje państwa dbają, podczas gdy u nas tajniacy zachowują się nie tylko jak okupanci, ale w dodatku - tacy okupanci, którzy nie są pewni trwałości okupacji. Dlatego podstawowym sposobem działania okupujących Polskę bezpieczniackich watah jest rozkradanie kraju i jego zasobów, albo samodzielnie, albo - co zdarza się jeszcze częściej - we współdziałaniu z różnymi cudzoziemcami, którzy dają szansę na zagwarantowanie złodziejom bezpieczeństwa. Ale nie tylko na tym polega bezpieczniacka socjotechnika. Nasi okupanci starają się skierować irytację ludzi na winowajcę zastępczego, na którego z różnych powodów wytypowany został Kościół katolicki. Przede wszystkim Kościół, mimo częściowego zinfiltrowania przez komunistyczną bezpiekę, nadal pozostaje jedyną naprawdę niezależną od bezpieki, zorganizowaną siłą, która nie poddaje się zakulisowej dyrygenturze. Po drugie - Kościół udowodnił, że w razie potrzeby potrafi podjąć się roli politycznego przywódcy narodu, z którym - w odróżnieniu od bezpieczniackich watah, wysługujących się państwom trzecim - jest organicznie związany. Dlatego państwa przygotowujące scenariusz rozbiorowy próbują zneutralizować Kościół katolicki - by naród polski pozbawić w ten sposób wszelkiego przywództwa politycznego. Wreszcie - po trzecie - środowiska socjalistyczne, masońskie i żydowskie, nadające ton Unii Europejskiej, forsują ideologię marksizmu kulturowego, bezkompromisowo wrogą wszelkiej religii, a zwłaszcza - znienawidzonego od samego początku przez Żydów chrześcijaństwa. Toteż nic dziwnego, że na takie zapotrzebowanie ze strony naszych wrogów i okupantów, nie tylko pojawiły się polityczne formacje spod ciemnej gwiazdy w rodzaju dziwnie osobliwej trzódki biłgorajskiego filozofa, ale również nasiliła się aktywność rozwydrzonych kobiet, inspirowanych między innymi przez środowisko skupione wokół "Gazety Wyborczej". W ostatnią niedzielę te rozwydrzone kobiety próbowały "przeciąć pępowinę" łączącą państwo z Kościołem, sugerując, że właśnie Kościół jest główną przyczyną trapiących nasze społeczeństwo parkosyzmów. Na tym tle warto zwrócić uwagę, że zarówno rozwydrzone kobiety, jak i mentorujący im cadykowie z "Gazety Wyborczej", starannie przemilczają roszczenia, jakie wobec Rzeczypospolitej Polskiej kierują krajowe i zagraniczne środowiska żydowskie. Najwyraźniej skądś wiedzą, że rozwydrzenie - rozwydrzeniem, ale - odtąd - dotąd - i że o pewnych sprawach lepiej głośno nie mówić. My jednak nie uznajemy żadnych tematów tabu, więc informujemy, że - przynajmniej, jeśli chodzi o liczbę wniosków, skierowanych pod adresem władz państwowych i samorządowych o "zwrot" mienia - na pierwszym miejscu nie jest wcale Kościół katolicki, tylko Fundacja Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego, utworzona przez Organizację Żydowską do spraw Restytucji z siedzibą w Nowym Jorku oraz Związek Gmin Wyznaniowych Żydowskich. Do Komisji Regulacyjnej do spraw Gmin Wyznaniowych Żydowskich skierowała ona ponad 5 500 wniosków o przekazanie mienia, podczas gdy Kościół katolicki - zaledwie 3 tysiące. Dotychczas spośród tych 5 500 żydowskich wniosków rozpatrzono około 1800, a niezależnie od przekazania nieruchomości, wypłacono gminom żydowskim około 56 mln złotych odszkodowań. A przecież to kropla w morzu w porównaniu z żądaniami kierowanymi pod adresem Polski, by pod pretekstem restytucji mienia osób prywatnych, przekazała organizacjom wiadomego przemysłu majątek rzędu 60, czy nawet 65 miliardów dolarów. To są prawdziwe przygotowania do rabunku Polski i dopiero na tym tle można zrozumieć perfidię środowiska "Gazety Wyborczej", szczującego rozwydrzone kobiety na Kościół katolicki. SM

16 marca 2012 "Prostota i dyskonfirmatywność, jako kryteria heurystyczne kosmologii relatywistycznej”- ufffff!- taki tytuł nosiła rozprawa w roku 1980, późniejszego biskupa tarnowskiego Józefa Życińskiego, na podstawie, której habilitował się właśnie w roku 1980. Biskupem tarnowskim został w roku 1990, za zgodą papieża – Jana Pawła II. Był to dziwny biskup.. Przynajmniej dla mnie, katolika.. Związany z „ Gazetą Wyborczą”, „Tygodnikiem Powszechnym”, Radą Fundacji Auschwitz-Birkenau, „Przekrojem.”. Gazety, które wymieniłem, nie są gazetami katolickimi ani chrześcijańskimi.. Wprost przeciwnie: są to gazety albo lewicy laickiej, albo chrześcijaństwa tzw. otwartego, które z chrześcijaństwem nie ma wiele wspólnego.. Raczej próbuje chrześcijaństwo rozsadzić od wewnątrz.. I z takim środowiskiem związany był arcybiskup katolicki.. Ciekawe, dlaczego…..???? Przypominam tę postać zmarłą w Rzymie, bo właśnie prezydent Lublina, pan Krzysztof Żuk, popierany przez Platformę Obywatelską, zainicjował uchwałę Rady Miasta, aby imieniem abp Józefa Życińskiego nazwać skwer w centrum Lublina. I powiedział jeszcze, że: „Jego kazania stanowiły drogowskazy dla mieszkańców Polski i Lublina”(???) I jestem ciekawy jeszcze jednego.. Czy środowisko „ Faktów i Mitów”, dawniej „Argumentów” które wydawało tę gazetę jako Towarzystwo Krzewienia Kultury Świeckiej,w której to gazecie pisywał jeszcze pan profesor Bronisław Geremek- będzie popierało nazwanie skweru w Lublinie imieniem i nazwiskiem abp Józefa Życińskiego? Co w tej sprawie ma do powiedzenia pan Janusz Palikot, przepoczwarzony we wroga chrześcijaństwa i Kościoła? Wcześniej wydawał tygodnik” Ozon”, taki centroprawicowy tygodnik… Teraz- związał się z „ Faktami i Mitami” i byłym księdzem katolickim, atakującym ostro Kościół.. W 2007 roku arcybiskup Józef Życiński został uhonorowany tytułem „ Człowieka roku” przez” Gazetę Wyborczą” za” konsekwentną obronę wartości ładu demokratycznego i pluralizmu, za chrześcijańskie świadectwo humanizmu i tolerancji”(????) Czy można wymyślić coś bardziej idiotycznego?? Demokracja nie jest żadnym ładem.. Jest chaosem i to chaosem jak w żadnym ustroju.. A tym bardziej nie jest żadną wartością.. Jeśli już- to jest antywartością. Bo jak można opierać poważne państwo na głosowaniu większościowym i na tej bzdurze opierać państwo? Większość prawie nigdy nie ma racji, a to, że ktoś ma o kilka głosów więcej- wcale nie musi oznaczać prawdy. Oznacza kilka głosów więcej i nic więcej.. Na tym polega fałsz demokracji większościowej.. Demokracja opiera się na kłamstwie, gadulstwie i demagogii.. Propaganda jest podstawową dysfunkcją demokracji.. „Ładu demokratycznego”(???). Ład w demokracji.. Boże zlituj się nad nimi, bo chyba nie wiedzą, co wygadują.. I dalej” chrześcijańskie świadectwo humanizmu i tolerancji”..(???) Chrześcijaństwo i humanizm - to dwa sprzeczne prądy.. Chrześcijaństwo jest religią Boga, a humanizm- Człowieka.. Chrześcijanie wierzą w Pana Boga, a Humaniści- w Człowieka i jego rozum, tak jak rewolucjoniści francuscy podczas przewracania Francji do góry nogami w roku 1789.. Już wtedy powołali do życia człowieka Świątynię Rozumu, czyli Zgromadzenie Narodowe i wprowadzili pogańskiego Bożka Demokracji.. I dawaj się przegłosowywać, żeby ustanawiać prawdę.. Od tego czasu w Europie powstał wielki demokratyczny chaos, gwałcący wolność człowieka, jego własność i życie.. Nienarodzone dzieciaki nie mają prawa żyć.. Można je w określonym tygodniu – ustanowionym demokratycznie-zabić.. Można w szóstym tygodniu życia, można w ósmym- w zależności od większości ustanawiającej zabijanie dzieciaków.. Lewica specjalnie wymyśliła termin” płód”, żeby odciągnąć uwagę od sedna sprawy.. Ten „płód” jest oczywiście człowiekiem.. Ale - na razie „ płód” można zabić, a „człowieka „jeszcze nie.. Ale powoli.. Zlaicyzowana Europa idzie w kierunku eutanazji.. I zabijania ludzi ze względów społecznych.. Chrześcijaństwo nie toleruje zabijania ludzi, nawet ze” względów społecznych”. Człowiek nie powinien decydować o życiu innego człowieka, o tym decyduje Stwórca.. Ale prawa człowieka, do zabijania innego człowieka. Demokracja większościowa w tym wszystkim pomaga niechybnie. Przegłosowują, co jakiś czas, podnosząc granicę życia człowieka o kolejne tygodnie.. Jeśli w brudne ręce człowieka oddamy sprawę życia innego człowieka - mamy nadchodzącą eutanazję, aborcję, eugenikę na dużą skalę, manipulacje wokół tworzenia nowego człowieka, innego niż go stworzył sam Pan Bóg.. Takiego jak chce człowiek.. A nie jak chce- Bóg.. Różnorodnego. Każdego innego, indywidualnego, a nie jednakowego, zgodnego z aktualną modą na niebieskie oczy i blond włosy.. Niemcy już ten sposób konstruowania człowieka przećwiczyli.. Przed nimi Amerykanie i Szwedzi.. Niemcy bardziej drastycznie w czasie II wojny światowej.. Teraz kombinują przy in vitro, czego zwolennikiem był arcybiskup Józef Życiński, wbrew nauczaniu Kościoła.. Kapłan katolicki rozmijający się z nauką Kościoła, który reprezentował..(????). Wybitny polski dokumentalista, pan Grzegorz Braun, znany z takich filmów jak: ”Plusy dodatnie i plusy ujemne”, czy ”Eugenika w imię postępu”- powiedział podczas zaproszenia go na Katolicki Uniwersytet Lubelski, że abp Józef Życiński to ”kłamca i łajdak”(!!!). Czym wywołał burzę medialną.. Taki „ autorytet”, lansowany przez Gazetę Wyborczą nazwać’ kłamcą i łajdakiem”. Top dopiero siurpryza.. „Za szerzenie zamętu pośród bliźnich i rodaków”..- Tak uzasadniał pan Grzegorz Braun swoje zdanie..” W płaszczyźnie politycznej i świeckiej.”. Spółka „Agora” wydająca Gazetę Wyborczą, wydała książkę „Świat musi mieć sens”- jest to przerwana rozmowa arcybiskupa Józefa Życińskiego z Aleksandrą Klich.. Do lektury tej książki zachęca sam pan Adam Michnik. Pisze tak: „Arcybiskup(…) dla wielu z nas był kapłanem niepokornych, dusz rogatych(…) był człowiekiem dialogu. I taki też jest właśnie w pasjonujących rozmowach z Olą Klich. Wyłania się z nich wielce rozumna i dobra twarz polskiego katolicyzmu”.(????) Pan Adam Michnik- o ile wiem- nie należy do Kościoła Powszechnego, jest raczej jego wrogiem, tak jak arcybiskup Życiński, jako człowiek „kościoła otwartego” cokolwiek miałoby to oznaczać.. Faworyzowanie przez „lewicę laicką” biskupa, musi mieć dodatkowe dno.. Nie ma przypadków- są tylko znaki.. Jak miał cel pan Adam Michnik w faworyzowaniu biskupa, który swoim postępowaniem zaprzeczał zasadom Kościoła Powszechnego.? Możemy się jedynie domyślać.... Pan Adam buszował swojego czas po archiwach Służby Bezpieczeństwa.. Buszowali we czterech bez żadnych śladów dokumentujących to buszowanie.. Czego tam szukał? Co zwróciło jego uwagę..? Bo arcybiskup - jak twierdzi pan Stanisław Michalkiewicz- nosił kryptonim” Filozof”.. Może przydałoby się wyjaśnić tę sprawę? Ale do tego w Polsce musiałoby się zmienić wszystko.. Na razie wszystko pozostaje po staremu.. Będzie skwerek w Lublinie im abp Józefa Życińskiego.. My faworyzujemy naszych, a wy - waszych.. Prawda nie ma tu nic do rzeczy.. Żeby sobie zasłużyć na skwerek, trzeba być przynajmniej porządnym człowiekiem.. A czy ojciec Tadeusz Ryzyk będzie miał swój skwerek? Już widzę ten klangor wokół jego osoby.. WJR

Siedzi w Brukseli egzekutywa Narady egzekutywy rozpadającego się euro imperium w Brukseli coraz częściej zaczynają przypominać narady radzieckiego politbiura. Na zdjęciu (źródło: AP, the Telegraph) przewodniczący grupy 17 ministrów finansów Jean Claude Juncker próbuje różnych metod perswazji, aby przekonać swojego hiszpańskiego odpowiednika Luisa de Guindoza do zmiany opinii. Na próżno. Hiszpanie świetnie wykorzystali swoją szansę. Jeszcze szampan z oblewania kolejnego, tym razem €130 bilionowego bailoutu dla Grecji nie wywietrzał z głów eurokratów, gdy Hiszpanie trzeźwo powiedzieli na głos gdzie mają narzucane im przez euro grupę zaciskanie pasa. Wzięli tym wyzwaniem brukselskich autokratów przez kompletne zaskoczenie. Jak to, to my tu świętujemy w końcu ciężko wywalczony sukces z Grecją a wy nam nóż w plecy? A wy niewdzięcznicy, psy nieczyste, ja wam pokażę, wymorduję was wszystkich, o tak, zadeklarował pan Juncker i przeszedł do czynów dusząc pana de Guindoza. Ktoś tam pewnie walczących rozdzielił, bo prasa jakoś nic nie donosi o ofiarach zebrania egzekutywy eurogrupy. Pewne jest jednak, że wycieczki na narady egzekutywy do Brukseli, jak niegdyś do Moskwy, stają się coraz bardziej niebezpieczne. Brakuje tylko tego, aby min. Rostowski zaczął premierowi Tuskowi, jak niegdyś Bierut Gomułce, przysyłać telegramy z zaświatów: drogi Donaldzie, jestem w niebie. Przyjedź do Junckra, wyśle i ciebie. Szanse na uduszenie min. Rostowskiego przez pana Junckra są jednak na szczęście niewielkie. Pan Juncker dusi tylko tych, którzy sprzeciwiają się jego woli. Wyobrazić sobie natomiast trudno min. Rostowskiego w pozie innej niż tylko uniżonego czapkowania i spontanicznego akceptowania coraz to nowych obciążeń dla kraju. Inaczej, więc niż Hiszpanie, których wprawdzie pan Juncker dusił, ale którzy dzięki temu duszeniu wydusili dla siebie dramatyczne poluzowanie swoich zobowiązań fiskalnych. Deficyt hiszpański w 2012 może, więc wynosić odtąd 5.3% a nie jak żądała Bruksela 4.4%. Premier Tusk z min.Rostowskim, nawet przez nikogo nieduszeni i całkowicie dobrowolnie, podpisali natomiast niedawno pakt fiskalny zobowiązujący kraj do przestrzegania sztywnego 3% współczynnika długu do PKB. Niski dług jest na ogół preferowany od wysokiego. Bezsensowna jednak czołobitność i nadgoliwość polskich neofitów sprawia, że przy pogłębieniu kryzysu kraj może mieć niepotrzebnie ograniczoną swobodę manewru i zainkasować dotkliwe kary administrowane przez obcych. Kanclerzowa Merkel obiecała już przecież prowincjom, że pakt będzie trwał „na zawsze” a prowincje przekraczające ten współczynnik będą surowo karane. 2 Grosze

Czy Polacy szkodzą Holandii? Debata w Parlamencie Europejskim nt. antypolskiego serwisu partii PVV  jest sprawdzianem tolerancji notabli Starego Kontynentu. Brak rezolucji, potępiającej ksenofobiczny portalik Wildersa i spółki, będzie oznaczał, że odwoływanie się do zasad humanizmu czy praw człowieka jest w ustach europejskich elit tylko pustosłowiem i polit-poprawną wydmuszką. Tym bardziej, że wizerunek Polaków, jaki stara się nakreślić lider Partii Wolności, jest bardzo odległy od rzeczywistości. Można odnieść wrażenie, że „prawicowy liberał” i „wróg Islamu, ale nie Muzułmanów”, zamieszczając na stronie internetowej swojej partii zakładkę przeznaczoną do składania donosów na Polaków, chciał jedynie dać upust swojej ignorancji i ksenofobii, a nie troski o gospodarkę swojego kraju, która przecież dla każdego liberała powinna stanowić priorytet. Jak wynika, bowiem z ubiegłorocznego raportu Holendersko-Polskiego Centrum na rzecz Handlu, obecność Polaków w Holandii zwiększa tamtejsze PKB o ok. 1,8 mld euro (0,3 proc.), a do holenderskiego budżetu trafia aż do 1,2 mld euro rocznie. Według informacji, zamieszczonych na portalu Forsal.pl, raport dotyczy bilansu zysków i kosztów, związanych z napływem polskich pracowników w ostatnich latach. Badania zostały przeprowadzone przez ING, Rabobank i Tempo Team. Raport przygotowano między innymi ze względu na rozpętanie atmosfery plotek i uprzedzeń wobec Polaków, pracujących w kraju tulipanów. Plotki mogły pozostać tylko plotkami. Sytuacja zaogniła się jednak, gdy Minister Spraw Społecznych i Zatrudnienia Henk Kamp przedstawił parlamentowi propozycje rządowe, według których pomoc społeczna powinna być uzależniona od znajomości lub wyrażenia chęci nauczenia się języka holenderskiego. Był to pierwszy symptom utrudnienia Polakom działalności w Holandii. Planowano również  wprowadzenie zapisów o zachęcaniu osób, które straciły pracę i nie mają środków do życia czy perspektyw na znalezienie pracy, do opuszczenia kraju. W świetle ubiegłorocznego raportu, wspomniane kroki okazały się bezpodstawne. Badania wykazały, bowiem, że 150 tys. imigrantów z grona „nowych państw członkowskich” (aż 80 proc. stanowią obywatele polscy – przyp. red.), nie stanowi obciążenia dla holenderskiego systemu socjalnego. Jak podaje portal Forsal.pl, również rzekomy gwałtowny spadek pensji na skutek napływu Polaków okazał się mitem. Według dokumentu Holendersko-Polskiego Centrum na rzecz Handlu,  imigranci przyczynili się do spadku wynagrodzeń w tzw. polskich sektorach jedynie o 0,2 (słownie: dwie dziesiąte) proc. Wspomniany raport nie pozostał bez echa. Holenderski minister spraw społecznych skierował do parlamentu kolejny list ws. imigrantów, ale nie było już w nim mowy  o wydalaniu Polaków z kraju tulipanów. Henk Kamp zwrócił jednak uwagę na wyeliminowanie nieuczciwych biur pośrednictwa pracy. To właśnie one przyczyniły się do sytuacji, w których, pozbawieni pomocy Polacy musieli zwracać się do państwa holenderskiego o pomoc socjalną. Wydawało się, że sprawa przycichła, tym bardziej, że holenderskie biura pracy zaczęły w ubiegłym roku wyrażać obawy, związane z opuszczaniem ich kraju przez Polaków. Nasi rodacy okazali się, bowiem solidną i tanią siłą roboczą. Jak informuje portal Niedziela.nl, również wysokonakładowa prasa rozpisywała się na temat zbyt małej liczby Polaków w agencjach pracy. Popularny dziennik „Metro” poświęcił tej kwestii nawet olbrzymi nagłówek na pierwszej stronie. Według Niedzieli.nl kluczowa była wypowiedź Aarta van der Gaaga, dyrektora związku biur pośrednictwa pracy ABU, który stwierdził, że coraz więcej agencji pracy ma kłopoty ze znalezieniem odpowiedniej ilości robotników. Wg van der Gaaga, Holendrzy nie kwapią się do ciężkiej pracy w szklarniach czy na polach, w dodatku niezbyt atrakcyjnej finansowo. To właśnie w  tym sektorze najchętniej wypatrywano nowych rąk do pracy, a Holendrzy nie mogli narzekać na zainteresowanie ze strony Polaków. Dyrektor ABU zauważył, że odkąd nasi rodacy zaczęli wybierać inne kierunki emigracji, zaczęły się poważne kłopoty tamtejszych pracodawców. Van der Gaag dopatruje się przyczyny takiego stanu rzeczy w atmosferze wrogości, wytworzonej przez środowiska, które za punkt honoru postawiły sobie wywlekanie win poszczególnych obywateli polskich.  „Oczywiście, zdarzają się incydenty. Ale jeśli słyszę radnych, wykrzykujących hasła o „polskim tsunami”, wtedy myślę sobie: czy to potrzebne? Nasza tolerancja wciąż się zmniejsza: narzeka się nawet na Polaków, którzy rano za głośno zatrzaskują drzwi swoich samochodów. Od kiedy wybuchł kryzys, Polacy za wszystko są obwiniani; to niesprawiedliwa i jednocześnie groźna tendencja.” – powiedział dyrektor ABU. To właśnie Aart van der Gaag zauważył, że problemem dla holenderskiej gospodarki nie są polscy imigranci, których ocenia najwyżej ze względu na ich pracowitość, ale nieuczciwe biura pracy, które wykorzystują pracowników i łamią prawo. Dyrektor związku biur pośrednictwa pracy szacuje, że może ich być nawet 6 tys. (stan na czerwiec 2011 – przyp. red.)! Pomimo tych faktów, spirala niechęci wciąż się nakręca. Nie bez przyczyny Komisja Europejska, na początku marca, zagroziła postawieniem przed Trybunał Sprawiedliwości holenderskiego Ministra Spraw Społecznych oraz Ministra ds. Azylu i Imigracji.  Według nowych przepisów imigracyjnych, z Holandii można wydalić obywateli Unii Europejskiej już po trzech miesiącach od przybycia. Serwis e-Holandia.info wskazuje, że stanowi to naruszenie prawa europejskiego, zezwalającego imigrantom pozostać w kraju, przez co najmniej sześć miesięcy, w celu znalezienia pracy lub udowodnienia, że można ją zdobyć w niedalekiej przyszłości. Uruchomienie przez Geerta Wildersa strony, umożliwiającej pisanie donosów na imigrantów, w tym Polaków, dało wyraźny sygnał, że pewna granica została przekroczona, a Holandia słynąca z tolerancji wobec wszelkiej odmienności, nie potrafi sobie poradzić z pospolitą ksenofobią (strona do tej pory nie została zamknięta – przyp. red.). Obarczanie ludzi, którzy przyczyniają się do rozwoju holenderskiej gospodarki za wszelkie patologie społeczne jak narkomania, alkoholizm czy rozrzucanie śmieci (sic!) pachnie najbardziej haniebnymi praktykami rodem z III Rzeszy. Wśród notabli państwa Hitlera również nie brakowało neofitów, którzy wstydząc się swojego „mieszanego pochodzenia”, zdecydowali się na irracjonalną walkę z mniejszościami narodowymi. A przecież sam Wilders nie jest Holendrem z dziada, pradziada…

Aleksander Majewski

Walczysz o swoje? Wylądujesz w psychiatryku! W Związku Sowieckim powszechną praktyką było zamykanie całkiem zdrowych obywateli, którym nie podobał się system, w psychuszkach, czyli szpitalach dla wariatów. Była w tym nawet pewna logika: skoro komunizm był najlepszym systemem na ziemi, to ten, komu się nie podobał, musiał być wariatem. Ta tradycja była kontynuowana także w Rosji putinowskiej. Polska zaczyna się w te wschodnie wzorce wpisywać. Wczoraj opisywałem historię pana Marka (jego nazwisko pojawiało się już w niektórych materiałach, ale nie będę go tu przypominał), który znalazł się w szpitalu dla psychicznie chorych tylko, dlatego, że w Ministerstwie Transportu, w stanie mocnego zdenerwowania, powiedział: „To trzeba się podpalić, jak ten człowiek przed Kancelarią Premiera?”. Urzędnik napisał notatkę do policji, policja zabrała pana Marka na przesłuchanie, na przesłuchaniu usłyszała od niego, że przez tę sprawę „odechciewa się żyć”, w następstwie, czego prosto z komisariatu pan Marek trafił na pięć dni do psychuszki. I nie wiadomo, jak długo by w niej siedział, gdyby nie sąsiedzi, którzy zaczęli się dobijać do mediów. Tak się, bowiem złożyło, że pan Marek walczył o ich wspólną sprawę. Trzeba o niej opowiedzieć, bo ta przykra historia pana Marka jest konsekwencją postępowania urzędasów. Otóż w związku z budową ważnej trasy w Warszawie państwo postanowiło wywłaszczyć nie tylko pana Marka z parkingu przed jego nieruchomością, ale też wiele innych osób z ich mieszkań. Decyzja o wywłaszczeniu została podjęta, ludzie w każdej chwili mogli się spodziewać decyzji o eksmisji, ale – nie mieli decyzji o odszkodowaniach. Państwo wyrzucało obywateli z ich domów, nie dając im możliwości zaplanowania przyszłości. Ludzie, zagrożeni wyrzuceniem z własnych mieszkań, żyli na walizkach i spakowanych kartonach przez ponad rok. Aż tyle, ponieważ Ministerstwo Infrastruktury, a następnie transportu, nie było uprzejme podjąć decyzji przez 15 miesięcy, mimo że zgodnie z prawem miało na nią maksymalnie 60 dni. Rzecznik MT tłumaczył w TVP Info, że urzędnicy czekali bardzo długo na stanowisko inwestora. Tu można odpowiedzieć krótko: a co to obchodzi ludzi? Ten sam rzecznik w końcu odpowiedział na moje pytanie, dotyczące sprawy pana Marka i jego pobytu w psychiatryku. A właściwie – nie tyle odpowiedział, co się wykręcił od odpowiedzi. Pytanie brzmiało, bowiem: „Czy jest standardową procedurą, że urzędnicy MT sporządzają notatkę o każdym interesancie, który użyje przy nich sformułowania w rodzaju: »żyć się odechciewa«, »mam wszystkiego dosyć«, »chyba się zastrzelę«, »rzuciłbym granatem« itp., a następnie kieruje sprawę do policji? Jeśli zaś nie jest to procedura standardowa, to czy MT w jakikolwiek sposób wyjaśnia sprawę i czy wiadomo, dlaczego urzędnik ministerstwa wykazał się taką gorliwą dbałością o zdrowie psychiczne interesanta?”. Rzecznik MT, Mikołaj Karpiński, napisał: „W wyniku zaistniałej sytuacji w nawiązaniu do zachowania Pana Marka..., polegającym na wyartykułowaniu groźby podpalenia się – w trosce o bezpieczeństwo i zdrowie Pana... i osób trzecich sporządzona została notatka służbowa, którą przekazano do Komendy Stołecznej Policji. Działania podjęte przez Policję oraz decyzje lekarza odbyły się bez jakiegokolwiek udziału przedstawicieli MTBiGM”.

Brzmi jak kpina i kpiną w istocie jest. Rzecznik ministerstwa, które odpowiada za dramatyczną sytuację bezsilnych obywateli, wciska nam bujdę, że jednego z nich skierowano do psychiatryka w imię troski o jego dobrostan. Proponowałbym, żeby w przyszłości Ministerstwo Transportu, zamiast wysyłać obywateli na badania psychiatryczne w imię troski o ich dobrostan przy ochoczej współpracy policji, zadbało o dotrzymanie terminów wydawania decyzji i godziwe odszkodowania dla wywłaszczanych. Zaręczam, że wtedy nikt nie będzie mówił o podpalaniu się. Od pana rzecznika Karpińskiego zaś nadal oczekuję odpowiedzi na moje pytanie. Łukasz Warzecha

Czy jemy smary? Jemy nie tylko sól przeznaczoną do posypywania dróg, ale także masło nadające się do zastosowania w przemyśle i mięso - “podłogówkę” Po tym jak CBŚ zamknęło trzy firmy sprzedające sól odpadową zamiast spożywczej, warto zadać sobie pytanie o inne produkty spożywcze. Ile szynki jest w szynce i dlaczego widzimy na niej tęczowe refleksy? Czy chleb razowy jest razowy? Co ma wspólnego parówka cielęca z cielęciną, a baranina w kebabie z baranem? Dlaczego bułeczki z pieca nie są świeże? W czym pływa panga? Czy to, co znajdujemy w jogurtach, to owoce, i co zawierają produkty dumnie nazywane masłem? Czy jemy jaja od kur bez dziobów? Polska, jako członek Unii Europejskiej dostosowała swoje wymogi produkcji spożywczej do norm unijnych, (czyli obniżyła wymagania jakościowe dla producentów). Obecnie obowiązuje zasada zgodności etykiety z zawartością. Przykładowo: pasztet z zająca o kilkuprocentowej zawartości zająca (niewyczuwalnej niemal przez kubki smakowe) może nosić fałszywą nazwę używającą słowa “zając”, pomimo że większość mięsa w nim zawartego będzie pochodzenia wieprzowego. Co więc jemy?

Chleba naszego... zdrowego i nieoszukanego daj nam, Panie! Odkąd powstała moda na zdrowy, ciemny, razowy chleb, producenci pieczywa przechodzą samych siebie, żeby uzyskać odpowiedni kolor i obejść przepisy. Zamiast zdrowej mąki razowej do tańszej białej mąki dodawali barwnika, np. karmelu. Kiedy Inspekcja, Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych zaczęła wycofywać z obrotu chleby, które zawierały karmel, to zaczęto zaciemniać pieczywo koncentratem słodu? To już niezakazany barwnik, tylko zaciemniacz. To oczywiste oszustwo, ale Inspekcja rozkłada ręce - takie mamy prawo. A co z białym pieczywem? Nie należy zbytnio wierzyć nazewnictwu. Często na etykiecie występuje nieprawidłowa kolejność użytych mąk. Na wielu produktach zaznaczona jest najpierw mąka żytnia, a potem pszenna - bo klient obecnie woli mąkę żytnią, a proporcja jest zupełnie odwrotna - więcej jest pszennej. Inspekcja wystawia też mandaty (niestety jedynie do 500 zł) za dodawanie polepszaczy do chleba "tradycyjnego" i nieuwzględnianiu tych składników na etykietach. Ostatnią zmorą "chleba naszego powszedniego" jest marketingowy zabieg sprzedawania pieczywa "prosto z pieca" (popularny zwłaszcza w supermarketach). To pieczywo jest tanie, gorące, kruche, a po kilku godzinach staje się czerstwe. Dlaczego? Bowiem nie jest wypiekane w sklepie. To produkt wielkich firm. Tradycyjni piekarze informują o sztucznym przerywaniu procesu fermentacji bułek czy chleba, które jako półprodukt trafiają zamrożone do sklepów. Aby taki chleb mógł być wypieczony, dodaje się do niego składniki “E”. Krajowa Rada Piekarstwa i Cukiernictwa walczy o nazywanie takich wypieków "chlebopodobnymi". W zeszłym roku sprawą zaopiekował się nawet PSL, ale szybko złożył broń. Platformie Obywatelskiej na dobrym pieczywie nigdy nie zależało, więc w najbliższym czasie, jakość polskiego chleba się nie zmieni.

Tęczowa szynka W Internecie każdy z łatwością znajdzie oferty dla firm zajmujących się przetwórstwem mięsnym. Solanki do nastrzyku szynek i wędzonek, smak do szynki, izolat białka sojowego, Protec K-Di, Phosphat Nicht Visceus - to oferta firmy Ja-Mar, która chwali się tym, że: "Dzięki zastosowaniu naszych solanek (...) trwałość, do co najmniej 30 dni lub po zastosowaniu PROTEC K-DI do ponad 45 dni. Solanka zawiera fosforany o pH bardzo oddalonym od punktu izoelektrycznego białka". I nic szczególnego nie odróżnia tej firmy od dziesiątków innych. Po prostu w Polsce niemal wszystkie szynki są oszukane. Wędliny rozwadnia się jak zupę z kostki bulionowej i utrzymuje we względnej świeżości przez tygodnie. O rekord walczy Dania, która sprzedaje produkt zwany szynką o zawartości wody... 60 proc. Prowico z Holandii (w Polsce przedstawicielem handlowym jest Dydona sp. z o.o.) oferuje pełną gamę cudów wszelkiej maści, w tym i stabilizatory pozwalające na utrzymanie poziomu wody w skali 1:10. Nie jest to rekord, bo Prowico oferuje i wersję turbo o parametrach 1:40. Ta reszta produktu finalnego to kość, resztki mięsa i białka kolagenowe (produkcji Prowico rzecz jasna) podnoszące poziom zawartości protein. W Polsce zazwyczaj z kilograma szynki robi się dwa kilogramy "szynki" (a czasami dużo więcej). Wstrzykiwana solanka z fosforanami wchodzi z reakcję ze światłem i dlatego właśnie widzimy na plasterku takiej szynki całą paletę tęczowych kolorów. Tymi samymi świństwami szprycowane są także kiełbasy (wykonywane zazwyczaj z odpadów mięsnych nazywanych przez masarzy "podłogówką"). W “dobrej” masarni nic się nie marnuje… Oczy, jelita, macice, rogi… wszystko da się zmielić i sprzedać. Stabilizatory, białka proteinowe, solanki i inne świństwa wstrzykiwane są także w kurczaki. Taki nielot dłużej poleży i więcej waży, a przez to kosztuje odpowiednio drożej. Zresztą tak samo szprycowane są ryby, które podczas smażenia na patelni w oczach tracą objętość. A skoro jesteśmy przy rybach, to odradzam pangę, która pochodzi z Wietnamu, ze sztucznej hodowli w delcie Mekongu. A delta Mekongu jest po prostu ściekiem.

Nabiał techniczny Przede wszystkim nie jest masłem to, co masłem się nie nazywa (margaryna, mix, osełka itd.). Prawo mówi o obowiązku zgodności etykiety (składników) z zawartością oraz nazwy z produktem, jednak nie jest już to tak oczywiste w przypadku szaty graficznej opakowania. Znajdujemy, więc na półkach produkty masłopodobne z krówkami i masłem na opakowaniu. - Starsze osoby pamiętają charakterystyczny rysunek krowy na maśle śmietankowym. Nasz mózg od razu koduje: to jest masło. Tu mam mistrzostwo Polski: Masło Ekstra, złote opakowanie z krówką i dzieżką do śmietanki. Producent deklaruje 82 proc. tłuszczu mlecznego, a tam jest 72 proc. tłuszczów obcych! - przestrzega Marek Szczygielski, kujawsko-pomorski inspektor, jakości towarów rolno-spożywczych. Co jest w tym “maśle"? - Tani olej palmowy najgorszej, jakości, zwany oleiną. Żółta maź. On jest przewidziany do celów technicznych, do produkcji smarów. Żeby go związać, dodaje się utwardzacze chemiczne albo tłuszcze o gęstszej konsystencji, np. łój wołowy. Łój utrudnia nam wykrycie fałszerstwa, bo profil rozkładu kwasów tłuszczowych podczas analizy robi się podobny do profilu masła. Czasem dodaje się też sadło, tłuszcz okołojelitowy z uboju świń - dodaje Szczygielski. W tym przypadku konsument ma małe szanse na rozróżnienie podróbki (kłamliwe opakowanie, podrobiony skład), jednak zazwyczaj warto czytać etykiety. Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów wyraźnie stwierdza, że: “Zgodnie z prawem masło to produkt zawierający od 80 do 90 proc. tłuszczów mlecznych i żadnych roślinnych”. Może nam jednak wpaść do głowy pomysł zakupienia Masła Polskiego Śmietankowego Spółdzielni Mleczarskiej "Mlekovita". Produkt nazywa się masłem. Tłuszczów zawiera jedynie 60 proc., ale z boku, małym druczkiem znajdziemy napis: "Masło o zmniejszonej zawartości tłuszczu". Podobnych trików jest mnóstwo. Moja rada - kupujcie Państwo przetwory mleczarskie z polskich, starych spółdzielni mleczarskich (różne OSM-y). Identycznie jak masło należy rozpoznawać sery. Kontrole często stwierdzają zaniżoną zawartość tłuszczu nawet w tak znanych serach jak salami, gouda czy edamski. Jednak te sery aspirują przynajmniej do prawdziwych serów, czego nie można powiedzieć o imitacjach serów. W polskich sklepach trafić można nierzadko na wyroby seropodobne. Niestety nie zawsze są tak oznaczone. Od serów tradycyjnych różnią się domieszką łoju zwierzęcego... Warto też dobrze zastanowić się nad zakupem jogurtu dla dziecka. Skrobia kukurydziana modyfikowana, mączka chleba świętojańskiego albo żelatyna wieprzowa są niezwykle często stosowane przy produkcji jogurtów czy śmietany. Dodatkowo do jogurtów owocowych zazwyczaj nie dodaje się owoców tylko tzw. wsady owocowe, które przypominają dżem lub syrop owocowy.

Jaja z trójką Zwróćcie Państwo uwagę na cyferki na skorupkach. Na jajkach, które zakupujemy jest pieczątka, składająca się z 11 znaków. Z punktu widzenia konsumenta najważniejsza jest pierwsza cyfra, która informuje o tym, w jakich warunkach hodowała się kura. Niemal wszystkie jaja w naszych sklepach to tzw. trójki. Jajka z cyfrą 3 oznaczają, że kury, które je zniosły, hodowane były w niewielkich klatkach po kilka sztuk. Panuje tam ogromny ścisk. Kury praktycznie nie mogą się ruszać. Aby zapobiec agresji, obcina się im dzioby. Dodatkowo otępiane są przez sztuczne światło. Przez warunki, w jakich są hodowane, żyją krótko. Jajka z dwójką znoszą kury mające własną grzędę i ściółkę. Na spacer nie mogą jednak liczyć. Jajka z cyfrą 0 (ekologiczne) i 2 (od kur “podwórkowych”) są towarem luksusowym, trudnym do zdobycia. Tymczasem wróćmy do naszych trójek, które jemy, na co dzień. Poza ewidentnym znęcaniem się nad kurami w czasie produkcji tych jajek, sposób faszerowania tych ptaków różnymi chemicznymi odżywkami powoduje, że jajka z trójką zawierają największą ilość hormonów i antybiotyków spośród wszystkich typów jaj. Mam nadzieję, że po tej lekturze nie muszę już pisać, ile wspólnego ma baranina z tureckiego kebabu z prawdziwym baranem. Jeśli już ktoś zdecyduje się na orientalne smaki, (chociaż polski kebab niewiele ma wspólnego z tradycyjną turecką potrawą o tej samej nazwie) to polecam raczej kebab z kurczaka. Oczywiście możemy trafić na kurczaka, który urósł na sterydach w ciągu kilku tygodni, w ścisku, pod dachem, a potem przeszedł obróbkę techniczną... ale z dwojga złego lepszy taki kurczak niż "baran" ze świńskiej "podłogówki". Czy więc nie można zjeść zdrowo i smacznie? Owszem, ale wymaga to nieco zachodu. Najprościej pójść do sklepu ekologicznego, ale uwaga: na rynku pełno jest oszustów imitujących certyfikowane produkty rolnictwa ekologicznego. Każdy produkt eko-, bio-, organic- musi mieć specjalny atest wydany przez jednostki certyfikujące zarejestrowane w Ministerstwie Rolnictwa i nadzorowane przez głównego inspektora, jakości towarów rolno-spożywczych oraz posiadać na etykiecie stosowne oznaczenie. Te produkty naprawdę są świetne. Tyle, że za takie zakupy zapłacimy odpowiednio drożej. Innym sposobem jest wyszukanie metodą prób i błędów swoich, w miarę możliwości sprawdzonych firm (najlepiej małych) lub - co polecam szczególnie - zaprzyjaźnienie się z zaufanymi rolnikami i kupowanie na bazarach w małych miasteczkach. Może produkty nie zawsze spełniać będą różne wydumane unijne dyrektywy, ale zjedzenie jajka od kury, która chodzi po trawie i zjada robaki, widziała słońce i siedziała na grzędzie - to w XXI wieku nie lada luksus. Robert Wit Wyrostkiewicz

Kto jest kim? Od 1 marca Polska Grupa Energetyczna ma nowego prezesa – Krzysztofa Kiliana, który należy do najbliższych doradców i przyjaciół premiera Tuska. Poprzedni szef PGE, Tomasz Zadroga, w grudniu ub.r. do odejścia został zmuszony przez ministra skarbu Mikołaja Budzanowskiego, gdyż był związany z Grzegorzem Schetyną. W ten sposób jedna z największych firm energetycznych, (która w dodatku ma budować elektrownię atomową) znalazła się pod bezpośrednią kontrolą Tuska. 54-letni Krzysztof Kilian ukończył studia mechaniczne na Politechnice Gdańskiej, po czym rozpoczął pracę w tamtejszej Stoczni “Wisła”. Jeszcze w latach 80 związał się ze środowiskiem gdańskich liberałów, którym przewodzili Jan Krzysztof Bielecki, Janusz Lewandowski i Donald Tusk. Gdy w 1991 r. ludzie KLD stworzyli rząd, Kilian został dyrektorem gabinetu ministra Lewandowskiego w resorcie przekształceń własnościowych, a potem dyrektorem gabinetu premiera Bieleckiego. Kiedy w 1992 r. liberałowie weszli do rządu Hanny Suchockiej, Kilian otrzymał tekę ministra łączności – choć nie miał wcześniej do czynienia z tą dziedziną gospodarki. Dwukrotnie ubiegał się o mandat poselski: w 1993 r. z listy KLD, która poniosła klęskę, i w 1997 r. z ramienia Unii Wolności, otrzymując jednak za mało głosów. Wycofał się, więc z aktywnej polityki i przeszedł do biznesu. W latach 1993-1997 był doradcą prezesa Banku Handlowego Cezarego Stypułkowskiego, potem został starszym doradcą ds. Polski w banku inwestycyjnym Morgan Stanley w Londynie, a w 1999 r. założył własną firmę konsultingową. Doradzał zagranicznym inwestorom przy wielkich prywatyzacjach przeprowadzanych przez rząd Buzka, w skład, którego wchodziła Unia Wolności (Kilian nadal był jej członkiem): przy zakupie Telekomunikacji Polskiej przez France Telecom oraz Banku Zachodniego WBK przez irlandzką grupę AIB. Współpracował też z firmą Prokom Software, należącą do Ryszarda Krauzego. Kilian zasiadał też w licznych radach nadzorczych, zwłaszcza spółek należących do skarbu państwa: KGHM i banku PBH (1991-1992), Poczty Polskiej (1997-2000), Polskiej Grupy Farmaceutycznej (1999-2003), Towarzystwa Funduszy Inwestycyjnych PZU (1999-2003), banku PKO BP (2000-2002). Po powstaniu Platformy Obywatelskiej Kilian pozostał “na zapleczu”, nieformalnie doradzając Tuskowi. A gdy PO przejęła władzę, w 2008 r. otrzymał stanowisko wiceprezesa spółki Polkomtel (operatora telefonii komórkowej Plus), skąd odszedł pod koniec ub.r., po jej przejęciu przez Zygmunta Solorza. Za rządów Tuska Kilian powrócił też do rady nadzorczej PKO BP i zasiadł w radzie spółki PL.2012, koordynującej przygotowania do mistrzostw Europy w piłce nożnej. Paweł Siergiejczyk

REWOLUCJA FINANSOWA POLSKA - Podstawą PAŃSTWA OBYWATELSKIEGO Państwo powinno w pewnym sensie działać, jak sprawnie funkcjonująca Spółka Akcyjna – wszystkich obywateli. A podstawowe zasady sprawnego funkcjonowania spółki to:

- kontrola nad całym majątkiem spółki – sprawne zarządzanie tym majątkiem w interesie wszystkich akcjonariuszy. Majątek jest podstawą funkcjonowania spółki.

- kontrola przychodów i kosztów, (pierwsze muszą przewyższać drugie a nie odwrotnie) – czyli muszą być utrzymane, przez cały czas - właściwe proporcje operacyjne działalności.

- władze spółki muszą działać w interesie wszystkich akcjonariuszy, wypłacać dywidendę w zależności i w proporcji do wysokości akcjonariatu.

- Spółka musi działać zgodnie z kodeksem handlowym. W przypadku Państwa SA – jest to Konstytucja RP

spółka musi miećokreśloną i uzgodnioną z akcjonariuszami misję swej działalności.

Porównywanie Polski do Spółki Akcyjnej wszystkich Polaków to wielkie uproszczenie, jednak zasady funkcjonowania są podobne. Obie struktury, muszą być wypłacalne, przez cały czas prowadzenia działalności - pokrywać wszystkie zobowiązania – z możliwych przychodów: produkcji, usług i innych wpływów – (np. podatków) oraz efektywnego zarządzania majątkiem, wszystkimi aktywami. Inaczej grozi niewypłacalność albo długoterminowe uzależnienie się od wierzycieli. Konsekwencją złego zarządzania SA jest bankructwo lub całkowita utrata własności, (co w przypadku Państwa SA – oznacza utratę suwerenności). Napoleon kiedyś powiedział: „Każdego kwatermistrza, każdej armii, po kilku latach działania, można spokojnie, bez wyroku, wsadzić do więzienia. Szkoda czasu i pieniędzy na proces sądowy. Obecnie wiadomo – każdego ministra finansów czy też prywatyzacji można, bez większych obaw o pomyłkę czy niesprawiedliwość – potraktować tak samo- więzieniem. Gdyby kontrolerzy finansowi wielkich spółek akcyjnych działali podobnie do ministrów finansów większości krajów UE, USA – z największym prawdopodobieństwem, dostaliby dożywocie po kilku latach funkcjonowania.Przecież: manipulacja kosztami, przychodami i majątkiem spółki – to zwyczajne, pospolite, karane więzieniem oszustwa. W Polskim przypadku Państwa SA -ministrowie finansów zajmują się zwykłymi fałszerstwami. Drukiem pieniędzy bez pokrycia. Pożyczają, podejmują zobowiązania bez możliwości spłaty długów - wiedząc doskonale, że ich rozmaite obligacje, zobowiązania są NIESPŁACALNE. Następnie nasi Ministrowie świadomie - biorą nowe kredyty – na spłatę starych. Działając zbiorowo, (czasem na zlecenie różnych obcych interesów) - nie ponoszą w dodatku żadnej odpowiedzialności – za swoją antypolską, zdradziecką działalność. Odpowiedzialność spada na społeczeństwo, strudzonych emerytów i przyszłe pokolenia. Podstawowe elementy Polskiej Rewolucji Finansowej – Rzeczy konieczne do realizacji.

1. Nacjonalizacja Banków Komercyjnych (oczywiście Polskich) – pod kontrolą NBP/KNF.

2. „Unarodowienie” NBP – który jest narodowy, prawdę mówiąc tylko z nazwy.

Wyłącznie Państwo, poprzez NBP ma możliwości emisji/kreowania pieniądza– zgodnie z Konstytucją RP(Art. 227, pkt.1) „Bez-odsetkowe” kredyty w Bankach NBP.

3. Banki Komercyjne bez możliwości emisji pieniądza elektronicznego– kredytowego.

4. Przyznanie pełnego statutu banków SKOK i np. Bankom Spółdzielczym.

5. Kompleksowa reforma ZUS, zwłaszcza całego systemu zabezpieczenia emerytalnego.

- Emerytury i renty w najniższym progu kwotowym, poniżej 975zł miesięcznie – całkowicie zwolnione z podatku dochodowego. Koszty obsługi tych świadczeń niemal równoważą ich wielkość. Efekt ekonomiczny zerowy.

- Wprowadzenie ”kart kredytowych” dla emerytów, rencistów – do wysokości należnych świadczeń – w miejsce wypłat gotówkowych? Zbyt wysokie koszty obsługi.

Docelowo likwidacja ZUS–otwarcie rynku dobrowolnych ubezpieczeń emerytalnych

6. Likwidacja OFE. Przekazanie środków – funduszom emerytalnym Państwa. Istniejący system OFE to jeden wielki przekręt finansowy – na niekorzyść finansów Państwa i emerytów teraz i w przyszłości.

7. Kompleksowa Reforma podatkowa:

- całkowita reforma systemu kolekcji podatków. Likwidacja Urzędów Skarbowych.

- likwidacja podatku dochodowego PIT a w jego miejsce – podatek konsumpcyjny, pobierany w momencie transakcji zakupu towaru, usługi:

- eliminacja zwolnień podatkowych (inwestycyjnych) - dla dużych firm.

- podatek obrotowy dla firm o dużych obrotach - (Banki, Sieci Handlowe) 

- podatek dochodowy (liniowy) dla firm rodzinnych i o niskich obrotach.?

8. Kreowanie masowych robót publicznych – dróg, transportu, infrastruktury, budownictwa na wielką skalę, w celu całkowitej eliminacji bezrobocia – finansowanych i płaconych obligacjami Skarbu Państwa. (Interwencjonizm Państwowy, jak np. Plan Marshalla) – zgodnie z Konstytucją RP – Art. 75.

Konstytucja PR mówi: „Władze publiczne prowadzą politykę sprzyjającą zaspokojeniu potrzeb mieszkaniowych obywateli, w szczególności przeciwdziałają bezdomności, wspierają rozwój budownictwa socjalnego, popierając działania obywateli do uzyskania własnego mieszkania”Ziemia, na której znajduje się Państwo, jest własnością Polaków – własnością społeczną i prywatną. Prawo to jest/może być realizowane, jako prawo każdego obywatela do posiadania działki na cele mieszkaniowe.

PROPOZYCJA: Każda rodzina lub małżeństwo nieposiadające własnego gospodarstwa rolnego, działki budowlanej, ani udziału w gruncie, na którym posiada mieszkanie – otrzyma od Skarbu Państwa, BEZPŁATNIE, działkę o pow. 600-1200m2 – w zależności od lokalnych warunków. Państwo wybuduje, lub udzieli bez-odsetkowego kredytu na budowę domu, mieszkania. Propozycja wymaga społecznej akceptacji takiego rozwiązania (np. referendum), – ale jest to realizacja naturalnego prawa wszystkich obywateli, wynikającego z Konstytucji oraz ustawowej społecznej własności dóbr narodowych. Państwo Polskie, potrzebuje REWOLUCJI FINANSOWEJ jak wody i powietrza – jako absolutnej podstawy do gruntownej odbudowy Państwa Obywatelskiego. Zarówno w ścisłej kontroli kosztów i przychodów jak i zakresie zarządzania aktywami i majątkiem oraz polityki fiskalnej - zarządzania pieniądzem, instrumentami finansowymi. To z kolei umożliwi Spółce Akcyjnej wszystkich Polaków na zagwarantowanie i zapewnienie wszystkim obywatelom minimum egzystencji a więc i przede wszystkim pracy i mieszkania. Jeżeli Rewolucja Finansowa nie będzie przeprowadzona natychmiast Nasz Kraj zbankrutuje, a następnie utraci suwerenność. Prędzej czy później. Ryszard Opara

Generał zmiennym jest Generał Waldemar Skrzypczak prowadzi własny blog. Zaglądam tam od czasu do czasu. W ubiegłym roku przeczytałem:

Klęska polskiej armii Co oznacza słowo klęska dla wojskowego? To, czego żaden z nich nigdy by nie chciał doświadczyć. Wystarczy poczytać kilka książek z historii wojskowości. Tymczasem klęska nie jest obca naszemu Ministerstwu Obrony Narodowej. Co to jest profesjonalizacja? Zagadka. To, co mówi MON, różni się od tego, co mówi i myśli wojsko. Odpowiedzi monowskich tub to przejaw służalczość, pozbawionej merytoryki, tworzonej z pominięciem opinii wojska. Bo kto ją bada? Za PRL często badano nastroje w armii, teraz nie ma takiego zwyczaju, gdyż decydenci uwierzyli w swoją nieomylność. A to ślepa uliczka… I całe szczęście (w nieszczęściu). Bo następcy, można mieć nadzieję, wymiotą to towarzystwo, pomni tej „profesjonalnej” klęski. Nie wyliczam wszystkich przegranych bitew. To zostawiam historykom. Natomiast warto zauważyć, skąd bierze się rzesza „młodych emerytów wojskowych”. To popularne hasło przy knuciu w sprawie emerytur mundurowych. Odpowiedz jest prosta. Z rzekomej profesjonalizacji. Z likwidacji wielu jednostek. Z ciągłej restrukturyzacji. Z ciągłego procesu obniżania etatów, z ciągłego poniewierania kadrą pomiędzy odległymi garnizonami. Z ciągłego braku stabilności. Z ciągłego braku poczucia bezpieczeństwa dla rodzin. Z ciągłego braku poczucia troski o żołnierza. Młodzi ludzie widzą, co robi się z kontraktowymi, więc stracili zaufanie do MON.

Ktoś nad tym panuje? Na pewno nie szef Departamentu Kadr MON. Zatem kto? Ma on na imię Chaos. Choć ów urodził się w Sztabie Generalnym WP już w 2001 roku. Dlaczego? Przecież tzw. ustawa pragmatyczna „uleczyła wszystkie bolączki” armii - w opinii SG WP. To wymaga odrębnego badania. Są autorzy (winni), znani z nazwiska. A co ciekawe, wtedy byli decydentami ci, którzy o profesjonalizacji wyrażali się jak najgorzej. Chociażby gen. Cz. P. - jej pierwszy wówczas wróg. Reszta, w tym i ja, milczeliśmy. Dotkliwa klęska... Dla nas wojskowych, byłych też, ważna jest zdolność bojowa polskich jednostek. A ta, poprzez dokonania „profesjonalizacji”, rysuje się w jak najczarniejszych kolorach. Po prostu, WP nie ma takiej zdolności. Bo średnio wykształcony oficer lub podoficer wie, że działonowego czołgu PT-91 nie wyszkoli się w ramach NSR. A obsługę wozu dowodzenia? Na to trzeba, co najmniej roku intensywnego szkolenia w wymaganych tzw. ogniem reżimach i szkoleniach w centrach. Kto o tym pamięta? Wiem, kto. Ci, którzy przeżyli letnie i zimowe poligony. Nie za biurkiem, ale w polu. Jedząc posiłek z żołnierskiego kotła, z menażki, nie z porcelany. Młodzi żołnierze odchodzą z armii, mimo że nie uzyskali praw emerytalnych. Bo armia ich zlekceważyła. Za sprawą wojskowych polityków stają się przeciwnikami wojska. Armia, choć kochana przez naród, jest niszczona za sprawą polityków-pacyfistów, nienawidzących wszystkiego, co kojarzy się z mundurem. Czy to działanie zamierzone? Teraz wiem, że tak.. Jak najbardziej racja. Ale oto autor powyższego wpisu:

„Od 8 września 2011 pełni funkcję doradcy ministra obrony narodowej Tomasza Siemoniaka". Było, więc tak i coś się zmieniło:

Wojskowa czasoprzestrzeń Kolokwialnie, po żołniersku, definiuje się ją, jako przestrzeń dzielącą czas na wykonanie zadania od ósmej do…płotu. Jednak jest i inna definicja, która mówi oczywiście o czasie na realizację zadania, ale też określa przestrzeń tej realizacji. Przestrzeń to miejsce, jakie trzeba wypełnić między innymi nową techniką wojskową, oparta na najnowszych technologiach. Przestrzeń to stara technika, która kwalifikuje się tylko do recyklingu, a nie do garażu na zapas wojenny. Mimo zdecydowanej woli tych, co na wojsko finanse wydzielają, wielu wojskowych, wierząc w swoją nieomylność i odwieczną bezkarność, środki te skutecznie marnuje. Idzie o - na przestrzeni ostatnich czterech lat - ok.4 miliardy! I nie jest to do końca winą tych, którzy odpowiadają za zakupy, a bardziej tych, którzy generują archaiczne lub nieosiągalne wymagania, nazywając to szumnie programowaniem. Przerażająca jest ich liczba. I porażające świadectwo ich niekompetencji. Środki podatnika topione są tak od wielu lat w bzdurne modernizacje, a zdolności armii ulegają degradacji. Brak wizji programowej i doraźne zakupy sparaliżowały jasność widzenia przyszłości armii. Kto lub co jest temu winne? Na pewno pęd do stanowisk za wszelką cenę. Wybitni w niekompetencji i w służalczości poświęcą wszystko i wszystkich, aby dojść do stanowisk i godności. I nieważne jest, że pomijają w „cudowny” sposób kolejne szczeble kariery wojskowej. Nie dowodzą brygadą, dywizją, nie przechodzą inspekcji, ćwiczeń brygadowych i dywizyjnych z wojskami. Dlaczego? Boby temu nie podołali. Wojsko by w tej walce wygubili. Mają, więc inne sposoby na karierę. Zrobią wszystko, o czym tylko przełożony pomyśli. Zniszczą każdego, o którym przełożony pomyśli, że ma potknięcia. A trudno mieć potknięcia w sztabach. I na pewno w chwili próby ci „wspaniali” pierwsi opuszczą swoje wojska. Historia to potwierdziła w roku 1939. Polecam uwadze „Zeszyty Historyczne” wydane przez Instytut Literacki w Paryżu, w 1990 r. Wtedy ważne były defilady, a rozbudowa armii i jej przygotowanie do wojny spadało na barki młodych dowódców. Przecież teraz jest podobnie. Przykład? Proszę bardzo, pierwszy z brzegu.

Jaki mamy system mobilizacji? Bo to, co zostało z poprzedniego, to nieszczęsne resztki na papierze. Klęska NSR (Narodowych Sił Rezerwowych), polityka kadrowa... Zasłanianie się tajemnicą w tym przypadku świadczy o nieróbstwie. I nie obwiniajmy o wszystko polityków, bo to wojskowi im meldują i podpowiadają. Przedtem Skrzypczak uważał: „Armia, choć kochana przez naród, jest niszczona za sprawą polityków-pacyfistów, nienawidzących wszystkiego, co kojarzy się z mundurem. Czy to działanie zamierzone? Teraz wiem, że tak..” Zaczął doradzać Siemoniakowi i powiada: „Mimo zdecydowanej woli tych, co na wojsko finanse wydzielają, wielu wojskowych, wierząc w swoją nieomylność i odwieczną bezkarność, środki te skutecznie marnuje.”. Dlatego „nie obwiniajmy o wszystko polityków, bo to wojskowi im meldują i podpowiadają.” Czyli to jednak trepysą winne, a nie jacyś politycy-pacyfiści. Gen. Skrzypczak najwyraźniej wie „teraz” coś innego, niż wiedział w czerwcu ubiegłego roku. I pomyśleć, że nie dawno było tak. Powiada się, że kobieta jest zmienną, ale żeby generał! Co do wskazanych „Zeszytów Historycznych". Skrzypczakowi chodzi o tekst gen. Izydora Modelskiego, który przy gen. Sikorskim kierował „komisją do spraw zbadania przyczyn klęski wrześniowej”. We wstępie do książki " Generał Wacław Stachiewicz. Wspomnienie" Warszawa 2004” czytamy:, „(...) Ale najbardziej bolesna dla gen. Stachiewicza była fala nieuzasadnionych zarzutów i oskarżeń napływających z Paryża i skierowana przeciwko Naczelnemu Dowództwu i Sztabowi Głównemu, zarzucając im nieodpowiednie przygotowanie wojska do wojny, nieodpowiedni plan obrony itd. Inspiratorami tych fałszywych oskarżeń byli w pierwszym rzędzie prof. Stanisław Kot, przyjaciel Sikorskiego i cywilny "zły duch" nowego rządu polskiego, znany intrygant, który chorobliwie nie znosił piłsudczyków, oraz płk. Izydor Modelski, swego czasu wyrzucony z Wojska Polskiego przez Piłsudskiego. Celem ich było całkowite zdyskredytowanie całego dorobku 20 lat niepodległości. Temu celu poświęcili olbrzymią większość swego czasu.” Kiedy Sikorski rozważał, co Modelski mógłby robić w rządzie, usłyszał na jego temat taką opinię od gen. Kukiela: „O jego pracy w MSWojsk w jakimkolwiek zakresie mowy nie ma. W jednej chwili wróciłaby atmosfera zatruta oszczerstwem, szpiclostwem, denuncjacją, intrygą”. W 1945 r. Modelski powrócił do Polski. Awansowany na generała dywizji przez Bieruta, jako szef "misji specjalnej" w Londynie namawiał żołnierzy PSZ do powrotu do kraju. Następnie był attache wojskowym w Waszyngtonie. Wezwany w 1948 r. do Warszawy odmówił powrotu. Skazany zaocznie na 10 lat więzienia osiedlił się w Stanach Zjednoczonych i tam zmarł. Modelski w 1940 r. napisał dla gen. Sikorskiego raport pt. "Wojskowe przyczyny klęski wrześniowej". Po latach ten tekst został opublikowany w „Zeszytach Historycznych”. Materiał, na który powołuje się Skrzypczak to „urobek” z czasów, gdy Modelski poszukiwał winnych klęski wrześniowej wśród polskich wojskowych. SzeremietiewSamobójstwo supermocarstwa Czy Stany Zjednoczone przetrwają do roku 2025? Pytanie brzmi tak nieprawdopodobnie, jak to, które za komuny zadał sowiecki dysydent Almarik – „Czy ZSRR przetrwa rok 1984?”. Almarik wskazał siły odśrodkowe w komunistycznym imperium. Wieszcząc upadek, pomylił się tylko o kilka lat. Ameryce też grozi upadek w krótkim czasie. Tak mówi Patrick Buchanan w książce „Samobójstwo supermocarstwa”. Został za to usunięty z pozycji komentatora w sieci kablowej MSNBC, gdzie pracował od 10 lat. Prezes stacji wyjaśnił, że na takie poglądy nie ma miejsca w narodowej debacie, ponieważ dzielą i pasują do Ameryki lat 40. a nie do XXI wieku. Patrick Buchanan to krzyżowiec. Od kilkudziesięciu jest konserwatywnym publicystą. Dwa razy ubiegał się o nominację republikanów w wyborach prezydenckich. Ten irlandzki katolik z pochodzenia, amerykański patriota z przekonania, zapowiada Ameryce klęskę, jeśli się nie cofnie ze złej drogi. Cóż takiego strasznego Buchanan powiedział tym razem? Mniej więcej to samo, co mówią konserwatyści w Polsce, też spychani na margines. Którzy także „dzielą”, ostrzegając, że jeśli nie postawi się tamy pewnym prądom, to zniosą nasze państwo z mapy. Jak wygląda samobójstwo w wypadku Ameryki? To odejście od chrześcijaństwa. „Śmierć Boga wysadziła w powietrze nasze przyzwoite i obywatelskie społeczeństwo… cykl jest nieuchronny: kiedy umiera wiara, wtedy umiera kultura, umiera cywilizacja i umierają ludzie”. Moralność i obyczaj tracą oparcie w religii; nie ma granic dla egoistycznej wygody. Biała Ameryka umiera, gdyż kobiety nie chcą rodzić, aborcja stała się prawem obywatelskim. Upada rodzina, 41 procent dzieci przychodzi na świat poza małżeństwem. Gdyby nie masowa imigracja z Trzeciego Świata, to malałaby liczba ludności. Co prowadzi do drugiej przyczyny upadku USA: porzucenia idei narodu. Naród to są „ludzie o wspólnym pochodzeniu, kulturze i języku, modlący się do tego samego Boga, czczący tych samych bohaterów, którzy cenią tę samą historię, obchodzą te same święta i mają taką samą muzykę, poezję, sztukę i literaturę”. Ten ideał zastąpiła wielokulturowość. Mieszkańcy kraju zamykają się w osobnych, własnych grupach, obojętniejąc na dobro wspólne. Za 30 lat biali staną się mniejszością. Lament Buchanana nad tą „trzecioświatyzacją” jest największą obrazą dla liberalnej elity mediów, akademii i polityki. Dlaczego? Zatrzymanie „trzecioświatyzacji” wymagałoby przemocy wobec 12 milionów nielegalnych imigrantów, żeby ich wysiedlić. I przemocy wobec ich rzeczników w elitach, żeby stłumić propagandę współczucia i opór. Elity boją się jednolitego narodu i nienawidzą chrześcijaństwa. Brzmi to dość znajomo także z Polski. Naród producentów stał się narodem konsumentów. Na wolnym handlu głównie korzystają ci, co płacą niskie ceny w sklepach. Ale mają na zakupy coraz mniej pieniędzy. Zniesienie ceł spowodowało przenoszenie dobrze płatnych miejsc pracy do Trzeciego Świata, gdzie płace są niskie i nie ma drogiej ochrony środowiska. Amerykanie zadłużyli się po uszy u Chińczyków, aby kupować towary, które kiedyś produkowali sami. Tak największy wierzyciel świata został największym dłużnikiem. Słynący z zaradności Amerykanie stają się narodem na zasiłkach. To, co miało być doraźną pomocą, jest stylem życia. Wewnątrz dzielnej Ameryki powstał kraj wielkości Hiszpanii, zamieszkany przez ludzi uzależnionych od socjalu, jak od narkotyku. Tylko trzy bogate państwa świata wyprzedają USA rozmiarami pomocy socjalnej. Pogrążycielami Stanów Zjednoczonych są ostatni prezydenci: Bill Clinton, George Bush oraz Barack Obama. Clinton otworzył kraj na rynek globalny i zniósł bankom ograniczenia, co pozwoliło im na zbyt ryzykowne operacje. Bush forsował za łatwe pożyczki na domy dla biedaków, co spowodowało kryzys finansowy 2008 i wydał zbędną wojnę Irakowi za bilion dolarów. Natomiast Obama do kolosalnych długów po Bushu dodaje nowe kolosalne długi na pobudzanie gospodarki, popiera małżeństwa gejów i aborcję. W trójcy mało świętej najgorszy jest Bush, z powodu wojen. Ameryka powinna wycofać się ze świata i skupić na wewnętrznej odbudowie. Patrick Buchanan ma rację, pisząc o kiepskim stanie Stanów Zjednoczonych, gruba księga jest dobrze udokumentowana. Jego oceny przypominają poglądy wybitnych intelektualistów, jak Charles Murray czy nieżyjący Samuel Huntington. Też znienawidzonych za to, że mówią niewygodną prawdę. Jednak Buchanan jest takim reakcjonistą, że aż palce lizać. Drugi sobór watykański uważa za szkodliwy dla Kościoła. Do Jana Pawła II ma żal, że nie cofnął reform. Jego zdaniem całe zło bierze się z zaniku wiary, ale tak o tym pisze, jakby można było wierzyć siłą woli, czy rozumnego wyboru, zamiast przymusu albo objawienia. Może Ameryka wyczerpała się duchowo, jak stara Europa Zachodnia i odnowa nadejdzie z krajów zapóźnionych? „Ex Oriente lux”, światło bije ze wschodu. Są nawet pretendenci: w islamie, prawosławiu i… w Polsce. Krzysztof Kłopotowski

Polskie państwo żeruje na słabszych Przy okazji ostatniej katastrofy kolejowej powrócił temat polskiej bylejakości. Jak pan ocenia stan polskiego państwa? – Państwo polskie jest w bardzo złym stanie. III Rzeczpospolita była od początku źle zaprogramowana. Ona nie była stworzona na miarę naszych oczekiwań i potrzeb, nie była tworzona na wzór nowoczesnej demokracji i systemu rynkowego. To był przerabiany i poprawiany PRL. I to jest fundament wszystkich błędów – myśmy się nie odcięli od PRL-u, tylko go przebudowujemy, uzupełniamy, zmieniamy. Czas płynie, ten patchwork jakoś się rozrasta i funkcjonuje, ale państwo nie działa tak jak powinno.

Dlaczego się to nie zmienia? – Bo taki stan rzeczy spełnia oczekiwania wielu wpływowych grup. Słabe państwo jest opresyjne dla słabych, ale jest wygodnym, żerowiskiem dla silnych, którzy na tym korzystają. Pomysł na IV Rzeczpospolitą polega na tym, żeby zasadniczo zreformować państwo. Władza jest w Polsce bardzo rozproszona – to jest duży kapitał, media, wpływowe korporacje. Otóż to te wpływowe grupy, które rządzą dziś w Polsce przedstawiają tę ideę IV RP jako zamach na wolność. Bo oni mają się w Polsce dobrze. Ale to jest mniejszość. Dlatego państwo niedomaga, źle funkcjonuje. Wymaga reform, ale Platforma Obywatelska i Donald Tusk stali się reprezentantem establishmentu III RP. Tusk wspólnie z tymi grupami walczył z próbą reformy, której dokonywał rząd PiS, a potem uznał, że reformować nie warto, że mu się to nie opłaca. Dlatego trzyma z opiniotwórczymi ośrodkami, które kiedy uznają, że Tusk się  skończył, stworzą jakąś alternatywną opozycję w rodzaju Palikota czy SLD, które przecież prawdziwą opozycją nie są.

Ale na przykład na usprawnieniu i ograniczeniu administracji wykładały się chyba wszystkie rządy. Więc może problem jest głębszy niż tylko, kto jest u władzy? – Tak, tak, biedny Tusk zawsze chce, ale coś mu nie wychodzi. Tylko, że Polski nie stać na premiera, któremu nic nie wychodzi. Miał zmniejszyć zatrudnienie w administracji, a za czasów rządów PO kadra urzędnicza wzrosła o 70 tysięcy osób. Premier nad tym ubolewa i przychyla się do krytyki tego stanu rzeczy – przecież to groteska.
Zastanawiam się jednak, czy gdyby u władzy była nie PO, to Polska na pewno wyglądałaby lepiej? – Zależy, kto by rządził. Jeśli SLD i Palikot, to wiele by się nie różniła, mogłoby być jeszcze gorzej. Ale jeżeli doszliby do władzy prawdziwi reformatorzy, to byłoby inaczej. Nie mam ochoty nikomu robić propagandy, ale oczekuję, że w normalnej sytuacji, jeśli władza się nie sprawdza, opozycja przejmuje stery. A w tej chwili w Polsce mamy jedną opozycję - PiS. Narzekamy na bylejakość i słusznie, narzekamy na fatalną, jakość i słusznie. Wniosek nasuwa się taki, że przyczyny takiego stanu rzeczy są strukturalne. A jeśli tak, to należy wykonać głębokie, strukturalne zmiany.  
Jaki jest mechanizm tej bylejakości? Na przykład ostatnio w przypadku afery solnej. Służby nie wykryły, że przez kilka lat w obrocie spożywczym była sól przemysłowa. Dlaczego zawodzą? – Nie potrafię wyjaśnić jak to zadziałało w tym konkretnym przypadku. Ale całe państwo jest źle zorganizowane i źle funkcjonuje, więc żadna służba nie może działać bez zarzutu. A dlaczego jest tak, że nie została rozwiązana afera węglowa, dlaczego sprawa Dochnala jakoś nie znalazła finału? Dlaczego ciągle nie wiemy, co stało za kulisami zabójstwa Olewnika? Dlaczego kłamie się nam w sprawie katastrofy smoleńskiej i nie wiemy, co się stało, choć dobrze wiemy, że odpowiedzialność przynajmniej polityczną powinien ponieść rząd? To są wszystko elementy tej samej bolączki. Jeśli nie działa np. wymiar sprawiedliwości, czy administracja, to nie mogą działać dobrze także inne dziedziny. To system naczyń połączonych.
Jaka jest recepta na to, by zacząć wprowadzać konieczne reformy? – Nigdy nie jest za późno, żeby reformować. Pierwszym krokiem powinna być jednak wymiana rządu, bo temu nic nie wychodzi.
Póki, co kilka miesięcy temu, Platforma dostała drugi raz mandat do rządzenia. – Musimy zrozumieć, że modernizacja nie polega na imitacji. Mamy przecież kapitał społeczny, kulturowy, mamy poczucie dumy, naszej tożsamości, która może dać nam impuls do większej aktywności, do działania. Ale żeby to wszystko wykorzystać, musimy zmienić model działania. Nas się stale zawstydza, wmawia się nam, że państwo narodowe to przeszłość, choć światowe tendencje wcale tego nie potwierdzają. Wmawia się nam, że Europa to jedna, wielka rodzina, harmonijnie realizująca wspólny cel. A każdy, kto ma oczy widzi, że to arena bezwzględnej walki o własne interesy. Nasz minister spraw zagranicznych jedzie do Berlina i prosi, żeby Niemcy zajęły się całą Europą. Oni oczywiście bardzo chętnie to zrobią, ale jeśli ktoś ma złudzenia, że będą traktowały Polaków lepiej, to uprzedzam, że to bardzo naiwne i infantylne myślenie. Tak wygląda nasza polityka międzynarodowa. W sprawach krajowych też nic się nie dzieje. To prawda – kraj ciągle się jeszcze rozwija, ale to zasługa tego, że Polacy są bardzo przedsiębiorczy. Ale jednocześnie zagrożenia są coraz większe – rośnie dług, który trzeba będzie kiedyś spłacić.
A dlaczego Polacy nie potrafią przełożyć zaradności na polu prywatnym na aktywność na polu publicznym? – Bo im się przeszkadza, sprawia się, że żyją w świecie fikcji, którą tworzą w ogromnej mierze media. Przecież od lat słyszymy, że to jest wspaniały rząd, że żyjemy na zielonej wyspie. A jedynym czarnym ludem jest opozycja. Nie jesteśmy normalną demokracją, bo w normalnych warunkach coś takiego nie byłoby możliwe. Media powinny się zajmować rządem, który ma władzę i wpływ na nasze życie. A zajmowanie się opozycją świadczy o tym, jak zdeformowana jest polska rzeczywistość. Polaków dezinformuje się na temat tego jak wygląda świat. Nie mówi się o ważnych sprawach, np. gospodarczych.
Może jednak nie docenia pan Polaków? – Ludzie jednak nie mają bezpośredniego kontaktu z rzeczywistością polityczną. Ona nie jest tak widoczna, jak w czasach ateńskich na agorze. Ona jest przekazywana dziś przez media. Polacy uważają, że rzeczywistość może nie jest idealna, ale mogłoby być jeszcze gorzej. Poza tym przecież ciągle się trochę poprawia. Dlatego nie widzą, że zagrożenie jest coraz większe i poważniejsze. Wracam do tego rosnącego długu, bo to bardzo groźna sprawa. Kiedy państwo miało możliwość reform, władze nie miały na nie odwagi, ani ochoty i zadłużały kraj. Przyjdzie nam za to słono zapłacić. Z Bronisławem Wildsteinem rozmawiała Anita Sobczak

Komorowski: nie miałem podstaw, aby kwestionować nominacje generalskie w BOR. "Prezydent tylko i wyłącznie podpisuje wniosek ministra" Prezydent Bronisław Komorowski podkreślił dziś, że nie miał podstaw, aby kwestionować wnioski o nominacje generalskie dla szefów BOR, w tym dla wiceszefa, któremu prokuratura przedstawiła później zarzuty w sprawie smoleńskiej. Prezydent pytany dziś na antenie w RMF FM, jak po kilkunastu miesiącach ocenia nominacje generalskie dla szefów Biura Ochrony Rządu i czy ich nie żałuje, odparł:

Dlaczego miałbym żałować? Najwyższa Izba Kontroli twierdzi, że od wielu, wielu lat i BOR, i inne służby nie dopełniały swoich obowiązków poprzez niewypełnianie procedur. Czy to oznacza, że od czasu prezydenta Kwaśniewskiego, prezydenta Kaczyńskiego nie powinno być awansów w BOR? - powiedział prezydent. Dopytywany o to, że zarzuty prokuratorskie pojawiły się wobec wiceszefa BOR, którego nominował na generała, Komorowski powiedział, że te same zarzuty, niedopełniania obowiązków albo niewypełniania procedur, można by postawić wobec wszystkich poprzednich szefów BOR, tak wynika z raportu NIK. Prezydent tylko i wyłącznie podpisuje wniosek ministra spraw wewnętrznych i administracji, albo ministra obrony narodowej w tej kwestii i to oni oceniają, czy podlegli im funkcjonariusze zasługują na awans - wyjaśnił. Ja nie miałem i nie mam żadnych podstaw do tego, aby kwestionować poglądy ministrów w tej sprawie - zaznaczył. Prezydent w czerwcu ubiegłego roku z okazji obchodów święta BOR wręczył nominacje generalskie i mianowania na I stopień oficerski. Na stopień gen. dyw. awansował szef BOR Marian Janicki, natomiast wiceszef BOR płk Paweł Bielawny awansowany został na stopień generała brygady. Ponadto 10 oficerów BOR zostało wyróżnionych za długoletnią służbę, a 47 innych zostało mianowanych na pierwszy stopień oficerski. Na początku lutego Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga przedstawiła dwa zarzuty dotyczące organizacji wizyt premiera i prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu w kwietniu 2010 r. b. wiceszefowi BOR gen. Pawłowi Bielawnemu. Pierwszy z zarzutów dotyczył niedopełnienia obowiązków, drugi poświadczenia nieprawdy w dokumentacji. Bielawny w związku z zarzutami został odwołany ze stanowiska zastępcy szefa BOR i zawieszony w czynnościach służbowych. Z kolei NIK stwierdziła, że Tu-154 nie miał prawa lecieć do Smoleńska. Zdaniem Izby, wyjazdy najważniejszych osób w państwie, korzystających z wojskowego lotnictwa transportowego, były w latach 2005-10 organizowane w sposób niegwarantujący należytego poziomu bezpieczeństwa. BOR to kilkusetosobowa jednostka podporządkowana MSW. Jego zadaniem jest ochrona prezydenta, marszałków parlamentu, premiera, ministrów stanu, obrony narodowej i spraw wewnętrznych, szefa Kancelarii Prezydenta, a także obcych delegacji. Szef MSW może też zlecić ochronę BOR innych osób "ze względu na dobro państwa". PAP

Jak nie sprzedałem aneksu "Gazecie Wyborczej... ten jawny dokument Platformy Obywatelskiej został skonfiskowany i uznany przez ABW za materiał ściśle tajny Skoro miałem sprzedać aneks Agorze, to dlaczego działania ABW nie dotknęły również tej spółki? Piotr Bączek członek Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI

”Afera marszałkowa", czyli rzekoma sprzedaż Aneksu z weryfikacji WSI spółce Agora, wydawcy "Gazety Wyborczej", i oskarżenia o korupcję podczas weryfikacji żołnierzy WSI mają wiele wymiarów. Niewątpliwie była to prowokacja wobec legalnie funkcjonującej instytucji państwowej. Jednak należy pamiętać, że w tym celu wykorzystano media, wybiórczo zbierano informacje, służby specjalne nie przeprowadziły podstawowych czynności śledczych, nie sprawdziły uzyskanych informacji, a mimo to w maju 2008 r. weszły do domów weryfikatorów. Nie podjęto żadnego śledztwa w sprawie prowokacji wobec Komisji Weryfikacyjnej, eliminowano wątki wskazujące na celowe działania, nie wyjaśniono również sprzecznych zeznań. W dodatku ABW wielokrotnie wprowadziła w błąd inne organy państwa, zapewne i ówczesnego śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Aresztowana pseudo-ekspertyza Platformy Komisja Weryfikacyjna rozpoczęła działalność w sierpniu 2006 roku. Pod kierunkiem Antoniego Macierewicza, a potem Jana Olszewskiego miała przeanalizować akta żołnierzy WSI i ocenić, czy są zgodne z prawdą. Praktycznie od samego początku jej działalność była krytykowana, jednak prawdziwą burzę wywołał pierwszy "Raport z weryfikacji WSI", który opublikował śp. prezydent Lech Kaczyński 16 lutego 2007 roku. To prawdopodobnie wtedy zapadła decyzja o przeprowadzeniu prowokacji wobec członków Komisji.

Kilka tygodni potem zespół ekspertów Platformy Obywatelskiej opublikował jawną opinię o "Raporcie". Fachowcy PO oskarżyli w niej Komisję wprost o "osłabienie bezpieczeństwa państwa". Był to zarzut bardzo poważny, sugerujący nawet zdradę stanu. Eksperci Platformy stwierdzili, bowiem: "Bez wątpienia jest to działanie nieroztropne, mogące wyrządzić szkodę bezpieczeństwu państwa (...)....jak należy wobec powyższego określić to, co zrobili członkowie KW, upubliczniając szczegóły operacji "ZEN", jak nie działaniem na szkodę podstawowych interesów i bezpieczeństwa państwa. (...) Treści upublicznione w Raporcie szkodzą bezpieczeństwu państwa oraz jego międzynarodowej pozycji (...)". Jednym z członków zespołu ekspertów PO był Krzysztof Bondaryk. Jednak prawdziwą ironią losu jest fakt, że podczas rewizji w moim domu ten jawny dokument Platformy Obywatelskiej został skonfiskowany i uznany przez ABW za materiał ściśle tajny, a następnie przez kilka miesięcy był przetrzymywany w prokuraturze! Innym rzekomo ściśle tajnym dokumentem były skany teczki Marka Belki, oficjalnie ujawnionej przez IPN w 2005 roku. Tymczasem prokuratura i służby specjalne rządu Donalda Tuska badały jawność tego materiału aż do czerwca 2010 roku! To właśnie na podstawie takich materiałów przedstawiciele władz twierdzili, że w moim domu skonfiskowano dokumenty ściśle tajne. Nie mogłem wtedy - ze względu na tajemnicę śledztwa - publicznie odpowiedzieć, gdyż naraziłbym się na zarzut ujawnienia materiału dowodowego.
Czarny rynek mediów
O przygotowaniu prowokacji świadczyły liczne wypowiedzi medialne zainteresowanych środowisk, niestety nikt z naszej strony [a któż to jest, to „nasza strona”? MD] nie traktował ich na tyle poważnie, aby udzielić członkom Komisji Weryfikacyjnej większego wsparcia. Cóż, nawet po szkodzie Polak nie jest mądry... Prawdopodobnie w tamtym czasie opracowano wstępny plan czynności, sporządzono nasze charakterystyki, rozpisano role "głównym bohaterom". Niewątpliwie rację ma redaktor Wojciech Sumliński, który samokrytycznie wyznał, że "był nabojem płk. Tobiasza", mającym zniszczyć Komisję. Faktem jest, że bez jego nierozważnych kontaktów nie byłoby możliwe przeprowadzenie prowokacji na taką skalę, by na koniec uczynić z niego jedynego "kozła ofiarnego", pomijając wiele innych wątków. Do jesiennych wyborów 2007 r. nawet media, które formalnie przedstawiały się jako obiektywne, publikowały szereg wydumanych informacji, które w rzeczywistości utrudniały pracę Komisji. Tak było np. z rewelacją "Wprost" z września 2007 r. o rzekomym znalezieniu w Cytadeli Warszawskiej teczek WSI o największych biznesmenach, które miały posłużyć do "stworzenia drugiej części raportu o likwidacji WSI". W rzeczywistości Komisja nigdy nie miała takich teczek, zaś druga część raportu w tamtym okresie jeszcze nie istniała! Nieodpowiedzialna publikacja skutecznie sparaliżowała pracę Komisji na kilka tygodni przed wyborami, zmusiła część zespołu do poszukiwania rzekomych materiałów, musiano składać dokładne raporty, odsuwając Komisję od innych prac. Takich przykładów medialnych wrzutek było więcej, niestety, czynionych także przez naszą stronę. [a któż to jest, to „nasza strona”? MD]

Wygrana w październiku 2007 r. wyborów przez Platformę umożliwiła realizację zaplanowanej prowokacji, rozpoczął się jej końcowy etap. Wykorzystano również media, w których zapanowała prawdziwa "antyweryfikacyjna furia". Szczególna rola przypadła "Dziennikowi", który już 19 listopada 2007 r. wydrukował tekścik zatytułowany "Aneks do raportu o WSI na sprzedaż". Czytamy w nim m.in.: "Gazeta ustaliła, że aneks Antoniego Macierewicza do raportu o WSI można kupić na czarnym rynku. Minister sprawiedliwości zapowiedział wyjaśnienie tej sprawy" (za: http://wiadomosci.dziennik.pl/polityka/artykuly/64041,aneks-do-raportu-o-wsi-na-sprzedaz.html

Wątek rzekomej sprzedaży aneksu wielokrotnie powracał w mediach. Charakterystyczne, że atakowaniem Komisji zajmowali się m.in. Paweł Reszka i Michał Majewski, którzy ostatnio zasłynęli specyficznym rozumieniem prawdy w artykułach o katastrofie smoleńskiej. Na łamach "Rzeczpospolitej" sugerowali np., że w kabinie samolotu był śp. gen. Andrzej Błasik, polscy piloci chcieli wylądować za wszelką cenę itd. Natomiast w sprawie weryfikacji WSI redaktor Reszka w specyficznym stylu "odwracania kota ogonem" odrzucał zarzuty o manipulację: "Prawda jest taka, że bez specjalnej przesady to raport Antoniego Macierewicza o WSI można by nazwać popłuczynami i bublem. Popłuczynami, bo afery, które w nim opisał, w dużej części przed nim, opisali już dziennikarze. Bublem, bo umieścił w nim wielu niewinnych ludzi"

http://wiadomosci.dziennik.pl/opinie/artykuly/73814,oficerowie-wsi-wystawia-macierewiczowi-pomnik.html

Prasowe doniesienia o rzekomej sprzedaży aneksu i kolejnych przestępstwach wywołały ożywioną dyskusję wśród członków Komisji. Nikt z nas nie wierzył w te brednie. Najpierw było rozbawienie, potem pukaliśmy się w głowę, a jeszcze potem głowiliśmy się: "Co jeszcze durnowaci redaktorzy wymyślą, żeby pomówić Komisję, jej szefów i całą weryfikację?". Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że kłamstwa na temat Komisji dotyczyły mnie osobiście. Tak jak tego, że ABW rozpoczęło śledztwo w sprawie sprzedaży aneksu.
Wyciszone oskarżenia o sprzedaż Po latach można bezspornie stwierdzić, że powielanie pogłosek na temat rzekomej sprzedaży aneksu świadczyło o prowokacji politycznej. I nie chodzi tylko o czasową korelację pomiędzy upublicznieniem tych pomówień a wszczęciem śledztwa przez prokuraturę. Istotne znaczenie ma również to, że przez pierwsze pół roku rzekoma sprzedaż aneksu była, o czym już się dzisiaj nie pamięta, kluczowym wątkiem tego śledztwa. Prokuratura Krajowa wszczęła śledztwo 7 grudnia 2007 r. w sprawie - jak poinformował mnie w lipcu 2008 r. prokurator generalny Zbigniew Ćwiąkalski - dwóch czynów karalnych. Po pierwsze, w sprawie powoływania się na wpływy w Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI w okresie od stycznia 2007 r. do 21 listopada 2007 r. i podjęcia się pośrednictwa w pozytywnej weryfikacji płk. Leszka Tobiasza w zamian za korzyść majątkową w wysokości 200 tys. złotych. Natomiast drugim wątkiem badanym przez Prokuraturę Krajową była kwestia "ujawnienia pracownikom spółki akcyjnej AGORA w bliżej nieustalonym miejscu i czasie, nie później niż w dniu 20 listopada 2007 r. informacji stanowiących tajemnicę państwową w postaci treści aneksu do Raportu Komisji Weryfikacyjnej WSI". Również rzekome ujawnienie aneksu było podstawą rewizji mieszkań członków Komisji. W uzasadnieniu postanowienia o przeszukaniu mojego domu Prokuratura Krajowa 12 maja 2008 r. jednoznacznie stwierdziła, że śledztwo prowadzone jest w "sprawie ujawnienia pracownikom spółki akcyjnej AGORA informacji stanowiących tajemnicę państwową w postaci treści aneksu do Raportu w sprawie działalności WSI. Zgromadzone ww. sprawie materiały wskazują na możliwość nieuprawnionego posiadania przez Piotra Bączka dokumentów lub nośników elektronicznych zawierających tajemnicę państwową, w tym aneksu do raportu dot. WSI - zarówno w miejscu zamieszkania, jak i innych zajmowanych przez niego pomieszczeniach". Według medialnych doniesień, to właśnie ja miałem sprzedać aneks spółce Agora. Zarzut o tyle absurdalny, że nie posiadałem żadnych znajomych w tej spółce, nie poszukiwałem ich, jak również nie próbowałem znaleźć pośredników do Agory. Jedyną osobą związaną z "Gazetą Wyborczą", która kontaktowała się ze mną, i to tylko telefonicznie, był redaktor Wojciech Czuchnowski. W dodatku było to w okresie, kiedy pełniłem funkcję rzecznika prasowego ministra Antoniego Macierewicza, czyli do grudnia 2006 roku. Później nie utrzymywałem z redaktorem Czuchnowskim żadnych kontaktów, podobnie jak z Wojciechem Sumlińskim i innymi dziennikarzami.

Co więcej, jakiekolwiek moje rzekome kontakty z Agorą bez trudu zostałyby ujawnione w czasie śledztwa, np. w momencie skontrolowania moich połączeń telefonicznych. Dlatego zagadką jest, dlaczego ABW analizę kontaktów telefonicznych wykonała dopiero w styczniu 2009 r., czyli 9 miesięcy po przeprowadzeniu rewizji?

W tym kontekście pojawiają się kolejne pytania. Skoro miałem sprzedać aneks Agorze, to, dlaczego działania ABW nie dotknęły również tej spółki? Dlaczego nie przeprowadzono rewizji w jej siedzibie? Dlaczego nie poddano kontroli pracowników spółki? Jest to bardzo istotna luka w śledztwie ABW, gdyż warto wskazać, że płk Aleksander L. miał powoływać się na rozmowy z dziennikarzami "Gazety Wyborczej" ("Rzeczpospolita" z 15.05.2008 r.).

Takie wybiórcze potraktowanie przez ABW osób pojawiających się w śledztwie oznacza albo nieudolność funkcjonariuszy Agencji, albo ich złą wolę lub celową dezinformację. Jest jeszcze jedno wytłumaczenie braku działań - od początku ABW zdawała sobie sprawę z absurdalności tych oskarżeń, ale postanowiono wykorzystać pomówienia do skompromitowania Komisji, procesu weryfikacji, przewodniczących Antoniego Macierewicza i Jana Olszewskiego oraz partii Jarosława Kaczyńskiego. W późniejszym okresie, kiedy m.in. okazało się, że nie posiadałem aneksu ani innych tajnych dokumentów, wątek sprzedaży aneksu został wyciszony i zmarginalizowany, tak jakby w ogóle nie istniał. Tymczasem nie był to wątek poboczny, wręcz przeciwnie - domniemane ujawnienie przeze mnie aneksu wydawcy "GW" stanowiło uzasadnienie nie tylko medialnych ataków na Komisję, ale było też fundamentem całego śledztwa.
Przychodzi oferent do marszałka Należy pamiętać, że równocześnie z kampanią prasową trwały zakulisowe rozmowy w sprawie losu Komisji i weryfikatorów. Odbywały się spotkania polityków Platformy Obywatelskiej oraz nowych szefów służb specjalnych z byłymi żołnierzami wojskowych służb specjalnych, którzy twierdzili, że posiadają dowody rzekomych przestępstw popełnionych przez weryfikatorów. Kluczową osobą był płk Leszek Tobiasz, który od kilku miesięcy systematycznie spotykał się ze swoim znajomym ze służb płk. Aleksandrem L., byłym szefem kontrwywiadu wojskowego. Pułkownik Aleksander L. przez kilkanaście miesięcy prac Komisji rozmawiał z przedsiębiorcami, dziennikarzami oraz weryfikowanymi oficerami byłych WSI. Stąd też mógł uzyskać pewną szczątkową wiedzę o jej pracach. Jako doświadczony oficer operacyjny wykorzystał tę wiedzę i powoływał się na znajomości, roztaczając przed kolejnymi osobami miraże swoich wpływów w Komisji i możliwości załatwienia problemów. Jednym z jego rozmówców był również Bronisław Komorowski, który jesienią 2007 r. objął urząd marszałka Sejmu. Według ujawnionych w mediach zeznań Komorowskiego, płk Aleksander L. w listopadzie 2007 r. spotkał się ze znajomym Komorowskiego, generałem Józefem Buczyńskim, i poprosił go o zorganizowanie spotkania z marszałkiem. Komorowski zeznał później, że został poinformowany przez Buczyńskiego, iż L. "może mieć istotne dla mnie informacje, także osobiście mnie dotyczące". Do spotkania Komorowskiego z Aleksandrem L. miało dojść około 19/20 listopada. L. twierdził, że ma dostęp do aneksu. Komorowski zainteresował się propozycją, ustalił sposób dalszego kontaktu. 21 listopada 2007 r. marszałek spotkał się w swoim biurze poselskim z płk. Tobiaszem. Ten oświadczył, że posiada dowody na "korupcyjną działalność Komisji Weryfikacyjnej", wymienił płk. Aleksandra L., Leszka Pietrzaka oraz jakiegoś pośrednika. Poinformował też Komorowskiego, że nagrał rozmowy z nimi. Komorowski zeznał, że informacje od płk. Tobiasza następnego dnia przekazał ówczesnemu ministrowi koordynatorowi Pawłowi Grasiowi, który uznał, że sprawą powinna zająć się ABW. Po kilku dniach marszałek rozmawiał o sprawie z szefem ABW Krzysztofem Bondarykiem. Według Komorowskiego, płk Tobiasz po około dwóch tygodniach stawił się "do dyspozycji ABW, która zajęła się tą sprawą". Jednak w zeznaniach uczestników tych spotkań istnieją różnice, zarówno chronologiczne, jak i merytoryczne. Według mediów, płk Tobiasz w swoich pierwszych zeznaniach nie mówił o spotkaniach z Komorowskim. Zrobił to dopiero podczas późniejszych przesłuchań. W dodatku miał zeznać - jak podawał "Nasz Dziennik" 13 października 2008 r. - że do spotkania z Komorowskim doszło w innym terminie - między 20 października a 2 listopada 2007 roku.
ABW jak CBA? Tymczasem płk Tobiasz zgłosił się - według ujawnionych przez "Gazetę Polską" zeznań Bondaryka - do ABW już 23 listopada 2007 roku. Wcześniej spotkał się z Bondarykiem w biurze Komorowskiego. Z szefem ABW przyjechało też trzech oficerów, ale zostali na zewnątrz. Komorowski poinformował Bondaryka, że jest u niego oficer, który ma dowody na korupcję w Komisji. Bondaryk przewiózł płk. Tobiasza do siedziby ABW, gdzie złożył zeznania o korupcji i sprzedaży aneksu. Następnie 27 listopada 2007 r. szef ABW zawiadomił prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. W piśmie napisał: "Uprzejmie informuję Pana Prokuratora, iż w dniu 23 listopada 2007 do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego zgłosił się ob. RP Leszek Tobiasz (...). Leszek Tobiasz stwierdził m.in., iż w styczniu 2007 otrzymał od płk rez. Aleksandra L. propozycję umożliwienia przejścia procesu weryfikacji oraz pomocy w zatrudnieniu w nowopowstałej Służbie Kontrwywiadu Wojskowego. W zamian za kwotę - początkowo za kwotę 100 tys. PLN, a następnie 200 tys. PLN. Z wypowiedzi Leszka Tobiasza wynikało, iż Aleksander L. sugerował, iż przedmiotowa kwota pieniędzy miała zostać przeznaczona na opłacenie przychylności niektórych członków Komisji Weryfikacyjnej powołanej w związku z likwidacją Wojskowych Służb Informacyjnych, a w szczególności Leszka Pietrzaka. W opisanym procederze mieli także uczestniczyć inni członkowie Komisji tj. Piotr Bączek, Sławomir Cenckiewicz i Piotr Woyciechowski". Jednocześnie w tym piśmie Bondaryk wnioskował o przekazanie sprawy rzekomej korupcji w Komisji do prowadzenia Departamentowi Ochrony Ekonomicznych Interesów Państwa ABW. W tym miejscu należy jednak zadać pytanie, czy ABW rozpoczęła śledztwo, posiadając ustawową delegację do prowadzenia takich spraw. W tamtym czasie kompetencje do śledztw w sprawach korupcyjnych posiadało Centralne Biuro Antykorupcyjne. Uprawnienia ABW do ścigania korupcji zostało wprowadzone dopiero ustawą z dnia 20 grudnia 2007 r., zaś zmiana weszła w życie 7 lutego 2008 roku.

Szef ABW nie znał składu Komisji? Powyższe pismo szefa ABW jest kolejnym dowodem na to, że służba prowadziła śledztwo przez szereg miesięcy w sposób wybiórczy, pomijając wiele faktów i zbierając dowody tak, aby obciążały członków Komisji. Dlaczego? Według zeznań płk. Tobiasza, w sprawę korupcji w Komisji zaangażowani byli następujący członkowie Komisji: Piotr Bączek, Sławomir Cenckiewicz, Piotr Woyciechowski, Leszek Pietrzak. Jednak zespół roboczy w tym składzie nigdy nie mógł istnieć - Sławomir Cenckiewicz nigdy nie był członkiem Komisji Weryfikacyjnej. Piotr Woyciechowski został zaś powołany do Komisji dopiero 8 listopada 2007 r., ale ze względu na zmianę siedziby Komisji oraz zablokowanie przez SKW kancelarii tajnej, aż do maja 2008 r. nie zasiadał w żadnym zespole przeprowadzającym wysłuchania. Dlatego płk Tobiasz nie mógł być weryfikowany przez powyższy zespół, zresztą nigdy nie został on wysłuchany przez Komisję. Jednak pytania o taki właśnie zespół weryfikujący zadawano mi w prokuraturze jeszcze w maju 2008 r., tak jakby prokuratorzy nie znali publicznie dostępnego składu Komisji. Oznacza to, że ABW aż do maja 2008 r. nie sprawdziła zeznań płk. Tobiasza. Niewątpliwie było to rażące niedopełnienie obowiązków przez ABW, zwłaszcza, że w marcu 2008 r. Centrum Informacyjne Rządu upubliczniło listę członków Komisji. Nie można wykluczyć, że błędy śledczych mogły być celowe. Mogło to być działanie tendencyjne, ukierunkowane na skompromitowanie Komisji i procesu weryfikacji WSI.
Prezydent wprowadzony w błąd? W tym kontekście warto pamiętać, że ABW informowała o śledztwie innych ministrów oraz prezydenta RP. W pierwszym roku rządów Tuska było to najważniejsze śledztwo, którym wszyscy się interesowali, miało udowodnić "przestępcze oblicze" poprzedniej ekipy. Należy zadać kolejne pytanie: Jakie informacje ABW przekazała śp. prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu? O wynikach śledztwa w sprawie "możliwości popełnienia przestępstwa w związku z pracami Komisji Weryfikacyjnej" Agencja informowała głowę państwa - 29 lutego, 7 marca, 20 marca oraz 22 sierpnia 2008 roku. Można domniemywać, że ABW przesłała prezydentowi Kaczyńskiemu informacje zbliżone do tych, które posiadała prokuratura, zajmująca się rzekomą sprzedażą aneksu i łapówką za weryfikację. Oznacza to, że doszło do ewidentnego wprowadzenia w błąd prezydenta RP. ABW prowadziła, bowiem już od kilku miesięcy śledztwo w sprawie rzekomej korupcji w Komisji Weryfikacyjnej i w dalszym ciągu opierała swoje działania głównie na relacjach płk. Tobiasza. Dlatego operując kłamliwymi i niesprawdzonymi pomówieniami na temat prac Komisji, dezinformowała inne instytucje państwowe - m.in. prokuraturę, ministrów oraz samego prezydenta RP.

Każda z tych bulwersujących spraw jest oddzielną aferą i w normalnym kraju doprowadziłaby do dymisji osoby na najwyższych stanowiskach. Pod rządami Tuska nic takiego nie miało miejsca. Nawet prokuratura apelacyjna w akcie oskarżenia stwierdziła, że nie jest wykluczone, iż celem była "chęć skompromitowania pracy Komisji Weryfikacyjnej". Jednak nie znalazło to żadnego oparcia w merytorycznych działaniach i decyzjach prokuratury apelacyjnej, która nie wszczęła żadnego śledztwa w tej sprawie. Piotr Bączek

Rząd Tuska kocha Moskwę i już

1. Wczoraj w Sejmie odbyła się debata na temat projektu ustawy o ratyfikacji umowy pomiędzy rządem Rzeczpospolitej Polskiej, a rządem Federacji Rosyjskiej o zasadach małego ruchu granicznego podpisanej w Moskwie w dniu 14 grudnia 2011 roku. Chodzi o ruch bezwizowy pomiędzy okręgiem Kaliningradzkim, a częścią województw Pomorskiego i Warmińsko - Mazurskiego. Z tego pierwszego do umowy zostały zakwalifikowane Sopot, Gdańsk i Gdynia i 4 powiaty, z tego drugiego Elbląg i Olsztyn i 11 powiatów. Zgodnie z prawem europejskim mały ruch bezwizowy obejmuje pas do 30 km, a maksymalnie do 50 km po obu stronach granicy. W tej sprawie jednak uczyniono wyjątek w małym ruchu granicznym, bo okręg Kaliningradzki od granicy północnej do południowej to 108 km, a od granicy wschodniej do zachodniej to aż 205 km. O to rozszerzenie małego ruchu bezwizowego na cały okręg Kaliningradzki, starała się nie tylko Polska, a tę ideę bardzo silnie wsparły Niemcy, które zdecydowały się nawet osłabić sprzeciw Litwy w tej sprawie zobowiązując się do finansowego wsparcia budowy elektrowni jądrowej w litewskim Ignalinie.

2. Żeby było jasne Polsce powinno zależeć na dobrych relacjach z Rosją, ale ten kraj w sposób bezwzględny, realizuje swoje ekonomiczne i polityczne interesy w kontaktach z naszym krajem i wcale tego nie ukrywa. Jeżeli ograniczymy się tylko do spraw gospodarczych to wymownymi przykładami takiego bezwzględnego realizowania swoich interesów przez Moskwę jest Gazociąg Północny, kontrakt gazowy w wyniku, którego kupujemy od Rosjan gaz po najwyższych cenach w Europie, a także odcięcie decyzją polityczną wicepremiera rosyjskiego rządu Sieczyna, dostaw ropy naftowej ropociągiem do rafinerii Lotosu w Możejkach. Mimo takiej postawy Rosjan, Polska zafundowała im prezent w postaci ruchu bezwizowego z okręgiem Kaliningradzkim, dający 1 milionowi jego mieszkańców swobodny dostęp do terytorium Unii Europejskiej.

3. W czasie debaty projekt bez zastrzeżeń poparły kluby koalicji Platformy i PSL-u ale także SLD i Ruch Palikota. Poważne wątpliwości zgłosił tylko klub Prawa i Sprawiedliwości, a także klub Solidarnej Polski. Zabierałem głos w tej debacie i mimo tego, że projekt popierają samorządy, które po polskiej stronie ten ruch bezwizowy obejmuje, licząc na masowe przyjazdy na zakupy do Polski mieszkańców regionu Kaliningradzkiego, zgłosiłem dwa poważne zastrzeżenia do tej umowy. Pierwsze to nierównoważność tej umowy, my otwieramy Rosji, swoiste okno na Europę, od Rosji nie otrzymujemy nic w zamian. Żadne nasze interesy gospodarcze przy tej okazji nie zostały nawet Rosjanom zasygnalizowane. Drugie to poważna przestępczość na terenie tego obwodu w dużej części wręcz mafijna. Według danych prezentowanych w regionalnej Dumie na 10 tysięcy mieszkańców w tym okręgu mamy do czynienia z blisko 300 przestępstwami (to wskaźnik nienotowany w cywilizowanej Europie). Ponad 60% instytucji publicznych jest opanowanych wręcz przez mafię, podobnie 80% tamtejszych banków, wreszcie ponad 50% przedsiębiorstw także kontrolują grupy przestępcze. Pojawia się w związku z tym poważne niebezpieczeństwo czy tym ruchem bezwizowym nie spowodujemy dużego importu przestępczości na terytorium naszego kraju i to przestępczości o charakterze mafijnym.

4. Niestety obecni na debacie wiceministrowie z resortu spraw wewnętrznych i spraw zagranicznych, takich niebezpieczeństw nie widzą, a umowę o ruchu bezwizowym, uważają za wielki sukces naszego kraju. Nie zastanawia ich nawet ogromne zaangażowanie Niemiec w to przedsięwzięcie, choć ten kraj, jako żywo nie powinien mieć interesu w tej sprawie. A tu okazuje się, że nie tylko wytargował w UE dla tej umowy, wyraźne odstępstwo od unijnych reguł małego ruchu bezwizowego, a także, aby osłabić protesty Litwy, obiecał zaangażować duże środki finansowe w modernizację energetyki atomowej w tym kraju. Umowa o ruchu bezwizowym z Kaliningradem zostanie, więc zapewne ratyfikowana, samorządy dwóch województw będą zadowolone, tylko, jakim odbywa się to kosztem. Ale rząd Tuska kocha Moskwę i już. Zbigniew Kuźmiuk

Afera solna Była, czy nie była? – Takie pytanie zadaje sobie wielu Polaków! Złemu wrogowi daj chleba i soli. Działania w tej sprawie wszczęto na podstawie informacji zebranych przez dziennikarzy programu „Uwaga TVN”. Na trop związany z przeistaczaniem soli przemysowej na sól jadalną wpadli w związku z awarią zakładów chemicznych „Anwil” produkujący polichlorek winylu. Do jego wytwarzania potrzebny był chlor, zaś przy jego wytwarzaniu powstawała sól przemysłowa zwana solą wypadową, będacą odpadem produkcyjnym. Sól ta była wykorzystywana do zimowego utrzymywana dróg. Pół roku przerwy w produkcji polichlorku winylu wywoało dziwne perturbacje na rynku soli kuchennej szczególnie dawało się to odczuć w zakładach przetwórczych żywności używających do celów produkcyjnych soli. Dziennikarze wszczeli swoje dziennikarskie śledztwo. W pełni potwierdziło ono podejrzenia, że do zakładów przetwórczych trafaiła sól wypadowa zamiast soli kuchennej. Okazało się, że ten proceder trwa od 12 lat. Kilka zakładów kupowało tą sół i przepakowywało ją w worki. Dalej już, jako sól spożywcza trafiała do najróżniejszych zakładów przetwórstwa spożywczego. Wykorzystywały ja: serownie, piekarnie, cukiernie, masarnie, przetwórnie ryb, przetwórnie owocowo – warzywne i wiele innych zakładów. Zjadaliśmy ja niemal w każdym produkcie. Po ujawnieniu tego faktu wybuchła panika. Część konsumentów w ogóle wstrzymała się z zakupami niektórych przetworzonych produktów, ponieważ stqała się zdezorientowana i przestraszona. O szkodliwości soli wypadowej zaczęto opowiadać legendy.

Do akcji wkroczyli prokuratorzy i urzędnicy. Zakłady zajmujące sie tym procederem zostały zamkniete, a ich właścicielom postawiono zarzuty. W poniedziałek czeska izba producentów żywności ostrzegła czeskich konsumentów przed kupowaniem jedzenia z Polski ze względu na możliwą zawartość soli przemysłowej. Według niej władze Czech powinny zakazać importu żywności z Polski, jeśli Polacy nie ujawnią listy zakładów korzystających z tej soli. Czeski minister rolnictwa oświadczył, że w związku z tzw. aferą solną w Polsce, czyli wykorzystywaniem soli przemysłowej przez niektóre firmy z branży spożywczej, zwróci się do strony polskiej o ujawnienie listy tych przedsiębiorstw. Przygraniczny handel produktami spożywczymi zatrzymał się, szczeólnie na grnicy słowackiej. Sól techniczna badana w laboratoriach Państwowego Instytutu Weterynarii w Puławach (Lubelskie) nie jest groźna dla zdrowia – poinformowała rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Poznaniu Magdalena Mazur-Prus. Wielkopolski sanepid przebadał sól wypadową, którą przedsiębiorcy nielegalnie przerabiali na sól spożywczą. Przebadaliśmy 13 parametrów, wszystkie są w normie. Produkty z tą solą pozostaną w obrocie – ogłosił wczoraj Andrzej Trybusz, dyrektor Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Poznaniu. Litewska Inspekcja Żywności i Weterynarii poprosiła odpowiednie instytucje w naszym kraju, a także dostawców i importerów, o dokładną informację na ten temat i rozpoczęła kontrolę artykułów żywnościowych wwożonych na Litwę. Po otrzymaniu tych danych i przeprowadzeniu kontroli stwierdziła:

„Przetwory mięsne z Polski są bezpieczne”. Oczywiście pozostaną na litewskim rynku. W Polsce jest odmiennie Główny Inspektor Sanitarny zadecydował p wycofaniu produktów zawierających lub mogących zawierać sół wypadową. Ma być ona utylizowana. Fakt, że okazała sie ona nieszkodliwa dla zdrowia nie ma dla niego znaczenia. W jego odczuciu postępuje zgodnie z zasadą ostrozności. Zasada ta może być zastosowana w każdym przypadku zafaszowania żywności. Definicja terminu „zafałszowana żywość” zawarta jest w ustawie o bezpieczeństwie żywności i żywienia z dnia 25 sierpnia 2006 r. Zgodnie z brzmieniem pkt 45 w/w ustawy:

„środek spożywczy zafałszowany — środek spożywczy, którego skład lub inne właściwości zostały zmienione, a konsument nie został o tym poinformowany w sposób określony w art. 45 oraz w przepisach wydanych na podstawie art. 50, albo środek spożywczy, w którym zostały wprowadzone zmiany mające na celu ukrycie jego rzeczywistego składu lub innych właściwości; środek spożywczy jest środkiem spożywczym zafałszowanym, w szczególności, jeżeli:

a) dodano do niego substancje zmieniające jego skład lub obniżające jego wartość odżywczą,

b) odjęto składnik lub zmniejszono zawartość jednego lub kilku składników decydujących o wartości odżywczej lub innej właściwości środka spożywczego,

c) dokonano zabiegów, które ukryły jego rzeczywisty skład lub nadały mu wygląd środka spożywczego o należytej, jakości,

d) niezgodnie z prawdą podano jego nazwę, skład, datę lub miejsce produkcji, termin przydatności do spożycia lub datę minimalnej trwałości albo w inny sposób nieprawidłowo go oznakowano — wpływając przez te działania na bezpieczeństwo środka spożywczego”; Analiza treści tego przepisu stawia duży znak zapytania przed uznaniem produktów zawierających sól wypadową za sfałszowaną, bo nie została wypełniona przesłanka w myśl, której zmieniony jego skłąd powinien wpłynąć na bezpieczeństwo środka spożywczego. Również wątpliwości wzbudza fakt, czy zasada ostrożności może zostać w takim przypadku zastosowana. Uregulowana ona została w art. 7 ust. 1. Zgodnie z jego brzmieniem: „Jeżeli na podstawie nowych informacji lub po dokonaniu ponownej oceny dotychczasowych informacji zaistnieją dostateczne podstawy do stwierdzenia, że środek spożywczy może zagrażać zdrowiu lub życiu człowieka, pomimo spełniania wymagań zdrowotnych określonych w przepisach niniejszego działu wdrażających dyrektywy Unii Europejskiej lub w rozporządzeniach Unii Europejskiej dotyczących bezpieczeństwa żywności, to obrót takim środkiem spożywczym może być zawieszony lub ograniczony albo mogą zostać ustanowione szczególne wymagania dla takiego środka spożywczego”. Zasada ta wywodzi się wprost z przepisów unijnych. Na Litwie nie znalazła w tej sprawie zastosowania. W Polsce tak. W mojej ocenie nie przysługuje prawo do utylizacji środków żywnościowych, które zostału uznane za przydatne do konsumpcji. Obawiam się, że wydane w tej sprawie decyzje administracyjne zostaną zaskarżone i przyjdzie nam – konsumentom, zapłacić producentom odszkodowania z tego tytułu. Koszty tej domniemanej afery były już i tak bardzo duże. Największą ich grupą są skutki zakłóceń w opbrocie żywnością i obnizony na nia popyt, w szególności odbiorców zagranicznych. Drugą grupą koszów są koszty kontroli. Na stronie internetowej Głównego Inspektora Sanitarnego jest następujacy komunikat:

Blisko 10 tys. kontroli w całym kraju przeprowadziły do 12 marca br. organy Państwowej Inspekcji Sanitarnej w związku z podejrzeniem użycia soli wypadowej w produkcji żywności. Ponad 240 ton żywności, do której produkcji mogła być użyta sfałszowana sól zostało wycofana z obrotu (stan na dzień 12 marca 2012r.). W zakładach będących pod nadzorem Państwowej Inspekcji Sanitarnej wycofano również ok. 24 tony soli, co do której istnieje podejrzenie sfałszowania. Żywność ze sklepów i hurtowni wróci do producentów z zakazem ponownego wprowadzania do obrotu Producenci otrzymają decyzje administracyjne zakazujące wprowadzania do obrotu kwestionowanej żywności i obligujące ich do wycofania produktów wg. zasady ostrożności. W moim odczuciu należało wpierw pomyśleć a potem robić „aferę”. Jest oczywiste, że nie chcemy jesć produktów, do których wytworzenia użyto soli „ze śmietnika”. Jednakże nadana tej sprawie skala rozgłosu była zbyt duża. Oczekiwana decyzja o utylizacji przydatnych produktów żywnościowych jest równ9eż decyzjom nieprzemyślaną. Czy na pewno nie znajdą się chętni do skonsumowania tych produktów, skoro wiadomo, że nie zawieraja one jakichkolwiek trujących składników? Dlaczego nie pozostawiono producentom wyboru. Postawiono ich w trudnej sytuacji. Problem nie wynikł z ich winy zostali oszukani. Na pewno wielu z nich nie chciałoby tych produktów sprzedawać pod swoim logo. Być może cześć z nich zdecydowałaby się na taki krok i sprzedawała po cenach obniżonych. Mieliby wybór. W tej sprawie konstytucyjna zasada wolności zostąła już naruszona zachowaniem urzędników. A przed nami kolejna afera:

„Ponad 26 ton pochodzącego z nielegalnej produkcji i obrotu szkodliwego dla zdrowia proszku jajecznego zabezpieczono w trakcie śledztwa prowadzonego w tej sprawie przez prokuraturę w Kaliszu”. Habich

Excelentísimo Señor Ignac Hiszpania trzęsie się od skandalu w rodzinie królewskiej. JKM Jana Karola wszyscy szanują – poza Prawicą, która nie może Mu wybaczyć, że w 1981 roku nie poparł był puczu płk.Antoniego Tejero – ale przecież Prawica otwarcie nie może atakować Monarchy... A jednak skandal jest... Przyczyną skandalu – a właściwie afery – są poczynania męża infantki Krystyny, księżnej de Palma de Mallorca. Zięć króla znalazł sobie źródło zarobkowania: Jego Instytut Nóos organizował rozmaite imprezy: kongresy, bankiety – biorąc za to (bywało...) i dziesięć razy więcej, niż inne firmy. Ludzie woleli płacić – i chwalić się, że kongres organizował zięć Króla. Do tego dochodzą podejrzenia o pranie pieniędzy. Moje informacje pochodzą głównie z „POLITYKI”, która relacjonuje to obszernie – dość obłudnie ubolewając nad spadkiem prestiżu Pałacu Zarzuela i arystokracji w ogóle. Jednak „POLITYKA” - i, jak sądzę, żadne pismo w Europie poza miesięcznikami wydawanymi przez monarchistów dla szlachty – nie zauważa jednej przyczyny skandalu. Otóż ks.Ignacy Urdangarin Liebaert nie jest jakimś księciem, czy choćby szlachcicem. Jest to prosty – to znaczy: postawny – i przystojny Bask, wielokrotny reprezentant Królestwa w piłce ręcznej (chyba ze cztery medale). Wpadł w oko księżnej Krystynie – no, i został królewskim zięciem. Przyczyna jest wpuszczenie na salony człowieka spoza arystokracji. Ten wniosek d***kratom nie przechodzi przez gardło. Może by jednak wydać ostrzeżenie: arystokratki: trzymajcie się swojej sfery! Bo jeśli arystokrata bierze sobie ładną i miłą dziewczynę z ludu – to nic się nie dzieje, kobiety szybko się adaptują do wyższej klasy. Jednak mężczyźni mają twardsze kręgosłupy – i bardzo często narzucają rodzinie swoje plebejskie obyczaje. Dość powiedzieć, że ks.Ignacy wezwany przez Króla na dywanik wysłuchał reprymendy.. i nadal robił swoje. Jak teraz pozbawić Go tytułu i splendorów – gdy jest ojcem czwórki potencjalnych następców Tronu? JKM

Drodzy Komentatorzy! Ruszcie trochę mózgownicami! Jakieś zdumiewające komentarze pojawiły się po wpisie n/t perypetyj p. Ryszarda Opary w Nowej Południowej Walii. M.in. dowiedziałem się, że właśnie zdemaskowałem się ostatecznie, jako rosyjski agent. Otóż chciałbym zauważyć, że pisałem tam wyłącznie - co dwa razy podkreśliłem - o sprawie z Izbą Lekarską w Nowej Południowej Walii. Kilku Komentatorów, absolutnie przekonanych, że p. Opara jest agentem SB czy WSI (tego nie precyzowali...) wywodzili z tego wniosek, że w takim razie musi być oszustem, naciągaczem i w ogóle nieuczciwym człowiekiem. Wniosek jest mylny. Mozna być agentem - i człowiekiem uczciwym. Nawet: bardzo uczciwym. Gdyby nawet p. Opara był agentem SB czy WSI - to z tego nie wynika, by był agentem KGB. Wręcz przeciwnie: jest to mało prawdopodobne, bo KGB miała zakaz werbowania agentów SS w "demoludach" (często go łamała, co prawda). Ponadto: gdybym ja był doskonale zamaskowanym agentem wpływu Moskwy, to na pewno nie podważałbym, swojej wiarygodności broniąc kogokolwiek przed posądzeniami o bycie agentem! To wbrew wszelkim regułom konspiracji. (Z tych samych powodów agentów KGB raczej NIE widziało się w ambasadzie ZSRS!!) To tak, aby się pośmiać z tych, co wiercą dziurkę w rurociągu "Przyjaźń" by sprawdzić, w którą stronę płynie ropa...

JKM

Sprawa życia i śmierci Z ks. bp. dr. hab. prof. KUL Józefem Wróblem, kierownikiem Katedry Teologii Życia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim Jana Pawła II, rozmawia Adam Kruczek Życie ludzkie uhonorowano w Polsce świętem kościelnym i państwowym, co oznacza, że zostało uznane za jedną z najcenniejszych wartości zarówno w porządku religijnym, jak i świeckim. A jednocześnie staje się fenomenem coraz bardziej zagrożonym przez aborcję, procedurę in vitro, antykoncepcję. Na czym polega świętość życia i skąd się bierze przybierający na sile konflikt wartości, w wyniku, którego dochodzi do czynnej negacji życia? - O świętości życia można mówić w dwóch wymiarach, a mianowicie nadprzyrodzonym i naturalnym. W pierwszym przypadku na życie patrzy się z perspektywy Bożej. W Piśmie Świętym jest ono ukazane, jako szczególny dar Stwórcy. W zaistnienie każdego bez wyjątku człowieka angażuje się każdorazowo Bóg, stwarzając jego duszę. Konsekwentnie życie każdego człowieka do Niego przynależy. Nikt nie może sobie uzurpować prawa do arbitralnego decydowania o nim. W drugim przypadku zwraca się uwagę na życie, jako największą wartość będącą udziałem każdego człowieka w porządku naturalnym. Tak rozumiane życie stanowi podstawę wszystkich innych wartości i dóbr, które stają się udziałem człowieka - czy to indywidualnych, czy też społecznych. Jeżeli te stwierdzenia, same przez się zrozumiałe, potraktować z żelazną logiką, to trzeba uznać, że życie każdego człowieka stanowi taką samą wartość i konsekwentnie winno być w takiej samej mierze uszanowane. Jeżeli komuś się wydaje, że może zniszczyć życie poczętego człowieka, bo on nie ma jeszcze wykształconych narządów, to trzeba się zapytać, w imię, czego przypisuje sobie takie prawo. Czy życie nienarodzonego dziecka jest gorsze, mniej wartościowe od życia dorosłego człowieka? Jeżeli chodzi o drugą część pytania, o korzenie konfliktu wartości, który stoi u podstaw negacji życia, to odpowiedź jest złożona. Z jednej strony u podstaw tego konfliktu stoi zatracenie wrażliwości moralnej człowieka. To powolny, ale systematyczny proces, który dokonuje się w społeczeństwie negującym podstawowe wartości moralne. Jan Paweł II przestrzegał przed tym procesem, podkreślając, że "zatracenie wrażliwości na Boga prowadzi do zatracenia wrażliwości na człowieka". Także zatracenie wrażliwości na małe zło owocuje stopniowo obojętnością na coraz większe jego formy. Z drugiej strony ten konflikt ma swoje źródło we współczesnej rezygnacji z kategorii godności osoby ludzkiej na rzecz priorytetowego charakteru wolności człowieka. Pierwsza kategoria sugeruje, że każdy bez wyjątku człowiek posiada taką samą, niezbywalną godność. Winien, więc być bezwzględnie szanowany, traktowany, jako cel sam w sobie, a nigdy zaś, jako środek do celu, nikt nie ma prawa do niego, nikt nie może traktować go przedmiotowo. Druga kategoria według dominującej dziś interpretacji oznacza, że każdy może robić to, co chce, byle nie naruszał wolności drugiego człowieka. W świetle tej interpretacji niechciane dziecko, dlatego że jest niechciane, wchodzi w krąg wolności matki czy w ogóle rodziców i tę wolność narusza. Konsekwentnie matka ma prawo bronić swojej wolności przed tym nieuprawnionym "intruzem", a więc ma prawo usunąć ciążę na drodze aborcji czy też przy pomocy środka wczesnoporonnego. Na marginesie trzeba dodać, że taki charakter ma zdecydowana większość nowoczesnych środków antykoncepcyjnych.
W ubiegłym tygodniu media pisały o zbrodniczym koncepcie dwojga młodych naukowców powiązanych z Oxfordem, którzy w periodyku "The Journal of Medical Ethics" opowiedzieli się za dopuszczalnością uśmiercania noworodków, które przyszły na świat z wadami genetycznymi nieujawnionymi w trakcie badań prenatalnych. Przerażające jest ich rozumowanie: "Skoro rodzice mogą decydować o usunięciu ciąży, dlaczego nie mieliby decydować o pozbawieniu życia już narodzonego dziecka?". - Paradoksalnie takie myślenie jest logiczne. Skoro nie uznaje się prawa do życia dziecka w okresie płodowym, to niby, dlaczego takie prawo ma się mu przyznać po urodzeniu? W gruncie rzeczy niczym specjalnie nie różni się od dziecka jeszcze nienarodzonego. W tej logice ujawnia się absurdalność i nieracjonalność wszystkich kryteriów personalizacji, które wymyśla się, aby tylko znaleźć uzasadnienie, że życie człowieka nie zaczyna się w momencie poczęcia, i jednocześnie dopuścić wszelkie wrogie mu działania. Jeżeli przejrzeć publikacje reprezentujące takie stanowisko lub przysłuchać się wypowiedziom niektórych osób publicznych, to łatwo zauważyć, że tych momentów personalizacji jest tak wiele, jak wiele jest dni w życiu ludzkiego płodu i dziecka. Dla jednych jest to utrata zdolności totipotencjalnych komórek embrionu na etapie moruli; dla drugich moment implantacji w macicy; dla innych moment, kiedy zaczyna funkcjonować układ nerwowy lub układ krążenia; dla kolejnych moment, kiedy dziecko zaczyna wykonywać pierwsze ruchy; dla jeszcze innych moment urodzenia. A w niedalekiej przyszłości - powiem absurdalnie, ale jednak zgodnie z powyższą logiką - pewno będzie się postulowało ten moment, kiedy małe dziecko zacznie stawiać pierwsze kroki, kiedy wypowie pierwsze słowo, zacznie uczęszczać do szkoły, wyrecytuje pierwszy wierszyk, rozwiąże krzyżówkę lub kiedy młody człowiek otrzyma dowód osobisty... Niczego nie można być już pewnym. Rodzi się tylko pytanie, kiedy wreszcie człowiek przestanie oszukiwać samego siebie, tworzyć atrybuty człowieczeństwa według własnego uznania i przyjmie całą prawdę o swoim bliźnim; o takiej samej drodze ontogenetycznego rozwoju każdego bez wyjątku człowieka. Przecież nie można powiedzieć, że moje życie na danym etapie rozwoju było ważniejsze od życia tegoż dziecka, o którego losie teraz chcę decydować. Nie można też powiedzieć, że jakiś moment w jego rozwoju jest ważniejszy od poprzedniego. A w końcu nie byłoby następnego okresu, gdyby nie było poprzedniego. U podstaw wszystkiego stoi jednak poczęcie.
Konferencja na KUL organizowana w poniedziałek, 19 marca, z okazji Dnia Świętości Życia i Narodowego Dnia Życia problematykę bioetyczną przedstawia w kontekście wyboru między życiem a śmiercią. Tytuł "Życie albo śmierć. Wybieraj" dobrze oddaje istotę problemu? - Ci, którzy ten tytuł zaproponowali, nie stworzyli go sami, kierując się jakąś ideologią. Po prostu sięgnęli do Pisma Świętego, a konkretnie do Księgi Powtórzonego Prawa (30, 15) i słów wypowiedzianych przez Mojżesza w kontekście zawierania Przymierza: zachowanie Prawa i miłość Boga owocuje błogosławieństwem i życiem; jego odrzucenie niesie ze sobą śmierć. Słowa te idealnie pasują do kształtowanej ostrymi kontrastami rzeczywistości, w jakiej przyszło nam żyć, do zmagania się kultury życia i miłości z cywilizacją śmierci. Kto kieruje się miłością do Boga i bliźniego, opowiada się za życiem i ostatecznie wybiera dla siebie życie wieczne. Kto postępuje odwrotnie, wybiera śmierć bliźniego, a na końcu także swoją. Biomedycyna może dziś bardzo wiele. Najczęściej troszczy się o życie i zdrowie człowieka w imię zasad lekarskiego etosu, poszanowania godności człowieka i Bożego prawa. Wtedy staje się ona błogosławieństwem. Niekiedy jednak staje się narzędziem cywilizacji śmierci, manipulując ludzkim życiem i niosąc jego zniszczenie. Dobrze, że środowisko akademickie KUL pragnie uwrażliwić dzisiejszego człowieka na tę biblijną prawdę, że albo się służy człowiekowi, w tym jego życiu i zdrowiu, albo się stwarza przestrzeń dla jego unicestwienia.
Kościół jednoznacznie opowiada się przeciwko procedurze zapłodnienia pozaustrojowego in vitro. Dlaczego? - Powodów jest bardzo dużo i nie sposób omówić je w tym wywiadzie. Kiedyś zawarłem je w jednej z moich publikacji. Piszą o nich także inni autorzy, również na łamach "Naszego Dziennika". Te powody dają się podzielić na kilka grup. Z punktu widzenia dziecka nikt nie może powiedzieć, że ma prawo decydować o jego życiu, bo to by oznaczało, że czyni się jego "panem", a je samo sprowadza do roli poddanego. W takiej procedurze ulega ono zniewoleniu, jest podporządkowane arbitralnemu chceniu tych, którzy pragną je posiadać, tworzą je i nim manipulują w biologicznej procedurze. Z punktu widzenia ontologicznego nikt też nie może powiedzieć, że ma prawo do dziecka, jakkolwiek w języku potocznym tak zwykło się mówić. Bardzo wyrazisty powód to powszechne niszczenie embrionów nadliczbowych. W innych przypadkach radykalnie się je uprzedmiotowia przez ich zamrażanie. W tym procesie, w trakcie dehydratacji i rehydratacji, aż 85-90 procent embrionów ulega uszkodzeniu lub zniszczeniu. Inny powód to stwierdzony naukowo znaczny wzrost zagrożeń dla życia i zdrowia dzieci poczętych in vitro. To znaczy, dzieci stworzone tą metodą są o wiele częściej obarczone niedorozwojem, różnymi chorobami, w tym nowotworowymi, niż ich rówieśnicy poczęci naturalnie. Komplikacje zdrowotne zwiększają się też w przypadku matek poddających się tej procedurze.
Niektóre środowiska usiłują wymusić na Kościele zmianę nauczania w sprawie dopuszczalności sztucznych technik prokreacji, domagając się, by poszedł na kompromis w tej kwestii. - Tam, gdzie chodzi o tak istotne wartości moralne, jak obrona życia i godność osobowa dziecka, nie może być mowy o kompromisach. To fundamentalne prawo moralne nie odnosi się tylko do stanowiska Kościoła, jako instytucji, ale także dotyczy każdego bez wyjątku katolika. Nauka odnośnie do świętości i nienaruszalności ludzkiego życia, mająca swoje bezpośrednie podstawy w Piśmie Świętym i w nieprzerwanej Tradycji Kościoła, wyklucza jakąkolwiek zmianę tego nauczania w przyszłości. Także partykularne nauczanie w kwestii technicyzacji ludzkiej prokreacji ma już swoją długą historię oraz bardzo mocne akcenty w nauczaniu jednej encykliki i w wielu innych dokumentach magisterialnych. Stąd i te wypowiedzi można już zaliczyć do tradycyjnego, ostatecznego nauczania Kościoła. Warto tutaj przypomnieć, że już 17 marca 1897 r. Kościół wypowiedział się przeciwko sztucznej inseminacji. Wyraźne "nie" technicyzowaniu ludzkiej prokreacji mówili też Papieże: Pius XII, Jan XXIII i Jan Paweł II. Mamy również liczne dokumenty Kongregacji Nauki Wiary.
Jak w czasie procedowania nad ustawą o zapłodnieniu in vitro powinni zachować się parlamentarzyści będący katolikami? - W świetle powyższych stwierdzeń możliwa jest tylko jedna odpowiedź: parlamentarzysta uważający się za katolika ma moralny obowiązek dążenia do wprowadzenia zakazu omawianej procedury. Tak sformułowana ustawa nie ma, bowiem na celu wymuszenia respektowania religijnych wartości moralnych, ale ma na celu ochronę godności i praw tej części obywateli, których chce się stworzyć przy pomocy omawianych technik. Ma ona także na celu troskę o ich zdrowie. A jak ma postąpić tenże poseł, jeżeli sejmowa większość nie podziela jego wrażliwości etycznej? Najnowsze dokumenty Magisterium Kościoła, tutaj encyklika "Evangelium vitae" (nr 73), sugerują, że winien on czynić wszystko, co w jego mocy, aby maksymalnie ograniczyć nieetyczne prawo oraz jego praktyczną skuteczność. Jeżeli więc nie jest w stanie zablokować uchwalenia ustaw w swej istocie niemoralnych i sprzecznych z wartościami ogólnospołecznymi, to - wyrażając otwarcie ocenę takiego prawa - winien w głosowaniach poprzeć te rozwiązania, które maksymalnie ograniczają wprowadzane przez nie zło. Takie tolerowanie mniejszego, niemożliwego do wyeliminowania zła, aby uchronić życie społeczne przed większym złem, jest etycznie dopuszczalne. Taka postawa nie oznacza kompromisu, gdyż osoba tolerująca w tym przypadku mniejsze zło nie akceptuje nawet tego mniejszego zła, aktywnie mu się sprzeciwia, czyni, co możliwe, aby je wyeliminować, oraz stara się minimalizować jego skutki. Pragnę dodać, że moim zdaniem, jako etyka i teologa moralisty, na takie "tolerujące" poparcie zasługuje tylko to prawo, które wnosi istotnie mniejsze zło. Jeżeli w grę wchodziłyby jednakowo liberalne projekty, różniące się tylko niuansami, to katolicki poseł powinien jasno wyrazić swój sprzeciw i głosować przeciwko obydwu projektom. Głosowanie w omawianym przypadku za którymś z nich byłoby tożsame ze służeniem złu; a może służyć wyłącznie ocaleniu ważnego dobra. Jeżeli nie jest w stanie spełnić takiej funkcji, traci swój sens i staje się niemoralne. Ponadto nie powinno się stwarzać sytuacji, w której głosowanie będzie nośnikiem antyświadectwa, iż zdecydowanie niemoralna ustawa zyskała poparcie również wśród katolickich posłów.
Kiedy prawodawcom może grozić ekskomunika? - Tę "ekskomunikę" - jak to pan nazwał - można rozumieć na dwa sposoby: szeroki i ścisły. Może być ona rozumiana w sensie szerokim, to znaczy moralnym. Oznacza to, że z etycznego punktu widzenia każdy, kto świadomie, znając ciężko niemoralny charakter procedury in vitro, popiera ją lub stosuje, popełnia grzech ciężki i konsekwentnie wyklucza się z uczestnictwa w Komunii Świętej. Oznacza to, że bez uprzedniego pojednania się z Bogiem nie może przystępować do Komunii Świętej. W "Evangelium vitae" bł. Jan Paweł II wyraźnie sformułował zasadę w odniesieniu do prawa wewnętrznie niesprawiedliwego, jakim jest prawo dopuszczające przerywanie ciąży czy eutanazję, że "nie wolno się nigdy do niego stosować, "ani uczestniczyć w kształtowaniu opinii publicznej przychylnej takiemu prawu, ani też okazywać mu poparcia w głosowaniu"" (nr 73). Ekskomunika, o którą pan pyta, najczęściej jest jednak rozumiana w sensie ścisłym, to znaczy w sensie kanonicznokarnym. Taką karę mógłby wymierzyć właściwy biskup, jeżeli uznałby, że może ona przynieść pozytywny skutek w postaci skłonienia katolika do przestrzegania zgodnych w prawem naturalnym, a zarazem katolickich norm moralnych także w stanowieniu i stosowaniu prawa. Jeśli natomiast chodzi o ewentualne automatyczne zaciągnięcie ekskomuniki za przestępstwo, o którym Kodeks prawa kanonicznego mówi w kan. 1398 (spowodowanie aborcji), to karę kościelną zaciągają ci katolicy, którzy jako sprawcy bezpośredni albo wspólnicy konieczni powodują zabicie nienarodzonego dziecka. Mając na uwadze te przepisy, ekskomunikę zaciągają parlamentarzyści należący do Kościoła katolickiego wtedy, gdy głosując za in vitro, jednocześnie dopuszczają - w ramach stanowionej ustawy - eliminowanie przenoszonych do macicy embrionów. Taką ekskomunikę zaciągają oni z chwilą pierwszego faktycznego zniszczenia ludzkich embrionów w łonie matki, a nie z chwilą głosowania. Ekskomunikę za przestępstwo, o którym mowa, zaciąga ten, kto stanowiąc prawo lub je aplikując, przyczynił się do abortowania ludzkich embrionów, jednak dopiero z chwilą skutecznego spełnienia takiego czynu. Z całą pewnością ekskomunikę zaciągają również te osoby, które uczestnicząc w procedurze in vitro, abortują przeniesione już do macicy embriony lub na to zezwalają. Trzeba dodać, że chodzi tutaj o kościelno-prawne skutki popierania lub włączenia się w procedurę. Z punktu widzenia moralnego - raz jeszcze trzeba pokreślić - każde głosowanie za in vitro (poza wyżej podkreślonym przypadkiem minimalizowania zła), świadome popieranie go, uczestniczenie w nim, narażanie embrionów na śmierć, ich niszczenie jest grzechem ciężkim.

Co zrobić z tysiącami zamrożonych embrionów powstałych na skutek stosowania zapłodnienia in vitro? Pojawił się pomysł tzw. adopcji prenatalnej rozumianej, jako stworzenie dzieciom "na szkle" możliwości urodzenia. Jakie jest nauczanie Kościoła w tej kwestii? - Jan Paweł II w jednym ze swoich przemówień, a następnie Kongregacja Nauki Wiary w instrukcji "Dignitas personae" (2008), podkreśliła, że są to sytuacje bez możliwości moralnego ich rozwiązania. Zamrażając embriony, "stwarza się sytuację niesprawiedliwości nie do naprawienia" (nr 19). Dziecko, również jako zamrożony embrion, winno być bowiem traktowane z największym szacunkiem, na miarę jego ludzkiej godności. Ma ono także fundamentalne, niezbywalne prawo do bycia poczętym, "noszonym" w łonie swej matki i z niej urodzonym. Konsekwentnie sytuacji tej nie można uzdrowić przez adopcję, jakkolwiek propozycja ta brzmi szlachetnie. Inaczej wygląda sytuacja w przypadku rodziców, którzy zrozumieli swój błąd i odżałowali zgodę na zamrożenie ich dzieci, a konsekwentnie starają się naprawić tę sytuację. W tym przypadku jest rzeczą moralną próba ich rozmrożenia i urodzenia przez własną matkę. Jeżeli jest ich więcej, nie mogą być traktowane eugenicznie. W godności są, bowiem sobie równe.
Alternatywą dla zapłodnienia in vitro jest rzeczywiste leczenie niepłodności i za takim postępowaniem małżeństw mających problem z poczęciem dziecka opowiada się Kościół. Co przemawia za wyborem naprotechnologii, jako sposobu wyeliminowania przyczyn niepłodności? - Tak, naprotechnologia jest prawdziwą terapią respektującą świętość ludzkiego życia i dającą wewnętrzną radość rodzicom pragnącym urodzić dziecko. Procedura in vitro wprawdzie daje niepłodnym rodzicom oczekiwane dziecko, szybko jednak ich rodzicielska radość zostaje zakłócona przez świadomość, że postąpili w sposób wielce niemoralny, a życie tego dziecka zostało okupione śmiercią innych, także ich dzieci. Jeszcze gorzej sprawa wygląda, jeżeli w zamrożeniu pozostają następne dzieci, których jednak ze zdrowotnych powodów nie mogą urodzić. Naprotechnologia szuka rzeczywistych przyczyn niepłodności czy też o wiele częściej przeszkód utrudniających zajście w ciążę. Z etycznego punktu widzenia atutem naprotechnologii jest działanie na miarę godności rodziców i ich dziecka. Dziękuję za rozmowę.

Nowa HEAD pozwala na Smoleńsk Z przeprowadzonej przez Najwyższą Izbę Kontroli weryfikacji sposobu organizowania lotów z najważniejszymi osobami w państwie w latach 2005-2010 wynika, że 7 i 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku nie miał prawa lądować żaden samolot z VIP-em na pokładzie. Jak uzasadniano, obowiązująca w 2010 roku instrukcja HEAD umożliwiała wybór tylko lotnisk czynnych. Podobny zapis znajduje się też w wydanej w tym roku instrukcji HEAD. Mówi on jasno, że operacje startów i lądowań statków powietrznych wykonujących lot oznaczony statusem HEAD można wykonywać na samolotach i śmigłowcach z lotnisk czynnych; na śmigłowcach z lądowisk, które posiadają aktualne instrukcje operacyjne oraz plany ratownicze; na śmigłowcach z innych miejsc startów i lądowań, po uprzednim uzgodnieniu i odpowiednim zabezpieczeniu miejsca lądowania. Sprawa wyboru lądowiska dla samolotu tylko pozornie wydaje się oczywista. Kluczem są tu dalsze zapisy tej samej instrukcji, dotyczące wprawdzie zasad wyboru lądowisk oraz innych miejsc startów i lądowań statków powietrznych, ale określających, czym jest owo lotnisko czynne. W instrukcji czytamy: "w przypadku, gdy miejscem lądowania lub startu nie jest czynne, cywilne lotnisko (lądowisko) opisane w AIP Polska (w przypadku lotnisk zagranicznych w AIP danego kraju), albo nie jest to czynne lotnisko (lądowisko) wojskowe lub będące w dyspozycji lotnictwa służb porządku publicznego (...)" - a to oznacza, że samolotem z VIP-em na pokładzie można lądować na każdym lotnisku czynnym znajdującym się w rejestrze AIP oraz na ogólnie określonym "czynnym lotnisku wojskowym". W ocenie pilotów wojskowych, z którymi rozmawiał "Nasz Dziennik", taki nieprecyzyjny zapis powoduje, że loty na Sewiernyj lub lotnisko o podobnym statusie mogą być realizowane. I nie będą naruszały instrukcji HEAD - oczywiście przy zachowaniu całej procedury związanej z pozyskiwaniem pozwoleń dyplomatycznych, rekonesansem lotniczym, zabezpieczeniem lotu przez służby lotnicze oraz Biuro Ochrony Rządu.
- Niby rozum podpowiada, że czynne lotnisko wojskowe to takie, na którym ktoś bazuje i wszystko normalnie funkcjonuje. Pozornie nie spełnia tego warunku lotnisko czasowo czynne albo warunkowo oddane do wykonywania operacji lotniczych. Wiadomo jednak, że VIP chce dolecieć najbliżej celu i tu może dochodzić do naginania zapisów instrukcji. Jeśli więc instrukcja skrupulatnie nie określa, gdzie można lądować, a gdzie nie, to będzie dochodziło do nadinterpretacji i znów będziemy lądować z VIP-em na czymś, co tylko przypomina lotnisko - powiedział nam doświadczony pilot wojskowy lotnictwa transportowego. Według niego, jeśli poważnie myślimy o bezpieczeństwie lotów z VIP-ami, to należałoby ograniczyć lądowiska do wykazu AIP albo obiektów, które figurują w jakimś jasno określonym rejestrze, jako czynne i w stałej eksploatacji. Podobnie zapis instrukcji HEAD ocenia były pilot specpułku latający w lewym fotelu Tu-154M. - Takie niejasne sytuacje powinny być w instrukcji wyraźnie wykluczone. Tymczasem tworzy się dokument, który jest oderwany od rzeczywistości. Można przecież stworzyć rejestr lotnisk niewymienionych w AIP czy natowskim FLIP, na które można polecieć z VIP-em i sprawa będzie jasna - tłumaczył nasz rozmówca. Zauważył, że zaproponowane rozwiązanie ma zapewne służyć temu, by w razie potrzeby dostarczyć VIP-a na lotnisko spoza rejestru, takie jak np. w Kandaharze albo Smoleńsku.
- To jednak w praktyce oznacza, że można "siadać" wszędzie, bo jeżeli tylko będzie lotnisko wojskowe, niefigurujące w rejestrach, to wyśle się tam obsługę, uruchomi się obiekt i lotnisko będzie czynne. Znów nie traktuje się poważnie sprawy bezpieczeństwa - dodał. Także inny były pilot specpułku ma wątpliwości, na jakiej podstawie można stwierdzić, czy dane lotnisko wojskowe na terenie FR jest czynne czy też nie, bo o ile w przypadku lotnisk wojskowych państw NATO obiekty te znajdują się w dostępnej dla lotnictwa wojskowego dokumentacji, o tyle rosyjskie ujęte są w oddzielnym, niedostępnym zbiorze. - Przede wszystkim nie mieliśmy dostępu do wojskowego AIP Federacji Rosyjskiej. Poza tym lotnisko Siewiernyj zostało dopuszczone do lotów 7 i 10 kwietnia 2010 roku za zgodą Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK), a jest to instytucja, która zajmuje się w Rosji certyfikowaniem lotnisk itd. Stąd też potraktowałbym je jednak, jako lotnisko czynne. Gdybym do tego otrzymał wszystkie dokumenty z kancelarii premiera, wszystkie zgody dyplomatyczne i niezbędne pozwolenia, to wykonałbym takie zadanie, mimo że lotnisko nie figurowałoby w żadnym rejestrze wojskowych lotnisk czynnych - zauważył. Nowa instrukcja HEAD wyraźnie określa też doświadczenie załogi obsługującej statek powietrzny. Zarówno w przypadku lotów z widocznością (VFR), jak i lotów według wskazań przyrządów (IFR) piloci oczywiście winni posiadać wszystkie wymagane uprawnienia. Co istotne, dowódca załogi ma wykazać się 1000 godzin nalotu ogólnego na wojskowych statkach powietrznych, a drugi pilot 750 godzinami. Warto pamiętać, że dokument powstał po katastrofie smoleńskiej, po której na załogę Tu-154M spadła lawina krytyki za brak odpowiedniego wyszkolenia, ale i doświadczenia lotniczego. Tymczasem nalot ogólny dowódcy załogi lotu z 10 kwietnia 2010 roku przekraczał 3500 godzin, a drugiego pilota wynosił prawie 2000 godzin. W ocenie pilotów, nowe wytyczne wyraźnie pokazują, że zarzuty wobec pilotów były niecelne i formułowane po to, by rozmyć odpowiedzialność za katastrofę smoleńską. Marcin Austyn

Wnioski na zamówienie Dokumenty wydawane przez państwowe organy powinny budzić zaufanie. I tak zazwyczaj jest. Na okładce wydrukowany orzeł w koronie, potem następują podpisy bardzo ważnych i kompetentnych osób, wreszcie czytamy długi tekst utrzymany w stylu urzędowym, pełen fachowych terminów i misternych wywodów. Na wszystko autorzy mają swoje paragrafy z ustępami i punktami, wreszcie oglądamy załączniki - pełne treści i jasno wskazujące na stawiane tezy. Choćby taki protokół komisji Millera. To po wydrukowaniu wszystkich załączników góra papieru wysokości dziesięciu centymetrów. Ile tam wykresów, tabel, schematów, zdjęć. Tego nie mógł napisać żaden szarlatan czy nieuk. Weźmy jednak coś mniejszego. Oto dokument Najwyższej Izby Kontroli zatytułowany "Informacja o wynikach kontroli. Organizacja wyjazdów i zapewnienie bezpieczeństwa osobom zajmującym kierownicze stanowiska w państwie, korzystającym z lotnictwa transportowego Sił Zbrojnych RP w latach 2005-2010". Żeby się nikomu nie pomyliło, mamy jeszcze numer tego dzieła: KPB-4114-01/2011, nr ewid. 29/2012/I/10/001/KPB. Czy ludzie, którzy potrafią połapać się w tych kodach, mogliby czegokolwiek nie zrozumieć, nie dostrzec? "Nasz Dziennik" ujawnił, że instrukcja HEAD, czyli wojskowe zasady wykonywania lotów z VIP-ami, wcale nie zabrania lądowania w Smoleńsku. Może jest to dokument trochę nieprecyzyjny, może nie powinno się pozwalać w tak ważnych sprawach na swobodę interpretacji. Ale jednak Izba wytknęła wojskowym lot na lotnisko, którego nie ma w rejestrze, a tu czarno na białym jest napisane, że i bez wpisu w rejestrze można wylądować na czasowo otwartym Siewiernym czy innym Kandaharze. Wcześniej informowaliśmy, że rejestru tak naprawdę nie ma. Od lipca ubiegłego roku wskazujemy na braki i błędy raportu Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. To smutne, że nie można wierzyć w to, co napisali badacze, eksperci i kontrolerzy. Z pozoru wszystko reguluje prawo. Gdy coś zawodzi, ludzie znający się na rzeczy badają przyczyny, prawnicy analizują punkt po punkcie obowiązujące regulacje i oceniają, czy były przestrzegane, proponuje się ulepszenia, w końcu wyniki poznaje opinia publiczna. Taka jest teoria. A praktyka? Urzędnicy i eksperci lepiej znają styl oficjalnej nowomowy niż swoje obowiązki. Wnioski naciąga się na polityczne zamówienie, żeby nie zaszkodzić swoim. Stąd krytyka musi być ostrożna. Jeśli wytyka się błędy "naszych", bo inaczej się nie da, to najlepiej, żeby okazało się, że winni są "wszyscy". Musimy się do tego przyzwyczaić. Tryby państwowej maszyny zgrzytają coraz głośniej. I coraz częściej będzie wychodzić na jaw, że poszczególne części do siebie nie pasują, nawarstwiają się sprzeczności przepisów, brak woli decydentów i małostkowość polityków. A przecież w Polsce mamy ludzi dobrej woli, uczciwych i kompetentnych. Naprawdę można sobie poradzić nawet z organizacją lotów naszych najwyższych osobistości. Kilka osób z odpowiednią władzą i wiedzą (najlepiej, gdyby te same osoby miały i władzę, i wiedzę, ale chyba to już zbyt duże wymagania) może się zebrać, ustalić proste zasady. Potem się je spisze i wejdą w życie. Ale gdy już tak się stanie, nikt nie może się zwalniać z ich przestrzegania: nawet obywatele Tomasz Arabski i Radosław Sikorski. Oczywiście z tych zasad musi jasno wynikać, gdzie prezydent i premier mogą wylądować. Może rzeczywiście warto sporządzić rejestr dopuszczonych lotnisk. A po roku niech NIK sprawdzi, czy nikt nie wraca do dawnych praktyk. W tym czasie akurat pojawią się nowe samoloty VIP. A co? Można przecież pomarzyć. Piotr Falkowski

Neobarbarzyństwo u bram Grupki feministek zostały przez opiniotwórczy salon i lewicowo-liberalne media rozdęte do rozmiarów wielkiego ruchu ideowego. Sprzyja to poszerzaniu pola do zmian obyczajowych i prawnych w duchu „postępu”. W Polsce jesteśmy także świadkami zjawiska, które w USA zyskało miano „marszu przez instytucje”, gdzie głosiciele obrazoburczych idei pokolenia ‘68 stopniowo przekształcali się z długowłosych dzieci kwiatów w polityków i decydentów. Ostatnio odbyły się manify pod antyklerykalnymi hasłami, z naczelnym: „Przecinamy pępowinę” (rzekomo łączącą państwo z antykobiecym Kościołem). W Krakowie w żenującej imprezie wzięło udział kilkadziesiąt osób, w Warszawie 1–3 tys. Nie zabrakło haseł agresywnych, które publicznie są mniej eksponowane, roi się zaś od nich w lewackich broszurach i na środowiskowych zlotach (z tradycyjnym „Księża na Księżyc”). Czy w tych seansach nienawiści do Kościoła więcej było kobiet, czy mężczyzn? Na zdjęciu z Warszawy, które obiegło internet, widać obok siebie doraźne feministki Blumsztajna i Sierakowskiego – na co dzień reprezentujących michnikowszczyznę i "Krytykę Polityczną". Ten pierwszy niósł baner z hasłem „Pier...ę nie rodzę”. To oczywiście nie jest mowa nienawiści, która mogłaby strwożyć uwrażliwione na nią i jakże przyjazne Kościołowi wspomniane środowiska. Zdjęcie to – jak hasła z manify w stylu „Lesbijka na prezydenta” – symbolicznie pokazuje jednoczenie się różnych lewackich nurtów w walce z tym, co dla milionów Polaków stanowi wartości najwyższe. Ale takich banerów służalcze wobec trzymającego władzę establishmentu media nie pokazały. Wszystkie one natomiast tworzyły wydarzenie medialne, obficie relacjonując antyklerykalne igrzyska. To te same media, którym wzrok i mowę odejmuje, gdy na ulice miast całej Polski wychodzą dziesiątki tysięcy ludzi manifestujących ostatnio w obronie wolności słowa. Ataki na Kościół rzymski to niszczenie ostatniej ważnej reduty człowieczeństwa w formie, w jakiej znamy je od wieków. Bo jak mówić o małżeństwie, ojcostwie czy macierzyństwie, gdy ze środowisk blumsztajnomyślnych aż do Komisji Europejskiej, (która poważnie rozważa ten postulat) dochodzą żądania definiowania płci nie w kategoriach biologicznych, ale społecznych?! „Ważniejsza matka niż koloratka” – to z manify. Jaka matka? Jakiej płci? Chyba rodzic nr 1 albo rodzic nr 2, jak zaczęto mówić w soc-zapaterowskiej Hiszpanii. Wyparcie Kościoła ze sceny publicznej to otwarcie drzwi nawałnicy wszelkich dewiacji. Wówczas rodzina przestaje być rodziną, państwo ingeruje w wychowanie dzieci, wtłaczając im od przedszkola do głowy antyseksistowską propagandę. Agresywna propaganda niby-tylko-feministyczna powoduje potęgowanie się roszczeń wszelkich odmian lewackiego betonu. Kiedy w Polsce – jak w Holandii czy Kanadzie – zarejestruje się oficjalnie partia pedofilska? Daty nikt nie zna, ale jest pewne, że do tego dojdzie, jeśli obrońcom praw dzieci uda się zmarginalizować Kościół. Wymuszone propagandowo psychospołeczne przemiany oraz tworzenie aury przyzwolenia wokół obsceny i nienormalności ośmielają także płynącą z ideologicznymi modami PO-wską władzę. Projekty likwidacji Funduszu Kościelnego, rozważanie legalizacji tzw. związków partnerskich czy ostatnio zapowiadane przez min. Szumilas usunięcie religii z obowiązkowego programu szkolnego są tego znakiem. A „marsz przez instytucje”? Feministyczny Kongres Kobiet już powołał swój gabinet cieni. Same sprawdzone w walce panie. Ministrem edukacji ma zostać Magdalena Środa, kultury – Kazimiera Szczuka, szefem dyplomacji Jolanta Kwaśniewska, a „premierką” – Danuta Huebner.

Strach się bać. Paweł Paliwoda

Komorowski warchołem? ZUS bankrutuje, dlatego ratując ten system rząd chce podwyższyć wiek emerytalny. Państwowy system emerytalny jest niekorzystny dla obywatela, ponieważ jest mimowolny. Jeśli płacenie na ZUS jest przymusowe to znaczy, że jest dla nas niekorzystne. W przeciwnym wypadku nie trzeba byłoby zmuszać ludzi do wkładania swoich pieniędzy do tej piramidy finansowej, bo sami by to z ochotą robili. Żadna partia znajdująca się w parlamencie nie jest w stanie zaproponować prawdziwej reformy systemu emerytalnego, ponieważ wiązałoby się to z odejściem od socjalizmu, a partie te nie mają przecież na sztandarach wolnościowych idei. PiS zaproponował mniejsze zło, czyli według nich prawo wyboru. Każdy po przekroczeniu wieku emerytalnego mógłby decdować, kiedy chce przejść na emeryturę.  Moim zdaniem jest to również zły pomysł jednak dużo lepszy niż Platformy. Zarówno Tusk i Kaczyński nie rozumieją jednak, czym jest wolność oraz prawo wyboru. Prawdziwe prawo wyboru jest wtedy, kiedy człowiek może sam decydować, w jaki sposób na emeryturę oszczędza oraz kiedy na emeryturę odchodzi. Nie ma znaczenia ile ma wtedy lat, ile przepracował, a przynajmniej rząd nie powinien o tym decydować, może to robić tylko obywatel negocjując z prywtnym funduszem. Jednak, aby rząd o tym nie decydował nie może istnieć państwowy system emerytalny. Każdy człowiek jest inny, a więc nie można z góry narzucać wieku emerytalnego. Ludzie nie są bezwładną masą, a tego rządzący nie przyjmują do wiadomości. Śmieszne jest, więc narzucanie takiego samego wieku emerytalnego milionom ludzi, a także w przypadku ZUS brak możliwości dziedziczenia, czyli pieniądze wyrzucamy w błoto. Gdyby nie było przymusu to na wolnym rynku nikt normalny nie podpisałby z ZUS umowy. Właściwie nikt by nie podpisał nawet ludzie nienormalni, ponieważ nienormlanych ludzi ubezwłasnowalniamy, aby nie mogli zrobić sobie krzywdy. Polski system emerytalny dzieli się na tzw. 3 filary:
I filar – Fundusz Ubezpieczeń Społecznych obsługiwany przez ZUS,
II filar – Otwarty fundusz emerytalny (w skrócie OFE),
III filar – np. Indywidualne konto emerytalne (w skrócie IKE).
O ile I i II filar są obowiązkowe, o tyle III filar jest dobrowolny.

źrodło: Wikipedia

Gdyby nie istniał państowy przymus płacenia ZUS oraz obowiązkowy OFE każdy znalazłby rozwiązanie najbardziej korzystne dla siebie niektórzy gromadziliby oszczędności na starość, inni inwestowali w nieruchomości, jeszcze inni inwestowaliby w dzieci, a niektórzy podpisaliby umowy z prywatnymi funduszami (nie myliśc z OFE, bo to również przymus i rozbój w biały dzień, a na III filar po ogołoceniu kieszeni przez ZUS i OFE mało, kogo stać). ZUS nie można oczywiście zlikwidować z dnia na dzień. Wszystkie dotychczasowe zobowiązania muszą być wypłacone. Tylko osoby ktore po wprowadzeniu reformy wchodziłyby na rynek pracy byłyby zwolnione z haraczu zusowskiego. Oczywście z czasem kasa ZUS jeszcze bardziej by się skurczyła i stalibyśmy przed problemem, z czego wypłacać obecne emerytury oraz przyszłe wszystkim dotychczasowym płatnikom, ale niestety nie ma przyjemnego wyjścia z socjalizmu i te pieniądze trzeba zapłacić. PiS chce jednak utrzymać przumus, ale chce trochę poluzować obrożę: 

Jarosław Kaczyński: "Chcemy utrzymać obecne rozwiązania gwarantujące prawo do emerytury kobietom od 60. roku życia, mężczyznom od 65. roku oraz wymagany staż ubezpieczeniowy (20 lat kobiety i 25 lat mężczyźni). Popieramy natomiast rozwiązania sprzyjające wydłużeniu czasu pracy ponad ustawowy wiek emerytalny dla osób, które chcą i mogą pracować. Jeśli ktoś czuje się na siłach, chce i może dłużej pracować, powinien mieć taką możliwość. Dlatego proponujemy dobrowolne zatrudnienie osób zdolnych do pracy po przekroczeniu obowiązującego wieku emerytalnego. Praca ponad ustawowy wiek emerytalny to wybór i prawo, a nie przymus - narzucany bez względu na warunki rodzinne, stan zdrowia, sprawność, zdolność do pracy i możliwości zatrudnienia."

źródło: stefczyk.info

Takie propozycje okrzyknięto, jako warcholstwo. Idąc, więc tym tropem pewnie za propozycje likwidacji ZUS można zostać w Polsce rozstrzelanym...  Na swoje szczęście PiS ma wielkiego sprzymierzeńca, jakim jest prezydent Bronisław, który podczas debaty prezydenckiej 2010 roku przedstawił taki sam plan jaki obecnie proponuje Kaczyński. Chyba, że prezydenta również uznamy za warchoła:

Katarzyna Kolenda - Zaleska: Ale konkrety panie marszałku.

Bronisław Komorowski: Więc konkretnie, pani redaktor powiem, tak, jest potrzebna zmiana w systemie emerytalnym, ale my proponujemy zmianę na zasadzie wyboru, że ktoś może dłużej pracować, ale nie musi. Musi dokonać wyboru, czy chce dłużej pracować i mieć wyższą emeryturę, czy też krócej pracować i niższą emeryturę.

Katarzyna Kolenda - Zaleska: - Ale dla państwa co jest lepsze?

Bronisław Komorowski: To jest już, no to jest zasadnicza zmiana. Zwiększa się ilość osób płacących podatki

Katarzyna Kolenda - Zaleska:Ale jeśli większość wybierze, że chce pracować krócej, panie marszałku?

Bronisław Komorowski: Jak ktoś będzie dłużej pracował, to będzie płacił dłużej podatki, to jest metoda.

Katarzyna Kolenda-Zaleska: Panie marszałku, ale konkret, bo jeżeli wszyscy będą chcieli krócej pracować...

Bronisław Komorowski: No konkret to jest reforma finansów publicznych, zmiana oczywista oraz zmiana systemu emerytalnego. Tak jak się nam udało, trochę wbrew intencjom PiS, doprowadzić do konieczności, do wprowadzenia ustawy o restrukturyzacji emerytur pomostowych. To dało już ulgę 18 miliardów. Trzeba to zrobić dalej bez krzywdy dla ludzi, a nawet właśnie z korzyścią,jeżeli człowiek będzie miał do wyboru "pracuję dłużej, ale mam wyższą emeryturę", albo "pracuję krócej - mam niższą emeryturę", sam dokonuje wyboru, nie ma poczucia krzywdy.

Katarzyna Kolenda-Zaleska:- A jak wszyscy będą chcieli pracować krócej, to co wtedy?

Bronisław Komorowski:To nam nie grozi, nigdy nie słyszałem, że to nawet teoretycznie możliwe.

Debata prezydencka steneogram 

Moraine

Były, socjalistyczny rząd Portugalii przejadał pieniądze podatników. Dosłownie.Augusto Silva, były minister obrony narodowej, posiadał służbową kartę z miesięcznym limitem sięgającym 60 tys. euro. W trakcie jednej kolacji potrafił wydać kilkanaście tysięcy. Były już rząd Portugalii ma szanse stać się symbolem urzędniczego rozpasania. Duża w tym zasługa lidera Partii Socjalistycznej, który od października 2006 roku piastował funkcję premiera. Wydatki José Sócratesa oraz jego ministrów wziął pod lupę nowy szef rząd – Pedro Passos Coelho, lider Partii Socjaldemokratycznej (PSD), która zwyciężyła w zeszłorocznych wyborach parlamentarnych. Co ciekawe ugrupowanie, które w nazwie nawiązuje do socjaldemokracji uchodzi w Portugalii za centroprawicowe. W strukturach Parlamentu Europejskiego członkowie PSD zasiadają w Europejskiej Partii Ludowej; tej samej, do której należy również centro”prawicowa” Platforma Obywatelska. Wstępny raport kontroli wydatków rządu Sócratesa wskazuje “na poważne nadużycia finansowe”. Pieniędzmi podatników szastano zwłaszcza w ramach “wydatków reprezentacyjnych”. Rekordzistą okazał się Augusto Santos Silva. Były minister obrony narodowej posiadał służbową kartę z miesięcznym limitem sięgającym… 60 tysięcy euro! W ramach wydatków reprezentacyjnych polityk fundował wystawne przyjęcia w restauracjach. Rachunki za pojedyncze kolacje ministra opiewały nawet na kilkanaście tysięcy euro. Obraz “typowego, partyjnego socjalisty” poznamy po publikacji pełnego raportu. Z informacji, do których dotarł dziennik “Correio da Manha” wynika, że rozrzutność ministrów w rządzie Sócratesa nie znała granic, a jej skala zaskoczy nawet najbardziej oddanych sympatyków Partii Socjalistycznej. Jak wiadomo europejscy premierzy mają swoich naśladowców również w Polsce. Warto przypomnieć, że tylko na przestrzeni ostatnich dwóch miesięcy podróże Donalda Tuska rządowym samolotem kosztowały podatników 120 tysięcy złotych… Pawel Drabik


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
KI Sikagard 720 EpoCem pol
Nuestro Circulo 720 ESTUDIOS FANTÁSTCOS 4 de junio de 2016(1)
Kartridże atramentowe Hewlett Packard DJ 720 890C
720 Zapotrzebowanie ciepla i termomodernicacja
3 X 720 X 721
DoP Sikagard 720 Epocem pol
720
720 721
Kartridże atramentowe Hewlett Packard DJ 720
720
720
720
720
Lambda Control System AL 720 ENG
720
720

więcej podobnych podstron