Rosjanie wyznaczyli ścieżkę śmierci
Kardynalny ciąg błędów kontrolerów utwierdzających załogę Tu-154M w przekonaniu, że jest na właściwej ścieżce i kursie, choć w rzeczywistości tak nie było, i przekazywanie zawyżonych danych o widzialności doprowadziły do katastrofy na Siewiernym.
Rosyjscy kontrolerzy ani razu nie poinformowali załogi polskiego tupolewa, że schodzi ze ścieżki i kursu. Służby meteorologiczne obsługujące lotnisko Siewiernyj podały prawdziwe dane meteo rosyjskiemu Iłowi-76 i zafałszowane polskiej załodze. "Mechanizację skrzydła" czyta nie gen. Andrzej Błasik, a nawigator kpt. Artur Ziętek. Po prezentacji symulacji lotu Tu-154M przedstawionej wczoraj przez komisję Jerzego Millera jedno jest pewne: prysł mit o błędach polskiej załogi lądującej pod presją poniżej minimów.
Załoga rządowego tupolewa, który 10 kwietnia miał lądować na Siewiernym, nie zeszła poniżej przewidzianych minimów meteorologicznych. Zajęła prawidłowo 100 metrów, czekając na zgodę na lądowanie. Wszystko w sytuacji nieprzekazania przez "Korsarza" na pokład polskiej maszyny informacji o faktycznych warunkach pogodowych panujących na lotnisku.
To dowódca polskiego Tu-154M mjr Arkadiusz Protasiuk podjął decyzję o odejściu na drugi krąg, zanim zdążył go o tym poinformować kontroler strefy lądowania. Trzy sekundy przed komendą "horyzont" wydaną przez Wiktora Ryżenkę, już 70 metrów poniżej ścieżki zniżania, dowódca tupolewa mjr Arkadiusz Protasiuk podjął decyzję: "odchodzimy", nie czekając na tragicznie spóźnioną reakcję wieży. Sekundę później potwierdził ją drugi pilot ppłk Robert Grzywna. Załoga rozpoczęła realizację procedury odejścia na drugi krąg. Niestety, nieudanej. Dlaczego tak się stało? Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego nie wyjaśniła jeszcze tej kwestii. Sprawa jest w toku.
Z prezentacji komisji Jerzego Millera wynika, że już o godz. 7.09 na Siewiernym panowała pogoda uniemożliwiająca lądowanie. Mimo to o godz. 7.40 osoby przebywające na wieży konsultowały z moskiewskim operatem "Logika" sprowadzanie polskiego tupolewa. Kontrolerzy wiedzieli, że nie da się bezpiecznie lądować, zanim załoga weszła w kontakt radiowy z "Korsarzem". Już wówczas płk Nikołaj Krasnokutski ustalił ze swoimi współpracownikami: Wiktorem Ryżenką, Pawłem Plusninem i niezidentyfikowanym "towarzyszem generałem z Moskwy", że pozwolą zniżyć się polskiej maszynie do wysokości decyzji 100 metrów. O godz. 8.33 załodze przekazano komunikat o widzialności 800 metrów, podczas gdy w rzeczywistości była rzędu 200 metrów. Słysząc to, Plusnin komentuje: "Niepoczytalny czy co?". Z polskich ustaleń wynika, że już od 10. kilometra załoga nie była na kursie i ścieżce. O godz. 8.39 tupolew był o 130 metrów ponad ścieżką, zszedł z kursu o 80 metrów w lewo. Kontroler informował "na kursie i ścieżce". O godz. 8.40 jest 120 metrów za wysoko i 120 metrów od osi. Piloci słyszą: "Na kursie i ścieżce". Dwa kilometry przed progiem pasa tupolew jest już 20 metrów pod ścieżką i 8 metrów z boku. Brak reakcji kontrolera strefy lądowania. Załoga wiedziała, że przed lotniskiem znajduje się obniżenie terenu (jar), dlatego ustawiła ciśnienie na 760 mm Hg.
Kluczem do zrozumienia sytuacji, jaka panowała na wieży, kwintesencją sposobu podejścia kontrolerów do swoich obowiązków są szokujące słowa wypowiedziane przez jedną z obecnych na wieży osób. O godz. 8.37, kiedy załoga kontynuuje pełną konfigurację do lądowania ("wykonujemy czwarty polski") na 1. kanale magnetofonu zainstalowanego w punkcie dyspozytorskim nagrały się słowa: "Niech sami dalej lecą".
W ocenie doświadczonego pilota wojskowego, z informacjami przekazywanymi do Tu-154M przez kontrolę lotów oraz w panujących warunkach pogodowych 10 kwietnia 2010 r. nietrudno było się rozbić. Jak zauważył nasz rozmówca, z pewnością w kokpicie nie było nerwowej atmosfery, za to była ona widoczna na smoleńskiej wieży.
- Po incydencie z Iłem-76 kontroler wszedł na wysokie obroty, kolokwialnie ujmując - "zagotował się". Później w ruch poszły telefony, nerwowo czekano na decyzję zwierzchników, a w efekcie pozostawiono załogę samą z rosyjskimi niedopowiedzeniami: niech załoga sama się martwi, co robić dalej! - dodał.
Jak zauważył, w tym zamieszaniu kontrolerzy nie wykonali nawet założonego wcześniej zadania: sprowadzenia samolotu do wysokości 100 m i odesłania go na drugi krąg lub lotnisko zapasowe. Zabrakło też podstawowej informacji o rodzaju podejścia, a komenda "Horyzont" padła 11 sekund za późno, kiedy samolot miał nikłe szanse na uniknięcie kolizji i kiedy załoga sama już podjęła działania.
- Nie ma wątpliwości, że 10 kwietnia na lotnisku Siewiernyj to kierownik lotów był carem. Było to lotnisko wojskowe, co kontrolerzy sami sugerowali. Dlatego KL już na wysokości
150 m, nie widząc samolotu, powinien dać załodze polecenie odejścia na drugi krąg lub na lotnisko zapasowe - wskazał nasz rozmówca. Brak reakcji KL miał ogromne znaczenie, szczególnie że załoga działała ze świadomością, iż kontrolerzy podprowadzą ją do 100 metrów. Jak ocenił nasz rozmówca, także sposób informowania o pogodzie był niedopuszczalny. Przy widzialności 200 m przekazywane były informacje o 800 metrach. Na lotnisku nie ma stacji meteorologicznej, a dane pochodziły z Tweru i były przesyłane do Smoleńska. Jak ocenił - tu powstaje pytanie o to, jakimi umiejętnościami dysponowały osoby zajmujące stanowiska meteo. - Wiadomo było, że o godz. 7.09 warunki meteorologiczne na Siewiernym były poniżej minimum. O 7.29 nastąpił start samolotu z delegacją. Już wtedy powinien on zostać skierowany na inne lotnisko. Nie znalazł się nikt, kto zdołałby podjąć tu decyzję - dodał ekspert.