Obiecanki minister Kopacz Służba zdrowia w Polsce od lat boryka się z problemami finansowymi, a kolejnym rządom nie udaje się tych problemów rozwiązać. O ile pewne sektory służby zdrowia radzą sobie całkiem nieźle, jak choćby podstawowa opieka zdrowotna, stomatologia, okulistyka czy poradnictwo specjalistyczne, o tyle piętą achillesową całego systemu jest lecznictwo szpitalne, na które wydajemy niemal połowę pieniędzy pochodzących z naszych składek. Okazuje się, że pomimo ogłaszanych co jakiś czas kolejnych programów reformy szpitali, włącznie z zapowiedziami ich prywatyzacji, kondycja wielu z nich nie jest dobra. Wciąż zmagają się one z problemami wielomiliardowych zobowiązań, których obsługa w rocznych budżetach pochłania coraz więcej pieniędzy. Dyrektorzy narzekają przede wszystkim na to, że kontrakty, jakie najpierw proponowały lub raczej narzucały im Kasy Chorych, a następnie Narodowy Fundusz Zdrowia, nijak się miały do rzeczywistych kosztów leczenia i zapewnienia chorym opieki i wyżywienia. W tym roku miało być lepiej... Minister zdrowia Ewa Kopacz obiecywała w minionym roku, że szpitale odczują poprawę swoich finansów, bo w planie finansowym NFZ na 2010 rok miały znacząco wzrosnąć nakłady na lecznictwo zamknięte. Padały różne sumy - od kilkuset milionów do prawie 1 mld złotych. W rezultacie jednak szpitale w całym kraju miały mieć do dyspozycji prawie 26 mld złotych. I choć na papierze wyglądało to nie najgorzej, to jednak praktyka pokazała coś zupełnie innego.
Nie chcą podpisywać Pod koniec ubiegłego roku poszczególne wojewódzkie oddziały NFZ miały już mieć podpisane aneksy do kontraktów ze szpitalami na 2010 rok. Z mniejszymi i większymi problemami udało się to osiągnąć Funduszowi ze wszystkimi lub prawie wszystkimi szpitalami w Małopolsce, Wielkopolsce, na Śląsku czy Pomorzu. Szpitale akceptowały kontrakty nie dlatego, że zaproponowano im atrakcyjne warunki finansowe, ale dlatego, że uznały, iż więcej nie uda się wynegocjować z NFZ. Bo skoro na rynku nie ma konkurencji i NFZ jest monopolistą (rozbicie tego monopolu to kolejna niespełniona obietnica premiera i minister zdrowia), to może stosować dyktat. Propozycje NFZ odrzucała jednak większość placówek z województw: lubelskiego, podkarpackiego i warmińsko-mazurskiego, a dyrektorzy do końca, jeszcze w styczniu, podejmowali walkę o wyższe kwoty w kontraktach. Z małymi efektami. Dlaczego dyrektorzy szpitali nie chcieli podpisywać dokumentów przedstawionych im przez NFZ? Dlaczego mieli w tej sprawie poparcie powiatów, miast i samorządów wojewódzkich, którym podlegają? Dlaczego tak samo kwestię tę oceniały związki zawodowe? Otóż okazało się, że obietnice Ministerstwa Zdrowia nie miały nic wspólnego z rzeczywistością. Szpitale oczekiwały realnego podniesienia warunków finansowych w kontraktach, a nie tylko zapisania tego na papierze w ogólnym planie finansowym NFZ. Dyrektorzy nie chcieli przystać na warunki zaproponowane przez Fundusz, bo groziłoby to dużym deficytem finansowym i kolejnymi długami. Na Podkarpaciu szpitale domagały się łącznie 160 mln zł więcej, niż im zaproponowano, na Warmii i Mazurach - prawie 30 mln złotych. Zresztą nawet w tych regionach, gdzie pod koniec grudnia ubiegłego roku udało się złożyć wszystkie podpisy pod aneksami, do ostatnich chwil trwały nerwowe negocjacje, ale w zasadzie bez szans na wywalczenie wyższych kwot w kontraktach. Na przykład już teraz wiadomo, że w województwie kujawsko-pomorskim szpitalom może zabraknąć do zamknięcia bilansu na zero nawet 200 mln złotych. Inny przykład to Małopolska i ziemia łódzka. Nikt tam nie ukrywa, że część placówek z tych regionów dostanie mniej pieniędzy niż w ubiegłym roku, nawet o 4-5 procent. Gdy każdy z dyrektorów dostawał projekt aneksu, dowiadywał się z niego, że tak naprawdę nie ma co liczyć na zwiększenie strumienia pieniędzy płynącego z Funduszu. Zdarzało się, że wycena punktu rozliczeniowego nie zmieniała się albo wzrastała o wysokość inflacji, więc kontrakt faktycznie pozostawał najwyżej na tym samym poziomie co w ubiegłym roku. W jeszcze innych wypadkach punkt podrożał, ale zmniejszono ich liczbę dla szpitala i wszystko w zasadzie pozostało po staremu. Poza tym Skarb Państwa scedował na Fundusz obowiązek finansowania wielu drogich i skomplikowanych procedur (np. niektórych przeszczepów, terapii antynowotworowych), które do tej pory finansował, bez przekazywania Funduszowi dodatkowych środków na ten cel. W ten sposób budżet państwa zaoszczędził kilkaset milionów złotych, ale szpitalom pieniędzy nie przybyło. Trzeba też pamiętać, że dodatkowe pieniądze, jakimi dysponuje w 2010 roku NFZ, nie są pokaźne, bo wielu ekspertów przekonuje, że tak naprawdę, aby w lecznictwie szpitalnym można było odczuć poprawę finansów, trzeba by na nie przeznaczać co roku co najmniej kilka miliardów złotych więcej, niż robimy to obecnie. Fundusz i tak uruchomił na ten cel 500 mln zł ze swojej rezerwy. W przyszłym roku rezerwy już pewnie nie będzie, wartość składek również zapewne nie wzrośnie, więc problem niedofinansowania ochrony zdrowia będzie się pogłębiał.
Mniej niż się spodziewaliśmy Problemy finansowe NFZ minister Kopacz tłumaczyła także takimi obiektywnymi czynnikami, jak spadek wartości składek zdrowotnych odprowadzanych za rolników przez budżet państwa. Ich wysokość jest uzależniona od ceny kwintala żyta - odpowiada ona cenie połowy kwintala żyta z pierwszych dziewięciu miesięcy roku, pomnożonej przez liczbę hektarów uprawianych przez rolnika. A ponieważ zboże w tym roku było wyjątkowo tanie, to i składka przez to spadła o kilkaset milionów do blisko 3,2 mld złotych. Ponadto NFZ otrzymuje dopłatę z budżetu państwa do rolniczych składek - w 2010 roku ma to być około 2,7 mld złotych. Trudno mieć jednak o to pretensje do rolników (wielu komentatorów obarczało ich winą za problemy finansowe służby zdrowia), bo przecież to nie od nich zależą ceny skupu, gdyż kształtuje je rynek. A pamiętajmy, że z kolei w latach 2008 i 2009 zdrowotne składki rolnicze były pokaźne, bo ziarno było po prostu droższe. Ministerstwo Ewy Kopacz i rząd miały sporo czasu, aby przygotować zmiany w prawie, które zapewniłyby NFZ stabilizację przychodów ze składek rolniczych - można by je ustalać kwotowo, w formie ryczałtu, który płacą choćby osoby prowadzące jednoosobowe firmy. A wysokość tej składki można by obliczyć na podstawie średnich wpłat np. z poprzednich trzech lat. To jednak wymaga wysiłku, negocjacji z organizacjami rolniczymi, bo z pewnością zmiany w składkach zdrowotnych powinny być częścią szerokiej reformy finansów publicznych i systemu ubezpieczenia społecznego osób pracujących na roli. Oczywiście rząd, a zwłaszcza politycy Platformy Obywatelskiej, co jakiś czas obiecują reformę KRUS, czyli systemu rolniczych ubezpieczeń społecznych. Bardziej jednak służy to straszeniu rolników ograniczeniem państwowych dotacji do ich emerytur (tak jakby państwo nie dotowało w tym samym celu ZUS) i "dyscyplinowaniem" koalicjantów z PSL niż wprowadzeniu rzeczywistych zmian. Niewątpliwie jeszcze poważniejszym problemem jest spadek wielkości składek, jakie do kasy NFZ odprowadzają pracodawcy za swoich pracowników. Ponieważ w ostatnim roku liczba bezrobotnych wzrosła o kilkaset tysięcy, to o tyle też jest mniej ubezpieczonych. Co prawda, za bezrobotnych płaci składki na leczenie Fundusz Pracy, ale są one liczone według minimalnych wskaźników i wartość takiej składki jest o wiele niższa niż ustawowe 9 proc. wynagrodzenia pracowniczego. W efekcie w 2010 roku wpływy do NFZ ze składek mają być aż o 1,5 mld zł niższe od ubiegłorocznych. To też jest najlepszy dowód na to, że mamy jednak kryzys ekonomiczny. Oczywiście, rząd o tym wszystkim doskonale wie, ale robi dobrą minę do złej gry. Nie może przecież powiedzieć nam otwarcie, że nie ma i nie będzie większych pieniędzy w ochronie zdrowia, bo byłoby to przyznanie się do politycznej i wizerunkowej klęski. Przecież nawet najwięksi zwolennicy tego rządu muszą przyznać, że nieudana reforma ochrony zdrowia to jedna z niespełnionych przedwyborczych i powyborczych obietnic premiera Donalda Tuska. Zwłaszcza w kwestii zwiększenia nakładów na szpitale i inne usługi medyczne. To jeden z tych cudów, które najszybciej okazały się obietnicami nie do spełnienia. Żeby tego było mało, państwo wciąż nie jest w stanie zapewnić nam w miarę szybkiego dostępu do lekarzy specjalistów. Pacjenci zapisują się na wizytę nawet pół roku wcześniej. Jeśli ktoś nie może czekać, musi wydać co najmniej 50 zł na wizytę prywatną. Jeśli kogoś na to nie stać, musi mieć nadzieję, że choroba nie będzie się rozwijać. To w dużej mierze skutek tego, że NFZ proponuje przychodniom specjalistycznym zbyt niskie kontrakty i te muszą limitować przyjmowanie pacjentów. A pamiętajmy też o tym, że gdy np. dostaniemy się do dentysty w ramach umowy z Funduszem, to okazuje się, że standard usług, za które płaci NFZ, jest niższy niż w przypadku prywatnej wizyty w tym samym gabinecie. Tak więc państwo nie tylko nie jest konkurentem dla sektora prywatnego, ale wręcz go wspiera. To jedna z przyczyn tego, że opłata za wizytę u lekarza tej czy innej specjalności jest bardzo droga, bo skoro nie ma konkurencji...
Jak to zmienić? Oczywiście, szpitale i nie tylko one wymagają większych nakładów pieniężnych. O tym wiedzą wszyscy. Tylko jak ten cel osiągnąć? Jednym z rozwiązań może być wprowadzenie odpłatności za usługi świadczone przez szpital poza leczeniem, czyli np. wyżywienie. Można także wprowadzić współpłacenie za leki, opłaty za "dobę hotelową" itd. Tylko że to nie będzie nic nowego. Już teraz rodziny pacjentów co roku wydają łącznie wiele milionów złotych na zakup leków, mimo że chory powinien mieć to zapewnione w szpitalu. Ale lekarze bezradnie rozkładają ręce, bo leków nie mają i jeśli rodzina ich nie kupi, to ich bliski nie będzie leczony. To samo dotyczy innych zakupów, poczynając od wenflonów, gazików, materiałów opatrunkowych, mydła, na pieluchach i środkach higienicznych dla noworodków kończąc. W wielu szpitalach chorzy, ze względu na skąpe racje żywnościowe, są dożywiani przez rodziny. Jeśli więc pacjenci będą musieli płacić jeszcze więcej, to w zasadzie będzie to niemal oznaczać prywatyzację leczenia szpitalnego. Po co więc - zastanawia się wielu Polaków - płacimy jeszcze składki na NFZ? Wprowadzenie powszechnego współpłacenia przez pacjentów za leczenie jest po prostu niemożliwe z powodów społecznych. Weźmy pod uwagę to, że większość pacjentów szpitali to osoby starsze, które i tak wydają już proporcjonalnie najwięcej na leczenie, jeśli weźmiemy pod uwagę wielkość ich domowych budżetów. Jak wynika z badań prowadzonych od wielu lat, osoby starsze bardzo często rezygnują z zakupu niektórych leków czy świadczeń medycznych, bo nie mają na nie pieniędzy. I teraz mielibyśmy ich obarczyć jeszcze wydatkami związanymi ze współpłaceniem? W tej sytuacji problemu nie rozwiązałyby również dodatkowe ubezpieczenia zdrowotne, bo aby mogły spełnić swoje zadanie, musiałyby być drogie, czyli niedostępne dla większości naszych rodaków. Innym, najbardziej racjonalnym wyjściem byłoby podniesienie wymiaru składki zdrowotnej z 9 do minimum 11 proc. wynagrodzenia. Zdaniem większości specjalistów, tylko wtedy odczulibyśmy realny i znaczący wzrost pieniędzy w ochronie zdrowia. Oczywiście, wyższa składka powinna być w całości odpisywana od podatku, bo inaczej państwo zagwarantowałoby większe środki na leczenie, ale uszczupliłoby kieszenie Polaków. Już teraz zresztą przy 9-proc. składce od podatku, jaki płacimy państwu, odpisujemy tylko 7,5 proc.; reszta to w praktyce dodatkowy podatek zasilający budżet. Gdyby więc ten mechanizm zastosowano przy podwyżce składki do 11 proc., nasze rzeczywiste podatki dochodowe wzrosłyby natychmiast o kolejne 2 procent. Przypomnijmy, że w 2008 roku Donald Tusk zapowiadał już zwiększenie składki zdrowotnej. Był to rezultat obrad medycznego "Białego szczytu". Premier obiecał, że składka wzrośnie do 10 proc., ale bez możliwości odliczenia dodatkowego 1 proc. od podatku. Tusk chciał w ten sposób uspokoić pracowników służby zdrowia, ale z pomysłu się wycofał, wiedząc, że podnoszenie obciążeń fiskalnych zostanie bardzo źle odebrane przez ludzi. Trzeba sobie jednak uczciwie powiedzieć, że nie ma ani w 2010, ani w 2011 r. żadnych szans na wzrost składki zdrowotnej. Przy tak ogromnym deficycie sięgającym ponad 50 mld złotych rząd nie będzie się dzielił pieniędzmi ze szpitalami i przychodniami. Krzysztof Losz
Nie ma jak za komuny, no! Blady strach padł na korytarze radiowej Trójki („koniec legendarnej stacji”), zaś czujny na wszelkie nawroty kaczyzmu, „Newsweek”, przytulił do serca zatroskanych o przyszłość i bezstronność mediów publicznych, pracowników Trójki, którzy, łkając, wspominają czasy stanu wojennego i PZPR-owca A. Turskiego, kiedy to Trójka była radiem na światowym poziomie przecież. Światowość Trójki polegała na nadawaniu muzyki, której nie można było kupić w sklepach (wtedy istniały tzw. księgarnie muzyczne, kto pamięta, ten wie, jakie było w nich zaopatrzenie) i – jak to kiedyś powiedział M. Wolski, gdy odpowiadał na pytanie, dlaczego nie wrócił do Trójki - na uprawianiu bardzo subtelnej propagandy. Turski zresztą, pomysłodawca „Radiokuriera” w Jedynce, który przez jakiś nadawany był także na antenie Trójki, specjalizował się w łączeniu właśnie propagandy z nowoczesną, jak na peerelowskie czasy, rozrywkową i rockową muzyką, bo tylko za pomocą tejże muzyki można było przyciągnąć do komunistycznego radia ludzi młodych. To były takie złote czasy, że – jak słyszymy – niejeden redaktor by do nich powrócił, no ale niestety, „transformacja” to jednak coś innego niż „Polska Ludowa” i innymi rządzi się prawami. Gdy po przejęciu władzy przez PO, wywalano z Jedynki konserwatywnych publicystów, likwidowano programy związane z komentowaniem polityki w duchu pluralistycznym (a nie takim, że przychodzą głównie salonowcy) i pogoniono Skowrońskiego – ochom i achom nie było końca. Gdy teraz do Trójki przychodzi człowiek związany z PiS-em „legendarna stacja” już się „kończy”. To ciekawe, bo wojnę z mediami publicznymi prowadzili przecież ciemniacy, nawołujący, także ustami „premiera”, ale Gleba, Jamajki, Grasia i wielu innych, do niepłacenia abonamentu, do likwidacji abonamentu etc. - a tu nagle się okazuje, że to PiS zmierza do zniszczenia tychże mediów, choć to za PiS-u Jedynka stała się programem wartym słuchania (upowszechniono też pasma UKF z Jedynką związane) i konkurencyjnym wobec papy z komercyjnych stacji (no, to co teraz zostało z Jedynki, przypomina, także pod względem muzycznym, nie tylko publicystycznym, późnego Gierka, no ale to inna sprawa). Ilekroć zatem kaczyści się zbliżają do publicznych mediów, tylekroć widmo ich polityzacji powraca, no bo, jak media te były w rękach PZPR-u, czy jak są w rękach PO, to o żadnej polityzacji nie ma mowy. Co więcej, od razu budzi się duch sprzeciwu u różnych dzielnych redaktorów, którzy tak jak A. Andrus, z żadnym politykowaniem i z żadnym antykaczystowskim frontem nie ma nic wspólnego. Andrus jest tak bezstronny jak inny wielki satyryk neokomunizmu, K. Daukszewicz, którego głośny numer z posłużeniem się tekstem Bernarda pozostanie na zawsze świadectwem klasy tego „poety i pieśniarza”. Słynna była też postawa M. Szabłowskiej czy T. Sznuka z Jedynki, którzy mocno się sprzeciwiali planowanej lustracji w mediach publicznych, no bo kto widział lustrować uczciwych i bezstronnych redaktorów. Ponieważ zaś żadnej lustracji nie było, to i nie dowiedzieliśmy się np. kto zasiadał w komisjach weryfikacyjnych, kto zajmował się w radiu cenzurą obejmującą nawet zawartość płyt zachodnich wykonawców – pewnych utworów po prostu nie emitowano, pewni wykonawcy na antenie nie istnieli. Nie było żadnej siły na niebie i ziemi, która dozwoliłaby – za sam tytuł - na wyemitowanie płyty „Bring Me the Head of Yuri Gagarin” amerykańskiej grupy hardrockowej Hawkwind, nie było mowy, by pojawiły się utwory aluzyjnie (lub nie daj Boże, prześmiewczo) traktujące komunizm, ZSSR lub „bratnie kraje”, zaś, gdy diabli brali rozmaitych Breżniewów czy Andropowów, to we wszystkich programach zmieniano ramówki, ogłaszając żałobę i emitując muzykę „stosowną” do atmosfery związanej z odejściem kolejnego słońca narodów. Nowy dyrektor Trójki, J. Sobala, jak czytamy w donosie „Newsweeka”, charakteryzuje się „legendarnym brakiem poczucia humoru”, bo np. zakazał w Radiu Bis, któremu kiedyś szefował, używania peerelowskiej frazy „święto zmarłych” na określenie katolickich obchodów Wszystkich Świętych, zaś gdy pracował w Jedynce, to zakazywał zapraszania do studia pewnych ludzi, donosi życzliwy pracownik radia, ale donosząc tak trzęsie portkami, że nawet nie chce podać nazwisk, bo go wyleją (pytanie tylko kto: kaczyści czy też ci z czarnej listy?). Autorka tekstu, Violetta Ozminkowski, zostawia nam jednak cień nadziei, pisząc pod koniec: „Pocieszające jest to, że losy Trójki nie są jeszcze przesądzone”. No więc „koniec legendarnej stacji” czy nie? Proletariusze wszystkich krajów połączcie się znowu i dajcie odpór. Tak jak to robiliście w latach 80., walcząc z imperializmem, antykomunizmem i Reaganem.
FYM
Pokłosie Owsiaka Zacznijmy od typowej bardzo charakterystycznej dla kobiet („Nikogo nie obrazić, tak, ale...” i w ogóle) wypowiedzi, której Autorka jest {~Janka fr.}: "To jest nie do przyjęcia, żeby pieniądze zebrane przez Owsiaka na deklarowany cel trafiały na cele inne - takie, jak wymienił pan Korwin. To by była Wielka Orkiestra Świątecznego Oszustwa. Nie dopuszczam w ogóle takiej możliwości! Uważam też, że - skoro żyjemy wciąż w socjaliźmie - to kapitalistyczna żebranina jest nieuzasadniona. Nieuzasadniona, ale jednak potrzebna, bo dzieci chore potrzebują pomocy, na którą to nasze nieudolne - ani stricte socjalistyczne, ani kapitalistyczne - państwo nie stać. Póki co, takich Owsiaków przydało by się co najmniej kilku". Po męsku ujmuje to {~Mikke ŁŻE}: „Mikke jak zwykle BEZCZELNIE ŁŻE - w żadnym budżecie NFZ i wcześniej Kas Chorych nie były uwzględnione wpływy z WOŚP”. Ja próbuje to wytłumaczyć od 40 lat – co prawda: nie piszę podręczników szkolnych i nie występowałem z tym w TV – więc idzie ciężko. To jest zresztą CAŁKOWICIE NIEZROZUMIAŁE dla 99% telewidzów. Więc wyjaśniam jeszcze raz. Nikt nigdzie nie malwersuje ani złotówki z pieniędzy zebranych przez WOSP (pomijając koszty działania Fundacji!) - i nikt pieniędzy mających być zebrane przez WOSP nie umieszcza w budżecie! Mechanizm jest zupełnie inny. Żyjemy – przynajmniej: „Służba Zdrowia”, „oświata”, wojsko, policja itp. - w ustroju planowanym. Planista mając miliard złotych musi podjąć decyzję: optymalne jest wydanie np. 600.000.000 na "SZ", a 400.000.000 na policję. On to jakoś obliczył i jest przekonany, że jest to proporcja optymalna. Jeśli jest optymalna - a wie, że WOSP uzbiera 40.000.000 – to, by zoptymalizować nakłady, planista musi w myślach dać na "SZ" 584 mln, a na policję 416 – tylko wtedy optymalna proporcja 3:2 (na "SZ" 624 mln, a na policję 416) zostanie zachowana. I nie można mieć do niego o to pretensji: on optymalizuje (i wcale nie jest wykluczone, ze taki podział nakładów jest rzeczywistsze optymalny!! Tyle, że w efekcie z mojej złotówki 60 gr poszło na "SZ", a 40 gr na Policję. Tego nie ma w żadnych zapisach. Jedynym śladem takiej operacji jest, że gdy podczas narady przedstawiciele „Służby Zdrowia” domagają się więcej milionów, przedstawiciel resortu finansów rzuci: „A, tak: Owsiak Wam dozbiera”. Wszyscy się roześmieją – i na tym się skończy.
Z tym, że pieniądze WOSP to mała kropla w budżecie. Ok. 2‰. Proszę zrozumieć: to nie jest tak, że ktoś nie chce, by te pieniądze poszły na co innego, niż chce ofiarodawca. Dopóki jednak budżet jest labilny, nie można dać na jego beneficjenta pieniędzy – podobnie jak nie można wlać wiadra wody do Bałtyku, by nie podnieść poziomu Morza Północnego, Atlantyku i w ogóle wszystkich oceanów!
To tyle. A jutro trzy sprawy poruszone przez Komentatora {~Jasiu} JKM
Na zegarze bije druga... Miłe złego początki, więc nic dziwnego, że i nowy rok zaczyna się znakomicie. Najważniejszy świadek w sprawie morderstwa generała Marka Papały, pan Zirajewski, po otrzymaniu denerwującego grypsu taktownie umiera w więziennym szpitalu. Dzięki temu również Peter Vogel, nie mówiąc już o rzezimieszkach drobniejszego płazu, wie, że milczenie jest złotem i nie ma co liczyć na to, że w 2010 roku niezależni dziennikarze znowu „dotrą” do jakichś jego zeznań o Turku, co to z konta generała... ach - nomina sunt odiosa, co się wykłada, że żadnych nazwisk, adresów, ani kontaktów, jeśli chce się uniknąć bliskiego spotkania III stopnia ze śmiercią. A ze śmiercią – wiadomo; już ksiądz Baka w „Uwagach o śmierci niechybnej” pisał: „Śliczny Jasiu, mowny szpasiu, szpaczkujesz, nie czujesz, śmierć jak kot spadnie w lot”, bo poza tym „śmierć matula, jak cybula; gdy znajdzie – przytula i zucha, co hula, jak i dziecię, co się lula”. Toteż nic dziwnego, że tylu „mownych szpasiów” nie czuje, że „szpaczkuje” i mimo śmierci niechybnej występuje w telewizorze, podkreślając, że to „na żywo”. Zupełnie tak samo, jak w znanej reklamie: „W trumnie z Baltony wyglądasz jak żywy!”
Jednak jak ktoś chce zobaczyć w telewizorze naprawdę coś ciekawego, to musi poczekać do północy. Nie mówię oczywiście o pornograficznych filmach, puszczanych przez stację „Tele 5”, w której pan red. Tomasz Wołek, biegający w Salonie nawet nie za proroka mniejszego, a raczej za asystenta proroków mniejszych, dostał był w swoim czasie posadę „kierownika literackiego”, czy coś w tym rodzaju. Nie ma tam nic ciekawego, a jak zauważył niezapomniany ksiądz Piwowarczyk, nie ma nic gorszego, jak nudna pornografia. Nie dość, że grzech, to jeszcze nudny! Nie wiem tego na pewno, ale coś mi się wydaje, że właśnie program stacji „Tele 5” mógł mieć na myśli Stanisław Sojka śpiewając, że „nasze grzechy, ciągle te same i nudne, zadomowiły się w nas”. Ale widać i w Salonie chuda fara, skoro puszcza taki Scheiss. Mam na myśli kanał TVN Style, w którym ongiś sama pani prezydentowa Kwaśniewska uczyła profanów, jak jeść bezę i w ogóle – utrzymać się na poziomie. Dlatego też do TVN Style zapraszane są osoby wybitne, co najmniej na poziomie autorytetu moralnego, co to „bez wiedzy i zgody” - albo równoważnym. W takiej sytuacji musiało w końcu dojść do pojawienia się w sobotę 2 stycznia przed kamerami TVN Style pani Alicji Tysiąc, sławnej między innymi z udanych procesów, które wytoczyła zarówno Rzeczypospolitej Polskiej, jak i redakcji „Gościa Niedzielnego”. Wprawdzie pani Tysiąc niczego nie dokonała, ale chciała dokonać – a jak poucza nas przykład Pokojowej Nagrody Nobla dla prezydenta Obamy – w dzisiejszym zepsutym świecie, gdzie mało kto ma jakiekolwiek dokonania, zaczynają liczyć się już tylko intencje. Jak to mówią – dobra psu i mucha. Wystarczy, że pani Alicja Tysiąc dobrze chciała, by Salon uznał, że w nagrodę można pokazać ją wszystkim gospodyniom domowym, żeby wiedziały, czego się trzymać. To oczywiście bardzo dobrze, bo cóż nagradzać, cóż popularyzować, jeśli nie szlachetne intencje, ale jak wiadomo, nie ma rzeczy doskonałych. Chodzi o to, że na pytanie pani redaktor, z czego właściwie jej rozmówczyni żyje, jeśli oczywiście nie liczyć sum wygranych w niezawisłych sądach, pani Tysiąc udzieliła enigmatycznej odpowiedzi, że kręci się przy organizacjach walczących z przemocą. Wynika z tego, że jeśli w Polsce można wyżyć tylko z samego kręcenia się przy organizacjach walczących z przemocą, to jak się dopiero żyje walcząc z przemocą w samym centrum tych organizacji? W samym centrum takich organizacji żyje się całą paszczą i to by wyjaśniało przyczyny, dla których tacy, dajmy na to, działacze Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli, po transformacji ustrojowej przerzucili się do branży obrony praw człowieka. Za komuny takie rzeczy były trochę ryzykowne, więc lepiej było sobie korzystnie i bezpiecznie ateizować, a nawet się wolnomyślicielić, ale kiedy okazało się, że razwiedka nie ma nic przeciwko obronie praw człowieków przed „homofobami”, to nasi płomienni bojownicy zaraz odnaleźli właściwy azymut. To również tłumaczy przyczyny, dla których mamy u nas coraz więcej organizacji walczących jak nie „z przemocą”, to z „antysemityzmem”, „faszyzmem”, „rasizmem”, a przynajmniej – z „ksenofobią” czy „homofobią”. Prawidła ekonomii pouczają, że jeśli w jakiejś branży panuje dobra koniunktura, to od razu pojawia się tam coraz więcej przedsiębiorców, którzy, jak wiadomo, ciągną do zysków, jak muchy do miodu. Najwyraźniej dzisiaj najlepsze interesy robi się na walce z „nazizmem”. I korzystne to i bezpieczne, bo wojowniczy naród „Nazistów” wydaje się być dziś całkowicie wymarły na skutek globalnego ocieplenia, a forsa po staremu, skądciś płynie i to nawet jakby coraz większym strumieniem. Żeby zatem prawdziwa cnota nie pozostała bez nagrody apeluję tą drogą do dam najbardziej w tę walkę zaangażowanych, co to już zdążyły porządnie umoczyć usta w melasie: pani filozofowo Magdaleno Środo, pani Wando Nowicko, „o Cecylio Śniegocko przyjdź do mnie ciemną nocką”! – Jak długo jeszcze pani Alicja Tysiąc będzie musiała kręcić się przy organizacjach walczących z przemocą? Ładnie to tak – stłamsić, wykorzystać i zostawić z dzieckiem? Skoro tylko patrzeć, jak pani Alicja zostanie autorytetem moralnym, a może nawet już nim jest, tylko jeszcze „bez wiedzy i zgody” – jak to przecież często bywa z autorytetami – to czyż nie powinna mieć własnego, autorskiego programu telewizyjnego? Nie mówię, żeby od razu w stacji „Tele 5”, ale dajmy na to, w TVN „Style” do spółki z panem red. Tomaszem Lisem realizującym „misję” w telewizji państwowej – no i koniecznie – „na żywo”? Nie tylko „na żywo”, ale również w porze nieco wcześniejszej, bo w demokratycznym państwie prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej, po północy to raczej pora na popełnianie taktownego samobójstwa, od którego tak pięknie rozpoczęliśmy rok 2010. SM
Jedność w różnorodności Lata życia w d***kracji spowodowały, że ludzie zupełnie nie potrafią sobie wyobrazić życia w świecie różnorodnym .Uważają, że wszystko jest szare – bo szarym być musi. Ludziska z rozpaczy, byle było kolorowo, organizują jakieś gay-parady – ale to tylko komedia od święta. Samo życie jest szare i jednakowe.To jest zasada d***kracji: ma być po równo, i tyle. Wszyscy mają mieć jednakowe prawa... Tymczasem tak wcale być nie musi! W normalnym kraju różni ludzie mają rozmaite prawa i przywileje. Jedne związane z klasą społeczna, inne z wyznaniem, trzecie z narodowością, czwarte zawodowe, piąte – osobiste (które mogą być dziedziczone – albo nie!). Nawet taki drobny przywilej, jak prawo siadania w obecności króla jest też wyróżnikiem. Nie ma najmniejszego powodu, by wszyscy mieli jednakowe prawa i obowiązki. Jest to tylko d***kratyczny przesąd – który panuje obecnie niepodzielnie i Panowie D***kraci zaczynają właśnie obalać ostatnią bodaj różnicę: między kobietą, a mężczyzną. Tymczasem w państwie mogą sobie istnieć np. muzułmanie, mogący posiadać po cztery żony – i mormoni mający ich liczbę nieograniczoną, protestanci uznający rozwody i katolicy ich nie uznający – dlaczego ma być jednakowo??? Nie chodzi tylko o małżeństwa: w ogóle żydzi mogą między sobą posługiwać się swoimi prawami, mieć własne sądy , a nawet własny Sejm (Wa'ad)! Prawo państwowe musi tylko zajmować się sporami między ludźmi z różnych grup społecznych (wcale nie częstymi – bo grupy trzymają się między sobą! Nawet dziś, w wymieszanym rasowo społeczeństwie amerykańskim 95% morderstw popełnianych jest przez Murzynów... na Murzynach – a Biali mordują procentowo jeszcze mniej Murzynów! I nie ma żadnego powodu, by Murzyni, mający odmienne pojęcie sprawiedliwości, sądzili się między sobą – a Biali między sobą. Dlaczego – pytałem wiele razy – Góral, który bijatykę na weselu uważa za coś normalnego, ma iść siedzieć na długie lata za pobicie wedle norm ustanawianych przez Ceprów?!! Jak się Ceprom nie podoba widok bijących się Górali – to niech nie patrzą. Ich nikt przecież nie bije! Oczywiście: by istniała błogosławiona różnorodność (którą, nawiasem pisząc, OBIECUJE Unia Europejska) musi panować monarchia. W przeciwnym razie Większość zawsze będzie chciała narzucić swoje „najwłaściwsze” poglądy mniejszości. Tylko monarchia absolutna może temu zapobiedz! JKM
13 stycznia 2010 "Opór tyranom oznacza posłuszeństwo Bogu"... (Thomas Jefferson). Orson Welles, powiedział swojego czasu, że:” Nienawidzę telewizji . Nienawidzę tak samo jak orzeszków ziemnych. Ale nie mogę powstrzymać się od jedzenia orzeszków”. No właśnie, coś w tym jest.. Mataczą, propagują, opowiadają bajki, kręcą, przemilczają, wyolbrzymiają, uwiarygodniają- a jednak się ogląda. Bo to jest jak narkotyk. Człowiek jest ciekawy co dalej.. Tyle się dzieje, często nieistotnego, ale ciekawość nadal jest pierwszym stopniem do piekła. Piekła kształtowanej świadomości.. Wszystko to w miazmatach demokracji i socjalizmu: Jak pisał papież Leon XIII?:” największe zła to- socjalizm i demokracja”(!!!) I nie da się w jasny dzień pokazywać światła księżyca… Tak jak to próbują robić propagandowe urwisy, redagując propagandowe serwisy…. Pani minister Ewa Kopacz, która okazała się bohaterską kobietą, która przeciwstawiła się propagandowej papce koncernów farmaceutycznych, pragnących wepchnąć milionom nieświadomych ludzi szczepionki przeciw urojonej świńskiej grypie, wpadła na nowy pomysł, żeby zamulić sytuację panującą w komunistycznej służbie zdrowia. Komunizmu nie da się naprawić, o czym przekonuje się już osiemnasty raz pan Jurek Owsiak, dolewając oliwy do komunistycznego ognia, wlewając kolejne pieniądze do dziurawego wiadra” publicznej służby zdrowia”. Ile by nie wlał- nic to nie pomoże. Trzeba zmienić system! Wiadra państwowej służby zdrowia o tysiącu dziur z opowieści z tysiąca i jednej nocy, nie da się w żaden sposób napełnić, choćby się grało do końca świata i o jedną noc dłużej, co jest bluźnierstwem przeciw Panu Bogu. Przypominam, że od początku twierdziłem, że propaganda robi hucpę wokół wymyślonej świńskiej grypy i nakręca spiralę strachu, żeby zrealizować określone cele. Rozkręciła się sprawa lekarzy kremlowskich, pardon – lekarzy związanych z ONZ, którzy brali udział- jako eksperci- po stronie koncernów farmaceutycznych. Zobaczymy co z tego wyniknie.. Później należałoby się wziąć, za naszych , tubylczych zakłamywaczy, którzy z pełną premedytacją oszukiwali, nakręcali, mataczyli, wprowadzali w błąd. . Pani Kopacz uruchomiła- oczywiście „ darmową” infolinię, na którą pacjenci mogą dzwonić i pytać o różne rzeczy , dotyczące służby zdrowia, drążyć ustawę koszykową i ogólnie próbować poprawiać swoje samopoczucie, poprzez spokojną i zrównoważoną dyskusję z wytypowanym pracownikiem ministerstwa. Taki wentyl bezpieczeństwa, który umożliwia zdesperowanym pacjentom i ofiarom państwowej służby zdrowia, poprawić odrobinę samopoczucie, że jest jakaś nadzieja, że trzeba tylko zadzwonić, dowiedzieć się, ustalić, zapisać. W prywatnych klinikach, czy do prywatnych lekarzy, nie trzeba dzwonić na” bezpłatną” infolinię, żeby analizować sytuację wynikłą z ustawy koszykowej.. W ogóle w prywatnych klinikach nie obowiązuje „ ustawa koszykowa”, ustalająca co się pacjentowi należy, a co nie.. „ Za darmo”. Wystarczy mieć pieniądze i umówić się na termin- i po problemie. Problem w tym, że istnienie państwowej ,” darmowej” służby zdrowia, kosztującej podatnika 50 mld złotych rocznie, spowodowało spauperyzowanie milionów ludzi, którzy pozbawieni pieniędzy desperacko starają się dostać do’ darmowej „ służby zdrowia”, drzwiami i oknami. Ale reglamentacja- wynikła z istoty „ darmochy” panującej w państwowej służbie zdrowia, spowodowała niesamowity popyt nierynkowy, który musi znaleźć ujście w działaniach zastępczych biurokracji zdrowotnej.. Biurokracja się wyżywi- ale już pacjent biurokracji- niekoniecznie. Bo w zasadzie pacjenci, są pacjentami biurokracji, a dopiero później lekarzy, wyznaczonych przez biurokrację do zadań medycznych. I do tego ten Narodowy Fundusz Zdrowia paraliżujący prace szpitali i ustalający limity.. Ugrupowanie pani Ewy Kopacz , Unii Niewoli, pardon- Wolności było za powołaniem w czasie” reform” profesora Jerzego Buzka, Kas Chorych, przemianowanych potem, na Narodowy Fundusz Zdrowia, bo to lepiej brzmi.. Teraz pani Kopacz udoskonala ten system, zadymiając „ darmową” infolinią, żeby było więcej zamieszania, tumultu, telefonicznego hałasu i zgiełku. No i jak najwięcej pytań do resortu, na każde które, spokojnie wyznaczony pracownik odpowie, a system i tak pozostanie nienaruszony, a pod jego drzwiami nadal będą umierali pacjenci. Bo system nie jest dla pacjentów- ale dla biurokracji medycznej, która z niego żyje.!. Zwycięzcy pacjenci przygnieceni bramą triumfalną- tako napis powinie figurować nad drzwiami Ministerstwa Reglamentacji Zdrowia. System ten jest rabunkowy, tak jak -przepraszam za porównanie- Marcelli Nowotko, członek grupy inicjatywnej Polskiej Partii Robotniczej, podczas rabowania ze zboża i innych produktów polskich chłopów, dla potrzeb Armii Czerwonej w przełomowym roku 192O . Bo on był po tamtej stronie. Tak jak generał Świerczewski, który się kulom nie kłaniał. Nowotkę zastrzelił jeden z braci Mołojców, by myślał, że ten jest agentem Gestapo. To i dobrze, problem się sam rozwiązał.. Przynajmniej przestał rabować polskich chłopów. Dzisiaj nie ma wojny, ale rabują ze wszystkich stron. Biurokracja musi z czegoś żyć. Nasiliły się patrole straż miejskich, bo spadł śnieg i stworzył dla ludzkości wielkie niebezpieczeństwo. Macie demokrację, można było uchwalić większościowo, żeby śnieg nie spadł- i byłoby po problemie. Strażnicy- dla naszego dobra- chodzą po prywatnych i nie tylko prywatnych posesjach i karzą mandatami niepokornych i leniwych chłopów pańszczyźnianych socjalizmu, którzy nie sprzątają śniegu, tylko – swoim chłopskim zwyczajem- się lenią. Nadzorczy strażnicy miejscy pokazują palcami gdzie jeszcze nie jest posprzątane, gdzie wiszą sople lodowe , gdzie na dachach zalegają płaty śniegu. Zbierają finansowe żniwo, lepią mandaty jak się lepi bałwany,, i kasy miast pęcznieją.. To dobrze! Będą dodatkowe premie dla strażników miejskich, bo wiejskich jeszcze nie ma, ale będą ,bo postęp musi być, tak, żeby to co z było z tyłu - było z przodu i na odwrót. To znaczy to co z przodu, było jeszcze bardziej z przodu. I jeszcze realizują ustawowy obowiązek wobec niewolników socjalistycznego państwa, którzy przez to państwo zostali ustawowo zobowiązani do sprzątania naprawdę bezpłatnie na rzecz państwa, trotuarów nie należących do niewolników, ale przylegających do ich niewolniczych posesji. Chłopi pańszczyźniani socjalizmu odwalają pańszczyznę i ponoszą odpowiedzialność. Bo gdyby coś złego stało się przechodzącemu pieszemu, ten mógłby domagać się zwrotu kosztów poniesionych przy leczeniu w państwowej służbie zdrowia, gdzie pieniądze refunduje Narodowy Fundusz Zdrowia. TO znaczy refundujemy my, bo to nas okradziono dla potrzeb istnienia NFZ. Niewolnicy utrzymujący NFZ, a ten refunduje innym niewolnikom poniesione koszty. A śnieg na dachach? Trzeba wejść i sprawdzić, czy warstwa na nim zgromadzona nie zagraża bezpieczeństwu, co narusza prawo do prywatnej własności, ale co tam prywatna własność, ważniejsze jest bezpieczeństwo mieszkającego na tej „ prywatnej” własności człowieka. Pod hasłem bezpieczeństwa włażą z buciorami na prywatną własność, i sprawdzają nie tylko śnieg na dachu, ale również czym się paliło w piecu(???). Wszystko bez nakazu sądowego, tylko na podstawie ustawy o ochronie środowiska. To samo sprawdzają sytuację zwierząt w prywatnych gospodarstwach, sytuację rodzin, odbierają dzieci rodzicom. Na naszych oczach rodzi się faszyzm i zakamuflowany totalitaryzm. Czy jeszcze istniej coś takiego jak prywatna własność-, a do tego święta???? Myślę, że wątpię! Czy kogoś powinno obchodzić, ile ja mam śniegu na moim własnym dachu, albo czym palę w piecu?? Nawet w starym? I nich mi się ten mój dach zawali na głowę. To jest mój problem, a nie problem gminy czy państwa.. Bo nigdy całej wolności nie odbiera się człowiekowi od razu.. Odbiera mu się ją powoli.. Umierać, ale powoli.. Jak pisał profesor Jacek Bartyzel. Opór tyranom, zawsze oznacza posłuszeństwo Bogu, bo to Bóg dał człowiekowi przyrodzoną wolność, a inny człowiek mu ją zabiera.. Łajdactwo ustrojowe przybrane w pozory legalności.. Rzekomo demokracja nadaje legalność, gwałcąc prawo własności.. Precz z tyranią! WJR
Na pensji pani Hallowej Przysłowia są mądrością narodów i tacy na przykład Francuzi wymowni mają przysłowie, że „kto raz był królem, ten zawsze zachowa majestat” Niekoniecznie musi zaraz chodzić o króla, bo i inni posiadacze odrobinki majestatu też potrafią zachować go w każdych okolicznościach. Pamiętam jak podczas wycieczki na Roztocze zatrzymaliśmy się w Zwierzyńcu nad Wieprzem w prywatnej kwaterze z ogłoszenia. Właściciel poprosił o dowody osobiste, żeby nas wpisać do zeszytu, a potem oddał nam te „dowodziki” z miną i gestem, po którym nawet na końcu świata można było poznać, że był milicjantem. Dlatego Polacy mają przysłowie, że czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci, a także – że „uderz w stół, a nożyce się odezwą”. I chociaż „La Repubblica” nie jest dziennikiem polskim, tylko włoskim, ale wydają ją socjaliści, których sporo jest nie tylko w Polsce, ale również w Rosji, gdzie mieszkają również Rosjanie, mający z kolei nie tyle przysłowie, co porzekadło, że „łarczik prosto atkrywajetsia”, co się wykłada, że szkatułka po prostu się otwiera. Chodzi o to, żeby nie próbować na przykład otwierać „łarczika” przy pomocy, dajmy na to, zaklęć, albo w przypadku innej skrajności – łomu, tylko zwyczajnie - kluczykiem. Więc redaktor dziennika „La Repubblica” na łamach swojej gazety podziękował Benedyktowi XVI i „całemu Watykanowi”, że zachował się „spokojnie” i nie wysłał do telewizji i radia batalionu biskupów, żeby robili tam szum z powodu ataku, jaki na papieża przypuściła panna Zuzanna Maiolo, podobno cierpiąca na fioła. Jestem pewien, że socjaliści tak właśnie by zrobili nie tylko w przypadku podejrzenia o zamach, ale w każdym innym, bo robią tak zawsze. Gdyby tak, dajmy na to, jakaś młoda kobieta przewróciła redaktora Adama Michnika, który dla tzw. Salonu pełni obowiązki papieża, to telewizyjnym i radiowym oskarżeniom o „antysemityzm”, „rasizm”, „ksenofobię”, a nawet – o ile to w ogóle możliwe – jeszcze gorsze zbrodnie, nie byłoby końca, a redaktor Michnik, swoim zwyczajem, wytoczyłby jej proces przed niezawisłym sądem i oczywiście go wygrał. Dlaczego jednak akurat redaktor socjalistycznej „La Repubblica” tak się ucieszył z tego, że Benedykt XVI i „cały Watykan” zachowuje się „spokojnie” i nie tylko nikogo nie wysyła do radia ani telewizji, ale nawet nie wytacza energicznej pani żadnego procesu? Widocznie na ciszy wokół tej sprawy zależy mu bardziej, niż komukolwiek innemu, a skoro tak, to można przypuszczać, że i wie coś, czego inni nie wiedzą. Skąd wie? Dobre pytanie, na które można tylko udzielić ogólnej odpowiedzi, że socjaliści występują nie tylko w Italii, ale również w Szwajcarii, nie mówiąc już o Polsce czy Rosji, gdzie jest ich wprost zatrzęsienie. Ci socjaliści są w większości racjonalistami, to znaczy - wierzą w astrologię i wróżby z kart oraz w opowieści kolportowane przez spółkę Marks&Engels (nie mylić z Marks&Spencer), co nazywają „światopoglądem naukowym”. Z tego powodu pozostają w mniej lub bardziej ostrej opozycji do Kościoła katolickiego, aktualnie personifikowanego właśnie przez Benedykta XVI. W tej sytuacji wzbudzenie w młodej damie fioła na punkcie Benedykta XVI nie jest zadaniem przekraczjącym możliwości sprawnej razwiedki, o których skądinąd wiemy, że takich delikwentów specjalnie sobie hodują tak, jak myśliwi psy, czy sokoły do polowania. Ciekawe, czy przebywająca na przymusowym leczeniu panna Zuzanna Maiolo w związku z tym puści farbę, czy też prędzej starsi i mądrzejsi spowodują u niej jakiś zator płucny, niczym u Artura Zirajewskiego, który swoimi zeznaniami bezmyślnie obciążył pana Edwarda Mazura, przed którym w Polsce zgina się każde, a przede wszystkim – prokuratorskie kolano? Taki zator znakomicie zakończyłby sprawę i kto wie, czy redaktor dziennika „La Repubblica”, wypełniając przykazanie Lenina o organizatorskiej funkcji prasy, w czyimś imieniu nie przekazuje aby komu trzeba takiego właśnie komunikatu? Rosjanie mają nawet na tę okoliczność specjalne przysłowie, że „kto nie wie, ten śpi w poduchach, a kto wie – tego wiodą w łańcuchach”. Ten przypadek zwraca naszą uwagę na młode damy, a zwłaszcza – na sposób i cel ich kształcenia, zwłaszcza, że pani minister Katarzyna Hall bardzo stanowczo opowiada się za wprowadzeniem do szkół edukacji seksualnej. Dlaczego pani Katarzynie Hall, piastującej stanowisko ministra edukacji w rządzie premiera Donalda Tuska, a prywatnie małżonce pana Aleksandra Halla, tak bardzo zależy akurat na seksualnym edukowaniu młodych ludzi – tego, ma się rozumieć, nie wiem, ale że zależy – to rzecz pewna. Pewne światło rzuca na tę sprawę publikacja w dzienniku „Dziennik”, o największych ladacznicach w historii. Natchniony autor wymienia takie reprezentantki, jak: sławną nierządnicę Rahab z Jerycha, która izraelskim razwiedczykom umożliwiła opanowanie miasta, za co ci oszczędzili nie tylko ją, ale nawet jej dom, grecką damę i pisarkę („przez łóżek sto przechodzi szparko, stając się damą i pisarką”) Aspazję, no i bizantyjską cesarzową Teodorę, która, zanim została żoną cesarza Justyniana, występowała w cyrku w specjalnych widowiskach – ot na przykład takich, że kładła się na wznak na arenie, służba sypała jej na obnażone krocze ziarna owsa, które następnie, ku uciesze publiczności, wyszczypywały stamtąd gęsi, specjalnie do tego tresowane. Tak w każdym razie pisze o tym, co prawda niechętnie do niej usposobiony, Prokopiusz z Cezarei, ale czyż po tylu wiekach wypada nam zaprzeczać? Widać zatem, do czego zmierza program forsowany przez panią minister Katarzynę Hall. Co ona będzie miała z tego, że jedne absolwentki, wzorując się, dajmy na to, na nierządnicy Rahab, umożliwią cudzoziemskim razwiedczykom opanowanie naszych miast za cenę pozostawienia zdobywcom agencji towarzyskich wraz z personelem? Co będzie miała z tego, że inne absolwentki, wzorując się na Aspazji, zaklajstrują nasze piśmiennictwo i w ogóle – całą kulturę tak zwaną „literaturą kobiecą”? Wreszcie – co jej z tego przyjdzie, kiedy pozostałe, wzorując się na cesarzowej Teodorze, będą królowały na dansingach i w podrzędniejszych zamtuzach? Jestem pewien, że pani minister Katarzyna Hall nigdy na własne oczy takiego miejsca nie widziała, bo każde inne przypuszczenie byłyby nietaktowne, ale wystarczy rzut oka na światową literaturę, na przykład – ballady średniowiecznego trubadura Franciszka Villona, żeby zorientować się, jak to może wyglądać: „Już zgoda; Małgoś klepnie mnie po głowie, pierdnie siarczyście wzdęta jak ropucha, śmiejąc się swoim picusiem nazowie, życzliwie nóżką przygarnie do brzucha. Schlani oboje śpimy jak barany, a gdy nad ranem burknie jej w żywocie, wyłazi na mnie na jutrzne pacierze. I tak się pławim, leżąc w własnym pocie w bordelu, kędy mamy zacne leże!” Taki mniej więcej ideał edukacyjny zdaje się przyświecać pani minister Katarzynie Hallowej. Jestem absolutnie pewien, że ona sama już nic z tego nigdy nie będzie miała, jeśli oczywiście nie liczyć nagrody od starszych i mądrzejszych, którym dla potrzeb agencji towarzyskich przygotuje kadry spośród przedstawicielek narodu mniej wartościowego. Szkoda tylko, że będziemy musieli za to wszystko sami zapłacić w podatkach, ale taki los wypadł nam za sprawą socjalistów, którzy sądzą, że wszystko wiedzą lepiej. Przewidział to Franciszek książę de La Rochefoucaudl pisząc, że „nikt nie jest zadowolony ze swojej fortuny, każdy – ze swego rozumu”. A wyraża się on między innymi w postaci przysłów, wśród których jest również to, że kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać, jak i one. SM
Prawdziwa twarz Zirajewskiego. "Iwan" - gangster, który chciał coś znaczyć. "Iwan" miał pieniądze i miał dokąd uciec. Z tego, co wiem, nie planował samobójstwa - zdradza "Dziennikowi Gazecie Prawnej" osoba znająca kulisy śledztwa. Historia głównego świadka w sprawie śmierci generała Marka Papały brzmi jak scenariusz filmu sensacyjnego. Oto odsiadujący wyrok gangster i ważny świadek dostaje gryps od współwięźnia. Z pogróżkami wobec rodziny? Z zapowiedzią odbicia? Nie wiadomo. Zdenerwowany łyka garść tabletek. Chce popełnić samobójstwo? Zwrócić na siebie uwagę, bo nie dostaje zgody na przedterminowe wyjście? A może liczy, że ktoś pomoże mu uciec z cywilnego szpitala, do którego trafia po zatruciu? Nic takiego się nie dzieje. Przeciwnie, kilka dni później umiera. Rzekomo naturalnie. W filmie za taką tajemniczą śmiercią staliby ludzie ze służb specjalnych polskich albo rosyjskich, którzy dokonali zemsty za zdradę i mieszanie w ich interesach związanych z handlem bronią i narkotykami. Dodaliby w kroplówce jakiś środek chemiczny wywołujący skrzepy krwi albo przeciwnie – przekupili kogoś, by nie podał leku, który im przeciwdziała. W prawdziwym życiu zapewne usłyszymy, że zator płucny (to oficjalna przyczyna zgonu Artura Zirajewskiego) to przypadek, a doszło do niego wskutek błędu w sztuce lekarskiej. Tylko czy 39-letni człowiek umiera tak nagle z przyczyn naturalnych? Czy tych przypadkowych śmierci ludzi zamieszanych w sprawę zastrzelonego przed kilkunastoma laty generała Marka Papały nie jest za dużo? – Moim zdaniem to, że świadkowie i domniemani wykonawcy tej zbrodni giną jak muchy, dowodzi, że wytypowaliśmy właściwy wątek – mówi DGP oficer policji znający sprawę. Żałuje, że za niektórych zabrali się za późno, a z innymi nie zdążyli wcale porozmawiać. – To był słaby, miękki człowiek. Miał już za sobą jedną próbę samobójczą, ale wtedy chodziło mu o zwrócenie na siebie uwagi, a nie pozbawienie się życia – mówi nam człowiek znający kulisy śledztwa. – I tym razem na pewno nie chciał się zabić. Z tego, co wiem, miał pieniądze i miał dokąd uciec – dodaje pytany o powód zatrucia lekami.
Mściwy ochroniarz "Nikosia" Artur Zirajewski, członek tzw. klubu płatnych zabójców z Trójmiasta, był wykonawcą (dosyć niskiego szczebla) wielu zbrodni. Współpracował z legendarnym "Nikosiem", ale raczej jako pomocnik do wszystkiego, ochroniarz. – Kiedy "Nikoś" w swoich ulubionych lokalach spotykał się z różnymi ludźmi, "Iwan" kręcił się w pobliżu, czasem siedział przy sąsiednim stoliku, ale rzadko był zapraszany do towarzystwa. Ale bardzo chciał być ważny, podnieść swoją pozycję – wspomina gdański policjant, były oficer Centralnego Biura Śledczego. – I wreszcie jest o nim głośno – komentuje inny. W 1998 r. Zirajewski i trzej kompani z klubu zabójców (Marek Ruprecht, Tomasz Nowosad i Białorusin Siergiej Sienkiw) dokonali makabrycznej zbrodni – porwali i zabili Piotra Suleja. Wcześniej Zirajewski bił go, wymuszał na nim pieniądze, groził, że zrobi krzywdę jego żonie. "Iwan" podejrzewał biznesmena, że ten jest informatorem policji. W kwietniu 1998 r. Sulej został porwany i wywieziony do lasu. Ruprecht i Sienkiw udusili go, a zwłoki spalili. Nowosad i Zirajewski byli w pobliżu lasu pod Tucholą i pilnowali, by wszystko poszło zgodnie z planem. To Zirajewski zlecił porwanie, a potem odwiózł zabójców do Trójmiasta. W samo południe 24 kwietnia 1998 r. do klubu Las Vegas w Gdyni weszło dwóch mężczyzn. Udali się wprost do małej sali, gdzie śniadanie jedli legendarny boss trójmiejskiej mafii Nikodem Skotarczak ps. Nikoś i jego przyjaciel Wojciech K., jeden z założycieli firmy ubezpieczeniowej Hestia, człowiek z listy najbogatszych tygodnika Wprost. Zaczęli strzelać. "Nikoś" zginął od strzału w głowę, K. przeżył, ale został postrzelony w nogi. Po "Nikosiu" dowództwo w gangu przejął "Zachar", czyli Daniel Zacharzewski. Gdańska policja wydała wówczas wojnę światu przestępczemu. Do aresztu zaczęli trafiać kolejni zawodowi mordercy, prasa okrzyknęła ich mianem "klubu płatnych zabójców". Tuż po zabójstwie Suleja, 29 kwietnia 1998 r., za kratki trafił również "Iwan". Nie był wcześniej karany, ale przewijał się w materiałach operacyjnych policji jako członek grup przestępczych "Nikosia" i "Zachara". Sam twierdził jednak, że zarabiał na życie jako handlowiec. Formalnie podawał, że jest rozwiedziony i ma dwójkę dzieci. Prokuratura oskarżyła go o współudział w zabójstwie, nielegalne posiadanie broni i udział w grupie przestępczej. "Iwan", wysoki, ciemny brunet, właśnie skończył 29 lat. Podczas rozprawy wyglądał na przestraszonego. Na pytania sądu odpowiadał łamiącym się głosem – opisywał go w 2000 r. dziennikarz Gazety Wyborczej. Dziś na zdjęciach widać "Iwana" ogolonego na łyso.
Wątek Papały Generał Marek Papała został zastrzelony przed swoim domem w Warszawie 25 czerwca 1998 r. około 22 wieczorem. Zabójca oddał tylko jeden strzał w głowę, w chwili gdy były komendant główny wysiadał z samochodu. Bardzo długo ekipa śledcza nie miała żadnych tropów, które wskazywałyby motyw, zleceniodawcę i mordercę. Aż tu nagle niespodziewanie do tej zbrodni przyznał się członek klubu płatnych zabójców z Trójmiasta, wykonawca większości zbrodni dokonanych przez tę grupę, Ukrainiec Siergiej Sienkiw. Z odczytanego przed sądem protokołu przesłuchania "Cyngla" (to jeden z jego pseudonimów) wynikało, że przyznawał się nie tylko do zabójstwa Papały, ale także "Nikosia". Miał też mieć zlecenia na zabójstwo prokuratora z Kielc, sędzi Barbary Piwnik z Warszawy i gdyńskiego biznesmena Ryszarda Krauzego. Przed sądem wszystko jednak odwołał. – Zmyślałem. Byłem już zmęczony przesłuchaniami – tłumaczył. Ale zeznania "Cyngla" ściągnęły do Gdańska grupę śledczą zajmującą się sprawą Papały. Zeznania rzucające zupełnie nowe światło na całe późniejsze śledztwo złożył też "Iwan". Jego relacje były urywane, niepełne, czasem ze sobą sprzeczne. Ostatecznie jednak prokuratura ułożyła z tych strzępów spójną wersję, którą później przedstawiła we wniosku ekstradycyjnym przeciwko polonijnemu biznesmenowi Edwardowi Mazurowi. Trójmiejscy policjanci nie mają wątpliwości, że Zirajewski w swoich zeznaniach dodawał te informacje, które chcieli usłyszeć śledczy.
"Iwan" zaczyna współpracować W zamian za obietnicę złagodzenia kary Artur Zirajewski wskazał na Edwarda Mazura jako szukającego zabójcy generała Papały. Twierdził, że w marcu lub w kwietniu 1998 r. spotkał się w hotelu Marina z Nikodemem Skotarczakiem, Tomkiem Nowosadem, Jackiem Haronem, Kazimierzem Hedbergiem (poszukiwanym w Niemczech i w Szwecji za handel narkotykami) oraz innymi osobami. Podczas tego spotkania rozmawiano o zamachu na oficera policji z Warszawy. Wtedy nie padło nazwisko Papały. Potem Zirajewski miał się dowiedzieć od Siergieja Sienkiwa, że Tomasz Nowosad zaproponował mu zabójstwo policjanta w randze generała. Także sam Nowosad miał to potem potwierdzić w rozmowie z Zirajewskim. Miał mu też wyjawić, że za generała zaoferowano 40 tys. dol., że chodziło o Papałę i że Siergiej zlecenie przyjął. Już po tych rozmowach Zirajewski miał uczestniczyć w drugim spotkaniu w kwietniu 1998 r. w hotelu Marina w Gdańsku. Tuż przed nim sam "Nikoś" miał mu potwierdzić, że kontrakt na generała opiewa na 40 tys. dol. Przy tej rozmowie miał też być Ryszard Bogucki, płatny zabójca z Podbeskidzia, który według "Nikosia" "zna sprawę". Bogucki miał nawet pytać Zirajewskiego, czy Sienkiw to dobry strzelec, co ten potwierdził. Zirajewski opowiedział też o godzinnej rozmowie w hotelu Marina, w której mieli wziąć udział jeden z szefów grupy pruszkowskiej z Warszawy, Andrzej Zieliński ps. Słowik, oraz polonijny biznesmen o nazwisku Mazur. Mówiąc o nim, Zirajewski wymienił dwa imiona: Ryszard lub Edward. Według "Iwana" przez większość czasu mówił Mazur. Powiedział, że jest zainteresowany morderstwem Papały, który stanowi wielką przeszkodę w jego dalszych interesach. Mazur pokazał mu zdjęcie Papały z gazety. Biznesmen powiedział Zirajewskiemu, że Papała znajduje się obecnie w klubie o nazwie Lotos czy coś podobnego (Papała chodził wtedy do szkoły językowej Laris w Warszawie i uczył się angielskiego przed podróżą do USA). Postanowiono, że morderstwo ma być popełnione, "zanim policjant opuści Polskę". Aby pokazać, że Papała jest pod stałą obserwacją konspiratorów, Mazur lub "Słowik" (Zirajewski uważa, że to był Mazur) zadzwonił w obecności Zirajewskiego i zapytał: "Gdzie jest nasz człowiek?". Kiedy skończył rozmowę, powiedział, że Papała jest teraz w klubie Lotos lub Latis. Zirajewski twierdził też, że nie ustalono dokładnego terminu zabójstwa, a strzelec miał czekać na sygnał od kogoś z MSW i przylecieć do Warszawy samolotem. Mazur, Skotarczak i "Słowik" mieli też rozmawiać o przemycie narkotyków. "Iwan" twierdził też, że pojechał do Warszawy z "Nikosiem", który miał się spotkać ze "Słowikiem" w Marriotcie. Na parkingu przed hotelem spotkali trzech mężczyzn, z których jednym był Mazur. Pozostali przedstawili się jako Józef i Jacek. "Nikoś" miał ich potem opisać Zirajewskiemu jako partnerów Mazura, obydwóch o nazwisku Susin albo jakimś podobnym. Policja ustaliła, że chodzi o Józefa Sasina, emerytowanego funkcjonariusza SB (pion odpowiedzialny za gospodarkę), i jego syna. Zirajewski twierdził, że słyszał tylko część ich rozmowy i że dotyczyła ona przemytu narkotyków przez wschodnią granicę. Zirajewski rozpoznał na fotografiach Edwarda Mazura, którego poznał na drugim spotkaniu w hotelu Marina w Gdańsku w kwietniu 1998 r. Potwierdził też identyfikację fotografii Andrzeja Zielińskiego jako "Słowika", którego poznał na tym samym spotkaniu. A także fotografie Józefa Sasina jako Józefa, którego spotkał w Warszawie ze Skotarczakiem i z Mazurem. Zirajewski stwierdził, że Jacek Sasin obecny na fotografii "to może być człowiek o imieniu Jacek", którego spotkał z Józefem i Mazurem. Już same zeznania Zirajewskiego były sensacyjne. Kiedy jednak podczas okazania w Gdańsku rozpoznał wśród przedstawionych mu mężczyzn Edwarda Mazura, ekipa śledcza poszła na całość. W lutym 2002 r. prokurator podjął decyzję o zatrzymaniu polonijnego biznesmena. Przewieziono go do Warszawy. I tu zaczęły się dziać rzeczy nadzwyczajne. W Ministerstwie Sprawiedliwości zwołano nadzwyczajną naradę, podczas której debatowano nad sprawą. Kwestionowano wiarygodność Zirajewskiego, uznawano, że dowody są za słabe. Większość prokuratorów opowiedziała się za zwolnieniem Mazura i niewystępowaniem o jego areszt. Prokurator prowadzący sprawę się nie przeciwstawił. Mazur wyszedł z aresztu, po czym jak gdyby nigdy nic udał się na imprezę organizowaną przez Romana Kurnika, najbliższego współpracownika Papały, byłego oficera SB. Na przyjęciu bawiła się cała ówczesna wierchuszka prokuratury, Komendy Głównej Policji oraz resortu sprawiedliwości, a także spraw wewnętrznych i administracji. Wybuchł polityczny skandal, a Mazur opuścił Polskę, by się już nigdy w niej nie pokazać.
Konfabulant czy świadek? Rozpatrujący w 2007 r. wniosek ekstradycyjny Mazura sędzia Arlander Keys nie zostawił suchej nitki na zeznaniach Zirajewskiego. Wytknął wszystkie sprzeczności w jego relacjach. Pokazał, jak się zmieniały, a sam Zirajewski raz nie pamiętał nazwisk uczestników spotkań, by potem je sobie przypomnieć. Raz nie mówił wcale o kimś, by potem precyzyjnie rozpoznać go na zdjęciu. Zmieniał relacje na temat swojej roli – raz to on miał znaleźć zabójcę, innym razem wskazywał na Nowosada. Zwrócił uwagę, że sam Zirajewski twierdził, iż wcześniej mówił o swoich hipotezach, a potem dopiero o faktach. Zarzucił mu składanie fałszywych zeznań pod przysięgą. Keys ocenił go jako "niewiarygodnego łajdaka" zabiegającego o łagodniejszą karę. Przy okazji zarzucił też polskiej stronie podstawowy błąd – Zirajewski rozpoznał Mazura podczas okazania wśród innych mężczyzn, ale on jeden miał czerwoną kurtkę, w którą kazano mu się ubrać. – Policyjni psychologowie oceniali wiarygodność Zirajewskiego i mieli poważne wątpliwości co do jego prawdomówności – mówi nam oficer KGP. Także niedawno wykonana opinia biegłych psychologów nie była dla gangstera korzystna. On sam dosyć lekko podchodził do swoich zeznań i nie miał żadnych oporów, by kłamać w żywe oczy. Tak np. zrobił w sprawie pomówionego przez siebie o łapówkę warszawskiego prokuratora Janusza R. Najpierw go obciążył zeznaniami, a w czasie konfrontacji zaprzeczył, że go poznaje. W kolejnych zeznaniach wyjawił, że celowo nie przyznał się do rozpoznania tego prokuratora. Jednocześnie jednak "Iwan" był uczestnikiem zdarzeń, o których opowiadał, i niektóre z nich zostały przynajmniej częściowo potwierdzone przez innych świadków. Nawet sędzia Keys przyznał, że zostało udowodnione, iż Edward Mazur miał podejrzane kontakty z przedstawicielami świata przestępczego. – Ale to za mało, by go wydać Polsce – stwierdził.
"Iwan" chce na wolność Za współpracę z organami ścigania, m.in. w sprawie zabójstwa Papały, prokurator zażądał dla Zirajewskiego tylko 13 lat więzienia. Sąd skazał go wprawdzie na 15, ale pozostałe wyroki w sprawie zabójstwa Suleja to dwa dożywocia i jedna kara 25 lat pozbawienia wolności. Najpóźniej za trzy lata "Iwan" znalazłby się na wolności. Sąd odrzucał bowiem jego wnioski o przedterminowe zwolnienie. Licząc najprawdopodobniej na jakieś odszkodowanie, "Iwan" napisał skargę do Strasburga na przewlekłość postępowania. Mimo rozwodu z żoną nadal utrzymywał z nią kontakty, a ona odwiedzała go w więzieniu, m.in. tuż przed świętami. – Boimy się o jego życie i jeszcze kilku innych ważnych świadków – mówił mi niedawno jeden z oficerów KGP. "Iwan" jest kolejną osobą, która była zamieszana w sprawę Papały i nie żyje. 24 kwietnia 1998 r. w Gdyni, a więc jeszcze przed zabójstwem generała, zginął "Nikoś". Mógł opowiedzieć o przebiegu narad w sprawie szukania wykonawcy na zlecenie i narkotykowych interesach prowadzonych przez gangsterów i ludzi ze służb specjalnych. Trzy miesiące po zastrzeleniu komendanta policji (we wrześniu 1998 r.) zginął warszawski gangster Rafał Kanigowski ps. Gruby lub Kania. Był to zawodowy zabójca pracujący dla "Baraniny", szefa polskiej mafii w Wiedniu. On i jego ludzie obserwowali Papałę, m.in. przed szkołą języków obcych, i prawdopodobnie to oni wykonali wyrok na generale, kiedy nie wypaliły rozmowy w Trójmieście. Kazimierz Hedberg, prawa ręka "Nikosia", uczestnik spotkań w Marinie, znany z przemytu narkotyków, zmarł na raka, zanim przesłuchali go śledczy. Krzysztof Weremko, ukraiński gangster, który według prokuratury miał być wraz z Ryszardem Boguckim na miejscu zbrodni przed domem generała, zginął w wypadku w 1999 r. Mieczysław Zapiór ps. Pancernik, były antyterrorysta pracujący dla "Pruszkowa" i ludzi ze służb specjalnych, utopił się, pływając w Egipcie. Ciała nie znaleziono. Jeremiasz Barański ps. Baranina lub Tato, szef polskiej mafii w Wiedniu współpracujący z mafią rosyjską i ze służbami specjalnymi kilku państw, powiesił się w celi wiedeńskiego aresztu w 2003 r. Trafił tam podejrzany o zlecenie zabójstwa ministra sportu Jacka Dębskiego. Nie ma pewności, czy nie został zabity. Podobnie jak Tadeusz Maziuk ps. Sasza, pracujący dla "Baraniny" zabójca, który miał zastrzelić Dębskiego. Znaleziono go powieszonego w celi aresztu w Warszawie. Prokurator Janusz R., który miał według Zirajewskiego brać łapówki od ludzi "Nikosia", zastrzelił się w 2006 r. w Warszawie. 14 lipca 2009 r. w Gdańsku-Oliwie zabito Daniela Zacharzewskiego ps. Zachar. Ludzie od Mazura zabiegali, by zeznawał na jego korzyść, podważając zeznania "Iwana". Anna Marszałek
Oczekując na przywrócenie koordynacji Prokuratura prowadzi śledztwo przeciwko dziennikarzom, którym zarzuca ujawnienie tajemnicy państwowej w związku z aferą gruntową. Publicyści, jak np. red. Jacek Żakowski, słusznie utrzymują, że ustawowy obowiązek chronienia tajemnicy państwowej i służbowej spoczywa przede wszystkim na funkcjonariuszach publicznych, mających dostęp do tych tajemnic, a nie na dziennikarzach, którzy przecież wcale nie muszą wiedzieć, że jakaś wiadomość stanowi tajemnicę. To oczywiście prawda, ale nie to zastrzeżenie jest w tej sprawie najważniejsze. Najważniejsze jest to, że jeśli niezawisłe sądy dostaną rozkaz skazywania dziennikarzy za ujawnienie tajemnic, to redakcje przestaną „docierać” do różnych tajnych materiałów, wskutek czego znacznie skurczą się możliwości ręcznego sterowania opinią publiczną. Na przykład „Dziennik Gazeta Prawna” opublikował niedawno artykuł pani red. Anny Marszałek, która swoim zwyczajem „dotarła” do interesujących materiałów o Arturze Zirajewskim, tym samym, który taktownie zmarł „z przyczyn chorobowych”. Z materiałów, do których dotarła pani red. Marszałek wynika, że po pierwsze Artur Zirajewski był konfabulantem, a nie żadnym „głównym świadkiem”, dzięki czemu już wiemy, iż obciążony przez niego w zeznaniach pan Edward Mazur, znakomicie uplasowany zarówno w PRL-owskiej, jak i amerykańskiej razwiedce, jest nie tylko w tej, ale i w każdej innej sprawie, czysty jak łza i może śmiało odwiedzać swoją ukochaną Ojczyznę. Po drugie – że nikt w związku z tym nie dybał, ani nie nastawał na życie Artura Zirajewskiego, więc jeśli nawet i umarł, to wyłącznie „z przyczyn chorobowych”, nawiasem mówiąc, wyłącznie przez siebie samego spowodowanych przedawkowaniem pigułek nasennych. Artur Zirajewski planował bowiem ucieczkę, a wiadomo, że więźniowie planujący ucieczkę zbierają środki nasenne, by je potem wszystkie na raz zażyć i w ten sposób ujść surowej ręce sprawiedliwości ludowej. Spenetrowanie tej najprawdziwszej prawdy i danie słusznego odporu fałszywym pogłoskom mogącym wzbudzić niepokój publiczny i podważyć zaufanie do organów strzegących naszej ludowej praworządności, stało się możliwe dzięki „dotarciu” pani red. Marszałek do odpowiednich źródeł, które być może, przynajmniej częściowo, mogły do niedawna stanowić tajemnicę, przynajmniej służbową. Dlatego jestem pewien, że gdy zakłócona nieco na skutek afery hazardowej i personalnych tarć w Partii koordynacja zostanie w naszym demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej przywrócona, to prokuratura śledztwo umorzy z powodu znikomej szkodliwości społecznej, wychodząc w ten sposób naprzeciw słusznym oczekiwaniom pana red. Jacka Żakowskiego i innych wybitnych publicystów, ukazujących opinii publicznej poglądy i opinie zatwierdzone. SM
Nie wstyd łgać wobec ludzi? Normalne opady śniegu oraz normalne mroźne temperatury w połowie stycznia zaskoczyły jak zwykle drogowców w Polsce. Zaskoczenie dotyczy również polityków, pseudonaukowców oraz innych wybitnych autorytetów od tzw. ocieplenia globalnego. Normalne styczniowe zawieje i średnie mrozy określają oni jako "gwałtowny atak zimy". Dotyczy to oczywiście nie tylko naszego kraju, ale także krajów całej Europy, Stanów Zjednoczonych i Kanady, bo tam również jest styczeń i... zima. Raz jeszcze okazało się, że kłamstwo ma krótkie nogi. Dopiero co w Kopenhadze zakończył się szczyt politycznych i naukowych "autorytetów", które to poprzez media próbują wmawiać milionom ludzi, że klimat się ociepla, a tu taka wpadka. Właśnie media pokazują paraliż na drogach, lotniskach, kolejach, w wielkich metropoliach - wszystko spowodowane normalną zimą! Rozbieżności pomiędzy deklaracjami a realnymi warunkami dotyczą nie tylko kłamstwa o globalnym ociepleniu. Codziennie oglądamy w telewizjach polskich i zagranicznych polityków, ekspertów i autorytety medialne skrywające swe prawdziwe oblicze. Niektórzy potrafią maskować się znakomicie, tak jak senator Krzysztof Piesiewicz albo prezydent Kwaśniewski. Innym wychodzi to bez porównania gorzej... Przykład? Niezapomniany lider Platformy Obywatelskiej w Sejmie pan Chlebowski. Kłamstwo, oszustwo, manipulacja obietnicami politycznymi stanowiły zawsze istotny element działalności władców, królów, polityków. Dzięki mediom elektronicznym (radio, telewizja, internet) kłamstwa polityczne nigdy jednak nie były tak sugestywnie i cynicznie formułowane, jak obecnie w XXI wieku. W "Krzyżakach" Henryka Sienkiewicza jest krótki, ale znakomity epizod, kiedy to Niemiec van Krist przechwala się bezwstydnie w Warszawie rzekomymi niesłychanymi zwycięstwami Krzyżaka Rotgiera. Ale giermek Zbyszka z Bogdańca - Czech Hlawa "...będąc młodzianem porywczym, chwycił tegoż van Krista za brodę, zadarł mu głowę i rzekł: "Jeślić nie wstyd łgać wobec ludzi, spójrz w górę, że to i Bóg cię słyszy! I trzymał go tak przez tyle czasu, ile trzeba na zmówienie Ojcze nasz". Iluż to polskich i zagranicznych polityków powinno się właśnie tak chwycić za głowę?! W Moskwie kłamstwo od wieków jest istotą polityki rosyjskiej. W Ameryce prezydenci Nixon, Clinton stali się wręcz synonimami kłamstwa. Gierek i jego ekipa od propagandy sukcesu oszukiwali Polaków przez całe dziesięć lat. Niezależnie od zbrodni stanu wojennego generał Jaruzelski nadal jest bardzo zręcznym manipulatorem. Podobnie jak znany niegdyś wszystkim rzecznik prasowy Urban. Zwycięstwo Platformy Obywatelskiej przed dwoma laty w wyborach powszechnych było konsekwencją m.in. skutecznego i zręcznego PR - czyli public relations, czyli relacji społecznych. To tak właśnie oględnie nazywa się dzisiaj obietnice wyborcze, w XIX i XX wieku określane jako kiełbasa wyborcza, a za komuny właśnie jako propaganda sukcesu. Oczywiście praktyka ta była znana już w starożytnym Rzymie, którego władcy realizowali politykę "chleba i igrzysk". Obecny premier Donald Tusk i jego ministrowie nie są pod tym względem wyjątkami. Panowie posłowie PO z komisji od afery hazardowej również. Pamiętać jednak warto, że rozbieżności pomiędzy oficjalnie głoszonymi deklaracjami a rzeczywistą i konkretną działalnością kończyły się na ogół katastrofą polityczną. Józef Szaniawski
Bat Rostowskiego Wśród stu siedmiu osób powołanych przez ministra finansów Jacka Rostowskiego na stanowiska naczelników urzędów skarbowych znalazły się takie, które pełniły tę funkcję za rządów Leszka Millera. Nominacji nie otrzymało jedenastu kandydatów, w tym zajmujący te stanowiska za rządów Prawa i Sprawiedliwości. Mimo że zostali pozytywnie zweryfikowani przez resort.
Taką informację z Ministerstwa Finansów otrzymał poseł PiS Artur Górski w odpowiedzi na interpelację do premiera Donalda Tuska "W sprawie bulwersujących praktyk przy obsadzaniu stanowisk naczelników urzędów skarbowych". Resort tłumaczy się zapisami ustawy z 21 czerwca 1996 roku o urzędach i izbach skarbowych, zgodnie z którą minister może nie powołać kandydata wyłonionego w konkursie "w przypadku, jeżeli żaden z kandydatów nie gwarantuje obiektywnego wypełniania obowiązków". Jak tłumaczy resort, zastosowanie takiego trybu nie musi być uzasadnione, a od decyzji nie ma odwołania. W piśmie skierowanym do Górskiego wiceminister finansów Elżbieta Suchocka-Roguska powołuje się na orzecznictwo Sądu Najwyższego z 8 kwietnia 2008 roku. Zgodnie z nim powoływanie i odwoływanie naczelników urzędów skarbowych to element ich podległości i metoda sprawowania nad nimi kontroli przez MF, a decyzja w tym zakresie nie wymaga uzasadnienia (wyrok SN z 18 października 2008 r.). Jak podaje resort finansów, w wyniku zakończonych w maju 2009 roku konkursów na stanowiska naczelników 201 urzędów skarbowych powołano sto siedem osób. W tym gronie znalazło się dwanaście osób pełniących tę funkcję w latach 2001-2004, a więc w okresie rządów Leszka Millera. W grupie tej jest też były funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa, jak wynika z informacji resortu pełniący tę funkcję w okresie wcześniejszym. - Wiele wskazuje na to, że mamy do czynienia ze swoistym skokiem na służby skarbowe. Jest to niewątpliwie próba obsadzania tych służb ludźmi z układu, czasem z układu lokalnego. Pamiętajmy, że istnieje możliwość umarzania należności podatkowych różnym lokalnym figurom i to jest realna władza w urzędzie skarbowym, która może przyciągać. Obawiam się, że mamy tu do czynienia z przecięciem się interesów różnych grup biznesowych i politycznych - twierdzi Górski. Opinię tę podziela Barbara Marianowska (PiS), była pracownica Urzędu Kontroli Skarbowej w Krakowie. Jej zdaniem, dobór kandydatów to wyraz preferencji politycznej rządu Donalda Tuska, który na intratne stanowiska w kraju kieruje "swoich ludzi". - W ten sposób ten rząd daje sygnał innym, by trzymali się z daleka od tego typu stanowisk, gdyż i tak o ich obsadzaniu będą decydować względy polityczne - mówi. W jej opinii, przepis, na który powołuje się MF, otwiera pole do nadużyć. - Minister nie musi uzasadniać swojej decyzji, a kandydat nie ma możliwości się bronić. To przepis nie do przyjęcia. Nie można komuś powiedzieć po prostu, że się nie nadaje na to stanowisko. Trzeba to udowodnić, że są powody, aby ta osoba nie mogła być urzędnikiem na takim stanowisku. Inaczej tworzy się "bandę zbójców", o co najwidoczniej temu rządowi chodzi - dodaje Marianowska. Nie wiadomo, ile razy minister finansów zastosował art. 5 ustawy z 1996 roku, gdyż - jak tłumaczy rzecznik resortu Magdalena Kobos - Ministerstwo Finansów nie prowadzi tego rodzaju statystyk. Wiadomo natomiast, że na stanowiska kierownicze fiskusa nie dostały się osoby, które pomyślnie przeszły wszystkie etapy konkursu. W sumie było ich jedenaście. Jedną z nich jest Beata Koziara, do września 2009 roku pełniąca obowiązki naczelnik US w Brzesku, sprawująca ten urząd jeszcze za rządów PiS. Koziara zdała zarówno egzamin ustny, jak i pisemny. Zdobyła ponad 72 punkty (minimum wynosiło 68). Mimo to nie została powołana na stanowisko naczelnika US w Brzesku, o co zabiegała. - Nigdy nie było tak, by nie respektowano wyników konkursu. Po raz pierwszy zetknąłem się z tym, żeby nie brać pod uwagę kogoś, kto przeszedł konkurs z dobrym wynikiem i nie został powołany na stanowisko, o które zabiegał - twierdzi pracownik resortu za rządów PiS, który jednak pragnie zachować anonimowość. W ocenie Andrzeja Sadowskiego, ekonomisty z Centrum im. Adama Smitha oraz ekspertów z Instytutu Studiów Podatkowych (ISP), kryteria MF przy wyborze urzędników niewątpliwie były arbitralne, a preferencje - polityczne. - Jest to dopuszczenie do uznaniowości w procedurach mieniących się konkursami, jest źródłem tworzenia się nieformalnych powiązań i zależności w aparacie skarbowym. Nie ma powodu utrzymywania systemu, w którym organizuje się konkurs i jednocześnie minister wedle uznania może dokonywać nominacji. To najgorsze rozwiązanie nie tylko dla urzędników, ale też dla samego ministra, który może zostać posądzony o stronniczość i nepotyzm. Wszystko to wskazuje na to, że po 20 latach III RP administracja skarbowa nie funkcjonuje prawidłowo - podkreśla Sadowski. - Jeżeli ogłasza się konkurs, to w celu wyłonienia najlepszych. I jeśli tacy zostali wyłonieni, to oni powinni sprawować funkcje, o które zabiegali. Widocznie czuli się najlepsi i kompetentni, dlatego do konkursu przystąpili. Przymusu wszak nie było - twierdzi Jerzy Bielawny, doradca podatkowy z ISP. Jego zdaniem, fakt, iż wybór kandydata lub jego odrzucenie nie muszą być uzasadnione, stawia pod znakiem zapytania transparentność decyzji ministra Rostowskiego. Według senatora PiS Piotra Andrzejewskiego, konstytucjonalisty, zapis ustawy z 1996 roku oscyluje na granicy zgodności z Konstytucją RP, która gwarantuje prawo do równego traktowania przez władze publiczne (art. 32). - Należałoby tu też postawić pytanie, jak daleko może sięgać upoważnienie ministra w powoływaniu urzędników państwowych. Czy przepis ustawy w tym zakresie nie daje zbyt dyskrecjonalnej władzy doboru kandydatów według widzimisię dobierającego, co często może być dyktowane osobistą znajomością lub preferencjami politycznymi? - pyta Andrzejewski. Politycy PO z sejmowej Komisji Finansów Publicznych w decyzjach Rostowskiego żadnego problemu nie widzą. - To była decyzja ministra finansów, więc nie ma tu czego komentować - mówi Witold Sitarz. Zdaniem Piotra Tomańskiego, posła PO, nie można tu mówić o żadnej uznaniowości ze strony szefa resortu. - Do urzędów, które znam, zostali wybrani ludzie doświadczeni, którzy zdobyli to stanowisko dzięki swojej wiedzy. Dla ministra Rostowskiego liczy się przygotowanie merytoryczne i nic więcej. A zawsze jakiś przypadek może się zdarzyć - tłumaczy Tomański. Anna Ambroziak
Kariera naukowa ręcznie sterowana "Załatwić negatywnie" - to lakoniczne stwierdzenie zamykało ciągnący się nieraz całymi latami proces blokowania przez reżim komunistyczny przyznawania stopni naukowych "wrogom systemu". Na każdym etapie komuniści z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych mogli zablokować nominację doktorską czy profesorską za pośrednictwem komitetów PZPR, mogli przetrzymywać wniosek, by w końcu go odrzucić, a przez ubeków lub późniejszych esbeków wpłynąć na wnioskodawców "proponując wycofanie wniosku", co praktycznie oznaczało jego odrzucenie. W II Rzeczypospolitej tytuł profesora darzony był wielką estymą. Wskazywał bowiem nie tylko na kogoś, kto posiadał wyjątkowo dużą wiedzę, ale również na kogoś, kto był człowiekiem o wysokiej kulturze i szlachetnym etosie. Profesorów szanowało zarówno państwo, gdyż pensja profesora była równa generalskiej, jak i społeczeństwo, dla którego profesor był prawdziwym autorytetem. Gdy rozpoczęto budowę PRL, społeczny prestiż profesora w dalszym ciągu się utrzymywał, zwłaszcza że każdy z nich był na wagę złota. Przecież w czasie wojny Niemcy i Sowieci z pełną determinacją i w sposób zaplanowany zdziesiątkowali naszą kadrę naukową. Ale PRL to nie była ani kontynuacja II Rzeczypospolitej, ani państwo suwerenne. To było państwo całkiem nowe, tworzone pod dyktando sowieckie jako element bloku komunistycznego. Stąd w dalekosiężnych planach cały sektor nauki miał być sukcesywnie wtapiany w rzeczywistość zupełnie skomunizowaną. Zmienić się więc musiały pozycja i rola profesora. Nie był to jednak akt jednorazowy, lecz proces obliczony na lata.
Nauka na usługach socjalizmu Komunizm jest ideologią totalitarną, a to oznacza, że celem władzy państwowej jest zdobycie kontroli zarówno nad całym życiem społecznym, jak i prywatnym. To ostatnie jest, wedle marksizmu, tylko częścią życia społecznego; prywatność i indywidualność nie posiadają żadnej autonomii. Takie założenia ideologiczne znajdowały oparcie prawne i usprawiedliwiały coraz większą ingerencję państwa w życie obywateli. Dotyczyło to również nauki i naukowców. PRL upaństwowiła instytucje i organizacje naukowo-edukacyjne - od żłobków i przedszkoli, poprzez szkoły podstawowe i średnie, aż po szkoły wyższe (jedyną uczelnią prywatną, i to w całym bloku komunistycznym był Katolicki Uniwersytet Lubelski). Upaństwowienie oznaczało nade wszystko przejęcie kontroli nad programem nauczania i nad nominacjami. A ponieważ nadrzędnym celem systemu była poprawność ideologiczna, uznano więc, że cała nauka musi być podporządkowana budowaniu komunizmu. Mówiono o tym wprost przy różnych okazjach, zwłaszcza w czasie I Kongresu Nauki Polskiej (1951 r.), gdy likwidowano, zawłaszczając oczywiście cały majątek, społeczne stowarzyszenia naukowe, jak choćby Polską Akademię Umiejętności czy Towarzystwo Naukowe Warszawskie, by w ich miejsce powołać w 1951 r. jedną centralnie sterowaną organizację państwową - Polską Akademię Nauk. Głos zabierali zarówno przedstawiciele władz państwowych, jak i naukowcy, deklarując wierność komunizmowi i podkreślając z całą stanowczością, że nauka nie może być apolityczna, a więc musi służyć budowie socjalizmu - w Polsce i na świecie. We wstępie do referatu zbiorowego Sekcji Nauk Społecznych i Humanistycznych "O znaczeniu humanistyki dla walki klasowej" twierdzono z całą determinacją, że należy dokonać "przełomu i przyspieszyć proces przestawiania naszej humanistyki na tory marksizmu-leninizmu" (s. 3). Wyjaśniano dalej: "Realizując Plan 6-letni, zdajemy sobie sprawę z tego, że tworzymy w ten sposób podstawę całego rozwoju społeczeństwa ku socjalizmowi, a więc również rozwoju jego psychiki, jego świadomości, jego filozofii, sztuki, moralności" (s. 3). Jest to walka, której nie można rozstrzygnąć zwycięsko "na rzecz socjalizmu bez aktywnej roli nadbudowy" (s. 4), czyli kultury i nauki. W ten sposób na całe dziesięciolecia określono miejsce nauki i naukowców w PRL: mają być zaangażowani w budowanie nowego społeczeństwa socjalistycznego.
Kontrola nauki - jawna i ukryta Państwo dysponowało wieloma instytucjami umożliwiającymi kontrolowanie nauki. Najważniejsze to: Ministerstwo Oświaty, Centralna Komisja Kwalifikacyjna dla Pracowników Nauki oraz Rada Główna do spraw Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Polska Akademia Nauk podlegała Prezydium Rządu, Centralna Komisja Kwalifikacyjna dla Pracowników Nauki od 1958 r. podlegała PAN, a potem władzom centralnym, bo tytuł od roku 1958 nadawała Rada Państwa (wcześniej minister oświaty). Rada Główna do spraw Nauki i Szkolnictwa Wyższego podlegała właściwemu ministrowi. Nazwy tych instytucji, jak i zasady ich funkcjonowania oraz podporządkowania władzom centralnym się zmieniały. Ale były też nieoficjalne narzędzia kontroli nauki; do nich należały komitety Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR) oraz Ministerstwo Spraw Wewnętrznych (MSW). Były to instytucje ważniejsze niż te wcześniej wymienione, bo ostatecznie od ich opinii i zgody zależała kariera naukowca. Gdy więc z jednej strony oficjalna droga zatwierdzania stopnia lub tytułu była jawna, to tę nieoficjalną, niejawną możemy poznać dzięki materiałom zgromadzonym w IPN. Dziś uwaga opinii publicznej skupia się przede wszystkim na tropieniu różnych agentów czy donosicieli zwanych w terminologii fachowej TW (Tajny Współpracownik). Niestety, w świecie nauki ich nie brakowało. Potwierdza to fakt, że w tym właśnie środowisku bardzo silnie protestowano przeciwko lustracji, której w końcu nie przeprowadzono. Ale jakkolwiek dane dotyczące agentów-naukowców mogą być bulwersujące, to jednak przysłaniają one w pewien sposób mechanizmy działania całego systemu, również w sferze nauki. Agenci byli jedynie trybikami w całej machinie komunistycznej, stąd skupianie uwagi tylko na nich może zdeformować obraz problemu. Oni realizowali szczegółowe polecenia kierujących nimi oficerów Służb Specjalnych, nie zdając sobie sprawy, jak wygląda całość. A przecież to całość jest najważniejsza, bo ona określa miejsce i znaczenie szczegółów. Zresztą, sterowanie nauką przez komitety PZPR czy MSW to nie była kwestia tylko pozyskiwania agentów, lecz była to próba wielorakiego wpływania na środowisko naukowe pod kątem lojalności wobec państwa, ideologii i systemu. Wśród wielu materiałów archiwalnych, które znajdują się w zasobach IPN, są nie tylko teczki personalne, ale również dokumentacja pracy urzędów, jak MSW czy CKK lub PAN. Analizując te dokumenty, widzimy niejako od środka, jak to wszystko działało. Chodzi o to, że państwo miało w ręku potężną broń czy potężny straszak na wszystkich naukowców: było nim zatwierdzanie stopni i tytułów, takich jak: doktorat, habilitacja, docentura, profesura zwyczajna i nadzwyczajna. Była to również zgoda na otrzymanie paszportu, bez którego nie można było ani wyjechać na konferencję, ani też skorzystać z intratnego stypendium. Władze komunistyczne wiedziały o tych wszystkich progach w karierze naukowej, zresztą niektóre z nich same celowo ustanawiały. Po co? Właśnie po to, żeby nie tyle dbać o wysoki poziom nauki, ile by mieć zapewnioną możliwość kontroli ideologicznej. Przecież mówiono o tym wyraźnie na wielu zjazdach i naradach: nauka musi być zaangażowana politycznie i ideologicznie, nie ma nauki apolitycznej. Te deklaracje musiały mieć pokrycie w realnych możliwościach kontrolowania naukowców przez władze. Jak wobec tego wyglądała droga zatwierdzania awansów naukowych? Sięgnijmy do dwóch dokumentów: jeden dotyczy KUL, a drugi PAN.
Polityka "nominacyjna" KUL był uczelnią prywatną, ale mając prawa państwowe, podlegał w zakresie nominacji tym samym procedurom, co pozostałe uczelnie. W grę wchodziło tu zatwierdzanie doktoratu, habilitacji, profesora nadzwyczajnego i zwyczajnego przez CKK. I to był właśnie ten punkt, który pozwalał władzom na prowadzenie własnej polityki "nominacyjnej". Wykorzystywano uprawnienia CKK, by w wielu przypadkach awanse naukowe utrudniać, czyli albo je o całe lata odwlekać, albo wręcz uniemożliwiać. Kto to wykorzystywał? Odpowiedź jest prosta: MSW. To komunistyczne Ministerstwo Spraw Wewnętrznych starało się dokładnie śledzić, jakie poglądy ma kandydat na doktora lub profesora, by w razie zastrzeżeń wydać opinię negatywną, która była wiążąca dla CKK. MSW nie dociekało, jaką wartość naukową posiadają prace kandydata; zastrzeżenia miały charakter wyłącznie polityczno-ideologiczny i były one ważniejsze od wartości czysto naukowej (taka zresztą dla komunistów nie istniała). W archiwach IPN znaleźć można wielostronicowe opracowanie dotyczące KUL (Warszawa, 8 października 1963 r.), w którym wymienieni są kandydaci do różnych nominacji, z krótką charakterystyką i rodzajem decyzji. Materiał ułożony jest wedle klucza wydziałowego. Wymienimy kilka przykładów. Wydział humanistyczny - sekcja historii. Praca doktorska: "Mgr Chruszczewski Adam - Klerykał, dobro kościoła stawia ponad wszystko. Na wykładach ostro i zdecydowanie odrzuca poszczególne założenia filozofii marksistowskiej - załatwić negatywnie". Prace habilitacyjne. "Dr Ryszard Bender, adiunkt - Katolicki doktryner o poglądach konserwatywnych, zapatrywania polityczne - reakcyjne. W okresie października 1956 roku postulował zmianę ustroju w Polsce. Jest negatywnie ustosunkowany do ustroju PRL - Załatwić negatywnie". W sumie wydano następujące dyspozycje - w przypadku habilitacji: "na pewien okres wstrzymać habilitację", "nie wyrazić zgody na habilitację", w przypadku doktoratów: "wstrzymać pozytywne załatwienie sprawy", "załatwić negatywnie", "załatwić raczej pozytywnie", "można załatwić pozytywnie" (IPN/BUiAD/Warszawa Sygn. 0445/34). Dokładną analizę tych dokumentów pozostawmy historykom, ważne jest natomiast, aby sobie uświadomić, jak głęboko MSW mogło ingerować w proces nominacji już od tytułu doktora, choć na zewnątrz wszystko wyglądało na zgodne z prawem i procedurami. Decyzję formalnie podejmowało CKK lub Rada Państwa, a nieformalnie - MSW.
Partia ma czas, naukowcy mogą poczekać A teraz zajrzyjmy do innego dokumentu. Jest znacznie późniejszy, bo pochodzi z roku 1983 i dotyczy innej instytucji, już zupełnie państwowej, którą była PAN. W tym wypadku chodziło o nominacje profesorskie. Ostatecznie zatwierdzała je Rada Państwa, ale po pozytywnym zaopiniowaniu przez CKK. Taka była droga jawna. Niejawna była trochę bardziej skomplikowana. 14 września 1983 r. Sekretarz Naukowy PAN prof. Zdzisław Kaczmarek otrzymuje pismo (z adnotacją: "Poufne") od pułkownika MSW (podpis nieczytelny, pieczęć słabo czytelna, jest to odbitka), z którego dowiadujemy się, że jest to odpowiedź na wcześniejsze pismo, bowiem to "Dyrektor Biura Kadr i Szkolenia PAN zwrócił się do MSW w sprawie zaopiniowania naukowców i o nadanie nominacji profesorskich" (IPN BU 0365/7314). Pułkownik w związku z tym wyjaśnia, że "w grupie tej znajduje się szereg osób znanych Polskiej Akademii Nauk z antysocjalistycznej działalności w kraju i za granicą". Dlatego, tłumaczy pułkownik, "[p]roponujemy wycofanie z Rady Państwa wniosku o nadanie tytułu profesora...". W piśmie tym zastanawia fakt, że sam dyrektor Biura Kadr i Szkolenia PAN zwracał się o opinię do MSW, tak jakby to on odgrywał jakąś szczególną rolę w kontaktach z MSW. Zauważmy, że negatywna decyzja z MSW była wiążąca, bo wniosek został z Rady Państwa wycofany. Ale co ciekawe, wniosek już był w Radzie Państwa, a to oznacza, że przeszedł przez wcześniejsze sito. Jakie ono było? Tu napotykamy na rzecz wręcz bezcenną. Do wymienionego pisma z MSW (odbite było w trzech egzemplarzach, z których jeden trafił do Wydziału I Departamentu XXX MSW) dołączono wykaz kandydatów PAN i historię 37 wniosków o tytuł profesora rozpatrzonych negatywnie. Dzięki temu dowiadujemy się, przez jakie instytucje przechodził wniosek, i jak długo to wszystko trwało. Weźmy jednego z kandydatów do tytułu: doc. dr hab. Jerzy Łojek, Instytut Badań Literackich PAN. Najpierw Rada Naukowa PAN podejmuje decyzję pozytywną w sprawie tytułu. Jest 18 grudnia 1974 r., z Rady Naukowej pismo trafia do Biura Kadr wcale nie od razu, ale po pół roku (21 czerwca 1975 r.). Następnie pismo rozpoczyna wędrówkę nie do Centralnej Komisji, ale po komitetach partii! Najpierw jest to komitet wojewódzki, a potem Komitet Centralny PZPR. Do komitetu wojewódzkiego trafia bardzo szybko, bo po dwóch dniach (23 czerwca 1975 r.). Ale tam wniosek leży pół roku, zanim zostanie wysłany (3 grudnia 1975 r.) do KC PZPR. I tu zrobił się zator, bo z KC wniosek wysłano do Centralnej Komisji Kwalifikacyjnej po 6 latach! Trafił tam dopiero 11 marca 1981 r., i to chyba tylko dlatego, że nastała odwilż związana z powstaniem "Solidarności". W kilka miesięcy później CKK przekazała wniosek do Rady Państwa (23 lipca 1981 r.). I co? I nic. Na tym koniec, bo jak wiadomo, tytułu profesora docent Jerzy Łojek nie otrzymał, a nawet w rok później (1982 r.) zmuszono go do przejścia na emeryturę. Widać jasno, że partia komunistyczna, mając do dyspozycji oficjalny organ w postaci Centralnej Komisji Kwalifikacyjnej, mogła dodatkowo ingerować w procedurę przyznawania stopni i tytułów w każdej fazie, na etapie zarówno doktoratu, jak i profesora; na poziomie Rady Państwa, czy to za pośrednictwem swoich komitetów (wojewódzkich lub Komitetu Centralnego), czy też za pomocą bardzo skutecznego MSW. Władza nie musiała się spieszyć. Komuniści mieli czas, a naukowcy mogli poczekać. Docent Jerzy Łojek czekał 8 lat, i się nie doczekał. Wniosek o tytuł profesora zwyczajnego dla Barbary Skargi wpłynął do Rady Państwa w roku 1982, przeleżał tam 6 lat.
Jeden dokument, a ile informacji! To niesłychanie rozległe pole badań dla historyków. Dopiero śledząc system niejako od kuchni, widzimy jak on działał. W tym kontekście można nie tylko zobaczyć, ale i zrozumieć, kto i dlaczego się nie ugiął, oraz kto i dlaczego mógł się złamać. Te suche informacje zapisane w tabelkach zawierających zablokowaną drogę do profesury 37 osób ukazują metody działania systemu, w którym na każdym etapie mogło dokonywać się niemal ręczne sterowanie - zarówno przez władze partyjne, jak i odpowiednie wydziały MSW. Komuniści mogli zablokować nominację za pośrednictwem komitetów PZPR, mogli przetrzymywać wniosek całymi latami, by w końcu go odrzucić, mogli przez ubeków lub esbeków wpłynąć na wnioskodawców, "proponując wycofanie wniosku", co praktycznie oznaczało jego odrzucenie. Tak jak niektórzy się złamali, by zdobyć upragniony tytuł, tak inni poprzestali na habilitacji lub doktoracie. W sumie jednak całe to peerelowskie dziedzictwo tytułów i stopni nie jest obiektywne i miarodajne; za dużo w tym było brudnej polityki, ludzkich słabości, ideologii i tajnych służb. Właściwie każdy przypadek należałoby rozpatrywać indywidualnie, co przy braku instytucjonalnej dekomunizacji i lustracji wydaje się wręcz niemożliwe. A jednak trzeba ją podejmować, bo każdy profesor, który nie dał się złamać ani partii, ani służbom, który nie uległ zbrodniczej ideologii komunistycznej, to dla narodu bezcenny skarb. Natomiast zaprzańców trzeba się strzec. W innym przypadku bez prawdziwego oczyszczenia tytuł ten będzie się degradował coraz bardziej. A szkoda, bo jednak w tradycji zachodniej, w tym także polskiej, ceniono prawdziwą wiedzę i kulturę osobistą, co uosabiać miał właśnie profesor. Do tych wzorów musimy powracać, zwłaszcza młode pokolenie naukowców, które powinno poznać przeszłość - tę dalszą i tę bliższą, aby wyrobić sobie właściwy osąd i odzyskać wiarę w sens uprawiania nauki, której naczelnym celem ma pozostać prawda, a nie ideologia. Bo za ideologią idzie ostatecznie kłamstwo, przemoc i poniżenie, a prawda otwiera oczy na rzeczywistość i ludzką godność, którym za żadną cenę nie wolno się sprzeniewierzyć. Prof. Piotr Jaroszyński
Inwestycje, kobiety, "geje" i pielgrzymki A oto obiecane trzy sprawy poruszone przez Komentatora {~Jasiu}: 1) Koleje i metro prywatne OK , ale dopiero wtedy , gdy w Polsce powstanie PRAWDZIWA (wielopokoleniowa , rodzinna) klasa bogaczy. Taka inwestycja zwraca się po 80-100 latach (a więc wnukom biznesmena). A korki są już dzisiaj i żadne obwodnice nie załatwią sprawy np. Zielona Góra. To nieporozumienie: każda inwestycja ma się zwrócić po 5-7 latach – w przeciwnym razie nie należy jej podejmować! To nie znaczy, że metro jest „niepotrzebne”; to znaczy tylko, że coś innego (to coś, co da zysk szybciej) jest bardziej potrzebne. Technicznie wygląda to tak: mam miliard złotych – z którym coś muszę zrobić. Mogę złożyć do banku – mogę wybudować metro. Wybuduję metro jeśli czysty zysk z biletów będzie rocznie co najmniej większy, niż procent bankowy. Jeśli nie mam miliarda – to go pożyczam. Wtedy zysk musi być tylko minimalnie większy od procentu dla posiadacza kapitału i kosztów utrzymania oraz zysku banku. Dlaczego jakieś mityczne 80-100 lat??? 2) To niech Mikke powie wreszcie , że nie chce zabraniać kobietom robić karierę, bo nie słyszałem, GŁOŚNO I WYRAŹNIE. Wiele razy to pisałem wyraźnie – a powiedziałem głośno np. w programie w TVN 3) mnie też robi się NIESMACZNIE NA WIDOK GEJÓW, ALE NA WIDOK ROZMODLONEJ PIELGRZYMKI DEWOTEK TEŻ i na widok bigoterii - ale nie postuluję zakazu procesyj Bożego Ciała. Moze sie Panu robić niedobrze na widok latarni ulicznej... Jednak pielgrzymka nie dotyczy głównego taboo naszego społeczeństwa: płci. Dlatego nie zakazujemy np. procesyj buddystów – choć też niektórych zniesmaczają. Uwaga {~Jasiu} jest jednak istotna o tyle, że klasztory, podobnie jak homosie, usuwają część materiału genetycznego z procesu reprodukcji. Stąd instynktowna niechęć rodziców do myśli, że dziecko mogłoby się stać homosiem czy (nie daj Boże!) „gejem” lub pójść do klasztoru czy na księdza. Ta druga jest znacznie złagodzona prestiżem Kościoła Rz-kat. - ale jest widoczna. Ciekawostka: Nozick w swoje książce „Anarchy, State & Utopia” utrzymuje, że intelektualna przewaga żydów nad katolikami wzięła się stąd, że w obydwu wyznaniach wielu inteligentnych mężczyzn szło na kapłanów. Ale rabin może mieć żonę i dzieci... JKM
Sensowność argumentacji Poniższy tekst należy odbierać jako neutralny. Gdybym był ateistą, napisałbym to samo - dotyczy to bowiem nie Kościoła - ale tego, jak przxyjmuje się argumenty. Jaki kościół? W Polsce dominującą pozycję zajmuje Kościół Rzymsko-katolicki - w związku z tym jest nieustannie atakowany i podmywany przez Lewicę. Z bardzo dobrym, niestety, skutkiem. Na szczęście: sukces Lewicy jest połowiczny: połowa Episkopatu nadal czuje się normalnymi katolikami, a nie "szermierzami postępu". Ja, jako konserwatysta, bardzo się z tego, choć połowicznego, sukcesu cieszę. Dziwi mnie tylko jedno. Bardzo wiele episkopatów w innych krajach - np. Francja, Anglia czy Niemcy - poszło tą drogą. Odrzuca się Tradycję, wstydzi się jej, za wszelką cenę chce być "nowoczesnym"...
Efekty: w Polsce mamy 55% prawdziwych katolików, a oficjalnie przyznaje się do katolicyzmu 86% We Francji - góra 10%. Pismo Święte powiada: "Po owocach ich poznacie je". Niezależnie od tego, jakie ma się poglądy, trzeba upaść na główkę, by poważnie potraktować syrenie nawoływania Lewicy... Tak więc: dziwię się tym progresistom z Episkopatu... Innymi słowy: biskup-progresista twierdzący, że "wprowadza postęp" dla dobra Kościoła albo upadł na główkę, albo... jest obcym agentem robiacym krecią robotę.
JKM
Notatka Kapicy i lew Sekuła Z publikacji w mediach na temat przesłuchania Jacka Kapicy przed komisją śledczą, dowiedziałem się właściwie tylko o ciekawym wątku notatki ze spotkania z Chlebowskim, którą dziwnym trafem wiceminister finansów sporządził na okoliczność zbadania sprawy hazardowej przez komisję śledczą lub prokuraturę. Wczoraj nie miałem okazji oglądać obrad, natomiast najważniejsze kwestie, o jakie powinni zapytać śledczy, to przede wszystkim dziwna chęć zniesienia limitów lokalizacyjnych w ustawie o grach i zakładach wzajemnych w 2008r. oraz spotkanie z Koskiem w lipcu również 2008 roku. Nie mam przed sobą stenogramów, więc nie wiem dokładnie, jakie pytania z ust śledczych padały, natomiast zakładam, że media tych kwestii by nie przemilczały. Być może Kapica zostanie wezwany jeszcze raz. Niemniej ciekawa jest sprawa notatki ze spotkania wiceministra finansów ze Zbigniewem Chlebowskim 27 sierpnia 2009 roku. Światło dzienne ujrzała dopiero wczoraj, na okoliczność przesłuchania. Dlaczego nie została dostarczona komisji śledczej wcześniej, skoro Kapica pisał ją po spotkaniu z politykiem PO? Istnieje poważne podejrzenie, że została stworzona dużo później, właśnie na okoliczność przesłuchania. Tym bardziej, iż o komisji śledczej jeszcze na początku października nie było mowy. Kapica zaś miał olśnienie już pod koniec sierpnia. Ciekawe, ilu jeszcze materiałów nie otrzymali śledczy? Dzisiaj przesłuchiwany był Rostowski, który zeznał na niekorzyść Drzewieckiego ws. dopłat. Mógł oczywiście liczyć na przychylność Sekuły. Oprócz utarczek z Kempą, przewodniczący komisji śledczej dał pokaz obiektywnego kierowania obradami: Sekuła do Rostowskiego: Panie Ministrze, przypominam, że ma Pan prawo żądać wycofania pytania. Albo jeszcze lepszy fragment: Sekuła komentuje chęć zapytania świadka przez Arłukowicza:Poseł Arłukowicz nie miał pytań. Teraz niestety ma. Walczyć o honor partii trzeba, a tymczasem Donald Tusk wypoczywa w Alpach i ładuje akumulatory. Nie sądzę jednak, by utrzymał dobrą formę do przesłuchania na komisji śledczej. Nawet, jeśli Sekuła nie spyta premiera szczegółowo o wykształcenie i będzie dbał, by nie natrudził się przy odpowiedziach, to jednak kwestie dotyczące pism CBA z 12 sierpnia i 10 września ub.r. mogą go pogrążyć. gw1990
Wysokie renty zamiast niskich emerytur NA "DEZUBEKIZACJI" NIE STRACILI Ponad 5 tys. byłych funkcjonariuszy SB na dezubekizacji straciło niewiele. Zamiast obniżonych emerytur dostają wysokie renty inwalidzkie. Obniżkę emerytur wprowadziła ustawa dezubekizacyjna, która weszła w życie 1 stycznia 2010 roku. Zmienia ona m. in. sposób naliczania emerytur dla b. członków WRON i oficerów SB. Dziś Trybunał Konstytucyjny zdecyduje, czy nowe przepisy są zgodne z ustawą zasadniczą
TK OCENI KONSTYTUCYJNOŚĆ OBNIŻKI ESBECKI EMERYTUR Do czwartku, do godz. 11 odłożył Trybunał Konstytucyjny wyrok w sprawie ustawy dezubekizacyjnej, która 1 stycznia obniżyła emerytury ponad 40 tysiącom funkcjonariuszy służb specjalnych PRL i członkom WRON. TK, który obradował nad ustawą w środę, oceni czy jej zapisy są zgodne z konstytucją. Przeciwko "wprowadzeniu odpowiedzialności zbiorowej" zaprotestowała Lewica, która zaskarżyła ustawę. W skardze posłowie Lewicy zaznaczają, że "prawo do emerytury jest konstytucyjnym prawem jednostki", a wprowadzone przepisy "rażąco obrażają zasadę zaufania obywatela do państwa". Skarżący podkreślają, że ustawa wprowadziła odpowiedzialność zbiorową wobec wszystkich pełniących służbę w organach bezpieczeństwa PRL i przyjęła zasadę domniemania winy. - Ustawa nosi znamiona represyjności, bo w sposób arbitralny stwierdza, że wszyscy funkcjonariusze organów bezpieczeństwa PRL działali przeciw wolności narodu i w konsekwencji podlegają sankcji obniżenia emerytury - przekonują skarżący nowe przepisy. Według Lewicy naruszają one także konstytucyjną zasadę proporcjonalności, bo oznaczają "wygórowaną sankcję" wobec osób, którym nie sposób zarzucić jakiekolwiek przewinienia, oprócz tego, że byli funkcjonariuszami przed 1990 r. Wielką wadą ustawy jest także według posłów Lewicy to, że nie rozróżnia ona osób, które uzyskały świadczenia emerytalne przed i po 1990 r. - To narusza konstytucyjną zasadę równości - twierdzą skarżący. Co jest sprawiedliwe? Wielu prawników uważa, że nie powinno być konstytucyjnych problemów z odbieraniem uprzywilejowanych emerytur oficerom służb PRL. Bardziej sceptycznie na temat konstytucyjności przepisów wypowiadają się oni w kontekście odebrania ich dziewięciu członkom Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Ustawy bronią jej autorzy, posłowie PO. Wskazują oni, że fakt otrzymywania przez funkcjonariuszy służb specjalnych z lat 1944-1990 r. wyższych świadczeń od świadczeń zwykłych emerytów, którzy często byli ich ofiarami, naruszał zasadę sprawiedliwości społecznej. Politycy Platformy jeszcze przed wejściem nowej ustawy w życie zapowiadali, że część oszczędności (szacowano, że świadczenia dla b. oficerów mają się zmniejszyć o ok. 600 mln zł rocznie) trafi do "pokrzywdzonych przez PRL". Środowej rozprawie Trybunału Konstytucjonalnego w pełnym składzie będzie przewodniczyć prezes Trybunału Bohdan Zdziennicki. Już dostają mniej Ustawa dezubekizacyjna obowiązuje od stycznia. W jej preambule zapisano, że "system władzy komunistycznej opierał się głównie na rozległej sieci organów bezpieczeństwa państwa, spełniającej w istocie funkcje policji politycznej". Wskazano, że jej funkcjonariusze stosowali "bezprawne metody, naruszające podstawowe prawa człowieka" i "pełnili swoje funkcje bez ponoszenia ryzyka utraty zdrowia lub życia, korzystając przy tym z licznych przywilejów materialnych i prawnych". Teraz oficerowie cywilnych służb specjalnych PRL dostają niższe świadczenia, obliczane według wskaźnika w wysokości nie 2,6 proc. podstawy wymiaru za każdy rok służby za lata 1944-1990 jak dotychczas, ale 0,7 proc. Członkom WRON emerytura wojskowa naliczana jest po 0,7 proc. podstawy wymiaru za rok służby w wojsku począwszy od 8 maja 1945 roku. Jak ustaliliśmy w poniedziałek, pierwsze emerytury naliczane według nowych zasad trafiły do części funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa PRL 5 stycznia (wtedy została wypłacona pierwsze transza świadczeń). 10 stycznia niższe emerytury wypłacono członkom WRON, w tym stojącemu na jej czele gen. Wojciechowi Jaruzelskiemu. - Otrzymali w styczniu świadczenia niższe o cztery tysiące zł - dowiedział się portal tvn24.pl w Departamencie Prasowo-Informacyjnym Ministerstwa Obrony Narodowej. Świadczenia zostały obniżone z (przeciętnie) 8,5 tys. zł do 4,5 tys. zł. 8495 zł do ok. 4143 zł (brutto). Od decyzji o obniżce świadczeń odwołało się już ponad siedem tysięcy świadczeniobiorców MSWiA. Do Sądu Okręgowego w Warszawie wpłynęło dotychczas 1050 skarg. Obniżka nie dotyczy tych, którzy mają rentę inwalidzką. PiS wytykał autorom ustawy, że nie objęła ona służb specjalnych wojska PRL.)
Co czwarty się wybroni Obniżone emerytury wyliczono dla 24 tys. funkcjonariuszy - za każdy rok służby do 90. naliczono im tylko 0.7 podstawy wymiaru, mniej niż za okres nieskładkowy. Emerytura średnio jest niższa o 561 zł, jednak "widełki" zmian to od kilkunastu zł do czterech tys. zł. Pierwsze transze już wyszły. Jednak okazuje się, że co czwarta z osób, której ustawowo obniżono emeryturę straci w praktyce naprawdę niewiele. Dlaczego? Bo ponad 5 tys. byłych funkcjonariuszy posiada renty inwalidzkie, wyższe niż obniżone emerytury. I to renty będą im teraz wypłacane.
Straci 90 zł Tak jest w jednym ze znanych nam przypadków (nazwisko do informacji redakcji). - Na całym tym zamieszaniu straciłem 90 zł - mówi ten b. funkcjonariusz SB. Od 1 stycznia miał otrzymywać nową emeryturę, niemal 1,5 tys. niższą od dotychczasowej. Jednak już dwa miesiące wcześniej z Zakładu Emerytalno-Rentowego MSWiA otrzymał informację, że „wstrzymuje się przyznawanie emerytury ze względu na posiadanie prawa do korzystniejszej renty inwalidzkiej.” II grupę inwalidzką przyznała mu w 2006 roku resortowa komisja lekarska. Miał prawo do renty w wysokości 70 proc. podstawy wymiaru (I grupa inwalidzka to 80 proc.) Jednak jego ówczesna emerytura była dla niego bardziej korzystna, więc o rencie prawie zapomniał. Szczęśliwie dla niego pamiętało o niej Ministerstwo Spraw Wewnętrznych.
Renta wyższa od emerytury - 5016 byłych funkcjonariuszy organów bezpieczeństwa ma prawo do renty inwalidzkiej wyższej od emerytury zmniejszonej w wyniku weryfikacji świadczeń - poinformowała nas Małgorzata Woźniak, rzeczniczka resortu. - Zakład Emerytalno-Rentowy MSWiA wypłaca z urzędu świadczenie wyższe. Ustawa dezubekizacyjna zmieniła także sposób naliczania emerytur dla b. członków WRON, m.in gen. Jaruzelskiego. Zgodnie z przepisami oni też mają prawo wyboru korzystniejszego świadczenia. Jednak MON odmówił nam informacji, czy i ilu b. członków WRON skorzystało z opcji rentowej. Luiza Łuniewska/ola/k
Widacki: cała ustawa niezgodna z konstytucją Poseł Jan Widacki wniósł do Trybunału Konstytucyjnego o uznanie ustawy dezubekizacyjnej za niezgodną z konstytucją i prawem europejskim. Poseł oświadczył, że ustawodawca może zrównać emerytury UB i SB ze świadczeniami zwykłych emerytów, ale obniżenie ich poniżej tego poziomu, jak uczyniła to zaskarżona ustawa, to "prawnie niedopuszczalna represja". Pełny skład TK bada dziś konstytucyjność ustawy, która od Nowego Roku obniżyła emerytury ok. 41 tys. funkcjonariuszy służb specjalnych PRL i dziewięciu członków Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Występując przed TK, poseł Widacki powiedział, że zbrodnie PRL osądzają dziś niezawisłe sądy. - Nie bronimy UB, bronimy zasad państwa prawa - dodał. Według posła, zaskarżona ustawa stosuje odpowiedzialność zbiorową, a odebranie przywilejów emerytalnych to rodzaj kary. Widacki ocenił, że ustawa drastycznie narusza standardy konstytucyjne, bo dotyczy także tych, którzy np. w służbach PRL znaleźli się wskutek nakazu pracy, a nie obejmuje np. wojskowych służb specjalnych PRL. Poseł podkreślił, że objęcie ustawą tych oficerów SB, którzy w 1990 r. zostali pozytywnie zweryfikowani, to niedotrzymanie zobowiązań wobec nich. - I zrobiono to 20 lat po upadku PRL - dodał Widacki. Podkreślił, że wielu z nich dało przykład lojalności wobec państwa, a dziś zostali potraktowani tak samo jak ci, którzy weryfikacji nie przeszli. - To rażący przykład naruszenia równości wobec prawa - ocenił Widacki. - Z racji zasiadania we WRON nie przysługiwały żadne dodatkowe przywileje emerytalne - powiedział Widacki. Dodał, że obniżenie członkom WRON emerytur za cały okres służby w wojsku od 1945 r., to odebranie "praw słusznie nabytych". Reprezentant Sejmu, poseł PO Grzegorz Karpiński, wniósł o uznanie ustawy za zgodną z konstytucją. Powiedział, że ochrona "praw słusznie nabytych" nie ma charakteru absolutnego. Dodał, że za tą ustawą przemawia "zasada sprawiedliwości społecznej". FYM
Jesteśmy w europejskim domu Wyobraźmy sobie, że J. Goebbels nie popełnia samobójstwa w maju 1945 r., tylko żyje sobie w Niemczech po kapitulacji w najlepsze, wydaje znowu swoje czasopismo i któregoś dnia, po tym, jak w jego tekstach została obrażona głowa jakiegoś państwa, skazany zostaje na grzywnę, w związku z czym odwołuje się do jakiegoś europejskiego trybunału praw człowieka, domagając się interwencji w swojej sprawie. Brzmi to absurdalnie? Pewnie tak, bo najbardziej prawdopodobny scenariusz, gdyby Goebbels przeżył i nie uciekł do jakiejś Argentyny czy na koniec świata, byłby taki, że minister propagandy III Rzeszy powędrowałby do ziemi i pies z kulawą nogą nie upomniałby się o jego prawa. W Polsce jednak, jak wiemy, zbrodniczy komunizm zakończył się tradycyjnym „kochajmy się” i żaden zbrodniarz nie stanął przed wymiarem sprawiedliwości, by odpowiedzieć głową, więzieniem lub utratą majątku, za zdradę Polski, za służenie sowieckiemu okupantowi, za terroryzowanie, zabijanie, prześladowanie obywateli i za doprowadzenie kraju do cywilizacyjnej ruiny. To, co czego dokonano u nas w ramach pieriestrojki, w którą ochoczo (świadomie lub nie, to już bez znaczenia) włączyli się ludzie ze styropianu, polegało nie tylko na tym, że zalegalizowano partię komunistyczną, komunistyczne bezprawie uznano za prawo, a komunistyczny twór za normalne państwo (z pewnymi „wypaczeniami”, ale państwo), co sprawiło, iż III RP stała się prawną i polityczną kontynuatorką peerelu – lecz też na tym, iż pozwolono czerwonym na emancypację polityczną i ekonomiczną. W rezultacie, dosłownie w przeciągu paru chwil, jeszcze nawet wspomnienia o wyjeżdżających wojakach-wyzwolicielach z armii sowieckiej nie uległy zatarciu, a już czerwoni zaczęli orędować za wstępowaniem Polski do „Unii Europejskiej”, zamieniwszy się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w „socjaldemokratów”. Ci sami czerwoni, którzy jeszcze parę lat wcześniej zwalczali zachodni imperializm i poza „Układem Warszawskim”, „bratnimi sojuszami z krajami bloku socjalistycznego” i „RWPG” nie wyobrażali sobie życia, teraz w „zachodnich strukturach” upatrywali zbawienie i odrodzenie. Ci sami czerwoni, co za swych uzurpatorskich rządów walczyli z reakcyjnym Kościołem, reakcyjnym klerem i reakcyjną religią, teraz napominali reakcyjnego katolickiego kołtuna, by nie wierzgał przeciw „integracji” i nie chciał z Polski zrobić Białorusi – choć to polscy sowieciarze zamienili peerel w jedną wielką Białoruś. Najśmieszniejsze było jednak to, że poparcie czerwonych dla „integracji” z entuzjazmem przyjęły ugrupowania „postsolidarnościowe”, a to, że wśród najgorętszych zwolenników integracji pojawiali się nie tylko pezetpeerowscy aparatczycy, lecz nawet komunistyczni agenci (J. Truszczyński, S. Wiatr itd.), traktowano niemalże tak, jakby w środowisku czerwonych doszło do zbiorowej konwersji na kulturę śródziemnomorską. Tymczasem w swym żarliwym zaangażowaniu w „procesy integracyjne” i budowanie „euroadministracji”, w „prace nad dostosowaniem polskiego prawa do wymogów unijnych” etc. - czerwoni zapewniali sobie zupełnie nowe miejsce we współczesnej historii. Część zaślepionych „integracją” ludzi prawicy (pomijając takich znakomitych obserwatorów polskiej „sceny” jak choćby A. Macierewicz), nie rozumiała chyba, co się naprawdę dzieje, a czerwoni po prostu pracowali nad swą ponowną i trwalszą legalizacją. I to im się właśnie udało. Nie tylko bowiem przestali być uznawani za czerwonych (kto tam zresztą w życiu czerwonego widział?), nie tylko stawali się „autentycznymi socjaldemokratami w zachodnioeuropejskim stylu”, ale emancypowali się z „polskiego regionu”, zamieniając się w „obywateli Europy”, czyli ludzi z wyższych sfer. Emancypacja ta akurat nie była procesem szczególnie skomplikowanym dla czerwonych, dla nich przecież Polska nigdy nie była żadną ojczyzną, lecz miejscem „tymczasowym” - przecież nawet peerel traktowali w ostateczności jako „spaloną ziemię”, szykując się z Kremlem do ofensywy na Zachód, co udaremniło ujawnienie tychże planów przez płk. R. Kuklińskiego (świeć Panie nad Jego duszą). Czerwoni, wiedząc doskonale, że kiedyś może w Polsce dojść do takiego obrotu sytuacji, iż ktoś jednak zechce przeprowadzić rozliczenie komunizmu, swoimi prointegracyjnymi i prounijnymi działaniami, wkupywali się w łaski eurokracji. W końcu to zaczęło przynosić efekty takie jak grzmienie eurosalonów na próby lustracji za kaczyzmu (przy okazji pamiętamy, co wyrabiał wujek Bronek, wielki przyjaciel czerwonych), czy teraz bezprecedensowe interweniowanie Trybunału Strasburskiego w sprawie „Goebbelsa stanu wojennego”, czołowego propagandzisty komunistycznego, Jerzego U., faceta, który w normalnym kraju po prawdziwym obaleniu komunizmu, dostałby w najlepszym razie dożywocie. Trybunał, żeby było śmieszniej, potraktował casus Jerzego U. (tj. skazanie go przez polskie sądy na grzywnę za lżenie Jana Pawła II) jako... naruszenie wolności słowa. Wyobraźmy sobie teraz, że dochodzi do radykalnego przełomu w naszym kraju i bierzemy się za rozliczenie komuny tak, jak nigdy dotąd – bez żadnych piekielnych „historycznych kompromisów”. Scenariusz, jaki zastosują czerwoni będzie dokładnie taki, jak ten, z którego skorzystał Jerzy U.: będą wrzeszczeć o gwałceniu praw człowieka, łamaniu prawa unijnego etc. Różowi zresztą też z tego rozwiązania skorzystają – szczególnie ci, co zapewnili komunistom dostatnie i spokojne życie w „wolnej i niepodległej Polsce” - bo przy takim rozliczeniu i różowym należałoby postawić zarzuty. Teraz więc ci wszyscy z nas, którzy myślą o zbudowaniu nowego państwa, stanowiącego zerwanie z dziedzictwem peerelu i neopeerelu, muszą mieć świadomość, że trzeba będzie toczyć bój nie tylko z sitwami, które oplotły nasz kraj pajęczymi nićmi, ale i z gotową chronić te sitwy eurokracją. FYM
FIGURANCI I GRACZE Nietrudno dostrzec, że w III RP żadna poważniejsza afera nie jest możliwa bez udziału ludzi służb specjalnych. Nie może być inaczej, skoro kolejne rządy traktują służby jak partyjnego bodyguarda, a dominujący w tym środowisku ludzie komunistycznej bezpieki nie odczuwają żadnej lojalności wobec niepodległego państwa. Zwykle też, ochrona interesów grupy trzymającej władzę, nie koliduje z troską o własną kieszeń. Co dopiero, gdy rządy sprawuje partia powołana przez ludzi I Departamentu MSW, a działalność tajnych służb nie podlega żadnemu nadzorowi. Ten stan samowoli - idealny z punktu widzenia szefostwa służb, jest również pożądany przez rozmaite grupy oligarchów, decydujące o kształcie sceny politycznej i rozstrzygnięciach gospodarczych. Nie może zatem dziwić, że ludzie Platformy – będący de facto zakładnikami układu, który wyniósł ich do władzy, coraz widoczniej stają się przedmiotem rozgrywek wewnątrz służb i pozbawiani są nawet tej namiastki władzy, jakiej im udzielono Zwykle istnieje poważny problem z realną oceną udziału tajnych służb w epizodach, które pozornie tylko mają wymiar zdarzeń politycznych lub kryminalnych. Jeśli nawet w tle można dostrzec postaci z tego środowiska, na ogół nie sposób znaleźć dowodów, a nawet mocnych poszlak, wskazujących na faktycznych inspiratorów. Gdy pojawi się zagrożenie i ktoś nazbyt dociekliwy zbliży się do prawdy, służby uciekną się do kłamstw, pomówień, szantażu, – a niewykluczone, że w ostateczności do fizycznej likwidacji. Sprawa senatora Piesiewicza – o której rozpisują się media, stanowi tu niemal wzorcowy przykład takiej obecności ludzi tajnych służb, która wymyka się jednoznacznym ocenom, a jednocześnie wskazuje na istnienie potężnych konfliktów wokół i wewnątrz grupy rządzącej. Sprawa ta wpisuje się w rozpoczęty przed kilkoma miesiącami scenariusz likwidacji medialnego „parasola ochronnego” - jaki do tej pory nad Platformą roztaczało środowisko byłych esbeków. O tym, - czy jest to proces trwały i nieodwracalny, czy też ma doprowadzić jedynie do zdyscyplinowania Donalda Tuska – trudno w tej chwili przesądzać. Kluczem do zrozumienia wzajemnych relacji między środowiskiem, które powołało Platformę do istnienia, a jej obecnymi liderami wydaje się proces prywatyzacji pozostałości majątku narodowego, a w szczególności sektora paliwowo – energetycznego. Ogłoszenie planu prywatyzacyjnego PO, w którym padła zapowiedź, iż do końca 2011 roku nie przewiduje się żadnych działań prywatyzacyjnych w odniesieniu do największych podmiotów sektora naftowego oraz nieudolność (być może w pełni zamierzona), jaką okazał minister Grad w kilku podjętych projektach – mogła zdecydować o cofnięciu dotychczasowego poparcia. W tym kontekście trzeba głównie zwrócić uwagę na działania Andrzeja Olechowskiego, który mając świadomość, iż decyzje prywatyzacyjne Platformy nie zaspokoją oczekiwań ludzi związanych ze służbami, zdecydował o zerwaniu związków z tą partią i poparciu Pawła Piskorskiego. Wiele późniejszych faktów wskazuje, że od tego momentu nasiliła się krytyka Platformy i rozpoczęła medialna akcja dyscyplinowania. Takie zdarzenia: jak fiasko prywatyzacji grupy ENEA, do czego przyczyniło się ujawnienie roli spółki TFS (związanej z oficerami Departamentu I MSW), czy afera zwana stoczniową, w której jedna grupa przeszkodziła drugiej w przeprowadzeniu korzystnego interesu – są czytelnym sygnałem, że w tle zdarzeń polityczno- gospodarczych mamy do czynienia z walką ludzi służb o ogromne wpływy i dochody. Czas i sposób ujawnienia sprawy senatora Piesiewicza zdają się wskazywać, że chodziło o wywołanie efektu propagandowego, wyprzedzającego konkretne zdarzenie. O jakie zdarzenie mogło chodzić? Już następnego dnia po publikacji materiałów kompromitujących Piesiewicza, odezwał się Aleksander Kwaśniewski i oznajmił o swoim poparciu dla Pawła Piskorskiego i Andrzeja Olechowskiego, oraz zaproponował wyłonienie wspólnego z komunistami kandydata na prezydenta. Dwa dni później również Piskorski zasugerował, że SLD i SD mogłyby połączyć swoje siły i wystawić jednego, centrolewicowego kandydata. Zdaniem Piskorskiego, pomysł byłego prezydenta ma na celu wywołanie dyskusji w środowiskach na lewo od PO oraz w centrum. W kontekście ujawnienia sprawy Piesiewicza, ów „pomysł na wywołanie dyskusji” może dotyczyć pogłębienia rozłamów w samej Platformie i służyć przyciągnięciu działaczy PO oraz części niezdecydowanego elektoratu. Społeczeństwu przesłano czytelny sygnał : z jednej strony otrzymało informacje o narkotycznych i seksualnych ekscesach polityka Platformy (przypomniano też narkotykowe przygody Tuska), z drugiej – zaproponowano konkretną alternatywę - w osobie „niezależnego” kandydata Olechowskiego. Jeśli nawet te zdarzenia nie mają bezpośredniego związku, wskazują na pewną prawidłowość, gdy kolejnej kompromitacji PO towarzyszy kampania nagłaśniająca polityczne sukcesy Olechowskiego.
W tym i tylko w tym sensie, senator PO staje się ofiarą rozgrywek. Można się zastanawiać - jakie czynniki zdecydowały o wyborze Piesiewicza, czy chodziło o cechy charakteru i szczególne skłonności, czy też podłoże szantażu miało głębsze przyczyny? Pojawiały się sugestie, że zdarzenie to może mieć związek z rolą adwokata - obrońcy podczas procesu zabójców księdza Jerzego. Niewykluczone – jednak tylko w tym znaczeniu, że to wówczas policja polityczna PRL mogła sporządzić portret psychologiczny Piesiewicza i dokładnie rozpoznać jego „słabe punkty”. Ta wiedza mogła okazać się przydatna, gdy doszło do typowania „figuranta” celem przeprowadzenia kombinacji operacyjnej. Nie można zapominać, że przez wiele lat SB rozważało możliwość pozyskania Piesiewicza jako tajnego współpracownika. Z informacji zawartych w dokumentach bezpieki wynika, że roku 1982 Wydział II Dep. III MSW zarejestrował Piesiewicza w kategorii kandydat na TW. W materiałach brak jest dokumentów wskazujących na przeprowadzenie tzw. rozmowy werbunkowej. Sprawę przekazywano następnie do kolejnych jednostek MSW, by w roku 1988 zdjąć z czynnej ewidencji operacyjnej z powodu rezygnacji z pozyskania. Materiały złożono i sfilmowano w Biurze "C" MSW , a następnie zniszczono w styczniu 1990 r. Trzeba podkreślić, że kandydat na TW mógł nawet nie wiedzieć, że SB rozważa możliwość jego pozyskania, a sama kategoria wskazuje tylko tyle, że bezpieka miała zamiar pozyskać Piesiewicza do współpracy. Niewykluczone jednak, że już w latach 80 –tych spodziewano się pozyskania materiałów kompromitujących adwokata, by na tej podstawie podjąć próbę werbunku. O ile pierwsze doniesienia medialne, dotyczące filmów z udziałem senatora mogły wskazywać jedynie pośrednio, że w sprawie maczali palce ludzie ze służb – o tyle ostatnia informacja, że zatrzymany w sprawie mężczyzna, który miał być mózgiem szantażu, zeznał w śledztwie, jakoby był agentem WSI – jednoznacznie wskazuje, że mamy do czynienia z grą autorstwa ludzi tajnych służb. Tylko odbiorca mocno bezkrytyczny mógłby uwierzyć, że człowiek ten dobrowolnie przyznał się do współpracy z WSI , a tym samym wskazał na inspiratorów prowokacji wobec senatora. Ktoś, podając tę informację liczył zapewne na jej medialny efekt. Z jednej strony, stawia ona w lepszym świetle samego Piesiewicza, rozgrzeszając go jako „ofiarę” szantażu WSI – z drugiej, ma jednoznacznie sugerować, że partia Tuska stała się obiektem ataku środowiska zlikwidowanych WSI. Nic bardziej mylnego. Ten przekaz nosi wszelkie znamiona dezinformacji, ale też potwierdza, że w sprawę zaangażowani są ludzie ze środowiska służb. Okoliczności sprawy, a przede wszystkim rzekome przyznanie się agenta WSI wskazują, że faktyczni inspiratorzy akcji chcą ukryć się za medialną wrzutką, zaś nakierowanie podejrzeń na WSI, może stanowić rodzaj ostrzeżenia wobec tych ludzi Platformy, którzy mocno związani ze środowiskiem „wojskówki” zabiegają o poszerzenie wpływów wewnątrz partii. Dla potwierdzenia tej tezy warto wskazać na natychmiastową reakcję Bronisława Komorowskiego, który w Radiu Zet wystąpił w roli obrońcy Piesiewicza i sugerował, że sprawa może mieć „drugie, a nawet trzecie dno”. Ponieważ marszałek Sejmu jest osobą znaną ze szczególnych sympatii i znajomości z ludźmi WSI i zdaje się poważnie myśleć o zajęciu kluczowej pozycji w Platformie – jego wystąpienie trzeba oceniać w kategoriach wewnątrzpartyjnej gry. Wszystkie, dotychczas ujawnione afery z udziałem polityków PO idą na konto Donalda Tuska i zdają się oddalać jego prezydenckie aspiracje. O partyjną sukcesję po Tusku zamierzają powalczyć dwaj „rozgrywający” – Grzegorz Schetyna i Bronisław Komorowski. Ten ostatni – mocno wspierany przez środowisko WSI ( o czym mogliśmy się przekonać w trakcie „afery marszałkowej”) jest człowiekiem, którego ambicje nie kończą się na roli marszałka Sejmu. Ponieważ potrafi umiejętnie dystansować się od kolejnych porażek Platformy i kreować na „męża stanu” – może realnie myśleć o zajęciu miejsca Tuska - tak w przypadku wygranej, jak i przegranej kampanii prezydenckiej. Warto pamiętać, że „człowiekiem Komorowskiego” w PO jest Janusz Palikot, utrzymujący doskonałe kontakty z Andrzejem Olechowskim i środowiskiem tzw. lewicy. Sprawa senatora Piesiewicza, może być jednym z elementów gry, obliczonej na zdyskredytowanie dotychczasowego układu sił w Platformie i wykreowanie nowego rozdania. Ludzie tajnych służb są w stanie przeprowadzić taką zmianę i – co najważniejsze, dokonać jej pod pozorem politycznych roszad.
ŚCIOS
Jak grom z jasnego nieba. Rzecz ciekawa – ni stąd ni zowąd Gromosław Czempiński pojawia się, jak sam stwierdził, by „wesprzeć argumenty” wyrażone przez J. Widackiego, co to w imieniu straszliwie pokrzywdzonych przez „ustawę dezubekizacyjną”, domaga się, by Trybunał Konstytucyjny przywrócił represjonowanym odebrane kawałki emerytur (Widacki, jak wiemy, użył określenia „prawnie niedopuszczalna represja”). Gdybym nie usłyszał w serwisie radiowym o tej wizycie resp. wizytacji Czempińskiego w TK, to bym chyba nie uwierzył, gdyż scenka ta bez wątpienia w najlepszy z możliwych sposobów ilustruje nieformalną hierarchię władzy w III RP. Oczywiście, najlepiej pewnie byłoby, jakby sami represjonowani zasiadali w TK, no ale III RP jednak czymś się musi różnić od peerelu, więc aż tak dobrze jak kiedyś „elity” nie mają, poza tym trzeba jednak trzymać pozory, by tak rzec, praworządności, bo co by na świecie o naszej bananowej republice powiedzieli? Chociaż może świat o tym wszystkim już od dawna wie i wychodzi z założenia, że skoro nam, obywatelom, to nie przeszkadza, to czemu światu miałoby przeszkadzać? Sprawiedliwości, mam nadzieję, stanie się zadość, pokrzywdzeni będą więc mogli odetchnąć – podejrzewam zresztą, iż nikt z nich tak naprawdę nie sądził, że cokolwiek zostanie im „bezprawnie” odebrane – nie po to wszak wujek Tadek, wujek Bronek i wujek Olek konstytucję układali dla wierzących i „niepodzielających tej wiary”. No i III RP nastała nie po to, by odebrać cokolwiek czerwonym, lecz by ich za długą pracę dla Związku Sowieckiego, systematycznie i konsekwentnie wynagradzać. Sam Czempiński przypomniał przy okazji, gdy go przepytywano w budynku TK, iż w trakcie weryfikacji byłych esbeków zapewniano ich, że w III RP nie będą źle traktowani - toteż i nie są. Byłaby to oczywista krzywda, jeśli ludzi, którzy dokonali pokojowej rewolucji (a jak słyszeliśmy niedawno, nawet Jaruzel się za ojca III RP uważa) zaczęto by poddawać jakiemuś ostracyzmowi, choćby w postaci takiej ustawowo zaproponowanej dezubekizacji, która – jak to zwykle komuchy powiadają – „stosuje zasadę odpowiedzialności zbiorowej”. W związku z tym byli ubecy, byli esbecy, byli przedstawiciele wojskówki etc. powinni zaproponować własną wersję ustawy (może tu znów Widacki by pomógł?), która zajęłaby się tymi wszystkimi chodzącymi po polskiej ziemi dezubekizatorami. Ustawa antydezubekizacyjna nakładałaby finansowe kary za nawoływanie do dezubekizacji, za domaganie się zdegradowania „generała Wrony” do stopnia szeregowca, za wypisywanie obelżywych tekstów na temat komuny i za głoszenie, iż III RP to nowy, udoskonalony peerel. Taka ustawa miałaby sens przede wszystkim pedagogiczny, uczyłaby obywateli tego, jak naprawdę wygląda współczesna Polska i kto w niej jest suwerenem, a kto tylko pionkiem w grze. FYM
Trąd w kontrwywiadzie Od jesieni 2007 roku polski kontrwywiad cywilny praktycznie nie podejmuje walki z coraz bardziej agresywnymi służbami specjalnymi Niemiec. Również na pozostałych tajnych frontach więcej jest porażek niż sukcesów. Tajny raport z początków 2007 roku na temat kulis prywatyzacji STOEN-u był chyba ostatnim rzetelnym raportem kontrwywiadu Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego dotyczącym aktywności niemieckiej BND (Bundesnachrichtendienst – Federalna Służba Informacyjna) na terytorium Polski. Raport ten alarmuje, że wywiad niemiecki, poprzez współpracujące z nim spółki, w drodze wątpliwej prywatyzacji przejął większość udziałów w polskich koncernach energetycznych. Co więcej – sytuację pogarszają skomplikowane przepisy prawne (np. zapis zabraniający obywatelowi postawienia na własnej działce wiatraka prądotwórczego), które dawały koncernom energetycznym możliwość narzucania dowolnych cen. Autor raportu przewidywał, że dojdzie wkrótce do konfliktu między koncernami energetycznymi kupionymi przez niemieckie firmy a Urzędem Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Przewidywania te okazały się słuszne. Od stycznia 2009 roku do dziś STOEN i inne koncerny, mimo sprzeciwu UOKiK, kilkakrotnie podnosiły ceny prądu. Łącznie w ciągu ostatnich 12 miesięcy cena energii elektrycznej wzrosła niemal o 25 procent, co dla przeciętnego gospodarstwa domowego oznacza miesięczną podwyżkę o ok. 20 złotych.
Czternastu z akt STASI Autor wspomnianego raportu dziś nie jest już funkcjonariuszem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Został zwolniony jesienią 2007 roku – po tym, gdy władzę w Polsce przejęła Platforma Obywatelska, a szefem ABW został Krzysztof Bondaryk. – Ta ekipa zwolniła bardzo wielu młodych ludzi, którzy w czasach rządów PiS poszli do pracy w służbach, kierując się pobudkami patriotycznymi – mówi Zbigniew Wassermann, koordynator służb w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego.
– W ten sposób ABW i inne polskie tajne służby zostały pozbawione wartościowych funkcjonariuszy. Funkcjonariusze ci zostali zastąpieni przez byłych esbeków, w latach 70 i 80. zaangażowanych w zwalczanie opozycji demokratycznej. Wśród osób przyjętych do ABW przez Krzysztofa Bondaryka i Jacka Mąkę znalazło się za to m.in. 14 byłych funkcjonariuszy ABW, których w czasach PiS zwolniono ze służby z uwagi na utratę wiarygodności i „utratę rękojmi zachowania tajemnicy”. O co chodziło? Jesienią 2005 roku ówczesne kierownictwo ABW wystąpiło do Instytutu Gaucka o udostępnienie nazwisk wszystkich Polaków zarejestrowanych jako osobowe źródła informacji STASI – byłej wschodnioniemieckiej służby bezpieczeństwa. Było to możliwe dzięki przepisom niemieckiej ustawy zezwalającej każdemu na wgląd do akt STASI (jedynym wymogiem formalnym było złożenie wniosku i uiszczenie niewielkiej opłaty). Lista ta trafiła do Biura Kadr ABW, gdzie jej zawartość porównano z danymi osobowymi funkcjonariuszy w czynnej służbie. Okazało się, że 14 ważnych funkcjonariuszy ABW w przeszłości było zarejestrowanych jako agenci STASI. Co ciekawe, 10 z nich wywodziło się z Departamentu Kontrwywiadu. W stosunku do dwóch-trzech innych już wcześniej istniały podejrzenia o związki ze zorganizowaną przestępczością na granicy polsko-niemieckiej. Żeby było jeszcze ciekawiej: większość z tych 14 oficerów zajmowała się pracą na kierunku niemieckim, tzn. rozpoznawaniem szpiegostwa niemieckiego, mafi i paliwowej w zachodnich regionach Polski i zagrożeniami ekonomicznymi. W 2006 roku osoby te zostały zwolnione ze służby. W 2007 roku wszyscy z powrotem znaleźli się w ABW i – co paradoksalne – również objęli kluczowe stanowiska w Departamencie Kontrwywiadu. – Za tę skandaliczną decyzję pan Bondaryk powinien usłyszeć zarzuty prokuratorskie – mówi Waldemar Wiązowski, poseł PiS i były członek sejmowej komisji ds. służb specjalnych. – Taka decyzja w oczywisty sposób podważa wiarygodność ABW jako służby specjalnej – uważa Henryk Piecuch, autor książek o tajnych służbach PRL. – Nie jest przecież wykluczone, że osoby te wciąż były informatorami niemieckich służb. A w takim wypadku oddelegowanie ich do pracy w kontrwywiadzie, szczególnie na kierunku niemieckim, uniemożliwiało jakiekolwiek rezultaty.
Zatrzymane operacje Polityka kadrowa Krzysztofa Bondaryka doskonale ilustruje działania podjęte w służbach specjalnych przez gabinet Donalda Tuska. Pułkownik Grzegorz Reszka, który został szefem utworzonej przez Antoniego Macierewicza Służby Kontrwywiadu Wojskowego, również rozpoczął swoje rządy od swoistej „czystki personalnej” dokonanej na ludziach Macierewicza. Jej ofiarą padł m.in. były dziennikarz Marcin G., którego bez uzasadnionej przyczyny usunięto z ważnego stanowiska, oraz były szef Zarządu Analiz i Ewidencji. Zastąpili ich byli funkcjonariusze ABW – m.in. oficer, który zasłynął tym, że po pijanemu podpisywał tajne dokumenty do góry nogami. Do SKW trafili również byli funkcjonariusze WSI. Przykładem może być ppłk Dariusz B., który został zatrudniony jako ekspert w Gabinecie Szefa SKW. Ppłk B. został objęty zawiadomieniem o popełnieniu przestępstwa w związku z nielegalnym handlem bronią przez WSI (zawiadomienia przeciwko byłym funkcjonariuszom Macierewicz kierował w latach 2006-2007 do Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, jednak po zmianie rządu śledztwo utknęło w miejscu). Podobnie sytuacja wyglądała w Służbie Wywiadu Wojskowego, gdzie na ważne stanowiska (m.in. ataszaty wojskowe) przyjęto osoby, które były szkolone w Moskwie, a potem przez wiele lat pracowały w WSI. Nowa ekipa w wojskowych służbach również zmieniła front działania. Ludzi, którzy w SKW i SWW zajmowali się rozpoznawaniem szpiegostwa niemieckiego, zwolniono, odsunięto lub przeniesiono na podrzędne stanowiska. Ci, którzy zostali, skoncentrowali się głównie na poszukiwaniu „haków” na poprzednią ekipę. Efektem tych zaniechań było wstrzymanie operacji rozpoznania bardzo istotnego zagadnienia związanego z działalnością niemieckich służb wojskowych w Polsce (tym bardziej istotnego, że zagadnienie to miało wątek międzynarodowy). Zaniechano również inwigilacji osób z kręgów wojskowych, które najprawdopodobniej przekazywały niemieckim służbom informacje o planach zakupów i rozmieszczenia sprzętu wojskowego polskiej armii.
Kierunek niepożądany Młodzi ludzie, którzy w latach 2005-2006 zasilili służby, zostali oddelegowani do realizacji zadań strategicznych z punktu widzenia bezpieczeństwa Polski. Jednym z takich zadań była prowadzona wspólnie przez ABW i Agencję Wywiadu perfekcyjna operacja obliczona na zatrzymanie budowy Gazociągu Północnego. Podjęto również szereg działań z zakresu „kontrwywiadu ofensywnego”, czyli neutralizacji działań obcych wywiadów za granicą. Naturalnym kierunkiem tych działań stały się przede wszystkim Niemcy i Rosja. I faktycznie lata 2006-2007 przyniosły tutaj szereg sukcesów. Jednak już jesienią 2007 roku nowi szefowie służb wstrzymali te działania, zatrzymując tym samym wiele ważnych tajnych operacji służących bezpieczeństwu Polski. Wstrzymano m.in. rozpracowywanie agentów BND ulokowanych w strukturach administracji państwowej i samorządowej w Polsce.
Agonia kontrwywiadu Po 1989 roku kontrwywiad polski miał wiele sukcesów. Jego bolączką byli wprawdzie pozytywnie zweryfikowani esbecy, którzy trafili na eksponowane stanowiska (były pułkownik SB Waldemar Mroziewicz został szefem archiwum UOP). Gdy w 1993 roku wybory wygrało SLD, byli esbecy trafili na najpoważniejsze stanowiska, nawet do kierownictwa służb. Po triumfie wyborczym Akcji Wyborczej „Solidarność”, gdy szefem UOP został płk Zbigniew Nowek, wielu esbeków zwolniono lub przeniesiono do rezerwy kadrowej. W tamtym czasie UOP święcił ogromne triumfy, m.in. rozpracowując rosyjską siatkę szpiegowską (wydalono wówczas z Polski kilku rosyjskich dyplomatów). W 2001 roku rząd SLD rozpoczął „czystkę” w służbach, zwalniając ponad 500 dobrych funkcjonariuszy i zastępując ich komunistycznymi aparatczykami, esbekami lub krewnymi polityków. Czystki te dotknęły głównie piony odpowiedzialne za zwalczanie szpiegostwa. Doprowadziło to do wpuszczenia na polski rynek gazowy i paliwowy spółek powiązanych z rosyjskim wywiadem. Od tamtego czasu (z wyjątkiem półtora roku rządów PiS) trwa systematyczna agonia polskiego kontrwywiadu. Dowodem może być choćby głośna akcja aresztowania w 2005 roku pod zarzutem szpiegostwa Marcina T. – asystenta szefa sejmowej komisji śledczej ds. PKN Orlen. Dwa lata później warszawski sąd uniewinnił T., gdy okazało się, że faktycznie współpracuje on z wywiadem, ale… polskim. Pułkownik Maciej Hunia – ówczesny szef kontrwywiadu, który osobiście kierował akcją – został w 2007 roku szefem Służby Wywiadu Wojskowego, a później Agencji Wywiadu (funkcję tę pełni do dziś). Paraliż służb specjalnych, zwłaszcza kontrwywiadu, świadczy o tym, że szefowie tych służb i politycy, którzy wydają im polecenia, działają w interesie obcych mocarstw. Bo dzięki temu paraliżowi obce mocarstwa mogą w Polsce realizować swoje interesy – często sprzeczne z bezpieczeństwem i dobrem Polski. Pozostaje mieć nadzieję, że kolejny rząd, jakikolwiek by był, rozliczy ekipę Tuska za te kryminalne zaniechania. Bowiem działania jego ekipy w obszarze tajnych służb to ewidentna, jawna i świadoma zdrada stanu. Leszek Szymowski
Urzędnicze imperium ministra Rostowskiego Choć minister finansów Jacek Vincent-Rostowski od początku mówi o konieczności oszczędzania i zaciskania pasa w czasie kryzysu, jego resort jest najkosztowniejszym ministerstwem. Daje również najbardziej wyraźny dowód tego, jak nieodpowiedzialnie państwowe pieniądze wydają urzędnicy powołani do rozsądnego gospodarowania nimi. „Najwyższy CZAS!” postanowił przyjrzeć się, w jaki sposób publicznymi pieniędzmi gospodaruje administracja Jacka Vincenta-Rostowskiego. 47,5 miliona zł – taką kwotę bez procedury przetargowej Ministerstwo Finansów wydało w 2007 roku na uruchomienie i użytkowanie sieci rozległej (WAN) przez pracowników ministerstwa. Dostawcą usługi była Telekomunikacja Polska. Prawie 17 milionów złotych resort wydał w tym samym czasie na „zakup wyspecjalizowanych usług narzędzi informatycznych”. Także na ten zakup ministerstwo wcześniej nie ogłosiło przetargu. Podobnie kontrowersyjnych przetargów było od początku 2006 roku kilkadziesiąt, a kwoty często przekraczały milion złotych. Żeby było jeszcze zabawniej, resort finansów płacił często za systemy pozwalające na sprawną obsługę innych urzędów. Dla przykładu: 20 lutego 2007 roku ministerstwo wydało 7,2 mln zł na „dostosowanie do funkcjonalności” systemu komputerowego Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Wszystko przez to, że system ARiMR okazał się niewygodny. W tym ostatnim fakcie może nie byłoby nic zaskakującego, gdyby nie to, że na systemy komputerowe kupowane od 2005 roku (również w trybie „z wolnej ręki”) ARiMR wydała 420 milionów złotych, potem dodatkowe 126 milionów na „usługi związane z IT”, wreszcie 35 milionów na „realizację wymagań departamentów merytorycznych na modyfikację systemów IT”. Wszystkie te wydatki ARiMR, dokonane w trybie bezprzetargowym, okazały się nieskuteczne, jednak urzędnicy Ministerstwa Finansów, zamiast zawiadomić prokuraturę o skandalicznym marnotrawstwie (kodeks karny nazywa to „narażenie na straty Skarbu Państwa”), dołożyli kolejne kilka milionów na poprawę funkcjonalności systemu.
Fatalny przepis Te skandaliczne zakupy za kwoty przekraczające wielokrotnie wartość rynkową towaru są możliwe dzięki umiejętnemu stosowaniu „Ustawy o zamówieniach publicznych”. Ustawę tę tworzyli urzędnicy… Ministerstwa Finansów. Teoretycznie zobowiązuje ich ona do rozpisania odpowiednio wcześniej przetargu nieograniczonego (musi być podany do publicznej wiadomości). Przetarg odbywa się w systemie punktowym i wygrywa go ta firma, która uzyska najwięcej punktów. – Nieuczciwi przedsiębiorcy poradzili sobie z obchodzeniem tych zapisów – tłumaczy Zbigniew Wróblewski, emerytowany oficer Centralnego Biura Śledczego. – Stosuje się tutaj dwa mechanizmy. Pierwszy polega na ustawieniu kryteriów przetargu w taki sposób, aby mogła go wygrać tylko jedna firma. Drugi polega na tym, że firmy dogadują się ze sobą i w uzgodnionym momencie wycofują się z przetargu, pozostawiając na placu boju tylko jedną, która wygrywa. Urzędnicy mogą jednak nie przestrzegać przepisu o rozpisywaniu przetargów. Umożliwia im to art. 67 ustawy o zamówieniach publicznych, który zezwala na zakupy z wolnej ręki „z przyczyn technicznych o obiektywnym charakterze” lub ze względu na „wyjątkową sytuację niewynikającą z przyczyn leżących po stronie zamawiającego”. Brakuje jednak precyzyjnych regulacji, co oznaczają te dwa zapisy. W praktyce więc wygląda to tak, że urzędnicy dokonują dowolnych zamówień w trybie „z wolnej ręki” i zawsze są w stanie uzasadnić to nieprecyzyjnym przepisem. – To ewidentnie korupcjogenny przepis – mówi Robert Gwiazdowski, prawnik i wieloletni prezes Centrum im. Adama Smitha. – Prawo powinno nakładać obowiązek prowadzenia przetargu, a jedynym jego kryterium powinna być cena. Przepisy powinny być tak skonstruowane, aby przetarg wygrywał ten, kto za dany produkt zaoferuje najniższą cenę. Zdaniem Gwiazdowskiego, każdy inny zapis prawny skłania nieodpowiedzialnych urzędników do nadużyć.
Armia urzędników Zakupy „z wolnej ręki” po zawyżonych cenach to tylko jeden z bardzo wielu przykładów braku szacunku urzędników resortu finansów dla publicznych pieniędzy. Ministerstwo jest jednym z największych urzędów centralnych w Polsce. W samej centrali pracuje dziś prawie 2400 osób, czyli o 20 procent więcej niż jeszcze trzy lata temu Do dyspozycji urzędnicy mają jeden z największych budynków w Polsce, w dodatku położony w najdroższym miejscu stolicy, na rogu ulicy Świętokrzyskiej i Nowego Światu. Jego roczne sprzątanie kosztuje 2,4 mln zł. Co ciekawe, firma, która się tym zajmuje, również została wyłoniona w trybie bezprzetargowym.
Miliony na podróże Armia urzędników ma do swojej dyspozycji ponad 100 samochodów służbowych, których eksploatacja kosztuje
rocznie ponad 2 miliony złotych. Z każdym rokiem pracownicy resortu coraz więcej i coraz dalej podróżują służbowo. W ostatnich latach odwiedzali m.in. Rosję, USA, Kanadę i wszystkie kraje Unii Europejskiej. Do 2006 roku roczne koszty wyjazdów zagranicznych urzędników nieznacznie przekraczały 2 miliony złotych. Od 2007 roku mieszczą się w granicach 3-4 milionów złotych. I niestety nic nie wskazuje na to, aby na tym miały się zatrzymać. Tak samo jak nie ma perspektyw na jakiekolwiek ograniczenie ministerialnej biurokracji. W styczniu tego roku resort ogłosił, że na terenie całego kraju chciałby zatrudnić… 16,5 tysiąca osób do kontroli podatkowej. A Jacek Vincent Rostowski z uporem powtarza, że z powodu kryzysu trzeba oszczędzać publiczne pieniądze… Leszek Szymowski
Papież a wolny rynek. Krytyka trzeciej drogi Jakkolwiek zarówno zwolennicy wolnego rynku, jak i apologeci socjalizmu chcieliby mieć Pana Boga po stronie sojuszników, Kościół katolicki niezmiennie pozostaje neutralny wobec jednoznacznego wskazania określonego systemu ekonomicznego jako sprawiedliwego społecznie i pożądanego. Pojawieniu się pierwszej encykliki społecznej papieża po 18 latach od czasu pamiętnej „Centesimus annus” Jana Pawła II towarzyszyło zrozumiałe zainteresowanie ze strony duchownych, wiernych, uczonych, a także mediów. Podczas gdy „Centesimus annus” była przełomowym dokumentem w ponownym uznaniu przez Kościół katolicki doniosłej roli własności, wolności i rynku, „Caritas in veritate” jest z jednej strony kontynuacją pogłębiania wiedzy Kościoła na temat rynku, gospodarki i rozwoju ekonomicznego w czasach globalizacji, z drugiej zaś – słuszną krytyką słabych stron kapitalizmu, zwłaszcza gdy przyjmuje on formę zorganizowanej biurokracji. W niniejszym komentarzu skupię się na tym, co mnie, jako filozofa polityki i eksperta z dziedziny ekonomii, interesuje najbardziej, czyli na stosunku Benedykta XVI do gospodarki wolnorynkowej, procesów globalizacyjnych i funkcji państwa. W pewnych obszarach postaram porównać ów stosunek z myślą Jana Pawła II z „Centesimus annus”. Neutralność Kościoła katolickiego wobec systemów ekonomicznych Jakkolwiek zarówno zwolennicy wolnego rynku, jak i apologeci socjalizmu chcieliby mieć Pana Boga po stronie sojuszników, Kościół katolicki niezmiennie pozostaje neutralny wobec jednoznacznego wskazania określonego systemu ekonomicznego jako sprawiedliwego społecznie i pożądanego. Dlatego po lekturze nowej encykliki społecznej papieża rozczarowani będą nie tylko ci, którzy oczekiwali surowego potępienia kapitalizmu bądź bezwarunkowego oparcia dla redystrybucyjnego państwa socjalnego. Rozczarowani będą także ci, którzy wciąż oczekują od Kościoła wskazania trzeciej drogi, na skróty, gdzieś pomiędzy kapitalizmem a socjalizmem, która miałaby prowadzić wprost do Królestwa Bożego – już tu, na ziemi. Wydaje się, że od kilkudziesięciu lat jesteśmy przecież świadkami funkcjonowania takiej socjalno-rynkowej hybrydy, którą Kościół i tak nieustannie krytykuje, a która współczesnego człowieka napełnia niepewnością, lękiem i rozczarowaniem. Trzecia droga została poddana krytyce głównie dlatego, że jest oparta na negacji tradycji chrześcijaństwa, przede wszystkim w aspekcie moralnym. Jeśli systemy polityczne i ekonomiczne mają realizować potrzeby człowieka żyjącego w kulturze śmierci – przyzwolenie na aborcję, sztuczną regulację poczęć, związki homoseksualne, eutanazję czy manipulacje embrionalne – nie może to być droga, którą akceptuje Kościół. We wprowadzeniu do encykliki Ojciec Święty przypomina najważniejsze przykazanie chrześcijanina – przykazanie miłości. Owo przykazanie łaski miłości może w pełni realizować się tylko w duchu prawdy, a wokół zasady miłości w prawdzie skupia się katolicka nauka społeczna. Odwołanie do etycznej strony działalności człowieka jest naturalne. Tylko dzięki działaniu sprawiedliwemu i trosce o dobro wspólne człowiek może czynić dobro – niezależnie od otoczenia, w jakim przyszło mu działać. Oznacza to, iż kapitalizm czy socjalizm nie jest zły czy dobry, jakkolwiek w czystej formie oba systemy nie zwykły funkcjonować. Kluczowe jest, jak postępuje człowiek w danych mu warunkach i czy jest to działanie zgodne z własnym sumieniem i nauczaniem Jezusa Chrystusa. Podczas gdy Jan Paweł II w „Centesimus annus” odwoływał się do encykliki Leona XIII „Rerum novarum”, powstałej sto lat wcześniej, Benedykt XVI nawiązuje do encykliki Pawła VI „Populorum progressio” z 1967 roku. Ojciec Święty postanawia podjąć nauczanie swego poprzednika o ludzkim rozwoju i dokonać jego aktualizacji. Aktualizacji, ponieważ ludzkość wkroczyła w erę bardzo szybkiej globalizacji, procesu ekonomicznej, społecznej i politycznej integracji świata za sprawą nowych technologii komunikacyjnych. Właśnie owej prawdy o ludzkim rozwoju w dobie globalizacji zamierza w swojej społecznej misji Kościół poszukiwać.
Krytyka trzeciej drogi W niniejszym komentarzu pominę pierwszy rozdział omawianej encykliki, nawiązujący wprost do „Populorum progressio”, przechodząc od razu do sedna, czyli do papieskich rozważań na temat polityki i gospodarki. Wydaje się ze wszech miar logiczne, że skoro papież nie idealizuje żadnego ze znanych systemów ekonomicznych, a skupia się na krytyce tego, co jest, czyli zachodniego modelu redystrybucyjnego państwa dobrobytu z jednej strony, z drugiej zaś trzymania w szachu biurokratycznej globalizacji państw rozwijających się i słabo rozwiniętych, jest to krytyka trzeciej drogi – socjalnorynkowej hybrydy i globalnego ładu gospodarczego, opartego na decyzjach międzynarodowych gremiów. W rozważaniach o rozwoju ludzkim w naszych czasach papież poddaje ocenie podstawowe elementy gospodarki rynkowej. Rozpoczyna od zysku. „Zysk jest pożyteczny, jeśli jako środek skierowany jest do celu nadającego mu sens zarówno co do tego, jak go uzyskać, jak i do tego, jak wykorzystać. Wyłączny cel zysku, jeśli został źle osiągnięty i jeśli jego ostatecznym celem nie jest dobro wspólne, rodzi ryzyko zniszczenia bogactwa i tworzenia ubóstwa” – pisze papież. Warto zatrzymać się w tym momencie, bo zysk jest fundamentalnym czynnikiem funkcjonowania gospodarki wolnorynkowej. Warto też przypomnieć, co o zysku mówił Jan Paweł II. „Kościół uznaje pozytywną rolę zysku jako wskaźnika dobrego funkcjonowania przedsiębiorstwa. (…) Zysk nie jest jedynym regulatorem życia przedsiębiorstwa; obok niego należy brać pod uwagę czynniki ludzkie i moralne, które z perspektywy dłuższego czasu okazują się przynajmniej równie istotne dla życia przedsiębiorstwa”. Podczas gdy Jan Paweł II zdaje się mówić, że zysk jest dobry, jeśli służy człowiekowi, Benedykt XVI pyta głębiej, jak został zysk osiągnięty i jak zostaje wykorzystany. Krytyce zostaje poddany światowy ład oparty na globalizacji biurokratycznej. Globalizacji takiej, która nie bazuje na sprawiedliwości i wolnym działaniu rynków, lecz jest globalizacją „zielonego stolika”, urzędniczą, polityczną, a przez to prowadzącą do zakłócania naturalnych procesów wymiany, migracji czy pomocy międzynarodowej. Papież dostrzega szereg problemów dotyczących wydolności stworzonej przez bogaty zachód koncepcji socjalnego państwa dobrobytu i hamowania konkurencji ze strony państw rozwijających się i słabo rozwiniętych. Benedykt XVI zauważa, że „mamy do czynienia z nadmiernymi formami ochrony wiedzy ze strony krajów bogatych przez zbyt sztywne korzystanie z prawa własności intelektualnej”. Ponadto „systemy ochrony i opieki (…), z trudem osiągają i mogą z jeszcze większą trudnością osiągać w przyszłości swoje cele sprawiedliwości społecznej w głęboko zmienionym obrazie sił”. Papież krytykuje takie bariery dla globalizacji, które są bezpośrednimi przyczynami ubóstwa krajów niedorozwiniętych – cła, których celem jest uniemożliwienie uczciwej konkurencji z państwami rozwiniętymi. Natomiast w globalizacji widzi główną szansę wyjścia z niedorozwoju i biedy – pod warunkiem, że międzynarodowy ład podda się kierownictwu miłości w prawdzie. Benedykt XVI wykazuje, że produkcja determinowana paradygmatem niskich kosztów produkcji spowodowała przeniesienie zakładów za granicę, co z jednej strony skutkuje niższą ochroną praw pracowniczych w krajach ubogich, z drugiej zaś stawia na skraju bankructwa systemy społeczne państw rozwiniętych. Benedykt XVI przypomina za Janem Pawłem II, że największym kapitałem, twórcą i celem systemu gospodarczego jest człowiek. Papież zauważa, że wolny przepływ kapitału, pracy i osób stwarza nowe problemy: izolację kulturową, rozbicie rodzin i generalnie niepewność. „Ponadto wiedza ekonomiczna mówi nam, że strukturalna sytuacja niepewności rodzi postawy antyprodukcyjne i trwonienia zasobów ludzkich, ponieważ pracownik skłania się do biernego przystosowania do automatycznych mechanizmów, zamiast dać wyraz swojej kreatywności. Również w tym punkcie dochodzi do zbieżności między wiedzą ekonomiczną i oceną moralną. Koszty ludzkie zawsze są także kosztami ekonomicznymi, a złe funkcjonowanie ekonomii pociąga za sobą również koszty ludzkie”. Ojciec Święty krytykuje także pojawienie się nowej mentalności towarzyszącej tworzeniu trzeciej drogi, pomostu między kapitalizmem a socjalizmem – „mentalności antynatalistycznej”, która dla ograniczenia konkurencji ze strony państw rozwijających się, w państwach bogatych sprzyja negowaniu i unicestwianiu życia. W efekcie jeden z głównych aspektów globalnego rozwoju sprowadza się do przymusowej kontroli urodzin, naruszając fundamentalne dla każdego człowieka prawo do życia.
Ku etyce rynku, państwa i globalizacji Benedykt XVI, krytykując współczesne socjalne państwo dobrobytu oraz globalny biurokratyczny porządek świata, odwołuje się do moralnych aspektów ludzkiego działania. Lekarstwem na bolączki wadliwej redystrybucji nie ma być jednak jej likwidacja czy zastąpienie jej mechanizmami rynkowymi – antidotum ma być redystrybucja oparta na braterstwie i bezinteresowności. Podobnie z działalnością ekonomiczną. Nie należy ograniczać kapitalizmu, więcej władzy przekazując urzędnikom. Wyjściem z sytuacji ma stać się odwołanie do etycznych aspektów wolnego rynku, miłości bliźniego, sprawiedliwości i prawdy. „Każda decyzja ekonomiczna ma konsekwencje o charakterze moralnym” – przypomina papież. Idąc dalej, przypomina, powtarzając za Janem Pawłem II, iż „solidarność do przede wszystkim fakt, że wszyscy czują się odpowiedzialni za wszystkich, dlatego nie można jej odnosić jedynie do państwa. Jest więc nie do przyjęcia pod względem moralnym dla katolika, aby swoje solidarne uczestnictwo w społeczeństwie opierał jedynie na płaceniu podatków i oczekiwaniu wyręczenia go z jego moralnych powinności wobec bliźniego przez redystrybucyjne państwo socjalne. Jego Świątobliwość pokłada ufność w prawie. Jego zdaniem, dobry społecznie system to taki, który posiada odpowiednie regulacje. Funkcje redystrybucyjne państwa są przykładami takich regulacji. Jednakże współcześnie, w dobie globalizacji, państwo staje się zbyt słabe dla zaspokojenia wszystkich ekonomicznych potrzeb ludzkości, choć papież wzywa, by nie ogłaszać zbyt wcześnie końca roli państwa. System solidarności społecznej powinien wiązać się z większą aktywnością obywatelską, a być może nawet współdecydowaniem o konkretnym przeznaczeniu określonych danin przekazanych państwu. Według Benedykta XVI funkcje państwa i funkcje rynku nie powinny ze sobą konkurować, lecz współdziałać. Solidarność ekonomiczna jest właśnie współpracą państwa i rynku na płaszczyźnie makroekonomicznej. Natomiast na płaszczyźnie mikroekonomicznej owa solidarność wyraża się w odpowiedzialności społecznej przedsiębiorstwa, które nie powinno przynosić wyłącznie zysków właścicielom, ale pracownikom, konsumentom czy społeczności lokalnej. Jedyną aktywnością ekonomiczną, która wzbudza moralny sprzeciw, jest krótkoterminowa spekulacja, dla egoistycznego zysku, wyzyskująca i marnotrawiąca zasoby i potencjał przedsiębiorstwa. Na etyce powinna bazować także globalizacja, która nie jest sama w sobie ani dobra, ani zła. Trzeba wykorzystać jej atuty, aby nie stać się jej ofiarą. Bardzo istotne jest wezwanie Jego Świętobliwości do otwarcia rynków, zniesienia biurokratycznych barier i stworzenia sprzyjających regulacji dla pełniejszego uczestnictwa w globalizacji przez państwa rozwijające się i słabo rozwinięte, co wiąże się z przyjęciem bardziej konkurencyjnej postawy ze strony państw bogatych i rezygnacją z tradycyjnej roli globalnych filantropów.
Związki zawodowe, rząd światowy i potrzeba dalszych badań Wydaje się, że Benedykt XVI zbytnią ufność pokłada w roli związków zawodowych jako podstawowych organizacji obrony praw pracownika jako jednostki. Być może w całej swej dobroci i ufności w drugiego człowieka Ojciec Święty nie zauważył, że związki zawodowe w ciągu ostatnich kilkunastu lat uległy swoistej erozji, w dużej mierze odchodząc właśnie od swoich etycznych założeń na rzecz indywidualnych korzyści liderów związkowych. Miało to wiele negatywnych konsekwencji – począwszy od upartyjnienia organizacji związkowych, często głoszących przekonania sprzeczne z nauką społeczną Kościoła katolickiego, oparte na ideologii neomarksistowskiej, a skończywszy na związkach z mafią, tak jak się to dzieje w Stanach Zjednoczonych czy we Włoszech. Często też działalność związkowa, nastawiona na radykalny konflikt z prawowitymi właścicielami, nosi znamiona przemocy, a działania związkowców zmierzające np. do usztywnienia zasad pracy i utrzymania przywilejów pracowniczych skutkują bankructwem zakładów lub bezrobociem. Być może zasadne jest odwołanie się właśnie do sumień i moralności liderów związkowych, aby nadać ruchowi związkowemu nowe znaczenie w dobie globalizacji. Kolejną kontrowersją jest przytoczenie za Janem XXIII wezwania do stworzenia politycznej władzy światowej dla zapobiegania kryzysom ekonomicznym, utrzymania światowego pokoju i równowagi oraz nadzorowania procesów rozbrojenia i ochrony środowiska. Choć brzmi to złowieszczo i można w zasadzie przypuszczać, że stworzenie kolejnego, tym razem globalnego poziomu biurokracji może przyczynić się do powiększenia problemów związanych z przerostem władzy urzędniczej, być może jest w tym zawarta pewna sugestia, iż żyjemy w czasach ostatecznych. Nadzieja, że będzie to władza oparta na dobrym prawie, solidarności i braterstwie jest nadzieją na przygotowanie gruntu pod ponowne przyjście Chrystusa. Jednak zanim to nastąpi, ziemię i chrześcijan czeka przecież ucisk i terror ze strony Antychrysta, który skupi właśnie całą władzę w jednym ręku. Mimo, iż papież nie mówi tego wprost, Jego wiedza może nam sugerować, że nie należy przeciwstawiać się procesom, które następują niezależnie od nas, są przejawem rozwoju cywilizacji, ale także wypełniania się dziejów tego świata. Wreszcie Benedykt XVI jest daleki od kreślenia choćby zarysu chrześcijańskiej utopii na czasy ostateczne. Przeciwnie – z pokorą przyjmuje ograniczenia ludzkiego rozumu i deklaruje potrzebę dalszych badań nad globalizacją, konsekwencjami rozwoju techniki i procesów kulturowych. „Bez Boga człowiek nie wie, dokąd zmierza, i nie potrafi nawet zrozumieć tego, kim jest” – pisze Ojciec Święty. Dlatego zrozumieć świat można zrozumieć tylko odnosząc go do Boga. Ateistyczny humanizm zachodu jest zamknięciem się na tę wiedzę i swoistą drogą donikąd. Encyklika „Caritas in veritate”, zaskakuje swoją głębią i bogactwem. Nie jest ona zbiorem prostych odpowiedzi na nurtujące współczesnego człowieka pytania, a nawet pogłębia wiele wątpliwości, jednocześnie przypominając o niezmiennej tradycji nauczania Świętej Matki Kościoła katolickiego. Dla przekonania o moralnej przewadze systemu rynkowego, przekonania zresztą także niezmiennie obecnego w społecznej nauce Kościoła, począwszy od późnej scholastyki przez ekonomię klasyczną do czasów obecnych, odwołanie się do etycznej strony aktywności ekonomicznej musi być przyjęte z nadzieją. Z nadzieją, że przykazania Dekalogu, a szczególnie przykazanie „nie kradnij”, będą rzadziej łamane we współczesnych systemach ekonomiczno-społecznych. A także z nadzieją, że to człowiek, a nie mamona będzie celem współczesnej integracji świata. Tomasz Teluk
Żydowicz. Pijawka typu idealnego! Pan Żydowicz z Łodzi miał biznesplan: posługując się znanymi i z tajemniczych powodów robiącymi na niektórych tubylcach wrażenie operatorami filmowymi z zagranicy chciał wyciągnąć przy pomocy rządu i samorządu 500 milionów złotych z kieszeni podatników (tak! – to wcale nie chodzi o marne kilkadziesiąt „baniek” na przykład) i przy ich pomocy zapewnić sobie i trzódce swoich pomagierów finansowe dolce vita aż do samej śmierci. Ale miał też pecha: już witał się z gąską, bo prezydent Łodzi, znany miłośnik Izraela i Trzech Króli, Jerzy Kropiwnicki, przyznał mu połowę tej kasy, gdy nagle okazało się, że rada miasta, w której większość ma PO, mimo tej całej miłości prezydenta do Ziemi Obiecanej uznała, że szmalu nie da, bo nie ma gwarancji, iż Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego drugą połowę przekaże – czytaj: nie przekaże stronnikowi Kropiwnickiego. I tak wspaniale zapowiadający się i szykowany przez kilka lat geszeft się posypał. Co w tej sytuacji zrobił pan Żydowicz? Otóż ogłosił strajk okupacyjny w radzie miasta Łodzi pod hasłem: bez 500 „baniek” nie wyjdę! Oczywiście pan Żydowicz powinien zostać – razem ze swoim geszeftem, który potrzebny jest łodzianom jak psu piąta noga – natychmiast wyrzucony z gmachu rady na zbity pysk, a może nawet zawieziony do domu dla obłąkanych. Ale nie! Siedzi w tej radzie i okupuje ją być może po dziś dzień, a ja w weekend przecierałem oczy ze zdumienia, czytając w „Rzeczpospolitej” artykuł skądinąd bardzo szanowanego przeze mnie Bronisława Wildsteina, który przedstawiał zuchwałą pijawkę jako niemal bohatera walki z PO! Przypadek pana Żydowicza, wyabstrahowany z aktualnych układów, jest bowiem najlepszym przykładem pokazującym, jak działa sztama złodziei w Polsce; typem idealnym – jak by to powiedział Max Weber – pijawki próbującej przyssać się do budżetu. Otóż ściągają oni pod przymusem podatki z obywateli, po czym tylko szukają pretekstu, by ten ukradziony szmal zainkasować. Najlepiej oczywiście, by cel dosłownie uświęcał ukradzione środki. Problem polega jednak na tym, że nie da się wybudować w naszym kraju kilkudziesięciu muzeów Powstania Warszawskiego, na które można kraść niejako w sposób niepodważalny moralnie. Nie każdy też może założyć kolejną agencję wywiadu, w której można przechwytywać szmal z założenia w sposób ściśle tajny. Jednak w sumie co to za problem – jak „jest zgoda”, to można przekręcać gigantyczne środki nawet pod takim idiotycznym pretekstem jak zjazd operatorów. Powiedzmy sobie wprost: to, co robi pan Żydowicz, co robią budowniczowie muzeów Żydów polskich, II wojny światowej czy najemca wyszynku „Nowy Świat” w Warszawie, to kradzież zuchwała bądź – w przypadku tego pierwszego – bezczelna próba wymuszenia. A na koniec mam dwa pytania. Czy przyjdzie czas, gdy bohaterowie tych interesów to zrozumieją? I czy pan Żydowicz jest rzeczywiście tak wielkim antysemitą, że złośliwie i celowo wzmacnia najgorsze stereotypy dotyczące Izraelitów? SOMMER
Źródła przemocy w rodzinie Jakiś czas temu pewien feministyczny komisarz politycznej poprawności (femi-kom-pol-pop) wprowadził na grunt polski „jedwabinizm” w zakresie stosunków wewnątrzrodzinnych. Według „Rzeczpospolitej” (16 czerwca): „Czy ktoś, kto w czasie wojny wraz z kolegami zgwałcił ukrywającą się Żydówkę, po czym skatowaną odtransportował na gestapo, a potem opijał z kolegami swoje czyny – mógł być później dobrym i czułym mężem oraz ojcem? Zbrodnie (kazirodczego pedofila) Fritzla, które niedawno wstrząsnęły austriackimi i polskimi mediami, miały swoje korzenie w hitleryzmie jego rodziców. W Austrii to zauważono. Związku między »jak się żony nie bije, to jej wątroba gnije« albo obroną prawa do »klapsów« a kondycją moralną odziedziczoną po okrucieństwach wojny – nie potrafi my dostrzec. Dla naszego dobra warto rozważyć, czy wysoka tolerancja dla przemocy (słownej i fizycznej) w naszym społeczeństwie nie ma swojego źródła właśnie w wojennej przeszłości”. Femi-kom-pol-pop sugeruje więc, że po pierwsze – właściwie zło pochodzi głównie z Holokaustu. Po drugie – że genetycznie po rodzicach dziedziczy się odpowiedzialność za zbrodnie (a w tym i myślozbrodnie, czyli poparcie zbrodniczej ideologii). Po trzecie – że bezpośrednia i pośrednia (odziedziczona) spuścizna zbrodni uzewnętrznia się dalszymi zbrodniami, w tym i skierowanymi przeciw rodzinie, szczególnie przemocą wobec kobiet. A po czwarte – co z powyższego wynika – ofiary zbrodni Holokaustu nie mogą popełniać przemocy w rodzinie. Skądinąd ciekawa jest kwestia źródeł przemocy. To prawda, że wojna zwykle radykalizuje uczestników, a tym bardziej masowy mord, jakim był Holokaust bezbronnych Żydów. To prawda, że typy patologiczne przemocą się podniecają i nakręcają jej spiralę, nie potrafi ąc jej zatrzymać. Czekałem jednak, aż ktoś merytorycznie odpowie na powyższe teorie, ale odezwał się jedynie Rafał Ziemkiewicz z polemicznym tekstem, którego tezy w dobie moralnego relatywizmu można łatwo zbić, szczególnie że: a) był tylko po polsku i przekonywał tylko konserwatywnych Polaków, b) stał w zupełnej sprzeczności z liberalną wykładnią dominującą na Zachodzie. A jak się ma sprawa Jedwabnego do przemocy w rodzinie? Pomińmy na razie fakt, że komendant Auschwitz Rudolf Höß był wzorowym ojcem i kochającym mężem. Również odepchnijmy obecnie na bok cywilizacje pozachrześcijańskie, takie jak chińska, której główny guru, Konfucjusz, powiada: „Bij żonę codziennie; jak ty nie wiesz za co, to ona będzie wiedziała”. Spójrzmy jednak na statystyki przemocy w Izraelu. Jest to państwo spadkobierców ofi ar, powstałe z popiołów Holokaustu. Według polskiego femi-kom-pol-popu, w państwie żydowskim nie ma prawa być przemocy. Rzeczywistość jest inna. W 1995 roku Ruth Geva, dyrektorka Wydziału Obsługi Informacji i Spraw Międzynarodowych Ministerstwa Policji Izraela, w raporcie „Zapobieganie przemocy (prześladowaniu w małżeństwie) w Izraelu” („Preventing Violence (Spouse Abuse) in Israel”) pisała: „codziennie policja i gorące linie telefoniczne oraz schroniska dla bitych kobiet otrzymują prośby o pomoc od ofi ar prześladowań i agresji. (…) W ciągu ostatnich czterech lat odnotowano 104 przypadki morderstw popełnionych na kobietach przez ich partnerów lub chłopaków. Tylko w zeszłym roku (1994) było 19 takich przypadków”. Janet Silver Ghent napisała w Jweekly. com (7 sierpnia 1998 r.), że „przemoc domowa w Izraelu rośnie. Według Izraelskiej Sieci Kobiet, rocznie około 200 tys. kobiet jest w tym kraju bitych. Prawie 40 tys. z nich trafi a na ostry dyżur. W zeszłym roku 15 ofi ar przemocy zmarło. Tylko około 2 tys. takich kobiet składa ofi cjalne skargi u władz albo szuka pomocy w takich instytucjach jak Jerozolimskie Schronisko dla Bitych Kobiet, które corocznie obsługuje 70 kobiet i 100 dzieci”. Według ofi -cjalnych statystyk, na „1,5 miliona dzieci 20 tys. jest corocznie molestowanych bądź bitych (abused), a około 230 z nich trafi a do dwóch szpitali organizacji Hadassah”. W 2004 roku w opracowanej przez Kathleen Malley-Morrison publikacji „International Perspectives on Family Violence and Abuse: A Cognitive Ecological Approach” (Lawrence Earlbaum Associates, Inc., Publishers, Mahwah, NJ, 2004) Odelya Pagovich podała, że około 200 tys. (11%) kobiet izraelskich doświadczyło prześladowań fizycznych i psychicznych (spousal abuse). Ponoć prawie 30% dzieci doznaje różnych form przemocy, a 31% kobiet podaje, że jako dzieci padły ofi arami rozmaitych form molestowania seksualnego. Na ponad 20 tys. dzieci, które zgłoszono jako ofi ary do władz, 33% zaznało „przemocy fizycznej”, 31% „ostrego zaniedbania”, 29% „emocjonalnego prześladowania”, a 7% „molestowania seksualnego”.
Izraelskie feministki twierdzą, że wzrost liczby przypadków tych patologii wynika z kilku czynników. Jeden z nich to zmiany społeczne podminowujące tradycyjną pozycję kobiety w rodzinie. Ale ważne są też, przynajmniej do pewnego stopnia, zmiany demograficzne. Po pierwsze – zjawili się Sowieci, którzy piją ostro, czego rezultatem jest przemoc (przykładowo: w jednym ze schronisk ponad 30% kobiet to postSowietki). Po drugie – przybyli Falasze, czyli Żydzi etiopscy, którzy wywodzą się z kultury patriarchalnej, nie dopuszczającej do emancypacji kobiet. Obie grupy imigranckie są słabo zintegrowane, kiepsko mówią po hebrajsku, a Falasze do tego często są niepiśmienni. Po trzecie – konkluduje Pagovich: „Powstały z przemocy i czujący groźbę zewnętrznej przemocy Izrael nie jest wolny od przemocy w domu” („Born out of violence, and feeling a constant threat of external violence, Israel has not been free of violence within the home” – str. 202). Czyli winna jest przemoc oraz – tak się sugeruje – sam Izrael, a głównie chyba ideologia narodowa, syjonistyczna, z której czynu zbrojnego powstało to państwo. Z tego wszystkiego mimo wszystko wyłania się nie prostacki „jedwabinizm”, a skomplikowany obraz społeczny, do którego należy dorzucić indywidualne patologie. Oczywiście powinniśmy być bardzo ostrożni w sprawie tych raportów i konkluzji. Przecież niektórzy – jak pisze Pagovich – zaliczają do prześladowania (abuse) takie sprawy jak nakazywanie dzieciom posprzątania domu czy odrabiania lekcji bądź karanie ich za krnąbrność i nieposłuszeństwo na przykład zakazem wyjścia na dyskotekę czy wyjazdu na wycieczkę. Ponadto feministyczna czujność powoduje, że kategorie „przemocy” stają się bardzo elastyczne. Na przykład w Izraelu „9 procent kobiet stwierdziło, iż mąż straszył je, że je uderzy, 7% – że je uderzył, 6% – że rzucił w nie jakimś przedmiotem, 5% – że mąż zmusił je do stosunku wbrew ich woli, a 2% – że mąż starał się je udusić” (str. 195). Najważniejsze jest nie to, że problem przemocy istnieje, ale że dyskusja na jego temat jest mocno przeideologizowana. I zmonopolizowana przez ideologów politycznej poprawności. W związku z tym bardzo trudno stworzyć prawne, polityczne i społeczne mechanizmy obrony ofi ar, bowiem zdrowa część społeczeństwa i elity konserwatywne słusznie podejrzewają, że nie o pomoc ofi arom chodzi, a o kolejne szantaże moralne i eksperymenty z zakresu inżynierii społecznej, przepychane pod szczytnymi hasłami walki z „patriarchatem”, „faszyzmem”, „rasizmem” etc. Już nie walka ras, a walka płci i pokoleń śni się po nocach nowoczesnym politrukom. Bo im chodzi o władzę. Wszędzie na świecie, w tym w Izraelu i Polsce. I znów po trupie tradycji mamy dojść do kolejnej utopii. Lewacy rozwalili gospodarkę, państwo, naród, solidarność, a teraz zabierają się za rodzinę. CHODAKIEWICZ
PLATFORMERSKI BIZNES SOBIESIAKA Według dziennika „Polska” - znany z afery hazardowej Ryszard Sobiesiak uruchomił swój wyciąg narciarski w Zieleńcu „przy wsparciu polityków” . Dotarliśmy do kilku dokumentów dotyczących tej inwestycji. Okazuje się, że sprawę nadzorowali ludzie związani z wrocławską PO, m.in. z Grzegorzem Schetyną. Chodzi o wyciąg narciarski budowany na terenie Zieleńca (dzielnicy miasta Duszniki-Zdrój) przez firmę Winterpol, której prezesem jest „czarny” bohater afery hazardowej – Ryszard Sobiesiak. To właśnie dzięki badaniu podobnej inwestycji Sobiesiaka w Karpaczu CBA trafiło na trop korupcjogennych układów między biznesmenem a prominentnymi politykami PO. Przypomnijmy też, że Sobiesiak wręczył łapówkę w wysokości 10 tys. zł urzędnikowi, który miał wydać pozytywną decyzję w sprawie dofinansowania jego inwestycji w Zieleńcu z funduszy europejskich. W związku z tą sprawą w październiku 2008 r. biznesmen został skazany na 10 miesięcy więzienia (w zawieszeniu) i na 2 tys. zł grzywny. Z dokumentów, do jakich dotarł portal Niezalezna.pl, wynika, że tuż przed i po skazaniu Sobiesiaka (wrzesień-listopad 2008 r.) jego firma Winterpol niszczyła bezkarnie i bezprawnie fragment lasu w obrębie Obszaru Chronionego Krajobrazu Gór Bystrzyckich i Orlickich, przygotowując miejsce pod wyciąg narciarski – ten sam, który miał zostać dofinansowany za łapówkę. Firma Ryszarda Sobiesiaka wycinała las mimo braku pozwolenia na budowę (starosta kłodzki wydał je dopiero 14 października 2008 r.), braku uchwalenia miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego pod budowę wyciągu krzesełkowego (uchwała o zmianie planu weszła w życie dopiero 21 listopada), a także braku ostatecznej decyzji Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych o zmianie przeznaczenia gruntów (która zapadła dopiero 19 marca 2009)! Te wszystkie skandaliczne działania – nawet fakt, że inwestycja Sobiesiaka została częściowo ulokowana na polsko-czeskim pasie granicznym (!!!) – nie przeszkodziła dolnośląskiemu biznesmenowi otrzymać wszystkie pozwolenia niezbędne do kontynuacji budowy. Winterpol musiał dla formalności zapłacić jedynie odszkodowanie za wycięte drewno.
Leśnicy od Schetyny Bałagan proceduralny towarzyszący tej sprawie uprawdopodobnia sugestie dziennika „Polska”, że pozytywne stanowisko w sprawie uruchomienia wyciągu narciarskiego w Zieleńcu Sobiesiak zawdzięcza „wsparciu polityków”. Można przypuszczać, że z Zieleńcem związani są jednak nie tylko Zbigniew Chlebowski i Marcin Rosół, były szef gabinetu politycznego ministra sportu Mirosława Drzewieckiego (którzy bawili w tamtejszym luksusowym hotelu Sobiesiaka) – lecz także inni politycy PO, m.in. były wicepremier Grzegorz Schetyna. Decyzje wpływające na budowę i uruchomienie wyciągu Sobiesiaka podejmowały bowiem (prócz burmistrza Duszników-Zdrój i starosty kłodzkiego) obsadzone przez ludzi Platformy Generalna Dyrekcja Lasów Państwowych (GDLP) oraz Regionalna Dyrekcja Lasów Państwowych (RDLP) we Wrocławiu. Na przykład 23 września 2008 r. zgodę na przeznaczenie w miejscowym planie zagospodarowania przestrzennego kilku hektarów gruntu na cele budowy wyciągów krzesełkowych wydał Dyrektor Generalny Lasów Państwowych dr inż. Marian Pigan. Ten 37-latek stanowisko szefa Lasów zawdzięcza głównie temu, że przed wyborami w 2007 r. – jako szef leśniczej "Solidarności" – poparł, wbrew władzom związku, Platformę Obywatelską. Pigan szybko ściągnął do Lasów Państwowych obecnego Naczelnika Wydziału Infrastruktury Leśnej GDLP – Jerzego Łokietkę. Według naszych informacji, to dobry kolega Grzegorza Schetyny ze studiów. – Nie będę o tym rozmawiać przez telefon. Zapraszam w poniedziałek do mojego gabinetu – mówi Łokietko. Łokietko w 2007 r. startował z list PO w wyborach do Sejmu. – To pas transmisyjny między Schetyną a swoim kolegą z technikum leśnego w Miliczu, Wojciechem Adamczakiem, obecnie dyrektorem Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych we Wrocławiu. Adamczak w ostatnich wyborach do europarlamentu agitował publicznie na rzecz kandydata PO, Jerzego Tutaja – twierdzi nasz informator. To właśnie kierowana przez Adamczaka RDLP we Wrocławiu wydała 19 marca 2009 r. zezwolenie na „trwałe wyłączenie z producji leśnej gruntów” w Zieleńcu, przeznaczonych pod budowę wyciągu Sobiesiaka. Dokument ten – zaznaczmy - był ostatnim formalnym wymogiem, jaki musiał spełnić Winterpol przy budowie wyciągu. Tak korzystna dla spółki Sobiesiaka decyzja zapadła, mimo iż w jej uzasadnieniu stwierdzono, że fakt nielegalnego wycięcia drzew i wybudowania przez Sobiesiaka na ogołoconym terenie „fragmentu stacji górnej z garażownią” jest „bezsporny”.
Kto pośpieszał urzędników? Dokumenty inwestycji Sobiesiaka świadczą o wyjątkowym pośpiechu urzędników. Tzw. wizja terenowa opinii lokalnego Nadleśnictwa Zdroje przeprowadzona została np. 4 czerwca 2008 r. – i jeszcze tego samego dnia pismo wysłano do Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych we Wrocławiu. Inny przykład: to samo nadleśnictwo - jeszcze zanim RDLP we Wrocławiu wydała oficjalną zgodę na wylesienie terenu w Zieleńcu! - podpisało z Winterpolem umowę jego dzierżawy. To tylko dwa z wielu przykładów, jakie można znaleźć w dokumentach Nadleśnictwa Zdroje. Co ciekawe, jednostka ta ma zostać wkrótce zlikwidowana. W grudniu 2009 r. portal prawylas.pl pisał: „Pismo do Dyrekcji Generalnej dotyczące zgody na likwidację tego nadleśnictwa zostało wysłane z RDLP we Wrocławiu w zeszłym tygodniu. (...) Wszystko to dzieje się za sprawą członka NSZZ Solidarność, za jakiego chce uchodzić dyrektor Adamczak. To bodaj pierwszy taki przypadek w Polsce, w którym to związkowiec likwiduje miejsca pracy innych związkowców”. Według naszych informacji – likwidacja Nadleśnictwa Zdroje jest pretekstem do „wyczyszczenia” znajdującej się w nim dokumentacji. Całe szczęście dowiedzieliśmy się również, że grupa leśników złożyła w sprawie inwestycji w Zieleńcu doniesienie do prokuratury. - Dziwi zwłaszcza pośpiech, z jakim wybudowano ten wyciąg. Popełniono wiele nadużyć, które powinny być wyjaśnione - mówi portalowi Niezalezna.pl jeden z leśników, który prosi o zachowanie anonimowości w obawie przed utratą pracy. Więcej informacji już jutro na portalu Niezalezna.pl. Przedstawimy też skany kilku dokumentów dotyczących kulisów inwestycji Ryszarda Sobiesiaka
Grzegorz Wierzchołowski współpraca: Grzegorz Broński
14 stycznia 2010 Czy demokraci mają sumienia? Jak wiadomo, przynajmniej od czasów rządów W. . Churchilla, że ” demokracja jest najlepszym ustrojem na świecie , bo innego lepszego nie wymyślono”(???). No tak.. A po co było wymyślać nowy ustrój , jak pod ręką był ustrój, nie wymyślony, a naturalny, bo ulubiony przez Pana Boga? To tak jakby ktoś chciał wymyślać nowe powietrze i nową wodę, będącą w morzach i oceanach, w rzekach i w jeziorach… no i oczywiście w kranach. Jeśli nie zamarznie. Bo zgodnie z zasadą demokratyczną: bo co mnie obchodzi, że woda nie płynie w górach, byleby płynęła w moich rurach. Pan Bóg jest królem, a królestwo jego nie jest z tego świata, ale jak sprawdza się w tamtym świecie, to dlaczego nie miałoby się sprawdzać w świecie doczesnym, przejściowym do życia wiecznego?Co to byłby za autorytet z Pana Boga, gdyby można go było wybrać w wyborach równych, , tajnych, bezpośrednich i powszechnych? No naprawdę, lepszego kabaretu nie zorganizowalibyśmy Panu Bogu.. Ciekawe co musiałby obiecać swoim wyborcom, czym nakłamać, czym uwieść, żeby został wybrany na Najwyższego.. A ponieważ nie ma takiej możliwości- i dobrze- to pozostanie na zawsze królem, czy to się komuś podoba, czy nie… I nikt go nie będzie wybierał demokratyczne, równo, tajnie i powszechnie… Zresztą w demokracji, lud nie ceni sobie prawa, lecz przywileje, które w tym ustroju osiąga przegłosowując się wzajemnie większościowo gwałcąc prawdę i sprawiedliwość, i chwiejąc się w swoich emocjach od jednej ściany do drugiej ? A poza tym, a co to za ustrój, w którym jedni żyją kosztem innych, równie emocjonalnych jak ci poprzedni? Głosowanie demokratyczne zawsze pozostanie instrumentem i symbolem „ wolnego człowieka”, dzięki któremu robi on z siebie głupca, a ze swego kraju ruinę..
Demokracja robi z wolnego kiedyś człowieka, więźnia samego siebie.. Czy to nie przerażające? Jeśli już demokracja jako ustrój ma być, to najlepiej głosować na kandydata, który obiecuje najmniej.. Zniewolony człowiek będzie wtedy najmniej rozczarowany.. Sumienie jest pewnego rodzaju stanem duszy i umysłu człowieka, które jak latarnia morska prowadzą człowieka do właściwego portu, do którego człowiek chce zawinąć bezkolizyjnie i bezpiecznie. Sumienie nie pozwala człowiekowi robić rzeczy złych, blokuje go przed naruszanie wolności innych, sygnalizuje- jak czerwona lampka- że już koniec. Granica została przekroczona.. Dalej nie wolno? A jak zachować sumienie w demokracji? Jak ciągle przegłosowują i przegłosowują, a jak skończą przegłosowywać to przymierzają się do kolejnego przegłosowywania i tak w kółko. Jak można żyć w ustroju, w którym nie ma chwili spokoju, tylko ciągle coś majstrując przegłosowują i to w 460 osób, z których każde ma co innego na myśli, a w wyniku większościowego bilansu- my musimy ponosić konsekwencje tego przegłosowywania, w samym akcie płciowym- mniemam- przegłosowywania nie uczestnicząc. Zresztą niewiele by to zmieniło, bo stosunek kultu Liczby do Racji - zabija jakąkolwiek rację! Na przykład pan prezydent Lech Kaczyński podpisał już ponad 800 ustaw podczas swojej demokratycznej kadencji, kilka zawetował.. A ile Racji jest w tej wielkiej Liczbie? Obawiam się , że niewiele, choć Liczba jest imponująca.. Czy demokratom starczy szaf do gromadzenia tej demokratycznej głupoty? I tych stert demokratycznych papierów , którymi zaśmiecają siebie i nasze życie? Zaśmiecają głównie nasze sumienia, bo własnych nie mogą mieć. Demokrata nie może mieć sumienia, bo musiałby mieć tych sumień, sto, może tysiąc, na każdą okazję podczas każdego demokratycznego głosowania, bo przy każdym głosowaniu demokratycznym, potrzebowałby innego sumienia.. Ale pojawia się inny problem? Skąd wziąć taka Liczę sumień, żeby dotrzymać kroku Racji? I czy posiadając tysiąc sumień, można mieć w ogóle w czymkolwiek Rację… Taka racja- jaka demokracja i wielka Liczba! Tysiąc sumień- żadne sumienie.!. Sumienie jest constans, a demokracja wymaga ciągłej modyfikacji sumienia.. Stąd wniosek, że demokrata nie może mieć sumienia.. I jak ludzie bez sumienia mogą nami rządzić? Ano właśnie.. I co z naszymi sumieniami.? Bo gdyby ONI sami, demokraci bez sumienia, gdzieś na bezludnej, demokratycznie stworzonej wyspie,( jeśli zjawisko stworzenia demokratycznego mogłoby zaistnieć!) sami się przegłosowywali demokratycznie i łamali sobie sumienia nawzajem, i nie dotyczyłoby to głosowanie nas- to pół biedy.. Niechby się tam przegłosowywali.. Demokratyczny diabeł im na drogę! Ale efekt tego demokratycznego głosowania bez sumienia dotyczy nas! I tu jest problem! Demokracja łamie i nasze sumienia, przechodzi po nich jak huragan Anita, który swojego czasu spustoszył wybrzeże Stanów Zjednoczonych. Skoro głosujący demokratycznie nie mają sumienia, albo mają tych sumień wiele, na okazję każdego głosowania, a efekt tego głosowania bez sumienia spływa na nas- to my siłą rzeczy- ofiary demokracji bez sumienia, pozbawiani jesteśmy systematycznie naszego sumienia.. Bo jak pogodzić setki wymiksowanych sumień demokratycznych posłów w systemie demokratycznego łamania sumień z moim sumieniem, które nikomu przecież nie wchodzi w drogę, a jedynie mnie trzyma przy życiu w sumieniu, a muszę- po wejściu w demokratyczne życie- wypadkowej sumień tych czterystu sześćdziesięciu o złamanych sumieniach posłów- wykonywać ustawy uchwalone, nie dość, że większością demokratyczną, to jeszcze bez związku z ich sumieniami.??? Mówi i pisze się, że nie może istnieć coś, co nie ma prawa istnieć.. A jednak! „Demokracja jest systematyczną próbą korupcji”- napisał wielki konserwatysta Eric von Kuehnelt- Leddihn, w swoim bestsellerze” Ślepy tor” na stronie 346. Oczywiście to jest Racja i wcale nie zależy od Liczby, bo Racja zależy jedynie od zdrowego rozsądku, wynikającego z logiki ,którego w demokracji ani rusz, bo w demokracji większościowej decyduje o „ zdrowym rozsądku” -Liczba. I liczba posłów. I im ICH więcej ,tym słuszniejsza ich Racja. No i oczywiście emocje wyborców. I dlatego trzeba je rozgrzewać przed każdym” świętem demokracji” Tak przynajmniej uważają demokraci. Ustrój oparty o emocje i łamane sumienia- to dopiero pomysł! A ja uważam, , że nie dość, że „demokracja jest systematyczną próbą korupcji”, to jeszcze jest systematyczną próbą korupcji sumień ludzi, zwanych w demokracji „obywatelami”, oznaczającymi niewolników państwa demokratycznego. Ściślej biurokratyczno- demokratycznego. W monarchii wszyscy są dziećmi Bożymi, a jeśli już niewolnikami, to „niewolnikami” Praw Bożych, którzy jednak dostali od monarchy wolną wolę i rozum, które to dary demokracja zabija bezlitośnie i prowadzi nas do niewoli. Wolna wola i rozum, ale w ramach prawa!!! Inaczej byłaby anarchia. Pan Bóg nie jest anarchistą! Pan Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze. I ustanowił prawa!
Żeby nie mylić obowiązków z niewolnictwem.. Ja mam obowiązek, jak założyłem rodzinę- o nią dbać i tyle. Najlepiej jak potrafię! Nawet jak mi się nie udaje, bo państwo mi przeszkadza rujnując ja podatkami.. Robię co mogę! To jest mój obowiązek, ale nie niewolnictwo.!. A co uważał Proudhon? „Pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze- oto żywotna siła demokracji”(!!!) To wszystko nie oznacza, że w demokracji nie istnieją ludzie, którzy mają sumienia.. Oczywiście, że istnieją! Jest ich miliony. Gdyby ich nie było, nie byłoby kim manipulować. A tak jest! Te miliony , niemieccy naziści nazywali pomiędzy sobą:” bydłem wyborczym”. Oni manipulowali najlepiej.! „Najwięcej szczęścia dla największej liczby”- to zasada Jeremie’go Benthama. „Greatest happiness for the greatest number”… Ale zasada ta, chyba nie dotyczy demokracji.. Szczęście jest tylko dla wybranych! Niektórych wybranych „obywatele” wybierają sami sobie.. Pozostali wybierają się między sobą! WJR
Czego warto chcieć? Wszyscy pamiętamy jeszcze z czasów pierwszej komuny, że jak partia mówi, że weźmie – to weźmie, a jak partia mówi, że da – to mówi. Z tego właśnie punktu widzenia należy oceniać deklaracje naszych mężów stanu, bo chociaż minęło już 20 lat od sławnej transformacji ustrojowej, to przecież kontynuacja jest większa, niż zmiany. Toteż po staremu, kiedy partia – wszystko jedno która – mówi, że da – to mówi. W rezultacie państwo nasze upodabnia się do małżeństwa hrabiego Edwarda Kellera i Marii z Ryzniczów. Hrabia Eddward Keller był gubernatorem w Mińsku, gdzie zarówno on, jak i jego piękna małżonka, zdobyli sławę utrwaloną nawet w literaturze w postaci wierszyka pióra pana Darowskiego: „Co tam słychać o Kellerze? Ona daje - a on bierze. Mówże jaśniej, pan dobrodziej! Ona k... – a on złodziej!” Nawiasem mówiąc, pani Kellerowa, po rozstaniu z mężem wyjechała do Paryża, gdzie zarabiała na życie dostarczając informacji paryskiej, a także – rosyjskiej policji. Ale mniejsza już o te historyczne podobieństwa, bo można by utknąć w dygresjach, a nie o to przecież chodzi. Chodzi o to, że któregoś dnia pan premier Tusk, któremu widocznie nie przyszedł do głowy żaden lepszy pomysł na wiadomość dla prasy powiedział, że dobrze byłoby zmienić konstytucję. Jestem pewien, że żadnej zmiany premier Tusk nie zamierza przeprowadzać, podobnie, jak jestem pewien, że nie jest ona dzisiaj możliwa. Pan premier, swoim zwyczajem, powiedział po prostu byle co, żeby tylko podtrzymać swój medialny wizerunek, bo na rzeczywistą zmianę konstytucji nie ma zgody ze strony wszystkich uczestników zasiadającej w Sejmie „bandy czworga” – a gdyby nawet jakimś cudem taka zgoda się pojawiła – to na zmianę konstytucji nie pozwolą starsi i mądrzejsi i prędzej tych wszystkich mężyków stanu rozpędzą na cztery wiatry, a następnie obsadzą Sejm nowymi partiami, wystruganymi, jak wiadomo, z banana. Ale chociaż intencja pana premiera była inna, to przecież nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło i jego lekkomyślna deklaracja stwarza okazję powrotu do materii konstytucyjnych i wskazania, w jakim kierunku ewentualna zmiana powinna nastąpić. Wprawdzie nie jest ona dzisiaj możliwa, ale cóż to szkodzi, żebyśmy sobie o niej podyskutowali, by w momencie, gdy konkunktury się zmienią, wiedzieć, czego właściwie chcemy? Dlaczego w ogóle zmieniać konstytucję, przedstawioną do referendum przez ówczesną „bandę czworga”, czyli Unię Wolności, Sojusz Lewicy Demokratycznej, Unię Pracy i Polskie Stronnictwo Ludowe? Dlatego, że konstytucja ta jest przełożonym na język norm prawnych zapisem ustaleń generała Kiszczaka, poczynionych ze swymi agentami oraz pożytecznymi idiotami w Magdalenkach i innych dziurach ukrytych przed opinią publiczną. Ale nie to jest zasadniczym powodem konieczności zmiany, tylko ustanowiony w następstwie tych ustaleń model państwa. Ten model, to kapitalizm kompradorski, gdzie o dostępie do rynku i możliwości funkcjonowania na nim, decyduje przynależność do sitwy, której najtwardszym jądrem są tajne służby z PRL-owskim jeszcze rodowodem. Sitwa ta kontroluje kluczowe segmenty gospodarki z sektorem finansowym na czele, podporządkowując całe życie i ustawodawstwo gospodarcze pilnowaniu swego przywileju. Wskutek tego znaczna część, a może nawet większość społeczeństwa, wyrzucana jest poza główny nurt życia gospodarczego. W rezultacie narodowy potencjał ekonomiczny jest u nas wykorzystany zaledwie w niewielkim procencie, ze szkodą dla interesu narodowego i dla siły państwa. Jaki jest cel konstytucji – po co w ogóle ją spisywać? Konstytucja w zasadzie ma dwa cele: pierwszy – by dostarczyć obywatelom gwarancji ochrony przed samowolą władz i drugi – by tak zorganizować funkcjonowanie państwa, żeby nie dopuścić do tak zwanych paraliżów decyzyjnych. Paraliż decyzyjny zachodzi wtedy, gdy nie ma kto podjąć decyzji (na przykład konstytucja Jugosławii zabraniała podjęcia decyzji o kapitulacji państwa) - – albo wtedy, kiedy decyzje w tej samej sprawie mogą podejmować różne organy. Wprawdzie wtedy decyzji jest aż za dużo, ale co z tego, kiedy nie wiadomo, która właściwie jest obowiązująca? Z punktu widzenia sprawności funkcjonowania państwa, konstytucja nasza zawiera podstawową wadę w postaci dwóch ośrodków władzy wykonawczej: rządu z premierem na czele – i prezydenta. Tę dychotomię należałoby zlikwidować, ale nie w ten sposób, jak lekkomyślnie proponował pan premier Tusk, żeby prezydenta pozbawionego resztek uprawnień wybierało Zgromadzenie Narodowe, czyli połączone izby Sejmu i Senatu. Przy takim rozwiązaniu na placu boju pozostawałby premier, ale to jest kolos na glinianych nogach, bo jego siła zależy od chwiejnej równowagi partyjnej w Sejmie. Nie ma takiej ceny, której w tych warunkach nie zapłaciłby premier za utrzymanie się przy władzy i dlatego w systemie parlamentarno-gabinetowym korupcja nie jest patologicznym marginesem, ale samą zasadą rządzenia. Dlatego, pragnąc zlikwidować podwójny charakter władzy wykonawczej, należy to zrobić poprzez wprowadzenie systemu prezydenckiego, w którym ośrodkiem władzy wykonawczej jest wybierany na 5 lat w powszechnym głosowaniu prezydent, dobierający sobie do pomocy ministrów, jako swoich urzędników. Dzięki temu kraj miałby na 5 lat stabilny rząd, niezależny od grymasów partyjnych mężyków stanu w Sejmie, a opinia publiczna miałaby jasną odpowiedź na pytanie – kto odpowiada za sprawy państwa. Na gruncie obecnej konstytucji odpowiedź na to proste pytanie nie jest możliwa. Ba – nie można nawet jasno odpowiedzieć na pytanie, kto właściwie dowodzi wojskiem? Wprowadzenie systemu prezydenckiego dokonałoby pierwszego wyłomu w oligarchicznej scenie politycznej, gdzie o wszystkim – jeśli na chwilę zapomnimy o wszechwładnej razwiedce – decydują członkowie ścisłego kierownictwa parlamentarnej „bandy czworga”. Ale ten wyłom trzeba by poszerzyć poprzez zmianę systemu wyborczego. Chodzi o zmianę ordynacji wyborczej do Sejmu z proporcjonalnej na większościową – z jednomandatowymi okręgami wyborczymi – oraz o zniesienie tzw. klauzuli zaporowej. Taka zmiana złamałaby monopol „bandy czworga” na tworzenie list wyborczych i umożliwiłaby wejście na polityczną scenę nowym siłom i nowym ludziom z nowymi ideami i nową energią. System prezydencki stanowiłby wystarczające zabezpieczenie przed politycznymi skutkami „mozaikowatości” Sejmu, który mógłby wtedy powrócić do swojej zasadniczej funkcji – tworzenia prawa pod kątem interesów narodu i państwa. To oczywiście dopiero wstęp do pozostałych zmian, do omówienia których postaram się wrócić w następnym felietonie. SM
Drzewieckiego trudno było przekonać To wskutek stanowczego stanowiska ministra finansów Jacka Rostowskiego minister sportu Mirosław Drzewiecki zmienił stanowisko i zgodził się na przywrócenie do ustawy hazardowej dopłat od gier - zeznał wczoraj Rostowski przed hazardową komisją śledczą. Wcześniej Drzewiecki skierował do resortu finansów pismo wskazujące, iż dopłaty, z których pieniądze miały zostać przeznaczone na inwestycje związane z organizacją Euro 2012, nie są mu potrzebne. To właśnie likwidację zapisu o dopłatach, które obciążyłyby firmy hazardowe, chcieli załatwić u kolegów z Platformy Obywatelskiej lobbyści tej branży. Minister finansów Jacek Rostowski, była minister finansów Zyta Gilowska oraz Marek Wagner, szef kancelarii premiera Leszka Millera, byli kolejnymi świadkami, którzy wczoraj znaleźli się na liście przesłuchiwanych przez hazardową komisję śledczą. Rostowski wyjaśniał śledczym, że głównym powodem podjęcia prac nad zmianą ustawy hazardowej, które zakończyły się aferą w rządzie Donalda Tuska, było spowodowanie zwiększenia dochodów budżetu państwa. Projekt ustawy zakładał rozszerzenie katalogu dopłat od gier. Dopłaty stanowiły obciążenie dla firm hazardowych. I to właśnie odejście od pomysłu dopłat próbowali załatwić u Zbigniewa Chlebowskiego, Mirosława Drzewieckiego i Grzegorza Schetyny biznesmeni z branży hazardowej: Ryszard Sobiesiak i Jan Kosek. Wpływy z dopłat miały odciążyć budżet państwa od finansowania budowy stadionu narodowego. Ze zdziwieniem można więc było przyjąć, że minister sportu z zapisu o dopłatach - których wprowadzenie było głównym celem ustawy - chce zrezygnować. To było jednak po myśli Ryszarda Sobiesiaka, kolegi Drzewieckiego. Pismo o rezygnacji z dopłat Drzewiecki przesłał 25 kwietnia zeszłego roku. Następnie projekt ustawy niezawierający już tego zapisu zaakceptowało Ministerstwo Finansów. Na początku maja Rostowski miał jednak namawiać Drzewieckiego, by wrócić do pomysłu o dopłatach. Doszło do tego w okresie, gdy toczyły się rozmowy nad dalszymi oszczędnościami budżetowymi. W tej sytuacji, po naciskach ministra finansów 21 maja minister Drzewiecki uległ i ponownie zmienił zdanie, zgadzając się, że dopłaty jednak się przydadzą. To jednak nie koniec sprawy. 30 czerwca 2009 r. z Ministerstwa Sportu do resortu finansów wpłynęło bowiem pismo z informacją, że minister sportu dopłat jednak nie chce. Jednakże 2 września ubiegłego roku Drzewiecki zwracał się do Kapicy, aby jednak je pozostawić. Wtedy już minister sportu mógł wiedzieć, że po piętach depcze mu Centralne Biuro Antykorupcyjne.
Rostowski nic nie wiedział? O tej kolejnej zmianie zdania przez Drzewieckiego minister Rostowski nie został już jednak poinformowany przez wiceministra Kapicę. Z zeznań Rostowskiego wynika, że nad ustawą hazardową pracowano w dużym stopniu bez wiedzy szefa resortu finansów, który nie był wystarczająco doinformowany, co się w jego resorcie w tej kwestii dzieje. A rękę na pulsie trzymali w tej sprawie wiceminister Kapica oraz kancelaria premiera. Rostowski nie został również poinformowany, że premier Donald Tusk zarządził, aby resort finansów - w wyniku przedłużających się prac nad ustawą hazardową - przystąpił do pisania całkiem nowej. Stało się to prawie miesiąc przed tym, bo 30 lipca 2009 r., gdy premier Tusk "przesłuchał" wiceministra Kapicę na okoliczność pracy nad ustawą hazardową. W Kancelarii Prezesa Rady Ministrów odbyło się wtedy spotkanie z udziałem szefa rządu, wiceminister finansów Elżbiety Suchockiej-Roguskiej oraz ministra w kancelarii premiera Michała Boniego. Co ciekawe, inicjatywa premiera Tuska o pisaniu nowej ustawy pojawiła się jeszcze zanim premier oficjalnie dowiedział się od CBA, że w procesie prac nad ustawą dzieje się coś niedobrego. Niewykluczone, że szef rządu miał już jakieś informacje, które spowodowały, iż zdecydował o pisaniu nowej ustawy zamiast poprawiania projektu, nad którym rząd wciąż jeszcze pracował.
Chlebowski dzwonił Rostowski zeznał także, że już jesienią 2008 r. został poinformowany przez wiceministra finansów Jacka Kapicę, iż ówczesny szef klubu parlamentarnego Platformy Obywatelskiej szczególnie interesował się pracami nad ustawą hazardową. Wyjaśniał, że nie dał wtedy Kapicy żadnych wskazówek, jak ma postępować w tej sprawie, gdyż był przekonany, iż zainteresowanie Chlebowskiego i tak nie wpłynęłoby na to, co w sprawie ustawy robi wiceminister. Jeszcze wcześniej, bo w maju 2008 r., Chlebowski miał dzwonić do Rostowskiego. - Wyraził duży niepokój dotyczący zniesienia limitów lokalizacyjnych dla kasyn i salonów gier, uważając, że to będzie bardzo źle przyjęte przez opinię publiczną - relacjonował Rostowski. Zniesienie limitów mogłoby doprowadzić do dalszej dynamicznej ekspansji salonów gier. "Duży niepokój" Chlebowskiego z jeszcze większym prawdopodobieństwem mógł mieć jednak drugie dno. Zniesienie limitów oznaczałoby wzmocnienie konkurencji dla firm "Rycha" Sobiesiaka, który na rynku hazardowym był już mocno zadomowiony, i zapewne dopuszczenie na rynek hazardowy większej konkurencji nie odbiłoby się korzystnie na kieszeni kolegi "Zbycha". Rostowski powiedział, że później powiadomił Chlebowskiego, iż resort finansów ostatecznie zdecydował, że limity lokalizacyjne nie będą zniesione. Wyjaśniał, że taką decyzję ministerstwo podjęło po opiniach otrzymanych z Komendy Głównej Policji, a także z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji, a więc resortu kierowanego wtedy przez Grzegorza Schetynę, kolejnego kolegę "Rycha". Nowa rządowa ustawa hazardowa, która została w ekspresowym tempie uchwalona przez Sejm po wybuchu afery i obowiązuje od początku roku, nie przewiduje zarówno tak znienawidzonych przez lobbystów branży hazardowej dopłat, jak i - zakładając ograniczenie ekspansji salonów gier - utrwala na kilka lat mocną pozycję na rynku hazardowym kolegów polityków Platformy. Minister finansów zeznał też, iż w sprawie prac nad ustawą hazardową nie kontaktował się z nim Grzegorz Schetyna. Nawiązując do spotkania w kancelarii premiera 26 sierpnia 2009 r., podczas którego wiceminister Kapica relacjonował premierowi Tuskowi proces prac nad ustawą, powiedział, że już wcześniej szef rządu sygnalizował mu, iż "dostał sygnały o nieprawidłowościach dotyczących procesu legislacji", i dlatego będzie chciał z Rostowskim i Kapicą się spotkać. Po Rostowskim śledczy przesłuchali Marka Wagnera, szefa kancelarii premiera Leszka Millera. Wagner barwnie opowiadał o tym, co działo się, gdy za czasów SLD pracowano nad ustawą hazardową. Mogliśmy usłyszeć na przykład, że podczas prac nad ustawą na sali było więcej różnych lobbystów niż samych posłów i trudno było dojść, który poseł jaką poprawkę złożył. Wrócił także do sprawy sporu między posłanką SLD Anitą Błochowiak a posłem PO Zbigniewem Chlebowskim. Oboje w imieniu swoich klubów pracowali wtedy nad ustawą hazardową. I oskarżali się wzajemnie o to, które z nich zgłosiło poprawki obniżające opodatkowanie automatów do gier. Według Wagnera, z dokumentów wynika, że zrobił to Chlebowski. Minister finansów w rządzie PiS Zyta Gilowska tłumaczyła, że prace nad ustawą hazardową w rządzie Jarosława Kaczyńskiego miały na celu przede wszystkim zwiększenie wpływów do budżetu państwa. Uzyskane w ten sposób pieniądze miały być przeznaczone na inwestycje związane z przygotowaniem Euro 2012. Gilowska zeznała, że choć zespół pracujący w MF nad projektem ustawy rekomendował korzystne dla Totalizatora Sportowego obniżenie opodatkowania wideoloterii, to zdołała przekonać premiera Kaczyńskiego, aby podatku nie obniżać. Chociaż poseł Jarosław Urbaniak (PO) bardzo starał się wyciągnąć te informacje od byłej minister finansów, śledczy nie dowiedzieli się jednak, jakich argumentów Gilowska użyła, by przekonać szefa rządu, aby podatku od wideoloterii nie obniżać. Gilowska wyjaśniała też, dlaczego zdecydowała się rozwiązać departament gier losowych w Ministerstwie Finansów. Poinformowała, że zrobiła to po niekorzystnych dla tego departamentu wynikach kontroli NIK. Dodała również, że nie miała pełnego zaufania do niektórych osób pracujących w tym departamencie. Artur Kowalski
Dobijanie chorego systemu W telewizyjnej audycji "Polski punkt widzenia" (TV Trwam, 11.01) zakwestionowałem celowość istnienia Narodowego Funduszu Zdrowia. Skoro mamy kryzys i tak ciężka jest sytuacja w publicznej służbie zdrowia, to jedna z dwóch instytucji: Ministerstwo Zdrowia albo NFZ, jest niepotrzebna. Tym bardziej że jest jeszcze kolejna gigantyczna instytucja - ZUS, która pobiera od nas obowiązkowe składki na ubezpieczenie zdrowotne. ZUS ściąga pieniądze, NFZ je rozdziela, Ministerstwo Zdrowia kontroluje i żyje własną propagandą. Nikogo nie leczą, tylko pośredniczą i przewalają cudze pieniądze. Żyje im się dobrze, nie bankrutują. No i jest jeszcze tzw. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, która od 18 lat wyręcza państwo polskie z obowiązku zapewnienia chorym dzieciom odpowiedniej ilości sprzętu medycznego potrzebnego do ratowania zagrożonego życia. W ustawie "o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych", w której są także prawne regulacje na temat NFZ, nie znajdziemy ani słowa o pacjentach, chorych i potrzebujących. Czytając Statut NFZ, Regulamin Organizacyjny czy Statut Rady NFZ, odnosi się wrażenie, że wszystkie te regulacje nie mają nic wspólnego z potrzebami chorych i nie wiadomo komu - poza NFZ - one służą. Jest oczywiste, że przepisy te w olbrzymiej większości odnoszą się do funkcjonowania gigantycznej struktury NFZ, tego biurokratycznego molocha. Ministerstwo Zdrowia pozostawiło sobie jedynie funkcje kontrolne w stosunku do NFZ, odcinając się tym samym od pacjentów, lekarzy, szpitali i tego całego problemu z ludźmi chorymi, którzy zgodnie z Konstytucją mają prawo do ochrony zdrowia (art. 68 Konstytucji RP). W ten sposób rząd odciął się równocześnie od swoich konstytucyjnych obowiązków związanych z zapewnieniem obywatelom pewnej i sprawnej opieki zdrowotnej. "Obywatelom, niezależnie od ich sytuacji materialnej, władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych" - mówi art. 68 ust. 2 Konstytucji RP. Skoro zdrowiem obywateli zajmuje się NFZ, (to on dysponuje kasą, a nie szpitale), do kogo zatem odnosi się przepis art. 68 ust. 3 Konstytucji RP: "Władze publiczne są obowiązane do zapewnienia szczególnej opieki zdrowotnej dzieciom, kobietom ciężarnym, osobom niepełnosprawnym i osobom w podeszłym wieku". Czy obowiązek władz można sprowadzić jedynie do zapewnienia wydania właściwej ustawy regulującej funkcjonowanie publicznej służby zdrowia? Jeżeli tak, to Ministerstwo Zdrowia, kontrolując NFZ, już dawno powinno stwierdzić, że ta ustawowa instytucja nie jest w stanie zapewnić obywatelom prawa do podstawowej opieki zdrowotnej. Nie trzeba specjalnej kontroli, by stwierdzić, że NFZ, pośrednik między ZUS i naszą składką zdrowotną a wiecznie ubogimi w pieniądze placówkami służby zdrowia, jest głównie zainteresowany tą częścią składki, którą wydaje na własne cele, czyli na utrzymanie NFZ. Schemat organizacyjny centrali NFZ to utkana misternie z wielu komórek organizacyjnych pajęcza sieć biurokracji. Gabinety, biura, departamenty, zespoły, rzecznicy, specjaliści, wydziały. Ta struktura wygląda podobnie w 16 oddziałach wojewódzkich NFZ, a każdy z nich ma jeszcze swoje delegatury w większych miastach, które znowu mają swoje gabinety, itd., itp. Sieć instytucji tworzących NFZ można odnaleźć na ich specjalnie eksponowanych stronach internetowych, gdzie na kolorowych zdjęciach szczerzy do nas białe zęby propaganda zdrowia, radości i szczęścia. Z internetu możemy się dowiedzieć, że szpital w Szczecinku przystąpił do programu "Szpital bez bólu" i zasługuje na stosowny certyfikat. Więcej szczegółów znajduję na stronie internetowej powiatu szczecineckiego, w tym ten, że chodzi tu o walkę z bólem pooperacyjnym. Okazuje się, że za pomysłem stoją Polskie Towarzystwo Badania Bólu, Polskie Towarzystwo Anestezjologii i Intensywnej Terapii, Towarzystwo Ginekologiczne oraz Polskie Towarzystwo Ortopedyczne i Traumatologiczne. Jednym z warunków bycia w programie "Szpital bez bólu" jest "uczestnictwo personelu medycznego w szkoleniach z zakresu uśmierzania bólu". Oczywiście ani słowa o organizatorach szkoleń, jego kosztach, o producentach leków, lobbystach, sponsorach itd. Podobnie jak u Jerzego Owsiaka, który niezmiennie "pomaga chorym dzieciom", ale tylko poprzez zakup sprzętu medycznego, a przecież pieniądze wydaje także na inne cele. Dodatkowo w podatkach zabierają nam na te jego cyrki i występy. W przypadku ZUS i obowiązkowej składki na ubezpieczenie zdrowotne, z chwilą jej wpłacenia dysponentem pieniędzy staje się ZUS, tak jak z chwilą wrzucenia paru złotych do puszki Jerzego Owsiaka już tylko on i jego fundacja zdecyduje, ile z zebranej kwoty wyda na sprzęt medyczny, a ile na koncert rockowy Woodstock. Polska po 1989 roku - takie były nasze oczekiwania - miała naprawić nasze życie społeczne w dwóch najistotniejszych dla kondycji każdego narodu dziedzinach: służbie zdrowia oraz nauczaniu i edukacji. Troska o zdrowie i wykształcenie pozostaje wciąż najważniejszym obowiązkiem państwa w stosunku do jego obywateli. Abstrahując od poziomu naszego szkolnictwa wyższego, otworzyło się ono jednak w sposób masowy dla bardzo wielu młodych Polaków. Zasługa w tym także prywatnego szkolnictwa. Dążenie za wszelką cenę do prywatyzacji służby zdrowia poprzez jej upadek, a taki plan realizuje rząd, prowadzi do fizycznego zagrożenia zdrowia narodu. Trudno uwierzyć, że odmowa leczenia chorych na raka tzw. terapią niestandardową, to był jedynie "interpretacyjny" wypadek przy pracy. Zbyt wiele już było tego typu "wypadków".
Wojciech Reszczyński
Sprawa kataryny AD 2010 Należy śledzić uważnie przebieg procesu, jaki wytoczyła kataryna pewnej gazecie na „de”, której naczelny kazał się całować w „de”, gdyż od wyniku tego procesu zależeć będzie dalsza relacja między mainstreamem a blogerami. Nie potrzeba wielkiej wyobraźni, by sobie unaocznić to, jak bardzo będą dziennikarze zmotywowani do dalszego „deanonimizowania” blogerów, jeśli sąd uzna, iż gazeta na „de”, której naczelny kazał się całować w „de” nic złego (nie tylko katarynie, ale w ogóle) nie zrobiła.
Sąd może nawet pójść dalej i uznać, iż jeśli ktoś chce się wypowiadać na forum publicznym, to powinien nie tylko ujawnić swoje dane, ale i zgłosić się do rejestracji w odpowiednim urzędzie, by zweryfikowano i ewentualnie zatwierdzono danego blogera jako publicystę. Myślę, że wielu specjalistów od takiej weryfikacji tego, kto i co może publikować, znalazłoby się po wielu redakcjach nie tylko komunistycznych gazet lub czasopism Trzeciej RP. Atmosferę tamtych dni wojny wytoczonej katarynie (przez ministerstwo sprawiedliwości oraz mainstream) można sobie łatwo przywołać, klikając na link do mojego tekstu „Ostra biegunka”, wielu bowiem szatanów piekło sobie przy okazji pieczeń na „akcji kataryna”, jak choćby W. Czuchnowski, którego kłamstwa dolewały jedynie oliwy do ognia (mimo że „GW” toczyła swego czasu wielką wojnę z gazetą na „de”, której naczelny kazał się całować w „de”). Do jednego z nich warto wrócić, ponieważ z uporem jest powtarzane po dziś dzień przez różnych życzliwych i stanowi jeden z koronnych „argumentów” na rzecz ograniczenia wolności słowa i swobody działania osób pisujących w blogosferze. Pisanie pod pseudonimem jest bowiem określane jako pisanie „anonimowe”, choć zwykle anonimowy twórca NIE podpisuje się pod swoim dziełem. Jest w tym powtarzaniu intencja przyklejenia blogerom łaty anonimów, tj. takich ludzi, co wysyłają pogróżki do kogoś lub wypisują coś ukradkiem i zwiewają, mimo że każdy szanujący się bloger nie tylko prowadzi dyżur na swoim blogu, odpowiada na komentarze, ale i pisze o swoich zainteresowaniach, lekturach, a nawet zawodowych doświadczeniach. Przyklejanie łaty anonima ma tę podstawową wartość dla przyklejających, iż w ten nieskomplikowany sposób mogą oni podważać wiarygodność blogerów, nie siląc się na analizowanie ich tekstów, a tym bardziej, nie ścierając się na racjonalne argumenty.
Jeśli jednak spojrzymy na to zjawisko bałamutnego, a częstokroć podłego, etykietowania blogerów (jak nie „anonimy”, to „chamy”) z drugiej strony, to dostrzeżemy w nim słabość i strach tych, co muszą sięgać po takie właśnie środki, by zwalczać głosy niezależne. Nie ma co ukrywać, gdyby NAPRAWDĘ chodziło o chamów i anonimów, to by się nikt w mainstreamie tym nie przejmował, albowiem żaden anonimowy cham nie ma żadnego istotnego wpływu na opinię publiczną, a teksty anonimowych chamów, co ciekawsze – tej mniej więcej treści co obelżywe napisy na murach lub przystankach autobusowych - znajdują się w komentarzach do tego, co publikuje mainstream dzień w dzień na swoich stronach internetowych (co mainstreamowi wcale nie przeszkadza). Chodzi więc wyłącznie o teksty osób piszących mądrze, przenikliwie patrzących na rzeczywistość i zarazem głoszących to, czego na ogół nie sposób znaleźć w mainstreamowych mediach. Blogerzy już dawno przełamali monopol na komentowanie i analizowanie wydarzeń polityczno-społecznych, a przede wszystkim poddali gruntownej krytyce to, co i jak piszą „ludzie mediów”. Ten ostatni aspekt pracy blogerów wyjątkowo zaś wdał się we znaki niektórym dziennikarzom, którzy, jak choćby redaktorzy gazety na „de”, której naczelny kazał się całować w „de” z wojny z blogosferą chcieli uczynić kamień milowy polskiego dziennikarstwa. W sytuacji, w której większość polskich gazet lub czasopism zwyczajnie nie nadaje się do czytania, takie zamieszczane są w nich banialuki, nudy, pitolenia i pseudoanalizy, istnienie blogosfery „ludzie mediów” powinni witać oklaskami – tymczasem reakcja była odwrotna, co z kolei dowodzi, iż mainstream chciałby swój monopol na komentowani i analizowanie zachować jak najdłużej. To zaś jest najlepszym świadectwem na to, jak anachronicznie myślą o otaczającym ich świecie właśnie tego rodzaju dziennikarze czy publicyści, którzy chcieliby stłamsić lub wyeliminować blogerów. Nowe technologie, jak choćby Internet, pozwoliły zmienić w istotny sposób układ sił we współczesnym społeczeństwie i – odnosząc się do realiów polskich - już nikt nie musi „robić studiów dziennikarskich” ani „uzyskiwać legitymacji prasowej”, by zabierać głos w sprawach publicznych na publicznym forum. Co więcej, w tę debatę w blogosferze włączają się przedstawiciele przeróżnych zawodów (prawnicy, naukowcy, artyści, studenci i in.) i ma to bardzo ożywczy walor dla odnawiania więzi społecznych i kształtowania się świadomości obywatelskiej przez to choćby, że ludzie dzielą się między sobą wiedzą, doświadczeniem, poglądami i spostrzeżeniami, wspólnie dyskutują nad pewnymi wydarzeniami, konfrontują różne punkty widzenia. Wobec tego - zadaniem instytucji państwowych powinna być ochrona (także prawna) tego dobra, jakim jest blogosfera, a nie dążenie do jej spacyfikowania. Mam nadzieję, że sąd rozpatrujący pozew kataryny, weźmie to pod uwagę, w przeciwnym bowiem razie, wojna z blogerami wejdzie w nową, o wiele ostrzejszą niż do tej pory, fazę. FYM
Rostowski zawsze dowiaduje się ostatni? Nie miałam niestety okazji śledzić dzisiejszego przesłuchania Kapicy, załapałam się tylko na pytania Sekuły i początek Arłukowicza, to co się działo znam więc bardzo pobieżnie, muszę czekać na stenogramy. W krótkim fragmencie, który udało mi się jeszcze złapać była mowa o notatce ze spotkania z Chlebowskim 27 sierpnia 2009. Losy notatki są bardzo dziwne, Kapica tłumaczy, że 27 sierpnia, a więc wtedy gdy jeszcze nikt nie miał powodu sądzić, że sprawa trafi do prokuratury i będzie jakaś komisja śledcza, on "z roztropności urzędniczej" sporządził notatkę właśnie z myślą o przyszłym postępowaniu prokuratorskim i komisji śledczej. Ale już tej urzędniczej roztropności mu zabrakło, kiedy trzeba było zadbać o jakiekolwiek potwierdzenie daty sporządzenia i przekazania notatki, nie ma na niej żadnej dekretacji, żadnej pieczątki. Nic dziwnego, że się rodzą pytania kiedy i po co naprawdę powstała ta notatka, i dlaczego została wrzucona opinii publicznej i komisji właśnie na początku pierwszego dnia przesłuchań Kapicy, a nie choćby razem z innymi przekazanymi komisji materiałami z Ministerstwa Finansów. Tłumaczenia Kapicy, że wcześniej jej nie przysłał, bo nie uważał, że ma związek z procesem legislacyjnym nie kupuję, bo jest nie tylko absurdalne, zważywszy na jej merytoryczną zawartość związaną z procesem legislacyjnym i pracami komisji tak, że już bardziej nie można, jest także sprzeczne z tym co powiedział sam Kapica o celu utworzenia tej notatki. Podobno przecież napisał ją właśnie z myślą o przyszłej komisji śledczej. Mam pewną hipotezę na temat funkcji tej notatki, ale za mało wiem o dzisiejszym przesłuchaniu, i za późna pora, żeby ją wrzucać. W oczekiwaniu na pełne stenogramy z przesłuchania, tylko jeden wątek, który mnie intryguje. A mianowicie całkowite wyłączenie Rostowskiego - w końcu Ministra Finansów - z procesu decyzyjnego w sprawie ustawy hazardowej. Zdaje się, że Rostowski nie tylko nie miał na ten temat nic do powiedzenia, ale nawet nie był o niczym informowany, a wszystkie decyzje zapadały poza nim. Dzisiaj mieliśmy trzeci tego przykład, można więc chyba mówić o celowym odcięciu ministra od kluczowych informacji. Albo ktoś tu bardzo kręci. A może i jedno, i drugie.
30 czerwca Drzewiecki wycofuje się z dopłat, Kapica nic nie mówi Rostowskiemu Jacek Kapica: Pan Minister Rostowski zapytał dlaczego jego nie zapoznałem z tym stanowiskiem [o odstąpieniu od dopłat] MSiT? Wyjaśniłem, że Pan Minister był zaangażowany w prace i debatę nad nowelizacją ustawy budżetowej na 2009 rok i miałem ograniczony dostęp do Pana Ministra.
30 lipca Tusk decyduje o pisaniu nowej ustawy, nikt nic nie mówi Rostowskiemu Michał Boni: 30 lipca 2009 r.odbyło się spotkanie poświęcone pracom nad budżetem na rok 2010, w którym to spotkaniu wzięli udział pan premier Donald Tusk, pani wiceminister finansów Elżbieta Suchocka-Roguska oraz minister szef komitetu stałego Michał Boni. Dyskusja dotyczyła konkretnych prac nad budżetem, ale również wniosku, jaki zgłosił pan premier Donald Tusk, aby w trybie pilnym wobec przedłużającej się pracy nad ustawą o grach i zakładach wzajemnych podjąć działania, by przygotować szybko nową ustawę.
3 sierpnia Boni łapie Kapicę na urlopie i każe mu pisać ustawę, Rostowskiemu znowu się nie mówi Gazeta Wyborcza: W trakcie przesłuchań wyszło na jaw, że o zadaniu dla Kapicy nie wiedział jego szef, minister finansów Jacek Rostowski. Gdy śledczy zdziwili się, że przełożony Kapicy nic o tym nie wiedział, wiceminister tak to wytłumaczył: - Do ministra finansów dzwonię w sytuacjach kryzysowych. O tym go nie informowałem. Tym bardziej, że dostałem to na urlopie i traktowałem jako zadanie domowe - stwierdził Kapica. Zdaniem Kapicy, min. Rostowski dowiedział się o tym, że ten pracuje nad nową ustawą, 26 sierpnia na spotkaniu u premiera. Jednak w notatce sporządzonej przez Kapicę po tym spotkaniu nie ma słowa o założeniach do nowej ustawy. Między 3 sierpnia, kiedy Boni telefonicznie łapał na urlopie Kapicę, a 26 sierpnia kiedy Rostowski niejako przy okazji dowiedział się, że Kapica pisze już całkiem nową ustawę, a ta procedowana od dwóch lat jest już dawno w koszu, odbyły się też 4 posiedzenia rządu, na żadnym z nich ani Tusk, ani Boni nie znaleźli chwili, żeby choćby wspomnieć Rostowskiemu o poleceniu wydanym jego podwładnemu? Niebywałe. Minister Finansów dowiadywał się ostatni o tym co się dzało wokół tak podobno ważnej dla budżetu ustawy i najwyraźniej nie miał w niej nic do powiedzienia. Kto wie, czy nie żyłby w nieświadomości dłużej, gdyby nie sprowokowane przez Kamińskiego spotkanie Tuska z Kapicą. Aż dziw, że akurat na to spotkanie go zaprosili. Z notatki Kapicy wynika zresztą, że jeszcze na samym spotkaniu Rostowski był utrzymywany w nieświadomości co do rewolucji jaką w ustawie szykowali bez jego wiedzy Tusk i Boni, wykorzystując do tego jego własnego podwładnego. Żeby już całkiem namącić, dawno temu, kiedy nabrałam wątpliwości co do tego kiedy Kapica dostał polecenie pisania nowej ustawy, i czy na pewno na tym spotkaniu, zapytałam o to w Ministerstwie Finansów. Oto moje trzy pytania i odpowiedzi Witolda Lisickiego, Rzecznika Prasowego Ministerstwa Finansów. Zwracam się z uprzejmą prośbą o informację publiczną dotyczącą następującego fragmentu notatki służbowej Pana Jacka Cichockiego ze spotkania służbowego Wiceministra Jacka Kapicy z Prezesem Rady Ministrów Donaldem Tuskiem zamieszczonej na stronie Kancelarii Prezesa Rady Ministrów."Po spotkaniu [premier] poleca JK [Jackowi Kapicy] przygotowanie projektu nowych założeń zmian do ustawy, które będą obejmowały pełną fiskalizację wszystkich rodzajów gier hazardowych oraz zwiększą obciążenia podatkowe, tak aby państwo uzyskało znaczące dochody z tej branży, większe niż przewidywane wcześniej dopłaty. Prosi również by JK wykonał swoją pracę maksymalnie szybko" Ze względu na to, że w zamieszczonej na stronie Kancelarii Prezesa Rady Ministrów notatce służbowej Wiceministra Jacka Kapicy ze spotkania z Premierem Donaldem Tuskiem nie ma wzmianki o takim poleceniu, zwracam się z uprzejmą prośbą o udzielenie następującej informacji publicznej:
Kataryna: Czy polecenie zostało przez Premiera zadane w trakcie spotkania, a jeśli tak to dlaczego nie zostało uwzględnione w notatce służbowej Pana Jacka Kapicy z dnia 14 września?
Ministerstwo Finansów: Polecenie przygotowania projektu nowych założeń zmian do ustawy o grach i zakładach wzajemnych zostało przekazane wiceministrowi finansów Jackowi Kapicy po zakończeniu spotkania z Premierem Donaldem Tuskiem w obecności Ministra Finansów Jacka Rostowskiego. Nie zostało to uwzględnione w notatce służbowej ministra Jacka Kapicy z 14 września, ponieważ notatka dotyczy wyłącznie spotkania.
Kataryna: Czy polecenie Premiera zostało w jakikolwiek sposób udokumentowane (korespondencja mailowa, notatka służbowa, itp)?
Ministerstwo Finansów: Polecenie zostało przekazane wiceministrowi Jackowi Kapicy wyłącznie w formie ustnej.
Kataryna: Czy po 26 sierpnia podjęte zostały jakiekolwiek prace mające na celu realizację polecenia Premiera, jeśli tak to jakie?
Ministerstwo Finansów: Minister Jacek Kapica podjął prace nad przygotowaniem założeń i nowego projektu ustawy o grach i zakładach wzajemnych, niezwłocznie po otrzymaniu polecenia. Składa się to Wam w jakąś całość, bo mi nie bardzo? Nic tu do siebie nie pasuje. Mijają kolejne miesiące, i nadal nie ma żadnego dowodu na to, że nowa ustawa w ogóle była przygotowywana przed wybuchem afery hazardowej. W jednym z wcześniejszych wpisów zestawiłam różne wypowiedzi kolejnych ważnych polityków i urzędników świadczące o tym, że nikt o nowej ustawie nie wiedział aż do sejmowego wystąpienia ministra Boniego, w którym mimochodem wspomniał o tym, że pisze się coś całkiem nowego. Czekam na pierwszy opatrzony wiarygodną datą dowód na jakikolwiek ruch w ustawie przed medialnym odpaleniem "afery Chlebowskiego". Na razie nic takiego nie ma. Czy naprawdę da się przez dwa miesiące pisać ustawę, podejmować ważne decyzje, i nie zostawić po tym śladu na piśmie? To jest chyba jeden z najbardziej rozwojowych wątków. Trzymanie tej ustawy w tajemnicy już nie przed opinią publiczną czy lobbystami, ale przed własnym ministrem finansów i szefem klubu parlamentarnego jest bardzo dziwne. Tak dziwne, że dużo bardziej racjonalne wydaje się wytłumaczenie, że obecna narracja to jakaś ściema. Zobaczymy czy wersje Tuska, Rostowskiego i Boniego "zepną" się z wersją Kapicy.
Rostowski: Tusk nie chciał widzieć notatki Kapicy Dzisiejsze przesłuchanie Rostowskiego miało dwa bardzo ciekawe wątki. Jeden to oczywiście losy pierwszej ustawy i to kto, kiedy i w jakich okolicznościach kazał pisać nową. W tej sprawie jest już kilka oficjalnych wersji, ale z podsumowaniem warto poczekać na to co zeznają Boni, Tusk i Suchocka-Roguska, bo może pojawią się kolejne. To niesamowite, że na razie ani minister finansów, ani jego podwładny osobiście przygotowujący ustawę, ani rzecznik ministerstwa finansów nie są w stanie jednoznacznie wskazać daty dziennej kiedy wydane zostało polecenie przygotowania nowej ustawy, kto je wydał i komu, w jakich okolicznościach, i z jakiego powodu. Dzisiejsze przesłuchanie Rostowskiego też nas do tego nie przybliżyło, choć potwierdziło, że wszystko działo się raczej poza Rostowskim, który niewiele wiedział i niewiele mu mówiono. Wygląda na to, że w końcowej fazie sprawę ustawy rozgrywali Boni i Tusk, choć nie ma jeszcze zgody czy to Boni 3 sierpnia kazał Kapicy pisać ustawę, czy zrobił to dopiero Tusk 26 sierpnia. Na razie Rostowski zdaje się podważa wersję Boniego, że decyzja zapadła 30 lipca. To jeden z najważniejszych wątków dzisiejszego przesłuchania, ale na analizowanie go przyjdzie czas jak będzie reszta stenogramów, żeby nie polegać na pamięci. Drugim ważnym wątkiem, równie ciekawym, są oczywiście losy ujawnionej wczoraj notatki Kapicy. Dzisiaj wiemy o niej trochę więcej, ale pytania się raczej mnoża.
Jacek Rostowski: Pan premier na spotkaniu 26 sierpnia wskazał, że miał sygnały, że mogły być jakieś nieprawidłowości w procesie legislacyjnym. Pan Kapica, gdy wręczył mi tę notatkę, to pokrótce mi opisał przebieg tej rozmowy i dlatego wydawało mi się, że jest zupełnie naturalne, że ją sporządził. (...) Wręczył mi tę notatkę i poprosił, żebym ją przekazał premierowi, jeśli uznam to za właściwe.
Pytanie pierwsze: dlaczego Kapica się wahał? Spotkanie Kapicy z Chlebowskim miało miejsce nazajutrz po nadzwyczajnym spotkaniu z Tuskiem i Rostowskim, poświęconym między innymi zaangażowaniu Chlebowskiego w nieprawidłowy lobbing. Tego samego dnia, kiedy Kapica spotkał się z Chlebowskim a potem opisał to spotkanie w notatce, napisał też inną notatkę, adresowaną bezpośrednio do premiera i ministra Rostowskiego - kalendarium prac nad ustawą, które premierowi obiecał dzień wcześniej. Dlaczego notatki ze spotkania z Chlebowskim nie przekazał premierowi razem z inną pisaną tego dnia dla premiera notatką poświęconą temu samemu tematowi? Byłoby to bardzo logiczne. Nie tylko ze względu na merytoryczną treść notatki i jej związek z wcześniejszym spotkaniem z premierem, i drugą notatką, ale także ze względu na interesy samego Kapicy. Instynkt samozachowawczy powinien podpowiedzieć mu, że po tym jak został - chyba po raz pierwszy w karierze - wezwany na dywanik do samego premiera, który w obecności jego bezpośredniego przełożonego przepytywał go z prac nad ustawą i niestandardowego zainteresowania nią osób publicznych, powinien zadbać aby każdy kwit tego dotyczący natychmiast trafiał do premiera. Zanim trafią do niego wyjaśnienia Chlebowskiego. Tak zrobiłby każdy urzędnik postawiony w takiej sytuacji. Kapica miał wiele powodów, żeby notatkę ze spotkania z Chlebowskim jak najszybciej przekazać premierowi, ale tego nie zrobił, choć tego dnia przekazywał mu inną notatkę. Dziwne.
Jacek Rostowski: Następnego dnia - 28 sierpnia - o godz. 9.45 miałem spotkanie z premierem w innych sprawach i wspomniałem mu wtedy, że dostałem taką notatkę od ministra Kapicy. Zrelacjonowałem ją pokrótce i zapytałem pana premiera, czy chce, abym mu ją wręczył. Odpowiedział, że skoro mu ją opisałem i ją mam, to nie ma takiej potrzeby.
Pytanie drugie: dlaczego Rostowski nie przekazał notatki Tuskowi? Dzień po spotkaniu, na którym jego szef maglował jego podwładnego, Rostowski dostał od podwładnego notatkę rzucającą ciekawe światło na to co dzień wcześniej było tematem spotkania. Naturalne powinno być zatem przekazanie jej niezwłocznie Tuskowi lub zachęcenie Kapicy aby sam to zrobił. W interesie Kapicy i Rostowskiego było bowiem odsunięcie podejrzeń premiera od Kapicy, a przecież jeśli Tusk nie zdradził im 26 sierpnia, że to nie Kapica jest głównym podejrzanym i nie wiedzieli o co właściwie chodzi, musieli zacząć zastanawiać się czy nie o samego Kapicę. Rostowski powinien notatkę Kapicy natychmiast przesłać premierowi, albo przynajmniej wziąć ją ze sobą na spotkanie z nim następnego dnia. Ze względu na Kapicę, bo 27 sierpnia Kapica i Rostowski musieli odnieść wrażenie, że to Kapicę trzeba przed premierem tłumaczyć. I powinni czuć potrzebę wytłumaczenia go, zwłaszcza z tego o co premier pytał.
Pytanie trzecie: dlaczego Tusk nie chciał notatki Kapicy? Dwa tygodnie wcześniej otrzymał od szefa CBA niepokojącą notatkę wyraźnie wskazującą na zaangażowanie Chlebowskiego w nielegalny lobbing, dwa dni później odbył z Kamińskim spotkanie na ten temat, podczas którego usłyszał, że "niezwykle istotne jest, aby osoby pozostające w zainteresowaniu operacyjnym CBA nie dowiedziały się o tym. Szef CBA stwierdza ponadto, że w świetle zebranego materiału nielegalny charakter działań Z. Chlebowskiego i M. Drzewieckiego jest oczywisty. Szef CBA informuje Premiera, że zlecił dokonanie prawno – karnej analizy tych działań funkcjonariuszom CBA. Ponadto Szef CBA stwierdza, że należy wyjaśnić rolę w tej sprawie następujących osób: (...) Ministra Jacka Kapicy – w związku z oświadczeniem Ministerstwa Finansów o zaakceptowaniu wniosku Ministra Drzewieckiego o zrezygnowaniu z pobierania dopłat od hazardu". Dziwne zainteresowanie Chlebowskiego ustawą potwierdził mu osobiście Kapica, a dzień później Chlebowski usiłował Kapicę przekonać, że było inaczej, a całe to zamieszanie wokół ustawy go dziwi. 28 sierpnia Rostowski powiedział Tuskowi, że ma notatkę Kapicy ze spotkania, na którym Chlebowski tłumaczył się ze swojego zainteresowania ustawą, Chlebowski zdradził tym samym, że wie lub podejrzewa, że jest ono przedmiotem czyichś dociekań. Mając taką informację, Tusk powinien nie tylko zażądać notatki Kapicy, ale też niezwłocznie przekazać ją Kamińskiemu, jako sygnał, że stało się to, czego CBA się obawiało. Przecież w notatce do Tuska Kamiński pisał "Celem [operacji CBA o kryptonimie Black Jack] jest ustalenie wszystkich osób uczestniczących w działaniach "lobbingowych", jednoznaczne określenie charakteru tych działań w kontekście właściwej kwalifikacji karnoprawnej". Czy Tusk naprawdę mógł uznać, że notatka Kapicy nie jest ważna ani dla niego, ani dla Kamińskiego, starającego się w tym czasie określić charakter działań poszczególnych osób, w tym Chlebowskiego i Kapicy? Jeśli Tusk miał czyste intencje i szczerze chciał pomóc CBA wyjaśnić "aferę Chlebowskiego" powinien zażądać notatki, żeby natychmiast przekazać ją Kamińskiemu. Jeśli nie miał czystych intencji i chciał tylko ochronić Platformę, powinien zażądać notatki, żeby wiedzieć jak się broni Chlebowski, co zostawił na papierze Kapica, co wie Rostowski. Planując obronę trzeba wiedzieć jakie się ma trupy w szafie, Tusk lojalnie współpracujący z CBA, lub Tusk sabotujący śledztwo CBA powinien być jednakowo - choć z różnych powodów - zainteresowany notatką Kapicy. Nie ma natomiast żadnego logicznego wytłumaczenia dla braku zainteresowania taką notatką, w takim momencie. Przesłuchanie Tuska będzie bardzo ciekawe, trudno będzie się Tuskowi z tego wytłumaczyć, bo o ile może uda mu się przekonać opinię publiczną, że jego osobiście nie obchodziło co w sprawie nielegalnego lobbingu ma do powiedzenia szef jego klubu parlamentarnego, to chyba nikt nie uwierzy, że sądził, że notatka nie zainteresuje też Kamińskiego. Bo obawiam się, że Kamiński o wszystkim dowiedział się tak jak my - wczoraj z telewizji. Trudno mi sobie wyobrazić powody dla których Tusk mógł nie interesować się notatką i obronić wizerunek uczciwie wyjaśniającego aferę i lojalnego wobec swoich służb szefa, ale może mam za małą wyobraźnię. Moja robocza hipoteza jest taka. Notatka nie powstała 27 sierpnia, tylko później. 27 sierpnia Kapica zrelacjonował Rostowskiemu spotkanie z Chlebowskim, może nawet odczytał mu jakieś swoje robocze notatki z niej, ale sam dokument nie został napisany tego dnia, gdyby tak było, zostałby raczej wysłany Tuskowi razem z drugą pisaną tego dnia notatką a obie miałyby podobny format bo jak się pisze jeden taki sam dokument po drugim to się je pisze podobnie. 28 sierpnia Rostowski opisał Tuskowi spotkanie Kapicy z Chlebowskim, spytał czy ten chce notatkę, Tusk powiedział, że nie i sprawa się skończyła. Wróciła, gdy okazało się, że afery się nie da zamieść i trzeba sobie zacząć odtwarzać co było, żeby mieć wszystkie kwity pod ręką. Dlatego w połowie września Cichocki kazał Kapicy pisać notatkę z sierpniowego spotkania. Może tego samego dnia kazał mu spisać na czysto to co miał o spotkaniu z Chlebowskim. Pod poprzednim wpisem Marie zwróciła uwagę na ciekawy wątek.Marie: Dłuższy czas zastanawiałam się nad sygnaturą notatek, które 15 września wpłynęły od Kapicy do Biura Komisji ds. Służb Specjalnych. Notatki, które wpłynęły, tak jak zauważyłeś, noszą numery wpływu 127879/09 i 127881/09. Między tymi dwoma sygnaturami brakuje kolejnego numeru porządkowego, tj. 1278 80/09. Mało prawdopodobne, by Kapica składał te notatki w jakimś odstępie czasowym i ktoś z jakąś inną notatką "wcisnął się w kolejkę". Wg mnie pod numerem 1278 80/09 jest też jakaś notatka od Kapicy, której treści nie znamy. Jeśli trop Marie jest dobry (a wydaje się bardzo logiczny), to między obiema znanymi od dawna notatkami Kapicy mogła być ta trzecia, ujawniona wczoraj. Bez względu na to jaki ma numer i gdzie się odnalazła, nie kupuję narracji o tym, że premier nie jest ciekawski i dlatego nie chciał przeczytać notatki Kapicy, a Kapica dopiero dzień przed swoim przesłuchaniem uświadomił sobie, że tamta notatka może mieć jakiś związek z pracami komisji i warto o niej światu powiedzieć. To wszystko nie trzyma się kupy. O ile wiem Kapica już zeznawał w prokuraturze, ciekawe czy tam sobie przypomniał o notatce, czy też uznał, że nie ma ona żadnego związku ze sprawą. KATARYNA
Szybki wyciąg Sobiesiaka Przychylni urzędnicy, samowola budowlana, znajomi politycy – tak bohater afery hazardowej tworzył biznes. Firma Ryszarda Sobiesiaka, wrocławskiego biznesmena, bohatera afery hazardowej, ma dziś jeden z najnowocześniejszych wyciągów narciarskich w kraju. Jak ujawnia „Rz”, inwestycja w Zieleńcu (koło Dusznik-Zdroju) cieszyła się niespotykaną przychylnością urzędników: od burmistrza przez regionalnych przedstawicieli lasów, Dyrekcję Generalną Lasów Państwowych, aż po Ministerstwo Środowiska. To nie wszystko. Choć skomplikowane procedury urzędowe, które zwykle trwają miesiącami, odbywały się błyskawicznie, Winterpol nawet na to nie czekał. Biznesmen uzyskał formalne prawo do ubiegania się o pozwolenie na budowę dopiero w marcu 2009 r. A wyciąg z podgrzewanymi kanapami kręcił się w najlepsze już od Wigilii Bożego Narodzenia. Jak to możliwe?
Chlebowski i leśnik wspierający PO Z informacji zebranych przez „Rz” wynika, że losem inwestycji spółki Ryszarda Sobiesiaka interesował się osobiście ówczesny szef Klubu PO Zbigniew Chlebowski. Według naszych ustaleń kontaktował się w tej sprawie z wysokimi urzędnikami Lasów Państwowych. Polityk, który stracił funkcję w wyniku afery hazardowej, o swojej roli przy inwestycji Sobiesiaka mówić dziś nie chce. – Nie udzielam żadnych informacji do czasu stawienia się przed komisją śledczą – odpowiedział „Rz” Chlebowski.
Najważniejszą rolę w lobbingu dla Sobiesiaka odegrał jednak wpływowy urzędnik Lasów Państwowych, który w 2009 r. został skazany prawomocnym wyrokiem za przestępstwa na szkodę tej instytucji. To zaufany człowiek Sobiesiaka – Bolesław Bdzikot, który 3 października 2007 r. jako przewodniczący Sekretariatu Zasobów Naturalnych Ochrony Środowiska i Leśnictwa NSZZ „Solidarność” podpisał z liderem Platformy Donaldem Tuskiem przedwyborcze porozumienie o współpracy w utrwalaniu narodowego charakteru lasów. Leśnicy byli jedyną strukturą „S”, która udzieliła tak jednoznacznego poparcia PO. Wygrana tej partii nie mogła jednak wywindować go na znaczące stanowisko w Lasach Państwowych, był już wtedy oskarżony o działania na szkodę nadleśnictwa Oława i niedozwolone udzielanie zamówień firmom budowlanym z wolnej ręki. Ale kluczowe dla interesów Sobiesiaka w Zieleńcu stanowiska objęli związkowcy z „S”: Marian Pigan (który ze średniego szczebla kierowniczego awansował na dyrektora generalnego Lasów Państwowych) i Wojciech Adamczak (wcześniej leśniczy, a obecnie regionalny dyrektor lasów we Wrocławiu). – Obaj od dawna ściśle współpracowali z Bolesławem Bdzikotem – mówi nasz informator. – Więc pracownicy wrocławskiej RDLP nie byli zdziwieni, gdy sam Bdzikot objął posadę p. o. naczelnika kadr we Wrocławiu.
Kolejka ma pod górę Sobiesiak, który w Zieleńcu ma luksusowy kompleks spa Szarotka, sieć wyciągów narciarskich, już w 2007 r. myślał o wybudowaniu kolei krzesełkowej z sześcioosobową kanapą. Górna stacja miała powstać tuż przy granicy z Czechami, bo w Zieleńcu, gdzie stoki są krótkie, każdy metr trasy ma duże znaczenie. 15 marca 2007 r. Winterpol zwrócił się o opinię, czy na gruntach należących do Lasów Państwowych, w obrębie Parku Krajobrazowego Gór Bystrzyckich i Orlickich i obszarze Natura 2000, może ją postawić. Odpowiedź nadleśniczego była zniechęcająca – to możliwe, ale by wyłączyć trwale grunt z produkcji leśnej (a rośnie na nim 2,5 ha lasu świerkowego, wiek drzew sięga nawet 150 lat), burmistrz Dusznik-Zdroju musiałby uzyskać zgodę Ministerstwa Środowiska i dokonać zmian w miejscowym planie zagospodarowania przestrzennego. W dodatku sama zgoda ministerstwa nic jeszcze dla inwestora nie oznacza. Formalną decyzję, po zmianie planu zagospodarowania, musiałaby wydać jeszcze Regionalna Dyrekcja Lasów Państwowych we Wrocławiu. Dopiero wówczas Winterpol mógłby zacząć starać się o pozwolenie na budowę.– Decyzja o wylesieniu w takim miejscu miała tylko teoretyczne szanse powodzenia – twierdzi proszący o anonimowość człowiek związany z poprzednim kierownictwem wrocławskiej RLDP. Wnioski opiniowane w przypadkach gruntów o statusie lasu ochronnego pozytywnie dotyczyły takich inwestycji jak: kopalnie, wodociągi, drogi czy linie energetyczne. Zwykle leśnicy negocjowali też z inwestorem mniejsze wyłączenie terenów zalesionych.– Dlatego Sobiesiak przystąpił do działania dopiero wiosną 2008 r., gdy w regionalnej i generalnej dyrekcji nastąpiły zmiany na najważniejszych fotelach, które zajęli koledzy Bolesława Bdzikota – mówi nasz informator.
Wielkie przyspieszenie Pod koniec marca 2008 r. Winterpol zwrócił się w sprawie inwestycji do Urzędu Miasta Duszniki-Zdrój.
W czerwcu nadleśniczy pozytywnie zaopiniował wniosek burmistrza Dusznik-Zdroju, Grzegorza Średzińskiego dotyczący wylesienia. Wniosek błyskawicznie trafił potem do wrocławskiego RLDP (opinia pozytywna), a stąd do Ministerstwa Środowiska. Był koniec sierpnia. Minister albo upoważniony przez niego dyrektor generalny lasów zgodę na wyłączenie gruntu z produkcji leśnej zwykle wydaje po pół roku. Decyzja dotycząca spółki Sobiesiaka została podpisana w Warszawie 23 września. Rada miejska Dusznik uchwaliła nowy plan zagospodarowania niecały tydzień po decyzji resortu. Dla firmy Sobiesiaka wszystko układa się korzystnie i to w ekspresowym tempie. Mimo to, Winterpol nawet nie czeka na wszystkie formalności. Przed ministerialną zgodą narusza teren lasów. Tuż po niej karczuje las i wylewa fundamenty. Pierwsze naruszenie własności Lasów Państwowych 5 września 2008 r. odkrył pracownik nadleśnictwa Zdroje. RDLP we Wrocławiu zostało o tym poinformowane pisemnie przez nadleśniczego 17 września. Ale regionalna dyrekcja nie zawiadamia prokuratury o wykarczowaniu lasu w obrębie chronionego krajobrazu, nie informuje też powiatowego inspektora nadzoru budowlanego o samowoli Winterpolu na państwowej ziemi. Zamiast tego nadleśniczy Kazimierz Widuch i wiceburmistrz Dusznik Edward Kondratiuk spotykają się z przedstawicielami Winterpolu i ostrzegają firmę Sobiesiaka o konsekwencjach samowoli oraz wzywają do powstrzymania się z jakimikolwiek działaniami do czasu formalnego wylesienia gruntów. Dlaczego reakcja była tylko taka? Anna Malinowska, rzecznik Generalnej Dyrekcji Lasów Państwowych, wyjaśnia, że naruszenie terenu lasów na początku września było nieznaczne, a Winterpol tłumaczył, że nieświadomie ściął kilka drzew. Miał też pozwolenie na budowę (inwestycję podzielono na dwa etapy – pierwszy powstawał na gruncie osoby prywatnej), a Lasy wyliczyły wartość szkody na niecałe 600 zł. 19 listopada 2008 r. RLDP przeprowadza na stoku wizję terenową i odkrywa, że naruszenia są znacznie większe: wycięto niemal pół hektara lasu, wylano kolejne fundamenty pod słupy wyciągu i zbudowano około 400 mkw. górnej stacji. „Działania podjęto w okresie od 1 do 13 listopada (kumulacja świąt, dni wolnych od pracy) (…) zastosowany został element zaskoczenia” – czytamy w informacji nadleśnictwa dla regionalnej dyrekcji lasów.
To już poważne naruszenie prawa: kodeks karny w rozdziale o przestępstwach przeciwko środowisku stwierdza, że kto powoduje zniszczenie w świecie roślinnym w znacznych rozmiarach, podlega karze pozbawienia wolności nawet do lat pięciu. – Gdybym wiedział o tych faktach, Winterpol w ogóle nie miałby prawa do uzyskania pozwolenia na budowę – mówi „Rz” Piotr Zwierzyński, powiatowy inspektor nadzoru budowlanego w Kłodzku. Ale wrocławska regionalna dyrekcja lasów po raz kolejny ani nie zawiadamia prokuratury, ani inspektora. – Dochowano wszelkiej staranności, aby przeprowadzić sprawę zgodnie z obowiązującymi nas procedurami – wyjaśnia Anna Malinowska, rzecznik Lasów Państwowych, oceniając tę sprawę. RDLP nakazała nadleśniczemu zawarcie z Winterpolem „porozumienia w sprawie ustalenia warunków bezumownego korzystania z gruntów leśnych” i zadowoliła się naliczeniem dwukrotnej należności za samowolne wyłączenie z produkcji gruntów leśnych w kwocie 220 tys. zł i 4,5 tys. zł kary za nielegalny wyrąb lasu. Tyle Ryszarda Sobiesiaka kosztowało ekspresowe uruchomienie wyciągu za 15 mln zł. A w tym sezonie ustawiały się do niego kolejki. Wyciąg może obsłużyć 2,5 tys. narciarzy na godzinę. Więc przy ostrożnych szacunkach można założyć, że w godzinę przynosi 20 – 30 tys. zł przychodu. Wysokość kary mógłby więc wykręcić w ciągu zaledwie dziesięciu godzin. Ale do wczoraj Winterpol zapłacił Lasom Państwowym jedynie 11 tys. zł. Po pytaniach od „Rz” Dyrekcja Generalna Lasów Państwowych zapowiedziała kompleksową kontrolę wrocławskiego oddziału. Wątpliwe, by firma Sobiesiaka osiągnęła swój cel tak łatwo bez pomocy Bolesława Bdzikota. Według naszych informatorów działał jak nieformalny przedstawiciel Winterpolu w RDLP. Jeździł do nadleśnictwa Zdroje, rozmawiał z nadleśniczym o inwestycji. Podobnie było we wrocławskiej dyrekcji. Wielokrotnie wypytywał pracowników o postępy w pracy nad sprawą spółki Sobiesiaka, mimo że jako p. o. szefa kadr pracowników RDLP nie miał do tego żadnych służbowych upoważnień. – Nie robiłem tego jako pracownik Lasów, ale jako wieloletni znajomy Ryszarda Sobiesiaka, z którym mamy wspólny mianownik: w przeszłości obaj zajmowaliśmy się sportem – mówi „Rz” Bolesław Bdzikot. Jesienią 2008 r., gdy ważyły się losy inwestycji Winterpolu, częstym gościem wrocławskiej RDLP bywał sam Ryszard Sobiesiak.
Oszukane starostwo Formalną decyzję o wylesieniu gruntów Winterpol otrzymał od RLDP w marcu 2009 r. Wówczas zawarł umowę dzierżawy i dopiero od tego momentu mógł ubiegać się w starostwie kłodzkim o pozwolenie na budowę wyciągu. Tymczasem pozwolenie na budowę firma Sobiesiaka dostała już 14 października 2008 r. Jak to możliwe, skoro w dodatku prawo budowlane zakazuje wręcz wydania takiego dokumentu inwestorowi, który rozpocznie roboty wcześniej? Zdziwione tym były Lasy Państwowe, które dopiero w listopadzie (po odkryciu drugiej samowoli) nakazały nadleśnictwu zawarcie porozumienia z Winterpolem. – Nasze wątpliwości budził fakt wydania takiej decyzji przed wyłączeniem gruntów z produkcji, co stoi w sprzeczności z przepisami prawa budowlanego – przyznaje Anna Malinowska. – Na zadane staroście zapytanie w tym względzie otrzymano niejednoznaczną odpowiedź. Edyta Kropielnicka, rzeczniczka Starostwa Powiatowego w Kłodzku, tłumaczy, że urząd nie miał pojęcia o samowoli budowlanej, a inwestor złożył wszystkie wymagane dokumenty, w tym oświadczenie o prawie do dysponowania nieruchomością. Starostwo nie sprawdzało więc, czy Winterpol może budować na gruntach Lasów Państwowych. – Inwestor składa oświadczenie świadomy odpowiedzialności karnej za podanie nieprawdy, zgodnie z art. 233 kodeksu karnego – zaznacza Kropielnicka. Za składanie fałszywych oświadczeń grozi do trzech lat więzienia. Rzeczniczka starostwa twierdzi, że urząd nie zamierza jednak podejmować jakichkolwiek kroków w tej sprawie. – To nie jest organ do ścigania tego typu przestępstw – uważa Kropielnicka. Dlaczego Winterpol poświadczył, że ma prawo do gruntu, które uzyskał kilka miesięcy później? Chcieliśmy spytać o to wiceprezesa spółki Józefa Kamińskiego. – Panie dyrektorze, „Rzeczpospolita” chce z panem rozmawiać – usłyszeliśmy w słuchawce telefonu. A po chwili: – Pana Kamińskiego nie ma, proszę może za godzinę... Po godzinie: – Proszę może telefon zostawić do siebie...
Ominięci Czesi Sprawa wyciągu odbiła się w ubiegłym roku szerokim echem w czeskich mediach. Tamtejsi ekolodzy i pracownicy Narodowego Rezerwatu Przyrody Bukacka, leżącego po czeskiej stronie granicy, zaalarmowali swe Ministerstwo Środowiska, że korzystający z wyciągu Winterpolu turyści niszczą rzadkie okazy roślin, wydeptując ścieżki do Masarykowej Chaty, schroniska po czeskiej stronie. Czeskie ministerstwo zażądało od swego polskiego odpowiednika wyjaśnień, dlaczego nie dokonano tzw. uzgodnień transgranicznych, sytuując wyciąg, przewożący 2,5 tys. turystów na godzinę kilka metrów od granicy. „Rz” zapytała burmistrza Dusznik-Zdroju Grzegorza Średzińskiego, dlaczego uznał, że Czesi nie powinni być poinformowani o inwestycji. Z odpowiedzi od urzędu miasta, jaką dostaliśmy po wielokrotnych monitach, wynika, że o decyzji burmistrza przesądził raport o oddziaływaniu na środowisko. Raport sporządzony został na zlecenie Winterpolu. Czesi uznali, że polskie urzędy, wydające pozwolenie budowlane, opierały się na niedokładnej i niepełnej dokumentacji. Uważają, że gdyby raport sporządzony został rzetelnie, mieliby prawo zgłosić swoje uwagi. A to dla firmy Sobiesiaka oznaczałoby zwolnienie ekspresowego tempa pozwoleń na inwestycję, które uzyskiwała od polskich urzędników. Teraz wyciąg działa, a Czesi zadowolili się działaniami naprawczymi: Winterpol ma zainstalować tablice informacyjne i oznakować trasy dojść do czeskich szlaków. Firma Sobiesiaka ma wykonać ekspertyzę wpływu oświetlenia i hałasu górnej stacji wyciągu na faunę. Burmistrz, mimo awantury z Czechami i konieczności sporządzenia nowego raportu, wciąż upiera się, że negatywnego oddziaływania na czeski rezerwat nie ma. I zrzuca odpowiedzialność na wojewódzkiego konserwatora przyrody i inspektorów ochrony środowiska z województwa, którzy nie zakwestionowali raportu Winterpolu. – To kompletnie inne postępowanie, a burmistrz w ogóle nie zwracał się do nas z prośbą o taką opinię – twierdzą tymczasem Edward Biały, ówczesny dyrektor Wydziału Środowiska DUW, i Halina Liberacka, wojewódzki konserwator przyrody. – My natomiast nie mieliśmy prawa wydać mu takiego polecenia. Czy wybudowany z naruszeniem przepisów i procedur wyciąg trzeba będzie rozebrać? – Raczej nie – twierdzi Piotr Zwierzyński, powiatowy inspektor nadzoru budowlanego z Kłodzka. – Jeśli obiekt powstał w wyniku zakwestionowanej decyzji, to obecnie przeprowadza się postępowanie legalizacyjne. Według dziennika „Polska”, wśród ściśle tajnych dokumentów, dostarczonych śledczej komisji hazardowej przez CBA, znajdują się stenogramy z podsłuchanych rozmów Sobiesiaka z politykami PO, przy wsparciu których miał on uzyskać korzystną dla siebie decyzję w sprawie wyciągu w Zieleńcu. Nowy szef CBA Paweł Wojtunik zdecydował ponoć o kontynuowaniu tej operacji. Rzecznik CBA nie chciał komentować tych doniesień.
W Karpaczu Sobiesiakowi trudniej Ryszard Sobiesiak zabiega również o zbudowanie wyciągu w Karpaczu. To właśnie podczas podsłuchiwania rozmów Sobiesiaka z karpackimi samorządowcami CBA wpadło na trop afery hazardowej. W Karpaczu biznesmenowi nie idzie jednak tak lekko jak w Zieleńcu. I to nie z powodu drobiazgowości urzędników. Ci sprawę prowadzili po myśli Sobiesiaka, zapominając np. o wywieszeniu informacji o toczącym się postępowaniu na tablicach w urzędzie. Tu sprawę monitoruje Stowarzyszenie Ochrony Krajobrazu i Architektury Sudeckiej, PTTK i Pracownia na rzecz Wszystkich Istot. Organizacje wnoszą wiele zastrzeżeń do postępowania. – Burmistrz Karpacza i RDLP wydali wiele kontrowersyjnych decyzji i zezwoleń, których zasadność podważają eksperci – mówi prezes SOKiAS Sławomir Lange. Do entuzjastów karpackiej inwestycji Sobiesiaka nie należał nadleśniczy Jerzy Majdan z nadleśnictwa Śnieżka, na którego terenie leży Karpacz. We wrześniu 2008 r. został nagle odwołany ze stanowiska. Z dymisją bardzo się spieszono, bo nadleśniczego Majdana odwołano w trakcie kontroli, nie czekając na jej wyniki. Okazało się, że w zarządzanym przez niego nadleśnictwie nie dochodziło do nieprawidłowości – Nadleśniczy zbyt głęboko wziął sobie do serca deklaracje Bolesława Bdzikota, który podpisując porozumienie z Donaldem Tuskiem oświadczył, że inwestycje powinny się odbywać jak najmniejszym kosztem środowiska naturalnego – ironizuje nasz informator z Lasów Państwowych. Jego zdaniem, rzeczywistym powodem odwołania nadleśniczego Śnieżki było niedostateczne zaangażowanie po stronie biznesmena, który w czasach, gdy bywał częstym gościem RDLP we Wrocławiu, z ówczesnym szefem Klubu PO i Sejmowej Komisji Finansów Publicznych Zbigniewem Chlebowskim witał się przez telefon „Cześć, Zbyszek”. „Cześć, Rysiek” – odpowiadał polityk.
Od wyciągu do afery hazardowej CBA, które odkryło, że lobbyści próbują wpływać na kształt ustawy o grach i zakładach wzajemnych, prowadziło najpierw zupełnie inną operację o kryptonimie „Yeti”. W jej ramach od lipca 2008 roku zajmowało się ściganiem korupcji w dolnośląskich samorządach. Chodziło o wręczanie przez biznesmenów łapówek urzędnikom za pozytywne rozstrzygnięcia przy załatwianiu decyzji administracyjnych dotyczących zmiany przeznaczenia gruntów. Jedną z osób pojawiających się w tej sprawie był Ryszard Sobiesiak, biznesmen z branży hazardowej. Podczas podsłuchiwania jego rozmów z karpackimi samorządowcami CBA wpadło na trop afery hazardowej. Okazało się, że biznesmen bardzo często kontaktuje się z różnymi politykami PO (m.in. Zbigniewem Chlebowskim i Mirosławem Drzewieckim) i namawia ich do blokowania ustawy, która miała wprowadzić dodatkowe obciążenia dla branży hazardowej. CBA rozpoczęło więc kolejną operację „Black Jack”. Okazało się, że lobbing Sobiesiaka jest skuteczny, gdyż niekorzystne dla branży hazardowej zapisy miały zniknąć z ustawy, do czego według biura przyczynili się Chlebowski i Drzewiecki. W połowie sierpnia o całej sprawie szef CBA Mariusz Kamiński powiadomił premiera Donalda Tuska. Dwa tygodnie później CBA zorientowało się, że w sprawie doszło do przecieku. We wrześniu Kamiński wysłał materiały dotyczące tej sprawy do prezydenta, władz Sejmu i Senatu.
Po ujawnieniu sprawy przez „Rz” Chlebowski zrezygnował z funkcji szefa Klubu PO. Do dymisji z funkcji ministra sportu podał się też Drzewiecki. Premier odwołał z funkcji jeszcze m.in. szefa MSWiA Grzegorza Schetynę. Jarosław Jakimczyk , Jarosław Kałucki
Amerykańska agresja prawna To jest sprawa już notoryczna. Amerykanie uważają, że wyroki ich sadów powinny być uznawane przez cały świat. Co gorsza: ludzie się z tym godzą – bo wprawdzie wyrokowi można się nie poddać, ale taka osoba nie może się pokazać na terenie okupowanym przez USA, wyroby jej firmy mogą zostać w USA aresztowane, jej konta zajęte – a kto nie chce sprzedawać w Ameryce? Był już przypadek, gdzie chciano pozwać przed sąd w Nowym Jorku... JE Józefa kard. Glempa, prymasa Polski (i z tej okazji odbyła się komedia, bo ks.Prymas odmawiał przyjęcia pozwu... tym samym przyznając, że uważa, iż taki pozew ma znaczenie!! Pozwano przed sąd w USA szwajcarski bank, sąd w USA oceniał, czy przejęcie „JUKOS”u przez rząd FR było legalne (co zresztą z punktu widzenia Amerykanów było istotne!!) W „Dzienniku Polskim” opisałem historię mającą reperkusje w Polsce: Frajerzy zapłacą 5.000.000 dolarów AWR "WPROST", która musiała sprzedać tygodnik "WPROST", dobił "wyrok" sądu z Chicago przyznający (może i sprawiedliwie - nie wiem...) $5 mln odszkodowania p. Małgorzacie Cimoszewicz-Harlanowej. Nie rozumiem, czemu "WPROST" przejęło się tym "wyrokiem"? W momencie jego wydania w Polsce obowiązywało prawo III RP. Obecnie obowiązuje prawo UE - ale przecież nie amerykańskie! A zgodnie z prawem polskim sprawa musi się odbyć w miejscu pobytu pozwanego - czyli w Warszawie. Sąd w Chicago może sobie wydawać dowolne "wyroki". Ba! Jednocześnie (przypadkiem nawet tego samego dnia!) w tej samej sprawie mogą wydać trzy (różne!!!) "wyroki" sądy w Mozambiku i Abu Dhabi - ale co to obchodzi "WPROST"? Co najwyżej nie będzie mogło sprzedawać tygodnika w USA, a właściciel nie zaryzykuje wyjazdu do Stanów. Waszyngton uprawia agresję prawną i zaprowadza Pax Americana. Mam myśl: skoro już straciliśmy suwerenność - to miejmy z tego jakąś korzyść: niech nas teraz przed tym broni Bruksela! I jeszcze jedna uwaga: może by pozwać jakąś amerykańską firmę przed sąd w Polsce? Albo przed sąd w Liechtensteinie? Ktoś ma jakiś pomysł? Np. za „polskie obozy koncentracyjne”? JKM
Kalendarium i kilka pytań Po wczorajszym przesłuchaniu min. Jacka Rostowskiego zestawiłem na swój użytek ujednolicone kalendarium kulminacyjnych momentów afery hazardowej, czyli okresu od połowy lipca 2009 r., z trzech źródeł: informacji min. Boniego, przedstawionej w Sejmie 8 października 2009 r., kalendarium Jacka Cichockiego i kalendarium Mariusza Kamińskiego. Trzeba zaznaczyć, że dla całości sprawy niezmiernie istotne jest, co się działo przez poprzednich kilkanaście miesięcy, a co relacjonował dość szczegółowo Michał Boni w czasie wspomnianego wystąpienia oraz co odnotowywał Jacek Kapica w swoim kalendarium, przygotowanym, jak mówi, na życzenie premiera. Tu skupiam się tylko na ostatnich paru tygodniach sprawy, żeby wybić pojawiające się teraz nieścisłości i wątpliwości. Oczywiście takie ujednolicone kalendarium nie jest niczym nowym, robiła to już m.in. Kataryna – po prostu wydaje mi się, że warto w tym momencie trochę uporządkować wersje i zeznania. I oczywiście postawić wyraźnie pytania.
Oto kalendarium:
Lipiec
14– do Kancelarii Premiera wpływa list od Marka Przybłowicza, b. prezesa Toru Wyścigów Konnych, w sprawie nieprawidłowości w pracach nad ustawą hazardową. Pismo pozostaje bez odpowiedzi.
30 – odbyło się spotkanie poświęcone pracom nad budżetem na rok 2010, w którym to spotkaniu wzięli udział pan premier Donald Tusk, pani wiceminister finansów Elżbieta Suchocka-Roguska oraz minister szef komitetu stałego Michał Boni. Dyskusja dotyczyła konkretnych prac nad budżetem, ale również wniosku, jaki zgłosił pan premier Donald Tusk, aby w trybie pilnym wobec przedłużającej się pracy nad ustawą o grach i zakładach wzajemnychpodjąć działania, by przygotować szybko nową ustawę, ustawę kierującą się dwoma celami: Po pierwsze, chodziło o maksymalne ograniczenie wszystkich niejasności, a także dostępności gier hazardowych, szczególnie dla osób młodych, oraz, po drugie, o bardzo radykalne potraktowanie tego sektora gospodarczego, rozwijającego się niewątpliwie, jeśli chodzi o możliwości pozyskania w trybie podatkowym, czy w trybie obciążeń różnego innego rodzaju środków wspomagających budżet, kierowanych do budżetu. Dyskutowaliśmy nawet nad rozwiązaniami łotewskimi wprowadzonymi w ostatnich kilku miesiącach, wedle których dokonano procesu nacjonalizacji czy renacjonalizacji sektora gier hazardowych.
Zeznając przed komisją śledczą min. Rostowski stwierdził, tłumacząc, skąd ta decyzja, że były „podejrzane próby opóźniania” procesu prac nad nowelizacją. Jakie „podejrzane próby” i skąd miał o tym wiedzieć premier już 30 lipca?
Sierpień
3– Jacek Kapica zeznał przed komisją hazardową, że w tym dniu otrzymał od min. Bo-niego telefoniczne polecenie rozpoczęcia prac nad nowymi założenia do ustawy hazardowej, nad czym pracował na urlopie.
12 – pismo Szefa CBA do Prezesa Rady Ministrów zawierające informacje o nielegalnych działaniach lobbingowych, związanych z ustawą o grach i zakładach wzajemnych (,,ustawą hazardową”). Prośba Szefa CBA o spotkanie i zachowanie szczególnej ostrożności przez Pana Premiera w udostępnianiu materiałów osobom trzecim z uwagi na działania operacyjne CBA.
Szef CBA Mariusz Kamiński (MK) przesyła do Premiera materiał analityczny dotyczący prac nad tzw. ustawą hazardową. (materiał z klauzulą „Tajne”)
14 – osobiste spotkanie Szefa CBA z Prezesem Rady Ministrów. W jego tracie Szef CBA stwierdza, że Szef Komisji Finansów Publicznych – Zbigniew Chlebowski oraz Minister Sportu i Turystyki – Mirosław Drzewiecki, biorą udział w nielegalnych działaniach, których celem jest zmiana rządowego projektu ustawy hazardowej i zablokowania wejścia w życie przepisów umożliwiających pobieranie dodatkowych opłat od hazardu. W wyniku tych działań doszło do wycofania przez Ministra Drzewieckiego z projektu ustawy przepisu o dopłatach, który według wyliczeń Ministerstwa Finansów, miała przynieść dochód do budżetu państwa w wysokości ok. 500 (pięciuset) milionów złotych rocznie. W związku z publicznymi wypowiedziami rzecznika prasowego MF – Witolda Lisickiego (z dnia 7 lipca 2009 r. ,,akceptujemy wniosek Ministra Sportu i stosowną zmianę wprowadzimy do projektu ustawy”), należy podkreślić, ze wniosek ten został przez Ministra Finansów zaakceptowany. Wypowiedź ta nie została zdementowana przez Ministra Finansów. W tej sytuacji Szef CBA zaapelował do Prezesa Rady Ministrów o podjęcie bezzwłocznych działań mających na celu przywrócenie pierwotnych założeń projektu ustawy, tak aby interes ekonomiczny państwa został należycie zabezpieczony. Szef CBA poprosił, aby Premier, podejmując działania w tej sprawie, odwoływał się do jawnej korespondencji między Ministrem Sportu i Turystyki a Ministrem Finansów – nie ujawniając roli i zainteresowania CBA w tej sprawie. Szef CBA podkreśla, że niezwykle istotne jest, aby osoby pozostające w zainteresowaniu operacyjnym CBA nie dowiedziały się o tym. Szef CBA stwierdza ponadto, że w świetle zebranego materiału nielegalny charakter działań Z. Chlebowskiego i M. Drzewieckiego jest oczywisty. Szef CBA informuje Premiera, że zlecił dokonanie prawno – karnej analizy tych działań funkcjonariuszom CBA. Ponadto Szef CBA stwierdza, że należy wyjaśnić rolę w tej sprawie następujących osób: Ministra Adama Szejnfelda – w związku z pismami wysyłanymi w toku prac legislacyjnych sprzyjającym lobby hazardowemu; Wicepremiera Grzegorza Schetyny – w związku ze spotkaniami jakie odbywał z R. Sobiesiakiem i nie poinformowaniu Premiera o intensywnych zabiegach lobby hazardowego; Ministra Jacka Kapicy – w związku z oświadczeniem Ministerstwa Finansów o zaakceptowaniu wniosku Ministra Drzewieckiego o zrezygnowaniu z pobierania dopłat od hazardu. Premier zapoznaje się z materiałem i tego samego dnia zaprasza na spotkanie MK. W spotkaniu uczestniczy Jacek Cichocki, sekretarz Kolegium ds. Służb Specjalnych w KPRM (JC). Premier pyta MK, czy opisane w materiale sytuacje wskazują, że któraś z osób popełniła przestępstwo. MK odpowiada, że na razie nie ma podstaw do stwierdzenia popełnienia przestępstwa przez którąś z opisanych osób, ale niewątpliwie mamy do czynienia z działaniami nagannymi z punktu widzenia polityczno-etycznego. Premier pyta więc MK, jakie dalsze działania zamierza podjąć w tej sprawie CBA. MK informuje, że Biuro nie ma już więcej nic do zrobienia, natomiast najważniejsze jest podjęcie przez Premiera działań, które zabezpieczą prace legislacyjne nad zmianami ustawy, tak aby nie ucierpiał interes ekonomiczny państwa. Premier wyraża obawę, że zainicjowanie przez niego w tym momencie działań wyjaśniających oraz objęcie bezpośrednim nadzorem prac nad zmianą ustawy wywoła zaskoczenie osób w nie zaangażowanych i może ujawnić zainteresowanie służby, przed czym MK przestrzega w załączonym do materiału liście. MK podkreśla, że jego zdaniem najważniejsze jest zabezpieczenie interesu państwa w toku prac nad ustawą, natomiast CBA zależy na zabezpieczeniu innej operacji prowadzonej przez Biuro wobec opisanych biznesmenów w jednym z miast Polski. Premier informuje więc zebranych, że niezwłocznie obejmie osobistym nadzorem prace nad zmianami ustawy.
19– Premier spotyka się z ministrem sportu i turystyki Mirosławem Drzewieckim (MD), prosząc o wyjaśnienie zmiany jego stanowiska w sprawie dopłat w trakcie pracy nad ustawą.
25 – pojawiają się pierwsze sygnały świadczące o tym, że R. Sobiesiak został poinformowany o operacyjnym zainteresowaniu jego osobą przez CBA.
26– Premier spotyka się z ministrem finansów Jackiem Rostowskim (JR) oraz wiceministrem Jackiem Kapicą (JK) i wysłuchuje informacji o dotychczasowym przebiegu prac nad zmianami w ustawie. Po spotkaniu poleca JK przygotowanie projektu nowych założeń zmian do ustawy, które będą obejmowały pełną fiskalizację wszystkich rodzajów gier hazardowych oraz zwiększą obciążenia podatkowe, tak aby państwo uzyskało znaczące dochody z tej branży, większe niż przewidywane wcześniej dopłaty. Prosi również, by JK wykonał swoją pracę maksymalnie szybko. (załącznik nr 1 - kalendarium dotychczasowych prac nad ustawą, załącznik nr 2 - notatka ze spotkania, jawne). Tego dnia Premier spotyka się również z przewodniczącym Klubu Parlamentarnego PO RP Zbigniewem Chlebowskim i prosi o informację na temat jego zaangażowania w proces prac nad zmianami w ustawie. W spotkaniu uczestniczy także wicepremier Grzegorz Schetyna.
Zeznając 13 stycznia przed komisją, min. Rostowski stwierdził, że dopiero na tym spotkaniu dowiedział się, że jego podwładny pracuje nad założeniami nowej ustawy. Nie potwierdził, by Kapica po spotkaniu dostał jakieś polecenie. Mówi jedynie, że Kapica poinformorał premiera, iż prace trwają.
27– Zbigniew Chlebowski zaprasza do siebie min. Jacka Kapicę i tłumaczy mu się ze swojego zaangażowania w prace nad ustawą oraz zapewnia, że zawsze był w porządku. Kapica sporządza ze spotkania notatkę, chociaż nigdy wcześniej tego nie robił.
Wrzesień
10 – Szef CBA informuje ustnie Pana Jacka Cichockiego – Sekretarza Kolegium ds. Służb Specjalnych w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów – podczas posiedzenia Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, że nastąpił przeciek informacji do osób rozpracowywanych przez CBA oraz zapowiedział wystąpienie pisemne w tej sprawie do Premiera. Szef CBA informuje pisemnie Prezesa Rady Ministrów o przecieku i prosi o możliwość bezpośredniego spotkania. Pismo zawiera rekomendacje co do:
– przywrócenia pierwotnych założeń projektu ustawy o grach i zakładach wzajemnych,
– wyjaśnienia wszelkich okoliczności nagłej zmiany decyzji Ministra M. Drzewieckiego co do celowości pobierania dopłat od hazardu,
– ustalenia zakresu odpowiedzialności i wyciągnięcia konsekwencji wobec osób pełniących funkcje publiczne w związku z ich zakulisowymi, bezprawnymi działaniami podczas prac nad rządowym projektem ustawy hazardowej.
Pismo to zostało złożone w Sekretariacie Premiera z adnotacją ,,do rąk własnych” w dniu 11 września 2009 r. Szef CBA poinformował o tym fakcie telefonicznie Ministra Cichockiego z prośbą o pilne poinformowanie Premiera.
11 – pismo od Prezesa Rady Ministrów do Szefa CBA z prośbą o przesłanie pisemnej analizy prawno karnej wykrytych faktów do dnia 9 października 2009 r.
Premier wysyła do Szefa CBA pismo z prośbą o dokonanie prawnokarnej oceny przekazanych przez Biuro materiałów dotyczących prac nad ustawą oraz przygotowanie dodatkowych analiz. (załącznik nr 3, z pisma zdjęto klauzulę „Poufne”)Tego dnia do KPRM trafia również drugi materiał informacyjny CBA poświęcony osobom zaangażowanym w działania wokół zmian ustawy. (materiał z klauzulą „Tajne”). Wcześniej Premier poleca JC bezpośrednie wsparcie prac JK i zadbanie o to, żeby mogły być one przeprowadzone jak najszybciej.
14 – do KPRM dociera pismo Prokuratora Okręgowego z Rzeszowa, w którym zawarta jest informacja, że 9 września prokuratura wydała postanowienie o przedstawieniu MK zarzutów popełnienia przestępstwa.
15 – Szef CBA otrzymuje od Prokuratora Okręgowego w Rzeszowie wezwanie do stawienia się celem postawienia zarzutów.
16 – w KPRM odbywa się Kolegium ds. Służb Specjalnych z udziałem Prezesa Rady Ministrów. W trakcie posiedzenia, które było rejestrowane, Szef CBA stwierdza, że absolutnym priorytetem CBA jest pozyskanie dla przyszłorocznego budżetu państwa jak największych środków i zapewnia, że CBA wykaże w tym zakresie maksymalną determinację. Bezpośrednio po tym wystąpieniu do Szefa CBA podchodzi Minister Cichocki z zaproszeniem na spotkanie z Premierem po zakończeniu posiedzenia Kolegium. Dochodzi do spotkania Szefa CBA z Premierem. Prezes Rady Ministrów informuje Szefa CBA , że chciałby porozmawiać o dwóch sprawach:
– osłony antykorupcyjnej prywatyzacji jednego z przedsiębiorstw państwowych;
– pisma jakie otrzymał z Prokuratury w Rzeszowie, w którym został poinformowany o decyzji postawienia Szefowi CBA określonych zarzutów. Szef CBA spytał Premiera, czy zarzuty jakie mają być mu postawione w Rzeszowie to odpowiedź Rządu na zgłaszane przez Szefa CBA w rozmowie z dnia 14 sierpnia 2009 r. i piśmie z dnia 10 września 2009 r. informacje o zagrożeniu interesów ekonomicznych państwa. Premier stanowczo zaprzecza, deklaruje, że będzie wyjaśniał sprawę ewentualnych nacisków na Prokuratora z Rzeszowa oraz informuje Szefa CBA, że możliwość pełnienia przez niego funkcji uzależniona jest – w związku z sformułowanymi zarzutami – od opinii prawnych, które Prezes Rady Ministrów zlecił. Szef CBA pyta Premiera jaka w tej sytuacji jest jego odpowiedź na rekomendacje Szefa CBA, które przedstawił w piśmie z dnia 10 września 2009 r. Premier odpowiedział, że pisma tego ,,nie czytał” – w związku z tym nie może udzielić odpowiedzi.
Po posiedzeniu Kolegium ds. Służb Specjalnych Premier spotyka się z MK ( w spotkaniu uczestniczy również JC) i pyta go o to czy otrzymał wezwanie z prokuratury w Rzeszowie. MK potwierdza, że 15 września otrzymał wezwanie na 21 września do Rzeszowa. MK wyraża również opinię, że wezwanie to wiąże z przekazanymi Premierowi kilka tygodni wcześniej informacjami na temat ważnych polityków i członków rządu oraz że zarzuty zostały mu postawione pod wpływem odgórnych nacisków na prokuratora w Rzeszowie. Premier zapowiada niezwłoczne wyjaśnienie tej sprawy. Na prośbę MK udziela mu również zgody na urlop w dniach 20 września – 2 października oraz na wyjazd za granicę. (załącznik nr 4, z notatki zdjęto klauzulę „Poufne”)
17 – Szef CBA, biorąc pod uwagę:
– realne zagrożenie interesu ekonomicznego państwa polegające na możliwym uszczupleniu dochodów budżetu państwa w wysokości ok. 500 mln złotych rocznie,
– brak informacji o podjętych działaniach zaradczych przez Prezesa Rady Ministrów oraz – ostrzeżenie osób pozostających w zainteresowaniu operacyjnym CBA podjął decyzję o przekazaniu informacji o zaistniałych nieprawidłowościach organom wymienionym w ustawie o CBA (art. 2 ust. 1 pkt 6) – Prezydentowi RP, Sejmowi i Senatowi.
Premier w czasie spotkania z ministrem sprawiedliwości Andrzejem Czumą (AC) prosi go o podjęcie działań wyjaśniających informację MK o naciskach na prokuratorów w Rzeszowie. AC informuje Premiera, że otrzymał również pismo w tej sprawie od MK. (załącznik nr 5, pismo jawne).
Tego dnia dociera również do KPRM pismo z prokuratury w Rzeszowie o przychyleniu się do prośby MK i przesunięciu terminu wezwania na 6 października.
18 – Szef CBA powiadamia pisemnie Prezydenta RP, prezydium Sejmu i Senatu, w skład których wchodzą przedstawiciele wszystkich klubów parlamentarnych. Szef CBA kieruje również do Prokuratora Generalnego zawiadomienie o uzasadnionym podejrzeniu popełnienia przestępstwa przy przygotowywaniu projektu ustawy o grach i zakładach wzajemnych przez:
– Ministra M. Drzewieckiego – nadużycia władzy – polegającego na niedopełnieniu obowiązków celem przysporzenia korzyści majątkowych osobom trzecim i
Z. Chlebowskiego – w związku z powoływaniem się na wpływy u osób sprawujących wysokie funkcje publiczne, – osoby, które ujawniły tajemnicę państwową – ujawniając zainteresowanie operacyjne CBA osobom nieuprawnionym.
Szef CBA wysyła zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa do prokuratora generalnego AC, kopię zawiadomienia przesyła do Premiera oraz rozsyła materiał informacyjny na ten temat do Prezydenta, Marszałków Sejmu i Senatu. (materiał z klauzulą „Tajne”)
21– AC spotyka się z prokuratorem z Rzeszowa, który prowadzi sprawę dotyczącą działań CBA. W toku przedstawionych przez niego wyjaśnień nie potwierdzają się informacje MK o wywieranych naciskach na postawienie zarzutów szefowi CBA. Tego dnia JK przekazuje również wstępny projekt nowych założeń zmian ustawy min. Michałowi Boniemu (MB) i JC, z prośbą o lekturę oraz uwagi.
23– na polecenie Premiera JC przesyła do AC przekazane przez CBA materiały dotyczące złożonego przez Szefa CBA zawiadomienia. (załącznik nr 6, pismo jawne po odłączeniu załączników)
29– w gabinecie Premiera odbywa się spotkanie, którego celem jest przedyskutowanie nowego projektu założeń zmiany ustawy. W spotkaniu prócz Premiera uczestniczą: szef KPRM Tomasz Arabski, prezes RCL Maciej Berek, MB, JK, JC.
A teraz kilka pytań:
· Dlaczego nagle 30 lipca premier decyduje, że trzeba przygotować całkowicie nowe założenia nowelizacji ustawy hazardowej? Logiczną konsekwencją opóźniania prac nad dotychczasową nowezliacją byłoby raczej polecenie ich drastycznego przyspieszenia.
· O jakich „podejrzanych działaniach” w kwestii spowalniania prac mówił przed komisją min. Rostowski?
· Czy jest możliwe, że szef MF nie wiedział o tym, iż jego podwładny pracuje nad całkiem nowymi założeniami do bardzo ważnej ustawy i dowiedział się dopiero 26 sierpnia, jak stwierdził przed komisją?
· Kiedy właściwie Jacek Kapica otrzymał polecenie rozpoczęcia prac nad założeniami do nowelizacji? 3 sierpnia czy dopiero 26 sierpnia, po spotkaniu u premiera, jak stwierdził w swoim kalendarium Jacek Cichocki?
· Co się takiego stało, że Zbigniew Chlebowski 27 sierpnia 2009 r., dzień po niezwykle tajnym spotkaniu u premiera z udziałem Kapicy, odczuł nagle przemożną potrzebę odbycia z Jackiem Kapicą rozmowy, w której – jak wynika z notatki tego ostatniego – intensywnie się tłumaczył, że wobec ustawy hazardowej on zawsze był w porządku?
· Co się stało z pismem Marka Przybyłowicza i dlaczego nie dostał żadnej odpowiedzi?
To oczywiście tylko najważniejsze kwestie, budzące wątpliwości. Kluczowe wydają mi się tu dwie sprawy. Po pierwsze – co skłoniło premiera, aby już pod koniec lipca, niemal dwa tygodnie przed pismem szefa CBA w sprawie zabiegów wokół ustawy, nagle zdecydować o potrzebie opracowania nowych założeń. Po drugie – niespodziewana chęć usprawiedliwiania się Zbigniewa Chlebowskiego przed Kapicą. Jedyna teoria, dająca odpowiedź na pierwsze pytanie – przy czym podkreślam, że to tylko teoria – jest taka, że premier miał już wcześniej wiedzę o tym, co się dzieje z ustawą. Przewidując, że dla PO ujawnienie sprawy może oznaczać kłopoty, zapragnął przykryć potencjalną aferę, przedstawiając możliwie szybko całkowicie nowy projekt nowelizacji, opracowany w czysty sposób. Mógł mieć nadzieję, że dzięki temu machinacje przy poprzednim projekcie nie ujrzą światła dziennego. Tu kluczowa staje się kwestia, wokół której – przypominam – był spór z Mariuszem Kamińskim. Chodzi o to, czy mieliśmy do czynienia tylko ze złamaniem norm etycznych, czy też z przestępstwem. Bo jeśli z tym drugim i jeśli premier posiadał na ten temat wiedzę przed informacją od Kamińskiego, a nie uczynił z niej użytku, czyli nie zawiadomił prokuratury, to sam popełnił przestępstwo. Przypominam też, że kwestia momentu, w którym Jacek Kapica dostaje polecenie rozpoczęcia prac nad nowymi założeniami, jest ważna również dlatego, że przecież ofensywa propagandowa Platformy już po ujawnieniu afery miała za swój motyw przewodni przesłanie, iż opracowanie całkiem nowej, restrykcyjnej nowelizacji jest bezpośrednią reakcją na ujawnienie afery. Nic dziwnego, że w kalendarium Cichockiego polecenie dla Kapicy pojawia się dopiero 26 sierpnia. Bo w tym kontekście ta data jest zrozumiała. Data 3 sierpnia natomiast – zupełnie nie. Zachęcam do uzupełniania kalendarium i szukania nieścisłości oraz wyjaśnienień. Nareszcie, dzięki decyzji Sejmu o przywróceniu posłów PiS do komisji, jest materiał do rozważań. Warto się jednak zastanowić, czy przypadkiem awantury, które paraliżowały komisję przez pierwsze tygodnie, nie miały dać bohaterom afery i świadkom czasu na opracowanie bezpiecznej wersji wydarzeń. Nie bez przyczyny przecież w kpk środkiem przeciwko matactwu jest areszt. Warzycha
INDEKS AKT ZAKAZANYCH Istnienie tajnego zbioru akt IPN, zastrzeżonego przez służby specjalne, wciąż uniemożliwia poznanie pełnej prawdy o komunistycznych łajdactwach. Pomimo publikacji w “Rzeczpospolitej” nadal nie można postawić kropki nad “i” w sprawie kontaktu informacyjnego o ps. “Cappino”, pod którym zarejestrowano abp. Józefa Kowalczyka. Nie przebadano bowiem wszystkich akt Departamentu I Służby Bezpieczeństwa, także tych, które dotyczą przeróżnych akcji prowadzonych na zlecenie radzieckiego KGB na terenie Watykanu. Nawiasem mówiąc, gdyby akcje te miały charakter tylko wywiadowczy, to pół biedy. Jednak w większości były one działaniami przestępczymi wymierzonymi zarówno w instytucje papieskie, jak i w poszczególnych duchownych. Dla przykładu, szukając dokumentów dotyczących Edwarda Kotowskiego, jak wynika z akt, w latach 1979-1983 r. rezydenta bezpieki w Rzymie (mam być – jak pisałem ostatnio – świadkiem obrony w procesie, który wytoczył on jednemu z dziennikarzy), dotarłem do pewnego polskiego księdza pracującego niegdyś w kongregacji watykańskiej, szantażowanego przez jednego z “bohaterskich” asów wywiadu peerelowskiego. Spisałem całą relację i z chwilą rozpoczęcia procesu ją opublikuję. Opinia publiczna ma bowiem prawo wiedzieć, kim byli ludzie, którzy kiedyś pracowali dla wywiadu, a dzisiaj dopinają sobie anielskie skrzydła. Co do akt Departamentu I – w dużej mierze znajdują się one w tzw. zbiorze zastrzeżonym Instytutu Pamięci Narodowej. Jeżeli cokolwiek mnie zaskoczyło w sprawie “Cappino”, to fakt, że po 20 latach od obalenia komunizmu zbiór taki nadal istnieje. Co więcej, pieczę na nim mają służby specjalne, w których aż roi się od byłych esbeków. Po tzw. weryfikacji – jednej z największych fikcji Trzeciej RP – w służbach tych spokojnie dożywają emerytury, pilnując przy okazji własnych interesów, i w dużej mierze to właśnie oni decydują, co ze wspomnianego zbioru może być odtajnione, a co nie. Pełna paranoja. Ta sytuacja powoduje, że w każdej chwili za zgodą np. Agencji Bezpieczeństwa Publicznego czy Agencji Wywiadu odpowiedni dokument może wyskoczyć z omawianego zbioru jak królik z kapelusza. Tymczasem z zasady wolności badań naukowych wynika, że wszystkie dokumenty wytworzone przez bezpiekę do 1990 r. powinny być udostępnione badaczom, niezależnie kogo one dotyczą. Inaczej nie poznamy pełnej prawdy o czasach komunizmu. Nie przetniemy też “czerwonej pajęczyny”, tak jak to radykalnie uczynili Niemcy czy Czesi. Tak na marginesie, gdy byłem w Pradze, jeden z czeskich historyków mówił mi, że tak jak w Polsce istnieje pojęcie “czeski film”, tak w Czechach zaczyna funkcjonować “polski serial” – jako synonim czegoś nadzwyczaj długiego i beznadziejnego. Niestety to pojęcie coraz bardziej pasuje do działań związanych z otwieraniem archiwów IPN. Nie jest to wina samego Instytutu, lecz polityków najróżniejszych opcji, którzy blokują drzwi do archiwów, jak się tylko da. Dotyczy to w szczególny sposób nie tylko premiera Donalda Tuska, który jest obecnym zwierzchnikiem służb specjalnych (o ile w ogóle nad nimi jeszcze panuje), ale i niektórych jego poprzedników. Inna sprawa, że bywali szefowie owych służb, którzy tajne zbiory otwierali na własny użytek. Najlepszym przykładem jest wyrok sądu w Płocku, skazujący w 2007 r. Zbigniewa Siemiątkowskiego, b. szefa Agencji Wywiadu, na rok więzienia w zawieszeniu na trzy lata za przechowywanie w swoim domu tajnych dokumentów b. UOP, które dotyczyły rurociągów naftowych, a które udostępniał swojej znajomej. Sam proces był utajniony, ale łatwo się domyśleć, że minister nie wynosił tych akt, by znajoma poczytała je sobie do poduszki. Co do dalszej przyszłości zbioru zastrzeżonego, należy wziąć przykład z Watykanu, który w 1966 r. skasował Index Librorum Prohibitorum, czyli Indeks Ksiąg Zakazanych. Składał się on z pozycji książkowych, których nie wolno było czytać, posiadać i rozpowszechniać pod groźbą ekskomuniki. Niech więc służby specjalne strzegą lepiej niż Siemiątkowski swoich obecnych tajemnic, ale niech nie blokują dostępu do dokumentów historycznych. Poza tym ze względu na zbliżające się wybory prezydenckie premier Tusk powinien podjąć decyzję o odtajnieniu ze zbioru zastrzeżonego wszystkich dokumentów, które dotyczą każdego z kandydatów, w tym jego samego. Na koniec przejdę do wyborów prezydenckich na Ukrainie. Eugeniusz Tuzow-Lubański w swojej korespondencji z Kijowa pisze: “Część obserwatorów politycznych w Kijowie uważa Juszczenkę za trupa politycznego i mają w tym rację, ale sam prezydent jest dumny ze swojej polityki, która doprowadziła państwo ukraińskie prawie do bankructwa i skłócenia społeczeństwa z powodu gloryfikacji neonazistów spod znaku OUN-UPA”. Dalej dziennikarz cytuje słowa, które wypowiedział wicedyrektor ukraińskiej Agencji Modelowania Sytuacji Oleksij Hołobućkyj: “Ukraińcy są bardzo zmęczeni nieodpowiedzialnością władzy i potrzebują przemian. Dlatego byłoby naiwnością oczekiwać, iż Juszczenko wejdzie do drugiej tury wyborów prezydenckich, a tym bardziej wierzyć, że je wygra. Tylko sztab wyborczy Juszczenki wpaja mu, że on wygra te wybory. I to nie jest śmieszne, ale raczej smutne – obserwować, jak władza może zmienić człowieka”. Warto w tym miejscu przypomnieć, że spadający ze swego fotela prezydent Ukrainy jest wciąż popierany przez niektórych polskich polityków. Czy wyciągną z tego wnioski? Osobiście wątpię, bo w Polsce też władza zmienia człowieka. ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski