912

Brytyjskie wsparcie dla Denikina Wielka Brytania miała ważkie powody, aby nie zaakceptować przejęcia władzy przez bolszewików w Rosji. Dla zdecydowanej większości brytyjskich elit Rosja bolszewicka stała się, używając określenia Robert Conquista, „krajem w niebezpiecznym uścisku zdeterminowanej mniejszości”. Winston Churchill nazwał bolszewików „rojem przenoszących tyfus szkodników” i wezwał do wsparcia sił „demokratycznych” w Rosji. Choć główny wysiłek brytyjski miał kierować się na północ Rosji, nie zapomniano także o południoworosyjskich białogwardzistach - w październiku 1918 roku wysłano misję wojskową z ppłk. Blackwoodem na czele do generała Denikina, usadowionego na Kubaniu ze swoją Armią Ochotniczą. Wkrótce też brytyjsko-francuska eskadra wojenna dotarła do Sewastopola, wysadzając na ląd 500 brytyjskich marines. W trakcie rozmowy z Blackwoodem Denikin wniósł o wsparcie w postaci 22 dywizji alianckich, które miały obsadzić główne kierunki uderzenia na Moskwę oraz ochronić pola naftowe Zakaukazia. Przedkładając te absurdalne postulaty Denikin nie uwzględniał niechęci Londynu do przyznania Rosji prawa do krajów kaukaskich, który pragnął utworzenia na Kaukazie niepodległych państw: Gruzji, Dagestanu i Azerbejdżanu. W przedstawionym po powrocie do Anglii raporcie Blackwood jakkolwiek uznał Armię Ochotniczą za jedyną formację zdolną pokonać bolszewików na południu, zaznaczył jednak, iż Denikin i Kozacy byli „poróżnieni wskutek drugorzędnych rozbieżności politycznych, głównie z powodu osobistych ambicji określonych postaci”. Ostatecznie brytyjskie ministerstwo wojny zadecydowało o uznaniu Denikina najwyższym wodzem sił rosyjskich na południu, ustanowieniu stałej misji wojskowej przy jego wojsku oraz wysłaniu sprzętu, uzbrojenia oraz wszelkiego zaopatrzenia dla 100 000 żołnierzy. Równocześnie wysłano komandora Artura Bonda z misją do Kozaków dońskich gen. Krasnowa oraz Kozaków kubańskich. Kozacy na każdym kroku podkreślali swoją niezależność od Denikina. W tej sytuacji Londyn zdecydował się wysłać do Denikina oraz Kozaków generała Federicka Poole’a w celu skłonienia obu stron do porozumienia. Poole obiecując szybkie wysłanie wojsk sojuszniczych wymógł na Krasnowie akceptację utworzenia wspólnego dowództwa z Denikinem na czele. Poselstwo Polle’a rozczarowało Denikina oczekującego na konkretną pomoc w walce z bolszewikami. Rosyjski generał zanotował: „Czas ucieka, padło tyle pięknych słów, a wsparcia wciąż nie widać”. I podkreślał, iż nastąpiła „utrata wiary w sojuszników, o których szybkim nadejściu często niebacznie mówił Krasnow na chwiejącym się froncie”. Brytyjczycy, do których dotarły te opinie, uznali, iż „szkoda, ze pozwolono na to, by Denikin spodziewał, się pomocy w postaci wojsk Ententy; opinia publiczna zdecydowanie sprzeciwia się akcji w tamtym kraju. SA i inne poważne zastrzeżenia”. Churchill uznając, iż pozostawienie Denikina bez wsparcia oznaczało zagładę jego wojsk, proponował wysłanie tam „ochotników, specjalistów technicznych, uzbrojenia, amunicji, czołgów , samolotów”. Premier Lloyd George przeciwstawiał się temu, przestrzegając przed wikłaniem Anglii „w przedsięwzięcie będące czystym szaleństwem, wynikłym z nienawiści do bolszewickich idei” Szefem stałej misji brytyjskiej u Denikina został ostatecznie gen. Charles Briggs, który zażądał od Denikina zaprzestania walki z Gruzinami i skoncentrowania się na froncie bolszewickim. W zamian obiecywał dostarczenie broni i zaopatrzenia dla 250 000 żołnierzy, gdy tylko Rosjanie załagodzą swe wewnętrzne polityczne spory i skierują się przeciw głównemu wrogowi – Armii Czerwonej. Rosyjski generał wierząc w „jedną niepodzielną Rosję” i nie mogąc zrozumieć poparcia Londynu dla niepodległości krajów na rubieżach dawnego imperium, chciał dowiedzieć się co Brytyjczycy robią na Kaukazie. „Czułem się bardziej oskarżonym niż kierownikiem misji” – skomentował Briggs swą rozmowę z Denikinem. Angielski generał był jednak przekonany, iż Denikin dowodzący licząca około 80-90 tysięcy Armią Ochotniczą i 30 000 Kozaków dońskich, „zasługuje na wielką sympatię, to wielki patriota, człowiek uczciwy, nigdy nie zachwiał się w lojalności wobec Ententy”. Wielu dowódców brytyjskich sprzeciwiało się udzieleniu pomocy Denikinowi zanim nie uzna niepodległości republik zakaukaskich. Generał Thomson w Baku wskazywał: „Nie można zupełnie pojąć, dlaczego Denikin, dysponując wojskami dowodzonymi przez dawnych, życzliwych mu towarzyszy broni, zatrudniając Brytyjczyków, nie uderza bardziej zdecydowanie na Moskwę, lecz szuka zwady z republikami, które ma za plecami”. Popierał go minister spraw zagranicznych lord Curzon pragnący utrzymać brytyjskie oddziały na Zakaukaziu dla ochrony nowo powstałych państwa i szlaków do Indii. Ostatecznie Churchill przeforsował wycofanie w czerwcu 1919 roku tych oddziałów i skupienie się na pomocy dla Denikina. W ciągu czterech miesięcy, marca do czerwca 1919 roku, Londyn skierował do Denikina 16 transportowców, które przywiozły 34 000 ton towarów, w tym ponad 5000 ton dział, pocisków i innych materiałów wojennych. Sporo dostarczonego sprzętu było niskiej jakości – armaty nie były nowe, a często stopień ich zużycia wynosi 60 procent. „Z otrzymanych moździerzy 25 procent – oceniano – zardzewiałych, stosownych tylko do celów szkoleniowych; dla połowy brakuje części zamiennych”. Trzy czwarte przywiezionych pojazdów było niesprawnych i przed użyciem musiało trafić do naprawy. 100 tysięcy stalowych hełmów okazało się niepotrzebnych, gdyż Rosjanie nigdy ich nie używali. W tej sytuacji Briggs apelował o powołanie komisji oficerów, czuwających, by nie wysyłać nieprzydatnego sprzętu. Pomimo tych braków, żołnierze Armii Ochotniczej byli zadowoleni - otrzymywali przecież to, czego najbardziej potrzebowali: broń, odzież, lekarstwa. Szczególne wrażenie sprawiały czołgi i wielce pożądane samoloty. Jedna i drugie znacznie podnosiły morale. W ciągu pobytu Briggsa dostarczono jednak zaledwie 12 czołgów i kilkadziesiąt samolotów. Angielskie ministerstwo wojny pragnące uniknąć poprzednich kompromitacji, zakwestionowało przydatność czołgów Mark V, jak i zdolność Rosjan do ich obsługi. Zirytowany Briggs podkreślał, iż „wszystkie czołgi wykorzystywane w akcji spisują się świetnie; jedynie sześć pozostawiono na potrzeby szkolenia. Opnie ekspertów w obu sprawach są błędne. Można by uniknąć wielu opóźnień ważnych dostaw, gdyby uwzględniono moje zamówienia, formułowane zgodnie z porada fachowców. Niedostarczenie na czas odpowiedniej liczby czołgów i samolotów to jeden z istotniejszych czynników, determinujących ostateczny wynik walk Denikina”. Z drugiej strony mieszkańcy Noworosyjska nie kwapili się do pomocy w rozładunku statków – w efekcie Brytyjczycy musieli zatrudniać tureckich jeńców. Dostawy zamiast być natychmiast dostarczane żołnierzom Denikina były składowane w porcie. „Wielkie stosy towarów – oceniał jeden z angielskich oficerów – niszczejących na nadbrzeżach, bez opieki, bez dozoru, gratka dla wszystkich złodziejaszków w mieście”. Sprawę komplikowała ogólna atmosfera zamętu wojennego – wielu rosyjskich oficerów i żołnierzy na tyłach posiadało pełny ekwipunek, podczas gdy brakowało go walczącym na pierwszej linii. Wiele broni i amunicji „ginęło” także w drodze na front. Zdecydowana większość członków brytyjskiej misji nie znała języka rosyjskiego, rozmawiając ze swymi rosyjskimi kolegami posługując się szkolną francuszczyzną. Zatrudniano więc wielu lokalnych tłumaczy, część jednak szybko porzucała pracę. W końcu maja 1919 roku Churchill zdecydował się na zmianę szefa misji wojskowej, Briggs’a zastąpił generał Holman z ministerstwa wojny, świetnie znający język rosyjski. Holman przywiózł Denikinowi insygnia Komandorii Orderu Łaźni, nadane dowódcy Armii Ochotniczej przez króla oraz inne odznaczenia dla wyższych oficerów jego wojsk. Churchill w osobistym liście do Denikina zapewniał go, iż Holman przybywa „pomóc wam wszelkimi sposobami w waszej walce z bolszewicką tyranią”. Premier Lloyd George zgodził się na zwiększenie pomocy dla Denikina, choć ostrzegał, iż gdyby wsparcie Londynu „przyniosło w efekcie utrwalenia wstecznego reżimu w Rosji, brytyjska demokracja nie daruje nam tego”. Choć brytyjscy oficerowie doceniali patriotyzm Denikina, podkreślali jego brak zdolności zarządzania oraz uległość w stosunku do niektórych członków sztabu, szczególnie szefa sztabu gen. Romanowskiego, ożenionego z Niemką. Wedle kpt Wiliamsona generałowie Denikina choć „dobroduszni i wspaniałomyślni do absurdu”, byli zarazem „leniwi, aroganccy, niekompetentni i często tchórzliwi – głównie dlatego, iż wiedzą z jaką niechęcią ich żołnierze biją się z własnymi rodakami”. Krytykowano także ślub Denikina z młoda kobietą , zawarty w okresie najgorętszych walki, i miesiąc miodowy spędzony w Soczi, który wywarł negatywny wpływ na morale żołnierzy. Pomimo tych niedociągnięć po wielu miesiącach ciężkich walk i momentach zagrożenia egzystencji w maju 1919 roku Armia Ochotnicza wraz z kozackimi sojusznikami wyszła poza swą bazę na Kubaniu, by rozpocząć ofensywę na Moskwę. Brytyjska pomoc dla Denikina nie wpłynęła na los zmagań jego armii z bolszewikami. Rozpoczęcie w maju 1919 roku ofensywy Denikina na południu było możliwe dzięki sukcesom syberyjskich wojsk Kołczaka oraz osłabieniu południowego frontu bolszewików wskutek odwrócenia się od nich partyzanckich dowódców Grigoriewa i Machny. Istotne znaczenie w kolejnej fazie ofensywy Denikina miały dostawy brytyjskiej broni, a przede wszystkim czołgów. Wysłanie na front w końcu maja zaledwie 6 czołgów Whippet przyczyniło się w decydujący sposób do zdobycia w czerwcu Carycyna, dotychczas bezskutecznie atakowanego przez oddziały gen. Wrangla. „Sam ich widok – podkreślał brytyjski oficer łącznikowy – spowodował zamieszanie w szeregach nieprzyjaciół, którzy zbiegli w panice, porzucając karabiny, amunicję i mundury”. Dzięki czołgom zdobyto także sześć bolszewickich pociągów pancernych. Nic więc dziwnego, iż wobec powszechnych opinii „wszystkie fronty wzdychają do czołgów”, Londyn zdecydował się na wysłanie 18 pojazdów Whippet oraz 56 Mark V. Do września 1919 roku brytyjscy instruktorzy wyszkolili wszystkie rosyjskie załogi 1 dywizji pancernej. Niezaprzeczalne dokonania pancernej sekcji szkoleniowej wzbudzały podziw całej brytyjskiej misji. Rosyjski dowódca Armii Ochotniczej domagał się także dostaw brytyjskich samolotów. Obiecane maszyny długo nie mogły dotrzeć, a gdy wreszcie dotarły okazały się stare, bez części zamiennych. Na dodatek Rosjanie bez zapału podchodzili do konieczności zaznajomienia się ze sprzętem. Szef brytyjskiej sekcji lotniczej płk, awansowany potem do stopnia generała brygady, Maund nie potrafił dogadać się ze swoim rosyjskim odpowiednikiem gen. Krawcewiczem, niejednokrotnie sabotującym brytyjskie zalecenia szkoleniowe, co przynosiło żałosne skutki. W lipcu i sierpniu siły Denikina nadal posuwały się naprzód zajmując znaczne obszary, lecz zamiast skoncentrować się na ataku na Moskwę, toczyły zacięte walki na Ukrainie, oddalając się w ten sposób od rosyjskiej stolicy. We wrześniu armie Denikina rozciągały się od Wołgi aż do granicę rumuńską, stojąc cienką linią wzdłuż frontu, bez jakichkolwiek odwodów. Dodatkowo otwarcie buntowali się Ukraińcy, doskonale rozumiejący, że gorący zwolennik „jednej niepodzielnej Rosji” nie zgodzi się na niepodległość ich kraju. Przywódcy Dagestanu byli wstrząśnięci sposobem, w jaki potraktowała ich naród Armia Ochotnicza po przejęciu z rąk Brytyjczyków kontroli nad krajem. Telegram wystosowany przez lokalny parlament głosił: „Pod pretekstem zwalczania bolszewików spalono nasze górskie osiedla, uprowadzono trzodę, domy splądrowano (..) Ludność zbiegła do lasów i jaskiń (…). Armia Ochotnicza wywozi wszystko, nie oszczędzając nawet lekarstw, na które nie połakomili się Turcy”. Biali dowódcy zezwalali podwładnym na nieograniczoną grabież, przede wszystkim Żydów. Krytykowany coraz częściej w parlamencie oraz na łamach gazet, Churchill niejednokrotnie starał się wpłynąć na Denikina aby ukrócił działania „zapobiegające masakrom Żydów w wyzwolonych prowincjach”. Administracyjne struktury armii rosyjskiej były w dużym stopniu skorumpowane oraz w małym stopniu dbały o sprzęt wojskowy. W bateriach nie dbano i konie, źle eksploatowano działa. Wedle raportu angielskiego oficera łącznikowego: „baterie w bardzo złym stanie, głównie dlatego, że kanonierzy nie dostali smary (…) bateria praktycznie pozbawiona wszelkich części zamiennych (…) mówią, ze nigdy takich nie otrzymali”. W wielu wypadkach żołnierze na tyłach pobierali podwójne sorty, w sytuacji gdy dramatycznie brakowało umundurowania w jednostkach frontowych.. „Dwunastu ludzi, prosto z okopów – opisywał mjr Williamson – stanęło do przeglądu. W życiu nie widziałem nic żałośniejszego. Na wszystkich przypadało tylko pięć par butów, jeden nie miał karabinu, lufa innego zatkana była brudem. Mundury jak łachmany, któryś pozbawiony spodni nosił bawełniane kalesony; wszyscy wyglądali na zagłodzonych”. Siły Denikina bardzo rozciągnięte oraz pozbawione odwodów, w dużej części złożone były z żołnierzy z poboru, niechętnych białym. Dodatkowo niepokoje i napięcia na tyłach zmuszały Denikina do kierowania tam oddziałów frontowych w celu zaprowadzenie porządku. Ten stan musiał doprowadzić do katastrofy - w listopadzie 1919 roku Armia Ochotnicza poniosła klęskę, cofając się w nieładzie blisko 500 kilometrów, nie stawiając poważniejszego oporu póki nie dotarła do Rostowa nad Donem. W tej sytuacji Lloyd George wyjawił swój zamiar rezygnacji ze wspierania białych i poszukiwania kompromisowego zakończenia wojny domowej w Rosji. W odpowiedzi Churchill zaapelował o kontynuowanie dostaw dla Denikina, podkreślając, iż w obliczu zimy w Rosji zabraknie żywności, węgla i ropy, co sprawi że „bolszewikom trudno będzie przeżyć”. Dramatyczny apel Churchilla sprawił, iż zadecydowano o wysłaniu wysokiego komisarza dla południowej Rosji. Jednak gdy 1 stycznia wylądował on w Noworosyjsku, tego samego dnia Denikin ewakuował z Taganrogu swoją główną kwaterę, a wraz z nim odjechało dowództwo brytyjskiej misji wojskowej. Podczas chaotycznej ewakuacji Taganrogu porzucono wielkie ilości brytyjskiego sprzętu, od samolotów i armat polowych po indywidualny ekwipunek żołnierski. Paniczny odwrót doprowadził do dantejskich scen. Brytyjskie pułkownik tak opisywał sytuację w Noworosysku: „Tutejszy dworzec przedstawia żałosny widok: brud, błoto, ohydne kałuże. Tyfus i dur brzuszny panoszą się wszędzie”. Tłoczyło się tam prawie 20 tysięcy osób, spośród których znaczną część stanowili dezerterzy. Do dramatycznych wydarzeń doszło także podczas ewakuacji Odessy. Tysiące uciekinierów, w tym wiele kobiet i dzieci, szturmowało tłumnie pokłady brytyjskich okrętów. „Statki powoli przechylały się pod ciężarem ludzi kurczowo chwytających się relingu i wdzierających się na pokład. Marynarze i żołnierze usiłowali ich odsunąć, lecz sami zostali odepchnięci, zmieceni z drogi”. Pomimo wysłania kolejnych statków, wielu uciekinierów pozostało na brzegu. Jedynym miejscem ucieczki pozostał Krym, do którego łatwo było dotrzeć z portu w Noworosyjsku, bądź z oddalonego wąską cieśniną Półwyspu Tamańskiego, który jednak ogarnięci paniką biali oddali bolszewikom. Brytyjskie okręty zdołały przewieźć w marcu 1920 roku na Krym ponad 40 tysięcy wojskowych wraz z rodzinami, a także część sprzętu wojennego. Pozostały sprzęt, w tym m.in. kilkanaście samolotów został zniszczony na nadbrzeżach. Nowym rosyjskim głównodowodzącym został generał Wrangel. W tej sytuacji ostatecznie zapadł decyzja o zakończeniu brytyjskiej pomocy dla Denikina. Brytyjska misja zebrana w Sewastopolu miała odtąd chronić brytyjski personel i zapasy, aż do czasu ewakuacji do Konstantynopola, co nastąpiło w końcu czerwca 1920 roku. Oddziały gen. Wrangla odpierały ataki bolszewików na wąskim Przesmyku Perekopskim. Nacisk bolszewików zelżał po rozpoczęciu w kwietniu 1920 roku polskiej ofensywy. Na początku czerwca 1920 Wrangel uderzył na północ, licząc na zdobycie żyznych ziem południowej Ukrainy, niezbędnych dla wyżywienia tysięcy żołnierzy oraz rzecz uchodźców, ściśniętych na górzystym i nieurodzajnym Krymie. Wrangel zdołał skierować swe wojska do Kubania i nad Don, jednak po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej, jego armia poniosła nieuchronną klęskę na Przesmyku Perekopskim i zmuszona została do wycofania się do południowych portów, z których udało się wywieźć prawie 150 tysięcy wojskowych i cywilów. Generał Bridges, który nadzorował ostateczną ewakuację wojskowej misji oceniał, iż „nasze nieudolne uczestnictwo w rosyjskiej wojnie domowej kosztowało nas wielu poległych i sto milionów funtów (…). Po stronie zysków nie widzę nic”.

Wybrana literatura:

C. Kinving – Krucjata Churchilla. Brytyjska inwazja na Rosję 1918-1920

J. Bradley – Allied Intervention in Russia 1917-20

D. Charlon – Churchill and the Soviet Union

A. Denikin – The White Army

M. Gilbert – Churchill

R. Pipes – Rosja bolszewików

Godziemba – blog

Sommer: Bronię Brauna. Oskarżam Adamskiego Po oskarżeniu Grzegorza Brauna przez dziennikarza TVN Pawła Płuskę o podżeganie do zabójstw na szeroko pojętej prawicy zapanowało kłopotliwe milczenie. Niektórzy politycy zaczęli się od niego odcinać, a na portalu wpolityce.pl Łukasz Adamski stwierdził nawet, że „głupie wystąpienie Brauna należy z całą siłą potępić”. Czyli prowokacja TVN niestety odniosła skutek. Tymczasem sprawa ma dwie warstwy i z uwagi na jej szczególną jaskrawość warto o nich napisać. Warstwa pierwsza to warstwa taktyczna. Lewica zawsze idzie w zaparte i nigdy do niczego się nie przyznaje. Co więcej, w odpowiedzi na jakiekolwiek zarzuty, zawsze tylko eskaluje ich przyczynę. Jednocześnie osoby, którym „wrogowie” cokolwiek zarzucają są w lewackich mediach fetowane i nagradzane szczególnym szacunkiem. Sztandarowy przykład z ostatnich dni to medialna obróbka casusu Macieja Stuhra. Aktor, który zagrał w wyjątkowo antypolskim paszkwilu i jeszcze w dodatku wykazał się zwykłym nieuctwem oczywiście poszedł w zaparte. Mimo oczywistej głupoty i paszkwilanctwa swej roli trafił, jako bohater pozytywny na okładki głównych gazet, gdzie z jego udziału w chamskim filmie zrobiono arcycnotę. Oczywiście zaraz zaliczył tournée po głównych prorządowych mediach, gdzie wszyscy urzędowi dziennikarze traktowali go z nabożnym szacunkiem. A zarzuty o paszkwilanctwo odparto w sposób jasny i prosty: to nie paszkwilanctwo tylko katharsis i i takich katharsis potrzebujemy więcej, więc powinniśmy za to obecne dziękować Maciejowi Stuhrowi na kolanach. Nie znalazł się ani jeden Adamski, który by w działaniu Stuhra i Pasikowskiego dostrzegł cokolwiek złego. Oczywiście my jesteśmy moralnie lepsi, więc nigdy nie idziemy w zaparte i zawsze przyznajemy się do błędu. No chyba, że mamy rację – przejdźmy, więc do warstwy drugiej – merytorycznej. Grzegorzowi Braunowi chodziło oczywiście nie o nawoływanie do przemocy wobec przypadkowych dziennikarzy tylko o karanie zdrajców, którzy znaleźli się w redakcjach „Gazety Wyborczej” oraz TVN. Zdaniem Brauna należy ich rozstrzeliwać. Czy ferowanie takiej opinii jest jakimś przestępstwem? Oczywiście nie. Każdy ma prawo do do swojego zdania na temat kar nakładanych przez kodeks karny. Robienie w tej sytuacji z Brauna podżegacza do zabójstw oznaczałoby uznanie za takich podżegaczy większości ludzi wchodzących w skład polskiego społeczeństwa, bo wszak aż tylu mamy w kraju zwolenników kary śmierci za morderstwa z winy umyślnej! Innymi słowy Braun ma w pełni prawo do stwierdzenia, że „zdrajcom należy się rozstrzelanie”. Co więcej, zgodnie z konstytucją ma prawo dążyć środkami demokratycznymi do takiej zmiany przepisów, by jego zdanie stało się prawem właśnie. Inna sprawa, że prawo nie powinno działać wstecz i nawet jeśli Braun doprowadzi do zmiany przepisów to realni czy domniemani zdrajcy z „Gazety Wyborczej” czy TVN mogą spać spokojnie. Chociaż nie do końca. Zwróćmy bowiem uwagę na następujący zapis kodeksu karnego:

Art., 127. § 1. Kto, mając na celu pozbawienie niepodległości, oderwanie części obszaru lub zmianę przemocą konstytucyjnego ustroju Rzeczypospolitej Polskiej, podejmuje w porozumieniu z innymi osobami działalność zmierzającą bezpośrednio do urzeczywistnienia tego celu, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 10, karze 25 lat pozbawienia wolności albo karze dożywotniego pozbawienia wolności. Niewątpliwie zarówno niektóre osoby z „Gazety Wyborczej” jak i z TVN-u prowadziły działalność publicystyczną zmierzającą do urzeczywistnienia pozbawienia Rzeczpospolitej Polskiej niepodległości poprzez jej rozpuszczenie w Unii Europejskiej. Ja, jako liberał uznaje taką za działalność za pozostającą w zgodzie z wolnością słowa, jednak ostatnio u nas z nią jest coraz gorzej. Więc, jeśliby się trafił jakiś ostry sędzia, to przynajmniej w myśl obecnie obowiązujących przepisów dożywocie im ciągle grozi! A na koniec parę słów na temat samej zdrady. Otóż o ile mi wiadomo, od czasu upadku komuny nikt w Polsce z cytowanego wyżej artykułu kk nie tylko nie był skazany, ale nawet sądzony. I teraz możliwości są dwie: jedna taka, że zdrajców nie ma, a druga taka, że się ich nie łapie i nie sądzi. Jeśli prawdziwa jest ta pierwsza możliwość, to po co jeszcze istnieje ten zapis w kodeksie karnym? Tak więc panie Adamski i cała prawico: nie bójcie się opinii Brauna. Odcinanie się od nich to wyraz czystej głupoty. Raz, że reżyser miał prawo do sformułowania swojej opinii, dwa, że inaczej sami kiedyś padniecie ofiarą znanej w świecie komunistycznym taktyki salami.

Wolnościowe podejście do służb specjalnych Afera Brunonbombera skłania do przypomnienia wolnościowego podejścia do służb specjalnych posiadających specjalne prerogatywy oraz działających w tajemnicy. Otóż służby te po prostu powinny zostać zlikwidowane, bo ich istnienie jest skrajnym zaprzeczeniem zasady równości wobec prawa. W filozofię ich istnienia wprowadzona jest zasada, że w imię „interesu państwa” służby mogą w zasadzie dopuścić się każdego czynu, który w innych okolicznościach traktowany jest jako przestępstwo czy nawet zbrodnia. A „interes państwa” te przewinienia poddaje immunitetowi. Niestety po pierwsze – bardzo często „interes państwa” szybko staje się interesem prywatnym agentów czy ich zagranicznych mocodawców, jak to ma miejsce obecnie w Polsce, albo interesem jakiejś sekty radykałów, co oglądaliśmy w Związku Sowieckim czy III Rzeszy Niemieckiej, gdzie służby specjalne zajmowały się po prostu wyrzynaniem obywateli swoich i obcych. Oczywiście w imię „interesu państwa”. Tymczasem każde przestępstwo jest po prostu przestępstwem i nie ma od tej zasady wyjątku. Jeśli ktoś morduje czy kradnie, powinien za to odpowiadać i funkcjonowanie w obrębie służb specjalnych w żadnym razie nie powinno go usprawiedliwiać czy uniewinniać. Przypadek Brunonbombera wskazuje w dodatku, że służby specjalne ze zwykłego złodziejstwa czy sprzedajności przesunęły się w kierunku sekty ideologicznej. Interpretacja tego „wykrytego planowania zamachu” może być tylko jedna: to była prowokacja polityczna, której ofiarą mają paść środowiska uznawane przez rządzący reżim za „prawicowo radykalne”. Stąd właśnie z szumu informacyjnego można było wychwycić raz, że Brunonbomber był sympatykiem ONR-Falangi, innym razem, że „wypowiadał się pozytywnie o Nowej Prawicy Korwin-Mikkego”, czy wreszcie że generalnie jest „ksenofobem i antysemitą”. W taki – przyznajmy, że niezbyt subtelny – sposób polskie służby specjalne wskazały wrogów państwa. Nie było to zresztą specjalne odkrycie, gdyż o tym, że jesteśmy przeciwnikami europejskich kleptokracji, piszemy od ponad 20 lat. Pierwszy raz spotykamy się jednak z tak otwartym wskazaniem wroga ze strony władzy – co od czasów sowieckich nie zdarzyło się chyba nawet na Białorusi. Jedyna pociecha w tym, że cała ta prowokacja przebiegła w niemal operetkowy sposób. Prawdopodobnie szykowana była na okres przed 11 listopada, ale agenci się zawahali. A potem ujawnili, że „szajka terrorystów” składała się głównie z agentów ABW, którzy podżegali Brunonbombera do działania. Jeśli i on nie jest agentem, to powinien od teraz drżeć o swoje życie, bo przecież służby będą chciały zatrzeć ślady tej operetki. A najprostszą metodą takiego zacierania byłaby organizacja „samobójstwa bez udziału osób trzecich”. A w ogóle to wszystkim polecam króciutką książkę Josepha Conrada „Tajny agent”, w której ten wybitny autor prześwietlił metodę prowokacji promieniami Röntgena i dokładnie opisał, jak się ją organizuje, przeprowadza i wykorzystuje. Wszystko już było. Tomasz Sommer

Konsolidacja Rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej Wreszcie doszło do tego, do czego ( w mojej ocenie) już dawno powinno dojść. Mianowicie do spotkania w szerszym niż podczas dotychczasowych posiedzeń Zespołu parlamentarnego spotkania rodzin ofiar katastrofy i ich pełnomocników prawnych. Tematem była konsolidacja działań formalno prawnych zmierzających do ochrony podstawowych i tak często przez instytucje państwa łamanych praw człowieka. Nad przebiegiem tej konsolidacji czuwać będą trzej prawnicy: Marta Kaczyńska, Jacek Przyczółkowski oraz Stefan Hambura.To oni byli gospodarzami spotkania (z powodów zdrowotnych Marta Kaczyńska tym razem zaocznie). Na ich zaproszenie udział wzięli w spotkaniu członkowie rodzin, prawnicy, szef Klubu parlamentarnego PiS Mariusz Błaszczak oraz marszałek PiS Kuchciński ( to oni wspierali inicjatywę przez użyczenie zasobów lokalowych i organizacyjnych sekretariatu PiS0) oraz szef ZP pan przewodniczący Macierewicz. Zespół zapewnił obsługę audiowizualną oraz rozdał wszystkim cenne opracowania materiałów dot. katastrofy i postępowania prokuratorskiego, które mogą stanowić dla rodzin i ich pełnomocników podstawę merytoryczną do formułowanych w przyszłości wniosków prawnych.

To spotkanie to zalążek skonsolidowanej walko o podstawowe prawa rodzin. Prawo do rzetelnego śledztwa, do dostępu do materiałów i podejmowanie wszelkich kroków prawnych zmierzających do ich skutecznego egzekwowania. Prawo nie jest złe tylko jest w przypadku śledztwa Smoleńskiego wynaturzane. Z różnych powodów. I z tym wynaturzeniem (często łamaniem) należy walczyć Odrębnym problemem, który niesłychanie utrudnia skuteczne postępowanie jest wydzielanie przez NPW wątków do prokuratur cywilnych, w niektórych przypadkach bez przekazania im istotnych dla oceny zarzutów materiałów uzupełniających, co powoduje, że te ostatnie sprawy po prostu umarzają. Rodziny w wątkach cywilnych nie zostały uznane za trony co z kolei powoduje, że o umorzeniach bez szczegółowych uzasadnień dowiadują się najczęściej z oficjalnych komunikatów. Nie wgłębiając się w analizy prawne zasadności tego wydzielania wątków można spokojnie ocenić, że taka formuła w sposób niewiarygodnie skuteczny utrudnia rodzinom dochodzenie zarówno do pardwy o okolicznościach i przyczynach samej katastrofy jak i do możliwości wskazania winnych zaniedbań organizacyjnych, nadzoru zwianego z przygotowaniem wyjazdu, lotu, samolotu, ochrony oraz postępowania organów władzy i przedstawicieli instytucji państwowych już po katastrofie. O procesie identyfikacji ciał najbliższych i zaniedbaniach w sekcjach nie wspominając. Nie będę szczegółowo omawiać dookreślonych podczas spotkania problemów prawnych, bo należy z tym poczekać do sformułowania konkretnych wniosków. Mnie najbardziej cieszy fakt, ze zagubione w gąszczu skomplikowanych procedur rodziny i ich pełnomocnicy prawni zyskają oręż w postaci podziału ról w zapoznawaniu się z tym gąszczem formalnych utrudnień jakie im stworzyły instytucje państwowe. Tym samym będę sprawniejsze w składaniu wniosków, które przecież w większości przypadków dotyczą dokładnie tych samych problemów. W spotkaniu wzięła udział przez skype, a pani mecenas Maria Binienda, która zreferowała międzynarodowe obwarowania wynikające z Konwencji Praw Człowieka. Jednym z obszarów walki stanowiącym niesłychanie bolesny dla wielu rodzin problem winno być konsekwentne ściganie tych, którzy cynicznie uderzają w uczucia rodzin. Niespotykanej skali oszczerstw, kłamstw ze strony mediów, osób publicznych i polityków dotykającej ich najbliższych lub uderzających bezpośrednio w uczucia poszkodowanych rodzin należy postawić tamę. Skoro nie można liczyć na przyzwoitość tych, którzy atakują rodziny dla realizacji własnych celów –należy naprowadzić ich prawnie na właściwą drogę. A ponieważ zwykle czynią to dla chwały i kasy- chwały wyrokiem pozbawić, a ich kasę opróżnić na jakiś cenny cel społeczny. Inaczej tej lawiny zdziczenia społecznego się nie zatrzyma. W związku z powyższym mam prośbę. Pomóżmy rodzinom w tym ostatnim obszarze działań. Jest wśród blogerów sporo prawników oraz ludzi z wyczuciem prawnym. Zróbmy tak jak kiedyś Białą Księgę Smoleńską” Księgę wypowiedzi publicznych ( w tym medialnych) które ewidentnie godzą w wizerunek ofiar i ich rodzin oraz bezpośrednio uderzają w sfery moralności, uczuć, tradycji i wiary samych rodzin. Np. jak rozpowszechnione obrzydliwe insynuacje Urbana. W tym celu otwieram na salon24.pl lubczasopismo Księga publicznych oszczerstw wobec Ofiar i ich Rodzin. Wszystkie informacje zostaną przekazane prawnikom do wykorzystania we wnioskach prawnych.

P.S. WAŻNE

W raporcie Millera, jako załącznik wykazano

1) „Raport z ekspertyzy miejsca katastrofy samolotu Tu-154M w oparciu o dane satelitarne” wykonanego przez firmę SmallGIS na zlecenie Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie;

W oryginale ekspertyzy opisano na zdjęciu „dwa miejsca wybuchu”. W raporcie Millera miejsca wybuchu zmieniły się w dwa ogniska pożaru…. Nie ma to jak kreatywność. Trzeba sprawdzić, co na to dictum powie prawo…

Małgorzata Puternicka/1Maud

Lipny zamach bombowy, czy prawdziwa anarchia? Od ponad dwóch lat mówienie lub pisanie, że w dniu 10.04.2010 roku miał miejsce zamach w Smoleńsku było ostro potępiane przez wszelakie czynniki rządowe i prorządowe media. Każdy, kto nawet w trybie przypuszczającym brał pod uwagę możliwość zamachu na polski samolot był mieszany z błotem przez „poprawnych politycznie” dziennikarzy i spikerów telewizyjnych. Jeden ze znanych reżyserów, wspomaganych przez prezesa Amber Gold nawet zalecał łykanie tabletek wszystkim, którzy dyskutują na temat ewentualności zamachu na Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego i pozostałych 95 pasażerów Tu154M. Zasłużony dla Platformy Obywatelskiej dziennik doradzał, aby zamykać w szpitalach psychiatrycznych tych, którzy mówią lub piszą o zamachu. A jakaż to histeria wybuchła po artykule Cezarego Gmyza w „Rzeczypospolitej”, w którym ujawnił, że w szczątkach Tu154M przetrzymywanych przez Rosjan znaleziono ślady trotylu! Wszyscy najważniejsi dostojnicy Republiki Okrągłego Stołu wyrazili swoje najwyższe oburzenie i stanowczo zdementowali doniesienia o trotylu i o zamachu!

Redaktor Gmyz został wyrzucony z pracy, a po nim również jego bezpośredni przełożeni! Na Zielonej Wyspie Tuska nie ma, bowiem miejsca dla posłańców przynoszących złe wiadomości i dopuszczających hipotezę zamachu. Gdy brat śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego zareagował emocjonalnie po przeczytaniu artykułu w „Rzeczypospolitej”, to niektóre tygodniki posunęły się wtedy do bardzo perfidnych szyderstw z prezesa PiS, bo każdy, nawet rodziny ofiar będzie wyszydzony przez określone media, gdy ośmieli się mówić o zamachu w Smoleńsku. Aż tu nagle 20 listopada 2012 roku te same media i ci sami politycy, którzy dotychczas unikali jak ognia słowa zamach od rana do wieczora powtarzali, że był przygotowywany zamach i to w dodatku bombowy! Włączyłem radio, gdy już trwały wiadomości i usłyszałem tylko słowo- „ zamach”! Prowadziłem samochód i szybko się zatrzymałem na poboczu, bo gdy usłyszałem po chwili o czterech tonach trotylu, to wolałem sprawdzić, czy ciężarówka, którą właśnie wyprzedziłem przez przypadek nie wybuchnie? Pomyślałem sobie skąd te 4 tony trotylu skoro podobno w Smoleńsku trotylu wcale nie było?

Gdy wróciłem do domu, to włączyłem telewizor i zobaczyłem na ekranie wybuch i kłęby dymu. Potem okazało się, że to tylko film z próbnego testu. Jednak na wyobraźnie wielu widzów na pewno zadziałał. Osobiście mam wrażenie, że to nie był film ani z 2011, ani z 2012 roku, a zatem dlaczego TVP1 nie podała, z którego roku pochodzi sfilmowany wybuch? W tym samym programie TVP1 scharakteryzowano zatrzymanego „zamachowca”. Telewidzowie dowiedzieli się, że to jest skrajny....”nacjonalista, ksenofob, antysemita i.... internauta”! Potem wystąpiły przed kamerami takie „gwiazdy” jak Leszek Miller i Janusz Palikot, którzy postulują zakazać istnienia wszystkich organizacji antykomunistycznych i antytotalitarnych. Ciekawe, że Janusz Palikot wcale nie potępił w swoim przemówieniu przemytników narkotyków, którzy zostali złapani na lotnisku w Warszawie w tym samym dniu! Po wysłuchaniu znanych sloganów wygłoszonych przez postkomunistów zrozumiałem o co w tym wszystkim może chodzić. Po przegranej batalii o wprowadzenie unormowań ACTA trzeba było znaleźć jakieś dowody na to, że internautów należy bardziej jeszcze inwigilować.

Po prowokacjach, które miały miejsce w trakcie Marszu Niepodległości 11 listopada w Warszawie wzrosło zapotrzebowanie na dowodzenie, że za każde zło są winni ... nacjonaliści i ... internauci! Do ciekawych wniosków doszli niektórzy dziennikarze. Otóż jest wielce prawdopodobne, że wśród „zwerbowanych” przez Brunona K. kandydatów na terrorystów byli tajni agenci, ale tajemnicą jest ilu ich tam przeniknęło. Podejrzanym może się wydawać, że po niemal roku stałej obserwacji poczynań tak groźnej organizacji terrorystycznej aresztowano tak niewiele osób! Przecież 4 ton trotylu nie byłby w stanie zakupić jeden doktor chemii i w pojedynkę zorganizować atak na wszystkie bez wyjątku najwyższe władze w państwie! Zdaniem byłego szefa UOP, gen. Zbigniewa Nowaka :...” zastanawia jednak przypisanie podejrzanemu motywów nacjonalistycznych. Skoro chciał wysadzić wszystkie organy państwa, to jest to raczej typowe działanie anarchistyczne ”! Z kolei członek sejmowej speckomisji, płk. Konstanty Miodowicz przyznaje natomiast, że ABW prawdopodobnie otoczyła podejrzanego swoimi agentami. Powiedział on reporterowi RMF FM :...” Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego przeniknęła agenturalnie do sieci kontaktów głównego podejrzanego i obecnie konsumuje to, co wcześniej wypracowała warsztatem działań operacyjnych”. W całej tej sprawie lansowane są opinie tylko jednej strony czyli ABW, natomiast nie dopuszczono jeszcze do głosu Brunona K. Media, a zwłaszcza telewizje już uznały go winnego za planowanie zamachu, a ja chciałbym przypomnieć, że w państwie prawa istnieje prawo do obrony i chciałbym się dowiedzieć co główny oskarżony ma w tej sprawie do powiedzenia? Z tego, co można wyczytać na niezależnych ( na razie) od ABW portalach internetowych, to dr chemii Brunon K. nie przyznał się do planów zorganizowania zamachu na Sejm i wszystkie bez wyjątku najważniejsze osobistości w kraju. Moim zdaniem dopiero niezawisły Sąd rozstrzygnie czy Brunon K. jest faktycznie terrorystą i czy planował jakikolwiek zamach? Przypomnę, że oskarżonego w Warszawie, rzekomo niebezpiecznego chuligana, niezawisły Sąd skazał na zaledwie 800zł kary grzywny i 50 zł nawiązki, co świadczy o tym, że nie był on aż tak niebezpieczny jak twierdzili oskarżyciele. Rajmund Pollak

Panie Waldku, tak się nie robi! Limuzyna wioząca generała Waldemara Pawlaka odjechała „z piskiem opon” spod Kancelarii Premiera, gdzie Donald Tusk przyjął dymisję Waldemara Pawlaka z funkcji wicepremiera i ministra gospodarki po tym, jak na Kongresie PSL nieznaczną większością głosów nowym prezesem Stronnictwa został Janusz Piechociński. Waldemar Pawlak po raz pierwszy został prezesem PSL na skutek detronizacji swego poprzednika Romana Bartoszcze. Roman Batoszcze przewodził PSL-owi tzw. „wilanowskiemu”, które w 1990 roku, jak to nazywano, zlało się” z PSL „Odrodzenie”, założonym przez dawnych działaczy ZSL. Po przelotnym flircie Roman Bartoszcze został przez szczwanych „odrodzeńców” wyślizgany, zaś prezesem „odrodzonego” w ten sposób PSL został najmłodszy z weteranów Waldemar Pawlak. Wkrótce do wieńca sławy dodał nowy listek w postaci stanowiska premiera, które objął w następstwie „nocnej zmiany” z 4 na 5 czerwca 1992 roku. Fakt, że prezydentowi Lechowi Wałęsie w gonitwie myśli błysnęła akurat wtedy kandydatura Waldemara Pawlaka, który na głos przepowiadał sobie najpilniejsze zadania („czyszczę sobie MSW”), skłania do głębokiej zadumy nad zagadkowymi przyczynami tego rodzaju błyskawicznych karier. Teoria spiskowa rzuciłaby na to snop jaskrawego światła, ale jak wiadomo, jest ona potępiona przez wszystkich mądrych, roztropnych i przyzwoitych, a poza tym teraz nie tylko nie ma żadnej dyspensy od zakazu dawania jej wiary, ale nawet się na nią nie zanosi - chyba, żeby Rywin znowu przyszedł do Michnika z propozycją korupcyjną. Najciekawsze jest to, że Waldemar Pawlak, chociaż w następstwie „nocnej zmiany” został premierem rządu, jakoś wcale nikomu się z nocną zmianą nie kojarzy. To premierostwo było zresztą epizodem w jego politycznej karierze, bo po 33 dniach taktownie ustąpił Hannie Suchockiej, przy której wszechwładnym szefem URM był trochę dzisiaj zapomniany Jan Rokita, za komuny w ruchu „Wolność i Pokój”, którego weterani w „wolnej Polsce” w szyku zwartym zasilili tajne służby.

Ale kto raz był królem, ten zawsze zachowa majestat, toteż i Waldemar Pawlak, po „klęsce wrześniowej” obozu solidarnościowego w roku 1993, znowu został premierem - tym razem w koalicji ze zwycięskim Sojuszem Lewicy Demokratycznej. Jednym z jego ówczesnych doradców był Piotr Bykowski, uważany za pomysłodawcę słynnej afery „trójkąta Buchacza”. Aliści na skutek różnych zaszłości, których nie spisałby na wołowej skórze, w marcu 1995 premierem został Józef Oleksy z SLD - już w grudniu oskarżony przez „własnego” ministra spraw wewnętrznych Andrzeja Milczanowskiego o szpiegostwo na rzecz Rosji. Nawiasem mówiąc, mimo upływu bez mała 17 lat, nikt z tego tytułu nie został pociągnięty do odpowiedzialności, co uważam za znakomitą ilustrację niepisanej zasady konstytuującej III RP: „my nie ruszamy waszych - wy nie ruszacie naszych!” Wkrótce potem Waldemar Pawlak przestał być nawet prezesem PSL - ale po kilkuletniej kwarantannie wrócił nie tylko na to stanowisko, ale i do rządu - zostając wicepremierem i ministrem gospodarki. I kiedy już wydawało się, że przy pomocy „afery taśmowej” zręcznie wymanewrował próbującego konkurować z nim Marka Sawickiego - nieoczekiwanie przegrał z Januszem Piechocińskim. Przypuszczam, że nie z powodu jakichś wyjątkowych zalet Janusza Piechocińskiego, co raczej z powodu zgorszenia sporej części działaczy „aferą taśmową”. Trawestując słynne porzekadło z „nocnej zmiany”(„panie Waldku, pan się nie boi!”) , dali mu oni do zrozumienia, że: „panie Waldku, tak się nie robi”. Jeśli bowiem obowiązuje zasada, że my nie ruszamy waszych - wy nie ruszacie naszych, to tym bardziej nie powinno się w ten sposób ruszać swoich, no nie? Ale chociaż Waldemar Pawlak nie jest jak pan dr Andrzej Olechowski, który według niezapomnianej charakterystyki Lecha Wałęsy ma „zalety fizjologiczne i inne” - więc chociaż tak wybitnych zalet „fizjologicznych” może i nie ma, to sądzę, że niepodobna odmówić mu tych „innych”. W tej sytuacji nie jest wykluczone, że Waldemar Pawlak jeszcze powróci, niczym generał Mac Arthur. Nie można tego wykluczyć tym bardziej, że - po pierwsze - prezes Piechociński jest obstawiony przez Radę Naczelną i w każdej chwili może podzielić los Romana Bartoszcze, czy Janusza Wojciechowskiego, a po drugie - że bez względu na to, kto przewodzi tym wszystkim partiom politycznym, zgodnie z teorią spiskową, ostatnie słowo należy do razwiedki. Podczas kiedy w naszym nieszczęśliwym kraju największą sensacją jest podmianka na stanowisku prezesa PSL, świat ekscytuje się eskalacją konfliktu na Bliskim Wschodzie, który polega na tym, że Żydzi chcą do Gazy. Światowi przywódcy sprawiają wrażenie, jakby dążyli do zahamowania tej eskalacji, chociaż nie bardzo wiadomo dlaczego. Ta eskalacja nie byłaby przecież wcale groźna dla świata, gdyby nie próbował on w ten konflikt się wtrącać. Jeśli świat arabski rzeczywiście przycisnąłby Izrael do muru, ten być może zdecydowałby się użyć przeciwko niemu broni jądrowej, której, jak wiadomo, „nie ma”. W ten sposób konflikt bliskowschodni stałby się bezprzedmiotowy co najmniej na sto lat, a może nawet dłużej. Więc może rację miała pani Krystyna Prońko śpiewając: „ludzie sobie poradzą i beze mnie będą żyć, no więc po co się wtrącać; będzie to, co ma być’? SM

Co mi zrobisz jak mnie złapiesz? Nagrodzę, lichwiarzu Konkurencja pomiędzy mediami prorządowymi, licznymi a odwołującymi się do stopniowo topniejącej grupy czytelniczej „zadowolonych" przybiera nie tylko obrzydliwy wyraz sięgania po coraz niższe instynkty, jak w wypadku lisowej mutacji „Newsweeka". Może też skłaniać do nie zamilczania tematów niewygodnych dla władzy i salonu, żeby nie zostawiać „newsa" prawicowej konkurencji. Tak jest z dzisiejszą „Polityką", która informuje, że producent filmu „Pokłosie" stanął na progu bankructwa. Inna sprawa, że informuje skromną notką, cichutko, odsyłając na swą stronę internetową − ale i tak to właśnie jest najbardziej zauważony i cytowany materiał najnowszego numeru. Polacy dali więc prawdziwy dowód swego antysemityzmu, masowo nie kupując biletów na mające nimi wstrząsnąć dzieło mimo niewiarygodnej reklamy, dotacja od rządowej fundacji rosyjskiej nie wystarczyła... W tej sytuacji pan Jabłoński, producent, trzyma się linii wyznaczonej przez reżysera i gwiazdora filmu − wszystko oczywiście przez antysemicki spisek, który dość nieoczekiwanie okazuje się reprezentować Państwowy Instytut Sztuki Filmowej. Szefowa PISF broni się, że to nie ona „mnoży biurokratyczne absurdy", a raczej Jabłoński uwierzywszy w siłę argumentu „walczę z polskim antysemityzmem, kto się ośmieli odmówić mi czegokolwiek?!" zlekceważył obowiązujące zasady ubiegania się o państwowe i europejskie pieniądze, i na oko sądząc, to chyba jednak ona ma rację. Najweselsza jest w tym wszystkim wiadomość, że film, choć wyświetlany od miesiąca z wielkim hukiem i dymem, formalnie pozostaje nieukończony. No i co? A stadion narodowy, na którym odbywają się mecze, koncerty i zloty straży pożarnej, to niby jest ukończony? A „przejezdne" autostrady − są ukończone? Taka to specyfika kraju rządzonego przez trampkarzy, by-pasy i wieczne „jakoś to będzie". „Gazeta Wyborcza" ciągnie temat „bzdurabombera", w innych mediach stopniowo więdnący. Powołując się na przecieki z sejmowej komisji ogłasza, że po wysadzeniu w powietrze Sejmu wraz z premierem, prezydentem i opozycją, planował on dla pogłębienia chaosu zamordować jeszcze prezydent stolicy oraz Monikę Olejnik. Trudno w tym dopatrzyć się jakiegokolwiek sensu i jeśli sensacja „giewu" miała ugruntować poczucie realnego zagrożenia, które zlikwidowała ABW-era, to odnosi skutek raczej odwrotny od zamierzonego. Wizja usmolonego jeszcze po krwawej hekatombie Brunona K. szukającego w chaosie masakry Moniki Olejnik wskazuje, że działania tego osobnika miały naturę − proszę wybaczyć dosadne, ale narzucające się porównanie − raczej fantazji onanisty niż planów gwałciciela. Co wcale nie wyklucza teorii głoszonej konsekwentnie przez „Gazetę Polską", iż cała rzecz jest prowokacją władzy, jednym z szeregu działań propagandowo przygotowujących szykowaną białorusinizację III RP. Na okładce najnowszego numeru sprawę Brunona K. ilustruje płonący Reichstag. Mocny przekaz na okładce powoli staje się standardem, niestety. Niestety, bo umacnia to czytelników w przekonaniu, że skoro już się zobaczyło okładkowy plakat, to nie ma po co sięgać do środka. „Superexpress" wyjaśnił mi, skąd spotkana ostatnio w pociągu ankieterka, wypytująca o rzeczy, które każdy gołym okiem widzi. Ano, PKP zamówiły badanie, które ma pomóc poprawić ich obraz w oczach pasażerów. Trudno odmówić gazecie racji, gdy sugeruje, że poświęcając te 8 milionów, które będzie kosztować badanie, na jakieś realne działania, na przykład poprawienie stanu technicznego i sanitarnego wagonów, zwłaszcza tzw. Twoich Linii Kolejowych (dawniej zwanych „tanimi") mógłby minister Nowak poprawić wizerunek PKP bardziej. Na „poważnych" kolumnach SE rozmowy o stanie służby zdrowia i dość zaskakująca teza − „czy tylko premier jest w stanie opanować chaos w służbie zdrowia"? Proszę, to przysłowiowa już siedmioletnia kolejka do endokrynologa też może być pretekstem do nadzwyczajnych uprawnień, nie gorszym niż „faszyzacja" kraju. Tym lepszym, że upadek szpitali jest dla wszystkich oczywistym, namacalnym faktem, a nie mocno już zużytym propagandowym matriksem. Oszalały od pewnego czasu, trudno mi orzec, czy bardziej z nienawiści do opozycji czy z miłości do władzy, profesor Marcin Król poucza nas w „Dzienniku. Gazecie Prawnej", że „w demokracji, przeciwnie niż w dyktaturze, na poziomie lokalnym zawsze działają kliki. Nie należy robić z tego nieszczęścia." Po wezwaniu, żeby rząd nie przejmował się prawem przy niszczeniu opozycji, mamy oto uczone mędrkowanie, że korupcja i nepotyzm demokracji nie zagrażają, w przeciwieństwie do takich, co je krytykują. I na koniec kolejny, monstrualne, iście barejowski idiotyzm III RP, odnotowany (nie dość mocno, moim skromnym) przez „Gazetę Polską Codziennie". Rząd uruchamia wielką propagandową „kampanię antylichwiarską". Ministerstwo Finansów wykupi 1400 spotów telewizyjnych oraz inne nośniki reklamowe, by przekonywać Polaków, żeby nie pożyczali na wysoki procent w „parabankach". Czy naprawdę żaden urzędas nie rozumie, że ludzie pożyczają od lichwiarzy nie dlatego, iż lubią płacić wysokie odsetki, tylko z desperacji, bo mają nóż na gardle, a brak im „wiarygodności kredytowej", by dostać pożyczkę w banku? Żeby było jeszcze śmieszniej i głupiej, odkrywa GPC, że wiodący na rynku parabanków „Provident", a więc główny cel tego „antylichwiarskiego" wzmożenia, dostał niedawno nagrodę w konkursie „Perły polskiej gospodarki", w kategorii „usługi bankowo-ubezpieczeniowe", który to konkurs odbywa się pod patronatem „minfinu". Po prostu antylichwiarski „Miś", czy raczej „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz". Jak to co, lichwiarzu? Nagrodzę. RAZ

Zamach kontrolowany przez ABW W sprawie Brunona K. nie mieliśmy do czynienia z dozwoloną przepisami akcją specjalną służb polegającą na prowokacji, bo ustawa o ABW nie przewiduje takiej możliwości. Jedyną akcją specjalną, jaką można było zastosować w tej sprawie, to „kontrolowana sprzedaż lub zakup materiałów wybuchowych albo broni”. Od kupna do usiłowania zamachu jednak długa droga. Albo więc w ABW „nagięto” przepisy, albo realizowano akcję nielegalnie, a prokuraturze nie przekazano wszystkich materiałów na ten temat – mówi „GP” Bogdan Święczkowski, prokurator, były szef ABW. Zdaniem Bogdana Święczkowskiego zwołanie widowiskowej konferencji przez prokuraturę i ABW w związku z rzekomym zagrożeniem atakiem terrorystycznym krakowskiego naukowca na władze państwa należy widzieć jako element ciągu wydarzeń w sferze medialnej, związanych ze spadającymi wynikami sondaży, których zaczęła się obawiać rządząca PO. Najpierw była konferencja szefa Okręgowej Prokuratury Wojskowej w Warszawie prok. Mirosława Szeląga, której celem było zdezawuowanie informacji z artykułu „Rzeczpospolitej” „Trotyl na wraku Tupolewa”, potem próba sprowokowania zamieszek obozu patriotycznego podczas Marszu Niepodległości 11 listopada, następnie zatrzymanie Brunona K. jako organizatora zamachu na najwyższe władze państwa, a ostatnio wniosek do Trybunału Konstytucyjnego w sprawie Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry.

– Te działania piarowskie miały też prawdopodobnie przykryć klęskę negocjacji unijnych w sprawie budżetu i znów wzniecić w mediach atmosferę strachu przed IV RP, przypomnieć „zbrodnie” tego okresu, podobnie jak w 2007 r., gdy na fali tak wznieconej histerii PO wygrała wybory. Chodzi o pokazanie społeczeństwu, że obóz patriotyczno-narodowy jest nieprzewidywalny i groźny dla państwa – uważa były szef ABW. Na konferencji prasowej Donald Tusk przyznał, że już od przeszło trzech tygodni wiedział o prowokacji ABW w sprawie niedoszłego zamachu.

– Najwyższy czas, żebyśmy wyrzekli się w tych relacjach wewnętrznych takiego języka agresji czy nienawiści, który czasami pojawia się w debacie publicznej, bo on sprzyja takim niezrównoważonym zachowaniom. (…) Ważne, że ABW potrafiła tę sytuację wykryć w odpowiednim czasie i zapobiec zagrożeniu (...). Może to być dobrą nauką na przyszłość – oświadczył Donald Tusk.

Chciał zgładzić Buzka, Millera, Kwaśniewskiego? 20 listopada br. na konferencji prokuratury i ABW poinformowano, że 9 listopada został zatrzymany Brunon K., 45-letni wykładowca na Uniwersytecie Rolniczym w Krakowie, prowadzący „nieformalne wykłady dotyczące wykorzystywania materiałów wybuchowych m.in. w działaniach dywersyjnych”, który planował zamach na konstytucyjne organy RP, w tym Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, Prezesa Rady Ministrów oraz polityków wszystkich opcji politycznych zgromadzonych w budynku Sejmu. Planował on wjechać samochodem-pułapką na teren Sejmu. Brunon K. jest chemikiem, pracownikiem naukowym, który od lat prowadził doświadczenia z materiałami wybuchowymi. Informację o działaniach Brunona K. ABW uzyskała rok temu. Dlaczego więc zatrzymano go i aresztowano (na trzy miesiące) dopiero teraz?

– Wydaje się, że data zwołania konferencji została wyznaczona bardziej potrzebami medialnymi niż procesowymi. W moim przekonaniu dzień przekazania prokuraturze materiałów też nie był przypadkowy. Był to bowiem 5 listopada, a prokuratura zatrzymała Brunona K. 9 listopada, co według mnie miało związek z Marszem Niepodległości – uważa Bogdan Święczkowski. Ani prokuratura, ani ABW nie wyjaśniły, dlaczego tak długo trwało rozpracowanie niedoszłego zamachowca i dlaczego nie przeprowadzono jego badań psychiatrycznych. Podano natomiast, że jest nacjonalistą, antysemitą i ksenofobem i że ABW powzięła podejrzenia, że Brunon K. wyrażał swoje radykalne poglądy już pod koniec roku 2011. Jeden z filmów Brunona K. przedstawionych na konferencji prokuratury i ABW, na którym widać eksplozje, pochodził z 2000 r. Wynika z tego, że mężczyzna planował zamach terrorystyczny od 12 lat. Nie wiadomo – na premiera Millera, prezydenta Kwaśniewskiego, a może premiera Buzka, który rządził do października 2001 r.?

Trotyl w Smoleńsku, trotyl pod Sejmem Jak się okazało, w skład „grupy zbrojnej” obok Brunona K. wchodzili czterej agenci ABW.

– Według mnie prokuratura powinna bardzo poważnie zbadać, czy pobyt w bliskim otoczeniu Brunona K. ludzi z ABW nie zainspirował go do podejmowania zainicjowanych przez niego działań, co byłoby przestępstwem. Na razie nie mam informacji, by prokuratorzy podjęli kroki zmierzające do zweryfikowania działań operacyjnych służb – mówi Bogdan Święczkowski. Jak podkreśla były szef ABW, zastanawiające jest, dlaczego co innego usłyszeliśmy na konferencji prasowej, a co innego po spotkaniu Krzysztofa Bondaryka z członkami sejmowej Komisji Służb Specjalnych.

– Dziwią mnie wypowiedzi niektórych posłów tej komisji, którzy dali się przekonać szefowi ABW, że istniało realne niebezpieczeństwo zamachu. Szkoda, że w Komisji Służb Specjalnych nie ma takich osób jak Antoni Macierewicz, Mariusz Kamiński czy Tomasz Kaczmarek, którzy mają doświadczenie i potrafiliby ocenić, czy przedstawione przez Bondaryka zagrożenie nie zostało wykreowane. – Podane na konferencji fakty przeczą bowiem stwierdzeniu, że zagrożenie było realne – podkreśla Bogdan Święczkowski. Jak dziś wiadomo, materiałem, którego planował użyć Brunon K., nie miał być trotyl (początkowo podano, że „terrorysta” chciał wjechać na teren Sejmu busem wyładowanym czterema tonami trotylu). Brunon K. chciał zebrać cztery tony nawozów sztucznych. Planował skonstruować bombę nawozową na bazie nawozów azotowych.

Dlaczego więc najpierw pojawiły się informacje o trotylu? – Przy okazji akcji ABW w sprawie niedoszłego zamachu na władze państwa w Sejmie rzucono cień na sprawę trotylu na wraku tupolewa. Być może chodziło o zbagatelizowanie i ośmieszenie sprawy, na zasadzie: skoro trotyl jest tak łatwo dostępny i w tak dużych ilościach, i to nie wyłącznie wyspecjalizowanym służbom, to i na wraku mógł się znaleźć – mówi jeden z naszych rozmówców.

Niebezpieczny, choć pod kontrolą ABW Znawcy terroryzmu od razu przypomnieli też atak bombowy 19 kwietnia 1995 r. w Oklahoma City, dokonany przez samotnego członka grupy paramilitarnej, Timothy’ego McVeigha, który użył bomby nawozowej umieszczonej w ciężarówce, w wyniku czego zginęło 168 osób. Ekspert ds. terroryzmu dr Krzysztof Karolczak w wypowiedzi cytowanej przez PAP powiedział, że Brunon K., który przygotowywał zamach bombowy na terenie Sejmu, przypomina bardziej autora zamachu w Oklahoma City Timothy’ego McVeigha niż Norwega Andersa Breivika. Znawcy ci podkreślają także, że skazany w związku z wybuchem w dzielnicy rządowej w Oslo oraz strzelaniną na wyspie Utoya 32-letni Norweg Anders Behring Breivik, który zamordował 77 osób, kupił wcześniej sześć ton nawozu. Poinformowała o tym firma dostarczająca rolnicze środki produkcji. Wojciech Lorenz, analityk z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, powiedział w radiowej Jedynce, że Brunona K. zainspirował właśnie Anders Brevik. Sprawa wyglądałaby poważnie, gdyby Brunon K. nie był pod kontrolą ABW. I gdyby zebrał planowane cztery tony nawozów i poczynił konkretne działania w celu użycia bomby. Skoro jednak Brunon K. był od roku pod kontrolą podwładnych Krzysztofa Bondaryka, dlaczego nagle uznano, że istnieje ogromne zagrożenie zamachem i zorganizowano głośną konferencję?

– Nie porównywałbym Brunona K. do Breivika. Breivik to był samotny człowiek, sfrustrowany, który – jak sam powiedział – uważał się za następcę pseudotemplariuszy (zakon, którego głównym celem była walka z muzułmanami). Brunon K. to ojciec dwojga dzieci, najprawdopodobniej o ustabilizowanym życiu rodzinnym. Raczej nie sprawia wrażenia człowieka, który zdecydowałby się na zamach, i to samobójczy. Ale zanim zwołano konferencję, na pewno trzeba było co najmniej opracować jego portret psychologiczny – uważa Bogdan Święczkowski. Jak mówi były szef ABW, mogło być tak, że wytypowano człowieka, który komentował pewne zdarzenia w internecie, miał dostęp do materiałów pirotechnicznych, prowadził szkolenia i w pewnym momencie przerwano jego działania na etapie planowania.

– W USA, gdzie prowokacje są prawnie dozwolone, przerywa się takie akcje dopiero w fazie usiłowania, czyli w momencie bezpośredniego zmierzania do próby zamachu. Wtedy zatrzymana osoba odpowiada jak za dokonanie zamachu. Gdyby Brunon K. naprawdę sprowadził na władze państwa bezpośrednie zagrożenie zamachem, otrzymałby zarzut usiłowania, a nie planowania i zbierania materiałów wybuchowych – podkreśla były szef ABW.

Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

Świat pełen terroru... Nieprawdopodobne! Nawet „NIE” p.Jerzego Urbana natrząsa się z „wykrycia groźnego terrorysty” - a tu, okazuje się, zamiast lekarza psychiatry i sierżanta policji sprawą p.Brunona Kwietnia zajęła się.... sejmowa spec-komisja. P.Kwiecień zapewne nie oczekiwał takiego sukcesu! Komisja ustaliła, że „Oprócz zamachu na Sejm terrorysta Brunon K. planował zabić dwie znane osoby: Hannę Gronkiewicz-Waltz i Monikę Olejnik (…) Wzmocniłoby to efekt chaosu w kraju, do którego chciał doprowadzić. W innym planie przewidywał przeprowadzić te akcje w różnym czasie (...) Po spotkaniu wszyscy - od prawa do lewa - mówili, że rozmowa rozwiała ich wątpliwości, czy Brunon K. stanowił rzeczywiste zagrożenie”. Przecież chyba jasne, że te informacje rozwiewają wszelkie wątpliwości: to wariat!! Na następnych przesłuchaniach oficerowie ABW „wydobędą” z Niego, że chciał jeszcze zastrzelić Papieża; to też na pewno „wzmocniłoby efekt chaosu”. A swoją drogą: wariaci mają często dobre wyczucie personaliów. Radosna wiadomość: oficer PiS do szczególnych poruczeń, p.Paweł Lisicki, odchodzi z „Uważam Rze”. Zastepuje Go bezkompromisowy opozycjonista, p.Jan Z.Piński. To kontr-rewolucja większa, niż zmiana w PSL! JKM

29 Listopad 2012 „Odnowienie misji publicznej” - zapowiada pan minister Michał Boni, minister cyfryzacji i czegoś tam jeszcze. Tak naprawdę w socjalizmie biurokratycznym można każdą dziedzinę naszego życia objąć „powagą” ministerialną. Ministerstwo Chleba, Ministerstwo Soli, Ministerstwo Cukru, Marmolady i Dżemu, Ministerstwo: Rozwoju( Rozwoju Regionalnego- już jest!), Płacy( Pracy już jest!),Skutków Reform, Przyszłości, Związków Partnerskich, Homofobii i Ksenofobii oraz Antysemityzmu,( na razie mogą być razem- w przyszłości- osobno!),Rodziny Nietradycyjnej, Depresji, Długów, Kłopotów Rodzinnych- chociaż może być na razie Departament w Ministerstwie Rodziny Nietradycyjnej czy Ministerstwo Demokratycznych Kroków. W opozycji do brytyjskiego Ministerstwa Nierozsądnych Kroków, które znalazło się podczas występu jednego z komików brytyjskich.. Co to będzie to” odnowienie misji publicznej”? Mające nastąpić po całkowitej cyfryzacji z analogizacji misji publicznej, Bo podczas analogizacji misji publicznej propaganda wylewała się z misji publicznej, pardon z telewizji państwowej, zwanej eufemicznie – publiczną, coś na wzór szaletów publicznych.. Teraz będzie propaganda wycyfryzowana- lepsza technicznie i sprawniejsza. Bardziej działająca na wzrok i inne zmysły.. Chodzi o to, żeby lepiej działała na świadomość, którą trzeba zmieniać „ obywatelom” wraz z nadchodzącym postępem.. Bo postęp jest nieuchronny.. I to jest właśnie- moim zdaniem- „ odnowienie misji publicznej”.. Będzie sprawniejsza propaganda mająca na celu realizację określonego celu i wywołanie określonych skutków.. Bo świat jest przyczynowo- skutkowy, świat stworzony przez Pana Boga, ale ten tworzony przez człowieka, nawet człowieka cyfryzacji- jest skutkowy. Bez żadnej przyczyny.. Ma nastąpić określony skutek, w wyniku wywrócenia świata tradycyjnego do góry nogami.. Żeby nigdy nie stanął na nogach.. Tylko był w wiecznym chaosie.. Bo chaos ma być fundamentem nowego porządku.. Kanciarze i łajdacy systematycznie udoskonalają system dezinformacji i propagandy.. Tak jak pospolici złodzieje, którzy też nie zasypiają przysłowiowych gruszek w popiele.. Właśnie zorganizowali promocje breloczków do kluczy w lubuskiem- przed czym przestrzega tamtejsza policja. Sygnał z breloczka ma przekazywać informację o lokalizacji użytkownika breloczka , żeby ułatwić złodziejom obskubanie użytkownika, czy to z samochodu, czy może z zawartości mieszkania.. Informacje o breloczkach policjanci lubuscy otrzymali od policjantów niemieckich. Prowadzący promocję breloczków rozdawali je na stacjach benzynowych i na parkingach.. Urządzenie ma wbudowany elektroniczny chip, za pomocą którego przestępcy są w stanie szybko ustalić lokalizację użytkownika. No i zrobić mu kuku- jak najbardziej korzystnie- okraść. Najpierw jednak należy go otumanić promocją, złapać na haczyk, wciągnąć.. Tak jak kiedyś mieszkańców Troi.. Z” misją publiczną” jest tak samo.. Wykolorowany gadżet, żeby go mieć w domu, wprowadzić takiego konia trojańskiego do świadomości ludzi, żeby go chcieli posiadać u siebie, że to niby okno na świat.. A to jest okno na świat widziany oczyma propagandzistów, którzy tym instrumentem zarządzają.. Im nie chodzi, żeby nas pozabijać wszystkich.. Ale postępować zgodnie z zasadą Orwella..” My nie zabijamy naszych wrogów- my ich zmieniamy.”. Chyba, że w ostateczności.. Śmierć też jest częścią życia.. A propaganda dzisiaj to prawdziwa sztuka- nie tak jak w PRL-u, gdzie wszyscy wiedzieli, że telewizja” kłamie”. A niektórzy nawet swoje emocje opisywali na murach.. Propaganda była zbyt toporna.. Widoczna. Dziś jest niewidoczna dla oczu i słuchu.. Jest zakamuflowana, zakonspirowana, przyjazna” obywatelowi”. Można nawet czasami- w dniu otwartym dla propagandy- wejść do państwowego radia czy telewizji i pooglądać sobie miejsca skąd atakuje się świadomość i pomacać krzesła, na których siedzą uśmiechnięci i przyjaźni ludzie propagandy, od których nawet można dostać autograf na wiecznych rzeczy pamiątkę.. Można się pokręcić po pomieszczeniach, porozmawiać, zrobić sobie zdjęcie.. To wszystko w ramach propagandy -propagandy.. I uśmiechem i do ludzi.. Nie należało tak robić w poprzedniej komunie? A nie barykadować wejście do telewizji na Placu Powstańców. W końcu media państwowe- to media „publiczne” czyli wspólne- ludowe. Lud też powinien mieć coś do powiedzenia, a nie tylko płacić abonament, czyli tak naprawdę- podatek od posiadania tej skrzynki propagandy.. W dobie Internetu to oczywiście przeżytek- ten” abonament”, bo można sobie poszukać w Internecie wiele rzeczy, ale tych, które nas interesują- a nie tych, które narzucają nam rządzący państwowymi środkami masowej dezinformacji.. W Internecie wybieramy my- telewizja daje nam na półmisku propagandy to, co chcą , żebyśmy zobaczyli i usłyszeli. I czym się zaczadzili, niszcząc sobie starą świadomość, a na to miejsce wbudowując nową- lepszą.. Od posiadania Internetu i komputera na razie nie ma podatku.. Ale może będzie, jak sprawy staną na ostrzu noża.. Tak jak od deszczu.. Wydawałoby się, że od deszczu się nie da- a jednak.. Socjaliści kruszą starą świadomość, Kruszą góry, zmieniają bieg rzek, zmieniają czas. Oni potrafią wszystko! Ale najpierw muszą zburzyć starą świadomość, czyli marksistowską nadbudowę.. I pogmerać w bazie.. Bo jeśli chodzi o bazę, to według GUS-u, państwowej instytucji statystycznej, od objęcia władzy przez Platformę Obywatelską, najbardziej polepszyło się rencistom, a najmniej- przedsiębiorcom. Są oczywiście trzy rodzaje kłamstwa: kłamstwo zwyczajne, krzywoprzysięstwo i- statystyka.. O tym należy pamiętać, żeby zupełnie nie zwariować.. W 2007 roku przychód „statystycznego” Polaka poszedł w górę o 26%- inflacja w tym czasie to 18%. Dochody rencistów wzrosły o 23,7%. Dochody przedsiębiorców urosły „ statystycznie” o 13,2%, co realnie oznacza, że się zmniejszyły, bo podatek inflacyjny był większy niż zwiększone dochody.. Ale demokracja ma swoje emocjonalne oblicze: przedsiębiorcy, którym się pogorszyło głosują na ogół na Platformę Obywatelską, a emeryci, którym się polepszyło- głosują na „opozycyjne” PiS.. No i cierpią ci wszyscy, którzy na te dwa ugrupowania nie głosują.. No i ci wszyscy, którzy demokrację mają w głębokim poważaniu i do wyborów nie chodzą, bo na razie nie ma obowiązku wrzucania kartek na te same ugrupowania.. Strony tego samego medalu- medalu okrąłostołowego.. Ale kto wie co będzie w sprawie demokracji w przyszłości.. Jak lud w ogóle przestanie chodzić, oprócz członków aparatu demokratycznego, to trzeba będzie pomyśleć o obowiązkowości.. Musi być mandat na sprawowaną władzę.. Lud musi usankcjonować swoich demokratycznych kandydatów.. No bo inaczej nici z demokracji.. Dlatego między innymi, musi nastąpić” odnowienie misji publicznej” telewizji państwowej.. Żeby w lepszej formie podawać stare treści.. I o to chodzi! WJR

Czerwoni patrioci Zasłużony dla sprawy niepodległości wybitny artysta i premier rządu w 1919 roku, Ignacy Paderewski (jego nazwisko zginęło gdzieś ostatnio w ferworze sporów, ponieważ nie pozostawił po sobie żadnych politycznych epigonów), sporo podróżując po świecie, stwierdził, że w Europie „czym dalej na wschód, tym większy brud i nędza, tak u ludzi, jak i u zwierząt”, ale wobec tej prawidłowości Anglia wygląda jak kraina wyjęta z zupełnie innej bajki, gdyż tam „odrębność zaznacza się nie tylko, gdy chodzi o ludzi, ale nawet ich konie; psy i wszystkie zwierzęta domowe też są inne”. Paderewski był wyraźnie zafascynowany Anglią i Anglikami, których też wielu miał za przyjaciół, natomiast oceniając naturę mieszkańców Wysp, stwierdzał, że trudno znaleźć na świecie drugi naród, gdzie byłoby takie poszanowanie dla prawa i zwyczaju. Nasz wybitny rodak stwierdzał nawet, że gdzie znajdą się Anglicy, tam z miejsca próbują zaprowadzać ład i swoją organizację. Trudno mi ocenić, ile z tych spostrzeżeń, czynionych przecież cały wiek temu, jest aktualnych do dzisiaj, zwłaszcza że Wyspy od tego czasu zostały poważnie zaludnione przez mieszkańców różnych krajów Commonwealthu, a w ostatnich latach także przez naszych rodaków, wychowywanych przecież w szkole organizacji, której głównym mottem jest „jakoś to będzie”. Ostatnio sporym powodzeniem cieszyło się nagranie z obrad PZPN, a szczególnie wystąpienie jednego z bardziej zasłużonych działaczy, który krytykując bodajże jakieś zawiłe procedury, stwierdził, że „sam jest z wykształcenia prawnikiem i prawo powinno być przestrzegane”, ale – jak dodał – „bez przesady”. Ale niezależnie od tego, czy psy angielskie nadal szczekają inaczej niż kontynentalne, zarówno te poruszone niedawno motywy wiedzy i musztry, jak i przywołane powyżej – na przykładzie „Angolów” – hasła ładu, organizacji i zasad zwracają cały czas uwagę na nasze słabe strony w tej uproszczonej narodowej analizie SWOT.

Dyskutujemy na ulicy Hasła ładu i porządku pojawiły się ostatnio oczywiście w związku ze świętowaniem Dnia Niepodległości, które to świętowanie pokazuje jak w soczewce nasze współczesne wewnętrzne spory i podziały polityczne. Oto do ubiegłego roku obchody Dnia Niepodległości przypominały przedwojenne rocznice, które – jak pisał znany historyk Stefan Kieniewicz – „obchodzone były jako galówki”. I pewnie tak byłoby nadal, gdyby polityczny salon nie zobaczył tłumu demonstrujących, których nikt nie zwiózł do Warszawy związkowymi lub opłaconymi przez biura poselskie autobusami i którzy po owym uczestnictwie nie mogli sobie obiecywać konfitur idących w wielu przypadkach za tego typu aktywizmem. Dlatego w tym roku obok głównego marszu mogliśmy obserwować już nie tylko marsz różnych grupek anarchistów i lewaków, ale także prezydencki marsz kotylionowy. Ów marsz kotylionowy symbolizował ogólnie całą stronę instytucjonalną ze wskazaniem na instytucje rządowe, podczas gdy marsz niepodległości – stronę opozycyjną ze wskazaniem na opozycję pozaparlamentarną. I właśnie tu pojawiło się pewne novum w stosunku do roku ubiegłego, bowiem do marszu niepodległości podłączyli się zwolennicy tzw. klubów „Gazety Polskiej” z jej redaktorem Tomaszem Sakiewiczem – psychologiem klinicznym z wykształcenia – na czele. Ciekawostką jest to dlatego, że jeszcze w ubiegłym roku tenże sam redaktor Sakiewicz – z wykształcenia psycholog kliniczny – w dość dobitnych słowach tłumaczył, dlaczego nie weźmie udziału w Marszu, a już po zakończeniu manifestacji komentował ją w następujących słowach: „Zamieniono 11 listopada w wielką burdę. Nie zamierzałem brać udziału w żadnym z tych marszów (…). Proponuję przerwanie tego horroru. Za rok zorganizujemy śpiewanie pieśni patriotycznych i wielkie świętowanie”. Sekundował mu – jak zresztą pisałem o tym rok temu – Dawidek Wildstein, informujący organizatorów i uczestników, iż powinni „sami zrozumieć, że formuła marszu się wyczerpała”. Tymczasem w związku z tym, że organizatorzy mimo wszystko nie zrozumieli tych dobrych rad i nie chcieli uwierzyć na słowo Wildsteinowi juniorowi, iż „formuła marszu się wyczerpała”, a przede wszystkim że marszowi znowu groził sukces frekwencyjny – nasi „autentyczni” patrioci zastosowali znaną taktykę stosowaną w sytuacji, kiedy wroga nie można zabić – przyłączyli się do niego.

Lewica neosanacyjna Dlaczego „autentyczni patrioci” i dlaczego wodzowie takich środowisk jak np. te skupione wokół „Gazety Polskiej” mieliby uważać tzw. narodowców za swoich wrogów? Sprawa jest dość oczywista, gdyż pomimo upływu lat, pomimo zmieniających się dekoracji nadal toczy się w Polsce spór o diagnozę sytuacji kraju oraz metody i strategiczne cele naszej polskiej polityki. Pierwszą stronę „Gazety Polskiej” w numerze wydanym po Marszu Niepodległości nieprzypadkowo ozdabia wielkie zdjęcie Piłsudskiego na tle obrazka z Marszu oraz napis „Nasza Pierwsza Brygada”. Nieprzypadkowo środowisko partyjne PiS afirmuje tradycje piłsudczykowskie, nieprzypadkowo media sprzyjające tym środowiskom politycznym cały czas bardzo mocno eksponują te symbole, nadając im często nawet kuriozalny współczesny kontekst – vide publikacje tytułowane „Piłsudski wychodzi z kokpitu” i pseudoanalizy na temat, co zrobiłby Piłsudski po katastrofie smoleńskiej. Jako ciekawostkę podam, że przeglądając skorowidz nazwisk najnowszej książki prof. Andrzeja Nowaka, adnotację „mąż stanu” znalazłem jedynie przy nazwisku Piłsudskiego; Dmowski był tylko Romanem Dmowskim, Adam Czartoryski – Adamem Czartoryskim, Hitler oprócz tego, że był Hitlerem, był jeszcze kanclerzem Rzeszy, a Piłsudski był nie tylko Piłsudskim, nie tylko marszałkiem, ale także mężem stanu. To wreszcie nie narodowcy byli w ostatnim dwudziestoleciu stroną eskalującą dawne podziały polityczne, ale właśnie owe środowiska skupione wokół Kaczyńskich i wokół sprzyjających im mediom namolnie, a często w sposób urągający faktom historycznym lansowały ideologię piłsudczykowską jako jedyną prawowierną spuściznę polskiej tradycji patriotycznej i fundament pod założenia bieżącej polityki. Wiedząc o tym, łatwo domyślić się również, co miał na myśli prezes Jarosław Kaczyński, który po obchodach rocznicy niepodległości w Krakowie stwierdził (a wypowiedź ta natychmiast została powtórzona we wszystkich krajowych mediach), że ma nadzieję, iż przyszłoroczne obchody w Warszawie „będą już wyglądały inaczej”, że „siły porządku będą potrafiły dać sobie radę z awanturnikami”, gdyż 11 listopada powinien być „świętem autentycznych polskich patriotów”. Prezes Kaczyński już przed kilkoma laty na spotkaniu w Fundacji Sorosa złożył salonowi ofertę polityczną, strasząc owych salonowców wizją dorwania się do rządów różnej maści „niezadowolonych”. Obecnie daje podobne sygnały, co sądząc po wypowiedziach takich znakomitych salonowców jak np. prof. Nałęcz czy pani Szczuka, zgromadzonych u red. Lisa, zostało właściwie zrozumiane. Widać więc, że ta nienowa już taktyka utrzymywania politycznego status quo jest jedynie modyfikowana na potrzeby bieżącej sytuacji. Jeżeli przypadkiem jakieś niekoncesjonowane towarzystwo znajdzie gdzieś polityczną lukę, dzięki której może pomnażać polityczny kapitał – natychmiast są zawierane nieformalne sojusze ponad podziałami mające ową partyzantkę wyeliminować. Abstrahuję tutaj oczywiście od prawdziwych motywów, celów, świadomości czy dojrzałości politycznej środowisk organizujących np. Marsz Niepodległości – faktem jest natomiast, że temu podobne inicjatywy pokazują, iż pisowska opozycja, mając środki materialne i niektóre media po swojej stronie, nie zdołała jednak odpowiedzieć na niektóre istotne pytania stawiane ciągle przez kolejne pokolenie Polaków. Przyczyną tego było nie tylko – jak chcieliby to widzieć niektórzy – skupienie się tego środowiska na sprawie katastrofy smoleńskiej, gdyż przyczyna jest bardziej fundamentalna. Mianowicie uprawiając piłsudczykowski epigonizm, jest to również środowisko na wskroś lewackie.

Zgwałcony umysł Oczywiście po takiej konstatacji natychmiast pojawiają się w postaci listków figowych przykłady pojedynczych posłów-liberałów czy konserwatystów (jak mawiał Robert Cecil lord Salisbury: „Poskrobcie konserwatystę, a znajdziecie protekcjonistę”), ale każdy, z nimi włącznie, zdaje sobie sprawę, kto sprawuje rząd dusz i wokół jakich idei ów rząd jest sprawowany. Pod względem stosunku do polityki ekonomicznej owe środowiska neosanacyjne niespecjalnie różnią się od współczesnych narodowców (ów socjalizm narodowców nazwałbym jedynie bardziej bezradnym, podczas gdy w PiS dominuje duch pierwszej brygady gospodarczej), natomiast zauważalny jest większy cynizm owych „autentycznych patriotów” w kwestiach etyczno-moralnych (vide np. kwestia aborcji, podwójne standardy moralne), a szczególnie w przywiązaniu do piłsudczykowskich metod działania. Te metody to mieszanie, dzielenie, mącenie, bicie piany w celu – jak to ujął w swoich wspomnieniach z pierwszych dni I wojny światowej Jan Dąbski (był m.in. przewodniczącym polskiej delegacji zawierającej z bolszewikami tzw. pokój ryski) – „rozfalowania opinii publicznej”. Już wtedy za pomocą prasy tworzono legendy, wymyślano bitwy, które nie miały miejsca, a ludzie wierzyli, bo w pewnych okolicznościach „ludzie wygłaszają opinie wręcz przeciwne temu, co myślą. Na umyśle ludzi dokonywa się jakiś gwałt przez niewiadomych sprawców, a ludzie nawet bardzo silni tej zewnętrznej presji ulegają i dają się porywać płynącej fali”. Zaś co do indywiduów patriotycznych: oto ukazały się memuary czołowego przedstawiciela omawianego środowiska, określonego niegdyś przez samego prezesa Kaczyńskiego „szpicą polskiego dziennikarstwa”, podane w formie wywiadu-rzeki, w którym Bronisław Wildstein – bo o nim mowa – opowiada o różnych epizodach ze swojego życiorysu. Ojciec dziennikarza był Żydem-komunistą i osobistym wrogiem Pana Boga, ale mimo że należał do PZPR, to był komunistą „rozczarowanym”; matka oczywiście nienawidziła komunistów, chociaż do partii też się zapisała, ale jeżeli była partyjna, to tylko tak na poziomie codziennego załatwiania mleka. Wobec innych Wildstein, symbol bezkompromisowości, jakby nie uznawał światłocienia, ale co do swoich – o, tu już mamy całą gamę odcieni szarości.Sam Bronisław – szkolny bandyta, typowe dziecko z problemami wychowawczymi, używki, włącznie z narkotykami, masoneria – a jakże, teraz się wypisał, ale nie będzie nic mówił. Facet, który sam nie umiał sobie życia ułożyć, rzucał się od ściany do ściany, od paru lat w szpicy prawicowego dziennikarstwa uczy nas, jak być porządnymi Polakami i patriotami. Jak ktoś chce, niech ten chłam kupuje, ale – jak to ujmowała pewna prosta wiejska kobiecina – by nie mówiono, że nie wiedziano. Krzysztof M. Mazur

Modlitwa do Aniołów Po raz 21. zjadą wkrótce do Torunia sympatycy Radia Maryja. Jak co roku będzie tam reprezentowana cała Polska. Obecność w jednym miejscu wiernych słuchaczy to dla założycieli każdej stacji radiowej prawdziwa satysfakcja i podziękowanie za codzienną pracę. Na antenie Radia Maryja często słyszymy odtwarzany z archiwum głos bł. Jana Pawła II: "Ja Panu Bogu codziennie dziękuję, że jest w Polsce takie radio i że się nazywa Radio Maryja". A za co dziękują Radiu jego słuchacze? Na pewno za religijny, duchowy charakter, w którym odnajdują się dziś katolicy ze swoimi duszpasterzami, ojcami redemptorystami, jako jedna radiowa rodzina w Polsce i poza jej granicami. Stacja skupia wokół siebie osoby modlące się, duchowo wrażliwe na ludzki los, odnajdujące sens życia w Bogu. Ale także za prawdziwość, wiarygodność i prostotę radiowego przekazu, czyli słowa zgodne z rzeczywistością, jaką postrzegają wokół siebie. Jeśli jeszcze słowa te wypowiadane są z wiarą i przekonaniem, to w przypadku Radia Maryja spełnia się podstawowy etyczny warunek komunikacji medialnej. Jest to równocześnie wypełnianie się ewangelicznego "Tak-tak, nie-nie". Rozmówca w Radiu Maryja, jak rzadko w którym radiu, ma możliwość swobodnego przedstawienia swoich racji. Mówi bez żadnych obaw to, co uważa za prawdę, i spotyka się ze zrozumieniem. Słuchacz Radia Maryja odnajduje na tej antenie tematy i sprawy życia codziennego, które są dla niego bardzo ważne. A tych ważnych tematów jest coraz więcej, gdyż publiczne media uciekają od swojej misji: służby i troski o dobro odbiorcy, skupiając się na wspieraniu władzy i atakowaniu opozycji. Jest smutną konstatacją, że przed każdą rocznicą Radia Maryja nasila się atak na tę stację ze strony środowisk walczących z Kościołem katolickim. W tym celu zaprasza się do głównych mediów - ostatnio nazywanych już mętnymi - osoby znane z niechęci do Radia i jego założyciela ojca Tadeusza Rydzyka. Warto tu podkreślić, że dyrektor Radia Maryja to człowiek, który doświadczył najwięcej chyba w Polsce kłamstw, zniewag i oszczerstw. Wszystkie jednak próby odebrania wiarygodności Radiu Maryja i jego twórcy odnoszą wręcz przeciwny skutek. Radio rośnie w siłę, przybywa słuchaczy, a co najważniejsze - wśród ludzi młodych. Bardzo czytelna dla wszystkich staje się polityka państwa wobec tej katolickiej rozgłośni. Dyskryminacja Telewizji Trwam, która powinna być nadawana cyfrowo, powszechnie i za darmo, nowe drakońskie opłaty za częstotliwości radiowe i telewizyjne oraz wyższe opłaty za koncesje mają przyhamować rozwój mediów niezależnych od władzy. Ludzie widzą to wszystko, a najbardziej zorientowani są oczywiście słuchacze Radia Maryja i widzowie Telewizji Trwam. Rośnie społeczne niezadowolenie. Na ulice polskich miast wychodzą, najczęściej po raz pierwszy w życiu, katolicy, a wraz z nimi także osoby niewierzące, zaniepokojone gwałtownym kurczeniem się w Polsce demokracji. Pokojowe marsze w obronie wolności i pluralizmu mediów tworzą nową jakość w naszym życiu publicznym. Maszeruje społeczeństwo prawdziwie obywatelskie w proteście przeciwko rządzącej monopartii, mającej "obywatelskość" jedynie w swojej nazwie. Odpowiedzią na wykluczenie medialne oraz na zniewagi i pomówienia jest codzienna modlitwa na antenie, tak za przyjaciół, jak i za wrogów. Nigdy wcześniej tak powszechnie nie modlono się w kościołach w intencji "ludzi mediów". Staraniem Edycji Świętego Pawła powstała nawet książeczka "Modlitwy za media i ich użytkowników". Dostałem ją w czasie wspólnego spotkania na Jasnej Górze przedstawicieli Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy i SDP. W "Modlitwie do Aniołów za twórców i pracowników mediów" znajduję słowa: "Oświecajcie, strzeżcie, kierujcie i rządźcie dziedziną komunikacji społecznej, aby służyła podniesieniu poziomu życia i kierowała ludzkość ku dobrom wiecznym". Tego życzymy nieustannie Radiu Maryja w dniach jego kolejnej rocznicy. Szczęść Boże!

Wojciech Reszczyński

Uchwała Sądu Najwyższego sprzeczna z Konstytucją RP Prof. Krystyna Pawłowicz, poseł PiS:

Wczorajsza uchwała Sądu Najwyższego podjęta wskutek zapytania Sądu Okręgowego w Warszawie o interpretację art. 691 §1 kodeksu cywilnego, który określa, kto wchodzi w stosunek najmu po śmierci najemcy, jak i interpretację pojęcia osoby bliskiej uznaje, że osobą pozostającą we wspólnym pożyciu z najemcą – w rozumieniu kodeksu cywilnego - jest osoba połączona z najemcą więzią uczuciową, fizyczną i gospodarczą; także osoba tej samej płci. Ta interpretacja jest sprzeczna z art. 18 Konstytucji RP oraz przepisami obowiązujących ustaw oraz  z przepisami organów samorządowych, które dysponują mieszkaniami komunalnymi oraz określają zasady ich dysponowania i wchodzenia w stosunek najmu tych mieszkań. Interpretacja Sądu Najwyższego nie ma podstawy ustawowej, prawnej jest po prostu dowolna, gdyż polski system prawny nie dopuszcza związków partnerskich jako równoważnych instytucji małżeństwa. Co więcej, Sąd Najwyższy pojęciu wspólnego pożycia nadał znaczenie nienaturalne, gdyż trudno uznać za naturalne pożycie dwóch mężczyzn albo dwóch kobiet, czyli osób tej samej płci. Pojęcie wspólnego pożycia oznacza więź fizyczną, którą obowiązujące przepisy odnoszą tylko do związku kobiety i mężczyzny, czyli małżeństwa, ewentualnie konkubinatu. Sąd Najwyższy orzekł sprzecznie z obowiązującą Konstytucją i ustawami także dlatego, że przyznał ochronę relacji homoseksualnej, której to relacji Konstytucja nie udziela ochrony, a udziela takiej ochrony tylko relacją kobiety i mężczyzny. Artykuł 691 § 1 kodeksu cywilnego dotyczy tradycyjnych więzi rodzinnych: rodziców, dzieci, małżonków, osób przysposobionych, i innych tradycyjnie uznanych w polskiej kulturze,  obyczajowości i prawie. Należy podkreślić, że Sąd Najwyższy powołał się na orzecznictwo Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, które orzeka na podstawie Konwencji Praw Człowieka, trzeba jednak pamiętać, że śp. prezydent Lech Kaczyński podpisał protokół brytyjski, który blokuje stosowania Konwencji w zakresie, w jakim naruszałaby ona obowiązujące w Polsce prawo. Nie można więc odwołać się do orzeczenia Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, który legalizuje związki homoseksualne, w tym zakresie odniesienie się do tego organu Sądu Najwyższego jest nietrafne. Sąd Najwyższy powinien odnosić się do postanowień polskiej Konstytucji, której to zapisy sędziowie Sądu Najwyższego mają stosować w pierwszeństwie.

Sąd Najwyższy uczynił tym samy szczelinę, a nawet otworzył szeroko drzwi dla żądań środowisk homoseksualnych dla przyznawania im kolejnych przywilejów, np. w sprawach spadkowych, podatkowych, takich, jakie należą się osobom bliskim. Sąd Najwyższy zajmuje w swych wypowiedziach pozycję niejasną, gdyż w opinii Sądu przesłanej do Sejmu w sprawie oceny projektu ustawy o związkach partnerskich wypowiedział się zdecydowanie negatywnie. Sąd Najwyższy tym samym stwierdził, że związki te naruszają polską Konstytucję. MM

Sąd otwiera homozwiązkom drzwi... łomem! Wczorajsza uchwała Sądu Najwyższego, dopuszczająca dziedziczenie stosunku najmu przez partnerów jednopłciowych, pozostających w związku faktycznym (konkubinacie), to w mojej ocenie psucie prawa. Sędziowie weszli bowiem z butami tam, gdzie wchodzić nie powinni; po raz kolejny okazało się, że ideologia łomem wbija się do polskiego prawodawstwa, czemu ciężko się dziwić, skoro nie może wejść przez normalne demokratyczne procedury. Ta notka będzie więc do bólu merytoryczna.

Najsamprzód należy stwierdzić, że zagadnienie obejmowania po sobie przez osoby fizyczne stosunku najmu, na podstawie art. 691 kodeksu cywilnego, było swego czasu uczynione przeze mnie przedmiotem symulacji sądowej na uczelni, na której studiowałem. Wówczas mój opiekun merytoryczny a zarazem promotor pracy magisterskiej, udzielił mi przy pracy nad nią jednej, ale ważnej rady – chcąc rozmawiać językiem prawniczym o sferze prawnej unikaj ideologii. Dodajmy – jakiejkolwiek ideologii. Mój profesor – człowiek ogromnej wiedzy i jeszcze większego autorytetu – jest typem przedwojennego inteligenta, który – wedle relacji paru pokoleń studentów – nie powiedział jeszcze największemu nawet uczelnianemu tłumokowi złego słowa. Co powiedziałby sędziom Sądu Najwyższego, których – w co nie wątpię – zapewne zna na stopie koleżeńskiej, bądź towarzyskiej? W mojej ocenie sędziowie wczorajszym orzeczeniem przekroczyli swoje kompetencje. Cichaczem i trochę na około – odpowiadając na pytanie prawne sądu okręgowego – postanowili wywrócić do góry nogami linię orzeczniczą polskich sądów, ugruntowaną od co najmniej trzydziestu lat. Clou sprawy jest odpowiedzenie sobie na pytanie, czy pod kodeksowym zwrotem „pozostawanie w faktycznym wspólnym pożyciu z najemcą” mieści się również faktyczne pożycie partnerów homoseksualnych? Innymi słowy, czy dopuszczalnym na gruncie polskiego prawa jest stworzenie konkubinatu jednopłciowego?

Rozpocznijmy od definicji słownikowej (wykładnia językowa). Zgodnie ze słownikiem języka polskiego PWN konkubinat to „trwałe pożycie kobiety i mężczyzny, którzy nie zawarli ze sobą związku małżeńskiego”. Za tą definicją idzie cała seria orzeczeń Sądu Najwyższego, stanowiąca o tym, że jedynie kobieta i mężczyzna mogą zawrzeć ze sobą związek formalny (małżeństwo) lub nieformalny (konkubinat). Jakie to orzeczenia? Chociażby rozstrzygnięcie Sądu Najwyższego z 6 grudnia 2007r. (sygn. IV CSK 301/07), które stwierdza wyraźnie, że: „Zasada ochrony małżeństwa określona w artykule 18 Konstytucji oznacza, że prawnie zalegalizowany związek kobiety z mężczyzną znajduje się pod ochroną i opieką Rzeczpospolitej Polskiej. Ochrona małżeństwa przejawia się, między innymi, w tym, że konsekwencje prawne wynikające z małżeństwa nie mają zastosowania do innych relacji oraz, że wszelka interpretacja lub stosowanie prawa, które prowadziłoby do zrównania innych form wspólnego zamieszkiwania do małżeństwa, jest niedopuszczalne. Uwzględniając konstytucyjną zasadę ochrony małżeństwa oraz fakt, że brak uregulowań prawnych dla związków pozamałżeńskich nie może być uznany za lukę prawną, nie jest dopuszczalne stosowanie przepisów prawa małżeńskiego (łącznie z majątkiem małżeńskim i jego podziałem) – nawet przez analogię – do związków nie będących związkami małżeńskimi, opartych na istnieniu osobistych i ekonomicznych więzi (...)”. Innymi słowy, Sąd Najwyższy wówczas – z wykorzystaniem m.in. argumentacji konstytucyjnej – uznał, że tworzenie na gruncie polskiego prawa i polskiej ustawy zasadniczej alternatywnych form związków jest niedopuszczalne. Jeszcze wcześniej z kolei, bo w 1997r., ten sam Sąd Najwyższy orzekł, żekonkubinat może być uznany za specyficzną więź duchową, ekonomiczną i fizyczną tylko wtedy, gdy występuje pomiędzy osobami odmiennej płci (tak: wyrok Sądu Najwyższego z 5 grudnia 1997r., sygn. II CKN 485/97). Tę linię orzeczniczą Sąd Najwyższy potwierdził w dwanaście lat później w uchwale z 20 listopada 2009r., sygn. III CZP 99/09, w której wyraźnie stanowi on, że „faktyczne wspólne pożycie, w rozumieniu art. 691 § 1 k.c., oznacza więź łączącą dwie osoby pozostające w takich relacjach jak małżonkowie”. W tej sprawie dla prawników-praktyków znaczące jest dodatkowo jeszcze coś – wykładnia. Artykuł 691 k.c. na przełomie lat był wielokrotnie modyfikowany, a krąg osób uprawnionych do dziedziczenia stosunku najmu był sukcesywnie przez racjonalnego ustawodawcę zmniejszany. Rozsądny prawnik zastosuje w tym miejscu narzędzie stosowania prawa, w postaci wykładni historyczno – celowościowej i ustali, że ratio legis omawianego przepisu mówi o zawężeniu podmiotów, mogących skorzystać z dobrodziejstwa dziedziczenia stosunku najmu, a nie jego sztucznym rozszerzaniu! Czy zatem ma prawo Sąd Najwyższy poprawiać ustawodawcę i wchodzić w buty władzy prawodawczej? Czy orzeczeniem z wczoraj sędziowie nie naruszyli czasami konstytucyjnej zasady, zgodnie z którą, to naród stanowi swoje prawa bezpośrednio lub przez przedstawicieli? Szczególnie pytania te nabiorą doniosłości, gdy uświadomimy sobie, że zawarta w art. 1 kodeksu rodzinnego i opiekuńczego definicja małżeństwa mówi wyraźnie o związku osób tej samej płci (jest to ustawowe przekalkowanie normy konstytucyjnej – art. 18 ustawy zasadniczej, jak również normy międzynarodowej – art. 23 Międzynarodowego Paktu Praw Obywatelskich i Politycznych z 1966r.). Jeśli konkubinat jest niesformalizowaną formą małżeństwa, to czy dopuszczalnym na gruncie wszystkich tych norm prawnych jest dotwarzanie (i to przez Sąd Najwyższy!) innej formy konkubinatów, niż tylko różnopłciowe? Uważam, że to naród – jeśli by tak uznał – powinien wprowadzić do polskiego prawodawstwa (w tym przede wszystkim do polskiej konstytucji) odpowiednie zmiany. Tymczasem przedstawiciele narodu w kwestii wdrożenia jakichkolwiek zmian konstytucyjnych w tym temacie milczą. Nawet przywoływany przez przede wszystkim środowiska lewicowe Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu, który jakoby miał wywierać na nasze prawodawstwo pośrednią presję na legalizację związków jednopłciowych, dopiero od roku 2003, od sprawy Kerner vs. Austria dopuszcza – nie tyle nawet uznanie w prawie związków jednopłciowych – ale właśnie dziedzicznie po partnerze jednopłciowym stosunku prawnego najmu lokalu. Dla niektórych środowisk prawo europejskie, budowane na orzecznictwie ETPCz, jest niemalże wyrocznią delficką; skoro Trybunał w Strasburgu tak orzekł, to znaczy, że Polacy i ich prawo nie dorosło jeszcze do pewnych rozwiązań, toteż trzeba jak najszybciej położyć po sobie uszy i inkorporować „prawo wyższego stopnia”.

Chwila moment. Osobiście irytuje mnie taka argumentacja. Polskie prawo (zwłaszcza prawo cywilne), wzorowane na prawie niemieckim, jest skodyfikowane bardzo dobrze, dojrzale i perspektywicznie. Naprawdę nie potrzeba wiele w nim zmian. Moim zdaniem to osoby i podmioty stosujące prawo nierzadko nie posiadają odpowiednich umiejętności, aby przeprowadzić właściwą oraz logiczną jego wykładnię. Przytoczmy w kontekście orzecznictwa ETPCz dość ważny wyrok Trybunału Konstytucyjnego z 11 maja 2005r., sygn. K 18/04, w którym podkreśla się, że „wykładnia »przyjazna dla prawa europejskiego« [w zakresie praw i wolności obywatelskich jednostki] ma swoje granice; w żadnej sytuacji nie może ona prowadzić do rezultatów sprzecznych z wyraźnym brzmieniem norm konstytucyjnych i niemożliwych do uzgodnienia z minimum funkcji gwarancyjnych, realizowanych przez Konstytucję; Trybunał Konstytucyjny nie uznaje więc możliwości zakwestionowania mocy obowiązującej normy konstytucyjnej przez sam fakt wprowadzenia do systemu prawa europejskiego sprzecznej z nią regulacji wspólnotowej”. W tej sprawie – jak to zawsze ma miejsce w kazusie prawnym – pojawia się również przestrzeń na argumenty drugiej strony. Problem w tym, że są one zazwyczaj bardzo oklepane i niosące pokaźny ładunek ideologiczny, a zarazem – zerową wartość merytoryczną. Zwolennicy dziedziczenia stosunku najmu przez partnerów jednopłciowych podnoszą, że polska ustawa zasadnicza zakazuje dyskryminowania kogokolwiek (art. 32 ust. 2 konstytucji RP) oraz nakazuje traktować wszystkich obywateli jednakowo (art. 32 ust. 1 konstytucji RP). Swego czasu sporządziłem notkę („Związki partnerskie i lewicowy gwałt na konstytucji”), w którym wyjaśniałem błędy w rozumieniu pojęcia dyskryminacji oraz nadużywanie tego argumentu w obrocie publicznym i prawnym. Dzisiaj zawartą tam argumentację mogę co najwyżej powtórzyć. Tak więc podsumowując; po pierwsze, wczorajsze orzeczenie Sądu Najwyższego wcale nie jest otwarciem drogi do „homomałżeństw”, gdyż tą zbudować muszą sami obywatele poprzez zmianę konstytucji, a po drodze – wybór sił politycznych chcących takie zmiany przeprowadzić. Po drugie, jako obywatele musimy się przyzwyczaić i w perspektywie również zaakceptować fakt, że więź duchowa, fizyczna i gospodarcza, jeśli tylko została wytworzona przez partnerów jednopłciowych, powinna dawać prawo do dziedziczenia. Temu odpowiadają względy słuszności (jeden z wczorajszych komentarzy mojego wstępu na dzisiejszą notkę stwierdzał, że sprawiedliwość wymagała takiego rozstrzygnięcia, jak to Sądu Najwyższego z wczoraj; powiadam – źle się dzieje, kiedy wyroki zaczyna się wydawać na podstawie nie przepisów prawa, ale subiektywnego poczucia sprawiedliwości). I po trzecie wreszcie, na wczorajsze rozstrzygnięcie Sądu Najwyższego należy patrzeć nie jako na groźny precedens, a co najwyżej jako na nieuzasadniony wyjątek, przykład psucia prawa i burzenia jednolitej linii orzeczniczej oraz upychanie na chama do norm prawnych elementów ideologii. I to powinno budzić zasadniczy sprzeciw. Sed3ak

Hodowanie polskich wahabitów Gdy w latach 90. bohaterscy Czeczeni rozpoczynali walkę o niepodległość, świat patrzył na nich z podziwem. Kilkanaście lat rosyjskich prowokacji zrobiło z nich islamskich fanatyków, których świat pozwolił Rosji wymordować. Dziś Moskwa identyczne schematy prowokacji stosuje wobec polskiego obozu niepodległościowego. Chce go nie tylko zohydzić w mediach, ale i realnie obniżyć jego moralną wartość i zdezintegrować.

Widowiskowa konferencja prokuratury i ABW w sprawie zamachu terrorystycznego przygotowywanego przez doktora Brunona K. połączona z operacją medialną mającą dowieść, że inspiracją dla przyszłego terrorysty byli fanatycy od Jarosława Kaczyńskiego. Policyjna prowokacja w czasie Marszu Niepodległości, przy okazji budująca mit założycielski narodowo-radykalnego ugrupowania. Finansowany przez Rosjan film „Pokłosie”, dowodzący polskiego antysemityzmu z nie mniejszą zaciętością, co dokument o polskich rasistach wyemitowany przed Euro 2012. A wcześniej – wrzucanie do internetu zdjęć ciał zamordowanych w Smoleńsku. Co to wszystko oznacza? Ano historycznie biorąc – nic szczególnego. Cała ta wbrew pozorom spójna układanka to tylko tradycyjne metody rosyjskiej strategii stosowane wobec wrogów od wieków. Świetnie opisane choćby przez polskich sowietologów. I – również od wieków – nierozumiane w krajach zachodniej Europy mających szczęście nie być w bliskich kontaktach z zamordystyczną rosyjską władzą.

Jak to było w Czeczenii, czyli od bohaterów do terrorystów Gdy w latach 90. mały naród czeczeński upomniał się o niepodległość, świat patrzył na niego z podziwem. Zarzuty Rosji, że walka o wolność to terroryzm religijnych fanatyków, odrzucano. Zbyt świeża była pamięć zniewolenia połowy Europy przez Związek Sowiecki. Leżąca przecież w Europie Czeczenia chciała zbliżenia z UE i Stanami Zjednoczonymi. W czasie pierwszej wojny w Czeczenii w latach 1994–1996 fundamentaliści islamscy stanowili tam absolutny margines, nieprzekraczający 2 proc. ludności, który niezbyt chętnie brał udział w walkach. W latach 1996–1999 Czeczenia była de facto niepodległa. Wtedy, pomiędzy wojnami, w czasie, gdy zwykli Czeczeni mieli kłopoty z podróżowaniem po Rosji, pod Moskwą organizowano obozy, w których szkolono islamskich fanatyków – wahabitów. W wyniszczonej Czeczenii kolportowali oni ulotki wydawane na błyszczącym papierze. Po owej pracowitej agitacji przyszedł 1999 r. Zdobywający władzę Putin oskarżył Czeczenów o wysadzenie bloków mieszkalnych w Moskwie, Wołgodońsku i Bujnaksku. Do wpadki doszło w Riazaniu, gdzie kierowca Aleksiej Kartofielnikow zgłosił milicji, że jacyś ludzie wyjmują z samochodu tajemnicze worki i zanoszą je do piwnicy w bloku. Patrol znalazł worki z heksogenem oraz elektroniczny zapalnik. Tego samego dnia premier Władimir Putin powiedział, że dzięki czujności mieszkańców uratowano dom w Riazaniu. Później jednak dyrektor FSB Nikołaj Patruszew zdezawuował słowa premiera i powiedział, że w Riazaniu nie było żadnego usiłowania wysadzenia bloku, lecz ćwiczenia funkcjonariuszy FSB. Jak tłumaczył zamordowany Aleksander Litwinienko, Patruszew miał do wyboru albo gigantyczną kompromitację wskutek zdemaskowania agentów FSB jako morderców zwyczajnych Rosjan, albo kompromitację w związku z nieprofesjonalnie prowadzonym sprawdzianem czujności. Wybrał to drugie. Tymczasem w Czeczenii rozpoczęło się ludobójstwo na gigantyczną skalę. A po nim terrorystyczna ideologia wahabitów zaczęła padać na bardziej podatny grunt. Ci, którym zamordowano bliskich, stali się skłonni do posunięcia się do terroryzmu. Stworzyło to, szczególnie po 11 września 2001 r., warunki, w których Putin mógł przy milczeniu świata eksterminować Czeczenów.

Przy kolejnych atakach terrorystycznych na rosyjski teatr na Dubrowce i szkołę w Biesłanie pojawiały się informacje wskazujące na to, że stoją za nim rosyjskie służby. Ale jednocześnie wśród ich wykonawców byli doprowadzeni do ostateczności ludzie, którym zabito bliskich. Jednych od drugich chwilami trudno było odróżnić. Przy okazji Biesłanu – w opanowanej przez terrorystów szkole było około 1,5 tys. dzieci – cynizm Moskwy pokazał się w skali rzadko spotykanej. Gdy świat wstrzymał oddech, władza wykorzystała to do tego, by... otruć zamordowaną później dziennikarkę Annę Politkowską i zamknąć pod pretekstem bójki innego niezależnego dziennikarza Andrieja Babickiego. Bo wobec dramatycznych zdjęć ze szturmu i setek ofiar, sprawa dziennikarki przejdzie niezauważona. Tak działa moskiewska szkoła public relations. Czy śmierć generała Sławomira Petelickiego w dniu, w którym Polska żyła najważniejszym meczem na Euro 2012, nie budzi skojarzeń z tamtymi wydarzeniami?

Wybuchy Putina, wybuchy Tuska Czy przyrównywanie sytuacji Polski do Czeczenii to nadużycie? Zależy w jakim sensie. Jesteśmy w NATO oraz UE i przeprowadzenie masakry podobnej do tej na Kaukazie wydaje się w przewidywalnym horyzoncie czasowym niemożliwe. W Rosji faktycznie wysadzano bloki mieszkalne. W Polsce – na razie – tylko pokazano w największych mediach, że ksenofobiczny, prawicowy fanatyk kilkanaście lat temu bawił się w eksplozje w lesie. Nie zmienia to faktu, że schematy, według których działa w Polsce Rosja oraz jej tutejsi pomagierzy, są zasadniczo te same, choć złagodzone przez lokalne uwarunkowania. To, co dzisiaj dzieje się w Polsce, to próba wykreowania jakieś polskiej odmiany wahabitów. Zarówno wizerunkowo, jak – jeśli się da – w rzeczywistości. Nie jest to zadanie łatwe, z Polaków trudno zrobić islamskich terrorystów. Sam Antoni Macierewicz jako bin Laden na okładce „Newsweeka” to za mało. Pozostaje więc robić z nich katolickich antysemitów mordujących w przeszłości Żydów, a dziś manifestujących swój rasizm przy okazji Euro 2012.

Mord na prezydencie jako substytut masakry Czeczenii Mord smoleński ma być wykorzystany z tym samym cynizmem co masakra Czeczenii do sięgnięcia przez zdesperowanych wolnych Polaków po środki walki, którymi sami sobie zaszkodzą. Ponieważ nie daliśmy się dotąd sprowokować do żadnych takich działań, wrzucono zdjęcia ofiar Smoleńska do internetu, żeby nas rozwścieczyć, wyprowadzić z równowagi, doprowadzić do desperacji. By, gdy ABW zatrzyma Brunona K., jak najwięcej zwolenników obozu niepodległościowego zakrzyknęło: to nasz bohater. Pomyślało, że terroryzm to odpowiednia metoda walki z władzą, która haniebnie wysługuje się obcym. Rzecz jasna, Moskwa nie próbowałaby doprowadzić obozu niepodległościowego do zbrojnych działań, gdyby faktycznie dysponował on siłą fizyczną zdolną do usunięcia uległej wobec niej władzy. Prowokuje, bo wie, że taką siłą on nie dysponuje i takie działania mu zaszkodzą. Spektakl wokół Brunona K. miał skojarzyć nas z fanatyzmem wizerunkowo. Strzelanie gumowymi kulami do starszych osób, kobiet i dzieci w czasie Marszu Niepodległości – zachęcić do sięgnięcia po przemoc, ułatwiającego fizyczną rozprawę z nami. To, co dzisiaj jest tylko medialnym spektaklem, ma stać się samosprawdzającą się przepowiednią. Piotr Lisiewicz

Jak koalicja PO-PSL poprawki budżetowe głosowała Wczoraj odbyło się posiedzenie sejmowej komisji finansów publicznych, będące swoistym podsumowaniem ponad miesięcznej jej pracy nad projektem budżetu państwa na rok 2013.

1. Wczoraj odbyło się posiedzenie sejmowej komisji finansów publicznych, będące swoistym podsumowaniem ponad miesięcznej jej pracy nad projektem budżetu państwa na rok 2013. Tym podsumowaniem było głosowanie 58 poprawek złożonych głównie przez największy klub opozycyjny Prawo i Sprawiedliwość ale także przez rządzącą koalicję Platforma-PSL. Poprawki zgłaszane przez posłów opozycji w I czytaniu ustawy budżetowej, mają zawsze na celu zapewnienie lepszego finansowania tych dziedzin, które ich zdaniem są najbardziej niedofinansowane ale ponieważ Sejm nie ma prawa zwiększać poziomu deficytu budżetowego, który przyjął rząd, to zaproponowanie zwiększenia wydatków, wiąże się z koniecznością wskazania źródła jej finansowania.

2. Ponieważ projekt budżetu państwa na rok 2013, został przesłany przez rząd przed 30 września tego roku, a sytuacja w wielu dziedzinach finansowanych z budżetu gwałtownie się pogarsza i tego rodzaju tendencje będą się utrzymywały także w roku następnym, uznaliśmy, że przynajmniej kilka obszarów, wymaga dodatkowego finansowania, w stosunku do tego co przewidywał rząd. Poprawki, które złożyli posłowie Prawa i Sprawiedliwości, miały wskazane jako źródła finansowania albo koszty obsługi długu publicznego, albo rezerwę celową na współfinansowanie projektów realizowanych z udziałem środków unijnych. Uznaliśmy,że ze względu na spadek rentowności naszych obligacji, a także ze względu na wyczerpywanie się środków unijnych z perspektywy finansowej na lata 2007-2013, przewidziane przez rząd wydatki na te cele są na takim poziomie, że można zaproponować zmianę przeznaczenia części umieszczonych tam środków.

3. W ramach tzw. „dużych” poprawek, złożyliśmy więc tą dotyczącą zwiększenia o 0,5 mld zł części oświatowej subwencji ogólnej, ze względu na katastrofę finansową w wielu gminach i wręcz masową likwidację szkół (w tym roku zniknęło ich blisko 2 tysiące), przeznaczenia kwoty 0,5 mld zł na współfinansowanie modernizacji dróg gminnych (uruchomienie podobnego programu jak tzw. schetynówki realizowane głównie przez powiaty), kwotę 0,15 mld zł na zwiększenie dostępności wychowania przedszkolnego, kwotę 0,15 mld zł na rozpoczęcie realizacji programu gabinety lekarskie i stomatologiczne w szkołach i kwotę 0,1 mld zł na dożywianie dzieci w szkołach. Na oddzielną prezentację, zasługuje próba zwiększenia wydatków o kwotę 1 mld zł na aktywne formy ograniczenia bezrobocia. Tutaj źródłem, są oszczędności w samym Funduszu Pracy, wynoszące na koniec tego roku około 7 mld zł, które minister Rostowski przeznacza nie na te cele do których został ten fundusz powołany, a na zmniejszenie potrzeb pożyczkowych państwa i finansowanie deficytu i długu publicznego. Od paru lat niestety Fundusz Pracy jest wykorzystywany w ten sposób, podczas gdy powiatowe urzędy pracy już w połowie roku, mają wyczerpane środki na aktywne formy ograniczania bezrobocia. Były i poprawki mniejsze na sumy od kilku do kilkunastu milionów złotych między innymi na zmianę siedziby IPN-u (środki tego Instytutu są corocznie uszczuplane przez koalicję PO-PSL), na dodatkowe wsparcie na posiłki w barach mlecznych, czy darmowe podręczniki szkolne dla rodzin wielodzietnych.

4. Jak można się domyślać wszystkie one zostały przez koalicję PO-PSL w głosowaniu odrzucone. Wygląda na to, że posłowie rządzącej koalicji uznali, że we wszystkich wskazanych przez nas dziedzinach, sytuacja jest dobra i nie potrzeba zwiększenia ich finansowania. Mimo tego, że samorządy protestują w sprawie niepełnego finansowania zadań edukacyjnych, aktywnych form ograniczania bezrobocia, braku środków na inwestycje infrastrukturalne, mimo powiększających się obszarów biedy i braku wsparcia dla dużych grup naszych obywateli, rządzący uznali, że nie można poprawić struktury budżetu, tylko dlatego, że tego rodzaju wnioski złożyła opozycja. Tak niestety wygląda praca w Sejmie pod rządami koalicji PO-PSL. Kuźmiuk

Herra ma ożywić Narodowy Nie potrafili poradzić sobie z organizacją Euro 2012, teraz mają być operatorem Stadionu Narodowego. Przekształcona spółka PL.2012+ z Marcinem Herrą na czele obejmuje pieczę nad obiektem. Rząd Donalda Tuska jak mało kto potrafi zatroszczyć się o swoich. Spółka PL.2012 miała zostać rozwiązana z końcem roku, a kilkunastu urzędasów miało dostać wypowiedzenia. Nic z tego. Z odsieczą przyszła minister sportu Joanna Mucha, która wczoraj oznajmiła, że PL.2012 nie dość, że nie zostanie rozwiązana, to jeszcze w nagrodę zostanie operatorem Stadionu Narodowego. Nie oznacza to jednak końca skompromitowanego Narodowego Centrum Sportu. Dotychczasowy zarządca stadionu, pod nazwą NCS Rozliczenie, będzie odpowiadał za dokończenie wszystkich prac na obiekcie, rozliczenie inwestycji, a także negocjacje z wykonawcami i współpracę z Prokuratorią Generalną, która prowadzi postępowanie w sprawie wzajemnych roszczeń inwestora i wykonawcy. O tym, jak NCS oszukał podwykonawców, „Gazeta Polska Codziennie” pisała już wielokrotnie. Choć w połowie roku rozpoczęło się wypłacanie zaległych pieniędzy, zobowiązania NCS mogą jeszcze sięgać nawet 400 mln zł.

– Widać, że pani ministra właśnie się obudziła – mówi dla „Codziennej” poseł PiS Jan Tomaszewski. Legendarny bramkarz reprezentacji nigdy nie krył swoich uwag pod adresem Narodowego Centrum Sportu. – Zarządzanie obiektem było skandaliczne. Menedżerowie brali gigantyczne pensje, a nie robili nic, aby ten obiekt zarabiał na siebie – nie kryje oburzenia poseł PiS. Według jego wyliczeń, aby obiekt wart 2 mld zł zarobił na siebie, musi go odwiedzić rocznie ok. 3 mln osób.

– To uśrednione wyliczenia. A co zorganizował NCS? Koncert Madonny, Coldplay i jakiś mecz futbolu amerykańskiego. Przez miniony rok pieniądze z naszych podatków zostały wyrzucone w błoto – uważa Tomaszewski.

Nagroda dla spółki dowodzonej przez Herrę dziwi, bo to przecież PL.2012 było odpowiedzialne przede wszystkim za budowę dróg na Euro. Do głównych statutowych zadań spółki należały „koordynacja, zarządzanie i kontrola przygotowań infrastrukturalnych”. Choć udało się oddać do użytku stadiony, to większość z nich ze sporym opóźnieniem. Największym skandalem była jednak budowa dróg, w tym osławionej autostrady A2, która wciąż nie jest w pełni oddana do użytku, mimo że od zakończenia mistrzostw minęło prawie pół roku. Pomimo wielu niedociągnięć spółki PL.2012 Tomaszewski wierzy, że Herra poradzi sobie na nowym stanowisku:

– Bycie operatorem stadionu to nie jest jakieś nadzwyczajne zajęcie, wymagające nie wiadomo czego. Potrzeba przede wszystkim jednego – ciężkiej pracy. Nowy operator będzie odpowiadał za zarządzanie obiektem i zapewnienie przychodów umożliwiających pokrycie kosztów jego funkcjonowania. Spółka PL.2012+ – jak od 1 stycznia będzie się oficjalnie nazywała – ma także promować Stadion Narodowy oraz zająć się komercjalizacją praw marketingowych i reklamowych. Zajęć nie będzie brakowało.

– Na Narodowym jest ok. 30 tys. m2 powierzchni do wynajęcia. Pierwszym krokiem Herry powinien być telefon do Zbigniewa Bońka – dodaje Tomaszewski. Zdaniem byłego reprezentanta Polski nowy operator obiektu musi zrobić wszystko, aby dogadać się z PZPN w sprawie lokalizacji na stadionie nowej siedziby związku. – Wierzę, że to jest możliwe, pomimo zawirowań z działką, którą ekipa Grzegorza Laty kupiła w Wilanowie. Tak samo, jak ustalenie takich warunków wynajmowania obiektu, żeby wszystkie mecze kadry odbywały się właśnie na Narodowym – kończy Tomaszewski. Krzysztof Oliwa

Skrzywdzeni i poniżeni Katastrofa smoleńska traktowana jest – i słusznie – jako tragedia narodowa. Jednak coraz częściej naszej uwagi umyka fakt, że dla wielu rodzin jest to dramat osobisty, którego końca nie widać. Niedawno okazało się, że rodzina ks. Rumianka ma wątpliwości, czy szczątki ekshumowane z grobu ks. Zdzisława Króla należą, jak podejrzewano, do jej krewnego. 10 kwietnia 2010 r. stracili swoich najbliższych. Ich dotychczasowe życie legło w gruzach. Dzieci straciły rodziców, matki synów, żony mężów. Niektórzy wpadli w rozpacz, z której do dziś nie mogą się otrząsnąć.
Fałszywie oskarżeni Wkrótce przyszły kolejne ciosy. Niektóre ofiary – bez żadnych na to dowodów – przedstawiono jako sprawców katastrofy, próbując w ten sposób odebrać im pośmiertnie dobre imię. Ich najbliżsi do dziś słyszą na ulicy za swoimi plecami fałszywe oskarżenia. Najbardziej wymownym i uderzającym przykładem tego typu działań (choć oczywiście niejedynym) były kłamstwa o gen. Andrzeju Błasiku. Wdowa po nim nadal nie usłyszała nawet „przepraszam”. Później rodziny ofiar tragedii smoleńskiej musiały znosić widok agresywnych demonstrantów, profanujących krzyż i sikających na znicze, które zostały ustawione, by uczcić pamięć ich najbliższych. Ze zdumieniem obserwowali, jak wywołuje to aplauz największych mediów i apel premiera o „trochę poczucia humoru i odrobiny dystansu do samych siebie”. Wielu z nich czuło się wtedy, jakby ktoś oddawał mocz na grób ich matki.
Sprofanowani po śmierciKiedy odkryli fałszywe dane w aktach zgonów swoich najbliższych, zaczęli mieć wątpliwości, czy to ich bliscy leżą pochowani w rodzinnych grobach. Nie mogli jednak otworzyć trumien, bo – jak ciągle im powtarzano – jest to surowo zabronione. Gdy zaczęli więc domagać się ekshumacji swoich najbliższych, usłyszeli, że są nekrofilami i miłośnikami wykopków. Kiedy okazało się, że ich niepokój był uzasadniony i rzeczywiście pomylono ciała, a w grobach leżą niewłaściwe zwłoki, wówczas padł zarzut, że całej sytuacji winne są rodziny ofiar, bo to one dokonały błędnej identyfikacji. Potem dowiedzieli się, że podczas sekcji zwłok w głowie Anny Walentynowicz znaleziono rękaw marynarki, kawałki materiałów i gumowe rękawice, a ciała innych ekshumowanych ofiar znajdowały się w czarnych workach wraz ze śmieciami, niedopałkami papierosów i ziemią. Większość członków rodzin ofiar do dziś nurtuje pytanie: czy moich najbliższych nie spotkało to samo? Czy nie leżą – jak tamci – w czarnym worku razem z odpadkami ze stołu sekcyjnego, w cudzym grobie? Muszą żyć z tą dręczącą ich myślą. Jak stwierdziła ostatnio Magdalena Merta, wdowa po śp. Tomaszu Mercie:

„Codziennie czekam, aż nasza gehenna w końcu się skończy”. Jakby tego było mało, zostali ogłuszeni wiadomością, że zdjęcia przedstawiające nagie, zmasakrowane ciała ich najbliższych wystawione zostały na widok publiczny w internecie. Dowiedzieli się co prawda, że ten, kto upublicznił te fotografie, złamał wszelkie zasady cywilizacji chrześcijańskiej, ale czy mogło to być pociechą, skoro odbyło się kosztem zbezczeszczenia ciał najdroższych im osób?
Okłamywani przez władze Cały ten czas byli okłamywani przez przedstawicieli polskich władz. Zapewniano ich, że polscy lekarze dokonywali w Moskwie sekcji zwłok razem z rosyjskimi medykami, że ciała ofiar poddano badaniom DNA, że w Smoleńsku przekopano ziemię na metr głęboko, by zebrać wszystkie najdrobniejsze cząstki. Okazuje się, że żadne z tych zapewnień nie miało pokrycia w rzeczywistości. Zadają więc sobie pytanie, czy tylko w tych sprawach są okłamywani. Nie czują jednak wsparcia ze strony państwa w najważniejszej sprawie. Chcą się dowiedzieć prawdy o tym, co stało się w Smoleńsku, w jaki sposób naprawdę zginęli ich najbliżsi. Dlaczego od pierwszych chwil po katastrofie tak dużo było dezinformacji, np. o rzekomych czterech próbach lądowania samolotu czy nieznajomości przez pilotów języka rosyjskiego? Dlaczego sfałszowano stenogramy rozmów załogi z wieżą kontrolną, wkładając do nich słowa, które nigdy nie padły:

„Jak nie wyląduję, to mnie zabije” czy „Patrzcie, jak lądują debeściaki”?
Dlaczego raporty generałowej Anodiny i ministra Millera stwierdziły, że skrzydło tupolewa oderwało się po zderzeniu z brzozą, chociaż poważni naukowcy, m.in. pracujący dla NASA i Boeinga, mówią, że jest to fizycznie niemożliwe i niezgodne z prawami aerodynamiki, by drzewo o średnicy 30 cm mogło urwać 40-metrowe skrzydło 80-tonowego samolotu i odrzucić je na odległość 111 m?
Dlaczego Rosjanie nie oddali stronie polskiej głównych dowodów w śledztwie, czyli wraku tupolewa i czarnych skrzynek?
Zostawieni przez państwo Takich pytań, zaczynających się od „dlaczego”, rodziny ofiar smoleńskich mają znacznie więcej. Nie doczekały się jednak one od przedstawicieli władz przekonujących odpowiedzi. Wielu z nich nie kryje zawodu tym, jak zachowuje się w sprawie śledztwa smoleńskiego polski wymiar sprawiedliwości. A przecież wszyscy oni mieli prawo spodziewać się, że państwo polskie – to państwo, któremu służyli ich najbliżsi, i na którego służbie zginęli – okaże im pomoc w tak trudnej sytuacji. Zamiast wsparcia otrzymali kolejne bolesne ciosy. Jacek Świat, który w Smoleńsku stracił żonę, wspominał w filmie „Pogarda”, że po katastrofie na długie miesiące odciął się od świata, a kiedy wrócił do rzeczywistości, ze zdumieniem odkrył, że on i inne rodziny ofiar smoleńskich nie są już obiektem współczucia, lecz niechęci i agresji. Dla wielu z nich czas po 10 kwietnia to pasmo cierpień związanych z kolejnymi doznanymi krzywdami. To, co dla jednych jest krzykliwą czołówką w gazecie, dla drugich oznacza przepłakane dni i bezsenne noce. Ile jeszcze cierpień przed nimi? Grzegorz Górny

Tak zacny agent „Semjon”„Niech żyje nam towarzysz Stalin, co usta słodsze miał od malin” mogliby z werwą zakrzyknąć podczas wręczania tytułu doktora honoris causa profesorowi Zygmuntowi Baumanowi rektor Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu, prof. Marcin Berdyszak, oraz prof. Andrzej P. Florkowski, dziekan Wydziału Komunikacji Multimedialnej tej uczelni. Zgromadzone w auli pozostałe szacowne grono naukowe mogłoby jeszcze założyć czerwone krawaty i całość by wtedy jeszcze bardziej grała. „Nie mieliśmy żadnej wątpliwości przy podejmowaniu decyzji o wyróżnieniu tak zacnej osoby. Cała kultura współczesna, także sztuka, mieści się w tym precyzyjnym opisie płynnej nowoczesności, którą prof. Bauman przedstawił i zanalizował" - mówił dziekan wydziału prof. Andrzej Florkowski. „Nie mieliśmy żadnej wątpliwości”… Czy dlatego, że profesorowie nie wiedzą kim jest Bauman i dlaczego był „tak zacny” w najmroczniejszej odsłonie socjalizmu w Polsce? Wątpię, tym bardziej że prof. Berdyszak „jest zbliżony” do działającego od marca 2010 roku poznańskiego Instytutu Obywatelskiego, uczestniczy w sesjach przez niego organizowanych takich jak np. spotkanie z cyklu „Równość, wolność, uniwersytet” z 19 stycznia br. A ponieważ Instytut Obywatelski, jak można przeczytać na jego stronie internetowej, „stanowi eksperckie zaplecze partii Platforma Obywatelska RP”, więc trudno przypuszczać by znaleźć się tam mogło miejsce dla ignoranta. Zygmunt Bauman ma już kilka honorowych doktoratów, więc jeden więcej nie robi różnicy. Ja jednak czytając informację o tym wydarzeniu zadawałam sobie pytanie, czy coś takiego byłoby możliwe we współczesnych Niemczech? Czy ktoś kto miałby na sumieniu wzorcową wręcz działalność w hitlerowskim aparacie ucisku bądź aparacie politycznym mógłby zostać tak uhonorowany jak Bauman, zasłużony dla władzy stalinowskiej że hej? Pewnie, że nie, ale różnica jest taka, że nasi zachodni sąsiedzi mieli po 1945 roku denazyfikację, i szybko rozprawili się po Jesieni Ludów z 1989 roku z komunistyczną agenturą, podczas gdy u nas nigdy nie dokonała się procentowa nawet dekomunizacja, a lustracja w porównaniu np. z Czechami przyprawia o pusty śmiech. Więc normalne jest, że nad Wisłą i Wartą pełną parą idzie restalinizacja i honoruje się ludzi wprowadzających w latach 40. i 50. najbardziej zbrodniczy system świata. Polska Agencja Prasowa w swojej depeszy działalność filozofa ocenzurowała usuwając to co najbardziej niewygodne. Podano, że „urodził się w 1925 r. w Poznaniu w rodzinie polsko-żydowskiej. Wojnę spędził w ZSRR. Wstąpił do armii kościuszkowskiej, z którą przeszedł szlak bojowy do Berlina, pracując w pionie oświatowo-politycznym. W 1945 r. trafił do Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, gdzie pracował do 1953 roku. Po odejściu z KBW Bauman skończył studia i został pracownikiem wydziału socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Stamtąd w marcu 1968 r., z powodu antysemickiej nagonki, został usunięty i wyemigrował z Polski.”Wygładzone tak, że cenzorzy z Mysiej mogliby w PAP pobierać nauki. Nie ma nic o członkostwie Baumana w PPR i PZPR. Nie ma też wzmianki o działalności w Sowietach w Komsomole, o służbie podczas wojny w oddziałach NKWD. PAP nie konkretyzuje, że nowo upieczony doktor honoris causa po wstąpieniu do LWP w 1944 roku był oficerem polityczno-wychowawczego w 4 Dywizji Piechoty im. Jana Kilińskiego. Nazywanie tego „pracą w pionie oświatowo-politycznym” jest czymś więcej niż eufemizmem. Przecież nawet w głównym źródle wiedzy prezydenta Komorowskiego, czyli w Wikipedii stoi jak byk, że Bauman „pełnił też m.in. funkcję instruktora w zarządzie polityczno-wychowawczym KBW. W wieku dziewiętnastu lat podpisał zobowiązanie do współpracy jako agent-informator Informacji Wojskowej o pseudonimie „Semjon”. (…) W wypowiedzi dla „Ozonu” Bauman (…) wskazał na swoją późniejszą znaną postawę antytotalitarną i antykomunistyczną, która również może być potwierdzona dokumentami znajdującymi się w archiwum IPN.” I jeszcze krótki rzut oka na uzasadnienie „Wniosku awansowego” do Ministra Bezpieczeństwa Publicznego z listopada 1950 roku o zatwierdzenie Baumana na stanowisko Szefa Oddziału Propagandy i Agitacji Zarządu Polit[ycznego] KBW i podpisanego przez dowódcę Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, generała brygady Dawida Juliusza Hübnera oraz szefa Zarządu Politycznego KBW – płk. Zdzisława Bibrowskiego. Opublikował go „Biuletyn IPN” w numerze 6/2006: „(…) W okresie powojennym [Bauman - przyp. aut.] cały czas służy w politycznym aparacie szkoleniowym KBW. Jako Szef Wydziału Pol[ityczno]-Wych[owawczego] operacji bierze udział w walce z bandami. Przez 20 dni dowodził grupą, która wyróżniła się schwytaniem wielkiej ilości bandytów. Odznaczony „Krzyżem Walecznych”. Od 1947 r. pracuje na kolejnych szczeblach aparatu propagandy Zarządu Politycznego KBW. W ciągu tego czasu ukończył bez przerwy Akademię Nauk Politycznych jako jeden z przodujących absolwentów i obecnie studiuje jako wolny słuchacz na Szkole Partyjnej przy KC.” Śmiech mnie bierze, gdy czytam wynurzenia stalinistów o tym, jak później przyjęli „znaną postawę antytotalitarną i antykomunistyczną”. Tą dymną zasłoną przykrywają prawdę, że ustrój szczęśliwości zbrzydł im nagle po odstawieniu do kąta przez silniejsze frakcje w PZPR, i gdy nie było już się pod kogo podwieszać. Stąd wziął się „antykomunista” Bauman”, „antykomunista” Geremek”, „antykomunista” Mazowiecki, „antykomunista” Michnik”, „antykomunista” Kuroń, „antykomunista” Modzelewski i inni – w tym tzw. komandosi - których celem nie była niepodległość a finlandyzacja Polski jako części Imperium Sowieckiego. 28 listopada w Uniwersytecie Artystycznym słychać było chichot Stalina. Szacowny laureat nigdy bowiem nie ukrywał swojego wieloletniego przywiązania do ideałów komunizmu i socjalizmu oraz tego, że w okresie powojennym program polityczny komunistów był najlepszym lekarstwem na rozwiązanie polskich problemów. A że było to śmiertelne lekarstwo, taki drobiazg, dla AK-owców, członków NSZ, czy WiN, zwolenników PSL Mikołajczyka i tych zwyczajnych niezaangażowanych w politykę ludzi, którym po prostu stalinowsko-bierutowski raj się nie podobał? Według Baumana likwidowanie „band podziemia”, w którym uczestniczył, było niczym innym jak modna dziś walka z terroryzmem współczesnym. No to o co chodzi? Profesorowie Berdyszak i Florkowski zagrali więc główne role w szopce z cyklu „Stalinizm reaktywacja”, przyznając doktorat honoris causa wyznawcy światowego komunizmu, wprowadzającemu ten ustrój do Polski na sowieckich bagnetach. I jak tu się dziwić gremialnym protestom przedstawicieli uczelni wyższych wobec lustracji tego środowiska, którą chciał przeprowadzić PiS? Julia M. Jaskólska

Romaszewski: Kłamstwo zatwierdzone przez sąd O sprawie wyroku w procesie Lech Wałęsa-Krzysztof Wyszkowski oraz działaniu sądów w Polsce portal Stefczyk.info rozmawia ze Zbigniewem Romaszewskim, byłym wicemarszałkiem Senatu, działaczem opozycji antykomunistycznej. Stefczyk.info: Sąd uznał, że Lech Wałęsa mógł wystosować w imieniu Krzysztofa Wyszkowskiego oświadczenie ws. procesu, jaki Wyszkowski przegrał z byłym prezydentem. W kilku telewizjach pojawiła się treść przeprosin. Sąd nakazał opozycjoniście wystosowanie podobnych słów. Jak Pan ocenia tę sprawę? Zbigniew Romaszewski: Tu można powiedzieć tylko jedno: to jest sytuacja skandaliczna. Nic innego nie można powiedzieć. Mamy do czynienia z nieprawdą. To jest kłamstwo, zatwierdzone przez sąd. Przecież Wyszkowski wcale nie przeprosił. To jest wprowadzanie opinii publicznej w błąd. Sąd, przy pomocy komorników, może dochodzić egzekwowania wyroku. Jednak proklamowanie kłamstwa to nowa dziedzina, która przypada wymiarowi sprawiedliwości.
Historycy nie mają wątpliwości ws. przeszłości Lecha Wałęsy. Dlaczego więc procesy ws. agenturalnej przeszłości byłego prezydenta wyglądają w ten sposób? W mojej ocenie mamy do czynienia z ogromnym kryzysem całego wymiaru sprawiedliwości. Obecnie przekracza się kolejne granice. Lista podobnych spraw i przekraczania granic jest tak duża, że ich opisanie możliwe byłoby w dużej książce.
Ma Pan poczucie, że walczyliście o co innego w czasach opozycji antykomunistycznej? Oczywiście, z całą pewnością. To, co mamy obecnie, to postawienie jakiegoś abstrakcyjnego prawa przed sprawiedliwością. Myśmy sprawiedliwość traktowali jako wartość, a prawo jako narzędzie sprawiedliwości. To narzędzie może być lepsze lub gorsze, ale nie może stanowić wartości samo w sobie. To jest kolosalna różnica.
Prawdą historyczną warto się przejmować? Nie mam wątpliwości, że prawda jest jedną z naczelnych wartości. Ona zajmuje bardzo wysokie miejsce w hierarchii wartości. Ocena tej hierarchii jest niezwykle trudna. Każdy musi ocenić w swoim sumieniu to, jakimi wartościami się kieruje. Jednak nie mam wątpliwości, że prawda jest niezwykle istotna. Natomiast uznawanie sądu za organ, ustalający prawdę, to jest głupstwo. Jeśli prawnik - pan Szeląg - wypowiada się na temat materiałów wybuchowych to mamy do czynienia z idiotyzmem. To jest promowanie niekompetencji. Sąd nie jest w stanie pewnych prawd ustalać. Rozmawiał Nal

Prof. Krasnodębski: Tusk buduje system autorytarny Tusk buduje coś, co jest już systemem autorytarnym przy aprobacie znacznej części polskiego społeczeństwa i przy znacznym wsparciu instytucjonalnym, części mediów, establishmentu, od aktorów, poprzez dziennikarzy do naukowców, nie mówiąc już o biznesie. On im gwarantuje bezkarność i przywileje - mówi prof. Zdzisław Krasnodębski. Stefczyk.info: Michał Boni ma stanąć na czele rządowej rady monitorującej "mowę nienawiści". Rada, jak się okazuje ma ambicję wyznaczania norm dla dziennikarzy a nawet dla księży. Jak pan ocenia możliwość powstania oficjalnego organu, który ma wielkim okiem spoglądać, na to co się dzieje i wielkim uchem słuchać co się mówi, jak rozumiem przeważnie po stronie opozycji? Prof. Zdzisław Krasnodębski: Ta konkretna inicjatywa wpisuje się w ogólną kampanię, która rozpoczęła się od sprawy artykułu o trotylu w "Rzeczpospolitej", a może nawet wcześniej i rozumiem, że to jest rodzaj takiej kontrofensywy rządowej, która dzieje się na wezwanie różnych ludzi, dziennikarzy i intelektualistów popierających ten rząd. Te osoby wzywały pana premiera do jakichś energicznych kroków po tym okresie, kiedy tak szybko spadało poparcie dla Platformy Obywatelskiej. Pewnie opracowano jakąś strategię, która najogólniej rzecz biorąc zmierza do ograniczenia wolności słowa i myślę, że ta komisja jest jednym z pomysłów na realizację tej strategii. Dosyć szerokiej, bo pan Boni był łaskaw wyrazić się także o Kościele i forach internetowych, jako polach, które powinny być monitorowane. Ja jestem tylko ciekaw, jak to ma być robione.

A może tej "mowy nienawiści" rzeczywiście jest tak wiele, że wymaga ona jakiejś kontroli? W mowie, z którą się spotykamy nawet w tych mediach oficjalnych, ale też oczywiście w internecie jest dużo obelg i agresji i wulgarnego języka i insynuacji. Ale moim zdaniem, ta kampania nienawiści była świadomą polityką stosowaną po 2005 roku przez Platformę Obywatelską i pana Donalda Tuska i to można wykazać, że premier jest przynajmniej stroną w tym konflikcie. Tu chodzi o to, żeby ograniczać możliwości wypowiedzi przeciwników rządu, no i taki pewnie będzie sens działania tej rady.

Czyli wtedy, w 2005 roku "mowa nienawiści" była do zaakceptowania, a teraz już nie jest, teraz wymaga odpowiedniej rady, która nad nią zapanuje? Do tej pory "mowa nienawiści" jest właściwa i uprawniona, kiedy kieruje się ją przeciwko opozycji, przeciwko ludziom krytykującym te władzę. Wtedy nie ma reakcji żadnych. Gdyby rzeczywiście chodziło o ustalenie takich żelaznych standardów, to przecież pan poseł Niesiołowski musiałby zrezygnować ze swojego mandatu. Wielu dziennikarzy musiałoby odejść z TVN-u, Gazeta Wyborcza po części musiałaby nawet przestać istnieć, przynajmniej niektóre jej działy. Przypomnijmy regularne seanse nienawiści, które uprawiane były w radiu TOK FM, szczególnie chodzi mi o piątkowe poranne komentarze. Typowym przykładem takich działań jest to, co robi pani redaktor Paradowska. Zobaczyć i usłyszeć można to wszędzie, wystarczy włączyć Fakty TVN, albo niektóre programy w TVP Info i ta mowa nienawiści tam po prostu jest. A okładki Newsweeka kierowane przeciwko Kościołowi? Pamiętacie państwo? A Ruch Palikota? Przecież jest zinstytucjonalizowaną nienawiścią do pewnych osób i instytucji. Wiadomo, jaka jest geneza tego ruchu, kim był poprzednio pan Palikot i jak blisko jest wciąż związany z prezydentem. W tym kontekście ta rada, która ma monitorować "mowę nienawiści" jest obrzydliwą hipokryzją. Można się tylko zastanawiać, gdzie są granice działań, które rząd będzie chciał podejmować.

Przy każdej okazji do rozmowy wydaje nam się, że kolejna granica została przekroczona. Teraz są zakusy na cenzurowanie Kościoła i internetu. Skąd takie przeświadczenie władzy, że jest bezkarna i ma prawo ingerować w każdą sferę życia? Do tego jeszcze bym dorzucił artykuł Janusza Majcherka w Gazecie Wyborczej o tym, że w środowiskach naukowych działają profesorowie, którzy są ekspertami partii opozycyjnych, i którzy głosili idee IV RP i że trzeba się zastanowić, co z nimi zrobić. Takie wezwania się pojawiają od czasu do czasu. To samo dotyczy środowiska dziennikarskiego i dotyczy także księży, bo znamy przypadki, że ksiądz jest nękany przez policję. Był także przykład kapelana, który został zrugany przez pana prezydenta osobiście. Gdzie są zatem granice? Bardzo często ta władza podnosi argument, że przecież wygraliśmy wybory i wszelkie takie bariery, o których kiedyś mówiono, że demokracja to jest poszanowanie wolności słowa to wszystko jest teraz w świetle prawa ograniczane. Oczywiście jest ograniczane w taki sposób, żeby jeszcze zachować pozory. Do tego jest niezbędny ten mit faszyzmu, żeby to wytłumaczyć jakoś na zewnątrz i ja myślę, że ten rząd będzie eskalował tego rodzaju działania. Konsekwencją tego jest wniosek o postawienie przed trybunałem stanu Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry. To jest już rodzaj autorytarnego systemu, który zachowuje pozory demokracji. Skąd się ta bezkarność bierze? Pewnie z tego poczucia wsparcia znacznej części obywateli dla Platformy Obywatelskiej i znacznej części establishmentu, ale także wsparcia z zagranicy. Bo gdyby nadchodziły np. Komisja Europejska na to co się dzieje w Polsce tak, jak reaguje na pewne działania na Węgrzech czy w Rumunii to oczywiście nasz premier, który w tych relacjach zewnętrznych do odważnych nie należy prawdopodobnie nieco by się powstrzymał w swoich dyktatorskich zapędach.

Wychodzi na to, że odpryskiem tej zinstytucjonalizowanej cenzury jest sytuacja zwolnienia Pawła Lisickiego i tym samym rozbicie redakcji "Uważam Rze". Czy pana to zaskoczyło? Nie, nie zdziwiło mnie to wcale. Dlatego, że z analizy sytuacji, o której piszę od dwóch lat, wynika, że to tak się będzie działo. Że działania rządu muszą posuwać się w takim tempie i w takim kierunku. Przy takiej właśnie elicie kulturowej, która to wspiera. Przecież mamy także nawoływania do takiej szerszej rozprawy, artykuł Żakowskiego w "Polityce", artykuł Majcherka, wypowiedź pana prof. Króla, który mówi, że pan premier powinien sięgnąć po pozaprawne możliwości… To są przecież słowa zachęty, jest pewien nacisk na rząd, żeby sobie śmielej poczynał w tej sprawie. Dlatego mnie to nie zdziwiło, można się było tego spodziewać nawet jeszcze wcześniej, już po przejęciu "Rzeczpospolitej" przez pana Hajdarowicza. Jest jedna rzecz, która w tym wszystkim wydaje się być pozytywna. To jest jakiś bolesny proces uczenia się. Wiele osób miało takie przekonanie, że jeżeli chodzi o media, o "Uważam Rze" to decydujące znaczenie będzie miał motyw ekonomiczno - gospodarczy. Że jeżeli robi się dobry tygodnik, który czytelnicy chcą czytać, który jest wielkim sukcesem, ma znakomitych dziennikarzy, jest ciekawym czasopismem, no i przynosi dochody to ktoś, kto myśli w kategoriach ekonomicznych no to oczywiście będzie to podtrzymywał. Otóż to się okazało mitem, to nie jest tak, że to jest decydujące. Mitem okazało się także oddzielenie redakcji od własności, mitem okazuje się także niezależność. Kiedyś w Polsce naprawdę rozsądnie myślący ludzie uważali, że oddzielenie prokuratury od rządu, że to samo przez się uzdrowi sytuację. Te wszystkie mity dzisiaj upadają. Mamy właśnie taka sytuację, że jest prywatny właściciel i on jest mocno powiązany z rządem i działa pod wpływem decyzji czysto politycznej. Nawet nie wiadomo, na jakiej to jest zasadzie. Nawet jeśli ktoś jest nominalnie niezależny, to jest to bardziej zależny,

Wypływa z tego, co pan mówi taka smutna konkluzja, że od dawna władza w Polsce nie jest traktowana jak służba Narodowi, a wytykając łamanie demokracji na Białorusi czy w Rosji, sami się do tego stanu niepostrzeżenie zbliżyliśmy. Jaki jest stan polskiej demokracji, co z niej zostało? Demokracja, mówiono o tym kiedyś w Polsce, opiera się na pewnej niezależności społeczeństwa obywatelskiego, które ma pewne stałe struktury. To wszystko w Polsce nie istnieje. Kształtowało się powoli, ale zostało rozbite. Nam się wydawało kiedyś, 10 - 15 lat temu, że mimo wszystkich deficytów polskiej demokracji, że to będzie się jakoś rozwijało w dobrym kierunku. Szczególnie po tym szoku, jaki wywołała "afera Rywina", wydawało się, ze jest taka wola przeprowadzania reform, które tę polską demokrację wzmocnią i uzdrowią. Niestety, mamy do czynienia z sytuacją zupełnie odwrotną.

Jak to możliwe, że ta demokracja gdzieś nam umknęła i to tak niepostrzeżenie? Tego rodzaju systemy represyjne nie pojawiają się wtedy, kiedy obywatele mają taką świadomość, kiedy jasno widzą tę sytuację. Pamiętam, jak kiedyś ostrzegano przed Andrzejem Lepperem, jako rzekomo wielkim zagrożeniem dla polskiej demokracji. On nigdy dla polskiej demokracji zagrożeniem nie był, ponieważ wszyscy go dobrze tak właśnie widzieli. Tego rodzaju system przychodzi niepostrzeżenie i zazwyczaj przy aprobacie. Tusk buduje coś, co jest już systemem autorytarnym przy aprobacie znacznej części polskiego społeczeństwa i przy znacznym wsparciu instytucjonalnym, części mediów, establishmentu, od aktorów, poprzez dziennikarzy do naukowców, nie mówiąc już o biznesie. On im gwarantuje bezkarność i przywileje. Po dwudziestu latach bez komunizmu znów są kreowane pewne elity i ożywiane pewne postawy, które w naszym społeczeństwie gdzieś tkwiły. Nie szukając daleko, ten marsz pana prezydenta 11 listopada, to przecież wprost przypomina wiele takich oficjalnych uroczystości z czasów poprzedniego systemu.

Rozmawiał Marcin Wikło

Czy można wierzyć filmowi o dobijaniu osób, które przeżyły katastrofę samolotu polskiego prezydenta?

Zaczynamy nowy projekt: blog, który poprowadzę dla polskich czytelników i widzów. Widzów, dlatego że oprócz zwyczajnych tekstów tutaj zamieszczanych, będą też wideoklipy. Z pokaźnej ilości wideoklipów pojawiających się na Youtube, będę wybierał, według uznania te, które wydadzą mi się interesujące i warte moich komentarzy i Waszej uwagi. Ponadto, Wy, Szanowni Widzowie i Czytelnicy będziecie mieć możliwość nie tylko omawiania i komentować na naszym  forum tego co zobaczycie i przeczytacie, ale będziecie mogli sami zaproponować mi  zamieszczenie i skomentowanie tych lub innych youtubowych filmów, które są w Waszej opinii warte uwagi. Moim głównym celem jest zaoszczędzenie czasu widzom Youtube, proponując im możliwość zamiast wielogodzinnych poszukiwań  w Internecie ciekawych wideo informacji, najpierw kliknąć na wybrane przeze mnie wideo i obejrzeć co dzisiaj proponuję. Jestem z wykształcenia historykiem, zajmuję się współczesną Rosją, napisałem dwie książki wydane w Polsce: Wysadzić Rosję, Rebis, Poznań, 2007 i 2012 r. oraz Korporacja Zabójców, Warszawa, 2008 r. Dlatego zacznę, co zrozumiałe, od materiałów o tematyce politycznej,  dotyczących współczesności i bliskiej przeszłości. Nie znaczy to, że musimy ograniczać się tylko do polityki. Po prostu zaczniemy od niej.
I wpis: Czy można wierzyć filmowi o dobijaniu osób, które przeżyły katastrofę samolotu polskiego prezydenta? Nasz odwieczny problem to brak informacji. Bardziej precyzyjnie, brak wiarygodnych informacji. W ZSRS po prostu nas o niczym nie informowano. Dzisiaj napływ informacji jest tak duży, że w nim utoniesz, nie zawsze rozumiejąc jaką część tego co jest ważne, opuszczasz. Ale na pytania, które naprawdę Cię interesują, odpowiedzi często nie otrzymujesz. 10 kwietnia 2010 roku, w katastrofie lotniczej zginął prezydent Polski Lech Kaczyński. Był on jedną z 96 osób, które zginęły podczas lądowania polskiego samolotu rządowego. Zrozumiałe, że pogoda była nie do latania, i samolot zły rosyjski, i lotnisko nie przystosowanie do przyjmowania samolotów w warunkach niezgodnych z przepisami. To wszystko zrozumiałe i bez ekspertyzy: że nie wolno szefom zagranicznych państw latać na rosyjskich samolotach i lądować na prowincjonalnych lotniskach Rosji. Ale pokazują nam wideoklip. I cóż nam teraz z tym wideoklipem począć? My nie ufamy władzy. Wcześniej nie wierzyliśmy władzy sowieckiej. Teraz nie wierzymy rosyjskiej. Naszym zadaniem  jest podejrzewanie. Obowiązkiem każdego państwa (jakiegokolwiek rządu) jest rozwiewanie podejrzeń swych obywateli. My wiemy, że w Związku Sowieckim, NKWD-KGB dobijało strzałami ofiary katastrof i nieszczęśliwych wypadków, żeby nie szerzyły się wiadomości  o rozbitych samolotach i wykolejonych pociągach. Rosyjskie specsłużby przyzwyczaiły się do zabijania ludzi (to zawsze było częścią ich obowiązków); przyzwyczaili się dobijać rannych (dlatego że to też było częścią ich obowiązków). I kiedy na  taśmie słyszymy dźwięki, podobne do strzałów, i jęki, podobne do jęków rannych, których dobijają, i widzimy ludzi, którzy, jeśli wierzyć taśmie, dobijają tych, komu udało się przeżyć, do kogo mamy zwrócić się z pytaniem o to, czy prawdą jest to co my widzimy i słyszymy. A jeszcze nadchodzi informacja o tym, że człowiek, który nagrał ten filmik został zamordowany na Ukrainie. Najpierw ranny dowieziony do szpitala z ranami kłutymi, a potem już w szpitalu dobity. Jak możemy dowiedzieć się nazwiska tego człowieka i to czy informacja o jego śmierci jest prawdziwa? Czy możemy liczyć na pomoc władz Ukrainy, mając na uwadze niedawną wspólną operację rosyjskich specsłużb w sprawie porwania  w Kijowie i wywiezienia do Rosji Leonida Rozwozżajewa, lewicowego opozycjonisty, oskarżonego przez władze Rosji o organizowanie zamieszek w Moskwie. Dziś nawet nie przypomnisz sobie od razu kiedy rosyjskie służby specjalne po raz ostatni porywały ludzi za granicą. Wydaje się, że Rozwozżajew to jakby nie  generał Kutepow! Jeśli FSB może porwać w Kijowie, tak jak kiedyś NKWD w Europie, to wcale nie jest trudno uwierzyć w dobijanie przez potomków katyńskich katów Polaków, którzy przeżyli. A jeśli jeszcze komuś sprawia to trudność, to istnieje ekspertyza przeprowadzona w USA 26 kwietnia 2012 roku w sprawie śladów trotylu na resztkach samolotu. Jasne, że i ta ekspertyza może mówić niewiele, bo w kwestii odnalezienia śladów trotylu bardziej prawidłowe jest zbadania jeszcze samych zwłok, a nie tylko resztek samolotu. Jednak jest to dokument, nad którym trzeba zastanowić się, którego nie wolno pozostawić bez uwagi i odpowiedzi. Przytaczamy go w pełni w przekładzie z angielskiego:
Wykrycie materiałów wybuchowych (26 kwietnia 2012r)
Materiał
Dwa przedmioty, zabrane do ekspertyzy, rozpoznane jako
1) pas bezpieczeństwa
2) rękaw.
Spirytus metylowy (Sigma-Aldrich.com)
EXPRAY (Explosive Detection.Com   Feasterville,  Pennsylwania) – diagnostyczny zestaw dla wykrywania i oznaczania środków wybuchowych.
Producent: Mistral Security, Inc. Bethesda Maryland
Sposób wykrycia i oznaczenia Każdy przedmiot poddany ekspertyzie został włożony do odrębnego pojemnika z nierdzewnej stali. Przedmioty zostały dwa razy obmyte  w spirytusie metylowym i po czym pozostawione na 3 godziny do wyschnięcia. Pozostały spirytus odparowano przy pomocy suszarki powietrznej.
Testowanie Ekstrakt nagromadzony na dolnej powierzchni pojemnika został przeanalizowany za pomocą diagnostycznego zestawu EXPRAY. Poziom wrażliwości zestawu, oznaczony jest przez producenta na 20 ng. Dno pojemnika zostało wytarte papierem do zabrania próbek, który później został spryskany płynem 1,2 i 3. Po każdym spryskaniu, papierek został zbadany i odznaczono pojawienie się plam. Plamy porównano z tabelą kolorów używaną do interpretacji rezultatów.
Rezultaty Pomimo że substancje wybuchowe nie zostały wykryte w ekstrakcie z rękawa, trzy papierki, którymi wytarto dno pojemnika z wyciągiem z pasa bezpieczeństwa, pokazały plamę, która odpowiada trinitrotoluenowi (TNT). Po upływie 24 godzin test został powtórzony, a papierki sfotografowane.
Wnioski Najprawdopodobniej pas bezpieczeństwa miał kontakt z substancją wybuchową (TNT). Aby potwierdzić wstępne rezultaty, wskazujące na obecność TNT w testowanych materiałach konieczne są dalsze badania z wykorzystaniem takich analitycznych metod jak mass - spektrometria.  Władze Rosji utraciły kredyt zaufania. My podejrzewamy je zawsze i we wszystkim. I mamy ku temu powody. Nawet jeśli nam będą mówić prawdę, my, najprawdopodobniej, nie uwierzymy. I teraz to nie tylko nasz problem (chociaż rzetelna informacja jest nam potrzebna), ale i problem władz Rosji. Z doświadczenia historii wiadomo, że prawda wcześniej czy później wypłynie na powierzchnie. Tyle czasami zajmuje to dziesięciolecia. A my, w dobie Internetu, konieczne musimy poznać prawdę już dziś.

Jurij Felsztynski

Wróg Ludu Decyzja Jana Pińskiego o wskoczeniu na stanowisko Naczelnego Uważam Rze została wykorzystana przez środowisko Gazety Wyborczej i Gazety Polskiej do ataku na Nowy Ekran. Co kogo obchodzi, że też przez Pińskiego zostaliśmy wystawieni. Wczoraj po południu Nowy Ekran otrzymał wiadomość, że nowym Redaktorem Naczelnym Uważam Rze został Jan Piński, nasz kolega, współpracownik i szef działu Wiadomości Nowego Ekranu. Przyznam, że nie byłem tym zachwycony, bo o nie wiedzieliśmy, że aplikował i prowadził jakieś rozmowy z Hajdarowiczem. Razem z Ryszardem Oparą postanowiliśmy zachować się jednak kurtuazyjnie. Było to dla mnie tym łatwiejsze, że byłem pozytywnie zaskoczony, iż zmiana - której się było można spodziewać po krytyce Lisickiego w kierunku swojego pracodawcy - polegała na sięgnięciu przez Hajdarowicza po dziennikarza kojarzonego z prawicą, a nie po Wrońkiego czy Durczoka. W pierwszym odruchu ujrzałem w tym nawet szansę dla cytowalności Nowego Ekranu. Tymczasem wypadki potoczyły się błyskawicznie, dziennikarze z zespołu Uwarzam Rze zachowali sie tym razem tak, jak powinni już przy okazji zwolnienia Gmyza - trzapnęli solidarnie Hajdarowiczowi drzwiami. Zostawiając tym samym Jana Pińskiego z ręką tam, gdzie z powodow estetycznych jej zazwyczaj nie wsadzamy. Nie będę tutaj żałował Janka chociaż kolega i dobrze mi się z nim współpracowało, czego ja nie musiałem przewidywać powinien przewidzieć on, znając środowisko swoich kolegów i stawając w konkursie (jeśli był jakiś konkurs) wpisując sie w klimat kneblowania wolności słowa w Polsce. Może i to odważne, może przekorne - a zatem zgodne z charakterem Pińskiego, ale mam wątpliwości czy mądre. Moim zdaniem bowiem po odejściu całego zespołu twórców i dziennikarzy tego tygodnika, tytuł Uważam Rze jest skazany na upadek. Zwłaszcza, że wraz z odejściem zespołu i wymianie Naczelnego w atmosferze skandalu zanosi sie na bojkot Uwarzam Rze przez jego dotychczasowych czytelników. Uważam Rze jest spalone po stronie PO, mało tego po tamtej stronie nie ma już miejsca na tygodnik pomiędzy Wprost, Polityką, Newsweekiem, Przekrojem czy Angorą, a dziś także spalone po stronie prawej. Kto więc ma go kupować i kto dostarczać do niego treści? Nie wiem i przyznam, że w ogóle mnie to nie obchodzi. Zawsze moge jednak się mylić, Piński okazać się może cudotwórcą, a trzepiący drzwiami wracającymi po cichutku. Ze swojej strony mam natomiast pretensję do Janka (przy całej sympatii), że nie raczył mnie o sprawie uprzedzić i postawił Nowy Ekran w trudnej sytuacji, zarówno jeśli chodzi o kwestię zespołu tworzącego wiadomości - musimy pilnie łatać wakat - jak i ze strony wizerunkowej. Pierwsza sprawa jest dla mnie jasna, Janek w chwili przyjęcia stanowiska w Uważam Rze przestał być członkiem zespołu Nowego Ekranu, do drugiej się odniosłem poniżej. Ku mojemu kompletnemu zaskoczeniu, nominacja Pińskiego do URze stała się pretekstem do blokowego ataku na Nowy Ekran, rąsia w rąsię środowiska Gazety Wyborczej i Gazety Polskiej. Nagle jednym głosem na Twitterze zaczęli ci z Czerskiej i Filtrowej wygadywać bzdury o Nowym Ekranie. Tzw. zwolennicy wolnych mediów, zaczęli wręcz cytować GóWno piejąc o tym, że oto Hajdarowicz zatrudnił dziennikarza z antysemickiego Nowego Ekranu, że to robota służb, że Nowy Ekran to ten od spiskowych teorii smoleńskich. Wsród blogerów to samo, niejaki Rybitzki, czyli główny prawicowy oportunista Salonu24, człowiek którego fala niesie, a sam nic nigdy odkrywczego nie napisał, najpierw rozesłał listę "antysemickich" artykułów na Nowym Ekranie, a potem napisał mi, że jeśli w naszej redakcji pracował ZDRAJCA to ma prawo byc nieufny. Śmieszne, że wiekszość zacytowanych przez niego artykułów dotyczyło krytyki filmu "Pokłosie" i sprawy żydowskich roszczeń finansowych od Polski, co skomentowałem, że od dzisiaj całe "prawicowe" środowisko Gazety Polskiej i PiS, które na nas tak szczuje powinno zacząć chodzić na "Pokłosie" i ten film chwalić, bo inaczej zostaną wzięci za antysemitów, a Ci jak wiadomo muszą byż z Nowego Ekranu. Napisałem dokładnie "Myślę, że teraz cała prawa i sprawiedliwa strona powinna radośnie pójść na Pokłosie by się odciąć od "antysemickiego" Nowego Ekranu". Była to też reakcja na wpis Kataryny, przy którym mi ręce opadły: Ale ten wywiad Stuhra juniora w URze to fajny. Sympatyczny gość.W tej drugiej sprawie, napisałem do Rybitzkiego czy równie wielką nieufność do Uważam Rze odczuwał za to, że w tej redakcji pracuje Rolicki, były Redaktor Naczelny Trybuny Ludu - ale nie uzyskałem odpowiedzi.U nas w klubie podwójna moralność i podwójne standardy to norma. W imię "wolnych mediów" atakuje się Nowy Ekran, jedyne wolne medium w Polsce nie powiązane partyjnie. Zaatakował nas także sam Cezary Gmyz, nie pamietając, że jako pierwsi staneliśmy w jego obronie (tak, tak przed Gazetą Polską) i wyjawiając kulisy odcięcia się Wróblewskiego od tekstu o trotylu. Ja osobiście nawoływałem dziennikarzy piszących durne petycje, by po prostu w ramach protestu przestali nabijać kabzę hajdarowiczowi, odeszli honorowo i grupowo, oraz do bojkotu zarówno Urze jak i Rzopy. Nic to, nie jest prawdą co jest, ale co się opowiada. Ważne by być na fali, albo w jedną albo w drugą stronę, ale zawsze w kierunku gdzie jest kasa. To zakłamywanie rzeczywistości przez szczujacych z prawa i z lewa, trwa zresztą od dłuższego czasu. Nowy Ekran to wzglednie łatwy chłopiec do bicia, bo za nami nie stoi żadna wielka partia z jej mozliwościami i biznesem. Zawsze można przecież zrobić tak jak Gazeta Polska, rozpowszechnić paszkwil Targalskiego/Darskiego byłego aparatczyka PZPR, a potem samemu się na niego powoływać. Zawsze - oczywiście w imie wolnych mediów - można obsobaczyć Nowy Ekran jako ten, który jest zwolennikiem maskirówki, czyli teorii porwania całej załogi Tu-154M lecącej do Smoleńska. Przecież i tak nikt nie sprawdzi, że o tym u nas pisał tylko FYM, jeden z 1200 blogerów i to raptem w kilku notkach, a nie tak jak na Salonie24 w kilkudzisięciu i przy sporej tam grupie poparcia. Zacznijmy od tego, że fundamentalnym klamstwem jest przedstawianie Gazety Polskiej jako wolnego medium, w odróżnieniu od reżimowej Gazety Wyborczej i Nowego Ekranu założonego podobno przez WSI. Paradoksalnie bardziej wolnym medium jest Gazeta Wyborcza, bo to ona rozdaje karty i na jej pasku są politycy PO, inaczej niż w przypadku GaPola, który jest oddany PiSowi, która jest niemal własnością PiS i której być albo nie być zależy od wpływów biznesowych i układów politycznych oraz towarzyskich tej partii. To ma być wolność prasy, wolne media? Ja pieprzę, czuję się jak w jakimś matriksie. Dowodem na powiązania Nowego Ekranu z WSI pewnie jest teraz głównie to, że napisał o tym Ścios powiązany z PiS, kopiący wszystkich będących konkurencją dla tuby propagandowej tej partii oraz sami "dziennikarze" tej tuby. Dowód ten został wzmocniony wczoraj, przez desant Pińskiego z NE na Uważam Rze, co jest też pewnie naszym desantem wespół z Dukaczewskim i Czempińskim. To co, że nie mieliśmy z tym nic wspólnego, nawet nie wiedzielismy o ambicjach Janka, to co, że po artykule w Gazecie Wyborczej na temat Ryszarda Opary i Ruchu Narodowego dostaliśmy nakaz eksmisji z Nowego Światu w terminie natychmiastowym (przez Wojskowe Przedsiebiorstwo Handlowe Spółke Skarbu państwa) - nic nam to nie pomoże, skopanie Nowego Ekranu, opluwanie, szczucie i szykanowane nie jest bowiem zamachem na "wolne media". Te wolne media właściwe. Bo co to za wolne media, które nie są na pasku jedynie słusznej partii i w których każdy, bez cenzury może pisać co chce. Co to za wolne media, które są założone przez blogerów i dla blogerów, które czyta raptem 2 mln ludzi miesięcznie, którym treść dostarcza raptem 10 tys. autorów i komentatorów, oraz które samą jakością tej treści bronia się od dwóch lat przed ostrzałem ze strony jednej najwiekszej partii i drugiej? Opinia publiczna ma dowiedzieć się jednego: Antysemicki Nowy Ekran założony przez WSI wysłał w porozumieniu z Giertychem i na rozkaz Dukaczewskiego niejakiego Jana Pińskiego do przejecią Uważam Rze, ale mu się to na szczęście nie udało dzięki znakomietej postawie zespołu dzinnikarzy, który na znak protestu odszedł niemal w całości z tego tygodnika i który przygarnie na szczęście dobry Sakiewicz i dwutygodnik wSieci. I to nie szkodzi, że jeden z tych dziennikarzy, Igor Janke, cenzuruje swój portal salon24 jak cholera, a sam startował (jak wieść niesie) w konkursie na Redaktora Naczelnego Rzeczpospolitej, nastepcę Wróblewskiego u tego samego, złego Hajdarowicza. Taki ma być przekaz bez wzgledu na prawdę i faktyczne okoliczności. I pewny jestem, że ta Polska, która kupuje każde gówno owiniete we właściwy papierek kupi i to. Co prawda dziwny to portal WSI, którego dziennikarze wykazują powiązania oficerów WSI z porwaniem i zabójstwem Krzysztofa Olewnika, robiąc to w dodatku w taki spoósb, że prokuratura nadaje śledztwu nowy kierunek, a dziennikarkę i blogerkę Grażynę Niegowską przez 3 godziny w tej sprawie przesłuchuje CBŚ. Dziwny portal antysemicki, który rozpoczął kampanię poszukiwania sprawiedliwych Żydów ratujących Polaków podczas stalinizmu. Dziwny też ten ośmieszający Smoleńsk Nowy Ekran, który ujawnia kulisy systemu masowej zamiany ciał ofiar w trumnach (który potem się potwierdza) i już rok temu piszący o śladach materiałów wybuchowych na ciele jednej z ofiar. A najbardziej dziwne, że ten zależny i  niewolny portal (w odróżnieniu od Niezależnej i wolnych mediów Sakiewicza) jako pierwszy dociera do akt pozornego zamachowcy Brunona K. ujawniając kłamstwa i manipulację ABW. Ale co to kogo obchodzi, przecież i tak Nowego Ekranu nikt nie cytuje, co najwyżej kradnie się od niego informacje i projekty czasopisma opartego na sieci i współpracy ze SKOKami (nic przy tym z tej sieci nie publikując, a już najmniej blogerów). I słusznie, w końcu po co komu takie udawane wolne media, w których każdy pisze co chce i których nie kocha ani Poseł Macierewicz ani Premier Tusk, ani Miller, ani Bartoszewski czy też kompletnie niezależny bloger Ścios - piszący oczywiście zawsze w swoim imieniu, a nie żadnych służb czy partii. Niech Nowy Ekran zginie przy okazji! Wróg urabianego ludu. Takiego wała. Nie zginiemy! Łażący Łazarz - Tomasz Parol

Tajemnica długowieczności Właśnie przepaliła mi się żarówka. Upss... Chciałem napisać „świetlówka". „Żarówek" to się już w Unii Europejskiej nie produkuje. Były szkodliwe dla środowiska. Co prawda w świetlówkach jest rtęć, której stosowania ta sama Unia Europejska zakazała w termometrach, ale są one za to energooszczędne, dzięki czemu zmniejsza się emisja szkodliwego dla środowiska CO2, który powoduje globalne ocieplenie. Zrozumiałe, że coś tak wspaniałego, co uratuje świat od zagłady, nie może być tanie. W związku z tym świetlówki są 10-20 razy droższe od tradycyjnych żarówek. Ale za to – w końcu wszystko robi się dla ludzi – mają dłużej świecić. Dzięki temu ludzie nie będą musieli ich tak często wymieniać i per saldo na tym zaoszczędzą. Tak przynajmniej przekonywali producenci świetlówek. Na opakowaniu mojej było napisane: „5 lat gwarancji". Świeciła 5 miesięcy. Może miałem pecha albo nie umiałem wkręcić dobrze żarówki, albo zrobiło się jakieś spięcie, albo... No właśnie, co robiliby producenci żarówek, jakby jedna świeciła rzeczywiście przez 5, 7, 10, 25 lat – jak widnieje na opakowaniach niektórych z nich? Czy może... lat 100?! Na YouTube obejrzeć można dokumentalny film „Light Bulb Conspiracy". Punktem wyjścia jest w nim historia pewnej żarówki, która w remizie strażackiej w Livermore w Kalifornii pali się do dziś od 1903 roku. Tajemnica jej długowieczności tkwi w drucie żarowym. Można przecież wyprodukować taki, który będzie żarzył się długo. Ale wówczas ludzie nie będą kupować nowych żarówek. Ich producenci troszczą się więc nie o to, żeby żarzył się on jak najdłużej, tylko o to, żeby nie żarzył się zbyt długo. Nie jest to jednak żadna „konspiracja", której istnienie sugerują autorzy filmu o żarówce z Livermore. To jest przemyślna strategia. I to nie tylko producentów żarówek. I oni wcale się z nią nie kryją. Stoi za tym teoria podobna do tej, która nadzieję na ożywienie gospodarcze pokłada w różnych katastrofach – a dokładnie w konieczności usuwania ich skutków. Podobno celowo zaprojektowana awaryjność nie jest żadnym szwindlem ze strony producentów. Pieniądze wydawane przez konsumentów na wymianę psujących się produktów przekazują oni działom rozwoju, a to stymuluje wynalazczość i, paradoksalnie, poprawia komfort życia. Gdy po dwóch latach użytkowania coś się nam zepsuje, musimy kupić nowy sprzęt, ale za to jest on już lepszy od poprzedniego, którego przecież nie zdecydowalibyśmy się wymienić, gdyby jeszcze działał. No dobrze, ale w czym komfort życia poprawiają nam nowe świetlówki? Robert Gwiazdowski

Kronika planowanej śmierci IPN Posłowie PO i PSL z przyległościami przegłosowali w komisji finansów publicznych zmniejszenie przyszłorocznego budżetu IPN i odrzucili proponowane przez PiS sfinansowanie przeprowadzki IPN do nowej siedziby. Zapowiada to wielomiesięczny paraliż prac wszystkich pionów Instytutu Pamięci Narodowej. Jak do tego doszło?

28-11-2012, 17:27, PAP: Sejmowa komisja finansów publicznych poparła w środę projekt ustawy budżetowej na 2013 r. z poprawkami, które uzyskały jej pozytywną opinię. Z prawie 60 zgłoszonych poprawek komisja zaakceptowała 18 - niemal wszystkie zgłoszone przez Platformę Obywatelską. Za projektem głosowało 20 posłów, a 13 było przeciw. (…) Uznanie posłów uzyskał (…) wniosek, by (…) przeznaczyć dodatkowe 7 mln zł na dotacje dla uczelni kształcących personel lotniczy (obcinając wydatki na Instytut Pamięci Narodowej, Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych i Sąd Najwyższy). Zdecydowano także, by dodatkowe 5 mln zł przekazać na wynagrodzenia w Regionalnych Izbach Obrachunkowych (kosztem budżetów IPN i GIODO).
Poseł Zbigniew Kuźmiuk (PiS): Były i poprawki mniejsze na sumy od kilku do kilkunastu milionów złotych między innymi na zmianę siedziby IPN-u (środki tego Instytutu są corocznie uszczuplane przez koalicję PO-PSL), na dodatkowe wsparcie na posiłki w barach mlecznych, czy darmowe podręczniki szkolne dla rodzin wielodzietnych. Jak można się domyślać wszystkie one zostały przez koalicję PO-PSL w głosowaniu odrzucone.

Czym to grozi?

24-11-2012, 08:00, PAP: Panie prezesie, IPN nie ma już problemu ze swoją siedzibą, ale ma nowy problem związany z przeprowadzką do nowej....
Prezes IPN, dr Łukasz Kamiński: Podstawowy problem polega na tym, że w przyszłym roku z jednej strony, dalej płacimy czynsz za siedzibę przy ul. Towarowej - szacujemy, że w zależności od kursu euro będzie to ponad 5 mln zł - a z drugiej strony, nie od razu dostaniemy nową siedzibę przy ul. Wołoskiej w trwały zarząd i też będziemy przez pewien czas ponosić koszty wynajmu, na szczęście, po bardzo preferencyjnej stawce. W ciągu kilku miesięcy będziemy także musieli przeprowadzić adaptację budynku do naszych potrzeb: wyznaczyć strefy bezpieczeństwa, zbudować kancelarię tajną i serwerownię, co oznacza wielomilionowe koszty. W tym samym czasie musimy również dokończyć budowę nowego budynku magazynowego przy u. Kłobuckiej. Te trzy działania są same w sobie skomplikowane logistycznie, a łączny ich koszt wyniesie ponad 20 mln zł i to jest dla nas główne wyzwanie...
PAP: Czy Instytut ma te pieniądze?
ŁK: W projekcie budżetu one są, ale ostateczna decyzja posłów dopiero zostanie podjęta. To jest plan trudny, bardzo napięty, a w sytuacji braku tych środków - po prostu niewykonalny.
PAP: Zapowiadał pan, że będzie walczył o zwrot kilkunastu milionów zainwestowanych w adaptację obecnej siedziby IPN przy ul. Towarowej.
ŁK: To jest kwestia przyszłości. Możliwość ubiegania się o zwrot poniesionych nakładów jest związana z końcem umowy najmu tego budynku. Nie można w trakcie najmu domagać się takiego zwrotu.
PAP: Wracając do kwestii przeprowadzki. Czy jest już jej harmonogram?
ŁK: Harmonogram, określony w porozumieniu z ministrem skarbu i Agencją Rozwoju Przemysłu, zakłada, że od marca 2013 r. będziemy mogli zacząć prace w budynku przy ul. Wołoskiej - właśnie wtedy rozpoczniemy najem. We wrześniu 2013 r. ma nastąpić przekazanie tego obiektu w trwały zarząd IPN. Liczymy, że do września uda nam się wszystkie prace przeprowadzić. Wtedy późną jesienią 2013 r. moglibyśmy fizyczny proces przeprowadzki części biurowej na Wołoską przeprowadzić. Kwestia pionu archiwalnego, który nie zmieści się na ul. Wołoskiej i znajdzie się głównie na ul. Kłobuckiej, zależy od środków inwestycyjnych. Jeśli będziemy je mieli, jesteśmy przygotowani, aby proces przeprowadzki zakończyć do końca marca 2014 r. Ścisły i precyzyjny plan będziemy mogli przedstawić dopiero wtedy, kiedy będziemy znali budżet na przyszły rok.
PAP: W jakim stopniu przeprowadzka spowoduje przerwę w działalności Instytutu? Jakie ewentualnie sfery działalności mogłyby najbardziej ucierpieć?
ŁK: Sam proces fizycznej przeprowadzki, który będzie trwał wiele tygodni, w sposób naturalny oznacza przerwę. Będziemy się starali zrobić wszystko w sposób profesjonalny, aby ta przerwa była jak najkrótsza. Szczególnie narażone na konsekwencje przeprowadzki jest archiwum. Jeśli uda się tak zgrać te wszystkie procesy, aby przeprowadzka odbyła się od razu w nowe miejsce, czyli na ul. Kłobucką - to przerwą będzie tylko tych kilka tygodni potrzebnych na przewiezienie akt i uporządkowanie ich w nowym miejscu. Jeśli jednak nie dostaniemy środków i inwestycja przy ul. Kłobuckiej nie zostanie zakończona w przyszłym roku, to od momentu wyprowadzenia archiwum z ul. Towarowej do momentu ukończenia inwestycji nie będzie normalnej działalności archiwum.
PAP: W takiej wersji pesymistycznej można się liczyć z paraliżem pracy archiwum?
ŁK: Tak, w przypadku braku środków inwestycyjnych ten paraliż mógłby być nawet wielomiesięczny. Oznaczałoby to nie tylko wstrzymanie realizacji wniosków dla organów państwa oraz dla obywateli, ale także problemy w pracy pozostałych pionów IPN, które są w różnym stopniu zależne od pracy archiwum, np. pion lustracyjny jest ściśle powiązany z pracą archiwum i bez niego nie funkcjonuje.
PAP: Czy państwo zawiodło w sprawie siedziby IPN?
ŁK: To, że przez 11 lat nie rozwiązano sprawy siedziby IPN, na pewno wskazuje na istotne słabości - niezależnie od stopnia sympatii czy antypatii w stosunku do Instytutu kilku różnych rządów w tym czasie. Ale problem jest generalnie szerszy, bo wiele instytucji państwa jest w podobnej sytuacji i wynajmuje powierzchnie biurowe po stawkach komercyjnych. To kwestia braku polityki inwestycyjnej państwa: w ciągu kilkunastu ostatnich lat powstało wiele nowych instytucji, czemu nie towarzyszył żaden program inwestycyjny. A państwo też przecież wznosi gmachy publiczne i taka budowa po kilku latach po prostu się zwraca. Bardziej opłaca się, aby instytucje państwowe dysponowały własnymi gmachami, które pozostają przecież własnością Skarbu Państwa.
PAP: Wystąpił pan do NIK, przedstawiając posiadaną dokumentację sprawy siedziby IPN. Czy pana zdaniem NIK powinna zbadać tę sprawę?
ŁK: NIK ma tę możliwość, by zbadać sprawę kompleksowo, od strony dokumentacji różnych instytucji, które były zaangażowane, przede wszystkim ministerstwa skarbu, ale też władz miasta stołecznego Warszawy, które zarządzają nieruchomościami na obszarze stolicy. To nasz pierwszy cel: by państwo polskie wiedziało, dlaczego ta historia po 11 latach zakończyła się utratą siedziby, która była przecież przekazana IPN przez to państwo. Ale liczę, że to nie będzie tylko diagnoza przeszłego stanu rzeczy. Przede wszystkim zależy mi na tym, żeby z tego płynęły jakieś wnioski na przyszłość - żebyśmy jako państwo mogli unikać takiej sytuacji.
PAP: Dziękuję za rozmowę.

Wnioski Na razie rządzący naszym państwem wyciągnęli z tego taki wniosek na przyszłość, że pracują nad tym, by w IPN nie pracowały: pion archiwalny, pion edukacyjny, pion lustracyjny, Główna Komisja Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu i co tam jeszcze składa się na IPN. Każda z tych segmentów bez archiwum nie ma co robić.
Gdy dwa miesiące temu niektóre gazety zapewniały, że „IPN już nie bezdomny” mimo utraty siedziby na ul Towarowej – radziłem miarkować entuzjazm. Cholera, znów miałem rację. Wolałbym jej nie mieć. Marcin Gugulski

"Przykro codziennie dowiadywać się o kolejnych obrzydliwościach władzy". PIĘĆ PYTAŃ do prof. Ryszarda Legutki wPolityce.pl: Jak ocenia Pan ostatnie zmiany w "Uważam Rze"? Zaniepokoiły one wielu ludzi. Prof. Ryszard Legutko: Przypomnę, że zmiany związane z "Uważam Rze" oraz "Rzeczpospolitą" nie są wynikiem wyłącznie decyzji Grzegorza Hajdarowicza. Od lat widać zabiegi wokół tego medium, starano się ubezwłasnowolnić "Rzeczpospolitą". Były zabiegi ministra skarbu, słychać było nawet o działaniach premiera w tej sprawie. Obecnie widzimy kolejny krok w tych zabiegach. To jest niezwykle bolesne, a z punktu widzenia standardów obowiązujących w kraju cywilizowanym to jest absolutny skandal i działania haniebne. Jednak na szczęście jest za późno, żeby to się udało. Gdyby doszło wcześniej do zmian, prawa strona mogłaby się nie pozbierać. Obecnie ta strona jest już na tyle silna, że nie da się tak łatwo rozpędzić. Ona jest już usadzona mocno w siodle. To już nie jest ostateczny cios. Obecnie zmiany mogą być nawet bodźcem mobilizującym.

Jednak łatwo nie będzie. Oczywiście to nie oznacza, że będzie łatwo. Będzie trudniej, będzie bardziej brutalnie, będą stosowane kolejne środki. To nie jest koniec. Jednak sądzę, że prawa strona jest już na tyle mocna, że jej się zabić nie da.

Media ujednolicają przekaz, PO chce walczyć z "mową nienawiści", wcześniej ogranicza wolność zgromadzeń oraz dostęp do informacji publicznej. Z polską demokracją dzieje się coś złego? W Polsce dzieje się wiele bardzo niepokojących zmian. Polska staje się krajem strasznym. Ze sfery publicznej zostały wyeliminowane wszelkie możliwe standardy. Platforma Obywatelska, przy poparciu większości głosujących obywateli, czuje się bezkarna. Może zrobić wszystko. Widzą, że są demonstracje nie po myśli władzy, to zmieniają prawo o demonstracjach. I kto nam podskoczy? - pytają. I tak było, po zmianach pojawiły się jakieś głosy, że to przesada, czy skierowano jakieś skargi itd. Komisja Europejska jednak mówiła, że wszystko jest w porządku, że ich to nie obchodzi. I tyle. A PO dalej działa. Widzi, że są jakieś ataki na rząd czy ostra krytyka to wprowadzi prawo o "mowie nienawiści". IPN się nie podobał, to zmienili ustawę, odebrano siedzibę itd. Muzeum Powstania Warszawskiego się nie podobało, to zmienili statut. To są typowe działania władzy, która czuje się bezkarna.

Co nią kieruje? Ta władza jest złożona z kompletnych cyników. To nie jest tak, jak na Zachodzie. Tam zamordystyczne ustawodawstwo wprowadzają ludzie niebezpieczni, jakobini. Oni są fanatykami ideowymi. W Polsce mamy do czynienia z ludźmi cynicznymi do szpiku kości. Im jest całkowicie wszystko jedno jak jest. Oni zrobią wszystko, by utrzymać się przy władzy. Oni chcą zniszczyć opozycję. Już nie chodzi im o opozycje parlamentarną, ale o każdą formę opozycji. To jest szalenie niebezpieczne. Polska stała się krajem okropnym. Przykro jest tu mieszkać, przykro codziennie dowiadywać się o kolejnych obrzydliwościach władzy oraz o braku reakcji polskich elit. One cieszą się nawet, że kolejny cios spadł na niedobrych prawicowców.

Z czego wynika taka postawa elit? Pamiętam, jak za czasów PiSu na Uniwersytecie Warszawskim ogłoszono uchwałę o zagrożeniu państwa prawa. Mowa była o przejmowaniu instytucji przez jedną partię itd. To było mocno przesadzone, był rząd mniejszościowy czy słaba koalicja, wiele instytucji było obsadzonych ludźmi, którzy nie mieli nic wspólnego z PiSem. Jednak wiele innych jednostek i środowisk naukowych dawało swój wyraz solidarności z treścią uchwały. Obecnie mamy sytuację, w której nie ma instytucji niekontrolowanej przez kogoś z Platformy, niemal nie ma mediów niesprzyjających władzy. I gdzie są ci prawnicy? Gdzie są te rady wydziałów? Gdzie są te organizacje? Dlaczego nic nie mówią? Dlaczego nie krzyczą? Odpowiedź jest bardzo prosta: bo im się to podoba. I to jest właśnie to, co sprawia, że Polska jest krajem przykrym. Rozmawiał Stanisław Żaryn

Katofaszysta Grzegorz B. Walka z „faszyzmem” zaostrza się w miarę postępów Postępu.

I. Walka klasowa... Kiedy wreszcie odwiedzę siedziby TVN-u i „Wyborczej” ze spluwą w garści, różańcem na szyi i plecakiem trotylu, jak na porządnego katofaszystę przystało, to wtedy dopiero pozatrudniana tam dziennikarska swołocz będzie miała realny powód do spazmów i histerii. Prokuratura i jej Ślepokura dopiero wtedy otrzyma przesłanki do „wzmożeniowego” śledztwa i stawiania zarzutów, zaś „abewiaki” od Bondaryka powody do porannych nalotów. Obie służby natomiast - do konferencji prasowych z materiałami filmowymi świeższymi niż 12 lat. Póki co natomiast, zgodnie z myślą Stalina, że walka klasowa zaostrza się w miarę postępów w budowie komunizmu, mamy do czynienia z sytuacją w której walka z faszyzmem zaostrza się w miarę postępów Postępu. To zaś naturalną koleją rzeczy powoduje wzmożone zapotrzebowanie na „faszystów”, których należy wytropić, zdemaskować, przykładnie napiętnować i wsadzić za kraty. Rzecz jasna, powyższe komponuje się idealnie z procederem pełzającej represjonizacji wdrażanej systematycznie przez Dyktaturę Matołów, która umiejętnie podsyca społeczny strach przed „prawicowym ekstremizmem” - wypisz wymaluj w identyczny sposób, w jaki władze PRL siały propagandę o „ekstremie” z „Solidarności”.

II. Na tropie „ekstremy” Prowokacje podczas Marszu Niepodległości to już klasyka. Tylko przytomności umysłu rzecznika ONR, Mariana Kowalskiego, który zapanował nad wielotysięcznym tłumem zawdzięczamy, że „hodowanie zamieszek” się nie powiodło, ale było blisko. Do tego nagabywanie przez policję organizatorów wyjazdów zbiorowych, „profilaktyczne rozmowy” na komendach, najścia na domy członków ONR... Ale to jeszcze wypadło blado, trzeba było czegoś mocniejszego, by wokół „faszyzmu” rozpętać histerię. Owym mocniejszym akcentem był finał groteskowej operacji ABW w sprawie „brunobombera”. Funkcjonariusze wychwycili w internecie narwańca, by następnie go hodować, podsuwając mu agenturalnych „współkonspiratorów”, a rzecz całą zakończyć prokuratorską pokazuchą z filmami sprzed 10-12 lat i „arsenałem” złożonym z jakichś rupieci oraz militarnych gadżetów z Allegro – akurat wtedy, gdy było potrzebne to Dyktaturze Matołów i jej medialnej ekspozyturze. Mamy tu do czynienia z istnym powrotem do czasów urbanowo-jaruzelskich. Telewizja stanu wojennego również pokazywała „arsenały” rzekomo gromadzone przez solidarnościowych „terrorystów”. Tego było trzeba, by rozpętać histerię antyfaszystowskiego wzmożenia. Zaraz „Wyborcza” znalazła wpis Artura M. Nicponia, w którym pytał się o możliwość hipotetycznego referendum w sprawie zastrzelenia Tuska. Nicpoń sprawę postawił w kontekście głosowania w kwestii aborcji, ale tego już „Wyborcza” nie podała, bo taka wiedza jej czytelnikom jest niepotrzebna. Ponieważ strona http://www.nicek.info/ wyleciała w powietrze, to zacytuję dla porządku, za blogiem MarkaD: „No ale weź mi, jako prawnik, taką rzecz powiedz - mamy tę całą demokrację i liberalizm. Czy można w Polsce zrobić referendum na projektem zastrzelenia Tuska i zbierać pod takim projektem podpisy? Żeby zastrzelenie go jak psa było legalne. Kumasz, jeśli można majdrować przy dzieciach w fazie prenatalnej i można sobie głosować, czy je zabić czy nie, to czy tak samo można z Tuskiem? (wytłuszczenie moje - GG) . No i wreszcie wypowiedź Grzegorza Brauna – z gatunku takich, które wygłasza w zasadzie na niemal każdym publicznym spotkaniu. Zdrajców należy rozstrzeliwać, bo jeśli nie wisi nad nimi widmo kary, to tworzy się popyt na zdradę i zaprzaństwo – taki z grubsza był jej sens. Oczywista oczywistość, również w odniesieniu do funkcjonariuszy reżimowych mediodajni z TVN-u i „Wyborczej” (odpowiednio – dwa tuziny i tuzin do rozwałki). Oni doskonale wiedzą, że Braun ze swoją atletyczną posturą notorycznie doprowadza do płaczu całe plutony policji, więc nie dziwię się, że mogło im powiać nieprzyjemnym chłodkiem po krzyżu. No, ale katofaszystą Grzegorzem B. zajęła się już niezależna prokuratura, a wkrótce może i rozgrzane sądy, zatem pewnie trochę odetchnęli.

III. Pełzająca represjonizacja Aż żal bierze gdy się spojrzy, jakie to wszystko dęte, jak nieudolnie fastrygowane. „Terrorysta”, którego musi czynnie podżegać do przestępstwa komando „abewiaków”, jakieś sensacje z d...y wzięte w rodzaju internetowego wpisu z niszowej strony, jakaś wyrwana z kilkugodzinnej dyskusji wypowiedź sprzed niemal trzech miesięcy. No, ale skoro poszedł prikaz, by walczyć z „faszyzmem” i „ekstremą”, to nie ma rady. Należy pryncypialnie stać na nieubłaganym gruncie niczym czekiści o chłodnych głowach i gorących sercach, bo – powtórzmy - walka z faszyzmem zaostrza się w miarę postępów Postępu. Nie to, co taki Cezary Michalski ze swymi życzeniami uśmiercenia kilku byłych kolegów – publicystów, czy Krzysztofa Rybińskiego, który wedle Michalskiego skończyć miał jak Aldo Moro. Walczyć z lewacką ekstremą „nie lzia”. A tak na poważnie – właśnie okazało się, po co to budowane od tygodni napięcie, to całe antyfaszystowskie wzmożenie i medialna histeria. Otóż wszystko to miało zbudować atmosferę przyzwolenia na nowelizację kodeksu karnego, a konkretnie – poszerzenie penalizacji tzw. „mowy nienawiści”. Tak się bowiem pięknie zorkiestrowała „podgatowka” mediów z zamysłami władzy, że PO w odpowiedzi na „społeczne zapotrzebowanie” złożyła w Sejmie projekt zmiany art.256 KK, który ma otrzymać brzmienie: „kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści wobec grupy osób lub osoby z powodu jej przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, politycznej, społecznej, naturalnych lub nabytych cech osobistych lub przekonań podlega karze grzywny, ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2". Obecnie art. 256 brzmi: „Kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.” Jak łatwo zauważyć, do katalogu dodano kategorię polityczną oraz „naturalne lub nabyte cechy osobiste” (zapewne chodzi o homosiów), usunięto zaś kategorię wyznania – czyli wyjęto spod ochrony prawa „katoli”, wzięto zaś pod opiekę Dyktaturę Matołów i jej poputczików, bo chyba nie ma wątpliwości, w którą stronę rozgrzane sądy będą interpretowały „nawoływanie do nienawiści wobec osoby lub grupy osób z powodu jej przynależności politycznej”. Mamy zatem do czynienia z kolejną odsłoną pełzającej represjonizacji – tym razem pod płaszczykiem walki z „mową nienawiści”. Knebel z sankcją karną, którego jedną z glównych ofiar będzie internet, w tym blogosfera oraz inne media niezależne. Oczywiście, nie da się kontrolować wszystkiego i karać wszystkich – stosowane będą uderzenia punktowe, wybiórcze, obliczone na efekt zastraszenia – przypuszczam zresztą, że rolę delatorów ochoczo wezmą na siebie reżimowe mediodajnie z „Wyborczą” (przypomnę – tuzin do „czapy”) i TVN (dwa tuziny...), jak uczyniły to z Braunem i Nicponiem. Jest to zresztą ciąg dalszy kampanii zapoczątkowanej kilka miesięcy temu przez prokuratora Seremeta, który zalecił ściganie „mowy nienawiści” w sieci, po tym jak „Tygodnikowi Powszechnemu” zrobiło się przykro, że nie ma kary na tych nienawistników (pisałem o tym w notce „Młot na pisowców”).

IV. Marzenia mediodajni i „antystemowcy” pod presją szantażu Tak sobie myślę, że Dyktaturze Matołów i jej medialnej ekspozyturze bardzo odpowiadałoby, gdyby pojawił się jakiś prawicowy, „faszystowski” Cyba. Oni wręcz tego wyczekują, co widać po ich okrzykach na temat „brejwików”, że teraz, po tej wypowiedzi Brauna to już na pewno jakiś maniak zacznie ich mordować („zbliżamy się do jakiegoś krytycznego punktu, po którym zdarzy się nieszczęście” - prof. Jan Hartman), co pozwoli im pozbyć się uciążliwego moralnego garba po mordzie łódzkim, bowiem „prawicowi publicyści i politycy od razu przypominają, że to oni są obiektem ataków - przecież w Łodzi zamordowany został działacz PiS. I to ma zamknąć wszystkim usta” („Reagujmy na brednie” - GW). Wreszcie można by pograć na propagandzie męczeństwa i pod tym pretekstem zdelegalizować, zamknąć... a ileż nowych „surowych ustaw” można by wprowadzić! („Gdy tylko w Polsce obejmę władzę, szereg surowych ustaw wprowadzę” - jak marzył Gnom w „Rozmowie w kartoflarni”) Stąd też mój wstęp o rozwałce w siedzibach „GW” i TVN-u. Oby ktoś się przypadkiem nie zabrał za spełnianie tych waszych marzeń, bo wtedy nigdy nie wiadomo na kogo trafi... Na zakończenie pozwolę sobie jeszcze skonstatować ze smutkiem, że prawa strona tzw. „dyskursu publicznego” dała się niemal kompletnie sterroryzować tym nędznym, prymitywnym szantażem kleconym na zasadzie – wybieramy czyjąś wypowiedź i co wy na to: odcinacie się? PiS pozwolił, by „Wyborcza” korygowała mu politykę kadrową (zawieszenie Nicponia i sąd partyjny). Natomiast prawicowi gwiazdorzy – za wyjątkiem Ewy Stankiewicz - w sprawie Brauna albo nabrali wody w usta, albo wręcz uznali za stosowne na wyprzódki się od niego dystansować. Do tej pory im nie przeszkadzał: zapraszali go, dyskutowali na spotkaniach, robili z nim wywiady, fetowali filmy i zacierali ręce z radochy słysząc jego co bardziej ostre wypowiedzi. Tak to wygląda - koledzy, taka ich mać. Grunt, żeby żaden „wariat” nie popsuł im wizerunku i całego tego patriotyczno-opozycyjnego biznesu, w którym wyrobili sobie pozycję celebrytów swoją starannie skalkulowaną „antysystemowością”. Obrzydliwe. Gadający Grzyb

Posłowie do wypowiedzi Brauna Można nie zgadzać się z Grzegorzem Braunem i nie akceptować jego języka. Ale trudno nie zauważyć, że miał świętą rację, gdy stwierdził, że zdrada narodowa i zaprzaństwo są dziś lansowane jako godne naśladowania postawy. A wymagają sądu. Zdrada narodowa to najlepsze i najłagodniejsze określenie zachowania dzisiejszej klasy politycznej. Cała ta banda chce rozkraść całą Polskę, a przy okazji pozbawić ją niepodległości i tożsamości narodowej. Ogłupione społeczeństwo dało sobie wmówić, że jedyna polityczna alternatywa to wybór między PO i PiS-em, więc podzieliło się między "racjonalnych" przeciwników "zamordyzmu kaczystowskiego" i "oszołomów" upatrujących w koalicji PO-PSL bezpieczniacką watahę prowadzącą ojczyznę ku zgubie. W tej politycznej stagnacji i chocholim tańcu, głosy takie jak Grzegorza Brauna przedstawiane są jako kontrowersyjne. Może znany reżyser rzeczywiście trochę przesadził, ale jeśli przyjrzelibyśmy się meritum jego wypowiedzi to trudno się z tym nie zgodzić.

Od listopada 2007 roku trwa polityka, którą najlepiej określić mianem "zdrady stanu". Zdrada stanu to świadome i dobrowolne działanie wbrew interesowi własnego kraju i włąsnego narodu. I takie też działania charakteryzują rządy obecnej klasy politycznej. Na arenie międzynarodowej jest to upokarzanie Polski i wycofywanie się z walki o nasze narodowe interesy. Tusk zachowuje się jak kundel trzymany na krótkiej smyczy przez Angelę Merkel i w zamian za obietnicę jakiegokolwiek stanowiska w Brukseli dla siebie, gotów jest podpisać dowolnie niekorzystny dla Polski dokument. Szczęście, że cała UE się chwieje i nie jest w stanie wykorzystać całego potencjału prostytucji rządu Tuska dla unicestwienia Polski. W pozostałych obszarach funkcjonowania państwa jest równie źle. Stan finansów państwa obrazują monstrualne długi - dochodzące już do 6 bilionów złotych. Do tego dodać trzeba coraz większe bezrobocie, coraz wyższe podatki, spadającą konsumpcję, rosnące lawinowo ceny, spadek inwestycji, gigantyczny wzrost bezrobocia i biurokracji. Polityka wewnętrzna Tuska sprowadza się tylko do walki z opozycją, pogłebiania anarchii i chaosu w kraju, kreowanie sztucznych podziałów społecznych. Wojsko jest niesprawną strukturą biurokratyczną, pozbawioną jakiejkolwiek zdolności bojowej, policja jest skuteczna tylko w dawaniu mandatów za przekroczenie prędkości. Wszystkie inne - bez wyjątku - struktury państwowe działają beznadziejnie, generując coraz wyższe koszty, a nie przynosząc żadnego pożytku. Służba zdrowia to jeden wielki bałagan i dziadostwo, a edukacja służy odmóżdżaniu polskiego społeczeństwa i hodowaniu nowego "homo sovieticus" posłusznego wszecheuropejskiej władzy. Dodać do tego trzeba jeszcze walkę z chrześcijaństwem, z tradycją i z polskością, w czym Tuskowi dzielnie sekunduje jego giermek Palikot.

Na naszych oczach dokonuje się likwidacja polskiego państwa we wszystkich jego obszarach. Na naszych oczach w kolejną fazę wkracza walka z Polską i wartościami, na których nasi praojcowie oparli polskie państwo. Tę zbrodniczą politykę prowadzi rząd Donalda Tuska. Rząd, który bardziej niż jakikolwiek w ostatnich latach - zasługuje na miano rządu zdrady stanu. Dlatego, nie komentując języka wypowiedzi Grzegorza Brauna, podzielam jego pogląd co do konieczności ukarania narodowych zdrajców. Leszek Szymowski

Korwin Mikke zrobi swoim sukcesorem Giertycha? Piński „ Socjalistyczna „prawica” skacze sobie do gardeł"..."W perspektywie pojawia się też nowe ugrupowanie centroprawicowe, o którym mówił publicznie Roman Giertych. Giertych „Miałem pomysł, żeprzerobię partię na bardziej konserwatywno-liberalną, będziemy atakować od strony opozycji.„....”W 2005 r. byłem pewien,że będzie PO-PiS, a my będziemybudować opozycjęi czekać na swój czas.Gdy Donald, pamiętam ten Konwent Seniorów, przyszedł i powiedział, że nie wchodzi do rządu i będą tylko pozorować koalicyjne rozmowy, to mi się świat zachwiał „...Jak mi to Donald powiedział, powstało pytanie - co dalej z Ligą. Wszyscy pchali nas do rządu „....”Wtedy zrozumiałem, że Liga to trup. Byłem przed dylematem:albo wejdę w koalicję i będę czekał, albo mnie załatwią..... (więcej)

Niezależna.pl „ Jan Piński, nowy redaktor naczelny „Uważam Rze”, to do niedawna szef działu Wiadomości na portalu NowyEkran.pl i - jak pisała „Gazeta Polska” -dobry znajomy Romana Giertycha”.....”Jan Piński to także wytrawny szachista ucinający sobie systematycznie partyjki z Romanem Giertychem. „.....(źródło)

Piński „Socjalistyczna „prawica” skacze sobie do gardeł„....”Powstanie nowej partii Ruchu Narodowegozapowiedział tużpo Marszu Niepodległości szef Młodzieży Wszechpolskiej Robert Winnicki.Tuż po tej deklaracji przystąpilido ofensywy politycy PiS. „....”PiS zaczęło sobie zdawać sprawę z rosnącej siły narodowców iw najbliższym czasie będzie próbowało przejąć radykalny elektorat.Pierwsze, jeszcze niepublikowanesondaże szacują poparcie dla Ruchu Narodowego na 10 procent.Jest się o cobić. Marginalizowany przez 15 lat III RP Jarosław Kaczyński po wygranych w 2005 roku wyborach wymyślił strategię, w myśl którejPiS powinien być jedyną liczącą się siłą polityczną po prawej stronie. Chociaż program gospodarczy PiS jest mieszaniną socjalistycznych haseł i pochwałą etatyzmu, to partia ta zaczęła wciągać polityków o poglądach wolnościowych (takich jak Przemysław Wipler). „.....”Doktryna Kaczyńskiego mówi bowiem, że na prawej stronie może istnieć tylko PiS.„.....”W perspektywie pojawia się też nowe ugrupowanie centroprawicowe, o którym mówił publicznie Roman Giertych. Według niego, może przed kolejnymi wyborami powstać partia, której celem będzie przejęcie od PiS tyle elektoratu, ile się da, i ewentualne domknięcie układu rządzącego. Po deklaracji Winnickiego na tzw. prawicy pojawił się nowy gracz aspirujący do tego samego elektoratu.„......(źródło)

Wydaje się ,że powstał plan Giertych osaczenia Kaczyńskiego od prawej flanki. Giertych ,który jak sam ujawnił w swoim delirycznym wywiadzie był konfidentem Tuska w rządzie Kaczyńskiego, a jedynym celem wejścia do koalicji było zniszczenie Kaczyńskiego . To zniszczenie było tak ważne,że Giertych poświęcił w tym celu Ligę Polskich Rodzin Pozującemu na polskiego Machiavellego Giertychowi zniszczenie Kaczyńskiego się nie udało Jak widzimy nadchodzi nowe podejście . Piński w ostatnim Najwyższym Czasie ( „Nowym redaktorem naczelnym jednego z największych polskich tygodników został Jan Piński – redaktor „Najwyższego Czasu!” i publicysta naszego tygodnika. „...(więcej)

opublikował programowy tekst zwalczający Kaczyńskiego i przy okazji Ruch Narodowy. Nowa Partia Giertycha , która zakłada jak go nazwała Fedyszak Radziejowska Establishment Okrągłego Stołu otrzymała w prezencie swoje medium , bo do tego za chwilę do sprowadzi się tygodnik „Uważam Rze „Do pełni szczęścia potrzeba jeszcze jakiejś niszowej struktury politycznej. Idealna jest partia Korwina Mikke . Korwin ma 70 lat , jest już w politycznej smudze cienia . Kongres Nowej Prawicy rozpada się . Korwin Mikke otoczył się miernotami, które najpierw łatwo się kupi obietnicami koryta w Sejmie , a później jeszcze łatwiej pousuwa . Jest już paro procentowy elektorat, który media propagandowe reżimu wzmocnią kosztem PiS i narodowców . Giertych zbuduje na tym koncesjonowaną partię liberalno konserwatywną, która będzie osłaniała lewacki przewrót ideologiczny w Polsce od prawej strony. Korwin-Mikke dwadzieścia lat wysługiwał się II Komunie wypłukując i neutralizując młodych Polaków o poglądach wolnorynkowych. Teraz być może nastąpi ostatnia odsłona Piński „Od pięciu lat Jarosław Kaczyński przyzwyczaił się do myśli, że PiS jest „jedyną” liczącą się partią prawicową, i teraz zrobi wszystko, aby nie dopuścić do powstania na prawym skrzydle radykalnej konkurencji. „.....” Hasło wolności gospodarczej i odpowiedzialności praktycznie zniknęło z polskiej sceny politycznej. Poza Nową Prawicą partie licytują się w oferowaniu obywatelom pomocy państwa, zwiększaniu jego wydatków i pustych hasłach typu „solidaryzm społeczny”. Nawet wolnościowcy, którzy przystali do PiS lub PO, nie mówią głośno o swoich poglądach. Co gorsza, winę za obecny kryzys światowy przypisuje się kapitalizmowi, wolnemu rynkowi itp., chociaż tak naprawdę kryzys jest spowodowany brakiem wolnego rynku. Janusz Korwin-Mikke zwrócił kiedyś uwagę, że socjalizm i etatyzm jest wspierany przez kapitalistów, którzy się dorobili i nie chcą konkurencji. Kapitał ten sponsoruje partie polityczne, które oferują utrzymanie lub zwiększenie kontrolnej roli państwa, co utrudnia, a czasem uniemożliwia powstanie konkurencji. Fakt, że opozycja mocno skonfliktowana z rządem głosi de facto hasła kontynuacji, nie wróży dobrze ewentualnym zmianom.”....(źródło) Marek Mojsiewicz

Dziedziczna demokracja policyjna?

*Piechociński, czyli wyszło „za dobrze” *Pawlak upadł – Pawlak wstanie?

*Bomba, ale śmiechu: ABW jak SB *Socjalnie bliscy – jeszcze bliżej siebie!

I oto jak demokracja wyszła bokiem partii chłopskiej! Chociaż kartka wyborcza zwyciężyła i wicepremier Pawlak stracił stołek prezesa, to ani wołami zaciągnąć teraz nowego prezesa do rządu, na zwolniony stołek wicepremiera, a nawet na ministra gospodarki. Nie ma głupich: gdy szczwana Bruksela ogranicza unijne pieniądze na rolnictwo – kto by tam chciał brać na siebie odpowiedzialność, świecić oczami przed „ludowcami” za nadchodzącą mizerię. Toteż p.Pawlak szybko i zdecydowanie zgłosił swą dymisje, wbrew zachętom p.Piechocińskiego, by pozostał na obydwu funkcjach, a wobec tak zdecydowanej odmowy sam p.Piechciński równie szybko zaczął kombinować, co by tu zrobić, żeby jakoś bezpiecznie i asekuracyjnie przeczekać ten czas, w którym Bruksela dokręci śrubę( a trochę to potrwa bo właśnie szczytowanie w Brukseli nie zakończyło się wytryskiem szmalu). Doszło nawet do tego, że pojawiła się propozycja by „młody” Kosiniak-Kamysz wziął na siebie to ciężkie brzemię... Niby słusznie, z chłopską chytrością: niech „młody” trochę „polata”, niech zapłaci frycowe, zamiast grzać się na bezpiecznym stołku ministra pracy. (Nawiasem mówiąc: dobry to znak, że syn ministra też jest dziś ministrem: demokracja dziedziczna, jak monarchia, lepsza od elekcyjnej...Prosimy o więcej synów swoich ojców w rządzie!) To, że Pawlak upadł nie oznacza zatem, że – a juźci, psiakrew, wciórności- wrychle nie powstanie! Twarda bestyja! Wedle statutu PSL - także Rada Naczelna (nie tylko Kongres partii) może wkrótce odwołać prezesa... A w tej Radzie Naczelnej szefem wybrany został p.Kalinowski, „chłop” Pawlaka... Wygląda na to, że „złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma”. Sam pan Piechociński był cokolwiek zaskoczony swym partyjnym zwycięstwem. Zdaje się, że inaczej to wszystko kombinował: chciał tylko pokazać w głosowaniu swą siłę, tak, aby po nieudanych negocjacjach z UE i zmniejszonych dopłatach dla rolników obciążyć winą „miękkiego” Pawlaka i wtedy dopiero objąć bezpiecznie i władzę w PSL i stanowisko rządowe. Wyszło, wciórności, za dobrze. Jak z „katastrofą smoleńską” rządowi Tuska? Przegrana Pawlaka wygląda zatem na „szcześliwą porażkę”. Zwłaszcza, że wpływowe środowisko, co to wdzięczne jest p.Pawlakowi jeszcze za udział w obalaniu rządu Jana Olszewskiego, za ten „podczyszczony” wtedy UOP - też kibicuje dzisiaj raczej p.Pawlakowi, czyż nie?... Dyć tam - jakże by nie!...Tymczasem zaniepokojona perspektywą zawężenia swych kompetencji Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego przystąpiła do obrony swej władzy (walczy z niezależną prokuraturą p.Seremeta?). Sprawa „dynamitarda”, Brunona K. o kilometr śmierdzi bezpieczniacką prowokacją. Aż dwóch agentów ABW pracowało nad tym obsesjonatem, żeby wreszcie zmontować 5 osobowa „grupkę spiskową” (łącznie z tymi dwoma agentami): jakiż nędzny sukces! Kiedy bezpieka niemiecka montowała niedawno „partie neofaszystowską” - w 10 osobowym kierownictwie miała aż 6 swoich agentów-faszystów! 60 procent! Tymczasem tych dwóch ABW-owskich „nacjonalistów”, „ksenofonbów” i „antysemitów”, którzy obrabiali Brunona K., w 5 osobowej grupce – to zaledwie 40 procent . Kiepski wynik.. Wstyd! I czym ta ABW chwali się publicznie? Ale co tam prowokacje niemieckiej bezpieki: już carska „ochrana” hodowała sobie całe organizacje terrorystyczne i rewolucyjne („Tego nie zrobili moi socjal-rewolucjoniści, to zrobili radykalni socjaldemokraci-maksymaliści pułkownika Trusiewicza” – wołał po zamachu na willę ministra Stołypina generał carskiej „ochrany”, Gierasimow!) Nawet w czasach napoleońskich, za poczciwego ministra i szefa policji Fouche wyniki też były lepsze: Dobry minister spraw wewnętrznych – mawiał minister Fouche – ma zawsze w zanadrzu przynajmniej dwa gotowe zamachy stanu! Proszę – dwa zamachy, i to „gotowe”. Czy minister Cichocki ma w zanadrzu choćby jeden zamach, jako tako podgotowany? G... ma, nie zamach! Ma jakiegoś Brunona K., w dodatku kiepsko prowadzonego przez aż dwóch bezpieczniaków i to przez ponad rok... Po prostu wstyd, hańba dla służby... Inna to rzecz, że za służby odpowiada nie minister Cichocki, a sam Tusk, no a czego można się spodziewać po Tusku? Jaki pan, taki kram. Toteż najnowsza polityczna prowokacja kierownictwa ABW kończy się niesamowicie żałosną kompromitacją tegoż kierownictwa, to rzeczywiście wielka bomba – ale pustego śmiechu! Niepokojące jednak szalenie jest to, że kierownictwo ABW (bo podwładni, wiadomo, muszą: służba nie drużba...) używa swej władzy do prowokacji politycznych, wchodząc w buty swej niechlubnej poprzedniczki, komunistycznej Służby Bezpieczeństwa. Wytworzyła się dziwna koalicja PO, PSL i ABW, pod której rządami III Rzeczpospolita staje się z dnia na dzień dziedziczną demokracją policyjną. Uwaga, politolodzy: nowa demokratyczna jakość! No cóż, od rzemyczka do koniczka: inwigilacja prawicy z lat 90-ych, prowokacje wobec PC, działalność płk Lesiaka, utajnienie Aneksu do Raportu o likwidacji WSI, ten „zbiór zastrzeżony” IPN... To przecież musi prowadzić do dziedzicznej demokracji policyjnej, w której polski patriota zastąpi – teraz jako „ksenofob” i „antysemita” - niegdysiejszego „kułaka”, „zaplutego karła reakcji” itp.( Nota bene: kiedy p.Cyba w Łodzi planował morderstwo działacza PiS – gdzie była ABW? Do dziś nawet nie ustaliła nazwiska b. funkcjonariusza SB, który Cybie dostarczył broń...) Na lewicy zaś – postępująca integracja. Po wspólnej konferencji „antyfaszystowskiej” ludzi „o skrwawionych rękach” z „naćpana hołotą” obydwie te budujące (na bezczelności) formacje wystąpiły wspólnie o Trybunał Konstytucyjny dla Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobro. Nie tyle o ten Trybunał tak naprawdę idzie, ale o zbliżenie się do siebie i pogodzenie się ludzi o skrwawionych rekach i naćpanej hołoty: o kolejny krok ku sobie „elementów socjalnie bliskich”. Ba! W czasie kryzysu nawet agenci muszą się jednoczyć, a co dopiero elementy socjalnie bliskie. Może i zamiast p.Piechcinskiego do rządu powinien teraz wejść p.Bondaryk z ABW? Wasz premier, nasz wicepremier - a ludowcom damy Kamysza! Marian Miszalski

TAJEMNICE OKĘCIA: SALONKA NR 3 Kiedy wiele miesięcy temu pisałam o tajemniczej przebudowie saloniku numer 3 w rządowym tupolewie, zastanawiając się, kto i dlaczego podjął się tego arcytrudnego zadania, nie sądziłam, że jesienią 2012 roku wyjdą na światło dzienne kolejne, bulwersujące fakty związane z tym przedziwnym zabiegiem z 6 kwietnia 2010 roku. Warto w tym miejscu przypomnieć fragment z załącznika 4.4 do raportu Millera, gdzie w rozdziale „Nieprawidłowości w funkcjonowaniu samolotu” napisano:

„Niezgodna z dokumentacją samolotu zmiana konfiguracji przedziału pasażerskiego. Przebudowę trzeciego salonu z 8 na 18 miejsc wykonano w dniu 06.04.2010 r. przed wykonaniem lotu komisyjnego, co potwierdza wpis dokonany w „Książce obsługi statku powietrznego Nr 101 90A837”, w „Raporcie technicznym z lotu. Parametry” wykonanym w dniu 06.04.2010 r., na str. 14/109, w części VII „Uszkodzenia wykryte podczas obsługi nie objęte zestawem. Uwagi pilota i nadzoru” przez technika samolotu o treści: „Na polecenie Szefa Techniki Lotniczej JW 2139 przebudowano trzeci salon na 18 miejsc”. Po realizacji tych czynności samolot był przygotowany do przewozu 100 pasażerów, co jest niezgodne z:

a) „Ту-154М. Руководство по летной эксплуатации. Книга первая”, rozdział „2. Общие эксплуатационные ограничения”, podrozdział „2.4. Максималное количество людей на борту”, str. 2.9 (Июль 25/90), danymi zwartymi w tabeli 2.4.1;

b) „Самолет Ту-154М. Руководство по загрузке и центровке. Дополнение к руководству по загрузке и центровке самолетов Ту-154М борт. (зав.) № № 101 (90А837) и 102 (90А862) Спецотряда Польской республики в вариантах компоновок „Салон” на 90 и 89 пассажирских мест” zarejestrowanej w 36 splt w RWD nr 88/10;

c) „Формуляр самолета ТУ-154М № 837. Часть 1. Планер и входящие в него системы” z 2009 r., w którym znajduje się informacja na str. 22 oraz na str. 772 o przystosowaniu samolotu w wersji SALON do przewozu 90 pasażerów;

d) „Protokołem zdawczo-odbiorczym” z dnia 21.12.2009 r. W takiej konfiguracji samolot wykonywał loty w dniach 7, 8 i 10 kwietnia 2010 r.; Z powyższego wynika, że samolot nie był przystosowany do takiej zmiany, a wykonanie jej w dniu 6 kwietnia nosiło znamiona „samowolki”, gdyż stało w sprzeczności nie tylko z dokumentacją samolotu, ale też z narzuconymi przez producenta normami. W innej części raportu można z kolei przeczytać, że po owej zmianie nie dokonano ponownego wyważenia maszyny. Kto zdecydował się przeprowadzić taki remont, bo jak rozumiem bezpośrednio zlecający ową zmianę szef techniki 36 splt wykonywał jedynie czyjś rozkaz? Kto go wydał? Jaki podał motyw? Dlaczego zdecydowano o tym niemal w ostatnim momencie, tuż przed odlotem do Rosji tak wielu ważnych osobistości? Nie można było tej zmiany wykonać w lutym, czy marcu, by wszystko należycie sprawdzić, dokonać wyważenia, uzyskać zgodę producenta? A może chodziło o to, aby wszystkich, mówiąc kolokwialnie, upchać do jednego samolotu, by nie zaszła konieczność rozbicia delegacji na dwa samoloty? Akurat te 10 osób umieszczonych w przebudowanej salonce mogło spokojnie polecieć Jakiem 40. Poseł Marek Opioła zwrócił się z zapytaniem, czy SKW, jako służba odpowiedzialna za ochronę kontrwywiadowczą najważniejszych osób w państwie, wiedziała o tej błyskawicznej przebudowie i, czy przedsięwzięła stosowne kroki, by zapobiec ewentualnym zagrożeniom, wynikającym z takich nielegalnych operacji na samolocie dla VIP. Odpowiedź nie tylko zaskoczyła, ale wręcz zszokowała:

"Służba Kontrwywiadu Wojskowego nie była informowana o zmianie konfiguracji wnętrza samolotu TU-154M nr boczny 101 dokonanej w dniu 6 kwietnia 2010 r. ani nie posiada informacji dotyczących zgromadzonego materiału na ten temat". A zatem mamy taką oto sytuację: ktoś na dzień przed wylotem premiera i na trzy dni przed planowanym wylotem prezydenta, generałów i innych ważnych osobistości do Rosji, decyduje o wykonaniu niezgodnej z normami bezpieczeństwa oraz zastrzeżeniami producenta, zmiany konfiguracji wnętrza samolotu dla VIP-ów. Odpowiednie służby nie są o tym fakcie poinformowane, w związku z czym nie nadzorują całej operacji, jak również nie sprawdzają samolotu po dokonanej zmianie. Nie weryfikują zarówno osób, które taki remont przeprowadzają, jak i nie sprawdzają sprzętu, który jest montowany. Następnie samolot roztrzaskuje się na terytorium Rosji i giną wszyscy pasażerowie.

Teoria spiskowa, czy może już praktyka? Jakby tego było mało 10 kwietnia samolot nie przeszedł drobiazgowej kontroli pirotechnicznej, o czym dzisiaj donosi Gazeta Polska:

„Według informacji GP, pirotechnicy przeszli się po prostu wzdłuż samolotu, a zatem jeśli ładunki były umieszczone w skrzydle lub w zabudowie samolotu, to ani spektrometry, ani pies nie miałyby szans ich wykryć”. Te informacje zdają się potwierdzać zeznania funkcjonariusza BOR Sylwestra P., które przywołuje gazeta:

„ Sprawdzenie samolotu jest sprawdzeniem pod kątem tego, czy w miejscach ogólnodostępnych, gdyż do takich mamy dostęp, znajdują się przedmioty bądź materiały niebezpieczne. […] Nie sprawdzamy miejsc, do których dostęp mają wyłącznie technicy i mechanicy”. A kto tamtego dnia miał dostęp do samolotu TU 154 M o numerze bocznym 101? Z zeznań Sebastiana C.,pełnomocnika do spraw ochrony informacji niejawnych na Okęciu, opublikowanych w zeszłotygodniowym numerze Newsweeka, wynika, że nie można tego ustalić, gdyż:

„Problem był z systemem kontroli dostępu. Polegał na tym, że system nie zapisywał na dyskach twardych historii zdarzeń. Nigdzie nie zostało utrwalone, kto wchodził, a kto wychodził z terenu zarówno 1. Bazy Lotniczej, jak z terenu podległego 36. Pułkowi. System kontroli dostępu działał w ten sposób, że na teren były wpuszczane osoby, które miały przyznane do wejścia uprawnienia, jednak nigdzie nie zostało zapisane, o której godzinie to było i co to była za osoba posługująca się daną przepustką”. W związku z przytoczonymi wyżej faktami warto zadać sobie pytanie: czy potencjalni zamachowcy, niezależnie od tego, czy pochodzili z Rosji, z Polski, czy też z innego kraju i niezależnie od tego, czy ładunki podłożono w czasie remontu w Rosji, a kolejne w Polsce, mieli w jakikolwiek sposób utrudnione zadanie przez którąkolwiek z polskich służb? Oczywiście jest to pytanie retoryczne.

http://niezalezna.pl/35224-skw-nie-wiedziala-o-przebudowie-tu-154

Martynka

Sumliński: Byłem w Ostrołęce. Na własne oczy mogłem przekonać się, jak rozkręca się „historia” wokół „Pokłosia”„Na Podlasiu, gdzie mieszkam, w przeciwieństwie do Ostrołęki, „Pokłosie” wyświetlano, ale mieszkańcy południowego Podlasia film ów zbojkotowali” - pisze Wojciech Sumliński. (…) byłem w Ostrołęce na zaproszenie prezydenta miasta, by odbyć spotkanie z kilkusetosobową grupą młodzieży. Na własne oczy mogłem przekonać się, jak rozkręca się „historia” wokół „Pokłosia”. Spotkanie z młodzieżą miałem w sali miejscowego kina, do którego przybyłem pół godziny przed spotkaniem i miałem czas, by odbyć rozmowę z dyrektorem. Wyrażenie „miałem czas” nie oddaje sytuacji, ponieważ w trakcie owych trzydziestu minut dyrektor musiał odebrać kilkanaście telefonów od dziennikarzy z całej Polski indagujących go pytaniami: „jak to możliwe, że nie wyemitujecie Pokłosia”?

- Takiej nagonki nie miałem nigdy - tłumaczył dyrektor. Chciał rozwinąć wypowiedź, ale nie zdążył, bo zadzwonił kolejny „niezależny” dziennikarz z pytaniem: „jak to możliwe?”, ja zaś musiałem iść już na spotkanie z młodzieżą. Na Podlasiu, gdzie mieszkam, w przeciwieństwie do Ostrołęki, „Pokłosie” wyświetlano, ale mieszkańcy południowego Podlasia film ów zbojkotowali. Podobnie było w wielu innych miastach w całej Polsce. A jednak, choć to film słaby, jestem przekonany, że zostanie obsypany nagrodami. Pewność swoją czerpię z rozmowy z Andrzejem Pileckim, synem Rotmistrza Pileckiego, którego onegdaj wiozłem z Warszawy do Kazimierza n. Wisłą, w związku z otworzeniem ulicy imienia Rotmistrza. Andrzej Pilecki opowiedział mi niezwykłą historię. Któregoś razu zgłosili się do niego „ważni ludzie z Hollywood” z pytaniem: „czy pan wie, że pana tata miał korzenie żydowskie?„ Andrzej Pilecki zaprzeczył, „rewelacje” nazwał bzdurą. W odpowiedzi usłyszał: „O pana bohaterskim ojcu wiedzą co poniektórzy w Polsce, ale nic nie wie świat. A my mamy wielomilionowy budżet i największe gwiazdy Hollywood. Proszę nie przeszkadzać, bo przecież ojciec mógł mieć korzenie żydowskie, a pan mógł o tym nie wiedzieć”. Na kolejne dementi ważni ludzie z Hollywood poprosili o przemyślenie sprawy, później przyjechali raz jeszcze, pisali i dzwonili, przekonywali i namawiali. Andrzej Pilecki nie zgodził się jednak „uczynić” z ojca Polaka - Żyda, którym przecież Rotmistrz nie był. Gdyby się zgodził, jakże „prawdziwy” mógłby powstać hit - historia bohaterskiego Żyda, który ucieka z „polskiego obozu koncentracyjnego”, a następnie zostaje zamordowany przez Polaków (bo przecież oprawcy Rotmistrza nosili polskie mundury). Taki film nie powstał tylko dlatego, że na przeszkodzie stanął dzielny syn dzielnego człowieka. I nieważne, że film, który dzięki postawie Andrzeja Pileckiego nie powstał, miałby z prawdą tyle wspólnego, ile ma „Pokłosie”. Ważne, że byłby po tzw. „linii”, jak „po linii” jest „Pokłosie”, mały film małych ludzi, którzy dla kariery napluli na własny kraj.

Wojciech Sumliński

PKP wydało 8 mln zł na… ranking toalet w pociągach Podczas gdy polska kolej znajduje się w głębokiej zapaści, a Przewozom Regionalnym grozi upadek, PKP wydaje 8 mln zł na doradztwo firm konsultingowych. Z tajnych raportów, do których dotarła „Gazeta Polska Codziennie”, wynika, że na brak poczucia bezpieczeństwa pasażerów największy wpływ mają… brudne toalety. „Codzienna” dotarła do raportu badania wykonanego przez MillwardBrown SMG/KRC. Naukowcy wykazali w nim, że winne złego postrzegania PKP są… brudne toalety. – Spodziewałem się, że wnioski firm konsultingowych nie będą odkrywcze. Polskie Koleje Państwowe wydają bardzo dużo pieniędzy na działalność doradczą. Zwracamy na to uwagę panu premierowi w naszym liście otwartym. Patrząc na stan polskich kolei, uważam, że warto byłoby oszczędzać pieniądze – mówi „Codziennej” Leszek Miętek, prezydent Związku Zawodowego Maszynistów Kolejowych w Polsce.

„Negatywna ocena usług świadczonych przez PKP wynika m.in. z deficytów w poziomie serwisu, które zaburzają poczucie bezpieczeństwa. Sprawiają, że podróż staje się wyzwaniem i towarzyszy jej stres. Deficyty na poziomie poczucia bezpieczeństwa sprawiają, że niemożliwa staje się realizacja potrzeb z wyższego poziomu” – twierdzą w podsumowaniu badania eksperci. 70-stronicowy raport koncentruje się głównie na problemie toalet w pociągach, uznając, że ich stan blokuje realizowanie podstawowych potrzeb fizjologicznych. W raporcie znalazły się relacje respondentów o stanie toalet: „Ja to otwieram sobie drzwi chusteczką, żeby nie dotknąć klamki, bo jak pomyślę o ludziach, którzy tam byli i na pewno nie umyli rąk, bo tego mydła nikt nie dotknie…”. Kolejarze na raporcie nie zostawiają suchej nitki. – PKP często korzysta z usług różnego rodzaju doradztwa. Myślę, że społeczeństwo może być w stanie zaakceptować tę masę doradców i menedżerów, ale ich działalności nikt nie jest zdolny kontrolować. Nie wiadomo, do czego ma to prowadzić i jak można ich rozliczać – mówi „Codziennej” Leszek Miętek. Wtóruje mu Henryk Grymel, przewodniczący Sekcji Krajowej Kolejarzy NSZZ „Solidarność”. – Na nasze nieszczęście stało się tak, że koleją zaczęli zarządzać menedżerowie, a nie kolejarze. Oni nie rozumieją istoty kolei. Ci ludzie, zanim przyszli do PKP, byli analitykami w bankach i prywatnych korporacjach. Nie czują tematu, dlatego zajmują się jedynie tabelkami i analizami, które niczego nie wnoszą – mówi. – I bez zlecania tego firmom doradczym oraz konsultingowym widać, jaki jest stan kolei w Polsce. Żeby wykonać taką diagnozę, wystarczy zapytać kolejarza i przejechać się pociągiem. To są rzeczy oczywiste. Wszyscy nowi zarządzający, którzy przyszli z firm prywatnych, na chwilę zatrzymają się na kolei, następnie doprowadzą ją do upadku i uciekną, a my, kolejarze, zostaniemy – twierdzi przewodniczący. Solidarność rozpoczęła referendum w sprawie przyszłego strajku, które potrwa do 10 grudnia. – Jeżeli kolejarze opowiedzą się za strajkiem, komitet strajkowy na niego się zdecyduje. Musimy szanować wolę większości – twierdzi Grymel. Jacek Liziniewicz

Uważam Rze czas odejść Felietonista „Gazety Polskiej”, a do niedawna publicysta „Uważam Rze”, opublikował na swoim profilu na Facebooku tekst pt. "Uważam Rze czas odejść", w którym wyjaśnia powody swojej decyzji o odejściu z medium Grzegorza Hajdarowicza.

- Tak więc dołączam do tych 12,5 procenta Polaków, którzy są bez pracy. Jak to pisał Kurt Vonnegut junior - zdarza się. Poradzę sobie bez trudu, współczuję kolegom, którzy mają mniej znane nazwiska a większe kredyty; tych z nich, którzy zostają w firmie rozumiem i nie mam do nich pretensji – napisał Ziemkiewicz na Facebooku. W dalszej części tekstu Ziemkiewicz zauważa, że w czasach, gdy redaktorem naczelnym „Rzeczpospolitej” był Paweł Lisicki, sprzedaż i dochody gazety rosły, a spółka Mecom wielokrotnie występowała z propozycją odkupienia od skarbu państwa pozostających w ręku ministra 49 proc. udziałów. Okazało się jednak, że transakcja została zablokowana przez Platformę Obywatelską. Później rząd konsekwentnie odmawiał sprzedaży mniejszościowego pakietu brytyjskiej firmie i wykorzystywał mniejszościowy pakiet do blokowania wszelkich poczynań Mecomu, paraliżowania rozwoju spółki oraz prowadzenia „nieustannej obstrukcji”, domagając się zastąpienia redaktora naczelnego kimś wskazanym przez władzę.

- Te fakty, zasadnicze do zrozumienia, co stało się z "Rzeczpospolitą" i "Uważam Rze" są pomijane w licznych ostatnio artykułach na temat p. Grzegorza Hajdarowicza (np. w tygodniku "Polityka"), gdzie sugeruje się, że wszedł on w posiadanie spólki "Presspublika" bo nie bylo innych chętnych. Ostatecznie zniechęcony Mecom zwinął interesy w Polsce, sprzedając swój pakiet wspomnianemu p. Hajdarowiczowi - jak się niedawno okazało, bliskiemu znajomemu p. Grasia, którego Donald Tusk wybrał na swego bliskiego współpracownika oraz na rzecznika i twarz swego rządu; skądinąd nader symbolicznie, gdyż polityk ów ma na sumieniu stwierdzone przez prokuraturę (i natychmiast umorzone) fałszowanie dokumentów spółki we władzach której zasiadał oraz kłamliwe zeznania, składane pod przysięgą – napisał na Facebooku Ziemkiewicz. Publicysta podkreśla też, że z informacji ujawnionych przez prasę wynika, że Grzegorz Hajdarowicz zapłacił Anglikom pieniędzmi z kredytu od Leszka Czarneckiego, swego czasu zdemaskowanego przez "Rzeczpospolitą" jako były konfident SB, a udziały od Skarbu Państwa otrzymał na kredyt, którego udzieliło mu przedsiębiorstwo PW Rzeczpospolita, będące formalnym właścicielem udziałów.

- Fakt, że rząd odrzucił ofertę poważnego i wypłacalnego zachodniego koncernu, a przekazał de facto nieodpłatnie "presspublikę" przyjacielowi przyjaciela premiera, który wszystkie dotychczas przejęte tytuły doprowadził do katastrofy, od pierwszej chwili budził komentarze, iż p. Hajdarowiczowi przekazano ostatnią opozycyjną gazetę - wraz z utworzonym w ostatniej chwili przed transakcją, z nieoczekiwanym sukcesem, tygodnikiem "Uważam Rze" - po to, aby je zniszczył, podobnie jak zrobił to z "Przekrojem" i "Sukcesem". Ostrożnie mówiłem wówczas, że to hipoteza spiskowa, ale, niestety, jedyna pasująca do faktów. Ludzie zatrudnieni przez nowego właściciela do kierowania sprawami "Rzeczpospolitej" doprowadzili ten tytuł do upadku. Po dokonaniu tego dzieła, wydawca zniszczył decyzją o usunięciu z tygodnika jego twórcy i redaktora naczelnego (co było dla niego oczywiste, wraz z głównymi publicystami zespołu) tygodnik "Uważam Rze", jedyny element jego "imperium medialnego" przynoszący mu zyski – napisał na Facebooku Rafał Ziemkiewicz. W dalszej części tekstu Ziemkiewicz w mocnych słowach podsumowuje aktualną sytuację panującą na rynku medialnym oraz na scenie politycznej.

- Po raz kolejny postępowanie Hajdarowicza nie daje się zrozumieć ani wyjaśnić w kategoriach biznesowych. Jeżeli ktoś zarzyna kurę znoszącą mu złote jajka, to może to czynić tylko dlatego, że ma za to obiecaną stosowną, zwracającą mu stratę z naddatkiem, gratyfikację. Jaką - nie wiem, ale każdy się domyśla, od kogo. Polską rządzą dziś bezwzględni gangsterzy, którzy nie cofną się przed żadną podłością. Nie ulega to dla mnie wątpliwości od dawna. Sądzę, że liczba obywateli, którzy, ogłupieni rządową propagandą i socjotechniką zastraszania wciąż nie przyjmują tego do wiadomości, będzie maleć. Współczuję dziennikarzom, którzy wzięli i nadal biorą na swe sumienia propagandową służbę tej szajce. Ja na pewno nigdy do nich należeć nie będę – czytamy w tekście Rafała Ziemkiewicza opublikowanym na jego profilu na Facebooku. RAZ

Jadwiga Staniszkis: język nienawiści integruje, dyscyplinuje, kontroluje i demobilizuje "Mowa nienawiści" radykalnie upraszcza i ładuje emocjami obraz świata. Takie emocje, cyklicznie, pojawiają się w demonstracjach ulicznych, bo to logika tłumu. I logika prowokacji. Ostrzejsze wypowiedzi polityków i ekstremalne stwierdzenia (plany?) radykałów (Palikot, Brunon K., Braun) każą zastanowić się nad "mową nienawiści". Jakie funkcje społeczne spełnia? Czy doprowadzi do realnej (a nie tylko - słownej) agresji w skali masowej? I czy polaryzacja stanowisk między PO a PiS w kwestii tragedii smoleńskiej przekłada się na polaryzację emocji wśród Polaków? - zastanawia się w felietonie dla Wirtualnej Polski Jadwiga Staniszkis. "Mowa nienawiści" może oznaczać różne rzeczy. I mogą kryć się pod nią bardzo różne motywy.

Po pierwsze - może być pastiszem, świadomie doprowadzającym do skrajności - wyselekcjonowane argumenty krążące w dyskursie publicznym. Także po to - aby je skompromitować. Taki zamysł wymaga wprowadzenia do wypowiedzi elementów autoironii, czego nie było ani u Palikota ani Brauna, i na pewno nie - u Brunona K.

Po drugie - radykalne, naładowane emocjami (i wskazujące "wroga") wypowiedzi mają służyć integracji każdego z obozów. Poprzez apelowanie do ich specyficznego mitu założycielskiego i wizji świata. Taki radykalizm jest znakiem słabości i korozji obu obozów. Co nie oznacza, że konflikt interesów, światopoglądów i diagnoz nie jest rzeczywisty.

Po trzecie, "język nienawiści" dyscyplinuje. I z tego względu staje się szczególnym rytuałem. Walki frakcyjne w obu partiach powodują, że ludzie którzy mogą być postrzegani jako ewentualni defektorzy czy - rozłamowcy, pokazują swoją lojalność używając radykalnego języka. Bo to blokuje szanse przejścia na drugą stronę i zmianę frontu. Albo - buntu przeciw liderowi. Dlatego to Schetyna (dobrowolnie? zmuszony?) składa wniosek o Trybunał Stanu dla prezesa Kaczyńskiego. A Tusk i Sikorski krygują się, że są przeciw. Trochę z realnego strachu. Chodzi nie tylko o polityczny błąd przy wyborze ścieżki śledztwa smoleńskiego (a to już jest bezsporne). Ale także o możliwe konsekwencje gdy Pawlak, jak sam powiedział (i to powiedzenie może stać się bon motem III RP), "uporządkuje swoje notatki z ostatnich 5 lat". "Mowa nienawiści" radykalnie upraszcza i ładuje emocjami obraz świata. Takie emocje, cyklicznie, pojawiają się w demonstracjach ulicznych, bo to logika tłumu. I logika prowokacji. Ale w samym społeczeństwie dominuje znużenie walki o przetrwanie. Zainteresowanie sprawami państwa rośnie, ale pragmatycznie - chodzi o elementarną racjonalność i przyzwoitość w najbliższym otoczeniu. A PO (i sympatyzujące z nią media), wzmacnia emocje przez uparte cytowanie wyrwanych z kontekstu zdań) i utrwala polaryzację. A także - uświadamia ludziom jaka jest cena zmiany frontu politycznego. Bo to pociąga za sobą zasadniczo odmienny obraz świata. "Mowa nienawiści" jako narzędzie kontroli demobilizuje raczej, niż mobilizuje. I to służy rządowi Tuska - z jego doraźną arbitralnością, brakiem długofalowej strategii rozwoju, a nawet - woli politycznej by taką strategię stworzyć i walczyć o jej realizację w UE.

Tak więc "mowa nienawiści" integruje, dyscyplinuje, kontroluje i - demobilizuje. Ostry konflikt jako metoda stabilizacji był używany przez SB w czasach "Solidarności". Bo najbardziej bali się porozumień ponad podziałami np. między dołami "S" a strukturami poziomymi PZPR. Dlatego agresja służy status quo. A racjonalny konflikt - zmianie.

Jadwiga Staniszkis

Nihil Novi sub sole Połknięcie „Uważam Rze” przez tamtych to nic nowego, zważywszy, że III Rzecząpospolitą już ćwierć wieku rządzą z „tylnego siedzenia” — o czym nieraz pisałem — ci sami „chłopcy” z tych samych „służb”. Co mnie nastraja do głębszej refleksji historiograficznej à propos powtarzalności zjawisk. Jedna z ksiąg „Starego Tes­ta­men­tu”, zwana „Kohelet”, prze­ko­nu­je, iż wszystko, co wydaje się nam no­we, kiedyś już było. Ta prawda ty­czy również czasów dzisiej­szych. Wszystko już było zagrane dawno temu — każdy „numer”, każdy gest, każ­da inicjatywa i każda wred­ność. O tysią­cach rzeczy lub spraw mo­żemy powie­dzieć słowami Eklezjastesa: „Nihil no­vi sub so­le” („Nic nowego pod słoń­cem”). Sprawiedliwości unikają dzisiaj wielcy złodzieje (elita szemranych biznesme­nów), generałowie, którzy mają ręce uma­zane po łokcie krwią robotników, dygni­tarze kom­binatorzy, jak baronowie PO, co motali sej­mowy/hazardowy przekręt — lecz tak by­ło nad Wisłą zawsze, o czym mówi starosar­mac­kie porzekadło: „Pra­wo w Rzeczy­pos­politej jest jak pajęczyna, bąk się prze­bije, ugrzęźnie muszyna”. Pros­tacz­ków bul­wersują doniesienia, że hierar­chowie „So­lidarności” (Wałęsa, Jur­czyk e tutti quan­ti) pracowali dla SB, ale to też przerabiamy od wieków — nie­jeden francuski szef bez­pieki mawiał: „ — Gdy zbiera się czte­rech spiskowców, dwaj z nich to moi lu­dzie” (sło­wa te przypisywane są Fouchému, Le­pi­no­wi, de Sar­tinesowi i innym). Prawie wszyscy szefowie antycarskich or­ga­niza­cji terrorystycznych (sławny Azef, Malinow­ski i in.) byli konfidentami Ochra­ny cars­kiej. Pozwalano im nawet wysadzać w powietrze nie­któ­rych mi­nis­trów, dla uwiary­godnienia. Ze „służ­bami” zawsze jest we­soło, Bolki można zry­wać. Lub ten szok salonowców, gdy oka­­za­ło się, że „kultowy” król reporterów, Ry­sio Kapuściński, to Ka­puś–ciń­ski (TW „Poe­­ta”). Ludzie, prze­sta­ńcie się dziwować — to samo było już grane na ojczystej scenie sto kilkadziesiąt lat temu: konfidentem oka­zał się „kultowy” pisarz Zygmunt Kacz­kow­ski (podczas publicznych fet na jego cześć, jak w warszawskim Hotelu Euro­pejs­kim roku 1860, kobiety dostawały zbio­rowej hi­sterii, zasypując „mistrza” stosami wień­ców i bukietów). Obu panów Ka zde­maskowano, gdy umarli, dzięki od­taj­nio­nym dokumentom. Wszystko już było, na­wet tak znienawidzone przez Sa­lon ciało de­agenturyzacyjne (IPN) — w 1830–1831, gdy Warszawa została chwi­lo­­wo wyzwo­lo­na (Powstanie Listo­pa­do­we), ówczesny IPN nosił nazwę Komitetu Roz­poz­naw­cze­go (później stał się Komisją do Roz­trzą­sa­nia Akt Policji Tajnej) i demaskował kon­fi­dentów (wtedy: „szpiegów”). Ludzie tzw. „starszego pokolenia” są zniesmaczeni wychynięciem roz­wiąz­łości spod kołdry i jej wsko­czeniem na estradę medialną. Światlejsi wśród nich (oczy­ta­ni) dobrze wiedzą, że rozwiązłość była kró­lo­wą balu podczas całego karnawału ludz­koś­ci, we wszystkich stuleciach (gra­witację można oszukać, balonem lub samolotem, ale biologii nie da się wykiwać lan­so­wa­niem cnoty, moralności, skromności), jed­nak za coś szokująco nowego uważają jej reklamowanie przez media, choćby eu­fo­rycznymi opisami tak regularnej, że wręcz rytmicznej zmiany seksualnych partnerów przez wszelakie celebrytki (aktorki, pio­sen­­karki, prezenterki itp.). Tymczasem to żad­na nowość. Owszem, jeszcze w XVIII wie­ku tego nie było, bo prasa dopiero racz­ko­wała, ale już w XIX wieku poooszło! Przy­kła­dem celebrytka nr 1 ery Ro­mantyzmu, ko­­chan­ka Chopina, pi­sarka George Sand. Plotki o jej ciągłych romansach upublicz­nia­li dzien­­ni­ka­rze, zwłaszcza głośny kry­tyk Sain­te–Beuve (bra­cia Goncourtowie pars­kali: „Ten pod­słuchiwacz bidetów zawsze ocierał się o ko­biece sekrety”), chętnie też cytowano wymierzane w Sand flesze in­nych cele­brytów, choćby poety Baude­lai­re’a: „Jest głupia, ma niezgrabny i prze­ga­dany styl. Jej moralne idee odznaczają się tą samą głębią osądu i delikatnością uczucia co wyznania dozorczyń i sprze­daj­nych kobiet. Najlepszym dowodem upadku naszego stulecia jest fakt, że kilku męż­czyzn zadurzyło się w tej latrynie”. Czy winniśmy mówić, że najlepszym dowo­dem upad­ku naszego stulecia są kolorowe pisemka sprzedające „tajemnice alkowy” Dodek, Edy­tek i sitcomowych komediantek? Z kolei chrześcijan do rozpaczy dopro­wa­dza deprecjonowanie katolicyzmu przez międzynarodowy Salon, który dysponuje większością wpływowych mediów, a te sze­rzą laicyzację. Dokładnie to samo działo się za Oświecenia (druga połowa w. XVIII), gdy wolnomularze i „filozo­fo­wie” (Wol­ter, Diderot e tutti quanti) de­chrys­tiani­zo­wa­li kontynent nie bez suk­ce­sów. Nie zwal­czano wtedy tradycji Bożonaro­dze­nio­wej, ale tylko dlatego, że choinka (Polacy do­stali ją od Prusaków w początkach stulecia XIX, choć dzisiaj więk­szość sądzi, iż to tradycja piastowska) tu­dzież symbolika Bo­żego Narodzenia rozkwitły później. Obec­nie Za­chód usuwa nawet Bo­żo­­na­ro­dzenio­wą terminologię („Merry Christmas” sta­ło się: „Hap­py Holiday”, „Christmas tree” to „Ho­­liday tree”, etc.); londyńska amba­sa­da III RP, rozsyłająca „świeckie” świą­tecz­ne kartki, jest dla Polaków sym­pto­ma­tycznym dowodem ulegania owemu ter­ro­rowi laicyzacyjnemu. A przecież i to już by­ło, za sprawą Hitlera, który nie­na­widził chrześcijaństwa jako konkurenta do rządu dusz. Dla zatarcia symboliki chrześci­jańs­kiej, Boże Narodzenie połączono w kalen­da­rzu z obchodami święta Julfest (prze­si­le­nie zimowe), gwoli po­gań­s­kiej tradycji pra­daw­nych Germanów. NSDAP lan­so­wa­ła de­chrystianizację kolęd, nazistowskie oz­do­by choin­ko­we (bombki w kształcie swas­tyk i gra­na­tów), zaś choinkę świą­teczną nale­ża­ło zwać nie Christbaum, lecz Jultree. Wszelki gestykulacyjny bunt czy wy­zwi­sko to też nie novum. Wśród wy­zwisk choć­by „blachary” — tak zwie się dziś pa­nien­ki lekkich obyczajów lecące na drogie sa­mochody, a w końcu XVIII wieku zwa­no tak łatwe damy wizytujące warszawski Pa­łac „Pod Blachą”. Wśród gestów choćby zgięty łokieć. Albo modniejsza dzisiaj wul­garność: sterczący palec środkowy. Ów sterczący z kułaka paluch, który jest synonimem prze­zwiska–przekleństwa, wy­na­le­ziono w XVI stuleciu! Pe­wien włoski rzeź­biarz umieścił figurę Neptuna na bolońs­kim Piaz­za Nettuno. Przy placu był żeński klasztor i mniszki zażądały od władz, aby Nep­tu­no­wi zmniejszono nieprzyz­woi­cie dłu­­gi pe­nis. Twórca musiał wykonać po­lecenie ma­gi­stra­tu, zmniejszył, lecz by się zemścić, po­większył i rozprostował środ­ko­wy palec wy­suniętej ręki Neptuna, dając te­mu pa­lu­chowi kształt sterczącego penisa, oczy­wis­ty dla przechodniów. Tym właś­nie ges­tem żegnam nowych właś­ci­cieli „Uwa­­żam Rze” (Hajdarowicz & Co.), ich po­­życz­­ko­dawców (Czarnecki & Co.), ich mo­codawców (tych wiejskich, ze WSI Ko­mo­rówka) oraz ich jamników żurna­lis­tycznych (tych spod zna­ku „wra­ca no­we”, a ściś­lej: „nowo­ekrano­we”). Waldemar Łysiak

„Szaleńcy są wszędzie” Pewien szwedzki polityk już kilkaset lat temu zauważył, że „małą mądrością rządzony jest ten świat”. Mniejsza o świat - ale jeśli chodzi o nasz nieszczęśliwy kraj, to gołym okiem widać, że jest on rządzony mądrością jeszcze mniejszą. Tak małą, że ocierającą się o własne przeciwieństwo. Okupująca od kilkudziesięciu lat nasz nieszczęśliwy kraj razwiedka zachowuje się jak okupant, który w dodatku nie jest pewien trwałości okupacji. Bo nawet okupant, jeśli liczy, że okupacja potrwa długo, stara się nie tylko sam urządzić na okupowanym obszarze, ale i o ten obszar zadbać. Natomiast okupant niepewny jutra, prowadzi gospodarkę rabunkową; co uda mu się wziąć na plecy, to rozkradnie i szuka miejsca, gdzie mógłby bezpiecznie to przetrawić. Nietrudno zauważyć, że specjalnej mądrości to nie wymaga - ale i opłakane rezultaty tej okupacji też są coraz bardziej widoczne, ilustrując porzekadło: jaki pan, taki kram. Ostatnio nasi okupanci mają jeszcze jedno zmartwienie. Oto okupowana ludność naszego nieszczęśliwego kraju zaczęła przeglądać na oczy i za zasłoną demokratycznych dekoracji dostrzegać przerażającą prawdę. Dotyczy to zwłaszcza młodego pokolenia - oczywiście nie całego, bo ta głupsza część, niczym szczury podążające za szczurołapem, swój obraz świata czerpie z mediów, które nie tylko z naszymi okupantami kolaborują, ale w ogóle zostały przez nich założone. Jednak pozostała część już nie daje się zwodzić pozorom, co dla okupantów i ich kolaborantów stwarza niebezpieczeństwo utraty korzyści płynących z okupacji. Dlatego też bezpieczniacy i ich kolaboranci postanowili nie czekać na niekorzystny rozwój wypadków, tylko rozładować niebezpieczeństwo w zarodku, wychodząc mu naprzeciw. Od kilku tygodni mamy w związku z tym do czynienia z przygotowaniami, które mają dostarczyć pozorów moralnego i politycznego uzasadnienia dla operacji chwycenia okupowanego narodu tubylczego za twarz - podobnie jak w stanie wojennym. Wtedy takich pozorów moralnego i politycznego uzasadnienia dostarczył atak na socjalizm i sojusz ze Związkiem Radzieckim. Ponieważ dzisiaj czasy są inne, nasi okupanci uwinęli się wokół uzasadnień bardziej aktualnych. Oto kabewiaki złapały Brunobembera, co to niby „chciał” wysadzić w powietrze Sejm, prezydenta i rząd przy pomocy podstawionych mu agentów. Oczywiście nie ma powodu, by w to wszystko wierzyć, ale przykręcenie śruby na pewno będzie prawdziwe. Oto minister sprawiedliwości Jarosław Gowin forsuje pomysł prewencyjnego, bezterminowego więzienia. Na początek - dla zbrodniarzy, licząc, że nikt nie będzie protestował - ale jak rzecz się przyjmie, to można zacząć tam wsadzać również przeciwników politycznych. A właśnie nadarzyła się okazja, to znaczy - nie tyle się „nadarzyła”, co została stworzona. Realizując leninowskie przykazania o organizatorskiej roli prasy i wychodząc naprzeciw oczekiwaniom bezpieki „Gazeta Wyborcza” rozpętała histerię wokół wypowiedzi Grzegorza Brauna sprzed kilku miesięcy, że powinno się surowo karać zdradę i zaprzaństwo. Wybuchł niesamowity klangor z udziałem nie tylko niezawodnej „Gazety Wyborczej”, ale i wszystkich „Stokrotek”, które być może naprawdę poczuły się zaniepokojone. Niezależna prokuratura natychmiast wszczęła „postępowanie sprawdzające”, słowem - wszystko zmierza do rozkręcenia spirali represji pod pretekstem walki z „mową nienawiści”. Najciekawsza jednak wydaje się deklaracja ministra Jarosława Gowina, który - komentując wypowiedź Grzegorza Brauna - zauważył, że „szaleńcy są wszędzie”. Każdy człowiek najlepiej zna to środowisko, w którym się obraca, to oczywiste. Skoro zatem pan minister Gowin twierdzi, iż „szaleńcy są wszędzie”, to z pewnością ma na myśli środowisko Platformy Obywatelskiej. Oczywiście nie wyłącznie, ale przede wszystkim, a w każdym razie - również. No bo skoro „wszędzie” - to wszędzie. A zatem - również w rządzie. Co tu ukrywać; od dawna coś takiego podejrzewałem, no a teraz - potwierdzenie i to z jakże wiarygodnego źródła! Dzięki temu lepiej rozumiemy przyczyny fiaska ostatniego szczytu budżetowego Unii Europejskiej. Nasi Umiłowani Przywódcy już się oblizywali na myśl, ile pieniędzy z Brukseli dostaną do rąk i ile z tego im się do rąk przylepi - a tu klops! Warto zwrócić uwagę, że za cięciami budżetowymi opowiadają się unijni płatnicy netto, a więc kraje, które więcej wpłacają, niż wybierają. Nic dziwnego; skoro w 2009 roku wszyscy ratyfikowali traktat lizboński, to już nie ma powodu by frajerów nadal futrować! Nietrudno to było przewidzieć, ale przecież pewien szwedzki polityk już kilkaset lat temu zauważył, że „małą mądrością rządzony jest ten świat”. SM

„Pokłosie” a Jedwabne. Koszmarna mitologia Wszystkie podstawowe wątki książki pt. „Sąsiedzi”, jak też publicystyki jej autora na temat sprawy Jedwabnego zostały zakwestionowane w toku profesjonalnych badań przez historyków, którzy opierając się na wszechstronnych źródłach wykazali Grossowi elementarne błędy i pomyłki. Obecnie nawet historycy początkowo mu przychylni są bardzo krytyczni wobec jego tez. Film „Pokłosie” został niezwykle nagłośniony jeszcze przed premierą, choć w ogóle na to nie zasługuje. W warstwie historycznej jest potwornie zakłamany. Miało to być jakoby nawiązanie, z jednej strony do sprawy Jedwabnego, (w której wcale nie powiedziano wszystkiego), z drugiej zaś do sprawy Brańska. W Jedwabnem doszło do zbrodni na Żydach, którą usiłowano kilkakrotnie wyjaśnić, z różnym skutkiem, o czym za chwilę. W Brańsku jeden z młodych mieszkańców samorzutnie zainteresował się przeszłością miasteczka i gromadzeniem pamiątek po Żydach, w tym nagrobnych macew. Ale nikt go za to nie ukrzyżował. Te dwa wątki stały się inspiracją dla Władysława Pasikowskiego, który napisał scenariusz do „Pokłosia” i wyreżyserował film. W warstwie artystycznej otrzymaliśmy toporny obraz – wizję artysty, zrealizowaną za pomocą kilku aktorów, praktycznie bez dekoracji, ze sztucznymi dialogami i płaskimi postaciami, bez wyrazu i głębi psychologicznej. To manekiny w ruchu, i tyle. Aż dziw, że tyle to wszystko kosztowało… Ważniejsza jest jednak warstwa historyczna, bowiem to o nią toczy się gra. Film niby zaledwie nawiązuje do sprawy Jedwabnego, ale wiadomo, ma utrwalać pewne stereotypy na ten temat. Początkowo twórcy filmu bez ogródek przyznawali, że chodziło im o Jedwabne. Później, po fali powszechnej krytyki, rozmywali sprawę twierdząc, że to tylko luźna wizja, „western” itp. Wiadomo jednak, że stanie się dodatkowym orężem w propagandzie zagranicznej, która i tak jest nam Polakom skrajnie nieprzychylna. Dlatego trzeba przypominać, że w sprawie zbrodni w Jedwabnem nie ustalono i nie zbadano wszystkiego, co było możliwe.

Sąsiedzi kolaborantami Już 7 września 1939 r. miejscowość ta została opanowana przez wojska niemieckie. Niedługo później, po układach sowiecko-niemieckich ta część Polski przypadła Związkowi Sowieckiemu. Komuniści od początku zaczęli rozprawiać się z miejscową ludnością. Z Jedwabnego i okolic kilkaset osób wywieziono na Sybir, natomiast duża część ludności żydowskiej nadzwyczaj przychylnie potraktowała okupantów. Zachowane relacje i dokumenty są bowiem jednoznaczne:

Spisy wyborców odbywały się [tak] że pisali całą rodzinę jak starych tak i małoletnich [...] NKWD było w ruchu nie dano wprzód iść do kościoła, a zmuszano oddać wprzód głos [...]. Naganiacze byli miejscowi żydzi i donosiciele, po ulicach chodziły patrole z karabinami, ludność pod taką groźbą była bierna [...]” (Relacja Mariana Łojewskiego z Jedwabnego, Archiwum Hoovera, USA);

Armię Czerwoną przyjmowali żydzi, którzy pobudowali bramy. Zmienili władzę starą, a zaprowadzili nową z pośród ludności miejscowej (żydzi i komuniści). Aresztowano policję, nauczycielstwo. Nałożyli podatki, pozabierali ziemię, bydło i rozdzielili biedniejszym. Rewizje odbywały się u zamożniejszych gospodarzy, zabierali meble, ubranie i rzeczy wartościowe, a po kilku dniach w nocy cicho aresztowali. Na zebrania zabierali siłą – opornych uznawali za tzw. wreditiela, aresztowali. [...] Komisja składała się z wojskowych i żydów i tamtejszych komunistów (jw. Relacja Józefa Rybickiego z Jedwabnego);

Zaraz po wkroczeniu Armii Sowieckiej samorzutnie powstał komitet miejski, składający się z komunistów polskich (przewodniczący polak Krystowczyk Czesław, członkowie byli zaś żydzi), milicja składała się też z żydów komunistów (jw. Relacja Tadeusza Kiełczewskiego z Jedwabnego);

Przed każdem aresztowaniem, które były wyłącznie nocą, przyjeżdżało kilku i miejscowa milicja, składająca się przeważnie z naszych żydków, otaczała dom aresztowanego, kilku wchodziło do mieszkania, aresztowanemu każą położyć się na podłogę; jeden przykłada broń do głowy, reszta natomiast przeprowadza szczegółową rewizję, zabierają wszystkie dokumenta, fotografie i wszystkie papiery [...] (jw. Relacja Antoniego Bledziewskiego ze wsi Makowskie, gm. Jedwabne). W okolicy istniała bardzo silna partyzantka polska. Zlikwidowano m.in. Szewielowa, komendanta NKWD w Jedwabnem, Lejba Guzowskiego, współpracownika NKWD, dyrektora „jewrejskiej niepełnej szkoły średniej” w Jedwabnem oraz oficera NKWD, prowadzącego śledztwa przeciwko Polakom. Po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej 22 VI 1941 r. doszło tam do licznych samosądów na szczególnie gorliwych współpracownikach władzy sowieckiej. Znamienne, że mimo zachęt Niemców nie doszło jednak do drastycznych wystąpień przeciwko ludności żydowskiej, spośród której najbardziej gorliwi kolaboranci władzy sowieckiej uciekli na wschód razem z Armią Czerwoną.

Drastyczne wydarzenia, które były przedmiotem śledztwa i są do dziś przedmiotem licznych kontrowersji, miały natomiast miejsce prawie trzy tygodnie później, dopiero 10 lipca 1941 r. Według wersji żydowskich, miało dojść do spalenia w stodole 1 600, a nawet 2 800 Żydów. Sprawcami mieli być wyłącznie Polacy, rola Niemców była jakoby ograniczona do filmowania zbrodni, według innych przekazów – Niemców nie było w ogóle.

Szmul konfabuluje Podstawą rekonstrukcji tych wydarzeń stała się relacja Szmula Wasersztejna z 5 IV 1945 r., złożona w Żydowskiej Komisji Historycznej w Białymstoku w języku żydowskim. Wszystko wskazuje jednak na to, że nie był on bezpośrednim świadkiem zbrodni. Nawet z pobieżnej analizy jego relacji wynika, że zawiera ona bardzo dużo informacji nieprawdziwych i podstawowych sprzeczności. Otóż w całym rejonie jedwabieńskim (w Jedwabnem, Wiźnie, Stawiskach i innych miejscowościach) podczas okupacji sowieckiej mieszkało zaledwie 1 400 Żydów. W samym Jedwabnem było ich zaś tylko 562. Wiemy, że część z nich uciekła przed Niemcami do Łomży i innych miasteczek lub dalej na wschód, wielu młodych mężczyzn powołano jeszcze przed wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej do Armii Czerwonej. Ponadto wiemy, że do listopada 1942 r. mieszkało w Jedwabnem ok. 100-200 miejscowych Żydów (uratowanych 10 lipca 1941 r. przez swych polskich sąsiadów) i nie byli oni niepokojeni przez Polaków. Liczba 1 600 ofiar jest zatem nieprawdziwa – była bowiem 4-5 razy niższa. Nieprawdziwa jest też opowieść Wasersztejna o „naradzie” gestapowców z władzami miasteczka, albowiem takich nie było (przedstawiciele polskich władz przedwojennych zostali aresztowani przez NKWD i ślad po nich zaginął, władze z okresu okupacji sowieckiej uciekły). Niemcy, będąc wówczas u szczytu potęgi, nie odbywali żadnych „narad” z przedstawicielami lokalnych społeczności, którzy w dodatku mogli kategorycznie sprzeciwiać się ich koncepcjom, co zrobić z Żydami. Takie opowieści są całkowicie niezgodne z ówczesnymi realiami i wypaczają obraz stosunków panujących podczas II wojny światowej. Dodatkowe sprzeczności wychodzą na jaw w konfrontacji z inną relacją Wasersztejna, w której podaje on znacznie mniejszą (ale i tak ogromnie zawyżoną) liczbę Żydów. Według tej drugiej relacji, Żydów było już „tylko” 1 200 oraz inne były okoliczności popełnienia zbrodni. Już w 1948 r. doszło do pierwszego śledztwa w tej sprawie. Przesłuchano wówczas kilkadziesiąt osób, zarzuty postawiono 22 osobom. Najobszerniejsze zeznania, najbardziej obciążające miejscowych Polaków, złożyli: Eliasz Grądowski i Abram Boruszczak, którzy mieli być naocznymi świadkami zbrodni. Podczas rozprawy w Sądzie Okręgowym w Łomży w maju 1949 r. wyszło na jaw, że tak nie było (Grądowski w 1940 został przez Sowietów deportowany na Syberię za kradzież a Boruszczak nigdy nie mieszkał w Jedwabnem). Także relacji Wasersztejna sąd nie uznał wówczas za wiarygodną. Podczas procesu wyszły na jaw także inne wątki, których sąd nie wziął w ogóle pod uwagę. Świadek Józef (Izrael) Grądowski (który przed wojną był prezesem gminy żydowskiej w Jedwabnem) zeznał, że Eliasz Grądowski chciał pieniędzy od oskarżonych, oni nie dali mu to on ich tak oskarżył a ci ludzi są niewinni. Było to związane z procederem masowego przejmowania majątków po Żydach zamordowanych podczas wojny. W afery tego typu byli zamieszani m.in. funkcjonariusze Urzędów Bezpieczeństwa pochodzenia żydowskiego, w tym Eliasz Trokenheim, szef wydziału śledczego PUBP w Łomży (skazany w 1949 r. na 2 lata więzienia, wyrok ten został zmniejszony – jako „zbyt surowy” – przez Najwyższy Sąd Wojskowy do 1 roku więzienia).

Gross ma objawienie Po latach do sprawy Jedwabnego wrócił J. T. Gross w swych publikacjach, uznając, że istnieje… konieczność zmiany metodologii historii, jeśli chodzi o badanie Holokaustu: Nasza postawa wyjściowa do każdego przekazu pochodzącego od niedoszłych ofiar Holokaustu, powinna się zmienić z wątpiącej na afirmującą. Wszystkie podstawowe wątki książki Grossa „Sąsiedzi” (jak też jego publicystyki z tego zakresu) zostały profesjonalnie zakwestionowane w toku badań przez historyków, którzy opierali się na wszechstronnych źródłach i wykazali autorowi elementarne błędy i pomyłki. Ale Gross już wcześniej twierdził, że miał „objawienie” („New Yorker”, 12 marca 2001 r.) i jego wizja tej historii jest prawdziwa. Obecnie nawet historycy mu przychylni są bardzo krytyczni wobec jego tez i megalomaństwa. Większość zasadniczych wątpliwości powinna rozstrzygnąć ekshumacja, prowadzona na potrzeby śledztwa w 2001 r. Jej częściowe wyniki całkowicie obaliły relacje zarówno Wasersztejna, jak i innych „naocznych” świadków. Okazało się bowiem, że ofiar było wielokrotnie mniej, na miejscu znaleziono łuski karabinowe i co najważniejsze – ofiary w ogóle nie były obrabowane. Przy ciałach znaleziono pieniądze (w tym złote pięcio- i dziesięciorublówki i złotą biżuterię), zegarki, obrączki, klucze, przedmioty codziennego użytku. Świadczy to o tym, że ofiary mogły przedtem zabrać ze sobą cenne rzeczy osobiste i dobra powszechnego użytku, czyli nastawione były na udanie się jakimś transportem poza teren zamieszkania. Ponadto – także wbrew temu, co twierdził Wasersztejn i inni – że zwłoki nie były w ogóle bezczeszczone w celu dokonania rabunku. Niezwykle ważnym ustaleniem częściowej ekshumacji jest zanegowanie wszelkich relacji i zeznań o mordzie popełnionym na grupie kilkudziesięciu Żydów w innym miejscu. Ich grób znaleziono w obrębie spalonej stodoły, a wszelkie szczegóły świadczą, że zamordowano ich i pochowano tam wcześniej. Niestety, ekshumacja została przerwana nagle na samym początku, nie ustalono więc dokładnie ani liczby ofiar ani sposobu ich zgładzenia. Ponadto w grobach znaleziono łuski karabinowe. Należy je wiązać z wypadkami 10 lipca 1941 r. Leżały na głębokości nie mniej niż 60 cm. Musiały się tam dostać wtedy, kiedy powstawał grób. Nie mogły tam zostać wciśnięte później. [...] W grobie zewnętrznym, ponad szczątkami w układzie anatomicznym, znaleźliśmy odsiewając spalone kości od ziemi, pocisk pistoletowy kalibru 9 mm. A właściwie był to tylko zewnętrzny płaszcz pocisku, niezdeformowany. O czym to świadczy? Że został wystrzelony do człowieka i uwiązł w miękkiej tkance. Następnie tkanka ta spłonęła, a ołowiany rdzeń pocisku wytopił się. [..] Pewna część łusek, tych z mosiądzu, miała na spłonce wybitą datę 1939. („Ślubne obrączki i nóż rzezaka. Rozmowa z archeologiem Andrzejem Kolą, który kierował pracami ekshumacyjnymi w Jedwabnem”, „Rzeczpospolita”, 10 VII 1941).

Oskar i Nobel dla Pasikowskiego? Niemcy odnaleźli też ważnego świadka – był nim Hermann Schaper, dowódca jednego z komand Gestapo na tym terenie w lipcu 1941 r. Początkowo zeznawał bardzo chętnie, ale gdy padły pytania o Jedwabne, gestapowiec… źle się poczuł i przesłuchanie przerwano i już do niego nie powrócono. Wiemy też, że na tym samym terenie działało niemieckie „Komando Białystok”, dowodzone przez Wolfganga Birknera z Einsatzgruppe IV, która działała na Białostocczyźnie. Adam Michnik w niemieckim wydaniu „Sąsiadów” uznał, że swą książką Gross wpisuje się w długi szereg najświetniejszych polskich intelektualistów, począwszy od Mickiewicza i Słowackiego, a kończąc na Gombrowiczu i Miłoszu [...]. (Rachunek polskiego sumienia, „Rzeczpospolita” 5 IX 2001). Notorycznie pomijane są wszelkie źródła, które podważają te tezy, jak choćby relacja Antoniego Wyrzykowskiego, który przechował grupę jedwabieńskich Żydów do zakończenia wojny, m.in. Szmula Wasersztejna. Wyrzykowski stwierdził, że zbrodni dokonali „Niemcy przy pomocy niektórych Polaków” (Zeznanie nr 5825 z 2 V 1962, A ŻIH), czy zeznanie (z 1949 r.) wysokiego funkcjonariusza SS w Białymstoku W. Macholla (szefa referatu IV A3), wysoko ocenione przez historyka żydowskiego Sz. Datnera: Dzięki wyjaśnieniom Macholla można było określić rolę „grup operacyjnych” w okresie administracji wojskowej (czerwiec-lipiec 1941) jako głównych wykonawców lub inicjatorów rzezi ludności żydowskiej w miejscowościach: Białystok, Radziłów, Jedwabne, Wąsosz i in. (Sz. Datner, Niemiecki okupacyjny aparat bezpieczeństwa w okręgu białostockim (1941-1944) w świetle materiałów niemieckich (opracowania Waldemara Macholla), „Biuletyn Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce”, XV, Warszawa 1965). Antonina Wyrzykowska, która wraz z mężem ukrywała Wasersztejna i innych Żydów, miała za to być okrutnie pobita przez mieszkańców Jedwabnego. W zupełnie innym świetle wygląda ta sprawa na podstawie niepublikowanej „Kroniki wydarzeń na terenie pow. łomżyńskiego w latach 1944-1945”, gdzie jej rola ukazana jest w jednoznacznym świetle: Pojawiły się też osoby, które "z własnej inicjatywy" przekazywały informacje aparatowi bezpieczeństwa. I tak 9 kwietnia tego samego roku do UB w Łomży zgłosiła się Antonina Wyżykowska z Janczewa gm. Jedwabne, która podała nazwiska osób biorących udział w pogromie ludności żydowskiej na tym terenie w 1941 r. oraz 10 członków AK z Jedwabnego. W wyniku takich właśnie działań i informacji, według zestawień PUBP w Łomży, do 17 lipca 1945 r. przez jego areszty przewinęło się 727 członków AK i 69 NSZ. Zatem chłosta wyznaczona była przez podziemie za jej kontakty z UB (których prawdziwej skali wówczas nie znano). Do upowszechnienia stereotypu dotyczącego wydarzeń w Jedwabnem już wcześniej przyczynił się film dokumentalny Agnieszki Arnold „Sąsiedzi”, wyemitowany przez Telewizję Polską (IV 2001). Występują w nim m.in. „świadkowie” wydarzeń, o których wiemy już dziś na podstawie ustaleń śledztwa, że takie w ogóle nie miały miejsca! Część krytyków dostrzegła w tym filmie jawną manipulację (m.in. przez selektywny dobór wypowiedzi i świadków), jednakże nie wpłynęło to na ogólną ocenę filmu. Arnold została bowiem laureatką nagrody Wielkiej Fundacji Kultury za rok 2001. Kapituła nagrody uznała film za wydarzenie artystyczne, a zarazem doniosłe świadectwo historyczne kształtujące świadomość społeczną („Gazeta Wyborcza” 25 II 2002). Co dostanie Pasikowski? Tylko filmowego Oskara, czy jeszcze literackiego Nobla za scenariusz? Leszek Żebrowski

30 Listopad 2012 W Olsztynie istnieje fabryka opon mózgowych”- co może być prawdą, bo tam istnieje fabryka opon zwykłych, samochodowych, to znaczy zimowych i letnich, a za jakiś czas- mniemam- będzie produkcja opon jesiennych i wiosennych w zależności jak szybko w Świątyni demokratycznego Rozumu przegłosują przymus zakładania w zimie opon zimowych. Bo rozumiem, że na razie na zimowych oponach w lecie będzie można jeździć.. Tylko w zimie na letnich- nie.. Nawet jak nie będzie zimy prawdziwej, tylko ta kalendarzowa wymyślona przez człowieka- wszystko kombinującego przeciw Panu Bogu.. Bo naturalnie przychodząca zima- to nie zima. Zima jest wtedy, gdy człowiek ustali kiedy przychodzi.. Que sera, que sera.. Co będzie, co będzie.. W interesie fabryk opon, tak jak fabryk ustaw- jest oczywiście, żeby produkować wszystkie rodzaje opon, a jak będzie ustawowy przymus ich wymiany- to jeszcze bardziej im w to graj. Z pewnością wymyślą szybciutko opony wiosenne i jesienne, tak jak deszczowe i bezdeszczowe, śniegowe- bezśniegowe Propaganda wszystkich przekona., że wymiana na wiosnę, lato, jesień i zimę bezpiecznych opon- jest właściwa. Bo będzie jeszcze bardziej bezpiecznie niż jest, a chodzi o to, żeby pod słowem” bezpiecznie” odebrać człowiekowi resztę wolności.. W przypadku opon,, człowiek samochodowy będzie permanentnie zajęty wymianą opon i ukrywaniem się przed policją. Nie dość, że musi ukrywać się przed policją obywatelską i kluczyć w sprawie prędkości, jak głupi do sera pod górę- to teraz będzie musiał pilnować, czy w prawidłowym- ustalonym w drodze demokratycznego rozumu terminie -zamienił opony letnie na zimowe. Bo jak nie- to kara, a może nawet konfiskata samochodu, tak jak przy jeździe po” pijanemu”. „Pijany”- to według kapłanów w Świątyni Rozumu, to taki osobnik, który ma 0,5 promila alkoholu w „ wydychanym „powietrzu. Bo wdychane powietrze ustawodawcy demokratycznego nie interesuje.. Ono jest bezalkoholowe.. A każdy z nas jest indywidualny, a każda ustawa jest zbiorowa- niszcząca indywidualność… I do tego wszystkiego demokracja totalitarna. Koniec wolności.. Na razie nie dla mieszkańca wsi pod Ostródą, u którego funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego znaleźli…. armatę(???)- odebranie wolności nie zostanie zastosowane.. Będzie prawdopodobnie finansowa kara za przetrzymywanie nielegalnie armaty. I do tego nie wiadomo po co mieszkańcowi wsi pod Ostródą armata..? Przecież nie będzie strzelał do wróbla. Czyżby w czasie szczegółowego dochodzenia miało wyjść, że armata u mieszkańca wsi pod Ostródą była powiązana z zamierzeniami Brunona K.- bombera, który chciał wysadzić w powietrze bezalkoholowe- calusieńki Sejm, prezydenta i premiera wraz z posłami obecnymi przy uchwalaniu ustawy budżetowej.. Wielu członków społeczeństwa obywatelskiego po cichu marzy, żeby tak się stało, chociaż o tym głośno nie mówi, bo już ma serdecznie dość tego bałaganu tworzonego przez demokratyczny Sejm.. I tego całego burdelu.. Już się okazało, że mieszkaniec wsi pod Ostródą robił zakupy w tym samym sklepie internetowym co Brevik z Norwegii, któremu nie podobała się obecnie budowana” cywilizacja” w Europie. ”Cywilizacja „ oparta o chaos, z którego nic pozytywnego się nie wyłoni- oprócz zagłady.. Wkrótce okaże się, że Brunon K, mieszkaniec wsi pod Ostródą i Brevik- należeli do tej samej szajki wrogów budowanej nienormalności.. I do tego wszystkiego dochodzi pan Grzegorz Braun, reżyser – dokumentalista- który już oficjalnie nawołuje do rozstrzelania co dziesiątego dziennikarza TVU i Gazety Wyborczej.. Wkrótce wszyscy będziemy przestępcami, jeśli tylko robimy zakupy w tych samych sklepach co przestępcy. A skąd mamy wiedzieć, że w naszym sklepie osiedlowym robi zakupy przestępca? Właściciel sklepu powinien wywiesić konterfekt takiego delikwenta, ale zabrania mu tego ustawo o ochronie danych twarzowych i osobowych , uchwalona swojego czasu przez demokratyczny Sejm i jego kapłanów.. I to większością głosów kapłańskich.. Swoją drogą ciekawe jaki rodzaj armaty posiadał od dziesięciu lat mieszkaniec wsi pod Ostródą? Czy była to armata z czasów chuligaństwa napoleońskiego? Może armata z czasów szwedzkiego potopu? A może armata z czasów II wojny światowej? I czy nadawała się do użycia, czy może tylko służyła celom kolekcjonerskim.. Czy może dziadek ją tam zostawił po zakończonej wojnie , a syn przypadkowo ją odkrył.. W każdym razie już wiadomo, że robił zakupy w tym samy sklepie internetowym co Brevik. Może nawet się znali- ale to wykaże dodatkowe śledztwo w tej sprawie- i będzie nam to ogłoszone w odpowiednim czasie. A czas zaczyna być odpowiedni, bo narasta konflikt pomiędzy demokratyczną władzą demokratycznie wybraną, a społeczeństwem obywatelskim składającym się z „ obywateli”, którzy tak naprawdę nie mają nic do powiedzenia w społeczeństwie obywatelskim opartym o demokrację, a nie zasady prawa. Demokracja chaotyczna to nie jest państwo prawa. To państwo bezprawia. O czym przekonał się niedawno mieszkaniec Warszawy, który z dzieckiem postanowił poszukać dyżurnego okulisty, który zająłby się wzrokiem jego dziecka. W końcu demokratyczna Konstytucja gwarantuje demokratycznie, że leczenie w Polsce demokratycznej jest’ za darmo”. Przy czym dziwnym jest, że skoro leczenie jest”: bezpłatne” to jakim sposobem lekarze i pielęgniarki otrzymują wynagrodzenie. Powinni dbać o „ bezpieczeństwo zdrowotne” pacjenta „ za darmo”.. To znaczy charytatywnie.. Mieszkaniec Warszawy szukał ostrego dyżuru okulistycznego dla dziecka i powiedziano mu w państwowej służbie zdrowia o charakterze skansenu komunistycznego, że i owszem- jest taki dyżur, ale w Siedlcach albo w Radomiu(???) Widać, że minister od naszego zdrowia pan Bartosz Arłukowicz dawniej z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, a obecnie związany z Platformą Obywatelską Unii Europejskiej dba o swobodny wybór pacjenta. Może sobie pojechać do Siedlec albo do Radomia.. I nikt nie widzi w tym wariactwie nic niestosownego.. Po prostu” tutaj jest jak jest”- jak śpiewa Paweł Kukiz.. No tak jest – panie Pawle. Ale gdyby ten bałagan sprywatyzować i odciąć od państwowej kroplówki- to może pojawiłyby się widoki na poprawę losu pacjentów.. Tak jak zwierząt w prywatnej weterynarii.. Ale zwierzęta muszą mieć lepiej niż ludzie.. Ludzie nich umierają pod gabinetami państwowej służby zdrowia i wierzą, że to winien jest minister czy lekarz.. To winien jest system! Zagadywacze tylko ten system sankcjonują.. Wyrzucając kolejnych kozłów ofiarnych z systemu.. Bo to, że nie ma pieniędzy w systemie – winien jest ordynator. A nie czasami sprzątaczka na wydziale?. A nie ci wszyscy, którzy ten system budują od lat.. Bez jakiejkolwiek odpowiedzialności.. Marnując 70 miliardów złotych rocznie!!! Dlatego – jak najprędzej- jak oczywiście nie ma w Olsztynie, powinna powstać mała fabryczka opon mózgowych dla socjalistów. Oni wymagają szybkiego leczenia, kuracji odwykowej i stałej obserwacji.. Nie my – mamy być obserwowani i inwigilowani- ale ONI! To oni wymagają ingerencji psychiatrów.. Ale kto będzie weryfikował psychiatrów? WJR

Kownacki: Jesteśmy całkowicie zależni O ostatnich badaniach w Smoleńsku oraz relacjach polsko-rosyjskich w śledztwie smoleńskim portal Stefczyk.info rozmawia z mecenasem Bartoszem Kownackim, pełnomocnikiem części rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej. Stefczyk.info: "Gazeta Polska Codziennie" informuje, że w Smoleńsku ścięto brzozę, o którą rzekomo miał się rozbić tupolew 10 kwietnia. Z drzewa pobrano próbki do badań. Czy takie ekspertyzy są potrzebne? Bartosz Kownacki: Badania brzozy w Smoleńsku oczywiście powinny się odbyć. Jeśli pobrano próbki w sposób profesjonalny - dokonali tego polscy eksperci, na wniosek śledczych, z zachowaniem profesjonalizmu przy zabezpieczeniu dowodów - to mamy do czynienia z pozytywnym wydarzeniem. Do tego jednak powinno dojść znacznie wcześniej. To był kluczowy dowód i powinien zostać zbadany zaraz po katastrofie, tak jak wszystkie elementy krajobrazu, które znajdowały się w Smoleńsku. Drzewo po ponad dwóch latach straciło zapewne szereg swoich właściwości. Ten materiał nie będzie kompletny. Niezwykle istotne jest również, żeby on trafił do Polski i był badany w kraju.
Co jeśli zostanie przetrzymany w Rosji i tam odbędą się ekspertyzy? To zmieni zupełnie obraz tego wydarzenia. Jeśli materiał dowodowy ma znaleźć się niemal natychmiast w kraju i tu zostać przebadany, to mamy inną sytuację niż gdyby te ekspertyzy mieli przeprowadzić Rosjanie. Wtedy można się spodziewać, że wartość brzozy będzie zerowa, a materiał zostanie zniszczony. Jeśli badania będą robić Rosjanie, to jest wielka groźba, że ich wartość będzie taka sama, jak wartość protokołów z sekcji zwłok, że będzie miała tyle wspólnego z profesjonalizmem jak obchodzenie się Rosjan z tupolewem. Można się spodziewać, że badania przesłane z Rosji będą nierzetelne. Może się okazać, że mamy do czynienia z materiałem bezwartościowym.
Pojawiają się wątpliwości, czy ścięcie brzozy nie zablokuje możliwości przeprowadzenia symulacji związanych z rzekomym uderzeniem tupolewa w brzozę. Dlatego mówiłem o konieczności profesjonalnego pobrania próbek do badań. Brzoza musiała zostać odpowiednio obfotografowana, żeby wiadomo było jak brzoza była ustawiona. To nie mogło się odbyć tak, jak przy okazji transportu wraku przez Rosjan. Jeśli mielibyśmy do czynienia z podobnym wydarzeniem, oczywiście doszło do zniszczenia dowodu, a nie pobrania materiału do badań. Jeśli możemy odtworzyć dokładnie, jak to drzewo rosło, to możemy mówić o rzetelnym pobraniu materiału. Jeśli jednak nie doszło do tego, to możemy mówić o sytuacji skandalicznej. Ja mam nadzieję, że badania prowadzone były przez osoby kompetentne.
Badania brzozy powinny zostać uzupełnione badaniem skrzydła, które miało uderzyć w drzewo? Nie ulega wątpliwości, że te badania należy zestawić. To nie może być tak, że badania brzozy mogą pozostać w próżni. Te badania muszą być zweryfikowane np. właśnie poprzez ekspertyzy skrzydła. Trzeba również sprawdzić, czy na brzozie znajdują się fragmenty poszycia samolotu, a na samolocie fragmenty brzozy. Taka weryfikacja jest potrzebna. Zestawienia badań są potrzebne.
Sposób współpracy z Rosją powoduje, że to Rosjanie mają pozycję dominującą? Oni decydują, kiedy trafią do polski nasze badania? Jesteśmy całkowicie zależni. To wynika z błędnych ustaleń i porozumień, zawieranych zaraz po katastrofie. To można było inaczej rozwiązać, zawierając choćby umowę ze stroną rosyjską. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby takie porozumienie zawrzeć. Taka umowa powinna gwarantować Polsce dostęp do wszelkich dowodów. Takie rozwiązania są znane i można było z nich skorzystać. Jednak tego nie zrobiono ani prawnie, ani faktycznie. Można było wypracować lepszy status polskiej strony choćby w praktyce. Można było np. wypracować, by kopia każdego dokumentu trafiała do Polski jeszcze przed oficjalnym obiegiem. Były możliwości wzmocnienia naszej pozycji, ale tego nie zrobiono. Rozmawiał Nal

Wąsik: Służby zostały złamane O kolejnym ataku "Gazety Wyborczej" na CBA oraz sytuacji w służbach portal Stefczyk.info rozmawia z byłym wiceszefem Biura Maciejem Wąsikiem, radnym PiS w Warszawie.

Stefczyk.info: Gazeta Wyborcza po raz kolejny szuka nieprawidłowości w CBA. Publikuje wywiad, jakiego ponoć udzielił jej były oficer Biura, sugeruje, że w formacji działy się rzeczy niezgodne z przepisami i zasadami. Jak Pan to komentuje? Maciej Wąsik: To jest odgrzewany kotlet. Sprawy nawet nie warto komentować. Centralne Biuro Antykorupcyjne sprawę tego tekstu skierowało do prokuratury. Zdaniem CBA doszło do ujawnienia informacji, które mogą zagrażać bezpieczeństwu oficerów Biura. Ja się nie doszukałem w rozmowie z funkcjonariuszem CBA żadnych informacji, które świadczyłyby o łamaniu zasad czy regulacji związanych z działaniem służb. Ten tekst jest ewidentnie naciągany i w mojej ocenie nie jest przypadkiem, że ten artykuł się pojawia właśnie dziś.

Dlaczego CBA i jego działanie sprzed kilku lat wciąż wywołuje takie emocje i agresję w "GW"? CBA za czasów Mariusza Kamińskiego była wrogiem numer jeden elit III RP. Formacja naruszała bowiem ład elit i dlatego jest tak znienawidzona. "Gazeta Wyborcza" udowadnia to niemal przy każdej okazji. Sądzę, że ten artykuł nie wywoła żadnych reperkusji. To jest ograny i odgrzewany temat. Sądzę, że to już nie interesuje ludzi.
Co dzieje się dziś w służbach, co dzieje się w CBA? Ja widzę przede wszystkim wielką bierność służb. Służby omijają wiele tematów. Znów okazuje się, że są tematy tabu w polskich specsłużbach. Są zakazane rewiry, w które służby nie chcą wchodzić. A one powinny przecież ścigać przestępczość. Taka jest moja opinia. To jest niezwykle niepokojące. Służby zostały złamane. CBA obecne to nie jest ta sama formacja, co za czasów Mariusza Kamińskiego. Są sprawy, których Biuro boi się dotykać. Dzieje się to, ponieważ w CBA wiedzą, że mogą dostać za to po łapach.
Rozmawiał TK

Szewczak: Bramy kryzysu przekroczone Od wielu miesięcy ostrzegaliśmy, że z polską gospodarką będzie bardzo źle, że już wkrótce skończy się jazda po bandzie i bez trzymanki oraz finansowe salta i piruety MF J. V. Rostowskiego. Wczoraj na sejmowym korytarzu były Minister Rolnictwa M. Sawicki z drwiącym uśmiechem zagadnął mnie – no to kiedy ta katastrofa gospodarcza? Jak przystało na Kasandrę III RP odpowiedziałem, że tuż po podaniu przez GUS fatalnych danych o polskim PKB za III kw. tego roku. Już niedługo zobaczymy nie tylko zerowy wzrost, ale ewidentną recesję. Wzrost PKB za III kw. 2012r. na poziomie 1,4 proc. po tzw. odsezonowaniu to zaledwie 0,4 proc., spożycie indywidualne jeszcze mizerniejsze 0,1 proc., popyt krajowy już na minusie 0,7 proc., jeszcze bardziej ujemne inwestycje czyli nakłady brutto na środki trwałe na poziomie minus 1,5 proc. Polska idzie grecką drogą wprost do recesji, załamania dochodów budżetowych, używając ze zdwojoną siłą magicznych sztuczek z ukrywaniem polskiego długu poprzez nowe zasady jego liczenia, polegające na tym by nikt dokładnie w ciągu całego roku nie wiedział, ile on wynosi naprawdę. My już nie pukamy do drzwi kryzysu gospodarczego, my właśnie przekraczamy ten próg. By nie zbankrutować MF J.V. Rostowski już w listopadzie zadłużył nas na poczet długów maja i czerwca przyszłego roku. Tak naprawdę to gdyby nie polski eksport, który jest skutecznie wykańczany drogim, spekulacyjnym złotym, spekulacją na polskim długu i spadkiem zamówień eksportowych już dziś mielibyśmy ujemny wzrost - czyli początek recesji. W 2013r. prawie nie będzie nowych inwestycji publicznych, wyschnie źródełko pieniędzy z UE, a uchwalony przez rząd budżet, będzie można wyrzucić do kosza. Żaden ze wskaźników makroekonomicznych zawartych w budżecie na 2013r. nie jest już do osiągnięcia, zwłaszcza 2,2 proc. wzrost PKB. Gwałtownie rośnie ryzyko niewypłacalności polskiego państwa, Krajowemu Funduszowi Drogowemu grozi nie tylko 11 miliardowy deficyt, ale wręcz bankructwo. Przed nami ewidentna recesja, depresja gospodarcza, brak pieniędzy na służbę zdrowia, zamykanie i komercjalizacja szpitali, zwolnienia nauczycieli i kolejarzy, nowa fala upadłości, ostry spadek cen mieszkań i nieruchomości komercyjnych oraz załamanie konsumpcji i sprzedaży detalicznej. Duże zagraniczne koncerny, które wykorzystały bezwzględnie długoletnie zwolnienia podatkowe i celne, jak choćby włoski Fiat, myślą o wstrzymaniu produkcji i opuszczeniu Polski. Nawet niektóre wielkie, dochodowe, zagraniczne sieci handlowe jak niemieckie Metro AG sprzedają swe sklepy i wychodzą z Polski. Zagraniczne banki przyspieszają drenaż i transfer pieniędzy ze swych banków w Polsce, do zagranicznych central. Wysokość tych operacji, niektórzy szacują już na astronomiczną kwotę 18 mld dolarów.  Upuszczanie finansowej krwi na rzecz zagranicy drastycznie przyspieszyło. Pierwsi się ewakuują. Tylko rząd i TVN-24, TVN-CNBC i GW nadal zaklinają rzeczywistość, zapowiadając, że gospodarka polska odbije się już w drugiej połowie 2013r. Niewątpliwie odbije się jak zdechły kot po upadku z 20 piętra na beton. Janusz Szewczak

OECD: Polskę czeka półwiecze stagnacji ze zagregowanym wzrostem PKB średnio 1,6 proc. rocznie.

Tekst stanowiący wielkie oskarżenie systemu III RP. I nie chodzi tu o artykuł z „Gazety Polskiej”, „Naszego Dziennika” czy przemówienie Jarosława Kaczyńskiego. To raport OECD: „Looking to 2060: A Long Term Vision to Global Growth”

Raport przewiduje, iż Polskę czeka półwiecze stagnacji ze zagregowanym wzrostem PKB średnio 1,6% rocznie. W wyniku tego dystans Polski do najbardziej rozwiniętych gospodarek świata nie tylko się nie zmniejszy, ale będzie nawet większy. Jednocześnie w połowie XXI wieku będziemy jednym z najstarszych społeczeństw świata – a co za tym idzie skazanym na wegetację, z gospodarką przytłoczoną kosztem transferów niezbędnych dla utrzymania osób nieaktywnych zawodowo z przyczyn naturalnych. Bardzo prawdopodobne, że historycy przyszłości ocenią lata w których żyjemy za czas narodowej katastrofy, zaprzepaszczenia szans na trwały rozwój i skazania Polski na gospodarczy i cywilizacyjny dryf. Decyzje wyborcze Polaków z początku XXI wieku będą uważane za równie trafne co decyzje zawarte w testamencie Krzywoustego czy decyzje szlachty wynoszącej Sasów na tron. U czytelników przyzwyczajonych do wizerunku Polski jako zielonej wyspy powyższe słowa mogą wzbudzić ogromny dysonans poznawczy. No bo przecież mamy nieprzerwany wzrost gospodarczy, tyle się buduje, nawet demograficznie nie ma jakiejś tragedii (oscylujemy wokół zerowego przyrostu naturalnego). No więc byle tak trzymać dalej, byle zasadniczo nic się w Polsce nie zmieniało, a raz szybciej, raz nieco wolniej będziemy się bogacić i nadrabiać dystans do Zachodu. To podejście kierowcy, któremu migają wszystkie możliwe kontrolki na desce rozdzielczej, ale uważa że żądania aby zjechać do warsztatu to jakieś kwękolenie – w końcu jak na razie samochód jedzie do przodu. Po co dolewać benzyny, oleju, po co robić przegląd – do tej pory tego nie robiliśmy, a samochód jeździ. Nie róbmy tego dalej, to dalej będzie jeździł tak jak teraz. Tymczasem ostatnie lata to tak naprawdę czas, w którym w wyniku splotu okoliczności mogliśmy mieć złudzenie, że jesteśmy krajem znacznie bogatszym niż jesteśmy w istocie. Co więcej są to okoliczności unikalne, które więcej się nie powtórzą. Ot kilka przykładów z brzegu – absorpcja pierwszej i wszystko wskazuje, że niepowtarzalnej transzy środków unijnych. Wyeksportowanie dwóch milionów młodej wykształconej siły roboczej, której więzi z krajem jeszcze nie osłabły i do transferów unijnych dodaje własne, prywatne. Przejściowy efekt dodatni docelowo katastrofalnej struktury demograficznej – w wyniku tego że Polacy przestali się rozmnażać mamy teraz jeszcze stosunkowo nieliczne (przetrzebione przez wojnę i warunki życia w PRL) roczniki emerytalne i równie nieliczne roczniki w wieku przedprodukcyjnym – a ogromną górę dwóch fal wyżu demograficznego w wieku produkcyjnym. Za chwilę, gdy strefa Euro pogrąży się w recesji wyschną transfery oficjalne i prywatne i straci też zdolność absorbcji kolejnych bezrobotnych Polaków. Za chwilę pierwsza górka wyżu demograficznego przejdzie na emerytury, a w jej miejsce w wiek produkcyjny wejdą roczniki głębokiego niżu. Teraz oscylujemy wokół zerowego wzrostu demograficznego, gdy rozmnaża się wyż a wymiera niż – co będzie gdy zacznie wymierać wyż a rodzić dzieci będzie niż, nie trudno przewidzieć. Teraz, już, a właściwie to od kilku lat powinien być czas szaleńczego wręcz inwestowania w trwałe podstawy wzrostu, silnego wspierania rodziny, antycyklicznego zmniejszania zadłużenia. Co mamy tymczasem – ano politykę dokładnie odwrotną. Bieżącego przejadania bezprecedensowych transferów, zadłużania, wyprzedawania majątku, dyskryminacji finansowej rodzin – byle tylko jednocześnie obsłużyć dwa absolutne priorytety naszej władzy. Pierwszym z owych priorytetów jest jak najlepsze zaspokojenie potrzeb wszelkich możliwych i niemożliwych, polskich i zagranicznych silnych grup interesu. Układy wyrosłe ze służb, oligarchowie, międzynarodowe koncerny, wreszcie obce państwa – tak, one mają powody do zadowolenia z tej władzy. Drugim z owych priorytetów jest podtrzymywanie iluzji dobrobytu, podsycanie bieżącej konsumpcji choćby właśnie kosztem przejadania rezerw i zaprzepaszczania szans. Liczy się tu i teraz jak to zupełnie otwarcie i bez żenady deklaruje polski premier. Kiedy trzeba opędzić potrzeby grup interesu (zazwyczaj w swym charakterze wprost antyrozwojowych) i jednocześnie za wszelką cenę podtrzymać bieżącą konsumpcję – to oczywiście na realizację interesu narodowego, na budowanie fundamentów trwałego wzrostu już nie wystarcza. Jeżeli ktoś uważał, że to się da wszystko zrobić… Że da się uszanować interesy wszystkich klik żerujących na Polsce, jednocześnie dalej radośnie grillować i wczasować w Egipcie i jeszcze jednocześnie stale się rozwijać i zmniejszać dystans do gospodarek rozwiniętych… Jeżeli ktoś tak myślał to raport OECD odpowiada krótko: żadnych złudzeń. Jeżeli czyjąś troską jest przede wszystkimi nie zaprzepaszczenie dotychczasowych zdobyczy III RP to niech przyjmie do wiadomości: nie za bardzo jest co zaprzepaszczać. Wystarczy wykonać prostą operację myślową: wyobraźmy sobie że dwa miliony Polaków obecnie podcierających starców w Holandii i zmywających naczynia w Londynie nie wyjechało tylko siedzi w Polsce na bezrobociu. Wyobraźmy sobie że na wypłatę świadczeń z systemu ubezpieczeń społecznych mamy tylko tyle, ile do niego wpływa ze składek (a przecież nie możemy się w nieskończoność zadłużać). Te dwie proste zmiany i mamy kraj powszechnej biedy i ludzi głodujących na ulicach. Takie to zdobycze III RP.

Ten system będzie gnił latami i w końcu pewnie sam się zawali, ale Polska razem z nim. Jeżeli nie chcemy by nasze dzieci i wnuki żyły w biednym, smutnym i starym kraju bez żadnych perspektyw na przyszłość - musimy ten system obalić. Im szybciej tym lepiej.

Publicyści - patrioci.

1. Jak donosi dzisiejsza „Gazeta Polska Codziennie” na polecenie polskich śledczych przedstawiciele tzw. strony rosyjskiej ścieli w Smoleńsku brzozę, będącą wedle dwóch rządowych raportów bezpośrednią przyczyną katastrofy rządowego Tu-154M z 10 kwietnia 2010r. Dla wielu, zwłaszcza tzw. smoleńskich racjonalistów, wydarzenie to musi wprowadzać w dysonans; oto śledczy, w prawie dwa lata po napisaniu przez Rosjan MAK-owskiego raportu oraz w prawie półtorej roku po sporządzeniu oficjalnego dokumentu rządowej komisji Millera, stwierdzili, że wypadałoby zbadać brzozę, co to podobno oderwała skrzydło samolotu. Jak głosi metodologia naukowa wschodu, „lepiej późno, nić wcale” Badanie wykonano przy okazji w wielkim stylu. Oto najprawdopodobniej bezpowrotnie zniszczono kluczowy dowód potrzebny w odkrywaniu przyczyn katastrofy (jeśli przyjmiemy, że w trzydzieści miesięcy po zdarzeniu był on cokolwiek wart; oj tam, oj tam). Padł też – chcąc nie chcąc – kolejny mit obrońców rządowej narracji w sprawie smoleńska; okazało się, że feralna brzoza nie była pancerna (no bo jakby ją inaczej ścięto?). Na pewno w tym momencie piewcom propagandy zrobiło się głupio, aczkolwiek dyscyplinarnych zwolnień z pracy bym się nie spodziewał. Wiadomość o ścięciu brzozy należy włożyć do szuflady z podpisem „kurioza”, zaraz obok informacji podanej jakiś czas temu przez portal niezalezna.pl, o tym, że o dokonanej na kilka dni przed 10 kwietnia 2010r. przebudowie tzw. śródpłacia tupolewa (chodziło o domontowanie dodatkowych dziesięciu miejsc) nie miała absolutnego pojęcia polska Służba Kontrwywiadu Wojskowego. Wiadomość o przeróbkach rządowej maszyny najpiękniej umiejscowiona jest w tle ustaleń badaczy z tzw. konferencji smoleńskiej, którzy przekonywali, że właśnie w okolicach śródpłacia w ostatnich chwilach lotu z 10/4 doszło do dwóch eksplozji. Nie bądźmy jednak czepialskimi spiskowcami, oczekującymi od polskich służb aż takiej nadgorliwości. Zostańmy przy haśle „Nic się nie stało!”.

2. Jak się tymczasem okazuje, są już pierwsi publicyści-patrioci, uposażeni w zrebrandingowanym tygodniku „Uważam Rze”; stały kącik felietonistyczny będzie tam miał lider Kongresu Nowej Prawicy – Janusz Korwin Mikke. Ciekawe jak wiadomość ta przyjmie się w mediach. Korwin to ta sama okolica co Grzegorz Braun, w związku z tym należałoby się spodziewać raczej zmasowanej fali oburzenia autorytetów i specjalistów od nawozów i od świata. Z drugiej strony, w walce z pisowskimi karłami reakcji dopuszczalne jest zainstalowanie w poczytnym do środy tygodniku chociażby i błazenady JKM-u. Swoją drogą, przepyszny manewr władzy. Oto odizolowany szczelnym kordonem sanitarnym PiS, pozbawiony społecznego oddziaływania poprzez prawicową publicystykę, zostaje zastąpiony tzw. zdrową prawicą, w tym przedstawicielami obozu narodowego. Tyle, że są to narodowcy spod znaku człowieka, który przekonuje, że narodowy (właśnie) interes Polski to oddanie się bezgranicznie putinowskiemu bandytyzmowi na łaskę lub niełaskę, jak również zwalczanie demokracji i adaptacja w naszym kraju autorytarnych metod rządzenia ze wschodu. Tak więc w polityczno – partyjnej układance rodzi się nam z nieprawego łoża Zdrowa Prawica, z takimi postaciami jak Roman Giertych, Janusz Korwin – Mikke, czy też resztówka po nieboszczce PJN, która stworzy brakujący komponent dla władzy. W ten sposób, żeby można było otwartym tekstem powiedzieć, że no proszę, teraz to już nawet i prawica krytykuje PiS i jego smoleńską religię. Krótko słów parę jeszcze o Korwinie:

To ten sam człowiek, przekonywujący w programie u Lisa, że ludzie z protezami nóg łatwiej dojdą na biegun północny, „bo im stopy przynajmniej nie odmarzną”; to człowiek nazywający Lecha Kaczyńskiego zdrajcą (za ratyfikowanie Traktatu Lizbońskiego) lub też rusofobem (za interwencję w czasie konfliktu gruzińskiego). W odnowionym „Uważam Rze” swoją wierszówkę dostanie więc emerytowany polityk, który widzi podobieństwa systemu opieki zdrowotnej w systemie lecznic dla zwierząt, który jeszcze niedawno tworzył naukowe (jego zdaniem) wygibasy dotyczące niepełnosprawnych paraolimpijczyków, czy też nieustannie (i jego zdaniem) przekonywująco dowodzi, że legalizacja prostytucji do najlepszy patent na walkę z nią. I wszystko to w absolutnej odporności na argumenty drugiej strony. Smutno mi. Co w takiej sytuacji mam czytać z wypiekami na twarzy w każdy poniedziałek? Czuję się szczerze oszukany. Jeśli jeszcze kiedykolwiek do ręki wezmę „Uważam Rze” to chyba tylko w sytuacji niedostatku papieru pierwszej potrzeby.

Sed3ak

Pytania podstawowe. Czy Polacy mają być gospodarzem czy gościem we własnym kraju? Czy państwo ma być demokratyczne faktycznie czy formalnie? Spory polityczne w ostatnim czasie - wbrew temu co często słyszymy - są niezwykle silne i budzą emocje społeczeństwa. Budzą skrajne reakcje i postawy. Nie inaczej jest ze sprawą "Uważam Rze" oraz "Rzeczpospolitej". Ta sprawa wpisuje się w ciąg innych kłótni i politycznych zmagań, skupiających na sobie opinię publiczną. Sprawa smoleńska, sprawa polskości Śląska, sprawa Tv Trwam, sprawa więku emerytalnego otworzyły kolejne pola sporów. One wszystkie mają jednak dwie cechy wspólne. Po pierwsze, są symbolem niegodziwej polityki oraz zachowań środowisk dominujących w Polsce. Po drugie, dotykają spraw dla Narodu i państwa podstawowych. Wspólnym mianownikiem wspomnianych zmagań jest m.in. pytanie o sens znaczenia słów Naród polski i państwo polskie. Te spory każą się określić wobec spraw podstawowych. Czy polski Naród ma prawo do samostanowienia? Czy ma być gospodarzem czy gościem we własnym kraju? Czy polityka polskiego państwa ma się skupiać wokół spraw narodu czy innych priorytetów? Czy państwo polskie ma być demokratyczne faktycznie czy tylko formalnie? Czy polskie elity mają być równe wobec prawa oraz suwerennego Narodu czy też mają być ponad nimi? Czy polski Naród ma być narodem demokratów? Czy ma być narodem dumnym z państwa i oczekującym szacunku dla Polski od środowisk rządzących? Te pytania leżą u podstaw spraw i sporów politycznych ostatnich lat. Te pytania przebijają ws. Smoleńska, tv trwam, emerytur, Śląska i wielu innych. Od początku III RP spory o kwestie podstawowe przybierają kształty inne, maskują się. Ostatnio robią to znacznie skuteczniej. W ostatnich latach doszło bowiem do niezwykle groźnego sojuszu "demokratycznych" elit politycznych, skupionych wokół Platformy Obywatelskiej, z niedemokratycznymi środowiskami z rodowodem PRLowskim. Doszło do stworzenia obozu polityków z opozycyjnym antykomunistycznym dorobkiem, którzy ramię w ramię z ubekami i ich dziećmi realizują interesy tych, którzy zniewalali Polskę. PO swoją przeszłością antykomunistyczną zapewnia akceptację tym, którzy chcą niszczyć Polskę i niszczą od lat.

W wyniku tego sojuszu zatarte zostały prawdziwe intencje rządzących oraz obozu skupionego wokół PO. Antykomunistyczna przeszłość zasłania sojusz z postkomunistycznymi postulatami i antypolskimi mechanizmami. Ta zasłona dymna powoduje również, że istota sporów w Polsce staje się dla wielu niewidoczna. Polacy odrzucają podejrzenia, że działacze antykomunistyczni mogą ręka w rękę iść z tymi, którzy realizują politykę wrogów polski. Odrzucają, bo nie wiedzą jak wyglądają polskie realia życia państwowego. Nie wiedzą, ponieważ większość mediów - oknien na świat opinii publicznej - im tego nie mówi. One są częścią sojuszu odzierającego Polaków z podmiotowości, a Polskę z powagi. Ten sojusz jednak prędzej czy później upadnie... I zniszczenie tygodnika "Uważam Rze", stworzenie z niego kolejnego kłamliwego medium, łamiącego standardy, niewiele tu zmieni. Na antywartościach nie da się budować nic trwałego. Blog Stanisława Żaryna

Czarny Czwartek... Reaktywacja? Dużo się zdarzyło w ostatnich dniach. Historia z "bzdurabomberem" okazała się, delikatnie mówiąc, niespójna, a wyjaśnienia prokuratury pokrętne, i zamiast grozę, wzbudziły raczej podejrzliwość. Aby zatem spotęgować pożądany nastrój, rządowa propaganda wyciągnęła z sieci - cokolwiek podkręcając - wypowiedzi śląskiego radnego Nicponia i znanego z radykalizmu reżysera Brauna. Wszystko to ma usprawiedliwiać majstrowanie przez władzę przy kodeksie karnym i dopisywanie do artykułu 256 kodeksu karnego sformułowań, na mocy których - jak na Białorusi - karać można będzie, jako za "mowę nienawiści", za każdą krytyczną wypowiedź o władzy. Jednocześnie za walkę z "mową nienawiści" obiecał zabrać się tuskowy minister od wszystkiego, po definitywnym uporaniu się z wyzwaniami cyfryzacji i uregulowania finansów Kościoła. W tym samym czasie PO ogłosiła wniosek o postawienie liderów opozycji przed Trybunałem Stanu, pod pretekstem "stworzenia atmosfery", w której Barbara Blida popełniła samobójstwo (choć z raportu Kalisza wynika nieoczekiwanie, że jej śmierć była wypadkiem, i że była minister chciała się tylko samookaleczyć, aby zamiast do aresztu trafić do szpitala). Sprawa była maglowana latami, zamykają ją dwa wyroki sądowe, potwierdzające, że nakaz aresztowania był zasadny, a podczas zatrzymania nie dopuszczono się nieprawidłowości, ale władza postanowiła odgrzać ten kotlet raz jeszcze. No i wreszcie - Grzegorz Hajdarowicz zdecydował się na posunięcie, które wisiało w powietrzu od momentu, gdy rząd sprezentował mu swoją część "Presspubliki" i wieloletnimi szykanami wymusił na brytyjskim Mecomie wycofanie się z Polski oraz odsprzedanie wspomnianemu biznesmenowi kontrolnego pakietu tej spółki. Po "Rzeczpospolitej", przyjaciel ministra Grasia zniszczył także tygodnik "Uważam Rze". Rok stopniowego duszenia prosperującego tytułu idiotyczną polityką wydawniczą nie przyniósł spodziewanych efektów, więc najwyraźniej ktoś na dworze Tuska stracił cierpliwość i kazał facetowi przypomnieć, od kogo zależą wszystkie jego zadłużone interesy i po co dostał kasę na przejęcie groźnych dla władzy tytułów. Albo też - zbliża się jakieś wydarzenie, które wymaga uszczelnienia systemu medialnego, i na dalsze patyczkowanie się z "Uważakiem", uznano, nie ma już czasu. Towarzyszy temu bezprzykładny wrzask zaprzedanych władzy "autorytetów", do złudzenia przypominający propagandę komunistyczną z ostatnich miesięcy przed stanem wojennym: co to się wyrabia, faszyzm podnosi łeb, Tusku, musisz położyć kres, powstrzymać, nie przejmuj się prawem, "śmielej"... Histeria, prezentowana publicznie przez dyżurnych intelektualistów w rodzaju Krzemińskiego, Hartmana czy Marcina Króla, których nazwać po leninowsku "pożytecznymi idiotami" nie można wyłącznie dlatego, że są właśnie niezwykle szkodliwi. W tle zaobserwować możemy krzątaninę wokół budowania nowego PRON-u przy prezydencie Komorowskim, z rozwijanym skrzydłem "prawicowym", usiłującym skonsumować zauważalny wzrost popularności idei narodowych. Ratunkiem przed organizującą się młodzieżą narodowo-radykalną mają być "dobrzy endecy", z certyfikatem Adama Michnika, w osobach Romana Giertycha i Michała "Misia" Kamińskiego. Do wczoraj gromieni przez przypleczników władzy jako faszyści, antysemici i pinochetyści, teraz, po przewrotce, zgodnie reklamowani przez te same autorytety jako poważni, mądrzy i odpowiedzialni politycy konserwatywni (nie wiadomo, patrząc na te wolty, czy się śmiać, czy płakać, i którą stroną). Cenzorska ustawa o "mowie nienawiści" jest dopiero w drodze, ale skandaliczna, oprotestowana przez wszystkie instytucje broniące praw człowieka ustawa o zgromadzeniach publicznych weszła już w życie. W Święto Niepodległości policyjny trud doprowadzania do krwawych zamieszek generalnie spełzł na niczym, mimo znaczących sukcesów (najmłodszy spałowany faszysta - 10 lat, najstarszy - 62). Teraz będzie łatwiej. Teraz - to znaczy kiedy? Narzuca się niepokój o wydarzenia 13 grudnia, kiedy to opozycja szykuje w Warszawie kolejną dużą manifestację. Obawiam się, że wytypowani na "faszystów" funkcjonariusze przymierzają już kominiarki i pucują oporządzenie. Jak się uważniej przyjrzeć, widać jednak w obozie władzy pewne wahania i brak determinacji. Odnoszę wrażenie, że kurs na "przykręcenie śruby" forsowany jest przez część partii rządzącej, jej mediów i być może również służb, podczas gdy sam Tusk i chciałby, i boi się. To znaczy, głównie się boi, boi się nawet, na oko, jak cholera, tylko chyba sam nie wie, czego bardziej ? Polaków, którzy, jak widać w sondażach, coraz bardziej są na niego wkurzeni i gotowi z tej złości poszczuć go Kaczką nawet z własną przewidywaną szkodą, czy swoich podbechtujących go do stanowczości totumfackich. Bo po ewentualnym sukcesie prowokacji możliwe są dwa scenariusze. Pierwszy: postraszone i otumanione przez propagandę polactwo ucieka się pod skrzydła Tuska z piskiem: ratuj, katuj, przebaczymy wszystko ci jak bratu, tylko broń nas przed chaosem, jak niegdyś obronił Jaruzelski przed tymi chuliganami z "Solidarności". Bez wątpienia takimi właśnie wizjami karmią Tuska jego nadworne grasie. Ale tak naprawdę znacznie bardziej możliwy jest drugi: że Polacy nie zostali aż tak ogłupieni, jak się ogłupiającym wydaje, i pomimo uszczelnienia systemu propagandy dostrzegą, jakie łajdactwo im przyszykowała nieudolna pod każdym innym względem władzunia. I "kiedy rozścierwi się, rozchami wrzask liter z pierwszych stron dzienników" ruszą do Tuska wcale nie z płaczem po obronę przed Podpalającymi Polskę Smoleńskimi Piso-Faszystami (PPSP-F), tylko z gniewem. A wtedy grasie (poprzestańmy na tym pars pro toto, bo nie chodzi o jedną żałosną personę, ale o ten typ, podgatunek ludzki wyhodowany na dworze Tuska) okażą się już przygotowani do operacji "odnowa". Odetną się od błędów i wypaczeń Tuska, potępią go, wyciągną z zaplecza gotowego już następcę, a skompromitowanego przywódcę ze względu na zły stan zdrowia wyślą na placówkę do Mongolii. Łatwo się domyślić, że w tej sytuacji misję ratowania ojczyzny przed chaosem weźmie na siebie nasz narodowy Wujo z Belwederu, podpierając swym słupkiem zaufania nową koalicję ocalenia narodowego przed PPSP-F, obejmującą całe szerokie spektrum narodu, bo nie tylko odnowioną z błędów i wypaczeń PO, "partię tę samą, ale nie taką samą", nie tylko PSL, SLD i Palikociarnię, ale też "dobrą" prawicę. W sumie to klasyka. Tusk drobnymi krokami odbudował monopartyjny sposób funkcjonowania "prylu", a w tym systemie nie ma innej możliwości zmiany "pierwszego", niż przez sprowokowanie kryzysu. Który, jak uczy stara ubecka mądrość, kiedy się gniew ludu zbiera i nieuchronnie dąży do przesilenia, lepiej zawczasu wywołać samemu, niż pozwolić, by wybuchło coś w miejscu nieznanym i nie przygotowanym zawczasu, z nieznanymi i nie przygotowanymi zawczasu przywódcami. Modelowo wykonano tę operację w roku 1970 celem odsunięcia coraz bardziej wtedy niewygodnego dla swego dworu Gomułki i zastąpienia go Moczarem (którego jednak nie zaakceptował Kreml, więc ostatecznie wyciągnięto Gierka). Podwładni Jaruzelskiego złapali wtedy w pułapkę zbrojnych kordonów kilka tysięcy zmierzających do pracy stoczniowców i kilkudziesięciu z nich z zimną krwią zamordowali. Ludzie, kształceni przez "operatorów" tych i innych peerelowskich sukcesów nadal tworzą służby III RP. Oczywiście, Europa to nie Sowiety, takich zbrodni nie autoryzuje, oczekuje od swych tutejszych laureatów działań aksamitnych. Ale jeśli zdołają się zmieścić w standardzie wyznaczonym przez Madryt i przedmieścia Paryża, na niszczenie w Polsce demokracji w imię obrony demokracji Europa przymknie wyrozumiale oczy. Cholera, ciarki przechodzą, gdy sobie pomyślę, że 13 grudnia też przypadkiem wypada czwartek... Rafał Ziemkiewicz

Sprawa Olewnika: prokuratura kryje agenta służb? Prokuratura zdobyła dowody, iż przyjaciel Olewnika kłamał w śledztwie. Jednak nie postawiono mu zarzutów. Czy ma to związek z tym, że człowiek ten współpracował ze służbami specjalnymi? Prokuratura Apelacyjna w Gdańsku już wiele miesięcy temu zdobyła dowody, iż Jacek Krupiński - przyjaciel i wspólnik Krzysztofa Olewnika składał fałszywe zeznania w śledztwie. Co to za dowody? Przede wszystkim bilingi, które mówią, że kontaktował się z osobami, z którymi wypierał się kontaktów. Po drugie: analizy BTS-ów czyli lokalizacji telefonicznych, które mówią, że w określonych miejscach przebywał, choć zeznał że go tam nie było. Sedno sprawy polega na tym, że w tych samych miejscach przebywali oprawcy Olewnika. Płynął z tego wniosek, że przyjaciel Olewnika kłamał, chcąc sprowadzić śledztwo na fałszywe tory. Wniosek ten postawili zresztą analitycy, którzy przejrzeli akta śledztwa prowadzonego wówczas przez Prokuraturę Okregową w Warszawie. Zwrócili oni uwagę, że zgromadzone dowody (bilingi, zapisy BTS-ów, zeznania świadków) wskazują jednoznacznie, iż Jacek Krupiński składał fałszywe zeznania. Stwierdzili też wprost, że powinen usłyszeć zarzut tej treści. A jednak zarzutu nie usłyszał. Jacek Krupiński został w 2000 roku zarejestrowany w ewidencji operacyjnej UOP jako Kontakt Operacyjny "Hutnik". Był wykorzystywany jako źródło informacji dotyczące nieprawidłowości na rynku handlu stalą. Wiedział o tym sporo, bo wspólnie z Olewnikiem prowadził firmę handlującą stalą. I wiedział też o wielu nieprawidłowościach na tym rynku, o mafijnych spółkach na nim działających. W 2009 roku prokuratura postawiła Jackowi Krupińskiemu zarzuty związane z uprowadzeniem Olewnika. Krupiński spędził 6 miesięcy w areszcie, potem wyszedł. Do dziś nie skierowano przeciwko niemu aktu oskarżenia. W innej sprawie - dotyczącej nieprawidłowości finansowych w spółce Krup Stal - usłyszał zarzuty, ale przyznał się do winy i zaproponował dobrowolne poddanie się karze. Czy sposób traktowania Krupińskiego przez wymiar sprawiedliwości ma związek z jego powiązaniami ze służbami specjalnymi? Chętnych do zapoznania się z dokumentami obciążającymi Krupińskiego zapraszam na www.polandleaks.org


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
912
99.80.912, ROZPORZĄDZENIE
D 912
912
IC 912 LX
912 913
912
912
BD911 i 912 opis
912 PSI 2012 v 05 06 2012 id 48 Nieznany
115 120 130 615 632 675 880 912
Instalacja elektryczna Ursus 912 914 1012 1014 1222 1224 1614 1929
912
912 PSI 2012 id 48575 Nieznany (2)
912

więcej podobnych podstron