Oko żaby Każdy, kto miał do czynienia ze scenografią filmową lub chociaż oglądał filmy opowiadające o kręceniu filmów, wie, że iluzja planu polega na tym, iż pokazane jest tylko to, co oglądający ma zobaczyć. To, co nie jest pokazane rozgrywa się już w wyobraźni widza. W przypadku seriali telewizyjnych typu sitcom, rozgrywających się częstokroć w jednym miejscu, konstruowany jest w studiu jakiś „pokój” czy „szpital”, a kamera nigdy nie opuszcza planu, czyli nie wyjeżdża „za dekoracje”, nie pokazuje osób pilnujących reflektorów, sprawdzających scenopis, dokonujących charakteryzacji aktorów itd. Można tę sytuację porównać do perspektywy, z jakiej na świat patrzy żaba. To, co widzi żaba jest dosyć wąskie w porównaniu do tego, co może (stojący w miejscu żaby) ujrzeć człowiek. Wspominam o tym w kontekście materiałów propagandowych osłaniających zamach smoleński. Wszyscy je znamy niemalże na wylot nie tylko z tego powodu, że były one (i są) powtarzane nieustannie, ilekroć mowa jest o katastrofie, ale przede wszystkim z tego powodu, że tych materiałów jest tyle co kot napłakał. Wszystkie je możemy zaliczyć do „perspektywy żaby”. Czekiści, którzy dokonali mordu smoleńskiego, chcieli i nadal chcą, byśmy widzieli wyłącznie to, co „ma być zobaczone”, czyli, co oni chcą nam pokazać. Nie ma więc mowy o tym, by kamera udała się „poza plan” i by pokazała kulisy zamachu oraz kulisy aranżowania miejsca zdarzenia na „powypadkowe”. Możemy jednak dziś z całą pewnością twierdzić, że takiej aranżacji dokonano, wobec tego powinniśmy (idąc tym tropem) porzucić perspektywę żaby i opuścić wygodny fotel telewidza, by wyjrzeć poza zmontowane dla nas (i oczywiście dla opinii międzynarodowej) dekoracje. Zacznijmy może od tego, czego NIE widać na ruskim planie. Bez względu na to, czy mamy do czynienia z filmikiem Koli, Igora (3. film smoleński) czy Wiśniewskiego (pomijam nawet kwestię fotografii i fotomontaży szeroko komentowanych w blogosferze) – nigdzie, powtarzam, nigdzie nie ma migawek z kokpitem. Nigdzie nie ma też (autentycznych podkreślam, ruskie fotomontaże nas nie interesują) zdjęć zabitych pasażerów. Nigdzie, jak doskonale wiemy, nie ma sfilmowanej samej katastrofy, co wydaje się o tyle dziwne, że w dzisiejszych czasach w Rosji nawet zwykli mechanicy samochodowi i malcziki mają komórki z kamerami. Nigdzie nie ma migawek z 10 Kwietnia znad pobojowiska, a przecież nie możemy podejrzewać, że ruska telewizja (no bo przecież polska nie zajmowała się takimi drobiazgami jak udokumentowanie miejsca katastrofy (vide książka P. Kraśki, o której pisałem http://freeyourmind.salon24.pl/209287,smolensk-w-wersji-dla-idiotow)
nie dysponuje ekipami z helikopterem i operatorem umiejącym robić zdjęcia z dużych wysokości. Jeśli zaś weźmie się pod uwagę filmowe relacje z innych katastrof lotniczych, to nasuwa się podstawowe pytanie: dlaczego brakuje tylu tak ważnych materiałów? Czemu nie ma kokpitu, który przecież nie uległ całkowitemu zniszczeniu, bo informuje o tym nawet „Raport komisji Burdenki 2”, w którym ustalono nawet, jak czytaliśmy, stopień ucisku rąk pilotów na wolancie? Do głowy przychodzą mi dwa scenariusze. Kokpitu może brakować po pierwsze dlatego, że został natychmiast po katastrofie zabrany z miejsca zdarzenia. To by świadczyło, że:
1) do katastrofy doszło jakiś czas WCZEŚNIEJ niż się oficjalnie przyznaje,
2) na miejscu zdarzenia, na długo PRZED dotarciem jakichkolwiek ekip ratowniczych (straż, medycy), operowały specsłużby usuwające natychmiast „newralgiczne” elementy samolotu (wraz ze sprzętem natowskim i innymi kosztownościami z czekistowskiego punktu widzenia),
3) te służby ani nie udzieliły, ani nie sprowadzały żadnej pomocy, zajęte swoją akcją. Po drugie jednak kokpitu i innych wymienionych wyżej elementów (charakterystycznych dla miejsc po wielkich lotniczych katastrofach) może brakować dlatego, że... ich tam nie było, a tam, tj. na całym tym błotnisto-leśnym pobojowisku, które wszyscy znamy ze zdjęć i filmów, nie doszło do prawdziwej katastrofy, tylko do inscenizacji, mającej odwrócić naszą uwagę od realnej tragedii, która to tragedia mogła nastąpić niedługo PÓŹNIEJ. Z tego też powodu nie robiono 10 Kwietnia zdjęć z helikoptera, by nie ukazały się jakieś kulisy wielkiego spektaklu. Pamiętamy słynną i zagadkową zgoła w całej sytuacji wypowiedź jednego z ludzi pracujących wtedy w „wieży kontroli lotów” skierowaną do polskiej załogi Jaka-40, jakoby Tupolew ODLECIAŁ (http://aqqa.salon24.pl/185017,wosztyl-vs-wisniewski-konfrontacja-zeznan) (http://wyborcza.pl/1,75478,7913721,Tupolew_wcale_nie_ladowal.html?as=3&startsz=x). Wosztyl twierdzi jednak, że NIE słyszeli odlatującego Tupolewa. Zakładając, że załoga spostrzegła, że Ruscy sprowadzają Tupolewa w pułapkę, a maszyna „przestaje działać” prawidłowo: czy Tupolew nie mógłby wtedy awaryjnie lądować i „spaść” (o ile nie został strącony) gdzieś opodal, lecz w INNYM miejscu, po wyłączeniu (w celach bezpieczeństwa, czyli, by nie doszło do eksplozji paliwa) silników lub ich awarii? Przecież piloci wojskowi są wprawieni w lądowaniach w ekstremalnych warunkach. Na miejscu znanym nam z przekazów medialnych, dokonano by zaś inscenizacji „oficjalnej” katastrofy ze szczątkami innej maszyny zrzuconymi wcześniej (np. przez Iła, który cuda wyczyniał przed przylotem polskiej delegacji)? Zwróćmy uwagę na przedziwne zachowania służb ratowniczych, które zdają się 10 Kwietnia krążyć po Smoleńsku nieco jak błędne owce (jeden z milicjantów przyznaje w którymś z ruskich materiałów „na gorąco”, że „nie wiedzieli dokąd ich wszystkich wzywają”) – tak jakby były (niemal równocześnie) DWIE katastrofy; do jednej się specjalnie ratownicy NIE spieszą (bo tam „nie ma kogo ratować”), a do drugiej, bardzo, by zwyczajnie opanować sytuację. Przypomnijmy sobie zresztą relacje o „stojącym bez kół” polskim samolocie i o płonącym samolocie, co „spadł obok czołgu” (http://kisiel.salon24.pl/176049,samolot-w-plomieniach-spadl-obok-czolgu).
Objęta oczywiście całkowitą osłoną czekistów prawdziwa katastrofa mogła mieć swój milczący, tragiczny przebieg bez jakichkolwiek świadków, bez Wiśniewskiego pałętającego się po błotnisku, z jego słynnym „ja p...lę to nasz jest”, bez kamer, bez zdjęć. Wszyscy bowiem reporterzy, dyplomaci, po oficjalnym podaniu przez Rusków informacji o katastrofie, byliby w innym miejscu (Smoleńsk-Siewiernyj) – i byliby w dostatecznie dużym szoku z powodu tragedii, by nie „dopytywać o szczegóły” takie choćby jak rzucający się w oczy brak ciał czy kokpitu i sporej części kadłuba. Taki scenariusz tłumaczyłby też późniejsze aranżowanie miejsca katastrofy na lotnisku Siewiernyj na „powypadkowe”, niszczenie wraku, zasypywanie i wycinanie drzew – jak też dostawianie brakujących części i dowożenie 10 Kwietnia białymi furgonami zwłok z innej części miasta. Powyższe rozważania są oczywiście hipotetyczne, ale wydaje mi się, że ten drugi scenariusz wart jest dokładnej analizy, skoro już wiemy, że po „raporcie komisji Burdenki 2” powinniśmy wrócić do punktu wyjścia i uznać olbrzymią większość materiałów przekazywanych oficjalnie przez Rusków, za fałszywe.
FYM
Czy dowiemy się co się działo na wieży w Smoleńsku? Po kuriozalnym raporcie MAK te pytania stawiane są coraz odważniej Po miesiącach skupienia wszelkich prokuratorskich i medialnych posmoleńskich śledztw na wątku polskich zaniedbań, na próbach rekonstrukcji tego co się działo na pokładzie rządowego Tupolewa z prezydentem na pokładzie, odpowiedniego zainteresowania doczekało się pytanie kluczowe: a co robiła w tym czasie wieża na lotnisku? To w dużej mierze efekt "raportu" MAK, który tak mocno stara się przerzucić winę na stronę polską, że stawia pytanie, co Rosjanie chcą ukryć? O tym właśnie mówił na antenie TVN24 Jacek Sasin, były minister w Kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego: Strona rosyjska kluczy w sprawie katastrofy, ukrywa dowody. Władze rosyjskie są zdolne do działań niemożliwych w normalnym państwie. Mówią, że zacięła się taśma, że coś nie działało. Dlaczego to robią, co mają do ukrycia? Będziemy się domagać poznania tych dowodów, jeśli jest taka sytuacja ukrywania, budowania tylko jednej wersji. Rosjanie mają coś na sumieniu albo bardzo zawinili w tej sprawie świadomie lub nieświadomie i nie chcą, żeby prawda ujrzała światło dzienne. W podobnym tonie wypowiada się Marcin Dubieniecki, pełnomocnym i mąż Marty Kaczyńskiej. Jak informuje "Rzeczpospolita", Dubienieckiej mówił w telewizji TVN 24, że hipoteza o zamachu staje się coraz bardziej prawdopodobna. Według niego takie przesłanki jak informacje z czarnej skrzynki pokazują, że załoga Tu-154 została wprowadzona w błąd, co strona rosyjska próbowała ukryć:
Ewidentnie te ustalenia wskazują na to, że strona rosyjska traktowała wybiórczo odczyty z czarnych skrzynek i próbowała ukryć fakt, że już na 22 sekundy przed katastrofą była podjęta właściwa decyzja o odejściu na drugi krąg
- stwierdza Dubieniecki. źródła: www.tvn24.pl
Sztandarowa reforma w ochronie zdrowia wywołuje bunt
1. Mimo, że we wszystkich samorządach województw rządzi koalicja PO-PSL, to właśnie stamtąd płynie najsilniejszy sprzeciw wobec sztandarowej reformy rządu Donalda Tuska w ochronie zdrowia. Projekty ustaw związane z tą reformą od blisko 2 miesięcy znajdują się już w Sejmie ale nie ma postępu w pracach nad nimi, a szczególnie nad projektem ustawy o działalności leczniczej, w której rząd zaproponował przekształcenie istniejących Samodzielnych Publicznych Zakładów Opieki Zdrowotnej (SPZOZ) w spółki prawa handlowego. Rząd wprawdzie wycofał się z pomysłu aby ta zmiana była obligatoryjna i zaproponował aby decyzja w tej sprawie należała do samorządu, który jest organem założycielskim dla SPZOZ. Tyle tylko, że jeżeli samorząd takiej decyzji nie podejmie będzie musiał pokryć stratę jednostki najdalej w ciągu dwóch miesięcy po zakończeniu roku obrachunkowego (czyli najpóźniej w czerwcu roku następnego).
2. Ponieważ zobowiązania w ochronie zdrowia w skali kraju wynoszą już ponad 10 mld zł, a rząd przewidział w tegorocznym budżecie na finansowanie przekształceń w ochronie zdrowia zaledwie 1,4 mld zł, samorządowcy obawiają się, że kwotę blisko 9 mld zł zobowiązań jednostek ochrony zdrowia, będą musieli pokryć oni sami. W wielu województwach zobowiązania szpitali przekraczają połowę dochodów własnych ich budżetów, a w niektórych powiatach zobowiązania szpitali powiatowych są wyższe od całości dochodów własnych ich budżetów. Przyjęcie rozwiązania proponowanego przez rząd, polegającego na tym, że jeżeli samorząd nie przekształca swoich szpitali w spółki to pokrywa ich zobowiązania już w roku następnym, musiałoby oznaczać po prostu bankructwo wielu samorządów.
3. Samorządowcy podkreślają także niekonstytucyjność proponowanych przez rząd zmian. Reforma ochrony zdrowia w 1999 roku wprowadziła finansowanie usług zdrowotnej ze składki opłacanej przez ubezpieczonych, gromadzonej obecnie w Narodowym Funduszu Zdrowia. Samorządy nie partycypują w tej składce w związku z tym zobowiązywanie ich ustawą do finansowania zadań, które nie są im przypisane w ustawach kompetencyjnych ponad wszelką wątpliwość jest niezgodne z Konstytucją w której zapisano ochronę prawną samorządów. Wygląda więc na to, że rząd Tuska tym zgrabnym ruchem chce się pozbyć góry zobowiązań placówek ochrony zdrowia i próbuje je przerzucić właśnie na samorządy, które i tak znacząco wspierają inwestycje w ochronie zdrowia w tym zakup sprzętu dla swoich szpitali.
4. Proponowana przez rząd Tuska reforma budzi poważne obawy także z innych powodów. Wycena procedur medycznych przez NFZ na podstawie nie do końca jasnych kryteriów doprowadziła do tego, że od kilku lat rośnie liczba procedur nieopłacalnych dla placówek ochrony zdrowia co w konsekwencji powoduje pojawienie się zjawiska tzw. „pacjenta opłacalnego” i „nieopłacalnego”. Nieliczne szpitale zamienione w spółki bardzo często takich „nieopłacalnych pacjentów” przesyłają do szpitali w spółki nieprzekształconych i dopóki tych ostatnich jest dużo wszyscy pacjenci potrzebujący pomocy szpitalnej, są obsługiwani. „Pacjenci nieopłacalni” znajdą się w trudnej sytuacji kiedy już wszystkie szpitale będą spółkami, a więc podmiotami nastawionymi na osiąganie zysku. Nie będzie ich gdzie odsyłać, a trudno sobie wyobrazić aby spółka szpitalna była gotowa świadczyć usługi medyczne dla takiego pacjenta, w sytuacji kiedy przynoszą jej one straty.
5. Na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie. Pamiętamy niedawny dramat na kolei związany z niemożliwością wprowadzenia z odpowiednim wyprzedzeniem nowego rozkładu jazdy, a następnie z niemożliwością przewiezienia większej liczby pasażerów po okresie świąteczno-noworocznym. Kiedy wprowadzano reformy na kolei i powoływano ponad 30 spółek kolejowych tłumaczono nam ,że tylko w ten sposób można dokonać przełomu w rozwoju transportu kolejowego w Polsce. Ostatnie tygodnie pokazało, ze ta mnogość spółek kolejowych była główną przyczyną wręcz niewyobrażalnego bałaganu. W wyniku reformy zdrowotnej proponowanej przez rząd Tuska ma być powołanych blisko 700 spółek szpitalnych. Czy w tej mnogości zarządów i rad nadzorczych, ktoś będzie jeszcze zwracał uwagę na pacjentów szpitali? Zbigniew Kuźmiuk
Kim jest pułkownik Edmund Klich? – Podejrzana misja polskiego akredytowanego Po katastrofie wojskowego samolotu CASA C-295 M numer 019, która wydarzyła się 23 stycznia 2008, o godzinie 19:07 w Mirosławcu, powołana została przez MON, 29 osobowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego skupiająca najlepszych polskich fachowców. Na próżno wśród jej członków i ekspertów szukać nazwiska pułkownika Edmunda Klicha. Tamtego tragicznego wieczoru nasz wybitny ekspert nie poczuł nieodpartej potrzeby by spakować się, wybiec z domu i jechać na oślep przed siebie powodowany poczuciem odpowiedzialności i patriotyzmu, choć wśród ofiar było wielu jego przyjaciół i znajomych. Edmund Klich znał wówczas swoje miejsce w szeregu i wiedział doskonale, że badanie wypadków w lotnictwie państwowym to nie jego działka. On jest szefem Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych istniejącej przy ministrze infrastruktury i w jego kompetencji jest tylko i wyłącznie lotnictwo cywilne. Koniec, kropka. Tym bardziej wydaje się dziwne, że po ponad dwóch latach pan pułkownik Klich zachował się zupełnie inaczej. Katastrofa rządowego samolotu z prezydentem na pokładzie była w sposób oczywisty również wypadkiem w lotnictwie państwowym. Piloci byli wojskowymi, a samolot należał do wojskowego pułku i leciał na rosyjskie lotnisko wojskowe. Ów rejs w dokumentach oznaczono literą „M” (military).
Skąd, więc ten nagły impuls i wprost mesjańskie przewidzenie tego, że to on, Edmund Klich właśnie stanie się człowiekiem numer jeden i jako polski przedstawiciel przy MAK i będzie odpowiedzialny ze strony polskiej za wyjaśnienie przyczyn katastrofy? Dlaczego nagle zachował się zupełnie nielogicznie i odwrotnie niż 23 stycznia 2008 roku? Skąd jazda zupełnie w ciemno do Warszawy i wiara, że zastanie tam ministra Grabarczyka, z którym się wcześniej nie umawiał oraz wbrew jakiejkolwiek logice cała tragedia będzie badana tak, jakby była to jedna z wielu katastrof w lotnictwie cywilnym i to na dodatek rejsowym? Czy aby na pewno wyjazd Edmunda Klicha do Warszawy był tak spontaniczny jak zeznawał w sejmie? Oto opowieść Edmunda Klicha wygłoszona przed sejmowa komisją infrastruktury 6 maja 2010 roku: „Rozpocznę od pierwszej informacji, o której – jak większość pewnie z państwa – dowiedziałem się o katastrofie z mediów. Nawet dzwonił jeszcze syn. Mówi: tato czy wiesz, co się dzieje? Włączyłem TVN 24, widzę, co się dzieje, w związku z tym natychmiast zacząłem się pakować i jadę do Warszawy, bo wiedziałem, że już może być problem prawny. Dlaczego? Dlatego, że samolot jest samolotem – był – samolotem lotnictwa państwowego. Załoga była wojskowa. W związku z tym dotyczy to lotnictwa państwowego, którego nie obejmuje załącznik 13 do konwencji o międzynarodowym lotnictwie cywilnym”
Ciekawe. Klich wie już, że załącznik 13 i cała konwencja w tym przypadku nie mają zastosowania, czyli nic tam po nim, a jednak pędzi jak błyskawica do Warszawy. Dalej robi się jeszcze ciekawiej:
„Tak gdzieś w połowie drogi, chyba w rejonie Garwolina, bo ja mieszkam w Dęblinie i na weekendy jeżdżę do Dęblina, w tygodniu czy jak potrzeba to mieszkam w Warszawie, także nie ma jakiegoś problemu tutaj dojazdu, szybkości na miejsce wypadku czy coś. W połowie drogi dostałem telefon od pana Aleksieja Morozowa, to jest obecnie przewodniczący Komisji Federacji Rosyjskiej, zastępca pani Anodiny – szefowej Mieżnonarodnej Awiacionnej Komisji… Komitetu, to znaczy Międzynarodowego Komitetu Lotniczego. (…) On zadzwonił i powiadomił mnie, że jest katastrofa w Smoleńsku i traktuje to, jako telefoniczne powiadomienie, natomiast formalne będzie później. I było od razu pytanie o procedury, według jakich będzie ten wypadek badany. On zaproponował załącznik 13 do konwencji, bo myślę, że i według jego wiedzy, i ówczesnej mojej wiedzy, to jest jedyny dokument, który podpisała i strona polska, i Federacja Rosyjska, jako konwencję chicagowską tak zwaną z ’44 roku. Ja wtedy nie wypowiedziałem się jednoznacznie, ale też sądziłem, że to będzie jedyne rozwiązanie, to znaczy rozwiązanie, które ma jasne zasady prawne.”
I dalej: „Po przyjeździe do ministerstwa już pan minister Grabarczyk na mnie czekał. Zgłosiłem się do gabinetu pana ministra i też ten pogląd wyraziłem, że tu chyba aneks 13 jest takim dokumentem, gdzie obydwie strony mają określone procedury, jest to już jasne, to są zasady międzynarodowe.” Jak widzimy to nie na szczeblu rządowym z udziałem polskiego premiera dochodzi do forsowania załącznika 13 konwencji chicagowskiej, której w ogóle nie stosuje się w przypadku katastrof w lotnictwie państwowym, lecz cały plan zostaje wyjawiony gdzieś w okolicach Garwolina z inspiracji Morozowa i via jego pomagier Edmund Klich przekazany ministrowi Grabarczykowi. Do faceta, który w ogóle nie jest przewidziany do badania takich wypadków jak katastrofa smoleńska, dzwoni inny facet z Rosji, który również doskonale wie, że to nie ten adres i nie jego instytucja powinna badać tego typu wypadki. O dziwo, obaj wiedzą o tym doskonale, ale polski rozmówca Morozowa, jakby telepatycznie wyczuwa, co będzie się działo i już jest w drodze czytając niemal w myślach zastępcy generał Anodiny. Zastanawiające, że na eksperta-ochotnika czeka już w Warszawie minister Grabarczyk, choć nie słyszymy w zeznaniach Klicha o żadnym umawianiu się na wspólne spotkanie. Kto poinformował Grabarczyka, że Klich jest w drodze i ma on na niego czekać? A może to nagłe pakowanie się i wyjazd z Dęblina do Warszawy to typowe zachowanie się podległego służbowo funkcjonariusza po usłyszeniu wydanego mu rozkazu, a nie impuls, którego jakoś zabrakło podczas katastrofy w Mirosławcu i śmierci tylu przyjaciół i kolegów?
Może pierwszym zadaniem Edmunda Klich była walka o postępowanie w myśl 13 załącznika do konwencji chicagowskiej, która jak dzisiaj wiemy okazała się korzystna tylko dla Rosjan gdyż pozwala im dysponować dowolnie kluczowymi dowodami niezbędnymi do wyjaśnienia przyczyn katastrofy i nie wydawanie ich stronie polskiej? Idźmy zatem dalej. Klich, choć jeszcze nie jest polskim akredytowanym przy MAK znajduje się błyskawicznie w Moskwie obok takich wybitnych specjalistów wojskowych jak między innymi płk Goliński i płk Milkiewicz. Niestety, za pomocą intryg i kłótni pozbywa się „konkurencji”, która wraca po trzech dniach do Polski i tak oto opisuje później swoje starcie z wówczas jeszcze pułkownikiem Parulskim, szefem prokuratury wojskowej:
“I wchodzę do tego pomieszczenia, jest pan minister Parulski i od razu – no, powiedziałbym dosyć ostro – powiedział mi, że ja w ogóle nie potrafię działać, ja utrudniam pracę prokuraturze, a w ogóle ja ustawiłem… przyjąłem, jako załącznik 13 do procedowania i działam na szkodę Polski. To były bardzo mocne słowa i ja sobie je zapisałem zaraz wieczorem. Więc w tej sytuacji nie wiem, o co chodzi. Ja mówię, ja muszę procedować według załącznika 13 i wymaga tego ode mnie pan Morozow”.
Znowu pojawia się Morozow, którego autorytet i zwierzchnictwo wydają się od początku dla Edmunda Klicha bezdyskusyjne, choć przypominam, nadal nie jest on jeszcze polskim akredytowanym przy MAK i Morozow nie może od niego niczego jeszcze wymagać czy żądać. Dlaczego zwycięża lojalność wobec Morozowa, a nie obowiązek zapewnienia Polsce jak największego wpływu na wyjaśnienie przyczyn katastrofy? Czyżby odzywała się u naszego „wybitnego eksperta” dusza niewolnika i instynkt podporządkowania się przewodnikowi stada? Skoro Parulski uważał wówczas procedowanie według załącznika 13-go za szkodliwe dla Polski to znaczy, że prokuratura wojskowa i wojskowi eksperci mieli inny plan, zniweczony z premedytacją przez Rosjan i działającego zgodnie z ich interesem Klicha. Dalej następuje bardzo sprawna akcja świetnie przygotowanych Rosjan, u których bynajmniej nie widać w tej kwestii żadnego chaosu i bałaganu. Wręcz przeciwnie, wydają się być świetnie przygotowani i działać według wcześniej ustalonego precyzyjnego planu. Oni chcą za wszelką cenę właśnie jego, Edmunda Klicha i to uczucie do niego zrodziło się być może nie w okolicach Garwolina, …ale gdzie indziej i dużo, dużo wcześniej? W każdym bądź razie to, co dzieje się dalej tak opisuje sam Klich:
„W kolejny dzień, to był poniedziałek, a i kolejny dzień godzina 13.00, tj. wtorek, trzynastego … przepraszam… o godzinie 12.00 podchodzi do mnie pan Morozow i mówi: pan premier Putin zaprasza, no nie mówi się pan w języku rosyjskim tylko jest wy czy ciebie, no jest to taka forma, jak w angielskim, mówi zaprasza ciebie na konferencję prasową do Moskwy na trzecią. Ja mówię, jak na trzecią? Przecież jest dwunasta. Chyba, że jakiś samolot, może przelecę się jakimś Tu-22 albo coś i to wtedy można, prawda? Wszystko możliwe jest, szczególnie w tak mocnym państwie. No i od razu zadzwoniłem do pana ministra Grabarczyka, bo coś tutaj ja za wysoko zaczynam gdzieś być postrzegany, prawda? No i w rozmowie, ja nie wiem czy była taka jasna akceptacja, ale wyczułem, że mogę się na to spotkanie udać do… Aha, bo później było tak: nie będę musiał lecieć do Moskwy, ale będzie telekonferencja i mam być w budynku w jakimś jednym z gubernatorów. Udałem się na tę konferencję. Pierwszy głos zabrał pan premier Putin, później jego zastępca pan Iwanow i jako trzecia pani Anodina, szefowa MAK-u, która jasno powiedziała, że będzie procedowanie według załącznika 13.”
Rosjanie widząc tarcia w polskiej delegacji oraz patriotyczne i fachowe, czyli „groźne” podejście niektórych naszych ekspertów i wojskowych, postanowili posadzić Klicha przynajmniej na ekranach telewizorów, między Putinem, Iwanowem i Anodiną tak, aby ów obraz poszedł w świat i powstało wrażenie, że ich faworyt jest główną postacią w polskiej ekipie i jest to wybór polskiej strony. Ponownie zwracam uwagę, że dzieje się to 13-go kwietnia i Edmund Klich nie jest jeszcze polskim akredytowanym przy MAK. W ten oto przemyślny sposób w rzeczywistości to Kreml obsadził stanowisko polskiego akredytowanego przy MAK, a na fali polskiej akcji palenia zniczy na grobach czerwonoarmiejców i podziwu autorytetów z Czerskiej dla wspaniałej postawy władz Rosji, trudno byłoby stawiać w kłopotliwej sytuacji Władimira Putina. Ten zaś sprytnie oraz osobiście nobilitował Edmunda Klicha. Zresztą któż miałby oponować z obecnej ekipy rządowej, która prężyć muskuły potrafi tylko na własnym podwórku wobec wrednych „pisiorów” wspierana przez zaprzyjaźnione media? Dzisiejsze teatralne gesty Donalda Tuska, udające niezadowolenie z raportu MAK to zwykła gra pod naiwną publiczkę, a apelowanie do strony rosyjskiej o uwzględnienie polskich uwag do raportu jest niczym innym jak proponowaniem kompromisu zamiast poszukiwaniem prawdy. Tej prawdy Putin oraz Tusk i jego ferajna nie chcą od samego początku i dlatego najwygodniejszym akredytowanym dla obu stron był właśnie Edmund Klich z wyraźnie widoczną, wbitą w plecy rosyjską kierownicą. Gwarancją na ukrycie prawdy jest też wypróbowany i dobrze znany na całym świecie żołnierz Putina, prokurator Jurij Czajka, o którego „osiągnięciach” i „sukcesach” Tusk nie mógł nie wiedzieć, zgadzając się na pozostawienie w jego wypróbowanych rękach decydującej roli w prokuratorskim śledztwie. Wszelkie dzisiejsze dywagacje czy przedłużyć Klichowi kończącą się kadencję, jako przewodniczącemu Komisji Badania Wypadków Lotniczych przy ministrze infrastruktury uważam za skandal i objaw wyjątkowego skundlenia polskiej klasy politycznej. Jednak tak jak trzeba było zmiękczyć pułkownika Parulskiego generalskimi lampasami, podziękować za pomocą wysokiego odznaczenia państwowego ambasadorowi Rosji w Polsce, Grininowi za współudział w dyplomatycznym spisku wymierzonym przeciwko prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu, tak trzeba będzie jakoś „godnie” zagospodarować polskiego eksperta, protegowanego Władimira Putina. Nie mam żadnych wątpliwości, że tak się właśnie stanie. Ten człowiek powinien jednak kiedyś stanąć przed polskim, prawdziwie niezawisłym sądem, a jeżeli już czemuś ma koniecznie w przyszłości przewodniczyć to najlepiej z poręczenia Putina, dożywotnio, rosyjskiej komisji MAK, najlepiej w złoconej liberii i przed drzwiami do windy w siedzibie „międzypaństwowej komisji” w Moskwie. „Mocną” pozycję polskiego akredytowanego najlepiej obrazuje ten oto fragment konferencji prasowej MAK z 19 maja 2010 roku. Mamy tu jak na tacy Edmunda Klicha, którego po telekonferencji z Putinem, generał Anodina szybko sprowadza do parteru, tak, aby mu woda sodowa nie uderzyła zbytnio do jego megalomańskiej głowy i znał swoje miejsce w szeregu. Dziennikarz BBC zadaje pytanie Edmundowi Klichowi o dodatkowy głos w kabinie, czy jest zidentyfikowany i do kogo należy. Drugie pytanie – O zabrany z lotniska w Smoleńsku system ILS. Chce odpowiadać Edmund Klich, ale Tatiana Anodina wchodzi mu w słowo: „ Może ja odpowiem. Pan Klich może mówić później.” Od tamtych wydarzeń minie niedługo już dziewięć miesięcy Pytany ostatnio w programie „Warto rozmawiać” o to czy zbadał to słynne skrzydło rządowego Tupolewa, które ponoć odpadło po uderzeniu w brzozę, polski „ekspert” Edmund Klich odpowiedział przecząco. Za to nazajutrz w wywiadzie dla portalu Wirtualna Polska „specjalista od katastrof lotniczych” stwierdził:Ważne byłoby, aby ujawnić rozmowy między Lechem i Jarosławem Kaczyńskimi i dowiedzieć się czy rozmowa dotyczyła rzeczywiście jedynie stanu zdrowia matki
Tak drodzy czytelnicy, to nie sen, to się dzieje naprawdę. Ten człowiek de facto nastręczony przez Rosjan, wędruje od studia telewizyjnego do studia, od jednej redakcji do drugiej i traktowany jest zupełnie poważnie, jako obiektywny, niezależny polski ekspert i fachowiec. Ilość sprzecznych z sobą wypowiedzi, wolt, zmian stanowiska, dziesiątki wywiadów i wydana książka czynią polskiego akredytowanego jednym z głównych narzędzi prowadzonej od samego początku przez stronę rosyjską i polską skoordynowanej akcji dezinformacyjnej. Półroczne żebranie opinii publicznej o zabezpieczenie wraku samolotu, brak czarnych skrzynek, broni, kamizelek kuloodpornych i amunicji borowców, telefonu satelitarnego prezydenta jak i samego kokpitu samolotu to skandaliczne wydarzenia, które miały miejsce bez żadnego stanowczego protestu polskiego rządu, co może nasuwać podejrzenie, że było mu to na rękę. Oto III RP w pełnej krasie. Oto upadające chore państwo z ogłupioną do cna gawiedzią, które nie może doczekać się narodowego przebudzenia. Państwo ludzi, którzy mając uszy nie słyszą i mając oczy nie widzą. PS. Życie jak zwykle zaskakuje. Powyższy tekst pisałem 8 stycznia i nie sądziłem, że moje „chore insynuacje” podważające samodzielność decyzji Edmunda Klicha o wyjeździe 10 kwietnia 2010 roku ze swojego domu w Dęblinie do Warszawy potwierdził sam polski akredytowany w wywiadzie dla Gazety Polskiej. GP - Wkrótce potem – jako pierwszy, zanim zrobił to ktokolwiek ze strony polskiej – zadzwonił do Pana Aleksiej Morozow, wiceszef MAK? Edmund Klich – Przy okazji chcę tu uściślić pewną informację: Morozow do mnie dzwonił, gdy jeszcze byłem w domu, a nie na trasie do Warszawy, jak powiedziałem w pierwszym przesłuchaniu sejmowym
Lont wetknięty w tyłek polskiej ekipy rządowej 10 kwietnia ubiegłego roku okazuje się dużo krótszy niż sądziłem, dlatego też zamiast pastwić się nad gabinetem szkodników i ciemniaków zadedykuję im refren popularnej piosenki grupy Happysad „…a miało być tak pięknie miało nie wiać w oczy nam i ociekać szczęściem miało być “sto lat! sto lat!” Mirosław Kokoszkiewicz
Prawdziwe arcydzieło pobożnego i purytańskiego socjalizmu ma Węgrzech Wprowadzona na Węgrzech nowa ustawa medialna obnażyła całkowite bankructwo ideowe rządzącego tym krajem prawicowokonserwatywnego Fideszu. Powracając na stanowisko premiera, Viktor Orbán pokazał, że wpisuje się w nurt, który na całym świecie reprezentują politycy w rodzaju José Maríi Aznara, George’a Busha czy Jarosława Kaczyńskiego. Gdy mainstreamowe media rozpętują typową dla siebie nagonkę i starają się poruszyć niebo i ziemię, aby zwrócić uwagę na wskazany przez siebie temat, niemal w 99 procentach sytuacji okazuje się, że mamy tak naprawdę do czynienia z manipulacją. Gdy jednak kilka dni temu największe w Polsce dzienniki i stacje doniosły o przeforsowanej na Węgrzech nowej ustawie medialnej, mieliśmy do czynienia z niezwykle rzadkim, ale jednak, przypadkiem godnego pochwały protestu przeciwko skrajnie idiotycznej ustawie. Latem 2010 roku władzę u Bratanków przejął prawicowy Fidesz, co było zresztą do przewidzenia – rządzący uprzednio socjaliści doprowadzili do monstrualnego kryzysu finansów publicznych, a słynne już taśmy Gyurcsánya, na których ten lewicowy polityk przyznawał się do okłamywania społeczeństwa, już od dawna przesądziły fakt, że władzę w Budapeszcie przejmie Viktor Orbán i jego Fidesz. W wyborach uzyskali 53% głosów, co pozwoliło im na skuteczne przeforsowanie wielu pomysłów. Od dłuższego czasu w polskich mediach sympatyzujących z PiS budowano odpowiedni wizerunek Orbána jako prawicowego męża stanu, który przywróci na Węgrzech normalność i wzmocni sojusz z Polską. Wydawnictwo Fronda wydało nawet jego książkę pt. „Ojczyzna jest jedna”, do której wstęp napisał dorównujący Orbánowi w swej prawicowości polityk, a mianowicie Jerzy Buzek. Wspomniana Fronda przeprowadziła nawet z węgierskim gościem długi wywiad, w którym można było m.in. wyczytać o tym, że na liderze Fideszu wielkie i pozytywne wrażenie robił zawsze Adam Michnik (sic!). Gdy więc madziarski admirator Michnika doszedł wreszcie do władzy, przygotował prawdziwe arcydzieło pobożnego i purytańskiego socjalizmu. Zatwierdzone przez węgierski parlament artykuły ustawy nie tylko stanowią objaw myślowego obskurantyzmu, ale i przerażają swoimi konsekwencjami. Węgierski PiS zarządził m.in., że 35% muzyki granej w radiach ma stanowić muzyka węgierska, połowa programów telewizyjnych musi być produkcji europejskiej, a jedna trzecia z nich – węgierskiej, wielkie rozgłośnie radiowe i stacje telewizyjne mają przymusowo poświęcać określony czas swych ramówek na wiadomości, a „informacje kryminalne” nie mogą zajmować więcej niż 20% ramówek. Fantazja węgierskich stróżów dobrego smaku pokazała w ten sposób swoje totalitarystyczne oblicze. Zarumienieni ze wstydu „prawicowcy” nie chcą, żeby społeczeństwo psuło się, oglądając wiecznie hollywoodzkie filmy i krew na ekranie oraz słuchając amerykańskich raperów. Niczym rada starszych w jednej z dziewiętnastowiecznych eksperymentalnych komun protestanckich, Fidesz postawił się w roli ciotki od dobrego wychowania, której życiowa pasja (zwichnięcie?) polega na uszczęśliwianiu innych za wszelką cenę. Kto wie, czy przebywając z wizytą w Polsce, Viktor Orbán nie zapoznał się z opracowaniami na temat stylu rządzenia Władysława Gomułki, który widząc w telewizji dekolt Kaliny Jędrusik, miał ponoć rzucać w ekran butem. Posunięć węgierskich konserwatywnych purytanów nie można niestety uznać za przypadek odosobniony. O podobnych zarządzeniach marzą w wielu innych krajach rozmaite typy Kaczyńskich i Orbánów, którym jednak nie poszczęściło się nigdy na tyle, aby wygrać wybory z wynikiem 53% głosów. Gdyby w Polsce malowana prawica spod znaku PiS uzyskała kiedykolwiek podobny wynik, mielibyśmy zapewne do czynienia (z zapowiadaną przecież wielokrotnie) falą idiotycznych ustaw w rodzaju Nowego Medialnego Ładu, nacjonalizacją przedsiębiorstw o „strategicznym znaczeniu dla narodu”, zakazami określonych manifestacji, likwidacją sex shopów itd., itp. Polscy Orbánowie zatrzymali się na 30%, lecz kto wie, czy nie dla ich własnego dobra, gdyż wprowadzając w życie równie absurdalną ustawę, okazaliby się o wiele gorsi od lewicy, która niestety okazuje się w pewnych punktach o wiele bardziej prowolnościowa. Nowa węgierska ustawa medialna pokazuje także dobitnie, że na całym świecie mamy obecnie do czynienia z systemem rządów opartych na dwóch naczelnych stronnictwach, które całkowicie panują nad sferą mediów i polityki. Z jednej strony istnieje grupa lewicowa, która buduje swoją tożsamość na przeciwieństwie: nowoczesność – zacofanie, a na przeciwległym biegunie funkcjonuje zawsze formacja, która tworzy wokół siebie fałszywą otoczkę „walczącej z lewicowym establishmentem”. Tak jest w Polsce, tak jest na Węgrzech oraz w niemal każdym kraju Europy. Faktycznie jednak druga z tych grup w zasadniczych kwestiach nie różni się niczym od swoich adwersarzy. Ma niemal identyczny program, korzysta z pomocy tych samych doradców medialnych, posługuje się tą samą strategią i wspólnie ze swymi kolegami z lewicy odgrywa wspólny teatr, który ostatecznie przynosi korzyści obydwu partiom, a uderza we wszelkie inicjatywy pragnące przełamać ich oligopol. Jakub Wozinski
Korwin-Mikke: Zasada ograniczania wolności mediów nie jest zła! Pan Jakub Woziński zaatakował na nczas.com (kliknij, aby wyświetlić artykuł) przeprowadzoną na Węgrzech przez rząd p. Wiktora Orbána ustawę o mediach – zarzucając premierowi rządu Republiki Węgierskiej przynależność do nurtu, „który reprezentują politycy w rodzaju Józefa Marii Aznara, Jerzego Busha czy Jarosława Kaczyńskiego”. Ja bardzo cenię libertarian – i właśnie dlatego, że ich bardzo cenię, poświęcę dłuższy tekst wyjaśnieniu, dlaczego się z tą krytyką NIE zgadzam. Przypomnijmy. Chodzi o to, że Fidesz ograniczył był swobodę mediów: „Węgierski PiS zarządził m.in., że 35% muzyki granej w radiach ma stanowić muzyka węgierska, połowa programów telewizyjnych ma być produkcji europejskiej, a jedna trzecia z nich – węgierskiej, wielkie rozgłośnie radiowe i stacje telewizyjne mają poświęcać określony czas swych ramówek na wiadomości, a „informacje kryminalne” nie mogą zajmować więcej niż 20% ramówek” – co p. Woziński nazwał skrajnie idiotycznym obskurantyzmem. A ja nie zgadzam się z tą oceną. Ta ustawa nie idzie w dobrym kierunku, to prawda (tak nawiasem: p. Woziński zapewne nie wie, że w Polsce obowiązuje podobna, uchwalona pod naciskiem UE!!!) – ale sama zasada ograniczania wolności mediów nie jest zła. Jestem libertarianinem nie tylko w dziedzinie gospodarczej. Idę znacznie dalej: uważam, że człowiek powinien mieć prawo DZIAŁAĆ jak chce – byle nie szkodził innym – bo tylko on może ocenić, co jest dla niego dobre. Natomiast wcale nie uważam, że człowiek powinien mieć prawo GADAĆ, co chce… W każdym razie nie w mass mediach. Bo tam najczęściej szkodzi! Dlaczego? W gospodarce nie obawiam się żadnej obcej ingerencji. Jeśli Obcy będą subsydiować eksport czy import, to sami na tym stracą. Ani nas nie zaleją swoimi towarami, ani nas nie ogołocą ze wszystkiego – bo przecież suma pieniędzy w kraju musi być taka sama (chyba że wprowadzi się np. €uro…). Jak zaczną wykupywać, to ceny pójdą w górę, więc to my zyskamy, a nie Obcy – bo dostaniemy więcej pieniędzy… Nie dotyczy to jednak „rynku idej”. Nie dotyczy, bo tam po prostu nie istnieje rynek. Nie istnieją „banki idej”, skąd za opłatą pobierałoby się ideę i sprzedawało ją komuś… Wtedy istotnie lepsza wypierałaby gorszą. Wszelako ta dziedzina działa na zupełnie innych prawach – i warto się temu przyjrzeć. Zacznę od pytania: czy p. Woziński zgodziłby się, byśmy pozwalali komukolwiek wpuszczać do Polski gaz (np. dwureklamian baru) powodujący, że ci, co się go nawdychają, będą dwa razy częściej chodzili do fastfoodów? Albo seksian flooru – powodujący, że ludzie zaczynają nagle spółkować na podłogach? Podejrzewam, że nie – nawet gdyby wdychanie tych gazów nie szkodziło niczym zdrowiu wdychających. Otóż „informacja” serwowana przez media nie jest towarem – jest taką właśnie trucizną. Tyle że napuszczenie do Polski kilku milionów ton fosgenu wytrułoby co najwyżej 90% ludzi – co jest stratą do odrobienia. Natomiast ta zatruta propaganda trafia do wszystkich. Wyjaławia umysły i paczy charaktery – na wiele pokoleń. Lewica doskonale pamięta powiedzenie śp. Józefa Wissarionowicza Dżugaszwilego, że „pisarze to inżynierowie dusz ludzkich”. I wynajmuje tych inżynierów, by majstrować przy naszych duszach. Jak mamy np. wprowadzać reformy wolnorynkowe, gdy telewizja, radio, uczelnie, szkoły, gazety i czasopisma uparcie wciskają ludziom kit o potrzebie kontroli wszystkiego? Oczywiście wszystkiemu winna jest d***kracja. Gdyby nie d***kracja, rządziłby jakiś król, wybrałby sobie do pomocy 500 zdrowo myślących urzędników – i koniec. A ludzie mogliby sobie wierzyć w smoki, w socjalizm, w lewitację, w Lewicę, w UFO, w komunizm i w Światowida – nikomu by to nie przeszkadzało. Dopóki jednak ludzie głosują i wybierają, nie stać nas na ten luksus. Jak Państwo pamiętacie, zasadniczą zaletą monarchii dziedzicznej jest to, że Następcę Tronu można od maleńkości odpowiednio wychować. Konsekwentnie w d***kracji trzeba, niestety, wychowywać L*d… L*d bowiem jest średnio głupszy od ośmioletniego dziecka chowanego w dobrym domu… Krótko pisząc: stoimy przed wyborem: albo dopuścimy wolność mediów – i wtedy całe życie społeczne i gospodarcze będzie zablokowane zakazami – albo nałożymy lewactwu kaganiec – i wtedy (być może…) będziemy mogli cieszyć się wolnością działania. Ja jestem przekonany, że nawet gdyby nie było ingerencji z zewnątrz, to zwyciężyłaby głupota – bo stacje telewizyjne walczą o jak największą widownię, a głupich jest wielokrotnie więcej niż mądrych. Telewizja nie potrafi powiedzieć ludziom, że się nie znają i mają siedzieć cicho – bo natychmiast straci widzów na rzecz stacji, która będzie basowała L**owi i tłumaczyła mu, że to On, L*d, jest najmądrzejszy na świecie. Jest to „dylemat więźnia” – a więc ingerencję władzy uważam tu za usprawiedliwioną. A do tego dochodzą wpływy zewnętrzne. Prawica zajmuje się własnym państwem, podczas gdy Lewica jest internacjonalistyczna i uważa za swój obowiązek walczyć z Ciemnotą, Zacofaniem, Wolnym Rynkiem i innymi przeżytkami XIX wieku – na całym świecie. Czyni to ofiarnie. Nie dzięki siłom wolnego rynku podpływają np. do naszych wybrzeży statki z lekarzami oferującymi za darmo dokonanie aborcji – KTOŚ to finansuje. Na filmach odwołujących się do najniższych instynktów lewicowi producenci na ogół zarabiają – ale gotowi są nic nie zarobić i dołożyć do interesu, byle zdemoralizować tyle osób, ile się da. A są tu i oboczne interesiki. Wpływowe koncerny dają wielkie pieniądze na to, by zakazywano działania ich konkurencji. Zboczeńcy za wszelką cenę forują swoje zboczenia. I tak dalej. Sterują mediami dość skutecznie przy pomocy reklam. Nawet jednak gdybyśmy zakazali wiązanej sprzedaży „artykuł plus reklama” (na podstawie wyroku Sądu Najwyższego jeszcze z lat 60. – jest taki!) i gazety utrzymywałyby się tylko ze sprzedaży, a telewizja byłaby kablowa i płaciło się osobno za każdą oglądaną audycję (nie byłoby reklam) – to i tak bym się obawiał puszczenia tego na żywioł. Jak mawiał śp. Publiusz Owidiusz Naso: video meliora, proboque – deteriora sequor (łac. widzę i pochwalam lepsze, idę za gorszym)… A co dopiero w obecnej sytuacji! Pamiętajmy, że wszystkie monarchie – i te liberalne, i te całkiem nieliberalne – padały, bo ulegały syreniemu głosowi: „Pozwólcie na wolność w mediach, no co wam szkodzi?”. Nie dość oświeceni władcy ulegali tej moralnej presji i ustrój rozmiękczał się, rozmiękczał – i rozpadał. Na ogół wystarczało 20 lat propagowania d***kracji, podbijania L**owi bębenka, jaki to On jest mądry i cacany, by obalić lub sprowadzić do postaci szczątkowej nawet najlepsze monarchie. Pokusa, że swoim głosem będę mógł decydować o losach świata, jest ogromna. Trudno w to uwierzyć, ale ludzie NAPRAWDĘ uważają, że odebranie im prawa głosu byłoby dla nich jakąś tragedią! Podobnie np. z zasiłkami czy „darmową” służbą zdrowia. To, co piszę, dotyczy telewizji i mediów masowych. Prasa dla elity powinna być całkowicie wolna. Pisząc „prasa dla elity”, nie mam na myśli jakichś „biuletynów specjalnych” dla jakiejś formalnej „elity” – po prostu motłoch nie czyta tekstów dłuższych niż trzy strony i zawierających wyrazy mające więcej niż trzy sylaby… Tak więc media takie powinny być całkowicie wolne – pod warunkiem, że poglądy byłyby w nich prezentowane jako osobiste („Uważam, że traktory są lepsze od koni” – a nie: „Traktory są lepsze od koni”) i że każdy mógłby pozwać autora do sądu za podanie informacji fałszywej. Takie wędzidło na strumień demagogii i dezinformacji powinno wystarczyć. Natomiast mass media powinny być bardzo starannie kontrolowane. Lewica od 100 lat przekręca wszystkie mózgi w lewo – będziemy musieli przez 100 lat odkręcać tę robotę. I natychmiast po zdobyciu władzy opanujemy media, by oczyścić je z lewicowych miazmatów. Po stu latach – a być może wcześniej, jeśli zlikwiduje się d***krację – będziemy mogli z tego zrezygnować. Nie jestem pewien, czy ustawa przeprowadzona przez Fidesz idzie w tym kierunku – nie znam szczegółów (a Diabeł tkwi w szczegółach!), ale niemal na pewno nie. Wszelako sama idea ingerencji w media jest słuszna. Anarchiści bardziej wierzą w zasadę absolutnej wolności słowa niż libertarianie. Anarchiści są też autorami hasła: „Zabrania się zabraniać!”. Więc, Koledzy-Libertarianie: proszę sobie uświadomić, że ja nie ograniczam wolności – tylko przeciwnie: idę dalej! Ja głoszę hasło: „Zabrania się nawet propagandy zabraniania!”. Tak: „Nie ma wolności dla wrogów wolności”. Kto tego nie rozumie, ten jest naiwniakiem, który musi (w warunkach d***kracji) przegrać!
Korwin-Mikke: O OFE/ZUS w prosty sposób Niedawno rozmawiałem z pewnym profesorem – z raczej zaprzyjaźnionych z nami kręgów. Gdy rozmowa zeszła na próbę obrabowania OFE, zajął stanowisko zapewne popularne: „Lepiej, że pieniądze są w ZUS-ie, bo tam przynajmniej są pewne, a te firmy prowadzące OFE to jakieś podejrzane”. Ta ostatnia uwaga na ogół jest słuszna. Całość jednak pokazuje, z jakim niezrozumieniem spotyka się cała sprawa w społeczeństwie – nawet profesorskim. Bo też jeśli 70% „obywateli” nie rozumie treści dziennika telewizyjnego – to jak można oczekiwać, że choć 5% zrozumie, o co właściwie chodzi z tymi OFE? Ja spróbuję tak elementarnie wyjaśnić w czym rzecz. Ubezpieczenia (robotnicze) wprowadził, jak wiadomo, śp. Otton von Bismarck, argumentując – co przypomniał p. Krzysztof Habich – że jest to dobra inwestycja, bo powstrzymuje rewolucję. Jednakże oznaczało to ugięcie się pod naciskiem socjalistów, a – jak wiadomo – gdy Czerwonym dać mały palec, to za chwilę zeżrą całą rękę, a potem wyżrą mózg. Socjalizm jest skondensowanym Złem – i nie wolno uznać, że mała dawka socjalizmu jest dobra, bo za chwilę trzeba będzie uznać, że w takim razie większa dawka jest lepsza. Co się właśnie stało. Bismarck kupił spokój w monarchii na kilkanaście lat, a skutkiem był upadek i Cesarstwa Niemiec i praktycznie wszystkich monarchij – a na pewno upadek ustroju wolnorynkowego. Bo kapitalizm opiera się na zasadzie „dobrobyt pochodzi z ryzyka”, a socjaliści za jedną z podstawowych wartości uważają brak ryzyka. Inna sprawa, że ubezpieczenia miały dotyczyć tylko części robotników; Bismarckowi nie przyszło do głowy, że ubezpieczeni – i to pod przymusem – będą „wolni” przedsiębiorcy! Otóż początkowo na fundusz ubezpieczeń wpływały składki – i z tych składek (oraz składek tych, którzy nie dożyli odpowiedniego wieku) finansowano emerytury. Z czasem rządy coraz chętniej sięgały do funduszy emerytalnych – i w efekcie doszliśmy do stanu, w którym żadnych funduszy nie ma! Socjaliści zaczęli więc bredzić o jakiejś „umowie międzypokoleniowej” – jak gdyby „pokolenie” wybierało sobie przedstawicieli, którzy zawierali jakieś umowy z przedstawicielami innego „pokolenia”. W praktyce oznaczało to, że młody człowiek musi pod przymusem płacić podatek (nazywany „składką”), z którego (potrącając koszty i podatki) finansowano emeryturę jego dziadkowi, a jemu obiecywano, że tak samo obrabuje się jego wnuka. Idea OFE szła w dobrym kierunku. Młody człowiek miał płacić na fundusz, który byłby niejako „jego” (acz pozostawiono tu wiele niedopowiedzeń…). Mniejsza z tym, skąd te pieniądze miały pochodzić i w jakiej wysokości – ważne, że zaczęły być gromadzone. Choć socjaliści celowo tak planowali system ubezpieczeń, by nie można już było zeń wyjść – podjęto próbę. Gdyby po jakichś 50 latach roszczenia emerytów były pokryte zasobami w OFE, skończyłby się „międzypokoleniowy wyzysk”, a nawet można by pomyśleć o łatwej i prostej likwidacji tego systemu. Ze składkami wpłacanymi do ZUS nie ma problemu, bo są natychmiast wypłacane innym. Tu jednak trzeba było składkami gospodarować – a to ogromne pieniądze (7,5%!). Wiadomo, że urzędnik państwowy źle dba o powierzony mu majątek. Utworzono więc OFE, które miały konkurować ze sobą o klienta – i inwestować te pieniądze. Uczyniono jednak kilka błędów.
Po pierwsze: nie powiedziano jasno, że zarobki FFZ (firm zarządzających) zależą od zysku. Jeśli OFE uzyska taki zysk jak średni procent bankowy, to FZ nie dostaje nic – bo po co mam płacić komuś, bez kogo mógłbym się obejść, wpłacając po prostu pieniądze do banku?! Jak zarobi więcej – to odpowiedni procent.
Po drugie: OFE ustawowo musiały inwestować w reżymowe obligacje; to automatycznie likwidowało 60% konkurencyjności między OFE.
Po trzecie: FFZ były wybierane mniej więcej tak samo jak „Narodowe Fundusze Inwestycyjne” w tzw. „Programie Powszechnej Prywatyzacji”, który okazał się totalna klapą. Prawo do bycia FZ otrzymywali „sami swoi” – i efekt był łatwy do przewidzenia. Z tym, że klapa OFE jest znacznie większa niż klapa PPP. Tym niemniej te 7,5% było wpłacane nie na konta FFZ, lecz na konta OFE, zaś FFZ tylko miały te pieniądze pomnażać, a potem z tych funduszy wypłacać emerytury. Jeśli więc Władzuchna postanowiła, że będzie wpłacać do OFE nie 7,5% lecz 2,5%, to obrabowywała nie FFZ – lecz przyszłych (a nawet nielicznych już obecnych) emerytów. Bo niby jak FFZ mają wypłacać emerytom należne emerytury, jeśli będą miały trzy razy mniej pieniędzy?! Na razie tego nie widać, bo obecnie płaci się nielicznym emerytom. Jednak OFE zaczną wyczerpywać się szybciej – i za 10-15 lat okaże się, że pieniędzy nie ma. Tyle że Władzuchna, która od lat dopłaca do ZUS, nie ma już na dalsze dopłaty, więc obrabowuje OFE – a co będzie za 15 lat? Na pewno nie rządy PO z PSL! Więc co ICH to obchodzi? To znaczy może i obchodzi, ale potrzeby bieżące są ważniejsze. Kupują za to brak rewolucji dzisiaj… Jeśli więc dziś „Rząd” oskarża p. prof. Leszka Balcerowicza, że działa jako płatny agent którejś z FFZ (bo ich zarobki też na tym jakoś ucierpią), to może to być i prawdą – ale nie ma w tym nic złego, bo p. profesor działa też jednocześnie w interesie obrabowywanych emerytów. Tu akurat ten interes jest całkowicie zbieżny. Urzędnik targowiska jest płatny od zysku targowiska – ale jeśli walczy z próbą nałożenia na targowisko podatku, to działa też w interesie wszystkich kupujących na targu! Tak więc OFE to dziecko planowane – i niestety poronione wskutek wynajęcia fatalnych akuszerów. Można je zlikwidować, ale trzeba by czymś zastąpić – albo podjąć się brutalnej likwidacji systemu ubezpieczeń. Propozycja „Rządu” to cofnięcie nas do epoki Gierka. Chcieliśmy wyjść z pułapki ubezpieczeń, lecz wybrano złych przewodników – i (w 2/3) cofnęliśmy się. Czy jeszcze ktoś podejmie jakąś próbę, zanim zaczniemy w tej pułapce zdychać z głodu?
O Smoleńsku? Nie – o tych, co mówią i piszą o Smoleńsku... Pan Andrzej Wayda napisał w tej sprawie szyderczo i słusznie: „Ja nie wiem dlaczego dziwi Pana mnogość podawanych powodów katastrofy samolotu. Właśnie ta mnogość w demokracji pozwoli na demokratyczne (przez głosowanie) ustalenie przyczyn!” Tak jest! To jest istotny wkład w teorię d***kracji! Tylko, by L*u mógł w głosowaniu wybrać właściwą przyczynę, trzeba wymienić wszystkie przyczyny. I tu nie chodzi o te 1300 oczywistych przyczyn, które parę dni temu zacząłem wyliczać - ale i o potencjalne przyczyny, które trzeba wyeliminować. Np. nikt nie sprawdził, czy pilotom przed wylotem nie podano w kawie narkotyku osłabiającego instynkt samozachowawczy. Duże niedopatrzenie... A może sprawdzono? Skoro z wszystkich ciał pobrano próbki krwi (co umożliwiło stwierdzenie, że śp. gen. Andrzej Błasik miał we krwi 0,6‰ - to może przebadano i na narkotyki? Jak wariować – to wariować. Rzymianie mawiali: „Is fecit – cui prodest” - a na katastrofie najwięcej skorzystało... PiS. Dawniej ta konserwatywno-państwowa partia, która w wyniku własnych błędów i nagonki prowadzonej przez lewicowe i bezpieczniackie media zeszłaby do tradycyjnych 4% posiadanych przez PC – teraz stała się Partią Jednej Katastrofy – i uzyskała na 20 lat stabilne 20% poparcia. Jest w Polsce 20% „obywateli”, którzy tak nienawidzą Rosjan, że uwierzą we WSZYSTKO, jeśli z tego wynika, że Rosjanie są źli. Dlaczego więc nie przyjąć, że Katastrofę z'organizowało PiS? Nawet: że poświęcił się, dla dobra uwielbianego Brata, sam śp. Lech Kaczyński. Są takie przykłady. Niedawno gdy prezydentem Gwatemali został przedstawiciel głęboko skorumpowanej socjalistycznej partii, JE Alwar Colom Caballeros, zamordowany został śp. Rodryg Rosenberg – który pozostawił list zawiadamiający, że jeśli zginie, to odpowiedzialny będzie właśnie prezydent. Śledztwo prowadzone przez ONZ (!!) ustaliło (jeśli ktoś wierzy ONZ, tej wyjątkowo wrednej i skorumpowanej instytucji, matecznikowi wszelkich wywiadów...) , że Rosenberg – zdesperowany, bo wiedział o korupcji, ale nie mógł zdobyć dowodów – sam wynajął płatnych morderców! Byle dokopać reżymowi!! To czemu śp. Lech Kaczyński nie miałby sprokurować własnej śmierci – by zapewnić sobie trwałe miejsce w historii, i rzucić cień na znienawidzonych Rosjan oraz nielubianego p. Donalda Tuska?? O, to by tłumaczyło nawet bombę! Mógł ją wnieść tylko sam Prezydent; nikt chyba nie kontroluje prezydenta!? Jak podsuwać hipotezy – to podsuwać. Ciekawe, ile by ta uzyskała w głosowaniu. Bo, przypominam: w d***kracji poprawna jest ta hipoteza, za która opowiada się (tfu!) Większość. A bardziej poważna jest hipoteza – której nikt nie bada – że interes w usunięciu śp. Lecha Kaczyńskiego mieli ludzie z b. WSI, szantażowani przecież przez b-ci Kaczyńskich danymi z „Aneksu” do Raportu? Skoro wiemy już, że L*d ma wybrać właściwą hipotezę większością głosów – to pada pytanie: jak? Tyle, że jest z tym pewien problem. O nim napiszę jutro na portalu, bo to dość specjalistyczne rozważania...
Co Polakom wcisnąć można? Firma „Ernst & Young” zrobiła badania – z których wynika, że prace polskich naukowców ukazują się w prestiżowych pismach międzynarodowych „2-krotnie, a nawet 3-krotnie rzadziej niż badaczy z uczelni w Niemczech czy we Włoszech”. „Rzeczpospolita” bije na alarm. Ja nie. Po pierwsze: myślałem, że raczej będzie to „5-krotnie”. Dopiero potem uświadomiłem sobie, że porównuje się tu Polskę do zacofanych krajów europejskich – a nie do USA. Po drugie: wartości uczonego nie mierzy się liczbą opublikowanych prac! Np. śp. Albert Einstein opublikował ich niewiele... Przy dzisiejszym systemie ocen - „publikuj albo giń!” - wywalono by Go pewnie z uczelni. Po trzecie: trudno się dziwić, skoro od czasów śp.Marii Skłodowskiej-Curie polscy naukowcy wyjeżdżają coraz bardziej masowo. Talenty są dziedziczne. Jeśli najzdolniejsi wyjeżdżają za granicę – i tam zostają ich dzieci i wnuki – to aż dziwne, że ktokolwiek jeszcze cokolwiek istotnego w Polsce robi. Po czwarte: na szczęście nauka jest międzynarodowa – i samo to, czy teorie względności opublikował Einstein będąc na uniwersytecie niemieckim, czy amerykańskim – jest bez znaczenia i dla Niemiec i dla nauki jako takiej. Natomiast jest inny problem: panoszącej się głupoty. Wyjeżdżają nie tylko naukowcy, ale ogólnie: ludzie zdolni, mądrzy, energiczni... Stąd w Polsce spadł ogólny poziom intelektualny – co widać i po wynikach wyborów. Mamy też drastycznie niską liczbę patentów – a to już przekłada się bezpośrednio na dobrobyt Polaków. O wszystkim decydują nie masy, lecz elity – 2-3% ludzi. A u nas: d***kracja... I ta negatywna selekcja nadal trwa!! Europa jest trupem. Ze starożytnej Grecji też ludzie mądrzy wyjeżdżali do Rzymu – i Grecja do dzisiaj (!!) nie może się podnieść. Ale: jakoś się żyje... Tylko życie w świecie, w którym człowiek stwierdza, że współ-obywatele – czyli ludzie decydujący o jego życiu, zdrowiu i majątku, żyją w świecie fantasmagorii... Jeśli np. ludzie wierzą w „grożące nam” Globalne Ocieplenie – to już mogą uwierzyć we wszystko. Nawet w to, że to Ruskie ściągnęły Tupolewa magnesem. Przykładają się do tego politycy wszystkich opcyj. Po co? Cóż: gdy nie wiadomo, o co chodzi – to wiadomo, że chodzi o pieniądze... Otóż 16-XII-2010 zupełnie nieoczekiwanie JE Donald Tusk wszczął anty-rosyjską ofensywę: zgłosił 150 stron uwag do projektu raportu Międzynarodowej Komisji Awiacji. Co ciekawe: ani projektu nikt nie znał – ani nikt nie widział tych 150 stron uwag. MAK ogłosiła swój raport – podkreślając, że nie ulega jakimkolwiek naciskom politycznym (a czym innym było wysłanie tych „uwag”??). Zawiera rzeczy doskonale już znane – i nie warto o nim pisać. Natomiast warto zadać sobie pytanie: skąd ta wrzawa? Dlaczego bardzo anty-pisowska TVN całe godziny poświęcała na idiotyczne wypowiedzi rozmaitych PiSmenów? Skąd ta nagła - sztuczna przecież – zaciekłość dyskusji? Czemu p. Premier oznajmia: "Projekt raportu MAK w wersji rosyjskiej jest nie do przyjęcia" Odpowiedź jest jasna: reżym usiłuje za wszelką cenę „przykryć medialnie” sprawę rosnącego długu publicznego, bankrutującego systemu emerytalnego, prowadzonej w rosnącym mrozie „walki z globalnym ociepleniem”... Krótko pisząc: niech się Polacy zajmują wszystkim – tylko niech zapomną o tym, co ONI robią z ich pieniędzmi! Nie wiem, czy WCzc. Jarosław Kaczyński, zazwyczaj świetny taktyk, oszołomiony stratą Brata lezie w tę pułapkę, jak ćma do światła – czy też cała „Banda Czworga” działa tu cynicznie razem, we wspólnym interesie (bo przecież to jedna banda kryminalistów). Ale: co za różnica? Ważne, by zdać sobie sprawę – co ONI robią – dlaczego? I nie dać wpuścić się w tę katastrofę. Co za różnica, czy śp. gen. Andrzej Błasik miał we krwi 0,6‰, czy 0,4‰; czy był w kabinie - czy dwa metry od niej? Czy lot był „wojskowy” czy „cywilny”? To już było, na grobach rośnie trawa – a katastrofa finansów nadciąga, nadciąga, nadciąga... i nie da się jej zwalić na „Ruskich”! A ONI liczą, że jej po prostu nie zauważymy!!! JKM
18 stycznia 2011 "czasy złe do zycia to czasy dobre do uczenia się życia" - to chyba słuszna sentencja, w przeciwieństwie do powiedzenia prezydenta Wodorowa Wilsona, który przed I Wojną Światową lubił mawiać: ”Na świecie musi zapanować pokój, aby mogła zapanować demokracja”(???). Prezydent nienawidził monarchii- jak przysłowiowy diabeł święconej wody. Chciał je jak najszybciej polikwidować w Europie- co mu się udało.. Ze zgubnym skutkiem dla narodów- oczywiście moim zdaniem.. Za to George Orwell- patron mojego bloga twierdził, że:” Niektóre idee są tak głupie, że może w nie uwierzyć tylko intelektualista”(!!!!). I słuszna jego racja. Ilu uwierzyło w demokrację, w której prawdę ustala się w głosowaniu większościowym, a władzę wybierają tłumy zdezorientowanych” obywateli”. Masy obywateli nie umiejących nawet czytać wybierają w Sudanie – losy swojego państwa.. A Afganistanie przy pomocy obrazków wybierają swoich nadzorów demokratycznych.. Proszę mi pokazać jednego” intelektualistę”, który zwróciłby uwagę na fakt, że ustalanie prawdy w głosowaniu większościowym- jest zwykłym nonsensem.. I na takim nonsensie zbudowane jest nasze demokratyczne państwo.. Dlatego panuje taki bałagan zbliżający nas już prawie do Domu Wariatów.. Chociaż nie! W Domu Wariatów nie ma takiego bałaganu.. Decyzję podejmuje jednoosobowo ordynator.. Chociaż posłów do Sejmu wybierają również chorzy umysłowo. I dlatego mamy między innymi takie skutki ich podejmowanych decyzji... Tam też demokraci wstawiają urny.. I nie budzi to niczyjego sprzeciwu. Na pewno nie „ intelektualistów” którzy chcieliby rozciągnąć praw wyborcze na wszystkich- łącznie z dziećmi.. i wprowadzą je- dla zwierząt. To tylko kwestia czasu.. Prawa Człowieka już zwierzętom nadano w Hiszpanii, kiedyś Królestwie.. Wkrótce będą głosować małpy, konie, byki.. Byki w pierwszym rzędzie: jak tylko demokraci polikwidują corridę. Jako zadośćuczynienie za wieki niedoli... Dzisiaj republice demokratycznej, a formalnie „dziedzicznej monarchii parlamentarnej”(???) Co to jest dziedziczna monarchia parlamentarna?? Tak jak dziedziczny żonaty kawaler.. Dziedziczna monarchia- tak. Ale dziedziczna demokracja parlamentarna z operetkowym królem bez władzy na czele.. Monarcha Burbon Karol nie ma żadnej realnej władzy. Mianuje szefa rządu demokratycznego, który zawsze wywodzi się ze zwycięskiego ugrupowania demokratycznego.. Cieszy się wielkim autorytetem- szczególnie wśród komunistów. Sprzeniewierzył się testamentowi Gen. Franco i prowadzi wraz z demokratami Królewską kiedyś Hiszpanię do katastrofy.. Demokratyczna Hiszpania, przepraszam” dziedziczna monarchia parlamentarna” potrzebuje obecnie 280 miliardów euro żeby nie zbankrutowała!!! Czy było to do pomyślenia nawet za rządów gem. Franco, który był monarchistą- ale nie był monarchą..? Albo za rządów królów.. Ferdynanda i Izabeli.. I nie było zasiłków socjalnych. Hiszpania królewska była potęgą światową.. Dzisiaj bezrobocie sięga 25%, a dumni kiedyś Hiszpanie przechowują się na zasiłkach, przy rozbudowanej sferze socjalnej i budżetówce.. Lekarz budżetowy potrafi zarobić 6500 euro miesięcznie(!!!!). I co rok ma waloryzowaną wartość swojej pensji.. Jedna wieka demokratyczna głupota.. Mając wpływ na armię Król Jan Karol uśmierzył próbę zamachu stanu w dniu 23 lutego 1981 roku przeciw demokracji.. Za to kochają go komuniści, bo ci kochają demokrację na zabój, jako niezbędną drogę do każdego socjalizmu, a w przyszłości do komunizmu.. Bo demokracja równa się komunizm.. Według słów Brodacza z Treviru.. Ale wróćmy do naszych demokratycznych baranów.. Wielki ci u nas jej dostatek.. Gdzie nie rzucisz kamieniem -demokrata.. Jak pisał Fryderyk Nietsche, wróg chrześcijaństwa, ale wielbiciel kultury antycznej,..” Weź kamień , rzuć w tłum – z pewnością trafisz głupca”. On też nie był zwolennikiem demokracji. .A który mądry człowiek jest zwolennikiem demokracji, ustroju opartego na woli większości- nie licząc tzw. intelektualistów, zwanych przez Lenina” pożytecznymi idiotami”... I tacy obrzuceni kamieniami ,wybierają władze państwa demokratycznego. Czy to nie ironia losu? Chaos narasta, bo demokracja kwitnie, i właśnie demokraci się chwalą, że w ciągu ostatniego pół roku uchwalili 232 ustawy(!!!!) O zgrozo! Kolejne 232 ustawy.. A na co komu- o zdrowych zmysłach- kolejne 232 ustawy..? I ONI się naprawdę chwalą- że tyle dobrego zrobili zabagniając i tak już wystarczająco zabagniony system prawny. demokratycznie.. Dziękujmy , Panu Bogu Wszechmogącemu, że tylko zdążyli uchwalić 232 ustawy, a nie na przykład 6132.. Bo dziesięć przykazań to dla nich za mało.. I niektórzy z nich uważają się za demokratycznych chrześcijan? Żonaci kawalerowie.. To komu służą : bogowi demokracji- czy Panu Bogu? -będącego Królem.. Dobrze, że dziesięć przykazań nie było uchwalane demokratycznie.. Bo zamiast dziesięciu mielibyśmy tysiąc, i drugie tyle poprawek!!! W kilku czytaniach.. Mielibyśmy chaos i wielki nieporządek.. Radosna twórczość demokratów nie ma końca! Będą demokratyzować do końca świta i o jeden dzień dłużej.. Właśnie zbliża się koniec świata, bo Kalendarz Majów kończy się w roku 2012.. Tak twierdzą nie wierzący w Boga, a wierzący w Majów.. I w ich kalendarz.. Chcą jeszcze do roku 2012, przed końcem świata- wprowadzić podatek od śniegu, zwany już śniegowym. Nie dość, że wprowadzili urągający ludzkiej przyzwoitości obowiązek sprzątania przez właścicieli posesji chodników nie należących do posesjonatów, ale przypadkowo przylegających do ich posesji, to jeszcze chcą obłożyć podatkiem śniegowym wszystkich. i jeszcze uzasadniają, że starsi ludzie mający posesje nie są w stanie sprzątać cudzych chodników nie należących do nich.. Stary , schorowany człowiek zrobiony niewolnikiem demokratycznego państwa prawnego, żeby im sprzątał chodniki i ponosił odpowiedzialność gdyby komuś się coś stało akurat na chodniku gminnym przed jego posesją.. To jest dopiero wariactwo.. Tylko w demokracji! Przegłosowali- i basta! Sprzątaj dziadku i ponoś odpowiedzialność za złamane nogi, bo cię oskarżą.. Że nie posprzątałeś.. Teraz - na razie w Rumi - wymyślili, żeby ulżyć starszym ludziom.. Nie, nie znoszą obowiązku sprzątania chodników przed posesją.. Ale chcą nałożyć na nich nowy podatek, żeby za zebrane w ten sposób pieniądze przeznaczyć na rozwój biurokracji demokratycznej, pardon- na odśnieżanie.. Oczywiście – jak zwykle przy tego rodzaju pomysłach- jak nie będzie śniegu, to podatek oczywiście pozostanie.. Bo śnieg zawsze może być! Podatek od deszczu, podatek od śniegu, nie ma jeszcze podatku od gradu, żeby zapobiegać gradowi.. No i podatku od powodzi, żeby na wszelki wypadek móc walczyć z powodzią.. Dlaczego nie starają się walczyć z gradem i z powodzią przy pomocy narzędzia demokracji? Niech przegłosują, żeby gradu i powodzi nie było- i już! Tak samo śniegu… i pogody! Niech ustalają pogodę w głosowaniach Sejmowych. .Dlaczego nie? Jak bożek demokracji może unicestwić wszystko, pardon- uporządkować wszystko- to dlaczego nie pogodę! I nareszcie wszyscy będziemy zadowoleni.. To znaczy będą zadowoleni wszyscy ci co produkują lody i mają silne lobby lobujące na rzecz lata, a niezadowoleni wszyscy ci co produkują parasole i nie ma jesieni.. Ale jak uzyskają większość, będzie jesień.. Ale czy to będzie zgodne ze zdrowym rozsądkiem? W naszym kimacie politycznym możliwe jest wszystko. Nawet zdrowy rozsadek w demokracji.. To się może zawsze trafić.. Tak jak to zwykle- na zasadzie przypadku.. Podatek od śniegu rozważa Sopot i Zakopane.. W Zakopanem nawet wchodzi w rachubę demokratyczne referendum.. Jak się uda, będzie większość- władze Zakopanego będą sprzątać ze śniegu Kasprowy Wierch. i Giewont. Tam dopiero zalega śniegu…. Na razie mieszkańcy wypowiedzą się, czy chcą być obłożeni kolejnym podatkiem.. Sam jestem ciekawy ilu zdecyduje się, żeby dać się okradać? Jak zwykle: część będzie” za”, a część’ przeciw”.. Zadecyduje większość.. Pozostali się podporządkują.. Im więcej ludzi weźmie udział w gotowaniu - tym słuszniejsza będzie racja tych, który będą w większości.. Ot - demokracja! Bo w złych czasach - czegoś można się nauczyć.. Na przykład negatywnego stosunku do demokracji.. WJR
Polskie echa marszu na Rzym Mussoliniego W końcu października 1922 roku w wyniku osławionego „marszu na Rzym” władzę we Włoszech przejął b. długoletni członek partii socjalistycznej, przywódca faszystów Benito Mussolini. Wydarzenia te odbiły się niezwykłym echem w ówczesnej polskiej prasie wszelkich orientacji politycznych. Istota faszyzmu najwięcej miejsca zajmowała w polskiej prasie obozu narodowego. Już w połowie września 1922 roku w korespondencji „Gazety Warszawskiej” pada podstawowe pytanie: czym jest faszyzm w społeczeństwie włoskim? Autorka Emma Chludzińska-Paulucci uzasadniała, iż „faszyzm jest synem wojny. Rdzeń jego stanowią eks-wojskowi, ludzie, którzy walczyli z bronią w reku, a wkoło których zgrupowali się młodzi chłopcy, w czasie wojny zbyt młodzi do walki, ale wychowani w jej atmosferze, przygotowani do niej”. Korespondentka podkreślała także, iż faszyzm nie miał charakteru ściśle militarnego, a utworzony został „przeważnie przez element intelektualny, złożony ze studentów, zniechęconych banalnymi formułami pozytywistycznej nauki, liczy także w swoich szeregach wszelkich producentów zbuntowanych przeciwko demagogicznej plutokracji i robotników wyzwolonych z więzów syndykalizmu”. W pełnym entuzjazmu podsumowaniu Chludzińska stwierdza, iż „wiara, entuzjazm młodzieńczy, poszanowanie władzy, odwaga, inicjatywa osobista, zrozumienie międzynarodowych konieczności, te zalety, których burżuazja liberalna nie posiada, skoncentrowały się w faszyzmie”. W innym artykule Chludzińska przekonywała, iż „faszyzm nie jest partią polityczną. Faszysta może być zarówno republikaninem i monarchistą. Obywatel przejęty duchem faszyzmu musi stawiać interes Ojczyzny ponad interesy partii. (….) Faszysta chce być obywatelem wolnym, w kraju wolnym, dlatego żąda wolności pracy i uważa wszelkie w tem względzie restrykcje za zamach na wolność osobistą”. Największy zachwyt prasy endeckiej budził fakt, iż faszyzm od początku – pomimo skrzętnie ukrywanej fascynacji zdobyczami bolszewizmu przez Mussoliniego – określił się jako ruch zdecydowanie antylewicowy. Zażegnanie komunistycznego niebezpieczeństwa to główny cel działalności „czarnych koszul” , dlatego też Irena Pannenkowa, korespondentka „Rzeczypospolitej”, pisała o faszyzmie będącym „odruchem instynktu samozachowawczego narodu i państwa”, skierowanym przeciwko siłom groźnym dla normalnego jego bytu i zdrowia. Także „Kurier Poznański” zwycięstwo Mussoliniego oceniał jako reakcję narodu włoskiego na niebezpieczeństwo grożące ze strony „anarchistycznych eksperymentów stronnictw socjalistycznych”. Publicyści narodowi socjalistyczne korzenie przywódcy włoskich faszystów tłumaczyli błędami młodości oraz przedwojennymi stosunkami, w których „temperament młodego Benita gdzie indziej nie mógł się pomieścić”.To akcentowanie antylewicowego charakteru faszyzmu przez prasę narodową było wyraźną próbą przeciwstawienia się tezom wysuwanym na łamach gazet związanych z PPS, że faszyzm to czarna odmiana bolszewizmu. „Powszechnie traktuje się ten ruch – dowodził „Kurier Poznański” – dosyć powierzchownie. Ludziom wydaje się, ze ot po prostu powstała organizacja ludzi zdecydowanych na wszystko, która pięścią i rewolwerem zaprowadziła porządek w kraju, zmusiła ogół do posłuszeństwa i na sile fizycznej zamierza oprzeć rządy we Włoszech – słowem coś w rodzaju bolszewizmu na odwrót. Nic bardziej mylnego”. W tym przekonaniu o prawicowym charakterze ruchu faszystowskiego publicystów narodowych nie zachwiał nawet wywiad z sekretarzem partii faszystowskiej, Michele Bianchi, który zdecydowanie przeciwstawiał się tezie głoszącej, iż faszyzm skierowany jest przeciwko proletariatowi. Bianchi podkreślał, iż „od socjalistów jednak różnimy się zasadniczo. Dla nich państwo jest formą przejściową do międzynarodowej wspólnoty, dla nas ostatecznym celem ujętym w konkret, jest naród”. Kiedy więc prasa endecka rozpisywał się o prawicowym charakterze ruchu faszystowskiego, „Robotnik” wskazywał, iż „zmora bolszewizmu, dławiąca społeczeństwo włoskie i rujnująca socjalizm włoski spowodowała przesunięcie znacznych grup, sympatyzujących z lewicą socjalistyczną” ku faszyzmowi, „byle tylko osiągnąć jaki taki spokój wewnętrzny”. Tryumf faszyzmu przedstawiany był przez prasę PPS-owską jako rezultat ideowego i politycznego bankructwa socjalizmu włoskiego. „Bolszewicy rosyjscy – napisano w „Robotniku” – przez swą III Międzynarodówkę nawoływali socjalistów włoskich ‘do czynu’, zapewniając ich, że we Włoszech jest ‘sytuacja rewolucyjna’. I stało się, ze pod wpływem dżumy ideowej z Moskwy, robotnicy włoscy stoczyli się gwałtownie z tej wyżyny, na której stanęli po wojnie”. Bolszewizm w Rosji i faszyzm we Włoszech miały wedle lewicowych publicystów tą samą naturę. To podobieństwo wyraża się przede wszystkim w stosowanych przez te ruchy metodach działalności i przejmowania władzy. „Oba te zjawiska – podkreślano – polegają na tym, że mniejszość za pomocą zamachu stanu, zdobywa władzę i narzuca ją po dyktatorsku społeczeństwu. Oba są wyrazem wojennej psychologii gwałtu i terroru, oba przeciwstawiają się z całą zaciekłością i jaskrawością parlamentaryzmowi i demokracji”. W efekcie w obu krajach miano do czynienia z dyktaturą: w Rosji czerwonych komisarzy, we Włoszech – czarnych koszul. Podobnie jak bolszewizm, faszyzm opierał się na motłochu, któremu obiecano awans społeczny. „Można rozbijać redakcje – czytamy w „Robotniku” – i giełdy pracy, rujnować i grabić mieszkania prywatne, wyrzucać za drzwi niewygodnych prefektów, gwałcić kobiety, strzelać do policjantów, można czynić to wszystko zgoła bezkarnie, a w dodatku paradować w mundurowej ‘czarnej koszuli’, nosić broń i nazywać się …. Zbawcą Ojczyzny!”. Również w prasie związanej z obozem belwederskim bardzo krytycznie oceniano dojście faszystów do władzy. Szczególnym echem odbił się artykuł opublikowany w połowie listopada 1922 roku w „Kurierze Poranny”, poświęcony faszystowskiemu ministrowie wojny gen. Armando Diazowi, szefowi sztabu i faktycznemu wodzowi naczelnemu armii włoskiej w latach 1917-1918. Artykuł przypominał wydarzenia z 30 października 1918 roku, kiedy marszałek Foch i premier Clemenceau zwrócili się do gen. Diaza z prośbą o współdziałanie w zbiorowej ofensywie aliantów, która przyspieszyłaby ostateczne pokonanie państw centralnych. Ten jednak zdecydowanie odmówił i czekał aż szala zwycięstwa przechyli się wyraźnie na stronę sprzymierzonych, i „aż armia austriacka naprzeciw Włochom stojąca żadnej już ani bojowej, ani moralnej wartości przedstawiać nie będzie”. Wtedy dopiero miał wydać kontrowersyjny komunikat wojenny, w którym poinformował opinie światową, że to, czego armie sprzymierzonych nie były w stanie dokonać w ciągu czterech lat, armia włoska dokonała sama. W momencie bowiem, gdy Austriacy poprosili o zawieszenie broni, Włosi – na rozkaz Diaza – uderzyli na nie spodziewające się ataku wojska cesarza Karola, odnosząc zwycięstwo (Vittorio Veneto), uznane przez Mussoliniego za „bezprzykładne we współczesnych i wszystkich przeszłych dziejach świata”. Artykuł ten wywołał skandal, a dzienniki endeckie oskarżyły redakcję „Kuriera Porannego” o obrazę patriotycznych uczuć włoskich. O zamieszaniu wywołanym przez ten artykuł świadczy osobista interwencja posła włoskiego w Warszawie Francesco Tommasiniego u ministra spraw zagranicznych w polskim rządzie Gabriela Narutowicza i wydany w jej następstwie komunikat rządowej PAT, w którym poinformowano o przesłaniu włoskiemu rządowi wyrazów najgłębszego ubolewanie i zapewnieniu, że „Kurier Poranny” nie może być uważany za wyraziciela polskiej opinii publicznej. Prasa endecka domagała się wyrzucenia całej redakcji gazety, a niezrównana redaktor Chludzińska przytoczyła nawet słowa jednego ze swoich włoskich rozmówców, który powiedział, że „żałować należy, że metody stosowane przez faszystów nie są w użyciu w Warszawie, i że autor tego artykułu nie będzie zmuszony z używanymi dziś tutaj metodami do wypicia sporej dozy oleju rycynowego, na co w zupełności zasłużył”. Jednym z zagadnień poruszanych na łamach prasy polskiej w końcu 1922 roku było porównywanie sytuacji politycznej w powojennych Włoszech do warunków politycznych młodego państwa polskiego, w którym trwała burzliwa kampania przed wyborami do parlamentu. W prasie związanej z obozem narodowym wskazywano na dokonującą się zmianę sił politycznych w Europie, czego widomym przykładem miała być właśnie „marcia su Roma”. 1 listopada 1922 roku czołowy polityk endecji Stanisław Stroński na wiecu przedwyborczym w Warszawie, przypominając wydarzenia ostatnich miesięcy we Francji (powołanie rządu Poincare’go w miejsce rządów socjalisty Briand’a), Anglii (upadek Lloyd George’a i powołanie konserwatywnego rządu Bonar Lawa) i Włoszech, sformułował tezę o dokonującym się powszechnym zwrocie ku orientacjom prawicowym na całym kontynencie europejskim. Wedle polityka „chwiejne rządy lewicowe lub uleganie wpływom lewicowym uniemożliwia silną i stanowczą politykę w miarę tych zadań (gospodarczych i politycznych – przyp. Godziemba), nadto zaś ten kierunek rządów, pozbawiony był koniecznej oględności, która jest właściwością stronnictw umiarkowanych, a której nigdy nie ma lewica”. To co jednak najistotniejsze z punktu widzenia interesów Polski, to fakt, iż zmiany na zachodzie Europy nie pozostawały , zdaniem Stroińskiego, bez znaczenia i wpływu na sytuację w Polsce. „Skoro tak się dzieje – mówił polityk endecji – w Europie, z której życiem i nasze życie jest związane, to widać że zrodził się tam prąd potężny ku umiarkowanym rządom prawicy, a my mamy przed sobą w obecnych wyborach także i ten wybór, czy chcemy pójść z tym prądem ogólnoeuropejskim, czy też mu się przeciwstawiać dalszą niejasnością w stosunku do lewicy”. Analizując sytuację we Włoszech przedfaszystowskich, a zwłaszcza główną zasadę tamtejszego systemu politycznego tzw. „collaborazione”, czyli rządy koalicji kilku głównych stronnictw politycznych, Stroński porównywał ją do sytuacji w Polsce. Tak jak we Włoszech wynikiem owej „collaborazione” był lewicowy kierunek rządów i „zupełna miękkość wobec wichrzeń socjalistycznych”, tak i w Polsce zasadą rządów stało się współdziałanie z lewicą i nie drażnienie lewicy. „ W imię tego hasła – dowodził poseł – większość Sejmu, która była całkowicie przeciwna p. Piłsudskiemu i socjalistom, jednak zgodziła się w lutym 1919 r. na pozostawienie go na stanowisku Naczelnika Państwa, aby nie wywoływać walki wewnętrznej wobec Konferencji Pokojowej w Paryżu i wojny z Sowietami, a uczyniła to pod warunkami tzw. Małej Konstytucji, której p. Piłsudski następnie nie dotrzymał”. Takie podejście miało bezpośredni wpływ – zdaniem Strońskiego – na mało stabilną politykę wewnętrzną, na słabość rządów, na powstawanie kolejnych „licho opracowanych” ustaw ograniczających zasadę prawa własności, zła politykę skarbową unikającą podatków „jako źle widzianych przez ludzi”, i wreszcie „utrzymanie spiskowej stronniczej roboty w wojsku i organizacjach wojskowych” . Wobec bliskiej perspektywy wyborów parlamentarnych, zdaniem Strońskiego: „Polska stoi dzisiaj przed wyborem albo tej samej drogi albo dalszego utrzymywanie rządów lewicowych lub półlewicowych. Jeśli i u nas obejmie władzę silny rząd prawicowy, znajdziemy się w ogólnym prądzie Europy”. Bardziej obrazowo przedstawiała tę sytuację Irena Pannenkowa w swojej korespondencji z Włoch, zamieszczonej w „Rzeczpospolitej” w połowie listopada 1922 roku: „W przededniu otwarcia nowego Sejmu, gdzie lewica polska z góry zapowiada, że rozumieć nie chce i nie będzie polskiej prawicy, obie zaś będą skazane na słuchanie głosów wszystkich innych mniejszości, w przededniu odsłonięcia tej swoistej wieży Babel, dobrze jest wsłuchać się w jasny i czysty ten dźwięk płynący ku nam z Apeninów. Nie żeby naśladować tylko ślepo i bezmyślnie. Ale żeby i w duszy polskiej rozbudzić wreszcie nie mniej samorodny i nie mniej swoisty jej właściwy odruch twórczy, któryby kierowany twórczą myślą, własny był ująć chaos skłóconych żywiołów w ton równie czysty, harmonijny, jednolity i przeważny”. O ile owo wsłuchiwanie się w odgłosy z Italii było w prasie prawicowej traktowane jako pouczający przykład, o tyle w dziennikach reprezentujących inne opcje polityczne, nazywane było po prostu „małpowaniem faszyzmu w Polsce”. Cała prasa socjalistyczna, a także związany z obozem belwederskim „Kurier Poranny” zajmowały się przede wszystkim wyszydzaniem nieukrywanych sympatii endecji do ruchu „czarnych koszul” oraz spekulacjami na temat możliwości rewolucji faszystowskiej nad Wisłą, jak i ujawnianiem kolejnych rewelacji o licznie powstających bojówkach „Chjeny”. I tak z doniesień „Kuriera Porannego” można się było dowiedzieć o powstałym w Warszawie pierwszym oddziale studenckim faszystów, złożonym z około 60 słuchaczy Uniwersytetu Warszawskiego. „Organizowane są dla nich – pisała gazeta – przez pewnych warchołów endeckich wykłady instruktorskie, poczem wykwalifikowany faszysta ma otrzymać rangę oficera i ćwiczyć innych. Oczywiście animusz wśród skaptowanej przez „Chjenę” młodzieży, podsycany nie wiadomo skąd płynącymi obficie pieniędzmi jest duży, a często powodowany dziecięcą emocją demonstrowany bywa nieopatrznie (dla spiskowców) na zewnątrz”. W kolejnych artykułach płynęły ostrzeżenia do młodych ludzi oraz apele do władz o interwencję, ponieważ „najwyższy jest czas, aby dowieść politykom „Chjeny”, że w Polsce rządzi prawo, a nie bolszewizujący faszyzm i przekonać ich, że mylą się, oskarżając rząd obecny o bezwład w obronie obowiązującego prawa i najwyższych interesów państwowych”. 1 listopada „Kurier Poranny” oraz „Robotnik” zamieściły obszerne artykuły o nowej organizacji „Wolnym Strzelcu RP”, rzekomo tajnej organizacji, rozporządzającej ogromnymi funduszami, która była jednym z „ogniw w łańcuchu faszystowskich przygotowań”. Wymieniano także inne organizacje – Polską Organizację Obrony Kraju, „Stowarzyszenie Porządku Publicznego”, działające w Poznańskim, czy też „Związek Górnoślązaków”. Celem tych artykułów było nie tylko negatywne ustosunkowanie czytelników do faszyzmu, ale także do endecji i jej „zapatrzenia” na Włochy Mussoliniego. W nakręcaniu spirali emocji i ukazywaniu groźby spisku faszystowskiego obejmującego niemal cały kraj , „Kurier Poranny” wysunął nawet hipotezę o istnieniu ścisłego sojuszu masonerii i faszyzmu, którego celem miało być „wyzyskać wszędzie prądy szowinistyczne dla przepojenia ich bolszewickim duchem brutalności, gwałtu i urągowiska z wszelkiej praworządności, a to dla pogrążenia wszystkich społeczeństw w odmętach chaosu, tak zawsze pożądanego dla czynników przewrotu”. Te absurdalne oskarżenia zostały wykpione przez publicystę „Rzeczypospolitej” Władysława Perzyńskiego, który wyszydzał apokaliptyczne wizje upadku Polski formułowane na łamach lewicowej prasy. „Robi się w ten sposób, – pisał publicysta – że jednego dnia w jednym piśmie ukazuje się wszystko o zamiarach wywołania rewolucji faszystowskiej a na drugi dzień w drugim piśmie – sążnisty artykuł o odpowiedzialności, jaką bierze na siebie prawica, popychając społeczeństwo do zbrodni i szaleństwa. Po czym pismo, które zamieściło notatkę o pogłoskach, przedrukowuje albo cytuje artykuł a pismo, które zamieściło artykuł, podaje wiadomość o pogłoskach”. Gorący okres przedwyborczy sprzyjał przeprowadzeniu porównań między sytuacją we Włoszech i Polsce. O ile polska prawica z nadzieją patrzyła na rozwój sytuacji w Italii, jako dobry prognostyk dla Polski, to dla lewicy przejęcie władzy przez Mussoliniego było wyraźnym ostrzeżeniem. Prasa endecka uważała, iż przełom w Polsce zostanie dokonany na drodze konstytucyjnej, tj. przez powszechną wolę społeczeństwa polskiego wyrażoną w wyborach. Jednak 1 listopada 1922 roku „Kurier poznański” zastrzegał się, że sytuacja wewnętrzna może zmusić siły narodowe do rezygnacji z legalnej drogi działania, jeśli lewica po przegraniu wyborów „zachciałaby woli wyborów przeciwstawić terror i gwałt”. W takiej sytuacji obóz narodowy potrafiłby udaremnić wszelkie próby konspiracji i „narzucić narodowi swe dalsze panowanie”. Takie artykuły w prasie endeckiej wywoływały silne reakcje lewicy, która na łamach swych gazet pisała o rzekomych przygotowaniach o przewrotu, podejmowanych przez polskich naśladowców Mussoliniego. Na tle stosunku do włoskiego faszyzmu doszło do pogłębienia różnic między polskimi stronnictwami politycznymi. Listopadowe wybory do Sejmu, a szczególnie dramatyczne wydarzenia związane z wyborem oraz zamordowaniem pierwszego prezydenta RP, Gabriela Narutowicza, różnice te jeszcze uwypukliły.
Wybrana literatura:
S. Sierpowski – Stosunki polsko-włoskie w latach 1918-140
J. Borejsza – Rzym a wspólnota faszystowska. O penetracji faszyzmu włoskiego w Europie Środkowej, Południowej i Wschodniej
R. Paxton - Anatomia faszyzmu
M. Marszał - Włoski faszyzm w polskiej myśli politycznej i prawnej 1922-1939 Godziemba's blog
MAK kręcił nawet przy polisach Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) orzekł w raporcie dotyczącym katastrofy smoleńskiej, że polscy piloci nie mieli polis ubezpieczeniowych. - To kompletna bzdura - twierdzą piloci. W ramach podpisanej umowy z danym ubezpieczycielem Ministerstwo Obrony Narodowej zapewnia żołnierzom ze wszystkich jednostek tzw. ubezpieczenie grupowe. Wypłacana kwota z racji poniesionego uszczerbku na zdrowiu lub śmierci nie jest jednak zbyt wysoka. Dlatego piloci podpisują indywidualne polisy z wybranymi przez siebie firmami ubezpieczeniowymi. Dokumentów związanych z ubezpieczeniem nie zabiera się nigdy na pokład samolotu. W Raporcie końcowym Międzynarodowego Komitetu Lotniczego w sprawie śledztwa dotyczącego katastrofy samolotu Tu-154M z 10 kwietnia 2010 roku w rejonie lotniska Smoleńsk Siewiernyj czytamy, iż "Członkowie załogi polis ubezpieczeniowych nie posiadali" (s. 28 raportu). Kapitan Janusz Więckowski, który na Tupolewie wylatał 2,5 tys. godzin, twierdzi, że orzeczenie Rosjan to kompletna bzdura i że przedstawiona przez nich wersja raportu jest "co najmniej dziwna". - Orzeczenie MAK jest co najmniej dziwne. Specpułk musi ubezpieczyć swoich pilotów. Tak samo działają wszystkie pasażerskie linie lotnicze, jak choćby PLL LOT, który zawsze zapewniał nam ubezpieczenie, było to naturalne. Ja musiałem wskazać tylko osobę, która w razie gdyby coś mi się stało, mogła otrzymać odszkodowanie - mówi Więckowski. Generał Anatol Czaban, asystent szefa Sztabu Generalnego ds. Sił Powietrznych, potwierdza, iż każda jednostka wojskowa, w tym także specpułk, zawsze zapewnia swym żołnierzom tzw. ubezpieczenia grupowe, do których powinno się przystąpić. Gwarantują one wypłatę odszkodowań ubezpieczonemu lub jego najbliższym w razie wypadku lub śmierci żołnierza. Tak samo jak piloci, żołnierze i pracownicy wojska wyjeżdżający na misje są ubezpieczeni od następstw nieszczęśliwych wypadków. Regulują to konkretne rozporządzenia ministra obrony narodowej. Jak mówi Czaban, istnieją zwykle dwa egzemplarze polisy ubezpieczeniowej w ramach tzw. ubezpieczenia grupowego. Jeden z nich znajduje się we właściwej jednostce wojskowej, drugi ma osoba, której ubezpieczenie dotyczy. Nie ma zwyczaju, by piloci zabierali te dokumenty ze sobą na pokład. Jak zauważa Czaban, zarówno piloci, jak i personel latający zwykle decydują się także na wariant drugi: podpisują polisy indywidualne z firmami ubezpieczeniowymi, którą każdy wybiera sam. Z tego rozwiązania korzysta aż 70 procent pilotów. Z rozmów, jakie "Nasz Dziennik" przeprowadził z żołnierzami specpułku, wynika, że firmy takich umów z pilotami nie zawierają zbyt chętnie. - Jeżeli ktoś z nas chce mieć ubezpieczenie dodatkowe, musi się sam o to postarać. Najgorsze jest w tym to, że firmy ubezpieczeniowe niechętnie je z nami podpisują z uwagi na duży stopień ryzyka, jakim jesteśmy obarczeni - mówi jeden z naszych rozmówców. Generał brygady Jan Baraniecki zauważa, że piloci ze specpułku podpisują dodatkowe polisy, ponieważ nie mają innego wyjścia. - Żołnierze są ubezpieczani w ramach tzw. ubezpieczeń grupowych, które wojsko gwarantuje jakby z urzędu. Za moich czasów odszkodowania wypłacane w ramach tych ubezpieczeń były bardzo niskie. Nie sądzę, by to się zmieniło - podkreśla. Anna Ambroziak
Prawda wymieciona spod dywanu O tym, że major Arkadiusz Protasiuk nie lądował we mgle, ale próbował odlecieć na drugi krąg, "Nasz Dziennik" pisał już pod koniec maja. Wbrew wszystkim, którzy chętnie przyłączali się do chóru lansujących oskarżenia pod adresem załogi Tu-154M o brawurę i głupotę. Dziś te same media na komendę "Gazety Wyborczej" wycofują się z tej kompromitującej je narracji. Zamiatana pod dywan prawda musiała w końcu wyjść na jaw. O tym, że specjaliści z Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie odczytali więcej niż Rosjanie z nagrań czarnej skrzynki Tu-154M, napisała sobotnio-niedzielna "Gazeta Wyborcza" w artykule Bogdana Wróblewskiego. Według oficjalnych ustaleń polskich ekspertów lotniczych major Arkadiusz Protasiuk, dowódca załogi lecącej 10 kwietnia ubiegłego roku do Smoleńska z polską delegacją państwową na uroczystości w Katyniu, brawurowo nie lądował "pod naciskiem" gen. Błasika i prezydenta. Czytelnicy "Gazety" dowiedzieli się więc w końcu, dopiero po ponad dziewięciu miesiącach, że tuż przed lądowaniem dowódca zgłosił, iż po minięciu wysokości 100 metrów "odchodzi na drugi krąg". Po czym "załoga rozpoczęła procedurę odejścia", a tym samym próbowała - niestety nieskutecznie - przerwać podejście do lądowania. Jaka była przyczyna, że manewr się nie powiódł, samolot uległ katastrofie, mimo że był przecież "na kursie i ścieżce", pewnie również w końcu wyjdzie na jaw. Być może napisze o tym nawet "GW". W reakcji na ten - przyznajemy - przełomowy dla tej gazety tekst, która od samego początku lansowała rosyjską tezę o nacisku na pilotów jako przyczynie tragedii, Piotr Skwieciński na łamach "Rzeczpospolitej" złożył jej publiczne wyrazy szacunku. Jak napisał: "odkrywszy prawdę, nie schowała jej pod dywanem". Już sam nie wiem, czy to tylko ironia, czy zupełnie poważnie wyrażona pochwała. Wydaje się raczej, że to drugie. Być może przywykł już do tego, że żyjemy w czasach, gdy media na potęgę manipulują i chowają "prawdę pod dywan". Przyznał jej jednocześnie palmę pierwszeństwa w ujawnieniu tych rewelacji. Dla redakcji "Naszego Dziennika" opinia o tym, że samolot z prezydentem Lechem Kaczyńskim nie lądował, a próbował odchodzić na drugi krąg, nie jest oczywiście żadnym odkryciem. Już 28 maja w artykule "Major Protasiuk: 'Nie siadamy'" publikowaliśmy analizę końcowej fazy tego tragicznego lotu, jaką przeprowadziła grupa pilotów cywilnych i wojskowych niegodzących się na bezpodstawne obarczanie winą za spowodowanie katastrofy Arkadiusza Protasiuka. Szczególnie bulwersowało ich przypisywanie mu szkolnych błędów. A także głoszona przez Rosjan teoria wykluczająca możliwość awarii na pokładzie samolotu. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że jednym z członków komisji MAK był A.W. Aleksiejew, inżynier z samarskich zakładów "Awiakor", w którym remontowano Tupolewa. Na pewno był gwarantem "rzetelnego" badania. Po 9 miesiącach dziennikarze "GW" wyważają dawno otwarte drzwi: załoga nie lądowała na siłę, a po nieudanym podejściu zdecydowała się odejść na drugi krąg. Major Protasiuk zdawał sobie sprawę z warunków pogodowych, jakie wówczas panowały, znał też samo lotnisko i nie podejmował ryzyka. A jeszcze niedawno mogliśmy przeczytać w "Newsweeku", jak Robert Latkowski, Jan Osiecki i Tomasz Białoszewski tłumaczyli, że do katastrofy doszło, bo kpt. Protasiuk chciał się popisać udanym manewrem w obecności prezydenta i szefa Sił Powietrznych gen. Andrzeja Błasika, żeby dostać "upragniony awans na stopień majora". To tylko jedna z wielu bezpodstawnych hipotez, lansowanych przez większość gazet i największe stacje telewizyjne od wielu miesięcy. Pierwsza rzuciła kamieniem oczywiście "Gazeta Wyborcza", która już po kilku dniach od katastrofy przypomniała historię z odważną misją prezydenta Kaczyńskiego do Tbilisi, która była czytelną insynuacją mającą dowieść, że piloci za wszelką cenę lądowali w Smoleńsku, bo tak nakazał im prezydent. Jakie były powody tej bezczelności, można się łatwo domyślić. Dziś najciekawsze jest jednak to, dlaczego "Gazeta Wyborcza" zdecydowała się na "niezamiatanie prawdy pod dywan". Czyżby manipulowanie historią przestało się opłacać, nie tylko politycznie, bo Polacy niezwykle krytycznie odebrali fatalną i spóźnioną reakcję premiera na ewidentne kłamstwa MAK, ale także finansowo? W końcu wzmacnianie rosyjskiej wersji zdarzeń, której nijak nie da się obronić, nie będzie przysparzało czytelników, a grozi całkowitą kompromitacją. To samo dotyczy innych mediów. Po miesiącach lansowania insynuacji, budowania politycznej narracji o samobójczej decyzji prezydenta będą musiały wycofywać się z zajętych wcześniej pozycji i prawdopodobnie ratować rząd Donalda Tuska przed dalszym blamażem. Maciej Walaszczyk
Ekspert fonoskopii o filmie 1:24 Przed prawie czterema miesiącami na łamach portalu niepoprawni.pl i blogmedia24.pl zamieściłem wpis dotyczący amatorskiego filmu trwającego minutę i dwadzieścia cztery sekundy, nakręconego zaraz po rozbiciu się rządowego Tu-154m z Śp. Panem Prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie. Film ten został umieszczony w sieci krótko po tragedii i jest doskonale znany. Może on stanowić ważny dowód w toczącym się śledztwie. Niestety dotychczasowe poczynania Polskiej Prokuratury Wojskowej pod przewodnictwem pana Parulskiego jednoznacznie wskazują na całkowitą ignorancję bądź, co równie prawdopodobne – złą wolę. W związku z powyższym zwróciłem się do czytelników z inicjatywą zorganizowania zbiórki pieniędzy na profesjonalne badanie fonoskopijną tego nagrania (ewentualnie audiowizualne) w jednym z prywatnych biur ekspertyz kryminalistycznych. Jestem przekonany, że wyniki analizy tego wstrząsającego filmu wykonane przez profesjonalistów mogłyby choć trochę zbliżyć nas do Prawdy. Ponieważ inicjatywa spotkała się z dużym odzewem blogerów (otrzymałem w tej sprawie wiele maili), postanowiłem przystąpić do pracy. Pierwszym krokiem było odnalezienie niemodyfikowanej kopii nagrania w możliwie najlepszej jakości. Następnie wraz z filmem wysłałem zapytanie o możliwość wykonania wnioskowania fonoskopijnego do wszystkich polskich firm i instytucji, które prowadzą działalność odpłatną w zakresie ekspertyz kryminalistycznych.
Zakres tej ekspertyzy miał być następujący:
1. potwierdzenie autentyczności nagrania (czy dźwięk nie został zmontowany)
2. wykonanie kopii z korekcją poprawiającą wyrazistość i zrozumiałość wypowiedzi
3. spisanie treści nagrania (stenogram)
4. wnioskowanie o charakterze i źródle specyficznych odgłosów zarejestrowanych w obrębie nagrania
5. ustalenie ilości osób, których głosy zostały zarejestrowane
Odpowiedzi otrzymałem po dość długim czasie i jedynie od trzech firm. Pierwsza z nich stwierdziła, że biegły sądowy w Polsce nie może wykonywać ekspertyzy fonoskopijnej w obcym języku i w związku z powyższym nie może wykonać badania. Druga również odmówiła ale ze względu na „charakter polityczny nagrania” (sic!). Była też odpowiedź trzecia, która skłoniła mnie do opublikowania tego wpisu. Pozwolę tu sobie przytoczyć in extenso treść listu, który otrzymałem od eksperta fonoskopii (podkreślenia moje). „Witam serdecznie. Przepraszam za tak długi czas oczekiwania, ale niestety inne obowiązki nie pozwoliły na szybszy kontakt. Po gruntownym przemyśleniu sprawy mam następujące wnioski:
1. Nagranie zawiera szereg rejestrowanych ze znacznej odległości wypowiedzi wielu mężczyzn. Niektóre z tych wypowiedzi są niezrozumiałe, lecz Intonacja tych wypowiedzi może świadczyć, że są to wypowiedzi w języku rosyjskim. Są one również nacechowane silnym ładunkiem emocjonalnym (mężczyźni nawołują się, wymieniają informacje podniesionym głosem). Nie są słyszalne żadne wypowiedzi, które można by uznać za wypowiedzi w języku polskim. Zgodnie więc ze sztuką, wypowiedzi w języku rosyjskim może i powinien odsłuchiwać WYŁĄCZNIE ekspert z RODZIMYM językiem rosyjskim, a nie Polak nawet jeśli zna on biegle język rosyjski. Odpowiednio przygotowany polski ekspert mógłby współuczestniczyć w takich pracach jako krytyczny obserwator. To samo odnosi się do wypowiedzi w języku polskim, które miałby ewentualnie odsłuchiwać obcojęzyczny ekspert z dziedziny fonoskopii. W takich sytuacjach, gdy sprawa ma charakter międzynarodowy, eksperci różnojęzyczni z sobą współpracują, w celu wydania właściwej opinii.
2. Już wstępna analiza stanu technicznego tego ogólnie dostępnego pliku pozwala stwierdzić, że jest to fragment większej całości i rzecz jasna jest tylko kopią.
3. Oryginalne nagranie rejestrowane było przy użyciu kamery filmowej o stosunkowo dobrych parametrach technicznych. Niektóre wypowiedzi mężczyzn są trudne, a miejscami wręcz niemożliwe do odsłuchania z uwagi na znaczną odległość wypowiadających się mężczyzn od mikrofonu urządzenia rejestrującego oraz na naturalnie występujące zakłócenia panujące w miejscu i czasie rejestracji przedmiotowego fragmentu nagrania.
4. Z powyższych przyczyn nie jest możliwa jednoznaczna identyfikacja poszczególnych mówców, a tym samym podanie ich dokładnej ilości. Jak już wspomniano, mężczyźni mówią podniesionymi głosami i znajdują się w wielu miejscach znacznie oddalonych od mikrofonu urządzenia rejestrującego.
5. Ze względu na niezwykle zróżnicowany charakter akustyczny i tym samym spektralny sygnałów zakłócających mowę i inne istotne dźwięki nie jest możliwa "całościowa" korekcja jakości przedmiotowego fragmentu nagrania, która pozwalałaby przeciętnemu słuchaczowi na odsłuchiwanie "z marszu" poszczególnych wypowiedzi osób. To, co robi się w przypadku takich nagrań, to dokonuje się "punktowej" korekcji "nacelowanej" na konkretną cechę badanego sygnału (np. konkretne słowo, czy nawet sylabę). Taka "zróżnicowana" i "pofragmentowana" korekcja nie przedstawia większej wartości dla przeciętnego słuchacza, chociażby z tego powodu, że nie ma on wiedzy na temat aktualnie wyodrębnianych cech sygnału użytecznego. Ponadto strategia korygowania badanego sygnału pod kątem badanych cech, czy zjawisk akustycznych niejednokrotnie odzwierciedla cechy osobnicze percepcji eksperta i może prowadzić do błędnej interpretacji słuchanego "z marszu" sygnału przez słuchacza nie będącego zaangażowanym w badania ekspertem z zakresu fonoskopii.
6. Wstępna analiza akustyki "specyficznych dźwięków" z końcowej części przedmiotowego fragmentu nagrania pokazuje, iż dźwięki te pasują do STEREOTYPU odgłosu strzału. Trzeba tu jednak z całą mocą stwierdzić, że istnieje WIELE zjawisk fizycznych, które powodując nieliniowy ruch cząsteczek powietrza, wywołują dźwięk podobny do strzału z pistoletu. Tak więc jedynym sposobem ustalenia rzeczywistego źródła omawianych "specyficznych" dźwięków jest przeprowadzenie stosownych eksperymentów akustycznych na miejscu zdarzenia. Co więcej, choć jest to bardzo mało prawdopodobne, to nie można całkowicie wykluczyć "wmontowania" tychże dźwięków w istniejące nagranie. Tą kwestię jednoznacznie rozwiązałoby badanie ORYGINALNEGO nagrania, a nie "chodzącej po Internecie" kopii fragmentu tego nagrania. Reasumując, przeprowadzenie zleconych badań byłoby możliwe jeżeli:
a) odsłuch wypowiedzi osób w języku rosyjskim wykonywałby ekspert fonoskopii z rodzimym językiem rosyjskim;
b) badaniom autentyczności poddawane byłoby nagranie oryginalne, a nie ściągnięta z Internetu kopia fragmentu tego nagrania;
c) konkretne tezy stawiane co do źródła pochodzenia "specyficznych dźwięków" byłyby przetestowane w wyniku przeprowadzenia stosownych eksperymentów akustycznych najlepiej na miejscu zdarzenia (czyli pod lotniskiem w Smoleńsku). Czy jest Pan w stanie spełnić powyższe trzy warunki? Jeśli tak, to możemy przystąpić do przeprowadzenia zleconych badań fonoskopijnych. W przeciwnym razie wnioskowanie fonoskopijne na podstawie ściągniętego z Internetu urywka nagrania byłoby skrajną nieodpowiedzialnością, na co rzecz jasna nie mogę sobie pozwolić. Ze swej strony sprawę przesłanego do badań fragmentu nagrania uważam więc za zamkniętą. Z poważaniem” Nie otrzymałem zgody na publikację danych personalnych specjalisty dlatego pozostaną do mojej wiadomości. Przedstawione przez eksperta wnioski w pewnej mierze potwierdzają moje przypuszczenia co do filmu, niektóre były jednak dla mnie niemałym zaskoczeniem. Ze względów oczywistych nie dysponuję oryginałem nagrania co wg znawcy całkowicie zamyka drogę do przeprowadzenia wnioskowania fonoskopijnego. Jednak już ta pobieżna analiza zawiera szereg istotnych konkluzji będących w sprzeczności z tym co przekazują nam tzw. polskojęzyczne media i prokuratura. Dlaczego np. stacja TVN przekonuje opinię publiczną, że odnalazła autora nagrania, mało tego, pokazuje aparat telefoniczny, którym ten film miał być zarejestrowany? (Chociaż to kłamstwo zostało zdemaskowane już wcześniej na podstawie analizy głosu rzekomego autora nagrania). Dlaczego pan Seremet w wywiadzie dla „Gazety Polskiej” z 7 października br. również mija się z prawdą? Pozwolę sobie zacytować: „GP: ABW już w kwietniu potwierdziła autentyczność trwającego 1 minutę i 24 sekundy filmu, umieszczonego w Internecie wkrótce po katastrofie. Agencja przyznała, że słychać na nim strzały oraz głosy w języku rosyjskim i polskim. Minęło kilka miesięcy i polskie społeczeństwo wciąż, nie wie, czy były to strzały na wiwat, czy może dobijano rannych. Seremet: Film został nagrany telefonem komórkowym. Analiza Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego nie rozstrzygała, jaki charakter miały zarejestrowane tam odgłosy, bo uniemożliwiły to jakość nagrania i wiele innych czynników o charakterze technicznym.
GP: Czy zatem sprawa tego filmu jest już zamknięta, czy też nad nagraniem wciąż prowadzone są badania, które pozwolą np. wychwycić jakieś pojedyncze słowa albo zdania na ścieżce dźwiękowej? Niestety z powodu niskiej jakości filmu nie jest to możliwe.” Dlaczego przeprowadzenie tej ekspertyzy nie jest możliwe skoro podczas konferencji prasowej w dniu 20 sierpnia br. pan Parulski oświadczył: „W dniach 18-19 września byłem z roboczą wizytą (w Moskwie) podczas której m.in. odebrałem z Prokuratury Generalnej Federacji Rosyjskiej 11 tomów akt. Konkretnie jest to 2168 kart pogrupowanych w 11 tomach. Co te akta zawierają? 50 protokołów przesłuchania świadków w tym m.in. przesłuchany jest autor filmu zamieszczonego wcześniej w Internecie wraz z procesowo pobranym nagraniem z oryginalnego nośnika” Czyżby świetnie wyposażone laboratorium ABW nie było w stanie przeprowadzić badania trwającego niecałe półtorej minuty filmu? Na tej samej konferencji padło też ciekawe stwierdzenie pana Szeląga, który powiedział, że spodziewali się, że nagranie będzie szersze. Jakim cudem miało być szersze? Przecież zostało przegrane z oryginału. To tylko kilka z pytań jakie można postawić osobom prowadzącym śledztwo. Dzisiejsza publikacja „Naszego Dziennika” (http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110118&typ=po&id=po01.txt), daje jakąś nadzieję na to, że być może coś w sprawie się ruszy. Jedno jest pewne, nagranie skrywa jakąś straszliwą tajemnicę, która czeka na wyjaśnienie.
Cywilny czy wojskowy – a po co ta gra? Wydawałoby się że już nic nie zaskoczy w sprawie katastrofy TU-154M, a tu niespodzianki sypią się jak z worka. Znowu chodzi o ustalenie czy lot Tupolewa był lotem cywilnym, wojskowym a może był lotem państwowym. Temat statusu lotu oraz statusu wizyty był już poruszany w tym wpisie, http://www.pluszaczek.com/2010/09/24/prywatna-czy-oficjalna-lot-wojskowy-czy-cywilny/ niestety nadal zdania są podzielone.
Najprościej tłumacząc skoro samolot należy do wojskowego pułku lotnictwa to jest samolotem wojskowym, i nie ma tu znaczenia czy to samolot bojowy czy transportowy. Tupolew o numerze 101 należał do 36 Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego im. Obrońców Warszawy (36 SPLT) – jest to oddział lotnictwa transportowego Sił Powietrznych RP. Jakby nie patrzeć to jednostka wojskowa. Tupolewa pilotowała wojskowa załoga, na pokładzie samolotu był także dowódca sił lotniczych generał broni Andrzej Błasik, oraz zwierzchnik Sił Zbrojnych RP, Prezydent Lech Kaczyński. Reasumując lot TU-154M powinien być lotem wojskowym.
1 czerwca 2010 Stenogram rozmów pilotów TU-154M
10.05.58.8 kontroler ruchu lotniczego wywołuje rządowego Tupolewa „ Polish Air Force One, contact Mińsk 118, 975”
10.06.05.0 „szt” odpowiada: „118,975 Polish Air Force one, thank you, good day” Nie można przyjąć że lot TU-154M był lotem cywilnym, status lotu rządowego tupolewa wynika ze stenogramu rozmów który dostarczyła Rosja
24 Września 2010 Płk. Edmund Klich określił lot Tupolewa jako częściowo cywilny, ale w ostatniej fazie wojskowy.
Pojęcie kompletnie abstrakcyjne, Tupolew należał przecież do Sił Zbrojnych RP, a poza tym w jaki sposób wyznaczyć granice lotu do której lot jest cywilny a od której wojskowy. Nie zmienia się przecież ani samolot, ani załoga, ani pasażerowie.
17 Stycznia 2011 Pojawiła się bulwersująca informacja, lot Tupolewa był lotem cywilnym! Ten lot zakwalifikowano tak 13 kwietnia 2010 podczas spotkania na wysokim szczeblu w Rosji. W spotkaniu tym uczestniczyli minister zdrowia Ewa Kopacz, szef kancelarii premiera Tomasz Arabski, wiceminister spraw zagranicznych Jacek Najder oraz ambasador Jerzy Bahr.
17 stycznia 2011 Również 17 stycznia pojawiła się informacja że lot Tupolewa nie był lotem cywilnym, był lotem państwowym! To nowe określenie, gdyż dotychczas używano naprzemiennie terminów cywilny – wojskowy, lub pół na pół. Lot państwowy to nie lot cywilny, dlatego Organizacja Międzynarodowa Lotnictwa Cywilnego ( ICAO ) nie zajmie się raportem MAK, a więc nie będzie rozstrzygać sporu Polska – Rosja. Lot Tupolewa był Lotem cywilnym, a może lotem wojskowym, choć w sumie nie, bo to lot państwowy zwany także lotem pół na pół... Proces ogłupiania polskiego społeczeństwa trwa. Zastanawiające jest to, skoro już 13 stycznia ustalono w Rosji że lot Tupolewa był lotem cywilnym to po co ta gra słów?
24 września 2010 Klich określił lot do Smoleńska „...Jako "cywilny, a w ostatniej fazie - wojskowy" określa lot do Smoleńska z 10 kwietnia płk Edmund Klich, akredytowany przedstawiciel Polski przy Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym. Nie zna jednak rosyjskich procedur wojskowych, z których wynikałyby tego konsekwencje. W rozmowie z PAP Klich ocenił ponadto, że status lotniska w Smoleńsku należy uznać za "ewidentnie wojskowy" m.in. dlatego, że nie ma go w systemie AIP, ewidencjonującym cywilne porty lotnicze...” źródło: Onet, Klich określił lot do Smoleńska
17 Stycznia 2011 To był lot cywilny. Polski rząd zgodził się na to „...13 kwietnia, jak twierdzą Rosjanie, polski rząd zgodził się na to, żeby prezydencki lot do Smoleńska uznać za cywilny, a nie wojskowy - ustalił RMF. Dzięki takiej decyzji premier Rosji Władimir Putin mógł zrzucić smoleńskie śledztwo na MAK. Tego dnia w Moskwie pełno było polskich ministrów i urzędników. Z Władimirem Putinem spotkali się minister zdrowia Ewa Kopacz, szef kancelarii premiera Tomasz Arabski, wiceminister spraw zagranicznych Jacek Najder oraz ambasador Jerzy Bahr. W siedzibie rosyjskiego rządu nie rozmawiano wtedy o statusie tragicznego lotu do Smoleńska. Nie rozmawiano, w momencie kiedy spotkanie mogli obserwować dziennikarze. 13 kwietnia Władimir Putin przewodniczył posiedzeniu rosyjskiej komisji badającej katastrofę 10 kwietnia. Aby zademonstrować otwartość rosyjskiej strony, zaprosił tam polskich ministrów i urzędników. Drogą satelitarną łączono się nawet ze Smoleńskiem i rozmawiano z pracującymi tam polskimi prokuratorami wojskowymi. Ale doszło również do niejawnej części rozmów. Prawdopodobnie wtedy Rosjanie usłyszeli, że Polska nie będzie upierać się przy tym, aby lot do Smoleńska był lotem państwowym i że zgadzamy się na traktowanie lotu jako cywilnego. To było pokerowe zagranie rosyjskiego premiera. Dzięki polskiej zgodzie natychmiast w oparciu o rosyjskie przepisy całość dochodzenia została przekazana komitetowi Tatiany Anodiny szefowej MAK. Bez tej zgody MAK nie mógłby badać samodzielnie katastrofy i musiałby powstać raport podpisany przez rosyjskiego premiera...”
źródło: Interia, To był lot cywilny. Polski rząd zgodził się na to
ICAO nie zajmie się raportem MAK "LOT TU-154 BYŁ PAŃSTWOWY, A NIE CYWILNY" „...- Kwietniowy lot Tu-154, to był lot państwowy, a nie cywilny. Organizacja ICAO zajmuje się jedynie lotami cywilnymi - powiedział w rozmowie z Faktami TVN rzecznik Międzynarodowej Organizacji Lotnictwa Cywilnego (ICAO) Denis Chagnon. Oznacza to, że ICAO nie przewiduje rozstrzygnięcia sporu między polskim a rosyjskim rządem...”
źródło: TVN24, ICAO nie zajmie się raportem MAK
Ekspertyza CLK: Na amatorskim filmie nagranym po katastrofie słychać strzały... Nasz Dziennik" dotarł do najnowszej laboratoryjnej ekspertyzy internetowego filmu znanego pod nazwą "Samolot płonie". Nagranie jest autentyczne. I pochodzi z 10 kwietnia ubiegłego roku. Czterokrotne odgłosy strzałów są słyszalne na filmie znanym pod potocznym tytułem: "Samolot płonie" - ustalili policyjni kryminolodzy. Ekspertyza Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Komendy Głównej Policji dotycząca cyfrowych nagrań wideo, które zrobiły zawrotną karierę w internecie, w połowie grudnia wpłynęła do Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Policja zakwestionowała wcześniejsze ustalenia ABW, jakoby na nagraniu padały słowa w języku polskim. W nagraniach nie ma ani jednego słowa wypowiedzianego w języku polskim. Wszystkie słyszalne słowa wypowiadane są w języku rosyjskim. Ich treść - twierdzi Centralne Laboratorium Kryminalistyczne - nie wskazuje, by odnosiły się do zdarzeń innych niż te, które zaistniały bezpośrednio po katastrofie Tu-154M na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj 10 kwietnia ubiegłego roku. Policyjni eksperci nie mają wątpliwości, że nagranie pochodzi właśnie z tego czasu. Film nie jest montowany, nie ma też śladów ingerencji w ciągłość zapisu. To już druga ekspertyza nagrania, pierwszą sporządzała na zamówienie prokuratury Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Jakie jest źródło odgłosów przypominających wystrzały? Nie wiadomo. Tuż po katastrofie tłumaczono, że eksplodowała broń i magazynki z zapasową amunicją oficerów Biura Ochrony Rządu, którzy zginęli na Siewiernym. Problem w tym, że tej hipotezy nie potwierdza nawet raport MAK. "Wyniki ekspertyz balistycznych potwierdzają obecność na pokładzie broni (kilka pistoletów) i amunicji (naboi) do nich. Nie jest możliwe określenie, kiedy po raz ostatni oddane zostały strzały z tych pistoletów" - czytamy na s. 146 rosyjskiego raportu. O eksplozjach amunicji w pistoletach na miejscu pogorzeliska nie ma już ani słowa. Z policyjnej ekspertyzy wynika, że dźwięki, które słychać na nagraniu, mogą być rzeczywiście hukiem wystrzałów. - W treści tych nagrań czterokrotnie słyszalne są odgłosy przypominające wystrzały, wybuchy - twierdzi płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Dodaje jednocześnie, że w nagraniach nie ma ani jednego słowa wypowiedzianego w języku polskim, kwestionując tym samym wcześniejsze ustalenia ABW. - W tej chwili nie potrafię powiedzieć, jakie są plany prokuratora co do tej opinii - odpowiada rzecznik na pytanie, czy przewidziane są dodatkowe badania filmu. Wątpliwości co do konieczności przeprowadzenia dalszych analiz nagrania nie ma natomiast Bogdan Święczkowski, szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w latach 2006-2007. - Muszą być przeprowadzone dalsze badania. Na pewno zleciłbym je w celu ustalenia, jaki był to rodzaj wystrzałów lub wybuchów. Trzeba w tej materii przeprowadzić kilka eksperymentów procesowych, które pokażą, czy można mówić o wybuchającej amunicji, czy o strzałach z broni palnej - wskazuje Święczkowski. Według niego, każdy wystrzał z danej broni wydaje określony odgłos w odpowiednich warunkach. Profesor Zbigniew Kulka, kierownik Zakładu Elektroakustyki w Instytucie Radioelektroniki Politechniki Warszawskiej, przyznaje, że naukowcy dysponują możliwościami zbadania różnic w tych odgłosach. - Analizuje się sygnały zarówno w czasie, jak i ich widmowe reprezentacje - zaznacza prof. Kulka. Zwraca uwagę, iż każdy dźwięk ma swoje widmo, które można odróżnić. Jego zdaniem, bardzo dobre rezultaty w ich rozpoznaniu daje "przeprowadzenie szybkiej transformaty Fouriera". Potwierdza to były funkcjonariusz Biura Ochrony Rządu. - Eksperci, którzy zajmują się bronią i amunicją, są w stanie wyśledzić różnicę w obu odgłosach. Polega ona na tym, że wystrzał jest głuchym dźwiękiem wydobywającym się z lufy, zupełnie innym od huku naboju wrzuconego na przykład do ognia - zauważa. Pełnomocnicy ofiar katastrofy smoleńskiej przypominają natomiast, że analiza filmu powinna być wykonana na oryginalnych nagraniach. - ABW przeprowadzała ekspertyzę nagrania, które zostało ściągnięte z internetu. Zostało ono następnie przesłane do CLK. Oprócz tego otrzymaliśmy jeszcze nagranie od strony rosyjskiej, które jakoby miało być pierwowzorem. Pozostaje więc pytanie: jaki materiał służył do sporządzenia tej ekspertyzy. Bo mnie interesuje tylko oryginał - mówi mecenas Rafał Rogalski. Z kolei mecenas Bartosz Kownacki podkreśla, że w dalszym ciągu nie mamy ostatecznego rozstrzygnięcia o charakterze odgłosów na filmie. - Jeżeli były to wystrzały, to skąd się one wzięły? Nie wiemy również, jak wygląda kwestia amunicji po funkcjonariuszach Biura Ochrony Rządu poległych w katastrofie. Przy czym z informacji, którymi dysponuję, wynika, że istnieje różnica między odgłosem wystrzałów eksplozji a strzałami oddanymi z broni - ocenia mecenas Kownacki. Mecenas Piotr Pszczółkowski, odnosząc się do prawdopodobnych wystrzałów na nagraniu, wyraża zadowolenie, że formalnie ustalono to, "co miliony osób w internecie słyszało". - W moim przekonaniu koresponduje to również z innym materiałem dowodowym - zaznacza Pszczółkowski. Pułkownik Rzepa nie potrafił nam wczoraj powiedzieć, jakie słowa rosyjskie udało się odczytać na nagraniu. Zaznacza, że kwestia upublicznienia ekspertyzy należy do prokuratora prowadzącego śledztwo. - Na pewno będą mogły się z nią zapoznać rodziny ofiar katastrofy - podkreśla płk Rzepa.
Jacek Dytkowski - Źródło nietoperz's blog
Odchodzimy - analiza nowych faktów dotyczących katastrofy Tu-154M 101 MAK usiłuje wmówić światowej opinii publicznej, że piloci Tu-154M 101, który uległ katastrofie w Smoleńsku, zamierzali "lądować za wszelką cenę". Ani nie lądowali, ani nawet nie zamierzali, co wynika zarówno z zapisu rozmów w kokpicie, jak i z zapisów rejestratorów parametrów lotu. Nowe "stenogramy" W polskich uwagach do raportu MAK znajduje się informacja o nowych frazach odczytanych przez polskich specjalistów od fonoskopii. Ponad wszelką wątpliwość odczytano komunikat dowódcy 101-ki, że odchodzi on na drugi krąg.
Z tego stwierdzenia (na str. 143 polskich uwag) nie wynika, kiedy dokładnie ta komenda została wypowiedziana. Płk. Mirosław Grochowski, wiceprzewodniczący komisji badającej katastrofę, powiedział, że pada ona na ok. sekundę przed identycznie brzmiącym komunikatem II pilota (który znamy z wcześniej opublikowanych stenogramów). O kolejną niecałą sekundę wcześniej pada jeszcze jedno zdanie, które udało się odczytać polskim specjalistom: "Nic nie widać". Nie udało się jej przypisać konkretnemu członkowi załogi. Komunikaty te jednoznacznie wskazują na to, że piloci nie dość, że nie zamierzali lądować, to chcieli odejść na drugi krąg. Źródłem takiej decyzji jest brak widoczności pasa lotniska lub jego oświetlenia. Aż do rozbicia się samolotu piloci nie komunikują w żaden sposób, że ich ogląd sytuacji się zmienił.
Umiejscowienie komunikatów o odejściu na trajektorii lotu Z transkrypcji rozmów w kokpicie wiemy, że komunikat drugiego pilota o odejściu nakłada się na komunikat nawigatora oznajmiającego wysokość 80 metrów, odczytaną z radiowysokościomierza.
10:40:50,0-10:40:51,3 Nawigator: 80
10:40:50,5-10:40:51,2 II pilot: Odchodzimy
Cofając się w czasie o ok. sekundę, gdy to samo wypowiada dowódca samolotu, można stwierdzić, że nakłada się ona z kolei najprawdopodobniej z komunikatem nawigatora o wysokości 90 metrów.
10:40:49,6-10:40:50,1 Nawigator: 90
Na pewno komunikat dowódcy o odejściu nie został wypowiedziany później niż nawigator odczytuje 90 metrów. Z transkrypcji widać też, że wcześniejszy komunikat nawigatora, odczytującego wysokość 100 metrów, pada zaledwie 0,2 sekundy przed "90".
10:40:48,7-10:40:49,4 Nawigator: 100
Cała sekwencja wygląda prawdopodobnie następująco:
10:40:48,7-10:40:49,4 Nawigator: 100 /Anonim: Nic nie widać/
10:40:49,6-10:40:50,1 Nawigator: 90 /I pilot: Odchodzimy/
10:40:50,0-10:40:51,3 Nawigator: 80
10:40:50,5-10:40:51,2 II pilot: Odchodzimy
Uwzględniając ukształtowanie terenu, można założyć, że dowódca zdecydował o odejściu na drugi krąg w momencie, gdy samolot znajdował się nad dnem jaru. Miał wtedy wysokość względem terenu ok. 100 metrów. Zbocze jaru przed lotniskiem ma głębokość ok. 57 metrów, więc samolot znajdował się wtedy faktycznie ok. 40 metrów nad poziomem pasa lotniska.
Zapisy z przyrządów Na pierwszy rzut oka wygląda to na poważny błąd pilotów, którzy do wysokości decyzji powinni się kierować wskazaniami nie wysokościomierza radiowego, lecz barometrycznego. Wysokościomierz barometryczny powinien bowiem wskazywać faktyczną wysokość samolotu w stosunku do pasa lotniska. Ale jak już wiemy z zapisu przyrządów i samego raportu MAK, główny wysokościomierz barometryczny pokazywał wysokość o ok. 160 metrów większą(!). A zatem aktualne pozostają moje spostrzeżenia z poprzedniego wpisu o tym, że piloci dysponowali mylnymi danymi odnośnie faktycznej wysokości nad pasem, pochodzące z głównego wysokościomierza barometrycznego. Zafałszowane odczyty były spowodowane przestawieniem ciśnienia odniesienia z ciśnienia lokalnego (jakie było na lotnisku i jakie było już wcześniej ustawione na tym wysokościomierzu) na tzw. ciśnienie standardowe (przelotowe). Raport stwierdza, że nie można wyrokować, czy wysokościomierz został przestawiony przez członków załogi, czy też sam uległ "zresetowaniu" w wyniku awarii w krytycznej fazie lotu. Awarię uznano za bardzo mało prawdopodobną, ale możliwą, wskutek uszkodzenia jednego z bloków tego elektronicznego urządzenia. Jednak nawet jeśli piloci nie patrzyli w ogóle na wysokościomierz barometryczny, to przecież podjęli decyzję o odejściu. Tymczasem, z zapisu rejestratorów parametrycznych, opublikowanych przez MAK, widać, że mimo wypowiedzianej na głos decyzji obydwu pilotów o odejściu, samolot dalej obniżał lot! I to jest wielką zagadką tej katastrofy. Nikt nie przedstawił jak do tej pory spójnej teorii na to, dlaczego samolot dalej się zniżał. Tu ważna uwaga - samolot nie zniżał się w takiej konfiguracji i w taki sposób, w jaki powinien podczas końcowej fazy podejścia do lądowania. Jego prędkość pionowa była ok. dwukrotnie większa niż być powinna (ok. 8 m/s zamiast 4-4,5 m/s), prędkość postępowa była także nieco zbyt duża (o ok. 20 km/h), autopilot był włączony - a w tej fazie lotu, gdyby założyć lądowanie, nie powinien. Piloci Tu-154M, którzy wypowiadali się w mediach (choć nie było ich wcale wielu), mówili, że gdy lotnisko nie jest wyposażone w ILS, to z włączonym automatem ciągu lądować nie wolno. Grozi to utratą sterowności samolotu, niezwykle niebezpieczną podczas lądowania, gdy maszyna znajduje się nisko nad ziemią i porusza się z względnie niewielką prędkością. Ale dlaczego nawet ci piloci, o MAK nie wspomnę, i inni "specjaliści", odmawiają tej podstawowej wiedzy naszym pilotom, którzy zginęli w Smoleńsku? Przecież to byli bardzo doświadczeni piloci, a samobójcami na pewno nie byli. Interpretowanie wszystkich wymienionych wyżej komunikatów załogi oraz zapisów z przyrządów, jako lądowanie, nie mówiąc o "lądowaniu za wszelką cenę" jest nadużyciem i manipulacją. Cezary Czerwiński's blog
Okłamywano nas od pierwszego dnia po katastrofie - "Nie było w dziejach państwa polskiego takiego zaprzaństwa" - powiedział podczas posiedzenia połączonych komisji ws. katastrofy Tu-154 poseł PiS Antoni Macierewicz, ostro krytykując polski rząd. Macierewicz przypominał, że "raz tylko premier Donald Tusk znalazł czas, aby stanąć przed Sejmem i przedstawić okoliczności związane z tą tragedią". - Zrobił to zresztą w sposób nieprawdziwy - dodał. Poseł PiS kilka razy powtarzał, że raport MAK jest kłamliwy, fałszywy i zniesławiający Polskę. Wstawił się także za pilotami Tu-154, stwierdzając, że w świetle tego, co wiemy obecnie o katastrofie, trzeba mówić o "bohaterskich pilotach". - "Jest rzeczą niebywałą w historii naszego narodu i państwa, że najważniejsze osoby w państwie, w tym premier, szef MON, szef MSZ, mając w rękach dowody na kłamstwo raportu pani Anodiny, ukrywają te dowody, uniemożliwiając opinii publicznej dojście do prawdy" - kontynuował Macierewicz. - Ci wszyscy przedstawiciele rządu Tuska wychodzili do opinii publicznej i mówili, że w pełni zgadzają się z podstawowymi konkluzjami raportu MAK - podkreślił Macierewicz. Poseł ocenił, że "nie było w dziejach państwa polskiego takiego zaprzaństwa". - Nie było w dziejach państwa polskiego takiego zaprzaństwa- powiedział podczas posiedzenia połączonych komisji ws. katastrofy Tu-154 poseł PiS Antoni Macierewicz, ostro krytykując polski rząd. - Zarówno pan premier Tusk jak i panowie ministrowie dysponowali tym materiałem dowodowym i go ukrywali. Jak mogło dojść do tak wielu zaniedbań przy przygotowaniu wizyty prezydenta Rzeczpospolitej - pytał polityk PiS. W dalszej części wystąpienia Macierewicz pytał, jak mogło dojść do tego, że po katastrofie nie pracowano na podstawie polsko-rosyjskiej umowy z 1993 roku. - Okłamywano nas od pierwszego dnia po katastrofie. Trudno zrozumieć, jak to kłamstwo na oczach świata mogło być zorganizowane - dodał. - Miller podpisuje z Anodiną międzynarodowe porozumienie, w ramach czego czarne skrzynki mają pozostać w Rosji do końca postępowania sądowego. Co było przyczyną decyzji, by nie przejąć wraku - pytał ponownie Macierewicz. Jak zaznaczył jednak poseł "najbardziej bulwersujący cios przyszedł dzisiaj". - Od początku wiedziano, że wina leży po stronie rosyjskiej - mówił parlamentarzysta. - Panowie to wszystko wiedzieli. Musicie odpowiedzieć dlaczego kłamaliście - mówił na zakończenie przemowy Antoni Macierewicz.
http://wiadomosci.onet.pl/raporty/katastrofa-smolenska/nie-bylo-w-dzieja...
Poseł PiS kilka razy powtórzył, że raport MAK jest kłamliwy, fałszywy i zniesławiający Polskę. Wstawił się także za pilotami Tu-154, stwierdzając, że w świetle tego, co wiemy obecnie o katastrofie, trzeba mówić o "bohaterskich pilotach". "Tymczasem" - mówił Macierewicz - "rząd pozwolił, by w świat poszła informacja o pijanym generale, który doprowadził do tragedii".
http://niezalezna.pl/artykul/macierewicz_rzad_klamal_przez_9_miesiecy/43...
Poseł Prawa i Sprawiedliwości Antoni Macierewicz powiedział, że raport MAK jest fałszywy i zniesławia państwo polskie w obliczu świata. Zarzucił rządowi, że ukrywał dowody świadczące o tym, iż raport jest nieprawdziwy. Poseł uznał to za "fałsz i zaprzaństwo, jakiego nie było w dziejach narodu polskiego". Antoni Macierewicz, wyjaśniając przyczyny zwołania posiedzenia, powiedział, że trudno uwierzyć, że "na oczach świata zorganizowano kłamstwo smoleńskie w XXI w.". Pokreślił, że "byliśmy systematycznie wprowadzani w błąd ws. katastrofy Tu-154. Dodał, że komisje muszą wyjaśnić, dlaczego "przez dziewięć miesięcy wprowadzały w błąd". Zdaniem Macierewicza, dzięki ujawnieniu nagrań z wieży w Smoleńsku dowiedzieliśmy się, że to kontrolerzy ze Smoleńska są odpowiedzialni za katastrofę, bo nie informowali załogi Tu-154 o jego prawdziwym położeniu. Antoni Macierewicz dodał, że to minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski, minister spraw wewnętrznych Jerzy Miller i szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski dopuścili się zaniedbań, które doprowadziły do katastrofy. Zdaniem Macierewicza, postępowanie polskich władz po katastrofie powinno zostać zbadane przez prokuraturę i Trybunał Stanu. Antoni Macierewicz powiedział także, że to Rosja odpowiada za katastrofę smoleńską. Na posiedzeniu połączonych sejmowych komisji obrony i sprawiedliwości, poświęconym raportowi MAK o katastrofie smoleńskiej, poseł powiedział, powołując się na nagrania z wieży kontrolnej ze Smoleńska, że to rosyjskie władze zabroniły zamknięcia lotniska i kazały sprowadzać polski samolot do lądowania w czasie mgły. Macierewicz dodał, że polski rząd wiedział o tym od początku, ale okłamywał społeczeństwo. Poseł PiS zarzucił też rządowi, że wybrał złą drogę badania przyczyn katastrofy smoleńskiej. Powiedział, że premier Donald Tusk zawarł po katastrofie ustne lub pisemne porozumienie z władzami rosyjskimi. Ustalono w nim, że przyczyny katastrofy będą badanie zgodnie z konwencją chicagowską, a nie korzystniejszym zdaniem Macierewicza dla Polski porozumieniem polsko-rosyjskim z 1993 roku. Poseł PiS, który jest przewodniczącym parlamentarnego zespołu do zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej, zarzucił też szefowi MSWiA Jerzemu Millerowi, że podpisał z Rosjanami porozumienie, na mocy którego w Rosji pozostaną czarne skrzynki prezydenckiego samolotu.
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Na-oczach-swiata-zorganizowano-kl...
Na wtorkowym posiedzeniu są obecni m.in.: szef MSWiA Jerzy Miller, szef MON Bogdan Klich, minister infrastruktury Cezary Grabarczyk, prokurator generalny Andrzej Seremet, naczelny prokurator wojskowy gen. Krzysztof Parulski, wojskowy prokurator okręgowy płk Ireneusz Szeląg, szef Sztabu Generalnego, gen. Mieczysław Cieniuch, szef BBN Stanisław Koziej i polski akredytowany przy MAK Edmund Klich. Margotte's blog
Ekspert z wysłuchania w Brukseli komentuje dla Blogpress.pl prezentację ministra Milera Pan Konrad przesłał właśnie do opublikowania swoje spostrzeżenia na temat prezentacji min. Milera. Prezentacja ministra J.Milera w pewien sposób pokazała rzeczywisty obraz wydarzeń jednak widać jeszcze pewną asekurację i wciąż pozostaje wiele pytań bez odpowiedzi. 4 sekundy przesunięte komunikaty. Zastanawia mnie to że w prezentacji wszystkie komunikaty o odległości były podawane 4 sekundy wcześniej niż czasy z stenogramów. Czy wynika to z błędu J.Milera czy błędu Rosjan przy czerwcowych stenogramach? W tym przypadku do naszych obliczeń błędu w odległości trzeba by było dodać dodatkowe ok.300 metrów. Więc końcowy błąd ukazuje, że w chwili podawania odległości 2 km na kursie i ścieżce wynosiłaby 1.100 -1200 metrów czyli komunikat "2 km na kursie i ścieżce" padł gdy samolot był w odległości 3.1km. Ścieżka śmierci to 2° 40’, Moim zdaniem komisja Milera broni się przed faktami, które są zawarte lecz ukryte i przemilczane w raporcie MAK. Po publikacji skandalicznego raportu MAK pewnych spraw już się nie ukryje. Sprawą bezsporną jest fakt błędnego naprowadzania samolotu Tu-154m na wirtualnej ścieżce śmierci. Rosjanie w raporcie końcowym oficjalnie przyznali się do błędu 600 metrów w odległości i do tego, że w 75 % samolot nie był na ścieżce. Jednak prezentacja J.Milera słusznie obaliła obronę Rosjan o zastosowaniu innego kąta schodzenia przy analizie pracy kontrolerów. W tym wypadku analizując komunikat kontrolera lotniska w Smoleńsku „10 km na kursie i ścieżce” oraz wcześniejszym potwierdzeniu wysokości 500 metrów przez załogę i kontrolera sprawą bezsporną pozostaje fakt stosowania ścieżki 2° 40’, która jest obecna w karcie podejścia. W tym wypadku wszystkie komunikaty kontrolera lotu ‘na kursie i ścieżce” mijały się z prawdą.
Brak reakcji kontrolera lotu Prezentacja słusznie zauważyła kilkudziesięcio sekundowy brak jakiejś reakcji kontrolera na zejście samolotu pod ścieżkę.
80 metrów od „na kursie” Ponadto po raz pierwszy podano dane z parametrów lotu o położeniu samolotu „na kursie” czyli względem osi lądowania i lotniska. Według analiz zespołu J.Milera w chwili podawania komunikatu „2km na kursie i ścieżce” błąd wynosił 80 metrów a więc znacznie przekraczał dopuszczalny błąd w tym miejscu.
Wersja MAK z czerwca o gen. Błasiku jest nieprawdziwa Jednak chyba najważniejszym moim zdaniem faktem zaprezentowanym przez ministra J. Milera jest podanie faktu, że czytanie karty i fragment o mechanizacji skrzydeł dotyczy nawigatora i II pilota. Wcześniej słowa o mechanizacji skrzydeł z godziny 08:39były przypisywane przez Rosjan gen. A. Błasikowi. Jak widać polska wersja stenogramu wyklucza, że te słowa wypowiedział generał. W tym miejscu należy wspomnieć, że w czerwcowych stenogramach były to jedyne słowa wypowiedziane rzekomo przez generała.
Stenogram z czerwca 2010 – wersja komisji MAK
08:39:02,2-08:39:08
Nawigator
Kabina. Sterowanie przednim podwoziem mamy włączone. Mechanizacja skrzydeł
08:39:07,5-08:39:10,7
Anonim
Mechanizacja skrzydła przeznaczona jest do(niezrozumiałe)[głos w tle czytania karty-Gen. Błasik]
Wersja z stycznia 2011 roku – wersja polskiej komisji J. Milera
08:39:02,2-08:39:08
08:39:07,5-08:39:10,7
Niestety minister Miler nie wspomniał o tym fakcie i trzeba go było samemu odczytać z prezentacji. Zapraszam także do wpisu w którym wiele tygodni temu wyjaśniłem wątpliwości co do obecności generała w kabinie. http://niepoprawni.pl/blog/1903/smolensk-%E2%80%93-gen-blasik-m-kazana-niewinnie-oskarżani
Kontra komisji MAK Chciałbym też wspomnieć o kontrze komisji MAK i opublikowaniu ich wersji rozmów z wieży.
Według rosyjskich stenogramów rozmów radiowych nie wiedzieli, że samolot się rozbił. Jeszcze 20 sekund po katastrofie kazali odchodzić polskiemu samolotowi na drugi krąg. Jeszcze o godzinie 08:42:48 a więc prawie 2 minuty po katastrofie wzywali polski samolot przez radio. Dopiero o 08:43:08 a więc 2 minuty po katastrofie zorientowali się, że coś się stało. Brak najważniejszych rozmów telefonicznych. Niestety stenogramy z rozmów telefonicznych kończą się o godzinie 08:36 5 minut przed katastrofą) więc nie wiadomo do kogo i o której dzwonili po katastrofie.Stenogramy rozmów opublikowane przez komisje MAK zaprzeczają raportowi tej komisji w którym jest napisane, ze o 08:42 zawiadomiono straż. Jak widać z rozmów aż do godziny 08:43 nie wiedzieli co się stało. Blogpress's blog
Ważą się losy, ważne są głosy ...każdego. Wybaczcie mi, jest teraz czas bardzo dla nas wszystkich ważny.
Uznałem za konieczne przedstawienie walki o prawdę, walki internautów. Oto komentarz podpisującego się nickiem "WP", na "Niezależnej" po wystąpieniu A. Macierewicza. Arcyciekawe spostrzeżenia autora niech dopełnią dzisiejsze emocje. "Admin", jeśli uzna że przydługie, ...cóż. WP.: W poszukiwaniu prawdy - są także pytania do pana A. Macierewicza, może się z nimi zapoznać. W poszukiwaniu prawdy - Dwa Jaki i Tupolew, kolejno: 5.30, 6.50, 7.27 - Jak-40 z dziennikarzami na pokładzie wyleciał z lotniska w Warszawie o godz. 5.30. O godz. 7.22 lądował w Smoleńsku. Czas przelotu to ok. 1 godz. 50 minut - tyle, ile zakładał plan lotu na 10. kwietnia. Dziennikarze przesiadali się z jednego Jaka-40 do drugiego z powodu rzekomej usterki samolotu. Drugi Jak-40 stał bowiem na płycie lotniska. Trzeci Jak-40 był w hangarze. Z hangaru wyciągano w tym czasie Tu-154. Wnioskuję więc, że oba Jaki-40 były przygotowane do lotu - oba były przecież na płycie lotniska, a nie w hangarze. Dziennikarze otrzymali też świeżo wydrukowane broszurki z programem uroczystości oraz listą delegacji. Ale tylko dla nich ta broszurka była przeznaczona. Inne broszurki przepadły wraz z pasażerami późniejszych lotów...O godz. 6.50 wyleciał samolot z prezydentem na pokładzie. To był ten drugi Jak-40, który już usterki nie miał, a w związku z tym, że przewoził na pokładzie głowę państwa, wywoływać się musiał jako PLF101. W pierwszych relacjach TVN24 bardzo pilnowano tego, żeby podawać tylko potwierdzone informacje, co jest bardzo podkreślane przez prowadzącego program. Sprawdzoną informacją, podaną przez tę stację ok. godz. 9.20, a więc 40 minut od oficjalnej godziny tzw. "katastrofy", była właśnie informacja uzyskana z MSZ, że prezydent wyleciał o godz. 6.50 samolotem JAK-40. (http://www.youtube.com/watch?v=PyTYeLy3aWI&feature=related). Analogicznie czas przelotu Jak-40 PLF101 do przelotu Jak-40 PLF031 (dziennikarze) wynosił circa 1 godzinę 50 minut, czyli lądować na Siewiernym powinien ok godz. 8.40 - czyli w tym samym czasie, co oficjalny czas "katastrofy". Natomiast Tu-154 wylatując o godz. 7.27 powinien lądować w Smoleńsku według planu lotu na 7.kwietnia po 1 godzinie i 10 minutach, czyli ok. godz. 8.37 - blisko oficjalnego czasu "katastrofy", a według planu lotu na 10. kwietnia - po 1 godzinie i 30 minutach, czyli ok. godz. 8.57 - oficjalnego czasu "katastrofy" podawanego przez pierwsze dwa tygodnie po tragedii. Tu-154 nie mógł się wywoływać jako PLF101 (bez prezydenta), ale leciał z VIPami na pokładzie, więc musiał mieć specjalny, VIP-owski callsign - jaki, jeszcze nie wiem. Mimo wszystko numer boczny również jest podawany w kontaktach kokpit - wieża, czyli 101 musiało się pojawiać. Do głowy przychodzi mi takie wytłumaczenie - w Smoleńsku awaryjnie/kolizyjnie/jakkolwiek lądowały w godz. 8.40 - 8.56 dwa samoloty:
1 - Jak-40 04x PLF101
2 - Tu-154M 101 PLF10x
Ciekawą, dodatkową informacją jest ta, że Jak-40 z dziennikarzami na pokładzie lądował od strony zachodniej. Wierzę autorowi tego tekstu: http://mea.culpa.salon24.pl/234269,smolensk-z-ktorej-strony-ladowal-jak40, jak i sama już od dawna jestem przekonana, że lądowania wszystkich (z jednym może wyjątkiem) samolotów tego dnia w Smoleńsku odbywały się od strony zachodniej, o czym już dużo wcześniej pisałam i wyjaśniałam dlaczego. Znajomy z "gie.." to najprawdopodobniej Marcin Wojciechowski, leciał z Tuskiem 7. kwietnia, przyleciał też 10. kwietnia Jakiem. Jest przekonany, że hangary podczas lądowania Jaka-40 były po jego prawej stronie... Rozwinięcie w temacie "callsign" dla maszyn rządowych:
PLF101 - gdy pasażerem jest prezydent (bądź wykonuje rejs po niego albo technicznie wraca do W-wy).
PLF102 - jw. tylko premier. Wcześniej zdarzało się ,że był to YAK40. Teraz przeważnie Tu-154.
PLF103 -109 - po kolei marszałek sejmu, ministrowie itp. Może by TU5 i YK4.
PLF111 -119 - Bryza
PLF121-122 TU5, technicznie, bądź bez oficjeli.
PLF131 - TU5 technicznie
PLF010-014 - AN6
PLF001 itd. jak dla 101,102 tyle, że śmigłowce.
YK4 jeśli nie maja statusu - wołają się po regu tj. PLF044,045,047 itp.
Czasem jeśli wiozą kogoś mniej znaczącego może być PLF037, 039 itd.
MI8 bez statusu - po regu, a więc PLF630,631 i 633 dla specpułku.
PLF051-059 CN295
Źródło: http://lotnictwo.net.pl/5-poszczegolne_lotniska/21-warszawa_okecie_epwa_...
A tutaj przykładowe zestawienie callsign Jaka-40 045:
http://www.libhomeradar.org/databasequery/results.php?qid=7880341&page=0
Uzupełnienie (17.01.2011):
Lot z prezydentem nie miał statusu HEAD
http://www.rp.pl/artykul/594191.html
Tupolew nie miał statusu HEAD - przewóz głowy państwa. Faktem potwierdzającym teorię o przelocie śp. Prezydenta RP L.Kaczyńskiego innym niż TU-154 M samolotem do Smoleńska (Oto relacja TVN24 http://www.youtube.com/watch?v=9cPBlmT5TrM&feature=player_embedded )( Wedug broszurki MSZ czas lotu JAK40 to 1.50 6.50 + 1.50 = 8.40 !!!!!A może Agnieszka Podgródka Węcławska miała lecieć z generałami JAK - iem? Wszystko mi zaczyna pasować. Być może na pokładzie Jaka byli już zamachowcy z telefonem satelitarnym, czy jakimkolwiek innym, co to numer "nieznany". Tutaj mówił Wojciechowski o 9 członkach załogi: "and 9 crew members" http://www.youtube.com/watch?v=qL6IK4K193M) jest całkowity brak przekazów tak fotograficznych jak i filmowych z ceremonii odlotu jakichkolwiek samolotów z Okęcia w tym czasie czyli 10.04.2010. Ostatni przekaz z wylotu Prezydenta to 7.04.2010 na Litwie. Czyli totalna blokada i cisza w tym temacie, to bardzo podejrzane.Nie mam pojęcia jak sprawdzić wycinek ruchu powietrznego między RP a Białorusią,i dalej do Smoleńska. Lot teaki powinien być monitorowany minimum w krajach takich jak LITWA, ŁOTWA. Tam też powinny być uwzględnione trasy przelotu jak i odpowiednie do tego wywołania. To, że leciał innym samolotem jak się oficjalnie podaje ( pierwszy komunikat na TVN, to taki, że rozbił się Jak 40 z Prezydentem) wygląda bardzo prawdopodobnie. Przecież ta hałastra dziennikarzyn, hien po prostu, nie darowałaby i odpuściła by sobie obraz wylotu znienawidzonego przez nich, ich mocodawców, etc, "kaczora" aby coś na Niego znaleźć i Go ośmieszyć. Milczenie "polskich" mediów TV - TVN, WSI24, Polszmatu, TVP, rozgłośni radiowych, "polskiej" prasy w tym temacie daje myślącym, że coś tu bardzo i to bardzo śmierdzi. Coraz bardziej wierzę w teorię inscenizacji, mistyfikacji, teatrzyku, dla idiotów i bezmózgów. Tylko ze względu na powszechnie panujący w sowietach bardak, nie uzgodnienie wszystkich łgarstw z zamieszaną w to stroną polską (początek wszystkiego to lotnisko i hangary 36 Spec.Pułku) wszystko powoli się sypie, prawda powoli wychodzi na wierz. To by wyjaśniało 19 włączonych komórek - to pasażerowie Jaka z Prezydentem na pokładzie zdążyli po awaryjnym lądowaniu je włączyć! No i podobno w 36 spl po 10.04.2010 nie mogą doliczyć się jednego Jaka40, bodajże z nr.48, (pytanie co za "polski samolot bez "kół" widział forumowicz ze smolenskauto-ru o 8:25? Forum samochodowe, a on mówi o "naszym lotnisku", więc zapewne może mu chodzić o Jużnyj, bo tam jest na lotnisku klub automobilistów i tor kartingowy.
1 - Czy o 8:25 stał na Jużnym Yak-40 bez kół po awaryjnym lądowaniu z prezydentem i Tomaszewską na pokładzie? musiałby tam być już o 8:19 lub chwilę wcześniej ("jesteśmy w samolocie" - w domyśle uwięzieni)
2 - Czy może jednak była to pusta wydmuszka Tu-154, który stał gdzieś w polu koło Jużnego i stad ubłocone koła i który za chwilę został rozbity na Siewiernym? ), którego od 10.04.2010 nikt już nie widział.Tak ćwierkają wróbelki w Warszawie z otoczenia spec pułku i jego lotniska, hangarów. Dzięki ćwierkaniu temu robi się coraz jaśniej nad Smoleńskiem. Mogło to wszystko wyglądać tak: 1.JAK-40 dziennikarze (dolecieli)
2.JAK-40 (19+1) DELEGACJA PREZYDENCKA (dolecieli w rozsypce-do wyjaśnienia + film 1.24)
3.Tupolew 101/102 z generałami i pozostała część delegacji najpierw została uśpiona w samolocie na Okęciu, później (?), a ciała dowożono na miejsce sfingowanego upadku tupolewa.
4.Przelot i sfingowany upadek tutki 101/102:
Na kursie i na ścieżce. 600 metrów przed początkiem pasa dostali wiadomość, że już zaczyna się pas zlekceważyli sygnał alarmowy "puul up, puul up" za późno otrzymali komendę "horizont" - odejście na drugi krąg a do tego GPS naprowadzający lekko w bok, jak i radiolatarnie...Jeżeli nie ustalona jeszcze tutka w/g programu zamachu miała sfingować upadek na skutek lekkomyślności i nieposłuszeństwa pilotów wobec kontrolerów z szopy na lotnisku, ściąć jeszcze po drodze brzozę, a następnie według np. Wosztyla miały jej wzrosnąć obroty i z tego pozornie beznadziejnego położenia po komendzie "odchodzimy" oddaliła się tuż przed momentem detonacji przygotowanej wydmuszki - to oprócz zdolnych pilotów wykonujących ten niebezpieczny manewr, musiała być precyzyjnie naprowadzana przez kontrolerów, GPS i radiolatarnie. I to się udało. Nie zawiódł sprzęt i obsługa stanęła na wysokości zadania.
http://san.quentin.tarantino.salon24.pl/234131,wosztyl-sklamal-dlaczego-....
Jak się pan dowiedział, że Tu-154 nie wylądował? Wosztyl - To było słychać. Siedziałem w jaku jakieś 700-800 m od miejsca katastrofy. Samolot podchodził do lądowania na ustalonym zakresie pracy silnika. I nagle usłyszałem, że dodał obrotów, potem dźwięk jednego milknącego silnika, potem jakieś trzaski, huki. Pomyślałem: "no, chyba chłopaki się rozbili". Akurat wtedy z wieży wyszedł jakiś człowiek. Zapytaliśmy, gdzie jest tupolew. - Odleciał - odpowiedział. Byliśmy w szoku. Jak to?! Nie słyszeliśmy silników odlatującego tupolewa! Nie wiedział, że samolot prezydencki się rozbił? (JAK-40). 10 kwietnia obok najistotniejszych dla Polaków wiadomości pojawiła się informacja że minister Szojgu spiesząc na miejsce "katastrofy" wjechał w mikrobus (ściśle, oczywiście jego kierowca) wiozący dwudziestu świadków "katastrofy" na przesłuchanie na komendę policji. Media "polskie" agentur wpływu potraktowały rzecz na zasadzie, "No, pech" i w ogóle poza podstawową, minimalną informacją tym się nie zajmowały. Dwa tygodnie po pogrzebach ofiar katastrofy rządowego samolotu Tu-154, który rozbił się 10 kwietnia pod Smoleńskiem, do Polski przyjechało kilkanaście trumien z ludzkimi szczątkami. Wśród nich była jedna z oznaczeniem NN, czyli ze szczątkami, które nie zostały zidentyfikowane. NN- niewykluczone, że chodzi o prywatnego ochroniarza Prezydenta R. Kaczorowskiego, który pomimo nalegania, z własnego ochroniarza nie zrezygnował. NN w obliczu zamachu mógł próbować wykonywać swoje służbowe obowiązki, przez co stracił życie. (Wiadomość z prywatnej rozmowy z anonimową informatorką, której koleżanka zamężna z BOR - owikiem cudem nie utraciła męża w tzw. katastrofie, ponieważ jego miejsce w tutce zajął ten NN). Myślę, że na ten temat dużo wiedział śp.pan Wróbel,który był specjalistą w lotnictwie i pewnie szerokie znajomości. Pewnie pozyskał wiadomości, które doprowadziły do jego śmierci.Poszukajcie wiadomości na temat wypadku Szojgu, są naprawdę ciekawe, a zwłaszcza to co opisuje pan Nowak. Z pewnością w rejonie pobojowiska działy się dziwne rzeczy. Przypomnę - jak podawano bardzo krótko - na końcowym przystanku w rejonie lotniska, konwój (opancerzony samochód) Siergieja Szojgu wjechał w stojący mikrobus pełen ludzi!!! Kilkanaście osób poniosło śmierć. Według informacji, które znalazłem, byli to mieszkańcy okolicznych bloków. Niestety, nikt nie słyszał hałasu zderzenia, ale słyszano strzały. Od tamtej pory nic więcej w tej sprawie nie znalazłem. http://www.youtube.com/watch?v=qL6IK4K193M
Na tym filmiku w czasie 1.15 przebrany strażak coś odcina nożem z ciała ofiary, następnie chowa tą rzecz do kieszeni wewnętrznej na piersi w kombinezonie. Wcześniej oglądałem zdjęcie tych "strażaków" siedzących na skrzydle z opuszczonymi kombinezonami do pasa, pod którymi mieli granatowe mundury z naszywkami AFB Federalnej Agencji Bezpieczeństwa. Obecnie nie mogę odnaleźć linka do tego zbioru zdjęć. Co mógł odcinać i chować ten bandyta? A wracając do tematu, na dzień dzisiejszy mamy wystarczającą ilość poszlak, które stanowią wartość dowodową na to,iż Prezydent został zamordowany w zupełnie innym miejscu jak to nam się starają wmówić. Wątek kolizji kolumny samochodów z min.Szojgu jest dodatkowym dowodem na morderstwo delegacji, która przyleciała Jakiem40 na Smoleńsk Jużnyj. Po wylądowaniu zostali oni umieszczeni w busie, który miał ich zawieźć do Katynia, po opuszczeni terenu lotniska, zostali zastrzeleni, zapewne nastąpiły okoliczności, które oprawcom wymknęły się z pod kontroli i przyśpieszyli ten mord jeszcze na rogatkach Smoleńska. Pojawiają się komentarze, że dźwięk z pokazu MAK nie pasuje do dźwięku silników TU-154. Wystarcza dokładna analiza zdjęć szczątków jak i terenu by wychwycić mistyfikację, serwowany ogłupionej zrusyfikowanej, zniemczonej, lub przez nich robionej części, czyli polaczkom, teatrzyk, który oni łykają, każde łgarstwo, mówione im rano, południe i wieczór, wzajemnie się wykluczające ( łgarstwa E. Klicha, Hypkiego, i innej posowieckiej i po niemieckiej, żydowskiej swołoczy). To są bezwolne i bezmózgie masy łatwe do sterowania z obiecaną coraz bardziej pustą jak ich czaszki michę. Bat będzie POtem.. . Wszystko to oraz poniższe pytania wysyłam do komisji posła Antoniego Macierewicza. do komisji Macierewicza. Oto one: 1. Zapomnieli wszyscy o tym, ze na pokładzie miał być także Jarosław Kaczyński. 2.Nikt już nie wspomina o fragmencie zapisu w stenogramach dot. głosu NN: "zrzucam". 3. Nikt nie mówi już o zderzeniu z busem wiozących ponoć świadków tej tragedii. 4.Nikt nie żąda dokumentacji ze startu samolotu prezydenckiego, także filmowej, fotograficznej, bo nie uwierzę, że taka nie istnieje, w to i przedszkolak nie uwierzy, bezwolny i bezmózgi leming tak, lub być może. 5. Raport Mak: "Pozwala to, twierdzić o znajdowaniu się lewej górnej kończyny na wolancie ze względnie słabym chwytem dłonią "rogu" wolantu, co nie jest typowe dla sytuacji stresowych, realnie zagrażających życiu pilota - zwykle ma miejsce odruchowe zaciskanie przez pilotów dłoni na "rogach" wolantu, którym towarzyszą obrażenia wewnętrznych części dłoni." Przecież samolot ponoć przewrócił się "na grzbiet"! tak od początku podawano!!! czyli bezczelnie łgano!!! Czyżby byli w kosmosie? znaczy stan nieważkości??? I gdzie tu "presja" i stres nią wywołany? pytam gienieralszę i zwiędłą już, przejrzałą makówkę MAK - u Anodinę, sowieckich psychiatrów i "eksperta" samosię akredytowanego E. Klicha z min. alkoholikiem Millerem włącznie. 6.Rząd robi z nas idiotów, którym prawdy nie poda się nigdy do wiadomości, to rodzaj dyskryminacji! . 7. Czy ktoś był świadkiem składania zwłok do trumien, czy ktokolwiek patrzył Rosjanom na ręce? - ponoć ta co przekopywała ziemię wokół lotniska Kopaczką zwana. Kto jest za to odpowiedzialny? 8. Dlaczego nie żąda się natychmiastowej ekshumacji, która wiele by wyjaśniła? Dlaczego rodziny ofiar w tym pani Gosiewska nagle zamilkły w tej sprawie? czyżby skutecznie zastraszono, zaszantażowano?. 9. Gdzie jest laptop łgarza i samozwańczego akredytowanego i "eksperta" E.Klicha z danymi? 10. Czy ktoś monitoruje "urlop" premiera Tuska? Co robi? Gdzie tak na prawdę jest? Czy wiadomo z kim się tam spotyka? a może już ze strachu w tej pancernej szafie dziadka esesmana i niemieckim hełmie i jego mundurze siedzi? 11. Zapomnieliśmy, że w Gruzji był zamach na śp. Lecha Kaczyńskiego? 12. Kim jest na prawdę Komorowski i jego żona? o żonie, jej rodzinie akurat ostatnio był przeciek, czyżby celowy? Skąd wracał do W-wy 10.04.? Mnożyć można listę pytań. Ostatnie 13. : dlaczego nie ma tłumaczenia raportu na język polski w całości? Nie jest przetłumaczona, a przynajmniej ja nie znalazłem, części dot. ekspertyzy NN, który później okazał się w/g Mak - u i gienieralszy Anodiny być ponoć "pijanym" gen.Błasikiem. Na koniec bolesny cytat- Anodina; " Był to jednorazowy lot międzynarodowy". Tak, jednorazowy! tu się nie pomyliła, przejęzyczyła, powiedziała prawdę. Żądajmy Polacy prawdy, bo polaczki i POlaczki łykają nawet wbrew sobie każde łgarstwo, tak z sowieckiej jak i "polskiej" strony. kelner's blog
„Polska wystawia się na pośmiewisko. Bronimy przegranej sprawy” - My, jako Polska, wystawiamy się na pośmiewisko próbując bronić przegranej sprawy – uważa Tomasz Hypki, prez Agencji Lotniczej Altair, ekspert ds. lotnictwa. Według niego, próba zrzucania winy na Rosjan nie zmieni faktu, że polska strona ma ws. katastrofy w Smoleńsku najwięcej na sumieniu. Wskazuje przy tym, że zapisy rozmów w wieży kontroli lotów niewiele wniosą do śledztwa. A MON i minister Bogdan Klich dla propagandy są w stanie zaryzykować i publiczne pieniądze, i bezpieczeństwo ludzi.
Jacek Gądek (Onet.pl): Czy według pana zapis tego, co działo się 10 kwietnia w wieży kontroli lotów lotniska w Smoleńsku, może coś istotnego wnieść do śledztwa ws. katastrofy? Tomasz Hypki: Według mnie niewiele.
- Dlaczego? - Odpowiedzialność za główną część tego, co działo się w czasie lotu Tu-154M była po jednej stronie. Polska przygotowywała tę misję, a lot wykonywała nasza załoga. Kontrolerzy lotu z lotniska Siewiernyj mieli bez porównania mniej do powiedzenia niż piloci. Oni mieli informować załogę o sytuacji na lotnisku, więc podawali dane na ten temat. Nikt nie kwestionuje, że ich informacje o widoczności były prawdziwe, nawet jeśli nie były bardzo precyzyjne. Wiadomo było, że widzialność znacznie odbiegała na niekorzyść od warunków, w których Tu-154M mógł podchodzić do lądowania.
- Widzi pan – podobnie jak byli współpracownicy prezydenta Lecha Kaczyńskiego – ukrywanie dowodów i kluczenie Rosjan? - Chciałbym mieć pełny obraz działań strony polskiej i mam nadzieję, że pozwoli na to raport komisji ministra Jerzego Millera. Jest jeszcze wiele rzeczy do wyjaśnienia. Także rozmowy kontrolerów i innych osób z wieży, które oczywiście też powinny być ujawnione.
- Dlaczego więc MAK nie udostępnił wiedzy na ten temat? - Dziwię się, że Rosjanie tego nie ujawnili, bo teraz daje to asumpt do snucia podejrzeń. Niezależnie jednak od sytuacji na wieży, to wpływ kontrolerów na przebieg tragicznych wydarzeń nie był kluczowy.
- Skąd taki wniosek? - Wypływa on ze skali nieprawidłowości po stronie polskiej – od przygotowań do lotu, po sam jego przebieg. Widoczna teraz próba przerzucenia winy na kogoś innego – i to w sytuacji, gdy Smoleńsk jest już kolejną z serii katastrof w polskim lotnictwie wojskowym - jest pozbawiona jakichkolwiek poważnych podstaw.- Kontynuacja serii wskazuje winnych? - W Polsce zdarzały się podobne wypadki – była katastrofa śmigłowca z Leszkiem Millerem, którą premier przeżył tylko cudem, potem katastrofa CASA C-295M w Mirosławcu, i jeszcze wypadek Bryzy i Mi-24. Wszystkie spowodowane elementarnymi błędami i nieodpowiedzialnością wielu osób. Taka seria jest nie do pomyślenia w cywilizacyjnie zaawansowanych krajach. Nawet w Afryce nic podobnego nigdy nie miało miejsca. Tymczasem w Polsce odpowiedzialni za to wszystko ludzie usiłują zrzucać winę na innych, nie mając zamiaru wziąć odpowiedzialności na siebie.
- A kontrolerzy lotu w Smoleńsku mieli podstawy, aby przekazywać załodze Tu-154M informację, że samolot jest na kursie i na ścieżce? - Muszą to wyjaśnić eksperci. Biorąc pod uwagę dokładność urządzeń, którymi się posługiwali kontrolerzy, a ta była bardzo niewielka, to być może takie podstawy mieli. Nie jestem tego w stanie stwierdzić. Warto jednak w tym miejscu zauważyć, że polski nawigator (a nie pilot, bo ten powinien się skupić na sterowaniu maszyną) powinien każdą informację o odległości od lotniska kwitować informacją o wysokości. Taki standard obowiązuje w lotnictwie rosyjskim – wynika on także ze wspomnianej małej dokładności urządzeń. Dopiero gdy precyzyjna informacja o wysokości dociera od załogi do kontrolera, to ma on pełny obraz sytuacji.
- Czyli brak kwitowania wysokością jest błędem polskich pilotów. - Dzięki temu wieża kontroli lotów wie także, że załoga jest świadoma sytuacji i że nie ma jakichś problemów. Tymczasem polska załoga tego (kwitowania wysokością) nie robiła, bo polscy piloci procedur rosyjskich albo nie znali, albo nie znali ich w sposób dostateczny.
- Wedle ostatnich informacji na 22 sekundy przed katastrofą pada komenda „odchodzimy”. Dlaczego wobec tego samolot nadal schodził do lądowania? - Jest to informacja nieoficjalna, a przypomnę, że już wcześniej pojawił się choćby news, że piloci mieli powiedzieć: patrzcie jak lądują debeściaki. Komentowanie tego typu informacji powoduje jedynie rozsiewanie plotek.
- A jeśli taka komenda padła? - Żadne inne słowo wypowiedziane w kokpicie samolotu nie potwierdza komendy „odchodzimy” mającej paść na 22 sekundy przed katastrofą. Nikt też w żaden sposób nie zareagował na to polecenie, jeśli ono w ogóle padło. Piloci dalej lądowali. Nawigator (a wcześniej też jakaś inna, anonimowa osoba, której nie powinno być w kokpicie) podawał kolejne zmniejszające się wysokości. Nie było żadnych przejawów jakiegoś zaniepokojenia, że oto samolot reaguje w sposób nieprawidłowy na wykonywane czynności. Póki co nie ma zatem dowodów ani nawet przesłanek wskazujących na to, że załoga chciała zrezygnować z lądowania.
Stenogram, który znamy, pokazuje że załoga po prostu z dużą determinacją i spokojem próbowała wylądować, mimo że warunki pogodowe, wyposażenie samolotu i lotniska na to nie pozwalały.
A co tam będzie nam pan Hypki farmazony wstawiał… Wiadomo, że za katastrofę śmigłowca z Leszkiem Millerem, za katastrofę Casy, za wypadki z Bryzą i Mi-24 odpowiadają tylko i wyłącznie Rosjanie. Rosyjska agentura odpowiada też za praktyczne zlikwidowanie polskich sił zbrojnych, za śmierć polskich żołnierzy w Iraku i Afganistanie, za likwidację stoczni oraz za publikacje książek łgarza i mitomana Jana Tomasza Grossa. – admin.
Zamach wg Dubienieckiego P. Marcin Dubieniecki, mąż p. Marty Kaczyńskiej, córki nieżyjącej pary prezydenckiej, a przede wszystkim PiS-owiec z odzysku, głośno mówi o rosyjskim zamachu jakim miałaby być w rzeczywistości katastrofa Tu-154 pod Smoleńskiem. Twierdzi, że Rosjanie mogli mieć kilka powodów, by zdecydować się na przeprowadzenie zamachu na prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Są to: ewentualny kolejny wybór na głowę państwa Lecha Kaczyńskiego, odwet za Gruzję i sposób prowadzenie polityki europejskiej przez prezydenta. Jest rzeczą zupełnie nieprawdopodobną, aby w kraju cywilizowanym, w głównym nurcie dyskusji publicznej (a nie na marginesie szaleństwa) funkcjonowały podobne poglądy. Świadczy to o zupełnej degrengoladzie myślenia politycznego w Polsce po 10 kwietnia 2010 r. To fakt, że p. Dubieniecki nie jest sam. Idzie tylko śladem wytyczonym przez J. Kaczyńskiego, A. Macierewicza, A. Fotygę i wielu, wielu innych irracjonalnych polityków, którzy w najmniejszym stopniu nie przyczyniają się do wyświetlenia pełnej prawdy o tej katastrofie, natomiast w stopniu poważnym przyczyniają się do kompromitowania Polski na arenie międzynarodowej. Wbrew bowiem sztubackiej pysze okazywanej przez polski obóz niby-niepodległościowy (przedwojenni piłsudczycy przy ich współczesnym groteskowym odbiciu, to tytani myśli politycznej), to bardzo ważne co o nas mówią i myślą gdzie indziej. Dzisiaj widzą opozycyjną partię z dużym (26%) poparciem, której najważniejsi przedstawiciele pogrążają się w politycznym szaleństwie i zupełnie już obłąkanej nienawiści do Rosji. Widzą ludzi, którzy nie mają nic do powiedzenia w polityce poza głoszeniem absurdalnych koncepcji, wylewaniem żalów i dobijaniem się o pomoc w stylu dworcowych żebraków. Taki kraj, w którym podobni ludzie mają poważne widoki na przejęcie władzy nie może być i faktycznie nie jest traktowany poważnie.
Przyjrzyjmy się jednak powodom, dla których Rosja miałaby dokonać zamachu na prezydencie Kaczyńskim (i 95 innych osobach, wraz z osobami z SLD i PO, pewnie dla uwiarygodnienia).
- obawa przed reelekcją – Lech Kaczyński nie miał najmniejszych szans na reelekcję. Dowodem przesądzającym jest wynik osiągnięty przez jego brata. Pomimo wymarzonych – z punktu widzenia wyborczego – okoliczności i mobilizacji elektoratu przegrał on z kandydatem PO. Nie obrażajmy inteligencji Rosjan. Z całą pewnością o braku szans L. Kaczyńskiego doskonale wiedzieli.
- odwet za Gruzję – pomijam już, że to Rosja, a nie Gruzja osiągnęła swój cel w trakcie wojny wywołanej przez Gruzję, ale niech komentarzem będzie pytanie – skoro L. Kaczyński został z premedytacją zamordowany, to dlaczego Saakaszwili jeszcze żyje?
- sposób prowadzenia polityki europejskiej przez L. Kaczyńskiego. Nie bardzo wiadomo, co p. Dubieniecki miał na myśli. Polityka europejska L. Kaczyńskiego swoim kunktatorstwem doprowadziła do zmarnowania wyników referendum irlandzkiego oraz pozostawiła osamotnionym walczącego do końca z Traktatem Lizbońskim prezydenta Czech Wacława Klausa. No, jeżeli Rosja była przeciw tej polityce, to znaczy że była po stronie eurosceptyków, także tych z PiS! W istocie, zmarły Prezydent RP nie przedstawiał żadnego zagrożenia dla interesów Rosji. Był, czy to się fantastom z PiS i Torunia podoba, czy nie, politykiem przegranym, który poza jedną tylko tzw. polityką historyczną, w której odniósł „sukces” (propaganda klęskowego powstania warszawskiego), nie osiągnął niczego ze swoich zamierzeń. Przyłożył ręki do utraty części suwerenności przez Polskę podpisując Traktat Lizboński, wreszcie, poniósł klęskę na całej linii realizując sztandarowy plan polityki wschodniej. Była to polityka obliczona na poparcie zewnętrzne, głównie USA. Stany Zjednoczone, nawet za czasów schodzącej ze sceny administracji neokonserwatywnej Busha, były jednak zadziwiająco powściągliwe wobec pomysłów Kaczyńskiego. Żadne z jawnie antyrosyjskich haseł polityki polskiego obozu prezydenckiego nie otrzymało oficjalnego wsparcia ze strony Białego Domu. Pomysł budowy gazociągu omijającego Rosję został rozłożony na łopatki już w marcu 2007 r., kiedy Nursułtan Nazarbajew, prezydent Kazachstanu, zaskoczył Kaczyńskiego stwierdzeniami o konieczności uczestnictwa Rosji w projekcie. Był to koniec, jednak prezydent brnął w sprawy wschodnie przymilając się do Litwinów i ostentacyjnie wspierając banderowca Juszczenkę. W ostatnich tygodniach życia, jego rzekomi polityczni przyjaciele zgotowali mu swoiste podziękowanie. Litwa odrzuciła projekt ustawy o pisowni nazwisk po polsku w czasie wizyty prezydenta w Wilnie, zaś Juszczenko nadał tytuł bohatera Ukrainy zbrodniarzowi Banderze, hersztowi OUN. Prezydent Kaczyński jechał do Katynia jako polityk przegrany, bez szans na reelekcję, pogrążony w rozpamiętywaniu przeszłości i zapatrzony, pomimo faktów, w prometejską wizję polityki polskiej. Sam pomysł, że na kogoś takiego, i to w okolicach Katynia, Rosjanie mieliby dokonać zamachu, jest niedorzecznością. Żyjemy jednak w czasach, w których niedorzeczność skutkuje politycznym poparciem i iście mołojecką sławą. Adam Smiech
http://jednodniowka.pl/news.php?readmore=340
Całkowicie zgadzamy się z autorem, że to co w normalniejszych krajach funkcjonuje „na marginesie szaleństwa”, u nas stanowi ważną część głównego nurtu polityki.
A michnikówniarstwo siedzi i zaciera z zadowoleniem ręce. – admin
Miller: gen. Błasik w przypadku Smoleńska postarał się za bardzo Poczytajmy, co ma do powiedzenia nielubiany tu przez nikogo Leszek Miller, ale który w porównaniu z premierem Tuskiem wypada niemal dobrze… Sami nie możemy uwierzyć w to, cośmy napisali! – admin
- Pamiętajmy, że po tamtej tragedii (katastrofie CASY – red.) minister Klich chciał zdymisjonować gen. Błasika, który dowodził siłami powietrznymi, ale energicznie oponował przeciw temu prezydent Kaczyński. Gen. Błasik nie był zwykłym pasażerem, ale faktycznym dowódcą Tu-154. Przejął dowodzenie i zadokumentował to przy trapie samolotu na lotnisku w Warszawie składając meldunek prezydentowi Kaczyńskiemu o gotowości załogi do wykonania zadania. W ten bezprecedensowy sposób pozbawił kompetencji dowódcę maszyny i w decydującej fazie lotu zasiadł w kokpicie – powiedział Leszek Miller w drugiej części rozmowy z Onet.pl.
Z Leszkiem Millerem, byłym premierem RP i szefem SLD rozmawia Jacek Nizinkiewicz.
Jacek Nizinkiewicz: Sejm powinien odrzucić raport MAK? Leszek Miller: Sejm nie ma kompetencji odrzucania lub przyjmowania raportów sporządzanych przez Międzypaństwowy Komitet Lotniczy. Nie istnieje żaden przepis Konstytucji, czy jakiejkolwiek ustawy, który by Sejm do tego upoważniał. Może politycy PiS znają, niech zatem podadzą podstawę prawną zgłaszanego przez nich wniosku. Co innego jeśli chodzi o debatę nad informacją rządu o działaniach dotyczących katastrofy Tu-154M. Sejm ma do tego prawo, bo sprawuje funkcje kontrolne nad Radą Ministrów.
- Czy obserwując chłodnym okiem działanie strony rosyjskiej, ma pan wrażenie, że Rosjanom zależy na obiektywnym i uczciwym wyjaśnieniu przyczyn katastrofy Tu-154M? - To się dopiero okaże. Na razie dostrzegam pewną dysproporcję między reakcjami polskimi, a reakcjami rosyjskimi. Dla Rosjan jest to po prostu katastrofa lotnicza, a dla nas jest to narodowy dramat. Stąd nasze zaangażowanie emocjonalne jest bez porównania większe. Ale jeśli chcemy skutecznie polemizować z Rosjanami, to tylko na płaszczyźnie merytorycznej. Na chłodno, a nie emocjonalnie.
- A na pański stan wiedzy można było zapobiec tragedii smoleńskiej? - Może nie byłoby Smoleńska, gdyby wyciągnięto wnioski z Mirosławca, gdzie zginął kwiat polskiego lotnictwa. Tam było podobnie. Pilot nie widział lotniska nie tylko dlatego, że było ciemno, ale chmury były nisko, jakieś 80 metrów nad ziemią. Przeleciał wzdłuż pasa i zdecydował się na drugą próbę. Zobaczył światła pasa startowego i zrobił niski, ciasny krąg. Miał jednak małą prędkość i niską wysokość. Zahaczył skrzydłem o drzewa i sekundę później CASA stała się tylko potrzaskanym nieszczęściem i rozpaczą. Po tamtej tragedii pracowała komisja, był raport i były wnioski, których jak widać nie wdrożono w życie. Nie potraktowano tamtej katastrofy z należytą powagą i szacunkiem. To jest jedna z zasadniczych przyczyn tragedii w Smoleńsku.
- Gdyby pan był premierem, to zdymisjonowałby szefa MON? - Odpowiem inaczej, bo jako były premier nie mam zamiaru meblować gabinetu obecnemu premierowi. Gdybym był posłem i miałbym głosować nad wnioskiem o wotum nieufności dla szefa MON, to podniósłbym rękę.
- Zdymisjonowałby pan Bogdana Klicha już po tragedii CASY? - Pamiętajmy, że po tamtej tragedii minister Klich chciał zdymisjonować gen. Błasika, który dowodził siłami powietrznymi, ale energicznie oponował przeciw temu prezydent Kaczyński. W ogóle jeśli spojrzymy na drogę służbową tego generała to zobaczymy, że jego błyskawiczna kariera rozwinęła się za braci Kaczyńskich, czyli za prezydentury Lecha i premierostwa Jarosława Kaczyńskiego. Cóż, ten generał, który tak dobrze wypadał w oczach prezydenta Kaczyńskiego i tak bardzo się starał, w przypadku Smoleńska postarał się za bardzo.
- Jak za pańskich czasów funkcjonował 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego? - Nie otrzymywałem informacji o tym, że źle się dzieje w 36. pułku. Oczywiście narzekano na przestarzały i wyeksploatowany sprzęt, ale co do załóg nie było uwag. Warto podkreślić, że w tamtych czasach z prezydentem i premierem latał dowódca pułku, lub jego zastępca, a nie oficerowie niższej rangi. Mój rząd podjął decyzję o zakupie nowych samolotów dla VIP-ów, rozpisano przetarg, zgłosiło się trzech poważnych referentów. Niestety, dwóch z nich przed finałową rozgrywką wycofało się, a ówczesne prawo stanowiło, że jeśli pozostaje jeden oferent przetarg trzeba unieważnić.
- A nie jest tak, że Rosjanie próbują generałem Błasikiem odwrócić uwagę od swoich win i mówiąc o alkoholu we krwi generała chcieli z niego zrobić kozła ofiarnego? - Ale pan Andrzej Seremet, prokurator generalny potwierdził wiadomość o alkoholu we krwi gen. Błasika. To jest o tyle istotne, że gen. Błasik nie był zwykłym pasażerem, ale faktycznym dowódcą Tu-154. Przejął dowodzenie i zadokumentował to przy trapie samolotu na lotnisku w Warszawie składając meldunek prezydentowi Kaczyńskiemu o gotowości załogi do wykonania zadania. W ten bezprecedensowy sposób pozbawił kompetencji dowódcę maszyny i w decydującej fazie lotu zasiadł w kokpicie. Gen. Błasik chciał zapewne w oczach prezydenta być tym, który dowiezie Lecha Kaczyńskiego do Katynia bez względu na złe warunki atmosferyczne.
- Możliwe są jeszcze wspólne obchody pierwszej rocznicy katastrofy smoleńskiej przez stronę polską i rosyjską? - To raczej niemożliwe, bo rodziny ofiar bardzo podzieliły się politycznie.
Nie musimy wierzyć we wszystko, co mówi Leszek Miller. Na jego sądach na pewno zaważyły poglądy polityczne oraz niechęć do prezydenta Kaczyńskiego i generała Błasika. Jest to jednak wypowiedź dość ciekawa. Być może na miejscu będzie zwrócenie uwagi czytelników na pewien fakt. Otóż na dzisiejszej konferencji prasowej, transmitowanej przez TVP Info, specjaliści od lotnictwa byli bardzo powściągliwi w zrzucaniu winy na obsługę lotniska Siewiernyj. Powściągliwości tej nie dało się zauważyć u pracowników MON. Ponieważ to MON odpowiadał za organizację lotu, stan maszyn, wyszkolenie pilotów itd., więc po prostu stali się oni sędziami we własnej sprawie. Trudno wówczas o jakikolwiek obiektywizm. Admin
Zamach Co jest dzisiaj pewne? Zamieszczam bez komentarzy przesłany mi przez córkę z USA artykuł z "Kurier Chicago"- napisany przez Rafała Klimuszko można zobaczyć też http://search.sweetim.com/search.asp?q=pl.netlog.com&ln=en&src=10
Zamach Co jest dzisiaj pewne? Wydaje się, że dwie sprawy. Po pierwsze: samolot prezydenta Polski leciał prawidłowym torem korytarza powietrznego prowadzącego do pasa startowego, tylko że w stosunku do tegoż korytarza tor lotu był przesunięty” o 25 metrów do tyłu
i o 5 metrów w dół. To zaś wskazuje na jedyną możliwą przyczynę: sfałszowanie danych satelity nawigacyjnego, na podstawie sygnałów którego pilot automatyczny prowadzi samolot do lądowania. Bowiem przed podejściem do lądowania kapitan samolotu włącza “pilota automatycznego” i te urządzenie już bezbłędnie prowadzi maszynę na lotnisko. Chyba, że sygnały satelity nawigacyjnego, którymi “pilot automatyczny” sił kieruje - zostają sfałszowane... Tu muszą państwo wiedzieć, że urządzenie do fałszowania danych satelitów nawigacyjnych jest od ponad 10 lat znane w technice wojskowej. To ważne urządzenie, ono sprawia, że np. naprowadzana rakieta nie trafi w cel, samolot wroga rozwali sił przy lądowaniu, itp. Urządzenie takie popularnie nazywa sił “MECON”. Ma ono postać przedmiotu rozmiarami podobnego do paczki papierosów. Wychwytuje ono sygnał satelity i przetwarza na sygnał o silniejszej mocy, jednocześnie przesuwając parametry celu do 30 metrów. Takiej różnicy urządzenia kierujące (w tym pilot automatyczny) nie są wstanie zidentyfikować. Efektem będzie jednak, że obiekt “naprowadzany” danymi satelitarnymi - poleci jednak w inne miejsce! I np. nie trafi: czołgu, okrętu, budynku... Albo samolot “nie trafi” w lotnisko. “MECON” ma zasięg działania do100 km, wystarczy np. powiesić takie urządzenie na gałęzi drzewa w pobliżu lotniska. Technologię budowy takich urządzeń posiadają wszystkie ważniejsze armie świata. Polska też. W USA i w UE powołano też specjalne zespoły badawcze, by opracować sposób przeciwdziałania MECON’owi. Bowiem w dniu, w którym taka zabawka trafi do râk terrorystów- samoloty pasażerskie przestaną latać. To co powiedziano powyżej jest pewne. Podpułkownik Arkadiusz Protasiuk podchodząc do lądowania w warunkach pogorszonej widoczności (mgła dopiero się tworzyła),po prostu włączył pilota automatycznego
- jak zresztą było do przewidzenia, że tak zrobi. Nadto w sprawie wypowiedziało sił z własnej woli trzech ekspertów lotnictwa: rosyjski, amerykański i niemiecki. Ci dwaj ostatni to prawdziwe międzynarodowe sławy tej branży. Wszyscy jednoznacznie wypowiedzieli sił, że samolot leciał w oparciu o sfałszowane dane satelitarnego systemu naprowadzania. Przesunięcie toru lotu i tor idealnie pasujący do prawidłowego korytarza, tyle że “przesunięty” - nie pozostawiają innej możliwości. Tu możemy dodać w formie dygresji, że jeżeli samolot zdecydowanie przechylił sił na lewe skrzydło jest możliwą hipoteza, że w samolocie “uruchomiło się” dodatkowe urządzenie blokujące sterowanie maszyną. W Tu-154M można takie zainstalować, istnieje taka techniczna możliwość. O tej sprawie wypowiedział się najlepszy polski ekspert od katastrof lotniczych. Ale to hipoteza. Po drugie: Kadłub samolotu został rozerwany poprzez eksplozję
bomby izowolumetrycznej. To zarazem pierwszy przypadek w historii, gdy użyto takiej broni w zamachu. Dotychczas nie zdarzyło sił to nigdy wcześniej. Dodajmy, że podpułkownik A. Protasiuk potrafił skutecznie wylądować. Zabłocone koła Tu-154M widoczne na zdjęciach dowodzą tego jednoznacznie. Prawdopodobnie dzielny oficer, gdy zrozumiał, że samolot jest w trakcie dokonywania zamachu na życie prezydenta - postanowił posadzić maszynę na ziemi jak najszybciej. Teoretycznie mógł nacisnąć przycisk “GO OFF” błyskawicznie zwiększający moc silników (każdy pasażerski odrzutowiec ma taki przycisk umożliwiający wzbicie sił do góry w razie problemów z lądowaniem). Ale wyraźnie bał się już cokolwiek dotykać, a miękkie bagniste podłoże i prędkość lotu równa prędkości lądowania dawały realną szansę osłabienia siły uderzenia i uratowania pasażerów. Tu muszą Państwo Czytelnicy wiedzieć, że Tu-154M ma wyjątkowo mocny kadłub. Składa sił on z bardzo silnych podłużnic, gęstych poprzecznic (wszystkie te elementy są wykonane
ze stopów wzmocnionego aluminium)oraz z blachy zewnętrznej i wewnętrznej. Sama aluminiowa blacha zewnętrzna (dokładniej także stop wzmocnionego aluminium) ma grubość... 5 cm.! Poza tym brak decyzji o wzbiciu się w powietrze przemawia za jednym - piloci już nie mogli sterować samolotem (zablokowane lub częściowo zablokowane stery albo sterowanie przejęte z zewnątrz). Nadto, kapitan samolotu mając świadomość, że jest dokonywany zamach, z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością wolał “lądować nieco przed lotniskiem- w pierwszym odruchu na
pewno przypuszczając, że zamachu dokonują Rosjanie! I takie lądowanie daje większą szansę uratowania Prezydenta! Oddajmy cześć pamięci dzielnego oficera, błyskawicznie i poprawnie myślącego. Z Prezydentem RP rzeczywiście latali najlepsi! A poza tym, jeżeli samolot “przekręcił się na plecy” i tak uderzył w ziemię - jak wmawia kaskada kłamstw Partii Oszustów i ubeckie telewizornie - to dlaczego koła są zabłocone? Nie mógł wiedzieć kapitan prezydenckiego samolotu, że w momencie wylądowania odpali sił zgoła nietypowy ładunek wybuchowy, który rozniesie cały kadłub w drobne strzępy, nie większe niż 20-30 centymetrów. Najprawdopodobniej zresztą zapalnik był “wstrząsowy”, czyli reagujący na silny wstrząs. A wszyscy pasażerowie zginą straszną śmiercią. Tu muszą Państwo Czytelnicy wiedzieć, co to są bomby izowolumetryczne. Najogólniej biorąc jest to odpowiednia ciecz pod bardzo wysokim ciśnieniem. W momencie uruchomienia bomby (przeważnie jest to oddzielny wybuch) ta ciecz pod wpływem różnicy ciśnień natychmiast“ paruje” - czyli zamienia się w aerozol szczelnie wypełniający jakieś pomieszczenie, a następnie, najczęściej zasysając i zużywając obecny w powietrzu tlen - z potworną siłą wybucha. Wybuchowi towarzyszy ogromne ciśnienie i temperatura do 3000 stopni Celsjusza. Rosjanie nazywają te bomby “termobarycznymi” - właśnie od ciśnienia i temperatury. Bomby izowolumetryczne są znane od czasów wojny wietnamskiej, z tym że początkowo miały postać dużych bomb lotniczych opuszczanych na spadochronach. Przy zetknięciu z ziemią bomba uwalniała śmiercionośny aerozol, który następnie eksplodował nad powierzchnię dosłownie kilku kilometrów kwadratowych. US Army bardzo lubiła używać tych bomb np. dla “oczyszczenia” terenu, na którym miały lądować np. śmigłowce. Boom - i potężny teren oczyszczony z wszelkich min i innych pułapek. Bomby izowolumetryczne to najsilniejsze bomby konwencjonalne i w ogóle najsilniejsze bomby po bombach atomowych. Do lat 80-tych ubiegłego wieku były to jednak bomby fizycznie dużych rozmiarów. Ich siła wybuchu zależała bowiem od ilości cieczy, która zamieni się w aerozol. Amerykańska najsilniejsza bomba izowolumetryczna nosiła nazwę MOAB. Jankesi nazywali jâ potocznie “Mother of All Bombs”. Jakby przez przekorę Rosjanie skonstruowali w latach 90-tych bombę jeszcze 4 razy silniejszą - i nazwali ją OWB (“Otiec Wsiech Bomb”).Jednak Rosjanie na potrzeby wojny z Czeczenami skonstruowali także pociski termobaryczne małych rozmiarów i mniejszej mocy. Taki pocisk może być odpalony ze zwykłej ręcznej rakietnicy np. sowieckiego typu Trzmiel. Ma postać granatu, który zawiera w środku około1 litra odpowiedniego płynu. Gdy taki pocisk rozerwie się np. w środku jakiegoś pomieszczenia w budynku -płyn zamieniony w gaz natychmiast przeniknie wszędzie gdzie da radę (tak duża jest różnica ciśnień). Szczeliny pod drzwiami - to naprawdę droga aż nadto szeroka. A po czasie dosłownie “sekundowym” w budynku eksploduje całe piętro. Albo i w mniejszym trzy piętra..Tak sowieccy żołnierze (o przepraszam - teraz rosyjscy) “oczyszczali” w Czeczenii podejrzane budynki z terrorystów. W Polsce bomby termobaryczne są produkowane od 1988 roku, gdyż Polska jest jednym z nielicznych krajów, który również posiada technologię ich budowy. Znana jest polska bomba o kryptoninie “Tejsy” - oficjalnie zademonstrowana po raz pierwszy publicznie na Targach przemysłu obronnego w Polsce w roku 1988. Bomba izowolumetryczna (termobaryczna - jak kto woli) umieszczona w samolocie może mieć kształt małej gaśnicy, umieszczonej np. w pobliżu kabiny pilotów. Technika nie zna innego wytłumaczenia przyczyny, dla której z potężnego kadłuba samolotu dosłownie nic nie zostało. Tu muszą
Państwo wiedzieć, że “izowolumetryczna” oznacza, że wybucha cała powierzchnia (dokładniej całą objętość). Wybuch punktowy konwencjonalnego ładunku zostawia zawsze duże zniszczenia blisko ładunku, a im dalej - tym mniejsze. I zachowane tym większe fragmenty kadłuba, im dalej było od miejsca wybuchu. Tylko bomba izowolumetryczna rozniesie dosłownie cały kadłub w drobny mak!
Dowody To o czym mówimy powyżej - to nie są żadne hipotezy. To są rzeczy pewne. Istnieje aż kilka niepodważalnych dowodów, że tak było. Tu musimy stwierdzić, że wybuch bomby izowolumetrycznej pozostawi charakterystyczne ślady tworzących ją substancji na szczątkach wewnętrznej blachy tworzącej kadłub samolotu. Są one do wykrycia poprzez najdokładniejszą metodę rozpoznawania śladowych ilości substancji - analizą spektrofotometryczną. Składnikiem wielu takich bomb jest np. sproszkowane aluminium. Nadto z niczym nieporównywalne są ślady pozostawione na zwłokach ofiar. Z powodu bardzo wysokiej temperatury ubrania i odsłonięta skóra będą po prostu zwęglone. W dodatku w płucach powstanie charakterystyczny obraz. Mówiąc najkrócej - płuca zamienią się w dwie powietrzne jamy. Taki obraz, zwany przez radiologów wojskowych “powietrznym motylem” (płuca posiada człowiek dwa) powstaje tylko i wyłącznie wskutek wybuchu bomby izowolumetrycznej. Wystarczy zarobić zdjęcie rentgenowskie choć jednych zwłok z jako tako zachowaną klatką piersiową. Stąd tak ważna dla materiału dowodowego jest sekcja zwłok. Tu mówimy o dowodach eksperckich. Ale to nie wszystko. Wybuch takiej bomby i tylko takiej, doszczętnie rozkawałkuje kadłub - i to na bardzo drobne kawałki. Siła wybuchu odrzuci też skrzydła i ogon samolotu - i te fragmenty “przekoziołkują” do góry nogami. Zostaną też odrzucone na odległość kilkudziesięciu metrów od kadłuba. To samo stanie sił z kabiną pilotów chyba że bomba była umieszczona blisko kabiny - wtedy z kabiny nic nie zostanie. W dodatku siła wybuchu rozniesie szczątki na powierzchni o niespotykanej w katastrofach lotniczych szerokości i na obszarze o powierzchni zbliżonej do kwadratu. I dokładnie tak jest. No i oczywiście - w samolocie praktycznie nikt nie ma szansy przeżyć. Obiektywnie nikłą szansę mają jedynie osoby w części kadłuba najbliżej ogona, i to tylko w takim samolocie jak prezydencki Tu-154M. Salon prezydenta znajdował się bowiem tuż przy ogonie i wchodziło się do niego przez odrębny salon ministrów. To są jakieś przeszkody dla rozprzestrzeniania się gazu, ale jest to obiektywnie szansa bardzo nikła. Nie ma też dużej szansy na pożar benzyny w zbiornikach w skrzydłach samolotu, bo ciśnienie wybuchu “wypchnie” benzynę na zewnątrz, a samą główną kulę ognia ciśnienie wybuchu zaraz zgniecie. Ot, gdzieś tam w trawie jakieś małe poletka skropione rozbryzganą benzyną mogą się tlić... Wybuch będzie też doskonale widoczny na zdjęciach wykonanych przez satelitę amerykańskiego monitorującego ten region zgodnie z porozumieniami podpisanymi przez USA z Sowietami, a potem Rosją, o satelitarnej kontroli porozumień o ograniczeniu zbrojeń.. Nie obserwowałem tej wizyty, ale miałem sygnały, że Radkowi Sikorskiemu Amerykanie zaproponowali te zdjęcia, pytając czemu Polska nie poprosiła o pomoc NATO w sprawie śledztwa odnośnie przyczyn “katastrofy”. Ten ostatni zaperzył się, że Polska żadnych zdjęć nie chce (tak mi powiadano) - bo był to błąd pilota. (Oczywiście wszelkie media, w tym polonijne, gdzie ubole i razwiedka mają wpływy, teraz publikują artykuły, jak to zmęczeni piloci się mylą, i to na całym świecie. I jacy są przepracowani... Sam widziałem taki tekst w chicagowskim “Monitorze”). And last but not least. Tylko że bomba izowolumetryczna wybucha w takim specyficznym “dwutakcie”. Są to akustycznie dwa oddzielne wybuchy - bo gwałtownie rozprężający się gaz powoduje pierwsze “boom”, po którym zaraz następuje właściwy, następny wybuch. I to dokładnie słyszał świadek Sławomir Wiśniewski, montażysta TVP, który akurat jechał samochodem na lotnisko nagrywał lądowanie Prezydenta i towarzyszącej mu “ekipy”. Dwa wybuchy, niezbyt głośne, po czym niewielka, zaraz stłumioną kulę ognia...I dokładnie to do kamery “na gorąco” powiedział...
Wnioski Oni zginęli straszną śmiercią. I tylko ten kto wiedział, że na pokładzie jest bomba i jaka mógł zamieścić
wpis na stronach internetowych Gazety Wyborczej o godzinie 8:38:00, że prezydencki samolot miał “wypadek” i że nikt nie przeżył. Przypomnijmy, że dokładna godzina “katastrofy” to 8:39:54 sek. (Wszystko w przeliczeniu na czas polski, czyli środkowoeuropejski.) A taką bombę można było zamontować w tym samolocie tylko w Warszawie...I ktoś, kto wiedział, co wybuchnie z jakim skutkiem, mógł robić taki wpis, gdy ten samolot jeszcze prawie 2 minuty leciał..
A dowód, na godzinę “katastrofy” jest również niezbity, nasz Tu-154M ściął skrzydłem linię energetyczną i dokładnie o godz. 8:39:50 sek. na osiedlu mieszkaniowym przyległym do lotniska zgasło światło... Cóż, Michnika zgubiła tu pycha -chciał być koniecznie pierwszy, który “puści newsa” w świat! Bombę musiano umieścić w Warszawie... Ale co z tego wynika - z tym że chłodno i bez emocji, ale z poprawną logiką - w następnym odcinku p.t. “Komu bije dzwon?” A wynika wiele i ważnego... dzialaczsta's blog
Niemiecka Lewica: “Przyszłość Niemiec i Europy należy do demokratycznego socjalizmu” W obszernym artykule zamieszczonym w radykalno-lewicowej berlińskiej gazecie „Junge Welt” aktualna szefowa pokomunistycznej (w trzech czwartych składu działaczy) partii Lewica – 49-letnia Gesine Lötzsch – opowiedziała się wyraźnie za tzw. niemiecką drogą do komunizmu. Jej artykuł zatytułowany „Droga do komunizmu” zachwalał różne rzekome zalety komunizmu, jak np. powszechną równość szans edukacyjnych i zawodowych. „Właściwe drogi do komunizmu możemy znaleźć tylko wtedy, kiedy ruszymy w drogę i ją wypróbujemy, czy to w opozycji, czy w rządzie”. Te i inne zdania Lötzsch zostały ostro skrytykowane nie tylko przez przedstawicieli partii establishmentu RFN, lecz także przez niektórych liderów jej rodzimej Die Linke. Współprzewodnicząca Lewicy te dość gwałtowne reakcje na jej artykuł nazwała „histerycznymi”. Jednak już nazajutrz wyjaśniała dziennikarzom, że jej partia dąży nie do komunizmu, lecz do „demokratycznego socjalizmu”, a w swoim artykule doszła jedynie do wniosku, że „kapitalizm nie jest jeszcze końcowym etapem historii”. Nie wątpi też, że przyszłość Niemiec i Europy należy do demokratycznego socjalizmu. Jednak pomimo tych tłumaczeń niezbyt doświadczonej liderki Lewicy, również na partyjnym kongresie 8 stycznia, współzałożyciel i były przewodniczący Die Linke, a także jej główny autorytet, Oskar Lafontaine (były szef SPD w latach 1997-1999), stwierdził w wywiadzie prasowym, że wypowiedź Lötsch była „niefortunna”. Lafontaine podkreślił, że Partia Lewicy jest partią dążącą do „reformy socjalizmu”, a nie do wprowadzenia komunizmu. Konkurenci partii Lafontaine’a na lewicy, czyli SPD i Zieloni, wykorzystali jednak ten lapsus Lötzsch (a może celową prowokację) i ostro go skrytykowali. Przewodniczący socjaldemokratów Sigmar Gabriel powiedział „Süddeutsche Zeitung”, że teraz stanowczo neguje ewentualność wejścia w rządową koalicję z Lewicą po najbliższych wyborach do Bundestagu (planowo we wrześniu 2013 r.): „Jeżeli istnieją aż takie wątpliwości co do demokratycznej orientacji Lewicy, to ta partia nie wchodzi dla nas w ogóle w rachubę jako koalicyjny partner na szczeblu federalnym”. Gabriel dodał: „Kto sądzi, że musi wypróbować komunizm, czy to będąc w opozycji, czy wręcz w rządzie, ten przepadł z kretesem”. Z kolei wiceszef SPD Frank-Walter Steinmeier w wypowiedzi dla dziennika „Der Tagesspiegel” również wykluczył możliwość wejścia w koalicję z Lewicą, skoro przywódcy tej partii opowiadają się za komunizmem. Natomiast sekretarz generalny bawarskiej CSU, Alexander Dobrindt, stwierdził, że po artykule Lötzsch partię Lewicy powinien systematycznie obserwować Urząd Ochrony Konstytucji. Należałoby też zastanowić się nad możliwością wprowadzenia zakazu działalności tej partii – oznajmił. A wiceprzewodniczący frakcji CDU/CSU w Bundestagu, Arnold Vaatz, powiedział, że słowa przewodniczącej Die Linke są identyczne z polityczną praktyką stosowaną przez poprzedniczki jej partii, czyli komunistyczną SED z NRD i późniejszą PDS (Partię Demokratycznego Socjalizmu) – z już zjednoczonej RFN. Mniej radykalnie brzmiały natomiast niektóre komentarze prasowe. „Hamburger Abendblatt” napisał np. między innym, że marzenie szefowej Lewicy o wskrzeszeniu komunizmu pachnie cynizmem i dyskredytuje Lewicę jako potencjalną partię rządzącą. Jednak „kryzys bankowy na tle sutych odpraw i premii dla bankowych menadżerów, kryzys gospodarczy i kryzys waluty euro, nadal spore bezrobocie – to wszystko zachęca tych, którzy chcą wskrzeszać upiora komunizmu (…). A w komunizmie są równi i kasta równiejszych. Pani Lötzsch powinna to jeszcze pamiętać – z NRD (…). W obliczu szacunku wobec ofiar komunizmu próba reaktywowania tego ideologicznego eksperymentu jest cynizmem. Powinno to wprawić w zadumę tych, którzy widzą jeszcze w Lewicy wiarygodnego partnera politycznego” Tomasz Myslek
Odpowiedź ministra Arabskiego na petycję ws. powołania Międzynarodowej Komisji Nie tak dawno otrzymałam pismo od pana Tomasza Arabskiego będące odpowiedzią na petycję złożoną przez stowarzyszenie Rodzin Katyń 2010 i 300 tysięcy polskich obywateli stanowiącą prośbę skierowaną do premiera o powołanie Międzynarodowej Komisji śledczej w sprawie katastrofy 10 kwietnia LINK. Pismo datowane jest na 30 12 2010 tzn., że odpowiedź otrzymaliśmy po 2 i pół miesiąca. To długi czas jak na to żeby napisać, że właściwe instytucje prowadzą to śledztwo i działają w oparciu o przepisy międzynarodowe. Pan Arabski zapomniał dodać, że właśnie te wybrane przepisy międzynarodowe pozbawiły polskie komisje podstawowych dowodów rzeczowych. Czyżby było to pierwsze śledztwo w historii do którego takich dowodów nie potrzeba? Na pewno jedno zdanie tego pisma jest prawdziwe " powołanie takiej komisji oznaczałoby zakłócenie współpracy Polski i Rosji." Ciąg dalszy odpowiedzi w stylu nauczyciela pouczającego niedorozwinięte dzieci to propozycja dołączenia znanych nam ekspertów do pracujących już komisji. Czyżby pan Arabski nie znał sformowania "Niezależna Komisja"? Ostatnie zdanie o tym jak trudna byłaby to procedura też jest nielicznym ewidentnym zdaniem. Nikt nie mówił, że jest to łatwe. Wymaga zaangażowania i ciężkiej pracy rządu i oczywiście pogorszenia naszych stosunków z Rosją. Ten rząd nigdy dotąd solidnie nie pracował. Z pismem w październiku 2010 do kancelarii premiera przyjechaliśmy o 14:45 i z trudem weszliśmy pod prąd do budynku. Wszyscy wychodzili z pracy. Wywołaliśmy popłoch dopytując przynajmniej o pracowników dziennika podawczego. Zawrócono ich z szatni po licznych telefonach - to dygresja. Z tego powodu premier jak pisze pan Arabski " powołanie takiej komisji uważa za nieuzasadnione" . Już część naszych racji zweryfikowało życie, kolejne dni będą weryfikować je dalej...
SZEF KANCELARII PREZESA RADY MINISTRÓW Tomasz Arabski Warszawa, dnia 30 grudnia 2010 r. STD.4452-2 (277)/10
Pani Zuzanna KURTYKA Prezes Stowarzyszenia Rodzin Katyń 2010 Pani Magdalena MERTA Zastępca Prezesa Stowarzyszenia Rodzin Katyń 2010 Szanowne Panie [odręcznie] Odpowiadając na pismo z dnia 21 października 2010 r. Dotyczące powołania międzynarodowej komisji dla zbadania przyczyn katastrofy, która wydarzyła się w dniu 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem, z upoważnienia Prezesa Rady Ministrów, uprzejmie wyjaśniam, co następuje: Badaniem przyczyn katastrofy samolotu Tu-154M o numerze bocznym 101 zajmuje się nie tylko Federacja Rosyjska, która, co należy zaznaczyć, zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa międzynarodowego, jak i ze stosowaną praktyką jest uprawniona do zainicjowania procesu badania wypadku lotniczego – jako kraj miejsca wypadku – lecz także Rzeczpospolita Polska. W Rzeczypospolitej Polskiej prowadzone są dwa niezależne postępowania: postępowanie prokuratorskie – śledztwo oraz badanie techniczne. Postępowanie prokuratorskie ma na celu wykrycie i pociągnięcie do odpowiedzialności sprawców przestępstwa lub wykluczenie takiej odpowiedzialności, ujawnienie okoliczności i ochronę interesów pokrzywdzonego. Postępowanie to jest prowadzone przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie na podstawie przepisów Kodeksu postępowania karnego oraz umów międzynarodowych: Europejskiej Konwencji o pomocy w sprawach karnych z 1959 r. oraz umowy między Rzecząpospolitą Polską a Federacją Rosyjską o pomocy prawnej i stosunkach prawnych w sprawach cywilnych i karnych, z 1996 r. Natomiast badanie techniczne, którego celem jest określenie przyczyn i okoliczności wypadku lotniczego oraz dokonanie przeglądu procedur stosowanych w lotnictwie państwowym w celu zapobiegania takim wypadkom w przyszłości, bez orzekania o winie, prowadzi polska komisja badania wypadków lotniczych, powołana zgodnie z przepisami ustawy z dnia 3 lipca 2002 r. – Prawo lotnicze (Dz. U. z 2006 r. Nr 100, poz. 696, ze zm). Ponieważ w świetle art. 2 pkt 2 Prawa lotniczego samolot, który uległ katastrofie, był polskim państwowym statkiem powietrznym, Minister Obrony Narodowej w porozumieniu z Ministrem Spraw Wewnętrznych i Administracji powołał Komisję Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. W jej skład weszli specjaliści zarówno cywilni jak i wojskowi, posiadający znaczące doświadczenie z zakresu badania wypadków lotniczych. Są wśród nich w szczególności specjaliści od prawa lotniczego, czynni piloci lotnictwa komunikacyjnego, eksperci z zakresu ruchu lotniczego, a także inżynierowi specjalizujący się w zakresie budowy i eksploatacji statków powietrznych. Jako, że w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem zginął Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, zgodnie z rozporządzeniem Ministra Obrony Narodowej z dnia 26 maja 2004 r. w sprawie organizacji oraz zasad funkcjonowania Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego (Dz. U. Nr 138, poz. 1464, ze zm.) przewodniczący oraz członkowie Komisji zostali powołani w uzgodnieniu z Prezesem Rady Ministrów. Przepisy omawianego rozporządzenia stanowią, iż tak powołany przewodniczący podlega bezpośrednio Premierowi, któremu przedstawia do zatwierdzenia protokół wraz z całością materiałów zebranych przez Komisję, informując o tym Ministra Obrony Narodowej. W związku z tym należy zauważyć, iż przewidziany w rozporządzeniu szczególny sposób powoływania komisji badania wypadków lotniczych w przypadku badania wypadku lub poważnego incydentu lotniczego zaistniałego z udziałem Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, Marszałka Sejmu, Marszałka Senatu lub Prezesa Rady Ministrów, dodatkowo wzmacnia niezależność komisji oraz zabezpiecza skuteczność prowadzonego przez nią postępowania. Temu samemu celowi służy również powołanie na przewodniczącego Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego Pana Jerzego Millera Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji. Bezprecedensowa skala katastrofy, która wydarzyła się w dniu 10 kwietnia pod Smoleńskiem w oczywisty sposób może budzić olbrzymie emocje i szereg wątpliwości. Jednakże powodem tych wątpliwości nie jest, w mojej ocenie, praca polskich organów powołanych do wyjaśnienia przyczyn tej katastrofy. Wyrażam przekonanie, iż profesjonalizm i zaangażowanie osób uczestniczących w obu postępowaniach daje gwarancje sprawnego i kompleksowego wyjaśnienia przyczyn i okoliczności, które doprowadziły do katastrofy pod Smoleńskiem. Ponadto, ponieważ w chwili obecnej nie zostało zakończone żadne z prowadzonych przez stronę polską postępowań uważam, że brak jest uzasadnienia dla kreowania nowej procedury badania katastrofy. Należy jednocześnie podkreślić, iż w systemie przepisów polskich i międzynarodowych regulujących badanie wypadków zarówno cywilnych jak i wojskowych statków powietrznych nie funkcjonuje pojęcie „niezależnej międzynarodowej komisji”, która mogłaby podjąć lub przejąć badanie wypadku lotniczego, który zaistniał na terytorium któregokolwiek z państw. Brak takiego rozwiązania wynika z powszechnie uznawanej zasady suwerenności państw i uznawania suwerenności ich jurysdykcji na własnym terytorium. Powołanie międzynarodowej komisji ad hoc – wobec braku podstaw traktatowych – wymagałoby podjęcia negocjacji opóźniających prowadzenia badania. Oznaczałoby to również zakłócenie dwustronnej współpracy organów Rzeczpospolitej Polskiej i Federacji Rosyjskiej prowadzących badanie. Należy mieć przy tym na uwadze konieczność zapewnienia maksymalnej skuteczności prowadzonych przez stronę polską postępowań, które w znacznej mierze muszą być dokonane na terytorium Federacji Rosyjskiej przy wykorzystaniu znajdującego się tam materiału dowodowego oraz przy współpracy służb rosyjskich. Jednocześnie pragnę zauważyć, iż prowadzenie badania przez komisję rosyjską na podstawie Załącznika 13 do Konwencji Chicagowskiej oraz przez polską Komisję Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego – na podstawie Prawa lotniczego, nie wyklucza udziału w badaniu jakiegokolwiek zagranicznego specjalisty. Potwierdzeniem tego może być chociażby skorzystanie z pomocy specjalistów amerykańskich przy ekspertyzie urządzenia TAWS. Jeżeli zatem, reprezentowanemu przez Panie Stowarzyszeniu znani byliby zagraniczni eksperci o uznanym międzynarodowym dorobku, których wiedza mogłaby przyczynić się do wyjaśnienia przyczyn katastrofy pod Smoleńskiem, byłbym wdzięczny za ich przedstawienie właściwym organom prowadzącym postępowanie. Zwiększy to, bowiem spektrum specjalistów, z których pomocy może korzystać zarówno Komisja jak i Prokuratura. Reasumując, pragnę zauważyć, iż powołanie kolejnej komisji do spraw wyjaśnienia przyczyn katastrofy, która wydarzyła się w dniu 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem, nie tylko nie przyspieszy i nie usprawni prowadzonego postępowania, lecz spowoduje znaczne jego wydłużenie, ponieważ brak jest zarówno przepisów polskich jak i międzynarodowych, które regulowałyby m.in. sprawy składu komisji i trybu jej powołania oraz stosowanych przez nią procedur badawczych. W związku z powyższym powołanie takiej komisji należy uznać za nieuzasadnione. [Odręcznie] Z wyrazami szacunku Tomasz Arabski
Oryginał pisma jest do pobrania tutaj: http://www.sendspace.com/file/i5f4b0
Stenogramy i rzeczywisty zapis rozmów w kokpicie W opublikowanej kilka tygodni po katastrofie Tu-154M 101 transkrypcji rozmów w kabinie pilotów nie uwzględniono pewnych istotnych fragmentów. Polska komisja, badająca katastrofę, podała w uwagach do raportu MAK nową komendę dowódcy samolotu, a wiceprzewodniczący tej komisji poinformował o następnej. Obydwie frazy udało się odczytać polskim specjalistom od fonoskopii. Analizowałem je w poprzednim wpisie. Wydawałoby się, że zapis rozmów w kokpicie nie kryje już żadnych, przynajmniej istotnych, tajemnic. Tymczasem okazuje się, że w przedstawionym przez MAK podczas rekonstrukcji lotu zapisie dźwiękowym słychać wyraźnie nowe fragmenty rozmów. Nie byłoby to dziwne, gdyby nie fakt, iż brakujące frazy słychać względnie dobrze. A nie pozostają one bez wpływu na obraz lotu, jaki zaprezentował MAK i jaki od niemal pierwszych chwil po katastrofie był propagowany przez niektórych polityków i wspierające ich media. Chodzi oczywiście o rzekome naciski.
Dokonywano wielkiej ekwilibrystyki logicznej i psychologicznej, aby choćby pośrednio zasugerować wpływ Głównego Pasażera, a nawet Jego brata, na przebieg tragicznego lotu. I choć żadnych dowodów na naciski nie znaleziono, MAK posunął się do tego, że z braku decyzji Prezydenta odnośnie tego, co mają robić piloci, oznajmionej im na dodatek nie przez Niego samego, a przez dyrektora protokołu MSZ, wyssano, przepraszam wysnuto wniosek, że jest to wywieranie presji. Innym wywierającym rzekomą presję miał być Dowódca Sił Powietrznych, którego jedno zdanie objaśniające zasadę działanie mechanizacji skrzydeł zarejestrowały co prawda mikrofony w kabinie, ale nie mogło być ono nawet wypowiedziane do któregoś z pilotów. Czy biorąc powyższe pod uwagę można sobie wyobrazić to, że w stenogramach pominięto by jakąkolwiek odczytaną z zapisu dźwiękowego frazę, świadczącą o choćby najmniej wymownym nacisku Głównego Pasażera, albo kogoś z jego otoczenia? Oczywiście nie! Okazuje się jednak, że nie opublikowano pełnego zapisu rozmów jednego z pasażerów z pilotami. Można się tylko domyślić dlaczego. Pasażer ów nie pochodził z otoczenia Prezydenta, lecz był wysokim urzędnikiem rządowym - dyrektorem protokołu dyplomatycznego w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Dyrektor protokołu dyplomatycznego rozmawia z pilotami dwukrotnie. Raz ok. 10:26, gdzie wypowiada znaną ze stenogramów frazę "No to mamy problem" i drugi o 10:30:32, kiedy mówi, że "Na razie nie ma decyzji prezydenta, co dalej robić". To właśnie te wypowiedzi posłużyły m.in. MAK-owi do zbudowania naciąganej narracji o wywieraniu wpływu przez Głównego Pasażera. Transkrypcja pierwszej, dłuższej rozmowy wygląda następująco:
10:26:17,1-10:26:18,8 I pilot: Panie dyrektorze wyszła mgła...
10:26:19,1-10:26:24,7 I pilot: W tej chwili, w tych warunkach, które są obecnie, nie damy rady usiąść.
10:26:26,0-10:26:30,9 I pilot: Spróbujemy podejść, zrobimy jedno zajście, ale prawdopodobnie nic z tego nie będzie.
10:26:31,6-10:26:343 I pilot: Jak się okaże (niezr.), to co będziemy robili?
10:26:38,1-10:26:40,2 I pilot: Paliwa nam tak dużo nie wystarczy do tego (niezr.)
10:26:43,6-10:26:44,8 Anonim: No, to mamy problem... {dyrektor Kazana}
Słuchając zapisu CVR można jednak stwierdzić, że w transkrypcji pominięto końcówkę wypowiedzi dowódcy samolotu. A z jej kontekstu można wywnioskować, że pominięto również całą wcześniej wypowiedzianą frazę. Ale tylko I pilota słychać wyraźnie. Poniżej fragment CVR tej rozmowy - jako audio i wideo, obydwa pliki na podstawie zaprezentowanej przez MAK rekonstrukcji lotu. Proszę zwrócić uwagę na wypowiedź I pilota, zaczynającą się od "Paliwa nam tak dużo nie wystarczy..". Cezary Czerwiński's blog
Rekonstrukcja? Aż się ciśnie na usta podstawowe pytanie: panowie i panie, ale CO DALEJ? Coście tak naprawdę zrekonstruowali? J. Miller z tym swoim zadumanym, wiecznie zbolałym wyrazem twarzy, jakby na barkach tegoż ministra los świata spoczywał, oznajmił na spotkaniu komisji parlamentarnych, że jego ludzie nie spali, by móc przygotować animację. Nie spali! Ho, ho! Czapki z głów, słowo daję. Dobrze, że przynajmniej Miller się zdążył przespać, bo nie specjalnie się przejmował pytaniami i uwagami tych posłów, którzy chcą naprawdę wyjaśnić przyczyny katastrofy. Miał zresztą czelność po raz kolejny powtórzyć haniebny i doprawdy kompromitujący całkowicie tego ministra osąd, że gros winy za tę katastrofę „leży po stronie polskiej”. Jeśliby miał na myśli siebie, Janickiego, Arabskiego, B. Klicha (też niespecjalnie się przejął ciążącymi na nim zarzutami), Tuska etc., to owszem, jestem w stanie się zgodzić, aczkolwiek podejrzewam, że gabinetu ciemniaków wcale nie miał na myśli, bo nie widać po którymkolwiek spośród nich, że poczuwa się do jakiejkolwiek winy. A zabitych zostało blisko sto niewinnych, lecących z pokojową misją osób! Może to za mało jak na ciemniacki rachunek sumienia? Może potrzeba by więcej ofiar, by ciemniaków jednak jakieś sumienie ruszyło? A może to są już ludzie kompletnie bez sumienia? Diabli wiedzą. Rekonstrukcja zdarzeń, po której wiele sobie obiecywałem, okazała się, jak na mój skromny gust, kompletnym niewypałem. Poza tym bowiem, co jest zupełnie jasne od wielu miesięcy – przynajmniej dla ludzi badających zamach smoleński – czyli tym, że Ruscy łgali, podając polskiej załodze dane pogodowe, techniczne itd., czyli ściągając tupolewa w pułapkę i bawili się kosztem polskiej delegacji, to przecież nie dowiedzieliśmy się nic ani na temat tego, co naprawdę wyrabiał Ił przed przybyciem Tu-154M, ani na temat tego, co się stało z tupolewem, gdy został wciągnięty w pułapkę. Co gorsza, o ile wzbogacono rekonstrukcję o ruskie przekleństwa i pitolenie wieży z jakimiś towarzyszami w Maskwie (niemalże z wyrozumiałością wyjaśniane przez polskich przedstawicieli), o tyle tak istotne frazy, jak te o dziwnym zrzucie, słyszane przecież w kokpicie tupolewa (i komentowane ze zdziwieniem), zostały pominięte. Domyślam się, że rekonstrukcji dokonywano na ruskich kopiach, bo tylko te „polska strona” uzyskała dzięki Tuskowi, ale chyba wyręczanie Rusków w obróbce skrawaniem tak ważnego materiału nie powinno mieć u nas miejsca, nawet jeśli jakiś Miller haniebnie uważa, że to przede wszystkim „polska strona” ponosi winę za katastrofę. No bo panowie śledczy, cała Wasza rekonstrukcja zamyka się na „uderzeniu w brzozę” przecież. Nie posunęliście się w wyjaśnianiu tego, co się stało, ani o krok! To tyle miesięcy Wam zajęło stwierdzenie tego, co ruscy opowiadali już w pierwszej godzinie po katastrofie? A co z ruskim niszczeniem wraku, fałszowaniem dowodów, zacieraniem śladów? To po cholerę te bezsenne noce przy animacji? Ruska w zupełności by wystarczyła. Czyż nie jest najważniejszą kwestią wyjaśnienie: jak to się stało, że samolot na błotnistym i zalesionym terenie nie wylądował awaryjnie, tylko zostały z niego całkowite strzępki, jakby wysadziła go bomba jądrowa? Czy nie to jest ta najwłaściwsza kwestia do zrekonstruowania? Czy nie warte jest też zbadania to, że Ruscy aranżowali miejsce zdarzenia na powypadkowe? A gdzie kwestia zwiększenia ciągu silników i próby poderwania maszyny przez śp. kpt. A. Protasiuka? A kwestia tego, że rozwala się kilkudziesięciotonowa maszyna, a słychać jedynie dwa głuche wybuchy i chrzęst tratowanych gałęzi, a nie rumor, jakby wykoleił się pociąg? Coście właściwie zrekonstruowali poza tym, co już Ruscy nam powiedzieli 10 Kwietnia?
18 stycznia 2011 ZUS go nie wskrzesi, ZUS tylko uzdrawia..
1. Tu są decyzje, wyroki, opinie lekarskie i wszystkie dokumenty mojego męża. Niech pan mi pomoże i doradzi, bo nie mogę zaznać spokoju. Starsza kobieta w czerni drżącymi rękami rozkładała papiery... Była w nich zawarta historia jej męża, któremu wiosną 2008 roku ZUS odebrał rentę, płaconą z tytułu choroby zawodowej. Pracował w zakładach chemicznych, nabawił sie jakiejś choroby skóry, porobiły mu sie rany pod kolanami, bolesne i utrudniające poruszanie się. Leczenie nie skutkowało. Wobec całkowitej niezdolności do pracy pan Kazimierz (bo tak brzmi jego imię) przeszedł na rentę chorobową, z której żył bardzo skromnie wraz z nie pracującą żoną.
2. Aż przyszedł dzień, w którym listonosz przyniósł wezwanie na badanie u lekarza orzecznika. Orzecznik, z zawodu internista, zawyrokował - zdrowy! Do roboty! Pan Kazimierz odwołał sie do komisji lekarskiej ZUS, ta w składzie dwóch internistów i jednego chirurga podtrzymała orzeczenie - do roboty marsz!
3. 58-lerni mężczyzna nie miał dokąd odmaszerować. W mieście, w którym mieszkał, straszą ruiny dawnych zakładów włókienniczych i pracy nie ma żadnej, zwłaszcza dla mężczyzny zbliżającego sie do sześćdziesiątki. Dla pana Kazimierza i jego małżonki nastały sądne dni. Sądne w sensie dosłownym, bo pan Kazimierz odwołał sie do sądu od decyzji odbierającej mu rentę i sądne w przenośni - pan Kazimierz i jego żona zostali bez żadnych środków do życia. Żyli z pomocy dzieci, zadłużali sie, komornik kołatał im do drzwi. Proces sądowy trwał dwa lata. Raz zachorował sędzia, drugi raz czegoś brakował, to znów biegli nie dojechali, to w sądzie był alarm bombowy. Mijał rok, potem drugi. On Kazimierz zadłużał się i wyczekiwał sprawiedliwości...
4. Sąd nierychliwy, ale sprawiedliwy. Po dwóch latach chodzenia po sądach, jeżdżenia na kolejne badania, pan Kazimierz jednak sprawę wygrał. Instytut Medycyny Pracy wydał jednoznaczną opinię - pan Kazimierz nie nadaje sie do żadnej pracy, a jego choroba ma wszelkie cechy nieuleczalnej choroby zawodowej.
5. Uszczęśliwiony wyrokiem pan Kazimierz poszedł z żoną do ZUS-u zapytać, kiedy dostatnie swoja niesłusznie odebrana rentę. W biurze ZUS usłyszał - hola hola, drogi panie! Żadnej renty nie będzie. Właśnie zakładamy apelację.
Panu Kazimierzowi pociemniało w oczach... Już nie wiedział, jak ma dalej żyć, będąc ciężarem dla rodziny. Wrócił do domu i popełnił samobójstwo...
6. Spróbuję pomóc jego żonie w dochodzeniu sprawiedliwości, chociaż żadna sprawiedliwość życia panu Kazimierzowi nie przywróci. ZUS go nie wskrzesi. ZUS tylko uzdrawia... Janusz Wojciechowski