Krótkie streszczenie głównych błędów soborowej eklezjologii
I. Latitudynarystyczna i ekumeniczna koncepcja Kościoła Pojęcie Kościoła jako Ludu Bożego można obecnie spotkać w wielu oficjalnych dokumentach: teksty Soboru Unitatis redintegratio i Lumen gentium; nowe prawo kanoniczne (kan. 204.1); list Papieża Catechesi tradendae i przemówienie w kościele anglikańskim w Canterbury; dyrektorium ekumeniczne Ad totam Ecclesiam Sekretariatu ds. Jedności Chrześcijan. Tchnie zeń duch latitudynaryzmu i fałszywego ekumenizmu. Liczne fakty są przykładem tej heterodoksyjnej koncepcji: zezwolenia na budowę religijnych pomieszczeń o przeznaczeniu pluralistycznym; wydawanie ekumenicznych wersji Pisma św., sprzecznych z wymaganiami katolickiej egzegezy, ekumeniczne ceremonie, jak np. w Canterbury. W Unitatis redintegratio naucza się, że podział wśród chrześcijan jest zgorszeniem dla świata i przeszkodą w przepowiadaniu Ewangelii wszelkiemu stworzeniu i że Duch Święty uzdrowi podziały wprowadzone do Kościoła po dniu Pięćdziesiątnicy, jak gdyby jedność wyznania nigdy w Kościele nie istniała. Idea Ludu Bożego prowadzi do przekonania, że protestantyzm jest jedną z form religii chrześcijańskiej. Sobór Watykański II uczy o prawdziwej więzi w Duchu z sektami protestanckimi (Lumen gentium, nr 14) i o pewnej choć niedoskonałej z nimi wspólnocie (Unitatis redintegratio, nr 3). Ta ekumeniczna jedność sprzeczna jest z encykliką Leona XIII Satis cognitum, która uczy, że Chrystus nie założył jednego Kościoła obejmującego wiele podobnych rodzajowo wspólnot, oddzielonych od siebie i nie związanych żadną tworzącą jeden i jedyny Kościół więzią. Jest również sprzeczna z encykliką Piusa XII Humani generis, która potępia sprowadzanie konieczności przynależenia do Kościoła do jakiejkolwiek bądź formuły, a także z encykliką Mystici Corporis Christi tego samego Papieża, która potępiła ideę Kościoła duchowego, będącego czymś w rodzaju niewidzialnej więzi łączącej wspólnoty rozdzielone w wierze. Ekumenizm ten sprzeciwia się również nauce Piusa XI zawartej w encyklice Mortalium animos: W tym miejscu należy objaśnić i usunąć błędne zapatrywania, na których wspiera się cała podstawa tych spraw i te różnorodne wspólne dążenia niekatolików ku zjednoczeniu chrześcijańskich Kościołów, o czym była mowa. Inicjatorzy tej idei prawie wciąż przytaczają słowa Chrystusa: Ut omnes unum sint… Fiet unum ovile et unus pastor – „Aby wszyscy byli jedno…Jedna niech będzie owczarnia i jeden pasterz” (J 17, 21 i 10, 16), ale w ten sposób, jakby te słowa wyrażały życzenie i prośbę, które mają się dopiero spełnić. Są bowiem zdania, że jedność wiary i kierownictwa co jest znamieniem prawdziwego i jednego Kościoła Chrystusa nigdy poprzednio nie istniała i dzisiaj także nie istnieje. Ekumenizm ten, potępiony przez katolickie prawo i moralność, posuwa się aż do zezwalania na przyjmowanie sakramentów pokuty, Eucharystii i ostatniego namaszczenia z rąk szafarzy niekatolickich (kan. 844 nowego Kodeksu Prawa Kanonicznego) i sprzyja ekumenicznej gościnności zezwalając szafarzom katolickim na udzielanie sakramentu Eucharystii nie-katolikom. Wszystko to wyraźnie sprzeciwia się Objawieniu Bożemu, które nakazuje rozdział i odrzuca ideę łączności między światłością a ciemnością, między wierzącymi a niewiernymi, między świątynią Boga i bałwanów (2 Kor 6, 14-18).
II. Kolegialno-demokratyczny charakter władzy w Kościele Zachwiawszy jednością wiary, współcześni moderniści usiłują zachwiać jednością władzy i hierarchiczną strukturą Kościoła. Doktryna, wedle której kolegium biskupów w łączności z papieżem stanowi, w sposób zwyczajny i stały, drugi przedmiot najwyższej władzy w Kościele, zawarta już w soborowej konstytucji Lumen gentium, została wyrażona dokładniej w nowym Kodeksie Prawa Kanonicznego (kan. 336). Owa doktryna podwójnej najwyższej władzy stoi w sprzeczności z nauczaniem i praktyką Magisterium Kościoła, szczególnie Soboru Watykańskiego I (DS 3055) i encykliki Leona XIII Satis cognitum. Jedynie papież posiada najwyższą władzę, której udziela w miarę jak uznaje to za konieczne i w nadzwyczajnych okolicznościach. Z tym poważnym błędem wiąże się demokratyczna orientacja w Kościele, jako że źródłem władzy jest Lud Boży zdefiniowany w nowym Kodeksie Prawa Kanonicznego. Ten błąd jansenistów został potępiony bullą Auctorem fidei Piusa VI (DS 2602). Przejawem tendencji do poszerzania uczestnictwa mas w rządach są synody i konferencje biskupów, rady duszpasterskie oraz liczne komisje rzymskie i narodowe, a także w zgromadzeniach zakonnych (por. Sobór Watykański I, DS 3601, nowy Kodeks Prawa Kanonicznego kan. 447). Upadek autorytetu w Kościele jest źródłem panoszących się w nim anarchii i nieładu.
III. Fałszywe przyrodzone prawa człowieka Soborowy dokument Dignitatis humanae stwierdza, że każdy człowiek posiada przyrodzone prawo do wolności w dziedzinie religijnej, co stoi w sprzeczności z nauczaniem poprzednich papieży, którzy wyraźnie odrzucają podobne bluźnierstwo. Pius IX w encyklice Quanta cura i w Syllabusie, Leon XIII w encyklikach Libertas praestantissimum oraz Immortale Dei, Pius XII w przemówieniu do włoskich prawników katolickich Ci riesce zaprzeczają, że podobne prawo opiera się na rozumie, bądź też na Bożym Objawieniu. Vaticanum II powszechnie wyznaje i głosi, że prawa nie inaczej się narzuca, jak tylko siłą samej prawdy, co jasno sprzeciwia się nauczaniu Piusa VI przeciw jansenistom z Synodu w Pistoi (DS 2604). Sobór posuwa się aż do tej niedorzeczności, że ogłasza prawo nieuznawania i nie trzymania się Prawdy, zmusza rządy do rezygnacji z dyskryminacji religijnej przez ustanowienie równości wobec prawa religii prawdziwej i religii fałszywych. Doktryna ta opiera się na fałszywej koncepcji godności człowieka, która pochodzi od pseudo-filozofów Rewolucji Francuskiej, agnostyków i materialistów potępionych listem apostolskim św. Piusa X Notre charge apostolique. Vaticanum II twierdzi, że wolność religijna przyniesie Kościołowi epokę stabilności. Grzegorz XVI stwierdza coś zupełnie przeciwnego, a mianowicie, że uważanie nieograniczonej wolności poglądów za rzecz korzystną dla Kościoła jest oznaką najwyższej nieroztropności. Sobór wyraża w Gaudium et spes fałszywy pogląd twierdząc, że źródłem ludzkiej godności jest Wcielenie, które odnowiło ją dla wszystkich ludzi. Ten sam błąd znajduje się w encyklice Jana Pawła II Redemptor hominis. Skutki uznania przez Sobór fałszywych praw człowieka burzą podstawy społecznego panowania Pana Jezusa, a także naruszają autorytet i władzę Kościoła w misji rozszerzania panowania Chrystusa w ludzkich duszach i sercach poprzez zwalczanie szatańskich sił, które je zniewalają. Tych, którzy żywią jeszcze ducha misyjnego, oskarża się o grzech przesadnego prozelityzmu. Neutralność państwa w sferze religijnej jest obelgą dla Pana Jezusa i dla Jego Kościoła, kiedy w grę wchodzi państwo o katolickiej większości.
IV. Absolutna władza papieża Władza papieża jest, rzecz jasna, najwyższą władzą w Kościele, lecz nie może być ona absolutna i nieograniczona, jako że podporządkowana jest wyrażonej w Tradycji, Piśmie Św. i w definicjach ogłoszonych przez Magisterium Kościoła, władzy Bożej (DS 3116). Władza papieża jest ukierunkowana i ograniczona poprzez cel, dla którego została mu powierzona. Cel ów został jasno zdefiniowany przez Piusa IX w konstytucji Soboru Watykańskiego I Pastor aeternus (DS 3070). Zmiana ustroju Kościoła i powoływanie się w tym celu na prawo ludzkie przeciw Bożemu, jak miało to miejsce w przypadku doktryny o wolności religijnej, zezwolenia prze nowe Prawo Kanoniczne na interkomunię czy uznanie podwójnej władzy najwyższej w Kościele, jest nadużyciem tej władzy. Jest czymś oczywistym, że w tych i innych podobnych wypadkach każdy kapłan i wierny katolik ma obowiązek opierać się i odmówić posłuszeństwa. Ślepe posłuszeństwo to nonsens i nikt nie jest zwolniony z odpowiedzialności w razie, gdyby słuchał raczej ludzi niż Boga (DS 3115). Jeżeli zło ma charakter publiczny i stanowi przedmiot zgorszenia dla dusz, opór również powinien być jawny (św. Tomasz z Akwinu, Suma Teol., IIa-IIae, qu.33, a.4). Są to podstawowe zasady moralne regulujące stosunki poddanych z każdą prawowitą władzą. Słuszność tego oporu znajduje dodatkowe potwierdzenie w fakcie, że obecnie karze się tych, którzy mocno trwają przy Tradycji i wierze katolickiej, a tych, którzy głoszą różne heterodoksyjne doktryny i popełniają prawdziwe świętokradztwa, zostawia się w spokoju. Oto logiczne następstwo nadużycia władzy.
V. Protestancka koncepcja Mszy świętej Zdefiniowana przez Jana Pawła II, w konstytucji wprowadzającej nowy Kodeks Prawa Kanonicznego, nowa koncepcja Kościoła pociąga za sobą głębokie zmiany w tym, co jest główną czynnością Kościoła: Najświętszej Ofierze Mszy św. Definicja nowej eklezjologii daje nam od razu dokładną definicję Nowej Mszy: nabożeństwo i kolegialna wspólnota ekumeniczna. Nie można lepiej zdefiniować Nowej Mszy, która, tak jak i nowy Kościół soborowy, zrywa z Tradycją i Magisterium Kościoła. Jest to koncepcja bardziej protestancka niż katolicka, co wyjaśnia wszystkie bezzasadne podkreślenia i pomniejszenia pewnych elementów. Wbrew nauczaniu Soboru Trydenckiego na XXII sesji oraz wbrew encyklice Piusa XII Mediator Dei, przesadnie zwiększono rolę wiernych w uczestnictwie we Mszy św. i pomniejszono miejsce Ofiary przebłagalnej. Wywyższono i zeświecczono posiłek wspólnoty ze stratą dla szacunku przeistoczenia. Znosząc język sakralny, namnożono i rozpowszechniono fałszywe przekłady ze szkodą dla wiary i prawdziwej pobożności wiernych. A tymczasem Sobory Florencki i Trydencki potępiły wszelkie takie zmiany i stwierdziły, że nasza Msza sięga w jej Kanonie czasów apostolskich. Papieże św. Pius V i Klemens VIII nalegali na konieczność unikania wszelkich zmian przez zachowanie na zawsze uświęconego przez Tradycję rytu rzymskiego. Desakralizacja i zeświecczenie Mszy św. pociągają za sobą laicyzację kapłaństwa na sposób protestancki. Reforma liturgiczna na wzór protestancki jest jednym z największych i najbardziej zgubnych dla wiary i łaski błędów Kościoła soborowego.
VI. Swobodne rozprzestrzenianie błędów i herezji Kościół w stanie nieustannych poszukiwań wprowadza w praktyce protestancką zasadę wolnego badania, wynik wielości credo wewnątrz Kościoła. Zniesienie Świętego Oficjum, Indeksu i Przysięgi antymodernistycznej wywołały u nowoczesnych teologów zapotrzebowanie na nowe teorie, które dezorientują wiernych i popychają ich w kierunku charyzmatyzmu, pentekotyzmu i wspólnot podstawowych. Jest to prawdziwa rewolucja wymierzona, koniec końców, przeciwko autorytetowi Boga i Kościoła. We wnętrzu Kościoła rozwijają się dziś swobodnie poważne błędy, które zawsze były potępiane przez papieży: W seminariach i na uniwersytetach katolickich wykłada się nowoczesną filozofię antyscholastyczną, egzystencjalizm i antyintelektualistów; Humanizm popierany jest przez tych dostojników kościelnych, którzy naśladują idee światowe, czyniąc z człowieka cel wszechrzeczy; Naturalizm wywyższenie człowieka i wartości ludzkich sprawia, że zapomina się o nadprzyrodzonych wartościach Odkupienia i łaski; Ewolucjonistyczny modernizm powoduje odrzucenie Tradycji, Objawienia i liczącego sobie 2000 lat Magisterium. Nie uznaje się już ani niezmiennej Prawdy, ani dogmatów; Socjalizm i komunizm. Skandaliczna odmowa potępienia tych błędów na Soborze pozwala sądzić, że Watykan byłby dziś przychylny socjalizmowi lub komunizmowi w jakiejś mniej więcej chrześcijańskiej formie. Potwierdzeniem tego osądu jest postawa Stolicy Apostolskiej w ciągu ostatnich piętnastu lat tak po tej, jak po tamtej stronie żelaznej kurtyny. I w końcu: porozumienia z masonerią, Światową Radą Kościołów i z Moskwą krępują Kościół i uniemożliwiają mu swobodne pełnienie jego misji. Jest to prawdziwa zdrada, która woła o pomstę do nieba. Najwyższy czas, by Kościół odzyskał swoją wolność urzeczywistniania społecznego panowania Jezusa Chrystusa i Królestwa Maryi, nie troszcząc się o nieprzyjaciół.
Abp Marceli Lefebvre, bp Antoni de Castro Mayer
http://www.piusx.org.pl/zawsze_wierni/artykul/222
Jako bonus dołączam fragment innego artykułu, omawiającego książkę Darcy O’Briena pt. „Papież nieznany”:
Przykładem może tu być analiza teologiczna pierwszej encykliki Jana Pawła II „Redemptor hominis”. Czytając tę encyklikę O’Brien zauważa, że według współczesnej nauki Kościoła „rzymski katolicyzm nie jest jedyną kopalnią prawdy religijnej, a duchowe oświecenie można znaleźć również w innych wiarach”, „wiara w coś nie oznacza niszczenia wierzeń innych”, „każda istota ludzka na tej planecie uczestniczy w tajemnicy Chrystusa”. Najciekawszy jest końcowy wniosek: „tajemnica odkupienia nastąpiła w chwili poczęcia Jezusa w łonie Dziewicy Maryi” (s. 51). Ta teza, wyraźnie zarysowana przez Papieża w Redemptor hominis, bardzo ucieszyła Żydów, gdyż uznali oni, że Kościół porzucił swą tradycyjną doktrynę o odpowiedzialności Żydów za śmierć Chrystusa. Pominięty tu został aspekt ofiary naszego Pana, Jego męki i odkupienia ludzkości przez swą śmierć na krzyżu. Dzięki temu problem odpowiedzialności Żydów za śmierć Chrystusa oraz przekleństwo, które na siebie ściągnęli, przestał w ogóle istnieć, bo przecież sam akt Wcielenia odkupił już ludzkość!
Nowa, Śmieszniejsza, Prawica P. Dawid Cameron (uważany, z braku laku, za „prawicowca”) też wziął się za oszczędności na emeryturach. Kierowany przezeń Rząd JKM ogłosił, że „pracodawcy nie będą mogli przymusowo odsyłać swoich pracowników na emerytury po 65. roku życia”. Powód jest oczywisty: Rząd ma nadzieję, że część poddanych Królowej, skończywszy 65 lat, będzie chciała nadal pracować – i Kanclerz Skarbu zaoszczędzi na wypłacaniu im emerytur... Rozwiązanie to jest zupełnie bezsensowne. Po pierwsze: będą powstawały sytuacje, w których staruszkowi będą się trzęsły ręce – ale dzielnie będzie chciał nadal pracować (z ambicji – lub dlatego, że płaca jest wyższa, niż emerytura). I pracodawca będzie musiał trzymać go na tej posadzie. Np. burdelmama nie będzie mogła zwalniać pracownic – powiem do śmichu. Tylko pracodawcom nie jest do śmichu Po drugie: postawieni przed taką perspektywą pracodawcy zaczną zwalniać ludzi przed okresem ochronnym – choć praca tego 60-letniego człowieka jest nadal bardzo opłacalna – dla obydwu stron. A po trzecie: co na to sądy i Izba Lordów? Od kiedy to rządowi wolno zmieniać – z mocą wsteczną, w dodatku – zapisy ustawowe i warunki umów między dwiema fizycznymi osobami? Pod płaszczykiem „prawicowości” nadal w Zjednoczonym Królestwie rozwija się komuna.
Opiekun biedoty W roku 2008 prezydentem Guatemali został p. Alwar Colom Caballeros. Udawał prawicowca – ot, coś w stylu PiSu – startując z „Narodowej Partii Nadziei” (tak to się naprawdę nazywa: „La Unidad Nacional de la Esperanza”). Jak żurnaliści widza słowo „narodowy” albo „chrześcijański”, to kwalifikują faceta od razu jako „prawicowca”; nawet Hitler dostąpił tego zaszczytu. Też niezasłużenie. Ciekawe, że ani hitlerowcy, ani członkowie UNE nie ukrywają swoich poglądów - i otwarcie nazywają się socjalistami. Hasłem JE Alwara Colomy była „walka z biedą”. Zbierał się, by z nią walczyć, zbierał – i wreszcie udało Mu się przeprowadzić ustawę o podniesieniu płacy minimalnej.
Efekt był szybki. Już na drugi dzień pracodawcy z samego tylko przemysłu odzieżowego zapowiedzieli zwolnienie 6000 osób – a Guatemala to mały kraj... Oczywiście: zwolnią tych najmniej zaradnych: tych, których miesięczna praca nie jest warta nawet płacy minimalnej. Są tacy, co mają dwie lewe ręce - są... Taki efekt to elementarz ekonomii. A piszę to, bo kretyni na Lewicy chcą też i w Polsce (zamiast zlikwidować pojęcie płacy minimalnej oraz zasiłki dla bezrobotnych) podnieść płac-mina!! Dla dobra biednych, a jakże! Spośród lewaków tylko śp. Jan F. Kennedy uczciwie powiedział o co chodzi. Wprowadzając płac-min (co spowodowało zwiększenie bezrobocia o pół miliona ludzi) przyznał, że chodzi o to, by ochronić przemysł Północy przed konkurencją taniej siły roboczej z Południa!!! Tylko, w takim razie: po co Jankesom było wygrywać wojnę domową z Dixie? Gdyby Konfederacja była osobnym państwem, Unia wprowadziłaby za Kennedyego po prostu cło – i tyle... PS: Tak: dobry pies podwórzowy powinien być zły. Dobry pilot wojskowy to zły pilot cywilny. Pilot wojskowy ma być w każdej chwili gotowy zaryzykować swoim życiem – a dobry pilot cywilny: nie. Jasne? A o Smoleńsku - jeszcze jutro… JKM
SEREMET MOŻE PODWAŻYĆ USTALENIA ROSJAN Polska prokuratura może zakwestionować ustalenia rosyjskiego śledztwa w sprawie katastrofy w Smoleńsku i udowodnić, że piloci Tu-154 M nie mogli odebrać sygnału bliższej radiolatarni NDB, która znajduje się 1,1 km od lotniska, musieli więc odebrać sygnał z fałszywej NDB Udowodnienie tego jest proste. Tu-154 minął – jak widać na zdjęciu satelitarnym – prawdziwą NDB kilkadziesiąt (ok. 40) m z boku, znajdując się ok. 8 m nad ziemią. Ponieważ sygnał NDB rozchodzi się stożkowo w górę, kpt. Arkadiusz Protasiuk nie miał żadnych możliwości odebrać go z prawdziwej radiolatarni. Na korzyść tej hipotezy przemawiają proste wyliczenia, analizy ekspertów i zeznania znajdujące się w aktach śledztwa smoleńskiego.
Klucz do wyjaśnienia katastrofy Bezpośrednią przyczyną katastrofy był najprawdopodobniej sygnał nadawany z fałszywej radiolatarni. W stenogramie sygnał bliższej radiolatarni został odebrany 6,5 s przed katastrofą. Nie mógł to być sygnał prawdziwej radiolatarni, która znajduje się 1,1 km od progu pasa, bo samolot nie doleciał do niej, wcześniej skręcił w lewo. To zmyliło autopilota i zdezinformowało pilotów. Udowodnienie tego jest dla prokuratury nieskomplikowanym zabiegiem. – Przy nalocie na każdą radiolatarnię pilot patrzy na radiokompas i tak prowadzi samolot w poziomie, aby mieć prostą strzałkę w linii N–S. Lot obok linii osi pasa skutkuje wychyleniem radiokompasu. Ustalanie ścieżki w pionie polega na tym, że pilot zna z katalogu wysokość położenia każdej radiolatarni oraz jej odległość od progu pasa. Wie też, na jakiej wysokości powinien przelecieć nad każdą radiolatarnią. Na podstawie tych danych piloci już przed startem mają przygotowane parametry ścieżki podejścia. Wystarczy przesunąć ten obraz o odpowiednik skali – około 40 m w lewo oraz 1 km w dół, a otrzymamy układ nowych radiolatarni i wirtualnego nowego pasa. Prawdopodobnie piloci wykonywali podejście na ten przesunięty układ. Trudno zauważyć i rozpoznać jako zagrożenie taką sytuację przy locie we mgle. I – co ważne – żaden satelita tego nie wyszpieguje – mówi „GP” oficer, który obsługiwał radiolatarnie. Polski samolot nie mógł odebrać sygnału bliższej NDB, bo do niej nie doleciał. Zlokalizował sygnał markera fałszywej radiolatarni. To jedyne obecnie wytłumaczenie – oprócz całkowitego sfałszowania stenogramów.
– Mobilna antena NDB składa się z czterech części i jest zasilana baterią. Waży 120 kg. Rozłożyć i złożyć mogą ją w szybkim tempie trzy osoby. Do transportu nadajnika i anteny NDB wystarczy samochód osobowy – mówi „GP” K.M. (nazwisko i imię do wiadomości redakcji), mieszkający dziś za granicą wojskowy związany z kontrolą radiolokacyjną przestrzeni powietrznej, ekspert sejmowego zespołu ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej Antoniego Macierewicza. K.M. przedstawił swoją ekspercką analizę ostatnich minut lotu na forum Parlamentu Europejskiego w Brukseli.
Jeżeli właściwa radiolatarnia przestanie funkcjonować, systemy samolotu będą się namierzały na zupełnie inne źródło impulsów. Jeżeli nagle tego sygnału nie będzie, system może się przełączyć – twierdzi K.M. Potem – jeśli radiolatarnia powróci do pracy – system będzie ją ignorował. Jeśli w przypadku rządowego Tu-154M sfałszowano współrzędne GPS poprzez podanie Polakom przez Rosjan złych danych w karcie podejścia (co – jak zeznali w prokuraturze piloci Artur Wosztyl i Bogdan Suchodorski – miało miejsce), to aby (teoretyczny) zamach był skuteczny, musiałyby być zakłócone również dane wysokości i odległości od pasa. Pilot korzysta ze wskazań GPS, lecz nawet jeśli nie byłyby one prawidłowe, a radiolatarnie działałyby poprawnie, to w odległości 6,1 km, na wysokości dalszej radiolatarni, pilot zorientowałby się, że znajduje się w złym położeniu. Mógłby zdążyć wyprowadzić maszynę na drugi krąg. W przypadku zastosowania fałszywych radiolatarni szanse na uratowanie się maleją niemal do zera. – Gdy pilot nastroi odpowiednio urządzenia w kabinie, samolot sam leci tak, jak mu się wytyczy ścieżkę. Leci, kierując się na anteny. Gdy samolot jest nastrojony na dalszą i bliższą radiolatarnię, pilot wie, że wyjdzie idealnie na pas startowy. Gdyby rzeczywiście przeleciał nad drugą, bliższą radiolatarnią – jak wynika ze stenogramu – to wyleciałby równo na pas startowy. Nie ma innej możliwości. Sygnał, jaki wysyła radiolatarnia do samolotu, jest emitowany w linii pionowej. Samolot musi przejść nad nią na odpowiedniej wysokości, wtedy pilot wie, że wchodzi dokładnie w wiązkę radarów stojących na początku pasa startowego, które pomagają mu usiąść na płycie lotniska. To wszystko dowodzi, że samolot był na fałszywym kursie – musiał dostać sygnał z innej stacji, który miał zwabić maszynę w dolinę z boku przed lotniskiem – mówi „GP” P., który obsługiwał urządzenia nawigacyjne na lotniskach wojskowych. Rząd powinien zatem wyjaśnić, dlaczego samolot znajdował się w zupełnie innym miejscu, niż wskazywały to załodze przyrządy pokładowe, i jak to możliwe, że samolot odebrał sygnał markera bliższej radiolatarni, skoro nie doleciał w to miejsce. Dodajmy, że w aktach śledztwa znajduje się także – według naszych informacji – zeznanie świadczące o zakłóconym działaniu bliższej radiolatarni. Artur Wosztyl, opisując swoje lądowanie w Smoleńsku Jakiem-40, powiedział, że zbliżając się do niej, zauważył, iż po przełączeniu na nią automatycznego radiokompasu (ARK) nie ma jednoznacznych wskazań. Wskazówka ARK na głównym wskaźniku nawigacyjnym w Jaku-40 wychylała się o ok. 10 stopni – raz w prawo, raz w lewo. „To świadczyło, moim zdaniem, o nieprawidłowej pracy radiolatarni” – zeznał Wosztyl. Pilot jaka, wobec zakłóconego działania bliższej radiolatarni, postanowił przełączyć automatyczny radiokompas na dalszą radiolatarnię i kontynuować podejście według jej wskazań.
Pierwsza spójna hipoteza „Gazeta Polska” o możliwym fałszywym sygnale z radiolatarni pisała już 9 czerwca 2010 r. Jak zauważył jeden z blogerów zajmujących się katastrofą smoleńską, piszący pod pseudonimem „Eye of the Beholder”, wyliczenia K.M. i hipoteza fałszywych radiolatarni to pierwsza teoria w sposób spójny i logiczny tłumacząca ostatnie minuty tragicznego lotu Tu-154 M. Bloger, który także w czerwcu 2010 r. pisał o fałszywych radiolatarniach (jego hipotezy potwierdzone zostały w eksperckiej analizie K.M.), zestawił niedawno wszystkie elementy tej teorii, wymieniając kilka kwestii niezwykle istotnych dla wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Po pierwsze: wiadomo na pewno, że rosyjscy kontrolerzy lotu podawali załodze polskiego Tupolewa błędne dane określające położenie. Pod koniec lotu różnica między danymi od kontrolerów a położeniem samolotu wynosiła aż 800 m. O tym, że piloci Tupolewa zostali wprowadzeni w błąd przez wieżę lotów, jako jedna z pierwszych pisała „GP”. Po drugie: długość trwania sygnału markera bliższej NDB (2,1 s) świadczy o zafałszowaniu stenogramów. „Proste przeliczenie średnicy stożka sygnału markera wskazuje, że długość sygnału 2,1 sekundy odpowiada wysokości ponad 80 metrów, którą samolot miał o 800 metrów wcześniej (...). W miejscu, w którym w stenogramach występuje sygnał bliższego markera, samolot miał wysokość znacznie mniejszą, rzędu kilkunastu metrów, a sygnał ten musiałby przy takiej wysokości trwać znacznie krócej [im samolot jest wyżej, tym sygnał markera NDB jest dłuższy – przyp. »GP«]” – napisał bloger. – Według stenogramów MAK, czas trwania sygnału drugiej NDB wynosił 2,1 s. To oznacza, że samolot był wówczas na wysokości od 80 do 100 m. Komisja MAK twierdzi jednak, że samolot leciał wówczas na wysokości czubka anteny NDB, tuż nad ziemią. Jeśli by tak było, nie mógłby odbierać sygnału tej radiolatarni aż przez 2,1 sek. To niemożliwe – mówił kilka tygodni temu „GP” K.M. Po trzecie: załoga – o czym już wielokrotnie wspominaliśmy – otrzymała karty podejścia z błędnymi współrzędnymi pasa startowego. Po czwarte: piloci Tupolewa korzystali ze wskazań wysokościomierza ciśnieniowego, a nie radiowysokościomierza, jak twierdzą Rosjanie i Edmund Klich. „O tym, że załoga korzystała z wysokościomierza barometrycznego, a nie z radiowego, dobitnie świadczy fakt, że gdy nawigator odczytuje wysokość »70«, w tle słychać sygnał ostrzegawczy radiowysokościomierza o niebezpiecznej wysokości, ustawiony przez załogę na 100 metrów o godz. 10.10.07. Różnica (wynikająca z ukształtowania terenu) wynosiła więc 30 metrów, a odczyt następował z wysokościomierza barycznego” – twierdzi bloger. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Bogdan Klich skuteczniejszy niż Luftwaffe i Armia Czerwona Z wielką uwagą oglądałem wczorajszą konferencję premiera Donalda Tuska. Byłem ciekaw czy wreszcie zdymisjonuje ministra Obrony Narodowej Bogdana Klicha. I co? I nic. A „zasługi” ministra Klicha dla osłabienia bezpieczeństwa państwa są- nie zawaham się użyć tego określenia- „wybitne”. Już pomijam kwestię tego, że MON jest jednym z głównych czynników dożynania polskiego sektora zbrojeniowego. Na całym świecie zbrojeniówka hula w najlepsze, czego dowodem są wyniki finansowe koncernów zbrojeniowych, ale w Polsce nie. Bo w Polsce po 1989 r. opłacalne są tylko cztery instytucje: Urząd Rady Ministrów, Kancelaria Prezydenta, Sejm i agencje towarzyskie. Reszta jest nierentowna- przecież to oczywista oczywistość. Wróćmy jednak do meritum. 23 stycznia 2008 r. w Mirosławcu rozbił się samolot CASA C296M. Zginęli wszyscy znajdujący się na pokładzie, czyli 20 osób, w tym wysocy rangą dowódcy Sił Powietrznych. Większość z nich wracała z- o ironio losu!- konferencji poświęconej bezpieczeństwu lotów. Była to trzecia katastrofa pod względem ilości ofiar w historii polskiego lotnictwa i największa w historii polskiego lotnictwa wojskowego. 27 lutego 2009 r. podczas lotu treningowego rozbił się w okolicach Torunia śmigłowiec Mi-24D. Zginął jeden z członków załogi. 31 marca 2009 r. w trakcie lotu treningowego rozbił się samolot AN-29 Bryza 2-RF należący do 28 eskadry lotniczej. Wszystkie 4 osoby przebywające na pokładzie zginęły. 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku rozbił się Tu-154. Zginęło 96 osób, z prezydentem RP Lechem Kaczyńskim i najwyższymi rangą dowódcami Wojska Polskiego włącznie. To tyle jeśli chodzi o krótki przegląd katastrof lotniczych w polskich Siłach Powietrznych za rządów ministra ON Bogdana Klicha. Eksperci ds. lotnictwa są wyjątkowo zgodni: to wina nieprzestrzegania procedur, rozluźnienia dyscypliny i przepisów. I praktycznie wszyscy są zgodni we wskazywaniu winowajców i odpowiedzialnych za ten stan rzeczy w Siłach Powietrznych. Całe zło upatrują w ministrze Obrony Narodowej, a konkretnie w resorcie kierowanym przez niego. Wystarczy zajrzeć na specjalistyczne portale i wypowiedzi ekspertów. Już po tragedii samolotu CASA przestrzegano, ostrzegano i błagano wręcz ministra Klicha, aby coś z tym zrobić. A minister Klich? Dokładnie jak jego pryncypał premier- zero reakcji, bo PijaR uber alles! Oddajmy głos ekspertowi ds. lotnictwa Tomaszowi Hypkiemu: „(…)Żadne obce służby specjalne ani armie nie potrafiłyby w ciągu 2 lat doprowadzić do śmierci tylu ważnych dla funkcjonowania Polski osób, ile zginęło w wyniku katastrof w polskim lotnictwie wojskowym. Takich strat w tym zakresie nasz kraj nie poniósł nawet w wyniku klęski w wojnie obronnej we wrześniu 1939. A może to nie przypadek?” (za: Tomasz Hypki- „121 ofiar MON Bogdana Klicha”, altair.com.pl, 21.04.2010). Ano właśnie: a może to nie przypadek? Bardzo dobre pytanie zadał Tomasz Hypki. Jestem jak najdalszy od snucia teorii spiskowych, ale chyba warto uważniej przyjrzeć się ministrowi Klichowi. Otóż pewne światło na jego działalność rzuca Instytut Studiów Strategicznych, którego był on współzałożycielem, a obecnie prowadzi jego żona. Mass media patroszyły kwestię zlecania przez MON organizowania przez ISS różnego rodzaju konferencji pod auspicjami NATO. Jednakże dziennikarzom umknął jeden, moim skromnym zdaniem bardzo istotny fakt. Otóż Instytut Studiów Strategicznych sponsorowany jest przez niemieckie fundacje. Na liście darczyńców ISS są niemieckie fundacje, m.in: Konrada Adenauera, Friedricha Naumanna, Friedricha Eberta. Fundacje Adenauera i Eberta w 90 proc. dotowane są przez budżet federalny Niemiec. Fakty są takie, że budżet domowy państwa Klichów (przypominam, że żona ministra Anna Szymańska-Klich jest prezesem ISS) przynajmniej częściowo sponsorowany jest przez państwo niemieckie via wyżej wymienione fundacje. Siłą rzeczy nasuwa się pytanie: czy sponsorowanie przez Niemców tegoż Instytutu nie ma wpływu na decyzje (lub ich brak) ministra Klicha? Ot, wystarczy przypomnieć pierwszy lepszy z brzegu przykład, gdy minister Klich wysunął pomysł zakupu produktu niemieckiej stoczni: okrętu podwodnego U-214, którego nawet Grecy nie chcieli (z całym szacunkiem dla Grecji). W normalnym kraju sprawą takiego sponsoringu siłą rzeczy zająłby się kontrwywiad wojskowy i sprawdził czy, aby sprawa nie ma charakteru działalności agentury wpływu, ale tutaj jest Polska- cytując klasyka- dziki kraj. Ktoś powie, że nie wiadomo czy kontrwywiad się nie zajął tą sprawą. Śmiem zaryzykować tezę, że nie zajął się, bowiem wystarczy zerknąć na MON kierowany przez Bogdana Klicha: na stanowiskach urzędniczych pracują regularni lobbyści zagranicznych koncernów zbrojeniowych (w tym niemieckich). Mają się tam jak pączki w maśle dostając pensje z naszych podatków i przy okazji lobbując na rzecz obcych firm. A to POlska właśnie… Najdosadniej ministra Klicha podsumował pierwszy dowódca GROM gen. Sławomir Petelicki, który portalowi Wprost24 powiedział: „(…) On jest zwykłym nieudacznikiem. To człowiek bez honoru. Na dobrą sprawę, po katastrofie w Smoleńsku, w której stracił wszystkich dowódców, powinien pojechać na miejsce tragedii i strzelić sobie w głowę. (…) Klich powinien stanąć przed Trybunałem Stanu” („Gen. Petelicki: Bogdan Klich nie ma honoru. To nieudacznik” wprost.pl 21.12.2010). Zaiste rację ma Tomasz Hypki pisząc, że nawet w 1939 r. Polska nie miała takich strat jak za rządów resortem ON przez Klicha. Tym samym minister Klich jakkolwiek by to nie zabrzmiało na tej płaszczyźnie okazał się skuteczniejszy niż Luftwaffe i Armia Czerwona. Jeśli Tusk jeszcze nie zdymisjonował go, to raczej już nie zdymisjonuje, bo jak powiedział premier w swoim iście fidelowskim expose: „zebrałem ekipę najlepszych ludzi”. Faktycznie najlepszych- do rozwalania państwa polskiego. A Klich obok Cezarego Grabarczyka i Aleksandra Grada jest prawdziwym mistrzem świata w rozwałce systemu funkcjonowania państwa. To, że nie będzie zdymisjonowany jest raczej pewne. Jednakże powstaje inne pytanie: co za to dostanie? Kwiaty- jak jego kolega, który rozłożył kolej- czy Krzyż Żelazny? A może i jedno i drugie? Łukasz Wielicki
W nerce nie było śladu alkoholu Gdyby poproszono mnie o wykonanie badania na podstawie krwi, w przypadku znaczącej różnicy czasowej między zgonem a sekcją powściągnąłbym się przed interpretacją. Powiedziałbym krótko, że krew w chwili badania wykazała obecność alkoholu w stężeniu 0,6 promila bez wskazania, czy jest endo-, czy egzogenny. Tym bardziej że nie było go w nerkach. Z prof. dr. hab. farm. Romanem Wachowiakiem z Katedry i Zakładu Medycyny Sądowej z Uniwersytetu Medycznego im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu rozmawia Jacek Dytkowski W raporcie rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego zamieszczono informacje, że u gen. Andrzeja Błasika, dowódcy Sił Powietrznych, wykryto 0,6 promila alkoholu we krwi, podczas gdy w nerkach i w moczu nie stwierdzono takiej substancji. O czym to może świadczyć? - Jeżeli w moczu nie było alkoholu, to istnieje duże prawdopodobieństwo obecności alkoholu endogennego, czyli wytworzonego na skutek procesów nekrochemicznych. Pojawiają się tutaj dwie możliwości. Istnieje pewne prawdopodobieństwo obecności alkoholu endogennego, ale równocześnie mógł być taki moment, że spożyto alkohol na krótko przed katastrofą. Czyli wypita dawka wchłonęła się do krwioobiegu, natomiast nie następowała jeszcze jej eliminacja poprzez układ moczowy. Nie można tutaj jednak wykluczyć endogennego alkoholu. W innym bowiem wypadku zawsze powinien pozostać jakiś ślad po spożyciu. Szczególnie w końcowej fazie metabolizacji dochodzi do sytuacji, że we krwi nie ma już alkoholu, a w moczu zawsze jest on obecny. Czyli gdyby spożyto alkohol na przykład wieczorem o godzinie 23.00-24.00, wtedy może się okazać, że rano o godz. 6.00–7.00 we krwi już go nie ma, a jest obecny w urynie. W naszej sytuacji są zatem dwie możliwości: albo konsumpcja nastąpiła na krótko przed katastrofą – mam tu na myśli okres rzędu pół godziny lub piętnastu minut – albo ewentualnie mamy do czynienia z przesłanką, że mógł to być alkohol endogenny.
Jeżeli zbadano mocz, to powinno się pobrać również próbkę z ciałka szklistego oka? - W rutynowym profesjonalnym badaniu powinna być badana krew, mocz i ciałko szkliste oka. Oczywiście krew w wariancie próbek A i B, jednej z fluorkiem sodu, a drugiej bez, ażeby przeprowadzić reanalizę, która oznacza powtórzenie badania. Wykonuje się ją w jak najbliższym momencie od czasu sekcji zwłok. Układem idealnym byłoby przeprowadzenie jej natychmiast, a następnie, po pewnym okresie – zwykle po kilku dniach – ponownie.
Czy istnieje okres dopuszczalności pobierania próbek od osoby zmarłej? - Nie. Robimy takie badania nawet po miesiącu od chwili znalezienia na przykład jakichś zwłok w lesie. Im szybciej po zgonie analiza jest wykonana, tym wiarygodność interpretacji jest większa. Większa, aniżeli w sytuacji przerwy pomiędzy zdarzeniem, sekcją a pobranym materiałem biologicznym. Może oczywiście wystąpić znacząca różnica czasowa pomiędzy zgonem a sekcją. Gdyby w takim wypadku poproszono mnie o wykonanie badania na podstawie krwi, powściągnąłbym się przed interpretacją. Powiedziałbym krótko, że krew w chwili badania wykazała obecność alkoholu w stężeniu 0,6 promila bez wskazania, czy jest to alkohol endo-, czy egzogenny. Dziękuję za rozmowę.
Kluczem jest gaz – wywiad z Wiktorem Suworowem, byłym agentem wywiadu GRU Z Wiktorem Suworowem, byłym agentem sowieckiego wywiadu wojskowego GRU, autorem książek o historii Związku Sowieckiego, rozmawia Mariusz Bober Przedstawiciele władz rosyjskich już w pierwszych godzinach po tragedii 10 kwietnia 2010 r. “wiedzieli”, jaka jest jej przyczyna. Zaprezentowany raport MAK podtrzymuje początkowe tezy Rosjan o winie polskich pilotów. - Nie mam pojęcia, jak można postawić takie tezy tuż po katastrofie. Trudno to w ogóle komentować. W historii Związku Sowieckiego zdarzało się, że np. Stalin zaraz po zabójstwie członka Politbiura Siergieja Kirowa, działacza bolszewickiego, uważanego za poważnego konkurenta Stalina do funkcji sekretarza generalnego partii komunistycznej, wiedział już, kto to zrobił.
Podczas prezentacji raportu na temat katastrofy przedstawiciele MAK zapewniali, że jest to niezależna instytucja, “nieulegająca naciskom”. - Ależ oczywiście, że MAK nie jest niezależną komisją. Niezależne komisje badania wypadków lotniczych funkcjonują na Zachodzie – w Szwecji, Szwajcarii itd. Tymczasem Rosja jest niezwykle skorumpowanym krajem. MAK jest całkowicie zależny od premiera Władimira Putina i jego urzędników. Nie ma tu znaczenia, że skupia również ekspertów z innych państw byłego Związku Sowieckiego. Właściwie oni wszyscy pochodzą z krajów rządzonych autorytarnie. Niektórzy są zależni od Putina, niektórzy nie. Ale opinię każdego z nich i głos w MAK można kupić.
Sposób działania oraz wiarygodność tego komitetu można porównać do sposobu prowadzenia przez rosyjskie organa śledztw, np. w sprawach zabójstw dziennikarzy, przestępstw wojennych czy katastrofy okrętu podwodnego “Kursk”? - Tak. Wówczas to naprawdę niezależni dziennikarze i eksperci dociekali prawdy i wskazywali różne fakty, które pomagały wyjaśnić katastrofy czy też zabójstwa. W ten sposób czasem ujawniano przestępcze działania przedstawicieli wojska albo władz.
Zna Pan przypadek sprawy, która byłaby niewygodna dla władz Rosji, a jednak została uczciwie wyjaśniona? - Niestety nie. To jest przestępczy reżim i takie są również jego działania. Wcześniej czy później dojdzie do całkowitego załamania tego systemu władzy.
Dlaczego? - Ponieważ w normalnie funkcjonującym państwie należy inwestować w rozwój infrastruktury, nie tylko drogowej. Chodzi także o budowę mostów, infrastruktury energetycznej – linii przesyłowych, elektrowni itd. Tymczasem w Rosji nikt w ogóle nie inwestował w jakąkolwiek infrastrukturę. Ta, która jest, pochodzi jeszcze z czasów Związku Sowieckiego. Zresztą nie chodzi wyłącznie o samą jej budowę. To jeszcze szerszy problem. By ją utrzymać, trzeba też wyszkolić ludzi, którzy będą o nią dbali, itd. To zaś oznacza, że trzeba przeznaczyć pewne pieniądze na edukację. Dziś już widoczne są oznaki załamywania funkcjonowania rosyjskiej infrastruktury w różnych dziedzinach. Myślę, że już w najbliższym czasie może dojść w Rosji do wielu katastrof technicznych, będących konsekwencją tego złego stanu infrastruktury. To może przyczynić się do upadku obecnego systemu władzy w Rosji.
Jakie miejsce w planach “strategicznej współpracy” Rosji z UE zajmuje Polska? - Polska jest bardzo ważna dla Rosji, ale nie ze względu na relacje z Unią, a przynajmniej nie jest to najważniejszy powód. W rosyjskiej polityce wobec Polski zaszła rzeczywista zmiana. Gdy w ubiegłym roku w Polsce zaczęto szukać gazu łupkowego na dużą skalę, Moskwa przestraszyła się, że staniecie się dużym eksporterem tego surowca. A to byłoby bardzo dla niej groźne. Gdybyście zaczęli produkować gaz i ropę na dużą skalę, relacje polsko-rosyjskie zmieniłyby się diametralnie. Rosyjscy politycy od razu zaczęliby mówić: “Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, wręcz braćmi, nieprawdaż?”. Gdyby Polska stała się dużym producentem gazu, uderzyłoby to w rosyjskie interesy. Przecież większość dochodów rosyjskich to wpływy z eksportu ropy i gazu. Gdyby wasz kraj przejął znaczną część udziału w zaopatrzeniu Europy w gaz, Rosja musiałaby zmienić swoją politykę i stałaby się bardzo przyjazna.
Handel gazem wyznacza kierunki rosyjskiej polityki. - Dlatego odebranie przez Polskę rynku zbytu na rosyjskie surowce mogłoby nawet doprowadzić do zniszczenia rosyjskiego systemu politycznego. Oczywiście, że dla Rosji relacje z Polską jako krajem członkowskim Unii – ze względu na potrzebę ułożenia dobrych relacji Moskwy ze Wspólnotą – są również istotne. Jednak moim zdaniem, ważniejsze są tak naprawdę względy ekonomiczne i perspektywa wydobycia w Polsce na dużą skalę gazu. Przecież ci wszyscy oligarchowie związani z Kremlem, i sam Putin, są uzależnieni od dochodów z eksportu surowców energetycznych. Rosja tak naprawdę produkuje jedynie karabiny kałasznikow, matrioszki i paliwa. Problem w tym, że sprzęt wojskowy szybko się starzeje, a trzeba ponosić duże nakłady na unowocześnianie go, aby zapewnić jego konkurencyjność na rynkach zagranicznych. Obecnie rozwijane są głównie projekty broni i środków militarnych, które powstały jeszcze w czasach Związku Sowieckiego. Ale wkrótce okażą się przestarzałe i nikt nie będzie ich potrzebował. Matrioszek Europa specjalnie nie potrzebuje… Jeśli więc jeszcze Polska przejęłaby nawet część rynków zbytu na rosyjski gaz, Moskwa mocno by to odczuła. To jest prawdziwa przyczyna zmiany polityki Kremla wobec Polski. Dziękuję za rozmowę.
Fachowcy potwierdzają: pilotów zmyliła radiolatarnia Nasz artykuł „Seremet może podważyć ustalenia Rosjan” [link], opublikowany 29 grudnia ub.r. i przedstawiający analizę, czy polski Tu-154 M został zmylony przez fałszywe radiolatarnie, wywołał ożywioną dyskusję wśród znawców tematu. Blogerzy, z których wielu to fachowcy od naprowadzania samolotów, piloci lub osoby związane z lotnictwem, przedstawili kolejne dowody i rozszerzone analizy na prawdziwość tej tezy. – Według opublikowanych przez MAK rosyjskich stenogramów z odczytów rejestratora lotu CVR, czas trwania sygnału radiolatarni NDB bliższej wynosił 2,1 s. To oznacza, że według charakterystyki systemu radiolatarń karty lotniska oraz instrukcji Tu-154 – samolot był wówczas na wysokości ok. 80–100 m. Komisja MAK twierdzi jednak, że samolot leciał wówczas na wysokości ok. 8 m obok bliższej NDB. Te dwie informacje są wzajemnie sprzeczne. Jeśli by tak było – jak twierdzi MAK – to nie mógłby odbierać sygnału tej radiolatarni aż przez 2,1 s. To niemożliwe – mówi „GP” K.M. (nazwisko i imię do wiadomości redakcji), mieszkający dziś za granicą wojskowy związany z kontrolą radiolokacyjną przestrzeni powietrznej, ekspert sejmowego zespołu ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej Antoniego Macierewicza. K.M. przedstawił swoją ekspercką analizę ostatnich minut lotu na forum Parlamentu Europejskiego w Brukseli. Z jego słów wynika, że polski Tu-154 był naprowadzony na nieistniejący, wirtualny pas startowy. Trzeba pamiętać, że lądowanie naszego samolotu odbywało się według ściśle określonej procedury systemu lotniska w Smoleńsku, opartej na samonaprowadzaniu się samolotu na podstawie sygnałów dwóch radiolatarń typu NDB – dalszej (według karty lotniska 6,1 km od progu pasa) i bliższej (1,1 km od progu pasa), ustawionych pod ścieżką zniżania – w osi pasa startowego. W tym systemie kontroler lotów pełni funkcję pomocniczą, jednak jego rola może mieć wielki wpływ na zachowania załogi. Kontroler, dysponując systemem radarowym, śledzi podejście, a jego komendy i informacje są traktowane przez załogę jako w najwyższym stopniu wiarygodne. Informacje „na kursie i ścieżce” były potwierdzeniem idealnej pozycji; bez cienia wątpliwości świadczyły, że kontroler dysponował radarem mierzącym wysokość samolotu (w terminologii rosyjskiej – typ RSP, a w ang. PAR), bowiem słowo „ścieżka” to ścisły parametr wysokości określony w karcie lotniska. Parametr ten jest zależny od odległości od lotniska. W przypadku zejścia samolotu z kursu lub ścieżki obowiązkiem kontrolera było wydać komendę odejścia na drugi krąg i wyjaśnienia powodu lotu niezgodnego ze ścieżką lub kursem podejścia do lądowania.
A dziennikarze śledczy milczą Przy wymownym milczeniu dziennikarzy śledczych gazet, tygodników i telewizji (z wyjątkiem „Misji specjalnej” TVP), zajmujących się głównie przedstawianiem rosyjsko-rządowej wersji, blogerzy już od pierwszych chwil po tragedii wspierają „Gazetę Polską” i „Nasz Dziennik” w dążeniu do wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Bez nich bylibyśmy w swoich ustaleniach o wiele dalej od prawdy. Rexturbo, NDB2010, Sceptyczny Wierzyciel, Manek, Ostateczne Rozwiązanie Kwestii Smoleńskiej, Eye of the Beholder, Free Your Mind, Rolex – to główni, ale nie jedyni autorzy analiz dotyczących nieprawidłowo działających urządzeń nawigacyjnych lotniska w Smoleńsku.
– Pierwszy raz teorię źle funkcjonujących nadajników NDB przedstawił w Salonie24 Jan Ćwięcek we wpisie z 16 kwietnia 2010 r. „Zabawa z NDB przyczyną katastrofy?” – mówi „GP” bloger NDB2010. We wpisie na Salonie24.pl w komentarzu do naszego tekstu, bloger Rexturbo, który już w kwietniu pisał o hipotezie o nieprawidłowościach w funkcjonowaniu radiolatarni, napisał m.in.: „Według stenogramu lądowanie rozpoczęło się ok. 2 km przed progiem zamiast 1 km. Dlaczego? Bo tam, na ok. 2 km od progu pasa stała mobilna fałszywa BNDB, a sygnał jej markera trwający 2,1 sek. został w stenogramie przeklejony w miejsce, gdzie samolot powinien odebrać sygnał prawdziwej BNDB – wtedy milczącej”. Rexturbo potwierdził też nasze ustalenia: „Udowodnienie mylnego naprowadzenia przez fałszywe radiolatarnie jest proste, nie są potrzebne żadne przesłuchania kogokolwiek. Skrzynka FDR rejestrująca parametry lotu notuje moment przelotu nad radiolatarnią niezależnie od skrzynki dźwięków z kokpitu CVR. Porównanie tych zapisów wyjaśniłoby całą prawdę. Wszystkie polskie media powinny codziennie »krzyczeć«: Komorowski, Tusk, Seremet: żądajcie zwrotu polskiego mienia – oryginalnych rejestratorów samolotu; dlaczego jeszcze nie ustalono daty zwrotu?; Rosjanie zakończyli badania, dlaczego więc nie żądacie udostępnienia oryginalnych rejestratorów do badania przez polskich specjalistów – choćby w Rosji?” Bloger ten pisał też: „Już sam fakt zastawienia pułapki na lotnisku jest zbrodnią niespotykaną dotychczas w świecie cywilizowanym. Uwagi byłego zastępcy dowódcy Wojsk Lotniczych Obrony Powietrznej gen. Jana Baranieckiego nt. „pracy” kontrolera lotów, są zasadne. Tam, w wieży kontroli lotów w Smoleńsku, nie było nawet pozorów pomocy i współpracy, było tylko zaprzeczenie idei tego zawodu, bowiem lotnisko jest czymś, co człowiek – lotnik i pasażer – zawsze darzy najwyższym zaufaniem. Będąc w powietrzu, jest w obcym groźnym żywiole techniki i przyrody. Lotnisko to dom i przyjaciele – takie jest odczucie każdego lotnika i pasażera. Takie nastawienie i zasady powodują, że na podejściu nie weryfikuje się wiarygodności systemów nawigacyjnych lotniska, nie ma na to powodów ani czasu. Tworzy to kapitalne warunki dla zamachowców. Wystarczy mgła oraz proste środki techniczne: postawienie reflektorów APM oraz fałszywych radiolatarń w innych miejscach. Urządzenia te w dyspozycji wojska są standardowo na podwoziach samochodowych”.
Prawda jest w rejestratorach Bloger Sceptyczny Wierzyciel podkreśla, że kontrolerzy z Siewiernego prawdopodobnie wprowadzili celowo załogę w błąd. „Co prawda, są minima dotyczące warunków podejścia do lądowania, dające załodze możliwość wyjścia z trudnej sytuacji, jeśli na przykład odchylenie lotu od kursu i ścieżki będzie spowodowane niezawinionymi przez załogę problemami, czy nawet nieprawidłową oceną sytuacji przez załogę, ale na celowe zafałszowanie działania pomocy nawigacyjnych lotniska o 1 km, żadne minima nie pomogą. Wzrost ryzyka katastrofy w takiej sytuacji jest gigantyczny” – napisał. Inny ekspert o pseudonimie Manek podkreślił: „System podejścia do lądowania pomocy NDB na Siewiernym, to rodzaj naprowadzania wystarczająco precyzyjny do wykonania skutecznego lądowania nawet w warunkach zmniejszonej widzialności. Przy takim podejściu rola kontrolera jest bardzo duża. On informuje samolot o tym, że odległość do pasa jest właściwa, oraz że jest na ścieżce i na kursie. Każda, nawet drobna odchyłka poza ściśle zdefiniowany zakres błędu powinna zakończyć się komendą/rozkazem wieży o odejściu na drugi krąg. Według stenogramów, wieża cztery razy wprowadziła załogę w błąd co do odległości oraz kursu i ścieżki”.
Blogerka Elena w swoim wpisie komentującym tekst „GP” zaznaczyła: „Wydźwięk artykułu »GP« jest jak najbardziej sensowny i wskazuje na elementy, które niepodważalnie według moich znajomych pilotów potwierdzają możliwość, a nawet niemal pewność zamachu. Pierwszym wyjaśnieniem tak nieprawdopodobnego »zachowania« samolotu, jakie usłyszałam od eksperta po katastrofie, była właśnie hipoteza fałszywych radiolatarni. Podał mi ją w pierwszych godzinach po katastrofie znajomy, bardzo doświadczony pilot wojskowy. Biorąc pod uwagę następne fakty dostarczane nam właśnie przez dziennikarzy z »GP« i »ND«, wszystko dla doświadczonych lotników układało się w brutalną prawdę, że to mógł być zamach. (…) Prawda jest zapisana w rejestratorach, do których nie mamy dostępu. Dziennikarzom z »GP« i »ND« należy się szacunek za ich pracę. Znajomi piloci, którzy czytają artykuły w »GP«, owszem zauważają czasem nieścisłości, szczególnie w nazewnictwie, ale nie o to tu chodzi. Dla laików, czyli prawie wszystkich Polaków, bo ilu jest wśród nas pilotów, techników czy inż. lotnictwa, najważniejsze są logiczne wnioski, a nie nazewnictwo”.
Jak działa NDB Sporo wypowiedzi dotyczyło m.in. wątpliwości, czy Tu-154 mógł odebrać sygnał markera radiolatarni prawdziwej. Sceptyczny Wierzyciel podkreśla, że sygnał markera, by został odebrany, musi mieć pewne minimalne natężenie pola. „Purystycznie ujmując, chodzi o gęstość mocy wiązki, dość prosto powiązanej z kwadratem natężenia pola. Anteny markerów NDB buduje się tak, żeby wiązka miała wysoką gęstość mocy markera w wąskim stożku w górę, a nie na boki i wzdłuż ziemi” – napisał Sceptyczny Wierzyciel. Rozwija to Rexturbo: „Jakość sygnału markera jest ważna, jest on rozpoznawalny przez odbiornik samolotu, świadcząc o prawidłowości pozycji. Aby uzasadnić, dlaczego samolot nie mógł odebrać prawidłowego sygnału markera bliższej NDB, gdy był 40–50 m obok niej kosząc już krzaki, należy wyjaśnić, że jest to sygnał UKF 75 MHz kierunkowy, pionowo w górę, samolot musi przelecieć ponad nim. Odbiornik samolotu znajdujący się nisko z boku, mógłby odebrać tylko znacznie słabszy tzw. listek boczny charakterystyki anteny nadawczej. Aby był odebrany najsilniejszy sygnał kierunkowy, muszą być spełnione dwa warunki; wie o tym każdy, kto instalował np. telewizor i antenę – kierunek anteny i odpowiednie strojenie odbiornika. Aby odbiornik markera nie szumiał lub nie generował reakcji innych wskaźników, wyposażony jest w blokadę szumów. Sygnał odzywa się dopiero wtedy, gdy siła sygnału na odbiorniku przekroczy nastawioną wartość blokady szumów, a milczy, gdy odbiornik (w rozumieniu jego anteny kierunkowej) odbiera sygnał poniżej określonej wartości. Są to nastawy celowe. Moc i czułość odbiornika pokładowego są tak dobrane, aby upewniały o prawidłowości pozycji samolotu względem NDB. Np. przy zbyt wysokim przelocie, dużym przechyleniu samolotu albo przelocie zbyt nisko obok radiolatarni sygnał jest za słaby, aby aktywizować prawidłowy odbiór”. Wątek tzw. listków bocznych, czyli słabych sygnałów anteny NDB, rozszerza bloger o długim pseudonimie „http://ostateczne.salon24.pl/” Ostateczne Rozwiązanie Kwestii Smoleńskiej. „W płaszczyźnie osi pasa listków bocznych niemal w ogóle nie ma i jest to logiczne – wynika z przeznaczenia tego urządzenia. Tego by jeszcze brakowało, żeby wiązka w osi pasa miała kilka lokalnych maksimów z tytułu charakterystyki upstrzonej listkami bocznymi. Projektantów takiej NDB wylano by z pracy. Poza tym – gdzie tupolew miałby odebrać listek boczny, jak musiałby przebiegać tor lotu względem osi i NDB? To po prostu niemożliwe”.
Nie wystarczyły źle działające radiolatarnie Według blogerów, ustawienie przez Rosjan wadliwie działających radiolatarń jest dziś łatwe do udowodnienia, ale bez innych elementów potencjalni zamachowcy nie mogliby odnieść spodziewanego efektu. Jak potwierdzili w rozmowie z „GP” eksperci, po mylnym naprowadzeniu piloci musieliby dostrzec światła APM-ów, by w ogóle dokonać we mgle zejścia na wysokość decyzyjną, tym bardziej poniżej niej.
APM-y to pomocniczy element systemu naprowadzania – jest to bramka z dwóch silnych reflektorów na samochodach, określających początek strefy przyziemienia na pasie. Według komunikatów, miały one stać przy pasie – 200 m od jego progu. – W warunkach pogodowych panujących w Smoleńsku te światła na pewno powinny być dostrzegalne przez załogę – mówi K.M. „W Smoleńsku musiałyby być widziane z samolotu, nawet przy 400 m widzialności (tak kłamał kontroler, bo rzeczywista wynosiła 800 m)” – napisał Rexturbo. Sceptyczny Wierzyciel zwraca uwagę, że profesjonalna pułapka mogła też zawierać jakiś system zniekształcania sygnału GPS. Mógł być zastosowany meaconing, polegający na nagraniu sygnału satelity i ponownym nadaniu go (z niewielkim przesunięciem w czasie i z większą mocą) na tej samej częstotliwości w celu zmylenia załogi samolotu. Chociaż GPS nie jest elementem systemu lądowania w Smoleńsku, to jednak współcześnie znane są tendencje do posiłkowania się nim przy takim manewrowaniu.
Tym, którzy zastanawiają się, dlaczego pilot polskiego jaka, gdy zorientował się, że bliższa radiolatarnia przerywa, zachował się inaczej niż pilot tupolewa, Rexturbo odpowiada: „Jak-40 rzeczywiście »kombinował« kurs pośredni, ze wskazań NDB i GPS. To nie było zgodne ze sztuką, ale zrozumiałe – mieli lepszą widzialność, mniejszy wolniejszy samolot, więc większe zaufanie, że potrafią »dogiąć« kurs w razie potrzeby. Trochę eksperymentowali. GPS nie jest instrumentem ustalania finalnych parametrów lądowania – czyli kursu i ścieżki, z dwóch powodów – ma za małą dokładność i podatność na zakłócenia. Może kiedyś będą lepsze, ale jeszcze nie dzisiaj. Może go na własną odpowiedzialność stosować jakaś awionetka czy prywatny odrzutowiec, ale nie poważne lotnictwo komunikacyjne. Są ścisłe procedury lądowania, zależne od wyposażenia lotniska i samolotu. Główną rolą GPS jest nawigacja między-lotniskowa – np. ustalanie kursu, szacowanie prędkości względem ziemi czy odnajdywanie lotniska” – podkreśla Rexturbo. Z kolei Sceptyczny Wierzyciel zastanawia się nad innym problemem: „TAWS – system automatycznego ostrzegania przed zbliżaniem się do ziemi, używa sygnału GPS – czyli nawigator powinien zauważyć niezgodność pozycji wg GPS z pozycją markera fałszywej bliższej NDB. GPS w tym wariancie służyłby jako kontroler położenia, podobnie jak odczyty radiowysokościomierza”. „Teoretycznie to jest możliwe, że nawigator mógłby zauważyć niezgodność pozycji, ale niewykonalne praktycznie – pozycja samolotu według GPS to szybko zmieniające się cyferki, a piloci nie mają na stałe wyświetlonej pozycji NDB, aby ją porównać, bo na podejściu nie weryfikuje się wiarygodności systemów nawigacyjnych lotniska. Nie ma na to powodów ani czasu” – tłumaczy Rexturbo.
To wieża odpowiada za złe położenie Tu-154 Wiele do dyskusji na temat naprowadzania samolotu i roli pilotów wnosi ekspert komisji Antoniego Macierewicza, K.M. Służył on w radiolokacji. Obsługiwał radar lotniczy kontrolujący dużą część polskiej przestrzeni powietrznej. Prowadził samoloty w ruchu tranzytowym oraz samoloty wchodzące na ścieżkę lądowania trzech polskich lotnisk. Ma więc ogromne doświadczenie i wiedzę. Według K.M., przy dobrej pogodzie rola kontrolera oraz instrumentów samolotu i lotniska mogą być ograniczone. Odmiennie niż przy złej pogodzie. Zwłaszcza przy tak słabym wyposażeniu lotniska jak w Smoleńsku od wieży należałoby oczekiwać staranności i zaangażowania w naprowadzaniu. – Przykładem karygodnego niechlujstwa kontroli lotów, zapewne zamierzonego i wkalkulowanego w plan, jest fakt, że nad dalszą NDB nasz samolot zgodnie z mapą podejścia powinien być na wysokości 300–340 m, a był na wysokości ok. 420 m, a więc o 100 m za wysoko. Pomimo tego załoga usłyszała „na kursie i ścieżce”. Istnieją wątpliwości dotyczące pozycji samolotu na początku ścieżki – 10,4 km od progu pasa na wysokości 500 m. Załoga ustawia wówczas stały kąt zniżania. Dawał on Tu-154 prędkość pionową 3,0–3,5 m/s, aby przy dalszej NDB mieć przepisową ww. wysokość. Co się stało, że polski samolot prawie w każdym punkcie trajektorii lądowania był w innym miejscu, niż powinien? Dlaczego kontrolerzy nie zareagowali? Blogerzy częściowo odpowiedzieli na te pytania, ale wyjaśnienie wszystkich okoliczności należy do organów państwa polskiego. Jeśli oczywiście założymy, że traktuje ono siebie i swoich obywateli poważnie. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Tak z kronikarskiego obowiązku: "Gazeta Wyborcza" popiera rosyjską teorię o presji na pilotów ze strony prezydenta PiS zaczął już kampanię wyborczą - ocenia w swoim komentarzu dziennikarka "Gazety Wyborczej" Renata Grochal. Jej zdaniem "to będzie kampania pełna brudnych oskarżeń, manipulacji, z trumnami ofiar katastrofy smoleńskiej w tle". Tusk chce rozmawiać z Rosjanami o korekcie raportu. Trudno dziś rozstrzygnąć, czy ta misja może zakończyć się powodzeniem. Ale przypisywanie mu złej woli czy wpieranie Rosjanom, że samolot "naprowadzali na śmierć", to insynuacje. Zdaniem dziennikarki, "PiS chce w ten sposób odwrócić uwagę od głównej tezy raportu - że piloci lądowali pod presją, mimo że nie było do tego warunków". Grochal przypomina, że raport sugeruje, iż presję tę "wywoływał nie tylko gen. Andrzej Błasik, który był w kabinie pilotów, ale także prezydent Lech Kaczyński, który chciał dolecieć na uroczystości do Smoleńska". Tyle "relacji z wydarzeń". Bo oto dziennikarka "GW" przypomina nam wszystkim o następujących "faktach": Ze stenogramów z kabiny pilotów pamiętamy słowa kapitana Arkadiusza Protasiuka, który po otrzymaniu informacji o warunkach meteorologicznych, powiedział: "Nie wiem, ale jeśli tutaj nie usiądziemy, to wtedy on będzie się mnie czepiał". I późniejszą rozmowę Protasiuka z dyr. Mariuszem Kazaną z MSZ. - Panie dyrektorze, wyszła mgła... W tej chwili, w tych warunkach, które są obecnie, nie damy rady usiąść - mówił Protasiuk. - Spróbujemy podejść, zrobimy jedno zejście, ale prawdopodobnie nic z tego nie będzie.
- No to mamy problem - odpowiedział Kazana. Wyszedł z kabiny i pilotów, by po chwili do niej wrócić i powiedzieć: - Na razie nie ma decyzji prezydenta, co dalej robić. Tego nie da się wymazać. Film z uroczystości rocznicowych w Katyniu miał być wykorzystany w kampanii prezydenckiej Lecha Kaczyńskiego. Teraz jego brat Jarosław chce na katastrofie smoleńskiej robić swoją kampanię. Jak widać, "Gazeta Wyborcza" de facto całkowicie wspiera rosyjską wersję zdarzeń i rosyjską teorię głównej przyczyny tragedii. Co więcej, dla wsparcia tej tezy naciąga fakty. Słowa Kazany: "No to mamy problem" interpretuje przeciwko prezydentowi, choć przecież mogą odnosić się one np. do braku lotnisk zapasowych, za co odpowiadał rząd. Również zdanie: "Na razie nie ma decyzji prezydenta, co dalej robić" ma być dowodem presji, choć równie dobrze może być dowodem braku presji, dowodem na pozostawienie decyzji pilotom.
W tym kontekście zdumiewa fakt, że "Gazeta" nie powołuje się na opinię rosyjskich psychologów. Przecież też potwierdzają jej prawdę, czyż nie? A już zdanie: Film z uroczystości rocznicowych w Katyniu miał być wykorzystany w kampanii prezydenckiej Lecha Kaczyńskiego. - jest zdaniem wręcz kabaretowym, biorąc pod uwagę, że prezydent zaczął organizować wyjazd do Katynia na wiele tygodni przed tym, gdy premierzy Polski i Rosji wpadli na pomysł, że mogą go uprzedzić. To był wspólny plan Warszawy i Moskwy mający na celu poniżenie prezydenta Kaczyńskiego.
No i jak można wypominać prezydentowi, że chciał być w Katyniu na 70. rocznicę zbrodni? Przecież to był jego obowiązek. Nie piszemy tego, by się oburzać, bo przecież wsparcie "Gazety Wyborczej" dla rosyjskiej wersji zdarzeń nie jest żadną niespodzianką. Piszemy to, bo takie rzeczy trzeba odnotowywać. Tak z kronikarskiego obowiązku. Zgodnie z dobrym hasłem: "Tego nie da się wymazać." Pat
Robet Mazurek, "Jeden dzień z życia Tatiany Grigoriewnej": "Nasze chłopaki na początku każdemu napisali po 6 promili..." Robert Mazurek opisuje na łamach "Rzeczpospolitej" "Jeden dzień z życia Tatiany Grigoriewnej", czyli Tatiany Anodiny: Styczeń to naprawdę nie jest dobry czas, by siedzieć w Moskwie, a w dodatku w środę ogłosiliśmy ten cholerny raport dla Polaków i teraz się pieklą. Pieklą się zupełnie niesłusznie: No to już jest czarna niewdzięczność. Raport był przecież gotowy od początku, mój Gieniuchna sam ostatnie poprawki nanosił 11 kwietnia. To Polacy nalegali, żeby się nie spieszyć. Zdaniem ich specjalistów od piaru to nie wypadało. Tatiana Grigoriewna nie kryje dumy z kilku precyzyjnie mierzonych zagrań: Ale dobry mieli pomysł towarzysze z Warszawy, by powołać tych ekspertów psychologów. Co z tego, że pacjentów nie znali? Sowiecki uczony, specjalista od schizofrenii bezobjawowej, pacjenta znać nie musi i bez tego poradzi. Od razu wiedzieli, kto naciskał. Na zdjęciach im pokazaliśmy. A jak to było z alkoholem we krwi polskiego generała? Dobrze też, że wykryliśmy, iż ten ich generał miał 0,6 promila. Nasze chłopaki na początku każdemu napisali po 6 promili, ale wytłumaczyliśmy im, że tyle to miał ten nasz kontroler z wieży, co się tłumaczył, iż ze szwagrem na rybałce byli. Z tym ich generałem to trudno było, bo alkohol mu wykryliśmy dzień po katastrofie, ale ciało zidentyfikowaliśmy 11 dni po niej. Że się niby nie zgadza? A dajcież wy mi wszyscy święty spokój, do Władimira Władimirowicza z tym idźcie! Ja jestem niezależny generał, piszę, jak kazali. Choć są pytania, które wciąż dręczą: A kto teraz za te zniszczone rosyjskie krzaki zapłaci? Sil
"Rzeczpospolita": MAK nie pracował według Konwencji Chicagowskiej. Jedynie stosował procedury załącznika nr 13. Raport jest ostateczny Sensacyjne, choć potwierdzające nasze przeczucia ustalenia podaje "Rzeczpospolita". Według dziennika, "przez dziewięć miesięcy żyliśmy w fikcji": Rząd tłumaczył, że śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej było prowadzone na podstawie konwencji chicagowskiej. Z naszych analiz wynika, że MAK wykorzystywał tylko procedury z 13. załącznika. Samej konwencji nie można było zastosować do tej katastrofy.
Jak wobec tego wyglądają deklaracje premiera o możliwości odwołania się od konkluzji raportu do instytucji międzynarodowych? Zdaniem "Rzeczpospolitej" - są niemożliwe do realizacji: (...) jak wynika z artykułu 3 konwencji, dokument ten stosuje się wyłącznie do cywilnych samolotów, nie zaś państwowych. A nawet MAK w swoim raporcie uznał polski Tu154M za "samolot lotnictwa państwowego RP". Był on maszyną wojskową z 36. Specjalnego Pułku Lotniczego. Z raportu MAK wynika też, że komitet nie pracuje według konwencji chicagowskiej. Premier Władimir Putin jako przewodniczący komisji państwowej ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy przekazał 13 kwietnia kierowanie pracami MAK. Na podstawie tego zarządzenia określono, że "badanie powinno być prowadzone zgodnie z załącznikiem 13 do konwencji o międzynarodowym lotnictwie Cywilnym. (...). Ta decyzja została zaaprobowana przez rząd Rzeczypospolitej Polskiej". Jak zauważa "Rz", szczególnie ważne jest tu zdanie "zgodnie z załącznikiem 13 do konwencji":Z raportu MAK jednoznacznie wynika, że Polska i Rosja porozumiały się co do stosowania tylko załącznika 13, a nie całej konwencji – potwierdza tę interpretację adwokat Piotr Schramm, ekspert prawa międzynarodowego z kancelarii GESSEL.
Skoro więc MAK, pisze "Rz", nie pracował według konwencji chicagowskiej, to Polska nie może stosować przewidywanych przez nią procedur odwoławczych". Zdaniem dziennika, to właśnie "tłumaczy pewność, z jaką Tatiana Anodina, szefowa MAK, mówiła, że raport jest ostateczny i nie ma od niego odwołania". Sil
POLSKA NIE MOŻE ODWOŁAĆ SIĘ OD RAPORTU Jak napisała "Rzeczpospolita", raport MAK powstał w oparciu nie o konwencję chicagowską, lecz jedynie o 13. artykuł tejże konwencji. A to oznacza, że polskie władze nie mogą się odwołać od szkalującego nasz kraj dokumentu. O tym samym - już w maju 2010 r.! - pisała "Gazeta Polska". Jak pisze "Rzeczpospolita", nawet MAK uznał, że samolot TU 154 M z polskim prezydentem był samolotem państwowym. Tymczasem konwencja chicagowska, na jaką od miesięcy powołuje się polski rząd, ma zastosowanie jedynie w przypadku lotów cywilnych, a lot z 10 kwietnia takowym nie był. Jak przypomina "Rzeczpospolita", z raportu MAK wynika też, że komitet nie pracuje według konwencji chicagowskiej. Premier Władimir Putin jako przewodniczący komisji państwowej ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy przekazał 13 kwietnia kierowanie pracami MAK. Na podstawie tego zarządzenia określono, że "badanie powinno być prowadzone zgodnie z załącznikiem 13 do konwencji o międzynarodowym lotnictwie Cywilnym. (...). Ta decyzja została zaaprobowana przez rząd Rzeczypospolitej Polskiej". Szczególnie ważne jest tu zdanie "zgodnie z załącznikiem 13 do konwencji". A więc nie na podstawie samej konwencji, lecz jej załącznika określającego procedury badania katastrof. O tym, co ustaliła "Rzeczpospolita", już w maju 2010 r. pisała "Gazeta Polska". Oto fragmenty artykułu Krzysztofa Raka pt. Konwencja to tylko pretekst: Premier Tusk wielokrotnie zapewniał, że podstawą prawną polsko-rosyjskiej współpracy dotyczącej wyjaśnienia okoliczności katastrofy jest chicagowska „Konwencja o międzynarodowym lotnictwie cywilnym” z 1944 r. Szkopuł w tym, że nie ulega żadnej wątpliwości, iż samolot prezydenta RP był samolotem wojskowym, a konwencja w artykule 3 (pkt. a i b) wyraźnie wskazuje, że nie dotyczy ona tego rodzaju samolotów. Premier nie potrafił wyjaśnić tej sprzeczności. Jego tłumaczenie, że „z polskiego punktu widzenia samolot był państwowy, a z punktu widzenia strony rosyjskiej katastrofa miała charakter cywilny”, nie trzyma się kupy. Konwencja jasno definiuje, co jest samolotem cywilnym, a co nim nie jest. Państwa, które podpisały konwencję, czyli Polska i Rosja, są więc zobowiązane do stosowania jej zapisów (w tym podstawowych definicji). Krótko mówiąc, konwencji chicagowskiej nie da się zastosować in extenso do katastrofy smoleńskiej. Taką decyzję mogli podjąć premierzy, ale w ten sposób stworzyliby nową normę prawa międzynarodowego, do czego – jak było powiedziane wcześniej – mieli prawo. Z oczywistych względów ta ustna umowa winna zostać spisana lub co najmniej podana do wiadomości publicznej. Mija już siódmy tydzień od katastrofy i niczego na ten temat nie wiemy. Łatwo zauważyć, że z czterech możliwych wariantów (wyliczam od najkorzystniejszego dla Polski):
a/ wyłącznie polskiej komisji wypadkowej i śledztwa prokuratorskiego;
b/ polskiej komisji i niezależnych polskich i rosyjskich działań prokuratorskich;
c/ wspólnej polsko-rosyjskiej komisji i niezależnych polskich oraz rosyjskich działań prokuratorskich;
d/ niezależnych polskich i rosyjskich komisji i niezależnych polskich i rosyjskich działań prokuratorskich rząd RP wybrał ostatni – najgorszy. Z zupełnie niezrozumiałych powodów, mając prawo do bardziej korzystnego wariantu c, polski rząd po prostu z niego zrezygnował. (źródło: rp.pl, "Gazeta Polska")
Rosjanie plują nam w twarz, a Tusk to tylko deszcz pada
1. Nie spodziewałem się wiele po wczorajszej konferencji prasowej Premiera Donalda Tuska, ale to co od niego usłyszałem na temat zawartości raportu MAK, dobitnie pokazuje, że nie rozumie on kompletnie albo co jeszcze gorsze, nie chce rozumieć, co to jest polska racja stanu. Rosjanie (nie żadna tam międzynarodowa komisja jak nam od miesięcy wmawiają) nie tylko obarczyli odpowiedzialnością za katastrofę polskich pilotów ale dodatkowo zrobili to w taki sposób, aby nikt na świecie nie miał wątpliwości, że Polacy są ludźmi skrajnie nieodpowiedzialnymi. Stąd zapewne pomysł aby to generał Błasik miał 0,6 promila alkoholu we krwi, bo to on przecież w imieniu Prezydenta wymuszał na pilotach lądowanie w tych trudnych warunkach. I nie liczą się tu żadne fakty , choćby ten, że jego zwłoki zostały zidentyfikowane dopiero po 11 dniach od momentu katastrofy więc trudno przyjmować wyniki badań na zawartość alkoholu przeprowadzone po takim czasie, za wyniki wiarygodne. Rosjanie się oczywiście nie zwiedli. Takie sensacje musiały się znaleźć wczoraj na czołówkach większości światowych mediów i się znalazły. „Pijany polski generał doprowadził do rozbicia samolotu z polskim prezydentem na pokładzie” takie tytuły pojawiły się w wielu europejskich gazetach i na portalach internetowych. To stwierdzenie generał Tatiany Anodiny już w dniu jego wygłoszenia powinno spotkać się ze zdecydowanym sprzeciwem polskiego Premiera ale dopiero wtedy przerywał on swój kolejny wypoczynek tym razem narciarski i wracał do kraju rządowym samolotem.
2. Na wczorajszej konferencji prasowej Premiera było to samo, raport MAK jest niepełny ale z zasadniczymi jego ustaleniami się zgadzamy. Wystąpimy do strony rosyjskiej o włączenie naszych uwag do raportu, a jak się Rosjanie nie zgodzą do odwołamy się do instytucji międzynarodowych. Nie bardzo jednak wiadomo, kto by miał te uwagi do raportu włączyć po generał Anodina stwierdziła, że MAK ostatecznie zamknął pracę nad ustaleniami przyczyn katastrofy polskiego samolotu. Gdyby jeszcze raz przyszło mi podejmować decyzję dotyczącą sposobu procedowania w sprawie katastrofy smoleńskiej jeszcze raz zdecydowałbym się na konwencję chicagowską bo ona daje nam wszelkie możliwości dochodzenia do prawdy w tej sprawie, mówił wczoraj Tusk. Ale na pytanie dziennikarza Newsweeka Andrzeja Stankiewicza „czy jest dokument w którym Polska wyraża zgodę na taki sposób procedowania i kto ten dokument podpisał ?” przyznał, ze takiego dokumentu nie ma. A po kolejnym precyzującym pytaniu tego dziennikarza, stwierdził, że decyzja Rosjan w tej sprawie została nam zakomunikowana ,a „my byliśmy tylko świadomi ,że tak się stanie”. A więc w tak fundamentalnej sprawie Premier przez wiele miesięcy po prostu kłamał mówiąc o naszym uczestnictwie w wyborze sposobu procedowania w sprawie katastrofy. Skoro polski Premier kłamie w tak zasadniczej dla dalszego postępowania sprawie (konwencja chicagowska przesądza o cywilnym charakterze lotu i w ten sposób spycha na dalszy plan odpowiedzialność wieży kontrolnej za katastrofę) to jak można wierzyć, że chodzi mu ustalenie prawdy dotyczącej przyczyn katastrofy. 3. Po raz kolejny usłyszeliśmy od Premiera Tuska zapewnienia w stylu„ Polacy nic się nie stało” i że będzie dokładał starań aby wyjaśnić wszystkie okoliczności i przyczyny katastrofy w porozumieniu z Rosjanami, a jak się nie da to na forum międzynarodowym. Usłyszeliśmy również, że jego priorytetem są dobre stosunki polsko -rosyjskie i nic takiego się nie stało aby teraz nieodpowiedzialnymi zachowaniami po polskiej stronie, doprowadzić do ich pogorszenia. Jednym zdaniem więc wprawdzie Rosjanie plują nam w twarz ale dla dobra stosunków z nimi musimy udawać, ze to deszcz pada. Jeżeli tak wygląda rozumienie polskiej racji stanu przez ekipę Tuska, to trzeba ją jak najszybciej w demokratycznych wyborach odsunąć ją od władzy. Zbigniew Kuźmiuk
Skąd się biorą renegaci Kiedy premier Tusk zdecydował się przerwać urlop w Dolomitach, aby z troską pochylić się nad raportem MAK nie znajdując go zadowalającym, szala się przechyliła. Właściwie przechyliła się wcześniej. Biorąc pod uwagę, że politykę naszego premiera wyznaczają piarowcy i nieustanne badanie opinii publicznej, można uznać, że rzecznik Graś po premiera udał się wówczas, gdy specjaliści od marketingu stwierdzili, że rosyjski raport wstrząsnął Polakami. Rezygnacja z narciarskich rozkoszy we Włoszech czymś przecież musiała być spowodowana. Dyplomatyczna choroba prezydenta Komorowskiego ma to samo źródło. Przecież jeszcze przed ogłoszeniem jakichkolwiek oficjalnych ustaleń, nie mając żadnych po temu danych, prezydent nazwał tragedię smoleńską sprawą „prostą”, dając do zrozumienia, że wina leży wyłącznie po naszej stronie. To, że tego typu bezpodstawne stwierdzenie nie wywołało burzy w polskich mediach jest miarą ich upadku. Ale sytuacja się zmienia. Wystąpienie premiera musiało uświadomić tym z PO i okolic, jak np. ważnej posłance, Kidawie-Błońskiej, która od razu ogłosiła, że raport MAK jest obiektywny, że przeszliśmy już na inny etap. Wcześniej, szef MSWiA Jerzy Miller w swoim wystąpieniu był bardziej wobec Rosjan spolegliwy i wprawdzie przyznał, że pewnych wniosków strony polskiej nie wzięli oni pod uwagę, ale głównie akcentował ich słuszną krytykę Polaków. Swoją drogą, warto temu ministrowi się przyjrzeć. Nie przekazując dokumentów naszemu przedstawicielowi, pułkownikowi Edmundowi Klichowi i utrudniając mu na rozmaite sposoby działanie, zredukował i tak słabe polskie możliwości kontroli działań rosyjskich. Nie twierdzę — ten zarzut się z pewnością się pojawi — że działa on na żołdzie rosyjskim. Tak jak nie uważam, że opłacany przez Moskwę jest chór komentatorów basujący raportowi MAK jeszcze zanim mieli okazję dowiedzieć się, co w nim jest. Bo tą sprawą chciałem się zająć. Polskiego chóru, który stanowi pudło rezonansowe moskiewskiej propagandy, nie sposób wytłumaczyć bezpośrednim wpływem Rosji. Sprawa jest gorsza. Środki jakie uruchamiają Rosjanie, aby realizować swoją międzynarodową politykę, która podporządkowana została imperialnym ambicjom ich warstwy rządzącej, jak wszystkie zasoby na świecie są ograniczone. Nieograniczone jest natomiast zacietrzewienie i głupota w naszym kraju. Przypuszczalnie duża część działających dziś w Polsce użytecznych idiotów uznałaby za oburzające próby przekupywania ich przez ościenne mocarstwo. Nie, oni tę robotę robią nieomal ideowo, powodowani swoimi urazami, idiosynkrazjami czy odruchami wywołanymi tresurą ze strony ośrodków opiniotwórczych III RP. A nawet wśród dyrygentów owych ośrodków jakkolwiek z pewnością funkcjonują moskiewscy agenci wpływu, to nie oni dominują. Przeważają środowiskowe interesy, kompleksy i fobie. Dlatego sprawa jest poważniejsza. Taka jest zresztą również polska tradycja. Nawet wśród targowiczan większość stanowili nie świadomi swoich intencji zdrajcy, ale wrogowie „familii” Czartoryskich i króla Stanisława Augusta, zafiksowani na fetyszach „złotej wolności”, po obronę której potrafiliby zwrócić się nawet do carycy. U wielu z tych, którzy afirmatywnie zareagowali na raport MAK głównym motywem było działanie przeciw PiS. Wprawdzie przyjęcie, że katastrofa spowodowana była przez stronę polską obciąża rząd, który odpowiada za wszystkie zaniedbania (niewłaściwe wyszkolenie pilotów czy brak przygotowania wizyty prezydenta; warto pamiętać, że nie było „prezydenckiego” samolotu, a wyłącznie oddany przez rząd do jego dyspozycji) — ale wszystko to wymaga refleksji, a antypisizm jest odruchem. W tym wypadku zresztą wspomaganym niczym nieumotywowaną wiarą, że prezydent Kaczyński doprowadził do samobójczego lądowania. Oskarżenie to pojawiło się bezpośrednio po katastrofie suflowane przez stronę rosyjską, ale natychmiast przyjęte zostało jako dogmat przez wrogów PiS. Uderzające było, że wprawdzie PO-wscy dyrygenci kampanii nienawiści, jak Janusz Palikot, ogłaszali tę wersję absolutnie cynicznie, to duża część ich medialnych sojuszników, wydawałoby się skłonnych raczej do sceptycyzmu, rzeczywiście w nią uwierzyła i wyznaje ją bez żadnych podstaw do dziś. Antypisizm jest jednak tylko elementem szerszego kompleksu ojkofobii (nienawiści do swoich), szczepionego Polakom przez ośrodki opiniotwórcze III RP od początku jej powstania. Afirmatywne podejście do narodowej spuścizny piętnowane było jako przejaw megalomanii, która grozić miała eksplozją szowinizmu. Tradycja służyć miała wyłącznie demistyfikacji, demitologizacji, dekonstrukcji. Ponieważ nie starczało już ruin danych mitów, ad hoc wymyślane były nowe, aby można je było poddać destrukcji. Wyobrażenie, że Polacy mogli mieć rację w jakimkolwiek międzynarodowym sporze uznawane było w najlepszym wypadku za naiwność, a głównym zadaniem polskich historyków miało być poszukiwanie własnych win. Zaznaczyć chciałbym, że nie mam nic przeciw badaniu ciemnej strony własnej historii, ale sprowadzenie do tego dziejów jakiegokolwiek narodu jest zwyczajnym fałszem. Uznanie więc, że w katastrofie smoleńskiej odpowiedzialność mieliby ponosić Rosjanie jest policzkiem wymierzonym smakowi polskiego wykształciucha. Rozumie on, że intelektualna dojrzałość polega na przyznawaniu racji obcym Bronisław Wildstein
DYPLOMACI Z DEPARTAMENTU I SB Od czasu zmiany strategicznego kierunku polskiej polityki zagranicznej, najważniejszą placówką dyplomatyczną III RP jest bez wątpienia ambasada w Moskwie. Jej dzisiejszą rolę można porównać jedynie z końcowym okresem lat 80., gdy szyfrogramy wymieniane pomiędzy pereelowską placówką, a centralą MSZ oraz tajne konsultacje Adama Michnika w Moskwie nadawały kształt polskiej „transformacji ustrojowej”. Znaczenie ambasady wzrosło niepomiernie po tragedii smoleńskiej, głównie z powodu nawiązania przez grupę rządzącą ożywionych kontaktów z reżimem Putina i koniecznością konsultowania na drodze dyplomatycznej kolejnych aktów polsko-rosyjskiego „pojednania”. Wizyty ministra Ławrowa i jego uczestnictwo w odprawach polskich ambasadorów czy forsowanie przez Sikorskiego otwarcia granicy z Obwodem Kaliningradzkim potwierdzają jedynie najwyższą rangę „kierunku moskiewskiego” w polityce III RP. Niestety, nadal niewiele wiemy o rzeczywistej roli ambasady polskiej w Moskwie w procesie przygotowań do ostatniego lotu Prezydenta Kaczyńskiego i w okresie poprzedzającym tragiczną datę 10 kwietnia. Jeszcze mniej wiadomo o działaniach polskich dyplomatów w dniu katastrofy i później, gdy rząd Donalda Tuska oddał Rosjanom wszystkie uprawnienia dotyczące śledztwa. O tym, że wiedza na ten temat może być istotna dla wyjaśnienia okoliczności tragedii mogliśmy się przekonać, gdy dziennikarz „Rzeczpospolitej” Cezary Gmyz ujawnił prawdziwe dossier Tomasza Turowskiego – agenta Departamentu I SB MSW, oficjalnie - ambasadora tytularnego w Moskwie. Fakt, iż to właśnie Turowskiemu powierzono w dniu 15 lutego 2010 funkcję kierownika najważniejszej struktury wydziałowej misji - Wydziału Politycznego ambasady i zlecono udział w przygotowaniach do wizyty Lecha Kaczyńskiego, nakazuje poświęcić szczególną uwagę personelowi tej placówki dyplomatycznej, ale też pytać o powód nadzwyczajnego uaktywnienia wieloletniego funkcjonariusza pereelowskiej bezpieki. Z wyjaśnień rzecznika prasowego MSZ Marcina Bosackiego wynika, że decyzję o powierzeniu Turowskiemu odpowiedzialnej funkcji szefa Wydziału Politycznego kierownictwo MSZ podjęło „kierując się jego bogatym doświadczeniem dyplomatycznym, w tym pobytem w latach 90. na placówce w Moskwie właśnie.” Agent „Orsom” ( taki pseudonim nosił Turowski w Wydziale XIV Departamentu I SB MSW) miał okazję poznać państwo „realnego socjalizmu” już w latach 80. i 90., gdy często podróżował do Związku Sowieckiego. W roku 1993 rozpoczął pracę w MSZ, w departamencie Europa II (zajmującym się Europą Wschodnią) najpierw jako doradca, potem wicedyrektor departamentu. W 1996 r. wyjechał na placówkę do Moskwy, gdzie najpierw pełnił funkcję radcy, potem ministra pełnomocnego. Trudno przypuszczać, by te właśnie, dość odległe „doświadczenia dyplomatyczne” po kilkunastu latach miały zdecydować o ponownym skierowaniu Turowskiego do Moskwy, na dwa miesiące przed tragedią smoleńską. Odpowiedź na pytanie: kto i dlaczego podjął taką decyzję oraz czy miały w niej udział „czynniki rosyjskie”, może pomóc w wyjaśnieniu istotnych okoliczności związanych z dramatem 10 kwietnia. Przypadek Turowskiego potwierdza jednocześnie, że nikogo nie dziwi obecność w dyplomacji RP ludzi służących władzy komunistycznej czy funkcjonariuszy policji politycznej PRL, wykonujących zadania na rzecz sowieckich decydentów. Przez 20 lat niepodległa Rzeczpospolita nie uwolniła się od obecności wszelkiej maści moskiewskich absolwentów Państwowego Instytutu Spraw Międzynarodowych (MGIMO), Akademii Dyplomatycznej czy podyplomowego studium w WSNS przy KC PZPR. Przed ośmiu laty, gdy rząd Leszka Millera obsadzał takimi „fachowcami” placówki dyplomatyczne, ostro brzmiał głos wiceszefa sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych Bogdana Klicha z PO: „Jeśli ktoś uczył się dyplomatycznego fachu w KC, PRON albo na moskiewskich akademiach, to mam poważne wątpliwości, czy jest dobrze przygotowany do pełnienia stanowiska ambasadora w demokratycznym państwie” – grzmiał Klich. Przyznając ministrowi Cimoszewiczowi prawo do prowadzenia „autorskiej polityki kadrowej”, szef sejmowej komisji perorował, iż „jej zasadą winno być jednak przygotowanie merytoryczne i umiejętność promowania Polski za granicą, a nie reguła, że kadry mają pochodzić z kręgu bliskiego ministrowi”. Warto mieć na uwadze te wypowiedzi członka obecnej ekipy rządzącej, gdy spojrzymy na proweniencję niektórych osób reprezentujących dziś państwo polskie na placówkach dyplomatycznych w Federacji Rosyjskiej. Głos Klicha jest o tyle ważną wskazówką, że można domniemywać, iż osoby te pochodzą z kręgu bliskiego ministrowi Sikorskiemu. Mogłoby zatem dziwić, że znajdziemy tam postać niemal symbolizującą kontynuację polityki kadrowej Millera i Cimoszewicza, - obecnego konsula generalnego RP w Sankt Petersburgu Jarosława Drozda. To on właśnie, w roku 2003 jako wicedyrektor Departamentu Systemu Informacji MSZ, zaciekle bronił ówczesnych nominacji dyplomatycznych podkreślając, że „wszyscy ambasadorowie powołani w ostatnim okresie spełniają kryterium kompetencji i fachowości, a wypominanie im wykształcenia i wcześniejszej kariery to żaden zarzut. Nie można mieć pretensji, że ktoś urodził się wcześniej niż ktoś inny” – odpowiadał Klichowi Jarosław Drozd. Z osobą Drozda związany jest interesujący epizod w sprawie Anny Jaruckiej – asystentki ówczesnego szefa MSZ Włodzimierza Cimoszewicza. Wart przypomnienia, bo w jego tle można dostrzec grę służb specjalnych. Przed kilkoma miesiącami Jarucka została skazana za posługiwanie się pięć lat temu fałszywym dokumentem oraz za składanie fałszywych zeznań. Jarucka twierdziła, że dostała pisemne pozwolenie Cimoszewicza na zmianę treści jego oświadczenia majątkowego w sprawie akcji PKN Orlen. Z dokumentem tym Jarucka rzekomo zgłosiła się najpierw do Wojciecha Brochwicza, byłego wiceministra spraw wewnętrznych i oficera służb specjalnych, radcy prawnego i eksperta PO. Ten zainteresował sprawą posła PO, członka komisji ds. PKN Orlen Konstantego Miodowicza, który zdecydował się przedstawić ją opinii publicznej. Sprawa doprowadziła do wycofania się Cimoszewicza z wyborów prezydenckich w 2005 roku. W styczniu 2005 roku Jarucka pracowała w MSZ, gdzie wicedyrektorem departamentu systemu informacji był Jarosław Drozd. Podczas towarzyskiej rozmowy z Drozdem, Jarucka miała wyjąc z torebki i pokazać dwa poufne szyfrogramy, informując, że dostała je od znajomej dziennikarki i widziała więcej oryginałów takich dokumentów. Okazane Drozdowi pisma powinny znajdować się w jego ministerialnym sejfie. "Lubiła stwarzać wrażenie, że ma na coś wpływ. Dziś myślę, że chciała mi pokazać, że coś ważnego wykryła, że jest ważnym czynnikiem dla ministerstwa” – zezna potem Drozd. O zdarzeniu zawiadomił szefów, ci zaś zaalarmowali ABW. Wybucha afera. Taka była wersja MSZ. Jarucka zaś twierdziła, że ktoś podrzucił na jej biurko dwie tajne depesze (po kilku miesiącach stwierdziła, że mógł to być syn Drozda). Ona dokumenty znalazła i zaniosła, gdzie trzeba. Potem zresztą sama poszła do ABW, bez formalnego wezwania. Nie miała pojęcia, że wybuchnie z tego afera, którą nazwie potem prowokacją. Dzięki reakcji Drozda i zawiadomieniu ABW doszło do przeszukania w domu Jaruckiej, podczas którego znaleziono oświadczenia majątkowe Cimoszewicza. Kilka miesięcy później, Drozd otrzymał nominację na stanowisko konsula w Petersburgu. Był jednym z oficjeli oczekujących 10 kwietnia na lotnisku Siewiernyj na przylot delegacji Lecha Kaczyńskiego. 17 listopada 2010 roku minister Radosław Sikorski nadał Jarosławowi Drozdowi stopień dyplomatyczny ambasadora tytularnego, przyznawany zasłużonym członkom służby zagranicznej. Tego samego dnia tytuł ambasadora tytularnego otrzymał również Jarosław Czubiński – do niedawna konsul generalny w Kaliningradzie, obecnie dyrektor generalny służby zagranicznej. W resorcie spraw zagranicznych od 1985 roku. Postać warta uwagi, bo reprezentująca dyplomatów RP z komunistycznym rodowodem. Według tekstu K. Góreckiego z "Naszej Polski" z 27 września 2005 r., Jarosław Czubiński, jest bratankiem Lucjana Czubińskiego - długoletniego prokuratora generalnego PRL, w latach1981–1983 szefa wojsk MSW, późniejszego wiceministra spraw wewnętrznych PRL.Podobnie jak w resorcie spraw wewnętrznych, tak w dyplomacji III RP można znaleźć osoby kontynuujące tradycje klanów rodzinnych.
Przed kilkoma tygodniami ujawniono, że nowy ambasador w Peru Jarosław Spyra był funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa, przygotowywanym do pracy w pereelowskim wywiadzie. Zakończył służbę w SB po dziesięciu miesiącach, bo w tym czasie w Polsce „skończył się komunizm”. Po zlikwidowaniu SB Spyra nie znalazł się wśród oficerów Urzędu Ochrony Państwa, lecz wybrał drogę kariery dyplomatycznej. Ponieważ w oświadczeniu lustracyjnym Spyra zataił informację o służbie w bezpiece (mimo, iż nie przeszkodziłoby mu to objąć funkcji ambasadora) może liczyć się z zakazem zajmowania stanowisk publicznych i utratą biernego prawa wyborczego. Dziennikarz Cezary Gmyz, który ujawnił przypadek Spyry przypomniał również, że sprzeciw wobec tej kandydatury (zatwierdzonej przez sejmową komisję już w lutym 2009 roku) wyrażał Prezydent Lech Kaczyński. Wątpliwości Kaczyńskiego budził fakt, że Spyra pochodził z tzw. rodziny resortowej i był synem płk Eugeniusza Spyry, byłego naczelnika Wydziału III w Departamencie I SB MSW. Takich obiekcji nie miał Bronisław Komorowski, gdy 18 czerwca 2010 roku, jako marszałek Sejmu, pełniący obowiązki prezydenta, podpisał nominację Spyry. Nie wydaje się również, by dla grupy rządzącej i ministra Sikorskiego fakt współpracy z komunistyczną bezpieką miał istotne znaczenie przy obsadzie stanowisk dyplomatycznych.
W ambasadzie RP w Moskwie, najważniejszą komórką misji, tuż po wydziale politycznym, którym kierował agent SB Tomasz Turowski, jest Wydział Promocji Handlu i Inwestycji, działający w ramach ambasady, jako placówka Ministra Gospodarki. Jak dowiemy się ze strony internetowej wydziału, jego „misją jest nie tylko udzielenie pomocy polskim firmom, ale także wspieranie firm zagranicznych, zainteresowanych kupnem Waszych towarów i usług, jak również inwestycjami w naszym kraju.” Wydziałem tym, w randze radcy-ministra kieruje od niedawna Marek Ociepka – funkcjonariusz Departamentu I SB MSW. To człowiek, który nie popełnił błędu Jarosława Spyry. 28 sierpnia 2002 - w „Monitorze Polskim” nr 36 ukazały się oświadczenia lustracyjne ministrów rządu Leszka Millera . Do współpracy ze służbami specjalnymi PRL przyznał się m.in. ówczesny wiceminister finansów Marek Ociepka, urodzony 14 sierpnia 1952 roku w Warszawie, który oświadczył, że był funkcjonariuszem organów bezpieczeństwa państwa, a konkretnie Departamentu I SB MSW (tzw. wywiadu PRL) – tego samego, w którym służył Tomasz Turowski.Również w jego przypadku mamy do czynienia z tzw. rodziną resortową. Ojcem Marka Ociepki był bowiem tow. płk Wiesław Ociepka: od 1945 w PPR, następnie PZPR. W latach 1945–1948 etatowy pracownik Związku Walki Młodych, od 1950 we władzach Związku Młodzieży Polskiej. Od roku 1955 Wiesław Ociepka był już funkcjonariuszem partyjnym w KC PZPR, a w 1964 został zastępcą członka Komitetu Centralnego PZPR Należał m.in. do Zespołu ds. Polityki Wyznaniowej przy Wydziale Administracyjnym KC PZPR, który z ramienia partii realizował politykę antykościelną komunistycznego państwa. W rządzie płk Piotra Jaroszewicza, Wiesław Ociepka został w grudniu 1971 roku ministrem spraw wewnętrznych. Pełni tę funkcję do 28 grudnia 1973 roku. Tego dnia, w rejonie lotniska Szczecin-Goleniów miała miejsce katastrofa samolotu rządowego AN 24-W. Samolot uderzył w ziemię z taką siłą, że jego szczątki znalazły się w promieniu kilkuset metrów. W katastrofie zginęło 17 osób: szef MSW Wiesław Ociepka, czechosłowacki minister spraw wewnętrznych Radko Kaska i towarzyszący mu funkcjonariusze czechosłowackiego MSZ oraz pięciu oficerów polskiego MSW i załoga wojskowego samolotu. Zadbano, by informacje o katastrofie i jej przyczynach nie przedostały się do publicznej wiadomości - miejsce wypadku zostało natychmiast otoczone przez milicję, wojsko i SB, zaś cenzura zakazała gazetom publikowania jakichkolwiek informacji poza oficjalnymi komunikatami. Nazwisko Wiesława Ociepki pojawiło się ponownie w latach 80., gdy ministerstwem spraw wewnętrznych kierował Czesław Kiszczak, z którego polecenia powstała resortowa komisja gen. Władysława Pożogi, do zbadania tzw. afery „Żelaza”. Sprawa dotyczyła bandyckich akcji Departamentu I SB MSW dokonywanych na Zachodzie w latach 70. (rabunki, morderstwa, oszustwa) dzięki którym gromadzono ogromne łupy, przekazywane następnie do kraju, do podziału dla najwyższych rangą towarzyszy partyjnych. Końcowy raport komisji Pożogi wspominał, że za operację "Żelazo" odpowiedzialni byli m. in. szefowie MSW: gen. Stanisław Kowalczyk, płk Wiesław Ociepka oraz Franciszek Szlachcic, a w samej akcji brało udział kilkudziesięciu oficerów MSW, w tym czterech czy pięciu generałów. Obecny radca - minister ambasady III RP w Moskwie Marek Ociepka, ma bogaty życiorys –niemal modelowy dla funkcjonariuszy tzw. wywiadu PRL, zadaniowanych na pracę w sektorze bankowym. Po ukończeniu w roku 1977 SGPiS (odkąd datuje się jego przyjaźń z Grzegorzem Kołodką) Ociepka podjął pracę w Centrum Studenckiego Ruchu Naukowego (1977-1978), a następnie został „handlowcem” na etacie jawnym w Przedsiębiorstwie Handlu Zagranicznego „Varimex”(1978-1979). Przez kolejne lata (1979-1986) pracował w Banku Handlowym w Warszawie, a w okresie tzw. transformacji ustrojowej został radcą w Międzynarodowym Banku Inwestycyjnym w Moskwie (1986-1991) oraz dyrektorem w Przedstawicielstwie BHW w Moskwie (1992 – 1994). Po powstaniu rządu Waldemara Pawlaka, Ociepka przyjął propozycję Kołodki i został dyrektorem generalnym i dyrektorem gabinetu ministra finansów. W latach 1994 – 1997 uczestniczył w spotkaniach MFW i Banku Światowego oraz Światowego Szczytu Gospodarczego w Davos. W kolejnych latach, Ociepka był doradcą prezesa Zarządu BHW w Warszawie (1997 – 1998), prezesem Banku Handlowego Vostok A.O. (w organizacji) z siedzibą w Moskwie (1998 – 2000), dyrektorem w Przedstawicielstwie BHW w Moskwie (2000 – 2001), doradcą prezesa Banku Gospodarki Żywnościowej (2001 – lipiec 2002), by w końcu zostać podsekretarzem stanu w ministerstwie finansów, czyli zastępcą Grzegorza Kołodki w rządzie Leszka Millera. Odbył również staże w bankach zagranicznych w Oslo i Bejrucie (1984 – 1997). Liczne publikacje prasowe z lat 2002 - 2003 wskazują na rolę Ociepki w przeprowadzonej wówczas tzw. reorganizacji Ministerstwa Finansów, w efekcie której wywrócono do góry nogami wypracowaną przez lata i nieźle już funkcjonującą strukturę resortu finansów i wyrzucono na bruk lub zdegradowano na niższe stanowiska wielu niewygodnych ludzi. Podkreśla się, iż po jego odwołaniu w połowie 2003 r., wszystko wróciło do normy. Po rozstaniu z resortem finansów, Ociepka został ponownie wysłany do Moskwy i został radcą w Wydziale Ekonomiczno – Handlowym Ambasady RP w Moskwie. Do zmiany na stanowisku kierownika moskiewskiej placówki musiało dojść na przełomie września- października 2010 roku. Wcześniej bowiem szefował jej Marek Zieliński (obecnie szef Wydziału Promocji Handlu i Inwestycji w Tel Avivie). We wrześniu obowiązki kierownika wydziału moskiewskiego pełniła Ewa Fischer I sekretarz, zaś od października 2010 szefem – ministrem jest już Marek Ociepka. Fakt, że w ambasadzie RP w Moskwie, na dwóch kluczowych stanowiskach znaleźli się funkcjonariusze Departamentu I SB MSW, nie wydaje się przypadkowy. Dowodzi również, że „fachowcy” z SB są cenieni przez obecną grupę rządzącą i mają realny wpływ na kształt polskiej polityki zagranicznej. Tomasz Turowski został skierowany do Moskwy, by m.in. wziąć udział w przygotowaniu wizyty Prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu. Katastrofa smoleńska sprawiła, iż "katyńska kość niezgody w relacjach Warszawy i Moskwy została pochowana razem z prezydentem Lechem Kaczyńskim" – jak 13 kwietnia 2010 roku obwieściła Niezawisimaja Gazieta”, a w stosunkach warszawsko-moskiewskich nastąpił okres „pojednania” i „współpracy”. Niewykluczone, że misja Marka Ociepki ma dotyczyć priorytetowego przedsięwzięcia obecnego rządu ( forsowanego szczególnie przez szefa MSZ Sikorskiego) – czyli polsko-rosyjskiej współpracy międzyregionalnej. Sztandarowym pomysłem w zakresie tej współpracy jest projekt dwustronnej umowy z Moskwą, na mocy której mieszkańcy Obwodu Kaliningradzkiego mogliby przekraczać polską granicę bez żadnych ograniczeń wizowych. I choć wynegocjowana w sierpniu 2010 roku polsko-rosyjska umowa o małym ruchu granicznym jest sprzeczna z prawem unijnym, a sam pomysł otwarcia granicy z Kaliningradem niesie dla Polski szereg zagrożeń i nie pozostanie bez wpływu na naszą przyszłość – jest on nadal kluczowym zadaniem obecnej dyplomacji, a stanie się zapewne priorytetem polskiej prezydencji w UE. Wagę tego projektu podkreśla fakt, że na kilka dni przed tragedią smoleńską został poszerzony o koncepcję włączenia Obwodu Kaliningradzkiego do unijnego programu Partnerstwa Wschodniego – zgłoszoną przez ówczesnego ambasadora RP w Moskwie Jerzego Bahra. Warto więc zauważyć, że 8 grudnia 2010 roku odbyło się w Kaliningradzie pierwsze posiedzenie tzw. polsko – rosyjskiej komisji ds. współpracy międzyregionalnej. Z protokołu posiedzenia dowiemy się, że „komisja wyraziła gotowość wspierania utworzenia bezpośrednich kontaktów pomiędzy województwami Rzeczpospolitej Polskiej i podmiotami Federacji Rosyjskiej w zakresie współpracy gospodarczo-handlowej, inwestycyjnej, naukowo-technicznej” . Zatwierdzono również statut komisji i zdecydowano o „utworzeniu grupy ekspertów ds. współpracy gospodarczej regionów RP i FR”. Wśród członków polskiej delegacji znaleźli się m.in.: ambasador RP w Moskwie Wojciech Zajączkowski oraz radca-minister, kierownik wydziału promocji handlu i inwestycji ambasady RP w Moskwie Marek Ociepka. Można przypuszczać, że „nowe otwarcie” w stosunkach warszawskomoskiewskich, którego przerażające skutki obserwujemy od dnia tragedii smoleńskiej, jest w dużej mierze operacją wspartą na aktywności funkcjonariuszy megasłużb sowieckich. Oni też należą do grona największych entuzjastów i beneficjantów tego procesu. Można również sądzić, że życiorysy szacownych pracowników obecnej dyplomacji skrywają jeszcze niejedną, esbecką tajemnicę. Aleksander Ścios
I kto teraz przeprosi Protasiuka? Premier jest kłamcą Już nawet Gazeta Wyborcza potwierdza, że to kapitan Protasiuk wydał komendę “Odchodzimy”, a nie drugi pilot jak twierdzą Rosjanie: “Jednak z nowej, grudniowej ekspertyzy fonoskopijnej wykonanej przez polskich ekspertów z Centralnego Laboratorium Kryminalistyki KGP wynika, że załoga TU-154 próbowała “przerwać zaniżanie” wcześniej – gdy prezydencki tupolew był na wysokości 100 m i 2400 m od progu pasa.”
Rosja nie chciała ekspertyzy Jak pisze “GW”, jeśli kpt. Protasiuk zareagował od razu po zejściu na 100 m, było to 22 sekundy przed katastrofą. W kokpicie słychać już było ostrzeżenia systemu TAWS: “terrain ahead”. Półtorej sekundy później TAWS pierwszy raz alarmował “pull up” (w górę!). I to jest ten moment, w którym Protasiuk decyduje: “Odchodzimy”. Do tej pory nie udało się ustalić dlaczego mimo, że kapitan Protasiuk podjął na czas decyzję o odejściu na drugi krąg, samolot uderzył w ziemię. Nad tym zastanawia się płk Mirosław Grochowski, wiceprzewodniczący polskiej komisji badającej przyczyny katastrofy. Potwierdza, on że załoga TU-154 próbowała wykonać manewr odchodzenia. Dlaczego jej się nie udało? – Tego jeszcze nie mogę powiedzieć, bo to przedmiot bardzo szczegółowych badań komisji. Szukamy odpowiedzi, dlaczego – pomimo podjęcia tej decyzji – lot skończył się tragicznie. Jeszcze nie wiem, czy nasze rozumowanie potwierdzi się w badaniach. To jeden z najtrudniejszych elementów tej sprawy – mówi “GW” płk Grochowski. ” Przypominam również wnioski polskich ekspertów sprzed kilku tygodni, że również wbrew wersji rosyjskiej w kokpicie mogło nie być nikogo poza załogą. Osoby które podejrzewa się o przebywanie w kokpicie tak naprawdę mogły znajdować się w przedsionku, a słychać ich głosy dlatego, że drzwi do kokpitu były otwarte. Moim zdaniem ciało gen. Błasika mogło po prostu wpaść do kokpitu podczas katastrofy. Rosjanie tak jak zawsze bronią swoich za wszelką cenę. U nich nigdy nie ma winnych. Wystarczy przytoczyć katastrofę Kurska i słynną odpowiedź Putina na pytanie amerykańskiego dziennikarza “Co się właściwie stało z Kurskiem?” Władimir odpowiada “Zatonął”. Honoru polskich oficerów w Polsce nie broni nikt.
Najgorsze jest to, że Prezes Rady Ministrów Donald Franciszek Tusk jest kłamcą. Pomijając fakt, że lot był wojskowy, bo miał oznaczenie PLF-101-I-M (litera M oznacza właśnie military), Tusk nie zareagował gdy Rosjanie zmienili charakter lotu na cywilny właśnie dlatego, aby rosyjscy kontrolerzy uniknęli odpowiedzialności za katastrofę. Donald Tusk jest kłamcą dlatego, że przez 9 miesięcy sprzedawał Polakom bzdury jakoby to on po konsultacjach z Rosjanami zadecydował o zastosowaniu konwencji chicagowskiej. Ale najgorszym kłamstwem jest twierdzenie, że nie było możliwości prowadzenia badania katastrofy wspólnie z Rosjanami lub nawet oddanie Polsce badania. Rosja nie skorzystała… i rzeczywiście tak wynika z punktu 5.1, ale według tego punktu po konsultacjach z państwem miejsca zdarzenia można podjąć decyzję o prowadzeniu badania razem (wtedy Rosja i tak pisałaby raport, ale bez wątpienia byłby on bardziej obiektywny) lub oddanie całości badania Polsce (moim zdaniem mało prawdopodobne). A więc szansa była na wspólne badanie. Tusk kłamał twierdząc, że nie można było zrobić nic! I proszę nie mówić takich bzdur jak Konrad Piasecki z tvn24 który twierdzi, że rząd był w szoku i dlatego dał się podejść Rosjanom. Co to za słabi psychicznie ludzie? To jak wojna wybuchnie to zemdleją? A może ktoś wywierał na Tuska presję? Gdy dochodzi do takiej katastrofy to rząd jest od tego aby zachować się profesjonalnie. Na płacz i żałobę przychodzi czas później. Co to za tłumaczenia, że wszyscy byli w szoku!? Oni wszyscy są w szoku od 3 lat.
Mamy kłamcę za premiera. Ciekawe czy premier kłamie również na temat stanu finansów publicznych oraz rzeczywistego zadłużenia? Jest to możliwe. Przecież Grecja też okłamywała całą Europę. Trudno zadać więcej pytań Tuskowi ponieważ uciekł ponownie w Dolomity na narty. Chyba to już koniec kariery tego człowieka. Przez ponad 3 lata pokazał, że nie zasługuje na zaszczytną funkcję Prezesa Rady Ministrów. Jedyne rozwiązanie w tej chwili to dymisja całego rządu i nowe wybory. Nie warto czekać do jesieni, bo sztuczki propagandowe ekipy tego człowieka zrobią sieczkę z mózgu Polakom. Należy domagać się dymisji natychmiast. Wpisz poparcie poniżej. Zastanówmy się jak wymusić dymisję. Chyba nie chcesz aby Twoim premierem był zwykły kłamca i słaby narciarz? Moraine
DO ARCHIWUM „X” Mówi nam się, że tym rządzi rynek, że media gonią za komercją… Nie wiem, kto jest na tyle głupi, by jeszcze w to wierzyć. Gdyby komercja miała w polskich mediach jakiekolwiek znaczenie, to TVN emitowałby film o „Bolku” w najlepszym czasie, TVP konkurowałaby z nim "Towarzyszem Generałem", a obie one wraz z „Polsatem” licytowałyby się w ofertach dla autorek "Mgły". Kiedyś już namawiałem miłych czytelników do dumań nad tym, kto decyduje, że z tysięcy rozmaitych spraw wiemy akurat o jakiejś jednej i nią się przejmujemy. Wtedy, jeśli dobrze pamiętam, użyłem przykładu ściemy globalnej − jak to cały świat przez kilka tygodni żył zapowiedzią wioskowego pastora „kościoła” składającego się wraz z nim z sześciu osób, że spali Koran. Zapowiedź ta, a ściślej zrobienie z niej „brejking niusa”, doprowadziła w Pakistanie i kilku równie odległych krajach do masowych zamieszek, a prezydent USA poczuł się zmuszony wydać w tej kwestii kilka oświadczeń i osobiście prosić wspomnianego pastora, aby odstąpił od swoich zamiarów. Czy faktycznie odstąpił, czy spalił, Bogiem a prawdą, nie wiem, bo potem na czołówki serwisów wyskoczyło coś innego i sprawa zniknęła. Jeśli był to przykład zbyt odległy, to mamy właśnie bliższy, krajowy. Niejaki Palikot, który do niedawna gościł na pierwszych stronach gazet i we wszystkich mediach elektronicznych, odkąd przestał być tubą Tuska, stał się niewidzialny. Po prostu – nie ma go. Mimo że fizycznie jest w tym samym stopniu co i wcześniej, a nawet bardziej, uwija się, jeździ po Polsce, parodiuje w internecie noworoczne orędzie, lustruje rodzinę kardynała Dziwisza, atakuje to tego, to owego… Ale nagle przestał to ktokolwiek zauważać. Póki pajac z Biłgoraja był uważany za nieformalnego rzecznika Tuska, każde jego blogowe brzdąknięcie trafiało natychmiast na czołówki. Teraz te same media traktują go jak powietrze, i to niezbyt świeże. Nawet informacja, że rzekomy milioner i geniusz „optymalizowania podatków” zaapelował do swoich zwolenników o wsparcie finansowe, nie przebiła się do „dyskursu”… Uratować Palikota może chyba tylko występ w „Tańcu z Gwiazdami”, ale wątpliwe, żeby TVN go tam zechciał. Mówi nam się, że tym rządzi rynek, że media gonią za komercją… Nie wiem, kto jest na tyle głupi, by jeszcze w to wierzyć. Gdyby komercja miała w polskich mediach jakiekolwiek znaczenie, to TVN emitowałby film o „Bolku” w najlepszym czasie, a nie trzymał go w piwnicy, TVP konkurowałaby z nim Towarzyszem Generałem, a obie one wraz z „Polsatem” licytowałyby się w ofertach dla autorek Mgły. Co więc rządzi? Cóż, ponieważ jak wiemy od nich samych, media są niezależne od rządu, trzeba założyć, że telepatia. Po prostu dysponenci anten zupełnie przypadkiem, sami z siebie, podejmują takie akurat decyzje, jakich by sobie życzyli rządzący, nie wiedząc wcale, że takie właśnie byłyby ich oczekiwania, gdyby były. Nie ma w tym nic nieprawdopodobnego, skoro dopiero co prokuratura oficjalnie stwierdziła zdolności parapsychologiczne u Ryszarda Sobiesiaka. No tak – wszyscy wszak słyszeliśmy, że podsłuchiwany Sobiesiak wiedział, iż jest podsłuchiwany, a skoro, zdaniem prokuratury, nikt go nie uprzedził (a prokuratura przebadała wszak sprawę rzetelnie), to musimy mieć do czynienia udokumentowanym jasnowidztwem. Bo tacy oni właśnie są wszyscy, i ta władza, i te jej media – paranormalni. Rafał A. Ziemkiewicz
16 stycznia 2011 "Bałagan w umysłach niech trwa"... Musical METRO Pan profesor Herman Hoppe w swojej książce ”Demokracja , bóg który zawiódł” napisał był, że: ”Skutkiem rozwoju demokratycznego państwa opiekuńczego oraz publicznej oświaty i wychowania jest ogłupienie i infantylizacja mas”.(!!!!). Oczywiście, pan profesor się nie pomylił - co widać na co dzień.. I tworzy się - jak to pisze pan Stanisław Michalkiewicz grupę ludzi, których nazywa” młodymi, wykształconymi, z wielkich miast”. Natomiast to samo, ale w inny sposób powiedział wróg polskości, książę Otto von Bismarck, który o rosnącej grupie etatyzującej państwo powiedział: ”niebezpieczny dla państwa proletariat ludzi wykształconych”(???) No i ten „proletariat ludzi wykształconych” szuka sobie pozorowanego zajęcia za pieniądze podatników, którymi tak naprawdę gardzi.. Bo komu z nich chciałoby się tak naprawdę pracować? Od początku stycznia w mieście Oristano na Sardynii odbywa się trzymiesięczne szkolenie pod intrygującym tytułem: ”Kurs zapobiegania idiotyzmowi”(???). Ogłoszono nawet szczegółowy program tego kursu.. Dwoje włoskich dziennikarzy poprowadzi wykłady zatytułowane: ”Idiotyzm i Internet” oraz’ Idiotyzm i nauka”. Pisarka Barbara Alberti wygłosi pogadankę o idiotyzmach w rodzinie.. Znany krytyk sztuki Vittorio Sgarbi wygłosi pogadankę o idiotyzmach w sztuce współczesnej. Poza tym zapowiedziano wykłady: ”Idiotyzm i intelektualiści” oraz „idiotyzm, konformiści i antykonformiści”. Będzie też temat: ”Idiotyzm i narkotyki”. W sumie do końca kwietnia będzie 13 wykładów. Jakiego wykładu mi brakuje? Tylko jednego: ”Idiotyzm i demokracja”.. To byłby temat najciekawszy.. I nie byłoby szkoda europejskich pieniędzy.. Może być chociaż część słuchaczy otworzyła oczy i przekazała swoje uwagi innym. Co, gdzieś oglądam prywatny telewizor z państwowym programem, to widzę jakieś dwie idiotki wspinające się po ścianie i rozmawiające o sposobach antykoncepcji... Może by dołączyć jeszcze jeden wykład ”Idiotyzm i antykoncepcja”. Akurat rozmawiają o tym podczas wspinania się po ścianie.. Obecnie w Tunezji demokracja święci triumfy.. Demokratyczny prezydent uciekł do Arabii Saudyjskiej, gdzie demokracji nie ma - jest monarchia, a demokratycznie wybierający lud, pozostawił przewodniczącemu tamtejszego parlamentu i Tunezję w demokratycznym zamieszaniu.. Nawet uciekając obiecał demokratycznie, że obniży ludowi ceny cukru, mąki i chleba.. Ale lud już nie słuchał. Dość tej demagogii.. Pogonił prezydenta, a ten czmychnął, ale nie wiadomo ile pieniędzy ze sobą zabrał.. Demokracja dla niego okazała się łaskawa.. Zostawił przewodniczącego, swojego kolegę, który już zapowiedział kolejne wybory, jakby one miały coś zmienić.. To jest tak jak z tymi trzema kopertami, o których niedawno pisałem. Jeden przychodzi po drugim, i tylko raczą się trzema kopertami.. Każdy następny szykuje kolejne trzy.. Uciekający demokratyczny prezydent demokratyzował przez pięć kadencji.. Zdobywał 99.,6 % głosów, 94,48, 95%.. Widać wyraźnie , że nie ważne było jak lud głosuje, tylko kto te głosy ludowe liczy. Doprowadził demokratycznie kraj do dziadostwa... Zadłużył Tunezję jedynie na 11,5 miliarda dolarów.. Na dziesięć milionów ludzi.. U nas mniej więcej demokracja i jej ludzie zadłużyli nas na 800 miliardów, nie licząc ZUS-u i Krajowego Funduszu Drogowego., a jest nas 38,5 miliona.. A Kartagina, którą założyli Fenicjanie - to obecne przedmieście Tunisu.. I też zniknęła.. Była timokratyczną republiką oligarchiczną, a Rzym był cesarstwem.. Zanim stał się republiką, ale republiką arystokratyczną.. Lud niczego nie wybierał To był II wiek przed narodzeniem Chrystusa..
A wiecie państwo co wykrzykują demonstranci ludowi podczas zamieszek w Tunisie? Że oni nie chcą republiki- chcą monarchii..(!!!!)”Cywilizowany” na demokrację Zachód- oczywiście na to nie pozwoli. Prędzej wywołają kolejną wojnę w Tunezji, i utopią tamtejszych mieszkańców we krwi- niż zrezygnują z demokracji, która oczywiście nie jest w Europie częścią naszej cywilizacji... Bo demokracja do Arabów, tak jak do Polaków pasuje, jak siodło do krowy..- co zauważył towarzysz Stalin.. Jednak przenikliwy był ten ludojad.. Polacy mieli od zawsze monarchię. Jak była dziedziczna , wszystko się układało; jak zaczęli wybierać sobie króla podczas wolnej elekcji.- zaczęły się kłopoty.. Bo specjalnością demokracji- są kłopoty.. Nawet gdy jest to demokracja ograniczona, do powiedzmy arystokracji, nie mówiąc już o szlachcie gołocie, których głosami dysponowała magnateria i manipulowała według swojego uznania.. Z tej szlachty gołoty wyłoniła się potem urzędnicza hołota.. Kłopoty nie będą dotyczyły pani Natalii Kukulskiej, gwiazdy polskiej muzyki przed którą otwierają się wielkie” możliwości artystyczne”. Szczególnie po nagraniu piosenki do filmu ”Och! Karol 2”. Piosenka nosi tytuł- uwaga!- „Wierność jest nudna”(???) Naprawdę , pani Natalio? A rozwiązłość nie może stać się nudna? Może jeszcze bardziej niż wierność. Nie bez słuszności tow. Lenin twierdził, że „ największą ze sztuk jest film”(!!!!) I lewica propaguje poprzez obraz filmowy różne swoje treści.. W tym rozwiązłość.. Jakoś nudnej wierności nie propaguje.. Bo jest nudna i nie mieści się w planach rozbijania resztek cywilizacji łacińskiej.. Pani Natalio: a gdzie ten „Puszek okruszek”, gdzie” Kolędy”, gdzie” Co powie Tata?”- takie piękne piosenki i wiele innych, które śpiewała pani, i pani mama , pani Anna Jantar jeszcze z zespołem Waganci- to moja młodość.. A tata , Jarosław Kukulski, zmarły we wrześniu ubiegłego roku i pochowany na cmentarzu wawrzyszewskim, za którego msza odbyła się w Kościele Św. Marii Magdaleny-pisał naprawdę piękne piosenki. Już ich pisać nie będzie- Pan go zabrał do siebie po długiej chorobie.. A kto teraz będzie dla Pani pisał melodie do piosenek i teksty? Agnieszka Szypura? …która taki tekst napisała.?. To jest tekst ideologiczny, przemycony pod przykrywką komedii.. „Tyle słońca w całym mieście”, „Moje jedyne marzenie”,” Najtrudniejszy pierwszy krok”- i wiele innych. To były piękne piosenki, które śpiewała pani tragicznie zmarła mama w wyniku katastrofy samolotu na Okęciu w 1980 roku.. Pan ją też zabrał jakby za wcześnie.. Ale tak chciał i uważał. .Niech Jej da wieczny odpoczynek.. Albo piosenki Moniki Borys:” Co ty Królu zloty”, ”Nie masz prawa”, „ Ty uratujesz mnie”,” ”Bóg stworzył dla mnie świat”,”” Życie jest jak sen”, ”Wiara to my”, „ Nie jestem zła”,” Pomóż mi wstać” ,”Piosenki o najpiękniejszych bajkach świata”.. Pan Jarosław Kukulski pisał piosenki dla Krzysztofa Krawczyka, Anny Jantar, Eleni, Haliny Frąckowiak i wielu innych. Miał człowiek wielki talent, który otrzymał od samego Pana Boga., z którym nie był skłócony.. A obok tych piosenek teraz będzie” Wierność jest nudna”.. Czy tata lub mama wyśpiewaliby coś takiego? Czy tata napisałby taką piosenkę? Nie mnie to sądzić- ja tylko oceniam, jako drobny publicysta i obserwator tego co się wokół nas dzieje.. A jaki będzie tytuł kolejnej piosenki ideologicznej? Może” Seks na każdą okazję i z każdym”.. A co na taki tekst mąż Pani- pan Michał Dąbrówka? I czy on rzeczywiście uważa, że” wierność jest nudna”..(???) Kilka lat temu słyszałem jak w telewizji wypowiadała się Pani w sprawie aborcji.. Była Pani przeciw.. Co mi się bardzo podobało, jak ktoś publicznie deklaruje takie stanowcze i określone poglądy. konserwatywne... Po tym jakby Pani zniknęła z ekranu, a gwiazdy wymagają ekranu- tak już jest.. Czy i w tej sprawie Pani zmieniła poglądy? Co powiedziałby Tata? Ale Pani już jest dorosła, nie jest Pani dzieckiem.. I od poprzedniej edycji bierze Pani udział w Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy, tego lewackiego pomysłu robienia zamętu.. Ludzie się zmieniają - zasady zostają.. Czekam z niecierpliwością na kolejną piosenkę pani Natalii Kukulskiej.. Może jakiś hymn pochwalny na rzecz pana Jurka Owsiaka? PS. Wyjaśniam.: Ja jako Katolik jestem zwolennikiem Kary Śmierci dla morderców popełniających tę ohydną zbrodnię z premedytacją zgodnie z Katechizmem Kościoła Powszechnego wydanego w roku 1994 i podpisanego przez Jana Pawła II, gdzie na tronie 514, 2266 napisano: ”Ochrona wspólnego dobra społeczeństwa domaga się unieszkodliwienia napastnika. Z tej racji tradycyjne nauczanie Kościoła uznało za uzasadnione prawo i obowiązek prawowitej władzy publicznej do wymierzania kar odpowiednich do ciężaru przestępstwa, NIE WYKLUCZAJĄC KARY ŚMIRCI W PRZYPADKACH NAJWYŻSZEJ WAGI”(!!!!) I tyle.. Kara śmierci jest częścią naszej ginącej cywilizacji.. I zawsze była! To co obserwujecie państwo dookoła, także wśród hierarchów kościelnych, piętnowanie kary śmierci, jest przejawem kłamstwa i obłudy.. Kara śmierci była w ustawodawstwie, tak jak dusza przy ciele.. Skoro dusza z cywilizacji ciała uchodzi- być może razem z nią uszła kara śmierci… WJR
Pseudoraport - próba podsumowania Dokument, który w styczniu przedstawił Polakom i opinii międzynarodowej MAK, można uznać z dwóch względów za przełomowy w badaniu i śledztwie dotyczącym przyczyn smoleńskiej katastrofy. Po pierwsze: stanowi on oficjalne (i ponoć niepodlegające dyskusji) stanowisko rosyjskiej, kontrolowanej przez Kreml i specsłużby, instytucji zajmującej się rzekomo analizowaniem tzw. zdarzeń lotniczych oraz wystawianiem przeróżnych certyfikatów związanych z lotnictwem. W tym więc względzie możemy sądzić, że MAK dokładnie w taki sposób podchodzi do kwestii tego, co się wydarzyło w Smoleńsku 10.IV.2010 r., jak to zostało w „raporcie” przedstawione. Po drugie: ów dokument nie tylko nie spełnia wymogów nakładanych przez zachodnie (tj. związane z krajami cywilizowanymi) instytucje zajmujące się badaniem katastrof, nie tylko zawiera przeróżne zdumiewające spekulacje (np. dotyczące stanu psychicznego załogi), nie tylko pomija mnóstwo istotnych dla przebiegu zdarzenia i jego kontekstu, szczegółów, lecz przede wszystkim zawiera wiele kłamstw, zafałszowań i spreparowanych danych lub dowodów. W tym zaś względzie może on stanowić poważny wyjściowy materiał do pracy komisji międzynarodowej, która jak najszybciej powinna zostać powołana do ponownego zbadania smoleńskiej katastrofy. Jak wiemy, „raport” ten został ogłoszony i opublikowany bez uwzględnienia uwag ze strony polskiej zebranych w osobnym dokumencie. Ruscy ogłosili też stanowczo po doprawdy nieśmiałych (w obliczu tak wielkiego skandalu, bo przecież Polska została na konferencji MAK całkowicie upokorzona) próbach protestu ze strony przedstawicieli „rządu” D. Tuska, że nie ma potrzeby na tworzenie wspólnego dokumentu. Odrzucili w ten sposób konkluzję zawartą w „polskich uwagach”, że należałoby ponownie zająć się sformułowaniem przyczyn katastrofy. Oczywiście stronie polskiej chodziło głównie o wzięcie pod uwagę niekompetencji i błędów popełnionych przez pracowników „wieży kontroli lotów” oraz konsultowania się przez tychże kontrolerów (w trakcie przylotu polskiego tupolewa) z jakimiś nadrzędnymi, tajemniczymi organami w Moskwie, nie zaś o kwestię celowych działań zmierzających do uśmiercenia delegacji ze śp. Prezydentem L. Kaczyńskim na czele. Tej ostatniej bowiem kwestii, mimo coraz poważniejszych dowodów świadczących o dokonanym przez ruskie specsłużby zamachu, gabinet ciemniaków w ogóle nie przyjmuje do wiadomości. Nawiasem mówiąc, na konferencji MAK-u padło też kuriozalne wprost stwierdzenie A. Morozowa (tego samego, który, jak pamiętamy, postawił na baczność E. Klicha swym telefonem po katastrofie), że nawet, gdyby Tu 154M z polską delegacją nie uderzył w brzozę, to uległby całkowitemu zniszczeniu w wyniku zderzenia z ziemią. Kuriozalność tej wypowiedzi polega na tym, że przez wiele miesięcy „motyw z brzozą” należał do „kanonu” eksperckich i propagandowych wyjaśnień tego, co się stało 10 kwietnia w Smoleńsku i jest wprost zawarty w finalnym „raporcie” MAK-u. Sam ten „raport” sporządzony jest z pogwałceniem reguł konstruowania takich dokumentów. Nie wchodząc w szczegóły, podkreślę tylko to, co szczególnie rzuca się w oczy i czym bezwzględnie powinny się zająć polskie instytucje zajmujące się badaniem przyczyn katastrofy (jak np. zespół A. Macierewicza). Otóż przede wszystkim nie ma w nim zdjęć z 10 kwietnia dokonanych „z lotu ptaka”, a pokazujących cały, pełny obraz tego, co się wydarzyło. Co więcej, fotografie szczątków tupolewa zamieszczone w „raporcie” pochodzą w swej większości z 12 kwietnia. Dotyczy to także zdjęcia satelitarnego, które zostało wykorzystane do oznaczenia rozkładu tychże szczątków, a które to zdjęcie, jak wykazali blogerzy (tu szczególnie ukłon w stronę seaclusion), zawiera (ponumerowane na schemacie MAK-u) fragmenty samolotu, których... nie ma na satelitarnym zdjęciu z 11 kwietnia. Świadczy to dobitnie o aranżowaniu przez Ruskich miejsca zdarzenia na „powypadkowe”. Trudno bowiem sobie wyobrazić, by pojawiające się w nowych miejscach, nowe części wraku spadały 12 kwietnia z nieba lub wyłaniały się spod ziemi. Po drugie, brak pełnego, dokładnego stenogramu rozmów z kabiny załogi. Jak wiemy, Ruscy mieli spore problemy z odtworzeniem zawartości czarnych skrzynek (wiele wypowiedzi uznali za niezrozumiałe, niektórych zaś głosów nie zidentyfikowali). Ale gdyby tego było mało, to nie czekając na analizy fonoskopijne prowadzone w Polsce (w trakcie których udało się zrekonstruować więcej wypowiedzi załogi zwłaszcza z końcowej fazy lotu (http://www.niezalezna.pl/artykul/protasiuk_nie_chcial_ladowac_rosjanie_klamali/43662/1)), zamieścili wyrwane fragmenty rozmów nadając im „psychologiczną” interpretację, stosowną, rzecz jasna, do tezy znanej nam od pierwszych godzin po katastrofie, a obwiniającej za nią samych pilotów (ewentualnie „naciskających na nich” przełożonych). MAK posunął się tak daleko, że – co jest sytuacją bezprecedensową w dziejach wyjaśniania zdarzeń lotniczych – zaprezentował publicznie zmontowane fragmenty zawartości skrzynki z okrzykami przerażonych zbliżającą się śmiercią, polskich pilotów. Po trzecie, nie ma dokładnego zdjęcia lotniska i jego wyposażenia (w dniu katastrofy); nawet zdjęcie „zrekonstruowanego” wraku jest bez kokpitu (ulokowanego przez Ruskich w jakimś innym miejscu). Wszyscy doskonale pamiętamy szokujące fotografie pokazujące funkcjonariuszy wkręcających 10 kwietnia żarówki do prymitywnych, pamiętających zapewne jeszcze czasy Breżniewa, pomarańczowych reflektorów. O ile obraz tejże przedpotopowej i niesprawnej sygnalizacji świetlnej jest przedstawiony w polskim dokumencie z uwagami do „raportu” MAK-u, o tyle w tymże „raporcie” nie znajdziemy żadnego takiego obrazu. Tymczasem kwestia tego, czy w tak ograniczonych i trudnych warunkach pogodowych, jak się nam do znudzenia powtarza, jakie panowały w czasie przylotu polskiej delegacji, prawidłowo działała sygnalizacja umożliwiająca załodze bezpieczne podejście do lądowania, wydaje się jedną z kluczowych do sporządzania podsumowania prac badawczo-śledczych dotyczących tak wielkiej katastrofy. Ruscy zaś, zamiast przedstawić Polsce i światu stan technologicznego zacofania infrastruktury smoleńskiego lotniska Siewiernyj, w swym raporcie zamieszczają wyłącznie wieczorne zdjęcia działającej sygnalizacji świetlnej, która, jak sami w „raporcie” przyznają, została naprawiona parę dni po katastrofie. Czwartą istotną kwestią jest ta związana z działaniami ekip ratowniczych (sygnalizowana także w dokumencie z polskimi uwagami). Możemy, czytając „raport”, dowiedzieć się (na ile te podane czasy są wiarygodne, to osobna sprawa) m.in., że pierwszy wóz strażacki przybył o godz. 10.55 lokalnego czasu, zaś pierwsza karetka pogotowia o 10.58. Wiedząc zaś (i to w przybliżeniu, tj. przy założeniu, że i tu Rosjanie nie dokonali przekłamania czy manipulacji), że do katastrofy doszło w okolicach godz. 10.40-10.41, uzyskujemy czas 15-18 minut, zanim zjawiły się ekipy mające obowiązek udzielać pomocy poszkodowanym w katastrofie. Nie muszę chyba dodawać, że w przypadku zwykłego drogowego wypadku o ludzkim życiu niejednokrotnie decydują minuty, jeśli nie sekundy – tu zaś, w obliczu rozbicia się samolotu z tyloma pasażerami, służby ratownicze NIE pojawiają się zaraz po fatalnym zdarzeniu, a przecież powinny one być w stanie pogotowia (na wszelki wypadek, czyli gdyby doszło np. do awaryjnego lądowania) już w czasie zniżania się tupolewa. Na tym jednak nie koniec, jak czytamy bowiem w „raporcie”, dopiero o 11.40 ustalony zostaje „fakt braku żywych poszkodowanych”, a jak wiemy, fakt ten podawany był oficjalnie przedstawicielom strony polskiej już w pierwszych kilkunastu minutach po katastrofie. Wyglądałoby więc na to, że ruskie władze wiedziały, iż wszyscy zginęli, zanim stwierdziły to służby medyczne. Ciekawe, prawda? Nawiasem mówiąc, nie ma informacji o tym, kiedy i gdzie znaleziono zwłoki polskiego Prezydenta, tak jakby katastrofa dotyczyła zwykłych, cywilnych pasażerów. Ostatnią, szczególnie bulwersującą (choć jest ich dużo więcej, jak choćby haniebne, iście sowieckie insynuacje, o pijanym śp. gen. A. Błasiku, podchwycone zresztą natychmiast przez różne prokremlowskie media) jest sprawa „psychologicznego” przesłania „raportu”. O ile bowiem, jak wspominałem wyżej, pomija on wiele poważnych zagadnień, które powinny być w nim precyzyjnie wyjaśnione i udokumentowane, o tyle z zaskakującą (ja na tego typu dokumenty) emfazą, opowiada o „walce wewnętrznej” („starcie motywów” (?)), która miała się rzekomo toczyć w psychice śp. kpt. A. Protasiuka. Ten ostatni, twierdzą Ruscy, miał bezskutecznie borykać się z decyzją, czy lądować w niebezpiecznych warunkach „pod presją przełożonych”, czy jednak „odchodzić na drugi krąg”, czyli przerwać manewry i skierować samolot na zapasowe lotnisko. Jak niedawno w Radiu Maryja słusznie przypomniała M. Wassermann (http://www.radiomaryja.pl/audycje.php?id=24416) – piloci 36 Specjalnego Pułku tym się właśnie zajmują, tj. przewożeniem VIP-ów, są więc przeszkoleni i przyzwyczajeni do tego, że na pokładzie mają premierów, prezydentów czy wysokich rangą wojskowych. Ruscy zatem nawet w tej dziedzinie, tj. opisu „psychologicznej sytuacji” załogi bezczelnie kłamią, chcąc z jednej strony zszargać pamięć tych, którzy zginęli 10 kwietnia, a z drugiej skompromitować Polskę i obarczyć ją winą za to, co jest winą Rosji. Najtragiczniejsze w tym wszystkim jest to, że honoru poległych i honoru naszego kraju zupełnie nie bronią władze Polski, a wtórują im oddani „moskiewskiej prawdzie” ludzie mainstreamowych mediów. FYM
Premier podszyty tchórzem Artur Wosztyl: Tupolew wcale nie lądował. Robił podejście do lądowania i w jego trakcie doszło do katastrofy. Podejście wygląda tak, że samolot zniża się do swojej minimalnej wysokości i wykonuje lot w kierunku lotniska. Jeżeli na tej wysokości w odpowiedniej odległości od drogi startowej ma kontakt wzrokowy z ziemią, może się zniżyć i kontynuować, nawet gdyby wieża podała mu gorsze warunki. (...)
Gazeta Wyborcza: Czemu Tu-154 myślał, że jest wyżej, niż był?
Artur Wosztyl: Sytuacja musiała ich zaskoczyć. Czym, nie mam pojęcia i nie będę spekulował. Gdybyście rozmawiali z 10 pilotami, mielibyście 10 logicznych hipotez. To wypowiedzi Wosztyla jeszcze z maja ubiegłego roku. Wosztyl, śledził to co się działo w Tu-154 nasłuchując rozmów Protasiuka z wieżą, a że sam jest pilotem Tu-154, jest chyba osobą kompetentną i mając nasłuch na to co się dzieje w kabinie i jak przebiega komunikacja z wieżą, potrafi ocenić co robi pilot. Już w maju wiadomo więc było, że według "nausznego" świadka katastrofy, Protasiuk nie lądował, a jedynie robił podejście do lądowania. Dzisiaj wiemy ze stenogramów, że podejście było nieudane i zakończyło się wydaną przez Protasiuka komendą "odchodzimy". Tymczasem w raporcie MAK-u, ocenionym przez polski rząd jako w zasadzie rzetelny, napisano, że "decyzji dowódcy statku powietrznego o odejściu na drugi krąg nie było". Powiedzenie, że jest to nadużycie to mało. To ordynarne kłamstwo. I nie jest nawet problemem to, że takie kłamstwo się w raporcie znalazło, niczego innego się po komisji Putina spodziewać nie należało. Prawdziwym problemem jest całkowita bezradność Tuska w tej sprawie, wynikająca wcale nie z tego, że po tym jak oddał narrację smoleńską do wyłącznej dyspozycji Putina nie ma już żadnych możliwości odkręcania tego co od Putina dostał. Wbrew pozorom do ostatniej chwili można było coś zrobić, problem w tym, że naszego premiera sparaliżował strach, strach tak wielki, że nie umiał zadbać już nie tylko o tak obce mu wartości jak prawda, interes swojego kraju czy honor polskiej armii, ale nawet o jedyną rzecz na jakiej mu w polityce zależy - własny wizerunek. I gdy dzisiaj Janusz Wojciechowski pisze "Rosja ma nas tam, gdzie jej sami weszliśmy" to można się co najwyżej zżymać, że to ciut nieeleganckie, ale nie da się temu zaprzeczyć bo jest wyjątkowo celne. Nikt nie oczekuje od Tuska wielkich gestów i jakiejś nadzwyczajnej odwagi, mieliśmy wystarczająco dużo czasu, żeby się przestać łudzić. Ale nawet ja, mając o Tusku jak najgorsze zdanie, byłam zaskoczona jak bardzo sobie nie poradził. Nawet jeśli znacząco obniżymy premierowi poprzeczkę i uznamy, że miał prawo się pomylić w kwietniu i nie zabezpieczyć naszego interesu w tym śledztwie (i nie mówię tu nawet o samym oddaniu śledztwa, ale choćby o tym, że nie zadbano o pobranie własnych próbek materiału do badań i dzisiaj możemy odetchnąć z ulgą, że Rosjanie wpisali Błasikowi do krwi tylko 0,6 promila a nie na przykład 2 promile i krętki blade), to przecież jeszcze całkiem sporo można było zrobić od momentu gdy dostaliśmy raport i premier w pierwszym odruchu ogłosił, że jest on "w całości nie do przyjęcia". I znowu, nie oczekuję od Tuska, że się będzie stawiał Rosjanom, prostował, walczył. Aż taka naiwna nie jestem. Ale trzy rzeczy miał obowiązek zrobić tu, w kraju. Po to, żebyśmy się dzisiaj nie czuli aż tak upokorzeni, nie samym raportem, ale pokorą z jaką państwo polskie go przyjęło. Tusk znał raport Anodiny od grudnia, te kilka tygodni to wystarczająco dużo czasu aby:
- przygotować kontrprezentację podsumowującą polskie zastrzeżenia do raportu Anodiny, a w znacznej mierze wręcz go unieważniającą (brak wiarygodnych danych o pochodzeniu alkoholu w krwi Błasika, komenda "odchodzimy" podważająca główną tezę o lądowaniu za wszelką cenę). O tym, że padła komenda "odchodzimy" powinniśmy się dowiedzieć zaraz po zakończeniu konferencji Anodiny, nie trzeba było czekać aż internauci się wsłuchają w nagranie, a Wróblewski wczyta w polskie uwagi, bo taka prezentacja powinna być dawno gotowa do rozesłania do mediów, po polsku i angielsku,
- rozbroić "bombę alkoholową" zamiast zostawiać z nią upokorzoną wdowę i czekać aż dziennikarze znajdą ekspertów, którzy powiedzą co to jest alkohol endogenny i skąd się bierze. Upokorzenia Błasika - a razem z nim polskiej armii - można było uniknąć zawczasu podważając wiarygodność badania, bo przecież jest ona zerowa. Sam fakt, że się w ogóle z tym dyskutuje jest upokarzający, tę dyskusję trzeba było uciąć zanim się zaczęła i było mnóstwo na to sposobów. A jeśli Ewa Błasik dowiedziała się o alkoholu dopiero z konferencji Anodiny, to jest niewyobrażalny skandal.
- wykorzystać media do przygotowania gruntu pod raport Anodiny i wzmocnienie polskiego głosu. Ta władza jak żadna inna wyspecjalizowała się w uprawianiu polityki za pomocą "przecieków kontrolowanych". Ten jeden raz, kiedy odpowiednio przygotowane mogły uratować nasze zbiorowe samopoczucie (mniej ważne) i dobre imię (dużo ważniejsze) nie zrobiono nic. Ta bierność, podobnie jak wcześniejsza aktywność, opisana przeze mnie we wpisie "Szeptana propaganda władzy" czyni z Tuska wspólnika Anodiny. Po prostu. Miał obowiązek i możliwości. Nam zostaje już tylko satysfakcja, że gorliwie pomagając Putinowi upokorzyć prezydenta, generała, pilotów, Polskę, sam został - niespodziewanie dla samego siebie - upokorzony. Marna to jednak pociecha, bo jedyną lekcję jaką z tego wyniósł jest najwyraźniej przekonanie, że nic nie możemy. A skoro nic nie możemy, to nie będziemy nawet próbować. Po tym jak premier "poradził sobie" z kłamliwym raportem, który można było dość łatwo ośmieszyć i zawczasu zneutralizować jego negatywne skutki, pozostaje już tylko modlić się, żeby los nie zechciał nas wystawić na poważniejszą próbę, bo chyba już nikt nie wierzy, że Tuska będzie stać na obronę naszych interesów. Nie umie obronić nawet swojego. Nie wierzę w raport Anodiny i bym się nim nie przejęła, upokarza mnie jednak strach mojego premiera przed jakimkolwiek gestem, słowem. Takiego tchórza na takim stanowisku jeszcze nie mieliśmy. kataryna
Zamęt w polskich finansach publicznych coraz większy
1. Jeszcze dobrze nie przebrzmiały echa propozycji Premiera Tuska zmniejszenia wpłat składki do Otwartych Funduszy Emerytalnych, a już Minister Pracy Jolanta Fedak niespodziewanie zaproponowała likwidację składki zdrowotnej i zastąpienie jej obciążeniem podatkiem dochodowym. Oznacza ni mniej ni więcej tylko propozycję likwidacji odliczenia składki zdrowotnej od kwoty należnego podatku dochodowego osoby ubezpieczonej. Teraz nie odliczamy od podatku dochodowego tylko 1,25% składki, po tej zmianie nie odliczana byłaby cała składka czyli 9% naszego wynagrodzenia. Wprawdzie parę godzin po zgłoszeniu tej propozycji na stronach internetowych Ministerstwa Pracy pojawił się komunikat wyjaśniający, że Pani Minister chodziło tylko o uproszczenie sposobu przekazywania do NFZ składki za ubezpieczenie zdrowotne osób bezrobotnych ale każdy kto słyszał wypowiedź Pani Minister wie, ze to zwyczajna ściema.
2. Po pierwsze ten zamęt wynika z tego, że o pomysłach mocno skutkujących dla naszych finansów publicznych informują przedstawiciele kilku ośrodków decyzyjnych w rządzie. Tylko jednym z nich jest Minister Rostowski, a inni to Minister Fedak, Minister Boni a także o dziwo osoba spoza rządu ale jak się okazuje w polskich warunkach mająca dużo do powiedzenia, szef Rady Gospodarczej przy Premierze Jan Krzysztof Bielecki. Po drugie pomysły te są ogłaszane w mediach, chyba natychmiast po ich powstaniu. Świadczy o tym poziom ich niedopracowania, tak jak to się okazało po zaprezentowaniu pomysłu zmniejszenia składki odprowadzanej do OFE. Na proste pytanie czy ta 5% część która ma zostać w ZUS będzie dziedziczona tak jak środki gromadzone w funduszach, żaden z ministrów wypowiadający się w tej kwestii nie był w stanie udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Wreszcie po trzecie uzasadnienia prezentowanych pomysłów mają niewiele wspólnego z prawdą i to właśnie każe poddawać w wątpliwość intencje ministrów którzy je zgłaszają.
3. Zmniejszenie składki przekazywanej do OFE było przedstawiane przez Ministra Rostowskiego i Premiera Tuska jako pomysł na podniesienie wysokości przyszłych emerytur, a w rzeczywistości zmiany te mają służyć zmniejszeniu deficytu budżetowego i długu publicznego. Pomysł jest w zasadzie zbiorem tzw. decyzji kierunkowych rządu nad którymi dopiero intensywnie pracuje Minister Boni aby przybrały one formę nowelizacji ustaw emerytalnych. Ale jednocześnie podano termin ich wejścia w życie i ma to być 1 kwietnia tego roku co oznacza ,że na procedowanie w Sejmie i Senacie tak ważnych zmian w systemie emerytalnym będzie zaledwie parę tygodni i to pod warunkiem że projekty ustaw wręcz natychmiast znajdą się w Sejmie.
4. Z kolei pomysł likwidacji składki zdrowotnej, a w konsekwencji braku możliwości jej odliczenia od podatku dochodowego zaprezentowany przez Minister Fedak nie ma na celu uproszczania czegokolwiek tylko jest balonem próbnym na reakcję ubezpieczonych na brak możliwości odliczenia składki. Jest to zapewne związane z konsekwencjami wynikającymi z rozstrzygnięcia Trybunału Konstytucyjnego w sprawie płacenia składki zdrowotnej za rolników przez budżet państwa. Wprawdzie uzasadnienie tego wyroku raczej idzie w stronę zróżnicowania skali finansowania składki zdrowotnej rolników przez budżet od poziomu dochodowości ich gospodarstw ale opinia publiczna została już przygotowana do tego, że wyrok TK zabrania finansowania składki zdrowotnej rolników przez budżet. Skoro w tą stronę idzie rząd (do tej pory nie rozpoczęły się nawet prace nad projektem ustawy, który uzależniał by wysokość opłacanej przez budżet składki zdrowotnej od dochodowości gospodarstw rolniczych) to wygląda na to, że rząd przygotowuje rolników ,że po 1 marca 2012 rolnicy składkę zdrowotna będą musieli płacić sami. A ponieważ nie mają jej od czego odliczać to i pracujący poza rolnictwem nie powinni takiej możliwości mieć. Przynajmniej tak uważa Minister Fedak.
5. Tak wyglądają mechanizmy podejmowania decyzji w rządzie Donalda Tuska i to w sprawach fundamentalnych dla przyszłości Polski i Polaków. Ogłasza się decyzje często kompletnie nieprzygotowane albo też z uzasadnieniami, które z prawdą mają niewiele wspólnego. Co mają o tym wszystkim sądzić miliony Polaków, których skutki tych decyzji żywotnie dotyczą? Jestem przekonany, że coraz większa część z nas już wie co o tym wszystkim myśleć i da temu wyraz przy urnach wyborczych na jesieni tego roku. Zbigniew Kuźmiuk
Przebijanie betonu W pierwszych dniach nowego roku pokazano, na razie tylko wąskiej widowni, dwa filmy o dwóch polskich wielkich dramatach. Pierwszy to „Czarny czwartek” w reżyserii Antoniego Krauzego. Pokazuje brutalną prawdę o tzw. „wydarzeniach na Wybrzeżu” w 1970 roku, które były okrutną masakrą niewinnych ludzi. Ta zbrodnia, strzelanie do bezbronnych ludzi z czołgów, broni maszynowej, także z helikoptera, została wreszcie pokazana bez cienia retuszu, tak jak i katowanie niewinnych ludzi przez milicję i ZOMO. Po obejrzeniu tego filmu w pełni rozumiemy, dlaczego ludzie na widok milicyjnych i wojskowych mundurów skandowali „gestapo”. To było komunistyczne gestapo. Jeden z jego szefów, ówczesny minister obrony narodowej, gen. Jaruzelski, jest dziś rehabilitowany przez prezydenta Bronisława Komorowskiego Z kolei film „Mgła”, pierwszy polski dokument o tragedii smoleńskiej, którego jeszcze nie oglądałem, zrealizowały Maria Dłużewska i Joanna Lichocka. Pierwszą rzeczą, jaka zwróciła moją uwagę tuż po katastrofie, była właśnie ta tajemnicza mgła. Gdybym nie żeglował w różnych ekstremalnych warunkach, nigdy bym się na ten temat nie wypowiadał (zresztą wcześniej pisałem tu o tym „fenomenie atmosferycznym”). Jest niemożliwością, aby mgła pojawiła się na smoleńskim lotnisku o 10 rano, w czasie gdy lądował rządowy samolot z prezydentem na pokładzie, a nie było jej o 9 czy jeszcze wcześniej. Mgła to nie jest zjawisko nagłe, lecz narastające stopniowo. I tak jak nie pojawia znienacka, tak i nagle nie znika, a ta nad lotniskiem rozpłynęła się tak szybko, jak się pojawiła. Poza tym, mgła ma to do siebie, że w miarę upływu dziennych godzin rzednieje, a nie gęścieje. Klucz do wyjaśnienia nagłej mgły kryje się w zagadkowym rejsie sowieckiego Ił-a 76, przeznaczonego do transportowania paliwa, a więc także i wody, z której można zrobić tyle mgły, ile się chce. Leciał nad smoleńskim lotniskiem tuż przed naszym samolotem. Nie od dziś wiadomo, że Rosjanie zawsze przodowali w zastępowaniu Pana Boga. Przed defiladami w Moskwie, np. z okazji rocznicy rewolucji, wielokrotnie rozganiali chmury rozrzuconym z samolotów jodkiem srebra. W taki dzień miało radośnie świecić słońce, a nie padać deszcz. Tak rozkazał I sekretarz czy inny komunistyczny dygnitarz. Być może teraz też padł jakiś rozkaz.„Mgła” powinna być wyświetlona w Sejmie, doszli do wniosku posłowie PiS i zwrócili się z prośbą do marszałka Sejmu Grzegorza Schetyny o zgodę na projekcję filmu. „Sejm nie jest od tego” - odpowiedział wicemarszałek Stefan Niesiołowski, gdyż, mimo że filmu nie oglądał, by odmówić, wystarczyła mu informacja o narratorach filmu, czyli byłych urzędnikach kancelarii śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a ci nie mogli przecież nie krytykować rządu odpowiedzialnego za przygotowanie lotu prezydenta oraz nie mogli nie przywołać tych podniosłych chwil w dniach żałoby narodowej. Zwyciężyło mafijno-partyjne myślenie, które oficjalnie oczywiście nie ma nic wspólnego z polityką. O mieszanie polityki do tragedii smoleńskiej oskarżani są tylko ci, którzy mają czelność mieć różne wątpliwości, stawiają znaki zapytania i nie konsultują ich z partią rządzącą. Ostatnio swoje wątpliwości na temat raportu MAK wyraził sam premier. Ale jemu wolno, bo on przecież nie robi polityki, tylko buduje, jak obwieszczał w kampanii samorządowej idiotyczny plakat z przerobionym na nastolatka premierem. Dlatego Jan Pospieszalski, współautor filmu (wraz z Ewą Stankiewicz) „Solidarni 2010” traci swój program telewizyjny „Warto rozmawiać”. Nazwany przez premiera Tuska „propagandzistą PiS” musi rozstać się z poważną publicystyką telewizyjną, tak jak dawniej musiał to zrobić Wojciech Cejrowski. Lewicowo-liberalna ekipa nie odpuści nikomu, kto myśli samodzielnie, kto jest spoza układu rządzącego mediami, i kto na dodatek deklaruje publicznie, że jest patriotą oraz katolikiem. Ma być tak, jak życzy sobie „Wyborcza”, ten pozakonstytucyjny organ III RP od spraw kadr w mediach. Żal mi trochę Pospieszalskiego, a szczególnie wtedy, gdy nieco naiwnie tłumaczy się, że przecież do swojego programu zapraszał ludzi różnych opcji politycznych, w tym wielu przeciwników tego programu. Nie w tym rzecz. Program musiał przestać istnieć dlatego, że jego autor i producent jest „niesterowalny” i nigdy nie wiadomo, jaki może „wykręcić numer” obecnej ekipie. A poza tym, taki program działa niezwykle zaraźliwie. Oglądają go młodzi ludzie i nie daj Boże ktoś kiedyś będzie chciał pójść w ślady autorów „Warto rozmawiać”. Miejsce w mediach jest dla dziennikarzy, którzy sami, bez podpowiadania, wiedzą, kogo i kiedy zaprosić oraz o czym i jak rozmawiać. Najlepiej z tymi, którzy opluwają Polskę, jak choćby z bajkopisarzem Tomaszem Grossem. Dziennikarze „cyngle” tylko naciskają na spust. Za terror medialny odpowiadają właściciele i zarządcy mediów III RP. Wojciech Reszczyński
ILE ZAPŁACIMY ZA "SUKCES" TUSKA Jak można się godzić na taką redukcję CO2 i dodatkowe płatności, skoro przybliżone wyliczenia pokazuje, że jest to ponad możliwości finansowe nawet tak zamożnych państw jak Niemcy czy Francja. Co więcej, obciążenia uderzą nie tylko w budżet państwa i w przedsiębiorstwa, ale także znacząco w budżety polskich rodzin. W grudniu 2008 r. po szczycie KE w Brukseli, który przyjął tzw. pakiet klimatyczny, premier Donald Tusk ogłosił, że osiągnął sukces. Już wtedy było wiadomo, że cena tego sukcesu będzie niezwykle wysoka i zapłacą nią nabywcy energii elektrycznej w Polsce. Właśnie wtedy firma doradcza McKinsey, działając na zlecenie Ministerstwa Gospodarki, opublikowała raport tylko o kosztach inwestycji niezbędnych w naszym kraju, aby zredukować emisję CO2 o 30 proc. do roku 2030, a więc w czasie o 10 lat dłuższym niż przyjęte przez Unię stanowisko na negocjacje w Kopenhadze. Te koszty wyniosą aż 92 mld euro (a więc po obecnym kursie astronomiczną kwotę 380 mld zł) i w latach 2011-2015 powinniśmy przeznaczać na ten cel 2,5 mld euro rocznie, a w kolejnych 5-latkach 3,6 mld euro, 5,4 mld euro i 6,9 mld euro rocznie. A to tylko część kosztów. Kolejne to wydatki poszczególnych firm na zakup dodatkowych pozwoleń na emisję, co będzie szczególnie obciążające dla energetyki, hut i przedsiębiorstw chemicznych od roku 2013, kiedy limity dla poszczególnych krajów UE będą w każdym roku mniejsze. Ogromne dodatkowe obciążenia to wpłaty na wspomniany wyżej fundusz ekologiczny dla krajów najbiedniejszych. Sami jesteśmy przecież nie najbogatsi, ale jesteśmy w UE, a Unia chce po roku 2013 wpłacać na ten fundusz około 15 mld euro rocznie. Koszty inwestycji w największym stopniu poniesie przemysł. Energetyka przez 20 lat będzie musiała wydać ok.35 mld euro (zamiana energetyki węglowej na atomową i wytwarzanie odnawialnych rodzajów energii), przemysł chemiczny ok. 4 mld euro i hutnictwo także ok. 4 mld euro. Takie wydatki energetyki podniosą koszty funkcjonowania tej branży o 4,3 mld euro, co oznacza, że przerzucone zostaną one na odbiorców prądu, a więc energia będzie sukcesywnie drożeć po kilkanaście procent rocznie. Konsumenci poniosą jeszcze wyższe obciążenia szczególnie w sektorach budowlanym i środków transportu. Dostosowanie budynków do wyśrubowanych norm oszczędzania energii w ciągu 20 lat ma kosztować 24 mld euro, a środków transportu 22 mld euro. Oczywiście pozwoli to później na obniżenie wydatków na energię, ale najpierw tak ogromne pieniądze trzeba wydać. Firma doradcza McKinsey tak zaprojektowała wydatki, aby ich zasadnicza część mogła być poniesiona po roku 2020, lecz skoro Unia chce przyjąć zobowiązania 30-procentowej redukcji CO2 do roku 2020, to oznacza to, że powinniśmy je ponieść w ciągu najbliższych 10 lat, co jest w oczywisty sposób niemożliwe. Ten raport pokazał niekompetencję, a wręcz nieodpowiedzialność rządu Donalda Tuska. Jak można się godzić na taką redukcję CO2 i dodatkowe płatności, skoro przybliżone wyliczenia pokazuje, że jest to ponad możliwości finansowe nawet tak zamożnych państw jak Niemcy czy Francja, a cóż dopiero takiego kraju na dorobku, jakim jest Polska. Co więcej, obciążenia uderzą nie tylko w budżet państwa i w przedsiębiorstwa, ale także znacząco w budżety polskich rodzin. Dopóki pierwsze koszty realizacji pakietu klimatycznego były odległe w czasie, rząd nie zwracał na ten problem żadnej uwagi. Ponieważ szybkimi krokami zbliża się rok 2013, w którym poszczególne branże będą musiały w większym niż dotychczas zakresie kupować pozwolenia na emisję CO2, zaczynają się nerwowe ruchy, głównie w polskiej energetyce. Izba Gospodarcza Energetyki i Ochrony Środowiska wystosowała list do premiera o rozpoczęcie pilnych rozmów o zmianie kryteriów przyznawania darmowych pozwoleń na emisję CO2. Te, które przygotowała KE, są dla polskiej energetyki niekorzystne i mogą oznaczać, że ceny energii w Polsce wzrosną od 30 do 80 proc. (od 60 do 150 zł za megawatogodzinę przy obecnej cenie około 190 zł za MWh na koniec 2010 r.) w zależności od tego, jak będą się kształtowały ceny w obrocie pozwoleniami na emisję CO2. Trudno sobie chyba wyobrazić funkcjonowanie polskiej gospodarki, ale i gospodarstw domowych, gdyby te przewidywania miały się zmaterializować. Czasu zostało niewiele i jeżeli w najbliższych miesiącach stanowisko KE w sprawie darmowych pozwoleń na emisję CO2 nie ulegnie zmianie, to zapłacimy ogromną cenę za niefrasobliwość premiera Tuska i jego sukces w sprawie pakietu klimatycznego. Zbigniew Kuźmiuk
Już odchodzili. To kapitan Protasiuk na 22 sekundy przed katastrofą wydał komendę "odchodzimy". Wiele z tego wynika Bogdan Wróblewski z "Gazety Wyborczej" opublikował tekst, w którym jako pierwszy polski dziennikarz zwrócił uwagę na niezauważony dotąd fragment polskich uwag do raportu MAK-u. "Zgodnie z zapisem CRV (Cockpit Voice Recorder), odczytanym przez stronę polską, dowódca załogi zgłosił, po minięciu wysokości 100 metrów, że odchodzi na drugi krąg. Drugi pilot to potwierdził" czytamy w polskich uwagach". I dalej: "załoga rozpoczęła procedurę odejścia na drugi krąg"; "załoga próbowała - nieskutecznie - przerwać podejście"; - "była to realizacja spóźnionej procedury odejścia na drugi krąg" . Dotąd wiedzieliśmy, że to polski nawigator, na 14 sekund przed katastrofą, powiedział "Odchodzimy". I nic poza tym. To, że powiedział to nawigator, i nic potem (tak wynikało z ówczesnego stanu wiedzy) się nie stało, komentowano jako kolejną poszlakę na rzecz tezy, że załoga Tupolewa wprowadzona została w jakiś dziwny stan psychiczny. Oczywiście przez straszliwe naciski, atmosferę presji psychicznej ze strony prezydenta itd. Tymczasem jak dowiadujemy się z artykułu Wróblewskiego polscy specjaliści w Krakowie odczytali więcej z nagrań czarnej skrzynki. To kapitan Protasiuk na 22 sekundy przed katastrofą wydał komendę "odchodzimy". Nawigator tylko ją powtórzył. Wiele z tego wynika. Przede wszystkim jedno: zachowanie załogi Tupolewa staje się znacznie bardziej racjonalne, niż starano się to dotąd przedstawić. Podjęli ryzykowny manewr podejścia do lądowania w warunkach, w których nie powinni tego robić, ale przerwali go w chwili, która wydawała im się ostatnim bezpiecznym na to momentem. Jaki z tego wniosek? Ano, że jeśli nawet można mówić o jakiejś "presji", to nie była ona tak niesamowita, żeby zachwiać instynktem samozachowawczym pilotów. Innymi słowy: teza o zzombifikowaniu załogi przez generała Błasika, dyrektora Kazanę czy też "pasażera numer jeden" została definitywnie obalona. Nasuwają się następujące komentarze. Po pierwsze: zasmucający jest stan naszych mediów. Bardzo ważny (chyba najważniejszy) zapis w polskich uwagach do raportu MAK został odkryty przez pierwszego dziennikarza dopiero dwa albo trzy dni po ich udostępnieniu. Po drugie: chwała "Wyborczej" za to, że odkrywszy prawdę, nie zdecydowała się trzymać ją pod dywanem (co nakazywałaby dotychczasowa strategia "GW" w sprawie smoleńskiej dziennik Agory dzierżył wszak palmę pierwszeństwa w lansowaniu tezy o nacisku jako jedynej lub przynajmniej najważniejszej przyczynie tragedii). Ale obiektywny artykuł Wróblewskiego swoją drogą, a komentarze w tymże numerze "GW" sprawiają wrażenie, jakby ich autorzy Wróblewskiego nie czytali. Dalej w najlepsze króluje teza o naciskach. I wreszcie po trzecie: powoli, a raczej coraz szybciej Donald Tusk zaczyna znajdować się w niewesołej sytuacji. Prawie jednolity do niedawna front mainstreamowych mediów, wspierających go na zasadzie: "zamykamy oczy, zaciskamy nos i pomagamy Tuskowi, bo czai się straszny Kaczor", pęka. Pękł już w kwestiach ekonomiczno-społecznych: mainstream z "Wyborczą" na czele coraz bardziej zdecydowanie krytykuje Tuska z pozycji ortodoksyjnego gospodarczego liberalizmu, za brak bolesnych reform itd. Po reakcji na opublikowanie raportu MAK można moim zdaniem sądzić, że realne jest, iż również na odcinku smoleńskim rząd pozostanie bez medialnego krycia, a co najmniej iż wsparcie dla rządu również i na tym odcinku zostanie zredukowane do stopnia nieefektywnego. O ile Donald Tusk nie "ściągnie cugli", ale również samemu sobie, i nie przeprowadzi paru ryzykownych manewrów (również w sferze smoleńskiej) to styczeń 2011 może zapamiętać tak, jak Leszek Miller moment, w którym zdecydował się pozostawić aferę Rywina samej sobie, w nadziei że przecież mamy taki sukces, wprowadzamy Polskę do Unii, więc naszej ekipie nic się stać nie może.
Nowe impulsy świętej wojny Jeszcze pani generał Tatiana Anodina nie zdążyła przeanalizować 150 stron niezwykle wnikliwych i pracowitych uwag, jakie strona polska skierowała do Komisji badającej przyczyny smoleńskiej katastrofy, aż tu nagle MAK nie tylko przedstawiła ostateczną wersję raportu, ale w dodatku pani generał ubarwiła ją własnymi komentarzami z których wynikało, że co najmniej generał Błasik, a kto wie, czy może jeszcze inni uczestnicy katastrofy, mieli w ciałach „ślady alkoholu”. Skoro Rosjanie mówią o „śladach alkoholu”, to „prasa międzynarodowa” już wie swoje; Polacy się popili, więc nic dziwnego, że rozwalili samolot, a przy okazji i siebie. Kiedy takie przesłanie poszło w świat, nawet przydzielony premieru Tusku minister Graś pojął, że ktoś musiał tutaj zrobić naszych Umiłowanych Przywódców w konia. Wsiadł tedy w powietrzny schnellzug i ściągnął premiera z nart. Ten szalenie się tym wszystkim przejął; jeszcze tego samego dnia zaczął się namawiać z minister Millerem, ministrem Klichem, a nawet wicepremierem Pawlakiem, a następnego dnia na konferencji prasowej zapowiedział podjęcie kroków odwoławczych. Wprawdzie chwalił swoją decyzję o skorzystaniu z konwencji chicagowskiej, ale najwyraźniej ktoś musiał naopowiadać mu o niej jakichś niestworzonych rzeczy, skoro zaczął się odgrażać, że będzie się od raportu odwoływał. Rzecz bowiem w tym, że konwencja chicagowska żadnych odwołań nie przewiduje. Zgodnie z jej art. 26, Państwo, na którego terytorium wydarzyła się katastrofa, powinno „wdrożyć dochodzenie” uwzględniając w miarę możliwości zasady postępowania zalecone przez Międzynarodową Organizację Lotnictwa Cywilnego. Państwu, w którym samolot jest zarejestrowany, powinno się umożliwić wyznaczenie obserwatorów, którzy byliby obecni przy dochodzeniu. Państwo prowadzące dochodzenie poda też państwu-właścicielowi samolotu, sprawozdanie i wnioski, jakie z niego wynikają. W Rozdziale 6 załącznika nr 13 do konwencji chicagowskiej, punkt 3 stwierdza, że państwo prowadzące badanie przesyła projekt Raportu Końcowego państwu, które badanie zleciło, a ono, w ciągu 60 dni, może zgłosić swoje uwagi, które albo zostaną wykorzystane do zmiany pierwotnej wersji Raportu Końcowego, albo – na żądanie państwa zgłaszającego uwagi – dołączone do tego Raportu. Punkt 5 nakłada na państwo prowadzące badanie obowiązek publikacji Raportu Końcowego – i na tym wszystko się kończy. Skąd zatem premieru Tusku przyszedł do głowy pomysł apelacji i dokąd zamierzał apelować – Bóg jeden wie, a wyjaśnić ten fenomen można tylko w ten sposób, że premier nie miał pojęcia, co konwencja chicagowska tak naprawdę przewiduje. To bardzo prawdopodobne; skoro premier Tusk przyznał się, że nawet traktat lizboński 13 grudnia 2007 roku podpisał bez czytania, to cóż dopiero wymagać od niego, żeby znał konwencję chicagowską? I pewnie dopiero pod wpływem spojrzeń zaskoczonych dziennikarzy musiał się zorientować, że plecie jakieś smalone duby, więc zaczął opowiadać, jak to będzie namawiał Rosjan do uwzględniania w ogłoszonym właśnie przez MAK Raporcie Końcowym „ całej prawdy”. Najwyraźniej nikt mu nie powiedział („po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy!”) o zaporowej deklaracji rosyjskiego ministra spraw zagranicznych Sergiusza Ławrowa, który ogromnie się zdumiał polskimi reakcjami na raport MAK i przypomniał, że instytucja ta jest niezależnym organem międzynarodowym, na który Rosja ani myśli wywierać żadnego nacisku. Dodał też, że wszelkie spekulacje na ten temat są nieetyczne, a nawet „świętokradcze”. Jeśli zatem premieru Tusku wydawało się, że coś tam nawet z ruskimi szachistami uzgodnił, to najwyraźniej zrobili go w bambuko i teraz będzie musiał bujać się na własną rękę. Najwyraźniej, podobnie jak w wieku XVIII, tak i dzisiaj strategiczni partnerzy czuwają nad podsycaniem w Polsce świętej wojny, skoro Jarosławowi Kaczyńskiemu dali taki prezent do ręki. Jemu zaś w to graj i natychmiast zażądał zwołania nadzwyczajnego posiedzenia Sejmu, który odrzuciłby Raport MAK, najlepiej „przez aklamację”. Zaskoczony marszałek Schetyna najpierw próbował zyskać na czasie tłumacząc, że Sejm ma już ustalony harmonogram, aż wreszcie przypomniał sobie, że Sejm owszem, może się zebrać i nawet złorzeczyć Raportowi ile dusza zapragnie – ale nie może go „odrzucić” z tego samego powodu, dla którego nie mógłby go „przyjąć” - bo nie jest jego adresatem. W tej sytuacji jest oczywiste, iż nadzwyczajne posiedzenie Sejmu siłą rzeczy będzie musiało przekształcić się we wściekłą pyskówkę między atakującym rząd klubem Prawa i Sprawiedliwości, a broniącymi rządu klubami Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego. Najwyraźniej premier Tusk w przeczuciu tego, co go czeka, mobilizuje wszelkie rezerwy. Wskazuje na to deklaracja prezydenta Komorowskiego, który – „po konsultacji z premierem” – w pełni „popiera stanowisko rządu”. A stanowisko jest takie, że jak tam było, tak tam było – ale pojednanie z Rosją jest wartością nadrzędną. Skoro „jest”, to pewnie i pozostanie nią również w sytuacji, gdy kołatania i suplikacje premiera Tuska, by Rosjanie, to znaczy pardon – jacy tam „Rosjanie” – nie żadni „Rosjanie”, tylko niezależna międzynarodowa komisja pod kierownictwem generała Tatiany Anodiny - skorygowała Raport Końcowy, uwzględniając „całą prawdę”, pozostaną bez odpowiedzi. Skoro tak, to po co MAK ma cokolwiek korygować - nawet gdyby Rosja nie była takim „wielkim krajem”, a Polska – takim małym? W tej sytuacji jest rzeczą całkowicie pewną, iż dysponując takim zapasem łatwopalnego materiału, nasi Umiłowani Przywódcy uczynią ze sporów o przebieg i następstwa katastrofy smoleńskiej oś dyskursu politycznego w roku wyborczym. Jest to bowiem korzystne dla wszystkich uczestników sceny politycznej, gdyż uwalnia ich od zajmowania stanowiska w tak kłopotliwych kwestiach, jak bankructwo systemu ubezpieczeń społecznych, czy wiążąca się z nim katastrofa finansów publicznych. Nawet i teraz, chociaż między prof. Leszkiem Balcerowiczem i rządem trwa wojna na górze o co najmniej 7 miliardów złotych – bo tyle właśnie Otwarte Fundusze Emerytalne kasują sobie tytułem „prowizji” – prawie nikt nie zainteresował się przyczynami, dla których ZUS w styczniu nie przekazał OFE należnej im części „składki”. Z drugiej strony – po co miałby się interesować, albo jeszcze – nie daj Boże – komentować takie rzeczy, skoro wiadomo, że wprawdzie „jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej” - ale pieniędzy nie ma i nie będzie, nawet jeśli dla ratowania budżetu Agencja Nieruchomości Rolnych wystawi na sprzedaż niechby i dwa miliony hektarów? Na kampanię wyborczą z pewnością to wystarczy, no a potem? A potem - co w naszych sprawach zdecydują strategiczni partnerzy – to będzie. Jaskółką zapowiadającą zbliżającą się „wiosnę ludów” jest wskazówka, że już podczas tegorocznego spisu powszechnego będzie można zadeklarować dowolną narodowość, niechby nawet i marsjańską. Oczywiście narodowości marsjańskiej pewnie nikt nie zadeklaruje, natomiast narodowość śląską – już całkiem sporo i w ten oto sposób, mimo oficjalnej dezaprobaty polskich władz dla tej narodowości, zyska ona u nas prawo obywatelstwa. W tej sytuacji marzenia pana dra Jerzego Gorzelika z Ruchu Autonomii Śląska, że do roku 2020 Polska powinna stać się państwem federalnym, nabierają żywych rumieńców zwłaszcza w sytuacji, gdy reszta tubylców do tego czasu będzie się oddawać rozpamiętywaniu katastrofy smoleńskiej i udoskonalaniu związanych z nią comiesięcznych liturgii. SM
Wielki szwindel. Kulisy 36. pułku lotnictwa Członek komisji badającej katastrofę smoleńską, który był pilotem specpułku, brał udział w fałszowaniu dokumentów i wyłudzaniu pieniędzy z armii. Jak wynika z ustaleń "Wprost", został za to prawomocnie skazany, ale wyrok się zatarł. Proceder trwał przez wiele lat. Bilans jest porażający. 33 żołnierzy zostało prawomocnie skazanych (większość wyroków się pozacierała), blisko 50 miała postawione zarzuty, ale prokuratura umorzyła ich śledztwa. Do winy przyznali się prawie wszyscy. Oficerowie zamieszani w sprawę mówią o sobie: klub z Ostroroga. Nazwa pochodzi od ulicy Ostroroga, przy której mieści się siedziba Żandarmerii Wojskowej. To tam wszczęto pierwsze śledztwo. Piloci z Ostroroga mają się dziś całkiem nieźle. Jeden z nich zasiada w komisji badającej katastrofę smoleńską. W wyniku eskapad z jego udziałem z pułku wyprowadzono ok. 25 tysięcy złotych. Sąd skazał go za posługiwanie się dziewięcioma fałszywymi fakturami, ale odstąpił od wymierzenia kary. Kazał mu wpłacić 3,5 tys. zł na cele charytatywne. "Za coś takiego zwykły Kowalski dostałby wyrok w zawieszeniu albo nawet poszedłby siedzieć. To oburzający i demoralizujący wyrok" - mówi "Wprost" karnista, prof. Piotr Kruszyński. Skazanie dziś jest już zatarte, ale położenie pilota i tak jest dwuznaczne. Kiedyś wyprowadzał pieniądze z pułku, a dziś bada przestrzeganie panujących w nim procedur. "Nie widzi pan w tym niezręczności?" - pyta go "Wprost". "Widzę, ale sprawa jest już zamknięta i nie ma sensu do niej wracać. Zresztą może to i lepiej, że to akurat ja jestem w tej komisji". "Bo wie pan, jak naprawdę wygląda sytuacja w pułku?" - zgaduje gazeta. "Nie odpowiem na to pytanie." W specpułku zostało kilkunastu pilotów z Ostroroga. Nadal wożą VIP-ów. Kiedy proceder miał miejsce, część z nich dopiero zaczynała służbę. Oni zawinili najmniej. W wielu przypadkach byli słupami, którym starsi oficerowie kazali rozliczać wyloty i podtykali podrobione dokumenty. Ci, którzy się buntowali, byli odsuwani od zagranicznych podróży. Jednemu z pilotów grożono rozwiązaniem kontraktu. Piloci, którzy dziś służą w pułku, to bardziej ofiary degeneracji panującej w jednostce niż przestępcy. Ich losy potoczyły się tragicznie. Dwóch z nich zginęło w Smoleńsku. Jeden był skazany i czekał na zatarcie wyroku, a przeciw drugiemu toczyło się postępowanie. Nie wszyscy żołnierze potrafili się oprzeć presji otoczenia. A przykład szedł od dowódców. "Nie wiedziałem, że istniała możliwość posługiwania się podrobionymi fakturami. Zgodziłem się jednak na to. Wszyscy się zgodzili. Nikt nie protestował, więc i ja nie protestowałem. Podrobioną fakturę wręczył mi kapitan. Wręczając ją, powiedział, żebym nie pytał, skąd ją ma" - zeznał jeden z byłych lotników. Zeznania samolotowego technika: "Nie pamiętam, kto i kiedy wprowadził mnie w ten przestępczy proceder. Wiedzieli o tym przełożeni włącznie z dowódcami." Księgowi w pułku przyjmowali wszystko: faktury wypisane odręcznie na papierze promocyjnym dołączanym do planów miasta, przerobione kwity z opłacenia taksy klimatycznej, rachunki za hotele nieistniejące lub nieczynne, a nawet dokumenty z błędami ortograficznymi (na posługiwaniu się tymi ostatnimi przyłapano m.in. członka komisji smoleńskiej). Pułk był oszukiwany na dwa sposoby. Pierwszym było zawyżanie cen na fakturach. Jeden z byłych dowódców pułku został na przykład skazany za czterokrotne zawyżenie rachunku za nocleg w hotelu w Korei Południowej podczas Mistrzostw Świata w 2002 r. (wiózł na mecz Polski prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego). Drugi sposób był jeszcze lepszy. Piloci fabrykowali fakturę za drogi hotel, a tak naprawdę spali w bazie NATO, tanim hotelu lub nawet w samolocie, którym na co dzień latają prezydent i premier. Jeden z oficerów podczas podróży do Tel Awiwu nie wyszedł z lotniska - przenocował w Tupolewie. Na takim wylocie pułk tracił nawet 7 tys. zł - wyłudzone pieniądze trafiały do kieszeni pilotów. Wymiar sprawiedliwości obszedł się łagodnie z niemal wszystkimi pilotami zamieszanymi w aferę. Tylko jeden żołnierz dostał wyrok w zawieszeniu. W przypadku reszty sąd odstępował od wymierzania kary i kazał wpłacać niewielkie kwoty na cele charytatywne. A proceder był masowy. Rekordzista ma na swoim koncie czternaście lewych wylotów. Pełna treść artykułu Michała Krzymowskiego "Pułk w bagnie" - w najnowszym numerze tygodnika "Wprost".
Przypominamy pełny tekst artykułu Walerii Nowodworskiej z kwietnia 2010. "Dlaczego polscy patrioci nie położyli się w Warszawie na pasie startowym?" [...] Zwycięstwo czekistów nad gestapowcami to zaiste wielki dzień dla Związku Sowieckiego i Europy Wschodniej. Świętowali być może sojusznicy - USA, Wielka Brytania, Francja - dzień zwycięstwa nad Hitlerem oddzielnie, bez nas i nieszczęsnych Krajów Bałtyckich i Układu Warszawskiego. U nich wesele u nas pogrzeb. Oni zwyciężyli, oni mają prawo.
A Austrii jeszcze się powiodło. Związek Sowiecki i na nią się oblizywał, ale jałtańska zmowa nie wystawiła jej na skonanie, nie stała się zdobyczą wydzieloną moskiewskiemu tyranowi. Tak się karta ułożyła. Grecja i Austria okazały się po drugiej stronie fatalnej linii, Jugosławię puścili na pastwę fal i uratował ją od sowieckiego jarzma Josip Broz Tito. Cała pozostała Południowa, Wschodnia Europa, pół Niemiec i kraje bałtyckie - wszystko to pozwolili Stalinowi zabrać ze sobą. "Oddam niedźwiedziowi, leśnemu lichu, Cyganom, dziadowi do worka, jeśli nie będziesz jeść, spać, słuchać się", - tak mówią matki nieposłusznemu potomstwu. No ale czy Wschodnia Europa i kraje bałtyckie nie słuchały USA, Anglii i Francji? Za co ich oddali niedźwiedziom? Austrii się powiodło. Prawda, nie puścili jej do NATO, kazali przysiąc że będzie neutralna i o mało co nie zmusili do budowy socjalizmu. A Unia Europejska za zwycięstwo w uczciwych wyborach jednej austriackiej partii( niezbyt dobrze notowanej ale przecież nie KPZR, nie KPRF, nie LDPR, nie "Jedinoj Rossiji") o mało Austrii nie wykluczyła. To znaczy śledzą biedaczkę, choć to nie Niemcy, choć przecież nie prosili o anschlus. Ale mówiący po niemiecku - wydaje się ciągle są podejrzani według zasad językowych. W odróżnieniu od mówiących po sowiecku, myślących po sowiecku i działających po sowiecku.
Właściwie pechowi gospodarze całkiem nie radzi są takim gościom, czekistom- wyzwolicielom.. W sensie "niech takich gości na cmentarzu szukają". Jednak na cmentarzu będą szukać nie gości a gospodarzy. Na przykład polskiej elity. Zresztą nawet Putinowi nie starczy bezczelności by oświadczyć, że Armia Sowiecka wyzwoliła Warszawę. I zamówić sobie befsztyk po tatarsku, gęś ze śliwkami i flaki po gospodarsku. Zresztą nasi współprezydenci zjedzą to wszystko na pogrzebie polskiej delegacji, ofiar Katynia -2. i tu już na pewno na Niemców się nie zwali, Niemiec tam w pobliżu zabrakło. W Warszawie pewnie będzie cały wagon czekistowskich przedstawicieli z krokodylimi łzami w bezwstydnych oczach. Jak nie przymierzając po pogrzebie Michoelsa, Pasternaka, Starowojtowej i Juszenkowa. "A nad trumną stanęli zbiry i zaciągnęli wartę honorową" Gości tego rodzaju bez gazu i głowic jądrowych, bez ropy i 1/8 części lądu w ogóle nie puścili by za próg. "Dobry gość do nas, zły gość precz". W końcu czego domagali się Polacy od Związku Sowieckiego i Rosji w związku z Katyniem? Dlaczego Kola Ostenbaken nijak nie mógł dojść do ładu z polską pięknością Ingą Zając? (Prawda, Koli nie przyszła do głowy myśl by Ingę po prostu wykończyć). Polacy nie domagali się pieniędzy - to kłamstwo. I o bezpłatny gaz też nie prosili. A domagali się historycznej sprawiedliwości. Wyliczmy: pakt Ribbentrop - Mołotow, Katyń, sowiecka okupacja, połowę kraju odrąbali, parady z Hitlerem w Brześciu odbywali, dali zdławić powstanie warszawskie. Deportacje, rozstrzeliwania. Od Tallina do Besarabii. Wypadałoby wyjaśnić: za cóż to wam dziękować? Za to że dwaj tyrani, Hitler i Stalin nie podzielili Europy? To ich prywatna sprawa. Uczestnikom bandyckich porachunków nie dziękują. Oczekują od nas przeprosin. Na przykład takich: "Wybaczcie nam grzesznym. Nie jesteśmy lepsi od hitlerowców. My was skrzywdziliśmy, my was rozszarpaliśmy. Nie jesteśmy godni zaliczać się do zwycięzców faszyzmu, dlatego że nasz reżim nie był lepszy od faszystowskiego. Stalinizm jest równy faszyzmowi, Hitler równy Stalinowi, Związek Sowiecki Trzeciej Rzeszy. Powiedzcie którędy mamy iść na proces norymberski. Na kolanach prosimy Europę Wschodnią, Kraje Bałtyckie, Finlandię o wybaczenie". I paść na kolana przed wszystkimi europejskimi murami dlatego że stały się z naszego powodu ścianami płaczu. Ale na Katyń -1 legł Katyń - 2, a mgła to alibi lepsze niż Niemcy. Dowodów niema i nie będzie. Mam zamiast nich absolutną pewność. Prezydent Lech Kaczyński był solą w czekistowskim oku, pogłaskały go sowieckie kanały telewizyjne na równi z prezydentami Juszczenką i Saakaszwilim. On zapłacił za wszystko: za poparcie dla Gruzji, za ten bohaterski lot do Tibilisi za stypendia i miejsca na uniwersytetach dla białoruskich studentów; za azyl dla czeczeńskich stron internetowych I czeczeńskich uchodźców; za próby osądzenia Jaruzelskiego, za antysowietyzm i antykomunizm ; za zachodnią orientację; za film "Katyń"; za aktywną rolę w NATO. Co należy się polskim powstańcom? Trzy rozbiory Polski; zdławienie powstania Kościuszki, powstań 1830 i 1863 r.; wojna 1920r.; okupacja 1939r. , Katyń, Układ Warszawski; stan wojenny w 1981 r. I na koniec Katyń-2 w 2010 r.. Wojna się nie skończyła, wojna między wolnością i zniewoleniem nie kończy się nigdy, a ten kadłubek Związku Sowieckiego w którym żyjemy walczy z wolnością. Nie pracuję w SWR [Służbie Wywiadu Zagranicznego], nie wiedziałam że Polacy zamierzają przedsięwziąć ten szalony lot. Samolotem swoich wrogów, sponiewieraną "tutką", wyremontowaną przez wrogów już po zwycięstwie wyborczym Kaczyńskiego, bez ochrony samolotów wojskowych, bez kontroli, na zaniedbanym wojskowym lotnisku, całkowicie oddając się w ręce ciemnych czekistowskich sił... Teraz wiadomo dlaczego "Katyń" puścili w telewizji: ten Tamizdat był kawałkiem sera w pułapce ma myszy. Nie wierzę w takie przypadki. O Katyń-2 można obwiniać albo Moskwę albo Świętą Opatrzność. Jestem chrześcijanką i nie mogę obwiniać Świętej Opatrzności o pracę dla czekistów. Nie obwiniam. Osądzam według zasady cui prodest. Ale dla oskarżeń potrzebne są poszlaki. Nie fakt, że za 15 lat jakiś Beria zechce pogrążyć swoich kolegów, którym sam wydawał rozkazy. W ten sposób padło światło na sprawę Michoelsa. Stalin zmarł, zaczęła się walka triumwirów. Berii potrzebne były punkty. Inaczej dotychczas wierzyli byśmy że wielki reżyser zginął w wyniku wypadku. Dlaczego polscy patrioci nie położyli się w Warszawie na pasie startowym? Gdybym wiedziała o tym locie rzuciłabym się do nóg polskiemu ambasadorowi i zaklinała by zadzwonił i ostrzegł. Oto do czego prowadzą zabawy w reset stosunków. Lecieć na tyły wroga, w ręce wroga, na łaskę wroga... Nikogo nie oskarżam, skąd mam wiedzieć, kto stoi za tą stop-klatką, kto jest najważniejszy w tej czekistowskiej juncie? Dokąd pójść z takim oskarżeniem, do jakiego sądu? Uważajcie mnie za tego człowieka , który trzysta kroków szedł za Raskolnikowem mówiąc do niego: "Morderca". Przecież Porfirij Piotrowicz wiedział, że nie ma z czym ciągnąć Raskolnikowa do sądu, tym bardziej że Nikołka wziął winę na siebie. Porfirij Piotrowicz chciał by Raskolnikowowi puściły nerwy. Doprowadził go do tego. A oni mają nerwy mocne. Im nie puszczą. I Herkules Poirot i miss Marple z Agaty Christie pracowali w ten sposób, że swe analityczne wywody popierali faktami: morderca zaczynał robić głupstwa, usuwał świadków, ujawniał się, a potem na publiczym seansie "demaskowania magii" Herkulesa Poirot nie wytrzymywał i rzucał się do ucieczki. Ci nie uciekną... Nawet jeśli zdarzy się cud i w Rosji nastąpi wieczne lato, wątpliwe czy zdołamy osądzić czekistów choćby za wysadzanie domów. Dowodów I zeznań na piśmie nie ma, a z Dostojewskim się do sądu nie pójdzie ("wy zabiliście, wy i nikt inny"). Takie dowody adwokaci i prokuratorzy wyśmieją. Możecie mi nie wierzyć drodzy Europejczycy, ale w takim składzie i w takie miejsca do nas nie przylatujcie. A nuż przejdą dziesięciolecia, minie następne 65 lat i na miejsce katastrofy polskiego samolotu poleci nowa grupa polskich polityków. I też się roztrzaska... Nie wiem tylko, czy Andrzej Wajda zdąży nakręcić jeszcze jeden film.
Koncern "Liedorub - international" będzie działał, póki istnieje sowieciarstwo, póki istnieje KGB. I jeśli chciało im się uganiać po Europie za 90-letnim Krasnowem i truć polonem Litwinienkę , częstować cukierkami z trucizną, kłuć parasolem, to kto mi udowodni że nie można bezkarnie i pewnie usunąć antykomunisty, wroga Łubianki i Kremla Lecha Kczyńskiego? Nie znałam go ale był moim współbojownikiem, towarzyszem broni i będę go opłakiwać, w odróżnieniu od Adama Michnika i innych polskich lewaków, obrońców Jaruzelskiego. Kaczyński był polskim Reganem, następcą Kościuszki, Sowińskiego, Dąbrowskiego i Piłsudskiego. "Polska"oczywiście "nie zginie" [w org. po polsku]. Polska wszystko pamięta i jest na dobrej drodze, ale czekiści lubią ugrzyźć i odskoczyć. Sobacze plemię od czasu sformowania opryczników. Nie mogę nawet powiedzieć, że moja nienawiść się zwiększyła. Nie ma jak się powiększyć. "Mojej nienawiści szerokej jak morze nie mogą pomieścić wybrzeża życia". Prawda, szekspirowska Julia czuła miłość a nie nienawiść i ja też nie mam do czynienia z Romeo... Bolesne jest to, że nikt nie za to odpowie. Zresztą to nic nowego. Stalin - ten też nie odpowiedział. I za niego, niewinnego baranka, jego wnuk ciąga po sądach "Nowuju Gazietu". Uciekli na tamten świat kaci z NKWD i CzeKa i ci których nie rozstrzelali koledzy po fachu, uciekli bezkarni. Czerkiesow na stanowisku, Filip Bobkow był w NTW stara (...) dostaje specjalną emeryturę. Lenin pyszni się w mauzoleum i wciąż są aktualne odznaczenia za Afgan, Czeczenię I Gruzję. A kto zapłacił za pozbawienie życia pasażerów południowo koreańskiego samolotu? Przy okazji w scenariuszu kanału "Imedi" samolot z Lechem Kaczyńskim wybucha gdy leci na pomoc Gruzji. Przyjmijcie że to był pierwszy zwiastun. Antysowiecki Kaczyński pomylił się tylko raz -kiedy poleciał sowieckim samolotem na sowieckie terytorium, zaufawszy sowieckiej władzy. A cywilizowany świat nie będzie oskarżać. Wszystko pokryje ropa, gaz i mgła. Waleria Nowodworskaja, rosyjska dysydentka, publicystka i pisarka.
Rosyjski historyk: "Dlaczego władze rosyjskie zabrały z „Siewiernego" tłumaczy i sprzęt, który zawiozły tam przed wizytą premiera Tuska?" Portal > publikuje artykuł Borysa Sokołowa, rosyjskiego historyka i literaturoznawcy, poświęcony analizie sytuacji po prezentacji raportu MAK. Zdaniem Sokołowa, w sprawie katastrofy smoleńskiej "zadziałała stara sowiecka zasada: nie wydawać swoich". Historyk dodaje, że "Rosjanie mają swoją własną dumę, która jest ważniejsza od wszelkiego odprężenia", i dlatego nie chcą obwiniać za katastrofę kontrolerów z wieży na Siewiernym, choć "żadnego złego zamiaru tutaj, oczywiście, nie było...". Powodem niechęci jest natomiast fakt, że "przecież przyjdzie i generałów ze sztabu lotnictwa wojskowo-transportowego wystawiać", czyli za błędy kontrolerów musieliby zapłacić także ich przełożeni wysokiej rangi. Szczególnie ciekawie brzmią opinie Sokołowa nt. przygotowania smoleńskiego lotniska do wizyt 7 i 10 kwietnia 2010 r.: (...) dlaczego, pytam, władze rosyjskie zabrały z „Siewiernego" tłumaczy i dodatkowy sprzęt, który specjalnie zawiozły tam dla zabezpieczenia odbytej w przeddzień wizyty w Katyniu polskiego premiera Donalda Tuska? Czy chciały w ten sposób jeszcze raz zademonstrować swoje lekceważenie wobec niewygodnego dla Kremla Lecha Kaczyńskiego? Przecież ten sam pułkownik Pliusnin w meldunkach dla zwierzchnictwa wskazywał na barierę językową, jako na jeden z czynników, który może przeszkodzić pomyślnemu lądowaniu. I w materiałach sprawozdania są przykłady, kiedy dyspozytorzy spóźniali się z poleceniami, a załoga – z odpowiedziami. A już zupełnie nieładnie wygląda twierdzenie MAK, że pijany głównodowodzący Polskich Sił Powietrznych naciskał na pilotów. Po pierwsze, jak wynika z zapisów rozmów w kabinie pilotów, głównodowodzący niczego tam w ogóle nie mówił. Po drugie, niezrozumiałe jest, kiedy i jak ekspertyza stwierdziła obecność alkoholu we krwi generała Andrzeja Błasika i dlaczego w ekspertyzie nie uczestniczyli eksperci polscy. Zdaniem Sokołowa, "skandal wokół sprawozdania z dochodzenia w sprawie katastrofy smoleńskiej może się negatywnie odbić na dostrzegalnym w ostatnim czasie ociepleniu relacji rosyjsko-polskich": Wynika z tego, że strona rosyjska gotowa jest wychodzić naprzeciw Polsce tylko do tego momentu, dopóki nie przychodzi jej podejmować decyzji niewygodnych dla siebie oraz, że nie jest gotowa do jakichkolwiek kompromisów. Sokołow dostrzega też wagę ujawnienia, że ambasador tytularny w Moskwie Tomasz Turowski okazał się człowiekiem komunistycznych służb specjalnych: A tu jeszcze jeden z architektów obecnego rosyjsko-polskiego odprężenia, kierownik wydziału politycznego ambasady Polski w Moskwie w randze ambasadora Tomasz Turowski okazał się być „kłamcą lustracyjnym" (...). Właśnie Turowski, nawiasem mówiąc, zaraz po katastrofie rozpowszechnił w Katyniu mylną informację o tym, że trzy osoby przeżyły upadek samolotu. Teraz, po jego dymisji, w społeczeństwie polskim nieuchronnie zrodzi się pytanie o motywy, którymi kierował się jeden z twórców rosyjsko-polskiego odprężenia.
Pełna wersja artykułu pt. "Ograniczona odpowiedzialność" na portalu Arcanów.
Borys Sokołow to rosyjski historyk i literaturoznawca. Jest jednym z tych badaczy rosyjskich, którzy poddają negatywnej ocenie udział ZSRS w II wojnie światowej. W 2008 r. opublikował krytyczny artykuł "Czy Saakaszwili przegrał?" i po naciskach administracji prezydenta Miedwiediewa został zmuszony do odejścia z Rosyjskiego Państwowyego Uniwersytetu Społecznego. Był jednym z ekspertów w głośnym filmie dokumentalnym "The Soviet Story". Pat
Komorowski z Miedwiediewem dobili targu? Na reakcję najwyższych polskich władz w sprawie kpiącego z Polaków raportu Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) w sprawie rosyjskiej wersji tego, co 10 kwietnia wydarzyło się pod Smoleńskiem, czekać trzeba było wiele godzin. Prezydent Bronisław Komorowski do dzisiaj nie zabrał publicznie głosu, nie licząc przytaczanej przez agencje prasowe kurtuazyjnej wypowiedzi o “poparciu stanowiska rządu w sprawie raportu MAK”. Co robi prezydent RP, zwierzchnik sił zbrojnych, gdy obce państwo kpi sobie z Polski, Polaków i szargany jest honor polskiego oficera? Na jakąkolwiek reakcję na przekaz Rosjan podany do wiadomości światowej opinii, iż “pijany polski generał, szef sił powietrznych, doprowadził do katastrofy lotniczej”, czekaliśmy zbyt długo, by media na całym świecie jednocześnie z rosyjską wersją mogły uwzględnić stanowisko polskich władz. Być może zarówno premier Donald Tusk, jak i prezydent Bronisław Komorowski do ostatniej chwili czekali, czy opinia publiczna w Polsce rzeczywiście tak negatywnie odnosi się do zawartości rosyjskiego raportu, iż nie będzie można przejść nad nim do porządku dziennego. Prezydent Komorowski publicznie głosu w tej sprawie nie zabrał zresztą do tej pory. O tym, iż Komorowski ma jakiekolwiek refleksje w sprawie ogłoszonego przez Rosjan raportu, dowiedzieć możemy się co najwyżej z informacji podanych przez Polską Agencję Prasową, przytaczającą wypowiedzi prezydenta dla swoich dziennikarzy. – W pełni popieram stanowisko zajęte przez rząd polski w kwestii oceny przyczyn i przebiegu katastrofy lotniczej w Smoleńsku przedstawionych przez stronę rosyjską. Stanowisko polskie jest tyle samo wyważone, co zdecydowane – mówił prezydent. Nie wiemy jednak, co prezydent myśli o szkalowaniu pamięci polskiego oficera. Na swoje zwierzchnictwo nad siłami zbrojnymi Komorowski powoływał się, besztając księdza pułkownika Sławomira Żarskiego, którego kazanie głowie państwa się nie spodobało, a gdy przed atakiem obcego państwa trzeba bronić honoru i pamięci polskiego oficera – słów zdaje się brakować. Znamienne są jednak dalsze, przytaczane przez Polską Agencję Prasową, wypowiedzi prezydenta Komorowskiego: “Niewątpliwie strona polska została zaskoczona tak szybkim upublicznieniem raportu MAK, jak i stylem prezentacji niektórych jego aspektów. (…) Tym niemniej w takiej sytuacji należy zachować maksymalnie wiele zimnej krwi i odpowiedzieć w taki sposób, by nie zmniejszać szans na zbliżenie stanowisk”. – W duchu przebiegu niedawnej wizyty prezydenta Dmitrija Miedwiediewa w Polsce trzeba dążyć do zbliżenia, a nie do wzajemnego oddalania się naszych krajów w tym trudnym momencie – mówił prezydent. Plany obozu Platformy Obywatelskiej o jak najszybszym zakończeniu dyskusji o przyczynach katastrofy smoleńskiej skomplikowali – zdaje się – sami Rosjanie. Z przytoczonych słów prezydenta, a także wypowiedzi premiera można było bowiem wyciągnąć wniosek, iż wystarczyłoby, żeby przynajmniej przyznali w raporcie, iż chociaż jedna żarówka z oświetlenia lotniska w Smoleńsku była niesprawna z winy Rosjan. Tusk z Komorowskim nawet tego nie dostali. Próby “rozwoju” polsko-rosyjskiej przyjaźni kosztem prawdy cały czas pozostają jednak realne. Kremlowskie służby ogłosiły, iż w piątek na prośbę strony polskiej z prezydentem Dmitrijem Miedwiediewem telefonicznie rozmawiał prezydent Komorowski. Poinformowano, że “Szefowie państw wymienili poglądy w związku z publikacją raportu końcowego Komisji Technicznej Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego na temat przyczyn katastrofy w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku, a także przedyskutowali dalsze wspólne działania w badaniu jej okoliczności”, “potwierdzono plany przeprowadzenia wspólnych uroczystości żałobnych, poświęconych rocznicy tej tragedii”. Już 10 kwietnia możemy mieć więc kolejną imprezę, podczas której prezydenci bądź premierzy będą się poklepywać po plecach. Artur Kowalski
17 stycznia 2011 "Intelektualiści więdną w temperaturze pokojowej" - ktoś słusznie zauważył. Ale rozkwitają w temperaturze ponadpokojowej. Muszą cały czas coś organizować, pchać postępowo do przodu, dymić, zaburzać teoretycznie. Bo tzw. intelektualiści - to oczywiście teoretycy, a najgorsza jest dyktatura teoretyków- jak zauważył George Orwell. Zresztą słusznie.. Takim „intelektualistą” okazał się pan Dr poseł Rafał Trzaskowski, eurodeputowany Platformy Obywatelskiej, ale w ponadparlamencie reprezentujący Europejską Partię Ludową. Podjudził uczniów szkół średnich z Instytutu Głuchoniemych. w Warszawie, żeby skierowali petycję do Parlamentu Europejskiego domagając się stosowania w telewizji, placówkach związanych z kulturą, kinach , teatrach oraz transporcie publicznym napisów dla osób niesłyszących(???) Nie , nie pomyliłem się – dla niesłyszących, nie dla niewidzących. Napisy mają być w języku dla niesłyszących. Ale jak ktoś z niesłyszących widzi, to nie wystarczą zwykłe napisy? A jak ktoś nie widzi i nie słyszy..? Trzeba będzie całą Polskę pokryć napisami- i do tego poseł Dr Trzaskowisk wciągnął dzieci, bo dzieci do propagandy się nadają. najlepiej. Tym bardziej , że całość sprawy odbywa się w ramach europejskiego programu ”Magiczna Europa”, w ramach którego będzie zorganizowana wycieczka do Brukseli, za którą nie zapłaci europoseł Trzaskowski., chociaż będzie mówił, że zapłaci. Tak jak za ten program.. Piękna nazwa” Magiczna Europa”? A może Magiczny Kołchoz? Pan dr Rafał Trzaskowski był w swoim życiu już ekspertem ds. europejskich, doradcą Jacka SaryuszaWolskiego, wykładowcą w Collegium Civitas i Krajowej Szkole Administracji Publicznej. Jest analitykiem w Centrum Europejskim w Natolinie. Zna cztery języki i bardzo wiele studiował.. Bardzo mądry człowiek, bo im więcej zna języków- tym musi być mądrzejszy.. W Parlamencie Europejskim zajmuje się problematyką reformy instytucji Unii Europejskiej. To jest właśnie „intelektualista” pełną gębą.. ”Reforma” instytucji Unii Europejskiej? Czy to się w ogóle da? Czy da się zreformować takiego molocha, który systematycznie wysyła sygnały, że chce więcej władzy, jest bardziej zachłanny, bardziej zawłaszczający? To chyba jakaś atrapa, żeby była ,jakby ktoś pytał, czy komisarze myślą o reformach..? Tak! Myślą! Mają nawet kogoś, kto zajmuje się problematyką reformy instytucji UE.. A jak wprowadzą obowiązkowo napisy dla osób nie słyszących w telewizji, placówkach związanych z kulturą, kinach, teatrach oraz transporcie publicznym- natychmiast przestąpią do wprowadzania napisów dla nie słyszących w firmach prywatnych.. Zmuszą wszystkich do wszystkiego, bo każdy sam nie może wprowadzić napisów dla nie słyszących w razie takiej potrzeby.. Tylko musi być przymuszenie Unii Europejskiej.. Będą dodatkowe koszty.. ”Intelektualiści” zawsze są producentami idei, które usilnie wprowadzają w życie.. Oni wiedzą lepiej! Idee też przenikają Kościół Powszechny.. Wczoraj - my Katolicy - obchodziliśmy Dzień Judaizmu w Kościele Katolickim.(???) Nie wiem tylko, czy obchodzimy Dzień Judaizmu Biblijnego, czy Dzień Judaizmu Rabinicznego.. To zresztą szczegół, ale jak arcybiskup Józef Michalik, przewodniczący Episkopatu powiedział, że „Jezus Chrystus prowadzi nas do Judaizmu”(???) Bo tak powiedział Jan Paweł II- to przyznam się państwu, że zdębiałem.. Judaizm to inna religia - a chrześcijaństwo - inna. Chrześcijaństwo zrodzone zostało ze śmierci Jezusa Chrystusa na bazie Judaizmu Biblijnego.. Judaizm Rabiniczny - to Judaizm - religia spisana przez rabinów. Chrześcijaństwo jest religią objawioną.. Żydzi musieliby uznać Chrystusa jako syna Bożego.. Czy to jest możliwe? Arcybiskup Józef Michalik coś musi o tym wiedzieć, skoro mówi publicznie takie dziwne rzeczy.. Co będzie z Pismem Świętym? Czy zostanie zastąpione Talmudem, który dawni papieże okrzyknęli księgą heretycką? Nawet papież Grzegorz I X kazał ją spalić(!!!!). Nie jestem na tyle biegły, bo trzeba być fachowcem, ale istnieją judzimy: świątynny, wśród narodów nieżydowskich, ortodoksyjny, aszkenazyjski, postępowy, konserwatywny, sefardyjski, chasydzki,, mesjanistyczny,, oparty na Talmudzie,, rekonstrukcjonistyczny, świecki, heredim, humanistyczny.. Nie mam do tego głowy- ja jestem tylko drobnym publicystą, a niektóre rzeczy mnie przerastają.. Czy na pewno” Jezus Chrystus prowadzi nas do Judaizmu”? To po co przez XX wieków potrzebne było chrześcijaństwo? Jakieś dziwne rzeczy mówią hierarchowie Kościoła Powszechnego, którego jestem członkiem.. Bo Dnia Katolicyzmu - o ile wiem - w Judaizmie - nie ma.. Niezależnie jakim, z tych, które wymieniłem wyżej.. Jak Jezus Chrystus zaprowadzi nas do Judaizmu - to będziemy chrześcijańskimi Judejczykami.. Albo Judeo-chrześijanami.. Która to zbitka już funkcjonuje. W przestrzeni medialnej i propagandowej. .Bo słowa w propagandzie są bardzo ważne. A judaizm to judaizm - a chrześcijaństwo to chrześcijaństwo powstałe ze sprzeciwu wobec judaizmu.. Jak to teraz wszystko połączyć i w którym miejscu swojego nauczania Jezus Chrystus mówi o prowadzeniu nas do judaizmu(????). Miał rację ks. Profesor Michał Poradowski zmarły w 2003 roku wybitny znawca marksizmu, leninizmu, stalinizmu, całożyciowy antykomunista pisząc książkę pt.: ”Kościół od wewnątrz zagrożony”. Ksiądz profesor Poradowski napisał ponad trzydzieści książek, z których kilkoma dysponuję. Ma jego pogrzebie na cmentarzu pod Kaliszem nie było oficjalnej delegacji kościelnej, a zmarł wybitny człowiek i kapłan.. Było tylko kilku moich kolegów z Unii Polityki Realnej.. Ks. Profesor Michał Poradowski herbu Sas całym swoim życiem pokazał jakim był. W czasie wojny został kapelanem Narodowych Sił Zbrojnych, wydając „Lux Mundi” potem studiował na Sorbonie, w Madrycie, w Ameryce Południowej.. Przebywał w Chile, ucząc się, ucząc innych i ucząc Słowa Bożego.. Naprawdę wielki Polak, ale nigdzie nie przedstawiany i przypominany.. może dlatego, że był niewygodny dla przefarbowanych komunistów i wszystkich tych, którzy przyczyniają się do rozsadzania Kościoła od wewnątrz..To upadł ten „komunizm” w końcu - pani Joanno Szczepkowska, czy może się przepoczwarzył - tak jak uważał ks. Profesor Michał Poradowski. I ja też tak uważam, iż nie upadł.. Przyjął kolejne swoje oblicze.. Ks. Profesor w konspiracji nosił pseudonim ”Benedykt”. Bardzo przyjemnie brzmiący pseudonim.. Bo jeśli chodzi o arcybiskupa Józefa Michalika, dość częstego gościa Radia Maryja publicystę ”Niedzieli” którzy przypomniał słowa papieża Jana Pawła II, że ”Jezus Chrystus prowadzi nas do Judaizmu”. 15 lutego 2007 roku w wywiadzie udzielonym TVP, PAP, IAR, KAI przekazał informację, że Kościelna Komisja Historyczna na podstawie badań nad materiałami IPN ustaliła, że w latach 1975- 78 był on zarejestrowany jako agent Służby Bezpieczeństwa pod pseudonimem ”Zefir”. Komisja na podstawie dostępnych materiałów uznała także że nie ma podstaw aby stwierdzić jego rzeczywistą współpracę. Współpraca jest wtedy gdy się podpisuje zgodę na współpracę. Chyba, że „bez wiedzy i zgody..” Się podpisuje. Ale nie wiemy, czy współpraca była podpisana czy też nie? Księżę Gorczakow głównie wierzył w informacje zdementowane. No ale wtedy jeszcze nie było Kościelnej Komisji Historycznej... A w co my, wierni Kościoła Powszechnego powinniśmy wierzyć? Chrystus prowadzi nas do Judaizmu- a gdzie prowadzą nas niektórzy hierarchowie Kościoła Powszechnego? A temperatura nie jest pokojowa. WJR
„Sztuka polityczna” w wydaniu Donalda Tuska W VI wieku przed Chrystusem Sūn Zǐ napisał sławny traktat o sztuce wojennej. Ostatni, trzynasty rozdział („Szpiegostwo”) udowadnia, że działania zwycięskiej armii – podobnie jak działania zwycięskich polityków – muszą opierać się na podstępach i nieustannym zwodzeniu otoczenia. Słowa o tym, że „wojna to sztuka wprowadzania w błąd” wziął sobie do serca szef polskiego rządu. Donald Tusk – w znaczniej mierze dzięki zaprzyjaźnionym mediom – „poderwał dobre imię głównego przeciwnika” (Jarosława Kaczyńskiego), a opozycję „rzucił na pastwę pogardy rodaków”. Gdy liderzy Prawa i Sprawiedliwości zaczęli postępować tak, jakby zapomnieli że „na wojnie chodzi o zwycięstwo a nie o upór”, szef Platformy Obywatelskiej skoncentrował się na zwodzeniu społeczeństwa. Według przecieku podchwyconego przez tygodnik „Wprost” premier planuje kolejną już „ofensywę ustawodawczą”. Choć pozytywnych efektów ostatniej, jesiennej ofensywy próżno szukać, to koalicja rządowa zamierza karmić lud kolejnymi obietnicami reform, które „uczynią z Polski zieloną wyspę”. Tym razem rząd planuje zreformować „szkolnictwo wyższe, gospodarkę wodną, służbę zdrowia oraz rozpasaną administrację”. Na zapowiedzi zmniejszenia administracji najlepiej widać, że obietnice premiera to po prostu ruchy pozorowane. Według wyliczeń „Dziennika Gazety Prawnej” od 2007 roku liczba urzędników wzrosła o 10 proc. Obecnie jest ich już ponad 310 tys.! Nawet gdyby Bronisław Komorowski (ktoś wierzy, że bez porozumienia z Donaldem Tuskiem?) nie skierował do Trybunału Konstytucyjnego „ustawy o redukcji zatrudnienia w administracji rządowej”, ilość pieniędzy marnowanych przez urzędy niewiele by się zmniejszyła. Jak zauważył Artur Radwan (INFOR SA) już w trakcie sejmowych prac nad ustawą urzędy zatrudniały nowych pracowników tylko po to, aby po nakazanej przez ustawę redukcji zatrudnienia, ilość etatów nie uległa zmianie! Ofert pracy w urzędach przybyło m.in. przed 1.02.2011. Średnia liczba zatrudnionych pracujących tego dnia miała stanowić punkt odniesienia dla zadekretowanych ustawą zwolnień. Jak przyznała Polska Agencja Prasowa zapotrzebowanie na nowe etaty nagle zwiększyło się również w kancelarii premiera! Prezydenckie weto tylko powiększy rozpasanie w administracji. Urzędnicy zatrudnieni tylko po to, aby ich zwolnić teraz zostaną na posadach. Na etacie zatrzyma się ich na wszelki wypadek – Trybunał Konstytucyjny może kiedyś uznać, że ustawowe redukcje etatów w administracji publicznej są zgodne z prawem… Piotr Zak
Nowa filozofia budżetowa Jacka Rostowskiego Jak co roku o tej porze, zajrzałem sobie do budżetu państwa, tym razem na rok 2011, wiszącego na stronie www.mf.gov.pl. I zauważyłem, że w tym roku zaszła w zawartości działu „budżet” potężna zmiana: oprócz „tradycyjnego” budżetu, pisanego jak zwykle na szkielecie poprzedniej ustawy – również jak zwykle z większą wartością ogólną i deficytem – w odpowiedniej zakładce znajduje się bowiem dodatkowo potężny tekst opatrzony setkami tabelek zatytułowany: „Wydatki budżetu państwa w układzie zadaniowym”. Uświadomiłem sobie szybko, że chodzi o opis tej słynnej zmiany filozofii budżetowej, którą chce wprowadzić minister Rostowski i o której w sumie dość nieśmiało pisała prasa. Na czym ma polegać ta zmiana? Otóż, jak wynika z prezentowanego na stronie ministerstwa dokumentu, na tym, że zamiast planować wydatki na poszczególne pozycje, jak to było do tej pory, najpierw urzędnicy mają te pozycje rozpisać na „zadania”. Te zadania mają z kolei zostać wycenione finansowo i dopiero po takiej wycenie wpisane do budżetu. Przy okazji można będzie podobno zrezygnować z zadań, których użyteczność czy sens są wątpliwe. W sumie chodzi więc nie o jakąś istotną zmianę, tylko o nową metodologię zapisywania budżetu. Co więcej – zmiana ta jest potencjalnie bardzo niebezpieczna, bo może doprowadzić do „unieśmiertelnienia” wielu wydatków, czyli stworzenia z nich czegoś w rodzaju „inwestycji wieloletnich”, niejako z zasady wpisywanych do każdego kolejnego budżetu po stronie wydatków. Minister Rostowski zapewne nie rozumie, że jego system „zadaniowy”, zamiast uelastycznić wydatki, przyniesie efekt dokładnie odwrotny, czyli jeszcze większe ich usztywnienie. Szef ministerstwa finansów z PO zapewne więc swoimi reformami więcej zepsuje niż naprawi, jednak przeczucie go nie myli – powielanie ustaw budżetowych w obecnym kształcie prędzej czy później doprowadzi do katastrofy. Należy więc czym prędzej „coś zmienić”. Boi się jednak powiedzieć co, bo pewnie sam sobie doskonale zdaje sprawę, że to „coś” to nie żadne „budżetowanie zadaniowe”, tylko po pierwsze – zmniejszenie budżetu co najmniej o połowę, a po drugie – odwrócenie metodologii planowania z dzielenia skóry na niedźwiedziu na wydawanie tego, co zostało wcześniej zebrane. Takie dwie drobne zmiany bez wątpienia umocniłyby państwo i zostawiły dużą większą część bogactwa jego obywatelom. Tyle że żaden z obecnie funkcjonujących w sferze publicznej polityków na takie zmiany dobrowolnie nie pójdzie, bo oznaczałyby one dobrowolną rezygnację z ogromnej części władzy.
Ręka polskiej skarbówki sięgnie na Cypr Ministerstwo Finansów zapowiedziało, że będzie renegocjować umowę o unikaniu podwójnego opodatkowania z Cyprem. Jest to kraj o najniższych podatkach w Unii Europejskiej, nie dziwi zatem, że również wiele polskich firm przeniosło tam swoje siedziby. Od wstąpienia w 2004 roku do Unii Europejskiej Cypr stał się popularnym miejscem do przeniesienia firmy. Podatek dochodowy z zysków przedsiębiorstw wynosi 10%. Podatki od oszczędności oraz dywidend i obrotu akcjami dla nierezydentów w ogóle nie występują. Przeniesienie spółki na Cypr jest szczególnie opłacalne dla dużych importerów ściągających towary z państw pozaunijnych. Zgodnie z cypryjskim prawem, towar nie musi nawet faktycznie przekroczyć cypryjskiej granicy. Wystarczy, że faktura będzie wystawiona na cypryjską spółkę, która później refakturuje na polską z odpowiednio wyższą ceną, tak by polska spółka miała wyższy koszt i zapłaciła w Polsce niższy podatek, a główne zyski (na papierze) przejmie spółka zarejestrowana na Cyprze, która zapłaci 10-procentowy podatek od zysku. Drugą popularną formą rejestracji firmy na Cyprze jest założenie funduszu inwestycyjnego, który będzie prowadził również działalność poza obszarem tej wyspy. Dywidendy nie są opodatkowane, jeśli są wypłacane w obrębie Unii Europejskiej. I znowu polska spółka może wypłacić dywidendę spółce cypryjskiej, gdzie nie zostanie już pobrany 19-procentowy podatek od oszczędności. Dodatkowo wynagrodzenie szefów spółek kapitałowych nie będących rezydentami Cypru nie podlega jakiemukolwiek opodatkowaniu.
Jednak najbardziej popularną formą dla dużych spółek jest sprzedaż lub kupno innej spółki. Zgodnie z polskim prawem, od sprzedaży udziałów w spółce płaci się normalny podatek dochodowy. Jeżeli byłaby to średniej wielkości firma z ceną ok. 100 milionów złotych, to zapłacony podatek może być gigantyczny. Przeprowadzenie całej operacji na Cyprze spowoduje brak jakiegokolwiek podatku. Ponieważ od jakiegoś już czasu, w wyniku prowadzenia akcji największych od czasów Edwarda Gierka inwestycji państwowych, Ministerstwu Finansów brakuje pieniędzy, szuka ono każdej możliwości zwiększenia wpływów podatkowych. Jedną z nich jest właśnie renegocjowanie umowy o unikaniu podwójnego opodatkowania z Cyprem. Na razie jeszcze nie upubliczniono szczegółów propozycji zmian, ale powszechnie wiadomo, że będzie chodziło o ukrócenie procederu. Skala zjawiska jest trudna do oszacowania. Mówi się o kilku tysiącach polskich firm na wyspie Afrodyty. Są to przeważnie firmy średnie i duże, gdyż cała operacja zaczyna być opłacalna przy co najmniej milionie złotych rocznego dochodu. Z najgłośniejszych przypadków należy wymienić firmę J&S – założoną przez dwóch ukraińskich biznesmenów na Cyprze spółkę handlującą ropą i gazem. Z cypryjskim prawem podatkowym (wg doniesień „Polityki”) powiązany jest Janusz Palikot oraz właściciel Polsatu – Zygmunt Solorz. Kilka wielkich sprzedaży na giełdzie odbyło się przy udziale spółek z Cypru, m.in. Komputronik w ten sposób zakupił Karen Notebook. Z Cyprem powiązana była produkująca AGD firma Amica. Wśród najczęstszych klientów cypryjskich kancelarii prawnych i podatkowych Polacy byli na czwartym miejscu! Nas to nie dziwi. Firmy i ich właściciele chcą chronić swój majątek przed pazernym fiskusem. Oczywiście Ministerstwo Finansów mogłoby spróbować przyjrzeć się dokładnie przepisom na Cyprze i wprowadzić podobne rozwiązania w Polsce. Najniższe podatki w Europie przyciągnęłyby wielu inwestorów – nie tylko takich, którzy chcieliby tu pozakładać firmy mające przejmować zyski. Polska jest zbyt dużym państwem i zbyt dużym rynkiem, by mogła być w ten sposób traktowana. Ale nawet jeśli, to co byłoby złego w tym, żeby to u nas swoje siedziby miały wielkie spółki europejskie czy największe fundusze inwestycyjne? Nawet jeśliby miały płacić tylko 10-procentowe podatki od przetransferowanych zysków z innych państw, byłaby to o wiele lepsza recepta na bolączki budżetowe niż ściganie kilku tysięcy krezusów rejestrujących się na Cyprze. Marek Langalis
Rząd zadba o nasze zdrowie psychiczne. Wzrasta frustracja wśród wyborców PO? Rządy Donalda Tuska wywołują w Polakach coraz większą irytację. Na słowa krytyki pozwalają sobie ludzie mocno zakorzenieni w obecnym systemie politycznym. Platformie Obywatelskiej oberwało się ostatnio m.in. od Tomasza Lisa, który na antenie radia Tok FM wygłosił laudację indywidualnej przedsiębiorczości. Dziennikarz kojarzony z rządzącym establishmentem stwierdził, że „za co się to państwo bierze, to spieprzy” bo „czym więcej decyzji państwa w sprawie moich pieniędzy, tym gorzej dla mnie, obywatela”. Równocześnie dziennikarz TVP zauważył, że „za co się biorą obywatele – to w miarę wychodzi”. Być może ta rosnąca frustracja Polaków skłoniła rząd do opracowania Narodowego Programu Ochrony Zdrowia Psychicznego. Według założeń przygotowanych przez Radę Ministrów o nasze zdrowie rząd będzie się szczególnie troszczył w latach 2011-2015. Jak wiadomo Donald Tusk jest przekonany, że „nie ma z kim przegrać tych wyborów” bo „nie ma innej siły, której Polacy mogliby spokojnie powierzyć rządy” (por. Wprost 39/2010). W kontekście niemocy rozedrganej emocjonalnie opozycji jest to niestety całkiem prawdopodobne. Możliwe, że „ograniczenia występowania zagrożeń dla zdrowia psychicznego, poprawianie jakości życia osób z zaburzeniami psychicznymi i ich bliskich oraz zapewnianie dostępności do świadczeń opieki zdrowotnej” przypadną akurat na lata „wzmożonej aktywności reformatorskiej” Platformy. Niestety kolejne „reformy” gabinetu Donalda Tuska już wiszą w powietrzu. Ministerstwo finansów pracuje nad podatkiem bankowym. O kolejnym obciążeniu fiskalnym informowaliśmy na nczas.com w kontekście 6 państw unijnych, które już wdrożyły nową daninę. Jak stwierdził Dariusz Daniluk (wiceminister finansów) można zauważyć „wzrost zainteresowania wśród państw członkowskich podobnym rozwiązaniem”. O tym, że jego wprowadzenie poważnie rozważa również Polska świadczy badanie „potencjalnych korzyści oraz ewentualnych zagrożenia wynikające z możliwości wprowadzenia dodatkowego obciążenia (…) na wybrane instytucje finansowe”. Minister Finansów nie tylko „obserwuje reakcje innych państw Unii (…) w tym zakresie” ale również „bierze czynny udział w pracach dotyczących opracowania wspólnotowego rozwiązania w zakresie dodatkowych opłat obciążających banki”. Choć ustawa budżetowa przyjęta na 2011 rok „nie uwzględnia dochodów z podatku bankowego” to bardzo możliwe, że zgodnie z sugestią Jacka Rostowskiego wygłoszoną w radiowej Jedynce “podatek bankowy nie będzie szedł do ogólnej puli budżetowej, tylko będzie odkładany w specjalnym funduszu, z którego będzie można w przyszłości ratować banki”. Z całą pewnością naszego zdrowia psychicznego nie polepszy również ZUS, który z okazji nowego roku wezwał pracodawców do opłacania składek od… cukru i herbaty, które firma funduje pracownikom. Izba Skarbowa w Katowicach uznała bowiem rozdawnictwo cukru i herbaty za „przychód ze stosunku pracy podlegający opodatkowaniu”. I choć absurdalny wymóg można ominąć wliczając herbatę i cukier do wydatków na BHP z równoczesnym wskazaniem, że „pracownikowi przysługuje prawo do napojów ze względu na wykonywaną pracę” to konieczność uciekania się do takich sztuczek wiele mówi o jakości naszego prawa… Piotr Żak
MAK do Księgi Guinessa! Drodzy Państwo, uważam, że osiągnięcie światowego rekordu, dokonanie czegoś czego jeszcze nikt inny na świecie dotąd nie wskórał, zasługuje na powszechne uznanie i upamiętnienie dla potomnych.
Takiego wyczynu dokonał MAK i byłoby niepowetowaną stratą gdyby rekord ów przeszedł bez echa, nie zyskał światowego uznania i własnego miejsca wśród innych światowych rekordów. O czym mówię? O pobiciu światowego rekordu konfliktu interesów. W badanej przez siebie katastrofie polskiego Tupolewa Tu-154M o numerze bocznym 101, MAK był nie tylko sędzią we własnej sprawie. Był sędzią, obrońcą, prokuratorem, biegłymi i wszystkimi świadkami razem wziętymi, a także podejrzanymi, których (znaczy siebie samych) całkowicie uniewinniono, a winnymi uznano ofiary. Tego nie osiągnął dotąd nikt inny. Ale po kolei:
- to MAK certyfikował samolot Tu-154M 101
- to MAK re-certyfikował go po jego remoncie, po którym Tupolew psuł się dwa razy na tydzień
- to MAK certyfikował lotnisko, na którym doszło do katastrofy, wraz z całym jego wyposażeniem i personelem
- to przewodnicząca MAK Anodina swojego czasu uczestniczyła w pracach projektowych Tu-154M
- to syn Putina jest dyrektorem w zakładach remontowych w Samarze, gdzie remontowany był Tu-154M
- to przyjaciel i polityczny sponsor Putina jest tych zakładów remontowych właścicielem
- to MAK te zakłady remontowe certyfikował
- to Putin stał na czele rosyjskiej państwowej komisji do spraw zbadania przyczyn katastrofy Tu-154M
- to MAK i Putin weszli w pełne i wyłączne posiadanie wszystkich dowodów oraz orzekali w kwestii powodów katastrofy. Drodzy Państwo, śmiem postawić tezę, że BARDZIEJ zasitwić sprawy by się już nie dało, bo po prostu WSZYSTKIE ogniwa są już o siebie zazębione. I to jest właśnie światowy rekord, któremu zresztą towarzyszą inne rekordy, jak np. rekordowo szybkie oczyszczenie z jakiejkolwiek odpowiedzialności wszystkich powyżej wymienionych instytucji i osób związanych z lub certyfikowanych przez MAK. A że wina na kogoś spaść musiała, więc spadła na tych, którzy byli na tyle krótkowzroczni, że zawczasu się o certyfikat MAK (który ewidentnie działa także jako list żelazny) nie postarali. Może i tak by katastrofy nie przeżyli, ale z certyfikatem MAK w kieszeni winą z pewnością nikt by ich nie obarczył.
W związku z powyższym chciałbym zaproponować zgłoszenie powyższego rekordu do Światowej Księgi Rekordów Guinessa, dzięki czemu to niebywałe osiągnięcie pozna cały świat, uwiecznione zostanie dla potomnych, a - kto wie - może zmotywuje kogoś (może nawet sam MAK) do próby jego pobicia. Promujmy osiągnięcia!
Katastrofa TU-154M – będą dwa raporty Aby uzgodnić wspólny polsko-rosyjski raport w sprawie katastrofy rządowego Tupolewa wpierw poszczególne polskie resorty muszą uzgodnić wspólne stanowisko w tej sprawie. Powstanie polskiego raportu zapowiadał w grudniu szef polskiej komisji badającej katastrofę smoleńską - minister Jerzy Miller. Polski raport ma być gotowy w lutym 2011. Dla zagranicznej opinii publicznej polski raport może pozostać niezauważony, odpowiedź Premiera była spóźniona, zagraniczne media zdążyły wydrukować między innymi informację że polski generał, który był nietrzeźwy, wpłynął na polskich pilotów, którzy okazali się szaleńcami i popełnili samobójstwo. W przypadku procesów sądowych o dobre imię załogi Tupolewa który z raportów polski czy rosyjski będzie miał większą moc prawną?
28 grudnia 2010 "Polska może zabiegać, by nasze uwagi znalazły odbicie w raporcie MAK" Komorowski: Należy się trzymać procedur „...Prezydent pytany przez dziennikarzy w Wiśle o tę sprawę powiedział, że procedury są proste: raport w sprawie katastrofy przygotowuje kraj, w którym ona nastąpiła, a inny kraj, w tym przypadku Polska, może przedstawić własne uwagi do raportu oraz zabiegać, aby w jak największym stopniu znalazły one odbicie w raporcie finalnym. Jeśli tak się nie stanie, to wtedy po prostu jest raport kraju, w którym doszło do katastrofy i jednocześnie uwagi, tak samo publikowane, tak samo trafiające do opinii publicznej Polski - zaznaczył Komorowski. Pytany, czy powinna powstać polska wersja raportu MAK odparł: Polska wersja? Nie, są procedury, należy się trzymać procedur, bo inaczej albo naraża się państwo polskie na brak powagi, albo na brak skuteczności...”
źródło: RMF, "Polska może zabiegać, by nasze uwagi znalazły odbicie w raporcie MAK"
13 Stycznia 2011
Premier: Raport MAK jest niekompletny „...Premier Donald Tusk zapowiedział, że Polska zwróci się do Rosji z wnioskiem o uzgodnienie wspólnej wersji raportu w sprawie wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej. – Z punktu widzenia strony polskiej, raport MAK nie jest kompletny. Tylko niektóre z polskich uwag zostały uwzględnione. To co budzi nasze zastrzeżenia, to braki w raporcie, a nie poszczególne stwierdzenia – zaznaczył szef rządu. Jak wyjaśnił, Polska nie chce przerzucać winy. – Chcemy obiektywnej i pełnej rekonstrukcji przyczyn – podkreślił...”
źródło: Kancelaria Premiera Rady Ministrów, Premier: Raport MAK jest niekompletny
17 Stycznia 2011
W lutym polski raport ws. katastrofy smoleńskiej „...Raport polskiej komisji w sprawie katastrofy smoleńskiej ma być gotowy w lutym. W najbliższych dniach mają natomiast zostać upublicznione rozmowy kontrolerów z wieży lotniska Siewiernyj. Przedstawiona zostanie także symulacja lotu prezydenckiego tupolewa, podobna do tej, którą przygotował MAK. Polska analiza ma być wzbogacona , o to co działo się po stronie rosyjskiej na lotnisku - zdradza rzecznik rządu...”
źródło: RMF, W lutym polski raport ws. katastrofy smoleńskiej Pluszak's blog
Marek Król dla SE: Dwie katastrofy ( Uwaga mocne!) Choć trudno w to uwierzyć, są katastrofy poważne i niepoważne. W nocy z 1 na 2 lipca 2002 r. doszło do tragicznego zderzenia w powietrzu samolotu Tu-154 baszkirskich linii lotniczych z transportowym boeingiem 757 DHL. I to była poważna katastrofa, bo zginęło w niej 69 rosyjskich dzieci i ich rodziców lecących na wakacje do Barcelony. Ta tragiczna kolizja wydarzyła się 11 tys. metrów nad granicą niemiecko-szwajcarską. Listy kondolencyjne do ówczesnego prezydenta Putina słali wszyscy najważniejsi tego świata - od Jana Pawła II poprzez kanclerza Schroedera po George'a W. Busha. Prezydent Stanów Zjednoczonych zaoferował prezydentowi Rosji natychmiastową pomoc w wyjaśnieniu przyczyn katastrofy baszkirskiego samolotu. Postępowa prasa europejska i rosyjska jednoznacznie oskarżały o spowodowanie katastrofy kontrolerów lotniczych. Niemcy wypłacili w krótkim czasie sowite odszkodowania rodzinom tragicznie zmarłych pasażerów Tupolewa. Rosjanie nie musieli nawet zapalać zniczy na grobach hitlerowskich żołnierzy, którzy zginęli w ZSRR w czasie wojny, by uzyskać satysfakcjonujące ich orzeczenie. A przecież już wtedy abp Józef Życiński mógł ocieplić relacje rosyjsko-niemieckie, lansując palenie zniczy na cmentarzach niemieckich żołnierzy. Być może nieocieplone stosunki, a także postępowe media spowodowały, że za rzekome spowodowanie katastrofy wyrok śmierci wykonano na Peterze Nielsenie, szwajcarskim kontrolerze lotów. Nie czekając na orzeczenie komisji lotnictwa i sądu, Witalij Kałojew zasztyletował Nielsena. Była to zemsta na kontrolerze za tragiczną śmierć w katastrofie Tupolewa żony, syna i córki Kałojewa. Morderstwo Nielsena dokonane z premedytacją, jak orzekł szwajcarski sąd, było chyba niezbyt poważne. Sprawcę skazano na 8 lat więzienia, a wyszedł po 5 latach za dobre sprawowanie. Uwolniony Kałojew wrócił do Moskwy, gdzie witano go jak bohatera narodowego. Wdzięczne państwo rosyjskie nagrodziło go stanowiskiem wiceministra w rządzie Północnej Osetii. Tak to się dzieje, kiedy zdarzają się katastrofy poważne, czyli takie, w których giną na przykład Rosjanie. W innych katastrofach, w których ginie 96 osób, w tym prezydent kraju, kontrolerzy lotów nie ponoszą na szczęście żadnej odpowiedzialności. Jak trafnie zauważył Paweł Lisicki, naczelny "Rzeczpospolitej", do lądowania współczesnych samolotów nie są potrzebni ani kontrolerzy, ani wieża. Takiego odkrycia dokonał rosyjski międzynarodowy MAK. W przeciwieństwie do tragicznej kolizji Tupolewa z Boeingiem, całą winę za katastrofę smoleńską zwalono na polskich pilotów i rzekomo pijanego dowódcę wojsk lotniczych. Czyż można się temu dziwić, skoro postępowe media polskie i rosyjskie z nadludzkim uporem prezentowały rozliczne uchybienia strony polskiej? Toż to pewien postępowy tygodnik ponad miesiąc temu ujawnił wprost całą prawdę o katastrofie smoleńskiej i zbrodniczej roli dowódcy wojsk lotniczych.Czyż MAK mógł wbrew kształtowanej w Polsce opinii publicznej obwinić za katastrofę dzielnych rosyjskich kontrolerów ze Smoleńska? Witalij Kałojew nie miałby w tej sytuacji nic do roboty. Może odłożyć swój sztylet, choć niektórym w Polsce nóż w kieszeni się otwiera, ale jest to kieszeń rusofobiczna Są różne katastrofy. Jedne kończą się triumfem bandyckiego państwa, inne katastrofą państwa postkolonialnego. I to jest poważna katastrofa.
Więcej http://www.se.pl/wydarzenia/opinie/marek-krol-dwie-katastrofy_167654.html
Prawicowiec z krainy absurdu Reakcja ludzi związanych z PiS-em na raport MAK-u była do przywidzenia. Rozdzieranie szat, głosy oburzenia, grożenie zaciśniętą pięścią w stronę Kremla. Ich zdaniem Rosja „rzuciła nas na kolana”, „pluje Polakom w twarz”, bezczelnie lekceważy Polskę. I za żadną cholerę nie chce winy za Smoleńsk wziąć na siebie. Kto to widział takie chamstwo i bezczelność! Raport MAK-u jest w głowach tychże ludzi także dowodem na to, że Rosja nadal nas „zniewala”, a przynajmniej zagraża naszej „suwerenności”. Dla wyznawców kaczyzmu obciążenie winą za katastrofę strony polskiej jest bluźnierstwem i świętokradztwem. Jak to, przecież nasi piloci, nasze orły, nawet na wrotach od stodoły dolecą i bezpiecznie wylądują. Jeśli więc nie wylądowali, a się rozbili, winny MUSI być ktoś inny. Obciążenie przez MAK winą strony polskiej zagraża zwłaszcza wizerunkowi głównego pasażera Tupolewa, który to w moim przekonaniu ponosi największą winę i za samą katastrofę, i za jej rozmiary (bezgraniczna, granicząca z sabotażem nieodpowiedzialność Kaczyńskiego/Kalksteina, który dwa lata po Mirosławcu spędził na pokład jednego samolotu tylu VIP-ów). Dowódca sił powietrznych, naciskając na pilotów robił to tylko dla upodobania się Zwierzchnikowi Sił Zbrojnych. To samo dotyczy szefa protokołu dyplomatycznego, który nie miał prawa do pałętania się w kabinie pilotów. A jednak to robił. Istotna jest w tym miejscu pamięć o incydencie związanym z wizytą Kaczyńskiego/Kalksteina w Tbilisi. Pilot kpt. Grzegorz Pietruczuk odmówił wtedy „wykonania zadania bojowego” i lądowania zgodnie z wolą Kaczyńskiego w Tbilisi. Publicznie nazwano go tchórzem, szydzono z niego. Próbowano nawet wytoczyć mu proces. Zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa złożył w prokuraturze wojskowej poseł PiS Karol Karski. Wojskowa prokuratura odmówiła na szczęście wszczęcia śledztwa. Kpt. Pietruczuk popadł nawet po tym wszystkim w depresję. Kpt. Protasiuk był wtedy drugim pilotem…
Już ten fakt był dla niego ogromnym obciążeniem psychicznym. Wiedział, co może go czekać, jeśli piekielnie ważna delegacja spóźni się przez niego na mszę w Katyniu. Wciąż nie pojmuję, dlaczego uroczystości w Katyniu nie zaplanowano na popołudnie. Byłby czas na dojechanie tam samochodami z Witebska czy z innego alternatywnego lotniska.
Pamiętam też wyrazy oburzenia rzucane pod adresem samego lotniska w Smoleńsku. Kto to widział takie lotnisko? Zamiast wieży rozpadający się barak, światła na pasie uszkodzone, żarówki poprzepalane. Jakie te Ruskie bezczelne, że Tak Ważna Delegacja miała na takim „lotnisku” lądować? Ale nikt z kaczystów nie zauważył i nadal nie chce zauważyć, że przecież Ruskie nie kazali Tupolewowi lądować w Smoleńsku. Wręcz przeciwnie! Nic to – dla zaślepionych kaczystów sprawa nie podlega dyskusji – winni są Ruscy, a zwłaszcza ten przeklęty i podstępny KGB-owiec, zimny czekista, Putin. Istotne jest w tym miejscu także przypomnienie, że w „wolnym świecie” śledztwa w sprawie katastrof ciągną się długimi latami. Mimo, iż nie „mataczy” w nich zimny czekista. A tutaj, w sprawie Smoleńska, trwające już od dnia katastrofy naciski na Rosję i na MAK na jak najszybsze wyniki śledztwa osiągnęły już po kilku tygodniach poziom szczucia na Rosję i nagonki na Putina. Trwa ten stan już od miesięcy. Inicjatywy PiS i Macierewicza/Singera, aby śledztwo oddać w łapska Kongresu USA (odpowiedzialnego za zatarcie śladów rzeczywistych sprawców zamachów z 11/9), czy szczucie na Rosję i MAK przed fasadowym europarlamentem były ważnymi elementami żydowskiej nagonki propagandowej na Rosję. Jej celem było wzmacnianie nastrojów antyrosyjskich, odwracanie uwagi Polaków od szabrowania kraju przez banksterów i ich agentów, oraz odwracanie uwagi od winy za katastrofę idącą na konto samego Kaczyńskiego. Wydaje mi się, że Rosja byłaby nawet w stanie część winy wziąć na siebie – pod warunkiem, że nie byłaby w tak chamski i prowokacyjny sposób od miesięcy non stop atakowana. Ostatecznie o wskazaniu winy tylko na polską stronę zadecydowała duma potężnego państwa. Nie padnie ono na kolana przed żydowską nagonką propagandową, nie ukorzy się, bijąc się w piersi przed szczującym na nich bliźniakiem, nie stanie na baczność przed Macierewiczem/Singerem. Przyznanie się Rosji, że i owszem, nasza wieża też popełniła na sam koniec błędy, było w zasięgu ręki. Ale wobec szczucia i nagonki na nich Rosjanie skazali – niet. Tylko wy ponosicie winę. Ja osobiście na ich miejscu w analogicznej sytuacji zrobiłbym tak samo. Wśród szczujących na Rosję ludzi znajdują się także moi znajomi, a nawet przyjaciele sprzed lat. Są ciekawym poletkiem do studium psychologicznego o meandrach ludzkiej percepcji i świadomości. Są oni ludźmi kochającymi Polskę, są patriotami, a samych siebie uważają za prawicę niepodległościową.Tragikomiczne jest u nich to, że oni naprawdę Polskę kochają, walczą o jej niepodległość, tylko że walczą z fikcyjnym, nieistniejącym wrogiem i z wyimaginowanymi zagrożeniami. Natomiast rzeczywistych wrogów i okupantów Polski uważają za sojuszników i gwarantów naszej („barakowej” nie-) suwerenności. Przypominają trochę odnalezionych w dżungli żołnierzy japońskich w latach siedemdziesiątych XX wieku, którzy nie wiedząc, że wojna już dawno skończona, nadal gotowi byli walczyć i umierać za Mikado. Wracam do prawicowych niepodległościowców… Ich świadomość, (podobnie jak moja) kształtowała się w czasach PRL. Słuchali oni RWE, Głos Ameryki, czytali ulotki i książki z niezależnej oficyny „Nowa”. Nie mieli wtedy pojęcia, że jest to taka sama załgana propaganda, jak radio Moskwa. Do dzisiaj zresztą ta prawda do nich nie dotarła. Są mocno emocjonalnie związani z Solidarnością. Ich „religią”, ich programem politycznym, ich racją bytu jest walka z komunizmem (obecnie z „postkomunizmem”). Ich główną cechą jest antyrosyjskość, ślepa i odporna na jakiekolwiek racjonalne argumenty o nikłości zagrożenia ze strony Rosji. Pragną Polskę „zdekomunizować”, zlustrować – gdyż w ich przekonaniu to uzdrowi nasz kraj. Cechuje ich też utożsamianie Rosji z ZSRR. Nie dociera do nich fakt, że Rosja ma tyle wspólnego z ZSRR (zwłaszcza z czasów gruzińskiego Żyda Stalina), ile Polska ma wspólnego z PRL w czasach Bieruta. Wielu z nich żyje w anachronicznym, utrwalonym w czasach PRL podziale na złych Sowietów (obecnie – „Ruskich”) i na dobry, wolny Zachód, a zwłaszcza jego światowego chorążego wolności – USA. Wiemy już dzisiaj, że ten podział, także w czasach PRL, był fałszywy. USA była nie mniej podstępna i zła, niż ZSRR. Jedynie jej zbrodniczość, jej zakłamanie medialne i cenzurę o wiele lepiej maskowała. Ameryka walczyła z ZSRR nie w imię wolności, a w imię zdobycia przez ideologów NWO panowania nad światem. Uwielbiana Ameryka, lider „wolnego świata”, była po prostu folwarkiem banksterów. Już wtedy, gdy z wypiekami na twarzy słuchaliśmy w PRL-u RWE. Dla rządzących Ameryką banksterów byliśmy zwykłym mięsem armatnim, Gojami… Owi prawicowi patrioci, w ich antykomunistycznym zaślepieniu nie zauważyli tak istotnego faktu, jak porzucenie przez „komuchów” siermiężnej ideologii Żyda Marksa i przejście ich na kapitalizm, prywatę, prozachodniość i proamerykańskość. Ci z byłych dygnitarzy PZPR, byli SB-cy i ich agenci, którzy dali się zachodniemu żydostwu przewerbować, robią kariery w żydolandii nr 3. Ich nie można pozbyć się „dekomunizacją”, ponieważ cieszą się oni zaufaniem nowych właścicieli naszego baraku. Ich można się pozbyć, odrzucając Zachód i całą jego agenturę – byłych komuchów i byłych żydofilskich dysydentów i opozycjonistów, będących obecnie liderami bandy czworga. Podobnie zaślepieni są prawicowi niepodległościowcy ich antyrosyjskością. Nie zauważają np. tego, że zabory były sprawką wewnątrzgermańską. Pruski Hohenzollern, austriacki Habsburg i pełniąca obowiązki rosyjskiej carycy Niemka Sophie Friederike Auguste zu Anhalt-Zerbst podzielili pomiędzy sobą polski tort. Rozpamiętują oni tłumione przez carat powstania. No cóż, w zaborze rosyjskim było na tyle „luzu”, że do powstań w ogóle dochodziło. W trzymanym żelazną, pruską ręką zaborze pruskim wybuchły tylko dwa powstania wielkopolskie. Oba zresztą zwycięskie. Pierwsze powstanie wybuchło, gdy Prusy walczyły z Napoleonem. Napoleon pomógł powstańcom, bo była to dywersja na tyłach wroga, co było korzystne dla Francuzów. Drugie powstanie wybuchło, gdy Niemcy przegrały I wojnę światową. Natomiast w czasach pokoju w zaborze pruskim nie było powstań. Taka tam panowała żelazna dyscyplina i knut, że powstanie przeciwko Prusom było niemożliwe. A jednak do Niemiec o ten pruski zamordyzm, o same zabory, jak i o II wojnę światową patrioci prawicowi nie żywią takiej nienawiści i podejrzliwości, jak do Rosji. Absurdalne jest też przez prawicowych patriotów oskarżanie Rosjan o zbrodnie ZSRR. Jako tako znająca historię osoba wie, że komunizm i ZSRR narzucili Rosji Żydzi. Rosja była pierwszą oraz najbardziej i najdłużej krwawiącą ofiarą żydobolszewizmu. A jednak o zbrodnie żydobolszewii owi prawicowi patrioci oskarżają Rosjan. Dziwi też ich zaślepiony stosunek do USA. Wielu spośród nich wie, że zamachy z 11/9 to była robota Busha i jego administracji. Jednak mimo tej zbrodni, mimo napadania i okupowania pod fałszywymi pretekstami Afganistanu i Iraku, mimo barbarzyńskiego obozu koncentracyjnego Guantanamo, dla ludzi tych USA wciąż jest gwarantem naszego bezpieczeństwa i naszej nieistniejącej „suwerenności”.
Bolała ich okupacja Afganistanu przez ZSRR. Byli sercem i duszą po stronie Afgańczyków. Nie dostrzegają niestety, że obecnie Afganistan jest w sposób dokładnie taki sam okupowany. Nie boli ich też, że stoczyliśmy się do roli pomocnika i wasala okupanta. Co ciekawe, wielu z owych prawicowych patriotów miało za złe Kaczyńskiemu/Kalksteinowi podpisanie Traktatu Lizbońskiego. Mieli mu za złe harce z Żydami w Belwederze, oraz bezpodstawne nagradzanie przez niego jego żydowskich przyjaciół orderami i odznaczeniami państwowymi. Ale w dniu 10 kwietnia 2010 o wszystkich tych pretensjach i zastrzeżeniach natychmiast zapomnieli. Kaczyński stał się dla nich wyidealizowaną ikoną męczennika, patriotą i bohaterem godnym Wawelu. A w jego bliźniaku widzą jedyny ratunek dla Polski. Nie przeszkadza im to, że Bruksela o wiele bezczelniej ingeruje w sprawy wewnętrzne Polski, niż robił to Kreml. Wtedy przynajmniej oficjalnie byliśmy suwerennym państwem, a konstytucja, naturalnie też tylko oficjalnie, była najważniejszym aktem prawnym. Teraz nad „naszą” konstytucją oficjalnie góruje Traktat Lizboński, jesteśmy państwem podległym, wykonującym bzdurne i szkodliwe decyzje z Brukseli, pomagamy w okupacjach obcych, suwerennych wcześniej państw. Dodatkowo wasalsko uzależnieni jesteśmy od USA. To jednak prawicowym patriotom niepodległościowcom nie przeszkadza.
W ich przekonaniu tylko Rosja pluje nam w twarz i rzuca nas na kolana. Człowiek jest dziwnym stworzeniem. Nie posiada on wprawdzie jak komputer wbudowanej w głowie funkcji „aktualizuj”, gdzie można się wkliknąć i „dane” zaktualizować. Ale człowiek posiada rozum, rozsądek, który używany na bieżąco pełni właśnie taką funkcję – „aktualizuj”. U wielu z tych prawicowych patriotów obraz świata zatrzymał się jednak u schyłku PRL. Od tego czasu nawet pod naporem niepodważalnych faktów bronili i bronią się oni rękami i nogami przed „aktualizacją”. Wyuczone odruchy podejrzliwości i nienawiści do Rosjan tak głęboko wżarły się im w umysły i w serca, że nie są oni w stanie, nawet wobec widocznej gołym okiem zbrodniczości USA, zmienić ich politycznych preferencji. Wolą ślepo walczyć z Rosją, która stanowi co najwyżej potencjalne zagrożenie dla naszej suwerenności. Natomiast rzeczywiste zniewolenie Polski, zgnojenie jej i szabrowanie pod hasłami liberalizmu i prywatyzacji im nie przeszkadza. A jeśli już, to winę za szaber zwalają na „postkomuchów”, a nie na Żydów. O ich wewnętrznym zagubieniu i rozdarciu świadczy też będąca nie do pogodzenia radość ich z beatyfikacji JP II – najbardziej żydofilskiego papieża - i jednocześnie ich zamiłowanie do ruchu przedsoborowgo. Oni jednak potrafią ogień i wodę pogodzić w ich sercach. Poliszynel
PS. Ani katastrofy, ani śledztwa by nie było, gdyby do Smoleńska leciano w państwowe święto – Dzień Pamięci Ofiar Zbrodni Katyńskiej – 13 kwietnia:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Dzie%C5%84_Pami%C4%99ci_Ofiar_Zbrodni_Katy%C5%84skiej
a na pokładzie byliby żydowscy przyjaciele grabarza suwerenności. Wszak i oni chcieli do Smoleńska lecieć, ale akurat 10 kwietnia, w sobotę – w ich święto – lecieć nie mogli…
http://krasnoludkizpejsami.wordpress.com