COŚ Z JEDNOROŻCA, SALAMANDRY I ŚWIERSZCZA…
Każdy pięknie spełniony żywot jest dowodem na to, że możliwe jest to, o czym nikt przedtem nawet nie pomyślał. Nie tylko możliwe, ale i piękne…
*
Zwykle tak po cichu, bez fanfar, bębnów, bez grzechotki przemówień, swój dzień ma Święty Biedaczyna Franciszek z Asyżu. Przylgnęło do niego sporo kiczu i prób sprowadzania go tylko do braciszka oswajającego wilczysko lub przemawiającego do ptaszków - w sam raz na obrazek. Był jeszcze potem film „Brat Słońce”, który uczynił z niego mdłego trubadura-pięknoducha. Trudno jednak pisać bez poezji o człowieku poecie i istnym tyglu kilku żywiołów.
Ktoś sięgnął do średniowiecznego bestiariusza i wyjął stamtąd po zdaniu o jednorożcu, salamandrze i świerszczu, to odkrył, że są one metaforami duszy Franciszka.
JEDNOROŻEC - „Jednorożec z taką rozkoszą wietrzy zapach czystości i dziewictwa, że kiedy myśliwi chcą go schwytać, stawiają mu na drodze młodą dziewicę. Widząc ją jednorożec podchodzi, skłania głowę na jej piersi, zapada w sen, i już jest w potrzasku”
Może dusza Franciszka była trochę jak to legendarne zwierzę ze snu, kiedy jego żywioł (Bóg w nim) był jeszcze uśpiony. Było w nim jednak coś, jak górski kryształ, co sięga po miłość przeraźliwie bolesną i dlatego tak podniebnie czystą. I on tęskniąc za nią, garnąc się do niej, został przez Nią…upolowany. Ale inaczej nie budziłby tej samej tęsknoty w Klarze i w tysiącach jego braci… Tęsknoty do miłości po ludzku niemożliwej…Dla samych ludzi nie, ale gdy uskrzydlą ich Anioły…
SALAMANDRA - „Salamandra żyje samym ogniem. Z jej skóry wyrabia się tkaninę, której nie strawi żaden płomień.” Tak, to był Brat Ogień, bo płonął wewnątrz siebie i na zewnątrz. Nie można podpalać tysięcy ludzi, świata, Kościoła, chowając w zanadrzu nikły płomyk zaledwie. On nawet mówił nie tylko „płomiennie”, ale żył jak buzujący, ruchliwy płomień. A kiedy spotkali się kiedyś z Klarą i rozmawiali nocą, to nad tym domem taka była łuna, że sądzono, iż to pożar. Ogień jednak pali, wypala, przepala - jak ten promień Cherubina, który wypalił w jego dłoniach i stopach Jezusowe rany. Ogień jest samą nagością, więc Franciszek odszedł od swojego ojca nago, a przed śmiercią kazał się położyć nago na gołej ziemi… I wtedy też „leczono” go przypalaniem rozpalonym żelazem…Ognia nie można w sobie nosić bezboleśnie.
ŚWIERSZCZ - „Świerszcz z natury tak jest rozmiłowany w swym śpiewie i tak bardzo się nim cieszy, że nie szuka pożywienia i umiera śpiewając.” Jeśli radość nie zaczyna bezwiednie śpiewać, to jest może tylko wesołością, ale Franciszek wesołkiem nie był. Tzw. optymizm, poczucie humoru, wesołkowatość można stracić bardzo szybko, kiedy dotknie kogoś nieszczęście lub mrok spadający na duszę. Ale tym, co na dnie tej ciemności się zacznie rodzić i zamieniać w śpiew, jest ową „radością doskonałą”, której on uczył braci. I ona śpiewa e nim najczyściej i najdźwięczniej. Jest taki śpiew słowika, który, bywa, że napiera piersią na kolec róży i wydobywa z siebie najwyższy, najpiękniejszy ton - spełnienie. Czy można zamieszkać w śpiewie? Może ciało nie do końca, ale dusza…Ona jest u siebie tam, gdzie bezwiednie wyrywa się z niej ów śpiew ducha. I chyba najpiękniejszym życzeniem byłoby: „Umieraj śpiewając” - jak Franciszek.”
*
Piękno to rozkosz i udręka. Podobnie świętość… Jedno bez drugiego jest nie do zniesienia!