"Krakowska opoka - kardynał Adam Sapieha." 60 lat temu zmarł Książe Niezłomny Kościoła
KS. JÓZEF MARECKI, FILIP MUSIAŁ, IPN KRAKÓW
KRAKOWSKA OPOKA – KARDYNAŁ ADAM SAPIEHA za: Biuletyn IPN, nr. 10/2008
W rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, w listopadzie 1919 r. krakowski biskup Adam Stefan Sapieha mówił do wiernych:
„chwila obecna dana [jest] nam przez Boga po to, aby w niej budować gmach Ojczyzny naszej. Zmarnować nam tej chwili nie wolno, jesteśmy za nią przed Bogiem odpowiedzialni. Wyrzec się nam trzeba siebie, a ofiarą z osobistych interesów kłaść podwaliny pod państwowość polską". Późniejszy kardynał nie przeczuwał wtedy, że za dwadzieścia lat przyjdzie mu bronić gmachu Ojczyzny przed III Rzeszą i Sowietami, a za ćwierć wieku przed komunistami obejmującymi władzę w Polsce z woli Stalina. Komuniści, przejmujący władzę na terenach zajmowanych przez Armię Czerwoną byli zbyt słabi, by jednocześnie niszczyć wszystkie elementy niepodległej polskiej państwowości, struktury kościelnej i wspólnoty społecznej. Dlatego, tak w Polsce, jak i w innych krajach późniejszego bloku wschodniego, zdecydowali się na taktykę stopniowego likwidowania niezależności podbijanych państw i społeczeństw. Za największe zagrożenie dla instalowanej – słabej i nie cieszącej się poparciem społecznym władzy komunistycznej w Polsce – uznano legalne struktury Polskiego Państwa Podziemnego oraz, w przeważającej części wywodzące się z niego, niepodległościowe oddziały zbrojne. Przyjęcie takiej optyki spowodowało, że komuniści początkowo na dalszy plan odsunęli walkę z religią. Mimo to, od początku, przy użyciu sił własnych i wydatnym wsparciu sowieckich patronów zbierali informacje o duchownych, którzy mieli stać się głównym celem ataku dopiero po ostatecznym stłumieniu zbrojnego i politycznego oporu.
Wielki Jałmużnik Bezpieka rozpoczęła gromadzenie informacji o miejscach kultu, silnych ośrodkach katolickich, wyróżniających się kapłanach. Na tak konstruowanej mapie coraz wyraźniej zaznaczał się Kraków. Miasto i region od początku były bardzo nieprzychylne uzurpatorskiej władzy. W maju 1946 r. szef – oskarżającej w sprawach politycznych – Wojskowej Prokuratury Rejonowej w Krakowie, Oskar Karliner podsumowywał tę sytuację: „województwo krakowskie określiłbym, jako jedno z konserwatywniejszych środowisk w kraju. Składają się na to czynniki rożne, a w szczególności konserwatywny charakter centrum wojewódzkiego Krakowa, z zakorzenionymi tradycjami austriackiego bogoojczyźniaństwa, silnymi wpływami kleru, a wreszcie konserwatyzmem wyższych uczelni, gdzie w skład senatów wchodzą indywidualności profesorskie o wyraźnie reakcyjnych poglądach [...] tradycja Wierzchosławic, kolebki Polskiego Stronnictwa Ludowego, wpływa na nastroje chłopskie, zwłaszcza we wschodniej i północnej części województwa w kierunku sprzyjania mas chłopskich nastrojom opozycyjnym w stosunku do obecnej polskiej rzeczywistości".
Szczególny niepokój budził u komunistów arcybiskup, a od 1946 r. kardynał, Adam Stefan Sapieha – cieszący się w polskim Kościele ogromnym autorytetem. Wobec nieobecności w kraju prymasa kard. Augusta Hlonda, w latach II wojny światowej kard. Sapieha był faktycznym przywódcą Kościoła w okupowanej Polsce. Pozycja sędziwego metropolity w Episkopacie Polski była dla komunistów równie groźna, jak jego popularność wśród wiernych. Rządy nad krakowską diecezją kard. Sapieha objął jeszcze w okresie zaborów w 1911 r. W czasach monarchii austro-węgierskiej diecezja krakowska była mało znacząca i terytorialnie niewielka. W wolnej Polsce, po podpisaniu konkordatu w 1925 r. i zmianach administracyjnych w Kościele, podniesiona została do rangi metropolii, otrzymując jako sufraganie biskupstwa tarnowskie, częstochowskie i katowickie. Przez kilkadziesiąt lat rządów nad diecezją kard. Sapieha dał się poznać wiernym, jako niestrudzony opiekun potrzebujących, dla którego działalność charytatywna i pomoc najuboższym stanowiły jeden z filarów kapłańskiej posługi. W Krakowie znane były historie z jego wcześniejszego kapłańskiego życia, jak choćby ta o Jazłowcu, którego nie opuścił w czasie epidemii cholery, ale pozostał ze swymi parafianami organizując akcję pomocy. Pamiętano utworzony przez niego w czasie I wojny światowej Krakowski Biskupi Komitet dla Dotkniętych Klęską Wojny – nazywany, ze względu na arystokratyczne pochodzenie ówczesnego biskupa, Książęco-Biskupim Komitetem. Nie zapomniano wsparcia, jakiego udzielał „Caritasowi", zapomóg przeznaczanych dla najbiedniejszych. Ze względu na te działania nadano mu przydomek „Wielki Jałmużnik".
Książę Niezłomny Wydaje się jednak, że dla komunistów bardziej niepokojące było to, że krakowianie swego metropolitę nazywali także „Księciem Niezłomnym". Ta nieugiętość sędziwego kardynała komplikowała antykościelne działania partii i będącej jej narzędziem bezpieki. Silny charakter krakowskiego hierarchy dawał o sobie znać wielokrotnie. W krakowskich domach powtarzano prawdziwe i zmyślone historie, mające świadczyć o nieugiętości i zdecydowaniu ks. Sapiehy. Szerokim echem odbiło się odrzucenie przez abp. Sapiehę, w dniu urodzin Hitlera, zaproszenia do generalnego gubernatora Hansa Franka. Do apokryficznych historii zaliczyć należy z kolei tę, mówiącą o przyjęciu Hansa Franka w pałacu biskupim chlebem i wodą (według innej wersji chlebem i marmoladą z brukwi), co arcybiskup miał poprzeć stwierdzeniem, że częstuje generalnego gubernatora tym, co dzięki władzy III Rzeszy, gości najczęściej na polskich stołach. Opowieść ta, podnosząca w czasie okupacji na duchu, oddawała przekonanie wiernych, że metropolita w ich obronie nie cofnie się przed niczym i nie ulęknie się nikogo. To, że Hans Frank nigdy nie przekroczył progu krakowskiego pałacu biskupiego, dla powtarzających tę historię nie miało większego znaczenia. Komuniści wiedzieli, że zapanowanie nad krakowskim, a w znacznej mierze także nad polskim, Kościołem nie będzie możliwe bez pokonania lub skompromitowania Sapiehy. Bardzo szybko przekonali się także, że duchowni krakowskiej diecezji, wychowankowie metropolity, czując jego wsparcie, bardzo zdecydowanie piętnowali kolejne decyzje władz komunistycznych uderzające w katolików. Głośno protestowali przeciw łamaniu wolności wyznania, a po powstaniu tzw. ruchu księży patriotów – sterowanego przez komunistów środowiska duchownych lojalnych wobec władzy – w większości zdecydowanie odcięli się od współbraci w kapłaństwie angażujących się w tę formę afirmacji totalitarnego reżimu.
Przeciw dyktaturze Od pierwszych dni po wkroczeniu Armii Czerwonej abp Sapieha zachowywał dystans wobec reżimu instalowanego przez Sowietów w Polsce. W lipcu 1945 r. w liście pasterskim skierowanym do wiernych pisał m.in.:
„Złym jest, gdy przesadzamy, zmyślamy wypadki czy sądy o innych, gdy używamy słów, podsuwając pod ich brzmienie znaczenie niezgodne z prawdą. A ileż to przykładów tego moglibyśmy przytoczyć w dzisiejszych pismach czy wygłoszonych przemowach. Nie dziw, więc, że niedowierzanie jest dziś tak powszechne, że rodzą się plotki często bardzo szkodliwe. Ileż to jednak prostodusznych łapie się na te sidła. Tak powszechne zakłamanie jest groźną chorobą naszych czasów i prowadzi do skrzywienia życia społecznego". Świadom zagrożeń przestrzegał nie tylko wiernych, ale także kapłanów. Uczulał ich, by nie poddawali się manipulacji przez współbraci, którzy – z różnych względów – wspomagali komunistyczną dyktaturę. Nie wahał się także ostro wypowiadać swych sądów wobec prymasa kard. Hlonda. W czasie spotkania hierarchów w Krakowie w listopadzie 1947 r. na nalegania prymasa, by duchowni diecezji krakowskiej ograniczyli w swych wypowiedziach wątki antykomunistyczne, miał odpowiedzieć:
„że nie będzie udawał innego niż jest nastawiony wewnętrznie, walki nie chce, ale na żadne uległości nie pójdzie, nie ustąpiłem Niemcom, tym bardziej nie ustąpię teraz [...]". Postawę taką prezentował również wobec podległych sobie duchownych. Jak relacjonował informator „Żagielowski" – jeden ze współpracowników bezpieki – w czasie zebrania księży proboszczów, rektorów i administratorów parafii krakowskich:
„pierwszy zabrał głos sam ks. kardynał Sapieha. Ku zdziwieniu wszystkich zebranych zaraz na początku wpadł w ogromny gniew, począł karcić wszystkich proboszczów, że nie pracują, że są tchórze, nie mają nic odwagi, że będzie ich usuwał z probostw, a będzie dawał młodszych księży [...], że chcą się dopasować do dzisiejszych stosunków [...].
Dla komunistycznych władz taka postawa, wspierająca kapłanów broniących swych wiernych przed reżimem i mobilizująca niezdecydowanych do przeciwstawiania się opresywności państwa była niezwykle niewygodna. Wyjątkowo dotkliwa była jednak aktywność kard. Sapiehy w podejmowaniu interpelacji skierowanych do najwyższych władz. Krakowski metropolita był, bowiem inicjatorem i współautorem wielu pism, listów, memoriałów wysyłanych przez Episkopat Polski do Bolesława Bieruta.
W obronie jedności Jednocześnie metropolita obserwował rozwój sytuacji w bloku wschodnim. Miał świadomość tego, że dla komunistów jest postacią wielce niewygodną. Wydaje się, że poczucie to wzrosło po śmierci kard. Hlonda, po którym prymasem Polski został – liczący 47 lat (najmłodszy wówczas w polskim episkopacie) biskup lubelski – Stefan Wyszyński. Przyszły „Prymas Tysiąclecia" dopiero miał udowodnić, że jest jednym z najwybitniejszych hierarchów Kościoła katolickiego XX w. Uznający niekwestionowany prymat abp. Wyszyńskiego, krakowski kardynał – choć już sędziwy i schorowany – służył mu radą i pomocą. Jednocześnie wydaje się, że uznawał, iż jego rola jako jedynego w Polsce kardynała, a zarazem jednego z najstarszych hierarchów w episkopacie, ponownie – i wbrew jego woli – wzrosła. Dostrzegał działania komunistów w skali europejskiej, mocno przeżył skazanie na dożywotnie więzienie prymasa Węgier kard. Jozsefa Mindszenty'ego. Widząc nasilające się represje uznawał, że istnieje realne zagrożenie jego aresztowania. W marcu 1950 r. sporządził oświadczenie:
„w razie gdybym był aresztowany stanowczo niniejszym ogłaszam, że wszelkie moje tam złożone wypowiedzi, prośby i przyznania się są nieprawdziwe. Nawet, gdy one byłyby wygłaszane wobec świadków, podpisane, nie są one wolne i nie przyjmuję [ich] za swoje". Napisanie oświadczenia było prawdopodobnie reakcją na pierwsze w Polsce „ludowej" aresztowanie biskupa – w lutym 1950 r. nałożono, bowiem areszt domowy na bp. Kazimierza Kowalskiego12, ordynariusza diecezji chełmińskiej, któremu zarzucono łamanie komunistycznego dekretu „O ochronie wolności sumienia i wyznania". Wydarzenia te nie wpłynęły jednak na postawę kard. Sapiehy. Nadal zdecydowanie przeciwstawiał się polityce komunistycznych władz. Podejmował aktywne działania w kierunku utrzymania jedności Kościoła – sprzeciwiając się działalności ruchu księży patriotów. Na początku 1951 r. wydał komunikat skierowany do duchownych wspierających komunistyczną dyktaturę. Pisał w nim m.in.:
„komisje Księży przy ZBoWiD13 wbrew celom i zadaniom tej organizacji, występują w działalności swojej niejednokrotnie ku zgorszeniu wiernych, przeciwko Kościołowi, podkopując jedność i karność kościelną, siejąc niezgodę między kapłanami, przeciwstawiając kapłanów Biskupom, co więcej, godząc w uwłaczający sposób w samego Namiestnika Chrystusowego Ojca Św[iętego]". Nie wahał się także upominać w Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego o aresztowanych księży. W co najmniej kilku wypadkach jego interwencje spowodowały ich wcześniejsze zwolnienie z aresztu śledczego. W październiku 1950 r. skutecznie interweniował w sprawie księdza Kazimierza Buzały15, a w lutym 1951 r. ks. Stanisława Słonki. Działalność metropolity wstrzymało w maju 1951 r. nagłe pogorszenie stanu zdrowia. Zmarł 23 lipca tego roku. Komuniści przyjęli z ulgą śmierć kardynała. Nie wiedzieli jeszcze, że w kolejnych latach przyjdzie im zmierzyć się z równie zdecydowanymi włodarzami diecezji: abp. Eugeniuszem Baziakiem, bp. Franciszkiem Jopem i wychowankami kard. Sapiehy: kard. Karolem Wojtyłą i kard. Franciszkiem Macharskim.
Bezpieka przeciw metropolicie Inwigilację Kościoła krakowskiego funkcjonariusze tutejszego Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego rozpoczęli już w 1945 r. Początkowo jednak represjonowano jedynie tych duchownych, którzy byli związani z podziemiem niepodległościowym – a więc głównie kapelanów AK czy NSZ, choć już w tym czasie pozyskiwano np. listy pasterskie czy dokumenty kurialne skierowane do parafii. Systematyczną inwigilację krakowskiej kurii, a co się z tym wiązało, kard. Sapiehy, bezpieka krakowska rozpoczęła dopiero w lutym 1946 r. Założono wówczas sprawę obiektową o krypt. „Zeus", w ramach, której inwigilowano krakowską kurię metropolitalną. W pierwszych latach powojennych działania WUBP w Krakowie w odniesieniu do Kościoła katolickiego koncentrowały się na dwóch sferach – represji oraz profilaktyce. W wypadku kard. Sapiehy, ze względu na jego pozycję i popularność, represje były początkowo wykluczone. Starano się, zatem realizować funkcję profilaktyczną, to znaczy śledzić wszelką aktywność metropolity i zdobywać z wyprzedzeniem informacje o działaniach, które miał zamiar podjąć, a zarazem o radach i wskazaniach, jakie przekazywał duchownym archidiecezji. Podsłuchiwano kurialne telefony, kontrolowano korespondencję nadsyłaną do metropolity, werbowano agenturę spośród osób mających bezpośredni kontakt z kardynałem. Bezspornie, w pierwszych latach powojennych najbardziej aktywnymi, a zarazem szkodliwymi dla krakowskiego Kościoła byli agenci „Janka" i „Paweł" – jak dotąd niezidentyfikowani. Na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych ogromne znaczenie dla funkcjonariuszy WUBP i projektowanych przez nich działań nabierały donosy – również jeszcze niezidentyfikowanego – informatora ukrywającego się pod ps. „Kot". Te trzy osoby, w rożnym czasie dostarczały bezpiece szczegółowych informacji dotyczących sytuacji w krakowskiej kurii i działań metropolity. Jednocześnie bezpieka starała się zdobywać z wielu źródeł dane dotyczące każdego publicznego wystąpienia kardynała. Gromadzone informacje wykorzystywano do działań wyprzedzających, a odpowiednie analizy bezpieka przekazywała partii komunistycznej – najpierw odpowiednim instancjom PPR, później PZPR – by ta mogła odpowiednio planować kolejne posunięcia polityki antywyznaniowej. Rola, jaką odgrywał kard. Sapieha w Kościele krakowskim sprawiała, że jego nazwisko pojawiało się bezustannie w planach bezpieki, a donosy o jego działalności składała znacząca część konfidentów UB, działających przeciw Kościołowi. Streszczenia kolejnych wystąpień, przemówień, kazań, informacje o wizytacjach, bierzmowanych itp., w których brał udział metropolita spływały do WUBP niemal codziennie. Pozwalało to jednak wyłącznie na monitorowanie jego działań i wysyłanie ostrzegawczych sygnałów do partii związanych z jego planami.
Zabić legendę Śmierć kardynała Sapiehy przyjęta została przez funkcjonariuszy UB z jednej strony z ulgą, z drugiej zaś z zaniepokojeniem. Już w czasie choroby metropolity zyskiwano niemal codzienne raporty o jego stanie zdrowia przekazywane m.in. przez informatora „Kot". Jednocześnie bezpieka starała się monitorować sytuację w kurii i dociec – poprzez sieć agenturalną, – kto ma szansę zastąpić kard. Sapiehę i objąć władzę w archidiecezji. Już po śmierci metropolity informator „Dyrektor"21 raportował bezpiece:
„okazało się, że abp Baziak ma nominację z Rzymu objęcia po śmierci Sapiehy administratury diecezji krakowskiej, lecz nie jest on mianowany Ordynariuszem, gdyż nie zrzekł się jeszcze ordynariatu diecezji lwowskiej". Jednocześnie bezpieka zaktywizowała sieć agenturalną wszystkich pionów WUBP, by na bieżąco orientować się w nastrojach społecznych i z wyprzedzeniem uzyskać informacje o ewentualnych niepokojach związanych ze śmiercią metropolity. W obawie przed tłumem wiernych, którzy mieli uczestniczyć w pogrzebie kard. Sapiehy, zmobilizowano gigantyczną liczbę funkcjonariuszy UB i MO – w odwodzie trzymając wojskowe jednostki KBW. Akcja zabezpieczenia pogrzebu była jednym z największych, – jeśli nie największym – przedsięwzięciem WUBP w tym czasie. Komunistyczne władze partyjno-państwowe, na równi z funkcjonariuszami MBP, zdawały sobie sprawę, że walka z Kościołem krakowskim mogła zakończyć się sukcesem jedynie po zniszczeniu legendy „Księcia Niezłomnego". Dlatego swoistym epilogiem do działań aparatu represji przeciw kard. Sapiesze stał się tzw. proces kurii krakowskiej, przygotowany jesienią i zimą 1952 r., a przeprowadzony w styczniu następnego roku. Propagandowa oprawa procesu, w którym sądzono działaczy niepodległościowych współpracujących z polskim wychodźstwem politycznym oraz duchownych z krakowskiej kurii niepowiązanych z działalnością konspiracyjną, została skonstruowana tak, by skompromitować zmarłego kard. Sapiehę. W propagandowych wystąpieniach na sali sądowej, na łamach gazet, w radiu zarzucano krakowskiemu metropolicie działania na szkodę Polski i Kościoła, oskarżano o szpiegostwo, gromadzenie dóbr materialnych, broni, przygotowywanie buntu przeciwko „ludowemu" państwu. Dla spotęgowania terroru z diecezji wygnano następcę kard. Sapiehy – metropolitę lwowskiego, metropolitę nominata krakowskiego – abp. Eugeniusza Baziaka. Choć proces kurii krakowskiej był przedsięwzięciem udanym operacyjnie i propagandowo w sferze kompromitacji przynajmniej części duchowieństwa zaangażowanego w działalność niepodległościową, fiasko poniosły próby zniesławienia kard. Sapiehy. Tzw. proces kurii krakowskiej stał się ostatnim akcentem działań operacyjnych przeciw krakowskiemu „Księciu Niezłomnemu", który okazał się dla bezpieki groźny także po śmierci.
Adam Stefan Sapieha (1867–1951), książę siewierski, kapłan archidiecezji lwowskiej, kardynał, arcybiskup metropolita krakowski. Studiował prawo w Krakowie i Wiedniu oraz teologię w Innsbrucku. W 1893 r. przyjął święcenia kapłańskie. W latach 1894–1895 był duszpasterzem w Jazłowcu, a później na Górnym Śląsku. Następnie kontynuował studia prawnicze w Papieskim Uniwersytecie Laterańskim w Rzymie, gdzie w 1896 r. uzyskał tytuł doktorski. Jednocześnie studiował dyplomację w Papieskiej Akademii Szlacheckiej. Pełnił następnie posługę duszpasterską we Lwowie. W 1905 r. powrócił do Rzymu, gdzie uzyskując tytuł szambelana papieskiego był „rzecznikiem" Kościoła katolickiego na ziemiach polskich. W 1911 r. uzyskał sakrę biskupią i został ordynariuszem diecezji krakowskiej. Po ustanowieniu w Krakowie metropolii, w 1925 r. został podniesiony do godności arcybiskupa metropolity krakowskiego. W 1946 r. został włączony do kolegium kardynalskiego. W 1915 r. powołał Krakowski Biskupi Komitet dla Dotkniętych Klęską Wojny. W latach 1922–1923 był senatorem RP z listy Chrześcijańskiego Związku Jedności Narodowej, w czasie II wojny światowej uczestniczył w powołaniu Rady Głównej Opiekuńczej. DODATEK HISTORYCZNY
Patriotyzm polski Istotę polskości, ideologię polskiego ustroju politycznego i gospodarczego, polskie zwyczaje, polską mentalność i polski styl życia budowała polska szlachta przez ponad osiemset lat istnienia Rzeczpospolitej. Patriotyzm polski to trzymanie się tej polskości, to pielęgnowanie jej, rozwijanie, trwanie przy niej. Ta polskość to ideologia, a nie geny, rasa, czy jakieś cechy etniczne. Dlatego w Rzeczpospolitej dobrze czuły się różne nacje, różne narody. Przez ostatnie dwieście lat z hakiem wszystko to, co polskie, co wcześniej zostało zbudowane i wypracowane, jest systematycznie niszczone. Polską od dwudziestu lat na przemian rządzą różni socjaldemokraci. A wcześniej rządzili komuniści, czyli socjaliści sowieccy proweniencji turańskiej, i naziści, czyli narodowi socjaliści proweniencji bizantyjskiej, oraz inni tym podobni socjaliści. Poglądy socjalistyczne nie są zgodne z polskim patriotyzmem, bo to nie takie zasady, i nie taką ideologię budowała polska szlachta. Ideologia socjalistyczna jest sprzeczna z polskością. Polska szlachta budowała cywilizację łacińską, budowała Rzeczpospolitą, która była państwem wolnościowym. Dzisiejsze państwo nie ma z tym nic wspólnego. Socjaldemokraci z PiS, PO, SLD i PSL-u budują u nas cywilizację bizantyjską, która jest obca polskości. Państwo, które budowali nasi przodkowie przez ponad osiemset lat, było najbardziej liberalne i tolerancyjne w historii świata. To państwo było kwintesencją polskości, to nasz unikalny wkład w dzieje świata. Polski szlachcic, wolny mieszkaniec dawnej Rzeczpospolitej, to archetyp, wzorzec, miara polskości. Natomiast dzisiejsze totalitarne państwo realizuje ideologię socjaldemokratyczną, ideologię narzuconą nam przez obcych, ideologię totalitarną, antyliberalną, antypolską. Jesteśmy wciąż pod zaborami. Pod zaborami Komuny Europejskiej i jej prowincji Drugiej Komuny. Ten u nas realizowany zaborczy system ma korzenie w cywilizacji turańskiej i bizantyjskiej – ideologia socjaldemokratyczna jest pochodną tych obcych nam cywilizacji. PiS, PO, SLD i PSL to organizacje, które są częścią naszego zaborcy, realizują jego socjaldemokratyczny program. Nie można być polskim patriotą i jednocześnie wspierać zaborcę niszczącego nasze wolnościowe tradycje i zwyczaje. Polski szlachcic nigdy by nie poparłby socjalistycznych praw, które u nas dzisiaj obowiązują i które PiS, PO, SLD i PSL utrwalają. Polski szlachcic nigdy by nie zaakceptował tego, by państwo uczyło jego dzieci pod przymusem, by musiał obowiązkowo płacić składki na różne ubezpieczenia, by urzędnik państwowy decydował, co szlachcic buduje, sadzi, czy ścina, na swoim terenie, by leczeniem, czy uczeniem, zajmowały się państwowe urzędy zwane dla niepoznaki szpitalami czy szkołami, nigdy by nie zaakceptował tego, by urzędnik państwowy decydował o najdrobniejszych elementach jego życia i pobierał w podatkach większość jego zarobków! Polski szlachcic nigdy by nie zaakceptował systemu, który wymaga od niego jakichś uprawnień i zdawania egzaminu by miał prawo do poruszania się jakimikolwiek pojazdami, łodziami, koniami czy innymi środkami komunikacji. Nie zaakceptowałby systemu, który ogranicza mu jazdę, zmusza do przypinania się pasem do konia, czy obowiązkowego zakładania hełmu pod groźbą kary. Nigdy nie zaakceptowałby dzisiejszego totalitarnego państwa policyjnego. Rzeczpospolita to była wolnościowa wspólnota służąca obronie wolności i własności, a nie zbiór urzędów zajmujących się wszelkimi, najdrobniejszymi ludzkimi sprawami! Nie można być polskim patriotą i akceptować rzeczy, których polski szlachcic nigdy by nie zaakceptował. PiS, PO, SLD i PSL nie mogą powoływać się na patriotyzm polski. Może to są państwowi patrioci, ale patrioci państwa zaborczego, niepolskiego, obcego Polsce cywilizacyjnie. Oni realizują patriotyzm partyjny. Ich partyjny patriotyzm nie jest moim patriotyzmem, bo mój jest polski.
GPS.65 - Grzegorz P. Świderski
Zamach był i to już jest pewne Nie jestem władny do stawiania tez lub budowania hipotez jak się to odbyło. „Anatomie” zamachu pozostawiam innym. „Zaskakująco podobne zeznania złożyli rosyjskim prokuratorom milicjanci, pracownicy lotniska i świadkowie katastrofy z 10 kwietnia. Łącznie to około 40 osób! Ich zeznania dotarły właśnie do naszych wojskowych prokuratorów. – Wszyscy mówią to samo, używają nawet tych samych zdań i fraz – mówi nam osoba znająca kulisy polskiego śledztwa. Czy ktoś manipulował treścią zeznań? I dlaczego? „Słyszałem nadlatujący samolot. Samolot dodał gazu, słychać było odgłos silników. Następnie słyszałem drobne wybuchy, potem samolot runął” – takie, praktycznie identyczne zeznania grupy funkcjonariuszy milicji i cywilnych świadków katastrofy przekazali Polsce rosyjscy prokuratorzy. – Są uderzająco jednakowe – mówi nam osoba znająca te dokumenty. – Poza jednakową treścią używają takich samych zdań, takich samych fraz. To wydaje się po prostu niemożliwe. Nigdy nie jest tak, że świadkowie mówią to samo i praktycznie takimi samymi słowami. Nasz rozmówca zwraca też uwagę na wypowiedzi świadków katastrofy, których cytowały rosyjskie media. Tam pracownicy okolicznych biur, którzy widzieli lub słyszeli przelatujący samolot, opowiadali o tym w bardzo różny sposób, często używając emocjonalnych sformułowań. Rosyjska prokuratura już raz zmieniła przekazane naszym śledczym zeznania. Były to protokoły nowych przesłuchań kontrolerów z wieży. Usunięto z nich fragmenty mówiące o tym, że kontrolerzy nie mieli badań lekarskich oraz słowa jednego z nich o tym, że Rosjanie mieli prawo zamknąć smoleńskie lotnisko, jeśli było mocno zamglone.” Po co Rosjanie wkładają tyle energii w mataczenie i zacieranie „błędów” po swojej stronie? Gdzie jest problem, skoro tak łączyli się w bólu z nami? Mogliby przecież poświęcić tych kilu „szympansów” z obsługi lotniska. Te pytania stanowią jednocześnie odpowiedź. Podobnie jak pytanie, w co gra Tusk z raportem Millera? No chyba, że ktoś jest nienormalny albo nie jest Polakiem i łyka bajkę o wolnych tłumaczach. Ghost Writer
Prof. Andrzej Zybertowicz o wyroku skazującym poetę: Autorytet się skurczył Wyrok sądu skazujący poetę Jarosława Marka Rymkiewicza w procesie z Agorą komentują znani publicyści i socjolog "Super Express": - Sąd nakazał Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi przeprosić wydawcę "Gazety Wyborczej". Prof. Andrzej Zybertowicz: - Trudno mi o bezstronność, gdyż sam dwukrotnie zostałem pozwany przez Adama Michnika. Jestem w sporze ze środowiskiem "Wyborczej", ale jestem też socjologiem. Wiem, że w krajach o ugruntowanej demokracji wypracowano inną niż w Polsce linię orzekania w takich sporach. Tam rozumie się, że wypowiedzi językowe pomiędzy prawdą a kłamstwem mają całą gamę szarości. Dlatego orzecznictwo Trybunału w Strasburgu daje większy margines wolności słowa - by uniknąć efektu zmrożenia debaty publicznej.
- Polscy sędziowie patrzą na to w inny sposób? - Środowisko sędziowskie funkcjonuje w tej części przestrzeni społecznej, na którą "Wyborcza" wciąż ma wpływ. Wielu sędziów myśli schematami przez nią lansowanymi. Ich myślenie jest sformatowane przez matrycę kulturową, tego, co Rafał Ziemkiewicz nazywa michnikowszczyzną.
- Ci, którzy zgadzają się z wyrokiem, podkreślają, że proces w obronie dobrego imienia jest czymś normalnym. - Jasne. Ale: po pierwsze, ten proces nie dotyczy podmiotu pozbawionego innych możliwości obrony swego wizerunku niż odwołanie się do sądu. Po drugie, w przypadku słów Rymkiewicza granice między opinią a stwierdzeniem faktu są na tyle nieokreślone, że naturalne w takiej sytuacji wątpliwości powinny być rozstrzygane po stronie wolności słowa, a nie represji. Wreszcie sytuacja, w której wielka korporacja procesuje się z poetą, to potwierdzenie tezy Ziemkiewicza, że dzisiejszy Michnik kompletnie zdradził ideały młodego Michnika.
- W jakim sensie? - Ów młody bojownik wolności na wieść o takiej asymetrii cały dygotałby z oburzenia! Machineria korporacyjna idąca do sądu, by rozstrzygać spór o historyczną interpretację? Młody Michnik odpaliłby całą swą retorykę, by każdemu uświadomić, jakie to niebezpieczne! Nie tak łatwo będzie zakłamać symbolikę tego wydarzenia.
- Wciąż mamy wiele tytułów i mediów, które krytykują "Wyborczą". - Czy zwykli obywatele są na tyle odporni, by nie dać się zastraszyć? Wiele osób w obawie przed procesem zamrozi swoje myślenie. Ten efekt już działa. Od czasu jednostkowej przecież akcji ABW wobec antykomora i kar za plakaty kibiców, niektórzy badacze opinii mają wrażenie, że ankietowani częściej niż poprzednio boją się ujawniać swoje opinie. Odebrali sygnał, że za poglądy są represje. Po procesach wytaczanych przez Michnika byłem świadkiem głosów naukowców, którzy na konferencjach mówili, iż nie chcą oceniać roli "Wyborczej" w życiu publicznym, a Agory w gospodarce, by nie trafić do sądu. Proces Rymkiewicza ma jednak i pozytywną stronę.
- Jaką? - Wytaczanie procesów krytykom to oznaka postępującej degradacji intelektualnej i etycznej środowiska "Wyborczej". W latach 90., gdy byli hegemonem debaty, Michnik procesów nie wytaczał. Zaczął to robić, gdy autorytet "Wyborczej" się skurczył. Prof. Andrzej Zybertowicz
Albin Siwak: To ja puściłem szczura o stanie wojennym Był znienawidzonym aparatczykiem. Dziś o świętach państwowych i religijnych w PRL, o tym, czy Gomułka spał z kozami, czym były średnia kotletowa i długi ołówek - opowiada Albin Siwak, były członek KC PZPR, w rozmowie z Anitą Czupryn W 1945 r. miał Pan 12 lat i mieszkał w warmińskiej wsi Lutry. Jak Pan pamięta pierwsze obchody Święta Odrodzenia Polski 22 lipca? Kiedy ustanowiono to święto, byłem synem wójta. 12-latka to święto nie interesowało. W tamtym czasie bardziej interesowały mnie rower, jezioro i łódka niż święto. Zapamiętałem tylko to, że ojciec robił spotkania z sołtysami. Był urzędnikiem, którego zadaniem było propagowanie. Ojciec do 1948 r., do czasu połączenia PPS z PPR, był członkiem PPS. Jego poglądy różniły się od poglądów członków PPR, czego dowodem było to, że kiedy zjednoczono obie partie, to on z niej wystąpił. Ale w 1945 r. zobowiązany był, jako wójt zebrać sołtysów, powiedzieć im o tym, jak powinny we wsi przebiegać obchody, co ludność powinna wiedzieć. Były pogadanki. Przyjeżdżał prelegent z powiatu, robił spotkanie z sołtysami, mówił, w jakim celu Polska Ludowa to święto ustanawia, że będzie to święto nowej Polski, więc żeby wywieszać flagi i świętować.
Wywieszali? Urzędy i sołtysi obowiązkowo, potem było różnie. Na tym terenie obchody nie przebiegały tak, jakby sobie tego władze życzyły. Ludność była tam taka, jak to ktoś napisał: "jeden Rus, drugi Prus, a trzeciego diabeł do kupy zniósł". Mieszkali tam powodzianie z centralnej Polski, Ukraińcy, wysiedlani z akcji "Wisła", Polacy, którzy pojechali do Francji za chlebem i zachęceni wracali, miejscowi Warmiacy. Byli nieufni. Wolna Europa głosiła, że ta nowa Polska to dopiero będzie, ale najpierw będzie wojna. Efektem tych audycji było utrzymywanie poglądu, że Polacy wkroczyli nie na swoje ziemie, niesłusznie je zabrali i być może im się te ziemie z powrotem odbierze. Polacy, którzy się tu osiedlali, nie chcieli, więc chować tu swoich zmarłych członków rodzin. Ładowali trumnę na wóz, przykrywali słomą albo sianem i czasem dwa tygodnie jechali do Polski centralnej, aby tam pochować ich na cmentarzu.
Co Pan czuje dziś, myśląc o 22 lipca? Dziś to można sobie tylko sentymentalnie wrócić do tego, co było. Porozmawiać w starszym gronie, z kolegami, bo było i dobrze, i źle. Pani pewnie powie, że ja muszę mówić, że było dobrze. Ale w moich książkach wcale nie pisałem i nie piszę, że ta Polska Ludowa była cudowna. Miała jednak szereg rzeczy, których nie zrobiła żadna z formacji politycznych po 1989 r. Polska Ludowa powyciągała ludzi, którzy ani czytać, ani pisać nie umieli. W 1950 r. przyjechałem do Warszawy i przyszedłem do MDM do pracy, jako 17-letni chłopak, musiałem w kadrach wypełnić formularz, napisać podanie, życiorys. W pokoju była duża grupa chłopaków ze wsi, a ja wśród nich jedynym, który umiał czytać i pisać. Prosili mnie: "Napisz i mi". Mało tego. Mówili: "To ty do łopaty się garniesz? Powinieneś być urzędnikiem".
Ale Pan nie chciał. Miałem rodzinne tradycje. Dziadek był budowlańcem jeszcze za czasów rozbiorów Polski. Ojciec przed wojną był majstrem budowlanym. Do dziś stoją budynki w Wołominie, Zielonce, Kobyłce, które wyszły spod rąk ojca.
Jak to się stało, że znaleźliście się w Lutrach? Tuż po zakończeniu wojny, kiedy Polska brała w posiadanie te ziemie, trzeba było obsadzić je urzędnikami. Tam urzędników nie było, więc organizacje partyjne delegowały swoich członków partii. Ojciec był członkiem PPS, poprosili go na rozmowę i powiedzieli: "Pan pojedzie i obejmie funkcję wójta w Lutrach". Mama z siostrą została w Rembertowie. Uległa propagandzie Wolnej Europy, która głosiła, że tylko patrzeć, a będzie nowa wojna i będziemy stamtąd uciekać. Ojciec pojechał, a ja związany z nim uczuciowo pojechałem również. Ojciec w Lutrach miał kilkuhektarowe gospodarstwo. Na siłę chciał zrobić ze mnie rolnika. Przed wojną, mimo że był dobrym rzemieślnikiem, nie zawsze miał robotę i rodzina głodowała. Mówił: "Jak masz krowę, świnię, owce, konia, to głód nic ci nie zrobi".
Nie dał się Pan zrobić rolnikiem. Ojciec mnie na siłę wsadził na tę gospodarkę w Lutrach. Miał tam nawet pasiekę, trzymał 50 uli. No i ja tam przez kilka lat gospodarzyłem, dochowałem się kilku koni, kilku krów. Ale cały czas moim marzeniem było wrócić do Warszawy. Chłopcy w moim wieku, a miałem wtedy 14-15 lat, naklejali sobie na ścianach rozbierane dziewczynki. A ja z gazet wycinałem zdjęcia nowych osiedli. Mówili: "Ty masz fioła, ty nienormalny jesteś, z ciebie będzie chyba jakiś pedał, bo ciebie nie interesują dziewczyny, tylko bloki". Byłem zakochany w przedwojennej Warszawie. Ojciec mi ją pokazywał, mówił: "Patrz, ten kompleks przy ul. Oczki to ja budowałem, to moja robota. Ja już nie będę żył, a to po mnie zostanie". Moim marzeniem było, żeby być takim jak ojciec i coś po sobie zostawić.
Dlatego sprzeciwił się Pan decyzji ojca? Miałem do niego ogromny szacunek. Mogłem wsiąść w pociąg, przyjechać do Warszawy, gdzie została matka, iść do pracy. Ale nie chciałem ojca zostawić i uciec. W 1944 r., kiedy nad Wisłą przechodził front, miałem potworny wypadek z granatem. Urwało mi palce, straciłem jedno oko, a w drugim utkwił odłamek. Akurat tego samego dnia ojciec miał wypadek na budowie i złamał obie nogi. Lekarze powiedzieli mu, że w Mińsku Mazowieckim w szpitalu dostanie lekarstwo, które może uratować moje oko. On o kulach, na kolanach czołgał się do tego Mińska. Leżałem w rosyjskim szpitalu polowym w Olszynce. Na podłodze, na słomie, bo nie było miejsca, zabandażowany, zęby wybite, w ustach rurka do pojenia. Ojciec dzień w dzień przychodził i troszczył się o mnie. Cokolwiek miał, czy obrączkę, czy łańcuszek, sprzedawał, lekarzom rosyjskim dawał na wódkę, byleby mnie uratowali. I kiedy po wielu miesiącach mogłem już chodzić, ale jeszcze nie widziałem, to przewieziono mnie do Mińska, aby wyjąć odłamek z oka. A on dzień i noc przy mnie siedział. Więc ja nie potrafiłem, nie miałem siły, aby go w tych Lutrach rzucić. Prosiłem: "Tato, ja nie będę gospodarzem. Chcę wrócić do Warszawy. Mnie się śni budowanie! Ja się boję, że beze mnie Warszawę odbudują!". A on z kolei nie chciał zostać sam wśród obcych ludzi.
Jak to się skończyło? Doszło do tego, że powiedziałem stanowczo: "Tato, ja w końcu któregoś dnia się zdecyduję, spakuję i pojadę. Wolę, abyś mnie puścił po dobrej woli". Wyznaczyliśmy, więc termin, ale wie pani, człowiek sobie wyznacza terminy, a życie idzie swoją drogą. Na tych terenach działy się straszne rzeczy: gwałty, bandy mordowały ludność, ginęli moi przyjaciele, uczestniczyłem w pogrzebach. A to jeszcze dzień, jeszcze tydzień, jeszcze dwa. Wreszcie ojciec powiedział: "Dobrze. Ciężko mi i przykro, ale jedź już do tej Warszawy". Odpowiedziałem: "Tato, jak tylko będę miał kawałek dachu nad głową, to cię zabiorę. Nie odjeżdżam od ciebie, nie zostawiam cię". I tak było. Po pierwszym roku pracy na MDM, mając 18 lat, kupiłem za parę groszy ten plac od rolnika, tu w Rembertowie. Po ośmiu latach, kiedy ojciec skończył pracę, zabrałem go do siebie.
Jaką Warszawę Pan zobaczył w 1950 r., kiedy przyjechał tu, jako 17-latek? Znałem Warszawę przedwojenną. Ojciec często brał mnie na spacer i pokazywał: "To mój znajomy architekt narysował, a ja to zbudowałem". Zburzoną Warszawę widziałem przed odjazdem na Warmię. Kiedy przyjechałem w 1950 r., z dworca Śródmieście wychodziło się drewnianą pochylnią na ul. Marszałkowską. Jak okiem sięgnąć wszędzie były ruiny. Zostały hotel Polonia, parę budynków, ale dalej wszędzie szkielety, szkielety, rumowiska.
Które ze świąt były dla Pana ważniejsze: 22 lipca czy Boże Narodzenie? Ze świąt religijnych zawsze ważniejsze było Boże Narodzenie: Wigilia, opłatek, rodzina, kuzyni przyjeżdżali. Te momenty zapisały mi się najmocniej. Przez całe swoje życie - i nie mówię tego po to, że chcę się przedstawiać, jako człowiek religijny - byłem wierzący. Tu na ścianie wisi drzeworyt z wyrzeźbionym Panem Jezusem na Górze Oliwnej. Dziadek żony był zesłańcem z Sybiru, przywiózł ten drzeworyt do Polski, pod pachą, jako jedyny majątek. Podobnie jak krzyż w korytarzu, tak ten Pan Jezus wisiał tu przez te wszystkie lata. Również wtedy, kiedy byłem członkiem Biura Politycznego. Przyjeżdżali członkowie Biura, wchodzili do domu i wołali: "Jak ty możesz to trzymać!". Mówiłem, że urodziłem się w wierzącej rodzinie. Ojciec głęboko wierzył w przeznaczenie, w los, w opatrzność i tak mnie wychował. Byłbym fałszywy, gdybym mówił, że nie wierzę. Widząc, że to boli moich kolegów, mówiłem:, „Jeżeli ja nie pasuję do Biura czy KC, bo Pan Jezus i krzyż jest przeszkodą, to postawcie sprawę jasno i za to mnie usuńcie". Nie zrobili tego.
Późno wstąpił Pan do partii. Miałem 37 lat. Zaraz zresztą wyrzucili mnie z tej partii z hukiem. Po roku przyjęli z powrotem. Ale od 17 roku życia przeszedłem całą drogę związkową. W Polsce nie znajdzie Pani człowieka, który przeszedł wszystkie te funkcje, od męża zaufania poprzez radę zakładową, radę dzielnicy, warszawski okręg aż do narodowego zjazdu. Do partii wstąpiłem świadomie. Byłem zawsze rozgadanym człowiekiem, lubiłem też posłuchać, co inni mają do powiedzenia. Z profesorami, u których jako robotnik budowałem w Konstancinie i wielu innych podwarszawskich miejscowościach domy, dyskutowaliśmy. Mówili: "Niedobrze, że ty ze swoją wiedzą, charyzmą, stoisz gdzieś na krawężniku, kiedy jezdnią idzie nurt życia. Powinieneś w to wejść". Odpowiadałem, że, po co będę wchodził, jak tam Żyd na Żydzie. Odpowiadali, że właśnie, dlatego Polacy powinni również tam być. Pod wpływem tych rozmów wstąpiłem do PZPR.
Nie skończyło się to dla Pana dobrze. Naraził się Pan Władysławowi Gomułce. Skończyło się trochę tragicznie. Znano mnie we wszystkich zakładach. Gomułka należał do organizacji partyjnej w FSO. Raz, dwa razy do roku brał udział w zebraniach. Były to czasy, o których mówiło się, że czy się robi, czy się leży, dwa tysiące się należy. W użyciu był tak zwany długi ołówek. Czyli pisało się te roboty, których się nie wykonywało. Na przykład, jeżeli jako brygadzista postawiłem dwóch cieśli, żeby zrobili parkan, to jak dużo dwóch ludzi zrobi? 50 metrów? Musiałem pisać, że zrobili, co najmniej 300, bo by im dniówka nie wyszła. Albo po wybudowaniu budynku, na papierze było więcej gruzu, niż liczyła kubatura budynku. Jedni oszukiwali, drudzy przymykali oko, bo ludzie odmówiliby roboty. W tamtych czasach strajkowanie nie mieściło się w kanonach ustroju, unikano niezadowolenia. Jeszcze jak mi daleko było do partyjności, byłem zaproszony na posiedzenie Biura, jako znany budowlaniec, żeby powiedzieć o bólach, które nie pozwalają wydajnie pracować. Co z tego, że mówiłem otwartym tekstem, że nam, budowlanym, coś przeszkadza? Posłuchali, pokiwali głowami, że trzeba naprawić, ale nikt się tego nie podjął.
Czym zdenerwował Pan Gomułkę? Sekretarz kombinatu i jego naczelny dyrektor oświadczyli: "Ty się przygotuj do wystąpienia, aby w imieniu naszych zakładów powiedzieć, że nie jest tak różowo, jak Gomułce w KC przedstawiają". Wtedy, kiedy wchodził ktoś na mównicę, nikt nie bił braw, dopiero potem, w zależności od tego, co powiedział. Chyba, że był to członek Biura czy sekretarz, wtedy oklaskiwali go przed. A tu raptem spiker wywołuje moje nazwisko, a sala bije gromkie brawa. Dodawali mi otuchy. Gomułka zdejmuje okulary, przeciera, nie rozumie, co się dzieje. Idzie robotnik i brawo mu biją. Zabrałem głos, mówię: "Towarzyszu Wiesławie, mam świeżo w pamięci, jak starościna ze starostą wręczali wam na Stadionie Dziesięciolecia bochen chleba, mówiąc, żebyś gospodarzył uczciwie, żeby każda Polka i każdy Polak miał tę kromkę. Ale nie dzielicie go uczciwie. Jeden ma pajdę z masłem, a drugi kromkę z wodą. Poza tym ludzi irytują wasze wystąpienia". Uniósł się:, „Jakie?!". On miał wtedy paskudnego konika, przez rok czy półtora gadał, ile to tona lokomotywy staniała. Mówię, więc: "Towarzyszu Wiesławie, toną lokomotywy matka nie posmaruje chleba dzieciom. Dlaczego opowiadacie o średniej kotletowej?". Nasi uczeni wykombinowali wtedy, że w Polsce Ludowej nie jest źle, bo licząc statystycznie, w tygodniu na głowę wypadają trzy kotlety. "W rzeczywistości jeden je sześć kotletów, a inny wcale. Wam to pasuje, a ludziom to nie pasuje". Walnął pięścią w stół: "To demagogia!". Od razu mnie z tej mównicy ściągnęli, legitymację zabrali, mój dyrektor, który był posłem, a sekretarz członkiem KC, mówią: "No, to nas załatwiłeś. Teraz nas wywalą". Wróciłem na budowę. Dobrze mi było bez partii. Ale okazało się, że Gomułka wcale nie kazał mnie wyrzucić. Owszem, zirytował się, ale nie powiedział, że należy mnie usunąć. Świętszy od papieża był sekretarz dzielnicowy, on mi kazał legitymację zabrać. Anita Czupryn
Kulisy awantury w TVP Portal Niezależna.pl ustalił, że jedną z głównych przyczyn awantury w TVP 1 były nie tylko naciski na zbyt małe eksponowanie prezydenta Komorowskiego w TVP, ale również ostry spór dotyczący Barbary Czajkowskiej, bliskiej przyjaciółki prezesa TVP Juliusza Brauna, oraz „superdyrektora” - Jacka Wekslera. Kilka dni temu w mediach pojawiła się informacja, że ze stanowiska dyrektora TVP 1 rezygnuje Iwona Schymalla, a wraz z nią szefowa „Wiadomości” Małgorzata Wyszyńska. Powodem rezygnacji miały być naciski na „Wiadomości” w związku ze zbyt małym eksponowaniem prezydenta RP Bronisława Komorowskiego. Po rozmowie z prezesem Braunem obydwie dziennikarki zostały na swoich stanowiskach. Ustaliliśmy, że powodem ostrego sporu w TVP były m.in decyzje Juliusza Brauna, który chciał, żeby jego przyjaciółka Barbara Czajkowska (na zdjęciu) była gwiazdą programów dotyczących wyborów parlamentarnych. Miała być m.in. główną prowadzącą wieczoru wyborczego, na co nie chciało się zgodzić szefostwo TVP 1. Kojarzona z Unią Wolności Czajkowska przez kilkanaście lat prowadziła program „Linia specjalna”, a rozkwit jej kariery nastąpił w czasie, gdy szefem KRRiT był właśnie Juliusz Braun. Zniknęła z TVP, gdy prezesem publicznej telewizji został Bronisław Wildstein. Wróciła kilka miesięcy temu razem z Juliuszem Braunem – to właśnie ona przeprowadziła słynny wywiad z Bronisławem Komorowskim, podczas którego prezydent był wyraźnie niedysponowany. Spór dziennikarzy TVP z prezesem dotyczy także dyrektora Jacka Wekslera nazywanego „oberdyrektorem”. Mający nadzwyczajne uprawnienia Weksler został dyrektorem biura koordynacji programowej TVP, ograniczając kompetencje szefów anten. W czasie prezesury Roberta Kwiatkowskiego był szefem Teatru Telewizji TVP, a za prezesury Andrzeja Urbańskiego – jego doradcą. Po wygranych wyborach przez PO Jacek Weksler został wiceministrem kultury i dziedzictwa narodowego. Teraz były członek rządu PO ma nadzwyczajne kompetencje w tworzeniu programu TVP.
Autor: dk, | Źródło: Niezależna.pl
Kolejna kompromitacja Bogdana Klicha Jak sprawdził portal Niezależna.pl - w dniu pogrzebu jednego z ostatnich westerplatczyków minister Bogdan Klich w obecności kamer telewizyjnych... żegnał reprezentantów Wojska Polskiego lecących na V Światowe Wojskowe Igrzyska Sportowe w Rio de Janeiro. Na pogrzeb jednego z ostatnich obrońców Westerplatte – ppor. Aleksego Kowalika - nie pofatygował się ani minister obrony narodowej, ani żaden z jego zastępców - informuje "Nasz Dziennik". Gazeta przypomina, że w 2009 r. pogrzeb Harry´ego Patcha, ostatniego brytyjskiego weterana I wojny światowej, zgromadził tysiące osób, rząd Wielkiej Brytanii zaprosił dyplomatów z krajów europejskich, a mowę pożegnalną wygłosił gen. Richard Dannatt, szef sztabu generalnego brytyjskiej armii. Aleksy Kowalik przed wybuchem II wojny światowej pracował na roli. W czasie mobilizacji został przydzielony do 77. Pułku Legionów w Lidzie. Stamtąd 31 lipca 1939 r. skierowano go na Westerplatte. Podczas wrześniowych walk obsługiwał działko przeciwpancerne. Zniszczył m.in. cysternę, za pomocą, której Niemcy chcieli spalić obrońców. Po wojnie otrzymał nominację na podporucznika w stanie spoczynku. Został również odznaczony m.in.: Krzyżem Walecznych, Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski - czytamy w "Naszym Dzienniku". Polski bohater II wojny światowej zmarł 10 lipca w wieku 96 lat. Pogrzeb odbył się 12 lipca. W tym samym dniu minister Bogdan Klich, biorąc najwyraźniej przykład z Donalda Tuska, brał udział w czysto wizerunkowej imprezie: w obecności kamer telewizyjnych... żegnał reprezentantów Wojska Polskiego lecących na V Światowe Wojskowe Igrzyska Sportowe w Rio de Janeiro (zdjęcia z tego jakże ważnego wydarzenia publikujemy poniżej). Nasz Dziennik
Bohaterowie odchodzą w zapomnieniu Ani Bogdan Klich, ani żaden z jego zastępców nie pofatygowali się na pogrzeb jednego z ostatnich westerplatczyków. Na pogrzeb jednego z ostatnich obrońców Westerplatte – ppor. Aleksego Kowalika, nie pofatygował się ani minister obrony narodowej, ani żaden z jego zastępców. W 2009 roku pogrzeb Harry´ego Patcha, ostatniego brytyjskiego weterana I wojny światowej, zgromadził tysiące osób, rząd zaprosił dyplomatów z krajów europejskich, mowę pożegnalną wygłosił gen. Richard Dannatt, szef sztabu generalnego brytyjskiej armii. - Kowalik był w moim wieku. Służył w innej jednostce, która później przyjechała na Westerplatte. Na jego pogrzebie powinien być ktoś z ministerstwa – mówi w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” kpt. Ignacy Skowron, obrońca tranzytowej składnicy broni na Westerplatte w wojnie obronnej 1939 roku. W krajach zachodnich weteranów wojennych traktuje się jak bohaterów, a ich pogrzeby są ogromnymi uroczystościami patriotycznymi, z udziałem władz państwowych. Aleksy Kowalik przed wybuchem II wojny światowej pracował na roli. W czasie mobilizacji został przydzielony do 77. Pułku Legionów w Lidzie. Stamtąd 31 lipca 1939 roku skierowano go na Westerplatte. Podczas wrześniowych walk obsługiwał działko przeciwpancerne. Zniszczył m.in. cysternę, za pomocą, której Niemcy chcieli spalić obrońców. Po wojnie otrzymał nominację na podporucznika w stanie spoczynku. Został również odznaczony m.in.: Krzyżem Walecznych, Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Zmarł 10 lipca w wieku 96 lat. Pogrzeb odbył się dwa dni później w Blachowni na cmentarzu przy parafii Najświętszego Zbawiciela. „Nasz Dziennik” ustalił, że na uroczystości żałobnej zabrakło przedstawicieli Ministerstwa Obrony Narodowej. Nie przyjechał ani szef resortu Bogdan Klich, ani żaden z jego zastępców. Jak wynika z informacji udzielonej nam przez Janusza Sejmeja, rzecznika MON, na pogrzebie ppor. Kowalika obecna była tylko wojskowa asysta honorowa wraz z posterunkami honorowymi, wystawionymi przez żołnierzy 1 Pułku Specjalnego Komandosów z Lublińca. Zażenowany tym faktem jest Romuald Szeremietiew, były minister obrony narodowej. – Jest to, co najmniej nietakt, chociaż nazwałbym to ostrzej – skandalem. Dlatego że obrona Westerplatte jest pewnym symbolem, jeśli chodzi o tradycję wojskową. To był wielki, bohaterski czyn – mówi Szeremietiew. W opinii Romualda Szeremietiewa, sprawa upamiętnień żołnierzy z Westerplatte jest o tyle ważna, że od pewnego czasu mamy do czynienia z próbami obniżenia rangi tego wydarzenia, poczynając od dowódcy tej placówki mjr. Henryka Sucharskiego. - Komuś, co najmniej nie wystarczyło wyobraźni, ponieważ odejście jednego z ostatnich obrońców Westerplatte jest również pewnym zdarzeniem w wymiarze symbolicznym. Odchodzą ludzie zasłużeni dla Ojczyzny i Polska powinna o nich pamiętać – zaznacza Szeremietiew. Wskazuje, jako przykład pogrzeb w 2009 roku szeregowego Harry´ego Patcha, ostatniego w Wielkiej Brytanii weterana I wojny światowej, który zgromadził tysiące ludzi, dyplomatów z krajów europejskich, a przemówienie wygłosił wówczas m.in. gen. Richard Dannatt, szef sztabu generalnego armii brytyjskiej. - To było wielkie wydarzenie. Jakiś czas temu uznałem jednak, że nic mnie nie może już zaskoczyć w postępowaniu polskiego ministra obrony narodowej, ale po raz kolejny zostałem zadziwiony – podkreśla Szeremietiew. Według niego, jeżeli na pogrzeb w Blachowni nie był już w stanie przyjechać sam minister Bogdan Klich, to mógł, chociaż wydelegować któregoś z wiceministrów. W opinii kombatantów, obecność wysokiego urzędnika MON lub oficera wyższej rangi byłaby jak najbardziej wskazana. – Kowalik był w moim wieku. Służył w innej jednostce, która później przyjechała na Westerplatte. Powinien ktoś przybyć z ministerstwa na jego pogrzeb – przyznaje kpt. Ignacy Skowron, obrońca Westerplatte. Generał Roman Polko, były dowódca jednostki specjalnej GROM i szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, określa sytuację absencji reprezentantów MON w Blachowni, jako przykrą. - Ministerstwo to ogromna instytucja. Jest tam departament społeczno-wychowawczy i ludzie, którzy się tym zajmują. Ktoś powinien ponieść za to odpowiedzialność. Nie potrafię zrozumieć, że na pogrzebie nie było odpowiednich przedstawicieli. To bardzo przykre. Westerplatczyków można policzyć na palcach jednej ręki – zaznacza gen. Polko. Wskazuje na szacunek, jakim są otoczeni weterani w Stanach Zjednoczonych. – Podczas świąt, uroczystości wojskowych czy na przykład mojej promocji kursu „Rangersów” zawsze głównym zaproszonym nie był wizytujący generał, ale właśnie bohaterowie z dawnych czasów. Myślę, że w Polsce również powinniśmy o nich pamiętać – mówi gen. Roman Polko. Posłowie opozycji z ubolewaniem przyjmują informację o braku przedstawicieli resortu na uroczystościach. – Smutne jest dla nas wszystkich, że minister nie widział potrzeby obecności w tak ważnej chwili. Bo przede wszystkim o takich ludzi należy dbać. Resort obrony powinien pokazać, że jest razem z rodziną zmarłego, ostatnimi westerplatczykami, tamtym i nowym, młodym pokoleniem – ocenia poseł Marek Opioła (PiS) z sejmowej Komisji Obrony Narodowej. W jego opinii, to bardzo ważny problem, bo odchodzi pokolenie obrońców Ojczyzny z 1939 roku. – Jeżeli nie będziemy o nich pamiętać i znać swojej historii, grozi nam zagłada – kwituje Opioła. O pogrzebie Kowalika trudno znaleźć jakąkolwiek informację na stronach internetowych MON. Pod datą 12 lipca znajduje się tylko depesza, że Klich pożegnał reprezentantów Wojska Polskiego lecących na V Światowe Wojskowe Igrzyska Sportowe w Rio de Janeiro. Druga natomiast wiadomość z tego dnia dotyczy wizyty w Sztabie Generalnym WP generała broni Davida Rodrigueza, dowódcy Połączonego Dowództwa Międzynarodowych Sił Wspierania Bezpieczeństwa w Islamskiej Republice Afganistanu. Jacek Dytkowski
Rzeczywistość gorsza od czarnych prognoz Na początku każdego roku w swoim blogu prezentuję prognozy na dany rok. Poniżej prezentuję przewidywania dla świata oraz prognozy lżejsze, opublikowane 2 stycznia
Świat Stopy procentowe głównych banków centralnych pozostaną bez zmian. Fed, Europejski Bank Centralny, Bank Anglii i Bank Japonii będą kontynuowały programy zakupu obligacji rządowych i drukowania pieniędzy. Ludowy Bank Chin będzie podnosił stopy procentowe, utrzymując słabe renminbi (juana), walcząc z bańką na rynku nieruchomości.
Strefa euro przeżyje trzęsienie ziemi, po tym jak Portugalia i Hiszpania podążą drogą Grecji i Irlandii. Rok 2010 był rokiem zorby w Europie, rok 2011 będzie rokiem flamenco. Gdy bankructwo zajrzy w oczy Hiszpanom, euro spadnie, a dolar i frank się umocnią, ruchy kursowe w kolejnych miesiącach będą odbiciem podejmowanych decyzji politycznych, czynniki ekonomiczne staną się mało istotne. Signorina tańcząca flamenco przekuje swoim obcasem balon spekulacyjny na rynkach akcji, przez powstałą dziurę będzie szybko uciekało powietrze, więc banki centralne będą się starały szybko dopompować. Przez jakiś czas balon się utrzyma, potem zmęczone banki centralne przegrają i powietrze zejdzie. Społeczeństwa w Grecji i Irlandii odmówią dalszych oszczędności, zostaną przeprowadzone restrukturyzacje zadłużenia tych krajów, co wymusi rekapitalizację banków w kilku krajach Europy Zachodniej. Chiny dokonają zakupów obligacji rządów Portugalii i Hiszpanii, w zamian otrzymując udziały w interesujących je przedsiębiorstwach infrastrukturalnych i finansowych. Poradzą sobie z bańką na rynku nieruchomości za cenę spowolnienia gospodarczego. W Europie opcja stabilnościowa wygra z opcją drukarzy, Niemiec zastąpi Jeana-Claude'a Tricheta w fotelu szefa EBC, ale nie obędzie się bez silnych emocji i zawirowań. Kryzys finansów publicznych w Unii Europejskiej na nowo zdefiniuje pojęcie „solidarność europejska". Polska przekona się o tym szczególnie boleśnie podczas swojej prezydencji. Jak widać, nie wszystkie prognozy się sprawdzają, na przykład Włoch, a nie Niemiec zostanie szefem EBC, co mnie zresztą mocno martwi. Jednak olbrzymia większość na razie się spełnia, przy czym rzeczywistość jest znacznie bardziej czarna od przewidywań, które w momencie opublikowania zostały uznane za czarnowidztwo przez konsensualnych uspokajaczy. Na przykład grecką grypą zaraziła się nie tylko Hiszpania, ale również Włochy. Włoskie banki muszą płacić jak za zboże, jeżeli chcą pożyczyć pieniądze na rynku, nawet oprocentowanie francuskich obligacji rośnie, a Amerykanie wycofują pieniądze z funduszy rynku pieniężnego inwestujących środki w krótkoterminowe obligacje europejskich banków. Czyli zostały uruchomione różne mechanizmy zarażania wielu krajów i rynków grecką zarazą i na razie nie widać metody na skuteczne zatrzymanie tego procesu. Może się skończyć katastrofą finansową biblijnych rozmiarów.
Prognozy lżejsze Co roku publikuję też lżejsze prognozy. Oto tegoroczny zestaw z 2 stycznia. Liczba użytkowników Facebooka przekroczy miliard. Facebook stanie się śmietnikiem spamu, coraz więcej starych użytkowników będzie porzucało swoje profile. Adam Małysz zakończy karierę i zostanie przedsiębiorcą. Lato będzie wyjątkowo gorące, będą black-outy, tak jak kiedyś w Szczecinie. Warszawa wygra w rankingu najbardziej zakorkowanych miast w Europie. Kuba i Białoruś otworzą się na inwestycje zagraniczne. Napięcie między Koreą Północną i Południową wzrośnie i może być groźnie. 75 % Niemców będzie chciało powrotu marki. Wakacje w Hiszpanii będą najtańsze od lat. Domy również. Zima znowu zaskoczy PKP. Będą dymisje. W ten sposób narodzi się nowa tradycja grudniowych dymisji prezesa PKP.
Złe rokowania Prognozy dotyczące Warszawy, Małysza i Facebooka już się sprawdziły. Na Kubie byłem i widziałem, że obecny system gospodarczy się załamuje, na Białorusi już szaleje kryzys, więc otwarcie się na inwestycje zagraniczne w obu krajach z pewnością nastąpi, przy czym na Kubie będą to przede wszystkim inwestycje chińskie. Niemcy tęsknią za marką, chyba nawet 80 procent, domy w Hiszpanii ciągle tanieją. Na gorący sierpień i mroźny grudzień czekamy, no i nie wiadomo, co się wydarzy na Półwyspie Koreańskim. Chciałbym, żeby moje prognozy dla świata na ten rok zupełnie się nie sprawdziły. Niestety, niezdolność kluczowych decydentów w Europie do podejmowania właściwych decyzji może doprowadzić do sytuacji, w której rzeczywistość okaże się o wiele gorsza od najczarniejszych prognoz. Rybiński
Kto zagłosuje na Nową Prawicę? (Jest PS.) Oczywiście – te 2–3% ludzi od lat wiedzących, co trzeba by zrobić, by Polska stała się normalnym krajem. Kto jeszcze? Otóż spośród 29% zwolenników PiS może 20% to świadoma "Partia Jednej Katastrofy”; co najmniej 9% to ludzie, którzy głosują na PiS tylko, dlatego, że za wszelką cenę chcą pozbawić władzy tych złodziei i oszustów z PO. Spośród 40% ludzi mówiących, że chcą głosować na PO, co najmniej połowa doskonale wie, że to oszuści i złodzieje, – ale panicznie (i słusznie) obawia się rządów PiS… i nie widzi alternatywy. Ale niedługo zacznie się kampania wyborcza. Do tej pory telewizje, będące w łapskach "Bandy Czworga”, nie pokazywały alternatywnych rozwiązań. Teraz – przynajmniej ta reżymowa – będą musiały. Więc ludzie zobaczą! Powtarzam: nie sądzę, by "Banda Czworga” – zusammen do kupy – przekroczyła w tych wyborach 50%! Po tylu latach takich rządów!?!
PS. To napisałem już parę dni temu. Wczoraj podszedł do mnie na spotkaniu ktoś, kto powiedział, że PO zrobiła sobie sondaż, z którego wynika dokładnie to samo: połowa to zwolennicy PO (zapewne głównie salariat i wielcy przedsiębiorcy „z układem”, – bo już nie drobni przedsiębiorcy) – a druga połowa tylko, dlatego, że obawia się PiSu. Zawiadamiam, że jeśli zagłosują na Kongres Nowej Prawicy to PiS nie dostanie z tego powodu ani o jeden głos więcej... Mam nadzieję, że połowa tych 20% zwolenników PO i połowa z tych 9% zwolenników PiS zagłosuje jednak na nas. Plus nasze wierne 2-3% - to nawet znacznie lepiej, niż moje prognozowane 15%. JKM
Dlaczego Tusk przegrał walkę z biurokracją? Śp. Ryszard Nixon już pół wieku temu stwierdził, że Amerykę czeka los starożytnego Rzymu – i jest to wizja znacznie bardziej realna niż wizja „drugiej Grecji”. Zresztą jedno drugiego nie wyklucza. A Polskę? Polskę, wraz z całą Europą, czeka raczej los starożytnej Grecji. A co do aktualiów, to oczekuję raczej znalezienia się przez III Rzeczpospolitą w roli Republiki Argentyńskiej. Republika ta postępowała niemal dokładnie tak samo jak III RP – to znaczy zmuszała banki oraz towarzystwa ubezpieczeniowe do dawania jej gotówki w zamian za przyzwoicie procentowane obligacje. I któregoś brzydkiego dnia ogłosiła, że niestety, bardzo jej przykro, ale obligacji nie spłaci, – bo nie ma. Chciała oczywiście jak najlepiej. I biednym pomóc, i przemysł wesprzeć, i samotnym, kulawym staruszkom w ciąży i z dzieckiem przy piersi ulżyć doli, i bankom spłacić pożyczki z godziwym procentem – tylko tak jakoś pieniędzy jej zabrakło. W Polsce zapewne dojdzie do tego samego. Niedługo po wyborach. Na razie JE Donald Tusk walczył z przerostami administracji – i przegrał. Wojnę biurokracji zaczął prowadzić w zadziwiający wręcz sposób. A mianowicie przeprowadził był w Senacie i Sejmie ustawę nakazującą zmniejszenie liczby urzędników o 10%. Dalszy bieg wypadków jest wysoce pouczający. Jeszcze zanim ustawa przeszła przez Senat i stała się prawomocna, wszyscy naczelnicy urzędów postarali się przyjąć do pracy dodatkowe dusze – nieraz zwiększając zatrudnienie o 15%. Przyszło im to łatwo: od czasu, gdy Polską zaczęła rządzić „liberalna” PO, płace w „budżetówce” stały się wyższe od płac w produkcji – i w tej chwili są już średnio o 800 zł wyższe (wynoszą 4250 zł). Nie mówili oczywiście nowo przyjętym, że angażują ich w charakterze murzyńskich chłopców przewożonych pirogą – by w razie najazdu krokodyli wyrzucić ich za burtę. Ustawa przeszła…, ale została zakwestionowana – i Trybunał Konstytucyjny w końcu uznał ją za sprzeczną z Konstytucją. Podzielam ten pogląd. Człowieka powinno się zwalniać z pracy, dlatego, że się do niej nie nadaje, lub dlatego, że jego miejsce pracy się likwiduje – nie zaś, dlatego, że ktoś mechanicznie postanowił: „Obcinamy 10%”. Ostatecznym efektem walki z przerostami w administracji jest, więc widoczny wzrost liczby urzędników. I to jest typowe: jak państwo za coś się zabiera, to efekt jest zazwyczaj odwrotny od zaplanowanego. Najdowcipniejsze jednak jest to, że taka ustawa była w ogóle niepotrzebna! Otóż prezes Rady Ministrów – rzeczony p. Donald Tusk – jest zwierzchnikiem wszystkich pracowników państwowych w całej Polsce. Nie musiał, więc w ogóle przeprowadzać żadnej ustawy! Mógł po prostu nakazać zwolnienie pewnej liczby pracowników – w myśl jakichś sensownych kryteriów (np. „10% najgorszych pracowników”) – i wtedy nikt by się do tego nie mógł przyczepić. Ale wtedy nie byłoby efektu medialnego: „Tusk walczy z biurokracją”. A teraz efekt był, tyle, że jest to efekt racy, która zamokła, więc syczy, syczy – i nie odpala. Ale mam dla „rządu” prosty pomysł: zamiast zwalniać ludzi z pracy, zacząć im obniżać pensje. Z zachowaniem okresu wypowiedzenia i wszystkimi szykanami. I zaraz by się okazało, że po obniżce wszystkim o 1/3 jeszcze by nie udało się zmniejszyć zatrudnienia o te 10%. No to wtedy obniżać dalej. Tak długo, aż istotnie 10% by z roboty uciekło. Bardzo proste. Co prawda wtedy uciekliby najlepsi, ale to chyba nie ma znaczenia. PO postanowiła, bowiem (jeszcze w tej kadencji!) przeprowadzić ustawę, w myśl, której pierwszeństwo przy przyjmowaniu do pracy w administracji (również samorządowej) miałyby osoby niepełnosprawne. Najprawdopodobniej PO uważa, iż administracja jest w takim stanie, że już gorzej być nie może. Być może jednak jest to objaw innego zjawiska: przy rekrutowaniu kandydatów na posłów PO pierwszeństwo miały osoby z zespołem Downa. No, to by coś tłumaczyło. Nie wszystko być może, – ale o tym innym razem… JKM
Stambulskie gorycze Ponieważ w chwili, gdy to piszę, Trybunałowi Konstytucyjnemu, mimo 13-godzinnego deliberowania nie udało się wydać wyroku w sprawie zgodności z konstytucją kodeksu wyborczego, mamy chwilę wytchnienia, dzięki czemu możemy rozejrzeć się, co słychać na świecie. A właśnie w Stambule zebrała się Grupa Kontaktowa, która nie tylko uznała libijskich rebeliantów za przedstawicieli libijskiego narodu, ale surowo przykazała tamtejszemu tyranowi Muammarowi Kaddafiemu, by niezwłocznie oddał władze, a może nawet i życie. Chodzi o to, by dobrodziejstwa, jakie w tej chwili są udziałem narodu greckiego, włoskiego, hiszpańskiego, portugalskiego, amerykańskiego, żeby nie wspomnieć już o naszym, mniej wartościowym, ale za to najbardziej z siebie zadowolonym narodzie tubylczym - otóż żeby te wszystkie dobrodziejstwa stały się również udziałem narodu libijskiego. Powiadają, że naturalnym stanem stosunków międzynarodowych jest anarchia. Wydaje się ona naturalną konsekwencją suwerenności państwowej. Skoro każde państwo samo decyduje, czym jest związane, a czym nie, to rzeczywiście - konsekwencją takiego stanu rzeczy musi być anarchia. Ale patrząc na historię świata nie możemy też nie zauważyć tendencji przeciwnej - by stosunki międzynarodowe jakoś uporządkować, to znaczy - okiełznać naturalny stan anarchii. Pierwszymi takimi próbami były imperia. Tak, jak anarchia jest konsekwencją suwerenności, tak imperium jest konsekwencją mocarstwowości, to znaczy - zdolności państwa do ustanawiania i egzekwowania własnych praw poza swoimi formalnymi granicami. Państwo, które taką zdolność posiadło, próbuje podporządkować sobie inne państwa, a tym samym - w miejsce pierwotnej anarchii wprowadzić reguły egzekwowane siłą. Pierwsze takie imperium stworzyła Asyria. Szczyt swojej potęgi osiągnęło ono za panowania Sargona w VIII wieku przed Chrystusem. Ale już pod koniec VII wieku przed Chrystusem imperium asyryjskie zostało zniszczone przez Babilon, który z kolei w 539 roku przed Chrystusem podbili Persowie. Twórcą imperium perskiego był Cyrus, zaś swoje apogeum osiągnęło ono za panowania Kserksesa, który jednak w konfrontacji z Grekami poniósł klęski w bitwach pod Maratonem, Salaminą i Platejami. Kres istnieniu perskiego imperium położył Aleksander Wielki zadając perskiemu królowi Dariuszowi klęskę w bitwie pod Gaugamelą w roku 331 przed Chrystusem. Śmierć Aleksandra w roku 323 przed Chrystusem zapoczątkowała proces rozpadu jego imperium, któremu kres położyło imperium rzymskie, zapoczątkowane zwycięstwem Scypiona Afrykańskiego nad Hannibalem w 202 roku przed Chrystusem. Imperium rzymskie, a konkretnie jego część pod nazwą Cesarstwa Zachodniego, zakończyła swoje istnienie w roku 476, kiedy to Odoaker, germański generał, nie tylko zrzucił z tronu ostatniego cesarza Romulusa Augustulusa, ale odesłał insygnia cesarskie do Konstantynopola. Konsekwencje tego faktu trwają do dnia dzisiejszego, objawiając się m.in. w godle państwowym Rosji - dwugłowym orle, symbolizującym kontynuację tradycji obydwu Cesarstw - Zachodniego i Wschodniego, które zakończyło swoje istnienie dopiero w 1453 roku, uznawanym za datę graniczną między Średniowieczem, a czasami nowożytnymi. Największym imperium Średniowiecza było niewątpliwie imperium Czyngis-chana, obejmujące 28 mln kilometrów kwadratowych od Pacyfiku do Europy Środkowej. Jego resztki w postaci Chanatu Krymskiego zlikwidowała w XVIII wieku Katarzyna Wielka. Imperia epoki nowożytnej, to imperium Korony Hiszpańskiej - pierwsze w historii świata imperium, nad którym nigdy nie zachodziło słońce, ale w XIX wieku przyćmiło je Imperium Brytyjskie, którego kres zapoczątkowała II wojna światowa. Ale imperia nie były jedyną metodą przeciwdziałania anarchii w stosunkach międzynarodowych. Drugim sposobem były próby porządkowania tych stosunków przy pomocy prawa. Pierwszym traktatem, którego przedmiotem był podział świata, był traktat między Hiszpanią i Portugalia w Tordesillas w roku 1494. Świat, a ściślej - nowo odkryte terytoria, zostały podzielone między Hiszpanię i Portugalię wzdłuż południka przechodzącego przez 49 stopień długości geograficznej zachodniej. Terytoria leżące na wschód od tej linii miały przypaść Portugalii, a na zachód - Hiszpanii. Dlatego językiem urzędowym w Brazylii jest portugalski, podczas gdy w reszcie Ameryki Południowej - hiszpański. Linię nakreśloną w traktacie w Tordesillas uzupełniono w roku 1529 w Saragossie. Traktat ten dzielił kulę ziemską również na półkuli wschodniej, wzdłuż linii przebiegającej 17 stopni na wschód od archipelagu Moluków. Wprawdzie uchwycenie panowania nad poszczególnymi obszarami należało do sfery faktu, ale - zwłaszcza w miarę mnożenia się kolonii - państwa umacniały swoje panowanie nad zdobytymi terytoriami poprzez międzynarodowe uznanie. W XX wieku pojawiła się pierwsza próba położenia kresu anarchii w stosunkach międzynarodowych poprzez utworzenie światowego parlamentu w postaci Ligi Narodów. Idea ta została uzupełniona i poprawiona po II wojnie światowej, przybierając formie Organizacji Narodów Zjednoczonych, w której szczególna misja przypadała Radzie Bezpieczeństwa, gdzie decydujący głos w sprawach bezpieczeństwa na świecie miało pięciu stałych członków, działających na zasadzie jednomyślności. Jednak w miarę powstawania coraz to nowych państw oraz na skutek awanturnictwa Izraela, który dufny w amerykańską protekcję, ostentacyjnie lekceważył rezolucje Rady Bezpieczeństwa, ONZ przestała być sprawnym narzędziem zarządzania światem przez piątkę światowych policjantów. W rezultacie decyzje, do których formalnie uprawniona jest ONZ, coraz częściej były podejmowane poza nią, albo w grupie G-8 grupującej najbogatsze państwa świata, albo wreszcie - w samozwańczych „grupach kontaktowych”, przyznających sobie kompetencję zarządzania obcymi narodami. Ważnym etapem w procesie recydywy anarchii w stosunkach międzynarodowych było uznanie niepodległości Kosowa - no a „stambulskie gorycze” pokazują, że proces anarchizacji świata nadal postępuje. SM
Cześć i chwała zatwierdzone sądownie Do grona skarbów, a właściwie już nawet nie skarbów, tylko świętości narodowych, dołączyła spółka „Agora” - wydawca „Gazety Wyborczej”. Jak wiadomo ze słynnej deklaracji Magdaleny Albright, skarby narodowe mieliśmy dwa: „drogiego Bronisława” i Bartoszewskiego Władysława. Nie jest wykluczone, że liczbę naszych skarbów narodowych powiększy redaktor Adam Michnik - bo przecież „nie jest światło, by pod korcem stało”. Tę historyczną chwilę niewątpliwie przybliża wyrok wydany przez panią sędzię Małgorzatę Sobkowicz-Suwińską w sprawie z powództwa obrażonej spółki „Agora” przeciwko Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi, który - jak wynika ze wspomnianego wyroku - świętokradczo dopuścił się „obraźliwych i nieprawdziwych wypowiedzi”, które na domiar złego „nie miały oparcia w faktach”. Chodziło o wypowiedzi, że redaktorzy „Gazety Wyborczej” nienawidzą Polski i chrześcijaństwa. Teraz zostało stwierdzone sądownie, że redaktorzy „Gazety Wyborczej” Polskę i chrześcijaństwo kochają. Bardzo się z tej rewelacji, ma się rozumieć, cieszymy, niestety, mimo ostatecznego rozwiązania tej fundamentalnej kwestii, wyrok pani sędzi Małgorzaty Sobkowicz-Suwińskiej pozostawia uczucie niedosytu. No, bo wprawdzie już wiadomo, że redaktorzy „Gazety Wyborczej” kochają Polskę - ale nie wiadomo, jak bardzo. Czy, dajmy na to, tak samo, jak Izrael, czy mniej, albo więcej? Takie rzeczy powinny znaleźć się w pisemnym uzasadnieniu, albo jeszcze lepiej - w wyroku niezawisłego sądu apelacyjnego - żeby mniej wartościowy naród tubylczy znał proporcje, jakie trzeba zachować w umiłowaniu ojczyzny, podobnie żeby wiedział, czy chrześcijaństwo ma kochać tak samo, jak judeochrześcijaństwo, czy jednak judeochrześcijaństwo trochę bardziej. Takie kwestie niezawisłe sądy powinny uregulować zawczasu, żeby mniej wartościowy naród tubylczy znał swoje miejsce wobec szlachty jerozolimskiej, która w osobie spółki „Agora” ma odbierać cześć i chwałę już od dzisiaj. SM
Kadry zdecydują o wszystkim Jak wiadomo, ramy polityki europejskiej, zwłaszcza po pamiętnej deklaracji prezydenta Obamy z 17 września 2009 roku, wyznacza strategiczne partnerstwo rosyjsko-niemieckie. To strategiczne partnerstwo znakomicie wpisuje się w niemiecką i francuską linię "europeizacji Europy", która polega na stopniowym - bo przy utrzymującej się obecności prawie 200-tysięcznego wojska amerykańskiego żadne gwałtowne ruchy nie są możliwe - wypychaniu z Europy Stanów Zjednoczonych, a w każdym razie minimalizowaniu amerykańskiego wpływu na sytuację na Starym Kontynencie. Dlatego Niemcy, podobnie zresztą jak Francja, pragną jak najlepszego ułożenia stosunków z Rosją, bo doskonale wiedzą, że recydywa zimnej wojny będzie musiała doprowadzić do ponownego wprzęgnięcia Europy Zachodniej do rydwanu amerykańskiej polityki i cały wysiłek z utrzymaniem Unii Europejskiej mógłby pójść na marne. Skoro wiemy o tym my, biedni gryzipiórkowie, to tym bardziej wiedzą to ruscy szachiści i starają się wykorzystywać każdą chwilę fartu nie tylko do testowania swojego strategicznego partnera, ale również do tak zwanych prób niszczących państwa przyłączone do Unii przez państwa poważne. Te próby niszczące przypominają eksperyment, przeprowadzony ponoć ongiś przez Józefa Stalina, gwoli wykazania słuszności surowych metod postępowania ze swymi poddanymi. Kazał ustawić dwa kojce z kurami; w jednym kojcu kury były karmione normalnie, w drugim - prawie głodzone. Po pewnym czasie wypuszczono kury z obydwu kojców i podano im w korytku karmę. Syte kury niedbale dziobnęły raz i drugi, po czym porozłaziły się na wszystkie strony, podczas gdy te wygłodzone omal się przy korytku nie pozabijały. Tedy radosny kwik, jaki wydali z siebie nasi Umiłowani Przywódcy z Polskiego Stronnictwa Ludowego z okazji uchylenia rosyjskiego embarga na polskie warzywa i owoce, pokazuje, jak skuteczna jest ta metoda tresury. Jeszcze lepiej skuteczność tej metody można prześledzić na przykładzie władcy sławnej "strefy zdekomunizowanej", czyli ministra Sikorskiego, który jeszcze niedawno uważał Gazociąg Północny za nową wersję porozumienia Ribbentrop - Mołotow, ale dzisiaj, w tak zwanym chórze wujów, śpiewa z całkiem innego klucza. Dlatego nie można się dziwić, że kiedy tylko pojawiły się pogłoski na temat niezwykle obfitych złóż gazu łupkowego na terenie Polski, i to w większości na "polskim terytorium etnicznym" - w słodkiej Francji natychmiast pojawiły się wątpliwości, czy ewentualne rozpoczęcie eksploatacji tych złóż nie wyrządzi nieodwracalnych szkód naturalnemu środowisku środkowej Europy, czego nie tylko Francja, ale przede wszystkim Rosja - w imię utrzymania w stanie nieskażonym naturalnego dziedzictwa postępowej ludzkości - w żadnym wypadku nie może tolerować. Niemcy unikały takiej ostentacji, ale prawdopodobnie, dlatego, że bardziej stawiały na metody gabinetowe. I rzeczywiście, właśnie Unia Europejska rozpoczęła debatę na temat skutków ewentualnego wydobycia gazu łupkowego dla środowiska naturalnego. Wicepremier Pawlak przenikliwie zauważył, że dzięki temu lepiej zrozumiemy, które kraje Unii Europejskiej grają z Rosją, a które z nią nie grają. To na pewno, ale co będzie, jeśli Komisja Europejska, do której w tej sprawie zwrócił się Parlament Europejski, dojdzie do wniosku, że eksploatacji gazu łupkowego w naszym nieszczęśliwym kraju, w imię interesów całej postępowej ludzkości, trzeba będzie surowo zabronić? Trochę propagandy, wspartej ruskim złotem, może ją do takiej rezolucji skłonić, nieprawdaż? Oczywiście nie ulega wątpliwości, że nasi Umiłowani Przywódcy będą w takiej sytuacji Komisję Europejską przekonywać do stanowiska przeciwnego - ale co będzie, jeśli jej nie przekonają? Na wystąpienie z Unii przecież żaden z nich się nie odważy, bo zarówno Stronnictwo Pruskie, jak i Stronnictwo Ruskie rozsmarowałoby go na podłodze, no, a poza tym i tak nic by to nie dało, bo przecież Trybunał Konstytucyjny orzekł prawomocnie, że nawet po ratyfikacji traktatu lizbońskiego Polska jest suwerenna, gdyż istnieje i nawet ma Konstytucję. Ciekawe, po co w takim razie robiliśmy transformację ustrojową, skoro PRL, co by o niej nie powiedzieć, także istniała i nawet miała konstytucję napisaną przez samego Józefa Stalina? Ale skoro już wspomnieliśmy - i to dwukrotnie - Ojca Narodów, to w myśl zasady omne trinum perfectum, co się wykłada, że wszystko potrójne jest doskonałe, wspomnijmy też jego spiżową uwagę, iż "kadry decydują o wszystkim". O wszystkim - a zatem i o eksploatacji gazu łupkowego też. I zapewne z takiego założenia wyszedł prezydent Bronisław Komorowski, powołując Józefa Oleksego w skład Narodowej Rady Ekologicznej. Józef Oleksy - wiadomo - zna się na wszystkim, więc i w sprawach ekologii niejedno może doradzić, ale oprócz tego ma też inne zalety. Na przykład, był tajnym współpracownikiem AWO [Agenturalnego Wywiadu Operacyjnego], który w takim charakterze miał być przerzucony na terytorium wroga i tam dokazywać. Najwyraźniej prezydent Komorowski musi wiązać z Józefem Oleksym wielkie nadzieje - i nie wiemy tylko, czy na przekonanie Komisji Europejskiej, że eksploatacja gazu łupkowego w Polsce żadnemu środowisku naturalnemu nie zagraża, czy przeciwnie - na przekonanie polskiej opinii publicznej, że eksploatacja gazu łupkowego wszystkich nas wytruje i surowy zakaz jest słuszny, czy wreszcie - na przekonanie do stanowiska kompromisowego, że eksploatacja gazu łupkowego w Polsce nie będzie szkodliwa pod warunkiem, że w ramach restytucji mienia złoża zostaną oddane w arendę konsorcjum izraelsko-rosyjskiemu. SM
Sławojki Tuska Telewizja Polska wreszcie znalazła pieniądze - przynajmniej na to, co naprawdę ważne. A do rzeczy naprawdę ważnych należy niewątpliwie dbałość o podtrzymanie polsko-rosyjskiego pojednania, którego nici zadzierzgnął nasz ukochany przywódca uściskiem z ukochanym przywódcą Rosji nad smoleńskimi trumnami i raportem Anodiny. Reanimowano, więc z pompą i rozmachem zapomniany przez ostatnich dwadzieścia lat Festiwal Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze. Wszystko było prawie jak przed laty, może tylko z tą jedną różnicą, że w "prylu" festiwal ten służył odkrywaniu tzw. młodych talentów, a tym razem zatrudniono artystów, jakby tu powiedzieć, cokolwiek już przechodzonych. Ale skoro dziś 22 lipca, który chyba tylko przez niedopatrzenie nie został jeszcze restytuowany, jako święto, to nie dajmy sobie zepsuć radości z faktu, iż peerelizacja naszego życia postępuje raźno - w telewizji zwłaszcza. Nie przypadkiem już nawet Iwona Schymalla, po oczyszczeniu anteny z pisowców, sama okazuje się dla tej firmy zbyt pisowska. Mniejsza już o zielonogórskie pienia, gdyż z Woronicza nadeszła jeszcze bardziej radosna wieść: telewizja będzie robić stały, cotygodniowy program o "orlikach". Czyli co tam, panie, w tym tygodniu, w gminie Rypcin koło Głąbowa zorganizowano na gminnym boisku, podarowanym tamtejszej młodzieży przez najłaskawiej nam panującego. A na uwieńczenie całego serialu - wielki turniej orlikowych drużyn o puchar Prezesa Rady Ministrów. Puchar wręczy sam... no, ciekawe, czy zgadniecie Państw, kto. A do tego czasu, co tydzień transmisja z innego miejsca w Polsce - takiej radochy nie miała firma od czasu "Turniejów Miast", będą wozy transmisyjne, łączenia i odpowiedni do tego budżet, a wiadomo, że jak budżet duży, to się tu czy tam zawsze parę groszy może przykleić. Telewizja od roku broni się, żeby nie zapłacić tego, co się zapłacić zobowiązała na ukończenie filmu o majorze "Roju" i nie przyjąć za półdarmo gotowego już od dawna serialu o nim i innych "Żołnierzach Wyklętych", ale na pokazywanie, jak zgoniona z całego powiatu młodzież wystrojona w nowe kolorowe gimnastiorki paraduje po "orlikach" w charakterze żywych instalacji na cześć wodza kaska się znajdzie na pewno. I czyż nie ma racji pan premier, gdy z grymasem lekceważenia poucza przeciwników, że wykupywanie telewizyjnych spotów to marnowanie pieniędzy? Faktycznie, po cóż by miał jeszcze kupować jakieś dodatkowe reklamówki? Był kiedyś, przypomnę, taki premier, pułkownik Felicjan Sławoj Składkowski, legionowy lekarz, wielki propagator higieny, i w sumie zacny człowiek, tylko po prostu ustawiony kaprysem Piłsudskiego znacznie powyżej swych umysłowych możliwości. Został tym premierem, kiedy wokół Polski zbierały groźne chmury i zaczynało grzmieć, kiedy kraj rozrywały społeczne i narodowościowe konflikty, narastał radykalizm, coraz wyraźniej szło ku wojnie, na którą Polska nie była przygotowana, coraz bardziej niekorzystna robiła się międzynarodowa układanka. A polski premier w takim czasie zajmował się pilnowaniem, aby po wsiach budowano ustępy, do dziś zwane od jego imienia "sławojkami". Kontrolował przy każdej okazji, jeździł w teren, zbierał miejscowe chłopstwo i urzędników na masówki, tłumacząc z zapałem, co to takiego bakterie i dlaczego paskudząc jak przywykli po krzakach szkodzą własnemu zdrowiu... Trudno mu zarzucić, że źle robił, krzewienie higieny ważna rzecz. A że jako premier zajmować się powinien, czym innym? To nie wina Sławoja, że mając dość umysłu na świetnego pułkowego lekarza, został sternikiem państwowej nawy. Donald Tusk nie przypomina poczciwego sanacyjnego premiera, on nie znalazł się na swym stanowisku przypadkiem ani z kaprysu jakiegoś dyktatora (chyba, że jest coś, o czym nie wiemy), tylko wepchnął się tam przemyślnymi intrygami, brutalną walką i cynicznym duraczeniem wyborców. Ale gdy słyszę jak jego ferajna bezustannie przechwala się orlikami, to, przyzna każdy, jakoś te zachwyty zalatują sławojką. Boisko w gminie dobra i pożyteczna rzecz, ale od budowania boisk są władze gminy, w najlepszym razie powiatu. A rząd powinien się zajmować sprawami najważniejszymi, zwłaszcza, gdy chwieje się w posadach europejska waluta i sama Unia Europejska i gdy na nowo układa się międzynarodowy ład. Tylko proszę mi nie mówić, że przecież się zajmuje. Pamiętam. Oprócz "orlików" będą przecież jeszcze place zabaw. Niebiesko-pomarańczowe. I też się pewnie doczekają w TVP cyklicznego programu na żywo. RAZ
Klimatyczna klęska Polski Kilka razy pisałem już o dramatycznych konsekwencjach dla Polski, podpisanego w Brukseli przez Premiera Tuska w grudniu 2008 roku paktu klimatyczno-energetycznego, w którym zgodził się na redukcję przez nasz kraj emisji, CO2 o 20% do roku 2020. Po przeczytaniu we wczorajszym wydaniu Rzeczpospolitej artykułu Tomasza Skłodowskiego (doradcy ministra ochrony środowiska w rządach AWS i PiS, a także doradcy prezydenta konwencji klimatycznej ONZ w latach 1999-2001) na ten temat, dochodzę jednak do wniosku, że albo Tusk i grupa jego doradców w sprawach klimatyczno-energetycznych to ludzie skrajnie niekompetentni albo mamy do czynienia z aferą na gigantyczną skalę o wręcz niewyobrażalnych skutkach dla naszej gospodarki i gospodarstw domowych w Polsce. Skłodowski pisze, że przejmując rządy w Polsce na jesieni 2007 roku, Donald Tusk dostał do ręki same atuty w sprawach klimatyczno -energetycznych. Redukcja, CO2 w naszym kraju była zapisana w konwencji klimatycznej ONZ i w tzw. protokole z Kioto, w którym na Polskę nałożono obowiązek zmniejszenia emisji o 6% w latach 2008-2012 w stosunku, co niezwykle istotne do roku 1988, który był przyjęty, jako tzw. rok bazowy. Tymczasem już w roku 2005 redukcja, CO2 w Polsce w stosunku do roku 1988 wynosiła aż 32% ( po części trzeba przyznać na skutek upadłości wielu energochłonnych zakładów produkcyjnych) i w ten sposób wypracowaliśmy ponad 500 mln ton „zapasu emisyjnego”, CO2, który tylko po obecnych cenach 16 euro za tonę jest wart przynajmniej 8 mld euro. W tym samym czasie wiodące kraje UE nie tylko nie zmniejszyły emisji, CO2 ale wręcz ja zwiększyły, niektóre jak Hiszpania i Portugalia o odpowiednio 48% i 46%. Dzięki temu Polska stała się wręcz globalnym liderem polityki klimatycznej, powierzono nam prezydencję konwencji klimatycznej ONZ od 1999 roku i organizację konwencji klimatycznej w Poznaniu w 2008 roku. Niestety te wszystkie atuty nie zostały wykorzystane, a Premier Tusk złożył podpis pod unijnym porozumieniem, które nakazuje nam redukcję, CO2, o 20% ale bazą jest nie rok 1988, a rok 2005. Redukcję zaczynamy wręcz od początku, a przy uzależnieniu naszej energetyki od węgla w wysokości 94% będzie to nie tylko trudne, ale i kosztowne. Wiodące kraje UE przepychając pakiet klimatyczno-energetyczny, chcąc przekonać Tuska zaoferowały nabywanie praw do ponad normatywnej emisji, CO2 od roku 2013 od poziomu 30% i dojście do nabywania 100% uprawnień do ponadnormatywnych emisji, CO2 w roku 2020. To przekonało premiera i pożal się Boże ekspertów, którzy mu doradzali. Tyle tylko, że do obliczania tzw. darmowych limitów emisji, CO2 w latach 2013-2020 Komisja Europejska bierze tzw. benchmark gazowy, czyli emisję dwutlenku węgla generowaną przez 10% najbardziej wydajnych instalacji gazowych w UE. Stawia to Polskę w skrajnie niekorzystnej sytuacji, bo oznacza, że darmowe pozwolenia na emisję dostaniemy na minimalnym poziomie, a cała resztę trzeba będzie kupić i to już nie po 16 euro za tonę emisji, CO2 ale po 30-40 euro za tonę jak prognozują ekonomiści. Te posunięcia KE obudziły z letargu ekipę Tuska. Minister ochrony środowiska zawetował na posiedzeniu Rady UE propozycję wiodących państw UE o zwiększeniu redukcji emisji, CO2 z 20 do 30% ( nic dziwnego podpisanie się pod taka redukcją oznaczałoby dla polskiej gospodarki śmierć natychmiastową), a rząd RP zaskarżył benchmark gazowy do ETS. Tyle tylko, że te posunięcia mają już tylko na celu ratowanie twarzy Donalda Tuska, bo negatywnych skutków pakietu klimatyczno -energetycznego dla polskiej gospodarki nie da się już cofnąć. Skarga ta zostanie rozstrzygnięta przez ETS pewnie za 2 lata, a to oznacza, że od stycznia 2013 roku firmy emitujące, CO2 będą musiały sobie kupić pozwolenia na emisję za setki milionów euro. To oznacza najprawdopodobniej w krótkim czasie ograniczenie produkcji ,a być może i upadłość takich przemysłów jak papierniczy, chemiczny, cementowy, materiałów budowlanych, a także poważne podniesienie kosztów wytwarzania w energetyce i ciepłownictwie. Do roku 2020 oznacza to wzrost kosztów wytarzania energii o 8-12 mld euro rocznie i wzrost cen prądu o 65-80%. To z kolei oznacza poważne zagrożenie dla około 500 tys. miejsc pracy w przemysłach, które wcześniej wymieniłem. Takie są skutki niefrasobliwości albo wręcz sabotażu w wykonaniu rządu Donalda Tuska . To powinien być wiodący temat kampanii wyborczej, podsumowujący 4-letnie rządy tej ekipy. Zbigniew Kuźmiuk
Biznes po Polsku – Historia Malmy Jak wiecie od dłuższego czasu interesuje się prześladowaniami firm przez różnych urzędników. Zaczęło się od seminarium w naszej szkole ASBRIO www.asbiro.pl
niespełna rok temu. Zajęcia te zostały przez studentów uznane za jedne z najbardziej przydatnych naszych zajęć. W okolicach zimy zapewne będziemy powtarzać imprezę. Tymczasem publikuję obszerny materiał o historii firmy Malma. Myślę, że po nim, każdy z nas zastanowi się nad tym, co wrzuci do koszyka w markecie oraz w jakim banku weźmie kredyt.
Historia zakładów Malma Michel Marbot jest Francuzem, urodził się jednak we Włoszech. Jest absolwentem Instytutu Nauk Politycznych w Paryżu, Historii oraz Prawa na Sorbonie oraz uczelni INSEAD,’u, która jest jedną z najbardziej renomowanych biznesowych szkół w Europie. Biegle mówi aż w siedmiu językach. Zrobił zawrotną karierę w bankowości. W wieku 27 lat został dyrektorem francuskiego banku w Grecji, a potem we Włoszech. Przebywając we Włoszech poznał piękną Polkę, w której się zakochał. W 1990 roku, już, jako małżeństwo podjęli decyzje, aby zamieszkać w Polsce. Michel sprzedał, więc swój 400 metrowy luksusowy apartament w Mediolanie i przeprowadzał się do 39 metrowego mieszkania w Warszawie. Mało, kto wtedy wierzył, nawet wśród Polaków, że Polska definitywnie wygra walkę z komunizmem. Michel jednak wiązał z Polską duże nadzieje, również biznesowe. Ponieważ pasją Michela było zawsze gotowanie (prowadził nawet program o gotowaniu Smakosze Rozkosze w Polsacie w latach 90-tych) i nieco też za sprawą przypadku odkrył w Malborku zaniedbane zakłady produkcji makaronu. Dysponując kapitałem ok. 100 tys. dolarów i lewarując to kredytem z francuskiego banku, dokonał w 1991 roku pierwszej w Polsce prywatyzacji. Zaraz po przejęciu zakładu zaczęły się inwestycje, wymieniono sprzęt, postawiono nowe hale. Michel łącznie zainwestował 50 milionów Euro, czyli dwa razy tyle niż obiecał w Umowie Prywatyzacyjnej. Jak się jednak okazało, najważniejszymi decyzjami były te związane z pracownikami. Już w pierwszym miesiącu Michel podniósł pensje wszystkim pracownikom o 100% oraz każdemu z nich obiecał, że jeżeli zostanie zwolniony to dostanie odszkodowanie w wysokości 2 letniego wynagrodzenia. Michel Marbot był pionierem naszej Polskiej przedsiębiorczości. Jako pierwszy pracodawca w Polsce ubezpieczył prywatnie wszystkich swoich pracowników. Z dumą pokazuje polisę ubezpieczeniową z numerem 1. Wtedy ubezpieczało się tylko pracowników elitarnych urzędów, żadna firma nie ubezpieczała robotników.
Nie tylko był on przyjaznym pracownikom przedsiębiorcą, ale był prawdziwym rewolucjonistą, jeżeli chodzi o zarządzanie w postkomunistycznej Polsce. To On wypuścił pierwsze reklamy telewizyjne w TVP. Wziął w nich udział Wiesław Michnikowski, który zachwalał makrony słowami – „Nie ma jak u Malmy”. Ponad to Michel przywiązywał ogromną uwagę do produktu. W tamtych czasach rynek chłonął wszystko. Michel mógł wsadzić „gówno” w ładne opakowanie i ludzie by je kupili. On jednak chciał stworzyć w Polsce najlepszy makaron na świecie. Aby to osiągnąć ściągnął do Polski pierwsze profesjonalne, szwajcarskie linie produkcyjne oraz stał się pierwszym importerem najszlachetniejszego surowca dla makaronu: pszenicy Amber Durum z Kanady. W Polsce w latach 1990-1991 makarony z pszenicy Durum były prawie całkowicie importowane z Włoch i reprezentowały aż 30% rynku. Michel stworzył znak towarowy Malma, który szybko zdobył 25% rynku zostawiając dla Włochów zaledwie 5%. Włoski gigant makaronowy Barilla, widząc jak taka mała firma z zacofanego kraju odbiera im rynek próbował nawet odkupić Malmę. Michel jednak nie zgodził się na to i planował dalsze inwestycje. Nic, więc dziwnego, że Malma ciągle rosła w siłę. Michel kupił kolejny zakład we Wrocławiu (ratując go przed bankructwem) i ciągle zwiększał sprzedaż. W 2003 roku Polskie makarony Malma zostały okrzyknięte najlepszymi makaronami na świecie, co wywołało burzę w Neapolu, stolicy makaronu. W najlepszych restauracjach włoskich, w tym u słynnego Don Alfonso, podawano makarony Malma, a szefowie kuchni tych restauracji głośno o tym mówili. Nawet neapolitańska gwiazda Sophia Loren reklamowała Malmę. To tak jakby jakiś Polski znany aktor głośno mówił, że najlepszą wódką na świecie jest wódka z Włoch. Coś zupełnie niewyobrażalnego. Nic, więc dziwnego, że w swojej największej świetności Michel zatrudniał 800 osób i planował kolejne inwestycje.
Wyzwania na 2004 rok W 2004 roku Polska przygotowywała się do wstąpienia do Unii Europejskiej. Otwierało to przed Malmą szansę dużego zwiększenia sprzedaży w Europie i nowych krajach członkowskich. Jak donosi Newsweek, po wejściu do UE w większości nowych państw, również w Polsce, nie było można już używać do produkcji makaronów tzw. barwników. Bez tych barwników nie bardzo da się wytwarzać makaronu z rosnącej w naszej części świata miękkiej pszenicy. Nasza pszenica jest wspaniała do produkcji chleba, ale do makaronu nie bardzo. Tworzy blady kleisty makaron, który musi być specjalnie barwiony. Po wejściu do UE, producenci w nowych krajach musieli powolutku zastąpić naszą pszenicę, na jej twardą odmianę Durum, którą uprawia się w bardziej kontynentalnych częściach naszej szerokości geograficznej – Kanada, Kazachstan itp. Wtedy w Polsce około 700 firm wytwarzało makarony z miękkiej pszenicy. Aby przejść na pszenicę Durum nie trzeba zmieniać maszyn ani procesu technologicznego. Trzeba jednak tę pszenicę sprowadzić, magazynować, a to wiązało się z zamrożeniem dużych pieniędzy w surowiec i jego magazynowanie. Po wejściu Polski i innych krajów do UE miała pojawić się, więc duża, licząca około 25% rynku luka na rynku makaronów i to we wszystkich nowych krajach członkowskich. Wielu przedsiębiorstw nie było stać na sprowadzenie odpowiedniej pszenicy i zamykali produkcję. Zapowiadał się, więc pojedynek dużych firm o zagospodarowanie tej luki. Nikt lepiej niż Malma nie był gotowy do przejęcia tego rynku. W samej tylko Polsce oceniano wartość tej luki na 400 milionów złotych rocznie, a w całej nowej Unii na 1,2 miliarda zł. Z tego Malmie miało przypaść od 10 do 25%, zakładając oczywiście, że ten „nowy rynek” rozłoży się proporcjonalnie do obecnego udziału w rynku. Malma potrzebowała funduszy, aby przystąpić do „pojedynku”. Trzeba było zwiększyć moce przerobowe, sprowadzić więcej surowca oraz przygotować potężną kampanię promocyjną. Inwestycje oceniono na około 50 milionów złotych. Michel Marbot i jego pracownicy zaczęli szukać pieniędzy. Wejście Polski do Unii miało także inny ważny dla historii Malmy efekt. Bardzo szybki wzrost cen nieruchomości. Okazuje się, że Michel miał piękne tereny w centrum Wrocławia i Malborka. To dało mu nową szansę i nową siłę. Stało się jednak inaczej.
Kredyt i wprowadzenie Malmy na giełdę Sytuacja finansowa Malmy w latach 2001-2003 była bardzo dobra, spółka przynosiła wysokie zyski. Pomimo tego, że Michel miał już spłacony w połowie dług wzięty na kupno i inwestycje w zakład, to jednak spółka była nadal bardzo obciążona odsetkami, bo właśnie wtedy, NBP (pod naciski lobby bankowego) prowadził politykę wysokich stóp procentowych (aż 20%) i silnej złotówki, (co faworyzowało importerów makaronu). Skoro wzięcie kolejnych kredytów nie było możliwe, Michel szukał możliwości wejścia na Warszawską giełdę i pozyskania pieniędzy z rynku. W tym momencie na scenę wszedł bank PeKaO SA (ten z żubrem w logo) z byłym premierem Janem Krzysztofem Bieleckim, jako prezesem. Tym samym, który jako premier brał udział w otwarciu zakładów po prywatyzacji w 1991 roku. Bank zaproponował Malmie takie oto wyjście. W pierwszej fazie zrefinansuje wszystkie kredyty Malmy. Inaczej mówiąc da Malmie, na lepszych warunkach kredyt, który pozwoli spłacić natychmiast wszystkie inne kredyty. Dzięki temu, PeKaO SA będzie jedynym wierzycielem zakładów. Do tej pory Malmę finansowało 6 banków (w tym PeKaO) współpracowało z Malmą ponad 10 lat. Jest to normalna praktyka, aby rozłożyć ryzyko upadłości firmy na kilka banków. W drugiej fazie Bank wprowadzi Malmę na giełdę. Zanim jednak Debiut giełdowy byłby możliwy zobowiązał się finansować Malmę. Po wejściu Malmy na giełdę i uzyskaniu kapitału, Malma miała spłacić kredyty do Pekao. Jest to całkiem normalna praktyka. To tak jakby bank dał młodemu małżeństwu kredyt na 110% wartości nieruchomości, aby nie tylko mogli kupić mieszkanie, ale także wyremontować i podnieść jego wartość, a dzięki podniesieniu wartości kredyt nie będzie stanowił już 110%, a zaledwie 80%.
Sabotaż Nagle po pół roku pan Jan Krzysztof Bielecki ciągle odraczał wprowadzenie firmy na giełdę. Malmie po wyczerpaniu się karencji na dodatkowy kredyt, przyszło spłacać duże raty, a pieniędzy z debiutu na giełdzie jak nie było, tak nie było. Co gorsza, bank zamiast adaptować koszt finansowania (odsetki, prowizje) do możliwości spółki, jak wymaga tego prawo, stawiał natychmiast odsetki karne. W ten sposób zamknął Malmę w tzw. pułapce kredytowej. Bank miał zastaw hipoteczny na całej Malmie i wiedział, że wartość zakładu pokrywa, konserwatywnie licząc, tylko połowę wysokości udzielonych kredytów. Jak się później okazało, aby móc takie kredyty przyznać i nie mieć problemu z Nadzorem Bankowym (NBP), Bank sztucznie dowartościował swoje zabezpieczenie. Na przykład teren w Malborku, który potem ekspert zatrudniony przez Michela oszacował na 3 miliony zł, Bank oszacował, jak się później okazało, w swoich księgach finansowych na 150 milionów! Wówczas pan Bielecki, zobowiązał Malmę do zatrudnienia wskazanego przez siebie konsultanta, który okazał się Rewidentem Banku PeKaO. Sugeruje to, wprost, że Bank „kupił”, za pośrednictwem Malmy łagodny „niezależny” raport roczny, aby wprowadzić giełdę i swoich akcjonariuszy w błąd. Po publikacji raportu tych „niezależnych” rewidentów, który był pozytywny, zarząd banku płacił sobie nadzwyczajne premie. Jednak zarząd Banku zablokował wszystkie inicjatywy, mające na celu oddłużenie Malmy. Działał, aby powiększyć koszty (obsługa długu) i blokować funkcjonowania firmy, która była zadłużona na więcej, niż była warta. Był to jednak dług zgodny z planem, gdyż miał zostać spłacony poprzez wejście Malmy na giełdę, które to ciągle się odwlekało w czasie. Fakt ten był sygnałem dla Michela, że jest on instrumentem nierzetelnego działania Zarządu Banku. Zaczął szukać nowego inwestora, aby zastąpić PeKaO. Poinformował o tym bank. Dopiero wtedy Bank w ekspresowym tempie wypowiedział umowę kredytu i zażądał natychmiastowej (14 dni) jego spłaty. Wystarczyło okazać nieco dobrej woli i wydłużyć okres kredytowania o kilka lat lub obniżyć odsetki, aby raty były nieco mniejsze. Malma spokojnie by dług uciągnęła nawet nie wchodząc na giełdę, jednak Bank zażądał spłaty całego kredytu z dnia na dzień.
Sytuacja patowa Bank, z winy własnego zarządu, znalazł się w trudnej sytuacji. Pożyczył spółce Malma więcej pieniędzy, niż ta była warta i doprowadził do niewypłacalności spółki. Mimo tego, Zarząd odrzucał każdą ofertę inwestorów, którzy chcieli odkupić działające przedsiębiorstwo. Najwyższa oferta inwestorów stanowiła równowartość ok 65% długu Malmy. Po całkowitej blokadzie spółki (zajęcie kont bankowych), zarząd banku myślał sobie, że pracownicy i Michel pójdą do domu. A więc, że Bank przejmie puste nieruchomości. Jednak historia Malmy się tutaj nie kończy. Pracownicy głosowali, że nie odpuszczą zakładów, będą ich pilnować, mimo braku możliwość zapłaty pensji (skoro bank blokował konta Malmy), i mimo że nie można było zapłacić także za prąd, wodę. Produkcja stanęła. Bank zdecydował dopiero wtedy, że najlepszym rozwiązaniem będzie, aby jakiś syndyk zlikwidował Malmę i wniósł do sądu wniosek o upadłość. Sąd ustanowił syndyka masy upadłościowej. Zadaniem syndyka jest sprzedaż całego majtku firmy po najlepszej cenie i spłacenie wierzycieli upadłej firmy (w przypadku Malmy tylko bank), a jeżeli po spłaceniu długów coś zostanie, oddać te pieniądze wspólnikom.
Działalność zarządu banku na szkodę Banku Działaniem banku przy złych kredytach powinno być ograniczenie strat, a więc sprzedaż majątku po najwyższej cenie. Jak wiemy, działająca firma, zatrudniająca ponad 100 osób, która ma 25% udział w rynku polskim jest więcej warta, niż same jej nieruchomości. W zasadzie sam znak towarowy Malmy był wyceniony przez Bank na 42 na miliony zł, czyli znacznie więcej niż wszystkie nieruchomości razem wzięte. Bank odrzucił inwestora na 65% długu, dążąc do upadłości i zadowoleniem się tylko sprzedażą nieruchomości, których wartość nie wynosiła nawet 20% całego długu. Dlaczego Bank chciał stracić 80% zamiast 35% kwoty kredytu? Tak samo nie jest zrozumiałe, dlaczego bank przez 3 lata po zamknięciu zakładów i przejęcia konta bankowego Malmy nie dbał zupełnie o ochronę i ubezpieczenie majątku wartego według jego ksiąg 300 milionów zl, który stanowił jego zabezpieczenie, czyli de facto jej własności. Wyobraźcie sobie, że przejmujecie od kogoś za długi 12 hektarów pełne hal, budynków, maszyn, aut i nie zatrudniacie tam ani jednego ochroniarza? Niezrozumiałe tez jest, dlaczego przez dwa lata, od 2005 do 2007 roku, bank nie przejmował całej spółki i jej majątku, skoro zależało to od jednego podpisu – banku, – czyli Jana Krzysztofa Bieleckiego. Jak się okazało majątek miał sobie przez 2 lata gnić i czekać na rozkradzenie. Wniosek jest taki, że Bank nie chciał doprowadzić do zmniejszenia swojej straty i wyjść z twarzą z tej inwestycji, tylko za wszelką cenę chciał doprowadzić do zamknięcia zakładów, po czym sprzedać tylko jego nieruchomości, które są warte ok. 20% kredytu. Takim zachowaniem prezes banku jawnie działał na niekorzyść swojej firmy. Bo chyba lepiej odzyskać 65% niż 20%?
Tracą akcjonariusze Bank na giełdę oczywiście Malmy nie wprowadził. Przejął ją za długi i stał się de facto jej właścicielem. Daleko mi od mówienia, co kto ma robić ze swoją własnością. Jeżeli o mnie chodzi to Jan Krzysztof Bielecki mógłby nawet spalić zakłady, nic mi do tego. Mogliby to jednak zrobić, gdyby Malma lub PeKaO należało do nich osobiście, a tak nie jest. Bank PeKaO SA jest spółką publiczną, której współwłaścicielami są różnego rodzaju akcjonariusze. Większościowy pakiet ma włoski Bank UniCredit, którego prezesem był wtedy Allesandro Profumo. Kilka procent miał do 2009 roku Skarb Państwa, czyli naród Polski, a resztę stanowią drobni akcjonariusze.Drobni akcjonariusze widząc poczynania prezesa Banku, który za wszelką cenę chce doprowadzić do straty przez bank kilkudziesięciu milionów zł, złożyli do prokuratury serię podejrzeń o popełnieniu przestępstwa działania na szkodę banku. Wszystkie doniesienia zostają uchylone, gdyż jak się okazuje, były premier, a obecnie doradca premiera jest nietykalny i żaden prokurator nie chce wytoczyć przeciwko niemu sprawy.
O co tak naprawdę chodziło bankowi? Władze banku jawnie działały na niekorzyść akcjonariuszy na siłę forsując upadłość Malmy, zamiast ograniczenia swojej własnej straty. Chyba lepiej odzyskać 65% inwestycji, niż zaledwie 20%? Trudno uwierzyć, że zarząd tak dużego banku oraz właściciele większościowego pakietu akcji to idioci. Musieli, więc mieć swoje własne cele. Jak się okazuje Pan Aleksandro Profumo (Prezes UniCredit, większościowego udziałowca PeKaO) był też w zarządzie największego włoskiego dewelopera, firmy Pirelli! Ten sam człowiek pełnił też funkcję dyrektora zarządu w największym na świecie potentacie makaronowym – firmie Barilla. Barilla jest także jednym z największych klientów korporacyjnych banku UniCredit, ma w nim zaciągnięte zobowiązania na blisko 500 mln euro.
Interes Pana Profumo, nie był, więc tożsamy z interesem banku. Interes banku PeKaO polegał na sprzedaniu zakładu najdrożej jak się da i odzyskanie jak największej części pożyczonych pieniędzy. Natomiast osobistym interesem Pana Profumo, było doprowadzenie do zamknięcia zakładów pomimo wielkiej straty dla PeKaO. Jego ukrytym celem było odzyskanie terenów Malmy dla włoskich przyjaznych interesów (Pirelli) bez funkcjonującego zakładu, unikając nawet odszkodowania dla pracowników, a przy okazji oddać Włochom znów palmę pierwszeństwa na polskim rynku makaronu. Gdyby Malma była zamknięta, (co w ciągu roku stało się faktem) to 25% udział Malmy w rynku zostałby uwolniony i firmy włoskie (w tym głównie Barilla) przejęłaby ten rynek w niemal 100%, gdyż inne polskie firmy produkujące makarony nie potrafiłyby natychmiast zastąpić Malmy w produkcji makaronu z pszenicy Durum. Udział 25% rynku polskiego makaronu i dodatkowe około 25% związanego z wejściem Polski do UE okazał się dużym kąskiem dla Włochów. Chodzi o rynek warty około 1,2 miliarda złotych. Działania Pana Profumo i jego interesy zmierzały, więc do likwidacji Malmy, sprzedania jej nieruchomości do Pirelli, a rynku oddania Barilli. Co prawda PeKaO straci kilkadziesiąt, może nawet powyżej 100 milionów złotych. Ale inne firmy, z którymi Pan Profumo był powiązany zarobią jeszcze więcej. Na całej tej transakcji stracą jednak mniejsi udziałowcy banku PeKaO, Polacy posiadający fundusze emerytalne, prywatni inwestorzy i Skarb Państwa. Warto dodać, że dwa lata później, Pan Alessandro Profumo, który skazał Malmę na śmierć, wypłacił sobie premie i bonusy, mimo że wartość jego Banku Unicredit na giełdzie spadła o 90% (tak 90%!!! z 8 € do 0,8 €!) a wartość Pekao o spadła o 70%.
Umowa Chopin Przypadek Malmy nie jest odosobniony, jednak jest najbardziej nagłośniony. W podobnej sytuacji w konflikcie z bankiem PeKaO znajduje się wiele osób. Jest to efekt tzw. umowy Chopin, której zadaniem jest wyprowadzenie po cichu kapitału z Polski w celu uratowanie pozycji UniCredit, wykorzystując ogromny potencjał hossy rynku nieruchomości w Polsce. W ogólnym skrócie, Pirelli oraz UniCredit podpisali z PeKaO umowę (tzw. umowa Chopin) na podstawie, której PeKaO zobowiązało się do ekskluzywnej współpracy z firmą Pirelli na okres 25 lat! Umowa dotyczy wszystkich nieruchomości Banku, ale nie tylko. Umowa narusza interesy prawie każdego klienta kredytowego PeKaO, który posiada nieruchomość. Gdy, przez najbliższe 25 lat kredytobiorca nie wywiązywał się ze spłaty kredytu (a są to sytuacje, które sam Bank mógłby prowokować), i bank chciał je sprzedać, to Bank musiałby dać najpierw znać firmie Pirelli, która otrzymywała prawo pierwokupu, nawet bez sprawdzenie ofert konkurencji, czyli na bardzo preferencyjnych warunkach. Przykładowo budynki mieszkalne w centrum Warszawy zostały wycenione na 200 euro/m2, a więc przynajmniej 10 razy niżej niż jej wartość rynkowa. Jest to działalność na niekorzyść akcjonariuszy polskiego banku i wyprowadzanie zysków z Polski do Włoch do większościowego udziałowca. Znowu powiem, że mi nic do tego, co bank robi ze swoimi nieruchomościami. Ale jeżeli mój wspólnik miałby większościowy pakiet akcji i sprzedał mieszkanie należące do naszej spółki za 10% wartości innej jego spółce, stając się 100% właścicielem to ja bym go nazwał złodziejem. Jeżeli to by było jego mieszkanie to proszę bardzo, może oddać za darmo, a jeżeli jest nasze to znaczy, że mnie okradł. To w ramach umowy Chopina do włoskiego developera miały powędrować nieruchomości Malmy, tak samo jak powędrowały już inne aktywa. W ramach “Projektu Chopin” 1,4 mld euro (ok 6 miliardów złotych) znikło z Banku Pekao i trafiło do Pirelli. Michel Marbot podobnie jak inni akcjonariusze mniejszościowi zainteresował się sprawą i złożył doniesienie do prokuratury o możliwość popełnienia przestępstwa działania na niekorzyść banku przez jego zarząd. Sprawa została oddalona. Potem ponownie została skierowana do rozpatrzenia przez rzecznika, jednak prokuratura ponownie oddaliła zarzuty. Teraz sąd rozpatruje sprawy prokuratorskie. 25 lutego b.r., po trzech latach walki i notorycznych odmów, Sąd Apelacyjny w Warszawie zobowiązał Sąd Cywilny pierwszej instancji do rozpoznania afery związanej z umową Chopin. Sąd zażądał od banku wydania wszystkich umów wiążących Jana Krzysztof Bieleckiego z bankiem w Polsce i we Włoszech. Bank odmówił wydania! Michel kupił akcje banku Pekao oraz UniCrdit i brał udział w walnych zgromadzeniach akcjonariuszy. Przygotowywał się do składania także pozwu we włoskich sądach. Jednak jego adwokat, który specjalizował się w przestępczości zorganizowanej i był nawet członkiem komisji ds. przestępczości zorganizowanej, został zabity. Nie wiadomo czy miało to związek z zaangażowaniem w sprawę Malmy, umowy Chopina czy w związku z inną sprawą, którą prowadził w swoim bujnym życiu prawnika specjalisty od mafii. Fakt jednak pozostaje faktem. Bank przejmuje pełnomocnictwo od Michela i na bazie tego pełnomocnictwo podpisuje ze stroną trzecią umowę o zachowania tajemnica wobec Michela! Gdy Michel został postawiony pod ścianą. Działając w dobrych intencjach, aby odroczyć zamknięcie zakładu, Michel poszedł na układ z bankiem i wystawił bankowi upoważnienie dla Banku do znalezienia inwestora. Celem wystawienia pełnomocnictwa było ratowanie zakładów. Przejmując takie pełnomocnictwo, bank w sposób głęboko nieuczciwy, ukrył fakt podpisania umowy Chopina. Bank dysponował, zatem pełnomocnictwem do sprzedaż zakładu (znalezienia inwestora) oraz dał do Pirelli, po cichu ekskluzywność na zakup nieruchomości. Banku przejmując pełnomocnictwo nie chciał uratować swoich wierzytelności i zakładów Malma poprzez znalezienie nowego inwestora, lecz grał na czas. Blokował każdą ofertę Michela i innych firm. Bank podpisał z pewnymi kandydatami na inwestorów umowę o zachowania tajemnic wobec pana Marbot w imieniu, którego bank negocjował! Upoważnienie mogło skutecznie zablokować sprzedaż firmy, jednak nie mogło prawnie zabronić dzierżawy całego przedsiębiorstwa. Michel Marbot, aby uratować Malmę przed niejasnymi poczynaniami banku, znalazł firmę, która chciała wydzierżawić zakład Malma i podpisał z nią umowę dzierżawy na 25 lat, to uratowało firmę, która pomimo trudności działa do dzisiaj.
Dobremu przedsiębiorcy związki zawodowe sprzyjają Jak wiemy w 1991 roku po przejęciu zakładów, Michel Marbot podniósł wypłaty pracownikom oraz zagwarantował odszkodowanie w wysokości 2 letnich pensji, w przypadku zwolnienia. Każdy w Malborku potwierdzi, że w Malmie bardzo dobrze płacili. Podwyżki i gwarancje rosły w miarę rozwoju firmy. Syndyk nie może bez procesu sądowego rozwiązać umowy dzierżawy całego przedsiębiorstwa Malma i zlicytować jego majątek. Jeżeli jednak tak zrobi to musiałby wypłacić bardzo wysokie odszkodowanie dla zwalnianych pracowników. Na chwilę obecną, wysokość hipotetycznych odszkodowań znacznie przekracza wartość nieruchomości Malmy, dlatego też syndyk nie ma interesu w jej wypowiadaniu. Jak się okazuje, warto być dobrym dla swoich pracowników. Malma funkcjonuje tylko i wyłącznie dzięki podpisanym 20 lat wcześniej gwarancjom pracowniczym.
Poważne uprzykrzanie Syndyk skoro nie może wypowiedzieć umowy dzierżawy to chce zniszczyć dzierżawcę. Wspólnie z Sędzią Komisarzem systematycznie ignorują nie tylko prawa pracowników, ale ich straszą zwolnieniami i naruszają ich godność. Robią wszystko, aby to nie syndyk zwalniał pracowników, ale aby sami odchodzili z pracy oraz tak uprzykrzają działanie, aby Pan Marbot sam rozwiązał umowę dzierżawy. Pracownicy nigdy nie poddali się i stoją murem za Michelem. W okresie ustania produkcji, pomimo braku wypłat organizowali się i na zmiany pilnowali zakładów 24 godziny na dobę, aby żaden złodziej nie rozkradł maszyn. Za własne pieniądze kupili broń i gaz do przenośnych grzejników. W zamkniętym zakładzie, bez ogrzewania i prądu organizowali wigilię. Kto by ich nie spotkał jest pod wrażeniem ich optymizmu i solidarnej walki. Sentymentalnie mówią, że nigdy się nie poddadzą niemoralnemu dyktatowi banku i syndyka. Walki prawne, ogromne inwestycje dzierżawcy na ponowny rozruch (10 milionów złotych), wierność klientów, strategicznych dostawców oraz odbiorców, a także działania medialne prezesa (np. program Elżbiety Jaworowicz) doprowadzały do tego, że Malma wróciła na rynek, co w historii gospodarki jest bardzo rzadko spotykane. Partnerzy Malmy także się z nią solidaryzują. Dostawcy z własnej inicjatywy zwiększają terminy płatności, a odbiorcy z własnej inicjatywy starają się płacić Malmie z góry. Stara przyjaźń i wspólnie zarobione pieniądze na sprzedaży makaronu teraz procentują. Przyjaciele Malmy stawiają ją na nogi. Michel podkreśla nawet ogromny fairplay polskich konkurentów Malmy. Początkowo pracy jest niewiele, jednak z biegiem czasu produkcja zwiększa się. Obecnie Malma po raz drugi zdobywa rynek. Odbudowała już 1/4 swojej wcześniejszej pozycji. Ciągle jednak pozostaje w konflikcie z bankiem i jego mało profesjonalnym syndykiem.
Zniechęcanie pracowników Przedsiębiorstwo Malma jest dzierżawione w całości na rzecz amerykańskiego inwestora, który płaci czynsz dzierżawny. W umowie o dzierżawę jest między innymi zapis o tym, że to przedsiębiorca amerykański jest zobowiązany do ochraniania majątku oraz, że to on odpowiada za każdą stratę czy kradzież. Pomimo tego faktu, a więc bezprawnie, syndyk wynajął firmę ochroniarską, która pilnuje zakładu, utrudniając tak naprawdę jego funkcjonowanie. Każdy wjeżdżający i wyjeżdżający samochód jest przeszukiwany i zapisywane są informacje, kto co przewozi itp. Każda wchodząca i wychodząca osoba jest przeszukiwana, kobiety proszone są przez ochroniarzy syndyka do okazania zawartości torebek. Niektóre osoby też nie są na teren zakładu wpuszczane. Ochrona nie wpuściła między innymi gości na uroczystość 20-lecia zakładu. Wśród gości oprócz pracowników byli m.in. ksiądz, euro posłowie oraz inne ważne osoby. Ta sama ochrona nie chciała wypuścić mnie wraz z operatorami kamer, gdy w Malborku realizowaliśmy reportaż. Musiała interweniować policja i tylko dzięki jej interwencji nagrania nie zostały nam zabrane. Zachowanie ochrony jest niemoralne, narusza prawa i godność człowieka i jest na granicy legalnego wywiadu gospodarczego, gdyż ochrona skrupulatnie pilnuje pracowników, spisuje, co w Malmie się dzieje, kto z nią współpracuje, gdzie, jakie paczki są wysyłane. A ochronę tę wynajmuje syndyk, który zarządza majątkiem de facto w imieniu Banku.
Zmiana prawa przez PeKaO Michel wraz z żoną był 100% właścicielem Malmy. Dodatkowo cały jego i żony majątek prywatny był zastawiony pod kredyt bankowy. Michel Marbot uważa, że bank działa nieuczciwie i wraz z żoną, jako osoby fizyczne wytaczają proces o 200 milionów zł odszkodowania. Sąd jednak uznaje, że państwo Marbot nie mają legitymacji, aby w ogóle wytoczyć pozew. Sąd traktuje ich jakby nie byli stroną. Pomimo, że to oni stracili cały majątek. Prezesem sądu, który wydał taką, sprzyjającą bankowi interpretacje przepisów był Piotr Zimmerman, który pół roku później został prawnikiem banku w sporze PeKaO przeciwko Malmie i rodzinie Marbot. Zamknięcie Malmy wiązałoby się z wypowiedzeniem umowy dzierżawy, a to skutkowałoby wielomilionowymi odszkodowaniami dla pracowników Malmy. Bank postanowił, więc zmienić prawo upadłościowe tak, aby syndyk mógł wypowiedzieć umowę dzierżawy pomiędzy bez wypłaty odszkodowań pracownikom. Jeżeli więc prawo broni w tym przypadku Malmę, to tym gorzej dla prawa. W luty 2009 roku Sejm zmienił ustawę Prawo Upadłościowe i Naprawcze. Pracownicy i rolnicy spadli z pierwszej do drugiej kategorii w kolejność wypłaty pieniędzy wierzycielom wbrew regułom przejęty przez większość Państw europejskich. Na komisję, która doradzała Rządowi w tej sprawie nie był zaproszony żaden związek zawodowy ani rolniczy! Był jednak zaproszony przedstawiciel lobby bankowego oraz przedstawiciel Syndyków oraz Komorników. Doradcą premiera w tej sprawie był także Piotr Zimmerman, adwokat Banku. Należy też dodać, że obecny minister finansów Jacek Rostowski był wcześniej doradcą Jana Krzysztofa Bieleckiego w PeKaO.
Dziennikarze wyrzucani z pracy W czasie, gdy produkcja ustała, a pracownicy pilnowali zakładu, sprawą zainteresowała się Elżbieta Jaworowicz, która nakręciła o tym program. Jak przystało na profesjonalnego dziennikarza, zaprosiła do programu także obrońców banku, którym miał być dziennikarz ekonomiczny Jan Fijor, którego rola, jako wolnorynkowego myśliciela miała być taka, aby pozwolić upadłej firmie upaść i bronić prawa banku do zarządzania swoim zastawem kredytu. Podczas programu okazało się, że sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana i dziennikarz zaczął bronić Malmę, a następnie postanowił zrobić z tej sprawy materiał. Po zbadaniu sprawy umówił się na spotkanie z Janem Krzysztofem Bieleckim, prezesem Pekao. Kilkadziesiąt minut po spotkaniu z prezesem, do dziennikarza piszącego dla jednego z najważniejszych czasopism w Polsce, zadzwonił jego redaktor naczelny i wyrzucił go z pracy. Taką władzę ma Bank, którego wydatki na reklamy w mediach plasują się w krajowej czołówce. I choć afera i nadużycia związane z Malmą jest kilka razy większa, to nie ma szans na jej nagłośnienie tak jak została nagłośniona sprawa np. Pana Romana Kluski. Mafia urzędnicza nie daje pieniędzy na media. Mafia bankowa, a i owszem. Od tego czasu nikt nie chciał zainteresować się tematem Malmy, ani umową Chopina.
Przetrzymywanie zboża i więzienie Jednym z wyrazistych wątków jest sprawa związana z przywłaszczeniem przez Michela Marbot’a zboża kupionego za blisko 6 milionów zł. Jak wiemy, syndyk i bank robią wszystko, aby firma upadła. Jednym z takich radykalnych kroków było zamknięcie znajdującej się w spichlerzach pszenicy, kupionej jesienią, zaraz po zbiorach, która ma wystarczyć na ponad roczną produkcję. Pszenica oczywiście należała do banku, gdyż została przejęta tytułem niespłaconych kredytów. Zmagazynowana była jednak w elewatorach Malmy, a Malma wydzierżawiona zewnętrznej firmie. Michel kilkanaście razy wysyłał do banku informacje, aby bank zabrał swoją pszenicę, gdyż nie tylko nie będzie on za darmo magazynował w swoich silosach czyjejś pszenicy, ale co więcej pszenica mogła w każdej chwili się popsuć. Bank odpisał Malmie, że tę pszenicę zabierze, jednak skutecznie zwlekał z tym przez blisko rok. Pojawia się tutaj taka oto logika. Jeżeli magazyny są pełne pszenicy to Dzierżawca nie może w nich magazynować swojej własnej pszenicy, a skoro nie może magazynować, to nie może produkować i jak na ironię, rzeczywiście produkcję blokowały pełne magazyny. Pszenica jak wiemy, nie może być przechowywana nie wiadomo jak długo. Jest to organizm żywy, potrzebuje odpowiedniej wentylacji. Trzymana w silosach wydziela gaz, który może ulec samozapłonowi. Jest to bardzo kaloryczna substancja, istnieją piece centralnego ogrzewania, które jako paliwo wykorzystują zboże. Tymczasem bank nie zgodził się nawet na to, aby tę pszenicę przemieszać z jednego silosu do drugiego, aby ją w ten sposób przewentylować i uratować. Magazyny Malmy z wolna stawały się cykającą bombą w centrum Wrocławia. A w razie pożarów, cała odpowiedzialność spadłaby na Michela Marbota, jako prezesa zarządu spółki, która pszenicę dla banku składowała, nie mając nawet do niej dostępu i nie mogąc badać jej stanu. Wraz z końcem roku kończyło się ubezpieczenie na pszenicę, co zwiększało ryzyko dla dzierżawcy magazynowania pszenicy, a nadchodząca wiosna i wysokie temperatury zwiększały ryzyko samozapłonu i zepsucia. Bank pomimo nalegań dzierżawcy nie udostępnił mu wyników badań, jakości pszenicy. Zgodnie z normami pszenica mogła być trzymana w takich warunkach do 2 tygodni, leżała już ponad pół roku, a właściciel magazynów nie wiedział, w jakim jest stanie. Michel Marbot, który pełnił funkcję prezesa zarządu w związku z niemożnością prowadzenia przedsiębiorstwa, zdecydował się sprzedać pszenicę należącą do Banku dzierżawcy przedsiębiorstwa Malma. Jak się okazało sprzedaż nastąpiła w ostatniej możliwej chwili, jeżeli rzeczywiście ktoś miałby tę pszenicę uratować. Bank mimo wezwań, nie przekazał nowemu właścicielowi pszenicy nawet numeru konta, na który należy przelać zapłatę za pszenicę. W zamian za to złożył doniesienie do prokuratury. Złożył je jednak, dopiero trzy miesiące później. Ironią losu jest to, że Michel Marbot przywłaszczając pszenicę Banku i sprzedając ją w jego imieniu nie spowodował żadnej straty dla Banku. Tak naprawdę uratował majątek Banku przed zepsuciem. Dzięki tej transakcji, bank nie musiał ponosić kosztów utylizacji, które by musiał ponieść, gdyby pszenica się zepsuła. Kwestia tygodni, bo wiosna była gorąca. Dodatkowo Malma mogła ruszyć na nowo z produkcją makaronów. Wartość spółki Malma, której właścicielem jest bank, znacząco wzrosła. Jak wiemy działające przedsiębiorstwo jest więcej warte niż jego nieruchomości. Na rynek powrócił znak towarowy Malma, który zyskuje znowu na wartości. Jak było wspomniane Malma obecna to już 1/4 tego, co kiedyś. Każdego dnia Malma zdobywa od nowa rynek i robi to bardzo skutecznie. A ponieważ ciągle jest własnością Banku to im większa jest Malma, tym bank notuje mniejsze straty, ceny akcji banku rosną, zarabiają akcjonariusze. Za przywłaszczenie pszenicy, które w naszym rozumowaniu należy uznać, jako czyn na rzecz banku, Michel Marbot został skazany w pierwszej instancji na 2 lata więzienia w zawieszeniu na 5 lat, zakaz prowadzenia spółek handlowych na lat 10 oraz nakaz zwrotu bankowi blisko 6 mln złotych tytułem utraconej pszenicy. Sąd apelacyjny we Wrocławiu jednak przyznał więcej racji Malmie i znacznie złagodził wyrok. Zmniejszył zakaz prowadzenia spółek na 3 lata oraz uznał, że pszenica w momencie sprzedaży była warta ok 3 mln (nie 6 mln), i cofnął obowiązek wypłaty jakichkolwiek pieniędzy na rzecz banku. Wynika z tego, że sprzedając pszenicę Michel Marbot umożliwił produkcję przez spółkę, która wydzierżawiła firmę i uratował Malmę oraz 160 miejsce pracy.
Zakończenie Sprawa posiada więcej wątków i nie jest sprawą prostą. Przedstawiłem ją wam, tak jak ja to widzę po spędzeniu nad nią ładnych kilkuset godzin czasu i przeprowadzając dziesiątki wywiadów. Warto odnotować, z kim walczy Malma. Pan Profumo był odwołany z funkcji prezesa UniCredit przez radę nadzorczą UniCredit we wrześniu 2010 w związku z niejasnościami w księgach banku oraz z powodu burzy wokół wzrostu udziałów strony libijskiej w tym banku. Jan Krzysztof Bielecki, jest szarą eminencją rządu Tuska, obecnie jego doradcą i osobiście podpisał Umowa Chopina, a bank odmówił wydania do Sądu jego osobistej umowy z bankiem. Adwokat Banku, w sprawie Malmy, stał się doradca rządu by zmienić prawo upadłościowe. Razi w oczy to, że w naszym kraju do sądu ciągnie się kobietę za nie nabicie paragonu za 20 groszy, a nikt nie chce wszcząć postępowania w sprawie okradzionych na setki milionów złotych akcjonariuszy PeKaO. Zapraszam do zapoznania się ze źródłami. Nie wiem jak wy, ale ja od dzisiaj jem tylko i wyłącznie makaron Malma i każdego, kogo spotkam będę namawiał do zlikwidowania rachunku w Banku PeKaO. Źródła: UniCredit Shareholders
Strona założona przez poszkodowanych akcjonariuszy UniCredit (także PeKaO) SZUAN's blog
Rzeź w Norwegii Co najmniej 80 osób zginęło w strzelaninie na obozie lewicowej młodzieżówki rządzącej Norweskiej Partii Pracy. Wcześniej w wybuchu bomby w dzielnicy rządowej w Oslo śmierć poniosło siedem osób. Policja podejrzewa, że masakry dokonał antyislamista i zwolennik skrajnej prawicy. - Aktualne informacje mówią, o co najmniej 80 zabitych (na obozie) - powiedział komendant policji Oystein Maeland. - Nie możemy zagwarantować, że ta liczba się nie zwiększy - wskazał, dodając, że wiele osób jest ciężko rannych. Wcześniej policja informowała, że na obozie młodych socjaldemokratów na wyspie Utoya, ok. 30 km od Oslo, śmierć poniosło ok. 10 osób; służby zastrzegały, że tragiczny bilans może wzrosnąć. W obozie uczestniczyło kilkaset osób. Świadkowie relacjonowali, że napastnik w policyjnym mundurze strzelał na oślep do młodych ludzi, którzy usiłowali chronić się, skacząc do wody. Na wyspie znaleziono również materiały wybuchowe, które nie zostały zdetonowane. Z kolei w ataku bombowym w dzielnicy rządowej Oslo, w pobliżu biura premiera, zginęło siedem osób. Świadkowie relacjonowali, że po wybuchu zapanowała panika, a ulice były pokryte rozbitym szkłem i wygiętymi na skutek wysokiej temperatury stalowymi elementami. Premiera nie było w biurze w chwili zamachu. Policja zaapelowała do mieszkańców, by opuścili centrum Oslo. Na ulicach rozlokowani zostali żołnierze. Domniemanym sprawcą masakry na wyspie Utoya jest 32-letni Anders Behring Breivik, który może być również odpowiedzialny za eksplozje w Oslo. Breivik pisał m.in. na prawicowych norweskich forach internetowych, gdzie określał się, jako nacjonalista, a w kilku postach zamieszczał treści krytyczne względem islamu. Wiadomo też, że miał pozwolenie na broń i w przeszłości nie był karany. Na koncie Twitter'owym Norwega znajduje się tylko jeden wpis, datowany na 17 lipca. To cytat z brytyjskiego utylitarysty Johna Stuarta Milla: jeden człowiek z przekonaniami ma siłę równą 100 tys. ludzi posiadających tylko interesy. Natomiast z jego konta na Facebooku wynika, że lubi polować, grać w "World of Warcraft" i "Modern Warfare 2". Ogląda takie filmy jak "Gladiator" czy "300" i słucha muzyki klasycznej. Ł.A/tvn24/onet.pl
Kara suspensy dla ks. Piotra Natanka W środę 20 lipca 2011 r., Ks. Kardynał Stanisław Dziwisz, Metropolita Krakowski, zgodnie z kanonem kan. 1371, 2 Kodeksu Prawa Kanonicznego nałożył na ks. dra hab. Piotra Natanka karę suspensy. Od tej chwili ks. Natanek nie może sprawować żadnych czynności kapłańskich, ani wykonywać "władzy rządzenia". Poniżej publikujemy treść specjalnego komunikatu wystosowanego przez kard. Stanisława Dziwisza w sprawie sankcji wobec ks. Piotra Natanka:
"Zwracam się do Was, drodzy Bracia i Siostry w Chrystusie, z trudną, ale równocześnie ważną wiadomością. Jako biskup Kościoła Krakowskiego, w poczuciu odpowiedzialności za Jego jedność, jak też za prawdę i wiarygodność przekazywanej w nim Ewangelii Jezusa Chrystusa, zmuszony byłem podjąć zasadnicze decyzje wobec kapłana naszej archidiecezji ks. dr. hab. Piotra Natanka i ukarać go suspensą, zgodnie z przepisem Kodeksu Prawa Kanonicznego (kan. 1371, 2º). Oznacza to, że ks. P. Natanek nie może sprawować żadnych czynności kapłańskich ani wykonywać władzy rządzenia. Decyzja ta została podjęta po zignorowaniu przez ks. P. Natanka kanonicznych upomnień i dekretów dyscyplinarnych, niewywiązaniu się ze złożonych deklaracji respektowania ich postanowień, jak też wskutek odrzucenia przezeń propozycji rozmów z przełożonymi, do których był wielokrotnie wzywany. Każdy kapłan w dniu święceń przyrzeka cześć i posłuszeństwo swemu biskupowi oraz jego następcom. Ksiądz Natanek temu przyrzeczeniu się sprzeniewierzył. Podstawą niniejszej decyzji jest ostentacyjnie okazywane przez ks. Piotra Natanka nieposłuszeństwo, polegające na uporczywym głoszeniu przezeń niezgodnych z nauką Kościoła poglądów dotyczących królowania Jezusa Chrystusa, opartych na prywatnych objawieniach oraz inspirowanych obcymi nauce Kościoła doktrynami sekt eschatologicznych. Ksiądz Piotr Natanek przeinacza w ten sposób nie tylko ugruntowaną naukę o skuteczności zbawienia w Kościele, ale nadto swoje specyficzne głoszenie kultu Matki Bożej, aniołów i świętych miesza z magicznie pojmowaną wiarą, co prowadzi do ośmieszania wyznania Kościoła. W swoim przekazie, rozpowszechnianym przez media elektroniczne, publicznie podważa autorytet biskupów i kapłanów, pomawiając ich o niewiarę i współdziałanie z wrogami Kościoła. W odpowiedzi na krytyczne uwagi swoich pasterzy i współbraci kapłanów podejmuje próby tworzenia własnych struktur, do których włącza pozyskanych zwolenników, odwodząc ich tym samym od wspólnoty Kościoła powszechnego i narażając na wielkie szkody duchowe i moralne. Swoją samowolę okazał w czerwcu br., kiedy to dopuścił się nieważnego asystowania przy zawarciu małżeństwa mimo braku uprawnień wymaganych przez prawo kościelne. Zwracam się także do tych, którzy związali się z ks. Piotrem Natankiem. Niech pomogą mu powrócić do jedności z Kościołem i zgody ze swoim biskupem. Jeśli zaś będą nadal podzielali jego obecne przekonania, staną się współodpowiedzialni za powstające w Kościele zamieszanie i wynikłe stąd szkody w Jego wspólnocie. Drodzy Bracia i Siostry! Decyzja, którą zgodnie z moją apostolską odpowiedzialnością musiałem podjąć, sprawia tak mnie, jak i całej wspólnocie Kościoła Krakowskiego prawdziwy ojcowski ból. Równocześnie jednak słowa te piszę z nadzieją, że ks. Piotr Natanek, po pozytywnym przyjęciu tej decyzji, powróci do pełnienia owocnej i gorliwej posługi we wspólnocie Kościoła katolickiego. Kara suspensy ma nakłonić winnego do poprawy. Jeśli ksiądz podporządkuje się wydanym poleceniom, podejmie drogę pokuty i naprawy wyrządzonego zła, może prosić o zwolnienie z kary. Proszę także o nieustanną modlitwę o jedność, zgodę i wierność wszystkich pasterzy i wiernych w Kościele za przyczyną Maryi – Matki Kościoła, naszych świętych patronów, a szczególnie przez orędownictwo bł. Jana Pawła II. Kraków, dnia 20 lipca 2011 r.
Stanisław kard. Dziwisz Arcybiskup Metropolita Krakowski"
philo/diecezja.pl
To nie koniec sprawy ks. Piotra Natanka Spór wokół działalności ks. prof. Piotra Natanka nie jest wcale zakończony. I, wbrew pozorom, nie zakończą go nakładane na kapłana kary. Ale jednocześnie trzeba mieć świadomość, że jeśli ks. Natanek chce pozostać wiernym Kościołowi, to musi podporządkować się decyzji kardynała Stanisława Dziwisza. Ks. Piotr Natanek to obecnie jeden z ulubionych przedmiotów żartów i drwin. Jego kazania są hitem internetu, młodzież zaśmiewa się przy nich do łez. Inni nie kryją oburzenia, gdy kapłan rzuca przekleństwo na ekipę TVN czy oznajmia, że arcybiskup Józef Życiński „wyje w piekle”. I nawet trudno się im dziwić, bo jakoś trudno pogodzić takie opinie czy działania z tym, kim powinien być kapłan. Jego dłonie są wszak do przeklinania, ale do błogosławienia. Ale jednocześnie ks. Natanek przyciąga do prowadzonej przez siebie pustelni setki osób. Bywają tam młodzi kapłani, świeccy, którzy pod wpływem jego kazań i postawy porzucili dotychczasowe zniewolenia i autentycznie się nawrócili, a także ludzie, którzy chcą, by Chrystus rzeczywiście stał się Królem Polski. W pustelni nabierają sił i zmieniają swoje postawy. I tego też nie da się zakwestionować. Trudno też spodziewać się, że suspensa zmieni tę sytuację. Skąd, zatem bierze się taka popularność – na dobre i na złe – księdza prof. Natanka? Odpowiedzi trzeba w brakach współczesnego Kościoła w Polsce. Pierwszym z tych braków, które wykorzystuje suspendowany właśnie duchowny, jest deficyt odwagi. Od jakiegoś czasu można odnieść wrażenie, ze duchowni (nie wszyscy oczywiście, ale wielu) zwyczajnie boją się mówić rzeczy niepolitycznie poprawne, takie, za które można być wyśmianym w mediach. Nie wspominają, więc nawet o tym, że pewne typy muzyki nie są obojętne duchowo, że ubranie świadczy o skromności lub jej braku, i że także ma swoje znaczenie religijne i moralne, że pewne lektury są niegodne, czy wreszcie, że w świecie toczy się autentyczna wojna duchowa. Takich obaw nie ma natomiast ks. Natanek. On wyrzuca z siebie wszystko całkowicie otwarcie, nie ma wątpliwości. I choć słuchając go można mieć wrażenie, że niekiedy brak mu roztropności czy nawet wyważenie racji, to nie sposób mu odmówić odwagi, braku lęku. Kapłani, którzy bez lęku mówili o trudnych sprawach zawsze byli zaś bogactwem polskiego Kościoła. I to już od czasów ks. Piotra Skargi (swoją drogą ciekawe, czy dzisiaj nie zostałby on skrzyczany przez prezydenta i przywołany do porządku przez biskupa), aż do ks. Jerzego Popiełuszki. Brak takich postaci jest, więc odczuwany nader silnie, a korzysta z tego choćby właśnie ks. Natanek, który nawiązuje do tamtej tradycji. Nie mniej istotnym brakiem, znowu jakoś wymuszonym przez strach przed mediami, jest zaprzestanie wielkich religijnych aktów symbolicznych, które zawsze kształtowały nasz naród. Po ślubach jasnogórskich nie pojawiło się nic równie wielkiego, a jak pokazuje popularność ruchu intronizacyjnego (celowo pomijam tu analizę jego teologii) taka potrzeba w narodzie polskim istnieje. Jeśli zatem nie jest ona realizowana przez hierarchię, to zadania tego podejmują się inni, którzy robią to może nie najroztropniej, ale przynajmniej robią. I wreszcie trzeci deficyt, na którym skutecznie buduje swoją siłę ks. Natanek, to deficyt romantycznego mesjanizmu, który zawsze był istotnym elementem polskiej religijności. Dla nikogo, kto choćby pobieżnie wczytał się w objawienia Rozalii Celakówny czy teksty zwolenników intronizacji nie ulega wątpliwości, że Polska zajmuje w nich miejsce szczególne. Ma do spełnienia misję, także symboliczną. Ten typ myślenia nie jest zresztą właściwy tylko dla zwolenników idei intronizacji, ale związany jest z polską duchowością w ogóle. Błogosławiony Bronisław Markiewicz, św. Maksymilian Maria Kolbe, a także św. Faustyna Kowalska także dostrzegali szczególne zadanie dla Polski i Polaków. Ale próżno szukać wiedzy o tym w głównym nurcie życia kościelnego. Nie słychać też przypomnienia o zadaniach, jakie stawiał przed Polską w Europie Jan Paweł II, a stawia Benedykt XVI. Czasem można wręcz odnieść wrażenie, że samo wejście do struktur europejskich było już celem religijnym, a marzenie o ewangelizacji Europy przez nasz naród, to jakiś wymysł oszołomów, a nie cel, jaki stawiał przed nam papież z Polski. I właśnie na tym braku buduje się siła ks. Natanka i jego zwolenników. Niezależnie od tych przyczyn trzeba mieć jednak świadomość, że drogą Kościoła jest zawsze posłuszeństwo przełożonym. Ich głos, i to nawet wówczas, gdy nie mają racji, jest zawsze głosem Boga, któremu trzeba się podporządkować. I dlatego ks. Natanek powinien teraz przyjąć ową karę, a jego sympatycy powinni mu w tym pomóc, mając świadomość, że jeśli jest to dzieło Boże, to ono przetrwa. Bez posłuszeństwa ta inicjatywa, mimo tkwiących w niej słusznych elementów, będzie się wyradzać, tak jak wyrodził się ruch mariawicki, który z mającego w wielu kwestiach rację pobożnościowego ruchu kapłanów, sióstr i świeckich przerodził się w wyznanie, w którym siostr brały śluby z kapłanami, a dzieci miały się rodzić „niepokalanie poczęte”. Z drugiej jednak strony suspensa czy nawet późniejsza ekskomunika nie wystarczą. Trzeba raczej szukać powodów, dla którego ten kapłan cieszy się taką popularnością i spróbować zapewnić realizację potrzeb religijnych, zgodnie z pełną katolicką ortodoksją, (jeśli gdzieś jej zabrakło). Innej drogi nie ma. Karami, kpiną i słowami krytyki – także tej słusznej – nie zgasi się ruchu, który odwołuje się do głębokiej, choć niekiedy źle ukierunkowanej, pobożności. Tomasz P. Terlikowski
Przesłanki zamachu smoleńskiego W poniższej analizie przedstawimy twarde przesłanki świadczące o udziale osób trzecich w tzw. "katastrofie" z 10 kwietnia 2010 r. Pomijamy takie kwestie jak:
- odpowiedzialność karno-polityczną za wadliwe i urągające wszelkim normom przygotowanie wizyty, w tym brak właściwych kart podejścia, brak ochrony kontrwywiadowczej (przed, w trakcie i po zdarzeniu), brak zabezpieczenia lotniska, w tym zabezpieczenia meteo, brak zabezpieczenia wieży kontroli lotów, brak zabezpieczenia lotniska zapasowego oraz transportu delegacji - odpowiedzialność ponosi zarówno rząd (na zbity pysk powinni wylecieć przynajmniej ministrowie MSWiA, MON, szefowie wszystkich służb specjalnych) jak i kancelaria prezydenta (przedstawiciele kancelarii obecni na miejscu robili wszystko by nic nie robić - Jacek Sasin 9 kwietnia nie wziął udziału w rekonesansie BOR, 10/4 nie pofatygował się na lotnisko, bo wolał zabezpieczać krzesełka i głośniki, następnie nie powziął żadnych kroków służących zabezpieczeniu miejsca katastrofy, znalezieniu rannych, ciała prezydenta, zabezpieczeniu polskiej dokumentacji, laptopów etc. - ponosi odpowiedzialność polityczną za zaniechanie urągające wszelkim standardom)
- odpowiedzialność polityczną prezesa rady ministrów Donalda Tuska oraz urzędników kancelarii rady ministrów, w tym przede wszystkim Tomasza Arabskiego, którzy przed 10 kwietnia w imię partyjnych interesów wprowadzali w błąd kancelarię prezydenta co do faktycznych terminów obchodów, podjęli grę z rządem rosyjskim na rozdzielenie wizyt, następnie robili wszystko by dezawuować wizytę prezydenta jako "prywatną wycieczkę", po 10 kwietnia kłamiąc w żywe oczy, że lot "prezydenckiego tupolewa" (ten zwrot chyba Ostachowicz wymyślił na potrzeby 10/4) był lotem cywilnym a nie wojskowym - 10/4 gdyby Donald Tusk miał za grosz honoru podałby się do dymisji wraz z całym rządem.
- działania podejmowane po katastrofie służące dezinformacji, mataczeniu i niszczeniu dowodów, w tym brak rzeczywistego dostępu do wraku i czarnych skrzynek. Po problemach, Jaka-40 z podejściem do lądowania tupolew w ogóle nie powinien lecieć w stronę Smoleńska tylko od razu w stronę Wnukowa lub Briańska, mniejsza z tym.
Co wg nas stanowiło bezpośrednią przyczynę katastrofy?
Podejście tupolewa po wirtualnej ścieżce schodzenia wycelowanej w punkt znajdujący się 80 m poniżej poziomu pasa, 50 m obok niego i 650 metrów przed progiem pasa. Inaczej mówiąc, albo tupolew z premedytacją kierowany był prosto w zalesione zbocze zamiast na pas lotniska, albo w wieży kontroli lotów siedziało stado szympansów, albo w kabinie pilotów trwała alkoholowa balanga. Rosyjski MAK puścił w świat trzecią wersję ośmieszając Polskę na całym świecie. Donald Tusk w tym czasie jeździł na nartach. Naszym zdaniem wszystko wskazuje na podjęcie świadomych kroków mających na celu rozbicie tupolewa na zboczu przed pasem.
1. Sygnał GPS Wg technika pokładowego, jaka 40 Remigiusza Musia, dane GPS środka pasa z kart podejścia były nieprecyzyjne. Byliśmy przygotowani, mieliśmy współrzędne środka lotniska, które dodatkowo można było wprowadzić do GPS-a. Stąd dysponowaliśmy dosyć dokładną odległością. Ale GPS wyprowadzał nas w lewo, a radiolatarnie w prawo. No, więc lecieliśmy wypadkową. Gdy zobaczyliśmy światła APM-ów, tak jak mówiłem, trzeba było „dogiąć” w prawo. Również wg dowódcy, Jaka "współrzędne lotniska KTA nie wskazywały środka drogi startowej".
2. Bliższa radiolatarnia Wg dowódcy, jaka por. Artura Wosztyla bliższa radiolatarnia znajdowała się 650 m dalej od pasa. Cytujemy kluczowy fragment zeznań:
Wprowadzając odczytane z karty podejścia współrzędne bliższej i dalszej radiolatarni, odległość między nimi nie wynosiła 5,15 km tylko 4,5 km odczytane z GPS. (...) Prokuratura jest pierwszym organem, któremu przekazuję tę informację. Zeznania te stanowią kluczowy dowód na przestawienie bliższej radiolatarni o 650 m (odcięcie zasilania oficjalnej BPR i ustawienie drugiej w innym miejscu), co samo w sobie nosi znamiona zamachu. Z kolei wg II pilota, jaka Bohdana Suhorskiego karty podejścia zawierały nieprawdziwe koordynaty radiolatarni. Dalsza prowadząca umiejscowiona jest w odległości 6,28 km od progu pasa. Załoga, jaka otrzymała sygnał bliższej 1,78 km od pasa zamiast 1,1 km. Wg google earth w tym miejscu znajduje się niewielka polana:
3. Naprowadzanie z wieży Wieża (a raczej barak) kontroli lotów potrafiła poprawnie nakierowywać dwukrotnie rosyjskiego Iła oraz polskiego, JAKa. W przypadku tupolewa:
3.1 nie podano schematu lądowania 2-5-9 i sposobu podejścia:
Dla IŁ-a, treść wg opublikowanych stenogramów z wieży:
08:54:17 KL – 8-17-sty na „Korsażu” 3 stopnie, mgiełka. Widoczność 4, wiatr 140 stopni, 2 metry. Temperatura +2, ciśnienie 7-45, 7-45. (schemat) lądowania 2-59. Wysokość przejścia 1500, podejście OSP z RSP
Dla Jaka: Na „Korsażu” mgiełka, widoczność 4 kilometry, jasno. Ciśnienie 7-45, 7-45,(schemat) lądowania 2-5-9.
Dla tupolewa:
10:24:50 KL – Temperatura plus 2, ciśnienie 7-45, 7-4-5, nie ma warunków do przyjęcia.
10:30:25 KL – Polski 1-0-1,kurs 79.
3.2 od 6 km podawano odległości od progu pasa z błędem średnio 600 m, czyli wg przestawionej odległości bliższej radiolatarni (600,650,550,580 m) - str 106 polskich uwag do raportu MAK str. 173 niewielką czcionką w przypisie nr 50 zaznacza:
Obliczenia wykazały, że informacje kontrolera dla załogi o odległości do pasa ( 8, 6, 4, 3 i 2 km) podawane były z wyprzedzeniem średnio o 500 metrów. Oblot kontrolny (rozdział 1.16.6) wykazał, że błąd zobrazowania znacznika samolotu na PRL wg odległości wynosił minus 90-150 metrów (znacznik był bliżej progu pasa WPP 26, niż samolot znajdował się w rzeczywistości). Dane odczytywane z opublikowanej ścieżki schodzenia. Str. 106 polskich uwag.
3.3 podawano informacje o pozostawaniu na ścieżce, podczas gdy tupolew znajdował się 73 m poniżej ścieżki- strona 66, 67 i 106 polskich uwag do raportu MAK.
3.4 wg Remigiusza Musia wszystkie trzy samoloty otrzymały pozwolenie na zejście do 50 m zamiast do 100 m.
- Według stenogramów z czarnych skrzynek, kontroler wydaje po raz pierwszy komendę „101 horyzont” dokładnie w tej samej sekundzie, w której nawigator podaje wysokość 50 metrów. I ja właśnie słyszałem jak mówił wcześniej, że najniżej mogą zejść na 50 metrów i być gotowi odlecieć, jeśli nie zobaczą pasa. Nie na 100. Teraz: czy nasze słowa są bardziej wiarygodne, czy stenogram?
- Dwóch różnych komend kontrolera, który by raz mówił „bądźcie gotowi do odejścia przy 100 metrach”, a w innym momencie „bądźcie gotowi przy 50 metrach” Pan nie słyszał?Nie, nie słyszałem. Była jedna komenda.
- I jedyną osobą, poza kontrolerem i dowódcą TU-154, który ją słyszał był właśnie Pan? Tak. Artur i Robert mogli tylko potwierdzić moją wersję. Jeśli kontroler wszystkich traktował równo, to logiczne, że im też wydał komendę z wysokością 50 metrów.
- A jak było z wami, tzn. z lądowaniem, Jaka-40? Nam również kontroler powiedział, że mamy zejść do wysokości 50 metrów.(...) Dlatego pomimo uwag kontrolera my zrobiliśmy po swojemu, czyli bezpieczniej. [źródło: wywiad dla tvn24]
3. Nieprawidłowe ciśnienie na ciśnieniomierzu barycznym I pilota skutkujące mylną oceną wysokości
Naciśnięcie przycisku przestawiania ciśnienia na wysokościomierzu WBE na końcowym etapie podejścia do lądowania (na H=350m) jest absolutnie nielogiczne i prawdopodobnie było to związane z pomyłką z przyciskiem „QFE” (...) Przestawienie ciśnienia na WBE z 745mm Hg do 760mm Hg doprowadziło do zmiany wskazań wysokościomierza dowódcy statku - zwiększenia o około 160m. Taka okoliczność mogła zmylić dowódcę statku, przy założeniu, że kontrolował on wysokość. Jednakże, gdyby dowódca statku śledził wskazania wysokościomierza, to nie mógł nie zauważyć nagłej skokowej zmiany jego wskazań i nieuzasadnionych działań ze strony nawigatora, naciskającego przycisk na WBE.[str 113 - 114 raportu MAK]. A może po prostu wieża podała ciśnienie 7-5-4 zamiast 7-4-5? Skoro zmieniono 50 na 100 m to równie dobrze można było dograć 745...
4. Nieprawidłowe dane GIS tworzące możliwość dla potencjalnych zamachowców obniżenia poziomu płyty lotniska (przy spełnionej przesłance z pkt. 3):
Str. 157 raportu MAK. Górna, niebieska linia to faktyczne umiejscowienie tupolewa w przestrzeni. Czerwona to wysokość geometryczna (wysokość z RW skorygowana do płyty lotniska). Pozioma niebieska linia do dane GIS na temat wysokości - jak widać zamiast jaru (kolor zielony i brązowy) mamy płaską przestrzeń i potem nagłe wzniesienie).
Podsumowując w oparciu o:
- błędne dane GPS
- błędne dane GIS
- błędne dane z kart podejścia
- fałszywe umiejscowienie bliższej prowadzącej
- błędne dane z ciśnieniomierza barycznego
- fałszywe naprowadzanie z wieży pomimo pozostawania poza kursem i ścieżką
- brak widoczności pionowej i poziomej
Samolot znajdował się na "wirtualnej" ścieżce i kursie podejścia skierowanym wprost na zbocze - pomimo rozkazu odejścia na 100 m i odejścia od ścieżki samolot nie miał szans na wydostanie się z pułapki:
Jak widać powyżej:
- ścieżka schodzenia wycelowana była wprost w zbocze
- tupolew zaczął odchodzić tuż po komendzie "odchodzimy" (1,6 km przed pasem) - linia prosta schodzenia zmienia się w parabolę 1,5 km przed pasem 400 m przed rzekomym wyłączeniem autopilota.
Zauważa to nawet Siergiej Amielin na dwóch ostatnich stronach swej książki "ostatni lot" (s. 356 - 357) gdzie publikuje wykres zbliżony do powyższego i jakby zaczyna sobie zdawać sprawę, że coś jest nie tak. Automatyczny pilot został wyłączony przynajmniej 400 m przed zapisem z czarnej skrzynki, że został wyłączony. Amielin nie wie, co powiedzieć. My możemy powiedzieć, że powyższy wykres stanowi kolejny dowód na sfałszowanie zapisów z CVR (czarnej skrzynki). Tupolew otrzymał sygnał z bliższej 650 m wcześniej niż powinien. Świadczy o tym jego długość (2,1 sek) niemożliwa do zanotowania na 10 m nad ziemią - tylko na 80 m. Załoga rozpoczęła natychmiast odchodzenie na drugi krąg. Nie odeszła nie, dlatego, że nie wcisnęła przycisku uchod - bo wcisnęła, co widać z trajektorii lotu - ale dlatego że znajdowała się na fałszywej ścieżce schodzenia. W związku z powyższym należałoby spodziewać się śladów montażu w obrębie 1,1 km od pasa gdzie rzekomo wyłączono autopilota. I ślady takie odnaleźliśmy korzystając z oprogramowania do obróbki dźwięku:
Po przełączeniu na analizę spektralną ślad cięcia widać jeszcze wyraźniej. Tuż po przerwie zaczyna się sygnał ABSU nakładający się z sygnałem bliższej prowadzącej. Nie musimy czekać na raport Macierewicza. Karty zostały wyłożone. Voltar. Acontrario.pl
Koń trojański w polskim prawie Prawo unijne obowiązujące bezpośrednio, autonomicznie w Polsce oraz żyjące w modyfikowanym nim prawie polskim czyni szkody równie wielkie, jeśli nie większe niż patologie komunistyczno-socjalistyczne okresu PRL. Dwutorowość prawa obowiązującego w Polsce jest wyjątkowo szkodliwa dla suwerenności i spoistości państwa polskiego, gdyż każdy z dwóch obowiązujących równolegle porządków prawnych: polski i unijny, realizuje sprzeczne względem siebie interesy. Państwo polskie jest w stanie administracyjnego, gospodarczego i moralnego rozkładu. Licznym patologiom podlega też polskie prawo, co intuicyjnie wyczuwają przeciętni ludzie, ale też stosujący je urzędnicy państwowi różnych szczebli.
Wytyczne od partii Tradycyjnie podstawowymi funkcjami prawa są porządkowanie i regulacja relacji między ludźmi; pełni ono też m.in. funkcję państwo- i kulturotwórczą. Okres PRL, tj. ustroju socjalistycznego (komunistycznego), oceniany był w nauce, jako czas kryzysu prawa, którego najważniejszym przejawem był ogromny zakres regulacji wszystkiego i w sposób dogłębny. W samej gospodarce państwowej centralnie planowanej obowiązywało około 15 tys. normatywów i wskaźników wprowadzonych różnymi regulacjami. Wykonywanie najdrobniejszego zajęcia w gospodarce prywatnej wymagało osobnych, licznych zezwoleń administracyjnych. Ogromna liczba przepisów prowadziła do powszechnej nieznajomości prawa, także wśród pracodawców. Przejawem kryzysu był brak jasnych (też konstytucyjnych) reguł stanowienia prawa. Tworzenie prawa w zasadzie leżało w kompetencji władzy wykonawczej, rządu. Niejasna była hierarchia źródeł prawa. Sejm był atrapą, która dla dominującej państwowej gospodarki – prawa, tj. ustaw, w zasadzie w ogóle nie stanowiła. Gospodarka ta kierowana była różnymi aktami rządu (uchwałami, zarządzeniami, wytycznymi, okólnikami, rozmowami telefonicznymi i „na dywaniku” u zwierzchnika). Pierwsze ustawy dotyczące np. przedsiębiorstw państwowych uchwalono dopiero w 1981 roku. Faktycznymi inicjatorami uchwalanych regulacji były struktury partii komunistycznej PZPR, która sama działała poza prawem. Nie było, bowiem żadnej ustawy o partiach politycznych. Pozaprawne decyzje polityczne miały w rzeczywistości walor przed- i ponad-prawa. Polityka miała przed prawem prymat. W takich warunkach granice prawa były zupełnie nieczytelne, wręcz było ono wypierane przez faktyczne działania polityczne PZPR. System obowiązującego prawa był wewnętrznie sprzeczny i niespójny, gdyż nie opierał się na aprobowanym powszechnie systemie wartości. Prawo w okresie PRL straciło swą tożsamość, przestało pełnić swe społeczne funkcje, zwłaszcza regulacyjną i stabilizującą. Miało charakter doraźny, tymczasowy, potęgowało uczucie bezradności i lęku przed przyszłością. W ocenie społecznej, dominującym sposobem dochodzenia sprawiedliwości nie była droga sądowa, lecz różne tryby nieformalne (łapówki, znajomości). Prawo miało na celu nie ochronę obywateli, jednostki, lecz głównie wymuszanie pożądanych przez władzę zachowań (zob. badania A. Turskiej i E. Łojko „Kryzys prawa i spadek jego prestiżu” opublikowane w pracy „Kultura prawna i funkcjonalność prawa”, Warszawa 1988).
Śmiertelna choroba Powyższy ogólny opis kryzysu prawa okresu PRL pochodzi sprzed ok. 25 lat. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że główne jego symptomy, mimo przeprowadzonej w Polsce „transformacji ustrojowej” w kierunku systemu liberalnego, gospodarki rynkowej, wprowadzania reguł demokratycznego państwa prawa, trwają nadal, a nawet nasiliły się lub pojawiły się nowe. Dziś można mówić już nie tylko o kryzysie, co wprost o upadku prawa polskiego, jego prestiżu, o zaniku kultury prawnej. Funkcje regulacyjne, stabilizujące, porządkujące czy ochronne prawa wyrodziły się w swe zaprzeczenia. Odzyskanie względnej suwerenności w 1989 roku nie rozpoczęło niestety naprawy polskiego systemu prawa. Na istniejące PRL-owskie problemy nałożyły się wkrótce nowe, dotychczas nieznane, związane z przyspieszonym wdrażaniem do prawa polskiego ostrych wymagań prawno-organizacyjnych związanych z członkostwem Polski w UE; wymagań wyrosłych z odmiennych, obcych polskiej tradycji wartości, z systemu totalnej biurokracji realizującej interesy głównie Niemiec i Francji. Okres ten rozpoczęto w 1994 r. układem o stowarzyszeniu Polski ze Wspólnotami Europejskimi. Poddawanie prawa polskiego obcym, niszczącym je wpływom przypieczętował traktat o akcesji Polski do UE z dniem 1 maja 2004 roku. Z dzisiejszej perspektywy widać zagrożenia, by nie powiedzieć – śmiertelną chorobę toczącą w nowych warunkach polskie prawo i tradycyjnie rozumiane prawo w ogóle. Unijny, biurokratyczny system regulacyjny, który trudno – z teoretycznego punktu widzenia – nazywać „prawem”, bezwzględnie miażdży narodowe, oryginalne systemy prawne. Wypycha ich tradycyjne, zrozumiałe w obszarach ich dotychczasowego działania, wyrosłe z miejscowych tradycji konstrukcje prawne i siatkę pojęciową (nazewnictwo).
Tir z dokumentami Prawo polskie po 1989 r. nie zdążyło się jeszcze oczyścić i uzdrowić po latach socjalizmu, gdy już od początku lat 90 poddano je agresywnym modyfikacjom organów europejskich realizujących, co do zasady obce Polsce interesy i wartości. Modyfikacje te przeniosły na grunt polski nieznane tu wcześniej patologie europejskie. Ta unijna infekcja prawa krok po kroku, systematycznie odbiera Polsce suwerenność prawną. Regulacje unijne wprowadziły i umacniają scentralizowany, socjalistyczny system kierowania gospodarką i życiem społecznym, w oparciu o unijne standardy oddające władzę (też prawodawczą) strukturom urzędniczym i niejawnym procedurom. Polskie środowiska naukowe tak jak w okresie PRL, co do zasady, na tego typu patologie – widoczne gołym okiem studenta I roku prawa – nie reagują. Wtapiają się w chóry wychwalające nowe zjawiska (w istocie likwidacji prawa i jego tradycyjnych wartości), uzasadniając ich rzekomą konieczność i dobroczynność dla unowocześnienia „prowincjonalnej” Polski. Prawo polskie, jego oryginalne osiągnięcia i wzory są wypychane za przyzwoleniem i poprzez działania samych polskich ośrodków władzy, w tym Sejmu, który dobrowolnie sprowadził się do roli pasa transmitującego, jedynie przerabiającego na język polski tysiące regulacji i decyzji wydawanych w Brukseli przez tamtejszych urzędników. Sejm wyzbył się faktycznie i prawnie roli głównego polskiego prawodawcy, np. sprawy gospodarki polskiej w około 85-90 proc. reguluje już biurokracja UE. Polski „dumny” Sejm, pochodzący z naszych wyborów, już tylko (wraz z rządem RP) dbają o to, nadzorują, by jak najlepiej, najskuteczniej zrealizować u nas interesy unijne, poprzez szybkie nadawanie decyzjom w Brukseli formy prawnej obowiązującej w Polsce. W zasadzie w Sejmie można by utworzyć tylko jedną komisję: „wdrażania prawa europejskiego na terytorium RP i jego monitoringu”. Do tego, bowiem dziś sprowadza się, co do zasady rola polskiego ustawodawcy (?), tj. Sejmu oraz rządu. Cechą polskiego systemu prawnego pozostało i umacnia się zjawisko gigantycznego nadmiaru prawa. Przeregulowane, przerośnięte, obezwładnione siatką prawa są wszystkie niemal dziedziny życia. Wraz z włączeniem Polski do systemu unijnego w 2004 roku. Polska musiała – zgodnie z traktatem o akcesji – dodatkowo przyjąć do przestrzegania także monstrualnie rozbudowane regulacje wspólnotowe. W przeddzień członkostwa Polski w Unii w końcu kwietnia 2004 r. – jak głosi plotka – przywieziono nocą tirami na dziedziniec Sejmu około 350 tys. dokumentów unijnych, by uczynić zadość fikcji, że z dniem członkostwa Polski, polski Sejm zna już prawo unijne.
Ślimak to ryba Dzień członkostwa Polski w UE, 1 maja 2004 r., można by nazwać dniem dopełnienia anarchizacji polskiego systemu prawa, które stało się dziś niemożliwą do precyzyjniejszego rozdzielenia i poznania oraz zrozumienia mieszaniną postanowień polsko-wspólnotowych. Tego, z czym mamy do czynienia w prawie w Polsce po 2004 r., nikt już nie zna, nie rozumie, nie potrafi stosować. Z wyjątkiem głównie obcych kancelarii prawniczych, które wyspecjalizowały się w różnych sztukach dotyczących „interpretowania” tego nowego tworu. Nie potrafią zrozumieć tej mieszanki prawnej i zależności wzajemnej prawa polskiego i unijnego ani urzędnicy, ani nawet sędziowie. Nauka prawa europejskiego na uczelniach polskich zaliczana jest przez studentów do najtrudniejszych, a właściwie niemożliwych do logicznego opanowania przedmiotów, który stał się jednym z podstawowych na wydziałach prawa. Cechą regulacji unijnych są ich permanentne zmiany, brak hierarchii ich ważności, brak definicji podstawowych pojęć, np. „prawo”, „organ administracji”, „przedsiębiorca”, „przedsiębiorstwo” itp. Znaczenia zaś nadawane ważnym pojęciom przez literaturę i orzecznictwo Trybunału Europejskiego są odmienne od sensów polskich tych wyrażeń. Często mają sensy i nazwy dziwaczne, definicje wprost nielogiczne i całkiem dowolne, np. dla potrzeb Portugalii marchewka jest owocem, w Polsce Unia każe ją zaliczyć do warzyw. Ślimak we Francji podlega definicji unijnej, jako „ryba”, w Polsce „rybą” nie jest. Wszystko po to, by omijając logikę i różne rygory, móc przydzielać rolnikom francuskim dopłaty na ryby, wcześniej definiując, jako rybę – ślimaka. Różne „dokumenty” unijne, zwane „prawem”, usłane są nic nieznaczącymi prawnie określeniami, takimi jak np.: „przejrzystość”, „ramy wsparcia”, „perspektywa finansowa”, „narodowe ramy odniesienia”, „moduły”, „instytucja wdrażająca”, „dokument”, „wysoka władza”, „interes wspólnoty”, „przynależny” (mający oznaczać obywatela państwa). Pojęcie zaś „interesu wspólnoty” jest głównym kryterium oceny działań na obszarze UE, także w zakresie stanowienia prawa, jego stosowania i orzecznictwa sądowego. Procedury permanentnego „dostosowania” prawa polskiego do unijnego, polegające na przenoszeniu na polski grunt obcych, niezrozumiałych często konstrukcji i pojęć oraz niekompletnych procedur i technik redagowania, sprzecznych w dużej części z polską Konstytucją (np. odbierające przedsiębiorcom prawo odwołania i kontroli administracji w postępowaniach o dopłaty finansowe) – sprawiają, że w efekcie polskie prawo jest dla jego adresatów niezrozumiałe, co do celu i treści. Można właściwie zasadnie twierdzić, że tzw. europeizacja polskiego prawa odbywa się kosztem naruszenia na dużą skalę praw podmiotowych Polaków. Odbiera im w części ich konstytucyjne prawa (np. do kontroli administracji, do sądu itp.). Założenie o znajomości prawa przez polskich obywateli, zwłaszcza prawa europejskiego, jest najczystszą fikcją. Prawo stało się dziś wiedzą dla wtajemniczonych, pułapką, a trzeba pamiętać, że zgodnie z rzymską maksymą: „nieznajomość prawa szkodzi”. Tylko jak je poznać, skoro sama władza je stosująca tego prawa nie zna i nie rozumie.
Zamach na suwerenność Od czasu rozpoczęcia „harmonizowania” prawa polskiego z unijnym w 1994 r. wprowadzono w Polsce liczne, drobiazgowe regulacje, które stworzyły niezliczone bariery, „standardy”, limity dla różnorodności i wolności inicjatywy społecznej i gospodarczej. Europejski styl regulacji prawnej kojarzy się z metodami praktykowanymi w Polsce w czasach socjalistycznego, ręcznego sterowania życiem społecznym i głębokimi ingerencjami w życie człowieka. Na stan obecnego polskiego prawa bardzo negatywnie wpłynął też wyrok Trybunału Konstytucyjnego uznający zgodność traktatu o akcesji Polski do UE z polską Konstytucją, mimo że bez głębszych badań sprzeczność ta była i jest coraz bardziej widoczna. Swym wyrokiem TK umożliwił degradację i niszczenie prawa polskiego. Dopuścił, bowiem do obowiązywania w Polsce tzw. dorobku prawnego unijnego, który w literaturze unijnej traktowany jest jak prawo i to prawo zastępuje. W istocie to niejasny, co do treści, zakresu, wartości zbiór politycznych stwierdzeń, regulacji, politycznych wytycznych, liberalnego systemu wartości itp. „Wspólnotowy dorobek prawny” to zaprzeczenie tradycyjnego prawa, to pojęcie wytrych, instrument podporządkowania Unii państw członkowskich, zobowiązanych (nieformalnie, bo bez podstawy w traktatach) do przestrzegania nie tyle „prawa”, co niejasnego, nieograniczonego „dorobku prawnego Unii”. To polski Trybunał Konstytucyjny, akceptując prawnie traktat o akcesji Polski do UE, uznał, że zgodna z Konstytucją RP będzie sytuacja, w której polski Sejm, przedstawiciel suwerena, jakim jest Naród Polski, przekształcony zostaje z funkcji organu władzy prawodawczej, najwyższej władzy w RP w element unijnej maszynki do mechanicznego, bezdyskusyjnego wprowadzania w Polsce decyzji urzędników i polityków Brukseli. „Zaszczytna” rola polskiego Sejmu polega dziś na nadawaniu obezwładniającym regulacjom unijnym, ograniczającym suwerenność polską i wolności obywatelskie – prawnej formy polskich ustaw. Efektem członkostwa Polski w UE, z czego niewiele osób zdaje sobie sprawę, jest równoległe obowiązywanie na terytorium Polski dwóch systemów prawnych. Obok prawa polskiego działa bezpośrednio i niezależnie system prawa unijnego, autonomiczny wobec polskich regulacji, na które polskie władze nie mają żadnego wpływu. Nie mogą go stanowić, zmieniać, kontrolować sądownie ani nawet nie muszą go publikować w Dzienniku Ustaw, by nabrały siłą woli polskiego suwerena ważności. UE nadaje swemu prawu w Polsce (i w innych krajach członkowskich) pierwszeństwo, także przed Konstytucją. Mimo oczywistej sprzeczności tego stanowiska z art. 8 Konstytucji polskie władze w praktyce milcząco to akceptują.
Wydmuszki prawne Samo istnienie i funkcjonowanie obok siebie, na jakimś terytorium, równolegle i równocześnie dwóch wcale niespójnych ze sobą systemów regulacyjnych jest w najwyższym stopniu patologiczne. W efekcie prowadzi do wyrugowania „politycznie” słabszego przez silniejszy (unijny), do jego degeneracji i anarchizacji całości prawa w państwie. Prawnicy zajmujący się na bieżąco prawem są świadkami odrzucania polskich tradycyjnych konstrukcji prawnych, zrozumiałej siatki pojęciowej, procedur zrozumiałych dotychczas dla polskich obywateli. Formy prawa polskiego, jak np. ustawa, rozporządzenie itp., stają się właściwie nic nieznaczącymi, pustymi wydmuszkami prawnymi, wykorzystywanymi do wprowadzania w Polsce praw realizujących zewnętrzne interesy, naruszające interesy Polski i Polaków. Członkostwo Polski w UE zdegradowało Sejm i akt najwyższej rangi (poza Konstytucją) – ustawę. Z aktu regulującego w sposób pierwotny, suwerennie sprawy państwa, ustawa stała się aktem czysto wykonawczym dla decyzji biurokracji unijnej. Sejm – co trudno zrozumieć – przeważającą większością głosów radośnie się na to zgodził. Kto zetknął się z unijnym „prawem”, rozumie problemy z precyzyjnym rozumieniem jego podstawowych treści. A ponieważ jego przepisy wydawane są w niejasnych procedurach, bez realnej kontroli, bez troski o ich spójność, często bez podstaw prawnych, często bez wiedzy państw członkowskich, więc nie może dziwić – jak wynika z badań opinii publicznej – powszechna w Polsce nieznajomość prawa europejskiego (polskiego zresztą też). Jak wspomniano, prowadzi to z pewnością do głębokich i masowych, trudnych do skontrolowania nadużyć i naruszeń praw obywatelskich. Przeciętni adresaci prawa zdani są na swobodne manipulowanie prawem i polskim, i europejskim, także przeciwko ich interesom. Dopuszczanie do autonomicznego działania w Polsce, na uprzywilejowanych nieformalnie warunkach, niezależnie od prawa i woli organów polskich regulacji unijnych, oznaczało w praktyce wpuszczenie do polskiego prawa swoistego prawnego konia trojańskiego, który w warunkach cichej zgody polskich ośrodków władzy i nauki znosi oryginalne prawo polskie, wykrzywiając jego język, sens i formy.
Potrzebny powrót do tradycji Dwutorowość prawa obowiązującego w Polsce jest wyjątkowo szkodliwa dla suwerenności i spoistości państwa polskiego, gdyż każdy z dwóch obowiązujących równolegle porządków prawnych: polski i unijny, realizuje sprzeczne względem siebie interesy. Oba systemy są konkurencyjne. System unijny realizuje, bowiem interesy zewnętrzne, poza polskie, odśrodkowe, rozsadzające państwo, poddające podległości obcemu ośrodkowi politycznemu. System polskiego prawa realizuje zaś interesy polskie, narodowe, dośrodkowe, scalające (przynajmniej tak powinien działać system prawny suwerennego państwa). Obowiązywanie zaś na terytorium Polski równocześnie dwóch znoszących się, co do celów, interesów i systemów wartości, porządków prawnych, jest sytuacją schizofreniczną i niemożliwą do zaakceptowania w tzw. normalnym, przed unijnym państwie. Obecny, dwuczłonowy system wewnętrznie niespójnego prawa godzi w fundamentalne zasady demokracji. Prawo unijne i sposób jego funkcjonowania niszczy tożsamość polskiego prawa, rozbija je i marginalizuje. Prawo unijne wprowadza też do Polski obce Polakom – w ich większości – wartości. System zaś wartości „nowej” Europy przybliżył na spotkaniu prezydentów Europy Środkowej w 2000 r. prezydent Niemiec Johannes Rau. Według niego, „w Europie Zachodniej już prawie żaden kraj nie jest zwolennikiem chrześcijańskiego modelu człowieka. Dlatego potrzebujemy właśnie nowej Europy (…). Dziś w odróżnieniu od chrześcijańskich wartości, które połączyły Europę przed tysiącem lat, trzeba poszukiwać nowej, poza religijnej koncepcji wspólnoty”, czyli poza Dekalogiem (zob. komunikat PAP z marca 2000 r.). Prawo unijne obowiązujące bezpośrednio, autonomicznie w Polsce oraz żyjące w modyfikowanym nim prawie polskim czyni w Polsce szkody równie wielkie, jeśli nie większe niż patologie komunistyczno-socjalistyczne okresu PRL. Oryginalne prawo polskie zanika. Zanikają też podstawowe funkcje wiązane z prawem, tj. kulturo- i państwotwórcza oraz ochronna. Jak wszystkie totalne systemy także system państwa unijnego przeminie. Być może niedługo. Ale tym bardziej należałoby podjąć działania ratunkowe i pielęgnujące polskie tradycje, dorobek polskiej nauki prawa, podejmować próby odbudowy prawa polskiego i jego społecznego prestiżu, zgodnie z wartościami wyznawanymi przez większość Polaków.
Prof. Krystyna Pawłowicz
Autorka jest prawnikiem, członkiem Trybunału Stanu, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego.
http://www.naszdziennik.pl
Nie chcę odznaczenia z rąk Komorowskiego Nie można jedną ręką witać się z Jaruzelskim, oskarżonym o zbrodnie, a drugą - dawać odznaczenia ludziom, którzy w okresie stanu wojennego bronili niepodległości Polski Z Małgorzatą Sokołowską, która odmówiła przyjęcia odznaczenia od prezydenta Bronisława Komorowskiego, rozmawia Mariusz Bober Dlaczego zdecydowała Pani o odmowie przyjęcia z rąk prezydenta Bronisława Komorowskiego Krzyża Wolności i Solidarności dla swojej mamy śp. Wiesławy Kwiatkowskiej? - Aby moje motywy były w pełni zrozumiałe dla Czytelników, powiem najpierw kilka słów o mojej mamie Wiesławie Kwiatkowskiej. Jak dotychczas, jest ona jedyną osobą skazaną za Grudzień ´70...
I to nawet dwukrotnie, raz w PRL, a raz w III RP. - To prawda. Podczas masakry robotników w grudniu 1970 r. mama była na ulicach Gdyni i wszystko widziała. Była tak wstrząśnięta pacyfikacją, że te wydarzenia na zawsze pozostały w jej pamięci i sercu. W 1980 r., gdy powstała "Solidarność", mama rozpoczęła pracę w Komisji Historycznej Zarządu Regionu NSZZ "Solidarność" w Gdańsku. Zajmowała się tam właśnie zbieraniem materiałów dotyczących Grudnia ´70. Gromadziła relacje świadków - to były tak wstrząsające przekazy, że nie dało się ich spokojnie słuchać. Gdy gen. Wojciech Jaruzelski wprowadził stan wojenny w 1981 r., mama została aresztowana i skazana przez sędziego Andrzeja Grzybowskiego, orzekającego w imieniu sądu Marynarki Wojennej w Gdyni, na pięć lat więzienia. Skazano ją za to, że "nie zaprzestała działalności związkowej polegającej na zbieraniu informacji dotyczących Grudnia ´70". Mama odsiedziała 1,5 roku, bo po pewnym czasie władze złagodziły wyrok. Ale sama nigdy nie występowała o ułaskawienie, uznając, że nie będzie przepraszała za to, za co nie powinno się przepraszać. Przetrzymywano ją i inne kobiety skazane z dekretu o wprowadzeniu stanu wojennego m.in. w więzieniu w Grudziądzu, gdzie panowały straszne warunki. To była po prostu forma znęcania się.
Po 1989 r. mama miała nadzieję, że sprawa Grudnia ´70 zostanie wyjaśniona, a sprawcy ukarani? - Tak. Po upadku PRL mama ponownie zaczęła aktywnie zajmować się sprawą masakry na Wybrzeżu. Pracowała wtedy w "Tygodniku Gdańskim". Jako dziennikarka brała udział w początkowych przesłuchaniach prowadzonych przez prokuraturę Marynarki Wojennej, która przygotowywała akt oskarżenia w sprawie Grudnia ´70. Ten temat zawsze poruszał mieszkańców Trójmiasta. Wtedy też napisała książkę "Grudniowa apokalipsa". Gdy przestał się ukazywać "TG", zaczęła pracę w "Dzienniku Bałtyckim", na którego łamach relacjonowała przebieg grudniowego procesu. Od samego początku, bowiem działy się z nim rzeczy urągające sprawiedliwości, co zresztą ma miejsce do dziś.
W efekcie Wiesława Kwiatkowska w III RP nie doczekała osądzenia sprawców komunistycznej zbrodni na Wybrzeżu... - Niestety nie. Zmarła pięć lat temu. W dodatku w 1997 r. została sama oskarżona o obrazę sądu przez sędziego Włodzimierza Brazewicza, który usiłował wyłączyć z aktu oskarżenia dwóch głównych oskarżonych w sprawie Grudnia ´70: gen. Wojciecha Jaruzelskiego i Stanisława Kociołka. Mama była sądzona w Malborku. Przed budynkiem sądu pikietowali w jej obronie działacze "Solidarności", wznosząc transparenty z napisem: "Zamiast zbrodniarzy sądzą dziennikarzy". Jednym z głównych oskarżonych w sprawie Grudnia ´70 jest gen. Wojciech Jaruzelski, podobnie zresztą jak w procesie autorów stanu wojennego. I właśnie tego Jaruzelskiego, oskarżonego o zbrodnie komunistyczne, prezydent Bronisław Komorowski zaprosił do Rady Bezpieczeństwa Narodowego... Nie rozumiem, w czym on miałby doradzać prezydentowi. Czy to jest "wybitny autorytet" w sprawie niepodległego państwa? W tej sytuacji nie mogłabym przyjąć odznaczenia dla mojej mamy, która była niezłomną działaczką na rzecz niepodległości Polski. Poważnie zastanawiałam się nad tym i wiem, że mama nie przyjęłaby odznaczenia z rąk takiej osoby. Dlatego ja również nie chciałam tego zrobić...
Mimo że z wnioskiem o uhonorowanie Pani mamy wystąpił Instytut Pamięci Narodowej? - Oczywiście nie chciałabym występować przeciw IPN. Podobnie jak moja mama bardzo cenię działalność tej instytucji. Mama byłaby na pewno zaszczycona odznaczeniem nadanym przez IPN, ale nie z rąk prezydenta Komorowskiego. Nie można jedną ręką witać człowieka oskarżonego o zbrodnie, a drugą - dawać odznaczenia ludziom, którzy w okresie stanu wojennego bronili niepodległości Polski...
I którzy bezskutecznie domagają się osądzenia winnych, bo sądy nie kwapią się do rozliczania zbrodni PRL. - Proces w sprawie Grudnia ´70 ciągnie się niemal przez całą historię III RP - od 8 października 1990 r., gdy rozpoczęło się śledztwo. Podobnie było z osądzeniem winnych masakry górników z kopalni "Wujek". To jakieś kuriozum! To tak, jakby wymiar sprawiedliwości był wolny od poczucia sprawiedliwości...
W poniedziałek warszawski sąd zawiesił proces Wojciecha Jaruzelskiego w sprawie Grudnia ´70 - ze względu na stan zdrowia głównego oskarżonego... - Najpierw gen. Jaruzelskiego sąd wyłączył z głównego procesu, potem zawiesił to postępowanie ze względu na zły stan zdrowia oskarżonego. A sam proces zaczął się od nowa, bo zmarł jeden z ławników. I to po raz trzeci: w 1995 r. w sądzie w Gdańsku prokurator odczytał po raz pierwszy akt oskarżenia, w 1999 r. postępowanie zostało przeniesione do sądu w Warszawie, by oskarżonym było bliżej. I teraz, po 11 latach i przesłuchaniu większości z ponad tysiąca świadków - wszystko od nowa... Dlatego mnie to już nie dziwi.
Jak ocenia Pani politykę odznaczeniową i historyczną prezydenta Komorowskiego, który najwyższymi orderami honoruje czołowych przedstawicieli establishmentu? Wspiera budowę pomnika dla bolszewickich najeźdźców pod Ossowem, a jednocześnie sprzeciwia się upamiętnieniu śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego i ofiar katastrofy smoleńskiej. - Krótko po katastrofie rządowego samolotu red. Grzegorz Miecugow z TVN mówił o budzeniu "demonów patriotyzmu"... To był dla mnie szok. Patriotyzm nie ma żadnych demonów! One mogą czaić się w różnych ideologiach, nacjonalizmie, ale nie w patriotyzmie, który z definicji jest czysty i szlachetny! Coraz mniej rozumiem, co dzieje się w Polsce. Nie rozumiem prezydenta, podobnie jak Adama Michnika, który mówił o gen. Czesławie Kiszczaku, jako o "człowieku honoru" i promował książkę Jaruzelskiego w Paryżu. A teraz odnoszę wrażenie, jakby ekipa rządząca podpisywała się pod stwierdzeniem red. Miecugowa. Dziękuję za rozmowę.
Osaczyć komisję weryfikacyjną WSI Już od 2006 roku płk. WSI Leszek T. szukał dojścia do Antoniego Macierewicza. Bał się spotkania z komisją weryfikacyjną WSI. - Na początku tej gry były trzy osoby: Bronisław Komorowski, Leszek T. i Aleksander L. - mówi o sprawie handlowania orzeczeniami komisji Wojciech Sumliński. W piątek odbyła się kolejna rozprawa w jego procesie. W sądzie na warszawskim Bemowie odbyła się w piątek druga rozprawa procesu, w którym były szef kontrwywiadu wojskowego płk. Aleksander L. oraz dziennikarz Wojciech Sumliński oskarżeni są o płatną protekcję. Zdaniem prokuratury w zamian za pieniądze mieli oferować płk. Leszkowi T. pozytywne orzeczenie komisji weryfikującej żołnierzy WSI. W czwartek oraz piątek sąd zajął się głównie zeznaniami L. złożonymi przed prokuratorem. L. zdecydował się iść na współpracę z prokuraturą i złożył zeznania obciążając Sumlińskiego. Sędzia Stanisław Zdun, prowadzący sprawę, odczytywał protokół z przesłuchania byłego pułkownika oraz zadawał mu pytania. Dotychczasowe fragmenty zeznań L. pokazują grę, jaka rozpoczęła się wokół komisji weryfikacyjnej WSI tuż po jej powołaniu. Już w 2006 roku Leszek T. miał naciskać na Aleksandra L. oraz Mariana Cypla, by ci korzystając ze swoich znajomości pomogli mu dotrzeć do Antoniego Macierewicza. W tym celu – jak zeznał L. - T. chciał, by L. i Cypel poznali go z biskupem Antonim Dydyczem, który miał dobre kontakty z Macierewiczem. Gdy L. odmówił, T. miał wystąpić z taką samą prośbą związaną z Abp. Głódziem. Do rozmowy miałoby dojść podczas spotkania, które T. chciał zorganizować w Zborku, posiadłości administrowanej przez Mariana Cypla. Cypel, były rezydent wywiadu w Wiedniu, jest bardzo ważną postacią na Podlasiu. Co roku organizuje w Zborku wystawne przyjęcia, na które przyjeżdżają wpływowe osoby, m.in. związane z byłymi służbami, polityką, mediami oraz Kościołem. Ostatecznie jednak, jak zeznał L., ani L. ani Cypel nie pomogli T. skontaktować się z duchownymi. T. próbował więc innymi kanałami dotrzeć do szefa komisji. Jak się później okazało, udało mu się umówić na spotkanie z Macierewiczem, ale został bardzo chłodno przyjęty.
Dlaczego T. tak rozpaczliwie poszukiwał kontaktu z Macierewiczem? Jak zeznawał L., T. czekała weryfikacja, której się bardzo bał. Uznał bowiem, że jako były żołnierz PRLowskiej Wojskowej Służby Wewnętrznej nie ma szans na pozytywne orzeczenie komisji w swojej sprawie. Mimo braku sukcesów w próbach skontaktowania się z Macierewiczem, T. próbował dalej wejść w kontakt z ludźmi z komisji weryfikacyjnej. Jak zeznał L. nadarzyła się ku temu okazja na jesieni 2008 roku. Sumliński, którego informatorem był wtedy L., poprosił L. o pomoc w zbieraniu materiałów dotyczących działań WSI w Rosji. L. powiedział wtedy dziennikarzowi o T. Jak zeznał L., dziennikarz miał powiedzieć, że sprawdzi byłego żołnierza WSI. Kilka dni później dał znać, że T. wydaje się być wartościowym źródłem informacji w tej sprawie. W tym momencie pojawia się jeden z najważniejszych wątków zeznań Aleksandra L. Twierdzi on bowiem, że przed spotkaniem z T. Sumliński za jego pośrednictwem złożył T. korupcyjną ofertę. W zamian za 100 tysięcy złotych dziennikarz miał oferować pozytywną weryfikację T. Zgodnie ze słowami L. Sumliński zaznaczał, że pieniądze mają trafić nie do niego, ale do członków komisji weryfikacyjnej. L. zeznawał dalej, że doprowadził do spotkania Sumlińskiego i T. Od obu miał się potem dowiedzieć, że spotkanie było owocne. Na kolejną rozmowę Sumliński przyszedł z Leszkiem Pietrzakiem, historykiem zajmującym się zawodowo m.in. służbami specjalnymi, a zasiadającym w komisji weryfikacyjnej. Po tym spotkaniu – jak twierdzi L. - T. i Pietrzak mieli nawiązań wspólne kontakty. Jak zeznawał dalej L., kilka miesięcy po pierwszym spotkaniu z T. Sumliński miał się do niego odezwać i powiedzieć, że są problemy z weryfikacją T., ponieważ on podpadł. W związku z tym dziennikarz miał powiedzieć, że koszty pozytywnej weryfikacji wzrosły, do 200 tysięcy złotych. Na reakcję L., że to strasznie dużo, Sumliński miał powiedzieć, że to dla członków komisji. L. twierdzi, że więcej o sprawie weryfikacji T. nie rozmawiał. Kilka miesięcy później miał się dowiedzieć, że T. odchodzi do rezerwy, bo nie został zweryfikowany. Potem L. z T. widział się tylko raz – podczas spotkania w Zborku. Wtedy jednak nie rozmawiali o sprawie komisji ani o weryfikacji. Jak twierdzi L. w Zborku Sumliński miał udać, że nie zna T. Miał się wypytywać, kim jest T. Były szef kontrwywiadu miał mu wtedy powiedzieć, żeby się nie wygłupiał. Sumliński twierdzi natomiast, że to właśnie wtedy po raz pierwszy miał poznać pułkownika Leszka T. Część zeznań L. dotycząca działalności T. pokazuje jasno, że zaraz po powstaniu komisji weryfikacyjnej WSI rozpoczął on starania, by skontaktować się z jej szefem Antonim Macierewiczem. Liczył, bowiem na to, że zyska jego zaufanie i zasłuży w jakiś sposób na korzystny werdykt komisji. T. w dotarciu do szefa komisji weryfikacyjnej chciał wykorzystać najwiarygodniejsze środowisko – duchownych. Polecony przez zaprzyjaźnionych z Macierewiczem księży T. być może trafiłby do samego serca komisji. Wtedy mógłby nie tylko uzyskać szanse na pozytywną weryfikację, ale również możliwość rozsadzenia komisji od środka lub jej skompromitowania. Być może, dlatego T. tak zależało na wykorzystaniu Kościoła w skontaktowaniu się z Antonim Macierewiczem.
Kto gra aneksem? W zeznaniach L. pojawia się równie ważny wątek – handlowanie aneksem do raportu WSI. Jak zeznał L. o ten dokument pytało go kilka osób. Pierwszą z nich miała być dziennikarka – Anna Marszałek. Jak zeznał L., kilka razy próbowała się ona z nim umówić na spotkanie. Gdy w końcu doszło do rozmowy, dziennikarka miała ostrzec L. przed wrogami (w tym kontekście padło nazwisko Sumlińskiego) oraz wypytywać o dostęp do aneksu z weryfikacji. Marszałek – zdaniem L. - twierdziła, że czytała jeden z rozdziałów aneksu, poświęcony spółce Prokom. Fragment dokumentu miała widzieć w siedzibie tej właśnie firmy. Aleksander L. przyznał w rozmowie z dziennikarką, że słyszał, że aneks „chodzi” wśród dziennikarzy. Miał obiecać – jak twierdził dla zbycia rozmówczyni, że dowie się jakie są szanse na pozyskanie aneksu. Na kolejnym spotkaniu z Marszałek, dziennikarka wraz ze swoim szefem mieli dalej wypytywać o aneks. W końcu L. miał oznajmić, że nie ma żadnych dojść do tego dokumentu. Co innego L. powiedział natomiast Bronisławowi Komorowskiemu. Również z nim L. miał rozmawiać o dostępie do aneksu. Jak tłumaczy pułkownik, do Komorowskiego zgłosił się, ponieważ jego kolega miał dostać prace u ówczesnego posła, a chwilę później marszałka Sejmu. Chcąc zachwalić swojego kolegę, L. umówił się na spotkanie z Komorowskim w jego biurze poselskim. Z zeznań L. wynika, że ówczesny poseł PO interesował się aneksem do raportu z WSI. Miał pytać L. co o nim piszą w tym dokumencie. Były szef kontrwywiadu PRL miał stwierdzić, że nie wie, ale rozejrzy się w tej sprawie. Umówił się z politykiem, że w razie odkrycia jakichś wiadomości, będzie się odzywał. Z zeznań L. wynika, że do kolejnych spotkań nie doszło. Co innego zeznał natomiast Bronisław Komorowski. W jego zeznaniach znajduje się wzmianka o jeszcze jednym spotkaniu z L.
„Wciągnął mnie Pan w niezłą historię” Po odczytaniu zeznań Aleksandra L. sąd zezwolił na zadawanie pytań oskarżonemu. Pytania zadawał Wojciech Sumliński. Dziennikarz pytał byłego pułkownika o historię ich współpracy. Jak zaznaczał L. Sumliński przez ponad 8 lat ich kontaktów nigdy nie chciał żadnych pieniędzy. Dziennikarzy pytał więc, czy L. nie zdziwiło, że nagle miał wystąpić z żądaniem 100 tysięcy złotych od T. Pułkownik powiedział, że nie widzi sprzeczności, ponieważ Sumliński zaznaczał, że pieniądze te nie są dla niego, tylko dla członków komisji. Dziennikarz pytał również L., dlaczego w ogóle zaangażował się w pośredniczenie między dziennikarzem a T., skoro nic z rzekomej płatnej protekcji nic nie miało przypaść mu w udziale. Oskarżony powiedział, że nie był świadomy, że robi coś złego. Uznawał, że rozmowa o płatnej protekcji nie jest niczym karalnym. Co więcej, przyznał, że w jego ocenie ani T. nie dysponował potrzebną sumą pieniędzy w tej sprawie, ani Sumliński nie miał żadnego przełożenia na decyzję komisji weryfikacyjnej. Nie odpowiedział jednak na pytanie, po co w takim razie w ogóle zajmował się to sprawą. Sumliński pytał również L. o zmianę jego zeznań. W pewnym momencie przyznał się do wszystkiego i zaczął obciążać dziennikarza. Sumliński pytał, czy z tym związany jest fakt wypuszczenia L. z aresztu. Pułkownik odrzucił te podejrzenia, twierdząc, że nikogo nie obciąża, a tylko mówi prawdę. Dodał, że z aresztu został zwolniony ze względu na zły stan zdrowia swój oraz żony. - Wciągnął mnie Pan w niezłą historię - oświadczył Sumliński.
Aneks? Nie istotny Po kilku pierwszych pytaniach Sumliński chciał się zająć bardzo ważnym wątkiem tej sprawy, czyli sprawą aneksu do raportu WSI. Dziennikarz pytał, dlaczego L. mówił wcześniej, że z nikim nie rozmawiał o aneksie, a obecnie mówi, że o dokument ten pytał z własnej woli Bronisław Komorowski. Jednak L. odmówił odpowiedzi na to pytanie, uznając, że nie ma związku ze sprawą. Wywiązała się dyskusja dotycząca tego wątku. Zarówno L. i jego obrońca, jak i prokurator obecna na sali uznali, że ten wątek był już badany w czasie śledztwa i nie jest przedmiotem procesu. Kilka pytań dotyczących rozmowy L. z Komorowskim i kwestii aneksu zostało uchylonych przez sąd, bądź też L. odpowiedział na nie wymijająco. Dało się odczuć, że, ani sąd, ani prokurator nie chcą ciągnąć dalej wątku zainteresowania obecnego prezydenta aneksem do raportu WSI.
To L. potrzebował pieniędzy? Pod koniec rozprawy Sumliński wraz z sędzią zadali L. kilka pytań dotyczących jego sytuacji majątkowej w 2006 roku. L. przyznał, że jego sytuacja majątkowa była kiepska, ponieważ miał duże wydatki związane z chorobą żony. L. zaznaczał, że to są jego intymne sprawy i nie chce o tym mówić. Sumliński zacytował więc inny fragment zeznań L., w których stwierdza on, że przelał Sumlińskiemu 40 tysięcy złotych na konto za zebranie materiałów interesujących L. Dziennikarz zapytał, jakim cudem L. przelał 40 tysięcy, skoro na konto wpłynęło 25? Pułkownik przyznał, że nie pamięta, ile przelał i że dokonywał przelewów zgodnie z wystawionymi fakturami. Sumliński zaznaczał również, że pieniądze były zapłatą za opiekę nad żoną L. a nie za zbieranie informacji dla pułkownika – dodał, że została spisana umowa, która potwierdza jego słowa. Na końcu dziennikarz zadał pytanie, jakie dowody ma L. na swoje słowa o łapówkarskiej propozycji Sumlińskiego. Przypomniał, że były pułkownik już raz zmienił zupełnie taktykę podczas zeznań. Sąd oddalił pytanie dziennikarza. Choć ze sprawą, w której toczy się proces Sumlińskiego i L., związani są najważniejsi politycy w państwie, sąd oraz prokurator podczas rozprawy zdawali się marginalizować wątek dotyczący prezydenta Bronisława Komorowskiego oraz jego działań związanych z aneksem i raportem. Sędzia przyznał, że obecny prezydent stanie być może przed sądem, jako świadek, ale sprawiał wrażenie jakby chciał wygaszać tę część procesu. - Rzadko się zdarza, by prokuratura chciała drążyć wątki polityczne w czasie procesów. Nie ma się, co dziwić. Generalnie zasadą jest, że z procesów karnych nie można robić politycznych – tłumaczy w rozmowie z portalem Fronda.pl mecenas Waldemar Puławski, który reprezentuje Sumlińskiego. Obaj zaznaczają jednak, że ta konkretna sprawa jest polityczna. - Osoby, które występują w tym procesie, nie tylko są osobami publicznymi, ale również politycznymi. W związku z tym w tym przypadku nie jest tak łatwo strzepać z siebie kurz polityczny. W tym znaczeniu jest to sprawa polityczna – zaznacza Waldemar Puławski. W ocenie mecenasa „sprawy aneksu nie można oddzielić od reszty procesu”. Przyznaje on, że być może nie uda się nigdy poznać autorów gry operacyjnej, która została w tej sprawie przeprowadzona. - Nie ma pewności, czy ona (gra – red.) była rozpisana na rolę. Nie ma również pewności, czy te działania nie były przypadkowe – tłumaczy Waldemar Puławski. Również Wojciech Sumliński uznaje, że „sprawy aneksu nie da się oddzielić od jego procesu”. - Na początku tej gry były trzy osoby - Bronisław Komorowski, Leszek T. i Aleksander L. Tego nie da się oddzielić – zaznacza dziennikarz. Decyzją sądu następna rozprawa przeciwko L. oraz Sumlińskiemu odbędzie się 26 sierpnia. Podczas niej Wojciech Sumliński będzie zadawał pytania L. Jak zaznacza dziennikarz, jego pytania pokażą kłamstwa byłego pułkownika. - On się boi, on mówi, że ja jestem uczciwy, nie brałem pieniędzy, że on był 9 lat moim informatorem, a w tej sprawie chciałem pieniędzy dla kogoś tam. Najzwyczajniej łga. Tego typu ofert nie składałem. To była jego gierka. On się boi, ponieważ wie, że moje pytania go pogrążą. I ja mu je zadam – tłumaczy Sumliński. Zapowiada, że w czasie tego procesu opowie o wielu rzeczach dotyczących specyfiki pracy służb specjalnych, mediów i polityków. - Pokaże dużo więcej, niż którykolwiek dziennikarz śledczy do tej pory pokazał – zapowiada Sumliński. Stanisław Żaryn
„Harakiri USA”, czyli ustawowo ustalana granica zaciągania kredytów USA grozi „Harakiri finansowe” z powodu okresowego ustalania przez parlament w Waszyngtonie prawnej granicy zaciągania kredytów międzynarodowych, data, której to granicy, jest ustalana w pertraktacjach prezydenta z Kongresem. Partia opozycyjna wykorzystuje ten moment w celu szantażowania prezydenta i zdobycia od niego koncesji politycznych na podstawie faktu, że jest w stanie zablokować przegłosowanie nowej i wyższej granicy sumy długów międzynarodowych legalnych na następny okres. Gdyby doszło do poważnego kryzysu międzynarodowego z powodu zawieszenia spłat wszelkich obligacji takich, jak na przykład zawieszenie spłat oprocentowania długów w bonach skarbowych USA, na rynku światowym spowodowałoby finansowy i gospodarczy kryzys ma świecie oraz zawieszenie wypłat opieki społecznej, co spowodowałoby kryzys w USA, ponieważ pozbawiłoby to dochodów emerytów i weteranów amerykańskich. Z tego powodu gazeta finansowa Wall Street Journal z 13 lipca 2011 używa wyrażenia „Debt-Limit Harakiri” w tytule dyskusji na ten temat. Na pewno prezydent Obama ma więcej do stracenia politycznie niż ma przywódca partii republikańskiej w izbie posłów, a którego udział w spowodowaniu finansowego „Debt-Limit Harakiri” przez rząd amerykański nie obciążał by tak dalece jak głowę państwa w osobie Prezydenta Obamy. Cała ta sprawa przypomina powiedzenie kanclerza Bismack’a że „Pan Bóg jest miłosierny dla pijaków i dla Amerykanów,” oraz nie kończące się dowcipy w propagandowym niemieckim piśmie humorystycznym z czasów Drugiej Wojny Światowej wydawanym pod tytułem „Amerikanische Dumheiten” czyli „Głupoty Amerykańskie.” Pamiętam jak popularność tego pisma wśród Niemców cierpiała wraz ze wzrostem bombardowań przez Super-Fortrece amerykańskie i wprowadzeniem przez takie pisma jak „Voelischer Beobachter” terminu „Mord-Amerikaner” czyli „Mordercy Amerykańscy”, zamiast poprawnego „Nord-Amerikaner,” czyli „Północni Amerykanie.” Republikanom chodzi o zmniejszenie świadczeń społecznych przy jednoczesnym ograniczeniu podatków górnych dwu procent obywateli USA, którzy posiadają większy majątek niż reszta Amerykanów. Ten stan rzeczy jest podobny do stanu z 1929 roku w chwili wybuchu wielkiego kryzysu tamtych czasów, w których również bogaci unikali płacenia podatków. Tak dzieje się też obecnie, kiedy wielka firma Genaral Electric zarobiła kilka miliardów dolarów w 2010 roku, za który to rok, legalnie zapłaciła zero dolarów podatku dochodowego. Kryzys począwszy od 1929 roku spowodował reformy oraz ostry nadzór nad spekulacjami banksterów, począwszy od lat 1930. Reformy te zostały odwołane przez prezydenta Billa Clintona w czasach, kiedy udzielał on „ułaskawień zapobiegawczych” banksterom, głównie Żydom, ukrywającym się poza granicami USA. Następca prezydenta Clintona, George Bush jest odpowiedzialny za nielegalny napad USA na Irak, gdzie pod amerykańską okupacją zginęło ponad milion Irakijczyków. Tytuł „Debt-Limit Harakiri” nadaje się wobec tego rodzaju zaszłości. Nic dziwnego, że szerzy się krytyka,wobec której były prezes centralnego banku USA, Alan Greenspan, musiał publicznie przyznać ze skruchą, że kłamał wielokrotnie w czasie swojej długiej kadencji, twierdząc że zadłużenie jest korzystne dla USA i że „wolny rynek” nie jest zagrożony kryzysem ponieważ jakoby automatycznie nie dopuszcza do załamań i kryzysów. Nic dziwnego, że w prasie dziennikarze piszą o nadużyciach banksterów i opisują krytykę przez samych prezesów wielkich banków, używając w prasie takich tytułów jak „Cassandra wśród banksterów.” Analitycy sytuacji gospodarczej publikują pesymistyczne książki, takie jak „Epoka Chciwości: Tryumf Finansistów i Upadek Ameryki, 1970 do Chwili Obecnej,” („Age of Greed The Triumph of Finance and the Decline of America, 1970 to the Present”), której autorem jest Jaff Madrick, znany analityk i obserwator historii abdykacji autorytetu rządu USA na rzecz bankierów działających jak banksterzy. W rezultacie, w USA od lat 1970-tych brak konserwacji mostów i dróg, brak potrzebnych inwestycji na szkolnictwo, a służba zdrowia jest oparta na motywie zysku jest nieproporcjonalnie słaba w porównaniu do reszty uprzemysłowionego świata. W czasie Epoki Chciwości płace w USA uległy stagnacji. Panuje pesymizm. Wartość prawie połowy domów rodzinnych jest niższa niż zadłużenie hipoteczne tychże domów. The Wall Stree Journal z 14 lipca 2011, opublikował sondaże opinii dotyczące dalszego wzrostu gospodarki USA i Chin. Większość w Europie Zachodniej i w USA uważa, że Chiny przegonią USA w nie dalekiej przyszłości i staną się główną super-potęgą na świecie, a może już nią są. Pod rządami prezydenta Obamy USA ma lepszą opinię na świecie niż miało pod rządami Prezydenta Busha. Obecnie na domiar złego grozi USA „Harakiri finansowe” z okazji ustalania przez parlament w Waszyngtonie daty i górnej granicy zaciągania kredytów międzynarodowych, Jest to szantażowanie prezydenta w celu zdobycia od niego koncesji politycznych kosztem całego społeczeństwa przez partię republikańską. Demokraci twierdzą, że republikanie bronią ulg podatkowych dla jednego procenta Amerykanów kosztem opieki społecznej dla weteranów i emerytów.
Iwo Cyprian Pogonowski
„URATOWALI EUROPĘ” „Przywódcy” państwa strefy euro odtrąbili wczoraj wielki sukces. „Wszystkie państwa strefy euro będą ściśle przestrzegać zobowiązań budżetowych, poprawią konkurencyjność i równowagę makroekonomiczną. Deficyty we wszystkich krajach, z wyjątkiem tych objętych programem, zostaną obniżone poniżej 3% najpóźniej do 2013 roku”.
Podobnie „konkretnie” brzmiały komunikaty z kolejnych plenów Komitetu Centralnego PZPR o „dalszym dynamicznym rozwoju” i „umacnianiu”. „Poprawianie konkurencyjności” przewidywała „Strategia Lizbońska”. Ale jako że nie została zrealizowana, to została „udoskonalona” w nowej strategii nazwanej EU 2020. Czy obecne nawoływania do „zwiększenia konkurencyjności” miałby oznaczać powrót do założeń Strategii Lizbońskiej? Obniżenie deficytu poniżej 3% PKB przewidywał Traktat z Maastricht. Ale jako że nie został zrealizowany, to dostał w praktyce „udoskonalony” i przestał być realizowany. Czy obecne nawoływania do „obniżenia deficytu” oznaczają powrót do ustaleń Traktatu z Maastricht?
Jakoś wątpię. W ramach „poprawiania konkurencyjności” ustalono, bowiem, że należy „rozszerzyć zdolność pożyczkowa europejskiego funduszu pomocowego (EFSF) o Irlandię i Portugalię”, ale pod warunkiem, że Irlandia włączy się w dyskusję nad projektem dyrektywy o ujednoliconej podstawie podatku CIT. Jeśli podatki dochodowe zostaną ujednolicone, to w jaki sposób będzie „poprawiana konkurencyjność” gospodarki polskiej wobec niemieckiej, czy francuskiej? Zwiększymy może w kwotach bezwzględnych nakłady na badania i rozwój i przegonimy pod tym względem Niemcy i Francję, żeby poprawić konkurencyjność naszej gospodarki? Czy może będziemy ja poprawiać w jakiś inny, nieznany dotąd sposób? Chyba, że wykażemy się zwiększoną jeszcze „innowacyjnością” w zakresie wykorzystywania arkuszy kalkulacyjnych do ukrywania rzeczywistej wysokości deficytu! W tym zdecydowanie jesteśmy liderami.
Gwiazdowski
Moskwa locuta, causa finita! Po cholerę ten rządowy raport?
1. Chodzą słuchy, że rząd ma w zanadrzu jakiś raport na temat katastrofy smoleńskiej i nawet zamierza go opublikować. Nie bardzo w to wierzę. Raport? Jaki raport?
2. Nie bardzo w to wierzę, bo na podstawie, czego miałby powstać taki raport? Czarne skrzynki - kluczowy dowód przy badaniu wypadków lotniczych -zamknięty na cztery spusty w Moskwie. Polscy śledczy otrzymali kopie zapisów, opatrzone komsomolskim słowem honoru, że są zgodne z oryginałem. Drugi kluczowy dowód, wrak samolotu, gruntownie przebadany przez Rosjan młotami, piłami i kilofami, utlenia się obecnie pod plandeką na płycie smoleńskiego lotniska. Polscy eksperci owszem, widzieli go z daleka. Protokoły sekcji zwłok ofiar też w Moskwie. Tu jednak można polegać na zapewnieniach pani minister Kopacz, która wszystkiego dopatrzyła, każdą sekcję zwłok nadzorowała osobiście, a nasączoną krwią smoleńską ziemię osobiście przekopała na metr głębokości i przesiewała sitem.
3. Po piętnastu miesiącach śledztw prokuratorskich i komisyjnych, strona polska własnych ustaleń nie ma żadnych. Jest zdana na to, co podadzą jej Rosjanie. A Rosja już przecież ustaliła wszystkie przyczyny katastrofy, już to ogłosiła urbi et orbi pani Anodina. Według Rosjan katastrofę spowodowali pasażerowie, działający wspólnie i w porozumieniu z nieumiejącymi latać pilotami. Rosja nie była w stanie zapobiec katastrofie, mimo iż siedzący na wieży kontrolnej szympans usilnie się starał odwrócić tragiczny bieg wydarzeń. Ta rosyjska wersja przyczyn katastrofy doskonale się wpisuje w oczekiwania znacznej części opinii publicznej w Polsce. Teza o winie pasażerów, a zwłaszcza Pierwszego Pasażera, wlewa się niczym miód w serca politycznie poprawnej części społeczeństwa.
4. Smoleńsk - i wszystkie jest jasne! Pierwszy Pasażer naciskał na pijanego generała, pijany generał na kapitana, kapitan na stery - i ognisko katastrofy gotowe!. Potwierdził to zresztą przedwczoraj Radek Sikorski, który opowiadał w radio o polskiej głupocie, która spowodowała katastrofę. Skąd wie o tej głupocie? Oczywiście Rosjanie mu powiedzieli - czy trzeba większego i bardziej bezstronnego autorytetu?
5. Moskwa locuta, causa finita! Zupełnie nie rozumiem, po cholerę jeszcze ten polski rządowy raport?
Janusz Wojciechowski
23 lipca 2011 "Po złym panie, jeszcze gorszy nastanie" - powiedziała mi jedna Pani w sprawie wyborów.. Przyznam się państwu, że do tej pory nie słyszałem tego powiedzenia, ale wydaje mi się bardzo trafne, jak wiele powiedzeń ukształtowanych na podstawie obserwacji życia. Nie wynikłych z teorii, ale z praktyki. Rzeczonej Pani chodziło o to, że istnieje niebezpieczeństwo, że po obecnych „ złych” Panach, którzy nami rządzą i nam narzucają swój punkt widzenia, może nastać Pan jeszcze gorszy. Oczywiście takie niebezpieczeństwo istnieje, jeśli przy władzy pozostaną konfiguracje partyjne złożone z czterech partii okupujących nasze życie od dwudziestu lat i mieszania się do wszystkiego, co wiąże się z naszym życiem.. „Banda czworga” zawłaszcza systematycznie naszą wolność i rzeczywiście jest naszymi Panami przy pomocy narzędzia demokracji.. My niewolnicy demokratycznego państwa prawnego prosimy o powstrzymanie się w odbieraniu nam wolności.. I nie chcemy żyć w państwie policyjnym.. I to jest właśnie sedno sprawy.. Socjalistyczne partie antywolnościowe są naszymi Panami, niezależnie, która z nich jest przy władzy. Nic ich merytorycznie nie różni, bo wszystkie robią zamach na naszą wolność, po to, żeby między innymi być naszymi Panami. Żeby być Panem, trzeba mieć pod sobą niewolnika, którzy żebrze o wszystko, o wszystko prosi, zgina się i upadla.. I peregrynuje po urzędach w pozycji petenta. Wtedy Pan triumfuje.. Demokratyczne państwo prawne jest państwem panów i niewolników. Konserwatywnym liberałom na całym świecie chodzi o to, żeby każdy człowiek był wolnym, tak jak Pan Bóg go stworzył z jego wolnością. I żeby każdy z nas był swoim własnym Panem w ramach dobra wspólnego, jakim jest państwo - niekoniecznie demokratyczne, ale szanujące przyrodzoną wolność człowieka A ci, co zamieniają świat w panów i sługi - powinni skończyć na śmietniku.. Mam na myśli bycie sługą uchwalanych demokratycznie ustaw, które dzielą ludzi na sługi i panów.. Bo bycie sługą dla swojego klienta- to nic zdrożnego. Na tym właśnie polega kapitalizm, że każdy z nas powinien być użyteczny dla kogoś innego w ramach posłuszeństwa rynkowego. To jest jedyny rodzaj serwilizmu, jaki powinien obowiązywać, oczywiście każdy ma mieć prawo, takim serwilistą nie być.. I wtedy spełnia się w pełni zasada Św. Pawła, że „kto nie pracuje, nich nie je”. I koniec oferowania zła w formie dobra. Różnica pomiędzy demokratycznymi partiami preferującymi panieństwo nad sługami, a konserwatywnym liberalizmem, które to pojęcie wymyślił pan Stefan Kisielewski, polega na tym, że konserwatyści nie chcą być panami nikogo, ale stać na straży wolności człowieka, która to wolność powinna być ograniczona jedynie wolnością innego człowieka. Oczywiście” po złym Panie jeszcze gorszy nastanie”, bo każdy następny chce być jeszcze „lepszym Panem” od poprzedniego. Ale są ludzie w Polsce, którzy niczyimi Panami być nie chcą.. Dlatego to powiedzenie nie jest adekwatne do myślenia partii wolnościowych. Właśnie Naczelny Sąd Administracyjny potwierdził, że fiskus może kontrolować pieniądze przelewane na konta członków rodziny..(????) Urząd skarbowy i sąd uznały, że przechowywane na rachunku pieniądze, którymi można dysponować, to depozyt nieprawidłowy, obciążony 2 % podatkiem. Także w najbliższej rodzinie. A co z pomysłem, że darowizna powinna być odciążona od podatku, przynajmniej dla najbliższej rodziny, który to pomysł wprowadziło w życie Prawo i Sprawiedliwość? Dobre dla socjalistycznego państwa i 2%. Żeby biurokracja miała, co marnować i żeby pieniądze w jak najmniejszej części znajdowały się w rękach tych, którzy je zarobili. Najlepiej niech pozostaną w lepiących się rękach tych, którzy- z ich zarobieniem - nie mieli nic wspólnego. W rękach panów państwa demokratycznego i prawnego. ONI je dopiero wydadzą, co widać codziennie, chociażby po nagłówkach gazet.. Pieniądze po opodatkowaniu nie powinny być powtórnie opodatkowywane, bo niby, z jakiego powodu? Gdyby rodzina pomiędzy sobą postanowiła przelewać pieniądze z konta na konto i z każdym przelewaniem płaciła jedna strona 2 % podatek, a potem płaciła go druga strona - po kolejnym przelewaniu z pełnego w pełne, to po czterdziestu paru przelewaniach na koncie nie pozostałoby nic (!!!). Nie, dlatego, że pieniądze były przelewane, ale dlatego, że za każdym razem są opodatkowywane.. Podobne zjawisko konfiskaty występuje przy ordynarnym podatku dochodowym, który karze za dobrą pracę. Skoro ja pomaluję mieszkanie sąsiadowi za powiedzmy 1000 złotych, i zapłacę podatek dochodowy w wysokości 19% - powiedzmy 200 złotych, a on pouczy moje dzieci za 800 złotych, które mi zostały po zapłaceniu podatku dochodowego i zapłaci podatek w wysokości 19% i powtórzymy czynności sobie nawzajem, to w pewnym momencie naszego wzajemnego świadczenia sobie usług - socjalistyczne państwo zabierze nam wszystko. Niczego nie robiąc, tylko konfiskując podatkiem dochodowym. Dlatego mądrzy sąsiedzi starają się, żeby sobie pomagać bez wiedzy socjalistyczno- biurokratycznego państwa, wtedy zostają im w kieszeni owoce ich pracy, a biurokracja państwowa nic z tego nie ma. Bo przecież i tak niczego sensownego nie tworzy, oprócz stert papierów - zresztą na nasz rachunek.. Socjalistyczne państwo oczywiście ściga takich cwaniaków, którzy chcą sobie popracować bez haraczu płaconego biurokratycznemu państwu.. A takich jest w naszym umęczonym i udręczonym kraju blisko 33%(!!!) Biurokracja i propaganda na ich usługach nazywa ich ludźmi szarej strefy, a tak naprawdę strefy wolności. Uciekają przed państwem, bo jest to dla nich jedyna możliwość, żeby przeżyć.. Jeśli zapłacą podatek ZUS, zapłacą podatek od wynagrodzenia, podatek, dochodowy - to koniec życia w demokratycznym państwie prawa. Więc płacą jedynie podatki pośrednie zawarte w kupowanych towarach, a więc VAT, akcyzę i cła, oraz podatki ZUS, które zapłacili inni, przy produkcji swojego towaru i swoich usług, którzy w szarej strefie jeszcze nie są, a będą- jak tylko nastąpi kolejna podwyżka podatków. Bo im wyższa podwyżka podatków - tym więcej „obywateli” znajduje się w szarej strefie, tak naprawdę w sferze wolności gospodarczej, co prawda podziemnej, ale dającej poczucie wolności. Jak na filmie ”Człowiek demolka”, gdzie ludzie schodzą do podziemia i żyją w kanałach, bo w państwie demokratycznego bezprawia nie można się nawet napić piwa... W podziemiu gospodarczym w swoim „własnym” i ”wolnym” kraju - to jest dopiero los. I trzeba uważać, żeby nie złapali. I nie ukarali, albo, żeby nie skonfiskowali towaru, tak jak proponuje Komisja „Przyjazne Państwo” ( ładne mi przyjazne państwo!) w demokratycznym państwie prawnym, pod wodzą posła pana Marka Wikińskiego z Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Który też chce piąty raz do demokratycznego Sejmu. Żeby podnosić podatki i więzić jeszcze bardziej” obywateli”.. Bo tak naprawdę - mimo retoryki przekonującej nas codziennie - w jakim to wolnościowym kraju żyjemy - stajemy się coraz większymi niewolnikami demokratycznego państwa prawnego.. A w demokratycznym państwie prawnym organizowane są obławy na niewolników - podatników. Do miasteczka, albo na bazar zajeżdżają przedstawiciele państwa, jako urzędnicy skarbowi i w cztery ekipy i doją wszystkich jak leci.. Sypią się mandaty, bo budżet państwa pusty, nie, dlatego, że brakuje pieniędzy, ale dlatego, że żyjemy w czasach potwornego socjalistycznego marnotrawstwa państwowego, w którym to marnotrawstwie urzędnicy i decydenci utopią każdą sumę, którą odbiorą „obywatelom” i niewolnikom.. Bo wola tworzenia utopii jest większa niż wola rozsądku. Jak tak dalej pójdzie to zniszczą drobną i średnią przedsiębiorczość, część wyjedzie do innego landu Unii Europejskiej, a część zejdzie do głębszego podziemia. Jeszcze bardziej się zakonspiruje, ale tak, żeby sąsiad nie widział, bo propaganda umiejętnie sączy propozycje, żeby donosić, a urzędy anonimów i tak nie rozpatrują.. Ale jak potrzeba pieniędzy - to rozpatrzą! I skontrolują! Bo można ufać, ale skontrolować trzeba. Tak przynajmniej nauczał towarzysz Lenin.. Bo nie może być stały podatek zryczałtowany dochodowy dla wszystkich taki sam na wspólne cele przynależne państwu. Na bezpieczeństwo- wojsko i policję-, na sprawiedliwość- przy uproszczeniu prawa na proste i jasne, na politykę zagraniczną, którą państwo już nie socjalistyczne musi prowadzić, na minimalną administrację w ministerstwie skarbu i na oczyszczanie rzek.. To byłoby państwo minimum, a nie omnipotentne państwo bezprawia i do tego demokratyczne, żeby to bezprawie demokratycznie i większościowo sankcjonować. Ale ONI chcą racjonalnie zaplanować świat! I to jest ten ból... i o normalności nie może być mowy.. I rzeczywiście: „po złym panie, jeszcze gorszy nastanie”.. Precz z panami - biurokratami! WJR
Z kim walczyliśmy? („Najwyższy Czas”, 20 lipca 2011)Gdy sejmowa komisja kanonizacyjna Barbary Blidy próbuje zawlec Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobro pod Trybunał Stanu, wchodząc zarazem w rolę komisji inkwizycyjnej – zastanawiam się, kto właściwie odpowie za wprowadzenie stanu wojennego w Polsce? Czy w ogóle opowie? Pytanie to nabiera aktualności po niedawnym orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego, który po 20 latach był uprzejmy stwierdzić urzędowo bezprawność wprowadzenia stanu wojennego, oczywistą w z punktu widzenia prawnego już 13 grudnia 1981 roku... Ale po tych dwudziestu latach nie mamy jeszcze odpowiedzi na proste pytanie:, kto wprowadził stan wojenny? Dzisiaj „niezależna prokuratura” wzywa przed oblicze sądów a to gen. Jaruzelskiego, a to gen. Kiszczaka, wyglądałoby, zatem na to, że to Jaruzelski z Kiszczakiem, we dwójkę, wprowadzili w Polsce stan wojenny, czyli wygląda na to, jak gdyby stan wojenny właściwie sam się wprowadził. I z tą „moguczuju dwojkoj” walczyła przez 9 lat cała podziemna „Solidarność”? Pytanie to zadałem także sobie, – „z kim ja walczyłem?” – bo właśnie otrzymałem z IPN zaproszenie, abym wyraził zgodę na przedstawienie mnie przez prezesa IPN prezydentowi do odznaczenia Krzyżem Wolności i Solidarności. Wedle ustawy „o orderach i odznaczeniach” z 2010 roku „Krzyż Wolności i Solidarności jest nagrodą dla działaczy opozycji wobec dyktatury komunistycznej”. Jeśli walka z „dyktaturą komunistyczną” nagradzana jest państwowymi orderami i odznaczeniami – tym bardziej warto wiedzieć, kto właściwie tworzył „dyktaturę komunistyczną w Polsce”, czy tylko Jaruzelski z Kiszczakiem we dwójkę, czy może jeszcze ktoś, kto konkretnie, no i jakie poniesie konsekwencje? Bo jak ordery za walkę z „komunistyczną dyktaturą”– to i chyba odpowiedzialność „komunistycznej dyktatury”, nieprawdaż? 3 lata temu Sejm w swej nieprzebranej łaskawości uchwalił ustawę przewidującą ustawowe odszkodowania dla osób represjonowanych w stanie wojennym, aliści z górnym limitem odszkodowania w wysokości 25 tysięcy złotych (równowartość mniej więcej 2 diet poselskich i 1 diety euro-nygusa). Wyglądało to, jakby nie patrzeć, na próbę hurtowego otarcia łez represjonowanym: Mata i odpiep... się od „dyktatury komunistycznej”, już więcej nie pytajcie głupio, kto w Polsce wprowadził stan wojenny, etc.! Warto zauważyć, że wielu represjonowanych nie skorzystało z tej oferty wychodząc z założenia, że – po pierwsze – nie podejmowali działalności opozycyjnej z myślą o ewentualnych odszkodowaniach w wolnej Polsce, po wtóre – mając moralne skrupuły wobec sięgania po pieniądze Skarbu Państwa, więc po pieniądze dzisiejszego podatnika. Potem zaszły jednak dwie nowe okoliczności.
Po pierwsze - Trybunał Konstytucyjny uznał, że górny limit odszkodowawczy w wysokości 25 tysięcy złotych jest sprzeczny z prawem, bo odszkodowanie, jeśli ma być odszkodowaniem, a nie jałmużną, powinno uwzględniać faktycznie doznane szkody. Toteż kilka miesięcy temu zniósł ów limit. Teraz, zatem „niezawisłe sądy” mogą już rozpatrywać pełny wymiar ewentualnych odszkodowań.
Po wtóre – Trybunał Konstytucyjny uznał właśnie, po 20 latach i tylko dzięki inicjatywie śp. zmarłego tragicznie w tzw. katastrofie smoleńskiej Piotra Kochanowskiego, rzecznika praw obywatelskich, – że stan wojenny „wprowadzony został bezprawnie” (cośmy właśnie i akurat wszyscy wiedzieli od początku). W związku z tym orzeczeniem TK powraca ze zdwojoną, a nawet zwielokrotnioną siłą pytanie o to, kto jeszcze, poza „moguczuju dwojku” Jaruzelski-Kiszcak, odpowiada za to bezprawie? Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego, bowiem otwiera dla Skarbu Państwa (za pośrednictwem „niezawisłej prokuratury”) możliwość tzw. roszczeń regresywnych. To znaczy: sądy mogą przyznawać pełne odszkodowania osobom pokrzywdzonym tym bezprawiem, które będą wypłacane z pieniędzy podatkowych, więc ze Skarbu Państwa, – ale tenże Skarb Państwa ma odtąd roszczenie zwrotne wobec osób odpowiedzialnych za wprowadzenie i realizowanie tego bezprawia. Inaczej mówiąc – to, co Skarb Państwa wypłaci represjonowanym, jako odszkodowanie, może sobie odebrać od sprawców bezprawia. Represjonowani nie muszą już, zatem żywić skrupułów moralnych względem należnych im odszkodowań. Aby Skarb Państwa mógł odebrać sobie te pieniądze od przestępców komunistycznych, od „dyktatury komunistycznej”, muszą być spełnione dwa warunki: przede wszystkim „niezależna prokuratura” (dziś pod p. Seremetem) musi przejawić wolę występowania w imieniu Skarbu Państwa przeciw przestępcom tworzącym „dyktaturę komunistyczną” - o ten zwrot pieniędzy, wypłacanych pokrzywdzonym w charakterze odszkodowań. Z ta wolą nie powinno być żadnych, najmniejszych nawet kłopotów, bo wystarczy jedna wiążąca dyrektywa Prokuratora Generalnego. Na razie jej nie ma... Po wtóre – tak IPN, jak niezależna prokuratura powinny jak najprędzej ustalić, kto jeszcze, poza Jaruzelskim i Kiszczakiem, dopuścił się orzeczonego wreszcie oficjalnie przez Trybunał Konstytucyjny bezprawia... Bo kiedy myślę sobie, że miałbym odebrać państwowy Krzyż Wolności i Solidarności od prezydenta za walkę z samym ino Jaruzelskim i Kiszczakiem, ogarnia mnie mimowolna wesołość: ależ z tymi dwoma dżentelmenami poradziłbym sobie tak dobrze, jak sam, ewentualnie z pomocą brata albo kolegi („a jesli bolsze – z drugom pa pałam”... - jak śpiewał niezapomniany Wołodia Wysocki). Zanim, zatem przyjmę ewentualny, zaszczytny Krzyż państwowy – chciałbym wreszcie dowiedzieć się, z kim my właściwie walczyliśmy: dowiedzieć się urzędowo i oficjalnie, na miarę tego urzędowego, zaszczytnego wyróżnienia. Więc - „nazwiska, podać nazwiska!”... Bo, „o co walczyliśmy” – to wiemy, ale, z kim?! Z cieniem?... Marian Miszalski
Nieźle i coraz nieźlej Subotnik Ziemkiewicza Przed wielu, wielu laty, w czasach tak zamierzchłych, że Wałęsa walczył wtedy jeszcze o sprawiedliwość społeczną, a Michnik o wolność słowa, na moim blokowisku zrobił ktoś nietypowy napis na murze. W odróżnieniu od większości anonimowych (źle by się dla nich to skończyło, gdyby nie byli anonimowi) autorów, haftujących sprejem standardowe „WRONA SKONA” czy „JUNTA JUJE”, albo rysujących kotwice „Solidarności”, które za dnia zamazywacze przerabiali na bałwanki, i którym z kolei w nocy niewidzialna ręka dorysowała ciemne okulary, tak, że zamazywaczom pozostawało już potem tylko zasmarować całość równo − owoż, w odróżnieniu od całej tej żywiołowej naściennej wojny ów ktoś napisał po prostu: „JEST DOBRZE!” Gorliwi zazwyczaj zamazywacze nie bardzo wiedzieli, co zrobić z hasłem nielegalnym w sposobie powstania, ale zarazem tak doskonale zgodnym z linią, i na czas namysłu pozostawili napis w spokoju, także przez długich kilka dni pobudzał do refleksji wszystkich spieszących z osiedla do przystanku albo z powrotem. I bodaj czy nie robił tego skuteczniej, niż wszystkie inne. W końcu w tym absurdalnym i wieloznacznym „JEST DOBRZE!”, do dziś nie wiem, z jakich właściwie pozycji i w jakich intencjach wykonanym, zawierała się cała istność komunistycznego kłamstwa. Kłamstwa, że jest dobrze, gdy każdy widział, słyszał i czuł, że wcale dobrze nie było. Wspomnienie tego − jak to potem zaczęto nazywać − graffiti wróciło do mnie przy lekturze polemiki redaktora Gadomskiego z „Gazety Wyborczej” z moim tekstem „Nasze wielkie greckie zapusty”. Sposób, w jaki redaktor Gadomski zapewnia, że „jest dobrze”, godzien jest zanotowania, choćby po to, by przypomnieć mu te polemiczne wygibasy za czas jakiś. Oto, przygotowawszy sobie pole przypomnieniem, że Ziemkiewicz kiedyś pisał książki fantastyczne i gołosłownym stwierdzeniem, że jego zdaniem się nie znam na gospodarce, odnosi się Gadomski konkretnie do dwóch poruszonych przeze mnie problemów. Po pierwsze, do faktu, iż Polska eksportuje fachową siłę roboczą, a po drugie, że nasze zadłużenie sięga około 55 proc. PKB. Zacznę od sprawy drugiej, bo Gadomski używa tu argumentu debilnego, powszechnie stosowanego do medialnego duraczenia osób niezorientowanych. Cóż to jest, powtarza w duchu partyjnych „przekazów dnia”, nasze 55 proc. wobec greckich 140 proc. Pewnie, można się tak bawić, można nawet powiedzieć − a Japonia to ma ponad 200 proc. i jakoś żyje! Ale można też przypomnieć, że Irlandia zaczęła mieć kłopoty ze spłacaniem swojego długu już poniżej 40 proc. a taka na przykład Argentyna w momencie finansowej katastrofy miała długu, zarówno liczonego w liczbach bezwzględnych, jak i w proporcji do PKB, znacznie mniej niż Polska. No i co? No i to, że taki znawca, orzekający, z jakim kto skutkiem może się zajmować gospodarką, a komu wolno tylko fantastyką, powinien wiedzieć, iż rzecz nie w proporcji długu do PKB, tylko w jego wiarygodności kredytowej, to znaczy w ocenie tak zwanych „rynków finansowych”, czy dłużnik odda lichwiarzom pieniądze wraz z naznaczonym procentem, czy czas go już ścisnąć za gardło i wydusić, co się da, bo idzie do nieuchronnego bankructwa. Jaśnie pan hrabia mógł się zapożyczać na dwukrotną wartość swego pałacu, bo uważano, że jak nie on sam, to w ostateczności spłacą utracjusza krewni, a biednemu szewcowi przysyłano komornika i zabierano warsztat pracy już przy drobnym zachwianiu „płynności” i próżno się bożył, by go nie rujnować, bo jak tylko wyzdrowieje i stanie na nogi, wszystko jeszcze zdoła odrobić. My się na takie gwarancje jak Grecja nie łapiemy, więc na spokojne dociągniecie do 140 proc. − a nawet do, powiedzmy, 60 − może liczyć tylko idiota. Pan Gadomski niewątpliwie takowym nie jest. Pan Gadomski po prostu z jakichś powodów uważa za swój obowiązek dowodzić, że „jest dobrze”. Co powie, jak lichwiarze nagle przystąpią do ataku na osłabioną gospodarkę, tak jak niedawno zaatakowali włoskie papiery dłużne? Z góry się domyślam, że to samo, co cała rządząca ferajna: że to wina spekulantów, agencji ratingowych, irracjonalnej paniki, trudnej sytuacji międzynarodowej, zwykłego pecha i w ogóle wszystkiego i wszystkich, tylko nie naszego ukochanego panującego, który „musi”. Drugi argument Gadomskiego jest jeszcze bardziej kuriozalny. Na moje stwierdzenie, iż stan Polski dobitnie określa fakt, iż z jednej strony pilna do wykonania praca nad szeroko pojętą modernizacją leży odłogiem, a z drugiej, siła robocza, także najbardziej wykwalifikowana, która do tej modernizacji jest niezbędna, jest wypychana za granicę, eksportowana do innych krajów. Na to poucza pan Gadomski, że to wszystko w porządku, to normalność, i w ogóle − phi. Guzik (tak powiedzmy) prawda. Normalność byłaby, gdyby na miejsce miliona Polaków w szczycie zawodowej aktywności, który w ostatnich latach wyjechał na dobre (i mój tekst, i polemika ukazały się jeszcze przed tą informacją) przyjechał do nas milion obywateli innych krajów unijnych. Nic podobnego nikt jak dotąd nie zaobserwował. Szacuje się natomiast, że nawet kilkaset tysięcy specjalistów z Polski wchłonie niebawem niemiecki rynek pracy. Po to wszak wykształciliśmy lekarzy, informatyków i innych fachowców, żeby pracowali na wzrost gospodarczy i dobrobyt naszych unijnych dobrodziejów. To normalność. Dla Gadomskiego i jego gazety. Kiedyś, co prawda tłumaczyli uporczywie, że dzięki unijnej swobodzie przepływu kapitałów wszystko samo z siebie ruszy u nas z kopyta, i że bynajmniej nie posłuży ona drenowaniu naszych zasobów, tylko przeciwnie. No, ale kiedyś to oni twierdzili też, że najlepszym lekiem na wszystkie problemy jest szybko i na jakichkolwiek warunkach wejść do strefy euro. Teraz jakby nabrali w tej kwestii wody w usta, ale tylko patrzeć, jak zaczną sławić Tuska, że tylko dzięki niemu uniknęliśmy wejścia do wspólnej waluty, do której nas na zgubę chcieli wciągnąć
Kaczyński z Gilowską. Ten rodzaj inteligentów, do których zwraca się tzw. salon − inteligentów, którzy na przykład za najwybitniejszego pisarza XX wieku uznali Ernesta Hemingwaya; i tak dobrze, że nie Safronowa − łyknie i to, bo łyka wszystko, co tylko poda im pańska ręka. W zasadzie Witold Gadomski ma w jednym rację − pisałem kiedyś książki fantastyczne. Nie chciałbym na tanie złośliwości odpowiadać pięknym za nadobne, ale serdecznie polecam Gadomskiemu, aby i on starał się trochę uruchomić wyobraźnię. Na przykład, pomyśleć, czy, skoro oficjalne dane o stanie finansów państwa zostały tak zaplątane, że nikt już tak naprawdę nie wie, co się dzieje, jakimś sygnałem, co do ich stanu nie jest na przykład decyzja o przerzuceniu już we wrześniu − przed wyborami − na wypłatę bieżących emerytur pieniędzy z tzw. rezerwy demograficznej, która miała być gwarancją stabilizacji systemu za lat kilkanaście. Fantastyka, panie redaktorze, rozwija. W przeciwieństwie do wiernego trzymania się linii „eee, nie jest tak źle. No, pewnie, że nie idealnie, ale jednak nie aż tak źle”. To jak jest? W kabarecie z tych samych czasów, co cytowany na wstępie napis, mówiono: jest nieźle, i coraz nieźlej. RAZ
Premier Tusk odmawia rodzinom ofiar 10/04 dostępu do raportu Millera przed jego upublicznieniem. "Wobec rosyjskich partnerów" Premier Donald Tusk powtórzył, że najpóźniej 29 lipca zostanie opublikowana polska wersja raportu komisji Jerzego Millera badającej katastrofę smoleńską. Szef rządu dodał także, że rodziny ofiar nie będą miały dostępu do dokumentu przed jego ujawnieniem. O dostęp do dokumentu przed jego upublicznieniem część rodzin ofiar 10/04 apelowała do premiera w liście otwartym. Wielokrotnie występował o to - także w listach do premiera oraz polityków PO - mec. Stefan Hambura: Ogłaszane od wielu miesięcy zapowiedzi upublicznienia raportu końcowego naruszają godność człowieka członków rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej (art. 30 Konstytucji RP, art. 2 Traktatu o Unii Europejskiej). Członkowie rodzin wielokrotnie musieli oraz muszą nadal mierzyć się z całym dramatem katastrofy smoleńskiej. Nie wiedzą, kiedy i w jaki sposób zostaną ponownie z nim skonfrontowani, tak jak to było np. z zapisami czarnych skrzynek. Członkowie rodzin żyją w ciągłym napięciu, które wywołuje u nich intensywne psychiczne oraz fizyczne cierpienie. Proceder ten stanowi nieludzkie i/lub poniżające traktowanie (naruszenie art. 3 Europejskiej Konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności oraz art. 6 ust. 3 Traktatu o Unii Europejskiej). Donald Tusk nadzieje rodzin rozwiał jednoznacznie, stwierdzając, że nie przewiduje takiej procedury:
Pytany czy rodziny otrzymają wcześniej te informacje, zawsze mówiłem, że nie przewidujemy takiej procedury, a nie, że przewidujemy. Nie chcę nikogo rozczarować. Z oczywistych względów, zarówno wobec rosyjskich partnerów, opinii międzynarodowej, dziennikarzy, ambasadorów, ekspertów międzynarodowych, chcemy by ten materiał nie podlegał, zanim będzie oficjalnie opublikowany, interpretacjom, co do rzetelności. Rodziny z pewnością będą bardzo wdzięczne z powodu troski rządu o "rosyjskich partnerów, dziennikarzy, ambasadorów, ekspertów". Pozostaje wierzyć, że kiedyś państwo polskie postawi na pierwszym planie samopoczucie rodzin ofiar tragedii. Dodajmy - rodzin osób służących temu państwu do ostatnich chwil swego życia. zespół wPolityce.pl