Łże GUS, ZUS czy Rząd RP?
Drogą łańcuszkową dotarł do mnie niedawno e-mail, w którym anonimowy autor wyliczał, że ze składkami emerytalnymi Polaków dzieje się coś podejrzanego. Owemu autorowi wychodziło z wyliczeń, iż nawet bez dopłat z budżetu państwa, ZUS-owi powinno wystarczać na zdecydowanie wyższe emerytury, niż są obecnie wypłacane. Mimo że w temacie orientuję się słabo, to jednak wystarczająco, by stwierdzić, że anonimowy autor plecie od rzeczy.
Postanowiłem sprawdzić źródło tego materiału. Najstarszym śladem, który odnalazłem, był wpis jakiegoś Romka na interia.pl umieszczony tam 15 maja 2012 o godz. 12:41. ponieważ jednak materiał odwołuje się do danych, które były świeże we wrześniu 2011, więc zapewne pierwotny tekst powstał wcześniej. Najobszerniejszą, bo ilustrowaną wersją wspomnianego materiału, wydaje się publikacja zatytułowana „Gdzie jest kasa!”, zamieszczona na stronie antydotum.pl. Zaczyna się ona tak: Autor publikacji, będę nazywał go dalej Anonimem, prowadzi swój wywód do końcowego wniosku o bezczelnych łgarzach a zarazem do retorycznego pytania, co się dzieje z nadwyżką wpływów składkowych:
Dla czytelników antydotum.pl, którym to retoryczne pytanie mogłoby się jednak wydawać rzeczywistym, zamieszczono tam obrazkową podpowiedź: Na zapoznawanie się z całym materiałem ze strony antydotum.pl trochę chyba szkoda czasu, ale jeśli ktoś miałby ochotę, to znajdzie go tutaj.
Jakie błędy popełnił Anonim z antydotum.pl?
Błędem było przyjęcie do obliczeń liczby pracujących ustalanej metodą BAEL (Badania Aktywności Ekonomicznej Ludności). Anonim wyrywał z materiału GUS jedną tylko liczbę – 16,163 mln pracujących w II kwartale 2011. Tymczasem należało zapoznać się z całym materiałem.
Na jego czwartej stronie znajduje się np. informacja, że wśród 16,163 mln pracujących 1,834 mln pracowało w indywidualnych gospodarstwach rolnych. Składki rolników nie trafiają do ZUS, bo rolnicy są ubezpieczeni w KRUS. A przecież pośród pozostałych 14,329 mln pracujących jest też wielu pracujących na tzw. umowach śmieciowych, co może oznaczać, że nic nie płacą do ZUS. Są też tacy, którym zaledwie zdarza się czasem wykonywać drobne prace dorywcze i w tygodniu prowadzenia badań akurat mieli jedno takie dorywcze zlecenie, np. dwie godziny zrzucania węgla sąsiadce za 20 zł. Według BAEL byli oni pracującymi, choć ZUS nie ma z nich nic.
Błędem Anonima jest też przyjęcie, że średnia pensja (brutto ubruttowione) dla tych 16,163 mln to około 3600 zł. Taka była w czerwcu 2011 średnia płaca w sektorze przedsiębiorstw. Gdyby Anonim zajrzał do stosownego dokumentu GUS, to wyczytałby, że sektor przedsiębiorstw obejmował w czerwcu 2011 tylko 5,5 mln pracowników. Poza tym sektorem płace były niższe.
Najpoważniejszym błędem Anonima jest jednak zrobienie całych tych wyliczeń. Tęgie matematyczne głowy dałyby takiemu wyliczeniu radę tylko z wielkim trudem. Ile składek trafia do ZUS wiemy na podstawie rzeczywistych wpływów. Składki wpływają do FUS (Fundusz Ubezpieczeń Społecznych). Funduszem tym gospodaruje ZUS (KRUS ma swój FER, czyli Fundusz Emerytalno-Rentowy). ZUS ma obowiązek informować, ile składek wpływa do FUS, i robi to. Informację o finansach FUS znajdziemy w dokumencie dostępnym pod tym adresem. Jest tam np. taka tabelka:
Widać z niej, że w 2011 do FUS wpłynęło łącznie 102 549 mln zł składek. Wszystkich składek! Tymczasem Anonim „wyliczył”, że samych tylko składek emerytalnych powinno jakoby być 136 506 mln zł.
Wydatki z FUS były dużo większe niż wpływy ze składek. Było to możliwe dzięki dotacji z budżetu państwa (37 513 mln zł) oraz refundacji z tytułu przekazania składek do OFE (15 431 mln zł). Łącznie w 2011 z FUS wydano 166 667 mln zł. Kolejna tabelka pokazuje na co wydano te pieniądze:
Na koszty działalności ZUS przypadło zaledwie 2,3 proc. wydatków z FUS. Tymczasem w ukształtowanej przez media obiegowej opinii ZUS „przejada” znaczną część składek, buduje sobie pałace, szasta na prawo i lewo. OFE na dzień dobry pobierają dziś od każdej wpływającej składki 3,5 proc. opłaty dystrybucyjnej a potem biorą jeszcze opłatę za zarządzanie i nie słychać krytyki. Ostatnia tabelka informuje, jak dzielą się wydatki pomiędzy poszczególne świadczenia.
absolutnie nieuzasadnione przekonanie, że przyszłe emerytury będą wypłacane z gromadzonych dziś składekZnacznie większym problemem niż mity, propagowane przez Anonima i podobnych mu „specjalistów”, jest jednak powszechnie u nas funkcjonujące, lecz absolutnie nieuzasadnione przekonanie, że przyszłe emerytury będą wypłacane z gromadzonych dziś składek. Upowszechnienie się tego absurdalnego poglądu dokonało się z dużym udziałem mediów, które zamiast informować, dezinformowały. Absurdalny pogląd jest tak rozpowszechniony, że powtarzają go nawet ci, od których oczekujemy dużej wiedzy ekonomicznej. Sięgając tylko do ostatnich tygodni, w „Gazecie Wyborczej” z 5 września Jeremi Mordasewicz z PKPP Lewiatan mówi tak:
„W nowym systemie wysokość emerytury uzależniona jest bowiem od naszych składek, a więc im więcej odkładamy, pracujemy, tym większą mamy emeryturę.”
Proponuję rozważenie abstrakcyjnego przykładu. Na świecie istnieje tylko jedno państwo – Landia. Wszyscy obywatele Landii mają tę samą datę urodzenia. Pokolenie ich rodziców całkowicie już wymarło a dzieci nikt nie ma. Wszyscy obywatele Landii gromadzą składki emerytalne. Przychodzi wreszcie dzień przejścia na emeryturę i wszyscy stają się w tym dniu emerytami. Nikt już nie pracuje. Stoją fabryki, kopalnie i elektrownie. Nikt nie uprawia ziemi. Nikt nie obsługuje transportu i łączności. Nikt nie pracuje w służbie zdrowia etc. Emeryci Landii mają odłożone pieniądze na lata emerytalne, ale nie mogą nic za nie kupić, bo nikt już nic nie produkuje i nikt już nie świadczy żadnych usług. Są rozgoryczeni. Ich pieniądze odłożone na emeryturę są tylko bezwartościową makulaturą. Czują się oszukani. Mają rację. Zostali oszukani. Prawda jest bowiem taka, że składki emerytalne mają sens, jeśli są zainwestowane w dzieci, które podejmą pracę i będą się dzielić jej owocami z emerytami starszych pokoleń. Wyobraźmy sobie teraz, że w liczącej milion mieszkańców Landii jest 100 tys. młodych, z których każdy jest w stanie wytworzyć miesięcznie dobra o wartości 6 tys. zł. Z wytworzonych dóbr młodzi zatrzymują sobie zaledwie ćwierć (1500 zł), a resztę (4500 zł) przekazują dla emerytów. Miesięczny fundusz emerytalny obejmie zatem dobra o wartości 450 mln zł (po 4500 zł od 100 tys. młodych). Ponieważ emerytów jest 900 tys. to dla każdego z nich będzie dóbr za 500 zł. Mimo więc że młodzi oddają emerytom ogromną część owoców swej pracy, to emeryci dostają żałośnie mało. Nie ma przy tym znaczenia ile mają odłożonych papierowych pieniędzy. Nie ma więcej dóbr i papierowe pieniądze nikogo nie interesują. Pracujący mają obowiązek dzielić się owocami swej pracyPłacone przez nas składki emerytalne są wydawane przez ZUS na obecnych emerytów i inaczej być nie może. Obecnie pracujący mają obowiązek dzielić się owocami swej pracy z pokoleniem, które jest już na emeryturze. Nawet te składki, które ZUS przekazuje do OFE, idą na obecnych emerytów. Rząd ma bowiem obowiązek refundować ZUS składki oddane do OFE. Aby mieć pieniądze na tę refundację, pożycza od OFE to, co przekazał tam ZUS i zwraca ZUS jako refundację. Ostatecznie więc całość składek jest znów w ZUS, a ten kieruje je do obecnych emerytów. Numer z przekazywaniem składek z ZUS do OFE, następnie z OFE do rządu (jako pożyczka) i dalej od rządu do ZUS (jako refundacja), wydaje się totalnym absurdem, ale może nie wszystkim. Nie wierzę, że wydaje się to absurdem zarządzającym OFE, bo potrącają oni z tego strumienia składek prowizję, dzięki czemu może istnieć spora liczba dobrze płatnych miejsc pracy (tę prowizję rząd też musi ZUS zrefundować, tyle że robi to z podatków). Summa summarum jest tak, że składki emerytalne dziś pracujących mają zagwarantować wypłatę świadczeń dla obecnych emerytów, a nakłady na dzieci mają w przyszłości zapewnić emerytury obecnie pracującym. Okazuje się jednak, że w naszym systemie dzisiejszych pracujących nie bardzo stać już na zapewnianie emerytur obecnym emerytom i nie bardzo stać ich też na zapewnienie sobie w przyszłości własnych emerytur, poprzez odchowanie dostatecznej liczby dzieci. Intrygujący jest w tej sytuacji model białoruski. Tamtejszy ZUS nie jest dotowany przez państwo. Wpływy składek emerytalnych pokrywają w całości wydatki na emerytury, a nawet jest niewielka nadwyżka. Przy tym wiek emerytalny jest niższy niż u nas (55 lat dla kobiet i 60 lat dla mężczyzn, a dla różnych grup uprzywilejowanych jeszcze niższy) i władze twierdzą, że nie ma żadnego powodu, by go podwyższać. Nie sposób to wyjaśnić np. głodowymi białoruskimi emeryturami, bo największe poparcie system białoruski ma wśród ludzi dorosłych, a już absolutnie wśród emerytów. Gdyby emerytury nie wystarczały im na życie, to chyba nie wspieraliby tak silnie systemu. Warto też dostrzec, że dzietność na Białorusi jest wyraźnie wyższa niż w Polsce i szybko rośnie, podczas gdy u nas wciąż maleje. W obliczu naszych polskich emerytalnych i demograficznych problemów warto może uważniej analizować osiągnięcia Białorusi w tym względzie.
Autor:
Piotr Badura |