Kreska na elektorat prawicy Każdego roku z mapy Polski Wschodniej znika kilkunastotysięczne miasteczko
Rządowy program rozwoju "Polska 2030", polegający na pompowaniu państwowych pieniędzy na rozwój najbogatszych regionów Polski, skutkuje znacznym przyspieszeniem tempa wyludniania się jej biedniejszych wschodnich województw. Prognozy GUS alarmują: jeśli niekorzystne zjawisko się utrzyma, do roku 2035 ubędzie aż około 10 procent mieszkańców województwa podlaskiego. Według danych GUS tylko w roku 2009 z województwa podlaskiego, gdzie żyje prawie 1,2 mln Polaków, do innych województw wyjechało ponad 12,5 tys. osób. Jeszcze gorzej sprawa wygląda w województwie lubelskim, skąd w ostatnich latach rocznie wyjeżdża około 25 tys. ludzi - to jakby każdego roku z mapy tego województwa znikało miasto. Z województwem podkarpackim pożegnało się w ubiegłym roku prawie 21 tys. jego mieszkańców, a województwo świętokrzyskie w tym samym czasie opuściło 13,2 tysiąca. Dramatycznej wymowy tym liczbom dodaje fakt, że nie uwzględniono w tym podsumowaniu osób, które wyjeżdżają za granicę. Aż strach pomyśleć, jak ogromnie wzrośnie emigracja z ubogich terenów Polski Wschodniej, kiedy już niebawem Niemcy otworzą swoje rynki pracy. A prognozy nie pocieszają. Według tych sporządzonych przez Urząd Statystyczny w Białymstoku proces wyludniania się tego regionu będzie się pogłębiać. "W najbliższych latach należy spodziewać się systematycznego zmniejszania się liczby ludności, przy czym tempo spadku będzie coraz większeŇ - czytamy w przekazanym nam raporcie podlaskiego GUS. Jego prognozy mówią, że do roku 2035 z terenów województwa podlaskiego ubędzie niemal 10 proc. populacji, czyli 117 tys. osób. Ponad połowa podlaskich i lubelskich emigrantów osiedla się w Warszawie i okolicach. Natomiast mieszkańcy Podkarpacia wolą Małopolskę. Wyjeżdżają głównie ludzie młodzi i wykształceni - co nie daje nadziei na przyszły rozwój gospodarczy województw wschodnich. Na pytanie zadawane im przez respondentów różnych firm badających opinie społeczne odpowiedź jest przeważnie ta sama: "brak perspektyw rozwoju". Trudno się temu dziwić w świetle decyzji podejmowanych przez obecny rząd, uparcie realizujący swój program "Polska 2030", który dla Polski Wschodniej - jak na razie - oznacza jedynie pozbawianie jej środków przeznaczonych przez poprzednie rządy na rozwój gospodarczy. Bezwzględnie ważne są tu duże inwestycje drogowe, których realizacja mogłaby poważnie pchnąć te województwa do przodu. Niestety, w lutym tego roku decyzją Ministerstwa Rozwoju Regionalnego wyrzucono z unijnego programu "Infrastruktura i Środowisko" plany budowy - wartego blisko 2 mld zł - odcinka drogi krajowej S8 od Białegostoku do Budziska. Ta fatalna dla województwa podlaskiego decyzja spowodowała również przesunięcia w daleką przyszłość terminów rozpoczęcia budów szeregu obwodnic. Wiele z tych inwestycji było całkowicie przygotowanych do realizacji. Nie powstała i nie wiadomo, kiedy powstanie, głośna w Polsce obwodnica Augustowa, choć według pierwotnych terminów powinna być już dawno oddana do użytku. Nikt z przedstawicieli rządu nie mówi również o terminie budowy międzynarodowej trasy via Baltica, która miała ożywić gospodarczo województwo podlaskie. Niejasne są też losy zaplanowanej przez poprzednie rządy modernizacji drogi krajowej nr 19, na południe od Białegostoku. Właściwie wszystkie duże inwestycje komunikacyjne omijają ścianę wschodnią, pozbawiając ją możliwości rozwoju gospodarczego, a więc perspektyw dla żyjących tu Polaków. Mieszkańcy województw wschodnich w dużej liczbie opuszczają rodzinne strony również z tego powodu, że nie wszyscy z nich zamierzają wiązać swoją przyszłość z obsługą turystyczną lub jakąś formą służby leśnej, a do stworzenia tu jedynie takiej struktury gospodarczej wyraźnie zmierzają działania rządu. W tym roku właściwie bez żadnego oporu przyjęto projekt, który powiększa na terenie Polski europejską sieć terenów chronionych Natura 2000. Najwięcej obszarów objętych Naturą 2000 znajduje się w województwie podlaskim, po jej powiększeniu zajmują one niemal połowę terenu tego województwa! To praktycznie przekreśla możliwości dynamicznego rozwoju gospodarczego tego regionu, gdyż inwestycje na terenach Natury 2000 są prawie niemożliwe. Najlepiej świadczy o tym fakt zablokowania budowy obwodnicy Augustowa czy Wasilkowa. Kolejnym przykładem starań rządu w kierunku uczynienia z tego województwa "wielkiego rezerwatu przyrody", w którym jest miejsce dla zwierząt i roślin, ale już niekoniecznie dla ludzi, jest uparte dążenie Ministerstwa Środowiska do realizacji projektu "poszerzenia Białowieskiego Parku Narodowego". Jak ono samo prognozuje, zniszczy to wiele firm drzewnych i pozbawi tym samym pracy kilku tysięcy osób tam zatrudnionych, które - oczywiście za chlebem - będą musiały stąd wyjechać.
Adam Białous
Gdzie jest „Olin”, „Minim” i „Kat”? Przez całe dwudziestolecie od odzyskania suwerenności, III RP nie była w stanie zdemaskować ani jednego wysoko postawionego rosyjskiego agenta. Było jeszcze gorzej. Na każdego polityka, który napomknął coś o rosyjskiej agenturze wylewał się potok pomyj i śmiechu. Kremlowska agentura w Polsce była jak Ufo, cykliści i masoni w jednym. W wyszydzaniu „oszołomów od ruskich agentów” specjalizowali się „wiodący” i niezwykle często nagradzani dziennikarze oraz media. Rosyjscy agenci mogli być w USA, na Węgrzech, w Czechach, w Unii Europejskiej (Renato Prodi) czy maleńkiej Litwie gdzie sam wieloletni szef służb specjalnych ocenił ich ilość na około 3000 tysięcy, usytuowanych w branży paliwowej, energetycznej, mediach i małym oraz średnim biznesie. Jednak nie w Polsce. Podczas próby reelekcji Wałęsy i wyborczej walce z Kwaśniewskim wyszło w 1995 roku na jaw, że wśród wysokich rangą polityków SLD działa trzech rosyjskich agentów o pseudonimach „Olin”, „Minim” i „Kat”. W końcu grudnia 1995 roku, w ostatnim dniu urzędowania na stanowisku Prezydenta RP, Lech Wałęsa wręczył demaskatorowi „Olina” Marianowi Zacharskiemu awans na stopień generała. Po wymianie przez SLD premiera Oleksego na Cimoszewicza w lutym 1996 roku, Zacharski został usunięty z UOP i zasugerowano mu wyjazd do Szwajcarii. Gdzie dzisiaj są „Olin”, „Minim” i „Kat”? Historia zatoczyła koło i nie można wykluczyć, że biorą udział w dzisiejszej Radzie Bezpieczeństwa Narodowego zaproszeni przez Prezydenta RP, Bronisława Komorowskiego. Mirosław Kokoszkiewicz
Ponad 12 proc. nieważnych głosów 12,06 proc. głosów oddanych w wyborach do sejmików wojewódzkich to głosy nieważne – wynika z danych PKW.Według oficjalnych wyników wyborów, 12,06 proc. głosów oddanych w wyborach do sejmików wojewódzkich to głosy nieważne. Wynika z tego, że 1774609 osób nie potrafiło zagłosować zgodnie z przepisami. Jak to możliwe? Jest to o tyle dziwne, że w bardziej skomplikowanych wyborach do rad miast, gmin i powiatów odsetek ten był znacznie niższy. Wahał się od 3 do 5 proc. (Źródło: Niezależna.pl, pkw.gov.pl)
Chronić Lasy przed szkodnikami Wielka demonstracja leśników pod Sejmem nie przekonała wczoraj koalicji PO – PSL, by odstąpiła od procedowania nad projektem przejęcia przez budżet pieniędzy Lasów Państwowych. Donald Tusk zapewnia, że jego rząd nie sprywatyzuje Lasów, opozycja zarzuca premierowi, że przygotowuje grunt pod prywatyzację dla następców. O tym, czy feralne zapisy uda się wykreślić ze nowelizowanej ustawy o finansach publicznych – zdecyduje sejmowa Komisja Finansów Publicznych. Sejm będzie kontynuował prace nad ustawą o finansach publicznych, która odbiera niezależność finansową Państwowemu Gospodarstwu Leśnemu Lasy Państwowe, prowadząc do ich zadłużenia i prywatyzacji – zdecydowała 193 głosami koalicja PO – PSL. Wniosek o odrzucenie projektu zgłoszony przez PiS poparło 160 posłów PiS i SLD. Przedstawiciele PSL przekonywali w debacie, że mimo poparcia dla rządowego projektu nie dopuszczą, by szkodliwe dla Lasów zapisy zostały w dalszych pracach legislacyjnych utrzymane. Sejm skierował projekt do Komisji Finansów Publicznych. Koalicja rządząca nie zgodziła się, aby zajęła się nim również Komisja Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa jako ciało najbardziej kompetentne w tej dziedzinie.- To skandal. Rząd odbiera pieniądze polskim Lasom Państwowym – najważniejszemu podmiotowi w obrębie resortu środowiska – i nie pozwala, żeby zajęła się tym komisja ochrony środowiska – komentuje decyzję izby senator Wojciech Skurkiewicz (PiS), z zawodu leśnik. W jego opinii, Komisja Finansów Publicznych nie ma precyzyjnej wiedzy dotyczącej tego, jak funkcjonują Lasy, a projektodawcy chcą bazować właśnie na tej niewiedzy. – Las to “żywe laboratorium”, które trzeba pielęgnować, chronić przed szkodnikami, prowadzić nasadzenia. Polskie Lasy Państwowe muszą dysponować środkami na te zabiegi. Tymczasem rząd chce wrzucić to przedsiębiorstwo do jednego worka ze szkołami, urzędami, które nie działają w sferze ryzyka, bo otrzymują środki z budżetu – tłumaczy Skurkiewicz. Podkreśla, że środki wypracowane przez państwowe gospodarstwo leśne są niezbędne do gospodarowania lasami na zasadach zrównoważonego rozwoju. – Przecież innych przedsiębiorstw rząd nie włącza do budżetówki – dodaje. Debacie w izbie nad feralnym projektem towarzyszyła wczoraj głośna demonstracja leśników pod Sejmem, w której wzięło udział kilka tysięcy pracowników Lasów Państwowych w służbowych mundurach, niektórzy z piłami motorowymi, które raz po raz uruchamiali. “POzostawcie lasy w spokoju!”, “Budżet – bieda las zaprzeda!” – to niektóre z haseł niesionych na transparentach. Do zebranych wyszedł m.in. prof. Jan Szyszko (poseł PiS), koordynator akcji zbierania podpisów pod referendum w obronie Lasów, a także parlamentarzyści Prawa i Sprawiedliwości – senator Wojciech Skurkiewicz oraz posłowie Dariusz Bąk i Wojciech Szczęsny Zarzycki. W tym samym czasie premier Donald Tusk, wyraźnie zaniepokojony skalą protestów, zapewniał dziennikarzy, że jego rząd nie zamierza prywatyzować Lasów Państwowych. – Póki jestem premierem, nie ma intencji prywatyzacji Lasów ani takiego zagrożenia – mówił. – Polskie Lasy Państwowe to nieźle działająca instytucja – przyznał. Ale zaraz zaznaczył, że “aktywa Lasów powinny być uznane za aktywa państwa”, innymi słowy – powinny być włączone do budżetówki. Zapewnienia premiera nie przekonują przeciwników wrzucenia Lasów Państwowych do budżetowego kotła. Przeciwnie – wskazują oni, że antyleśna inicjatywa rządu wydaje się skoordynowana z innymi rozwiązaniami prawnymi, które przesądzą o tym, że przedsiębiorstwo to przejdzie w ręce prywatne, najprawdopodobniej zagraniczne. - Odebranie Lasom pieniędzy i włączenie do budżetówki skazuje Lasy Państwowe na złe gospodarowanie i zadłużanie się w bankach. Nie trzeba odgórnie prywatyzować polskich Lasów Państwowych, wystarczy, że lasy będą wyprzedawane hektar po hektarze wskutek braku pieniędzy – komentuje zapewnienia premiera poseł Zarzycki. Zwraca uwagę, że w 2012 r. kończy się wynegocjowany w traktacie akcesyjnym okres przejściowy na sprzedaż polskiej ziemi i lasów cudzoziemcom. Zadłużenie Lasów Państwowych będzie, jego zdaniem, zachętą do wyprzedaży Lasów Państwowych na rzecz cudzoziemców, np. w celu uzyskania dopłat unijnych za pochłanianie przez las CO2. Według senatora Skurkiewicza, poważnym niebezpieczeństwem dla “budżetowych Lasów” będzie emisja listów zastawnych przez Bank Gospodarstwa Krajowego, któremu będzie przysługiwała wyłączność na finansową obsługę Lasów Państwowych.
- Gdy minister finansów będzie potrzebował pieniędzy, BGK wyemituje list zastawny na długi Lasów i ten, kto go kupi, przejmie polskie Lasy – ostrzega senator Skurkiewicz. Małgorzata Goss
Jest interes do zrobienia Prywatyzacja Lasów ma swoje drugie dno. Potencjalni kupcy zarobią w przyszłości na możliwości pochłaniania przez nie dwutlenku węgla Jakie motywy stoją za rządowymi planami prywatyzacji Lasów? Być może fakt, że mają one ogromne możliwości pochłaniania CO2, a to oznacza dla ich właścicieli potencjalne zyski. Jeśli nie teraz, to w przyszłości. Podobnie miąższe warstwy łupków, w których wykonano szczelinowanie i z których pozyskiwany jest gaz, stają się potężnym zbiornikiem na CO2. Torowanie przez rząd Platformy Obywatelskiej drogi do prywatyzacji Lasów rodzi wiele pytań, na czele z głównym: w jakim celu? Boleć oczywiście będzie ewentualnie to, że zwykłe wchodzenie do lasu, zbieranie grzybów czy jagód będzie praktycznie niemożliwe. No, ale nie o to chyba chodzi w prywatyzacji Lasów. Jaki jest więc prawdziwy cel prywatyzacji – trudno też uwierzyć, że chodzi jedynie o wpływy z prywatyzacji, choć o to zapewne także. O co więc chodzi? Skrajnie odległą sprawą w kontekście planów prywatyzacji Lasów wydają się koncesje na gaz łupkowy. Po objęciu stanowiska wiceministra środowiska i głównego geologa kraju w rządzie PiS stałem się inicjatorem poszukiwań złóż niekonwencjonalnych gazu, w tym szczególnie gazu łupkowego. Inwestorom z USA wydałem pierwsze koncesje na poszukiwanie. Żadna polska firma nie chciała podjąć się tego zadania, gdyż wtedy sprawa wydawała się mało wiarygodna. Nie winiłbym nikogo w PGNiG, jako że wówczas wiązało się to ze zbyt dużym ryzykiem i kosztami. Do połowy listopada 2007 r. wydałem 11 koncesji kilku podmiotom. Planowałem, że po wydaniu około 15-20 koncesji (maksymalnie 20 proc. perspektywicznych obszarów koncesyjnych) ich wydawanie będzie wstrzymane w oczekiwaniu na raporty dokumentacji geologicznych od inwestorów. Prosta zasada: dajemy aportem potencjalne złoża komuś, kto ma technologie, ponosi ryzyko i nakłady, a otrzymujemy wiedzę, której dziś nie możemy zdobyć sami. Jeśli gaz by był, to w oparciu o zyski z jego eksploatacji i ewentualne pożyczki na poczet przyszłego wydobycia miały być prowadzone poszukiwania przy pomocy polskich firm, które współpracując z rodzimymi naukowcami, byłyby w stanie opracować technologie wydobycia gazu z łupków. Tu właśnie zaczynają pojawiać się zbieżności pomiędzy lasami a łupkami. Zarówno lasy, jak i przestrzenie powstałe po rozszczelnieniu łupków i wydobyciu gazu mają zdolność pochłaniania CO2. Wszystkie instalacje wybudowane na potrzeby związane z poszukiwaniami, rozpoznawaniem, dokumentowaniem, eksploatacją już są (bardzo wiele otworów, szczelność górotworu jest pewna, rurociągi itd.). Nic, tylko zatłaczać i zarabiać, tym bardziej że CO2 do wypychania gazu z łupków może się przydać. Implikowane koszty beztroskiego udzielenia koncesji mogą być fatalne (oddanie praktycznie za darmo informacji geologicznej o wartości księgowej miliardów złotych, potencjalna blokada geotermii) itd. Tego interesu narodowego powinna pilnować służba geologiczna, ale tej w Polsce nie ma. Zważywszy na powyższe, przestaje dziwić zainteresowanie koncesjami na poszukiwanie i rozpoznawanie złóż gazu łupkowego – nawet jeśli gazu nie będzie zbyt dużo. Ale skąd łatwość ich wydawania? Koncesja na zatłaczanie to sprawa prosta – takie mamy Prawo geologiczne i górnicze (a przygotowywane jest znacznie gorsze). Groźny jest fakt, że w szybkim tempie przyznano koncesje na niemal wszystkie potencjalnie perspektywiczne obszary koncesyjne – praktycznie za darmo (sic!). Widać więc jasno, że scenariusz łączenia lasów i łupków może mieć wspólny mianownik – właśnie CO2. Może to tylko zbieżność? Ale może nie chodzi o małe łupki z lasów, tylko o prawdziwe wielkie łupy i z lasów, i z łupków razem? Może nie mam podstaw do rozważania tak spiskowych teorii? W takim razie proszę o konkrety i prawdę. Każdy ma prawo kojarzyć fakty, bazując na wiedzy, jaką posiada, i ma prawo dzielić się wnioskami, co niniejszym czynię. Niewątpliwie handel emisjami i sekwestracja CO2 to potencjalne źródło ogromnych zysków, które mogą mieć albo państwo polskie, albo faktyczni właściciele Lasów i dysponenci struktur geologicznych, nad którymi rzeczywiste władztwo tak łatwo państwo oddaje. Niepokoi fakt przyspieszenia prac w Sejmie nad tworzeniem potencjalnej ścieżki prywatyzacji Lasów. Czy to po to, aby nie zdążono z trwającym właśnie zbieraniem podpisów wnioskujących o referendum w tej sprawie (patrz: www.ekorozwoj.pl)?
Blisko pół roku temu wysłałem do pana premiera Donalda Tuska list otwarty m.in. w sprawie gazu łupkowego, projektu Prawa geologicznego i górniczego i sekwestracji CO2 (patrz: www.morion.ing.uni.wroc.pl) – dostałem odpowiedź informującą, że list przesłano zgodnie z kompetencjami. Czy list ciągle krąży i szuka kompetencji w ekipie rządzącej? Wysłałem to pismo także do wszystkich ogólnopolskich wielkonakładowych dzienników i tygodników. Część listu opublikował tylko “Nasz Dziennik”. Cóż zrobić – tylko gorzko żartować, pytając: kto zarobi na boku, żonglując sprawami CO2 – bo, że lasy i łupki razem mogą pozwolić nieznanym dziś inwestorom, a nie państwu polskiemu, zarobić na handlu emisjami, wydaje się całkiem prawdopodobne. Prof. Mariusz-Orion Jędrysek
Wyborcy uratowali demokrację
1. Politycy partii rządzącej i popierające je media (teraz już nie tylko prywatne ale i publiczne), chcieli w kampanii samorządowej na tyle zdominować scenę polityczną, aby pokazać wyborcom, że Platforma króluje niepodzielnie na polskiej scenie politycznej. Wiele sondaży zamawianych przez media w ciągu ostatnich kilku tygodni niezmiennie pokazywało, że wyniki poparcia dla Platformy wahają od ponad 40% do nawet ponad 50 %, co oznaczało, że w wielu sejmikach województw ta partia mogłaby rządzić samodzielnie. W kampanii wyborczej do samorządów udział brali wszyscy członkowie Rady Ministrów i sam Premier , który codziennie coś otwierał, przecinając kolejne wstęgi oczywiście w miejscowościach, gdzie rządzili samorządowcy wywodzący się z Platformy. Ministrowie zaś obiecywali lokalnym społecznościom w myśl zasady „nikt wam tyle nie da ile my wam obiecamy”. Jednocześnie na bilbordach, którymi usiano wszystkie polskie miasta i miasteczka odmłodzony o 20 lat Premier Tusk cynicznie zachęcał aby nie robić polityki tylko budować, szkoły, boiska i drogi.
2. Jednocześnie w mediach trwała wręcz niesłychana nagonka na największą partię opozycyjną ,wspomagana wręcz serialem wychodzenia z PiS-u kolejnych posłów do Parlamentu Europejskiego i posłów na Sejm RP. Codziennie informowano, że jakiś poseł opuszcza albo klub Parlamentarny PiS albo partię, a jeżeli nie opuszcza to ma taki zamiar.
Dziennikarze jednej z gazet nawet pochwalili się, że obdzwonili blisko 200 parlamentarzystów PiS (posłów i senatorów), aby się dowiedzieć czy pozostają w PiS czy też opuszczają tą partię. Było widać i słychać, że mediom bardzo zależy na tym aby z wychodzących z PiS posłów, powstał nowy klub parlamentarny ale do tej pory doliczono się tylko 9 posłów podczas gdy do powstania klubu potrzeba przynajmniej 15.
3. W tej sytuacji wczorajsze wyniki do sejmików województw ogłoszone na podstawie prognoz OBOP-u dające Platformie tylko 33% poparcie, musiały skwasić miny kierownictwa Platformy. PiS ze średnim wynikiem około 27% i wygraną w 6 województwach (3 ze ściany wschodniej ale także mazowieckim, łódzkim i świętokrzyskim), w tych warunkach może uznać rezultat tych wyborów jako wyjątkowo dobry. Na uwagę zasługuje także wynik SLD ok. 15% choć ta partia prowadząc kampanię poprzez stałą obecność w mediach publicznych spodziewała się wyniku ponad 20%. Bardzo dobry jest także wynik PSL, które w sondażach było przez długie tygodnie skazywane na nie przekroczenie progu wyborczego, a ostatecznie uzyskało około 13%. W kilku województwach 5% próg wyborczy do sejmików województw przekroczyły komitety wyborcze wyborców co do tej pory zdarzyło się tylko mniejszości niemieckiej w województwie opolskim. W województwie dolnośląskim komitet związany z prezydentem Dutkiewiczem uzyskał aż 18%, a w województwie świętokrzyskim 8% poparcie uzyskał komitet związany z prezydentem Kielc.
4. Na podstawie tych sondażowych wyników można więc stwierdzić, że demokracja w Polsce została uratowana, a wyborcy nie dali się podporządkować nachalnej propagandzie zarówno rządu jak i przychylnych mu mediów. Zatrzymana została dominacja Platformy, potwierdzona teza ,że PiS może pokonać tą partię w nadchodzących wyborach parlamentarnych, a także teza ,że zarówno SLD jak i PSL są partiami, które zdecydowanie przekraczają próg wyborczy. Miejmy nadzieję, że to stanowisko wyborców tak wyraźnie zakomunikowane rządzącym i wspierającym ich mediom, zmniejszy nacisk i jednych i drugich na wyeliminowanie ze sceny politycznej największej partii opozycyjnej.
Zbigniew Kuźmiuk
NA KRAWĘDZI NATO Wydaje się, że największą troską Bronisława Komorowskiego w trakcie szczytu NATO w Lizbonie była kwestia „zbliżenia” Rosja-NATO. „Polska w pełni popiera szukanie sposobu na współpracę z Rosją, to jest w interesie sojuszu jako całości i w interesie Polski. Współpraca polsko-rosyjska będzie elementem ułatwiającym lub nawet warunkującym współpracę NATO-Rosja, bo my jesteśmy w sojuszu, Rosja nie” – orzekł Komorowski. Tylko w tym kontekście zrozumiała staje się opinia wyrażona przez Komorowskiego, iż szczyt sojuszu był "wyjątkowo udany i dobrze przeprowadzony oraz zaowocował przyjęciem dokumentu absolutnie po myśli Polski". Który dokument miał Komorowski na myśli - nie wiadomo. Wśród oficjalnych dokumentów opublikowanych na stronie NATO, a w szczególności w „Deklaracji Szczytu w Lizbonie” nie znalazłem żadnego, który uprawniałby do twierdzenia, iż Polska „uzyskała większe gwarancje bezpieczeństwa”, jak stwierdził dziś Donald Tusk. W „Deklaracji” próżno poszukiwać zapisu (o którym informują niektóre polskojęzyczne media) o szczególnym podkreśleniu znaczenia art. 5 Traktatu Waszyngtońskiego, który mówi o obronie terytorialnej i solidarności sojuszników na wypadek ataku. W czym zatem grupa rządząca upatruje polskie gwarancje bezpieczeństwa? Nie sądzę, by Komorowski mówiąc o „wyjątkowo udanym” szczycie miał na myśli zapis punktu 21 „Deklaracji”, w którym stwierdza się m.in. : „W 2008 podczas szczytu w Bukareszcie zgodziliśmy się, że Gruzja stanie się członkiem NATO i potwierdzamy wszystkie elementy tej decyzji, jak również późniejsze decyzje. [...]Potwierdzamy nasze stałe poparcie dla integralności terytorialnej i suwerenności Gruzji w jej obecnych, uznanych przez społeczność międzynarodową granicach. Zachęcamy wszystkich uczestników rozmów w Genewie do odegrania konstruktywnej roli, jak również do kontynuowania ścisłej współpracy z OBWE, ONZ i UE. Nadal wzywamy Rosję do zaprzestania uznania Osetii Południowej i Abchazji - regionów Gruzji za niepodległe państwa. [...] wzywamy Rosję do wypełnienia zobowiązań w stosunku do Gruzji, ustalonych za pośrednictwem Unii Europejskiej w dniu 12 sierpnia i 08 września 2008 roku.” Zwracam uwagę na ten ważne stwierdzenia zawarte w „Deklaracji”, ponieważ nie sposób dowiedzieć się o nich z mediów III RP. Warte są podkreślenia również dlatego, że świadczą o zwycięstwie racjonalnej i zgodnej z polskimi interesami polityce Prezydenta Lecha Kaczyńskiego – głównego inicjatora ustaleń w sprawie Gruzji, podczas szczytu z roku 2008. Z wypowiedzi Bronisława Komorowskiego, opublikowanych na stronie prezydenckiej jasno wynika, że podstawową korzyścią osiągnięto podczas lizbońskiego szczytu ma być zapowiedź współpracy Rosja-NATO. „Sesja Rady NATO-Rosja, z udziałem rosyjskiego prezydenta Dmitrija Miedwiediewa, otworzyła nowe perspektywy współpracy, mimo że obie strony dzielą niektóre aspekty polityki międzynarodowej. Ujawniły się różne wrażliwości, ale dominował ton szukania możliwości pogłębionej współpracy” – perorował Komorowski. „Sojusz podkreślił chęć budowy systemu, który byłby w stanie współpracować z systemem rosyjskim. Ze strony rosyjskiej padły słowa, które świadczą o pełnym zrozumieniu dla takiego rozwiązania. Ze strony prezydenta Miedwiediewa została złożona bardzo ważna deklaracja, że Rosja zaakceptuje głębokość tej współpracy w zależności od propozycji sojuszu” – dodawał. Nie sposób pozbyć się wrażenia, że wyłącznie ta kwestia zaprząta uwagę Komorowskiego, tym bardziej, że peany na cześć Miedwiediewa przeplatają się z zapewnieniami o „sukcesie całego sojuszu i Polski”. Na czym polegają te sukcesy – nie sposób jednak dociec. Można przypuszczać, że „zbliżenie” NATO-Rosja stanowi podstawową wartość, w której obecna władza upatruje korzyści ze szczytu. W tym przekonaniu utwierdza mnie szczególnie jedna z wypowiedzi Komorowskiego. W tekście „Prezydent zapowiada "serię dużych wydarzeń w polityce" zamieszczonym na stronie prezydenckiej możemy przeczytać: „Jak mówił (Komorowski), Polsce w sposób szczególny zależało na tym, aby sojusz nie zamieniał się w organizację bezpieczeństwa na całym świecie, ale aby utrzymał spoistość w sprawach podstawowych, czyli w sprawach zdolności do obrony terytorium krajów członkowskich. My jesteśmy krajem na krawędzi systemu natowskiego i w sposób szczególny musimy o to zabiegać - dodał Bronisław Komorowski. Jego zdaniem, nie ma żadnej sprzeczności między dbałością o zwartość i sprawność sojuszu obronnego a otwarciem na zewnątrz i szukaniem partnerskich rozwiązań także z krajami spoza sojuszu.” W sposób wprost zadziwiający koncepcja Komorowskiego jest w pełni zgodna z projektem tzw. "sektorowej obrony przeciwrakietowej" przedstawionym przez Dmitrija Miedwiediewa podczas sobotniego posiedzenia Rady NATO-Rosja w Lizbonie. Zakłada ona roztoczenie przez Federację Rosyjską „parasola antyrakietowego” nad Europą. Relacjonujący tę koncepcję dziennik "Kommiersant" twierdzi, iż Miedwiediew zaproponował NATO zbudowanie takiego wspólnego systemu obrony przeciwrakietowej, w którym Rosja będzie chronić Europę przed ewentualnym zagrożeniem rakietowym w zamian za analogiczne zobowiązanie Zachodu.
"W wypadku powodzenia projekt ten stanie się pierwszym w historii przykładem realnej integracji potencjałów militarnych dwóch niegdyś wrogo nastawionych do siebie stron" - podkreśla gazeta. "Inicjatywę Miedwiediewa krótko można przedstawić w sposób następujący: Moskwa gotowa jest zestrzeliwać wszystko, co leci w kierunku Europy przez nasze terytorium lub nasz sektor odpowiedzialności. Słowem - bronić kraje Europy, leżące na zachód od Rosji" - cytuje "Kommiersant" nie wymienionego z nazwiska wysokiego rangą dyplomatę rosyjskiego. Określenie „nasz sektor odpowiedzialności” wydaje się kluczowe do zrozumienia rosyjskiego projektu i zgodne z „otwarciem na zewnątrz” o którym mówił Komorowski. Podział zaproponowany przez Rosję odpowiada również twierdzeniu, iż „Polsce w sposób szczególny zależało na tym, aby sojusz nie zamieniał się w organizację bezpieczeństwa na całym świecie”. Jeszcze wyraźniej pomysł rosyjski przedstawił Paweł Zołotariow - wicedyrektor Instytutu Stanów Zjednoczonych i Kanady Rosyjskiej Akademii Nauk na oficjalnej stronie „Głosu Rosji”. „Chodzi o to, - orzekł Zołotariow - że każde państwo bądź przymierze posiada własne środki obrony przeciwrakietowej, czyli może odpowiadać za obronę określonej części przestrzeni powietrznej. Jeśli mówimy o torach rakiet balistycznych dalekiego zasięgu, to mamy na myśli przestrzeń kosmiczną, poprzez którą mogą przemieszczać się głowice bojowe. Czyli każdy ponosi odpowiedzialność za bezpieczeństwo na własnym terenie. Jest to chyba jedyny logiczny wariant, gdyż inne państwo, przypuśćmy Stany Zjednoczone, nie może ponosić odpowiedzialności za przestrzeń powietrzną nad Rosją, czyli zestrzelać w rosyjskiej przestrzeni powietrznej rakiet, których szczątki spadną na nasz teren. Musimy robić to sami. Natomiast współpraca będzie polegać właśnie na osiąganiu porozumień w sprawie organizacji wspólnych działań.” (podkr.moje) Ponieważ Miedwiediew zapewnia, że „Rosja gotowa jest do udziału w projekcie wyłącznie na zasadzie równoprawnego partnerstwa” nie ma najmniejszych wątpliwości, że pod pretekstem budowy systemu obrony przeciwrakietowej chodzi w istocie o podział wpływów i „sektorów odpowiedzialności”, w taki sposób, by państwa postsowieckie znalazły się ponownie w orbicie rosyjskiego „parasola antyrakietowego”. Nietrudno też zrozumieć, że rosyjski projekt prowadzi de facto do rozbicia integralności sojuszu północnoatlantyckiego i powrotu do podziału Europy na strefy wpływów politycznych i militarnych. W związku z ostatnimi wypowiedziami Bronisława Komorowskiego, zastanawiam się – czy ktoś ośmieli się zadać pytanie: jaką rolę obecny prezydent przewiduje dla „kraju na krawędzi systemu natowskiego” ? Aleksander Ścios
Czy to już koniec Jarosława Kaczyńskiego? Rymkiewicz woli wierzyć w odzyskanie niepodległości
Joanna Lichocka: Jeśli wierzyć prasie, Jarosław Kaczyński jest skończony. Już nigdy niczego nie wygra.
Jarosław Marek Rymkiewicz: Kaczyński ma przed sobą wszystko do wygrania. Przede wszystkim ma do wygrania niepodległość Polski. Choć ja nie wiem, czy to właśnie on ją wygra. Czeka nas długa, bardzo długa droga do niepodległości – będziemy do niej szli może pięćdziesiąt, a może sto lat. Zapewne niepodległą Polskę wybuduje więc któryś z jego następców. Po walecznym Władysławie Łokietku musi się pojawić (tak chcą dzieje Polski) Kazimierz Wielki. Ale żeby ktoś taki się pojawił, Jarosław Kaczyński – jak Łokietek, książę brzesko-kujawski – musi jeszcze wygrać wiele bitew.
Joanna Lichocka: Dlaczego tak pan w niego wierzy? Jarosław Marek Rymkiewicz: Dlatego, że jego partia reprezentuje moje interesy. A to znaczy, że reprezentuje interesy wszystkich Polaków, którzy pragną tego samego, czego ja pragnę – to znaczy tych wszystkich, którzy chcą żyć w niepodległej Polsce. To jest teraz jedyna taka partia w Polsce.
Joanna Lichocka: Jednak Kaczyński nie wygrywa kolejnych wyborów. Jarosław Marek Rymkiewicz: A to mnie mało obchodzi. To mi jest nawet kompletnie obojętne. Prawo i Sprawiedliwość oraz Jarosław Kaczyński istnieją po to, żeby przechować te wszystkie wartości, które posłużą do zrekonstruowania Królestwa wolnych Polaków. Jak pani widzi, ja Kaczyńskiego traktuję nawet trochę instrumentalnie. Może nawet chciałbym trochę nim manipulować.
Joanna Lichocka: Pan go kocha? Jarosław Marek Rymkiewicz: Kocham Ewę, Wawrzka, Anielkę i Ignacego. Anielka i Ignacy to są moje wnuki. Kocham też moje trzy koty i chciałbym, żeby wymienione były tutaj ich imiona – Psotka, Filek i Szarak. No i kocham też Polskę, bo jestem Polakiem o niemiecko-, rusko-, litewsko-, francusko-tatarskich korzeniach. Lecha i Jarosława – tych dwóch chłopców, którzy siedzieli na żoliborskim murku i pijąc wodę z sokiem z saturatora doszli do wniosku, że koniecznie chcą żyć w niepodległej Polsce – podziwiam. Ja też w pewnej chwili doszedłem do wniosku, że mogę żyć tylko w niepodległej Polsce – i zacząłem ją wokół siebie budować.
Joanna Lichocka: Pan rozumie to, co teraz robi Jarosław Kaczyński? Rozumie pan tę taktykę? Jarosław Marek Rymkiewicz: Ja wszystko rozumiem. A on to wszystko dobrze przemyślał – strategię i taktykę tych wszystkich Łokietkowych bitew, dzięki którym odzyskamy niepodległość.
Joanna Lichocka: Przemyślane jest usuwanie z partii popularnych polityków? Jarosław Marek Rymkiewicz: Jeśli mamy jedną partię, która służy niepodległości Polski, nie może być tak, żeby ktoś, kto działa w tej partii, myślał o własnych korzyściach i powodował się własnymi ambicjami. Jeśli to jest jedyna taka partia w Polsce, to musi ona być silna, spójna i zdolna do skutecznego działania. Kto szkodzi Prawu i Sprawiedliwości, ten szkodzi niepodległości Polski. Dobrze więc byłoby, żeby ludzie, którzy mają na uwadze własne ambicje i własne kariery, a interes Polaków jest dla nich rzeczą drugorzędną, wyszli z Prawa i Sprawiedliwości i poszli sobie gdzieś indziej. Jest tyle partii postkolonialnych – niech tam idą i tam walczą o władzę i wpływy.
Joanna Lichocka: Ale politycy PiS, którzy się z partią rozstali, mogą uważać, że właśnie służą krajowi. A pan z grubej rury, że występują przeciw niepodległości? Jarosław Marek Rymkiewicz: Powtarzam: teraz tylko Prawo i Sprawiedliwość służy sprawie polskiej – tak jak należy jej służyć w państwie postkolonialnym. Tak się bowiem złożyło (nad tym ubolewam), że wszystkie inne duże partie utrwalają i przedłużają ten postkolonialny stan rzeczy, w którym się znajdujemy; to nasze postkolonialne istnienie. Dlaczego one tak działają, to ja tego nie wiem, ale widać tak musi być. Żyjemy w postkolonialnym zamęcie i politycy nie bardzo potrafią się w tym połapać, nie rozumieją, jakie są teraz ich dziejowe obowiązki – może tak dałoby się to wytłumaczyć. Już to mówiłem, ale jeszcze raz powtórzę. To, że w tym zamęcie Lechowi i Jarosławowi Kaczyńskim udało się stworzyć niepodległościową partię Polaków i że tę partię popiera 20 czy nawet 30 procent tubylców, to jest prawdziwy cud. To bardzo dobrze o nas świadczy – o naszych dziejowych aspiracjach.
Joanna Lichocka: Co pan właściwie ma na myśli, gdy mówi, że Polska nie jest niepodległa? Jarosław Marek Rymkiewicz: Żaden kraj postkolonialny nie jest całkowicie niepodległy. Ukraina, Mołdawia, Indie, Botswana, nawet Finlandia, która bardzo długo była rosyjską kolonią, to są kraje postkolonialne. No i Polska. We wszystkich tych krajach zaborcy-kolonizatorzy nadal mają ogromne wpływy – kontrolują gospodarkę, działają w nich ich służby specjalne. Postkolonialny kraj ma postkolonialną literaturę i postkolonialną (naśladowczą) sztukę filmową. Jego gazety są postkolonialne, postkolonializm gnieździ się w głowach jego mieszkańców (tubylców). Prowadzi też postkolonialną politykę – wciąż stara się usłużyć i przypodobać swoim dawnym zaborcom-kolonizatorom.
To przykre, wstydliwe? A owszem. Ja się wstydzę. Trzeba tu jeszcze dodać, że niepodległość, tak jak demokracja i różne wolności (wśród nich wolność słowa), są w naszym postkolonialnym kraju strefowe. To znaczy – w pewnych strefach jest więcej niepodległości, w pewnych mniej, a w pewnych nie ma jej w ogóle. To się nawet rozkłada geograficznie. W Warszawie jest mniej niepodległości, a w Milanówku więcej. A tu, w tym pokoju, gdzie rozmawiamy, z widokiem na mój ogród, niepodległość jest stuprocentowa. Niech się pani przyjrzy, pani Joasiu, moim kotom i moim dereniom – one są całkowicie niepodległe.
Joanna Lichocka: Jak pan to mierzy?Jarosław Marek Rymkiewicz: Co do kotów, to zmierzyć to łatwo. Kiedy zawoła pani któregoś z nich, to uda, że tego nie słyszy, i odejdzie, pogardliwie unosząc w górę swój ogon. Jak pani widzi, Psotka ma tylko pół ogona, bo została przejechana przez samochód, kiedy, jako wolny kot, siedziała na środku jezdni. Spraw ludzkich tak dokładnie zmierzyć się nie da. Ale każdy chyba widzi, że w małych miasteczkach i wioskach jest więcej niepodległości niż w wielkich miastach. Kto mieszka w apartamentowcu, ten ma mniej wolności niż taki, który mieszka w swoim domu na prowincji, choćby i koślawym, i pracuje na swoim. Kto kupuje kartofle i brukselkę na milanowskim targu u pani Basi (która myśli dokładnie tak jak ja), ma więcej niepodległości niż ktoś taki, kto biega po warszawskich galeriach handlowych i kupuje tam jakieś zbytkowne rzeczy. Ale przecież w roku 1989 wierzyliśmy wszyscy (niemal wszyscy – ja nie wierzyłem), że cała Polska będzie niepodległa – że będziemy mieli niepodległość w jej wspaniałej całości! Dlaczego więc jej nie mamy? Po pierwsze dlatego, że kolonialne jarzmo to nie jest rzecz łatwa do zrzucenia; tego się nie zrzuca w kilka czy w kilkanaście lat. A po drugie dlatego, że właśnie wtedy, w czerwcu 1989 roku, haniebnie daliśmy się oszukać. I to jest nasza hańba – hańba tubylców! – a nie hańba tych, którzy nas oszukali. Uwierzyliśmy, że odzyskujemy niepodległość, kiedy na naszych oczach (oślepionych) wojskowy reżim przekazywał władzę wybranym przez siebie następcom.
Joanna Lichocka: Jakby miał pan śpiewać „Boże, coś Polskę”, to zamiast słów „Ojczyznę wolną pobłogosław, Panie”, śpiewałby pan „racz nam wrócić, Panie”? Tak jak ci Polacy na Krakowskim Przedmieściu, którzy 10. każdego miesiąca wspominają katastrofę w Smoleńsku? Jarosław Marek Rymkiewicz: Oczywiście, że śpiewałbym „racz nam wrócić, Panie”. Ale śpiewałbym z głębokim przekonaniem, że Bóg nie ma z tym nic wspólnego – jeśli istnieje, to nie jest od tego, żeby zwracać nam niepodległość. Tę sprawę musimy wziąć we własne ręce. Bóg może będzie się temu przyglądał, jeśli zechce.
Joanna Lichocka: Mówi pan rzeczy dla liberalnego czytelnika straszne. Jarosław Marek Rymkiewicz: To teraz powiem coś, co wszystkim się spodoba. Trzeba bowiem przyznać, że w roku 1989 stało się też coś bardzo dobrego. Nastąpiła tak zwana ruska smuta, ruskie imperium rozpadło się (niestety, na krótko) i życie w jego koloniach zaczęło wyglądać nieco inaczej. Polacy, Węgrzy i Czesi odzyskali możliwość powrotu do swojego polskiego, węgierskiego oraz czeskiego życia. Ale uwaga! Powrót do polskich sposobów życia nie oznacza jeszcze powrotu do życia niepodległego. To jest powolny proces odbudowywania polskich obyczajów i polskich sposobów myślenia, które zostały wypracowane w dawnej polskiej (nawet staropolskiej) cywilizacji, a przez kolonizatorów były świadomie i okrutnie niszczone. Ten proces odbudowy życia polskiego zaczął się faktycznie już wcześniej – historycy powinni to opisać, a ja myślę, że zaczęło to się wtedy, kiedy Polacy uwierzyli, że kiedyś będą niepodlegli i że carskie imperium, choć odwieczne – nie jest wieczne. Wtedy zaczęli odbudowywać swoje życie i wracali do swoich zamierzchłych sposobów urządzania się w świecie. Ja wtedy zacząłem pisać mój cykl mickiewiczowski, cykl książek o Mickiewiczu, bo chciałem pokazać, jak można żyć po polsku, nawet pod rosyjską okupacją. Na tym fundamencie – polskich sposobów życia – trzeba teraz zbudować niepodległe państwo wolnych Polaków, które będzie naszą własnością, będzie nam sprzyjać i będzie nas bronić. O jak chciałbym tego dożyć! Ale nie dożyję.
Joanna Lichocka: Mam wrażenie, że gdy pan mówi o „polskim sposobie życia”, myśli o XVI-wiecznej szlachcie, tej, o której pisze w książce o Samuelu Zborowskim. A jeśli współcześni Polacy, ci nowi, wielkomiejscy, wcale nie mają ochoty do tamtej tradycji nawiązywać? Może po wszystkich kataklizmach historii wcale nie czują się spadkobiercami szlachty? I wykuwają własny sposób życia, nie oglądając się na anarchistę Zborowskiego? Jarosław Marek Rymkiewicz: Tak się jakoś odwiecznie dzieje, że jedyną żywą tradycją polskiego życia jest życie szlacheckie. Czyli wszystko to, co wydarzyło się w I Rzeczpospolitej. Ja kompletnie tego nie pojmuję i nie wiem, dlaczego tak właśnie jest – może dlatego, że polscy chłopi pańszczyźniani też chcieli żyć jak ich panowie? Chcieli być polską szlachtą i co więcej, stali się nią. Bo my wszyscy jesteśmy polską szlachtą. Wszyscy jesteśmy polskimi rycerzami, wszyscy jesteśmy równi, równie piękni i równie wolni. I wobec tego każdy ma prawo domagać się dla siebie takiej wolności, jaka przysługiwała obywatelom I Rzeczpospolitej. Nie ma innej skutecznie działającej tradycji w Polsce. Nie ma tradycji pańszczyźnianego niewolnika. Nie ma nawet tej tradycji, która ukształtowała się w wieku XIX, czyli tradycji niewolnictwa proletariackiego. Wszyscy jesteśmy polską szlachtą i mamy do tego prawo – bez względu na to, czy nasi przodkowie mieli ziemie i dwory, czy małe chatynki, czy zgoła nic nie mieli.
Joanna Lichocka: Czyli szlachcic Tusk i panowie bracia z PO mówiąc nam: „nie róbmy polityki, budujmy mosty”, realizują polski sposób życia? Jarosław Marek Rymkiewicz: Ale dlaczego mamy nie politykować? Przecież politykowanie to jest także nasz odwieczny polski sposób życia. Kto mówi: „nie politykujmy”, ten chce nam odebrać nasz polski przywilej. Każdy polski szlachcic w I Rzeczpospolitej był uprawniony do politykowania. Wezwany, stawiał się na wolną elekcję, która wybierała świętego króla polskich rycerzy. Mógł się też awanturować na tej elekcji, nawet mógł się pojedynkować. Dochodziło tam do straszliwych napięć, takich, które groziły wybuchem wojny domowej. I często, na przykład po elekcji Stefana Batorego czy po elekcji Zygmunta III Wazy, do takich wojen – szczęśliwie niegroźnych – dochodziło. Właśnie dlatego, że każdy szlachcic miał równe prawo do udziału w polityce. Nie było tak, że szlachta uprawiała ziemię, wysyłała zboże do Amsterdamu i mówiła przy tym do jakiejś magnackiej elity: no, to teraz zajmijcie się za nas politykowaniem, a my będziemy zajmowali się miłym życiem w naszych dworach. Polacy są od wieków narodem politycznym. Dlatego w hasło „nie róbmy polityki” nikt tu nie uwierzy, bo to jest hasło lekceważące polskie sposoby istnienia, a przede wszystkim starodawne polskie prawo do wolnego politykowania.
Joanna Lichocka: Jak to nikt? Nie widzi pan, jakie poparcie ma Platforma Obywatelska? Jarosław Marek Rymkiewicz: W postkolonialnym kraju muszą być tubylcy – i nie może być inaczej – przyzwyczajeni do swojego postkolonialnego istnienia. Tacy, którzy uważają, że postkolonialne życie (czyli podrzędność) to jest coś miłego i bezpiecznego. Ci polscy tubylcy wierzą (ale to jest za dużo powiedziane – nie tyle wierzą, ile mówi to im ich postkolonialna podświadomość), że są ludźmi podrzędnymi, byle jakimi; że kto jest Polakiem, ten jest z urodzenia marniejszy od innych; że lepiej mieć tu drugą Irlandię albo drugą Japonię niż Polskę. To jest przykre, ale trzeba to wyraźnie powiedzieć: są wśród Polaków i tacy, którzy już nie chcą być Polakami, bowiem uważają, że Polak to jest ktoś taki, kto jest czyimś niewolnikiem, a przede wszystkim ktoś taki, kto jest niewolnikiem swojej gorszości, podrzędności, bylejakości. Gombrowicz! Stąd właśnie niebywały sukces tego postkolonialnego pisarza, który przyzwyczajał Polaków do ich postkolonialności. Nie chodziło mu o to, żeby wydobyć Polaków z tej dziury, ale o to, żeby uświadomić im ich podrzędność, drugorzędność. Francuzi, różne Sartre’y – to dla Gombrowicza było wyśmienite, pierwszorzędne. Jakie to niemiłe. Świetny stylista, znawca polszczyzny, ale dusza postkolonialna. Zresztą wszyscy jesteśmy po trosze postkolonialni. Dobrze pokazuje to również nasz podziw dla niemieckiego porządku i niemieckiej gospodarki. Przecież mamy swój ideał życia, ukształtowany przez I Rzeczpospolitą, i to jest ideał życia w wolności, z pewną skłonnością do anarchii. Taka anarchiczna wolność jest absolutnym przeciwieństwem niemieckiego porządku. Ów niemiecki Ordnung powinien więc nas raczej śmieszyć jako coś podrzędnego wobec naszego wspaniałego ideału życia w wolności, jako coś godnego lekceważenia czy politowania. Tymczasem u nas Ordnung się podziwia. A jednocześnie trochę się go boimy, bo przewidujemy, że Ordnung może się nam objawić w porządku maszerujących pułków SS. Oraz sztandarów ze swastyką w skolonizowanej Warszawie.
Joanna Lichocka: Ale z drugiej strony, przyjemnie jest, gdy pociąg przyjeżdża punktualnie. Jarosław Marek Rymkiewicz: Anarchiczna wolność może nie sprzyja punktualnemu przyjeżdżaniu pociągów, ale też mu szczególnie nie przeszkadza. To pokazuje nam tajemniczo I Rzeczpospolita. Przez cały XVI wiek na wszystkich granicach Rzeczypospolitej trwały (nieustannie!) wojny, a w Małopolsce i na Mazowszu w tym samym czasie panowały nienaganne stosunki gospodarcze; zaś w Czarnolesie Jan Kochanowski zaprowadzał idealny (choć zarazem trochę anarchiczny) porządek estetyczny. Porządek, ale anarchiczny – tu właśnie dotykamy istoty polskości. Piękno anarchicznego porządku to jest właśnie to, co nas czyni Polakami. Polska wolnych ludzi może więc być państwem porządnie zorganizowanym, a nawet potężnym. Ludzie postkolonialni, tubylcy, mają z tym pewne kłopoty, bowiem uważają (raczej czują), że piękne oraz godne podziwu są inne narody, a Polacy są brzydkimi nieszczęśnikami. Lepiej więc być Japończykiem czy Irlandczykiem niż Polakiem. Ja sądzę inaczej, choć Japończycy też mi się bardzo podobają. Szczególnie podoba mi się muzyka Takemitsu, którego uwielbiam. Japończyk Takemitsu, niemal mój rówieśnik, nie miał żadnych kłopotów ze swoim istnieniem, bo był z narodu kolonizatorów. Uważał, że jest równie dobry jak Debussy czy Ravel, i chyba się nie mylił. My, tubylcy, powinniśmy się uczyć na takich przykładach.
Joanna Lichocka: Tubylcy? Jarosław Marek Rymkiewicz: To brzmi trochę lekceważąco, ale musimy się przyzwyczaić, że z punktu widzenia Niemców czy Rosjan jesteśmy tubylcami. Mieszkańcy podbitych kolonii, a nawet byłych kolonii, to tubylcy, prawda? Wieki kolonialnego bytowania doprowadziły naszą społeczność do stanu, w którym wydaje się jej, że nie będzie mogła żyć w wolności. „Gdyby Niemcy nami rządzili, wreszcie zapanowałby tu jakiś porządek” – sądzę, że taka myśl pojawia się w głowach wielu Polaków. Ja charyzmatyczną siłę Jarosława Kaczyńskiego – siłę Łokietkową – upatruję właśnie w tym, że on stworzył partię, która mówi: nie jesteście gorsi; stańcie na nogi; macie prawo do niepodległego istnienia.
Joanna Lichocka: To dlaczego tak wielu Polaków głosuje na PO? Jarosław Marek Rymkiewicz: Dlatego, że wielu Polaków ma w głowach postkolonialny mąt i woli oddać władzę reżimowi, który reklamuje się jako liberalny, niż zaryzykować. Całkowicie niepodległe polskie istnienie wydaje się im czymś ryzykownym, bo nie wiadomo, co z niego wyniknie. I nawet mają trochę racji, bo wolność to jest coś wspaniale ryzykownego.
Joanna Lichocka: Raczej boją się PiS i Kaczyńskiego. Jarosław Marek Rymkiewicz: To jest domysł, z którym należy się liczyć. Istnieje – i to jest opisane w książkach socjologicznych i filozoficznych – coś, co jest lękiem przed wolnością. Murzyni z wielu afrykańskich kolonii też bali się wziąć sprawy w swoje ręce, dlatego oddawali władzę w ręce dyktatorów. Bali się wolności, nie wiedzieli, co z nią zrobić. A byłym kolonizatorom byli oczywiście na rękę postkolonialni tyrani, bo można było z nimi robić dobre interesy.
Joanna Lichocka: Czemu używa pan słowa „reżim” na określenie rządów, które są wynikiem demokratycznych wyborów w demokratycznym kraju?Jarosław Marek Rymkiewicz: Wybory w kraju postkolonialnym nigdy nie są demokratyczne, ponieważ w postkolonialnym kraju nie ma demokracji. Gdyby była demokracja, to by była wolność słowa. Gdyby była wolność słowa, to byłyby różne stacje telewizyjne – nie tylko takie, które nienawidzą Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry. Gdyby była wolność słowa, byłoby też dużo różnych gazet, które działałyby na równych prawach. Wtedy żylibyśmy w kraju, w którym możliwe są demokratyczne wybory. Tu chodzi o równowagę opinii – wszystkie opinie, które się pojawiają, są uprawnione do równorzędnego istnienia. Otóż tego w Polsce nie ma. Upubliczniane, w sposób niemal totalny, są takie opinie, które są na rękę reżimowi. Ja mogę się wprawdzie odezwać i mogę nawet liczyć, że zostanie to opublikowane. Ale czy zostanę wysłuchany, to już inna sprawa. W tym sensie nie ma w Polsce żadnej wolności słowa. Zamiast wolności słowa jest przemoc medialna. To jest przemoc gorsza niż fizyczna, gorsza niż miażdżenie palców i wybijanie zębów. Przemoc medialna jest czymś wyjątkowo ohydnym.
Joanna Lichocka: Polacy na to pozwalają. W każdym razie nie przeszkadza im to, skoro telewizje i gazety, o których pan mówi, są czytane i oglądane. Może więc mamy innych Polaków, niż się panu wydaje? Takich, którym to nie przeszkadza? To są ich media, ich elity, ich autorytety. Są całe dzielnice, takie jak warszawskie Miasteczko Wilanów, głosujące masowo na PO. Jarosław Marek Rymkiewicz: To potwierdza moje przekonanie, że niepodległość Polski to jest rzecz strefowa. Gdzieś jest, a gdzieś jej nie ma. Znajdzie pani z pewnością takie wioski, które w całości głosowały na Jarosława Kaczyńskiego.
Joanna Lichocka: Wioski tak, ale nie całe miasta czy duże dzielnice. Jarosław Marek Rymkiewicz: Bo Polska jest teraz w wioskach i w miasteczkach. To tam jest centrum życia polskiego. Wielkie miasta nie odgrywają teraz w życiu polskim niemal żadnej roli. To bardzo ciekawe zjawisko. Nie chcę powiedzieć, że w wielkich miastach nie ma życia polskiego, ono w utajeniu istnieje, choć słabiej się objawia. Tym razem będzie więc tak, że wymarsz Pierwszej Kadrowej odbędzie się nie z krakowskich Oleandrów, ale spod Nowego Targu lub spod Łysej Góry. Tego już nie zobaczę, ale jestem pewien, że ten wymarsz nastąpi.
Joanna Lichocka: Skąd ta pewność? Jarosław Marek Rymkiewicz: W Polakach jest wielka wola życia. Niech pani pomyśli, ile przetrwaliśmy, nawet nie w ostatnich dziesięcioleciach, ale w ostatnich stuleciach; jak kolejni kolonizatorzy nas zastraszali, jak odbierali nam ochotę do życia – a my ciągle jesteśmy. Owszem, są dwie Polski. O tym mówi mój wiersz „Do Jarosława Kaczyńskiego”, napisany po katastrofie smoleńskiej. Są dwie Polski. Ta, do której ja należę, jest ogromna, potężna, odwieczna. Ja uważam nawet, że jest wieczna – będzie istnieć wiecznie, pokąd istnieją narody. To jest Polska tych Polaków, którzy chcą pozostać Polakami. I jest druga Polska, mała i strachliwa, i wstydząca się swojego polskiego istnienia. To jest Polska tych Polaków, którym znudziła się, którym obrzydła ich polskość, którzy chcieliby porzucić swoją narodowość. Która z nich zwycięży – jak pani myśli? Ta ogromna czy ta malutka?
Joanna Lichocka: Ale przecież podział Polski pokazujący się w kolejnych wyborach to niemal pół na pół.
Jarosław Marek Rymkiewicz: To dlatego, że mentalność postkolonialna jest złożona, dwoista. I bywa tak, że sama nie wie, jak się ma, i co ma o sobie sądzić. To jest też fenomen postkolonializmu. Postkolonialny Polak mówi sobie tak: jestem gorszy, nędzny, odrażający, bo jestem Polakiem. A zaraz potem mówi: jestem dumny, bo jestem Polakiem. Ale Polska na pewno nie jest pęknięta na pół. Jest teraz dokładnie tak, jak było wtedy, kiedy Mickiewicz pisał III część „Dziadów”. Naród jest jak lawa, z wierzchu jest skorupa, a ogień jest w głębi. Trzeba docenić geniusz Mickiewicza, który opisał naszą obecną sytuację.
Joanna Lichocka: Mówi pan tak, jakby pan nie jeździł autobusem czy kolejką i nie widział, jak Polacy nawzajem się nie znoszą, bo ten z PO, a tamten z PiS. Twierdzi pan, że nie ma podziału, że nasz naród jest jak lawa? Może czas wyrzucić z głowy tę frazę? Jarosław Marek Rymkiewicz: Ja tę lawę widziałem, patrząc na krakowski rynek podczas uroczystości pogrzebowych. Widziałem i słyszałem to, co wszyscy widzieli i słyszeli. Widziałem ogromny tłum śpiewający „Jeszcze Polska nie zginęła”. Widziałem, jak wynoszono trumny z kościoła Mariackiego. Widziałem, jak je układano na lawetach. Słyszałem ten straszny, wielki krzyk osieroconych Polaków: „dziękujemy, dziękujemy”. A potem z kościoła wyszedł Jarosław Kaczyński i wtedy zapanowała wielka cisza, a w tej ciszy odezwał się jakiś męski, jeszcze nawet młodzieńczy głos. Trochę nawet z takim łobuzerskim akcentem. Co ten ktoś krzyknął, to wszyscy słyszeli: „Jarek, trzymaj się”. To była wielka narodowa chwila. To było tak, jakbym to ja krzyczał, jakby krzyczał każdy, kto był przytomny tej chwili. Jakby to Polska krzyknęła: „Jarek, trzymaj się”. Wtedy zrozumiałem, że to jest pointa tego mojego wiersza – „Niech się Pan trzyma – Drogi Panie Jarosławie”. To, co się zdarzyło 10 kwietnia i po 10 kwietnia, od razu weszło między wielkie wydarzenia historii Polski. To wszystko – ten pogrzeb warszawski i ten krakowski, i ten Wawel, i te trumny przewożone na lawecie, i ten uścisk premiera Tuska z carem Północy – to wszystko już się usymbolizowało. Te symbole szukają teraz swego miejsca między wielkimi symbolami naszej narodowej historii. Walka z mitem, który powstał, jest bezowocna, a kto z nim walczy, ten ów mit wspomaga, ten go też buduje.
Joanna Lichocka: Mamy nowy mit narodowy, a Polacy lubią mieć mity. Jarosław Marek Rymkiewicz: Mity są nie tylko niezbędne dla życia narodowego, ale są też piękne, nawet jeśli są okrutne, a ich piękno ustanawia okrutne, dzikie piękno naszych narodowych dziejów. Trochę boję się o tym mówić, bo może należałoby z tym poczekać, uzyskać jakiś większy dystans, ale powiem, bo ktoś, tak czy inaczej, musi to wreszcie powiedzieć. Ja widzę wielkie dziejowe piękno tego wszystkiego, co wydarzyło się 10 kwietnia i zaraz potem. I nie chodzi tu tylko o piękno pogrzebu i pochówku na Wawelu, bo wiadomo, że Wawel jest piękny ze swojej natury, jak piękny jest każdy narodowy początek, jak piękne są każde legendarne narodziny narodu. Pogrzeb Piłsudskiego był piękny. I Słowackiego, bo tak chciał Piłsudski. Ale ta straszna katastrofa także staje się już piękna. Szczątki tupolewa są piękne. Piękne jest to okropne pole i połamane drzewa w pobliżu smoleńskiego lotniska. W historii Polski wydarzyło się coś wielkiego, strasznego i pięknego. Trzeba na to spojrzeć z perspektywy stuleci, bo polska opowieść o tym, co się wydarzyło pod Smoleńskiem, będzie opowiadana także i za tysiąc lat. Dlatego szczątki samolotu są piękne – jak nasze narodowe dzieje.
Joanna Lichocka: Niewątpliwie mamy tu do czynienia z natychmiastową symbolizacją. Jarosław Marek Rymkiewicz: Co się dość rzadko zdarza w historii – zwykle musi upłynąć trochę czasu, żeby pojawiła się mityczna opowieść. Mit ma swoje tajemnicze zawiłości. Pewne wydarzenia – nie bardzo wiadomo dlaczego – szybko się symbolizują. Jak choćby śmierć księcia Józefa skaczącego do Elstery, śmierć, prawdę mówiąc, trochę przypadkowa, nawet niepotrzebna. A inne ważne wydarzenia w ogóle nie wchodzą w przestrzeń mityczną. Jak choćby nieudane samobójstwo Tadeusza Kościuszki na pobojowisku pod Maciejowicami. Świetna scena, która powinna stać się symbolem polskiego losu – i nic z tego, historia ją gdzieś schowała, zatarła. A jeśli już mówimy o mitycznych symbolizacjach, to chcę powiedzieć, że Jarosław Kaczyński też już staje się, a nawet stał się symbolem. Dlatego na początku naszej rozmowy porównałem go do walecznego Władysława Łokietka, który przegrywał, wygrywał, i znów przegrywał, i znów wygrywał, i tak przez całe swoje życie, bitwa po bitwie, z Krzyżakami, z Wacławem II, aż zrekonstruował zrujnowane Królestwo Polaków. Co do wzrostu, to też zachodzi wyraźne podobieństwo. Jarosław Kaczyński jest świetnym, zręcznym politykiem, ale to już nie jest takie ważne, bo ważniejsze jest teraz coś innego. Otóż ten człowiek, już niemłody, ale przecież też nie stary, któremu nie wszystko się udawało, który musiał znieść wiele upokorzeń i porażek, pewnie wcale nie myśląc o tym, że zmierza w takim właśnie kierunku, stał się obecnie żywym symbolem niepodległej Polski, którą ma dla nas wywalczyć. Jak Łokietek ze swojej rycerskiej groty pod Ojcowem, tak on wyszedł ze swojej inteligenckiej żoliborskiej groty, żeby walczyć z wrogami Polski. Patrzę teraz na niego i widzę mitycznego bohatera Polaków. Niech się Pan trzyma, Drogi Panie Jarosławie.
Joanna Lichocka: Gdy spotkaliśmy się trzy lata temu, mówił pan, że Jarosław Kaczyński jest postacią historyczną, bo ugryzł żubra w dupę. Żubr, symbol Polski, spał pod lipą, prezes PiS podszedł, ugryzł go i obudził. Ale ten żubr chyba uciekł Kaczyńskiemu? Jarosław Marek Rymkiewicz: Przecież było wiadomo, że ugryziony żubr gdzieś ucieknie, no i uciekł, gdzieś pomknął. Ale ja w tej rozmowie mówiłem też, że żubr galopuje w jakąś nieznaną przyszłość. Teraz to już widać trochę lepiej, a moja koncepcja Polski postkolonialnej pozwala to lepiej zrozumieć – żubr przez jakieś straszne ostępy, chaszcze, zarośla galopuje ku niepodległości. Słyszę jego tętent, tętent odradzającego się polskiego życia. Będziemy mieli wspaniałe państwo wolnych Polaków, w którym Jarosław Kaczyński będzie miał pomniki. Będzie stał obok Lecha. Albo będą siedzieli na murku, pijąc wodę z sokiem z żoliborskiego saturatora. Rozmawiała Joanna Lichocka
Tak, panie Lisicki, to wypadek Nie czytam, jak już sygnalizowałem, od długiego już czasu „Rz” (z tego, co relacjonuje J. Kwieciński w „GP”, widzę, że nic nie tracę), więc o specyficznym wyznaniu wiary red. Pawła Lisickiego (który stopniowo upodabnia się do Czarka Michalskiego, Rafała Smoczyńskiego i tym podobnych intelektualistów, co w końcu „odnaleźli się we mgle”) dowiedziałem się na Niepoprawnych z tekstu Kukiego (http://niepoprawni.pl/blog/110/hipoteza-nie-mit).
I pomyślałem sobie, że warto przy tej okazji tym wszystkim światłym osobom „wierzącym postępowo” czy „wierzącym inaczej”, tym wszystkim mędrcom (Lisicki nie jest tu wyjątkiem przecież), którzy „nie dają się ponieść emocjom”, którzy „na chłodno” i „z dystansem” podchodzą do „sprawy Smoleńska” - zwrócić uwagę na jedną podstawową rzecz. Otóż panie i panowie, cała wasza niesamowita, zdystansowana, chłodna, nie emocjonalna, mądra i postępowa wiara w to, że 10 Kwietnia doszło do wypadku, płynie z jednego, tak się niestety składa, akurat rosyjskiego źródła. Gdyby tych wszystkich światłych i zrównoważonych (w przeciwieństwie do rozdygotanych paranoików smoleńskich zadających nerwowe pytania i grzebiących się nieustannie w jakichś zdjęciach czy migawkach) ludzi zapytać o jedno: skąd – tak, skąd wiedzą, że 10 Kwietnia nie doszło do zamachu – odpowiedź byłaby jedna. Wiedzą to wyłącznie od Rosjan. To Rosjanie przecież ogłosili „wersję wypadkową” już w pierwszych kwadransach, jeśli nie minutach po katastrofie – bez żadnych badań, bez żadnych materiałów dowodowych (typu filmowe zdjęcia przebiegu wypadku), bez żadnego dochodzenia typowego dla takich właśnie katastrof. Ja już o tym pisałem choćby w opublikowanym w październikowym „Nowym Państwie” tekście „„Fakt smoleński” jako produkt dezinformacji”(link poniżej)(ale rzecz jasna, nie oczekuję od Lisickiego, że będzie on śledził moje teksty, skoro ja jego bezcennych refleksji nie śledzę i nie mam zamiaru), więc tylko przypomnę, bo to niezwykle ważne: Rosjanie tak zakwalifikowali całe zdarzenie z tupolewem jako „wypadek lotniczy” (i to spowodowany z głupoty pilotów lub pasażerów), by właśnie w punkcie wyjścia pokierować i sposobem relacjonowania zdarzenia, i sposobem badania przyczyn zdarzenia, jakby doszło do wypadku. Nikt nie miał ani podstaw, ani prawa, by w ciągu pierwszej godziny od zdarzenia mówić o wypadku lotniczym, takie jednak zakwalifikowanie całej sprawy pozwoliło na uruchomienie kampanii dezinformacyjnej o skali i zasięgu przypominającym dokładnie tę kampanię sowiecką z czasów pierwszego Katynia. O ile jednak do rosyjskich zbrodniarzy nie można mieć pretensji o to, że dezinformują – taki oni już mają po prostu „styl sprawowania władzy”, o tyle w przypadku polskich mediów i ludzi w nich pracujących, którzy niemalże bez zająknięcia się od razu zaczęli rosyjską wersję zdarzeń lansować jako jedyną z możliwych, można mówić o świadomym włączeniu się w wielką neosowiecką kampanię dezinformacyjną, co oczywiście wszystkim tym mediom i tym ludziom mediów zajmujących się taką robotą zostanie zapamiętane i policzone. Jeśli bowiem media danego kraju, kraju, który 10 Kwietnia stracił elitę państwa w tak tragicznych okolicznościach, stanęły w swej większości, w chwili takiej próby, po stronie obcego, agresywnego mocarstwa, a nie pamięci poległych czy choćby po stronie polskich obywateli protestujących na ulicach („Solidarni 2010”) – to znaczy, że nie są one w stanie lub też już nie chcą reprezentować polskiego interesu narodowego. I to właśnie zdarzenie można by potraktować jako wypadek, jako jedną wielką kolizję „środowiska dziennikarskiego” z ponurą rzeczywistością, gdyby to nie była taka potworna moralna i intelektualna katastrofa i tak wielki blamaż tego właśnie środowiska, że aż mnie nawet wstyd o tym pisać. Jeśli więc teraz ci ludzie jeszcze się szczycą swoim „dystansem” do paranoików smoleńskich, to pozostaje im tylko życzyć, by wystawili swoje piersi do ruskich orderów, bo ze strony polskich obywateli na żaden szacunek już sobie nie zasłużą. FYM
Ksiądz Stanisław Trzeciak – “antysemita”, który pomagał Żydom W II RP wywołał największą wojnę polsko-żydowską. Ignorant, fałszerz, kłamca, a przede wszystkim zwolennik Protokołów Mędrców Syjonu. “Jeden z czołowych katolickich propagatorów antysemityzmu w okresie międzywojennym w Polsce” (wikipedia). Poglądów nie zmienił nawet w czasie okupacji, kiedy Niemcy mordowali Żydów. Tylko, czy to cała prawda o księdzu profesorze Stanisławie Trzeciaku, jednym z najsławniejszych w przedwojennej Polsce? (Profesor) Władysław Bartoszewski napisał, że “dla wielu był on sztandarowym człowiekiem, którego wystąpieniami publicystycznymi uzasadniali swoje antysemickie poczynania”. A profesor Leszek Kołakowski: “Między rozmaitymi odmianami antysemityzmu zachodzi tylko różnica ilościowa, różnica stopnia. (…) Umiarkowany antysemityzm sanacji w tej urzędowej postaci, choćby ograniczony do »ekonomicznego bojkotu« kupców żydowskich podtrzymywał i podsycał aurę, w której rozkwitały Falangi, księża trzeciakowie, późniejsi donosiciele gestapo i szantażyści okupacyjni”.
Agent Gestapo ratuje Polaków O co chodzi z tym donoszeniem? Otóż krążyły (i krążą do dziś) legendy, że jako agent gestapo ks. Trzeciak donosił na cichociemnych. Chciał też powołać polską partię narodowo-socjalistyczną, a nawet proniemiecki rząd. Czy to prawda? W dokumentach czytamy, że pomagał represjonowanym… Polakom, ponieważ miał chody u Niemców, którzy mieli go cenić jeszcze sprzed wojny. Na plebanii kościoła św. Antoniego w Warszawie (przy ul. Senatorskiej) zorganizował punkt żywieniowy Rady Głównej Opiekuńczej (prowadziła go jego gospodyni Helena Rokossowska, siostra Konstantego, późniejszego marszałka Polski). Za pośrednictwem Niemców potrafił zdobyć dodatkowe przydziały żywności, którymi dzielił się z biednymi, oraz ukrywającymi się u niego oficerami Wojska Polskiego. Wielu z nich wyciągnął z więzienia (m.in. na Pawiaku). 1 sierpnia 1944 przyjął na plebanię wielu księży i osób świeckich. W schronie kościoła ludność mogła chować się przed nalotami. 8 sierpnia ocalił domowników i przybyszów od akcji pacyfikacyjnej, okazując oficerowi niemieckiemu otrzymane przed wojną odznaczenia.Jednak Niemcy tak go cenili, że w końcu go zabili. Ksiądz Stanisław Trzeciak zginął od niemieckiej kuli w czasie Powstania Warszawskiego 9 sierpnia 1944 r. Zginął wraz z osobami, które ukrywał w kościele św. Antoniego. A było to tak. Hitlerowcy zagonili ich do rozbiórki powstańczej barykady na pl. Teatralnym. Trzeciak odmówił, żądając rozmowy z oficerem niemieckim – bezskutecznie. Po rozebraniu barykady Niemcy poprowadzili grupę w kierunku ul. Alberta Króla Belgów. Wówczas “padł strzał, który śmiertelnie ugodził proboszcza”.
Antysemici – znawcy Talmudu Wikipedia pisze dalej (bez powołania się na żadne źródła): “Ksiądz Trzeciak sympatyzował z antysemicką polityką hitlerowską. (…) Był uważany przed wojną za czołowego teoretyka akcji antyżydowskiej w Polsce”. Ale sami autorzy wpisu nie mają pewności, bo następne zdania brzmią: “Niektóre źródła kościelne podają, że należał do krytyków polityki nazistowskich Niemiec. Twierdził m.in., iż ideologia narodowosocjalistyczna jest przesiąknięta duchem żydowskim, a rasizm jest koncepcją wprost zaczerpniętą z “ducha Talmudu”. W następnej części notki mamy już totalne pomieszanie pojęć: “Stanowisko to nie przeszkodziło Trzeciakowi wyrażać uznania dla niektórych rozwiązań zmierzających do usunięcia Żydów z Niemiec, jednak miało to miejsce w latach 30., czyli w okresie, gdy antysemicka polityka Adolfa Hitlera ograniczała się do mniej lub bardziej dotkliwych prześladowań i nie pokazała jeszcze światu swego ludobójczego oblicza. Jednocześnie współpracował z hitlerowskim Instytutem badania problemów żydowskich”. Przyjrzyjmy się bliżej osobie księdza. Stanisław Trzeciak, urodził się w 1873 r. w Rudnie Wielkiej w rodzinie chłopskiej. Ukończył gimnazjum w Rzeszowie, seminarium duchowne w Przemyślu, studia teologiczne we Fryburgu, w Wiedniu, Rzymie, Krakowie i w Jerozolimie. W latach 1907 – 1918 był profesorem Akademii Duchownej w Petersburgu. Międzywojenna prasa żydowska uważała go za ucznia innego profesora tej uczelni – ks. Justyna Pranajtisa – jak pisała – jednego z największych antysemitów. W kręgach naukowych Pranajtis miał z kolei opinię jednego z największych wśród duchownych katolickich znawców Talmudu. Podobną estymą cieszył się później Trzeciak, a jeśli chodzi o jego antysemityzm współpracował z czasopismem “Monumenta Judaica”, które tworzyli profesorowie chrześcijanie i profesorowie rabini. Jego talmudyczne kompetencje zaczęto podważać dopiero później, ale o tym za chwilę.
Sam Trzeciak tak pisał o swoim antysemityzmie: “W czasie wojny światowej Żydzi jako jeńcy wojenni w Petersburgu przychodząc do mnie z prośbą o pomoc, mówili »to jest nasz ksiądz«. Z Żydami zagranicą, nawet z Rabinami byłem w dobrych stosunkach, miałem nawet wykład w synagodze”. W tym samym okresie współzakładał Polskie Towarzystwo Pomocy Ofiarom Wojny. Po powrocie do kraju brał udział w obronie Lwowa. W 1921 r. był inicjatorem akcji pomocy dla dzieci powracających z Rosji. Od 1928 r. był rektorem kościoła św. Jacka w Warszawie (wówczas napisał większość swoich książek – w sumie kilkanaście pozycji), a od 1938 r. proboszczem parafii św. Antoniego (tej, w której chronił w czasie wojny ludność przed Niemcami). Był również jednym z założycieli prometejskiej placówki – Instytutu Wschodniego w Warszawie.
Bolszewizm – oszustwo żydowskie Poglądy Stanisława Trzeciaka w kwestii żydowskiej ewoluowały po rewolucji bolszewickiej. Wtedy zgodził się ze słynnymi “Protokołami Mędrców Syjonu”, że istnieje światowy spisek żydowski przeciwko cywilizacji łacińskiej i katolicyzmowi, którego celem miało być zdobycie władzy nad światem. “Potwierdza się to szczególnie w Rosji, którą żydzi zniszczyli, zrabowali i ujarzmili, którą dotąd rządzą. Nic więc dziwnego, że całą siłą prą do wywołania rewolucji światowej. (…) Bolszewizm to nie choroba dusz, ale wielkie oszustwo żydowskie, a kto mówi o komunizmie, a nie mówi o żydach, ten nie ma wprost pojęcia co to jest komunizm, bo komunizm i judaizm to obecnie prawie równoznaczne pojęcia”. W książce “Mesjanizm a kwestia żydowska” wykazywał, na podstawie pism żydowskich, głównie Talmudu, że Żydzi oczekiwali i oczekują, iż Mesjasz przyjdzie jako potężny król, który zniszczy narody – gojów – i założy wszechświatowe królestwo żydowskie. Odnośnie spraw polskich uważał, że Żydzi “wyszydzają w społeczeństwie polskim wszystko, co polskie, katolickie i narodowe, by osłabić w Polsce to, co tworzy spójnię państwa i narodu, by rozłożyć przez wywrotową działalność nasze Państwo od wewnątrz i by je zniszczyć”. Do walki tej wykorzystują “płatnych szabesgojów”. Żydzi byli, jego zdaniem, czwartym zaborcą Polski. Nie tylko szabesgoje, ale wszyscy ci, którzy “zachowują się biernie i neutralnie, usprawiedliwiając swoją w tej kwestii bezczynność, niby chrześcijańską miłością bliźniego, przyczyniają się żydowskiego zwycięstwa”.
Podwójna etyka Talmudyczne kompetencje Trzeciaka zaczęto podważać w latach 30. Powód – był jednym z głównych przeciwników żydowskiego uboju rytualnego – szechity. W skrócie polegało to na tym, że rzezak (szojchet) musiał zarżnąć przytomne zwierzę jednym szybkim cięciem przez gardło, przy życiu specjalnego, długiego, ostrego noża, co musiało doprowadzić do całkowitego wykrwawienia. Metoda wykluczała wcześniejsze ogłuszenie czy uśpienie ofiary lub rażenie jej prądem. Szechitą zajął się polski Sejm, powołując księdza na jednego z rzeczoznawców (w końcu specjalista od Talmudu). Warto przyjrzeć się dokładniej tej sprawie, bo wywołała ona największą wojnę polsko-żydowską – nie tylko w Sejmie, ale w całym życiu politycznym II RP. Trzeciaka zaatakowała niemal cała społeczność żydowska – nie tylko ortodoksi, także syjoniści i bundowcy. Dr Gedalja Rozenman, rabin Gminy Wyznaniowej Żydowskiej w Białymstoku pisał: “Jak ongiś w czasach biblijnych Balak, król Moabitów – zawezwał Bilema wroga narodu Izraelickiego, by ten naród przeklął, tak zawezwano tym razem »uczonego żydoznawcę« księdza Trzeciaka, by oczerniając Talmud, ubój rytualny, a razem z nim żydostwo polskie dał hasło do walki. Ksiądz Dr Stanisław Trzeciak wywiązał się »świetnie« ze swego zadania”. W “Naszym Przeglądzie” – żydowskim dzienniku wydawanym w języku polskim żydowski genealog Mateusz Mieses (14 III 1936) napisał: “Trzeciak odkrył, że ubój rytualny jest niepotrzebny dla zbawienia duszy Żyda. (…) Rabini siwobrodzi, którzyście swe życie strawili nad foliantami, wy wszyscy błądziliście i w błąd wprowadzaliście innych. Rzezacy do domu, na urlop. Szafy z księgami, traktującymi o przepisach uboju, na opał. Przekropić gruntownie wszelkie koszerne naczynia na trefne i korzystać jak najszybciej z konsumowania tłustych zadków. (..) Zbliż się przemiana wartości, Wiosna Ludów. A na wsi będzie raj!. (…) Utopia Tomasza Morusa wejdzie w życie. Nastąpi koniec kryzysu, pacyfikacja Europy. (…) Jednym zamachem naukowym finis szechitae kres największej przeszkody w rozwoju ludzkości”. Żydowski senator Mojżesz Schorr uznał, że publiczna dyskusja o uboju w Sejmie miała “wywołać widmo średniowiecza ku uciesze gawiedzi, ku poklaskom ulicy i ku poniżeniu dostojeństwa naszego wyznania i godności naszego narodu”. Inny senator Jakub Trockenheim uważał, że ksiądz Trzeciak “skwapliwie skorzystał z okazji, by miotać oszczerstwa i potwarze na wiarę [Żydów - przyp. TMP]” i podeptał jedno z przykazań dekalogu: “Nie świadcz o bliźnim fałszywego świadectwa”. “Jest to smutny paradoks, że religii, która dała światu dekalog, która pierwsza głosiła światu zasady etyki i humanitarności, odważają się zarzucić okrucieństwo i barbarzyństwo”.
Ksiądz Trzeciak odparowywał, że Żydzi uważają za antysemitów wszystkich, którzy występują przeciw ich barbarzyńskim przepisom, w tym ubojowi rytualnemu. Jego zdaniem Talmud stosuje podwójną etykę nie tylko w stosunku do ludzi, inaczej traktując swoich i gojów, ale również wobec zwierząt – jeśli należą do gojów podlegają innym przepisom, żyd nie musi być dla nich humanitarny. Talmud – pisał – prócz nielicznych wyjątków, “jako całość, jako kodeks życia i kodeks prawa jest jedynym w swojej potworności i niedorzeczności”. Prawa te miały oddzielić Żydów od innych narodów i przez to ich wywyższyć.
Barbarzyński zabobon Skąd wzięły się ataki na księdza? Trzeciak pisał: “nie chcę mieszać się do tych praktyk, uchodzących za religijne innego wyznania, bo one innym nie szkodzą”. Za szkodliwy uważał właśnie ubój rytualny (“Ubój rytualny w świetle Biblii i Talmudu”). Przede wszystkim wywodził, że nie jest on przepisem religijnym: “prawo Mojżeszowe nie mówi nic o uboju zwierząt”, że szechitę wymyślili rabini dopiero w Talmudzie: “Żydostwo zasklepiwszy się w podaniach ustnych większą do nich przykładało wagę niż do prawa Mojżeszowego i nazwom starotestamentalnym zaczęło inne podawać znaczenie, niż je pierwotnie posiadały”. Talmud stosuje podwójną etykę nie tylko w stosunku do ludzi, inaczej traktując swoich i gojów, ale również wobec zwierząt - jeśli należą do gojów podlegają innym przepisom, żyd nie musi być dla nich humanitarny. Z drugiej strony Trzeciak zauważał, że Żydzi dopuszczają przecież postęp w swoich praktykach (np. przestali pić krew i jeść członki z żywych zwierząt), na czym religia żydowska nie tylko nie ucierpiała, ale tylko zyskała. Wysnuwał stąd wniosek, że jeśli Żydzi mogli się odzwyczaić od dawnych zwyczajów, mogą to zrobić również w przypadku szechity. Odzwyczajenie się od uboju rytualnego nie doprowadzi bowiem do upadku religii (tak jak było to w poprzednich przypadkach), a przejście do uboju mechanicznego jest łatwiejsze, niż niegdyś od dawnych praktyk. “Od czasu, kiedy synowie Izraela biegali po pustyni arabskiej za swoimi owcami, ludzkość już znacznie postąpiła naprzód i ten zwyczaj (…) nazywa dzisiaj z obrzydzeniem barbarzyństwem”. Dlaczego zdaniem Trzeciaka było to barbarzyństwo? Dowodził, że szechita jest niehumanitarna (zwierzęta bardziej cierpią, niż podczas innych metod uboju) i antysanitarna (przeprowadzana w brudnych rzeźniach). A przede wszystkim to haracz, jaki muszą płacić Żydom chrześcijanie: “Wszyscy Polacy pracują na Żydów za ich barbarzyńskie znęcanie się nad zwierzętami przy uboju rytualnym. Pracuje rolnik, pobierając niskie ceny za bydło i pracuje każdy konsument mięsa”, płacąc zawyżone stawki. Przy pomocy uboju rytualnego “żydzi wyciągają ze społeczeństwa polskiego około pół miliarda zł rocznie przez zmonopolizowanie handlu mięsem, bydłem, skórami, wyprawą skór i odpadkami rzeźnianymi”. Wniosek: “dzięki propagandzie prowadzonej przez prasę zrozumiało społeczeństwo polskie, (…) że rozchodzi się tu o połączone z ubojem rytualnym zyski, a nie przepis religijny”. Monopol Żydów w branży mięsnej miał powodować, że 95-100 proc. bydła było ubijane rytualnie, a dochody z tego uboju stanowiły blisko 50 proc. wszystkich dochodów żydowskich gmin wyznaniowych w II RP. Trzeciak konkludował, że ubój rytualny jest “ohydą dwudziestego wieku, która zadaje niepotrzebnie tyle tortur zwierzętom, poniża człowieka, a Boga obraża” i postulował “bezwzględne jego zniesienie, jako barbarzyńskiego zabobonu, nie mającego nic wspólnego z prawem Mojżeszowym”.
Pierwszeństwo mają zagrożone Żydóweczki Hilel Seidman pisał, że “wyśmiewanie i profanowanie religii i rzeczy będących dla milionów ludzi największą świętością, zasługuje na wzgardę”, ale też na sprawę sądową. I rzeczywiście, Żydzi chcieli postawić Trzeciaka przed sądem za wyszydzanie uczuć religijnych. Co na to Trzeciak? – Żydzi zawsze powołują się na prawodawstwo Mojżeszowe, gdy nie mogą jakiegoś przepisu udowodnić. Mówią wtedy, że Mojżesza ustnie otrzymał polecenie od Boga i te przekazał dalszym pokoleniom. Rabini, nie mogąc znaleźć dowodu na to, iż ubój rytualny jest zapisany w Biblii, jako argument w sprawie potrafią tylko nazwać mnie ignorantem i zaskarżyć do sądu za obrazę ich religii. Powoływał się przy tym na księgę Sanhedrin 59a: “Jeśli goj zajmuje się Torą, zasługuje na śmierć, bo znaczy: naukę oddał nam Mojżesz w dziedziczne posiadanie”. Z sądu nad Trzeciakiem nic nie wyszło, ale podobno Żydzi – przed jego wystąpieniem na komisji sejmowej – chcieli mu wykraść jego referat (policja nie wykryła sprawców). 1 stycznia 1937 r. Trzeciak odniósł sukces, ale tylko częściowy. Sejm nie zakazał uboju rytualnego, ale tylko ograniczył jego wykonywanie dla potrzeb religijnych. Ale nie tylko o szechitę chodziło. W książce “Program światowej polityki żydowskiej, konspiracja i dekonspiracja” ksiądz nakreślił swój główny cel: “Jako gospodarz mamy prawo wymówić miejsce szkodliwym i wrogim sublokatorom, którzy brutalnie i zachłannie narzucają się nam na gospodarzy”. “Żydzi muszą wyjść z Polski, bo oni są nieszczęściem narodu”. Mimo tych publicystycznych uogólnień nigdy jednak nie domagał się emigracji wszystkich Żydów, szczególnie ceniąc sobie “propaństwowych” ortodoksów. Mimo nawoływań księdza władze nie były zainteresowane pozbyciem się największej mniejszości narodowej, stosując raczej zasadę: “walka ekonomiczna i owszem, ale krzywdy żadnej” (słowa premiera Felicjana Sławoj-Składkowskiego). W marcu 1939 r. Sejm znowelizował ustawę o uboju rytualnym – został on zakazany całkowicie. Jednak nigdy nie weszła ona w życie, jej ratyfikowanie przez Senat uniemożliwił wybuch wojny. Czyli ks. Trzeciak poniósł klęskę na całej linii. Ale oświecony historyk Janusz Tazbir napisał: “Do końca życia wierzył zapewne w imperialne ambicje Mędrców Syjonu; nic nie wskazuje na to, aby pod wpływem holocaustu zmienił swe zapatrywania w kwestii żydowskiej”. Tylko czy na pewno? Dla niektórych “badaczy” dowodem na kolaborację księdza z Niemcami mają być plakaty z cytatami z jego przedwojennych książek nawołujące do walki z Żydami i komunistami. Tymczasem Stanisław Trzeciak Żydom… pomagał. Relację przywołuje Władysław Bartoszewski: – Siostra Wanda Garczyńska, przełożona szkoły i internatu sióstr Niepokalanego Poczęcia NMP na ul. Kazimierzowskiej w Warszawie, która ratowała małe Żydówki, przyjmując je pod fałszywymi papierami do internatu tak zapamiętała Trzeciaka: Ponieważ niektóre matki “aryjki” miały jej za złe, że ochrania niekatolickie dzieci w katolickim zakładzie, Wanda zwróciła się o radę do księdza… Trzeciaka. Zapytał ją, komu grozi większe zagrożenie w przypadku usunięcia z internatu. Powiedziała, że pierwszym grozi nauka w gorszych warunkach lub zaprzestanie nauki, a drugim pewna śmierć. Ksiądz Trzeciak miał odpowiedzieć: “siostrze nie wolno się wahać i zastanawiać, pierwszeństwo tu mają te małe, zagrożone Żydóweczki”. Tadeusz M. Płużański
Rozłam, rozłam – i nic... Nawet w Polsce Tuska, w Europie rządzonej przez Merkel przy udziale Sarkozy'ego i Miedwiediewa, pozostaje jeszcze to, co premier RP i jego zwolennicy stracili w Smoleńsku, czyli honor – pisze filozof społeczny. W niedzielę wieczorem rozwiały się nadzieje – nadzieje, że nastąpi klęska PiS, że prześcignie go SLD, i ta klęska będzie początkiem końca tej partii. PiS nie wypadł dobrze, ale najgorsze prognozy się nie sprawdziły. Utrzymał stan posiadania, mimo że ostatnie tygodnie nie były dla tej partii łatwe. Okazało się jednak, że musi martwić się także PO, choć nadal jest bardzo silna. Tak więc żadnych złudzeń Panowie – i Panie – musicie się pogodzić z tym, że znaczna część Polaków odrzuca obecne rządy, i to z powodów zasadniczych, bardzo zasadniczych. Do jesieni przyszłego roku wiele się jeszcze może zdarzyć. Ale wszystko wskazuje na to, że poparcie dla Platformy będzie malało. Konsekwencje gospodarcze jej rządów będą coraz bardziej odczuwane, na bolesne reformy się nie zdobędzie, bo wtedy jej przegrana stanie się murowana. Jedyna szansa to odwrócenie uwagi społeczeństwa. Ostatnio miały ją zaprzątać rozłam w PiS i Ruch Palikota. Czy za parę tygodni będziemy jeszcze o nich pamiętać? Czy będą miały jakiekolwiek znaczenie? Czy też zapomnimy o nich równie szybko, jak o mordzie politycznym w Łodzi?
Nieroztropnie usamodzielniony Na pewno oba rozłamy, Palikotowy i Kluzikowy, miały także dobre strony. Odejście Palikota z PO pokazało granice władzy mediów. Jego pozycja, rozdymana przez wspierającą go stację telewizyjną, szybko została sprowadzona do właściwych wymiarów, gdy nieroztropnie się usamodzielnił. Wyniki wyborów na Lubelszczyźnie i w samym Lublinie pokazują, jakie są skutki jego działalności dla PO. Teraz, gdy jest poza Platformą, która zręcznie pozbyła się kompromitującego już i niepotrzebnego narzędzia swej "postpolityki", już nawet jego happeningi nie bawią. Przy okazji paru pre- i postintelektualistów, którzy pobiegli do Sali Kongresowej lub wdychali powiew świeżego powietrza z niej dolatujący, potwierdziło, że gotowi są na wszystko, by być nieco bliżej władzy.
Gdy się okazało, że nie ma na co liczyć, że może się skończyć, jak z Partią Kobiet, dziwnie pusto zaczęło się robić wokół pana Janusza. Będzie musiał energicznie potrząsać kiesą, by przyciągnąć więcej przyjaciół, i nieco śmielej walczyć z zabobonem. Gdyby zniknął z polityki, poczulibyśmy ulgę, choć usunięcie z niej innych tego typu postaci – vide Andrzej Lepper – nie zaowocowało lepszą jakością życia politycznego. Należy też docenić odejście z PO twórcy pamiętnego filmu "Linia", gdy zaczął odbiegać od obowiązującej obecnie linii partyjnej, oraz wyciszenie Stefana Niesiołowskiego po tym, gdy mężnie wystawił się na fikcyjne kule wyimaginowanego zamachowca. Ale czy PO bez nich sobie poradzi? Jaki PR teraz zastosuje? Rozłam w PiS był trudny do przełknięcia dla wielu jego sceptycznych zwolenników, zwłaszcza wśród inteligencji (w przeciwieństwie do PiS PO ma wśród niej niemal wyłącznie zwolenników fanatycznych). Media wałkowały temat bez wytchnienia. Można było dojść jednak do nieoczekiwanego wniosku, że PiS ma ogromne zasoby kadrowe. Przez ostatnie lata słyszeliśmy, że już "nikt" w tej partii nie pozostał. I proszę, ile w niej było wspaniałych postaci? Może więc jeszcze znajdą się inni? Może dojdą nowi? Przyczyny odejścia grupy skupionej wokół Joanny Kluzik-Rostkowskiej nie są jasne. Jarosław Kaczyński zagrał skrzydłami – najpierw w kampanii prezydenckiej, odsuwając zwolenników Zbigniewa Ziobry, potem czyniąc to samo w stosunku do "liberałów", którzy marzyli o tym, że po wyborach będą odgrywać kluczową rolę w partii, domestykując jej prezesa. Frondyści twierdzą, że chodzi im o metodę, o styl, nie o treści. Jak dotąd nie mają programu, czy będą mieli przywódcę, jeszcze się okaże. To, co dotąd powiedzieli, brzmi mało przekonująco i przypomina zapowiedzi Polski XXI, które okazały się niezbyt nośne politycznie. A jednak ci politycy mogliby poza PiS zrobić sporo dobrego, może nawet więcej niż wtedy, gdyby w nim pozostali. Gdyby rzeczywiście udało im się, co będzie bardzo trudne, zorganizować partię, zyskać poparcie bardziej centrowego elektoratu, odebrać część głosów Platformie, mogliby odegrać znaczącą rolę i przyczynić się do odzyskania przez PiS zdolności koalicyjnej. Ważne jest jednak, by obie strony nie paliły za sobą mostów. Negatywne wypowiedzi o opuszczanej właśnie partii, której politykę latami się współkształtowało, dezawuują samych ich autorów. O klasie świadczy to, w jaki sposób się odchodzi, nawet gdyby były uzasadnione powody do rozgoryczenia.
Kto jest Putinem? Polska w czasie ciszy wyborczej przypominała normalny kraj. Docierały do niej nawet najważniejsze wiadomości ze świata. Zauważono szczyt NATO, choć żeby się dowiedzieć, dlaczego Obama mówił o "swoim przyjacielu Radosławie Sikorskim", co uzgodniono w Lizbonie i co to oznacza dla Ukrainy i Gruzji, trzeba było przeczytać "New York Times" lub "Die Welt". Niestety, tej ożywczej ciszy nie da się przedłużyć. Byłaby też niebezpieczna, bo mogłaby pobudzić Polaków do refleksji. Od jutra znowu zapanuje zgiełk, w którym ginie zasadnicze pytanie, jaką Polskę sprawiło nam PO i co nam pozostawi. W niedawnej telewizyjnej rozmowie dwóch autorytetów, byłego – Adama Michnika, i obecnego – Kuby Wojewódzkiego, sformułowana została oryginalna diagnoza sytuacji. Otóż Michnik przekonywał Wojewódzkiego, że ma się cieszyć z wyboru między Polską Berlusconiego a Polską Putina. Potem się nieco zreflektował i wrócił do swej odwiecznej opowieści (snuje ją co najmniej od czasu "wojny na górze"), że chodzi o wybór między demokracją a autorytaryzmem. Jak jednak przyporządkować te naklejki? Kto rzuca się w putinowskie objęcia, kto zapomniał o gwałconych w Rosji prawach człowieka i obywatela, kto skupił bez żenady pełnię władzy w kraju, kto usuwa niewygodnych dziennikarzy, zamierza znacjonalizować jedyną dużą gazetę krytyczną wobec rządzących i nie stroni od dyskretnej pomocy politycznej służb?
Berlusconi czy Gierek Zwalczający nienawiść redaktor "GW", z wielką częstotliwością cytujący Ksawerego Pruszyńskiego, że Polakom najlepiej wychodzą nagonki, nie zauważył też, że przedmiotem nagonki mediów, w tym kierowanej przez niego gazety, stał się prezydent RP i że przyczyniło się to do jego śmierci. Teraz, w związku z rozłamem, okazało się, że Lech Kaczyński wcale nie był wcale prezydentem partyjnym, pisowskim. Tak zapewniał nas Jan Lityński. Wcale nie był bezwolnym narzędziem w rękach brata. Wręcz przeciwnie, chciał realizować zupełnie inną politykę, niemającą nic, ale to nic, wspólnego z programem PiS. Nie można wykluczyć, że niedługo "GW" ufunduje nagrodę imienia Lecha Kaczyńskiego dla odważnych polityków, zwłaszcza tych występujących z PiS. Może też się okazać, że prezydent Kaczyński w ogóle nie miał brata. Ten kuriozalny, typowy dla III RP, spór o dziedzictwo Lecha Kaczyńskiego, gdzie wszystko można powiedzieć i wszystko można przekręcić, ma jednak swoje dobre strony – pokazuje prawdziwy format tego polityka, niewątpliwie najwybitniejszego prezydenta po 1989 roku. Także "Berlusconi" jako nalepka identyfikacyjna dla obecnego obozu władzy nie do końca pasuje. Związek prywatnych mediów, wielkiego pieniądza i ludzi władzy nie jest w Polsce luźniejszy niż we Włoszech, programy informacyjne mają równie rozrywkowy charakter i charakteryzują się podobną płycizną, ale czołowym politykom PO daleko do barwnego życia il cavalliere – zamiast za nastoletnią płcią nadobną biegają za piłką; nie dorównują nawet Samoobronie. Porównania do epoki gierkowskiej są chyba trafniejsze, zwłaszcza że premier dzielnie otwiera kolejne odcinki gierkówek, a Bronisław Komorowski sprawuje swój urząd z politycznym polotem Henryka Jabłońskiego, też historyka.
Non serviam Porównanie obu autorytetów niezbyt dobrze świadczy o III RP. Michnik stał się dla wielu ludzi symbolem nadziei, gdy siedząc w więzieniu za wolność, napisał parę ważnych esejów, które warto przeczytać po latach. Wojewódzki, korzystając z wolności, opowiada oślizłe niedowcipy, siedząc w studiu telewizyjnym, i trudno przypuszczać, by władał piórem. Niestety, teraz dawny "sztandar" powiewa dosyć smętnie nad Polską, choć ozdobiony Orderem Orła Białego, i sam siebie uznaje za "beneficjenta rewolucji", który obawia się "przegranych" i "wykluczonych". Ale ciągle można w jego esejach znaleźć trafne, emfatyczne opisy polskiej rzeczywistości, nawet jeśli kamuflowane są Stendhalem. Nawet stan "salonów" nie umknął jego uwadze: "Nuda i cynizm to naturalne potomstwo salonów, z których wyproszono myśl, szczerość, autentyczność. Wszechobecna nuda jest cechą środowisk zasklepionych w sobie, zablokowanych duchowo, niezdolnych do dialogu ze zmieniającym się światem, nasyconych resentymentem wobec tego, co nowe i nieznane. Nuda to plotki zamiast informacji, intrygi zamiast debat i żałosna parada karierowiczów zamiast polityków zatroskanych o dobro wspólne". Wszystko się zgadza. Trzeba się też zgodzić, że nawet w Polsce Tuska, w Europie rządzonej przez Merkel przy udziale Sarkozy'ego i Miedwiediewa, pozostaje jeszcze to, co premier RP i jego zwolennicy stracili w Smoleńsku – honor. A honor to również, jak czytamy u Michnika: "odwaga uczciwej i ostrej diagnozy świata, diagnozy surowej i wolnej od zdawkowej ostrożności. To także zdolność, by wobec możnych tego świata wypowiedzieć: non serviam". No właśnie. Zdzisław Krasnodębski
Krasnodębski o Polsce Berlusconiego według Michnika Krasnodębski „W niedawnej telewizyjnej rozmowie dwóch autorytetów, byłego – Adama Michnika, i obecnego – Kuby Wojewódzkiego, sformułowana została oryginalna diagnoza sytuacji. Otóż Michnik przekonywał Wojewódzkiego, że ma się cieszyć z wyboru między Polską Berlusconiego a Polską Putina. Potem się nieco zreflektował i wrócił do swej odwiecznej opowieści (snuje ją co najmniej od czasu "wojny na górze"), że chodzi o wybór między demokracją a autorytaryzmem. "..."Także "Berlusconi" jako nalepka identyfikacyjna dla obecnego obozu władzy nie do końca pasuje. Związek prywatnych mediów, wielkiego pieniądza i ludzi władzy nie jest w Polsce luźniejszy niż we Włoszech, programy informacyjne mają równie rozrywkowy charakter i charakteryzują się podobną płycizną, ale czołowym politykom PO daleko do barwnego życia il cavalliere – zamiast za nastoletnią płcią nadobną biegają za piłką; nie dorównują nawet Samoobronie. Porównania do epoki gierkowskiej są chyba trafniejsze, zwłaszcza że premier dzielnie otwiera kolejne odcinki gierkówek, a Bronisław Komorowski sprawuje swój urząd z politycznym polotem Henryka Jabłońskiego, też historyka.”…” Wszystko się zgadza. Trzeba się też zgodzić, że nawet w Polsce Tuska, w Europie rządzonej przez Merkel przy udziale Sarkozy'ego i Miedwiediewa, pozostaje jeszcze to, co premier RP i jego zwolennicy stracili w Smoleńsku – honor. A honor to również, jak czytamy u Michnika: "odwaga uczciwej i ostrej diagnozy świata, diagnozy surowej i wolnej od zdawkowej ostrożności. To także zdolność, by wobec możnych tego świata wypowiedzieć: non serviam". No właśnie. „…(źródło ) Mój komentarz Berlsukonizacja Polski przez Tuska . Platformę i media . Krasnodębski zastrzega jednak , że jest to pewna imitacja, bo ikona naszego beluskonizmu za szczyt oryginalności i barwności uważa uganianie się za piłką. Nie trudno zgodzić się tutaj z Krasnodębskim , że wyrobiony przez Wojewódzkiego „intelektualnie„ elektorat Platformy wolałby aby ich idol ganiał raczej spocony za bardziej topowym obiektem niż piłka. „Związek prywatnych mediów, wielkiego pieniądza i ludzi władzy nie jest w Polsce luźniejszy niż we Włoszech. „Z tym twierdzeniem Krasnodębskiego muszę polemizować. Cmentarzyści Platformy byli oskarżani o sprzedaż ustaw, prawa nie ludziom reprezentującym naprawdę wielkie pieniądze, ale jakimiś drobnym bandytom jednorękim. Jedynymi w tej chwili magnatami wielkiego pieniądza są baronowie
mediów. Najistotniejszą różnicą jest to, że we Włoszech media w osobie Berlusconiego przejęły władzę osobiście, a w Polsce musza posługiwać jakimiś figurantami. Ważne jest jednak pewne podobieństwo. Baronowie mediów są realnym graczami politycznymi , mającymi decydujący głos w budowie architektury politycznej. Dlatego należy podziękować Michnikowi za jego bardzo barwne spostrzeżenie że Polska Tuska uległa berluskonizacji. Polska Tuska staje się Polską Berluskoniego. Na koniec warto stwierdzić że Polska samorządowa jest Polską dużo bardziej demokratyczna niż Polska sejmowa. „Jednomandatowe” wybory burmistrzów, wójtów prezydentów miast pokazały, że obywatele coraz bardziej kontrolują poczynania władz. Warto rozejrzeć się wokoło ilu jest skorumpowanych, otoczonych sitwami włodarzy zostało teraz usuniętych przez obywateli. Uwaga i kontrola obywateli jest coraz skuteczniejsza pomimo tego, że nie wprowadzono ograniczeni liczby kadencji prezydentów i reszty włodarzy do dwóch. Co jest postulatem PiS. Komorowski obiecał zaś inna bardzo korzystną z demokratycznego punktu widzenia zmianę, a m mianowicie okręgi jednomandatowe, w tym do samorządów, ale temu platformesowi nie ma co ufać, że dotrzyma słowa. Marek Mojsiewicz
23 listopada 2010 "Żeby sądy dbały o interes narodowy"... - powiedział swojego czasu pan Jarosław Kaczyński. No tak- żeby dbały.. Sądy mają dbać o interes narodowy, pomijając interes sprawiedliwości. Najlepiej jak sądy dbają o sprawiedliwość społeczną. Wtedy sądy są najbardziej sprawiedliwe.. I społeczne. A sądy mają być po prostu po stronie sprawiedliwości. Bo sprawiedliwość to stała i niezmienna wola oddawania każdemu tego co mu się należy. I właśnie sprawiedliwość zatriumfowała na Woronicza. Szefowa TVP 1 Iwona Schymalla, zmieniająca na tym stanowisku Witolda Gadowskiego. Usunęła program Anity Gargas ”Misja specjalna” oraz „Bronisław Wildstein przedstawia”. Kolejnymi kandydatami do zniknięcia z ekranu programu pierwszego tzw. telewizji publicznej są publicyści: Joanna Lichocka i Rafał Ziemkiewicz.. Pani redaktor Wyszyńska już jest szefową „Wiadomości”. I znowu mruży propagandowo oczy podkreślając emocje przy wypowiadaniu propagandowych kwestii. Trwa walka o telewizję publiczną w sposób partyjny i demokratyczny... Teraz telewizją publiczną i apolityczną rządzi koalicja PO-SLD.. Która to koalicja nie jest polityczna. Tak jak wybory do samorządów. Nie są polityczne.. Tylko samorządowe i apolityczne.. Telewizja ”publiczna” prześciga się w relacjonowaniu wyborów samorządowych – oczywiście apolitycznych. W sejmikach ma większość Platforma Obywatelska, w powiatach Polskie Stronnictwo Ludowe, w gminach …W Lubelskiem i na Podkarpaciu większość zdobyło Prawo i Sprawiedliwość.. Też apolityczne. Tak jak Sojusz Lewicy Demokratycznej… - równie demokratyczny i apolityczny, jak był we wcieleniu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej… I co za różnica, czy większość w sejmikach ma Platforma Obywatelska, czy Prawo i Sprawiedliwość? Czy że większość obsadzi swoim ludźmi Polskie Stronnictwo Ludowe? O demokratyczny włos więcej niż Sojusz Lewicy Demokratycznej… Od obsadzania ludźmi nie przybędzie w Polsce sprawiedliwości. Przybędzie chaosu i demokratycznych kłótni przy podziale naszych pieniędzy na różnych szczeblach samorządności demokratycznej.. Te masy ludzkie w sile 50 000 gardeł i 50 000 prących do boju o nasze pieniądze osobników- tworzy swoiste curiosum biurokratyczne ponad naszymi głowami… Czy tyle ludzi potrzeba do decydowania o naszych sprawach? Wszyscy chcą nam robić dobrze i jeszcze lepiej niż ci, co w grupie tych pięćdziesięciu tysięcy byli poprzednio.. Też nam robili dobrze.. A czy nie bardziej demokratycznie nie byłoby, gdyby tych gardeł było do gardłowania ze sto tysięcy..(!!!) Pan profesor Michał Kulesza z niewielkim rozmachem zaprojektował całość.. Należało przedsięwzięciu nadać odpowiedni rozmach.. Żeby całe zaplecze wszystkich demokratycznych partii politycznych się tam zmieściło.. I było koniecznie opłacane z budżetu państwa, czyli z pieniędzy tych wszystkich, którzy nie znaleźli się w gremiach decyzyjnych i demokratycznych… I rady gminne, i rady powiatowe i sejmiki wojewódzkie.. Wszędzie ta masowość demokracji przedstawicielskiej.. I każdy jest uśmiechnięty i zadowolony, że jego ugrupowanie obsadziło jak największą liczbę miejsc w tej czapie biurokratycznej.. Jak dane ugrupowanie demokratyczne ma więcej - to oczywiście przegłosują w swoją stronę.. Tę właściwą - ma się rozumieć.. Bo tamci przegłosowują – w niewłaściwą - promując partyjnictwo.. I wtedy demokracja jest zagrożona.. Masować demokracji polega na głupocie liczby.. Im liczba większa - tym słuszniejsza racja. Gdyby powiększyć gremia radnych w dwójnasób - byłoby więcej demokracji przedstawicielskiej.. Bo co stoi na przeszkodzie, żeby z 28 radnych w Radomiu zrobić 56..? Niechby się nawet zadyskutowali na śmierć. Prawda i tak ginie w natłoku zdarzeń, choć w radach są sami ludzie kompetentni i odpowiedni.. Każda demokratyczna partia ma tylko ludzi odpowiednich i kompetentnych.. Samych najlepszych z najlepszych. Trzeba przyznać, że nie jest łatwo wyborcom wybrać tych najlepszych 50 000 z liczby 500 000.. Ale próbują - choć nie wszyscy - bo części już znudziła się ta demokratyczna zabawa w ciuciubabkę.. Bo nie jest łatwym w tej masie ludzkiej powybierać tych najlepszych.. Choć - trzeba przyznać uczciwie - jest w czym wybierać.. Jeden jest z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, inny - z Prawa i Sprawiedliwości, inny- z Platformy Obywatelskiej, a jeszcze inny od ludowców.. Łatwiej byłoby jeszcze gdyby ta „bada czworga” wstąpiła do jednej partii.. Polskiej Zjednoczonej Partii Bandy Czworga.. Wtedy byłoby wybrać jeszcze łatwiej. Ale wtedy nie byłoby pluralizmu i demokracji.. Nie byłoby pozorów wyboru.. A tak- i pozory są - i demokracja świeci pełnym blaskiem, a nie światłem odbitym. Kresu dobiega też cykl ”Errata do biografii”. Z jednej strony odkurzający zasłużone postaci naszej kultury - z drugiej ujawniający - nierzadko opierając się na archiwach Instytutu Pamięci Narodowej - mało chwalebne epizody z życiorysów luminarzy polskiej sztuki.. Oczywiście nie wynika to z faktu, że jego realizatorom - z Robertem Kaczmarkiem, Grzegorzem Braunem, Ewą Stankiewicz i Anną Ferens na czele - brakuje kolejnych tematów. Pani Iwona Schymalla powiada: ”Jestem kompletnie niezależna, z polityką nie mam nic wspólnego. Muszę tylko starać się, by rosła oglądalność ”Jedynki”, bo to jest okręt flagowy TVP”(!!!!). Może o oczywiście i jest, ale akurat pozbywanie się ludzi i programów, które są solą w oku ludzi z SLD i Platformy Obywatelskiej? Dopóki telewizja będzie tzw. publiczna, czyli państwowa zarządzana przez różnego rodzaju kliki polityczne, które akurat opanowały politycznie apolityczną telewizję- to nic się nie zmieni. Raz będą jedni- a raz drudzy.. I tak w kółko.. I tak się wywalają od dwudziestu lat III Rzeczpospolitej. Jak do władzy dochodzi Platforma Obywatelska i SLD- to wyrzucają publicznie tych związanych z Prawem i Sprawiedliwością.. Jak jest przy władzy AWS – PiS - to wyrzucają tych z związanych z SLD i Platformą Obywatelską - Unią Wolności. Walka o główną propagandową tubę trwa... Kto te tubę ma- ma władzę nad umysłami Polaków. Bo Polacy jeszcze nie mogą zorientować się, że telewizja publiczna zajmuje się głównie przeinaczeniami, przemilczeniami i propagandą.. Jeszcze naród nie dojrzał do tego, żeby na murach wypisywać, że „Telewizja kłamie”. Może ktoś jeszcze w piwnicy ma szablon z dawnych lat, gdy takie hasła pojawiały się na murach kamienic warszawskich.. Na razie toczy się walka o świadomość, czyli marksistowską nadbudowę.. I każda z ekip okrągłostołowych – chce mieć w tym udział.. A co z nami? Możemy być materiałem na manipulację, przemilczenia i przeinaczenia.. Tyle naszego. .Ale jeszcze każdy z nas może nacisnąć pilota.. i przełączyć na…. inną stację, która też robi widzowi wodę z mózgu, na straży czego stoi Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, żeby nikt już inny nie mógł robić wody z mózgu widzom i telewidzom.. Taki to jest ład zaprojektowany przy Okrągłym Stole. Można sparafrazować słowa pana Jarosława Kaczyńskiego:” Żeby telewizja dbała o interes narodowy””. No i dba.. Tak, że niedługo naród zgłupieje do reszty przy tym okienku nienawiści i permanentnego łgarstwa.. A przecież kłamstwo, manipulacja i demagogia - są fundamentami demokracji, nieprawdaż?
Prawdaż z cała stanowczością… WJR
TUSK CHRONI SZEFA BOR 16 listopada Radosław Sikorski odznaczył szefa BOR gen. Mariana Janickiego Odznaką Honorową Bene Merito – zaszczytnym wyróżnieniem przyznawanym przez MSZ za działalność umacniającą pozycję Polski na arenie międzynarodowej. To bulwersujące, bo to właśnie szef BOR jest odpowiedzialny za niezapewnienie bezpieczeństwa prezydenckiej delegacji 10 kwietnia 2010 r. – To skandal. Szef BOR dawno powinien zostać zdymisjonowany. Jego wina za brak zabezpieczenia ochrony delegacji prezydenckiej jest bezsporna. Szef BOR obawia się ujawnienia tego, boi się konsekwencji. W BOR po katastrofie nawet nie wszczęto wewnętrznego postępowania wyjaśniającego w tej sprawie, co jest złamaniem ustawy o BOR. Zgodnie z nią każde podejrzenie o niedopełnienie obowiązków lub ich nadużycie czy przekroczenie musi być wyjaśnione – mówi „GP” oficer BOR. – Gen. Janicki miał obowiązek wszcząć takie postępowanie, niezależnie w jakim stopniu BOR ponosi winę za niezapewnienie ochrony tej delegacji. Przecież w tej katastrofie zginął prezydent kraju, wielu wysokich oficerów wojska polskiego i innych osób pełniących ważne funkcje w państwie – mówi „GP” Antoni Macierewicz, przewodniczący zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej. Wszystkie informacje dotyczące działań rozpoznawczych i szczegółowy plan ochrony tej wizyty powinny znajdować się w specjalnie założonej teczce. Byłyby dowodem, jakie działania szef BOR podjął, ale też – jakich zaniechał. – Na teczce musi być podpis szefa Biura lub zastępcy upoważnionego przez niego do koordynowania działań w tej sprawie – mówi „GP” ppłk Tomasz Grudziński, były zastępca szefa BOR gen. Mariana Janickiego ds. ochronnych. W odpowiedzi na nasze pytania skierowane do gen. Janickiego: gdzie znajduje się teczka ochrony prezydenta Lecha Kaczyńskiego i czy szef BOR zatwierdzał plan główny ochrony Lecha Kaczyńskiego dotyczący wizyty w Katyniu 10 kwietnia br. oraz czy są w nim notatki z rekonesansu szefa ochrony prezydenta płk. Jarosława Florczaka w Smoleńsku i Katyniu, rzecznik BOR mjr Dariusz Aleksandrowicz odpowiedział, że „informacje te są opatrzone klauzulą niejawności”. O ile nieujawnienie szczegółów dotyczących planu ochrony może być zasadne, o tyle utajnienie, gdzie te wszystkie dokumenty się obecnie znajdują (w BOR czy w prokuraturze?) i czy szef BOR ten plan zatwierdzał, co najmniej dziwi.
Co prokuratura powinna dostać z BOR – Każda operacja, jakakolwiek czynność wobec osoby ochranianej w Polsce czy za granicą musi być udokumentowana. Czasem jest to tylko jedna kartka, ale w przypadku premiera i prezydenta zwykle jest to co najmniej kilkadziesiąt stron – teczka. Przed wylotem taka teczka – plan główny działania – jest zatwierdzana przez szefa BOR lub jego zastępcę – mówi ppłk Tomasz Grudziński. Czyj podpis widnieje na teczce dotyczącej wyjazdu 10 kwietnia do Katynia? – nie wiadomo. W takiej teczce powinna się znajdować m.in. nota z MSZ, że odbędzie się wizyta, data i godzina jej rozpoczęcia, notatki ze spotkań ze stroną rosyjską (odpowiednikiem naszego BOR i przedstawicielami rosyjskiego MSZ). Musi też być wyrys z planu lotniska i wyrys z zabezpieczanego miejsca pobytu, w tym wypadku cmentarza, opis trasy przejazdu lub jej wyrys, notatki z rozpoznania dokonanego na miejscu przez delegację przygotowującą wizytę (BOR, MSZ, protokół dyplomatyczny). Także plan ochrony: liczba osób ochranianych, liczba funkcjonariuszy ochrony ze strony polskiej i rosyjskiej, liczba samochodów, opis, jak powinna wyglądać kolumna aut, czy jest przewidziany „filtr” policyjny, który prowadzi, i „filtr”, który zamyka kolumnę, informacje dotyczące samochodu głównego, samochodów zapasowych, jak jest zabezpieczona trasa oraz miejsca czasowego pobytu głowy państwa. W teczce tej powinny się też znaleźć tzw. małe plany ochrony osób towarzyszących prezydentowi, podlegających ochronie BOR, np. prezydenta na uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego. Powinna być również notatka, czy na pokładzie jest catering BOR. A także – jak wyglądają podjazdy do poszczególnych miejsc pobytu prezydenta, wyszczególnienie, kogo z delegacji powinna odprawić straż graniczna, czy zapewniono i jak konkretnie ochronę pirotechniczną. Zagrożenia, o których mówił Antoni Macierewicz – że 9 kwietnia Dyżurna Służba Operacji Sił Zbrojnych RP przekazała do Centrum Operacji Powietrznych w Warszawie informacje o zagrożeniu atakiem terrorystycznym jednego z samolotów Unii Europejskiej – powinny mieć odzwierciedlenie w planie głównym lub powinna znaleźć się informacja, że te alarmujące doniesienia nie potwierdziły się, z wyjaśnieniem szczegółowym – dlaczego. A jeśli się potwierdziły – jakie środki zapobiegawcze przedsięwzięto. – Gen. Janicki w „Kropce nad i” stwierdził, że nie wiedział o tym zagrożeniu. Trudno przyjąć takie wyjaśnienie. Nikt nie kwestionował tej informacji, gdy ją publicznie podałem. Biuro Ochrony Rządu miało obowiązek o tym wiedzieć – mówi Antoni Macierewicz. Przy takiej (niskiej) klasie lotniska Siewiernyj powinien też być na miejscu specjalista, który określiłby, także na podstawie informacji pogodowych, czy jest możliwe lądowanie na tym lotnisku przy takiej aparaturze naprowadzającej, jaką dysponowało (dotychczas nie wiadomo, jakie urządzenia wykorzystano przy naprowadzaniu prezydenckiej maszyny), wybrałby też lądowiska zastępcze w porozumieniu z 36. Pułkiem Specjalnym. – Ten plan główny ochrony powinien wypełniać ustalenia i wskazówki wynikające z przygotowań wizyty – ile osób ma uczestniczyć w ochronie w danych miejscach, jakie są przewidywane zagrożenia, czy należy ustawić bramki pirotechniczne itp. – mówi ppłk Grudziński. Nie wiadomo, czy taki plan został opracowany. Według informacji „GP”, w aktach tajnych śledztwa smoleńskiego są dokumenty dotyczące działań BOR 10 kwietnia. Nie wiemy jednak, czy znalazły w nich odzwierciedlenie plany wszystkich wymaganych działań i czynności. Ale nawet jeśli taki plan powstał, jego realizacja rozmijała się z założeniami. Tym bardziej zastanawia, że niektórych funkcjonariuszy BOR wyróżniono za wzorowe wykonanie obowiązków. – Mjr Krzysztof P. pseudonim „Pikuś”, pirotechnik, który był w składzie funkcjonariuszy przydzielonych do ochrony delegacji 10 kwietnia br., w czasie gdy wydarzyła się katastrofa, był nie w Smoleńsku, lecz na cmentarzu w Katyniu. Wszystkich w BOR zdziwiło, że został po katastrofie wyróżniony tytułem „pirotechnik roku”. Zastanawiające, za co, bo chyba nie za to, by trzymał język za zębami? – dziwią się funkcjonariusze BOR. Rzecznik Biura tłumaczy, że wyróżnienie przyznał nie BOR, lecz Stowarzyszenie Polskich Specjalistów Bombowych. Zapytaliśmy SPSB, czym konkretnie wyróżnił się w obecnym roku Krzysztof P. – Tego tytułu nie przyznaliśmy za konkretny wyczyn, ale za całościowe dokonania i poziom umiejętności – mówi „GP” Leszek T. Artemiuk, prezes Stowarzyszenia. Jak mówią funkcjonariusze pracujący w BOR, ich koledzy, którzy 10 kwietnia dojechali z Katynia na miejsce katastrofy, zrobili wiele zdjęć telefonami komórkowymi. – Chwalili się nimi, pokazywali je nam. Te zdjęcia powinny znaleźć się w prokuraturze – mówią funkcjonariusze BOR. Według naszych informatorów, którzy znają akta śledztwa, funkcjonariusze BOR zeznali, że w Biurze zgrano z ich telefonów zdjęcia i filmy, oryginały wykasowano, natomiast zgrane na inny nośnik, zostały przekazane szefowi BOR i opatrzone klauzulą niejawności.
Nie poniósł żadnych konsekwencji Za przygotowanie wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu 10 kwietnia odpowiedzialne było polskie MSZ i polska placówka dyplomatyczna w Moskwie, a za bezpieczeństwo – BOR. Po katastrofie zwróciliśmy się do gen. Janickiego z pytaniami:
1. Czy funkcjonariusze BOR zabezpieczali lądowanie prezydenckiej delegacji w Smoleńsku 10 kwietnia br.: czy sprawdzali teren pasa startowego, czy byli obecni na wieży kontrolnej przed i w trakcie lądowania?
2. Ilu funkcjonariuszy zabezpieczało wizytę prezydenta na miejscu, w Smoleńsku i kto z BOR nadzorował te operacje?
3. Czy BOR zastosował w przypadku delegacji prezydenta takie same zabezpieczenia jak w przypadku wizyty 7 kwietnia br. premiera Donalda Tuska? Otrzymaliśmy lakoniczne pismo rzecznika gen. Janickiego, mjr. Dariusza Aleksandrowicza: „(…) Wszystkie czynności powzięte przez BOR zostały przeprowadzone zgodnie z przepisami i uprawnieniami”, dodano w nim także, że informacje dotyczące czynności ochronnych BOR są opatrzone klauzulą tajności. Dziś już wiadomo, że wymogi oraz procedury bezpieczeństwa przelotu do Smoleńska nie zostały spełnione. Podstawowe pytanie brzmi: dlaczego uznano, że nie warto zadać sobie trudu, by zabezpieczyć delegację prezydencką na lotnisku w Smoleńsku? Gdy samolot z Lechem Kaczyńskim rozbijał się pod Smoleńskiem, na lotnisku Siewiernyj nie było żadnego funkcjonariusza BOR. Był tylko jeden oddelegowany do MSZ, który w BOR był na ten czas zawieszony w obowiązkach.
Na lotnisku zostali tylko rosyjscy milicjanci i rosyjskie służby specjalne: Federalna Służba Bezpieczeństwa i Federalna Służba Ochrony. – Rosjanie zabronili naszym funkcjonariuszom, którzy mieli zabezpieczać wizytę w Katyniu przed przyjazdem prezydenta, posiadania przy sobie broni. Szef Biura powinien nie wyrazić na to zgody, a nawet poinformować prezydenta, że nie może zapewnić ochrony delegacji, bo jak w razie zagrożenia nasi koledzy mieliby ochraniać prezydenta bez broni? – mówi jeden z funkcjonariuszy BOR. – Służby BOR kompletnie zignorowały misję prezydenta Lecha Kaczyńskiego i wysokich dowódców wojska polskiego. Według mojej wiedzy, Biuro z góry założyło, że nie będzie kontrolowało i zabezpieczało ani lotniska, ani wieży, a funkcjonariusze nie będą obecni podczas lądowania na płycie lotniska. Szef BOR gen. Janicki powiedział nawet publicznie, iż nie wiedział, kto leci tym samolotem. Gen. Janicki stwierdził to dziesięć dni po tragedii. Nie poniósł żadnej odpowiedzialności za zaniedbania, do których dopuścił przy organizacji ochrony prezydenta – mówi „GP” Antoni Macierewicz. Zapytaliśmy też rzecznika Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk. Zbigniewa Rzepę, czy prokuratura zamierza postawić zarzuty szefowi BOR w związku z niedopełnieniem obowiązków dotyczących zapewnienia bezpieczeństwa prezydentowi 10 kwietnia 2010 r. Odpowiedział, że prokuratura posiada obszerną dokumentację Biura dotyczącą wizyty, ale dodał zarazem, że „funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu nie podlegają właściwości prokuratury wojskowej (argument a contrario z art. 647 kpk)” (ponieważ nie są żołnierzami ani pracownikami wojskowości).
Nocna zmiana – Szef BOR ponosi odpowiedzialność nie tylko za brak ochrony delegacji 10 kwietnia w Katyniu. Umożliwił także podstępne wywiezienie akt Komisji Weryfikacyjnej WSI z BBN w czerwcu 2008 r. – mówią „GP” byli pracownicy kancelarii Lecha Kaczyńskiego. W maju i czerwcu 2008 r. – jak mówią informatorzy „GP” – gen. Janicki w porozumieniu z szefem ABW Krzysztofem Bondarykiem i p.o. szefa SKW Januszem Noskiem mieli uzgadniać sposób wywiezienia akt komisji, której przewodniczył Antoni Macierewicz, z gmachu BBN przy ul. Karowej przy Pałacu Prezydenckim w Warszawie. – W nocy z 29 na 30 czerwca 2008 r. gen. Janicki zmienił obsadę BOR, która ochraniała BBN. Gdy rano przyjechali do Biura uzbrojeni w broń ostrą żołnierze Służby Kontrwywiadu Wojskowego po akta zgromadzone przez Antoniego Macierewicza, nowa zmiana bez żadnych przeszkód ich wpuściła, a następnie udała się do swojego pokoju. O tej niespodziewanej „wizycie” nie wiedział ani prezydent Lech Kaczyński, ani ówczesny szef BBN Władysław Stasiak. BOR-owicy nie mieli prawa wpuszczać intruzów bez porozumienia z szefem BBN, a tymczasem najazd żołnierzy SKW zorganizowano w czasie, gdy nie było w Pałacu Prezydenckim Lecha Kaczyńskiego ani Władysława Stasiaka. Gdy funkcjonariusze BOR wycofali się do swojego pokoju, żołnierze SKW bez przeszkód wywozili windą prezydencką, z której nie ma prawa korzystać nikt oprócz głowy państwa, akta Komisji Weryfikacyjnej WSI. To działania gen. Janickiego umożliwiły ich wywiezienie – twierdzą byli urzędnicy Kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego.
Zapytaliśmy gen. Janickiego, co było wówczas powodem zmiany obsady BOR w BBN. Nie odpowiedział.– Prezydent Kaczyński nie miał najlepszego zdania o szefie BOR. Wstrzymał jego awans na drugą gwiazdkę generalską (generała dywizji). Pamiętał go dobrze jeszcze z czasów, gdy Janicki, dobry znajomy Mieczysława Wachowskiego, był w Gdańsku osobistym kierowcą przewodniczącego „Solidarności” Lecha Wałęsy. Nie czekał nawet na pisemną opinię BBN na jego temat – mówi nasz informator z BOR. – Jako wiceszef BOR Janicki mieszkał w pałacyku w Otwocku, który podlegał Kancelarii Prezydenta. Gdy dowiedział się o tym prezydent Kaczyński, kazał dać mu dwie doby na wyprowadzenie się. Przeniósł się na ul. Nowy Świat do mieszkania kolegi, potem do służbowego mieszkania przy ul. Klonowej – dodaje. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Rząd Tuska coraz mocniej uzależnia nas energetycznie od Rosji
1. Jeszcze nie ucichły echa pogłębienia naszego uzależnienia od dostaw gazu z Rosji, a już media donoszą o przygotowywanej analizie ekspertów z Rosji i Polski dotyczącej budowy mostu energetycznego pomiędzy Kaliningradem i Olsztynem. Rosjanie chcą budować w okręgu kaliningradzkim elektrownię jądrową konkurencyjną w stosunku do projektu litewskiego popieranego przez UE, który do tej pory popierała także Polska. Jednak bez zapewnienia eksportu energii elektrycznej do Polski, którą ta elektrownia będzie produkowała, ta inwestycja jest dla Rosjan, nieopłacalna. Stąd powołanie przez obydwa kraje zespołu ekspertów, który ma ocenić czy to przedsięwzięcie będzie opłacalne. Sprzyjanie temu rosyjskiemu projektowi przez rząd Donalda Tuska jest tym bardziej zastanawiające, że do tej pory żaden polski rząd nie przewidywał importu energii elektrycznej z terytorium Rosji.
2. W tym miejscu należy przypomnieć, że rząd ciągle nie przedstawił publicznie przekonywujących dowodów na konieczność podpisania nowego kontraktu gazowego z Rosją, którego czas obowiązywania został wprawdzie pod naciskiem opozycji skrócony do roku 2022 ale pozostałe poważne ułomności już nie zostały poprawione. Najwyższe w Europie ceny zakupu gazu, rezygnacja z zysków za tranzyt rosyjskiego gazu do Niemiec czy oddanie pełni władzy Rosjanom w EuRoPol Gazie to tylko niektóre z poważnych mankamentów tej umowy. Mimo utrzymujących się ciągle zastrzeżeń Komisji Europejskiej, szczególnie do zarządzania gazociągiem jamalskim przez niezależnego operatora, kontrakt z Rosjanami został podpisany i zaakceptowany przez Radę Ministrów.
3. Rosjanie całkiem otwarcie sięgają po nasz sektor paliwowy. Któraś z firm rosyjskich zapewne ostatecznie nabędzie od Orlenu rafinerię w Możejkach, bo od paru lat nie możemy zapewnić tej rafinerii dostaw rosyjskiej ropy istniejącym ropociągiem. Podczas ostatniej wizyty w Polsce rosyjskiego wicepremiera, polski rząd zaproponował Rosjanom udział w zakupie większościowego pakietu akcji grupy paliwowej Lotos już na wiosnę następnego roku. Oznacza to, że bez żadnej choćby parlamentarnej debaty, odstępujemy od dotychczasowej strategii odpychania Rosjan od polskiego rynku paliwowego, a nawet ich zachęcamy do inwestycji w ten sektor.
4. Działania polskiego rządu w sferze energetyki w porozumieniu z Rosją stawiają w coraz trudniejszej sytuacji naszego sąsiada Litwę, z którą przez parę lat negocjowaliśmy udział w budowie ich nowej elektrowni atomowej. Inwestycję tą popiera Unia Europejska i była ona gotowa współfinansować budowę mostu energetycznego z Litwy do Polski Rosjanie od paru miesięcy wszelkimi sposobami torpedują inwestycję litewską i żeby ostateczne pogrążyć projekt litewski zaproponowali Polsce kupowanie prądu u nich a nie na Litwie. Mimo, że to na nasz wniosek w Traktacie Lizbońskim został umieszczony zapis o solidarności energetycznej krajów należących do UE, ostentacyjnie chcemy ten zapis zignorować i paktujemy z Rosją w sprawie importu energii elektrycznej zostawiając na lodzie 3 kraje bałtyckie, które były zaangażowane w projekt litewski.
5. Eksplozja przyjaźni z Rosją jak widać nie tylko godzi w nasze dotychczasowe relacje z krajami z którymi jesteśmy w UE ale coraz wyraźniej uzależnia nas energetycznie od Rosji. Choć przez ostatnie kilkanaście lat, niezmiennie obserwujemy jak Rosja wykorzystując surowce energetyczne uzależnia od siebie kolejnych swoich sąsiadów, rząd Tuska jak gdyby nigdy nic przyjmuje kolejne propozycje Rosjan w tej sferze bez żadnej publicznej debaty na ten temat. Rząd Tuska wyraźnie odstępuje od dotychczasowej strategii energetycznej wszystkich swoich poprzedników i jednocześnie łamie solidarność energetyczną w UE. Czy w Polsce jest jeszcze możliwa merytoryczna debata na ten temat?
Zbigniew Kuźmiuk
Dziwne rzeczy... I po wyborach. Jak zwykle mogę się skarżyć, że UPR, WiP i Ruch Wyborców JKM otrzymały za mało głosów, bo były tępione przez media. Jest to nasza własna "wina": gdybyśmy obiecywali ludziom zupę, drugie danie, pół litra do obiadu i kogoś do łóżka - to byśmy mieli co najmniej 40 proc. Nb. co czwarty "wyborca" (24%) nie ma pojęcia, kogo wybiera i do czego. D***kracja nie jest jeszcze w pełni rozwinięta: pełna d***kracja jest wtedy, gdy nikt nic nie wie, a wszyscy wrzucają bez skreśleń, co im "Banda Czworga" w TV zaleci. W każdym razie: moje wczorajsze prognozy okazały się fałszywe: p. HGW właśnie wzrasta - a mnie spada. Chyba trzeba będzie pofatygować się - i posprawdzać protokoły i karty do głosowania! Za to, o dziwo, dostałem ponad 5% w wyborach do Sejmiku mazowieckiego: http://tiny.pl/hwpcn
Zachwyciła mnie natomiast wiadomość, że JE Bogdan Zdrojewski (PO) wręczył p. Agacie Buzek (córce znanego polityka PO) 40.000 zł za "nieoceniony wkład w tworzenie polskiej kultury". P. Buzek, niestety, nie jest tylko aktorką: "walczy o prawa człowieka" - a jej mąż, p. Adam Mazan, "działał" w Centrum Edukacji Obywatelskiej, gdzie zajmował się "realizacją internetowej edukacyjnej akcji społecznej", a obecnie pracuje w "Agorze". Typowy Salon!
Fatalna frekwencja! Ludzi – zwłaszcza moich, z reguły młodych, wyborców – mało interesowały wybory samorządowe. Mimo to frekwencja była zła: ponad 40% ludzi pofatygowało się „spełnić obywatelski obowiązek”. Przy czym 24% „wyborców” nie miało i nie ma pojęcia, co właściwie wybierano. Głosowali, jak kazano im w telewizji. Tak, tak: oczywiście: im wyższa frekwencja – tym gorzej. Najlepiej jest, gdy decyzję o losach statku podejmuje kapitan, gorzej: gdy oficerowie biorą się za głosowanie, jeszcze gorzej, gdy głosuje cała załoga – a jeśli o losach statku miałby decydować ogół pasażerów (a i, nie daj Bóg, pasażerek!) to... radzę na taki statek nie wsiadać. Niestety: taki właśnie system nam narzucono. D***kracja szaleje. Ale i w tak kretyńskim ustroju, jak d***kracja, może być lepiej, albo gorzej. Gdy głosuje 1-3% tych, co się znają na polityce, jest jeszcze jako tako – gdy głosuje 98,9% jest fatalnie. Pocieszam się tylko, że te 43% to w wyborach tylko lokalnych. Decyduje się w nich o sadzeniu drzewek i stawianiu latarni, na czym ludziska znają się lepiej, niż na instalacji rakiet „Patriot” – a w każdym razie: mniej mogą d***kratycznie narozrabiać. Mam nadzieję, że w nadciągających, b. ważnych, wyborach parlamentarnych frekwencja będzie lepsza: jakieś 20%. Oczywiście „Banda Czworga”, której zależy na panowaniu głupoty, ze skóry wyłazi, by frekwencja była zła, czyli wysoka. Uzyskują wtedy „mandat społeczny” – czyli: to nie ONI są winni, że panuje złodziejstwo i głupota – lecz wyborcy; bo ich masowo poparli. Zanim ktoś poprze kogoś z „Bandy Czworga” należy się mocno trzepnąć linijką po łapie.
Na szczęście: PO i PiS w tych wyborach straciły, zyskał (silny w terenie) PSL. Ja jestem niezadowolony – ale 6% to przekroczenie ważnego progu. Można będzie na nas głosować bez obawy, że głos będzie „stracony”. JKM
Od marzeń do marzeń Kolejne pokolenia Polaków marzyły o wolnej, niepodległej, suwerennej, dostatniej i dobrze rządzonej Ojczyźnie, od kiedy 25 listopada 1795 roku przestała istnieć I Rzeczpospolita. Zamknął się definitywnie ponad osiemsetletni okres niepodległego bytu państwa polskiego. W świetle prawa międzynarodowego dokumentem, który wykreślał istnienie Polski na mapie Europy i świata, był wymuszony przez Rosję akt abdykacji Stanisława Augusta Poniatowskiego podpisany w Grodnie właśnie 25 listopada 1795 roku. Wysługujący się carycy Rosji zdradziecki król targowiczanin dopełnił w ten sposób ewolucję upadku I Rzeczypospolitej. Okropnym i haniebnym symbolem tego upadku stał się złoty tron królów polskich, który przekazał Stanisław August carycy Katarzynie II. Władczyni Rosji nakazała przerobić polski tron na luksusowy sedes... W dziejach polsko-rosyjskich to nie wymaga komentarza. Taki był koniec I RP. I Rzeczpospolita kształtowała się politycznie i prawnie przez blisko sto lat, a formalnie i oficjalnie została utworzona w 1569 roku w wyniku Unii polsko-litewskiej w Lublinie. Nastąpiło to w okresie złotego wieku, w okresie największej potęgi politycznej, świetności kulturalnej, w okresie rozwoju ekonomicznego, ale również mocy militarnej. I Rzeczpospolita była nazywana nie tylko krajem "od morza do morza", ale w Europie określano ją jako "państwo bez stosów". I rzeczywiście była najbardziej tolerancyjnym państwem w całej Europie. Symbolem i apogeum potęgi I Rzeczypospolitej były hołd pruski 1525 oraz hołd ruski 1611. Nie była ona państwem doskonałym, bo takich państw nigdy nie było. Państwo doskonałe stworzył teoretycznie w swym traktacie "Utopia" św. Tomasz Morus - wybitny angielski filozof i polityk, któremu król Anglii kazał obciąć głowę. Francja z nocą świętego Bartłomieja, Niemcy i Austria z krwawymi wojnami religijnymi, Rosja carskiego samodzierżawia i azjatyckiego okrucieństwa, Hiszpania świętej inkwizycji - wszystkie te państwa mogły się wzorować na zamożnej i demokratycznej Polsce. Nawet gdyby I Rzeczpospolita była państwem doskonałym - to i tak zostałaby zlikwidowana zmową zaborców. Dla Austrii, Prus, a zwłaszcza dla Rosji, niepodległa Polska stanowiła przeszkodę w ich imperialnej polityce. Podstawową przyczyną likwidacji państwa polskiego w XVIII wieku była ogromna przewaga zaborców oraz absolutna obojętność pozostałych państw europejskich. III RP powstała w wyniku obrad Okrągłego Stołu oraz polityki grubej kreski. To był grzech pierworodny tego państwa, kiedy najbardziej cyniczni, sprytni, pozbawieni skrupułów spośród komunistów dogadali się z takimi samymi cwaniakami spośród "Solidarności". Ochronny parasol polityczny nad tymi obłudnikami i swoimi agentami zapewniła bezpieka, a i to pod kontrolą Moskwy, bo cała tzw. transformacja ustrojowa została wymyślona na Kremlu i stamtąd też szły inspiracje do Warszawy. "Wasz prezydent - nasz premier". Pod tym oszukańczym hasłem redaktora "Gazety Wyborczej" odbyło się przejęcie władzy nad Polakami. Już poniewczasie okazało się, że i prezydent, i premier byli "ich". III Rzeczpospolita istnieje już ponad dwadzieścia lat. Poziom życia Polaków jest nie tylko o wiele wyższy niż w II Rzeczypospolitej, ale wyższy niż kiedykolwiek od 300 lat. Rozwój cywilizacyjno-technologiczny, ekonomiczny i edukacyjny jest oczywisty. Wyrosło młode pokolenie Polaków, które ma taką wiedzę, jakiej nie mieli ich ojcowie, dziadkowie i pradziadkowie. To wszystko prawda i nie sposób temu zaprzeczyć. Ale jednocześnie nikt uczciwy nie powie, że III RP to Polska naszych marzeń. Co więcej, III RP to państwo zmarnowanych i marnotrawionych szans, to państwo nie na miarę swoich potencjalnych możliwości. III RP to Polska skorumpowana, nieuczciwa, złodziejska. To Polska agentury, aferzystów, nikczemników i manipulatorów, wprowadzających do mediów tzw. tematy zastępcze, robiących Polakom wodę z mózgu. Państwo polskie ponownie staje się wrogie i nieżyczliwe swoim obywatelom. To państwo gnębi i oszukuje swych obywateli, marnotrawi ogromne podatki przez nich płacone. Zwykli Polacy tak jak za PRL coraz częściej są poniewierani przez tych, którzy powinni im pomagać i służyć.W labiryncie często bzdurnych i wykluczających się wzajemnie przepisów Polacy tracą bezproduktywnie swoją energię, inicjatywę i czas. Arogancja władzy w Polsce występuje na każdym kroku. Zwykli obywatele III RP liczą się coraz mniej, z każdym rokiem stają się coraz bardziej ubezwłasnowolnieni przez dokuczliwe przepisy. W wolnej i suwerennej Rzeczypospolitej nastąpiła tak jak za komuny alienacja polityczna, czyli wyobcowanie się władzy od społeczeństwa. Co gorsza, z winy kolejnych rządów - także rządu premiera Tuska - obywatele nie utożsamiają się z własnym państwem. Kolejne wybory i niska w nich frekwencja są tylko jednym z bardzo wielu na to dowodów. W socjologii politycznej to zjawisko nazywa się emigracją wewnętrzną. Na emigrację wewnętrzną udaje się coraz większa liczba obywateli, dokładnie tak jak za PRL. Zaradność w zaspokajaniu własnych potrzeb i gromadzeniu dóbr osobistych, nawet za cenę zniszczenia dobra wspólnego, stała się wartością. U podstaw III Rzeczypospolitej miejsce patriotyzmu zajęło stwierdzenie jednego z pierwszych premierów "nowej" Polski, który powiedział, że "aby zostać bogaczem, pierwszy milion trzeba ukraść". Propagowanie podobnych haseł zaowocowało tym, że wartość została zastąpiona "antywartością". Patriotyzm zastąpiono promowanym liberalizmem oraz kosmopolityzmem; miejsce uczciwości zajęła nieuczciwość; prawdę zastąpiono kłamstwem i pomówieniem; ofiarność i poświęcenie - chciwością i pazernością. I Rzeczpospolita była niegdyś "od morza do morza", a dzisiaj Polacy w III RP pozostają w stanie "od marzeń do marzeń". Józef Szaniawski
Gierkowszczyzna w wykonaniu Tuska Słaby wynik Platformy Obywatelskiej w wyborach samorządowych każe podejrzewać, że partia Donalda Tuska będzie starała się przeprowadzić przyszłoroczne wybory parlamentarne na wiosnę. Z każdym miesiącem nowego roku jej notowania mogą zniżkować. Dobry wynik Prawa i Sprawiedliwości cieszy, jednak bez konsolidacji środowisk prawicowych i mądrej kampanii wyborczej o sukces będzie trudno. Wybory samorządowe udowodniły, że w najbliższym czasie cztery partie mają rację bytu na polskiej scenie politycznej: Platforma Obywatelska, Prawo i Sprawiedliwość, Sojusz Lewicy Demokratycznej i Polskie Stronnictwo Ludowe. Wszelkie partyjne rokosze w tych ugrupowaniach, mające na celu rozłam, będą kończyły się fiaskiem, czego dowodem jest blamaż działań Janusza Palikota. Do tworzenia nowej formacji oprócz pieniędzy konieczne są struktury i potrzebni zaufani ludzie, a na ich zgromadzenie potrzeba czasu i jeszcze raz czasu. Cywilizacyjne tendencje dowodzą, że internet w najbliższych wyborach parlamentarnych będzie jednym z najważniejszych mediów. Zatem już dziś PiS powinno tworzyć strony internetowe i integrować wyborców wokół konserwatywnych idei na portalach społecznościowych. Czas najwyższy przestać się bać i chować z poglądami we własnym towarzystwie. Potrzeba więcej aktywności na forach internetowych, debat lokalnych, wizyt polityków oraz publikacji, choćby na internetowych blogach. Bez aktywności i otwartości, ale przede wszystkim bez większej wiary w to, co się robi, trudno będzie oczekiwać wyborczych sukcesów partii Jarosława Kaczyńskiego. Teraz PiS ma dwa tygodnie do zwarcia szeregów i podjęcia solidnej pracy, która powinna przełożyć się na wynik kandydatów w drugiej turze wyborów samorządowych.
"Koń trojański" w PiS Wysokie poparcie społeczne dla PiS jest tym bardziej cenne, że tydzień przed wyborami Platforma Obywatelska otrzymała prezent od Joanny Kluzik-Rostkowskiej i jej towarzystwa. Zamiast pomóc i nie przeszkadzać w trudnej kampanii toczącej się w regionach, grupa z "konia trojańskiego" wywołała medialny szum wokół partii Jarosława Kaczyńskiego. To "rozłam" w PiS, a nie nieudolne rządy PO, stał się głównym obiektem zainteresowania mediów. Trwa medialne pranie świadomości obywateli i udowadnianie, że PO jest "cool", zaś PiS to obciach i ciemnogród. Koteria Kluzik-Rostkowskiej nie odrobiła lekcji z historii polskich partii ostatnich 20 lat. A przerabiane to było w czasach Komitetów Obywatelskich, Akcji Wyborczej "Solidarność", a nawet Sojuszu Lewicy Demokratycznej - dzielenie się i rozłamy zawsze kończyły się źle dla wszystkich. Wyborcy doceniają takt i umiar w rozwiązywaniu partyjnych sporów i toczeniu wewnętrznych debat o problemach. Chyba że nie o debatę tak naprawdę chodziło.
A jednak billboardy Większość wyborców zgodzi się, że w czasie kampanii wyborczej na naszych ulicach dominowały plakaty i billboardy kandydatów PO. Z podobną sytuacją mieliśmy do czynienia w przypadku spotów reklamowych w mediach elektronicznych. Wniosek jest prosty - PO dysponowała największą pulą pieniędzy na wybory, co powinno zaowocować pozytywnym wynikiem końcowym. Jednak w porównaniu do nakładów środków okazał się on dość kiepski. Najmniej było reklam PiS i PSL. Co ciekawe, to jeszcze kilka miesięcy temu premier Tusk wnioskował, aby partie miały zakaz reklamowania się na billboardach, gdyż jest to marnotrawienie pieniędzy wyborców i wręcz dowód ich lekceważenia. Po raz kolejny premier zaprezentował swą bardzo wybiórczą pamięć, zaś media amnezję i w żaden sposób nie podniosły tego faktu w kampanii wyborczej.
Bez ustaw, ale z nożyczkami W kampanii wyborczej nie było dnia, w którym premier Donald Tusk lub ważny decydent PO nie przecinaliby wstęgi otwarcia mostu, drogi, obwodnicy, orlika... Każda uroczystość miała kilku ojców sukcesu, bo nagle oprócz marszałka województwa, wójta lub burmistrza ważną personą okazywał się "wszechmogący" premier. Nożyczki i wstążki stały się symbolem kampanii samorządowej 2010 roku. Przecież czas tzw. kampanii jesiennej w Sejmie przeminął z wiatrem i powstawania zapowiedzianych ustaw premier nie musi już pilnować, ponieważ rzekome "pełne szuflady ustaw" okazały się po prostu blefem. Ostatnie tygodnie kampanii przed wyborami samorządowymi potwierdziły, że sprawdzone metody rządzenia z czasów towarzysza Edwarda Gierka są najlepsze. Poza zadłużaniem Polski, kreatywną księgowością i "czarowaniem społeczeństwa", że jesteśmy krajem mlekiem i miodem płynącym, Platforma Obywatelska nie ma nic więcej do zaoferowania. Naród dowiedział się, że premier umie robić zdjęcia, co więcej - nawet udekorował nimi swoją siedzibę i pochwalił się dziennikarzom. Donald Tusk na billboardach przekonywał rodaków w całym kraju, że kandydaci PO w wyborach samorządowych nie uprawiają polityki, tylko budują mosty, boiska... Wniosek jest prosty - to inni (czytaj: PiS) upolitycznili samorząd, a nie PO! A co najważniejsze, to sam premier jest gwarantem solidności swoich kandydatów. "Gierkowszczyzna" Tuska sprytnie ominęła tereny powodziowe, gdzie ludzie mieszkają w barakach i nie mogą wykończyć domów. Prorządowe media nie zganiły ani razu formy działań szefa rządu. A to właśnie włączenie się do kampanii premiera jako ojca sukcesu wszystkich inwestycji jest upolitycznieniem samorządu. Dowodzono, że sukces w regionach jest uzależniony od wyboru ludzi związanych z władzą, a nie z opozycją, bo przecież dobrze, aby radni i burmistrz, mieli kolegów w ministerstwach.
Andrzej Maciejewski
OBLIGACJE EMERYTALNE Pan Minister Boni powiedział dziś w telewizorze, że zmiany w OFE będą polegać na stworzeniu „nowego rodzaju instrumentu finansowego”. Może pomoże Goldman Sachs? Oni maja spore doświadczenie w kreowaniu różnych „instrumentów finansowych”. „Bracie Lemańscy” też zresztą mięli, ale już raczej nie pomogą. „Złoci Chłopcy” też by nie mogli pomóc, gdyby nie wyratował ich amerykański podatnik. Teraz amerykańskiego podatnika ma ratować chiński robotnik, ale komunistyczny rząd Chińskiej Republiki Ludowej skutecznie broni klasy robotniczej przed amerykańskimi imperialistami, którzy zamiast wysłać do Państwa Środka marines, próbują zalać je „stonką” – jak onegdaj Truman Polskę. Tym razem jednak „stonka” jest realna. Są to drukowane naprędce przez FED papierki z podobiznami różnych prezydentów Stanów Zjednoczonych. Pan Prezydent Obama jeszcze nie jest na tych papierkach drukowany, ale może niedługo będzie, bo dla oszczędności drzew trzeba będzie wprowadzić jakieś wyższe nominały i nowy „patron” dla papierka z nadrukiem „1.000.000 $” przyda się jak ulał. Może więc na „obligacji emerytalnej” wydrukujemy podobiznę Pana Ministra Boniego, który stwierdził, że koncepcja wprowadzenia obligacji emerytalnych wydaje się obecnie „najmocniejsza” i pozostaje tylko kwestia, czy takie rozwiązanie wprowadzić na jakiś czas, czy na stałe? Ciekawe, czy „moc” się liczy w „watach”, czy może w „górach”? Moc jest skalarną wielkością fizyczną określającą pracę wykonaną w jednostce czasu przez układ fizyczny. Z definicji, moc określa wzór: P= W/t gdzie:
P – moc, W – praca, t – czas ale tylko dla pracy wykonywanej w tym samym tempie. Moc chwilowa obliczana jest według wzoru: P=dW/dt „Moc” OFE rośnie co miesiąc w czasie t, bo co miesiąc podatnikom państwo zabiera „składkę” emerytalną, której 7,3% przekazuje do OFE. I co miesiąc OFE mają więcej zarówno w liczbach bezwzględnych, jak i w procencie do PKB, więc mogą wykonać więcej pracy lobbingowej W. Im gorsza jest ta relacja, w tym gorszej sytuacji jest rząd, a różne głupawe pomysły typu „obligacje emerytalne”, które mają uratować OFE są „mocniejsze”.
Genialność pomysłu polega na tym, żeby składki emerytalne nie przechodziłyby przez ZUS do OFE tylko w całości zostawały w ZUS, a OFE zamiast gotówki dostawałyby dziś „specjalne” obligacje skierowane do OFE. „Obligacje emerytalne przekazywane do OFE nie generowałyby zadłużenia.”!!!!! „Takie rozwiązanie rozłożone na parę lat dawałoby ulgę finansom publicznym i zdejmowało zagrożenie dla nadmiaru wzrostu długu” - napisał Pan Minister Boni w artykule dla „Gazety Wyborczej”. Czy ja mógłbym bankowi w którym mam kredyt, a który jest akcjonariuszem jednego z Powszechnych Towarzystw Emerytalnych, które prowadzi OFE zamiast raty przekazać jakichś „specjalnych obligacji”??? Czy tych obligacji Skarb Państwa nie będzie musiał kiedyś wykupić??? Bo tylko wówczas „nie generowałyby one zadłużenia”! Takiego „instrumentu finansowego” to nawet „Goldmaniątka” nie wykreują, choć wykonują ponoć „boską robotę”. Frau Merkel już „spuściła ze schodów” „twórców polskiej reformy emerytalnej” którzy przekonywali do „innego sposobu” liczenia długu i śmiem twierdzić, że spuści ich drugi raz jak przywiozą pomysł nie liczenia długu z obligacji emerytalnych do długu – bo obligacja, jak weksel, „zawsze wraca” bez względu na to jak ją nazwiemy, aczkolwiek widać, że inwencja „:twórców polskiej reformy emerytalnej” w wymyślaniu nazw dla „nowych instrumentów finansowych” jest niebywała. Może skorzysta z ich usług Goldman Sachs? Ich „instrumenty finansowe” też miały fajne nazwy.
Gwiazdowski
Tajemnica Smoleńska wyjaśniona. Chyba nie mylił się Caspar Weinberger, gdy w jednej z jego książek dziesięć lat temu wyprorokował, że Rosja zamorduje polskie władze i całe wojskowe dowództwo. W tym przypadku mamy do czynienia ze znanym w psychopatologii zjawiskiem – ogłoszenie jakiegokolwiek proroctwa – np. przepowiednia zamordowania Kennedy’ego sprawia, że jakiś fiksant po przeczytaniu takiego proroctwa zaczyna uważać się za narzędzie opatrzności. No i robi zamach na osobę z przeczytanego proroctwa. Tak właśnie było z Kennedy’m, bo perfidnym kłamstwem wrogów Ameryki są pogłoski, jakoby Kennedy’ego zamordowała CIA na polecenie banksterów, za psucie im rozkazem prezydenckim nr. 1110 interesów. Kennedy’ego, jak wszyscy wiedzą, zamordował niepoczytalny fiksant.
Podobnie było ze Smoleńskiem i z Putinem. Putin nienawidził Kaczyńskiego. Ileż to razy postawa największego z Lechów zagrażała egzystencji Rosji. Ledwo po jednym ciosie Kaczyńskiego Rosja jako tako ochłonęła i dochodziła do siebie, a już Kaczyński zadawał Rosji kolejny, prawie miażdżący ją cios. Właściwie dni Putina były już policzone i jedynie śmierć stratega Kaczyńskiego mogła Putina i jego KGB-owską Rosję uratować. Byłoby zresztą już po Rosji, jakby ten żółtodziób Kenijczyk Obama nie odwołał tarczy, którą na zalecenie Kaczyńskiego posłusznie realizował prezydent Bush junior. Ruskie agenty jednak zachachmęciły Obamie we łbie i ten tarczę odwołał. Jest nadzieja, że tarcza osaczająca zbrodniczą Rosję zostanie jednak zrealizowana. Jest też nadzieja, że będzie ona nosiła imię Lecha Kaczyńskiego. Niechęć Wielkiego Belwederczyka do podpisania długoletniego kontraktu z Rosją w sprawie gazu groziła ekonomicznym załamaniem Rosji. Putin poczuł się w matni. I wtedy w jego zimne czekistowskie łapska wpadła książka Weibergera – o tym jak Rosja morduje prezydenta i dowództwo wojskowe. Pierwszy raz w życiu zimny czekista upił się z radości. Już wiedział, jak uratuje on Rosję. Do zamachu musiał jednak wciągnąć Putin ludzi z Polski. A jego razwiedka była w Polsce kompletnie przetrzebiona. Podstępnie, szantażem, wciągnął Putin do spisku Tuska i Komorowskiego. Tuska zaszantażował Putin dokumentacją na temat wyczynów jego dziadka wehrmachtowca, a Komorowskiego dokumentacją dotyczącą chrabjowskiego pochodzenia obecnego lokatora Belwederu. Obaj poczuli się zdruzgotani i zaczęli służyć Putinowi i KGB. Najtrudniejszym elementem operacji było zapędzenie do jednego samolotu tylu ważnych dowódców. Był to rzeczywiście problem, ponieważ po Mirosławcu, gdzie zlikwidowano dowódców lotnictwa niechętnych okupacji w Afganistanie, ani jeden z dowódców wojska, będąc przy zdrowych zmysłach, nie wsiadałby w takim gronie do tego samego samolotu. Z pomocą przyszły… dopalacze. Zarówno Tusk jak i Komorowski zaopatrywali się w nie w najbliżej położonych od ich rezydencji kioskach. Przy każdej okazji spotkań z przedstawicielami Belwederu i dowództwa wojskowego sypali im dopalacze do picia i do jedzenia. To właśnie spowodowało, że u tych – w normalnych warunkach – rozsądnych i odpowiedzialnych osób nie znalazł się nikt, kto poczułby podstęp. A przecież tylko ślepy nie rozumiał, że Putin celowo nie zaprosił na 7-go kwietnia, na jego własne obchody w Katyniu, Kaczyńskiego. Wiedział, że urażona duma prezydenta sprawi, iż Kaczyński zorganizuje konkurencyjne obchody i że zadba o należny im rozgłos. A w tym celu zatroszczy się przede wszystkim o jak największy orszak towarzyszących jemu osobistości. A wszystko to po to tylko, aby przyćmić o 3 dni wcześniejsze obchody katyńskie podstępnego KGB-owca Putina. Można odnieść przy tym wrażenie, że Kaczyński chyba intuicyjnie przeczuwał podstęp. Dlatego zorganizował wylot w sobotę, 10 kwietnia, a nie w dniu państwowego święta Ofiar Katynia, 13 kwietnia. W sobotę nie mogli lecieć ze względów religijnych przyjaciele Kaczyńskiego – Żydzi. Przynajmniej ich Kaczyński przed śmiercią uratował. Realizacja zamachu była prosta. Oszołomione dopalaczami, sypanymi im przez wspólników Putina, otoczenie Kaczyńskiego nie zadbało o żadne wymagane środki bezpieczeństwa. Nikt nie poleciał na własne oczy obejrzeć lotnisko i jego stan techniczny. Nikt nie zwrócił uwagi na ilość i rangę zaproszonych na samolot gości. Nikt nie martwił się, że lecą na ostatnią sekundę. Nikt nie zadbał o plan „B” , czyli o ewentualność zmiany kursu i lądowania gdzieś indziej. Wręcz przeciwnie – lekceważono na każdym kroku zdrowy rozsądek. Duży udział ma w tym chrabja wątpliwego herbu Komorowski, który przekonywał otoczenie Kaczyńskiego, że nasi piloci to i na wrotach stodoły dolecą i wylądują. Przyszedł dzień zamachu. Już o 3 rano niepoważny Komorowski nagrał w telewizji mowę żałobną na cześć Kaczyńskiego. Dobrze, że była niedziela i mało kto oglądał o tej godzinie telewizję. Ten palant o mały włos, a wszystko by spieprzył. Już rok wcześniej wypaplał w telewizorni, że albo będą wybory, albo prezydent gdzieś poleci i wszystko się zmieni… Natomiast Putin,Tusk i szwadron śmierci KGB czekali na Tupulewa pod Smoleńskiem. Tusk tak naprawdę 10 kwietnia był od rana w Smoleńsku. Po obchodach putinowskich, 7 kwietnia, nie wrócił on do Warszawy. Zastępował go w Polsce jego sobowtór. Poznać go można tylko po tym, że ma trochę mniej ryżawą łepetynę niż oryginał. W lasku przed lotniskiem umieszczony był specjalny generator do robienia mgły. Tusk kręcił korbą jak szalony. Putin obserwował, a raczej nasłuchiwał ryku silników. Z powodu mgły samolot musiał lecieć na autopilocie. Ustawiona przez KGB radiolatarnia naprowadziła Tupulewa tam, gdzie stał Putin. Najpierw serią z pepeszy Putin uszkodził silniki. Gdy samolot zaczął spadać, Putin kropnął do niego z katiuszy. Na koniec wrzucił na pokład Tupulewa wiązkę granatów. Ruskie celowo dewastowali szczątki samolotu, aby zniszczyć w kadłubie dziury po seriach z pepeszy. Szwadron śmierci KGB na wsjakij słuczaj strzelał do leżących ciał. To nagrał właśnie na komórkę prawdziwy rosyjski patriota, który tego dnia zbierał w lasku grzyby wcześniaki. I puścił filmik w internecie. Spotkała go za to straszna zemsta. Na Ukrainie KGB najpierw zadźgała go nożami, następnie w szpitalu odłączyła mu aparaturę, a na koniec podcięła mu żyły i udusiła go. Niedawno Tusk zdecydowaną akcją zdelegalizował dopalacze. Bał się, aby jego nie załatwiono tą samą metodą. O czym mało się mówi – atak na Tupulewa miał być tylko operacją przygotowawczą do ruskiej inwazji na Polskę. Putin zamierzał wykorzystać chaos, zamęt i otępienie w Polsce wywołane zamachem. Zamierzał on napaść na prawie bezbronną, pozbawioną przez niego prezydenta i generałów Polskę. Chciał wyrwać nasz kraj z rodziny wolnych, szczęśliwych, bogatych i suwernnych państw Unii. Zamierzał zrobić z Polski ponownie ruski protektorat. O mały włos, a zimnemu czekiście udałoby się ten plan zrealizować. Na szczęście dla Polski, nasz wielki sojusznik, USA dysponuje bronią, której nie ma. Mówię o HAARP-ie. Amerykanie widzieli z satelitów szpiegowskich mobilizację ruskiego wojska. Nam o tym wprawdzie nie mówili, ale tylko dlatego, abyśmy nie wpadli w panikę. Na granicy z Polską stało 50 dywizji pancernych i czekało na rozkaz – wpierjod. Wtedy to właśnie Amerykanie zalali Polskę wielką powodzią wywołaną HAARP-em. Zniszczone mosty, drogi, zalane pola sprawiły, że ruskie zwlekali z inwazją. Raz, że ich stare i ciężkie czołgi grzązłyby w błocie. Dwa, jak się napada, to chce się mieć łupy, a nie żeby jeszcze okupacyjna armia musiała Polskę po powodzi odbudowywać. Na wszelki wypadek Amerykanie powtórzyli powódź jeszcze dwukrotnie. A gdy w powietrzu brakowało już pary wodnej na następne chmury, tym samym HAARP-em zrobili Amerykanie setki pożarów w Rosji. Putinowi nie w głowie było w tej sytuacji napadać na nas. Musiał ratować własną skórę. Zamiast zostać czekistą zdobywcą, stał się za sprawą USA czekistą strażakiem. A potem przyszła jesień i czasu na operację podboju Polski przed zimą było już za mało. W międzyczasie Polska otrząsnęła się z szoku po Smoleńsku. Tusk i Komorowski muszą dla zatarcia śladów współudziału w zamachu udawać miłośników Unii i NATO. Ostatnia narada NATO w Lizbonie i nowe gwarancje bezpieczeństwa dla naszego baraku inwazję Rosji ostatecznie uczyniły mało prawdopodobną. Tak to broń, której nie ma, uratowała nas przed zimnym czekistą. Jeszcze tylko musimy doprowadzić do oddania śledztwa w ręce specjalistów z USA. Zwłaszcza znanych na cały świat profesjonalistów z CIA. Oni nawet nie potrzebują prowadzić śledztwa, aby udowodnić, kto zrobił zamach w Smoleńsku. Z 11/9 też tak było. Jeszcze nie znaleziono w gruzach WTC paszportów porywaczy, które przetrwały gigantyczne kule ognia powstałe w momencie wbijania się zdalnie sterowanych samolotów w WTC, a CIA już ogłosiła, że to robota Al-Kaidy. Tacy to są jasnowidze i profesjonaliści w CIA! Kongres to potwierdził i cały świat wie, że spiskowe teorie o 11/9 to robota wrogów Ameryki i agentów wpływu opłacanych przez KGB. Dlatego musimy zrobić wszystko, aby CIA mogła wydać ostateczny wyrok o Smoleńsku. Kongres to potwierdzi i wtedy Putina czeka proces w Hadze. Albo lepiej od razu go do Guantanamo wsadzić na dożywocie. Co się będziemy z nim w jakąś praworządność bawić. Nie zasłużył na to. A gaz z Rosji należy się nam za darmo! Poliszynel
PS. Titanic wypłynął w pierwszy i ostatni rejs 10 kwietnia. Z daleka widać i w tej katastrofie rękę zimnego czekisty Putina…
http://krasnoludkizpejsami.wordpress.com/2010/11/22/tajemnica-smolenska-wyjasniona/#more-291
Do błyskotliwej analizy Poliszynela nie sposób cokolwiek dodać, albo cokolwiek ująć. Zamyka ona temat raz na zawsze, a podważanie głoszonych w niej prawd będzie karane dożywotnią eksmisją z gajówki na zasadzie kłamstwa smoleńskiego. Dołożymy wszelkich starań, aby zostało ono objęte sankcjami prokuratorskimi. Pomogą w tym nam nasi żydowscy krewni i ubeccy znajomi. Zresztą sami spadliśmy z roweru czwartego października br., czyli 04.10, co po odwróceniu cyfr na sposób amerykański, daje… no właśnie, daje datę 10 kwietnia.: 10/04 – admin
Staniszkis: wybory samorządowe to głównie porażka PO Mimo, że Platforma wygrała w sejmikach, to jej wynik jest znacznie gorszy, niż 38-procentowe poparcie dla tej partii tuż przed wyborami. Nie mówiąc już o ponad 50% jeszcze niedawno. A większość zwycięskich prezydentów i burmistrzów startowała z własnych komitetów poparcia. Marny wynik PO na Mazowszu to znak, co ludzie myślą o "metropolitalnej" strategii rozwoju, proponowanej przez tę partię. Zaś PiS, mimo rozłamu, uzyskał dobry wynik. Dystans do PO maleje.
Nie dziwi spadek poparcia dla PO. Decydujące są, moim zdaniem, dwa momenty. Z jednej strony - ludzie obserwując odznaczenia i nominacje prezydenta Komorowskiego dostrzegają, że odtwarza się układ sił z czasów "okrągłego stołu": część opozycji i służby. Zbieżność interesów jest tu duża: niechęć do lustracji i rozwiązania WSI w czasach rządu Jarosława Kaczyńskiego. Wcześniej - przyzwolenie (a w wypadku służb - udział) w uwłaszczaniu w ramach kapitalizmu politycznego. Jeszcze wcześniej - majstrowanie w 1989 roku przy ordynacji wyborczej ( w trakcie wyborów), aby - zgodnie z umową - ekipa PZPR mogła załapać się do władzy. Według relacji, nawet generał Kiszczak miał powiedzieć: "moi prawnicy nie chcą tego zrobić". Więc zrobili razem. Nie mówiąc już o inwigilacji prawicy w czasach rządu Suchockiej czy przyjęciu "małej konstytucji" na początku lat 90. jako dodatku do konstytucji PRL. Była to pułapka: legalizacja początku transformacji legalizowała bowiem równocześnie konstytucję komunistyczną przez fakt jej uznania za akt prawny. A przecież, jak pokazał choćby Hegel w "Fenomenologii ducha", to właśnie nieustanna walka o uznanie poprzedza i konstytuuje realny (a nie formalny) układ panowania. Powyższe składa się na polaryzującą (zarazem - próbującą depolityzować zubożone społeczeństwo) strategię rządu Tuska. Ucieczka państwa od odpowiedzialności, jego sztama z oligarchami z sektora publicznego, zamiast wspierania małych i średnich firm, które u nas decydują o rozwoju. Niesprawiedliwy i antyefektywnościowy rozkład ryzyka i kosztów kryzysu. Wreszcie - regres technologiczny i obciążanie przyszłych pokoleń przez majstrowanie przy reformie emerytalnej - to tylko niektóre elementy. A przecież dziś najwybitniejsi teoretycy ekonomii (m.in. Douglas North) pokazują, że "postęp" to eliminowanie takich, instytucjonalnych i politycznych możliwości przerzucania kosztów na innych (a przechwytywaniu korzyści). Wtedy bowiem trzeba wprowadzać prawdziwe innowacje - techniczne i organizacyjne. A nie - jak u nas - tylko redystrybuować ryzyko. Ale uderzająco słabe wyniki PO w tych wyborach pokazują, że wahadło zmienia kierunek. prof. Jadwiga Staniszkis
Nareszcie powołano nowy WRON Niech mnie drzwi ścisną, jeśli czegoś takiego nie krakałem – i wykrakałem. Sam bal u wujka Bronka nie wystarczył na Zamku Królewskim, musiała w końcu zostać powołana nowa Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego (http://www.polskieradio.pl/5/3/Artykul/277206,Jaruzelski-zaproszony-na-obrady-RBN),
w której obok siebie, zgodnie i godnie, zasiądą – obok wujka Bronka, wujek Wojtek, wujek Tadek, wujek Olek, wujek Ziutek, wujek Leszek, wujek Wałek, wujek Janek, wujek Włodek, nawet wujek Kazik się załapie, aż tchu mi brakuje, by wszystkich wymienić i nie wiem nawet, czy myślą jestem w stanie ich ogarnąć. Choć dziwi mnie, że wujka Adasia nie ma, z jego gestami wojskowego, gdy dyskutuje z kimkolwiek. Taka komitywa wujków to nie byle co, choć podejrzewam, że porządnych sowieckich mundurów jeszcze żadna szwalnia nie zaczęła nawet kroić, bo historia tak ostatnio (tj. od 10 Kwietnia) pędzi, iż nawet szwalnie nie nadążają, ale wnet jakieś zamówienia publiczne z „kancelarii gajowego” powinny być. No bo ileż można czekać. Nie wiem też, czy wujek Tadek dalej tyle, co kiedyś, pali, bo na froncie trzeba czasem się nabiegać – choćby z bunkra do bunkra, pod kontrrewolucyjnym ostrzałem. No ale może jakieś zgrupowanie kondycyjne w międzyczasie będzie, nim 13 grudnia nastanie, a przecie idzie siedmiomilowymi krokami – a rokosz piekielny się tu nad Wisłą kisi, i kisi, i kisi, i wzbiera, i wzburza, i reakcja głowę za wysoko w wyborach samorządowych podniosła. Zresztą, co gorsza, paranoicy smoleńscy zamiast ucichnąć, przygnieceni „siłą spokoju” gabinetu ciemniaków, buczą głośniej niż słynny ruski prąd, który zagłuszył spory kawał zapisu kopii czarnej skrzynki. Co i kogo chcą smoleńskie dziady wybuczeć, nie wiadomo, ale już teraz wiadomo, że wypadałoby dziadów do lasów zagnać, by tam wyli. Poza tym gonienie ludzi po lasach mają wyćwiczone już od lat 40. ub. wieku sowieckie specsłużby, więc w ramach bratniej pomocy mogłyby tu gdzie niegdzie jeszcze z reakcją powalczyć, gdyby samym patriotom z WRON-u 2 sił nie starczyło. W końcu lata lecą i już przez mur nie każdy skakać może, zwłaszcza jak się mur magdalenkowy przeskoczyło. W takim jednak razie, skoro już taka patriotyczna rada się wespół w zespół skrzykuje, to może by który odważny tę koronę nareszcie z orzełka ściągnął, bo jakoś ona wyjątkowo może rozdrażnić przyjeżdżającego wnet wysłannika Matki Rassiji, który przecież panem ludzkim jest, ale nie na tyle, by serce swe zasmucać wspomnieniami „polskiego anty-Katynia”, którego taka korona może symbolizować, jako założona na orzełka jeszcze za czasów faszystowskiej międzywojennej Polski. Jeśli nie udałoby się tak na szybko ściągnąć, to zawsze można tę koronę czymś zakryć. Nawet „Gazetą Wyborczą” lub tygodnikiem „Polityka”, gdyby pod ręką innej „Trybuny Ludu” nie było. Zresztą wujek Wojtek chyba się nie rozstaje z „Trybuną” - czasy i dekoracje przecież się zmieniają – niemalże jak w ruskim kalejdoskopie, ale komuna rządzi, jak za dawnych lat. Dziwne tylko, że 13 grudnia 1981 r. wujek Wojtek nie wpadł na pomysł, by tych wszystkich patriotów pospraszać do swojego WRON-u. Ale może musieli po prostu przez te kilkadziesiąt lat dojrzeć do demokracji, co? I dojrzeli. FYM
24 listopada 2010 Diabeł pojawi się z cyrografem osobiście... Tak można spuentować rady liberała gdańskiego , pana Janusza Lewandowskiego, komisarza do spraw budżetu Unii Europejskiej. Za radą tegoż ,Komisja Europejska zaproponowała, żeby tzw. unijna perspektywa finansowa trwała w przyszłości, nie tak jak dotąd siedem lat, ale dziesięć, ponieważ analiza perspektywy na lata 2007- 2013 nie napawa optymizmem i „perspektywę” trzeba wydłużyć. Podatki nazwane przez komisarza Lewandowskiego ”nowymi źródłami finansowania” kasy Unii Europejskiej, też mają być większe.. Słowo” podatek” czy „ europodatek” w opracowaniu czerwonego liberalnego komisarza się nie pojawia. Pozostałby dotychczasowy podatek naliczany według uzyskiwanego produktu krajowego brutto danego kraju, a obok niego są zamiary wprowadzenia europodatku nowego. Komisarz ds. budżetu przedstawił w Strasburgu kilka możliwości przekazania części dochodu z podatków zebranych przez poszczególne kraje do budżetu unijnego, między innymi źródło finansowania kasy Unii Europejskiej mogłoby być z wyciśnięcia pieniędzy z sektora finansowego, z wpływów z handlu prawami do emisji dwutlenku węgla, przejęcia części VAT lub CIT. Konkluzja była taka , żeby kasa unijna była dodatkowo zasilona 30 miliardami euro rocznie.(!!!!) Polska Agencja Prasowa podała, że podczas debaty w Parlamencie Europejskim nad przedstawionymi przez Lewandowskiego dokumentem lider” liberałów” Guy Verhofstadt wypowiedział się w samych superlatywach. Przestrzegł również, że jeśli poszczególne kraje Unii Europejskiej nie zechcą debatować nad koniecznymi zmianami, przewodniczący Parlamentu Europejskiego, pan profesor Jerzy Buzek , człowiek charyzmatyczny do szpiku kości, autor wiekopomnych reform w Polsce, może zatrzymać przyjęcie unijnego budżetu na rok 2011(!!!). W Polsce panu profesorowi Jerzemu Buzkowi chodziło o rozbudowanie biurokracji, na przykład wprowadzeniu w Polsce powiatów zupełnie niepotrzebnych Polsce, a potrzebnych biurokracji- antypolskiej.. Właśnie zakończyło się obsadzanie niepotrzebnych posad w powiatach.. Tak ja zaszkodził Polsce i nam pan profesor Jerzy Buzek, to chyba w ostatnich czasach nie zaszkodził nikt.. Szkodnicy otrzymują zawsze jakieś gratyfikacje.. Pan profesor otrzymał za to- stanowisko przewodniczącego Parlamentu Europejskiego.. Bo im kto bardziej szkodzi Polsce- tym może liczyć na wyższy prestiż.. Tak już jest od dwudziestu lat istnienia III Rzeczpospolitej Korupcyjnej.. No i oczywiście demokratycznej.. O taką demokrację, wszyscy sprawujący władzę w Polsce- walczyli.. Przebywali w więzieniach, byli represjonowani przez władzę, szykanowani i poniżani.. Teraz poniżają nas.. Dla lepszego zachowania pozorów- co drugie słowo używają zbitki demokracja i wolność.. A przecież jest, albo demokracja, albo wolność.. Jak przegłosują- będzie niewola.. Na Węgrzech parlament przegłosował wprowadzenie na najbliższe trzy lata podatku kryzysowego(???). W Polsce też będzie podwyższony VAT tylko na trzy lata.. Czyżby premier Orban dogadał się z premierem Tuskiem co do terminu wprowadzenia podatku? I umówili się tylko co do innej nazwy.. Co jeszcze łączy pana Orbana z panem Tuskiem? Ano to, że pan Orban związany jest z panem Sorosem, wielkim finansistą międzynarodowym, niektórzy mówią, że grandziarzem i spekulantem międzynarodowym, a u nas pan Tusk poprzez ministra finansów pana Jacka Vincenta Rostowskigo- też jest związany z panem Sorosem, który finansuje Uniwersytet Środkowoeuropejski w Budapeszcie, gdzie jeszcze niedawno wykładał pan Vincent Rostowski, zanim nie został ministrem finansów w Polsce.. I nie wygrał żadnych wyborów. Nie musiał niczego wygrywać. Został ściągnięty i został. Dobrze mu w Polsce- jest przy kasie, ustala nowe podatki, dzieli i rządzi.. Nawet wyrobił sobie PESEL.. Jest ulubionym ministrem finansów pana Donalda Tuska.. Partia FIDESZ tłumaczy, że na Węgrzech jest zbyt wielka dziura budżetowa i dlatego trzeba podnieść podatki, ale tylko na trzy lata.. Węgrzy jakoś o wytrzymają. To przecież tylko trzy lata, a czas szybko leci.. Tym bardziej, że sprawy idą w dobrym kierunku- kierunku do przepaści.. Jak każdy biurokratyczny socjalizm udusi wszystkie narody bez wojny wcześniej czy później.. Socjaliści od Orbana, grającego na scenie politycznej Węgierskiej Republiki Ludowej, rolę prawicy. Zamierzają podatek kryzysowy wprowadzić już od 20 grudnia. To dobry termin, bo to tuz przed Świętami Bożego Narodzenia, a nic tak nie służy szopce bożonarodzeniowej- jak podwyżka podatków. No i jest to prezent dla Węgrów, którzy taplają się w dobrobycie, więc można im trochę uszczknąć z zasobów.. Z podatku kryzysowego ma być 582 miliony euro do podziału pomiędzy biurokrację węgierską, oraz trochę dla lichwiarzy międzynarodowych, którzy republice węgierskiej pieniądze pożyczają.. Bo ich dobrobyt rośnie i powiększa się z pożyczania pieniędzy.. A dobrobyt tak naprawdę pochodzi z pracy. Ktoś musi pracować, żeby dać zarobić pożyczającym. Jedni pracują w pocie czoła, a inni żyją z pożyczania.. Z pożyczania całym narodom.. I jakoś dziwnym trafem wszystkie narody są zadłużone? W niewoli międzynarodówki lichwiarskiej. Oprócz Rosji i Chin. Pan Victor Orban zapowiedział również, jako wychowanek szkoły G. Sorosa, że wprowadzone zostaną nowe podatki dla firm i zawieszone wpłaty do prywatnych funduszy emerytalnych.. Wypisz wymaluj jak w Polsce.. Czy ONI dokładnie uzgadniają scenariusze? Musi to być jedna sztanca.. I tylko przekazuje się ją z państwa do państwa.. A gdzie konstruuje się taka sztancę? W każdym razie nikomu nie przyjdzie do głowy demontowanie państwa biurokratycznego, lecz nakładanie nowych podatków i zmniejszanie ilości pieniędzy dla ludzi biednych.. Biurokracja musi być i musi się rozwijać.. Ona jest fundamentem nowoczesnego państwa europejskiego, które głównie ma dobrze rozwiniętą budżetówkę.. Jak konserwatyści brytyjscy chcą zmniejszyć biurokrację brytyjską o 490 000 ludzi(???) To jest dopiero kabaret biurokratyczny na koszt podatnika..
W czasach kolonialnych nie było takiego wariactwa.. Jak jest teraz.. Jak się skończą wybory samorządowe, a nie zaczną jeszcze parlamentarne- możemy spodziewać się podnoszenia podatków.. Rząd musi złapać oddech.. Nie wszystko na raz.. Powoli i systematycznie.. Ale to tylko na trzy lata! Na trzy lata premier Donald Tusk zapisuje nasze dusze diabłu.. Podpisał cyrograf- naszą krwią.. Będzie nas dusił podatkami.. Jak duży dusi dużego, to my duśmy małego- każdy swego. Podatki - to signum temporis… - socjalizmu. A ten wymaga podatków potrzebnych do sfinansowania biurokracji, która jest rakiem zżerającym narody.. I w tym kierunku idziemy.. Bo ”zachłanność państwa, głównym znamieniem totalitaryzmu”.- jak pisał Aleksander Trzaska-Chrząszczewski, w swoich „Przypływach i odpływach demokracji”.. I miał rację.. WJR
Skandaliczna decyzja sądu Skandaliczna decyzja sądu: można de facto bezkarnie atakować, bić, kraść – jeśli ofiara należy do opcji niepoprawnej politycznie Sąd Rejonowy dla Warszawy Śródmieścia nie uwzględnił zażalenia Anity Gargas, dziennikarki i autorki programu TVP „Misja specjalna”, na umorzenie postępowania w sprawie napaści na nią pod Krzyżem Pamięci. Do incydentu doszło w nocy z 12 na 13 sierpnia przed krzyżem na Krakowskim Przedmieściu, gdzie oprócz osób czuwających przy krzyżu znalazła się grupa wulgarnie i agresywnie zachowujących się młodych ludzi. Rzucali oni obraźliwe słowa w stronę modlących się, wykrzykiwali niecenzuralne hasła, jeden z nich obnażył się. Wśród nich był 35-letni mężczyzna, któremu nie podobało się, że Anita Gargas dokumentowała zachowanie napastliwej grupki osób wobec innych przebywających w tym miejscu. Mężczyzna obrzucił dziennikarkę inwektywami, po czym zwrócił się do policjantów, że nie życzy sobie, aby robiono mu zdjęcia. Ci wyjaśnili mu, że dziennikarka ma do tego prawo. Mężczyzna zapytał wówczas mundurowych, co będzie, jeśli zabierze jej aparat. Usłyszał w odpowiedzi, że będzie to czyn karalny. Mimo iż funkcjonariusze policji znajdowali się od niego zaledwie o krok, mężczyzna rzucił się na dziennikarkę, uderzył ją w rękę, a następnie wykręcił, by móc wyszarpnąć zawieszony na pasku aparat. Z ukradzionym łupem starał się zbiec. Udałoby mu się to, gdyby nie reakcja osób postronnych, które schwytały go i odebrały skradzioną rzecz. Funkcjonariusze policji proponowali początkowo dziennikarce, by złożyła skargę w trybie prywatnoskargowym następnego dnia na komisariacie, mimo iż sami widzieli całe zdarzenie. Jednak ostatecznie sprawca został zabrany przez policję, a poszkodowana i świadkowie złożyli zeznania. Wydawać by się mogło, że sprawca napaści na dziennikarkę na oczach dużej liczby świadków przebywających przed Pałacem Namiestnikowskim, w tym Stróży prawa, zostanie przykładnie ukarany. Tymczasem dwa tygodnie później okazało się, że prokuratura nie podejmie w związku z nocną napaścią żadnych kroków – ze względu na brak znamion czynu karalnego. Konkluzję taką sformułował po zakończeniu policyjnego dochodzenia prowadzący je aspirant Marcin Kowalczyk. Jego opinię podzieliła asesor prokuratury Warszawa Środmieście-Północ Aneta Urbanik-Urjasz, zamykając sprawę decyzją o umorzeniu postępowania przed wszczęciem. Prokuratura w uzasadnieniu swojej decyzji stwierdziła, że napaść na Anitę Gargas była jedynie formą żartu. Asesor Urbaniak-Urjasz uznała za rozstrzygające w tej kwestii zeznania sprawcy zajścia, który stwierdził, że „zrobił to dla hecy”. Chętnie – oczywiście w ramach żartu i dla hecy – dalibyśmy Pani Asesor ciężką ręką po pysku, wybili jej wszystkie zęby oraz rozwalili siekierą jej samochód. Ciekawe, jak bardzo by się śmiała. – admin O wyjaśnienie lakonicznego uzasadnienia prokuratury portal Niezależna.pl zwrócił się do prok. Agnieszki Muł z Prokuratury Rejonowej Warszawa-Śródmieście Północ. – Prokurator oceniał całokształt okoliczności, w tym to, co zeznał mężczyzna, którego zachowania to dotyczyło – stwierdziła prok. Muł. Dodała, że poszkodowana ma prawo do zaskarżenia decyzji o umorzeniu. – Wówczas prokurator albo uwzględni je, albo przekaże do sądu jako organu właściwego do rozpatrzenia zażalenia. Sąd orzeka w takiej sytuacji, czy decyzja prokuratury jest słuszna i utrzymuje ją w mocy, bądź uchyli tę decyzję, zlecając jej uzupełnienie i wskazując, jakie czynności należy jeszcze przeprowadzić – wyjaśniła prok. Muł. Prokurator stwierdziła w rozmowie z nami, że nie będzie wyjaśniać, dlaczego sprawę zakwalifikowano jedynie jako zmuszanie do określonych czynności, a nie jako usiłowanie rozboju bądź zuchwałą kradzież. Nie dowiedzieliśmy się też, czego jeszcze musiałby dokonać napastnik, by prokurator uznał to za napaść z kradzieżą.
Anita Gargas od decyzji prokuratury odwołała się do sądu. Przewodniczący składu sędzia Adam Grzejszczak uznał, że należy zaskarżone postanowienie (czyli umorzenie postępowania – red) utrzymać w mocy. (…) Zażalenie jest bezzasadne i nie zasługuje na uwzględnienie. Po pierwsze należy stwierdzić, iż uzasadnienie zaskarżonego postanowienia, jak słusznie podnosi skarżąca, nie jest prawidłowo sporządzone, jest bardzo lakoniczne, jednak zdaniem sądu nie uniemożliwia to kontroli instancyjnej sprawy, analiza akt bowiem pozwala dokonać stosownej oceny. Przede wszystkim należy stwierdzić, iż wbrew temu, co napisała skarżąca, w sprawie brak jest przesłanek, aby przyjąć, iż doszło do popełnienia przestępstwa.(…) Z zeznan świadków (w tym samej skarżącej) wynika, iż robiła ona zdjęcia Michała N. Wbrew jego głośno wyrażonemu sprzeciwowi. (…) Zatem działanie M.N polegającego na wykręceniu ręki i odebraniu aparatu w tym kontekście należy uznać nie jako zastosowanie przemocy w rozumieniu art. 191 kk, ale jako działanie mające na celu zapobieżenie naruszaniu jego dobra w postaci wizerunku poprzez fotografowanie bez zezwolenia (…) – napisał w uzasadnieniu sędzia Grzejszczak. Konkludując – można na ulicy wykrzykiwać niecenzuralne słowa, obnażać się, być wulgarnym i agresywnym, a osobę, która to dokumentuje, można bezkarnie uderzyć, bezkarnie zaatakować i zabrać aparat fotograficzny. Przyzwolenie na takie działania wydał właśnie sąd Rzeczpospolitej Polskiej.
Gajowego nie obchodzi, z jaką partią, i czy w ogóle z jakąkolwiek, sympatyzuje pani red. Gargas. To co ją spotyka dziś, może spotkać każdego z nas jutro. Ale oczywiście najlepiej załamywać ręce nad brakiem swobód obywatelskich i prześladowaniem żydowskich dziennikarzy w Rosji i na Białorusi, zamiast zastanowić się nad skurwieniem (inne słowo nie przychodzi mi na myśl) polskiego „wymiaru sprawiedliwości”.
Po prośbie do USA Nie wiemy, czy istnieją granice głupoty w obozie rusofobów, któremu przewodzi PiS. Uprzejmie zakładamy, że chodzi o głupotę, a nie o sabotaż polskich interesów narodowych. – admin
Wydawać by się mogło, że po tym, co wydarzyło się od 10 kwietnia b.r., po żenujących spektaklach zafundowanych nam przez PiS, nie można już niżej upaść w polityce, nie można popełnić większych błędów, czy wypowiedzieć większych idiotyzmów. A jednak… Ta organizacja, będąca karykaturą najbardziej niepoczytalnego odłamu przedwojennej piłsudczyzny i prometejczyków, potrafi wciąż zaskakiwać. Pomysł z wyjazdem do USA Antoniego Macierewicza i Anny Fotygi, dowodzi tego najdobitniej. Najgorsza minister spraw zagranicznych po 89 r. oraz niszczyciel służb specjalnych, owładnięty misją walki z Rosją. Oto, jadą do obcego kraju – więcej – do opozycyjnego senatora, łasić się i prosić o pomoc w walce ze zdrajcami i Rosją. Ba! Wiozą 300 tysięcy podpisów Polaków! To wszystko dzieje się za pełnym przyzwoleniem i poparciem prezesa Jarosława Kaczyńskiego, który wygłosił w poniedziałek 15.11 mowę rodem z okresu zimnej wojny, jak to owa para udaje się do sojuszniczego mocarstwa po pomoc, podczas gdy rząd oddał śledztwo w ręce nie sojuszniczego i wrogiego mocarstwa, które gotowe jest mordować własnych obywateli.
Nawiasem mówiąc, faktem jest, że sojusznicze mocarstwo morduje głównie nie swoich obywateli (ostatnio okazało się np., że to smutne doświadczenie dotknęło ok. 66 tysięcy Irakijczyków) oraz dokonuje inwazji bez wypowiedzenia wojny na podstawie sfingowanych dowodów, no ale przecież wyznawcom etyki Kalego to w ogóle nie przeszkadza. Co najważniejsze, J. Kaczyński chyba nie zauważył, że świat wygląda dziś inaczej, niż wtedy, kiedy w trzeciej konspiracji (tak to nazywają wtajemniczeni!) walczył z Imperium Zła. List do światowych potęg jakoś nie zadziałał, to trzeba było jeszcze dołożyć otwartym tekstem? Oczywiście, to również nic nie zmieni. Światowe potęgi nie będą z Rosją walczyć, a tym bardziej nie uczynią tego w odpowiedzi na zew polityka, który publicznie mówi, że był na prochach podczas własnej kampanii prezydenckiej. Co najwyżej, utrwali się tu i tam zły stereotyp o Polakach, jako o narodzie prowadzącym politykę nieprzewidywalną i nieodpowiedzialną. Zapatrzeni we własną wizję świata rusofobi-prometejczycy nie chcą (nie są w stanie?) zauważyć, że nie tylko administracji Obamy, wyraźnie dystansującej się od spraw europejskich i dążącej do porozumienia z Rosją (układ START), nie przekonają do swoich fobii, ale że również, tak werbalnie im bliska, administracja (a obecnie opozycja) republikańska, nie kiwnęła palcem w sprawie gazociągów, nie wspominając już o nie odpowiadającym wyobrażeniom strony polskiej, raczej umiarkowanym przyjęciu prezydenta Kaczyńskiego podczas wizyty w USA. Także oficjalna retoryka wystąpień administracji Busha w stosunku do Rosji była stonowana a często neutralna. Oczywiście, rusofobi trzymali się nadziei na sukces zakulisowych działań neokonserwatystów na obszarze Europy Wschodniej, z planem osaczania Rosji na czele. Niestety, nasi jastrzębie byli (i są) traktowani jedynie jako narzędzie polityki neokonów, czego, z jednej strony, nie rozumieją, będąc przekonanym o podmiotowym traktowaniu Polski, z drugiej, sami pragnąc w istocie pozycji wasala USA, przedstawianej przez nich jako partnerstwo (?! – jest to efekt wspomnianego wcześniej niezrozumienia). Żeby zobrazować ich mentalność, wystarczy przypomnieć z jaką emfazą przyjmowali i wręcz upajali się typowo wyborczymi słowami „pod publiczkę” Johna McCaina o literach KGB widzianych w oczach Putina. Trzeba powiedzie wprost – to nie są źli politycy, lecz gorzej – to w ogóle nie są politycy. To, że od ok. 250 lat tacy ludzie biorą się za robienie polityki polskiej jest naszym wielkim dramatem. Ich „polityka”, to system frazesów odrywających pojęcia o Polsce od rzeczywistości i zastępujący rzeczowe myślenie polityczne formułami bez treści. A jakby coś nie wyszło – to uderzyć na Rosję i zginąć. Najlepiej bohatersko i krwawo. W swej istocie, wyprawa czołowych postaci PiS z błogosławieństwem prezesa, to wielki skandal. Polski rząd może być zły, ale nie wolno nikomu, udając się do takiego, czy innego obcego podmiotu, de facto, podważać jego władzy, gdyż implikuje to podważaniem całego istniejącego porządku konstytucyjnego (ma on wiele wad, nie jest wymarzony, ale innego nie ma). Tego rodzaju zachowanie głównej partii opozycyjnej sprowadza też Polskę do poziomu republik bananowych, czy państw sezonowych. Czy możemy wyobrazić sobie podobną sytuację we Francji, Wielkiej Brytanii, Niemczech, Hiszpanii itd.? W zachowaniu PiS można także dostrzec pierwiastek warcholstwa i sobiepaństwa, który przyniósł nam tyle zła w przeszłości. Powiem więcej – budzi ono również skojarzenia z zachowaniem targowiczan i twórców PKWN. Ponadto, znamionuje, nie pierwszy raz w ostatnich latach, głęboki kompleks rosyjski tych środowisk. Wyprawa do USA to nic innego, jak irracjonalna skarga byłych niewolników, przytłoczonych kompleksem dawnego pana. Tak przytłoczonych, że gotowi są oddać się w poddaństwo innym, byle tylko ten kompleks przytłumić. A jak to wygląda z perspektywy interesu i bezpieczeństwa państwa? Bardzo źle. To nie ludzie stojący za takimi zachowaniami tracą. Cierpi Polska i jej wizerunek na arenie międzynarodowej, umacniają się szkodliwe stereotypy. Jest jasnym, że żaden kraj (ani rząd) nie może na dłuższą metę tolerować takiej sytuacji. Jak rozwiązać problem, nie pogarszając jednocześnie położenia międzynarodowego Polski i nie wywołując ruchawek wewnętrznych, to już pytanie, na które muszą odpowiedzieć sobie właściwe służby…
http://www.jednodniowka.pl/news.php?readmore=330
Szkandał w Parlamencie Europejskim – Buzek wyrzucił posła z sali Brytyjski eurosceptyczny poseł został wyrzucony z sali plenarnej Parlamentu Europejskiego za nazwanie niemieckiego lidera frakcji socjalistycznej „faszystą” i użycie pod jego adresem hitlerowskiego hasła „jeden naród, jedna Rzesza, jeden wódz”. Do burzliwej wymiany zdań, zakończonej interwencją przewodniczącego Jerzego Buzka, doszło podczas debaty o sytuacji gospodarczej strefy euro. Lider frakcji socjalistów Martin Schulz apelował o zgodne działanie wszystkich krajów i w tym kontekście krytykował Wielką Brytanię, która nie jest w strefie euro, wytykając jej dążenie do cięć w unijnym budżecie.
[Martin Schulz, "Niemiec", he he he... tylko skąd u niego taka chazarska buźka? - admin]
Wtedy głos spontaniczne zabrał Godfrey Bloom z eurosceptycznej brytyjskiej UK Independence Party (UKIP). Nie miał włączonego mikrofonu i jego wypowiedź była słabo słyszalna.- On powiedział „Ein Volk, Ein Reich, ein Fuehrer! – wykrzyknął w odpowiedzi oburzony Schulz. W obronie socjalistycznego kolegi stanął lider największej, chadeckiej frakcji Joseph Daul, który natychmiast zażądał przeprosin. I ironicznie dorzucił, że mało brakowało, a Brytyjczyk dodałby, że w Europie zakłada się obozy koncentracyjne, by radzić sobie z kryzysem. Oburzeni byli też inni posłowie. Bloom nie zaprzeczył, że zacytował hitlerowską dewizę III Rzeszy. Kiedy prowadzący obrady Buzek zażądał od niego przeprosin, nie zrobił tego i dodał nawet przez mikrofon pod adresem Schulza, że jest to „faszysta, a nie demokrata”. Wtedy asystenci Buzka podsunęli przewodniczącemu odpowiedni przepis wewnętrznego regulaminu PE. Powołując się nań, przewodniczący zażądał od posła opuszczenia sali i zapowiedział rozmowę dyscyplinującą. Sprawę ewentualnych kar ma przedyskutować Konferencja Przewodniczących frakcji politycznych PE. Bezskutecznie próbował interweniować lider UKIP Nigel Farage; Bloom w końcu dobrowolnie wyszedł z sali. Burzliwa dyskusja rozgorzała ponownie, gdy w południe Bloom pojawił się na głosowaniach. Po kolejnej wymianie zdań między nim a Schulzem prowadzący obrady wiceprzewodniczący zażądał od Brytyjczyka opuszczenia sali i poddał nawet tę kwestię pod głosowanie. Większość posłów była za wyrzuceniem Brytyjczyka. Gdy Bloom odmówił, wiceprzewodniczący zagroził wezwaniem strażników i – zarzucając posłowi „obstrukcję” – zawiesił obrady. Ostatecznie Bloom wyszedł eskortowany przez parlamentarnych woźnych. Wtedy wznowiono głosowania. Szefowie głównych frakcji PE we wspólnym oświadczeniu stanęli w obronie Schulza, potępili Blooma i zażądali od Buzka wymierzenia surowej kary. „Nigdy nie zaakceptujemy, by deputowany obrażał swoich kolegów w sposób, który przywołuje najgorsze chwile w naszej historii” – napisali Daul (chadecja), Guy Verhofstadt (liberałowie), Rebecca Harms i Daniel Cohn-Bendit (Zieloni), Michał Kamiński (Konserwatyści i Reformatorzy) i Lothar Bisky (komuniści). Znany z ciętego języka lider socjalistów w PE nie po raz pierwszy stał się ofiarą porównań do czasów hitlerowskich. W 2003 roku włoski premier Silvio Berlusconi powiedział, że Niemiec byłby znakomity „do roli kapo” w jakimś filmie. Nie są to też pierwsze inwektywy z ust przedstawicieli UKIP podczas obrad plenarnych PE, które kończą się interwencją Buzka. W marcu br. Nigel Farage został przez przewodniczącego ukarany odebraniem 10 diet poselskich (ok. 3 tys. euro) za nazwanie przewodniczącego Rady Europejskiej Hermana Van Rompuya „mokrym mopem” i „urzędniczyną z banku”. (RZ)
JARUZELSKI ZADBA O NASZE BEZPIECZEŃSTWO Na dziesięć osób, zaproszonych przez Bronisława Komorowskiego na jutrzejsze posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego, aż siedem miało związki z komunistycznymi specsłużbami lub było w PZPR. Wśród nich jest gen. Wojciech Jaruzelski, mający postawione zarzuty o działanie w zorganizowanej grupie przestępczej. Towarzystwo rozprawiające o narodowym bezpieczeństwie jest rzeczywiście doborowe, zwłaszcza że tematem rozmów mają być stosunki Polski z Rosją. Najważniejszym gościem prezydenta – i chyba najlepszym specem w kwestiach bezpieczeństwa narodowego – jest oczywiście gen. Wojciech Jaruzelski. W latach 1946-1954 generał współpracował z Informacją Wojskową pod pseudonimem "Wolski". Jednym z ówczesnych szefów tej instytucji był płk Dmitrij Wozniesienski – długoletni oficer NKWD. Gen. Jaruzelski w latach 1967-1968 wsławił się usuwaniem Żydów z armii PRL. Kilkanaście lat później wprowadził stan wojenny, w wyniku czego śmierć poniosło ok. 100 osób, a państwo doprowadzone zostało do ruiny gospodarczej. Dodajmy, że Jaruzelskiemu w związku ze stanem wojennym postawiono zarzuty o działalność w zorganizowanej grupie przestępczej. Spotkanie zaszczyci także Aleksander Kwaśniewski – komunistyczny aparatczyk, członek PZPR, minister ds. młodzieży w latach 1985-1987. W latach 1983–1989 Kwaśniewski był zarejestrowany jako tajny współpracownik SB o pseudonimie "Alek". Będzie też Lech Wałęsa – w latach 70. zarejestrowany przez SB jak TW „Bolek”. Według oficera SB Janusza Stachowiaka, Wałęsa był też wcześniej współpracownikiem wojskowych specsłużb PRL. O Rosjanach porozmawia także Włodzimierz Cimoszewicz – długoletni działacz PZPR. Według dokumentów znajdujących się w IPN – Cimoszewicz był kontaktem operacyjnym SB o pseudonimie „Carex”. Prezydent Komorowski zaprosił również Józefa Oleksego, który wstąpił do PZPR w roku 1968 – partia pokazała wtedy, jak załatwia się Żydów – i pozostał w niej aż do roku 1990. Był nawet I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Białej Podlaskiej. W latach 1970–1978 Oleksy przysłużył się Ojczyźnie jako tajny współpracownik wojskowego Agenturalnego Wywiadu Operacyjnego. Oleksego i Cimoszewicza wspomoże Leszek Miller – I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Skierniewicach, w partii komunistycznej od 1969 r. Na zebraniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego pojawi się także Adam Rotfeld – według akt znajdujących się w IPN: kontakt operacyjny SB o pseudonimie „Rauf”. Oprócz wyżej wymienionych „siedmiu wspaniałych” jako spece od bezpieczeństwa wystąpią Tadeusz Mazowiecki, Jan Krzysztof Bielecki i Kazimierz Marcinkiewicz. Ponieważ żaden z tych polityków nie ma większego doświadczenia we wprowadzaniu stanu wojennego, robieniu antysemickich czystek, zamykaniu do więzienia opozycji czy donoszeniu i służeniu w prosowieckiej monopartii – Niezależna.pl proponuje zastąpienie przynajmniej jednego z nich kimś innym. Kim? Na samym dole strony głównej portalu (pod banerem Encyklopedii Solidarności) umieściliśmy sondę z propozycjami. Nazwisko wybranego przez Państwo kandydata wyślemy do Kancelarii Prezydenta. Zachęcamy do głosowania! Grzegorz Wierzchołowski
Godziembo, mów mi wuju! Właśnie się dowiedziałem, nie po raz pierwszy, jak wygląda wykładnia porządnego, zdrowego, prawdziwego konserwatyzmu. Tak jak za peerelu wykładnią realpolitik („panie, trza zaakceptować to, co jest, historii się nie zmieni, Polska jest tu, gdzie jest”) było „utrwalanie sojuszu z ZSSR”, tak obecnie wykładnią porządnego konserwatyzmu (tego prawdziwego, nie ksenofobiczno-antykomunistycznego) jest utrwalanie sojuszu z WNP, a zwłaszcza Federacją Rosyjską, a więc z Kremlem, czyli po prostu z FSB i neosowiecką wojskówką. Można rzec, jacy konserwatyści, taki i ich konserwatyzm – tylko dlaczego do cholery umocowali się na portalu z końcówką „.pl”, a nie „.ru”? Czyż nie tam powinien się umocować porządny, czyli nierusofobiczny, tj. całujący bezpieczeniaków rosyjskich i wojskówkę rosyjską nie tylko po butach, ale i po różnych częściach ciała, konserwatysta? Czy nie można by szerzyć konserwatywnych idei po rosyjsku? Czy wreszcie, nie żałujmy sobie, carskie godło nie wygląda jakoś dostojniej i godniej niż taki prosty polski orzełek? I to z taką niepewną, nieco na bakier koroną, jak obecnie? Na bakier, bo wujkowie, co „odgryzowywali” III RP po „obaleniu komunizmu” wymyślili sobie, że wprawdzie odwołają się do pewnej symboliki przedwojennej Polski, no ale przecież nie do antykomunistycznych tradycji tejże III RP, bo co by pani Moskwa na to powiedziała. Godziemba, człek poczciwy i opisujący historię z precyzją porządnego polskiego przedwojennego zegarmistrza, w przeciwieństwie do tych wszystkich specjalistów od historii, co to im zawsze wychodziło, że po II wojnie Polskę armia czerwona wyzwoliła, a peerel był „najweselszym barakiem w obozie” (z akcentem oczywiście na „najweselszy”), zaś czerwoni może nie byli tacy znowu dobrzy, lecz przecież nie byli tacy źli jak choćby Khmer Rouge – naraz został zaliczony w poczet czarnej sotni z piekielnym Aleksandrem Ściosem i jeszcze straszliwszym, że tak powiem, mną. Jakiś ruski młotek nazwał nas na tymże portalu na wesoło „rusofobiczną trójcą świętą” (inne cytaty z wypowiedzi tego młotka - link poniżej). To że mamy do czynienia z młotkiem, to rzecz pewna, ponieważ tylko młotek może o takich ludziach, jak my wymienieni trzej mówić i myśleć, że jesteśmy rusofobami. Otóż my się właśnie wcale Ruska nie boimy, a nawet więcej, uważamy, że Ruska należy gonić, zgodnie zresztą ze staropolskim hasłem „Bolszewika goń” albo też „Precz z komuną”, co na jedno wychodzi. Autentycznymi rusofobami są natomiast te wszystkie ciupasy, które w całowaniu rosyjskich butów widzą realpolitik i swoją własną polityczną, a nawet życiową karierę. Śmiem przy tym zapewnić tego typu ciupasów, że akurat sami Ruscy, zwłaszcza czekiści, tych, co całują ich buty mają w najgłębszej pogardzie i jedyny respekt są w stanie odczuwać wyłącznie do tych, co do czekistów strzelają – tak jak to robili Żołnierze Wyklęci (Świeć Panie nad ich duszami). To że mamy do czynienia z ruskim młotkiem potwierdza jeszcze jeden fakt. Na ogół bowiem ludzie uważający się za polskich (a nie ruskich) konserwatystów, mają szacunek dla wiary katolickiej, widząc w niej choćby podstawową podporę do budowy tradycjonalistycznie rozumianego, normalnego społeczeństwa, a nie moralnie permisywnego, neomarksistowskiego zbiorowiska x-ów – toteż z należną czcią odnoszą się także do pewnych zwrotów charakterystycznych dla katolickiej religii. Innymi słowy, jeśli ktoś usiłuje wzbić się na wyżyny swego intelektu i strzela w powietrze hasłem „rusofobiczna trójca święta”, to musi być autentycznym, niekłamanym ruskim młotkiem, który Boga w sercu nie ma. Pomijam już to, na czyje zlecenie taki matoł to robi – bo w spontan takiej nędznej propagandy jakoś ciężko mi uwierzyć – pomijam też to, że w tekstach i Godziemby, i Ściosa, i moich wielokrotnie było podkreślane, że za wroga Polski uważamy ruskich czeskistów, a nie naród rosyjski. Jest to zresztą stały obuch, którym ruskie młotki na nie wiadomo czyim żołdzie, w „polskiej debacie”, się posługują, by tę debatę doszczętnie załgać, czyli wrzucić osoby diagnozujące wrogie wobec naszego kraju, niszczycielskie działania Kremla, jako osoby nienawidzące zwykłych Rosjan. Istotne jest to, że jacyś dziwni ludzie, co zbrodniarza Jaruzela, który dawno powinien odsiadywać dożywocie, uważają za wielkiego polskiego patriotę - znajdują czas i poświęcają swoje bezcenne przecież dla nowego cara Wołodii I, intelektualne siły, na czytanie takich wrogów ludu, jak Godziemba, Ścios czy ja. To zaś, że czytają, to już wiemy, bo wiele na ten temat piszą i wylewają żółć, jakby im ktoś mocno kiszki potarmosił. Ja na ten przykład, jeśli wiem, że ktoś pisze coś, czego nie chciałbym czytać, tego nie czytam i uważam to za zdrowy odruch. Nie czytam więc Passenta, Kuczyńskiego, Wołka, Żakowskiego, Paradowskiej i im podobnych mędrców spod czerwonej lub różowej (w zależności od natężenia światła padającego z okien Ministerstwa Prawdy) gwiazdy, gdyż poznałem już tyle ich tekstów, że doskonale wiem, co, jak i na jaki nawet temat napiszą. Przemawiają oni bowiem z jednego klucza, jakby jeden okólnik krążył między poszczególnymi „agendami medialnymi”, gdzie ci ludzie się tak aktywnie produkują. I czegoś takiego oczekiwałbym od osób, które uważają, iż piszę coś, czego one nie chcą lub nawet nie powinny czytać. Tymczasem, jakimsik sposobem, śledzą one moje publikacje, śledzą Ściosa czy Godziembę (może jeszcze Rolexa i paru innych oszołomów), co nasuwa mi niezdrowe skojarzenie, iż czynią to nie tyle z moralnego czy intelektualnego, co ze służbowego obowiązku. Jeśli jednak tak, to te ich żale są zupełnie niezrozumiałe. Powinni się cieszyć, że dzięki nam mają robotę w tych niewesołych czasach nieustannego krążenia widma antykomunizmu po regionie środkowoeuropejskim, któremu ci biedni ludzie wciąż muszą dawać odpór, normalnie, jakby Truman czy nie daj Boże, Reagan, nadal żył. O „intelektualistach”, którzy wiele wkładali serca, czasu i sił, by wyjaśnić ciemnemu ludowi trzymanemu w barakach peerelu, iż życie w barakach ma sens, a nawet może mieć swoiste uroki (jest bezpieczniej niż na wolności, jest tak jakoś może skromniej, ale przynajmniej swojsko, poza tym „powojenny porządek jest taki a nie inny i nie ma sensu tego zmieniać, bo i tak się nie zmieni”) - mówiło się, że są pożytecznymi idiotami. O idiotach z portalu konserwatyzm.pl zwalczających Ściosa czy Godziembę można powiedzieć, że nawet pożyteczni nie są. Obawiam się bowiem, że Kreml nawet nie wie, iż oni istnieją. Muszą się bardziej postarać – może urządzić jakąś zbiórkę na pierwszy w Polsce pomnik Putina? Zawsze to coś, na początek.
http://chris1991.salon24.pl/251149,jak-zostalem-bohaterem-portalu-konserwatyzm-pl
FYM
Zapamiętać mi kto co spieprzył
1. Tak Premier Tusk zareagował na kłopotliwe pytania dziennikarzy dotyczące braku pomocy dla osób poszkodowanych przez czerwcową powódź. Wtedy też na pretensje mieszkańców, że pomoc na zlane tereny przyszła stanowczo za późno stwierdził „ to jakiego sobie wójta wybraliście”. Samorządowcy, którzy w owym czasie dzień i noc walczyli z powodzią, a później natychmiast zajmowali się usuwaniem jej skutków, poczuli się to wypowiedzią niesłychanie dotknięci., bo Premier Tusk w ten sposób uciekał od odpowiedzialności za zaniedbania rządu, które doprowadziły do tego ,że straty wywołane przez powódź okazały się takie ogromne. Później Premier tłumaczył, że trochę poniosły go emocje i dziennikarze źle go zrozumieli ale ogromny niesmak pozostał.
2. Ciągle trwające wybory samorządowe, a szczególnie te na wójtów, burmistrzów i prezydentów są one okazją do oceny działań samorządowców w czasie powodzi i okazuje się, że wyborcy na terenach popowodziowych w większości ocenili ich bardzo pozytywnie. Wbrew temu co sugerował kiedyś Premier mimo tego, że na terenach popowodziowych duża część mieszkańców ciągle nie wprowadziła się do swoich domów i mieszkań, mimo że do tej pory nie odtworzono infrastruktury w większości gmin mieszkańcy wybrali dotychczasowych wójtów i burmistrzów i to w pierwszej turze wyborów.
3. Tak było w dwukrotnie zalanej prawie całkowicie gminie Wilków w województwie lubelskim. Dotychczasowy wójt został wybrany w pierwszej turze większością blisko 70% głosów bez prowadzenia kampanii wyborczej, mimo że jego konkurent o dziwo z Platformy taką kampanię prowadził. Podobnie było w dwukrotnie zalanym Sandomierzu, gdzie ucierpiało setki mieszkańców kilku osiedli domów jednorodzinnych. Mimo ,że potracili dorobek całego życia i mozolnie odbudowują swoje domy w pierwszej turze większością ponad 60% głosów wybrali dotychczasowego burmistrza.
Identycznie było w prawie totalnie zniszczonej Bogatyni w województwie dolnośląskim. Mimo tego ,że wizytujący to miasteczko na drugi dzień po powodzi, szef MSWiA Jerzy Miller w wyjątkowo arogancki sposób zaatakował burmistrza sugerując ,że nie sprawdził w kierowaniu akcją ratunkową, teraz mieszkańcy wybrali go ponownie już w pierwszej turze.
4. To oczywiście tylko niektóre przykłady takich spektakularnych wyborów dokonanych przez społeczności lokalne wbrew negatywnym ocenom wystawianym samorządowcom przez premiera Tuska i jego ministrów. Okazuje się, że społeczności lokalne są w stanie precyzyjnie ocenić kto co spieprzył i wygląda na to, że dokonane przez nich wybory potwierdzają nieudolność rządu w usuwaniu skutków powodzi. Jak zresztą może być inaczej skoro szkody popowodziowe zostały ocenione przez wojewodów na około 12 mld zł, a do tej pory na usuwanie skutków powodzi rząd przeznaczył zaledwie 2 mld zł. Jeżeli w takim tempie będzie finansowanie usuwanie skutków powodzi to odtworzymy infrastrukturę na zalanych terenach dopiero w roku 2016 i wcale nie będzie to wina samorządowców tylko rządu, który zostawił ludzi na terenach swojemu losowi. Mimo, że samorządowcy na tych terenach dwoją się i troją to i tak duża część domów będzie odbudowana dopiero na wiosnę następnego roku , bo tak długo trwały robione przez administrację rządową wyceny szkód albo oceny czy domy te nadają się do remontu i w jakim zakresie. Oczywiście teraz media pokazują ponownie wybranych wójtów i burmistrzów jako wręcz bohaterów ,którzy poradzili sobie w skrajnie trudnych warunkach i ponownie zostali wybrani. Nikt nie pamięta surowych ocen Premiera Tuska sprzed paru miesięcy a i sam Premier nie czuje się w obowiązku aby przeprosić za swoje niesprawiedliwe sądy samorządowców.
P.S. PKW ogłosiła wyniki wyborów do sejmików. Startowałem w nich z 2 miejsca listy PiS w okręgu radomskim i zdobyłem 29433 głosy (blisko 12% głosów oddanych na wszystkie listy w tym okręgu). Jest to najlepszy wynik ze wszystkich kandydatów startujących z 19 list do sejmiku województwa mazowieckiego. Dziękuję wszystkim tym ,którzy odszukali moje nazwisko w tej wielostronicowej książeczce (a nie było to łatwe) i oddali na mnie głos. postaram się Państwa nie zawieść. Kuźmiuk
Rada Bezeceństwa Narodowego Ktoś, kto cały czas uważnie obserwuje to, co wciąż dzieje się we współczesnej przestrzeni publicznej, zapewne już nie raz chwycił się za głowę, o ile ma w niej choć odrobinę rozumu. Każdy dzień przynosi jakąś wiadomość, która woła o pomstę do nieba a ręce same się wznoszą do góry, tyleż w akcie oburzenia, co bezradności. Oto czytam, iż wybrany w demokratycznych wyborach prezydent RP Bronisław Komorowski, zaprosił na obrady Rady Bezpieczeństwa Narodowego generała Jaruzelskiego. Owszem, ten to o bezpieczeństwie wie naprawdę dużo, bo przez tyle lat ubezpieczał w Polsce socjalizm. A że musiał czasem tam parę osób zastrzelić czy czołgiem przejechać? Co tam, ważne że dla Komorowskiego, to autorytet w kwestiach bezpieczeństwa. Antykomunistyczni z pozoru członkowie tej rady, będą siedzieć tam teraz i udawać, że Jaruzelski wcale nie ma krwi na rękach. Można zapytać: Jak wam panowie nie wstyd siedzieć tam razem z rosyjskim pachołkiem, kimś kto nie wahał się strzelać do Polaków? Ale od generała proszę się odpieprzyć, jakby to Michnik powiedział, bo Jaruzelski jest tam po prostu niezbędny, jako specjalista od stosunków polsko – rosyjskich. On przez tyle lat przyjmował rozkazy z Moskwy, że wie o tym już wszystko. Teraz jego doświadczenie w posłuszeństwie wobec Moskwy musi być spożytkowane przez obecny rząd, który też słucha się Moskwy, niczym doskonale wytresowana sunia. Doświadczenie Jaruzelskiego się tam na pewno przyda także w innych kwestiach. Np. gdyby budżet miał zbankrutować i miałyby się zacząć niepokoje społeczne, to wtedy generał będzie mógł rządzącym udzielić jeszcze innych rad.
Bo wtedy być może trzeba będzie zacząć strzelać do ludzi, być może także trzeba będzie wyprowadzić czołgi na ulicę i któż będzie więcej wiedział o strzelaniu do demonstrantów, jak nie generał Jaruzelski? Proponuję do tego gremium zaprosić także Kiszczaka i Urbana, jak szaleć to szaleć. Kiszczak przesłucha tych, którzy przeżyją ostrzał a Urban o wszystkim poinformuje z ekranu społeczeństwo. Dziękować Bogu, że Dzierżyński od dawna nie żyje, ani chybi i jego by do rady zaprosili, wszak też spec. Miał jednak nosa Jarosław Kaczyński, że odmówił udziału w obradach tej rady, bo póki co z bezpieczeństwem ma ona niewiele wspólnego. Za to z bezeceństwem ma już na tyle wiele wspólnego, że dla mnie to już tylko po prostu Rada Bezeceństwa Narodowego. Piotr Cybulski
POLSKA W TYM ŚLEDZTWIE NIE UCZESTNICZY rozmowa z Dariuszem Fedorowiczem "Ja i moi najbliżsi nie wykluczamy ekshumacji ciała brata". Z lekarzem wojskowym Dariuszem Fedorowiczem, bratem Aleksandra Fedorowicza, dyplomaty i prezydenckiego tłumacza, który zginął w katastrofie smoleńskiej, rozmawia Dorota Kania ("Gazeta Polska"). W Warszawie pogrzeby ofiar katastrofy gromadziły tłumy. Jak wyglądała ostatnia droga Pańskiego brata? Dzięki pomocy ks. prałata Romualda Biniaka trumna brata od wczesnych godzin porannych była wystawiona w kościele pw. Świętych Polskich Braci Męczenników w Bydgoszczy (w historii tej parafii coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy). Świątynię tę Jan Paweł II podczas wizyty w Bydgoszczy ustanowił Sanktuarium Nowych Męczenników, tam też swoją ostatnią mszę św. sprawował ks. Jerzy Popiełuszko. Po uroczystej mszy św. ulicami miasta przeszedł na cmentarz kondukt żałobny – szliśmy prawie 3 km. Mimo że był to dzień powszedni, nie napotkaliśmy żadnych utrudnień, o co zadbały władze miasta, które zachowały się bardzo dobrze. Pełnomocnik wojewody Kamila Dominiak zrobiła bardzo dużo dobrego: była z nami w Warszawie na placu Piłsudskiego, była na Torwarze, gdzie stały trumny.
W pogrzebie uczestniczyło ok. 20 tys. osób. Było to niezwykle wzruszająca uroczystość: ludzie rzucali kwiaty na karawan, stali wzdłuż ulic, wyglądało to jak w Warszawie podczas przejazdów konduktów żałobnych. Mrowie ludzi, których kościół nie był w stanie pomieścić; wypełniony po brzegi cmentarz. Takiego pogrzebu Bydgoszcz, przynajmniej za mojej pamięci, nie widziała. A na drugi dzień w gazetach przeczytałem, że na pogrzeb mojego brata przyszły „setki bydgoszczan”. To było pierwsze twarde zderzenie z kreowaną przez media rzeczywistością, chociaż do tego, co w sprawie katastrofy smoleńskiej wyprawiają prorządowe media, lepiej pasuje słowo „propaganda”. Równie boleśnie odebraliśmy kwestię Krzyża Pamięci na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. To naród spontanicznie wybrał miejsce, gdzie powinien stanąć pomnik upamiętniający ofiary katastrofy. Władze zdecydowały się – nie wiadomo dlaczego – na Powązki i na dodatek nikt z wieloma rodzinami tego nie konsultował. Kolejną przykrość przeżyliśmy, gdy okazało się, jak dużym problemem było dopisanie do nazwiska mojego brata słowa „dyplomata”. Ten pomnik dla mnie osobiście jest okropny, jest symbolem rozłamu narodu polskiego i na pewno jego miejsce nie jest na cmentarzu.
Ale najgorsze spadło na Państwa parę tygodni po pogrzebie. Akurat byłem w Warszawie, gdy zadzwonił pracownik MSWiA i poprosił o spotkanie. Umówiłem się z nim w mieszkaniu brata i wtedy on przekazał mi informację, która mnie prawie ścięła z nóg: że odnaleziono kolejne fragmenty ciała brata. Pytałem o szczegóły. Interesowało mnie to z punktu widzenia lekarskiego – jakie szczątki odnaleziono, jakie były uszkodzenia ciała. Usłyszałem, że on nie może mi takiej informacji udzielić, gdyż jest objęta tajemnicą. Na spotkaniu z premierem, które odbyło się 10 listopada, zapytałem o to samo obecnego tam ministra Michała Boniego. Obiecał, że udzieli mi pełnej informacji, ale do tej pory się nie doczekałem. Inne osoby też podnosiły te kwestie. Tu nie chodziło o żadną sensację – my nie tylko chcielibyśmy mieć pewność, kto jest w tych trumnach, ale przede wszystkim dowiedzieć się, jak zginęli nasi bliscy. Wszyscy jesteśmy zjednoczeni przez tę wielką tragedię i gdyby nawet okazało się, że w trumnie brata są też szczątki innej osoby, nie byłby to dla mnie problem.
W październiku polscy archeolodzy znaleźli w Smoleńsku kolejne szczątki ludzkie, najprawdopodobniej ofiar katastrofy. To są szokujące sprawy. Odnajdywane fragmenty zwłok świadczą o ogromnym zakresie obrażeń, których doznali pasażerowie Tu-154 M. Pojawiające się kolejne znaki zapytania potwierdzają, że należałoby się bardzo dokładnie tym ciałom przyjrzeć, bo przy zwykłych urazach mechanicznych aż tak duże rozdrobnienie jest naprawdę zadziwiające.
Czy widział Pan akta prokuratorskie dotyczące katastrofy smoleńskiej? Tak. Co prawda są one opatrzone klauzulą „ściśle tajne” i podpisałem zobowiązanie do nieujawniania zawartych w nich informacji, jednak chcę powiedzieć – co nie jest żadnym przestępstwem – o rzeczach, których w tych aktach brakuje, a nie powinno. Nie było tam żadnych materiałów dotyczących sekcji zwłok, których bezskutecznie domagamy się od kwietnia. Cały czas dominuje jedno tłumaczenie: że są właśnie przekazywane, właśnie przekładane na polski. A czas mija. Nie widziałem nawet fotokopii tych materiałów w języku rosyjskim. Zupełnie niezrozumiały jest dla mnie fakt, że po przyjeździe ciał naszych najbliższych do kraju nie wykonano sekcji. To były naprawdę bardzo ważne dowody, które można było jeszcze w kwietniu wykorzystać. Oczywiście szczątki ciał z biegiem czasu, na skutek rozkładu biologicznego, będą miały coraz mniejszą wartość dowodową. Odnoszę wrażenie, że na naszych oczach odbywa się pewnego rodzaju gra na czas. Równie niezrozumiałe są tłumaczenia naszych władz w tej sprawie. Najpierw usłyszałem, że trumny objęte są rosyjską jurysdykcją i dlatego nie można ich było otwierać. Jest to dla mnie zupełny absurd, bo podobno jesteśmy krajem suwerennym. Podczas spotkania u premiera miałem okazję zapytać o to minister Ewę Kopacz, która znalazła inne wytłumaczenie: że nieotwieranie trumien po ich przyjeździe do kraju było spowodowane zapisami ustawy o cmentarzach i pochówkach z 1959 r. Jest to tłumaczenie tak samo pokrętne i nie do przyjęcia, jak poprzednie, ponieważ przepisy natury sanitarnej nie mogą górować nad postępowaniem prokuratorskim. Nie wolno bowiem odrzucać żadnych hipotez i zakładać, że miał miejsce taki czy inny scenariusz. Sekcje to badania, które powinny być wykonane rutynowo. Tego być może nie dopełniono. A jeśli nawet same sekcje się odbyły, to nie wiemy, jak zostały wykonane i jakie dodatkowe badania zrobiono. Dlatego nie wykluczamy ekshumacji ciała brata, choć będzie to dla naszej rodziny kolejne bolesne przeżycie.
W aktach śledztwa nie widział Pan protokołu sekcji zwłok Pańskiego brata. Czy otrzymał Pan akt zgonu? Tak, jest na nim napisana data, godzina i miejsce śmierci. Widziałem przywiezioną z Moskwy kserokopię krótkiego rosyjskiego dokumentu sporządzonego na małej karteczce, na którym było stwierdzone, że śmierć nastąpiła w wyniku urazu wielonarządowego. Na tym dokumencie znajdowały się rubryki do zakreślenia, na jakiej podstawie to stwierdzono. I wszystkie rubryki – łącznie z tą dotyczącą wykonania sekcji zwłok oraz innych badań – były puste. Tam po prostu nie było nic. Ten dokument nie był aktem zgonu, ale lekarskim świadectwem śmierci, który wystawił rosyjski lekarz. I to był jedyny dokument, który widziałem poza aktem zgonu.
Czy polska dokumentacja medyczna wystawiana w przypadku zgonu różni się od dokumentacji rosyjskiej? Bardzo niewiele. Kluczowe sprawy muszą się znaleźć: jeżeli mamy do czynienia z nagłą śmiercią, to zawsze należy przeprowadzić badanie sekcyjne, choćby ta przyczyna wydawała się jak najbardziej oczywista. Weźmy na przykład wypadki drogowe, w których ginie tak wiele osób. Te wszystkie ofiary są poddawane sekcji zwłok, nawet jeżeli przyczyna zgonu wydaje się niepodważalna i oczywista. Zawsze należy zbadać, czy dana osoba nie była pod wpływem alkoholu, narkotyków, leków czy jakichkolwiek środków odurzających oraz jakich dokładnie doznała urazów. Ma to kapitalne znaczenie dla odtworzenia przebiegu zdarzeń.
Czy na spotkaniu z premierem udało się Panu zadać konkretne, specjalistyczne pytania dotyczące badań ciał po katastrofie? Tak, gdy zapytałem o te kwestie minister Ewę Kopacz, stwierdziła, że właśnie jest na sali pan profesor, specjalista z zakresu medycyny sądowej, który był z nią w Moskwie i odpowie na te pytania.
Odpowiedział? Ależ skąd! Zaraz po moim pytaniu ogłoszono przerwę – gdy chciałem panu profesorowi zadać pytania, czy pobierano wycinki z ciał, czy robiono jakiekolwiek badania, czy coś wie na ten temat – on przyłożył do ucha komórkę i pomknął przed siebie, mówiąc: „teraz nie mogę rozmawiać”.
A czy po przerwie udało się Panu uzyskać te odpowiedzi? Nie, nie wypowiedział się ani pan profesor, ani pani minister Kopacz. Dlatego uważam, że tych badań nie było. Podczas jednej z przerw, które zarządzano w trakcie spotkania u premiera, uczestniczący w nim z ramienia rządu ks. Henryk Błaszczyk poszedł do TVN24 i udzielił tam wywiadu. Dowiedzieliśmy się o nim znacznie później. Ks. Błaszczyk powiedział w nim, że „najgłośniej krzyczą rodziny, których w Moskwie nie było” oraz „zaświadcza, że pochowano tych, których kochają”, zmieniając całkowicie kontekst naszych pytań. Nam nie chodziło tylko o identyfikację osób, które zostały pochowane. Pytanie brzmiało, dlaczego nie wykonano badań sekcyjnych, które mogły bardzo wiele wnieść w poznanie mechanizmu śmierci, a co za tym idzie, również w poznanie przyczyn tragedii. Mówię to jako lekarz: po śmierci ciało ludzkie jest nam w stanie bardzo wiele „powiedzieć” o mechanizmach powstania urazów, o przyczynach zgonu. Czy na przykład był tam jakiś uraz termiczny, czy był jakiś impuls baryczny. Na takie pytania odpowiadają specjaliści po przeprowadzeniu sekcji zwłok, badań histopatologicznych wycinków czy jeszcze bardziej specjalistycznych badań, np. chromatografii gazowej, dzięki którym można stwierdzić, czy na ciałach nie było substancji obcych, które znalazły się na pokładzie i mogły być np. użyte do spowodowania wybuchu. To nie jest budowanie żadnych teorii spiskowych, lecz profesjonalne działania, których nie wolno pomijać.
Ks. Błaszczyk określił Pana potem mianem „charakteropaty”. Nie chcę komentować zachowania ks. prałata i jego szybkiej diagnozy odnośnie mojej osoby. Traktuję to jako element rozgrywki zmierzającej do spacyfikowania mnie czy wręcz zdyskredytowania w oczach pozostałych uczestników spotkania. Na szczęście tak się nie stało.
Czy na spotkaniu z premierem padło pytanie, ilu patomorfologów było w Moskwie? Patomorfologów właściwie nie powinno tam być, powinni natomiast pojechać specjaliści medycyny sądowej. Z tego, co mówiła minister Kopacz, było trzech „medyków”, trzech genetyków, inspektor sanitarny i czterech techników kryminalistycznych. W takiej skromnej liczbie nie mogli uczestniczyć w sekcjach zwłok, co zresztą po naszych wielokrotnych pytaniach pani minister przyznała. Potwierdziła również i to, że polska strona uczestniczyła jedynie w identyfikacji ciał. Równocześnie okazało się, że do Moskwy pojechało ok. trzydziestu urzędników, listę ich nazwisk przedstawił nam na spotkaniu premier. Mnie to zadziwiło, bo wydawało mi się, że powinni tam przede wszystkim pojechać lekarze specjaliści i śledczy. Przecież nie wiadomo, co było przyczyną katastrofy i nie można odrzucać żadnej hipotezy. Zginął prezydent, zginęli najważniejsi urzędnicy, posłowie, dowódcy sił zbrojnych, zginęła elita narodu.
Czy Pana zdaniem rząd chce wyjaśnić tę tragedię? Na początku odczuwaliśmy niewyobrażalny ból i rozpacz. I mieliśmy zaufanie do strony polskiej, że zrobi wszystko, by wyjaśnić przyczyny tragedii. Potem przyszły pierwsze rozczarowania, np. w związku z żałobą narodową. Byliśmy przekonani, że zostanie przedłużona do miesiąca, do chwili powrotu do kraju i pochowania ostatnich poległych… Ale tak się nie stało. Nie zapomnę, jak ówczesny marszałek Sejmu Bronisław Komorowski powiedział, że po katastrofie państwo polskie zdało egzamin. A nie zdało? Moim zdaniem absolutnie nie, czego najlepszym dowodem jest całkowite oddanie śledztwa stronie rosyjskiej, bo właściwie można powiedzieć, że Polska w tym śledztwie nie uczestniczy.
Jak Pan ocenia działania polskiej prokuratury? Na początku mieliśmy ogromne zaufanie, ale od dłuższego czasu to, co się dzieje w tym postępowaniu, ogromnie nas niepokoi. Ta „metodologia” dotycząca wraku samolotu, którą mogliśmy oglądać dzięki programowi „Misja specjalna”, mówi sama za siebie. Dzięki Bogu, że to zostało wyemitowane, bo na własne oczy mogliśmy się przekonać, jak Rosjanie traktują szczątki naszego rządowego samolotu: ćwiartowano je za pomocą sprzętu mechanicznego, wybijano szyby, a duże części przewracano za pomocą ciężkiego sprzętu. I to wszystko zostało nazwane „rekonstrukcją” przez zastępcę gen. Anodiny [szefowej MAK – przyp. red]. Ja przepraszam, ale to zakrawa na czystą kpinę. Mieliśmy okazję zapoznać się z postępowaniami w przypadku innych katastrof, jak np. katastrofa w Lockerbie. Na stelażu odtworzono chyba w 80 proc. samolot, który spadł z prawie 10 km. I ten samolot – tak przynajmniej wynika ze zdjęć – był chyba mniej uszkodzony niż ten nasz nieszczęsny tupolew. Serce boli, gdy widzę te różne standardy, jeżeli to, co robią Rosjanie, w ogóle można standardami określić. Niestety, naszej prokuraturze także daleko do zachodnich standardów. Polska strona nie wywalczyła sobie nawet możliwości zbadania szczątków samolotu, które nadal niszczeją. Wrak niby przykryto, ale nie oszukujmy się – narzucono na niego jakąś brezentową płachtę, która w żaden sposób nie zabezpiecza przed czynnikami atmosferycznymi, a pozostałe drobne szczątki nadal niszczeją. Jedynym zabezpieczeniem jest blaszany, trzymetrowy płot, który chroni przed dziennikarzami i „postronnymi osobami”. Niedawno na miejsce tragedii udała się z pielgrzymką matka chrzestna mojego brata. Nie mogła nawet zbliżyć się do wraku. Nasze uczestnictwo w śledztwie sprowadza się do roli petenta, a już na kompletną farsę zakrawają takie fakty jak ten, że Rosjanie wycofują zeznania i dają nam nowe. Świadczy to, tak zupełnie po ludzku, tylko o jednym: że próbuje się pewne rzeczy ukrywać, zakłamywać, przeinaczać, bo inaczej chyba tego wytłumaczyć nie można. A my – członkowie rodzin poległych – chcemy wiedzieć, co tak naprawdę stało się na lotnisku w Smoleńsku. Chcemy wiedzieć, dlaczego rozpętano kampanię oszczerstw i pomówień, wskazując na rzekomo winnych tej katastrofy – na osoby, które nie mogą się bronić, bo poległy. Chcemy wiedzieć, dlaczego jest tyle niejasności i matactw i czy strona polska świadomie w nich uczestniczy. Dlatego mamy nadzieję, że wreszcie w sprawie smoleńskiej katastrofy będzie powołany arbitraż międzynarodowy.
Co Pan sądzi o wizycie w USA byłej minister spraw zagranicznych Anny Fotygi i szefa zespołu parlamentarnego badającego przyczyny katastrofy Antoniego Macierewicza? Była potrzebna i słuszna, mam też nadzieję, że odniesie pozytywny skutek. Prorządowe media, które usiłują przemilczać niedociągnięcia strony rządowej, niestety nie udzielają rzetelnej informacji w sprawie tej wizyty. Uważam, że minister Fotyga i minister Macierewicz nie udali się po pomoc do obcego mocarstwa – jak to zasugerował minister Graś – lecz do lidera NATO, do naszego sojusznika. Po wypowiedzi ministra Grasia rodzi się pytanie: kogo w takim razie nasz rząd uważa za sojusznika – czy niezbyt przychylną nam Rosję, która prowadzi śledztwo i może nie być obiektywna w swoim postępowaniu, czy też Amerykanów, z którymi jesteśmy powiązani sojuszami militarnymi, i to już od wielu lat. Tę wizytę uważam za jak najbardziej naturalną, zwłaszcza że strona polska nie radzi sobie z wagą tego śledztwa, z problemami, które się pojawiają. Nie dysponujemy właściwie żadnym ważnym materiałem w tej sprawie – przynajmniej nam, jako rodzinom, nic o tym nie wiadomo. Nie wiemy, na jakiej podstawie Polska ma się odnieść do raportu MAK, nie posiadając własnych ustaleń. Przecież już kilkadziesiąt minut po tragedii rosyjskie agencje podały, że wykluczono techniczne przyczyny katastrofy. To mnie wprawiło w osłupienie: przecież nawet nie otworzono czarnych skrzynek! Ale rosyjski przekaz poszedł w świat. Jesteśmy całkowicie zdani na wolę Rosji, a tak być nie powinno.
FOTYGA O SUKCESIE MISJI W USA Anna Fotyga na spotkaniu klubu "Gazety Polskiej" w Nowym Jorku opowiadała o sukcesie rozmów z członkami Kongresu. Zobaczyć byłą minister spraw zagranicznych chciało około tysiąca osób, jednak zmieściło się tylko 300. Była minister spraw zagranicznych w wypełnionej po brzegi nowojorskiej siedzibie Polskiego Domu Narodowego relacjonowała przebieg wizyty w Stanach Zjednoczonych. Fotyga nie kryła zadowolenia ze spotkań z kongresmenami ws. śledztwa smoleńskiego. Jak dodała, rozmowy zakończyły się sukcesem. Przypomniała, że delegacja pojechała do USA z poparciem ponad 330 tys. obywateli polskich i amerykańskich polskiego pochodzenia, którzy podpisali petycję ws. uczynienia śledztwa smoleńskiego sprawą międzynarodową. Fotyga wskazała na potrzebę nagłośnienia tematu niewłaściwego prowadzenia śledztwa ws. katastrofy z 10 kwietnia. Jak podkreślała, sprawa ta budzi niepokój. Jej zdaniem, winę ponosi polski rząd, który ślepo wierzy, że Rosjanie rzetelnie poprowadzą śledztwo. O szansach powołania międzynarodowej komisji wypowiadała się z optymizmem. "To dobry początek" - podkreślała. Jednocześnie wezwała zebranych do nagłośnienia tej sprawy i walki o poparcie senatorów i członków Izby Reprezentantów. Jak dodała, o katastrofie smoleńskiej trzeba mówić, bo wiele osób nie tylko w USA ma na jej temat szczątkową wiedzę i posiłkuje się wiadomościami kolportowanymi przez Kreml. Była szefowa MSZ przytoczyła tu m.in. fałszywe, rozpowszechniane przez Rosjan tezy, jakoby dowódca sił powietrznych generał Andrzej Błasik siedział za sterami Tupolewa i że maszyna 4-krotnie podchodziła do lądowania. Spotkanie zorganizował nowojorski klub "Gazety Polskiej", co starannie przemilczała Polska Agencja Prasowa i inne polskie media. (Łw/inf.własna)
MAK dostał od Samary 25 milionów dolarów Proszę sprawdzić, kto kierował urzędem, który w latach 60. finansował i nadzorował projekt Tu-154? Czy to nie jest czasem ta sama dama w mundurze generała, która i teraz nadzoruje prace MAK – Tatiana Anodina? Z Michaiłem Makarowem, ekspertem ds. bezpieczeństwa komunikacji lotniczej, emerytowanym pilotem liniowym I klasy lotnictwa cywilnego, instruktorem, wieloletnim pracownikiem Aerofłot i AirMoldova (wylatał 16 tys. godzin, z czego ponad 3 tys. na Tu-154), rozmawia Marta Ziarnik Polska prokuratura wojskowa formalnie nie odrzuciła jeszcze hipotezy zamachu terrorystycznego w śledztwie dotyczącym katastrofy polskiego Tu-154M pod Smoleńskiem. Ale większość dziennikarzy bardzo sceptycznie podchodzi do takiej możliwości. Pana zdaniem, ma to uzasadnienie? - Bardzo ważnym elementem bezpieczeństwa lotów jest kwestia zarządzania zagrożeniem terrorystycznym. Nie tylko ataki z 11 września, ale też na przykład wysadzenie wraz z pasażerami dwóch samolotów Tu-134 i Tu-154 przez islamskich terrorystów czeczeńskich w zamachach samobójczych w Rosji w roku 2004 pokazują, że zagrożenie jest bardzo realne. Zaledwie tydzień przed zamachami z 11 września zdarzył się w Rosji straszny wypadek. Ukraińską rakietą strategiczną S-200W został trafiony samolot Tu-154 wykonujący lot rejsowy z Izraela. Zginęli wszyscy pasażerowie, cała Rosja była wtedy w żałobie i odczuwaliśmy ten sam ból, co Amerykanie tydzień później, ale i ten sam, co Polacy 10 kwietnia. 21 września 1993 r. dwa Tu-154 zostały ostrzelane przez Czeczenów, Abchazów i Inguszów pod wodzą Basajewa, obydwa z pasażerami wylądowały bezpiecznie, a później dalej latały. Następnego dnia wzbił się w powietrze z tego samego lotniska w Abchazji trzeci samolot. Trafiony rakietą terrorystów, rozbił się – zginęło ponad 100 osób. Następnego dnia jeszcze jeden Tu-154 został ostrzelany przez terrorystów, by uniemożliwić mu start. W czerwcu 1996 r. ta sama ekipa Basajewa usiłowała zestrzelić, bezskutecznie, samolot prezydenta Borysa Jelcyna, który po serii rozmów pokojowych w Moskwie przybył do Czeczenii na dalsze rokowania. Jednak wszelakie zestrzelenia i zamachy bombowe pozostawiają po sobie charakterystyczne ślady po odłamkach, charakterystyczne uszkodzenia, płomienie, zgliszcza. Polski samolot nie płonął, a jego elementy do końca zachowały swą białą i czerwoną barwę. Zamach wykluczałby także stenogram CVR.
Co, Pana zdaniem, mogło być przyczyną wypadku? - Każda katastrofa lotnicza jest wynikiem zbiegu niekorzystnych okoliczności, które w konsekwencji swojego równoczesnego wystąpienia przed lotem i w trakcie jego trwania powodują powstanie sytuacji kryzysowej. Jeśli nie ma technicznej możliwości wyjścia z niej albo gdy błąd popełni w reakcji na taką sytuację dowódca czy któryś z członków załogi, to dochodzi do katastrofy, której skutki są najczęściej tragiczne. Takich katastrof rokrocznie zdarzają się setki. Kiedyś sprzedawca nowoczesnych samochodów pewnej koreańskiej marki tłumaczył mi, zachęcając do kupna błyszczącego świeżością egzemplarza, że nie muszę przejmować się jego serwisowaniem, bo samochody tej marki się nie psują. Z samolotami jest niestety inaczej. Z dwóch powodów: samolot przezwycięża nieporównywalnie więcej praw fizyki niż maszyna jeżdżąca po szosie i działa na niego więcej sił o większej wypadkowej wartości, ale też samolot, w którym ułożono po kilkaset kilometrów przewodów pokładowych instalacji eksploatacyjnych, jest po prostu znacznie bardziej podatny na awarię – ze względu na dużą ilość elementów konstrukcyjnych. Niedopuszczalne jest jednak, aby jakakolwiek poważna usterka zdarzyła się w locie – jest ona wtedy poważnym incydentem, a więc według norm międzynarodowych stanem zagrożenia w bezpieczeństwie lotu i powinna być zbadana, aby ustalić, czy była ona wynikiem błędów obsługi inżynierskiej, czy też znacznie gorszych błędów konstruktora. Innych usterek podczas lotu nie ma – za każdą jest odpowiedzialny albo człowiek, albo system obsługi technicznej, a system to też faktor ludzki, tylko wyższego szczebla. Błąd pilota może wystąpić wtedy i tylko wtedy, gdy pilot jest niewłaściwie wyszkolony, zmęczony, stan zdrowia jest niezadowalający. Czynniki sprzyjające to najczęściej zła współpraca w załodze, zła praca kontroli lotów, zły załadunek samolotu lub pogoda. Pogoda jako przyczyna pośrednia lub bezpośrednia albo okoliczność sprzyjająca może zadziałać wtedy, gdy zawiodą służby meteorologiczne lub informacji powietrznej albo załoga źle zinterpretuje dane pogodowe. To, niestety, zdarza się niezwykle często.
Rosjanie już w pierwszych chwilach po katastrofie odrzucili jednak możliwość usterek technicznych czy niesprawności polskiej maszyny. - Są 124 modele wprowadzonych do eksploatacji samolotów pasażerskich o napędzie odrzutowym, w tym 2 naddźwiękowe. Rosjanie zaprojektowali niemalże jedną piątą wszystkich samolotów. Spośród 8 modeli tupolewa Tu-154 był jednym z najpopularniejszych, bo na 2198 wyprodukowanych maszyn aż 1000, czy może nawet 1012, to Tu-154. Drugie miejsce zajmuje Tu-134 z 740 wyprodukowanymi egzemplarzami. Niewątpliwie samolot Tu-154 jest jedną z najlepszych konstrukcji lotniczych ZSRS, ale od jego oblotu minęło już ponad 40 lat. Wyprodukowano sztuk – jak wspomniałem – 1012, rozbiło się co najmniej 57, kolejne 10 utracono lub zostały zestrzelone, 140 uczestniczyło w incydentach i uprowadzeniach, ponad 500 dawno zezłomowano. Do dziś lata niespełna 200 tych maszyn, 70 w Rosji, 1 w Polsce. Rejestr fabryczny i rejestry późniejsze (cywilny, eksportowy i wojskowy) różnią się pod względem liczby wyprodukowanych Tu-154 o 82 sztuki. Przynajmniej 82 maszyny zaginęły więc bez wieści – to te, o których katastrofach ZSRS nie poinformował świata, bo zawsze dobrze było to zataić (o ile się dało), oraz te (a takich było wiele), które zostały wyprodukowane z tak poważnymi wadami, że nie przeszły oblotów technicznych w fabryce w Kujbyszewie (Samarze), zostały wykreślone z rejestru i rozłożone na części, lecz wpis w dokumentacji fabryki po nich pozostał.
Liczba katastrof i incydentów pokazuje, że nie jest to maszyna bezpieczna? - Tak, i nigdy taką nie będzie, nawet gdy polski rząd zechce ją odmalować i wpakować do kokpitu wątpliwej nowoczesności amerykańskie urządzenia nawigacyjne z końca lat 90. Samolot zaprojektowany w roku 1966 zawsze będzie samolotem zaprojektowanym w roku 1966 i nie zmieni się nagle w Tu-334 czy Airbusa A-350, a żadne urządzenia nie zrekompensują letalnych wad technicznych, jakie czynią tę konstrukcję po prostu niebezpieczną. Biorąc pod uwagę prostą matematykę, przynajmniej 100 Tu-154 musiało ulec katastrofom. Były to te, które leciały z cargo (często przeładowane) albo też w lotach technicznych bez pasażerów (gdy startowały z poważną awarią). Wtedy łatwo zataić katastrofę. Moim zdaniem, przynajmniej 10 proc. produkcji tej maszyny rozbiło się. To bardzo dużo.
Prezydent Bronisław Komorowski oświadczył jednak, że będzie latał Tupolewem. - Z wielkim zdziwieniem patrzyłem na wypowiadającego się w telewizji nowo wybranego, polskiego prezydenta, który oświadczył, że dalej będzie latał Tu-154. Wasz prezydent nie odważyłby się nawet zbliżyć do tego samolotu, gdyby zobaczył animację katastrofy Pułkowskiego Tu-154M, który rozbił się bardzo niedawno, bo w 2006 r. na Ukrainie, w Doniecku. Okoliczności tej katastrofy przypomniał w “Naszym Dzienniku” pilot Nikołaj Wasylenko. W każdym razie kpiną jest to, że samolot pasażerski w wyniku napotkania wiatru poprzedzającego jedynie chmurę burzową (czego nie pokazał załodze radar pogodowy, a z raportu o stanie pogody wynikało, że chmura będzie niższa i w innym miejscu) wystrzeliwuje jak pocisk rakietowy pionowo w górę i pilot nic nie może zrobić. Takim samolotem jest właśnie Tu-154. Co stało się później? Zawsze przy wznoszeniu energia kinetyczna ulega przemianie w potencjalną wysokości, więc prędkość spada. Wtedy spadła tak bardzo, że nie wystarczyła do lotu maszynie – ta przewróciła się na prawo i wpadła w gwałtowny korkociąg. Dowódca, kapitan Korogodin, próbował temu przeciwdziałać, ale samolot nie reagował. Piloci ciągną stery na siebie, brak reakcji, a samolot spada coraz prędzej. Wyświetla się kontrolka TAWS, dowódca nakazuje nawigatorowi zgłosić wieży SOS i pyta inżyniera, czy działają stery. Ten odpowiada, że tak, co najwyżej coś może być nie tak z jednym z trzech systemów hydrauliki – stery muszą mimo wszystko działać. Przygasają kontrolki – silniki pracują na mocy startowej zbyt długo i poszedł jeden z trzech generatorów mocy. Nagle samolot reaguje – jego nos zostaje lekko podniesiony. Piloci cieszą się – słychać okrzyki radości. Jednak jest już za późno – jeśli pilot pociągnie za stery, to przeciągnie i rozbije maszynę, a jeśli puści stery, to maszyna może wyjść z korkociągu, ale będzie już zbyt nisko, by się jeszcze poderwać. Drugi pilot krzyczy przerażony, dowódca upomina go jeszcze, by nie panikował. Ktoś z członków załogi modli się. Lotnicy w geście rozpaczy ciągną za stery, lecz tył maszyny uderza z impetem w ziemię, samolot rozpryskuje się w drobne kawałki i staje w ogniu – wszyscy na pokładzie giną, a było to 170 osób. Samolot nie reagował na decyzje załogi, bo za skrzydłami powstały zawirowania, które owiały ster wysokości i uczyniły go bezużytecznym. Świadczy to o przerażającej wadzie konstrukcyjnej Tu-154M. Gdyby ster przestał działać z powodu awarii, jest jeszcze trymer statecznika, którym można sterować maszyną. Gdy jest korkociąg – jest już tylko nieuchronna śmierć.
Strona rosyjska wielokrotnie podnosiła rzekomą nie awaryjność konstrukcji tej maszyny. - Parametry samolotu to skandal i nawet słowa o nich nie wspomniano w żadnej instrukcji obsługi. MAK zwalił oczywiście wszystkie przyczyny donieckiej katastrofy na nieżyjącego dowódcę, miał 49 lat, na Tu-154 był instruktorem, posiadał pierwszą klasę pilota i inżyniera, 12 tysięcy wylatanych godzin. Tak samo MAK robi teraz, sugerując winę dowódcy polskiej maszyny majora Protasiuka. Też instruktora, też pilota pierwszej klasy, kapitana na dwóch typach, inżyniera i na dodatek pilota doświadczalnego.
Jak Pan ocenia sposób prowadzenia dochodzenia w sprawie katastrofy polskiego Tupolewa przez moskiewski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK)? - Obecne “śledztwo” MAK jest nawet nie takiej samej jakości, jak tamto sprzed 4 lat, które notabene ciągnie się do dziś, ale znacznie gorszej. Nie wiemy nic. Kim byli kontrolerzy lotów? Cywilami czy żołnierzami? Nawet tej kwestii komisja nie potrafi wyjaśnić. Nie potrafią nawet przesłuchać kontrolerów, nie wiedzą, ilu ich było. Dwóch, trzech czy czterech? Były zastępca dowódcy polskich Sił Powietrznych powiedział, że kontrolerzy nie mieli uprawnień. To sytuacja skandaliczna. Jak prezydencki samolot mogą sprowadzać z rozpadającej się budy kontrolerzy – dyspozytor lotniska i nawigator naprowadzania, którzy nie mają uprawnień, nie mają licencji, badań lekarskich i przyznanej klasy kontrolera żeglugi powietrznej? Przecież to jest śmieszne i żałosne zarazem.
Rosyjska prokuratura unieważniła zeznania kontrolerów, a polska strona skwapliwie przystała na to dictum. - Unieważnienie zeznań kontrolerów jest niepoważne. Przypomniało im się coś nowego? Dostali nowe instrukcje, co mają powiedzieć? Z upływem czasu pamiętają więcej? Kpiną jest także spór o to, jakie procedury obowiązywały na lotnisku. Zniewagą byłoby przyjęcie na lotnisku wojskowym procedur cywilnych, to się nie zdarza i nikt by się na to nie zgodził. A skoro to było podobno lotnisko cywilne, to po co kontroler pytał pilota, a jest to w stenogramie MAK, czy lądował na lotnisku wojskowym? To było pytanie grzecznościowe, kurtuazyjne? Polscy dziennikarze zostali zatrzymani za wejście na teren wojskowy, gdy zwiedzali miejsce katastrofy. Skąd zatem wziął się teren wojskowy na rzekomo cywilnym lotnisku?
Analizował Pan stenogram zapisu z VCR? - Kiedyś we Włoszech uległ katastrofie rosyjski An-124. Pamiętam, co wtedy znalazło się w rozszyfrowaniu rozmów załogi, i łudząco przypomina mi to, co widziałem, studiując rozmowy załogi polskiego Tu-154. Miałem nawet wrażenie, że to dwie, równobrzmiące kopie tego samego dokumentu. Wtedy to był błąd pilota, za nisko zszedł we mgle i uderzył w drzewa. Załoga nie mogła poradzić sobie z odejściem na drugi krąg, a po zadaniu mocy startowej samolot przysiadł i się rozbił. Zginęły dwie osoby. W MAK najwyraźniej ktoś dostrzegł podobieństwo do tamtej tragedii i na tym chyba skończyło się całe “śledztwo”. Skoro wtedy załoga schodziła na radiowysokościomierzu, co okazało się zgubne w pofałdowanym terenie, uznano, że Polacy pewnie popełnili ten sam błąd. Po co to sprawdzać, robić kosztowne badania, symulacje i zamawiać ekspertyzy, skoro na pewno tak musiało być. Skoro wtedy pilot zszedł w swej nieodpowiedzialności zbyt nisko, tu pewnie też. Skoro tamten pilot był niedoświadczony, ten pewnie też. I co z tego, że polski pilot miał 6 razy więcej wylatanych godzin? MAK uzna go za niedoświadczonego. Takie myślenie w MAK to parodia śledztwa.
Ustalenia moskiewskiego MAK są podważalne?- Te wszystkie teorie MAK są bardzo łatwe do obalenia. Gdyby ktokolwiek bliżej przyjrzał się nagraniu z polskiego samolotu, natychmiast zobaczyłby, co mogło się stać. Może warto przeanalizować wyważenie maszyny. Od tego, ile waży samolot i jaki jest jego środek ciężkości, zależy to, jak się go pilotowało. Ponieważ drugi pilot ustawia prędkość 280 km/h na klapach 36, stąd wiem, że samolot był bardzo ciężki – ważył aż 82-86 ton, bo inaczej byłaby inna prędkość lub inne nastawy mechanizacji. Musiał się więc trudno pilotować. Sprowadzany do lądowania był źle – kontroler nieprawdziwie podawał informacje, potwierdzał, jak cyrkowa papuga: na kursie i ścieżce, na kursie i ścieżce, a samolot był 100 metrów ponad ścieżką. Pilot, gdy zorientował się, że jest oszukiwany, zanurkował, by wrócić na ścieżkę. Wyrównał niemalże na 120 metrach, przywracając do wysokości podjęcia decyzji normalną prędkość zniżania 3,75m/s, a potem przeszedł do lotu poziomego. 8 sekund zajęło zejście ze 100 do 90 metrów, to niemalże lot na wyrównaniu i może być tylko usprawiedliwiony próbą odejścia na drugi krąg.
Rosjanie sugerowali też możliwość błędnego użycia radiowysokościomierza przez polskich pilotów.
- Wszystkie odczyty wysokości pochodzą z wysokościomierza barycznego, nie z urządzenia radiowego, bo radiowysokościomierz sygnał dźwiękowy typu VPR nastawnika 100 m wydał przy odczycie 60 m, a nie 100 metrów. Co stało się dalej, nie wiemy bez parametrów FDR. Nie mniej wszystko wskazuje na usterkę maszyny. Gdyby do niej nie doszło, to po wyrównaniu na 100 m (gdy TAWS zmienił komendę, potwierdzając radykalne zmniejszenie realnej prędkości opadania) prędkość lotu nie spadłaby gwałtownie do znacznie poniżej minimalnej, bo nie pozwoliłby na to automat ciągu i oko drugiego pilota kontrolujące prędkość, co wcześniej miało potwierdzenie w stenogramie. Skąd prędkość 180 km/h, a taka w stenogramie jest bajecznie prosta do wyliczenia, bez sygnału alarmowego dla pilota z autocentrali SVS? Dalej najpewniej nastąpiło przeciągnięcie, coś, czego ten dowódca, Protasiuk, jako pilot doświadczalny, nie dopuściłby się, bo każdy pilot doświadczalny, nawet III klasy, ma problematykę przeciągnięcia w jednym palcu. Czy zawiodły silniki, czy autopilot, czy stery, czy prędkościomierz – nie wiem, bo nie mam danych lotu, prawdziwych danych. Wiem tylko, że zawsze dobrze jest obarczyć winą nieżyjących – generałów, ministrów, dyrektorów i biznesmenów, bo nie mają adwokatów i nie mogą się już bronić. Powód jest jeden – wtedy nie odpowie za to ten, kto żyje, a więc m.in. ten, kto tak, a nie inaczej zaprojektował samolot, ten, kto egzemplarz wyprodukował, a w roku 1990 różnie z tą produkcją bywało, ten, kto go remontował, i ten, kto wpakował do 20-letniego tupolewa dwóch prezydentów i cały sztab generalny, ten, kto zabezpieczał wizytę, ten, kto nie zamknął lotniska z powodu mgły, ten, kto dopuścił, by na wieży usiedli kontrolerzy bez uprawnień, aż wreszcie ten, kto nieudolnie usiłował sprowadzać samolot do lądowania, czyli Plusnin.
Sugeruje Pan, że prawnocywilną odpowiedzialność za katastrofę mogłyby ponieść zakłady w Samarze?
- Największe znaczenie ma tu oczywiście ten, kto remontował, bo przecież przez lata wpakował 25 milionów dolarów w komisję badającą przyczyny katastrofy, przedpłacając zgodnie z taryfikatorem urzędowym za pożądane certyfikaty na swoje lotnicze produkty i usługi. A jest to przyjaciel premiera Putina – szefa rządowej komisji badającej przyczyny katastrofy, biznesmen Oleg Deripaska, wykonawca wątpliwego remontu Tu-154M w Samarze, pod chmurką, na śniegu. Proszę też sprawdzić, kto kierował urzędem, który w latach 60. finansował i nadzorował projekt Tu-154. Czy to nie czasem ta sama dama w mundurze generała, która i teraz nadzoruje prace MAK – Tatiana Anodina? Ano tak.
Dziękuję za rozmowę.